FIGURKI MARZEŃ
AUTOR : Arkadiusz Szynaka
HTML : Argail
To była ostatnia dolinka przed rezerwatem. Właśnie dlatego nikt tam już nie
chodził. Wszyscy myśleli, że to też teren pod ścisłą ochroną, więc nie zaglądano
tam. Dzięki temu mieszkańcy i goście leśnej doliny mogli spokojnie zajmować się
swoimi dziwnymi sprawami. Sama dolinka też chroniła przed ciekawskimi i
zgiełkiem świata. Była tak odwieczna jak zagubione na jej słonecznej polanie
głazy porośnięte mchem i paprociami. Otoczona wysokimi, gęsto zadrzewionymi
skarpami i jakby wygięta swą starością w ostry łuk, zasłaniała widok z wąskiego
niczym jar wejścia na rozległą polanę u swego końca. Przed nią rósł młody las
i ciągnęły się pszeniczne pola aż do niewielkiej wioski przy lokalnym wjeździe
na autostradę. Dalej, po kwadransie drogi zaczynały się przedmieścia, a po
dziesięciu minutach wjeżdżało się do centrum miasta. Miasto było duże, portowe
ale rezerwat przewyższał go swoją powierzchnią. Potrzeba było trzech dni na
przejście go od dolinki aż do starych, wapiennych gór na jego końcu. Miasto było
młode, pełne zgiełku i pośpiechu, rezerwat tchnął spokojem i czas jakby inaczej
w nim płynął. Tak jak port był miejscem skąd wyruszano w świat i dokąd ciągneli
podróżni, tak dolina była wejściem do rezerwatu i celem dla różnych wędrowców z
tamtej strony. Z polany wchodziło się na teren wzgórz, dwóch jezior, skalnych
ostańców i strumienia, który nie wiedzieć czemu nie chciał płynąć w stronę
morza, tylko wił się między wzniesieniami aż do bagien u stóp południowych,
zwietrzałych skał.
Na samej polanie stał biały dom z rozległym parterem, piętrem pod skośnymi
czerwonymi dachówkami i z okrągłą, wysoką wieżą ze stożkiem zzieleniałego,
drewnianego dachu na swym szczycie. Dom miał szeroką, bukową werandę z
zewnętrznym kominkiem i podwieszaną łańcuchami ławę na której wylegiwał się
nieprawdopodobnie długi baset o łaciatej, czarnobiałej sierści. Pies z
idiotycznym uśmiechem na pysku patrzył rozleniwionym wzrokiem na polanę, gdzie
parę drzew owocowych zaczynało pokrywać się wczesnowiosenną zielenią. Jego pani
właśnie wychodziła z domu próbując jednocześnie zamknąc nogą drzwi i nie upuścić
z rąk dwóch szerokich, płaskich, wiklinowych koszy z doniczkami jagodowych
sadzonek.
- Nie leż Badziew, pomóż mi z tymi drzwiami. - zawołała Marianna, a baset z
westchnieniem sturlał się bokiem z ławy, podreptał do drzwi i posłusznie pchnął
je pyskiem aż trzasnął zamek.
- Dzięki stary.
Baset wyrozumiale patrzył jak jego pani zręcznie balansując koszami, nie
patrząc pod nogi, zeszła ze schodów werandy i zatrzymała się przy rowerowej
przyczepie, gdzie wreszcie zostawiła swój bagaż. Była sympatyczną, wysoką,
smukłą dziewczyną po dwudziestce. W każdym razie tak wyglądała. Miała radosną
twarz, jasnorudoblond włosy do ramion i nie była człowiekiem. Ale o tym
wiedziało tylko kilka osób, którym to zresztą nie przeszkadzało. Poruszała się z
delikatnością i gracją wrodzoną każdemu leśnemu chochlikowi. Jak czasem sama
mówiła ze śmiechem - to taki dar, który w potrzebie bardzo pomagał zniknąć
między drzewami, lub domami.
- Badziew, piesku, pojadę do miasta, a ty popilnujsz polanki i domu.
Baset zszedł z werandy i stanął u jej stóp machając ogonem. Wyglądał jak
chodząca, długa, łaciata rura z uszami. Spojrzał Mariannie w twarz z
bezgranicznym uwielbieniem i uśmiechnął się.
- Nie rób takich min piesku, bo jeszcz ktoś zobaczy i się przestraszy. Kupię ci
jakąś smaczną puszkę, chcesz?
Baset pokiwał głową. Marianna przykucnęła i potargała go za uszy, potem
wsiadła na rower i ciągnąc za sobą przyczepę, mocno pedałując, przejechała
między głazami i drzewami do wyjścia z dolinki.
Marianna praktycznie zawsze jeździła do miasta rowerem. Nawet śnieżna zima
nie była dla niej specjalną przeszkodą. Dojazd do centrum zabierał jej z
godzinkę. To dlatego, że nie mogła korzystać z autostrady i lubiła zatrzymywać
się mijając ulubione miejsca.
Jechała najpierw piaszczystą, wiejską drogą, między ogrzewanymi wiosennym
słońcem polami, które co raz silniej pachniały ziemią i starymi liśćmi. Czasem
stawała w wiosce na tańsze zakupy w starym sklepie "towarów różnych" - jak
głosił szyld nad jego wejściem. I odwiedzała pocztę - lubiła dostawać listy i
wszelkie przesyłki. Potem zaczynała się podrzędna, lokalna, asfaltowa droga,
której część biegła wzdłuż wielkiego, leniwego zakola rzeki wpadającej na końcu
swej wędrówki do portu. Tu jechała najwolniej, bo zawsze urzekały ją porośnięte,
zdziczałe brzegi. Zatrzymywała się, żeby zapamiętać jakieś miejsce, albo zrobić
szybki rysunek w wożonym ze sobą szkicowników. Z czasem z rysunków powstawały
akwarele. Wreszcie, drewnianym mostem dostawała się do przedmieść, które lekko
wznosiły się nad resztą miasta tworzącym panoramę domów z morzem w tle.
Z centrum sąsiadowały cztery skrzyżowane ulice samych sklepów, kafejek z
restauracjami i przeszklonych pasaży handlowych. Tam w jednym z ogrodniczych
magazynów sprzedawała swoje sadzonki kwiatów i leśnych roślin. Handlowała też
ręcznie robionymi doniczkami, drewnianymi i blaszanymi skrzynkami do kwiatów i
jeszcze kamiennymi ozdobami do skalnych ogródków. Wszystko pochodziło z jej
leśnych wędrówek i z domowego warsztatu. Była również dostwcą miejsca o nazwie
"Boutiqe Artystyczny", gdzie kupowano jej akwarele, kompozycje z korzeni, piór i
suszu, czy naturalną biżuterię.
Tego dnia, kiedy już pozbyła się roślinnego bagażu z przyczepki, zostawiła
rower przywiązany łańcuchem do słupka przed ziołową herbaciarnią i ruszyła
spacerem wzdłuż ulicy. We wtorkowe przedpołudnie nie kręciło się tu jeszcz wiele
osób. Nie było wiatru, słońce rozzłacało wystawy i figlarnie błyskało na
niklowanych zderzakach mijanych aut. Wstąpiła do wielkiego sklepu zoologicznego
pogłaskać miniaturowe króliczki i kupić obiecaną Badziewowi puszkę psiego
przysmaku. Poprzebierała w malarskich albumach niewielkiej księgarenki, ku
utrapieniu sprzedawcy całkiem przestawiając ich kolejność na półce. Na
ogłoszeniowym słupie przeczytała kolorowy plakat o festiwalu teatrów
awangardowych. I mimo, że dziś nie miała nic na sprzedaż wstąpiłą do swojego
"Boutiqe'u", ot tak żeby sprawdzić co ostatnio wykupiono.
Sprzedawca kręcący się przy szklanych drzwiach, młody chłopak o delikatnych
rysach twarzy, uśmiechnął się do niej, kiedy weszła do sklepu.
- Marianna, dobrze, że jesteś. Sprzedaliśmy wszystkie twoje kamienne
podstawki pod świece. Fantastycznie schodziły.
- Cześć Adrian - uścisnęła jego zadbaną dłoń. - Cieszę się, że to chwyciło.
Rozumiem, że interesuje was nowa partia?
- Jasne. Chris chce nawet coś kupić na przyjęcie u Robertów. Masz coś
dzisiaj?
- Nie, wpadłam z ciekawości. Kiedy jest przyjęcie?
- Za dwa tygodnie. Zdążysz zrobić coś nowego?
- Powinnam. Może będą też nowe modele. Coś z metalem i coś z drewnem.
- Świetnie, Chris się ucieszy z możności wyboru. Wiesz jaki jest wybredny.
Chodź do kasy, wypłacę ci co twoje.
Przeszli marmurową posadzką, środkiem boutiqe'u między wysokimi szklanymi
gablotami, gdzie stały oświetlone przeróżne wyroby okolicznych artystów i
rzemieślników. Pod białą ścianą obwieszoną od podłogi do sufitu zastawionymi
półkami, na wysmukłej, stalowej kolumnie, ustawiono kasę w srebrnej obudowie.
Adrian otworzył ją i wyciągnął plik banknotów.
- Przelicz czy się zgadza i podpisz na kwicie - usłużnie, miękkim ruchem
podsunął jej pod nos metalową podkładkę z przyczepionym druczkiem i piórem na
łańcuszku.
- Mhm, w porządku. Przy okazji jak już jestem rozejrzę się, czy nie
dostaliście czegoś ciekawego. Może coś mnie zainspiruje.
- Och. przestań. Chris mówi, że takie podglądanie nie jest twórcze. Stać cię
na włsne pomysły.
- Chris marudzi, jak co roku na wiosnę. Pokaż co macie.
- Gablota przy wystawie, chodź.
Na szklanej półce stały w półkolu trzy małe figurki. Były pożółkłe jak kość,
nie miały więcej niż cztery centymetry wysokości i wiernie przedstawiały ludzkie
postacie. Uśmiechniętego grubaska w powłóczystej szacie, jakiegoś wojownika
opartego o dwuręczny topór i staruszka z fletem w dłoni. Wszystkie żłobienia i
szczegóły figurek były bardzo staranne i ostre.
- No, no, ktoś się napracował. Skąd je macie?
- To komis. Przyniósł nam to taki młody przystojniak. Mówił, że znalazł to w
rzeczach po zmarłym dziadku. Pozbywa się czego może ze spadku, bo wyjeżdża z
powrotem na południe. Pewnie tam złapał swoją opaleniznę.
- Albo na solarium. Ile za to chcecie?
- Jeszce ich nie wyceniliśmy. Trudno nam stwierdzić jakie to na prawdę stare
i cenne. Na razie sprawdziliśmy, że nie są poszukiwane przez policję. Wiesz,
jesteśmy ostrożni od czasu zeszłorocznej historii z tym wstrętnym gobelinem.
- Dacie to jakiemuś rzeczoznawcy?
- Właściwie myśleliśmy o tobie. Rzeczoznawcy nieźle sobie liczą, jeszcze się
okaże, że wycena jest droższa niż wartość tych miniaturek.
- Wiesz, że nie mam żadnych papierów z licencją.
- Ale znasz się na tym, robisz to uczciwie i z dokumentacją. Chris prosił,
żebyś zgodziła się na dziesięć procent od wartości za przysługę. Mamy nawet
gotową umowę.
- Chris jest zbyt pewny siebie.
- To cecha jego męskości. Zgódź się, proszę. Przecież lubisz grzebać w
takich rzeczach.
- No dobra, ale robię to tylko dla twoich pięknych oczu. Daj mi umowę i
figurki. Postaram się wpaść za trzy dni.
Wieczorem, ubrana w gruby sweter, siedziała Marianna w wielkim, drewnianym,
bujanym fotelu na werandzie swego domu przed paleniskiem kominka. Rozmyślała o
figurkach. Obok fotela ustawiła stolik, na którym leżała deska z pajdami chleba
i pokrojonym kiszonym ogórkiem. Kiedy w mieście przyjrzała się rzeźbom,
wiedziała już na pewno, że były bardzo stare. Po przyjściu do domu nagrabiła z
polany opadłe gałęzie, a teraz wpatrywała się w pozostały po nich rozżarzony
popiół i z przyjemnością wciągała zapach dymu i pieczonych, starych ziemniaków.
Przy palenisku stała też puszka psiego jedzenia.
- Tak Badziew, nie ma to jak kolacja z ogniska wiosennym zmierzchem.
Pies leżąc na ławie uniósł głowę z łap i spojrzał ciekawie na Mariannę,
która opalonym patykiem zaczęła wygrzebywać z żaru spękane od gorąca bulwy.
Potem z szuflady pod stolikiem wyciągnęła otwieracz do puszek z pokrętłem. Nie
dotykając konserwy rękami, otworzyła ją i wytrząsnęła parujące mięso do
metalowej miski.
- Chodź piesku, boję się, że jak ostygnie, to zastygnie.
Baset zeskoczył z ławy i zamiatając deski werandy merdającym ogonem zanurzył
pysk w misce. Gdy zaczęły z niej dochodzić mruczenia i mlaskania Marianna nabiła
na zaostrzony patyk ziemniaka i brudząc ręce popiołem zeskrobała jego skórkę.
Jadła dmuchając na gorącą bulwę i przegryzając ogórkiem z chlebem. Brakowało jej
do tego cierpkiego, porzeczkowego wina. Ale nie aż na tyle, żeby zejść do
piwnicy po osznurowaną butelkę. W zamyśleniu spojrzała pod ławę. Stał tam
miedziany kociołek wielkości wiadra. Naczynie o trzech nóżkach było pękate i
zdobione wtłoczeniami o roślinnych motywach. Zrobiła ten kociołek sama, wiele
lat temu, zgodnie z bardzo starym przepisem. Jeśli wlało się do niego źródlanej
wody płynącej na południe i wstawiło do środka jakiś przedmiot, można było we
śnie zobaczyć jego przeszłość. Teraz na dnie kociołka moczyły się trzy kościane
figurki. Po rozpaleniu na kominku wyjęła miedziane naczynie z kufra i napełniła
wodą ze źródła za domem. Nigdy nie widziała tak wykonanych starych rzeźb.
Liczyła, że sen powie o nich więcej, niż zakurzone woluminy z czytelni naukowej.
Dopiero potem wyceni je i da opis z dokumentacją.
Świt był zimny, ale słoneczny. Zapowiadał dobrą pogodę na cały dzień.
Marianna obudziła się, kiedy baset zdecydował, że nadszedł czas wypuścić go na
spacer. Przydeptując sobie uszy wgramolił się na kołdrę jej wielkiego łóżka i
zaczął trącać ją nosem w policzek.
- Och, Badziew, czy to na prawdę już pora? - spytała sennie Miarianna
otwierając oczy. Spojrzała prosto w uśmiechnięty pysk psa, przeciągnęła się i
objęła pieszczotliwie jego łeb.
- Wiesz, gdybym nie była leśnym chochlikiem, umarłabym na widok twojej
porannej miny.
Badziew pokiwał łbem ze zrozumieniem i zeskoczył z łóżka. Marianna zwlekła
się za nim i boso, owinięta kocem przeszła szerokim hallem z pokoju do drzwi
domu. Wyjrzała na zewnątrz prosto we wczesne słońce. Na polanie leżała jeszcze
zimna rosa, a niebo było błękitne jak woda. Ptaki goniły się ze śpiewem w
gałęziach drzew.
- No piesku, pobiegaj sobie i załatw swoje sprawy. Tylko nie idź za daleko,
bo po śnadaniu wybierzemy się do rezerwatu.
Baset, który zbiegł już z werandy, odwrócił ciekawie głowę.
- Odwiedzimy Forgolla. Mam nadzieję, że staruszek będzie na miejscu.
Baset podszedł z powrotem patrząc na nią wyczekująco.
- Dlaczego? Coś mi się przyśniło. Kto wie, może to tylko przez te ogórki na
kolację? A może to jednak kociołek? W każdym razie sen był ciekawy, więc
wpadniemy do staruszka.
Pies zamerdał ogonem jakby przyjmując jej wyjaśnienia i wrócił na łąkę.
- Bądź za pół godziny, akurat skończę prysznic i razem zjemy śniadanie! -
krzyknęła za nim Marianna.
Szli już prawie cztery godziny równym, marszowym tempem. Najpierw wzdłuż
strumienia za domem prosto na południe, potem skrótem pomiędzy wzgórzami aż do
trzech kamiennych ostańców - jakby naturalnych menchirów. Tam odpoczęli przez
kwadrans. Marianna siedziała oparta o głaz jedząc tabliczkę czekolady
wyciągniętą ze skórzanego plecaka, a Badziew radośnie pomrukując myszkował w
okolicznych zaroślach. Zające nie były zachwycone. Dalej przez gęsty, mroczny
las prowadziła ich stara ścieżka jeleni i dotarli nią do oczka wody skąd wspięli
się na łyse, kamienne wgórze. Na polanie po drugiej stronie, wkopana w
zadrzewione zbocze następnego pagórka stała stara, drewniana chata Forgolla.
- Badziew, tylko się nie uśmiechaj piesku - poprosiła Marianna.
Chata w środku była niska, ale sucha i przytulna. Wydrążoną ją daleko w głąb
pagórka. Tak na prawdę była jedną rozległą salą z kolumnami - stempalmi
trzymającymi strop. Przepierzenia z desek dzieliły pomieszczenie na mniejsze
pokoje. Problemem było światło, bo nie wpadało go dość przez okno przy wejściu.
Więc wewnątrz stał ogromny, kamienny piec z otwartym paleniskiem i było kilka
olejowych lamp. Z nad paleniska ciągnął się komin wykopany w pagórku i wyłożonym
starym torfem, żeby dym i jego zapach nie był intesywny na zewnątrz. W środku
chaty była też studnia.
Forgoll czytał przy oknie kiedy zobaczył postać z psem schodzącą z pagórka.
Poznał gości i przed zamknięciem założył książkę skórzaną zakładką. Wstał od
stołu ruszając do studni po wodę na herbatę. Forgoll był bardzo stary, ale widać
to było tylko po białych włosach i wesołych zmarszczkach na twarzy. Odsłonił
wieko studni i wyciągnął wiadro wody, którą napełnił mosiężny sagan. Forgoll
pamiętał czasy, gdy nie było miasta przy ujściu rzeki i gdy na świecie nie było
jeszcze Marianny. Podszedł do paleniska kominka, postawił sagan na trójnogu i
rozpalił pod nim szczapy brzozowego drewna. Usłyszał za sobą pukanie do drzwi i
znajomy głos:
- Dzień dobry, czy przyjmiesz dzisiaj gości?
- Zamknij drzwi, bo przeciąg zgasi ogień i będziemy dłużej czekali na
herbatę.
Stary odwrócił się z otwartymi ramionami i mocno przytulił dziewczynę.
- Dobrze znów cię widzieć. I ciebie też piesku - powiedział do baseta
grzecznie siedzącego przy nodze swej pani. - Musisz być nieźle karmiony, bo
chyba jesteś trochę dłuższy niż ostatnio, przy nowym roku.
- W nowy rok był mróz, a wtedy wszystko się kurczy. Dobrze być znów u
ciebie.
- No ja myślę, właśnie załapałaś się na najlepszą herbatę malinową w okolicy
i domowy chleb z jabłkowym musem. Zdejmuj kurtkę i siadaj za stołem.
- Też mam coś dla ciebie - Marianna wyjęła z plecaka słój kiszonych ogórków
- są po tym niesamowite sny.
Zjedli chleb i dopijali malinowy napar z miodem. Badziew odpoczywał pod
stołem, obojętny na niedojedzone okruchy poczęstunku. Starał się nie uśmiechać.
- Więc mówisz, że po tych ogórkach - Forgoll sięgnął po słoik ze stołu -
można mieć ciekawe sny?
- O na pewno, jeśli zjesz je na czczo przed snem. Poza tym są pyszne i
swojskie. Ale moje sny rodzą się raczej w kociołku.
- Więc magia jeszcze działa? To miłe. Wiesz, czasem myślę, czy nadal tak
będzie, kiedy nas tu zabraknie.
- A co, wybierasz się gdzieś? Przypomnij sobię, że tak było jeszcze za nim
się pojawiłeś. Druidzi twierdzili, że magia jest jak prawa natury - istnieje
niezależnie od nas i od naszego widzimisie.
- Nie roztkliwiaj mnie wspomnieniami. Powiedz lepiej co u ciebie słychać?
Marianna sięgnęła do plecaka po metalową puszkę. W środku, owinięte watą
leżały trzy figurki.
- Popatrz, ktoś przyniósł to do boutiqe'u.
- Do sklepu tych dwóch ... tego?
- No przecież wiesz. Poprosili mnie o wycenę. Przyjrzałam się tym rzeźbom,
są bardzo stare, robione ręcznie z kości tura. Sposób przedstawienia postaci,
ich ubiór i posiadne przedmioty sugerują, że wykonano je nawet przed naszą erą.
- To samo można powiedzieć o mnie.
- Nie chwal się i tak nie zdołam cię wycenić.
- Jesteś uroczo miła. Czy to śródziemnomorskie figurki?
- Nie. Nie ma nawet naleciałości stylu. To rzeźby z północnej Europy. Tylko,
że ja nigdy nie widziałam miniaturek tak wcześnie wykonanych o tak niezwykłej
dokładności w szczegółach. Więc wrzuciłam je na noc do kociołka.
- Czy przyśnił ci się młody, silny rzeźbiarz o bystrym wzroku i delikatnych
palcach?
- Nie. To był stary wróżbita, fili tak jak ty.
- Fili? Dziwne, to raczej druidzi bawili się rzemiosłem i takim
rękodzielnictwem.
- Uważaj dalej. W moim śnie fili zrobił pięć figurek. Potem musiało stać się
coś złego. Widziałam go załamanego jakimś zdarzeniem, raptem postarzałego,
pełnego rozpaczy i zniechęcenia. Wziął do ręki jedną z figurek i razem z nią
zniknął.
- Jak zniknął? Obudziłaś się?
- Spałam dalej, widziałam jeszcze cztery figurki i nawet rozpoznawałam te
trzy. On po prostu przestał istnieć, no nie było go.
- To ciekawe. Figurki do znikania. Czy on wcześniej coś powiedział?
- Ruszał ustami, ale nic nie słyszałam. W każdym razie, kiedy się obudziłam
pomyślałam, że odwiedzę ciebie w ramach konsultacji artystycznych.
- No tak. A ja głupi łudziłem się, że jesteś tu z czystej przyjaźni i
sympatii do mnie.
- Och, nie mów tak. Przecież wiesz, że jesteś moim bliskim przyjacielem.
- Wiem, wiem chochliku. Nie przejmuj się moim marudzeniem. Tak tylko
zaczepiam cię. Jakie masz plany?
- Najpierw skorzystać z twojej toalety. Potem poroszę cię o wróżbę. Mogę?
- Jasne. Na lewo za krzakami. Idź, ja poszukam różdżki.
Marianna wyszła z chaty, a Forgoll poszedł za jedno z drewnianych
przepierzeń, gdzie w rzędzie stały cztery kufry. Były wysokie prawie do pasa,
dwa z mosiężnymi obiciami na dębie, jeden cały z żelaza i jeden pleciony z
wikliny. Otworzył ten wiklinowy. Kiedy skrzypnęły skórzane zawiasy zaciekawiony
Badziew wydreptał z pod stołu. Stanął słupka, oparł się o wiklinową krawędź i
wpakował łeb do środka. Forgoll w półmroku grzebał w kufrze, wyjmując z niego na
podłogę lniane zawiniątka. Baset starał się wąchać każdą paczuszkę, a jego
majtające się uszy wzniecały obłoki drobinek kurzu. Wreszcie Forgoll znalazł
jakby długą płócienną rurkę przewiązaną na jednym końcu. Siadł na podłodze,
rozwiązał tasiemki i wysunął na dłoń cieńką, prostą różdżkę z dzikiej, leśnej
jabłoni.
- Tak piesku, teraz możemy powróżyć twojej pani. Zobaczymy co różdżka powie
o tych rzeźbach.
Badziew wyraźnie zagryzł szczęki i zamerdał ogonem.
Figurki ustawili na środku stołu, a sami w skupieniu usiedli na przeciw
siebie. Forgoll długo trzymał w dłoniach różdżkę i z zamkniętymi oczami mruczał
coś cicho. Potem głęboko wyciszony dotknął różdżką figurek i śpiewnie zanucił:
- Wszystkie zrobiono jak w starej groźbie,
W każdej zamknięte ludzkie marzenie,
Jeśli je powiesz z dłonią na rzeźbie,
Spełni się każde wyśnione brzemie.
Umilkł i otworzył oczy.
- Co powiedziałem?
Marianna powtórzyła słowa czterowiersza.
- No tak, mętne jak każda wróżba. Lepiej zapisz to póki pamiętasz bez
przekręceń. Potem możesz spokojnie nad tym rozmyślać.
- Na pewno zrobiłeś to tak jak trzeba? Może masz nie tą różdżkę?
- Żartujesz? To najlepsza różdżka jaką mam, a wróżba była przeprowadzona
zgodnie ze wszystkimi wymogami. Nie jestem jakimś nowicjuszem, tylko starym
fili.
- I to mnie martwi, bo niby jaki sens ma łączenie groźby, marzenia i
brzemienia?
- Skąd mam to wiedzieć? Interpretacją naszych wróżb zajmowali się druidzi.
- Jasne, a w mieście jest właśnie ich zjazd, chłopaki zaraz wszystko mi
wyjaśnią.
- O rany, chochliku, nie dąsaj się. Nikt nie twierdził, że dostaniesz gotową
odpowiedź jak na talerzu. Nawet druidzi musieli powertować swoje księgi, żeby
zrozumieć o co chodziło w naszych wróżbach.
- No wiem no. Głuptas ze mnie. Nastawiłam się jakbym pierwszy raz korzystała
z wróżb. To przez ten mój sen. Liczyłam, że dzięki niemu przepowiednia będzie od
razu jasna. Pójdę do starej biblioteki i też popatrzę w księgi. Nie gniewaj się,
że marudziłam.
- Wszystko w porządku, jestem wyrozumiały.
- I paskudny. Poza tym lepiej byś zrobił budując sobie w końcu jakąś
porządną toaletę, nie lubię przeciągu na nerkach.
- Przeciąg zabija zapach. Ciesz się, że nie jesteś tu zimą, to dopiero
przeżycie.
- Wierzę. Dlatego będę się zbierać, żeby zdążyć do swojej komnatki.
- Idziesz już? No to uważaj przy strumieniu. Widziałem tam ślady końskich
kopyt. Wygląda na to, że Puka obudziła się już ze snu.
- Co chcesz, w końcu jest wiosna i las zapełnia się duchami.
Następnego dnia, tuż przed chmurnym południem Marianna przyjechała rowerem
do miasta. Tym razem zatrzymała się od razu przed boutique'm. Wiał silny, zimny
wiatr i na ulicy wirowały śmieci porwane z koszy. Marianna mijała po drodze
rowery poprzewracane podmuchami, więc teraz sama położyła swój na chodniku przed
wielką szybą wystawy. Zapięła łańcuch na tylnym kole i oślepiona kłębem kurzu
weszła do sklepu.
- Paskudny ten wiatr, prawda?
- Acha - przytaknęła z zamkniętymi oczami słysząc miękki głos Adriana.
- Nie trzyj tego ręką. Masz, weź moją chusteczkę.
Podał jej biały i pachnący rąbek jedwabnej tkaniny.
- Uch, dzięki. Już wyszło. Cześć Adrian.
- Witam, witam. Co za wiatr wywiał cię dziś z domu? Masz nowe świeczniki?
- Nie, odwożę wam figurki. Już wycenione, jeszcze tylko uzupełnię w
bibliotece opis z dokumentacją, zrobię z tego odbitkę i doniosę wam papiery.
Zdjęcia dostaniecie jak skończę kliszę w aparacie.
- O, szybko się uwinęłaś. Chris się ucieszy. Czy to wartościowe?
- Bardzo. To stare i cenne miniaturki. Jedyne tego rodzaju na świecie. Tu
masz skrót wyceny i same rzeźby. Właściwie myślę, że możesz je już sprzedawać.
- Hej, rzeczywiście drogo je sobie liczysz. Nie przesadziłaś?
- Nie obrażę się tylko dlatego, że jesteś słodkim ignorantem w tych
sprawach. W dokumentacji dam wam merytoryczne uzasadnienie i wyjaśnię podstawę
wyceny. Dobra, pojadę teraz do miejskiej biblioteki i za godzinkę powinnam
wrócić. Mam nadzieję, że nie będzie jeszcze padać.
- Po drodze uważaj na mimów.
- Kogo?
- No mimów. Jest ten festiwal teatrów awangardowych i pełno dziwnych
przebierańców kręci się po mieście. Niektórzy to miłe chłopaki, ale potrafią też
przyczepić się jak wrzód do człowieka żebrząc o datek. Aż do nachalności.
- Będę artystycznie ostrożna.
W starym, poklasztornym budynku biblioteki, w katalogu działu czytelni
wybrała pozycje z historii sztuki preromańskiej i sztuki starożytnej centralnej
Europy, do tego historia kultury krajów północnych i Wielki Almanach Archeologii
Europejskiej. Wiedziała gdzie i czego szukać. Po półgodzinie wertowania
dostarczonych książek zrobiła podwójny zestaw kopii wybranych stron. W tych
materiałach była dobra podstawa dla określenia przybliżonego wieku rzeźb i ich
wartości. Potem zamówiła jeszcze sześciotomowe wydanie Religii i Wierzeń Świata.
Tu chciała znaleźć coś, co ułatwi zrozumienie wróżby Forgolla i może nawet jej
sen. Kiedy rozbolały ją ręce od przeglądania opasłego tomu z wierzeniami celtów
zrozumiała, że bez konkretnej metody poszukiwań będzie jedynie chaotycznie
skakać po rozdziałach. Zaczęła rozmyślać nad wróżbą. O co w niej chodziło? Co
jest kluczem do jej zrozumienia? Powtarzała sobie jej słowa aż straciły swój
sens. Może skupić się na ich rymowanym charakterze? Nie, wszystkie wróżby fili
miały zawsze postać czterowiersza. A może to brzmi jak przysłowie, lub
powiedzenie? Poszukała w indeksie książki hasła "przysłowia", otworzyła
odpowiednie strony i w przypisie pod króciutkim akapitem znalazła odpowiedź.
Do boutiqe'u weszła mokra od zacinającego deszczu. Zaskoczony Adrian
przyglądał się, jak opierała o szklaną gablotę ociekający wodą rower.
- Marianna, zapomniałaś parasola? Chyba przygotuję ci specjalną różaną
herbatę z koniakiem i syropem klonowym.
- Będę wdzięczna. A parasol jest niepraktyczny na rowerze. I od razu
przepraszam za kałużę pod nim, ale nie chcę, żeby mi rama rdzewiał na deszczu.
- Nie przejmuj się, koszty sprzątania odejmujemy od podstawy podatku.
- To rozsądne. Pokażesz mi jeszcze raz te miniaturki?
- Już je sprzedałem.
- Co?!
- Sprzedałem te figurki. Jakieś dziesięć minut przed twoim przyjściem.
- Jak?! Komu?!
- Coś nie jak? Przecież chyba pozwoliłaś już wystawić je na sprzedaż. Nie
było tak? A komplet kupiła taka zrzędliwa starsza babka - na nocny stolik - jak
mówiła.
- Było tak. Nie spodziewałam się tylko, że już zejdą.
- Ja się tym raczej nie martwię. O, woda się zagotowała, zaraz się
rozgrzejesz. Pokażesz mi co jeszcze wygrzebałaś w bibliotece o takich rzeźbach?
- A tak, proszę - wyjęła spięte kartki z płaskiej, skórzanej torby na
szkicownik.
Adrian zaparzył herbatę i z ciekawością przejżał papiery.
- Ciekawe. To rzeczywiście było stare. Dolej sobie jeszcze koniaku i syropu
klonowego. I pij powoli, bo poparzysz język. Starcisz wtedy cały smak herbaty.
- Masz może adres tej kobiety?
- Nie. Za to mam jej rękawiczkę, zapomniała przy wyjściu. Ładna, koronkowa i
równie stara jak właścicielka. Po co ci adres, chcesz odkupić te figurki?
- E, tak tylko pytam. Niby po co mi taki bibelot?
- Nie wiem. Ach, zgodnie z umową znów jestem ci coś winien. Posiedź
spokojnie, jak zwykle przyniosę z kasy co twoje. No widzisz, jak dobrze, że już
sprzedane?
Kiedy Adrian wrócił z pieniędzmi i pokwitowaniem, Marianna siedziała
zasępiona, wpatrując się w dno filiżanki.
- Źle się czujesz? Przewiało cię jednak?
- Co? Och nie, zamyśliłam się. Dlaczego powiedziałeś, że ta kobieta była
taka zrzędliwa?
- Ta od figurek? Przelicz pieniądze. Bo ciągle narzekała na upadek obyczajów
i ową zgniłą moralność artystów. Tak właśnie powiedziała "owa zgniła moralność".
Pewnie wszysto przez ten festiwal teatrów. Najwyraźniej obskoczyli ją mimowie.
Ciągle powtarzała jak marzy, żeby ten zjazd popaprańców się już skończył. Rety,
nawet kiedy oglądała figurki gadała o tym jak jak nakręcona. Podpisz na
pokwitowaniu, dzięki. Czemu tak o nią wypytujesz?
- Wiesz, ciekawa jestem kogoś, kto lekką ręką wydaje taki kawał grosza na
trzy stare, kościane miniaturki. No nic, dzięki za herbatę. Chyba przestało już
padać, więc popedałuję do domu. Chcę jeszcze posiedzieć przy świecznikach.
- To ja dziękuję za szybką wycenę. A w domu lepiej wysusz się i łyknij
aspirynę, trzeba uważać na chłód takich wiosennych deszczy.
Sklepik w wiosce otwierano o dziesiątej, a Marianna oparła swój rower o
balustradę przed wystawą na dobry kwadrans wcześniej. Sama też usiadła na
balustradzie w cieniu wyblakłej markizy i machając nogami czekała na sprzedawcę.
Jej wypchany plecak wisiał na rączce kierownicy. Po nocnej burzy to
przedpołudnie iskrzyło się ciągle kroplami deszczu i w powietrzu nie czuło się
jeszcze duchoty. Badziew pracowicie obwąchiwał okolice sklepu. Cała jego łaciata
podłużność wręcz promieniowała szczęściem z podróży u boku swej pani. Wreszcie
zza rogu budynku wyszedł Joachim, stary sprzedawca i właściciel sklepu.
- Dzień dobry pani Marianno - przywitał ją uprzejmie pierwszy, tak jak to
potrafią już tylko ludzie starej daty - wcześnie mnie pani dziś odwiedza.
- Dzień dobry panu. Zawsze po burzy dobrze jest zacząć dzień wcześnie.
- Czym mogę służyć?
- Ma pan już dzisiejszą prasę? Chciałabym jakiś dziennik.
- Paczki z gazetami na pewno leżą od siódmej rano przy tylnym wejściu.
Proszę poczekać, zaraz je przyniosę.
Joachim poszedł na tyły sklepu, a Marianna zaczęła przebierać w koszyku
czekoladowych batoników. Szukała takiego z rodzynkami, Badziew przepadał za
nimi.
- Są, tak jak mówiłem - staruszek położył na ladzie pakę różnych pism -
którą gazetę sobie pani życzy?
- A mogę je przejżeć?
- Oczywiście.
Zaraz pod magazynami były ułożone dzienniki. Już na pierwszej stronie
pierwszego z nich znalazła wiadomość, której szukała. Napis grubą, czerwoną
czcionką głosił: "Pożar w teatrze! Ranni aktorzy! Festiwal spalony na panewce."
- Panie Joachimie, wezmę tą i batonik z rodzynkami.
Marianna przytrzymała ramę roweru nogami i zawołała Badziewa. Kiedy pies
wgramolił się z jej pomocą do bszernego kosza nad tylnym kołem, założyła plecak
i ruszyła w kierunku miasta. Baset łopocząc uszami patrzył z kosza
w kierunku jazdy.
- Piesku, nie jest dobrze - mruczała zamyślona Marianna. - Trzeba jakoś
odzyskać te figurki. Myślałam o tym wczoraj przez pół nocy. Widzisz, one jakoś
spełniają ludzkie życzenia. Fili, który je wyrzeźbił dał im taką moc, że jeśli
powiesz czego chcesz, trzymająć w ręku figurkę, to to się spełni. Spełni się
cokolwiek powiesz. Dlatego we wróżbie Forgoll mówił o groźbie. Bo jest takie
stare powiedzenie o przekleństwie ziszczonych pragnień. Człowiek marzy o różnych
rzeczach, ale niektóre myśli przychodzą mu do głowy w gniewie lub rozpaczy. I
wcale nie jest dobrze jeśli się spełnią. Dojechali właśnie do drewnianego mostu
przez rzekę i Marianna zsiadła z roweru. Zdziwiony baset spojrzał na nią z
oczekiwaniem na jakąś decyzję.
- Odpoczniemy. Ach piesku, zapomniałam, że mam dla ciebie batonik. Chcesz?
Badziew uśmiechnął się szczęśliwy.
- O rany, dobrze, że nikogo tu nie ma. Trzymaj.
Kiedy baset zakleił sobie mordę i z błogością przewracał oczami, Marianna
zdjęła plecak, usiadła na poręczy mostu i znowu spojrzała w gazetę.
- Ta kobieta, która kupiła rzeźby nie wie co ma. To znaczy, że może znów
wywołać jakieś nieszczęście. Zobacz co się stało, kiedy tylko marudziła żeby
natychmiast skończył się festiwal. Raptem wybuchł pożar, spłonął teatr, są ranni
i imprezę odwołano. Dobrze, że nikt nie zginął. A co będzie jeśli pokłóci
się z sąsiadką i przy odkurzaniu figurek powie sobie, żeby tamtą trafił szlag?
Hm, swoją drogą ciekawe jak to się zrobi? No nie no, spokojnie piesku, tylko tak
sobie mówię. Wiesz, trzeba najpierw jakoś się dowiedzieć gdzie ona mieszka.
Badziew pokiwał głową.
Marianna wpadła do boutiqe'u tylko na chwilę. Zostawiła kamienne świeczniki
i kiedy dowiedziała się, że nikt nie zgłosił się po rękawiczkę, wyprosiła ją od
Adriana, właściwie nie mówiąc mu po co. Potem, mimo że Badziew z zachwytem
pętlił między szkalnymi gablotami najwyraźniej zastanawiając się gdzie unieść
tylną łąpę, zapakowała go na rower i pojechała do dzielnicy uniwersyteckiej.Tam
między akademikami, labolatoriami i salami wykładowymi była druga naukowa
biblioteka w mieście. I tam na pół etatu pracowała pewna emerytowana staruszka.
Kiedyś była czarownicą. Dawno temu obie dowiedziały się
o sobie, a właściwie zorientowały się o własnym istnieniu. Ale nigdy się nie
spotkały. Może dlatego, że były jednak po dwóch stronach świata.
Staruszka o jasnej, pomarszczonej twarzy siedziała przy oknie za wielkim
biurkiem i wpisywała w komputer nowy katalog książek. Słońce rozbielało jej
posiwiałe włosy i odbijało się od złoconych oprawek okularów. Obok parowała
filiżanka kawy. Była tak wpatrzona w monitor, że nie zauważyła Marianny.
- Przepraszam, czy pani Weronika?
Staruszka odwróciła się i z uśmiechem spojrzała na dziewczynę.
- Tak jest, dziecko. Jak mogę ci ... och - umilkła na chwilę i spoważniała.
- Hm, wybacz mi dziecko mój pokrętny język, ale czy to nie przypadkiem ty? Jeśli
rozumiesz o co mi chodzi?
- To ja. Jestem Marianna. Czy możemy porozmawiać?
- Jasne, siadaj. Ciekawe móc ciebie poznać, moje dziecko. Napijesz się kawy?
- Dziękuję, dla mnie jeszcze za wcześnie.
- Ach, więc pijasz kawę. Myślałam, że nie potrzebujesz takich używek.
- Bo nie potrzebuję, ale lubię, a kiedy piję działa jak na wszystkich ludzi,
więc teraz jeszcze na nią za wcześnie.
- Ciekawe. A więc, co wielkiego cię sprowadza? Co się dzieje?
- Dlaczego myśli pani, że dzieje się coś wielkiego?
- Bo wiedząc o sobie od wielu lat, nie szukałyśmy kontaktu. A dziś do mnie
przyszłaś. Więc coś musiało się stać. I nie chodzi chyba o dzień babci, który
jest dopiero za parę tygodni, ani o pożar w teatrze.
- Właściwie chodzi też o pożar w teatrze.
- Jesteś miłośnikiem sztuki awangardowej? Słucham, opowiedz mi.
Staruszka z uśmiechem podparła się na biurku i z uwagą patrzyła na
dziewczynę, kiedy ta mówiła jej historię kościanych miniatutrek.
- Figurki marzeń - powiedziała, kiedy Marianna umilkła.
- Proszę?
- Figurki marzeń - powtórzyła staruszka. - Słyszałam kiedyś o tym. Bardzo dawno
temu. Ale pamiętam dokładnie. Myślałam jednak, że takie rzeczy robili tylko w
Chinach, albo Japoni. Nie wiedziałam, że i u nas.
- Co to takiego?
- To właśnie taka mała rzeźba, najczęściej z kości lub z kamienia. Nie wiem
dlaczego, ale zawsze przedstawiała postać ludzką. Nigdy zwierzęcą, czy roślinną.
Wykonanie było wręcz niezwykle staranne. Wiem, że potrafili coś takiego zrobić
tylko niektórzy magowie i kapłani. Ci co na prawdę władali mocą. Zawsze były
ogromnie cenne i niebezpieczne. Bo jak już wiesz, jeśli wzięło się je do ręki i
powiedziało życzenie, to ono się spełniało. Bez względu na to co powiesz. Potem
figurka znikała.
- Nie wiedziałam tego, że znikała. Dlaczego?
- Nie wiem na pewno. Po prostu przestawała istnieć. Może to cena za
spełnione życzenie? Coś za coś. Może moc spełnienia niszczy figurkę? Tak czy
siak masz rację mówiąc, że twoja nieznajoma może zrobić niechcący całkiem
interesujący użytek z tych rzeźb. Ciekawe jak trafia szlag, prawda?
- Wie pani, właściwie to przyszłam tu z nadzieją na pomoc w odzyskaniu
figurek, bo ja właśnie nie chcę wiedzieć jak to jest, kiedy innych trafia szlag.
- O, więc jednak znacznie różnimy się w podejściu do ciekawych rzeczy. Nigdy
cię nie interesowało jak się dzieją niektóre... niezwykłe zdarzenia? Pewnie nie.
Za to mnie bardzo ciekawią takie historie. Cóż, dlatego jestem, kim jestem.
Dobrze, powiedz dziecko czego się po mnie spodziewasz?
- Mam ze sobą zgubioną rękawiczkę tej kobiety. Myślałam, że z pomocą takiej
osobistej rzeczy powie mi pani gdzie znajdę właścicielkę.
- Tak, można zrobić taką rzecz, ale to nie moja specjalność. Ja jestem
Druda.
- Zsyła pani koszmary senne?
- I to jakie. Jak widzisz mogę ci co najwyżej pomóc nastraszyć staruszkę.
Marianna spochmurniała i umilkła zamyślona ze zwieszoną głową. Siwowłosa
Druda popijała kawę patrząc na dziewczynę z nad krawędzi filiżanki.
- Zgoda, niech jej pani ześle koszmar.
- Co? Chcesz tego? Co ci to da?
- Ona trzyma te figurki na stoliku nacnym. A co jeszcze zawsze stoi w takim
miejscu? Lampka nocna. Jak obudzi się z koszmaru, to zapali światło. Będzie
zdenerwowana i przestraszona, może strąci figurki na podłogę, może podnosząc je
powie, że nie chce śnić takich koszmarów. Życzenie się spełni, zniknie następna
miniaturka. Może będzie chciała uzupełnić kolekcję i przyjdzie do boutiqe'u, a
tam wezmą jej adres. I tak dowiem się gdzie mieszka. Wtedy ukradnę ostatnią
rzeźbę.
- Może, może. To tylko życzenia. A co jak twój plan nie zadziała? Za dużo w
nim niepewności.
- Wymyślę coś innego. Ostatecznie mogę pogadać z duchami.
- To też ciekawy pomysł. Ale dobrze, jeśli tego chcesz dziecko, to ześlę jej
koszmar. - Druda uśmiechnęła się zimno - Tylko musisz mi coś dać za to.
- Zapłata?
- Jak zawsze. Dasz mi swojej krwi.
- Co takiego!?
- Ciszej, to biblioteka, nie stragan. Nie panikuj i nie udawaj naiwnej,
potrzebuję tego dla koszmaru. Nie chcę dużo. To cenny dar. Dotąd zawsze używałam
tylko ludzkiej krwi. A tego podobno w tobie nie ma. Więc koszmar może być
nieludzko cudowny. Tak jak ty, moje dziecko. Pójdziesz teraz do studenckiej
apteki i kupisz strzykawkę na moją receptę. Leczę sobie korzonki. Wrócisz i dasz
mi krew.
Marianna przez dwa dni pod rząd przyjeżdżała przed południem na rowerze do
wioski i dzwoniła z poczty do boutiq'u. Pytała czy kobieta, która kupiła
kościane figurki nie pojawiła się znowu. I przy każdej przeczącej odpowiedzi
Adriana przypominała mu, żeby pod jakimkolwiek pretekstem wziął od staruszki jej
numer telefonu lub adres. Adrian raz, na początku, spytał ją po co jej to, ale
ona tylko naburczała na niego wymijająco. Po każdym takim telefonie Marianna
kupowała u starego Joachima dziennik i dokładnie czytała kronikę wypadków. Potem
jakby uspokojona wracała do swojej dolinki i zagrzebywała się w warsztacie.
Robiła teraz krajobrazy z różnie barwionych korzeni splatanych na obramowanej,
grubej korze starych drzew.
Trzeciego dnia czekał na nią w wiosce poranny telegram z miasta. Nadano go
na poczcie uniwersyteckiej. Podarła blankiet przy otwieraniu, ale wiadomość
przeczytała bez trudu: "Kochanie Stop Babcia Znów Śpi Spokojne Stop Weronika".
Kiedy szybko dzwoniła do boutiq'u, usłyszała w słuchawce głęboki męski głos.
- Boutiq Artstyczny, słucham.
- Chris?! To ty? Jak się cieszę, mówi Marianna.
- O, miło znów cię usłyszeć. Jak się masz? Już dawno cię nie widziałem.
- Wszystko u mnie w porządku. Trochę jestem zapracowana, więc nie wpadam do
was. Czy spodobały ci się jakieś kamienne świeczniki?
- Jasne, wybrałem już jeden na prezent dla Robertów. Będzie świetnie pasował
do ich wielkiej kuchni, akurat na wieczory przy winie i kominku. Wiesz, ten
granitowy o ostrych kantach, jest taki naturalny i silny. Bardzo pierwotny.
- Fajnie, że coś ci podpasowało. Słuchaj, dzwonię z pytaniem o pewną
klientkę, która kupiła u was te trzy kościane figurki wyceniane przeze mnie. Czy
Adrian coś ci o tym wspominał?
- O tak, to kochany chłopak i przezkazał mi wszystko jak trzeba. Ta kobieta
była dziś u nas, zaraz z rana, przy otwarciu sklepu. Nieprzyjemny z niej
zrzędziuszek. Chyba mało ostatnio sypiała.
- No i co?
- Spokojnie, już mówię. Koniecznie chciała dokupić takie kościane figurki,
bo jak mówiła, dwie gdzieś się jej zapodziały w domu. Pewnie nieporządziuch z
niej. A do tego wmawiała mi, że zostawiła w sklepie starą, koronkową rękawiczkę.
Mówiła to z taką miną, jakby oskarżała mnie o zbieranie fetyszy. Wyobrażasz
sobie? Powiedziałem, że w ciągu tygodnia dam jej znać, czy będzie możliwość
kupienia u nas takich rzeczy.
- Fetyszy?
- Nie sieroto, figurek.
- A no tak. Czy to znaczy, że masz na nią jakieś namiary?
- Oczywiście, przecież Adrian dokładnie wyjaśnił mi co chcesz. Wydębiłem jej
numer telefonu ...
- Świetnie, podasz mi go?
- ... a wiedząc, że chciałaś też jej adres zadzwoniłem do Robertów, którzy
mają przyjaciela pracującego w telekomunikacji, i on podałm mi adres babci.
- Chris, jestes wielki ! Gdzie ona mieszka?
- Klonowa 9, mieszkanie 7. To taka mieszczańska dzielnica dobrych,
czynszowych kamienic na północ od dworca kolejowego. Wiem od Adriana, że
zbulgotałaś go, kiedy spytał po co ci to, więc będę milczał. Wiesz, "Chrońcie
nas bogowie od gniewu kobiety", czy coś w tym sensie. Zapisz sobie jeszcze jej
telefon i życzę powodzenia, cokolwiek kombinujesz.
Wieczorem Marianna z tremą szykowała się do nocnej wędrówki. Założyła czarne
dżinsy i golf, a do tego traperskie buty. Z drewnianej skrzyneczki o wielu
małych przegródkach starannie wybrała szary wisiorek. Owalny kamyk ze skórą
wklejoną w ryty runów. Dar Forgolla. Zawiesiła go na szyję pod swetrem. Badziew
zawijał się wokół jej nóg swoją łaciatą długością i był wyraźnie nieszczęśliwy.
- Piesku, nie bądź taki przestraszony. Wiem, że nie lubisz duchów, ale za to
świetnie je wyczuwasz, szybciej niż ja. Jeśli bardzo nie chcesz, pójdę sama.
Badziew w odruchu wierności szczeknął i wyszczerzył zęby, gotów do wszelkiej
obrony swojej pani.
- Poza tym piesku, będę cały czas przy tobie. Obiecuję. Wiesz, ja też ich
nie lubię.
Baset niewyraźnie pomachał ogonem.
Wyszli z domu nocą w głąb rezerwatu. Ani pies, ani Marianna nie potrzebowli
latarki. Zresztą droga była znajoma i najpierw biegła przy strumieniu, a potem
między wzgórzami zaprowadziła ich do trzech kamiennych ostańców. Kiedy się tam
zbliżyli Badziew najeżył sierść. Marianna szybko kucnęła za krzewem i długo
wpatrywała się w głazy. Wreszcie usłyszała jakby cichy śmiech cieni przy
kamieniach. Uspokajająco pogłaskała baseta.
- Spokojnie piesku. Te trzy ostańce są jak prawdziwe menchiry. Druidzi
twierdzą, że w takich miejscach lubią się zbierać duchy nienarodzonych jeszcze
dzieci.
Ruszyli dalej, a wszystkie dźwięki ucichły jak spłoszone. Nie weszli do
mrocznego lasu, przez który biegła ścieżka do chaty Forgolla, lecz wędrowali
wzdłóż jego ciemnej granicy. Im bardziej robiło się wokół wilgotno i podmokle,
tym ostrożniej
i wolniej szli do przodu. Marianna z uwagą wpatrywała się w mokrą ściółkę, a
Badziew z obnażonymi kłami węszył i nasłuchiwał dookoła. Dziewczyna co chwila
przykucała i delikatnie przesuwała dłonią nad ziemią, sprawdzając kształt
mijanych zwierzęcych śladów. Słyszeli już z daleka szemrzący bulgot strumienia.
Pienił się on niespokojnie u swego źródła, lecz niewiele dalej rozlewał się
leniwie i szeroko, tworząc pełne ciszy mokre łąki i zdradziecko głębokie oczka
wodne.
- Badziew, jest - szepnęła pochylona do ziemi Marianna - widzisz, to ślady
końskich kopyt. Powąchaj piesku, potrafisz coś wyczuć?
Baset sunął nosem i uszami po tropie, ale wyraźnie bez skutku. Siadł przy
śladach i zapiszczał czekając na decyzję swojej pani.
- Dobrze, duch to nie zwierzę i nie zostawia po sobie zapachu. Forgoll miał
rację, że Puka się już obudziła. Teraz pójdziemy za śladami. Tylko nie zgłupiej
mi piesku i jak zobaczysz konia, nie biegnij za nim.
Czarny koń wielkości kuca spokojnie przechadzał się między brzozami,
rozchlapując wodę na niewielkiej polanie. Był mroczny jak skłębiony cień.
Brodząc z opuszczoną głową sprawiał wrażenie zamyślonego. Wtem musiał coś
usłyszeć, bo podniósł łeb strzygąc uszami i zamarł w oczekiwaniu. Dźwięk się
powtórzył. Plusk ostrożnych kroków i psi warkot. Koń ruszył w tym kierunku.
Między drzewami zobaczył dziewczynę i długiego psa. Tamci stanęli i patrzyli na
niego. Koń zadrżał i lekko podbiegł do nich, z wdziękiem unosząc z wody pęciny.
Przedefilował bokiem przed ich oczami, pokazując jaki jest piękny. Lecz
dziewczyna milczała bez ruchu, a pies niemo szczerzył zęby. Koń zadziornie
prychnął na baseta i lekko się cofnął, jakby w zabawie. Nic się nie stało.
Wtedy postanowił podejść bliżej.
- Ach ! - parsknął wściekle, raptownie przed nimi stając - Nosisz ciekawy
wisiorek.
- Mhm, podoba ci się? - Marianna z zaciśniętymi ustami wyjęła kamyk z pod
swetra tak, żeby był wyraźnie widoczny.
- Amulet z runami świętego dębu, symbolu druidów. Czy wiesz jak go czuję?
- Coś jakby płomień, prawda? Ponoć ten kamyk sprawia też, że bywasz usłużna.
Koń wściekle zarżał i kłąb pary otoczył mu nozdrza. Badziew przykucnął na
tylnich nogach wyraźnie gotowy do skoku. W gardle narastał mu głuchy bulgot.
- Spokojnie Puka, bo mój baset straci cierpliwość. Na razie chcę
porozmawiać.
- Spiesz się - czarne końskie oczy pałały złością, a kopyta nerwowo ryły
łąkę.
- Zdziwisz się, ale mam do ciebie prośbę. Zresztą dość niezwykłą. Chcę żebyś
okradła pewną zrzędliwą staruszkę. Dam ci jej adres i opis tego, co chcę dostać.
Trzeba to zrobić jeszcze tej nocy. Przy okazji nastraszysz sobie babcię. Zgoda?
Zaskoczona Puka aż stanęła nieruchomo i przechyliła z ciekawością łeb.
- Mów dalej.
Następnego dnia Marianna nie kładła się spać po zmierzchu. Siedziała
owinięta kocem na rogu wielkiej kanapy w pokoju łączonym z kuchnią. Jedynym
źródłem światła była stojąca przy kanapie wysoka, przenośna lampa. Z pod fałdów
kraciastego koca wystawał z jednej strony pysk Badziewia, a w zupełnie innym
miejscu koniuszek jego ogna. Radio nastawione na stację country nadawała listę
przebojów dla okolicznych farmerów przerywaną reklamami nawozów i hurtowni pasz.
Marianna starała się skupić na czytanej książce o sposobach remontu dachu. Co
chwila popijała cierpkawe, porzeczkowe wino z zakurzonej, osznurowanej butelki,
którą chłodnym rankiem wyniosła sobie z piwnicy.
- Wiesz piesku, byłeś wczoraj bardzo dzielny - powiedziała do baseta i
poczuła jak pies przekręca się brzucem na jej nogach. Potem trącił ją nosem
w rękę domagając się pieszczot. Marianna odłożyła książkę i zaczęła delikatnie
drapać go za uszami. Pysk Badziewia wyrażał absolutne uszczęśliwienie.
- Pewnie zastanawiałeś się, dlaczego zgodziłam się na straszenie staruszki,
co? Mój drogi, przecież jestem chochlikiem. A do tego nie lubię zrzędziuszków.
No i Puka też musiała mieć swoją przyjemność strachu - jako zapłatę. Teraz
podrapiemy szyjkę, o tak. Biedaku, byłeś wczoraj cały przemoczony, miałeś uszka
jak dwie mokre szmatki, dobrze, że nie złapałeś kataru.
Badziew zesztywniał nagle i zmarszczył skórę na pysku w niemym warknięciu.
- Co jest piesku? Coś cię zabolało?
Baset sturlał się z pod koca na drewnianą podłogę i zaczął warczeć w stronę
okna. Marianna spojrzała w ciemność za szybą, lecz nic tam nie zobaczyła.
- Hm, wiesz Badziew, to chyba będzie nasz doręczyciel.
Pies szczeknął, a z cienia w kącie pod oknem niepewnie wyszło coś mrocznego.
- Czy możesz zatrzymać psa? Proszę. - zaszeptał mrok.
- Badziew, waruj. Kim jesteś?
- O, mrok jest tylko małym Boggartem Psotnikiem. Puka kazała mu oddać ci
pewną rzecz. Co Boggart dostanie w zamian? Co mu dasz?
- Odejdziesz stąd bez problemów.
- Nie, to nie tak. Musisz coś dać, bo Boggart będzie się gniewał - syknął
mrok.
- Słuchaj, Puka bardzo nie lubi pewnego mojego wisiorka. Jeśli chcesz wyślę
jej go z dedykacją od ciebie. Czy wiesz, co ona robi, kiedy się gniewa? Bywa
porywcza.
- O, nie krzywdź małego Baggarta, on tylko żartował. On odda tobie kość.
Mrok pochylił się do podłogi, a potem cofnął odsłaniając leżącą kościaną
figurkę.
- Widzisz, Boggart zrobił, co mu kazano. Czy teraz Puka dowie się, że
Boggart był dobry? Czy go pochwalisz?
- Tak, dziękuję. Teraz powiem, że dobrze zrobiłeś, co ci kazano. I Odejdź
już. Mój pies się denerwuje.
Mrok skłębił się w sobie, a potem znikł.
W pokoju przez chwilę panowała głucha cisza. Marianna cała spięta próbowała
patrzeć jednocześnie na wszystkie cienie dookoła.
- Badziew, czy już go nie ma? Poszedł sobie?
Pies usiadł, ziewnął szeroko, potem zaczął się drapać tylnią łapą po
grzbiecie.
- Kocham twój spokój. Pfu, trochę się bałam.
Marianna wstała z kanapy i boso podeszła do leżącej na podłogowej desce
figurki. Kucnęła przy niej. Baset też tam przydreptał.
- Widzisz piesku? Jest, leży tu sobie. Udało się, tak się cieszę !
Obięła psi łeb i najpierw radośnie zmiędliła mu uszy, a potem mocno
przytuliła pysk. Badziew zniósł to ze stoickim spokojem i tak się uśmiechnął, że
aż sama Marianna siadła z wrażenia.
- Ojej. Ślicznie się uśmiechasz. Bardzo spontanicznie.
Wstała z podłogi i zabrała ze sobą figurkę. Niosła ją ostrożnie w dwóch
palcach i położyła w drugim rogu kanapy. Badziew zajął poduszkę pośrodku.
- Zrobimy tak. Figurkę wpakujemy do pudełka i położymy na najwyższej półce
jakiejś bardzo starej szafy. Potem poczytamy sobie przy radiu jeszcze trochę o
remontach dachu i idziemy spać, bo rano wybieram się do miasta z nowymi
sadzonkami na sprzedasz. Chcę też Chrisowi pokazać moje wyplatanki z korzeni na
korze. Potem będę jeszcze musiała wejść do jakiegoś sklepu z materiałami
budowlanymi zorientować się, czy sama dam radę z tym remontem, czy nie. I ile to
będzie kosztować.
Marianna znów owinęła się kocem i sięgnęła po książkę.
- Hm, a może nie ma sensu tak się męczyć i nie będziemy chować figurki do
pudełka? Jak sądzisz piesku?
Arkadiusz Szynaka
Gdynia 1995-10-14