Tadeusz Józefowicz Rzeczywistość I Elżbieta była niespokojna. Nie miała ochoty opuszczać na dłuższy czas domu, ale nie chciała robić przykrości Karolowi. Sama zresztą również nie czułaby się w porządku. Była w stanie jakiegoś rozdwojenia. Z jednej strony bała się pozostawić samego ojca na kilka dni, z drugiej zaś należało przy święcie zmarłych odwiedzić grób teściów, którzy prawie równocześnie opuścili ten świat przed dwoma miesiącami. Kochała swoich teściów i wiedziała, jak wielką miłością darzył rodziców jej Karol. Teściowie mieszkali na wsi i Elżbieta nieraz odwiedzała ich wraz z dziećmi. Zwłaszcza wakacje dzieci najchętniej spędzały u dziadków. Za dawnych czasów, kiedy jeszcze żyła jej matka, wszyscy odwiedzali rodziców Karola. Od kilku lat zdrowie ojca pogorszyło się tak, że nie odważył się pojechać na pogrzeb teściów. Karol, który poważał jej ojca i darzył prawdziwie synowskim uczuciem, nawet zastanawiał się czy nie byłoby lepiej, gdyby pozostała w domu. Ojciec jednak zapewnił ich, że czuje się dobrze i nie muszą się o niego martwić. Wypełnili więc lodówkę potrzebnymi prowiantami, Elżbieta upiekła kurczaka, odwiedzili grób matki i pojechali. Po przybyciu na miejsce nie mogli dzwonić do ojca, bo miejscowy aparat telefoniczny był nieczynny, a telefonu komórkowego nie wzięli ze sobą. Elżbieta odczuwała niepokój, ale nie było rady. Awaria została usunięta dopiero następnego dnia, toteż zadzwonili zaraz po powrocie z cmentarza. Niepokój Elżbiety udzielił się i Karolowi, kiedy w słuchawce, zamiast głosu teścia, usłyszał długi sygnał. Nikt nie podnosił słuchawki. Próbowali jeszcze kilka razy uzyskać połączenie, ale z takim samym rezultatem. Nie było na co czekać. Ojciec nigdy nie wychodził sam, nigdy nie odwiedzał znajomych, a przyjmował ich u siebie w domu. Nie było wątpliwości, że musiało się stać coś niedobrego i trzeba było jak najprędzej wracać. Na domiar złego najwcześniejszy pociąg, z jakiego mogli skorzystać, odchodził dopiero następnego dnia. Po prawie nieprzespanej nocy wsiedli do najbliższego pociągu i oto teraz zbliżała się decydująca chwila. Dziwna rzecz. Przez cały czas pragnęli być jak najszybciej w domu, a teraz, kiedy zbliżali się do bramy, nogi odmawiały im posłuszeństwa. Krótki, jesienny dzień zbliżał się ku końcowi i rozpływał się w wieczornym mroku, co powiększało niemiły nastrój. Niepewność i złe przeczucie udzieliły się również dzieciom, bo i one zwolniły kroku, jak ich rodzice. Z bijącym sercem weszli do bramy, gdzie czekał na nich sąsiad z dołu Żurczyk. Widocznie przez okno ujrzał ich i wyszedł uprzedzić o nieszczęściu. Żurczyk jednak nie był zwiastunem złych wiadomości. Wprost przeciwnie, powitał ich z radosnym uśmiechem. - Witam szanownych sąsiadów. Nie trzeba było się tak spieszyć. Ja na wasze mieszkanie miałem oko, jak tylko wczoraj rano spostrzegłem, że pan profesor wyjechał. Zauważyłem go w ostatniej chwili, kiedy odjeżdżał taksówką. Jego narzeczona musiała być schylona, bo jej nie widziałem. Pani ojczulek mówił mi, że miał razem z narzeczoną pojechać do jej rodziny. Elżbieta i Karol popatrzyli na siebie ze zdziwieniem, jakby nie rozumieli słów Żurczyka. Również dzieci, które były już na półpiętrze, przybiegły z powrotem. Pierwszy ochłonął z wrażenia Karol. - Jaka narzeczona, do jakiej rodziny? Panie Żurczyk, teraz nie pora na żarty. My nie mogliśmy połączyć się z ojcem i dlatego pędzimy na łeb na szyję, a pan tu kpiny sobie stroi. - Panie inżynierze, jak boga kocham, mówię szczerą prawdę. Gdzieżbym śmiał żartować z tak szanownych sąsiadów. Wczorajszej nocy byliśmy w gościnie u pana profesora. Jego były student, który teraz jest za komendanta policji, jeszcze jeden glina i ja. Spędziliśmy z godzinkę jak pan Bóg przykazał. Pojedliśmy i popiliśmy, nie powiem. Tamci sobie poszli, a ja musiałem skorzystać z łazienki, bo przedtem popiłem nieco piwa. Patrzę, a tam suszą się niewymowne damskie. Takie były, jak na tę waszą córeczkę. Pan profesor mówił, że przyjechała jego młodziutka narzeczona i mieli jechać do rodziny. Elżbieta nie słuchała gadaniny Żurczyka i pobiegła na górę. Przecież to wszystko nie miało sensu. Karol również nie słuchał dalszych nowinek. Pozostał tylko sam Żurczyk, niezadowolony, że nie chciano go wysłuchać do końca. Zanim Karol wszedł na górę, Elżbieta zdążyła otworzyć mieszkanie. Wszyscy rozbiegli się po pokojach i zaglądali do każdego kąta, jakby nie szukali dorosłego człowieka, a zagubionego klucza czy jakiegoś innego drobnego przedmiotu. Wreszcie Elżbieta opadła na fotel i utkwiła wzrok na biurku, przy którym zwykle przesiadywał ojciec, jakby spodziewała się go tam ujrzeć. W mieszkaniu zapanowała cisza. Karol widział, w jakim stanie znajdowała się Elżbieta i pragnął ją jakoś pocieszyć, ale sam nie wiedział, co powiedzieć. Z pomocą przyszła mu całkiem nieświadomie Grażynka, która przerwała milczenie. - Mamusiu, martwisz się, że będziemy mieli babcię? Elżbieta jakby zbudziła się ze snu i zanim zdołała zebrać myśli, odezwał się Zbyszek. - Oj Grażyna, Grażyna, jakaś ty dziecinna. Przecież Żurczyk nie widział narzeczonej dziadka. Pewnie zobaczył w łazience twoje majtki i dziadek zażartował, że to majtki jego narzeczonej, a Żurczyk uwierzył. Dziadek potrzebuje na stare lata brać sobie babę na kark? Prędzej zawiozą go na cmentarz, niż do ślubu. - A właśnie nie zawiozą. Siostra mówiła nam, że jak ktoś dobry umrze, to idzie do nieba i tam jest aniołkiem. Dziadek jest dobry, ale ja bym nie chciała, żeby umarł, choć miałby zostać aniołkiem. - Co ty, Grażyna, wygadujesz. Dziadek za stary na aniołka. Jakby miał stać przy tobie przez cały czas jako anioł stróż, to przecież by się zmęczył. Zanosiło się na poważną dyskusję między rodzeństwem, lecz przerwał ją telefon. Karol, który stał najbliżej aparatu, podniósł słuchawkę. Po krótkich słowach powitania słuchał w milczeniu dłuższą chwilę. W pokoju panowała całkowita cisza. Wreszcie skończyła się rozmowa. Karol podziękował i położył słuchawkę. Potem, zwracając się do Elżbiety, powiedział wesołym głosem, w którym znać było odprężenie. - Znalazła się nasza zguba. Dzwonił doktor Kłosek. Żurczyk naprawdę widział wczoraj rano dziadka. Tylko dziadek nie jechał taksówką do rodziny jakiejś wydumanej narzeczonej, a samochodem doktora do szpitala. - I ty tak mówisz spokojnie - wykrzyknęła Elżbieta. - Do szpitala? Co się stało? - Uspokój się, Eluniu. Wczoraj tata miał poważną operację, ale wszystko się dobrze zakończyło. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Doktor mówi, że operacja udała się nadzwyczajnie. Na razie tata jest osłabiony po operacji. Nasze odwiedziny byłyby niewskazane, ale za kilka dni będziemy mogli się z nim zobaczyć w szpitalu. Za dwa lub trzy tygodnie powróci do domu. Doktor Kłosek będzie cały czas w kontakcie z nami. II Gwałtowny wstrząs wyrwał Pawła z głębokiego niebytu. Zdawało mu się, że jakaś potężna siła powaliła go na ziemię i przygniotła wielkim ciężarem. Nie pamiętał, co się z nim wcześniej działo, tylko podświadomie czuł, że został wciśnięty w jakiś żelazny gorset. Każda cząstka ciała ciążyła mu jak z ołowiu, tak że nie miał siły się poruszyć. W głowie kłębiły się myśli bez ładu i celu. Po jakimś czasie uświadomił sobie, że miał operację i teraz znajdował się na łóżku w szpitalnej separatce. Słyszał czyjeś głosy, coś do niego mówiono, ale zanim dotarło to do jego świadomości, zapadł ponownie w sen. Potem następowały ponowne przebudzenia i znowu senne majaki. Nie zdawał sobie sprawy, jak długo trwał ten stan, w którym przeplatał się sen z rzeczywistością. Pociechą było tylko to, że okresy każdego nowego przebudzenia trwały dłużej i napawały go większą otuchą. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy zbudził się rześki i wypoczęty. Po raz pierwszy po operacji przespał całą noc bez majaczeń sennych. Czuł się silny i wypoczęty. Toteż podczas wizyty lekarskiej spytał czy będzie mógł wracać do domu. Odpowiedź wizytującego lekarza była jednak zdecydowanie odmowna. - Przyjdzie na to czas, ale nie teraz. Trzeba jeszcze parę dni poczekać. Tymczasem niech się pan pocieszy, że przyjdzie dziś do pana w odwiedziny cała rodzina. To w nagrodę, że pan się dobrze sprawuje i szybko powraca do zdrowia. Tylko niech pan pamięta, że jest pan po poważnej operacji i musi pan unikać wszelkiego wysiłku czy wzruszeń. Mimo zaleceń lekarza, Pawła ogarnęło wzruszenie na samą myśl o odwiedzinach dzieci i wnucząt. Kiedy leżał na wózku przed salą operacyjną, myślał też o swoich najbliższych. Pragnął ich zobaczyć przed śmiercią i był wtedy zrezygnowany i godził się z najsmutniejszym losem. Tym razem było inaczej. Chciał żyć i nie mógł się doczekać chwili, kiedy usłyszy dźwięczne głosiki wnucząt. Co chwila spoglądał na zegarek i stwierdzał z niecierpliwością, że czas prawie stanął w miejscu. Tak było zawsze, kiedy nie mógł zasnąć albo na coś niecierpliwie czekał. Tym razem jednak oczekiwanie trwało wyjątkowo długo. Zaledwie kilka dni upłynęło od chwili ich rozłąki, a ile w tym czasie się wydarzyło. Goście z nieznanej planety i ten ich inny świat. Oczywiście musi swoim o tym opowiedzieć, ale nie tu w szpitalu po ciężkiej chorobie. Teraz mogliby uznać, że jego opowiadanie jest tworem chorej wyobraźni. To nie rozmowa na powitanie. Przecież wraca do nich jakby z tamtego świata. Powie im wszystko, a nawet opisze całe wydarzenie, ale w przyszłości, kiedy wróci do domu i będzie już całkiem zdrowy. Zaczął też zastanawiać się, co się działo z jego świadomością podczas operacji. Pamiętał, że leżał na stole operacyjnym i w pewnym momencie jakby zapadł się w nicości. Kiedy się obudził na łóżku w separatce, o niczym nie pamiętał, ale w miarę jak zaczął powracać do zdrowia, coraz częściej poczęły go nawiedzać jakieś dziwne zwidzenia. Paweł tak się zatopił w swych myślach, że zapomniał o całym otaczającym go świecie. Dopiero radosne dziecięce głosy przypomniały mu, że jest w szpitalu i odwiedzają go jego najbliżsi. Powitanie było krótkie i bez czułości. Chociaż Paweł czuł się dobrze, pamiętał o przestrogach lekarza i swój udział w rozmowie ograniczał raczej do krótkich odpowiedzi. Za to jego goście musieli wyrzucić z siebie uczucie niepokoju, jaki przeżyli, kiedy nie dostali połączenia telefonicznego, a potem uczucie radości, kiedy dowiedzieli się, że wszystko dobrze się skończyło. Nie pominęli też opowiadania Żurczyka o jego nocnej wizycie, o odwiedzinach znajomego policjanta i o młodziutkiej narzeczonej. Paweł uśmiechnął się na wzmiankę o narzeczonej i obiecał wszystko dokładnie opowiedzieć, kiedy już będzie miał więcej sił. Natomiast skoro tylko usłyszał, że zaginął listonosz, kazał sobie opowiedzieć wszystko, co było wiadomo w tej sprawie. Wiadomości, jakie miał Karol, opierały się na przypuszczeniach i prawdopodobieństwie. Faktem było, że listonosz nie rozliczył się 31 października z pobranych pieniędzy, a 1 listopada znaleziono przy wejściu na pocztę jego torbę służbową. Podobno listonosz zostawił pismo, w którym powiadomił, że wyjeżdża za granicę i pieniądze będą mu potrzebne na drogę. Paweł słuchał w milczeniu. W jednej chwili przypomniał mu się cichy, ale wyraźny głos: „bądź jego świadkiem” i pod zamkniętymi powiekami ujrzał listonosza. Trwało to moment, ale Paweł doznał olśnienia. Nagle przypomniał sobie wszystko: tajemniczy tunel ze wszystkimi scenami, w dali bajeczną krainę i to,co mu powiedział listonosz. A potem, zapominając o nakazie zachowania spokoju, począł gorączkowo wołać wzburzonym głosem: - To nieprawda! Pismo rzeczywiście było w torbie, ale zostawił je nie listonosz, tylko jego morderca. Widziałem listonosza. On nie żyje. Leży biedak w stawie, w naszym parku, a jego morderca przepija zrabowane pieniądze. On sam mi to powiedział, kiedy spotkaliśmy się w tunelu. Wzburzenie ojca i ta niezwykła wiadomość poraziła obecnych. Przez moment ojciec zdawał się być na granicy jakiegoś obłędu. Nie wiedzieli, co robić. Jak i kiedy mógł się spotkać z listonoszem, o jakim tunelu mówił? Tymczasem Paweł się uspokoił i począł mówić opanowanym, ale stanowczym głosem. - Karolu, musisz zaraz, jak tylko wyjdziecie ze szpitala, zgłosić na komisariacie, co tu usłyszałeś i co ci jeszcze powiem. Morderca niedawno odsiedział wyrok. Nazywają go „Panisko”. Policja będzie wiedziała, gdzie go szukać, bo był znanym bandytą, a teraz został mordercą. Paweł mówił jeszcze jakiś czas, ale coraz wolniej i ciszej. Widać było, że ta mowa go wyczerpała. Karol nie wiedział, co powiedzieć. Zgłaszanie na policji wydało mu się niepoważne, a odmówić ojcu nie mógł, zwłaszcza że ten podał fakty, których nie mógł sobie uroić. Na szczęście do pokoju weszła siostra z lekarstwami, co oznaczało koniec odwiedzin. Karol bezwiednie przyrzekł, że spełni polecenie ojca, szybko się pożegnali i opuścili szpital. Szli teraz w milczeniu obok siebie, rozmyślając nad słowami ojca. Nawet dzieci, które wszystko słyszały, nie miały ochoty do zwykłej sprzeczki. Grażynka tylko przysięgała na wszystkie świętości, że nigdy nie zbliży się do stawu. Wreszcie pierwszy odezwał się Karol. - Co robić, Eluniu? Na komisariat mogę pójść, ale co im powiem? Przecież nie uwierzą, że tata widział się podczas swojej operacji z duchem listonosza i ten mu o wszystkim powiedział. Gdybym był jakimś znanym hipnotyzerem, spirytystą czy kimś takim, to może zainteresowałbym sprawą jakiegoś prywatnego detektywa, ale policja ma dosyć innej roboty. Z drugiej strony co powiem, kiedy tata mnie spyta czy wykonałem jego polecenie. Przecież nie będę go kłamać. Elżbieta miała takie same wątpliwości jak Karol, więc nie od razu zdobyła się na odpowiedź. Wreszcie zwolniła kroku, jakby chciała w ten sposób skupić myśli, i prawie zawołała. - Słuchaj, co mi przyszło do głowy. Żurczyk bredził o tej narzeczonej, która miała tu nocować, ale mówił też o jakimś policjancie, z którym był w gościnie u taty. Myśmy nie wysłuchali do końca, o co może nawet trochę się obraził, ale mieliśmy co innego na głowie. Przecież Żurczyk wszystkiego nie wyssał sobie z palca. Idź do niego z jakimś piwem, wytłumacz nas i przy okazji popytaj o to przyjęcie. Może rzeczywiście tata ma jakiegoś znajomego policjanta, który nam poradzi, co zrobić z tym fantem. III Zgodnie z planem Elżbiety Karol zaraz po powrocie ze szpitala zaopatrzył się w piwo i odwiedził Żurczyka. Przy piwie wyjaśniło się wszelkie nieporozumienie sprzed kilku dni. Karol w krótkich słowach powiadomił Żurczyka o operacji teścia, a sam wysłuchał szczegółowej relacji Żurczyka o nocnej wizycie u pana profesora, o znajomym policjancie, który niegdyś był studentem profesora i o młodziutkiej narzeczonej. Karol nie bardzo wiedział, czemu teść opowiadał Żurczykowi takie bajki. Żurczyk nawet w zamroczeniu alkoholowym czegoś takiego by sobie nie umyślił. Lubił piwo, ale nigdy nie upijał się do utraty świadomości. Na zgłębianie tej zagadki nie było jednak czasu. Najlepsze było wytłumaczenie, jakie dał Zbyszek Grażynce w dniu ich powrotu. Zresztą teść, jak widać, znał całą historię o swojej narzeczonej, bo zbył ją tylko uśmiechem. Najważniejsze, że były student teścia, Maliniak, był policjantem w najbliższym komisariacie. Karol, choć nie potrafił sobie wytłumaczyć, w jaki sposób teść zdobył swoje wiadomości, to jednak omówienie sprawy ze znajomym policjantem uznawał teraz za jak najbardziej wskazane. Teść podał dużo szczegółów. Czyżby wszystko było urojeniem powstałym na skutek choroby? Opróżniwszy kufel piwa i uzyskawszy potrzebne wiadomości, Karol pożegnał gościnnego sąsiada, tłumacząc pośpiech koniecznością załatwienia pilnej sprawy. Do komisariatu nie było daleko i Karol miał szczęście, bo Maliniaka zastał jeszcze przy pracy. A kiedy ten poznał Karola, odsunął leżące przed nim papiery i począł wypytywać o zdrowie swojego dawnego profesora. Karol opowiedział o chorobie teścia, a potem zapytał wprost o listonosza. Maliniak nawet się nie zdziwił, bo w ciągu ostatnich dni komisariat zasypywany był pytaniami tego rodzaju. Pytali renciści i ci, którzy spodziewali się pieniędzy lub listów. Najwięcej jednak dobijali się o wiadomości dziennikarze, którzy wietrzyli w tym doskonały materiał do swoich dzienników. Jak zwykle bywa w takich wypadkach, do prasy dostały się przecieki o całej sprawie, a ta odpowiednio ją nagłośniła. W ten sposób zainteresowani dowiedzieli się, że to listonosz zdefraudował pieniądze i uciekł za granicę. Toteż pojawiły się nawet artykuły obwiniające urząd pocztowy, że odpowiedzialną funkcję listonosza powierza ludziom niegodnym zaufania. Jeden radykalnie usposobiony redaktor zażądał nawet odsunięcia ze stanowiska naczelnika poczty. Wszyscy pozbawieni pieniędzy, jak i ci żądni sensacji, dowiadywali się, że poszukiwania trwają i winowajca na pewno się odnajdzie. Karol otrzymał też taką informację. Potem Maliniak ściszył nieco głos, choć byli sami, i dodał: - Tak się oficjalnie mówi, bo co możemy powiedzieć więcej? Przyznam się panu, że sam w to nie mogę uwierzyć. Sprawa nabrała jednak takiego rozgłosu, że trudno zajmować inne stanowisko, kiedy się nie ma żadnych danych. Wprawdzie w torbie listonosza były wszystkie listy i przekazy, a brakowało tylko pieniędzy, co potwierdzałoby informację zawartą w pisemku, zostawionym rzekomo przez listonosza, że pieniądze pożyczył na wyjazd za granicę, ale mimo to sprawa wydaje mi się podejrzana. Który to rabuś zostawia pismo informujące o swoich zamiarach? Gdyby listonosz rzeczywiście zamierzał uciekać za granicę, to nie czekałby cały dzień, aż zawiadomi o tym władzę. Torbę znaleziono 1 listopada, a więc sam listonosz musiałby ją położyć w nocy z 31 października na 1 listopada. Nie mógł przecież tego uczynić w dzień, nie mógł też tego zlecić drugiej osobie. Wreszcie zna pan naszego listonosza. Pracował na poczcie wiele lat i to bez zarzutu. Toteż to wszystko raczej wygląda mi na chęć zmylenia tropu poszukiwania. Może autorem listu jest morderca? Tego się nie mówi, bo jeśli tak jest, to niech morderca wierzy, że udało mu się nas oszukać. Jestem przekonany o niewinności listonosza i czuję niesmak, że opinia publiczna tak od razu go osądziła. Na razie trzeba jednak powstrzymać się od komentarzy. Rzekome pismo listonosza oddaliśmy do grafologa, a na torbie szukamy odcisków. Coś za długo trwają te badania, ale na miejscu nie mamy aktualnie grafologa i musieliśmy cały materiał dowodowy przesłać d innego miasta. Maliniak spojrzał na Karola, jakby czekał na jego werdykt. Tymczasem Karol, zamiast odpowiedzi, spytał: - Czy znany jest wam kryminalista o pseudonimie „Panisko”? Maliniak pracował w policji od kilku lat i dobrze orientował się w sprawach świata przestępczego. Znał pseudonimy i kariery kryminalistów. Dobrze wiedział, kim był „Panisko”. - „Panisko?” Oczywiście, to nasz stały klient. Odsiedział swój osCatni wyrok i jest na wolności. Był tu nawet kilka dni przed Wszystkimi Świętymi. Zgłosił, że skradziono mu rower. Myślę, że to taki wybieg. Chciał pokazać, że on już zerwał ze złodziejstwem i rozbojem. Może szykuje nowe łajdactwo. A skąd pan zna ten pseudonim? Karol, widząc, że pseudonim był znany Maliniakowi, począł przedstawiać sprawę, która go tu przywiodła. - Widzi pan, to nie takie proste. Na to, co teraz powiem, nie mam żadnych dowodów, prócz słów mojego teścia. Dlatego nie mogę złożyć formalnego doniesienia. A jednak to, co usłyszałem i co teraz powiem, jest niezwykłe. Jak mówiłem, teść miał poważną operację 1 listopada, a listonosz zaginął 31 października. Mniej więcej przed dwiema godzinami byliśmy u teścia w szpitalu. Niech pan sobie wyobrazi, że teść znał sprawę listonosza. Ponadto stwierdził, że się z nim widział już po jego śmierci. I jak tu składać oświadczenie. Dobrze, że pana zastałem, to powiem wszystko, co wiem, a panu może się to przydać. Pomińmy to czy teść mógł widzieć ducha listonosza podczas swojej operacji, ale skąd by wiedział, że istnieje jakieś „Panisko”. Poza tym powiedział, że ten typ jest znany policji i w torbie znajduje się pismo napisane przez niego. Maliniak uważnie słuchał, a Karol opowiadał, starając się nie opuścić żadnego szczegółu. Kiedy skończył, Maliniak powiedział krótko: - W takim razie trzeba się spieszyć, żeby nam „Panisko” nie uciekło albo nie uśmierciło drugiego człowieka. IV Opowiadanie Karola wywarło na Maliniaku silne wrażenie. Jego trzeźwy umysł nie mógł znaleźć wytłumaczenia dla takiego zjawiska jak spotkanie człowieka będącego w stanie narkozy z duchem człowieka zamordowanego. A jednak w opowiadaniu Karola było kilka szczegółów, których nie można było lekceważyć, jak choćby pseudonim przestępcy znanego policji czy wiadomość o piśmie pozostawionym w torbie listonosza. Przecież duch listonosza powiedział, że morderca był autorem pisma. Że też tak długo nie było wyników ekspertyzy. Maliniak miałby potwierdzenie swoich przypuszczeń. Poznał cały przebieg morderstwa. Podświadomie wierzył we wszystko, co mu powiedział Karol, ale teraz należało to udowodnić. Przede wszystkim musiał się śpieszyć, by przestępca go nie uprzedził i nie uciekł albo nie popełnił nowej zbrodni. Nie miał więc czasu, by plan działania skonsultować ze swoją władzą. Trzeba było działać na własną rękę i własną odpowiedzialność. Co będzie, kiedy przestępcy nie zastanie. Swoim działaniem nie tylko go nie zatrzyma, ale może spłoszyć i utrudnić dalsze postępowanie. On sam naraziłby się na nieprzyjemności. Wszystkie te wątpliwości nie trwały długo. Zdawał sobie sprawę, że działał zbyt pochopnie, ale intuicja nie pozwalała mu cofnąć się z raz obranej drogi. Odkładanie sprawy mogło grozić dłuższym oczekiwaniem na jej rozwiązanie. Przecież i on, tak samo jak Karol, nie miał wyraźnych dowodów. Nakaz zatrzymania podejrzanego władze musiałyby oprzeć na jakichś przesłankach, bo niełatwo byłoby uczynić to na podstawie widzenia człowieka będącego pod narkozą. Co innego, gdyby były wyniki badań grafologa albo z odcisków palców, ale nie wiadomo, kiedy specjaliści się z tym uporają. Tymczasem ptaszek może uciec. Parę minut później Maliniak z dwoma policjantami wyruszył na poszukiwanie. Dwa były miejsca, w których mógł przebywać morderca. Jedno, to mieszkanie, w którym oficjalnie był zameldowany, a drugie, w którym najczęściej przebywał. Maliniak spodziewał się, że tam go właśnie zastanie, wolał jednak działać ostrożnie i zacząć od miejsca zameldowania. Tu mógł znaleźć jakieś dowody zbrodni. Gdyby zastał mordercę, to nie musiałby wkraczać do mieszkania osoby oficjalnie niezainteresowanej całą sprawą. Na peryferiach miasta ciągnęła się długa aleja. Po jednej stronie były ogródki działkowe, po drugiej - park, od którego nazwano ją aleją Parkową. Aleja była wiernym odbiciem przyrody. Budziła się i ożywała wiosną, a zasypiała w październiku. W sezonie letnim przechodzili tędy liczni właściciele ogródków działkowych, a wieczorami spacerowali ludzie spragnieni spokoju i świeżego powietrza. Za to jesienno-zimową porą aleja była cicha i pusta. Od strony parku stało niegdyś kilka małych, drewnianych domków jednorodzinnych, które z biegiem czasu uległy zniszczeniu, tak że wreszcie rozebrano je na opał. Pozostał tylko budynek, który znajdował się blisko stawu, ciągnącego się pośrodku parku. W taki to sposób wzdłuż parku powstał pusty plac pod budowę. Placem tym zainteresowało się przedsiębiorstwo budowlane. Zamierzano tu postawić nowoczesne jednorodzinne wille. Budowę miano rozpocząć wiosną, tymczasem sporządzano plany, prowadzono nabór przyszłych mieszkańców i gromadzono kapitały. Zburzenie owego jedynego domku było nieuniknione, ale nie było z tym pośpiechu. W tym jedynym domku zamieszkiwał niegdyś z żoną Anielą i synkiem Antosiem miejski ogrodnik, Wawrzyniec Rosik. Za swoją pracę otrzymywał niezły, jak na owe czasy, zarobek, bezpłatne mieszkanie i dużą działkę na ogródkach. Żona miała rentę wypadkową, toteż cała rodzina nie żyła w biedzie. Kiedy zmarł ojciec, zmieniła się sytuacja. Zmniejszyły się dochody, bo nie tylko odpadł zarobek ojca, ale i z ogrodu działkowego było mniej zysku. Matka nie miała czasu ani siły, by obrobić dużą działkę, więc musiała ją zamienić z nowym ogrodnikiem na mniejszą. Antek był zdolnym, ale nie grzeszył pilnością i niewiele czasu spędzał nad książką. Matka również nie miała z niego pomocnika. Za to coraz częściej przebywał w towarzystwie kolegów. Był silny, sprytny i inteligentny, toteż szybko wyrobił sobie pozycję przywódcy całej gromadki rówieśników. Nastały niespokojne lata osiemdziesiąte. Demonstracje, manifestacje i różne protesty podobały się chłopcom, bo zwykle kończyły się tak zwaną zadymą. Wkrótce sami poczęli wywoływać awantury, tłuc szyby w samochodach i oknach wystawowych. Zrazu wmawiali sobie, że tego wymagała każda dobra manifestacja, ale szybko zorientowali się, iż mogli coś niecoś na tym skorzystać. Przy rozbiciu kiosku, straganu czy sklepu zawsze udało się zdobyć jakiś łup. Wino i papierosy szły na własne potrzeby, a skromne produkty żywnościowe zanosili do domu. Zaopatrzenie było fatalne, toteż matka chętnie przyjmowała puszkę konserw czy torebkę cukru. Antek pod przysięgą stwierdzał, że prowianty te dostawał od sklepikarza za pomoc przy układaniu towaru czy inne prace. Napady i grabieże odbywały się na konto demonstracji, tak że prawdziwych sprawców najczęściej nie wykrywano. Trzeba tylko było umiejętnie kryć się przed milicją. Im sprytniej ktoś to potrafił, cieszył się większym uznaniem. Były to czasy, kiedy wszelki wandalizm uważany był za obiaw nieposłuszeństwa wobec władzy i spotykał się, jeżeli nie z aprobatą, to przynajmniej z pobłażliwością. Kiedy nastąpiły zmiany na początku lat dziewięćdziesiątych, skończyły się demonstracje i nie można już było rabować bezkarnie. Przyzwyczajenie jednak pozostało. Antek przybrał pseudonim „Panisko” i stał się zawodowym złodziejem. Drobne kradzieże uchodziły mu najczęściej bezkarnie, jako mało szkodliwe społecznie. Jednak kiedy począł dopuszczać się większych przestępstw, częściej przebywał za kratkami, niż w swoim mieszkaniu. Mimo to w przestępczym pułświatku uważany był za przywódcę, z którym się liczono i którego słuchano. Po śmierci matki dom był całkowicie pusty i zapomniany. Ciemno już było, kiedy grupa Maliniaka zatrzymała się przy samotnym domu. Zimny, wilgotny wiatr nadlatywał znad ogródków i z hukiem przepadał wśród wysokich drzew parku. W oknach od ulicy było ciemno i drzwi zamknięte na klucz. W oknach wychodzących na park również było ciemno. Nie było rady. Nie mogli włamywać się do cudzego mieszkania podczas nieobecności gospodarza. Trzeba było odejść i szukać przestępcy u jego konkubiny. Choć Maliniak brał pod uwagę taką ewentualność, a nawet uważał ją za bardziej prawdopodobną, to jednak wolałby spotkać mordercę w jego własnym mieszkaniu. Bezwiednie począł krążyć ze swoimi towarzyszami dokoła budynku, gdy w pewnym momencie zauważył po stronie wychodzącej na park nikłą smugę światła. Ostrożnie podeszli bliżej i okazało się, że smuga światła padała od niedomkniętych drzwi, a więc ktoś był w mieszkaniu. Był tak nieostrożny albo pewny siebie, że nie zamknął dokładnie drzwi. Dla Maliniaka była to niewątpliwie szczęśliwa okoliczność. Gdyby nie zauważyli owej nikłej smugi i odeszli, nie znaleźliby bandyty u konkubiny, a on tymczasem może poszedłby na nową wyprawę. Przez wąską szparę było zaledwie słychać od czasu do czasu jakieś nieokreślone bliżej odgłosy. Dopiero kiedy szerzej uchylili drzwi, ujrzeli część wnętrza. W głębi pokoju, słabo oświetlonego świeczką stojącą na stole, ujrzeli sylwetkę wysokiego mężczyzny. Twarzy nie było widać, bo odwrócony był plecami do drzwi. Miał na sobie długi ciemny płaszcz, a w ręce trzymał przedmiot podobny do pistoletu. W pewnym momencie drzwi otwarły się z trzaskiem i do pokoju wdarł się silny podmuch wiatru. Mężczyzna z pistoletem w ręce odwrócił się w mgnieniu oka, lecz nikogo nie zauważył, bo w tejże chwili świeczka stojąca na stole zagasła i pokój pogrążył się w ciemności. Potem oślepił go błysk, który tak szybko zniknął, jak się pojawił, a do uszu dotarł charakterystyczny syk. To ktoś zrobił mu zdjęcie przy pomocy lampy błyskowej. Po chwili ciemności zobaczył blask latarki elektrycznej i usłyszał głos: - Rzuć tę pukawkę, „Panisko”, i chodź pokazać nam miejsce, w którym utopiłeś listonosza. Wszystko to stało się tak szybko i niespodzianie, że morderca bez sprzeciwu rzucił broń i pozwolił założyć sobie kajdanki. V Sprawa morderstwa dokonanego na listonoszu była, jak się zrazu wydawało, prosta i nie powinna nastręczać trudności. A jednak pod wpływem obrony zaczęła się gmatwać. Przede wszystkim Rosik zmienił swoje pierwotne zeznania. Nie zaprzeczał wprawdzie, że to on przyczynił się do śmierci listonosza i wrzucił jego zwłoki do stawu, ale zdecydowanie odrzucał zarzut, jakoby celowo dokonał morderstwa z premedytacją. Śmierć listonosza nastąpiła według niego w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Potrzebował pieniędzy, to prawda, ale nie za taką cenę. Gdyby wiedział, że tak się jego przedsięwzięcie zakończy, to wolałby sam rzucić się do stawu. Kiedy wyszedł ostatnio z więzienia, postanowił zmienić dotychczasowy tryb życia i więcej nie wracać za kratki. Wiadomo, jak trudno o pracę, a jeszcze komuś takiemu, kto miał zapapraną przeszłość, jak on. Umyślił więc sobie otworzyć własny interes. Może magiel, może jakiś kiosk. Sam jeszcze dokładnie nie wiedział, ale w każdym przypadku bez pieniędzy nie mógł niczego się chwycić. Gdy tak rozmyślał, zobaczył, że do jego domu zbliża się niespodziewanie listonosz. Ucieszył się, bo był bez grosza, a listonosz przynosił mu całe sto złotych, które mu oddawał jeden znajomy. - Nie wiem, wysoki sądzie, - mówił płaczliwym głosem „Panisko” - co za diabeł mnie opętał, ale kiedy zobaczyłem pieniądze u listonosza, nie mogłem oprzeć się pokusie i wyrwałem mu torbę. Gdyby się nie upierał, to jakoś byśmy się dogadali. Można by sfingować napad, podzielić szmal i byłoby wszystko w porządku. W najgorszym razie, gdyby się wydało, dostalibyśmy po kilka lat i to chyba w zawieszeniu, bo szmalu nie było tak dużo. On tymczasem wyciągnął swój nagan i rzucił się na mnie, więc musiałem się bronić. Tak nieszczęśliwie upadł przy tym głową na żelazną kuchenkę, że z miejsca wyzionął ducha. Wtedy oprzytomniałem, wysoki sądzie, ale już było za późno. Gdybym wiedział, że tak się skończy, to nie zabierałbym mu tych jego pieniędzy, ale kto mógł przewidzieć. Listonoszowi życia nie mogłem wrócić. Trzeba było ratować własną skórę i zatrzeć wszelkie ślady. Zabezpieczyłem kasę i spluwę i poczekałem do nocy. Z mojego mieszkania do stawu niedaleko, zresztą po nocy nikt się tamtędy nie szwęda. Pomyślałem, że najlepiej będzie pochować nieboszczyka w stawie. Kiedy wróciłem z tego pochówku listonosza, zobaczyłem na podłodze jego torbę. Chciałem w pierwszej chwili iść jeszcze raz nad staw i oddać ją listonoszowi, ale poczułem taki strach, że nie tylko nie poszedłem nad staw, ale nie mogłem usiedzieć w domu. Wziąłem torbę i ruszyłem na miasto. Nie wiedziałem, co z nią zrobić. Dopiero jak przyszedłem pod pocztę, pomyślałem, że najlepiej ją tam zostawić. Listonosz i tak nie żyje, to niech będzie na niego. Dziwno mi tylko, skąd pan komisarz się o tym dowiedział. Co było dalej, już wysoki sąd wie. Nikt tylko nie wie, jakie mnie dręczyły wyrzuty sumienia przez te dni. Wreszcie postanowiłem z tym skończyć i oddać się w ręce sprawiedliwości. Właśnie kiedy wybierałem się na komisariat, by powiedzieć prawdę i oddać tę nieszczęsną pukawkę, którą nie wiem dlaczego nie wrzuciłem do stawu razem z jej właścicielem, pan komisarz zrobił nalot na moje mieszkanie i wyszedłem na mordercę. Swoje zeznanie rosik zakończył strumieniem łez, jakby to on był pokrzywdzony w całym procesie. Na pytanie prokuratora, dlaczego zmienił pierwotne zeznanie, Rosik odpowiedział ze łzami w oczach, że był tak przerażony tym niespodziewanym najściem policji, iż sam nie wiedział, co mówił i co podpisał. Po Rosiku wystąpił jego obrońca. Przede wszystkim zakwestionował zakwalifikowanie sprawy jako morderstwo z premedytacją. - Proszę wysokiego sądu, mój klient opowiedział ze łzami w oczach, jak doszło do tego nieszczęśliwego wypadku, nie rozumiem więc, na jakiej podstawie oskarża się go o zaplanowane morderstwo. Na to przecież nie ma przekonywujących dowodów. Potem adwokat przystąpił do mowy obronnej. Dużą część przemówienia poświęcił trudnemu dzieciństwu oskarżonego, a potem niewłaściwemu, jego zdaniem, postępowaniu policji, tak że na tle tych okoliczności wina oskarżonego wydała się znacznie mniejsza, zwłaszcza że nie została udowodniona. Wreszcie wyraził zdziwienie, że komendant Maliniak zadziałał znienacka na własną rękę, choć od chwili zaginięcia listonosza upłynęło kilka dni, w ciągu których mógłby przeprowadzić dochodzenie zgodnie z przepisami. Dlaczego tego nie zrobił? Swoje przemówienie obrońca zakończył wnioskiem o wyznaczenie nowego terminu rozprawy, na której oskarżenie wystawi wiarygodnych świadków i niezbite dowody na to, że oskarżony rzeczywiście zaplanował morderstwo. Wobec tego sąd przychylił się do wniosku obrony i dokończenie rozprawy wyznaczył na późniejszy termin. Sprawa nie była błaha. Maliniak działał na podstawie wiadomości, jakie mu przekazał Karol. Wiadomości się sprawdziły, ale jak udowodnić, że „Panisko” kłamie. Profesor twierdził, że sam listonosz opowiedział mu o swojej śmierci, ale przecież nie może tego udowodnić. Mimo wszystko Maliniak zdecydował się odwiedzić profesora. Może jeszcze coś dopowie i pomoże znaleźć niezbity dowód. Profesor nie tylko pomógł w odszukaniu nizbitego dowodu, ale zgłosił chęć uczestniczenia w sprawie jako świadek. Przecież takie polecenie przekazał mu tajemniczy głos. Pojawienie się profesora na sali sądowej wywołało powszechne poruszenie. Obrona była pewna, że nie będzie świadków morderstwa i uda się jej obalić ten zarzut, gdy tymczasem zjawił się stary, emerytowany profesor, który prawie nigdy nie opuszczał údomu. Co mógł mieć do powiedzenia w tej sprawie. Z drugiej strony publiczną tajemnicą było, że profesor miał jakieś widzenia, toteż zapanowała ogólna ciekawość i oczekiwanie na jego zeznanie. Wreszcie sędzia przystąpił do zaprzysiężenia świadka i spytał, co ma do powiedzenia w tej sprawie. Paweł zastanawiał się chwilę, jakby chciał zebrać myśli, a potem począł mówić donośnym głosem. - Wysoki sądzie. To, co teraz powiem, będzie wyglądać na urojenie, ale sam nie potrafię tego wytłumaczyć. - To może szkoda czasu na wysłuchiwanie urojeń - wtrącił obrońca. Sędzia jednak nie pozwolił przerywać świadkowi i Paweł mówił dalej. - Przed kilkoma tygodniami miałem poważną operację, podczas której ukazywały mi się różne obrazy, gdy lekarze męczyli się nad moim ciałem. - Proszę wysokiego sądu, przecież nie możemy wysłuchiwać opowieści o jakichś urojeniach. - Ponownie przerwał obrońca. Sędzia jednak ponownie zwrócił mu uwagę, by nie przerywał świadkowi i polecił kontynuować zeznanie. - Pan obrońca niepotrzebnie się niepokoi, bo nie zamierzam opowiadać o moich widzeniach, gdyż nie mają nic wspólnego ze sprawą, którą tu wysoki sąd rozpatruje. Powiem tylko, że w moich widzeniach ukazało się wiele osób, które od nas odeszły. Jedną z nich był nasz listonosz. To on mi powiedział, w jaki sposób i przez kogo został zamordowany. Kiedy w szpitalu już po operacji usłyszałem, że listonosz zdefraudował pieniądze i uciekł, przypomniało mi się, jak było naprawdę i przez mojego zięcia powiadomiłem policję. Wysoki sądzie, ja nie potrafię wyjaśnić zjawiska, którego byłem świadkiem, ale wszystko, czego się wtedy dowiedziałem, okazało się prawdą. Morderca przyznał się do wszystkiego. Jeśli teraz pan obrońca chce dowodów, to służę nimi. Właściwie dowody dostarczy pan prokurator. Ja tylko w paru słowach powiem, co usłyszałem od listonosza w moim widzeniu. Otóż nieprawdą jest, że oskarżony nie spodziewał się listonosza, jak to zeznawał na poprzedniej rozprawie. To on sam nadał dla siebie 100 złotych, by sprowadzić listonosza do swojego mieszkania, gdzie czekał na niego z łomem. Nie jest też prawdą, że listonosz wydobył broń, bo listonosz nie posiadał broni. Broń należała do Antoniego Rosika. Wysoki sądzie, ja nie mam nic więcej do powiedzenia. Resztę dopełni pan prokurator, który udowodni prawdziwość moich słów. Po wystąpieniu profesora, prokurator przedstawił sądowi przekaz na sto złotych dla Antoniego Rosika, nadany przez nieistniejącego Alojzego Kubiaka, mieszkającego pod nieistniejącym adresem. Jak wykazały wyniki badań, przekaz na pieniądze był podpisany przez Antoniego Rosika. Również tylko jego odciski palców były na rewolwerze. Wszystko więc, co zeznał profesor, okazało się prawdą. Po przedstawieniu tych dowodów, na sali zapanowało całkowite milczenie. Nawet obrońca nie próbował niczemu zaprzeczać. Oskarżony w ostatnim słowie odwołał zeznania, potwierdził prawdziwość zarzutów i prosił załamanym głosem o łagodny wymiar kary. Sąd, biorąc pod uwagę skruchę oskarżonego, jak również fakt, że było to pierwsze morderstwo w życiu oskarżonego, przychylił się do jego prośby i zasądził 20 lat więzienia z możliwością ubiegania się o złagodzenie kary po 15 latach. VI Sprawa Rosika była przez pewien czas prawdziwą sensacją. Wykrycie i aresztowanie mordercy zaledwie w ciągu kilku dni zostało uznane za niewątpliwy sukces policji. Maliniak, którego zdecydowane działanie nie znalazło zrazu aprobaty, po zakończeniu rozprawy sądowej otrzymał pochwałę. W krótkim jednak czasie morderstwo dokonane na listonoszu zostało wyparte przez inne sprawy tego rodzaju i przeszło do historii. Maliniak, pomimo uznania, jakie zdobył, opuścił policję i podjął pracę w ambasadzie japońskiej, o co zabiegał od wielu lat. Profesor, znany i ceniony dotychczas tylko przez dawnych naukowców i studentów, nagle stał się osobą popularną. Złożyło się na to wiele okoliczności. Już w szpitalu, w pierwszych dniach po operacji, zwrócono uwagę na jego dziwne zachowanie. Siostry, które przy nim czuwały, słyszały urywki rozmowy, jaką z kimś prowadził w czasie snu. Nic z tego nie rozumiały, bo słowa brzmiały niewyraźnie i najczęściej we francuskim języku. Czasami profesor wzdychał ciężko, czoło jego zraszał zimny pot, a w oczach ukazywały się łzy. Nie byłoby w tym nic dziwnego. W stanie pooperacyjnym, w jakim się znajdował, mogły występować różne dziwne widziadła senne. W miarę powracania chorego do sił, sen jego stał się całkiem spokojny i o tych zaburzeniach całkiem zapomniano. Przypomniano sobie jednak o nich owego dnia, kiedy po raz pierwszy odwiedziła profesora rodzina. Jego reakcja na wiadomość o rzekomej ucieczce listonosza i defraudacji pieniędzy, była tak gwałtowna, że natychmiast rozeszła się wśród szpitalnego personelu. Poczęto się domyślać, że przyczyna takiego zachowania tkwiła w czymś niezrozumiałym. Po powrocie ojca ze szpitala, Elżbieta i Karol poczęli stopniowo dowiadywać się, co zdarzyło się podczas ich nieobecności. Wiadomości były tak fantastyczne, że można je było włożyć między bajki. Jednak po bliższym ich porównaniu i połączeniu ze sobą okazało się, że układają się w jakąś logiczną całość. Opowiadanie ojca potwierdzało i wyjaśniało to, co uprzednio mówił Żurczyk. Teraz stało się jasne, dlaczego opowiadał o narzeczonej i do kogo należała bielizna wisząca w łazience, dlaczego wspominał o nocnym przyjęciu, postaciach, jakie widział przy oknie, o biciu dzwonu i o innych szczegółach, które dotychczas wyglądały na urojenia choreego umysłu. Choć odwiedziny gości z nieznanej planety wydawały się nieprawdopodobne, to jednak trzeba było uznać je za fakt lub dopuścić możliwość oddziaływania jakichś nadprzyrodzonych sił, co było jeszcze bardziej niezrozumiałe. Wreszcie doszło do tego, że powątpiewanie Elżbiety i Karola zamieniło się w pewnego rodzaju żal, że nie było ich w tym czasie w domu. Po wystąpieniu w drugiej rozprawie przeciw Antoniemu Rosikowi profesor znalazł się na pierwszych stronach dzienników, bowiem zyskał sobie podziw i powszechne uznanie. Nie ulegało wątpliwości, że dzięki jego informacjom Maliniak mógł tak sprawnie ująć mordercę i zebrać niezbite dowody zbrodni. Największą jednak sensację wywołał profesor wiadomością o swoim spotkaniu z listonoszem i innymi osobami, które zeszły z tego świata. wprawdzie na temat kontaktu z duchami krążyło wiele wiadomości i każda nowina o tak zwanym życiu po śmierci wzbudzała powszechną ciekawość, to jednak najczęściej zjawiska takie nie były poparte żadnymi dowodami. Tym razem sprawdziło się wszystko, co profesor dowiedział się od nieżyjącej osoby. Wkrótce też powstało powszechne przekonanie o jego niezwykłych zdolnościach spirytystycznych. Poczęli zgłaszać się do niego przedstawiciele prasy i radia, którzy prosili o udzielenie wywiadu, opowiedzenie swoich wrażeń czy opinii na temat życia pozagrobowego. Ponadto różni ludzie pragnęli poznać swoją przyszłość, odszukać zagubioną rzecz czy nawiązać kontakt z duchami zmarłych. Nic dziwnego, że ta popularność stała się uciążliwa. Paweł musiał przez dłuższy czas tłumaczyć natarczywym interesantom, że nie ma kontaktów z duchami, jak również nie jest jasnowidzem i nie może spełniać ich życzeń. Udzielił kilka wywiadów dotyczących stanu, w jakim znajdował się podczas operacji, nie wdając się w bliższe szczegóły. Wzbudziło to zainteresowanie wśród tych lekarzy i psychologów, którzy zbierali takie informacje. Nie pominął też wzmianki o pojawieniu się gości z nieznanej planety, co zaciekawiło zwolenników teorii o istnieniu kosmitów. Nie wywołało to jednak sensacji. Doranno i Wirulla byli zbyt podobni do mieszkańców ziemi, tak że nie stanowili wielkiej atrakcji. Naukowcy w ogóle nie poświęcili uwagi tej informacji, co było zrozumiałe ze względu na to, że nigdzie nie zaobserwowano lądowania statku kosmicznego z pozaziemskimi istotami, jak również nie stwierdzono zderzenia dwóch ciał niebieskich w pobliżu ziemi. Poza tym istnienie w naszym układzie słonecznym planety, na której kwitłoby życie, było tak absurdalne, że żadnemu uczonemu nie przyszło do głowy, by zabierać na ten temat głos. Paweł zoriętował się wkrótce, że swoimi pamiętnikami czy wspomnieniami nie pozyska zainteresowania. Nie silił się więc na udowadnianie tego, czego nie mógł udokumentować. Bo i jak miał udowodnić, że odwiedzili go ludzie z nieznanej planety, całkiem podobni do mieszkańców ziemi, którzy potrafili stworzyć inny świat, niż ten, w którym żyjemy. Dotychczasowe wzmianki na ten temat uznano za kiepską fantazję, zaprzestał więc udzielać wszelkich wywiadów i pozornie wrócił do dawnego trybu życia. VII Upłynęło niespełna półtora roku, jak uPawła pojawili się niespodziewani przybysze. Gościli zaledwie niecałą dobę i odpłynęli na zawsze w nieznany świat, nie pozostawiwszy po sobie żadnego śladu. Tak samo minęła pamięć o niezwykłych zjawiskach, jakie towarzyszyły Pawłowi podczas operacji. Jeżeli te wydarzenia znalazły tu i ówdzie swoje odbicie, to po kilku miesiącach zaginęły w nawale bieżących wydarzeń. W życiu Pawła otworzyły jednak nowy rozdział. Nie tylko powrócił do sił, do czego z pewnością przyczynił się pobyt w sanatorium, ale jeszcze jakby ożywił się i odmłodniał. Nawiązał kontakt z klubem seniora, gdzie odnalazł nawet kilku znajomych z dawnych lat i zawarł nowe znajomości. W klubie bywał dość często, co było mile widziane, bo przyczyniało się do ożywienia spotkań. Cieszyły się popularnością jego pogadanki na temat krajów dalekiego wschodu. Miał to szczęście, że w ciągu swojej wieloletniej praktyki przebywał kilkakrotnie w Japonii, Chinach i Wietnamie. Podczas tych podróży starał się pogłębiać nabyte wiadomości filologiczne, poznawać obyczaje i kulturę tych narodów. Wiadomości swoje uzupełniał odpowiednią lektórą, którą dostarczali mu znajomi z czasów jego wędrówek po dalekim wschodzie. Tak więc profesor dysponował obszernym materiałem informacyjnym, dzięki czemu jego pogadanki były ciekawe i przyciągały licznych słuchaczy. Jemu samemu dawały zadowolenie i impuls do pracy. Starał się dzielić ze słuchaczami całą swoją wiedzą. Opowiadał o pracowitości, wytrwałości i obyczajach ludów wschodu. Nie omieszkał przy tym wtrącić kilku słów na temat zgubnych skutków wojny, jakim było rzucenie bomby na Hiroszimę czy wyniszczanie Wietnamu. Muwił o zabitych i rannych, o całych obszarach ziemi zatrutej wyniszczającymi środkami chemicznymi, o skutkach choroby popromiennej i o innych tragediach spowodowanych przez woinę. W związku z tym wywiązywały się dyskusje, ponieważ wśród słuchaczy zdania na ten temat były podzielone. Wszyscy potępiali wojnę, ale niektórzy starali się znaleźć usprawiedliwienie dla pewnych działań agresywnych, jak walka z despotyzmem, totalitaryzmem czy terroryzmem. Profesor wtedy się ożywiał. Przypominały mu się obrazy, jakie widział w tunelu. Wdawał się wtedy w dyskusję i nie ustępował, póki nie przekonał o zgubnych skutkach każdej agresji. Po kilku miesiącach działalność klubu seniora została zawieszona, gdyż nowy właściciel przeznaczył cały budynek na inny cel. Paweł nie zrezygnował jednak z nawiązanych kontaktów. Zjawiał się ze swoimi pogadankami na różnych spotkaniach z grupami pacyfistycznymi. Od czasu do czasu udawało mu się opublikować jakiś artykuł w prasie krajowej czy zagranicznej. Ponadto każdy, kto go odwiedzał, był mile widziany. Oczywiście grono gości ograniczało się do kilku osób. Tym niemniej słynne stały się „wieczorki dyskusyjne u profesora”. Były to nieformalne spotkania kilku stałych bywalców, którzy w każde niedzielne popołudnie przychodzili do Pawła na pogawędkę przy szklance herbaty i porcji smacznego ciasta. Przysparzało to wprawdzie trochę zajęcia Elżbiecie, która starała się ugościć przyjaciół ojca smacznym ciastem, ale tak naprawdę nie było z tym kłopotu. Elżbieta lubiła krzątać się koło wypieków i sprawiało jej radość, kiedy jej ciasta smakowały gościom. Przy tym widziała, jak bardzo dodatnio wpływały te spotkania na stan zdrowia ojca. Największą radość miała jednak Grażynka, która asystowała mamie przy wypieku, jako jej pomocnica, a potem przynosiła ciasto do pokoju dziadka. Spotkania nie ograniczały się do spożywania ciasta. Goście Pawła, pomimo podeszłego wieku, odznaczali się świeżością umysłu i ciekawością życia. Ostatecznie z całej nielicznej gromadki pozostało ich trzech, ale stanowili cały wachlarz poglądów i przekonań społeczno-politycznych. Po prawej stronie tego wachlarza stał oficer armii Andersa, uczestnik walk o Monte Cassino. Lewicy bronił emerytowany dyrektor byłego państwowego gospodarstwa rolnego. Dyrektor był najmłodszym ze wszystkich i najbardziej energicznym. Nieraz wspominał z żalem swój pegeer. Nie mógł się pogodzić z likwidacją i tak zwaną prywatyzacją tego przedsiębiorstwa, które przecież przynosiło państwu dochód. Środek tego wachlarza stanowili Paweł i zdymisjonowany prokurator z czasów Polski Ludowej. Wprawdzie nie oskarżał nikogo w procesach politycznych i nie musiał się niczego obawiać po zmianie władzy w kraju, żeby jednak nie budzić licha, jak mawiał, przeszedł na własną prośbę na emeryturę. Paweł był najstarszy z całego grona. Czy to ze względu na różnicę wieku, zresztą niewielką, czy ze względu na wykształcenie, Paweł był nieoficjalnym przewodniczącym całego towarzystwa, co zresztą mu się należało, jako gospodarzowi lokalu. Na pewno niewątpliwy wpływ na to miały jego przeżycia, o których wszyscy dokładnie wiedzieli. Toteż nieraz siłą swojego autorytetu wpływał na emocje, jakie wyzwalały się podczas dyskusji. Na ogół jednak nie było takiej potrzeby. Byli to ludzie kulturalni i nie prowadzili dyskusji, aby dokuczyć przeciwnikowi, jak to często bywało w sejmie, ale każdy z nich chciał przedstawić swój punkt widzenia. Nigdy też dyskusje nie kończyły się kłótnią. Najczęściej dochodzono do porozumienia lub każdy pozostawał przy swoim. Na przykład zastanawiano się czy doszłoby do wojny, gdyby mocarstwa zachodnie nie oddały Niemcom ziem czechosłowackich, a Polska stanęła u boku Czechosłowacji, zamiast wspierać Niemcy hitlerowskie w jej likwidacji. Albo, co by było, gdyby Związek Radziecki nie zajął wschodniej części Polski we wrześniu 1939 roku. Nie ulegało wątpliwości, że postępowanie władz radzieckich wobec Polaków było zbrodnicze, ale jeśli chodzi o samo zajęcie terenów przez armię czerwoną, było bardziej uzasadnione ze względów wojskowych, niż pozostawienie ich Niemcom. Polska przecież nie utrzymałaby się na tych ziemiach. Po dyskusji wszyscy zgodzili się, że w ten sposób uczyniłoby każde państwo. Zastanawiano się nad przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej i do agresji przeciw Irakowi. Zasadniczo wszyscy byli za Unią Europejską, wątpliwości budziło jednak twierdzenie, że Polacy będą mogli szukać pracy za granicą. - Czyli nic się nie zmieni - mówił prokurator. - Polacy już w czasach rozbiorowych jeździli „za chlebem”.Z Polski międzywojennej ludzie jeździli „na saksy”, potem Niemcy wywozili ich przymusowo do roboty, a teraz ma to być wielki sukces? Prokuratorowi wtórowali pozostali, zwłaszcza dyrektor pegeeru. Paweł również uważał, że te obietnice, to zwykła kłamliwa, niedobra propaganda. Rząd powinien starać się, żeby ludzie mieli w kraju pracę i godziwe warunki życia i nie musieli tułać się za granicą. Tak samo nikt z owego dyskusyjnego kółka nie był zwolennikiem Husaina, ale wszyscy uważali wojnę z Irakiem za zwykłą agresję, do której niepotrzebnie włączyła się Polska. Rzecz jasna, wypowiedzi tych nigdzie nie publikowano. Traktowano je, jak swojego rodzaju rozrywkę. Skrzętnie zachował je natomiast Paweł w swoich notatkach. Tak upływał tydzień za tygodniem. Paweł, choć nie dawał poznać po sobie, czuł, że zbliżał się do kresu swej ziemskiej wędrówki, jak kiedyś w tunelu, zbliżał się do cudownej krainy. Dużo czasu spędzał na rozmyślaniach i sporządzaniu notatek, które odsłaniały stan jego ducha i stanowiły materiał jego opowiadań. Pozornie w życiu jego nie było zmian. Kiedy pewnego majowego popołudnia starzy bywalcy zeszli się, jak w każdą niedzielę, w pokoju profesora, nie zastali gospodarza. Zdziwili się i trochę zaniepokoili. Wkrótce okazało się, że niepokój ich był uzasadniony. Zamiast profesora w pokoju pojawiła się Elżbieta. Jej czarna suknia, jej blada twarz i lekko podpuchnięte od płaczu oczy wyjaśniły wszystko. Nie trzeba było słów. Elżbieta była opanowana i starała się nie okazywać swojego bólu. Oznajmiła tylko, że poprzedniego dnia wieczorem ojca zabrało pogotowie do szpitala, gdzie zakończył życie po dwóch godzinach. Ojciec przewidywał swoją śmierć, bo przed odjazdem do szpitala pożegnał się ze wszystkimi i kazał pożegnać swoich niedzielnych gości. Epilog Po dwóch tygodniach koledzy profesora jeszcze raz spotkali się w jego pokoju. Tym razem spotkanie odbyło się na zaproszenie Elżbiety. Kiedy wszyscy zasiedli za stołem i Grażynka przyniosła, jak dawniej, ciasto, a Karol herbatę, odezwała się Elżbieta. - Pozwoliłam sobie poprosić panów, by wypełnić wolę zmarłego. Otóż tato przed wyjazdem do szpitala powierzył mi maszynopis swoich trzech opowiadań. Wolą jego było, bym kazała wydrukować 5 egzemplarzy i każdemu z panów dała po jednym na pamiątkę. Pozostałe dwa zatrzymam u nas dla naszych dzieci. Zamiarem taty było opublikowanie opowiadań, ale w naszych wojowniczych czasach uznał to za niemożliwe. Dlatego chciałby, żeby te opowiadania przetrwały do czasów, kiedy nastanie prawdziwy pokój. Tato głęboko wierzył, że kiedyś nastanie ogólny pokój, jak na planecie, skąd przybyli jego goście i tę wiarę przekazał nam.