Józefowicz Tadeusz Goście z nieznanej planety I Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki uleciał obraz senny i Paweł poczuł, że leży na swoim tapczanie. Jeszcze przez jakiś czas starał się zatrzymać w krainie marzeń sennych, jeszcze przez chwilę zaciskał powieki w nadziei, że zaśnie na nowo, ale był to daremny wysiłek. Wiedział, że sen już go opuścił. Mechanicznie sięgnął ręką po zegarek leżący na szafce nocnej i nacisnął przycisk. Głos z zegarka oznajmił, że jest pięć minut po północy. Tak było prawie każdego dnia. Koło południa odczuwał zmęczenie, które zwykle kończyło się krótką lub dłuższą drzemką. Wieczorami z reguły był tak śpiący, że kładł się do snu na pół drzemiąc. Najczęściej budził się około trzeciej w nocy i zasypiał nad ranem, a bywało i tak, że po trzech godzinach wieczornego snu budził się, jak tym razem, koło północy i nie spał aż do rana. Przewracał się z boku na bok, usiłując zasnąć. Włączał radio lub magnetofon, próbował czytać, wstawał co jakiś czas, aby pójść do toalety lub napić się herbaty i znów układał się do snu, by zdrzemnąć się kilka minut nad ranem. Również i tym razem, strząsnąwszy z powiek resztki snu, wstał z wolna i poszedł do łazienki. W mieszkaniu było ciepło i przytulnie, tym bardziej, że za oknem poświstywał wiatr. Podszedł do okna i lekko je uchylił. Na dworze było nieprzyjemnie. Wicher tłukł się pomiędzy bezlistnymi gałęziami, niosąc ze sobą strugi zimnego deszczu. Mimo to Paweł stał dłuższą chwilę, wsłuchując się w odwieczną muzykę żywiołów. Lubił groźne pomruki wichru, którym towarzyszył trzask suchych gałęzi, to znów żałosne kwilenie i świsty zmęczonej nawałnicy, pragnącej odpocząć wśród modlitewnego szeptu pluskającego deszczu. Z lubością czuł na twarzy zimny wilgotny powiew. Od kiedy stracił wzrok, rzadko opuszczał mieszkanie. Ze swoją uczelnią, z którą był związany przez 40 lat najpierw jako student, potem jako asystent profesora, wreszcie jako profesor, rozstał się po przejściu na emeryturę, nie miał więc potrzeby odbywania codziennej wędrówki. Póki żyła żona, urządzali sobie małe przechadzki, a kiedy zmarła, skończyło się wychodzenie z domu. Wprawdzie lekarz zalecał mu spacery, ale on nie lubił bez celu samotnie błądzić po ulicach. We wszystko, co mu było potrzebne, zaopatrywała go córka lub wnuki. Również nie miał problemu z pujściem do lekarza czy fryzjera, ale nikt z członków rodziny nie miał czasu na spacery. Toteż z czasem całkiem się od nich odzwyczaił. Lubił natomiast stać w oknie i wdychać świeże, rześkie powietrze. Nie przeszkadzała mu nawet przykra pogoda. Gdy tak rozkoszował się orzeźwiającym powietrzem, posłyszał nagle lekkie uderzenie dzwonu na wieży pobliskiego kościoła. Co to mogło być? Wiatr przyczaił się w gałęziach i wkoło panowała chwilowo głęboka cisza. Paweł słyszał wyraźnie, nie mógł się mylić. Czyżby ktoś zakradł się na wieżę? ale po co? Trudno też było przypuszczać, że na wieży przeprowadzano jakiś remont. Gdy tak stał i cierpliwie wyczekiwał sam nie wiedząc na co, posłyszał jakby trzepotanie skrzydeł nadlatujących ptaków. Zrobiło mu się nieswojo. Skąd ptaki o tej porze. Pilnie nasłuchiwał, a szum skrzydeł dolatywał to z góry, to z boku. Począł zamykać okno, które jakoś dziwnie się zapierało. Równocześnie usłyszał przedzierający się przez szum wiatru głosik dziecięcy. Głos ten wydał mu się tak nienaturalny w tych warunkach, że uznał go za halucynację. Skąd głos dziecięcy o tej porze? Odgłos dzwonu, trzepotanie skrzydeł, wołanie dziecka, co to wszystko miało znaczyć? Ponownie przystąpił do zamykania, gdy powtórzyło się wołanie. Tym razem głos wyraźnie wdzierał się przez uchylone okno. Nie było wątpliwości. Za oknem był mały chłopiec, który prosił, by go wpuścić do mieszkania. Nie zastanawiał się, skąd się tam wziął i jak się tam dostał. Jedno było ważne - za oknem był mały chłopiec, któremu w każdej chwili groził upadek z pierwszego piętra. Mechanicznie otworzył okno i odsunął się na bok, by zrobić miejsce niespodziewanemu gościowi. Jak się zorientował, gości było dwóch. W mgnieniu oka byli już w pokoju i zamknęli za sobą okno. Teraz dopiero Paweł czuł, jak mu biło serce. Było w tym wszystkim coś tak niezrozumiałego, że czuł tylko jeden wielki zamęt. Mieszkał na pierwszym piętrze. Dokoła nie było żadnych rusztowań. Najbliższe drzewa w pobliskim parku były oddalone od budynku o jakieś 200 metrów. Praktycznie do okna dolecieć mogły tylko ptaki, które rzeczywiście niekiedy przylatywały. Po zewnętrznej stronie wzdłuż okien ciągnął się murek szeroki na 20 centymetrów. Zimową porą Paweł sypał tam często okruchy dla ptaków, które zlatywały do tej jadłodajni, ale żeby małe dzieci, w nocy i w taką pogodę?... Jak się tam dostały, jak utrzymały się na wąskim murku. Wszystkie te myśli wirowały w jego głowie. Zdumienie było jeszcze większe, kiedy usłyszał, że chłopcu towarzyszyła dziewczynka i dzieci te porozumiewały się w obcej, nieznanej mu mowie. Był wykładowcą na katedrze języków wschodnich, znał też kilka języków europejskich, a jeśli któregoś z nich nie rozumiał, to przynajmniej wiedział, do jakiej grupy go zakwalifikować. Ten, którym mówiły dzieci, nie był podobny do żadnego z nich. To nie była zwykła mowa. To był szczebiot składający się z potoku wyraźnych, dźwięcznych sylab zaczynających się od spółgłoski i kończących samogłoską. Nie było grup spółgłoskowych, jedynie niektóre spółgłoski powtarzały się podobnie jak w języku włoskim. Poza tym nie było żadnego podobieństwa. Cała mowa była urozmaicona jakimś dziwnym przyśpiewem. Nie wiedział, co robić, co powiedzieć i stał jak zahipnotyzowany. Z tej kłopotliwej sytuacji wyprowadził go chłopiec, który zakończył rozmowę ze swoją towarzyszką i odezwał się najczystrzą polszczyzną. - Przepraszam, że mówiłem w obcym dla ciebie języku, ale musiałem porozumieć się z moją żoną, a ona nie zna polskiego. W innym przypadku Paweł uznałby tę wypowiedź za żart lub zabawę małych dzieci, ale tu nie było miejsca ani na żarty, ani na zabawę. Zaczął się domyślać, że stał się uczestnikiem jakiegoś niezwykłego wydarzenia, które może mu wyjaśnić ten chłopiec, a może dorosły mężczyzna, który ma tylko figurę i głos chłopca. Tymczasem nieznajomy mówił dalej. - Przede wszystkim żona i ja pragniemy ci podziękować, żeś nie zamknął przed nami okna i wpuściłeś nas do mieszkania. A teraz muszę ci powiedzieć, jak się nazywamy i skąd przybywamy. - Chętnie posłucham, bo nie wiem, kim jesteście, ale przede wszystkim zdejmijcie płaszcze, bo na pewno przemokliście do suchej nitki. - To nie takie proste. Najpierw musisz dowiedzieć się, kim jesteśmy, byś mógł zdecydować czy zechcesz i czy będziesz mógł nas przechować do następnej nocy. Ja nazywam się Doranno a moja żona - Wirulla. Oboje jesteśmy niskiego wzrostu i mówimy głosami małych dzieci. Na pewno zdziwiłeś się, co małe dzieci robią o tej porze za twoim oknem i jak się tam dostały. Otóż jesteśmy przybyszami z innej planety i wbrew wszelkim pozorom jesteśmy istotami dorosłymi. Wszystko, co się zdarzyło do tej pory, było niezwykłe i niezrozumiałe, ale ostatnie słowa, jakie usłyszał Paweł, poraziły go całkowicie. Nim jednak zdołał cokolwiek zrozumieć, nieznajomy mówił dalej. - Nasze obserwatoria krążą nad waszą planetą od tysiąca lat. O szczegółach powiem później, oczywiście jeżeli będziesz ciekawy i jeżeli będziemy mogli tu poczekać na nowy pojazd. Paweł rzeczywiście był ciekawy i choć nie mógł uwierzyć w to co usłyszał, zachował się tak, jak przystało na gościnnego gospodarza. - Miło mi was poznać, choć przyznaję, że nigdy w życiu czegoś takiego się nie spodziewałem. Ja na imię mam Paweł. Rad jestem, że mogę przyjmować u siebie tak niezwykłych gości. - Również my jesteśmy radzi, że znaleźliśmy się u ciebie, zwłaszcza że mieliśmy pecha. Jakiś z waszych satelitów zboczył z wyznaczonego toru i uderzył w nasz pojazd. Satelita rozpadł się w kawałki i spłonął w atmosferze. Nam przy okazji stłukł świetlik i pozbawił nas powietrza. Ten przykry wypadek uniemożliwił nam poruszanie się w przestrzeni. Moglibyśmy latać na niewielkiej wysokości, ale jak tu się dostać na naszą planetę. Na domiar złego zauważyli nas z ziemi i zaczęli do nas strzelać. Wprawdzie nieraz widziano nasze statki, kończyło się to jednak na obserwacji, ale tym razem było co innego. Zniszczyliśmy ziemskiego satelitę, a potem krążyliśmy nisko nad ziemią. Nie byliśmy sprawcami tego wypadku, ale skąd wasi mieli o tym wiedzieć. Zresztą lepiej jest ogłosić, że satelita został zniszczony przez nieznanego agresora, niż że coś się w nim zepsuło. Nic dziwnego, że wzięli nas za terrorystów. - Czy strzelaliście również? - My nie używamy karabinów, armat ni żadnych śmiercionośnych narzędzi. Przecież nie jesteśmy mordercami. Moglibyśmy jeszcze przez dłuższy czas utrzymywać się w naszym pojeździe, ale byłaby to sytuacja bez wyjścia. Musielibyśmy poruszać się tylko na małych wysokościach, gdzie nie brakłoby nam tlenu, a więc bylibyśmy pod stałą obserwacją, jak zwierzę, na które polują. Wreszcie nie moglibyśmy powrócić na naszą planetę. Musieliśmy zatrzeć ślad, a nie było to takie proste. Zderzenie z satelitą nastąpiło nad Francją, a nad Niemcami wysłano w naszą stronę kilka pocisków. Krążyliśmy nad Niemcami, aż dotarliśmy nad Polskę. Kiedy zrobiło się ciemno, wylądowaliśmy na bezludnym polu, pustą rakietę wyprawiliśmy na naszą planetę, a sami w ptasich ubraniach polecieliśmy szukać schronienia. Po drodze widzieliśmy kilka samochodów jadących w kierunku naszego lądowania, ale nas nikt nie zauważył. Skąd mogli przypuszczać, że unosimy się nad nimi. Macali reflektorami po niebie i ziemi, a my lataliśmy w ciemności, bo widzimy w podczerwieni i ultrafiolecie. Może odnajdą nasze ślady, ale po nich nie trafią. Będą myśleli, że odlecieliśmy, a my tymczasem przedostaliśmy się na wieżę waszego kościoła, a kiedy otworzyłeś okno, przylecieliśmy do ciebie. Skoro już wszystko wiesz, powiedz szczerze czy będziesz mógł udzielić nam schronienia. U was teraz polowanie na terrorystów. Gdyby nas znaleźli u ciebie, to mógłbyś mieć duże nieprzyjemności, a my musielibyśmy uciekać lub zginąć, gdyby nam się nie udało ukryć. Pod wpływem opowiadania Paweł począł nabierać przekonania, że rzeczywiście ma do czynienia z niezwykłymi istotami, toteż powiedział bez wahania: - Wiem, że nie jesteście terrorystami, bo nie szukalibyście u mnie schronienia, tylko zagrozilibyście mi bronią. Tymczasem wy jej nie macie i, o ile mi wiadomo, terroryści nie potrafią latać jak ptaki. Kiedy mi zaufaliście, to i ja was nie zawiodę, ale dlaczego unikacie spotkania z ludźmi? - Mówiłem ci, jak nas powitali, kiedy zobaczyli nasz pojazd. Na pewno wzięliby nas za terrorystów, a gdyby się wyjaśniło, kim jesteśmy, tym bardziej wasi militaryści zaopiekowaliby się nami. Wyobrażasz sobie, jaką świetną latającą fortecą byłby nasz pojazd? - Rzeczywiście. O tym nie pomyślałem. Dobrze znasz ziemskie obyczaje. Tu wam jednak nic nie grozi. Tak się składa, że moja córka z mężem i dziećmi wyjechała do rodziny na kilka dni. Przez ten czas nikt do mnie nie przyjdzie. Możecie czuć się jak u siebie w domu i zawiadomić swoich, gdzie mają was szukać. Tylko jak wy to zrobicie? - Z tym nie ma biedy. Mamy maleńki aparat nadawczo-odbiorczy. - To mówiąc, Doranno pokazał Pawłowi pudełko wielkości tabliczki czekolady. - Dzięki temu aparatowi możemy nawiązywać łączność z naszą planetą. O zderzeniu już powiadomiliśmy i poprosiliśmy o nowy pojazd. Teraz podamy tylko, gdzie mają nas szukać. Za chwilę będziemy mieli połączenie. Tymczasem muszę powiedzieć żonie, że udzieliłeś nam gościny i możemy ściągnąć nasze mokre ubrania. Po tych słowach Doranno pomanipulował coś przy aparacie, położył go na stoliku i począł zdejmować z siebie przemoczone ubranie. Równocześnie poinformował widocznie swoją żonę, o czym rozmawiał z Pawłem, bo i ona zaczęła pozbywać się ptasiego stroju. Tymczasem Paweł wydobył z szafy dwa wieszaki i, zwracając się do Doranna, powiedział: - Jak zapewne się zorientowałeś, ja nie widzę i nie wiem jak wy wyglądacie i jak wygląda wasz ptasi strój. Wy, jak mi się wydaje, dobrze orientujecie się w ciemności. Ty coś mówiłeś na ten temat. Czy na tych wieszakach będziecie mogli zawiesić wasze mokre ubrania? - Oczywiście. Można je teraz zawiesić jak firankę na oknie lub na drzwiach. Jak wyschną, to ci pokażę jak wyglądają. One szybko wyschną, bo są podgrzewane elektrycznymi bateriami. Teraz zobacz jak my wyglądamy. To mówiąc, ujął ręce Pawła i położył je na swojej głowie, a potem na plecach i ramionach. Paweł nie widział od wielu lat, ale nigdy nie przeprowadzał takich oględzin, toteż poczuł się skrępowany. Przez cały czas odnosił wrażenie, że stoi przed nim mały chłopiec w koszulce, którego niepotrzebnie dręczy swym obmacywaniem. Kiedy jednak dotknął zarośniętych policzków Doranna i pogładził jego krótką bródkę, kiedy Wirulla również ujęła jego ręce i poczęła wodzić nimi po swojej twarzy, ramionach, plecach i pełnych, kobiecych piersiach, uświadomił sobie, że to naprawdę byli dorośli ludzie. Potem nasunęła się inna refleksja. Była to przecież kobieta. Wprawdzie małego wzrostu, ale prawdziwa dorosła kobieta. Co odczuwała, kiedy ukazywała mu swoje kształty. Wprawdzie miała na sobie jakąś koszulę, ale tak cienką, jakby utkaną z pajęczej nitki. Przecież musiała czuć przez nią jego dotyk, jak on czuł ciepło jej ciała. Kobieta ziemska jeśliby się zdobyła na coś takiego wobec nieznajomego mężczyzny, to chyba tylko we wiadomym celu, jako preludium do igraszki seksualnej. W tym wypadku nie wchodziło to w rachubę. Czyżby ci ludzie nie odczuwali pociągu seksualnego, nie mieli poczucia jakiegoś skrępowania? On krępowałby się stanąć w koszuli przy obcej kobiecie. Co innego u doktora, w szpitalu. Dalsze rozważania przerwał mu Doranno, który właśnie zakończył słuchanie jakiejś wiadomości ze swojego małego aparatu. - Przekonałeś się chyba, że jesteśmy dorosłymi ludźmi. Również nasze drogi oddechowe, pokarmowe, narządy płciowe są takie jak wasze. Mamy też podobną budowę poza pewnymi szczegółami. Na przykład nasze głowy są może trochę za duże w stosunku do całego ciała. Mamy też daleko większą siłę i inną budowę kości niż wy. - Skąd wy to wszystko wiecie, znacie budowę naszego ciała, skąd znasz nasz język, choć twoja żona włada tylko waszym językiem? To wszystko wygląda na bajkę. Chwilami wydaje mi się, że to tylko mój sen. Ale sen czy nie sen, jesteście chyba głodni i musicie się przespać. Trzebaby wam też wyszukać jakąś odzież, bo przecież nie będziecie cały czas chodzić w koszulach czy w waszych ptasich ubraniach. Przydałaby mi się pomoc twojej żony. Trzeba by zajrzeć do ubrań moich wnucząt. Chłopak ma 10, a dziewczynka 8 lat. W ich ubrankach powinno się coś znaleźć dla was. Poproś żonę o pomoc. Ja mógłbym ją poprosić po chińsku, japońsku, francusku, ale waszej mowy przecież nie znam. - Jeżeli mówisz po francusku, to porozumiesz się z moją żoną, bo ona zna ten język. Ja znam polski, rosyjski czeski i inne słowiańskie. Francuski znam słabo. Za to moja żona jest specjalistką od języków romańskich. II Wirulla mówiła po francusku jak rodowita paryżanka, a że i Doranno, jak się okazało, nieźle sobie radził w tym języku, rozmawiali teraz wszyscy troje po francusku. Przyczyniło się to do większego zbliżenia między nimi. Zwłaszcza ożywiła się Wirulla. Nie była już teraz na uboczu, ale stała się prawdziwą panią domu. Spośród ubranek dziecięcych wyszukała jakieś spodnie i swetry dla siebie i męża, znalazła też pantofle domowe, a potem poprosiła Pawła, by pozwolił jej zakrzątnąć się w kuchni. Po godzinie dzieci, jak w dalszym ciągu Paweł nazywał w myśli swoich gości, wykąpały się i wszyscy siedzieli przy zastawionym stole. Paweł dziwił się, że taka mała dziewczynka potrafiła tak szybko się uwinąć. Po owych szczegółowych oględzinach nie wątpił już, że ma do czynienia z dorosłymi ludźmi, jednak jako człowiek pozbawiony wzroku i posługujący się słuchem, odczuwał mimo woli, że znajduje się w towarzystwie małych, inteligentnych dzieci. Miało to tę dobrą stronę, że czuł się całkiem swobodnie. Wiedział, że ich cywilizacja, ich technika jest o całe niebo wyższa od naszej ziemskiej. Na pewno mieli inną kulturę, kierowali się innymi wartościami. Choć w ich zachowaniu nie zauważył niczego, co odbiegałoby od ziemskich norm, to jednak niewątpliwie czułby się skrępowany, gdyby siedzieli obok niego ludzie takiego wzrostu jak on sam. Mimo woli obawiałby się, by nie popełnić jakiegoś czynu, by nie powiedzieć czegoś, co mogłoby ich urazić lub mogło być źle przez nich zrozumiane. Byliby dla siebie bardziej obcy. Tymczasem wobec małych osób nic takiego nie odczuwał. Toczyła się więc przyjazna rozmowa. Najaktywniejszy udział w niej brał on sam. Jego goście zdawali się wiedzieć o naszej planecie bardzo dużo. Tymczasem on nie wiedział o nich nic, poza tym że musieli mieć wspaniałą technikę i że byli pacyfistami. Toteż pytał o wszystko: skąd mieli wiadomości o ziemi i o jej mieszkańcach, jak doszło do tego, że poznali nasze języki, jak wygląda ich planeta, gdzie się znajduje i jak długo na niej zamieszkują. Jaki jest przeciętny wiek ich życia i tak dalej. Kiedy Paweł przedstawił całą litanię swoich pytań, Doranno zaśmiał się tylko i powiedział, że najlepiej byłoby, gdyby Paweł wsiadł do pojazdu, który przybędzie po nich, i razem z nimi pojechał na ich planetę. Wirulla gorliwie poparła propozycję męża, uznając, że Pawłowi należy się taka wycieczka choćby w rewanżu za jego gościnność. Takiej propozycji Paweł się nie spodziewał. Nigdy nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażał sobie, że może znaleźć się na innej planecie, wśród innych ludzi, w zupełnie obcym świecie. Przeczytał kilka fantastycznych powieści o lotach międzygwiezdnych, o dziwnych zjawiskach i istotach niepodobnych do ludzi. Traktował to jednak jak czystą fantazję. Nasłuchał się wiadomości o latających talerzach, różnych ufoludkach, ale i te wiadomości zakrawały na sensacje. Zawsze te pozaziemskie istoty były jakieś inne, niezwykłe. Nigdy nie twierdził, że w całym niezmierzonym wszechświecie tylko na naszej ziemi istnieje życie, ale jakie to mogło mieć znaczenie dla ludzi. Jeżeli doleci do ziemi jakiś sygnał od obcej cywilizacji, która istniała przed milionami lat, to dziś jej już nie ma. Tymczasem spotyka istoty, które proponują mu wycieczkę na swoją planetę, a więc podróż na nią nie może trwać tysiące czy miliony lat. Poza tym te istoty to nie jakieś potwory budzące grozę, ale zwykli ludzie, tacy jak on sam. Nawet bardzo mili, bo przypominający grzeczne, inteligentne dzieci. A przecież muszą mieć potężną wiedzę, skoro przylecieli na ziemię, skoro odwiedzają nas od tysiąca lat. Znają nasze języki, są pokojowo nastawieni. Nie wiedział, co powiedzieć. Czy chciałby odwiedzić? Jasne, że by chciał. Tylko czy to możliwe. Znowu wyłoniły się wątpliwości. Może to ludzie z naszej planety. Jacyś wynalazcy, którzy przeprowadzają dziwne doświadczenia, próby swoich ptasich skrzydeł. Tylko po co udawaliby przybyszów z kosmosu? Wreszcie jak wytłumaczyć te zagadkowe okoliczności. Mały wzrost, możność unoszenia się w powietrzu, ta dziwna, nieznana mowa, swobodne poruszanie się w ciemności. On wprawdzie również obywał się bez światła, ale to było co innego. Oni przecież nie znali jego mieszkania, a poruszali się po nim, jakby wszystko dokoła widzieli. Potajemnie nie mogliby włączyć oświetlenia, bo po ciemku nie dostrzegliby kontaktu. Zresztą zauważyłby to, bo miał poczucie światła. Wreszcie ten mały aparat nadawczo-odbiorczy, z którego odzywał się miły głosik dziewczęcy, kiedy Doranno przy nim pomanipulował. Wszystkie te myśli biegały po głowie niczym błyskawice. Paweł tak się pogrążył w swych rozważaniach, że nie zareagował na zaproszenie. Dopiero Wirulla doprowadziła go do przytomności. - Czemu tak się zamyśliłeś? Czyżbyś nie chciał odwiedzić naszej planety? - Przeciwnie, chciałbym jak najbardziej. Powiem jednak wam szczerze, że trudno mi w coś takiego uwierzyć. Na temat istot pozaziemskich jest u nas wiele fantazji, ale co innego fantazjować, a co innego przeżyć takie spotkanie. Nie dziwcie się więc, że zaniemówiłem, kiedy usłyszałem waszą propozycję. Wy od dawna krążycie nad naszą planetą, od lat nas obserwujecie, a ja tak naprawdę dowiaduję się o waszym istnieniu dopiero teraz. Wszystko to jest dla mnie zbyt nieprawdopodobne. Spotkanie z wami, wasz przylot do okna, wasza obecność i to że znacie nasze języki. Nie uwierzyłbym, gdybym sam tego nie przeżywał. Powiedzcie, jak to jest możliwe. - Tego się nie da wytłumaczyć w kilku słowach - odezwała się Wirulla. - Pomału dowiesz się o wszystkim. Naszą planetę poznasz, kiedy się tam znajdziesz. Powiem ci tylko, że wbrew waszym wiadomościom znajduje się ona w naszym układzie słonecznym i jest bardzo mała. Wam i nam świeci to samo słońce. - Jak uświadomisz sobie - wtrącił Doranno, - że znany nam wszechświat rozciąga się na przestrzeni kilkunastu miliardów lat świetlnych, to zrozumiesz, jak bliskimi jesteśmy sąsiadami i bardziej stanie się zrozumiałe nasze podobieństwo. Rakieta może przybyć po nas w ciągu trzydziestu godzin. Powinna być tu jutro o tej porze, bo wysłali ją zaraz jak się dowiedzieli o naszym wypadku. Zabawimy więc u ciebie cały dzień i kawałek nocy. - Kiedy wracają twoi - spytała Wirula. - Chciałabym ich poznać. - Moich spodziewam się trzeciego dnia rano, a więc już po naszym odjeździe. Nie będę więc mógł zapoznać was z rodziną. Tu jednak chodzi o wasze bezpieczeństwo. Zamówiony pojazd nie może czekać, a i wy będziecie czuć się bezpieczniej w waszym statku kosmicznym. Zresztą może i lepiej, że moi nie zdążą przed naszym wyjazdem. - Dlaczego? czyżbyś nie chciał, żeby dowiedzieli się o naszym pobycie w waszym mieszkaniu? - Nie o to chodzi. O moje dzieci i wnuki jestem spokojny, tylko oni baliby się o mnie. Mam już swoje lata i... Paweł zaniemówił, jakby się zastanawiał nad dalszymi słowami. Nie czuł się ostatnio dobrze. Co będzie, jeżeli zasłabnie podczas tej niezwykłej podróży. Tu na ziemi był pod opieką zaprzyjaźnionego lekarza, a co będzie, jak zachoruje gdzieś w kosmosie, w zupełnie innych warunkach. Dzieci na pewno nie puściłyby go na taką wyprawę. Wreszcie czy ma prawo narażać tych miłych ludzi na kłopoty. Jak on da sobie radę w nieznanym miejscu, w nieznanych warunkach, bez przewodnika. Będzie przecież dla nich ciężarem. To miłe, że mu zaproponowali tę niezwykłą przygodę, ale czy ma prawo się na nią zdecydować. Z drugiej strony czy może odrzucić taką okazję, jaka nie zdarzyła się nikomu na ziemi. Wreszcie Wirulla, która jakby czytała w jego myślach, dokończyła za niego przerwaną wypowiedź. - I boisz się, że nam gdzieś zasłabniesz po drodze. Ile właściwie ty masz lat. - Skończyłem 70. - To rzeczywiście nie należysz już do młodzieży, ale nie jesteś jeszcze staruszkiem. Przecież wielu ludzi na waszej planecie żyje dłużej. Nie musisz się obawiać, damy sobie radę. My żyjemy znacznie dłużej. Ja i Doranno mamy po 50 lat i zaliczamy się do młodych ludzi, którzy dopiero wchodzą w życie, tak jak ziemscy ludzie, którzy mają około 20 lat. Pobraliśmy się przed miesiącem. Wchodzimy w najpiękniejszy okres naszego życia rodzinnego i naszej miłości. Ten lot nad ziemią to nasza podróż poślubna. Dostaliśmy ją w nagrodę za wyniki naukowe w naszych sekcjach. Przez najbliższe 50, 70 lat zajmiemy się wychowywaniem dzieci. Jak urodzę dzidziusia, będę miała 6 lat płatnego urlopu macierzyńskiego. Trzeba ci wiedzieć, że mamy duże szczęście, bo dostaliśmy zezwolenie na dwoje dzieci, co nie wszystkim się udaje. Tak więc ja będę miała 12 lat na wychowanie dzieci. Po tym okresie będę mogła przystąpić do jakiegoś nieczasochłonnego zajęcia. W tym czasie również i Doranno nie będzie miał pracy, która by go oddalała od rodziny. Kiedy nasze dzieci podrosną i się usamodzielnią, będziemy znowu mogli wylecieć w kosmos. Może wtedy nawet się rozstaniemy. Jak myślisz, Doranno, rozstaniemy się? - Kto to może wiedzieć. Przed nami jeszcze przynajmniej 150 a może 200 lat. W tej chwili ani mi to w głowie. - I mnie nie. Chciałam tylko powiedzieć Pawłowi, że u nas po usamodzielnieniu się dzieci małżeństwa nieraz rozchodzą się i to w zupełnej zgodzie i zawiązują nowe związki małżeńskie. Natomiast rzadko bywa tak, by małżeństwa rozchodziły się, zanim ich dzieci nie zaczną samodzielnego życia. Wtedy jest dużo kłopotu. Zdarza się też, że ludzie, którzy nie mogą lub nie chcą mieć dzieci, łączą się i rozchodzą bez żadnych formalności i nie uważa się tego za postępowanie godne potępienia. Nikt nikomu nie broni się kochać, natomiast nikt nie uznaje u nas płatnej miłości. Różne domy publiczne czy agencje towarzyskie nie mają u nas racji bytu. Po co płacić za coś, co można mieć za darmo. Z drugiej strony po co oddawać się za pieniądze, kiedy każdy może mieć odpowiednią pracę i nie musi zarabiać w taki poniżający sposób. U nas kochają się z miłości, a nie dla pieniędzy. Paweł z zainteresowaniem przysłuchiwał się słowom Wirulli. Więc ci mali przybysze są młodsi od niego o 20 lat, a jak sami mówią, zaczynają najpiękniejszy okres swojej młodości. Są zakochani i szczęśliwi, choć nie wykluczają możliwości rozwodu. Tymczasem Wirulla przestała opowiadać i po chwili oznajmiła: - Odłóżmy na jutro dalszą rozmowę, bo teraz chce mi się spać. To mówiąc, zabrała ze stołu talerze i wyszła z pokoju. III Doranno również podążył za Wirullą. Wkrótce jednak powrócił, gdyż niespodzianie rozległ się w aparacie donośny gwizd. Doranno natychmiast go wyłączył i uruchomił krótki, urywany sygnał. Potem wyjaśnił: - To nasi chcą nam przesłać jakąś wiadomość. Ja potwierdziłem, że ich słyszę. Teraz musimy poczekać pewien czas, aż sygnał doleci do nich, a ich wiadomość doleci do nas. Takie przerwy w łączności to prawdziwa udręka, ale na to nie ma rady. Ciekawe, co tam się wydarzyło. Paweł również był ciekawy. Interesowało go jednak co innego. - Jak to się dzieje - spytał, - że waszych sygnałów radiowych dotychczas nie zauważono na ziemi. Doranno jakby spodziewał się tego pytania, bo natychmiast pośpieszył z wyjaśnieniem. - Nasza radiofonia nastała zanim wylecieliśmy w kosmos. U was zresztą było tak samo, tylko o ponad 1000 lat później. Otóż przez ten czas mogliśmy nadawać bez obaw. Kiedy ruszyła wasza radiofonia, łatwo mogliście nas wytropić. Musieliśmy więc zastosować pewnego rodzaju kod, dzięki czemu wszelkie audycje brzmią jak trzaski atmosferyczne, których jest pełno w tak zwanym eterze. W naszych aparatach są dekodery przetwarzające owe szumy na właściwe dźwięki. - Czy udało się wam przechwycić jakieś sygnały z kosmosu? - Owszem i to nie raz, ale co z tego. Były to sygnały regularne, jakby przez kogoś opracowane, tylko nie wiadomo, co oznaczały, skąd były wysłane i kiedy to było. Toteż nasze badania poszły w innym kierunku. Wysłaliśmy kilka sond w okolice najbliższej gwiazdy i odkryliśmy tam piękną planetę, na której będzie można zamieszkać. Jest na niej powietrze i woda, planeta wielka jak wasza ziemia, porośnięta jest bujną roślinnością, w morzach i rzekach połyskują ryby, a w lasach roi się od zwierzyny. Jednym słowem planeta do zasiedlenia, zwłaszcza że nie ma na niej tak zwanych istot wyższego rzędu i śmiało możemy uznać ją za naszą własną. Po wielu latach przygotowaliśmy już statek do wyprawy. Możesz sobie wyobrazić, jakie musi być jego wyposażenie. To nie marny pojazd, jakie krążą po naszym układzie słonecznym. To po prostu małe osiedle z elektrownią,wodociągiem i stacją uzdatniania wody, a nawet ogrodem sztucznie oświetlanym. Zupełnie co innego wysłać kilku śmiałków, a co innego wyprawić międzygwiezdny statek z osiedleńcami, którzy po 10 latach bez słońca mają wylądować na planecie, gdzie im zaświecą dwa słońca, inne gwiazdy, gdzie będzie inny czas, inna doba, gdzie będą im towarzyszyć inne rośliny i zwierzęta. Słowem, gdzie zacznie się całkiem nowe życie i wszystko będą musieli poznawać od nowa. Trzeba wysłać przynajmniej 50 osób, którym należy zapewnić na drogę pod dostatkiem powietrza i jedzenia. Muszą to być ludzie doświadczeni, wszechstronnie wyszkoleni, tak aby mogli na nowym miejscu odbudować to wszystko, co musieli zostawić w starej ojczyźnie, ale zarazem muszą to być osoby młode i obojga płci, zdolne do założenia rodziny na nowym miejscu i w całkiem odmiennych warunkach. Całe szczęście, że żyjemy dosyć długo. - Czy ustalono datę wyprawy i wyznaczono, kto ma lecieć? i czy w ogóle warto ryzykować? - My również zastanawialiśmy się nad tym, lecz nie mamy wyjścia. Do tej pory unikaliśmy spotkania z wami, ale przecież i tak kiedyś odkryjecie naszą planetę. Wciąż wysyłacie w kosmos swoje sondy. Zaczniecie nas cywilizować, nawracać na wasze religie, wprowadzać wasze obyczaje. My wiemy coś na ten temat. Nasze pojazdy latały już nad ziemią, kiedy biały człowiek odkrył Amerykę. Moglibyśmy się bronić, ale musielibyśmy z wami walczyć, a to jest niemożliwe. Jest nas mało, bo i nasza planeta jest maleńka. Najwyżej moglibyśmy zniszczyć życie na ziemi bombami atomowymi i po kilku tysiącach lat sami ją zagospodarować, ale nikt by się nie odważył na taką zbrodnię. Jak już chyba się zorientowałeś, prowadzenie wojny, nawet zwycięskiej, nie leży w naszym charakterze. Paweł był przekonany, że ci mali przybysze nie byli wojowniczo nastawieni i wstyd mu było, że woleli omijać spotkania z ludźmi. Przyznawał też Dorannowi rację, że do takiego spotkania wcześniej czy później musiałoby dojść. Dziwił się nawet, jak do tej pory mogła skryć się przed ludźmi ich planeta. Toteż zadał Nowe pytanie. - Powiedz mi, Doranno, gdzie znajduje się ta wasza planeta, że dotąd nie zauważono jej z ziemi i jak to jest, że nie utraciła atmosfery, skoro jest taka maleńka. - To że żyjemy na naszej małej planetce od niepamiętnych czasów, jest prawdziwym cudem. Planeta znajduje się wśród planetoid, które krążą po orbicie biegnącej między jowiszem a marsem. Być może jest to jeden z okruchów po dużej planecie, jaka podobno kiedyś znajdowała się na tym torze. Może na tym okruchu zachowały się i rozwinęły szczątki dawnego życia. Różni różnie mówią. Faktycznie nikt nie wie, kiedy i jak znaleźliśmy się na naszej planecie. Jest maleńka, ale ma nieproporcjonalnie wielką siłę przyciągania, tak że nie tylko trzyma atmosferę przy sobie, ale i większą część promieni słonecznych, które się od niej nie odbijają. Jeżeli jeszcze weźmiesz pod uwagę, że cała powierzchnia pokryta jest drzewami i krzakami o listowiu prawie granatowego koloru, że powierzchnia naszego morza ma granatowy kolor nieba, to będziesz miał odpowiedź na swoje pytanie. Po prostu mała nasza planeta jest niezauważalna na tle nieba. Doranno przerwał na chwilę, jakby sam zastanawiał się nad fenomenem istnienia swojej planety i historią swojego ludu. Tymczasem Paweł doznał niezwykłego olśnienia. Przecież wszystko, co słyszał, było niezwykłe. Życie od niepamiętnych czasów na takim skrawku wszechświata. Jak bardzo zahartowane musiało być to społeczeństwo, jak zdyscyplinowane, by przeciwstawić się tym trudnościom i dojść do takiej kultury. Jak oni się zorganizowali, jaki stworzyli ustrój? Z tym pytaniem zwrócił się do Doranna. Ten jednak nie od razu odpowiedział na pytanie, lecz kontynuował rozpoczęty temat. - Jest jeszcze inna okoliczność, która zmusza nas do poszukiwania nowej ojczyzny. Otóż na naszej planecie żyje się nam wspaniale. I nic dziwnego. Od tysięcy lat nasi przodkowie pracowali nad ulepszaniem warunków bytowych, prawodawstwa, nauki i obyczajów. Wojen nie prowadziliśmy, więc nie musieliśmy co jakiś czas zaczynać od nowa. Nie ma bogaczy, ale i nie ma ubogich. Nie ma władców i nie ma poddanych. Wszyscy są równi. Całe nasze społeczeństwo żyje dostatnio, a osiągnęliśmy to dzięki wspólnemu wysiłkowi wszystkich mieszkańców. Można powiedzieć, że całą organizację naszego małego państwa urządzili nasi przodkowie, a my tylko przestrzegamy z dawna ustalonych praw i wprowadzamy aktualnie potrzebne zmiany. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że obowiązują u nas prawa, których naruszenie grozi całkowitą zagładą. Musimy dbać o czystość atmosfery, wody, o wykorzystanie każdego kawałka ziemi, wszelkich surowców, a nawet odpadów. Tego powinniście zresztą przestrzegać i wy, ale wasza planeta duża, więc nie śpieszycie się z reformami. Obyście tylko się nie spóźnili z ich wprowadzeniem. Nas nasza mała planeta nauczyła, że trzeba ją szanować i za to jej chwała. Cóż kiedy żyjemy na niej, jak na wulkanie. Zawsze może w nią trafić jakaś planetoida. Dopóki nie mieliśmy rakietowego systemu ochronnego, nieraz ucierpieliśmy od meteorów. Teraz jesteśmy bezpieczni, ale różnie może być. Przy tym nie mamy możliwości rozwoju, a takie małe społeczeństwo, które nie może się rozwijać, musi zginąć. Nie możemy powiększyć liczby narodzin, bo nie mielibyśmy żywności dla wszystkich. W pewnych okresach mamy na przydział niektóre artykuły spożywcze, bo urodzaj nie dopisał, a zapasów nie było z czego zrobić. Próbujemy więc szukać szczęścia na nieznanej planecie. Kto i kiedy poleci, możemy dowiedzieć się w każdej chwili. Jak się uda wyprawa, za pionierami polecą inni i w ciągu jakiegoś czasu może uda się nam całkowicie opuścić starą planetę. Dla nas jest to sprawa życia i śmierci. Paweł z uwagą słuchał słów Doranna. Pod ich wpływem czuł coraz większy szacunek i podziw dla tych maleńkich bohaterskich ludzi, którzy potrafili zorganizować swoje życie niemal nad brzegiem przepaści. Ciekawe, w jaki sposób rozwiązali ważną kwestię narodzin i zgonów. Za duży przyrost naturalny grozi zagładą, za mały przyrost - również. Na nowej planecie będą mieli warunki, ale to sprawa dalekiej przyszłości i olbrzymiego wysiłku. Jak sobie radzą teraz. Ta myśl nie dawała Pawłowi spokoju, toteż spytał Doranna. - Powiedz mi jeszcze, jak regulujecie sprawę urodzin i czemu należy przypisać, że żyjecie bez porównania dłużej niż my. Czyżbyście rozmnażali się przez klonowanie, lub w jakiś inny sztuczny sposób? - Na pewno żyjemy tak długo dzięki naszej służbie zdrowia, odpowiednim warunkom życia, odpowiedniej diecie i dzięki prawdziwemu sportowi, nie takiemu za pieniądze, jak u was. W żadnym wypadku nie rozmnażamy się w sztuczny sposób. Po co mielibyśmy to robić. Po co sobie utrudniać życie, kiedy zapładnianie naturalne jest najprostsze, no i daleko przyjemniejsze od sztucznego. Chyba co do tego nie masz wątpliwości. U nas narodziny dziecka to radość i szczęście w rodzinie. Słyszałeś, jak Wirulla się ucieszyła, że mamy zezwolenie na dwoje dzieci. Niektórzy nie chcą lub nie mogą mieć dzieci, więc odstępują swój przydział. Jak ci mówiłem, przyrost naturalny jest regulowany. - A jak ktoś przekroczy normę? - To pogarsza sobie warunki materialne. Jeżeli jest coś na przydział, to na dziecko nadplanowe trzeba reglamentowaną żywność nabywać po wyższej cenie. Ale nie jest tak źle. Ludzie są zdyscyplinowani i tych nadprogramowych dzieci nie jest tak dużo, więc jakoś się używią. Ponadto tym wielodzietnym rodzicom przychodzimy z pomocą w ten sposób, że wysyłamy na ziemię specjalne brygady zaopatrzeniowców, które dostarczają nam z ziemi potrzebną żywność. Oczywiście niczego nie kradniemy. Co się da, kupują nasze wielkoludy gdzieś na głuchej prowincji. Najczęściej polujemy w niedostępnych puszczach lub łowimy ryby na morzach arktycznych i w ten sposób uzupełniamy brakującą żywność, tak że nie musimy stosować aborcji czy przymusowej sterylizacji. Oczywiście są wyjątki. Bardzo rzadko, ale zdarza się, że kobieta zostanie zgwałcona i nie chce mieć tego dziecka. Wówczas nikt jej nie zmusi do przenoszenia ciąży. Jeżeli się znajdzie inna chętna kobieta, to przeszczepia się jej embrion i wychowuje dziecko na koszt gwałciciela. Jak widzisz, dzieci z probówki u nas nie ma. Zresztą czy poprawianie natury lub jak kto woli - boga jest takie dobre... Czy nie zdziwiło cię to, że na planecie, na którą zamierzamy lecieć, kwitnie bujnie życie, a nie ma istot rozumnych. Dla Pawła było to rzeczywiście dziwne, ale był tak przytłoczony opowiadaniem Doranna, że nie miał czasu zastanawiać się nad tym. Tymczasem Doranno mówił dalej. - Wiadomo, że każdy nieczynny organ słabnie, a jeśli to będzie się powtarzać, z pokolenia na pokolenie, to całkiem zaginie. Tak samo jest z każdą czynnością. Otóż u nas panuje hipoteza, że na tej tajemniczej planecie żyły niegdyś bardzo inteligentne istoty, które były tak leniwe, że troskę o rodzenie i wychowanie dzieci powierzyły specjalnym zakładom. Na skutek tego istoty te zatraciły instynkt i zdolności rodzicielskie. Kiedy okazało się po jakimś czasie, że metoda probówkowa daje coraz gorsze wyniki, za późno było wracać do naturalnych metod rozmnażania i tak wyginęło społeczeństwo, które chciało przechytrzyć naturę. Nam grozi to samo. Wprawdzie nie z niechęci, ale z niemożności rodzenia dzieci. Dalszą rozmowę przerwał delikatny głos dziewczęcy wydobywający się z aparatu. Doranno słuchał w skupieniu, po czym powiedział kilka słów w swoim języku i odstawił aparat. Paweł nie zadawał pytań, ale Doranno sam mu powiedział, że doniesiono mu o pojawieniu się jakiegoś ciała niebieskiego, które zbliża się z olbrzymią szybkością. Dokładniejsze wiadomości nadejdą za 8 - 10 godzin. Doranno jakby ożywił się pod wpływem tej nowiny, co Pawłowi wydało się dziwne, ale nie zatrzymywał dłużej swego gościa. IV W pół godziny później w mieszkaniu zapanowała cisza. Doranno i Wirulla widocznie szybko zasnęli, bo z ich pokoju nie dochodziły żadne odgłosy. Paweł się nie położył. Wiedział, że już nie zaśnie. Za dużo wrażeń jak na jeden raz. Poszedł do kuchni, by pozmywać po kolacji, ale okazało się, że uprzedziła go Wirulla w tej czynności. Pomyte talerzyki i szklanki stały na suszarce. Wrócił do pokoju i podszedł do okna, by je otworzyć. Wtedy natrafił na ptasi strój. Był już całkowicie suchy jak to przepowiadał Doranno. Więc to dzięki takiemu kombinezonowi ci przybysze unosili się w powietrzu. Prawda, że byli małego wzrostu, ale najlżejszy i najmniejszy ziemski człowiek nie potrafiłby latać jak ptak. Delikatnie pogładził tajemniczy strój i zauważył, że nie składał się z samego materiału. Pod cienkim płótnem dały się wyczuć jakieś pręty, a w jednym miejscu była płytka długa może na 10 centymetrów. Było też kilka małych płaskich kwadracików. Nie oglądał dłużej. Ostrożnie zdjął oba wieszaki z okna i zawiesił w szafie. Kiedy ponownie podszedł do okna, usłyszał odgłos samochodu zatrzymującego się przed bramą. Z auta ktoś wychodził, bo było słychać trzask zamykanych drzwiczek. Kto by to mógł być. Odruchowo wycofał się w głąb pokoju. Na górze mieszkał tylko on z rodziną. Na dole było dwóch lokatorów. Samotny emeryt, Żurczyk, wracał nieraz później z pobliskiego baru, gdzie spotykał się z kolegami, ale o tej porze zawsze był w domu. Również nikt z członków rodziny zajmującej drugie mieszkanie nie wracał tak późno. Czyżby po kogoś przyjechało pogotowie? A może to niespodziewani goście. Byle nie do niego. W tej chwili goście byli jak najmniej pożądani. A jednak wprawne ucho usłyszało odgłosy kroków. Ktoś wspinał się po schodach i to nie sam. Przez moment zaświtała mu nadzieja, że to może z jakiegoś powodu wracały dzieci, ale natychmiast uświadomił sobie niedorzeczność takiego przypuszczenia. Dzieci wyjechały po południu i teraz musiały już być na miejscu. Zresztą miały klucz od mieszkania i nie potrzebowały dzwonić. To był ktoś obcy. Wkrótce obawa jego przemieniła się w prawdziwe przerażenie, kiedy usłyszał u drzwi ostry dźwięk dzwonka. Co robić? Może udać, że nikogo nie ma w domu. Kiedy nadjechał samochód, nie otwierał okna. Nikt go nie widział. Może się uda. Stał tak niezdecydowany, łudząc się, że nieproszeni goście odejdą. A jeśli się nie oddalą? Gdzie ma ukryć swoich podopiecznych? Z tego odrętwienia wyrwał go jednak ponowny dzwonek i łomotanie do drzwi. Nie było rady. Podszedł cicho do przedpokoju, by zorientować się w sytuacji, zanim podejmie jakąś decyzję. Nagle opadły wszelkie emocje, a miejsce obawy zajęła ciekawość. Ku swemu zdziwieniu i zadowoleniu usłyszał głos sąsiada z dołu. - Dobrze mówiłem, że mu się coś przytrafiło. Trzeba by wywalić drzwi. Paweł nie czekał dłużej. Zorientował się, że sąsiad przychodzi mu z pomocą. Nie rozumiał tylko, dlaczego uważał, że jemu, Pawłowi, coś się przydarzyło i przychodził w środku nocy i to nie sam. Kim mógł być ten drugi. Nie było jednak czasu na dalszą zwłokę. Podszedł do drzwi i sennym głosem zapytał: - Kto tam się tak dobija po nocy? - Sąsiedzie, to pan żyje? - ochrypłym, bełkotliwym głosem i trochę niewyraźnie odezwał się Żurczyk. - A ja tu władzę sprowadziłem, żeby iść panu na pomoc. - Dlaczego bym miał nie żyć? Jaką władzę? Co niby miało mi się stać? Z całej tej gadaniny Paweł niewiele zrozumiał, poza tym że sąsiad nie żałował sobie trunku tej nocy, co można było poznać po jego bełkotliwej mowie. - Panie profesorze, poznaje mnie pan? Maliniak Wojtek, pański student. Teraz jestem w służbie jako policjant. Jest ze mną jeszcze jeden kolega. Pański sąsiad, pan Żurczyk zawiadomił policję, że był napad na pańskie mieszkanie. Czy ktoś się do pana dobijał? Te słowa jeszcze bardziej zadziwiły i uspokoiły Pawła. A więc ta niespodziewana wizyta w niczym nie zagrażała jego gościom. Nawet było w tym coś zabawnego, a przy tym Paweł w dalszym ciągu nic z tego nie rozumiał. Wreszcie Maliniak, którego nie widział od wielu lat, był kiedyś jego najpilniejszym studentem, toteż byłoby niegrzecznie rozmawiać z nim przez zamknięte drzwi. Nie mógł jednak od razu otworzyć, bo był całkowicie ubrany, co mogłoby wywołać zdziwienie przybyłych. Dlatego, ziewnąwszy lekko, powiedział: - Zaczekajcie panowie chwilę, niech się trochę przyodzieję. To mówiąc, wycofał się do pokoju, gdzie czekał już na niego Doranno. - Co się stało - spytał, kiedy Paweł przymknął drzwi do przedpokoju. - Nie ma obawy. Sąsiad z dołu sobie popił i nie wiem, dlaczego umyślił, że coś mi się stało i zawołał policję. Na szczęście znam tego policjanta. Był kiedyś moim uczniem. Idź teraz do Wirulli i śpijcie spokojnie. Ja wszystko załatwię jak trzeba. Kiedy Doranno zamknął za sobą drzwi, Paweł odczekał jeszcze pewien czas, jaki przypuszczalnie powinien mu być potrzebny na ubranie się i wpuścił nieoczekiwanych gości. - Teraz możemy porozmawiać. Witam panów i chciałbym wiedzieć, czemu zawdzięczam te odwiedziny o takiej porze. Szczególnie cieszę się, panie Wojtku, ze spotkania z panem. Jak się pan znalazł w policji? - To cała historia, ale nie na tę porę. Widzę, że niepotrzebnie zakłóciliśmy panu spokój. Nie było napadu, to nie jesteśmy potrzebni i możemy kończyć służbę. Paweł był już całkiem spokojny, w dalszym ciągu jednak nie wiedział, czemu Żurczyk wezwał policję. Przecież nie uczynił tego bez powodu. Ta myśl nie dawała mu teraz spokoju, toteż postanowił ją wyświetlić. Nie chodziło o Maliniaka i jego towarzysza, ale Żurczyk musiał mieć jakieś podejrzenie, które należało z miejsca rozwiać. Postanowił więc zaimprowizować małe towarzyskie spotkanie. - Skoro jednak już jesteście i to po służbie, nie będzie dziury w niebie, jak wstąpicie na kieliszek chleba i małą herbatę. Przy okazji dowiem się, co to było z tym napadem, panie Żurczyk. Proszę tu do kuchni. Będzie pod ręką wszystko, co trzeba. Mimo woli pomyślał, że przydałaby się teraz Wirulla. Co by oni też powiedzieli, gdyby ją ujrzeli. Wszyscy zasiedli przy stole i potoczyła się swobodna rozmowa. Paweł tymczasem wydobył z lodówki wódkę i zakąskę oraz nastawił czajnik na herbatę, z czego najbardziej uradował się Żurczyk. Również Maliniak i jego kolega z zadowoleniem przyjęli poczęstunek, bo wymarzli podczas pełnienia czynności służbowych. Paweł mógł teraz popytać Żurczyka, co go skłoniło do wezwania policji. - Nie wiem, jaki napad miał mi grozić, że pan, panie sąsiedzie, wezwał policję, ale że nie ma złego, co by na dobre nie wyszło, to dzięki tej pomyłce nadarzyła się okazja zobaczyć mojego dawnego studenta. Jak to było z tym napadem? - Niech się pan nie śmieje, bo jakby pan widział to co ja, to też by się pan przestraszył. Panu dobrze się śmiać, bo pan nic nie widzi. Trzeba panom wiedzieć, że lubię wieczorkiem wpaść do baru. Spotykam się tam z kolegami przy piwku. Pogadamy i jakoś czas leci. Dzisiejszego wieczoru też poszedłem. Popiliśmy nieźle, nie powiem. Ale przecież nie byłem pijany. Ziąb, ciemnica, a tu jak na złość nogi odmawiają posłuszeństwa. Dobrze, że znalazłem się przy kościele. Oparłem się o parkan, żeby trochę odpocząć. Myślę sobie, jak już jestem przy kościele, trzeba się przeżegnać i zmówić wieczny odpoczynek za dusze w czyśćcu cierpiące. Nagle zrobiło się cicho, jakby kto makiem posiał i odezwał się dzwon na wieży. Raz tylko zadzwonił, cichuteńko, jakby go ktoś lekko trącił, a potem coś zaszumiało w górze, jakby przeleciało ogromne ptaszysko. Taki strach mnie ogarnął, że sam nawet nie wiem, kiedy znalazłem się koło domu. Panie profesorze, można jeszcze po kielichu, bo mi w gardle zaschło. - Ależ tak. Po to postawiłem flaszkę, żeby ją opróżnić. I co dalej było, gdzie ci bandyci? - Zaczekaj no pan. Stoję przy bramie i słyszę, że ktoś szarpie za pańskie okno. Patrzę ja do góry i widzę, że jakieś cienie skradają się do okna. Myślę sobie, nic tylko złodzieje chcą obrobić naszego profesorka. Jak mnie zauważą, to jeszcze spuszczą mi coś na głowę, żeby pozbyć się świadka. Czym prędzej wpadłem do domu, za słuchawkę i zadzwoniłem na policję. Czekałem przy oknie na władzę chyba ze trzy godziny. Po tych słowach Paweł poczuł lekki dreszczyk na myśl, co by było, gdyby Żurczyk zatrzymał się pod bramą i zobaczył, jak otwiera się okno i owe cienie dostają się do mieszkania. Jak to dobrze, że policja miała inne zajęcie. Tymczasem Maliniak usprawiedliwiał się, dlaczego nie przybyli od razu na wezwanie. - Myśmy jeździli po okolicy w poszukiwaniu terrorystów. W komisariacie był tylko dyżurny. Jak przyjechaliśmy, zameldował nam o napadzie. Myśmy się martwili, że przybędziemy za późno, a tymczasem przyjechaliśmy niepotrzebnie. Coś chyba jednak za dużo kufli pan przechylił i stąd takie widziadła. - Niech i tak będzie, nie będę się sprzeczać z władzą, ale tak całkiem na próżno nie przyjechaliście. Siedzimy tu jak u pana boga za piecem. Pojadamy, popijamy, gawędzimy i dobrze jest. Tylko pański kolega nie przepłukał gardła. Pewnie pan prowadzi wóz. Ale kielicha mógł pan kropnąć. Kto tam w nocy będzie sprawdzać i to policjanta. - Mam już taki zwyczaj, że jak siadam za kierownicę, nie wezmę do ust ani grama alkoholu i to nie dlatego, że mógłbym podpaść, ale po prostu taką mam zasadę. Jeżeli wymagamy od innych, by nie pili, kiedy prowadzą wóz, to musimy sami tego przestrzegać. - To się chwali, choć ja bym nie był taki bojaźliwy. No jak pan nie pije, to pańska strata, ale może by pan pojechał ze mną po pół litra. Muszę się przecież zrewanżować mojemu sąsiadowi i panów przeprosić za tę pomyłkę. - To kiedyś innym razem. My jesteśmy po ciężkiej służbie i chcemy zobaczyć, jak żyją nasze rodziny. - Szkoda. To może jutro, bo jak boga kocham, przychodzę do pana, sąsiedzie, z flachą. Paweł przeraził się nie na żarty. Co będzie, jeżeli Żurczyk zechce go rzeczywiście odwiedzić. Może nie potrzebnie urządził to spotkanie. Choć mieszkali w jednym budynku od wielu lat i utrzymywali dobrosąsiedzkie stosunki, to nie spotykali się przy butelce. Paweł nigdy nie myślał o takim zbliżeniu, tym bardziej teraz. Toteż pominął milczeniem zapowiedź sąsiada i zwrócił się do Maliniaka z zapytaniem. - Jak to się stało, panie Wojtku, że pan został policjantem. Pan miał takie zdolności filologiczne. Myślałem, że pan mnie zastąpi na uczelni. - Na uczelni reorganizacja, jak wszędzie i nie było etatu, a trzeba było z czegoś żyć. Było miejsce w policji, więc się załapałem. Ale to beznadziejna praca. Jak się złapie groźnego przestępcę, to sprawa ciągnie się latami, a człowiek żyje w strachu, by go gdzieś nie załatwili kumple tego bandyty. Staniesz w obronie napadniętego, to musisz uważać, żeby nie skrzywdzić bandyty, bo zamiast niego, ukarzą ciebie. Tacy kieszonkowcy i inni drobni złodziejaszkowie w ogóle nie boją się kary. Tu grasuje kilku takich, co są zakałą dla społeczeństwa, a nie ma na nich rady. Schwytasz takiego na gorącym uczynku, to ci się w nos śmieje i pyta, po co się trudzę. On się zajmuje kradzieżą o małej szkodliwości społecznej. Teraz cała praca nastawiona jest na terrorystów. Dziś była poważniejsza sprawa. O szczegółach się nie mówi, bo właściwie nie wiadomo, co to było. Co wszyscy wiedzą, to to, że krążył jakiś niezidentyfikowany obiekt latający. W Niemczech nawet strzelano do niego, ale co mu tam zrobili. Krążył, krążył i podobno spadł czy wylądował gdzieś w naszej okolicy. Myśmy właśnie poszukiwali jakichkolwiek śladów, ale musiał się wymknąć, a może to tylko jakieś niezbadane zjawisko. Na razie mamy spokój, bo poszukiwania przeniosły się na inny teren. Ale na nas już czas. Przepraszamy za niespodziewane najście i podziękujemy za gościnę. Trzeba wracać do domu. Policjanci pożegnali się i opuścili mieszkanie, tylko Żurczyk jakoś się nie śpieszył. Wreszcie wstał i chwiejnym krokiem skierował się do łazienki. - Pozwoli pan, sąsiedzie, że skorzystam z ubikacji, bo boję się, że nie doniosę do domu. - Po dłuższej chwili powrócił do kuchni jakoś dziwnie ożywiony i rozweselony. - No no, sąsiedzie, nie spodziewałem się. Pogratulować. Starszy facet, chory na serduszko, wódki zaledwie kropelkę na język, a jak tylko rodzinka wyjechała, to w domu znalazła się cizia. - Jaka cizia, co pan wymyśla? - Przepraszam, że tak mówię, ale to z sympatii dla sąsiada. Kobitka dobra rzecz, a jak sąsiad może jeszcze w tym wieku, to dobrze. Musi być zgrabna bestyjka, bo majteczki takie delikatne, przezroczyste no i maciupeńkie jak na jakąś nieletnią. Czyżby sąsiad upodobał sobie jakąś małolatkę, co to majtki siusiu? ale nie. Małe dziewczynki nie noszą biustonoszy, a tam leży obok majteczek biustonosz. Zgrabne musi mieć piersiątka ta babka. A może to kandydatka na żonę? Niech się sąsiad nie gniewa, że tak pytam, ale to przecież z życzliwości. Pawła zgniewała ta bezmyślna gadanina Żurczyka, ale ten tak się rozgalopował, że trudno było go powstrzymać. Kiedy jednak wspomniał o majteczkach i biustonoszu, wszystko stało się jasne. To Wirulla musiała wyprać swoją osobistą bieliznę i zawiesić w łazience, aby wyschła. Trzeba było wybrnąć z sytuacji. Wiedział, że jakieś pokrętne tłumaczenie o przybyciu kogoś z dalszej rodziny niczego nie wytłumaczy, a tylko zagmatwa całą sytuację. Toteż najlepiej będzie, jak potwierdzi przypuszczenia Żurczyka. Wyjaśnił więc że rzeczywiście zamierza się ożenić, że jego narzeczona jest młodą, bardzo drobną osóbką i przyjechała do niego, by razem z nim pojechać do rodziny. Ponieważ jest duża różnica wieku, Paweł nie chciałby rozgłaszać wiadomości o ich ślubie i przedstawiać narzeczonej przed zawarciem tego związku. Poprosił Żurczyka, żeby i on zachował w tajemnicy, co tu usłyszał i nie przychodził z butelką, jak to obiecywał. - Sąsiedzie, u mnie jak w banku. Komu bym miał rozgłaszać. No i nie będę sąsiada zatrzymywać. Jak czeka w łóżku taka narzeczona, to szkoda tracić czasu. Dobranoc i przyjemnej zabawy w łóżku. Po tych słowach Żurczyk pewnym krokiem opuścił mieszkanie, jakby w ogóle nie miał do czynienia z alkoholem tego dnia. Paweł zamknął za nim drzwi, zagasił światło i otworzył okno w kuchni, by ją przewietrzyć. Właściwie należałoby pomyć naczynia, ale czuł się zmęczony, toteż wstawił je tylko do zlewozmywaka. Posiedział jeszcze chwilę, by zaczerpnąć świeżego powietrza, zamknął okno i poszedł spać. Wprawdzie nie mógł zasnąć, z przyjemnością jednak leżał na tapczanie i na nowo przeżywał wydarzenia, jakie zaszły w czasie ostatnich godzin. Nie wątpił już, że wszystko to, co się zdarzyło, zdarzyło się naprawdę. A jednak czuł się tak, jakby stał na rozdrożu. Od tysięcy lat ludzie patrzyli w niebo, badali gwiazdy, układali horoskopy, ale zawsze niebo było niezgłębioną tajemnicą. Prawda, że wylądowali na księżycu, że wysyłają sądy kosmiczne, że od czasu do czasu wydzierają kosmosowi jakiś skrawek jego tajemnicy, ale przecież nawiązanie kontaktu z pozaziemską cywilizacją pozostawało w świecie fantazji. Tymczasem w drugim pokoju spokojnie spali jego mali goście, którzy przybyli z jakiejś innej planety. Byli takimi ludźmi, jak on. Znał ich od kilku godzin, a czuł, że są mu bliscy i jest odpowiedzialny za ich bezpieczeństwo, bo mu zaufali. Byli małego wzrostu, mieli inne właściwości, jak choćby posługiwanie się wzrokiem w ciemności, na pewno wyższą cywilizację, inne obyczaje, inny sposób życia. Jakie to jednak mogło mieć znaczenie. Jakakolwiek byłaby ich kultura, jakiekolwiek zwyczaje, na pewno były godne poznania i uszanowania, a może i naśladowania. Na ziemi żyje kilka miliardów ludzi, którzy dzielą się na setki narodów, tysiące plemion, mówią różnymi językami, dialektami, wyznają różnych bogów. Mówi się przecież, że co kraj to obyczaj. I choć niektóre z tych obyczajów i praw jakiegoś ludu są nie do przyjęcia dla innych, to jednak są przestrzegane i bardzo często bronione przez zwolenników. Z upływem czasu zmieniały się zwyczaje i prawa mieszkańców ziemi. To, co kiedyś było godne pochwały, dziś bywa potępiane, a to, co kiedyś było potępiane, dziś nie budzi odrazy, a nawet często jest popierane. Co przez jednych jest chwalone, przez innych bywa zwalczane. Ci przybysze z kosmosu mają również swoją kulturę. Kulturę niewątpliwie wyższą od ziemskiej. Paweł przypomniał sobie, jak Doranno zareagował na jego pytanie czy strzelali w swojej obronie. Powiedział, że nie są mordercami. A więc na ich planecie nie ma wojen. Jacy mądrzy i szczęśliwi ludzie. Czy na ziemi zapanuje kiedyś spokój? Jak zachowaliby się ludzie, gdyby któregoś dnia ci mali mieszkańcy kosmosu wylądowali i poprosili o zezwolenie na stały pobyt. Każde z wielkich mocarstw chciałoby ich przygarnąć i roztoczyć nad nimi opiekę. Tylko czy oni byliby wolni? Czy obawy Doranna nie były słuszne, kiedy mówił, że ludzie narzucaliby im swoją kulturę, obyczaje i religię. Myśli Pawła poczęły błądzić od przeżytych wydarzeń do filozoficznych rozważań, aż zatonęły gdzieś w głębokiej nieświadomości. V Pawłowi zdawało się, że tylko na chwilę zawisnął w jakiejś nieokreślonej przestrzeni, gdy natarczywy dzwonek u drzwi wyrwał go z tego omdlenia. Było pół do dziesiątej. Kto to mógł być. Paweł powoli założył pantofle, zarzucił szlafrok i poszedł do przedpokoju. Kiedy ponownie odezwał się dzwonek, zapytał poprzez zamknięte drzwi: - Kto tam? - Dzień dobry. Przychodzimy z dobrą nowiną. Będziemy żyć wiecznie. Czy może pan nas wpuścić? Usłyszawszy znajomy głos, Paweł pozbył się wszelkich obaw. Były to dwie wysłanniczki miejscowego zboru świadków Jehowy. Co jakiś czas przychodziły z dobrą nowiną. Pawła nie interesowały te sprawy i za każdym razem to powtarzał, co nie przeszkadzało gorliwym krzewicielkom wiary przynosić dobre wieści. Nie chcąc być niegrzecznym, wysłuchiwał nieraz argumentów, które miały wpłynąć na jego przekonania. Tym razem nie mógł sobie na to pozwolić, więc z żalem oświadczył, że nie może otworzyć, bo jest chory i z trudem zwlókł się z łóżka. Panie zmartwiły się szczerze i spytały czy mogłyby mu w czymś pomóc, a kiedy podziękował, życzyły szybkiego powrotu do zdrowia i odeszły. - Kto to był? - spytała Wirulla, która wyjrzała z kuchni. - Nie musisz się chować. To nic groźnego. Później ci wytłumaczę. Teraz muszę się umyć i przyzwoicie ubrać, bo nie wypada wobec damy chodzić w szlafroku. Choć mówiąc prawdę, jakoś trudno mi wyobrazić sobie, że ty jesteś dorosłą kobietą. Nie gniewaj się, ale kiedy słyszę twój dźwięczny głosik, to wyobrażam sobie, że stoi przy mnie mała dziewczynka. Zresztą również i Doranno, sądząc z głosu, nie robi wrażenia dorosłego mężczyzny. - Przyzwyczaisz się do tego, jak znajdziesz się na naszej planecie. My jesteśmy przyzwyczajeni do waszych głosów, bo często słuchamy audycji radiowych z ziemi i mamy nagranych dużo tekstów w waszych językach. Teraz szybko się ubierz i przychodź do kuchni, bo śniadanie stygnie. Po kilku minutach wszyscy siedzieli przy stole i zajadali jajecznicę i popijali gorące kakao. Goście z nieznanej planety nie tylko wyglądali jak mieszkańcy ziemi, nie tylko znali ich języki, ale musiały im być nieobce potrawy i sposób ich przyrządzania. Wirulla gospodarowała w kuchni, jak u siebie w domu gdzieś na odległej planecie. Znał ich od kilku godzin i poczuł do nich sympatię. W dalszym ciągu nie mógł zrozumieć, w jaki sposób ci przybysze poznali tak dobrze warunki panujące na ziemi i potrafili się do nich dostosować. Kilka razy próbował skierować rozmowę na ten temat, ale dotąd niewiele się dowiedział. Tym razem również mu się nie udało, bo uprzedziła go Wirulla. - Miałeś mi powiedzieć, co to były za panie, które chciały cię odwiedzić. - Nie wiem, jak mam to wytłumaczyć, ale skoro macie o nas tyle wiadomości, to słyszeliście chyba o tym, że większość mieszkańców ziemi wyznaje jakąś religię, to znaczy wierzy w boga lub bogów. Tych religii jest bardzo dużo. Ja ich wszystkich nie znam. W naszym kraju, tak jak w całej naszej części świata panuje chrześcijaństwo, które dzieli się na wiele wyznań. Jednym z nich są świadkowie Jehowy. W porównaniu z innymi religiami stanowią oni nie tak liczną grupę, ale dość prężnie działającą. Nie tak dawno mogliście się o tym przekonać. Chodzą po domach i uświadamiają społeczeństwo. Według mnie, religia jak religia. Każda ma swoje zasady i każda jest najlepsza zgodnie z twierdzeniem swoich wyznawców. Jedno, co mi się podoba, to to, że świadkowie Jehowy są pacyfistami. Należą do chrześcijan, choć z innymi wyznawcami tej religii niewiele ich łączy. Głównie opierają się w swych wierzeniach na Piśmie Świętym. Przede wszystkim uznają Biblię. Wiecie, co to takiego? - Owszem - potwierdził Doranno. - Stary Testament to historia Izraelitów i ich religii. Opisane tam dzieje mieszają się z wierzeniami i uzależnione są od woli ich boga Jehowy. Nowy Testament zawiera naukę chrześcijan. - Skąd wy to wiecie? - Z Biblii. Nawet mamy kilka egzemplarzy Pisma Świętego w naszych bibliotekach. - Jak to zdobyliście? - Tak jak inne materiały. To jednak odrębna sprawa. Dla Żydów Stary Testament stanowi historię ich ludu, ale dlaczego cieszy się takim uznaniem wśród chrześcijan, tego nie rozumiemy. Co innego nowy Testament. - Tak jest dlatego, że chrześcijaństwo wywodzi się z judaizmu. Chrystus był Żydem, tak samo jak jego uczniowie... - To wiemy, ale w Starym Testamencie jest tyle mitów i nieprawdopodobnych historyjek, że trudno przypuszczać, by ktoś dziś traktował je poważnie. - Więc wy nie wierzycie w boga? - Tego nie powiedziałem, tylko nasze wierzenia wyglądają całkiem inaczej. My nie wierzymy w mity. Greckie, hinduskie czy żydowskie, jaka różnica. Chętnie je czytujemy, bo z nich poznaje się kulturę różnych ludów, ale trudno w nie wierzyć. U nas nie ma zawodu kapłańskiego. Nie ma pośredników między ludźmi a bogiem. Nie ma modłów i ofiar w intencji urodzaju, pogody, deszczu czy w intencji pomyślności dla ojczyzny. Bóg dał nam rozum i wolną wolę i od nas zależy, żeby te dary wykorzystać z pożytkiem dla nas i naszych bliźnich. Jeżeli mamy kłopoty z tak zwanymi klęskami żywiołowymi czy chorobami, to musimy nauczyć się je pokonywać. Albo jak można modlić się o pokój i równocześnie prowadzić wojny. Przecież Bóg nie każe ludziom wojować. Nie zsyła na nich tego nieszczęścia i nie czeka, aby go błagać o jego oddalenie. Ludzie wojują, bo sami tego chcą. My dziękujemy Bogu za to, że żyjemy, za cały świat, jaki nas otacza, a jeśli prosimy, to o siłę i wytrwałość w wypełnianiu swoich obowiązków. Bo w życiu są nie tylko przyjemności, ale i obowiązki. Życie to stała walka z przeciwnościami. Zwalczysz jedną chorobę, to ci wylezie nie wiadomo skąd inna. Walka ze złem jest stała i wymaga stałej czujności. Toteż każdy ma osobiste prośby i zwraca się z nimi do Boga, ale nie na zasadzie handlowej, to znaczy coś za coś. Żeby Bóg spełniał nasze życzenia, a my za to się pomodlimy, złożymy jakąś ofiarę, będziemy pościć lub się umartwiać. My uważamy, że Bogu niepotrzebne jest nasze cierpienie. Nie po to żyjemy, żeby się umartwiać, ale żeby usuwać cierpienie, rozwijać nasze charaktery, budować przyszłość dla naszych pokoleń, krótko mówiąc, żeby naszym postępowaniem nie przynosić wstydu bogu czy sobie. - W takim razie na waszej planecie żyją tylko uczciwi ludzie. - Dobrze by to było, ale tak nie jest. Nie wszystkim to się udaje. Są wśród nas oszuści, złodzieje, awanturnicy, a nawet zdarzają się mordercy. Oczywiście nasze społeczeństwo jest nieduże, a więc przestępców nie ma wielu, ale są. - W każdym bądź razie więzienia nie są przepełnione. - U nas nie ma więzień takich jak u was. Za drobniejsze przewinienia nakłada się kary pieniężne. Poważniejszych przestępców wysyła się do obozu pracy, gdzie muszą zarabiać na swoje utrzymanie i na opłacenie odszkodowania za nadużycie, jakiego się dopuścili. Jeżeli zdobyli majątek w nieuczciwy sposób, to się go konfiskuje. - Czy stosuje się u was karę śmierci? - Owszem. Według naszych praw byłoby niesprawiedliwością utrzymywać mordercę na koszt społeczeństwa, gdy jego ofiara została pozbawiona życia. Co komu przyjdzie z tego, że zbrodniarz będzie siedział bezczynnie 100 czy 150 lat. U nas nie ma miejsca dla darmozjadów. Więzienie byłoby nagrodą za morderstwo. Jeżeli winowajca okaże skruchę i godzi się pracować na swoje utrzymanie i na rzecz rodziny zamordowanego, zamienia się wyrok śmierci na dożywotni obóz pracy. Jeżeli nie zechce, musi połknąć pigułkę, po której już się nie obudzi. Wybór należy do niego samego. W obozie pracy nie ma luksusowych warunków. Tam przecież jest miejsce odosobnienia i pokuty, a nie sanatorium, ale nikt nie znęca się nad skazanym. Po prostu odsuwa się w ten sposób niebezpiecznego osobnika od społeczeństwa, by więcej nie zagrażał, i daje mu możliwość zadośćuczynienia za wyrządzone krzywdy. Jak widzisz, nasze prawo ma przede wszystkim na uwadze pokrzywdzonego. Winowajca musi wyrównać krzywdę poszkodowanemu. U nas panuje przekonanie, że taki winowajca będzie musiał ponownie startować w życie z niższego szczebla. - Czyli wierzycie w reinkarnację. - Dobrze powiedziałeś. Takie jest przekonanie wśród większej części naszego społeczeństwa, ale tego nikt nie udowodnił. Dlatego nie wnikamy w to, czego nie potrafimy zbadać i trzynamy się jednej zasady, a mianowicie: żyj uczciwie, pomagaj w miarę możliwości innym, szanuj przyrodę, a co ma być, to będzie. W każdym razie nie dążymy do wymierzania kary, a do spowodowania zadośćuczynienia pokrzywdzonemu. - To ciekawe, co muwisz i naprawdę sprawiedliwe. Chyba jednak nikt nie wybiera tego nasennego proszku, tylko każdy woli pracować. - Prawda. Proszku najczęściej używają ludzie nieuleczalnie chorzy, bardzo cierpiący, którym nie można pomóc. - Zezwalacie na eutanazję? - My robimy wszystko, by nie trzeba było stosować eutanazji, ale jej nie zabraniamy, bo wychodzimy z założenia, że każdy jest panem swojego życia i może o sobie decydować. Słowa te wprawiły Pawła w zakłopotanie. Przez moment uczuł jakiś zamęt w głowie. Czyżby ci ludzie byli tak obojętni na los swoich bliźnich? Niemożliwe. Doranno mówił, że robią wszystko, aby nie stosować eutanazji, ale jej nie zabraniają. Może to właśnie jest dowodem, że ludzie ci nie są obojętni na cierpienie bliźnich? Na ziemi eutanazja na ogół uważana jest za morderstwo. Czyli człowiek nie ma prawa odbierać sobie życia, ale ma obowiązek zabijać innych, kiedy go wysyłają na wojnę. Tymczasem tam ma prawo rozporządzać swoim życiem, ale nie wolno mu zabijać innych. Czy właśnie taki sposób rozumowania nie oznacza prawdziwej wolności i sprawiedliwości? VI Doranno nie przeszkadzał Pawłowi w rozmyślaniu. Po chwili jednak rozpoczął na nowo rozmowę. -Mówisz, że świadkowie Jehowy są pacyfistami, jak więc mogą czcić Jehowę, który rzekomo oddał Żydom krainę Kanan i zezwolił na wymordowanie jej mieszkańców. Jak bóg mógł postąpić w ten sposób? A tak przecież głosi Stary testament. Czy naprawdę wierzycie, że Bóg wszechmocny wybrał spośród wszystkich narodów świata naród żydowski i zawarł z nim przymierze? Czy Bóg potrzebuje zawierać z kimkolwiek jakieś układy? Przecież trudno pogodzić się z takim twierdzeniem. Dla Żydów jest to wygodne, bo stawia ich ponad wszystkie narody, ale kryje w sobie zarazę najgorszego nacjonalizmu. Wprawdzie chrześcijaństwo rozszerzyło opiekę boską na wszystkich ludzi, ale Żydów nazywa się nadal narodem wybranym. Wasi władcy oddali im wspaniałomyślnie część Palestyny, którą zamieszkują prawie od dwóch tysięcy lat Arabowie, i wzniecili w ten sposób ognisko wojny i nienawiści. Tłumaczenie, że Żydom należą się te ziemie, bo mieszkali tam przed tysiącami lat, jest nieporozumieniem. Przez ten czas wiele państw upadło i powstało wiele nowych. Gdybyście chcieli cofnąć historię o 2000 lat, to co zrobilibyście wtedy z ludnością Ameryki czy Australii. - Więc uważasz, że trzeba zlikwidować państwo Izrael. Czyżbyś był antysemitą? - Ależ skąd? U nas nie ma takiego pojęcia, a historii nie można zawracać. Skoro już utworzono państwo Izrael wśród Palestyńczyków, to trzeba zadbać, aby oba narody mogły żyć po sąsiedzku, jak równy z równym. Nie można poniżać żadnego narodu, ale też nie można żadnego wywyższać. Tymczasem Żydzi mają swoje państwo, a gospodarze tej ziemi żyją w jakiejś autonomii, w której faktycznie rządzą Żydzi i robią, co chcą. Palestyńczycy też chcieliby mieć swój niepodległy kraj, ale nie zgadzają się na to Żydzi, więc co oni mają robić? Nikt ich nie popiera, więc walczą jak potrafią. Ile już było zamachów samobójczych. Czy to nie jest poświęcenie dla narodu. I po co? Giną niewinni ludzie tak z jednej jak i z drugiej strony, a wasi władcy przyglądają się temu spokojnie. Jak można być obojętnym na taką niesprawiedliwość. Żydów uważa się za bojowników walczących w obronie narodu, a Palestyńczyków za terrorystów. Ilu w tych szaleńczych walkach zginęło Żydów, a ilu tak zwanych palestyńskich terrorystów? Kto tak naprawdę ponosi za to winę? My, jak ci już mówiłem, nie jesteśmy mordercami i nie prowadzimy wojen, ale gdyby jacyś bandyci wylądowali na naszej planecie i chcieli nam ją odebrać, to na pewno postępowalibyśmy jak ci nieszczęśni Palestyńczycy. Zresztą i Polacy także walczyli z hitlerowskim okupantem. Niemcy również uskarżali się na polskich bandytów, jak nazywali waszych bojowników. - Masz rację, tylko że Polacy nie walczyli z cywilną ludnością. - Polacy walczyli z okupantem niemieckim, a Palestyńczycy walczą z okupantem żydowskim. Jedni i drudzy okupanci postępują tak samo. Każdy z uciskanych walczy, jak potrafi. Zresztą w takiej walce zawsze wygrywa silniejszy, a słabszy nadaremnie przelewa krew. Co zyskaliście przez wasze powstanie warszawskie? śmierć ponad 100 tysięcy osób, nie licząc inwalidów. Tam również głównie ginęła ludność cywilna. Czy wolno było narażać piękne miasto i jego ludność na taką zagładę? - To prawda, ale tego nikt nie przewidział. Chodziło o wyzwolenie miasta. Nikt walczącej Warszawie nie przyszedł z pomocą. - Wiadomo, ale czy tak trudno było to przewidzieć. Stalin nie chciał, a może rzeczywiście nie mógł dać pomocy, po długich wyczerpujących walkach. Zresztą nikt tak naprawdę nie życzył sobie tej pomocy. Państwa zachodnie były zajęte swoim frontem. Na co więc liczyli przywódcy powstania? Tak samo Palestyńczycy dziś nie mają pomocy i kierują się desperacją, a nie rozsądkiem. Jaka właściwie jest różnica między walczącymi Palestyńczykami, a powstańcami warszawskimi. Mówi się o terrorystach palestyńskich, a czym było rzucenie bomby atomowej na Hiroszimę, Nagasaki, bombardowanie Londynu czy naloty dywanowe na Drezno. A co było w Afganistanie. Grupa fanatyków muzułmańskich zgotowała swojemu społeczeństwu prawdziwy obóz koncentracyjny. Ludzie żyli jak niewolnicy i to podobno z pobudek religijnych. Ilu niewinnych ludzi zginęło! Nikomu to się nie podobało, ale wszyscy przyglądali się obojętnie. Dopiero kiedy dokonano napadu na Stany Zjednoczone, poruszyło się wielu ich sojuszników. O co się biją w Irlandii? Jedni i drudzy to podobno chrześcijanie. Ładnie czczą swojego boga. Czy to w Wietnamie czy w Jugosławii, każda agresja przynosi nieszczęście, choć agresorzy każdą starają się usprawiedliwić. Ciekawe, że w wielu krajach ludzie żyją w nędzy, ale na zbrojenia zawsze znajdą się fundusze. Fabryki broni zarabiają, a ludzie mrą z głodu albo od kul. Jak można zezwalać na produkcję i rozprowadzanie narzędzi śmiercionośnych. My odnosimy wrażenie, że wasi przywódcy nie potrafią albo nie chcą przewidywać, jakie skutki będą miały ich posunięcia. - Doranno daj spokój, - wtrąciła Wirulla. - Rozgadałeś się, jakbyś był na zebraniu dyskusyjnym. Przecież Paweł nie jest mężem stanu, a ty mu robisz taki wykład, jakby od niego wszystko zależało. - Rzeczywiście rozgadałem się niepotrzebnie. Ja przecież nie zamierzałem niczego krytykować. Po prostu wykazuję różnice występujące między mieszkańcami ziemi, a nami. Nam wydaje się to niezrozumiałe może dlatego, że nasza technika, nasza nauka rozwijała się równocześnie z naszą kulturą duchową i obyczajami, a u was technika wyskoczyła znacznie do przodu. Macie olbrzymią wiedzę. Za kilkaset lat dorównacie nam, o ile pierw się nie pozabijacie. Cóż kiedy tej wiedzy nie potraficie wykorzystać. Jesteście jak małe dzieci, które dostały do zabawy noże, kostki trotylu i zapałki i... Doranno nie rozwinął swej myśli, co zresztą nie było potrzebne, bo Paweł doskonale wiedział, co Doranno chciał powiedzieć. Toteż zwrócił się do Wirulli: - Doranno ma rację. Ja myślę tak samo jak on. Tak myślących jak ja jest wielu, ale dużo jeszcze wody upłynie, zanim nasza kultura dorówna waszej. na razie na naszej ziemi rządzi pieniądz i jemu jest wszystko podporządkowane. Zresztą orientujecie się w tym nie gorzej ode mnie. - Pewnie, że to nie nastąpi szybko, ale jestem optymistką i jestem przekonana, że kiedyś to nastąpi. Tylko musicie tego chcieć. - Ja podziwiam, że mamy takie wspólne zapatrywania i skąd u was ta znajomość ziemskich stosunków. - Później Doranno ci to wytłumaczy. Chodź teraz ze mną do łazienki, bym mogła popatrzeć ci w oczy. - Po co? Czyżbyś była okulistką? - Owszem. - Nic tam ciekawego nie zobaczysz. Dno oka podobno czyste, ale mam tylko poczucie światła. Prawdopodobnie nastąpił zanik nerwów wzrokowych. - Jak masz poczucie światła, to nie jest tak źle. Może jeszcze uda się coś zrobić, jak znajdziesz się w naszym szpitalu. Chciałam tylko zobaczyć dno oka. - Bez lampki, bez lupki? - Lupka mi nie potrzebna. Lepiej tylko będzie, jak przejdziemy do łazienki, zamkniemy drzwi i zapalimy żarówkę wiszącą u sufitu. My jesteśmy małego wzrostu, a więc oczy, choć są takie duże jak u was, widzą całkiem drobne przedmioty. Musisz wiedzieć, że gołym okiem widzimy nawet większe bakterie. Pawła zaskoczyła ta informacja. Już możliwość poruszania się w nocy, jak przy pomocy noktowizera, była czymś niezwykłym, ale żeby widzieć gołym okiem bakterie, to przechodziło wszelkie wyobrażenie. Jak się człowiek czuje, kiedy wszędzie dokoła siebie widzi latający puch, a może mgłę. Nie zadawał jednak żadnych pytań, tylko stanął w łazience przed Wirullą, która zwinnie wskoczyła na pralkę, i poddał się jej badaniu. VII Doranno siedział przy stoliku i słuchał wiadomości ze swojej ojczyzny. Paweł, choć nie rozumiał, zdawał sobie sprawę, że informacje musiały być ważne, bo Wirulla również podeszła do aparatu i w milczeniu słuchała. Zbliżył się ostrożnie do stolika i włączył magnetofon. Odezwał się w nim dawny nawyk. Oto miał okazję usłyszeć mowę wygłoszoną w nieznanym języku. Słyszał już jak rozmawiali Doranno i Wirulla, a potem jakieś wiadomości z ich planety, ale tym razem aparat nadawczo-odbiorczy stał blisko magnetofonu. Nadarzała się okazja, by zarejestrować mowę, a w wolnej chwili zapoznać się z nią bliżej. Było to jakieś przemówienie, które trwało może z 10 minut, a potem zabrzmiała muzyka, a wraz z nią chóralna pieśń. Paweł nigdy nie słyszał czegoś podobnego. Wysokie, niby dziecięce głosy, a biła z nich taka potęga i pełnia wyrazu, że Paweł zdumiewał się, skąd w tych maleńkich ludzikach taka siła. Zwłaszcza niezwykle brzmiały górne tony. Niektóre z nich podobne do dźwięków fletu, łączyły się z instrumentami. Czasem było słychać głosy podobne do ptasich śpiewów. Paweł stał jak urzeczony jeszcze długo po tym, jak przebrzmiały ostatnie tony pieśni. Nie zwrócił nawet uwagi na rozmowę, jaką Wirulla i Doranno prowadzili ze swoją planetą. Kiedy ucichły ostatnie tony i ustała łączność, nikt nie przerywał milczenia. Paweł wyczuwał, że wieści, jakie otrzymali jego goście, nie były radosne, toteż nie śmiał o nic pytać. Wirulla w milczeniu poszła do kuchni, by przygotować obiad, a Doranno siedział bez ruchu, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Wreszcie wyjął ze szafy swój ptasi strój i podszedł do Pawła. - Tak się składa, że nie będziemy mogli cię zabrać ze sobą. Naszej planecie grozi wielkie niebezpieczeństwo. Zanim się rozstaniemy, przekażę ci jeszcze kilka wiadomości o nas. Właściwie mówiłem ci już o naszej sytuacji i nie zostało wiele czasu na szczegóły o naszej planecie, zwłaszcza, że może za parę godzin już jej nie będzie. Teraz muszę ci powiedzieć, w jaki sposób zdobywaliśmy wiadomości o ziemi i wszechświecie, bo tego byłeś ciekawy. Najpierw zobacz ptasi strój, bo obiecałem ci go pokazać. Mówiąc to, Doranno założył kombinezon i, jak poprzednio, położył ręce Pawła na swoich ramionach, z których poczęły wyrastać jakby skrzydła. Pawła zaciekawiło to nowe zjawisko, tak że zapomniał o złowrogiej wiadomości, jaką usłyszał przed chwilą. Również Doranno zdawał się postępować tak, jakby nic się nie stało. Zatrzepotał skrzydłami, wzniósł się w górę, trącił z lekka o żyrandol, usiadł na szafie i zleciał obok Pawła, który ze zdumieniem nadsłuchiwał tych odgłosów. - Że potraficie latać, udowodniliście dzisiejszej nocy, ale żeby z taką precyzją, w pokoju... Jak to jest możliwe? - Na to składa się wiele czynników. Przede wszystkim budowa ciała, wzrost i mały ciężar. Kości w naszych ramionach i nogach nie są wypełnione szpikiem, tak samo jak u ptaków. Jesteśmy małego wzrostu, co umożliwia budowę skrzydeł o stosunkowo małej powierzchni. Nasz ciężar nawet na ziemi jest nieduży, a na naszej planecie jeszcze mniejszy. Cały skafander zrobiony jest z cienkiego, lekkiego materiału utkanego z jedwabiu. Na naszej planecie, tak jak na ziemi, żyje jedwabnik. Również tworzy kokony, tylko nici z nich są nieco krótsze, ale za to cieńsze, lżejsze i nieporównanie mocniejsze, niż nici ziemskiego jedwabnika. Lina zrobiona z takich nici udźwignie pięciokrotnie większy ciężar niż lina stalowa. - To wszystko jest niezwykłe, ale jakoś da się wytłumaczyć. Nie wyobrażam sobie jednak, w jaki sposób odbywa się sam lot. Skrzydła mogą utrzymywać was w powietrzu, podobnie jak spadochron, ale żeby latać, trzeba nimi manewrować. - To odbywa się za pomocą specjalnego programu, który mieści się w tym płaskim pudełeczku. Doranno pokazał przy tym ową niedużą płytkę, którą Paweł już uprzednio zauważył, i wyjaśnił, że przedmiot ten działa podobnie jak pilot przy telewizorze. - Naciskasz odpowiedni przycisk i wprawiasz w ruch sztucznego ptaka. Innymi przyciskami regulujesz szybkość, wysokość i kierunek lotu, a skąplikowanymi ruchami skrzydeł reguluje już program. Materiał tworzący skrzydła wspiera się na cienkich, elastycznych prętach, które wyginają się zgodnie z programem. Wszystko to zasilane jest małymi bateriami elektrycznymi, które wyglądają, jak małe płaskie kwadraty. Na naszej planecie ptasi strój jest najpopularniejszym środkiem lokomocji. Innym pomocnikiem często używanym w naszych badaniach jest kombinezon nazywany wielkoludem. Jest to manekin człowieka waszej wielkości z odpowiednim urządzeniem, którym kieruje nasz operator znajdujący się w środku. Taki manekin przypominający człowieka z powodzeniem nawiązuje kontakty z mieszkańcami ziemi, jeśli trzeba zrobić jakieś zakupy. Jeszcze jeden maleńki przedmiot oddaje nam nieocenione usługi w naszych badaniach. Jest to aparat do prowadzenia nasłuchu. Podobne macie zresztą i wy na ziemi, tylko nasze są niewątpliwie doskonalsze. Taki aparacik wygląda jak mały kamyk. Kiedy go się odpowiednio umocuje przy zewnętrznej ścianie budynku, to można usłyszeć każde słowo wypowiedziane w środku pomieszczenia. Ten mały przyrząd przekazuje sygnały do naszego pojazdu, który znajduje się gdzieś w dali, a stamtąd do satelitów krążących dokoła naszej planety. Dzięki sztucznemu ptakowi, wielkoludowi i aparatowi do nasłuchu poznawaliśmy ziemię od tysiąca lat. Nie było to łatwe, ale stopniowo, wytrwale udało się. Pytałeś, skąd mamy Biblię. Dokładnie nie wiem, ale najprawdopodobniej któryś z naszych wielkoludów kupił ją w waszej księgarni, a może sztuczny ptak znalazł ją gdzieś w jakimś rozbitym domu. Różne były sposoby zdobywania wiadomości. Oczywiście nie dokonalibyśmy niczego bez naszych sond kosmicznych. W taki to sposób na naszej małej planecie rozwinęła się kosmologia. Dzięki tej nauce poznaliśmy nieźle, jak sam zauważyłeś, waszą planetę. Aby podołać temu olbrzymiemu zadaniu, pracujemy w odrębnych sekcjach. Ja pracuję w sekcji słowiańskiej. Obowiązuje nas znajomość języków słowiańskich, co jest niezbędne do poznawania kultury, obyczajów, historii i wszystkiego, co dotyczy tej strefy narodowościowej. Wirulla należy do grupy romańskiej. Takich sekcji jest kilkanaście. Wypełniają one swymi badaniami cały obszar ziemi. Trudno w ciągu tak krótkiego czasu przedstawić historię naszych badań, ale, myślę, że masz teraz o tym ogólne pojęcie. Jak już wspomniałem, niczego nie dokonalibyśmy bez naszych sond kosmicznych. Dokoła naszej planety krąży cały szereg satelitów, dzięki czemu mamy stałe wiadomości o zmianach pogody, mamy uruchomioną sieć radiowo-telewizyjną, możemy odbierać programy radiowe z ziemi, przede wszystkim jednak możemy kontrolować kosmos. Jak ci już mówiłem, nasze sondy krążą po całym układzie słonecznym, a nawet poza jego granicami. Dostarcza to nam cennych wiadomości o całym wszechświecie. Dzięki temu przecież odkryliśmy tę wspaniałą planetę, która będzie naszą nową ojczyzną. Tymczasem jednak musieliśmy dbać o naszą starą ojczyznę. Jak wiadomo, planety wprawdzie krążą po wyznaczonych torach, ale w przestrzeni błądzą różne odłamki kosmicznego gruzu. Z małymi meteorytami nie ma biedy. Spali się to w atmosferze i popiół rozsypie się nawet nie wiadomo gdzie, ale bywają i większe meteory. Wasza ziemia jest duża i ma gęstą atmosferę, dzięki czemu nawet potężniejsze kawałki nie są tak niebezpieczne. Nasza jest mała i ma cienką atmosferę, toteż nie każdy meteor się w niej spali. Dlatego od wielu, wielu lat działa u nas obrona przeciwmeteorytowa. Jak się ukaże jaki większy meteor, który mógłby narobić szkód, wysyłamy mu rakietę i rozbijamy go w przestrzeni. Jest to działanie podobne do waszych prób obrony przeciwrakietowej. Czy taka obrona uda się waszym militarystom i czy nie okaże się bezużyteczną i kosztowną zabawą, to się przekonacie. Nasz system uchronił nas już nie jeden raz od klęski. Tym razem jest jednak poważniejsza sprawa. Nasze sondy wykryły, że z głębi kosmosu zdąża ku nam jakieś ciało niebieskie, o czym ci już mówiłem dzisiejszej nocy. Według astronomów jest to czarny karzeł, czyli potężna bryła żelaza, która pędzi, nie wiadomo skąd i dokąd. Występuje rzadko i trudno ją zauważyć, bo mknie szybko i świeci blaskiem podczerwonym. Zderzenie z nią będzie dla nas końcem świata. Dlatego nie możemy zabrać cię ze sobą. Paweł słuchał słów Doranna jak czarodziejskiej baśni. Dopiero przy ostatnich wyrazach zrozumiał, jakie niebezpieczeństwo groziło jego małym przyjaciołom. Poczęła docierać do niego świadomość, że ta audycja, jakiej był świadkiem, była związana z niewyobrażalną tragedią. Nie tylko on, ale i oni nie powinni wracać. Żeby tak dobrowolnie się narażać? Niemal automatycznie powtórzył na głos swoją myśl. -Doranno, to i wy nie polecicie. Przecież nie możecie skazywać się na śmierć. - Czy uważasz, że moglibyśmy tu czekać spokojnie, gdy tam ważą się losy całego naszego narodu. Tam przecież jest nasza rodzina, krewni, przyjaciele, tam jest nasz świat. Nie wiadomo zresztą czy wszyscy zginiemy. Może akurat będziemy potrzebni, by pomagać innym w nieszczęściu. Może wreszcie całą tragedię powstrzyma nasz dzielny pilot kosmonauta, którego pożegnaliśmy pół godziny temu uroczystym przemówieniem i hymnem narodowym. - Jak chcecie tego dokazać? - Sposób jest jeden. Dramatyczny, lecz nieunikniony. Wyleciała potężna rakieta z doświadczonym kosmonautą, który będzie tak manewrować, by zderzyć się z karłem, co powinno zmienić jego tor. - ależ to samobójstwo. Czy nie mogliście wysłać rakiety bezzałogowej i odpowiednio ją nakierować. wasza technika stoi tak wysoko. Po co wysyłać na pewną śmierć doświadczonego kosmonautę? Na ziemi wprowadza się coraz częściej zakaz stosowania kary śmierci nawet wobec zbrodniarzy, a wy wysyłacie na niechybną zgubę niewinnego człowieka. - To prawda, że w wielu waszych krajach groźni przestępcy są pod ochroną i żyją na koszt społeczeństwa, ale są też kraje, w których karze się śmiercią nie wiadomo za co. A za co giną wasi kamikadze? Giną samobójczą śmiercią, żeby zamordować innych. Nasz kosmonauta z własnej woli ofiarował swoje życie, żeby innych ratować. Trzeba ci wiedzieć, że zgłosiło się wielu ochotników, tak że ten został wybrany drogą losowania. Prawda, że zginie, ale zginie ze świadomością i nadzieją, że jego śmierć uratuje życie jego bliźnim. Gdyby nie znalazł się chętny do spełnienia tego czynu, wszyscy na naszej planecie zginęliby nieuchronnie, a dzięki niemu może ktoś się ocali. Gdybyśmy wysłali rakietę z naszej planety, nie powstrzymałaby ona pędzącego karła. Nastąpiłoby zderzenie czołowe i odłamki posypałyby się na nas. Wysłana rakieta uderzy z boku, co może wpłynąć na zmianę kierónku toru. Uda się, to dobrze, a jeśli nie, to widać tak musi być. My zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. W każdym bądź razie ofiara kosmonauty nie pójdzie na marne, bo jeśli nawet rakieta nie zmieni toru komety, to przynajmniej bocznym uderzeniem znacznie zmniejszy jej szybkość, tak że będziemy mieli tyle czasu, by wyprawić statek z osiedleńcami. W statku znajdzie się także rodzina naszego bohatera. Choć tyle należy mu się za jego poświęcenie. Ostatnie słowa Doranna wzbudziły w Pawle podziw i szacunek. Biła z nich determinacja, a zarazem poddanie się nieuchronnemu losowi i spokój. VIII Wirulla także była opanowana. Mimo całej tragicznej sytuacji, jaką zapewne przeżywała, przygotowała obiad, potem pomyła naczynia. Paweł chciał ją w tym wyręczyć, ale go odprawiła. - Nie kręć się po kuchni i nie przeszkadzaj. Za kilka godzin, kiedy ja wyjadę, będziesz mógł urzędować w kuchni. Prowadziła więc swobodną rozmowę, jak gdyby nie zaszło nic nadzwyczajnego, jakby nie było niebezpieczeństwa. Po skończeniu swojej roboty przysiadła obok Doranna i razem z nim czekała na wiadomości. Paweł rad by odpędzić natarczywe myśli, jakie złowrogo wdzierały się do jego świadomości i nie wiedział, jak ma się zachować. Nie potrafił prowadzić rozmowy, kiedy tych dwoje tak spokojnie oczekiwało na swój los. Z kłopotu tego wybawił go niespodzianie Doranno. - Dopóki nie ma wiadomości, powiem ci jeszcze kilka słów o naszej administracji i gospodarce. Odpowiednikiem waszego parlamentu jest Izba Delegatów. Wchodzi do niej stu delegatów, którzy wybierani są na 10 lat. Wybory zorganizowane są jednak w ten sposób, że odbywają się co dwa lata dla dwudziestu delegatów. Dzięki temu nie ma tej całej walki przedwyborczej, obietnic, wzajemnych oskarżeń, wydatków na propagandę i tak dalej. Przede wszystkim jest zagwarantowana ciągłość prac sejmowych bez gwałtownych zmian. Praca sejmu jest rozważna, systematyczna i nie ma charakteru walki. Ludzie wiedzą, któremu z delegatów kończy się mandat i spokojnie mogą zdecydować czy pozostawić go na nowe 10 lat czy dokonać zmiany i na jakiego kandydata dać głos. Na czele Izby Delegatów stoi przewodniczący, który ma dwóch zastępców. Ponieważ nasze prawodawstwo jest uregulowane, posiedzenia Izby Delegatów odbywają się jeden raz w miesiącu, to jest 10 razy na rok według ziemskiego czasu. Izba jest najwyższą władzą. Uchwala ustawy, powołuje premiera rządu, komisję rewizyjno-prawną i naczelnego sędziego. - U was nie ma prezydenta i drugiej izby, czyli senatu? - Przewodniczący sejmu wybierany co 10 lat jest zarazem głową państwa. Jeżeli trzykrotnie zostanie wybrany, pozostaje na tym stanowisku dożywotnio. Jeżeli chodzi o drugą izbę, to uważamy, że jest niepotrzebna. Do Izby Delegatów wybieramy takich ludzi, którzy pracują dokładnie i nie potrzeba drugiej izby, która by wnosiła poprawki. Uważamy, że powołanie wyższej izby byłoby dyskwalifikacją Izby Delegatów, a zarazem zwalniałoby ją z obowiązku sumiennego wykonywania swoich czynności. Wszelkie uchwały są zresztą sprawdzane pod względem zgodności z konstytucją przez komisję rewizyjno-prawną, która przekazuje je do zatwierdzenia przewodniczącemu sejmu. Jak już ci mówiłem, gospodarować musimy planowo i oszczędnie. Nie ma podziału na pracodawców i pracowników. U nas panuje gospodarka spółdzielcza. Wszyscy pracują dla wszyst... Doranno nie dokończył, bo niespodzianie odezwał się sygnał z aparatu. W pokoju zapanowała cisza i wszyscy troje zastygli w milczeniu. Sygnał jednak się nie powtórzył i milczenie trwało całą wieczność, jak się zdawało Pawłowi. Wreszcie aparat odezwał się ponownie. Tym razem głos był daleko silniejszy i jakby dochodził z bliska. Doranno natychmiast nawiązał rozmowę, która trwała krótko i była prowadzona jakby w pośpiechu. Uwagę Pawła zwrócił fakt, że nie było przerw powodowanych wyczekiwaniem, jak to działo się dotychczas. Wreszcie Doranno powiedział kilka słów i nastała cisza. - Nadszedł czas pożegnania, - odezwała się Wirulla lekko drżącym głosem. Paweł spodziewał się tego, ale pojazd miał przybyć w godzinach nocnych, a była zaledwie godzina ósma wieczorem, jak mu zasygnalizował jego zegarek. Niepewność jednak rozwiał Doranno. - Na pewno zauważyłeś różnicę w naszej łączności. Jest tak dlatego, że nie rozmawialiśmy tym razem z naszą planetą, oddaloną o dziesiątki milionów kilometrów, a z pojazdem, który przyleciał po nas i jest już nad nami. - Czemu taki pośpiech? Mieliście odlecieć o północy. Co z waszą planetą? - Nie wiadomo. Łączność z nią się zerwała. Słyszałeś ten cichy sygnał. Był to ostatni sygnał z naszej planety. Prawdopodobnie uderzył w nią karzeł i już jej więcej nie zobaczymy. Być może szczątki jej i naszych najbliższych podążają teraz wraz z karłem. Zyskaliśmy jednak, tak jak mówiłem, bo zdążyli wyprawić statek z osiedleńcami. Teraz czeka nas daleka droga do nowej posiadłości. Nie rozmawialiśmy długo, bo nie ma czasu. Dowiedzieliśmy się tylko, że zgodnie z rozkazem naszych władz wyleciał statek kosmiczny z osiedleńcami. Pojazd, który przyleciał po nas, dostał polecenie, by czym prędzej nas zabrać i połączyć się ze statkiem kosmicznym, ponieważ zostaliśmy włączeni do grupy osiedleńców. Stąd taki pośpiech. Wlecieliśmy oknem, to i oknem wylecimy. Usiądziemy na wieży kościelnej i będziemy nadawać sygnały naszym aparatem. Oni rzucą wiązkę podczerwieni i nas odnajdą. Kiedy usłyszysz dzwon na wieży, to będzie znak, że opuszczamy ziemię. Pożegnanie trwało krótko. Paweł ucałował w czoło Wirullę i Doranna i pochylił się nad nimi, a oni objęli go za szyję, uścisnęli ręce i stali tak w milczeniu dłuższą chwilę. Nie mówili do siebie ni słowa, ale w tym milczeniu było więcej uczucia, serdeczności i żalu, niżby to mogło oddać najwznioślejsze przemówienie. Pierwsza ocknęła się Wirulla. - Żegnaj Pawle. Upłynęło 20 godzin od chwili naszego poznania i za chwilę rozstaniemy się na zawsze. Nie wiemy, co nas czeka, ale o tobie będziemy pamiętać przez całe życie. Ostatnie słowa Wirulla wymówiła ledwie dosłyszalnym, załamanym głosem. Paweł również był wzruszony. Toteż tylko wyszeptał: - Ja was również nie zapomnę. Niech się wam szczęści w nowym życiu. Tak jak zapowiedział Doranno, wylecieli przez otwarte okno. Paweł słyszał jeszcze przez chwilę trzepotanie skrzydeł, a potem zapanowała cisza. Nie wiedział, jak to długo trwało. Krążył na skrzydłach wyobraźni między wieżą i swoim mieszkaniem, jakby w jakimś sennym marzeniu, z którego wyrwał go nagle dźwięczny, srebrzysty głos dzwonu. W odczuciu Pawła był to dzwon pogrzebowy. Dzwon, który żegnał jego przyjaciół na zawsze. 37