KAIN MASSIN Poradnik dla grabieżcy grobów Dwaj mężczyźni stali na wzniesieniu górującym nad stanowiskiem archeologicznym i sporym obozowiskiem, które wyrosło wokół niego. Okolica była lekko pofałdowana, dokoła rozciągały się pojedyncze kompleksy leśne i duże obszary pól uprawnych. W oddali, na południe od wzgórza widać było srebrną wstęgę rzeki Tiszy. Na północy ciągnęły się grunty orne, a pośród nich biegła jedyna droga prowadząca do i z tego miejsca. Mężczyźni skupiali całą uwagę właśnie na drodze; ściślej mówiąc, obserwowali konwój ciężarówek i autobusów zbliżający się do obozowiska. - Jesteś pewien, że Węgrów zadowalają nasze wyjaśnienia. - Poindexter, chudy i żylasty mężczyzna z przedwczesną siwizną, nie spojrzał na Willa, a to, co powiedział, było nie pytaniem, lecz stwierdzeniem. Ostrzeżeniem. - Tak, panie pułkowniku - odpowiedział ostrożnie Will. Choć był wyższy i bardziej umięśniony od tamtego, zawsze mu ustępował. - Wydaje mi się, że Węgrzy wierzą, iż chcemy tylko odsłonić obóz Attyli i pozostałości okolicznych osad. Drugi mężczyzna prychnął prawie z pogardą. - Wydaje ci się?! Już się asekurujesz, Willu? Will poczerwieniał i był rad, że Poindexter na niego nie spojrzał. - Nie, proszę pana. Nie ma powodu do obaw. Ustaliliśmy, którzy z nich są rządowymi szpiegami, i bardzo uważamy, kiedy są blisko. Jestem pewien, że władze nam wierzą. Według nich jesteśmy prawdziwymi archeologami i chcemy tylko odsłonić ostatnie obozowisko Attyli. Nawet zaproponowali, że przyślą nam specjalistów do pomocy w badaniu tego, co odsłonimy. Poindexter zaśmiał się cicho, znów prawie z pogardą. - Powiedz im grzecznie, żeby się odpieprzyli. Sami sobie poradzimy. Teraz pokaż mi, co ma potwierdzać twoją teorię. Will wziął głęboki oddech i wskazał na odległe wzgórze. - Tam, proszę pana. Na tamtym wzgórzu starodrzew jest wszędzie, tylko nie z tej strony, gdzie wydobywali kamień. Kiedy po południu jest dobre słońce, nawet widać bruzdę wyrytą w ziemi przez skały, które ciągnęli nad rzekę. - Zgadza się, widziałem twoje zdjęcia. - Poindexter skinął nieznacznie głową. Will o mało co nie westchnął z ulgą. - Rozkopaliśmy ziemię na wzgórzu i jestem głęboko przekonany, że mogę udowodnić, iż kamień był wydobywany właśnie tam. - Wystarczy, Willu. Nie wciskaj mi swoich racji na siłę. Przyjmujemy twoją teorię. Co jest nad rzeką? Will spojrzał ze złością na plecy Poindextera, ale nie zmienił tonu. - To było dość sprytne, proszę pana. Hunowie zniwelowali mały pagórek i zabudowali zagłębienie. Potem odtworzyli pagórek, żeby wyglądał na nietknięty. Musieliśmy wywołać wybuchami fale sejsmiczne i użyć radaru do sondowania podziemia, ale teraz wiadomo prawie na pewno, że pod ziemią jest jakaś budowla. Naszym zdaniem właśnie tam pochowali Attylę. Poindexter gwizdnął cicho. - Masa roboty z czymś takim. Trzeba armii robotników. Will skinął głową. - W tym czasie ujarzmili jakieś sześć wsi. Wykorzystywali ich zapasy żywności i siłę roboczą, a potem zabijali wszystkich mieszkańców i równali wioski z ziemią. Pozostałości tych osad jeszcze tu są, zarośnięte lasem. Myślę, że po następnym zasiedleniu tej okolicy rolnicy nie potrafili oczyścić gruntu z fundamentów i dlatego je zostawili. Resztki trzech osad widać nawet stąd. - Will wskazał zagajniki w połowie drogi. Poindexter przyjrzał się im uważnie. - Hmm - mruknął po chwili. - Nawet rzucają się w oczy, jeśli człowiek wie, czego szukać. Może Węgrzy już o nich wiedzą. Wspomnij im o wioskach, ale udawaj, że pozostałości odkryłeś przypadkiem. To powinno wystarczyć, żebyśmy dalej byli dobrze widziani. Załatw to w ciągu następnych trzech dni. Nie mów nic o kamieniołomie; to byłoby ryzykowne. - A gdyby sami zaczęli badać okolicę? Poindexter w końcu spojrzał na niego, przeszywając go wzrokiem. - Odwiedź ich od tego, Willu. Chcę, żeby Węgrzy skoncentrowali się na twoich poszukiwaniach i dali nam spokojnie wyśledzić grób Attyli. Nasz pracodawca płaci ci bardzo duże pieniądze, żebyś wszystkiego dopilnował. Udowodnij, że zasługujesz na jego pieniądze i zaufanie. Will kiwnął głową z roztargnieniem, zbierał w sobie odwagę, by przedstawić swoją prośbę. - Panie pułkowniku! Bardzo chciałbym tam być, kiedy ekipa będzie wchodzić do grobowca. Gdyby pan mi to umożliwił, byłbym bardzo wdzięczny. Poindexter pozwolił, by na moment uśmiech złamał linię jego ust, po czym przeniósł wzrok z powrotem na drogę, gdzie konwój ciężarówek i autobusów szybko zbliżał się do obozowiska. - No tak, spędziłeś tu dwa lata na rozgrzebywaniu ziemi i starych legend. Wydaje mi się, że zasłużyłeś, żeby być na miejscu, kiedy wreszcie dobierzemy się do kości starego Huna. Zobaczę, co da się zrobić. - Dziękuję panu. Poindexter zwrócił wzrok z powrotem w stronę obozowiska. - Załatwiłem naszej ekipie rezerwowej noclegi w hotelu o pół godziny drogi stąd. Miejmy nadzieję, że nie będziemy ich potrzebować. - Spochmurniał jeszcze bardziej. - Zobaczmy, czy autobus wydostanie się poza teren wykopalisk. - Umilkł, wpatrując się w obóz na dole. Konwój właśnie zjeżdżał z drogi i ciężarówki i autobusy wtaczały się między baraki i namioty w gęstych tumanach kurzu. Poindexter obserwował je bacznie, lecz tylko jego zaciśnięta pięść zdradzała napięcie, jakie czuł. Korzystając z zamieszania, pod osłoną kurzu, jeden z autobusów odłączył się od konwoju, minął obozowisko i pojechał drogą w stronę rzeki. Poindexter omiótł spojrzeniem cały obóz, ale nie było żadnych oznak, że autobus został zauważony. - Dobra nasza, Willu. - Na ustach pułkownika zaigrał uśmiech. - Wydostali się poza obozowisko. Teraz mogę pojechać nad rzekę. Zawiadamiaj mnie o rozwoju sytuacji. Dopilnuj, żeby Węgrzy nie dowiedzieli się niczego o tym, co robimy naprawdę. Dobrze zrobiłeś, że rozpocząłeś wykopaliska w tym miejscu, żeby odwrócić ich uwagę. Utrzymaj to stanowisko jeszcze przez jakiś czas. Odwrócili się i przeszli do terenowej toyoty Willa. Właściwie nie ma tutaj nic prócz przemieszczającego się światła, wolno mieniącego się barwami błękitu, fioletu i fiołkowego różu. Zimnymi kolorami oderwanymi od ciepła i życia. Istoty żyjące i czujące nie są przystosowane do takiego chłodu; gdyby któraś z nich kiedykolwiek znalazła się w tym miejscu, uznałaby, że nie ma w nim życia i nic się w nim nie zmienia. Rzeczywiście nie ma w nim życia. Ale jest świadomość. A właściwie... wiele świadomości. Nie są one świadome siebie nawzajem - już nie. One po prostu są. I nie są. Aż nagle coś nimi wstrząsa. Coś z ich przeszłości, która już nic nie znaczy, naraz zaczyna coś znaczyć. Nie "znowu zaczyna coś znaczyć", bo tutaj nie ma żadnego "znowu". A jednak... Belinda Riggnet dodała sobie odwagi, chwytając za poręcze swojego wózka inwalidzkiego, podczas gdy usłużne ręce wyniosły ją z autobusu i postawiły na ziemi. Rozluźniła się i cicho westchnęła z ulgą. Teren wykopalisk wytrącił ją z równowagi. Nie znaczyło to, że miała coś przeciwko miejscu i otoczeniu - jedno i drugie przedstawiało się interesująco i obiecywało przyjemną zmianę tempa życia. Jednak w miastach miała przynajmniej więcej udogodnień dla wózków inwalidzkich. Ludzie z ekipy, która jej towarzyszyła, bardzo uważali, ale Belinda i tak zwykle była niespokojna i zawsze obawiała się, że kiedyś przypadkiem zrzucą ją do krypty. Teraz, gdy jej wózek stał już bezpiecznie na ziemi, rozejrzała się wokół. Dobiegł ją warkot silnika i obróciła wózek w samą porę, by zobaczyć, jak zakurzonym, wyboistym traktem nadjeżdża terenowy samochód i zatrzymuje się obok autobusu. Gdy z pojazdu wyłoniła się szczupła postać Poindextera, Belinda musiała stłumić w sobie dreszcz. Coś w tym człowieku sprawiało, że czuła się nieswojo. Zresztą nie tylko ona. Pułkownik nigdy nie podnosił głosu i Belinda nigdy nie usłyszała od niego ostrych słów, ale ludzie bali się go. Toyota zawróciła i po chwili znikła z pola widzenia. Autobus pojechał za nią i ludzie Poindextera zostali w lesie sami. Belinda przybrała obojętny wyraz twarzy, przygotowując się na badawcze spojrzenie Poindextera. Prawdopodobnie robił to tylko z pobudek wynikających ze szkolenia wojskowego, ale zawsze najpierw przychodził ją przywitać, a dopiero potem zabierał się za inne sprawy. - Dzień dobry, Belindo - powiedział, podchodząc do niej. Nawet jego niedbały krok kojarzył się jej z wężem gotowym do ataku. - Cieszę się, że dotarłaś na miejsce bez kłopotów. Nie martw się, rozbijemy obóz raz-dwa i zaraz będziesz miała wszystkie wygody jak w domu. - Dziękuję, panie pułkowniku. - Belinda cieszyła się w duchu, że już nie zbiera się jej na jąkanie, kiedy z nim rozmawia. - To urocze miejsce. Poindexter zmarszczył brwi i rozejrzał się dookoła. - Tak, ma swoje dobre strony. Nie jest tak eksponowane, jak te wszystkie miejsca, gdzie zwykle nas wysyłają. Chyba będziemy mogli pracować mniej nerwowo. - Popatrzył na nią. - No dobrze, skoro u ciebie wszystko w porządku, to zajmę się innymi sprawami. Już znaleźliśmy wejście do krypty i szykujemy dla ciebie specjalny podjazd. Bądź gotowa jutro. Przyślę ci Hansa do pomocy. - Dziękuję. - Zmusiła się do słabego uśmiechu, najlepszego, na jaki mogła się zdobyć. Jednak pułkownik już go nie zobaczył, bo już szedł w stronę Chalmersa, swojego asystenta. Belinda włączyła elektryczny napęd silnikowy swojego wózka inwalidzkiego i zaczęła przemieszczać się w kierunku obozu, forsując silnik na miękkim podłożu. "Specjalny podjazd" był nierówną ścieżką wyrytą w stromym brzegu rzeki. Miejscami wyłożono ją deskami, by ułatwić Belindzie przejazd, ale takie luksusy zawsze ograniczano do minimum. Prace wykopaliskowe Poindextera cechowała przede wszystkim niewidoczność. Gdyby tereny robót zostały odkryte, pułkownikowi i jego ludziom groziłoby długoletnie więzienie, dlatego miejsca te były zawsze bardzo starannie kamuflowane. Belinda przypomniała sobie o tym, kiedy Hans pchał jej wózek po wybojach, co chwila balansując nim ryzykownie na dwóch kołach. W końcu ścieżka wyrównała się do linii poziomej, zaledwie dwa metry powyżej rzeki. Hans przepchnął wózek do miejsca, gdzie kilku ludzi z ekipy usuwało właśnie błoto i kamienie sprzed wejścia do jaskini. Wewnątrz świeciło słabe światło i Belinda usłyszała przyciszone głosy Poindextera i Chalmersa. Otwór był mały, toteż potrzeba było kilku ludzi, by wcisnąć ją razem z wózkiem do środka. W ciasnym wnętrzu jaskini ledwie mieściło się pięć osób. Podłoże i dolne partie ścian pokrywał szlam naniesiony podczas wcześniejszych wylewów rzeki. Naprzeciw wejścia dwóch członków ekipy poszerzało mały otwór. Poindexter przykucnął obok Belindy. - To chyba jest przedsionek - wyjaśnił. - Dawniej był tu mały otwór odwadniający, żeby woda miała którędy wylatywać, gdyby przesączyła się do środka. Poza tym ta część miała wyglądać jak zwyczajna jaskinia. W górze są dwie dziury - wskazał spowite mrokiem miejsce nad ich głowami - najprawdopodobniej do wentylacji. - Przerwał na chwilę. Mięśnie żuchwy mu drgały. - Otwór, który teraz poszerzamy, zrobiono później. - Ktoś był tu przed nami? Poindexter skinął głową. Belinda zamknęła oczy, widząc rzeczy niewidoczne dla niego. - To było dawno temu - zaszemrała. Potem zadrżała i nagle otworzyła oczy. - Coś się stało. Poindexter popatrzył uważnie na otwór, a potem na Belindę. - Co takiego? - Nie wiem - znów zamknęła oczy - ale skończyło się śmiercią. Może niejedną. Jeden z ludzi pracujących przy otworze zaklął i część ściany zwaliła się na ziemię. Teraz Belinda zauważyła, że ściana składa się z dużych, ciasno do siebie przylegających kamiennych płyt. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak prawdziwa lita skała, ale najwyraźniej ktoś ją zbudował. Pułkownik wstał i przyciszonym głosem wydał rozkazy. Robotnicy pośpiesznie wzięli się do uprzątania wejścia, a Poindexter i Chalmers weszli do środka z latarkami. Hans przepchnął wózek z Belindą za nimi. Świetliste pole, sięgające nieskończoności, posuwa się naprzód. Tempo tego ruchu można by nazwać majestatycznym, ale wynika to raczej z bierności niż z ogłady. Ożywiona zbiorowa istność, w której nie ma życia, przemieszcza się miarowym, wahadłowym ruchem w ciemności, jarząc się fioletowym światłem. Jako całość stanowi mniej niż suma jej elementów. Jeden z tych elementów zatrzymał się i już nie jest ślepo podporządkowany ogółowi. Zmienił barwę i już nie pulsuje tak samo jak zbiorowisko. Jarzy się łagodnie bladym światłem w kolorze czerwieni. Belinda poprosiła Hansa, żeby przystanął i poczekał, aż jej wzrok oswoi się z ciemnością. Ekipa była już w środku i bezkształtną ciemność przeszywały światła latarek, omiatające ściany, podłoże i strop. Belinda odniosła wrażenie, że strop jest zrobiony z długich, ciemnych kamiennych płyt, a podłogę pokrywają szkliwione kafle. Pod ścianami stały kamienne cokoły, po cztery z każdej strony. Na cokołach spoczywały starannie ułożone ludzkie szczątki. Przez środek komory przebiegał ciąg filarów, podtrzymujących kamienną krokiew, na której wspierały się belki stropu. Niektóre słupy wyrastały z dużej sadzawki, zajmującej środek wnętrza. Między sadzawką a cokołami z trudem mieściły się dwie osoby. Zamknęła oczy. ...najpierw ustawili ściany, betonując wielkie kamienne bloki... ...setki zaprzęgniętych do pracy niewolników o błędnym wzroku, umierających ze strachu o swoje rodziny... ...niscy smagłłoskórzy żołnierze z batami w dłoniach, mrużący oczy od jaskrawego blasku... ...wielkie płyty dachowe spadające z hukiem na krokiew, odcinające światło... Otworzyła oczy, w jednej chwili uspokojona ciemnością. Część ekipy przyciągnęła generator, ustawiła reflektory szerokostrumieniowe i zmontowała system wentylacyjny. Kiedy światła rozproszyły mrok, Belinda zobaczyła, że ściany i strop są otynkowane i pokryte malowidłami. Tylko że malowidła były zasnute sadzą i popiołem. - Jasna cholera - wyszeptał Chalmers, wpatrując się w ślady spalenizny na całej powierzchni muru. - Paliło się tu jak diabli. Belinda rozejrzała się dookoła uważniej. Na ziemi leżało jakieś dziesięć ciał - a raczej to, co z nich zostało po pożarze. Większość była zwęglona do kości, a metalowe guziki od strawionych ogniem ubrań zmieniły się w małe grudki. Chalmers odwrócił rozsypujący się szkielet. Kościotrup leżał twarzą do ziemi, tak że przód częściowo ocalał od ognia. Miał resztki munduru, teraz szarego, parę mosiężnych guzików i szablę. - Huzar - powiedział Chalmers. - Węgierski oficer kawalerii. Koniec poprzedniego wieku, jak mi się zdaje. - Tak - potwierdził Poindexter z drugiego końca komory. Stał przed niedużym otworem w ścianie. - Próbowali przebić się do następnej komory, zrobili tę dziurę... a potem? - Popatrzył przez otwór. - Tam jest następna ściana. Zamyka pustą przestrzeń między tą częścią a następną. Zdaje się, że miała zatrzymywać wodę. Belinda zamknęła oczy. ...pochodnie płonące w ciemności... ...swąd dymu i kwaśny zapach potu, pobijak wtłacza dłuto w skałę... ...woda tryska z dziury, ale János dalej wali pobijakiem... ...woda wlewa się do sadzawki, wypierając z niej ciemny płyn... ...Mátyás traci równowagę na śliskiej powierzchni i upuszcza pochodnię... - Ropa! - wykrzyknęli równocześnie Belinda i Poindexter. Pułkownik klęczał, patrząc w sadzawkę, ale zastygł w bezruchu, utkwiwszy wzrok w Belindzie, czekając na jej potwierdzenie: on tylko zgadywał, ona mogła to zobaczyć. - W sadzawce jest ropa naftowa - powiedziała Belinda. - Myślę, że właśnie to jest pułapka. Woda wylewa się spomiędzy komór i wypełnia sadzawkę. - A ropa rozlewa się naokoło - uzupełnił Poindexter, wstając i omiatając wzrokiem brzegi sadzawki. - Może jeden z nich poślizgnął się i upuścił pochodnię, a może w powietrzu było tyle oparów ropy, że zwyczajnie się zapaliły. Belinda pokręciła głową. - Jeden upuścił pochodnię, właśnie tak. Nic więcej nie widziałam. Poindexter podszedł szybko i ścisnął jej ramię. - Brawo. Odpocznij chwilę. Chcesz wyjść na parę minut? - Tak. - Wzdrygnęła się i zamknęła oczy. - Coś się szykuje. Samotne światło, nieruchome, lecz pulsujące rozdrażnieniem. Niedobrze! Coś poważnie wstrząsa rozbudzoną świadomością, pogrążoną wcześniej w spokojnym zapomnieniu. Jaźń gubi nierytm tańca, traci spokój bierności. Została w tyle i dziwi się, że nie jest obojętna. Dziwi się nawet, że jest zdolna do zdziwienia. Światło ma kolor gniewnej czerwieni, odzwierciedlającej nastrój świadomości. Następnego ranka Poindexter przyglądał się Belindzie, kiedy cierpliwie czekała przed jaskinią, słuchając furkotu wentylatorów, wymieniających powietrze w następnej komorze, do której mieli wejść. Odkąd w Australii pozyskał ją do współpracy, wciąż był pod wrażeniem pozornego spokoju, jaki zachowywała w każdej sytuacji. Kiedy inni wpadali w panikę, ona umiała nad sobą zapanować i obserwowała, analizowała i wyciągała wnioski. Tak jak teraz, gdy siedząc nad samą rzeką i niczym się nie rozpraszając, koncentrowała się na tym, co ją czekało. Być może przyczyną jej opanowania była zdolność widzenia rzeczy, których on nie mógł zobaczyć, ale Poindexter wątpił, żeby w tym tkwiło sedno sprawy. Jego zdaniem była spokojna i zrównoważona z natury. Niezależnie od swych zdolności byłaby bardzo wartościowym pracownikiem. Wolno pokręcił głową, zaskoczony tą myślą - przez te wszystkie lata pracy w terenie, tak w wojsku, jak i z obecną ekipą, nigdy nie pomyślał ani nie powiedział czegoś takiego o kobiecie. Miał zamiar zaprosić ją po zakończeniu prac do swojego domu w Windsorze. Wiedział, że Charmaine będzie zaintrygowana tą czarną dziewczyną. Usłyszał elektroniczny świergot i szybko sięgnął do kieszeni po telefon komórkowy. - Dzień dobry panu. - Will mówił ostrożnie, wiedząc, że prawdopodobnie podsłuchują ich rządowe uszy. - Mam sensacyjne nowiny. - Dzień dobry, Willu. - Chociaż Poindexter wątpił, żeby Węgrzy zdołali zlokalizować źródło jego sygnału, zamierzał ze swojej strony prowadzić rozmowę uprzejmie, lecz zwięźle i rzeczowo. Władze musiały myśleć, że Will składa sprawozdanie komuś w Londynie. - Mówże, co znalazłeś. - Natrafiliśmy na pozostałości osady, może dwóch. Zdaje się, że Hunowie zrównali to miejsce z ziemią za panowania Attyli... W tym akurat nie było nic nowego i Poindexter pożałował, że Will nie odczekał jeszcze jednego dnia, zanim podjął ryzyko kontaktu. - Wcześniej musiała tam być osada rzymska. Znaleźliśmy plac, świątynię, fort legionistów i... - Will znowu przerwał. Na twarzy Poindextera odbiło się zniecierpliwienie. - Tam jest stara łaźnia, proszę pana. Zanim ją zasypali, wcześniej ją przerobili. Znaleźliśmy też, hm, parę dużych ceramicznych słojów i mamy dowód, że te słoje były podgrzewane do bardzo wysokiej temperatury. Właśnie w łaźni. Najpierw przerobili łaźnię, żeby była hermetyczna, a później podgrzewali coś w tych słojach. - Tak? - Poindexter nadal oszczędzał słowa, ale był już bez reszty zaabsorbowany. - Tak, proszę pana. Węgrzy są bardzo podekscytowani. Większość słojów jest w środku pokryta grubą warstwą soli. - Czego? - Soli, proszę pana. Oni rozpuszczali duże ilości soli. - Dlaczego? - Poindexter naprawdę chciał dowiedzieć się więcej, ale wolał nie rozmawiać zbyt długo przez telefon. - Nie wiemy, proszę pana - brzmiała ostrożna odpowiedź Willa. - Węgierscy specjaliści uważają, że sól była potrzebna do wyjałowienia gleby po zburzeniu osady. Żeby później nikt nie chciał się tam osiedlać. - Interesujące - mruknął Poindexter. To odgrywanie komedii było irytujące; musiał spotkać się z Willem osobiście. - Staraj się tak dalej, Willu. I nie zapomnij podziękować Węgrom za pomoc. Jutro złóż mi następne sprawozdanie. Rozłączył się i zaczął spacerować brzegiem rzeki. Przyjrzał się, jak Hans za pomocą odkurzacza usuwa powietrze z plastykowej torby do przechowywania znalezionych przedmiotów. W torbie znajdowały się oddzielnie zapieczętowane i pooznaczane znaleziska z pierwszej komory: szabla węgierskiego oficera i trochę kości. Hans wsunął torbę do zasobnika w kształcie torpedy. Potem wpuścił do środka dokładnie tyle wody, ile było trzeba, żeby zasobnik utrzymywał się na głębokości dwóch metrów pod powierzchnią, po czym puścił go z prądem. Kiedy zniknął, Hans wziął do ręki odbiornik radiowy i nadstawił ucha; cichy pisk upewnił Poindextera, że transponder zasobnika działa bez zarzutu. Mniej więcej po dwóch dniach mieli go przejąć ludzie pułkownika w Serbii. - Nie jest źle - odezwał się Chalmers, a Poindexter odwrócił się w jego stronę. Chalmers stał przed wylotem instalacji rurowej wyciągającej powietrze z następnej komory. Uniósł analizator, którym właśnie zbadał próbkę powietrza. - Powietrze w środku jest zupełnie czyste. Możemy zacząć, kiedy tylko zechcesz. - W porządku. Pułkownik podszedł do wylotu jaskini. Obejrzał się i zobaczył, że reszta jego ludzi zbliża się do niego w milczeniu, gotowa do działania. Podniósł głos, żeby wszyscy go usłyszeli: - No, panowie, czas zarobić na wypłatę. Ich twarze rozjaśniły się w uśmiechu. Poindexter przekroczył elastyczne przewody wentylacyjne i giętki izolowany przewód elektryczny i poprowadził ekipę do środka. Zbliżył się do generatora i włączył oświetlenie. Paru ludzi podeszło do otworu prowadzącego do następnej komory, ciągnąc ze sobą elektryczne młoty pneumatyczne. Hans wjechał z Belindą za nimi. Pułkownik zatrzymał na niej wzrok na kilka chwil. Wyglądała na zdenerwowaną, najwyraźniej czując coś, o czym on nie mógł wiedzieć. Kiedy młoty pneumatyczne zaczęły pracować, wzdrygnęła się i nadal nie mogła się uspokoić. Poindexter nigdy nie widział u niej większego napięcia. Nagle wyrzuciła przed siebie ręce z zaciśniętymi pięściami, skrzyżowała nadgarstki i krzyknęła: - Nie! Ból, który nim targnął, był równie ostry, jak gwałtowny; Poindexter zacisnął powieki i wstrzymał oddech. Młoty ucichły. Gdy pułkownik otworzył oczy, zobaczył, że wszyscy inni też skulili się z bólu. Wszyscy z wyjątkiem Belindy. Kobieta siedziała sztywno na wózku. Oczy miała szeroko rozwarte. Oświetlenie szerokostrumieniowe wypełniało całą komorę, ale Belinda widziała jeszcze inne światło. Było czerwone i wydobywało się ze ścian, podłoża i stropu, jak gdyby skała płonęła żywym ogniem. Nie miało to sensu i Belinda obawiała się, że to jej wzrok płata figle, reagując w ten sposób na zmianę z jaskrawego słońca na światło sztuczne. Przymuszając się do opanowania, obserwowała ekipę wypełniającą swoje zadanie i uświadomiła sobie, że skupia uwagę na Chalmersie, który właśnie nadzorował badanie zwłok na cokołach. Nagły łoskot młotów pneumatycznych sprawił, że się wzdrygnęła, ale przeraził ją dopiero gwałtowny rozbłysk czerwonego światła, które znienacka przyćmiło sztuczne oświetlenie. W komorze pojawiły się szybko wirujące, świetliste czerwone plamki, łączące się w jedną całość pośrodku wnętrza. W powietrzu zawisła czerwona kula, wydobywająca z siebie gniewne brzęczenie. Nagle z kuli wystrzeliły we wszystkich obecnych czerwone macki. Belinda zdążyła wznieść zaciśnięte pięści i krzyknąć "Nie!" i świetlista pika pędząca w jej stronę rozsypała się z hukiem pękających skał. Na granicy widzenia Belinda dostrzegła dwa cienie, po jednym w każdym kącie komory. Kryły się w mroku. Były to na pewno sylwetki ludzkie, a każda miała w ręce włócznię i stała na jednej nodze, wspierając na wyprostowanym kolanie stopę drugiej nogi. Belinda ręką dała im znak, by stały spokojnie. Czerwona sfera zrobiła obrót w jej stronę i Belinda pojęła, że obiekt ją lustruje. Usiłując nie robić gwałtownych ruchów, włączyła silnik swojego wózka i podjechała do Chalmersa. Klęczał, jęcząc cicho i trzymając się za głowę. Najostrożniej, jak się dało, odciągnęła go od zwłok, które badał, po czym odjechała do wyjścia i odwróciła się z powrotem twarzą do światła. Kula nadal pulsowała, choć jej brzęczenie było teraz przytłumione. Smugi, które łączyły ją z członkami ekipy, powoli zbladły i znikły. Belinda mgliście uświadomiła sobie, że mężczyźni chwiejnie wstają. - Co się dzieje? - usłyszała głos Poindextera, słaby i niepewny. Pokręciła głową i utkwiła wzrok w kuli. Poczuła na sobie skupioną uwagę ciężkiego spojrzenia, przytłoczonego brzemieniem lat. Ledwie oddychając, czekała. Cień kuli nabrał intensywności, a brzęczenie przeszło w warkot. Obiekt rzucił się w stronę Belindy z zaskakującą szybkością i kobieta ledwie zdążyła zacisnąć pięści i siłą woli zatrzymać go w odległości zaledwie metra od siebie. Poczuła rosnący napór obcej jaźni gotującej się do ataku, a potem na jej barierę runęła lawina mocy. Dwa cienie mężczyzn skoczyły naprzód i dołączyły do Belindy, użyczając jej swojej siły. Stopniowo napór osłabł, ale lustrowanie nie ustało. Czym jesteś? Pytanie, przesycone ciężką awersją, uformowało się w jej umyśle. Belinda wzięła głęboki oddech. - To było twoje ciało? - spytała, wskazując na szkielet obok Chalmersa. Nie było odpowiedzi. Wyczuła głębokie pragnienie nieobecności, oderwania się na dobre od rzeczywistości. Idźcie stąd. Tym razem myśl była stonowana i została wprowadzona do jej świadomości tak łagodnie, że wydawała się jej własną. - Kim jesteś? - spytała. Doświadcza uczuć i procesów myślowych, i... życia. Mgliście zdaje sobie sprawę z minionych wieków bezcelowego tańca bez choreografii. Teraz poddaje się wezwaniu do odzyskania dawnej świadomości, której nie szuka ani nie pragnie, i odczuwa głęboką urazę z powodu wtargnięcia obcych istnień w spokojny świat zapomnienia. Gdzieś blisko, niemal w zasięgu dotyku, światła dalej wirują w tańcu. Pragnie do nich dołączyć. Pragnie? Oto uczucie nie doświadczane od wieków. Nie chce go doświadczać również teraz. Ale jest coś, co każe wracać. Nader niechętnie pozwala się ponieść ku pełnej świadomości. Czerwona kula rozbłysła, po czym rozszerzyła się i wydłużyła, stopniowo przyjmując rozpoznawalne kształty ludzkie. Czerwony kolor zmatowiał, przeszedł w żółty i Belinda zobaczyła przed sobą mężczyznę. Najwyraźniej nie był to Hun, choć jego ubiór zdecydowanie przypominał strój Huna. Postać popatrzyła na Belindę błyszczącymi oczami, krzywiąc wargi z odrazy. Nie chciałem wracać. Cierpię tu męki. Słowa znów wyrosły Belindzie w głowie, formując posłane jej uczucia. - Kim byłeś? - spytała, starając się mówić spokojnie. Istota spojrzała na nią z ukosa, dając wyraz swojemu rozdrażnieniu. Przestań ze mną rozmawiać! Nie chcę poufałości rozmowy. Opuśćcie to miejsce, żebym mógł wrócić na spoczynek. - Ktoś tu jest, pułkowniku. - Belinda podniosła wzrok. Poindexter podszedł pośpiesznie. - Co się dzieje? Belinda zmęczonym ruchem przetarła oczy. - Tutaj jest... mężczyzna. On, hm, wyszedł ze ścian. - Potrząsnęła głową, nie wierząc w to, co mówi, i spojrzała na pułkownika. - Chce, żebyśmy stąd poszli. Poindexter popatrzył badawczo na Belindę, wyraźnie starając się stwierdzić, czy kobieta jest przy zdrowych zmysłach. - Naprawdę? - mruknął. - A powiedział dlaczego? Belinda skuliła się nieznacznie. - Właściwie on wcale nie chce rozmawiać... To znaczy nie chce o tym ze mną dyskutować. Myślę, że wolałby być tam, skąd przyszedł. Poindexter zmrużył oczy. - Denerwuje się, tak? Aj, aj, aj. Powiedz mu, że postaramy się odejść stąd jak najszybciej. Wynoście się z mojego grobowca. Żółte oczy prześwidrowały Poindextera, ale rozkaz był skierowany do Belindy. - Twojego grobowca? - wysyczała Belinda. - Czy ty jesteś... byłeś Attylą? Poindexter wyprostował się, gdy to usłyszał, i jeszcze bardziej przymknął powieki. Oczy postaci rozszerzyły się z oburzenia, które raptownie przeszło w gniew. Nie! Głupia! Nic nie zmąciło ciszy, ale Belinda wzdrygnęła się, jakby rozległ się wrzask. Głupia! Ja zbudowałem ten grobowiec. To jest mój grobowiec, bo beze mnie by go nie było. Ale sam jestem niczym. Istota przysunęła się bliżej i nachyliła się, aż Belinda odniosła wrażenie, że czuje chłód śmierci. Nie myl mnie z moim panem Attylą. Jestem niczym. - Wybacz - szepnęła Belinda, podnosząc dłoń w łagodzącym geście. - Nie chciałam cię urazić. Wybacz. Ku jej zdziwieniu, postać skinęła głową. Potem wyprostowała się i oddaliła w stronę szkieletu badanego wcześniej przez Chalmersa. Tak, to byłem ja. Istota odwróciła się do Belindy. Kobieta była niemal pewna, że z tej odległości widzi w błyszczących oczach łzy. Nikt, kto tu pracował, nie mógł zostać przy życiu. Nie chcieli, żeby ktokolwiek z żywych umiał znaleźć grobowiec mojego pana. Powiedzieli mi, że będę miał honorowe miejsce, i dotrzymali słowa. - On był budowniczym tego grobowca - powiedziała Berlinda do Poindextera. - To jego zwłoki, tam, koło Chalmersa. Poindexter przyglądał jej się przez chwilę, usiłując coś postanowić. - Doskonale - odezwał się w końcu. - Uznaję to. Więc... on był budowniczym. Domyślam się, że nie jest skłonny pomóc nam wykopać starego Huna? Belindę przeszył ból ostry jak skalpel. Z jękiem zamknęła oczy i usłyszała, jak reszta ekipy pada na ziemię. Ryzykując spojrzenie przez mgłę bólu, ujrzała, że postać budowniczego, z rękami wyprężonymi z wściekłości, przesuwa się od cokołu do cokołu, lustrując rozłożone na nich szczątki. Furia buchała z niego jak żar z pustynnej drogi. Dwaj widmowi pomocnicy Belindy stanęli w jej obronie i ból urwał się jak szarpnięta wstążka. Pozostali członkowie ekipy zaczęli dochodzić do siebie. Gurdo, gdzie jesteś? Synu Shaitana! Gdzie jest twój trup? Ostrożnie, pamiętając o paraliżującym bólu, Belinda sięgnęła myślą przed siebie i dotknęła aury budowniczego, czując zdradę, zniewagę i... ...dym wijący się z ogniska... ...mroczne wnętrze namiotu Gurdy, wzrok wpatrzony w szamana grającego cicho na bębnie... ... - Jesteś niczym, Greku. Ale położymy cię w honorowym miejscu, jeśli zbudujesz ten grobowiec... ... - Wszyscy tu umrzemy. Będę z wami, kiedy będziecie przekraczać rzekę... ... - Bogowie stepów żądają, żebyśmy umarli dla Chana... Belinda przerwała kontakt. Budowniczy zwrócił na nią płonące oczy. Zginiecie tu. Wszyscy. Belinda wyprostowała plecy. - Mówi, że jeśli stąd nie odejdziemy, wszyscy zginiemy. - Na pewno tak mówi - szepnął Poindexter. Nie po to poświęciłem temu sześć lat swojego życia, żeby teraz oddać to grabieżcom. Bądźcie pewni: nie znajdziecie tu nic prócz własnej śmierci. Belinda popatrzyła budowniczemu prosto w oczy. Podjął wyzwanie, ruszając do ataku. Machnęła ręką i dwa cienie z ociąganiem zeszły z drogi, pozwalając mu zbliżyć się do niej na odległość wyciągniętej ręki. Uderzył w nią strumień wściekłości i nienawiści, ale nawet nie drgnęła. Stopniowo siła ataku osłabła i Belinda wzięła głęboki oddech. - Nie jesteś w tym zbyt dobry, prawda? - Głos jej drżał, ale jakoś zdołała rozciągnąć usta w uśmiechu. Wyraz gniewu powoli znika z jego twarzy. W końcu popatrzył jej w oczy i pozwolił nawiązać kontakt. Kim jesteś? Jej najwcześniejsze wspomnienia składały się z rozproszonych obrazów - było wśród nich rozpalone wnętrze samochodu, którym wywieziono ją z Pustyni Simpsona, z domu w szkole misyjnej. Miała wtedy pięć lat, a w jej czaszce i kręgosłupie szalało bakteryjne zapalenie opon mózgowych. W latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku aborygenom wciąż jeszcze nie wolno było pokazywać się w Woomerze, więc musieli przewieźć ją po wyboistych pustynnych drogach aż do oddalonego o sześćset kilometrów Port Augusta. Wówczas już umierała i każdy o tym wiedział. Jej rodzina nie miała dość pieniędzy, by zawieźć ją dalej, do Adelajdy, na leczenie na lepszym poziomie, a państwo nie kwapiło się do pokrywania dodatkowych kosztów. Śmiertelność wśród aborygeńskich dzieci zawsze była wysoka i Belinda mogła najwyżej liczyć na leczenie paliatywne. Pamiętała łzy na twarzy swojej matki i pochmurny nastrój personelu pielęgniarskiego w dniu, w którym - jak wiedziała - miała pożegnać się z życiem. Potem była ciemność. Miliony małych światełek, wolno pulsujących barwami purpury i fioletu. Chciała do nich dołączyć. Gdzieś w tej przestrzeni jej totem Kangura zwrócił na nią wzrok i spojrzała mu w oczy. Krzyknęła z przerażenia, a oczy Ducha Kangura zwęziły się gniewnie. Obudziła się w szpitalnym łóżku. Jej matkę i ciotki zatkało ze zdumienia, a w mroku przyczaiły się dwa cienie. Belinda oblizała spierzchnięte wargi i popatrzyła na konstruktora grobowca. - Właściwie nie wiem, dlaczego tu są - szepnęła. - Myślę, że mają mnie ukarać, bo przestraszyłam się swojego totemu. Budowniczy wydawał się zaskoczony. - Tak, wiem - przyznała. - To dziwne. Paradoks, ale ma sens. Bronią mnie, żebym żyła dłużej i więcej cierpiała. Cierpiałaś już kiedyś? Na moment ogarnęła ją irracjonalna złość. - Halo, halo! - warknęła, dźgając palcem swój wózek inwalidzki. Potem odetchnęła głęboko, tłumiąc rozdrażnienie. - Tak. Starszyzna uznała, że prawdopodobnie jestem opętana przez złego ducha. Wiele razy poddawali mnie egzorcyzmom. Nie umarłam, jak należało; nadal żyłam i to ich przerażało. Co gorsza, naprawdę widziałam duchy. Nie tylko te dwa, ale i inne, a poza tym wiedziałam... hm, wiedziałam więcej, niż w moim plemieniu wolno wiedzieć osobie płci żeńskiej. Do porozumiewania się ze światem duchów mają prawo tylko mężczyźni. - Zamknęła oczy i zadrżała. - Odrzucili mnie. Nasz szkolny nauczyciel zabrał mnie z powrotem do Port Pirie i oddał mnie na wychowanie białej rodzinie. Białej, bo żadni aborygeni, nawet z innego plemienia, nie chcieli mnie przyjąć. Wychowałam się więc z dala od rodziny. Umiałam robić dziwne rzeczy, ale właściwie nic mi to nie pomagało... - Zamilkła i po chwili dodała z krzywym uśmiechem: - Dopóki nie znalazł mnie pułkownik Poindexter. Teraz nadal robię dziwne rzeczy i jestem doceniana. Rabujesz groby i sprawia ci to przyjemność? Belinda przestała się uśmiechać i przybrała kamienny wyraz twarzy. - Twoja kolej - powiedziała. Miałem dwanaście lat, kiedy zobaczyłem piramidy w Gizie. Dowiedzieliśmy się - ja, mój ojciec i czterej bracia - że odsłoniły je zimowe burze. Pożeglowaliśmy w górę Nilu z trzema barkami na holu, żeby w Gizie napełnić je kamieniem z pokrycia piramid i po powrocie do Aleksandrii przeznaczyć go na materiał budowlany. Widzisz, w delcie Nilu kamień był trudny do zdobycia. A gdyby tak mieć kamień z grobowców starożytnych faraonów! Mój ojciec miał nadzieję na duży zysk i jego oczekiwania się spełniły. Ale równocześnie utracił mnie. Nie wierzyłem własnym oczom, kiedy zobaczyłem piramidy. Były tak... ach, nie to jest ważne. Ważne jest to, że od tamtej chwili moja wiedza o życiu przestała mi wystarczać. Obudził się we mnie niespokojny duch i zapragnąłem dowiedzieć się więcej o świecie. Najpierw nająłem się do pracy w Wielkiej Bibliotece w Aleksandrii. Sama Hypatia nauczyła mnie czytać i kopiować teksty z pergaminowych zwojów. Przez jakiś czas nauka wystarczająco głęboko zaprzątała moją uwagę. Większość zwojów rozsypywała się ze starości i nie miała żadnej wartości, ale czasem wpadał mi w ręce jakiś rarytas - starożytny manuskrypt, opowieść, receptura. Niektóre zwoje z wiedzą tajemną tak samo mnie pochłaniały. Zatrzymałem wiele z nich nawet po zrobieniu kopii. To były dla mnie dobre czasy, ale nie trwały długo. Jestem - byłem - Grekiem z pochodzenia i w końcu doszło do niezgody. Kościół koptyjski obawiał się Hypatii i zwojów zgromadzonych w Bibliotece. Przywódcy Kościoła oskarżyli nas o przechowywanie ksiąg z wiedzą magiczną i naukami diabła. Powiedzieli, że Hypatia działa w przymierzu z Shaitanem, a potem ją zabili. Widziałem, jak motłoch - Grecy jak ja - wywlókł ją z lektyki i zmasakrował na ulicy. Przez następne kilka lat tłumy wdzierały się do Biblioteki i niszczyły wszystko, co zebraliśmy i chroniliśmy. Lepiej było zniszczyć świadectwa innych prawd, niż przyznać, że wyznawane prawdy mogą być niedoskonałe. Nie mogłem tam zostać i patrzeć na tę profanację. Próbowałem wyjaśnić ojcu, że już nie potrafię być Alessandrosem z Aleksandrii. Obawiam się, że nie zrozumiał. On... nie, to także nie jest ważne. Opuściłem Aleksandrię i nigdy tam nie wróciłem. Chciałem przywrócić jak najwięcej z tego, co mój lud ukradł światu. Dwadzieścia lat później, kiedy mieszkałem pod Konstantynopolem, nadciągnęły wojska Attyli i obległy miasto. Dostałem się w jasyr i stałem się niewolnikiem. Przez ten czas mój pan Attyla wypytywał mnie o wszystko, czego się nauczyłem, i o miejsca, które widziałem. W przededniu zaniechania oblężenia położył mi miecz na karku i powiedział, że odkąd zabrał mi życie, pozostało mu tylko przelać moją krew, i pewnego dnia to uczyni. Chciał jednak, żebym przedtem zaprojektował dla niego grobowiec godny wielkiego wodza, taki jak te dla faraonów. Kilka lat później, kiedy Frankowie pokonali go pod Chalons, wysłał mnie z powrotem do Panonii; miałem zbudować mu grobowiec zabezpieczony przed intruzami. Gurda, jego szaman, przyjechał ze mną, by dopilnować, żebym nie wybudował czegoś barbarzyńskiego. Kiedy mój pan Attyla wrócił spod bram Rzymu, Gurda kazał mi się pospieszyć, bo czuł, że śmierć naszego pana jest już blisko. Zmarł w następnym roku. Niejeden przybrał jego imię, jednak żadnemu się nie powiodło i wielu Hunów wróciło na stepy, ale Gurda i ja zostaliśmy, by dokończyć grobowiec. Gurda wziął trochę mojej krwi i zmieszał ją z zaprawą, szepcząc zaklęcie. Potem powiedział, że będę na zawsze związany z grobowcem mojego pana i powrócę, żeby go chronić. Dlatego ostrzegam cię: odejdźcie, póki jeszcze możecie. Poindexter przyklęknął i spojrzał Belindzie w oczy. Wzrok miała przytomny i czujny, jednak widziała coś, czego on nie mógł zobaczyć, słyszała coś, czego on nie słyszał. Machnął jej ręką przed oczami i nie dostrzegł żadnej widocznej reakcji. Wstał i obszedł ją dookoła, pocierając sobie kark. Nic nie wskazywało, że go zauważyła. Bardzo dziwne. Ale on i jego ludzie byli przyzwyczajeni do dziwnych rzeczy. W niektórych z tych starożytnych grobowców panowała niepokojąca atmosfera. Potrząsnął głową i przebiegł wzrokiem po swoich ludziach. Skinieniem głowy polecił Jonesowi i Tellmanowi włączyć młoty pneumatyczne i zabrać się z powrotem do pracy. Gdy rozległo się zgrzytliwe staccato, przyjrzał się Belindzie. Ani drgnęła, nawet nie zmrużyła oczu. Była bez reszty zaangażowana w... cokolwiek to było. Nie do wiary: powiedziała, że rozmawia z budowniczym grobowca. Jednym słowem - z duchem. Bardzo, bardzo dziwne. Nigdy wcześniej się z tym nie spotkali. Niesamowite wrażenie, trzeba przyznać. Wprawdzie Belinda umiała wejrzeć w wydarzenia sprzed wieków, ale nigdy nie spotkali się z... Poindexter odpędził od siebie tę myśl. Miał za zadanie zbadać ten grobowiec, stawką zaś była jego reputacja. Jeszcze raz przyjrzał się Belindzie, po czym dał znak pozostałym, by wrócili do pracy. Młoty pneumatyczne zaczęły kruszyć granitową ścianę wiodącą do następnej komory. Poindexter podszedł bliżej i przyjrzał się ścianie; była zrobiona z dużych bloków granitu. W miejscach łączenia zamiast zaprawy murarskiej tkwiła glina. Budowniczy postarał się, by podwójny mur między komorami był wodoszczelny. Ani jedna kropla wody nie przeciekła do środka. Nic by się nie działo, dopóki rabusie grobów nie spróbowaliby zburzyć ścian. Wtedy woda miała zalać komorę, wypchnąć ropę z sadzawki i... Grobowiec był śmiertelną pułapką dla złodziei. Poindexter podejrzewał, że będą musieli przebić się przez kilka takich komór, zanim znajdą zwłoki króla Hunów. Bezużyteczne pułapki. Uśmiechnął się do siebie. Dawny budowniczy nieźle się napracował i nie wiedział, że kiedyś przegra z nowoczesną techniką. Tym razem nie miało tu być żadnego ognia, nie istniało więc niebezpieczeństwo pożaru. Co więcej, ludzie Poindextera mieli wymieniać powietrze w każdej komorze jeszcze przed wejściem do środka, a na wszelki wypadek można było nawet wypompować ropę z każdej sadzawki. Pułkownik nie zamierzał ryzykować. No, może trochę, ale w tym wypadku nie miał wyboru. Wyszedł na zewnątrz i stanął nad brzegiem rzeki. Wyjął telefon komórkowy i wybrał numer Willa, mając nadzieję, że zdoła uzyskać informacje w krótkim czasie. Jeśli Węgrzy byli czujni, mogli zorientować się, że to telefon z Węgier, z miejsca oddalonego o niespełna pięć kilometrów od terenu wykopalisk. Poindexter nie chciał ryzykować w ten sposób zbyt często; może lepiej byłoby powiedzieć Willowi, żeby sam kontaktował się co trzy lub cztery godziny. - Halo - odezwał się Will ostrożnie. Szybko oddychał i Poindexter pomyślał, że może to ze zdenerwowania. W tle było słychać inne głosy. Należało zachować ostrożność: nawet jeśli rozmowy nie nagrywano, szpiedzy mogli być w zasięgu głosu. - Witam, Willu. - Pułkownik starał się mówić cicho i spokojnie. - Chciałbym się dowiedzieć, jak idą nasze sprawy. - Dzień dobry panu. - Czy to ulga zabrzmiała w głosie Willa? - Cieszę się, że pan dzwoni. Zrobiliśmy postępy, więc na pewno zechce pan o tym posłuchać. - W tym było ostrzeżenie. - Odkryliśmy jeszcze inne przedmioty używane w łaźni. To duże ceramiczne wazy, które napełniano sokiem z owoców. Ściślej mówiąc, sokiem z winogron. - Sok z winogron? - Poindexter prawie się uśmiechnął. Stare wygi z tych Hunów. - Widzieliśmy już kiedyś coś takiego, prawda? - Swego czasu jego ludzie znaleźli parę minojskich statuetek, które wyglądały na złocone. Minojscy rzemieślnicy rozpuszczali czyste złoto w kwasach z soków owocowych, a potem zanurzali ołowiane statuetki w roztworze, tak że złoto osadzało się na ołowiu. Wyrobów tego typu było tylko kilka i grupa pułkownika nigdy nie zawiadomiła nikogo o swoich znaleziskach. - To nie całkiem to samo - powiedział Will. - W wazach powinien być osad ze złota, ale nic tam nie było. Tylko ślady wyżarte przez kwas. Poindexter zmarszczył brwi. - Jakieś ślady elektryczności? - zapytał. Jego ludzie odkryli kiedyś grobowiec fenickiego handlarza srebrem. Wewnątrz oprócz typowych przedmiotów znaleźli ceramiczną wazę wyżartą od środka. Handlarz rozgniatał w wazie pomarańcze i zanurzał w niej druty, uzyskując w ten sposób słaby prąd elektryczny, którego używał do galwanicznego srebrzenia. - Owszem - przytaknął Will - znaleźliśmy druty miedziane, prowadzące do paru ceramicznych słojów. Poindexter jeszcze bardziej ściągnął brwi. Zastanawiające odkrycie. Chciał zadać jeszcze kilka pytań, ale w głosie Willa zaszła zmiana: zabrzmiała w nim nagląca nuta. - Węgrzy są bardzo podekscytowani. Myślą, że skoro Hunowie tak bardzo się tu zadomowili, to niedaleko może być grób Attyli. Mają zamiar, hm, zacząć szukać... Pułkownik zesztywniał. - Rozumiem - mruknął. To było potrzebne jak dziura w moście. Legenda głosiła, że Attyla został pochowany w rzece Tiszy. Był to czysty absurd, ale nie można było pozwolić, żeby grupy poszukiwawcze kręciły się nad brzegiem rzeki. - No cóż, życzę im powodzenia. Przyłączysz się do nich? - Tak. Pomyślałem, że mógłbym rozejrzeć się w tym lasku nad rzeką. Poindexter odetchnął z ulgą. Jeśli Will miał zamiar udawać, że przeszukuje tę okolicę, można było mieć nadzieję, że w pobliżu nie będzie żadnych Węgrów. - Powodzenia. Informuj mnie regularniej, powiedzmy co trzy godziny. - Oczywiście, proszę pana - zgodził się Will. - Powinienem być wtedy nad rzeką. Pewnie zdam panu sprawozdanie prosto stamtąd. Dobrze się złożyło: Poindexter mógł spotkać się z Willem przed końcem dnia. - Będę czekał - powiedział. - Żałuję, że nie pojechałem z tobą. To bezczynne siedzenie w Londynie działa mi na nerwy. Naprawdę chciałbym zobaczyć coś z tego, co znaleźliście. - Doskonale pana rozumiem. Will dobrze się sprawiał; pułkownik uśmiechnął się szeroko. - No cóż, pozostaje mi czekać na twoje sprawozdanie. Do usłyszenia. - Poindexter rozłączył się. Szybko wszedł z powrotem do grobowca i przywołał Chalmersa. - Ci cholerni Madziarzy będą szukać grobowca Attyli. - Chalmers zaklął. Pułkownik ciągnął dalej: - Will postara się utrzymać ich z dala od nas, ale nie mam pewności, że mu się uda. Zostaw Jonesa i Tellmanna z młotami, zbierz wszystkich innych i przenieście cały obóz do tej komory. W lesie wszystkie ślady po nas mają być zatarte. Aha, i lepiej wymyśl jakiś sposób na zamaskowanie wejścia do grobowca. Poindexter odprowadził wzrokiem ekipę wybiegającą z Chalmersem na zewnątrz. Belinda nadal nie reagowała na otoczenie, głęboko pogrążona w rozmowie z... czymś. Pułkownik podszedł do Jonesa i Tellmanna i kazał im przerwać pracę. Dziura była już wystarczająco duża, żeby mógł przecisnąć się do następnej komory, więc opadł na kolana, wsparł się na rękach i ruszył na czworakach między podwójny mur. Ciemność po drugiej stronie otworu była nieprzenikniona. Na moment głucha cisza tak bardzo go przytłoczyła, że miał trudności z oddychaniem. Chwiejnie wstając, z wdzięcznością spojrzał na trapezoidalną plamę światła przesączającego się przez otwór. Zrobił ostrożny krok w bok i znów ogarnęła go ciemność. Przytłaczająca. Przerażająca. Grobowa. Włosy zjeżyły mu się na karku i nagle pomyślał, że może znaleźć tu więcej, niż się spodziewa. Jeśli Belinda rzeczywiście rozmawiała z... Przełknął ślinę. Jeśli rzeczywiście rozmawiała z inną istotą? Czyżby groziły im moce nadprzyrodzone? Nagle włączyły się młoty pneumatyczne i Poindexter krzyknął ze strachu. Opierając się z ulgą o ścianę, zapalił latarkę. Komora wyglądała tak samo jak pierwsza: sadzawka ropy, cokoły i kolumny. Jednak ta komora była nietknięta. Tynk na ścianach pokrywały malowidła mieniące się bogactwem kolorów i rojące się od postaci. Na cokołach leżały nie zwłoki, lecz przedmioty - siodła, broń sieczna, lśniące szkatuły, a nawet oprawione w skórę manuskrypty. Prawdopodobnie zrabowane, ale i tak godne uwagi. Przed przeciwległą ścianą stały dwa metalowe stojaki. Poindexter pomyślał, że pewnie ustawiono je tam ku przestrodze. Podszedł bliżej i przyjrzał się im uważniej. Były to lite słupy, każdy wysoki mniej więcej na metr, z górą soli na płaskim wierzchu. Były zrobione ze złota. A przynajmniej tak wyglądały. Krzywiąc wargi w uśmiechu, Poindexter położył jeden na boku, rozsypując sól po ziemi, i przejechał nożem po podstawie. Przyjrzał się bacznie nacięciu i zrobił następne. To było lite złoto, nie złota powłoka. Zmarszczył brwi. Do czego w takim razie używali tych waz z kwasem z owoców? Belinda oblizała wargi i uzmysłowiła sobie, że chce jej się pić. - Gurda cię oszukał - powiedziała, zdając sobie sprawę, jak ochryple brzmi jej głos. - Dopilnował budowy grobowca i złożył cię w ofierze, ale sam nie dołączył do ciebie. Alessandros pochylił głowę i Belinda poczuła, jak wzbiera w nim fala wzburzenia. Zostało szybko stłumione. Na pewno miał swoje powody. - Oczywiście. - W jej głosie zabrzmiał sarkazm, który sprawił, że Alessandros wpił w nią oczy. Musiał przypilnować zniszczenia wiosek, które podlegały nam przez sześć lat. Może jest pochowany gdzieś obok, w zwykłym grobie. - Tak, na pewno tak jest. - Miała nadzieję, że zabrzmiało to protekcjonalnie. Alessandros zmrużył oczy. Plugawicie to miejsce. Odejdźcie i zostawcie zmarłych w spokoju. Odejdźcie, póki jeszcze możecie. - Czy twoja matka dała ci imię po Aleksandrze Wielkim? - Belinda utkwiła w nim wzrok, uważnie obserwując jego reakcję; wydawał się zbity z tropu tym pytaniem, ale po chwili jego twarz złagodniała. - Oczywiście, że tak - dodała. - To było modne. Trzy lata temu znaleźliśmy jego grobowiec. Alessandros zareagował tak, jak chciała: otworzył szeroko oczy i uśmiechnął się nieznacznie. Jak wyglądał? Co było w środku? Zaśmiała się cicho. - Mam cię. Teraz już wiesz, dlaczego to robimy. Grek zagapił się na nią z otwartymi ustami, a potem znów się uśmiechnął. Potoczył wzrokiem dookoła i szybko z powrotem zwrócił na nią oczy. Nie ma już wiele czasu, Belindo. Wszyscy musicie odejść. Rozejrzała się po wnętrzu. Wolną przestrzeń zajmowały namioty, a w ścianie ziała wielka dziura prowadząca do następnej komory. Przez wyłom dobiegał łoskot młotów pneumatycznych. Zmiany wprawiły ją w osłupienie. Czyżby aż tak głęboko była pochłonięta rozmową? Uruchomiwszy wózek, podjechała do wyrwy w ścianie, klucząc wśród rur i przewodów wijących się po ziemi, i przejechała do następnej komory. Cała ekipa była już w środku i właśnie katalogowała liczne znaleziska. Hans i Sven pracowali młotami pneumatycznymi, wybijając dziurę w przeciwległej ścianie. Poindexter badał kijem dno sadzawki. - Chyba coś mam - zamruczał, usiłując wyłowić coś z ropy. Na powierzchni ukazała się lśniąca od ropy, szara bryła, ale zaraz zanurzyła się z powrotem. - To wyglądało na beton - powiedział z uśmiechem. - Zdaje się, że niewolnicy nie mieli specjalnej motywacji do utrzymywania porządku. Belinda spojrzała przenikliwie na Alessandrosa. Obserwował Poindextera i uśmiechnął się. Potem rozejrzał się po cokołach. Moje książki i zapiski, Belindo. Przepadną razem z wami. Poindexter zauważył Belindę i podszedł do niej żwawym krokiem. - Dobrze się czujesz? Spróbowała się uśmiechnąć. - Tak, dziękuję, pułkowniku. Przepraszam, chyba naprawdę straciłam kontakt z otoczeniem. Tyle zrobiliście, a ja nawet tego nie zauważyłam. Poindexter tylko skinął głową, przewiercając ją wzrokiem. Po dłuższej chwili powiedział: - Tak, próbowaliśmy cię zbudzić, ale najwyraźniej nic nie słyszałaś. - Belinda spuściła oczy. - I co z tym... budowniczym? Dowiedziałaś się czegoś? Nie podniosła wzroku. - On mówi, że musimy odejść, bo inaczej wszyscy zginiemy. - Tak - mruknął oschle Poindexter. - Powtarza w kółko to samo jak zepsuta płyta. - Belinda spojrzała na niego pytająco. - To określenie z dawnych czasów. Wzięło się od czegoś, co było przed kompaktami. - Nie w tym rzecz - sprzeciwiła się Belinda, zaskoczona swoją śmiałością; nigdy przedtem nie ośmieliła się zwrócić pułkownikowi uwagi. - On się powtarza, bo coś wie. Poindexter zerknął na zegarek. - Być może. Tak czy inaczej, lada chwila powinien tu być Will. Może wyszłabyś ze mną, żeby go przywitać? Belinda obróciła wózek, Poindexter zaś polecił Chalmersowi pracować dalej. Przejechała przez wyłom w ścianie do sąsiedniej komory, po czym klucząc pośród kabli, rur i namiotów, dotarła do wyjścia. Wylot jaskini przykrywało ciężkie płótno, które Poindexter odchylił na bok. Wydostawszy się na zewnątrz, Belinda podniosła z ziemi kawałek tynku. - Żeby Alessandros mógł pójść z nami - wyjaśniła. I z zadowoleniem zauważyła, że Grek rzeczywiście wyłonił się za nią. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy wjeżdżała po zboczu do miejsca, w którym do niedawna stały namioty. Teren został dokładnie oczyszczony i nie było widać żadnego śladu ich niedawnej obecności. Tyle tu życia. Ostatnim razem, kiedy tędy szedłem, na wzgórzu było tylko błoto. Nie odpowiedziała Alessandrosowi, obserwując Poindextera, który właśnie otworzył laptopa i podłączył go do telefonu satelitarnego. - Kiedy Will tu dociągnie, skontaktuję się z Londynem - wyjaśnił. - Potrzebuję fachowej pomocy. Zdaje się, że twój przyjaciel zrobił parę dziwnych rzeczy. Belinda odjechała wózkiem nad krawędź zbocza i wpatrzyła się w ciemniejącą rzekę. Może gdyby zdołała zatrzymać Alessandrosa w tym miejscu, ekipa byłaby bezpieczna. Obejrzała się na cienie. Dwaj strażnicy totemu trzymali się w pobliżu, zachowując nieznaczną czujność. Zwróciła twarz z powrotem w stronę rzeki. Czy pomogliby jej, gdyby ich poprosiła, by powstrzymali Alessandrosa? Minęło sporo czasu, zanim dobiegł ją warkot silnika. Poindexter spojrzał między drzewa. - To Will - oznajmił, włączając laptopa. - Teraz coś sobie wyjaśnimy. Chalmers odprowadził wzrokiem pułkownika wychodzącego z komory za wózkiem Belindy, po czym szybko przebiegł wzrokiem po pozostałych członkach ekipy i stwierdził z zadowoleniem, że wszystko idzie jak należy. Znaleziska były katalogowane i pakowane do toreb, żeby można było wysłać je rzeką następnego ranka, a młoty pneumatyczne wgryzały się w twardą granitową ścianę. Wkrótce woda miała zacząć wypływać spomiędzy ścian i wypierać ropę z sadzawki. Ale wtedy Poindexter powinien już być z powrotem. Jednak... Chalmers podszedł do Tellmanna kartkującego oprawione w skórę manuskrypty. - Słuchaj no, Tellmann. Możemy mieć kłopot z ropą, kiedy woda zacznie się lać do środka. Podłącz pompę i przetłocz jak najwięcej tej ropy do sadzawki w pierwszej komorze. Tellmann spojrzał na sadzawkę. - Ja, da się zrobić. Ale ropa jest gęsta. Pójdzie powoli. Chalmers westchnął. - Tak, wiem. Nie chcę odwlekać roboty przy ścianie, tak że na pewno trochę ropy się rozleje. Wiesz co, jak już włączysz pompę, zrób z gruzu koryto od tej sadzawki do pierwszej komory. Może ropa popłynie tam, gdzie chcemy. Weź Jonesa do pomocy. Tellmann uśmiechnął się. - Ja. To będzie dobre. Śledząc wzrokiem odchodzącego Tellmanna, Chalmers też się uśmiechnął - mimo że był drugi po Poindexterze, ludzie z ekipy nigdy nie okazywali mu tego samego ślepego posłuszeństwa, które przejawiali w stosunku do pułkownika. Pewnego dnia na nie zapracuje. Podszedł do drążonego muru. Granitowe bloki były grube i młoty pneumatyczne z trudem odłupywały pojedyncze kawałki. Jednak wyłom sięgał już dalej niż do połowy. Wkrótce czekało ich niemało emocji. Kiedy to pomyślał, od części drążonej przez Swena odpadł kawałek wielkości pięści, a za nim trysnęła woda. Wszyscy wstrzymali pracę. Chalmers przyjrzał się, jak strumień wody wije się po ziemi, nieomylnie zmierzając w stronę sadzawki. Dał znak Hansowi i Svenowi, że mogą pracować dalej, i skinął na pozostałych, by wzięli się z powrotem do katalogowania. Pompa pracowała ślamazarnie i poziom ropy obniżył się tylko o jedną czwartą, ale Chalmers nie przejmował się tym ani trochę. Jones i Tellman właśnie kończyli koryto, którym większość rozlanej ropy miała przepłynąć do pierwszej komory, by tam wlać się do sadzawki. Tamta sadzawka była prawie pusta, tak że miejsca było chyba dość. Właściwie nic nie przeszkadzało zrobić tak samo w każdej następnej komorze jeszcze przed wybiciem wyłomu w ścianie. Przykucnął nad sadzawką, gdy woda dotarła do brzegu, wpłynęła do środka i opadła na dno. Ropa, lżejsza od wody, pozostała na wierzchu. Woda wlewała się dalej, ale Chalmers nie zauważył, żeby poziom się podniósł. Krzyk spod ściany odwrócił jego uwagę; Hans właśnie wybił większy otwór i woda zaczęła tryskać obficiej. Gdy strumień wpłynął do sadzawki, Chalmers spostrzegł, że poziom zaczyna wzrastać. Tu i ówdzie na wierzchu pojawiła się cienka warstwa różowej piany i Chalmers obserwował, jak zjawisko rozprzestrzenia się po całej sadzawce. Banieczki tworzyły się chyba wskutek turbulencji wody wpadającej do sadzawki. Jednak coś go zaniepokoiło. Włączył latarkę i omiótł snopem światła rosnącą warstwę piany. Dlaczego była różowa? Pośrodku sadzawki wyrosła duża bańka, która od razu pękła. Chalmers zmrużył oczy w skupieniu: to było daleko od turbulencji wywołanej kaskadą wody. Zobaczył następną bańkę pośrodku sadzawki. I jeszcze jedną! Kolejna wyrosła tuż przed nim. Zerwał się na równe nogi, dławiony strachem, całkiem wstrzymując oddech. - Gaz! Wszyscy do wyjścia! Poindexter wyciągnął rękę po znaleziska przywiezione przez Willa. Jeśli Belinda dobrze widziała, były to trzy naczynia ceramiczne, bez szkliwa i zbrązowiałe od ziemi i ze starości. - Są setki, może tysiące takich jak te - powiedział Will. - Wszystkie zagrzebane w ruinach dawnej łaźni. Poindexter obrócił je uważnie w dłoniach. - Wyglądają, jakby były wystawiane na wysoką temperaturę - mruknął, zwracając się bardziej do siebie niż do pozostałych. - Owszem - potwierdził Will. - Jak już mówiłem, w łaźni palił się ogień. W tych słojach rozpuszczało się sól. Belinda ukradkiem zerknęła na Alessandrosa. Obserwował dwóch mężczyzn z wielką uwagą, spoglądając to na jednego, to na drugiego, to na naczynia. Coś w jego twarzy... Miał nadzieję, że nie zgadną! - Myślę, że te naczynia są bardzo ważne - zwróciła się do Poindextera. - Alessandros, to znaczy budowniczy, przygląda się wam bardzo dokładnie. Mam wrażenie, że nie chce, żebyście się czegoś domyślili. Will spojrzał na nią i uniósł brwi. Poindexter popatrzył mu w oczy. - Belinda najwyraźniej porozumiewa się z budowniczym grobowca - powiedział. Will uniósł brwi jeszcze wyżej, a jego usta same się otworzyły. Natychmiast je zamknął. Pułkownik podał jedno z naczyń Belindzie. Zacisnęła na nim palce i... ...dwa słoje zostały szczelnie złączone otworami... ...ogień zasyczał, gdy stanął nad nim spodni słój... ...robotnicy zakutali się w skóry, chociaż żar był piekielny... ...przerobiona łaźnia miała uszczelnione ściany i dach... Zamrugała gwałtownie oczami, usiłując pozbyć się uczucia przytłoczenia, które nią owładnęło. - Kazali wieśniakom zmieniać się przy ogniu - powiedziała. - Praca w rozpalonym powietrzu. I do tego niebezpieczna. Robotnicy musieli być cali poowijani w skóry. Najgorzej było, kiedy rozłączali słoje: wielu zginęło od gazu. Poindexter wyprostował sztywno plecy. - Od gazu? - Tak - szepnęła Belinda. - Od trującego gazu. Przykucnął przed nią. - Co to był za gaz? Jak go uzyskali? Belinda zamknęła oczy, próbując to zobaczyć. - Nie jestem pewna. Wkładali sól do spodniego słoja, a potem go podgrzewali. - Pułkowniku... - zaczął Will, ale Poindexter podniósł rękę. - Spróbuj pomyśleć, proszę cię - ponaglił Belindę. - Nie wiem - jęknęła z bólem w głosie. - Rozpuszczali sól i przeciągali druty ze słoja do dużej kadzi z... z... To chyba był sok z winogron. - Nie rozumiem. - Pułkowniku! - powtórzył Will. Powiedział to tak mocnym głosem, że Poindexter tym razem nadstawił ucha. - W innym budynku znaleźliśmy stos ciał. Na drewnianych częściach konstrukcji były ślady chloru. Poindexter nagle wstał, wytrzeszczając oczy. - Chlor? Nie... Jak to? - Przeszył Belindę wzrokiem. - Z tej soli! Trzeba ich stamtąd zabrać! Odwrócił się i pobiegł w stronę rzeki i ścieżki do grobowca. Will rzucił się za nim i jako młodszy zaraz go wyprzedził. Belinda włączyła napęd swojego wózka. Nie jedź za nimi. Zahamowała i odwróciła się do niego. Miał rację, ale była zbyt przejęta. - Muszę! Dowiedzieliśmy się o trującym gazie! A, tak. Gaz. To było bardzo interesujące odkrycie. Nie spodziewaliśmy się czegoś takiego. - Co? Chcesz powiedzieć, że nie mieliście zamiaru wytwarzać gazu? Nie. Nie na początku. Ale potem sprawy przybrały bardzo interesujący obrót. Poindexter czuł ból w piersiach, kiedy dobiegł do wejścia do jaskini. Will wślizgnął się do środka przed chwilą i płótno jeszcze się ruszało, a gdzieś z głębi dobiegały jego krzyki. Odczekawszy tylko tyle, żeby złapać oddech, Poindexter szarpnął płótno na bok i wbiegł do środka. W pierwszej komorze światła ukazywały porozrzucane wszędzie przedmioty - wnętrze wyglądało jak pobojowisko. Poindexter dojrzał na drugim końcu plecy Willa, który zaraz zniknął w następnej komorze. Czując łomotanie serca, pułkownik przebiegł przez środek komory do przeciwległej ściany i prześlizgnął się przez otwór. - Witaj, Michaelu - powiedział Chalmers stłumionym głosem. - Lepiej to włóż. Poindexter popatrzył na maskę przeciwgazową, którą wepchnięto mu w ręce. Wciągnął ją szybko i wziął głęboki oddech. Wszyscy pozostali też mieli maski, a Will właśnie poprawiał swoją. Pułkownik uśmiechnął się i poklepał Chalmersa po ramieniu. - Brawo, Robinie. - Dzięki, Michaelu. Doznałem lekkiego szoku, kiedy zobaczyłem, że z ropy wydostaje się gaz. Wszyscy rzuciliśmy się do pakunków po maski. Narobiło się tam trochę bałaganu. Poindexter uciszył go machnięciem ręki. - Wydostaje się z ropy? Powiedziałeś, że gaz wydostaje się z ropy? - Właśnie tak. Zobacz sam. Podeszli do sadzawki. Wyglądała, jakby wrzała: bąble gazu wyskakiwały na powierzchnię i gwałtownie pękały. Ropa przelewała się przez brzegi, a to, co zostało w środku, miało rzadką, wodnistą konsystencję. Widać było, że wkrótce cała ropa wypłynie na zewnątrz i w sadzawce zostanie tylko woda. Pułkownik potrząsnął głową. - To nie ma sensu. Jak długo to tak bulgocze? - Hm, jakieś dziesięć minut. Zaraz włączę wyciągi powietrzne. Poindexter skinął głową z roztargnieniem. Właściwie dlaczego wydzielał się gaz? Kiedy tak patrzył, na powierzchni ukazała się szara bryła, podtrzymywana bąblami gazu. Bąble popękały i bryła zatonęła z powrotem. - Kawałki zaprawy - wyjaśnił Chalmers. - Wynurzają się i idą na dno przez cały czas. Pewnie gaz je wypycha. Poindexter potrząsnął głową, próbując zrozumieć. Następna szara bryła wypłynęła na wierzch, więc przyjrzał się jej uważnie. Nie była tak szara i matowa, jak ta, którą wcześniej wyłowił kijem: ta była jaśniejsza. Czystsza. Bardziej... bardziej... połyskliwa. Ostatnie pomyślane słowo poraziło go swoją siłą. Wszystkie elementy łamigłówki nagle wskoczyły na miejsce. Sól, ogień, ropa. Hunowie wykorzystywali prąd elektryczny z winogronowego soku do elektrolizy soli. Woda! Zdarł maskę przeciwgazową z głowy. - Wychodzić! Wszyscy do wyjścia! Chalmers próbował naciągnąć mu maskę z powrotem. - Oszalałeś? Wkładaj to! Reszta ekipy przestała pracować i spojrzała na niego. Poindexter pociągnął Chalmersa w stronę wyjścia, krzycząc do pozostałych ochrypłym głosem: - Wszyscy do wyjścia, i to już! Już! - Chalmers mocował się z nim dalej, naciągając mu maskę na twarz. Poindexter złapał go za ręce. - To nie zaprawa, to metal! Gaz to wodór, a metal... patrz! - Wskazał na sadzawkę. Ropy było już niewiele, a szare bryły wypływały na wierzch na dłużej niż poprzednio. Było ich mnóstwo i wszystkie syczały, ślizgając się jak szalone po całej powierzchni sadzawki. Na jednej z nich pojawił się żółty płomień. Znalazłem opis tej metody na jednym ze zwojów z biblioteki. Używano jej w Egipcie, ale tam pojawiła się za sprawą Hyksosa i nigdy nie dowiedziałem się, skąd pochodziła naprawdę, a po śmierci Hyksosa zaniechano jej stosowania. Zachował się tylko manuskrypt - tak stary, że ledwie zdążyłem go skopiować, zanim się rozleciał. Na początku nie wierzyłem w to, co przeczytałem. Ale potem to wypróbowałem... Belinda siedziała nieruchomo, twarzą do niego. Pamiętała pewne popołudniowe zajęcia z nauk ścisłych; nauczyciel pokazał im wtedy jakiś miękki metal i podrobił go pieczołowicie na kawałeczki wielkości ziaren ryżu. Każdy uczeń wrzucił jeden kawałek do zlewki z wodą i patrzył, jak skwierczy na powierzchni. Po krótkim czasie kawałek Belindy eksplodował z głośnym trzaskiem. Nazywali go płonącym kamieniem. Belinda skinęła głową, która nagle wydała jej się bardzo ciężka. - My nazywamy go sodem. Poindexter właśnie przedostał się przez wyłom do pierwszej komory, a Chalmers trzymał się tuż za nim, gdy powietrze zmieniło się w ogień. Potężny podmuch rzucił nim przez komorę, w uszach zadudnił mu łoskot wstrząsu. Upadł ciężko i obrócił się. Chalmers runął obok niego z ciężko poranionymi plecami. W drugiej komorze zgasły wszystkie światła i rozległy się wrzaski bólu. Poindexter z wysiłkiem dźwignął się na kolana, wyciągnął rękę do Chalmersa. Musieli wydostać się na zewnątrz. Sód miał zaraz znowu wejść w reakcję z wodą, uwalniając wodór, by go zapalić - zostały im tylko sekundy. W drugiej komorze nastąpił kolejny wybuch i wyłom w murze plunął strumieniem płonącej ropy. Namioty stanęły w płomieniach i ogień sięgnął sadzawki. Ropa ze świstem rozkwitła słupem ognia. Poindexter chwiejnie dźwignął się na nogi, zdając sobie sprawę, że i w tej komorze na pewno jest już wodór. Dotarł do płótna przy wejściu, słaniając się na nogach, a wtedy komora rozbłysła. Eksplozja wyrzuciła go przez wejście i wleciał do rzeki. Dziwne, że sól, którą tak często dodawaliśmy do jedzenia, składa się z dwóch tak zabójczych rzeczy. Belinda wcale go nie słuchała; siedziała na wózku u szczytu ścieżki opadającej ku wejściu do jaskini. Całą uwagę skupiała na dole zbocza. Usiłowała dojrzeć w gęstniejącym mroku, co tam się dzieje. Płócienna zasłona poderwała się w górę i w półmroku rozbłysło światło. Grunt zatrząsł się od głuchego huku i wózek Belindy przechylił się w bok, a z ziemi podniosły się kłęby kurzu. W chwilę później wszystko ucichło i trudno było uwierzyć w to, co się stało. Belinda obejrzała się na Alessandrosa, jednocześnie zauważyła, że jej dwaj widmowi przewodnicy nie zdradzają żadnych oznak niepokoju. Grek odwzajemnił jej spojrzenie i odniosła wrażenie, że dostrzega w jego oczach... nie smutek, lecz... żal. Zaczęło się. Teraz już nie ma odwrotu. - Dlaczego nas nie ostrzegłeś? - krzyknęła. - Jak mogłeś pozwolić im zginąć? Nie mogłem inaczej. Wiąże mnie zaklęcie Gurdy... Nie mogłem o tym mówić. Belinda odwróciła się od niego w stronę zbocza. Ścieżka tonęła w mroku i było ją widać bardzo niewyraźnie. Zjazd w dół byłby samobójstwem. Zagryzając wargi, Belinda uruchomiła silnik i mimo wszystko zaczęła zjeżdżać po ścieżce, kołysząc się na wybojach. Płótno znów wzleciało w górę. W oślepiającym błysku światła zobaczyła, jak spod zasłony wylatuje jakaś postać, ciągnąca za sobą ogon ognia i przeraźliwy wrzask. Człowiek wpadł z pluskiem do rzeki. Płomieniom towarzyszył głośny syk. Płótno opadło z powrotem, lecz za nim jarzył się pomarańczowy blask, a bokami zaczęły przeciskać się pojedyncze smugi czarnego dymu. Nagle rozległ się zgrzyt pod kołami wózka i pojazd przechylił się w bok. Belinda zachwiała się na dwóch kołach, ale zdołała złapać równowagę. Usłyszała jęk od strony rzeki i zwróciła wzrok z powrotem w tamtą stronę. Płonąca ropa leniwie posuwała się w stronę nurtu, tymczasem na brzeg wywlókł się ciemny kształt. Gdy postać upadła tuż przed wejściem do jaskini, Belinda złowiła uchem rzężenie znękanych płuc. Nastąpiła kolejna eksplozja i język ognia liznął leżącą postać. Dym wyleciał z grobowca wielkimi kłębami. Zacisnąwszy mocno usta, Belinda pojechała w dół zbocza, nie zważając na wyboje. Na dole zahamowała tak gwałtownie, że spadła z wózka. Wewnątrz grobowca zadudnił następny wybuch i Belinda przetoczyła się na leżącego, a nad nimi przewaliła się fala ognia. Rozległ się wściekły syk. Kiedy ucichł, cisza zdawała się dzwonić w uszach. - Ruszaj się! - wychrypiała Belinda, ciągnąc leżącego za włosy, by odwlec go od wejścia. Wokół niej kłębił się gęsty czarny dym, który dławił ją w gardle. Zaczęła szarpać leżącego za włosy z całej siły i łzy popłynęły jej po policzkach. - Ruszaj się! Kiedy zajęczał z bólu, rozpoznała głos Poindextera. - Pułkowniku - krzyknęła mu do ucha - nie możemy tu zostać. Dalej, żołnierzu! Wyciągnął ręce i z jej pomocą posunął się do przodu. Wyczerpany, znieruchomiał, ale krzyknęła na niego, więc poczołgał się jeszcze trochę dalej. Ruch, odpoczynek; ruch, odpoczynek, ruch, odpoczynek. Wydawało się, że będzie to trwać bez końca, a Belinda zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa następnej eksplozji. Jednak żadnego wybuchu nie było. Przeciwnie - kiedy dotarli do wózka, blask ognia w grobowcu zgasł. Belinda obróciła się na plecy, ciężko dysząc. Tlen. Ogień zużył cały tlen. Ale wiadomo było, że wkrótce do grobowca przesączy się powietrze z zewnątrz, wypierając dwutlenek węgla. Tymczasem w drugiej komorze sód dalej wytwarzał wodór. Nie trzeba było wiele czasu, żeby wystarczająca ilość tlenu zmieszała się z wodorem i zapaliła się od sodu jeszcze raz. Cykl będzie się powtarzać do chwili wypalenia wszystkiej ropy i zużycia całego sodu. - Alessandrosie - odezwała się ochrypłym głosem, nawet na niego nie spojrzawszy - diabeł z ciebie, nie człowiek. Stworzyłeś coś odrażającego. Dziękuję za uznanie. Zawrzała furią, gwałtownie usiadła i już miała wyładować wściekłość krzykiem, ale Poindexter stęknął głucho, ściągając jej uwagę. - Pułkowniku - powiedziała głosem słabszym, niż się spodziewała - musi pan wciągnąć się na mój wózek. Niech pan wstaje i siada na wózek. - Nawet nie drgnął. - Niech pan się ruszy, pułkowniku. Musi pan mnie stąd zabrać. Nie chcę umierać! Najwyraźniej ostatnie zdanie dotarło do jego świadomości: dźwignął się na rękach i zaczął niezgrabnie wspinać się na wózek. Belinda obróciła się na brzuch i przytrzymała pojazd. Pułkownik wreszcie zajął miejsce, pojękując z bólu, z głową zwieszoną na bok. Zaciskając zęby i wspierając się ciężko na wózku, Belinda podciągnęła się do góry, po czym opadła na Poindextera i uruchomiła napęd. Wózek odwrócił się, a ona ustawiła go przodem do zbocza. Częściowo go popychając, a częściowo na nim jadąc, poprowadziła go w górę ścieżki. Co parę kroków musiała stawać, by podciągnąć nogi, i dopiero potem ruszała dalej. Belindo, jestem zmuszony cię zatrzymać. Nikt nie może znaleźć grobowca mojego pana. Głęboko żałuję, że muszę ci to zrobić. Jej umysł przeszyło ostrze oślepiającego, miażdżącego bólu. Opadła na Poindextera, a wózek przechylił się w stronę rzeki. - Pomóżcie mi! - wrzasnęła. Poczuła, że jej dwaj widmowi stróże wsuwają się między nią a Alessandrosa, ale znienacka ból chwycił ją ze zdwojoną siłą. Cienie użyczały swej mocy nie jej, lecz Grekowi. To było nie do przewidzenia, nie do zniesienia, nie do pojęcia. Straciła i tak słabe panowanie nad swymi nogami i stoczyła się w dół zbocza. Zakryła ją woda, połyskująca światłem gwiazd. Widzi światła, niby dalekie, lecz w zasięgu ręki. Nie zmieniły się, odkąd ujrzała je pierwszy raz, tak dawno temu. Może do nich dołączyć: wystarczy myśl, żeby znaleźć się wśród nich. Tam czeka ją spokój, stopniowe zanikanie bólów i trosk. Jej własne światło będzie pulsować z nimi, przechodząc w kolor fioletu, taki jak ich. Widzi oczy swojego totemu Kangura i nie odczuwa strachu. Nagle jej uwagę przyciąga nieznaczne poruszenie w ciemności. Obok niej ciągnie się aż do pola światła cienkie, świetliste pasmo, tak nieuchwytne, jakby prawie go nie było. Uświadomienie sobie, że to jest spójnia, która wiąże Alessandrosa z grobowcem Attyli, ledwie wzbudza w niej cień reakcji; przecież to część innego życia. To nie jej rzecz. Odwraca się do totemu Kangura. Jego spojrzenie nie jest zachęcające; nie musi być. Jednak totem Kangura posyła jej wyraz zachęty. Jej miejsce jest tutaj. Została pominięta. Już czas. Unosi się w jednym miejscu, patrząc na swój totem, i wyciąga część siebie w jego kierunku. Nie ma ciała, ale przedstawia sobie obraz siebie z ręką wyciągającą się w stronę totemu. Potem, powolnym ruchem, wystawia środkowy palec. - Spadaj - śle. - Nie jestem gotowa. Nagłym szarpnięciem zrywa pasmo wiążące Alessandrosa i odwraca się w drugą stronę. Przeszył ją ból. W nogach, w głowie, w ramionach. Jej płuca! Płonęły! Usłyszała daleki, chrapliwy dźwięk, który nagle rozległ się przerażająco blisko, a wtedy uzmysłowiła sobie, że to jej własny, gwałtowny kaszel. Pochyliła się, kaszląc i plując wodą, przytrzymywana za ramiona szorstkimi rękami. - Dzięki Bogu! Myślałem, że już nigdy się nie ockniesz. - To był głos Poindextera, słaby z bólu i wyczerpania. Witaj z powrotem, Belindo. Nie odważyła się całkiem otworzyć oczu, krzywiąc się z bólu od światła. Nadchodził świt, a ona była na szczycie zbocza. Obok niej leżał przewrócony wózek inwalidzki. Alessandros klęczał tuż przed nią. Ujrzała troskę na jego twarzy. Dobrze się czujesz? - Nic mi nie jest - wydusiła z siebie pośród potoku kaszlu. To dobrze! - To dobrze - odpowiedział Poindexter. - Pamiętam, że wyrzuciło mnie z jaskini, ale potem straciłem przytomność. Kiedy przyszedłem do siebie, siedziałem na twoim wózku, a ty leżałaś w rzece twarzą w dół. Byłem słaby jak dziecko, ale jakoś dociągnąłem cię z powrotem do wózka i w górę ścieżki. - Zakaszlał. - Boże, jestem taki słaby. Nie mam pojęcia, jak sobie poradziłem. Belinda spojrzała z niedowierzaniem na Alessandrosa, a on skinął głową. Nagle poczułem się wolny. Już nie czułem potrzeby bronienia tej budowli. Belinda odchyliła głowę do tyłu, opierając ją na ramieniu Poindextera; dobrze było wesprzeć się na kimś z krwi i kości. - Skorzystałem z telefonu satelitarnego - powiedział Poindexter. - Wezwałem ekipę rezerwową. Niedługo powinni tu być. Będziemy musieli zająć się samochodem Willa; wszystko powinno wskazywać, że wpadł do rzeki. Potem zatarasujemy wejście do grobowca, ale tak, jakby to był zawał. Nie mogę dopuścić do najazdu Węgrów na tę okolicę. Nasz pracodawca będzie chciał, żebyśmy spróbowali jeszcze raz. Belinda zaczęła się śmiać, ale przerwał jej potok kaszlu. Wyrzuciła z siebie kolejną porcję wody z rzeki. Poindexter poklepał ją po plecach. - Mieliśmy szczęście. Noc skryła dym, a ogień najwyraźniej się wypalił. Od paru godzin nic się nie dzieje. I nie widzę żadnej ropy na wodzie. Może nikt nie pozna, co tu się stało. Z głębi lasu dał się słyszeć nieznaczny pomruk. Słuchali przez chwilę, w miarę jak dźwięk się przybliżał, który w końcu okazał się warkotem silnika samochodu. Poindexter posadził Belindę, upewnił się, że kobieta może siedzieć bez jego pomocy, po czym wstał. - To pewnie grupa rezerwowa - stwierdził. - Wyjdę im na spotkanie. Dasz sobie radę? - Uśmiechnął się, kiedy skinęła głową, i podszedł, utykając, do przewróconego wózka. Potrząsnęła głową. Wzruszył ramionami i zebrawszy się w sobie, ruszył, kulejąc, w stronę warkotu silnika. - Attyla nie jest pochowany w tym miejscu - powiedziała złym głosem, patrząc na Alessandrosa. - Mam rację? Spuścił wzrok, potem spojrzał na rzekę. To był rok suszy - ten, w którym skończyliśmy grobowiec. Nastały ciężkie czasy, ale grobowiec był już prawie gotowy. Ostatnia komora była skończona, a palące kamienie leżały w sadzawkach, zanurzone w ropie. Pozostało nam tylko pokryć ściany malowidłami, a potem pochować mojego pana i pozamykać wszystkie komory. Pewnej nocy Gurda wezwał mnie do swojego namiotu. Zawsze mieszkał w tym samym namiocie, chociaż podlegały nam całe wioski - był ascetą. A może tak mi się wydawało. - Greku - powiedział do mnie - nie godzi się grzebać Chana w tym pałacu, który zbudowałeś. To grobowiec barbarzyńcy. Bogowie stepów nie są zadowoleni. Chan powinien być pogrzebany w prosty sposób, bardziej stosowny dla wodza potężnego narodu jeźdźców. Podczas gdy prace nad grobowcem toczyły się dalej, zebraliśmy grupę przypadkowych robotników i poszliśmy nad rzekę. Dno było odkryte, z mułem na wierzchu. Wykopaliśmy boczny kanał połączony z głównym korytem i zbudowaliśmy w mule prostą komorę z kamienia. Potem złożyliśmy tam ciało mojego pana razem z jego bronią, koniem i siodłem. Odpowiednie miejsce spoczynku dla chana ze stepów. W niecały miesiąc deszcze wypełniły koryto i - jak sądzę - od tego czasu mój pan jest bezpieczny. W grobowcu urządziliśmy fałszywy pogrzeb, a potem pozamykaliśmy komory. Na samym końcu Gurda przelał moją krew, której mój pan zażądał w Konstantynopolu, i potem już o nic nie dbałem. - Tylko Gurda nie odszedł z tego świata razem z innymi. Alessandros zwiesił głowę. Na pewno miał swoje powody. Belinda prychnęła. - Naprawdę pochowaliście Attylę w siedmiu trumnach? Grek podniósł głowę, zaskoczony pytaniem. - Z ołowiu, z żelaza i ze srebra - ciągnęła - a ostatnia była z czystego złota? Skąd wiesz? Przecież zabili wszystkich robotników, a nawet strażników. Jak to możliwe, że... - To popularna legenda na Węgrzech. Jego twarz pociemniała. Gurda! Może i wiódł surowe życie, ale zawsze lubił się przechwalać. Uśmiechnęła się. - Nie wiem, czy to cię jakoś pocieszy, ale wiedz, że nie wydaje mi się, żeby Gurda odkopał grób Attyli. Tak czy inaczej, nie jesteś mu nic winien. - Obserwowała, jak rozważa jej słowa. - Możesz wrócić do swojego tańca, jeśli chcesz. Nic nie zmusza cię do odejścia, ale też nic nie będzie ciągnąć cię z powrotem. Jesteś wolny. Przyglądał się jej bacznie, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Może przyłączysz się do mnie? - zaryzykowała. - Moglibyśmy jeszcze ten jeden, ostatni raz zobaczyć piramidy. Może Poindexter mógłby ułatwić nam wejście do grobowca Aleksandra Wielkiego. Na moment zabłysły mu oczy. A potem? Uśmiechnęła się znowu. - Potem? Ja chciałabym wrócić do domu. My, aborygeni, uważamy, że nasze Marzenia to coś, co żyje i stale się rozwija. Chyba nadszedł czas, żebym wcieliła to w czyn. Chcę wrócić do domu i znaleźć aprobatę dla siebie i dla tego, co umiem i robię. Alessandros nie przestawał jej obserwować. Czytałem o podobnych kulturach. Ta twoja starszyzna nie przyjmie cię łatwo. Belinda zaśmiała się, tym razem bez bólu. - No cóż, będę cię miała ze sobą. Nie będę musiała grzecznie prosić. Od Autora Należę do autorów, którzy piszą dlatego, ponieważ są do tego zmuszani przez dojrzewające w ich umysłach historie. Tak to właśnie wygląda: mam wrażenie, iż kolejne teksty zaglądają mi przez ramię i natarczywie szepczą do ucha: "Napisz mnie! Napisz!". W gruncie rzeczy takie opowiadania piszą się prawie same - jeszcze zanim usiądę do komputera, wiem doskonale, co będzie na początku, w środku i na końcu. Wyobraźcie więc sobie moje zdziwienie, kiedy usiadłem do "Poradnika..." i stwierdziłem, że piszę coś zupełnie innego, niż powinienem. Jestem wykładowcą nauk ścisłych i wydawało mi się, że chcę napisać opowiadanie o odkrywcach grobów, którzy wpadli w chytrze zastawioną pułapkę. Potem wydawało mi się, że chcę napisać opowiadanie o odkrywcach grobów, którym przyszło się zmierzyć z przebiegłym tychże grobów budowniczym. Tymczasem okazało się, że powinienem napisać opowiadanie o Belindzie, o kulturze i wierzeniach aborygenów oraz o tym, jak ta kultura i wierzenia są ignorowane przez współczesne społeczeństwo (wiem o tym, bo mieszkam w Australii). Musiałem przeprowadzić ostrą rozmowę z natarczywym wewnętrznym głosem i na jakiś czas odesłać go do wszystkich diabłów, żeby móc napisać to, co powinienem; owszem, upchnąłem tam nieco nauki i trochę węgierskiej egzotyki, ale w niczym nie zmienia to faktu, że opowiadanie jest o dzielnej dziewczynie, która utraciła tożsamość, a potem odzyskała ją w zupełnie nieprawdopodobnym miejscu. Głos posłusznie ucichł, potem nawet bąknął "przepraszam", teraz jednak powrócił jakby nigdy nic i szepcze mi do ucha nowe historie, wskazuje mi ścieżki, którymi jeszcze nigdy nie kroczyłem, opowiada o światach, w których jakże łatwo jest zgubić drogę... wrzesień 2000