Edmund Niziurski Naprzód, Wspaniali! Wydawnictwo 86 PRESS Łódź, 1995 SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI......................... 2 ROZDZIALI......................... 3 ROZDZIAŁU........................ 5 ROZDZIAŁ III........................ 19 ROZDZIAŁ IV........................ 23 ROZDZIAŁ V........................ 31 ROZDZIAŁ VI........................ 47 ROZDZIAŁ VII........................ 55 ROZDZIAŁ VIII....................... 59 ROZDZIAŁ IX........................ 71 ROZDZIAŁ X........................ 97 ROZDZIAŁ XI........................ 106 ROZDZIAŁ XII........................ 119 ROZDZIAŁ XIII....................... 133 ROZDZIAŁ XIV....................... 143 ROZDZIAŁ XV........................ 148 ROZDZIAŁ I Od września notuje w tym brulionie pewne zdarzenia z naszego szkolnego życia. Oczywiście nie będą one figurować w prawdziwej książce, którą wkrót- ce napiszę. Nie są na tyle ważne ani śmieszne, ani straszne. Notuję je po prostu tak sobie, dla treningu, żeby nabrać pisarskiej formy i wyrobić sobie styl, a na- prawdę to czekam... Czekam, a raczej czyham, bo to jest niecierpliwe, czujne i pełne napięcia czekanie, żeby coś okropnego zdarzyło się w naszym poczciwym miasteczku, w tych nudnych Odrzywołach. Oczywiście jest to uzależnione przede wszystkim od pojawienia się u nas od- powiedniego opryszka, opryszka przez bardzo duże O. Tak, najpierw musi poja- wić się On, Wielki Zły, z którym można się będzie zmierzyć!... Nie wiem jesz- cze dokładnie, kim on będzie. Może groźnym zbrodniarzem, może szefem nie- bezpiecznej bandy, może szpiegiem?... Jedno jest pewne, musi być bardzo zły i sprytny. Pewne poszlaki świadczą, że już się sposobi. Podejrzewamy, że ukrywa się w starym browarze i montuje tam swoją szajkę. Ten opuszczony browar przy śle- pej uliczce nad rzeką na pewno kryje ważne tajemnice. To nie są podejrzenia wyssane z palca. Jednego wieczoru zakradliśmy się tam z latarkami i znaleźliśmy w piwnicy świeży niedopałek cygara. Skąd się wziął? Przecież, o ile nam wiadomo, nikt w Odrzywołach nie pali cygar. Innym razem około dziesiątej wieczorem zauważyliśmy przed browarem za- parkowany samochód: czarny mercedes, z zagraniczną rejestracją. Co robił taki wóz na tak nędznej uliczce? Zaczailiśmy się pod płotem i czekaliśmy. Po kilku- nastu minutach z browaru wyszedł wysoki chudy typ z cygarem w ustach, wytarł ręce chusteczką i odjechał. Przeniknęliśmy niezwłocznie do wnętrza. Usłyszeliśmy jakieś głosy. Z piwnic padał na schody mdły odblask światła. Po chwili zgasł. Głosy też nagle umilkły. Zbiegliśmy na dół, ale tam już nikogo nie było. Czyżby w podziemiach były jakieś tajne przejścia czy kryjówki? Oczywiście, to nie są jeszcze dostateczne poszlaki. Czekamy na dalszy rozwój wypadków i prowadzimy ścisłą obserwację browaru... Ale nie bójcie się, to nie potrwa długo. Wielki Zły objawi się na pewno. A nawet gdyby się nie objawił, to nic. W najgorszym razie wymyślę go. Nie mogę zrobić chłopakom zawodu. Tak czy owak książka musi być napisana. Gnat i Kleksik bardzo liczą na nią, bo obiecałem włączyć ich do akcji jako bohaterów. Być może włączę także Kwękacza. To zależy przede wszystkim od tego, czy opu- ści go pech. Bo moi bohaterowie nie mogą mieć pecha i wszystko musi im się udawać. A Kwękaczowi jak dotąd nic się nie udaje, więc nie wiem, czy będę mógł go wsadzić do książki. Jedno w każdym razie jest pewne. Zadrżycie, gdy ją przeczytacie. Będą tam miejsca mrożące krew w żyłach, igranie ze śmiercią, podstępy i zasadzki, ucieczki i pościgi, walki na pięści, trupy i rewolwery, krótko mówiąc — te rzeczy — rozumiecie, co mam na myśli. A kiedy narobi się dużo zamieszania, wtedy my bohatersko wkroczymy do akcji... Do takiej książki się przygotowuję, a tymczasem piszę te notatki w brulionie. Coś trzeba pisać, nie? Ojciec Kwękacza to stale ćwiczy na klarnecie, żeby mu palce nie zdrętwiały, chociaż występuje w orkiestrze tylko parę razy w roku, jak są święta albo jak przyjedzie ktoś ważny. Więc ja też mogę sobie poćwiczyć. Ale przerwę natychmiast to pisanie, jak tylko objawi się On, Wielki Zły, Tajemniczy Zet, który ukrywa się w starym bro- warze. ROZDZIAŁ II Nadawanie tytułu „Wspaniałych" przyjęło się w naszej klasie od czasu, gdy w kinie szedł film kowbojski Siedmiu Wspaniałych. Z początku miała to być zgry- wa. Nasza klasa uwielbia zgrywy. Postanowiono więc dla zabawy nadać tytuły Wspaniałych tym, którzy się odznaczali czymś wybitnym. Ale wkrótce zabawa przestała być zabawą. Nie wiadomo skąd zrobiła się z tego całkiem poważna hi- storia. Tytuł nabrał mocy i zaczął naprawdę coś znaczyć. Już tak się utarło, że temu, kto go miał, przysługiwały różne przywileje w klasie, no i automatycznie wchodził do komitetu redakcyjnego gazety. Jasne, że w tej sytuacji wcale niełatwo było go uzyskać. Tylko jeden Zyzio Gnacki, zwany Gnatem, nie miał z tym żadnych trudności. Ale z Gnatem spra- wa była jasna. Gnat był po prostu najstarszy, najsilniejszy, a oprócz tego cieszył się sławą teoretyka. Naprawdę, rzadko się zdarza, żeby najsilniejszy typ w klasie był zarazem najtęższym mózgiem. Ale gdy to się jakimś cudem zdarzy, powstaje właśnie taki fenomen jak Gnat. Nieszczęśliwy wypadek tu zaważył. Dwa lata temu Zyzio wyłożył się fatalnie na Dużej Krokwi w Zakopanem, gdzie podczas zimowych ferii ćwiczył nielegal- nie narciarskie skoki. Doznał kontuzji kręgosłupa i cały rok przeleżał unierucho- miony w specjalnym łóżku gipsowym. I wtedy właśnie udało mu się przestudio- wać, jak twierdzi, sto trzynaście książek naukowych, a wśród nich jedno niezwy- kle rzadkie i trudno dostępne dzieło, mianowicie Pedagogologię dr Aleksandra Babińskiego, byłego członka sławnej paczki czwororęcznych ze szkoły im. Lin- dego w Warszawie, znanego w kołach uczniowskich pod przezwiskiem Alibaby1. Pedagogologia jest to jedyne dzieło ujmujące całość wiedzy o gogach i uczniach w ich wzajemnych stosunkach. Zawiera ono wszechstronną analizę życia szkolnego, a nadto specjalne studia porównawcze, socjologiczne i psycho- logiczne, a zwłaszcza charakterologiczne oparte na wynikach długoletnich badań i własnych doświadczeniach autora. Epokowa doniosłość tego dzieła Alibaby po- lega na tym, że po raz pierwszy przedstawia ono naukowo zagadnienia szkolne z pozycji uczniów, a nie gogów. Czytelnik zainteresowany pedagogologia znajdzie obszerny wykład na ten temat w książce E. Niziurskiego Sposób na Alcybiadesa Szczególnie cenna dla młodzieży jest druga część rozprawy, a mianowicie Pe- dagogologia stosowana. Zawiera ona praktyczne przepisy postępowania wzglę- dem gogów i woźnych, różne skuteczne sposoby i tricki gwarantujące bezpieczne poruszanie się w labiryncie budy. Niestety, książka ta jest dawno wyczerpana i zupełnie nieosiągalna zarówno w księgarniach jak w bibliotekach. Gnat wyjaśnił nam, że cały nakład został „na pniu" wykupiony przez gogów i w dużej części zniszczony. Nieliczne zaś oca- lałe egzemplarze są skrzętnie ukrywane jako wysoce szkodliwe i niebezpieczne dla młodzieży. Wątpliwe jest także, czy kiedykolwiek ukaże się drugie wydanie. Tym bardziej zazdrościmy Gnatowi, że miał szczęście przestudiować to dzieło i że umiał tak celnie korzystać zeń w codziennej praktyce. Gdy tylko pojawił się w naszej klasie, od razu zaimponował wszystkim swoją znajomością gogicznych rzeczy. Żadne zagranie nie było mu obce. Z każdej sytuacji wychodził obron- ną ręką. Choć nowy, czuł się w żywiole szkolnym jak ryba w wodzie. Nic więc dziwnego, że z miejsca został obwołany Wspaniałym. Kleksikowi nie poszło już tak łatwo. Nie będąc siłaczem, ani nie mając za sobą studiów teoretycznych musiał wywalczać tytuł Wspaniałego z wielkim mozołem i trudem przez całe dwa lata szkolne. Najpierw dzięki upartemu treningowi został mistrzem tenisa stołowego, a po- tem członkiem kadry szkolnej w siatce. Z kolei uzyskał najlepszy czas szkoły w pływaniu stylem klasycznym (a w dowolnym zajął drugie miejsce). Wreszcie z ostatnich wakacji wrócił niesamowicie obkuty zoologicznie i za- czął się popisywać niezwykłą znajomością zwierząt, zwłaszcza egzotycznych, zmuszał wszystkich do publicznych dysput i odnosił w nich druzgocące zwycię- stwa. Jeden Gnat dotrzymał mu z początku placu, ale nawet i on został wkrótce zagięty haniebnie. A było to tak. Kleksik wyzwał Gnata na publiczną dysputę o wielbłądach i z miejsca zastrzelił go pytaniem: — Czy wiesz, dlaczego wielbłądy potrafią tak długo wytrzymać bez picia? — No... bo magazynują wodę w organizmie — odpowiedział niepewnie Gnat. — Myślisz, że mają jakieś zbiorniki? — uśmiechnął się szyderczo Kleksik. — No... nie — odparł zakłopotany Gnat — po prostu gromadzą wodę w żo- łądku. .. to znaczy w fałdach żołądka. — Nie rozśmieszaj mnie, stary — powiedział Kleksik. — Palnąłeś większe głupstwo. W żołądku nie można nic magazynować, żołądek jest do trawienia, a nie do magazynowania. Gnat poczerwieniał. — No, to gdzie magazynują, jak nie w żołądku? — W ogóle nie magazynują. — Jak to, nie magazynują? — Nie magazynują, bo nie potrzebują... One robią wodę. — Fabrycznie? — Chemicznie. — Sodową? — zadrwił Gnat. — Zwyczajną. H2O — odparł zimno Kleksik. — Poruszając ogonem? — Raczej garbem. Surowiec jest w garbie. — Kompromitujesz się bracie, w garbie wielbłąd ma tłuszcz! — Tak jest. I właśnie z tego tłuszczu robi wodę. — Oszalałeś?! — Każdy chemik ci powie, że z tłuszczu można otrzymać wodę. Przez utle- nianie. Wielbłąd właśnie utlenia. Chcesz się założyć? Ale, o dziwo, Gnat nie chciał. Wtedy wszyscyśmy zrozumieli, że został za- gięty. Na lekcji biologii spytaliśmy panią Paluchową, jak to naprawdę jest z tymi wielbłądami, i okazało się, że Kleksik miał rację. — Skąd wiedziałeś? — zapytał wściekły Gnat. — Obcowałem blisko z wielbłądami podczas wakacji — odparł Kleksik i od- dalił się z tajemniczą miną. Gnata bardzo dotknęła ta porażka. W tym okresie nie uznawał poza sobą in- nych autorytetów i nie mógł przeboleć wyższości zoologicznej Kleksika. Wkrót- ce po tym po szkole rozeszły się pogłoski, że Kleksik podczas wakacji przebywał w Mombasie w Afryce Wschodniej, gdzie jeździł na wielbłądach. Kleksik wprawdzie nie potwierdzał tych wieści, ale im także nie zaprzeczał. Robił dalej tajemnicze miny, a co więcej niby od niechcenia zaczął wtrącać do rozmowy różne słowa z narzecza murzyńskiego suahili. Było jasne, że chce za wszelką cenę uzyskać tytuł Wspaniałego. Gnat oczywiście uważał to wszystko za bezczelny bluff, a kiedy w dodatku doszła go wieść, jakoby Kleksik miał w Kenii stryja, który zajmuje się łowieniem dzikich zwierząt do ogrodów zoologicznych, i jakoby Kleksik czynnie uczestni- czył w tych łowach, nie wytrzymał dłużej. Dopadł Kleksika na przerwie i zapytał z niebezpiecznym błyskiem w oczach: — Czy nie za mocno zagrałeś? — Nie rozumiem — odparł spokojnie Kleksik. — Ten bluff nie przejdzie. Odszczekasz wszystko! — Jaki bluff? — Nie masz tam żadnego stryja. — Mam — odparł twardo Kleksik. — W Mombasie? — Gnat przycisnął go do ściany. Kleksik zrobił zdziwioną minę. — No... ja przecież nie mówię, że w Mombasie... — Ale wszyscy mówią. — Czy to moja wina, że rozpuścili plotki? — Twoja, bo nie zaprzeczyłeś, robiłeś tajemnicze miny i bąkałeś coś po mu- rzyńsku. Naumyślnie, bo chciałeś, żeby wszyscy myśleli, że byłeś w Afryce. Przy- znaj, że te wiadomości wyssałeś z encyklopedii. — Nie... Ja naprawdę obcowałem z wielbłądami... lwami... a nawet z ty- grysami. — Łżesz! — Słowo daję. Mam stryja w ogrodzie zoologicznym. — W klatce? — zadrwił Gnat. — Nie. W dyrekcji. On jest dietetykiem. Ustala jadłospis dla zwierząt. — Uważaj, bo cię spłaszczę. — To szczera prawda. Spędziłem u niego wakacje, w ogrodzie zoologicznym w Warszawie i karmiłem dzikie zwierzęta. — Dość tych bajeczek! — To nie bajeczki. — Jakie masz dowody? — Mam pchły. — Co?! — Na skutek ciągłego obcowania z drapieżnikami zostałem uciążliwie za- pchlony — wyjaśnił Kleksik i podrapał się ostentacyjnie w nogę, a my spostrze- gliśmy oniemiali, że z tej nogi skoczyła na nas pchła. Cofnęliśmy się odruchowo i przypomnieliśmy sobie, że istotnie od wakacji pojawiły się w szkole jakieś podejrzanie duże pchły. — Więc to od ciebie te pchły? — zapytałem. — Ode mnie — przyznał Kleksik. — Jak możesz tolerować podobne zapchlenie! — oburzył się Gnat. — Nie mogę się tego pozbyć — westchnął Kleksik. — To są specjalne pchły, wyjątkowo odporne na azotoks, chyba jakieś mutanty. — To straszne, mnie też już chyba gryzą! — Gnat podrapał się nerwowo za kołnierzem. — Zdaje ci się — uspokoił go Kleksik. — To są pchły lwie i nie żerują na ludziach. Krew ludzka im nie smakuje. — Jak to, przecież na tobie żerują. — Na mnie żerują, bo w moich żyłach płynie krew podobna do lwiej — oświadczył Kleksik. — Taki wyskok natury — dodał skromnie oglądając sobie paznokcie. — E, zgrywasz się! — Gnat spojrzał na niego podejrzliwie. — Zaraz was przekonam — powiedział Kleksik, po czym sprawnie wydobył sobie z rękawa pchłę i wpuścił ją Kwękaczowi do ucha. — Co robisz?! Oszalałeś! — Kwękacz wzdrygnął się przerażony. — Nie bój się! Ona ci nic nie zrobi. Ona się tobą brzydzi! Istotnie, ku naszemu zdziwieniu pchła wcale nie ugryzła Kwękacza, lecz od- skoczyła od niego ze wstrętem — tak nam się przynajmniej wydawało. Kwękacz przygryzł wargi. Bo chyba mimo wszystko było mu przykro, że ta pchła go nie ugryzła. On też chciałby mieć krew podobną do lwiej... Po tym eksperymencie kwestia lwiego pochodzenia Kleksikowych pcheł prze- stała budzić jakiekolwiek wątpliwości. Nikt też nie odważył się wypominać Kłek- sikowi zapchlenia, przeciwnie, wszyscy go podziwiali. Można powiedzieć, że je- go pchły zyskały powszechne uznanie, zwłaszcza po tym, co się zdarzyło w ty- dzień później. Otóż w tydzień później dzięki pchle Kleksik dokonał sławnego czynu, który wreszcie zapewnił mu upragniony tytuł Wspaniałego. Zdarzyło się to w nocy podczas gwałtownej wichury. Kleksik obudził się wte- dy około pierwszej ukąszony potężnie przez jedną ze swych pcheł. Obudził się i zobaczył czerwoną łunę w oknie. To paliła się budka stróża na budowie, koło magazynów po przeciwnej stronie ulicy. Kleksik wyskoczył z łóżka i narobił alar- mu. Nie czekając, aż przyjedzie straż ogniowa, wybiegł z domu i rzucił się na ratunek. Najpierw wyciągnął z budki zaczadzonego i chyba trochę podgazowa- nego stróża, a następnie uruchomił gaśnicę pianową i zapobiegł przerzuceniu się ognia na magazyny. Czyn Kłeksika wywołał ogólny podziw w całym mieście, nie mówiąc już o szkole. Pan dyrektor na apelu osobiście uścisnął Kłeksikowi rękę, a potem odbył z nim serdeczną rozmowę w gabinecie... W trakcie tej rozmowy wyznał, że jeden szczegół w tej całej historii drażni go i psuje mu wrażenie, a mianowicie pchła. Rzecz urosła do miary problemu, gdy zapowiedzieli swój przyjazd dzienni- karze z gazety wojewódzkiej. Dyro uznał, że przed dopuszczeniem dziennikarzy do Kłeksika należy coś zrobić z tą pchłą, gdyż insekt ten w żadnym wypadku nie nadaje się do opublikowania. Bohater nie powinien mieć pcheł. Nie pomogły tłu- maczenia Kłeksika, że to są specjalne lwie pchły. Dyro był nieubłagany. Orzekł, że należy ustalić bardziej budujący powód Kleksikowego zbudzenia się w no- cy i podał rzecz pod rozwagę gogicznego ciała. Pani Tromboniowa, nauczyciel- ka geografii, podsunęła wersję, że Kleksik w ogóle nie spał jeszcze o pierwszej godzinie, bo jako pilny uczeń powtarzał ukształtowanie pionowe Europy. Dyro odrzucił jednak tę sugestię, gdyż mogłaby wywołać wrażenie, że nauczyciele od- rzywolscy przemęczają młodzież nauką. Po krótkiej naradzie zgodzono się, że uczeń Kleksik musiał po prostu źle spać tej nocy, a pani Czupurska od wuefu zauważyła, że poprzedniego dnia późnym wieczorem szedł w telewizji niedozwolony dla młodzieży film pt. Urodzony pod złą gwiazdą i stąd chyba ten niespokojny sen ucznia Kłeksika. Zażądano więc wy- jaśnień od bohatera w tej kwestii. Kleksik przyznał ze skruchą, że istotnie oglądał ten film i stwierdził potem u siebie pewien nieokreślony niepokój. Sprawa wyglą- dała niby na załatwioną, ale po ożywionej dyskusji i tę wersję odrzucono, gdyż nie wypadało, aby taki bohaterski uczeń jak Kleksik oglądał niedozwolone filmy. Postanowiono więc poszukać innej przyczyny niespokojnego snu ucznia Kleksi- ka i zapytano go, czy przypadkiem nie najadł się czegoś przed pójściem do łóżka. Kleksik odchrząknął, nieco zakłopotany, poprosił o dyskrecje i wyznał mężnie, że owszem, tuż przed snem zjadł po kryjomu korniszony w occie oraz ćwiartkę tortu przygotowanego na imieniny cioci. Nauczycielom z początku zrobiło się bardzo mdło, a potem uznali jednogłośnie, że opublikowanie tej rewelacji rzuciłoby fa- talny cień na bohatera i wywołałoby szkodliwe efekty wychowawcze. Zgodzono się też, że lepiej nie rozgrzebywać sprawy i przyjąć, że Kleksik obudził się wtedy z powodu złego snu. Zapytano więc Kleksika, czy coś mu się śniło w nocy. Kleksik odpowiedział twierdząco, lecz wzdrygał się przed podaniem szczegółów. Wreszcie, przyciśnię- ty oświadczył wstydliwie, że śnił mu się... właśnie Dyro, a konkretnie, że został spłaszczony przez Dyra. Zaskoczony Dyro zażądał sprecyzowania tego określenia i Kleksik sprecyzował, że Dyro spłaszczył go mechanicznie, a mianowicie przeje- chał go walcem drogowym. Dyro stropił się i powiedział, że to jest bezsensowny sen, w ogóle nie do przyjęcia. Kleksik zgodził się z tym całkowicie i zapropono- wał, by mimo wszystko powrócić do pchły. Ale Dyro sprzeciwił się stanowczo. W końcu po dłuższej dyskusji ustalono, że Kleksika obudziło skrzypienie okna, gdyż jako chłopiec żyjący w myśl wskazań higieny spał przy otwartym oknie. I ta wersja została podana do publicznej wia- domości. Wkrótce po tym w gazecie ukazał się artykuł o dzielnej postawie odrzy- wolskiego ucznia, a obraz Kleksika z gaśnicą pianową na tle szalejącego pożaru ozdobił jako przeciwpożarowy plakat wszystkie miasta i wsie naszego wojewódz- twa. Nikogo też nie zdziwiło, że Kleksik został przez klasę mianowany Wspa- niałym. A ponieważ otrzymał jednocześnie od straży ogniowej specjalny dyplom uznania, był więc pierwszym Wspaniałym Dyplomowanym i takiego też odtąd używał tytułu. Ze mną była jeszcze gorsza sprawa. Nie miałem siły Gnata ani jego na- ukowych wiadomości, nie zabłysłem również bohaterskim czynem jak Kleksik. W ogóle nie wyróżniałem się niczym specjalnym spośród klasowego bractwa, chyba tylko tym, że pisałem wesołe wypracowania z polskiego, a kiedy je czy- tałem na lekcji, zdarzało mi się czasem rozśmieszyć do łez całą klasę. Niestety, były przeważnie nie na temat i nigdy nie dostawałem za nie piątek. Tak więc nie zanosiło się wcale, że zostanę Wspaniałym, przynajmniej do czasu, aż napiszę tę książkę, o której wspomniałem na wstępie. Książka była jednak dopiero w pla- nie, a całą moją twórczość jak dotąd stanowiły te notatki w brulionie. Ale nie pokazywałem ich nikomu, nawet mojemu najbliższemu druhowi Gnatowi, więc nikt nie wiedział, jaka jest ich wartość... Zresztą wątpię, czy chłopaki by się na nich poznali. Na pewno powiedzieliby, że wcale nie było tak, jak piszę, i że są niepodobni do siebie, a może nawet by się obrazili, bo każdy widzi siebie inaczej i chce wyglądać jak najlepiej. Dlatego wolałem im nie pokazywać... no i talenty moje pozostały nieznane. Zrezygnowałem więc z ubiegania się o tytuł w tym roku i przestałem już o nim myśleć, gdy nagle zaświtała mi niespodziewana szansa. Na początku września ogłoszono, że za miesiąc odbędzie się telewizyjny tur- niej miast: „Odrzywoły kontra Lipki". Młodzież też miała brać w nim udział występując w wielkim ąuizie dotyczącym historii i geografii naszego regionu. W związku z tym odbyły się w obu odrzywolskich szkołach eliminacje w ce- lu wyłonienia kandydata do walki z Lipkami. Zaczęto od eliminacji klasowych. W naszej klasie mieli się zmierzyć z sobą Gnat i Ela Melasińska, czyli Elamela. Ale Gnat uczęszczał właśnie na kurs motorowy LOK, a nadto przygotowywał się do lekkoatletycznych zawodów juniorów w Okaesie, czyli Odrzywolskim Klubie Sportowym, więc zrezygnował i zaproponował mnie na swoje miejsce. Ponie- waż większość męskiej połowy klasy stanowili piłkarze z paczki drugorocznego Chrząszcza, a ci nie kwapili się do żadnych występów poza piłkarskimi, prze- to Dyro nie mając wielkiego wyboru zgodził się, aczkolwiek bez entuzjazmu, na moją kandydaturę. Zresztą i tak Elamela była faworytką, a mnie wstawiono raczej dla formalności. Ale wtedy właśnie los zaczął mnie poklepywać życzliwie po plecach, jak to określił później Gnat. Zupełnie nieprzyzwoicie zaczął mnie poklepywać, co było zgoła nie fair względem moich szlachetnych rywali. Któż mógł bowiem przewi- dzieć, że cudownie obkuta Elamela złapie akurat grypę? Biedaczka przystąpiła do eliminacji z wysoką gorączką i wkrótce zaczęła tak bredzić od rzeczy, że musiano ją pospiesznie wycofać, a ja przeszedłem fuksem do następnej tury. I znów mia- łem przysłowiowy łut szczęścia. W następnej turze udało mi się pokonać jednym punktem Tadeusza Gorylasa z siódmej B. Z kolei, już jako przedstawiciel całej naszej budy, zmierzyłem się z Defonsia- kiem, to znaczy z reprezentantem szkoły im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskie- go, czyli Defonsiarni. Był to bardzo groźny Defonsiak, niejaki Cypałło, zwany pospolicie Grubym Cypkiem, geniusz pod każdym względem i naczelny redaktor organu prasowego Defonsiaków. Nie dawano mi w tym ąuizie żadnych szans, ale i tym razem los poklepał mnie uprzejmie po łopatce. Eliminacje odbyły się na początku października, w nowo otwartym Domu Kultury. Właśnie niedawno podłączono ów szacowny budynek do elektrociepłowni i tak się złożyło, że akurat w dniu naszych występów dzielni palacze urządzili próbę sprawności instalacji. Próba wypadła doskonale, w ciągu pół godziny temperatura na sali osiągnęła 30 stopni. Już pierwszym naszym od- powiedziom konkursowym towarzyszyły podejrzane strzały. To wilgotne klepki parkietu pękały z trzaskiem. Jednocześnie salę zaczęła zasnuwać mgła. To świeże tynki parowały pośpiesznie, a wraz z nimi zaczęło parować i jury. Pierwsza nie wytrzymała pani Baryłowska ze szkoły Defonsiaków. Miała sła- be serce i wyniesiono ją omdlałą. Wstyd powiedzieć, ale to mnie od razu podnio- sło na duchu. Baryłowska była fanatyczną Defonsiaczką i zauważyłem, że podpo- wiadała Cypkowi, gdy znajdował się w kropce. Drugą ofiarą palaczy stał się sam dyrektor Domu Kultury, bożyszcze pań, wymuskany i nienaganny magister Fu- mowicz. Gdy ocierał pot z czoła, odlepiła mu się peruka i upadła między krzesła, a oczom zdumionych widzów ukazała się łysina wielka i okropnie dymiąca... Parował też Gruby Cypek... Ja jeden nie parowałem. Jestem okropny chu- dzielec tudzież zmarzluch i czułem się w tej ciepłej parze wcale nieźle. A Gruby Cypek parował. Jąkał się coraz bardziej i gubił. Zdawało się, że razem z potem wyparowują jego wiadomości. Wypił całą karafkę wody, ale to mu nic nie po- mogło, przeciwnie, napęczniał jeszcze bardziej i parował dwa razy szybciej. Pa- miętam jego twarz nabrzmiałą i czerwoną jak pomidor oraz jego przerażone oczy. Biedak, zdawał sobie sprawę, że paruje fatalnie i patrzył na mnie z nadzieją, że ja też może zacznę w końcu parować. Ale ja nie parowałem i to go załamało do reszty. Przegrał. Tak więc zostałem mianowany przedstawicielem Odrzywołów na ten teletur- niej. Gdy szedłem do szkoły, ludzie oglądali się za mną i mówili: „patrzcie, to ten Tomcio Okist, syn okulisty, który będzie walczył z Lipkami". A mnie oblaty- wał strach. Wiedziałem, że wszyscy bardzo liczą na mnie i że nędzny będzie mój los, gdy zawiodę ich zaufanie. Więc już z samego strachu, żeby się nie zbłaźnić, wziąłem się do wkuwania. Bo zdawałem sobie sprawę, że dotychczas wygrywa- łem fuksem, a naprawdę to poziom mojej wiedzy jest żałosny i nędzny. Zacząłem więc pospiesznie pompować w siebie brakujące wiadomości, a całe Odrzywoły mi pomagały. Nie mogłem po południu wyrwać się nawet na chwilę z domu, bo zaraz na ulicy podnosiły się krzyki: — Patrzcie, obija się łobuz, a czas leci! — On chce nas skompromitować! — Gdzie się pętasz?! Do domu! — Wkuwaj, smarkaczu! — A spróbuj tylko nie wygrać! Kiedy próbowałem dać nogę, oburzeni przechodnie rzucali się za mną w po- ścig, łapali mnie i odstawiali do chaty. Kontrolowany przez tysiące oczu, osaczony zewsząd i zaszczuty, chcąc nie chcąc musiałem się uczyć. Sam pan dyrektor Obe- ronowicz osobiście sprawdzał co dzień moje postępy. Nic więc dziwnego, że gdy nadszedł wreszcie dzień turnieju, zakasowałem na oczach całej Polski reprezentanta Lipków i zostałem bohaterem Odrzywołów. Bo już było z nami krucho, Lipki prowadziły w większości konkurencji i dopiero moje zwycięstwo, jak powiedział Dyro, odwróciło kartę, tak, że, koniec końcem, wygraliśmy. Dostałem różne nagrody za mój występ, ale najbardziej ucieszyła mnie jedna: nominacja na Wspaniałego w naszej klasie. Było nas więc teraz w sumie trzech Wspaniałych. Właściwie to myśleliśmy, że będzie nas czterech. Liczyliśmy na Maćka Kwękacza zwanego Kwękusiem. Był ambitny i dzielny. Miał warunki. Ale nic mu nie wychodziło! Tego chłopaka prześladował wyjątkowy pech... Jego szlachetne w intencjach czyny obracały się przeciwko niemu. Same żałosne wpadki, jak ta z tą zmęczoną kobietą w ciem- nych okularach spieszącą do pociągu z ogromnym tobołem i ciężką walizą, której Kwękacz ochoczo zaofiarował pomoc. Zadyszana niewiasta skwapliwie obarczy- ła go całym bagażem, a potem tak się rozzuchwaliła, że gdy opadał z sił i ustawał, kłuła go parasolem przynaglając do pośpiechu. Ale na tym nie koniec. Kiedy zla- ny potem Kleksik dobywając reszty sił dotarł wreszcie na dworzec, zatrzymał go milicyjny radiowóz. Okazało się, że w tobole i w walizie były same kradzione rze- czy należące do znanego w naszym mieście muzyka Piszczyna-Swiergockiego, do którego mieszkania dokonano właśnie tego dnia bezczelnego włamania. Niewia- sta w ciemnych okularach gdzieś się ulotniła a biedny Kwękuś miał duży problem, jak przekonać milicję, że nie jest złodziejem. Nie zniechęcony bynajmniej niepowodzeniem pierwszych prób, po wakacjach zgłosił ponownie swoją kandydaturę. Twierdził, że całe lato działał charytatywnie jako Niewidzialna Ręka niosąc bliźnim dyskretną pomoc. Ale jeśli w naszej oko- licy rzeczywiście grasowała jakaś Niewidzialna Ręka, to widocznie przesadziła z tą dyskrecją, bo jakoś nikt jej nie zauważył i nie zapamiętał, tak, że Kwękuś nie mógł przedstawić ani świadków ani innych dowodów swojego „niewidzialnego" działania. Myśleliśmy, że teraz da już za wygraną, ale on zadziwił nas swoim uporem. — Zobaczycie! I tak zostanę Wspaniałym! — powiedział i... i rzeczywiście tym razem zrobił coś, co przez cztery dni elektryzowało naszą szkołę, ba, całe miasto! A żeby mieć świadków swojego wyczynu wtajemniczył nas z góry we wszystko. Pamiętam, zaciągnął nas na pierwszej przerwie w mroczny zaułek korytarza, rozejrzał się, czy nikt nie podsłuchuje i oznajmił dramatycznym szeptem: — Rozpoczynam akcję pod kryptonimem „Sajgon"! Jeśli przyrzekniecie, że nie piśniecie nikomu ani słowa, zdradzę wam niektóre szczegóły. Uśmiechnęliśmy się na poły drwiąco na poły pobłażliwie. Nikt nie brał na serio słów nieudacznika. — Jasne, że nic nie piśniemy — uspokoił go rozbawiony Gnat. — Nie ma problemu, mów! — To będzie coś zupełnie ekstra! — Kękusiowi oczy się zaświeciły. — Już wszystko obmyśliłem. Wiecie, że za trzy dni odchodzi ten transport do Wietnamu? Wiedzieliśmy doskonale. Przez długi czas w naszym mieście trwała zbiórka pieniężna na zakup leków i sprzętu medycznego dla tego kraju. W naszej szkole była siedziba komitetu organizującego tę akcję. Od paru dni gotowe już do drogi dary czekały w suterenie szkoły na wysyłkę. Ale co to wszystko miało wspólnego z przedsięwzięciem Kwękusia? Spojrzeliśmy na niego zdziwieni. — Wstąpcie do mnie wieczorem. Coś wam pokażę. Tylko gęby na kłódkę! — powiedział tajemniczo. Zaintrygowani zaszliśmy do niego po kolacji, Kwękuś zaprowadził nas do piwnicy i pokazał nam dużą skrzynię zaopatrzoną w nalepki: Fragile! Nie rzucać! — Zrobiłem ją ściśle według wzoru — powiedział. — Kapujecie teraz? — Nic nie kapujemy — odparł Gnat. — Takie same skrzynie są w suterenie szkoły. — I co z tego? — Dołączę moją do tamtych i pojedzie do Wietnamu. — Pusta? — Wcale nie będzie pusta. — A co do niej wsadzisz? — Siebie — odparł Kwękuś. Osłupieliśmy. — Chcesz wyjechać w skrzyni?! — wykrztusiłem. — Tak jest. Robię skok do Wietnamu i będę tam walczył. Legalnie by mnie nie wypuścili, więc postanowiłem przemycić się w tej skrzyni. Będę rok w Wiet- namie, potem wrócę. A co, zatkało was! — uśmiechnął się zadowolony. — Oszalałeś chyba! Naprawdę chcesz to zrobić?! — przeraził się Gnat. — Naprawdę. — Zastanów się, chłopie, przecież wszystkie skrzynie są w ewidencji. Od razu się połapią, że jest o jedną skrzynię za dużo. — Wątpię. Raczej pomyślą, że się pomylili. Co innego, gdyby brakowało jed- nej skrzyni, ale tak? Od przybytku głowa nie boli. Zobaczycie, że się uda. — Nie wytrzymasz tyle dni w takiej skrzyni — zauważył Kleksik — ty wiesz, jak długo jedzie się do Wietnamu? Chyba z miesiąc. — Miesiąc? Co najmniej dwa miesiące! — stwierdził Gnat. — Nie myślę cały czas siedzieć w tej skrzyni — wzruszył ramionami Kwę- kuś. — Jak tylko załadują mnie na statek, wydostanę się z niej i ukryję w ładowni albo gdzieś na pokładzie. Zabieram z sobą odpowiednie narzędzia — pokazał nam młotek, piłkę, obcążki i jakieś dłuta. — Mam także trochę żywności, konserwy, puszki z sokiem i kanister z wodą. Powinno wystarczyć na tydzień. — A potem? — Potem będę już na statku i jakoś sobie zorganizuję prowiant. Do was mam tylko jedną prośbę, żebyście pomogli umieścić mnie z tą skrzynią w suterenie szkolnej... Spojrzeliśmy po sobie. — Nie będziemy się do tego mieszać — mruknął Gnat. — Dlaczego? Macie pietra? — Nie, ale uważamy, że nie masz żadnych szans. To jest pomysł szczeniacki. Kwękuś przygryzł wargi. — No tak... mogłem się tego spodziewać. Po prostu nie chcecie, żebym je- chał. Boicie się... — Powiedziałem, że się nie boimy! — krzyknął zdenerwowany Gnat. — Boicie się, żebym was nie zakasował — zasapał Kwękuś. — Nie chcecie, żebym został Wspaniałym. Bo wiecie, że kiedy mi się uda, zostanę najwspanial- szym Wspaniałym. Nie będzie takiego drugiego Wspaniałego w Odrzywołach! — Głupi jesteś — mruknął Gnat. — Żałuję, że wam powiedziałem... Idźcie teraz do Dyra i donieście mu!... — Nie bój się. Nikomu nie powiemy — wycedził spokojnie Gnat — ale nie ra- dzimy ci robić tego skoku. Stanowczo odradzamy... Zastanów się dobrze! Cześć! Wybiegliśmy z piwnicy. — Myślisz, że on naprawdę zapakuje się do tej skrzyni i pojedzie? — zapyta- łem Gnata. — E, zgrywa się... — mruknął Gnat. — Chciał, żebyśmy go podziwiali za ten pomysł i błagali, żeby został... — A ja wam mówię, że on może to zrobić! — powiedział Kleksik. — To jest uparty wariat! Postanowił zostać Wspaniałym za wszelką cenę! — Technicznie niewykonalne! — potrząsnął głową Gnat. A jednak tego samego dnia, w którym odjechały dary dla Wietnamu, zniknął Kwękuś. Bardzo chcieliśmy być przy ładowaniu skrzyń na ciężarówkę, nieste- ty nie udało się. Załadowano skrzynie wczesnym rankiem i gdy przyszliśmy do szkoły, już ich nie było. Odjechały, a Kwękuś nie zjawił się na lekcjach... Nie było go także w domu. Wieczorem rodzice, podejrzewając nową ucieczkę Maćka, zawiadomili milicję, a Kwękaczowa oskarżyła nas, że maczaliśmy w tym palce. Zaprzeczyliśmy stanowczo. Mimo to wzięto nas nazajutrz na przesłuchanie do Komendy. Byliśmy w kropce. Nie wiedzieliśmy, czy mamy prawo zdradzić tajemnicę Kwękusia. Nie zdradziliśmy. W szkole zapytaliśmy brata Maćka, czyli Kwękacza Młodszego, czy wie to samo co my. Okazało się, że wie jeszcze więcej. Pochwalił się, że wieczorem pomagał bratu nieść skrzynię do szkoły. — Potem ustawiliśmy skrzynię przy wejściu i Maciek wlazł do niej... A ja zabiłem wieko — wyznał z dumą. — I zostawiłeś Maćka w skrzyni pod drzwiami? — zdziwiliśmy się. — Na tym polegał cały plan. Zostawiłem tę skrzynię pod drzwiami, a potem zatelefonowałem do woźnej, że wysłałem do szkoły ostatnią skrzynię z lekami dla Wietnamu i że należy dołączyć ją do pozostałych. — Jak to... i woźna nie poznała po głosie, że dzwoni jakiś mikrus? — Przedstawiłem się jako pani doktor Waciakowa z komitetu. Maciek napisał mi na kartce, co mam powiedzieć. — Mocno zagrane — zauważyłem. — Poszedł na całego — mruknął Gnat. — Ryzyk fizyk. — No i udało się? — zapytał podniecony Kleksik. — Tak — odparł Kwękacz Młodszy. — Woźna nic nie podejrzewała. Wzięła syna i zięcia, zanieśli skrzynię do sutereny i ustawili przy innych. Gderała tylko potem, słyszałem, bo schowałem się w krzakach, że ci, co przywieźli tę skrzynię, mogli ją od razu zanieść, a nie zostawić pod drzwiami. — Niesamowita historia — pokręcił głową Gnat. — Twój brat miał tym razem nadzwyczajne szczęście. Takie numery rzadko kiedy wychodzą. — Chyba pech nareszcie odwrócił się od Maćka — zauważył Kleksik. — Jak sądzicie, domyśla się, że on wybył w tej skrzyni? — Nie domyśla się — powiedział Kwękacz Młodszy. — Nie wpadnie im to do głowy. Starzy nie mają fantazji. Jeśli nic nie piśniemy, sami nigdy do tego nie dojdą. Ja nic nie pisnę. Przysiągłem Maćkowi. A wy? — My też nie piśniemy — odburknął zirytowany Gnat i odeszliśmy szybko. Ja osobiście wcale nie byłam taki pewny, że nie pisnę. Z powodu cienkiej ściany. W naszym bloku ściany są bardzo cienkie i słyszałem ciągle płacz pani Kwękaczowej. Daremnie pocieszano ją, że Maciek wróci. Zawsze przecież wra- cał, najdalej po trzech dniach. Biedna matka tym razem miała złe przeczucia. Była pewna, że ta ostatnia ucieczka nie jest tak niewinna jak poprzednie. Utwierdził ją w tym przekonaniu list, który znalazła w skrzynce: Kochani Rodzice! Musiałem wyjechać na rok w ważnej sprawie. Jak wrócę, będziecie dumni ze mnie. Nie martwcie się i nie szukajcie mnie. Ściskam Was mocno. Maciek Naprawdę nie wiem, czy bym w końcu nie pisnął. Mam czułe serce, a Kwęka- czowa rozpaczała tak bardzo, że chyba bym się załamał i wyznał jej całą prawdę, lecz oto na czwarty dzień rozeszła się wieść, że Maciek już jest w domu. Podobno przywiozła go milicyjna warszawa. Tylko tyle. Żadnych innych szczegółów. Natychmiast po lekcjach pobiegliśmy do Kwękaczów, ale matka nie chciała nas wpuścić. Dopiero na drugi dzień dopadliśmy Kwękusia na ulicy, gdy z kwaśną miną maszerował do szkoły. — Więc jednak przyskrzynili cię! — pokiwał głową ze współczuciem Gnat. — Nikt mnie nie przyskrzynił — oburzył się Kwękuś. — No, to czemu przypisać to szczęście, że cię znowu widzimy? — Nie uwierzycie, jak wam powiem! Spotkała mnie niesamowita przygoda! — Cóż takiego? — Ukradziono mnie. — Jak to „ukradziono"? — Podczas przeładunku w Gdyni złodzieje ukradli tę skrzynię. Nie wiem do- kładnie, w jakich okolicznościach, bo właśnie spałem... Budzę się i czuję, że jakoś dziwnie się kołyszę. Z początku myślałem, że już płynę na statku, ale zo- baczyłem przez szpary zieloną trawkę i drzewo. Bardzo mnie to zdziwiło. Potem usłyszałem rozmowę tych złodziei. Domyśliłem się, że zostałem ukradziony i że niosą mnie do swojej meliny w Chylonii... — Zawsze trafiasz na jakichś złodziei — zauważyłem podejrzliwie. — Przy poprzednim skoku mówiłeś, że ukradli ci plecak z żywnością i dlatego musiałeś wrócić. — Czy to moja wina, że stale mnie prześladują elementy przestępcze? — jęknął Kwękuś i pociągnął nosem. Nabawił się widać kataru w tej skrzyni. Machnąłem ręką. — Opowiadaj dalej! Maciek wytarł nos i ciągnął dalej: — No więc, jak zrozumiałem, co się stało, dostałem gęsiej skórki. Ale opa- nowałem się szybko i postanowiłem wydobyć się ze skrzyni. Nie namyślając się wiele chwyciłem moją piłkę i zacząłem piłować deszczułki. Złodzieje usłyszeli zgrzyt, postawili skrzynię na ziemi i patrzyli na nią zdumieni. Wtedy ja wytę- żyłem wszystkie siły, wywaliłem plecami wieko i wyskoczyłem. Zrobiło to dość mocne wrażenie na złodziejach. Jeden dostał ataku serca, a drugi popadł w osłu- pienie. — I uciekłeś? — Ja? Uciekać? — skrzywił się Kwękuś. — Więc co zrobiłeś? — Obezwładniłem przestępców i oddałem ich w ręce milicji. — Technicznie raczej trudne — zauważył z powątpiewaniem Gnat. — Zależy dla kogo. Zresztą, jak powiedziałem, jeden z tych przestępców do- stał ataku serca i nie liczył się, a drugi trwał w osłupieniu. Dałem mu więc ko- zła w żołądek. Zachwiał się. Wtedy pomacałem go w szczękę... Usiadł na zie- mi i rozglądał się oszołomiony. Chciałem go dalej zaprawiać, aż do skutku, ale już nadbiegli ludzie... Pomogli mi przytrzymać opryszków i wezwali milicję. Po obejrzeniu opryszków milicjanci oświadczyli, że są to znani złodzieje portowi, a potem z wdzięczności odwieziono mnie gratisowo do chaty. No i znów jestem z wami. Widzę, że jakoś nie cieszycie się. — O... owszem, cieszymy się — wyjąkałem oszołomiony — tylko... — Tylko co? — Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić... — Ty, Tomciu, masz niedowład wyobraźni... Wątpię, czy kiedykolwiek uda ci się sklecić tę książkę. — Gdyby było, jak mówisz — powiedziałem — na pewno pisaliby o twoim wyczynie w gazecie... A tymczasem nic nie piszą. — Bo milicjanci zachowali ścisłą dyskrecję. — Niby dlaczego? — Prosiłem ich o to. Zapomniałeś, że moja podróż w skrzyni była nielegalna, wolałem więc uniknąć rozgłosu. Wystarczy mi, że klasa mianuje mnie Wspania- łym. Zasłużyłem chyba... Niestety, klasa była innego zdania. Opowiadanie Kwękusia wydało się wszyst- kim niewiarygodne. Maciek był bardzo rozgoryczony tą nieufnością klasy, więc, żeby go pocieszyć, nadaliśmy mu tymczasowo nieoficjalny tytuł Półwspaniałego i przyjęliśmy go do komitetu redakcyjnego gazety. Miał prowadzić dział tury- styczny. Szczerze mówiąc istotnie spotkała go niesprawiedliwość. Gdyby był dziew- czyną, na pewno już dawno zostałby Wspaniałym. Do dziewczyn przykłada się inną miarę. Już siedem uzyskało ten tytuł. Wystarczy, że któraś jeździ na motorowerze i od razu „Wspaniała". U nas nie ma chłopaka, który by nie robił popisowej ósemki na prawdziwym motorze, a ni- komu nawet przez myśl nie przejdzie, żeby robić z tego wielką historię. A Przy- pora Brunhilda to poszła o północy na cmentarz, posiedziała pięć minut przy gro- bowcu Ordynata i też od razu nadano jej tytuł. Inne też chciały chodzić, ale daliśmy im nauczkę. Kiedy dowiedzieliśmy się, że następnej nocy ma pójść Bębenkówna, natychmiast przystąpiliśmy do kontrak- cji. Ojciec Kwękacza jest kominiarzem i ma cylinder. Więc Gnat zaproponował, żeby Kwękuś zaczaił się w tym cylindrze za grobowcem Ordynata. W cylindrze i długiej pelerynie. I ze świecą dymną schowaną pod peleryną. Gdy Bębenków- na pojawi się na cmentarzu, Kwękacz miał wyjść zza grobowca i kroczyć wolno naprzeciw... Nic nie miał robić, tylko kroczyć. Dopiero gdyby się nie przelękła, miał zapalić świecę i machając peleryną wypuszczać dym. Ale, tak jak przewi- dzieliśmy, nie potrzebował wypuszczać dymu ani niczym machać, bo Bębenków- na, jak tylko zobaczyła dziwną postać na ścieżce, uciekła z okropnym krzykiem. Widzieliśmy to wszystko zza pobliskiego drzewa, gdzie staliśmy ukryci. A po- tem całe Odrzywoły opowiadały, że na cmentarzu o północy straszy duch Ordy- nata w cylindrze. A te dziewczyny, co czekały przy bramie na Bębenkównę, żeby świadczyć o jej wspaniałości, to znaczy komisja, też uciekły razem ze Wspania- łą Przyporą Brunhilda. Ich krzyki słychać było aż na drugim końcu miasta. Inna rzecz, że i Kwękuś uciekł... bo w chwilę potem stanął w bramie zadyszany, uty- tłany w błocie i bez cylindra. Nie wiadomo, co go przestraszyło i dlaczego uciekał. On sam nie chciał się do niczego przyznać, mówił, że pośliznął się i przewrócił na mokrej ścieżce. Ale, czy byłby się pośliznął, gdyby nie uciekał? Wątpliwe. No i nie wróciłby bez cylindra. Mówił, że wiatr mu go porwał gdzieś w krzaki i że nie mógł znaleźć. Ale to była nieprawda. Bo zaraz poszliśmy sprawdzić i zoba- czyliśmy, że cylinder leży na środku ścieżki. Niezależnie od tego przykrego incydentu akcja osiągnęła swój cel. „Wspania- łość" dziewczyn została ostatecznie skompromitowana. Od tej pory nikt w klasie nie bierze poważnie ich tytułów. Wszyscy zrozumieli, że one są na taryfie ulgowej i że naprawdę liczymy się tylko my. ROZDZIAŁ III Tak jest, tylko my trzej w oczach szkoły liczyliśmy się jako Wspaniali, ale w głębi duszy czuliśmy, że nam też te tytuły niezupełnie się należą i od początku dręczyła nas zasadnicza wątpliwość co do naszej wspaniałości. Bo tak naprawdę to przecież nie zaliczyliśmy jeszcze żadnego faktycznie wielkiego czynu i, co tu owijać w bawełnę, w uzyskaniu tytułu walnie dopomógł nam los! Czuliśmy się trochę jak szachiści, którym w grze dano fory. No, bo czy to była zasługa Gnata, że miał kondycję atlety? Że leżąc w gipsie jak mumia i wściekając się z nudów nałykał się tylu teoretycznych mądrości? A Kleksik? Przecież obudził się w nocy z powodu „lwiej pchły" i dlatego zauważył pożar. Po prostu szczęśliwy przypadek. To prawda, że nie stracił głowy i popisał się zimną krwią, ale jak jest nas w klasie dwudziestu chłopa, wszyscy zachowaliby się podobnie. Albo ja... czy przebrnąłbym eliminacje zwycięsko, gdyby nie gorączka Elameli i „pomoc" elektrociepłowni? Oczywiście nie mówiliśmy o tym między sobą. To należało do wstydliwych tematów i poruszanie ich było uważane za przejaw złego smaku. A jednak nie mo- gliśmy zagłuszyć niepokoju. Nawiedzał nas zwłaszcza w chwilach odpoczynku, gdy zmęczeni szkolną aktywnością, szukaliśmy wytchnienia w Azylu. Azylem nazywaliśmy schowek pod schodami. Znajdowała się tam kupa wy- godnych rupieci: kanapa ze sprężynami na wierzchu, wiklinowe, dziurawe, trzesz- czące fotele, stare wypłowiałe flagi oraz miotły brzozowe, które przeszły na eme- ryturę i które chorowita woźna Pękosiowa używała już tylko jako ostatniego argu- mentu przy uciszaniu szkolnego bractwa. Tam urządziliśmy sobie intymną kwa- terę. Z dala od szkolnego gwaru oddawaliśmy się słodkiemu spoczywaniu na lau- rach. W świetle piętnastowatowej żarówki graliśmy w durnia, opowiadaliśmy so- bie kawały i plotki szkolne, śmialiśmy się z nowych dziwactw Pelmana, naszego chemika i z kapeluszy pani Czupurskiej. Lecz coraz częściej zdarzało się, że kiedy tak zażywaliśmy relaksu w Azylu i ktoś z nas opowiadał drakę albo kawał, milkł nagle w połowie opowiadania, bo spostrzegał, że kumple go wcale nie słuchają i myślą o czymś innym. I siedzieliśmy milczący już aż do dzwonka. Słychać było tylko jęki sprężyn starej kanapy i czasem trzeszczenie miotły, a my myśleliśmy, że to trzeszczą na- sze laury, na których wygodnie spoczywamy. A kiedy czasem lampka zamigotała, mieliśmy głupie uczucie, że to nasza aureola wspaniałości niebezpiecznie zaćmie- wa się i migocze, jakby już wkrótce miała zgasnąć. Aż wreszcie Gnat ośmielił się kiedyś przełamać to milczenie i wyraził nasze lęki krótko: — Panowie, coś trzeba robić! Nie uważacie, że my jesteśmy Wspaniali na kredyt? Ale co można było zrobić? Nieraz po lekcjach włóczyliśmy się po ulicach, koło bogatszych sklepów, a zwłaszcza „Jubilera" i nawiedzały nas okrutne my- śli. Patrzyliśmy, czy jakiś litościwy przechodzień nie stłucze szyby wystawowej i nie zrabuje czegoś, żebyśmy mogli rzucić się za nim w pogoń i oczywiście zła- pać. Albo wychodziliśmy na strych domu Gnata, najwyższej kamienicy w mieście i wyglądaliśmy z nadzieją przez okienko, że może gdzieś się pali i że można bę- dzie walczyć bohatersko z ogniem i wyciągać zaczadzone dzieci z pożaru. Albo spacerowaliśmy po moście, zaklinając w duchu nielicznych przechodniów, żeby któryś z nich zechciał łaskawie zrobić salto do rzeki i topić się, abyśmy mogli skutecznie pospieszyć mu z pomocą. Ale jakoś nikt nie chciał kraść, podpalać ani skakać do wody. Owszem, pewnego razu jeden gość skoczył z mostu, uszczęśli- wiony Gnat za nim, ale skończyło się na tym, że to on wyratował Gnata, a nie Gnat jego. Bo facet okazał się zapalonym pływakiem wyczynowcem, niejakim Kiszką, mistrzem Okaesu, z braku basenu trenującym w ten sposób. W tym stanie rzeczy ostatnią nadzieję wiązaliśmy ze starym browarem, ale cierpliwość nasza była na wyczerpaniu, bo nawet tam nic się ciekawego nie działo. Tak więc stało się jasne, żeśmy się wmanewrowali w nader nieprzyjemną sytuację i to z naszej własnej winy. Wszystko dlatego, że za bardzo się reklamowaliśmy, za bardzo chcieliśmy zwrócić na siebie uwagę, no i teraz jesteśmy jak na cenzurowanym, staliśmy się osobami publicznymi i piekielnie publiczna będzie też nasza kompromitacja i klę- ska. Za dużo narobiliśmy szkolnemu bractwu apetytu na rychłe zdemaskowanie Wielkiego Złego i to teraz zemściło się... Oczekują od nas Bóg wie czego, a tu nic... kompletnie nic! Więc zaczynają nas lekceważyć. I to jest najgorsze! Pierw- sze oznaki lekceważenia pojawiły się już w zeszłym tygodniu. Chcieliśmy dla relaksu stuknąć w siatkę i poszliśmy do sali wuefu, a tam był ten szajbus Umilak z siódmej C. Grał z paroma fąflami. Kazaliśmy mu spadać, a on nie chciał. Po raz pierwszy ośmielił się stawiać opór. I to kto! Taki gnojek, takie zero! Ucze- pił się jak szympans siatki i pluł na nas! Musieliśmy go siłą odrywać. Potem dla porządku przetrzepaliśmy typka. Ale nic nie pomogło. Mściwy głąb opublikował nazajutrz w gazecie ściennej paszkwil pod tytułem: Mała oda do tak zwanych Wspaniałych A oto jak brzmiał ten haniebny tekst: Koń się śmieje! Wy do piłki?! To już lepsza draka! Pitka bowiem jest dla ludzi w typie Umilaka. A wy, łajzy Gnackiego, lepiej już łapcie Złego, jak nie potraficie robić nic lepszego! Miał czelność coś podobnego wysmarować i przykleić na naszej gazecie! Od razu zebrał się tłum gapiów. Czytali chichocząc głupio, a nikt nie stanął w naszej obronie. Oczywiście rozpędziliśmy brutalnie gapiów, a potem zdarliśmy to wierszy- dło, ale co to pomogło? Ujma na honorze pozostała. I tego dnia zrozumieliśmy, że zjeżdżamy po równi pochyłej w dół. Nasza z takim trudem zdobyta pozycja Wspa- niałych stanęła pod znakiem zapytania i wkrótce nie będzie warta funta kłaków! Pustka się wokół nas zrobiła. Bractwo zbierało się po kątach i szeptało, a gdy podchodziliśmy, wszyscy od razu milkli. Wiedzieliśmy, że o nas mówią. I nic przyjemnego. Toteż zdziwiliśmy się bardzo, gdy w ostatni poniedziałek września do Azylu, gdzie właśnie radziliśmy jak wyjść z dołka, wpadł zadyszany Kleksik i wysapał zadyszany: — Uszy... uszy do góry, panowie, nie jest... z nami tak źle, jak myślimy... Są jeszcze tacy... tacy, co aż się palą, żeby przystąpić... żeby przystąpić do nas! — Co ty bredzisz? — Gnat zmarszczył brwi. — Nie bredzę, zgłosił się... zgłosił się człowiek... Chce być kandydatem do naszego klubu. — Kto?! — Taki jeden z siódmej B. Nie znacie go. On jest nowy. Przenieśli go z Zatru- chla. — Nie opowiadaj głupich kawałków — splunął Gnat. — Poważnie mówię. Jest nowy kandydat. — To jakiś wariat — mruknąłem. — No... nie wiem... — pociągnął nosem Kleksik — trochę dziwny typ, to fakt... przyznał, że jest na liście skierowanych na badanie do psychologa, ale nie robi wrażenia regularnego czubka. Zresztą sami osądźcie. Przyprowadziłem go. Jest za drzwiami. — Obejrzymy typka, co Zyziu? To może być ciekawe — powiedziałem. — Tylko nie przestraszcie się — uprzedził Kleksik. — On ma nędzną powłokę cielesną. — Garbaty? — zainteresowałem się. — No nie! — zaprzeczył. — Kulawy? Zezowaty? — Nie. — Tylko co? — Taki ogólnie chuchrowaty. — Jeszcze gorzej niż Tomcio? — Gnat spojrzał na mnie złośliwie. — Zewnętrzna powłoka cielesna nie decyduje o wartościach człowieka — wycedziłem zimno — mogę sypnąć przykładami z historii. — Tak jest! — poparli mnie Kękuś i Kleksik. — Dobra — mruknął Gnat. — Nie będę zwracał uwagi na jego nicość ciele- sną, jeśli okaże się wspaniały... hm... duchem. Dawajcie tego wymoczka! ROZDZIAŁ IV Mimo tego wielkodusznego oświadczenia znakomity teoretyk Zyzio nie mógł ukryć grymasu niesmaku, gdy nowy kandydat na Wspaniałego stawił się przed nami. Nieborak robił fatalne wrażenie. Faktycznie wyglądał jeszcze gorzej niż ja. Znacznie gorzej. Kompletny zdechlak. Widać urwał się prosto z wuefu na boisku, bo miał na sobie kostium gimnastyczny, który bezlitośnie obnażał wszystkie ana- tomiczne szczegóły jego nędznej budowy, patyczkowate nożyny, wąskie ramionka i wystające łopatki. A do tego okropne okulary w drucikowej oprawce i ta blada, trójkątna twarzyczka. I te uszy sterczące jak u wilka, włosy na jeża, spiczasta broda, w ogóle cały jakiś był spiczasty chyba z powodu nadzwyczajnej chudości i o wiele za mały jak na siódmoklasistę, półtora metra na oko, może ciut więcej. Tylko oczy miał duże jak lemur wari, bardzo okrągłe i bardzo błyszczące. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odezwał. W milczeniu taksowaliśmy cherlaka a on taksował nas żując gumę. W końcu Gnat chciał coś powiedzieć, ale dostał tiku pod okiem, co mu się zdarzało tylko w momentach zupełnego obrzydzenia, więc zamachał tylko ręką, jakby chciał odegnać od siebie przykrą zjawę, a ja od razu zrozumiałem, że wymoczek jest bez szans, że jest z góry przekreślony i że nie będzie normalnej procedury sprawdzania kandydata, bo Zyzio postanowił go z miejsca spławić. Ale nie doceniliśmy typa. Był widać przyzwyczajony do silnego wrażenia, jakie wywoływał w nowej szkole, bo bez cienia zakłopotania wypluł gumę i przy- lepił sobie za uchem. — To na potem — powiedział i obrócił się do Zyzia. — Ty pewnie jesteś ten teoretyk najbardziej wspaniały i nazywasz się Gnat. — Dokładnie — wycedził lodowato Zyzio. — Podobno robicie próby na wspaniałość, nawet z dziewczynami, więc po- myślałem. .. — To tylko taka zabawa — przerwał mu Gnat. — Lubię się bawić — oznajmił fąfel — zwłaszcza w podchody i tropienie, a najbardziej uwielbiam obmyślać fortele i urządzać zasadzki. Słyszałem, że wy tropicie Wielkiego Złego. To duża rzecz! Wielki Zły! Tak... on istnieje — rzekł z przekonaniem. — To byłoby wspaniale przyskrzynić go. Myślę, że mógłbym się przydać... — Źle trafiłeś — zgasił go Gnat. — Spadaj, chłopie! — Jak to? — Wielki Zły jest postacią wymyśloną, on nie istnieje. To tylko taka zabawa, już powiedziałem ci. — Nie szkodzi. Chcę się w to bawić — wypalił bez namysłu zdechlak. Zrozumieliśmy, że mamy do czynienia z niebezpiecznym upartym maniakiem i że nie uwolnimy się od niego tak łatwo. — Uparty z ciebie zawodnik — zauważył z rosnącą podejrzliwością Gnat. — Mów, kto cię nasłał! — wrzasnął nagle. — Może niejaki Chrząszcz? — Nie znam człowieka — wymoczek cofnął się nieco spłoszony. — No, no, nie bój się, synu — Gnat złagodniał i wysilił się na sztuczny uśmiech — nie urwiemy ci łebka, ale powiedz prawdę jak na spowiedzi, dla kogo pracujesz, dla Defonsiaków, co? — Dla jakich znowu wąsików?! — cherlak zaskoczony niemile nieufnością Zyzia, sam zaczął z kolei przyglądać mu się ciekawie, jak jakiemuś zwierzęciu egzotycznemu w zoo to zdejmując to zakładając z powrotem okulary, co wyraźnie rozdrażniło naszego teoretyka. — Udajesz głupka, czy nim jesteś? — zmienił ton i warknął ostro. — Pewnie uważasz się za sprytnego agenta, ale ja nie takich agentów rozpracowałem. Nie uda ci się zostać u nas wtyczką Defonsiarni! — A co to jest wąsiarnia? Pierwszy raz słyszę... — Ręce opadają — zasapał Gnat. — Na świętych braci sinusa i cosinusa, on się aż prosi, żeby mu przefasonować szczękę! — Daj spokój, Zyziu — powstrzymał go Kleksik. — Nie denerwuj się! Już ci mówiłem, on jest nowy i nie zna tutejszych układów... A ja trochę na złość Zyziowi powiedziałem: — Ten fąfel ma w sobie coś... Ja bym go przyjął, to jest dobry materiał, niewinność patrzy mu z oczu, czy nie widzicie? Niewinność i sporo naiwności, ale wyrobi się. — Zresztą mówiąc prawdę — dodał Kleksik — on ma prawo! Zgodnie z re- gulaminem każdy ma prawo zarejestrować się na kandydata i poddać próbom — wyjął swoją wielką chustkę i głośno przeczyścił sobie nos. — Nie masz chyba zamiaru łamać regulaminu, Zyziu? Gnat wzruszył ramionami i chrząknął. — Chcecie robić z nim próby? Szkoda czasu i atłasu. Z góry wam mówię, nic to nie da... Ale jeśli wam zależy, proszę bardzo, zważ go i zmierz, Kękuś. Z pewnością nie ma normy. Kwękacz przybrał urzędową minę. — Kandydat powinien najpierw wypełnić ankietę personalną — przypomniał. — Słusznie — rzekł Gnat. — Daj no swoją legitymację szkolną, koleś! Łepek zaczął wywracać kieszenie, kolorowe tabletki gumy do żucia rozsypały mu się po podłodze. Legitymacji nie znalazł. — Chyba gdzieś ją posiałem — oznajmił beztrosko z rozbrajającym uśmie- chem — czasami jestem roztargniony, jak myślę nad czymś... — Znakomicie! — zadrwił Gnat. — Roztargniony Wspaniały! Kogoś takiego właśnie nam brakowało do kolekcji. — Już wiem, zostawiłem ją w kurtce w szatni — przypomniał sobie niefor- tunny kandydat. — Polecę i przyniosę. — Szkoda czasu, kolego — powstrzymałem go — potem przyniesiesz i poka- żesz, a teraz po prostu przedstaw się grzecznie. Jak ci na imię? Zdechlak wydał z siebie spiesznie jakiś terkot jak karabin maszynowy poły- kając przy tym namiętnie samogłoski. Gnat zmarszczył brwi. — Nic nie zrozumiałem. Masz na imię Mizeriusz? — On ma trochę zniekształconą mowę, bo należy do klubu połykaczy gło- sek — wyjaśnił Kleksik. — A co do imion, to ma dwa imiona, będziemy mogli wybrać. Pierwsze to Dariusz. — Lepiej pasowałoby Niezdariusz — zauważył Gnat. — Nie podoba mi się. A to drugie? — Fumencjusz — odparł Kleksik. — Dobre! — ocenił Gnat. — Pfu-mencjusz?... De-mencjusz?... Men- cjusz? — rozważał głośno różne warianty przymierzając je do osoby kandyda- ta. — U nas będziesz nazywał się Mencjusz! — zdecydował. — To dobre imię! — Nazwisko też mam dobre — pochwalił się wymoczek. — Na pewno ci się spodoba. Tym razem postaram się mówić wyraźnie — zapewnił, po czym wymamrotał coś pomału pod nosem. — No jak wypadło? — zapytał ciekawie. — Jak bełkot przygłupa po bełcie — zdenerwował się Gnat. — Czy zrozumiałeś, Kleksik, co on wymamlał? — On powiedział, że nazywa się Niecnotka. Gnata zatkało na moment. — Też p i i k n i e, jak mówią górale — pokręcił z podziwem głową. — Zna- komite, sugestywne nazwisko, ale niepoczciwe. Poprawimy ci wydźwięk, synu, u nas będziesz nazywał się Cnotka. — Czy to konieczne? — skrzywił się Mencjusz. — Jestem przywiązany do Niecnotki. — Konieczne — potwierdził Zyzio — wszyscy tutaj mamy zwiska. — Zwiska?! — Czyli pseudonimy klubowe. Ja jestem Gnat, już wiesz, ten podstępny oku- larnik — wskazał na mnie — to Tomcio Okultysta, syn okulisty Okista, ten szaj- bus, co ma katar i pchły to Kleksik, już go poznałeś. Naprawdę nazywa się Olo Kleksiński, a ten ponury cyborg o twarzy człowieka pierwotnego, co może przy- śnić się w nocy, lecz ozdobionej szlachetnym nosem a'la Tadeusz Kościuszko, to Maciek Kwękacz, czyli Kwękuś albo po prostu Kękuś. Zrozumiałeś? — Tak jest. — No, to możemy przejść do prób. Wiesz, że musisz przejść odpowiednie testy? — Wiem, Kleksik mnie uprzedził. — A czy uprzedził cię, synu, że to nie przelewki? I łatwo się wygłupić? Musisz czymś się wybitnie odznaczyć, być super tip-top przynajmniej w jednej specjal- ności — spojrzał krytycznie na Mencjusza — więc jeśli nie czujesz się na siłach, lepiej wycofaj się od razu. Zdechlak zacisnął wargi i potrząsnął głową. — No, dobrze, więc zaczynamy — mruknął Gnat. — Czy masz jakąś specjal- ność? Zdechlak milczał zakłopotany. — W czym jesteś dobry? — podpowiedziałem. Wzruszył ramionkami, spuścił oczy i uśmiechnął wstydliwie, jakby zażeno- wany pytaniem. — Nie wiem — bąknął. — Czasem udaje mi się pomóc. — Wszyscy sobie pomagamy, synu, jak Bozia przykazał, ale to trochę za mało, żeby zostać Wspaniałym. Chyba będę musiał cię skreślić — rzekł Gnat. — Nie rób tego! — zaprotestował Kleksik. — On nam się przyda, on ma zdolności dy... dyplomatyczne. — Co takiego?! Nie rozśmieszaj mnie, bo pęknę z ubawu. — skrzywił się Gnat. Złapał Mencjusza za ucho, przyciągnął do siebie i parsknął mu śmiechem w twarz. — Jaki z ciebie, Cnotko, może być dyplomata! — Tak o nim wszyscy mówią w siódmej B. On naprawia... — Zepsute budziki czy stare parasole? — zadrwił Zyzio. — On naprawia sytuacje. — Sytuacje? — Gnat wytrzeszczył oczy zaskoczony. — Pierwszy raz słyszę. — Po prostu jest specjalistą od naprawiania kłopotliwych sytuacji i naprę- żonych stosunków. On mówi, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Nie przyjdzie mu nawet do głowy, żeby czegoś nie można było naprawić. — Eh, co on może naprawiać, taki szczeniak — wzruszył ramionami Gnat. — Jeszcze gorzej popsuje. — Naprawdę jest skuteczny. To on naprawił stosunki między Chrząszczem a Grubym Cypkiem. Pamiętasz, dziwiłeś się, że nagle przestali drzeć koty z po- wodu Adeli i rozegrali mecz pingpongowy... oni, do niedawna najwięksi wro- gowie! To właśnie sprawka Fu... Pfu... to znaczy, chciałem powiedzieć, robota Mencjusza. — Nie wierzę. — Zapytaj, kogo chcesz, samego Chrząszcza najlepiej... — To jakaś kosmiczna bzdura. Już ostrzegałem was i powtarzam: ktoś chce nas zrobić w konia i podstawia nam tego typka — Gnat z właściwą sobie brutal- nością przycisnął Mencjusza do ściany. — Mów prawdę synu. W czyjej ty grasz drużynie? — Nie gram w żadnej drużynie —jęknął Mencjusz. — Naprawdę?! To co ty właściwie knujesz? — Gnat złapał nieszczęsnego kandydata za gardło i zaczął dusić... — Nic nie knuję... — wykrztusił tym razem naprawdę przerażony chłopczy- na. Choć wiedziałem, że to tylko teatralne popisy Zyzia gwoli zastraszenia bada- nej ofiary, czułem rosnący niesmak i postanowiłem się wmieszać. — Nie w ten sposób, stary — powiedziałem. — Puść człowieka. Zamiast dusić faceta trzeba po prostu sprawdzić go testem. — Tak jest! — podchwycili od razu Kleksik i Kwękuś. — Wymyśl dla niego jakąś ciekawą próbę. Nudno jest. Rozerwiemy się trochę. — No, teoretyk, rusz głową — dodałem. — Jak chcesz, potrafisz sypnąć po- mysłami, to przecież dla ciebie pestka. Wiem, że masz łeb nie od parady — pod- kadziłem mu chytrze. Gnat lubił takie okazjonalne pochlebstwa i kupował je łatwo. Teraz też kupił od razu i puścił przyduszonego chłopca. — Oni mają rację — powiedział z szatańskim uśmiechem do Mencjusza — zabawimy się nieco. Jeśli z ciebie taki naprawiacz, to chyba mam coś odpowied- niego dla ciebie. Posłuchaj, znasz naszą pocztę... niemożliwe ogonki do kasy, tylko jedno okienko czynne. Zwłaszcza pod wieczór, kiedy sklepowe przynoszą dzienny utarg i wpłacają na konto, czeka się tam godzinę, albo dwie i więcej, lu- dzie wściekają się, nogi bolą... Jest tam co prawda fotel, jeden jedyny zresztą, ale właśnie o ten fotel wybuchają największe kłótnie. Przodują w tym dwie star- sze panie, pani Fomiczewska i pani Zębiszowa... Proszę bardzo, jeśli jesteś taki magik, to napraw tę sytuację, zrób coś, żeby te sympatyczne panie przestały się kłócić! Wstyd mi osobiście, bo jedna z tych pań jest moją chrzestną matką. Masz sześć godzin na wykonanie zadania. Spotkamy się na poczcie o pół do siódmej... wszystko jasne? — Tak jest — chrząknął Mencjusz. — Tylko nie próbuj tam instalować drugi fotel czy krzesełko. To banalne! — ostrzegł go Gnat. — Mam nadzieję, że wymyślisz coś ciekawszego, coś zabawne- go. — Gnat mrugnął do nas złośliwym okiem, pewien, że zadał bobu naprawia- czowi. Mencjusz zmarszczył brwi, poprawił okulary i poruszył uszami. Widać było, że myśli intensywnie. — No i co, synu, zapytał drwiąco Gnat — wymyśliłeś coś? — To da się załatwić — powiedział Mencjusz po chwili. — Jesteś pewien? — Na dziewięćdziesiąt procent. — Może w czymś ci pomóc — zapytałem. — Masz prawo do ograniczonej pomocy z naszej strony. — Nie, dziękuję — odparł — to znaczy... potrzebny mi kawałek grubego białego papieru. — Już się robi! — wyciągnąłem z klubowej teczki błyszczący arkusik brystolu i podałem mu. — Co chcesz uczynić, synu? — zapytał zaintrygowany Gnat. — Nie powiem, bo byście mogli wszystko zepsuć — Mencjusz wsunął pastyl- kę gumy do ust i żując wybiegł z Azylu. Nie chcieliśmy się do tego przyznać, ale z wielką niecierpliwością czekali- śmy na umówioną godzinę i zaraz po szóstej pobiegliśmy na pocztę. Mencjusz czekał już na nas pod drzwiami. Wydawał się jeszcze mniejszy i mizerniejszy niż w szkole. Flegmatycznie żuł gumę. — No jak?! — zapytałem niespokojnie. — Załatwione — odparł krótko. Zajrzeliśmy z niedowierzaniem. Do kasy wiła się tasiemcowa kolejka jak zwy- kle. Już z daleka usłyszeliśmy charakterystyczny gruby głos pani Zębiszowej i sło- wie zy sopran pani Fomiczewskiej, lecz ku naszemu zdziwieniu nie było w tych głosach ani śladu złości czy dawnej wrogości. Przeciwnie, obie panie prześcigały się w uprzejmościach. — Bardzo proszę, kochana, niechże pani spocznie — szczebiotała uroczo pani Fomiczewska wskazując na pusty fotel. — Dziękuję, serdeńko, to miło z pani strony, ale to miejsce dla pani — Zębi- szowa szczerzyła w przyjaznym uśmiechu swoje końskie zęby. — Co też, pani kochana — zaprzeczała gorąco Fomiczewska. — No, no, niech pani się nie droży, serdeńko — Zębiszowa próbowała posa- dzić ją przemocą na fotelu wykorzystując przewagę fizyczną. — Nie, naprawdę nie mogłabym, nie miałabym serca — wyrywała się Fomi- czewska — to miejsce na pewno należy się pani — przekonywała słodziutko. Słuchałem i patrzyłem oszołomiony. — No, jak ci się to podoba? — zapytałem Zyzia. Przygryzł wargi i sposępniał. Spojrzałem na Mencjusza. Stał skromnie z boku ze spuszczonymi oczyma i uśmiechał się tym swoim uśmiechem wstydliwego zakłopotania. Przeniosłem wzrok na pusty fotel i od razu zrozumiałem skąd ta cudowna przemiana dwu pań tak poprzednio skłóconych. Otóż gałgan umieścił na fotelu napis: DLA STARSZYCH OSÓB (po czterdziestce) Gnat bez słowa, wyraźnie zdenerwowany szybko opuścił pocztę. My wyto- czyliśmy się zaraz po nim. Chwilę potem dogonił nas Mencjusz. — Czy teraz przyjmiecie mnie? — zapytał zadyszany. — Nie! — odburknął Zyzio. — Jak to?! Przecież przeszedłem próbę. — Próba to nie wszystko, synu — wycedził Gnat. — U nas obowiązują pewne parametry, a ty nie spełniasz podstawowych cielesnych warunków przyjęcia. — Nie rozumiem. — Za mały jesteś. Gnat wyciągnął calówkę ze swej „technicznej" kieszeni i zmierzył zaskoczo- nego Mencjusza. — No, zobacz — pokazał — brakuje ci trzech centymetrów do normy i widać na oko, że co najmniej cztery kilo wagi! — Iz tego powodu nie przyjmiesz mnie? — Mencjusz nie krył rozczarowania. — Z tego powodu — powtórzył Gnat, ale ja wiedziałem, że nie był to praw- dziwy powód. Gnat nie lubił mieć przy sobie osobników zbyt inteligentnych i po- mysłowych. Po prostu bał się, że fąfel go zaćmi! — To... to nie jest sprawiedliwe ani mądre! — zauważył rozgoryczony Men- cjusz. — Żeby z powodu trzech centymetrów przekreślać człowieka?!... — Przykro mi, takie są przepisy — westchnął obłudnie Gnat. — Ale możemy zaangażować cię jako naszego agenta. — Agenta? — skrzywił się Mencjusz. — Powiedzmy... komandosa — sprostowałem — to lepiej brzmi. Zostaniesz naszym komandosem do zadań specjalnych — mrugnąłem do niego, a widząc je- go rozczarowaną minę dodałem szybko: — To tylko na początek. Na pewno uro- śniesz szybko i za miesiąc... za dwa będziesz mógł zostać prawdziwym Wspa- niałym. Jedz tylko dużo marchewki i pij mleko! — No, dobra — westchnął — mógłbym zostać waszym komandosem, ale... — zawahał się. — Ale co? — Ale muszę wiedzieć, co to będą za zadania specjalne, bo ja... — znów utknął zakłopotany. — Bo co? — mruknął Gnat. — Bo ja biorę tylko czyste roboty. — To będą czyste roboty — oświadczył urażony Zyzio. — Za kogo ty nas masz, synu?! — Patrzcie, jeszcze nie został przyjęty a już się stawia, wymoczek! — obu- rzył się Kwękacz i nie namyślając się wiele chciał zaaplikować Mencjuszowi tak zwaną ścinkę pod włos, ale zdechlak przykucnął momentalnie demonstrując zna- komity refleks i ręka Kękusia zamiast na czole małego komandosa wylądowała na podbródku Zyzia. — Oszalałeś?! — wrzasnął Gnat trzymając się za szczękę. — To on... to on mnie pchnął — wykrztusił Kwękacz. — Nieprawda! Sam się nadziałeś — powiedział spokojnie Mencjusz. — Ja ci pokażę, zdechlaku — rozzłoszczony Kękuś chwycił za kołnierz Men- cjuszowego golfa. Lecz i tym razem nasz świeżo upieczony komandos popisał się niezwykłą sprawnością. Błyskawicznie wykonał jakiś wężowy skręt tułowia i osłupiały Kwę- kacz spostrzegł, że w rękach został mu tylko sflaczały sweter, a sam Mencjusz już był za plecami napastnika i ściskał mu szyję zgiętym ramieniem jak obręczą. Gnat pokręcił głową. — No, no — powiedział z uznaniem — niezły chwyt, jak Defonsiaków ko- cham. Dobry jesteś, synu — poklepał łaskawie Mencjusza po wystających ło- patkach, a potem poklepaliśmy go wszyscy, nawet obolały Kękuś wielkodusznie go poklepał. I tym sympatycznym akcentem zakończył się prolog dramatycznych wydarzeń, których my wszyscy i sam komandos Mencjusz wkrótce mieliśmy być bohaterami... ROZDZIAŁ V Dwa dni później kończyłem właśnie spisywanie tej całej historii z Mencju- szem Cnotką, gdy wpadł do mnie podniecony Gnat i wysapał: — Wielki Zły ruszył! Przystąpił do akcji. Pełna mobilizacja, Tomciu! Wsta- waj! Na pewno spodziewał się, że zerwę się gwałtownie, tak w tych okoliczno- ściach postąpiłaby większość chłopaków, to byłoby typowe i normalne, ale ja po- stanowiłem zachować się w sposób nietypowy i oryginalny. W tym okresie spra- wiało mi szczególną przyjemność takie właśnie oryginalne zachowanie. Wcho- dziło to w zakres ćwiczeń silnej woli, które zacząłem uprawiać. Dlatego, choć nogi mi się rwały do biegu, a ręce drżały, umyślnie wolno kończyłem opis tamtej sceny w Azylu. — Co ty tam jeszcze skrobiesz?! — wykrzyknął zdumiony Gnat. — Nie sły- szałeś, co powiedziałem? Wielki Zły przystąpił do akcji! — Słyszałem — odparłem flegmatycznie. — I nie podskoczyłeś?! — Nie podskoczyłem. Gnat wytrzeszczył oczy. — Ty chyba umyślnie drażnisz się ze mną, Okultysto! Rzuć w diabły to pisanie i chodź! Czasu nie ma! — Festina lente2 — odparłem i jeszcze bardziej zwolniłem moje ruchy. — Co powiedziałeś? — uniósł do góry brwi Gnat. — Festina lente — powtórzyłem przeszywając go zimnym spojrzeniem. — Sede, tace et exspecta inpace!3. — Nic nie rozumiem! W jakim to języku?! — W tajemnym — odparłem stawiając wielokropek na zakończenie rozdziału. — Co ty pleciesz?! — wybełkotał Gnat. — Po prostu mówię do ciebie językiem wielkiego wodza starożytności, Ceza- ra. — Po łacinie?! 2Festina lente (łac.) — Spiesz się powoli ^Sede, tace et exspecta inpace (łac.) — Siądź, milcz i oczekuj w spokoju — Tak, zacząłem się uczyć tego języka. Gnat osłupiał. — Oszalałeś? Po co?!... — Żeby czytać tajemne księgi. Większość dzieł z zakresu czarnej magii napi- sana jest po łacinie. — Wstawaj! Ja się spieszę, a ty mi takie rzeczy! Nie... to po prostu śmieszne! — Si tacuisses, philosophus mansisses4 — odparłem flegmatycznie, po czym bez pośpiechu włożyłem marynarkę i wyszedłem z Gnatem. — Opowiem ci, co się stało — zaczął Gnat, gdy znaleźliśmy się na ulicy, ale powstrzymałem go łagodnie, choć bardzo byłem ciekawy. — Dokończmy lepiej tej rozmowy o łacinie — zaproponowałem. — O łacinie?! W takiej decydującej chwili? — Tak, właśnie w takiej decydującej chwili. — Ty naprawdę jesteś stuknięty — zasapał Gnat. — Bynajmniej. Uczę się tylko opanowywać emocje i tobie też radzę. Dlatego sądzę, że powinniśmy dokończyć rozmowę o łacinie. W ramach ćwiczenia zimnej krwi. Jak się na to zapatrujesz? Gnat spojrzał na mnie zaskoczony. — Niech mnie barrakuda cmoknie! Ale ty masz pomysły! — No więc? Poćwiczysz trochę? — Dobrze, poćwiczę, byle szybko. — Otóż pomyślałem, że znajomość takiego języka może nam oddać ważne usługi w naszej działalności. — Nie kapuję. — To język umarły i mało znany. Mój stary i magister Sianko, nasz aptekarz, używają łaciny, kiedy nie chcą, żeby ich ktoś niepowołany zrozumiał. A poza tym sam dźwięk tej mowy, posłuchaj: Felix quipotuit rerum cognoscere causas5. Ale Gnat miał praktyczne podejście do rzeczy i nie bawiły go uroki słów. Uznał natomiast, że warto by używać łaciny do tajnego porozumiewania się w na- szej paczce. I umówiliśmy się, że załatwię mu lekcje u latynisty. — No, to klawo — powiedziałem. — Wykazaliśmy obaj opanowanie wyższej klasy. Teraz możemy porozmawiać o aktualnej sensacji. Więc co z tym Wielkim Złym? Tylko żeby to nie była znów jakaś dziennikarska kaczka! — Nie. Tym razem naprawdę bomba. Dostałem ważny meldunek od Kleksika. Jemu to właśnie, według naszego stałego planu obserwacji browaru, wypadł dziś dyżur. — I co? 4Si tacuisses, philosophus mansisses (łac.) — Gdybyś milczał, byłbyś nadal filozofem 5Felix qui potuit rerum cognoscere causas (łac.) — Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny rzeczy — Zebrał pewne poszlaki... — Mętnych poszlak to my mamy po uszy — przerwałem mu ostro. — Intere- sują mnie tylko konkrety i osoby. — Mamy konkret i osoby. Przede wszystkim pojawił się właściciel mercedesa: Chudy. — Och, Chudy! — skrzywiłem się. — Czekaj, to bomba, synu! Ty wiesz z kim on był? — No? — Z Rajzerem. — Z tym gogiem od Defonsiaków? — Tak. Chudy podwiózł go mercedesem pod browar. Zeszli razem do podzie- mi. Byli tam bardzo krótko. Kleksik nie zdążył ich podpatrzyć... ale sam fakt! Pomyśl! Profesor Rajzer! — Trudno mi jakoś uwierzyć, żeby Rajzer był w szajce... — zauważyłem. — Mnie to nie dziwi. Nie znasz Rajzera? Defonsiacy mówili, że Rajzer ostat- nio był bardzo zaaferowany. Odłożył nawet klasówkę z matmy, a w ogóle robił wrażenie, jakby miał ważniejsze sprawy na głowie od szkoły. Przestał się de- nerwować na lekcjach, przestał pytać na stopnie... Nie wiesz także zapewne, że Rajzer był asem w strzelaniu i miał kiedyś mistrzostwo okręgu. Celował zwłasz- cza w strzelaniu do rzutków... Obecnie, choć nie jest już wyczynowcem, ćwiczy w dalszym ciągu... Taki człowiek jak Rajzer byłby niewątpliwie cennym nabyt- kiem dla szajki. — Nabytkiem? Sądzisz, że został zwerbowany? — To hipoteza. Nic jeszcze nie sądzę. Nie jest wykluczone, że to on właśnie jest szefem... — W takim razie byłaby to szajka intelektualna — zauważyłem ironicznie. — Wiesz, to mi się nawet podoba, banda intelektualistów... — A ty myślałeś, że to będzie banda zarośniętych opryszków o wyglądzie go- ryli, od których z daleka śmierdzi zbrodnią? Rozumujesz kategoriami prymityw- nymi i przestarzałymi, synu! Nie, Tomciu, takie ordynarne bandy, jeśli jeszcze w ogóle gdzieś istnieją, stanowią dziś margines świata przestępczego. Prawdzi- we, naprawdę groźne gangi rekrutują się obecnie spośród wysoko cenionych fa- chowców o nie budzącej podejrzeń powierzchowności i nienagannych manierach. I myślę, że z takimi będziemy mieć u nas do czynienia... Przestraszyłeś się? — Nie, tylko... — Tylko co? — Boję się, żebyśmy nie wyszli na idiotów. To wciąż są nikłe poszlaki... — Za kogo mnie uważasz?! — oburzył się Gnat. — Jeśli przychodzę do ciebie i mówię, że sprawa ruszyła z miejsca, to znaczy, że ruszyła. Nie powiedziałem ci przecież najważniejszej rzeczy... Posłuchaj. Kleksik śledził dalej Chudego i oto, co odkrył. Chudy pojechał do kawiarni „Orient", a teraz uważaj... na widowni pojawia się osobnik numer 2. — Kto!? — Niejaki Marian Potępa. Osłupiałem. — Ten technik dentystyczny z ulicy Pierwszego Maja? — Ten sam. Spotkał się z Chudym w kawiarni. — Może Chudy chciał sobie zamówić u niego sztuczne zęby? — Nie bądź śmieszny. Chudy ma zdrowe zęby. Widziałem dokładnie, gdy się śmiał... — Co ty mogłeś widzieć! Sztuczne zęby zwykle wyglądają jeszcze lepiej niż naturalne. Nie można poznać. — Można. Właśnie po tym, że sztuczne zęby są zwykle zbyt ładne, zbyt rów- ne. Tymczasem ten facet od mercedesa ma zęby zdrowe, ale raczej krzywe. Zresz- tą czy taki facet z mercedesem musiałby przyjeżdżać po zęby aż do Odrzywołów? — No, nie... — Poza tym kwestię uzębienia omawia się raczej w gabinecie dentystycz- nym, a nie w kawiarni... Tu chodziło o całkiem inną sprawę. Dalszy rozwój wy- padków wykazał to dobitnie. Otóż obaj panowie siadają sobie przy stoliku obok okna. Kleksik siada za nimi przy stoliku w kącie. Oni zamawiają kawę, on zama- wia porcję lodów. Nawiasem mówiąc, łobuz zafundował sobie melbę! To skandal, żeby tak pustoszyć kasę naszej paczki! Mógł przecież zamówić wodę z sokiem i popijać powoli! — oburzył się Gnat. — Jasne. To jest bezwstydne wykorzystanie sytuacji służbowej — zasapałem równie wzburzony. — Czy przynajmniej coś wyniuchał? — Owszem, ale zanim to się stało, zrujnował nas finansowo. Bo Chudy i Potę- pa rozmawiali bardzo długo... Kleksik już dawno zjadł swoją melbę, a oni wciąż jeszcze gadali i pili kawę z koniakiem... Więc ten łobuz zamówił sobie dwie nowe melby! — Dwie?! — zatkało mnie. — To jest bezczelność! — Zupełna bezczelność. No więc jadł te melby i podsłuchiwał. Ale niewie- le usłyszał, bo Chudy i Potępa rozmawiali ściszonymi głosami, czasem szeptali sobie wprost do ucha. — Dosyć podejrzane! — Tak, dodatkowa poszlaka obciążająca. W pewnym momencie jednak udało się Kleksikowi usłyszeć parę zdań. Oto one — Gnat z triumfem wyciągnął notes i przeczytał: — Zrób to dyskretnie. Nie mogę ryzykować... Jutro musisz normal- nie iść do pracy nikt nie powinien się domyślić. — Mówi do niego przez „ty"! Bardzo znamienne — mruknąłem. Gnat kiwnął głową. — Stosunek wyraźnie służbowy. Tak przemawia szef do wykonawcy... I dru- gi ważny element: zależy im na ścisłej tajemnicy. Zadanie Potępy jest ryzykowne i tajne. — Ale co właściwie Potępa ma zrobić? — zapytałem z niepokojem. — To właśnie należy wydedukować... — uśmiechnął się Gnat. — Na szczęście mamy całkiem przyzwoite przesłanki. Otóż wyobraź sobie, w pewnym momencie Chudy wyciągnął parę papierowych serwetek z flakonu i zaczął coś na nich kreślić długopisem... Potem rozmawiali jeszcze przez chwilę i wyszli. Wtedy, zanim kelnerka sprzątnęła ich stolik, Kleksikowi udało się prze- chwycić. .. rysunek... — Zostawili go na stole?! — zdumiałem się. — No nie, Potępa zabrał go ze sobą... — Nie rozumiem. Przecież mówisz, że Kleksik przechwycił... — Odbicie rysunku na papierowej serwetce... Bo pod tą serwetką, na któ- rej Chudy rysował, była jeszcze druga i odcisnęły się na niej wyraźne kontury szkicu... Zaraz ci pokażę, tylko nie tutaj, na ulicy. Chodźmy do parku! Poszliśmy. Gnat zaciągnął mnie w ustronną cienistą alejkę. Siedliśmy na ław- ce. Gnat upewniwszy się, że nikt nas nie obserwuje, otworzył teczkę, wyciągnął z niej brulion, a następnie wyjął z niego bibułkową serwetkę. — Przyjrzyj się dobrze — powiedział. Istotnie, na bibułce były odciśnięte jakieś linie, tworzące prostokąty i kwadra- ty... — Co to może być? — zapytałem. — Plan. Tu nie widać wyraźnie... Ale przerysowałem go — powiedział Gnat i wydobył z teczki arkusz papieru kancelaryjnego. — Popatrz! Teraz domyślisz się łatwo, co przedstawia ten szkic. — Chyba plan mieszkania — odparłem po krótkim zastanowieniu. Gnat pokręcił głową. — Nie jesteś zbyt domyślny, synu. Spójrz wobec tego na to — wyciągnął trzeci z kolei rysunek. — Spójrz i porównaj ten plan z poprzednim... — Wydają mi się podobne. — Jasne. Bo przedstawiają to samo. Ten drugi plan sporządziłem już miesiąc temu... Pokazywałem ci go przecież... Nie przypominasz sobie?! Wpatrywałem się w oba rysunki i nagle poczułem, że serce załomotało mi w piersiach. — To... to są przecież piwnice browaru! — wykrzyknąłem tak głośno, że aż przechodząca koło nas parka obejrzała się ciekawie. — Cicho! Nie wrzeszcz tak głośno! Zwracasz na siebie uwagę — syknął Gnat. — Podobno ćwiczysz opanowywanie odruchów emocjonalnych, synu — dodał uszczypliwie. Zaczerwieniłem się. — Inna rzecz, że ja też podskoczyłem, kiedy porównałem te oba rysunki... — uśmiechnął się zwycięsko Gnat. — Bo to jest namacalny dowód. To jest nareszcie coś! — Tak, to nareszcie coś — przyznałem. — Chwyciliśmy koniuszek nitki z kłębka... Teraz trzeba trzymać mocno, nie wypuszczać z rąk... i rozplątywać! — Tak jest, rozplątywać — powtórzyłem gorączkowo. — Od tego momentu zaczyna się nasza wielka akcja. Nadałem jej kryptonim „WPZ". — Co to znaczy? — Wspaniali przeciw Złemu. Nieźle, co? — Nieźle, ale... najważniejsze, żeby zacząć działać. — Nie bój się. Rozpoczęliśmy już odpowiednie działanie. Zarówno facet od mercedesa jak i Potępa są pod ścisłą obserwacją... Każdy krok Chudego śledzi Kwękuś, a każdy krok Potępy Kleksik. — A Mencjusz? — zapytałem. — Co Mencjusz? — zmarszczył brwi Gnat. — Pytam, co zleciłeś Mencjuszowi? — powtórzyłem głośno. — Nic — odburknął Gnat. — Jak to, nie uruchomiłeś Mencjusza? — zdziwiłem się. — Na razie nie. — Dlaczego? On... on przecież jest bardzo zdolny. — O, na pewno. — No więc, mógłby się chyba przydać... — spojrzałem uważnie na Gnata. — Słuchaj no, czy ty przypadkiem nie boisz się tego łebka? Gnat uśmiechnął się krzywo i wycedził: — Trafiłeś bez pudła. Owszem, boję się tego łebka. — Żeby cię nie zakasował? Gnat skrzywił się. — Złośliwy jesteś, Tomciu. Znasz mnie od szczeniaka i powinieneś wiedzieć, że zazdrość w takich chwilach nie ma do mnie przystępu... — Czyżby? Gnat wzruszył lekceważąco ramionami. — Synu, dla mnie ważna jest sprawa. Gdybym wierzył, że Mencjusz może lepiej ode mnie rozegrać tę partię, nie tylko dopuściłbym go do rozgrywki, ale nawet sam bym mu się podporządkował bez słowa. Ale on nie nadaje się. — Dlaczego? — To domowy mądrala, specuś od uśmierzania sąsiedzkich kłótni. Owszem, w tej branży jest dobry, ale nie miał nigdy do czynienia z prawdziwymi opryszka- mi, z groźnym światem przestępczym. — A ty miałeś? Gnat spojrzał na mnie z ukosa. — Ja?... ja mam przynajmniej studia teoretyczne — odburknął. — Nie kręć — powiedziałem. — Przyznałeś przecież, że się go boisz. — Tak jest, boję się dopuścić go do roboty, a wiesz dlaczego? — No? — Po prostu dlatego, żeby nie polazł od razu na milicję i nie popsuł nam akcji. — Myślisz, że on mógłby... — A co ty myślisz? Znam się trochę na ludziach i przejrzałem tego łebka. Coś w nim jest takiego... No... nie umiem ci powiedzieć, ale czuję... coś w nim jest drętwego... — Nie bardzo cię rozumiem... — Widzisz, żeby zwyciężyć opryszków, trzeba będzie zastosować pewne spo- soby. .. no... nie zawsze zgodne z przepisami... i nie zważać na zakazy starych. Czy jesteś pewien, że on by się na to zgodził? Ja nie jestem wcale tego pewien... Dlatego wolałem nie ryzykować z nim... Zastanawiałem się nawet, czy warto wtajemniczyć ciebie... — Co?! Nie miałeś do mnie zaufania?! Gnat chrząknął. — Jesteś w gruncie rzeczy intelektualistą, a nie człowiekiem czynu... — Ja?! Ja nie jestem człowiekiem czynu?! — Uspokój się. Zawsze masz za dużo wątpliwości i trudno się podporządko- wujesz. Zawsze chcesz dyskutować i myślisz, że jesteś najmądrzejszy. — Wydawało mi się, że rozważenie każdej sprawy ko... kolektywnie jest najwłaściwsze. — Nie tam, gdzie trzeba działać szybko i sprężyście. Tylko jednoosobowe kierownictwo może wtedy zapewnić sukces. — I oczywiście ty będziesz tym jednoosobowym kierownictwem? Gnat skrzywił się. — No, widzisz... już masz zastrzeżenia. Wiedziałem o tym i dlatego wahałem się, czy cię na tym etapie włączyć do akcji. — Ale zdecydowałeś się? — Tak. Zdecydowałem się. — Jesteś bardzo łaskawy. I cóż cię do tego skłoniło? — Jest jeden ważny powód — Gnat wbił we mnie ciężki wzrok. — Jaki? — Jesteś synem lekarza, masz dostęp do... no, do pewnych medykamentów, narzędzi i recept... — O czym ty myślisz?! — spojrzałem na Gnata z niepokojem. — Myślę, że będziemy musieli obezwładnić, a może nawet uśpić tych oprysz- ków. To najlepiej załatwia się za pomocą narkotyków. Widziałem na filmach... Więc w razie czego postarasz się... — Ja? Oszalałeś?! — Jeśli chcesz wziąć udział w naszej akcji, to tylko pod tym warunkiem... — odparł zimno Gnat. — Chcesz, żebym podrabiał recepty? — Jeśli to się okaże konieczne dla sprawy... — Nie zgadzam się stanowczo — powiedziałem. — No, to cześć! Gnat schował plany i odszedł. Zawahałem się. Zrobiło mi się żal, że wspaniała akcja „WPZ" rozegra się beze mnie. Nie... oczywiście, nie ma mowy, żebym podrabiał recepty czy kradł ojcu jakieś leki... Może zresztą nie dojdzie do tej ewentualności, a gdyby nawet... to nic, okpię jakoś Gnata. W każdym razie nie mogę być poza akcją. W żadnym wypadku! Czułem, że nie zniósłbym tego. A poza tym muszę tam być, żeby po- wstrzymać Gnata od nierozważnych kroków. Tak, to nawet mój obowiązek! Ten zapaleniec mógłby narobić bigosu... Rozważywszy to szybko, rzuciłem się za Gnatem. Był już na końcu alejki, kręcił się przy magnoliach. — Zaczekaj! Dopędziłem go zdyszany. — Zgoda — zasapałem — przyjmuję twoje warunki. Gnat popatrzył na mnie uważnie i powiedział: — To świetnie. Chciałem cię tylko wystawić na próbę. — Wystawić na próbę? — Czy naprawdę gotów jesteś się podporządkować bez zastrzeżeń. Jak powie- działem, nasza akcja bezwzględnie wymaga dyscypliny i jednoosobowego kie- rownictwa. .. Nie bój się, synu, nie będziesz musiał organizować recept i spe- cyfików. Mam inny plan działania. Pomówimy o tym później, a teraz chodźmy na punkt mops numer jeden. — Punkt mops? — zdębiałem. — A cóż to znowu takiego? — Rozmieściłem w różnych newralgicznych punktach naszego miasta mikro- operacyjne stanowiska... w skrócie mikropsy, czyli po prostu mopsy. Właśnie znajdujemy się przy mopsie numer jeden. To mówiąc Gnat zaciągnął mnie na ławkę pod rozłożystym krzakiem magno- lii. — Siądźmy tyłem do alejki — powiedział. — Dlaczego? — Żeby nikt nie rozpoznał naszych twarzy. Musimy liczyć się z tym, że ci zorganizowani przestępcy mogą tu mieć swoich wywiadowców... — Przesadzasz, stary... — Nasza akcja tylko wtedy się uda, jeśli będziemy działać w ścisłej tajemnicy z zachowaniem wszelkich środków ostrożności... A poza tym... Gnat zawahał się. — Co chciałeś powiedzieć? — Poza tym moja siostra o tej porze chodzi tu na spacer z chłopakiem, jakby mnie zobaczyła, to poskarżyłaby mamie, że się włóczę po parku zamiast pasto- wać podłogi. Jak wiesz, mam trudną sytuację rodzinną. Mama zaprzęga mnie do niewolniczych prac w domu... uważa za wałkonia. Przypomniałem sobie, że ja sam też miałem pomagać przy uszczelnianiu okien i uznałem za stosowne zmienić drażliwy temat. — Gdzie rozmieściłeś inne mopsy? — zapytałem. — Potem ci powiem — mruknął Gnat wpatrując się nieruchomo gdzieś w ga- łęzie magnolii. — Dlaczego potem? — Bo właśnie zbliża się nasz wywiadowca numer 2. Obejrzałem się. Istotnie w głębi parku zauważyłem Kwękacza. — Skąd wiedziałeś, że on nadchodzi? — zdziwiłem się. — Przecież siedziałeś tyłem do alejki. — To nic — odparł —ja widzę wszystko, co dzieje się za mną. Dopiero teraz zauważyłem wśród liści magnolii zawieszone lusterko. Obej- rzałem je dokładnie. Było to małe zwierciadło wypukłe, takie od samochodu, za- pewniające dość duże pole widzenia. Kwękacz szedł ku nam powoli i ociężale. Byłem ciekaw jego meldunków i drażniła mnie jego ospałość. — Ale się wlecze... — zauważyłem zniecierpliwiony. Gnat wzruszył ramionami. — Chciałbyś, żeby biegł z radosnym wrzaskiem? — Po co z wrzaskiem... — powiedziałem — ale chyba mógłby się pospie- szyć. — Umyślnie się tak wlecze — mruknął Gnat. — Poleciłem wywiadowcom, żeby zachowywali się naturalnie, jak gdyby nigdy nic. Kwękacz jest zwykle ocię- żały, więc i teraz musi się wlec ociężale. W ten sposób nie wzbudzi niczyich podejrzeń. I proszę cię, przestań się kręcić i gapić na Kwękacza. W ten sposób zwracasz na nas uwagę. To niedopuszczalne. Panuj nad odruchami, sam mnie nie- dawno pouczałeś... Zawstydzony, zapanowałem. Kwękacz dowlókł się do nas wreszcie, siadł na ławce obok mnie, ale obrócony w inną stronę, wyciągnął leniwie z kieszeni torbę pestek i zaczął je łuskać powoli. — No i co? — zapytał cicho Gnat nie odwracając głowy. — Nic ciekawego. Miałem pecha jak zwykle — Kwękacz strzyknął z goryczą łuską. — Nie opowiadaj! Chudy zginął ci z oczu? — No, nie od razu... — Co to znaczy, nie od razu?! Miałeś go śledzić od chwili, gdy rozstał się z technikiem dentystycznym Potępą aż do chwili, gdy wyjedzie z miasta. — Tak jest. — No, więc śledziłeś? — Śledziłem. — I co? — Wyjechał. — Tak zwyczajnie? — No, nie... niezupełnie zwyczajnie, bo przedtem poszedł do fryzjera Ondu- li. Wiecie, do tego, co ma bulgotliwą wymowę. — Ach, tak. Więc i Ondula jest w to zamieszany! — Gnat ożywił się wyraźnie. — Wątpię — jęknął Kwękuś. — Chudy po prostu poszedł się ostrzyc i ogolić. — Mógł dać się ostrzyc i ogolić dla niepoznaki, a w rzeczywistości załatwiał swoje ciemne sprawy — zauważył Gnat. — Czy śledziłeś go dalej? — Tak jest. Wstąpiłem do zakładu Onduli i usiadłem na krzesełku... W za- kładzie było dwu fryzjerów, Ondula i pomocnik oraz manicurzystka. Pomocnik strzygł właśnie jakiegoś klienta, więc Ondula poprosił Chudego na swój fotel. Nadstawiłem ucha, ale nie mogłem nic podsłuchać, bo krzesełka dla czekających stały daleko od foteli fryzjerskich... a maszynki do strzyżenia bardzo hałasowały, chyba miały wytarte łożyska. — Na twoim miejscu usiadłbym na fotelu i poddałbym się sam strzyżeniu... Wtedy może coś podsłuchałbyś — zauważył zdenerwowany Gnat. — Niestety, akurat wczoraj byłem u fryzjera i zostałem już podstrzyżony. — A to pech! — Tak jest. Ja mam wciąż pecha, bracie — westchnął Kwękuś. — Musiałem więc poddać się innemu zabiegowi. Zauważyłem, że obok fotela, na którym sie- dział Chudy, był stolik manicurzystki, Dużej Joli, pewnie ją znacie, więc kazałem sobie zrobić manicure. — Manicure?! — Poświęciłem się, bracie — Kwękacz pokazał nam wypielęgnowane pa- znokcie. — To okrutny zabieg! Nie macie pojęcia, jak się teraz fatalnie czuję. Zupełnie jakbym miał nie swoje palce. I swędzą mnie okropnie. — Ale podsłuchałeś coś w końcu? — Nie mogłem nic podsłuchać, bo Duża Jola bez przerwy trajkotała mi nad uchem, że nie powinienem obgryzać paznokci, że w moim wieku powinienem dbać więcej o estetykę kończyn... Ale ja nie zrezygnowałem i podjąłem jesz- cze jedną próbę, żeby znaleźć się w pobliżu Chudego. Byłem wprawdzie świeżo podstrzyżony, ale przyszło mi na myśl, że mógłbym kazać sobie zmienić fryzurę. — Jak to, zmienić? Miałeś już bardzo krótkie włosy. — Była jeszcze jedna możliwość... — westchnął ciężko Kwękuś — ostrzyc się na zero! — Ostrzygłeś się na zero?! Żartujesz! Kwękuś potrząsnął głową. — To straszna ofiara, ale postanowiłem się poświecić dla sprawy. — Wstał z ławki, zdjął czapkę, a my spostrzegliśmy osłupiali, że ma głowę ostrzyżoną do gołej skóry. Przez chwilę stał żałośnie demonstrując swoją łysą pałę, a my patrzyliśmy na niego oniemiali. Wreszcie Gnat podniósł się z miejsca. — To był bohaterski czyn — orzekł i uścisnął Kwękusiowi wymanicurowaną rękę. — Patrz, Tomciu, jakich mam wywiadowców. Nie możemy przegrać z taki- mi ludźmi. Kwękuś, zasłużyłeś na pochwałę. Staraj się dalej, a wkrótce zostaniesz mianowany Wspaniałym. — Obawiam się jednak, że bohaterski czyn Kwękusia był czynem darem- nym — powiedziałem. — Chy... chyba daremnym —jęknął Kwękuś. — Nie udało ci się nic podsłuchać? — zapytał Gnat. — Przecież jak cię golono na zero, siedziałeś blisko Chudego. — Tak, na sąsiednim fotelu. — No więc? Czy Chudy cały czas nie puścił pary z gęby? — Owszem, puścił parę, ale... — Ale co? — Ale to nie była ciekawa para... — Ocenę zostaw mnie — mruknął Gnat. — Jako wywiadowca masz przeka- zać mi tylko gołe fakty, słowa i spostrzeżenia zmysłowe. No więc, co widziałeś i słyszałeś? — Z początku widziałem... no... po prostu widziałem, że Ondula strzyże Chudego... ale nic nie słyszałem. — Dlaczego nic nie słyszałeś? — Bo nic nie mówili... A potem słyszałem, ale nie widziałem, bo miałem mydło w oczach. — Mydło w oczach? — zdumiał się Gnat. — Co ty bredzisz? — Bo kazałem sobie umyć głowę... I właśnie mnie namydlono. — Oszalałeś! — Co miałem robić? — jęknął Kwękuś. — Strzyżenie na łysą pałę trwało bardzo krótko. Byłem już ostrzyżony, a Chudy wciąż jeszcze siedział na swoim fotelu... Więc, żeby przedłużyć mój pobyt w zakładzie, zdecydowałem się na dodatkowy zabieg... Zauważ, że zostałem już pozbawiony owłosienia i jedyną usługą, o którą mogłem jeszcze prosić, było mycie głowy. — No, dobra... — westchnął Gnat — wracajmy do rzeczy. — Tak jest, wracajmy do rzeczy — Kwękuś z żałosną miną pomacał się po głowie. — No, więc mów, co widziałeś? — Powiedziałem ci przecież, że nic nie widziałem. — O rany... oszaleć z tobą można! — krzyknął Gnat. — Nic nie widziałeś, ale przecież coś słyszałeś. — No, słyszałem... — Co?! — Bulgot. — Onduli? — Nie, wody... Roześmiałem się. — Udał ci się ten wywiadowca, Zyziu — powiedziałem do Gnata. Gnat zatrząsł się i huknął do Kwękacza: — Człowieku, czy tobie włosy ucięto, czy głowę? — Nie rozumiem... — Tobie chyba poważnie zaszkodziło to strzyżenie na pałę. — Wyraźnie mu zaszkodziło, zawsze mówiłem, że Kwękuś ma całą inteli- gencję we włosach... — dodałem — i zanim mu odrosną, musisz być dla niego wyrozumiały, Zyziu. Gnat próbował się opanować. — On nie jest taki głupi, o nie, on tylko lubi udawać głupka... — Ja wcale nie udaję... Mówiłeś, żeby ci przekazywać spostrzeżenia zmy- słowe, to przekazuję... Nie rozumiem, o co chodzi. — Masz przekazywać spostrzeżenia ważne! — zasapał Gnat. — Bulgot wody nie jest ważny. — Skąd wiem, że nie jest. Ja nie mogę rozstrzygać. Sam powiedziałeś, żeby ocenę zostawić tobie... —jęknął Kwękuś. — Nie łap mnie za słowa! Nie odgrywaj się! Wywiadowca musi myśleć, musi filtrować swoje spostrzeżenia, oddzielać ziarno od plew. — Więc pozwalasz mi myśleć? — Pozwalam. — Dziękuję za tę łaskę... Już myślę i filtruję... — Kwękuś podrapał się po ostrzyżonej głowie. — Po przefiltrowaniu moich wrażeń słuchowych dochodzę do wniosku, że oprócz bulgotu słyszałem małą rozmowę między Chudym a Ondulą. — Potrafisz ją powtórzyć? — zapytał Gnat. — Oczywiście. To było tak... właśnie kiedy mydło mi weszło do oczu, usły- szałem nagle głos: „nie, nie... tylko bez tego". — Kto to mówił? — Chudy. Był jakby przestraszony... A Ondula odparł: „Inaczej się nie da szefie". Na to Chudy: „Czy musi pan na mokro? Jak ja będę wyglądał?" Wtedy Ondula się roześmiał: „Spokojna głowa, szefie, znam swój fach". — Bardzo znacząca rozmowa — wycedził Gnat, marszcząc brwi. — Co tu jest znaczącego? — uśmiechnąłem się krzywo. — To zwyczajna roz- mowa między klientem a fryzjerem. Po prostu Ondula chciał zmoczyć Chudemu włosy, a Chudy miał opory. — Ja też tak myślę — bąknął Kwękuś. — A ja myślę, że to jest rozmowa o zbrodni — powiedział ponuro Gnat. — Chudy sprzeciwił się „mokrej robocie", a Ondula twierdził, że bez morderstwa nie da rady i uspokajał Chudego, że nic mu nie grozi, bo robota będzie wykonana fachowo. — Masz zwyrodniałą wyobraźnię, Zyziu — westchnąłem. — Uważaj, bo się natniesz! — Myśl sobie, co chcesz, a ja będę miał Ondulę na oku — wycedził Gnat i odwrócił się do Kwękusia. — Czy to było wszystko, co usłyszałeś? — Tak, wszystko — odparł Kwękuś. — Zaraz po tym Chudy wyszedł z zakła- du. Ja też wyszedłem i śledziłem go dalej. Zauważyłem, że skręcił w ulicę Żelazną i wlazł do bramy domu nr 12... — Czekaj — przerwał mu podniecony Gnat. — Do tej kamienicy z wężem Eskulapa nad balkonem? — Tak, z tym wężem owiniętym wokół laski. — Tam na piętrze mieszkają Zajferowie — powiedziałem. — To bardzo stara rodzina lekarska. Chyba sto lat praktykują już w Odrzywołach. — Czy Chudy wstąpił do tych Zajferów? — zapytał Gnat. — Nie wiem — odparł Kwękuś — bo wdepnąłem na Defonsiaków. Zaraz mnie obskoczyli z wrzaskiem: „Te, Rejtak, czego tu szukasz?!" Musiałem się przebijać pięściami. — Tak, to jest dom Defonsiaków — powiedziałem. — Najmłodszy Zajfer, znacie go, też chodzi do szkoły Ildefonsa. — Niech ich piranie skubią! — zaklął Gnat — ale domyślam się, do kogo mógł wstąpić Chudy. Na pewno wstąpił do Przyłubka Eugeniusza. Pamiętam, że tam przy bramie jest taki szyld: „Przyłubek Eugeniusz. Mechanika precyzyjna". Podejrzewam, że pod płaszczykiem tej firmy działa agentura przestępcza. Założę się, że współpracuje z Chudym i wykonuje dla niego różne narzędzia, może nawet broń... Popatrzyłem z troską na Gnata. Kryminalistyka wyraźnie zaczęła mu uderzać na mózg. Ale podniecony Zyzio nie zauważył mojego krytycznego spojrzenia i ciągnął dalej: — Trzeba koniecznie wziąć tego Przyłubka pod obserwację. Będziesz go śle- dził od jutra, Kwękuś. Zajdziesz tam zaraz po lekcjach pod pozorem, że chcesz dorobić klucz. A teraz włóż czapkę, bo ci móżdżek przemarznie. — Tak jest — jęknął Kwękuś wkładając czapkę. — Ale co będzie z kosztami? — Z jakimi kosztami? — Wybuliłem u fryzjera trzydzieści dwa złote. Powiedziałeś, że wywiadowcy otrzymają zwrot kosztów. Gnat chrząknął. — Wstydziłbyś się! — Dlaczego mam się wstydzić? — Upominać się o głupie trzydzieści złotych?! — Tak, głupie... —jęknął Kwękuś —ja dostaję tylko pięć złotych kieszon- kowego na tydzień. Straciłem półtoramiesięczną gażę. — Ale za to nie będziesz obgryzał paznokci. Masz spokój z fryzjerem co najmniej na trzy miesiące i nareszcie wymytą główkę. — To jest granda! Nabrałeś mnie! Nie będę więcej śledził! — krzyknął Kwę- kuś. — Uspokój się... Ludzie patrzą! — syknął Gnat. — Zrozum, nie mam teraz gotówki. Ten łobuz Kleksik zrujnował nas swoim obżarstwem w kawiarni. — Jemu dałeś! A mnie nie chcesz! Za moje poświęcenie! Za moją łysą pa- łę! — krzyczał rozżalony Kwękuś. — Dostaniesz jutro, jak sprzedamy butelki... A teraz cicho bądź, bo ci zrobię wycisk — warknął Gnat i chciał połaskotać pięścią Kwękusia, ale w tym samym momencie za naszymi plecami rozległo się głośne, znajome kaszlnięcie. Obejrzeliśmy się. Przy ławce stał Kleksik i wyciągał jedną ze swych wspania- łych kolorowych chusteczek. W ferworze dyskusji nawet nie zauważyliśmy, kiedy przybył. Gnat puścił Kwękusia i obrócił się do Kleksika. — Jak ci poszło? Wykonałeś zadanie? Kleksik skinął głową i począł starannie wycierać nos pomarańczową chustecz- ką. — Co z Potępą? — zapytałem. — To ptaszek — Kleksik flegmatycznie pociągnął nosem. — Co to znaczy „ptaszek"? — zasapał Gnat. W odpowiedzi Kleksik wyciągnął drugą, tym razem zieloną chusteczkę i usiadłszy na ławce zatrąbił przeraźliwie swoim napuchłym nosem. — O Boże... z kim ja pracuję! — westchnął Gnat. — Mówiłeś coś? — zapytał spokojnie Kleksik. Gnat zasapał. — Tomciu... odbierz meldunki od tego łobuza — zwrócił się do mnie. — Ja już mam dosyć na dzisiaj. — Jak ci poszło, Kleksiku? — zapytałem wywiadowcę numer 1. — Nadzwyczajnie. Stwierdziłem, że Potępa poczynił bardzo podejrzane za- kupy. — Mianowicie? — Nabył pół kilo kiszki pasztetowej i ćwierć kilo salcesonu w plasterkach... — Czy uważasz to za podejrzane zakupy? — Potem kupił jeszcze wielką latarkę elektryczną na trzy baterie... — Hmm, no to już jest coś... — A na końcu kupił sobie calówkę. — Calówkę? — powtórzyłem, tym razem naprawdę zdziwiony. — Wiesz, taką składaną miarkę, której używają stolarze... Co wy na to? Gnat i ja spojrzeliśmy po sobie. — Calówka to dość ciekawy nabytek jak na dentystę — zauważył Gnat odzy- skując od razu dawny zapał. — Nie będzie nią chyba mierzył szczęk pacjentów. — Chyba nie — powiedziałem — ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Potępa może zajmować się majsterkowaniem. Może mieć takie hobby albo chce naprawić bramę przy swoim domu. Ona jest w bardzo nędznym stanie. — Chyba ma inne plany — zakaszlał cicho Kleksik — bo poszedł z tą calówką do browaru. — Co takiego?! — wykrzyknął Gnat i wszyscy zerwaliśmy się na równe nogi. — Tak, poszedł do browaru — powtórzył Kleksik. — I dopiero teraz o tym mówisz?! — zdenerwował się Gnat. Kleksik wzruszył ramionami. — Opowiadam po kolei, jak było... Ja zawsze jestem systematyczny. — Do diabła z taką systematycznością. Ty tu ględzisz o różnych niepotrzeb- nych dyrdymałach, o kiszce i salcesonie, a tymczasem Potępa dobiera się do schowka! — Do jakiego schowka?! — wytrzeszczył oczy Kleksik. — Czy wy jeszcze nic nie rozumiecie?! — zasapał Gnat. — W browarze mu- si być coś zamelinowanie. Coś bardzo ważnego i cennego dla bandy... Chudy przekazał Potępię w kawiarni plan podziemi browaru i kazał mu to wydobyć. Na pewno oznaczył miejsce, gdzie jest to schowane... Potępa kupuje latarkę i calów- kę, idzie do browaru, odmierza calówką odległość od oznaczonego punktu i... — Za bardzo się gorączkujesz — przerwałem. — Na planie nie ma zaznaczo- nych żadnych specjalnych punktów ani odległości. — Jakby były oznaczone, nie bawiłbym się w dalsze śledztwo i tropienie Po- tępy — zachrypiał podniecony Gnat. — Od razu byśmy poszli i sami spenetrowali ten schowek... Ale rzecz w tym, że te informacje Chudy z pewnością przekazał Potępię ustnie. Musimy natychmiast pędzić do browaru! — Po co? — zapytał Kleksik. — Żeby naprawić to, coś ty zawalił! O ile nie będzie już za późno. Kleksik spojrzał zdumiony na Gnata i podrapał się flegmatycznie za uchem. — Niby co zawaliłem? — zapytał. — Jeszcze pytasz? Zostawiłeś Potępę w browarze! W takiej decydującej chwi- li, zamiast nie spuszczać go z oczu! — Wcale go nie zostawiłem. Byłem cały czas z nim... — Byłeś?! — wykrzyknął Gnat. — To dlaczego od razu nie powiedziałeś?! — No, bo mi przerwałeś... Ja chciałem opowiedzieć systematycznie, a ty mi nie dałeś! — Osiwieć z wami można! —jęknął Gnat. — No, więc gadaj, co Potępa robił w tym browarze. — Nic... — Nic? — To znaczy wszedł i zaraz wyszedł... — Wyszedł? — Bardzo niezadowolony. Chyba wiem, dlaczego. — No? — Bo w piwnicy były jakieś typy... Chyba pijacy... Strasznie hałasowali, słyszałem wyraźnie ich bełkot i brzęk szkła... Widać było, że to Potępię jest nie na rękę. — No, pewnie... W tej sytuacji nie mógł wykonać zadania. Mamy szczę- ście! — Gnat odetchnął wyraźnie. — I co było dalej? — Potępa wycofał się — ciągnął Kleksik — przez chwilę stał niezdecydowany przed browarem i wtedy podszedł do niego profesor Rajzer. — Rajzer? Co ty mówisz?! — Tak, byli chyba umówieni, bo Potępa wcale się nie zdziwił tym spotkaniem i zaczął rozmawiać z profesorem. Usłyszałem, jak Rajzer powiedział: „Dziś jest zły dzień... Po wypłacie. Jutro tu będzie spokój... Tylko trzeba wieczorem... najlepiej późno, powiedzmy o dziesiątej... Ubezpieczymy cię zresztą..." Wstrzymaliśmy oddech z wrażenia. — Na pewno tak powiedział? — wykrztusił Gnat. — Na pewno. Słyszałem dokładnie. Stałem o pięć kroków od nich. — Nie zauważyli cię? — Nie. Byłem ukryty za drzewem. — Panowie, los się uśmiecha do nas... a Kleksik zasługuje na medal! — oświadczył rozpromieniony Gnat. — To kapitalna wiadomość. Znamy dokładnie godzinę i miejsce akcji, a w dodatku mamy czas obmyślić i przygotować naszą wspaniałą kontrakcję. ROZDZIAŁ VI Postanowiliśmy spotkać się ponownie po kolacji o dziewiątej u Gnata. Zyzio do tego czasu miał obmyślić plan dalszej akcji WPZ. Wracałem do chaty razem z Kwękaczem. Przez pewien czas szliśmy w zu- pełnym milczeniu. Kwękuś wzdychał ciężko, a minę miał bardziej żałosną niż zwykle. Rozumiałem doskonale nieboraka. Znów chciał się odznaczyć i znów nic z tego nie wyszło. Ale czułem, że to nie sama klapa jego wywiadowczej akcji tak go załama- ła. Do zwykłych niepowodzeń był już przyzwyczajony. Najbardziej gnębiła go daremność ofiary. Bo trzeba przyznać, że tym razem poświęcił się wyjątkowo. Patrzyłem zezem, jak pociera się wymanicurowaną łapą po gołej łepetynie, i coraz bardziej żal mi się go robiło. Wreszcie klepnąłem go przyjacielsko po wystających łopatkach i spróbowałem pocieszyć w sposób naukowy. — Nie przejmuj się, stary — powiedziałem. — Cóż to jest włos i paznokieć? Tkanka zrogowaciała. Złożyłeś ofiarę z takiej nieważnej tkanki... — Tak, nieważnej! — zachlipał i otarł rękawem kąt oka. — Co innego, gdybyś poświęcił kończynę albo palec, ale włos? — wzruszy- łem lekceważąco ramionami. — Gwiżdż na to, bracie! Włos ci odrośnie za ty- dzień. — Tak, za tydzień — Kwękuś zachlipał powtórnie. — Ja wiem, jak długo włos rośnie! Włos, żeby się liczył, musi mieć decymetr długości. To będzie trwało pół roku. Tak, pół roku co najmniej. — Jeśli zaniedbasz sprawę — ciągnąłem nie zbity z tropu — ale gdy zastosu- jesz środki... — Jakie środki?! — Na porost włosów. — Nie ma żadnych środków —jęczał Kwękuś. — Ja wiem, mój stary smaro- wał sobie łysinę różnymi cieczami i maściami, nacierał korzeniem żeń-szeń, na- świetlał kwarcówką, brał przez pół roku masaże i nic mu nie pomogło, ma tylko sześć włosów na czaszce. — Łysina to co innego, ale ty nie jesteś łysy, masz przecież cebulki w skó- rze — tłumaczyłem. — Gdybyś zastosował maść Pelmana... Wiesz, że panu Pel- manowi wyszły różne wynalazki... Podobno jeden z nich przyspiesza wybitnie porost włosów... — Iii... to bujda... — Słowo daję... Widziałeś przerośniętego Gurgula? — Widziałem, i co z tego? — Jeszcze we wrześniu miał tylko mech pod nosem, a teraz ma wąs jak Za- głoba. — To prawda, urósł mu szybko. — Wiesz dlaczego? Podsłuchałem rozmowę chłopaków z ósmej. Jak raz byli w gabinecie chemicznym Pelmana, Gurgul nasmarował się maścią ze słoika ukry- tego w szafce z trupią główką. Widziałeś chyba tę szafkę?... Kwękuś spojrzał na mnie z niedowierzaniem. — Myślisz, że ta maść tak poskutkowała? — To fantastyczny wynalazek, bracie. Pelman ma już dużo takich wynalaz- ków. .. — To czemu ich nie ogłosił? — Gdyż są to wynalazki uboczne — odparłem nie zmieszany. — Co to znaczy uboczne? — To znaczy, że wyszły Pelmanowi niechcący... jakby po drodze do właści- wego odkrycia. I wcale mu na nich nie zależy. Bo on chce wynaleźć coś zupełnie innego. — Co? — Tajemnica. Domyślam się wprawdzie, co to ma być, ale w tej chwili nie mogę ci powiedzieć. W każdym razie Pelman to wielki chemik, bracie. Dlatego radzę ci zastosować tę maść, tylko ostrożnie. Jak będziesz sobie smarował głowę, uważaj, żebyś nie zawadził o czoło albo o nos. Bo to bardzo silna maść i mogą ci wyrosnąć włosy także na czole i na nosie... Chłopcy mówili... — E... nabijasz się ze mnie! — przerwał mi Kwękuś. — Teraz wszyscy będą nabijać się ze mnie. Jak ja jutro pokażę się w szkole?... — zaczął jęczeć. — Przestań histeryzować — powiedziałem. — Nikt z chłopaków nie zwróci nawet uwagi. — Tak... ja ich znam... będą mieli złośliwą uciechę... Zawsze mi zazdrościli włosów... — Zazdrościli ci?! Co ty bredzisz!... — Ty też mi zazdrościłeś... Wiesz, jakie miałem włosy... nikt nie miał takich włosów... —jęczał Kwękuś. Zdenerwował mnie tym biadoleniem. Żeby to jeszcze miał o co... Przecież te jego nieszczęsne włosy to były po prostu okropne, nigdy nie uczesane kudły bliżej nie określonego koloru. Chciałem mu powiedzieć, że ma zbyt wygórowane mniemanie o swojej urodzie i że jak się posiada twarz szympansa, to brak włosów nic już nie może zaszkodzić. Ale gdy spojrzałem na jego małe, załzawione oczka, to znów żal mi się go zrobiło. — Wiesz co, stary — powiedziałem — moim zdaniem za wcześnie się roz- kleiłeś. Właściwie to przecież jeszcze nie wiadomo, czy twoja ofiara jest zupełnie daremna. — Chcesz mnie pocieszyć, Tomciu —jęknął Kwękuś —ja wiem... — Chwileczkę, stary — przerwałem mu -ja sam z początku zlekceważyłem tę wizytę Chudego u fryzjera, ale chyba nie miałem racji. Tu coś nie jest w porząd- ku... — Dlaczego? — Pomyśl sam. Chudy chciał się ostrzyc i ogolić. Dobra, chociaż już moż- na mieć wątpliwości, czemu z tym zwlekał do tak późnej godziny... Ale dla- czego wybrał akurat zakład Onduli? Był przecież w kawiarni „Orient" na rynku. Tuż obok, dosłownie pod nosem, miał salon fryzjerski „Figaro", najlepszy w na- szym mieście. Powinien się ostrzyc i ogolić w tym salonie, a tymczasem on polazł w boczną ulicę do Onduli... Czy to nie dziwne? — No, nie wiem — bąknął Kwękuś. — Może zobaczył przez drzwi, że w sa- lonie „Figaro" jest duża kolejka, a... a on się bardzo spieszył. — Skąd wiesz, że się spieszył? — Bo nie pozwolił się nawet oczyścić Onduli, dosłownie wyrwał mu się z rąk i powiedział: „Daj pan spokój. Spieszę się do Warszawy." — Znów mała sprzeczność — zauważyłem. — Chudy niby bardzo się śpieszył do Warszawy, a tymczasem wstąpił jeszcze do domu „pod wężem". — E, wynajdujesz na siłę jakieś sprzeczności — skrzywił się Kwękuś. — Chudy wstąpił do domu „pod wężem", bo taki widocznie miał plan, że przed wy- jazdem odwiedzi jeszcze Przyłubka... Gnat mówił, że warsztat Przyłubka pracuje dla szajki. — Gnat ma kiełbie we łbie, a w kieszeni dym... — Co?! — To jest głupia kombinacja Gnata. Chudy nie poszedł do Przyłubka. On poszedł do profesora. — Do jakiego profesora?! — Do Rajzera. — Co ty! — Właśnie mi się przypomniało, że w tym domu mieszka także Rajzer. — Jesteś pewien? — Tak. Mówił mi mały Zajfer. Kwękuś milczał zaskoczony. — Ale po co Chudy miałby odwiedzać Rajzera? — rzekł po chwili. — Prze- cież już dzisiaj widział się z Rajzerem. — No właśnie — uśmiechnąłem się — to znaczy, że Chudy musiał się dowie- dzieć od Onduli czegoś nowego... — I chyba bardzo ważnego — dodał Kwękuś — skoro od razu zasunął z tym do Rajzera. — Rozumujesz bezbłędnie... — skinąłem głową. — Wiesz, co ja myślę? Że to było w związku z tą planowaną akcją Po tępy w browarze. — I dlatego Rajzer z kolei popędził do browaru do Potępy. — Tak jest, widzę, że ci się pomału rozjaśnia w mózgownicy. Wyrabiasz się bracie. — Myślisz, że się wyrobię? — zapytał z nadzieją Kwękuś. — O, na pewno! Będziesz jeszcze błyszczał inteligencją. Tylko musisz wię- cej przebywać w moim towarzystwie — powiedziałem. — W każdym razie je- stem teraz przekonany, że byłeś na dobrym tropie. Odkryłeś powiązania Chudego z Ondulą. Być może bardzo ważne... — Szkoda, że nie mogłem podsłuchać wszystkiego, o czym mówili — wes- tchnął Kwękuś. — Oni na pewno omawiali swoje sprawy w tym czasie, kiedy jeszcze siedziałem pod ścianą na krzesełku... Ale te maszynki tak hałasowały... i ta Duża Jola paplała bez przerwy... Słuchaj, Tomciu — ożywił się nagle — może byśmy zajrzeli jeszcze raz do Onduli... To parę kroków stąd, zaraz za ro- giem. .. — Spojrzał na zegarek. — Dochodzi siódma. Ondula zaraz zamknie swój zakład... — Chcesz go śledzić? — Ciekaw jestem, dokąd pójdzie... Co nam szkodzi zobaczyć? Wzruszyłem ramionami. — To nic nie da... — zacząłem i urwałem, bo Kwękuś nagle ścisnął mnie mocno za rękę i znieruchomiał. — Co się stało? — zapytałem zdumiony. — Czy widzisz tego typa? — szepnął. — Jakiego typa? — Tego w golfie, o tam... Spojrzałem. Na rogu ulicy stał istotnie jakiś cherlawy osobnik w czarnym swe- trze i palił papierosa. — On był w salonie Onduli w tym samym czasie, co ja. Siedział na drugim fotelu, obok Chudego... — wyjaśnił Kwękuś. — No, to co z tego? — On jest podejrzany... — Ej, bracie — skrzywiłem się — zrobiłeś się zbyt nerwowy. Przesadzasz teraz w drugą stronę... — znowu umilkłem, bo oto ów typ w swetrze rzucił nie- dopałek na ulicę i skierował się w stronę zakładu Onduli. Kwękuś, nie oglądając się na mnie, ruszył bez namysłu za nim. Przez chwilę zastanawiałem się, co robić. Już miałem pójść w swoją stronę, gdy nagle usłyszałem za rogiem głośny strzał. Zdrętwiałem z przerażenia. Nie wiem, dlaczego pomyślałem od razu, że to ktoś strzelał do Kwękusia... Zanim oprzytomniałem, strzały rozległy się na nowo jeden po drugim, jakby z automa- tu. .. coraz bliżej i dał się słyszeć mrożący krew w żyłach krzyk niewieści: — Ratunku... panie Ondula! Niemal w tej samej sekundzie z bocznej ulicy wyskoczył jakiś wariat na mo- tocyklu junak, unosząc Dużą Jolę na tylnym siedzeniu... Dopiero wtedy pojąłem, że to ten piekielny motocykl tak strzela i że to Duża Jola tak krzyczy. Widocznie nieopatrznie dała się poderwać niejakiemu Pypciowi, czołowemu napastnikowi z sekcji piłkarskiej Okaesu. Osobnik ten proponował lekkomyślnym dziewczętom „małe spacerki" na swej szatańskiej maszynie, a potem szalał z nimi po mieście popisując się karkołomną jazdą. Tymczasem zza rogu wybiegł Ondula w rozpiętej, łopoczącej na wietrze je- sionce. Za Ondula — zadyszany typ w golfie, a za typem — Kwękacz... — Stój, złoczyńco! Milicja! Na pomoc! Łapcie go, łobuza! Zabije mi manicu- rzystkę! — krzyczał Ondula, sadząc za motorem wielkimi krokami i wygrażając pięścią Pypciowi. Ale Pypeć w odpowiedzi dodał jeszcze gazu, przemknął jak błyskawica koło mnie, zostawiając za sobą silny obłok spalin i tyle go widzieliśmy. Ondula zrezygnowany zaprzestał daremnego pościgu i zatrzymał się przed budką telefoniczną. Za nim zatrzymał się o dwa kroki typ w czarnym golfie, a za typem o krok dalej, Kwękuś. Ondula sapiąc ze wzburzenia wszedł do budki tele- fonicznej. Czyżby chciał zaalarmować milicję? Typ w czarnym golfie stanął o krok przed budką, a za nim pół kroku Kwękuś. Ondula wylazł z budki, zapiął płaszcz i ruszył z godnością przed siebie... Typ w czarnym golfie odsunął się o dwa kroki, obciągnął odruchowo sweter i ruszył za Ondula. Kwękuś odsunął się o trzy kroki, poprawił czapkę i ruszył za typem w golfie. I tak pomaszerowali gęsiego jeden za drugim... Nie namyślając się wiele i ja ruszyłem jako czwarty, ciekaw, co z tego wyniknie. Szliśmy w ten sposób parę minut, aż wreszcie Ondula stanął i my stanęli- śmy, a ja stwierdziłem nie bez emocji, że znajdujemy się naprzeciw domu „pod wężem". Ondula przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął w bramie owego szla- chetnego domostwa... Typ w golfie ruszył za nim i zatrzymał się tuż pod bramą. Kwękuś też chciał przekroczyć ulicę, aleja zatrzymałem go zdenerwowany. — Dosyć tego... To przecież kpiny z tropienia... Chcesz, żeby cię zdema- skowali? Zostańmy tutaj i udajmy, że oglądamy ogłoszenia na płocie. — Ale on przeszedł — Kwękuś spojrzał zezem na cherlaka w golfie. — To co z tego?! On może być w obstawie Onduli. — E, tam... On też śledzi Ondulę. — Jeśli tak, to robi to jak ostatni patałach. Założę się, że Ondula już go za- uważył. No, bądźże rozsądny, chłopie. — Żeby nam tylko nie uciekli, jak zaczniemy oglądać te ogłoszenia —jęknął Kwękuś. — Nie bój się... Co jakiś czas będziemy zerkać do tyłu... Zostaliśmy więc na drugiej stronie ulicy i jak się okazało, miałem rację. Wkrótce potem Ondula wyszedł z bramy, a ten cherlak w golfie oczywiście znów ruszył za nim jak cień. Nie uszli jednak dziesięciu kroków, gdy Ondula odwrócił się znienacka. W świetle latarni ujrzeliśmy jego szeroką, czerwoną twarz, nabrzmiałą ze zło- ści. Zaskoczony „golfista" cofnął się odruchowo, ale Ondula kiwnął na niego pal- cem. — No, chodź pan... panie Maciuś. Cherlak podszedł. Dopiero teraz poznałem w nim osławionego wodza zepsutej młodzieży przedmieścia. — Pan mi coś depcze po piętach — rzekł Ondula. — Ja? Nic podobnego. — Czy nie szkoda zelówek? — To dla zdrowia, panie Ondula. Uprawiam spacer higieniczny. — Rozumiem, że pan chce rozluźnić stawy, pan trzy lata był w pudełku, ale w parku jest lepsze powietrze... — Wolę spacerować tutaj... — Pan na tym nic nie zarobi, panie Maciuś. — Jest pan pewien? — Maciuś uśmiechnął się bezczelnie. — Jak będę potrzebował anioła stróża, to kupię sobie lepszego od pana. — Za twardą walutę? — Widzę, że pan koniecznie chce zainkasować... — Jeśli pan łaskaw, panie Ondula... — Ile? — Nie mam dużych wymagań... Dojdziemy do porozumienia... Na początek zadatek mi wystarczy... — No, to masz pan! — Ondula błyskawicznie sprężył się w sobie i ulokował potężny prawy sierpowy na szczęce zaskoczonego opryszka. Zastygliśmy z wrażenia... Nigdy nie przypuszczaliśmy, że Ondulę stać na tak fachowe ciosy. Maciuś zwalił się od razu jak kłoda drewna. Ondula, jakby nieco zmartwiony nadmierną skutecznością swej pięści, pochylił się nad delikwentem i potrząsnął nim gwałtownie. Maciuś usiadł i oszołomiony zaczął rozcierać sobie szczękę. Wtedy uspokojony Ondula wytarł ręce o płaszcz i ruszył dostojnie pustą uliczką w stronę rynku. Podbiegliśmy do Maciusia. — Co się panu stało? — zapytałem. — Zostałem napadnięty przez goryla — jęknął Maciuś. — Naruszono moją nietykalność cielesną. Krótko mówiąc, dostałem w szczękę. — Za co? — udałem zdziwienie. Maciuś rozejrzał się dookoła i stwierdziwszy, że nikogo nie ma, odparł pouf- nym tonem. — Za zbytnią dociekliwość, kolego. Wpadłem na trop przestępcy. W naszym mieście grasuje bezkarnie niejaki Ondula... Spojrzeliśmy po sobie. Tak, nasze przypuszczenia potwierdzały się. A ja po- myślałem od razu, że należy teraz kuć żelazo póki gorące... Maciuś był skłon- ny do zwierzeń, rozkleił się najwidoczniej pod wpływem ciosu Onduli. Musimy wykorzystać tę niezwykłą szansę i wycisnąć z opryszka maksimum wiadomości. Lecz trzeba zagrać mądrze, żeby się nie spłoszył. Zrobiłem więc nieufną minę i powiedziałem: — Pan się myli. Pan Ondula jest szanowanym obywatelem naszego miasta i znanym fryzjerem... natomiast pan... Maciuś roześmiał się chrapliwie. — No, właśnie... wszyscy tak myślą jak wy i dlatego szajka może działać spokojnie. — Więc tu nie chodzi tylko o Ondulę?! — udałem niezwykłe zdziwienie. — O jakiej szajce pan mówi? — Szanowani obywatele... Pan technik Potępa... pan profesor Rajzer... He... he... — Maciuś zaniósł się nerwowym śmiechem. — Cóż pan ma im do zarzucenia? — zapytałem niewinnie. — Czy porządni obywatele pętają się po podziemiach spalonego browaru, czy robią ciemne machlojki z waluciarzem? — O jakim waluciarzu pan mówi? — O tym typie, co tu zajeżdża mercedesem... To facet z zagranicy... Głowę dam, że to jakiś aferzysta. — I pana to oburza?! Maciuś chrząknął. — Zerwałem z przestępczą przeszłością, kolego... — Dlaczego więc pan nie zameldował milicji o swoich rewelacjach? — Bo wątpię, czy mi uwierzą na słowo, zwłaszcza, że ja... — Maciuś uśmiechnął się cierpko. — Muszę dostarczyć im niezbitych dowodów. — A dlaczego nam pan opowiada to wszystko? — Liczę na waszą pomoc. W razie czego... — zamyślił się smętnie. — Co pan ma na myśli? — spojrzałem na niego nieufnie. — Może te łobuzy będą się starali mi szkodzić... może oskarżą mnie fałszy- wie przed milicją i zwalą na mnie swoje grzeszki. Liczę wtedy na was. Zeznacie, że działałem ze szlachetnych pobudek, jak to się mówi w sądzie, i że chciałem pomóc sprawiedliwości, mimo poważnych obrażeń szczęki... To mówiąc Maciuś poruszył ostrożnie żuchwą, wysunął ją do przodu, cofnął i klapnął głośno zębami. — Na szczęście nie wyskoczyła z zawiasów — powiedział — mogło być go- rzej. Ten fryzjer ma siłę... Ale nie takim dawało się już radę... Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu... Otarł krew z kącików ust, podniósł czapkę z chodnika, włożył na głowę i wstał ociężale. — Cześć, kolesie! — przytknął palec do daszka czapki i chwiejąc się nieco na nogach ruszył przed siebie w głąb ulicy. Patrzyliśmy za nim pełni sprzecznych uczuć. — Co myślisz o tym facecie? — zapytał mnie Kwękacz. — Nie wiem... Albo on rzeczywiście chce pomóc sprawiedliwości, albo... — Albo co? — Albo chce żerować na tamtych przestępcach. No, po prostu szantażować ich... — Myślisz, że Ondula naprawdę należy do szajki? — Teraz chyba nie ma już żadnej wątpliwości — powiedziałem. Kwękuś zadowolony, że jego ofiara nie była daremna, chrząknął i pomacał się po głowie po raz pierwszy bez żałosnego westchnienia. — Trzeba będzie uważać na tego Maciusia — mruknąłem — zwłaszcza pod- czas jutrzejszej akcji. On nie pracuje zbyt doskonałą metodą. Nie potrafi nawet tropić jak należy. Ondula od razu go zdemaskował. — Tak. Facet gotów się wmieszać, narobić bigosu i wszystko popsuć — za- myślił się Kwękuś. — Będzie z nim dodatkowy kłopot, ale dobrze przynajmniej, że wiemy, z kim mamy do czynienia. Zamelduję Gnatowi na wieczornej naradzie. Na pewno coś wykombinuje. ROZDZIAŁ VII — Diabli nadali tego Maciusia — zaklął Gnat, gdy wieczorem usłyszał nasze rewelacje. Siedzieliśmy u niego na poddaszu. O tej porze starzy Zyzia byli jeszcze w kio- sku i mieszkanie wydawało się zupełnie bezpieczne, ale dla pewności Gnat zgasił światło w pokoju, zamknął szczelnie okno i zasłonił firanką. — Można by wejść z typem w porozumienie — zaproponował Kleksik. — Skoro typ prowadzi taką samą akcję jak my, to współpraca mogłaby przynieść ciekawe rezultaty. — Nie jestem taki pewien, czy on prowadzi dokładnie taką samą akcję jak my... — skrzywił się Gnat. — Tomcio sądzi, że on może działać jako szanta- żysta, pasożyt świata przestępczego, i ja się zgadzam z Tomciem. A gdyby na- wet facet miał dobre intencje, nie mam zamiaru dzielić się z nim przyjemnością unieszkodliwienia szajki... — Poza tym wątpliwe, czy typ chciałby ci się podporządkować — uśmiech- nąłem się ironicznie. — A ty nie odstąpisz zapewne od zasady jednoosobowego kierownictwa. Gnat spojrzał na mnie ciężko. — Tak nie odstąpię — wycedził — i zastanów się po raz ostatni, synu, czy ci odpowiada ten przykry dla ciebie punkt regulaminu. Bo potem, jak złamiesz dyscyplinę, porachuję ci kości. Przygryzłem wargi i umilkłem. — O żadnej współpracy z facetem nie może być mowy — oświadczył twardo Gnat -już choćby z tego powodu, że to jest łajza... Ondula uprzedził na pewno Potępę i Rajzera, że ta łajza będzie im deptać po piętach. A więc jest to w dodatku spalona łajza. — Kto wie, czy z tego powodu nie odłożą akcji — wtrącił Kleksik. — Wątpię. Raczej postarają się wyprowadzić w pole tego Maciusia albo wręcz unieruchomić go fizycznie przed akcją. — A jeśli im się nie uda? Gnat milczał przez chwilę zapatrzony w okno... — Jeśli im się nie uda — odparł — to tym lepiej dla nas. — Lepiej? — zdziwiłem się. Gnat uśmiechnął się chytrze. — Mądry taktyk, mój Tomciu, potrafi każdą przeciwność obrócić na własną korzyść. Sprawa tego Maciusia nasunęła mi pewien pomysł. Powiadacie, że on nosi czarny sweter, golf... — Tak... ale co to ma wspólnego... — Zaraz wam wytłumaczę. Powodzenie naszej akcji będzie w dużym stopniu zależeć od tego, czy nie zostaniemy rozpoznani. Rozumiecie, że gdyby Potępa, Rajzer czy Ondula skapowali się, że mają do czynienia z... no, powiedzmy oględ- nie z niezbyt dorosłymi ludźmi, bylibyśmy zgubieni. Przecież nie będziemy mieli żadnej prawdziwej broni. Dlatego przed przystąpieniem do akcji koniecznie musi- my zmienić powierzchowność... Wprawdzie zaplanowałem już specjalne maski oraz tuby... — Tuby? — przerwałem zdziwiony. — Tuby, przez które przemówimy, gdy zaskoczymy Potępę przy opróżnianiu schowka w podziemiu. Dzięki tubom będziemy mieli tubalny głos. — Ja mam już gruby, męski głos — zauważył urażony Kwękuś. — Tak ci się zdaje. Człowiek w gruncie rzeczy nie zna prawdziwej barwy swego głosu. W rzeczywistości piejesz, synu, jak kogut. Ale wracajmy do sprawy. Maski i tuby nie rozwiążą jeszcze całej sprawy. Zastanawiałem się, jak mamy być ubrani... i teraz już wiem. Będziemy ubrani jak Maciuś. Włożymy czarne swetry golfy. Rozumiecie, jakie to ma znaczenie? — Chcesz, żeby oni myśleli... — Tak właśnie... — Gnat spojrzał na nas triumfalnie. — To psychologiczne zagranie. Kiedy Potępa zobaczy sweter golf, to z kim mu to się skojarzy? Oczy- wiście z Maciusiem... Będzie więc pewien, że został zaskoczony przez Maciu- sia, względnie takich jak on zawodowych opryszków. Jak bowiem zauważyliście, w tym roku w naszym mieście wszystkie ciemne typy noszą golfy. Taka u nich za- panowała moda. W ten sposób zostaniemy całkowicie poza podejrzeniami gangu, unikniemy jego ewentualnej zemsty i będziemy mogli dalej spokojnie go roz- pracowywać. Oczywiście, spróbujemy tak rozegrać tę akcję w podziemiu, żeby nikt w ogóle nie zauważył naszych sylwetek. Postaramy się cały czas być ukryci w ciemności. Ale gdyby nas zauważyli, golfy spełnią swoją rolę... Myślę nawet, czy umyślnie nie pokazać Potępię na końcu akcji golfa... — Tak... można by pokazać — zapalił się do pomysłu Kwękuś. — Oświetlę cię przez ułamek sekundy latarką... — Ty na pewno nie — uśmiechnął się Gnat. — Dlaczego? — Bo dla ciebie przewidziałem inne zajęcie. W ogóle nie będziesz w tym czasie znajdował się w podziemiach. — A gdzie? — Potem o tym pomówimy — uciął Gnat — a teraz sprawa alibi. — Jak to alibi... przecież nie szykujemy się do żadnego przestępstwa... — zdumiał się Kleksik. — Niestety — westchnął Gnat — dla naszych starych, dla Dyra, w ogóle dla dorosłych to, co planujemy, jest poważnym występkiem. Zapomnieliście choćby o tym, że nasza akcja rozpocznie się o godzinie dziewiątej wieczorem, a skoń- czy. .. najwcześniej o jedenastej. Czego zabrania się surowo uczniowi po godzinie dziewiątej wieczorem? — Uczniowi zabrania się surowo przebywania poza domem po godzinie dzie- wiątej wieczorem — wyrecytował Kwękuś. — Tak jest, punkt ósmy regulaminu naszej budy. A poza tym, gdyby starzy dowiedzieli się, gdzie my w tym czasie byliśmy i co robiliśmy, osiwieliby do reszty. Starzy są nieodporni nerwowo i przewrażliwieni. Dlatego choćby z uwagi na podstawowe zasady humanitarne musimy mieć alibi... — oświadczył Gnat. — Zatem wychodząc z domu musicie uprzedzić starych, że udajecie się do mnie i że będziecie razem ze mną powtarzać tasiemce, glisty i inne obleńce pasożyty... — Może lepiej powiemy, że będziemy powtarzać matmę, dla mojego ojca najważniejsza jest matma — zaproponował Kleksik. — Nie. Tasiemce zrobią największe wrażenie. I będą bezpieczniejsze. A nuż twój ojciec zaofiaruje się bohatersko, że sam powtórzy z tobą matmę. I co? Wpad- niesz, bracie. A tasiemców nikt nie zechce powtarzać. Starzy brzydzą się tasiem- cami. Tylko tasiemce nas urządzą. Po krótkiej dyskusji przyznaliśmy Gnatowi rację. — A ty jak zapewnisz sobie alibi? — zapytałem. — Przecież twoich starych nie będzie o tej porze w domu. — Na tym właśnie opiera się mój plan. Starzy zamykają swój kiosk na stacji dopiero o jedenastej. W domu będą nie wcześniej niż wpół do dwunastej. Do tego czasu ja też powinienem już być w chacie. Powiem, że cały wieczór ślęczałem nad książką w pokoju... — Kto to poświadczy? — Osiadaczowie. — Jacy znów Osiadaczowie? — Sąsiedzi z przeciwka. To staruszkowie, emeryci. Nie mają nic do roboty, ciągle siedzą w oknie i patrzą. W tej chwili też. Możecie sprawdzić. Podeszliśmy ciekawie do okna. Rozchyliliśmy firanki. Istotnie, po drugiej stronie podwórza w oknie na poddaszu widać było dwie nieruchome głowy Osia- daczów. — Niebezpieczni — zauważyłem. — Tak, parę razy miałem już z nimi kłopot — przyznał Gnat. — Ale tym razem spełnią pożyteczną rolę. Będą świadczyli na moją korzyść. — Nie bardzo rozumiem. Gnat uśmiechnął się chytrze. — Już wszystko obmyśliłem. Zostawię światło w pokoju i uchylone firanki, a na krześle posadzę zastępcę. Oczywiście Osiadaczowie nie będę wiedzieć, że to zastępca. Będą myśleli, że to ja. Z tej odległości nie poznają... — A skąd weźmiesz zastępcę? — Już go mam. — Nie radziłbym ci wtajemniczać w tę sprawę żadnego obcego chłopaka... To ryzykowne. Jeszcze coś wypaple... — Mój zastępca będzie milczał jak grób! — oświadczył stanowczo Gnat. — Takiś pewny? — On w ogóle nie umie mówić. — Niemowa? — Stuprocentowy. Nie wierzycie? Zaraz się przekonacie. Gnat wyciągnął spod łóżka przeciwmolowy worek na ubrania dość solidnie wypchany i ściśnięty w pobliżu jednego końca krawatem tak, że powyżej tego miejsca tworzyło się coś w rodzaju głowy. — Oto mój zastępca — powiedział z dumą. — Jak wam się podoba? — posa- dził worek na krześle. Chrząknęliśmy z uznaniem. Rzeczywiście z daleka, w słabym świetle mógł imitować sylwetkę siedzącego przy stole człowieka. — Gorzej będzie z golfami — powiedział Gnat. — Nie mam ani jednego, a potrzebujemy ich trzy. — Mógłbym dostarczyć — oświadczyłem. — Są u nas w kufrze na strychu, mój dziadek, ojciec i stryj jeździli w nich dawno temu na nartach. Ale te swetry mają dziury i mole... — Nie szkodzi — mruknął Gnat. — A skąd weźmiemy maski? — zapytałem. — Zrobimy. Będą zwyczajne, tylko na oczy, z papieru pakowego. Spalimy je zaraz po akcji. Tuby zszyjemy z grubej tektury, Też je spalimy potem. No, więc te sprawy załatwione — odetchnął zadowolony Gnat — a teraz omówimy szczegółowo całą akcję. Wyciągnął z szuflady dwa wielkie plany: podziemi browaru oraz jego najbliż- szej okolicy, rozłożył na stole i wszyscy pochyliliśmy się nad nimi w skupieniu... ROZDZIAŁ VIII Nazajutrz całe popołudnie poświęciliśmy na staranne przygotowanie akcji. Zbiórkę wyznaczyliśmy przy bramie ogródków działkowych. Naprzeciw, po dru- giej stronie ulicy znajdował się zdziczały ogród, przylegający do zachodniej ścia- ny browaru. Punktualnie o godzinie dziewiątej wieczorem stawiliśmy się wszyscy w umówionym miejscu. Kwękuś, zgodnie z planem, przytaszczył z sobą dwukołowy, ogrodniczy wó- zek zasłany liśćmi kapusty. Wózek ten był przechowywany w komórce na naszym podwórzu i służył ciotce Kwękusia do transportu jarzyn i owoców w dni targowe. Postanowiliśmy wykorzystać go do przewiezienia ewentualnej zdobyczy. Osobi- ście wątpiłem, czy rzeczy ukryte w browarze będą mieć tak wielki ciężar lub roz- miary, ale Gnat oświadczył, że tu nie tyle chodzi o ułatwienie transportu, ile o je- go zamaskowanie. Gdybyśmy coś nieśli wieczorem, mogłoby to zwrócić uwagę. Natomiast, gdy będziemy pchać wózek, wszyscy pomyślą, że pomagamy ciotce Kwękacza przewieźć nie sprzedane na targu warzywa. Ustawiliśmy wehikuł pod parkanem. W tym miejscu, przy ogrodach, często stały takie wózki i nie budziły niczyich podejrzeń. Gnat upewnił się najpierw, czy nie ma niepożądanych świadków, a potem wy- jął spod liści kapusty dwa worki, jeden pusty, drugi wypchany. Pusty worek wrę- czył Kwękusiowi, a wypchany — Kleksikowi. Następnie przekroczyliśmy ulicę, przeniknęliśmy przez dziurę w płocie do zdziczałego ogrodu i skierowaliśmy się do jednego z okienek piwnicznych browaru. Ja zamykałem ten mały pochód, trzy- mając w ręku teczkę z trzema swetrami. Przed okienkiem ściągnęliśmy z siebie marynarki, schowaliśmy je do pustego worka i włożyliśmy zamiast nich swetry. Następnie Gnat wyciągnął z drugiego worka specjalną drabinę, którą sporządziliśmy ze sznurów od bielizny, umocował ją na resztkach żelaznych prętów i zszedł po niej do piwnicy. Kwękacz kucając przy okienku oświetlał mu drogę elektryczną latarką. Gdy Gnat znalazł się na dole, spuściliśmy mu worek ze sprzętem, a potem zeszliśmy kolejno: Kleksik i ja. Na górze został tylko Kwękacz. Miał pilnować worka z marynarkami i ubezpieczać nas na wszelki wypadek, a w razie specjal- nych sygnałów alarmowych natychmiast zawiadomić milicję, że wpadliśmy w rę- ce opryszków. W piwnicy wyjęliśmy z worka elektryczne latarki, maski, pistolety kapiszo- nowe oraz teczkę, w której znajdowały się tuby i reszta sprzętu. Założyliśmy na twarze maski, schowaliśmy do kieszeni pistolety, a latarki zawiesiliśmy sobie na specjalnych taśmach pod szyją, żeby mieć wolne ręce. Tak wyekwipowani ruszyliśmy przez piwnice do klatki schodowej. Zgodnie z planem ukryliśmy się w zakamarkach pod schodami. Tu mieliśmy czekać... Niestety, tak już jest, choć mało kto o tym pamięta, że każda akcja to przede wszystkim czekanie. Długo się czeka, walczy — krótko. Wiedzą coś o tym żoł- nierze. .. I to czekanie jest prawdziwą zmorą. Nie tylko dlatego, że czas dłuży się wtedy nieskończenie, że minuty trwają jak godziny, ale to jest najgorsze, że zja- dają nerwy człowieka... Bo czekać trzeba w pogotowiu, w napięciu i opędzać się różnym myślom, i bronić przed wyobraźnią... Sam przekonałem się o tym naj- lepiej tam w piwnicy browaru... Ledwie zajęliśmy miejsca w naszej kryjówce, ogarnął mnie znów lęk, największy z wszystkich lęków, jakie przeżywałem do tej pory. Stłamszone już wątpliwości odżyły we mnie na nowo. Czy damy radę, czy nam się powiedzie? Wprawdzie obmyśliliśmy dokładnie cały przebieg akcji i rozpatrzyliśmy różne jej warianty, zależnie od okoliczności, ale czy można przewidzieć wszystko? Cały nasz precyzyjny plan opierał się przecież w gruncie rzeczy na dwóch założeniach: że uda nam się zaskoczyć Potępę i że uda nam się go przestraszyć. Było zupełnie prawdopodobne, że zaskoczymy Potępę. Wszystko wskazywało na to, że nikt z ludzi Chudego nie podejrzewał zasadzki. Jeśli więc nie zrobimy błędu, jeśli nie wmiesza się jakiś złośliwy przypadek, powinniśmy odnieść pełny sukces. Ale czy zdołamy przestraszyć Potępę do tego stopnia, że spełni nasze rozkazy i wyda nam bez oporu zawartość ewentualnej skrytki? Jakie mamy atuty? Tylko gołosłowną groźbę. Czy nie połapie się, że ma do czynienia z trzema młokosami, z fałszywymi opryszkami, z nieprawdziwą bronią, po prostu — z bezczelnym bluffem? Jeśli się nie ulęknie i zaryzykuje opór, nasze szansę od razu spadają na łeb i szyję. Nie wygramy walki z dorosłym, wyćwiczonym i zapewne uzbrojonym mężczyzną. W dodatku jaką mamy gwarancję, że Potępa zjawi się sam? Może przyjść w towarzystwie Rajzera i Onduli, którzy będą go ubezpieczać. A wtedy to już zupełna klęska... Wprawdzie w wypadku niepowodzenia mieliśmy alarmować dwoma strzała- mi Kwękacza i Kwękacz miał natychmiast zawiadomić milicję, niestety, mała to dla nas pociecha. Zanim milicja się zjawi, typy wykończą nas bez pardonu i zdążą się ulotnić bezkarnie... Może później ich złapią, ale nas już nie będzie... Ulica- mi Odrzywołów przeciągnie smutny kondukt. Trzy trumny ze szczątkami trzech narwanych smarkaczy. Trzy matki zapłakane, trzech ojców i rodziny w żałobie. Delegacje młodzieży... Przerośnięty Chrząszcz... Elamela... Adela... Defon- siacy, a Mencjusza nie będzie. Bo obrazi się, żeśmy nie mieli do niego zaufania i nie dopuścili go do akcji... Będzie miał satysfakcję, żeśmy przegrali i gwiżdżąc pójdzie sobie na lody do „Orientu". Tylko Kwękuś przyczłapie i będzie się plątał gdzieś na końcu konduktu z czapką w ręce, zgnębiony i żałosny, bo na nim jak zwykle się skrupi... Będą mieli do niego pretensje, że przyłożył rękę do „tra- gicznego wybryku młodzieży". Bo tak to nazwą zapewne i napiszą w gazetach: „Znów tragiczny wybryk rozwydrzonych chłopców. Tajne powiązanie ze świa- tem przestępczym przypłacili życiem..." I nikt może nawet nie wspomni, że my przecież... w obronie... że na posterunku... że w społecznej służbie... Poczułem, że rozklejam się niebezpiecznie... Przeklęta wyobraźnia, to przez nią wszystko... Muszę się wziąć w garść, bo Gnat jeszcze zobaczy i znów na- urąga mi od mięczaków. Ale, mimo że starałem się myśleć o czym innym, raz po raz dreszcz mnie przenikał. „To nie ze strachu, to z zimna", powtarzałem sobie. Lecz nic mi nie pomagało. Nie pomogła mi również świadomość, że nie ja jeden się trząsłem. Kleksik dygotał jeszcze bardziej, a w dodatku chrząkał i żałośnie pociągał nosem. Te efekty dźwiękowe bardzo denerwowały Gnata. Słyszałem jak sapał w ciem- ności, wreszcie syknął: — Przestań smarkać, bo cię trzepnę! Popsujesz całą akcję! — Tu jest zimno — Kleksik znów pociągnął nosem. Gnat podniósł rękę i już miał wprowadzić w czyn swoją groźbę, gdy nagle znieruchomiał. Usłyszeliśmy jakiś szmer... — To on! — szepnąłem. — Idzie! — Cisza — syknął Gnat. — Ani słowa teraz! Ale wtedy właśnie ten łobuz Kleksik pisnął przeraźliwie. — Co ty wyrabiasz?! — Gnat zakrył mu usta. — Puszczaj! — wybełkotał Kleksik. — Tu są duchy! — Oszalałeś? — Coś mnie dotknęło! W ucho! Jakieś macki... — Macki? — Albo łapy... bardzo miękkie... — Głupstwa gadasz! — zdenerwowany Gnat poświecił latarką. W głębi piwnicy rozległ się ni to kwik, ni to pisk... Stadko szczurów rozbiegło się po kątach. — No, widzisz — zasapał Gnat — to tylko gryzonie. — Tak... tylko —jęknął Kleksik. Wpatrywał się rozszerzonymi ze strachu oczami w ciemności piwnicy, poru- szając nerwowo latarką. — Patrzcie, znowu wychodzą! Istotnie, spłoszone szczury znów nabrały odwagi i poczęły wypełzać z zaka- marków. — Zobaczycie, one nas zaatakują — szepnął Kleksik — na razie światło je powstrzymuje, ale jak się oswoją... — Słuchaj, Kleksik, podobno jesteś Dyplomowanym Wspaniałym — zauwa- żył z przekąsem Gnat. — Jestem i co z tego? — Podobno masz lwią krew na dodatek? — Mam, ale szczury karmią się nawet lwami. — Bredzisz, synku. — Tak, bredzę — zamruczał żałośnie Kleksik. — Ja czytałem, że głodne szczury rzucają się na każdego. Może nie? — Zamknij się i zgaś światło, tchórzu — wycedził przez zęby Gnat. — Nie... jeszcze nie teraz... — skulił się Kleksik. Rozgniewany Gnat wyrwał mu z ręki latarkę i zgasił. Siedzieliśmy przez mi- nutę w milczeniu, nasłuchując. Szczury nabierały z każdą chwilą odwagi, galopo- wały bezceremonialnie po piwnicy i pozwalały sobie na coraz bardziej bezczelne piski. Doprawdy, zaczęło się robić troszkę nieprzyjemnie... Nagle w ciemności zaświeciły zielone oczy. Rozległ się głuchy łomot, szamo- tanie i przeraźliwy kwik, a potem chrzęst kraszonych kości... Odetchnąłem. Na szczęście grasowały tu także koty. Przez kilka dalszych minut w podziemiu panowała zupełna cisza. Nawet Klek- sik się uspokoił. Raptem gdzieś w górze błysnęło światło. Drgnąłem i spojrzałem na Gnata. To chyba już... Był widać tego samego zdania, bo podjął pewne czynności wstępne. Polegały one na tym, że przydusił Kleksika i zapobiegawczo ścisnął mu nos. — Spróbuj teraz tylko ruszyć kinolem! — zagroził. Usłyszeliśmy ciężkie kroki nad nami i dziwny brzęk jakby szklanych dzwo- neczków. Co to ma znaczyć, u licha! Po schodach zeszła jakaś pokraczna postać z wielkim garbem na plecach... Patrzyliśmy osłupiali. Czyżby Potępa tak zmienił powierzchowność? Może spe- cjalnie się ucharakteryzował? Nie, bzdura! To nie może być Potępa... Ale kto w takim razie? Tymczasem niespodziewany gość zatrzymał się na dole i przez chwilę omiatał światłem latarki piwniczne kąty. Wreszcie, gdy obrócił się do nas tyłem, stwier- dziliśmy, że na plecach nie ma garbu, tylko wypchany worek. A kiedy po chwili ujrzeliśmy go z profilu — wszystko było jasne. To nasz dobry znajomy — Feluś Bańka, zwany Balonem, handlarz starzyzny, śmieciarz i zbieracz butelek. Widocz- nie wracał z obchodu i po drodze wstąpił do browaru. Jak wiadomo, jego piwnice służyły za przytułek pijakom, którzy zostawiali tu zawsze sporo szkła. Tym razem też jakaś flaszka błyszczała w kącie. Feluś podniósł ją chciwie i obejrzał. Niestety, była bez szyjki. Zawiedziony, wymamrotał pod nosem prze- kleństwo i odrzucił ją pogardliwie... Świsnęła mi koło ucha i chyba trafiła Kleksika, bo z jękiem wyskoczył z kry- jówki. Trzymając się za kolano podskakiwał na jednej nodze. O mało co nas nie zdemaskował, na szczęście Gnat nie stracił głowy, lecz wymachując teczką i ry- cząc przez tubę usiłował przestraszyć Felusia, co mu się zresztą udało. Feluś Ba- lon wydał krótki, piskliwy okrzyk i rzucił się do ucieczki. Odetchnąłem. A więc nie poznał nas. Gdyby nas poznał, nie dałby się spłoszyć tak łatwo. Niestety... wkrótce potem usłyszeliśmy w górze straszny łomot i brzęk szkła. — On chy... chyba spadł ze schodów — wykrztusiłem. — Tego jeszcze brakowało — jęknął Gnat. Poświeciłem latarką. Istotnie, na przedostatnim stopniu leżał worek z pogruchotanym szkłem, a pa- rę stopni wyżej — Feluś Balon. — Nie rusza się — szepnąłem. — Mógł rozbić sobie głowę — pociągnął nosem Kleksik — za bardzo go przeraziłeś. Gnat przygryzł wargi. — Ładna historia! I co teraz zrobimy? — zapytałem. Gnat zaklął pod nosem. — No cóż... trzeba go... no... trzeba go jakoś ratować! Może jeszcze żyje. Podbiegliśmy do Felusia Balona. Już chciałem przyłożyć ucho do jego pier- si, gdy nagle wzdrygnąłem się. Feluś łypał na mnie lewym okiem, olbrzymim, szeroko rozwartym ze strachu, ale całkiem przytomnym. Chciałem go podnieść. — Nie... nie...! — wymamrotał i skurczył się jak robak. Spróbowałem jeszcze raz, nadaremnie. Leżał dalej jak porażony. Nasze maski musiały zrobić na nim niesamowite wrażenie. Spojrzałem bezradnie na Gnata. Gnat skinął na mnie, zbiegliśmy ze schodów, żeby Feluś nie rozpoznał naszych głosów i odbyliśmy cichą acz gorączkową na- radę w kącie. — Widziałeś, co za heca! Nie chce wstać! — zasapałem. — Może ma złamaną nogę albo kręgosłup... — mruknął ponuro Gnat. — E, to by jęczał. — Nie jęczy, bo jest sparaliżowany. — Owszem, ale ze strachu. — Tak czy owak, nie możemy go przecież zostawić... — powiedział Gnat — Więc powiedz mu, że to my. A najlepiej zdejm po prostu maskę. Wtedy sobie pójdzie. — Przestań kpić — zdenerwował się Gnat. — Trzeba znaleźć jakieś mądre wyjście. On nie może tak leżeć... — A my nie możemy się zdekonspirować. Nie możemy nawet do niego prze- mówić. Gnat przygryzł wargi, a potem mruknął: — Może by spróbować mimicznie? Dać mu znak, że nie mamy względem niego złych zamiarów i że puszczamy go wolno... — Mimicznie? — Mimicznie, delikatnie, a nawet pieszczotliwie... — Jeśli potrafisz — wzruszyłem ramionami bez przekonania. — Spróbuję — Gnat popędził z powrotem na schody. Pochyliwszy się nad Felusiem położył sobie rękę na sercu, a potem poklepał pieszczotliwie pacjen- ta po ramieniu i pokazał mu na migi, że może sobie pójść. Feluś nie reagował. Gnat pogłaskał go więc delikatnie po zarośniętym policzku. Feluś wzdrygnął się jakby na torturach... Gdy i inne zabiegi nie odniosły skutku, Gnat utwierdził się w przekonaniu, że Feluś odniósł poważną jednak kontuzję i postanowił go zbadać. Pomacał więc mu delikatnie nogi i ręce. Widocznie były w porządku, bo pokiwał zadowolony głową. Wskazałem na swój kręgosłup. Gnat zrozumiał, o co mi chodzi. Dał mi znak, żebym mu pomógł i razem zaczęliśmy rozbierać Felusia. Z początku znosił spokojnie tę operację, sapał tylko ciężko i pokrywał się po- tem, ale gdy Gnat chciał rozpiąć mu koszulę na piersiach, stała się rzecz zgoła niewiarygodna... Feluś zerwał się nagle na równe nogi. Odepchnął nas z niespo- dziewaną siłą, aż się zatoczyliśmy, a potem zaczął sadzić wielkimi susami w górę schodów. Nim zdążyliśmy ochłonąć, już go nie było. — A to dopiero! — wykrztusiłem. — Widziałeś, jaki miał pęd? Jakby mu ubyło dwadzieścia lat... — Tak, to było niesamowite — wycedził Gnat. — Ale dlaczego dopiero teraz zebrało mu się na odwagę! Mógł przecież uciec wcześniej, skoro nie odniósł żadnej kontuzji... — Bo dopiero teraz naprawdę poczuł się zagrożony. I te za grożenie przemo- gło strach... — odparł Gnat. — Bał się, że mu zabierzemy ubranie? — Ubranie? Nie. Jemu nie chodziło o ubranie. — Więc o co? — O to, co miał na piersiach. Nie zauważyłeś? — Nie. — Miał płócienny woreczek zawieszony na szyi. — Amulet? — Co ci wpadło do głowy? Kiedy trąciłem ręką ten woreczek usłysza- łem. .. — Gnat urwał tajemniczo. — Usłyszałeś brzęk złota! — Tak! Chyba nosi w tym woreczku skarb! — Jak myślicie, poznał nas, czy nie? — usłyszeliśmy z głębi piwnicy pełen niepokoju głos Kleksika. — Wykluczone — odparł stanowczo Gnat. — Mieliśmy maski. Uspokojeni wróciliśmy do naszej kryjówki. Na wieży kościelnej zaczął bić zegar. — Dziesiąta — mruknął Gnat. — Teraz ani słowa. Potępa zaraz się zjawi. Pamiętajcie, że mamy do czynienia z przestępcą o wysokich kwalifikacjach za- wodowych. Tacy przestępcy pracują z zegarkiem w ręku. Gnat miał rację. W chwilę później usłyszeliśmy ciche kroki na górze i piwnicę rozjaśnił słaby odblask światła. Wstrzymaliśmy oddechy, a Gnat dla pewności znów zastosował względem Kleksika zapobiegawczy chwyt. Po schodach zeszła ciemna postać w kapeluszu i płaszczu. W jednej ręce trzy- mała teczkę, a w drugiej latarkę. Gdy znalazła się w piwnicy, rozejrzała się czuj- nie dookoła, oświetlając wszystkie kąty, a potem zaczęła nadsłuchiwać. Niestety, twarz osobnika pozostawała wciąż w cieniu i nie mogliśmy w żaden sposób jej zidentyfikować. Tam na górze musiał być jeszcze ktoś drugi, bo nowy błysk latarki oświetlił schody. W chwilę potem osobnik z teczką wszedł w smugę światła. Ujrzałem na krótko jego twarz i serce załomotało mi gwałtownie. Był to Potępa. Skinął głową w milczeniu, jakby dając znak wspólnikowi, że wszystko w porządku. Postać na górze zgasiła latarkę i usłyszałem słaby odgłos oddalających się kroków. A więc przeczucia mnie nie myliły. Potępa ma obstawę, któryś z jego kumpli czai się na górze. Tymczasem Potępa ruszył w głąb piwnic. Wkrótce usłyszeliśmy przeraźliwe skrzypienie zardzewiałych zawiasów. Gnat z właściwym mu refleksem postanowił natychmiast wykorzystać te efek- ty dźwiękowe. Poczułem jego uścisk ręki na ramieniu i usłyszałem szept. — Idziemy. Wypełzliśmy pospiesznie z kryjówki i ruszyliśmy w kierunku, gdzie migotało światło. Hałas żelastwa głuszył nasze poruszenia. Ledwie jednak zrobiliśmy kilka kroków, zgrzyt ustał. Automatycznie i my zamarliśmy w bezruchu. To była chyba najbardziej dramatyczna chwila. Wystarczyło przecież, by teraz Potępa obejrzał się i skierował na nas snop światła, a bylibyśmy zgubieni. Ale Potępa wyzbył się już chyba wszelkich obaw, a może zbyt był pochłonięty swoimi sprawami, bo nie oglądając się wcale wszedł pospiesznie do otwartej izby. Odczekaliśmy jeszcze parę minut. Dopiero, gdy rozległy się nowe efekty dźwiękowe, a mianowicie jakieś stuki i trzaski, odważyliśmy się podejść do drzwi i przemknąć do środka... Już pierwszy rzut oka upewnił nas, że znajdujemy się w zrujnowanej probierni browaru. Oglądaliśmy już nieraz tę salę, ale dziś wydała nam się jeszcze bardziej przedziwna i tajemnicza niż zwykle. Była to duża, nisko sklepiona podziemna sa- la, wsparta na dwu potężnych filarach, pełna różnych wnęk i zakamarków, zasypa- na gruzem, wszelakim śmieciem i tłuczka szklaną, zagracona szczątkami olbrzy- mich, zbutwiałych już beczek i skrzyń, a także innymi zgoła już nie pasującymi do browaru rupieciami, wśród których szczególne zdumienie budził wybebeszony wrak fortepianu tudzież kamienny posąg dostojnego starca w pikielhaubie. Gnat twierdził, że jest to marszałek Hindenburg. Podobno w ostatniej fazie wojny probiernia została zamieniona w schron przeciwlotniczy dla niemieckiego dyrektora, który kazał tu przenieść najcenniejsze ruchomości ze swej prywatnej rezydencji. Większość z nich dawno już została wyszabrowana, przetrwało jednak parę, a wśród nich ten fortepian i posąg. Potępa postawił latarkę za filarem tak, że wszystkie rupiecie, znajdujące się po naszej stronie, oświetlone z dołu i od tyłu, rysowały się pokracznie czarnymi konturami na tle białej ściany, rzucając fantastyczne, wyolbrzymione cienie... Gnat dotknął mojego ramienia i wskazał mi w milczeniu miejsce za beczką z lewej strony. Zgięty wpół ruszyłem we wskazanym kierunku, uważając, żeby nie potrącić jakiegoś grata. Tuż przed beczką nadepnąłem jednak na jakieś szkło, które chrupnęło pod moim butem. Zdrętwiałem z przerażenia. Ale na szczęście wypadek nie pociągnął za sobą żadnych skutków. Potępa nic nie usłyszał, bo od- suwał właśnie spod muru stertę skrzypiących skrzyń. Zająłem miejsce za beczką i spojrzałem w stronę kolegów. Gnat ulokował się na prawo ode mnie, za posągiem Hindenburga, a jeszcze dalej na prawo zauważyłem gramolącego się pod rozprute pudło fortepianu Klek- sika. Jakoś dobrnął szczęśliwie na miejsce, ale zaniepokoiła mnie jedna sprawa. Mianowicie biedak trzymał się cały czas za nos. Czyżby znów fatalny nawrót ka- taru? Jeśli, nie daj Boże, kichnie, no to już po nas. Kichnięcia Kleksika bywały przecież tak potężne, że nawet huk armaty nie zdołałby ich zagłuszyć. Tak, to był poważny błąd Gnata zabierać Kleksika na tak odpowiedzialną robotę. Poważ- ny błąd personalny. Wprawdzie Kleksik na razie bohatersko panował nad sobą, ale jak długo wytrzyma? Wszystko zależy od tego, czy Potępa szybko upora się z robotą... Gryząc ze zdenerwowania paznokieć, wychyliłem się ostrożnie zza beczki. Potępa stał pod ścianą tyłem do nas. Uwagę moją zwrócił szereg jednakowych wnęk głęboko wciętych w murze. Zaczynały się mniej więcej metr nad ziemią i sięgały aż pod sklepienie. Niegdyś znajdowały się w nich zapewne półki z butel- kami. Potępa studiował w skupieniu przez dłuższą chwilę te wnęki, wreszcie zde- cydowanym krokiem podszedł do piątej z nich, licząc od mojej strony, i zaczął oczyszczać ją ze śmieci oraz resztek potłuczonych butelek. Wreszcie ukazała się kamienna płyta stanowiąca dno niszy. Wtedy otarł pot z czoła, zdjął kapelusz i płaszcz, otworzył teczkę i wyciągnął z niej dłuto i młotek. Wstrzymałem oddech. Teraz już wiedziałem, co zamierza zrobić... Usunie tę kamienną płytę. Tam pod nią na pewno jest ta tajemnicza skrytka! Gnat i Kleksik też wychylili się z ukrycia i z zapartym tchem śledzili ruchy Potępy. Wkrótce uderzenia młotka zadudniły głuchym echem w podziemiach... Przy- kładając dłuto do spoiwa, którym umocowana była płyta, Potępa kruszył je żmud- nie i wydłubywał. Na koniec ostrożnie podważył płytę. Ustąpiła powoli, ze zgrzy- tem. Potępa zdjął ją i wydał głośne westchnienie ulgi... Widocznie pod płytą znalazł to, czego oczekiwał — schowek! Gorączkowo sięgnął po latarkę i poświe- cił. .. a potem wsunął głęboko rękę do dziury i z pomrukiem pełnego zadowolenia wydostał z niej jakiś mikroskopijny przedmiot. To mnie zaskoczyło. Myślałem, że wyciągnie skrzynkę, torbę, no, ostatecznie jakieś niemieckie rozpylacze czy coś w tym rodzaju, a tymczasem to był jeden maleńki, błyszczący przedmiot. Potępa w radosnym podnieceniu podrzucił go na ręce i wtedy zobaczyłem, że jest to kluczyk. Wsunąwszy z powrotem płytę na poprzednie miejsce nasz przedsiębiorczy dentysta ruszył do prawego kąta sali, wyciągnął z kieszeni calówkę, odmierzył nią na ścianie dwie odległości: jedną od kąta w lewo, drugą od ziemi w górę, i w miejscu ich przecięcia zaczął zdzierać dłutem tynk... Zastygliśmy w napię- ciu. Już po chwili usłyszeliśmy metaliczny zgrzyt, a wkrótce potem zobaczyliśmy, że pod tynkiem zarysował się wyraźniej kształt czegoś, co przypominało kwadra- towe, żelazne drzwiczki. Potępa oczyściwszy je z grubsza, wyciągnął ów znaleziony w schowku klu- czyk i spróbował je otworzyć. Ale nie udało mu się za pierwszym razem. Wi- docznie zardzewiał albo uległ zanieczyszczeniu w czasie tynkowania. Potępa był jednak przygotowany i na taką ewentualność. Znów sięgnął do teczki i wydostał z niej maleńką oliwiarkę. Najpierw oczyścił starannie otwór zamka, a potem wpu- ścił do niego kilka kropel oleju... Wreszcie ponownie wsadził kluczyk. Tym razem wszedł łatwo... Potępa po- ruszał nim przez chwilę to w jedną, to w drugą stronę... Spojrzałem podniecony na Gnata. Czy rozpocznie już kontrakcję? Gnat dal mi znak, żebym się jeszcze nie ruszał... W tej samej chwili usłyszałem przeraźli- we skrzypienie zawiasów. Drzwiczki wreszcie ustąpiły odsłaniając jakąś ciemną czeluść. Potępa wyciągnął do niej rękę, ale nie mógł sięgnąć w głąb schowka, bo otwór był wysoko od ziemi, chyba ze dwa metry. Zaczął więc nerwowo rozglądać się za jakimś stoikiem czy skrzynką, którą mógłby się posłużyć. I wtedy nastąpiła katastrofa. Wzrok Potępy padł na wrak fortepianu, pod któ- rym siedział Kleksik. Bo właśnie tam leżało jakieś pudło. Zdrętwiałem. Potępa bez namysłu ruszył w jego kierunku. Być może nie zauważyłby Kleksika, niestety, w tej samej chwili, widocznie z nadmiaru emocji, Kleksik pociągnął nosem... Tak. Nawet nie kichnął, tylko pociągnął, jak to miał w zwyczaju i może trochę zaszeleścił maską, bo drażniła mu ten nieszczęsny nos. Ale to wystarczyło. Potępa znieruchomiał... Niewątpliwie usłyszał coś podejrzanego. Nie będąc jednak pewien, czy go ucho nie myli, wyciągnął latarkę i wycelował w kierunku fortepianu... Tym razem Kleksik, aczkolwiek miał tytuł dyplomowanego Wspaniałego, nie wytrzymał nerwowo. Zerwał się z ziemi i jak zwyczajny ciura, całkiem po prostu i zgoła niewspaniale, dał nogę, w dodatku gubiąc po drodze maskę. Strach wyzwolił u niego fenomenalne siły. Przeskoczywszy w zajęczym sty- lu beczkę i jakiś rozbity gąsior, dał rekordowego susa prosto w drzwi i tyle go widzieliśmy. Bardzo śmiesznie to wyglądało, ale wtedy zupełnie nie było nam do śmiechu. Przywarłem ze strachu do beczki i pomyślałem — to już koniec... Cały nasz precyzyjny plan wziął w łeb. Jesteśmy w rękach opryszków. Zaraz przeszukają probiernię i dobiorą się do nas... To już ostatnie chwile... Może jednak zaryzykować jakiś trick? Krzyknąć do Potępy przez tubę, że jest na muszce pistoletu. Zagrozić użyciem broni... Nie, już nie zdążymy nawet wy- ciągnąć tuby. I na nic nie zda się żaden bluff. Potępa już wie, że nie mamy broni, bo gdybyśmy mieli, to Kleksik by nie uciekał tak tchórzliwie... Wszystko to uświadomiłem sobie w okamgnieniu, kiedy wstrzymując oddech i tuląc się do beczki, patrzyłem z przerażeniem na Potępę. Potępa przez chwilę stał osłupiały, poruszając bezgłośnie wargami, a potem krzyknął: — Stój! — I roztrącając rupiecie rzucił się w pościg za Kleksikiem. Odetchnąłem nieco. A więc nie zauważył ani mnie, ani Gnata. Mamy zatem pewne szansę... — Na co czekasz... — wykrztusiłem do Zyzia. — Daj sygnał Kwękaczowi, żeśmy wpadli... Niech alarmuje milicję. A my wiejmy! — Milcz! — syknął Gnat. — Tak przecież było w planie — bełkotałem. — Mieliśmy strzelić na alarm... Strzelaj. Nie chcesz? No, bo ja... — wyciągnąłem pistolet. Ale Gnat wyrwał mi go z ręki i schował do kieszeni. — Ta zabawka nie będzie nam już potrzebna, synku — oświadczył cicho, ale dobitnie. — Wszystko ułożyło się lepiej, niż myślałem. — Lepiej?! — zdumiałem się. — Ty chyba, Tomciu, zupełnie straciłeś głowę! Czy nie widzisz, że Potępa popełnił kardynalny błąd?! Prędzej — pociągnął mnie brutalnie — dobieramy się do skrytki! — Do skrytki?! — No, co tak patrzysz?! Przecież Potępa zostawił ją otwartą! Dopiero teraz pojąłem! Potępy nie ma. Skrytka otwarta. Co za kretyn ze mnie, że nie połapałem się od razu! Lawirując między gratami dopadliśmy do skrytki. — Podsadzę cię — powiedział Gnat. — Nie zdążymy! — Musimy zdążyć! — A co będzie z Kleksikiem? — Nie bądź mięczak! Sprawa jest ważniejsza! Nie byłem przekonany, czy tak jest w istocie, ale Gnat już objął mnie oburącz za nogi i powoli podniósł do góry. Wsadziłem rękę do otworu. — Tu nic nie ma! — wyjąkałem. — Sięgnij głębiej! — warknął Gnat. — Nie mogę! — Podniosę cię wyżej. Uczep się krawędzi! — zakomenderował. Zrobiłem, jak kazał. Wtedy on schylił się, postawił moje stopy na swoich ra- mionach, potem wywindował mnie w górę. Teraz skrytka znajdowała się na pozio- mie moich piersi. Poświeciłem latarką i serce mi mocno zabiło. W dole schowka, jakieś pół metra od krawędzi, zauważyłem czarną torbę, wielką i pękatą, zaopa- trzoną w dwa ucha. Zawiesiłem sobie latarkę na szyi i chwyciłem oburącz za te ucha. — Masz coś? — zapytał Gnat. — Tak. Jakąś torbę — wykrztusiłem. — Strasznie ciężka. Chyba nie dam rady wyciągnąć. — Musisz. Wszystko od tego zależy! Skoncentruj się! Natężyłem wszystkie siły. Torba drgnęła. — Prędzej! — syknął Gnat. Zaciskając zęby windowałem pomału ładunek, aż oparł się o krawędź otworu. — Dobra — odetchnął Gnat — teraz spuszczaj... powoli! Łatwo mu było powiedzieć! Ta torba ważyła co najmniej trzydzieści kilo. Le- dwie pociągnąłem ją za ucha, poczułem gwałtowne szarpnięcie. Moje omdlałe dłonie nie wytrzymały ciężaru... Usłyszałem stukot i chrzęst. Torba spadła Gna- towi na głowę. Zwalił się z jękiem na ziemię, a ja oczywiście razem z nim. Był to karkołomny upadek i myślałem, że połamię sobie kości, ale ku mojemu zdumieniu wylądowałem raczej miękko, by nie rzec komfortowo — wprost na klatce piersiowej Gnata. Jego poczciwe żebra posłużyły mi jako resory. Zerwałem się szybko na nogi i spojrzałem przestraszony na Zyzia. Leżał nie- ruchomo jak trup. Potrząsnąłem nim rozpaczliwie. — Zyziu drogi, żyjesz? Odezwij się! — Chy... chyba już nie żyję — wymamrotał słabo. Odetchnąłem nieco. — Czy bardzo jesteś uszkodzony? — Chy... chyba nie mam głowy. — Gadasz od rzeczy. Masz głowę. — Ale dziurawą. Zbadaj. Czuję, że mam mózg na wierzchu... Pomacałem go po czaszce. Odepchnął mnie gwałtownie i usiadł. — Oszalałeś?! — złapał się za głowę. — Mówiłeś, żeby cię zbadać... — Zbadać, ale nie wsadzać mi palca w mózg. Brudnego palca w dodatku. — Uspokój się. Czaszkę masz całą. — Ale wgniecioną. — Nie ma żadnego wgniecenia, przeciwnie. — Co to znaczy „przeciwnie"? — To znaczy, że masz wypukłość. Wielkości gruszki bery. Po prostu guz. — To jeszcze o niczym nie świadczy... Objawy mózgowe mogą wystąpić później... na przykład na lekcji matmy... Spojrzałem na niego zniecierpliwiony. — Wstawaj. No, prędzej — szarpnąłem go — bo pomyślę, że objawy mózgo- we wystąpiły u ciebie już teraz! Chciałem go podnieść, ale się nie dał i bełkotał coś dalej. — Człowieku, weź się w garść — jęknąłem. — Czy nie rozumiesz, że mu- simy wiać z tą torbą. Zapomniałeś, gdzie jesteśmy? Zaraz tu wróci ten cholerny dentysta! — Potępa?! O rany!... — Gnatowi nareszcie coś się odetkało w mózgu. Ze- rwał się na nogi. — Gdzie ta torba? — zapytał, chwiejąc się jak pijany. Wetknąłem mu w rękę jedno ucho torby, sam złapałem za drugie. Sapiąc z wysiłku, wytaszczyliśmy się z probierni. Byliśmy już koło schodów, gdy usłyszeliśmy tubalny głos Onduli: — Panie Staszku, gdzie pan jest? Gdzieś niedaleko rozległ się bolesny jęk Potępy. Pośpiesznie ukryliśmy się we wnęce pod schodami. Prawdę mówiąc, dziwi- łem się, dlaczego Potępa nie wracał tak długo do probierni. Ale oto wyjaśniła się przyczyna tej niezwykłej zwłoki... Po prostu facet nie był na chodzie. Siedział przy nasadzie komina i kiwał się żałośnie jak święty turecki. Ale co mu się stało? ROZDZIAŁ IX Ciężkie kroki zadudniły w podziemiach i z bocznego korytarza wypełzła ol- brzymia, pochylona postać Onduli. Na głowie miał kask motocyklowy. Porusza- nie się w labiryncie piwnic sprawiało wielkoludowi wyraźne trudności. Co trochę potykał się o gruzy i rupiecie, którymi zasłane było podziemie, obijał się o mury, to znów uderzał kaskiem w niskie sklepienia. — Ciasnota niczym w M-l — gderał sapiąc mocno. — To piwnice dla szczu- rów, nie dla ludzi... No, gdzie pan się podział, Potępa? Odezwijże się pan, do stu łysych diabłów! — Leżę koło pana nogi — rozległ się słaby głos. — Koło nogi?! — Ostrożnie, bo mnie pan rozdepcze! — Aaa, to pan... myślałem, że to jakiś worek. — Nie, to ja. Ondula poświecił latarką. — Rzeczywiście — zamruczał. — Ale dlaczego pan leży? — zapytał zdumio- ny. — Co za pytanie?! — oburzył się Potępa. — Czy pan nie widzi, że jestem zamroczony? — Nie widzę. — Napadli mnie, ogłuszyli... Chyba straciłem przytomność. — Co też pan opowiada! — Rąbnęli w głowę... — Kto? — Ludzie Maciusia. — Ludzie Maciusia? — zdziwił się Ondula. — Na pewno pan sam się uderzył po ciemku. — Nie, to oni! Jest ich pełno w piwnicach — bełkotał Potępa. — Wszędzie się kryją. Niech pan ich łapie! — Plecie pan głodne kawałki, panie Staszku. Nikogo nie widziałem. No, wsta- waj pan! Nic panu nie jest. To tylko mały szok. Potknął się pan, upadł i nabił sobie guza. Zaraz pana postawię na nogi — zagrzmiał Ondula i zaczął zakasywać ręka- wy. — Co pan mi chce zrobić? — zaniepokoił się Potępa. — Zrobię panu ogólny masaż. — Nie... nie! Tylko nie masaż! — Potępa spojrzał na niedźwiedzie łapy On- duli i usiadł przestraszony. — Cóż to? Już panu się polepszyło? — zaśmiał się chrapliwie Ondula. — No, widzi pan. Mówiłem, że to nic poważnego. A teraz gadaj pan, co ze skrytką? Jest? — Jest... — No, to w porządku — odetchnął Ondula. — Nie bardzo w porządku. — Dlaczego? — Bo... bo... ten kangur wyskoczył spod fortepianu... — Kangur? Spod fortepianu? Co pan bredzi? — Ondula spojrzał na Potępę z troską. — Z panem jednak coś nie tak, panie Staszku. To mówiąc podniósł Potępę z podłogi i uważnie obejrzał mu głowę. — Stuknął się pan solidnie. Pan ma rozcięte czoło — orzekł — to może być wstrząs mózgu. — To pana wina — jęknął Potępa chwiejąc się na nogach. — Gdzie pan się dekował tyle czasu?! Pan miał być tu ze mną. — Spóźniłem się, to fakt — wyznał markotnie Ondula — ale nie miał kto mnie zastąpić w zakładzie. Michał, ta niedojda, jest na chorobie. Wszystko przez te gimnastyki, panie. Już dwa lata trenuje w sekcji na przyrządach i nic mu nie wy- chodzi. Wczoraj znów spadł z równoważni, zwichnął sobie prawą rękę i uszkodził trenera na dodatek. A Duża Jola dostała gorączki. Ten środkowy napastnik tak ją urządził na tym motorze, panie... Zostałem sam w zakładzie jak palec... Tym- czasem nawiedzili mnie hippisi, cała paczka nawróconych hippisów zwaliła mi się na głowę. Musiałem golić im brody. Panie, co to była za praca! — No, wie pan, żeby z powodu hippisów!... — oburzył się Po tępa. — Nie tylko — chrząknął Ondula — potem miałem ważnego klienta... Prze- wodniczący prezydium, panie... Stały klient i bardzo wymagający... Strzyżenie, mycie głowy, masaże. Pan rozumie, nie wypadało odmówić. Taki klient! Mógł- by mi odebrać koncesję. Mam zaległe podatki i mówiąc szczerze rzadko piorę ręczniki... — Co mi pan takie rzeczy — przerwał mu zniecierpliwiony Potępa. — Pan zobowiązał się... pan przyrzekł... przez pana wszystko nawali... — Jak dotąd nawalają tylko pańskie nerwy. Pan niepotrzebnie się spłoszył, panie Staszku, tu naprawdę nikogo nie ma. Przywidziało się panu. — Ależ ja widziałem... widziałem typa w swetrze! W czarnym swetrze golfie. Uciekał. Zgubił maskę... — Maskę? Co pan?! — Miał na twarzy maskę... Powinna gdzieś tu być... koło tamtych drzwi — Potępa wskazał na drzwi probierni. — Niech pan sprawdzi, może pan wtedy uwie- rzy. Ondula ruszył we wskazanym kierunku świecąc sobie latarką. Po chwili wró- cił z papierową maską Kleksika w ręku. — Faktycznie, maska jest — wymamrotał zdumiony. — Niech diabli golą Maciusia i szajkę jego! — zaklął pod nosem. — No, nic... spokojna głowa, panie Staszku! Już ja tu z nimi zrobię porządek... Chwileczkę, tylko się przebiorę. Flegmatycznie zaczął zdejmować płaszcz i marynarkę. — Ale, panie Ondula, szkoda czasu — zasapał Potępa. — Nie mogę brudzić ubrania, a to będzie brudna robota, jak sądzę — skrzywił się Ondula. Strzepnął z marynarki jakiś pyłek, pedantycznie powiesił ją na ścianie, a na- stępnie wyjął z teczki roboczy biały fartuch fryzjerski, włożył go i obciągnął sta- rannie. — Fartucha niby też szkoda, ale i tak miał iść do pralni — zamruczał. — No, to jestem gotów do akcji. Więc mówi pan, że to Maciuś? Dziwne. Maciuś już dostał wycisk. Czyżby był taki uparty? — To chyba nie był Maciuś osobiście — rozważał głośno Potępa. — Raczej ktoś z ludzi Maciusia. Sądząc po długości skoków, jakie sadził ten łobuz, musiał mieć nogi jak kangur i ze dwa metry wzrostu... — I mówi pan, że miał sweter golf? — Tak. Czarny. — No, to faktycznie, chyba ktoś od Maciusia. Oni noszą takie swetry. I mówi pan, że wyskoczył znienacka? — Tak. Spod fortepianu. — Chciał pana obezwładnić? — No, nie... — Więc po co wyskoczył? — Nie wiem. Chyba z nerwów, bo z miejsca rzucił się do ucieczki. Ja za nim... — Po jakie licho?! — Jak to, po jakie licho?! Przecież ten łobuz widział, jak otwieram skrytkę... — Co takiego?! — wykrzyknął zdenerwowany Ondula. — Otworzył pan skrytkę beze mnie?! To karygodna lekkomyślność! Mieliśmy otworzyć schowek komisyjnie. Pan powinien zaczekać na mnie. Potępa wzruszył ramionami. — Pan nawalił... Myślałem, że pan już nie przyjdzie... co miałem robić? — W każdym razie powinien pan upewnić się przed otworzeniem skrytki, czy nikt pana nie śledzi... — Racja... ale nie przypuszczałem... — To niewybaczalny błąd! — zagrzmiał Ondula... — Mam nadzieję, że przy- najmniej zamknął pan skrytkę, zanim rozpoczął pan pogoń za tym łobuzem. — No, wie pan... nie było czasu... zresztą myślałem, że go zaraz złapię... — Więc zostawił pan skrytkę otwartą?! — Niestety — jęknął Potępa. — No, toś się pan popisał! Moje gratulacje — zaszydził Ondula. — Od razu wiedziałem, że pan się nadaje do tej roboty jak łysy do ondulacji. Wykiwali pana jak dziecko. — Myśli pan, że to było z ich strony umyślne zagranie? — Jasne. Wystawili faceta, żeby pana odciągnąć od skrytki. Pan gonił za nim, a oni w tym czasie dobrali się do torby... W dodatku stuknął pan łbem o ścianę... — To oni mnie stuknęli. — Mniejsza z tym — ciągnął zdenerwowany Ondula. — W każdym razie leżał pan zamroczony, a oni spokojnie spenetrowali skrytkę. Niech diabli golą Maciusia i szajkę jego! Fachowo to załatwili. Czysta robota! Mucha nie siada! Nie doceniłem ich. A pan jest noga! — Wypraszam sobie! — Potępa wyprostował się z godnością. — To pan jest noga! — Co takiego?! Ja jestem noga?! — zasapał zaskoczony Ondula. — Tak. Jeśli ja jestem noga, to pan jest jeszcze większa. Największa noga, z platfusem, powiedziałbym... — Jak pan śmie! — rozzłoszczony Ondula złapał Potępę za klapy marynar- ki. — Jeśli pan nie odwoła natychmiast, spłaszczę pana! — Co pan wyrabia?! — wykrztusił Potępa. — Pan miał zapewnić mi bezpie- czeństwo, a nie dusić mnie... Pan chyba oszalał! Ondula opanował się i puścił dentystę. — Niech pana diabli tapirują! — zasapał. — W zasadzie jestem łagodny jak święty Franciszek, ale pan nawet świętego doprowadziłby do pasji. Nie dość, że zawalił pan robotę, to jeszcze się pan stawia... — Niech inni rozstrzygną, kto zawalił — Potępa rozcierał sobie szyję. — Ja odpowiadam za techniczną stronę, pan miał mi zabezpieczyć pole operacyj- ne. Fakt, że grasowała tu bezkarnie banda Maciusia, obciąża wyłącznie pana. Ja jestem jedynie ofiarą pana niepunktualności. Ondula chrząknął i rzekł pojednawczo: — No, no, niepotrzebnie się pan unosi. Właściwie nie ma powodu... akcja jeszcze nie skończona... — Jak to nie skończona! — wykrzyknął Potępa. — Zabrali torbę i zwiali! To już koniec. — Bynajmniej, panie Staszku — zamruczał Ondula. — Owszem, zabrać torbę mogli, to fakt, ale zwiać? O, co to, to nie! Wykluczone! — Dlaczego wykluczone? — Byłbym zauważył przecież... — Jak pan mógł zauważyć! Pan przecież się spóźnił, oni z pewnością uciekli, zanim jeszcze pan przylazł... — Niemożliwe — odparł spokojnie Ondula. — Profesor był cały czas na ulicy. Powiedział, że nikt nie wychodził z browaru. — Mogli zwiać przez okienko piwniczne. W jednym okienku nie ma kraty... — Przez okienko piwniczne?! Pan żartuje. Przez to okienko przejść mogą tylko koty i dzieci... Nie! Oni tu jeszcze są. Ja mam nosa. Na pewno widzieli Rajzera przy bramie i bali się wyjść, żeby ich nie rozpoznał. Albo usłyszeli moje kroki i tchórz ich obleciał. Zupełnie słusznie zresztą, bo zaraz dobiorę im się do skóry! — Ondula zatarł ręce. — Niech pan uważa — mruknął Potępa. — To opryszki zdolne do wszystkie- go. Nie wiem, czy da sobie pan radę z całą bandą. Z pewnością mają majchry. — Spokojna czaszka, panie Staszku — zaśmiał się lekceważąco Ondula. — Pan jeszcze nie wie, co ja potrafię zrobić z takimi typkami jak Maciuś. Ja ich tu porozstawiam po kątach albo powsadzam do beczek! To będzie dla mnie sa- ma przyjemność i sport. Człowiek ma tak mało okazji, żeby wypróbować swoją przewagę cielesną — westchnął i strzepnął pyłek z rękawa fartucha. — Może byśmy jednak wpierw zajrzeli do tej skrytki i sprawdzili, czy tej torby naprawdę tam nie ma — bąknął niepewnie Potępa. — Szkoda fatygi — skrzywił się Ondula — ale może pan sprawdzić, jak pan chce... — Wolałbym razem z panem. — To nie byłoby rozsądne. Przez ten czas faceci mogliby się ulotnić. Już ja wolę tu zostać i dobrać się im do skóry — zagrzmiał Ondula. Potępa ruszył w kierunku probierni, ale Ondula zatrzymał go i powiedział: — Niech pan jeszcze tu chwilę zaczeka, panie Staszku. Mam pomysł — na- chylił się ku Potępię, szepnął mu coś do ucha, a potem roześmiał się zadowolony i zniknął w głębi piwnicy. Po dwu minutach wynurzył się z powrotem z ciemności dźwigając oburącz... posąg Hindenburga. Omal nie krzyknąłem z wrażenia. Nawet zakładając, że figura była w środku pusta, był to wyczyn nie lada i świadczył o nadzwyczajnej sile fizycznej Onduli. — Teraz może pan odejść! — Ondula mrugnął okiem do osłupiałego Potępy. Potępa poczłapał w kierunku probierni, a Ondula ustawił posąg przy scho- dach w charakterze strażnika. Żeby bardziej przypomniał człowieka, włożył mu na ramiona marynarkę, a na prawej ręce zawiesił latarkę. Następnie przyjrzał się zadowolony swemu dziełu i zniknął w piwnicy po le- wej stronie. Gnat natychmiast postanowił skorzystać z okazji. Ścisnął mnie za ramię i szep- nął: — Teraz spróbuję się ulotnić. — To szaleństwo — syknąłem. — Usłyszy cię. — Zaryzykuję. — Z torbą? — Oczywiście. — A ja? — Ty zostaniesz tu do końca i będziesz ich śledził. Boisz się? — Nnnnie... skąd! — wykrztusiłem, chociaż dreszcz przeniknął mnie od stóp do głowy. — No, to cześć! Trzymaj się, Tomciu! — Cześć! — zadzwoniłem zębami. Gnat wygramolił się spod schodów i uginając się pod ciężarem torby ruszył w prawą stronę. Niestety, ręce musiały mu omdlewać z wysiłku, bo szorował tor- bą o ziemię i wlókł się krok za krokiem. Wstrzymałem oddech i zastygłem w na- pięciu. Żeby tylko udało się Gnatowi dobrnąć do komina... Komin liczył sobie u nasady co najmniej ze dwa metry średnicy i zapewniał skuteczną osłonę... Ale czy Gnat zdąży?... Wreszcie widząc, że ustał w połowie drogi, wyskoczyłem z kryjówki i pospieszyłem mu z pomocą. Wspólnymi siłami donieśliśmy torbę do komina. Kiedy wreszcie wepchnąłem Gnata za tę naturalną zasłonę, poczułem, że jestem cały zlany potem. Nie tyle z wysiłku, co ze strachu. Zdawało mi się, że każdy nasz krok dudnił przeraźliwie w podziemiu. Niemożliwe, żeby Ondula nie usłyszał... Istotnie musiał coś usłyszeć, bo nagle posłyszałem wyraźne chrząknięcie w ciemności i zbliżające się kroki. Co robić? Rozejrzałem się rozpaczliwie do- okoła. Do kryjówki pod schodami już nie zdążę, szkoda gadać! Wtem wzrok mój padł na wielkie dziurawe beczki stojące pod ścianą. Nie namyślając się dopa- dłem do pierwszej z nich i wskoczyłem do środka. Nie był to najgorszy schowek. Przez liczne dziury i szpary mogłem obserwować wszystko, co się działo w piw- nicy. Tymczasem Ondula stanął niepewnie pośrodku piwnicy i nasłuchiwał przez chwilę. A potem niezdecydowanym krokiem poczłapał w kierunku komina. Nie- dobrze. Niespokojnie poruszyłem się w beczce. Biedny Gnat może się znaleźć w opałach. Ondula obszedł komin dookoła i wrócił zaaferowany. Medytował przez chwi- lę, a potem odpłynął w głąb piwnicy. A więc nie zauważył Zyzia, już go pewnie za kominem nie było. Czyżby udało mu się bezpiecznie dotrzeć do naszej sznurowej drabinki i wydostać szczęśliwie z browaru? Kwękacz mu pomógł... Ale co z torbą? Czy zdołali ją przepchnąć przez okienko? Na nowo ogarnęły mnie wątpliwości. Ktoś schodził ostrożnie po schodach. Spojrzałem przez dziurę w beczce i zobaczyłem rosłego osobnika w swetrze golfie. W jednej ręce trzymał wypchaną torbę turystyczną, w drugiej —jakiś po- dłużny instrument w pokrowcu. Przez chwilę wpatrywał się w nieruchomą postać na dole. — Hej, kto tam jest? — zawołał wreszcie ostro. Hindenburg oczywiście nie mógł udzielić odpowiedzi. Trwał obrócony tyłem do intruza i świecił latarką. — Czy pan głuchy? — osobnik w swetrze postawił przedmiot w pokrowcu pod ścianą, zeskoczył z ostatnich stopni i szarpnął brutalnie Hindenburga za ra- mię. Posąg ani drgnął. Dryblas odskoczył zdumiony i odruchowo otarł rękę o spodnie, a potem zdjął latarkę z ręki figury, oświetlił ją i zaczął przyglądać się z ciekawością. Pochłonięty oględzinami nie zauważył, że z mroków piwnicznych wyłonił się ostrożnie jakiś mężczyzna. Był to Potępa, który wracał właśnie z probierni. Na widok osobnika w golfie krzyknął przeraźliwie: — To on! Ondula! Łap go pan! Zaskoczony dryblas wzdrygnął się nerwowo. Ale nim się zorientował w sytu- acji, Potępa już dopadł do niego i zaczął gwałtownie wyrywać mu torbę wołając: — Ondula! Prędzej! Mam łobuza! W głębi podziemi rozległ się potworny rumor i przekleństwa Onduli: — Psiakrew! Wyłożyłem się w tych ciemnościach! — Szybko! Drań ma torbę! — Potępa mocował się z dryblasem rozpaczliwie. Przez parę sekund trwały te zajadłe zmagania, wreszcie udało się Potępię umieścić stopę na podstawie posągu. Wykorzystując ten punkt oparcia odepchnął dryblasa, który nie wytrzymał gwałtownego szarpnięcia, i wypuścił z ręki torbę. Tracąc równowagę, odruchowo uchwycił Hindenburga za szyję i razem z nim runął na ziemię. Potężny grzmot wstrząsnął piwnicami. Myślałem, że już po facecie, że został zmiażdżony kamienną figurą, ale on zerwał się błyskawicznie na nogi. — Ty oprychu! Jeszcze nie wiesz, z kim masz do czynienia! — krzyknął z wściekłością i rzucił się w pogoń za uciekającym Potępa. — Stój, łotrze! Już ja z tobą zatańczę. Nie takim dawałem lekcję! Ale Potępa nie miał widać ochoty na naukę tańca, bo zignorowawszy te ku- szące propozycje choreograficzne zasuwał z torbą co sił w nogach bełkocąc roz- paczliwie: — Ondula! Na pomoc! Wkrótce obaj zniknęli w ciemnościach. Tymczasem zza komina wylazł ocię- żale Ondula. Postękiwał boleśnie i utykał na nogę. — Jestem, panie Staszku — zasapał. — Cóż to, nikogo nie ma? Rozglądał się niespokojnie. Nagle usłyszał podejrzane kroki. Nie namyślając się wiele sięgnął po jedną z beczek stojących pod ścianą, a mnie zrobiło się sła- bo. Przez moment zdawało mi się, że sięga po tę beczkę, w której siedziałem. Na szczęście to była inna beczka. Ondula obrócił ją dnem do góry i trzymając uniesioną wysoko zaczaił się z nią we wnęce przy występie muru. Z korytarza wypełzła jakaś postać. Skradając się ostrożnie zaczęła posuwać się wzdłuż ściany wodząc po omacku ręką po murze. — Ha! Mam cię zbóju! — zagrzmiał Ondula i nakrył intruza beczką. Intruz zaczął szamotać się rozpaczliwie. — Siedź cicho, bratku — mruknął Ondula, a widząc, że ofiara wciąż miota się i bulgocze, wyjął z popękanej ściany wielki kawał muru i podszedł z nim do beczki. — Zaraz się uspokoisz! Na te słowa beczka rzuciła się do ucieczki. — Stój! — warknął Ondula i pognał za nią. Beczka uderzyła w rozpędzie o ścianę, odbiła się, a potem jak pijana zaczęła zataczać się to w jedną, to w drugą stronę, coraz szybciej, wykonując jakiś niesa- mowity taniec. Ondula przyglądał się jej ciekawie. — To dopiero! Ale tańczy! — mruknął. — No, dosyć tego, nie pora na popisy, już pokazałeś, co umiesz, a teraz przestań. Beczka tańczyła jednak dalej odbijając się z głuchym łomotem o ściany. Wreszcie zniecierpliwiony Ondula dopadł ją w kącie i przygwoździł do miejsca ową ciężką bryłą muru. Otrzepawszy ręce sięgnął po nową beczkę, a mnie ser- ce zamarło w piersiach. Nie, nie myliłem się, tym razem to była „moja" beczka. Już miał ją podnieść z ziemi, gdy nagle zrezygnował, widocznie zauważył, że jest zbyt zbutwiała i dziurawa. Wybrał więc sąsiednią. Ledwie zdążył ustawić się z nią przy ścianie, w ciemności rozległo się gło- śne sapanie jakiegoś zadyszanego osobnika. Po chwili owo sapiące indywiduum wyskoczyło nieopatrznie zza muru. Ondula błyskawicznie spuścił na niego becz- kę. Przez moment przygniatał ją jeszcze dla pewności, ale jeniec zachowywał się zupełnie spokojnie, nie szamotał się i nie krzyczał. — Ten jakiś grzeczny — zauważył półgłosem zdziwiony Ondula. — Pokaż no się, kochasiu, niech ci się przyjrzę! Kucnął przy beczce i przez otwór w jej boku chciał zajrzeć do wnętrza, ale spotkała go przykra niespodzianka. Z otworu wysunęła się nagle potężna pięść i zdzieliła go w ucho. Ondula odskoczył jak oparzony. — Zdradziecki jesteś, bratku — zasapał trzymając się za ucho. — Nie lubię takich żartów. Ale w beczkę wyraźnie wstąpił duch bojowy. Natarła powtórnie na Ondulę i wymierzyła mu cios w żołądek. Grubas odepchnął ją, ale po chwili zaatakowała go na nowo. Zniecierpliwiony usiadł na niej, sądził, że w ten sposób poskromi ją skutecznie, ale nie docenił jej bojowości. Beczka odsapnąwszy nieco zaczę- ła trząść się i wierzgać straszliwie niczym narowisty mustang z kowbojem na grzbiecie. Pochłonięty tym niesamowitym widowiskiem omal nie przeoczyłem trzeciego jegomościa, który pojawił się niespodziewanie w podziemiach. Czy zszedł z gó- ry, czy też wyłonił się z zakamarków browaru, nie miałem pojęcia. Po prostu w pewnej chwili jakaś niewielka postać mignęła mi przed oczyma bezszelestnie jak nietoperz i roztopiła się w mroku. Tymczasem w polu mojego widzenia pojawiła się z powrotem owa narowista beczka. Była wyraźnie zmęczona. Już nie wierzgała. Ondula siedział na niej ze zwycięską miną kowboja, któremu udało się ujeździć niebezpiecznego ogiera. — I po co było tak brykać? — powiedział do jeńca w beczce. — Zmachałeś się tylko, bracie. Lepiej stań grzecznie w kącie i nie wierzgaj więcej. Beczka przystanęła posłusznie. Zadowolony Ondula pogładził ją po klepkach. — To mi się podoba. Nabrałaś wreszcie rozumu — zamruczał. Była to jednak przedwczesna teza. Beczka wykorzystała natychmiast ten mo- ment nieuwagi Onduli. Wierzgnęła resztką sił zdradziecko, przechyliła się i zrzu- ciła z siebie nienawistny ciężar. Dwustukilowe cielsko grubasa wyrżnęło z głuchym łomotem o ziemię. Był to niewątpliwie okropny upadek, ale odporność Onduli okazała się jeszcze większa. Wstał jak gdyby nigdy nic i chciał otrzepać fartuch. Ten nadmiar schludności nie wyszedł mu jednak na zdrowie, bo w tym momencie beczka przycisnęła go gwałtownie do muru. — No, masz już dosyć, sadysto? — zabulgotała gniewnie. — Co, proszę? — wykrztusił przyduszony Ondula. — Zdejmij to ze mnie, albo rozpłaszczę cię jak placek! — Mnie? Wolne żarty! — mimo spłaszczonego brzucha Ondula próbował nadrabiać miną. Beczka przycisnęła go jeszcze bardziej. Na próżno. Ondula zaciął się w upo- rze, a nawet pozwolił sobie na drwinę. — Czy to wszystko, co potrafisz? — zaśmiał się. — Jeszcze ci mało? — zabulgotała bezsilnie beczka. — Łaskoczesz mnie tylko, kochasiu, ja mam brzuch elastyczny jak materac, a żebra jak przęsła stalowe — oświadczył chełpliwie. — Możesz mnie ściskać, jak chcesz, a ja odepchnę cię jednym ruchem, co ja mówię, jeden oddech wystarczy. — Oddech? — zadudniła z niedowierzaniem beczka. — Odepchnę cię samym oddechem, czyli pneumatycznie. — Mowa — powiedziała beczka. — Chcesz się założyć? — zaproponował Ondula. — O co? — Jeśli wygram, przestaniesz się ciskać i będziesz spokojnie stała w kącie. Jeśli przegram, zwrócę ci wolność. — Dobra! — zgodziła się beczka. — No, to wyciągaj łapę! Z beczki wysunęła się przez dziurę ręka. Ondula uścisnął ją. — Kto przetnie? — zabulgotała beczka. „Ja!" chciałem zawołać ochoczo, ale w ostatniej chwili opanowałem się na szczęście. W rezultacie Ondula sam przeciął lewą ręką i zakład uznano za zawarty. — A teraz uważaj — powiedział do beczki. — Przystępuję do wdechu, szko- da, że tego nie możesz widzieć, ale za to poczujesz. Przymknął oczy i zaczął wciągać powietrze, nadymając się stopniowo. Zda- wało się, że płuca ma z gumy i że pojemność ich nie ma granic. Upływały długie sekundy, a on wciąż nadymał się i pęczniał... Nie potrzebował zresztą wykonać całego wdechu, bo oto w pewnej chwili beczka drgnęła wyraźnie i zachrobotała. Wreszcie, nie wytrzymując naporu rozdętej klatki piersiowej olbrzyma, z żało- snym skrzypieniem przesunęła się chyba o decymetr. Jednocześnie z jej wnętrza wydobył się bulgot podziwu. Był to zresztą bulgot ostatni. Uznając się za poko- naną beczka umilkła i znieruchomiała. Ondula wypuścił nadmiar powietrza z płuc, uderzył się z satysfakcją jak goryl w szeroką pierś, a potem zawołał głośno: — Czy jest jeszcze ktoś do nakrycia? Odpowiedział mu dziwny odgłos ni to chrzęst kości, ni to szczęk zębów do- bywający się gdzieś od strony komina. — Co za licho? — zamruczał zdziwiony Ondula. Wybrawszy najbardziej solidną z pozostałych beczek ruszył z nią na palcach w kierunku, skąd dochodziły te podejrzane chrzęsty i szczękanie. Zatrzymawszy się na moment przy kominie i przekonawszy się, że słuch go nie mylił, uniósł beczkę do góry i wszedł za komin z lewej strony. W tym samym czasie zza komi- na po drugiej stronie dygocząc wynurzył się mały, ciemno ubrany osobnik z pod- niesionym do góry parasolem. Jak mogłem się domyślić, ów parasol występował tu w charakterze białej broni i to on chyba trzęsąc się w drżącej ręce swego pana wydawał te chrzęsty. Zapewne miał pozrywane druty. Skradając się na palcach ciemne indywiduum zaczęło obchodzić komin do- okoła, ale ledwie zniknęło po prawej jego stronie, z lewej wynurzył się Ondula. I tak obaj skradając się chodzili w kółko, Ondula z beczką, a ciemne indywidu- um z parasolem. Wreszcie osobnik z parasolem wpadł na pomysł, żeby zmienić kierunek obchodu. Niestety, pomysł ten, acz niewątpliwie inteligentny, okazał się zgubny dla autora. W chwilę później ciemne indywiduum siedziało już w beczce. Bałem się, że jak tak pójdzie dalej, to i moja beczka z braku innych zosta- nie użyta do akcji. Rozochocony powodzeniem Ondula stanął pośrodku piwnicy i zaczął nawoływać: — Dalej! Wychodzić, opryszki! Kto jeszcze chciałby zabawić się ze mną? Prędzej, ujawniać się! No, żywo! Na szczęście więcej złoczyńców nie było. Ondula uznał więc, że może sobie już pozwolić na zasłużony relaks. Usiadł na najbliższej beczce, rozpiął fartuch, przeciągnął się i wymachując nogami zawołał: — Panie Staszku, chodź pan! Moja misja skończona! Mam ich wszystkich! Powsadzałem do beczek łobuzów, tak jak zapowiedziałem. Niestety, poza słabym bełkotem dochodzącym z beczek odpowiedziała mu cisza. — Potępa! Nie słyszy pan? Co jest z panem, u licha?! — Ondula zawołał powtórnie jeszcze głośniej. I znów słychać było tylko bulgotliwe głosy w beczkach. — Cicho tam! Bo was spuszczę ze schodów! — warknął Ondula. Beczki umilkły. — Panie Staszku, odezwijże się pan! Gdzież się pan podział, do stu łysych diabłów! — zdenerwował się Ondula. — Tu jestem — wybełkotał jakiś zduszony głos gdzieś blisko. — Co to za kawały! Kto mówi?! — Ja. — Co za ja? — Potępa. — Gdzie pan jest? — Siedzę w beczce. Ondula zeskoczył z beczki. — Niemożliwe! Skąd się pan tam wziął?! — Jeszcze pan pyta! Przerażony Ondula podniósł beczkę do góry i osłupiał. — Pan... pan za to drogo zapłaci — wykrztusił dentysta słabym głosem. — Jak pan mógł... mnie... do beczki... To przechodzi pojęcie... — Przepraszam — wybełkotał Ondula z nieszczęśliwą miną. — Nie wiedzia- łem. .. nie przypuszczałem, że to pan... — urwał, bo na schodach zabłysło ja- skrawe światło. Z góry schodził zaniepokojony profesor Rajzer. — Panowie, co się tu dzieje? — Nie... nic takiego... — bąknął zmieszany Ondula. Potępa spojrzał na Ondulę ciężkim wzrokiem, a potem zwrócił się do Rajzera: — Zaraz panu opowiem. Nie uwierzy pan... zdarzyła się większa heca... Otóż pan Ondula... — Panie Staszku, zostaw pan... — jęknął błagalnie Ondula — już lepiej ja powiem. Otóż zaszły pewne komplikacje. — Mianowicie? — zmarszczył brwi Rajzer. — Zastaliśmy tu szajkę Maciusia. — Szajkę?! Niemożliwe! — zdumiał się Rajzer. — Ale już po zmartwieniu, profesorze. — A co z torbą? — No, właśnie... przechwycili... — Ale odebrałem ją... — wtrącił Potępa — oto ona! Rajzer obejrzał tę torbę. — Jakaś dziwna. Wygląda na zupełnie nową. I podejrzanie lekka — dodał ważąc torbę w ręce. — Sprawdziliście zawartość? — No... nie. Rajzer otworzył torbę i wyciągnął z niej buty gumowe, termos i przybory węd- karskie. — Co to znaczy, panowie? Czy jesteście pewni, że ta torba była w skrytce?! — zapytał zdenerwowany. Ondula i Potępa wpatrywali się zdumieni w przedmioty wyciągnięte z torby. — No... nie wiem — wykrztusił wreszcie dentysta. — Odebrałem tę torbę opryszkowi w czarnym swetrze. Po czym przyciśnięty przez Rajzera opowiedział o perypetiach, które przyda- rzyły mu się po otwarciu skrytki. — Fatalna historia — skrzywił się Rajzer. — Ale to nic, zaraz dowiemy się wszystkiego — mruknął Ondula. — W jaki sposób? — Wystarczy wziąć tych opryszków na spytki. Już ja z nich wyduszę potrzeb- ne wiadomości. Na szczęście są jeszcze tutaj. — Gdzie?! — Koło pana — uśmiechnął się Ondula, a widząc zdumione spojrzenie Raj- zera, dodał: — Siedzą w beczkach. — Co za pomysł, Ondula! — wykrzyknął profesor. — Nakryć ludzi beczkami! — To było konieczne — odparł Ondula. — Inaczej musiałbym ich związać. — Niech pan zdejmie z nich beczki. Najpierw tę — powiedział Rajzer. Ondula podniósł beczkę. — Tylko spokojnie, bracie — ostrzegł jeńca. — Nie próbuj jakichś sztuczek, bo cię przykryję z powrotem. Pod beczką siedział typ w czarnym swetrze golfie. Widocznie raziło go światło latarek, bo zakrywał twarz rękami. — To ten, który mnie gonił — powiedział Potępa. Dryblas podniósł się, przygryzając wargi z tłumionej pasji i zaciskając kur- czowo pięści, a ja osłupiałem z wrażenia. Znałem przecież doskonale tego czło- wieka. .. Wszyscy w Odrzywołach go znali! — O Boże, przecież to Pypeć! — wykrzyknął profesor. — Co to ma znaczyć, Ondula?! Ondula nie mniej zaskoczony przyglądał się środkowemu napastnikowi Oka- esu. — Faktycznie, Pypeć — wykrztusił. — No, to los był dla mnie wyjątkowo łaskawy. Właśnie marzyłem o tym, żeby cię dostać w swoje ręce, kochasiu — odruchowo zakasał rękawy. Pypeć zbladł i cofnął się przerażony. — Spokój, Ondula — powiedział surowo profesor i zwrócił się do Pypcia: — Widziałem, że pan wchodził do browaru, ale nie przypuszczałem, że ma pan coś wspólnego z tymi opryszkami. Doprawdy dziwię się... wprost trudno mi uwie- rzyć. .. — Ja z opryszkami? — wybełkotał Pypeć. — Na miłość boską, co to wszyst- ko znaczy?... Nic nie rozumiem... Wracałem do domu... Byłem na rybach... Patrzę, jakieś światło w piwnicy browaru. Zapala się, gaśnie, znów zapala, wy- raźnie widać przez okienko... Zaciekawiło mnie. Zszedłem więc... patrzę. Ktoś stoi z latarką. Pytam, kto. Nie rusza się, nie odpowiada... Łapię za ramię face- ta. Posąg. Ubrany w marynarkę. Co za maskarada? A tu jakiś facet napada mnie i wyrywa mi torbę. Gonię go, ścigam w ciemności, a ten grubas rzuca się na mnie z beczką, przydusza, nakrywa i urządza sobie ze mną idiotyczną zabawę. Co to wszystko ma znaczyć? I co pan tu robi, profesorze?! Rajzer chrząknął zakłopotany, ale nim zdążył coś odpowiedzieć, uprzedził go Ondula. — Niech pan nie słucha, profesorze... to łobuz. Ja go znam. Mówiłem panu wczoraj, co on wyrabia z Dużą Jolą... — No, no — przerwał mu gwałtownie Pypeć — tylko Jolę pan zostaw! Nor- malnie, zabrałem ją na przejażdżkę... Jeżdżę ostro, to fakt, więc krzyczała tro- chę jak to dziewczyny. Ale one to lubią... Na pewno pan nie uwierzy — dodał z uśmiechem — umówiła się ze mną znów na niedzielę. — Umówiła się z trupem — wycedził zimno Ondula. — Co?! — Pypeć cofnął się i zbladł. — Ondula, dosyć tego — powiedział stanowczo Rajzer. — To jasne, że pan Pypeć nie ma nic wspólnego z całą tą sprawą. Oto pańska torba — zwrócił tor- bę Pypciowi. — Zaszło oczywiste nieporozumienie. Prawdopodobnie dlatego, że nosi pan sweter golf, jak ta znana banda łobuzów. Pan wie, że browar nawiedzają różne ciemne typy i opryszki. W sytuacji, jaka się wytworzyła dziś wieczorem, szczególnie łatwo było o pomyłkę. Sądzę, że pan wybaczy nam i zrozumie... Pypeć wciąż jeszcze sapał wzburzony. — Chciałbym coś z tego zrozumieć, ale nie mogę, wciąż mi się zdaje, że wpadłem do domu wariatów... Profesorze, co się tu dzieje, u licha?! — Nie pana rzecz — warknął Ondula. — O ile dobrze zrozumiałem, była mowa o jakiejś torbie w skrytce. — Pypeć spojrzał badawczo na profesora Rajzera. Ja też spojrzałem. Byłem ciekaw, jak się Rajzer zachowa i jakiej udzieli odpo- wiedzi. Myślałem, że będzie zmieszany, ale on odparł spokojnie: — Wyobrażam sobie, jak pana to intryguje. — No, przyzna pan, że ta historia wygląda dosyć tajemniczo. — Muszę pana rozczarować — uśmiechnął się Rajzer. — Wbrew pozorom ta historia nie jest ani tajemnicza, ani podejrzana. Po prostu w czasie wojny zostały tu ukryte rzeczy mojego stryja. Chcieliśmy je stąd wydostać, niestety przeszko- dziła nam banda łobuzów, prawdopodobnie paczka niejakiego Maciusia. Udało im się przechwycić te rzeczy. Próbowaliśmy je odzyskać i stąd całe zamieszanie, którego pan padł ofiarą. Jeszcze raz pana serdecznie przepraszam. — W głosie profesora zadźwięczała nuta szczerego ubolewania. Co za aktor! Wiele słyszałem od Defonsiaków o Rajzerze, lecz teraz mój podziw dla niego wzrósł niepomiernie. Gnat nie pomylił się. Mamy do czynie- nia z przestępcą z wyższych sfer. Klasa! Ani na moment nie stracił zimnej krwi i przedstawił równie niewinną jak wiarygodną wersję tej kryminalnej afery. Zdaje się, Pypeć uwierzył Rajzerowi bez zastrzeżeń, bo roześmiał się rozbrojony: — Nic nie szkodzi. Po prostu zaznałem trochę silniejszych emocji. A wie pan, już podejrzewałem, że jestem w rękach złoczyńców. — Cieszę się, że pan potrafił podejść do tego z humorem. I prosiłbym pana o dyskrecję. Niestety, nie wszyscy w naszym mieście mają takie poczucie humoru jak pan. Mogłyby wyniknąć niepożądane plotki. Jeszcze jedno pytanie. Czy nie widział pan kogoś podejrzanego w browarze, gdy pan wchodził? — Owszem — odparł Pypeć. — Jakaś czarna postać na mój widok cofnęła się za mur. — Mnie też się zdawało, że ktoś wszedł parę minut przed panem... ale nie byłem pewien — powiedział Rajzer. — To chyba ten osobnik, który jest teraz w beczce — zauważył Ondula po- nuro. — Ostatnia nasza szansa. Więcej złoczyńców nie było. Odkrywamy go, profesorze? — Niech go pan odkryje. Po smutnych poprzednich doświadczeniach Ondula tym razem podniósł becz- kę z wyraźnym lękiem. I jak się okazało, był to lęk zupełnie usprawiedliwiony. Pod beczką leżał skulony, czarno ubrany starzec z parasolem w ręku i pochrapy- wał z cicha. Ondula jęknął głucho. Profesor, Potępa i Pypeć wpatrywali się z osłupieniem w leżące ciało. — To już rzecz niesłychana! — zatrząsł się profesor. — Czy pan wie, kogo pan złapał?! To przecież prezes Gołąbek. — Skąd mogłem wiedzieć! Czaił się za kominem... — wybełkotał Ondula, otarł pot z czoła i potrząsnął emeryta za ramię. — Panie starszy... zbudź się pan. Starzec usiadł półprzytomnie przecierając oczy. — Czy to już noc? — ziewnął. — Noc — odparł Ondula. — Kto mówi? — zapytał starzec sennym głosem. — Ondula. — Pan mógłby częściej prać ręczniki — wymamrotał. Ondula chrząknął zakłopotany. — Ostatnio pan szczypał mnie w głowę — zauważył sennie starzec — pan ma tępe maszynki. Mężczyźni spojrzeli po sobie z niepokojem. — Pan musiał go jednak uszkodzić — mruknął Potępa. — Ale skąd?! — zaprzeczył gorąco Ondula. — Nakryłem go delikatnie. Starzec przeciągnął się i ziewnął powtórnie. — Pan też wylądował szczęśliwie, jak widzę — powiedział do Onduli. — Czy to grobowiec? — zapytał rozglądając się półprzytomnie. — Daj pan spokój — skrzywił się Ondula. — A więc jaskinia? — Można to tak nazwać. — Też nieźle. Bałem się, że noc zastanie mnie na lodowcach górskich, co fatalnie wpłynęłoby na mój reumatyzm. — Zapewne — bąknął Ondula. — Przepraszam, że zapytam, czy panu coś nie dolega. — Nie... Jestem tylko jeszcze jedną nogą w powietrzu, że tak powiem. — Jak to w powietrzu? — Miałem fantastyczny sen. Śniło mi się, że jestem w podziemiach browaru. Z racji moich funkcji społecznych dawno już zamierzałem spenetrować te nie- sławne ruiny, ten wrzód na ciele miasta, ten ropień... — Przepraszam, z racji czego? — zmarszczył brwi Ondula. — Z racji mej funkcji prezesa LOMPO. — Cóż to takiego? — zdziwił się Ondula. — Pan nie wie? — zgorszył się wyraźnie prezes. — Liga Obrony Moralności i Porządku w Odrzywołach — podpowiedział Rajzer. — W istocie — skinął głową starzec. — Jak wiadomo, czeluście piwniczne browaru są siedliskiem bakcyli zarazy moralnej, przybytkiem alkoholizmu i koły- ską przestępczości w naszym mieście. Liga nasza postawiła sobie jako cel likwi- dację tego gniazda zepsucia. Niestety, uchwała ta pozostała na papierze. Naszym członkom brakowało hartu ducha i męstwa, by przypuścić decydujący szturm na tę twierdzę wszelkiej nieprawości. Ja sam, wstyd przyznać, mimo swych wysokich funkcji zamiast świecić przykładem, omijałem z daleka te mury i ograniczałem się do bezsilnych apeli i jałowych protestów starczych. I oto miałem sen, że wreszcie zdobyłem się na czyn pełen męstwa i udałem się do browaru w celach dezynsek- cyjnych i dezynfekcyjnych, że tak się wyrażę. Przy bramie udało mi się zręcznie zmylić czujność ciemnego indywiduum pilnującego wejścia, nieudolnie zresztą. W tym momencie profesor Rajzer chrząknął niepewnie. — Ciekawym, w jaki sposób zmylił pan czujność tego indywiduum? — Wrzuciłem do kosza ze śmieciami zapaloną zapałkę — zachichotał sta- rzec — a sam zaczaiłem się za drzewem tuż przy bramie. Po chwili buchnął pło- mień i rozlazł się gęsty dym. Indywiduum odwróciło się, rzecz jasna, w kierunku ognia, a ja korzystając z zasłony dymnej przeniknąłem do twierdzy występku. — Więc to pan dopuścił się tego wybryku! — oburzył się Rajzer. — Dopiero po fakcie uświadomiłem sobie, że popełniłem niewybaczalne wy- kroczenie niegodne wiceprezesa Ligi i że czyn mój ma wszelkie znamiona chuli- gaństwa. Na szczęście to był tylko sen. We śnie, proszę panów, najprzyzwoitszym obywatelom zdarza się popełnić czyn nieetyczny a nawet morderstwo. Czy pan, panie Ondula, nigdy nie splamił się we śnie jakimś niegodnym występkiem? — Owszem — przyznał Ondula i spojrzał ciężkim wzrokiem na Pypcia. — Śniło mi się, że udusiłem ręcznikiem pewnego piłkarza. — Otóż to! — ciągnął starzec. — Muszę przyznać, że i ja w moim śnie sta- łem się zdolny do czynów najbardziej gwałtownych. Opadły ze mnie wszystkie lęki. Ja, który od dziecka bałem się ciemności i przechodziłem na drugą stronę ulicy na widok byle jakiego podejrzanego typa, zagłębiłem się w mroczne otchła- nie tej twierdzy nieprawości. Z uniesionym do góry parasolem kroczyłem gotów zmierzyć się z każdym napotkanym opryszkiem, rozpędzić pijackie szajki i zapro- wadzić ład w szeregach wykolejeńców. Tropiłem ich nieustraszony, aż zszedłem na samo dno... na samo dno, panowie. I tam spotkała mnie ta niewiarygodna przygoda. Już miałem zaatakować opryszka, który czaił się za kominem, gdy sil- ny podmuch stęchlizny rzucił mnie na ziemię. Gdy się podniosłem, stwierdziłem, że nie mogę zrobić ani kroku. Na próżno szukałem wyjścia. Odniosłem dziwne wrażenie, że znajduję się w beczce. Wreszcie usiadłem znużony, by rozważyć spokojnie istotę tego niezwykłego zjawiska. I wtedy nagle wzleciałem. — Co takiego?! — zdumiał się Ondula. — Wzleciałem do góry — ciągnął starzec — wznosiłem się coraz wyżej... — W beczce? — Nie sądzę — odparł starzec — to raczej była rakieta, bo czułem przecią- żenie właściwe kosmonautom. Wreszcie człon rakiety odpadł i przykre sensacje ustąpiły, a ja począłem unosić się swobodnie, trzymając się rączki rozpostartego parasola... W stanie zupełnej błogości leciałem nad wierzchołkami ośnieżonych gór lekki i wyzwolony. — Niezwykły sen — zauważył Ondula. — Tak, niezwykły — powtórzył starzec. — Choć szczerze mówiąc, bałem się, gdzie wyląduję. — Niepotrzebnie. Wylądował pan w tym samym miejscu, skąd pan wzleciał, czyli w browarze. — W browarze? — starzec zamrugał oczami. — Zaraz... zaraz, panowie, coś tu jest nie w porządku. Panowie nie należeli przecież do mojego snu. Skąd się panowie tu wzięli? Wypraszam sobie! Proszę wyjść! — Co?! — Panowie zaśmiecili mój sen! Precz! Zdenerwowany starzec zamierzył się parasolem na Ondulę. — Dosyć tego! — Ondula złapał za parasol. — Kto to widział! Poważny czło- wiek! Pan już nie śpi! — Nie śpię? — Pan nam tylko opowiadał o swoim śnie, który już się skończył. — To prawda — zreflektował się starzec. — Przepraszam, coś mi się pokrę- ciło. — Właśnie widać. Starzec przetarł oczy i oprzytomniał na dobre. — A więc ja naprawdę jestem w browarze! — wykrzyknął zwycięsko. — Jest pan i był pan cały czas... — Cieleśnie? — Oczywiście. — Mój Boże, lecz przecież mi się śniło... — Dość tego! — przerwał mu zniecierpliwiony Ondula. — Nie mam już dłu- żej ochoty babrać się w pańskich snach. Panu być może coś się śniło, ale mnie się na pewno nie śniło. Pan tu wtargnął... — Wtargnąłem! — ucieszył się starzec. — Wtargnął pan i narozrabiał. — Narozrabiałem! — Licho tu pana przyniosło — zagrzmiał doprowadzony do pasji Ondula. — Pan mi tu wszystko pomieszał! Pan czaił się i atakował parasolem. — Atakowałem zgniliznę moralną, konkretnie zepsuty element zarzeczny. — Nie wiem, czy zgniliznę, czy element zarzeczny, ale mnie w każdym razie pan zaatakował. — Nie szkodzi — chrząknął starzec — to wskutek niewłaściwego rozpozna- nia. Grunt, że odważyłem się zstąpić w te progi i walczyć! To przełom, panowie. To dzień triumfu ducha nad mdłym ciałem! Pierwszy szturm na twierdzę występ- ku dokonany — obwieścił z uniesieniem. Nagle spojrzał bystro na otaczających go mężczyzn. — Lecz co wy tu robicie, panowie? Po co przyszliście tutaj? Mam nadzieję, że nie w niecnych zamiarach. — W cnych — odparł profesor. — Może pan być spokojny. Mamy podstawy mniemać, że gdzieś się tu ukryli złoczyńcy. Sądziłem, że dzielny starzec nie da się zwieść tym zapewnieniom przestępców, ale on bez wahania wziął je za dobrą monetę i oświadczył ochoczo: — Pomogę panom chętnie! Zdobyłem już pewną praktykę, a sen zregenero- wał me siły. Jeśli panowie pozwolą, obejmę przewodnictwo... — i nie czeka- jąc na odpowiedź zakomenderował energicznie: — Proszę za mną! Spenetrujemy wszystkie kąty po kolei... Zaczniemy od piwnicy na lewo. — Chwileczkę — powstrzymał go zakłopotany Rajzer — cenimy pańskie do- świadczenie, lecz sądzę, że byłoby lepiej, gdyby każdy z nas szukał w innym miejscu. Inaczej ci złoczyńcy gotowi nam się wymknąć... — O rany... — przestraszył się Ondula — tylko nie rozchodźmy się, panowie, bo znów dojdzie do żałosnych pomyłek. — Pan Ondula ma rację — przytaknął Potępa. Przez dłuższą chwilę trwała ożywiona dyskusja, wreszcie Rajzer powiedział: — Panowie... tu trzeba spokojnie obmyślić jakąś specjalną metodę. Poproszę o ciszę. Muszę się skupić. Ledwie wszyscy umilkli, w ciszy dał się słyszeć jakiś stukot. — Chyba ktoś chodzi nad nami — zauważył Potępa. — To oni! — wykrzyknął prezes i bez namysłu popędził z wyciągniętym pa- rasolem na górę. Pozostali panowie pospieszyli za nim. Po chwili dobiegły mnie groźne okrzyki Onduli, a potem podejrzany harmider. Sklepienie zadudniło nade mną. Nie... nie mogłem się mylić. To były odgłosy bójki! Czyżby naprawdę tam byli ludzie Maciusia? Wylazłem z mojej beczki i wbiegłem po schodach na górę. W półmroku doj- rzałem jakieś miotające się cienie. Schowałem się za występem muru i przyglą- dałem w napięciu. Wkrótce zorientowałem się, że jestem świadkiem ataku prezesa Gołąbka na dwu osobników w czerwonych swetrach. Nie zważając na towarzyszy wzywają- cych go do opamiętania, rozochocony starzec okładał zaskoczonych chłopaków parasolem. Nieszczęśni próbowali zrazu zasłaniać się rękami, a potem zaczęli uciekać. Prezes gonił ich po piwnicy, kłuł w pośladki i grzmocił, wydając bojowe okrzyki. Jednego nie rozumiałem. Dlaczego maltretowani nie zdecydowali się na opuszczenie browaru, tylko biegają w kółko? Ale rychło pojąłem, w czym rzecz. Otóż ilekroć zbliżyli się do wyjścia, nadziewali się na pięść Onduli, który stał tu- taj na posterunku. Przerażeni, uciekali z powrotem w głąb piwnicy, gdzie z kolei dostawali się w zasięg strasznej broni prezesa LOMPO. Nagle usłyszałem jakiś nowy hałas przy wejściu i zmieszane głosy. Ondula wycofał się spłoszony, a do browaru wpadła banda hałaśliwych osobników w czar- nych swetrach. Poznałem ich od razu. Reprezentowali oni, jakby powiedział pre- zes Gołąbek, element zarzeczny, czyli kwiat zaniedbanej młodzieży z przedmie- ścia Zatruchle, położonego na drugim brzegu rzeki. Z nich właśnie rekrutowała się paczka Maciusia. Była to młodzież o silnie rozwiniętym instynkcie stadnym, bardzo czuła na punkcie honoru Zatruchla, bojowa i szybka. Tak szybka, że zwykle nie starczało jej czasu na uruchomienie szarych komórek mózgu przed uruchomieniem pięści. Biła bez zastanowienia. Stąd zdarzały jej się godne pożałowania pomyłki perso- nalne. Teraz też, usłyszawszy wołania o pomoc, ofiarnie przystąpili do akcji tak szyb- ko, że nim pechowi młodzieńcy w browarze zdążyli pisnąć słowo, leżeli znieczu- leni u stóp osłupiałego prezesa LOMPO. Czcigodny starzec już miał wyrazić za- truchlakom swoje lompowskie uznanie za nieoczekiwaną pomoc, gdy nagle do browaru wbiegł Maciuś. Oświetliwszy pole walki latarką, zorientował się od razu w sytuacji i zaklął: — Niech was ondulują Ondule! Idioci! Kogoście znieczulili? To przecież Le- lek i Gryzoń! Zatruchlacy dopiero teraz przypatrzyli się dokładnie delikwentom i zrobiło im się wyraźnie przykro. — Faktycznie, coś nam się pomieszało, to dlatego, że włożyli czerwone swe- try — przyznał najszybszy zatruchlak ze skruchą. — Ciemno było, ale nie szko- dzi. .. Zaraz możemy sprostować omyłkę — spojrzał łakomym wzrokiem na sto- jących pod ścianą mężczyzn. — Chwileczkę — powstrzymał ich Maciuś. — Co ja widzę?! Kto tu rozrabia, panowie! Środkowy napastnik Pypeć? Mistrz Ondula? Pan Potępa? Pan profesor Rajzer? I nawet pan prezes Gołąbek? A to dopiero! Moje uszanowanie panom — ukłonił się grzecznie. — Panowie polują tu na przygodę nocną czy też ubijają podziemny interes handlowy? — Jak pan śmie! — wybuchnął prezes. — Niech pan się nie denerwuje, prezesie — powiedział zimno profesor Raj- zer. — Ten młody człowiek żartuje. W rzeczywistości wie aż nadto dobrze, co tutaj robimy. To bardzo zdolny chłopiec. Poznałem się na nim jeszcze w szkole. — Pan mnie przecenia, panie profesorze — uśmiechnął się Maciuś — to praw- da, że byłem dobrze zapowiadającym się uczniem i pan profesor nie omylił się, wróżąc mi ciekawą przyszłość, ale nie jestem, do licha, magikiem. Profesor przyglądał mu się uważnie. — Naprawdę nie wie pan, co tu zaszło? — Skąd mogę wiedzieć, byliśmy cały wieczór na działkach. — I wstąpił pan tu tylko przypadkiem? — Całkowicie. Wracaliśmy właśnie z ogródków i usłyszeliśmy krzyk naszych kolegów, Lelka i Gryzonia. A teraz, pozwolą panowie, że ja z kolei zapytam: co im panowie zrobili? — Ci hultaje gwizdnęli nam torbę! — powiedział Ondula. — To niemożliwe! Oni niczego nie mogli wam gwizdnąć — stwierdził sta- nowczo Maciuś. — A co do torby... chwileczkę... zaraz pokażę coś panom. Chłopaki, dawajcie towar! — obrócił się do zatruchlaków. — Może zrobimy in- teres? Zatruchlacy postawili przed nimi jakiś duży, ciemny przedmiot. Maciuś pod- niósł go do góry i oświetlił latarką. — Czy to by panów zainteresowało? W świetle latarki widać było pękatą skórzaną torbę. Ondula sięgnął po nią łapczywie, ale Maciuś schował ją szybko za plecy. — Lepiej niech pan nie dotyka — powiedział. — Jeszcze się panu do rączki przylepi. No, więc jak, panowie? Mówiliście, że ktoś świsnął wam torbę. Może tę? Profesor, Ondula i Potępa spojrzeli po sobie z zakłopotaniem. — No, nie wiem — zasapał Ondula. — Jak pan myśli, panie Staszku? — Cóż to, nie mogą panowie rozpoznać? — zdziwił się Maciuś. — Wygląda na dosyć starą — rzekł niepewnie Potępa. — Zważywszy oko- liczności. .. można by sądzić... — Przedwojenna — mruknął profesor. — Rzemieślnicy nosili w takich tor- bach narzędzia, a komiwojażerowie próbki towaru. — Podoba się panu? — zapytał Maciuś. — Owszem... — No, to bierz pan! Rzadka okazja dla znawców... Odstąpię niedrogo... — Za ile? — zapytał Potępa. — Oddam za patyka — odparł Maciuś. — Odda pan za darmo — wycedził Ondula i złapał Maciusia za ramię. — Tylko kulturalnie — przymrużył oczy Maciuś. — Weź pan tę rączkę, bo się pogniewam! — Patyk, to dosyć słona cena — mruknął Potępa. — No, niech tam! — machnął ręką Maciuś. — Jak dla znajomych odstąpię za jednego brudasa. — Za ile? — Za pięćset złotych. Myśli pan, że to drogo? — To zależy — zawahał się profesor. — Nic pan nie ryzykuje. Sama torba tyle warta. Antyczny okaz! W dodatku z dobrej skóry. Nie dostanie pan teraz takiej nigdzie. I ciężki ładunek w środku! Piętnaście kilo! Towar gwarantowany, gdzie indziej nie do nabycia. Nie potrze- buję dodawać, że mają także panowie zapewnioną dyskrecję. Ale brudasa trzeba odpalić, inaczej nie da rady. — Dobrze, biorę! — powiedział nagle Potępa. — Pan zwariował! — zasapał Ondula. — Co pan robi, panie Staszku?! Ten łobuz nabiera przecież pana. — Chyba tak, ale niech stracę! — westchnął Potępa i podał Maciusiowi pięć- set złotych. Maciuś chuchnął w banknot i schował go do kieszeni, a następnie wręczył Potępię torbę. Dentysta zajrzał do niej ciekawie, przez chwilę trwał w osłupieniu, a potem zaklął pod nosem i machnął zrezygnowany ręką. Zdenerwowany Ondula wyrwał mu torbę. — Co tam jest? — Pomidory — wyjaśnił spokojnie Maciuś. Ondula sięgnął do torby i istotnie wyciągnął z niej pomidor z taką zdegusto- waną miną, że wszyscy zatruchlacy zarżeli radośnie. — Cicho, barany — zgromił ich Maciuś. — To pierwszorzędny gatunek. „Słońce Kalifornii" — wyjaśnił fachowo — towar świeży i zdrowy. Prosto z ogródka. Same okazy! Każdy waży co najmniej ćwierć kilo! — Niemożliwe! Pokażcie! — Gołąbek odebrał oniemiałemu Onduli pomidor i obracał go w ręku ze zgrozą. — To... to z mojej działki — wykrztusił i zachwiał się na nogach. Być może padłby z wrażenia na ziemię, gdyby go Maciuś nie złapał. — Co pan robi?! Pan zasłabł? — Umieram... — oświadczył starzec. — Rany boskie, niech pan nie robi głupstw — wymamrotał przestraszony Maciuś. — Tylko ja miałem tę odmianę... To plon moich długoletnich wysiłków ho- dowlanych. .. Wszystko zerwali! —jęknął załamany starzec. — Strasznie mi przykro — stropił się Maciuś — nie wiedzieliśmy, że to pań- skie. .. Już październik, a one wciąż były na krzakach. Myśleliśmy, że właściciel zapomniał o nich. Żal nam było, że się zmarnują i nie daj Boże, przemarzną. — Umyślnie je zostawiłem. To późna, odporna odmiana... W niedzielę mieli przyjechać specjaliści z instytutu ogrodnictwa, obejrzeć je na krzakach i ogłosić rozprawę na temat moich osiągnięć naukowych... A największy okaz chciałem przesłać Wicherkowi do telewizji... — Niech pan nie bajeruje — powiedział Maciuś. — Znam się cokolwiek na tym. „Słońce Kalifornii" nie jest odmianą ani późną, ani odporną. — „Słońce Kalifornii"?! No wie pan! — urażony starzec odzyskał nagle sprawność i wyswobodził się z rąk Maciusia. — To nie jest „Słońce Kalifornii". To moja specjalna krzyżówka. Nowy gatunek! Nazwałem go „Słońce Zatruchla". — Co takiego?! — Jako urodzony na Zatruchlu, postanowiłem rozsławić w ten sposób to czci- godne miejsce — wyznał starzec. — Pan jest zatruchlakiem? — zdębiał Maciuś. — Jestem. — Niech mnie Ondula goli! Pieski świat... Że też musiało tak wyjść z tymi pomidorami! Chłopaki, otrzepać rodaka z pajęczyn i kurzu! Podnieść kapelusz! Doprowadzić do glansu i formy! Nim oszołomiony emeryt zdążył coś wykrztusić, zatruchlacy rzucili się do niego i na wyścigi zaczęli go trzepać i czyścić. — Szczerze bolejemy... — ciągnął zmartwiony Maciuś — faktycznie pech! Słowo, że nie chcieliśmy... Rzecz się naprawi, uwiążemy te pomidory na krza- kach, na zielonych nitkach... Nic nie będzie widać. — Co też pan... Nie... nie... Już nic nie pomoże... Jestem skompromito- wany. .. — Gdybym wiedział, że to „Słońce Zatruchla" — jęknął Maciuś. — Szkoda, że pan trzymał się od nas z daleka... Dlaczego pan ukrywał swoje zatruchlactwo? — Bo mi wstyd było za was! — zasapał starzec. — Gdzie się podział dawny honor Zatruchla?! Upadek i zgnilizna! — Dlaczego? Żeśmy handlowali z tą przestępczą szajką? — Jak to przestępczą?! — zdziwił się starzec. Maciuś odciągnął go na bok i szepnął: — Muszę pana uprzedzić, że ci ludzie to przestępcy z wyższych sfer. — Naciąganie przestępców też nie należy do chwalebnych czynów — odparł prezes. — Naciąganie... — oburzył się głośno Maciuś. — Czyja chciałem naciągnąć pana Potępę? To jest naprawdę cenna torba. — Trzymaj pan! — rzucił dentyście banknot. — Nie mogę patrzeć na pana rozczarowaną minę. Myślałem, że zrobię panu przyjemność tą zabytkową torbą, ale widzę, że pan się nie zna na sztuce kaletniczej. — Dość tych kpin! — zasapał Ondula. — Pan dobrze wie, że tu nie chodzi o torbę, tylko o jej zawartość. To nie miała być torba z pomidorami, do diabła! — Tylko z czym? — zapytał niewinnie Maciuś. Ondula spojrzał na niego wściekły. — Chodzi nam o zupełnie inną torbę! — Chłopaki, czy ktoś słyszał o jakiejś innej torbie?! — zawołał Maciuś do kolegów. — Nie słyszeliśmy — odparli zatruchlacy. — No, widzi pan, nikt nic nie słyszał — powiedział Maciuś. — Niech pan nie udaje Greka! — zagrzmiał Ondula. — Pan doskonale się orientuje, w czym rzecz... pan nam deptał po piętach. Pan tu przysłał swoich ludzi, żeby nas szpiegować... — Tak jest. Widziałem jednego z nich — wtrącił Potępa. — Był zaczajony w piwnicy. Spłoszyłem go... — Niemożliwe. Którego?! — zdumiał się Maciuś. — Chyba tego długiego. — Potępa wskazał na pobitego dryblasa, który sie- dział pod ścianą i rozcierał sobie szczękę. — Tak, to jego goniłem. — Gryzonia? — Maciuś roześmiał się. — Coś się panu pomyliło. Mówiłem, że wszyscy byliśmy na działkach. Gryzoń też. Wyszedł z ogródków dosłownie pięć minut przed nami. Zresztą Gryzoń nigdy nie schodzi do piwnicy. On się boi. Gryzoń! — O rany, czego?... — zamrugał oczami dryblas. — Ten pan mówi, że się czaiłeś w piwnicy. — Ja... w piwnicy?! O matko! — Gryzoń zadrżał i skulił się. — Tam są szczury! — Chyba pan mu wierzy... On ma taki uraz od dziecka — powiedział Ma- ciuś. — Kiedyś łobuzy zamknęli go na całą noc w piwnicy ze szczurami. To śmieszne, takiego biedaka mieszać do waszej kryminalnej historii! — Niech pan się liczy ze słowami — oburzył się profesor. — To nie są kry- minalne sprawy! — Czyżby? — Maciuś oglądał sobie paznokcie. — Panowie, zagrajmy w otwarte karty. Co tu dużo gadać. Nakryliśmy was na robocie. Zginęła stąd ja- kaś trefna torba. To przykre, ale jako uczciwy obywatel powinienem was oddać w ręce MO. — Panie! — zawołał zdenerwowany Rajzer. — Ja wypraszam sobie... — Bez nerwów, profesorze — przerwał mu Maciuś. — Pan był kiedyś moim wychowawcą i mam dla pana szacunek, tudzież należne względy. Dlatego w dro- dze wyjątku obciążę moje sumienie, pójdę panu na rękę i postaram się pomóc w kłopocie. Ale, do licha, muszę znać szczegóły. Więc najpierw, co było w tej torbie? Rajzer chrząknął i przygryzł wargi. — Rozumiem — Maciuś spuścił oczy — dyskretny towar... — Nic pan nie rozumie! — W każdym razie jedno rozumiem na pewno. Pan nie ma do nas zaufania. Szkoda... Traci pan szansę. Na pewno byśmy odzyskali tę torbę... Tu, w Odrzy- wołach nic się nie ukryje przed nami... Niech pan się jeszcze namyśli... A tym- czasem do jutra! Spływamy stąd, chłopaki! — Stać! Nie wykręcisz się sianem, łobuzie! — krzyknął Ondula. — Ondula... zostaw pan... — profesor usiłował go powstrzymać, ale on do- skoczył już do Maciusia. — Niech pan nie wierzy mu ani słowa, profesorze! To wszystko tylko komedia i zgrywy. Przejrzałem ich. Pan nie wie, co oni zrobili? Wyjęli z torby te rzeczy, zamiast nich wsadzili pomidory... — Głupiś pan — powiedział Maciuś. — Co?! — Ondula zamachnął się pięścią. Maciuś uchylił się, a Ondula wpadł na zbitą gromadę zatruchlaków i wszyscy rąbnęli na ziemię. — Chłopaki! Pan Ondula chce się z nami zabawić. Zróbmy mu tę przyjem- ność — roześmiał się Maciuś. Zatruchlacy tylko na to czekali. Zanim Ondula zdążył się pozbierać, już go ob- siedli. Na próżno usiłował ich strząsnąć, prężył się, rzucał i wymachiwał na oślep kończynami. Zatruchlacy kłębili się na nim zwaleni jeden na drugiego i przygnia- tali go do ziemi rżąc z uciechy. Co trochę któryś z nich wylatywał w powietrze, ale natychmiast ochoczo wra- cał do zabawy i rzucał się na nowo w środek kotłowaniny. Robili to wszystko bez złości, po prostu bawiły ich te igraszki z grubasem. Natomiast wcale nie bawiło to Onduli. Rycząc jak raniony tur wzywał roz- paczliwie pomocy towarzyszy. Potępa i Pypeć przez chwilę stali jakby odurze- ni tym niesamowitym widowiskiem, wreszcie zdobyli się na desperacką decyzję i pośpieszyli uwolnić Ondulę z opresji. Niestety, daremne to były wysiłki. Ledwie udało im się oderwać jednego dryblasa od Onduli, już inny wskakiwał na niego z dzikim wrzaskiem. W dodatku nadbiegł z kąta podniecony wiceprezes Gołąbek i w szlachetnym oburzeniu zaczął kłuć parasolem splątane ciała. Śmiechy, piski i piekielne wrzaski wypełniły browar. Wśród nich ginął błagal- ny głos profesora: — Panowie, na miłość boską! Co was napadło?! Opamiętajcie się! Kto to widział coś podobnego! Panie Maciuś, niech pan im coś powie, do licha! Ale rozbawiony Maciuś śmiał się tylko. I nie wiadomo, czym by się to wszyst- ko skończyło, gdyby nagle nie zabrzmiał przeraźliwy gwizd. Był to specjalny gwizd-sygnał, na dwu palcach, przeraźliwy i wibrujący, określonej tonacji, by nie rzec — melodii, taki, jaki potrafią wydawać tylko rodowite chłopaki z Zatruchla. Maciuś od razu przestał się śmiać, a wszyscy zatruchlacy przerwali zabawę i znieruchomieli jak zaklęci. — Chłopaki! Draka się szykuje na moście! — krzyknął ktoś od strony wejścia. Głos wydał mi się dziwnie znajomy. Obróciłem się nerwowo i ku mojemu zdumieniu zobaczyłem Mencjusza we własnej osobie. Wiedziałem, że jest zatru- chlakiem, ale nie podejrzewałem go o jakieś konszachty z Maciusiem. — Co się stało? — zapytał Maciuś. — Kolejarzom ktoś przeczesał działki. Mówią, że to wy — wykrztusił Men- cjusz. — Brednie! To na pewno znów odrzywolcy! — zdenerwował się Maciuś. — Podobno widzieli was dzisiaj w ogródkach. — No tak, to im wystarczy, żeby wszystko przylepić do nas. — Tak właśnie pomyślałem i dlatego przybiegłem — powiedział Mencjusz. — Uważajcie oni się zmawiają, żeby was przyskrzynić na moście, jak będziecie wra- cać! — Nie zdążą! — powiedział Maciuś. — Właśnie odpływamy do chaty! — Jak to... — odezwały się zawiedzione głosy — zląkłeś się odrzywolców? — Pies z nimi tańcował! — Maciuś wzruszył lekceważąco ramionami. — Nie mam dzisiaj ochoty brudzić sobie rączek. Za wesoły jestem. Ci panowie wpro- wadzili mnie w taki nastrój! Wybywamy, chłopaki! Gazem, póki jeszcze most czysty! Zatruchlacy rzucili się do wyjścia. Maciuś popędził za nimi, przebiegając obok Mencjusza walnął go przyjacielsko pod łopatkę. — Dobry jesteś, koleś! — uśmiechnął się i zniknął w ciemnościach. Patrzyłem zdumiony na Mencjusza. Co znaczą te jego zażyłe stosunki z Ma- ciusiem? Ale czekała mnie jeszcze większa niespodzianka. Gdy tylko zatruchlacy opuścili browar, Mencjusz spojrzał z pretensją na Potępę i powiedział: — No, tak... Uprzedzałem panów, że to się może źle skończyć i żeby nie za- czynać beze mnie. Ale zdaje się, że ktoś tu mnie uważał za smarkacza. Dobranoc. I ruszył do wyjścia. — Hej, Darek, zaczekaj! — Potępa rzucił się za nim. Za Potępą pospieszył Ondula. Profesor też chciał dołączyć do nich, ale coś mu się przypomniało. Ob- rócił się do prezesa Gołąbka tudzież Pypcia i wycedził dobitnie: — Sądzę, że panowie zatrzymacie na razie przy sobie to, czego byliście tu świadkami. Chcemy uniknąć głupich plotek, Byłbym panom bardzo zobowiąza- ny... — Przykro mi — odparł zimno prezes — ale nie mogę przyjąć tego rodzaju zobowiązań i muszę zastrzec sobie możliwość podjęcia kroków, które uznam za stosowne. — Ostrzegam pana, że podejmując jakiekolwiek kroki zrobi pan błąd, którego będzie pan żałował — oświadczył surowo profesor i wyszedł z browaru. — Zwariowany wieczór — mruknął Pypeć. — Niech mi pan wytłumaczy, do licha, co tu się właściwie dzieje?! — Nie rozumie pan?! — prezes Gołąbek zaśmiał się z goryczą. — Zstąpiliśmy na dno. Na samo dno upadku. Ta otchłań wchłania już nawet dzieci. Widział pan tego chłopaka, co gwizdał na palcach? — To mały Niecnotka — bąknął Pypeć. — Właśnie — westchnął starzec. — Nigdy bym nie pomyślał, że jego też to dosięgnie. Wydawał mi się wyjątkowo zdrowy moralnie. To przykre rozczarowa- nie, ale mój zwiad nie był bezowocny. Mam teraz nowy pogląd: ryba psuje się od głowy, a społeczeństwo od góry. To nie banda tych nicponi z Zatruchla jest najbardziej groźna. Najbardziej groźna jest szajka przestępców z wyższych sfer. — Sądzi pan, że profesor Rajzer i ten fryzjer oraz dentysta Potępa?... — W rzeczy samej — odparł starzec. — Ci ludzie prowadzą nieczyste prze- stępcze interesy podziemne. Profesor chciał mnie wprawdzie wyprowadzić w po- le, lecz na szczęście w porę otworzyły mi się oczy. Wyciągnę na jaw te brudy i rozpocznę moralne pranie! — potrząsnął groźnie parasolem. — Sądzę, że pan mi w tym dopomoże jako przedstawiciel zdrowego odłamu młodzieży. Pypeć chrząknął zakłopotany. — Pan się waha? Z takimi bicepsami, z taką piersią jak miech? — starzec ukłuł go parasolem w żebro. — Ależ nie! Oczywiście, pomogę panu w tym... eee... praniu... — Cieszę się. Zatem przystąpmy od razu do omówienia współpracy. Niech pan słucha! — prezes wziął pod ramię Pypcia i wymachując parasolem tudzież perorując głośno opuścił z nim browar. Dopiero teraz mogłem nareszcie wyskoczyć z ukrycia i zgodnie ze zleceniem Gnata pobiec tropem Potępy. Zrobiłbym to zresztą nawet i bez zlecenia, bo byłem piekielnie ciekawy, co łączy Mencjusza z tymi podejrzanymi typami. Przypomniałem sobie, że Potępa mieszka na rynku i nie namyślając się wiele pobiegłem tam najkrótszą drogą. Gdy zziajany wpadłem na rynek, Potępa z Mencjuszem wchodzili właśnie w bramę domu. Potępa wcale się nie spieszył... a więc mimo pogróżek prezesa nie czuł się wcale „spalony", no i dlaczego towarzyszył mu nasz komandos Mencjusz? Ten drugi fakt najbardziej mnie poruszył. Postanowiłem zameldować o tym natychmiast Gnatowi. ROZDZIAŁ X Byłem trochę niespokojny, czy Gnat wrócił szczęśliwie do chaty. W jego oknie paliło się wprawdzie światło, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło, światło było przecież umyślnie zostawione, żeby zmylić tych wścibskich Osiadaczy-podgląda- czy. Dopiero, gdy wbiegłem po schodach na piętro i zza drzwi Gnata dobiegły mnie znajome pienia Skaldów Ludzie zejdźcie z drogi, bo listonosz jedzie..., odetchną- łem z ulgą. Znaczyło to bowiem nie tylko, że Zyzio jest w chacie, lecz również — że znajduje się w doskonałym humorze. Istotnie otworzył mi drzwi wesoły i rozpromieniony. — No, nareszcie! — powiedział. — Coś taki roztrzęsiony? — przyjrzał się mi badawczo. — Złe nowiny? — Nie... wszystko w porządku. Mam fantastyczny raport. Posłuchaj! — Nie tutaj — przerwał mi — właź do środka! Śmiało! Jestem sam. Starzy jeszcze nie wrócili. Wciągnął mnie do swojego pokoju. Panował tu już normalny porządek. Za- stępca został usunięty z krzesła. Na stole leżały książki i otwarty zeszyt. — Odrabiasz lekcje? — zdziwiłem się. — Tak. To konieczne — powiedział Gnat wyłączając adapter. — Musimy mieć odrobione lekcje na jutro, żeby nie budzić niepotrzebnych podejrzeń. Nie odrobione lekcje mogłyby zwrócić na nas uwagę... No, ale gadaj, jak ci poszło! Coś masz nietęgą minę, synu! Przyznaj się! Nawaliłeś nerwowo? Przyskrzynili cię? Gonili? — spojrzał na mnie podejrzliwie. — Nie bój się, głowy ci nie urwę — dodał z pobłażliwym uśmiechem. — Mylisz się — wycedziłem zimno. — Powiedziałem ci już, że poszło mi świetnie. Nikt mnie nie zdemaskował i nie gonił. — No, to uczesz się i oczyść. Spójrz, jak wyglądasz! — Gnat podał mi luster- ko. — Jak mogłeś w takim stanie pokazać się na ulicy! Gdyby cię ktoś zobaczył... Istotnie wyglądałem okropnie. Rozczochrane włosy, umorusana, spocona twarz, pajęczyny na ubraniu. Oczyściłem się i uczesałem, otarłem czoło i policzki. — A teraz opowiadaj! — rozkazał Gnat — Najpierw ty opowiedz! — zasapałem wściekły. Gnat wzruszył ramionami. — Ja mam niewiele do opowiadania. Po prostu wszystko odbyło się zgodnie z planem. Nie mogło nam pójść lepiej! Akcja była obmyślona na medal. Musiała się udać! — Co z torbą? — Jest dobrze schowana. — Co w niej było? — No... to mniej więcej, czego się spodziewałem. — Mianowicie? — Nie domyślasz się? — Była bardzo ciężka — mruknąłem. — Metal? — Można to tak określić. — Coś cennego? — Nadzwyczajnie. — Złoto? — Nie. — Srebro? — Nie. — A więc... — zawahałem się. — A więc... Broń?! — Tak jest, synu! Zrobiło mi się gorąco. — Nie... nie... — wyszeptałem wstrząśnięty — to niemożliwe... — Nie rozumiem, czemu jesteś zaskoczony — powiedział Gnat. — Braliśmy przecież pod uwagę tę możliwość. — No tak... ale... — Ale ty jak zwykle nie wierzyłeś! — uśmiechnął się wzgardliwie Gnat. — Ty przecież w ogóle nie wierzyłeś w sens naszej akcji. Zniechęcałeś! Siałeś zwąt- pienie! No więc, przekonasz się nareszcie, kto miał rację! Moja hipoteza, synu, sprawdziła się, co do joty! Gdyby nie my, bandyci zawładnęliby tą bronią... — Co to za broń? — zapytałem. — Pistolety i rozpylacze. A także naboje do nich i jeden granat. — Granat?! — Wszystko wskazuje na to, że ta broń leżała tam bardzo długo. Chyba od czasów wojny. — Czy... czy ta broń jest na chodzie... to znaczy, czy nadaje się... — Do użytku? Oczywiście. Wygląda zupełnie jak nowa. Była doskonale za- konserwowana. Ani śladu rdzy! To poniemiecka broń... tak myślę. Zresztą jutro obejrzymy ją dokładnie i sprawdzimy w encyklopedii... Pożyczę encyklopedię z biblioteki szkolnej. — Możemy sprawdzić w podręczniku medycyny sądowej — powiedzia- łem. — Mój ojciec ma taką książkę na półce w gabinecie i tam są rysunki wszyst- kich pistoletów. — Dobra, przyjdź jutro z tym podręcznikiem na podwórze Kleksika — powie- dział Gnat. — Torba z bronią jest schowana u niego w drwalce. Kleksik będzie czekał na nas wpół do siódmej. I weź ze sobą Kwękacza. — Co zrobisz z tą bronią? — Przekażę ją do muzeum — chrząknął Gnat. — Za parę dni. — Dlaczego nie jutro? — Bo akcja jeszcze nie skończona. Musimy się dowiedzieć, kto jest szefem szajki, rozpracować wszystkie powiązania... Jestem przekonany, że i inne osoby z Odrzywołów są w to zamieszane. I to takie, których by nikt nie podejrzewał... — Masz rację — oświadczyłem siląc się na niedbały ton. — Jedną taką osobę już zdemaskowałem. — Ty?! — To ktoś z naszej paczki. — Co ty gadasz?! — zdębiał Gnat. — Kto?! — Nasz wspaniały komandos, Mencjusz! Gnat zmarszczył brwi, ale ku mojemu zdziwieniu nie wydawał się specjalnie zaskoczony. Milczał przez chwilę, a potem zapytał spokojnie: — Czy jesteś tego pewien, synu? Wtedy opowiedziałem mu wszystko, co widziałem i słyszałem w browarze. Gdy skończyłem, Gnat pokiwał głową. — No, tak... A więc przeczucia mnie nie myliły — rzekł nie bez satysfak- cji. — Nigdy jakoś nie ufałem temu pętakowi. Pamiętasz, jak się dziwiłeś, że nie chciałem dopuścić go do tej akcji. No i całe szczęście, że go nie dopuści- łem. Wyobrażasz sobie, co by to było?! Wiesz... — ożywił się nagle — to nawet dobrze, że on jest w tej szajce. Będzie można wykorzystać te jego kryminalne konszachty. Wydusimy od łobuza cenne informacje. Tylko na razie nie powinien niczego podejrzewać. Trzeba uprzedzić chłopaków, żeby się przy nim nie wyga- dali. .. Eh, mówię ci, synu — walnął mnie w plecy. — Wszystko nam się układa lepiej, niż myślałem. Przestępcy podejrzewają, że to paczka Maciusia zawładnęła torbą, a więc cała ich uwaga będzie skupiona na zatruchlakach. — Być może — powiedziałem. — Ale zapominasz o prezesie Gołąbku. On na pewno zawiadomi milicję. — Nie szkodzi — odparł Gnat. — Wątpię, czy milicja potraktuje go poważ- nie. On ma opinię dziwaka. A gdyby nawet milicja zainteresowała się tą sprawą, to trudno jej będzie wpaść na właściwy trop. Przecież prezes Gołąbek i Maciuś mogą zeznać najwyżej, że Potępa i jego towarzysze szukali w browarze jakiejś torby. Ale co z tego? Przestępcy nie powiedzą przecież, że chodziło im o broń... Znajdą jakieś niewinne wytłumaczenie... Na przykład, że szukali w piwnicach pamiątek rodzinnych Rajzera zrabowanych przez hitlerowców. Tak, Tomciu, tyl- ko my moglibyśmy dostarczyć milicji dowodów, że chodzi tu o wielką aferę... i zrobimy to, jak tylko rozpracujemy całą szajkę... — Może jednak lepiej byłoby już teraz — zaproponowałem nieśmiało. — A idźże! Mielibyśmy dobrowolnie pozbawiać się przyjemności?! — wy- krzyknął Gnat. — Czy nie wystarczy ci satysfakcja ze zdobycia tej torby? — To był tylko wstęp, przygrywka, a właściwa akcja teraz dopiero się zacznie. Mówiłem ci przecież, że chodzi nam o zdemaskowanie całej przestępczej siatki, jej wszystkich powiązań, a nade wszystko o unieszkodliwienie jej mózgu. — Widzę, że nabrałeś apetytu. — A ty nie? — O... owszem, tylko boję się... Wiesz, to jest niebezpieczna gra. Jak poker. Raz wygraliśmy, ale za drugim razem... — Owszem, to jest gra, nie przeczę, ale nie poker, to są raczej szachy, Tom- ciu. Liczy się tu przede wszystkim główka — Gnat postukał się w czaszkę. — Pierwsza próba sił wykazała, że umiemy rozgrywać tę partię. Dlaczego więc mie- libyśmy zatrzymać się w pół drogi, właśnie teraz, gdy szczęście nam sprzyja? Przegapić taką szansę? Nigdy byśmy sobie potem tego nie darowali. Nie, synu, my to musimy rozegrać do końca i mieć wyłączną zasługę w rozgromieniu tej szajki. Poczułem, że zaczyna mi się udzielać zapał Gnata. — No, dobrze — powiedziałem. — A następne posunięcia? — Teraz oni mają ruch. Przypuszczalnie wykona go Chudy. Założę się, że będzie chciał skontaktować się ze wspólnikami... — A my? — My będziemy śledzić ruchy przeciwnika. Weźmiemy pod ścisłą obserwację Potępę, Ondulę i Rajzera. — No i Mencjusza — przypomniałem. — Tak jest. I tego oszusta, Mencjusza — zgodził się Gnat. — Och, synu, czuję w powietrzu wielkie wydarzenia! Skończyliśmy z zabawą! Zaczęliśmy nareszcie prawdziwe życie! Życie godne Wspaniałych. Mówię ci, nigdy jeszcze nie czułem się tak wspaniale. A ty? Chrząknąłem. — Ja... ja chyba też. — Co to znaczy „chyba"? — zdenerwował się Gnat. — Czujesz się wspaniale, czy nie? — Czuję się. — To klawo! A więc do jutra. Pamiętaj, spotykamy się o pół do siódmej u Kleksika. — Do jutra! — powiedziałem. Wracałem do domu podniecony. Mimo wszystko to było jednak przyjemne podniecenie. Gnat miał rację. Skończyła się zabawa. Mamy nareszcie szansę do- konania wielkiego czynu, wzięcia udziału w prawdziwej aferze, jednej z tych, 0 których piszą w gazetach i książkach. Możemy zagrać główne role. Chwalebne 1 bohaterskie. Zawsze o tym przecież marzyłem. Tylko skąd ten głupi niepokój? Och, to normalne uczucie. Po prostu trochę się boję. Z pewnością wszyscy bohaterzy trochę się boją. Ale to nic, bać się można, byle tylko w decydującym momencie umieć przełamać strach. Ostatecznie dzisiaj nie zawiodłem i wszystko mi się udało... W przyszłości też nie zawiodę. — Gdzie się podziewałeś tak długo? Już po jedenastej! — zapytała mama na progu i spojrzała podejrzliwie na moje wymięte ubranie i rozpaloną twarz. — Zbiórka harcerska się przeciągnęła, mamo — zełgałem jak z nut. — Mieli- śmy pewne prace społeczne... Akcję Niewidzialnej Ręki — dodałem po chwili. Moja mama była osobą światłą, wyrobioną społecznie. Wiedziała, że akcja Niewidzialnej Ręki wymaga zachowania całkowitej tajemnicy, i nie pytała mnie o nic więcej. Błogosławieni niech będą mądrzy ludzie, którzy wymyślili ten kryptonim. Ileż razy dzięki niemu udało mi się wyłgać od odpowiedzialności za spóźniony powrót do chaty! — Widzę, że akcja się udała — zauważyła mama. — Na medal — odpowiedziałem. — A jednak będę musiała pomówić z waszym drużynowym. To bardzo ładnie, że działacie społecznie, ale za dużo od was wymaga. Kto to widział męczyć was do późna w nocy! — Mama wie, że najlepiej robić tę akcję jak jest ciemno. — I co będzie z lekcjami? — Wstanę jutro o szóstej i odrobię. Mama pokręciła głową. Niestety, chociaż wstałem o szóstej, nie odrobiłem lekcji, bo przypomniałem sobie, że mam stawić się na podwórzu u Kleksika wraz z podręcznikiem medy- cyny sądowej i Kwękaczem. Zabrałem więc ten podręcznik z gabinetu ojca, wsu- nąłem do teczki z książkami szkolnymi, a potem wyszedłem na balkon, mieliśmy właściwie wspólny balkon z Kwękaczami, przedzielony tylko niską przegrodą. Sforsowałem ją łatwo i zajrzałem przez oszklone drzwi do pokoju Kwękusia. Nie spał już. Leżał w łóżku i bawił się jakimś kulistym przedmiotem, turlając go po kołdrze. Zastukałem w szybę. Kwękuś schował pośpiesznie kulisty przedmiot pod poduszkę, wyskoczył z łóżka i wpuścił mnie do pokoju. — Co tam schowałeś? — zapytałem ostro. — Nic... — bąknął zmieszany. — Jak to nic? Widziałem przecież. Podszedłem do łóżka i, nim mnie zdążył powstrzymać, podniosłem poduszkę. Podniosłem i zastygłem z wrażenia. — O rany, to przecież granat! — wykrzyknąłem. — Skąd go masz? Buchnąłeś z torby? — Cicho... nie wrzeszcz, obudzisz starych... — jęknął Kwękuś — ja tylko tak... pożyczyłem sobie... — Do zabawy? Kwękacz chrząknął zakłopotany. — Może próbowałeś coś dłubać przy nim? — zapytałem zdenerwowany. — E, nie... nie jestem przecież idiotą. — No, nie wiem... Czy normalny chłopak spałby z granatem pod poduszką? Kwękacz znowu chrząknął. — Czy tylko to buchnąłeś?! — zasapałem. — Ja nie buchnąłem... mówię ci, że pożyczyłem... — Oczywiście, Gnat o tym nie wie. — Nie musisz mu o tym mówić — powiedział Kwękacz. — Czy nie wszystko jedno, gdzie się jajeczko znajduje... w drwalce u Kleksika, czy u mnie pod po- duszką. Jak chcesz, będziemy się bawić razem. Nie bój się, potem go oddamy... — Jesteś smarkacz! — zawołałem wzburzony. — Odniesiesz go zaraz... Albo lepiej ja sam, bo jeszcze strzeli ci coś do głowy i będzie nieszczęście — sięgnąłem po granat. Ale Kwękacz mnie ubiegł. Porwał go pierwszy i zaczął podrzucać na ręce. — Uważaj! — krzyknąłem. — Boisz się?! — Kwękacz zaśmiał się rozbawiony. — Nie bój się, nie wy- buchnie. .. Żeby wybuchł, trzeba najpierw wyciągnąć zawleczkę. Dopadłem do niego. Chciałem mu odebrać tę niebezpieczną zabawkę, ale on odepchnął mnie i zaczął uciekać po pokoju. Drażnił się ze mną, udając, że chce odbezpieczyć granat. — Schowaj się pod łóżko — krzyczał — bo zaraz wybuchnie... Albo nie... lepiej... rzucę go na podwórze! A to dopiero będzie heca! Widząc, że łotr chce się zabawić moim kosztem, przestałem go gonić, włoży- łem ręce do kieszeni i przybrałem najbardziej znudzoną minę, na jaką mnie tylko było stać. Spojrzał na mnie spod rzęs. — Nie wierzysz, że rzucę? No, to patrz! — zamierzył się, aleja ani drgnąłem. — Naprawdę rzucę! Przysięgam ci! — zawołał rozzłoszczony. — Rzuć — rzekłem zimno. Zamierzył się powtórnie i... rzeczywiście rzucił... Nie poruszyłem się. Zamknąłem tylko odruchowo oczy. Ale huku nie było. Okazało się, że łobuz rzucił granat... na poduszkę! — Możesz go zabrać — rzekł zniechęcony. — Widzę, że i tak nie będzie już zabawy. Drętwy jesteś. Powiedziałbyś Gnatowi, prawda? — Jak chcesz się bawić, kup sobie bombkę choinkową! — syknąłem z wście- kłością. — Szczeniactwo z ciebie wylazło, rozumiesz?! W ogóle nie wiem, co o tobie myśleć! Co ty właściwie robisz między nami?! — Eh, nie znasz się na żartach — mruknął skwaszony. — Ładne mi żarty! Wylecisz za to z paczki, zobaczysz! — podniosłem granat z poduszki i włożyłem do teczki. — Ubieraj się! — powiedziałem. — Idziemy do Kleksika! Na podwórzu Kleksika czekał już na nas Gnat. Wkrótce przybył Kleksik z klu- czami i latarką elektryczną, otworzył drzwi do komórki i wpuścił nas do środka. W kącie przy węglu zauważyłem znajomą torbę. — Poświeć — powiedział Gnat do Kleksika. Kleksik zapalił latarkę. Gnat kucnął i otworzył torbę. — Nic nie zginęło? — zapytałem. — Nic — odrzekł bez zastanowienia Gnat. — Jesteś pewien? — Tak. — Eh... ty wodzu bystrooki... kup sobie okulary! — O rany! — Gnat dopiero teraz spostrzegł brak granatu. — Ktoś nam świsnął jajeczko! Kleksik, co to ma znaczyć?! Wpuszczałeś kogoś do tej drwalki? — Nikogo... i w ogóle nie rozumiem... — pociągnął nosem Kleksik. — Nie łżyj! — Gnat potrząsnął nim. — A może sam gwizdnąłeś! Co? Przy- znaj się! — Spokojnie, panowie, ja mam to jajeczko w teczce — powiedziałem. — Ty?! — Gnat puścił Kleksika i obrócił się do mnie zdumiony. Wyjąłem granat i zademonstrowałem na dłoni jak drogocenny eksponat. — Skąd go wziąłeś? — zadyszał Gnat. Już miałem powiedzieć, ale zauważyłem strwożone spojrzenie Kwękusia, zresztą była to okazja, żeby utrzeć nosa Gnatowi. Wybrałem więc jak najbardziej skandaliczną wersję. — Leżał w rynsztoku — wyjaśniłem niedbałym tonem. — Coś ty! — poczerwieniał Gnat. — Tu niedaleko — dodałem. — Prawda, Kwekuś? — Tak... leżał sobie — wykrztusił Kwękacz. — To niemożliwe! —jęknął Kleksik. — Wszystko jest możliwe — wycedziłem — kiedy takie rzeczy dostają się w ręce nieodpowiedzialnych facetów. To kompromitacja, Zyziu! Granat ponie- wiera się w rynsztoku, a ty nawet nie wiesz, kto, jak i kiedy świsnął ci go z torby. — Ależ!... — Nie... nie usprawiedliwiaj się. Fakt pozostaje faktem. Było skandaliczne zaniedbanie. Panowie, obawiam się, że nie dorośliście do zadania. Czy naprawdę nie zdajecie sobie sprawy, co się tu znajduje?... To nie torba z cukierkami! W tej torbie jest prawdziwa broń, Zyziu, ostrzegam cię, to się źle skończy... — Zupełnie nie rozumiem, jakim cudem ten granat... — bełkotał Gnat. — To chyba Kleksik albo Kwękacz musieli buchnąć... No, bo kto? — Przemyślisz to sobie w budzie podczas jakiejś nudnej lekcji, a teraz do roboty — przerwałem mu. — Nie mamy czasu, panowie. Broń trzeba dokładnie policzyć, zaklasyfikować, opisać dla celów redakcyjnych, a potem jak najszybciej odnieść wszystko Dyrowi, a on niech się dalej martwi, co z tym zrobić! Ale będzie miał minę! — Znów zaczynasz — warknął Gnat. — Przecież powiedziałem, że teraz nie ma sensu... — Po tej historii z granatem uważam, że tylko to ma sens. — Nie bój się. Już nic więcej nie zginie z tej torby. Zaplombujemy ją komi- syjnie i schowamy porządnie. Możemy to przegłosować. Oczywiście przegrałem głosowanie. Z wyjątkiem mnie wszyscy byli za tym, żeby na razie nie oddawać torby. Zabraliśmy się więc do oglądania broni. Okaza- ło się, że w torbie znajdowało się kilkanaście niemieckich dziewięciostrzałowych pistoletów typu parabellum, dwa niemieckie mp, jeden angielski sten oraz sześć visów. Gnat podejrzewał, że zostały one wyprodukowane sposobem rzemieślni- czym. Podobno w czasie okupacji w Suchedniowie pod Kielcami wyrabiano pota- jemnie taką broń dla partyzantów. Prócz tego było siedem woreczków z amunicją, no i ten nieszczęsny granat. — To jest pamiątkowa broń — powiedział Gnat — partyzancka. Wszystko wskazuje na to... Mamy wielką zasługę, żeśmy przeszkodzili złoczyńcom w za- władnięciu tą bronią. Teraz trzeba ją tylko zabezpieczyć na te parę dni. Kleksik, czy wykopałeś już dołek? — Oczywiście — odparł Kleksik. — Nie widzę. — Jest tam, za stosem drewna, w kącie. — Chcecie tu trzymać tę broń? — skrzywiłem się. — Czy to bezpiecznie? — Najzupełniej — odparł Gnat. — Kto będzie podejrzewał, że w tej nędznej komórce jest ukryte coś takiego?! — Ale przecież zagląda tu matka Kleksika. — Niczego nie zauważy! — Gnat wspiął się na stos obrzynków i poświecił latarką. — Chodź, zobacz! Wdrapałem się za nim i spostrzegłem duży dół wygrzebany w kącie drwalki. — To dzieło Kleksika. Musiał się zrehabilitować — wycedził przez zęby Gnat. — Wsadzimy tu torbę, przykryjemy papą i przysypiemy miałem węglo- wym. Grubo. Nikt się nie domyśli! Oczywiście pod warunkiem, że będziemy trzymać gębę na kłódkę. Ale chyba możemy na sobie polegać. — Się rozumie... — zamruczeli Kleksik i Kwękacz. — No, to dawajcie tę torbę — powiedział Gnat. Przeliczyliśmy jeszcze raz komisyjnie wszystkie sztuki broni, zamknęliśmy torbę i związaliśmy ją sznurkiem. Następnie Gnat wydobył z teczki kawałek świe- cy, zapalił ją, nakapał na węzeł stearyny i odcisnął na niej w charakterze pieczęci guzik od swojej marynarki. Spuściliśmy do dołu tak zaplombowaną torbę, a Gnat począł zakrywać ją kawałkami starej papy. Kleksik kucnął obok i przyglądał się tej czynności przygryzając wargi i dra- piąc się nerwowo za kołnierzem. — Poczekaj — powiedział nagle — może byśmy jednak zostawili dla siebie chociaż jeden pistolet? — Co?! — Gnat zjeżył się. — Znów was korci? — Moglibyśmy sobie postrzelać na jakimś pustkowiu. Co nam szkodzi? — Szkodzi nam — uciął Gnat. Otrzepał ręce i spojrzał na zegarek. — Za dziesięć ósma. Zasuwamy do budy. I ani słowa więcej o tej broni. ROZDZIAŁ XI W szkole podczas pierwszej przerwy podszedł do nas Mencjusz z tekturową teczką pod pachą. — Mam coś dla was — powiedział i wręczył Gnatowi zapisany arkusz kance- laryjnego papieru. — Co to jest? — Gnat spojrzał na niego nieufnie. — Artykuł do gazety. — Napisałeś dla nas artykuł? — Tak. Sensacyjny! — Sensacyjny? — Krótko mówiąc, bomba! — O czym? — Wczoraj zdarzyła się niesamowita historia w browarze. Spojrzeliśmy po sobie zmieszani, a potem spuściliśmy oczy jak winowajcy. Był to niewątpliwie błąd. Od razu obudziliśmy podejrzliwość komandosa. — Naprawdę nic nie wiecie? — zapytał, obserwując nas badawczo. — Nie — odparł Gnat, starając się zrobić zdziwioną minę. — A co się stało? — To, na co czekaliście. Chyba objawił się Wielki Zły. — Coś ty?! — Tak... Gnat, nie chciałem ci wierzyć, ale miałeś rację. W Odrzywołach grasuje niebezpieczna szajka. — Bujasz! — Stwierdziłem to wczoraj wieczorem. — W jaki sposób? — Zaraz wam opowiem. Znacie tego Felusia, zbieracza odpadków użytko- wych i butelek. Utrzymuję z nim pewne stosunki handlowe. Otóż Feluś był mi winien parę groszy. Niestety, jest to stary kutwa i trudno wypłacalny. Od kilku dni zachodziłem do niego, żeby odebrać należność, ale bez rezultatu. Wczoraj też poszedłem. Czekałem na niego długo, wreszcie wrócił koło dziesiątej zziajany, rozgorączkowany i półprzytomny ze strachu. Powiedział mi, że został napadnięty. — Napadnięty?! — wykrzyknął ze świetnie udanym zdziwieniem Gnat. — Tak jest. W browarze — odparł Mencjusz. — Jak zwykle wstąpił tam wie- czorem po butelki i wtedy jacyś zamaskowani osobnicy rzucili się na niego... Ledwie się wyrwał i uciekł... Widzę, że jesteście mocno poruszeni tym wypad- kiem — zauważył, przyglądając nam się bystro. Na szczęście Gnat, jak zwykle w trudnych momentach, wykazał odporność psychiczną. — Pewnie, że jesteśmy poruszeni, a nawet oburzeni, synu — powiedział swo- bodnym tonem. — Feluś to nasz dobry znajomy. Właśnie przedwczoraj przepro- wadziliśmy z nim wywiad dla gazety. Opowiedział nam historię swego życia. To bardzo ciekawy człowiek i bardzo nieszczęśliwy. Naprawdę żal nam go... Czy rozpoznał tych łobuzów? — Nie. Byli zamaskowani. Zauważył tylko, że nosili czarne swetry golfy. No więc, kiedy się dowiedziałem... — To, o ile cię znam, od razu pobiegłeś do browaru — uśmiechnął się Gnat. — Tak... pobiegłem. — No i co? Zastałeś tam kogoś? — Owszem. Zatruchlaków. — W czarnych golfach? — Tak... a prócz nich jeszcze parę osób. — Kogo? — Technika dentystycznego Potępę, fryzjera Ondulę, emeryta Gołąbka, środ- kowego napastnika Okaesu Pypcia oraz profesora Rajzera... — Dość dziwnie dobrane towarzystwo! — Tak. Byłem zaskoczony. — I cóż oni tam robili? — To właśnie było niesamowite! Ujrzałem stos kłębiących się ciał, bili się. — Zaraz — mruknął Gnat. — Mówiłeś, że Felusia zaatakowali jacyś nieznani sprawcy, a przecież z tego, co powiedziałeś, wynika, że w browarze rozrabiali zatruchlacy. Nie ma chyba wątpliwości, że to oni napadli najpierw na Felusia, a potem na tych panów. — Nie — pokręcił głową Mencjusz. — Zatruchlacy brali udział tylko w tej ostatniej awanturze. Ale zanim przyszli do browaru, już tam miały miejsce dwa zamachy. Prawdziwe. — Dwa? — Jeden właśnie na Felusia, a drugi na Potępę. Bo nie powiedziałem wam najważniejszego. W niecałe pół godziny po napadzie na Felusia ktoś napadł także na Potępę. Więc kiedy zatruchlacy przyszli, posądzono ich, że to oni zrobili ten zamach, i stąd ta cała heca, której byłem świadkiem. Ale Zatruchlacy nie mogli urządzić tamtych prawdziwych zamachów, bo cały czas byli na działkach. — Wszyscy? Skąd ta pewność, synu? Paru z nich mogło być zaczajonych przez cały czas w podziemiach. — Tak właśnie myśli pan Ondula, ale Maciuś stanowczo zaprzecza. Mówi, że cała paczka była razem z nim na działkach. — Wierzysz Maciusiowi? — skrzywił się Gnat. — Wierzę. — Wiesz, dziwię ci się. — Dlaczego? — Uważałem cię za chłopaka kutego na cztery nogi... a ty masz mleko pod nosem! Żeby pierwszemu lepszemu wierzyć na słowo! — Maciuś nie jest pierwszy lepszy... — Z pewnością są jeszcze gorsi. Na przykład taki Potępa, o którym zasuwasz jakieś śmieszne bajeczki. — Bajeczki?! — Jaki masz dowód, że ktoś na niego naprawdę napadł? — Potępa sam mi mówił... — No właśnie, Potępa ci mówił, a ty znów uwierzyłeś mu na słowo... Jak Boga kocham, myśmy się chyba pomylili co do twoich talentów, synu. — Znam pana Potępę, to przyjaciel taty i nie wyobrażam sobie, żeby zmy- ślał. .. Zresztą, po co? — Człowieku, czy ci nie przyszło do głowy, że ten Potępa to może być mętna postać? — Mętna postać?! — oburzył się Mencjusz. — Mętna i podejrzana — powtórzył Gnat i mrugnął do mnie okiem. Mencjusz poczerwieniał. — Pan Potępa jest... jest nieskazitelny... — wykrztusił. — Czyżby? — wycedził zjadliwie Gnat. — A cóż ten nieskazitelny pan Potępa robił w browarze? To bardzo lekkomyślne ze strony nieskazitelnego pana Potępy zapuszczać się do piwnic browaru o tak późnej porze... — On... on miał ważny powód. — Jaki? — Powiem wam, ale przyrzeknijcie, że nie powtórzycie tego nikomu. — Mów śmiało! Więc cóż to był za powód? — Potępa chciał odszukać broń ukrytą podczas wojny — oświadczył spokoj- nie Mencjusz. Spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni. Nie przypuszczaliśmy, że odpowie na to pytanie tak po prostu, śmiało i szczerze. — Nadzwyczajne rzeczy opowiadasz nam, synu — wykrztusił Gnat. — Czy sam Potępa ci to wyjawił? — Tak. Właśnie niedawno otrzymał wiadomość, że w podziemiach browaru prawdopodobnie znajduje się skrytka z bronią i postanowił ją odnaleźć. — Sam? — No... niezupełnie. Pomagał mu w tym pan Ondula i pan profesor Rajzer. — Zdaje się, że wspominałeś jeszcze o prezesie Gołąbku oraz o środkowym napastniku Pypciu. — Oni zaplątali się w to przypadkowo. Czy teraz już wszystko jasne? — Wprost przeciwnie. Cała ta sprawa bardzo mi brzydko pachnie. — Dlaczego? — Co robią porządni obywatele, gdy dowiadują się o jakiejś ukrytej broni? Porządni obywatele zawiadamiają o tym władze... Dlaczego pan Potępa i jego wspólnicy działali na własną rękę? — Nie byli zupełnie pewni, czy ta broń naprawdę tam jest. — Skromni ludzie... Nie chcieli zawracać głowy władzom! — zaszydził Gnat i nagle wybuchnął: — Co ty mi zasuwasz takie głodne kawałki. Nie byli pewni! Cóż z tego?! To jeszcze nie powód, żeby działać w ścisłej tajemnicy. — Był jeszcze jeden powód... W grę wchodziły specjalne okoliczności. — No więc mów, do licha! W tym momencie zabrzmiał dzwonek na lekcję. — Opowiem wam wszystko na dużej przerwie — powiedział Mencjusz. — Ale nie tutaj, to są rzeczy poufne. — Dobrze... Opowiesz nam w Azylu. Spływaj. Komandos spłynął. — Pociągnąłem typka nieźle za język, na pewno jest w zmowie z Potępą. Teraz nie ma już żadnych wątpliwości — stwierdził Gnat. — W zmowie z Potępą albo z zatruchlakami — pociągnął nosem Kleksik. — Wyraźnie bronił zatruchlaków. — To resztki solidarności plemiennej. Po prostu nie chce mieszać zatruchla- ków do tej parszywej afery. — Jedno mnie zastanawia — wtrąciłem. — Po jakie licho przyszedł do nas z tymi nowinami, zamiast siedzieć cicho. — Miał w tym interes, synu — skrzywił się Gnat. — To przebiegła i przewidu- jąca bestia. Chce nam narzucić swoją wersję zdarzeń na wypadek, gdyby milicja wszczęła śledztwo. — Może podejrzewa, że to my rozrabialiśmy w browarze i chciał nas wyba- dać — powiedział Kleksik. — Tak nam się dziwnie przyglądał. — E tam, przyglądał się, bo nie był pewny, czy chwytamy przynętę. — Przynętę? Jak to? — Synu, nie rozumiesz? Facet wyraźnie chce nas zaintrygować, rozpalić i podniecić tą historią. — Ale po co? — Liczy na to, że nas przekabaci na swoją stronę, a może nawet wciągnie do szajki! — Coś ty! — Oczywiście jako nieświadome narzędzia. On wie, że nas pasjonują sensa- cyjne historie, że się rwiemy do czynu i czyhamy tylko na okazję. Postanowił nas wykorzystać do niecnych czynów bandy. — Ale dlaczego wyznał, że Potępię i jego wspólnikom chodziło o broń? To ryzykowne wyznanie. Mógł przecież wymyślić coś innego. — To proste. Myślę, że będzie chciał uzyskać naszą pomoc przy szukaniu tej broni. Przenikliwość Gnata zaskoczyła nas, a jego argumenty trafiły nam do przeko- nania. Przez chwilę staliśmy w milczeniu. — A więc, co teraz mamy robić? — wykrztusiłem wreszcie. — Nic. Słuchać i udawać, że chwytamy przynętę. Spokojna głowa, panowie. To nie szajka nas, ale my wykorzystamy szajkę. Przenikniemy jej tajemnicę... — Na razie lepiej przeniknijmy jakoś do klasy — przerwałem — bo lekcja się już zaczęła. Na dużej przerwie zamknęliśmy się z Mencjuszem w Azylu. Gnat kazał nam zająć miejsca na starej kanapie, wyciągnął z kieszeni torbę pestek i szczodrze nasypał każdemu w garść, prawdopodobnie w celu uspokojenia naszych nerwów, abyśmy mogli łatwiej powstrzymać się od niekontrolowanych i demaskujących odruchów. Następnie skinął na Mencjusza. Mencjusz odchrząknął i zaczął swoją opowieść. — Cała ta historia sięga lat wojny. Jeśli ktoś z was był w domu „pod wężem", to pewnie zauważył, że są tam kaflowe piece i że podłoga pod każdym piecem jest zabezpieczona mosiężną blachą. Otóż podczas okupacji w łazience Zajferów na pierwszym piętrze pod taką właśnie blachą, między piecem a wanną znajdował się wylot schowka z bronią. Blachę tę wystarczyło lekko podważyć, a dawała się podnieść wraz z kawałkiem podłogi i wtedy odsłaniał się boczny otwór wiodą- cy do skrytki pod wanną. O skrytce spośród mieszkańców domu wiedział tylko niejaki Rajzer. — Profesor Rajzer? — zapytał zdumiony Kleksik. — Nie. Profesor Rajzer miał wtedy dopiero dziesięć lat. Tamten Rajzer, Stani- sław, był jego stryjem oraz, jeśli to was interesuje, wujem pana Potępy. Pracował w browarze jako piwowar i mieszkał u Zajferów. Na wiosnę 1944 roku został zatrzymany przez Niemców. Tegoż dnia wieczorem dom „pod wężem" otoczyło gestapo i aresztowało dwóch mężczyzn z tego domu: fryzjera Onufrego Ondulę, ojca obecnego właściciela zakładu, i doktora Zajfera. — Dziadka tych małych Zajferków-Defonsiaków — wtrącił Kleksik. — Nie przerywaj! — warknął Gnat. — Prócz obu mężczyzn w ręce gestapowców wpadł jeszcze młody ślusarz z browaru, Niemyski, który znajdował się wtedy w gabinecie doktora Zajfera. Na próżno tłumaczył, że przybył tam jako pacjent. Razem z doktorem Zajferem i Onufrym Ondulą został wywieziony do obozu w Dachau. — A co z bronią? — zapytałem. — Czy Niemcy ją znaleźli? — Właśnie, co z bronią? — westchnął Mencjusz. — Kiedy na drugi dzień wy- słannicy organizacji przybyli po broń, zobaczyli, że skrytka jest pusta. A zatem gestapo musiało ją znaleźć i opróżnić. Jedno jednak było w tym wszystkim za- stanawiające. Normalnie w podobnych okolicznościach Niemcy przeprowadzali żmudną rewizję, przetrząsali skrupulatnie cały dom, terroryzowali mieszkańców i zmuszali do wyjawiania miejsca ukrycia broni. Natomiast w domu „pod wę- żem", nic z tego! Akcja przebiegła błyskawicznie. Gestapowcy spędzili wpraw- dzie wszystkich mieszkańców do jednego pokoju, ustawili ich twarzą do ściany i trzymali pod strażą parę minut, ale nie zadawali żadnych pytań. Obejrzeli tylko pobieżnie mieszkanie, a potem zabrali trzech mężczyzn i odjechali pospiesznie. W domu nie było żadnych śladów rewizji, wszystko znajdowało się na swoim miejscu, tylko lustro w łazience Rajzerów na pierwszym piętrze zostało stłuczo- ne. A jednak broń ze skrytki zniknęła. W jaki sposób?! Nasuwało się nieodparcie jedno wyjaśnienie: zabrali ją Niemcy, byli doskonale poinformowani. Nie potrze- bowali zadawać żadnych pytań. Wiedzieli już, gdzie znajduje się skrytka z bronią. Kto mógł ich tak dokładnie poinformować? Po mieście rozeszły się zaraz pogło- ski, że Rajzer sypnął. Jedni twierdzili, że załamał się na gestapo pod wpływem tortur już na pierwszym przesłuchaniu, inni podejrzewali coś jeszcze gorszego: że był agentem niemieckim i że od dawna przekazywał hitlerowcom informacje o działalności podziemia w Odrzywołach. — Czy to możliwe? — pociągnął nosem Kleksik. — Przecież jakby był agen- tem, to by go Niemcy nie aresztowali... — Aresztować mogli na niby, dla zamydlenia oczu, żeby go ludzie nie podej- rzewali o współpracę z gestapo. Faktem jest, że miesiąc później ktoś rozpoznał go w Krakowie. O pomyłce nie mogło być mowy. Rajzer spacerował z laską po plantach. — Niesamowite! — Ta wiadomość najbardziej mu zaszkodziła. Teraz już nikt nie miał wątpli- wości, że aresztowanie Rajzera było lipne, a co za tym idzie, że był on rzeczywi- ście konfidentem gestapo. Przypisano mu wszystkie wsypy, jakie miały miejsce w Odrzywołach, łącznie z ostatnimi aresztowaniami. Podobno organizacja wydała nawet wyrok śmierci na niego... — No i co? — Wyrok nie został wykonany, bo Rajzer zniknął bez śladu... jak kamień w wodę... Dopiero po wojnie odezwał się z zagranicy. Napisał list do rodziny, że żyje, jest zdrów i pracuje w jakimś browarze w Belgii. Zapowiadał swój powrót do kraju. Oczywiście rodzina doniosła mu o zarzutach, jakie na nim ciążą. Rajzer był podobno wstrząśnięty i oburzony. Oświadczył, że jest niewinny, że nikogo nie wy- dał i nie zdradził miejsca ukrycia broni. Opowiedział o swoich dalszych losach od momentu aresztowania, wyjaśnił, w jaki sposób znalazł się wkrótce z powrotem na wolności i co stało się z bronią. Otóż, według jego słów, po krótkim pobycie w więzieniu w Lipkach został przywieziony do Bożyc, a stamtąd wysłany wraz z transportem więźniów do obozu koncentracyjnego. Lecz transport ten nigdy nie dotarł na miejsce przeznaczenia: towarowy pociąg, do którego doczepiony był wa- gon z więźniami, wiózł bowiem sprzęt wojskowy i został wysadzony w powietrze przez partyzantów. Kilku więźniów zginęło, reszcie udało się zbiec. Dołączyli oni do oddziału partyzanckiego. — Zaraz — przerwał mu Gnat — to wszystko przecież mogło być bajeczką zmyśloną przez Rajzera. Czy zastanowiłeś się nad tym? — Nie zawracałbym wam głowy tym opowiadaniem, gdybym nie wierzył, że Rajzer mówił prawdę. — Nie pytam, czy wierzysz w to, czy nie — mruknął Gnat. — Interesuje mnie, czy są jakieś dowody niewinności Rajzera. — Sam najlepiej ocenisz, jeśli spokojnie wysłuchasz do końca — odparł Men- cjusz. — Dobra, gadaj dalej. — Podczas tej akcji na pociąg Rajzer został ranny. Partyzanci umieścili go więc w melinie w pobliskim miasteczku, a kiedy wylizał się z ran, zaopatrzyli w fałszywe papiery i dali mu kontakt do działaczy podziemia w Krakowie. — Dlaczego o tym nikt nie wiedział w Odrzywołach? — zapytał Gnat. — Czy Rajzer nie próbował się skontaktować z rodziną albo z organizacją? — Owszem. Ale bał się napisać bezpośrednio do rodziny, gdyż poczta była kontrolowana przez gestapo, wysłał więc list do Niemyskiego. Niestety, jak wie- cie, Niemyski był już aresztowany i list nie dotarł do niego. Niezależnie od wy- słania tego listu Rajzer pod koniec lipca usiłował przekazać wiadomość o sobie przez łączniczkę. I ten sposób jednak zawiódł, gdyż w wyniku letniej ofensywy wojsk radzieckich Odrzywoły znalazły się po drugiej stronie frontu. Tymczasem Rajzerowi nie bardzo się powiodło w Krakowie. Drugiego sierpnia został ujęty przez Niemców w czasie ulicznej łapanki. Dzięki tej lewej kenkarcie nie zdołano go zidentyfikować, lecz został wysłany na roboty do Rzeszy... — Przypuśćmy... — mruknął Gnat. — Ale jak wytłumaczyć zniknięcie broni ze skrytki? — Rajzer twierdzi, że gdy go aresztowano na stacji w Lipkach, broni już w skrytce nie było. Podejrzewając, że gestapo jest na jego tropie, na dzień przed wpadką przekazał ją zaufanemu członkowi organizacji, ślusarzowi z browaru, Niemyskiemu. — Czy przypadkiem ktoś nie podpatrzył tego przekazywania? — zapytał Gnat. — Wykluczone. Rajzer powiedział Zajferowi, że przyprowadził hydraulika do naprawy kranów. Potem zamknął się w łazience z Niemyskim, bo to on oczywi- ście był tym „hydraulikiem". Otworzyli skrytkę i załadowali broń do torby... — Do torby! — wybełkotał Kleksik i zakrztusił się pestką. Ja też omal się nie zakrztusiłem. — Jak wyglądała ta torba?! — zapytałem zdławionym z emocji głosem. — Staroświecka, wielka, skórzana — wycedził powoli Mencjusz, przygląda- jąc się nam podejrzliwie. — Skórzana! —jęknął Kwękacz. — Tak. Niemyski nosił w niej zwykle narzędzia. — Je... jesteś pewien? — wyjąkałem. — Tak, a bo co? — Nic, nic... — opanowałem się, bo Gnat zmierzył mnie wściekłym spojrze- niem. Natomiast Kleksik nie opanował się i pytał dalej ciekawie: — Czy Rajzer pamiętał, ile sztuk broni było wtedy w skrytce? — Tak jest, wyliczył dokładnie — odparł Mencjusz wciąż nie spuszczając z nas wzroku. — Mam to zapisane. — Wyciągnął notes i odczytał na głos: — Dwa niemieckie mp, jeden sten, sześć visów, kilkanaście parabelek, a prócz tego siedem woreczków z amunicją i jeden granat. — Jeden granat! — jęknął Kwękacz. — Tak, jeden granat. Zgadza się — chciałem wykrzyknąć, ale w porę ugryzłem się w język. Mencjusz ściągnął brwi. — Coście tak zbledli? — zapytał. — Może słyszeliście coś o tej torbie? Ta sprawa zaraz po wojnie była głośna w Odrzywołach. — Nie... nic nie słyszeliśmy — odparł pospiesznie Gnat. — Nie dziw się chłopakom, że to ich tak zatkało. Ich zawsze tak zatyka, gdy słyszą o rozpyla- czach. Nie zwracaj na nich uwagi i mów dalej. — No, więc zapakowali tę broń do torby — ciągnął Mencjusz — a Rajzer kazał Niemyskiemu ukryć ją i zawiadomić organizację. — Poczekaj — przerwał mu Gnat. — Czy Rajzer wiedział, gdzie Niemyski ukryje tę broń? — Nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Uważał, że tak będzie lepiej. Obawiał się przecież aresztowania... — No i co dalej? — Rajzer przypuszczał, że Niemyski ukrył broń w jakimś nowym schowku, ale nie zdążył zawiadomić organizacji, bo następnego dnia sam został aresztowa- ny. Rzecz jasna, te wyjaśnienia Rajzera, aczkolwiek prawdopodobne, nie mogły jeszcze wystarczyć do jego rehabilitacji. Należało poprzeć je dowodami. A to nie było proste. Niemyski został przecież wywieziony do Dachau. Było bardzo wąt- pliwe, czy w ogóle żyje. Mimo to Rajzer zaczął go szukać na wszystkie możliwe sposoby, przez Czerwony Krzyż, przez ogłoszenia w prasie krajowej i zagranicz- nej. Trwało to całe lata, aż wreszcie rok temu Niemyski się odnalazł. Aż w Nowej Zelandii! Okazało się, że przeżył obóz i po wielu perypetiach osiedlił się w tym odległym kraju. Rajzer natychmiast się z nim skontaktował listownie. Niemyski oświadczył, że broń istotnie ukrył w nowej skrytce, ale, tak jak przypuszczał Raj- zer, nie zdążył o tym zameldować organizacji. Domyślacie się zapewne, gdzie znajdowała się ta nowa skrytka? — No... chy... chyba w browarze... — wykrztusił Gnat. — Tak jest! W browarze, w piwnicy pod schodami. — Pod schodami? — zdziwił się Gnat. — Tak twierdził Niemyski. Rajzer od paru lat, jako przedstawiciel belgijskiej firmy, odwiedzał Polskę w sprawach handlowych, więc w czasie kolejnego poby- tu w naszym kraju przyjechał do Odrzywołów i wspólnie ze swoimi kuzynami, panem Potępą i panem profesorem Rajzerem przeprowadził poszukiwania w piw- nicy browaru... — Widzieliśmy go! — zasapał podniecony Kleksik. — To na pewno ten Chu- dy, co przyjechał mercedesem i palił cygara. — Rzeczywiście, przyjechał czarnym mercedesem — powiedział Mencjusz i ciągnął dalej: — Niestety, pierwsze poszukiwania nie dały rezultatu. Wprawdzie we wskazanym przez Niemyskiego miejscu znajdował się zamurowany schowek, ale bez torby z bronią. Znaleziono w nim tylko pustą butelkę po piwie... By- ło to wielkie rozczarowanie dla wszystkich. Czyżby Niemyski kłamał? A może Niemcy dowiedzieli się o tej skrytce i opróżnili ją... Podejrzewano nawet, że sam Niemyski mógł w czasie przesłuchania załamać się i zdradzić nowe miejsce ukrycia torby z bronią. Stary Rajzer nie dawał jednak temu wiary i postanowił ponownie napisać do Niemyskiego. Niemyski odpisał, że nie ma pojęcia, co się stało z bronią. Jednocześnie podał, że w ukryciu torby pomagał mu technik, So- wa. Może więc on będzie mógł udzielić jakichś informacji. Rajzer przyjechawszy ponownie do Polski, zaczął energicznie poszukiwać owego Sowy. Kilka dni temu odnalazł go w Częstochowie. Sowa przyznał, że istotnie pomagał Niemyskiemu ukryć torbę z bronią w schowku pod schodami w browarze. Torba jednak nie le- żała tam długo. Gdy dowiedział się o wpadce Niemyskiego, postanowił ją dla pewności ukryć w bardziej bezpiecznym miejscu. W tym czasie, pod jego kie- rownictwem były przeprowadzane roboty murarskie w probierni. Kazał więc wy- konać tam specjalną skrytkę nie mówiąc oczywiście, do czego ona ma służyć... Po wojnie nie powiadomił nikogo o ukrytej broni, bo był przekonany, że skrytka już nie istnieje. Gdy Odrzywoły znalazły się w strefie działań frontowych, został ranny i żona wywiozła go do rodziny w Częstochowie. Tam doszły go wieści, że browar w Odrzywołach uległ całkowitemu zniszczeniu. Był bardzo zdziwio- ny, kiedy się dowiedział, że ruiny browaru sterczą do dziś, a piwnice zachowały się nawet w dobrym stanie. Uzyskawszy informacje, o które mu chodziło, Rajzer przyjechał do Odrzywołów. Niestety, miał mało czasu, tegoż dnia musiał odlecieć do Brukseli i nie mógł osobiście przeprowadzić poszukiwań. Poprosił więc kuzy- nów, by sami się tym zajęli, udzielił im dokładnych wskazówek i zapewnił pomoc ze strony pana Onduli. Muszę wam powiedzieć, że zarówno Potępa jak i profesor Rajzer od początku odnosili się raczej nieufnie do tej całej historii. Co tu dużo gadać, po prostu nie bardzo wierzyli w istnienie tej torby i wcale nie byli prze- konani o niewinności starego Rajzera. Owszem, byli gotowi zrobić wszystko, aby uwolnić go od hańbiących zarzutów, które w końcu rzucały cień na całą rodzinę, ale jednocześnie bali się kompromitacji. Nie chcieli narażać się na śmieszność i publicznie angażować w tę niepewną sprawę. Rozumiecie teraz, dlaczego posta- nowili działać w ścisłej tajemnicy. Z początku wszystko przebiegało pomyślnie. Potępię udało się odnaleźć skrytkę i otworzyć. Ale nim zdążył sprawdzić, co się w niej znajduje, jakiś zamaskowany osobnik w czarnym swetrze wyskoczył na- gle. .. — Ze skrytki? — uśmiechnął się szyderczo Gnat. Mencjusz spojrzał na niego ciężkim wzrokiem. — Bez głupich żartów — zasapał. — Widzę, że nie bardzo się przejmujesz tym, co mówię. — Niespecjalnie. Wyrosłem już z wieku, kiedy się słucha poważnie bajeczek. — To nie są żadne bajeczki! — Pozwól, że ocenimy to potem. No i cóż było dalej? Czy ten zamaskowany osobnik zaatakował Potępę? — Nie, uciekł. — Jak to?... Więc po co wyskoczył? — Nie wiem — zdenerwował się Mencjusz. — Może to było umyślne zagra- nie. W każdym razie, gdy Potępa rzucił się za nim w pościg, został ogłuszony znienacka... Nieprawda! Musiał sam uderzyć w coś głową! — chciałem wykrzyknąć wzbu- rzony, ale opanowałem się w porę. — Nie wiadomo, czy uszedłby z życiem — ciągnął Mencjusz — na szczęście pośpieszył mu z pomocą pan Ondula. Odzyskawszy przytomność Potępa wrócił do skrytki, ale gdy zajrzał do niej, stwierdził, że jest pusta. Zachodzi teraz pytanie, czy była pusta już przedtem, czy też została opróżniona przez opryszków w czasie, gdy pan Potępa leżał ogłuszony. Tak więc wyprawa do podziemi browaru skoń- czyła się niepowodzeniem. Podwójnym niepowodzeniem. Niczego nie wyjaśniła, przeciwnie, zamazała całą sprawę z torbą... a nadto nie udało się zachować jej w tajemnicy. Pech chciał, że tegoż wieczoru znaleźli się w browarze niepowołani świadkowie w osobach środkowego napastnika Pypcia i prezesa LOMPO, pana Gołąbka, nie mówiąc już o zatruchlakach. Co więcej, na skutek przykrego zbiegu okoliczności, tudzież krewkości Onduli, doszło do pożałowania godnych incyden- tów. W rezultacie prezes Gołąbek zawiadomił o całym zdarzeniu milicję. Znając aktywność prezesa Gołąbka należy się spodziewać, że poruszy on całą opinię pu- bliczną i zaalarmuje prasę. Zobaczycie, wkrótce całe Odrzywoły będą się trzęsły od niezdrowej sensacji. Ale prawda wygląda tak, jak wam przedstawiłem. — Oczywiście — Gnat poruszył się niecierpliwie. — Ale powiedz, po jakie licho nam to wszystko opowiedziałeś? — No... sądziłem, że może to was, jako redaktorów gazety, zaciekawi. — Och, na pewno... — mruknął Gnat. — Poza tym pomyślałem... — Mencjusz zawahał się. — Co pomyślałeś? — Że moglibyście się zająć tą sprawą. — Jak to, zająć się?... — Chodzi o tych nieznanych opryszków i o tę torbę z bronią. To przecież wy pierwsi zainteresowaliście się tajemnicą browaru, to wy pierwsi wyraziliście przy- puszczenie, że w Odrzywołach działa jakaś przestępcza szajka... Bardzo trafne przypuszczenie, jak się okazało... Gnat chrząknął. — Tak sądzisz?... — Oczywiście. Więc gdybyście wpadli na jakiś nowy trop, gdybyście znów zaobserwowali coś podejrzanego lub dowiedzieli się o czymś, co mogłoby pomóc w rozwiązaniu tej okropnej afery... — Rozumiem — przerwał mu Gnat — możesz być spokojny. Weźmiemy to sobie do serca i zrobimy, co do nas należy... Powiedz nam tylko jedno. Skąd u licha znasz te wszystkie szczegóły historii Rajzera? — Od Potępy. — Widać z tego, że jesteś z nim w bardzo bliskich stosunkach. — Owszem, w dość bliskich. Powiedziałem ci, że to przyjaciel taty. — Dawno się znacie? — Od „Siedmiu wieków". — Co ty bredzisz? — Od obchodów jubileuszu „Siedem wieków Odrzywołów". Poznałem go osobiście w komitecie blokowym, kiedy urządzaliśmy konkurs na najlepiej utrzy- mane podwórko. — Dobra! — powiedział Gnat. — W razie potrzeby ułatwisz nam kontakt z Potępą. Być może my też zechcemy poznać go osobiście. — Myślę, że w ogóle powinniśmy być w ścisłym kontakcie, dopóki sprawa się nie wyjaśni. — To zrozumiałe samo przez się. Jesteś przecież nasz człowiek. My też może- my potrzebować twojej pomocy — zamruczał Gnat i zapatrzył się ponuro w roz- bebeszony fotel. — Wydaje mi się jednak, że nie jesteś z czegoś zadowolony — zauważył Men- cjusz. — Złudzenie, synu. Twoje wiadomości są na wagę złota, a ty sam jesteś naj- wspanialszym nabytkiem naszej wspaniałej paczki. Czeka cię wielka przyszłość, o ile ktoś nie ukręci ci zbyt wcześnie łebka — Gnat poklepał go po łopatkach, po czym skinął na nas. — Smarujemy na lekcję, chłopaki. Zdaje się, że słyszę dzwonek. Wybiegliśmy z Azylu. Następną lekcją miało być wychowanie fizyczne, po- gnaliśmy więc prosto na boisko. Chłopaki z naszej klasy zdążyli już się prze- brać w stroje gimnastyczne i trenowali siatkówkę pod przewodem drugorocznego Chrząszcza. Pan Kozioł, nasz gimnastyk, jeszcze nie przyszedł. Podobno przy- wieziono koks do szkoły i pan Kozioł, z polecenia Dyra, załatwiał formalności z wozakami. Uspokojeni, flegmatycznie zaszyliśmy się w krzaki pod płotem, które służyły nam za prowizoryczną szatnię, i zaczęliśmy się przebierać. — No i co? Widzę, że jakoś nie przejęliście się zbytnio tymi rewelacjami komandosa — zauważył z krzywym uśmiechem Gnat. — A już bałem się, że zemdlejecie z wrażenia. — Mało brakowało — wyznał Kwękacz. — Łobuz mówił bardzo przekonywująco o tym Rajzerze... — pociągnął no- sem Kleksik. — O rany, ciarki mnie przechodziły, jak słuchałem. — No, bo gdyby to była prawda... — Lepiej nie myśleć! Zgroza i kompromitacja! — Wsypa tysiąclecia! — Trzeba przyznać, że szczeniak potrafi mydlić oczy. — Ze skóry wyłaził, żeby nas przekabacić, a gadkę to on ma. — Całe szczęście, żeś nas uprzedził, Zyziu! — No właśnie, gdybyś nas nie uprzedził, że facet będzie bluffował, to bym się pod ziemię zapadł! — Miałeś nosa, żeś się od razu skapował. — Tak jest, Zyziu — wtrąciłem. — Można ci pogratulować przenikliwości. Masz piekielną intuicję i nadzwyczajne wyczucie sytuacji. Gnat spojrzał na mnie podejrzliwie. — Synu, czuję w twoim głosie szyderstwo. — Naprawdę? Chyba jesteś przewrażliwiony. Popatrzyliśmy sobie w oczy i obu nam zrobiło się zimno. — Co wam się stało? — zapytał z niepokojem Kleksik. — Nic — odburknął Gnat. — Skończmy już to gadanie, bo Kozioł nadchodzi. Spotkamy się po obiedzie w mopsie numer dwa i omówimy sytuację. A teraz trzy- majcie dalej fason i ani słowa o naszej tajemnicy! Pamiętajcie, że milicja wszczęła już śledztwo. ROZDZIAŁ XII Obiadu niemal nie tknąłem. Ale nikt na to nie zwrócił uwagi. Wszyscy przy stole pochłonięci byli roztrząsaniem niezwykłych wypadków, które wczoraj wie- czorem zdarzyły się w browarze. Mencjusz miał rację. Całe Odrzywoły trzęsły się już od najrozmaitszych plotek. Oczywiście, spośród naszych domowników najlepiej poinformowany był dziadek, ponieważ czerpał wiadomości z pierwszej ręki, wprost od prezesa Go- łąbka, swego kolegi z Klubu Emerytów. Okazało się, że dzielny prezes LOMPO nie zasypiał gruszek w popiele. Od rana wygrywał propagandowo swą bohaterską wyprawę do „gniazda występku". Piętnując zgniliznę moralną opowiadał na lewo i prawo o swoich wstrząsających przeżyciach, podkreślając dwuznaczną rolę, jaką odegrali w nich pewni, dobrze znani i ogólnie szanowani mieszkańcy Odrzywo- łów. Rewelacje zacnego starca obiegły lotem błyskawicy całe miasto. W rezultacie tłumy żądnych sensacji obywateli zaczęły się gromadzić pod szkołą imienia Kon- stantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Defonsiarnią, gdzie uczył profesor Rajzer, pod spółdzielnią dentystyczną, gdzie pracował Potępa, oraz pod salonem fryzjerskim Onduli. Niestety, ciekawość gapiów nie została zaspokojona, gdyż żaden z trzech panów nie pojawił się dzisiaj w miejscu pracy. Stwierdzono, że nie ma ich także w domu. Podobno od rana składali zeznania na milicji. W tym stanie rzeczy zawiedziona publiczność postanowiła przeprowadzić wi- zję lokalną „twierdzy nieprawości" i pod przewodem dziarskich emerytów z pre- zesem Gołąbkiem na czele wtargnęła do piwnic browaru, nim milicja zdążyła je zabezpieczyć. Spontaniczna inspekcja „siedliska zgnilizny" dostarczyła niezbitych dowodów wczorajszych ekscesów. W szlachetnym oburzeniu pokazywano sobie poprzew- racane, porozbijane beczki, przeniesionego z probierni i obalonego Hindenburga, rozsypane i pogruchotane butelki Felusia oraz porzuconą papierową maskę, jedną z tych, które nosili tajemniczy złoczyńcy. Podniecenie gawiedzi doszło do zenitu, gdy zauważono otwarte schowki w probierni. Podobno omal nie doszło do tragicznego wypadku. Otóż prezes Gołąbek zażądał, aby go podsadzono do skrytki. Gdy uniesiony na ramionach ofiarnych kolegów próbował parasolem zbadać czeluście schowka, wyskoczyły stamtąd z piskiem dwa olbrzymie szczury. Przerażeni starcy wydawszy okrzyk zgrozy upuścili prezesa i pierzchli. Na szczęście w pobliżu znajdowała się nieja- ka Bumazyna, kucharka wagi ciężkiej państwowego żłobka nr 1. Zadając kłam poglądom o rzekomej słabości płci pięknej, wspaniała ta niewiasta dosłownie w ostatnim momencie ofiarnym rzutem ciała zapobiegła nieszczęściu. Zanim stru- chlali świadkowie wypadku zdążyli zrozumieć, co się stało, niefortunny prezes spoczywał bezpiecznie jak niemowlę w jej opiekuńczych rękach. Gdy ochłonął, oświadczył, że dzielna niewiasta zostanie w dowód uznania natychmiast dokooptowana do zarządu LOMPO, co wywołało powszechny aplauz zebranych. Wkrótce potem nowa sensacja jeszcze bardziej podnieciła rozpalone umysły. Wśród tłumu penetrującego piwnice odnalazł się jakiś murarz, który nie omiesz- kał się pochwalić, że to on w czasie wojny wykonał tę skrytkę na zlecenie technika Sowy. Przypomniano sobie wtedy, że w browarze pracował także wuj Potępy, Stani- sław Rajzer, ten, na którym ciążył zarzut zdrady. Ktoś wtrącił, że widział niedaw- no Potępę w towarzystwie obcego człowieka i że człowiek ten był podobny do Stanisława Rajzera. Komuś obiły się o uszy opowieści Maciusia o podejrzanych kontaktach fryzjera Onduli z kierowcą mercedesa... Skojarzono obecność Stanisława Rajzera w Odrzywołach z wczorajszą wy- prawą jego kuzynów i Onduli do browaru, snuto domysły, co też mogła zawierać ta zagadkowa torba: pieniądze? kosztowności? broń? tajne dokumenty? Kim byli ci zamaskowani osobnicy w browarze, którzy napadli na Felusia i Potępę, oraz czy to oni zawładnęli tą torbą. O tym wszystkim opowiadał dziadek przy stole, a ja słuchałem zdrętwiały, ze ściśniętym gardłem i łomocącym sercem, bo teraz nie miałem już żadnych wątpliwości, że informacje Mencjusza były szczerą prawdą... a jeśli były szczerą prawdą, w takim razie nędzny nasz los... To już naprawdę koniec Wspaniałych. Niech diabli porwą Gnata i pomysły jego! Nie czekając, aż rodzice wstaną od stołu, zerwałem się z krzesła jeszcze przed deserem i co sił w nogach pognałem do mopsu numer dwa. Kleksik i Kwękacz czekali już na ławce. Jeden rzut oka wystarczył mi, aby stwierdzić, że znajdują się w jeszcze gorszym stanie psychicznym niż ja. Obaj siedzieli osowiali i przeraźliwie bladzi. Z tym, że u Kwękacza to mniej raziło. Nigdy nie grzeszył urodą i z tą bladością było mu nawet do twarzy. Natomiast Kleksik wyglądał zupełnie jak trup. Oczy mu się zapadły. Nos i wargi zsiniały. — Wiesz już?... — wymamrotał na mój widok. — Tak, wiem wszystko — odpadem i przysiadłem się do nich. — A to czytałeś? — Kleksik podał mi świeży numer popołudniowej gazety Wieczór Odrzywolski. Rzuciłem nań niespokojnym okiem. Na pierwszej stronicy od razu zauważy- łem notatkę pod dość dużym tytułem. JESZCZE JEDEN NAPAD W BROWARZE Wczoraj w godzinach wieczornych w piwnicach zrujnowanego browaru przy ulicy Rzecznej nieznani, zamaskowani sprawcy dokonali napadu na ob. P, zadając mu cios tępym narzędziem w głowę, po czym zbiegli. Według oświadczenia ob. P. odnalazł on w browarze skrytkę z czasów okupacji, w której to skrytce miała być podobno przechowywana broń. Zachodzi podejrze- nie, że napastnikom udało się zawładnąć tą bronią. Śłedztwo w toku. W gazecie znajdował się ponadto artykuł przypominający głośną sprawę Sta- nisława Rajzera z czasów wojny. Spokojny, rzeczowy, oparty na obiektywnych dokumentach. Jego treść pokrywała się dokładnie z tym, co mówił Mencjusz. Da- lej artykuł zawierał rozważania, czy w skrytce w browarze mogła się rzeczywiście znajdować jakaś torba z bronią, i kończył się stwierdzeniem, że odnalezienie tej broni byłoby równoznaczne z pełną rehabilitacją Rajzera. Chociaż gazeta nie podawała nic nowego, poczułem jakby nowy cios między oczy. To magia drukowanego słowa. Artykuł wydał mi się pisemnym, oficjalnym i nieodwołalnym potwierdzeniem naszej straszliwej omyłki i klęski. A jednak nawet w tej sytuacji kawał łotra wylazł ze mnie. Zapewne, gdyby nie było przy mnie Kwękacza i Kleksika, oddałbym się czarnej rozpaczy, może nawet gryzłbym sobie palce ze złości, że dałem się wciągnąć w tę głupią kaba- łę, ale Kwękacz i Kleksik byli przy mnie. Patrzyli na mnie zbolałym wzrokiem skrzywdzonych szympansów oczekując, że ja na nich też spojrzę w ten sposób i będziemy cierpieć i jęczeć razem, bo wiadomo, że stadne biadolenie pomaga. Lecz właśnie dlatego, że oni spodziewali się takich rzeczy po mnie, postąpi- łem zupełnie inaczej. Ten kawał łotra, który siedzi we mnie, nakazał mi wykazać jeszcze raz moją przewagę nad nimi. Więc zamiast podzielić ich ból uśmiechną- łem się szyderczo i wzruszyłem ramionami. — Nie bardzo się przejąłeś, Tomciu — zasapał z wyraźną pretensją w głosie Kleksik. — No, cóż... panowie... nie wyszła nam sztuczka, to wszystko. — Wszystko?! —jęknął oburzony Kwękacz. — Po prostu mały poślizg — bąknąłem lekkim tonem i prztyknąłem Kwęka- cza w odstające ucho. — Mały poślizg! — wykrztusił Kleksik. — To jest... to jest przecież... — zatkało go ze wzburzenia. — To jest śmieszna dyskusja, panowie — usłyszeliśmy dobrze znany głos. Obróciliśmy się. Za naszymi plecami stał Gnat. — Śmieszna dyskusja?! — zapytał Kleksik. — Czy jeszcze nie rozumiesz, co się stało? — Kompromitacja i klapa —jęknął Kwękacz. — Po prostu koniec! — utarł żałośnie nos Kleksik. — E... przesadzasz chyba — rzekł spokojnie Gnat. Kleksik roześmiał się gorzko. — Zgrywasz się, czyś się urwał z księżyca? Nie czytałeś gazety? Wyszliśmy na ostatnich idiotów. Zbłaźniliśmy się. Nie ma żadnej szajki! Nie ma Wielkiego Złego. Narobiliśmy tylko niepotrzebnie bigosu! Ale ty nie chcesz tego przyjąć do wiadomości! Po prostu nie chcesz uwierzyć, bo musiałbyś przyznać, że popełniłeś błąd! — Mylisz się, synu — powiedział Gnat. — Że popełniliśmy błąd, wiedziałem jeszcze przed tobą. — Co?! — Kleksik spojrzał na niego zaskoczony. — Gdy tylko Mencjusz wyliczył, co było w torbie, nie miałem już wątpliwo- ści, że mówi prawdę... — Jak to? Więc dlaczego wmawiałeś nam, że bluffuje? — wybełkotał Kwę- kacz. — Co to wszystko miało znaczyć?! — Po prostu bałem się, żebyście się nie rozkleili przedwcześnie i nie zde- maskowali — odparł z uśmiechem Gnat. — Chciałem, żebyście trzymali fason przynajmniej w szkole. I miałem rację. Mięczaki jesteście i nie wytrzymujecie nerwowo. A przecież nie ma się czego bać... — Jak to nie ma? — wykrzyknął Kwękacz. — Taka wsypa! — Nie ma wsypy i nie będzie. Wygłupiliśmy się, to fakt. Zmyliły nas okolicz- ności. .. Ale nic się jeszcze strasznego nie stało. — Nic się nie stało?! Przecież zrobiła się z tego kryminalna sprawa. — I tylu ludzi wplątanych — pociągnął nosem Kleksik. — To nie nasza wina — mruknął Gnat. — Chcieliśmy jak najlepiej. Poszla- ki były mocne... Tylko mieliśmy pecha. W tych przeklętych Odrzywołach nie można przeżyć nic wielkiego. — Tak, to pechowe miasto —jęknął Kwękacz — wiem ja coś o tym... — Nie zwalajcie winy na pecha — powiedziałem. — Po prostu rzecz była załatwiona od początku po szczeniacku. Najpierw były błędy w rozpoznaniu... a potem ty, Zyziu, wyciągnąłeś zbyt pochopne wnioski! — Ja?! — I nie dałeś sobie nic powiedzieć, wielki wodzu... Pamiętasz: jednoosobo- we kierownictwo... musicie się podporządkować... Dyktatura nas zgubiła! — Do niczego cię nie zmuszałem. Sam chciałeś... — wycedził Gnat. — A te- raz widać chcesz oberwać — zamachnął się pięścią. — No... no, ty Wspaniały. Nie masz lepszych argumentów, tylko pięść? — Dajcie spokój, panowie — rozdzielił nas Kleksik — jak się w dodatku pobijecie, to... — Tak jest — opanował się Gnat. — Zachowajmy resztki naszej wspaniałości. Stało się, koniec. Kropka. Umówmy się, że nie będziemy dochodzić, kto winien, i że zniesiemy tę przykrość wspólnie... Tomciu, synu Okista, wyciągam do ciebie łapę. Wzruszyłem ramionami i uścisnęliśmy sobie w milczeniu ręce — zimne i spo- cone. — Panowie, nie załamywać się, powtarzam — mruknął Gnat. — Sam Men- cjusz twierdzi przecież, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Wszystko da się naprawić. — Nil despemndum6 — powiedziałem. — Widzę, że humor ci się już poprawił, skoro znów zaczynasz z tą łaciną — zauważył Gnat. — A więc rozważmy sytuację na zimno! Najpierw, komu zaszko- dziliśmy, a potem, jak z tego wybrnąć. — Zaszkodziliśmy Potępię, Onduli i profesorowi Rajzerowi... Wszyscy przez nas znaleźli się w pieskiej sytuacji — powiedział Kleksik. — Pypeć też miał małą przykrość — zauważył Kwękacz. — I prezes Gołąbek — dodałem. — Gołąbek sam się w to wplątał — mruknął Gnat — i chyba, koniec końcem, był zadowolony. — Tak, Gołąbka można skreślić — zaproponował Kleksik. — W dość pieskiej sytuacji znaleźli się za to zatruchlacy — powiedziałem. — Podobno milicja przesłuchuje ich od rana, ale chyba najwięcej zaszkodziliśmy staremu Rajzerowi, przez nas nie może udowodnić swojej niewinności... — To najłatwiej naprawić — wtrącił Gnat. — Po prostu oddamy tę torbę z bro- nią. — Oddamy? —jęknął Kwękacz. — O co ci chodzi? I tak mieliśmy ją oddać. — Ale teraz... teraz jest inna sytuacja! Inna sytuacja i kompromitacja... — Nie będzie żadnej kompromitacji. Trzeba tylko tak oddać, aby nikt nie domyślił się, że to my... Rozumiecie? Musimy znaleźć jakiś sposób. — Może zapakować ją w papier i nadać na poczcie... — zaproponował Klek- sik. — Niebezpiecznie — mruknął Gnat. — Milicja zaraz przeprowadziłaby śledz- two. Urzędnicy na poczcie przypomnieliby sobie, że to my nadaliśmy tę paczkę. Łatwo by sobie przypomnieli, bo to byłaby bardzo duża i potwornie ciężka pacz- ka. No i leżymy. Zresztą poczta nie przyjęłaby tak ciężkiej paczki. — A gdybyśmy ją podrzucili? — bąknął Kwękacz. — Gdzie? Nil despemndum (łac.) — Nie ma powodu do rozpaczy; nie trzeba tracić nadziei — Byle gdzie. Zaadresowaną do Potępy. Znalazca by mu ją odniósł. — Nie bądź naiwny — skrzywił się Gnat. — Skąd taka pewność? A jeśli zna- lazłby ją ktoś nieuczciwy albo wręcz jakiś przestępca? To zbyt poważna sprawa, nie wolno nam ryzykować. — Moglibyśmy podrzucić ją komuś, o kim wiemy, że jest uczciwy. — Komu? — No... na przykład naszemu Dyrowi, szlachetnemu Oberonowi. — Ale jak? Gdzie? W budzie? Będziesz taszczył taką paczkę do szkoły? Za- uważą. — A jakbyśmy podrzucili mu ją pod drzwi mieszkania? Postawimy przed progiem, zadzwonimy i zwiejemy. — Ryzykowne. Na pewno znajdzie się ktoś, kto nas zauważy z tą paczką na ulicy albo nawet na schodach. Przez chwilę trwało milczenie. — Może wywieźć ją tym wózkiem ogrodniczym? Zamaskowaną, pod liść- mi — zaproponowałem. — Dokąd? — zapytał Gnat. — Do parku. Schowamy ją w krzakach za ławką tak, żeby nikt nie zauważył, a potem zadzwonimy na milicję, że jakaś podejrzana paczka leży w tym i w tym miejscu... Co ty na to? — No... to już lepiej — odparł Gnat. — Więc zgadzacie się? — zapytałem. Skinęli w milczeniu głowami. — Przygotujesz na dziś wieczór wózek — powiedział Gnat do Kwękacza, a potem dodał z ulgą: — No, to przynajmniej tę torbę mamy z głowy. Jutro Stani- sław Rajzer będzie oczyszczony z zarzutów. A teraz zastanówmy się, co z pozo- stałymi ofiarami tej hecy... — Nic dla nich nie można zrobić — powiedziałem — chyba, że... — Chyba, że co? — Chyba, że obwieścimy światu o naszej wspaniałej pomyłce. — Genialny pomysł — zauważył zimno Gnat. — Dostarczymy wspaniałego ubawu Defonsiakom. I wspaniałego wstrząsu naszym starym. Wspaniale będą się czuli, mając tak wspaniałych synów. — Poza tym, czy nam uwierzą, że to była wspaniała pomyłka? —jęknął Klek- sik. — Raczej wątpię — uśmiechnąłem się smutno. — Fakt, że nie oddaliśmy od razu tej fatalnej torby, będzie świadczył przeciwko nam. — Ondula nie daruje nam, żeśmy go wspaniale ośmieszyli — bąknął Kwę- kacz. — Ani Potępa, że się mnie przestraszył — dodał Kleksik. — Tak jest — westchnął Gnat. — Trudno liczyć na to, że ci panowie zacho- wają się wspaniale. No i ten piekielny Mencjusz. Wyobraźcie sobie, jaką będzie miał frajdę! Powie: „No tak, wkopaliście się, bo chcieliście przeprowadzić akcję beze mnie. Dobrze wam!" I jeszcze bardziej będzie zadzierał nosa. Pokiwaliśmy smętnie głowami. — Poza tym Oberon... nasz Dyro... — I Chrząszcz... — I klasa... — Co tam klasa! Cała szkoła będzie się z nas nabijać! — Całe Odrzywoły! — Kraj cały! Napiszą o tym w gazetach! — Przestańcie — zasapał Gnat. — Sami widzicie. Powodów, żeby trzymać język za zębami, jest tysiąc. Ale jeden jest główny. Grozi nam oskarżenie o pobi- cie. .. Tak jest, panowie, Feluś jest przecież święcie przekonany, że został napad- nięty. .. No i Potępa. Co gorsze, Potępa wierzy, że któryś z rzekomych napastni- ków rąbnął go w głowę i ogłuszył. A to już podpada pod surowy paragraf kodeksu. Nie odeprzemy tego oskarżenia. I dlatego — odchrząknął Gnat — wolałbym nie obwieszczać nikomu o naszej wspaniałej pomyłce. — Czy chodzi ci tylko o ten jeden powód? — zapytałem. Gnat zawahał się przez chwilę. — Tak — odparł wreszcie. — Gdyby nie to, przyznałbym się, niech tam!... Ale nie możemy dawać głowy pod nóż jak niewinne barany. Ja w każdym razie nie czuję się na siłach. A wy? Milczałem. Zdawałem sobie sprawę, że w tym momencie przestaję być Wspa- niałym, ale stanowczo nie czułem się na siłach... Kleksik i Kwękacz też milczeli ponuro. Gnat westchnął ciężko. — No, właśnie. Myślę jednak, że gdy uda nam się oddać torbę, załatwimy najważniejszą sprawę i wszyscy odetchną z ulgą. — No, nie wiem, czy wszyscy — powiedziałem. — Wątpię, czy to pomoże zatruchlakom. — Niczego im nie udowodnią. — A gdyby jednak ich skazali? — Przestań krakać... Jeśli cię to tak gnębi, idź na milicję i powiedz! — zde- nerwował się Gnat. — Ty nie pójdziesz? — Pójdę dopiero wtedy, gdy ich oficjalnie oskarżą. Teraz to nie ma sensu. Grunt to zimna krew, panowie, jeśli chcemy wykaraskać się z tej sytuacji, musi- my wszyscy przyrzec, że nie puścimy przed nikim pary z gęby i że żaden z nas nie będzie nic kombinował na własną rękę. Decyzję podejmiemy wspólnie. Przy- rzekacie? Przyrzekliśmy niemrawo. — O dziewiątej wieczorem spotykamy się znowu, na podwórku Kleksika, a ty, Kwękacz, pamiętaj o wózku. I nie rozklejajcie się do tego czasu! — Gnat uśmiechnął się krzywo i odszedł z rękami w kieszeni w stronę swojej chaty. — Idziesz? — Kwękacz szturchnął mnie w żebro. — Poczekajcie — odezwał się nagle Kleksik. — Przyszło mi coś do głowy. Gdyby tak udało się przekonać Potępę, że nie było żadnego napadu, że nikt go nie rąbnął w czaszkę, że to on sam się uderzył... wtedy... moglibyśmy się przy- znać. .. — Coś ty! — przestraszył się Kwękacz. — Sam Gnat powiedział, że gdyby nie groziło nam oskarżenie o napad, przy- znałby się... — No tak, ale przecież Potępa święcie wierzy, że został rąbnięty — powie- działem. — To właśnie trzeba mu wyperswadować. — Jak mu wyperswadujesz? — Pomyślałem, że można do tego użyć Mencjusza. — Daj spokój, chciałbyś wtajemniczyć go we wszystko? — No, nie... ale gdyby tak podać mu ostrożnie naszą wersję wypadków i pod- sunąć myśl, że sprawa wyglądała zupełnie inaczej... Wtedy z kolei Mencjusz mógłby przekonać Potępę, a Potępa odwołałby oskarżenie... Pokręciłem głową. — Bardzo wątpliwe, czy to by się Mencjuszowi udało. Przecież Ondula też był zdania, że Potępa sam się uderzył i próbował mu to wytłumaczyć, bez skutku. — Bo Potępa był wtedy zdenerwowany i zły na siebie, że Ondula widzi go w tak żałosnej sytuacji. Po prostu wstyd mu było. Ale gdyby Mencjusz spróbował teraz pomówić z nim spokojnie, to kto wie... Mencjusz umie załatwiać takie sprawy. Co nam szkodzi spróbować? — Jest jeden szkopuł — powiedziałem. — Przyrzekliśmy Gnatowi, że nie będziemy nic robić na własną rękę. — Ojej, chodzi przecież tylko o parę słów... — Dajcie spokój! — poruszył się niespokojnie Kwękacz. — Mencjusz jest niebezpieczny... Jeszcze coś wypsnie się wam niechcący i gotów się wszystkiego domyślić. — Nie bój się, będziemy się pilnować, żeby się nam nic nie wypsnęło — uśmiechnął się blado Kleksik. — No, więc jak? Idziecie? Najlepiej załatwić to od razu. — Ja nie pójdę — potrząsnął głową Kwękacz. — Nie wiem dlaczego, ale on działa mi na nerwy, ten mądrala. Nie lubię, jak na mnie patrzy... Zawsze mi się zdaje, że on wszystko o mnie wie... — Nie bądź śmieszny, Kwękuś — powiedziałem. — Nie... nie, idźcie sami. Zresztą muszę zająć się tym wózkiem. Poszliśmy więc do Mencjusza we dwóch. Niestety, nie zastaliśmy go. Jego matka powiedziała, że jest w maglu. Popędziliśmy więc do magla. Mencjusz pakował właśnie bieliznę do dwu wielkich walizek. Wyciągnęliśmy go na dwór. — Mamy do ciebie dwa słowa — zakaszlał Kleksik. — O co chodzi? — spojrzał na nas uważnie. — Zajęliśmy się tą sprawą, jak chciałeś. — To ładnie. — Rozpatrzyliśmy ją wnikliwie. — Pod różnym kątem — dodałem. — Wszerz i w głąb. — Zawsze patrzymy w głąb, mamy zwyczaj zaglądać, czy nie ma czego pod podszewką. — Bardzo słuszna zasada. Czy dopatrzyliście się czegoś? — Tak... — zakaszlał Kleksik. — Wydaje nam się, że pod podszewką tej sprawy jest pluskwa. — Pluskwa? Nie rozumiem... — Mencjusz skrzywił się z niesmakiem. — Kleksik chciał powiedzieć, że popełniono małą, ale niebezpieczną omył- kę — wtrąciłem pospiesznie. — Co masz na myśli? Wyjaśniłem krótko. — Myślicie więc, że nie było napadu? Ale przecież zostało udowodnione, że jacyś zamaskowani ludzie czaili się w piwnicach. Zarówno Feluś, jak Potępa widzieli ich na własne oczy. — Człowieku — machnąłem ręką — przecież wiesz, jakie hece dzieją się w browarze. Różne typy robią tam głupie kawały, nie mówiąc już o pospolitych zabawach chłopaków ze szkoły. — Więc według was to była zabawa? — Jesteśmy przekonani. Na przykład mogli się tam bawić jacyś Defonsiacy. — Albo jacyś Rejtaniacy — przymrużył oczy Mencjusz. Zmieszałem się. — No... tak — przyznałem niechętnie — albo jacyś Rejtaniacy. — Na przykład wy. Zaniemówiłem na chwilę, a potem roześmiałem się sztucznie. — Żartujesz sobie. W każdym razie strach ma wielkie oczy. Zarówno Feluś, jak Potępa przestraszyli się niepotrzebnie i ubzdurali sobie jakichś opryszków. Bardzo dobrze byłoby, żeby ktoś delikatnie wyprowadził ich z błędu. Zwłaszcza Po tępe. Felusia nikt nie bierze poważnie, natomiast zeznania Potępy mają de- cydujące znaczenie. Jak długo będzie się upierał, że ktoś go napadł i uszkodził cieleśnie, sprawa nie posunie się naprzód, bo przecież ci chłopcy będą się bali przyznać, że byli wtedy w browarze... — Żeby ich nie posądzono o napad? — Właśnie. — Więc myślicie, że gdyby im nie groziło to oskarżenie, to by się przyzna- li? — spojrzał mi w oczy. — Oczywiście — odparłem bez namysłu. — To znaczy przypuszczam, że tak — poprawiłem się. — Ja bym w każdym razie tak zrobił na ich miejscu. — Dobra — powiedział Mencjusz. — Ale pozostaje jeszcze sprawa torby... Wzruszyłem ramionami. — Nie wiadomo, czy ta torba w ogóle była w skrytce, więc czy warto teraz... — Ale jeżeli była — przerwał — to co się z nią mogło stać? — No... bardzo możliwe, że ci chłopcy ją zabrali... — Dlaczego? — Och... a dlaczego nie mieli wziąć? Mogli pomyśleć, że mają do niej takie samo prawo jak Potępa. Mogli nawet pomyśleć... — zawahałem się. — Co? — zapytał ciekawie. — Mogli pomyśleć, że Potępa chce ją przywłaszczyć dla siebie... A nawet jeszcze gorzej, że chce tę broń użyć do jakiegoś przestępstwa. Wszystkie oko- liczności wyglądały dosyć podejrzanie, każdy przyzna. Te dziwne poszukiwa- nia w piwnicach, wieczorem, bez świadków, w tajemnicy. Więc może ci chłop- cy umyślnie zabrali tę torbę, aby nie wpadła w ręce podejrzanego faceta. Może chcieli ją przekazać milicji... może już przekazali... — Nie. Milicja nic jeszcze nie wie o tej torbie — odparł. — Czy jej szuka? — zapytałem jakby od niechcenia, oglądając paznokcie. — Nie wiem... W każdym razie nie bardzo wierzy, że ta torba w ogóle istnie- je. — Myślę, że wszystko się wyjaśni w najbliższym czasie — powiedziałem siląc się na obojętny ton. — Jeśli nasza hipoteza jest trafna, to ci chłopcy oddadzą tę torbę. Jestem o tym przekonany. — No, nie wiem... — zawahał się. — Gdyby tak było, jak mówisz, gdyby ci chłopcy działali w dobrej wierze, to oddaliby broń od razu. — Śmieszny jesteś — powiedziałem. — Co?! — Wejdź w ich sytuację. Oni nie mogą po prostu pójść na milicję i powiedzieć: proszę, oto torba z bronią, którą zabraliśmy z browaru. — Boją się? — Ciekawym, czy ty byś się nie bał? Przecież ciąży na nich to oskarżenie o napad... Mówiliśmy przed chwilą o tym i sam się zgodziłeś, że to im knebluje usta... — Tak, w tym wypadku potrzebna jest specjalna odwaga — zamruczał. — Odwaga cywilna, tak to się nazywa. Nie każdego stać na to. Zaczerwieniłem się. — Nie wszyscy mogą być bohaterami — zauważyłem. — Pewnie — zgodził się — tym bardziej, że na taką cywilną odwagę czasem komuś trudniej się zdobyć niż na śmiały czyn bojowy... A ci smarkacze, którzy gwizdnęli torbę, są pewno zwykłymi, pospolitymi chłopakami i mają zwykłego pospolitego pietra. Nie sądzisz, Tomciu? Spojrzałem na niego ciężkim wzrokiem. — Nic nie sądzę — wykrztusiłem z hamowaną wściekłością. — A zresztą to wszystko jest tylko hipotezą. — Ale wcale nie głupią — uśmiechnął się. — Przekonaliście mnie. Ta afera na pewno tak wygląda, jak myślicie. Trzeba przyznać, że łebskie z was chłopaki, nie w ciemię bici, a do tego wszystkiego nieźli hipokryci. — No, no... nie gadaj tyle — mruknąłem — twoje opinie niewiele nas ob- chodzą, chcemy tylko, żebyś pogadał z Potępą i wybił mu z głowy te głupie po- dejrzenia, że ktoś dybał na niego w podziemiach. — Zrobi się — odparł ochoczo Mencjusz. — Czy mogę także uspokoić go co do torby i zapewnić, że zostanie zwrócona. — Już powiedziałem ci na ten temat, co miałem do powiedzenia — odparłem patrząc w ziemię — a teraz spadaj! Cześć! Gdy Mencjusz zniknął, Kleksik pociągnął nosem i wymamrotał: — Chyba nam się nie wypsnęło za dużo. — Chyba nie — odparłem. — Ale... ale... on coś zwęszył. Cholerny komandos! — E tam... zdawało ci się. — Dość dziwnie z nami rozmawiał, aż dreszcz mnie czasem przechodził. — On ma po prostu taki denerwujący styl. Poza tym myślę, żeśmy mu zaim- ponowali naszą genialną hipotezą — dodałem z wisielczym humorem — a on nie lubi mądrzejszych od siebie. Dlatego próbował być złośliwy. Moje tłumaczenie nie bardzo jakoś trafiło do przekonania Kleksikowi. — Powiedział, że jesteśmy hipokryci — mruknął. — Co to takiego? — Nie wiem dokładnie — odpowiedziałem. — To pewnie jakiś komplement. Muszę zajrzeć do słownika. — W każdym razie ja teraz bym go nie spuszczał z oczu. Aż do wieczora — oświadczył Kleksik. — Boisz się, że może donieść na nas? — Kto go tam wie! Na wszelki wypadek nie odstępowałbym go ani na krok — Kleksik podrapał się nerwowo za uchem i, nie czekając na mnie, wsunął się z po- wrotem do magla. Ruszyłem za nim. Na widok naszych zaaferowanych twarzy Mencjusz uśmiechnął się pod nosem. — Czy coś wam się jeszcze przypomniało? — Nie... nic — chrząknął zakłopotany Kleksik — pomożemy ci ładować te ciuchy — wyszczerzył w nieszczerym uśmiechu zęby i skinął na mnie. Wzięliśmy walizki i ruszyliśmy w milczeniu. Gdy dotarliśmy do chaty Mencjusza, byliśmy całkowicie wypompowani. — Ty masz życie z tym maglem i praniem! — wykrztusiłem spocony do Men- cjusza. — Kwestia poglądów, ogólnej kondycji i praktyki — odparł wesoło Mencjusz i zniknął z walizami w chacie. Zaczailiśmy się w gęstych krzakach jaśminu i z niepokojem czekaliśmy na dalsze ruchy Mencjusza. Czyhaliśmy tak chyba ze dwie godziny, ale on nie wy- szedł z domu. — Widzisz, niepotrzebnie się bałeś — powiedziałem do Kleksika. — No, nie wiem — zakaszlał Kleksik bynajmniej nie uspokojony. — Ja... ja mam w ogóle złe przeczucia... My... my nie wypłaczemy się z tej hecy... — podrapał się w szyję. — Pchły mnie znów gryzą. To zły znak! Złe przeczucia Kleksika sprawdziły się jeszcze tego samego dnia wieczorem. Kwękacz przybył na punkt obserwacyjny w parku z bardzo strapioną miną i oświadczył, że nie udało mu się zorganizować transportu. Ciotka zabrała rano wózek i do tej pory nie odstawiła go na miejsce. — Możemy jeszcze poczekać — powiedział Gnat, spoglądając na zegarek. — To nic nie da — westchnął Kwękacz. — Trzeba chyba położyć krzyżyk na ten wózek... To wszystko przez te liście! — Przez jakie liście? — Kapusty. Zapomniałem je wczoraj uprzątnąć z wózka. Ciotka zauważyła je i miała do nas pretensje, że wypożyczamy wózek konkurencji. Powiedziała, że nie będzie trzymać u nas tego wózka. To wszystko dlatego, że ja mam pecha. — Pecha miał Marek Piegus — zdenerwował się Gnat. — A ty jesteś po pro- stu niechluj! Jak mogłeś nie sprzątnąć tych liści! To jest skandaliczne przeoczenie. Mogliby nas zdemaskować przez ciebie! O, synu, ty chyba do śmierci nie zosta- niesz Wspaniałym. — Wiem —jęknął skruszony Kwękacz — straciłem już wszelką nadzieję... Gnat westchnął ciężko i powiedział: — No, trudno, nie załamiemy się przecież z powodu głupiego wózka. Trzeba wykombinować coś innego. Kombinował przez chwilę, a potem uśmiechnął się pod nosem i strzelił głośno palcami. — Chłopaki, mam genialny pomysł! Jutro niedziela, prawda? — Tak jest — odburknęliśmy ponuro. — Na niedzielę przyjeżdża do nas zwykle wujek Gienek z Kraśnika — ciągnął Gnat. — Przyjeżdża w sobotę wieczorem swoją starą warszawą, nocuje i wcze- snym rankiem w niedzielę idzie z ojcem na ryby. A wóz zostaje pod moją opieką. Myję go, sprzątam w środku i sprawdzam wodę w chłodnicy. Oczywiście wuja- szek zostawia mi kluczyki. Rozumiecie teraz na czym polega mój plan? — Chcesz wywieźć tę fatalną torbę samochodem? — zapytałem. — Tak jest. — Potrafisz? — Ja? — roześmiał się Gnat. — Mowa! Wujek mnie nauczył prowadzić. Już nieraz z nim jeździłem. Ty, Kleksik, widziałeś chyba. — Widziałem — pociągnął nosem Kleksik. — Ale sam nie jeździłeś, wujek siedział przy tobie. — No, to co?! Myślicie, że sam nie potrafię? Ja bym już mógł dawno zdawać na prawo jazdy, tylko, że nie mam jeszcze szesnastu lat. — To ryzyko, bracie — mruknąłem. — Co będzie, jak nas milicja capnie? — Nie capnie. Wyjedziemy wcześnie rano. Ojciec i wujek wybiorą się o piątej, zawsze wychodzą tak wcześnie, bo mówią, że wtedy ryba najlepiej bierze. A my wyjedziemy o szóstej. Cały dom jeszcze wtedy kima i milicja też. — A Osiadacze? — zapytałem. — Osiadacze już nie śpią, ale nic nie spostrzegą, bo samochód stoi na ulicy za płotem. Ulica jest pusta o tej porze. Nikt nie zauważy. Zresztą będzie jeszcze ciemno, a my wjedziemy od razu na tę polną drogę do lasu łubieńskiego, wiecie... — Chcesz ukryć tę torbę w lesie? — Tak jest, zostawimy samochód na drodze, zaniesiemy torbę do jakiegoś zagajnika i tam ją zakopiemy. — Ta torba jest piekielnie ciężka... Zapakujmy lepiej tę broń do dwu walizek, będzie łatwiej nieść — zaproponowałem. — U nas na strychu jest parę starych walizek. Mógłbym dostarczyć. — Poza tym tak będzie bezpieczniej — zauważył Kleksik. — Taka ogromna staroświecka torba mogłaby komuś wpaść w oczy. — Słusznie — zgodził się Gnat — ale użyjemy tych walizek tylko do trans- portu. Potem broń przełożymy do torby i zakopiemy ją z torbą. A walizki Tomcio zabierze z powrotem. — Tak jest — mruknąłem. — Dobra, więc jutro spotkamy się na podwórku Kleksika o szóstej — po- wiedział Gnat. — Ja podjadę tam samochodem, ty, Tomciu przyniesiesz walizki, Kwękacz skombinuje łopatę, Kleksik zajmie się koszykiem. — Koszykiem? Po co koszyk? — zdumiał się Kleksik. — Na grzyby. Ja wszystko przemyślałem. Musimy mieć pretekst. W razie gdyby nas ktoś zobaczył, powiemy, że zbieramy grzyby. O ósmej rano jesteśmy z powrotem, krótki telefon do Potępy i Rajzera: „broń jest zakopana w zagajniku tam a tam". Odkładamy słuchawkę i sprawę mamy z głowy. Pomysł w dechę. Najważniejsze, że nikt nas w lesie nie podpatrzy! ROZDZIAŁ XIII Nazajutrz już o pół do siódmej rano jechaliśmy polną drogą w stronę lasu. Sunęliśmy powoli, na drugim biegu, bez świateł. Dwie walizki z bronią i torbę mieliśmy w bagażniku. Jak dotąd szczęście nam sprzyjało. Przeładowanie broni do walizek, umieszczenie ich w samochodzie i wyjazd po ciemku z miasta — wszystko przebiegło bez przeszkód i zgodnie z planem. Wciąż jeszcze było dość mroczno, a w dodatku mglisto, właściwie fatalne warunki do jazdy, ale Gnat bynajmniej się tym nie przejmował. — W takiej mgle przemkniemy się z łatwością jak duchy — powiedział. — Jeśli nie będzie jechało nic z przeciwka — zauważyłem. — O tej porze? W niedzielę? Nie uświadczysz tu żywej duszy! Istotnie, droga, acz wąska, była zupełnie pusta. Bałem się co prawda, żebyśmy nie wpakowali się na jakieś drzewo, ale nic nie mówiłem, żeby nie drażnić Gna- ta. Trzeba przyznać, że Zyzio umiał się wziąć w karby. Zaciskając z emocji zęby prowadził wóz bardzo uważnie, i nie dawał się ponieść kawalerskiej fantazji. Kie- dy dotarliśmy do lasu, mgła nareszcie opadła. Zapowiadał się pogodny, jesienny dzień. Gnat ostrożnie skręcił w leśną dróżkę. Ujechaliśmy jeszcze pół kilometra. Dalej się już nie dało. Grunt był za bardzo podmokły. Gnat zatrzymał samochód. — Wysiadka, panowie — powiedział. — Teraz pójdziemy ścieżką w lewo. O ile się orientuję, powinien tu być niedaleko zagajnik. Chcieliśmy od razu wyciągnąć walizki z kufra, ale Gnat nas powstrzymał. — Najpierw zawrócimy wóz. Zawsze trzeba być gotowym do szybkiego od- wrotu. Spojrzeliśmy na niego z niepokojem. — Myślisz, że możemy być do tego zmuszeni? — zakaszlał spłoszony Klek- sik. — I to trzeba brać pod uwagę, synu — uśmiechnął się Gnat. — Ładna pogoda, niedziela, babie lato, możemy się natknąć na ludzi zbierających grzyby albo na myśliwych, może nawet na leśniczego... Zawracanie wozu zajęło mu chyba z dziesięć minut. Tu dopiero wyszedł na jaw brak praktyki. Najpierw nie chciał mu „wejść" wsteczny bieg. Z kolei okazało się, że jest mało miejsca, a wóz jest za długi. Gnat kilka razy musiał „dawać" do tyłu, a potem znów do przodu, a kiedy zdawało się, że już zawróci, tylne koła zaczęły buksować w błocie. Całe szczęście, że było nas trzech do pomocy i jakoś wypchnęliśmy w końcu wóz na suchą drogę. Udręczony Gnat wylazł z samochodu i zasapał z ulgą: — No, teraz to już egzamin na prawo jazdy mam w kieszeni! Wyjęliśmy z bagażnika koszyk na grzyby, łopatę i walizki, po czym ponieśli- śmy je w pocie czoła, zmieniając się co kilkanaście metrów. Była już siódma godzina, kiedy dotarliśmy do sosnowego zagajnika. Gnat wy- brał małą polankę niedaleko od ścieżki i zaczęliśmy spiesznie kopać dół. Nie było to łatwe zadanie. Rósł tu niegdyś stary las i zostały po nim grube korzenie w zie- mi. Pociliśmy się więc solidnie, nie tylko z wysiłku, ale i ze strachu, żeby nas ktoś nie zobaczył... Nagle usłyszeliśmy jakiś strzał. Zdrętwieliśmy na moment. — To gdzieś blisko — mruknąłem. — Pewnie myśliwi — szepnął Kleksik. — Albo gajowy — dodał Kwękacz. — Pospieszcie się! — syknął Gnat. Kopaliśmy jeszcze gorączkowo parę minut, wreszcie Gnat dał nam znak, żeby przestać. — Obłożymy z wierzchu darnią i jakoś obleci... Nie dokończył, bo usłyszeliśmy gdzieś blisko trzask łamanych gałązek. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś szedł przez zagajnik. — Leśniczy — szepnął Kleksik. — Siadajcie i ani słowa — rozkazał cicho Gnat. — Może nie zauważy, a gdyby zauważył, udajmy, że przyjechaliśmy z wałówką do lasu na grzyby. Tomciu, weź na wszelki wypadek ten koszyczek do ręki. — A ten dół... — pociągnął nosem Kleksik. — Jak się wytłumaczymy z tego dołu? Ale nim Gnat zdążył mu odpowiedzieć, rozchyliły się gałęzie i wyłonił się z nich krępy mężczyzna w podniszczonym swetrze i w gumiakach na nogach. Przez ramię miał przewieszoną myśliwską strzelbę, a na plecach dźwigał sarnę. Od razu poznałem, że nie był to ani myśliwy, ani gajowy. Poruszał się zbyt ostrożnie, z jakąś przesadną czujnością. Kłusownik! — pomyślałem i spojrzałem pytająco na Gnata. Gnat poruszył nieznacznie dłonią i mrugnął okiem, jakby chciał mnie uspokoić. Tymczasem typ już nas dostrzegł. W pierwszej chwili odruchowo cisnął sarnę w krzaki i chwycił za strzelbę, ale gdy zorientował się, że ma do czynienia z nieletnią młodzieżą, odetchnął wyraźnie i poprawiwszy czapkę na głowie wylazł na polankę. — Co wy tu robicie? — zapytał, przyglądając się nam ciekawie. — Odpoczywamy — mruknął Gnat. — Po wykopkach? — typ rzucił wymowne spojrzenie na świeżo wykopany dół. — Szukaliśmy robaków na przynętę dla ryb — wyjaśnił Gnat. — Dosyć głęboko szukaliście — uśmiechnął się typ. Gnat wzruszył ramionami, a potem powiedział jakby od niechcenia: — Ja pana znam. — Znasz mnie? Skąd? — Pan sprzedaje zimą szczapy na podpałkę, a znajomym to i zająca pan sprze- da. Kłusownik zmieszał się. — E, chyba ci się coś pomyliło. — Nie — odparł spokojnie Gnat. — Pan jest z tej wsi pod lasem i pan nazywa się Bondera. Czy to zwierzę, które pan rzucił w krzaki, to sarna czy kozioł? Nie zdążyłem się przyjrzeć. — Kozioł — mruknął Bondera i spojrzał ze złością na Gnata. — Co pan się tak nastroszył? — Gnat bawił się źdźbłem trawy. — Pan nie jest zadowolony z tego spotkania? — Stul pysk, smarkaczu! — zasapał Bondera, a potem zaczął rozglądać się na boki w rozterce, jakby zastanawiając się, co ma robić. Raptem jego wzrok padł na walizki. — Co to za pudła? — zapytał. Gnat zamrugał oczami. — Jakie pudła? — No, te walizki. — Znaleźliśmy je w lesie — odparł bez namysłu Gnat. Bondera uśmiechnął się dziwnie i nim skapowaliśmy się, co chce zrobić, do- skoczył do najbliższej walizki, otworzył ją gwałtownie i osłupiał. Zerwaliśmy się z przerażeniem na nogi. — Niech pan zostawi! — krzyknął Gnat. — Chwileczkę, widzę tu ładne zabawki... — wyszczerzył zęby Bondera, ga- piąc się w otwartą walizkę — ale nie dla was. Już ja się lepiej nimi zajmę... A wy wynoście się, no już! — i wyciągnął rękę do walizki. Tym razem Gnat zareagował momentalnie. Pochylił głowę jak baran, sprężył się w sobie, przeskoczył walizkę i rąbnął zaskoczonego Bonderę w żołądek. Bondera zwinął się z jękiem. Strzelba wypadła mu z dłoni. Gnat chwycił ją i rzucił oniemiałemu Kwękaczowi. — Trzymaj! Bierz z Kleksikiem walizki i w nogi! Spotkamy się przy wozie. — A wy? — Ja z Tomciem przypilnuję faceta. No, jazda, tylko uważaj na strzelbę, bo jest pewnie nabita. Kwękacz przytomnie, choć ręce mu drżały, przewiesił sobie strzelbę przez ramię, potem zatrzasnął walizkę i wcisnął ją pół przytomnemu Kleksikowi. Sam porwał drugą i pobiegł z nią w stronę drogi. Kleksik pokasłując nerwowo ruszył za nim. Był już najwyższy czas, bo Bondera oprzytomniawszy po szoku gramolił się z ziemi, miotając grube przekleństwa. Cofaliśmy się pomału nie spuszczając go z oczu. — To niebezpieczny facet — szepnąłem do Gnata. — Dlaczego kazałeś Kwę- kaczowi zabrać strzelbę? — Wolałem, żeby jej tu nie było, bo jeszcze by się krew polała — mruknął Gnat. — Nie mogę ręczyć za siebie. — Dobry jesteś... przecież teraz on nas... — głos uwiązł mi w ściśniętym gardle. — Nie bój się, powstrzymam go tym — Gnat wyciągnął z kieszeni pistolet na kapiszony i podrzucił w powietrzu, a widząc, że kłusownik ruszył z pięściami na nas, powiedział głośno do niego: — Spokojnie, panie Bondera, lepiej niech pan nie zaczyna. Bondera znieruchomiał. Myślałem, że to widok pistoletu w rękach Gnata tak na niego podziałał, ale okazało się, że przyczyna jego znieruchomienia była zgoła inna. Jego kłusownicze ucho, uczulone na odgłosy leśne, musiało widać złowić jakiś podejrzany szmer, bo nagle ku mojemu zdumieniu dał nam wyraźny znak ręką, żebyśmy byli cicho, i wskazał znacząco głową w kierunku wysokich drzew. Obejrzeliśmy się. Przecinką leśną zmierzał ku nam na rowerze człowiek w zie- lonym uniformie. — Gajowy — mruknął Gnat, schował pospiesznie pistolet i cisnął łopatę dale- ko w krzaki. W chwilę później funkcjonariusz leśny podjechał do nas i zeskoczył z roweru. — Pan znowu w lesie? — zapytał Bonderę. — To mi dobrze robi na zdrowie — wyszczerzył zęby Bondera. — Ale zwierzynie nie bardzo... — Co też pan... spokojnie sobie spaceruję. — I tak bez strzelby? — Jak pan widzi. Gajowy rozejrzał się podejrzliwie dookoła. — Słyszałem strzał — powiedział ostro. — Ja też — odparł Bondera. — Myślałem, że to pan strzela. — A ja myślałem, że pan — uśmiechnął się Bondera. — Bez żartów! Co pan tu robi? — Zbieram grzybki. — Pan, grzybki? — Tak, z chłopcami. Gajowy popatrzył na nas i na koszyk, który trzymałem w ręku. — Co to za chłopcy? — Moi siostrzeńcy z miasta — wycedził dobitnie Bondera, przeszywając nas ciężkim wzrokiem. Zrozumieliśmy. Jeśli my go sypniemy, to on sypnie nas. — Czy jesteście z tym panem? — zapytał gajowy. Gnat przygryzł wargi. Przez chwilę walczył jeszcze z sobą, ale napotkawszy groźny wzrok Bondery, ugiął się, spuścił oczy i mruknął: — Tak, proszę pana. Grzęźniemy — pomyślałem z goryczą. Jak nisko upadliśmy, my Wspaniali, skoro musimy już wchodzić w spółkę z pospolitym przestępcą. — Czy nie widzieliście, kto strzelał? — gajowy wpatrywał się w nas badaw- czo. Gnat potrząsnął głową. — Nie, proszę pana. — I cały czas byliście tu z wujkiem? — Cały czas — bąknął, oblewając się rumieńcem, Gnat. — Wujek miał nam pokazać miejsce, gdzie rośnie dużo maślaków. Ja też poczerwieniałem ze wstydu, ale nie zaprzeczyłem, choć zdawałem sobie sprawę, że pogrążamy się coraz bardziej. Teraz będziemy musieli już kłamać do końca. Ile tych kłamstw nas jeszcze czeka? — A ten dół? — zapytał zdumiony gajowy. — Właśnie... właśnie stanęliśmy i oglądaliśmy go — wykrztusił Gnat. Gajowy zajrzał podejrzliwie do dołu, pokręcił głową. — Pan się jeszcze doigra, Bondera. Niech pan uważa! — zamruczał, wsiadł na rower i odjechał. Bondera otarł spocone czoło rękawem i odetchnął. — Widzę, że nie jesteście głupi — powiedział. Spojrzeliśmy na niego ze złością, ale on udał, że tego nie zauważa, i dodał z uśmiechem: — Lubię mieć do czynienia z chłopakami, co mają głowy na karku. — Miał pan szczęście, że gajowy był bez psa — skrzywił się Gnat. — Pies by wyniuchał tego kozła. — Wy też mieliście szczęście — zauważył Bondera. — Teraz tylko musicie jeszcze zapomnieć, żeście mnie widzieli i wszystko będzie cacy. — A pan też zapomni? — zapytał Gnat. — Ja? O czym niby? — Że pan widział, co było w tej walizce... — Jasne. A co chcecie z nią zrobić? — Oddamy ją milicji. — Nie radzę — skrzywił się Bondera. — Na waszym miejscu zostawiłbym ją tutaj. Milicja i tak wam nie uwierzy, że znaleźliście ją w lesie. Będziecie mieli kłopoty. Prawdę mówiąc, to ja wam też nie wierzę. — A niby skąd mieliśmy ją wziąć? — wzruszył ramionami Gnat. Bondera przymrużył oko. — No... nie wiem — oglądał sobie z uśmiechem palce — ale podobno zgi- nęła jakaś broń partyzancka czy też niemiecka z browaru... — Pan myśli, że w tej walizce to była właśnie ta broń? — Nie zdążyłem obejrzeć, pokaż mi, bracie, tego gnata, co masz w kieszeni, to ci powiem. Chciał podejść do nas, ale my odruchowo cofnęliśmy się w krzaki. — Niech pan się lepiej nie zbliża! — warknął Gnat. Bondera roześmiał się. — Widzę, że wciąż jeszcze macie pietra. Myślicie, że odbiorę wam tę pukaw- kę? Co mi po niej! Chciałem tylko obejrzeć, ale jak nie, to nie! A bać się nie potrzebujecie. Umówiliśmy się przecież, że wszystko zostanie między nami. Wy zapominacie, ja zapomnę. Nie będziemy sobie wchodzić w drogę. Mamy w tym wspólny interes, no nie? Oddajcie mi tylko moją strzelbę, a rozstaniemy się jak starzy kumple. Wygłosiwszy tę pojednawczą przemowę, rozejrzał się po krzakach dookoła. — Gdzież jest ta strzelba, do diabła! — Skąd mogę wiedzieć? — mruknął Gnat. — Gdzieś tutaj pewnie leży. Niech pan jej poszuka, a my już sobie pójdziemy — cofnął się szybko. — Hej, wy, dokąd to! Stać! — Bondera rzucił się za nami. — To ty mi przecież wytrąciłeś ją z ręki! — Doskoczył do Gnata. — Gdzie masz strzelbę? — Rzuciłem gdzieś w trawę. — Nigdzie nie ma — zdenerwował się Bondera. — To ja nie wiem... — Było z wami jeszcze jakichś dwu! To pewnie oni ją zwędzili. — Możliwe — wycedził Gnat. — Dranie! — zatrząsł się Bondera — ja im... — Powinien pan im być wdzięczny — przerwał mu Gnat. — Pan wie, co by było, gdyby gajowy znalazł tu tę strzelbę. — To prawda — ochłonął nieco Bondera — ale teraz muszą mi ją oddać. Gdzie oni są? — Pewnie już w mieście. — Co takiego?! — Bondera aż podskoczył. — Ja wam pokażę! Wy tu robicie ze mnie wariata! — ryknął i ruszył na nas z pięściami. Cofnęliśmy się głębiej w krzaki. — Niech pan uważa — Gnat wyciągnął z kieszeni pistolet i pokazał Bonde- rze. — Jest nabity! — Nie wierzę! — zasapał Bondera. — Nic a nic wam nie wierzę, łobuzy! — zbliżał się do nas powoli i czujnie na ugiętych kolanach, gotowy w każdej chwili do skoku. — Pal! — krzyknąłem do Gnata. Gnat wycelował do Bondery z pistoletu i palnął. Pistolet Gnata miał pewną cenną zaletę, jedyną zresztą — bardzo głośno strzelał. Jego huk zrobił nawet na Bonderze wrażenie. Przypadł do ziemi odruchowo... i sapał tam przez chwilę. Skorzystaliśmy natychmiast z tej okoliczności i co sił w nogach pognaliśmy w kierunku drogi. Bondera biegł za nami w odległości jakichś trzydziestu metrów. Gnat znów udał, że celuje do niego. To powstrzymało Bonderę na kilka sekund i odległość między nim a nami zwiększyła się do stu metrów. Przyspieszyliśmy kroku. Już prawie bez oddechu dopadliśmy do drogi. Klek- sik i Kwękacz siedzieli w samochodzie, obaj trupio bladzi z przerażenia. Szczę- ściem silnik nie ostygł jeszcze zupełnie i Gnatowi udało się sprawnie go urucho- mić. Ale czy to w zdenerwowaniu wrzucił niewłaściwy bieg, czy też zbyt wcze- śnie wyłączył sprzęgło, dość, że kiedy chciał ruszyć, motor zgasł. A tymczasem Bondera już był blisko. — Dawaj pistolet! — krzyknąłem do Gnata. — Nie ma już kapiszonów — zasapał Gnat, mocując się z dźwignią biegów. Wyszarpnąłem mu pistolet zza pasa i wystawiłem go przez okno. Udałem, że celuję. Ale nie zrobiło to już żadnego wrażenia na Bonderze. Musiał się w koń- cu zorientować, że straszyliśmy go zabawką. Wściekły, że dał się wystrychnąć na dudka, doskoczył gwałtownie do wozu. Już widziałem wymierzoną w szybę jego pięść, gdy ku mojemu zdumieniu przesunęła się ona gwałtownie do tyłu. Do- piero po chwili zorientowałem się, że to nie pięść się cofnęła, ale myśmy ruszyli nareszcie. Podskakując na wybojach wóz wyrywał do przodu. — Uważaj, bo połamiesz resory — krzyknąłem do Gnata. — Nie potrzebujesz się tak spieszyć. Bondera już nas nie dogoni. Istotnie, w lusterku widać było jego malejącą sylwetkę. Stał pośrodku drogi i wygrażał nam bezsilnie pięścią. — Nie chodzi tylko o niego — mruknął Gnat. — Te strzały na pewno znów zaalarmowały gajowego. Musimy wyrywać stąd jak najprędzej. Tu już jesteśmy spaleni. Na szczęście las się kończył. Nie zauważeni przez nikogo wyjechaliśmy na polną drogę. — No, to nam się fantastycznie powiodło — zauważył zgryźliwie Kleksik. — Mogło być gorzej — mruknąłem. — A tak przynajmniej skórę unosimy całą. — Co z tą strzelbą? — zapytał Gnat. — Jest w kufrze, razem z walizkami. — Nieźle — Gnat uśmiechnął się gorzko. — Zamiast pozbywać się broni, wciąż zdobywamy nową. To się nazywa zezowate szczęście. — I co teraz z nią zrobimy? — zapytał zafrasowany Kleksik. — Może wyrzucić ją po drodze? — zaproponował Kwękacz. — Nie pleć głupstw — oburzył się Gnat. — To kłusownicze narzędzie prze- stępstwa. Czy wiesz, że gdyby nie kłusownicy, to w lasach odrzywolskich żyłoby chyba dziesięć razy tyle dzikich zwierząt, co obecnie? — I żubry też? — I żubry, i łosie, bracie. Ostatnie łosie wybili u nas właśnie kłusownicy. Dyro mi opowiadał. On ma historię całej okolicy w małym palcu. I jelenie, i rysie też by żyły. — I niedźwiedzie? — No, pewnie. A tak zostało tylko trochę saren i dzików. Dlatego ja bym tego Bonderę... — Nie możemy go przecież wsypać, bo on by nas też wkopał — mruknąłem. — To prawda — westchnął Gnat. — Na razie mamy związane ręce, ale może- my przekazać milicji narzędzie przestępstwa, czyli jego strzelbę. Chociaż to wcale nie będzie łatwe — dodał. — Musimy ją oddać tak, żeby nikt się nie domyślił, że mamy z tym coś wspól- nego. A na razie trzeba będzie ją jakoś zamaskować. — Zamaskować? — Czyli po prostu ładnie zapakować. Nie będziemy z nią przecież paradować po Odrzywołach. — Najlepiej zapakować ją do tuby — zauważył Kleksik. — Do jakiej tuby? — No, do takiego futerału z tektury w kształcie długiego walca, w którym inżynierowie, technicy i kreślarze noszą plany, żeby im się nie zmięły. Niektóre takie tuby są bardzo długie i grube. Strzelba zmieści się w nich z łatwością. Mój ojciec ma parę takich. Mógłbym przynieść. — Świetna myśl — powiedział Gnat. — Tylko gdzie potem schowamy tę tubę? — W każdym razie nie u mnie — zakaszlał Kleksik. — Rozumiecie, ojciec wciąż zagląda do tych tub... — Może by Tomcio przechował u siebie — zaproponował Gnat. — Co ci szkodzi... To kwestia jednego... no, dwu dni najwyżej... — Dobra, mogę zaryzykować — zgodziłem się bez entuzjazmu. — No, to strzelbę mamy na razie z głowy — odetchnął Gnat. — Gorzej z tą bronią w walizkach. Trzeba znów kombinować od początku. — Już chyba nic nie wymyślimy — jęknął Kleksik. — Musimy. Najpóźniej jutro rano coś wykombinuję — zapewnił nas Gnat. — Ja rano mam zawsze najlepsze pomysły. Jak się wyśpię. — Przypuśćmy — powiedziałem. — Ale co zrobić z walizkami do tego czasu? — Do mnie nie mogą już wrócić — Kleksik pociągnął nerwowo nosem. — Jutro mają do nas przywieźć węgiel. Jak przywalą tym węglem walizki, to koniec. Nie wygrzebiemy ich potem. Zresztą już i tak ciotka mnie pytała, czemu ciągle zaglądamy do drwalki. — Moja komórka też odpada. Z powodu Osiadaczy-podglądaczy — mruknął Gnat. — Jest naprzeciw ich okien. Może u ciebie w piwnicy, Kwękuś? — Ja... ja nie mogę — zaczerwienił się Kwękacz. — Nie ma dostępu. Mama stale pilnuje kluczy, od czasu jak jej zginęły korniszony. — No, to może na strychu? — Klucze od strychu też chowa. — A jak u ciebie z kluczami, Tomciu? — Ja... owszem — bąknąłem. — Mam dostęp... ale... — Nie bój się, nie będziesz musiał taszczyć tych walizek, dostarczysz tylko klucz do strychu. O resztę niech cię głowa nie boli — powiedział Gnat — a tym- czasem. .. — urwał nagle i dodał gazu. — Co się stało? — zapytał niespokojnie Kleksik. — Jakichś dwu typów jedzie za nami na motorze — odparł Gnat. — Wygląda, jakby nas ścigali. Obejrzałem się. Istotnie doganiał nas motocyklista w czerwonym kasku. Za nim z tyłu siedział... Nie, nie mogłem się mylić! — Słuchaj, Gnat, to Bondera! — wykrztusiłem. — Nie dogoni nas. Miasto już blisko — powiedział Gnat i jeszcze dodał gazu. Zaczęły się zajadłe wyścigi. Nie byłem wcale pewny, czy wygramy. Motocykl stale zmniejszał dystans. Na domiar złego z pola zaczął leniwie wyjeżdżać na drogę wielki wóz z ziemniakami. — Uważaj! — krzyknąłem do Gnata. Przemknęliśmy tuż przed łbami koni. W następnej chwili wóz wtoczył się na drogę i zatarasował przejazd. Zauważyłem, że motocyklista zahamował z piskiem. To było nasze szczęście. Zyskaliśmy bezcenne sekundy przewagi. Wkrótce poja- wiły się pierwsze domy. Gnat skręcił w ulicę na prawo, potem zaraz w przecznicę na lewo. Obejrzeliśmy się i odetchnęliśmy z ulgą. Motocykla nie było widać. Gnat otarł pot z czoła i wysapał: — Teraz trzeba szybko wyładować „towar" zanim znów nie zaczną deptać nam po piętach. Uradziliśmy, że najlepiej zrobimy to przy dworcu kolejowym, gdzie walizy nie zwrócą uwagi. Pięć minut później byliśmy już z nimi w poczekalni dwor- cowej. Wsunęliśmy je pod ławkę, a na ławce posadziliśmy Kwękacza, żeby je pilnował. Gdy niebezpieczeństwo minie, chłopaki mieli je zabrać i schować na moim strychu, jak było umówione. Rozglądając się czujnie, czy nikt nas nie śledzi, odstawiliśmy samochód na jego miejsce pod płotem, a Kleksik pobiegł po ów futerał do rysunków technicz- nych. Gdy z bijącym mocno sercem przekroczyłem próg mieszkania, mama szyko- wała dopiero śniadanie. — Gdzieś ty się wybrał tak wcześnie rano? — zapytała zdziwiona. — Byłem w lesie na grzybach — zełgałem śmiało — wujek Gnata nas za- wiózł, ale nic nie uzbieraliśmy, bo gajowy nas złapał... — A to, co znów za rura? — oniemiała mama. Dopiero teraz zauważyła fute- rał, który kryłem za plecami. — To jest tuba z rysunkami technicznymi — odparłem — Kleksik mi je po- życzył, żebym wiedział, jak się projektuje, bo ja chcę zaprojektować dla nas willę z siedmioma pokojami, z basenem i dwoma garażami. — Co ci przyszło do głowy?! — Niech się mama nie przejmuje, to chyba nic złego, że mam takie pomysły. Mama spojrzała na mnie rozbawiona, a ja czując się winny tylu bezczelnych kłamstw uścisnąłem ją mocno i naprawdę serdecznie. ROZDZIAŁ XIV Apetytu nie miałem, w dodatku rozbolała mnie głowa. Zamiast śniadania wziąłem więc zimny prysznic w łazience, a potem wypiłem dwie szklanki kefiru i zabrałem się ociężale do odrabiania lekcji. Nic mi nie szło. Wysiadam — pomyślałem. Wysiadam podobnie jak Kleksik. Nie wytrzymuję nerwowo. Cały czas zdawało mi się, że słyszę już kroki Gnata na schodach. Przyszedł rzeczywiście, jak powiedział, po dwóch godzinach. Był w doskona- łym humorze. — No i jak, masz ten klucz? — przystąpił od razu do rzeczy. — Zaraz przyniosę — pobiegłem do kuchni. Klucz od strychu wisiał na haczyku przy drzwiach. Przyniosłem go i chciałem wręczyć Gnatowi, ale on powiedział: — Ty dokończysz tę sprawę, ja spływam. Walizki są już na górze. — Sam je przyniosłeś?! — No, nie — uśmiechnął się — od czego mamy komandosa. — Chcesz powiedzieć, że Mencjusz... — wymamrotałem zaniepokojony. — A co? Zatkało cię? To wspaniały pomysł. Typ nie wzbudza niczyich po- dejrzeń. Wszyscy wiedzą, że stale roznosi pranie, różne paczki toboły i walizki. W waszym domu też bywa. Powiedział mi sam. Nosi bieliznę do doktora Mało- lepszego na pierwsze piętro. I ta twoja okropna dozorczyni go zna. Mencjusz jest z nią nawet w doskonałych stosunkach. Wyświadczył jej jakieś przysługi. Pomy- ślałem więc, że można go śmiało zaangażować do transportu tych trefnych waliz. Nawet się nie wykręcał. Przyjąłem go przecież do załatwiania różnych spraw. Także do posług fizycznych. — Daj spokój! — wykrztusiłem. — To straszna nieostrożność! On może się wszystkiego domyślić. Wiem, jakiego on ma nosa! Jaki z niego spryciarz. Kto wie, czy nie zajrzał już do tych walizek, jak go zostawiłeś samego. — Nie bój się. Nie zajrzał. Nie ma już walizek, Tomciu. Są paczki, przesyłki kolejowe. — Nie rozumiem. — Kiedy ty poszedłeś do chaty z tym futerałem kreślarskim, ja wróciłem na dworzec z klejem i sznurkami w kieszeni. Wiedziałem już, co zrobię, ale nie by- łem pewny, czy się uda... Wszystko zależało od tego, czy znajdę na dworcu jakieś odpowiednie opakowanie z urzędowymi nalepkami. Udało się. W koszu na śmie- ci znalazłem kilka opakowań po przesyłkach, które nadeszły koleją z różnych firm. Wybrałem dwa opatrzone nalepkami: Fabryka łożysk kulkowych, Kraśnik Fabryczny. Przy pomocy Kwękacza zapakowałem walizki w te papiery, a na miej- scu dawnego adresata umieściłem nową nalepkę, gdzie widniało moje szlachetne nazwisko: Zygmunt Gnacki, z dopiskiem Klub Młodych Techników oraz adres na- szej czcigodnej budy. Następnie poszedłem do Mencjusza i powiedziałem mu: „Słuchaj stary, właśnie nadeszła przesyłka kolejowa do Klubu Młodych Techni- ków, który organizujemy przy naszej gazecie, dwie paki z narzędziami i materia- łami od naszych przyjaciół z fabryki w Kraśniku. Mój wujek się o to postarał". A potem powiedziałem, że zanim dostaniemy pracownię w szkole, trzeba będzie paki ulokować u ciebie na strychu i że wyznaczyłem go do pomocy w transporcie. Poszliśmy na stację i zabraliśmy te rzeczy. — I... i on uwierzył w to wszystko? — Dlaczego nie miał uwierzyć? Był oczywiście zaskoczony, że mamy takie stosunki... chyba mu bardzo zaimponowałem. Milczałem ponuro. A więc znów kłamstwo, co gorsza bezczelne oszustwo! Kiedy to się skończy?! — Co cię znów gryzie? — zapytał Gnat. — Nie... nic — bąknąłem. — No, to smaruj z kluczem na poddasze. I otrząśnij się z tej melancholii, synu. Wszystko będzie okay, moja w tym głowa. Gnat klepnął mnie w łopatkę i spłynął. Mencjusz istotnie czekał już z pakami pod drzwiami strychu, Wpuściłem go bez słowa do środka. Rozejrzał się ciekawie dookoła. — Ile tu butelek i różnych rupieci. — To stary dom — mruknąłem. — Nazbierało się, ale za trzy dni zacznie się remont dachu i wszystko trzeba będzie sprzątnąć. — A to, co takiego, jakieś kukły? — Mencjusz zajrzał do kąta. — To szczątki starych manekinów — odparłem. — Kiedyś w naszym domu był salon mody, tam gdzie dziś jest spółdzielnia szewców. Te manekiny stały na wystawie. — Fajne — powiedział. — Szkoda, że się tu poniewierają. — Wziął głowę manekina w ręce i przyglądał się jej w milczeniu. — Są popsute — mruknąłem — i niemodne. Kto dzisiaj nosi ulizane włosy z przedziałkiem pośrodku albo takie wąsiki. — To nic, ale ta głowa wygląda jak żywa i te ręce, i nogi... — No, chodź już — zdenerwowałem się. — Nie mam czasu. Postaw lepiej te paki gdzieś w kącie, żeby nie rzucały się w oczy. Mencjusz odłożył głowę ostrożnie, zupełnie jakby była żywa, a potem prze- niósł paki do kąta i... nim zdołałem mu przeszkodzić, zaczął zrywać z nich papier. — Co robisz?! — dopadłem do niego przestraszony. — Kto ci pozwolił?! — Jak to, nie rozpakujemy ich? — flegmatycznie kończył obskubywanie wa- lizek z papieru. — Myślałem, że chcesz zobaczyć, co tam jest w środku. — To musi być rozpakowane komisyjnie... — zdenerwowałem się. — Zo- staw to wszystko i idziemy. — Słuchaj, te butelki... — bąknął. — Mówisz, że mają być wyrzucone. Czy nie lepiej je opylić? Przyprowadziłbym Felusia. — Dobra... ale teraz już chodźmy. — Zaraz, muszę ci jeszcze coś powiedzieć! — Mencjusz bynajmniej nie kwa- pił się do odwrotu. — Rozmawiałem z Potępą. Zrobiło mi się gorąco. — No i co? — zapytałem cicho. — Przekonałem go. Przyjął wasz pogląd na tę sprawę... Nie będzie już nikogo oskarżał o napad. — To... to świetnie — powiedziałem. — Ja też tak myślę. Teraz sprawa powinna się szybko wyjaśnić, nie sądzisz? — Oczywiście. — Niepokoi mnie tylko jedno. Ta broń nie została do tej pory zwrócona. A przecież mówiłeś... — Widocznie były jakieś przeszkody — odparłem pospiesznie. — Słuchaj, Tomciu — głos Mencjusza zabrzmiał bardzo poważnie i stanow- czo. — To się przecież nie może wlec bez końca. Jeśli za dwa dni ta broń się nie odnajdzie, będę musiał sam przystąpić do działania. Ja też się przecież zaangażo- wałem w tę sprawę. Nie mogę się skompromitować — uśmiechnął się. — Zresztą myślę, że mi pomożesz... — Ja?! — Szczególnie liczę na ciebie — powiedział z naciskiem. Spojrzałem na niego z niepokojem. — Dlaczego akurat na mnie? — Bo wiem, że się naprawdę przejmujesz tą sprawą, a poza tym... myślę, że chciałbyś mieć dobre zakończenie do książki. — Do jakiej książki? — zmieszałem się. — Domyślam się, że piszesz książkę o tych wszystkich wydarzeniach. — E, tam... po prostu robię tylko notatki. Ale książkę to chciałem napisać o czymś zupełnie innym. — Dlaczego? Z tego materiału byłaby dobra książka. Uśmiechnąłem się gorzko. Mencjusz nie zna się zupełnie na literaturze. Ten materiał, który zebrałem, jest zupełnie do luftu. Bo w naprawdę ciekawej książ- ce wszystko powinno wyglądać inaczej. Chłopcy powinni wpaść na właściwy ślad, a potem dokonać śmiałych i mądrych czynów. Oczywiście, nic nie powinno im przyjść łatwo, dramatyczne perypetie są konieczne. Jak najwięcej mrożących krew w żyłach przygód! Tropienie, pościgi, ucieczki, porwania, zasadzki, podstę- py, walka wręcz! Tak powinna wyglądać moja książka. A tymczasem... Życie jest naprawdę bezwzględne. Owszem, sypnęło wreszcie zdarzeniami, było nawet trochę emocji i napięcia, lecz co z tego? Ogólnie biorąc wyglądamy przecież fatal- nie w tej akcji. Same pomyłki i nieszczęsne wpadki. O czym tu pisać? O naszych nędznych próbach wykpienia się z tej afery? I kto ma być bohaterem książki? Skompromitowany Gnat? Żałosny Kleksik? Ogłupiały Kwękuś? Czy może ja? — pusty śmiech bierze. Zamyśliłem się. W tej historii nie ma nic porywającego. Gdzie tu miejsce na bohaterstwo, na wielkie odważne czyny? Wprawdzie Mencjusz plótł coś o od- wadze cywilnej, ale czy taka odwaga może komuś zaimponować? Nie, nie widzę żadnej możliwości... — Co ci się stało? — usłyszałem zaniepokojony głos Mencjusza. — Mówię do ciebie, a ty nic nie słyszysz! Co ci jest?! — Nie... nic... myślałem tylko — odparłem zawstydzony. — Wiesz, co ja myślę? Że ty za dużo myślisz... Powinieneś być bardziej zdecydowany. — Czego ty właściwie chcesz ode mnie? — zdenerwowałem się. — Mówiliśmy o książce. — Daj spokój! — przerwałem mu. — Ten materiał nie nadaje się. — Może ty się nie nadajesz do pisania? — zakpił. — Co?! — Nie potrafisz, to zbyt trudne... — Trudne?! — wzruszyłem wzgardliwie ramionami. — Co w tym trudnego? Właściwie, to już jest cała książka. — Ale brakuje zakończenia. — Och, zakończenie to detal — skrzywiłem się lekceważąco. — Już wiem, czym się to wszystko skończy, ty chyba też — dodałem po chwili gorzko — choć oczywiście może być parę zakończeń. — Ale w tej sytuacji tylko jedno jest dobre... żeby ta historia miała jakiś sens — uśmiechnął się. — I ty wiesz jakie! — Jasne. — No, to stwórz je! — Jak mogę stworzyć, skoro ono nie zależy ode mnie? — Naprawdę? Spojrzałem na niego zdenerwowany. — Zapomniałeś, że nie piszę z fantazji, nie zmyślam, notuje tylko prawdziwe fakty, więc jak mogę?... — spuściłem oczy. — Musiałbym najpierw stworzyć te fakty... — A nie mógłbyś? — Co? — drgnąłem jak oparzony. — Wydaje mi się, że ty właśnie, Tomciu, jesteś w tej, no, wyjątkowej jak na pisarza sytuacji, że mógłbyś... rozumiesz mnie chyba! Zrozumiałem od razu. Zaczerwieniłem się i zrobiło mi się nagle duszno. Więc jednak przejrzał nas! Domyślił się wszystkiego! Nawet mnie to zbytnio nie zaskoczyło. Miałem dosyć tej męczącej zabawy w ciuciubabkę. Ale skoro nas przejrzał, dlaczego nie powie wprost? Dlaczego nie zawiadomi Potępy?! Dlaczego nie pobiegnie na milicję? Po jakie licho drażni się z nami jak kot z myszką! Spojrzałem mu badawczo w oczy, ale nie było w nich ani złośliwości, ani triumfu. I nagle olśniła mnie myśl. Mencjusz po prostu nie chce działać przeciwko nam. Czuje się z nami zwią- zany i pragnie, jeśli to możliwe, wyjść z tej afery na czysto. Dlatego daje nam szansę. Chce, żebyśmy sami załatwili tę sprawę. Czyli — krótko mówiąc — rów- ny chłop! — Już wszystko jasne — powiedziałem głośno. Oczy mu zabłysły. — To dobrze. Możemy iść. Zamknąłem drzwi i zeszliśmy na dół. Na schodach stał jakiś facet w motocy- klowym kasku. — Czy tu mieszka doktor Małolepszy? — zapytał nas. — Tak, na pierwszym piętrze — odparł Mencjusz — ale dzisiaj nie przyjmu- je. .. przecież jest niedziela. Motocyklista zbiegł na dół, a ja odniosłem wrażenie, że już go gdzieś widzia- łem. Czyżby to był ten sam, który nas ścigał dziś rano? Dreszcz mnie przeszedł. ROZDZIAŁ XV Postanowiłem udać się natychmiast do Gnata i nakłonić go, abyśmy jeszcze dziś zanieśli walizki na milicję i złożyli wszelkie niezbędne wyjaśnienia. Co praw- da nie miałem zbyt wielkich nadziei, że Gnat zgodzi się na to, ale co mi szkodziło spróbować? Zastanawiałem się także, czy nie opowiedzieć Gnatowi o mojej ostatniej roz- mowie z Mencjuszem. Być może wiadomość, że zostaliśmy rozpracowani przez niego, przełamie ewentualne opory Gnata i ułatwi mu podjęcie tej trudnej decyzji. Po prostu nie będzie miał innego wyjścia. Ale ledwie o tym pomyślałem, nawie- dziły mnie poważne wątpliwości. Czy Gnat aby na pewno nie będzie miał innego wyjścia? A jeśli pokusi się o rozwiązanie „specjalne"? A jeśli będzie wolał, zamiast przyznać się do wszystkiego — unieszkodliwić Mencjusza, jedynego jak dotąd świadka. Zmusić go do milczenia. W jaki sposób? Zadrżałem na samą myśl o tym. Na pewno nie przebierałby w środkach. Kto wie, czy nie popełniłby jakiegoś strasznego czynu... Nie... nie... — otrząsnąłem się. Przesadzam jak zwykle i widzę sprawę w zbyt czarnych kolorach. Gnat sam powiedział, że jeśli nie będzie nam grozi- ło to oskarżenie o napad, to pierwszy się przyzna. Więc chyba teraz nie stchórzy. Ale na wszelki wypadek lepiej mu nie wspominać o Mencjuszu. Tak... le- piej mu nie wspominać... natomiast można mu wspomnieć o tej dziwnej wizycie motocyklisty w moim domu. To nie była przypadkowa wizyta. O tym wszystkim postanowiłem porozmawiać z Gnatem i udałem się bez- zwłocznie do niego, ale nie zastałem go w chacie. Powiedziano mi, że poszedł na mecz. Zostawiłem więc dla niego kartkę, aby przyszedł natychmiast do mnie, a sam wróciłem do domu i spróbowałem odrobić matmę. Niestety, nic mi nie szło, rzuciłem więc matmę i dla odprężenia zabrałem się do łaciny. Gnat jakoś nie przychodził. Po dwu godzinach czekania pobiegłem więc do niego drugi raz. Gnat znajdował się w stanie zupełnego relaksu. Siedział w otwartym oknie na parapecie jak rozleniwiony kot i brzdąkał na gitarze, obrzydliwie zadowolony z siebie. — Być może utworzę zespół big-beatowy — oświadczył na widok mojej zdu- mionej miny. — Obawiam się, że twoje popisy nie są na najwyższym poziomie — zauwa- żyłem ponuro. — Nie szkodzi. Wystarczy, że są głośne. Zobacz, nawet Osiadacze wysiedli. To świetny sposób na nich. Istotnie, po raz pierwszy okno Osiadaczy było szczelnie zamknięte. — Czy nie włączyłbyś się do mojego zespołu, Tomciu? — zapytał Gnat. — Przypuszczam, że mógłbyś grać na trąbce... A propos występów muzycznych! Przyszedł mi doskonały pomysł, jak pozbyć się tej kłusowniczej strzelby. Ale 0 tym potem, a teraz poradź mi, na czym mógłby grać Kleksik, chyba nie nadaje się do perkusji... Gdyby go nagle pchła ugryzła, mógłby stracić rytm — paplał głupio bez przerwy. Patrzyłem na niego osłupiały. Nigdy przedtem nie zachowywał się w ten spo- sób. Czyżby on także wysiadał i jego wysiadka tak właśnie się objawiała? W każ- dym razie dość dziwna reakcja. Szuka ulgi w ucieczce od rzeczywistości? Postanowiłem sprowadzić go brutalnie na ziemię. — Zaraz ci się odechce tych wygłupów — powiedziałem. — Czeka nas dość przykra operacja, ale konieczna, niestety. Sytuacja uległa nagłej zmianie. — Co się stało?! — Gnat zeskoczył z parapetu. — Nie bój się, to nie jest zmiana na gorsze. Gnat odetchnął wyraźnie, a ja opowiedziałem mu krótko o wycofaniu przez Potępę oskarżenia o napad, powołując się na wiadomości uzyskane od Mencjusza 1 oględnie napomknąłem, że teraz możemy „dać świadectwo prawdzie". Gnat popatrzył na mnie zdziwiony. — Naprawdę byś to zrobił? — Naprawdę — powiedziałem. — Ty zresztą też przyrzekłeś to zrobić... — Owszem — odparł Gnat — ale tylko w wypadku, gdyby ktoś niewinny miał ucierpieć. Ale to już nie grozi ani zatruchlakom, ani nikomu innemu, skoro wersja napadu odpadła. A więc... — A więc... — Nie ma o czym mówić — uciął Gnat. — Ale przecież chodzi także o nas samych. — Nie rozumiem cię, synu. — No... żebyśmy jakoś wyszli z tego... no... rozumiesz... z twarzą... — Wystarczy, jak wyjdziemy z całą skórą — mruknął Gnat. — Ale zrozum, jak się będziemy czuli z takim garbem... Nie wyobrażam sobie... my, Wspaniali, i taka rzecz... — Na razie czuję się nie najgorzej — skrzywił się Gnat. — I wam też przej- dzie. Czego ty właściwie chcesz? Żebyśmy dobrowolnie nadstawiali skórę do bi- cia? Jesteśmy przecież niewinni, synu. — Czy zupełnie? — Zupełnie. Wiec dlaczego mamy się nadstawiać? Co komu z tego przyj- dzie?! Nic. Nikomu. A więc, po jakie licho___ — Żebyśmy nie musieli dalej się staczać, aż ugrzęźniemy z głową. Żebyśmy nie musieli dalej oszukiwać i kłamać, aż nam życie obrzydnie... In vitium ducit culpae fuga1. — Denerwujesz mnie tą łaciną, synu, mów po ludzku. — Po prostu trzeba przerwać ten łańcuszek złych przygód. — Jakim kosztem?! — Trudno, musimy ponieść koszty. — Nie mam zamiaru ponosić. — Poniesiesz jeszcze większe — powiedziałem. — To jeszcze żadna hańba przyznać się samemu do pomyłki, gorzej będzie, gdy nas przycisną do muru... Wciąż jeszcze mamy szansę wyjść z tego obronną ręką... — Nie bądź głupi! — zdenerwował się Gnat. — Zastanów się, nawet gdyby uwierzyli w naszą niewinność, w nasze dobre intencje, to i tak mieliby do nas ty- siąc pretensji: że działaliśmy na własną rękę, że kłamaliśmy, że nie oddaliśmy od razu tej broni, a gdyby się jeszcze dowiedzieli o naszej wyprawie samochodowej do lasu, o oszukaniu gajowego... Och, bracie, nie pozbieralibyśmy się już nigdy. Bylibyśmy wykończeni na amen. Co za wstyd! A te przeprawy w domu! A mowy gogiczne Oberona! Dopiero wtedy urosłyby nam garby! Ale byśmy się czuli! — Sądzisz, że nas to wszystko ominie? — A dlaczegóż by nie, skoro będziemy trzymać język za zębami. — Milczenie będzie jeszcze gorsze. Bardzo... — chrząknąłem — niehigie- niczne. — Co ty bredzisz?! Przygryzłem wargi. Stanowczo nie rozumiemy się z Gnatem. Od pewnego punktu w tej całej aferze przestaliśmy się rozumieć. Gnat nie pojmował pewnych rzeczy. Postanowiłem nie dyskutować z nim więcej. W tym stanie rzeczy muszę działać sam... Tak, muszę sam... ewentualnie z Kleksikiem. Kleksik na pewno myśli tak samo jak ja... — Dobra, zostawmy na razie tę sprawę — powiedziałem. Gnat spojrzał na mnie podejrzliwie. — Czy ty coś nie kombinujesz w cichości ducha, synu? — Ja? Coś ty — zaczerwieniłem się. — Uważaj, przyrzekliśmy wszyscy nie działać na własną rękę... Pamiętaj! — Pamiętam. Ale przyrzekliśmy także zwrócić natychmiast tę broń. — Czy ja mówię, że nie zwrócimy? — obruszył się Gnat. — Robię przecież, co mogę, żeby ją zwrócić... Obmyśliłem nawet, nie czekając do rana, nowy plan. 7In vitium ducit culpae fuga (łac.) — Ucieczka od winy prowadzi do występku — Chcesz znów z nią jechać do lasu? — zapytałem szyderczo. — Do lasu? Nie. Lepiej nie ryzykować spotkania z Bonderą. Wywieziemy ją nad rzekę i zakopiemy w zaroślach nadbrzeżnych. Dalej według poprzedniego planu. Tylko musimy z tym zaczekać do następnej niedzieli, kiedy znów będę miał wóz do dyspozycji. — Do niedzieli może się wiele zdarzyć... — zacząłem ostrożnie. — Co masz na myśli? — zmarszczył brwi Gnat. — Wypadki chodzą po ludziach — zauważyłem filozoficznie. — Poza tym śledztwo wciąż jeszcze trwa. Może już pętla zaciska się wokół nas. — Co ty... — Albo szykuje się zdrada... — Zdrada?! — No, gdyby ktoś doniósł... — Kto... — Ktoś z nas... — Ukręciłbym mu łebek! — wykrzyknął Gnat. Wobec takiej perspektywy wolałem zostawić Mencjusza w spokoju i zmie- nić temat. Opowiedziałem więc Gnatowi o dziwnym spotkaniu z motocyklistą na schodach mojego domu. Gnat nie przejął się zbytnio tą wiadomością. — No, cóż — mruknął — to jasne, że mamy do czynienia z kumplem czy też wspólnikiem Bondery. Depcze nam po piętach. To fakt. Być może przygotowują zamach na walizki — Gnat wyraźnie nie był zmartwiony, a potem dodał: — Tu, w tych okolicznych wsiach pełno jest kłusowników bardzo łasych na broń i goto- wych na wszystko, żeby ją tylko zdobyć. Bo nie myśl, że im chodzi tylko o mięso spacerujące po lesie. To łowcy dzikich zwierząt z zamiłowania i tradycji. Dawniej w tych okolicach mieszkali sami tylko myśliwi i zbóje. Czy wiesz, skąd pochodzi nazwa Odrzywoły? Od obdzierania wołów ze skóry. Tu, gdzie dzisiaj jest rynek, była osada zbójecka. Zbójcy spędzali tu zrabowane na pastwiskach nadrzecznych woły i obdzierali je ze skóry. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Myślałem, że nasze miasto miało bardziej szla- chetny rodowód. — Ale nie bój się — Gnat poklepał mnie po ramieniu. — Odrzywoły zmieniły się trochę od tamtych czasów. Bondera nie ukradnie nam tej broni. Wasz dom jest dobrze strzeżony. Na noc zamyka się bramę, a w dzień nikt nie ośmieli się włamać, tym bardziej, że naprzeciwko znajduje się posterunek milicji. — Najbardziej chodzi im chyba o odzyskanie tej kłusowniczej strzelby — zauważyłem. — Mogą się z nią pożegnać — powiedział Gnat. — Strzelba jeszcze dziś zo- stanie przekazana w odpowiednie ręce. — Dziś?! Jak to zrobisz?! — Mam szatański plan — uśmiechnął się Gnat. Chrząknąłem. Szatańskie plany Gnata zaczęły mi już wychodzić bokiem. Ale Gnat nie zauważył mojej sceptycznej miny i ciągnął dalej z zapałem: — Posłuchaj! To będzie bomba. Skorzystamy z pomocy pana Piszczyna- Świergockiego. Ściągnąłem brwi. — Tego muzyka-wiolonczelisty? — Właśnie. Mam plan obmyślony do najdrobniejszych szczegółów. Koszto- wało mnie to dwie godziny zupełnego skupienia i dlatego nie mogłem przyjść do ciebie, ale za to rzecz jest na medal. Ręczę za efekt. — Gnat zaśmiał się pod nosem. — No, co tak patrzysz? Chcesz posłuchać, czy nie?! Mimo całego przygnębienia moja zawodowa ciekawość pisarska przemogła i nadstawiłem czujnie ucha. — Mów — powiedziałem. — Jak wiesz zapewne — zaczął Gnat — pan Piszczyn-Świergocki wystę- puje na estradzie w klubie młodzieżowym „Gong" w programie rozrywkowym razem z zespołem big-bitowym „Optymistów". Jednym z członków tego zespołu jest mój kuzyn Władek Bąk. Właśnie tę gitarę pożyczyłem sobie od niego. Ale wracajmy do Piszczyna. Otóż Piszczyn gra w tym programie rolę tragicznego wiolonczelisty, wielbiciela muzyki klasycznej, którego zagłuszają big-beatowcy. Władek nieraz zabierał mnie z sobą za kulisy i wiem, jak tam wszystko wygląda. Piszczyn-Świergocki przychodzi do klubu punktualnie o szóstej piętnaście, prze- biera się w swojej garderobie we frak, stroi przez jakieś dziesięć minut instrument, potem chowa go do futerału i wychodzi do bufetu, żeby coś zjeść. Wiolonczela zostaje przez ten czas w garderobie. Piszczyn wraca zwykle po kwadransie, zabie- ra instrument wraz z futerałem i wychodzi na scenę. Wystarczy więc przeniknąć do garderoby w czasie, kiedy Piszczyn będzie w bufecie, wyjąć z futerału wiolon- czelę, schować ją gdzieś, a na jej miejsce podłożyć strzelbę i sprawa załatwiona. Zatkało mnie z wrażenia. To był rzeczywiście szatański pomysł. Ale po chwili ogarnęły mnie wątpliwości. — No, dobrze — zauważyłem — ale dlaczego koniecznie chcesz tę strzelbę podrzucić Piszczynowi do futerału? Czy nie można jej po prostu położyć gdzieś w garderobie na widocznym miejscu? Na przykład na krześle. — Myślałem o tym, niestety, to nie byłoby dobre rozwiązanie. Wolę, żeby Piszczyn zauważył tę strzelbę dopiero na estradzie, przy ludziach. — Dlaczego? — Widzisz, synu, Piszczyn ma niebezpieczne hobby, pasjonuje się zbieraniem antyków, a to jest... antyczna strzelba. Co będzie, jeśli mu się spodoba? Gotów ją sobie przywłaszczyć. — Myślisz?... To chyba uczciwy człowiek. — Być może, lecz z tymi hobbystami nigdy nic nie wiadomo. Nie wolno nam ryzykować. Co innego, gdy Piszczyn wyciągnie te strzelbę przy ludziach na sali. Dyżurny milicjant na pewno to zauważy i będziemy spokojni, że strzelba trafi w ręce władz. Jasne? — Tak... ale normalnie muzycy zostawiają futerał w garderobie i wychodzą na scenę z samym instrumentem. A ty zakładasz, że Piszczyn wyjdzie z futerałem. Skąd ta pewność? — O rany... jak mówię, że wyjdzie z futerałem, to z futerałem — zdenerwo- wał się Gnat. — Tak jest przewidziane w scenariuszu! Jak będziesz na przedsta- wieniu, to zrozumiesz dlaczego! — Nie... nie... daj spokój... — przestraszyłem się. — Nie wolno nam tego zrobić Piszczynowi! To będzie wyglądało na głupi kawał! Chcesz popsuć przed- stawienie?! Gnat wzruszył ramionami. — Słowo daję, nie rozumiem, czemu się denerwujesz. Nic się nikomu nie stanie. Strzelba nie jest nabita, sprawdziłem. — Nie, nie, nie o to chodzi. Po prostu nie chcę już żadnej draki. Nie zrobisz tego! Nie mamy żadnego prawa! Pogrążymy się jeszcze bardziej! Przyznaj się, że chcesz mieć ubaw na dodatek! Gnat stropił się wyraźnie. — Słowo daję, nie chcę nikomu robić na złość ani bawić się czyimś kosztem. Po prostu sytuacja wymaga... — Stanowczo się nie zgadzam — uciąłem. Gnat chrząknął, przygryzł wargi, przyglądał mi się przez chwilę, wreszcie mruknął: — No, dobrze. — Co dobrze? — Nie schowam tej strzelby do futerału, tylko postawię ją obok. Jesteś zado- wolony? Odetchnąłem. — Jest jeszcze jeden szkopuł — powiedziałem. — Jak przenikniesz do garde- roby? Piszczyn zamykają chyba na klucz. — Oczywiście, lecz zostawia otwarte okno — odparł Gnat. — Jesteś pewien? — Tak. Garderoba jest ciasna i duszna. Poza tym Piszczyn-Świergocki żali się, że tam są mysie zapachy. — Mysie? — skrzywiłem się. — Niestety, to jest prawda. Klub mieści się w starej, drewnianej ruderze i peł- no tam myszy. Raz jedna wlazła Władkowi do gitary i wyskoczyła stamtąd do- piero na scenie, prosto na publiczność siedzącą w pierwszym rzędzie. Zrobiło się straszne zamieszanie. Cały występ trzeba było przerwać przez tę mysz. Oni pra- cują tam w bardzo ciężkich warunkach. W ogóle cud, że ta buda nie zawaliła się do tej pory. Co trochę coś tam nawala. To światła gasną, to kapie z dachu, raz nawet oberwała się kurtyna. Prowizoryczny lokal, synu, bo Dom Kultury dopiero się buduje. — Ad renfi — powiedziałem. — Więc chcesz zakraść się przez okno, ale jak? Okna w tym klubie są dosyć wysoko... — Dlatego potrzebuję kogoś do pomocy, żeby mnie podsadził. — A jak ktoś zobaczy? — Nie ma obawy. Okno od garderoby Piszczyna wychodzi na ogród. Rosną pod nim gęste krzaki, zresztą o tej porze będzie już ciemno. Masz jeszcze jakieś wątpliwości? Nie miałem. Gnat spojrzał na zegarek. — Jest teraz... za kwadrans szósta — powiedział. — Za pół godziny musisz dostarczyć strzelbę. Spotkamy się w ogrodzie za klubem w krzakach. A może nie chcesz? Powiedz od razu. To wezmę do pomocy Kleksika albo Kwękacza. Nie byłem zachwycony tą propozycją, ale potem pomyślałem, że jednak gdy- by nam się udało pozbyć tej strzelby, to już byłaby pewna ulga. Poza tym może ta akcja wyrwałaby mnie z ogólnego przygnębienia. Tak, lepiej czymś się zająć, żeby nie myśleć o tamtych przykrych sprawach... o rozmowie z Mencjuszem i o fatalnych walizkach u mnie na strychu... Właśnie, te walizki! Ożywiłem się nagle. Czy ich też nie można by podrzucić do garderoby Piszczyna? I zaraz za- proponowałem to Gnatowi. Gnat skrzywił się. — O tym też myślałem, ale to większe ryzyko. — Dlaczego... ta broń w walizkach to przecież nie antyki, więc Piszczyn przekaże ją chyba milicji. — No, nie wiem, to zależy, jak daleko sięgają jego kolekcjonerskie pasje. To w każdym razie jest już historyczna broń. — Ja bym jednak zaryzykował. Miejmy to wreszcie z głowy! — No, dobrze — zgodził się niechętnie Gnat — ale jak damy sobie radę z win- dowaniem tych walizek do okna? — Nie potrzebujemy ich windować — powiedziałem. — Wleziesz do garde- roby z pustą torbą, a ja ci potem podam przez okno tę broń, sztuka po sztuce... Tylko musimy zaraz zabrać się do roboty. Pomożesz mi w transporcie tych wali- zek. — To będzie bardzo niebezpieczne — mruknął Gnat. — Wolałbym zatrudnić Mencjusza... Ad rem (łac.) — do rzeczy — Sam przecież wiesz, że w tym wypadku to niemożliwe. Trudno. Jakoś się przemkniemy po ciemku. Chodź! Poszliśmy do mnie do domu. Niestety, okazało się, że mamy wyjątkowego pecha. Na zwykłym miejscu w kuchni klucza od strychu nie było. Pobiegłem na górę. Drzwi strychu były otwarte. Usłyszałem jakieś głosy. Wsunąłem się ostrożnie. Zauważyłem dozorczynię, mojego ojca i jakiegoś oty- łego jegomościa w odświętnym garniturze i calówką w ręku. Oglądali wiązania dachu i omawiali sprawę remontu. Ten otyły facet to był majster budowlany. Na mój widok ojciec zmarszczył brwi i zapytał: — Czego chcesz? — Czy... czy już zaczyna się remont? — wykrztusiłem. — Remont zacznie się w środę — uśmiechnął się majster. — A teraz wymie- rzymy sobie wszystko. Będziesz pomagał? — Najlepiej będzie, jak Tomcio pomoże uprzątnąć te rupiecie — powiedziała dozorczyni. — Tyle tego... sprowadziliby państwo Felusia, on by zabrał przynaj- mniej te butelki. — Trzeba będzie tak zrobić — westchnął ojciec i wrócił do dyskusji z maj- strem. Nie zanosiło się wcale, że szybko skończą. W dodatku Gnat zagwizdał na mnie z dołu. Zbiegłem po schodach i wyjaśniłem mu sytuację. — Lepiej spływać — powiedział Gnat i spojrzał nerwowo na zegarek. — Nie zdążymy już chyba zabrać tych walizek, a co gorsza mogą cię zapędzić do roboty. Bierz lepiej szybko tę strzelbę i pędzimy! Zrezygnowany zabrałem tubę kreślarską ze strzelbą ukrytą w środku i pobie- gliśmy do klubu. Tu zajęliśmy pozycję pod oknem garderoby Piszczyna. W chwi- lę później w garderobie zapaliło się światło, Piszczyn podszedł do okna i otwo- rzył je szeroko. Potem zaczęły nas dobiegać smutne dźwięki strojonej wiolonczeli oraz ciężkie westchnienia i chrząkania artysty. Trwało to bardzo długo, wreszcie światło w pokoju zgasło. Usłyszeliśmy kroki, trzaśniecie drzwi i zgrzyt klucza w zamku. Wtedy podsadziłem Gnata, a gdy się wspiął na parapet, podałem mu strzelbę. Obejrzałem się lękliwie dookoła. Nikt nas chyba nie zauważył. Uspokojony, wlepiłem oczy w okno. W pokoju przez chwilę błyskało słabe światło latarki. Słyszałem ciche szuranie i stuki, wreszcie Gnat pojawił się z powrotem w oknie i z moją pomocą spuścił się na ziemię. Cała operacja nie trwała dłużej niż trzy minuty. — No, widzisz, jakie to wszystko proste! — Gnat zatarł zadowolony ręce. — A teraz chodźmy na widownię obejrzeć przedstawienie! — Zaczekaj! — zatrzymałem go. — A tuba? — Ciśnij ją w krzaki! — powiedział Gnat. — Po przedstawieniu zabierzemy. — Zetrzyj jeszcze ślady butów — mruknąłem. — Ziemia tu jest wilgotna. — Wyrabiasz się, Tomciu! — uśmiechnął się Gnat. Po zatarciu śladów poszliśmy do klubu, kupiliśmy bilety w kasie i zajęliśmy miejsca na widowni. Sala szybko wypełniała się ludźmi. Jak zwykle w niedzielę był komplet. Prze- ważnie sama młodzież, ale spostrzegliśmy też parę starszych osób, a wśród nich, ku naszemu zdziwieniu Dyra we własnej osobie. — Nigdy bym nie pomyślał, że on też... — szepnął Gnat. — Co w tym dziwnego? On jest humanistą — odparłem. — Co to takiego? — Homo sum et humani nihil a me alienum puto9 — wyrecytowałem. — Przestań! Ty się umyślnie drażnisz ze mną! — warknął Gnat i chciał mi dać sójkę w żebro, ale w tym momencie kurtyna z żałosnym piskiem uniosła się do góry. Na scenę wkroczyli „Optymiści". Wszyscy mieli długie włosy, bujne boko- brody i wąsy. Ubrani byli w żółte kapoty z wysokimi kołnierzami, spod których wyłaniały się koronkowe żaboty. Wąskie, obcisłe spodnie w kolorze błękitu zdo- biły im nogi. Grali bardzo głośno i jeszcze głośniej śpiewali swoje własne odrzywolskie przeboje. Stopniowo sala zaczęła się rozgrzewać. Nieśmiałe początkowo okla- ski i gwizdy przybierały coraz bardziej na sile. Wkrótce dołączyły się do nich westchnienia i piski zachwyconych dziewczyn. Wrzawa narastała. Już nie było słychać muzyki ani śpiewu, tylko jeden przeraźliwy wrzask. A kiedy temperatura na sali doszła do stanu wrzenia i zapanował ogólny szał, nagle gdzieś z tyłu trzasnęły gwałtownie drzwi. — Patrz, co teraz będzie — szepnął mi do ucha podniecony Gnat. Z głębi sali wynurzył się Piszczyn-Świergocki, w płaszczu, z szyją okręco- ną wielkim szalem i w oklapłym kapeluszu na głowie, dźwigając w jednej ręce czarny futerał wiolonczeli, a w drugiej krzesło. Sala powoli ucichła na ten widok, ale „Optymiści" nie przerwali występów. Piszczyn-Świergocki wgramolił się na estradę, postawił na środku sceny krzesło, tupnął nogą i krzyknął: — Dosyć tych brzdąkań i wrzasków! „Optymiści" wciąż grali i śpiewali jakby pogrążeni w ekstazie. — Dosyć, powiedziałem! — Piszczyn tupnął powtórnie i zaczął wyrywać gi- tarę Bąkowi. „Optymiści" ucichli. — O co panu chodzi?! — zapytał Bąk. 9Homo sum et humani nihil a me alienum puto (łac.) — Jestem człowiekiem, i nic, co ludzkie, nie jest mi obce — Żądam miejsca dla muzyki poważnej! — zagrzmiał Piszczyn, po czym usiadł na krześle i wśród gwizdów publiczności zaczął sposobić się do występów. W tym momencie na scenę wpadł inspicjent. — Co pan tu robi?! — krzyknął do Piszczyna-Świergockiego. — Będę występował — oświadczył niewzruszony Piszczyn. — Pan? Jakim prawem?! — Jestem artystą. — Tu występuje zespół big-beatowy! Pan nie ma tu nic do roboty! — inspi- cjent chwycił futerał wiolonczeli i zaczął wypychać Piszczyna. — Proszę opuścić scenę! Niech pan zabiera to pudło. — Ostrożnie, uszkodzi pan moją żonę! — Żonę? To chyba wiolonczela? — Wiolonczela jest moją żoną — oświadczył Piszczyn. Na widowni wybuchły śmiechy. Inspicjent ściągnął Piszczyna-Świergockiego z estrady, po czym wrócił i zaczął przepraszać publiczność za przykry incydent. Nim jednak skończył, Piszczyn pojawił się znowu z przeciwnej strony sceny. Publiczność zaczęła gwizdać i tupać. Inspicjent rzucił się do Piszczyna i chciał go z powrotem wypchnąć, ale w tym momencie wtrącił się Bąk: — Niech ten pan zostanie. Może nada się do zespołu — powiedział głośno, po czym zwrócił się do publiczności: — Czy państwo się zgadzają, żebyśmy prze- prowadzili małą próbę z tym panem? — Taaak! — rozległ się ryk na widowni. Wobec tej aprobaty inspicjent skłonił się i wycofał. — Zagram na wiolonczeli — powiedział Piszczyn-Świergocki. — To żadna sztuka — odparł Bąk i wręczył Piszczynowi gitarę. — Niech pan spróbuje zagrać na tym. Piszczyn roześmiał się z pogardą i zaczął grać jak stary big-beatowiec. — Zupełnie nieźle — stwierdził Bąk. — A na tym też pan potrafi? — pokazał Piszczynowi trąbkę. Piszczyn chwycił ją i zatrąbił znakomicie. A potem brał po kolei różne instru- menty od „Optymistów" i na każdym grał równie dobrze jak oni. — Rzeczywiście, pan jest wszechstronnie uzdolniony — powiedział Bąk i zwrócił się do kolegów: — Może przyjmiemy tego pana do zespołu. Chyba nadaje się do nas? — Tak, chyba się nadaje — odparli „Optymiści". — Chwileczkę — uśmiechnął się Piszczyn. — Jeszcze nie wiadomo, czy wy się nadajecie do mnie. — My? Niby jak to? — obruszył się Bąk. — Teraz ja urządzę małą próbę — zamruczał Piszczyn. — Zobaczymy czy ktoś z was potrafi zagrać na moim instrumencie. Kto pierwszy na ochotnika? — Mogę być ja — zgłosił się Bąk. Piszczyn-Świergocki spojrzał na niego krytycznie. — Naprawdę potrafi pan? — Oczywiście! Otwieraj pan prędzej to pudło! — Niech pan nie będzie taki pewny — uśmiechnął się złowrogo Piszczyn. — Jest to instrument dość trudny, powiedziałbym, boski. Niech pan się nań nie po- rywa. .. Ręka panu zadrży. Pan się przed nim ukorzy, młodzieńcze. Ja to panu powiadam — Piszczyn podniósł uroczyście palec do góry. — Co też pan! — obruszył się Bąk. — Uprzedzam pana, pan skapituluje. Niech pan lepiej się od razu podda! — Nie! — No, to zobaczymy... — Piszczyn-Świergocki patrząc szyderczo na Bąka otworzył pomału futerał i sięgnął ręką... Nagle cofnął ją jak oparzony i wzdrygnął się cały. Nerwowo wsadził rękę powtórnie i gwałtownym ruchem wyciągnął z futerału... strzelbę! Publiczność oniemiała z wrażenia, a potem rozległy się rzęsiste oklaski. Mnie też zatkało w pierwszej chwili. — Gnat... co to ma znaczyć?! — wykrztusiłem. — Więc jednak zrobiłeś to! A przecież obiecałeś... Gnat uśmiechnął się krzywo. Spojrzałem przerażony na scenę. Niestety, obaj muzycy nie stanęli na wyso- kości zadania. „Optymista" Bąk na widok wycelowanej w niego strzelby wydał zdławiony okrzyk, zeskoczył ze sceny na widownię i przykucnął tam jak zając. Piszczyn-Świergocki też nie sprostał sytuacji. Przez chwilę stał osłupiały ze swym niezwykłym instrumentem w rękach, a potem czmychnął w stronę kulis. Na brze- gu sceny zderzył się z zaskoczonym inspicjentem. — Co pan wyrabia?! Niech pan wraca na scenę! — krzyknął inspicjent. Widać biedak nie zdążył się jeszcze połapać w sytuacji, bo nie namyślając się wiele wypchnął z powrotem nieszczęsnego muzyka na sam środek estrady, ku wielkiej uciesze publiczności, która nagrodziła to żywiołowymi oklaskami. Na widok uzbrojonego Piszezyna z impetem wpadającego ponownie na sce- nę, „Optymiści" rozproszyli się w popłochu, ciągnąc za sobą wyrwane z gniazdek wtykowych przewody od elektrycznych gitar. Perkusista Rypała zaplątał się w te sznury i runął na swoje instrumenty. Bębny zajęczały głucho, a talerze z przeraź- liwym brzękiem potoczyły się po estradzie... Publiczność ryczała z zachwytu wciąż jeszcze przekonana, że to wszystko jest przewidziane programem. Tymczasem oszołomiony Piszczyn zupełnie już stracił głowę i biegał tam i z powrotem po scenie ze swoją strzelbą w ręku. Dopiero teraz inspicjent zorientował się, w czym rzecz. — Kurtyna! — krzyknął i nie czekając na pomoc techniczną sam rzucił się do sznura. Pociągnął go jednak za mocno, prawdopodobnie na skutek zdenerwowa- nia. Rozległ się złowieszczy trzask i kurtyna oberwała się przykrywając dokładnie całe towarzystwo na scenie. Przerażona publiczność zerwała się z miejsc sądząc, że cały klub się wali. Ale przerażenie trwało krótko. Gdy się okazało, że klub jednak stoi, mniej wy- bredną część widzów znów ogarnęła nieposkromiona wesołość. Patrzyli na nie- szczęsnych artystów kotłujących się bezradnie pod płachtą kurtyny i ryczeli ze śmiechu. Niektórzy jednak z naszym Dyrem na czele ruszyli na ratunek. Pospieszyłem i ja, za mną Gnat. Jeszcze jakiś milicjant i paru strażaków. Nim jednak zdołaliśmy ściągnąć z muzyków płachtę, wyłoniła się spod niej gdzieś pośrodku sceny łysa głowa Piszczyna. Najpierw sama głowa, a potem on cały się wynurzył. O dziwo, w ręku wciąż jeszcze trzymał strzelbę. Twarz miał czerwoną z pasji. — Udał się kawał, co?! — zawołał roztrzęsiony. — Pogratulować pomysłu! Odpowiedziały mu śmiechy i oklaski. — Łotry! Obwiesie! Chuligani! Czego ryczycie?! Zamknijcie wreszcie te ja- py! Jeszcze za mało wam było?! Gdzie ja jestem? W klubie czy w cyrku? Co ja robię tu z wami?! — usiłował uciszać salę, ale odpowiedziały mu tylko jeszcze większe wrzaski i przeraźliwe gwizdy. Jak zwykle przy takich drakach zaczęli brać górę chuligani. Ktoś nawet rzucił butelkę. Piszczyn popatrzył na widownię wzburzony. — Słuchajcie, co wam powiem! Dawno już chciałem wam to powiedzieć — obwieścił rozdygotanym głosem — nie muzyka was bawi, lecz zgrywy! Szkoda dla was talentu! Co ja tu robię między wami? Ale dosyć już tego. To już ostatni raz! — sapał z pasją. — Za długo wszystko znosiłem... nie dam sobą pomiatać... ja... artysta... Nie artysty wam trzeba, lecz błazna... Myślicie, że ja nie wiem?! To wszystko było ukartowane umyślnie! Chcieliście większego ubawu! Jeszcze wam za mało było? Ale ja wam pokażę!... — krzyczał wymachując strzelbą. — Ależ, kolego Piszczyn! — Bąk wygramolił się już spod płachty i próbował uspokoić artystę. — Nie jestem twoim kolegą! Ja tu marnuję się między wami! Precz! — roz- jątrzony Piszczyn zamierzył się na „Optymistę" kolbą. Bąk czmychnął, a sala zamarła na moment. — No co, uspokoiliście się wreszcie? — roześmiał się chrapliwie Piszczyn. — Oszalał! — podniosły się głosy. — E, tam, golnął sobie i żółcią strzyka. — Co on tu będzie ubliżał! — Panowie, ściągnąć go! Na sali zakotłowało się. Tłum wzburzonej młodzieży runął na scenę. — No, chodźcie, chodźcie, chłoptasie, ja wam pokażę mocne uderzenie! — krzyczał Piszczyn. Spojrzałem na Gnata wzburzony. — Udała ci się ta sztuczka — powiedziałem zjadliwie. — To był naprawdę szatański pomysł! — Zamknij się, synu — syknął Gnat. — Sztuka była na medal, tylko artyści nawalili. Wszystko dlatego, że Bąk to tchórz, a Piszczyn ma kompleksy. On jest jakiś zasadniczo zgorzkniały... Żeby tyle zamieszania z powodu głupiej strzelby! No i ta kurtyna. Nie mogę brać odpowiedzialności za usterki techniczne w klubie. Gnat próbował jak zwykle nadrabiać miną, ale widziałem, że jest trochę zde- nerwowany hecą, którą rozpętał. — Chodź lepiej — mruknął. — Tu się robi gorąco. — Spojrzał smętnie na scenę, gdzie tymczasem bójka rozgorzała na całego. Zanim jednak zdążyliśmy się przepchać do wyjścia, na salę wkroczyła milicja. Rozbroiła Piszczyna i wyrwała go z rąk miłośników mocnego uderzenia. Nazajutrz przeczytaliśmy w gazecie: Znów chuligańskie wybryki w klubie. Kto podłożył artyście strzelbę do futerału wiolonczeli? Dalej był krótki opis zdarzenia. Dziennik potępiał zachowanie części publicz- ności oraz wyrażał ubolewanie, że znany muzyk, pan Piszczyn-Świergocki dał się ponieść nerwom. Gnata musiało to wszystko bardziej zdenerwować, niż początkowo myślałem, bo zaraz po obiedzie przylazł do mnie i zaczął się gęsto usprawiedliwiać okolicz- nościami i powtarzać, że „pomysł był idealny, tylko artyści zawiedli". Widocznie sumienie go bardzo gryzło i oczekiwał, że go pocieszę. Aleja nie miałem wcale zamiaru ani go pocieszać, ani z nim dyskutować, ani nawet go słuchać. Powiedziałem, że muszę odrobić lekcje i że nie mam czasu. W końcu poszedł sobie. Kiedy zostałem sam, postanowiłem przystąpić do działania i dopisać zakoń- czenie do tej całej okropnej historii, w którą dałem się wplątać, to zakończenie, o którym mówił Mencjusz. Niech Gnat się dłużej oszukuje i zwala winę na okoliczności. Ja nie będę. To nie okoliczności są winne. To myśmy przecież w końcu uruchomili tę całą lawinę zdarzeń. Nie wykpimy się już. Z każdym krokiem obsuwamy się coraz niżej. Uwikłaliśmy się w nieszczęsny ciąg wypadków, każdy z nich pociąga za sobą dalszy, jeszcze gorszy. Trzeba przerwać w końcu ten fatalny łańcuch jednym cięciem. Wczorajsza awantura w klubie to ostatni alarmowy dzwonek. Tak, nie mogę już zwlekać. Opowiem wszystko milicji... albo Potępię... A gdyby tak ojcu? I po co od razu o wszystkim? Powiem tylko o tej naszej przygo- dzie w browarze. To chyba wystarczy. A może lepiej pójść do Mencjusza? Będzie mniejszy wstyd. On i tak już wie... Nie musiałbym mu nic tłumaczyć. Poza tym nie zdenerwuje się tak jak ojciec. Lecz czy mam prawo... Przyrzekłem przecież Gnatowi, że nic nie zrobię na własną rękę. Ale Gnat też obiecał, że zwróci zaraz tę torbę, i nie dotrzymał przyrzeczenia. Więc chyba nie jestem związany. Termin minął. Mogę działać... Mencjusza zastałem na podwórku. Siedział na futbolowej piłce pod płotem i konferował z jakimiś szczeniakami. — Cześć, stary! — zawołałem. — Masz chwilę czasu? Rzucił malcom piłkę i podszedł do mnie. — Chodźmy się przejść — powiedziałem. — Na pięć minut. A kiedy wyszliśmy na ulicę, zacząłem prosto z mostu: — Chcę, żebyś mi pomógł w uprzątnięciu strychu. Wspominałeś o tych butel- kach. .. — Owszem. — Więc przyjdź dzisiaj z Felusiem i je zabierz. — Koniecznie dziś? Już późno. — Muszę dzisiaj się pozbyć wszystkiego... Wszystkiego — powtórzyłem z naciskiem. — Chciałbym wszystko mieć z głowy. Nie wiem, czy mnie rozu- miesz? — Rozumiem — powiedział powoli i spojrzał na mnie ciekawie. — Ale my- ślałem, że ty wolałbyś sam... — Ja nic nie mogę zrobić — odparłem pospiesznie. — Nie udało mi się prze- konać Gnata. A sam... a sam nie jestem aż tak odważny — uśmiechnąłem się smutno. — Ty musisz to zrobić za mnie. Tobie będzie łatwiej, zresztą znasz spo- soby. .. Wykombinuj coś takiego, żeby Gnat się nie dowiedział, że to ja... Rozu- miesz, zbyt jestem z nim związany... Byłby wściekły! — Wolisz, żeby był wściekły na mnie? — pokręcił głową. — Dobry jesteś. — Och, z tobą to zupełnie co innego. Nie brałeś w tej akcji udziału. Zastanawiał się przez chwilę. — Czy Kwękacz i Kleksik wiedzą, że ty postanowiłeś... — Nie. Lepiej, żeby nie wiedzieli — odparłem ostro. — Kwękacz mógłby wszystko pokiełbasić. On ma pecha. A Kleksik ostatnio nie jest na chodzie. On się, bracie, rozkleił. Wrażliwy facet. Lepiej mu tego oszczędzić. — Ty naprawdę dobry jesteś. — No, więc jak będzie? — zniecierpliwiłem się. — Powiedziałeś przecież, że jak my nie załatwimy, to ty sam przystąpisz do akcji. Zatem potraktuj tę sprawę jako nie załatwioną, działaj i ciesz się, że ci pomagam. Jak widzisz, robię, co mogę, zęby ci pomóc. — Mnie?! — spojrzał na mnie ciężko. — Jesteś bardzo łaskawy! Zmieszałem się. — No... tak mi się powiedziało. Jestem zdenerwowany. Gdybyś ty wszystko wiedział! — Co? — podniósł oczy. — No... no, nie bądź za bardzo ciekawy. I tak za dużo wiesz! — i bojąc się, żeby o nic więcej mnie nie pytał, dodałem tylko: — Będę czekał na ciebie w domu! — Po czym szybko się oddaliłem, a mówiąc ściśle, uciekłem. Wcale nie byłem pewien, czy przyjdzie. I wyrzucałem sobie, że rozmawiałem z nim za mało dyplomatycznie i zbyt ostro. Ale doprawdy nie stać mnie już było na dyplomację. A jednak przyszedł. Przyprowadził Felusia z wózkiem i workami. Powiedzia- łem mamie, że Feluś chce kupić od nas butelki i ewentualnie inne rupiecie. Wy- raziłem również przekonanie, że mama na pewno się ucieszy, bo przecież i tak strych miał być oczyszczony z niepotrzebnych rzeczy, a Feluś zapłaci parę gro- szy. — Tak agitujesz, jakby Feluś obiecał ci procent od tej transakcji — zauważyła rozbawiona mama, ale chętnie poszła na strych i pokazała Felusiowi, co jest do wyniesienia. Był moment, że zdrętwiałem. Mianowicie kiedy mama spojrzała na stare wa- lizki. Bałem się, że zechce sprawdzić ich zawartość, ale mama przekonana, że są puste, powiedziała tylko: — Te walizki też są do zabrania. Wtedy Mencjusz zapytał, czy te manekiny w rozsypce też, a mama oświadczy- ła, że jeśli mu się podobają, to może je dostać w prezencie. Następnie powiedziała Felusiowi, że się spieszy i żeby się szybko decydował, a kiedy dobili wreszcie tar- gu, zostawiła mnie jako swojego przedstawiciela, abym czuwał nad wykonaniem handlowej umowy, a sama wróciła do kuchni gotować kolację. Ale ja wolałem nie wiedzieć, co Mencjusz będzie ładował do worków. Staną- łem pod drzwiami strychu i pogwizdując z fałszywą beztroską oglądałem rysy na suficie, a potem patrzyłem, jak Feluś znosi na dół ciężkie, wypchane worki. — Nie dam rady zabrać dziś więcej — wysapał za drugim nawrotem — te stare walizki z resztą rupieci niech zostaną do jutra. — Jak pan chce — powiedziałem — ale jeden kolega ma na nie apetyt. Jutro może ich już tu nie być. — Nie szkodzi — mruknął — niech sobie bierze, to dla mnie żaden interes. Ze strychu wyszedł Mencjusz i otrzepał ręce. — Gotowe — powiedział. — Najważniejsze masz z głowy! — Pamiętaj — mruknąłem — w razie gdyby Gnat cię pytał... ja nic nie wi- działem i o niczym nie wiem. Popatrzył na mnie jakoś dziwnie. Zdawało mi się, że w jego oczkach kryła się jakby maleńka pogarda... Nie... nie pogarda, żal raczej i jakiś smutek czy troska... — No, co tak patrzysz?! — zdenerwowałem się. — Spływaj! A kiedy zbiegł na dół, wszedłem na strych. Walizki stały na dawnym miejscu. Podniosłem je. Były prawie tak samo ciężkie jak poprzednio. Uchyliłem ciekawie wieko jednej z nich i odetchnąłem z ulgą. A potem zajrzałem do drugiej i wzdry- gnąłem się... Też miał pomysł, żeby to właśnie tutaj włożyć! Przez chwilę gapiłem się jeszcze na walizki w rozterce, a potem zapakowałem je w papier jak poprzednio, umieściłem na nich stare naklejki i związałem mocno sznurkiem. Następną rozmowę przeprowadziłem z Gnatem. Na dużej przerwie Gnat pod- szedł do mnie i zapytał, co z remontem dachu w naszym domu. Odparłem, że remont zaczyna się zgodnie z planem, to znaczy jutro. — Wobec tego zaraz po lekcjach przyślę do ciebie Mencjusza, żeby zabrał te walizki — powiedział Gnat. Roześmiałem się. — Biedny komandos! Ile razy jeszcze każesz mu taskać te graty? — To już ostatni raz — mruknął ponuro Gnat. — Uważaj — powiedziałem. — Za mało jesteś ostrożny z tym łebkiem. — Nie bój się. Jeśli do tej pory nie skapował... — Skąd wiesz, że nie skapował? — Bo gdyby coś zwęszył, to na pewno pobiegłby od razu na milicję. Milicja zabrałaby te walizki i nas chyba też... A przecież... — No, dobrze — przerwałem mu. — Rób, jak uważasz. Pamiętaj tylko, że ja cię ostrzegałem... — Spokojna głowa. Będę pilnował typka. On wyniesie tylko te walizki na ulicę, a dalej to już przetransportujemy je razem z Kwękaczem. — Dokąd? — Do mnie. Umieszczę je w komórce na podwórku. Niestety, nie mam innych możliwości — westchnął Gnat. — A co z Osiadaczami-podglądaczami? Już się ich nie obawiasz? — Przecież mówiłem ci, że znalazłem na nich sposób. Kiedy Kwękacz bę- dzie pakował walizki do komórki, ja urządzę koncert big-beatowy przy otwartym oknie. Osiadacze nie wytrzymają nerwowo. — Żeby tylko Kwękaczowi nie zachciało się zajrzeć do walizek jak będzie sam w komórce. Mógłby sobie coś wziąć na pamiątkę. Wiesz, jaki on jest... — Są przecież zapakowane — odparł Gnat. — Zresztą zapowiem mu, żeby nic nie ruszał, i będę uważał na niego. Uspokoiłem się nieco. Choć zdawałem sobie sprawę, że i tak Gnat za parę dni o wszystkim się dowie, to jednak chciałem odwlec ten moment jak najdłużej... Sam dobrze nie wiedziałem dlaczego. Po południu Mencjusz zgłosił się po walizki z naprawdę nieszczęśliwą miną. — Dlaczego dajesz z siebie robić muła? — zapytałem go, gdy weszliśmy na strych. — Gnat mnie prosił... — Mogłeś się nie zgodzić. — Niby tak, ale mam w tym mały interes. Są pewne oznaki, że Gnat chce zmienić front. — Zmienić front?! — Był bardzo niespokojny i powiedział, że po przeniesieniu tych walizek chce ze mną poufnie porozmawiać w ważnej sprawie. — Mencjusz mrugnął okiem. — Myślę, że chodzi mu o tę broń i może uda mi się... — Nic licz na to — przerwałem mu. — Gnat jest twardy. — Wspominał, że kiedy wrócił ze szkoły, czekała go w domu zła wiadomość, i pewne jego plany wzięły w łeb. Już sam fakt, że mi o tym powiedział, o czymś świadczy, no nie? Milczałem zaskoczony. Mencjusz dźwignął z ciężkim westchnieniem walizki i poczłapał do drzwi. Rzeczywiście, następnego dnia stwierdziłem u Gnata wyraźne zdenerwowa- nie. — Cóż tak mina ci zrzedła, Zyziu? — zapytałem go. — Jakieś kłopoty? — Dwa — mruknął Gnat. — Po pierwsze, nie będzie samochodu w niedzielę. Wujek nie przyjedzie na ryby. W ogóle chyba już nie przyjedzie aż do wiosny. Przeziębił sobie nerki zeszłym razem i ciotka napisała, że już go więcej nie pu- ści. Ogłosiła koniec sezonu wędkarskiego i przerwę aż do maja. Więc nie wiem, co zrobić z tymi walizkami. Drałować z nimi gdzieś na piechotę za miasto czy wywieźć pekaesem albo też podrzucić komuś... Ale jak? To wszystko strasznie ryzykowne, tym bardziej, że jesteśmy naprawdę śledzeni... — Znów Bondera?! — przestraszyłem się. — Ten jego kumpel. Wczoraj, gdy nieśliśmy walizki, przejechał koło nas na motorze. — To mógł być przecież przypadek — zauważyłem. — Nie wiem, ale się bardzo zdenerwowałem — mruknął ponuro Gnat. — Musimy się jak najprędzej pozbyć tego ładunku. Cały czas myślę nad jakimś spo- sobem. — Czy o tym właśnie chciałeś pomówić z Mencjuszem? Gnat stropił się. — Skąd wiesz? — Bo mi wczoraj wspominał... — Tak... rzeczywiście — zaczerwienił się Gnat. — Byłem w takim nastroju, że pomyślałem: pal sześć! Zaniosę te walizki Potępię i niech się dzieje, co chce... Chciałem nakłonić Mencjusza, żeby nam przygotował grunt, ale potem... — Co? — Postanowiłem się jeszcze wstrzymać. — Zabrakło ci odwagi? — Och, nie — Gnat przygryzł wargi. — Po prostu nie chciałem działać zbyt pochopnie... Trzeba się dobrze zastanowić, wszystko rozważyć. Może znajdzie- my jakieś wyjście... — Już ci przecież proponowałem — zauważyłem chłodno. — Pamiętasz naszą rozmowę w niedzielę? Gnat chrząknął. — Właśnie... chciałbym wrócić do tamtej rozmowy. Przyjdź do mnie zaraz po obiedzie. Na pewno coś wykombinujemy wspólnie... Przyjdziesz? — Oczywiście — powiedziałem i uśmiechnąłem się pod nosem. Poszedłem więc do niego na naradę pełen najlepszych myśli, ale spotkało mnie rozczarowanie. Gnat wyzwolił się już ze swego rannego przygnębienia i nie chciał mówić o „kapitulacji", jak to nazwał, lecz kazał mi wymyślić jakieś „ho- norowe" wyjście, czyli oddanie broni bez narażenia się na zdemaskowanie. Dyskutowaliśmy bezpłodnie przez bite dwie godziny. Zbierałem się już do wyjścia, gdy nagle usłyszeliśmy na dworze jakieś krzyki. Wyjrzeliśmy przez okno. To krzyczeli Osiadaczowie na podwórku. — Złodzieje... Złodzieje byli na podwórku! Włamali się do komórki! — Do czyjej?! — zawołał Gnat. — Do waszej. Byli samochodem! Gnat zbladł. — To niemożliwe... Przywidziało się państwu! — wykrztusił. — Zejdź i zobacz! Wyrwali skobel... Dopiero co odjechali. Zbiegliśmy jak szaleni na dół. Pod komórką zebrało się już kilkoro mieszkań- ców domu i gromada dzieci. Drzwi drwalki były uchylone. Stary Osiadacz poka- zywał wyrwany skobel, a jego żona sapiąc z przejęcia pytlowała o szczegółach wypadku. Gnat przepychał się gwałtownie przez ciżbę, ja za nim. Wpadliśmy do komór- ki. Jeden rzut oka wystarczył. Walizek nie było! Gnat jęknął głośno. — Dlaczego to mnie spotyka?! Przecież chciałem je oddać! — Za późno — powiedziałem. — Oddałbym na pewno! To... złośliwy przypadek! — Trudno liczyć na życzliwość przypadków. Takie sprawy trzeba załatwiać szybko! — zauważyłem nie bez satysfakcji. I pogratulowałem sobie w duchu, że jednak się pospieszyłem. — Ty się jakoś w ogóle tym nie przejąłeś — spostrzegł rozgoryczony Gnat. Biedny Zyzio, nie wiedział, że ja nie mogę się tym przejąć, a przeciwnie, czuję coś w rodzaju ulgi. Żal mi się go zrobiło, że niepotrzebnie się martwi, ale postanowiłem nic mu na razie nie mówić. Niech najpierw zrozumie swój błąd. Tymczasem trochę zmartwienia mu nie zaszkodzi. Do komórki zajrzał Osiadacz. — Zginęło coś? — zapytał, zezując ciekawie. — Nie widzi mi się, żeby tu było coś cennego, panie... — Rzeczywiście nie było — odburknął Gnat. — Zabrali tylko dwie stare walizki — powiedziałem. — Z czym? — Osiadacz zamrugał oczami. — Chyba z pustymi butelkami — odparłem. Gnat spojrzał na mnie ciężko. — Z butelkami?! — Osiadacz machnął ręką. — No, to chwała Bogu, że tylko tyle... A ja zawiadomiłem milicję. — Co?! — podskoczył Gnat. — Nie jesteś zadowolony? — Nie... nie... w porządku — jęknął Gnat. — Ja... ja bym też to zrobił... — Patrzcie państwo! — zasapał Osiadacz, wychodząc z komórki. — Jakie dziwne włamanie... Zabrali stare butelki... co prawda były w walizkach... może myśleli, że to jakieś skarby? Ale żeby w biały dzień, panie... — Do czego to już dochodzi! — załamała ręce Osiadaczowa. — Podjeżdżają autem na podwórko i rabują na oczach wszystkich! — Nie tacy oni głupi... — mruknął Osiadacz. — To było dokładnie obmy- ślone! Zajechali, panie, na podwórko i ustawili samochód sprytnie bokiem do tej drwalki... Zasłonili ją przed oczyma ludzi, panie... i udawali, że coś tam maj- strują przy wozie. — Nie tak było... — pokręciła głową Osiadaczowa. — Udawali, że wyłado- wują jakieś skrzynki... — Dwu ich było, w czapkach i długich fartuchach. — Nie, trzech... Jeden był za wozem i dłubał przy skoblu... — Na szczęście ja wyjrzałem, panie — zasapał Osiadacz. — Razem wyjrzeliśmy — sprostowała Osiadaczowa i westchnęła ciężko. — Tak te dni płyną i nic się nie dzieje, więc człowiek patrzy przez to okno, patrzy... No i wypatrzyliśmy tę ciężarówkę. — To była furgonetka — oświadczył autorytatywnie Osiadacz — żuk chyba. Zielony. Miał napis: „PGR Łosice". — Łobzice — powiedziała Osiadaczowa. — Łosice — stwierdził Osiadacz. — Łobzice — upierała się Osiadaczowa. — I miał stłuczone szkło lampy z ty- łu... — Nie stłuczone tylko pęknięte — poprawił Osiadacz. — Stłuczone! — Pęknięte! I wgnieciony błotnik. — A potem załadowali z powrotem te skrzynki i odjechali. — I wtedy zobaczyłem, panie... — Nie, to ja pierwsza zobaczyłam... Że te drzwi komórki są jakieś nie takie... cały brzeg odłupany i skobel coś dziwnie zwisa. Potem znów dorwał się do głosu Osiadacz i tak na zmianę gadali jeszcze kilka minut, póki nie nadjechał wóz milicyjny. Teraz z kolei zaczęli wszystko od początku opowiadać milicjantom. Ale mili- cjanci przerwali im szybko i zanotowawszy szczegóły dotyczące wozu oraz wy- glądu sprawców zwrócili się od razu do Gnata z zapytaniem, jak wyglądały te walizki. — Zwyczajne, stare walizki z tektury, dość wytarte — mruknął Gnat. — Chyba były zapakowane w papier i wyglądały jak paczki — wtrąciłem. — To prawda — zgodził się Gnat. — Dlaczego? — zapytał milicjant w stopniu sierżanta. Gnat stropił się. — Tak je opakowaliśmy... dla zabawy — wykrztusił. — A co w nich było w środku? — E... no nic takiego... — zająknął się Gnat. — Butelki i rupiecie ze strychu — powiedziałem. — Na pewno? — dopytywał sierżant. Gnat spojrzał na mnie przerażony. — Na pewno — odparłem równie stanowczo co beztrosko. Gnat walczył przez chwilę z sobą. Przełknął ślinę. Wyczułem, że się prze- mógł, że chce wyznać o tej broni... Już otwierał usta, ale kopnąłem go w kostkę i zamknął usta z powrotem. — To naprawdę niewielka strata — powiedziałem pospiesznie. — Nie potrze- bują panowie ścigać tych złodziei. — Włamanie jest włamaniem — wtrącił Osiadacz. — Chodzi o fakt, nie o szkodę. — To prawda — rzekł sierżant. — Zresztą to włamanie interesuje nas także ze względu na sprawców. Mamy podejrzenie, że w Łosicach są osobnicy, którzy utrzymują kontakty z kłusownikami z pobliskiego Łubnia i zaopatrują ich w broń palną. Ostatnio zdobyliśmy poszlaki, że dostarczyli pistoletów także pospolitym bandytom... Mają ukrytą broń jeszcze z czasów wojny. Ale trudno było dobrać się im do skóry. Może teraz... Tylko trzeba kuć żelazo póki gorące. Wiesz co, synku — sierżant zwrócił się do Gnata — pojedziesz z nami do Łosic... Rozpo- znasz chyba łatwo te walizki... Gdzie są twoi rodzice? — Nie ma ich. Jeszcze nie wrócili z pracy — wykrztusił Gnat. — Pracują na dworcu w kiosku. — Podwieziemy cię do nich i zapytamy o zgodę. — Nie, wolę nie... — Nie boisz się chyba? — uśmiechnął się sierżant na widok przerażonej miny Gnata. — Nic ci się nie stanie... Zostaniesz na naszym posterunku w Łosicach, a my poszukamy tej furgonetki i walizek... — Ja pójdę za niego — zgłosiłem się ochoczo. — Kim ty właściwie jesteś, smyku, i czego tu się wciąż pętasz natrętnie i wci- skasz? — skrzywił się sierżant. — Jestem redaktorem! — wyrąbałem. — Nie zalewaj! — Jestem redaktorem gazety szkolnej. — Ach, tak!... — Ja też znam dobrze te walizki. Rozpoznam łatwo! Niech pan mnie zabie- rze — prosiłem. — Będę miał materiał do gazety. Gnat odepchnął mnie. — To nie do twojej drwalki było włamanie — powiedział ze złością. — Niech pan go nie zabiera! On... on nie ma podstaw prawnych! — Słusznie — zamruczał sierżant. — Pojedziemy we dwóch! — zaproponowałem. — Co panu szkodzi?! — Jeden wystarczy! — orzekł funkcjonariusz. — Jedziemy, smyku! — rzucił do Gnata. — Tylko włóż coś na siebie, bo zmarzniesz! Nie pojedziesz przecież w koszuli! Gnat ruszył z posępną miną do domu. Pobiegłem za nim. — Czemu nie chcesz, żebym z tobą pojechał? — zapytałem. — Po co masz jechać?! — zasapał. — Niech lepiej to na mnie się skrupi — oświadczył bohatersko. — Co się ma skrupić? — zapytałem beztrosko. — Ty chyba nie zdajesz sobie sprawy! — wybuchnął. — Zachowujesz się zupełnie jak dziecko. Czy wiesz, co to będzie za przejażdżka?! To będzie jazda, z której już nie wrócę. Jak... jak pod szubienicę... pod... pod topór, pod nóż! — Jaki nóż?! Co ty pleciesz?! — To jest koniec! Jeśli złapią tych opryszków i odkryją, że mieliśmy w waliz- kach broń, no, to tylko zrobić sobie harakiri, synu — wybełkotał załamany Gnat, a potem zaczął się ubierać powoli jak skazaniec, na którym za pół godziny ma być wykonany wyrok śmierci. — E, głowy ci przecież nie utną — zauważyłem. — Ale co ze mnie zostanie? Flak zamiast Gnata. Skrzywiłem się z niesmakiem. Gnat miał okropne porównania. — No, cóż — westchnął tragicznie. — Nie miałem po prostu szczęścia. — Miałeś go aż za dużo do tej pory — powiedziałem. — Myślisz? — jęknął Gnat. — Tym gorzej dla mnie. — Może cię jeszcze nie opuściło. Rozpaczasz trochę za wcześnie. — Nie. Już jestem na dnie — potrząsnął głową Gnat i zszedł zrezygnowany na podwórze. — Wsiadaj — sierżant wciągnął go do samochodu. — Proszę pana, niech mnie pan podwiezie przynajmniej na dworzec... Co panu szkodzi... — zajęczałem. — Opiszę w naszej gazecie, jak jechałem w mili- cyjnym wozie ze skazańcem. — Z jakim skazańcem? — A z nim — wskazałem na Gnata. Sierżant roześmiał się i wpuścił mnie do wozu. Pojechaliśmy w kierunku dworca. Gdy byliśmy na rynku, zauważyłem, że spod sklepu żelaznego odjeż- dżała właśnie jakaś furgonetka. — To ona! — krzyknąłem sierżantowi prosto w ucho aż podskoczył. — Kto? — Zielona furgonetka... o tam, skręca na lewo! Niech pan patrzy. Sierżant obejrzał się. — Za nią! — rzucił do kierowcy. Kierowca zawrócił, ale pościg nie był właściwie potrzebny. Furgonetka uje- chała tylko kilkaset metrów ulicą Łubieńską, a potem ku naszemu zdziwieniu spokojnie zatrzymała się pod mleczarnią. — Nie zachowują się wcale podejrzanie — zauważył strapiony sierżant. — To chyba nie ten wóz. — Na pewno ten — powiedziałem. — Ma napis „PGR Łosice" i wgnieciony błotnik. — Rzeczywiście — sierżant wytężył wzrok — i uszkodzone szkło prawego światła z tyłu. Zatrzymaj! — powiedział do kierowcy. Stanęliśmy obok furgonetki. Milicjanci zajrzeli do jej wnętrza. Ja też ciekawie wsadziłem głowę. W wozie oprócz kierowcy znajdował się ów kumpel Bonde- ry — motocyklista. Tym razem miał na sobie ciemny fartuch roboczy. — Kontrola — powiedział sierżant. Kierowca w milczeniu podał mu dokumenty. — Dowody osobiste! Pan też — sierżant zwrócił się do typa w fartuchu. Obaj mężczyźni posłusznie wyciągnęli dowody. — Co wieziecie? — zapytał funkcjonariusz. — Cement, papę i gwoździe. I jeszcze zabieramy z mleczarni maślankę dla prosiąt. — Sprawdźcie — rzekł sierżant do kolegi. Milicjant wszedł do wozu i zaczął w nim szperać. — Są jeszcze jakieś paczki! — Pokazać! — rozkazał sierżant. — To prywatne... — poruszył się niespokojnie typ w fartuchu. — Co tam jest? Handlujecie mięsem? — zapytał sierżant. — Ale skądże... to przesyłki kolejowe z Kraśnika. — Z czym? — Z częściami do motoru. Spojrzałem na Gnata. Stał blady jak trup i patrzył gdzieś w powietrze. Zupeł- nie załamany. Żal mi go było, ale pomyślałem sobie, że to już ostatnie chwile jego męki i że zaraz odżyje z powrotem. Sierżant skinął na osobnika w fartuchu. — Niech no pan pokaże te części! Dawajcie te paki tutaj! Typ wyciągnął paczki i postawił przed sierżantem. — To jest zaadresowane do Zygmunta Gnackiego — zauważył sierżant. — Nazywacie się Zygmunt Gnacki? — Nie... bo to dla kolegi... kolega mnie prosił, żebym mu przywiózł przy okazji. — Ale wy nazywacie się Cyzelak — powiedział sierżant, patrząc w dowód osobisty typa. — Cyzelak Cezary. — Tak jest, panie władzo. Z mleczami wybiegł pulchny mężczyzna w rozpiętej jesionce z teczką w ręku. — Co się stało, panowie? — zadyszał z niepokojem. — Kontrola. Kim pan jest? — Jestem księgowym z Łosic... — Pan wraca tym wozem z miasta? — Tak, załatwiałem sprawy. — Czy był pan cały czas przy wozie? — Wysiadłem na rynku i poszedłem do banku, a potem do wydziału rolne- go... — A ten wóz? — Pan Cyzelak prosił, żebym mu pozwolił podjechać na stacje, bo ma tam do odebrania przesyłki. Zgodziłem się. Potem wrócił po mnie na rynek. — Wszystko jasne — mruknął sierżant. — Ale o co chodzi, panowie? — zdumiał się księgowy. — Musimy otworzyć te rzekome przesyłki... Niech pan rozpakuje! — powie- dział sierżant do Cyzelaka. Cyzelak zbladł i zaczął pomału ściągać z paczek papier. Na twarzy pojawiły mu się duże krople potu. Spod opakowania wyjrzały walizki. Milicjanci wymienili spojrzenia. — Czy to te? — zapytał sierżant Gnata. — Tak... — odpowiedział martwym głosem Gnat. — Na Boga, panowie — księgowy sięgnął po chusteczkę i otarł sobie szyję. — Co to znaczy?! — Było włamanie — odparł krótko sierżant i skinął na Cyzelaka. — Otwórz pan te walizki! Cyzelak przygryzł wargi. — No, prędzej! Co tak panu niesporo? Zupełnie jakby tam były poćwiartowa- ne zwłoki! Cyzelak uchylił z rezygnacją wieko pierwszej walizki i odetchnął. W walizce były same nietypowe, nie nadające się do sprzedaży butelki. Uchylił już nieco śmielej wieko drugiej i nagle wzdrygnął się nieprzyjemnie. W szparze ukazała się ludzka ręka... żółta i zesztywniała... Chciał zatrzasnąć odruchowo walizkę... ale milicjant przytrzymał wieko. — Tam jest chyba rzeczywiście trup, sierżancie — zameldował. — Trup po- krajany — uzupełnił. — Nie opowiadajcie! — fuknął sierżant. — Przyjrzeć się dokładnie! — Tak jest! — milicjant otworzył z determinacją walizkę. W walizce prócz ręki była ludzka głowa i noga w dwu kawałkach. Spojrzałem na Gnata. Wytrzeszczył oczy. Dolna szczęka mu opadła z wraże- nia. Zresztą wszyscy osłupieli. — Cyzelak... rany boskie... co wyście narobili — jęknął zdruzgotany księ- gowy. — To dlatego, tak wam się spieszyło! Chcieli zaraz odjechać, sierżancie, ale mnie się przypomniało, że muszę jeszcze wstąpić do sklepu po gwoździe... — bełkotał roztrzęsiony — i musiałem zabrać z mleczarni rozliczenia, i tę maślan- kę. .. Tak się denerwowali... Ej, Wacuś — obejrzał się na kierowcę. — Ja cię miałem za porządnego człowieka, a ty zbój jesteś. — Ja nic nie wiem... ja nie rozumiem... — pociągnął nosem Wacuś. — Pan Cyzelak mówił, że będą paczki z częściami... do motoru... — Spokój! — krzyknął sierżant. — To przecież manekiny! — Manekiny — szepnął Gnat półprzytomnie i wpatrywał się w walizki z roz- dziawionymi szeroko ustami. — Uważaj, bo połkniesz żabę — powiedziałem cicho. — Tomciu, jesteśmy uratowani — wybełkotał. Jego blada twarz odzyskiwała szybko normalne kolory, a w oczach pojawił się wyraz nadzwyczajnej ulgi. — Uratowani — powtórzył szeptem. — Ale jakim cudem?! Skąd ten mane- kin? Poczekaj no, czyja go nie widziałem przypadkiem na twoim strychu? — Bardzo możliwe — odparłem. Umysł Gnata odzyskał już dawną sprawność. — To ty coś tu poszachrowałeś? — zapytał. — Ja? Nie jestem tak odważny. — Więc w takim razie Mencjusz! Piekielny komandos... Tak, tylko on mógł tak zamieszać! Ale co zrobił z tą bronią? — Musimy go o to zapytać — odparłem. Gnat skoczył do sierżanta. — Chyba nie jesteśmy już potrzebni? — wykrztusił. Milicjant machnął ręką. Puściliśmy się biegiem w stronę miasta. Mencjusza przydybaliśmy na boisku. Ćwiczył podania na bramkę. — Chodź no tutaj, ty łotrze! — zawołał Gnat. Komandos podszedł z wahaniem. — O co chodzi? — zapytał, patrząc na mnie z niepokojem. — Dobry jesteś, ptaszyno — wycedził Gnat. — Zawsze uważałem cię za ge- niusza, dlatego przyjąłem cię do paczki i widzę, że się nie pomyliłem. Kiedy zdą- żyłeś, u Boga Ojca, przepakować te piekielne walizki?! Czy wtedy, gdy byłeś pierwszy raz na strychu?! — To chyba wtedy, gdy mama sprzedawała Felusiowi butelki i rupiecie — powiedziałem. — No, nie bój się, powiedz, miej odwagę cywilną — Gnat uśmiechnął się zachęcająco. — Tak. Wtedy — odparł krótko. — Uważasz, żeś nas przechytrzył? Mencjusz odchrząknął. — Uznałem za stosowne naprawić w ten sposób sytuację — oświadczył sucho. — Brawo, synu! — powiedział Gnat. — A ja się już bałem, czy znajdziesz okazję! Spojrzałem zaskoczony na Gnata. To był chyba największy bluff w jego życiu. — Jak to? — zapytał oszołomiony Mencjusz. — Nie rozumiem. Gnat zaśmiał się. — Synu, dawno szukałem sposobu, jak pozbyć się tych zabawek i oddać je w godne ręce. I wreszcie znalazłem sposób. Postanowiłem użyć ciebie, komando- sie! — Ty?! — Och, synu, wiedziałem, że ty to zrobisz najlepiej. Tak świetnie umiałeś naprawiać sytuacje... Umyślnie brałem cię do przenoszenia tych walizek, żeby skierować na nie twą bystrą uwagę, i robiłem wszystko, abyś się domyślił... — Więc to ty przysłałeś do mnie Tomcia i Kleksika z tą hipotezą, która ruszyła naprzód sprawę?! — Mencjusz zamrugał oczami. Gnat rzucił na mnie kąśliwe spojrzenie, ale nie wyszedł z roli. — Jasne — powiedział. — Tomcio by nic nie zrobił na własną rękę beze mnie... to mój największy przyjaciel, zresztą złożył przyrzeczenie. Nie mógłby mnie podejść w ten sposób. No, nie, Tomciu? — Tak, oczywiście — bąknąłem zmieszany. — A więc to było po twojej myśli — odetchnął Mencjusz. — Nie masz do mnie pretensji? — Ja? Synu, byłeś moim narzędziem, szlachetnym narzędziem, że tak po- wiem. Czy można mieć pretensje do własnego narzędzia? Komandos poruszył się nieco urażony tym sformułowaniem i chrząknął: — Dlaczego w takim razie nie powiedziałeś mi wprost, że mam to załatwić? Załatwiłbym ci jeszcze lepiej i wcześniej... — O, synu, to nie byłoby to samo — westchnął Gnat. — Czy wtedy chciałoby ci się dźwigać samemu tę broń?... Na pewno stawiałbyś warunki, zasunąłbyś dętą mowę, odgrywałbyś się i zadzierałbyś nosa. Stanowczo tego nie lubię. I w końcu musielibyśmy sami drałować z tymi walizami na milicję i tam świecić oczyma... Za duże koszty, mój Mencjuszu! Ze względów ekonomicznych, technicznych jak i psychologicznych było mi wygodniej w ten sposób — oświadczył bezczelnie. — Myślisz, że teraz koszty będą mniejsze? — zapytał z ironią Mencjusz. — Liczę na ciebie, że coś utargujesz. Mencjusz poczerwieniał. — Ty... ty jesteś naprawdę łajdak! — Och, nie taki wielki, jak ci się zdaje. — Zresztą nie wierzę ci — powiedział Mencjusz. — Nie musisz — odparł spokojnie Gnat. — Powiedz lepiej, komu przekazałeś broń. — Potępię, a dokładnie na ręce Potępy dla muzeum odrzywolskiego. — Mam nadzieję, że Potępa był zachwycony. — Tak, bardzo się ucieszył, że wszystko się wyjaśniło, że jego wuj Rajzer nareszcie będzie zrehabilitowany. — Cieszę się razem z nim — powiedział Gnat. — Powiedz mi jeszcze — zawahał się na moment — w jakim charakterze wystąpiłeś. — Jako wasz wysłannik... to znaczy — chrząknął Mencjusz — pełnomocnik. Ale myślę... — zawahał się. — Co myślisz? — Że teraz pofatygujecie się do niego osobiście i wyjaśnicie pewne szczegóły, których jest bardzo ciekawy. Mam nadzieję, że to załatwisz, Gnat. — Masz nadzieję, czy pewność? — Zyzio wbił w niego ciężkie spojrzenie. — Pewność — odparł powoli Mencjusz. — I chyba nie pomyliłeś się, synu — zakończył z niepewnym uśmiechem Gnat. Przez miesiąc nie wziąłem tych notatek do ręki. Miałem wszystkiego dosyć. Na przyszłość będę pisał z „głowy", może nie będzie tak denerwujące... Dopiero teraz, gdy wszystko się trochę uleżało, postanowiłem zakończyć te zapiski. A więc mamy już tę sprawę poza sobą. Właściwie powinniśmy być szczę- śliwi. Dzięki Mencjuszowi wygrzebaliśmy się jakoś z tej nieszczęsnej afery. Nie obyło się wprawdzie bez małej przeprawy z opieką domową, ale na szczęście nie zastosowano żadnych represji... Prasę mieliśmy dobrą. „Głos Odrzywolski" zamieścił nasze zdjęcia i wypocił artykuł pod wielkim tytułem: „ Ci wspaniali chłopcy znaleźli broń partyzancką z czasów wojny i z własnej inicjatywy przekazali muzeum naszego miasta". Trochę nam głupio było, jak to czytaliśmy. Znów 1:0 dla Mencjusza. Defonsiacy oczywiście próbowali nas wykpić i wysmażyli artykuł w swojej gazecie pod tytułem: Czterech Wspaniałych oraz jeszcze wspanialsza wsypa. Ale niewiele nam zaszkodzili. Wiadomo, że Defonsiacy czepiają się byle czego i stale najeżdżają na nas, Rejtaniaków. Więc nikt nie brał poważnie tych gryzmołów, przeciwnie chłopaki z naszej budy tym bardziej brali nas w obronę. W ogóle tośmy chyba mimo wszystko zaimponowali szkolnemu bractwu tą naszą akcją w browarze. Naiwniacy, gdyby wszystko wiedzieli! Rzecz jednak w tym, że nie znają ca- łej prawdy i nie poznają jej chyba, póki nie opublikuję tych notatek. Ale czy je opublikuję? Bardzo wątpię. Może kiedyś po latach... Muszę jeszcze dodać, że byliśmy z oficjalną wizytą u pana Potępy i wyrazi- liśmy nasze szczere ubolewanie z powodu tego, co zaszło... Ze strachem szli- śmy na tę wizytę, mimo że Mencjusz przygotował grunt. Ale Potępa zachował się wspaniale. Powiedział, że nie ma o czym mówić, że istotnie jego działania mo- gły nam się wydać podejrzane, zważywszy na okoliczności, i że nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy teraz zostali przyjaciółmi. Tak więc niby wszystko jest znów okay, jakby powiedzieli ci „Wspaniali" z filmu. Ale naprawdę to nie jest dobrze. Coś się rozprzęgło w naszej paczce. Pra- wie nie odzywamy się do siebie. A kiedy ktoś nas nazwie Wspaniałymi, choćby bez żadnego szyderstwa, zaciskamy niebezpiecznie pięści i mamy ochotę od razu walić w gębę. Gnat zakazał nam wspominać o tej całej historii i polecił mi zniszczyć notatki. Ale uważam, że nie ma racji, i chowam je głęboko, na sam spód szuflady.