Roman Brandstaetter Hymny Maryjne Pieśń o moim Chrystusie Wydawnictwo "PAX", Warszawa 1988 Hymny Maryjne Anioł Pański Anioł Pański@ zwiastował Pannie Maryi.@ O tej porze@ śpiewają Madonny.@ O tej porze@ wędrują Madonny.@ Wychodzą@ z obrazów,@ z kapliczek,@ z kościołów.@ Idą@ z głębi czasu@ i z głębi świata,@ ulicami,@ polami,@ wszystkimi drogami,@ wszystkie Madonny.@ Gotyckie,@ renesansowe,@ barokowe,@ współczesne.@ Białe,@ czarne,@ żółte,@ czerwone.@ Wszystkie Madonny.@ Dokąd wędrują Madonny?@ Wędrują do Nazaretu,@ aby złożyć pokłon@ małej,@ drobnej,@ czarnookiej@ Maryi.@ A gdy milkną dzwony@ na Anioł Pański,@ chór Madonn@ podnosi się z kolan@ i wraca@ do obrazów,@ kapliczek@ i kościołów.@ A mała,@ drobna,@ czarnooka@ Marya@ stoi u progu@ swojego domu@ i znakiem krzyża@ żegna odchodzące@ Madonny,@ w których poznaje@ siebie.@ Hymn do Madonny stojącej na moim biurku Stoisz na moim biurku,@ Madonno,@ Madonno mojego niepokoju,@ Madonno mojego zamyślenia,@ Madonno moich nocnych kroków,@ dwunastogwiezdna.@ Przy tym biurku nie wydaję@ wyroków na człowieka.@ Tylko własny los@ odmierzam.@ Z trudem.@ Nie pochodzę@ z rodu urzędników.@ Od dwóch tysięcy lat@ żaden z moich przodków@ nie przeżywał upojeń administracyjnych.@ Vous savez, chez nous - - En un mot - -@ monsieur Wierchowienski, vous demandez?@ Ponad dachami zapada@ łacińska noc.@ W dole@ wśród ciemnych kolumn@ Panteonu,@ koty się modlą od wieków@ do zwierzęcych bogów@ nie odczytaną mową.@ Godziny wstępują@ do nieba.@ Kładą się cienie@ na ścianach pokoju@ jak fresk.@ I znów wybija@ godzina@ nad każdym słowem.@ Męczę się.@ Mieszam moją krew@ z krwią@ moich krnąbrnych zdań.@ Ale moje słowa nie chcą mówić.@ Moje słowa nie chcą niczego wyjawić.@ Moje słowa bełkoczą.@ Moje słowa mają wycięte języki.@ Wiem, Madonno,@ że te nieme hymny@ nie są Tobie potrzebne.@ Po co są Ci potrzebne@ szklane paciorki?@ Po co są Ci potrzebne@ fałszywe perły?@ Po co są Ci potrzebne@ nieżywe korale?@ Smutne jest życie,@ które próbuje wypowiedzieć się@ w kilku nędznych słowach.@ Ale cóż mam uczynić,@ skoro życie sprzedałem@ tym słowom?@ Ale cóż mam uczynić,@ skoro tymi słowami@ muszę u Ciebie wyżebrać@ łaskę wstawiennictwa?@ Słabe i wątłe są moje słowa@ i nigdy nie potrafią odmalować@ Twojego piękna@ w wieńcu anielskich chórów,@ ukształtowanych@ ze złota, mirry@ i sabejskich kadzideł.@ Liche są moje zdania@ i nigdy nie ułożą się@ w kształt@ gotyckich i smukłych tercyn,@ w których śpiewa@ harmonijna jedność@ trzech rymów@ jak Bóg@ w Świętej Trójcy.@ Moje słowa są mniejsze@ od mojego czasu,@ i żyję w czasie,@ w którym żyć nie umiem.@ Spala mnie febra,@ której nabawiłem się@ w bagnistym kraju@ mojego pokolenia.@ Jestem krętym i niespławnym@ żywiołem.@ Jestem nędzarzem.@ Z moich żywiołów,@ z moich dłoni@ i nędzy@ pragnę wyrzeźbić@ dla Ciebie@ koronę.@ Przecież człowiekowi@ zawsze się wydaje,@ że jego boleść@ jest koroną@ Madonny.@ Przebacz mi tę pychę.@ O Matko Najświętsza,@ o Dwunastogwiezdna,@ pozwól mi się łudzić,@ w porę łacińskiej nocy,@ że po to żyłem,@ by ten hymn napisać.@ Hymn~ do Czarnej Madonny O Madonno,@ ptaszęca poetko.@ O Madonno,@ Gołębniku Ewangelii.@ O Madonno@ o twarzy czarnej@ jak namioty patriarchów.@ O Madonno@ o brwiach mądrych@ jak sklepienie psałterza.@ Śpiewasz,@ Gałązko Jessego.@ Śpiewasz,@ Dziewicza Arko Przymierza.@ Śpiewasz,@ Święte Macierzyństwo.@ Nad pustą kartą papieru@ przeleciał cień gołębia.@ I swoim lotem określił@ sens poezji.@ Czym jesteś, poezjo,@ jeżeli nie jesteś@ tajemnicą?@ Czym jesteś, zdanie,@ jeżeli nie zanurzasz się@ w innej rzeczywistości?@ Czym jesteś, słowo@ jeżeli nie jesteś na początku?@ Dlatego bądź ze mną,@ uwielbiona Inwokacjo,@ w ten wieczór@ natchniony.@ Dlatego bądź ze mną,@ maryjna poetyko@ hymnu.@ Uczyń mój styl@ różdżką szukającą@ Boga,@ a metaforę@ widzeniem rzeczy niewidzialnych,@ przypowieść wyprawą@ po nieznane niebiosa,@ a myślom daj przywilej@ wzruszania.@ Panno Najświętsza,@ racz swym łaskawym uchem@ wysłuchać mojej prośby,@ błagam Cię -@ przepaść klęcząca.@ Uczyń to.@ Uczyń to,@ abym nie zaprzeczył@ Słowu.@ Abym nie rozminął się@ z Twoim Synem.@ Abym mógł zmierzyć czas@ stopą mojego wiersza.@ Aby moja poezja@ była komunią:@ otwarciem żebrzących ust@ na przyjęcie Boga.@ Matko Słowa,@ Matko Dobroci,@ módl się o dobroć@ wszystkich polskich słów.@ Usłysz głosy,@ napełń myśli człowiecze,@ Panno zwolena,@ Maryo.@ Niech ani jedno słowo@ nie będzie złe.@ Niech ani jedno słowo@ nie czai się do skoku.@ Niech ani jedno słowo@ nie nienawidzi.@ Niech nie krzywdzi.@ Niech nie zabija.@ Niech wybacza.@ Niech leczy.@ Niech łagodzi.@ Niech zamyka@ człowiecze rany@ jak skrzydła ołtarza.@ Niech będzie jak Twoja chusta@ w konstelacji lilii.@ Jak Twoje oczy.@ Jak Twoje czoło.@ Matko polskiej mowy,@ módl się o jej wieczne trwanie,@ Bogarodzico,@ Dziewico,@ Bogiem sławiena@ Maryo.@ Módl się,@ Madonno izraelska,@ starochrześcijańska,@ cyprysowa,@ Łukaszowa,@ Panno Jasnogórska,@ czarna,@ o twarzy w bliznach@ jak polska ziemia.@ Hymn Syzyfa Madonno,@ klęczę przed Tobą,@ Syzyf.@ Wszystko jest dla mnie@ kamieniem.@ Cały świat.@ I chleb.@ I Ty.@ I Bóg.@ Kocham białe, czarne i śniade@ marmury.@ Kocham marmury@ Carrary.@ Kocham piaskowiec@ jerozolimski@ i czerwony granit@ greckich gór.@ Kocham alabaster@ i porfir,@ i krzemień.@ Kocham kamienie.@ Kocham kamienie.@ Byłaś, Madonno, pierwszym kamieniem,@ przed którym padłem na kolana.@ Byłaś pierwszym kamieniem,@ z którym mówiłem.@ Byłaś pierwszym kamieniem,@ który wysłuchał mojej modlitwy,@ Pieto,@ biały marmurze mojej młodości,@ Pieto watykańska.@ Było to wówczas, gdy pinie schodziły@ ze wzgórz jak orszak zielonych westalek@ z dłońmi na głowach. Pod latyńskim niebem,@ słuchając mego wewnętrznego głosu,@ który mi mówił, żem powinien Boga@ wynieść wysoko na szczyt mojej prawdy,@ począłem dźwigać w trudzie rąk i czoła@ ten Głaz najświętszy na wierzchołek góry.@ O Matko Boża, wysłuchaj mej skargi@ i nakłoń ucho na głos mej żałości.@ Temu brzemieniu nie umiem podołać.@ Ten ciężar nie jest na moje ramiona.@ Jestem za słaby. I jestem samotny.@ Daj mi człowieka, który mnie podeprze@ i poda rękę, gdy mi sił zabraknie.@ A wtedy rzekłaś, Madonno z marmuru:@ "Dobrze, mój synu. Ześlę ci anioła".@ Niech niedowiarek z drwiącym uśmiechem@ nazwie ten dialog@ metaforą,@ paranoją,@ złudzeniem,@ my wiemy,@ że to nie było szaleństwo,@ marmurze.@ O Madonno kamiennych ołtarzy,@ o Madonno kamiennych katedr,@ o Madonno kamiennych grobów,@ bądź ze mną w te dni i noce,@ gdy Boga dźwigam pod górę jak głaz,@ który nieustannie wymykając się@ moim dłoniom, z łoskotem spada@ w przepaść.@ O Madonno,@ bądź ze mną w godzinę pojednania,@ gdy Kamień wiekuisty@ zdołam wreszcie wydźwignąć@ ostatnim wysiłkiem mych znużonych ramion@ na wierzchołek góry,@ z której już więcej@ nie stoczy się w przepaść.@ To będzie śmierć,@ szczyt góry@ owocującej,@ maryjny marmurze.@ Madonna ateistów Czuwam nad tymi,@ którzy nie wierzą@ w mojego Syna.@ Pragnę im pomóc.@ Są moimi dziećmi.@ Jak wszyscy.@ Chociaż nic o tym@ nie wiedzą.@ Modlę się.@ Modlę się@ za tych,@ którzy się nie modlą.@ Gdy krwawią,@ moją modlitwą@ jak bandażem@ owijam@ ich rany.@ Gdy toną,@ rzucam im@ moją modlitwę@ jak pas ratunkowy.@ Gdy umierają,@ z mojej modlitwy@ czynię wezgłowie@ dla ich zmęczonej@ skroni.@ A potem biorę do ręki@ ich syczące popioły.@ I kładę je@ u stóp mojego Syna.@ I błagam Go@ o miłosierdzie@ dla próchna.@ Dla przeczących.@ Dla niewierzących.@ Dla nie istniejących.@ Mówię:@ Stwórz ich,@ mój Synu najukochańszy.@ Wypełń ich@ swoją treścią.@ Natchnij ich@ swoją wiecznością.@ Rozpal ich@ swoją męką.@ Niech będą@ Twoim cierniem.@ Niech będą@ Twoim krzyżem.@ Umrzyj za nich.@ Umrzyj jeszcze jeden raz,@ jeszcze raz.@ Ostatni raz,@ mój Synu najukochańszy,@ błaga Cię o to@ twoja Matka.@ Błaga Cię o to@ Madonna ateistów@ Hymn do Madonny dobrej przemiany Do Ciebie krzyczymy,@ Matko galilejskiej wody.@ Do Ciebie modlimy się,@ natchnienie winnej latorośli.@ Do Ciebie wznosimy ręce,@ Madonno pierwszej przemiany.@ Trwamy, zastygli@ w wewnętrznym chaosie.@ Niezmienni@ od tysięcy lat.@ Nieustannie ci sami.@ Nieustannie.@ Od wyjścia pierwszych rodziców@ przez bramę archanielską.@ Od kainowej wędrówki@ na wschód od Edenu.@ Jesteśmy snem snów.@ Umbra fui,@ nihil sum.@ Z własnej winy.@ Madonno, wstaw się u Boga@ i błagaj Go,@ aby nas przemienił.@ Sen w jawę.@ Wodę w wino.@ Jak na weselu@ u Twoich krewnych@ w Kanie.@ Piłaś to wino.@ Było winem.@ Każda dobra przemiana@ rodzi się pomiędzy Twoją prośbą@ a nadchodzącą godziną Boga.@ Spójrz, Madonno.@ Jest wieczór wieku.@ Słońce zachodzi.@ Klękają słoneczne zegary.@ Dwudziesty wiek, Madonno,@ nie jest złotym wiekiem.@ To jest zły wiek.@ Już go niewiele.@ Już go coraz mniej.@ Jeszcze kilka westchnień.@ i nastąpi koniec pokolenia,@ które widziało@ wszystko.@ A my wciąż jesteśmy@ tacy sami,@ jak wczoraj,@ jak przedwczoraj,@ jak przez całą przeszłość.@ Wciąż stoimy pod ścianą,@ dzbany wypełnione@ wodą.@ Dzbany spragnione.@ Dzbany czekające.@ Gliniani żebracy.@ O Panno galilejska,@ o Panno godowa,@ uczyń, aby nasze chrześcijaństwo@ przemieniło się w chrześcijaństwo@ chwil powszednich,@ albowiem z chwil powszednich@ zbudowana jest wieczność.@ Ten, kto nie myśli@ wymiarami chwili,@ nigdy nie zdoła@ zrozumieć wieczności.@ Nad światem przeciąga@ ognisty wiatr.@ Na pobojowisku milczących warg@ leżą sczerniałe słowa.@ Rzeką naszych@ pogłębiających się zmarszczek@ płyną umarli.@ Na dnie naszych dłoni@ spoczywają nasze ofiary.@ Nikt z nas nie jest bez winy,@ nikt.@ Zlituj się nad nami,@ Matko nasza,@ Matko nasza,@ Matko nasza,@ Łzo@ Wniebowzięta.@ Hymn do Madonny atomu Jest Drzewem mądrości@ i Drzewem ksiąg niezgłębionych,@ które wyrasta@ z ziemi urodzajnych aniołów.@ Jest Wychowanicą i Matką Boga,@ cierpiącego codziennie@ za najdrobniejszy pył,@ za najdrobniejszy molekuł,@ za najdrobniejszy atom.@ Weszliśmy ciemni i gwałtowni,@ w szatach nie przewiązanych@ sakralnym sznurem@ do domu materii.@ Nie złożyliśmy ofiar z baranka@ ani z synogarlicy@ i nie skropiliśmy naszych czół@ symboliczną wodą.@ Utwierdziliśmy w głębi atomu@ stolicę przemijających bogów@ i krajobraz wężów.@ Dlatego w każdym atomie@ jest Droga Krzyżowa@ i Wzgórze Golgoty@ i Krzyż,@ na którym umiera Jej Syn,@ On bowiem zawsze odkupuje@ swoją męczeńską śmiercią@ wszystko, co z winy człowieka@ obraca się przeciw człowiekowi.@ Oto jest dramat Boga.@ A dramat człowieka?@ Biją liczniki Geigera@ jak nocne dzwony.@ Na kamiennych schodach@ siedzą martwe cienie.@ Któż wie,@ o czym mówiły cienie@ w czas przeobrażenia?@ Na ulicach stoją@ zwęglone postacie.@ Któż wie,@ o czym mówiły zwęglone postacie@ w czas przeobrażenia?@ Ciało jest jak pusta łódź@ bez załogi,@ która po tragicznym połowie@ wylądowała na wybrzeżu@ jaskółczego miłosierdzia.@ O Madonno,@ o Drzewo mądrości,@ które Pan zasadził i posiadł@ przed otchłaniami@ i przed gwiazdami,@ pierwej nim ziemia powstała,@ zmiłuj się nad załogą@ wędrującą ku ostatecznym wzgórzom.@ Panno niezrównana,@ wtóra ozdobo człowieczego rodu,@ wzięta w niebo@ nad chóry i psalmy,@ spójrz na nędzę naszych mózgów,@ które wykopały przepaść@ między człowiekiem a Twoim Synem,@ między człowiekiem a człowiekiem,@ i wypełń tę pustą przestrzeń@ swoją modlitwą@ za wszelkie żywe stworzenia@ i za wszelkie rzeczy,@ które mają swoje miejsce@ na ziemi.@ Wielkie jest cierpienie@ pustych miejsc.@ Zmiłuj się@ nad szalejącym lotnikiem@ i nad niespokojnym sumieniem@ uczonych,@ i zmiłuj się nad tymi,@ którzy mają spokojne sumienie,@ albowiem oni najbardziej potrzebują@ Twojego miłosierdzia,@ gdyż nic nie wiedzą o swoim smutku.@ Zmiłuj się@ nad polami ryżowymi,@ i krzakami herbaty,@ nad rybami, mlekiem i jarzynami,@ zmiłuj się nad naszym chlebem codziennym,@ w którym biją nocne dzwony,@ Madonno, zamknięta w naszym płaczu,@ jak w celi bez okien.@ Madonno,@ we wszystkich ludziach@ i we wszelkich stworzeniach,@ i we wszelkich rzeczach@ biją nocne dzwony.@ Połóż dłonie na nocnych dzwonach@ jak na głowach nieukojonych płaczek@ i ucisz ich kołysanie,@ i oczyść wiedzą@ jak rozżarzonym węglem@ nasze myśli i wargi,@ albowiem taki jest cel@ wiedzy:@ oczyszczenie.@ Bądź pozdrowiona,@ Łasko nieomylna,@ Gwiazdo dobrego postępu,@ Drzewo mądrości,@ owinięte splotami naszych rąk@ błagalnych,@ i uwielbione przez aniołów,@ pływających w przeźroczystym hymnie@ jak w gorącym bursztynie.@ Hymn do Madonny Apokalipsy "...a śmierci więcej nie będzie, ani smutku, ani krzyku, ani boleści więcej nie będzie, gdyż pierwsze rzeczy przeminęły". ("Apokalipsa św. Jana", XXI, 4.) Wołamy do Ciebie@ z otchłani pierwszych rzeczy.@ Ze sadów,@ które ogryzła szarańcza.@ Z pustych winnic,@ w których szaleją lisy.@ Z nagich pól,@ które wysmagał grad.@ Ostatni anioł@ uleciał z uschniętego figowca.@ Odwracamy z lękiem głowy,@ ale nikt z nas@ nie zamienia się@ w słup soli.@ Nawet tej łaski@ jesteśmy niegodni.@ Gdy płaczemy,@ echo naszego głosu@ skacze nam do gardła@ jak wściekły pies.@ Gdy chcemy napić się wody,@ przeklina nas odbicie@ naszej twarzy@ w źródle.@ Nawet cienie naszych rąk@ osaczają nas@ jak wojska zadżumionych.@ Mitom sprzedaliśmy@ nasze głosy,@ twarze@ i ręce.@ Wężowym mitom.@ Pełzają za nami@ krok w krok.@ Z ich podniesionych łbów@ bije łuna@ Babilonu.@ Dokoła nich@ śpiewa@ chór nietoperzy@ i polipów.@ Z ich rąk@ roboty@ przyjmują@ ciało i krew@ cybernetycznych bogów.@ Esencję zmierzchu.@ Gdzie jesteś,@ Niewiasto,@ obleczona w słońce?@ Gdzie jesteś,@ Panno podziemnych@ i świętych źródeł?@ Strażniczko ksiąg związanych@ warkoczami archaniołów!@ Matko proroctw@ spiętych dziobami@ jaskółek!@ Gdzie jesteś?@ Pragniemy Ciebie.@ Wypatrujemy Ciebie.@ Wzywamy Ciebie@ z otchłani pierwszych rzeczy.@ Stań na ulicach Babilonu@ i rozdepcz swoją stopą@ siedmiogłowe mity,@ eschatologiczna Madonno.@ Przejdź środkiem@ walącego się miasta@ i wiarę@ jak owcę@ ocaloną z płomieni@ trzymaj wysoko@ nad głową.@ Niechaj otworzy się Słowo.@ NIechaj na nasze ciała@ jak na palące się domy@ spadnie deszcz@ gołębi.@ Lament Piety Śpiewam pieśń@ o ofierze,@ śpiewam pieśń@ o ukrzyżowanej Winnicy.@ O ciernista Głowo@ krwawiącej Winnicy!@ Cóż mam uczynić,@ aby ulżyć Twojej krwi?@ Pomóżcie mi,@ prostaczkowie.@ Pomóżcie mi,@ mędrcy.@ Pomóżcie mi,@ uczeni.@ Pomóżcie mi,@ kamienie.@ Uciekli apostołowie,@ uciekli wszyscy uczniowie.@ Pozostały tylko kobiety,@ ścieżki żałobne@ i zawodzące.@ I pozostał Jan, poeta.@ Gdy zdejmą@ moją Winnicę z krzyża,@ ostrożnie złożymy@ Jej Ciało@ na słowach@ poety@ jak na płaczącym płótnie.@ Hymn na chwałę~ Santa Maria in Trastevere~ w Rzymie Na Trastevere starzy rzymianie@ siedzą w barach,@ piją espresso@ i palą papierosy@ jak za antycznych czasów.@ Pasterze zeszli@ z gór.@ Grają na kobzach.@ Tityr? Melibeusz?@ Narzucili na siebie@ owczą skórę@ jak wergiliuszową sielankę.@ Są obrośnięci@ lasami.@ Ich twarze mają kolor@ gór Albano.@ Tu wstąpiłaś po raz pierwszy@ na rzymską ziemię,@ nad brzeg Tybru,@ gdzie balet białych mew@ tańczy taniec@ Bożego Narodzenia,@ Madonno z architrawu,@ Madonno mozaikowa,@ Madonno polskiego kardynała.@ Chwała kościołowi@ i platanom,@ i ich koralowym owocom,@ i piniom Awentynu,@ które klęczą@ u Twoich stóp.@ Moje serce@ także zeszło z gór@ i idzie ku Tobie,@ muzyko maryjna,@ królująca@ wśród zmurszałych murów@ i klatek z kanarkami.@ Chcę kościół@ wystawić dla Ciebie@ w moim sercu.@ Chcę zbudować dla Ciebie@ campanillę.@ Chcę odlać@ dzwon@ z mojej krwi.@ Wysoko@ na szczycie campanilli@ zawieszę@ moją krew.@ "Annunziata" Antonella da Messina Było przedpołudnie.@ Spotkałem@ Sycylijską Dziewczynę,@ Matkę Boga.@ Stała w błękitnej chuście@ na głowie.@ Jej zamyślone spojrzenie@ nie przekroczyło jeszcze@ progu Tajemnicy.@ Ale na pulpicie@ leży już otwarta@ księga.@ Drży karta@ poruszona@ niewidzialnym wiatrem.@ Dziewczyna@ lewą dłonią@ przytrzymuje sztywny fałd@ chusty.@ Prawą@ lekko@ wznosi ku górze.@ Palce pytają:@ jakże to się stanie,@ skoro męża nie znam?@ Cisza.@ Co to za księga?@ Nie wiem.@ Gdzie jest archanioł?@ Nie ma go.@ Gdzie jest aureola?@ Nie ma jej.@ Czy to jest@ Zwiastowanie?@ Czy to jest@ Madonna?@ Było przedpołudnie.@ Spotkałem@ Sycylijską Dziewczynę,@ Matkę Boga.@ Hymn wieczorny Ave Maria@ nad wieczorną ziemią.@ Stoję na bursztynowym szlaku,@ w Carnuntum.@ Nade mną zmierzch@ jak pusta kadzielnica.@ Szeleszczą listopadowe liście@ jak strzępy@ antycznych gazet.@ Archiwum roku?@ Wspomnienia?@ Życiorys własny?@ Pomarszczone myśli@ usiadły dokoła mnie@ jak dokoła dogasającego@ ogniska.@ Butami rzymskich żołnierzy@ wydeptane są@ moje drogi.@ Stąd wyruszyła@ dziewiąta legia@ na podbój@ moich snów oliwnych.@ I tutaj wróciła@ czarna od płomieni@ moich snów oliwnych.@ Idę drogą@ Krzyża i bursztynu.@ Jestem we wszystkich domach,@ w których dotychczas mieszkałem.@ Otwieram puste szafy,@ w których wisiały@ szaty umarłych.@ Zstępuję po tych samych schodach@ w otchłań@ jak po stromych wierszach@ bez poręczy,@ po których w hieratycznym pochodzie@ kroczyły rodzinne cienie@ w głąb biblijnych pieców.@ Głaskam minione godziny@ jak wiernego psa.@ Zegary mają w oczach@ łzy.@ Jak ja.@ Jak ja.@ Ave Maria@ nad wieczorną ziemią.@ Otworzyłem przeszłość@ jak testament.@ Ojciec, siwy Jeremiasz,@ rozdarł szaty@ na murach@ płonącego miasta.@ Matka, stara płaczka,@ obierała ostatnie kartofle@ jak bezcenne chwile@ życia.@ Kartoflami@ odmierza się czas@ w dzielnicach zagłady.@ Wszystko minęło.@ Dobrze, że wszystko@ płynie.@ Bóg także płynie.@ Jest codziennie@ ten sam@ i inny.@ Jest nieskończoną@ ilością treści@ i nieskończoną@ ilością kształtów.@ I zawsze ten sam@ na Trzech Wzgórzach Jedności.@ Ave Maria@ nad wieczorną ziemią.@ Żołnierze kąpią@ znużone nogi@ w jesieni.@ Palmowymi liśćmi@ wycierają@ skrwawione miecze.@ Ściemnia się@ mój hymn.@ Jesienna kronika dnia@ zachodzi@ za kapłańskie góry.@ Witaj, Królowo,@ Panno wieczorna@ o głowie pięknej@ jak róża.@ Klękając,@ całuję Twoje Imię@ jak ziemię.@ Imię Twoje.@ Imię mojej matki.@ Imię mojej żony.@ Moją modlitewną ziemię.@ Ave Maria@ nad wieczorną ziemią.@ Hymn~ do Madonny dobrej śmierci Oto godzina cielesnej śmierci,@ godzina siostrzana.@ Cierpiał Franciszek@ wśród kolczastych róż,@ Wincenty ~a Paulo@ widział głuchonieme niebo,@ a Teresa z Lisieux łkała:@ "Nigdy nie będę umiała umrzeć".@ Śmiercią jak sznurem mierniczym@ mierzymy głębię przemijania.@ Jest to miara@ bezlitosna i trudna,@ gdyż wymaga dokonania wyboru@ nie tylko między dobrem a złem,@ ale również między wieloma zdarzeniami,@ z których każde@ ma swój sens ukryty.@ "W każdej chwili żywota@ umierając z wolna" -@ pisał przed laty głupi chłopiec,@ nie wiedząc, jak bardzo@ bliski był prawdy.@ Wprawdzie zapomniał dodać,@ że dawny człowiek nigdy@ dość w nas nie umiera,@ lecz skąd mógł o tym wiedzieć?@ Nie miał żadnych doświadczeń,@ nie wiedział, że Rubikon@ jest rzeką domową,@ przepływającą przez jego pokój.@ Nie czytał Tomasza ~a Kempis.@ Wiedza jego życia@ była tylko przeczuciem zjawisk,@ których się lękał.@ Lecz wiedział,@ że przyjdą.@ To był czas,@ gdy apokaliptyczne konie@ nie wchodziły do mieszkań@ ani nie siadały przy stole@ wraz z domownikami.@ Nikt nie wierzył w historię.@ Ani we własną śmierć.@ I nikt z tych ludzi,@ którzy siedzieli w kawiarniach,@ chodzili do teatrów,@ pisali książki@ i płodzili dzieci -@ nie wiedział,@ że tylko umarli@ są mądrzy.@ Albowiem chleb owych czasów@ wypiekano jeszcze w piekarniach,@ a nie w krematoriach.@ Z milionów grobów@ jedną tworzysz metaforę,@ poeto,@ rzucający garść popiołów@ na krwawiące zdanie,@ na siostrzaną godzinę.@ Co jest poza zdaniem? - pytają wątpiący.@ Co jest poza kropką? - pytają szydercy.@ Oto godzina cielesnej śmierci.@ Żywimy się śmiercią bliźnich.@ W złotym wieku,@ ocienionym muzyką i bluszczem,@ uczeni nie rozbili atomu.@ Ludzie szczęśliwi stoją w miejscu.@ Jak las.@ Postęp rozpoczął się@ na kamiennym ugorze@ w godzinie, gdy Kain@ podniósł siekierę@ na swojego brata@ Abla.@ Na zabliźnionych mogiłach@ powstaje wiedza człowiecza.@ Oto godzina cielesnej śmierci.@ W Santa Maria in Aracoeli,@ na progu@ spełnionej wyroczni,@ gdzie August@ wzniósł ołtarz@ Bogu Pierworodnemu,@ usiadłaś,@ Madonno,@ sybilijska synogarlico.@ Zwołujesz rzymskie gołębie@ i pod ich niecierpliwe skrzydła@ przywiązujesz dziecięce listy,@ które bezradni księża@ składają na ołtarzu,@ u stóp Dziecka,@ wyrzeźbionego z oliwnego drzewa@ z Gethsemani.@ Gołębie ulatują@ do nieba,@ a ja stojąc@ u podnóża Kapitolu@ myślę:@ Może również moją duszę@ oddasz,@ Madonno,@ pocztowym gołębiom,@ gdy zamknę oczy,@ jak ostatni list?@ Oto godzina cielesnej śmierci.@ Słyszę przez jesienną mgłę@ chóry śpiewające@ w euforii wieczoru.@ O śmierci,@ nie zaprawiaj naszej głupoty@ swoją ironią.@ Nie bądź@ piekłem@ z otchłani Boscha.@ Ani@ tańcem szkieletów@ z klepsydrą w dłoni.@ Ani@ katakumbami rozpaczy.@ Bądź oblubienicą@ z królewskich namiotów.@ Bądź wzgórzem oliwnym,@ snopkiem mirry@ i wiązką aloesu.@ Sadem dziewczęcym@ i źródłem kolibrów.@ Naszyjnikiem niebiosów@ i smukłością cyprysów.@ Jerozolimą@ na wzgórzach brylantowych.@ Gwiazdą@ z jaspisu.@ Usłysz nasz płacz,@ Madonno,@ Ogrodniczko dobrej śmierci.@ Usłysz nasz krzyk,@ Madonno,@ Śmierci łagodna.@ Usłysz nasz lament,@ Madonno,@ Śmierci anielska.@ Leżymy u Twoich kolan,@ jak rozbite zwierciadła.@ Módl się za rozbite zwierciadła@ w godzinę śmierci naszej,@ w godzinę siostrzaną.@ Wierzymy,@ że powstaliśmy z miłości@ i w miłość się obrócimy.@ Amen.@ Pieśń~ o zaśnięciu Madonny Bądź pozdrowione,@ źródło ucieleśnionego Boga,@ bijące z kamienia@ ludu Dawidowego.@ Bądź pozdrowiona,@ godzino wieczorna,@ otwarta@ na cały wszechświat.@ Wśród górzystych cieni@ Efezu zasypiasz,@ źródło służebne.@ Kędzierzawe niebiosa@ zstępują ze wzgórz@ i tłoczą się dokoła Ciebie@ jak trzoda jagniąt.@ Beczą niebiosa@ pokryte runem,@ tą ciepłą mową@ proroków.@ A Ty zamknęłaś powieki@ i śpisz@ snem przelotnym,@ Psalmie źródlany,@ panieński.@ A białorune niebiosa,@ pochylone nad Tobą,@ piją Twój sen.@ A gdy ugasiły pragnienie,@ Pan wziął na ręce@ matczyne źródło@ śpiące.@ Źródło lekkie@ i bezcielesne@ jak gołębica.@ Niebiosa i ziemia@ stały się bogatsze@ o jeden niepokalany@ sen.@ Cały świat umilkł.@ Tylko na gałęzi@ migdałowego drzewa@ usiadły Ewangelie@ i trzepocąc skrzydłami,@ śpiewają.@ Klęknijmy.@ Z moich słów uczynię@ klęcznik.@ "Zaśnięcie Madonny"~ w Chiesa della Martorana~ w Palermo Bóg stoi@ nad Twoim łożem,@ Madonno.@ Leżysz@ łagodna, cicha i głęboka,@ rzeko w aureoli,@ u ujścia.@ Bóg trzyma w dłoniach@ Twoją duszę,@ owiniętą w płótno@ i tak ciasno@ związaną powijakami@ jakby była niemowlęciem.@ Starzy chrześcijanie@ płaczą.@ Pierwsi biskupi@ płaczą.@ Pochylone kobiety@ ocierają łzy@ chustami.@ Tylko niebiosa@ radośnie klaskają,@ gdyż wiedzą,@ że to są Twoje narodziny@ na wzniesionych rękach@ Boga.@ Pieśń Madonny Sławię człowieka,@ który jest dziełem@ mojego Pana.@ Mój Pan go ulepił@ z materii i energii@ na granicy wody i ziemi@ i dał mu twarz@ wieczności.@ Jego mózg uczynił@ stolicą mądrości.@ Jego serce -@ tronem miłości i krwi.@ Jego zmysłom@ dał intuicję aniołów.@ Wyobraźni -@ widzenie niebiosów.@ Ciału -@ piękno cedrów libańskich.@ Uderzam palcami@ w siedmiostruną lutnię@ i śpiewam chwałę@ dzieła Pańskiego,@ albowiem jest dobre.@ Więc dlaczego smucisz się@ i szukasz sensu swojego istnienia@ na mieliznach@ nieładu i zwątpień,@ i ukamienowanych wartości?@ Dlaczego lękasz się@ życia i śmierci,@ wieczności i przemijania,@ i cienia własnej dłoni?@ Nie trwóż się.@ Nie jesteś osią@ kosmosu,@ który przemija.@ Ani osią@ życia,@ które się wypala.@ Ani osią@ swojego domu,@ złota@ i spichlerzy,@ które są marnością@ nad marnościami.@ Jesteś osią Boga.@ Mój Pan krąży dokoła@ ciebie,@ jak rój pszczeli,@ dokoła ula,@ jak ptak@ dokoła gniazda,@ jak ziemia@ dokoła osi.@ Więc dlaczego smucisz się,@ duszo człowiecza,@ burzo krwawiąca@ w glinianej urnie?@ Pieśń o moim Chrystusie Ave Maria Wzgórza łagodne jak wersety Ewangelii,@ niewiasty u studni@ i szklane niebo, przez które widać@ gołębia, unoszącego się@ ponad domami białymi@ jak sad aniołów.@ Gabriel leciał powoli i z trudem,@ bo miał zwiastować nowinę@ tak nieoczekiwaną,@ że uginał się pod jej ciężarem.@ Drżał, nie wiedząc,@ czy ją zrozumie kobieta z krwi i ciała.@ Posłańcy, którzy przynoszą nieoczekiwaną wieść,@ są równie zaskoczeni,@ jak ci, którzy ją otrzymują.@ Lecąc nisko nad ulicami,@ był bardzo rad,@ że go nie spostrzegli ludzie,@ którzy zmożeni upałem@ i oddzieleni od rzeczywistości@ ścianą snu,@ leżeli na chodnikach,@ i na progach domów.@ Gabriel był widzialny tylko dla samego siebie@ i smagłej Dzieweczki,@ która cichym ruchem dłoni@ odgarnęła z czoła ciemne włosy,@ gdy zbliżając się do Niej,@ musnął nieostrożnie skrzydłami@ Jej cień.@ Mówili z sobą zwyczajną mową,@ a im prostsze były ich słowa,@ tym bardziej zawiła była ich tajemnica.@ Wielka była radość,@ gdy Dzieweczka@ o czole z błękitu,@ o spojrzeniu utkanym z ptaszęcych świergotów@ bez sprzeciwu przyjęła nowinę@ i pochyliła w pokorze dłonie,@ na których spoczęła równowaga człowieka.@ Anioł uniósł się w powietrze@ i szybko się oddalił,@ bo miał przed sobą długą drogę,@ prowadzącą obok studni i śpiących ludzi,@ a chciał jeszcze przed zapadnięciem nocy@ zdążyć z powrotem do swojego domu,@ zbudowanego z pierwszych kart@ Ewangelii.@ Zmęczony,@ mijając studnię,@ zanurzył w niej swoje stopy,@ gorące od lotu.@ Niepokój Józefa Wszystko jest zagadkowe i niezrozumiałe,@ począwszy od owocujących drzew,@ a skończywszy na dojrzewającym owocu żywota@ Twojej małżonki,@ drżący Józefie, znawco drzewa.@ Pragniesz uczynić to,@ co dogadza Twojej wyobraźni,@ która jest jak rozpalone wnętrze pieca.@ Stoisz bezradny w środku nocy,@ jak w źrenicy zbliżającej się burzy,@ i nic nie wiesz, co się dzieje@ za krawędzią Twojego ciała.@ Patrzysz na synagogi, wzlatujące,@ z krzykiem do nieba, i modlisz się:@ "Jestem głodny twoich owoców,@ Tajemnico, która się zaczynasz@ w niezrozumiałych ogrodach.@ wysłuchaj modlitwy mojego głodu@ i nie ukrywaj przede mną swojej twarzy.@ Pokaż mi przynajmniej jej symbol@ w drzewie, w kiści winogron lub w motylu,@ unoszącym się nad kwiatami. Moje dni@ mijają jak dym.@ Jestem westchnieniem uschniętej trawy,@ jestem pelikanem na pustyni i samotną sową@ wśród ruin. Jem popiół i piję łzy.@ Taki jest mój pokarm, Tajemnico,@ wpadająca szeroką i znużoną deltą@ do oceanu mojej niewiedzy".@ Ucisz swoje serce, Józefie. Nie bój się.@ Wróć do domu, ułóż się do snu@ i cierpliwie czekaj na przyjście anioła,@ który powie Ci prawdę@ o owocach.@ Ale pamiętaj:@ chociaż ją zrozumiesz,@ wciąż będziesz niespokojny,@ jak każdy człowiek, który jest sąsiadem Boga.@ Bethlehem Na granicy czasu,@ którą określił Bóg@ dojrzewaniem owocu@ w niewieścim ciele,@ urzędnicy pochyleni nad papirusami@ liczyli lud jak wory zboża.@ Marya siedziała na włochatym ośle,@ a zwierzę stąpało tak ostrożnie,@ jakby dźwigało na grzbiecie@ nie kobietę,@ ale modlitwę.@ Obok szedł Józef@ jak kolumna rzucająca cień,@ spokojny i świadomy@ anielskiej treści,@ którą wypełniona była@ po brzegi swojego istnienia@ małżonka o twarzy zakrytej zasłoną.@ Niebo, pod którym szli, było jak chleb.@ Ziemia pod ich stopami była jak chleb@ i dom, do którego szli, był jak chleb.@ Gdy wstąpili w jaskinię,@ w werset Micheasza,@ Marya powiła Syna@ i położyła Go delikatnie na sianie@ jak kruche szkło.@ Pasterze o szerokich barach,@ narzuciwszy na siebie wełniane burnusy,@ a na głowy kolorowe chusty,@ weszli do jaskini jak dzwony.@ Mędrcy stali pokornie jak dostojne księgi,@ w których opisane są dzieje@ ludzi dobrej woli.@ Krowa, wół i osioł@ pochyliły się nad żłóbkiem@ jak trzy doliny.@ A potem@ dzwony, księgi i doliny@ uklękły.@ Modlitwa Trzech Magów "Inną drogą powrócili do krainy swojej". (Ewangelia św. Mat. 2, 12) Wybacz nam, Boże, że tworzymy.@ Nasze słowa są niegodne swojego miana.@ One nie były na początku@ ani nie będą na końcu,@ ani nie były u Ciebie,@ ani nie są Tobą.@ Przez nie nic się nie dzieje.@ Nasze słowa nie są piękne@ ani nie świadczą o pięknie,@ nasze słowa nigdy nie staną się ciałami@ i nigdy nie zamieszkają między ludźmi.@ One są bezdomnym złudzeniem.@ Więc po co istnieją? Czy po to,@ by wśród nieustannych rezygnacji i ograniczeń@ w wciąż zacieśniającym się kręgu pożądania@ mogły zrzucać z siebie to wszystko,@ co jest zbędne w wieczności?@ O Boże, co jest zbędne w wieczności?@ Jesteśmy zmąconymi źródłami wiedzy.@ Nie ma nas w tym, co tworzymy,@ bo w naszych księgach@ staramy się być lepsi,@ niż jesteśmy w rzeczywistości.@ Bezradni, zbieramy piszczele chaldejskich hymnów,@ rozrzucone po ziemi.@ Nasze czoła są już rżyskiem,@ a nasze skronie krawędzią góry pochylonej@ nad śmiercią, która jest wywarem całego życia.@ Kłamliwe są usta naszych ksiąg,@ zimne są ciała naszych ksiąg.@ Już czas nam odejść.@ Chcąc jednak przed śmiercią@ uprościć naszą zawiłą wiedzę,@ postanowiliśmy udać się do Ciebie, Boże,@ do krainy judejskiej,@ do glinianego Bethlehem.@ Prowadzi nas gwiazda prawdziwsza od wszystkich gwiazd,@ bo nie było o niej dotychczas wzmianki@ w podręcznikach astronomii.@ Dlatego nasze myśli rzucają coraz dłuższy cień,@ a nasze wargi są popękane od modlitw@ jak antyczne schody.@ Powoli kroczą wielbłądy, objuczone złotem i bursztynem,@ mijamy brudne uliczki i kramy, w których siedzą@ mężczyźni z nargilami w zębach i medytują@ nad brzegiem wezbranej biblii. Jest pora deszczowa.@ Nasze opończe są czarne od wiatrów.@ Na placu chrapie zaspana katarynka, a skrzydlaty kupiec@ unosi się nad pomarańczami i daktylami.@ Na złotych wzgórzach, na złotych wzgórzach@ jest zbawienie kupców, którzy modlą się@ o fałszywą wagę owocu.@ A pod ścianami świątyni śpią syci kapłani,@ oszołomieni pustką jak mocnym winem.@ Nawet przez sen nie śpiewają, bo nie mają o czym.@ Ktoś kopnął blaszany garnek o rozbitym dnie.@ Dno świata.@ Gwiazda stanęła nad Grotą i poczęła śpiewać@ kolędę uwitą z aniołów.@ A my, trzej magowie, zgarbieni pod ciężarem@ ksiąg, pustych jak wypalone na pustyni czaszki,@ drżymy z trwogi, chociaż jesteśmy szczęśliwi.@ Niepokoi nas bowiem myśl, że wracając od Ciebie,@ będziemy musieli iść inną drogą@ niż ta, którą tutaj przyszliśmy.@ Czy nie możemy wrócić, Boże, tą samą drogą?@ Ucieczka do Egiptu Kto z nas nie uciekał, Maryo i Józefie?@ Kto z nas nie unosił na plecach@ trwogi, owiniętej w łachmany?@ Moje pokolenie chciało uratować@ siebie, a nie Boga,@ dlatego leży bezradnie@ jak żółw na grzbiecie.@ Płaczą uchodźcy wśród krzewów balsamu w Matarii.@ W raju ogrodników pogrążonych w modlitwie,@ którzy ostrożnie i z namysłem@ kształtują wizerunek@ uciekającego Boga.@ Dzień powszedni~ w Nazarecie Siedzimy, mieszkańcy Nazaretu,@ przed domami@ i zajadamy winogrona.@ Nie umiemy żyć w utajonym czasie.@ Nasze medytacje są płytkie i krótkie@ i nie trwają dłużej od tego wieczoru,@ który teraz zapada nad Galileą.@ Jesteśmy nie przygotowani@ do tego, co czynimy i piszemy.@ Nasze czyny i słowa@ są figurami rysowanymi@ w powietrzu.@ A jeżeli nasze drzewa obficie rodzą,@ nie jesteśmy godni@ ich doskonałej dojrzałości.@ Żyjemy na powierzchni naszej egzystencji@ jak pływające ślimaki,@ dlatego nie wzbudzimy z kamieni@ synów Abrahamowych.@ A obok nas, za rogiem ulicy,@ w białym domu o płaskim dachu@ czuwa czas utajony.@ Wschodzi ranek.@ Marya słyszy modlitewny głos żaren.@ Wówczas niskim, lecz przeciągłym głosem@ wielbi Boga@ i raduje się w Bogu,@ który łaknących obdarzył chlebem,@ bogaczy z niczym odprawił,@ a sługę swego, Izraela,@ przygarnął do siebie,@ według słów swoich,@ wypowiedzianych do patriarchy.@ Marya krząta się po izbie@ i wzdycha z ulgą,@ albowiem dni płyną spokojnie,@ a Jej Syn, jaskółczy Młodzieniec,@ chodzi do synagogi,@ czyta księgi Prawa,@ pracuje przy warsztacie ciesielskim@ i hebluje drzewo.@ Tylko, gdy dwie deski@ układa na krzyż@ i zbija je gwoździami,@ Marya niespokojnie odwraca głowę@ i nic nie mówi, i udaje,@ że zmywa naczynie.@ Ale pewnego dnia@ Jezus, siedząc przy stole,@ pogładził złotą brodę,@ jak było w zwyczaju izraelskich młodzieńców,@ zanim podejmowali ważne postanowienie.@ Marya zadrżała,@ ale nie podniosła się z krzesła@ nawet wówczas, gdy Jej Syn@ wstał od stołu i począł w milczeniu@ wiązać sandały u nóg.@ Po szybkim i niecierpliwym wiązaniu@ poznała,@ że skończył się czas@ przygotowania.@ A my zajadamy winogrona@ i nieruchomi, jak posągi@ fałszywych bogów, patrzymy@ na biały dom o płaskim dachu@ i na zasłonę z palmowych liści,@ poruszoną dłonią@ zamyślonego Młodzieńca,@ który poszedł@ drogą niezabliźnioną,@ drogą kadzidlaną,@ drogą królewską,@ wzbudzić@ synów Abrahamowych@ z kamieni.@ Pustynia I Papirusy z Qumran I. Papirusy z Qumran Chwalę Nauczyciela z Qumran,@ Nauczyciela sprawiedliwości,@ Nauczyciela smutnych trzcin,@ Nauczyciela, którego przywrócił do życia@ płacz zagubionej owcy@ i taneczny krok Beduinów@ ze szczepu Taamire.@ Chwalę Nauczyciela@ prześladowanego przez bezbożnych kapłanów@ świątyni, wypiekającej chleb pokuszenia i obłudy.@ Chwalę Nauczyciela,@ którego pojmali jak harfę@ i zaprowadzili przed oblicze@ kłamliwych mieczów,@ i sądzili według prawa pisanego@ jak według prawa kolczastych kaktusów@ i robaczywych owoców.@ Chwalę zamazaną postać,@ nieczytelny ślad rzeczywistości,@ zrodzony nad Morzem Martwym@ w jaskini dziejów i papirusów -@ łowca śmierci,@ którą lotnicy zrzucili@ na rybne morza.@ Lotnicy niosący śmierć@ posiadają swoją prawdę,@ ale umierające ryby,@ modlące się w głębi mórz,@ również posiadają swoją prawdę.@ Gorzka jest konfrontacja dwóch sprzecznych prawd,@ gdyż ujawnia niemoc poznania.@ Przynajmniej tak sądzi poeta,@ który nie umie ulepić ze swoich zdań@ jednolitego świata.@ Byłoby wielką ulgą dla zmęczonego serca@ i świadczyłoby o nieskończonej dobroci@ i mądrości Boga,@ gdyby prawdziwe poznanie@ składało się z wielu sprzeczności,@ jak mozaika z kamyków.@ Najpiękniejszy jest kolor błękitny,@ bo udaje niebo zabijającego lotnika@ i udaje wodę umierającej ryby.@ O, stwórz prawdę sprzeczności,@ dobry Nauczycielu z Qumran.@ Błaga Cię o to@ jałowe pogorzelisko,@ oblubieniec nieprawości@ i szkielet grzechów.@ Ii Fatamorgana wielbłądów Ii. Fatamorgana wielbłądów Tu jest erem piasków,@ w którym prorocy krzyczą głosem sępów,@ tu są burze, owe dialogi wiary i kuszenia,@ a tam prowadzi droga do komnat sądu,@ gdzie rozdzielane są wyroki rękami sędziów,@ okrutnych harfistów,@ szczypiących struny i przywołujących@ chmury szarańczy i ławice szczurów.@ Któż zliczy imiona solnych kolumn,@ patrzących z przerażeniem@ na obcięcie głowy Sodomy i Gomory?@ Któż zliczy imiona pustych studni,@ leżących pokotem na pustyni?@ Któż zliczy imiona ust,@ na których położono pieczęcie@ jak na bramach rajskich ogrodów?@ Zgłębiamy siebie@ jak zmąconą kroplę wody.@ Ziemię umieszczamy tam, gdzie jest niebo,@ niebo umieszczamy tam, gdzie jest ziemia.@ Mieszamy pojęcia w kotle makbetowych czarownic@ i dorzucamy do niego żabi skrzek,@ łuski jaszczurek i rzęsę jeziora -@ to wszystko, co nam pozostało@ po księgach moralistów i kaznodziejów,@ głoszących majestat@ człowieka nurkującego w oceanie@ i latającego w powietrzu,@ i operującego serce,@ i znieczulającego ośrodki bólu.@ A za płótnem mojego namiotu@ wielbłądy, owe cierpliwe pagórki,@ osiodłane strachem,@ widzą serafinów,@ przechadzających się po pustyni@ jak krwią ociekające gołębniki.@ Iii Ucieczka Iii. Ucieczka Oduczywszy się sprawiedliwości@ i żywiąc się śmiercią własnego sumienia@ ja, człowiek, stałem się otchłanią drugiego człowieka,@ stałem się więzieniem, w którym zginął mój brat,@ stałem się bagnem, w którym utonął mój sąsiad,@ stałem się sidłem, w które złowiono niewiastę,@ stałem się sztyletem, który przebił serce mojego rywala.@ Stoją przed sądem woskowe figury@ oskarżonych,@ a na sędziowskich stołach@ leżą dowody ich zbrodni:@ anonimowe listy,@ które pisali do siebie samych,@ westchnienia,@ które jak nielegalne ulotki@ rozdzielali pomiędzy ludźmi,@ myśl podrzucona@ jak martwy nietoperz@ pod progiem ich mieszkania@ przez rudego apostoła.@ Uciekam do środka kamienia,@ trwającego w nieruchomej egzystencji.@ Iv Spór z niebem Iv. Spór z niebem Burza uderza w niebiosa@ biczem płomieni. I nagle znajdujesz się@ w splotach anioła, który cię kłuje@ żądłem objawień i łaski,@ piaszczysty podróżniku, pijący@ wodę ze szklanej oazy.@ Owe ukłucia są dramatem wiary,@ która cię ściska swoimi kleszczami.@ Bo niewiadome są losy człowieka,@ tylko wiadome jest zwycięstwo Boga.@ Nierówna szansa. Im bardziej nierówna,@ tym głębszy dramat.@ I im żarliwsza jest twoja modlitwa,@ tym więcej modlitw pożąda@ głodne i spragnione niebo.@ Niebo jest zawsze nienasycone.@ V Modlitwa zapisana na łodygach V. Modlitwa~ zapisana na łodygach W jaskini Qumran nad Morzem Martwym@ znalazłem zwój papirusów,@ na którym ręka wątpiącego proroka@ zapisała tę modlitwę:@ "O Boże,@ nędzna jest moja wiara@ jak kości ogryzione przez szakala,@ tak nędzna, że nawet nie umiem powiedzieć,@ czy naprawdę w Ciebie wierzę,@ ognisty bukiecie litanii@ i katedro moich lamentacji.@ To, co wydaje mi się wiarą@ i niezłomną kolumną,@ jest może tylko szukaniem@ i skorupą glinianej wazy,@ na której wypalony jest@ wizerunek zmarłych,@ spożywających chleb ciała.@ To, co wydaje mi się dokonaniem,@ jest może tylko projektem garncarza@ pragnącego wymodelować dzban,@ przeznaczony do czerpania nieba.@ To, co wydaje mi się modlitwą,@ jest może krzykiem natręta,@ biegnącego za brylantową karetą.@ ale chociaż nie umiem powiedzieć,@ czy naprawdę w Ciebie wierzę,@ wiem i czuję,@ że Ty, Boże, we mnie wierzysz,@ i dlatego Twoja wiara@ napełnia mnie godnością@ i mocą@ i dzięki niej jestem.@ Amen".@ Kuszenie na pustyni I Człowiek codziennie wychodzi na pustynię@ i nie zna granic tej pustyni.@ I codziennie kuszony jest człowiek,@ i nie zna granic tej pokusy.@ I codziennie walczy ze złem,@ i nie zna granic tego zła.@ Ii Jestem na pustyni,@ na szczycie góry Dżeb_El_Rab,@ w kręgu pokusy i nienasycenia.@ Czytam księgi mądrości,@ napisy na stożkach Niniwy,@ tablice Marduka@ i potrójnie zapisane palimpsesty.@ Nie mogę zasnąć. Fruwają nade mną@ nagie kobiety, owinięte@ w rzekę swoich włosów@ jak w prześcieradła,@ i sini mężczyźni,@ w kłębach cyklonu.@ Wolę wierzyć w obecność@ dwóch bogów: dobra i zła,@ niż w jednego Boga,@ który w imię dobra@ czyni zło.@ Manichejska modlitwa@ nie przynosi mi ulgi.@ Fosforyzująca bogini z Dżeb_El_Rab@ położyła na stole proszek morfiny.@ Nie chcę już więcej słyszeć przypowieści@ o martwych rodach, szczepach i plemionach,@ ani o laskach pasterskich zatkniętych@ w pustynnym piasku. Asyryjska rzeź@ trwa nieustannie.@ Podchodzę do okna.@ Widzę rozległe królestwa,@ przez które ciągną karawany@ bezsilnych i zmęczonych wartości.@ Niechaj trwa ten wieczór pustynny.@ Pragnę być sam z moim zwątpieniem@ i demonami.@ Iii Uderzam w struny harf,@ lecz wszystkie melodie brzmią fałszywie.@ W pływających ogrodach ludzie od wieków@ uśmiercając stare zło tworzą nowe. Boli mnie@ wzajemna wrogość ziemian@ nie pogodzonych z losem. Podnoszę czoło@ znad ziemi, ale ten gest buntu@ przeciw ugorom nie jest dowodem@ mojej zgody ze żyznym niebem.@ Wszyscy żyjemy obok siebie@ jak ogień i woda,@ płonąc i sycząc.@ Pomieszały się nasze mowy,@ a nasze ręce,@ wzywające pomocy,@ są niezrozumiałe@ jak kabalistyczne znaki@ pomiędzy brwiami mędrca,@ wywołującego ze środka koła@ postać Azazela.@ Ten wieczór jest jądrem pustyni,@ stolicą drapieżnych zwierząt@ i zaczajonych do skoku tygrysich aniołów.@ Od jednych pragnę uciec,@ do drugich pragnę dążyć,@ ale nie umiem zdobyć się@ ani na rezygnację,@ ani na decyzję.@ Niechaj trwa ten wieczór pustynny.@ Pragnę być sam z moim zwątpieniem@ i demonami.@ Iv Gorzka jest prawda jak migdał,@ który staram się rozgryźć. Smak goryczy@ jest dowodem jej nieskazitelnej autentyczności.@ Kusi mnie myśl o ateizmie@ i kusi mnie myśl o pustyni Dudael,@ gdzie spoczywają kości Azazela@ i kraczą kodeksy Henocha.@ Zaczynam wierzyć, że nie ma nagrody@ za dobre uczynki i kary za grzechy,@ że wszystko jest przypadkiem,@ że Bóg jest tak samo bezlitosny i bezsilny@ jak ja.@ Kusi mnie myśl o powszechnej negacji@ i kusi mnie myśl o powszechnym szaleństwie.@ Dlatego, gdy przyszły do mnie kości Azazela,@ zamieniłem moje kamienie w chleb,@ a potem skoczyłem ze szczytu świątyni@ w dolinę Cedronu, w sieć,@ którą rozciągnęli pode mną@ cyrkowcy w szakarłatnych frakach,@ a potem złożyłem im pokłon@ i panowałem@ nad królestwami ziemi.@ Uczyniłem to wszystko, ponieważ@ pragnąłem dowodów mojego istnienia@ w godzinę pokusy.@ Albowiem prawdą jest,@ że nie dążę do Boga,@ ale chcę być bogiem,@ śniadym jak noc z kości słoniowej.@ Unoszę się w powietrzu@ w obłokach jelonków.@ Moje czoło jest tablicą przykazań,@ a moje ręce są siedmioramiennymi świecznikami.@ Wśród śpiewu ryb, ptaków i gryfów@ wstępuję@ w niebo przerażonych urzędników,@ w niebo siedmiu grzechów głównych,@ w niebo fosforyzującej bogini@ z Dżeb_El_Rab,@ gdzie wśród filigranowych palm@ psalmiści@ i starcy@ i młodzieńcy o miedzianych udach,@ i kobiety o pełnych wargach,@ dobrowolnie@ z miłości do samych siebie@ unicestwiając się,@ znikają,@ jak kwiaty@ na wyblakłych freskach.@ Niech trwa ten wieczór pustynny.@ Pragnę być sam z moim zwątpieniem@ i demonami.@ V Wszyscy mnie opuścili.@ Tylko Bóg codziennie zsyłał znaki,@ ale były one dla mnie bezużyteczne,@ gdyż nie umiały ich odczytać.@ Z początku tym znakiem była choroba,@ a potem był nim śpiew znużonych żołnierzy@ nad studnią psalmów. Aż wreszcie pewnej nocy@ znalazłem starą gazetę, w której leżała zmięta@ reprodukcja krzyża. Lecz zamilcz, serce.@ Szczegóły pozostaw niebiosom i żonie.@ I wtedy zrozumiałem,@ że chleby, które stworzyłem@ z kamieni pokusy,@ nigdy nie zaspokoiły mojego głodu,@ że mój lot z krużganku świątyni@ na bezpiecznych rękach cyrkowców@ był tylko złudzeniem,@ że królestwo,@ które otrzymałem w darze,@ było tylko uschniętym fletem.@ I wtedy zobaczyłem, jak w Twojej komnacie@ gasną powoli kandelabry. Twój cień@ w kształcie kosmosu przesuwał się po ścianie@ i zbliżał się ku mnie@ w niewidzialnych dźwiękach poezji,@ tej muzyki filozofii,@ którą skomponowali@ harfiści i apostołowie.@ Ale byłem wtedy jeszcze@ jak znużona jaszczurka,@ wygrzewająca się na pustych schodach.@ Wystarczył Twój krok,@ bym krył się przed Twoim obliczem,@ Boże,@ głęboki jak smutek@ człowieka zanikającego.@ Niech już minie ten wieczór pustynny@ wraz ze zwątpieniem i demonami.@ Vi We mnie jest tropikalna burza,@ we mnie jest wielka przepaść,@ we mnie są wytrzebione królestwa.@ Lecz Ty, który jesteś w mojej krwi@ i znasz jej pychę i głód,@ nie wódź już dłużej na pokuszenie@ mojej krwi, pychy i głodu,@ lecz przebacz pustkę i brzydotę nędzarzowi,@ zaludnionemu chórem Baalfagorów,@ spożywających grzeszne potrawy@ w naczyniach umarłych.@ I nie niszcz mojego ducha, Panie,@ jak zniszczyłeś szeczep Datana i Abirama,@ ale odnów go@ jak mury świątyni,@ w której spoczywały węże@ na ołtarzach.@ Bo ja pragnę, Boże, na przekór@ wszystkim zwątpieniom i pokusom,@ w godzinę mojej śmierci,@ gdy już nikogo nie będzie@ między mną a Tobą,@ spocząć@ w Twoim spojrzeniu,@ pod łukiem Twoich brwi@ jak pod łukiem rodzynkowego domu@ moich przodków,@ którzy jak koniki polne@ śpiewają pod świętymi księgami.@ Gody weselne w Kanie I Piękne są Boże cudy.@ One są zapowiedzią@ uwielbionych godzin.@ Jesteśmy wyschniętą sadzawką,@ która w każdej chwili@ może wypełnić się mądrym człowieczeństwem,@ gdyż wszyscy tęsknimy, nawet najgorsi spośród nas,@ do uczuć głębokich jak gołębie.@ Słyszysz szum nieba?@ To niebo uderza@ o brzeg nieskończonych gołębi.@ Ale tu nie płakały bezgwiezdne niewiasty@ ani paralitycy nie tańczyli@ dokoła leczniczych wód,@ ani korowód szczeciniastych demonów@ nie zginął w jeziorze samobójczą śmiercią,@ tutaj uśmiechnięty Bóg@ pierwszym swoim cudem@ pomnożył radość, wesele@ i pieśń nad pieśniami.@ Spójrz przez okno Galilei,@ przez okno muzycznej ziemi,@ która jest z tej samej materii,@ co cytra, flet i psalmiczna strofa.@ Spójrz przez okno Galilei@ na cedrowe belki domu@ i na jego sprzęty cyprysowe,@ wśród których oblubienica@ posila się plackiem z rodzynek@ i orzeźwia się jabłkami,@ bo jest chora z miłości.@ Jej twarz jest odbiciem krajobrazu,@ stojącego w otwartym oknie Galilei.@ Ii Gdy minęła zima,@ a deszcze odeszły jak zmęczone kobiety@ poza widnokrąg,@ Bóg kroczący po kopcach mirry i balsamu,@ spojrzawszy w dół ze szczytów Amanasa@ i z wierzchołków Hermonu,@ wstąpił do komnaty,@ jak śpiewający jeleń.@ Taki był Bóg.@ Oblubienica była smagła@ jak namiot Kedaru,@ a wdzięczna@ jak kobierce Salomonowe.@ Jej oczy, patrzące spoza zasłony,@ były turkawkami,@ wykąpanymi w mleku,@ siedzącymi nad brzegami źródła,@ jej włosy były jak stada kóz,@ które zstąpiły z gór Gilead,@ jej zęby jak trzoda świeżo strzyżonych owiec,@ które wyszły z kąpieli,@ jak nić purpurowa były jej wargi,@ a jej skronie jak płatki granatu.@ Taka była oblubienica.@ Oblubieniec był jasny i miedziany@ i górował nad dziesięcioma tysiącami mężów.@ Jego głowa była jak kopuła szczerego złota,@ jego włosy były kędzierzawe jak sierść baranów,@ jego policzki były grządkami balsamu,@ srebrnymi wieżami wonności,@ jego ręce złotymi pierścieniami,@ wysadzanymi chryzolitami,@ a jego spojrzenie było równe@ drzewom wybranym@ w lasach alegorycznych.@ Taki był oblubieniec.@ Iii Już pękł kryształowy puchar@ pod baldachimem nieudolnie naśladującym niebo@ i zabrzmiał "Marsz weselny" Mendelssohna,@ a oblubieńcy i goście,@ klaszcząc w dłonie,@ poczęli unosić się w powietrzu,@ gdyż w stągwiach wyczerpało się wino.@ Wtedy w zamęcie gorących głosów,@ sennych uderzeń bębenków i pisku piszczałek@ Bóg siedzący w milczeniu na palmowej macie@ usłyszał słowa,@ okrągłe jak złote naszyjniki@ nakrapiane srebrem:@ "Wina nie mają, Synu".@ Podniósł się z ziemi i skinął na aniołów,@ którzy zrozumiawszy jego zamiar, bez słowa@ poczęli wnosić w dzbanach wodę@ ze źródła bijącego opodal@ i wlewali ją do kamiennych dzbanów,@ wodę spokojną i liryczną,@ wodę weselnych godów,@ wodę Galilei.@ Woda ujrzała nad sobą szklane ręce@ i powoli poczęła w ich cieniu@ przeobrażać się w wino z rajskich winnic,@ tłoczone stopami dziewczęcych serafinów.@ Goście, smakując napój,@ patrzyli przerażeni@ na wyciągnięte dłonie,@ wciąż jeszcze trwające@ nad wodą,@ która przestała być wodą.@ A Marya uśmiechała się,@ Marya lżejsza od promienia,@ która miała tylko tyle ciała,@ ile potrzeba było promieniowi,@ by mógł stąpać po ziemi.@ Iv Oblubieńcy, rodzice i goście weselni@ zaczęli śpiewać:@ "O Boże, byłeś dotychczas ogrodem zamkniętym,@ ogrodem zamkniętym i źródłem zapieczętowanym.@ A teraz wiemy, że Twoim ciałem są winnice Engaddi@ i gaje granatów, kwiaty cyprysu i nard,@ trzcina i cynamon ze wszystkimi korzeniami,@ mirra i aloes ze wszystkimi najsłodszymi zapachami,@ jesteś studnią otwartą w niebiosach.@ Przyłóż nas jak sygnet do Twojego serca,@ przyłóż nas jak sygnet do Twojego ramienia.@ Albowiem miłość mocna jest jak śMierć,@ a poznanie jest trudne jak świat podziemny,@ a upał serca jest upałem tropikalnym.@ Bezmiar wód nie ugasi miłości@ ani strumienie deszczu jej nie ostudzą.@ Wzgardzony będzie człowiek,@ który pragnie kupić miłość@ majętnością swojego domu".@ Tak śpiewali biesiadnicy@ i raczyli się winem,@ ale nie wiedzieli,@ że piją krew Boga,@ siedzącego w milczeniu na palmowej macie.@ Nikodem Boję się na równi dobra i zła,@ bo wymagają one ode mnie dokonania wyboru.@ Najchętniej patrzyłbym przed siebie@ obojętnym wzrokiem i z równym spokojem@ przyglądałbym się dobru i złu.@ Ale pomyślałem:@ "Powinienem przejść na stronę dobroci@ jak na stronę szlachetnego przeciwnika".@ Zgasiłem latarnię.@ Po kryjomu zbliżyłem się do Twojego progu@ rozglądając się dokoła,@ czy nie śledzą mnie oczy donosicieli.@ Słyszę za sobą czyjeś kroki,@ to dmie wiatr i dzwoni mosiężny talerz@ jak księżyc nad balwiernią.@ Koty zwabione zapachem gnijących ryb@ wyruszyły na łowy.@ Śpi Jerozolima,@ szkarłatne miasto Dawida i kotów.@ A teraz stoję przed Twoim domem,@ za którego kruchą ścianą,@ gromadzisz w sobie@ boleść sarkającego pokolenia.@ Ale boję się wejść do wnętrza,@ bo wówczas nie mógłbym już wrócić@ do mojej komnaty,@ gdzie czekają na mnie@ cyprysowe sprzęty.@ Oderwałem dłoń od klamki@ i wróciłem do domu,@ ponieważ nie umiałbym iść@ za Tobą, bezdomny Boże,@ wężu podwyższony@ na pustyni.@ Jan Chrzciciel w więzieniu Palce Jana były jeszcze lepkie@ od miodu i szarańczy, którą piekł,@ nad ogniem@ nad Jordanem,@ nad wodą pokuty i chrztu.@ Teraz klęczał nagi@ na dnie cysterny,@ na zgniłej wiązce słomy,@ wśród wężów i skorpionów.@ Podniósł się z barłogu@ i szedł przez kratę nocy i snu@ ku brzegom Jordanu.@ A gdy pochylił się nad wodami,@ ujrzał w nich@ odbicie swojej głowy@ w pierścieniu@ ognistym jak modlitwa.@ Wyciągnął przed siebie dłonie@ i począł śpiewać i płakać@ z radości,@ gdyż końcem palców@ wyczuwał obok siebie@ obecność anioła.@ Wiedział, że nie umrze.@ Nie mógł tylko zrozumieć,@ dlaczego anioł,@ który go wyprowadził@ z dna cysterny,@ przyjął na siebie postać@ tańczącej dziewczyny.@ Psalm woli Boże, jestem Twoim więźniem@ i nigdy nie ucieknę z tej celi,@ którą zbudowałeś dla mnie@ w dniu mojej genezis.@ Konieczność przez Ciebie ustanowiona@ jest moją wolnością i wolą.@ Psalm o wcielonym złu Ty znasz wszystkie ruchy drzew i zwierząt@ w krainie ospowatych ruin. Wiesz, co myśli@ jej pełzający horyzont - człowiek ograniczony.@ Utkałeś go jak tkaninę w łonie matki@ i policzyłeś jego kości, i chciałeś go uczynić@ drabiną w Bethel,@ ale on stał się jednym ze stopni@ prowadzących w głąb próchna@ i zagłady.@ Opuściłeś tę krainę@ i pozostawiłeś ją samą sobie@ przed nieustannie przybierającym potopem.@ Okrutna jest samotność ludzi@ o cienistych twarzach,@ ułożonych w kłamliwe sylogizmy.@ Śnieg leży na szczytach człowieka.@ Zejdźmy w doliny.@ Bóg i Samarytanka Gdy uczniowie poszli do Sychem@ po winogrona i daktyle,@ Bóg usiadł u stóp Jakubowej studni@ i wiódł antyczny dialog z Samarytanką@ o żywej wodzie.@ Dziewczyna, wróciwszy do domu,@ legła na łożu@ jeszcze ciepłym od nieprzespanej nocy,@ ale nie czuła już żadnego pragnienia.@ Była źródłem czystych aniołów,@ które biły z jej kamiennego ciała.@ Prorok bez czci~ jest w ojczyźnie swojej Jakże Bóg dokona cudu w miasteczku,@ skoro w jego mieszkańcach umarła wiara?@ Gdyby nawet wskrzesił@ wszystkich umarłych Nazaretu,@ niedowiarek nie dojrzy umarłych wśród żywych.@ Popijając wino w zajeździe,@ będzie opowiadał@ o mistrzu astralnym,@ który chodząc po synagogach i podwórzach,@ za pomocą sztuk magicznych@ nadaje martwym rzeczom pozory życia.@ Gorzkie jest życie w ojczyźnie@ braci przeczących.@ Bóg siedzi przy oknie, patrzy na pole,@ skąd wracają siwe owce,@ i pisze psalm dla ptaków i liści.@ Gorzko uśmiechnąwszy się, idzie w góry@ uczestniczyć@ w smutku nieba@ o zamkniętych powiekach.@ Kafarnaum Twoje krzewy eukaliptusowe są ze srebra@ siedmiokroć oczyszczonego. Słońce zaszło@ i spoczywa za górami,@ okrytymi wielbłądzią sierścią.@ Do nieba wraca spóźniona mewa,@ krąży nad pustym dziedzińcem świątyni@ i żegna mnie łagodnym krzykiem.@ Siedzę na zburzonych schodach;@ płaczę i wodzę palcami@ po ich chropowatej powierzchni@ jak ślepiec po braillowskich literach.@ Usłysz głos mojego płaczu i głos mojej nędzy, Boże.@ Bezprawie jest na moich rękach,@ gdyż wrogom moim odpłacam złem za zło@ i oszukałem tego, który mnie oszukał.@ Dlaczego uczyniłeś mnie, Boże,@ zburzonymi schodami@ ślepej synagogi w Kafarnaum?@ Psalm śpiewany u stóp~ Góry Ośmiu Błogosławieństw "Czy to tak było, jak sobie przypominam, Boże mój, sędzio mojej świadomości?" (Św. Augustyn "Wyznania" V, 6) I Klęczę u stóp Góry Ośmiu Błogosławieństw.@ Moja ciemna krew@ układa się w kształt liry@ wśród bazaltowych skał i czerwonych anemonów.@ Niezgłębiona jest pamięć@ mojej krwi w Galilei,@ w krainie zarzuconej jak sieć@ na ludzi pokrytych łuską.@ Przybyłem tutaj@ - kuglarz o dwoistym myśleniu -@ aby porównać swoje życie@ z obfitością wieczornych połowów,@ ale pod każdą moją myślą,@ którą wypowiadam,@ płyną podskórne prądy milczenia i niedomówień,@ może nawet wbrew mej woli, a może@ za skrytą moją aprobatą.@ Nie mogę tego dokładnie ustalić,@ gdyż, skazany@ na nędzę nieskończonych poszukiwań,@ żyję w niepewności, w chwiejnym czasie.@ Dlatego, Błażeju, anielski mistrzu,@ słusznie napisałeś@ w swej księdze Boga, rozpaczy i burzy,@ że przecież nigdy nie żyjemy, ale@ zawsze spodziewamy się żyć.@ Ii Nie śmiałem podnieść głowy, ale słyszałem@ nad sobą głos, który był muzyką.@ Każdy jej ton w przeciwieństwie do słów@ był jasny i ścisły. Taka była właściwość@ tego kazania, wygłoszonego na Górze:@ "Błogosławieni ubodzy w duchu,@ którzy godzą w sobie tysiące sprzeczności,@ albowiem do nich należeć będą@ wszystkie żywioły Królestwa Niebieskiego.@ Błogosławione jest ubóstwo@ pochylonego czoła.@ Błogosławieni cisi,@ albowiem w nich jest harmonia@ i łagodność, i ufność.@ w ludziach milczących@ jest lęk i niecierpliwość.@ Błogosławiona jest wiedza o ciszy.@ Błogosławieni, którzy płaczą,@ albowiem z ich łez@ zrodzą się ogrody i sady,@ szczęśliwe namioty i harfy.@ Błogosławiony jest głęboki płacz.@ Błogosławieni, którzy łakną i pragną@ sprawiedliwości,@ albowiem nie działają@ według litery, ale według łaski,@ błogosławiony jest głód niebieskiego prawa.@ Błogosławieni miłosierni@ i czyniący dobro@ według swoich miłosiernych zamiarów,@ albowiem sami dostąpią miłosierdzia.@ Chore jest wszelkie dobro, które płynie@ z nieczystych skłonności,@ jak chore jest wino,@ ściekające ze spleśniałych kadzi.@ Błogosławione jest szlachetne naczynie dobroci.@ Błogosławieni czystego serca,@ albowiem wszystko,@ co jest jasne i przeźroczyste,@ co jest ścianą ze szkła,@ co jest tkaniną prześwitującą@ oglądać będzie Boga.@ Błogosławione jest czyste dno serca.@ Błogosławieni pokój czyniący@ w sobie i dookoła siebie,@ albowiem zacierają granicę@ między sobą a bliźnim.@ Błogosławiona jest wiedza o zatartych granicach.@ Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie@ dla sprawiedliwości,@ albowiem z cierpienia zbudują dla siebie@ Królestwo Niebieskie.@ Ono jest zaprzeczeniem ziemi,@ chociaż ziemia jest progiem@ prowadzącym do nieba.@ Błogosławione są wszystkie@ cierpiące progi ziemi".@ Taka jest prawda, Boże,@ którą na Górze Ośmiu Błogosławieństw@ objawiłeś ludziom ze soli.@ Iii Ale ja nie umiem żyć według Twojej prawdy.@ Nie znajdziesz bezpiecznego mieszkania@ w mojej słabej i tchórzliwej duszy.@ W moim domu grożą ci klęski i powtórna śmierć.@ Mój pokój może w każdej chwili@ przeobrazić się w pałac arcykapłana,@ Twoją Golgotą może być biurko, na którym piszę,@ i łóżko, na którym śpię,@ i stół, na którym kraję chleb.@ Niebezpieczne jest mieszkanie mojego smutku@ i niebezpieczne jest mieszkanie@ mojej podświadomości.@ Jest wieczór. Schodzę do piwnicy@ po schodach zarośniętych trującymi grzybami.@ Czas pleśnieje w pustych butelkach,@ które porzuciła w nieładzie dłoń gospodyni,@ okrutnej szafarki mojego losu.@ Piszczą szczury na wzgórzach drgających rupieci.@ Oto jestem cały, stojący twarzą w twarz@ z moimi grzechami, które niekiedy nawet@ - tak mi się przynajmniej wydaje@ w godzinę znieczulenia -@ nie są grzechami,@ bo są tylko ich projektem.@ O Boże, czy projekt myśli jest naprawdę myślą?@ Czy projekt czynu jest naprawdę czynem?@ Czy projekt zbrodni jest naprawdę zbrodnią?@ Zamknęły się bramy Igielnego Ucha.@ Jeden mój profil jest nocą, a drugi jest dniem,@ idę krawędzią nocy, bo o moim obliczu@ świadczą ciemności@ szumiące jak gorzka trawa,@ której nigdy nie skubią aniołowie.@ Iv Jestem kolorową mozaiką ze snu,@ w którym wiele postaci wciela się w jedną postać,@ a ona, posiadając ich wszystkie właściwości,@ myśli i działa wprawdzie jak samodzielna istota,@ ale nią nie jest. Więc jak mam zapanować@ nad wszystkimi postaciami, które mnie tworzą,@ i skąd się bierze owa magiczna jedność w wielości@ lub - jeżeli kto woli - ta wielość w jedności?@ Oto podziemna kraina, o której istnieniu@ nic dotychczas nie wiedziałem.@ Czy mam wziąć na siebie odpowiedzialność@ - winowajca wplątany wbrew swej woli@ w krąg piekła -@ za utajony we mnie świat,@ za utajony we mnie krajobraz,@ za utajone we mnie pory roku,@ o których nawet nie umiałbym@ nic dokładnego powiedzieć@ podczas rozprawy sądowej@ w dolinie Jozafata@ poza ogólnikowym zeznaniem,@ że jestem syntezą@ podziemnych światów,@ podziemnych krajobrazów,@ podziemnych pór roku?@ Boże, kazałeś mi przeróść samego siebie,@ kazałeś mi stać się czymś więcej@ niż tym, czym jestem w rzeczywistości,@ podczas gdy ja jestem tak mały,@ że łatwiej potrafię zrozumieć@ treść pyłków, krążących w słonecznej smudze,@ niż jeden rozdział własnego życia.@ Boże, nie mam władzy@ nad królestwem zasypanych piwnic@ i zamurowanych rzek,@ nad zwiędłymi cieniami,@ które zgrabiam jak gnijące liście,@ nad odruchami mojego serca,@ nad chaosem krążących we mnie popędów,@ nad zachwytem Narcyza i oczodołami Edypa.@ Cóż wiem o sobie? Tyle, co potrafię@ z moich omyłek o sobie odczytać,@ i tyle, co sen, ten brat śmierci, zdoła@ o mnie powiedzieć. Mędrcy mówią,@ że nie Ty, Boże, lecz ja się objawiam@ w mych snach.@ Więc cóż mi po snach?@ Nic nie znaczę@ i nędzne jest moje oblicze przed Tobą, Boże,@ skoro mój sen jest mitem,@ który więcej o mnie mówi,@ niż ja sam o sobie powiedzieć potrafię.@ Stoję przed Tobą,@ samotny znak pożądliwości.@ Oto jest moje ciało.@ Oto jest moje serce.@ Oto jest moja myśl.@ Kto oczyści moje ciało,@ kto oczyści moje serce,@ kto oczyści moją myśl,@ te gniazda@ szalejących ptaków?@ V Zmiłuj się, Boże, zmiłuj się nade mną@ i zgładź mą winę, i zmyj z mego serca@ brud nieprawości,@ chociaż często nie jestem świadomy mojej winy@ ani nie umiem odczytać mojej ukrytej skazy,@ gdyż brak mi klucza do owych symbolów,@ które są znakiem mego bezeceństwa.@ W grzechu poczęty, z łona mojej matki@ na świat przyszedłem, objuczony mnóstwem@ brudnych kompleksów, których nie umiem@ ani ocenić, ani zdefiniować.@ Moje zbawienie widzę tylko w Tobie,@ bo tylko łaska może mnie wybawić@ z tego chaosu. Pokrop mnie hyzopem,@ a będę, Boże, z mych win oczyszczony@ i nad śnieg bielszy. I daj mi usłyszeć@ weselny koncert, by się radowały@ przepaści moje i skruszone kości.@ Zdejm ze mnie ciemność i ukryte żądze,@ głębie bez miary i niepokój głębi,@ i uczyń mnie jasnym nurtem,@ abym wciąż nie musiał@ grzechu wyrównywać grzechem.@ Czekam na Twoją łaskę, wielki Boże,@ która wypełni całą moją świadomość@ i podświadomość, aż do ostatecznych@ granic mojej butwiejącej egzystencji.@ Chrystus~ przechadza się po jeziorze Jest noc.@ Modlę się do Ciebie.@ Lecz Ty nie przychodzisz.@ Cóż mi z tego,@ że wiara@ jest przedłużeniem@ ludzkiego życia@ w wieczność,@ skoro jestem człowiekiem@ małej wiary?@ Boję się głębi,@ po której nie umiem stąpać.@ Modlę się do Ciebie.@ Lecz Ty wciąż nie przychodzisz.@ Moją modlitwą szarpie@ gwałtowny wiatr.@ Moja modlitwa poczyna@ burzyć się i pienić.@ Przyjdź do mnie, Boże,@ Galilejski Przechodniu,@ w porę wschodzącej trwogi,@ w porę głębokości,@ w porę szalejącego jeziora.@ Nie omijaj mnie.@ Stąpaj po mojej@ spienionej modlitwie@ i nie pozwól,@ by mnie wyrzuciła@ jak topielca@ na swój zamulony@ brzeg.@ Zbliż się do mego serca... Zbliż się do mego serca. Mam poczucie winy.@ Wciąż mi się zdaje, że jestem mordercą,@ poszukiwanym przez wszystkie straże niebiosów,@ które coraz szczelniej otaczają moje ciało,@ ciało mojej nieustannej ucieczki,@ ciało mojej pustyni,@ ciało mojej heretyckiej teologii.@ Nie mam zamiaru@ ukrywać się w lesie elegijnych eukaliptusów@ ani zacierać śladów mojej obecności@ na piasku. Czekam na przyjście@ dwóch czarno odzianych aniołów@ z bambusowymi laseczkami@ w filuternych dłoniach.@ Któż nie pozna ich uśmiechów, misternie złożonych,@ jak wnętrze róży? Któż nie pozna?@ Muszę być winny, bo mam poczucie winy.@ Jest to równanie niemożliwe do rozwiązania.@ Wprawdzie rozcinam zagadnienie jak owoc granatu,@ chcąc w jego wnętrzu odnaleźć odpowiedź,@ ale pestka nie jest odpowiedzią. Jest zalążkiem@ innego granatu. Zbliż się do mego serca.@ Na ruinach Macherontu Tyle widziałem kamieni,@ tyle widziałem ruin,@ i cóż z tego?@ Pamiętam, jak na pustyni, gdzie księżyc@ był jak twarz krzyczącego proroka,@ gdzie oaza w ślubnym pierścieniu palm@ była jak pocałunek dziewczyny,@ powoli wlókł się skorpion.@ Skorpion na ziemi@ i księżyc na niebie,@ i ja pochylony@ nad czym?@ Nad sobą?@ I cóż więcej zobaczyłem w sobie@ prócz rozpaczy pokolenia,@ które przeczyło prawdzie,@ chociaż chciało być@ pieczęcią prawdy?@ Cóż więcej zobaczyłem w sobie@ prócz klęski uczuć,@ prócz pogromu myśli,@ prócz popłochu uciekających obrazów,@ prócz zagłady historii,@ szeleszczącej jak zwoje papirusu@ w glinianej urnie?@ Powoli wlókł się skorpion@ na wzgórze Macherontu,@ na wzgórze szczekających szakali,@ na wzgórze garbatych płaczek,@ w tę idumejską noc,@ przysypaną księżycowym piaskiem.@ Skorpion na ziemi@ i księżyc na niebie,@ i ja pochylony@ nad czym?@ Nad groźną pamięcią o piecach i obozach,@ o skorupach starych amfor,@ z których składam wczorajszy dzień,@ o miastach oślepłych jak oczy Homera,@ o strzaskanej klepsydrze świata?@ Męczy mnie sto pytań,@ ale nie pada ani jedna odpowiedź.@ Idę na wzgórze Macherontu,@ w nieskończoną możliwość spraw,@ które mają w herbie krew i piszczele,@ i więzienie w chłodnej cysternie,@ i miedziane włosy dziewczyny,@ i topór wbity w noc@ jak w pniak ociekający krwią.@ Modlę się o inną świadomość,@ może o świadomość sadów i winnic,@ może o świadomość szczęśliwych dzbanów z wodą.@ Ale cóż mam uczynić,@ skoro wiem, że ten pałac@ jest jeszcze jednym kręgiem złudzeń,@ że pijany tetrarcha o krzaczastych brwiach,@ trefionej brodzie i palcach pachnących mirrą@ jest jeszcze jednym aktorem,@ który nie wierzy w swoją rolę,@ chociaż gra ją znakomicie,@ bo udaje, ale nie przeżywa.@ Skorpion na ziemi@ i księżyc na niebie,@ i ja pochylony@ nad czym?@ Noc ocieka krwią@ jak głowa Świętego Jana na misie,@ którą wniósł niewolnik do komnaty@ i postawił przed dziewczyną@ tak lekko i zwinnie,@ jakby to nie była głowa,@ lecz owoc.@ Księga przypowieści I Psalm o przypowieściach I. Psalm o przypowieściach Nie znam Twojego ludzkiego oblicza, Boże,@ albowiem nie ma@ ani jednej wzmianki w Ewangelii,@ jak wyglądałeś. Ani jednej.@ Nieznane są rysy Twojej twarzy,@ nieznany jest kolor Twoich oczu i włosów,@ nieznany jest Twój wzrost@ i nieznana jest głębia Twoich zmarszczek.@ Ukryłeś cielesną postać poza zasłoną przypowieści@ i szumem wysokiego drzewa.@ Nie rozchylę zasłony przypowieści@ ani zasłony wysokiego drzewa.@ Ii Przypowieść o pierścionku Ii. Przypowieść o pierścionku Człowiek pewien, siedząc pod eukaliptusem,@ widział potrójny namiot@ i kopułę Przemienienia@ na górze Hermon.@ Była wtedy pora@ pisania wieczornych listów@ do ludzi, którzy tak szybko minęli,@ że nawet nie zdołali czegokolwiek@ po sobie pozostawić@ poza śladem śmierci. I ten ślad minął.@ Pozostał tylko@ połamany pierścionek@ w szufladzie.@ To wszystko.@ Takie były medytacje owego człowieka,@ który nie rozumiał,@ co jest z ducha, a co jest z ciała,@ co jest z wieczności,@ nad którą unosi się niewidzialny@ posąg gołębicy,@ a co jest z kropli łzy,@ nad którą unosi się@ strzępek wyblakłej fotografii.@ Człowiek ów,@ zagubiony w nieustannych omyłkach,@ krzyczał ochrypłym głosem,@ jak ptak, który dążąc do gniazda,@ zgubił drogę,@ co było tym dziwniejsze,@ że dobrze znał szlaki powietrzne,@ którymi lecą umarli.@ Zmęczony siedział@ pod wieczornym eukaliptusem@ i błagał Boga,@ by mu pozwolił badać tajemnice,@ nawet gdyby one miały pozostać@ przed nim zamknięte@ aż do progu śmierci,@ którym jest pierścionek@ spoczywający w zamkniętej szufladzie.@ Iii Przypowieść o jabłku Iii. Przypowieść o jabłku Człowiek pewien nie chciał być tym czym jest.@ Któż z nas przytakuje swojemu życiu@ i wyraża zgodę na wszystko,@ co się w nim dzieje?@ Nic nie jest pisane na wodzie.@ Nawet westchnienie trwa@ jak napis wyryty@ na marmurze.@ Dlatego człowiek ów,@ w miarę dobry i w miarę zły,@ świadomy siły przyciągania Boga,@ nie sprzeciwiał się tej sile@ i nie przezwyciężał tej siły,@ i pragnął być jabłkiem,@ spadającym w głąb wieczności@ na archipelagach błogosławionych.@ Wierzył na przekór@ grzechom i pokusom,@ że nawet w samym jądrze nocy@ nie zagasły wszystkie lampy oliwne@ a we wnętrzu jego rozpaczy,@ której nie umiał pokonać,@ płynie i faluje twarz Boga,@ jak rzeka odkupienia.@ Iv Przypowieść o pracy Iv. Przypowieść o pracy Człowiek pewien żył w ziemi egipskiej@ i budował piramidę.@ Smutne było jego serce,@ albowiem nie odnajdywał@ swojego oblicza@ w wykonywanej przez siebie pracy.@ Nikt nie mógł go poznać@ po owocach jego trudu,@ gdyż były one podobne do oblicza@ jego ciemiężycieli.@ Było to@ nowe prawo dziedziczenia,@ zapisane przez faraonów@ w księgach omawiających sens@ odczłowieczonego czasu.@ V Przypowieść o witrażach V. Przypowieść o witrażach Człowiek pewien widział, jak gasły gwiazdy@ i płynęły astronautyczne@ wyprawy po złote runo,@ i pomyślał, że łatwiej jest zdobyć@ puste przestrzenie między galaktykami@ niż pokonać pustkę własnego serca.@ Kto w nocy płacze, wtórują mu gwiazdy.@ Spytał jedną z dróg, swoją mleczną siostrę,@ czy zna uczucie lęku, rozpaczy i cierpienia.@ Nie otrzymawszy odpowiedzi,@ pochylił głowę i zakrył oczy dłonią,@ gdyż walcząc o swoje istnienie@ w kosmosie,@ zapomniał, że jest jedną z postaci@ obwiedzionych ołowiem w kolorowym witrażu.@ Istniał, gdy przenikało go światło.@ Ponieważ żył w ciemnościach,@ był niewidomym szkłem.@ Vi Przypowieść o ziemi obiecanej Vi. Przypowieść o ziemi obiecanej Człowiek pewien@ wyszedł na najwyższą wieżę w mieście@ i przewiązawszy sobie oczy chustą,@ począł cofać, to znów popychać naprzód@ wskazówki zegara, gdyż szukał w czasie@ dogodnego miejsca dla swojej egzystencji.@ Ale nigdzie go nie znalazł.@ Odarty z istnienia@ leżał w próżni@ i z trudem chwytał oddech w płuca.@ Lecz zasmakował w próżni i żył w niej@ jak w ziemi obiecanej.@ Vii Przypowieść o Sodomie Vii. Przypowieść o Sodomie Człowiek pewien, uciekający z Sodomy,@ obejrzał się za siebie,@ i zamienił się w słup gorejącej soli.@ Mimo to inni uchodźcy@ również odwracali głowy,@ albowiem pokusa poznania@ była w nich silniejsza@ od pokusy istnienia.@ Viii Przypowieść o gościnnym gospodarzu Viii. Przypowieść o gościnnym gospodarzu Do człowieka pewnego przyszedł anioł.@ Był bardzo zmęczony, nie miał skrzydeł,@ a jego stopy były czarne od kurzu.@ Człowiek ów umył stopy anioła,@ ale, jak przystało na gościnnnego gospodarza,@ nie spytał niebieskiego przybysza,@ dlaczego nie posiada skrzydeł.@ Ix Przypowieść o królu Ix. Przypowieść o królu Człowiek pewien, będąc królem,@ krzywdził swoich bliźnich,@ którzy po nocach płakali nad swoją niedolą.@ Człowiek ów był uwięziony w ich płaczu.@ Łza jest okrutnym więzieniem.@ X Przypowieść o Atlantydzie X. Przypowieść o Atlantydzie Człowiek pewien zgubił sens życia,@ chociaż tworzył dzieła tak wspaniałe,@ że każde z nich mogło być kontynuacją,@ Boga. Tak przynajmniej@ zdawało się owemu człowiekowi,@ twórcy ognia, koła i miecza.@ Ale mimo to czuł się w kosmosie@ jak niepotrzebny cierń.@ Nie był kluczem nieba.@ Piął się w górę, nieustannie spadając w dół.@ Był dziuplą wyżartą przez próchnienie czasu.@ Gdy wreszcie uległ złudzeniu,@ że jest doskonałą osobowością@ i zdefiniowanym żywiołem,@ nagle zrozumiał,@ że wszystkie jego zdobycze@ są murem@ oddzielającym go od poznania.@ Wtedy usłyszał w sobie głos,@ który mówił:@ "Nie tylko człowiek modli się do niebios.@ Niebiosa modlą się do człowieka@ w nieustannym przewidywaniu,@ że jest w nim ukryty Bóg.@ Rogaty prorok@ uderzył laską o kamień.@ Każdy cios, który w ciebie uderza,@ jest wielką szansą twojego zbawienia,@ władco tonącej Atlantydy,@ przyszły kamieniu".@ Xi Przypowieść o człowieku i o jego wierze Xi. Przypowieść o człowieku~ i o jego wierze Człowiek pewien@ otrzymał list,@ długi list,@ uprzejmy list,@ mądry list@ z prośbą@ o łaskawe udzielenie@ odpowiedzi@ na ankietę, rozpisaną na temat:@ Dlaczego wierzę.@ Człowiek ów odpowiedział tak.@ Niestety, szanowni panowie,@ nie wiem,@ dlaczego wierzę,@ ale tylko wiem,@ że gdybym przestał wierzyć,@ nie mógłbym istnieć.@ Człowiek ów był bardzo zdziwiony,@ gdy redaktorzy@ nie wydrukowali jego odpowiedzi,@ lecz powiadomili go po pewnym czasie@ krótkim listem,@ uprzejmym listem,@ mądrym listem,@ że ich interesuje jego wiara,@ ale nie jego istnienie.@ Xii Przypowieść o ojczyźnie Xii. Przypowieść o ojczyźnie Człowiek pewien, który był ojczyzną Boga,@ skazał Go na wygnanie.@ Bóg, pochyliwszy smutnie głowę,@ odszedł bez słowa,@ ale zawsze tęsknił za powrotem@ do człowieka, który był Jego ojczyzną.@ Kazanie Syna Gromu Nie należy wciąż wierzyć tak samo, mój synu.@ Codziennie należy wierzyć inaczej i mądrzej@ i codziennie należy zmierzać do Boga@ inną drogą,@ tylko przez siebie samego odkrytą.@ Albowiem wiara nie jest sadzawką w Hesebon,@ lecz Jordanem naszego nieustannego stawania się.@ Wiara płynie, mój synu.@ Zwiąż z sobą sprzeczności@ jak różnokolorowe kwiaty@ w jeden bukiet,@ który stoi na twoim biurku@ w kryształowym flakonie.@ Lecz pamiętaj, że wielu bogów,@ i wiele utraconych rajów@ spoczywa w zatopionych księgach ziemi.@ I pamiętaj,@ że wiele umarłych języków@ milczy na obeliskach@ i w zwojach eposów,@ o których istnieniu nikt nie wie.@ Głos umarłych z magnetofonowych taśm@ jest jałową wiecznością, mój synu.@ Wstąp we śnie jak książę Clarence@ w głąb oceanu i idź przez kolczaste@ krzaki korali, przez gąbki, mureny@ i ośmiornice, ku szkieletom okrętów@ zżartych przez ryby. Leżą@ tutaj ogromne kotwice i sztaby@ szczerego złota, naręcza pereł@ i drogich kamieni, i dywany rubinów,@ pokrywających jak krwawy całun@ podmorskie góry. Niektóre z tych skarbów@ tkwią w oczodołach czaszek, w których ongi@ oczy mieszkały, i ogniście płoną@ jakby na żywe szyderstwo! Kpią@ z człowieczych kości wkoło rozrzuconych@ i bezlitośnie patrzą na nicość@ twojego dziedzictwa.@ Wszyscy jesteśmy, mój synu,@ jak spragniony przechodzień,@ który na chwilę przed tektoniczną katastrofą@ wstąpił do baru na przedmieściu Pompei@ i położył na stole miedzianą monetę,@ lecz zginął, zanim ugasił pragnienie.@ Dziś jest antycznym cieniem,@ który codziennie kładzie się o zachodzie słońca@ na mojej dłoni.@ Ja również legnę o zachodzie słońca@ na dłoni jutrzejszego człowieka.@ Do kogo modlisz się, mój synu?@ Do Boga czy do swojego pragnienia?@ Non omnis moriar.@ Ewangelia nigdy nie będzie@ pożywieniem ryb i ptaków@ ani nie będzie zasypaną Pompeą,@ lecz trwać będzie wiecznie@ na górach podmorskich@ i na górach podniebnych,@ bo jest ustami Boga.@ Módl się do Niego, mój synu,@ chociaż zanim Go prosisz,@ on już pierwej wie, czego potrzebujesz.@ Wprawdzie twoje słowa są zbędne.@ Ale one muszą być żarliwym potwierdzeniem@ twoich głębokich westchnień.@ Niebo żąda ciągłych potwierdzeń.@ Jak paralityk,@ czekający nad sadzawką u Owczej Bramy,@ czekaj nad brzegiem Ewangelii@ w cieniu pięciu krużganków@ na poruszenie wody@ skrzydłem niewidzialnego anioła.@ Powierzchnia wody zmarszczy się jak czoło.@ Wtedy wstąp ufnie w poruszoną wodę,@ w zamyślone czoło Ewangelii.@ Bethania I Późną nocą przybyłem do Bethanii,@ do cierpliwego miasteczka,@ które o tej porze@ spało spokojnie@ oparte o niebo@ jak błękitny muł.@ Ii Wprawdzie czarne dziewczęta@ pochylone nad źródłem Maryi@ czerpią wodę@ blaszankami@ "Vacuum Oil Company",@ ale dyrektor trustu już nic nie wie@ o psalmicznych drzewach@ i o podróżach Jonasza@ we wnętrzu głodnej ryby.@ Mędrzec,@ płaski i dwuwymiarowy,@ o mózgu jak polip@ i o sercu jak pusty owoc,@ umie przezwyciężać@ przyciąganie ziemi,@ ale nie dostrzega@ liści,@ spadających do jego kolan.@ Za biurkami siedzą@ ludzie umarli.@ Podejdź, poeto do biurka@ i podnieś liść@ leżący@ u martwych kolan,@ a potem zaśpiewaj pieśń@ o żegludze Jonasza.@ Albowiem tylko ty jeden,@ poeto,@ mieczu szalejący,@ mieczu spętany,@ bracie nieznanej rzeczywistości@ i czarnoksięskiej przygody,@ możesz swoim śpiewem@ ocalić epokę,@ której nie stworzyłeś.@ Płynąc na gniewie Boga@ jak na płonących ptakach,@ ogarnij jednym spojrzeniem krainę@ ciągnącą się od bram bogini Isztar,@ ucztującej pod sklepieniem świątyni Marduka,@ aż po epokę robotów, żyjących@ w zimnych przestrzeniach Corbusiera.@ Złóż z rozbitych cząstek@ naszej wiedzy prawdziwy wizerunek świata@ i nazwij nas imieniem tak czułym@ jak pocałunek szczęśliwej sielanki,@ poeto, mieczu ostrzony@ o wieczność.@ Znajdź takie imię.@ Wymyśl takie imię.@ Sulamith? Ruth? Amarylis? Chloe?@ Trzeba w tym imieniu wypłynąć@ jak w bukowej łodzi@ na środek zatoki@ w raju utraconym.@ Iii Pukam do jaskini,@ w której leży Łazarz,@ a jego ręce związane są opaskami,@ a jego głowa jest owinięta w rytualne chusty,@ a siostry, oparte o słone niebo,@ płaczą.@ Celnik na drzewie sykomory W ogrodach Jerycha kwitną oleandry.@ Z dala wznoszą się młyny, które przecierają@ trzcinę cukrową. Wąsaty Zacheusz@ był poborcą podatkowym@ i właścicielem czynszowej kamienicy.@ Znienawidzony przez miasto,@ pomnażał swoje bogactwo@ dla ugaszenia ziemskich pragnień@ i widomego szaleństwa łupu.@ Lecz im więcej posiadał fabryk,@ sykli, tkanin, pachnideł@ i proszków aptekarskich -@ tym częściej recytował -@ wersety@ z ksiąg Eklezjasty.@ Zaniepokojony tym zjawiskiem@ i nie umiejąc go sobie wytłumaczyć,@ począł pewnego popołudnia@ przepychać się łokciami w tłumie,@ by zobaczyć Boga.@ Nie mogąc do NIego dotrzeć@ z powodu wielkiego ścisku,@ wspiął się na drzewo sykomory,@ które pod dotknięciem@ jego niecierpliwych rąk@ zamieniło się w anioła.@ A ludzie szemrali,@ patrząc na odlatującego celnika.@ Wjazd do Jerozolimy Na Starym Rynku@ zegar wybijał ostatnie godziny.@ Każda z nich miała@ głowę apostolskiego dnia@ i apostolskiej nocy.@ Nic nie rozumiejąc z zapowiedzi cierpienia,@ weszli do Jerozolimy.@ Dziwili się, że Bóg siedząc na białej@ oślicy, głowę zwiesił na piersi,@ nie wiedzieli bowiem, że radosne psalmy@ śpiewane przez wiwatujące tłumy@ były z fałszywego złota,@ a gałązki palmowe z papieroplastyki.@ Wierzyli przemówieniom, orkiestrom i okrzykom.@ niepokoili ich tylko sprzedawcy@ glinianych dzbanów,@ które leżały rozrzucone na ziemi,@ jak puste ciała męczenników.@ Wypędzenie przekupniów ze Świątyni Spójrz. Pustką zioną ludzie,@ którzy siedząc na dziedzińcach i schodach@ zamieniają swoje grzechy@ za pomocą magicznej pałeczki@ w gładkie sarny@ i śpiewają na nutę:@ "Święty jest dom Ojca mojego -@ święty jest dom targowiska".@ Nawet w cierpieniu nie umieją@ wydobyć z siebie żalu.@ Zapomnieli sztuki modlenia się.@ Ich serca są misą ogromną,@ morzem miedzianym,@ obrazem martwych wód,@ na których pływa@ poćwiartowane ciało proroka.@ Straszne są owdowiałe dzieje.@ Spójrz. Bóg kroczy po ciałach kupców,@ którzy uczynili z Jego przykazań@ dach dla swoich straganów,@ po złych kapłanach,@ którzy uczynili z Niego maskę@ dla swoich twarzy,@ po obłudnych służebnicach,@ które z Jego miłosierdzia@ uczyniły płaszcz@ dla swojej chciwości.@ Już pusta jest Świątynia Ojca.@ Jest w niej tylko krzyk Syna,@ który słysząc z dala płacz niemowlęcia,@ zatrzymał się na pustych schodach,@ gdyż pragnął uczynić ogród@ z jego niewinnych ust.@ Eschatologiczna mowa Boga Do ciebie mówię, człowieku,@ hodowco żmij z zygzakiem na czole,@ kapłanie Asztaroth o oczach@ jak dwie dogasające oazy.@ Byłem w każdym człowieku, któremu uczyniłeś zło,@ i w każdym drzewie, które okaleczyłeś,@ i w każdym zwierzęciu, które zamęczyłeś,@ i w każdym ptaku, którego oślepiłeś,@ i w każdym domu, który zburzyłeś,@ i w każdej komorze gazowej, w której zabijał bliźnich,@ i w każdym ślepcu, którego nie przeprowadziłeś,@ na drugą stronę ulicy,@ i w każdym fałszywym słowie, które napisałeś,@ i w każdym niesprawiedliwym wyroku, który wydałeś,@ gdy byłem głodny, nie dałeś mi chleba,@ gdy byłem spragniony, nie dałeś mi wody,@ gdy byłem bezdomny, nie odstąpiłeś mi łoża,@ gdy byłem chory, nie dałeś mi lekarstwa,@ gdy byłem więźniem, nie udzieliłeś mi pociechy.@ Do ciebie mówię, człowieku,@ mężu ciemności.@ Jesteś zwierciadłem czasu,@ powtórzeniem dawno umarłej ludzkości.@ I nad tobą, na pogorzelisku twojego ciała,@ będę sprawował sąd na ziemi pustej,@ na miejscu strachu i głębokiej rozpaczy,@ wśród anonimowych wulkanów.@ Przyjdę od pustyni, od wnętrza domów,@ od wschodu i zachodu, północy i południa,@ w czerwonej szacie, jak robotnik w tłoczni wina,@ zgięty pod ciężarem własnej krwi.@ Zadrżysz ze strachu,@ gdy będziesz negować moje istnienie,@ i zadrżysz ze strachu,@ gdy przyświadczać będziesz mojemu istnieniu,@ lękać się będziesz pełni i nicości,@ głupi człowieku, dźwigający pustą lampę,@ człowieku wypalonej oliwy@ i wypalonych oczekiwań.@ Na początku podzieliłem świat na części@ i uczyniłem przedział@ między niebem, ziemią i morzem,@ między wiosną, latem, jesienią i zimą,@ między rybami, ptakami i czworonogami,@ między pragnieniem i posiadaniem.@ Ale w dniu mojego gniewu,@ gdy żałobna jutrznia zstąpi z gór,@ wrócę was do jedności,@ aby niebo, ziemia i morze,@ drzewo, człowiek i wszystkie zwierzęta@ pragnienie i posiadanie@ znów były niepodzielną cząstką,@ której żadna myśl nie potrafi rozbić.@ Zginą państwa i miasta. Kula ziemska,@ uniesiona w górę jak płonąca latarnia,@ oświetli czoło obradującego sądu.@ W głębi galaktyki@ płakać będą zastępy aniołów@ nad martwą ludzkością,@ dumna czaszko, twierdzo mózgu,@ męko unicestwionych kozłów.@ Nad bramą bestii,@ prowadzącą donikąd, żarzy się napis:@ "Przeze mnie droga do nieskończonego niebytu,@ przeze mnie droga do miasta bez treści i kształtu,@ przeze mnie droga do pustyni, która nie istnieje.@ Jestem dziełem mądrej i sprawiedliwej@ myśli Boga. Wy, którzy tutaj wchodzicie,@ pożegnajcie się z nadzieją.@ nie ma mnie i nie ma was".@ Dlatego nie postawię straży moich aniołów@ przed waszymi ustami, oczami i modlitwą,@ jak przed winnicą, przed którą krąży szarańcza.@ Nie zbawię waszych rąk@ ani waszych oczu,@ ani waszej modlitwy.@ Ale dusze owiec sprawiedliwych umieszczę@ za gęstą zasłoną mojej twarzy.@ Ostatnia Wieczerza Podczas tej nocy,@ bez której nie moglibyśmy istnieć,@ gdyż powstała z niej miara ludzkiego sumienia,@ apostołowie byli jak pasterze@ ognistych łąk. To była rzeczywistość pełniejsza@ od tej, którą ludzie zwykli upatrywać@ w swoim życiu, w uprawie swojego ogrodu,@ w żegludze i muzyce, w ukochaniu kobiety@ i gromadzeniu majątku.@ A chociaż jeszcze nie wiedzieli,@ że wiedza o niebiosach jest wiedzą o cierpieniu,@ już przeczuwali, że lada chwila nastąpi@ przeistoczenie wszystkich wartości.@ Bali się tej chwili. Zwróceni ku Jego twarzy@ jak ku otwartej dolinie,@ na której dnie płynie rzeka proroków,@ drżeli z niepokoju.@ A tymczasem@ młodzieniec ukląkł@ i począł myć ich nogi,@ tak jak się myje zmęczony próg niebiosów.@ Oczyszczeni wodami wieczoru,@ usiedli zawstydzeni@ dookoła paschalnej godziny,@ na której wybicie czekali@ od początku@ swoich wyznaczonych dni.@ Zaszeleściła trzcinowa zasłona,@ przetykana muszlami,@ zostali sami, patrząc@ coraz natarczywiej w Młodzieńca,@ który zamoczywszy w misie@ kęs przaśnego chleba,@ wyciągnął przed siebie dłoń@ i częstował ich,@ każdego z osobna,@ tym niezrozumiałym dla nich pokarmem.@ Rabbi rzekł:@ "Ten chleb jest moim ciałem. Jedzcie go.@ W tym chlebie jest materia wszystkich światów,@ jej początek i koniec.@ W tym chlebie są samotne i puste przestrzenie,@ potem są przestrzenie zaludnione i szczęśliwe,@ potem umęczone i do mnie powracające.@ Takie jest moje ciało".@ To rzekłszy, podał im kielich wina@ i tak dalej ciągnął:@ "To wino jest moją krwią. Pijcie je.@ W tym winie jest czas@ układów słonecznych,@ które były, są i będą,@ tych, które minęły,@ i tych, które powstaną.@ Taka jest moja krew.@ Spożywajcie moją przestrzeń jak chleb@ i pijcie mój czas jak wino.@ W nich jestem".@ Tak mówił, a oni wszedłszy@ w eschatologiczną krainę,@ poczęli spożywać owoce,@ krwawych drzew,@ i czuli w sobie ciepło@ winnic,@ rosnących@ na łagodnych stokach Boga.@ Gethsemani Gdy smutna stała się Jego dusza aż do śmierci,@ odszedł na rzut kamienia i padł na oblicze@ swoje jak na oblicze światła.@ Apostołowie odgrodzili się od Niego@ ścianą snu. O czym śnić mogą ludzie@ w tłoczni krwi i potu? O czym?@ Może liczyli we śnie@ chleby spadające na Galileę@ i ryby wzlatujące do nieba?@ Stojąc na rzut kamienia@ pomiędzy ludźmi i Bogiem,@ modlił się:@ "Ojcze, boję się ludzkim strachem@ i smucę się ludzkim smutkiem.@ Błagam Cię, odejmij ode mnie@ tę godzinę krzyża,@ ale nie według mojej,@ ale Twojej woli.@ Błaga Cię o to moje zmęczone i słabe ciało,@ błagają Cię o to moje spękane wargi,@ błagają Cię o to moje spuchnięte nogi.@ Ale chociaż Cię błagam,@ nie wysłuchaj modlitwy mojego ciała,@ nie wysłuchaj modlitwy moich ust,@ nie wysłuchaj modlitwy moich rąk,@ nie wysłuchaj modlitwy moich nóg,@ nie wysłuchaj modlitwy mojego krwawego potu.@ Albowiem nie może być zaprzeczony płacz psalmów@ i nie może być zaprzeczony język proroków,@ i nie może być zaprzeczone istnienie człowieka,@ brata moich cierpień i zabójcy mojej krwi.@ Dlatego niech nadejdzie godzina krzyża@ i niech stanie się Twoja wola,@ albowiem ona jest moją wolą,@ Boże,@ obleczony w moje drżące i spocone ciało".@ Tak modlił się,@ a oni, chociaż słyszeli Jego słowa,@ nic nie rozumieli. Nie chcąc wrócić@ do rzeczywistości, leżeli bez ruchu@ na dnie snu@ i udawali, że nawet nie słyszą@ szelestu anioła, który pełzał@ pomiędzy ich ciałami,@ jak ulicami wyludnionego miasta.@ Esencja zła Widziałem hańbę pokolenia,@ gdyż żyłem wśród ludzi@ mieszkających w oku ciemności.@ Była noc. Upadły apostoł odziany@ w skórzaną kurtę, z teczką w ręce,@ wysiadł z samochodu o wygaszonych światłach@ u stóp Gethsemani i wyruszył@ ze strażą świątynną@ na połów niebiosów.@ Zbliżył się do Boga i złożył@ na Jego policzku długi pocałunek:@ list męczeństwa.@ Wówczas z jego ust, jak z wypalonych lasów,@ uleciały ostatnie rajskie ptaki.@ Na dziedzińcu arcykapłana I Całe nasze życie jest jak kamień rzucony w wodę.@ Nigdy nie wiemy, jakie kręgi zatoczymy naszym upadkiem,@ czyją śmierć spowodujemy i kogo uzdrowimy,@ ile niepokoju wzniecimy dookoła siebie,@ ile katarakt zdejmiemy ze ślepych rzek.@ Każdy ma swoją przestrzeń.@ Ale ona nie jest skorupą ślimaka.@ Przestrzeń o przestrzeń uderza jak talerz o talerz.@ Dzwonią przestrzenie.@ Ii Była noc kwietniowa.@ We wrotach domu majaczyła krępa dziewczyna.@ W jej oczach płynęły tłuste karpie.@ Stróż pochylił się nad ogniskiem,@ a stryj Malchusa o obciętym uchu@ palił fajkę. W okna domu arcykapłana@ wprawiono oczy, a w ściany uszy.@ Wszyscy wzajemnie śledzili@ ruchy swoich dłoni i wymowę swoich ust,@ cali w uszach jak w ciemnych namiotach,@ cali w oczach jak w kielichach żarłocznych storczyków,@ cali w dotyku palców jak w pełzaniu oswojonych błyskawic.@ I tak trwali, czekając na moje wejście@ na dziedziniec.@ Iii Każdy człowiek ma swoją otchłań, gdzie wilki@ płaczą jak Pascal i z dna sideł wzywają pomocy.@ Moim dnem był dziedziniec w marmurowym domu,@ studnia strachu i dziewczyna we wrotach.@ Słyszę, jak pukasz do mojej świadomości@ dotknięciem wskazującego palca, jak do okna,@ za którym ucztują zaprzańcy. Zamykam@ moje czoło, jak okiennicę, i mówię:@ "Nie znam Go, niewiasto".@ Iv Kim jestem, skoro człowiek jest tylko tym,@ co z siebie daje?@ Czy skałą, gdy rozdaje skałę?@ Czy sercem, gdy rozdaje serce?@ Czy trucizną, gdy rozdaje truciznę?@ Ale cóż to za skała, skoro jest w niej@ więcej granitu niż Boga? Słyszę w sercu@ bezszelestne skoki umykającego zająca,@ który uwił sobie we mnie legowisko.@ Ale cóż to za serce, skoro jest w nim więcej zająca@ niż Boga? Wyszła ze mnie@ jak z pieca poniżenia i obłudy@ dziewczyna o karpich oczach@ i stróż pochylony nad ogniskiem,@ i stryj Malchusa o obciętym uchu -@ gromada połykaczy ognia,@ wędrujących po jarmarkach@ w poszukiwaniu człowieka, którego należy@ wskazać palcem.@ V Jestem tchórzem.@ Łatwiej mi jest gorzko płakać niż zeznać prawdę,@ łatwiej mi jest okazać skruchę niż odwagę,@ łatwiej mi zaprzeczyć niż potwierdzić,@ łatwiej mi lamentować nad własnym upadkiem@ niż jawnie uklęknąć.@ Jestem czołem hańby i zmarszczką nieba.@ Patrzę uśmiechnięty na służącą arcykapłana@ i na stróża pochylonego nad ogniskiem,@ i na stryja Malchusa o obciętym uchu,@ i przeczącym ruchem głowy jak rozkołysanym dzwonem@ zwołuję chór demonów, śpiewających litanię:@ "Piotrze, kamieniu, patronie zapierających się,@ patronie drżących ze strachu,@ patronie przeczących,@ patronie uciekających,@ patronie ukrywających się,@ patronie udających obojętność,@ patronie zasłaniających oczy,@ patronie oddalających się od ogniska,@ módl się za nasze tchórzostwo".@ Tak śpiewały demony.@ Wtedy ujrzałem, dygocąc na całym ciele,@ idącego przez dziedziniec@ anioła o głowie koguta.@ Wyrok Tutaj odbył się sąd nad Bogiem.@ Działo się to w starej ruderze na poddaszu,@ w złotym mieście, położonym na wzgórzach,@ które od niepamiętnych wieków@ było świadkiem krnąbrnych okrzyków ludzi,@ pokłóconych z sumieniem,@ i lamentacji proroków,@ nie mogących pogodzić@ jadowitych plemion z gniewem niebiosów.@ Sprzedali Go handlarze ryb@ na straganach, sprzedali Go w korowodzie ryb@ na Rybnym Placu,@ owiniętego w pierścienie Saturna,@ za trzydzieści srebrników sprzedali@ paschalną rybę,@ mistyczną rybę.@ Złowiony Bóg nie rzucał się w sieci.@ Teraz prowadzili Go po skrzypiących schodach,@ z piętra na piętro, przez pokoje zawalone@ stosami ksiąg, maszynopisów i kwitów,@ gdzie siedzieli buchalterzy o profilach sępich mędrców,@ mielących człowieka na papierową papkę.@ Wstępne przesłuchanie nie trwało długo.@ Powietrze było jeszcze wilgotne od wiosennych deszczów@ i wydawało z siebie świąteczną woń wina,@ które mile łechtało podniebienie@ sądowych pisarzy, z udaną obojętnością@ wypełniających kwestionariusz Boga.@ Imię Ojca.@ Imię Matki.@ Miejsce urodzenia.@ Wprawdzie urzędnicy nie mogli zrozumieć@ wielu Jego odpowiedzi,@ ale nie okazywali zdziwienia@ w obawie przed sądem,@ który jeszcze nie wydał wyroku.@ Woleli zatem czekać i nie wyrażać zdania,@ dopóki arcykapłan@ nie określił swojego stanowiska.@ A może rzeczywiście był Bogiem?@ Drzwi na poddaszu, prowadzące do komnat sądu,@ były zamknięte na klucz. Wewnątrz@ panowało tak głębokie milczenie,@ że nawet najwytrawniejsze uszy urzędników@ nie mogły dosłyszeć ani jednego słowa.@ Tylko wiadomo było, że czytają@ księgi proroków i psalmów, ważąc@ z osobna każdą myśl i każdą metaforę@ jak proszek balsamu w drogerii.@ Mysz przemknęła pod ścianą,@ a pająk spokojnie snuł swoją sieć@ między oknem a murem, gdzie najłatwiej było@ złowić muchę lecącą do słońca. Młodzieniec@ złowiony w Paschę stał na środku komnaty@ bez ruchu, z głową pochyloną na bok,@ z opuszczonymi rękami.@ Otwarły się drzwi. Wszedł@ woźny o twarzy pomarszczonego nietoperza@ i ruchem wskazującego palca począł@ milcząco przywoływać Młodzieńca.@ Weszli w progi komnaty. A na podwórzu@ kłócili się domokrążcy, praczka wylewała@ balię ze spienioną mydliną do rynsztoka,@ a chłopcy przerwawszy grę w guziki@ wdrapali się wraz z tłumem gapiów@ na wysoki parapet okna@ i zazierali przez szyby do wnętrza komnaty.@ Ich nosy, przylepione do szyb, były spłaszczone jak meduza,@ a ich wargi spuchnięte od ciągłych gwizdów@ były sine i suche. Ale w komnacie nie było nikogo.@ Niebiosa okryły obłokiem@ sąd bogów nad Bogiem.@ "Winien? - - Nie winien?" - - spytał arcykapłan@ i umilkł, jak to zawsze czynił,@ ilekroć za ścianą niedomówionego@ do końca pytania zamierzał odważyć@ księgę prawa na swych obu dłoniach,@ jak na szalach fałszywej wagi.@ A potem zawołał:@ "Prawo? Prawo jest palimpsestem!"@ I wciąż trzymał dłonie@ wysoko wzniesione nad członkami Rady,@ którzy siedzieli osowiali i niemi.@ Jedni zmęczeni wielogodzinną naradą.@ Liczyli leżące w popielniczkach@ niedopałki papierosów,@ drudzy czytali rozłożone na kolanach gazety,@ a inni, pochyleni@ nad nie dopitymi filiżankami czarnej kawy,@ sennie kiwali głowami.@ Wówczas arcykapłan podszedł do Młodzieńca@ i tłumaczył Mu, że Jego powinnością jest umrzeć,@ albowiem kodeks opracowany przez mędrców,@ pracujących w sąsiedniej komnacie,@ głosi,@ że Bóg, który umarł,@ jest tylko popiołem.@ Na dowód czego arcykapłan otworzył okno@ i pokazał Młodzieńcowi gawiedź,@ która stojąc na podwórzu,@ nieustannie krzyczała:@ "Ukrzyżujcie Popiół! Ukrzyżujcie Popiół!"@ A na to odrzekł Bóg: "Wysoko wyrosła moja trawa,@ którą posiałem w sercu człowieka. Ale wy mi nie uwierzycie,@ albowiem nie należycie do moich owiec,@ które słuchają mojego głosu i idąc za mną@ pochylone, skubią źdźbła wieczności.@ Dlatego nigdy nie zginą.@ Ja jestem pasterz i brama owiec przyświadczających.@ Ale ty, czegokolwiek zażądam, nie uczynisz mi,@ cokolwiek ci powiem, nie uwierzysz mi,@ o cokolwiek cię spytam, nie odpowiesz mi.@ Smutna jest dusza moja w tę noc pożegnania@ z tobą bracie mój, bramo drwiących wilków".@ Tak mówił Bóg.@ A w sąsiedniej komnacie buchalterzy zliczali cyfry,@ a sądowi pisarze pisali wyrok na pergaminach,@ a sekretarz sądu lał wrzący lak na dokumenty,@ który pod dotknięciem pieczęci zastygał@ w grudy krwi. Żałobnicy wnieśli@ na złotej tacy@ dokument@ i podali go arcykapłanowi,@ który bez namysłu złożył swój podpis pod wyrokiem.@ A potem już tylko skrzypiały drewniane schody@ pod bosymi stopami Boga.@ Koncert birnamski "Piłat odparł mu: Cóż to jest prawda? Po tych słowach wyszedł"... (Ewangelia św. Jana 18, 38) "(Nie bój się, póki las Birnam nie przyjdzie@ pod mury twego Dunzynanu". Otóż@ zbliża się jakiś las do Dunzynanu!"@ (Szekspir "Makbet" akt V, scena 5) I Jezus stoi przed Prokuratorem.@ Trzaskają obcasy, pędzą adiutanci,@ a rzymskie orły na proporcach,@ dygocąc ze wzruszenia,@ skandują bukolikę Wergiliusza@ o złotym dziecku.@ Ta recytacja, przechodząca w śpiew,@ kołuje nad Prokuratorem,@ który zawinąwszy się w togę@ w skupieniu słucha@ śpiewu@ sybilijskich orłów:@ "Oto na naszych oczach spełnia się wróżba kumejska,@ oto odradza się ład wieków i wschodzi Dziewica@ nad pierścieniami Saturna. Syn Boga@ zstępuje na ziemię z wysokich niebiosów.@ Bogini położnic, Diano, sprzyjaj Dziecku,@ które narodzi się i zmieni szczepy żelazne@ w szczepy złote. Poczyna się chwała wieku.@ Syn Boga zmyje występki naszych uczynków,@ uwolni świat od trwogi@ i ukaże się wśród niebian odziany w szaty ojcowskie.@ Spójrzcie na bryłę kosmosu, drżącą w swych fundamentach,@ spójrzcie na lądy i ziemię, na niebo i na otchłanie@ do dna poruszone. Spójrzcie na świat@ śpiewający radosną pieśń o złotym Dziecku Dziewicy".@ Ii Jezus stoi przed Prokuratorem@ w ogrodzie rzymskiej poezji.@ Przyszedł na świat, by dać świadectwo prawdzie.@ Ludzie z prawdy słuchają Jego głosu,@ tak jak ludzie z kamienia@ słuchają głosów kamiennych,@ a ludzie z ognia@ słuchają głosów ognistych.@ Lecz Prokurator, który zna@ głosy kamienne i głosy ogniste,@ nie może pogodzić się z głosem prawdziwym,@ płynącym z gardeł żywiołów nieopisanych.@ Wstał. Potem przystanąwszy na progu komnaty@ rzucił Bogu pytanie i wyszedł@ nie czekając na odpowiedź. Zamknął@ za sobą drzwi od komnaty sybilijskich orłów.@ Iii Na gabbatha tłumy krzyczą i złorzeczą,@ dziewczęta biją w miedziane talerze,@ a młodzieńcy dmą we flety, kołysząc się rytmicznie@ w ekstazie, którą podnieca wrzask@ papug i pawi wśród czerwonych kwiatów granatu@ i blaszanek "Shella". Obłok cebuli@ unosił się nad baranim mięsem,@ skwierczącym na rożnie,@ a pod strop kawiarni płynęła siwa flota dymu@ z nargili, nasyconej korzeniami.@ I nagle zapadło milczenie,@ jak gałka na dno urny.@ Nie, to jeszcze nie to.@ I znowu krzyki. Przekleństwa@ jak pęki gnijących bananów padają na gabbatha@ i dźwięczą kolczyki i srebrne sykle,@ i tańczą cudzołożne kobiety,@ a faryzeusze w błękitnych płaszczach@ siedzą nad sadzawką popiołów@ i zanurzają w niej ręce. Gorące są popioły@ odchodzącego pokolenia.@ Iv Sok grapefruitowy w kryształowym kubku@ stoi na nocnym stoliku.@ Claudia Procula, wyczerpana@ przeżyciami wczorajszego dnia,@ usnęła, rozłożywszy ręce,@ jakby pragnęła w ich bezradny gest@ zgarnąć swój płacz.@ Piłat pociągnął łyk soku@ i patrzy w parną noc o kruczych warkoczach.@ Sam siebie nie poznaje. Nigdy dotychczas@ nie miał tak lekkiego snu.@ Wystarczy szelest spadającej gałązki@ lub krok zegara,@ przechadzającego się w miedzianym kasku@ przed progiem jego sypialni,@ by sen ulotnił się jak opar@ z grząskiej topieli.@ I znów jest duszno.@ Wiatr dmie w moskitierę@ jak w sieć ze srebra, za którą się dzieją@ sprawy ważniejsze od życia i śmierci.@ Na brzegu łóżka usiadł chór@ ni to mężczyzn, ni to kobiet, po prostu ptaków@ bez skrzydeł, czarnych i chrapiących. Z ich dziobów@ bił oddech otchłani:@ "Co to jest prawda, panie Prokuratorze?@ I gdzie jej szukać? Dlaczego nie czekałeś@ na odpowiedź, lecz uciekłeś@ do sąsiedniej komnaty? A może chciałeś uciec@ w chłodną obojętność, w ten namiot tchórzów?@ A może warto było zaczekać i usłyszeć@ odpowiedź z ust lazurowego Wisielca?@ Teraz pocieszasz się, że wczorajsze zdarzenie@ jest tylko wspomnieniem drzewa,@ zmienionego w bezlistny krzyż,@ na którym umrze znowu jakiś cień@ szeleszczący, kruchy, zasuszony@ między kartkami rzymskiej historii.@ Panu Prokuratorowi się zdaje,@ że dzieje są zielnikiem.@ Może - - może - -@ jest kwiat bengalski, zowie się anicza,@ który dopiero wówczas woń wydaje,@ gdy go się zasuszy, a potem zmiele@ na drobniutki pył".@ V Piłat wciąż nie może usnąć.@ Zapalił lampę u łoża, a Claudia Procula@ ukłuta światłem przyłożyła dłonie@ do oczu jak do natrętnych zwierciadeł.@ Znów brzęczą medytacje jak igły moskitów:@ "Pracują młyny rzymskiego cesarstwa,@ mielą na miazgę człowieka i ziarno.@ Cesarz w kapryjskiej łodzi jak w niebiosach@ wpływa do portu, a potem niesiony@ na lekkich skrzydłach lektyki ląduje@ w swojej komnacie. Jego twarz zmęczona@ jest lustrem świata, jest trasą, z której@ widać ludzi znikomych jak napis na piasku@ i nazwy niewiele mówiące o sobie.@ Cesarz opuszcza posępne powieki@ jak dwie zagadki i ruchem swej dłoni@ zakreśla losy człowieka po brzegi@ jego istnienia. Przerażony senat@ ze stu browningów celuje w Sejana,@ pustynią jęków zakrywając twarz.@ Woły, jak olbrzymie, cierpliwe wzgórza@ w czerwonej uprzęży i z dzwonkiem u szyi,@ kroczą powoli, ciągnąc wozy z ziarnem@ na chwałę pana śmierci i pokarmów,@ pracują młyny rzymskiego cesarstwa,@ mielą na miazgę człowieka i ziarno".@ I znów pociągnął łyk złotego płynu,@ spojrzał na Claudię Proculę i zgasił@ lampę u łoża. Próbuje usnąć.@ Vi Jest rano. Piłat wchodzi do kąpieli@ i z wolna zanurza swe ręce@ w wodzie milczenia.@ Pachnącym mydłem@ naciera ciało,@ a potem dokładnie myje swoje dłonie,@ myje długie, delikatne palce,@ myje dziesięciu strażników@ imperium.@ Pluskają dłonie we wodzie, pluskają,@ a woda toczy przeźroczyste koła,@ koła i koła, refleksyjne koła@ dalekich horyzontów.@ Ta woda nie wie, że jest wodą dziejów.@ Otulony w kąpielowy płaszcz,@ zasiada do śniadania@ i tak mówi do Claudii Proculi,@ która leżąc w łóżku, czyta książkę;@ "Nie warto czytać dramatu o głupim Makbecie,@ Claudio Proculo. Nie warto.@ Odłóż tę książkę o sumieniu,@ którego nie ma. Jutro spakujemy walizki@ i pojedziemy na kurację@ do siarczanych źródeł@ leczyć reumatyzm, który nam dokucza@ w mieście żydowskich skorpionów. Odłóż tę książkę.@ Spójrz na obraz Breughla. Tam wszyscy ludzie@ są obojętni. Każdy z nich@ jest aktorem cudzego dramatu. Bądźmy obojętni@ i spokojni jak przyroda, a szybko@ zapomnimy o krzyżach@ i o wędrownych bogach,@ którzy istnieją po to, by swoją śmiercią@ świadczyć przeciw sobie. Przejdą - - przeminą - -@ przeminą jak najazd mitów o księżycowych czołach,@ jak sen totemów.@ Jest pora wiosennych chamsinów@ i nadciągają burze piaskowe.@ Już czas wyjechać z Jeruzalem, z jadowitego miasta.@ Jedźmy do siarczanych źródeł, Claudio Proculo,@ żono moja. Nie bój się - - nie bój się - -@ las birnamski, rosnący u podnóża@ naszego pałacu, zapuścił w ziemię@ głębokie korzenie i nigdy@ nie wejdzie do tej komnaty.@ Zamknij książkę o głupim Makbecie,@ już czas pożegnać@ obłąkanych orientalnych niebian.@ Jedźmy, Claudio Proculo do siarczanych źródeł".@ A na to Claudia Procula odrzekła,@ odłożywszy książkę:@ "Widziałam tej nocy@ opieczętowaną jaskinię. Skrzydlaty atleta@ odwalił kamień i usiadł na nim.@ Czekał. Zostańmy, mężu, w Jeruzalem".@ I pozostali.@ Vii Z doliny, w której przed laty mieszkałem@ - ulica zowie się dziś Gaza Road -@ rusza las Birnam. Idą wszystkie drzewa@ olbrzymie, tęgie, barczyste, anielskie,@ wraz z korzeniami, wydartymi z ziemi,@ jeszcze żywymi, jakbyś zwoje nerwów@ wyszarpał nagle z drgającego ciała.@ Całe w konarach, w arcyleśnej gali@ kroczą pod górę, obok sklepu, w którym@ kulawy prorok w wieńcu z świeżych jarzyn@ siedział za ladą i ważył towary,@ potem mijają maleńką kawiarnię,@ gdzie zwykłem dumać każdym przedpołudniem@ nad dolą, która gryzła moje serce.@ Idą przez place, ulice, zaułki,@ pod dunzynański gmach prokuratora,@ pną się po schodach, wchodzą do komnaty@ i poczynają stroić instrumenty.@ Jagnięca cisza. Dyrygent podnosi@ w górę pałeczkę. Jak obłok przepiórek@ zrywa się z ziemi oratorium Haendla,@ muzyka śniadych biblijnych Dawidów@ o gładkiej korze.@ Już tańczą harfy i kląskają flety,@ gałązki skrzypiec krążą pod chmurami@ i biją bębny, i chóry śpiewają@ na przemian psalmy hebrajskie i rzymski@ wiersz Wergiliusza.@ Ukrzyżowanie I W tę wieczność, w tę wieczność orientalną,@ której nie umiem opisać,@ w tę wieczność, w tę wieczność orientalną,@ wcieloną w jeden dzień,@ w ten dzień, w ten dzień powszechnej nienawiści -@ arcykapłan, oczyściwszy pilnikiem paznokcie,@ stanął przy oknie@ i ukryty za firanką jak za historią,@ patrzał na tłum, krzyczący na ulicy:@ "Krew Jego na nas i na syny nasze!"@ Na domach powiewały kolczaste swastyki,@ a na placach orkiestry grały wojskowe marsze.@ Była to godzina@ ostatecznych i gwałtownych przeciwieństw.@ Świat podzielił się na dwie nierówne części,@ gdyż powstała nowa miara dobra i zła.@ Zamiary zaczęły znaczyć to samo, co czyny,@ a sny, co rzeczywistość.@ Był to początek nowych ludzi,@ którzy przeobrażali się w swoich bliźnich.@ Daktyloskopijny odcisk palca@ przestał być dowodem tożsamości.@ Kocham cię. Jestem tobą, przyjacielu,@ jestem tobą, człowieku,@ płonąca lampo moich westchnień.@ Ii Coraz donośniej biły bębny,@ szły szturmowe oddziały, szły powoli pod górę,@ przez Via Dolorosa, w chlamidach@ purpurowych od gniewu i słońca.@ Na karkach kołysały się rogate łby.@ Szli sędziowie i prokuratorzy,@ szli fałszywi świadkowie,@ krzywoprzysięzcy,@ szli członkowie rządu pod chmurą sępów,@ szli w głąb biblijnych przeznaczeń,@ miażdżąc po drodze usta po ustach,@ serce po sercu, psalm po psalmie.@ A On upadł na środku ulicy.@ Leżał jak zraniona litania.@ Setnik wyciągnął z tłumu@ brodatego Cyrenejczyka,@ ogromnego, jak urodzajne pole.@ Po co stał w tłumie?@ Po co przyglądał się pochodowi?@ Niechętnie wziął na barki poprzeczną belkę krzyża.@ Dźwigał w życiu wiele ciężarów,@ ale ten był większy od wieczoru po trudnym dniu.@ Jak ciężkie, jak ciężkie jest niebo.@ I znowu szli pod górę na jarmarczne wzgórze,@ gdzie młodzieńcy pili przy straganach winny moszcz@ i wycierali rękawem wargi wilgotne od płynu,@ gdzie dzieci grały w kręgle, a koguty@ walczyły z sobą wśród gwiżdżącej gawiedzi.@ Jedni radowali się, nie wiedząc, co czynią,@ a drudzy drżeli ze strachu i niepokoju@ w to południe podmiejskie i gorące,@ w to południe o niewieścich, zapuchniętych powiekach,@ w to południe lamentujące.@ A On śpiewał:@ "O, córki jerozolimskie, córki świątyni,@ która stała się domem bankowym i ołtarzem kłamstwa,@ nie płaczcie nade mną,@ śniade niewiasty jerozolimskie,@ ale płaczcie nad sobą i nad waszymi synami.@ Przyjdzie dzień, gdy będziecie błogosławić@ wszelką niepłodność@ i chwalić pustkę waszego owocu@ i posuchę waszych piersi.@ I będziecie modlić się do gór i do pagórków@ o łaskę śmierci pod pękającymi skałami.@ Skoro cierpi figowiec zielony,@ figowiec kwitnący,@ jak bardzo cierpieć będzie figowiec uschnięty,@ figowiec żałości?"@ Gdy umilkł, obojętni żołnierze, przynagleni@ łacińskim wrzaskiem, odłożyli włócznie.@ Rozpoczęła się egzekucja w cieniu przaśników,@ tańczących ryb, gorzkich ziół i jabłek.@ Położyli Go na ziemi i dłonie rozkrzyżowane@ przybili do belki. Unieśli ją w górę@ jak rozpięty żagiel. Bóg odbijał od brzegów@ rozpaczy i okrucieństwa.@ Zmęczeni żołnierze usiedli na kamieniach@ i rzucili losy o szatę. Zwycięzca@ długo badał palcami gatunek jej wełny.@ I rozpoczęli czuwanie, jak dogasające świece,@ a ludzie gapili się, krzycząc:@ "Innych wybawiał od śmierci, a siebie samego@ nie umiał wybawić! Jeśli zstąpisz z krzyża,@ uwierzymy, że jesteś Bogiem!@ Zstąp z krzyża! Zstąp z krzyża!"@ A On łaknął.@ Jego ciało było gliną wyschniętą na słońcu,@ a Jego język przylgnął do podniebienia,@ jak płomień do stropu dachu.@ Poczuł na wargach gąbkę nasyconą wodą i octem,@ ostatnim napojem człowieczego miłosierdzia.@ Zamknął powieki, a za ich zasłoną@ ujrzał raj i siebie wśród drzew.@ Wykonało się. Ku stacjom niepowtarzalnej wieczności@ odpłynęła głowa cięższa od czasu,@ głowa kolczasta.@ W świątyni pękła jedwabna kotara,@ z której dłoń kronikarza@ wymazała lot ptaków i pobekiwanie jagniąt,@ i laskę pasterzy.@ Szturmowe oddziały wróciły do koszar.@ Iii Takie było Twoje ukrzyżowanie, Boże,@ chociaż na pewno odbyło się ono inaczej,@ niż ja to opisałem niezdarnym piórem.@ Jak trudno opisać Twoją śmierć, Boże. Jak trudno.@ Nie jestem Adamem od Świętego Wiktora.@ Ale to jeszcze nie wszystko. Jest między@ nami sprawa, którą muszę ujawnić,@ aby ujawnione zostały wszystkie przyczyny@ Twojego męczeństwa. Brak wśród nich@ mojego grzechu. Grzechu nie popełnionego.@ Chociaż nie byłem pięciopalcą dłonią sługi Annasza,@ chociaż nie narzuciłem na Twoje ramiona@ szkarłatnego płaszcza, a w ręce Twoje@ nie wetknąłem bambusowej trzciny,@ chociaż nie byłem wśród gawiedzi,@ która domagała się Twojej śmierci -@ ale moja nieobecność była tylko pozorna.@ Urodziłem się dwa tysiące lat później.@ Gdybym żył za Twoich czasów, w Jerozolimie,@ na pewno bym wołał:@ "Krew Jego na nas i na syny nasze!"@ I krzyczał:@ "Zstąp z krzyża!"@ A potem wróciłbym, Boże, do domu,@ do domu mojej beznadziejności,@ dźwigając na ramionach Twoją wełnianą szatę,@ której jakość badałbym palcami.@ Ta możliwość grzechu męczy mnie i upokarza.@ Albowiem dobrze znam siebie.@ Nie odważyłbym się krzyczeć w Twojej obronie@ ani głośno sprzeciwiać się wyrokowi.@ Jestem małym człowiekiem, po trochu tchórzem,@ po trochu egoistą, po trochu drwiącym łotrem,@ który woli żyć wśród cielców, przeżuwających pustynię,@ niż umrzeć za samotną prawdę.@ Dlatego przebacz mi tę moją bolesną świadomość,@ dlatego przebacz mi tę gorzką możliwość,@ tę jeszcze jedną przyczynę Twojej śmierci,@ tę przyczynę, o której Ewangeliści zapomnieli,@ tę przyczynę, o której Ewangeliści nie piszą,@ tę przyczynę, o której Ewangeliści milczą.@ Przebacz mi, Boże, grzech nie popełniony.@ Stabat Mater Chodzę po ulicach starej Jerozolimy.@ Bezzębne mury,@ otulone w liturgbiczne chusty,@ zmawiają modlitwę jak starcy,@ którzy odnaleźli w sobie u kresu życia,@ gwiazdę zgubioną w młodości.@ Wszyscy dźwigamy w sobie gwiazdę@ i wszyscy ją znajdziemy w godzinę naszej śmierci.@ Jestem na placu egzekucji.@ Jestem na placu Boga,@ jestem w samym środku zbrodni@ jak lis w winnicy@ i widzę:@ Stała pod krzyżem judejska Madonna,@ obelisk bólu wołający w niebo@ z pieców Treblinki, włosy rozpuszczone@ nieco w nieładzie jak pieśń nad pieśniami.@ O Matko Boga, o Matko stojąca@ może w tym miejscu, gdzie ja teraz stoję,@ wpatrzona w żółte ciało swego Syna.@ W owoc żywota i w świętą gromnicę@ na krzyż przybitą. Z wolna wosk topnieje@ i coraz mniejszy staje się płomyczek,@ pełga jak motyl i złożywszy skrzydła@ jak do modlitwy gaśnie wśród ciemności,@ które Bóg dobył jak szpadę z jaszczura@ z samego środka słonecznego dnia.@ O, zakryj oczy i nie patrz na dramat,@ kowalu siedmiu mieczów, które Matka@ w sercu poczuła, gdy jej Syn, zdążając@ jak błyskawica po piorunochronie@ krzyża, wstąpił w sad oliwny@ raju i wszystkim ludziom udowodnił,@ że Bóg potrafi, jak człowiek umierać.@ Opuszczam oczy. Jeszcze widzę fałd@ psalmicznej sukni i fragment sandału@ wspartego lekko o głaz obojętny,@ ale wciąż czuję na sobie spojrzenie@ synogarlicy, świadomej, że człowiek@ jest winowajcą śmierci tego dziecka,@ które w swym łonie dziewczęcym i czystym@ w trudzie dźwigała przez dziwięć miesięcy@ jak Pismo Święte.@ O Matko stojąca@ może w tym miejscu, gdzie ja teraz stoję,@ mając przed sobą szczyty Trupiej Czaszki,@ a poza sobą mrok Starego Miasta,@ wąskie uliczki, które jak błękitne@ osły zstępują godnie ku dolinom.@ I cóż ja jestem winien, że wciąż widzę@ błękitne oczy mojej biednej matki@ w twych oczach, Panno z królewskiego rodu,@ jak źródło w źródle.@ Ty tę kobietę, stojącą u progu@ twej złotej bramy, ujmij za rękę@ jak starą żebraczkę@ i otrzyj jej zmęczone czoło@ wersetem mojej litanii,@ którą niezdarnie utkałem dla Ciebie,@ Madonno Treblińska,@ Święta Madonno obozów zagłady,@ Święta Madonno pogrzebanych żywcem,@ Święta Madonno skwierczącego ciała,@ Święta Madonno gazowej komory,@ Święta Madonno rozpalonych rusztów,@ Święta Madonno człowieczych popiołów,@ módl się za popiół@ mojej matki,@ za jej spalone życie,@ za jej spalone włosy,@ za jej spalone oczy,@ módl się, Madonno, na szczycie Trupiej Czaszki,@ Madonno Treblińska.@ Opowiadanie Świętej Jaskini Przeżyłam dzieje wszystkich kamieni,@ od prapoczątku, gdy jeszcze byłam@ płonącym odpryskiem słońca,@ aż po dzień, gdy wyżłobiona oskardem@ sprawiedliwego męża, Józefa z Arymatei,@ zamieniłam się w jaskinię,@ w której legło martwe Ciało Jezusa -@ ja,@ Maria wykuta w złotym piaskowcu.@ Maria skalista,@ Maria kamienna.@ Ciało Jezusa leżało we mnie martwe,@ wśród czterech ścian mojego ciała,@ owinięte w płótno,@ nasycone mirrą i aloesem,@ które Nikodem nabył u aptekarza@ na chwilę przed zapaleniem@ mosiężnych lichtarzy.@ Potem przywalili mnie głazem@ jak nieskończonością@ i postawili przede mną strażników,@ którzy mieli strzec@ mojej samotności@ i mojego łona.@ I byłam jak matka,@ byłam żywotem,@ w którym rosło i dojrzewało@ brzemię wieczności,@ ja,@ Maria wykuta w złotym piaskowcu,@ Maria skalista,@ Maria kamienna.@ I tak przez trzy dni dojrzewało we mnie@ zmartwychwstanie Ciała,@ które się napełniło@ treścią nieśMiertelności.@ A działo się to w porę,@ gdy pobożne niewiasty,@ wróciwszy do swoich domowych zajęć,@ piekły placki na gorącym kamieniu,@ a smutni i przerażeni uczniowie@ pochowali się po obcych domach,@ po strychach i piwnicach,@ i milczący czekali,@ chociaż nie wiedzieli na co czekają.@ Aż dnia trzeciego, a było już późno@ po szabacie, zaczęłam drżeć@ na całym ciele.@ Moje łono wstrząsane konwulsjami porodu@ napełniło się niebiosami i psalmami.@ Pękły pieczęcie na moim ciele.@ I wyszedł ze mnie, jak z dojrzałego owocu,@ zmartwychwstały i śpiewający@ Bóg.@ A wieczorem, gdy przybyły do mnie@ pobożne niewiasty,@ zgarbione pod ciężarem wonności,@ byłam już pusta,@ ja,@ która przeżyłam dzieje wszystkich kamieni,@ Maria wykuta w złotym piaskowcu,@ Maria skalista,@ Maria kamienna.@ Jezus mówi do Marii z Magdali Nie dotykaj mnie, Mario, nie dotykaj.@ Wciąż jeszcze jestem nasycony@ wonią nardu, unoszącego się ze śmiertelnego płótna.@ Jeszcze nie powróciłem do mojego Ojca.@ Opuść zatem swoją dłoń@ i nie patrz zdziwionym wzrokiem@ na moje czoło, ocienione@ szerokim skrzydłem kapelusza.@ Wróć do swoich braci@ i powiedz niedowiarkom,@ że rozmawiałaś z ogrodnikiem,@ który zasadził w ich krwi@ drzewo mądrości.@ Nie dotykaj mnie, Mario, nie dotykaj@ jak trudno wyzwolić się z ciała.@ Jak trudno.@ Niewierny Tomasz I Wziąłem ze stołu latarnię@ i poszedłem na obchód@ mojego gospodarstwa.@ Chodź ze mną, biblijna jesieni,@ szukać niespełnionych marzeń,@ które uzupełniam@ za pomocą fikcyjnego autoportretu.@ Oto jest wszystko, co potrafię z siebie dać.@ Czy nic więcej?@ Odpowiedz, biblijna jesieni,@ zgarbionemu autoportretowi.@ Ii Moja tragedia rozpoczęła się@ w godzinę narodzin,@ ale nie wiem,@ czy skończy się w godzinę śmierci.@ Przeraża mnie niepokój życia,@ ale jeszcze bardziej@ boję się niepokoju wieczności.@ Moje życie@ jest zawiązaniem konfliktu,@ który sam stworzyłem,@ ale nie umiem go rozwiązać.@ Czy nieśmiertelny i wieczny ład,@ którego jestem fragmentem,@ może zrezygnować@ z mojego jestestwa@ i pomniejszyć się@ o moje istnienie?@ Tak rozmyślając o świecie i sobie,@ przyszedłem do podmiejskiego zajazdu@ i usiadłem w kącie@ nad dzbanem wina i wody,@ aby przemyśleć dzieje Ewangelii,@ które wciąż się powtarzają@ w każdym człowieku.@ Skronie moje siwieją.@ W moim życiu@ więcej doświadczyłem klęsk@ niż zwycięstw.@ Zawiodła mnie twórczość.@ To, co miało być metaforą@ rozświetlającą głąb Tajemnicy,@ było tylko magnezjowym światłem,@ przy którego blasku@ - mały, bluźnierczy filozof -@ starałem się bezskutecznie@ zrobić Twoje zdjęcie,@ Boże mojego cierpkiego życia@ i moich nieudolnych medytacji.@ Takie są moje dzieła,@ rozsypane jak korale@ niewidomej dziewczyny,@ i taka jest roślinność moich medytacji@ otoczona kłującą darnią@ w jerozolimskim zajeździe.@ Ale najokrutniejsze jest to,@ że nawet nie wiem,@ czy naprawdę@ obaj istniejemy,@ Ty - najdoskonalsza egzystencja,@ i ja - jej trujący owoc,@ Ty - który żądasz ode mnie,@ bym codziennie składał Ci ofiarę@ z całego mojego istnienia,@ i ja - który pokornie pochylam głowę@ przed Tajemnicą nieodczytaną.@ A może jej wcale nie ma?@ A może jestem tragicznym strażnikiem,@ który przez całe życie pilnował skarbu@ zamkniętego kluczem siedmiu gór i siedmiu rzek@ i umarł, nie wiedząc,@ że strzegł doskonałej pustki?@ Przyjdź zatem do tego zajazdu@ i pozwól mi włożyć palce@ w Twoje otwarte rany,@ w miejsce cierni, gwoździ i włóczni,@ bym wiedział, czy obaj istniejemy.@ Ty i ja.@ Iii Przez zamknięte drzwi wszedł Chrystus@ i położywszy dłoń na mojej głowie, rzekł:@ "To ty jesteś dowodem mojego istnienia,@ Tomaszu, gdyż jesteś moją otwartą raną,@ miejscem cierni, gwoździ i włóczni".@ Spotkanie w Emaus I Wielka jest moja rozpacz. Płaczę nad martwą nadzieją@ - pełzająca monada, modląca się monada,@ którą zawiodły wszystkie imiona ziemi.@ Wycieram dłonią spocone czoło@ i idę pod górę, mając w oczach@ pustą jaskinię.@ Ach, jak niewiele wiem o sobie, chociaż@ pragnę, by wszystko, cokolwiek myślę@ i mówię, i piszę, przylegało do mnie@ jak maska pośmiertna do twarzy.@ Próżne marzenia. Jestem codziennie inny,@ coraz bardziej złożony i niepojęty,@ codziennie inaczej zapalam fajkę,@ codziennie inaczej patrzę przez okno,@ codziennie inaczej otwieram książkę,@ codziennie inaczej wchodzę do pokoju,@ a nawet w dwóch identycznych sytuacjach@ jestem nie ten sam. Wciąż inny... Inny...@ Tylko przeczuwam siebie. Przeczuwam.@ I tak idę przez czas, stając się coraz starszy@ o całą nędzę historii@ i cały widnokrąg kłamstwa,@ o radę bezbożnych,@ o stół świętoszków,@ o krąg szyderców,@ i o owoce zrodzone@ nie w swoim czasie.@ Kto ocali ostatnie wartości,@ skoro pusta jest jaskinia@ wyżłobiona przez erozję dziejów@ na miarę Boga?@ Ii Nie ma w niebiosach bananów i brzoskwiń,@ nie ma w niebiosach daktylowych palm,@ są tylko krzyże, gwoździe i ocet,@ i krzyk aniołów, wiszących jak szarańcza@ nad pustą ziemią. I znów musimy@ wszystkim cierpieniom, smutkom i rozpaczom@ nadawać nowe imiona.@ Wielka jest moja rozpacz,@ bo fałszywe są wszystkie imiona, fałszywe.@ Iii I cóż ja teraz pocznę, Boże?@ Daj mi trochę pieniędzy, bym mógł@ otworzyć w dolinie Jozafata@ budkę z wodą sodową@ i sokiem pomarańczowym@ lub być ulicznym sprzedawcą@ krawatek, szelek@ i taniej galanterii,@ gdyż nie chcę już więcej@ zajmować się sprawami nieba i krzyża,@ rozmyślać o metafizyce,@ o pustej jaskini@ i czytać z podeptanej trawy@ ślady aniołów.@ O Boże, jestem bardzo zmęczony@ problemami pustki i śmierci.@ Jestem garścią kości i mięsa@ powiązanych z sobą ścięgnami, muskułami@ i tkankami. Jestem nicością,@ która z trudem myśli i czuje.@ Niewola niebios trudną jest niewolą.@ Wypędź ze mnie, Boże, wycie biblijnych wersetów@ i kudłate łby proroków i sędziów.@ Budka z wodą sodową jest małym kosmosem.@ Wszystko w niej dzieje się pomiędzy łykiem wody@ a ugaszonym pragnieniem, pomiędzy@ spojrzeniem obojętnych przechodniów@ a dźwiękiem piastra toczącego się@ po mokrej ladzie.@ O Boże, bądź Bogiem mojej budki z wodą sodową.@ Bądź Bogiem mojego soku pomarańczowego@ lub mojego straganu z galanterią,@ a będę szczęśliwy, będę bardzo szczęśliwy.@ Iv Idę do miasteczka,@ gdzie domy, konie, owce i ludzie@ są do siebie podobni.@ Nie ma między nimi żadnych różnic,@ albowiem prostota tego miasteczka@ odbiera stworzeniom i rzczom@ wszelką rozmaitość.@ Wszyscy jednako myślą, płaczą i się modlą.@ Nawet kształty ich skrzydeł są identyczne,@ bo sporządził je miejscowy archanioł.@ Żaby skaczą jak małe listki i beczą owce.@ Idący za mną Podróżny w szerokim kapeluszu@ zrównał swe kroki z moimi@ i spytał mnie o powód mojego smutku.@ Odpowiedziałem:@ "Umarła moja nadzieja. I wielka jest moja rozpacz.@ Ludzie są źli, Panie Podróżny,@ ludzie mają wilcze kły i patrzą spode łba,@ są producentami gwoździ, gąbek i octu@ i sadzą lasy, które potem ścinają na krzyże.@ Twarz człowika jest ciemna,@ twarz człowieka nie ma dna,@ twarz człowieka jest jaskinią,@ przywaloną kamieniem,@ w której umarł Bóg.@ Któż odwali kamień z twarzy Człowieka?@ A potem się okaże, że twarz jest pusta.@ Gdzie jest Ten, który zaludniał twarze ludzi?@ Gdzie jest Ten, który był mieszkańcem@ ciemnych twarzy@ i spowity w białe prześcieradło@ spoczywa w obłokach nardu, mirry i olejków?@ Wchodzę w twarze ludzi, jak w pieczarę,@ ale w ich twarzach nie ma Boga.@ Nie ma... Nie ma...@ Ciemna jest twarz mojego brata,@ ciemna, Panie Podróżny, ciemna".@ A na to Pan Podróżny zaśpiewał na nutę@ spełnionych owoców:@ "Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił@ i czemu moja skarga jest bez echa?@ Jestem robak, nie człowiek,@ jestem pośmiewisko ludzi i wzgarda pospólstwa.@ Wszyscy, co patrzą na mnie, urągają mi,@ krzywią usta jak na obrazie piekielnego mistrza,@ potrząsają drewnianymi głowami,@ i wołają: zaufał Bogu, niech go Bóg ratuje,@ niech ocali swojego ulubieńca,@ tego pasterza piwnic, kanałów, katakumb@ i zaszczurzonych podziemi,@ gwiżdżących litanie! Niech go ratuje!@ Otoczyła mnie gromada cielców,@ obległy mnie bryły wołowego mięsa,@ zamknął się dookoła mnie pierścień@ piejących kogutów,@ więc jestem wodą przeciekającą@ przez palce i kopcem kości.@ Przekłuli moje ręce i nogi,@ uczynili rachunek moich kości@ i oglądali moje cierpienie,@ a potem rozdzielili moje szaty@ i o moją suknię, podartą suknię,@ i o moje sandały,@ dziurawe, wykrzywione sandały,@ miotali los.@ Zasadziłem nowe wschody i zachody słońca@ i nowe prawa moralne,@ które jak drzewa eukaliptusowe@ osuszą bagnistą ziemię. Mówię ci,@ z grobów pamięci wstaną odeszłe postacie,@ bo przeszłość, teraźniejszość i przyszłość nie giną,@ ale trwają jak ogromne katedry czasu.@ Wprawdzie oprawcy@ zdarli z nich szaty i ubiczowali ich nagie ciała,@ ale nie zdołali wyrwać z ich zaciśniętych szczęk@ mojego imienia, które jest jak olejek@ rozlany na dłoni.@ Otwieram moją krew jak drzwi@ i proszę: Wejdźcie do jej wnętrza".@ V Już miało się ku wieczorowi, gdy weszliśmy@ w progi gospody. Dokoła stołu siedzieli celnicy@ o kanciastych twarzach i liczyli pieniądze.@ Bezzębny starzec szczypał cnotliwą Zuzannę,@ szulerzy trzymali w dłoniach@ zatłuszczone karty, a ich palce@ podobne były do skaczących marionetek.@ Wiało z ich głosów kwaśnym winem i kłamstwem.@ Usiedliśmy za samotnym stołem,@ na którym leżał chleb,@ a Podróżny zaczął mówić, a mowa Jego@ z wolna przechodziła w śpiew:@ "Spójrz, Kleofasie, na tych ludzi.@ Są bardzo rzeczywiści i bardzo dosłowni,@ gdyż wiedzą o sobie tylko tyle,@ że istnieją. Ale to jest mało, zbyt mało,@ by być człowiekiem.@ Zapomnieli, że są ojczyzną Boga.@ Albowiem człowiek jest czymś więcej@ niż tylko absurdem,@ chociaż został zwyciężony przez absurd".@ I ujął w dłonie krągły bochen chleba,@ i przełamał go, i znikł, jak znika@ każde poznanie na ziemi.@ Vi A chleb mówił:@ "Chwal Pana,@ chwal Go w świątyni i na pagórku,@ chwal Go na Okopach Świętej Trójcy,@ w katakumbach ostatnich wartości.@ Chwal Go prozą, wierszem lub dialogiem,@ kolorem, marmurem i muzyką,@ na fortepianaach, skrzypcach i fletach,@ chwal Go skokiem cyrkowca na trampolinie,@ hodowlą róż, pasterstwem i rybołówstwem,@ rolnictwem, przemysłem, handlem i nauką@ chwal Pana.@ Chwal Pana,@ który zawiązał twoje rany@ i rozwiązał twoje grzechy,@ oczy otworzył ślepcom,@ oswobodził więźniów,@ oznaczył liczbę gwiazd@ i wszystkim ludziom, rzeczom i pojęciom@ nadał imiona.@ Chwal Pana,@ który przezwyciężył własną śmierć@ i ocalił cię od samotności,@ albowiem twoja samotność@ jest pozorna, gdyż jest fragmentem@ Jego obecności.@ Chwal Pana,@ który przyjął twój głos,@ jak wycie nawróconego wilka@ i przyjął twoją modlitwę@ jak upokorzony pałac".@ Tak mówił chleb.@ Przełamany chleb.@ Vii Ze stołu wziąłem przełamany chleb@ i chociaż bardzo ciążył moim dłoniom,@ w pocie dźwigałem to brzemię na dowód,@ że to, com widział moimi oczami,@ jest szczerą prawdą i rzeczywistością.@ Ten chleb był świadkiem. I powróciłem@ do Jeruzalem. I wszedłem do miasta@ przez krew Chrystusa jak przez drzwi otwarte@ Wniebowstąpienie I Płyną godziny wydrążone w czasie,@ jak czółno apostołów.@ O sobotnią godzinę@ oddalona jest Jerozolima@ od Góry Oliwnej zdjętej przerażeniem@ z powodu nieba rozpiętego@ jak elegia nad moją głową.@ W symbolicznym śnie oglądam Twe dłonie i stopy@ i boję się być świadkiem - pomyśl, nawet we śnie -@ spraw, które widzę.@ Znam ziemię,@ ale nie znam Twojego nieba.@ Gdzie jest niebo, w które ulatasz?@ Z jakiej materii jest ono zdziałane?@ Może z płótna, kamienia lub drzewa?@ A może z plastyku?@ I w jakim stylu jest zbudowane?@ Orientalnym, gotyckim czy renesansowym?@ Muszę to wszystko poznać@ - ja, książę okradzionych grobów,@ rozdający swoje myśli jak amulety,@ potrójnie zaklęte@ ustami, dłonią i spojrzeniem.@ Ale cóż mi z tego przyjdzie, gdy poznam@ architekturę nieba,@ skoro nie ma we mnie@ żadnej harmonii ani miary.@ Równocześnie potakuję i zaprzeczam,@ podnoszę się i upadam,@ czynię dobrze, i czynię źle@ i siedząc nad odłamkami nocy@ z trudem otwieram usta spalone radem@ i pytam:@ Czy istnieje niebo ruin?@ Umiem myśleć tylko ruinami, Boże.@ Ii Widzę jeszcze wiatr dokoła Twych kolan,@ szklany wiatr, opływający Twą postać,@ widzę jeszcze Twoje stopy i palce u stóp,@ a potem już nie widzę nic,@ tylko ślady Twoich sandałów@ na skale, która jest brzegiem wyprawy@ po sens życia i świętą teologię śmierci.@ Stajemy się coraz chłodniejsi. Coraz mniej@ umiemy kochać, a nasza namiętność@ jest raczej nawykiem niż ogniem,@ który winien nas zżerać, a - zaprawdę! -@ ma tylko kształt i kolor żywiołu@ i nic poza tym. Pokłuci nudą@ jak szpecącą ospą, umiemy ziewać@ nad śmiercią, miłością, troską i weselem,@ i każdym szczęściem. Przestrzeń@ zamknięta naszymi ramionami jest tylko pustką,@ w której ptaki umierają, a kwiaty więdną.@ Nie umiemy żyć w absurdzie i nie umiemy@ żyć poza absurdem. Siedzimy@ na ściętych pniach naszych snów,@ które leżą w poprzek drogi, prowadzącej@ do nieba.@ Iii Jestem sam@ z moimi równoczesnymi@ dziesięcioma twarzami,@ coraz brzydszymi i coraz płytszymi,@ tak płytkimi, że można przez nie przejść brodem.@ Jestem krainą zamglonych oczu@ i dzbanem pełnym krabów i sepii,@ i stolicą trzydniowych proroków@ wymiotujących sokami kłamstwa,@ i trawą zgniecioną,@ trawą uschniętą,@ trawą krzyczącą,@ pustką,@ czyli każdą niemożliwością,@ która może być możliwa.@ Wiedza nie zabija popędów,@ a popędy nie mogą wejść do nieba.@ Popędy są dzikimi końmi,@ a przecież nie ma nieba dla dzikich koni,@ nie ma nieba suchego jak step,@ nie ma nieba okrytego sierścią jak Ezaw,@ nie ma nieba polującego,@ bo jest tylko niebo upolowane.@ Iv Tkwiąc w samym jądrze rozbitych narodów,@ w plantacjach kłamstwa, w koloniach bezprawia,@ pragnę zdjąć z siebie krew tysięcy lat.@ Tak jak się szatę zdejmuje przed snem.@ Szumią, ach szumią w żyznych rozlewiskach@ ryżowe pola, a cesarska woda@ obmywa stopy dziewczęce i gibkie.@ Jak czołgi suną słonie Hannibala@ w bujnej uprzęży afrykańskich pustyń.@ Murzyn o wargach z kokosowej skóry@ zdziera tunikę z kamiennej bogini@ i zapychając usta rodzynkami,@ smakuje upał.@ W mroku stulecia, pod gotyckim stropem@ profesor Shilard, ujarzmiwszy atom,@ rozszczepił duszę. Skonstruował lustro,@ w którym nie siebie zobaczył, lecz własny@ wewnętrzny, smutny, pleśniejący czas.@ Całą historię widzi w tym zwierciadle:@ na wstępie człowiek bój toczył z przyrodą,@ a potem człowiek bój toczył z człowiekiem,@ a dziś już walczy tylko z samym sobą.@ Aż dnia pewnego conquistador wiedzy,@ który rozpoczął ongi przed wiekami@ swoje istnienie od podboju ognia,@ deszczu i ziemi, i cudzego mienia,@ a dziś podbija rzeki, oceany,@ powietrze, gwiazdy i kosmiczną przestrzeń -@ jutro, nie mogąc sam siebie zwyciężyć,@ skończy swe życie samobójczym strzałem.@ W ten sposób, ziemio, która miałaś być@ wiszącym sadem i plackiem z daktyli,@ dziś jesteś częścią powszechnej rozpaczy,@ okalającej jak żywopłot usta@ człowieka.@ V Jak smutno.@ Więcej jest w człowieku zagadnień@ niż samego człowieka,@ więcej lęku o ciało@ niż samego ciała,@ więcej adoracji rozumu@ niż samego rozumu.@ Im większy postęp,@ tym większa jest rzeka pokusy,@ rzeka pytań,@ rzeka problemów,@ coraz bardziej zawiłych@ i coraz bardziej nierozwiązalnych.@ Jak smutno.@ Takie jest niebo ruin i trucizny,@ takie są dzieje genezyjskich dni,@ takie są szkła świętych teleskopów@ na Mount Palomar,@ przez które widzę twoje sny zamglone,@ mózgu, rozbity o ścianę kosmosu.@ Jak smutno.@ Vi Świat się chwieje,@ ekwilibrysta na linie@ stracił równowagę,@ a ja, sceptyk i niedowiarek,@ pragnę codziennie dopasować niebo@ do siebie,@ przykroić je na miarę mojej nędznej egzystencji@ i stworzyć z niego@ niebo mojego grzechu i strachu,@ niebo moich kłamstw i sceptycyzmu,@ niebo mojego bezprawia.@ O Panie,@ paś rozżarzone węgle na moich zamarzniętych wargach,@ paś węgle na moich ugorach,@ paś węgle na czole mojego grzechu,@ na konarach splątanych popędów,@ na kartofliskach mojej podłości,@ a wówczas wszystko zmieni się w niebo,@ albowiem wszystko staje się niebem,@ gdziekolwiek pasiesz,@ Panie.@ Niebem będą pojęcia, w które wstąpisz, i rzeczy,@ zwierzęta, nawet ludzie, chociaż w nich@ trudniej zamieszkać niż w wilgotnych grobach.@ Wszyscy jesteśmy głębokimi grobami,@ które pracują, jedzą, piją i śpią,@ leżą w ramionach innych grobów, płodząc@ znów puste groby, pokryte freskami@ skaczących konstelacji i czarnych bizonów.@ Wstąp, Panie, w groby sadła i rozpaczy,@ w groby pogardy, brzydoty i zła,@ wstąp w syte groby dostojnie kroczące@ w dobrze skrojonych sukniach i ubraniach,@ i zapal w nędznych pierwotniakach@ światło owoców.@ A wtedy wszystko, co jest złożone,@ uprości się, a ja będę akwarelą,@ prymitywną kompozycją,@ malowaną przez dziecko.@ Dzień będzie wielbłądem,@ pokrytym wyleniałą sierścią. Zbudzi go ze snu@ radosne pianie kaktusów.@ Garbus uwije sobie gniazdo@ w uchu igielnym.@ Niebo będzie prawdopodobnie kobaltowe,@ apostołowie fioletowi i sztywni,@ a Ty, niezgrabny, Chrystusie,@ wędrować będziesz do nieba@ na zielonym osiołku.@ Wszystko zazębi się o siebie@ według wyobraźni dziecka,@ które widząc świat pokrajany na kawałki,@ złoży go w jedną całość.@ Vii A ty, która jesteś@ kontynentem genialnych gryzoniów,@ piszących na pergaminach nienawiści,@ która jesteś chorałem bezprawia,@ która jesteś zwojem krzywdy,@ która jesteś rzeką krwi wpadającą do rzeki ognia,@ która jesteś niemocą wszechmocnego człowieka,@ która jesteś karuzelą nudy,@ która jesteś muzeum atomowej broni -@ w moje oczy i serce wpisana,@ ziemio,@ zamienisz się w Górę Oliwną,@ oddaloną o sobotnią godzinę@ od mądrej księgi,@ którą otworzyłem dzisiaj na ostatniej stronie,@ by odczytać z niej drogę Chrystusa do nieba.@ Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu@ teraz, zawsze i na wieki wieków. Amen.@ Psalm o trzcinie Niski jest mój dzień.@ Jak przejdę przez mój dzień?@ Głowy nasze uwieńczyłeś myślą,@ która jest diademem naszego człowieczeństwa.@ Wiedzą, jak żyznym mułem, zdziałanym@ ze śliny i piasku, natarłeś@ nasze oczy, które obmyliśmy@ w sadzawce Siloe.@ Nasza wiara@ pogłębia się o piękno kosmicznej wiedzy,@ która świadczy@ o Twojej nieskończonej mądrości.@ Słońce wstaje na dowód Twojego dobra,@ a nie naszego zła,@ Boże, łączący nad przepaściami@ prawo moralne z prawem nauki.@ Ale Kartezjusz się mylił,@ myśl moja nie jest dowodem@ mojego istnienia.@ Trzciną jest człowiek, najwątlejszą trzciną,@ trzciną myślącą, ale ta trzcina oszalała,@ Boże.@ Melancholijnie śpiewają@ gorące źródła śmierci,@ a ja codziennie westchnieniem jak cezurą@ oddzielam wartość od wartości.@ Drżąc bezsilnie w Twoim spojrzeniu@ jak w dziobie mewy złowiona ryba,@ z głębi mej nędzy wołam do Ciebie:@ "Wysłuchaj mojego głosu i moich dziejów@ i nakłoń uszy swoje na głos moich modlitw,@ i uczyń mnie dobrym człowiekiem,@ albowiem tylko wówczas,@ jestem,@ gdy jestem dobry.@ Oto jedyna miara@ mojego człowieczeństwa@ i istnienia".@ Idąc przez mój niski dzień,@ pochylam czoło,@ ciężkie od pochmurnych chórów.@ Nic nie jest przypadkiem.@ Ty nie grasz w kości, Boże,@ i dlatego jesteś bardzo skomplikowany,@ i dlatego zmierzam do Ciebie@ trudnymi drogami,@ przez niedocieczone prawa i formuły,@ przez materię, która jest energią,@ przez linię prostą, która jest linią krzywą,@ i przez promieniowanie martwych przedmiotów.@ Niech będą błogosławione wszystkie drogi,@ proste, krzywe i dookolne,@ jeżeli prowadzą do Ciebie,@ albowiem moja dusza bardziej tęskni za Tobą,@ niż tęsknią nocni stróże, pokryci rosą@ za wschodzącym słońcem.@ Połóż dłoń na człowieczej trzcinie@ i dotknięciem palców obudź w niej@ muzykę nowego życia,@ Boże.@