John Collier — Diabelskie pieniądze Tego dnia Foiral zarzucił ładunek korka na muła i poczłapał z nim na szosę, żeby złapać ciężarówkę jadącą do Perpignan. Wracał akurat do domu, drepcząc sobie spokojnie, jak gdyby nigdy nić, koło muła, i właściwie o niczym nie myśląc, kiedy minął go idący wielkimi krokami wariat, na pół goły, jakiego ludziska jak świat światem nie widzieli we wschodnich Pirenejach. Nie był on z takich typowych idiotów, z wielką głową, jak tych kilku, co mieszkali tam w dole, we wsi. Nie był też wynędzniały, bredzący jak stary ojciec Barillesa, któremu odjęło rozum po spaleniu się domu. Nie miał też malutkiej, jakby wysuszonej głowy, jak młodszy Lloubes. Był to zupełnie nowy typ wariata. Foiral uznał, że to jakiś wybuchowy wariat, pełen energii, wigoru, tak samo dokuczliwy jak słońce. Spod jego skąpego barwnego ubrania przeświecało opalone na czerwono ciało: czerwone ramiona, czerwone kolana, czerwona szyja; twarz też miał czerwoną, okrągłą, pełną uśmiechów, przyjaznych grymasów i słów. Foiral dogonił go na szczycie wzniesienia — wariat patrzył na dolinę z taką miną, jakby go piorun trafił. — O Boże — odezwał się do Foirala. — Spójrz tylko, człowieku! — Foiral posłusznie spojrzał. Nie zauważył nic szczególnego. — A ja — mówił głupi Jasio — całymi tygodniami łaziłem tam i z powrotem po tych przeklętych Pirenejach — oglądałem łąki, lasy, brzozowe, sosny, wodospady — wszystko zielone jak groszek! A tutaj jest to, czego szukałem przez cały czas. Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział? I cóż odrzec na takie głupie pytanie? Inna sprawą, że wariaci zwykle sami sobie odpowiadają. Foiral walnął pięścią swego muła i ruszył ścieżką w dół, ale ten postrzeleniec idąc za nim krok w krok ani myślał odejść. — Na Boga, co to takiego? — gadał. — Kawałek Hiszpanii przerzucony przez granicę? Czy jak? Wygląda zupełnie jak krater na księżycu. Z pewnością nie ma tam wody? O Boże, a ten pierścień czerwonych wzgórz! Spójrz, człowieku, na ten różanozłocisty kraj. Czy tam w dole to są wioski, czy kości jakichś prehistorycznych stworów? Podoba, mi się tu — ciągnął. — Podobają mi się te drzewa figowe strzelające prosto ze skały. Podobają mi się owoce fig pękające od nasion. Czyś słyszał kiedy, człowieku, o surrealizmie? Toż to żywy surrealizm. A to co takiego? Lasy korkowe? Wyglądają jak skamieniałe olbrzymy. Wspaniałe olbrzymy, które krwawicie, kiedy ci bezczelni śmiertelnicy, te nędzne karły, obłupują was ze skóry. Ale przysięgam wam, że moim małym pędzlem, na małym kawałku płótna przywrócę wam istotną część waszego istnienia! Foiral, wcale znowu nie taki pobożny, na wszelki wypadek przeżegnał się. Dziwak szedł z nim cały czas pod górę i w dół, przez dwa albo trzy kilometry. A Foiral odpowiadał tylko “tak", “nie" albo po prostu chrząkał. — To mój kraj! — krzyczał wariat. — Stworzony dla mnie! Jakie szczęście, że nie pojechałem do Maroka! Czy ty mieszkasz w tej wiosce, mój dobry człowieku? Cudownie! Spójrz na te domy! Dlaczego tak wyglądają, jakby zostały spiętrzone przez jaskiniowców, przez jaskiniowców, którzy nie mogli znaleźć odpowiedniej jaskini? A może to są jaskinie, z których opadła skała, i zawstydzone w świetle słonecznym tulą się teraz do siebie? Dlaczego nie macie tu wcale okien? Ach, jak mi się podoba ta żółta dzwonnica. Zupełnie hiszpańska. I ten dzwon wiszący w żelaznej klatce, czarny jak twój kapelusz. Martwy. Może dlatego tak tutaj spokojnie. Zamarły hałas powieszony na tle błękitu! Cha, cha, cha! Ciebie to nie bawi, co? Surrealizm nic cię nie obchodzi? Tym gorzej dla ciebie, przyjacielu, ponieważ jesteś zrobiony z tej samej materii co sen. Przepadam za tymi czarnymi ubraniami, które wy wszyscy nosicie. Znowu wpływ Hiszpanii, jak sądzę. Wyglądacie w nich jak dziury w świetle. — Do widzenia panu — powiedział Foiral. — Zaczekaj chwilę — rzekł nieznajomy. — Czy nie wiesz, gdzie mógłbym zatrzymać się w tej wsi? Jest tutaj gospoda? — Nie ma — odparł Foiral skręcając w stronę swego obejścia. — Do licha, przecież ktoś mógłby mi chyba wynająć pokój na noc... — Nie. To nieco zbiło z tropu nieznajomego. — No cóż, w każdym razie rozejrzę się — powiedział. I poszedł ulicą przed siebie. Foiral widział, jak rozmawia z madame Arago, która potrząsa przecząco głową. Potem zobaczył, że próbuje u piekarza, ale i piekarz potrząsnął głową. Kupił jednak u niego bochenek chleba, a od Barillesa trochę sera i butelkę wina. Potem usiadł na ławce przed sklepikiem, posilił się i znowu ruszył pod górę przed siebie. Foiral pomyślał, że lepiej będzie mieć go na oku, więc poszedł za nim na szczyt wzgórza, skąd był widok na całą okolicę. Wariat nic nie robił, nic nie zbierał, tylko się rozglądał wokoło. Potem ruszył wolno w kierunku niewielkiego domku ze studnią, znajdującego się o kilkaset jardów powyżej wsi. Tak się złożyło, że była to własność Foirala — przez żonę; całkiem dobry kawałek ziemi, gdyby mieli syna, który mógłby tu osiąść. Widząc, że nieznajomy idzie w tamtym kierunku, Foiral poszedł za nim, nie za szybko — rozumiecie — i nie za wolno. Kiedy się znalazł na miejscu, nieznajomy zaglądał właśnie przez szpary w okiennicach, a nawet próbował otworzyć drzwi. Po takim można się było wszystkiego spodziewać. Intruz podniósł wzrok, kiedy usłyszał kroki Foirala. — Czy tutaj ktoś mieszka? — spytał. — Nie — odparł Foiral. — A do kogo należy ten dom? Foiral nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Wreszcie jednak wyjąkał, że do niego. — Wynajmiecie mi go? — spytał nieznajomy. — Co takiego? — Chciałbym wynająć ten dom na sześć miesięcy — powiedział nieznajomy. — Po co? — Do licha — rozgniewał się nieznajomy — po to, żeby tu mieszkać! — Dlaczego? Nieznajomy uniósł rękę i wystawił kciuk. — Po pierwsze jestem artystą malarzem — powiedział bardzo powoli. — Tak — odparł Foiral. Nieznajomy wystawił palec wskazujący. — Po drugie mogę tu pracować. Podoba mi się tutaj, zwłaszcza te dwa dęby. — Dobrze — wyraził zgodę Foiral. Wtedy nieznajomy wystawił środkowy palec. — Po trzecie chcę tu spędzić sześć miesięcy. — Tak — odparł Foiral. Nieznajomy wystawił czwarty palec. — W tym domu, który, ośmielę się powiedzieć, na tle tej żółtej ziemi wygląda niezwykle interesująco, jak kostka do gry na pustyni. A może jak czaszka? — Ach! — westchnął Foiral. Wreszcie nieznajomy dołączył piąty palec i zadał pytanie: — Ile mi policzycie, jak będę mieszkał i pracował w tym domu przez sześć miesięcy? — Po co? — spytał Foiral. Wtedy nieznajomy zaczął bardzo głośno tupać i posprzeczali się na dobre. Foiral uciął całą sprawę mówiąc, że w tej części świata ludzie nie wynajmują domów, każdy ma swój własny. — Kiedy ja muszą — powiedział nieznajomy zgrzytając zębami — malować tutaj obrazy. — Tym gorzej — burknął Foiral. Nieznajomy zaczął krzyczeć i bełkotać w jakimś nieznanym języku, może nawet diabelskim. Wreszcie powiedział: — Widzą twoją duszę jako mały, zupełnie jałowy kawałek marmuru na tle niezmierzonej przestrzeni płonącej bielą soli alkalicznej. Foiral trzymając dwa środkowe palce pod kciukiem wyciągnął pierwszy i czwarty w kierunku nieznajomego, nie zważając na to, że go może obrazić. — Ile chcecie za tę budę? — spytał nieznajomy. — Może ją kupię. Foiral z wielką ulgą stwierdził, że oto stoi przed nim najzwyklejszy w świecie wariat. Nie mając na tyłku nawet przyzwoitych portek, proponował kupno tego wspaniałego, solidnego domu, za który Foiral zażądałby dwadzieścia tysięcy franków, gdyby miał od kogo. — No, powiedzcie — nalegał nieznajomy — ile chcecie? Foiral doszedłszy do wniosku, że stracił dość czasu, i chcąc się na koniec zabawić powiedział: — Czterdzieści tysięcy. — Dam wam trzydzieści pięć. Foiral roześmiał się serdecznie. — To dobry śmiech — orzekł nieznajomy. — Chciałbym namalować taki śmiech. Wyraziłbym go jako plątaninę korzeni przed chwilą wyrwanego zęba. No i co wy na to? Trzydzieści pięć? Zaliczkę mogę dać wam zaraz. — I wyjmując portfel największy krezus wśród wariatów z miłym szelestem wyciągnął jeden, dwa, trzy, cztery, pięć banknotów tysiącfrankowych i machnął nimi tuż przed nosem Foirala. — Zostanę zupełnie goły — powiedział nieznajomy. — Ale przecież będę mógł ten dom znowu komuś odprzedać, prawda? — Jak Bóg da — zgodził się Foiral. — W każdym razie będę tu przyjeżdżać od czasu do czasu. O Boże, przez te sześć miesięcy mogę tu namalować całą kolekcję obrazów. Nowy Jork oszaleje. A potem wrócę i namaluję nową kolekcję. Foiral upojony radością nie starał się już nawet zrozumieć, co tamten mówi. Zaczął gwałtownie wychwalać dom: wciągnął nieznajomego do środka, pokazał mu piec, opukał ściany, kazał mu zajrzeć do komina, do szopy, do studni. — Dobrze, już dobrze — godził się na wszystko tamten. — Wspaniałe, wszystko tu wspaniałe. Tylko wybiel ściany. I znajdź mi kobietę, która przychodziłaby sprzątać i gotować. Teraz pojadę do Perpignan po rzeczy i wrócę za tydzień. Słuchaj, ten stół ma być wniesiony do środka, poza tym potrzebne mi kilka krzeseł i łóżko. Resztę przywiozę ze sobą. A tutaj masz zaliczkę. — O nie — zaprotestował Foiral. — Wszystko musi być załatwione, jak się należy, przy świadkach. Potem, jak przyjedzie notariusz, spisze akt. Niech pan idzie ze mną, zawołam Arago, to bardzo przyzwoity człowiek. Guis też bardzo uczciwy. Vigné uczciwy jak łza. Postawię butelczynę starego wina. Mam własne. Nic nie będzie kosztowało. — Niech i tak będzie! — zgodził się opatrznościowy, zesłany przez Boga wariat. Ruszyli z powrotem do wsi. I przyszli Arago, Guis, Vigné — wszyscy kryształowo uczciwi. Zaliczka została wpłacona, butelka wina otwarta, nieznajomy zażądał więcej wina, przyszli inni sąsiedzi, a ci, którzy nie zostali zaproszeni do środka, stali na dworze przysłuchując się, jak tamci się śmieją. Można by pomyśleć, że w tym domu odbywa się wesele czy dzieją się jakieś zdrożności. Stara żona Foirala od czasu do czasu wychodziła i stawała w drzwiach, ot tak, żeby ludziska mogli ją widzieć. Bez wątpienia jednak w tym wariacie było coś wspaniałego. Następnego dnia, kiedy sobie poszedł, obgadali go dokumentnie. — Kiedy człowiek słucha — powiedział mały Guis — to jakby upił się nie wydawszy jednego sou. Zdaje mu się, że wszystko rozumie, że leci w powietrzu, co chwila wybucha śmiechem. — Miałem takie rozkoszne uczucie, jakbym był bogaty — Odezwał się Arago. — Nie tak, jak wtedy, kiedy się ma coś niecoś schowane w kominie, ale tak jakbym... no jakbym miał zaraz te pieniądze wydać. I więcej. — On mi się podoba — powiedział mały Guis. — To mój przyjaciel. — Teraz ty gadasz jak wariat — zgasił go Foiral. — On jest stuknięty. A poza tym to ja z nim ubiłem interes. — Myślę, że on nie był taki stuknięty, kiedy powiedział, że dom przypomina mu starą czaszkę stercząeą z ziemi — powiedział Guis na boku. — To łgarz — odezwał się Foiral. — Powiedział przecież, że mu przypomina kostkę do gry na pustyni. Czy może mu przypominać i to, i to? — Jednym tchem powiedział — wtrącił się Arago — że pochodzi z Paryża i że jest Amerykaninem. — O tak, z pewnością to wielki łgarz — powiedział Qués. — Może jeden z największych łajdaków chodzących po świecie. Całe szczęście, że wariat przy tym. — Ale kupuje ten dom — wtrącił swoje trzy grosze Lafago. — Gdyby był przy zdrowych zmysłach, to łgarz tego kalibru co on, wziąłby go — ot tak. On jednak kupuje, i to za trzydzieści pięć tysięcy franków! — Szaleństwo wywraca wielkiego człowieka na drugą stronę jak worek — powiedział Arago. — A jeśli przy tym jest bogaty... — ...to szasta forsą na prawo i lewo — dokończył Guis. W każdym razie sytuacja była nad wyraz pomyślna. Czekali niecierpliwie na powrót nieznajomego. Foiral wybielił dom, wyczyścił komin, wszystko uładził. Możecie być pewni, że dobrze przetrząsnął każdy kąt w poszukiwaniu tego, co przed laty mógł tu ukryć ojciec jego żony, a o czym mógł słyszeć nieznajomy. Powiadają, że z tymi z Paryża nigdy nic nie wiadomo. Nieznajomy wrócił i cały dzień zwozili razem mułami jego rzeczy, które zostawiła na szosie ciężarówka. Wieczorem wszyscy zebrali się w domu — świadkowie, pomocnicy, jednym słowem wszyscy, i wtedy wynikła sprawa zapłacenia reszty należności za dom. Foiral napomknął o tym z największą w świecie delikatnością. Nieznajomy, uśmiechnięty i ochoczy, poszedł do pokoju, gdzie leżały jego bagaże, i po chwili ukazał się z czymś w rodzaju książeczki pełnej małych karteczek, przypominających bilety na loterię w Perpignan. Wyrwał pierwszą z brzegu. — Proszę — powiedział do Foirala — oto trzydzieści tysięcy franków. — Nie — powiedział Foiral. — O cóż wam chodzi do licha? — spytał nieznajomy. — Już widziałem takie sztuczki, i to nie na trzydzieści tysięcy franków, mój przyjacielu, ale na trzy miliony. A potem powiadają ci, że twój los nie wygrał. Ja tam wolę pieniądze. — Ależ to są pieniądze — zaprotestował nieznajomy. — Tyle samo warte co pieniądze. Pokażesz to i dostaniesz trzydzieści tysięcy franków, w takich samych banknotach jak te, co ci dałem. Foiral zupełnie nie wiedział, co począć. W tych stronach zwykle dokonuje się sprzedaży pod koniec miesiąca. No i nie chciał zaprzepaścić całej tej transakcji. Schował więc skrawek papieru do kieszeni, powiedział przybyszowi do widzenia i z sąsiadami zszedł do wioski. Nieznajomy osiadł na dobre. Wkrótce poznał wszystkich: Foiral, niespokojny, wyciągał go na słówka, ilekroć rozmawiali. Przekonał się, że nieznajomy naprawdę przyjechał z Paryża, gdzie mieszkał, i że naprawdę był Amerykaninem, bo się urodził w Ameryce. — To pan nie ma żadnych krewnych w tej części świata? — spytał Foiral. — Żadnych — odparł malarz. No tak, wobec tego można sądzić, że i z pieniędzmi wszystko jest w porządku. Kryło się jednak w tym coś więcej. Żadnych krewnych! To była myśl. Foiral odsunął ją w najgłębszy zakamarek umysłu, ale postanowił wyciągnąć z niej samą esencję którejś nocy, kiedy nie będzie mógł spać. Pod koniec miesiąca wyjął swój świstek papieru i poszedł z nim znowu do malarza, który prawie nagi siedział pod dębami malując coś na kawałku płótna. I jak myślicie, co sobie wybrał do malowania? Powykrzywiane oliwki Roustanda, które jak świat światem nigdy nie wydały plonu! — O co ci chodzi? — spytał malarz. — Mam bardzo dużo pracy. — O to — powiedział Foiral wyciągając kartkę papieru. — Potrzebuję pieniędzy. — To dlaczego, u diabła, nie pójdziesz i nie weźmiesz pieniędzy, zamiast nachodzić mnie tutaj i przeszkadzać mi? Foiral jeszcze nigdy nie widział go w takim złym humorze. Ale tak już bywa, że wielu żartownisiów przestaje żartować, kiedy chodzi o żywą gotówkę. — Niech pan zrozumie — powiedział Foiral. — To bardzo ważna sprawa. — Ty też zrozum — powiedział nieznajomy. — To coś nazywa się czek. Dałem ci go, ty go zaniesiesz do banku, a bank da ci pieniądze. — Jaki bank? — Wasz bank. Każdy bank. Bank w Perpignan — wyjaśnił Amerykanin. — Idź tam, oni już będą wiedzieli, co z tym zrobić. Foiral, który upierał się przy gotówce, powiedział, że jest bardzo biedny i że jazda do Perpignan zabierze mu cały dzień, co będzie poważnym uszczerbkiem dla takiego biednego człowieka jak on. — Posłuchaj — powiedział nieznajomy. — Wiesz doskonale, żeś zrobił cholernie dobry interes na tej sprzedaży. Nie przeszkadzaj mi więc w pracy. Jedź z czekiem do Perpignan. Warto sobie zadać trochę trudu. I tak zdrowo przepłaciłem. Foiral wtedy się zorientował, że Guis musiał mu coś nagadać na temat ceny domu. Poczekaj, Guis — pomyślał — zastanowię się nad tym któregoś z długich deszczowych wieczorów. Teraz w każdym razie nie mógł nic innego zrobić, jak włożyć na grzbiet swoje najlepsze czarne ubranie, pojechać mułem do Estangel, a potem wsiąść w autobus jadący do Perpignan. W Perpignan ludzie zachowują się jak małpiszony. Popychają tylko przyzwoitego wieśniaka, lustrują wzrokiem, śmieją mu się prosto w nos i na przykład człowiek ma interes, powiedzmy, do banku i stanie sobie na chodniku naprzeciw, żeby się dobrze wszystkiemu przyjrzeć, to w ciągu paru minut kilka razy kuksną go łokciem i może się tylko cieszyć, jeśli ujdzie z życiem. Było nie było, Foiral wreszcie znalazł się w banku, który zrobił na nim wielkie wrażenie. Mosiężne poręcze, drzewo na wysoki połysk, zegar wielki jak w kościele i niepozorni urzędnicy w zarękawkach siedzący wśród stosów pieniędzy jak myszy wśród sera. Postał sobie z boczku dobre pół godziny i nikt w ogóle się nim nie zainteresował. Wreszcie jeden z urzędników kiwnął na niego, żeby podszedł do mosiężnej poręczy. Foiral pogrzebał w kieszeni i wyciągnął czek. Urzędnik spojrzał na niego, jak gdyby był powietrzem. Matko przenajświętsza — pomyślał Foiral. — Chciałbym za to dostać pieniądze — wykrztusił. — Czy jest pan klientem naszego banku? — Nie. — A czy chce pan nim zostać? — Czy dostanę za to pieniądze? — Oczywiście. Proszę podpisać tu. Proszę podpisać tam. Proszę podpisać na odwrocie czeku. Proszę to wziąć. Podpisać tu. Dziękuję, do widzenia. — A trzydzieści tysięcy franków? — krzyknął Foiral. — Po to, by móc je wypłacić, szanowny panie, musimy czek sprawdzić. Proszę przyjść za tydzień. Foiral zupełnie oszołomiony wrócił do domu. Był to ciężki okres. W dzień był pewien, że otrzyma należną gotówkę, ale w nocy, kiedy tylko zamknął oczy, widział siebie, jak idzie do banku i jak wszyscy urzędnicy przysięgają, że na oczy go nie widzieli. Jakoś udało mu się jednak przeżyć ten tydzień i w oznaczonym terminie stawił się w banku. — Czy chce pan książeczkę czekową? — Nie. Tylko pieniądze. Pieniądze gotówką. — Całą sumę? Pan chce zamknąć rachunek? Dobrze, doskonale. Proszę podpisać tutaj, podpisać tam. Foiral podpisał. — A oto gotóweczka, dwadzieścia dziewięć tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt franków. — Ależ proszę łaskawego pana, miało być trzydzieści tysięcy. — Owszem, ale został pan obciążony kosztami. Foiral zobaczył, że nie ma co dłużej dyskutować, wziął pieniądze i wyszedł. Udało się, stracił jednak sto dziesięć franków! To może zepsuć człowiekowi humor. Gdy tylko dotarł do swojej wioski, zaraz pobiegł do nieznajomego. — Jestem biednym człowiekiem — powiedział. — Ja również — odpowiedział tamten. — Za biednym, żeby ci płacić dodatkowo za to, że nie potrafisz zrealizować czeku w cywilizowany sposób. To już było wyjątkowo podłe kłamstwo. Foiral na własne oczy widział cały plik tych niezwykłych trzydziestotysięcznych karteczek w formie małej książeczki, z której nieznajomy wydarł mu jedną. Ale co było robić, prosty, uczciwy człowiek zawsze zostanie okpiony i wystrychnięty na dudka. Foiral poszedł więc do domu i schował te swoje nieszczęsne dwadzieścia dziewięć tysięcy z hakiem do małego pudełka za kominem z polnego kamienia. Jakby to było inaczej, gdyby schował całe trzydzieści tysięcy! Co za straszna niesprawiedliwość! Miał teraz nad czym rozmyślać wieczorami. Foiral rozmyślał bardzo dużo. Wreszcie zdecydował, że nie może działać w pojedynkę, zaprosił więc Arago, Quésa, Lafago, Vigné, Barillesa. Guisa nie. To przecież Guis nagadał temu facetowi, że zapłacił za dużo za dom, rozgniewał go. Lepiej nie mieszać w to Guisa. Reszcie wytłumaczył wszystko z wielką swadą. — On nie ma żadnej rodziny w całej Francji. A w tej książeczce, moi drodzy, sami widzieliście na własne oczy, jest dziesięć, piętnaście, może nawet dwadzieścia tych dziwnych małych karteczek. — A jeśli ktoś zacznie go szukać? Ktoś z Ameryki? — To powiemy, że poszedł sobie precz; tak samo po wariacku, jak przyszedł. Wszystko może się przytrafić wariatowi, włóczącemu się Bóg wie gdzie i rozrzucającemu pieniądze. — Tak, co racja to racja. Wszystko może się przytrafić. Musi być jakaś sprawiedliwość, moi drodzy, społeczeństwo nie może bez tego istnieć. Żaden uczciwy człowiek nie może zostać bezkarnie ograbiony ze stu dziesięciu franków. — Pewno że nie, to niedopuszczalne. Następnej nocy ci bardzo uczciwi ludzie wyszli ukradkiem ze swoich domów, których wysokie białe sylwetki i czarne cienie przypominają w świetle księżyca — bardziej nawet niż w świetle słońca — stosy zbielałych na pustyni kości. Bez słowa weszli na wzgórze i zapukali do drzwi nieznajomego. Wkrótce wrócili i znowu bez słowa zniknęli bezszelestnie w ciemnych sieniach swoich domów i — to wszystko. Przez cały tydzień nie było widać żadnej specjalnej zmiany w wiosce. Jeśli co, to tylko może cienie i chwile ciszy się pogłębiały, no i w każdym czarnym wnętrzu siedział człowiek z dwiema takimi wspaniałymi karteczkami, z których każda opiewała na trzydzieści tysięcy franków. Takie bogactwo zapala w oczach blask i osładza samotność, umożliwiając człowiekowi, jakby powiedział artysta, wczucie się w naturę tarantuli Fabre'a, trwającej nieruchomo na zakręcie swego tunelu. Ale o artyście nie wspominali już wcale. Jego paplanina, jego śmiech, nawet ostatni jęk nie pozostawiły po sobie żadnego echa. Wszystko to przeminęło jak grzmot i błyskawice wczorajszej burzy. I tak oprócz porannych i wieczornych zajęć, które wykonywali z przyzwyczajenia, siedzieli samotnie w swoich domach. Ich żony ledwie śmiały się do nich odezwać, a sami zbyt byli bogaci, żeby się odzywać do siebie nawzajem. Guis dowiedział się o tym, bo nie był to żaden sekret, chyba tylko przed obcymi, i był wściekły. Ale jego żona tak mu wymyślała od rana do wieczora, że biedaczysko nie miał siły robić wymówek sąsiadom. Wreszcie pod koniec tygodnia pierwszy Barilles pojawił się w drzwiach swego domu. Z kciukami za paskiem, z twarzą już nie ołowianą w kolorze, ale fioletowosiną, robił wrażenie człowieka doprowadzonego do ostateczności. Udał się energicznie do domu Arago, zapukał i oparł się o futrynę drzwi. Arago, który wyszedł na pukanie, oparł się o drugą. Przez długą chwilę mówili właściwie o niczym. Potem Barilles odrzucając niedopałek papierosa wspomniał od niechcenia o należącym do Arago pewnym kawałku ziemi, na którym był szałas, kilka winorośli i spory gaj oliwny. — To jakaś piekielna sprawka — powiedział Barilles — że ostatnio robactwo tak niszczy oliwki. Taki gaj jak twój swego czasu wart był sporo grosza. — Pewno, że piekielna sprawka — odparł Arago. — Ale wierz mi albo nie, drogi przyjacielu, w niektórych latach wyciągałem przeszło trzy tysiące franków z tego gaju. Barilles wybuchnął czymś, co w tej części świata uchodzi za śmiech. — Wybacz, chybaś się pomylił. Trzysta — to owszem. W dobrym roku z pewnością uda ci się wyciągnąć trzysta. I tak rozmowa przechodziła kolejne fazy; grzeczności, szyderstwa, wściekłości, furii i rozpaczy, aż wreszcie zakończyła się serdecznym uściskiem rąk i sprzedażą Barillesowi pola za dwadzieścia pięć tysięcy franków. Zostali wezwani świadkowie, Barilles wręczył jedną ze swoich karteczek, a w zamian dostał pięć tysięcy gotówką z pudełka, które Arago trzymał za kominem. Wszyscy byli bardzo zadowoleni z tej transakcji, bo nareszcie w wiosce coś się ruszyło. I mieli rację. Zanim towarzystwo się rozeszło, rozpoczęto wstępne rozmowy na temat sprzedania Quésowi za osiem tysięcy mułów przez Vigné, przekazania korkowej koncesji Lloubesa Foiralowi za piętnaście tysięcy, małżeństwa brata Vigné z córką Roustanda, która miała wnieść w posagu dwadzieścia tysięcy, i sprzedaży kolekcji mosiężnych przedmiotów należących do madame Arago za sześćdziesiąt pięć franków po bardzo zażartych targach. Tylko Guis był traktowany chłodno i trzymany z dala, ale w drodze powrotnej Lloubes, któremu kurzyło się ze łba, odważył się wpaść do domu wyrzutka i trzy i razy zlustrować wzrokiem jego żonę Filomenę. To zainteresowanie, niezbyt starannie ukryte, zmiękczyło ponury wyraz twarzy Guisa. Ale to był dopiero początek ożywienia w wiosce. Wkrótce własność zaczęła krążyć z rąk do rąk w zdumiewającym tempie i po wzrastających cenach. Była to haussa bardzo pomyślna. Ciągle wyjmowano gotówkę spod kamiennych płyt, ze słomianych czeluści sienników, z dziur w belkach stropowych i ze schowków w ścianach. Wraz z uwolnieniem tych zamrożonych dotąd kapitałów wioska rozkwitła jak orchidea na uschłej gałęzi. Przy każdej transakcji płynęło wino. Dawni wrogowie ściskali sobie ręce. Stare panny obejmowały młodych kawalerów. Bogaci wdowcy żenili się z młódkami. Ci słabszego charakteru nosili nawet najlepsze czarne ubrania na co dzień. Jednym z nich był Lloubes, który wieczory spędzał w domu Guisa. Guis za to włóczył się po wiosce, już nie tak ponury, i widziano go, jak targował się o uprząż z Lafago i o świetną strzelbę z Roustandem. Mówiono też o jakiejś zabawie po winobraniu, czymś w rodzaju fiesty, ale tylko się o tym szeptało, żeby, broń Boże, nie usłyszał ksiądz dobrodziej w czasie którejś ze swoich wizyt w wiosce. Foiral nadal chodzący w chwale przywódcy wystąpił ze zdumiewającą propozycją. Ni mniej, ni wiecej tylko żeby poprawić tę ścieżkę dla mułów — począwszy od bitej drogi na skraju wzgórz, tak żeby ciężarówki mogły dojeżdżać do wioski. Sprzeciwiano się temu mówiąc, że robocizna będzie bardzo drogo kosztowała. — Tak — przyznał rację Foiral — ale za robociznę sami ze sobą możemy się rozliczyć, a zyskamy drugie tyle ze sprzedaży naszych własnych produktów. Propozycja została przyjęta. Teraz nawet chłopcy korzystali z rosnącej zamożności. Barilles nazwał swój mały sklepik “Grand Café Glacier de l'Univers et des Pyrenées". Wdowa Loyau dała mieszkanie, utrzymanie i ubranie pewnym wolnym młodym paniom i wieczorami organizowała zebrania dla wtajemniczonych. Barilles wyjechał do Perpignan i wrócił ze spryskiwaczem, który wkrótce miał podwoić zbiory z jego nowego gaju oliwnego. Lloubes znikł gdzieś i wrócił z paką damskiej bielizny, zaprojektowanej — rzec by można — przez samego siebie. Kilku zapamiętałych graczy wróciło z nowymi taliami kart, tak błyszczącymi, że trzymając je w ręku wydawało się, że człowiek ma same asy i króle. Tylko Vigné pojechał i wrócił z kiepską miną. Coraz liczniejsze transakcje wymagały coraz większej ilości gotówki. Foiral zrobił więc następną propozycję. — Pojedziemy do Perpignan, wszyscy całą naszą paką, wejdziemy do banku, położymy im przed nosem nasze karteczki i pokażemy tym gryzipiórkom, do kogo należą pieniądze. Nie zostawimy im ani franka! — Wezmą sobie te sto dziesięć — powiedział Qués. — Do diabła z stu dziesięcioma frankami! — odparł Foiral. — A potem, chłopaki, potem... cha, cha, cha, każdy mężczyzna musi choć raz zgrzeszyć. Powiadają, że za sam zapach tych dziewczynek warto zapłacić pięćdziesiąt franków. Podobno odurzający! A do tego dywany na schodach, rude włosy, no i wszelkiego rodzaju wyuzdanie. Jutro! — Jutro! — zakrzyknęli wszyscy i nazajutrz z radośnie błyszczącymi oczami wyruszyli w drogę w swoich najlepszych ubraniach. Każdy z nich palił papierosa dymiąc przy tym jak komin i każdy z nich miał umyte nogi. Podróż była wspaniała. Zatrzymywali autobus przy każdej przydrożnej kawiarni i cokolwiek tam zobaczyli, pytali o cenę. W Perpignan trzymali się razem całą gromadą, a jeśli ktoś z miejscowych popatrzył na nich, z wielką bezczelnością odpowiadali mu przeciągłym spojrzeniem. Kiedy szli do banku, Foiral spytał: — Gdzie jest Guis? — udając, że go szuka wśród swojej gromady. — Czy nic mu się tu nie należy? Wywołało to serdeczny śmiech. Mimo że starali się opanować, nie byli w stanie się uspokoić. Po prostu dusili się ze śmiechu, kiedy wahadłowe drzwi zamknęły się za nimi. Przełożyła Katarzyna Doleżal-Nowicka