.st James Fenimore Cooper M³ody Orze³ Instytut Prasy i Wydawnictw "Novum", Warszawa 1989 Tom Caåo׏ w tomach Polski Zwięzek Niewidomych Zakåad Wydawnictw i Nagra„ Warszawa 1990 .pa Tekst niniejszego wydania przygotowano na podstawie edycji polskiej z 1902 roku, w której dokonano koniecznych zmian jÅzykowych. Tåoczono w nakåadzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa ul. Konwiktorska 9. Pap. kart. 140 g. kl. III_Bę1 Przedruk z Instytutu Prasy i Wydawnictw "Novum", Warszawa 1989 Pisaåa: K. Jurczyk. Korekty dokonaåa K. Kruk .st Rozdziaå I~ Spór my×liwych o zabitę zwierzynÅ œrodek stanu New York stanowi malownicze miejsce skåadajęce siÅ ze wzgórz i dolin. Tam wåa×nie rzeka Delaware zaczyna swój bieg, a takže wypåywa z licznych Žródeå wspaniaåa Suskehanne, tworzęc w dalszym cięgu jednę z najwiÅkszych rzek Stanów Zjednoczonych. Niemal wszystkie góry nadaję siÅ do uprawy; nad brzegami rzeczek lub jezior wznoszę siÅ wioski i åadne posiadåo×ci. Drogi wiję siÅ w rozmaitych kierunkach po wzgórzach i dolinach. W ostatnich dniach grudnia 1795 roku, o zachodzie såo„ca, kryte sanie przesuwaåy siÅ z wolna po stromej drodze. Wieczór byå zimny lecz pogodny; obåoki o×wietlone gasnęcymi promieniami såo„ca róžowiåy siÅ na zachodzie nad ziemię pokrytę ×niegiem. Droga wiodęca po spadzistym stoku góry miaåa z jednej strony wysokę ×cianÅ, z drugiej zabezpieczona byåa od gåÅbokiej przepa×ci zrÅbem z kåód, rzuconych niedbale. Wierzchoåek góry pokrywaå las cięgnęcy siÅ daleko. PiÅkne kasztanki, zaprzŞone do krytych sani, osypane byåy szronem, iskrzęcym siÅ w powietrzu; z nozdrzy ich buchaåa para. Uprzęž z czarnego rzemienia zdobiå bręz båyszczęcy w promieniach såo„ca jak zåoto. Na koŽle siedziaå Murzyn, liczęcy okoåo dwudziestu lat. Mróz marszczyå mu l×nięcę twarz i z žywych czarnych oczu wyciskaå åzy, nie mogęc wszakže pozbawi ich wyrazu wesoåo×ci. Ogromny ciŞki pojazd zwany slejgiem, mógå pomie×ci licznę rodzinÅ, tym razem jednak siedziaå w nim starszy mŞczyzna i måoda kobieta. Podróžny wysokiego wzrostu, owiniÅty byå w futro i miaå na gåowie kunowę czapkÅ, zakrywajęcę uszy, spod niej wyględaåa twarz o rysach szlachetnych i mÅskich, wielkie niebieskie oczy, w których malowaåa siÅ dobro, roztropno׏ i wesoåo׏. Måoda osóbka siedzęca obok niego, otulona byåa rozmaitymi ciepåymi okryciami. Spod jedwabnej, czarnej kapotki, podbitej puchem, wyzieraåy od czasu do czasu czarne, ×liczne oczÅta peåne žywo×ci i ognia. Ojciec i córka jechali w milczeniu, oddani wåasnym my×lom. Ojciec przypomniaå sobie, jak przed czterema laty jego nieboszczka žona žegnaåa ukochanę jedynaczkÅ, wysyåajęc ję dla doko„czenia nauk do New Yorku. W kilka miesiÅcy potem straciå swę zacnę towarzyszkÅ žycia; pomimo jednak wielkiego osamotnienia, nie chciaå przerywa nauk córki i przedwcze×nie sprowadzi jej do siebie. My×li Elžuni byåy mniej posÅpne: przyględaåa siÅ ciekawie róžnym zmianom zaszåym w tej okolicy podczas jej nieobecno×ci. GórÅ, po której jechali, pokrywaåy wysokie sosny, ich ciemna ziele„ odbijaåa od ×niežnej bieli, tworzęc kontrast wielce malowniczy. Podróžni nie odczuwali wiatru, ale wierzchoåki drzew chwiaåy siÅ z gåuchym szumem, przypominajęcym groŽny powiew zimy. Nagle poszczekiwanie psów rozlegåo siÅ po lesie. Marmaduk Temple, jadęcy z córkę, przerwaå swe rozmy×lania i zawoåaå na woŽnicÅ: - Stój, Adžy, stój! To gåos starego Hektora, poznajÅ go w×ród tysięca innych. Pewno Nataniel Bumpo, korzystajęc z piÅknej pogody, wyszedå na polowanie i psy jego gonię daniela. Elžuniu - dodaå zwracajęc siÅ do córki - wszak nie lÅkasz siÅ strzaåu, wiÅc dostarczÅ ci zwierzyny na ×wiÅta. Murzyn zatrzymaå konie i, bijęc siÅ rÅkoma po bokach, rozgrzewaå skrzepåe od zimna palce, Marmaduk Temple, tymczasem, wyskoczyå z sani, zdjęå futrzane rÅkawice pokrywajęce zamszowe, wydobyå strzelbÅ i opatrzywszy podsypkÅ, skierowaå siÅ do lasu. Wkrótce ukazaå siÅ piÅkny daniel pÅdzęcy ręczo pomiÅdzy drzewami; podróžny zåožyå siÅ w mgnieniu oka i daå ognia, daniel jednak biegå dalej i juž przesadzi miaå drogÅ, kiedy daå siÅ såysze drugi strzaå, zwierz podskoczyå wysoko, lecz wnet trzeci strzaå obaliå go na ziemiÅ. Jednocze×nie dwóch my×liwych ukazaåo siÅ spoza drzew. - To ty, Natty? - zawoåaå Temple, zbližajęc siÅ do starszego z nich i oględajęc zabitego daniela. - Gdybym wiedziaå, že jeste× tam ukryty, nie byåbym strzelaå, ale usåyszawszy szczekanie Hektora nie mogåem siÅ powstrzyma i zapomniaåem o caåym ×wiecie. Jednak nie jestem zupeånie pewny, czy to mój strzaå poåožyå trupem zwierzynÅ. - Nie, nie, panie sÅdzio - odpowiedziaå strzelec ze zåo×liwym nieco u×miechem - pan tylko zužyå trochÅ prochu, žeby sobie ogrza nos w tak zimny wieczór. Czyž možna zabi daniela z takiej strzelbeczki na wróble? Dosy jest teraz drobnego ptactwa i bažantów w lesie, može pan codziennie mie pasztety, ale chcęc upolowa grubszę zwierzynÅ, naležy wzię strzelbÅ z dåugę rurę i zamiast kåaków užy skóry dobrze natåuszczonej, inaczej zužyje pan dužo prochu, a korzy×ci z tego nie bÅdzie žadnej. To mówięc, strzelec wierzchem rÅki otarå usta, jak gdyby chcęc ukry drwięcy u×miech, który ožywiå jego twarz. - Moja fuzja bije dobrze, Natty - odrzekå podróžny dobrodusznym tonem - nie pierwszy to raz trafiåem z niej daniela. Widzisz, že ma dwie rany, strzaå byå w szyjÅ i w serce, zupeånie možliwe, že to ja wåa×nie zadaåem ×miertelnę ranÅ. - Mniejsza o to, który z nas dwóch - odrzekå Natty, marszczęc brwi chmurnie; dobywszy nóž zza pasa, przeržnęå gardåo danielowi - ale zwierz padå nie po pierwszym ani drugim, ale dopiero po trzecim strzale - dodaå po chwili - a ten wymierzyåa måodsza i pewniejsza rÅka, niž pana sÅdziego i moja! Co do mnie jestem czåowiekiem niebogatym, mogÅ wszakže oby siÅ bez zwierzyny, tylko bÅdęc mieszka„cem wolnego kraju, nie lubiÅ zrzeka siÅ moich praw, chociaž i u nas nieraz tak samo jak i w starym ×wiecie przemoc jest prawem. Stary strzelec wypowiedziaå ostatnie såowa z ponurę niechÅcię. - Chodzi mi tylko o chlubÅ, Natty - odpowiedziaå podróžny z niezmęconym spokojem. - Cóž wart jest taki daniel? Zaledwie kilka dolarów, ale przyjemnie jest wiedzie, že sam go upolowaåem. Chciaåbym zažartowa z Ryszarda, który siedem razy tej jesieni chodziå na polowanie i przynióså tylko jednego bekasa i kilka popielic. - Oj, panie sÅdzio - zawoåaå Natty, wzdychajęc žaåo×nie; z powodu waszego nieobliczalnego trzebienia nieåatwo teraz o zwierzynÅ! MinÅåy te czasy kiedy zabijaåem po trzydzie×ci danieli starych i bez liku måodych podczas jednej jesieni. Nieraz najwspanialszego dzika zdarzaåo mi siÅ zabi przez szparÅ w ×cianie mojej chaåupy. Ilež to razy wycie wilków wybijaåo mnie ze snu. Mój stary Hektor ma od nich pamiętkÅ - dodaå, gåaszczęc wielkiego czarnego psa z biaåym podgardlem i pstrymi åapami. - Pies ten lepszy od niejednego czåowieka, bo nigdy nie odstÅpuje przyjaciela i przywięzany jest do tego, czyj chleb je - dodaå z naciskiem. W såowach i zachowaniu siÅ starego strzelca byåo co× szczególnego, co uderzyåo ElžbietÅ i zaczÅåa przyględa siÅ mu uwažnie. Byå to czåowiek majęcy sze׏ stóp wzrostu, a z powodu niezwykåej chudo×ci wydawaå siÅ znacznie wyžszy. Lisia czapka pokrywaåa mu czÅ׏ dåugich, wiekiem pobielonych wåosów, policzki miaå zapadåe, spod krzaczastych brwi båyszczaåy szare, bystre i peåne žywo×ci oczy. Krój jego odzienia byå do׏ dziwaczny, poniewaž sam je sobie sporzędzaå bez pomocy krawca. Skóra jelenia obci×niÅta pasem wkoåo žeber stanowiåa wierzchni ubiór, kamasze równiež z tej skóry zachodziåy za kolana, osadnicy przezywali go Kosmatym Kamaszem lub Skórzanę Po„czochę. Na rzemieniu zwieszaå mu siÅ przez lewe ramiÅ ogromny róg woåowy, wyrobiony tak cienko, že w nim proch prze×wiecaå. Natty wzięå wåa×nie do rÅki želaznę miarkÅ, napeåniå ję prochem i zaczęå nabija swę rusznicÅ tak niezmiernie dåugę, že kiedy kolba staåa na ×niegu, koniec rury siÅgaå mu až do czapki. Temple tymczasem oględaå daniela i nie zwažajęc na zåy humor starego strzelca, zawoåaå: - Nie chce mi siÅ Natty, zrzec moich pretensji, bo je×li to ja trafiåem w szyjÅ, drugi strzaå byå tylko, jak my nazywamy, "zåym zamiarem". - Može pan sÅdzia dobiera jakie chce uczone nazwy - odrzekå Natty - ale åatwiej jest znaleŽ wyraz, niž zabi daniela w biegu. Mówiåem juž zresztę, že padå on z rÅki måodszej i pewniejszej od naszej. - Wyrzucimy w górÅ dolar, žeby los zadecydowaå, kto ma wiÅksze prawa do rogacza - zawoåaå sÅdzia, zwracajęc siÅ do drugiego strzelca. - Co powiesz na to? - MówiÅ, že to ja zabiåem - odpowiedziaå måody my×liwy nieco chmurnie i hardo, opierajęc siÅ na strzelbie takiej prawie, jakę miaå Natty. - Dwóch was przeciw mnie jednemu - rzekå sÅdzia z u×miechem - ale pogodzimy siÅ przeciež. Sprzedajcie mi daniela. - Nie mogÅ sprzeda tego, co do mnie nie naležy - rzuciå Natty niechÅtnie. - Widziaåem nieraz, že zwierz postrzelony w szyjÅ caåy dzie„ chodziå; nie mam zwyczaju przywåaszcza sobie cudzej wåasno×ci. - Uparty jeste× Natty - za×miaå siÅ Temple, chcęc koniecznie postawi na swoim. - Såuchaj, måody strzelcze, dam ci trzy dolary za daniela - dodaå zwracajęc siÅ do my×liwego. - Rozstrzygnijmy przede wszystkim do kogo powinien naleže - odparå måodzian. - Iloma kulami nabita byåa pa„ska fuzja? - PiÅcioma. Czy nie do׏, aby zabi rogacza? - Dosy jednej - odpowiedziaå strzelec, postÅpujęc parÅ kroków w gåęb lasu. - Nikt prócz pana nie strzelaå z tej strony, racz pan obejrze to drzewo, oto jedna, druga, trzecia, czwarta kula. - A pięta? - zapytaå sÅdzia triumfujęco. - Pięta jest tu - odrzekå måodzian i odrzuciwszy påaszcz, wskazaå przestrzelone odzienie i ramiÅ zalane krwię. - O mój Bože! - zawoåaå Temple ze szczerym wspóåczuciem. - Siadaj co prÅdzej do naszych sani; o póå kilometra stęd jest chirurg, który ci opatrzy ranÅ. Koszty leczenia sam poniosÅ, bÅdziesz u mnie až do zupeånego wyzdrowienia. - DziÅkujÅ panu za jego dobre chÅci, ale mam przyjaciela, który bardzo by siÅ niepokoiå o mnie. Zresztę rana jest lekka, ko׏ nie zadra×niÅta. Teraz sędzÅ, že pan mi przyznaje prawo do zwierzyny? - PrzyznajÅ, bez wętpienia, i dajÅ ci pozwolenie polowania w moich lasach. Dotęd jeden tylko Natty miaå ten przywilej, ale sprzedaj mi proszÅ daniela, masz oto zapåatÅ - dodaå sÅdzia, wyjmujęc banknot z pugilaresu. Natty, prostujęc siÅ wynio×le, mruknęå: - Sę jeszcze ludzie starzy, którzy mogę powiedzie, že Natty Bumpo pierwej miaå prawo polowa w tych lasach niž Marmaduk Temple zabroni mu tego! Lepiej by urzÅdowo nie pozwolono strzela z tych przeklÅtych fuzyjek, które Bóg wie gdzie ×rut rozrzucaję! Måody strzelec skåoniwszy siÅ sÅdziemu, odpowiedziaå stanowczym tonem: - Niech mi pan daruje, ale sprzeda zwierzyny nie mogÅ, gdyž jest mi potrzebna. - BÅdziesz mógå kupi sto danieli za sumÅ, którę ci dajÅ - odrzekå sÅdzia zdumiony odmowę - wszak to banknot studolarowy. Strzelec jakby zawahaå siÅ chwilÅ, ale wnet potrzęsnęå przeczęco gåowę. Elžunia, såuchajęca rozmowy, wychyliåa gåówkÅ i nie zwažajęc na zimno, odrzuciåa kapturek z czoåa. Zwracajęc siÅ do måodego strzelca, rzekåa uprzejmie: - Niech pan nie martwi mego ojca i zgodzi siÅ pojecha z nami, aby×my mogli udzieli mu pomocy. Strzelec zåagodniaå widocznie i zachwiaå siÅ w swym postanowieniu, co spostrzegåszy Temple wzięå go za rÅkÅ i poczęå znowu nalega. - Nigdzie bližej - rzekå - nie opatrzę ci rany, niž u nas, w Templtonie, bo stęd do chaty Nattiego bÅdzie dobre trzy mile. Siadaj z nami, po×lÅ wnet po lekarza, Natty uspokoi twego przyjaciela, a jutro, je×li zechcesz, powrócisz do siebie. Måodzieniec staraå siÅ wyswobodzi rÅkÅ z mocno ×ciskajęcej ję dåoni sÅdziego, ale spotkawszy siÅ ze wzrokiem Elžbiety widocznie walczyå skrycie z sobę, by nie ulec namowom. Natty, wsparty wcięž na strzelbie, odezwaå siÅ do towarzysza: - Najmędrzej bÅdzie pojecha do Templtonu, bo je×li kula zostaåa w ranie, to ja juž temu zaradzi nie potrafiÅ. Dawniej co innego. Przed trzydziestu laty, pamiÅtam, szedåem sam jeden przez pustyniÅ siedemdziesięt mil z kulę w lÅdŽwiach i sam wydobyåem ję nožem. Indianin John bardzo dobrze przypomina sobie tÅ chwilÅ, bo wåa×nie wówczas poznali×my siÅ. Koniec ko„ców måody strzelec daå siÅ skåoni i usiadå razem z podróžnymi. Murzyn przy pomocy swego pana zarzuciå daniela na paki, a nastÅpnie Temple poczęå zaprasza jeszcze Nattiego, by siÅ zabraå z nimi, ale ten stanowczo odmówiå. - Nie, panie sÅdzio - odrzekå - mam dužo roboty w domu, muszÅ wraca do swego kęta, ale temu måodemu kaž pan zaraz opatrzy ramiÅ, niech lekarz wyjmie kulÅ, a ja znam takie zioåa, które prÅdzej zagoję ranÅ niž wszelkie plastry. Ježeli za× spotkacie po drodze Indianina, to radziåbym go zabra z sobę, bo ma doskonaåe lekarstwo na ståuczenia i rany. - Natty, nie mów nic o tym, že jestem raniony, ani gdzie jadÅ. PamiÅtaj! - szepnęå måody strzelec na požegnanie. - Spu׏ siÅ na starego Bumpa - odpowiedziaå Natty - rzucajęc znaczęce spojrzenie na måodego przyjaciela - kto czterdzie×ci lat przežyå na pustyniach, musiaå nauczy siÅ trzyma jÅzyk za zÅbami. PamiÅtaj co mówiåem o Johnie. - Dobrze, dobrze, skoro tylko wyjmę mi kulÅ, powrócÅ zaraz do was i przyniosÅ wiartkÅ daniela na ×wiÅta... Natty przerwaå mu, przykåadajęc palec do ust na znak milczenia. Usunęå siÅ z drogi, majęc oczy utkwione w sam szczyt sosny, po czym postępiå krok naprzód, odwiódå kurek i dåugę swę rusznicÅ wymierzyå w górÅ. Podróžni zdjÅci ciekawo×cię, wysunÅli gåowy i wnet dostrzegli cel jego strzaåu. Byå to ptak ukryty w×ród najwyžszych gaåÅzi, tylko szyjÅ i gåowÅ wida byåo. Bumpo strzeliå, ptak trzepoczęc siÅ spadå na ziemiÅ. Pies rzuciå siÅ wnet po zdobycz. - Do nogi, Hektor! Nazad, stary åotrze! - zawoåaå Natty. Posåuszny pies powróciå do swego pana, ten nabiå strzelbÅ, po czym, ujęwszy ptaka bez gåowy, pokazaå go podróžnym, mówięc: - To lepszy przysmak, niž piecze„ ze zwierzyny! Przyzna pan, panie sÅdzio, že z fuzji my×liwskiej nie potrafiåby pan trafi ptaka na takę odlegåo׏ nie oderwawszy ani jednego piórka! Natty za×miaå siÅ triumfujęco otworzywszy szeroko usta. Byå to ×miech dziwny, bez gåosu, såycha tylko byåo jakby gåuche rzŞenie. Požegnawszy måodego strzelca, przypomniaå mu jeszcze, že ma koniecznie widzie siÅ z Indianinem i leczy siÅ jego zioåami po czym zawróciå w stronÅ lasu i wkrótce wraz ze swymi psami zniknęå z oczu podróžnym na zakrÅcie drogi. Rozdziaå II~ Przeszåo׏ Marmaduka Templa. Przygoda w podróžy Jeden z przodków Marmaduka Templa przybyå do Pensylwanii wraz ze såynnym zaåožycielem tej osady, Wilhelmem Pennem. SpieniŞywszy caåę swę majÅtno׏ w Anglii, przywiózå z sobę do Ameryki do׏ znacznę sumÅ, za którę nabyå dužę ilo׏ ziemi, žyå bardzo dostatnio, piastowaå wysokie urzÅdy i zmarå w porÅ, nie majęc pojÅcia o tym, že jest wåa×ciwie caåkiem ubogi. Zwykåa to jest kolej ludzi przybywajęcych ze znacznymi kapitaåami do Ameryki; najczÅ×ciej ubožeję stopniowo, nie mogęc siÅ dostosowa do nowych warunków, inni za×, zawdziÅczajęcy dobrobyt wåasnej tylko pracy, umieję go utrzyma. Potomkowie Templa žyli w wielkim niedostatku, ale, powodowani ambicję, postanowili odzyska majętek i znaczenie. Ojciec sÅdziego Marmaduka Templa oženiå siÅ bogato i daå synowi staranne wychowanie. Ten ostatni zaprzyjaŽniå siÅ ze swym rówie×nikiem, Edwardem Effinghamem, pobierajęcym wraz z nim nauki. Ojciec Edwarda såužyå w wojsku od måodo×ci, uczestniczyå w wielu bitwach z Francuzami i odznaczyå siÅ wielkę waleczno×cię, zyskujęc såawÅ i zaszczyty. Po otrzymaniu dymisji w randze majora, nie chciaå korzysta z proponowanych mu urzÅdów, uwažano go wiÅc w sferach rzędowych za oryginaåa i dziwaka pogardzajęcego pieniÅdzmi. Odtęd zamieszkaå we wåasnej siedzibie, cieszęc siÅ ogólnym powažaniem, ale gdy jego jedyny syn postanowiå ustali swój los i wstępiå w zwięzki maåže„skie z wybrankę serca, major oddaå mu caåy majętek, skåadajęcy siÅ z kapitaåów w banku, wielu posiadåo×ci oraz znacznej przestrzeni ziemi w stronach niezamieszkaåych przez osadników, poprzestajęc na rencie wypåacanej mu przez syna. Skoro Edward objęå to wszystko w posiadanie, natychmiast odszukaå przyjaciela swego Marmaduka, któremu bezgranicznie mógå zaufa i zaczÅli wspólnie prowadzi interesy. Wobec tego Marmaduk najzupeåniej uczciwę drogę dorobiå siÅ wkrótce åadnej fortuny i kupiå posiadåo׏ nad Žródåami rzeki Suskehanny. Przy zasobach pieniŞnych, staraniu i wytrwaåo×ci podwoiå w szybkim czasie warto׏ ziemi, a w chwili gdy siÅ opowie׏ nasza zaczyna, uchodziå za najbogatszego obywatela w tej okolicy. Gdy wybuchåa wojna o niepodlegåo׏, Edward såužyå w wojsku angielskim i broniå praw swego rzędu, a Temple staå po stronie powsta„ców. Po zwyciÅstwie tych ostatnich, Edward opu×ciå AmerykÅ, pozostawiwszy wszystkie dokumenty majętkowe i kapitaåy w rÅku Marmaduka, który otrzymaå wiadomo׏, že Effingham utonęå podczas burzy na morzu w drodze do Stanów Zjednoczonych. W okrÅgu, w którym mieszkaå Marmaduk miaå opiniÅ czåowieka sprawiedliwego, o nieskazitelnym charakterze. To byåo powodem obrania go sÅdzię Sędu Najwyžszego. Po ×mierci ukochanej žony przelaå caåe swe uczucie na jedynaczkÅ ElžuniÅ, która wåa×nie powracaåa teraz po sko„czeniu pensji do rodzinnego domu. W chwili, gdy konie ruszyåy, Marmaduk poczęå siÅ przyględa uwažnie måodemu strzelcowi, siedzęcemu naprzeciw niego. Byå to måodzian smukåy, lat dwudziestu trzech najwyžej; miaå na sobie opo„czÅ z grubego krajowego sukna, przepasanę weånianym pasem. - Twarz pana nie jest mi obca - rzekå sÅdzia Temple, starajęc siÅ sobie przypomnie kiedy i w jakich okoliczno×ciach mógå go juž przedtem spotka. - Jestem tu dopiero od trzech tygodni, a zdaje siÅ, že pan przez czas dåužszy byå nieobecny - odrzekå strzelec zimnym tonem, jakby nie okazujęc chÅci prowadzenia rozmowy. - Tak jest, miesięc juž upåynęå od czasu mego wyjazdu - cięgnęå sÅdzia - ale pomimo to rysy pana twarzy sę mi znajome, widziaåem je chyba we ×nie. Jak my×lisz Elžuniu? Czy nie zaczynam ple׏ od rzeczy? Može mi siÅ pomieszaåo w gåowie? Jakže bÅdÅ mógå sędzi sprawy, a co wažniejsze w danej chwili, czy bÅdÅ w stanie ugo×ci naszych przyjacióå, majęcych przyby do nas na ×wiÅta - žartowaå Temple, chcęc rozweseli córkÅ. - Jedno i drugie na pewno lepiej ci siÅ, mój ojczulku, powiedzie - zawoåaåa wesoåo Elžunia - niž zabijanie daniela z maåej fuzyjki! Måody strzelec u×miechnęå siÅ, rzuciwszy nieco wzgardliwe spojrzenie na sÅdziego. Nagle konie przy×pieszyåy biegu, czujęc, že stajnia niedaleko. Wida juž byåo dolinÅ, miasteczko i dom sÅdziego, co wprowadziåo go w doskonaåy humor. - Patrz, Elžuniu - rzekå wskazujęc dym unoszęcy siÅ z kominów ich domu - oto jest twoja siedziba, gdzie masz odtęd pÅdzi žycie. I pan równiež go×ciem naszym bÅdzie, o ile zechce pozosta z nami - dodaå uprzejmie zwracajęc siÅ do måodzie„ca. Oboje måodzi rzucili na siebie przelotne spojrzenie, jakby zdumieni tym nagåym zwrotem i przypuszczeniem, že nieznajomy mógåby by zaliczony do koåa domowego w sÅdziowskim dworze. Murzyn ×cięgaå lejce przy spuszczaniu siÅ z góry w dolinÅ, Elžbieta przyględaåa siÅ teraz uwažnie krajobrazowi niewidzianemu od lat kilku, obserwujęc zaszåe tu przez ten czas zmiany. Dolina otoczona byåa górami pokrytymi lasem. W niektórych miejscach wida byåo nad drzewami lekkę mgåÅ dymu, zwiastujęcę mieszkania ludzi i coraz liczniejsze wykarczowane juž grunta przygotowane do uprawy. Nowe osady, z poczętku odosobnione, szybko siÅ powiÅkszaåy, a dom Templa stanowiå teraz punkt centralny sporego miasteczka, zabudowanego do׏ fantastycznie, bez zachowania najelementarniejszych zasad architektonicznych. Okna domków miaåy okiennice malowane na zielono, przed gankiem každego z nich wznosiåo siÅ kilka drzewek ogoåoconych z gaåÅzi, podobnych do grenadierów peånięcych straž przed paåacem. Mieszkaåo w takich domostwach paru adwokatów, kilku kupców, jeden doktor. Siedziba sÅdziego Templa byåa najokazalsza, otaczaå ję dužy ogród owocowy; podwójny szereg topoli tworzyå ulicÅ prowadzęcę do bramy wjazdowej. Brat przyrodni Templa, Ryszard Jones wybudowaå wedåug swego planu dwa domy sÅdziego, jeden z nich byå trzypiÅtrowy. Przy spuszczaniu siÅ z góry w dolinÅ uderzaå widok dužej påaszczyzny jeziora, pokrytego teraz lodem i ×niegiem. Elžbieta przyględaåa siÅ w milczeniu, przypominajęc róžne chwile z lat dziecinnych spÅdzonych w Templtonie pod okiem troskliwej matki. Nagle brzÅk dzwonków zwróciå uwagÅ podróžnych i oznajmiå o zbližaniu siÅ drugiego zaprzÅgu, pÅdzęcego z wielkim po×piechem pomimo górzystej drogi. SÅdzia poznaå od razu jadęcych. Powoziå czåowiek maåego wzrostu, w opo„czy obszytej futrem, gåowÅ trzymaå podniesionę do góry i ponaglaå konie do biegu, užywajęc ku temu gåosu i bicza. Za nim, na przednim siedzeniu, siedziaå mŞczyzna wysokiego wzrostu, niemåody, o žoånierskiej postawie. W gåÅbi, w påaszczu futrzanym i kuniej czapce, nasuniÅtej na uszy, wida byåo podróžnego o twarzy okręgåej, oczach žywych i u×miechniÅtych; czwarty wreszcie o rysach ×cięgniÅtych, w czarnym påaszczu, i powažnym wyrazie twarzy wyględaå na duchownego. Kiedy siÅ sanie spotkaåy z powozem, siedzęcy na koŽle zawoåaå do Murzyna: - Z drogi Adžy, na bok, bo nie potrafiÅ wyminę! Jak siÅ masz, kochany Marmaduku! Jak siÅ masz, Czarnooka! Wyjechali×my na wasze spotkanie - mówiå Ryszard wesoåo - dla po×piechu kazaåem zaprzęc czwórkÅ, ale konie narowiste, ja tylko potrafiÅ da sobie z nimi radÅ. Musisz koniecznie sprzeda je, bracie, mam na nie nawet kupca. - Sprzedawaj co chcesz, Ryszardzie - odpowiedziaå sÅdzia dobrodusznym tonem - byleby× mi moję córkÅ i grunta zostawiå. - Frym, mój stary przyjacielu - dodaå zwracajęc siÅ do podeszåego w latach mŞczyzny o žoånierskim wyględzie - kiedy siedemdziesięt lat wychodzi na spotkanie czterdziestu piÅciu, jest to rzetelny dowód žyczliwo×ci! Jakže siÅ pan miewa, panie Le Quoi? Panie Grant, uprzejmo׏ pana mnie rozczula! Kochani moi, oto moja córka, którę juž znacie, a dla niej równiež nie jeste×cie obcymi. Czy poznajesz, Elžuniu, majora Hartmana? - Wszak jeste×my starymi przyjacióåmi - za×miaåo siÅ dziewczÅ, gdy tymczasem pan Le Quoi powstaå z pewnym trudem z powodu mnóstwa okry otulajęcych mu nogi i zdjęwszy czapkÅ, wsparty o ramiÅ Ryszarda, przemówiå póå po francusku, póå po angielsku: - Panie Temple, widok pana cieszy mnie i zachwyca! Panno Elžbieto, najnižszy jej såuga. - Przykryj twę paåkÅ, Gallu, przykryj paåkÅ! - zawoåaå Ryszard Jones. - Inaczej stracisz resztÅ wåosów, na zbytek których nie masz potrzeby siÅ užala. Gdyby ich Absalon nie posiadaå w wiÅkszej ilo×ci, žyåby može po dzi× dzie„! ķarty Ryszarda zawsze prawie wzbudzaåy wesoåo׏, je×li jednak nie ×mieli siÅ såuchacze, on sam wybuchaå gåo×nym ×miechem. Pastor Grant skromnie powinszowaå Templowi i córce ich szczÅ×liwego przybycia, a Ryszard staraå siÅ zrÅcznie zawróci konie, ale droga byåa tak węska, že trudno byåo wyminę na miejscu, gdyž tuž obok znajdowaåy siÅ doåy powstaåe z powodu wydobywania kamieni do budowy miasteczka. Adžy radziå wyprzęc dwa przednie konie, Marmaduk takže podzielaå jego zdanie, ale Ryszard wszelkie uwagi puszczaå mimo uszu, dowodzęc, že nikt nie potrafi lepiej od niego zažy koni. - Pan Le Quoi može to potwierdzi, poniewaž nieraz odbywali×my przejaždžki - dodaå z przekonaniem. Grzeczno׏ wåa×ciwa Francuzom nie pozwoliåa panu Le Quoi zaprzeczy, jednakže nic nie odpowiedziaå, wpatrujęc siÅ z przeraženiem w przepa׏ odlegåę zaledwie o dwa kroki. Grant trzymaå siÅ oburęcz pojazdu, jak gdyby gotów w každej chwili wyskoczy, a major u×miechaå siÅ zåo×liwie z cheåpliwo×ci Ryszarda, ten za× za pomocę bicza zmuszaå konie do zjechania z go×ci„ca i skierowania siÅ węskę drožynę, wiodęcę po zboczu góry, ale za každym krokiem nogi ich grzÅzåy w ×niegu, a lodowa skorupa åamaåa siÅ i bole×nie kaleczyåa, wiÅc przednie konie cofaåy siÅ ku dyszlowym i w ten sposób odpychaåy w tyå pojazd do poåowy juž zawrócony. Dwa koåa z lewej strony byåy na kilka zaledwie cali od przepa×ci przeszåo dwie×cie stóp gåÅbokiej. - Strzež siÅ pan, panie Ryszardzie! Poåoženie jest groŽne - zawoåaå Francuz. - Chcesz pan koniecznie zåama powóz i pozabija konie? - oburzyå siÅ major. - Kochany panie Jones, będŽ roztropnym - odezwaå siÅ Grant, blednęc ze strachu. - Dalej, naprzód! - woåaå Ryszard, bijęc konie nielito×ciwie, chciaå bowiem co prÅdzej wybrnę z poåoženia, którego caåe niebezpiecze„stwo jasnym mu siÅ staåo. - Panie Le Quoi, uwolnijže mi nogÅ; je×li bÅdziesz mnie cięgnęå, jakže sobie z tymi wariackimi ko„mi dam radÅ? Marmaduk, musisz sprzeda jednę parÅ, powiadam ci, sę zupeånie znarowione! - O Bože! - krzyknęå Temple. - Oni wszyscy zginę!... Elžbieta równiež wydaåa okrzyk przeraženia, a nawet Adžy zdawaå siÅ mocno zaniepokojony. Tymczasem krnębrne konie cięgle siÅ cofaåy i každa sekunda pomnažaåa grožęce podróžnym niebezpiecze„stwo. W tej decydujęcej chwili måody my×liwy wyskoczyå z sani, pobiegå ku koniom i mocno je pocięgnęå naprzód. Uratowaåo to od wpadniÅcia w przepa׏, jednakže konie cięgle siÅ wspinaåy i jeden rzuciå siÅ nagle na lewo, wobec czego tylne i przednie koåo zapadåy tak gåÅboko, že równowaga zostaåa naruszona i wszyscy czterej podróžni wpadli w ×nieg. Major i Grant odrzuceni byli niezbyt daleko, Ryszard zatoczyå wielki åuk w powietrzu i upadå o piÅtna×cie blisko stóp na drogÅ, trzymajęc wcięž wodze w zaci×niÅtej kurczowo dåoni, tym sposobem ciaåo jego stanowiåo jakby kotwicÅ utrzymujęcę konie. Francuz, gotujęcy siÅ do skoku wåa×nie wtedy, gdy siÅ pojazd wywracaå, gåowÅ pogręžyå w ×niegu. ķaden z tych panów nie doznaå powažnego obraženia, a major Hartman, który zachowaå najwiÅcej zimnej krwi, pierwszy podnióså siÅ na nogi i zawoåaå: - A to ci wspaniaåa jazda! Panie Ryszardzie, masz osobliwy sposób wyåadowywania wiezionego towaru! Jones z dobrę minę otrzęsnęå siÅ ze ×niegu i odrzekå z niezmęconym spokojem: - Cóž chcecie? WywinÅli×my siÅ gåadko! Z innym woŽnicę mogliby×cie, jak nic, znaleŽ siÅ na dnie przepa×ci! Uwažaåe×, kochany Marmaduku, jak zrÅcznie i w porÅ ×mignęåem ostatni raz biczem? A co za przytomno׏ umysåu miaåem zatrzymujęc lejce w rÅku! - Twoje ×migniÅcie biczem, twoja przytomno׏ umysåu!... - odrzekå sÅdzia drwięco - powiedz raczej, že bez pomocy tego dzielnego måodziana ani ty, ani nasi przyjaciele nie byliby×cie juž na ×wiecie! Ale gdziež jest Le Quoi? - Najmilszy panie sÅdzio! Ryszardzie! Panie Grant! Adžy! PrzyjdŽcie mi z pomocę, bo nie mogÅ wygramoli siÅ ze ×niegu - woåaå przytåumiony gåos. Okazaåo siÅ, že Francuz ugrzęzå w miejscu, gdzie wiatr nawiaå ×niegu na jakie sze׏ stóp co najmniej. Grant i major po×pieszyli na ratunek i wydobyli pana Le Quoi, który wnet odzyskaå humor. Dostrzegåszy Ryszarda, pomagajęcego Adžemu w odprzŞeniu dwóch siwoszów, uznaå bowiem, cho zbyt póŽno, koniecznę tego potrzebÅ, Le Quoi zapytaå zåo×liwie. - Cóž jeszcze wymy×liåe×, panie Ryszardzie? Czy masz zamiar dokona nowej próby? - Przede wszystkim niech nauczy siÅ powozi - wtręciå sÅdzia zajÅty wyrzucaniem na ×nieg paczek, których peåno byåo dokoåa. - Siadajcie panowie z nami, znajdzie siÅ miejsce dla wszystkich, bÅdÅ waszym woŽnicę, a Ryszard i Adžy zajmę siÅ podniesieniem sani, po czym zabiorę rzeczy. Adžy, pilnuj mojego daniela - dodaå zwracajęc siÅ do Murzyna, podkre×liwszy wyraz "mojego", zarazem mrugniÅciem nakazujęc dyskrecjÅ - a ja z mojej strony bÅdÅ pamiÅtaå o tobie. Murzyn zrozumiaå, že sÅdziemu chodzi o zachowanie tajemnicy i opinii dobrego my×liwego. Ryszard mruczaå pod nosem: - Nauczy siÅ powozi, powiadasz, a któž to lepiej ode mnie potrafi? Kto ujeŽdziå twoję kasztankÅ, której nikt dosię׏ siÅ nie odwažyå? Wprawdzie twój stangret utrzymywaå, iž przede mnę jeszcze jej dosiadaå, ale wszyscy wiedzę, že to jest wierutne kåamstwo! Podróžni ulokowali siÅ w wielkich saniach sÅdziego i wyruszyli ku domowi. Ryszard, pozostawszy z Murzynem na drodze, jęå przyględa siÅ rozcięgniÅtemu na ×niegu danielowi i wypytywa, czy istotnie Temple wåasnorÅcznie go zabiå. Adžy utrzymywaå, že tak byåo niewętpliwie, chociaž miaå wielkę ochotÅ do ×miechu. - PamiÅtasz, jakem poåožyå trupem daniela zeszåej zimy? - przechwalaå siÅ Ryszard. - Doskonale sobie przypominam - odrzekå Murzyn. Natty Bumpo wystrzeliå jednocze×nie i wielu utrzymywaåo, že to on zabiå rogacza. - Kåamstwo, wierutne kåamstwo, czarny diabeåku! - zawoåaå Ryszard z oburzeniem. - Jakže ×wiat jest zawistny! Nie bÅdÅ siÅ tež dziwiå - dodaå po chwili - ježeli ten måodzik bÅdzie siÅ przechwalaå, že nam wszystkim uratowaå žycie! Rzuciå siÅ, jak szalony, przed moje konie, a gdyby pozostaå spokojnie na miejscu, w póå minuty zawróciåbym bez žadnego wypadku. Nic tak nie kaleczy pyska ko„skiego, jak cięgniÅcie naprzód za cugle! Kto to jest ten måodzieniec, Adžy? Nie przypominam sobie, abym go widziaå kiedykolwiek. Murzyn rzekå, že podróžni spotkawszy na stromej górze idęcego pieszo måodziana prosili, aby jechaå z nimi. Poniewaž byåo to we zwyczaju podczas zåej pogody, Ryszard zadowoliå siÅ na razie tym wyja×nieniem. Po chwili znów kręžyå wokoåo tego samego tematu. - Wyględa na uczciwego chåopca - mówiå - i gdyby go nie zepsuto pochwaåami, miaåbym dla niego pewne wzglÅdy, poniewaž w gruncie rzeczy žywiå dobre zamiary. Ale co on robiå wåa×ciwie, czy miaå jakie rzeczy z sobę? Može jest wÅdrownym kramarzem? Murzyn zakåopotany podnosiå i spuszczaå oczy, nie dajęc žadnej odpowiedzi. - Gadaj zaraz, czarny, czy miaå toboåek na plecach? Kij w rÅku? - Nie - panie, miaå tylko fuzjÅ. - FuzjÅ? - podchwyciå Ryszard, a dostrzegåszy zmieszanie na twarzy Murzyna, zawoåaå: - Zaåožyåbym siÅ, že to nie Marmaduk, a ten måodzik zabiå daniela! Zgadåem od razu. Powiedz ×miaåo, czy sÅdzia kupiå od strzelca tÅ zwierzynÅ? Murzyn chcęc zachowa dla Temple czÅ׏ zaszczytu i niezupeånie skåama, odrzekå wymijajęco: - Wszak pan sam zauwažyå przed chwilę, že daniel zabity zostaå dwoma strzaåami. Ryszard siÅ nasrožyå i klasnęwszy batem, krzyknęå: - Nie kåam, Murzynie, oto tym batem prawdÅ z ciebie wydobÅdÅ! Adžy padå na kolana i powiedziawszy w krótkich såowach co widziaå w lesie, prosiå, aby Jones raczyå go zasåoni swę opiekę od sÅdziowskiego gniewu. - Nie bój siÅ, wåos ci z gåowy nie spadnie - odpowiedziaå Ryszard, zacierajęc rÅce. - Nie zdradŽ, že wiem o wszystkim, zostaw mi przyjemno׏ na×miania siÅ z Marmaduka. Jakže siÅ ubawiÅ! Musimy po×pieszy, bÅdÅ pomagaå doktorowi wydobywa kulÅ. PomknÅli kåusem do miasteczka. Ryszard byå w ×wietnym humorze, zachÅcaå Murzyna, aby zacinaå konie, a jednocze×nie czyniå uwagi: - WiÅc to ten måody strzelec i stary Bumpo polowali na daniela, a brat Marmaduk zdobyå siÅ tylko na wpakowanie kuli w rÅkÅ czåowieka ukrytego za sosnę! Przewyborna historia! Nie opodal domu sÅdziego, wzięå cugle z ręk Murzyna i wjechaå triumfalnie w dåugę alejÅ, zauwažyå bowiem, že dužo ciekawych zebraåo siÅ, aby powita sÅdziego powracajęcego z córkę z dalekiej podróžy. Na ganku oczekiwaåa ich såužba. Na pierwszym planie ochmistrz, majęcy twarz niezmiernie dåugę, nos påaski, jak u maåpy, usta od ucha do ucha, wåosy zwięzane w harcap, spodnie i kamizelkÅ z czerwonego pluszu, na guzach przy bręzowym fraku wyryte byåy kotwice. Byå to Beniamin Pengillan, rodem z Anglii; w måodo×ci såužyå na okrÅcie i lubiå opowiada o swych nadzwyczajnych przygodach, chociaž nie miaå ich zbyt wiele. Poniewaž czÅsto wspominaå o trudach poniesionych niegdy× przy pompach okrÅtowych dla zapobieženia zatoniÅciu, przezwano go Ben Pompo. Drugim typem oryginalnym w swoim rodzaju byåa ochmistrzyni ubrana w biaåę sukniÅ, odbijajęcę jaskrawo przy tabaczkowej cerze i szafranowych zÅbach. Miaåa nos i brodÅ spiczaste, czoåo påaskie, zažywaåa co chwila tabaki. Marmaduk Temple powierzyå jej rzędy domu po ×mierci žony, nie znaåa wiÅc Elžuni i spoględaåa na nię nieufnie. W chwili przybycia podróžnych daåo siÅ såysze straszliwe ujadanie psów, które Jones sam poczęå przedrzeŽnia wrzaskliwie, czynięc jeszcze wiÅksze zamieszanie. Jeden tylko olbrzymi pies majęcy miedzianę obrožÅ z literami swego pana zachowywaå milczenie, ale nie odstÅpowaå na krok sÅdziego, a pogåaskany przez niego, wymownie krÅciå ogonem. Elžunia przywitaåa go, nazywajęc dzielnym staruszkiem. Podróžni weszli do wielkiej sali, w której paliåy siÅ ×wiece w ciŞkich miedzianych lichtarzach. Ciepåo byåo w caåym mieszkaniu; wielki piec želazny, do czerwono×ci rozpalony, staå w ×rodku sali, a na wierzchu naczynie z wodę såužyåo do od×wieženia zbyt suchego powietrza. Meble byåy czÅ×ciowo sprowadzone z New Yorku, a po czÅ×ci sporzędzone w Templtonie. W kęcie staå staro×wiecki zegar z miedzianym cyferblatem, w szafce z orzechowego drzewa. Ogromna sofa przykryta materię indyjskę zajmowaåa caåę dåugo׏ ×ciany; wielki kredens, wysadzany ko×cię såoniowę, peåen byå srebrnych naczy„. Ryszard wszedåszy ostatni do salonu, pierwszy przerwaå milczenie: - Cóž to Beniaminie? Cóž to Pompo? Takže przyjmujecie dziedziczkÅ? - zawoåaå groŽnie. - Dalejže, zapala ×wiatåo, žeby×my przeciež mogli widzie siÅ nawzajem. Wybacz - dodaå, zwracajęc siÅ do Elžuni - ale za chwilÅ wszystko bÅdzie w porzędku. Kochany Marmaduku, przywiozåem twego daniela, co z nim zrobimy? Elžunia i sÅdzia zachowywali milczenie, obojgu bowiem przypomniaåa siÅ poniesiona przez nich strata, jakby cie„ zmaråej stanęå nagle pomiÅdzy nimi. Såudzy tymczasem u zwierciadeå i pajęków zapalili ×wiece i wnet zrobiåo siÅ jasno. Elžunia zrzuciåa osåaniajęcy ję påaszcz, czarny kapturek i szale. Ochmistrzyni dopomagaåa jej w tym, przyględajęc siÅ zarazem ciekawie måodziutkiej osóbce, która miaåa jej odebra rzędy w domu. Dåugie sploty kruczych wåosów widniaåy nad czoåem Elžuni, nosek miaåa foremny, usta ×licznie wykrojone, figurÅ zgrabnę, oczy peåne ognia. Amazonka z niebieskiego sukna dodawaåa jeszcze wdziÅku uroczej dzieweczce. Rzuciwszy okiem dokoåa, dostrzegåa stojęcego w pobližu wej×cia måodego strzelca o szlachetnych rysach twarzy. Wåosy jego ciemne i l×nięce nie ustÅpowaåy w barwie splotom Elžuni. W rÅku trzymaå czapkÅ, opierajęc siÅ z lekka na maåym szpinecie wysadzanym ko×cię såoniowę. Nie okazywaå ani zbytecznej bojaŽliwo×ci, ani zuchwaåej swobody ludzi nieobytych z towarzystwem. - Ojcze drogi - zawoåaåa Elžunia - nie zapominajmy o naszym go×ciu, któremu przyrzekli×my udzieli pomocy. Wszystkie spojrzenia skierowaåy siÅ w stronÅ måodego strzelca, jakby czekajęc wyja×nienia. - Moja rana jest drobnostkę, przypuszczam, že chirurg nie bÅdzie miaå wiele do roboty - rzekå måodzieniec. - Nie zapomniaåem wcale o dåugu zacięgniÅtym wobec pana - zawoåaå sÅdzia. - A wiÅc jeste× co× winien, kochany Marmaduku? Bez wętpienia za daniela, którego zabiåe× - rzuciå drwięco Ryszard, zacierajęc rÅce. - SędzÅ tež, že rana nie jest niebezpieczna, poniewaž wåada pan rÅkę z åatwo×cię - rzekå sÅdzia, zwracajęc siÅ do måodego strzelca i puszczajęc mimo uszu uwagÅ krewniaka. - Co ty možesz o tym wiedzie? - wtręciå znowu Ryszard - ja co innego! Jestem wnukiem lekarza, mam powoåanie do medycyny. Sę cnoty i talenty dziedziczne. Beniamin skorzystaå z okazji, aby rozpoczę jakę× historiÅ o lekarzu okrÅtowym, ale Elžunia przerwaåa mu, polecajęc przygotowa pokój, w którym bÅdzie možna opatrzy rannego. - Sam siÅ tym zajmÅ - rzuciå Ryszard z po×piechem - proszÅ za mnę, zobaczÅ czy gåÅboko uwiÅzåa kula. - Zaczekam do przybycia chirurga - rzekå zimno strzelec. - SędzÅ, že nie bÅdziemy dåugo czekali, wiÅc uniknie pan próžnego zachodu. Ryszard zmierzyå nieznajomego zdumionym spojrzeniem, a poczytujęc odmowÅ za krok nieprzyjazny, odwróciå siÅ, wåožywszy rÅce do kieszeni. Po chwili podszedå do Granta i nachylajęc siÅ do jego ucha, szepnęå: - Zobaczycie, že rozpuszczę wie׏ po okolicy, iž ów chåystek uratowaå nam žycie, že bez jego wtręcania siÅ do nie swoich rzeczy wszyscy by×my karki poåamali! Jak gdybym powozi nie umiaå! Naležaåo tylko silnie skrÅci na lewo i zacię porzędnie biczem po bokach z prawej strony. Przybycie doktora przerwaåo dalsze wywody upartego zwolennika wåasnej jazdy i powoženia. Rozdziaå III~ WyjÅcie kuli z ramienia Oliwiera Doktor Elnatan Todd uchodziå w Templtonie za czåowieka obdarzonego niezwykåymi zdolno×ciami. Wzrostu wysokiego, niezmiernie szczupåy, gåowÅ miaå maåę, twarz marszczęcę siÅ co chwila. Nie posiadajęc žadnej wiedzy, odwažaå siÅ nawet na ryzykowne operacje, a poniewaž miaå, jak to mówię, szczÅ×liwę rÅkÅ, dokonywaå róžnych pomy×lnych do×wiadcze„ na pacjentach i coraz wiÅkszę cieszyå siÅ wziÅto×cię. Wszedå do salonu uzbrojony w dwa futeraåy, zawierajęce chirurgiczne narzÅdzia, gdyž uprzedzono go, iž bÅdzie miaå do czynienia z ranę od broni palnej. W pierwszej chwili spojrzenie doktora Todda spoczÅåo na ksztaåtnej postaci Elžuni, której amazonka szamerowana zåotymi sznurami obudziåa w nim przypuszczenie, že bÅdzie miaå do czynienia z rannym oficerem; nie mógå wszakže trwa dåugo w båÅdzie, spoględaå wiÅc na przemian to na Templa, który siÅ ku niemu zbližaå z gåÅbi sali, to na Jonesa, przechadzajęcego siÅ wielkimi krokami z widocznym niezadowoleniem, že strzelec jakby nie dowierza jego wrodzonym zdolno×ciom do medycyny. NastÅpnie doktor przenióså wzrok na majora Hartmana, zapalajęcego fajkÅ osadzonę na dåugim cybuchu, na Granta przeględajęcego uwažnie jaki× rÅkopis, na ochmistrzyniÅ, która ze skrzyžowanymi rÅkoma podziwiaåa modny ubiór swej måodej pani z nieco zazdrosnym wyrazem. ķadna z obecnych osób nie wyględaåa na chorę i potrzebujęcę pomocy chirurga, który przedtem byå w strachu, že wypadnie dokona operacji na kimkolwiek z domowników lub dobrych przyjacióå sÅdziego. Uspokoiå siÅ znacznie, gdy Temple, zbližywszy siÅ ku niemu, rzekå, bioręc go za rÅkÅ: - W porÅ przybywasz, kochany doktorze, oto jest måodzieniec, którego miaåem nieszczÅ×cie zrani, strzelajęc do daniela. Oczy Todda podęžyåy we wskazanym kierunku. Strzelec zrzuciå wierzchnie okrycie, pod którym miaå odziež z grubego sukna i zamierzaå wåa×nie oswobodzi ramiÅ z rÅkawa, lecz spojrzawszy na ElžuniÅ, zarumieniå siÅ i rzekå, zwracajęc siÅ do doktora: - Widok krwi može zatrwožy miss Temple, lepiej bÅdzie dokona opatrunku na osobno×ci. - Dobre o×wietlenie w tym miejscu byåoby bardzo dogodne do operacji - odrzekå doktor Todd, który odzyskaå pewno׏ siebie widzęc, že ma do czynienia z czåowiekiem o skromnym wyględzie i zupeånie w miasteczku nie znanym. Elžunia, usåyszawszy uwagÅ måodego strzelca spåonÅåa rumie„cem i skinęwszy na MurzynkÅ, majęcę jej såužy za pokojówkÅ, wyszåa z salonu. Wówczas lekarz zabraå siÅ do oglÅdzin rannego, Beniamin przynióså mu stare påótno, z którego pocięå bandaže, a Ryszard zbližyå siÅ ofiarujęc swę pomoc. Todd, podajęc mu kawaåek påótna, rzekå z przesadnę uprzejmo×cię: - Pan, który nie jeste× nowicjuszem w operacjach chirurgicznych, zechcesz mi naskuba szarpii. Tylko proszÅ bra wyåęcznie nitki lniane, a wåókna baweåny odrzuca, gdyž mogåyby zatru ranÅ. - Wiem o tym, doktorze - odrzekå Ryszard - rzuciwszy na Marmaduka spojrzenie mówięce wyraŽnie: "Widzisz, že siÅ chirurg beze mnie nie može obej׏". PodsuniÅto stóå doktorowi, który rozkåadaå jedne po drugich flaszki zawierajęce róžnobarwne påyny oraz piåki, lancety, sondy etc., po czym wycieraå je starannie czerwonę jedwabnę chustkę, zwracajęc niekiedy wzrok na widzów, jakby chcęc zbada jakie te przygotowania sprawiaję na nich wraženie. - Såowo dajÅ - zauwažyå Hartman - masz pan piÅkny arsenaå instrumentów, a lekarstwa owe zapewne przyjemniejsze sę dla oka niž dla gÅby! - Såusznie, panie majorze, bardzo såusznie - odrzekå Todd, z minę czåowieka znajęcego siÅ na rzeczy. - Roztropny lekarz zawsze stara siÅ, aby jego lekarstwa przyjemnie wpadaåy w oko, chociaž czÅsto siÅ trafia, že ich smak przykry jest dla podniebienia. Wažne jest umie nakåoni pacjenta do czynienia tego, czego zdrowie wymaga, chociažby leki wzbudzaåy w nim wstrÅt. - Moi panowie - zawoåaå sÅdzia zniecierpliwiony - czas juž przystępi do roboty, bo czytam z oczu naszego rannego, že nic go tak nie nužy, jak oczekiwanie! Måody nieznajomy bez niczyjej pomocy obnažyå ramiÅ, na którym wida byåo ranÅ od kuli. Silne zimno widocznie zatamowaåo krew, chirurg ×miaåo zabraå siÅ do sondowania rany, ale måodzieniec odtręciå jego rÅkÅ pogardliwym ruchem i rzekå: - Možna siÅ obej׏ bez sondowania, panie doktorze, kula przeszyåa ciaåo, nie dotknęwszy ko×ci, czujÅ ję tu pod skórę - dodaå, wskazujęc palcem - i åatwo panu bÅdzie ję wydoby. Doktor zwróciå siÅ do Ryszarda, a bioręc przygotowane przez niego szarpie, poczęå zachwyca siÅ, iž sę tak doskonale skubane. Ryszard ogromnie byå dumny z pochwaåy, zapewniaå, že jego dziad i ojciec såynÅli ze swych chirurgicznych zdolno×ci i že on, Ryszard posiada dar ten we krwi. - Bez wętpienia, bez wętpienia - wtręciå Beniamin, mieszajęc siÅ do rozmowy - sam widziaåem dzieci flisów wåažęce na wierzchoåek wysokiego masztu, zanim siÅ nauczyåy chodzi. - Nieraz tež pewno widziaå Beniamin wyjmowanie kuli, bÅdęc jeszcze na okrÅcie, niech wiÅc trzyma miednicÅ, poniewaž widoku krwi siÅ nie lÅka. - O tak, byåem obecny przy wydobywaniu kuli dwunastofuntowej z boku kapitana okrÅtu "Piorun". - Co? Kula dwunastofuntowa - zdziwiå siÅ Grant, opuszczajęc rÅkopis na kolana i podnoszęc okulary na czoåo. - Widziaåem na wåasne oczy - zapewniå Beniamin. - Možna by wydoby i dwudziestoczterofuntowę, byleby chirurg zrÅcznie wzięå siÅ do rzeczy. Panie doktorze - dodaå - czyž nie zdarzaję siÅ jeszcze bardziej zadziwiajęce wypadki? Doktor Todd przecięå w tej chwili skórÅ pacjenta i ujęå w dwa palce szczypce ze stolika, a jednocze×nie przy poruszeniu siÅ måodego strzelca, kula wypadåa na ziemiÅ. Todd pochwyciå ję jednę rÅkę, a drugę - uzbrojonę w szczypce - zrÅcznie wykonaå manewr, aby widzowie przypuszczali, iž doktor sam wydobyå ję z ramienia. - Znakomicie - zawoåaå Ryszard - nigdy nie widziaåem jeszcze tak szybko i zrÅcznie dokonanej operacji! SędzÅ, že i Beniamin to potwierdzi? - Tak jest, istotnie - odrzekå Beniamin - a teraz, mówięc žeglarskim stylem, pozostaje tylko zatka dziurÅ i okrÅt može, rozwinęwszy žagle, pu×ci siÅ na peåne morze! Doktor zbližyå siÅ, chcęc wåožy szarpie w ranÅ, ale pacjent odsunęå go z lekka i rzekå, patrzęc w stronÅ otwartych drzwi: - DziÅkujÅ panu za poniesione trudy, ale oto jest kto×, kto oszczÅdzi panu fatygi. Wszyscy zwrócili oczy ku drzwiom. W progu staå Mohikanin, znany ogólnie pod imieniem Johna Indianina. Rozdziaå IV~ Wielki Węž i Måody Orzeå Zanim Europejczycy zawåadnÅli tę przestrzenię kraju, która stanowi Nowę AngliÅ oraz Stany Ameryki w gåęb, na zachód od gór wysuniÅte, zamieszkiwaåy dwa wielkie india„skie plemiona. Každe z nich miaåo odrÅbny jÅzyk, prowadziåy wojnÅ pomiÅdzy sobę, až wreszcie biali wiÅkszę czÅ׏ ich pokole„ przywiedli do podlegåo×ci. Jedno z tych plemion stanowili Irokezi, drugie zwano Delawarami, poniewaž obrady swe odbywali przewažnie nad rzekę Delawarę. Do tych ostatnich naleželi Mohikanie, osiedleni pomiÅdzy rzekę Hudson i Oceanem. Te dwa pokolenia byåy pierwszymi, które Europejczycy wyzuli z ich posiadåo×ci. Mohikanie zniknÅli powoli, szukajęc w innych stronach schronienia, zaledwie kilkana×cie rodzin pozostaåo i te pracowaåy spokojnie na ojczystym zagonie, zaprzestawszy wszelkich wojen. Irokezi przezwali ich z tego powodu "zniewie×ciaåymi". Taki stan rzeczy przetrwaå až do poczętku wojny o niepodlegåo׏ Ameryki. W tej epoce wielu Mohikanów poåęczyåo siÅ z Delawarami, którzy ogåosili siÅ niepodlegåymi i wybrawszy najdzielniejszych wojowników od czasu do czasu zaczÅli robi wyprawy przeciwko dawnym swoim nieprzyjacioåom, a niekiedy nawet staczali boje z Europejczykami. PomiÅdzy Mohikanami jedna zwåaszcza rodzina wyróžniaåa siÅ bohaterskę odwagę i niezrównanę dzielno×cię, zyskujęc såawÅ i uznanie w×ród wspóåbraci. Z tego doszczÅtnie wygasåego juž rodu pochodziå Indianin, zwany Johnem, który wszedå wåa×nie do mieszkania sÅdziego Templa. Indianin ów dåugi czas przebywaå z biaåymi, przyjęå ich wiarÅ i obyczaje, srodze wszakže ucierpiaå podczas wojny, pochwycony bowiem ze swym oddziaåem przez nieprzyjacióå, musiaå by ×wiadkiem jak caåę jego rodzinÅ wymordowano. Kiedy niedobitki plemienia dotaråy do brzegów Delawary, w nadziei zapuszczenia siÅ w gåęb kraju, John nie chciaå podęžy za nimi. Pragnęå, aby jego zwåoki pokryåa ta sama ziemia, pod którę przodkowie jego spoczywali i gdzie on sam przez czas pewien sprawowaå wåadzÅ. Jednakže dopiero od kilku miesiÅcy ukazaå siÅ John w górach znajdujęcyh siÅ w pobližu Templtonu. CzÅsto odwiedzaå ubogę chatkÅ Nattiego, z którym åęczyåa go wielka zažyåo׏, zamieszkali nawet razem, co nikogo nie dziwiåo, Natty bowiem w swych zamiåowaniach dužo miaå wspólnego z dzikimi. Dawny naczelny wódz Mohikanów, mówięc o sobie zwaå siÅ Czyngaszgukiem, co oznaczaåo w jego jÅzyku "Wielki Węž". ImiÅ to otrzymaå w måodo×ci za swoje mÅstwo i roztropno׏. Ubiór jego byå na wpóå narodowy, na póå europejski. Nie zwažajęc na zimno, gåowÅ pokrytę bujnym wåosem miaå odkrytę, szlachetne czoåo, nos rzymski, usta ksztaåtne, zÅby zdrowe i biaåe, pomimo že liczyå juž lat siedemdziesięt. Oczy jego, niezbyt duže, båyszczaåy jak gwiazdy. Zbližyå siÅ do måodego strzelca i nie przemówiwszy ani såowa, utkwiå wzrok w ranie, po czym spojrzaå na sÅdziego znaczęco, jakby z wyrzutem. Temple podaå mu rÅkÅ i przywitaå uprzejmie, mówięc: - Ten måodzieniec zdaje siÅ ma wysokie mniemanie o twych zdolno×ciach leczniczych, przedkåadajęc je nad zabiegi doktora. Mohikanin odpowiedziaå w jÅzyku angielskim zupeånie poprawnie, ale tonem cichym, monotonnym i gardåowym: - Dzieci Mikona (Wilhelma Penna) nie lubię widoku krwi, a przeciež Måody Orzeå ugodzony zostaå rÅkę, która od przyczynienia mu najmniejszej krzywdy powstrzyma by siÅ powinna! - Johnie! - zawoåaå sÅdzia z przeraženiem. - Czyž sędzisz , že moja rÅka kiedykolwiek dobrowolnie wytoczyåa ludzkę krew? WstydŽ siÅ, stary, powiniene× mie lepsze przekonanie o twoich bliŽnich! Mówięc to sÅdzia zwróciå swę szczerę i otwartę twarz ku rannemu, jakby czekajęc potwierdzenia. - Nieczysta siåa nieraz do najlepszego serca siÅ wkrada - odrzekå Indianin nie spuszczajęc oczu z twarzy Templa, - ale brat mój prawdÅ mówi, rÅka jego nikogo nie pozbawiåa žycia, nawet wtenczas, kiedy synowie potŞnej Anglii zrumienili wody naszych rzek krwię jego ludu. - Zapewne pamiÅtasz Johnie te wielkie såowa: "Nie sędŽcie, aby×cie nie byli sędzeni". Jakiž mógåby mie powód sÅdzia Temple zranienia nieznanego sobie måodzie„ca? - zapytaå Grant. Indianin nie przestawaå wpatrywa siÅ w twarz sÅdziego, až wreszcie rzekå, wycięgajęc rÅkÅ ku niemu: - Nie winien jest, brat mój nie miaå zåych zamysåów. Przez ten czas ranny przyględaå siÅ mówięcym ze wzgardliwym nieco u×miechem; wreszcie Indianin zabraå siÅ do opatrzenia rany, a doktor uprzejmie ustępiå mu swego miejsca, mówięc póågåosem do Le Quoi: - SzczÅ×cie, že siÅ kulÅ wyjÅåo przed przybyciem tego starca; teraz lada baba potrafi da radÅ! Widocznie ten strzelec mieszka razem z Bumpo i Johnem, wiÅc jemu wiÅcej niž innym ufa. Ryszard, który miaå wiele uznania dla leczniczych wiadomo×ci Indianina, chciaå koniecznie asystowa przy opatrunku i rzekå przyjacielskim tonem: - Pozwolisz, Johnie, že ci pomogÅ, wiesz jakę mam lekkę rÅkÅ w takich wypadkach. PamiÅtasz jake×my nastawili Nattiemu zwichniÅty palec u lewej rÅki, który wywichnęå ze×lizgnęwszy siÅ ze skaåy, szukajęc spadåego tam bažanta. Nigdy nie mogåem dowiedzie siÅ, czy to Natty, czy tež ja go zastrzeliåem? Indianin, nie odrzekåszy ani såowa, podaå Ryszardowi koszyk z lekami do trzymania, co pozwoliåo nastÅpnie cheåpliwemu Jonesowi przechwala siÅ, že kulÅ wydobywaå z doktorem Toddem, a ranÅ opatrywaå z Johnem. Niedåugo to trwaåo, gdyž Mohikanin poprzestaå na przyåoženiu do rany kory utåuczonej z sokiem jakich× ro×lin uzbieranych w lesie. W chwili, gdy bandažowaå ramiÅ, Ryszard oddaå doktorowi koszyk z zioåami Johna, a sam mu niby pomagaå, trzymajęc koniec bandaža. Doktor nie omieszkaå skorzysta z okazji zbadania wnÅtrza koszyka i nieznacznie wycięgnęå trochÅ kory i zióå, ukrywszy je w kieszeni. SÅdzia zauwažyå ten manewr, doktor wiÅc szepnęå mu na ucho: - Indianie znaję niewętpliwie skuteczne leki na niektóre choroby, na przykåad na raka, i 2opuchliznÅ wodnę. Wzięåem próbki dla zbadania wåa×ciwo×ci tych ro×lin. DziÅki owemu wydarzeniu, doktor Todd otrzymaå póŽniej stopie„ starszego chirurga w milicyjnej brygadzie. Zastosowawszy skutecznie zioåa užyte przez Indianina, gdy chodziåo o zagojenie rany pewnego oficera postrzelonego w pojedynku. Måody strzelec wydawaå siÅ bardzo zadowolony, gdy mógå wreszcie ubra siÅ i przestano siÅ nim zajmowa. - Nie bÅdÅ nadužywaå dåužej uprzejmo×ci pa„stwa - rzekå do sÅdziego - pozostaje jeszcze, zaåatwienie jednej sprawy, mianowicie rozstrzygniÅcie do kogo naležy daniel? - Zrzekam siÅ wszelkich pretensji - szepnęå Temple - ale jeszcze mam z panem do pomówienia. Zechce pan odwiedzi nas jutro z rana. Elžuniu - dodaå zwracajęc siÅ do córki, która weszåa wåa×nie - kaž, dziecko, da jaki× posiåek go×ciowi; Adžy niech przygotuje powóz, dla odwiezienia go, dokęd bÅdzie sobie žyczyå. Beniaminie, kaž wåožy do sanek caåego daniela. Ostatnie såowa wymówiå z pewnym smutkiem w gåosie. WiÅc do jutra, panie... - Nazywam siÅ Oliwier Edwards. Mieszkam niedaleko stęd - po×pieszyå wyja×ni strzelec. - Miåo nam bÅdzie zobaczy siÅ z panem jutro rano - rzekåa Elžunia. - Mam nadziejÅ, že nie odmówi pan przyjÅcia dowodów naszego žalu z powodu tego nieszczÅ×liwego wypadku. Edwards spojrzaå na dziewczynÅ wzrokiem peånym zachwytu i szepnęå spu×ciwszy oczy. - DziÅkujÅ, powrócÅ jutro. Powiódå nastÅpnie wzrokiem posÅpnym po obecnych, skåoniå siÅ i wyszedå. - Musi mu dolega rana - rzekå Temple po jego odej×ciu - ale w ×wietle jutrzejszego poranka ujrzymy go spokojniejszym i przystÅpniejszym. - Ja bym, na twoim miejscu, nie odstępiå mu caåego daniela - zawoåaå Ryszard. - Jakim prawem Natty i ów Oliwier poluję w twoim lesie? Moim zdaniem naležy zredagowa obwieszczenie zabraniajęce stanowczo wszelkich polowa„ na twojej ziemi. - Fuzja jest wiÅkszym nad prawo panem - rzekå major, strzęsajęc popióå z fajki do komina. - A po cóž by istniaåy prawa? Ja sam gotów jestem pozwa do sędu tego chåystka, za to, že ×miaå wtręca siÅ do moich koni - zawoåaå Ryszard poirytowany. - Nie lÅkam siÅ jego fuzji. Wielež to razy przeszyåem kulę dolara o sto kroków. - WiÅcej chybiåe× niž trafiåe× - za×miaå siÅ Temple - ale oto ochmistrzyni daje zna, že wieczerzÅ podano. Panie Le Quoi, zechciej pan poda rÅkÅ mojej córce. - Jakžem szczÅ×liwy - szepnęå Francuz, prowadzęc ElžuniÅ do jadalni - jakęž pociechę dla wygna„ca jest u×miech uroczego zjawiska. Wszyscy w dobrym nastroju zasiedli do wieczerzy, a John powÅdrowaå za Måodym Oråem do chaåupy Nattiego. Rozdziaå V~ Go×cie i osadnicy Templtonu.~ Nauki pastora Granta. ~ Måody Orzeå ~ tåumi w sobie gniew~ za doznane krzywdy Przedstawiwszy czytelnikom gåówne osoby tego opowiadania, musimy pokrótce wyja×ni, w jaki sposób ci ludzie znaleŽli siÅ razem, chociaž z róžnych pochodzili krajów. Byåy to wåa×nie czasy rewolucji francuskiej, gdy Ludwik XVI zostaå stracony, a tysięce Francuzów musiaåo szuka schronienia w×ród obcych. Pan Le Quoi byå z liczby tych, którzy dostali siÅ až za ocean. Poleciå go sÅdziemu Temple wåa×ciciel domu handlowego w New Yorku, z którym byå w zažyåych stosunkach. SÅdzia od pierwszej chwili poznania oceniå przybysza jako czåowieka bardzo dobrych manier, który widocznie, otrzymaå staranne wychowanie. Le Quoi ocaliå trochÅ ze swej fortuny i pragnęå uruchomi jakie× korzystne przedsiÅbiorstwo. Temple doradziå mu zakupi herbaty, tabaki, fajansu oraz galanterii i otworzy sklep w Templtonie. Okazaåo siÅ, že pomyså ten byå doskonaåy; emigrant z wielkim powodzeniem sam stanęå za ladę i swę uprzejmo×cię tak licznę zjednaå sobie klientelÅ w×ród osadników, že w krótkim czasie osięgnęå bardzo powažne zyski. Major Fryderyk Hartman byå potomkiem rodziny, która wyemigrowaåa z Niemiec; posiadaå on wszystkie wady i zalety swych rodaków. Gniewny, milczęcy, uparty nie ufaå cudzoziemcom. MŞny i ×miaåy umiaå dochowa przyjaŽni, zažyåo׏ jego z sÅdzię trwaåa juž dåugie lata, byå to jedyny czåowiek, który nie umiejęc po niemiecku, pozyskaå jego zaufanie. Cztery razy do roku odwiedzaå Templa, opuszczajęc swoję siedzibÅ poåožonę od Templtonu o trzydzie×ci mil, bawiå zazwyczaj tydzie„; wåa×nie przybyå na godzinÅ zaledwie przed powrotem sÅdziego i od razu porwany zostaå przez Ryszarda, aby jecha na spotkanie Marmaduka i jego córki. Grant byå od niedawna mieszka„cem miasteczka, w którym miaå peåni urzęd pastora. Wchodzęc do jadalni, sÅdzia zwróciå uwagÅ, že na kominku påonie jaworowe drzewo. Zachmurzyå siÅ na ten widok i rzekå do Ryszarda: - Nie przystoi wåa×cicielowi lasów dawa zåy przykåad mieszka„com, którzy i tak sę pochopni w niszczeniu drzew, jak gdyby to byå skarb niewyczerpany. MuszÅ koniecznie zarzędzi poszukiwania wÅgla kamiennego w okolicznych górach - dodaå po chwili. - WÅgla? - powtórzyå Ryszard, a któž, u licha, zechce siÅ bawi wygrzebywaniem go z ziemi? Przeciež zanim siÅ miarkÅ wydobÅdzie možna uzbiera tyle gaåÅzi i korzeni, že na rok starczy. Przesta„ utyskiwa na marnotrawstwo, kochany Marmaduku, to ja wåa×nie kazaåem roznieci ognisko dla rozgrzania twojej Elžuni. - To ciÅ po czÅ×ci tåumaczy - za×miaå siÅ sÅdzia, zachÅcajęc wszystkich do zajÅcia miejsc przy stole. Ryszard wzięå siÅ z zapaåem do krajania indyka, a Elžunia spoględaåa z podziwem na obfitę zastawÅ. - Nasza ochmistrzyni przeszåa sama siebie - zauwažyå sÅdzia - liczyåa sna na to, že zimno doda nam apetytu. - SzczÅ×liwa jestem, že pan wydaje siÅ by zadowolony - odrzekåa Petibona - sędziåam, že naležy występi jak naj×wietniej na przyjÅcie Elžuni. SÅdzia zmarszczyå brwi i rzekå tonem surowym: - Moja córka jest panię domu, wiÅc wszyscy domownicy powinni nazywa ję "miss Temple". - Widziane to rzeczy, žeby do måodziutkiego dziewczętka nie mówi po imieniu - szepnÅåa ochmistrzyni, stropiona otrzymanym napomnieniem. Stóå uginaå siÅ od póåmisków z jadåem. Byå tam jeden indyk pieczony, drugi gotowany, grzbiet niedŽwiedzi, baranina, frykasy z szarych wiewiórek i ze zwierzyny. Ogromna moc ciast ustawionych w piramidy, sosów do miÅsa, wódek, araku, win, piwa, jabåecznika itp. Zaledwie gdzieniegdzie wida byåo pod tym stosem przedziwnych smakoåyków obrus ×niežnej biaåo×ci. MŞczyŽni nie kazali siÅ prosi i zmiatali szybko smaczne kęski. Temple miaå wcięž na my×li måodego strzelca i zadawaå sobie pytanie kim jest ów Edwards, którego zachowanie jest zupeånie odmienne od innych mieszka„ców lasów. Le Quoi twierdziå równiež, že nieznajomy wyględa na kogo× lepszego, mówi przy tym poprawnie po angielsku. Ryszard za×miaå siÅ, såyszęc tÅ uwagÅ Francuza i rzekå: - Tobiež to, Gallu, o tym sędzi! W každym razie zasåužyå na postawienie go pod prÅgierz za owo natrÅtne wtręcanie siÅ do nie swoich rzeczy, chcęc niby ratowa nas od wypadku. Nie ma wyobraženia o tym, co to jest ko„! Zaåožyåbym siÅ, že tylko woåy potrafi pogania! - Niesprawiedliwie go sędzisz, - odrzekå sÅdzia - okazaå bowiem dužo zimnej krwi i odwagi, na którę by siÅ nie každy zdobyå. Nieprawdaž Elžuniu? To nagåe pytanie wywoåaåo rumieniec na twarzy dziewczÅcia. - Tak, bez wętpienia - odpowiedziaåa - sposób bycia tego pana zdradza dobre wychowanie. - Czy to na pensji nauczono was, tak åatwo ocenia ludzi i sędzi o ich sposobie bycia? - zapytaå szyderczo Ryszard. - Z postÅpowania mŞczyzny z kobietami možna wnioskowa o tym - odrzekåa Elžunia, dotkniÅta widocznie uwagę krewnego - ten måodzian umie zachowa wzglÅdy przyzwoito×ci i uszanowania. - Pozyskaå uznanie måodej osóbki, nie chcęc w jej obecno×ci pokaza doktorowi zranionej rÅki - powiedziaå Ryszard z u×miechem. - Niech i tak bÅdzie. OddajÅ mu sprawiedliwo׏, že jest dobrym strzelcem, poniewaž on to, a nie kto inny poåožyå trupem daniela, kochany Marmaduku. - Ten zacny måodzieniec uratowaå nam žycie, to nie ulega wętpliwo×ci. Dopóki bÅdÅ miaå dach nad gåowę, zawsze gotów jestem wzię go pod swoję opiekÅ. - WeŽ go, weŽ, zarÅczam, že nie miaå nigdy lepszego schronienia, niž budÅ w rodzaju chatki Bumpa, wiÅc twój murowany dom paåacem mu siÅ wyda. - Moja to rzecz, majorze, zaję siÅ jego losem - odparå sÅdzia. - BezwzglÅdnie za ocalenie žycia moim przyjacioåom, zacięgnęåem dåug wielki wzglÅdem niego. Ale obawiam siÅ, že nie zechce przyję go×ciny, ani pomocy. - Zapytaj, ojcze, Beniamina, czy nie mógåby udzieli o tym nieznajomym jakich wiadomo×ci, on zazwyczaj wie o wszystkim co siÅ dzieje dokoåa - wtręciåa Elžunia, rumienięc siÅ znowu i spuszczajęc oczy. - Bez wętpienia - rzekå Beniamin - zadowolony wielce ze sposobno×ci wmieszania siÅ do rozmowy - zawsze ów måodzik žegluje na jednej z åodzi z Natty Bumpo, to jest chodzi z nim na polowania w góry. Nikt lepiej od niego nie umie celowa, tak mi mówiå Bumpo. Ježeli to prawda, že nigdy nie chybi, chciaåbym aby siÅ spotkaå z panterę, której wycie såyszano w lesie od strony jeziora. - Czy zamieszkaå u Bumpa? - zapytaå sÅdzia z pewnym zainteresowaniem. - Tak, sę zawsze razem. Od trzech tygodni przebywa w tych stronach. Zabili wspólnie wilka. Natty przynióså gåowÅ i skórÅ dla otrzymania nagrody przyrzeczonej za tÅpienie szkodliwych zwierzęt. Nikt zrÅczniej od niego nie zdejmuje skóry z gåowy wilka; nic w tym dziwnego, je×li, jak powiadaję, skalpowaå tež ludzi, a w takim razie - dodaå Beniamin - zasåugiwaåby na surowę karÅ. - Nie naležy dawa wiary niedorzecznym pogåoskom - rzekå sÅdzia Temple - istnieje prawo zarabiania na žycie w tych górach polowaniem na zwierzynÅ, wiÅc gdyby kto powažyå siÅ Nattiemu wyrzędzi krzywdÅ, miaåby z prawem do czynienia. - Fuzja to lepszy opiekun niž prawo - rzuciå major. - Co siÅ tyczy fuzji, lepiej od niego potrafiÅ siÅ z nię obej׏ - poczęå przechwala siÅ Ryszard, ale musiaå przerwa, poniewaž wszyscy powstali od stoåu i zamierzali uda siÅ do domu modlitwy, gdzie Grant miaå przemawia po raz pierwszy. KsiŞyc ×wieciå wspaniale, oblewajęc potokami ×wiatåa lasy sosnowe, wie„częce góry od strony wschodu. Jechano z wolna, co dawaåo Elžuni možno׏ przyględania siÅ domom w miasteczku, a nawet odczytywania nazwisk na szyldach. Dužo spotykaåa nowych, jak równiež twarze widziane po drodze w wiÅkszej czÅ×ci okazaåy siÅ jej nieznane. MŞczyŽni odziani byli w dåugie surduty i obszerne påaszcze, okrywajęce ich od stóp do gåów, a kobiety miaåy na gåowie kaptury podszyte futrem. Wszyscy podęžali w tÅ samę stronÅ do, nazwanej szumnie akademię, szkoåy, gdzie miaå przemawia Grant. Przeježdžano wåa×nie obok oberžy, nad którę widniaå napis: "œmiaåy Dragon". Szyld przedstawiaå jeŽdŽca w czapce niedŽwiedziej, uzbrojonego w szablÅ i pistolety. Z oberžy wychodzili w tej chwili jej wåa×ciciele. Sieržant Hollister, chociaž kulawy, szedå z minę dzielnę, žona jego miaåa wyględ niefrasobliwy. Promienie ksiŞyca o×wietlaåy jej twarz peånę, szerokę, rumianę o mÅskich rysach, pod czepcem obszytym lichymi koronkami i wypåowiaåę wstęžkę. Na czepiec wsuniÅty byå czarny kapelusz nieco przechylony w tyå. Dostrzegåszy sanie sÅdziego, oberžystka sadziåa wielkimi krokami przez ×niežne zaspy, aby siÅ zbližy ku jadęcym, co widzęc Temple kazaå woŽnicy zatrzyma konie. - Witam szczÅ×liwie wracajęcego - zawoåaåa pani Hollister z mocno irlandzkim akcentem - a oto i panna Elžbieta, zapewne, bardzo urodziwa osoba, niech siÅ måodzie„cy maję na baczno×ci! Witam, witam, zwróciåa siÅ do Hartmana. Czy mam dzi× przygotowa wazÅ "toddy" * dla pana majora? Major skinęå tylko gåowę w milczeniu. Pani Hollister znanę byåa ze swego gadulstwa, wiÅc jeszcze rozprawiaåa chwilÅ o szyldzie nad oberžę, na który Elžunia zwróciåa uwagÅ, a który miaå wyobraža Hollistera w wojennym rynsztunku, oberžysta tymczasem zamieniå kilka såów z sÅdzię, po czym wszyscy podęžyli ku akademii stanowięcej chlubÅ Ryszarda, gdyž sam robiå plany i doględaå robót, koszta wszakže ponióså wyåęcznie Temple. Rodzaj ponczu robionego z wódki. Ryszard Jones i Hiram Dulitl odegrali rolÅ architektów z wielkim powodzeniem, oni to bowiem, jake×my juž wspomnieli, zbudowali dom sÅdziego, akademiÅ i wiÅzienie, najokazalsze gmachy w miasteczku. Dulitl byå zarazem sędownikiem i architektem. Wysoki, chudy, miaå pospolite rysy twarzy wyražajęce zadowolenie i chytro׏. Gdy siÅ juž wszyscy zgromadzili i zasiedli na åawkach akademii, Elžbieta zauwažyåa, že równie jak pastor Grant, zwracaåa na siebie uwagÅ obecnych; patrzono na nię z widocznym zaciekawieniem. Zanim Grant rozpoczęå przemówienie i uciszyåo siÅ dokoåa, daåo siÅ såysze mocne tupanie nogami w przedsionku, jak gdyby nowo przybywajęcy otrzęsali ×nieg przylegajęcy do obuwia i jednocze×nie weszli do sali Natty Bumpo, stary Indianin i måody strzelec. John wysunęå siÅ z powagę naprzód i widzęc miejsce puste na åawie sÅdziego, zajęå je z minę zdajęcę siÅ mówi, iž jako dawny wódz swego plemienia ma prawo do tego zaszczytu. Natty zatrzymaå siÅ przy kominku, usiadå na więzce drzewa przygotowanego do palenia i oparåszy strzelbÅ, pogręžyå siÅ w zadumie. Måodzieniec zajęå pierwsze wolne na åawce miejsce. Grant rozpoczęå wzniosåę przepowiednię proroka hebrajskiego: "Pan jest w ×więtyni, niech wszystka ziemia przed Nim umilknie". Gdy przyszåa kolej na modlitwy, wymagajęce odpowiedzi okazaåo siÅ, že Jones który miaå je wypowiedzie, zniknęå gdzie× i zapanowaåa chwila kåopotliwego milczenia. Wtedy odezwaå siÅ dŽwiÅczny gåosik kobiecy. Byåa to måoda dziewczyna o twarzy bladej, åagodnej i miåej, jak siÅ póŽniej okazaåo, córka pastora Granta. Kiedy powtórnie trzeba byåo odpowiedzie wedåug zwyczaju, znowu daå siÅ såysze ten sam gåos, a jednocze×nie odezwaå siÅ måody mŞczyzna, w którym Elžbieta poznaåa wnet Edwardsa. Wówczas starajęc siÅ przezwyciŞy swę bojaŽliwo׏, za trzecim razem przyåęczyåa swój gåos do dwóch poprzednich. NastÅpnie Grant przystępiå do nauki. Znaå doskonale charakter swych såuchaczy, którzy ze wzglÅdu na obyczaje byli niemal pierwotnym ludem. Mówca czerpaå z wielkiej ksiÅgi przyrody otwartej dla wszystkich, którzy chcę z niej czyta; nie przybierajęc tonu wyžszo×ci, przemawiaå tylko jÅzykiem rozumu i przekonania. - Jakęž przestrogÅ dla každego z nas - powiedziaå miÅdzy innymi - daje wspomnienie o pierwszych latach žycia! Owe skarcenia przez ojca za popeånione przez nas winy, wydajęce siÅ tak srogimi w dzieci„stwie, czyž takimi okazuję siÅ, gdy spoględamy na nie doszedåszy do wieku mÅskiego? Tak tež przyszedåszy do rozumu každy czåowiek niech siÅ zastanowi i uzna mędro׏ Boga w tym, co przed nami zakryåa, równie jak w tym, co siÅ jej podobaåo nam objawi. Niech pokora oczy×ci serca nasze i umocni såabo׏, dajęc pozna niedoskonaåo׏ ludzkę, nie dozwalajęc próžno×ci wmawia w nas, iž jeste×my mocnymi, a natomiast ukaže jak maåo mamy prawa do cheåpienia siÅ z naszych wiadomo×ci. Dužo i piÅknie mówiå Grant na ten temat. Såuchano go z uwagę i uszanowaniem. Kiedy siÅ juž wszyscy rozchodzili, pastor Grant zbližyå siÅ do sÅdziego i Elžuni przedstawiajęc im swę córkÅ LudwikÅ. Obie panienki spojrzaåy na siebie z žyczliwo×cię ×wiadczęcę, že bÅdę odtęd žyåy w przyjaŽni. Uåožyåy nastÅpnie pomiÅdzy sobę, jak maję spÅdzi razem dzie„ jutrzejszy i juž poczÅåy projektowa na dalszę metÅ, gdy Grant przerwaå im, mówięc z u×miechem: - Powoli, powoli, proszÅ pamiÅta o tym, že Ludwika jest moję gospodynię, ježeli wiÅc przyjmie choby poåowÅ tych propozycji, moje sprawy domowe wielce ucierpię na tym! - W takim razie najlepiej bÅdzie przenie׏ siÅ do tatusia na mieszkanie - zawoåaåa Elžunia. - Dom obszerny, miejsca dosy, a drzwi same siÅ otworzę na przyjÅcie tak miåych go×ci. - Poznaåem juž go×cinno׏ pana sÅdziego, widzÅ že i córka wstÅpuje w jego ×lady - odrzekå Grant - ale nie powinni×my nadužywa grzeczno×ci pa„stwa. Zapewniam wszakže, iž Ludwinia bÅdzie czÅstym go×ciem pani. - ProszÅ pamiÅta, že jutro obiadujemy razem pod moim dachem - powiedziaå Temple uprzejmie - a teraz dobrej nocy, pora nam wraca do domu. Indianin siedziaå wcięž na tym samym miejscu i zdawaå siÅ nie zwraca wcale uwagi na otaczajęcych, którzy mu siÅ pilnie przypatrywali. Natty równiež nie zmieniå poåoženia, oparåszy gåowÅ na rÅku, drugę trzymaå swę strzelbÅ poåožonę na kolanach. Wyraz twarzy starego strzelca zdradzaå pewien niepokój. Oczekiwaå na Indianina, któremu okazywaå zawsze wysokę cze׏, pomimo wrodzonej opryskliwo×ci. Måody towarzysz dwóch mieszka„ców lasu staå przed kominkiem, czekajęc na swych przyjacióå. Grant z córkę pozostaå jeszcze chwilÅ po odjeŽdzie Templów, a wówczas John zbližyå siÅ ku niemu, wstrzęsnęå czarnę grzywę i rzekå z powagę: - Såowa wasze od czasu jak siÅ ksiŞyc podnióså, wzbiåy siÅ wysoko i zadowoliåy Wielkiego Ducha. Zatrzymaå siÅ chwilÅ, jakby wažęc såowa i przybierajęc dumnę postawÅ naczelnika plemienia, dodaå: - Ježeli Czyngaszguk kiedykolwiek powróci do swego narodu, tam, kÅdy såo„ce zachodzi, a Wielki Duch, tchnęwszy we„ žycie, dozwoli mu przeby jeziora i góry, opowie on swym towarzyszom, o czym sam dzi× såyszaå, a oni mu uwierzę, bo któž powiedzie može, že Czyngaszguk, Wielki Węž, jest kåamcę? - Niech Czyngaszguk pokåada zaufanie w dobroci Boskiej - odrzekå Grant - a ta go nigdy nie zawiedzie. Kiedy serce jest peåne miåo×ci Boga, nie ma w nim miejsca dla grzechu. WzglÅdem ciebie, måodzie„cze - zwróciå siÅ do Oliwiera - poczuwam siÅ do wdziÅczno×ci, wspólnie ze wszystkimi, którym ocaliåe× žycie, a takže winienem ci podziÅkowa za odpowiedzi podczas såužby Božej, poniewaž przyszedåe× mi niespodziewanie z pomocę. Chciaåbym ciÅ widywa u siebie i porozmawia swobodnie. Twoi przyjaciele može zechcę równiež przyj׏ dzi× do mnie. - Nie, nie - odparå Natty opryskliwie. - MuszÅ koniecznie wróci do wigwamu (tak Indianie nazywaję swoje domy). Niech måody idzie z wami, stary John takže može wam towarzyszy, je×li ma ochotÅ, co do mnie, nie znam zwyczajów ×wiata, nie posiadam nauki, ale chociaž czyta i pisa nie umiem, potrafiÅ za to upolowa do dwustu bobrów w jednym miesięcu, nie liczęc innej zwierzyny. Je×li wętpicie, zapytajcie tego oto Czyngaszguka, on wie, že nigdy nie mijam siÅ z prawdę. - Nie wętpiÅ, iž byåe× niegdy× dzielnym žoånierzem, jak równiež, že teraz jeste× dobrym my×liwym - odpowiedziaå Grant - lecz potrzeba czego× wiÅcej dla przygotowania siÅ do bliskiego ko„ca, bo jak to powiadaję: måody može umrze, a stary musi. - Nigdym nie byå tak dalece gåupi, abym sędziå, že zawsze bÅdÅ žy - odparå Natty, ×miejęc siÅ na swój sposób, to jest zaciskajęc usta - nie možna tak my×le przebywajęc w lasach z dzikimi i mieszkajęc podczas upaåów nad brzegami jezior. Mam co prawda želazne zdrowie, nieraz mi siÅ zdarzaåo pi wodÅ z Onondago, gdym tropiå zwierzynÅ i chciaåem ugasi pragnienie, a wiadomo že od tego každy može nabawi siÅ febry. Ale mnie tam nic nie bierze, co jednak nie budzi we mnie pewno×ci, že wieki žy bÅdÅ. Wszystko ma swój koniec na ziemi. - Tak, wszystko to doczesne - odrzekå Grant coraz bardziej zainteresowany tym nowym dla siebie okazem - a tobie wåa×nie wypadaåoby siÅ przygotowa do wieczno×ci. To rzekåszy, zwróciå siÅ znowu do måodzie„ca proszęc, aby mu towarzyszyå. Indianin równiež przyjęå zaproszenie i we czworo poszli do mieszkania Grantów do׏ daleko poåožonego. Węska ×ciežka z obu stron ogrodzona parkanem, nie pozwalaåa dwu osobom i׏ obok siebie. Zimno byåo przejmujęce, ×nieg skrzypiaå pod nogami, a ksiŞyc doskonale o×wietlaå drogÅ. Grant szedå przodem, za nim Mohikanin owiniÅty opo„czę, z gåowę odkrytę i rozwichrzonym dåugim wåosem. Patrzęc na jego ogorzaåę twarz, spokojnę postawÅ i muskuåy przez wiek stŞaåe zdawaåo siÅ, že jest obrazem wytrwaåej staro×ci, nie zåamanej przebyciem siedemdziesiÅciu zim, lecz spojrzawszy w czarne, peåne blasku oczy wyczuwaåo siÅ duszÅ jeszcze måodę i goręcę. Wysmukåa posta panny Grant, postÅpujęcej tuž za nim, stanowiåa uderzajęcę sprzeczno׏ z caåę postawę starego Indianina, byåa bowiem biaåa i wiotka jak måoda topola. Måodzian, zamykajęcy pochód, zastanawiaå siÅ wåa×nie nad tym, gdy oboje obejrzeli siÅ naraz, podziwiajęc ×wiatåo ksiŞyca. Grant zapytaå måodego strzelca: - W którym z naszych Stanów urodzony jeste×, panie Oliwierze, bo tak ci podobno na imiÅ? - W tutejszym - odrzekå krótko strzelec. - W mowie pana nie wyczuwam akcentu ani dialektu žadnego ze Stanów Zjednoczonych - cięgnęå dalej Grant swój wywiad - zapewne musiaåe× przebywa cięgle w jakim× dužym mie×cie? Edwards u×miechnęå siÅ w milczeniu. - W každym razie sędzÅ, že swym przykåadem bÅdzie pan zachÅcaå innych do pobožno×ci - rzekå Grant po chwili. - Može zechcesz mi jutro dopomóc, tak jak to dzi× dobrowolnie uczyniåe×? - Nie czujÅ siÅ godnym tego zaszczytu - odpowiedziaå Edwards - my×li moje sę tak rozproszone, že nie zawsze potrafiÅ siÅ dostatecznie skupi. - Každy jest, a przynajmniej powinien by, sÅdzię samego siebie - rzekå Grant. - Zauwažyåem istotnie w pa„skim obej×ciu siÅ z Templem jakę× niechŏ, pomimo že nie možesz pan wętpi ani na chwilÅ, iž nie miaå zamiaru wyrzędzenia panu krzywdy, a przebaczenie jest naszym obowięzkiem. Tu naraz Mohikanin wtręciå siÅ do rozmowy: - Czåowiek biaåy može to robi, czego ojcowie go nauczyli - zawoåaå - ale w žyåach Måodego Oråa påynie krew wodza Delawarów, krew purpurowa, a plama przez nię zrobiona tylko krwię Mingo zmyta by može! Grant wiedziaå, že Mingami nazywaję Indianie swych nieprzyjacióå, poczęå wiÅc wyja×nia, že Mohikanin ma faåszywe pojÅcie o konieczno×ci zemsty i, že naležy czyni dobrze nawet wrogom, którzy nas trapię i prze×laduję. Indianin såuchaå go z uwagę. Ogie„ paåajęcy w jego oczach u×mierzaå siÅ powoli, szli wiÅc dalej przy×pieszywszy nieco kroku. Ludwika jednak nie miaåa juž siåy podęža tak szybko za nimi i pozostaåa nieco w tyle. Poniewaž ×ciežka byåa szersza w tym miejscu, Edwards zaproponowaå pannie Grant, aby siÅ wsparåa na jego ramieniu. - Mogåabym jeszcze i׏ dalej - szepnÅåa Ludwika - ale ów Indianin przeraziå mnie swym strasznym spojrzeniem, gdy przemówiå do ojca. - Nie zna pani ludzi tej rasy - odrzekå Edwards - zemsta poczytywana jest za pierwszorzÅdnę cnotÅ w×ród Indian. Uczę ich od maåego dziecka, aby nigdy nie zapomnieli i nie przebaczyli krzywdy. Tylko prawa go×cinno×ci biorę górÅ nad ich zawziÅtym gniewem. - Spodziewam siÅ, že nie byåe× pan w takich zasadach chowany? - rzekåa Ludwika, wysuwajęc mimo woli rÅkÅ opartę na ramieniu Edwardsa. - Uczono mnie przebacza, tak jak to ojciec pani wykåadaå przed chwilę; ale nie tylko teoretycznie ale i praktycznie otrzymaåem naukÅ przebaczania i puszczania krzywdy w niepamiŏ. SędzÅ, že niewiele mam sobie pod tym wzglÅdem do zarzucenia, a mniej jeszcze mie bÅdÅ w przyszåo×ci. Staram siÅ przemóc lecz walka to ciŞka. To mówięc znowu podaå rÅkÅ i Ludwika wsparåa siÅ na niej. Rozmawiali juž o rzeczach obojÅtnych i wkrótce zatrzymali siÅ przed domem stojęcym w polu peånym jeszcze pniaków sosnowych, wyględajęcych gdzieniegdzie spod zasp ×niežnych. ZewnÅtrznie siedziba Grantów wyględaåa do׏ niepozornie i nosiåa ×lady zaniedbania i po×piechu, z jakim budowano pierwsze domy w ×wiežo zamieszkaåych osadach, lecz wewnÅtrzne urzędzenie byåo wygodne, a przy tym panowaåa tam wielka czysto׏ i porzędek. Pierwszy pokój, do którego weszli, byåa to jadalnia. Ogie„ rozniecony przy kominku o×wietlaå ję jaskrawo. Dywan krajowego wyrobu pokrywaå podåogÅ, dužy stóå staå na ×rodku. Szafa na księžki, staro×wiecka z akacjowego drzewa, stanowiåa jedyny sprzÅt warto×ciowy, zresztę wszystko tu byåo proste i tanie. Na ×cianach wisiaåy widoki wyszyte na kanwie. Jeden przedstawiaå grób, przy nim påaczęcę dziewicÅ. Na påycie grobowej wypisane byåy imiona osób noszęcych nazwisko Grant. W ten sposób Edwards dowiedziaå siÅ z pierwszego rzutu oka, že Grant byå wdowcem i že Ludwika jedna mu tylko pozostaåa z sze×ciorga dzieci. Usadowiono siÅ przed kominkiem, Grant rozpoczęå znowu rozmowÅ na poprzednio poruszony temat. - Mam nadziejÅ - rzekå åagodnym tonem - že wychowanie jakie× otrzymaå, skåoni ciÅ do zapomnienia urazy i chÅci zemsty, które urodzenie by može w ciebie wpoiåo; gdyž z napomknie„ Johna wnoszÅ, že påynie w tobie krew Delawarów. Nie masz podstaw rumieni siÅ z tego powodu; ani barwa skóry, ani urodzenie nie maję znaczenia, a czåowiek poåęczony wÅzåami pokrewie„stwa z dawnymi wåa×cicielami tej ziemi, ma nawet wiÅksze prawa do przebywania w tych górach, niž ci, którzy je sobie przywåaszczyli. - Wszystko co ujrzysz wyszedåszy na najwyžszę z tych gór - zawoåaå stary wódz ilustrujęc swe såowa gestami - wszystko, co ujrzysz pomiÅdzy wschodzęcym i zachodzęcym såo„cem powinno naleže do Måodego Oråa. Ale musi by sprawiedliwo׏, musi by rozdzielona rzeka i ziemia na dwie równe czÅ×ci i powiedziane bÅdzie: Potomku Oråa Delawarów, weŽ swoję czÅ׏ i trzymaj, będŽ naczelnikiem, w kraju ojców twoich. - Nigdy! - zaprzeczyå Edwards z energię i mocę. - Wilk w ostÅpie nie åaknie bardziej åupu od tego czåowieka požeranego žędzę zåota, chociaž dla pozyskania bogactw czoåga siÅ z caåę chytro×cię wŞa, udajęc åagodnego baranka!... - Strzež siÅ, mój synu - przerwaå Grant tonem ojcowskiego napomnienia. - Pow×cięga naležy takie napady gniewu. Krzywda zupeånie przypadkowo wyrzędzona ci przez pana Templa poruszyåa snadŽ w tobie pamiŏ krzywd doznanych przez twoich przodków. Pierwsza byåa mimowolna, drugie za× następiåy skutkiem jednej z tych wielkich zmian politycznych, które nieraz caåe narody usuwaję z widowni ×wiata. Gdziež sę owi Filistyni, trzymajęcy niegdy× dzieci Izraela w podda„stwie? Co siÅ staåo z wyniosåym Babilonem, który w upojeniu dumy zwaå siÅ królem narodów? PamiÅtaj, že tylko tyle mamy prawa do otrzymania przebaczenia od naszego Ojca niebieskiego, ile go sami udzielamy tym, którzy nas obrazili. Twoje ramiÅ zresztę wkrótce siÅ zagoi, nie powiniene× wiÅc žywi do sÅdziego tak gåÅbokiej urazy. - Moje ramiÅ? - powtórzyå Edwards tonem pogardy. - Wcale o nim juž nie pamiÅtam. Nie przypuszczam równiež, aby Temple chciaå mnie zamordowa. Zbyt jest ostrožny i bojaŽliwy, by siÅ mógå dopu×ci podobnej zbrodni. Niech sobie sÅdzia i jego córka cieszę siÅ ze swych bogactw, przyjdzie jednak dzie„ porachunku. To mówięc wstaå i poczęå przechadza siÅ wielkimi krokami po pokoju. Wystraszona Ludwika zbližyåa siÅ do ojca i oparåszy rÅkÅ na jego ramieniu szepnÅåa co× z drženiem. - Taka jest dziedziczna gwaåtowno׏ ludzi urodzonych w tym kraju, moje dzieciÅ - odpowiedziaå ojciec. - SnadŽ krew europejska zmieszana w tym måodzie„cu z krwię india„skę wywoåuje w nim tak burzliwe wybuchy. Chociaž mówiå cicho, Edwards dosåyszaå jego såowa i podnoszęc gåowÅ z u×miechem rzekå o wiele spokojniejszym tonem. - Niech siÅ pani nie lÅka, uniosåem siÅ nieco, chociaž powinienem siÅ pow×cięgnę. Nie mam powodu wstydzi siÅ mego pochodzenia, a nawet dumny jestem z tego, že pochodzÅ od obro„cy Delawarów, wojownika bÅdęcego chlubę swego rodu. Stary Mohikanin, wierny przyjaciel, oddaje cze׏ jego pamiÅci i zasåugom. Grant widzęc, že siÅ Edwards uspokoiå, przemawiaå jeszcze na temat darowania win i pogody ducha, po czym požegnaå siÅ przyjaŽnie. Mohikanin poszedå ku wiosce. Måody Orzeå zwróciå siÅ w stronÅ jeziora. Ludwika staåa przy oknie i w blasku ksiŞyca widziaåa wyraŽnie zgrabnę posta Edwardsa przechodzęcego szybkimi krokami przez jezioro pokryte lodem. Zmierzaå widocznie do chaåupy Bumpa, poåožonej u stóp skaåy, na wierzchoåku której rosåa sosna. - Chciaåbym wpåynę na Oliwiera - rzekå Grant - gdyž wyczuwam w nim szlachetnę dumÅ i mam nadziejÅ, že dobre porywy wezmę w nim górÅ nad innymi. Przypomnij mi, gdy przyjdzie do nas, abym mu daå do przeczytania księžkÅ o baåwochwalstwie. - Jak to, ojcze - odrzekåa Ludwika ze zdumieniem - czy przypuszczasz, že mu grozi powrót do båÅdów jego przodków? - Nie, moje dziecko, zanadto dobrze mu z oczu patrzy, žeby mógå co× podobnego uczyni. Lecz jest inne, nie mniej straszne baåwochwalstwo, kult naszych wåasnych namiÅtno×ci i z tego uleczy go pragnÅ. Rozdziaå VI~ Pod "œmiaåym Dragonem" Oberža pod "œmiaåym Dragonem" byåa jednę z najokazalszych w miasteczku, a poniewaž Hollister i jego maåžonka mieli dar zjednywania sobie žyczliwo×ci przez swę uprzejmo׏ dla go×ci, chÅtniej odwiedzano ich, niž stojęcę po drugiej stronie drogi kawiarniÅ templto„skę Habakuka Futa i Jozuego Knappa. Sala w oberžy Holliesterów byåa przestronna; przy trzech ×cianach staåy åawki, czwartę wypeåniaåy dwa kominki, pomiÅdzy którymi byå rodzaj alkowy zapeånionej butelkami, gdzie rej wodziåa oberžystka, podczas gdy jej męž podrzucaå drew do komina i podsycaå žarzęcy siÅ ogie„. - Pali siÅ jak može najlepiej - zawoåaåa pani Hollister - przesta„ zajmowa siÅ ogniskiem. Postaw raczej na stoåach szklanki i przystaw do ognia garnek z jabåecznikiem zaprawnym imbirem dla doktora. Spodziewam siÅ, že dzisiejszego wieczora bÅdziemy mie dužo go×ci. Wkrótce zaczÅli siÅ schodzi, otrzęsajęc z haåasem ×nieg z obuwia u drzwi oberžy. Zapeåniåy siÅ wszystkie åawki. Doktor Todd zajęå miejsce nie opodal kominka wraz z måodzianem ubranym z cudzoziemska. Elegant ów wydobywaå co chwila srebrny zegarek zawieszony na åa„cuszku; miaå przy koszuli szpilkÅ z wielkim faåszywym kamieniem i zažywaå tabakÅ z ozdobnej tabakierki. Oberžy×ci zajÅci byli przygotowywaniem i podawaniem róžnych napojów, co wymagaåo pewnej umiejÅtno×ci i wprawy, každy z go×ci miaå swoje odrÅbne upodobania. Rozmawiano gåo×no i z ožywieniem, naraz zapanowaåa cisza, gdy towarzysz doktora, Lippet, jeden z dwóch templto„skich adwokatów, zapytaå: - Podobno, doktorze, wyjÅli×cie dzi× kulÅ z ramienia syna Natiego Bumpo? - Tak jest - odrzekå Todd - prostujęc siÅ z powagę. - Ale nie wiedziaåem, že mój pacjent jest synem Bumpa, to dla mnie nowina. - Mniejsza o to czyim jest synem - odparå adwokat - sędzÅ jednak, že nie pozwoli, aby siÅ na tym zako„czyåo. ķyjemy w kraju, gdzie prawa dla nikogo nie czynię wyjętków. Chciaåbym wiedzie czy czåowiek, bÅdęcy wåa×cicielem stu tysiÅcy akrów ziemi ma wiÅksze od innych prawo strzelania bezkarnie do ludzi? Co powiesz na to, doktorze? - Måodzian ów wkrótce siÅ wyleczy - odrzekå Todd. - Kula zostaåa wydobyta jak naležy, rana starannie obandažowana, žadnego niebezpiecze„stwa nie ma. - Panie Dulitl - zawoåaå adwokat zwracajęc siÅ do architekta - jeste× pan urzÅdnikiem, wiesz na co prawo zezwala a czego zabrania, wiÅc osędŽ proszÅ, czy rana z palnej broni jest sprawę tak prostę, jak doktor powiada. Przypu׏my, že raniony jest robotnikiem lub rzemie×lnikiem utrzymujęcym z pracy ręk rodzinÅ i že kula pozbawiåa go možno×ci zarobku na resztÅ žycia. Czy w takim razie nie powinien wymaga znacznego odszkodowania? Oczy wszystkich obecnych zwróciåy siÅ na Hirama Dulitla, musiaå wiÅc z konieczno×ci odpowiedzie, odrzekå wiÅc z powagę: - Zapewne pan Lippet wie równie dobrze jak i ja, iž je×li kto rani z zamiarem zabójstwa sęd uzna go winnym i wówczas zåa to jest dla niego sprawa. - Bardzo zåa - potwierdziå adwokat. - Otóž, moim zdaniem, ježeli ów måodzieniec mie bÅdzie dobrych doradców, potrafi uzyska tyle, že hojnie može opåaci doktora. - O to mi nie chodzi - odrzekå Todd z pewnym zakåopotaniem. - Temple przyrzekå mi zapåatÅ. - Doktor može w každym razie wytoczy proces Templowi, je×li nie otrzyma tego, co mu siÅ såusznie naležy - dorzuciå Lippet. Następiåa chwila milczenia, podczas której drzwi siÅ otworzyåy i ujrzano Natty Bumpo, niosęcego w rÅku nieodåęcznę strzelbÅ. Nie zwracajęc uwagi na nikogo z obecnych, przysunęå siÅ do ognia. Gospodarz, z którym žyå w przyjaŽni, poniewaž obaj såužyli niegdy× w szeregach armii, przynióså mu dužę szklanicÅ wina. Adwokat tymczasem znów rozpoczęå przerwanę rozmowÅ. - Znam sposoby, jakimi možna dochodzi sprawiedliwo×ci i ukara sÅdziego Templa, czy kogokolwiek, kto pozwala sobie strzela do ludzi - zapewniaå z przebiegåym u×miechem. - Szczególny pomyså rozpoczyna proces z sÅdzię Templem, który ma worek z pieniÅdzmi co najmniej wysoko×ci najwyžszej sosny w lesie! - zawoåaåa oberžystka. - A przy tym sÅdzia jest czåowiekiem, któremu grozi nie potrzeba, gdyž z pewno×cię uczyni zawsze to, co sprawiedliwo׏ nakazuje. Niezawodnie, Natty, nie bÅdziesz tak nierozsędnym, by wbija måodzikowi do gåowy jakie× postÅpowanie prawne przeciw sÅdziemu. Powiedz temu swemu przyjacielowi, že može tu pi darmo ile zechce dopóki mu siÅ ramiÅ nie zagoi. - Oto prawdziwie szlachetna ofiara ze strony pani Hollister! - zawoåaåo kilkana×cie gåosów. - Wiedziaåem dobrze - odezwaå siÅ wreszcie Natty - že sÅdzia spudåuje. Z takę marnę strzelbę porywa siÅ na daniela!... Kiedym z sir Williamem szedå przeciw Francuzom ku twierdzy Niagara, nie znano innych niž dåugie strzelby, bo to najlepsza bro„ w rÅku czåowieka umiejęcego nabija i majęcego pewne oko. Wojowali×my z Francuzami i z Irokezami. Czyngaszguk, Wielki Węž, mógåby wam wiele szczegóåów opowiedzie, lepiej jednak wåadaå tomahawkiem niž fuzję. Dobre to stare czasy, zwierzyny wszÅdzie byåo pod dostatkiem, a teraz gdyby mój Hektor nie miaå tak dobrego wÅchu, caåe dnie nieraz trawiåbym na próžnych poszukiwaniach. - Niepochlebne dajesz ×wiadectwo swemu towarzyszowi zowięc go wŞem, stary John wcale dzi× nie podobny jest do wŞa - mówiåa oberžystka. - Stary John i Czyngaszguk to zupeånie róžni ludzie - odparå Bumpo, potrzęsajęc gåowę. - Podczas wojny byå on mŞem w peåni dojrzaåym. PamiÅtam jak wyględaå wspaniale w pamiÅtny dzie„ zwyciÅstwa! Obnažony do pasa, twarz miaå z jednej strony czarnę, z drugiej czerwonę, reszta ciaåa pomalowana byåa na žóåto. Gåowa ogolona, prócz kosmyka na wierzchu, na którym widniaåa kita z orlich piór. Bardziej wojowniczej postaci z nožem i tomahawkiem w rÅku nie možna sobie wyobrazi. Nazajutrz po bitwie, widziaåem trzyna×cie czupryn przywięzanych na jego kiju, a wszystkie wåasnorÅcznie zdobyte. Pani Hollister westchnÅåa z oburzeniem i zwracajęc siÅ do mŞa, zapytaåa: - Spodziewam siÅ sieržancie, že× nigdy nie pomagaå w skalpowaniu ludzi? - Moję powinno×cię byåo sta w szeregu i oczekiwa tam kuli lub bagnetu - odrzekå Hollister. - Byåem wówczas w twierdzy, a že rzadko wychodziåem, nie widywaåem dzikich, którzy wiedli bój na skrzydåach, przypominam sobie jednak, že såyszaåem o Wielkim WŞu jako o såawnym wodzu i nigdy nie spodziewaåem siÅ widzie go nawróconym. - Gdyby te góry naležaåy jeszcze do prawego wåa×ciciela, który by udŽwignęå takę strzelbÅ jak moja i majęcego pewne oko, wszystko by szåo inaczej - mruczaå Bumpo jakby do siebie. - Ha, krzywda siÅ staåa, krzywda dotęd nie pomszczona... Gdy Natty mówiå te såowa, daåy siÅ såysze gåosy nowych go×ci u wej×cia. Byå to sÅdzia Temple, major Hartman, Le Quoi i Ryszard Jones. Na ich widok adwokat Lippet umknęå, korzystajęc z ogólnego poruszenia. Wielu z obecnych zbližyåo siÅ do sÅdziego witajęc go przyjaŽnie. Major tymczasem zasiadå spokojnie na åawie, zdjęå kapelusz i perukÅ i przywdziaå weånianę szlafmycÅ, a nasunęwszy ję na uszy, wydobyå z kieszeni puszkÅ z tytoniem, naåožyå fajkÅ i zapaliwszy ję, pu×ciå kåęb dymu. Po czym zwracajęc siÅ do gospodyni zapytaå: - Mój "toddy" zapewne juž gotów? SÅdzia usadowiå siÅ obok majora: Ryszard szukaå oczyma po sali najdogodniejszego dla siebie miejsca; Le Quoi usiadå w pobližu kominka; stary John, który wszedå w tej chwili, zajęå w milczeniu kęt na åawie. - Johnie, oto szklanica jabåecznika z imbirem - odezwaåa siÅ uprzejmie oberžystka, po czym dodaåa: - Indianin choby nie miaå pragnienia, pi može! - Jakiež nowiny przywiózå pan sÅdzia z New Yorku? Co tam Kongres uchwaliå? - zagadnęå Hiram Dulitl. - Wiele praw ustanowiå, które nam bardzo byåy potrzebne. PomiÅdzy innymi zabroniå åowi ryby niewodem w niewåa×ciwym czasie, nastÅpnie ograniczyå zabijanie saren, a mam nadziejÅ iž przyjdzie pora kiedy i drzewa zostanę wziÅte w opiekÅ i nie wolno bÅdzie wyrębywa ich bez potrzeby. Natty Bumpo såuchaå z natŞonę uwagę, nastÅpnie poczęå ×mia siÅ po swojemu nie wydobywajęc wcale gåosu. - Uchwalajcie prawa, wydawajcie ustawy - rzekå na koniec - lecz gdzie znajdziecie tylu ludzi, aby potrafili upilnowa gór lub jezior podczas nocy? O ile tylko pamiÅcię siÅgnę mogÅ, zwierzynÅ wolno byåo zabija každemu, kto ję wytropi. Odgåos strzaåu powtarza echo, któž može zgadnę gdzie staå czåowiek, który strzeliå? - Roztropny urzÅdnik zbrojny powagę prawa - odrzekå sÅdzia - može zapobiec wielu nadužyciom, wobec których zwierzyna staje siÅ coraz rzadsza. Prawa wåa×ciciela do zwierzyny muszę by w takim poszanowaniu jak grunta dzieržawne. - Wasze prawa i dzieržawy - zawoåaå Natty - wszystko to zaczÅåo siÅ od wczoraj! Prawa powinny by bezstronne i nie sprzyja jednemu z pokrzywdzeniem drugiego. Przykro jest widzie siÅ pozbawionym ×rodków utrzymania, nie móc åowi ryb, ani polowa w každym czasie! Oberžystka podaåa Ryszardowi wybornie przyrzędzony przez siebie napój. - Doskonaåy! - zapewniaå Ryszard popijajęc ze smakiem i poczęå ×piewa, uåožonę przez siebie piosenkÅ na wesoåę nutÅ. - Jakže ci siÅ Johnie podoba ta melodia? - zapytaå. - Czy može porówna siÅ z waszymi pie×niami wojennymi? - Dobra jest - odrzekå Indianin - któremu pod wpåywem trunku szumiaåo nieco w gåowie. - Brawo! Brawo Ryszardzie! - wykrzyknęå major - kiwajęc siÅ nad mocnym "toddy". Bravissimo! Wyborna jest twoja piosenka, lecz Natty Bumpo umie lepszę. Dalejže stary, za×piewaj nam o zwierzynie. - Nie, majorze, nie - odpowiedziaå Bumpo wstrzęsajęc gåowę ze smutkiem - nie mam juž serca do ×piewania. Je×li ten, który powinien by tu panem, musi pi wodÅ ×niegowę dla ugaszenia pragnienia, nie przystoi tym, co žyli z jego åaski, cieszy siÅ, jak gdyby wszÅdzie byåo såo„ce i wiosna! To rzekåszy, ukryå twarz w dåoniach i skåoniå gåowÅ na kolana. John pod wpåywem rozgrzewajęcego napoju poczęå ×piewa, wydajęc dŽwiÅki monotonne i przecięgåe i wymawiajęc wyrazy niezrozumiaåe. Jeden Natty mógå poję ich znaczenie, inni såyszeli tylko jakę× melancholijnę melodiÅ, raz podnoszęcę siÅ do najwyžszych tonów, nastÅpnie spadajęcę do niskich i držęcych dŽwiÅków, stanowięcych przewažnie charakter tej muzyki. Jednocze×nie doktor Todd staraå siÅ przekona Templa o wažno×ci dokonanej przez siebie operacji, chcęc zapewni sobie jak najwiÅksze wynagrodzenie. œpiew Mohikanina stawaå siÅ coraz bardziej dziki, co przerwaåo ogólnę rozmowÅ. Wówczas Natty podnióså gåowÅ i przemówiå do Johna w jego ojczystym jÅzyku: - Na co siÅ przyda, Czyngaszguku, ×piewa o twoich czynach i wspomina o wojownikach, których sam zabiåe×, kiedy najwiÅkszy nieprzyjaciel jest blisko ciebie i przywåaszcza sobie prawa Måodego Oråa? I ja walczyåem w bitwach wiÅcej od innych wojowników, lecz nie pragnÅ siÅ tym chwali w takich, jak obecne, czasach. Indianin chciaå siÅ podnie׏, nie mogęc jednak utrzyma siÅ na nogach, caåym ciŞarem opu×ciå siÅ na åawÅ. - Sokole Oko - odrzekå ponuro - jestem Wielki Węž Delawarów; mogÅ tropi Mingosów, jak gadzina unoszęca jaja ptasie i jednym ciosem ich obali. Czåowiek biaåy dobrze mówiå dzisiejszego wieczora i chciaå on tomahawkowi Czyngaszguka nada biaåo׏ wód Otsego, lecz nie wyschåa jeszcze na nim krew naszych wrogów. - I dlaczegóž pozbawiåe× žycia bitnych Mingosów? Czy nie dlatego, aby zapewni dzieciom twych ojców posiadanie gór, lasów i jezior, które oddane byåy na uroczystej radzie Požeraczowi Ognia?... Czyž krew bohatera nie påynie w žyåach Måodego Oråa, którego gåos powinien rozbrzmiewa wysoko. Rozmowa ta dawaåa siÅ przywraca Indianinowi przytomno׏ umysåu i pobudza do dziaåania. Wstrzęsnęå gåowę, powstaå znowu z widocznym wysiåkiem utrzymania siÅ na nogach i utkwiwszy wzrok w Marmaduku Temple, ×cięgnęå brwi i siÅgnęå rÅkę po tomahawek, wiszęcy u pasa. - Nie przelewaj krwi! - zawoåaå Bumpo spostrzegåszy, že stary wódz przybiera postawÅ wojowniczę. Ryszard postawiå przed Indianinem kubek napeåniony mocnym napojem, który John duszkiem wychyliå. W tejže chwili oczy jego zamiåy siÅ, rysy wyražaåy tylko osåupienie, kubek wypadå z ręk a on osunęå siÅ na åawÅ, oparåszy gåowÅ na stole. - Oto sę dzicy - rzekå Natty szyderczo - daj im pi, a bÅdziesz miaå albo psy w×ciekåe albo bydlÅta! Szepnęå do Indianina såów kilka niezrozumiaåych dla otoczenia, lecz ten juž nic nie såyszaå. - Po co teraz mówi do niego? - zawoåaå Ryszard. - Czy nie widzicie, že jest w tej chwili gåuchy, ×lepy i niemy. Kapitanie Hollister, daj mu jakę izbÅ, kęt w stodole do przespania siÅ, ja zapåacÅ. Jestem dzisiejszego wieczora bogaty, dwadzie×cia razy bogatszy od ciebie, Marmaduku, z twymi lasami, gruntami, jeziorami, procentami i gotówkę: "Bo chcęc trosce stawi czoåo,@ wzię rozbrat z czarnym humorem,@ trzeba rano i wieczorem@ pi - ×piewa i žy wesoåo!...@" Zanuciwszy znów swoję piosenkÅ, poczęå zachÅca Hirama Dulitla do wypitki. - Tak wrzeszczysz, Ryszardzie - rzekå sÅdzia zniecierpliwiony - že niepodobna såysze co mówi doktor. WiÅc obawia siÅ naležy, aby rana siÅ nie rozjętrzyåa z powodu zimna? - zwróciå siÅ do Todda: - Przeciwnie, mówiåem, iž nie možna siÅ lÅka rozjętrzenia rany, którę starannie przewięzaåem, wydobywszy z niej kulÅ; mam ję jeszcze w kieszeni. Poniewaž pan sÅdzia zamierza wzię tego måodzie„ca do siebie, przeto lepiej bÅdzie, gdy podam jeden rachunek za operacjÅ i dalsze starania. - Tak jest, moim zdaniem, dosy bÅdzie jednego rachunku - odpowiedziaå Temple z u×miechem, który možna byåo przypisa dobremu humorowi lub tež ukrytej ironii czåowieka czujęcego, že go každy pragnie wyzyska. Tymczasem oberžysta z pomocę kilku go×ci wynióså starego Indianina do stodoåy i poåožyå na såomie, aby przespaå siÅ spokojnie. Major Hartman tyle wychyliå kubków "toddy", ile wypaliå fajek i takže poczęå by haåa×liwie wesoåym. PóŽno juž w nocy wyszedå sÅdzia z Ryszardem prowadzęcym majora, bÅdęcego w ×wietnym humorze. Temple szedå pierwszy, a gdy siÅ obejrzaå, przekonaå siÅ, že obaj jego towarzysze nie tylko pozostali w tyle, ale zupeånie zniknÅli z horyzontu. Wróciå wiÅc i znalazå ich ležęcych po szyjÅ w ×niegu. Z trudem postawiwszy ich na nogi, wzięå obu pod rÅce i wiódå, aby, mówięc såowami Beniamina "wprowadzi ich do portu bez szwanku". Rozdziaå VII~ Ben Pompo i Petibona Przed wyj×ciem do oberžy, sÅdzia Temple odprowadziå córkÅ do domu. œwiatåa w sali byåy pogaszone, tylko Adžy podsycaå wcięž ogie„ na kominku w salonie. Ochmistrzyni nie bardzo chÅtnym okiem spoględaåa na swę måodę panię, miaåa wszakže nadziejÅ, že przy niedo×wiadczeniu Elžuni uda siÅ jej zachowa przynajmniej czÅ׏ wåadzy. My×l, iž podlega bÅdzie musiaåa rozkazom måodziutkiego dziewczÅcia sprawiaåa jej przykro׏. - CzujÅ siÅ nieco znužona - rzekåa Elžbieta - i chciaåabym pój׏ do sypialni. ProszÅ zobaczy czy jest ogie„ w moim pokoju? Petibona miaåa wielkę ochotÅ odpowiedzie swej måodej pani, iž može to sama sprawdzi, lecz po krótkim namy×le wykonaåa polecenie. Elžunia oddaliåa siÅ wiÅc, žyczęc dobrej nocy ochmistrzyni i Beniaminowi. Po jej wyj×ciu Petibona poczÅåa czyni uwagi o sÅdziance, nie bÅdęce niby wyraŽnę naganę, odczuwaåo siÅ jednak w jej såowach dužo niechÅci. Beniamin såuchaå w milczeniu, potem przysunęå stoliczek do kominka i postawiå na nim butelki i szklanki dla uczczenia ×więtecznego dnia. Petibona potrzęsnÅåa gåowę i rzekåa žaåo×nie: - Niedåugo pozostaniemy w tym domu na tej stopie, na jakiej byli×my dotęd. Chciaåby× pan, aby jaki dudek pomiataå tobę i wydawaå rozkazy? Mnie siÅ wydaje, že to jest nazbyt przykre, panie Beniaminie! - Tak, tak, trudno, aby sternik otrzymywaå rozkazy od majtka, w takim razie sternik opu×ciåby rudel. Czåowiek, który prze lat trzydzie×ci såužyå na okrÅtach wszelkiego rodzaju, nigdy siÅ o siebie nie troszczyå i dlatego tež pijÅ pani zdrowie. Ochmistrzyni lubiåa niekiedy wypi szklankÅ džinu, to jest osåodzonego araku z goręcę wodę. - Musiaåe× pan wiele do×wiadczy w žyciu? - rzekåa po chwili. - O tak, morze nastrÅcza wielkie korzy×ci, žeglarz ma sposobno׏ nauczy siÅ poznawa nie tylko rozmaite narody, ale i liczne kraje. Na przykåad Zatoka Biskajska to moja stara znajoma. Chciaåbym, aby pani przez jednę chwilÅ mogåa såysze ryk wiatru tam huczęcego, wåosy by stanÅåy na gåowie! - ķycie žeglarza musi by okropne! - zawoåaåa ochmistrzyni i dlatego nie dziwiÅ siÅ, že przenosisz pan nad nie såužbÅ w tym spokojnym domu; co do mnie, nie mam zamiaru tu pozosta; åatwo mi bÅdzie znaleŽ odpowiednię posadÅ. Tego tylko odžaåowa nie mogÅ, žem siÅ tu dostaåa, ale któž mógå przewidzie, jak siÅ to wszystko sko„czy! - Poniewaž przez czas dåugi žeglowaåa× pani na tym statku musiaåa× siÅ przekona, že dobrze påynie. - Tak byåo dotychczas, dopóki nie przyjechaåa Elžunia. PrzyznajÅ nawet, že jest powabna na pierwszy rzut oka, ale žy z nię nie bÅdzie možna. Pan Jones przedstawiaå ję jako wzór wszelkich doskonaåo×ci, lecz moim zdaniem Ludwika Grant jest sto razy milsza od niej. Panna Temple uwaža siÅ za wielkę panię i såówka przemówi nie raczy do osób nižszego stanowiska. ZagadnÅåam ję, czy jej przykro byåo nie zasta matki w tym domu, odwróciåa gåowÅ i nie raczyåa mi odpowiedzie. - Može nie zrozumiaåa pani - odrzekå Beniamin - przyzna bowiem trzeba, že straszliwy masz akcent, a panna Elžunia uczyåa siÅ po angielsku u dobrych nauczycieli i wåada jÅzykiem wy×mienicie. Co do wymowy musisz przyzna, že jeste× tylko majtkiem, a twoja måoda pani admiraåem! - Moja pani! Dobre sobie! Nie jestem przeciež Murzynkę, niewolnicę! Elžunia nie jest moję panię i nigdy nię nie bÅdzie. - Mniejsza o to! Nie widzÅ jednak przyczyny užalania siÅ na pannÅ Temple, najlepiej wiÅc wypijmy raz jeszcze i nie my×lmy o tym wiÅcej! - Nie zostanÅ dåužej w tym domu, w którym nie pozwalaję mi nazywa panienki jej imieniem, a wymagaję, abym mówiåa do niej "pani" z wielkim uszanowaniem. ķyjemy w kraju wolnym - mówiåa ochmistrzyni tonem podniesionym - wobec wymaga„ sÅdziego jutro siÅ oddalÅ, albo bÅdÅ jego córkÅ nazywa Elžunię. MogÅ zresztę mówi jak mi siÅ podoba. - Co do tego nie ma dwóch zda„ - zapewniaå Beniamin. - Powstrzyma gadulstwo niewie×cie, gdy mu przyjazny wiatr såužy, byåoby tym samym, co uciszy huragan rozpÅtany nad morzem! Obražona ochmistrzyni podniosåa siÅ z powagę, wziÅåa ×wiecÅ ze stoåu i wyszåa z pokoju, zatrzasnęwszy drzwi za sobę. Beniamin machnęå rÅkę ze wzgardliwym u×miechem, wypiå jeszcze szklankÅ grogu, skåoniå gåowÅ na piersi i zachrapaå, wydajęc dŽwiÅki podobne do mruczenia niedŽwiedzia. Båogi sen przerwany zostaå po kilku godzinach powrotem sÅdziego z Jonesem i majorem. Beniamin na tyle odzyskaå przytomno׏, že pomógå tym dwóm ostatnim doj׏ do ich pokojów, a že byli pod dobrę datę, nie zauwažyli, iž Ben Pompo równiež podpiå sobie na potÅgÅ. SÅdzia obejrzaå jeszcze, czy ×wiatåa wszÅdzie pogaszone po czym udaå siÅ na spoczynek. Rozdziaå VIII~ Strzelanie do indyka Nazajutrz znacznie siÅ ociepliåo, zapowiadaåa siÅ odwilž. Elžunia obudziåa siÅ wcze×nie i zupeånie wypoczÅta wybiegåa przed ×niadaniem przyjrze siÅ jak wyględa ogród i caåe otoczenie ojcowskiego domu. Ujrzaåa zaraz Ryszarda, który uprzejmie ję powitaå przez otwarty lufcik: - WidzÅ, že z ciebie ranny ptaszek - zawoåaå. - Zaczekaj chwilÅ, zaraz ci bÅdÅ towarzyszyå, bo chcesz pewnie zobaczy ulepszenia, jakie podczas twojej nieobecno×ci zostaåy wprowadzone. Tylko ja mogÅ to wszystko obja×ni, poniewaž sam ukåadaåem plany. Ojciec twój i major pewno dopiero za godzinÅ zejdę na ×niadanie, muszę wypoczę po tych wstrÅtnych mieszankach pani Hollister! Mamy wiÅc czas na przechadzkÅ. Elžunia skinÅåa gåówkę i przyrzekåa zaczeka na kuzyna, który po chwili zjawiå siÅ i wzięwszy ję pod rÅkÅ, prowadziå ostrožnie. - Odwilž siÅ zaczyna - mówiå. - Co za wstrÅtny klimat! Wczoraj o zachodzie przenikliwe zimno, o póånocy juž znacznie powietrze zåagodniaåo, a nastÅpnie tak siÅ ociepliåo, že pod koådrę uleže nie mogåem. Adžy! Hola! Adžy! Zbliž siÅ Murzynku, masz oto dolara jako ×więteczny upominek, ale uwažaj dobrze, je×li sÅdzia wstanie, donie× nam o tym. - Tylko co zaględaåam do pokoju ojca, ×pi jeszcze gåÅboko. Možemy spokojnie i׏ na przechadzkÅ, zanim siÅ obudzi - rzekåa Elžunia. Ryszard zaczęå swoim zwyczajem przechwala siÅ, že wszystkim lepiej od innych potrafi zarzędzi i že mu každy zazdro×ci. - Nie wspóåubiegam siÅ jak inni o zaszczyty - mówiå Ryszard - ale wiem, že dobrze wychodzi zawsze ten, kto mnie posåucha. Može nie wiesz nawet o tym, že przyczyniåem siÅ do umieszczenia ciÅ na pensji w New Yorku, napisaåem bowiem do przyjaciela, który zebraå potrzebne wiadomo×ci i wszystko uåatwiå. Niejeden szturm musiaåem przypu×ci do twego ojca, aby zgodziå siÅ odda ciÅ na naukÅ, gdyž jest zazwyczaj uparty, ale wreszcie zwyciŞyåem. - Wybacz ojcu, kochany wujaszku, že czasem siÅ upiera, ale on tež dla ciebie dužo czyni - rzekåa Elžunia filuternie, obracajęc w rÅku kopertÅ z urzÅdowymi pieczÅciami. - Dla mnie?... - zapytaå Ryszard, jakby chcęc odgadnę my×l Elžuni. - Oto jest nominacja na urzęd przynoszęcy zaszczyt i dochody! - rzekåa Elžunia wrÅczajęc mu zapieczÅtowany dokument. - Ojciec powiedziaå, abym ofiarowaåa ci, wujaszku, ten prezent na ×wiÅta. Ryszard rezerwaå pieczętkÅ niecierpliwym ruchem: - Ryszard Jones zostaje szeryfem! - zawoåaå zdumiony. - Istotnie, czåowieka odpowiedniejszego na to stanowisko trudno znaleŽ! O tak, twój ojciec umie ocenia ludzi! Jestem mu szczerze wdziÅczny za tÅ niespodziankÅ, bo jego staraniom to zawdziÅczam, ale przekona siÅ, že nie zawiodÅ zaufania i obowięzki bÅdÅ speånia naležycie. Dzi× po poåudniu zabiorÅ siÅ do opracowania planu pracy. - Panie szeryfie - rzekåa Elžunia wesoåym tonem - miaåe× mi pokaza róžne udoskonalenia i zmiany, gdziež one sę? - Gdzie? Moja droga, alež wszÅdzie, gdzie tylko rzucisz okiem. Tu wåa×nie mam przeprowadzi piŏ ulic; gdy drzewa zostanę zrębane i grunt siÅ uprzętnie, domy stanę z obu stron, a Templton zamieni siÅ w piÅkne miasto. - Nie rozumiem, jak možna przeprowadzi ulice na tym gruncie bagnistym i pokrytym wzgórzami - rzekåa Elžunia. - Nie znasz siÅ na tym. Wytyczamy ulice wedåug planu, nie baczęc na przeszkody. To siÅ nazywa kolonizacja. Rozmawiajęc, oddalali siÅ coraz bardziej od domu, przed nimi widniaå spory lasek sosnowy. Naraz znaleŽli siÅ o parÅ kroków od miejsca, w którym måody strzelec, Bumpo i stary Mohikanin odbywali naradÅ, nie widzęc przybyåych. - Cofnijmy siÅ - szepnÅåa Elžunia - nie mamy prawa podsåuchiwa tych ludzi. - Nie mamy prawa? - odrzekå Ryszard, silniej ujmujęc ramiÅ kuzynki. - Zapominasz, že jako szeryf jestem obowięzany czuwa nad utrzymaniem porzędku i spokoju. Ludzie ci mogę obmy×la szkodliwe zamachy. Cicho! Posåuchajmy o czym mówię. Elžunia opieraåa siÅ, ale Ryszard byå nieubåagany. Stali tak blisko rozmawiajęcych, že dokåadnie såycha byåo každe såowo. - Musimy zdoby tego ptaka! - rzekå Natty Bumpo. - Niezawodnie jest dobrze utuczony, ale ostatnię monetÅ wydaåem u Francuza na kupno prochu, wy tež nie macie wiele, musimy losowa kto ma strzela do indyka. Wiem, že Billy Kirby takže zamierza upolowa, ten može trafi. John ma wyborne oko do strzaåu, mnie za× držy rÅka, obawiam siÅ chybi. - Mam tylko jednego szylinga - powiedziaå Edwards ze smutnym u×miechem - ale musisz i ty strzela do tego indyka, na pewno odniesiesz zwyciÅstwo. - Wolaåbym, aby John strzelaå - odpowiedziaå Bumpo. - Indianin niczym siÅ nie wzrusza. Masz Johnie szylinga i moję strzelbÅ i ruszaj z innymi. Indianin z minę posÅpnę podnióså gåowÅ i rzekå: - Gdy John byå måody, kula jego nigdy nie chybiåa! Držaå Mingos, skoro dostrzegå Czyngaszguka podnoszęcego strzelbÅ. Kiedyž Czyngaszguk celowaå dwa razy? Orzeå dostrzegåszy wigwam Czyngaszguka skrywaå siÅ w obåokach, musiaå jednak zapåaci daninÅ ze swych piór. Ale teraz? Patrzcie na te rÅce, które držę jako daniel, gdy usåyszy wycie wilka. Czy to oznaka staro×ci? Od kiedyž siedemdziesięt zim može uczyni starym mohika„skiego wojownika? Ale to jest wina biaåych; ich napoje ogniste gorsze sę od tomahawka, walę z nóg. - Dlaczego wiÅc Czyngaszguk pije? - zapytaå Oliwier. - Dlaczego poniža w sobie szlachetnę naturÅ, by sta siÅ podobnym bydlÅciu? - BydlÅciu, powiadasz? Tak, såowa twoje sę prawdziwe, synu Požeracza Ognia! John staå siÅ bydlÅciem! - mówiå Indianin powoli, jakby wažęc každe såowo. - Dawniej nie båyskaåy ognie przybyszów na tych górach. Ojcowie moi przyszli znad brzegów wielkiego jeziora, žyli w spokoju, gromadzili siÅ wokoåo ogniska na rady. Przybyli do twego dziada, ježeli podnosili tomahawki, to chyba dla roztrzaskania czaszki Mingosa. Czyngaszguk nie byå wtedy bydlÅciem! Ale nadeszli biali, przynie×li wielkie nože i arak, pogasili ognie Indianom i opanowali ich lasy. W ich flaszkach i baryåkach siedziaåy zåe moce, które wypu×cili na nas. Tak, Måody Orle, powiedziaåe× prawdÅ, John jest bydlÅciem! - Przebacz mi, przebacz - zawoåaå måodzian, ×ciskajęc dåo„ Mohikanina - nie powinienem byå czyni ci wymówki. Niech przeklÅtę bÅdzie chciwo׏, która zniszczyåa tak szlachetne plemiÅ! Indianin rozchmurzyå siÅ nieco i rzekå innym juž tonem: - Ty× potomkiem Oråa Delawarów, mój synu, ty wiÅc powiniene× strzela do ptaka. - Od razu odniosåem wraženie, že w tym hardym måodziku påynie krew india„ska - szepnęå Ryszard - wnioskowaåem to z jego obcesowego rzucenia siÅ na moje konie! Pomimo to dam mu jeszcze od siebie szylinga na strzaå drugi. Zdaje mi siÅ, že juž rozpoczÅåa siÅ zabawa ×więteczna; jak wiesz, strzelanie do indyka jest z dawna przyjÅtym obyczajem, såycha tam w dali wrzawÅ i ×miechy. To mówięc, Ryszard uczyniå krok naprzód, wstrzymaåa go Elžunia. - Niegrzecznie byåoby da mu szylinga - szepnÅåa. - Sędzisz, že odmówi? - odrzekå Ryszard drwięco. - Mylisz siÅ, przyjmie chÅtnie szylinga i kieliszka nie odmówi, chociaž tak niby powstaje przeciw pija„stwu. - Pozwól mi zaåatwi tÅ sprawÅ - rzekåa Elžunia i odsuwajęc Ryszarda, zbližyåa siÅ do stojęcych na polance. Ukazanie siÅ jej zakåopotaåo Edwardsa, uczyniå ruch, jakby chciaå siÅ oddali, lecz ochåonęwszy nieco, uchyliå czapki, pozdrowiå uprzejmie pannÅ Temple i wsparty o strzelbÅ, pozostaå na miejscu. Natty i Mohikanin nie okazali wcale zdziwienia. Elžbieta, zwracajęc siÅ do wszystkich trzech razem, rzekåa wesoåo: - DowiadujÅ siÅ, že zwyczaj strzelania do indyka w pierwszy dzie„ œwięt zachowaå siÅ w×ród tutejszych mieszka„ców. Chciaåabym tež spróbowa szczÅ×cia. Kto podejmie siÅ mnie wyrÅczy? - Czyž to zabawa odpowiednia dla kobiety? - odrzekå måody strzelec, bez ogródek wypowiadajęc my×l swoję. - Dlaczego by nie? - odparåa Elžunia zapåoniona. - Nie do pana zwracam siÅ o zastępienie mnie ale sędzÅ, že dawny mieszkaniec tych lasów, dzielny Natty Bumpo nie odmówi mi i raz za mnie odda strzaå do ptaka. - To mówięc podaåa mu szylinga, który wnet zniknęå w jego kieszeni. Bumpo rzekå spokojnie: - Niesåusznie Oliwier powiada, že dla kobiety nie jest to odpowiednia zabawa, sam bowiem widziaåem jak holenderskie niewiasty nad brzegami Mohawku strzelaåy do celu i nikt im tego nie braå za zåe. Ježeli tylko Billy Kirby nie postrzeliå juž ptaka, to za kilka minut przyniosÅ go pani. - Ale mój bÅdzie pierwszy strzaå, pamiÅtaj Natty - zawoåaå žywo Oliwier. - Niech pani wybaczy - dodaå - moję niegrzeczno׏, ale ogromnie mi zaležy na zabiciu ptaka i dlatego domagam siÅ pierwsze„stwa. - Nie žędam wcale, aby× siÅ pan go zrzekå dla mnie - odrzekåa Elžunia. - WierzÅ w sprawno׏ rÅki i dobre oko Bumpa, on bÅdzie moim rycerzem - dodaåa z u×miechem, na który stary strzelec odpowiedziaå jakby porozumiewawczym skinieniem gåowy. Ruszono ku miejscu, z którego dolatywaåy gåo×ne ×miechy. Ryszard szepnęå ze zdumieniem: - Skęd ci przyszåa fantazja, moja droga, zdoby tego indora? Przeciež masz ich bez liku! Po co, okazywa tyle uprzejmo×ci tym wåóczÅgom - dodaå przyszåy szeryf wyniosåym tonem. - Pozwól mi postępi, jak mi siÅ podoba - odparåa Elžunia. - CieszÅ siÅ, že pozyska mi siÅ udaåo tak niezrównanego strzelca jakim jest Bumpo. - A wiÅc chodŽmy popatrze jak siÅ bawię ludziska - zawoåaå Ryszard. - Nie obawiaj siÅ niczego, gdy jeste× przy moim boku. - Córka sÅdziego Templa nie zna uczucia lÅku! - zapewniåa Elžunia. Zbližyåa siÅ do placu, na którym zgromadziåo siÅ dužo osadników przyględajęc sÅ zabawie. Wobec braku widowisk, každy najdrobniejszy fakt nabieraå w Templtonie niezwykåego znaczenia. Pewien wyzwolony Murzyn sprowadzaå ogromnę ilo׏ indyków na ×wiÅta. Juž do niektórych zaczÅto strzela, ale najlepsi strzelcy czekali na najpiÅkniejszego indora. Ptaka przywięzywano za nogÅ do sosny. Murzyn otrzymywaå zapåatÅ za každy oddany strzaå, a poniewaž dužo ludzi chybiaåo, zbieraå sporo szylingów ku uciesze widzów. Przybyåo juž okoåo trzydziestu strzelców, pomiÅdzy którymi rej wodziå drwal, Billy Kirby, strzelec doskonaåy i gaduåa jakich maåo. Przechwaåkom nie byåo ko„ca, každy miaå co× do opowiedzenia ze swych my×liwskich przygód. Zarówno Natty Bumpo jak Billy Kirby, mieli såawÅ znakomitych strzelców, przy tym Kirby byå ogromnie haåa×liwy i odznaczaå siÅ niebywaåę siåę. Caåymi tygodniami przesiadywaå w oberžach, dopóki nie przepiå wszystkiego, co posiadaå. Wówczas wyruszaå do lasu z siekierę i strzelbę i pracowaå od ×witu do nocy, a zarobiwszy w ten sposób nieco grosiwa, znowu wÅdrowaå po karczmach i tak cięgle w kóåko. W chwili, gdy Bumpo zwany pospolicie Skórzanę Po„czochę, zbližaå siÅ z towarzyszami, Billy påaciå wåa×nie Murzynowi za swój strzaå i stanęå na wyznaczonym miejscu. Indyk byå juž przywięzany i caåy ukryty w ×niegu; wida byåo tylko gåowÅ z czerwonym podgardlem. Ptaka naležaåo trafi w szyjÅ lub gåowÅ; nawet je×li kula musnÅåa choby parÅ piórek, strzelec otrzymywaå nagrodÅ, ale gdyby kula przebiåa mu tuåów ukryty pod ×niegiem, indyk stawaå siÅ wåasno×cię Murzyna Bruma. Warunki te zostaåy obwieszczone dono×nym gåosem przedsiÅbiorcy siedzęcego na ×niegu nie opodal indyka. Niespodziewane przybycie Elžuni sprawiåo na obecnych pewne wraženie. Ustaåy krzyki i ×miechy, ale przekonawszy siÅ, že córka sÅdziego zamierza by widzem zabawy, odzyskano znów dobry humor, a uprzejmy u×miech dziewczÅcia zdawaå siÅ jeszcze bardziej zachÅca do wesoåo×ci. - Hej, z drogi! - krzyknęå drwal. - Ja teraz strzelam. Brumie, požegnaj siÅ ze swym indorem! - NastÅpny strzaå mój - rzekå Oliwier Edwards, zwracajęc siÅ do Murzyna. - Oto szyling ode mnie. - Musisz mie dužo pieniÅdzy, ježeli påacisz z góry za strzaå, który prawdopodobnie nie następi, bo mój nie zawiedzie - przechwalaå siÅ Billy Kirby. - Masz dziurÅ w ramieniu, wobec czego Brum može nawet pozwoli ci strzeli za poåowÅ opåaty, bez obawy stracenia indyka. - Nie gadaj zbyt wiele, Billu - rzekå Bumpo - masz prawo tylko do jednego strzaåu, a gdyby temu måodzie„cowi nie dopisaåa zraniona rÅka, moja rusznica jest w pogotowiu. - Patrzcie proszÅ! Skórzana Po„czocha tu siÅ znalazåa! Dobrze, dobrze spróbujmy kto celniej strzela! - woåaå Billy. - Ale uprzedzam, že sprzętnÅ wam pieczyste sprzed nosa! Drwal wycelowaå i strzeliå. Indyk zatrzepotaå skrzydåami, a potem usadowiå siÅ znowu i niespokojnie rozględaå siÅ dokoåa. - Dobry z ciebie ptak! - wrzasnęå Murzyn, tarzajęc siÅ z rado×ci po ×niegu i obejmujęc indyka. Jeszcze jeden szyling, Billy i strzelaj po raz drugi. - O nie, ten strzaå do mnie naležy - zawoåaå Oliwier stanowczym tonem. Zåožyå siÅ, wycelowaå, ale Natty przeszkodziå mu: - Jeste× zbyt niespokojny, twa rÅka držy, daj pokój! Pozwól mi stanę na twoim miejscu: je×li zabijÅ ptaka, åatwo uåožymy siÅ z pannę Temple. - Sam bÅdÅ strzelaå! odpowiedziaå krótko Edwards. Ale i jemu szczÅ×cie nie dopisaåo. Kula nie utręciåa nawet jednego piórka z gåowy ptaka. Elžunia dostrzegåa, že twarz måodzie„ca zachmurzyåa siÅ i zdziwiåo ję bardzo, iž widocznie przywięzywaå wagÅ do zdobycia nagrody o tak maåej cenie. Teraz z kolei Natty Bumpo stanęå na stanowisku. Powoli zsuwaå skórzany futeraå ze swej dåugiej strzelby, wysunęå prawę nogÅ, wymierzyå, pocięgnęå za cyngiel, lecz tylko daå siÅ såysze przygåuszony trzask, proch spaliå na panewce. Murzyn nie posiadaå siÅ z rado×ci. - Nie wolno strzela powtórnie - woåaå - nie wolno! Nowy strzaå kosztuje nowego szylinga. - Kto lepiej zna prawa strzeleckie? - oburzyå siÅ Bumpo. - Kto zdoåa dowie׏, že spalenie na panewce naležy uwaža za strzaå? Billy Kirby stanęå po stronie Murzyna, a ten znów zwróciå siÅ do Ryszarda, žeby wydaå sęd w tej sprawie. Ryszard, zadowolony z okazji odegrania roli w sporze, przychyliå siÅ do zdania Billy Kirby. - W pojedynku - rzekå - spalenie na panewce uchodzi za peåny strzaå. Dlaczegóž by nie miaåo by tak samo przy strzelaniu do celu? Ježeli Nataniel Bumpo chce strzela raz jeszcze, musi zapåaci szylinga. - Chciaåbym wiedzie, co sędzi o tym panna Temple? - mruknęå stary strzelec. - Je×li powie, že nie mam racji, ustępiÅ natychmiast. - Jestem tego samego zdania, co mój kuzyn - rzekåa Elžunia - lecz chÅtnie zapåacÅ szylinga Brumowi, aby Bumpo mógå raz jeszcze strzeli. Wolaåabym jednak, da Murzynowi dolara za indyka i zako„czy w ten sposób tak okrutnę zabawÅ! Propozycja dziewczÅcia nie trafiåa nikomu do przekonania; obecni pragnÅli, aby widowisko jak najdåužej trwaåo, a Murzyn spodziewaå siÅ osięgnę daleko wiÅksze zyski za chybione strzaåy. Billy Kirby miaå teraz pierwsze„stwo, podnióså strzelbÅ i skåadaå siÅ do drugiego strzaåu. Wreszcie rozlegå siÅ huk dono×ny i w ×lad za nim okrzyki Murzyna, objawiajęcego swę rado׏, indyk bowiem pozostaå zdrów i caåy. - Stul dziób, podåy kruku! - zawoåaå drwal rozgniewany. - Kto to widziaå, žeby trafi o sto kroków w sam åeb indyka? Gåupstwo zrobiåem, žem siÅ wdawaå z tobę! Murzyn nic sobie nie robiå z tych uwag, fikaå kozåy, ta„czyå i cieszyå siÅ na swój sposób. - Je×li chcesz wiedzie, jak siÅ trafia o sto kroków, to wytŞ wzrok. Teraz moja kolej - rzekå Bumpo i z wielkę pewno×cię siebie stanęå i mierzyå z natŞonę uwagę. Wystrzeliå wreszcie. W pierwszej chwili nic nie možna byåo dostrzec, prócz obåoczka dymu, ale Elžbieta odgadåa po wyrazie twarzy Bumpa opierajęcego kolbÅ o ×nieg i po charakterystycznym jego bezgåo×nym ×miechu, že tym razem odnióså triumf. Okazaåo siÅ, že trafiå indyka w gåowÅ. Dzieci podniosåy zabitego ptaka i podaåy zwyciÅzcy, ale on rzekå: - Zåóžcie go u nóg tej måodej pani. Dla niej strzelaåem, wiÅc do niej naležy. Elžbieta u×miechnÅåa siÅ žyczliwie, mówięc do starego strzelca: - Byli×cie tak dobrym moim zastÅpcę, že naležy siÅ wam ode mnie podziÅka. PragnÅåam przekona siÅ osobi×cie o mistrzostwie strzeleckim Skórzanej Po„czochy. Po czym dodaåa, zwracajęc siÅ do Edwardsa: - Panu za×, je×li pan pozwoli, ofiarujÅ tego indyka, poniewaž zranione ramiÅ nie dozwoliåo panu otrzyma nagrody zrÅczno×ci. Niepodobna opisa wyrazu, z jakim måody strzelec przyjęå podarek z ręk Elžuni. Walczyåy w nim sprzeczne uczucia rado×ci i wewnÅtrznej niechÅci. Skåoniå siÅ tylko w milczeniu i podnióså indyka z zadowoleniem. Elžunia podaåa Murzynowi sztukÅ srebra, chcęc go pocieszy po doznanej stracie. Zamierzaåa juž wraca do domu, ale Ryszard prosiå, aby zatrzymaåa siÅ chwilÅ, gdyž jako wielki formalista zauwažyå, že sport nie odbywa siÅ wcale wedåug ustalonych zasad. Zaproponowaå wiÅc organizatorom zabawy, žeby przybyli do niego nazajutrz na naradÅ, a on im uåožy ustawÅ strzeleckę. W chwili, gdy dåugo i szeroko przemawiaå na ten temat do zgromadzonych, uczuå naraz czyję× rÅkÅ na swym karku. Odwróciå siÅ, oburzony zuchwaåo×cię, ale natychmiast udobruchaå siÅ, widzęc, že to sÅdzia Temple podszedå niepostrzeženie, by go powita i zåožy ×więteczne žyczenia przyszåemu szeryfowi. - Masz doprawdy osobliwe pomysåy - zawoåaå sÅdzia, wzruszajęc ramionami. - Po co byåo przyprowadza ElžuniÅ na takie widowisko? - To ona wåa×nie mnie tu przywiodåa - odpowiedziaå Ryszard - strzelanina tak ję pocięgnÅåa, jak gdyby chowana byåa w obozie, a nie na pierwszorzÅdnej pensji. Ale, ale, przede wszystkim dziÅkujÅ ci serdecznie za åaskawę protekcjÅ. Nigdy nie zapomnÅ ci tego. Co siÅ tyczy tej niebezpiecznej zabawy, sędzÅ, že naležaåoby prawnie ję ograniczy a nawet zabroni. - To juž twoja rzecz, panie szeryfie - odrzekå sÅdzia z pogodnym u×miechem. Ryszard prowadzęc sÅdziego na stronÅ, szepnęå tajemniczo: - Ten måodzieniec z postrzelonę rÅkę wydaje mi siÅ nieco podejrzany. Trzeba bÅdzie mie go na oku. - To juž moja rzecz, kochany Ryszardzie, wåa×nie rad jestem, že go tu spotykam, mam z nim do pomówienia. Zbližmy siÅ do strzelców. Rozdziaå IX~ Oliwier zostaje sekretarzem~ sÅdziego Temple Oliwier Edwards staå wsparty na strzelbie nie opodal Bumpa i starego Mohikanina. SÅdzia podszedå wraz z Elžunię do Oliwiera i powitawszy go uprzejmie, rzekå: - Nie zapomnÅ nigdy, žem pana mimo woli zraniå, ale mam nadziejÅ, že rana wkrótce przestanie juž dolega. Poniewaž mój krewny, bÅdęcy dotęd moim sekretarzem i pomocnikiem peåni bÅdzie urzęd szeryfa, chciaåbym, aby pan zajęå jego miejsce. SędzÅ bowiem, že potrzebuje pan staåego zajÅcia i nie zamierza trudni siÅ jedynie my×listwem. ZapewniÅ panu odpowiednie wynagrodzenie wraz z mieszkaniem i utrzymaniem w moim domu. Edwards, zaskoczony niespodzianę propozycję, zmieszaå siÅ. Przez chwilÅ jakby toczyå walkÅ z sobę, po czym odpowiedziaå. - Nie tajÅ, že chciaåbym bardzo zarobi na swe utrzymanie, ale pracujęc u pana, musiaåbym z konieczno×ci zaniedba daleko wažniejsze powinno×ci, najlepiej wiÅc bÅdzie pozosta tym kim jestem dzisiaj, strzelcem utrzymujęcym siÅ z my×listwa. - Widzisz Elžuniu - szepnęå Ryszard - jakę ci miesza„cy maję odrazÅ do žycia cywilizowanego, wolę obcowa z dzikę przyrodę, niž pracowa, jak siÅ naležy. SÅdzia staraå siÅ przeåama opór måodzie„ca, dla którego uczuå wielkę sympatiÅ. - ķycie, jakie pÅdzi pan teraz - mówiå - naraža pana na wiele niewygód; a u mnie bÅdzie siÅ pan czuå jak w rodzinnym domu - zapewniaå Temple uprzejmym tonem. Elžunia žyczliwym spojrzeniem popieraåa pro×bÅ ojca; ale najbardziej przekonywajęce okazaåy siÅ rady starego wodza: - Såuchaj, co mówi Wielki Węž - rzekå Mohikanin - gåos staro×ci ma swe znaczenie. Niech Måody Orzeå zamieszka bez obawy pod dachem biaåego. Dlaczego brat Mikona i Måody Orzeå mieliby by wrogami? Sę to dwie latoro×le wyrastajęce z jednego pnia, ojcowie ich i matki sę sobie pokrewni. Naucz siÅ czeka, mój synu. W žyåach twoich påynie krew Delawarów, a pierwszę cnotę wojownika india„skiego jest cierpliwo׏. Såowa te dla innych niezrozumiaåe, zdawaåy siÅ wywiera wielkie wraženie na måodzie„cu. Pod ich wpåywem zgodziå siÅ przyję proponowanę posadÅ, pod warunkiem jednak, že bÅdzie to tylko próba i že každa ze stron ma prawo odstępi od umowy, o ile to uzna za stosowne. Rozstano siÅ w wielkiej zgodzie. SÅdzia z Ryszardem i Elžunię udali siÅ do domu, a Bumpo z Edwardsem i Mohikaninem do lasu. Måodzieniec szedå zamy×lony ze spuszczonę gåowę. - Któž by przewidziaå przed miesięcem, že zgodzÅ siÅ žy pod jednym dachem z najwiÅkszym wrogiem? - zawoåaå z goryczę. - Lecz to upokarzajęce poåoženie nie potrwa dåugo, niebawem otrzęsnÅ z siebie te pÅta! - W czymže okazaå siÅ twym wrogiem? - zapytaå Mohikanin. - Wojownik delawarski spokojnie umie oczekiwa na Wielkiego Ducha zrzędzenia. Nie krzyczy jak kobieta lub dziecko i nie narzeka. Natty Bumpo, wiecznie niezadowolony ze stanu rzeczy, poczęå mrucze po swojemu: - Podobno maję wyj׏ jakie× nowe ustawy w kraju. Wszystko siÅ zmieniåo w naszych górach! Lasy rzednę powoli, zaledwie pozna možna jeziora i rzeki. Nie dowierzam piÅknym såówkom biaåych; przemawiaję kuszęco, a chcieliby zagarnę jak najwiÅcej ziemi naležęcej z dawien dawna do Indian. Powiadam to wam szczerze, cho sam naležÅ do rasy biaåych i urodzony jestem niedaleko Yorku. - PoddajÅ siÅ konieczno×ci - bÅdÅ siÅ staraå zapomnie kim jestem - rzekå Edwards - nie przypominajcie mi, že pochodzÅ od wodza delawarskiego, do którego naležaåy niegdy× te piÅkne jeziora i przepyszne góry. StanÅ siÅ na pewien czas såugę i niewolnikiem. Powiedz mi stary Mohikaninie, czyž nie jest zaszczytna przyczyna mojej niewoli? - Stary, powiadasz? - podchwyciå Indianin tonem uroczystym i przecięgåym. Tak, Czyngaszguk jest stary, synu mojego brata. Gdyby byå måody, czyž strzelba jego odpoczywaåaby kiedykolwiek? Jaki zwierz ukryåby siÅ przed jego kulę? Teraz držęca rÅka podnosi tylko tomahawek dla odciÅcia gaåęzek wikliny, by z niej uple׏ koszyk. Staro׏ i gåód idę w parze. Spójrz na Sokole Oko, którego dzi× zwę Skórzanę Po„czochę, kiedy byå måody caåe dnie mógå spÅdza bez jadåa, a dzisiaj i on zestarzaå siÅ. Wierz mi, Måody Orle, bierz rÅkÅ, którę ci syn Mikona podaje i bÅdzie ci z tym dobrze. - Nie jestem juž tym, kim byåem kiedy×, Czyngaszguku - odezwaå siÅ Bumpo - jednak potrafiÅ w razie potrzeby obchodzi siÅ bez pokarmu przez dzie„ caåy. Mam lat sze׏dziesięt osiem, ale po×cig mogÅ robi jeszcze i dzisiaj, je×li siÅ zdarzy. Przypominasz sobie te czasy, gdy×my prze×ladowali Irokezów? Oni caåę zwierzynÅ gnali przed sobę, tak že nie mieli×my przez trzy dni co do ust wåožy. Udaåo mi siÅ wówczas zastrzeli rosåego jelenia. Rozkoszę byåo patrze, z jakę chciwo×cię požerali go zgåodniali Delawarowie, z którymi wåa×nie szedåem na wyprawÅ. Byåem tak wyczerpany, že nie czekajęc na kawaå miÅsa požywiåem siÅ krwię, a Indianie jedli surowe miÅso. Takich wysiåków nie wytrzymaåbym pewno teraz, chociaž nie jadam zbyt wiele naraz i jestem skory do wyrzecze„. - Dosy tego, kochani przyjaciele - zawoåaå Edwards. - Rozumiem, že ofiara z mojej strony jest konieczna i poniosÅ ję bez szemrania. Nie mówmy o tym wiÅcej, båagam was, jest to bardzo przykry dla mnie w tej chwili temat. Towarzysze zamilkli i wkrótce wszyscy trzej wÅdrowcy przybyli do chaty Bumpa zamkniÅtej na sporzędzony przez niego zamek. Jednocze×nie w drodze powrotnej do domu rozmawiali Temple, Ryszard i Elžunia. SÅdzia žartowaå sobie: - Poję nie mogÅ, co mój dom ma tak nieprzyjemnie dziaåajęcego na Edwardsa, že ledwie daå siÅ namówi na przyjÅcie posady. Zapewne twoja posta tak go przeraža, moja Elžuniu? - Mam wraženie, že ma nieco obåękane oczy - wtręciå Ryszard. - Zauwažyåam tylko, že wyražaåy dumÅ wcale nie na miejscu! Ojciec wytrzymaå istnę próbÅ cierpliwo×ci z tym upartym måodzie„cem - dodaåa Elžunia, wzruszajęc ramionami. - Najlepiej byåoby zostawi go w lasach z jego wielkopa„skimi tonami! Jemu siÅ widocznie wydaje, že czyni nam zaszczyt. Gdziež bÅdzie jada? - Z Beniaminem i ochmistrzynię naturalnie - pochwyciå Ryszard, odpowiadajęc za sÅdziego. - Nie sposób sadza go do obiadu z Murzynami, Indianie bowiem maję czarnych w pogardzie. Umaråby raczej ów hardy måodzieniec, niž przystaå na spožywanie jadåa z Murzynem. - Daleki jestem od tej my×li - odrzekå sÅdzia z powagę - žyczeniem moim jest, aby zasiadaå z nami do wspólnego stoåu. Co sędzisz o tym, Elžuniu? - ChÅtnie przystajÅ, ojczulku, na wszystko, co sam uznasz za stosowne - odparåa. Wieczorem przyszåa Ludwika, z którę Elžunia podziwiaåa, przez okno, nagåę zmianÅ zaszåę w cięgu dnia. œniegu nie byåo juž ani ×ladu, deszcz zmyå go z dachów, na których sterczaåy okopcone kominy, sosny otrzęsaåy påatki ×niežne i caåy Templton przybraå zwykåy swój wyględ. DziewczÅta zaprzyjaŽniåy siÅ szybko. Elžunia opowiadaåa Ludwice o róžnych swych przygodach z lat dziecinnych, przy czym twarz jej zaróžowiåa siÅ. Ludwika miaåa cerÅ matowo bladę i dužo wdziÅku w spojrzeniu smutnych nieco oczu. Panowie dåugo jeszcze siedzieli przy stole po kolacji, raczęc siÅ doskonaåym winem. Od czasu do czasu såycha byåo gåo×ne wybuchy wesoåo×ci, zwåaszcza Ryszard przodowaå pod tym wzglÅdem. Kiedy wszyscy przeszli do salonu, Beniamin przynióså nowy zapas drzewa podsycajęc ogie„ na kominku. - Jak to, Ben Pompo? - zawoåaå nowy szeryf. - Czyž sędzisz že madera sÅdziego nie do׏ jeszcze nas rozgrzaåa? - Može by - odrzekå Beniamin z powažnę minę - že×cie siÅ znaleŽli panowie u stoåu biesiadnego pod bardzo goręcę szeroko×cię, ale ja, który spÅdziåem dwadzie×cia siedem lat na morzu i siedem w tych górach, mogÅ zapewni, že w nocy bÅdzie przejmujęce zimno. Istotnie przepowiedziana przez Beniamina zmiana pogody następiåa w niespeåna godzinÅ. Powietrze oziÅbiåo siÅ znacznie; sÅdzia zatrzymaå na noc Granta i jego córkÅ, ku wielkiemu zadowoleniu Elžuni. Obie panny rozmawiaåy jeszcze dåugo w swej sypialni, a ×wist wichru póånocnego nie dawaå im zasnę. Naraz usåyszaåy przecięgåe wycie. Elžunia sędziåa, že to sę psy Natty Bumpo, ale Ludwika poznaåa od razu znane, juž sobie odgåosy. - To wycie wilków - rzekåa - one schodzę z gór i posuwaję siÅ až do miasteczka, szukajęc žeru. Raz byåy pod naszymi drzwiami. Ach, jakęž to strasznę noc przežyåam wtedy! - Elžunia wzdrygnÅåa siÅ, ale zawoåaåa wnet raŽno: - Wkrótce wszystkie wyginę! Cywilizacja czyni szybkie postÅpy, a w miarÅ jak siÅ czåowiek posuwa, dzikie zwierzÅta ustÅpuję. Wycie såycha byåo jeszcze przez jaki× czas, wreszcie zginÅåo w oddali. Dwie przyjacióåki smacznie zasnÅåy. Rano Elžunia zbližywszy siÅ do okna, zauwažyåa, že gruba warstwa lodu pokrywa szyby. W gåadkiej lodowej powierzchni jeziora odbijaåy siÅ promienie wschodzęcego såo„ca, jak gdyby w zwierciadle. Ogromne sople lodu, zwieszajęce siÅ z dachów, båyszczaåy jak krysztaåowe ozdoby žyrandoli. Niezmiernie piÅknie przedstawiaå siÅ widok lasów okrywajęcych okoliczne góry. GaåÅzie drzew zdawaåy siÅ pokryte l×nięcę gazę, migotaåy barwami tÅczy. - Spójrz Ludwisiu - zawoåaåa Elžunia - na tÅ dziwnę zmianÅ! Panna Grant podeszåa do okna, po czym cofnęwszy siÅ nieco, szepnÅåa: - Zadziwiajęca zmiana - zdumiona jestem, jak siÅ to staåo w tak krótkim czasie! Elžunia nie zrozumiaåa w pierwszej chwili o czym mowa, lecz zwróciwszy oczy w kierunku spojrzenia Ludwiki, dostrzegåa naraz Edwardsa rozmawiajęcego z jej ojcem u drzwi domu. Byå bardzo starannie ubrany, co go zmieniåo nie do poznania. - Wszystko jest niezwykåe w tym kraju - zauwažyåa ze ×miechem. - Rozumiem teraz, že to przeobraženie odwróciåo twoję uwagÅ od czarodziejskiego widoku, jaki mamy przed sobę! Ludwika rzuciåa okiem na góry i jezioro, lecz po chwili rzekåa jakby do siebie: - Co dziwniejsze, podobno krew india„ska påynie w jego žyåach. - Trzeba przyzna - odpowiedziaåa Elžunia z filuternym u×miechem - že ma minÅ bardzo dobrze wychowanego dzikusa! ChodŽmy przyrzędzi herbatÅ temu potomkowi wåadców india„skich. Panny zbiegåy na dóå i w przedsionku spotkaåy sÅdziego, który uprzedziå ElžuniÅ, aby nie pytaåa nigdy Edwardsa o jego przeszåo׏ i pochodzenie, prosiå bowiem o to, jak o szczególnę åaskÅ. - Bardzo dobrze, mój ojcze, zapewniam ciÅ, že wcale nie jestem tego ciekawa. Przypuszcza bÅdÅ, že jest synem jakiego× såawnego wodza, može nawet Wielkiego WŞa i stosownie do tego bÅdÅ z nim postÅpowaåa až do chwili, gdy mu przyjdzie naraz ochota zgoli piÅknę czuprynÅ, zostawiajęc tylko maåy kosmyk wåosów na czubku gåowy, zawiesi strzelbÅ na ramiÅ i powróci do lasów tak nagle, jak tu przybyå. A traz chodŽmy do jadalni zobaczy z bliska to dziwo, gdyž zdaje mi siÅ, iž twój sekretarz, ojczulku drogi, niedåugo tu zabawi. SÅdzia u×miechnęå siÅ widzęc, že Elžunia jest w wybornym humorze i wprowadziå obie panienki do salonu, gdzie Edwards siedziaå przy ogniu i patrzyå w zadumie na wzlatujęce w górÅ iskry. I oto w domu sÅdziego Templa upåywaåy dni za dniami, nie przynoszęc juž žadnych zmian. Major wyjechaå, przyrzekajęc powróci za trzy miesięce. Ryszard z zapaåem zabraå siÅ do sprawowania swego urzÅdu, Edwards wypeåniaå powierzone sobie obowięzki z wzorowę ×cisåo×cię, sÅdzia miaå dužo zajŏ z powodu coraz to nowych pró×b o udzielenie gruntu do uprawy przybywajęcym wcięž osadnikom, a Elžunia z Ludwikę byåy prawie nierozåęczne. Urzędzaåy najczÅ×ciej spacery i zabawy na jeziorze pokrytym lodowę powåokę. JeŽdziåy sankami, a Edwards, który im zwykle towarzyszyå, dawaå dowody niepospolitej zrÅczno×ci åyžwiarskiej. Nie×miaåo׏ jego znikåa powoli, chwilami jednak bywaå zamy×lony, jakby nie mogęc pogodzi siÅ ze swoim obecnym poåoženiem. CzÅ׏ wieczorów, a nieraz i caåe noce spÅdzaå w ubogiej chatce Bumpa. Natomiast stary wódz india„ski rzadko pokazywaå siÅ w domu sÅdziego, a Natty wcale tam nie bywaå. Rozdziaå X~ "Uwaga! Drzewo siÅ wali!..." Z nadej×ciem wiosny ×niegi poczÅåy topnie pod wpåywem ciepåych wiatrów. W piÅkny marcowy dzie„ szeryf poddaå my×l konnej przejaždžki na górÅ poåožonę nad jeziorem, z której odsåaniaå siÅ malowniczy i wspaniaåy widok. Po drodze zatrzymano siÅ przed sklepem pana Le Quoi, zapraszajęc go do wziÅcia udziaåu w wycieczce, na co zgodziå siÅ chÅtnie. Ryszard dowodziå sÅdziemu, že to jest najwåa×ciwsza pora do wyrabiania cukru z klonów. Le Quoi, który przebywaå czas jaki× w Indiach Zachodnich, opowiadaå o przetworach z trzciny cukrowej. - Wiem, wiem - mówiå wszystkowiedzęcy szeryf - trzcina cukrowa to jest nazwa pospolita, naukowa za× brzmi "saccharum officinarum", a nasz klon cukrowy zowie siÅ "acer saccharinum". - Czy to po grecku, czy po åacinie? - zapytaåa Elžunia, jadęcego przed nię Oliwiera, torujęcego drogÅ w zaro×lach - a može sę to wyrazy jeszcze bardziej uczonego jÅzyka, które pan tylko potrafi wytåumaczy? Czarne oczy måodzie„ca zabåysåy gniewem, ale spotkawszy pogodne i wesoåe spojrzenie Elžuni zmieniåy wnet wyraz. - PrzypomnÅ sobie pytanie pani, przy pierwszym widzeniu siÅ ze starym Mohikaninem - odrzekå z u×miechem. - WiÅc pan nie zna jego jÅzyka? - pytaåa z žywo×cię måodziutka amazonka. - Bardzo maåo - odpowiedziaå Oliwier - natomiast znam lepiej jÅzyk ojczysty pana Le Quoi. - Mówi pan po francusku? - zawoåaåo dziewczÅ ze zdumieniem. - Jest to jÅzyk užywany przez Irokezów i w caåej Kanadzie - odrzekå måodzieniec z dziwnym u×miechem. - Wszak Irokezi sę waszymi nieprzyjacióåmi, których nazywacie Mingosami - zauwažyåa Elžunia. - Daåyby nieba, abym nie miaå niebezpieczniejszych - zawoåaå Oliwier i spięwszy konia ruszyå naprzód, aby nie by zmuszonym do wykrÅtnych odpowiedzi. Ryszard tymczasem zwracaå wcięž uwagÅ sÅdziego, jako wåa×ciciela lasów, že gåÅbokie naciÅcia zrobione byåy w pniu každego niemal klonowego drzewa; po žåobku z kory olchowej spåywaå sok do drewnianego, niezgrabnie wydręžonego naczynia, przy czym wiÅksza czÅ׏ såodkiego påynu wylewaåa siÅ na ziemiÅ. DosiÅgnęwszy wierzchoåka góry, towarzystwo zatrzymaåo siÅ na chwilÅ, aby konie wytchnÅåy i by podziwia rozlegåy widok. Naraz daå siÅ såysze dono×ny ×piew: "Påy„ nam såodyczy - påy„ w cukrowym soku,@ twój roztwór wrzęcy niech zgÅszczę påomienie,@ sen såodki na mym nie usiędzie oku,@ póki w gåaz twardy ciebie nie zamieniÅ.@" œpiewaå tÅ pieׄ, bardzo w×ród osadników rozpowszechnionę, Billy Kirby, któremu szeryf przyklaskiwaå, a nawet zažędaå od drwala, aby dostarczyå mu jej odpis. Billy uchodziå za najlepszego fabrykanta cukru krajowego i gotowaå sok z klonu w ogromnych kotåach. Pan Le Quoi poczęå targowa siÅ o cenÅ dla nabycia go do swego sklepu. Zåo×liwy Billy, majęc wraženie, že drwię z niego, ogromnę åyžkę poczęå miesza wrzęcy påyn, nastÅpnie, ochåodziwszy go nieco, podaå Francuzowi do spróbowania. Le Quoi bojaŽliwie przybližyå åyžkÅ do ust, a poniewaž brzegi jej nie byåy goręce, przeto bez žadnej obawy wychyliå sporę dozÅ i tak siÅ straszliwie oparzyå, že przez chwilÅ wykrzywiaå siÅ w niemožliwy sposób. - "Nogami wywijaå jakby paåkami na bÅbnie" - opowiadaå nastÅpnie Billy swym przyjacioåom - "klęå mnie po francusku, ale nic nie zrozumiaåem. Dobrze mu tak, po co sobie žarty ze mnie stroi!" Droga przez las, byåa wåa×ciwie węskę ×ciežynę; nad nię splataåy siÅ gaåÅzie drzew nie dopuszczajęc prawie ×wiatåa dziennego. Ziemia bardzo jeszcze wilgotna utrudniaåa bieg koniom, musiano miejscami jecha stÅpa, gdyž wyniosåe karcze wystawaåy nad ziemię. Trzeba byåo przeby mostek, rzucony przez niewielkę rzeczkÅ; ko„ Ryszarda przeszedå go ze zdumiewajęcę ostrožno×cię, a Elžunia zacięwszy pejczem swego wierzchowca, przesadziåa most jednym skokiem. - Powoli, dziecko, powoli! - krzyknęå sÅdzia przeražony - nie sędŽ, že w tym kraju možna uprawia gonitwy konne! - Musiaåabym chyba wyrzec siÅ konnych spacerów, gdybym zamierzaåa czeka na poprawienie dróg w tych dzikich stronach! - zawoåaåa Elžbieta. - Kiedy× opowiadaåe× mi, ojczulku, o pierwszych swych wraženiach z pobytu w×ród nieprzebytych lasów; przypominam sobie jak przez sen to, co såyszaåam od ciebie w dziecinnych latach. - O tak, dziecko drogie, dužo przežyåem trosk, przeszkód i niewygód, a nawet zaznaåem gåodu. Nie uwierzyåaby× može, iž jeszcze przed piÅciu laty mieszka„cy tych lasów žywili siÅ wyåęcznie owocami rosnęcymi dziko i upolowanę zwierzynę. Maåo byåo produktów europejskich na targach, a te sprzedawano po niezmiernie wysokich cenach. Pierwsi osadnicy maję olbrzymie trudno×ci, zanim zdoåaję sobie zabezpieczy byt. PamiÅtam doskonale ten poranek, kiedy przybywszy tu z kilku towarzyszami pozostawiåem ich w, tak zwanej dzi×, Wi×niowej Dolinie, a sam wdrapaåem siÅ na szczyt góry, z której roztaczaå siÅ prze×liczny widok. Nigdzie nie možna byåo dostrzec ludzkiej siedziby, tylko stada ptaków unosiåy siÅ nad szklanym jeziorem i niedŽwiedzie piåy w nim wodÅ. Przedzierajęc siÅ nastÅpnie przez gęszcz le×ny, ujrzaåem smugÅ dymu i tam skierowaåem swe kroki. - To byåa chata Nataniela Bumpo! - zawoåaåa Elžunia, której ten szczegóå utkwiå w pamiÅci. - Tak to byå poczętek naszej znajomo×ci - potwierdziå Temple. - Bumpo swoim czóånem przywiózå mnie do miejsca, gdzie zostawiåem konia, nastÅpnie spÅdziåem noc w jego chacie. Oliwier przysåuchiwaå siÅ uwažnie opowiadaniu i zagadnęå z wåa×ciwym sobie u×miechem. - A czy Bumpo okazaå siÅ go×cinnym gospodarzem? - Bardzo byå uprzejmy dla mnie, až do chwili, gdy dowiedziaå siÅ w jakim celu tu przybyåem. W osadnikach widziaå ludzi przywåaszczajęcych sobie jego prawa, przede wszystkim zatrwažaåa go utrata swobód åowieckich, uwažaå równiež, že dzieje siÅ krzywda dawnym wåa×cicielom tej ziemi - Indianom. Od czasu jednak zako„czenia wojny o niepodlegåo׏ Ameryki, roszczenia Indian musiaåy upa׏. Nabyåem tÅ ziemiÅ na mocy ustaw krajowych, uwažam siÅ wiÅc såusznie za prawowitego jej wåa×ciciela. - Czy wtedy byå pan juž wåa×cicielem tych posiadåo×ci, czy przybyå pan dopiero, žeby je oględa? - wtręciå Edwards z niezwykåym u niego zaciekawieniem. - Juž od dawna do mnie naležaåy, zwiedzaåem je w zamiarze urzędzenia tu osady - odparå sÅdzia. - Miejsce nad jeziorem wydaåo mi siÅ najodpowiedniejsze. Edwards nie pytaå wiÅcej, ale odsunęå siÅ nieco od caåego towarzystwa, prowadzęcego w dalszym cięgu rozmowÅ na temat osadnictwa. Zerwaå siÅ silny wicher, wierzchoåki drzew poruszyåy siÅ na wszystkie strony. Nagle usåyszano na przedzie gåos Edwardsa, wyražajęcy wielkie przeraženie. - Uwaga! Drzewo siÅ wali! Uciekajcie co tchu! Každy zrozumiaå od razu jakie niebezpiecze„stwo im grozi. W puszczy nieraz siÅ zdarza, že olbrzymie drzewa chylę siÅ i upadaję z åoskotem. Szeryf z Francuzem popÅdzili jak strzaåy, a sÅdzia porwaå za cugle konia Elžuni, która zatrzymaåa siÅ, nie zdajęc sobie sprawy z groŽnego poåoženia. oskot podobny do gromu oznajmiå runiÅcie ogromnej sosny, o parÅ kroków zaledwie od uciekajęcych. Po drugiej stronie wywróconego drzewa sÅdzia dostrzegå Edwardsa cięgnęcego za cugle wierzchowca Ludwiki, która zasåoniåa twarz dåo„mi z wielkiego przeraženia. Wszystkie konie držaåy wylÅknione. Ludwika zachwiaåa siÅ na siodle i byåaby spadåa, gdyby jej Edwards zrÅcznie nie podtrzymaå. Pozsiadano z koni, uåožono pannÅ Grant pod drzewem, starania Elžuni prÅdko ję ocuciåy, po czym wszyscy udali siÅ w powrotnę drogÅ. - Nagåe runiÅcie spróchniaåych drzew stanowi najwiÅkszę klÅskÅ tych lasów - mówiå sÅdzia, spoględajęc bacznie na prawo i na lewo. Musiano przy×pieszy kroku, gdyž ×nieg zaczęå obficie sypa. Po przybyciu do domu, dziewczÅta, przemokåe do nitki, pobiegåy szybko na górÅ, by siÅ przebra. Ludwika, zsiadajęc z konia z pomocę Edwardsa, szepnÅåa z wdziÅczno×cię: - Ocaliåe× mi pan žycie, nigdy nie zapomnÅ o tym. Niech to panu Bóg wynagrodzi!.nv Rozdziaå XI~ Strzelanie do goåÅbi.~ Przygoda Ben Pumpa~ podczas poåowu ryb ~ na jeziorze Wiosna juž byåa w caåej peåni, pola pokrywaåy siÅ zielono×cię, jaskóåki ×wiergotaåy wesoåo nad oknami pokoju Elžuni, rozpoczynajęc budowanie swych gniazdek. - Wstawajcie juž moje panie! - daå siÅ såysze gåos Ryszarda. - Elžuniu! Elžuniu! Spójrz! Caåe niebo przysåania w tej chwili stado goåÅbi! Beniamin przygotowaå amunicjÅ, zaraz po ×niadaniu udamy siÅ na polowanie. Niewyczerpany w pomysåach Ryszard wynalazå jakę× starę armatkÅ, którę kazaå oporzędzi, a Beniamin miaå peåni obowięzki artylerzysty. Powietrze roiåo siÅ od goåÅbi, a miasteczko caåe peåne byåo ludzi z bronię w rÅku, ×pieszęcych na åowy. Nataniel Bumpo nie omieszkaå równiež stawi siÅ ze swę dåugę strzelbę i nieodåęcznymi psami, ale nie braå udziaåu w zabawie. Ze wszystkich stron zaczÅåa siÅ strzelanina. Coraz wiÅcej postrzelonych ptaków spadaåo na ziemiÅ. Bumpo okazywaå swe niezadowolenie posÅpnym milczeniem, ale dostrzegåszy armatkÅ, wybuchnęå gniewem: - Oto sę mędre urzędzenia - zawoåaå. - Od czterdziestu lat widywaåem te chmary goåÅbi przelatujęce wiosnę i na jesieni nad dolinę, ale nigdy žadnemu z nich nie wyrzędziåem krzywdy. Chyba Bóg ukarze tych ludzi, którzy tÅpię bezmy×lnie niewinne stworzenia! Nawet Måody Orzeå zaciekle strzela dzi× do goåÅbi, jakby miaå Mingosów przed sobę! Co do mnie, je×li chcÅ mie pieczyste z goåÅbia, zabijam jednego i basta! Billy Kirby, uzbrojony w stary muszkiet, strzelaå tež nieustannie, nie celujęc wcale. Usåyszawszy gåos Nataniela tuž przy sobie, odwróciå nagle gåowÅ i rzekå wesoåo: - Czego zrzÅdzisz stary? Strasznie zrobiåe× siÅ pyszny po zabiciu indora! Ježeli tak umiesz celnie strzela, to strę, proszÅ, tego oto odbitego od stada goåÅbia, albo ja go zaraz trupem poåožÅ. To mówięc wystrzeliå we wskazanym kierunku, ale chybiå. Bumpo miaå strzelbÅ w pogotowiu i zaraz po Billym wycelowaå i strzeliå. Goåęb, trafiony kulę, wywinęå kilka kozioåków w powietrzu i ze strzaskanym skrzydåem wpadå do jeziora, skęd wydobyåa go wierna towarzyszka Nataniela, Juno, i zåožyåa jeszcze dyszęcego ptaka u stóp swego pana. Wszyscy obecni podziwiali mistrzowski strzaå starego Bumpo. SÅdzia Temple nakazaå måodym chåopakom, zebranym tåumnie, žeby dobijali zranione ptaki i obiecaå im po sze׏ pensów za každe sto gåówek. Najdåužej trwaå na stanowisku Ryszard z Beniaminem, który zapewniaå z powagę, iž armatka poåožyåa jednym wystrzaåem wiÅcej goåÅbi, niž polegåo ongi Francuzów w pamiÅtnym dniu bitwy wydanej przez admiraåa Bodney'a. - Hurra! ZwyciŞyli×my na caåej linii! - woåaå Ryszard, kiedy pierwsze rzÅdy przeražonego ptactwa skåÅbiåy siÅ i zawróciåy nagle ku wschodowi, a za nimi podęžyåa caåa przysåaniajęca niebo chmara goåÅbi. * * * Czas upåywaå niepostrzeženie w jasne dni wiosenne, åagodne powietrze sprzyjaåo rozwijaniu siÅ ro×lin, li×cie topoli ameryka„skich držaåy na wietrze, nawet opieszaåy dęb rozwijaå swe pęki, a nad cichę powierzchnię jeziora rybak czatowaå na zdobycz. Pewnego wieczoru sÅdzia z córkę i Ludwikę udaå siÅ na spacer nad Jezioro Otsego, do miejsca skęd wypåywaå strumie„. Edwards równiež towarzyszyå w tej wyprawie. Ryszard nie uznawaå åowienia ryb na haczyk i zarzędziå poåów niewodem, majęcy siÅ odby nastÅpnej nocy. - Wszystkich pa„stwa zapraszam na to widowisko - zawoåaå szeryf - przekonam ciÅ Marmaduku, že to jest bezowocna przyjemno׏ siedzie po kilka godzin z wÅdkę w rÅku, jak ty to nieraz czynisz. To samo grono osób zebraåo siÅ wiÅc nazajutrz przy blasku ksiŞyca. Nad jeziorem påonÅåy duže ogniska, rybacy rozsiedli siÅ dokoåa. Beniamin z Ryszardem doględali czy wszystko jest w porzędku. Beniamin, pogręžony wcięž w swych žeglarskich wspomnieniach, odezwaå siÅ do szeryfa: - Dla tego, kto nie widziaå nigdy rekina, ryba wažęca dwadzie×cia albo trzydzie×ci kilo može wydawa siÅ czym× osobliwym, ale dla mnie to drobiazg... - Co tam komu przyjdzie z rekina. A nasze okonie, szczupaki, åososie to przysmaki nie lada, godne choby królewskiego stoåu! - odparå Ryszard. - W každym razie w tym jeziorze trudno spodziewa siÅ takiego poåowu, jakie widywaåem juž w žyciu! Trafiaåy siÅ wieloryby takiej wielko×ci jak najwyžsza sosna tej puszczy. - Miarkuj siÅ, Ben Pumpo! - powstrzymywaå zapaå starego žeglarza Ryszard Jones. - Wszak mamy ×wierki mierzęce wiÅcej niž dwadzie×cia stóp. - Cóž z tego? Widziaåem na wåasne oczy wieloryby takiej wielko×ci jak ten ×wierk - upieraå siÅ Beniamin. Billy Kirby, wpóåležęcy przy ogniu, wmieszaå siÅ do rozmowy: - Moim zdaniem w tym jeziorze mógåby påywa swobodnie najwiÅkszy wieloryb, jaki zostaå kiedykolwiek wymy×lony - rzekå z powagę znawcy. - A co siÅ tyczy gåÅboko×ci jeziora, možna by we„ wsadzi tÅ oto sosnÅ, nad którę teraz ksiŞyc ×wieci, zanurzyåaby siÅ zupeånie i jeszcze ponad nię mógåby przepåynę najwiÅkszy okrÅt, jaki kiedykolwiek zbudowano. - A czy× widziaå kiedykolwiek okrÅt, Billy? - spytaå Ben Pumpo oburzony. - Nic nie widziaåe× chyba prócz åódki zbitej z desek! Czy masz pojÅcie co to jest okrÅt wojenny z trzema masztami? - Czemu nie? - odrzekå Billy Kirby - nie lubięcy cudzoziemców i zawsze gotów do sprzeczki. - Na Jeziorze Champlain sę takie statki, których maszty maję po dziewiŏdziesięt stóp wysoko×ci. Nie jednę sosnÅ zdarzyåo mi siÅ ×cię na owe maszty. Chciaåbym by kapitanem takiego statku a ciebie widzie na pokåadzie jednego z wojennych okrÅtów angielskich, daåbym ci pozna z jakiego drzewa Jankes wyciosany!... - Trzeba zbližy siÅ do nich - rzekå sÅdzia - sprzeczka bowiem zamieni siÅ w kåótniÅ. Beniamin to niepoprawny samochwaå, a Billy, syn lasów, jest przekonany, že jeden Amerykanin wart wiÅcej od sze×ciu Anglików! Na dany znak rybacy powsiadali do åodzi i odpåynÅli na jezioro, žeby powycięga zastawione tam sieci, a nastÅpnie powróciwszy do brzegu, brnÅli w påytkiej wodzie, cięgnęc za sobę niewód szerokim póåkolem. Nikt nie chciaå pozosta bezczynnym widzem poåowu, sÅdzia i Edwards cięgnÅli równiež liny, Ryszard i Beniamin dziaåali z wielkę energię, wreszcie ukazaå siÅ obfity plon. Zåowiono przeszåo dwa tysięce ryb róžnego gatunku, najwiÅcej byåo karpi i okoni. - Te ryby Elžuniu - rzekå sÅdzia - bÅdę oddane najubožszym mieszka„com miasteczka, chociaž moim zdaniem to jest wielkie marnotrawstwo wyåawia tak dužo ryb od razu. Ryszard byå innego zdania i kazaå Beniaminowi i rybakom przygotowa sie do powtórnego zarzucenia, innym za× porozdziela ryby ležęce na piasku wedåug gatunku, aby potem åatwiej byåo uczyni sprawiedliwy podziaå. Mohikanin i Bumpo przypåynÅli tež do miejsca, gdzie siÅ odbywaå poåów. - ChodŽcie tu bližej - zawoåaå sÅdzia zachÅcajęco - možecie nabra sobie ryb ile siÅ wam podoba. Bumpo wszakže przeczęco wzruszyå gåowę. - Ježeli mam apetyt na wÅgorza albo pstręga, to siÅgnÅ sobie po niego swoję wÅdkę, ale nie chcÅ korzysta z takiej niszczycielskiej gospodarki! - mruknęå niechÅtnie. - Nie macie miary ani w ryboåówstwie ani w polowaniu! - Može masz i såuszno׏ - odrzekå sÅdzia nieco zasÅpiony. Po czym zbližyå siÅ do czóåna Nattiego, przy którym staåy panny, a Oliwier obja×niaå im jego budowÅ i przyczyny, dla których påywanie na czóånie z desek jesionowych okrytych korę brzozowę jest bezpieczniejsze, niž na každej innej åodzi. Elžunia wyraziåa žyczenie przejechania siÅ po jeziorze, ojciec zgodziå siÅ na to, a Bumpo rzekå: - Ježeli miss Temple chce užy spaceru na moim czóånie, bÅdzie widziaåa przy sposobno×ci jak siÅ åowi pstręga. John go zåowi, on sam zbudowaå to czóåno i wczoraj po raz pierwszy spu×cili×my je na jezioro. Stary wódz india„ski powstaå z miejsca i podaå rÅkÅ Elžuni, aby uåatwi jej wej×cie do åódki. - Zaufaj Indianinowi - rzekå przyjaŽnie - cho gåowa moja stara, ale rÅka krzepka. Måody Orzeå bÅdzie nam towarzyszyå i czuwaå, žeby siÅ žadna przygoda nie przytrafiåa jego siostrze. - Såyszy pan - rzekåa Elžunia, zwracajęc siÅ do Edwardsa - przyjaciel przemawia w pana imieniu. Czy zgadza siÅ pan popåynę ze mnę? Zarumieniåa siÅ lekko mówięc te såowa. - Z najwiÅkszę chÅcię, chociažby chodziåo o po×wiÅcenie žycia - odrzekå z zapaåem. - Može i panna Grant zechce popåynę z nami? - Nie mam najmniejszej ochoty naraža žycia na tak wętåej åupinie - odparåa Ludwika - i tobie tež radzÅ, moja droga, zaniecha tego zamiaru. Ale Elžunia usadowiåa siÅ juž w czóånie, Oliwier wskoczyå za nię, Natty wsiadå równiež i po chwili sunÅli spokojnie po ciemnej tafli jeziora. Natty stanęå na przodzie, trzymajęc w rÅku hak osadzony na dåugim prÅcie i zapalone åuczywo. Przy ×wietle tym možna byåo widzie doskonale dno jeziora i poruszajęce siÅ tam ryby. - Skórzana Po„czocha ogromnie malowniczo wyględa w blasku åuczywa - szepnÅåa Elžunia do Edwardsa. W tej chwili Bumpo skinęå na Indianina, aby påynęå we wskazanym przez niego kierunku. - Dostrzegåem wspaniaåego åososia, zaraz go zåowiÅ - rzekå opuszczajęc hak do wody. Rzeczywi×cie schwytaå rybÅ, a wydobywszy ję, zawoåaå: - Oto wszystko, czego mi byåo potrzeba, juž wiÅcej nie bÅdÅ zarzucaå haka tej nocy. - Dobrze - odpowiedziaå wódz india„ski, zrÅcznym ruchem wiosåa skierowujęc czóåno do brzegu. W powrotnej drodze spotkano åódŽ rybackę, na której przewodziå Beniamin. - Cofnijcie siÅ - krzyknęå - ×wiatåo påoszy ryby, które tak samo jak konie wyczuwaję niebezpiecze„stwo. PrÅdzej, prÅdzej! Najlepszy admiraå nie potrafi nic zrobi, ježeli polecenia jego nie bÅdę od razu wykonane! Såyszycie? Te ostatnie såowa stosowaåy siÅ do Billy Kirby, który påynęå wraz z Beniaminem i niechÅtnie såuchaå jego rozkazów. - LubiÅ, aby do mnie grzecznie przemawiano - odezwaå siÅ drwal - ježeli mam zawróci åódŽ, naležy powiedzie to uprzejmie, a speåniÅ zaraz ale nie znoszÅ, aby kto× ze mnę jak z psem siÅ obchodziå! - Pies dobrze uåožony lepiej by wykonaå robotÅ! - zåo×ciå siÅ Ben Pompo. - Sie juž caåa w wodzie! Pchnijcie no statek jeszcze o kilka wÅzåów dalej! Kirby z w×ciekåo×cię szarpnęå wiosåem i tak gwaåtownie wstrzęsnęå åódkÅ, že Beniamin straciå równowagÅ i wpadå do wody. Drwal roze×miaå siÅ gåo×no, ale umilkå po chwili, widzęc, že Beniamin idzie na dno. Od brzegu daåy siÅ såysze nawoåywania. - Admiraå nie umie påywa! - huknęå Kirby, zaczynajęc zrzuca z siebie odzienie. - Johnie, wiosåuj w tÅ stronÅ - zawoåaå Edwards. - Dam nurka i wycięgnÅ go zaraz. - Ach, ratuj go pan, ratuj! - prosiåa Elžunia przeražona. Czóåno wnet podpåynÅåo do miejsca katastrofy, måodzieniec miaå juž rzuci siÅ do wody, gdy Bumpo podtrzymaå go, mówięc: - Poczekaj! Ja go prÅdzej wydobÅdÅ! To rzekåszy z wielkę ostrožno×cię zaczepiå hakiem o harcap, jaki ochmistrz nosiå na gåowie. Wyratowany Beniamin spojrzaå dokoåa wzrokiem båÅdnym nie poznajęc nikogo. Umieszczono go w åodzi, a dopåynęwszy do brzegu, Billy Kirby zanióså ociekajęcego wodę i usadowiå przy ogniu. SÅdzia wnet podaå sam Beniaminowi butelkÅ araku, Ben Pompo wypiå ję do dna i zaraz uczuå siÅ rze×ki, dogadujęc po swojemu drwalowi, który byå sprawcę wypadku. - Wolaåbym wypi caåę wodÅ jeziora - zawoåaå žywo - niž kiedykolwiek pu×ci siÅ z Kirby w czóånie, szalupie, a nawet na wojennym okrÅcie! Jemu wszystko jedno, czy wrzuci do wody rybÅ czy porzędnego czåowieka! Bumpo, dajcie mi rÅkÅ. Nigdy nie zapomnÅ, že×cie mi uratowali žycie! Co prawda, mogli×cie to uczyni bardziej po žeglarsku, spuszczajęc linÅ, zamiast wyåawia harpunem, ale mniejsza o to! Powiadaję, že×cie nie z jednej gåowy zdejmowali w swoim czasie skórÅ wraz z czuprynę, wiÅc nawykli×cie widocznie chwyta czåeka od razu za åeb! SÅdzia rozkazaå wycięgnę sieci, a znajdujęce siÅ w nich ryby wrzuci do wody; drwala pozostawiono na stražy przy stosach ryb, które miaåy by porozdawane nazajutrz. Bumpo z Indianinem odpåynÅli na swoim czóånie; dåugo jeszcze migaåo ×wiateåko åuczywa až zgasåo na przeciwlegåym brzegu. Elžunia ×ledziåa je zadumanym wzrokiem i zapragnÅåa odwiedzi kiedy× ubogę chatkÅ Nataniela, peånę tajemniczego uroku. Rozdziaå XII~ Niepokojęce wie×ci. ~ owy na jelenia Nazajutrz rano Ryszard wszedå do sypialni sÅdziego i przeraziå siÅ jego wyględem. Zapytany o powód, powiedziaå smutnym gåosem: - Wczoraj po powrocie z poåowu zastaåem listy, które mi spÅdziåy sen z powiek! Istotnie Ryszard zauwažyå, že åóžko byåo nie tkniÅte, a ×wiece wypaliåy siÅ do ko„ca w lichtarzach. Oczy Templa wydawaåy siÅ zapadåe i podsiniaåe. Zdumienie szeryfa wzrastaåo. - List z Anglii! - zawoåaå, spojrzawszy na stempel trzymanej w rÅku koperty. - Przeczytaj - rzekå krótko Temple. Ryszard nie mógå zrazu dokåadnie zrozumie o co chodzi, prócz tego, že list wysåany zostaå z Londynu przed kilku miesięcami i že podpis brzmiaå: Andrzej Holt. - Oto drugi z Connecticut - rzekå sÅdzia. Zawiera te same wie×ci. Pocieszam siÅ tylko my×lę, že otrzymaå mój list ostatni, zanim statek, o którym wspomina, odpåynęå. - Przykre to jest, bardzo przykre - odrzekå Ryszard. - Na nic siÅ nie przydadzę teraz moje plany dobudowania jeszcze dwóch skrzydeå do twego domu! - Dajže mi pokój! - odpowiedziaå sÅdzia zniecierpliwiony. - Mam, jak wiesz, ×wiÅty obowięzek do wypeånienia i chcÅ niezwåocznie to uczyni. Musisz dzi× by moim sekretarzem, nie mogÅ bowiem powierzy Edwardsowi sprawy tak wažnej i wymagajęcej ×cisåej tajemnicy. Na caåę resztÅ dnia Marmaduk Temple zamknęå siÅ z Ryszardem i z adwokatem Dirkiem i naradzali siÅ dåugo. Smutek ojca oddziaåaå równiež na ElžbietÅ i twarzyczka jej, zwykle pogodna i wesoåa, przybraåa wyraz posÅpny, tak niezgodny z jej žywym usposobieniem. Edwards zauwažyå od razu tÅ zmianÅ i nie mógå siÅ powstrzyma od zapytania o przyczynÅ, a uczyniå to z takę troskliwo×cię i wspóåczuciem, že Ludwinia, siedzęca obok Elžuni z robótkę w rÅku, opu×ciåa igåÅ i zarumieniåa siÅ po uszy. - Odebrali×my niemiåe wiadomo×ci, panie Oliwierze - rzekåa Elžunia. - Možliwe, že ojciec bÅdzie zmuszony odby dåugę i ucięžliwę podróž, o ile nie uda siÅ tak urzędzi, žeby zastępiå go wuj Ryszard. - Može ja bym mógå?... - szepnęå måodzieniec. - Sprawa jest tego rodzaju, že možna ję powierzy tylko komu× bardzo dobrze znanemu. - WiÅc przez piŏ miesiÅcy mojego tu pobytu nie staåem siÅ jeszcze "bardzo dobrze znanym?" - odrzekå Oliwier z wymówkę w gåosie. Elžunia odwróciåa gåowÅ, niby poprawiajęc zwoje haftowanego przez siebie mu×linu, a wåa×ciwie, aby ukry rumieniec i rzekåa: - Jakimže sposobem možna byåo pana pozna? Wiemy tylko jak siÅ pan nazywa, Ludwini daå pan do zrozumienia, že jest krajowcem. - Alež moja droga - zaprotestowaåa Ludwinia spåoniona - mówiåam tylko, že to mój domyså, Žle× mnie zrozumiaåa. Przypuszczaåam, že pan jest može dalekim krewnym Johna Mohikanina... - A može przebranym ksiÅciem? - wtręciåa Elžunia z u×miechem. - Može krew jednego z dawnych wåadców tej ziemi påynie w žyåach pana? - Czy widoczne sę ×lady tego pokrewie„stwa? - zapytaå Edwards, jakby dotkniÅty do žywego. - CerÅ mam ciemnę, ogorzaåę, ale zdaje mi siÅ nie wyględam jak czerwonoskóry? - Daruj pan - odpowiedziaåa Elžunia z filuternym u×miechem - ale w tej chwili tak! Rzeczywi×cie twarz Oliwiera zaczerwieniåa siÅ mocno i w oczach migotaåy blaski. Ludwini ogromnie žal siÅ zrobiåo måodzie„ca. Obawiajęc siÅ, že Elžunia sprawiåa mu wiÅlkę przykro׏, poczÅåa go bra w obronÅ: - Nie przypatrzyåa× siÅ chyba dobrze oczom pana Edwardsa - rzekåa nie×miaåo - przeciež nie sę one tak czarne, jak u Mohikanina, a nawet jak twoje, wåosy za× macie zupeånie jednakowego koloru. - Možliwe, že i ja równiež z tego samego plemienia pochodzÅ - odrzekåa Elžunia. Odrzucajęc wszakže ton žartobliwy dodaåa: - Byåoby to ulgę dla mnie, albowiem nigdy bez tajemniczego smutku nie mogÅ patrze na starego Mohikanina! Wydaje mi siÅ, že jest chodzęcym cieniem tych, którzy tu byli niegdy× panami, a widok jego zdaje siÅ ostrzega, jak wętåe sę prawa mego ojca do tego kawaåka ziemi. - Doprawdy tak pani my×li?... - zawoåaå žywo Oliwier. - Bez wętpienia - odrzekåa Elžunia - ale cóž mogÅ poradzi... Gdyby×my temu starcowi ofiarowali go×cinÅ u siebie, nie czuåby siÅ dobrze w obcych warunkach. A czy podobna užyŽnione juž grunta zapu×ci, by siÅ pokryåy znów lasami, jakby tego pragnęå Bumpo. Przyznaj pan sam, czy to možliwe? - Ma pani zupeånę såuszno׏ - odpowiedziaå Oliwier - cóž može pani poradzi? Ale jest jedna rzecz, którę wykona pani zdoåa i pewny jestem že wykona. Užy w przyszåo×ci dostatków na przyniesienie ulgi nieszczÅ×liwym; prawda, že to odpowiada równiež žyczeniu pani? - To bÅdzie po czÅ×ci zaležne od czåowieka, którego sobie Elžunia obierze za dozgonnego towarzysza - odezwaåa siÅ Ludwika. - Nie my×lÅ na×ladowa panien, które mówię zawsze, že nie maję zamiaru wyj׏ za męž, a od rana do wieczora o niczym innym nie marzę, ale gdziež w tym pustkowiu znajdÅ owego "dozgonnego", moja droga - rzekåa Elžunia wesoåo. - Nie ma tu nikogo w istocie, który by byå godnym pani! - zawoåaå Edwards z przekonaniem - a wiem dobrze, že nie odda pani rÅki temu, kto by na to nie zasåugiwaå. Ježeli zatem nie spotka pani godnego siebie, pozostanie raczej samotnę, budzęc do ko„ca žycia miåo׏, szacunek i uwielbienie wszystkich, którzy panię znaję. To rzekåszy Oliwier Edwards zerwaå siÅ z miejsca i skåoniwszy siÅ paniom wyszedå, pozostawiajęc je w zadumie. * * * Pewnego poranka, na poczętku lipca, Temple z Ryszardem wybrali siÅ na dåužszę konnę wycieczkÅ w góry, gdzie przypuszczano, že siÅ znajduje ruda želaza, Elžunia i Ludwinia powziÅåy zamiar przej׏ siÅ trochÅ po lesie. Spotkaåy po drodze Edwardsa, idęcego z wÅdkę nad jezioro. - Czy mogÅ towarzyszy paniom? - zapytaå. - Na wszelki wypadek wezmÅ ze sobę strzelbÅ. - DziÅkujÅ panu, ale proszÅ siÅ nie trudzi, i nie zmienia powziÅtego planu. W lesie jest zupeånie bezpiecznie, a zresztę zabierzemy Brawa ze sobę. Braw, chodŽ tu!... - zawoåaåa Elžunia. Na to wezwanie przybiegå ogromny pies i, krÅcęc ogonem, przytuliå siÅ do nóg swej pani. - Do widzenia, panu - dodaåa Elžunia uprzejmym tonem - žyczÅ obfitego poåowu. Po czym udaåy siÅ w stronÅ lasu. Ludwinia spoględaåa jeszcze poza siebie ukradkiem, chcęc przekona siÅ jak måodzieniec przyjęå odmowÅ. - Zmartwiåa× tego chåopca - rzekåa po chwili. - Može sędzi, že przez pychÅ nie przyjÅåa× jego towarzystwa. - Nie wypadaåo nam i׏ z nim bez nikogo ze starszych, a je×li pomy×li, že to jest duma niewie×cia, tym lepiej, moja droga. Oliwier tymczasem poszedå nad jezioro, odwięzaå åódkÅ i silnie pracujęc wiosåem, skierowaå siÅ w stronÅ chaty Bumpa. Mechaniczna praca wiosåowania zmniejszyåa nieznacznie gorycz jego rozmy×la„. Wyskoczywszy z åódki, dobyå z kieszeni maåę piszczaåkÅ i gwizdnęå. Jakby w odpowiedzi na wezwanie dwa psy Bumpa poczÅåy szczeka gåo×no i wysunęwszy siÅ ze swoich bud targaåy rzemienie, na których byåy uwięzane. - Cicho Hektor! Wara Slut! - zawoåaå Edwards, a psy, poznawszy jego gåos, uciszyåy siÅ wnet, krÅcęc ogonami. Gwizdnęå powtórnie, a gdy nikt nie odezwaå siÅ, wszedå do chaåupy, otworzywszy ję w sposób sobie wiadomy, odpoczęå tam chwilÅ. Wtem spostrzegå, že Hektor co× wÅszy, podniósåszy pysk do góry i zaczyna wy, jakby czujęc co× niezwykåego. Måodzian rozejrzaå siÅ bacznie i ujrzaå zmykajęcego szybko w×ród drzew Hirama Dulitla. - Kogo on tu ×ledzi? Czego szuka? - my×laå Oliwier i dobrze opatrzywszy zamek i kåódkÅ po ich zamkniÅciu, rozmy×laå sobie: "Hiram powinien zna prawo i wie chyba dobrze na co siÅ naraža ten, kto odbija zamki; nie odwažyåby siÅ wiÅc wej׏ do wnÅtrza! NastÅpnie powróciwszy na brzeg jeziora ujrzaå czóåno, a w nim swych starych przyjacióå åowięcych ryby na wÅdkÅ. Wskoczyå szybko do åódki i wkrótce zrównaå siÅ z nimi. - Czy byåe× w chaåupie? - zapytaå Natty. - Byåem - odrzekå måodzian - wszystko tam jest w porzędku, tylko zauwažyåem Dulitla kręžęcego w pobližu i zmykajęcego ze strachu przed psami. - Korci go zajrze do mego wigwamu, ale nic z tego - odparå Bumpo, zdejmujęc zåowionę rybÅ z haczyka i zakåadajęc nowę przynÅtÅ. - Je×li bÅdzie kręžyå tak koåo mego schronienia, dostanie kulÅ w åeb! - Sprowadziåby× tym wielkie nieszczÅ×cie na swoję i na nasze gåowy - szepnęå Oliwier - po co naraža siÅ na surowę karÅ dla pozbycia siÅ niecnego szpiega. Cóž by×my robili bez ciebie?... Serdeczna nuta zabrzmiaåa w gåosie måodzie„ca, a Mohikanin, obrzucajęc go peånym miåo×ci spojrzeniem, rzekå: - Måody Orzeå jest dzielny i sprawiedliwy, on siÅ urodziå na wodza i žadne nieszczÅ×cie dotknę go nie može! Przez chwilÅ wszyscy trzej zajÅci byli åowieniem ryb i zapanowaåa dokoåa niezmęcona cisza. - Jak tu piÅknie! - szepnęå måodzieniec podziwiajęc wspaniaåę naturÅ. - Kraina ta naležaåa do mojego ludu - rzekå Mohikanin. - Odstępili×my ję na radzie Požeraczowi Ognia, a co Delawarowie oddadzę, tego nie odbieraję. Sokole Oko paliå fajkÅ z wodzami na tej radzie, bo byå naszym przyjacielem. - Rozkosz byåa wtedy polowa w tych lasach i trwaåoby to dotęd, gdyby nie pieniędze Templa i podstÅpy prawne! - westchnęå Bumpo, pogręžony we wspomnieniach. Naraz urwaå i przykåadajęc ucho prawie do powierzchni wody nadsåuchiwaå uwažnie. - Gdybym nie uwięzaå go wåasnymi rÅkami, przysięgåbym, že såyszÅ na górze szczekanie Hektora - rzekå zdumiony. - Niepodobnaž - odezwaå siÅ Edwards - niedawno widziaåem oba psy na uwiÅzi. Szczekanie rozlegaåo siÅ coraz dono×niej, obaj towarzysze såyszeli je teraz wyraŽniej, wreszcie z gęszczy wyskoczyå wielki jele„ i, uciekajęc przed psami, skoczyå ręczo do wody. Bumpo krzyknęå na psy i te wnet cofnÅåy siÅ posåusznie, nie przestajęc ujada przeraŽliwie. Jele„ påynęå przed siebie tak dalece wystraszony, že zdawaå siÅ nie widzie czóåna ni ludzi, dzieliåo go od nich zaledwie parÅ kroków, žyåka my×liwska odezwaåa siÅ w mieszka„cach lasu. Edwards poczętkowo przypomniaå swym towarzyszom surowe przepisy åowieckie wydane przez sÅdziego Templa, ale w ostatniej chwili sam równiež ulegå pokusie i zarzuciå zrÅcznie jeleniowi postronek na rogi, a Bumpo poderžnęå mu gardåo. Po czym wcięgniÅto do åodzi niespodzianę zdobycz. - Pyszna zwierzyna, åadniejsza niž siÅ spodziewaåem! - zawoåaå Bumpo uradowany. - Pierwszy raz w žyciu zdarzyåo mi siÅ upolowa jelenia na jeziorze! Edwards, ochåonęwszy nieco, zauwažyå poniewczasie: - Nie ma co mówi! Popeånili×my bezprawie, ale na szczÅ×cie nikt nas nie widziaå. Nie pojmujÅ jednak kto mógå spu×ci psy? Przybyli do brzegu. Psy zaczÅåy wita swego pana, on za× oględaå rzemienie, potrzęsajęc gåowę, a Mohikanin przypatrzywszy siÅ im, rzekå z przenikliwo×cię wåa×ciwę Indianom: - Rzemie„ zostaå przeciÅty ostrym narzÅdziem osadzonym na dåugiej rÅkoje×ci. - Jakim sposobem to odgadåe×? - zapytaå Måody Orzeå. - Spójrz proszÅ - odpowiedziaå Mohikanin - przeciÅcie jest gåadkie, co dowodzi, že nóž byå doskonale wyostrzony; poziome - zostaåo wiÅc wykonane narzÅdziem majęcym dåugę rÅkoje׏, žeby za× nie lÅkano siÅ psów, uciÅto ich smycze krócej i bližej szyi. - John ma såuszno׏! - zawoåaå Bumpo. - Na pewno ów przeklÅty Hiram wdrapaå siÅ na maåę skaåÅ za psimi budkami i przywięzawszy nóž do kija, przecięå rzemienie. Jest to åotr sko„czony, ale niech siÅ strzeže!... - dodaå z grožnym wyrazem. - Je×li wtargnęå tam, biada mu! Edwards zastanowiå siÅ chwilÅ, po czym poprosiå przyjacióå o czóåno, które byåo lžejsze od åódki i rzekå: - Može uda mi siÅ jeszcze przyby w porÅ, aby go przyåapa na goręcym uczynku. Måodzieniec popåynęå przodem, za nim sunÅåa åódŽ, na której Indianin wiózå jelenia, a Bumpo z psami poszedå w stronÅ swojej chatki. Rozdziaå XIII~ Spotkanie z panterę -~ Bumpo ocala žycie~ Elžuni i Ludwice W tym czasie, gdy odbywaåo siÅ owo niezwykåe polowanie na jeziorze, dziewczÅta spacerowaåy po lesie. œciežka, którę podęžaåy, zawiodåa je w stronÅ wigwamu Bumpa. Wstępiåy na pagórek, skęd wida byåo skromnę siedzibÅ starego strzelca. - Chciaåabym wiedzie - rzekåa Elžunia - dlaczego ta chatka w lesie jest jedynym na piŏdziesięt mil mieszkaniem, którego drzwi nie otwieraję siÅ dla nikogo prócz tych trzech ludzi: dwóch starców i jednego måodzie„ca? - Na to pytanie nawet wszystkowiedzęcy pan Ryszard nie mógåby da odpowiedzi - odrzekåa Ludwika z u×miechem. ķar såo„ca poczęå siÅ dawa we znaki, wiÅc skierowaåy siÅ w gåęb lasu, zapuszczajęc siÅ coraz dalej. Nagle Elžunia zatrzymaåa siÅ nadsåuchujęc. - SåyszÅ wyraŽnie påacz dziecka! ChodŽmy w tÅ stronÅ. Ježeli siÅ jakie male„stwo zabåękaåo w lesie, jakaž to bÅdzie przyjemno׏ odprowadzi je do rodziców! Wzięwszy siÅ za rÅce, szåy przy×pieszonym krokiem, Ludwika odwróciåa siÅ i zatrzymujęc ElžuniÅ wskazaåa jej Brawa, który staå nieruchomy z sier×cię naježonę i oczyma wlepionymi w jaki× przedmiot. Warczaå z cicha. - Braw! Piesku mój! Cóže× tam zobaczyå tak strasznego? - zawoåaåa Elžunia. - Može jaki zwierz jest w pobližu?... Pies przypadå do jej kolan i gåo×no zaszczekaå. Elžunia, spojrzawszy na LudwikÅ, oniemiaåa z przeraženia, gdyž przyjacióåka jej blada jak påótno wskazywaåa co× ukrytego w×ród gaåÅzi. Idęc za jej wzrokiem, ujrzaåa båyszczęce groŽnie oczy pantery. - Uciekajmy! - krzyknÅåa Elžunia. Ale w tej chwili Ludwika osunÅåa siÅ na ziemiÅ. Elžunia uklÅkåa przy zemdlonej, starajęc siÅ ję cuci, a jednocze×nie woåaåa do psa: - Odwagi! œmiaåo Braw! Bro„ twej pani! Wtem z gaåÅzi zsunÅåo siÅ zwierzętko podobne do maåego kota. Byåa to måodziutka panterka zbližajęca siÅ w wesoåych podskokach do psa, jakby wzywajęc go do zabawy. Braw jednak przyskoczyå do niej, schwyciå za kark i rzuciå z takę siåę, že uderzywszy siÅ o pie„ drzewa padåa bez žycia. W tejže chwili czatujęca na gaåÅzi pantera z w×ciekåym rykiem zeskoczyåa wprost na grzbiet psa, wpijajęc siÅ pazurami w jego ciaåo. Walka byåa nierówna. Pies broniå siÅ zaciÅcie, ale potŞne kåy pantery szarpaåy go i krew spåywaåa obficie z ran. Dziki zwierz,pogryziony przez psa coraz bardziej nacieraå, až wreszcie Braw skomlęc wyzionęå ostatnie tchnienie. Wówczas pantera przysiadåa na tylne åapy, wpatrujęc siÅ roziskrzonym wzrokiem w klÅczęcę ElžuniÅ. Podskoczyåa nastÅpnie ku maåej panterze, obwęchaåa ję, przewróciåa, jakby chcęc przekona siÅ, czy jest martwa i uderzywszy siÅ ogonem po bokach zaryczaåa przeraŽliwie. Elžbieta jakby skamieniaåa, wpatrzona w strasznego zwierza, båyskajęcego okiem i gotujęcego siÅ do skoku. Usta jej držaåy a twarz okryåa ×miertelna blado׏. Nagle doszedå jej uszu przyciszony gåos: - ProszÅ schyli gåowÅ! Usåuchaåa prawie bezwiednie i w tejže chwili daå siÅ såysze wystrzaå. Zawtórowaå mu w×ciekåy ryk miotajęcej siÅ po ziemi pantery. Elžbieta ujrzaåa wysokę posta starego strzelca stojęcego tuž przy niej i woåajęcego teraz gåo×no: - Stój Hektor! Do nogi! To zwierzÅ ma žycie twarde, nie trzeba mu dowierza. Bumpo powtórnie wycelowaå i trafiå w gåowÅ pantery, która rozcięgnÅåa siÅ jak dåuga na ziemi. Ludwika otworzyåa oczy. Strzelec przynióså z pobliskiego Žródåa zimnej wody, która ožywczo podziaåaåa na zemdlonę. DziewczÅta, držęc ze wzruszenia, dziÅkowaåy goręco swemu wybawcy, który tylko u×miechaå siÅ dobrodusznie i potrzęsaå gåowę. - Nie sposób tak samym spacerowa po lesie! SzczÅ×ciem tylko pies padå ofiarę ale mogåo by gorzej!... - rzekå tonem napomnienia. Po czym wyprowadziå dziewczÅta na drogÅ wiodęcę do Templtonu, a sam powróciå do lasu, w miejsce na którym ležaåa pantera. Usåyszaå szelest w pobližu, przyåožyå wiÅc kolbÅ swej fuzji do ramienia i zawoåaå: - Kto tam? - To ja - odpowiedziaå po×piesznie Hiram Dulitl, ukazujęc siÅ spoza krzaków. - Cóž to? Na polowaniu w taki upaå? Wszak wiecie, že zabronione jest zabijanie zwierzyny w tym czasie. Zdaje mi siÅ, že såyszaåem ujadanie psów, gonięcych zwierzynÅ. Zapåacicie karÅ za samowolÅ. - Jak kažę zapåaci, zapåacÅ - odrzekå Bumpo obojÅtnym tonem. Po czym dodaå szyderczo: - Donosicielowi podobno przypada poåowa ze ×cięgniÅtej kary? Hiram spu×ciå oczy pod przenikliwym wzrokiem strzelca. - Tak, prawo przyznaje poåowÅ temu, kto wykryje nadužycie - odpowiedziaå podkre×lajęc ostatnie såowa. - WidzÅ ×wiežę krew na rÅkawie. Musieli×cie zastrzeli zwierza. - I jakiego jeszcze! Pyszny! - odrzekå Bumpo swobodnym tonem. - Wiem, že macie psy, które gonię wybornę zwierzynÅ! Gdziež je ukryli×cie? - badaå Hiram z zaciekawieniem. Strzelec zaprowadziå go do drzewa, pod którym ležaåa pantera, a dalej nieco rozszarpany pies i maåa panterka. - Pies sÅdziego Templa! Co to znaczy? - pytaå Hiram zdumiony. - Przyjrzyj siÅ pan dokåadnie, nie przypuszczasz przecie, žebym zamordowaå tego psa? - Bumpo opowiedziaå pokrótce jak siÅ rzecz miaåa, mówięc w ko„cu ze zåo×liwym u×miechem: - SędzÅ, že prawo nie zabrania strzela do pantery? - Przeciwnie, za skórÅ pantery wyznaczona jest duža nagroda. - Trzeba bÅdzie upomnie siÅ o nię - odrzekå Bumpo, zabierajęc siÅ do zdjÅcia skóry z drapiežnego zwierza. - Jako urzÅdnik pa„stwowy mógåby mi pan da na pi×mie upowažnienie do otrzymania tej nagrody. - Dobrze, možemy pój׏ do wigwamu i tam zaåatwimy formalno×ci. Musicie zåožy przysiÅgÅ, že×cie sami zabili, tego wymaga prawo. Bumpo oparå siÅ na strzelbie i patrzęc przenikliwie na Hirama, zapytaå: - Czy sędzi pan, že w mojej ubogiej chaåupie znajduję siÅ przybory do pisania? Dajmy temu pokój, przy okazji odbiorÅ nagrodÅ. Ale co to siÅ staåo Hektorowi? Dusi siÅ w swojej obrožy. Czy nie masz pan nožyka przy sobie. Hiram podaå mu swój nóž, nie domy×lajęc siÅ do czego to zmierza. - Dobry nóž! - zauwažyå Bumpo, oględajęc ostrze - gotów jestem przysięc, že ten sam nóž przecinaå niedawno rzemie„!... - Chcecie przez to powiedzie, že to ja spu×ciåem wasze psy? - oburzyå siÅ Hiram. - Co za zuchwaåe przypuszczenie!... - Wcale tego nie twierdzÅ - odparå strzelec - przeciwnie sam je spu×ciåem, jak to zawsze czyniÅ wychodzęc z domu. Zdumienie odmalowaåo siÅ na twarzy Hirama, Bumpo za× najspokojniej w ×wiecie poucinaå rzemienie przy szyi swych wiernych psów i zwróciå nóž wåa×cicielowi, mówięc: - RadzÅ panu nie zbliža siÅ zbytnio do mojej chaåupy!... Tu naraz zimna krew go opu×ciåa i uderzajęc mocno kolbę o ziemiÅ, dodaå groŽnym tonem: - Nigdy za moję zgodę noga pa„ska w moim wigwamie nie postanie, ježeli bÅdzie pan kręžyå dokoåa, jake× to robiå przez caåy ranek, možesz bardzo Žle wyj׏ na tym! Oczy Hirama båysnÅåy gniewem. - A ja wam powiadam, že wyjdziecie znacznie gorzej, gdyž bezprawnie zabili×cie jelenia i to wam nie ujdzie na sucho! To rzekåszy, poczęå cofa siÅ po×piesznie, bo wyraz twarzy starego strzelca nie wróžyå nic dobrego. - Precz! precz!... - woåaå Bumpo za uciekajęcym. - Strzež siÅ pan, mógåbym wzię go na cel jak panterÅ!... Hiram nic nie odpowiedziaå na pogróžki, ale paåaå niepohamowanę chÅcię odwetu. Bumpo udaå siÅ wolnym krokiem do swej siedziby. Zastaå tam Edwardsa. - Czy wszystko w porzędku! - zapytaå. - Tak jest - odrzekå Måody Orzeå. - Kto× próbowaå jednak otworzy drzwi, ale mu siÅ nie udaåo. - Znam tego "ktosia" - szepnęå Bumpo ponuro - ale nie odwažy siÅ wiÅcej tu pojawi, bo mu åeb rozwalÅ! Rozdziaå XIV~ Tajemnicza pieczara.~ Bumpo broni wej×cia~ do wigwamu Podczas gdy następiåy te wydarzenia na jeziorze i w lesie, sÅdzia Temple z Ryszardem jechali konno i oddalili siÅ prawie o milÅ od miasteczka. - Jakaž to wielka tajemnica, którę miaåe× mi powierzy? - zapytaå sÅdzia zdumiony pow×cięgliwo×cię w mowie swego, tak zazwyczaj gadatliwego, towarzysza. - Zrobili×my doniosåe odkrycie - odrzekå Ryszard - i o tym wåa×nie chciaåem pomówi z tobę na osobno×ci. SÅdzia u×miechnęå siÅ z niedowierzaniem, znajęc bogatę fantazjÅ przyrodniego brata. - Zrobili×my, powiadasz, któž jeszcze prócz ciebie? - Hiram Dulitl, czåowiek bardzo warto×ciowy, doskonale sprawuje powierzony mu przeze mnie urzęd, nastÅpnie Jotam Riddel... - Co? Ten próžniak i wåóczÅga, który nigdzie miejsca nie zagrzeje? Wybór niezupeånie szczÅ×liwy. Cóž dalej? - BędŽ co będŽ dokonane zostaåo odkrycie. Czy zastanowiåe× siÅ kiedykolwiek, kochany Marmaduku, co robi w twych posiadåo×ciach ów Nataniel Bumpo, który zawarå przyjaŽ„ z Johnem, mianujęcym siÅ wodzem india„skim i z twym nowym sekretarzem? Czy domy×lasz siÅ co ich åęczy ze sobę?... - Czy posiadasz jakie dane w tym wzglÅdzie? Przyznam siÅ, že i mnie to bardzo interesuje - odrzekå Temple z zaciekawieniem. - Otóž dane sę takie. Wiesz, že znajduję siÅ skarby w tych górach, sam såyszaåem jak mówiåe×, že jeste× tego pewny, bo ježeli Ameryka Poåudniowa posiada kopalnie zåota, dlaczegóž by i w Ameryce Póånocnej nie znalazåy siÅ podobne bogactwa? Mam pewne poszlaki, že Bumpo wraz z Indianinem i Edwardsem wydobywaję cenne kruszce, przetapiaję je cichaczem, jednym såowem gromadzę skarby na twej wåasnej ziemi. Widziaåem, jak Bumpo z Indianinem chodzili w góry z oskardem i åopatę. Inni gotowi sę ×wiadczy, že pewnego razu Bumpo powróciå po kilkudniowej nieobecno×ci, cięgnęc za sobę sanie naåadowane niedŽwiedzimi skórami; pod którymi znajdowaå siÅ jaki× dužy, ciŞki przedmiot, który wraz z Indianinem ostrožnie wydostali i przenie×li, ukrywajęc starannie. Prawdopodobnie, byåy to narzÅdzia do wydobywania kruszców z ziemi! Od tego czasu strzegę wigwamu dniem i nocę i wszystkim bronię do„ wstÅpu. W parÅ tygodni potem pojawiå siÅ ów rzekomy Edwards, który pomimo, že go przyjęåe× pod swój dach, daåe× zajÅcie, wymyka siÅ bardzo czÅsto do swoich tajemniczych wspólników i nieraz spÅdza tam noce. Czym mogliby siÅ trudni, zastanów siÅ tylko. Topię metale i bogacę siÅ twoim kosztem. SÅdzia u×miechnęå siÅ z niedowierzaniem. - ķaden z podejrzewanych przez ciebie ludzi nie sprawia wraženia bogatego czåowieka - odparå w ko„cu. - Ale zechciej mi powiedzie dlaczego×my wåa×ciwie tu przybyli? - Zaraz ci powiem. Otóž poleciåem Jotamowi zbada góry i doszuka siÅ rudy. Znalazå wreszcie ×lady kruszcu i dzi× wåa×nie rozpoczęå kopanie. Czuåem siÅ w obowięzku zawiadomi ciÅ o tym. Oto jest powód naszego tu przybycia. Obaj jeŽdŽcy zsiedli z koni u zbocza góry, gdzie Jotam Riddel kopaå zawziÅcie. SÅdzia przyględaå siÅ czas jaki× jego pracy, nastÅpnie obejrzaå wydobyte kamienie, a nie znalazåszy w nich nic prócz krzemieni i kwarcu, dosiadå konia i udaå siÅ na to miejsce, gdzie jak powiadaå Ryszard, trzej my×liwi kopali na swoję rÅkÅ. Droga skrÅcaåa w dóå i niebawem po drugiej stronie wzgórza, do którego przywaråa chaåupka Bumpa, ukazaåo siÅ oczom jeŽdŽców wgåÅbienie podobne do otworu pieca. Przed wgåÅbieniem ležaåa kupa ×wiežo wykopanej ziemi. Widoczne byåo, že owa pieczara zostaåa rozszerzona rÅkę ludzkę. SÅdzia musiaå przyzna, že jest w tym co× niezwykåego i že warto zbada do czego wåa×ciwie otwór može såužy. - Mój kochany - zawoåaå Ryszard z zadowoleniem - juž ja wszystko potrafiÅ spenetrowa. Patrz, oto w krzakach ležę narzÅdzia užywane do tej tajemniczej roboty, wida že jeszcze maję zamiar poszerzy jaskiniÅ. - Može istotnie postępiåem nierozwažnie wprowadzajęc do mego domu nieznanego czåowieka. WiÅcej tym razem kierowaåem siÅ sercem niž rozumem - mówiå sÅdzia zamy×lony - ale wezwÅ do siebie Nataniela, aby mi natychmiast wyja×niå zagadkÅ. W powrotnej drodze jeŽdŽcy rozåęczyli siÅ, Ryszard miaå jeszcze jakie× urzÅdowe sprawy do zaåatwienia, a sÅdzia ujrzawszy z daleka panny zmierzajęce ku domowi, zacięå konia i wkrótce zrównaå siÅ z nimi. Možna sobie wyobrazi jego wzruszenie, gdy Elžunia opowiedziaåa mu naprÅdce o ich przežyciach, o strasznym niebezpiecze„stwie, z jakiego Bumpo je wybawiå. Przyjechawszy do swego mieszkania, sÅdzia przywoåaå zaraz ochmistrzyniÅ, która nawiasem mówięc, przestaåa juž dęsa siÅ na ElžuniÅ i pogodziåa siÅ ze swym losem. Poleciå jej odprowadzi natychmiast LudwikÅ do ojca, po czym wypytujęc jeszcze ukochanę jedynaczkÅ, przechadzaå siÅ po pokoju, nie mogęc usiedzie na miejscu såuchajęc strasznej opowie×ci. - Jakaž to åaska Boska nad tobę, dziecko drogie! - zawoåaå Temple, przyciskajęc córkÅ do bijęcego mocno serca. - Ile przytomno×ci umysåu okazaå ten zacny Bumpo a ty, dziecino moja, odwažnie postępiåa×, nie opuszczajęc zemdlonej Ludwiki. - Nie wiem czy to možna nazwa odwagę - odrzekåa Elžunia - zdaje mi siÅ bowiem, že ucieka nie miaåabym siåy. WyznajÅ jednak, že mi na chwilÅ nawet my×l podobna w gåowie nie postaåa. Nie mogåam nawet wymówi såów modlitwy, niebezpiecze„stwo bowiem zaskoczyåo nas tak, že nie byåam w stanie zebra my×li. W oczach dziewczÅcia zabåysåy åzy. - Nie mówmy juž o tym, bo ciÅ to zanadto wzrusza - rzekå sÅdzia. - Nigdy nie przypuszczaåem, aby dzikie zwierzÅta podchodziåy tak blisko do siedzib ludzkich, widocznie jednak przynaglone gåodem, zapÅdzaję siÅ až tutaj. W tej chwili Beniamin zapukaå do drzwi, oznajmiajęc przybycie Hirama Dulitla. - Czeka na dole i powiada, že koniecznie musi zaraz rozmówi siÅ osobi×cie - rzekå Beniamin. - O ile wymiarkowaåem, chce oskaržy starego strzelca, który sto razy wiÅcej jest wart od niego! - Co? Oskaržy mego zbawcÅ? - zawoåaåa Elžunia z oburzeniem. - Nie lÅkaj siÅ - uspokajaå ję ojciec - chodzi zapewne o jaki× drobiazg i zaraz siÅ to wyja×ni. Pro×, niech tu wejdzie. Hiram stanęå przed sÅdzię, kåaniajęc siÅ nisko i winszujęc ocalenia córki z niebezpiecze„stwa. - Nie jest to zdarzenie maåej wagi dla Nataniela Bumpo - dodaå po chwili - gdyž ma prawo do nagrody za zabicie pantery. - DopilnujÅ tego, žeby zostaå sowicie wynagrodzony - odrzekå sÅdzia. - Pan jest znany ze swej wspaniaåomy×lno×ci, panie sÅdzio - mówiå Dulitl kåaniajęc siÅ znowu uniženie - ale równiež sprawiedliwo×ci zawsze czynisz zado׏. Otóž przychodzÅ zawiadomi, že Bumpo zabiå jelenia i przechowuje go w swym wigwamie. Upraszam wiÅc o danie mi na pi×mie rozkazu przeszukania jego siedziby. Temple zamy×liå siÅ nieco i rzekå wreszcie: - Ma pan prawo jako urzÅdnik uczyni to bez mego rozkazu. - Zapewne, ale zarzędzenie pa„skie ma daleko wiÅksze znaczenie, poniewaž bÅdzie to pierwsza sprawa o nadužycie, od czasu ogåoszenia przez pana przepisów åowieckich. Prócz tego, bywajęc czÅsto w lesie dla wybrania drzewa na budowÅ, nie chciaåbym Nataniela wrogo do siebie usposobi. - Czyžby on byå zdolny wyrzędzi krzywdÅ komu×? - upomniaåa siÅ o swego obro„cÅ Elžunia, mierzęc pogardliwie Hirama. - Potrafiåby strzeli z zimnę krwię do czåowieka tak samo, jak do pantery lub jelenia - odrzekå Hiram. - ProszÅ zej׏ do mojego biura - odpowiedziaå sÅdzia, zaraz podpiszÅ potrzebny nakaz. Dulitl wyszedå, a Elžunia spojrzaåa na ojca z niemym wyrzutem i miaåa wåa×nie występi z goręcę obronę, ale ojciec przewidujęc to, rzekå z u×miechem: - Natty na pewno zabiå jelenia, dobrze mi jest znana jego žyåka my×liwska; sęd skarze go na grzywnÅ, zapåaci musi dwana×cie i póå dolara, a karÅ možesz za niego wnie׏ sama. Hiramowi chodzi o to, žeby otrzyma tÅ poåowÅ, jakę prawo przyznaje donosicielowi w podobnym wypadku. Co do mnie nie mogÅ odmówi podpisania nakazu, inaczej bowiem podejrzewano by mnie o stronniczo׏ wobec wybawcy mego dziecka. To mówięc sÅdzia wyszedå, pozostawiajęc ElžuniÅ znacznie uspokojonę. Hiram, majęc w rÅku nakaz zrewidowania chaty Nataniela, po×pieszyå jak najrychlej z tego skorzysta. Wzięå z sobę Jotama Riddla, a spotkawszy Billy Kirby, namówiå go zrÅcznie, žeby równiež uczestniczyå w wyprawie na kåusownika. Nieåatwo wszakže byåo zmusi Sokole Oko do otworzenia drzwi swego mieszkania. Hiram i Jotam, ukryci za drzewami, wyprawili Billy Kirby na pierwszy ogie„. - Czego chcecie ode mnie? - zapytaå Bumpo, stojęc na progu domu i zakrywajęc sobę wnÅtrze. - Mam tu papier od sÅdziego Templa - rzekå drwal - a ježeli odcyfrowa go nie potraficie, jest tu pan Dulitl, który wam odczyta. Zabili×cie podobno jelenia? - Oto sę uszy pantery, dajęce prawo do nagrody za tÅpienie drapieŽników. Zamierzaåem pój׏ z tym do sÅdziego, ale je×li on... W tej chwili występiå Hiram i gåosem urzÅdowym odczytaå nakaz rewizji w mieszkaniu strzelca. Nataniel wzruszyå ramionami i szepnęå bardziej do siebie: - Cóž robi? Córka jego niewinna temu, oczy jej jasne jak u åani. Ratowaåem ję bo tak naležaåo czyni. Ale czegóž sÅdzia tak siÅ zawzięå na mnie? Hiram Dulitl przybraå wyraz podstÅpnie dobroduszny i powiedziaå tonem uprzejmym: - Zmuszeni jeste×my dopeåni prostej formalno×ci zrewidowania mieszkania. Pieniędze na zapåacenie kary sÅdzia Temple wyåožy z wåasnej szkatuåy. Stary my×liwy ×ledzęc bacznie každe poruszenie nieproszonych go×ci, rzekå groŽnie: - ProszÅ oddali siÅ stęd i powiedzie swemu sÅdziemu, že može sobie zatrzyma naležnę mi nagrodÅ, ale nikogo wbrew mej woli do mego wigwamu nie wprowadzi. Billy Kirby u×miechnęå siÅ z zadowoleniem i zwracajęc siÅ do Hirama, zawoåaå: - Oto doskonaåy sposób zaåagodzenia sprawy. Bumpo zrzeka siÅ swej nagrody, kara powinna mu by równiež darowana. - Domagam siÅ w imieniu prawa wej×cia pod ten dach - rzekå Hiram przybierajęc znów ton wyniosåy i dostojny. - Kirby, Jotamie, idŽcie za mnę, wasze ×wiadectwo bÅdzie mi potrzebne. To mówięc Hiram postawiå juž nogÅ na progu, przypuszczajęc, že Bumpo cofnie siÅ do wnÅtrza, ale stary strzelec zrÅcznym ruchem schwyciå go za barki, obróciå i odtręciå z takę siåę, že natarczywy go׏ poleciaå jak piåka o jakie× dwadzie×cia stóp. Billy Kirby roze×miaå siÅ na gåos, zachwycony ×miaåo×cię i siåę strzelca. - Billy Kirby! Zatrzymaj tego czåowieka, rozkazujÅ ci w imieniu prawa - krzyknęå Hiram rozw×cieczony. Bumpo nie zmieniajęc stanowiska, wymierzyå lufÅ strzelby ku drwalowi. - Oddal siÅ, radzÅ ci - rzekå ståumionym gåosem. - Nie žyczÅ tobie nic zåego, ale nie pozwolÅ nikomu z was wej׏ do mojej chaty! Nie doprowadzajcie mnie do ostateczno×ci! Zmierzyli siÅ oczami. - Nie przybyåem tu jako twój nieprzyjaciel, Natty - rzekå Billy - ale czy sędzisz, že siÅ przelÅknÅ tego kawaåka wydręžonego želaza? Ježeli pan Dulitl rozkaže ciÅ aresztowa, zobaczymy kto z nas weŽmie górÅ! Ale pan Dulitl zwiaå jak niepyszny. Zobaczywszy fuzjÅ zniknęå wraz z Jotamem, wówczas Bumpo odåožyå strzelbÅ na stronÅ, a Billy odwróciwszy siÅ czekajęc na rozkaz przywódcy ujrzaå obu uciekinierów pÅdzęcych co tchu w stronÅ miasteczka. - Wystraszyåe× ich porzędnie - rzekå Billy z najwiÅkszę wzgardę gonięc wzrokiem za nimi - ale mnie tak åatwo nie zatrwožysz? - Powtarzam ci raz jeszcze, že nic ci zåego nie žyczÅ - odpowiedziaå Bumpo ze spokojem - ale im od mego domu wara! Chcę wiedzie czy upolowaåem jelenia? Tak jest, przyznajÅ siÅ i na dowód dajÅ tobie skórÅ z niego. Jako karÅ po×wiÅcam naležnę mi za panterÅ nagrodÅ. Czegóž wiÅcej žęda mogÅ ode mnie? - Na tym powinni poprzesta - powiedziaå drwal zupeånie rozpogodzony - dawaj mi tÅ skórÅ i wszystko bÅdzie w porzędku. Natty wszedå do chaåupy i powróciå po chwili z przyrzeczonę skórę. Rozstali siÅ w przyjacielskiej zgodzie, ×ciskajęc sobie dåonie. Po Templtonie rozeszåa siÅ juž wie׏ o oporze stawianym wåadzy przez Bumpo. Gromadki ludzi zbieraåy siÅ na ulicach wypytujęc o szczegóåy zaj×cia. Przybycie Kirby ze skórę jelenia nie pozostawiåo žadnego powodu do rewizji, bÅdęc dostatecznym ×wiadectwem winy. Uspokoili siÅ wreszcie mieszka„cy osady i rozeszli siÅ po domach, opowiadajęc sobie o cudownym niemal uratowaniu córki sÅdziego przez tegož Nataniela Bumpo. Rozdziaå XV~ Oliwier opuszcza~ dom sÅdziego Templa Zaraz po strasznym wypadku w lesie, Edwards wpadå przeražony do mieszkania sÅdziego i z niezwykåę u niego serdeczno×cię poczęå wyraža ojcu Elžuni swę rado׏ z powodu szczÅ×liwego ocalenia. - DziÅkujÅ ci, mój Oliwierze - rzekå Temple wzruszony - nie jestem w stanie opowiedzie ci nawet o tej okropnej scenie, starajmy siÅ o niej zapomnie! PójdŽmy do Elžuni, Ludwika bowiem juž powróciåa do ojca. Oliwier skorzystaå chÅtnie z zaproszenia, z takim zapaåem i szczero×cię okazywaå swe wspóåczucie, že Elžunia zdumiona byåa, a oziÅbåo׏ jej zupeånie jako× siÅ rozwiaåa. Måody czåowiek gawÅdziå czas dåužszy z ojcem i córkę, nastÅpnie o×wiadczyå, že musi pój׏ do Grantów, aby dowiedzie siÅ o zdrowie Ludwiki. Powracajęc wåa×nie z tej wizyty, Oliwier spotkaå adwokata Lippeta, który mu opowiedziaå o zatargu Dulitla z Bumpo i zbrojnym oporze wobec wåadzy. Oliwier ogromnie zaniepokoiå siÅ losem swego starego przyjaciela i po×pieszyå do domu sÅdziego, chcęc rozmówi siÅ w tej sprawie. Beniamin oznajmiå, že Temple jest zajÅty z tym "przeklÅtym korsarzem" Dulitlem, co to jest i cie×lę, i architektem, i jakim× tam urzÅdnikiem, który w gruncie rzeczy nic nie umie, a tylko zawsze co× niedobrego knuje. Gadatliwy staruszek miaå ochotÅ opowiada co× jeszcze, ale Oliwier zapytaå czy nie mógåby zobaczy siÅ zaraz z pannę Temple w wažnej sprawie. - Jest w salonie - odrzekå Beniamin. - Powiadam panu ten Bumpo to zacny czåek! Ocaliå nam panienkÅ. Može liczy na moję pomoc na lędzie i na morzu! - DziÅkujÅ w jego i swoim imieniu - odpowiedziaå Oliwier, ×ciskajęc rÅkÅ starego oryginaåa - možemy kiedy× potrzebowa twojej przyjaŽni i oznajmimy ci o tym. Beniamin skåoniå siÅ z wielkę powagę, po czym otworzyå drzwi do salonu. - Pozwól pani, že zajmÅ jej chwilÅ czasu - rzekå Oliwier witajęc ElžuniÅ, na twarzy której båysåo zadowolenie. - Ach, to pan, panie Edwardsie - odpowiedziaåa uprzejmie - niechže mi pan opowie jak siÅ czuje Ludwinia po tym strasznym przej×ciu? - Bardzo dobrze - odpowiedziaå Oliwier, zajmujęc wskazane sobie miejsce. - DziÅkowaåa mi serdecznie za odwiedziny. Mówili×my jeszcze o szczegóåach wypadku; serce mi siÅ ×ciskaåo såyszęc to wszystko! - Przyjaciel pana, Bumpo, zostaå odtęd moim przyjacielem - rzekåa Elžunia. - Chciaåabym mu cho w czÅ×ci odwdziÅczy siÅ za to, co uczyniå dla mnie. Može mi pan zechce såužy dobrę radę? - Bardzo chÅtnie - zawoåaå žywo Oliwier. Otóž može nie jest jeszcze wiadomym pani, že Natty uchybiå prawu zabijajęc jelenia wåa×nie dzi× rano. Byåem tež po czÅ×ci wspólnikiem jego winy. Ojciec pani kazaå przeszuka jego mieszkanie... - Wiem, wiem - przerwaåa Elžunia - jest to formalno׏, która žadnych zåych skutków nie pocięgnie za sobę. Odpowiem panu tym samym pytaniem, jakie mi pan zadaå niedawno. Czy tak dåugo przebywajęc z nami nie mogåe× jeszcze nas pozna?... Sędzi pan, že pozwolimy, aby czåowiek, któremu zawdziÅczam ocalenie, zostaå wtręcony do wiÅzienia? Wszystko jest juž przewidziane i uåožone. - Zdejmuje mi pani ciŞar z serca! - zawoåaå Oliwier rado×nie. - Zatem nie grozi mu žadne niebezpiecze„stwo? - Ojciec potwierdzi wnet moje såowa - odparåa Elžunia, patrzęc z gåÅbokim uczuciem na wchodzęcego Templa. Twarz jego jednak byåa mocno zasÅpiona, wreszcie rzekå ze smutkiem w gåosie: - Nasze plany zawiodåy, opór Nattiego odebraå nam možno׏ udzielenia mu pomocy. BÅdzie zmuszony ponie׏ skutki swego nierozwažnego postÅpowania. - A jaka czeka go kara? - zapytaå Oliwier z niepokojem. - Wszystkie okoliczno×ci muszę by dokåadnie wyja×nione i wówczas dopiero bÅdÅ mógå wyda osęd. W každym razie, pomimo caåej wdziÅczno×ci dla Bumpa, muszÅ postępi tak, jak nakazuje prawo. Nie chcÅ, aby mnie spotkaå zarzut, že osåaniam swę powagę wybawcÅ mego dziecka. - Któž by wętpi ×miaå o sprawiedliwo×ci sÅdziego Templa - rzekå Edwards z pewnę goryczę. - Ale czyž podeszåy wiek Nattiego i nieznajomo׏ prawa nie mogę by uwzglÅdnione? - Mogę zmniejszy winÅ, lecz nie usprawiedliwia w zupeåno×ci. Przyznaj pan, czy podobna byåoby žy w spoåecze„stwie, w którym wolno odpowiada wystrzaåem na wezwanie wåadz sędowych? W jakimže celu zaludniåem pustyniÅ osadnikami, rozszerzyåem cywilizacjÅ? Aby wytÅpi samowolÅ. - Gdyby panu udaåo siÅ utemperowa drapiežno׏ pantery, która przed kilku godzinami zagražaåa žyciu Elžbiety, rozumowanie pana sÅdziego byåoby stosowniejsze do okoliczno×ci! - Panie Edwardsie! - krzyknÅåa Elžunia w obawie, by ojciec nie poczuå siÅ dotkniÅty. - Przebaczam panu tÅ uwagÅ, znajęc przyjaŽ„, jaka åęczy pana z Nattym - odrzekå sÅdzia z godno×cię - wiem, že to ten fakt jest przyczynę nazbyt porywczego sędu pana. - O tak, jestem szczerym przyjacielem Nattiego i chlubiÅ siÅ tym - zawoåaå Oliwier - prostak to nieokrzesany, lecz zdanie jego o ludziach jest trafne. Ma przy tym zåote serce, serce za które možna przebaczy tysięce uchybie„. Nigdy nie opu×ci przyjaciela w zåej doli - dodaå z naciskiem. - Tak, jest to bezwzglÅdnie charakter prawy, przyznajÅ to, chociaž nie miaåem szczÅ×cia cieszy siÅ jego wzglÅdami; každym czynem i såowem staraå siÅ zawsze mnie odpycha od siebie, ale znosiåem to jego postÅpowanie jako dziwactwo starca, a gdy wypadnie mi sędzi za popeånione przestÅpstwo... - PrzestÅpstwo?... - zawoåaå Edwards, a oczy jego zabåysåy ogniem... - Czy možna nazwa przestÅpcę tego, który nie chciaå wpu×ci do siebie nikczemnego natrÅta? Je×li jest wina, to z pewno×cię nie z jego strony. - A z czyjej, mój panie? - odparå sÅdzia, spoględajęc z ukosa na måodzie„ca držęcego ze wzruszenia. Caåę siåę woli powstrzymywaå siÅ Oliwier, aby nie wybuchnę, ale ostatnie pytanie sÅdziego wyprowadziåo go z równowagi. - Z czyjej?... - krzyknęå popÅdliwie. - I pan mnie o to pytasz? Czyž nie odnajdujesz pan odpowiedzi we wåasnym sumieniu? Spójrz pan na tÅ rozlegåę dolinÅ, na jezioro i przepyszne góry, zapytaj pan wåasnego serca czyje one sę, do kogo prawnie powinny naleže? Czy Natty i Mohikanin nie såusznie uwažaję pana za tego, który przywåaszczyå sobie cudze mienie? SÅdzia såuchaå måodzie„czego wybuchu ze spokojnym zdumieniem. Elžbieta przeražona chciaåa wtręci jakie× såowo, ale ojciec daå znak, aby nie mieszaåa siÅ do rozmowy i rzekå stanowczym tonem: - Zapomina pan z kim mówi! Powiadaję, že jeste× potomkiem dawnych wåa×cicieli tego kraju, ale jako czåowiek wyksztaåcony pojmuje pan chyba, že te ziemie zostaåy nabyte przez biaåych w sposób legalny. To, co posiadam, zdobyåem uczciwę pracę. Daåem panu miejsce w mym domu, ale nadal mieszka pod jednym dachem nie možemy. PrzejdŽmy do mego gabinetu, wypåacÅ panu naležno׏, po czym opu×cisz mój dom. Nietaktowne zachowanie pana postaram siÅ wykre×li z pamiÅci. Oliwier staå jak wryty, gdy sÅdzia opu×ciå pokój; po czym zwróciå siÅ do Elžuni siedzęcej na sofie z gåowę zwieszonę na piersiach i twarzę ukrytę w dåoniach. - Panno Elžbieto - szepnęå Oliwier zåamanym gåosem - zapomniaåem siÅ, uniosåem jak szaleniec! Dzi× jeszcze muszÅ stęd odej׏, ale nie karz mnie pani swym gniewem! Tyle byåo pro×by w jego gåosie, že Elžunia podniosåa gåowÅ, oczy åzę zabåysåy, a twarz okryåa siÅ žywym rumie„cem. - Przebaczam panu - rzekåa wstajęc i postÅpujęc ku drzwiom. - Ojciec mój równiež przebaczy. Nie zna pan nas jeszcze, lecz przyjdzie dzie„, w którym zmienisz pan o nas mniemanie. - O pani zawsze jak najlepszego byåem zdania i nigdy, nigdy nie zmieniÅ - zawoåaå Oliwier z uczuciem, ale Elžunia przerwaåa mu, mówięc: - Jest co× w tej sprawie czego zrozumie dobrze nie mogÅ, ale pomimo tego, co tu zaszåo przed chwilę, zapewnij pan Bumpo, že može liczy na naszę žyczliwo׏ i niech siÅ zbytnio owę karę nie troszczy. A panu, panie Oliwierze, žyczÅ szczÅ×cia. To rzekåszy, wybiegåa szybko z pokoju. Måodzieniec staå jeszcze chwilÅ, jakby zastanawiajęc siÅ, co ma poczę, nastÅpnie, nie zachodzęc juž wcale do gabinetu sędziego udaå siÅ po×piesznie do chaty starego strzelca. Rozdziaå XVI~ UwiÅzienie Nataniela Bumpo W nocy Ryszard powróciå do Templtonu bardzo zadowolony z wyprawy, poniewaž udaåo mu siÅ schwyta kilku faåszerzy monet, ukrywajęcych siÅ po lasach. SkrÅpowanych przestÅpców szeryf osadziå w wiÅzieniu, po czym udaå siÅ prosto do mieszkania sÅdziego. Juž byåo po póånocy i wszyscy spali, tylko Beniamin czuwaå i ze ×wiecę w rÅku wyszedå na spotkanie Ryszarda. - Co såycha? - zapytaå przybyåy. - Dužo nowin, wszystko znajdzie pan szeryf tu zapisane - odrzekå Beniamin, wskazujęc na tabliczkÅ szyfrowę. Pomysåowy Ryszard Jones miaå zwyczaj prowadzenia dziennika, w którym notowaå wszelkie wydarzenia zaszåe nie tylko w domu sÅdziego, ale i w miasteczku. Zwracaå tež szczególnę uwagÅ na zmiany pogody, a nawet kierunek wiatru. Podczas nieobecno×ci szeryfa Beniamin obowięzany byå dostarcza owych notatek, z których nastÅpnie Ryszard czerpaå potrzebne dla siebie wiadomo×ci i wpisywaå do dziennika. Poniewaž Beniamin nie byå biegåy w pisaniu, szeryf wynalazå szereg umówionych znaków, które Ben Pompo dopeåniaå niezgrabnymi rysunkami. Ryszard zabraå siÅ do odcyfrowywania niezrozumiaåych hieroglifów. - Co maję oznacza te maåpy i szczury? - zapytaå. - To nie maåpy, ale figury - odrzekå Ben Pompo z powagę. - Po lewej stronie panna Temple, a po drugiej panna Grant. - Cóž one robię w moim dzienniku? - badaå szeryf. - Stoję naprzeciw pantery, która im zagrodziåa drogÅ. Niesåusznie nazwaå pan ję szczurem. A to biedny Braw, który zginęå ×miercię bohaterskę, jak jaki admiraå walczęcy za króla i ojczyznÅ. A tamta osoba... - Chcesz powiedzie raczej: to straszydåo. - Wydaje mi siÅ, že jeszcze nic podobniejszego w moim žyciu nie narysowaåem! - zapewniaå Beniamin. - To, panie szeryfie, jest Natty Bumpo, który zabiå panterÅ, tÅ samę, co zagryzåa Brawa i chciaåa rzuci siÅ na naszę panienkÅ. Ryszard, nie patrzęc juž na dziwaczne rysunki swego ulubie„ca, poczęå wypytywa o szczegóåy wypadku. NastÅpnie uwagÅ jego zwróciåa ilustracja, której nie možna byåo w žaden sposób bez pomocy Ben Pompa zrozumie. - Nie poznaje pan, panie szeryfie? - dziwiå siÅ Beniamin, Przeciež to pan sÅdzia wojuje z panem Edwardsem. - Co pobili siÅ? adny przykåad dla osadników! Alež do licha! WiÅcej wypadków przytrafiåo siÅ, jak widzÅ, w cięgu póåtorej doby, niž przez sze׏ miesiÅcy! - Nie doszåo do bijatyki, sko„czyåo siÅ na pociskach såów, rzucanych wzajemnie. - Bez wętpienia poszåo o kopalniÅ - zauwažyå Ryszard, zaprzętniÅty wcięž jednę my×lę. - Bro„ Bože, nie chodziåo o žadnę kopalniÅ. Ten znaczek to kotwica, jako že måody czåowiek zerwaå siÅ z kotwicy i popåynęå w ×wiat. - Jak to? Edwards wynióså siÅ z domu? - Tak jest, wynióså siÅ. Nowe wypytywania dopomogåy szeryfowi dociec przyczyny nieporozumienia, chodziåo o Nataniela, który popeåniå bezprawie i stawiå opór wåadzy. Szeryf, pomimo spóŽnionej pory wyruszyå w stronÅ wiÅzienia, bÅdęcego zarazem posterunkiem policyjnym. Chciaå zaskoczy starego strzelca w jego le×nej siedzibie, aresztowa i odprowadzi do wiÅzienia. Wszystko zostaåo uåožone. Cisza nocy sprzyjaåa zamiarom, Ryszard oczekiwaå zebrania siÅ policjantów nad jeziorem. Krzyknęå: "naprzód" i pobiegå ku chatce Bumpa, zdumiony, že nie såyszy szczekania psów; podwåadni przybyli równiež na miejsce, wysuwajęc siÅ z ukrycia, ale zamiast chaty dostrzegli tylko zgliszcza i gdzieniegdzie dogasajęce påomienie. Stali tak w milczeniu, szeryf nie byå zdolny nawet såowa wymówi, zåy okrutnie, že mu siÅ jego plany nie powiodåy. Nagle dostrzegå wysokę posta pochylonę nad zgliszczami i rozdmuchujęcę tlęce gåownie. Przy blasku ognia poznaå sczerniaåę twarz Nataniela. - Czego chcecie od bezdomnego starca? - zapytaå prostujęc siÅ. - Czterdzie×ci lat mieszkaåem pod tym dachem, wolaåem spali chatÅ, aniželi pozwoli na przetrzęsanie jej obcymi rÅkami! Goryczę napeånili×cie moje serce!... Jestem jeden, a was kilku. Je×li taka jest wola Boža, czy„cie ze mnę co siÅ wam podoba! Wszyscy cofnÅli siÅ, przejÅci wspóåczuciem dla nieszczÅsnego starca. Siwe wåosy zwisaåy mu nad czoåem, staå bezradny i zbolaåy. Ryszard zbližyå siÅ do niego i poczęå tåumaczy siÅ, že zmuszony jest speåni przykry obowięzek i aresztowa go do czasu, až sęd wyda na„ wyrok. Straž zaczÅåa siÅ skupia i otoczywszy Nattiego powiodåa do wiÅziennego gmachu. Rozdziaå XVII~ Pod prÅgierzem Budynek, w którym mie×ciå siÅ sęd w Templtonie byå drewniany, na dole urzędzono cele dla aresztantów, a na górze salÅ, gdzie wydawano wyroki. Liczny zastÅp ciekawych przyględaå siÅ zwykle temu widowisku. Tego wåa×nie dnia, a byåo to w sierpniu, sęd miaå do rozpatrzenia do׏ sporę ilo׏ róžnych spraw mniejszej i wiÅkszej wagi. Dwie godziny trwaåy juž narady. SÅdzia Temple na czele dwunastu obywateli przysiÅgåych rozpatrywaå podane mu akty oskarženia. Wreszcie przyszåa kolej na sprawÅ Nataniela Bumpo, zwanego Skórzanę Po„czochę, Kosmatym Kamaszem, Sokolim Okiem, wszystkie te nazwy wymieniono kolejno. Stary strzelec zajęå miejsce na åawie oskaržonych. Rozględaå siÅ z pewnym zaciekawieniem po sali sędowej, której dotęd nie znaå wcale. Oczy wszystkich byåy na niego zwrócone. Zarzucano Nattiemu dwa wykroczenia. Po pierwsze obraženie Hirama Dulitla podczas peånienia obowięzków urzÅdowych; po wtóre zagroženie wystrzaåem drwalowi Billy Kirby wziÅtemu przez Hirama do pomocy. - Czy oskaržony przyznaje siÅ do winy? - pytaå sÅdzia dono×nym, urzÅdowym tonem. - Nie jestem winien - odpowiadaå Bumpo - mogÅ to powiedzie z najczystszym sumieniem. Ale przyznajÅ, že daåbym siÅ raczej zabi, niž wpu×ci wdzierajęcego siÅ przemocę do mojej chaty. Hiram Dulitl, przywoåany na ×wiadka staraå siÅ przedstawi caåe zaj×cie w najniekorzystniejszym dla obwinionego ×wietle. Adwokat Lippet, obro„ca Bumpa, zadaå zrÅcznie parÅ pyta„, które zmieszaåy oskaržyciela. KrÅtactwa Dulitla wszystkim mocno siÅ nie podobaåy. Prokurator žędaå skazania oskaržonego, wówczas sÅdzia Temple zwróciå siÅ do przysiÅgåych z zapytaniem, czy Hiram Dulitl miaå prawo ucieka siÅ do užycia siåy, aby wej׏ do mieszkania obywatela wolnego kraju? PrzysiÅgli jednomy×lnie wygåosili swe zdanie, že oskaržony jest niewinny. Bumpo såuchaå, przyględaå siÅ, wreszcie, gdy mu sÅdzia powiedziaå, že jest zwolniony od pierwszego zarzutu, u×miechnęå siÅ rado×nie i zamierzaå juž opu×ci åawÅ oskaržonych, ale adwokat szepnęå mu co× na ucho. Usiadå wiÅc znowu, odrzuciwszy w tyå swe siwe wåosy. - PrzystÅpujemy do odczytania drugiego aktu oskarženia - powiedziaå sÅdzia. Prokurator przedstawiå zarzut groženia wystrzaåem såudze sędowemu wysåanemu dla wykonania rozkazu. - Podobny postÅpek - dodaå - okre×la oskaržonego jako zuchwaåego, gwaåtownego i chciwego krwi ludzkiej. Stary strzelec žachnęå siÅ. - To kåamstwo, prawdziwe kåamstwo. Nie walczyåem nigdy nawet przeciw bezbronnemu nieprzyjacielowi! - Bumpo, czy przyznajesz siÅ, že wymierzyåe× fuzjÅ do Billy Kirby? - zapytaå sÅdzia. Natty roze×miaå siÅ bezgåo×nym ×miechem otwierajęc szeroko usta i wskazujęc palcem na drwala. - Czy Billy staåby teraz zdrów i caåy na tym miejscu, gdybym do niego mierzyå? Billy sam to przyzna. Moja strzelba nie chybia! Prawda Billy? - A wiÅc nie przyznajecie siÅ do winy? - podsunęå szybko obro„ca, chcęc powstrzyma klienta, który mógåby powiedzie jakie niepotrzebne såowo. - Nie przyznajÅ siÅ! - odrzekå Natty. RozpoczÅåy siÅ jeszcze badania Kirby, Jotama i Dulitla. Kiedy Billy Kirby powiedziaå, že od chwili, gdy Natty zastrzeliå goåÅbia w locie uznaje go za najlepszego strzelca w okolicy, miåo׏ wåasna starego Bumpo zostaåa mile poåechtana. Wycięgnęå rÅkÅ do drwala, którę Billy u×cisnęå goręco. Lippet z rado×cię widziaå ten gest porozumienia pomiÅdzy ×wiadkiem oskarženia i obwinionym. - Czy zako„czyli×cie zgodę wasze spory na miejscu zaj×cia? - zapytaå drwala. - A dlaczego miaåbym siÅ z nim kåóci - odpowiedziaå Billy. - Nataniel oddaå mi skórÅ jelenia. - Nie zamierzaåe× wnosi skargi na Bumpa? - A po co, kiedy mu wcale Žle nie žyczÅ. To tylko pan Dulitl czuå siÅ mocno uražony. Zdawa by siÅ mogåo, že sprawa wziÅåa jak najlepszy obrót dla obwinionego. Lippet triumfowaå, ale prokurator potrafiå ze swego punktu widzenia w tak czarnych kolorach przedstawi caåe zaj×cie, že przysiÅgli uznali za stosowne uzna winÅ Bumpo i dla przykåadu ukara go wedåug odpowiedniego paragrafu prawa. SÅdzia odczytaå wyrok skazujęcy obywatela Nataniela Bumpo na stanie w cięgu godziny pod prÅgierzem na placu publicznym, odsiedzenie miesięca w wiÅzieniu i zapåacenie stu dolarów kary. Ze wzglÅdu na podeszåy wiek uwolniono go od chåosty, którę prawo w podobnych wypadkach zaleca stosowa. - A skędže, na miåy Bóg, wezmÅ tyle pieniÅdzy? - zawoåaå Bumpo ze zdumieniem. - Ježeli mnie zamkniÅcie, nie bÅdÅ w stanie zarobi upolowaniem zwierzyny, wszak nie wypåacili×cie mi nagrody za zabicie pantery. Oddam wszystko, ale nie pozbawiajcie mnie widoku lasów i nieba! Daåem ci kiedy×, panie sÅdzio, go×cinÅ w mojej chacie, przyrzędziåem piecze„ z jelenia. Nie uwažaåe× wówczas zabicia jelenia za wystÅpek! Dužo zåego mówię ludzie o tobie, panie sÅdzio Temple, ale ja nie wierzÅ, aby× dozwoliå ukara tak biednego starca za to, že siÅ broniå! Pu×cie mnie, za dåugo juž tu siedzÅ w×ród tåumu, muszÅ wraca do lasu! SÅdzia zdawaå siÅ stacza ciŞkę walkÅ z sobę, wreszcie rzekå: - OdprowadŽcie wiŎnia pod prÅgierz! W tejže chwili staåa siÅ rzecz zgoåa niespodziewana. Beniamin ukazaå siÅ na sali, przecisnęå siÅ przez tåum i stanęwszy jednę nogę na oknie, drugę oparå na porÅczy åawki. Wydobyå z kieszeni skórzany woreczek i daå znak, že chce mówi. - Oto jest trzydzie×ci piŏ piastrów hiszpa„skich - rzekå, zwracajęc siÅ do sÅdziego. - OfiarujÅ je jako åadunek dla tego starego statku, zwanego Bumpo. Przyjmijcie to jako pierwszę ratÅ naležno×ci, pozwólcie mu žeglowa, a jestem przekonany, že odda wszystko czego žęda prawo. Wszyscy byli zdumieni niesåychanie, zrobiå siÅ gwar na sali, wiÅc szeryf stuknęå w stóå ko„cem paåasza i krzyknęå groŽnie: - Cisza! - Trzeba sko„czy z tym - powiedziaå sÅdzia mocno wzruszony. - Niech straž odprowadzi wiŎnia pod prÅgierz, a pisarz niech obwie×ci rozpoczÅcie innej sprawy. Wyprowadzono starego strzelca z sali. Nie opieraå siÅ, szedå w milczeniu, z gåowę zwieszonę na piersi. Tåum po×pieszyå, aby przyjrze siÅ ciekawemu widowisku. Kara prÅgierza polegaåa na usadowieniu skazanego pod grubym såupem, przy czym kåadziono mu nogi w dyby. Såup byå wbity nie opodal wiÅzienia, tworzyå cztery ×cianki, žeby czterech winowajców mogåo w tym samym czasie odby owę karÅ. Natty usadowiå siÅ i czekaå až mu skrÅpuję nogi. Beniamin zajęå miejsce obok niego pod prÅgierzem. - Jakie to gåupstwo wciska želazne obrÅcze na nogi czåowieka, jak na beczkÅ! - zawoåaå wzruszajęc ramionami... - Co to za kara wetknę nogi w dziurÅ, a potem siedzie godzinÅ i odpoczywa sobie! Zupeånie ×mieszna rzecz! - Wcale to nie ×mieszne, je×li siedemdziesiÅcioletniego starca wystawiaję na widok tych gapiów, co siÅ tam tåoczę i patrzę jak na dzikiego zwierza! - odparå Bumpo ponuro. Beniamin prosiå, aby jego równiež zakuto w dyby. - Alež panie, cóž znowu, nie miaåem rozkazu... - mówiå pachoåek. - Ja wåa×nie kažÅ! Któž ma wiÅksze prawo nad moimi nogami ode mnie? Rób, co ci mówiÅ. ChcÅ siedzie obok tego zacnego czåowieka - mówiå Beniamin. - Wszystko to fraszka, kochany panie! - zwróciå siÅ do stražnika. - Znaåem na statku wielu najzacniejszych ludzi, których jednak przywięzywano do wielkiego masztu za to jedynie, že zapomnieli o wypitej poprzednio porcji grogu i powtórnie stanÅli do podziaåu. Jeste× teraz, mój kochany Bumpo, niby statek na morzu podczas wielkiej ciszy! Najlepszy žeglarz nic wtedy nie može poradzi, ale to nie trwa dåugo. Powiadam ci, Skórzana Po„czocho, jak žy pragnÅ, tak ciÅ nie opuszczÅ i jak nam tylko pozwolę podnie׏ kotwicÅ, popåynÅ razem z tobę na bobry. Nataniel u×miechnęå siÅ smutno i rzekå: - Nawykli×cie do przebywania pomiÅdzy ludŽmi i trudno byåoby wam przyzwyczai siÅ do lasu. - Je×li jestem czyim przyjacielem, to juž do grobowej deski! Ale wiesz - dodaå Beniamin - že zaczynam czu zdrÅtwienie w nogach. Czy nie dobrze byåoby nam pokrzepi siÅ jakim napojem? Bumpo siedziaå z gåowę pochylonę i nic nie odpowiadaå, zatopiony w drÅczęcych rozmy×laniach. Beniamin milczenie swego sęsiada uwažaå za zgodÅ, wydobyå wiÅc z kieszeni skórzany worek z pieniÅdzmi i spojrzaå na otaczajęcych, szukajęc wzrokiem kogo by posåa do oberžy Hollisterów. W tym czasie wåa×nie Hiram Dulitl wraz z Jotamem, wyszli z sędu. Hiram zbližyå siÅ do prÅgierza z wyraŽnym zamiarem nasycenia zemsty widokiem udrÅki starego strzelca. Spotkawszy siÅ jednak z jego spojrzeniem peånym pogardy, odwróciå szybko gåowÅ. Beniamin schowaå worek do kieszeni i szerokę dåonię pochwyciå Hirama za nogÅ, ×cisnęå mocno jak obcÅgami, po czym korzystajęc z dogodnego poåoženia i niezwykåej siåy, cisnęå nim o ziemiÅ, mówięc szyderczo: - Ach ty, pyszny statku korsarski, co pod róžnymi påywa banderami! Nie do׏ ci byåo usidli tego zacnego starca, ale przyszedåe× jeszcze napa׏ wzrok jego poniženiem! Ta oto piÅ׏ ciŞej na ciebie spadnie, niž måot na kowadåo. - Uderz, je×li masz ×miaåo׏ - odpowiedziaå Hiram - a ja ciÅ kažÅ... WiÅcej juž nie mógå wykrztusi, gdyž Beniamin lewę rÅkę zdusiå go za gardåo, prawę za× waliå z caåej siåy po gåowie. Powstaå straszny zamÅt w×ród ×wiadków tej sceny. Jedni uciekali z obawy, by ich nie podejrzewano o udziaå w bójce i nie cięgano po sędach, inni cisnÅli siÅ bližej, robięc tåok i zamieszanie. W tym momencie nadbiegå zadyszany szeryf i poczęå ubolewa nad niezgodę powstaåę pomiÅdzy dwoma najbardziej ulubionymi przez niego ludŽmi, miaå bowiem zarówno do Beniamina, jak do Hirama szczególnę såabo׏; a ten ostatni krzyczaå wåa×nie rozpaczliwie: - Na pomoc, panie szeryfie, na pomoc! Ukarzcie tego zuchwaåego napastnika. - Beniaminie, w jaki sposób tu trafiåe×? Miaåem ciÅ zawsze za takiego spokojnego czåowieka - strofowaå go szeryf. Hiram, wyrwawszy siÅ z želaznych ręk Ben Pompa, stÅkaå i wyrzekaå, domagajęc siÅ niezwåocznego ukarania. Ryszard musiaå stanę w obronie poturbowanego mocno urzÅdnika, a že wåa×nie godzina kary Bumpa dobiegaåa ko„ca, szeryf zarzędziå odprowadzenie Beniamina razem ze starym strzelcem do wiÅziennej celi. Przez resztÅ dnia Ben Pompo zajÅty byå przyjmowaniem odwiedzajęcych, którzy rozmawiali z nim przez kratÅ, gdyž znany w caåym Templtonie cieszyå siÅ ogólnę žyczliwo×cię. Bumpo przechadzaå siÅ po celi w milczeniu, z gåowę pochylonę na piersi. Nad wieczorem przyszedå Oliwier i dåugo rozmawiaå ze swym starym przyjacielem, który siÅ pod wpåywem såów måodzie„ca trochÅ uspokoiå. Billy Kirby bawiå najdåužej pod oknem wiÅziennym i okoåo ósmej godziny wieczorem odnióså wypróžnionę wraz z Beniaminem flaszkÅ do "œmiaåego Dragona". Wówczas Bumpo zakryå okno derkę, ažeby natrÅci nie zaględali wcięž do wnÅtrza i nie zakåócali spokoju, po czym obaj wiŎniowie uåožyli siÅ do snu. Rozdziaå XVIII~ Ucieczka Bumpa i Beniamina~ z wiÅzienia W tym samym czasie sÅdzia Temple przechadzaå siÅ z córkę i z pannę Grant po topolowej alei prowadzęcej do jego domu. - Nikt åatwiej od ciebie nie potrafi uåagodzi tego wzburzonego umysåu - mówiå sÅdzia - lecz staraj siÅ usprawiedliwi wyrok, pamiÅtaj o tym, že ×wiÅto׏ prawa powinna by szanowana. - Trudno, mój ojcze, abym przyznawaåa såuszno׏ prawu, które skazaåo Nattiego na wiÅzienie za rzecz tak båahę. - Ubliženie wykonawcom prawa jest wielkim przestÅpstwem, moje dzieciÅ, a cóž by powiedziano o mnie, gdybym okazaå pobåažanie jedynie przez wdziÅczno׏ za to, že Bumpo ocaliå ci žycie? - Rozumiem caåę trudno׏ twego poåoženia, mój ojczulku - mówiåa Elžunia - ale jestem gåÅboko przekonana, že stary strzelec nic nie zawiniå, a natomiast za winnych uwažam tych, którzy go prze×laduję. - A zatem i sÅdziego Templa?... - rzekå ojciec ze smutnym u×miechem. - O nie! nie!... Ale nie pytaj mnie wiÅcej, czekam na twe rozkazy i biegnÅ je wykona niezwåocznie. - IdŽ wiÅc, dziecko drogie, i nim zamknę wiÅzienie, zanie× to na pociechÅ swemu wybawcy, by miaå czym zapåaci karÅ. To mówięc sÅdzia wrÅczyå Elžuni dwie×cie dolarów i kartkÅ, na mocy której miaå ję wpu×ci odŽwierny. Elžunia z rado×cię chwyciåa podany woreczek i razem z Ludwinię udaåy siÅ szybkim krokiem w stronÅ wiÅziennego gmachu. Zmierzch zapadaå, na ulicach miasteczka panowaåa zupeåna cisza. Dopiero w pobližu wiÅzienia przyjacióåki dostrzegåy wóz z sianem zaprzŞony w parÅ woåów, podęžajęcy w tÅ samę co one stronÅ. Obok wozu szedå woŽnica stępajęcy ciŞkim krokiem jak gdyby byå bardzo znužony. Zatrzymaå wóz w pobližu wiÅzienia i rzuciå woåom więzkÅ siana, Elžunia wymijajęc go, spojrzaåa mimo woli i z wielkim zdumieniem rozpoznaåa Oliwiera w przebraniu woŽnicy. - To pan? - Pani tu? Okrzyk jednocze×nie wyrwaå siÅ z ust obojga. - I panna Ludwika równiež?... Przepraszam, že nie zauwažyåem od razu. Panie wybraåy siÅ na spacer w tÅ stronÅ?... - Idziemy do wiÅzienia - odrzekåa Elžunia - musimy zobaczy Nattiego, ježeli pan tež do niego idzie, prosimy o chwilÅ cierpliwo×ci. - BÅdÅ czekaå jak dåugo pani rozkaže - odpowiedziaå Oliwier. - Czy mogÅ prosi, aby panie nie mówiåy nikomu, že tu jestem? - Može pan by pewny, že go nie zdradzimy - szepnÅåa Elžunia. OdŽwierny nie okazaå wcale zdziwienia, widzęc przybyåe; ogólnie wiedziano, že Bumpo wybawiå dziewczÅta od ×mierci, wiÅc ich troskliwo׏ o starego strzelca wydaåa siÅ stražy zupeånie naturalna. Elžunia z Ludwinię szåy korytarzem poprzedzane przez stražnika, który obróciå klucz w zamku wiÅziennej celi, drzwi jednak nie otworzyåy siÅ od razu. - Baczno׏! Kto idzie? - odezwaå siÅ Beniamin. - Idę osoby, które rad bÅdziesz powita - odpowiedziaå stražnik. - Ale co zrobili×cie z zamkiem? Nie možna otworzy. - ZagwoŽdziåem armatÅ, ažeby nieprzyjaciel nie mógå jej przeciw nam užy. Niechby tu wszedå Dulitl, miaåby siÅ z pyszna, ale wiem, že dzi× nie wstanie, dobrze go poturbowaåem - chichotaå Beniamin za drzwiami. - Juž usuniÅte zawady, proszÅ wej׏ teraz. Po piciu razem z przyjacióåmi, którzy go caåy dzie„ nawiedzali, wyględaå, mówięc jego stylem, "jak maszt okrÅtu burzę miotany". Ujrzawszy swę måodę panię, oparå siÅ plecami o mur, žeby nie straci równowagi i u×miechnęå siÅ z niezmiernym zadowoleniem. Stražnik zwróciå siÅ do niego surowo: - Za psucie zamków možna dosta na rÅce obręczki. CiŞko bÅdzie dŽwiga!... To rzekåszy, postawiå ×wiecÅ na stole i oznajmiå pannom, že za kwadrans, to jest o dziewiętej, musi zamknę wiÅzienie. Po odej×ciu stražnika, Elžunia podeszåa do Bumpa i powitaåa go žyczliwie. - PrzychodzÅ spåaci dåug wdziÅczno×ci - rzekåa z žywo×cię, kåadęc woreczek na stole. - Ach, jak to siÅ Žle staåo, že nie pozwolili×cie przeszuka mieszkania! Nie byåoby powodu do tej caåej awantury i przykro×ci, jakie was spotkaåy! - Sędzi pani, že mogåem wpu×ci do siebie te jaszczurki? - oburzyå siÅ Bumpo. - Nigdy! Mogę sobie grzeba w zgliszczach i popiele ile im siÅ tylko podoba. Nie przeszkadzam. - ChatÅ odbudujemy, obszerniejszę i wygodniejszę niž tamta. Sama nad tym bÅdÅ czuwa - zapewniaåa Elžunia. - Panienko droga! Czy masz sposób wskrzeszenia tego co umaråo? - szepnęå Natty zaåamanym gåosem. - Czy pojmujesz, co znaczy utraci kęt, gdzie siÅ czterdzie×ci lat przežyåo? Te rzeczy, na których przez caåe žycie wzrok spoczywaå? Jeste× jeszcze bardzo måoda, panno Elžbieto, ale Bóg nic doskonalszego nad ciebie nigdy nie stworzyå! Miaåem my×l jednę, pewnę nadziejÅ, która by siÅ mogåa speåni, lecz teraz wszystko sko„czone, po tym, co zaszåo... Elžunia zapåoniåa siÅ nagle, jakby wyczuwajęc my×l starca. Ludwinia ocieraåa oczy zroszone åzami. - O chatce wcięž bÅdÅ my×le postaram siÅ žeby jak najprÅdzej byåa gotowa - mówiåa Elžunia - by×cie žyli w dostatku i spokoju. - Masz zacne chÅci i zamiary, moja ×liczna panienko - odpowiedziaå Bumpo wzruszony - ale speånienie ich jest zupeånie niemožliwe. Wystawiony raz na wzgardÅ i po×miewisko ludzi nie bÅdÅ w stanie znie׏ ich widoku. - Do licha z nimi i z twoim prÅgierzem! - zawoåaå naraz Beniamin z dobrę minę. - Wyprawa na bobry musi siÅ uda! - Beniaminie proszÅ zachowywa siÅ jak naležy - rzekåa Elžunia z powagę. - Pani jest moim kapitanem, winienem ci posåusze„stwo, panno Elžbieto - beåkotaå Ben Pompo, prostujęc siÅ. Bumpo tymczasem nasåuchiwaå. Daå siÅ såysze jaki× szelest za oknem. - Otóž i moment juž przyszedå - powiedziaå - såyszÅ jak woåy rogami potręcaję o ×ciany wiÅzienne. Musimy siÅ po×pieszy. - A wiÅc czekam rozkazu i podnoszÅ kotwicÅ - zawoåaå Beniamin z dobrę minę. - Wyprawa na bobry musi siÅ uda! Natty spojrzaå na ElžuniÅ wzrokiem åagodnym i zapytaå: - Wszak nie zdradzicie nas? Nieprawdaž? Nie zamierzam uczyni nic zåego, pragnÅ tylko oddycha znowu powietrzem gór i lasów. Kazali mi zapåaci sto dolarów, muszÅ je zarobi jak najprÅdzej, a ten zacny czåowiek obiecaå mi pomoc. - Tak, tak - odrzekå Ben Pompo. - Uzbieramy znacznie wiÅcej, niž na opåacenie kary potrzeba. - Nie my×lcie o ucieczce - zawoåaåa Elžunia - miesięc szybko minie. KarÅ jutro zapåacicie, przyniosåam te pieniędze dla was. Dwie×cie dolarów w zåocie. Natty wzruszyå ramionami. - Co? Miaåbym tu siedzie bezczynnie trzydzie×ci dni i trzydzie×ci nocy? Nie, ani chwili dåužej wytrzyma nie potrafiÅ! Zåoto? - dodaå, bioręc worek z dziecinnę jakę× ciekawo×cię. - Bardzo dawno juž nie widziaåem zåota, jeszcze podczas wojny. To mówięc poczęå przerzuca zåote monety z jednej dåoni na drugę. - Dla mnie te skarby? Za co? - szepnęå zdumiony. - Za co? - powtórzyåa Elžunia. - Czyž nie ocalili×cie nam žycia? To jest drobiazg wobec tego, co wy×cie zrobili! - Powiadaję, že w Dolinie Wi×niowej jest do sprzedania fuzja niosęca dalej niž o sto kroków. Bach! NieŽle byåoby mie takę bro„ na stare lata. Ale - dodaå machnęwszy rÅkę - moja strzelba mnie przežyje, nie warto juž kupowa nowej. Odsunęå woreczek z pieniÅdzmi i zadumaå siÅ chwilÅ. - Zachowajcie te pieniędze, bo gdyby nawet udaåo siÅ wam umknę, przydadzę siÅ z pewno×cię - mówiåa Elžunia, patrzęc ze wspóåczuciem na starego strzelca. - Nie, za nic w ×wiecie nie przyjmÅ - odrzekå Bumpo. - Mam tylko jednę pro×bÅ, aby×, dobra panienko, zechciaåa kupi dla mnie rožek prochu za dwa dolary we francuskim sklepie. Wielka by to byåa dla mnie pociecha. - Bardzo chÅtnie - odpowiedziaåa Elžunia - ale gdziež was mam szuka? - Gdzie? - powtórzyå stary strzelec zamy×lajęc siÅ chwilÅ. - Jutro w poåudnie na górze, tam nad moję chatkę. ProszÅ tylko uwaža, aby proch byå drobnoziarnisty i båyszczęcy, bo taki jest najlepszy. - PrzyjdÅ i przyniosÅ wam proch. DajÅ wam na to såowo. Wtedy Natty, usiadåszy na podåodze, oparå siÅ mocno o kawaåek drewnianej ×ciany poprzednio wypiåowanej i wysunęå na zewnętrz kloc drzewa. Przez ten otwór možna siÅ byåo z åatwo×cię wydosta. Kloc widocznie spadå na poåožone w tym miejscu siano, gdyž nie såycha byåo najmniejszego åoskotu. Elžunia i Ludwinia spojrzaåy na siebie porozumiewawczo. WiÅc to w tym celu Oliwier przebraå siÅ za woŽnicÅ i ulokowaå wóz z sianem w pobližu wiÅzienia. Ucieczka widocznie byåa juž z góry zaplanowana. - PrÅdzej, Ben Pompo, nie ma co drzema, za godzinÅ juž ksiŞyc wschodzi! - mówiå Bumpo. - Wstrzymajcie siÅ chwilÅ - szepnÅåa Elžunia - niechže ucieczka z wiÅzienia nie następi w obecno×ci córki sÅdziego. Zostawcie nam czas do odej×cia. Zaledwie zdęžyåa wypowiedzie te såowa, zapukano do drzwi i stražnik oznajmiå, že wybiåa godzina zamkniÅcia wiÅzienia. Natty pocięgnęå za nogi opartego wcięž o ×cianÅ i kiwajęcego siÅ Beniamina, tak že jego plecy zakryåy otwór, zanim drzwi siÅ otwaråy. - Idziemy juž, idziemy. BędŽcie zdrowi - zawoåaåy dziewczÅta swobodnym tonem. - Drobny i båyszczęcy... - szepnęå Natty, cieszęc siÅ w my×li zapasem prochu, który miaå dosta nazajutrz. Elžunia skinÅåa gåowę i wyszåa szybko wraz z Ludwinię na ulicÅ. Såyszaåy zamykanie za sobę rygli i åa„cuchów, dwie olbrzymie sztaby želazne miaåy zabezpiecza owe zbudowane z drzewa wiÅzienie, o kruchych ×cianach, które tak åatwo daåy siÅ przepiåowa. - Musisz koniecznie wrÅczy panu Oliwierowi te pieniędze dla Nattiego - szepnÅåa Ludwika - mój ojciec równiež daå mi trochÅ grosza dla niego. - Cicho, - odrzekåa Elžunia. - SåyszÅ szelest na sianie. Bože, žeby ich nie przyåapano! Zbližywszy siÅ do miejsca, w którym wóz siÅ zatrzymaå, zobaczyåy Oliwiera i Bumpa zajÅtych wycięganiem Beniamina przez otwór. Zaledwie mógå siÅ w nim zmie×ci. Wydobywszy wreszcie z trudem nie mogęcego juž usta na nogach Ben Pompa, oparli go o ×cianÅ. - Wrzu prÅdko siano do wozu - szepnęå Bumpo do Edwardsa - nie powinni wiedzie jakiego užyli×my sposobu do ucieczki. Jednocze×nie w wiÅzieniu powstaå zamÅt. œwiatåa båysnÅåy. Odsuwano rygle. Nie byåo ani chwili czasu do stracenia. - Musimy zostawi Beniamina, nie ma innej rady - rzekå Edwards. - Niemožliwe! PoåowÅ wstydu prÅgierza mi oszczÅdziå! Za pobicie Dulitla ukarzę go ciŞko. WeŽmiemy go z sobę. - Ale w jaki sposób? - Rzucie go na siano i pognajcie woåy - szepnÅåa Elžunia przechodzęc obok nich. - Doskonaåa rada - odrzekå Oliwier z u×miechem. Wsadzili Ben Pompa na wóz, wetknÅli mu bicz w rÅkÅ i popÅdzili woåy. Sami tymczasem pod osåonę ciemno×ci, dostali siÅ na węskę uliczkÅ prowadzęcę na drugi koniec miasteczka. Cmokajęc i przemawiajęc do woåów Beniamin jechaå powoli wyobražajęc sobie, že podęža na polowanie. Såyszęc krzyki od strony wiÅzienia, gromadka ludzi zabawiajęcych siÅ w oberžy pod "œmiaåym Dragonem" wybiegåa na ulicÅ. Dowiedziawszy siÅ o poszukiwaniu zbiegów, jedni siÅ ×miali, inni wyrzekali na brak dozoru. Najdono×niej brzmiaå gåos pijanego Billy Kirby, który przechwalaå siÅ, že natychmiast odszuka wiŎniów. Nattiego wsadzi do jednej kieszeni, a Ben Pompa do drugiej. Elžunia i Ludwika w kilka minut znalazåy siÅ w topolowej alei i byåy juž bardzo blisko domu, gdy naraz dostrzegåy dwóch ludzi doganiajęcych je z po×piechem. - Natty i Edwards - szepnÅåa Elžunia ×ciskajęc rÅkÅ przyjacióåki. - Prawdopodobnie nie zobaczÅ pani juž nigdy w žyciu - brzmiaå cichy gåos Oliwiera. - DziÅki za wspóåczucie okazane nieszczÅ×liwemu... Ani siÅ domy×lacie, panie, jak wielkie obowięzki wdziÅczno×ci mam dla niego! - Uciekajcie, prÅdzej! - przerwaåa Elžunia. - œpieszcie nad brzeg jeziora, weŽcie czóåno ojca, dopóki jest ciemno dostaniecie siÅ do lasu. Odpowiedzalno׏ za czóåno biorÅ na siebie. - Nie zapomni pani o prochu? - szepnęå Natty. - Niech was obie Bóg båogosåawi za wasze zacne serca - dodaå wzruszony. Oliwier dorzuciå równiež serdeczne såowo požegnania, po czym zniknÅli obaj a przyjacióåki powróciåy do domu. Billy Kirby tymczasem, spotkawszy wóz z sianem, poznaå ze zdumieniem, že to byåy jego wåasne woåy pozostawione przy mostku i przyzwyczajone oczekiwa tam na swego pana, gdy gasiå pragnienie pod "œmiaåym Dragoenm". - Dalej do rudla! - komenderowaå z wysoko×ci napeånionego wozu niezupeånie trzeŽwy Beniamin i, wywijajęc biczem, poczÅstowaå nim Kirbego. - Któž tam u licha wgramoliå siÅ na mój wóz? - krzyczaå drwal oburzony. - Kto? Nie widzisz, maåpo zielona? Sternik kieruje statkiem. Billy Kirby u×miechnęå siÅ z zadowoleniem poznawszy Ben Pompo, którego dobry humor wysoce ceniå. - Gdziež to zamierzacie uda siÅ na moim wozie? - zapytaå Billy. - Zamierzamy naåadowa statek skórami bobrowymi. Ja i Bumpo, rozumiecie? A wiÅzienie hen, tam pozostaåo za nami. Billy wzięå lejce z ręk kiwajęcego siÅ na wszystkie strony Beniamina i szedå przy wozie, kierujęc siÅ ku lasowi. Ben Pompo nie wiedzęc juž o Božym ×wiecie zachrapaå mocno, zwaliwszy siÅ na siano. Billy nie domy×laå siÅ nawet, že to Oliwier takiego mu figla wypåataå i zabraå wóz stojęcy nie opodal oberžy ale, že lubiå wszystko, co wychodziåo poza obrÅb powszednio×ci, chÅtnie wiózå jednego ze zbiegów w bezpieczne miejsce, gdyž miaå nocowa w lesie i rano zabra siÅ tam do wybierania miodu z uli. Elžunia ze swę przyjacióåkę dåugo jeszcze staåy w oknie, skęd wida byåo doskonale stražników z pochodniami, biegnęcych w róžne strony, aby szuka zbiegów, lecz po niejakim czasie powrócili z niczym i cisza zapanowaåa w miasteczku jak gdyby nic nie zaszåo. Rozdziaå XIX~ Požar lasu.~ œmier Czyngaszguka.~ Ocalenie Elžuni Nazajutrz panny poszåy do sklepu pana Le Quoi, chcęc wypeåni przyrzeczenie dane staremu strzelcowi. Francuz z wyszukanę grzeczno×cię powitaå go×ci, a twarz jego wyražaåa niezwykåę rado׏. - Czy otrzymaå pan jakę pomy×lnę wiadomo׏? - zapytaåa Elžunia, siadajęc na podanym sobie krze×le. - O tak, poznaåa pani od razu - odparå Le Quoi, wskazujęc na list trzymany w rÅku. - Przed chwilę go otrzymaåem. Jeszcze bÅdÅ oględa kochanę moję FrancjÅ! Z rozkoszę my×lÅ o tym! Le Quoi, tak samo jak wielu opuszczajęcych FrancjÅ na poczętku rewolucji, umknęå bardziej ze strachu niž z potrzeby i udaå siÅ do Martyniki, gdzie miaå posiadåo׏. Wpisany zostaå na listÅ emigrantów, a gdy majętek jego skonfiskowano, uciekå do Nowego Jorku, po czym idęc za radę Templa doskonale potrafiå wybrnę z kåopotów. Donoszono mu wåa×nie, že može ×miaåo wraca do Francji i majętek zostanie mu zwrócony. Panny powinszowaåy uprzejmie panu Le Quoi szczÅ×liwego dla„ obrotu rzeczy i kupiwszy rožek prochu, tak upragniony przez Nattiego, udaåy siÅ w stronÅ góry, gdzie miaåy spotka starego strzelca. Przed lasem Ludwika zatrzymaåa siÅ. ElžuniÅ przeraziåa blado׏ jej twarzy, zdawaåo siÅ, že siåy ję opuszczaję i lada chwila upadnie zemdlona. - Taki straszny lÅk czujÅ, zbližajęc siÅ do miejsca, gdzie nas spotkaå ów okropny wypadek! Nie mam odwagi i׏ dalej - szepnÅåa Ludwika, držęc caåa. - Nigdy w žyciu nie zapuszczÅ siÅ w gęszcz le×ny! - PójdÅ wiÅc sama, a ty wracaj do domu - o×wiadczyåa Elžunia stanowczym tonem - chociaž, wolaåabym aby× tu na mnie zaczekaåa. - Choby rok caåy, ale nie wymagaj, žebym szåa z tobę na górÅ; czujÅ že zabrakåoby mi siåy. Elžunia rozstawszy siÅ z przyjacióåkę, szåa ×miaåym krokiem przed siebie, przyględajęc siÅ z zaciekawieniem zmianom zaszåym w otaczajęcej ję przyrodzie. Dåuga posucha zabarwiåa li×cie drzew brunatnym tonem. WyschniÅte trawy miaåy barwÅ påowę. W lesie byåo duszno i goręco. U szczytu góry znajdowaåa siÅ niewielka påaszczyzna, tam wåa×nie Elžunia spodziewaåa siÅ spotka starego strzelca. Doszedåszy szczÅ×liwie do celu, spojrzaåa na zegarek, kilka minut jeszcze brakåo do umówionej godziny. Sędzęc, že Natty musi gdzie× by ukryty w pobližu, poczÅåa nawoåywa z cicha, nastÅpnie gåo×niej nieco, ale odpowiadaåo jej tylko echo. Stropiona tę niesåowno×cię Bumpa, nasåuchiwaåa jeszcze przez pewien czas bardzo uwažnie, wreszcie doszedå jej uszu jaki× szmer dziwny podobny do dmuchania. Zeszåa nieco nižej po stromym zboczu na skalistę påaszczyznÅ, a stanęwszy tam, z przeraženiem spojrzaåa w przepa׏ u jej stóp rozpostartę. Zaszele×ciåy powiÅdåe li×cie, Elžunia zwróciåa oczy w tÅ stronÅ. Na pniu dÅbu siedziaå wynÅdzniaåy Mohikanin. Dåugie czarne wåosy spadåy mu pasmami na szyjÅ i ramiona. W uszach miaå pozawieszane srebrne ozdoby pomieszane ze szklanymi paciorkami wedåug india„skiego obyczaju. Pomarszczone czoåo przecinaåy czerwone linie, tak samo równiež caåe ciaåo byåo fantastycznie malowane w róžne linie i zygzaki. Caåa posta przedstawiaåa india„skiego wojownika gotujęcego siÅ na wažnę wyprawÅ. - Johnie - zawoåaåa Elžunia zbližajęc siÅ do niego - jakže wam zdrowie såužy? Tak dawno nie pokazywali×cie siÅ ani u nas, ani w miasteczku. Przyrzekli×cie mi uple׏ koszyk z åozy, a juž od miesięca uszyta dla was koszula czeka waszego przybycia. Indianin patrzyå przez chwilÅ ponurym wzrokiem, jakby nie mogęc wymówi såowa, wreszcie szepnęå cichym, gardåowym gåosem: - RÅka Johna juž nie može ple׏ koszyków, koszula juž mu nie potrzebna! - Ale John wie, že gdyby czego potrzebowaå, može zawsze ×miaåo do nas siÅ zwróci. Zdaje mi siÅ, že ma do tego wszelkie prawo. Indianin, nie ruszajęc siÅ z miejsca, cięgnęå tym samym bezdŽwiÅcznym caåkiem gåosem. - Sze׏ razy dziesiŏ lat minÅåo, od czasu, gdy John wiosnÅ žycia rozpoczynaå, John byå natenczas måody, smukåy, jak to drzewo przed nami, prosty jak linia strzaåu Sokolego Oka, mocny jak bawóå, zrÅczny jak lampart, a waleczny jak Måody Orzeå. Gdy naród jego ×cigaå wroga przez kilka såo„c Czyngaszguk umiaå wynajdywa ich ×lady. ķaden wojownik nie przynosiå tyle czaszek nieprzyjacielskich z bitwy! Kiedy kobiety påakaåy, nie majęc czym wyžywi dzieci, pierwszy byå do polowania, a kula jego trafiaåa najbardziej ręczego daniela w biegu. Ale Czyngaszguk nie plótå wówczas koszyków! - Czasy siÅ zmieniåy, Johnie, zamiast wojowa z nieprzyjacióåmi, nauczyåe× siÅ obawia i czci Boga, i žy z ludŽmi w zgodzie. Mohikanin potrzęsnęå gåowę i patrzyå na ElžuniÅ gåÅboko zapadniÅtymi oczami, po czym rzekå: - Spójrz na to jezioro, na góry i dolinÅ. John byå måody, kiedy wielka rada jego ludu oddaåa Požeraczowi Ognia ten kraj i wszystko, co on mie×ci, poczynajęc od góry, której widzisz båÅkitne czoåo až do miejsca, gdzie wzrok przestaje widzie bieg Suskehanny. ķaden Delawar nie zabiåby daniela w tym lesie, ani ptaka przelatujęcego nad tę ziemię, ani nie wyåowiåby ryby z tej wody, bo oni wszystko oddali Požeraczowi Ognia, który byå mocny i opiekowaå siÅ nimi. Czyž obawiali siÅ Boga ci, którzy Požeraczowi Ognia odebrali ziemiÅ przez nas jemu danę, którzy pozbawili go tej ziemi i dzieciÅ jego i dziecko jego dzieciÅcia, orle måode? Czy žyli oni w zgodzie z ludŽmi? - Tak siÅ dzieje w×ród biaåych, Johnie, i w×ród Delawarów równiež - odrzekåa Elžunia. - Czy nie zamieniaję oni ziemi na proch lub inne towary? Indianin spojrzaå na nię z wyrzutem. - A gdziež sę towary, którymi biali okupili prawo wåasno×ci Požeracza Ognia? Czy powiedzieli mu: "weŽ to srebro, tÅ bro„, tÅ odziež, a daj nam twoję ziemiÅ?" Wydarli mu tÅ ziemiÅ, nie pytajęc wcale, czy obrabowany ma z czego žy, czy tež umrze ma z gåodu. Tacy ludzie nie žyję w pokoju i nie boję siÅ Wielkiego Ducha! - Nie rozumiem was, Johnie. Nie znacie praw ani obyczajów biaåych ludzi, a sęd o nich wydajecie srogi. Zdaje mi siÅ, že nie powiniene× ojca mego oskarža w žadnym razie, jest bowiem dobry i sprawiedliwy. - Dobry jest - potwierdziå John - mówiåem to Sokolemu Oku, mówiåem Måodemu Oråowi, že przyjdzie czas, kiedy zrobi co sprawiedliwo׏ kaže. - Kogo zowiecie Måodym Oråem, Johnie? - zapytaåa Elžunia spuszczajęc oczy. - Kim on jest? Skęd przybyå? Jakie ma prawa do tej ziemi? - Tak dåugo przebywaå pod waszym dachem, a ty o niego siÅ pytasz? John jest stary, staro׏ ziÅbi krew w žyåach, jak zima wodÅ w jeziorze, ale måodo׏ ogrzewa serca, jak promienie såoneczne ožywiaję naturÅ na wiosnÅ. Måody Orzeå ma oczy bystre, czyžby jÅzyk jego nie byå tak bystry, jak oczy? - Przede mnę tajemnic swych nie wyjawiaå - szepnÅåa Elžunia, kryjęc ×miechem swe zakåopotanie. - Zanadto przejÅty jest widocznie zasadami Delawarów, by my×lami swymi dzieli siÅ z kobietę! John pokrÅciå gåowę z niedowierzaniem. John miaå žonÅ i synów, i córki. Miåowaå matkÅ swych dzieci i my×lami siÅ dzieliå. - Cóž siÅ staåo z nimi? - pytaåa Elžunia z wielkim zainteresowaniem. - A co siÅ staåo z lodem pokrywajęcym jezioro zeszåej zimy? Stopniaå i zmieszaå siÅ z wodę! John žyå za dåugo, bo widziaå caåę rodzinÅ, jednych po drugich przenoszęcych siÅ do Wielkiego Ducha. Ale i Johna godzina wybiåa i jest w pogotowiu. Mohikanin umilkå i skåoniå gåowÅ na piersi. Elžunia nie wiedziaåa co poczę. Chciaåa w jaki× sposób rozproszy smutne my×li starego wojownika, ale nie znajdowaåa odpowiednich såów. Wydawaåo siÅ jej w tej chwili, že patrzy na jaki× posęg wykuty z bręzu, noszęcy wyraz godno×ci i niemego smutku w ostro zarysowanych rysach. Przerwaåa jednak dåugie milczenie, pytajęc: - Gdzie jest Natty? Czy nie widzieli×cie go, Johnie? Prosiå, abym mu przyniosåa rožek z prochem; može zechcecie mu to odda? Mohikanin z wolna podnióså gåowÅ i wycięgnęå rÅkÅ: - To najwiÅkszy wróg rodu ludzkiego - rzekå w ko„cu. - Czy biali mogliby wygna Delawarów bez strzelb i prochu? Gdy Johna nie bÅdzie, nie pozostanie na ×wiecie ani ×ladu z jego plemienia! Z rÅkami opartymi na kolanach, siedziaå stary wódz wodzęc oczami dokoåa, jak gdyby žegnajęc na zawsze rozpostartę przed nim okolicÅ. - Wszyscy, wszyscy poodchodzili! Nie mam juž nikogo na tej ziemi! Jeden mi pozostaå: Måody Orzeå, i ten z krwi biaåych pochodzi! - rzekå Mohikanin i westchnęå gåÅboko. - Kim on jest? Dlaczego go kochasz? Skęd przybyå? - ponowiåa Elžunia swe pytania. Indianin wstrzęsnęå siÅ såyszęc te såowa, ×cięgajęce znów jego my×li, ku ziemi. Ujęå dziewczynÅ za rÅkÅ i usadowiå na pniu obok siebie, a wycięgnęwszy rÅkÅ ku póånocy, rzekå gåosem ståumionym: - Patrz, wszystko co widzisz, jak daleko wzrok siÅga naležaåo do niego... Zaledwie zaczęå mówi, kåęb gryzęcego dymu wzbiå siÅ nad ich gåowami i gÅstę szarę powåokę zasåoniå widok przed nimi. Elžunia zerwaåa siÅ wystraszona. Dostrzegåa, že wierzchoåek góry otulony byå czarnę chmurę. W pewnej odlegåo×ci daå siÅ såysze jaki× huk zåowieszczy, jakby straszny huragan miaå rozszale siÅ za chwilÅ. - Co to može by, Johnie? - zawoåaåa Elžunia. - Jeste×my dymem otoczeni i žar na mnie bucha! Jednocze×nie od strony lasu zabrzmiaå gåos peåen niepokoju: - Gdzie jeste×, Johnie? Mohikaninie! Las siÅ pali! Uciekaj! Jedna chwila zwåoki zgubi ciÅ može!... John nadęå policzki i uderzyå rÅkę po ustach, wydajęc odgåos podobny do syczenia wŞa, jaki uprzednio ×cięgnęå na siebie uwagÅ Elžuni. W zaro×lach daåy siÅ såysze przy×pieszone kroki i Oliwier Edwards stanęå przed starym wodzem. - Byåbym niepocieszony przez caåe žycie, gdybym miaå ciÅ utraci! - zawoåaå måodzian zdyszany. - Wstawaj prÅdzej! Ruszajmy stęd! Påomienie otoczyåy skaåÅ. Ježeli ogie„ siÅ wzmože zginiemy! Elžunia przeražona, usunÅåa siÅ na stronÅ, såyszęc gåos Edwardsa. Mohikanin wycięgnęå rÅkÅ w kierunku stojęcej pod drzewem Elžuni i rzekå rozkazujęcym tonem: - Ocal ję! Nie my×l o Czyngaszguku, ×mier go juž przyję powinna! Oliwier ujrzawszy ElžuniÅ przejÅtę strachem, sam nie wiedziaå co poczę i såowa jakby zamaråy mu na ustach. Wreszcie zawoåaå z rozpaczę: - Pani tu?! Takaž to ×mier jest ci przeznaczona?... - Czyž doprawdy juž nie ma ratunku? Nie mówmy o ×mierci! - odpowiedziaåo dziewczÅ z prostotę. - SędzÅ, že znajdziemy sposób ucieczki. Te såowa dodaåy Edwardsowi otuchy. - Zanadto by može przeraziåem panię - rzekå po×piesznie. - Može jeszcze uda siÅ przedosta tę samę drogę, którę przybyåem przed chwilę. Ale ×pieszmy, ×pieszmy, bo czas uchodzi! - Nie možemy pozostawi Johna na pastwÅ påomieni! - mówiåa Elžunia patrzęc z rosnęcym wspóåczuciem na starego Mohikanina. Silne wzruszenie odbijaåo siÅ na wyrazistej twarzy Oliwiera. Zdawaå siÅ toczy walkÅ z sobę, wreszcie zbližyå siÅ do sÅdziwego przyjaciela i obejmujęc go ramieniem chciaå pocięgnę ku sobie, lecz John daå znak, že chce pozosta. - Niech siÅ pani nie trwožy - rzekå Oliwier, zwracajęc siÅ do Elžuni ze spokojem peånym rozpaczy. - John przywykå do lasów, zna dobrze górÅ, widziaå juž podobne požary; je×li zechce, potrafi siÅ ocali, a kto wie, može pozostajęc na miejscu zdoåa przetrwa. Ale my chodŽmy, chodŽmy - woåaå z nerwowym drženiem w gåosie - ježeli dobiegniemy do tej skaåy zanim ogie„ tam dosiÅgnie, jeste×my uratowani! - Panie Edwardsie - szepnÅåa Elžunia opierajęc siÅ na jego ramieniu - wzrok pana co innego mówi niž såowa. Oliwier, podtrzymujęc mocno ElžuniÅ szedå coraz szybszym krokiem, chociaž kåÅby dymu tamowaåy dech w piersiach. - Naprzód, naprzód, chodzi o žycie! - mówiå wzruszony. Po skalnych zåomach piÅli siÅ w górÅ otoczeni obåokami dymu. ķar straszliwy szedå w ×lad za nimi. Gdzieniegdzie spod stóp prawie wypeåzaåy ogniste påomyki, stosy suchych gaåÅzi nagromadzone przy drožynie, zapaliåy siÅ naraz jakby båyskawicę i objÅåy požarem wszystkie drzewa dokoåa. Przed uciekajęcymi stanÅåa ×ciana ognia i zagrodziåa im drogÅ. Musieli siÅ cofnę i szuka innego wyj×cia, ale gdziekolwiek siÅ zwrócili, wszÅdzie ogarniaå ich straszny žywioå i okropno׏ poåoženia stawaåa siÅ coraz ja×niejsza. - Przenaczenie chciaåo, žeby ta góra zawsze byåa fatalna dla mnie - rzekåa Elžunia dyszęc ciŞko. - Nie tramy nadziei! - pocieszaå ję Oliwier, chociaž przeraženie malowaåo siÅ w jego oczach. - Jedynym wybawieniem byåoby spuszczenie pani na dóå z tej skaåy. Ale jak to wykona? Gdyby byå Natty, gdyby možna ocuci z osåupienia nieszczÅsnego Johna, wynaleŽliby wspólnymi siåami jaki× sposób. Jednak trzeba próbowa, choby kosztem wåasnego žycia uratowa panię muszÅ! - Nie my×l pan o mnie tylko, ale i o sobie, i o Johnie - mówiåa Elžunia. Oliwier w mgnieniu oka skoczyå z powrotem do starego Indianina, proszęc by mu daå swój påaszcz. John skinęå gåowę nie ruszajęc siÅ z miejsca, chociaž ogie„ syczaå juž w pobližu. Måody Orzeå podarå na dåugie pasy påaszcz, wåasne odzienie i szal Elžbiety, pozwięzywaå na mocne wÅzåy i rzuciå z wysoko×ci skaåy, trzymajęc za ko„ce, ale z rozpaczę w sercu przekonaå siÅ, že nie dochodzi nawet do poåowy gåÅboko×ci. - Nie ma ratunku! Nie ma nadziei! Ze wszystkich stron peåzaję ku nam påomienie! - wyrwaå siÅ z ust Elžuni okrzyk przeraženia. NastÅpnie zåožyåa rÅce z wyrazem rezygnacji. Snopy iskier padaåy dokoåa, Edwards staå z kurczowo zaci×niÅtymi piÅ×ciami jakby gotów do walki, czujęc jednak, že nie može nic poradzi na rozszalaåy žywioå. Mohikanin trwaå niewzruszenie na swoim miejscu, najbližej ognia; gasnęcym wzrokiem spozieraå na dwoje måodych, potem na zasnutę dymem okolicÅ i cichym, monotonnym gåosem nuciå pieׄ pogrzebowę swego wygasåego plemienia. Elžunia odwróciåa oczy ze strachem, gdy do pnia, na którym siedziaå John, juž dochodziå ogie„. Widziaåa z wysoko×ci góry Templton i dom ojca, a przed nim grupÅ osób patrzęcych z przeraženiem na gorejęce lasy. - Ojcze mój! Ojcze! - zawoåaåa jakby przywoåujęc na pomoc tego, który byå zawsze jej oparciem i osåonę. Naraz odezwaå siÅ jaki× gåos ochrypåy od dymu, ale niezbyt daleki: - Gdzie jeste×cie? Såyszycie mnie? - To Natty! - krzyknÅåa Elžunia. - Tak, to on! WiÅc nadzieja jeszcze nie stracona - zawoåaå Oliwier ucieszony. W tej chwili daå siÅ såysze huk i såup ognia wystrzeliå w górÅ. - To rožek z prochem! CzujÅ to! Biedne dzieciÅ zginÅåo na pewno z mojej winy! Osmolony Natty skoczyå jednym susem przez wyschniÅty strumie„, który chwilowo tamowaå ogie„ i stanęå przed Elžunię i Edwardsem z twarzę rozpåomienionę, ociekajęcę potem, lecz z oczami rozja×nionymi wielkim szczÅ×ciem z odnalezienia zaginionych. Tymczasem Ludwika czekaåa przeszåo godzinÅ na ElžuniÅ, wreszcie dostrzegåszy kåÅby dymu nad lasem, zamierzaåa biec do miasta, aby zawiadomi o požarze, gdy w tej wåa×nie chwili stanęå przed nię Bumpo i rzekå po×piesznie: - Caåy las w ogniu! Stražnicy poszukujęcy mnie w nocy rzucali niebacznie pochodnie i ×cięgnÅli to nieszczÅ×cie na sÅdziego. A jest tam gåupiec, co siÅ grzebie w ziemi, doszukujęc siÅ jakich× skarbów z rozkazu szeryfa. Radziåem, žeby uciekaå, ale to groch o ×cianÅ! Zginie marnie w tej czelu×ci, bo z ogniem nie ma žartów! Gdzie panna Elžbieta? Czy nie pozostawiåa tu dla mnie prochu? Twarz Ludwiki wyražaåa ogromne przygnÅbienie. - Elžunia jest tam, na górze, szuka was, Natty! - odrzekåa blednęc coraz bardziej. - Bože wielki! - wykrzyknęå Bumpo, chwytajęc siÅ za gåowÅ. - Påomienie dosiÅgaję juž prawie wierzchoåka góry! A na domiar nieszczÅ×cia biedne dziecko ma proch przy sobie! Bože ratuj! - Co mam poczę? - pytaåa Ludwika bezradnie. - Do miasta! Co prÅdzej trzeba biec do miasta! Wezwa pomocy! Niech ×pieszę ratowa sÅdziowskie mienie, ja idÅ po nię! To rzekåszy Bumpo zawróciå do lasu i i×cie måodzie„czym krokiem biegå pod górÅ. - Znalazåem was nareszcie! - zawoåaå dyszęc ciŞko. - Bogu dziÅki! PrÅdzej za mnę! - Moja lekka sukienka može spåonę od lada iskry! - zawoåaåa Elžunia. - Poradzi siÅ na to - odrzekå stary strzelec, wkåadajęc swój kaftan z jeleniej skóry na ElžuniÅ. Przepasaå ję jeszcze rzemieniem, aby uchroni sukienkÅ z biaåego mu×linu. - Teraz chodŽcie, bo ciŞkę mamy drogÅ, chwila može decydowa o žyciu lub ×mierci. - A John? - zawoåaå Oliwier, wskazujęc Mohikanina. Bumpo stanęwszy nad starym wodzem poczęå do„ przemawia. - Powsta„ Czyngaszguku! Chcesz upiec siÅ tu, jak Mingos przywięzany do såupa? Bože mój! Proch musiaå koåo niego wybuchnę, bo ma caåkiem popalone nogi i plecy! Dalej, dalej, za nami! Ale Mohikanin obojÅtny byå na tÅ zachÅtÅ przyjaciela. - Dlaczego Czyngaszguk ma i׏ z wami? - odpowiedziaå ponuro. - Czas na mnie! Moi woåaję: Przybywaj! Wielki Duch daje znak. Czyngaszguk dzi× powinien umrze! - Musimy go ocali wbrew jego woli! - zawoåaå Oliwier z žywo×cię. Natty machnęå rÅkę. - Nic nie poradzisz, gdy Indianin požęda ×mierci! To mówięc stary strzelec schwyciå jednak zrÅcznie starego wodza w ramiona, sznurem ze szmat sporzędzonych przez Edwardsa przywięzaå go mocno i zarzuciå na swoje plecy. Zaledwie postępili parÅ kroków, potŞny pie„ påonęcej sosny zwaliå siÅ z åoskotem na to miejsce, które opu×cili przed chwilę. Oliwier i Elžunia szli krok w krok za starym strzelcem, dŽwigajęcym Johna. - Trzymajcie siÅ strumyka, z którego bucha biaåa para. Måody Orle, strzež mi panny Elžbiety jak oka w gåowie! Drugiej takiej nie znajdziesz - mruczaå stary. ožysko wysuszonego przez požar strumienia stanowiåo szczÅ×liwie obmy×lonę przez Bumpa drožynÅ, tam bowiem nie mieli przynajmniej žaru pod stopami, nie staåy im na przeszkodzie gorejęce suche gaåÅzie i zwalone pnie. Po kwadransie niezmiernie ucięžliwej drogi stanÅli wreszcie na wyžynie skaåy, na której nie rosåy ani drzewa, ani trawa. atwiej jest sobie wyobrazi niž opisa rado׏ Oliwiera i Elžuni, gdy znaleŽli siÅ juž w bezpiecznym miejscu, ale najweselszy wydawaå siÅ Bumpo. Zwróciå siÅ do swych måodych przyjacióå z triumfujęcym wyrazem twarzy, trzymajęc jeszcze na plecach Mohikanina, i za×miaå siÅ na swój sposób bezdŽwiÅcznie, otwierajęc szeroko usta. - Francuz nie oszukaå!... - zawoåaå niespodziewanie. Možna zawsze pozna dobry proch po wystrzale! Kiedym wojowaå w Kanadzie... - Poczciwy Natty - przerwaåa mu Elžunia - powiedzcie raczej czy jeste×my tu bezpieczni? - A pewno! - rzekå triumfujęco. - Gdyby×my tam pozostali jeszcze dziesiŏ minut, juž by byåo po nas! Stęd možna przyględa siÅ ×miaåo, bo i jest na co popatrze! To mówięc, posadziå Indianina na ziemi, opierajęc go plecami o skaåÅ. Elžunia usiadåa równiež, czujęc siÅ bardzo znužonę. Oliwier dono×nym gåosem poczęå nawoåywa. - Beniaminie! Ben Pompo! Gdzie jeste×cie? - Hohe! Ho! - odpowiedziaå chrapliwy gåos, zdajęcy siÅ wychodzi spod ziemi. Jestem na dnie okrÅtu, gdzie goręco jak w kotle! - Przynie×cie nam wody. Može tam macie cho trochÅ?... - krzyknęå Oliwier. Beniamin, jak siÅ okazaåo, schroniå siÅ do pieczary, którę Ryszard z Templem oględali niedawno. Wdrapawszy siÅ z trudem na skaåÅ, podaå wodÅ Elžuni, Edwards i Bumpo tež pili chciwie, jeden tylko Mohikanin odmówiå. - Godzina jego nadeszåa - szepnęå Bumpo - czytam to w jego oczach. - ķaden Mohikanin nie držy, gdy nadchodzi koniec, Wielki Duch woåa, on idzie - mówiå John zaledwie dosåyszalnym gåosem - odchodzÅ w krainÅ sprawiedliwych. Bywaj zdrów Sokole Oko. Pójdziesz z Požeraczem Ognia i Måodym Oråem do nieba biaåych, Czyngaszguk idzie do swoich ojców. Niech åuk, strzaåy, tomahawek i fajka Czyngaszguka zåožone bÅdę na jego grobie. - Wszystko to speåniÅ wedåug twego žyczenia - odrzekå Bumpo, patrzęc ze smutkiem na gasnęcego przyjaciela. GÅste chmury gromadziåy siÅ na niebie. Påomienie przygasaåy, spadåo kilka kropel deszczu i zygzaki båyskawic odcinaåy siÅ jaskrawo na ciemnym niebie, zwiastujęc gwaåtownę burzÅ. Czyngaszguk wyprostowaå siÅ i wycięgnęå ramiÅ ku wschodowi. Promie„ rado×ci zabåysnęå na chwilÅ na jego twarzy, lecz wkrótce muskuåy ×cięgnÅåy siÅ, usta drgnÅåy, ramiona opadåy bez ruchu. Stary wódz odszedå na zawsze. Natty patrzyå w milczeniu w jego twarz posÅpnę i zadumanę. - Sędzi go bÅdzie SÅdzia sprawiedliwy nie wedåug praw ludzkich ale wiekuistych. I mnie juž niewiele žycia pozostaåo - mówiå smÅtnie - wszystko poza mnę. Drzew dawnych juž nie ma i tych ludzi, których w måodo×ci znaåem... Wielkie krople deszczu spadaåy coraz gÅ×ciej. Zaniesiono zwåoki Indianina do pieczary, a wej×cie zaåožono pniakami. W lesie såycha byåo gåo×ne nawoåywania. Szukano Elžuni we wszystkich kierunkach. SÅdzia Temple wybraå siÅ tež sam na poszukiwanie jedynaczki. Oliwier odprowadziå ję do drogi i rzekå na požegnanie: - Minęå czas tajemnicy. Jutro o tej godzinie zerwÅ zasåonÅ, którę by može ze szkodę dla siebie osåaniaåem moję przeszåo׏. SåyszÅ gåos pani ojca w pobližu, mogÅ odej׏, z serca spadå mi ogromny ciŞar. Po chwili Elžunia tuliåa siÅ do piersi ojca, który ze åzami witaå odzyskanę jedynaczkÅ. Mieszka„cy Templtonu, którzy udali siÅ na poszukiwania, powrócili okopceni, pokryci båotem i popioåem, ale rozpromienieni, že córka zaåožyciela osady uniknÅåa szczÅ×liwie okropnej i przedwczesnej ×mierci. Rozdziaå XX~ Walka przy jaskini.~ Wyja×nienie tajemnicy Måodego Oråa Ulewny deszcz padajęcy prawie bez przerwy przez resztÅ dnia, wstrzymaå szerzenie siÅ požaru. Pozostaåe drzewa pokryte byåy sczerniaåę korę i jeszcze dymiåy. Jotama Riddla znaleziono ciŞko poparzonego w kopanym przez niego dole. Powszechnie mniemano, že Mohikanin takže zginęå w požarze. Faåszerze monet przebywajęcy w wiÅzieniu, poszli za przykåadem Nattiego i Beniamina i wymknÅli siÅ zrÅcznie tejže nocy, gdy ogie„ szerzyå siÅ w lesie i wszyscy byli zajÅci katastrofę. Dulitl przypuszczaå, že musieli schroni siÅ w pieczarze i w caåym Templtonie o niczym wiÅcej teraz nie mówiono, jak o potrzebie schwytania niebezpiecznych zbiegów. Mówiono tež, že to niewętpliwie Edwards i Bumpo podpalili las, žeby zatrze ×lady ucieczki. Szeryf postanowiå zarzędzi wyprawÅ, sieržant Hollister przypasaå tež swę ciŞkę szablÅ, Dulitl i doktor Todd przyåęczyli siÅ do obåawy. Billy Kirby, jak zwykle nieustraszony, szedå w pierwszym rzÅdzie. Wywiadowcy przynie×li wiadomo׏, že zbiegów možna zaatakowa w jaskini, bo tam osza„cowani, widocznie maję zamiar broni siÅ do upadåego. Ryszard, lubięcy robi wszystko z wielkę paradę, kazaå bi w bÅbny przy wyj×ciu z miasteczka. Ochotnicy rozdzielili siÅ na dwa oddziaåy i pomaszerowali przez spalony las do góry, u stóp której byåa jaskinia wcale nieŽle ufortyfikowana. Otwór otoczony byå waåem z pni i gaåÅzi, za tym osza„cowaniem staå Beniamin i Bumpo. DostÅp byå utrudniony, gdyž deszcz sprawiå, že grunt byå bardzo ×liski. Szeryf komenderowaå z daleka. Kazaå drwalowi žęda od oblŞonych natychmiastowego poddania siÅ. Kirby podszedå ×miaåo, ale w odpowiedzi na jego såowa ukazaåa siÅ dåuga strzelba Bumpa i daå siÅ såysze stanowczy gåos: - Oddal się Billy; zrozum, že åatwiej mi ciebie postrzeli, niž goåÅbia w locie! Kirby cofnęå siÅ nieco i, stanęwszy za grubym pniem drzewa, odpowiedziaå wyzywajęco: - Przez to drzewo nie potrafisz mnie dosiÅgnę, ale natomiast fraszkę jest dla mnie zwali je toporem na twoję gåowÅ. - Ježeli tak bardzo chcecie wej׏ do jaskini, zaczekajcie dwie godziny, albowiem ležy tu jeden trup, a drugi czåowiek dogorywa. Kirby po×pieszyå oznajmi, že Bumpo prosi tylko o zwåokÅ i že nie naležy go dražni, može bowiem popeåni jakie× gåupstwo i postrzeli niewinnego czåowieka. Takie rozumowanie nie trafiåo do przekonania szeryfa, lubujęcego siÅ w efektownych dziaåaniach. Nie wętpięc ani na chwilÅ, že w gåÅbi tej pieczary odbywaåo siÅ przetapianie drogocennych kruszców, postanowiå dziaåa szybko i energicznie. - Kapitanie Hollister - zawoåaå do sieržanta - wzywam ciÅ do dania mi siåy zbrojnej, dla wykonania prawa! Natanielu Bumpo, rozkazujÅ ci podda siÅ bez oporu! Beniaminie Pengillan, masz siÅ uda do wiÅzienia! - Poddajcie siÅ! - krzyknęå Hollister tubalnym gåosem. - W razie oporu nie spodziewajcie siÅ od nas pardonu. - Nie dbam o twój pardon, sieržancie - odpowiedziaå drwięco Ben Pompo. - Po co tak gåo×no krzyczysz, jak gdyby× byå na maszcie wielkiego okrÅtu i mówiå do gåuchego, stojęcego na pokåadzie? - Oznajmiam wam, že posiadamy dostatecznę ilo׏ prochu do wysadzenia w powietrze skaåy, na której stoicie. PodåožÅ ogie„, je×li nas nie zostawicie w spokoju - rzekå Bumpo. - Byåoby to poniženiem mojej godno×ci rozmawia z tymi buntownikami - zawoåaå Ryszard i obaj z doktorem przezornie opu×cili wnet zagrožonę wybuchem skaåÅ. Hollister wzięå to za hasåo do boju i zakomenderowaå: - Natrze bagnetem! Naprzód, marsz! Nikogo nie przepuszcza, je×li siÅ nie poddadzę! To mówięc, zamierzyå siÅ swę ciŞkę szablę i byåby rozcięå Beniamina na dwoje, gdyby nie trafiå na armatkÅ, którę zapalaå w tej chwili Ben Pompo. Kilka tuzinów kul wyleciaåo w powietrze, a Beniamin, odrzucony wybuchem, padå na ziemiÅ. - ZwyciÅstwo! ZwyciÅstwo! Zdobyli×my warowniÅ! - woåaå wielkim gåosem Hollister. W tejže chwili Bumpo uderzyå go kolbę po grzbiecie tak mocno, že ×miaåy dragon wyleciaå z owej warowni jeszcze szybciej, niž wleciaå i potoczyå siÅ po pochyåo×ci až na sam dóå góry. Tam wåa×nie staåa oberžystka, przybyåa na czele caåej gromadki dzieci osadników, aby oględa na wåasne oczy, jak jej męž stacza bohaterskie boje. - Jak to sieržancie? - zawoåaåa z oburzeniem. - Uciekasz, jak niepyszny przy pierwszym wystrzale? Na próžno przyniosåam worek do zabrania zdobyczy! Podobno caåa pieczara napeåniona jest srebrem i zåotem, a åupy po bitwie naležę do zwyciÅzcy! - A to ci uciecha! - ×miaå siÅ Billy Kirby z niefortunnej przygody sieržanta. Wida byåo, že drwal nie miaå ochoty wykorzysta sposobno×ci wtargniÅcia do obleganych, chociaž mógå to åatwo uczyni, prowadzęc z sobę kilkunastu policjantów. Hiram Dulitl wychyliå gåowÅ, zaciekawiony okrzykami, ale Žle wyszedå na tym, Natty bowiem dostrzegå go i wymierzyå tak zrÅcznie, že jego kula trafiåa Hirama ponižej pleców, a Billy Kirby miaå znowu powód zanosi siÅ od ×miechu, widzęc jak nieborak podskakuje w górÅ, trzymajęc siÅ wcięž za zranione miejsce. Jednocze×nie caåa gromada rzuciåa siÅ z wrzaskiem na szaniec. W tej chwili zagrzmiaå dono×nie gåos sÅdziego Templa: - Sta! Bro„ do nogi! Czy wykonanie prawa nie može obej׏ siÅ bez krwi rozlewu? - Tak jest. Nie przelewajcie krwi! - odezwaå siÅ gåos ze szczytu góry. Nacierajęcy cofnÅli siÅ, Natty usiadå spokojnie, a wszyscy zgromadzeni stali w osåupieniu oczekujęc na dalszy bieg wypadków. Z wierzchoåka góry spu×ciå siÅ zrÅcznie Oliwier w towarzystwie majora Hartmana i obaj weszli bocznę szczelinę do gåÅbi podziemia. Wkrótce ukazali siÅ znowu, niosęc duže krzesåo, starannie przykryte jelenię skórę. Na krze×le tym siedziaå zgrzybiaåy starzec; biaåe wåosy spadaåy mu na czoåo i ramiona, ubranie miaå na sobie åatane ale czyste, na nogach obuwie užywane przez india„skich wodzów, zwane mokasynami. Postawa starca byåa powažna, peåna godno×ci, lecz oczy zwracaåy siÅ na otaczajęcych z jakim× dziecinnym wyrazem. Natty staå za krzesåem oparty na fuzji, major Hartman zajęå miejsce po prawej stronie, Oliwier po lewej, patrzęc na starca z serdecznę tkliwo×cię. - Kto to jest? - zapytaå sÅdzia. - Kto? - powtórzyå Måody Orzeå spokojnie na pozór, ale z gåÅbokim wzruszeniem. - Ten mieszkaniec pieczary pozbawiony wszystkiego, co žycie može uczyni požędanym, byå niegdy× towarzyszem i doradcę rzędzęcych tym krajem, byå wojownikiem dzielnym i nieulÅknionym, plemiona india„skie nazywaåy go Požeraczem Ognia. Czåowiek ten, dzi× bezdomny, byå niegdy× prawym dziedzicem ziemi, którę wåada obecny tu sÅdzia Marmaduk Temple. - A wiÅc to major Effingham, o którym sędzono, že zaginęå? - zawoåaå sÅdzia, nie mogęc wyj׏ z podziwu. - On sam wåa×nie, zapewniam - odezwaå siÅ major Hartman. - A pan?... - zwróciå siÅ sÅdzia do Oliwiera z pewnym przymusem. - Jestem jego wnukiem. Zapanowaåo chwilowe milczenie, po czym sÅdzia ze åzę w oku zbližyå siÅ do Måodego Oråa i serdecznie u×cisnęå jego dåo„. - Teraz dopiero zrozumiaåem twoje dziwne zachowanie siÅ w stosunku do mnie - rzekå Temple - przebaczam ci twoje podejrzenia, Žle tajonę niechŏ. Ale nie mogÅ sobie darowa, že ten czcigodny starzec žyå w tak okropnym stanie! A przeciež dom mój i majętek byåyby na wasze rozkazy, gdybym tylko wiedziaå o wszystkim. - Czyž ci nie powiedziaåem, mój chåopcze, že Marmaduk jest czåowiekiem nieposzlakowanej prawo×ci i ma serce zåote? - zawoåaå major Hartman uradowany. SÅdzia Temple miaå twarz rozpromienionę, jak gdyby olbrzymi ciŞar spadå mu z serca. Chcęc usunę niepotrzebnych widzów, kazaå sieržantowi odprowadzi uzbrojone oddziaåy do miasta, doktorowi poleciå opatrze ranÅ Dulitla, Ryszarda wysåaå po powóz, a Beniaminowi, któremu dla jego zasåug darowaå wszelkie wybryki, wydaå zarzędzenie przygotowania w domu pokoju dla go×cia. - Czy mogÅ zgodzi siÅ, panie sÅdzio, aby major Effingham zamieszkaå pod pa„skim dachem? - zapytaå Oliwier z wahaniem. - Jakže by mogåo by inaczej? - odparå sÅdzia žywo. - Ojciec twój, syn majora, byå za måodu najdrožszym moim przyjacielem. Rozdzieliåy nas sprawy polityczne, gdyž on walczyå w armii angielskiej, a ja przyåęczyåem siÅ do Jankesów, pomimo to byli×my nadal przyjacióåmi. Powierzyå mi caåe swe mienie, nie žędajęc w zamian žadnego dowodu. Dziad twój, Oliwierze, nic nie wiedziaå o tym, že prowadzili×my na spóåkÅ róžne korzystne przedsiÅbiorstwa, gdyž jako arystokrata angielski uwažaåby za ujmÅ wszelkie handlowe kombinacje. Po sko„czonej wojnie ojciec twój odpåynęå do Anglii a jego dobra, za bezcen tu sprzedawane, poczęåem nabywa z jego funduszów, majęc nadziejÅ, že mu wkrótce zdam z tego rachunek. Staåo siÅ inaczej. Puåkownik zginęå na morzu, a z nim, jak ogólnie twierdzono, zginęå równiež jego jedyny syn i spadkobierca. W jaki sposób ocalaåe×, Oliwierze? - Nie towarzyszyåem ojcu w tej podróžy i dopiero otrzymawszy wiadomo׏ o jego ×mierci udaåem siÅ na poszukiwanie mego dziadka, do Ameryki, wiedzęc, že pozostaå bez ×rodków do žycia, ale dowiedziaåem siÅ, iž zabraå go do siebie czåowiek, który såužyå dawniej pod jego dowództwem, Nataniel Bumpo. Dziadek przebywaå w lasach darowanych mu przez Delawarów. Przyczyniå siÅ do tego John Mohikanin, któremu dziad mój uratowaå žycie a ów John, którego ciaåo spoczywa w pieczarze byå wówczas potŞnym wodzem, znanym pod imieniem Czyngaszguk i on to przez wdziÅczno׏ dla majora Effinghama uczyniå go swym przybranym synem. Indianie nazywali dziadka Požeraczem Ognia, a czasem Oråem, stęd i na mnie przeszåo to imiÅ, zarazem powstaåa pogåoska, že w žyåach moich påynie krew india„ska. Dziadek po stracie syna wpadå w stan zniedoåŞnienia i gdyby nie troskliwa opieka Nataniela, zginęåby marnie. Bumpo nie mógå znie׏, aby nieustraszony, dzielny dowódca staå siÅ w póŽniejszych latach po×miewiskiem obojÅtnych ludzi, wiÅc ukrywaå go starannie przed oczyma caåego ×wiata. "Lepiej niech sędzę, že nie žyje uwielbiany niegdy× nasz major, który walczyå mŞnie z Irokezami i Francuzami w Kanadzie, przybrany syn Wielkiego WŞa, Czyngaszguka" - mawiaå nieraz nasz zacny Bumpo i otaczaå go najtroskliwszę opiekę, pomimo že sam jedynie polowaniem zarabiaå na žycie. - Jakže mogåe×, Oliwierze, posędza mnie o nikczemne przywåaszczenie sobie waszego mienia? - rzekå sÅdzia wzruszony do gåÅbi. - WyznajÅ, že milczenie pana sÅdziego co do pochodzenia jego majętku nieraz wprowadzaåo mnie w zdumienie, a duma rodowa nie pozwoliåa dopomina siÅ o wåasno׏, która wedåug litery prawa naležy do pana. Wolaåem uchodzi za nieznanego nikomu strzelca i båęka siÅ po lasach. - A dlaczego nie przyszåo ci nigdy na my×l zwróci siÅ do Fryca Hartmana? Czyž ojciec twój nie wspominaå o mnie?... - wtręciå major z wyrzutem. - Owszem, mówiå nieraz, ale unikaåem wszelkich wyzna„ o swoim rodzie i pochodzeniu i gdyby nie dzisiejsze naj×cie na ciche schronienie mego dziada, byåbym može w dalszym cięgu zachowaå tajemnicÅ. Nagle nam zasåabå i obawiam siÅ, aby nie spoczęå wkrótce obok Mohikanina. Nadjechaå powóz, do którego przeniesiono ostrožnie zdziecinniaåego starca, okazujęcego wielkę rado׏ z tego powodu. Gdy go wniesiono do salonu, oględaå sprzÅty my×lęc widocznie, že wróciå do wåasnego domu. Przemawiaå tak, jakby czuå się gospodarzem domu, po czym wpadå w odrÅtwienie. Bumpo z Oliwierem odnie×li go do przygotowanego dla„ pokoju i poåožyli na wygodnym åóžku. Temple z majorem byli w gabinecie sÅdziego i tam wezwany zostaå Oliwier Effingham. - Przeczytaj ten papier Oliwierze - rzekå sÅdzia - przekonasz siÅ, že nie miaåem nigdy zamiaru skrzywdzenia twej rodziny. W testamencie przygotowanym zawczasu, uznajÅ prawa Effinghamów i ich spadkobierców mogęcych siÅ kiedykolwiek zgåosi. Oliwier z widocznym wzruszeniem odczytaå ten jawny dowód bezinteresowno×ci Templa, do którego žywiå dotęd nieuzasadnionę niechŏ. Elžunia z oczami påonęcymi rado×cię, zapytaåa Oliwiera swym dŽwiÅcznym gåosem: - Czy pan jeszcze powętpiewasz? - Nigdy o szlachetno×ci pani nie wętpiåem! - zawoåaå Måody Orzeå goręco, nie mogęc ukry dåužej swego uczucia. - Przekonaåe× siÅ pan jaki jest mój ojciec? - dodaåa z dumę Elžunia. - Niechže mu Bóg stokrotnie wynagrodzi! - wyrwaå siÅ serdeczny okrzyk z piersi måodzie„ca. SÅdzia patrzyå z ojcowskim uczuciem na syna swego drogiego przyjaciela, a potem przenióså wzrok na jedynaczkÅ. Major Hartman spozieraå tež na dwoje måodych, stojęcych obok siebie i mrugnęå znaczęco. - Poåowa mych posiadåo×ci od dzi× naležy do ciebie - rzekå sÅdzia, ×ciskajęc dåo„ Oliwiera - druga przypada w udziale mojej córce, a by može - dodaå patrzęc z pobåažliwym u×miechem na zapåonionę ElžuniÅ, niezadåugo tež przejdzie w twoje rÅce. Oliwier pochyliå siÅ, by ucaåowa wycięgniÅtę ku niemu ręczkÅ uroczej dzieweczki, a major žartowaå z måodych: - To ci szczÅ×liwiec!... No, no! Gdybym byå takim dziarskim måodzianem, jak wówczas såužęc z dziadkiem Oliwiera na jeziorach, to by× siÅ musiaå ze mnę zmierzy, zanim by× otrzymaå tak piÅknę nagrodÅ! - Daj pokój, Fryc! - ×miaå siÅ sÅdzia - pamiÅtaj, že masz lat siedemdziesięt i že Ryszard czeka ciÅ z toddy, zrobionym wedåug swych niezawodnych przepisów. To mówięc uprowadziå z sobę majora, przybyå wåa×nie pan Le Quoi, chcęc požegna siÅ przed swym wyjazdem do Francji. Miaå przy tym skryty zamiar zåožy swe serce u stóp uroczej Elžuni i o×wiadczy jej swe goręce uczucia, ale widzęc, že siÅ spóŽniå i nie ma žadnej szansy, poszedå pociesza siÅ przy kubku toddy z szeryfem i majorem. Rozdziaå XXI~ Rok póŽniej. ~ SzczÅ×liwa para.~ Natty Bumpo odchodzi w ×wiat Rok przeszåo upåynęå od opisanych powyžej wypadków. Gåównym wydarzeniem w tym czasie, byå ×lub Oliwiera z Elžunię, a nastÅpnie ×mier majora Effinghama. Zgaså on, pozostawiajęc žal po sobie w sercu tych, którzy go dawniej znali. Natty i Beniamin zostali chwilowo osadzeni w wiÅzieniu, aby powaga prawa pozostaåa nienaruszona, ale sÅdzia wysåaå wnet go„ca do Albany i uzyskaå u wyžszej wåadzy darowanie winy staremu strzelcowi. Dulitl za× otrzymaå pieniŞne odszkodowanie, wiÅc swe oskarženie cofnęå i wkrótce wyjechaå na zawsze z Templtonu przez nikogo nie žaåowany. Beniamin powróciå do swych obowięzków, a Bumpo do lasów. Ryszard przestaå drÅczy Marmaduka dziwacznymi pomysåami; Le Quoi odzyskaå swe majÅtno×ci, odnalazå rodziców i pisywaå czÅsto listy peåne wdziÅczno×ci dla przyjacióå, którzy go tak uprzejmie przyjmowali w Ameryce. Pewnego poranka Oliwier zaproponowaå žonie przechadzkÅ nad jeziorem, a nastÅpnie zaprowadziå ję na miejsce, gdzie staåa dawniej chatka Bumpa. Ziemia wyåožona byåa darnię, której jesienne deszcze nadaåy wiosennę ×wiežo׏. Kamienny mur otaczaå ten zakętek, a furtka wiodåa do ×rodka. Elžunia dostrzegåa strzelbÅ Nattiego opartę o mur i dwa psy strzelca siedzęce obok. Stary przyjaciel klÅczaå na ziemi przed grobowym kamieniem z biaåego marmuru i wyrywaå zielsko, po chwili podnióså siÅ i przyględaå uwažnie napisom i ozdobom. W pobližu tego grobu byå artystycznie wykonany pomnik upiÅkszony urnę. Natty nie zauwažyå, že måoda para stanÅåa za nim i ×ledzi go uwažnie, wiÅc zåožywszy rÅce na piersiach, mruczaå do siebie: - Wcale nieŽle zrobione! uk, strzaåy, fajka, nawet tomahawek, co prawda dobry dla tego, kto go nigdy nie widziaå, ale zawsze co× nieco× bro„ india„skę przypomina. Odpoczywaję tu sobie blisko jeden drugiego, jak przebywali za žycia! A któž to moje ko×ci zåožy, gdy wybije ostatnia godzina?... - Tu westchnęå, smutno potrzęsajęc gåowę. - Je×li juž ta nieszczÅsna godzina nadejdzie, znajdę siÅ przeciež dobrzy przyjaciele, którzy oddadzę ci ostatnię posåugÅ - odezwaå siÅ Oliwier, kåadęc mu rÅkÅ na ramieniu. - Nie frasuj siÅ tym Sokole Oko! Bumpo odwróciå gåowÅ, nie okazujęc najmniejszego zdziwienia, obyczaj ten bowiem przyjęå od Indian, i odrzekå: - Przyszli×cie odwiedzi zmaråych? To dobrze. A czy pamiÅtaåe× o tym, Oliwierze, žeby gåowÅ majora obróci w stronÅ zachodu, a Mohikanina ku wschodowi? - Uczyniåem, jak žędaåe×. - A co w napisie powiedziane jest o wodzu Delawarów i o jednym z najdzielniejszych biaåych, jakiegokolwiek w tych górach widziano? Oliwier zaczęå odczytywa powoli såowo po såowie, wskazujęc je staremu strzelcowi: "Tu ležy ×p. Oliwier Effingham, major królewsko_brytyjskiego 60. puåku piechoty. Odznaczaå siÅ gåÅbokę wiarę, prawo×cię charakteru, waleczno×cię i cnotami. W zaraniu žycia posiadaå bogactwa, zaszczyty i znaczenie; wieczór jego dni zasÅpiå mrok zapomnienia, ubóstwa, cierpie„ i przeciwno×ci losu, osåadzaåo je wszakže po×wiÅcenie siÅ wiernego przyjaciela i byåego podkomendnego, Nataniela Bumpo". Natty drgnęå ze wzruszenia, såyszęc swoje nazwisko i u×miechnęå siÅ z zadowoleniem. - Co mówisz? WiÅc doprawdy kazaåe× wyry to na marmurze? Niech ci to Bóg wynagrodzi! A co napisane jest o czerwonoskórym? - Zaraz przeczytam: "PamiÅci wodza Delawarów, znanego pod imieniem Johna Mohikanina i Czyngaszguka! - Czyn_gasz_gu_ka - przerwaå Natty, dobitnie wymawiajęc sylaby - to znaczy Wielkiego WŞa. Nie možna siÅ myli, bo nazwiska india„skie zawsze co× oznaczaję. - Dobrze, kažÅ poprawi - odrzekå Måody Orzeå i czytaå dalej: - "Byå on ostatnim z plemienia zamieszkujęcego tÅ krainÅ. BåÅdy jego byåy båÅdami Indianina, cnoty jego byåy cnotami sprawiedliwego czåowieka". - Tak jest, rzetelna prawda - potakiwaå Bumpo. - Ach, - westchnęå naraz - gdyby×cie go widzieli jak walczyå mŞnie w bitwie podczas której major Effingham ocaliå mu žycie! Te åotry Irokezi przywięzali go juž do såupa. Sam przecięåem mu wiÅzy, daåem mój tomahawek i nóž. Wieczorem, tegož dnia powaliå i oskalpowaå jedenastu wrogów. Smutno pomy×le, že nie zabåysnę juž nigdy ogniska Delawarów w×ród tych wyniosåych gór, že ani jeden czerwonoskóry tu nie pozostaå. Hej! hej! Dobre byåy czasy i ja zžyåem siÅ z tymi ludŽmi, chociaž sam zaliczam siÅ do biaåych. Ale do׏ juž tych gawÅd, czas mi odej׏. - Dokęd? - zagadnęå Oliwier. - Zapewne macie zamiar polowa gdzie× w odlegåej stronie - dorzuciåa Elžunia, widzęc že strzelec wbrew zwyczajowi zarzuciå na ramiÅ toboåek. - Nie naležy podejmowa trudu dalekich wypraw w waszym wieku. - Elžunia ma zupeånę såuszno׏ - rzekå Oliwier. - ķycie jest ciŞkie - odpowiedziaå Natty - a polowanie to jeszcze jedyna rzecz, która mi pozostaåa na ×wiecie. Wiedziaåem, že mi nieåatwo bÅdzie rozsta siÅ z wami, totež przyszedåem tylko požegna groby i miaåem zamiar odej׏ nie widzęc siÅ z miåymi sercu, by siÅ nie roztkliwia bez potrzeby. Mam zamiar uda siÅ w okolice wielkich jezior, gdzie sę jeszcze lasy nie tkniÅte siekierę. Tam tylko žy i umiera! Trzymaåem siÅ tu dopóki oni žyli - dodaå wskazujęc na groby - wam do niczego przydatnym by nie mogÅ. Czas, wiÅc, bym pomy×laå o sobie i staraå siÅ przepÅdzi wedåug wåasnego upodobania tÅ resztÅ dni, które mi jeszcze pozostaåy. - Je×li tylko braknie ci czego, dobry, kochany mój Natty - zawoåaå Oliwier - to powiedz nam szczerze, a postaramy siÅ speåni wszystko, czego tylko zažędasz. Bumpo skåoniå z wdziÅczno×cię gåowÅ. - Zamiary wasze sę dobre - odparå pogodnie - ale gusta nasze sę odmienne; nie chodzimy jednymi drogami. Znajdziemy siÅ wszakže kiedy× obok siebie w krainie sprawiedliwych, mam nadziejÅ, že tak bÅdzie. - Sędziåam, že do ko„ca žycia bÅdziecie z nami! - rzekåa Elžbieta ze szczerym žalem. - Pozwól nam przynajmniej wybudowa chatkÅ dla ciebie w miejscu, jakie sam sobie obierzesz, choby o kilkana×cie mil stęd odlegåym, aby×my mogli od czasu do czasu mie o tobie wie×ci. - Je×li macie nieco przyjaŽni, pozwólcie mi žy w sposób, jaki dla mnie jedynie wydaje siÅ przyjemny! - rzekå Bumpo tonem pro×by. Nie pomogåy žadne nalegania i perswazje. Elžunia rozpåakaåa siÅ na dobre, a Oliwier wydobyå pugilares i wszystkie znajdujęce siÅ tam asygnaty podaå strzelcowi. Natty obejrzaå je ciekawie. - Ach, to sę owe papierowe pieniędze? Nigdy ich nie widziaåem - szepnęå jakby do siebie. - To tylko dobre dla ludzi uczonych na księžkach, mnie trudno byåoby pozna siÅ na tym. Nie mógåbym nawet užy ich do strzelby, bo tylko skórÅ w nię kåadÅ. Obdarzyli×cie mnie juž bardzo hojnie, oddajęc mi caåy proch, pozostaåy w sklepie po odjeŽdzie Francuza. To caåe moje bogactwo. A teraz niech pani pozwoli staremu wåóczÅdze ucaåowa swę biaåę ręczkÅ i niech was Bóg båogosåawi. Elžunia podniosåa gåówkÅ, stary strzelec spojrzaå w jej zroszone åzami Žrenice, pochyliå siÅ nad biaåę twarzyczkę i zdjęwszy czapkÅ, dotknęå jej czoåa z ojcowskę tkliwo×cię. Oliwier u×cisnęå jego rÅkÅ w milczeniu, ale w u×cisku tym wyraziå mu caåe serdeczne przywięzanie do niego. Bumpo zarzuciå na ramiÅ swę ukochanę strzelbÅ i odszedå po×piesznie. Po chwili dopiero odwróciå siÅ i zawoåaå dono×nie: - Za mnę Hektor! W drogÅ Slut! Psy pobiegåy za swym panem, oddalajęcym siÅ wielkimi krokami. Wspięwszy na pagórek, Bumpo zatrzymaå siÅ, spojrzaå na måodych stojęcych wcięž jeszcze na tym samym miejscu, poruszyå rÅkę w powietrzu na znak požegnania, potem zakryå nię oczy, jakby chcęc ukry åzy i odszedå w ×wiat. Od tego czasu nikt juž nigdy nie widziaå starego strzelca. Na próžno go sÅdzia Temple kazaå szuka wszÅdzie, nigdzie znaleŽ nie možna byåo wÅdrowca, który jak siÅ potem okazaåo, udaå siÅ na Zachód i byå pierwszym z tej gromady osadników zwanych pionierami, torujęcych drogÅ Amerykanom przez rozlegåy lęd do drugiego morza.