Wolfgang Jeschke Jeźdźcy czasu Jest to zwykła opowieść, codzienna jak na epokę, w której życie-w-czasie stało się nudne jak, po- wiedzmy, nie kończąca się nocna podróż pocią- giem. Wykup więc bilet i wejdź do TEMPOLO- TU, on powiezie cię poprzez stulecia, w których jeszcz<\ nie byłeś; twa materia jeszcze nie uporząd- kowana ani nie pokryta pyłem dziejów. Jedna z ta- kich podróży trwała jedynie... DWANAŚCIE MINUT I JESZCZE KILKA "«**y **»*?»' Słońce bezlitośnie prażyło nad lotniskiem. Kiara., Stara /ziemia, wyschnięta, naznaczona przez historię. Skwar. Migotliwy pył osiadał na nielicznych drzewach, pokrywając je sza- rym nalotem. Z boku tkwił TEMPOLOT, ziewając swoimi wysokimi /jknami. Wiatr spał. Olbrzymi przyrząd trzymał na nitkach mózgi, wystawiając je pod opieszały nurt czasu, rozciągnąwszy macki unosił się nad otchłaniami przeszłości, nad wąwozami i głębinami, martwymi wodami i — czu- wał, pomny na chwiejność losu. Nikt jednak nie szykował się, by uczynić krok do przodu, ręce nie szukały oparcia, wszędzie tylko bez- wład, senność i brak refleksu. Oprzęd srebrnych elektrod w szarej chmurze olbrzymiej kory móz- gowej; dłoń podtrzymująca cię pieczołowicie; drobne nici energii — przenoszą twoje JA ponad połączeniami i elementami wzmacniający- mi* w głuchą ciemność korytarzy, w których upływa czas. Słońce prażyło bezlitośnie nad lotniskiem, mieszczącym się na pe- ryferiach Kiary, prastarego, wymarłego miasta pomiędzy pustynią a dawno wyschniętą rzeką, nazwaną przed wieloma eonami „Nilem". Upał. Mam sublokatora. Powiecie pewnie — słusznie zresztą -^ że nie ma w tym nic nad- zwyczajnego. Wiele osób ma sublokatorów, sympatycznych lub nie- przyjemnych, sprawiających stale kłopoty, a jednak mój sublokator, różni się od innych. Obaj zamieszkujemy mianowicie ten sam pokój, ale nigdy jeszcze nie widziałem go ani nie słyszałem. To znaczj, nie słyszałem go tak naprawdę. Teraz powiecie zapewne, że w takim razie jest to całkiem przyjem- ny lokator, ale powoli, powoli! Proszę posłuchać dalej. Przysięgam, że nie wierzę w upiory, nie jestem też zbyt strachliwy, ale cała ta sprawa wydaje rni się nieco niesamowita. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, aby się wam naprzykrzać, ale naprawdę chciałbym wiedzieć, czy inni przeżywają to samo co ja. Nie śmiejcie się ze mnie, mam powody ku temu, aby w td wierzyć: Istnieje mój lokator, którego jeszcze nie widziałem ani nie słyszałem, przynajmniej tak naprawdę. jjpdynie nocą — wtedy słyszę go nieraz. Mówi bardzo cicho, prawie niedosłyszalnie, jakkolwiek jego głos rozbrzmiewa wprost w moim mózgu i często muszę zatykać sobie uszy, abv skoncentrować się na tym głosie. Głos — to za dużo po- wiedzia-jie. Jest to raczej jakiś nieokreślony szept, szelest i poszum. Marnlduże kłopoty z rozumieniem go, często przerywam mu pyta- niem albo urywam w ogóle rozmowę. Wtedy wstaję, aby się odświe- żyć. Nieraz jestem za bardzo zmęczony i zdekoncentrowany, wtedy proszę go o przesunięcie rozmowy na inny termin. On zgadza się na to, nigdy nie upiera się przy swoim, ma bowiem czas, dużo czasu, więcej niż możecie sobie wyobrazić. Z tego, co mi opowiada, nie rozumiem wiele, gdyż wydaje mi się to zbyt pogmatwane i chaotyczne, chcę jednak przekazać wszystko tak, jak to zachowałem w pamięci. 6 Mówi, że znajduje się w TEMPOLOCIE. To jest chyba jakaś ma- szyna, pojazd albo coś w tym rodzaju, a jednocześnie brama, przez którą można wjeżdżać i wyjeżdżać. Za pomocą tego urządzenia prze- transportowano go z przyszłości w zamierzchłą przeszłość, tam naj- widoczniej przegapił połączenie i teraz musi czekać. Twierdzi, że jest bardzo stary, a mimo to jeszcze się nie urodził, że właściwie jeszcze go nie ma, ale jest wśród nas i wszędzie, jest wami-i mną, popiokm i liściem, morzem i pyłem, gwiazdami i światłem — ale jeszcze w sta- nie niezorganizowanym. Powiedział, że jestem telepatą. To nadzwyczajny, rzadki przypadek. Telepata — ale jak to się stało? Nie mam pojęcia, czy powinienem cieszyć się z tego powodu, czy też nie. Ale on jest na pewno doskona- le zorientowany, jest przecież bardzo stary, słyszał i widział wiele, mimo że jeszcze się nie urodził, a ja jestem może jego praprzodkiem, kto wie którego stopnia. Któż ogarnie to wszystko swoim umysłem? Szaleństwo, prawda? Opowiedział mi swoją osobliwą historię. Nocą, kiedy miasto zamie- ra i śpi pod swoimi dachami, a księżyc w pełni płynie po niebie, roz- siewając blask, wtedy, na skraju snu, słyszę go. Niech Bóg broni, abym opowiedział o tym sąsiadom. Kręciliby no- sami, wyśmiewaliby mnie za plecami — po prostu dlatego, że nie są w stanie tego zrozumieć. Zresztą nic dziwnego. Może nawet uznaliby mnie za wariata i wytykali palcami albo nawet przysporzyliby mi masę kłopotów. Was natomiast nie znam, jeżeli więc zaczniecie się ze mnie śmiać, to proszę bardzo — to mnie nie zaboli. Wytknąć mnie zaś palcami nie możecie, gdyż nie wiecie, jak się nazywam i gdzie mieszkam. Ale może zareagujecie w inny sposób: nie roześmiejecie się, lecz odet- chniecie z ulgą, ponieważ wreszcie będziecie pewni, że nie tylko wam się tak wiedzie, jako że i wy macie swojego lokatora, który was prze- rażą i którego jest wam żal. O, jestem pewien, że dużo jest tych, którzy czekają na wynalezienie pierwszej maszyny, za pomocą której wrócą do swojej ojczyzny, w przyszłość; czekają na Bramę Johannesburską, jak powiedział mój roz- mówca. Nasze stulecie jest jak olbrzymia, straszliwa poczekalnia, w której tamci siedzą, niewidzialni, pozorni; jedni usiłują rozmawiać szeptem, inni śpią, nic już ich nie interesuje, gdyż widzieli wszystko, o wiele za dużo. Teraz czekają na najbliższy pociąg, ale szyny, po których ma on przyjechać, nie zostały jeszcze ułożone. To .straszne! Niekiedy próbują nawiązać z nami rozmowę. Może słyszycie ich głosy. Nadstawcie uszu nocą, kiedy miasto za- miera, a księżyc płyniq nad dachami. Na skraju snu. Może...? Kiara i upał. A za wysokimi oknami popołudnie na lotnisku. — Powinien wreszcie spaść porządny deszcz, Gin. Wiesz, taki prawdziwy, ulewny deszcz z burzą, który by zmoczył tak porządnie wszystko. Chętnie używał słowa „porządnie", jeden z ostatnich starych urzęd- ników TEMPOLOTU. Był gruby, nosił piaskowy kombinezon i pocił się obficie. Kombinezon był już wyblakły, przejął niemal kolor pyłu na liściach, widniały też na nim liczne plamy potu. Łysa czaszka urzędnika była brunatna od słońca, a stara twarz śmiała się, tworząc tysiące zmarszczek. — Burze są tu zakazane, szefie. Wyładowania elektryczne w atmo- sferze byłyby katastrofą dla TEMPOLOTU. Wie pan o tym równie dobrze jak ja, szefie. Urząd Meteorologiczny nigdy nie pozwoli na burzę w tym dystrykcie. Gin był wysoki i szczupły. Poruszał się energicznie i zwinnie, nig- dy się nie pocił. Jego skóra była gładka, a głos jakby bezbarwny. Ciało składało się z metalu i tworzywa sztucznego. Był androidem. — Tak, wiem o tym, niestety. Nic, tylko słońce i słońce. Te łajdaki nie wytwarzają żadnego wietrzyku, nawet gdybyśmy mieli uschnąć tu, w tym pudle. Chciałbym, aby choć raz lunął deszcz, wbrew wszel- kim zakazom. Ależ mieliby głupie miny! — Wyobraził to sobie przez chwilę i aż zatarł z uciechy dłonie. — Taki porządny deszcz, który by zmoczył wszystko doszczętnie. Czy możesz to sobie wyobrazić, Gin, wszystko przemoczone na wskroś? — Oczywiście, szefie, ale mój organizm nie reaguje na wilgoć tak radośnie. Moi przodkowie nie wyszli z wody, jak przodkowie was, ludzi. — Tak, wiem, boicie się wody jak koty. Ale ja poszukam sobie jeszcze dziś jakiejś burzy. Prawdziwej burzy, z deszczem i piorunami. Podaj mi mapę pogody. — Dobrze, szefie. 8 Pojazd osiadł na lotnisku, a megafon wypłoszył popołudnie, które pierzchło na pustynię. Donośny głos gonił je aż do skraju pasa star- towego, gdzie mieściły się magazyny, po czym powrócił, aby zagubić się w powietrzu. Upał trwał. — Dwadzieścia minut postoju w Kiarze, potem Wega, Aldebaran, Berenika, następnie... Restauracja z szumem nadciągnęła nad lotnisko i opadła na ziemię. Biła od niej świeżość, jaśniała kolorami. Zjawili się pierwsi goście i zasiedli przy stolikach. Jeden z nich wyszedł z cienia i przeszedł przez plac do TEMPOLOTU. Miał długie włosy i był chudy. Ciemna cera sprawiała, że wyglądał obco, jakby przybył z daleka. Odstawił pojemną torbę podróżną. — Chodzi mi o podróż. Powiedział to cicho, prawie nieśmiało, jak mały chłopiec, który pragnie kupić coś dużego. Jego wymowa, tak jak twarz, wskazywała na odległe pochodzenie. — Dokąd?« — zapytał Gin, sztancując bilet przewodni. — Proszę o rok 17346 przed Zahatopolkiem — odparł przybysz, patrząc na swoje zakurzone buty. Był jeszcze młody, najwyżej 200 lat, o kruczoczarnych, gęstych włosach. Mężczyzna, który marzył o deszczu, podniósł wzrok, otarł sobie pot z czoła, po czym powiedział: — Tam mamy rozrzut sięgający dwóch lat. Chciałbym też zwrócić panu uwagę, że podróż powrotna możliwa jest dopiero od roku 15300 przed Zahem. A więc musi pan się liczyć z długim okresem oczekiwa- nia. Czy zdaje pan sobie sprawę, co to oznacza? Wytrzyma pan tyle? — Urzędnik był szczerze zatroskany. — Wiem o wszystkim — odparł przybysz. — Jestem przygotowa- ny. Mam misję do spełnienia, rozumie pan. Muszę... Urwał, jak gdyby powiedział już za dużo. — Świetnie, a więc proszę posłuchać — powiedział urzędnik, wskazując na znajdującą się za nim olbrzymią tablicę czasową. — Jesteśmy tu. — Jego palec przesunął się po oznakowanej licznymi barwnymi symbolami i liczbami linii czasowej do miejsca, gdzie wy- stępowały one już coraz rzadziej. — Pan wyląduje tu. — Przyłożył do mapy małą niebieską płytkę, która z cichym trzaskiem przylgnęła do linii. Gin oznaczył tę pozycję w bilecie przewodnim. — Stąd uda się pan dalej. Na retromoment będzie pan musiał czekać około 3000 lat. — Palec przesunął się znowu do przodu. — Tu, w roku 15370, wynaleziono TEMPOLOT, ale pierwsze bramy dla podróżnych z na- szego obszaru czasowego otwarto dopiero w 70 lat później. Polecam panu Bramę Johannesburską, jest to pierwszy rzeczywiście użyteczny TEMPOLOT, bardzo precyzyjny, jak na możliwości techniczne tam- tej epoki, działający od 15275.x Naprawdę niezawodny. Korzystają z niego archeolodzy i historycy. Nigdy jeszcze nie sprawił nam kłopo- tów. Stamtąd odbierzemy pana bez trudności. Jeżeli tam pana nie zastaniemy, będziemy musieli pana odszukać i to może potrwać kilka stuleci. Proszę więc przybyć punktualnie, to leży w pana interesie. My nie spóźnimy się. Teraz wie pan już wszystko. — Tak, dziękuję. Wszystko w porządku, będę na miejscu. — A więc życzę panu miłego czasu. — Dziękuję. — Nie ma za co. Zawsze do pana usług. Gin, odprowadź pana do kabiny 13. — Tędy, proszę. Gin udał się przodem. Przybysz podniósł wzrok na wysokie ściany kabin podróżnych. Platforma uniosła go do góry. Drzwi od celi zamknęły się z jękiem. Gin dmuchnął mu gazem w twarz, po czym spojrzał nań przez szybkę. W oczach przybysza android zaczął się rozpływać. TEMPOLOT przystąpił do działania. Elektrody wdzierały się w głąb mózgu, przypominając swym dotykiem długie palce delikatnej dłoni, buszujące we włosach. Rozpoczął się lot. Zrobiło się ciemno i zimno, on zaś leciał coraz szybciej. Korytarz czasu. Jedyną pomocą w ciemnościach był lekki dotyk dłoni we włosach, tylko dzięki niej nie przewracał się i nie błądził. * Leciał dalej i dalej. Ponad równinami popiołu i nocy, tam gdzie je- go ciało było jeszcze pyłem i liściem i kwieciem i zwierzem, tobą i mną. Gwiazdy i światło i wszystko razem, nieuporządkowane. Leżał omdlały w celi, podczas gdy połyskliwy punkt w centrum, który był, jest i będzie jego JA, pędził poprzez przekaźniki i rozwidle- nia, aby następnie, wzmocniony elektronicznie, unieść się ponad rów- ninami popiołu i nocy. Sen i brak refleksu. 10 Kiara i upał. — Gin, spójrz na to. Czy widziałeś już kiedyś ksjążki, prawdziwe książki? Sięgnął do pojemnej, wytartej torby podróżnej, którą tamten pozo- stawił na pulpicie sterowniczym. — Prawdziwe książki, z pewnością bardzo stare. — Pieczołowicie podniósł jedną z nich i powąchał ciekawie. — Pachną nie-wiem-czym. Przerzucił kilka kartek, ale znaki nic mu nie mówiły. Potrząsnął głową. • — To dziwny człowiek, Gin. Niezrozumiały jak jego książki. — Wszyscy ludzie są dziwni — zauważył lakonicznie Gin, nie od- rywając wzroku od świetlnego punktu na linii czasowej. — Tak myślisz? Popołudnie ośmieliło się wrócić na lotnisko. Z zaciekawieniem otar- ło się o obcy pojazd i ocienione stoliki w restauracji. Świetlny punkt na linii czasowej zgasł w miejscu przeznaczenia. Gin odwrócił się raptownie. — Mam, szefie. — Co masz? — Myślałem o tej dacie, bo wydała mi się znajoma. Teraz już wiem. Podobno wtedy urodził się ktoś, komu świat... — No, co takiego? — Rok 17346 zapoczątkował jakąś dawną erę na tej planecie, na- wiązywał do wydarzenia kulturalnego czy też religijnego. — No to co? Tym bardziej powinni zainteresować się tą epoką historycy i socjolodzy. Może to był historyk podróży międzyplanetar- nych, to teraz bardzo modny zawód. — O ile wiem, w tamtych stuleciach nie odbywano jeszcze podróży międzyplanetarnych. — W każdym razie o coś mu na pewno chodzi. Zresztą to nie na- sza sprawa. Ale bez żadnego powodu nie zdecydowałby się czekać 3000 lat. To żadna przyjemność, zapewniam cię, Gin. Ja bym nie pi- sał się na to, chociaż przeżyłem już niejedno na trasie linii czasoyej. — Też bym chciał podróżować w czasie. Gin powiedział to z tęsknotą. — Tego by jeszcze brakowało. Na szczęście to niemożliwe dla wa- szych mózgów, w przeciwnym razie musielibyśmy zbierać was po różnych tysiącleciach. Ale zaraz... — odwrócił się do niego zdzi- 11 wiony — powiedz mi, co za zwariowany elektronik zaprogramował cię na takie wyszukane życzenia? — Nie wszystko, czym jestem, co myślę lub czuję, zostało zapro- gramowane — odparł Gin. — Proszę nie zapominać, że należę do modeli rozwojowych. — No, to rozwijaj się do woli — roześmiał się stary urzędnik. — Jeżeli o mnie chodzi, to przeszedłbym chętnie na emeryturę, im wcześniej tym lepiej, ale kto by wtedy sprowadził z powrotem ludzi, wyekspediowanych przez TEMPOLOT? — Słyszałem, że pracuje się już nad metodą używania mózgów po- zytronowych w taki sposób, aby ich nie niszczyć. — Dobrze by było, Gin, bo mam już tego naprawdę dosyć. Jestem stary. Tysiąc lat w służbie TEMPOLOTU. Dla TEMPOLOTU to nic nie jest, po prostu jeszcze jedno zero w skali, ale dla mnie to bardzo dużo. — Tak, szefie. TEMPOLOT wyrzucił nić przewodnią i czekał w epoce johan- nesburskiej. Kiedy nieznajomy zjawił się na miejscu, maszyna zarejestrowała identyczny wzór fal mózgowych. Ręka pochwyciła go i poniosła z po- wrotem poprzez popiół i liście, morze i pył, chłód i ciemności. Kiara. W miejscu oznaczonym jako Brama Johannesburska zajaśniał świetlny punkt, który powędrował w górę linii czasowej, aby zgasnąć po chwili w pozycji startowej Kiara-TEMPOLOT-Data. Jednocześ- nie rozległ się dźwięk dzwonka. — Już wrócił, szefie — odezwał się android kontrolujący przy- rządy. — Obudź go, Gin. Podam mu szklankę wody. Z pewnością prze- szedł niejedno. Kiedy przybysz wychodził z kabiny, utykał lekko. Mimo ciemnej cery widać było od razu, jak bardzo jest blady. Buty miał zakurzone tak samo, jak 3000 lat temu. — No i jak? — zapytał urzędnik. — Jest pan zadowolony? Czysta robota, nieprawda? Żadnego rozrzutu. Dokładnie dwanaście minut. Uśmiechnął się, zadowolony z siebie, i wyciągnął rękę w stronę wiszącego w górze olbrzymiego zegara, gdzie pod napisem: TEMPO- 12 LOT — WZGLĘDNY — TERAZ — CZAS DOCELOWY migotał na ekranie świetlny wskaźnik sekund. Przybysz był nieco oszołomiony. Spojrzał na przyrządy, a urzędnik, śledzący jego wzrok, roześmiał się. — Tak, tak, trudno rozeznać się w tym wszystkim na pierwszy rzut oka. Oprócz standardowego czasu wszechświata i relatywnego czasu TERAZ tego systemu mierzymy jeszcze ponad 7000 innych czasów relatywnych. Trzeba pamiętać, że ta maszyna nie należy do najnowszych. Ale my tu gadamy, a panu przyda się z pewnością łyk wody. To mówiąc, podsunął mu szklankę. Przybysz potarł sobie dłonie, jakby nagle go zabolały. — Skaleczył się pan? — Nie, nic mi nie jest. — Wykonał pan swoją misję, czy też miał pan jakieś kłopoty? — zainteresował się urzędnik. — Wszystko w porządku — odparł tamten. — Zgodnie z planem, tylko że... — .Tak, tak, wiem. Najgorsze jest to czekanie... Przybysz potrząsnął głową, ale nic nie odpowiedział. Wzrokiem odszukał pojazd stojący na lotnisku. — Statek jeszcze nie wystartował? — zapytał zdziwiony. — Oczywiście, że nie. Przecież powiedziałem panu. To czysta ro- bota. Dokładnie dwanaście minut. Przybysz sięgnął po szklankę, jakby po omacku, a jego palce zacis- nęły się skwapliwie na chłodnym szkle. — Dziękuję — powiedział i upił nieco wody. — Ma pan jeszcze trochę czasu, ale już nie tak wiele — przerwał milczenie Gin. — Statek wyrusza za trzy minuty. — Dziękuję. — Przybysz skierował się do wyjścia. — Pańska torba. Niech pan o niej nie zapomni — powiedział Gin. Przybysz spojrzał na niego, jak gdyby nadal nie był w stanie zro- zumieć, co się wokół niego dzieje. Kiedy oddalił się, razem ze swoją torbą i książkami, nie utykał już. Gin poczekał, aż zamkną się za nim drzwi, wreszcie powiedział: — Wydaje mi się, że nie trafił na dobry czas. — To nie wina maszyny — powiedział stary. — Wszystkiemu wi- nien jest czas. Żaden czas nie jest dobry. Restauracja uniosła się do góry i oddaliła, pojazd wystartował i do- 13 piero wtedy popołudnie wróciło na lotnisko, jakkolwiek z wahaniem. Tu rozpostarło swą ciszę i zaczęło się opalać. Pył, rozwiewany przez wiatr, osiadł na nielicznych drzewach, po- krywając je intensywrtą szarzyzną. Upał nie ustawał. Przybysz zostawił w szklance trochę wody. Stary urzędnik, który nadal pocił się niemiłosiernie, wylał ją na dłoń i, parskając, obmył sobie twarz i kark. — Gin — polecił — zapytaj w dyspozytorni, czy otrzymam kanał do Manili. Niech zarezerwują dla mnie połączenie. — Robi się, szefie. — Tam spadnie deszcz. — Wskazał na mapę atmosferyczną. — Zawsze tam pada dzięki rezerwatowi tropikalnemu — dodał, ciesząc się już na samą myśl o-chłodnych strugach wody chłoszczących ciało. Gin uśmiechnął się. Usiłował odnaleźć w tym pomyśle jakiś urok, ale bezskutecznie. Za wysokimi oknami rozciągało się lotnisko wydane na pastwę pa- lącego słońca, wiatr spał na pustyni, a dalej, po drugiej stronie pusty- ni, Spoczywało odwieczne, wymarłe miasto i oszlifowane przez rzekę czasu kopce piramid. Kiara. Prastare miasto pomiędzy pustynią a wyschniętą rzeką, któ- rą dawno, przed wieloma eonami, nazwano „Nilem". Kiara. Brama wiodąca do tajemniczej przeszłości, skarbiec dla archeolo- gów, historyków, poszukiwaczy Boga i dziwaków; baza zagubiona gdzieś w Galaktyce. Ziemia. Bardzo przepraszam, że znowu piszę o sobie i swoim sublokatorze, ale przecież moglibyście znaleźć się w tej samej sytuacji co ja. W sobotę świeciło słońce. Było flosyć zimno, ale ładnie i dlatego pojechaliśmy (to znaczy mój przyjaciel i ja) do Instytutu Maxa Plan- cka w Garching. Po prostu mój przyjaciel ma samochód, a ja nie, na- mówiłem go więc na tę podróż. Rozejrzeliśmy się trochę po okolicy, oczywiście z daleka, bo wolno dojść jedynie do ogrodzenia. Wszędzie tam, gdzie przeprowadzają te eksperymenty z atomem, trwa ten sam cyrk z drutem kolczastym, specjalnymi przepustkami — po to tylko, 14 aby nikt nie mógł tam wetknąć swojego nosa. Istotnie robi się dużo i bada, wydaje olbrzymie sumy, a ich wysokość może przyprawić o zawrót głowy, ale tak prawdę mówiąc — wszystko to wygląda jesz- cze dosyć marnie. Udało nam się pociągnąć za język portiera i wypiliśmy z nim kilka piw. Opowiedział nam, że mają teraz nowy komputer, wykonujący działania matematyczne tak szybko, że w ciągu godziny obliczy wię- cej, niż uczyniłoby to stu mateiriatyków w ciągu stu lat. Mojemu przyjacielowi informacja ta zaimponowała niezmiernie, ale mnie nie. Jestem zdania, że po to, by zapanować nad czasem, należałoby mieć maszyny zdolne obliczyć w godzinę tyle, co sto takich komputerów w ciągu stu lat. A kiedy potem wsiada się do samochodu, w którym ogrzewanie nie działa należycie, można odczuć współczucie wobec ludzi czekają- cych na pierwszy TEMPOLOT. Czy nie odczuwacie tego same- go? Przecież tamci muszą czekać tu jeszcze nie wiadomo jak długo, zanim będą mogli wrócić do domu. Zresztą, aby to osiągnąć, trzeba jeszcze niejedno przemyśleć i wyliczyć. Oczywiście kiedyś nadejdzie wreszcie taki dzień, że bramy zostaną otwarte, w przeciwnym razie nie miałbym sublokatora. To przecież jasne. Ale do tego momentu może jeszcze upłynąć sporo czasu. A ten biedak czeka już prawie 2000 lat. Wprost trudno to sobie wyobrazić! Tak długo przebywać w tej okropnej poczekalni czasu! Powinniśmy być dla nich mili, po- rozmawiać trochę. Może usłyszymy ich dziś wieczorem. Postarajmy się o to, dobrze? Najlepiej nocą, kiedy miasto ucichnie i zaśnie pod dachami, a księ- życ popłynie po niebie świetlistą plamą. I wtedy, kiedy będziemy leżeć albo znajdziemy się już na skraju naszego snu... Wystarczy szept, szelest, poszum, gdzieś z bliska. Wtedy nadstaw- cie uszu! Może...? (1958) Survival of the fittest, czyli przetrwanie tych, którzy dostosowywują się najlepiej do środowiska — oto prawo ewolucji uznające dobór naturalny. Przyszłość należy do osobnika, który przystosuje się lepiej niż inni. Jego największa siła polega na tym, aby wyczuć i wykorzystać te słabe miejsca przeciwnika, do których tamten nie chce się przy- znać, gdyż za bardzo je sobie ceni. SYRENY NA BRZEGACH Kosmiczny statek pomiarowy dotarł daleko, tam gdzie jest tylko ciemna przestrzeń, a Galaktyka stanowi wąskie pasmo iskier na moni- torach. Znaleźli system, planetę, bezchmurne niebo i urodzajną dolinę na bezkresnym kontynencie. Kiedy wylądowali, nad odległymi góra- mi wstawał właśnie świt, ziemia zaś była zielona, pełna wody i pogo- dna, jakby wymarzona dla spokoju, którego szukali. • Analizator elektroniczny badał świat, węszył, wdychał nieufnie po- wietrze i wreszcie z wahaniem otworzył śluzy. Mężczyźni wydostali się na zewnątrz, rozejrzeli się dokoła, a ponieważ okolica spodobała im się, rozbili obóz i przeprowadzili pomiary. Natknęli się też na zwierzę, ładne, ale dziwne. Wydawało się, że jest to dominująca tu forma życia; zewnętrznie przypominało świstaka, było jednak dużo większe, z czarną sierścią, uzbrojone w pazury i ostre uzębienie — a więc najwidoczniej mięsożerne, jednak zadziwiająco ociężałe i nie wy- kazujące szczególnej inteligencji. Schwytali je łatwo, gdyż zwierzę nie było płochliwe i nie stawiało oporu. Jednakże ludzie zachowali się osobliwie i nawet nie zauważyli tego. Zbadali zwierzę, zmierzyli jego 16 ciało, płaską czaszkę, temperaturę, unerwienie i reakcje. W końcu za- bili je, przy czym któryś z nich zapłakał, nie wiedząc czemu. Płaska głowa kryła we wnętrzu drobny mózg przypominający swym kształ- tem antenę, o wadze niespełna czterdziestu gramów. Biolodzy wyko- nali szkice i zasilili nimi komputer, potem zapomnieli o nich i zajęli się czymś innym. Kiedy w dolinę zstąpił wieczór, rozpalili ognisko, tęskniąc po tych wszystkich niezliczonych nocach rozświetlonych luminoforami za ciemnością swojego świata. Jedli i pili pod gołym niebem, gdyż było ciepło, i cieszyli się, że odkryli wyłącznie dla siebie ten piękny świat. Nad nimi spoczywał pojazd z osmoloną paszczą dyszy. Woń żyznej ziemi, lasu i ogniska sprawiła, że pomyśleli o Ziemi, a wieczór oplótł ich jak siec, w której się znaleźli: ludzie oddaleni od swych domów. Pojazd zdawał się odpływać w gęstniejącą ciemność, a w oddali, jak blade zapomniane światło, błyszczał niewielki księżyc. Wraz ze wspomnieniami napłynęła tęsknota za domem, piosenki, które zna każdy kosmonauta i które wraz z nimi przemierzają Galak- tykę szybciej niż światło. Jeden z mężczyzn miał nieduży flet, inny — bęben, zaczął więc uderzać weń cicho, a reszta zawtórowała śpiewem. Śpiewali o Canah Shnie, który przez sto dni spadał na Słońce, dyktu- jąc przy tym uzyskane pomiary do zespołu nadawczego, aż stopiły się anteny i dosięgły go protuberancje; o Old Gironie, olbrzymim drze- wie na Planecie Simona, które zarastało cały świat swoimi korzeniami i mogło opowiedzieć o Ziemi więcej niż ludzie, gdyż było stare jak wszechświat i wszystkowiedzące, rozumiało też posłannictwo światła. Były też piosenki o ojczyźnie, o dali, o samotnych ludziach zagubio- nych w bezmiarach wszechświata, o pojazdach i ich załogach, które burze galaktyczne zagnały w obce systemy, w odległe o cate lata świetlne chmury pyłu, skąd nie ma już powrotu, o kapitanach przyby- łych z przyszłości i przeszłości, i przyniesionych przez nich wieściach o dalekich brzegach i dziwnych rasach, głębinach czasu, przestrze- niach wiodących donikąd, niezmierzonych i tajemniczych. Jeden z mężczyzn wstał. Nocne powietrze przynosiło ulgę i prze- pełniało sobą całą krainę, pachniało spokojem i bezpieczeństwem. Mężczyzna myślał o swojej żonie, przebywającej teraz daleko, w domu, po czym odszedł od ogniska, aż wchłonęła go ciemność. Księ- życ świecił coraz jaśniej, oblewając miękkim srebrem liście i trawę. W powietrzu rozbrzmiewała pieśń mężczyzn, a dźwięki fletu splatały się łagodnie z rześkim wiat^t wiejącym z gór. 17 W gałęziach coś zaszeleściło. Czyżby zwierz? Mężczyzna zatoczył się jak pijany i wyciągnął dłoń, aby oprzeć się o,coś. Jakieś drzewo, Old Giron, kora, popękana, sucha, jakby stwo- rzona, by oprzeć się o nią, palce przesunęły się, wyczuwając włosy. Włosy? Stała obok niego, oparta o drzewo, cała w bieli, srebrzysty blask w oczach. — Kocham cię. — Szept, szelest w gałęziach. Spojrzał na nią. — Skąd się tu...? — Nie pytaj o nic, najdroższy. Oddech, powiew powietrza, ciepło jej ciała, oczy. Poczuł zawrót głowy. — Kim jesteś? Cichy śmiech, nieśmiały dotyk jej dłoni, jej ciepło. Szept, nie nocny wiatr, jej głos. — Nie pytaj. Chodź! — Ale...? — Chodź! — Ja... r- Byłeś za długo beze mnie. Chwyciła go za rękę i pobiegła przodem. Podążył za nią jak w transie. Konie ruszyły z miejsca, a oni zarzucili sobie na ramiona ciepłe koce. Mocno trzymał cugle. Poświata księżyca rozlewała się po śnie- gu, parskanie koni przekształcało się w srebrzystą parę. Gnali przed siebie, głuchy tętent kopyt, brzęk dzwonków przy uprzęży. — Tędy? — Tak. Chodź! Jej drobna dłoń wsunęła się głębiej w jego, ufnie jak mały, bez- bronny ptaszek. Ciągnęła go za sobą. Chwiejące się liście paproci i poszycie tłumiły kroki. Szybciej, lekki krok, ciężki krok, srebrzysty śmiech. — To ty!? — Tak, dotknij mnie. Jestem tuż przy tobie. Swawolnie wyciągnęła do niego ramiona. Niezgrabnie usiłował ją objąć, ale ona uchyliła się, odbiegła, roześmiała się, i polowanie trwało nadal. Potknął się i stanął, dysząc ciężko. — Dokąd...? 18 — Uważaj! Poprowadzę cię. Była teraz tuż przy nim, czuł jej zapach, który znał tak dobrze. Wiedział, że to już nie może być daleko, polana, dom. Wynajęli go. Nie należał do tanich, ale znajdował się w najpiękniejszej dolinie Montany, osamotniony, z dala od wszelkich tras. Powiadomił ich o nim jeden z przyjaciół, który znał dobrze tę okolicę, gdyż często tu polował. Było zimno, ale drewna na opał powinno wystarczyć. Weszli na po- lanę. Objął ją czule i podniósł do góry, aby przenieść przez wysoki próg. Wywijała się jak kotka, jej sierść była miękka, jedwabista. Wyr- wała mu się z objęć i pociągnęła za sobą. Na kominku płonął ogień, oświetlając podłogę wyłożoną grubymi skórami czerwonym, pełzają- cym blaskiem. Zmęczony, nie mogąc złapać tchu, położył się. Czuł się wyczerpany zimnym powietrzem i marszem poprzez zaśnieżony las. W chacie było przytulnie i ciepło, izbę wypełniał żywiczny zapach palonego drewna, a poprzez okna wpadała poświata księżycowa, odbi- jając się od śniegu i malując na suficie niebieskie refleksy. — Anno, jestem szczęśliwy. Nie odpowiedziała, ale czuł, że i ona jest szczęśliwa. — Napij się — podała mu filiżankę gorącej herbaty z rumem. — Napij się — powtórzyła, a on wypił swój kieliszek do dna, cho- ciaż whisky była ciepła i okropna. Widocznie zabrakło lodu. Był już trochę zamroczony. Otarł sobie pot z czoła, rozebrał się i opadł na łóżko. W oddali huczała kipiel morska. Słońce ogrzewało plażę i rzu- cało poprzez opuszczone żaluzje oślepiające refleksy na sufit pokoju hotelowego. Co Anna robi tak długo w kuchni? Słyszał, jak jeden z gości na tarasie prosi o drinka z lodem i zdziwił się, dlaczego Anna powiedziała, że w tym cholernym hotelu trudno o lód, ale nie miał siły głowić się teraz nad tym. Dzieci były dwoma małymi bębnami o sierści w kolorze antracytu. Pogłaskał je i uśmiechnął się. Bez pośpiechu podczołgały się ku nie- mu, gryząc go w nogi, wdrapując się na niego i bijąc drobnymi ręcz- kami po twarzy. — Zostawcie go! Poczekajcie, zostawcie go wreszcie! — Złajała je, ściągając z niego. Zaczęły płakać. — Powinieneś poświęcać im więcej czasu — powiedziała do niego z wyrzutem. — One przestały się mnie słuchać. Widać od razu, że przebywałeś za długo poza domem — Ale przecież ja... v . 19 Otworzył drzwi do pokoju dzieci. Na podłodze, pomiędzy zabaw- kami, siedzieli w bezruchu nieznany chłopiec i niechlujna dziewczyna od sąsiadów. Oboje byli częściowo obnażeni i patrzyli na niego z nie- nawiścią. Szybko zamknął drzwi i ciężko dysząc oparł się o ścianę. Co to jest? pomyślał wzburzony, usiłując opanować zawrót głowy. Wszystkiemu winna ta nędzna whisky, którą Anna przynosi mi co- dziennie z kiosku na plaży. Robi to każdego dnia, odkąd przyjecha- liśmy na urlop do tej dziury, płacąc za tę norę piętnaście dolarów, i myśli, że ja się z tego cieszę. Tymczasem ja potrzebuję się napić po to tylko, żeby nie widzieć tego wszystkiego. Otworzył drzwi do pokoju dzieci i momentalnie Andrew i Liza po- rzucili zabawki, aby podbiec do niego, on zaś objął ich radośnie, szczęśliwy, że znowu jest w domu. Potem leżał na dywanie, a dzieci ugniatały go. Głaskał je, skręcając ich piękną, miękką sierść, i czuł ich mięśnie. Były twarde jak stal. Gość na tarasie poprosił o następnego drinka z lodem, a on zdziwił się, dlaczego Anna nie może zdobyć lodu w tym cholernym hotelu. Leżąc na łóżku odwrócił się, aby ją zawołać, ale ona stanęła właśnie obok i rozebrała się. — Anno — powiedział — nie zapominaj o dzieciach. — O dzieciach? — zapytała zdziwiona, zapalając papierosa. — Przecież zawieźliśmy je do Pat, zanim pojechaliśmy na urlop. Co ci jest? Źle się czujesz? Jesteś taki blady! Byliśmy za długo na słońcu. Dziś jest bardzo gorąco. — Chyba tak — odparł, patrząc na nią. Nigdy jeszcze nie wyglą- dała tak podniecająco. Siedziała na łóżku, paląc papierosa, a on nie mógł oderwać wzroku od jej pleców i pięknych włosów. — Chodź — powiedział, przyciągając ją do siebie. Zwróciła twarz ku niemu i uśmiechnęła się, po czym nachyliła się i pocałowała go. — Dobrze, że znowu jesteś. To długo trwało. Jej włosy spływały mu na twarz i ramiona kaskadą złota, czuł na sobie jej piersi i szczupłe ciało. Jej skóra kryła w sobie żar słońca, a szyja i ramiona miały słony smak morza. — Przez cały czas wydaje mi się, że śnię — powiedział. — Wszyst- ko jest takie nierealne, jak gdybym jeszcze nie wrócił, jakbym prze- ' bywał jeszcze gdzieś daleko i marzył o tobie. — Ależ kochanie — szepnęła, tuląc się do niego — czyżbyś nie czuł, że jestem przy tobie? — Tak — odparł i jego krew przeniknęło uczucie zachwytu. 20 Szybko pobiegli z plaży do hotelu, gdyż piasek był gorący, a po- wietrze migotało w upale południa. Śnię na skraju ognia, pomyślał, ale w tym momencie poczuł jej oddech i pocałunek. — To nie sen — usłyszał szept tuż przy uchu, a dotyk jej warg i zębów na szyi zelektryzował go. Poczuł się tak, jakby odpływał, lek- ki, niesiony przez słodkie odurzenie, nadmiar -szczęścia i czułości. Czuł na ciele miękkie pazury, wbijające się coraz głębiej i głębiej, ale ból był słodki i bardzo odległy. Usiłował sięgnąć ręką, ale nie starczy- ło mu sił. Bezwładne palce wyczuwały jedwabistą sierść. Ból narastał, stawał się udręką. Bezradnie usiłował się oswobodzić, ale jej miękki głos tuż przy uchu uspokajał go. — Zostaw dzieci w spokoju. One cię bardzo lubią. Czuł jej bliskość, zwinne ruchy, ostre zęby na przegubie ręki. Otoczyła go ciepła wilgoć i czerń, tryskając i rozprzestrzeniając się jak zamarzająca woda. Czuł jej gładką skórę, znajome kontury ciała otwierającego się przed nim, podczas gdy on, dysząc ciężko, walczył z ową lodowatą ciemnością. Ból narastał, parł naprzód, formował się w krzyk, i w kulminacyjnej chwili szczęścia owa męka zintensyfiko- wała się tak dalece, że omal nie otrzeźwiał. Rozwarł ciężkie powieki i w mdłym świetle dostrzegł nad sobą zarysy nieznanej twarzy, spłasz- czonej i owłosionej, zakrzywione zęby zanurzające się w jego szył, podczas gdy ciało szarpały w szaleńczej żądzy ostre pazury. Ogarnęło go dławiące przerażenie, bronił się, ale jego ręce były bezsilne. Wy- prężył się, aby zrzucić z siebie dręczycieli, udało mu się uchwycić skórę i zacisnął rozpaczliwie palce, czuł już jednak obezwładniające go wycieńczenie, pazury szalejące na jego piersi, nienawiść zwierzęcia, leżącego na nim, walczącego i owiewającego mu twarz cuchnącym oddechem. Zalewała go coraz cieplejsza wilgoć, dłonie znieruchomiały, zgasło światło. Poszukiwania rozpoczęto już w nocy, ale las, ciemny i milczący, tłumił ich okrzyki. Dopiero kiedy zaczęło świtać, wznowili poszukiwania. Rozdzielili się i — uzbrojeni oraz gotowi do walki — zaczęli przeczesywać doli- nę. Jeśli jednak poprzedniego dnia las wydał im się spokojny, teraz sprawiał wrażenie podstępnego i pełnego zaskakujących nie- bezpieczeństw. 21 I wreszcie natknęli się na niską jaskinię, oddaloną od obozu o około 150 metrów, wilgotną, jej dno pokrywało listowie, nieczystości i krew. Mężczyzna był nagi, a to, co z niego pozostało, wyglądało przerażająco. Wśród zgniłych liści leżał sztywno mały, pokryty sierścią bachor o płaskiej czaszce, jego zakrwawiony pysk uzbrojony był w zakrzy- wione zęby, otwarte oczy spoglądały na nich martwo. Sądząc po śladach, były tu trzy zwierzęta, dwa z nich młode. Pozo- stawało zagadką, w jaki sposób udało im się zawlec go aż tu, widać było jednak, że walczył aż do końca, gdyż udało mu się zadusić jedno ze zwierząt. Ale po co się rozebrał? Nikt z nich nie przypuszczał nawet, że płaska czaszka zwierzęcia kryła w swym wnętrzu jedną z najbardziej zabójczych broni wszech- świata. Podobny do anteny mózg był w stanie odebrać podświadome impulsy myślowe, wzmocnić je, po czym odesłać z powrotem. Mózg działał w pełni automatycznie, oplatając swą ofiarę siecią jej własnej pamięci. Po powstaniu pomostu rezonansowego świadomość ofiary traciła więź z rzeczywistością, zaplątując się coraz bardziej w labiryn- cie fragmentów przeszłości. Jeden z nich przestąpił próg podstępnego gabinetu luster własnych wspomnień i przez to zginaj. Nikt nie wie- dział teraz, jak to się stało. Martwe, dziwne stworzenie przenieśli na pokład pojazdu, jego zaś, owiniętego w czarny plastykowy worek z numerem rakiety, zakopali głęboko na polanie. Grób przybrano kwiatami i gałązkami, a kapitan odczytał kilka wersetów ze swojej książki. Słońce stało wysoko na nie- bie, zapowiadał się piękny dzień, jednak ludzie dygotali jakby z zim- na, rozglądając się bacznie dokoła i trzymając w pogotowiu odbezpie- czoną broń. Otaczał ich las, przyczajony, groźny. Wreszcie powrócili na statek, przenosząc na pokład wszystkie rzeczy. Osmolony wylot dyszy wypluł rdzawy dym, a po chwili wytrysnął z niej pomarańczowy płomień, który pożarł trawę i spalił ziemię. Pojazd wzniósł się do góry i zanurzył w błękicie południa, kreśląc na niebie pionową linię, o którą natychmiast zaczęty walczyć wiatry — tak długo, aż rozerwały ją na strzępy. (1960) Cechy dziedziczne są niezmienne. I tylko mutanci ustawicznie chronią rasę przed wymarciem, chociaż nie odbywa się to tak dosłownie jak w tym przypadku. BRAMY NOCY How goes the world, Sir, nów? i (Shakespeare) Klepsydra pękła, czas upłynął w nicość. Ale może były wieczory, trudne do wyobrażenia zielone zmierzchy pełne śmiechu i czułości, zapachu ziemi, śniegu, tytoniu, kawiarenek, rock and colla i metafizy- ki, rozmów i dźwięku cykad. Długie nocne chwile, często banalne, ale urokliwe i napawające optymizmem. W okolicach Tuluzy, w kierunku południowo-zachodnim, tam gdzie zaczyna się górzysta kraina, wznosząca się aż do podnóża Pirenejów, pomiędzy spalonymi od słońca stepami, czerwonymi skałami i soczy- stą zielenią winnic — tam właśnie władze poleciły zbudować maszynę. Kraj klasztornej samotności; porzucony sprzęt rolniczy. Głosy chłopców i mnichów tłumi pobliskie bezkresne niebo. Cisza, harmo- nia ziemi i kosmosu. 23 ł Na tle tego krajobrazu zimno i majestatycznie wznosi się owa ma- china, świadectwo ludzkiej mocy, harmonia materii i ducha. Funduszy udzielono wtedy, gdy naukowcy doszli do przekonania, że lepiej będzie, jeżeli kobiety nie będą już same rodzić dzieci. Ze względu na choroby nowotworowe, nikotynę, zatrucia i zaburzenia krążenia krwi, na figurę. Dlatego miała je zastąpić maszyna. Geometria ciała matki. Niektórzy uznali to za ostatni krzyk mody, inni — za bluźnierstwo. Mnisi oddali się modłom. Kawiarenka ze stolikami, gdzieś na ulicy, kolorowe światła, letni wieczór, muzyka z radia, głosy, śmiech. Alain obracał w dłoni pusty kieliszek. Roger otarł sobie chusteczką pot z czoła. Było gorąco. • Kelner w białej, poplamionej marynarce wyszedł do nich z lokalu, a zasłona z koralików przy wejściu zagrzechotała cicho. Przez chwilę można było dojrzeć stojących przy barku mężczyzn, rozmawiających na tyle głośno, aby przekrzyczeć radio. Kelner postawił świeżo napeł- nione kieliszki na białym stoliku, przy którym siedzieli Alain iRoger. Zielony płyn musował. — Yoila. — Roger, wiem, co czujesz, ale możesz mi wierzyć: nie dlatego zdecydowaliśmy się na to. — Machinalnie pozbierał ze stolika pod- stawki i ułożył je jedną na drugiej, tworząc niewysoką wieżę. — Naprawdę, mnie przecież na tym nie zależy, jeżeli ona... ja... no, jak ona będzie potem wyglądać, ale przecież znasz Ewę, jest zbyt słaba, nie doniosłaby. Miała kłopoty już w ciągu pierwszych dni, zanim płód implantowano. Roger patrzył na dym z papierosa i milczał. — Bałem się, że ona tego nie przetrzyma, dlatego sam namówiłem ją, żeby oddała. Lekarz powiedział, że tak będzie lepiej, dużo prościej i bezpieczniej, żadnych boli, chorób dziecięcych, żadnych kłopotów, a za kilka miesięcy odzyskamy je przecież. Już teraz cieszymy się na tę chwilę. Roger spojrzał na niebo. Było już niemal ciemno, zapalały się pierwsze gwiazdy. — A poza tym, jeżeli wziąć pod uwagę sytuację na świecie: gdyby istotnie wybuchła wojna, to dla dziecka tam jest bezpieczniej, a nam też będzie łatwiej uratować się, jak będziemy sami. Zgadzasz się? Roger gwałtownie zgasił papierosa. — Wiesz, Alain, w dzisiejszych czasach nie powinno się mieć właś- ciwie żadnych dzieci. — Ale... — Jeżeli dojdzie do wojny, to przy tej broni, jaka krąży nad nami gdzieś w górze, nie będzie potem ani tej maszyny, ani dzieci — w ogóle nic. Nikt nie będzie miał szansy. Wyliczyli już na papierze, jakie będą zniszczenia, podwajają liczby co pięć lat, ale nie wierzą sta- tystyce, gdyż są zbyt głupi, sklerotyczni, pozbawieni wyobraźni. Wystarczy spojrzeć na 'tych, którzy siedzą przy guzikach. Przez dzie- siątki lat sypali nam piaskiem w oczy, twierdzili, że taka bomba nie jest groźna, wystarczy przykryć się aktówką. Ludzie o bardziej wyro- bionym smaku i z większym kapitałem mogli wybudować sobie za 50000 franków własny schron obok basenu. Teraz sami w to uwierzy- li, ci kretyni! Wkopują się w granit na głębokość 200 metrów i myślą, że to wystarczy. Najważniejsze, żeby choć kilka wyrzutni rakietowych pozostało sprawnych, aby wykonać kontruderzenie, wszystko inne ro- zegra się już samo. Jeżeli o mnie chodzi, to straciłem nadzieję. Kiedy byłem młodszy, myślałem, że skoro politycy są za głupi, by policzyć ile jest dwa i dwa, to mają przecież komputery, które zrobią to za nich, ale nic z tego. Ich kamienie żółciowe i wrzody na żołądku mają większy wpływ na podejmowane decyzje niż prognozy wypisywane czarno na białym przez urządzenia elektroniczne. Spójrz tylko na nich, jakich udają mądrych, jak sprytnie maskują swoje niezdecy- dowanie i ignorancję. Igrają z ogniem, jakiego nie zdołałyby zagasić wszystkie wody oceanów. — Mój Boże, Roger, nie myślisz chyba, że mogłoby do tego dojść? — Dlaczego nie? Wszystko na to wskazuje. Słuchałeś wiadomości? Dziś nad ranem eksplodowała stacja kosmiczna należąca do bloku wschodniego. 182 zabitych. Straszne. Przyczyna nie jest znana, praw- dopodobnie atak bombowy. Może to właśnie jest tą przysłowiową kroplą, która przepełni kielich. — Jednym haustem opróżnił szklankę. Alain spojrzał na niego i potrząsnął głową. — Widzisz wszystko w zbyt czarnych kolorach, Roger. Po prostu przesadzasz. Jesteś rozgoryczony. Co do mnie, to nie wierzę, że będą tak nieostrożni. Wiedzą przecież, jaka jest stawka. — Zachowaj tę wiarę — Roger uśmiechnął się sarkastycznie i od- szukał w kieszeni kolejnego papierosa. — Ale pomyśl, że może jest to ostatni kieliszek, jaki wypiliśmy razem. 25 24 Mnisi oddawali się modłom. Na razie. \ — Cicho! Uspokójcie się! Słyszeliście? Komunikat specjalny. Gospodarz nastawił głośniej radio. — ... odrzuciły protest. Sytuacja na Półwyspie Bałkańskim jest na- dal niejasna. Sekretarz Generalny ONZ zagroził na forum Rady Bez- pieczeństwa, że zrezygnuje ze swej funkcji, jeśli jego żądanie natych- miastowego przerwania ognia zostanie zignorowane. Amerykański lotniskowiec, który dziś rano trafił w Bosforze na minę atomową, zatonął. Należy obawiać się, że nikt z załogi nie przeżył katastrofy. Ze względu na wysoki stopień skażenia radioaktywnego nie można było dostać się na płonący wrak. Rząd turecki zarządził ewakuację mieszkańców Istambułu i Uskidaru. Farwater jest zablokowany, a skażona woda dostaje się do morza. Strategie Air Command zarządziło alarm bojowy pierwszego stopnia. Większość maszyn jest w powie- trzu, kierując się w stronę wyznaczonych celów. Prezydent ocenił sy- tuację jako „nadzwyczaj poważną". Władze wojskowe bloku wschod- niego uznały zniszczenie stacji kosmicznej państw — stron Układu Warszawskiego za zbrodniczą prowokację gangsterów imperialisty cz- nych, która nie może pozostać bez odpowiedzi. Rakieta, która znisz- czyła stację, została jakoby wystrzelona z bazy zachodnioeuropejskiej. Natomiast kwatera główna NATO w Thule stwierdziła, że to niesły- chane oskarżenie pozbawione jest wszelkich podstaw i najwidoczniej ma posłużyć jedynie jako pretekst do dalszego rozmieszczania wojsk wzdłuż linii granicznej... Nagle światło zgasło. Radio umilkło. — Do diabła, co się dzieje? Dlaczego nie ma światła? — zawołał ktoś z irytacją. Ludzie, słuchający w skupieniu wiadomości, wstali z miejsc. Zapa- nował ogólny niepokój. — Wszędzie jest ciemno. Nigdzie nie ma światła — odezwał się ktoś przy drzwiach. — Chyba awaria energetyczna w całym mieście. Nie działa też oświetlenie uliczne. Gospodarz za kontuarem zamknął kasę i schował klucz, po czym zaczął szukać świec. Nagle zabrzęczały kieliszki, najpierw cicho, potem coraz mocniej. Ziemią poczęły wstrząsać wybuchy pocisków. Na horyzoncie rozgo- 26 rżała łuna płomieni, rosnąc w oczach, wypełniając całe niebo, zbliża- jąc się do miasta. — Kryć się! —r rozległ się czyjś przeraźliwy okrzyk. Mężczyźni rzucili się w stronę wejścia do piwnicy, aby pod ziemią, pomiędzy beczkami poszukać ratunku. Nikt nie zważał na protesty gospodarza. Ogień wypełnił cały widnokrąg. Bezlitosny blask uwydatniał kontury, kładąc się bez cieni, jasnozieloną plamą, na- przerażone twarze. Kieliszki zaczęły pękać. Alain i Roger rzucili się do wnętrza lokalu, kryjąc się przed światłem. — Ewo! — zawołał Alain, wybiegając z powrotem na ulicę. — Zostań tu! — ryknął za nim Roger, ale było już za późno. Przez ułamek sekundy wydało mu się, że widzi na ulicy szkielet padający na ziemię. — Teraz to już wszystko jedno — krzyknął do gospodarza, zdjął z kontuaru syfon i rzucił nim w butelki na regale. Gospodarz podniósł ręce w obronnym geście i spojrzał na niego z wyrzutem. Raptem jego nalana twarz jakby rozpuściła się w błysku światła', zamieniając się w bladą masę. Ślad jego warg uformował się jak do krzyku, ale ryknęło już tylko powietrze. Burza ognia ogarnęła wszystko, niszcząc cały świat. Wojna trwała czternaście godzin, aż wyczerpały się lub wyleciały w powietrze wszystkie magazyny broni. Kiedy po około piętnastu la- tach opadł popiół, Ziemia różniła się od Księżyca jedynie pod wzglę- dem masy i składu chemicznego. Wreszcie promienie słoneczne przedarły się poprzez posępne opary pyłu radioaktywnego, rozwiewanego po szarych równinach zastygłej lawy. Matowo połyskiwała szklista rzeka stopniałych miast, osmalo- nych przez burze ognia. Głucha cisza zaległa nad pustkowiem, upior- ny spokój popołudnia. Nikt już nie liczył godzin. Odchodzący dzień skąpał kraj w złocistym blasku jak do najdziwniejszej z modlitw. Nie było wspomnień. Noc wykwitła z pyłu i lodu. W pobliżu wypalonej i spieczonej masy skalnej, która dawniej była Tuluzą, stała maszyna. Przetrwała. 27 Maszyna miała zakodowane dokładne wskazówki na wypadek ataku. Kiedy ostrzeżenie radarowe zarejestrowało nadlatujące rakiety, zapa- dła ona zgodnie z zaleceniem w szyb na głębokość 4000 metrów. Kil- ka milionów ton stali, betonu i szkła zanurzyło się ostrożnie pod zie- mię. Maszyna działała sprawnie i rozważnie, starając się uchronić swoje potężne cielsko z drogocennym płodem przed wstrząsami. W zbawczą czeluść zagłębiło się wraz z nią ponad 8000 embrionów. Wjazd odbył się bez komplikacji. Żadne z dzieci nie odniosło obra- żeń. Komory nadciśnieniowe nad szybem zamknęły się, zanim jeszcze eksplodowały pierwsze pociski. Maszyna dostosowała ciśnienie, tem- peraturę i oświetlenie do nowych warunków, oczekując jednocześnie na dalsze poleceni^. Silne promieniowanie dotarło w głąb ziemi, wy- rządzając straszliwe szkody. Maszyna zastosowała wszelkie możliwe środki bezpieczeństwa, przewidziane w jej programie i konstrukcji, mimo to jednak rozmiar szkód genetycznych był przerażający. Upora- ła się z niesłychaną pracą, polegającą na wyodrębnieniu organizmów chorych, nie odpowiadających normom i mogących zagrozić reszcie wylęgu. Proces był długotrwały i skomplikowany, ponieważ mózg centralny wraz z organem pamięciowym rozpatrywały każdy przypa- dek indywidualnie i w ten sam sposób podejmowały decyzje, wszyst- kie bowiem pytania emitowane na zewnątrz pozostawały bez odpo- wiedzi, zachodziły również okoliczności nie przewidziane w progra- mie. Maszynie nie pozostało więc nic innego, jak wykorzystać własne doświadczenia do wyciągania wniosków, rozbudować program oraz rozszerzyć granice tolerancji, gdyż zmiany potęgowały się, a em- briony odbiegały coraz bardziej od normy. Zdarzały się również decy- zje błędne, było to jednak nieuniknione, a część wylęgu pozostała nie- naruszona pod względem fizycznym, nie wykazywała też żadnych zmian organicznych. Wyodrębnianie przypadków patologii psychicz- nej przekraczało już kompetencje komórki centralnej, jednakże decy- zje zapadały również w sytuacjach, kiedy zachodziła groźba przerzu- I cenią się zmian na resztę dzieci. Kiedy zbliżał się czas rozwiązania, a zalecenia programowe nadal nie nadchodziły, maszyna przyhamowała proces dojrzewania, pow- strzymując kiełkowanie. Było to posunięcie niebezpieczne, ale w tym przypadku nieuniknione. Maszyna improwizowała, szukając dróg wyjścia z sytuacji. Kiedy wyczerpała wszystkie swoje możliwości, pozostało jej tylko czekać. 28 Coraz więcej embrionów umierało, lub zmieniało w zagadkowy spo- sób swój kształt, kurcząc się lub rozrastając do niespotykanych roz- miarów. Ale nowe zalecenia nie nadchodziły. Mózg był bezradny. Kiedy zmalała radioaktywność atmosfery, maszyna zdecydowała się wynurzyć z powrotem na powierzchnię Ziemi. Trwało to długo, bo- wiem zmiany w górnych warstwach uszkodziły szyb. Specjalne jedno- stki, wchodzące w skład wyposażenia, przystąpiły 'do torowania drogi. Wreszcie maszyna wydostała się na zewnątrz, demonstrując swoje 120 pięter, po czym rozpostarła się na rozległej równinie, której tu po- przednio nie było. Anteny zaczęły obracać się dokoła, śląc wezwania o pomoc, następnie maszyna umilkła, oczekując odpowiedzi z górzy- stego południa, ze wschodu, gdzie znajdowało się morze, z zachodu, gdzie również było morze i z północy, gdzie kiedyś znajdowały się duże miasta. Jednak w eterze panowała cisza. Tylko krążące w oddali, satelity przekazały jej swoje namiary. Sygnały te maszyna odebrała, ale ich nie zrozumiała. Czekała więc w dalszym ciągu, prosząc o infor- macje, wołała i daremnie nasłuchiwała w ciszy na odzew. Jej olbrzy- mie anteny obracały się w świetle upiornych popołudni, nierzeczywi- stych brzasków, w mrokach zmartwiałych nocy. Nie było odpowiedzi, tylko'wyła burza, która nadciągnęła z dalekich gór i atakowała wściek- le ciało maszyny. Było ciepło. To przyjemne uczucie. Na razie żadnych wspomnień, jedynie jakiś nieokreślony niepokój. Pierwsze próby dotykowe. Nastą- piła pewna zmiana. Ono zbudziło się, poczuło nieprzeparte pragnie- nie, aby zdobyć nieco informacji, sklasyfikować otoczenie, poczynić zmiany. Uświadomiło sobie, że ma pewne wymiary, że część otacza- jącej go materii odróżnia się od reszty tym, iż należy bezpośrednio do niego. Zaczęło poznawać samego siebie, wreszcie sięgnęło dalej. Wokół była wilgoć, płynność, przyjemna czerwień ciepła, otaczają- cego jego ciało, dalej jakieś powierzchnie, gładkie i twarde, o kształ- tach geometrycznych. Dalej strzępy myślowe, fragmenty wizji; inne istoty żywe? Zaczęło nasłuchiwać. Syty pomruk zdradzający zadowolenie, błogi sen. Ostrożnie wpuściło swą świadomość do poszczególnych komór, za- częło porównywać. Ciepło, miękka, żywa substancja, podobieństwa, różnice. I raptem coś twardego, a dalej chłód i nieprzyjemna pustka. Nieoczekiwany kraniec otaczającego je pomieszczenia sprawił, że po- 29 stanowiło być czujne. Na razie nie było powodów do obaw, ale lepiej mieć się na baczności. Po omacku ruszyło w drugą stronę. Uczucie sytości nie mijało, ale gdzieś w przyszłości zarysowywały się już drobne oznaki niebezpie- czeństwa. Zmęczone, wycofało się z powrotem, zamknęło swą świado- mość i zapadło w sen. Kiedy zbudziło się na nowo, okazało się, że jego zakres poszerzył się we wszystkich kierunkach. Wszędzie czuło dotyk tysięcy mózgów. Odtrąciło je, gdyż ich myśli były przejrzyste, rozdarte i pozbawione kontroli. Szukało wprawdzie kontaktu, ale one były głuche. Wtedy uświadomiło sobie, że różni się od nich i że jest samotne. Nie ustając w poszukiwaniach, wydostało się na zewnątrz, w chłód. Miejsce, w jakim przebywało, okazało się regularnie uformowanym klocem, wznoszącym się ponad otoczenie, wydrążonym w środku, podzielonym na tysiące komórek wypełnionych organizmami podob- nymi do niego samego. Część komórek wyposażona była w urządze- nia, aparaty i maszyny, tu ciepło, tu zimno, tam elektryczność. Dotknęło kantów budowli i zastanowiło się nad swoimi wymiarami. W porównaniu do otoczenia było małe, charakteryzowało się jednak nadzwyczaj regularną strukturą. Stało na rozległej, lekko wypukłej powierzchni o nierównomiernych krzywiznach i znacznych nierów- nościach. Masa planety przewyższała masę budowli miliardy razy. A jednak elipsoida planety zdążająca ruchem obrotowym w nicość, została wprzęgnięta w potężne pola siłowe, z jakimi nie można było się mierzyć. Żadnych możliwości kontaktu. Powróciło do swojej formy organicznej, jaka była widocznie prze- widziana dla niego, tworzyła bowiem bazę dostarczającą mu energii i umożliwiającą trwanie jego świadomości. Teraz jednak wydała mu się ona niewystarczająca pod względem wymiarów, niepraktyczna w swej postaci i niezdolna do właściwej obrony. Przystąpiło więc do do- konywania zmian. W tym samym momencie wyczuło niebezpieczeństwo grożące z przyszłości, ale miało się na baczności. Błyskawicznie skoncentro- wało całą energię, jaką dysponowało, w jednym punkcie. Zanim ma- szyna zatrzasnęła wejście, utworzyło pole, które wyciągnęło je na ze- wnątrz, w chłód. 30 Z bezpiecznej odległości obserwowało maszynę. Nie była liczącym się przeciwnikiem. Co prawda imponowała rozmiarami, była czujna i inteligentna, cechowały ją jednak lenistwo i ociężałość, stała nieru- choma na równinie, nie mogąc go dosięgnąć. Ostrożnie powiększyło swój zakres postrzegania, nasłuchując pilnie. Milczenie. Następnie powoli, z wahaniem, przekroczyło linię czasu. Nie wyczuwało żadnego niebezpieczeństwa. Krajobraz zmieniał się nieznacznie. Pył pokrywał ziemię, wyrównywaną przez wiatr i deszcz, skrywaną przez śnieg i lód. Posunęło się naprzód i dostrzegło, jak umiera jego przeciwnik, ma- szyna, zobaczyło, jak pęka jej szklane ciało, jak kruszy się i odpada beton, jak burze rozrywają na strzępy skorodowany szkielet, jak piach zasypuje martwy mózg, jak w pyle giną kontury ruin i nikną na dobre. Zatrzymało się, nasłuchując. Nic. Zupełna cisza. Żadnych możliwości kontaktu. Obrało inny kierunek. Szukało czegoś. Ogarnęła je tęsknota za czymś niesprecyzowańym, czuło żądzę odnalezienia czegoś, czego nie znało, ale wiedziało, że do niego należy, że jest jego częścią składową, że tam właśnie może po- szukać schronienia i ciepła, że tam jest jego źródło. Ta żądza rozrastała się w nim, a wraz z nią niepokój. Niezmordo- wanie angażowało swą świadomość, badając dane przestrzenno- -czasowe. Nic. Zdesperowane wycofało się w przeszłość i raptem zamarło z trwogi. Nieoczekiwanie natknęło się na tamę złożoną z niezliczonej ilości gło- sów, które potężniały do ogłuszającego krzyku. Drżąc zebrało wszyst- kie swoje siły i zaczęło forsować znowu ową osobliwą przeszkodę, która odrzuciła je i tym razem. Natężenie krzyku sparaliżowało jego wrażliwe zmysły. Zachwiało się, jak gdyby jakieś niesłychane na- pięcie energetyczne wyładowało się wprost do jego mózgu, doszło znowu do siebie i oddaliło na bezpieczną odległość, aby móc zebrać myśli. Za tamą znajdowało się to poszukiwane, jego ślad w czasie można było odgadnąć raczej niż wyczuć, i to tylko przez ułamek sekundy. Próba pokonania przeszkody była bezcelowa, należało ją usunąć. Uważnie obmacało przestrzenno-czasowe dane krytyczne i odkryło przy tym coś istotnego: wszystkie wykazywały wspólną cechę, kłócącą się z okolicznościami, jakie mogło uprzednio zaobserwować. Przetwo- 31 rżenie sporych ilości materii w energię skoncentrowało się na niedu- żym odcinku czasu, ale objęło powierzchnię całej planety. Czyżby to było przyczyną krzyku? Należało poczynić przygotowania. Zdarzenie miało miejsce niedaw- no, a więc tama musiała być cienka. Oznaczało to mniej kłopotów i brak zasadniczych zmian w strukturze. Przeszkoda nie była więc nie do zdobycia, można ją było usunąć. Należało jedynie zniszczyć kilka zależności przestrzenno-czasowych i stworzyć nowe układy — wtedy zawali się cała reszta. Zbadało tkankę, obliczając ilość niezbędnej do tego celu energii. Przyczyna zdarzenia polegała na błyskawicznym rozkładzie dużych ilości substancji niestałych, których masa krytycz- na została przekroczona niemal równocześnie i które wywołały reakcję łańcuchową, wypełniając przestrzeń promieniowaniem i żarem. Ener- gię tę można było zneutralizować obniżając najpierw temperaturę, a następnie likwidując skłębienie i rozdzielając je na dużej przestrzeni tak, aby nie przekroczyło dopuszczalnej miary. Konieczne też było rozproszenie promieniowania. Działać trzeba było ostrożnie. Przede wszystkim należało rozpatrzyć zgubne powiązania, rozważyć rozmaite ewentualności, zmienić splot, ocenić konsekwencje, zaprojektować bardziej korzystne zależności, dać się ponieść nurtowi czasu, skonstruować pola siłowe, odnaleźć źródło energii i sprząc je, napełniając gigantyczne rezerwuary. Przygotowało swoje ciało do przedsięwzięcia, zbrojąc się w tarczę ochronną. Następnie ruszyło w stronę tamy. W miarę jak zbliżało się do niej, zaczęły występować wstrząsy, coraz silniejsze i częstsze, pole siłowe tarczy uderzyło o przeszkodę, żarząc się i wibrując. W momen- cie zetknięcia błyskawicznie wysunęły się macki, wczepiając się w ta- mę. Po zwarciu nagromadzonej energii i opróżnieniu rezerwuarów, nastąpił atak sprężonym ładunkiem na bieguny czasu, co doprowadzi- ło do eksplozji. Przeszkoda zachwiała się, przesunęła, rozładowała, po czym zaskle- piła się na nowo. Raptem tarcza ochronna pękła pod naporem niesły- chanego obciążenia i wtedy rozległ się krzyk, przenikając boleśnie w głąb jego mózgu, odrzucając je do tyłu. Ogłuszone, runęło na zie- mię. Tama była roztrzaskana, mimo to nie ustąpiła. Jej fundamenty tkwiły głębiej w czasie, a źródła jej istnienia były mocniej zakorze- nione, niż przypuszczało. Trzeba było znaleźć inny sposób. Wycofało się i zaczęło rozmyślać. Nagle zgasło światło. Radio umilkło, — Do diabła, co się dzieje? Dlaczego nie ma światła? — zawołał ktoś zirytowany. Ludzie, słuchający w skupieniu wiadomości, wstali z miejsc. W lo- kalu powstało poruszenie. — Wszędzie jest ciemno. Nigdzie nie ma światła — odezwał się ktoś przy drzwiach. — Chyba awaria energetyczna w całym mieście. Nie działa też oświetlenie uliczne. Gospodarz za kontuarem zamknął kasę i schował klucz, po czym /aczął szukać świec. Wtem wydarzyło sięxoś dziwnego: szyby pokryty się raptem szro- nem, a temperatura gwałtownie spadła. Równocześnie zerwał się po- rywisty wiatr, przemknął przez ulice i zatrząsł drzewami. Alain i Ro- ger rzucili się do lokalu, szukając tam schronienia. Gospodarz znalazł już świece, zapalił je, po czym umocował na kontuarze. Robiło się coraz zimniej. — Na Boga, cóż się dzieje? — zawołał ktoś. W jego oczach widnia- ła trwoga. Podniósł kołnierz kurtki i zaczął wymachiwać rękoma, aby się rozgrzać. Rozlana na kontuarze woda pomarszczyła się i za- marzła. Ludzie dygotali ze strachu i zimna. Ogarnęła ich panika. — Co się dzieje? — pytali, zdezorientowani, otulając się bezsku- tecznie w swoje lekkie ubrania, — Ale zimno! — wykrztusił jeden z nich, dzwoniąc zębami. — Zimno! — krzyknął przeraźliwie, a krzyk ten zawisł w mroźnym powietrzu. Zadźwięczały kieliszki, najpierw cicho, potem głośniej. Ziemia za- dygotała pod uderzeniami pocisków: Na horyzoncie rozgorzała łuna płomieni, rosnąc w oczach, wypełniając całe niebo, zbliżając się do miasta. \ — Kryć się! — zawołał ktoś, ale mężczyźni byli jak sparaliżowani, ogarnęło ich przerażenie. — Ewą! — krzyknął Alain, rzucając się do wyjścia. Roger przy- trzymał go ręką. Walczyli niezdarnie, zesztywniałymi z zimna rękoma. — Ewa! Muszę iść do Ewy! Jest sama w domu! — dyszał Alain. Wreszcie wyrwał się z uścisku Rogera i runął na podłogę. — No, to leć! — ryknął za nim Roger, patrząc jak tamten czołga się do drzwi i chwiejnie wstaje na nogi. — Leć do niej! Ogień wypełnił już cały widnokrąg. Bezlitosny blask uwydatniał kontury, kładąc się bez cieni, jasnozieloną plamą, na przerażone twa- 2 — Pielgrzymi 33 32 rze. Kieliszki zaczęły pękać. Ludzie krzyczeli, ale to krzyczał już wiatr. Ściany dygotały. Roger trzymał się z całych sił lodowatego kontuaru, patrząc na zbli- żające się piekło. Kiedy rozwarło się przed nim, krzyknął i on, wy- krzykując w migotliwe płomienie swój protest, aż cios eksplozji zmiótł go w ciemność. Tym razem trzeba było zabrać się skuteczniej do dzieła. Należało unieszkodliwić substancje niestałe na planecie, zanim jeszcze ulegną rozpadowi, to zaś wymagało dokładniejszej pracy i ściślejszej lokali- zacji. Przedsięwzięło również środki mające zapobiec ewentualnej eksplozji. Na wypadek, gdyby wystąpiły silne załamania na linii cza- su, warto było zniszczyć zgubne powiązania. Zbudowało gigantyczne pole, koncentrując źródła energetyczne z rozległego obszaru, aż przestrzeń wygięła się wokół tej gigantycznej bomby. Z drżeniem wyczuło granice swej mocy, po czym, chroniąc się za udoskonalonym ekranem, ruszyło ponownie w stronę tamy i podłożyło ładunek pod współrzędne krytyczne. Nastąpiła eksplozja o niewyobrażalnej mocy. Czas został przerwany. Trzęsienie przeniosło się w przyszłość na odległość wielu milionów lat. Ogromne masy materii przedostały się w inne równiny czasu. Chaos drobin wirował, formując się w nowe struktury,' aż wreszcie splot znieruchomiał, przestrzeń i czas zrównoważyły się,> wszechświat odzyskał równowagę. Ustał krzyk, rozerwała się natomiast znajdująca za nim przestrzeń czasowa, wypełniona mieszaniną głosów, gąszczem częstotliwości, nurtem, który — odbijany echem od krańców — szeroko, grzebiąc pod sobą ruiny tamy, przelewał się w przyszłość. \ Nieskończona ilość możliwości kontaktu, strzępów myślowych, fragmentów wizji, zielone zmierzchy pełne śmiechu, noce pełne czu- łości, zapachu ziemi, śniegu, rock and roiła i metafizyki. Gwiazdy odnalazły swoje miejsce. Mnisi oddawali się modlitwom. Ponownie. Po omacku szukało drogi do źródła. Trzeba było nie lada umiejęt- ności, aby nie zabłądzić w tym chaosie. Opanowało je niejasne uczu- cie niepewności, ale nie zważało już na to; przepełniało je radosne oczekiwanie. Kiedy głos spikera umilkł, a światło zgasło, siedzieli w ciemności, wśród ciszy, dopcjki nie przyszedł kelner, przynosząc zapalone świece. Alain zmarzł, energicznie rozcierał sobie ręce. — Ale zimno! — .rzekł. Roger nie odpowiedział. Zamyślony wpatrywał się w migotliwy płomień świecy. Dopiero po chwili potarł sobie dłonią czoło i mruk- nął: — Nie wierzę w cuda. Nadciągnął wiatr, wytrącając ze snu platany i gnając przez ulice liście i śmieci. Mężczyźni siedzący przy stolikach podnieśli wzrok, niektórzy osłonili dłońmi świece, ale wiatr przybrał na sile, gasząc je. Wosk zastygł, tworząc groteskowe kształty. Niekiedy odnosiło się wra- żenie, jakby ziemia drżała, słychać też było ciche grzmoty. Alain spojrzał na zegarek. Wskazówki stały w miejscu. Wicher szalał wśród drzew, targając nimi szaleńczo we wszystkie strony. Gdzieś pękła szyba okienna, gwiazdy przesłoniły pędzące chmury. ' — To dziwne. Nagle zrobiło się tak zimno — zauważył Alain, pa- trząc badawczo na ciemniejące z każdą chwilą niebo. — Wejdziemy do środka? -r zapytał Roger i wstał z miejsca. i Część ludzi opuściło już lokal, zgasły ostatnie świece. Kelner przyjął pieniądze i wsunął je do kieszeni, po czym zaczął sprzątać. — Au revoir, bonne nuit — mruknął ziewając, wziął kieliszki, ob- rzucił badawczym spojrzeniem czerń wiszącą nad miastem i zniknął za zasłoną, która zagrzechotała na wietrze. — Idę do domu — powiedział Alain. — Chodź do baru na jeszcze jednego — poprosił Roger. — No dobrze — ustąpił Alain — ale tylko jeden kieliszek. Weszli do środka, Gospodarz postawił przed nimi dwa kieliszki i napełnił je. Migotliwy blask świec sprawiał wrażenie, że pomieszcze- nie faluje. Przy stolikach siedziało jeszcze kilku mężczyzn, którzy pa- lili, pili i rozprawiali o polityce, o pogodzie, o żniwach, o wszystkim i niczym. Ściany obwieszone były pożółkłymi już plakatami, informu- jącymi o dawno przebrzmiałych corridach. Czarne cielska zwierząt, 35 34 nachylone łby z groźnie sterczącymi rogami — wszystko to zdawało się ożywiać w niepewnym świetle. Dźwięk fanfar, zapach rozgrzanego kurzu i ciepłej krwi w jasne popołudnia, kiedy to radość i śmierć są tak blisko siebie. Specyficzna, stajenna woń bijąca od zwierząt, które z ciemnego przejścia wydostały się- na jaskrawe światło areny, a teraz złowieszczo czyhały na przeciwnika z nadstawionymi rogami i prze- bierały kopytami, aby nagle ruszyć podstępnie do ataku. Zbliżały się szybko, słychać było głuchy pomruk, jak podczas trzęsienia ziemi — ale to był tylko wiatr, przybierający nadal na sile. Zjawił się kelner z tacą w ręku. Miał teraz-baczne spojrzenie, a jego ruchy straciły swą mechaniczną senność. — Messieurs! — zawołał, nie kryjąc zaskoczenia. — To szaleń- stwo, messieurs, ale naprawdę pada śnieg. — Co takiego, śnieg? Śnieg w sierpniu? — zapytał ktoś z niedo- wierzaniem. Mężczyźni stłoczyli się przy wyjściu. Z chmurnego, po- sępnego nieba padały płatki śniegu, tańcząc przy drzwiach w przytłu- mionym świetle. Zrobiło się zimno, ale wiatr ustał nieco. Na ulicy zjawiła się jakaś postać odziana w zimowe palto, jej włosy i ramiona przyprószył śnieg. Szła w stronę lokalu. — To ty, Ewo? — zawołał Alain, wychodząc jej na spotkanie. — Joyeuoc Noel! — odkrzyknęła, robiąc w miejscu obrót i wdzię- czny ukłon. Dłonie skryła głęboko w kieszeniach palta. — Joyeux Noel! — zawołali mężczyźni i roześmieli się. Alain objął ją ramieniem. — W domu było tak ciemno. Bałam się być sama, dlatego tu przy- szłam — wyjaśniła, otulając Alaina jedną połą palta. Pocałował ją i poczuł na twarzy jej mokre włosy. Na twarzach mężczyzn widniał uśmiech. — Szaleństwo! — zawołał ktoś. — Mówię wam, świat oszalał! — To przez te cholerne bomby atomowe! — odezwał się inny. — O Boże! — zawtórował im kolejny głos. — Czuję, że będzie nieszczęście. Wszystko stanęło na głowie. Śnieg w sierpniu! Czy sły- szał ktoś o takim zdarzeniu? Mówię wam, świat oszalał! —- To wina naukowców. Dla nich nie ma żadnej świętości. Zoba- czycie, że stanie się jeszcze coś złego., — Bzdura — przerwał im Roger dosyć ostrym tonem. — Nieraz zdarzają się takie anomalie, zwłaszcza jeżeli zimne warstwy atmosfery... — E tam, nie zawracaj mi głowy tymi zimnymi warstwami! Skąd niby w sierpniu zimne warstwy atmosfery? Czysty nonsens! — Widocznie jednak są! — obstawał Roger przy swoim. Podstawił dłoń pod białe lecące płatki. — Wy mądrale zawsze macie na wszystko gotową odpowiedź. Nawet gdyby z nieba spadły kamienie i krew, wy mądrale też wie- dzielibyście, jakie cholerne wyjaśnienie dać na to. Zimne warstwy atmosfery, też coś! Wino zamarznie mi na polach! Czy możesz mi również wyjaśnić, z czego będę potem żył? Warstwy atmosfery! Do diabła z nimi! Świat oszalał, mówię wam. Oszalał. A winę za to po- nosicie wy, cholerni, uczeni mądrale! —r- Może istotnie oszalał — przerwał mu Roger pojednawczym to- nem, mając już dosyć tej sprzeczki, jednak chłop, zacietrzewiony te- raz, nie ustępował. Rozczapierzając palce, gestykulował gwałtownie. — Od dwóch godzin nie ma światła. No i co? Co komu teraz z wa- szej mądrości? Za to jutro we wszystkich gazetach ukaże się na pewno jakieś piękne wyjaśnienie. — Jeżeli nie ma prądu, to jutro nie ukażą się żadne gazety — przerwał mu znowu Alain. — On ma rację. To brzmi logicznie — wtrącił ktoś z boku. — Mniejsza o gazety — rzekł tamten gniewnie. — Idę do domu, zmarzłem już. Rozzłoszczony odszedł od nich. Coraz gęściejszy śnieg tłumił od- głos jego kroków. — My też już pójdziemy — powiedział Alain, obejmując czule Ewę. — A więc dobranoc! — odparł Roger. — Napiję się jeszcze jedne- go. A wy nie przeszkadzajcie sobie. Uniósł w górę dłoń i opuścił ją znużonym gestem. Gospodarz ceremonialnie ustawił na kontuarze nowe świece, na- stępnie napełnił kieliszek Rogera i nalał również sobie. — Ja stawiam — powiedział, podnosząc kieliszek. — A votre sante! Jego nalaną twarz rozjaśnił uśmiech, który jednak natychmiast za- stygł ustępując miejsca grozie. Oblizał sobie wargi, jak gdyby chciał zyskać na czasie i znaleźć właściwe słowa, aby wyrazić swój niepokój. w końcu nachylił się do Rogera i szepnął poufale: — Co pan o tym myśli? To rzeczywiście dziwna noc, nie sądzi pan? Już od rana przeczuwałem coś niedobrego. Powoli zaczynam się bać! 36 37 r Urwał i bojaźliwie rozejrzał się dokoła. — Tak wyobrażałem sobie noc, w którą mogłoby dojść do zagłady świata — szepnął znacząco. Roger upił trochę ze swojego kieliszka i skinął głową. — Jeszcze trochę i dojdzie do tego. — Zaczynam się bać — powtórzył gospodarz. — Tak myślę, że może tylko dlatego się boimy, że nie możemy niczego zmienić. To jest jak w pociągu pędzącym przed siebie, podczas gdy zwrotnice usta- wione są już od dawna. Nie* ma żadnych rozkładów jazdy, nikt nie zna trasy. Może to i lepiej. — Machnął ręką. — Zresztą dajmy temu spokój. To do miczego nie doprowadzi. — A voire sante! — A la votre! Podnieśli kieliszki i opróżnili je do dna. Stary Thibault należał do ludzi, którzy nie uznają działań poło- wicznych. Zawsze wiedział, jak postąpić, potrafił wybrać wyjście ko- rzystniejsze, stał przy tym pewnie obydwiema nogami na ziemi — swojej ziemi, gdyż do niego należało kilka okolicznych winnic, po- kaźna zagroda ze stajniami i stodołami, prasa do wytłaczania wino- gron i piwnica nie mająca sobie równej. Pracował ciężko przez całe życie, a kiedy zestarzał się na tyle, że nie mógł już własnoręcznie zaj- mować się uprawą, zaczął wychodzić co wieczór na swoje pola, aby przynajmniej doglądać plonów, oceniać je i ustalać ceny na płody. Niezadowolony z pogody narzekał na Boga, wytykał swoim parobkom lenistwo i niedbałość i targował się zażarcie z kupcami, których uwa- żał za bandę złodziei pragnących obrabować go z pieniędzy, jako że za jego wino, najlepsze w całej Francji, oferowali mu śmiesznie niskie ceny. Tego dnia siedział w półmroku swojej obszernej izby. Na stole przed nim stał dzban wina, a ponieważ nigdy w życiu nie uznawał działań połowicznych, opróżnił- dzban aż do dna, po czym znużony oparł.swoją masywną głowę na stole i pożegnał się ze światem do- czesnym, -spokojnie i bez rozgłosu, jak gdyby zamierzał się po prostu zdrzemnąć. W całym domu rozbrzmiały zawodzenia i płacze, każdy uważał, że powinien okazać więcej żalu niż inni, tym bardziej, że Thi- bault pozostawił po sobie nie tylko spory majątek, ale również liczną rzeszę spadkobierców, gdyż — jak już wiemy — pracował ciężko przez całe życie i nie uznawał działań połowicznych. Wreszcie staru- 38 szek został umieszczony w izbie na marach, pomiędzy gromnicami a pośpiesznie zrobionymi wieńcami, odebrawszy mu uprzednio klucz od piwnicy, którego tamten pilnował za życia jak oka 'w głowie, trzymając go przezornie w kieszeni u spodni. Z wielkim zaintereso- waniem przejrzano tajne zasoby piwniczne, przeprowadzono degusta- cję, po czym, uwzględniając powagę chwili, wybrano najlepsze wino — tym bardziej, że wieczorem ochłodziło się jak .nigdy przedtem i każdemu mógł się przydać łyk czegoś mocnego. Ponieważ jednak taka noc może trwać długo, zwłaszcza gdy w grę wchodzi jeszcze czu- wanie przy zmarłym i mocne wino, udręczonych stróżów nocnych zmorzył wkrótce sen. Zbudzili się dopiero, gdy nad ranem stary Thi- bault wrócił ze swojego długiego spaceru i podniósł swój chrypliwy głos. Klnąc na czym świat stoi, grzmiąc i pokasłując, kuśtykał po ca- łym domu, aby ściągnąć z łóżek ospałe towarzystwo, jako że w tak uroczystej i poważnej chwili nikt nawet nie odważył się pomyśleć o pracy. Można sobie wyobrazić ogólne osłupienie, kiedy ujrzano staruszka zdrowego i rześkiego; mimo iż niedawno złożono go na marach. Mary znajdowały się wprawdzie tam, gdzie były, brakowało jednak nie- boszczyka. Tymczasem gospodarz szalał, rozglądając się po chałupie, która wcale nie sprawiała przytulnego wrażenia. — Czy wyście wszyscy powariowali? — ryczał. — Co znaczy to całe przedstawienie? Kto to wymyślił? — O Boże! — jęczały służące. — Matko Boska, nie odwracaj się od nas! Czcigodni stróże nocni przecierali sobie oczy, nie rozumiejąc co się dzieje, spoglądali zaskoczeni po sobie oraz na porozrzucane dokoła opróżnione butelki, aby wreszcie polać sobie głowy wiadrem zimnej wody, która miała zmyć z umysłów upiorne widma i resztki rauszu. Po izbach szalał bowiem nie upiór, dźgając ich w plecy laską, lecz sta- ry gospodarz, żywy jak zawsze. Po pewnym czasie Thibault zasiadł w kuchni na ławie, skrył twarz w dłoniach i pocierając sobie czoło rozmyślał nad filiżanką ka- wy- Wyglądał na zmęczonego, jego ubranie było przemoczone 1 brudne. Stara służąca krzątała się przy piecu, bojaźliwie zerkając na niego. .~~ Alkę — odezwał się wreszcie Thibault. — Podejdź do mnie b"żej i usiądź tu! Tak, panie — odparła, wycierając dłonie o fartuch, po czym 39 zbliżyła się nieśmiało. Spojrzenie jego zmęczonych oczu spoczęło na niej badawczo. - — Podejdź tu — powtórzył, kiedy zatrzymała się bojaźliwie. — Tak, panie — szepnęła, siadając obok niego na ławie. Ujął jej ręce i poczuł, jak drżą. — Co ci jest? — zapytał. — Nic, panie. — Alice, znasz mnie od dawna. Powiedz mi, czy wydawało ci się kiedykolwiek, że mam nie po kolei w głowie? Poderwała .się z miejsca przerażana, — Jak mi Bóg miły — zaręczyła. — Nigdy! Dziś w nocy długo pana nie było — próbowała zmienić temat, nieprzyjemny dla niej, w końcu jednak, zwyciężyła w niej ciekawość. — Dziwna noc — mruknął Thibault, wpatrując się w pustkę. — 'Tak, panie. Dziwna noc. Przeżyłam już dużo, Bóg mi świad- kiem, ale nie widziałam jeszcze śniegu w sierpniu. Podniecona, uniosła palec w górę i z błyszczącymi oczyma szepnęła: — To cud, panie. Mario, święć się imię Twoje! To rzeczywiście cud; wszystko, co przytrafiło się nam dziś w nocy. — Przeżegnała się i z miną spiskowca mówiła dalej: — A od wczorajszego wieczoru nie ma światła. Stary patrzył na nią, ale nie słuchał, co mówi. ' , — Dziwne — mruknął. Nachyliła się ku niemu i wyszeptała rozdygotanymi wargami: — To cud, panie! Zmartwychwstałeś! Wola boska panuje tak ziemią jak i w niebie. Kto by to pomyślał! Stary odsunął się od niej, patrząc nieufnie. — Czyżbyś i ty zbzikowała? — Byłam przy tym, panie — zapewniła. — Widziałam cię, panie, tak mi dopomóż Bóg. Byłeś, panie, martwy, naprawdę, i leżałeś przez dłuższy czas na marach w tamtej izbie. .— Nie zaczynaj i ty z tymi bzdurami — uniósł się Thibault, ude- rWjąc laską o stół. Alice odskoczyła z przerażeniem i uchyliła się, jak- by chciała uniknąć ciosu. — Oszalałaś, czy co? Co się z tobą dzieje? Co się dzieje z wami wszystkimi? Czy to dom wariatów? Chcielibyś- cie, żeby tak było! Ale ja do tego nie dopuszczę, nie, nie, i jeszcze raz nie! Zapewniam was o tym! Parsknął wzgardliwie. — Aha, posłuchaj. Wczoraj wieczorem wyszedłem na pole. Czy nikt z was nie widział, jak wychodziłem z domu? \ 40 na _ Nie, panie. Nie wychodziłeś z domu. _ Do diabła, pewnie, że wyszedłem, przecież wiem o tym lepiej niż ty. Na pewno ktoś mnie widział, zawsze kilku z was stoi tu bez- czynnie, jakby nie było nic do roboty. — Nie wiem, panie. — Wyszedłem, a teraz jestem, już z powrotem. Czy zrozumiałaś? — Tak, panie — odparła wystraszona. — A więc pamiętaj o tym. Było już późne popołudnie," kiedy wy- szedłem, jak zwykle odbyłem spacer po polach i wróciłem dziś nad ranem. A dlaczego wróciłem dopiero dziś rano? — Nie wiem, panie. — Bo nagle nie był to już wieczór, tylko późno po północy. Rozumiesz to? — Nie, panie. — Ja też nie — pokręcił głową. Nerwowym ruchem wyciągnął ze- garek z kieszeni u kamizelki i otworzył kopertę. Podsunął zegarek wprost pod nos służącej. — Która godzina? — postukał palcem o cyferblat. Spojrzała uważnie na układ wskazówek. Nie rozumiejąc, o co mu chodzi, potrząsnęła głową. — Pół do pierwszej, panie. — A która jest naprawdę? — nie ustępował. — Około siódmej. — Ale siódma rano, czy wieczorem? Spojrzała na niego osłupiała. — Pewnie, że rano. • . — Dobrze — odparł. — Ale w takim razie dlaczego, do diabła, na tym zegarku jest pół do pierwszej? — Na pewno stanął. — Ten zegarek nigdy nie staje — powiedział z przekonaniem. — Nosił go mój ojciec, a do mnie należy od czterdziestu pięciu lat. Przez cały ten czas ani razu nie stanął, nigdy nie chodził źle, zawsze wskazywał właściwy czas. Nie ma zegarków lepszych od tego. Zresztą chodzi nadal, posłuchaj! Przytknął go jej do ucha. — Tyka — potwierdziła, ale już po chwili zauważyła: — Mimo to może być zepsuty. Wszystko się kiedyś psuje. Stary spoglądał na nią przez jakiś czas. 41 — Możliwe — rzekł z namysłem i podrapał się po głowie. — Ale nie jest zepsuty. , i Patrząc na zegarek, liczył coś w myślach. . — Wczoraj wieczorem, kiedy wyszedłem, było około szóstej. Od godziny jestem z powrotem, a więc od wpół do dwunastej według tego zegarka. Nie było mnie więc najwyżej sześć godzin. I to się zga- dza, dokładnie tak było! — Ależ panie, powiedziałeś przedtem, że nie było cię przez całą noc. — Nie rozumiesz tego, Alice. Daj mi to wyjaśnić. Teraz musiało- by być pół godziny po północy. — Ale jest już po siódmej, panie — upierała się, nic nie rozumiejąc. — Do diabła, wiem o tym. Przecież słońce stoi wysoko na niebie. Ale zrozum: od wczorajszego wieczoru przeżyłem nie więcej niż sie- dem godzin. Słyszysz, przeżyłem! Tu — puknął palcem w czoło — jest ta sama godzina co na moim zegarku. Co innego, gdybym się zdrzemnął, ale — klnę się na wszystko co święte: nie przespałem ani jednej sekundy, a mimo to jest już poranek! A potem opowiedział zdumionej służącej o dziwnej nocy, o osobli- wych zdarzeniach, jakie stały się jego udziałem. Mówił zacinając się i szukając odpowiednich słów, w jakie mógłby ubrać to wszystko. W jego głosie dźwięczał strach. Jak zwykle wyruszył na spacer. Upalny letni dzień chylił się ku wieczorowi, winne gaje wyglądały ładnie, był więc zadowolony. Wypił trochę, jak to miał w zwyczaju, gdyż wtedy chodziło mu się lżej mimo chorej nogi, a kiedy opanowywało go zmęczenie, siadał w cieniu na poboczu drogi. Nad krzewami i drzewami unosiły się roje komarów, przywodzące na myśl sygnały dymne — nieme, tajne posłannictwo przekazywane do nieznanych krain — a cykady hałasowały. Słońce stałp jeszcze wysoko nad horyzontem, gdy wtem, zupełnie nieoczekiwanie, zapadła ciemność. Thibault spojrzał w górę: słońce zaszło, a na niebie działo się coś dziwnego. Nadciągały chmury, zer- wał się wicher. Thibault osłupiał. Czyżby śnił? Poczuł znaczne ochło- dzenie, powietrze przesycone było rosą. Zapadła noc. Na twarzy czuł jeszcze żar słonecznego popołudnia, a jednocześnie dygotał z zimna. Wtem usłyszał krzyki w powietrzu. Podniósł wzrok i dojrzał olbrzymi rój ptaków, ale cóż to były za ptaki! Tysiące czarnych bocianów opu- szczały się na przedmieścia, a miasto było ciemne i upiornie ciche, jakby wymarłe. 42 Wiatr przybierał na sile, zawładnął nocą, szalał groźnie na niebie i z hukiem rozpędzał niskie chmury, schodzące się po chwili z pow- \ rotem. Porywisty wiatr targał starcem, szarpał jego ubraniem, aż wre- szcie przewrócił go, pokrywając pyłem spalonej ziemi.. Thibault po- czołgał się w miejsce osłonięte przed wiatrem i spojrzał na niebo, wi- szące coraz niżej nad ziemią. Noc wirowała nad nim, zagarniając co- raz większe połacie nieba. Ale wiatr ucichł tak nagle, jak się zerwał, jak gdyby stracił raptem chęć do tej szalonej zabawy. Dziwaczne budowle,'zamki z chmur roz- padły się, a wtedy z jednej z wież wyłonił, się zastęp jeźdźców. Jechali wolno,- sztandar był opuszczony jak po przegranej bitwie. Widział popękane lance i tarcze, błyszczące zbroje, słyszał chrzęst broni, na- woływania rycerzy i parskanie koni. Ranni jeźdźcy przywiązani byli do koni, aby nie mogli spaść z siodła, pozostali jechali wyczerpani, śpiąc podczas jazdy. Przybywali wprost z chmur i zanurzali się coraz bardziej pod ziemię. Nagle spadł śnieg i w mgnieniu oka zrobiło się mroźno, na przekór letniemu krajobrazowi. Białe płatki stawały się coraz gęściejsze i wkrótce przysłoniły osobliwy oddział, ale tętent licznych koni rozbrzmiewał jeszcze długo, aż wreszcie zagubił się w nocy. Pył wzbił się do góry, wyglądając w świetle dziwnego wieczor- nego słońca na północy jak dym wydobywający się spod ziemi. Potem tamto słońce zgasło. Thibault wstał i otrzepał ubranie ze śniegu. Cały zesztywniał z zim- na i dzwonił zębami, postanowił więc przejść się Szybkim krokiem, aby się rozgrzać. Nagle śnieg przestał padać, zrobiło się ciepło, tak ciepło, że ziemia zaczęła parować tworząc mgłę, która otuliła noc gę- stym całunem. Z trudem odnalazł drogę powrotną do domu, mimo iż znał te okolice jak własną kieszeń. Świt wstał na długo przed czasem. , — I w ten sposób wróciłem do domu — kończył swoją relację Thibault — ale tu, zamiast zająć się mną, zaczęto traktować mnie jak ducha, mówić że umarłem i tym podobne bzdury. Przygotowano na-, wet mój pogrzeb, a przy pustych marach zastałem pijanych żałobni- ków. Mój zegarek późni się o ponad sześć godzin, a w głowie mam jeden wielki chaos. Alice, powiedz mi, co to wszystko znaczy? Czy to )a zwariowałem, czy wy, czy też świat się rozpada? Ujął ją za ramię i ścisnął mocno. Alice znała swego pana od dawna, ale takim widziała go po raz pierwszy. Ogarnęła ją trwoga. Z rosną- cym przerażeniem zaczęła nasłuchiwać, po czym przeżegnała się kil- kakrotnie. 43 — Boże Wszechmogący — wyszeptała. — Najświętsza Panno, zmiłuj się nad nami! To cud! W jej oczach rozbłysł groźny płomień, który zniekształcił dobro- duszną twarz. Wyrwała mu się, uniosła nieco spódnicę i wyleciała z kuchni. — Cud! — krzyczała przeraźliwie, biegnąc po ulicy. — Najświętsza Panno! To cud! — oznajmiała wszystkim prze- - chodniom. — Zwariowana baba — warknął stary Tibault, drapiąc się po ma- sywnej głowie. — Cud? — mruknął po chwili z niedowierzaniem, po czym po- trząsnął głową. — Zwariowany świat — zakonkludował, podniósł się i skierował do piwnicy, aby przynieść wina. Nagle znieruchomiał za- skoczony: z jego kieszeni zniknęły klucze. Poczuł zawrót głowy, mu- siał przytrzymać się, aby nie upaść. Opanowało go uczucie nieokre- ślonego strachu. Zamknął oczy i ścisnął sobie skronie. Znowu odniósł wrażenie, jakby ziemia zadygotała. Belkowanie domu zatrzeszczało, ale mury oparły się wstrząsom. Gdzie jesteś? zapytało trwożliwie, wysuwając swoje czułki w stronę mieszaniny głosów. I wtedy poczuło — ją, matkę. Dotarło już blisko do tej, której szukało. Raptem wyłoniły się trud- ności ze zlokalizowaniem jej, mimo że nie przemieszczała się w prze- strzeni, a tylko dryfowała wraz z nurtem czasu. Poczuło, że jego mo- żliwości gwałtownie maleją, ale nie miało to teraz dla niego znaczenia: niebawem będzie już bezpieczne. Nawet poruszanie się zaczęło mu sprawiać kłopot, gdyż straciło orientację. Otaczające je częstotliwości myślowe poplątały się, zawikłały, tworząc nieprzeniknioną mieszaninę głosów. Ustawicznie musiało przystawać, aby nie zagubić się. Wresz- cie z tła wyłoniła się ta, której szukało, przybrała konkretną postać. Tuż obok była też druga istota, równie swojska. Obmacało ich ciała, czując emanujące z nich ciepło i bezpieczeństwo. Z utęsknieniem cze- kało na kontakt, na dotyk ciemnoczerwonego ciepła, będącego zara- zem jego źródłem i celem, oddało się całkowicie rpzkoszy, przeczu- wając szczęście, jednak nic się nie działo. Była inna, niż się tego spo- dziewało — ślepa, bezkontaktowa, jej mózg był przytępiony i głuchy, 44 nie było cząstką jej bytu, było dla niej najwidoczniej kimś obcym. Czyżby się pomyliło? A może zostało wydalone, wystawione w mrok i chłód? Czyżby trudziło się niepotrzebnie, udając się w tę długą dro- gę do niej? Czekało z biciem serca, nawołując i nasłuchując trwożli- wie — wszystko daremnie. Nadzieja pierzchła. Zebrało wszystkie siły i zawołało raz jeszcze. I nagle jej palce pieszczotliwie wysunęły się ku niemu, dotknęły jego stalowego ciała. Nie posiadając się z radości, objęło jej dłoń swymi pajęczymi kończynami, owinęło się wokół jej palców, wpełzło w ciepłą wklęsłość dłoni, wessało się w skórę wdy- chając jednocześnie swojski zapach, zmieniło swe ciało, aby dopaso- wać się do konturów. Raptem zaczęła się bronić, chciała oderwać się od niego, przerażone przytrzymało się więc mocniej, jej opór przy- brał na sile, ono jednak nie dawało za wygraną. Wciskając się bardziej w jej dłoń, wessało się silniej, upojone szczęściem. Wyprężyła się, oswobodziła siłą i niewypowiedzianym przerażeniem odrzuciła je od siebie w ciemność. Jej krzyk przytłoczył je, jej ból odbił się echem w jego skomplikowanym umyśle, a kiedy uświadomiło sobie, że tp ono jest przyczyną jej przerażenia, z jej krzykiem zmieszał się jego krzyk, a przed nim rozwarła się straszliwa pustka, lodowate strefy nieczułości. Mozolnie odbudowało nieduże pole i rzuciło się do ucieczki, aby ujść przed ogarniającym je bólem. Alain stał przy oknie, dopalając papierosa. Ewa leżała od dawna w łóżku i z pewnością już spała. Wyjrzał na zewnątrz, na śnieg obsy- pujący ciemne ulice, i kiedy zrobiło mu się zimno, wśliznął się do łóż- ka. Ewa odwróciła się ku niemu. Nie spała jeszcze. — Alain, czy dzieciom w maszynie nie stanie się nic złego? Już tak długo nie ma prądu. Martwię, się. Zaczął ją uspokajać. — Taka ewentualność została przewidziana. Maszyna jest samowystarczalna, ma własne źródła energii. — On też czuł niepokój. Wydarzenia polityczne ostatnich dni, groźne doniesie- nia radiowe, przerwa w dostawie energii elektrycznej. Czyżby jakaś elektrownia została uszkodzona? A może jakieś anomalie atmosfery- czne, nagła zmiana pogody? Albo istotnie wybuchła wojna. Dziwne, wystarczył brak radia i telewizji, a kontakt ze światem okazał się całkowicie zerwany. Siedzieli jak w celi, nie wiedząc, co się dzieje za ścianą. Zaczął nasłuchiwać odgłosu wybuchów rakiet. Niekiedy 45 wydawało mu się, że czuje wstrząsy odległych eksplozji, ale rnogły to być również ciężkie samochody przejeżdżające przez miasto. Może czołgi? W przypadku wojny przeciwnik będzie z pewnością usiłował Zniszczyć maszynę, ale podobno jest ona w stanie skryć się pod ziemią w razie niebezpieczeństwa. Rozmyślał intensywnie i w pewnym mo- mencie najwidoczniej zapadł w sen pełen straszliwych majaków, za- kończonych przeraźliwym krzykiem. Krzyk pociągnął go na powierz- chnię, gdzie z trudem odnalazł się, rozdzierany pomiędzy snem a ja- wą. Pot zlewał go obficie, a cały pokój tonął w wilgotnym, stęchłym upale. Ewa krzyknęła po raz drugi. Nie wiedząc co się dzieje, uniósł się i chciał zapalić światło, ale lampa nie usłuchała go. A więc nadal nie było prądu. — Co ci się stało? Ewa przywarła do niego, drżąc ze strachu. — Pająk — jęknęła. W jej głosie brzmiało przerażenie. — Kochanie, uspokój się. To ci się tylko przyśniło. —— Nie, Alain. Tu gdzieś jest pająk. Przed chwilą łaził po mojej ręce, a potem mnie ugryzł. Odrzuciłam go, ale na pewno jest jeszcze w tym pokoju. Proszę cię, zabij go! — Kochanie1, musisz mi uwierzyć: po prostu śniłaś. Skąd miałby wziąć się tu pająk, który cię gryzie? — A moja ręka? Jeszcze mnie boli! Po omacku odszukał zapałki i zapalił jedną. W słabym świetle doj- rzał jej dłoń; pokrywały ją ciemne plamki. Wstał i zapalając jedną zapałkę po drugiej zaczął przeszukiwać pokój, ale bez skutku. Potrząsając głową dał za wygraną. — Na pewno leżałaś tak, że przy- gniotłaś sobie rękę — uspokajał ją. — Tu nic nie ma. Z pewnością miałaś zły sen. — Tak, Alain, miałam sen. Dziecko uciekło z maszyny, bo chciała je zabić. Udało się więc w daleką drpgę., aby mnie odszukać, potem wzięło mnie za rękę i zaczęło płakać. Wtedy się obudziłam i poczułam na dłoni olbrzymiego pająka, wyjątkowo odrażającego. Był jakiś twar- dy i miał bardzo długie nogi. Ugryzł mnie i wtedy krzyknęłam i od- rzuciłam go. Na pewno gdzieś tu się schował. — Ależ kochanie! Tu nic nie ma. W ogóle nie ma takich pająków. Uwierz mi! • / W pokoju było gorąco i duszno. Na zewnątrz skradał się ołowiany świt. Alain otworzył szeroko okno, ale w pokoju mimo to nie ochło- dziło się. Nie było wiatru, wszystko zasnuwała mgła. — Zwariowana 46 nogoda — mruknął. Położył się z powrotem na łóżko i czule objął Ewę. Czuł, że jej szok mija powoli, odpływa też z niej strach. Wtedy i on zanurzył się pod powierzchnię świadomości, wracając z powro- tem w strefę snu, tylko że sny, jakie go teraz nawiedziły, były czarne i pełne mrocznych czeluści. Resztkami sił dotarło na ulicę. Rozbrzmiewające wokoło głosy zlały się w mieszaninę nakładających się na siebie częstotliwości, w chaos migotliwych fragmentów myśli, budzących w nim przerażenie. W je- ' go umyśle powstało zamieszanie, łańcuchy logiczne pękły, a wnioski rozpadły się pod wpływem obwodu kontrolującego. Znikła gdzieś zdolność ogarniania wzrokiem całego czasu. Jedynie jakieś niejasne dane pochodzące ze wspomnień układały się w zamglony obraz prze- szłości, przyszłość jawiła się pełna niebezpieczeństw. Bojaźń owładnę- ła jego świadomością, wciągając ją w-ciemne szyby czasu, ku niepew- nej przyszłości. Odrodziło się w nim nagle pragnienie ukrycia się, biernego poddania się nurtowi, który może kiedyś, gdzieś, wyrzuciłby je na brzeg, gdzie możną by znowu nabrać sił. Z trudem podążało w gęstniejącej ciemności, jego ruchy były coraz wolniejsze, rozprzestrze- niał się ból, czyniąc męką każdą zmianę ciała. Usiłowało schronić się w regiony, w których wrzask głosów był mniej intensywny, aż wresz- cie dotarło na skraj miasta. Głosy cichły, w końcu umilkły zupełnie. Wpełzło pomiędzy jakieś nieznane przedmioty, schroniło się w śmie- ciach i znieruchomiało, drżąc z upływu sił. Czuło, jak w jego ciało wkradają się zimno i wilgoć, a umysł opanowuje obezwładniająca nie- moc. Ciało przestało słuchać poleceń, zaczęło się rozpuszczać, przy- bierając dziwaczne kształty, deformując się w biały- twór. Jęcząc po- czuło, że resztki jego substancji dygoczą konwulsyjnie i rozpadają się ostatecznie, po czym jego świadomość pogrążyła się w ciemności, niczym w warstwie zmętniałego lodu. Każdego ranka pomiędzy godziną 6.10 a 6.55 obchodzili tę trasę. Zaczynali od posterunku blokowego III, gdzie mieściła się kolejowa narzędziownia. Tam musieli się zameldować. Ich celem był posteru- nek blokowy II, skąd tor boczny odgałęział się, prowadząc do rzeźni. Na obchód brali młoty osadzone na długich trzonach, którymi co kil- ka metrów uderzali o szyny, aby sprawdzić ich stan. Na końcu każde- 47 go trzonka znajdowała się wklęsła forma, ^r.-uiąca dc śrub, którymi szyny przytwierdzone były do podkładów. Saich mieli już wyćwiczo- ny do tego stopnia, że na podstawie dźwięku.- jaki. powstawał podczas uderzenia, orientowali się, czy potrzebna icst ich interwencja. W ta- kich przypadkach odwracali młoty, nakładali formę na łeb śruby i przykręcali ją mocniej, posługując się drugim końcem młota jak ra- mionami dźwigni. Nie znając praw Archimedesa ani Hertza, wyko- nywali te czynności machinalnie, w sposób rutynowy, cierpliwie, choć w pewnym sensie niedbale, ale nie bez godności i dumy, zwłaszcza wtedy, gdy znajdywali takie miejsca; Wtedy bowiem uwidaczniał się sens i znaczenie ich pracy; wyraźny dowód, że ich czynności są celo- we, poczucie obowiązku jest usprawiedliwione, a ich skupienie i uwa- ga mają olbrzymie znaczenie. To poczucie satysfakcji dodawało im sił, dzięki czemu nie podda- wali się monotonii dnia codziennego, sumiennie sprawdzali więc szyny 'dzień po dniu. Długość ich odcinka, biegnącego na skraju miasta, wynosiła 2,78 km. Nazywali się Henri Lavreź i Jean Ballier i byli prostymi ludźmi. Dla nich liczyło się tylko to, co istniało w rozkładzie jazdy albo w re- gulaminie służbowym. Wszystko inne było niewyobrażalne i nie do pomyślenia, O ile nawet dopuszczali możliwość występowania takich niepojętych zjawisk, to wyłącznie w sferze religii, a więc w niedziele i święta na ołtarzach lub w innych świętych miejscach, ale nigdy na kolei, a zwłaszcza podczas wykonywania obowiązków służbowych. Można więc zrozumieć, że instynktownie odrzuciliby wszystko to, co niepojęte, a mimo to przedostało się do ich uporządkowanego świata; w przeciwnym razie zostałoby zakłócone bezpieczeństwo, ich świata, świata w ogóle. I taki moment nastąpił: zdarzyły się rzeczy, które nie powinny mieć - miejsca^ nie uwzględniono ich bowiem w rozkładzie jazdy, w ogóle ich nie przewidziano. Do pracy pojechali autobusem. Ponieważ o tej porze roku robiło się widno już o piątej rano, nie zauważyli nawet braiku światła. Zresztą i tak nie zwróciliby na to uwagi; za tego typu awarie odpowiadali nie oni, tymi sprawami zajmowali się inni. Spodziewali się, że w narzędziowni panuje ta sama co zwykle po- ranno — śpiąca atmosfera: mrukliwe powitania, gmatwanina znajo- mych twarzy, na które nie zwraca się już uwagi, pierwsze rutynowe czynności, od których zaczyna się dzień pracy, zarządzenia wypowia- 48 ' .f . dane obojętnym, sennym jeszcze głosem, znajomy dotyk narzędzi; wszystko jak zwykle. . • Ale tego dnia wszystko było inaczej. Co się stało? Szefowie wykazywali nerwowość i rozdrażnienie, w ich ruchach wyczuwało się podniecenie, tak samo zresztą w głosach, minach, gwałtownych gestach, warkliwie wypowiadanych zarządzeniach. Sły- chać było trwożliwe pytania, nerwowe bębnienie palcami po zatłusz- czonych, obsypanych popiołem dokumentach, gorączkowe zapalanie zapałek, gniewne rozgniatanie niedopałków papierosów w przepełnio- nych popielniczkach, wyczuwało się rozdrażnioną czujność i groźny furkot rozpędzonej maszynerii, która wymknęła się spod kontroli. Sądząc po strzępach słów, zdań, zarządzeń i próśb, rozkłady jazdy stały się nieaktualne. Mówiono o opóźnieniach, o nocnych pociągach, które dawno już powinny przybyć, a które przepadły bez wieści, o połączeniach telefonicznych, które zawiodły, o braku prądu, o wad- liwej pracy agregatów awaryjnych, o tajemniczym zniknięciu .urzą- dzeń, o źle chodzących zegarach, o nieprawidłowym nadejściu pocią- gów z protestującymi pasażerami, którzy przez nieprzewidziane objazdy znaleźli się nagle o setki kilometrów od celu. Zamieszanie stało się kompletne, kiedy po kilku godzinach nadeszły wreszcie wieści 2 innych okolic; wieści, przy których najgorsze przypuszczenia okaza- ły się niewinne: oto na dwóch dworcach stały w tym samym czasie pociągi pospieszne, a gdzie indziej zniknęły pociągi pomiędzy dwiema stacjami, lokomotywy elektryczne stały na odcinkach, które nigdy nie były zelektryfikowane, pociągi towarowe zniknęły, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Żadna część składowa nie pasowała do całości, jak w jakiejś zwariowanej układance. Olbrzymi organizm załamał się, jak gdyby jakaś zagadkowa moc zadała druzgocący cios w jego centralny system nerwowy. Henri Lavrez i Jean Ballier udali się na obchód, jak co ranka. W ja- kimś zakątku świadomości zdawali sobie sprawę, że teraz, na przekór wszystkim tym tajemniczym zjawiskom, należy zająć swoje miejsce i spełnić swój obowiązek szczególnie sumiennie, po to, aby nie zapa- nował kompletny chaos. Co by się wtedy stało, myśleli. Porządek musi być, bez tego świat nie mógłby istnieć, zawaliłby się momen- talnie. Dlatego też badali szyny ze zdwojoną uwagą, stukając nieufnie wszelkich odstępstw od normy i usuwając skrupulatnie wszystkie ewentualne źródła awarii. Działali zdecydowanie i tak dobrze, jak 49 tylko to było możliwe, gdy nagle wydało im się, że to nie wystarcza. Wprawdzie usterki były nieznaczne, nie większe niż zazwyczaj, ale któż mógł to osądzić? Ogarnęła ich niepewność, zmuszając do pow- tórnego sprawdzenia śruby dokręconej przed chwilą i do ponownego skontrolowania sprawdzonego przed kilkoma minutami odcinka. Obaj zawzięcie oddali się swej pracy, chodząc wzdłuż torów i raz po raź spoglądając z powątpiewaniem za siebie, czy aby ich^trud nie okaże się bezowocny, czy nie przeoczyli czegoś, co mogłoby wywołać nową lawinę niebezpieczeństw, a tym samym — jeszcze większy chaos. Zaczęli nagle podejrzewać, że ów porządek, do którego dążą tak rozpaczliwie, jest po prostu ułudą, istniejącą jedynie ,w wartoś- ciach przybliżonych, że w takich przypadkach nie ma^ostatecznej gra- nicy pewności, że wymyka się ona podstępnie w nieznane, aby wy- wieść ich w pole, doprowadzić do rozpaczy, że wreszcie zniknie wszelka pewność, ustępując miejsca zwątpieniu, które nie ufa żadnym danym. Zorientowali się, że w tych warunkach nie mogą dojść do po- sterunku blokowego III w jakimkolwiek wymiernym czasie, mimo iż trasa wynosi jedynie 2,78 km. Zatrzymali się więc i rozejrzeli doko- ła z przestrachem, po czym spojrzeli na siebie, mierząc się wzajemnie wzrokiem, aby na podstawie znajomych konturów odnaleźć ponownie miarę. — Merde! — zaklął wreszcie Henri, ocierając pot z czoła. Słońce stało już wysoko nad horyzontem, grzejąc przyjemnie i kojąco. — Daliśmy się ogłupić przez ten cały cyrk. A w końcu co to nas wszystko obchodzi? Niech sami czyszczą swoje brudy, może nie mam racji? To ich sprawa. Wiesz co, chodź, zapalimy spbie jednego. — Masz rację — odparł Jean, podając mu pudełko zapałek. — Jeżeli o mnie chodzi, to mogą zamknąć swój krpmik, bylebym dostał swoją pensję. Co,' Henri? Też tak myślisz? — Życzę tym głupkom, żeby najedli się dziś strachu za wszystkie czasy. Stary, oni musieli chyba zerwać się z łóżek w środku nocy, inaczej nie zjawiliby się tu tak wcześnie, prawda? — Chyba tak — roześmiał się Jean. Zapach tytoniu zmieszał się ze świeżą wonią wilgotnej trawy. Ranek był przejrzysty i piękny. Stukot 'młotów o szyny rozbrzmiewał teraz radośnie, w porannym powietrzu rysowały się wyraźnie dachy poblis- kiego miasteczka, a w oddali widać było opierający się o zbocze góry domek posterunku blokowego II. 50 Nagle Jean zatrzymał xsię i przekrzywił głowę. — Cicho! — Co się stało? — zapytał Henri, zaciągając się z. rozkoszą. — Słyszałeś? — Co miałem słyszeć? — Dziecko płacze. — No to co? — zapytał Henri. — Te szczeniaki z tutejszych do- mów zawsze włóczą się koło torów, chociaż to zabronione. — Nie. To na pewno jakieś niemowlę, gdzieś w pobliżu. — Jean wskazał na nasyp kolejowy. — Nie słyszysz? Teraz nasłuchiwali już obaj. Znowu rozległo się ciche kwilenie, jakby płakało małe dziecko. — Chyba powinniśmy to sprawdzić. Może jakiś wypadek — odez- wał się Jean, idąc w stronę, skąd pochodził ów dźwięk. — Czuję tu coś niedobrego — powiedział Henri. — To nie zdarza się po raz pierwszy. Są tacy, co wkładają swoje dziecko do pudła i w nocy wyrzucają je po prostu z jadącego pociągu. — Co za łajdaki! — rzekł z pasją Henri. Wyrzucił papierosa i za- czął przeszukiwać teren. Rozejrzeli sfę po nasypie i odgarnęli młotami pokrzywy. Ziemia zasłana była pustymi puszkami i śmieciami. I wtedy dostrzegł to Jean. — Tam! Tfu, do diabła! Henri spojrzał we wskazanym kierunku i skrzywił się z odrazą. Oburącz chwycił za młot, zamachnął się i zadał cios, potem następny, i jeszcze raz, i jeszcze raz, aż budzący wstręt stwór zamienił się w kupkę krwi i śluzu. W milczeniu spoglądali na resztki. Brzęczały muchy. Powoli doszli do siebie. Pokrzywy wyprostowały się, osłaniając szkaradne znalezi- sko, a Henri otarł o zielsko młot. — Mon Dieu! Co to było? —- zapytał przerażony Jean. Henri wzruszył ramionami. — Wyglądało jak krab, który do połowy pożarł i przetrawił niemowlę. — Nie ma takich. wielkich krabów, nie wydaje mi się też, żeby ' to było niemowlę. To było... jakby to powiedzieć... nigdy jeszcze nie widziałem czegoś takiego! — To jakiś potwór, mówię ci — powiedział Henri. — Może nawet 51 sztucznie wyhodowany. Czegóż to dziś nie wymyślą. Tfu, do diabła! — Coś okropnego! — wzdrygnął się Jean. — Nie mówmy już o tym — wtrącił Henri. — Nic nie widzieliśmy. O niczym nie zameldujemy. To. nas nic nie obchodzi. Jasne? — Masz rację. To nas nic nie obchodzi. Henri obejrzał dokładnie młot, wypatrując na metalu śladów krwi. Na wszelki wypadek wytarł go jeszcze raz w mokrej trawie. Wrócili do pracy, opuszczając to przerażające miejsce. Ponieważ stracili trochę czasu, przyspieszyli kroku i po/niecałych dziesięciu mi- nutach dotarli do posterunku blokowego II. Jeszcze- przez pewien czas słychać było jasny, przelotny dźwięk ich młotów uderzających o szyny, który oddalał się coraz bardziej. Ołowianą ciemność przeszyła oślepiająca błyskawica, której towa- rzyszył okropny, palący ból. W tym samym momencie jego szybko wyłaniająca się świadomość eksplodowała do innego wymiaru, gdzie zaczęła rozprzestrzeniać się na wszelkie strony. W ten sposób został przeoczony czas, ale nie kurzawa okruchów materii, zastygła w białą tkaninę nici energetycznych, oblana słabą, rozproszoną poświatą. Raptem zdało sobie sprawę z tego, że wszystko jest tak, jak należy, że spełniło swoje zadanie. Napięcie minęło, ostatnie włókna materii jego ciała ustąpiły pod miażdżącymi ciosami. Coś zaczęło wsysać je w niewiadome, poddało się temu bezwolnie i poczuło satysfakcję i spokój. Było ciepło. W mlecznej poświacie płynęły cienie. Przeniknęły je częstotliwości, któ- re dają szczęście, rozbijając ostatnie kłęby świadomości. Uczucie to rozprzestrzeniało się, tonąc w jutrzence niewyobrażalnego, wyzwala- jącego szczęścia. Zapowiadał się piękny dzień, on jednak był markotny i rozdrażnio- ny, kiedy wstał, przystępując jak zwykle do poranne] gimnastyki. Wachmistrz Alphonse Perier dbał o figurę. Po ćwiczeniach przejrzał się krytycznie w lustrze, co wcale nie poprawiło mu humoru. Wcią- gnął brzuch i spojrzał na siebie z boku. Skrzywił się niezadowo- lony. Ręcznik był brudny i już od dawna nie powinien wisieć w ła- zience. Z furią rzucił go na podłogę. To, co robiła gospodyni, nie było już oszczędnością, a raczej zwykłym niechlujstwem. Miarka przebrała 52 się, kiedy spostrzegł, że jego elektryczna golarka nie działa. Nie cier- piał zepsutych rzeczy — nie tylko dlatego, że czuł się wobec nich bezsilny, nie dlatego, że tym samym okazywały się zbędne, ale dlate- go, że swoim biernym, a jednocześnie rewolucyjnym oporem dopro- wadzały do zachwiania się ścisłego, uporządkowanego systemu wypeł- niającego ograniczony świat jego dnia codzieąnego. Wrzucił golar- kę do szuflady, uświadamiając sobie, że poniósł pierwszą tego dnia porażkę, zanim jeszcze rozpoczął służbę. Nie potrafił pozbyć się wrażenia, że jest to dopiero wstę*p, że czeka. go jeszcze więcej kłopotów. Włożył mundur i wtedy dopiero jego na- strój poprawił się trochę. Mundur odpowiadał jego zapatrywaniom na porządek i dyscyplinę, sprawiał, że wszystko zajmowało właściwe miejsce, tworzył niezbędne rozgraniczenia: tu on, a na zewnątrz świat, wrogi mu, ale w pewnej mierze zarazem przychylny, świat, w którym miał do spełnienia określoną funkcję. Pomiędzy nimi był imponujący mundur, nakazujący niezbędny szacunek dla jego stanowiska i osoby. Był symbolem porządku, który należało utworzyć i utrzymać na tym świecie. Perier wyprężył się, przyjmując postawę służbową. W mun- durze było mu do twarzy, wiedział o tym; idąc ulicami dostrzegał peł- ne podziwu spojrzenia kobiet. Jeszcze raz sprawdził krytycznym okiem swoje odbicie w lustrze. Wtedy spostrzegł, że nie jest ogolony, przez co jego nastrój znowu się pogorszył. Wyglądał nie tylko nieporząd- nie; człowiek zarośnięty noszący mundur był postacią bezwstydną, nieprzyzwoitą, a nawet wstrętną. Bezradnie podrapał się po brodzie i rozejrzał dokoła. W końcu przyszła mu do głowy zbawienna myśl. Przecież może iść do fryzjera i kazać się ogolić. To jest wyjście z sy- tuacji. Pójdzie jeszcze przed śniadaniem. Zaledwie wachmistrz Perier przystąpił do pracy, wydłubując z zę- bów resztki śniadania i przeglądając rzucone na jego biurko meldunki, które — jak osądził — nic go właściwie nie obchodziły, zaledwie roz- siadł się wygodnie na krześle, zadowolony z siebie, rozkoszując się wspaniałym samopoczuciem człowieka najedzonego i świeżo ogolone- go, zadzwonił telefon. Perier podniósł słuchawkę. Podniecony, znie- kształcony trochę głos poinformował go, że w odległości około sied- miu kilometrów za miastem znaleziono ciężko rannego. A więc jednak! Kłopoty dopiero się zaczynały. — Gdzie?... Ciężko ranny, tak... Proszę mówić głośniej... Jak to, nie można?... Awaryjna dostawa prądu? Po co?... Ach tak, oczywiście, wiem o tym... Proszę mówić dalej... Wypadek?... To nie wypadek?... 53 Na polu, ach tak... Jak to?... Rana kłuta... Co?... I co?... Jak to? Lancą? Jak proszę?... Ślady kopyt, ale nie ma konia. Na pewno za- błądził... Ależ skąd! Proszę pana, nie żyjemy przecież w średniowie- czu... A gdzie jest teraz ten człowiek?... Szpital... Jak... Zmarł w dro- dze do szpitala?... Niech pan posłucha!... Słuchaj pan wreszcie! To wygląda na poważne przestępstwo, powinna się tym zająć policja kry- minalna... Tak... Nie... Nie, to nas nic a nic nie obchodzi... Przekażę wszystko dalej, oczywiście... Tak... Tak, to przecież zrozumiałe... Do widzenia... Dziękuję... Odłożył słuchawkę. — Coś takiego! — mruknął, po czym przekazał meldunek do Urzę- du Kryminalistyki w Tuluzie. Tam jednak wiedziano już o wszyst- kim, dochodzenie było w toku. Cała sprawa zaczęła go interesować — zwłaszcza teraz, kiedy mógł już właściwie machnąć na nią ręką. Postanowił dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Wtedy przyszedł mu do głowy Robert, asystent w Głównym Szpitalu. Młody człowiek mówił dużo i chętnie, a Perier znał go dobrze z okresu, kiedy mieszkali w tym samym domu, jako że Robert był wtedy studentem i mieszkał razem ze swoją matką., Jeszcze całkiem atrakcyjna ta madame Robert, pomyślał Perier, po- winienem interesować się bardziej sąsiadami, .tylko że potem te plotki w całej kamienicy, że kręcę się koło wdówki! Trzeba jednak przyznać, że kobieta z niej atrakcyjna! Gdyby jej syn miał teraz służbę w szpi- talu, mógłbym wyciągnąć od niego trochę informacji, w końcu wypi- liśmy razem niejeden kieliszek, i to na mój koszt, bo wtedy tamten jeszcze nie zarabiał. Perier podniósł słuchawkę. Trudno było dziś uzyskać połączenie, gdyż zasilanie pochodziło z generatora awaryjnego, ale w końcu udało mu się. I nadal dopisywało mu szczęście: doktor Robert miał dziś dyżur. — Dzień dobry, panie Perier. To miło, że pan, do mnie zadzwonił. Tak, to istotnie zupełnie zagadkowa sprawa. Wczesnym rankiem do- starczono nam tego człowieka, ale okazało się, że zmarł jeszcze w dro- dze. Robiliśmy, co w naszej mocy: sztuczne oddychanie, masaż serca, ale niestety nic nie można już było dla niego zrobić. Miał brzydką ranę na ramieniu; właściwie nie była ona śmiertelna, tylko że ktoś opatrzył ją niefachowo, obwiązał jakimiś brudnymi szmatami. Nastą- pił "znaczny upływ krwi i oczywiście infekcja. Było już za późno. ' Powiedziałbym, że morderca ugodził go dzidą, jakkolwiek wiem, że 54 brzmi to głupio, bo cóż to za pomysł, mordować kogoś dzidą. Ale wszystko na to wskazuje. —~ Czy wiadomo już, kim jest ofiara? — Nie, nie zdołano zidentyfikować nieboszczyka. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów, wyglądał jak włóczęga, wie pan: długie włosy do ramion, brudny, bez pieniędzy, za to malowniczy strój i zbroja, wprawdzie trochę uszkodzona, ale warta fortunę. — To bardzo interesujące — przerwał mu Perier. — Z trudem wydobyliśmy go z pancerza. Znaleziono przy nim również tarczę i dzidę, ale najwidoczniej nie ona była narzędziem zbrodni, gdyż wprawdzie stwierdzono na niej ślady krwi, ale należące do innej grupy. Jakkolwiek brzmi to głupio, wszystko wskazuje na walkę, pojedynek na dzidy. — Ta sprawa powinna być zbadana dokładniej — powiedział Pe- rier. — Chociażby ze względu na zbroję i broń. Ż pewnością pocho- dzą one z jakiegoś muzeum. — Zupełnie możliwe — odparł Robert. — Przy okazji: dziwne jest to, że ów człowiek musiał spędzić całe swoje życie w siodle. Wskazują na to stwardnienia skóry na udach, charakterystyczne zmiany w ukła- dzie kostnym i muskulaturze, jakie można spotkać u gauczów. Przez ostatnie godziny jeździł z pewnością konno i to pogorszyło sprawę, biorąc pod uwagę ranę. Prawdopodobnie osłabł i spadł z konia. W miejscu, gdzie go znaleziono, wykryto całą masę śladów kopyt, na- wet różnych koni, ale zwierząt nigdzie nie zauważono. Zagadkowa sprawa, nie sądzi pan, panie Perier? — Owszem, można to tak nazwać. Cieszę się, że nie pracuję w po- licji kryminalnej. To będzie ciężki orzech do zgryzienia. Bardzo panu dziękuję za te wszystkie informacje. — Ależ nie ma o czym mówić. Dziękuję za telefon. Powinniśmy spotkać się przy kieliszku, jak za dawnych, dobrych czasów. Ale tym razem ja stawiam — roześmiał się. — Wspaniały pomysł — powiedział Perier. — Proszę mnie kiedyś odwiedzić. Pana matka też by się bardzo ucieszyła. Wkrótce wrócił z patrolu wachmistrz Merchand, „Louis Tłuś- cioch", jak go zwano, oczywiście za plecami. Był niski i gruby, ale niezwykle żwawy, jego małe, czarne oczy ustawicznie przesuwały się bacznie tu i tam, jak gdyby w każdej chwili spodziewał się podstęp- nego ataku. Merchand położył czapkę na biurku Periera, opadł na krzesło, któ- 55 V re zatrzeszczało niepokojąco, i porozpinał mundur, aby poczuć się swobodniej. .. — Cześć, Louis! Co nowego? — zapytał Perier. — Nowego? Mało, stanowczo za mało — odparł Merchand zaska- kująco piskliwym głosem, starannie przygładzając włosy potargane przez czapkę. — Za dużo płotek — westchnął, a jego nalana twarz pokryła się siecią zmarszczek. — Ta sprawa nie podoba mi się. Nie ma prądu, dobrze, to może się zdarzyć, ale awaria trwa już prawie dwanaście godzin w całym kraju, przynajmniej tak mówią. Nikt nie wie dlaczego. Rząd powinien coś zrobić, coś ogłosić. — Ale jak? — zaoponował Perier. — Przecież nie ma gazet, radia ani telewizji. • . Merchand machnął ręką. — Na pewno znalazłoby się kilka samo- chodów z głośnikami^ Można by wysłać je na ulice, albo nawet paru woźnych sądowych z ręcznymi dzwonkami jak sto lat temu, doboszy, heroldów, czy ja wiem zresztą kogo. Oni muszą coś wymyślić, zacząć wreszcie działać. Na ulicach jest więcej ludzi niż zwykle, gdyż w ia- brykach wysyłają ludzi do domów. Oni jednak nie idą do domów, tyl- ko stoją na ulicy i dyskutują. Wprawdzie na razie jest spokojnie, ale nie wiadomo, co zdarzy się wkrótce. Za kilka godzin tłum rozhistery- zowanych kobiet może wpaść na pomysł, aby przypuścić szturm na sklepy spożywcze i domy towarowe. A wtedy zaczną się kłopoty, mo- żesz mi wierzyć. Wtedy nie zatrzymamy już tej lawiny, ona zmiecie nas wszystkich. • — Co możemy zrobić? — zapytał Perier. — Nic, właśnie w tym rzecz, ponieważ nie wiemy, co się właściwie dzieje. Nieliczne połączenia telefoniczne z Paryżem, utrzymywane dzięki rezerwowym dostawom energii, zastrzegł dla siebie rząd. Kiedy tylko próbujesz dodzwonić się gdzieś, słyszysz miły kobiecy głos, nagrany na taśmę magnetofonową: „Proszę czekać. Proszę czekać". Ale przecież nie możemy czekać zbyt długo, ponieważ po- głoski o wojnie zataczają coraz szersze kręgi.. Osobiście nie wierzę, by była to prawda, gdyż takich rzeczy nie uda się nigdy utrzymać przez dłuższy czas w tajemnicy, ale rząd wysyła transporty oddziałów i to jest najgłupszy krok, jaki można było zrobić. Perier pomyślał o swojej golarce. Przypadek był wprawdzie bez większego znaczenia, ale symptomatyczny. W zamyśleniu przygryzł .dolną wargę. Czuł, że oto został zachwiany porządek. Zatroskany wyruszył w obchód. Do południa pogłoski zagęszczały atmosferę i skłaniały ludzi do snucia najróżniejszych domysłów, zrodzonych z niepokoju i trwogi. Mówiono o wojnie, o kataklizmach, które wyrządziły olbrzymie szko- dy. Jedni twierdzili, że radzieckie czołgi przekroczyły Ren i posuwają sje w kierunku na Paryż, inni — że tornado nawiedziło wybrzeże Morza Śródziemnego, uszkodziło napowietrzne linie energetyczne i spustoszyło miasta portowe, jedni zapewniali, że bomba wodorowa zmiotła Paryż z powierzchni Ziemi, inni — że elektrownia atomowa pod Nancy wyleciała w powietrze przez nierozwagę obsłagi, zanie- czyszczając przy tym pyłem radioaktywnym połowę terytorium Fran- cji. Nikt jednak nie wiedział, co dzieje się naprawdę, pogłoski pocho- dziły z drugiej i trzeciej ręki, ale uparcie przekazywano je dalej jako wieści sprawdzone, nasłuchując jednocześnie chciwie kolejnych stra- szliwych meldunków. I chociaż informacje te były bezsensowne i nie- prawdopodobne, podchwytywano je skwapliwie i wyolbrzymiano, aby w końcu — doczepiając do nich wiarygodne źródła — przekazać je dalej. Atmosfera stawała się coraz bardziej nerwowa, jednak rząd zachowywał milczenie. Nic zresztą dziwnego: oto nastąpiła konfron- tacja z faktami, jakie trudno było ująć w słowa. Rząd zaniemówił, ponieważ cios zaskoczył wszystkich. Sądzono, że wszystkie niespo- dzianki zostały przewidziane, co okazało się złudzeniem. Kto by się tego spodziewał? Jak mało trzeba było, aby przekonać się o własnej bezbronności! Reakcją rządu było wysłanie wojsk i poszukiwanie ludzi odpowiedzialnych za ten stan rzeczy. Właściwie był on jednak bez- radny, chociaż orientował się w sytuacji lepiej niż ludzie na ulicy. Reakcja ulicy była bardziej niebezpieczna. Po niespełna dwunastu go- dzinach oscylowali na krawędzi wojny. Materiału zapalnego nie bra- kowało, coraz bardziej lekkomyślnie igrano z ogniem, ale okazało się, że nie ma broni, aby zadać decydujący cios. Mnisi oddawali się modłom. ' Około południa do miasta przybył sambchqd — zakurzony, oble- piony błotem, z brudnymi szybami i zagrzanym silnikiem. Przyjechał z hiszpańskiej części wybrzeża Morza Śródziemnego, tak opowiadało Pięciu młodych ludzi, którzy wysiedli z niego. Byli bladzi, brudni i wymęczeni, przeżyte wydarzenia wypaliły piętno na ich twarzach, yu zmęczeni, uciekali zaś przed własnym strachem. Korzystając z zaproszenia posilili się i ugasili pragnienie, po czym 56 zaczęli opowiadać, początkowo z pewnymi oporami, potem coraz płynnie), o tym, co przeżyli. Nie przyszło im to łatwo; ich opowieść brzmiała tak niewiarygodnie, że na twarzach słuchaczy, którzy zbiegli się ochoczo ze wszystkich stron, zarysowały się już po.chwili zwątpie- nie i niechęć. Jeden z młodych ludzi twierdził, że sytuacja w sąsiednim kraju jest tak samo zagmatwana jak tu. W drodze powrotnej z urlopu za- trzymali się w Barcelonie, na lotnisku wymienili resztę pieniędzy i postanowili przeczekać nadchodzącą burzę w jakimś bezpiecznym miejscu. Wtedy właśnie wydarzyło się coś niezwykłego. Był już późny wieczór, kiedy nagle, jakby z niczego, wyłonił się odrzutowiec, przeleciał dwukrotnie nad lotniskiem, po czym podszedł do lądowania przymusowego. W wieży kontrolnej zapanowało pod- niecenie, maszyna nie była bowiem zapowiedziana, radiotelegramu nie można było odcyfrować, a na domiar złego pogoda pogarszała się z każdą chwilą. Silne porywy wiatru chłostały pasy startowe strugami deszczu, widoczność spadła niemal do zera. Samochód straży pożarnej ruszył przezornie do przodu, ale samolot wylądował bezpiecznie i przestał kołować. Któż jednak zdoła wyrazić zdziwienie obsługi na- ziemnej, która chcąc ustalić typ samolotu i narodowość załogi musiała stwierdzić, że zarówno jedno jak i drugie są nieznane. Samolot był pełen turystów rzekomo z jednego z krajów skandy- nawskich, który jednak w ogóle nie istniał. Pilot zeznał, że kontakt z ziemią został nagle urwany i tłumaczył to złymi warunkami atmo- sferycznymi. Swoją kiepską angielszczyzną złożył zażalenie i zapytał, dlaczego Urząd Meteorologiczny wbrew umowom międzynarodowym wyprodukował tak rozległy obszar niskiego ciśnienia, i to ftez żadnego uprzedzenia. Pracownicy lotniska roześmieli się, uznając to za dobry dowcip, ale pilot zachował powagę, potrząsając jedynie głową, jakby nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Pokazał im tabele, na któfych gmatwanina barwnych linii tworzyła nieregularny wzór. Teraz tech- nicy zaczęli potrząsać głowami. Podróżni zachowywali się jak szaleni, zwłaszcza dlatego, że część z nich przemokła. Mieli przy sobie moc pieniędzy, ale nie w walucie obiegowej, nie mogli więc za nic zapłacić. Nie rozumieli, dlaczego nie mogą wymienić swoich dewiz na pesety ani kupić za nie jakiegoś po- siłku. Nie to jednak było najgorsze. Paszporty, jakie mieli turyści, były bez wątpienia fałszywe, ale sposób ich podrobienia zakrawał na kpinę. Bezsensowna była nie tylko fikcyjna narodowość, ale rów- 58 ' ' , • nież wpisane daty, pochodzące jakby z jakiegoś podejrzanego kalen- darza, opartego na nie znanej tu rachubie czasu. Władze stanęły wo- bec przypadku, jakiego nie były w stanie sklasyfikować. Na razie za- broniono więc turystom opuszczać lotnisko. Wyjaśnienie okoliczności mogło potrwać jednak bardzo długo, gdyż do tej pory nie zdołano na- wet nawiązać łączności telefonicznej z Madrytem. Tak więc wszyscy siedzieli w poczekalni na swych walizkach, a część kobiet płakała, podczas gdy pilot bezskutecznie usiłował odnaleźć biuro swoich linii lotniczych, które w ogóle nie istniało. Tymczasem deszcz ustał, a młodzi ludzie udali się w nocy w stronę granicy, jako że i oni usłyszeli przez radio niepokojące wieści, a w ra- zie wybuchu wojny woleli być w domu. Trudno było jednak prze- dostać się ktt granicy, gdyż wszystkie drogi zostały zablokowane przez żołnierzy. Wojskowe samochody ciężarowe mknęły na północ, w stro- nę granicy. Tam również zatrzymywano ruch cywilny, ale po wielu staraniach przepuszczono ich. — No, więc jak to było z tymi turystami z samolotu? — zapytał jeden ze słuchaczy. Reszta roześmiała się, ten i ów popukał się zna- cząco w czoło. — Chcecie nas zabajerować, czy co? — zapytał inny, a trzeci do- dał: — Przyznajcie się, jesteście trochę naćpani. — Tu zrobił gest, jakby wstrzykiwał sobie coś w ramię. Młodzi ludzie spoglądali na niego w milczeniu, znużonym wzro- kiem. — Nie — zaprzeczył zdecydowanie ten, który mówił do tej po- ry. — Gdybyście byli dziś w nocy na wybrzeżu, ujrzelibyście rzeczy, o jakich się wam nawet nie śniło. A my właśnie byliśmy tam i przez cały czas trzymaliśmy oczy szeroko otwarte. Wiele widzieliśmy, możecie nam wierzyć. — Opowiadaj pan — ozwały się głosy, ale tamten był już zagnie- wany i miał dosyć mówienia. Stojący wokół, do których ustawicznie przyłączali się nowi, nie dali jednak za wygraną i nalegali na dalsze wieści, chcieli bowiem koniecznie dowiedzieć się, co dzieje się w po- zostałych regionach kraju. Przyniesiono kawę, zaczęto częstować ko- niakiem. — A jak jest na wybrzeżu? — pytano. — Czy to prawda, że burza zniszczyła wszystkie miasta portowe? — Nie było żadnych burz, tylko wiatr — odparła dziewczyna z sa- mochodu. Następnie zaczęła opowiadać o wydarzeniach tej nocy, tak dziwnych, że wydawały się nieprawdopodobne. 59 Ci, którzy wysłuchali owej relacji, przekazali ją dalej swoim przy- jaciołom i sąsiadom, podczas gdy samochód z młodymi ludźmi mknął 11 od dawna w kierunku Bordeaux. f Przez pięć godzin morze cofało się z wybrzeża, niczym podczas i gigantycznego odpływu. W ciemnych odmętach ujrzano miasta; duże :' i tak wspaniałe, i potężne, że ludzie stojący na portowym molu ( i wpatrujący się w zapierającą dech w piersi głębię, zaczęli wydawać okrzyki zdumienia na widok tego roju' świateł, ulic i domów skąpa- nych w słońcu i pysznych barwach. Strzeliste budowle o niespotyka- nym przepychu i rzadkiej piękności przywodziły na myśl szklane igły, w których światło załamywało się, ciesząc wzrok. Ale oto morze po- nownie uniosło się ciemną masą, zalewając cały horyzont i pokrywając jakby wielkim całunem owe dalekie miasta, które gasły, oraz doliny, uderzając o mury nabrzeża pulsującym, nieprzerwanym ruchem swo- jego niewyobrażalnego czasu. Jeszcze migotliwa, blada smuga łącząca horyzont z brzegiem — ale to było już tylko odbicie księżyca, który już wkrótce miał zostać zluzowany przez wstającą jutrzenkę. Z trwogą oczekiwani przez żony zaczęli powracać rybacy, wioząc na łodziach swój połów. Nieświadomych niczego kobiety objęły chciwie, zalewa- jąc ich potokiem pytań. — Nic nie widzieliśmy — odpowiadali, splu- wając w morze i zabezpieczając liny przy łodziach, po czym ważyli swój mizerny połów i ładowali ryby na wózki handlarzy, ci zaś zręcz- nie obsypywali je tłuczonym lodem. Potem szykowali sieci na kolejny połów. Niepokój wśród obywateli kraju narastał dalej i władze poczuły się zmuszone ogłosić pierwsze oficjalne komunikaty. Na ulicach i placach pojawiły się samochody z głośnikami, bezdźwięczny głos oferował po- cieszenie, ludzie zaś chłonęli ów głos z otwartymi ustami, trawili to, co słyszeli, snuli przypuszczenia i dyskutowali. Tego, co im powie- dziano, nie było dużo, ale była to prawda. Oto w nie wyjaśniony do tej pory sposób wszystkie krajowe elektrownie atomowe uległy awarii, co doprowadziło do przejściowego załamania systemu energetycznego. Ekipy ekspertów pracują już nad usunięciem awarii, nie ma więc żad- nego powodu do niepokoju, uprasza się tylko o zachowanie spokoju i cierpliwości, ten stan rzeczy nie potrwa już długo. Ludzie dali się uspokoić, nie byli jednak zadowoleni. — Od razu wiedziałem, że coś nie jest tak — twierdzili. — Ale w jaki sposób to mogło się wydarzyć? Przecież elektrownia atomowa to nie piec, w którym gaśnie ogień. Takie same wątpliwości dręczyły techników i naukowców. Oto sta- nęli oni przed zadaniem, którego nie potrafili rozwiązać. Reaktory, zaopatrzone w paliwo na całe lata, raptem wygasły. Co gorsza — ich ponowny rozruch był niemożliwy, 'ponieważ produkty rozszczepialne przekształciły się w ciągu nocy w substancje, przy których liczniki Geigera zachowywały niezmiennie obojętność. Dla polityków i to jednak oznaczało skrajny przypadek katastrofy, która z wolna ujawniała całe swoje oblicze. Do Ministerstwa Obrony napływały meldunki nasuwające podejrzenie, że najznamienitsi uczeni albo pozwolili sobie na makabryczny żart, albo potracili rozum, gdyż fizycy wysłani do tajnych, podziemnych magazynów broni zameldo- wali po dokładnych badaniach, iż broń strategiczna i defensywna, w której utopiono całe miliardy, jest bezwartościowa; głowice bojowe zawierały w większości ołów i temu podobne niewinne produkty roz- szczepienia. Oczywiście momentalnie narodziły się hipotezy, a przynajmniej przypuszczenia. Sięgały one od tajnej broni krajów Układu Warszaw- skiego poprzez promienie, jakie rozsadziły strukturę rdzenia, aż po przebicie Ziemi przez mur światła, przy czym zgodnie z teorią względności miałoby nastąpić rozszerzenie czasu, ale w niewyjaśniony sposób substancje radioaktywne pozostały nienaruszone, dlatego też uległy rozpadowi. Tego rodzaju bezsensowne teorie — dowód bez- radności i strachu — głoszono coraz powszechniej, również w krajach Układu Warszawskiego. I tu i tam mało kto był skłonny wierzyć w cuda. Alphonse Perier włóczył się po bulwarze Generała de Gaulle'a, zwracając baczną uwagę na najmniejsze oznaki gromadzenia się ludzi. Nigdzie jednak nie miał powodu do interwencji. Przechodząc obok sklepów nie mógł powstrzymać się od rzucenia okiem na swoje odbi- cie w oknach wystawowych. Prostował ramiona, wciągał brzuch — i odczuwał satysfakcję. W swej świadomości rejestrował porządek i bezpieczeństwo publiczne, na przekór pogłoskom o chaosie. Czuł, że mógłby teraz stawić czoła wszelkim atakom. Tak jest, był skałą, o którą rozbije się anarchia. Mogą przyjść! Wprawdzie nie wiedział, kim mieliby być ci „oni", ale na wszelki wypadek obrzucał bacznym 61 60 wzrokiem każdego napotkanego człowieka i każdy przedmiot. Niepo- rządek i chaos nie ujawniały się jednak, a spojrzenia kobiet odbierał jako pełne zachwytu dla niego. Wtem dostrzegł grupkę ludzi, zachowującyh się w sposób zwraca- jący uwagę. Oczywiście turyści. Ż dezaprobatą zmarszczył brwi, lecz w tym samym momencie przypomniał sobie zalecenie o obowiązku okazywania szczególnych względów turystom Zagranicznym. A Perier zwykł stosować się do zaleceń, nawet jeżeli ich nie pochwalał. Zmarszczki na jego czole znikły, pozostał jednak zły nastrój, gdyż tamci pozwalali sobie według niego na zbyt wiele. Wystarczył już sam wygląd! Wprawdzie nie nosili długich włosów, ale te ubrania! Jak wariaci! Było to coś w rodzaju munduru, ale o bardzo krzykliwych kolorach, spodnie wpuszczone były w wysokie buty. Na głowach tkwiły żółte hełmy plastykowe, jak u robotników drogowych, z czymś w rodzaju numeru na pnzodzie. A to ich zachowanie! Nie żeby byli bezczelni, wprost przeciwnie; uprzedzająco grzecznie zatrzymywali przechodniów, dotykali ich ubrań, chichocząc przy tym i potrząsając głowami, zaglądali ciekawie wszystkim w twarze, oglądali włosy, ręce i fotografowali swoje ofiary z wyzywającą wprost zuchwałością. Większość ludzi była tak zaskoczona tym traktowaniem^ że nie pro- testowała, inni sądzili, że to jakiś żart, potem zaś ruszali dalej swoją drogą, potrząsając głową nad faktem, który utwierdził ich tylko w przekonaniu, że wszyscy turyści, a pewna ich grupa w szczególności, to dziwacy. Coraz więcej przechodniów przystawało, śmiejąc się, tyl- ko nieliczni sarkali. Perier zbliżył się do nich miarowym krokiem, przybierając służbo- wą minę. Bulwar de Gaulle'a to nie zoo! Musi wkroczyć do akcji! Zdecydowanie utorował sobie drogę w tłumie i wezwał ludzi do rozej- ścia się. Turyści obserwowali właśnie ubawieni jakiś samochód, który przystanął w pobliżu. Cieszyli się jak dzieci, naśladowali odgłos silni-. ka i zatykali sobie nosy. W tym momencie dostrzegli podchodzącego, do nich Periera i spojrzeli na niego wyczekująco. Najwidoczniej czują przede mną respekt, pomyślał Perier z satysfakcją. — Turyści? — zapytał, zmuszając się do uśmiechu. Tamci mrug- nęli do niego i roześmieli się. Ta dziwna reakcja zirytowała go. Albo były to jakieś łobuziaki, którym chodziło po prostu o happening, albo niewinni głupcy, naiwni istotnie w tym stopniu, w jakim spra- wiali to wrażenie. Perier skłaniał się raczej ku tej drugiej opinii, wi- dząc ich twarze, jednocześnie zaś uświadomił sobie ku własnemu zdu- 62 mieniu, że szczera serdeczność tamtych zaczyna opanowywać równia jego. l — Turyści? — powtórzył uśmiechając się. — Tulyści? — zapytał jeden z tamtych, wskazując na niego — Nie, nie! — zastrzegł się Perier, unosząc dłonie obronnym gesj tem do góry. — Wy turyści? — spróbował jeszcze raz, wykonując] ręką jakiś nieokreślony gest mający imitować pokonywanie drogi. Mężczyzna przechylił głowę i spojrzał na niego badawczo, potem oblizał sobie wargi i zaczął myśleć intensywnie. Potem wzruszył z po- wątpiewaniem ramionami, wskazał na siebie, powiedział: — Rigar — l a następnie wskazał na swych towarzyszy. — Safali — dodał. Widząc bezradną minę Periera, zakreślił ręką rozległy łuk, jak gdy- by chciał narysować w powietrzu tunel, i rzekł wymownie: —Ddim. \ Perier wiedział teraz tyle samo co przedtem, ale roześmiał się. Tamci sprawiali wrażenie, jak gdyby zastanawiali się nad czymś i naradzali. Rozmawiali w jakimś wyjątkowo melodyjnym języku, któ- ,ry przypominał w nieznacznym stopniu francuski, ale był zupełnie niezrozumiały. Perier milczał bezsilny. W tym momencie zwrócił uwagę na fakt, który poruszył go niezależni^ od sympatii, jaką czuł już wobec tych ludzi: wszyscy oni byli niezwykle podobni do siebie, nie tylko z twarzy, ale również pod względem wzrostu i postawy. Wyglądali, jakby wyszli z jednej formy, a cała szóstka miała w sobie coś psobliwego, co odróżniało ich od przechodniów; nie była to cecha charakterystyczna dla turystów zagranicznych, owa cienka powłoka obcych nawyków, poprzez którą czuje się jednak bliźnich z normal- nymi kłopotami, bojaźniami, nadziejami i oczekiwaniami od przyszło- , ści. Tu nie czuło się żadnej wspólnoty, jedynie coś zdecydowanie nie- znanego. Była to jakaś ciemna przepaść, niewidzialna bariera oddzie- lająca ich od przechodniów. Perier odczuł to, ale zrozumiał ów fakt niewłaściwie. Miał już do .czynienia z umysłowo chorymi i tu dostrzegł analogie.- Spostrzeżenie to nie było dla niego przyjemne. Przyjrzał im się uważniej. Wyglądali inteligentnie, chociaż podejrza- - nie szczęśliwi. Może narkotyki? Przeszedł go dreszcz na samą myśl o tym, ale po chwili zjawiły się wątpliwości. W każdym razie sprawę należało zbadać, to należało do jego obowiązków. — Dowód? — poprosił. Patrzyli na niego pytająco. — Narodowość? Tożsamość? Raptem w ich oczach zabłysło zrozumienie. Z kieszeni swoich bluz 63s wyciągnęli małe kolorow.e tabliczki i podali mu je. Zebrał wszystkie i zaczął je oglądać. Były to paski cienkiego, elastycznego metalu, na których widniał jakiś wzór przywodzący na myśl barwy widma i tak jak na zdjęciach widma światła wykazywał ciemne linie, różniące się od siebie na poszczególnych tabliczkach. Perier obracał je niezdecy- dowanie i oglądał bezradnie ze wszystkich stron. Tamci, widząc to, wskazali na wzór, wyjaśniając: — Ajdentifi. . — Paszport? — zapytał z niedowierzaniem — Ajdentifi — skinęli głowami. Perier zwrócił im tabliczki. Kiedy tamci sięgnęli po nie, dostrzegł, że na ich palcach nie ma wcale paznokci. Przeraził się i zadrżał, jakby owiał go mroźny podmuch. Opuścił go dobry nastrój, poczuł dziwny niepokój, już nie po raz pierwszy tego dnia... Ostatnie wydarzenia pęczniały mu w głowie — mężczyzna w zbroi, pojedynek na włócznie, wykrwawienie, golarka, która nie funkcjonuje, wygasłe reaktory ato- mowe w elektrowniach — nie łączył ich jednak ze sobą. Wtem zauważył, że tamci fotografują go. Momentalnie wyprosto- wał się na całą wysokość, wypiął pierś, uniósł głowę, odpędzi! od sie- bie wszelkie wątpliwości i zmusił się do wyszukanego uśmiechu. Stał w pełnym słońcu, cienie wpełzły pod swoich właścicieli. Wokół niego' zbierało się coraz więcej przechodniów; Perier zarejestrował ten fakt z niezadowoleniem, w związku z czym szorstko wezwał wszystkich do rozejścia się. Sześciu nieznajomych, ozdobionych żółtymi hełma- mi, naśladowało go, jak gdyby udzielanie mu poparcia sprawiało im szczególną radość. Powtarzając jego gesty, wołali do przechodniów: — Alors, 'ssieurdames. A Ileż! Allez! Brzmiało to zabawnie, przechodnie nie ruszali się więc z miejsca. Ich śmiechy zmobilizowały obcych do jeszcze bardziej energicznego działania, Allez! Allez! — wołali, śmiejąc się. Niektórzy ze stojących pukali się znacząco w czoło i szyderczo uśmiechali się do Periera. Poczuł narastające w sobie rozdrażnienie. Oto odbywał się happening, a on również miał w tym swój udział. Z trudem opanował się. Jeden z obcych podszedł do niego. — Biulo? — zapytał. — Co za biulo? — warknął Perier. — Biulo Daim Safali — odparł tamten, wymawiając dokładnie każde słowo. 64 Perier zauważył, że obcy nie ma również zębów. _ Nigdy nie słyszałem o czymś takim — odparł. Marzył już tylko o jednym: aby wreszcie zakończyć to przedstawienie. Nie zrozumieli go, ale z pewnością nie uszło ich uwadze, że stracił do reszty humor, gdyż od tej pory ich zachowanie uległo znacznej poprawie. Jeden z mężczyzn wręczył mu cienką metalową płytkę. Perier spojrzał na nią zaskoczony. Co miał z tym zrobić? Płytka była gładka i cienka jak staniol, ale niezwykle wytrzymała, przypominała stal sprężynową. Mężczyzna dał mu na migi do zrozumienia, że jest to prezent. Perier skinął głową w geście wdzięczności i schował płyt- kę do kieszeni. Musiał przyznać w duchu, że tamci budzą sympatię, chociaż są dziwaczni. W tym momencie bezszelestnie podjechał do nich i zatrzymał się tuż obok olbrzymi srebrzystoszary samochód, po czym wysiadł z nie- go mężczyzna. Z wyglądu przypominał tamtych, ale jego hełm był koloru niebieskiego, on sam zaś przewyższał ich o pół głowy, miał też silniejszą budowę ciała i sprawiał wrażenie nieco starszego od nich. Trudno było jednak ocenić to dokładnie. Nieznajomi mogli mieć za- równo trzydzieści jak również pięćdziesiąt lat. Być może spokojne ru- chy i wzrost nowo przybyłego dodawały mu nieco więcej lat. Tamci znali go widocznie bardzo dobrze, gdyż otoczyli go od razu ciasnym kołem i zasypali pytaniami. Odpowiadał na nie zwięźle, patrząc przy tym na Periera. Wachmistrz poczuł się nieswojo; nigdy jeszcze nie widział takich oczu. Skierowany na niego wzrok był spokojny, zda- wało się, że nic nie zdoła mu ujść, że przenika jego czoło i odczytuje jego najskrytsze myśli, że bez trudu odgaduje jego zamiary. Te oczy widział}' z pewnością bardzo dużo. Perier uświadomił sobie nagle, że nieznajomy należy do typu ludzi, przeciw którym on nie byłby w sta- nie przedsięwziąć nic, a wręcz przeciwnie: właśnie takim ludziom podporządkowałby się bez wahania, gdyby zaistniały odpowiednie okoliczności, a jego rozkazy wykonałby natychmiast. — Pardon, monsieur — odezwał się obcy zupełnie znośną fran- cuszczyzną i zdjął hełm, ukazując łysą głowę. Perier skwapliwie zdjął z głowy swoją czapkę, czego dotychczas nigdy nie uczynił i pożało- wał tego gestu już po chwili, czując na plecach zdziwione spojrzenia przechodniów. — Bardzo przepraszam, jeżeli ktoś został, zaczepiony — odezwał się wysoki przybysz. — Ci ludzie należą do mojej grupy. Musiałem Pielgrzymi czasu 65 naprawić coś i zostawiłem ich samych na krótko. Mam nadzieję, że obyło się bez kłopotów. — Ależ oczywiście. — Perier machnął ręką. — To bardzo mili lu- dzie. Niestety, nie mogliśmy się porozumieć. — Od tego ja tu jestem. ' — Pan jest z tego biura? — dopytywał się Perier. — Nie słyszałem o takim. Przybysz zawahał się przez chwilę, w końcu uśmiechnął się wyro- zumiale. , — Nic dziwnego. Jesteśmy z „Time Tourist". A więc jednak turyści, pomyślał Perier. Ale ciekawe, skąd. Jakby chcąc uniknąć niewygodnych pytań, kierownik grupy wyja- śnił pośpiesznie. — Mieliśmy trochę kłopotów. Drobny wypadek, jeżeli można to tak nazwać. — Wypadek? — Perier nadstawił ucha. — To nic groźnego — machnął ręką tamten. — Niewielka awaria, którą udało mi się już usunąć. Muszę powiedzieć, że dla nas, pilotów, to trudny teren. Nie pierwszy raz coś się tu dzieje. Ale nie ma powo- du do obaw. Straciliśmy z oczu promień wiodący, ale kontrola główna już nas odnalazła i wkrótce wprowadzi nas znowu, kiedy tylko zwolni się dla nas pas lądowania. Nagle zaczął się śpieszyć. Tamci na jego znak wsiedli do samocho- du, machając na pożegnanie do gapiów oblegających dziwny pojazd. Kierownik grupy wsiadł również do środka, a Perier nachylił się, aby rzucić okiem na wnętrze samochodu. Czegoś takiego jeszcze nie wi- dział! Tablica przyrządów przywodziła na myśl raczej samolot, usiana była rozmaitymi wskaźnikami, które raz po raz rozbłyskiwały drobny- mi światełkami, układającymi się przejściowo w figury geometryczne. Kolor światełek zmieniał się ustawicznie. — Coś podobnego! — wykrzyknął Perier z uznaniem. — I pan może się w tym rozeznać? — Tak — odparł po prostu tamten. — Czy to model amerykański? Nieznajomy zawahał się przez chwilę, wreszcie odparł z uśmie- chem, w którym zabłysł cień drwiny. — Nie, terrestryczny. — Aha — skinął głową wachmistrz, chociaż nic nie rozumiał. — Nie widziałem jeszcze takiego. 66 * _ Wcale się temu nie dziwię. — Kierownik grupy zamknął drzwi- czki i pomachał ręką przez przyciemnioną szybę, — Zna pan drogę? — zapytał Perier głośniej, aby tamten mógł go usłyszeć. — Tak. Jeszcze jak. Jego głos, ku zdumieniu Periera, brzmiał czysto i nie był przytłu- miony, mimo zamkniętych drzwi. Jednocześnie dpstrzegł, że szyby samochodu ciemnieją, przysłaniając coraz bardziej twarze pasażerów. W następnej chwili samochód ruszył bezszelestnie z niiejsca. — Fantastyczny wóz — rozległy się głosy przechodniów. — Tak, fantastyczny — skinął głową Perier. Zdumieliby się jeszcze bardziej, gdyby udali się w ślad za samocho- dem. Mniej więcej cztery kilometry za miastem pojazd skręcił w wiej- ską ścieżkę, zniknął w zaroślach i nie pojawił się już więcej. Ślady opon na mokrej ziemi urywały się raptownie na opuszczonej polanie. Ale któż mógłby się tym zainteresować? Gdyby w pobliżu znalazł się jakiś człowiek, usłyszałby b godzinie 16.27 głośny huk, jakby grzmot, który uznałby za odgłos wystrzału, i nie zwróciłby na to wię- kszej uwagi, sądząc, że po prostu chłopi odstraszają w ten sposób szpaki z pól. Ale Perierowi dane było przeżyć zaskoczenie. Kiedy wieczorem zdjął kurtkę i opróżnił kieszenie, znalazł skrawek metalu, który poda- rował mu jeden z nieznajomych. Przez chwilę obracał go niezdecydo- wanie w dłoniach, powąchał nieufnie, a wreszcie potarł silnie, aby na- dać połysk matowej powierzchni. Raptem zarysowały się na nim jakieś wielobarwne linie, zamigotały niespokojnie, splotły ze sobą i ułożyły się w figury, które nagle utworzyły wyraźny, plastyczny obraz. Perier ujrzał siebie idącego ulicą, gestykulującego, śmiejącego się, a kiedy przyłożył metal do ucha, usłyszał swój głos, okrzyki przechodniów oraz odpowiedzi i śmiech nieznajomych. Jeszcze raz, ale z innej per- spektywy, usłyszał i ujrzał całą scenę rozgrywającą się owego popo- łudnia na bulwarze de Gaulle'a. Potem obraz znikł, a metal przybrał ponownie swoją dawną, niepozorną, ciemnoszarą barwę. Wystarczyło jednak potrzeć go palcami, aby kolorowe linie pojawiły się ponownie, a projekcja rozpoczęła się od początku. — Do diabła! — wykrzyknął. — To jakieś czary! Cały film na ży- letce! Czego to ludzie dziś nie wymyślą! 67 Nie odrywał już wzroku od kawałka metalu i nie uświadomił sobie nawet, że opadł na łóżko w butach; rzecz niebywała jak na niego, Alphonse'a Periera. W pobliżu Tuluzy, w kierunku południowo-zachodnim, tam gdzie zaczyna się kraina górzysta, wznosząca się aż do podnóża Pirenejów, pomiędzy spalonymi od słońca stepami, czerwonymi skałami i soczy- stą zielenią winnic — tam owego letniego, sierpniowego popołudnia miała nastąpić katastrofa. Maszyna wyposażona była w system reaktorów, zaopatrujących jej mózg i organizm w energię. To automatyczne serce zakończyło swą działalność poprzedniego dnia, o godzinie 21.18. Mózg, napędzany przez zespół baterii, włączył natychmiast drugi obwód, ale bezsku- tecznie. W ułamku sekundy zaktywizował więc agregaty awaryjne. Zawyły silniki wysokoprężne, zasilając własną energią skomplikowane układy elektroniczne, aby utrzymać przy życiu mózg. Wreszcie maszyna zaczęła wzywać pomocy. Ale przez początkowe dwadzieścia cztery godziny nie było w całym kraju ani jednej stacji odbiorczej zdolnej przyjąć i przekazać dalej to wezwanie. W górach specjaliści mieli kłopoty z ponownym uruchomieniem starych elektrowni wodnych, jakkolwiek jeziora zaporowe były pełne. Mogły jeszcze upłynąć długie tygodnie, zanim turbiny będą sprawne, ale i wtedy kraj otrzymałby zaledwie część potrzebnej energii. Maszyna bezustannie wzywała pomocy, gdyż zapasy paliwa kur- czyły się w przerażająco szybkim tempie. Były one niewystarczające nawet na zabezpieczenie pracy mózgu przez czterdzieści osiem go- dzin. Ich zadaniem było jedynie zaopatrywanie w energię podczas krótkotrwałych sytuacji awaryjnych. Mózg słał wezwanie w eter i nasłuchiwał. Chłopi pracujący na polach spoglądali trwożliwie na niesamowitego kolosa z betonu, szkła i stali, na ogromne anteny obracające się dokoła — i przezornie żegnali się. Ziemia była gorąca, twarze ogrze- wało im słońce, jednak dygotali z zimna idąc przez pola i wchodząc w cień, który z wolna spływał na dolinę. Nadchodził wieczór. Okrzyki, którymi poganiali zwierzęta, pochłaniało niskie bezkresne niebo. (1960) Historia o podróżach w czasie i rzeźby mają jedną cechę wspólną: zdają się być bezużyteczne, kręcą się dookoła, a ich sens kryje się w nich samych. KRÓL I LALKARZ — Niech stanie tam, gdzie jest, Collins! Teraz każdy ruch może oznaczać frakturę. — Tak jest, Wasza Królewska Mość — odparł Collins, zatrzymu- jąc się. — I niech nie spuszcza mnie z oczu! — rozkazał król. — Tak jest, Wasza Królewska Mość — odparł Collins i wlepił wzrok w króla. Czas płynął. W sali panowała głucha cisza. Król nerwowo przesu- nął się na brzeżek tronu, wpatrując się z trwogą w migotliwe zwier- ciadło umieszczone na przeciwległej ścianie. Każdorazowo, kiedy wy- łaniał się z niego urzędnik patrolu, wzdrygał się i kierował broń w je- go stronę. Collins widział, jak mocno dygocze lufa, dojrzał też krople potu na czole Jego Królewskiej Mości. Wartownicy pojawiali się w coraz krótszych odstępach czasu, zwierciadło drgało za każdym razem, kiedy pole wypuszczało mężczyzn lub też przyjmowało ich ponownie. Jeden z wartowników wyłonił się, rozejrzał uważnie, po czym skiero- wał się tyłem z powrotem do lustra. Nie było jednak nic godnego uwagi. Pomieszczenie było puste. Na ścianach odznaczały się jeszcze wyraźnie jasne plamy — w miejscach, gdzie przedtem wisiały drogo- cenne obrazy. Całe pokolenia władców i ich żon, spoglądających do 69 tej pory markotnie, krytycznie lub uroczyście ze ścian na najmłodszą latorośl rodu, miały odtąd patrzeć markotnie, krytycznie lub uroczyś- cie ' na jakieś ciemne kąty pałacowych lochów. Wyciągnięto nawet gwoździe ze ścian, zdjęto gobeliny, zasłony, usunięto meble — wszy- stko. W pomieszczeniu znajdowały się tylko tron, na którym siedział Jego Królewska Mość, oraz zwierciadło czasowe patrolu, z którego co pewien czas wyłaniał się wartownik, aby wstąpić weń z powrotem. Przy potrójnie zabezpieczonym, opancerzonym oknie stał Collins, minister Jego Królewskiej Mości do spraw bezpieczeństwa osobiste- go i futurologii. Sala tronowa była zaryglowana hermetycznie, drzwi i okna zabez- pieczono za pomocą opuszczonych żaluzji energetycznych. Do środka nie zdołałby się przedostać nawet najdrobniejszy owad czy pyłek ku- rzu, a tym bardziej miniokręt wojenny czy zdalnie sterowany granat igłowy. — Collins, niech On mi powie, jak długo jeszcze będzie to trwało. Nie jnogę już tego wytrzymać! — odezwał się płaczliwie król, patrząc błagalnie na swojego ministra. Dygotał na całym'ciele. Collins zdjął pelerynę, odpiął torbę zawieszoną u pasa i wyjął z niej pasmo czasowe. Odsunął je nieco dalej, był bowiem dalekowidzem, i przyjrzał mu się dokładnie, zachowując przy tym całkowity spokój. Bywał już w gorszych sytuacjach, wydął więc tylkd nieco pogardliwie wargi. — Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości — odezwał się — wszelkie obawy są nieuzasadnione. Ci z patrolu wiedzą, że wszyst- ko zmieni się na lepsze. Wasza Królewska Mość będzie strzeżony jeszcze przez dwadzieścia siedem minut, potem na dziesięć sekund • , włączy się do akcji to nieprzeniknione zwierciadło czasowe. Następnie pomieszczenie znajdzie się znowu pod kontrolą. Collins przesunął palcem po punktach oznaczających pozycje tych wartowników, od których uzyskał już informacje, porównując je jed- nocześnie z datami i godziną oznaczoną na marginesie. Wpisał nawet nazwiska wartowników. Byli to jego najlepsi ludzie. Więcej nie można było zrobić. Jeżeli nie liczyć krótkiej przerwy, punkty obserwacyjne leżały tak blisko siebie, że tworzyły linię. Collins spojrzał na zegarek. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. — Jak wyglądają ostatnie informacje? — zapytał król. W jego gło- sie można było bez trudu odczuć strach. — Mimo wszystko za wcześnie jeszcze mówić o tym. Wasza Kró- lewska Mość wie, że BIEL dokonał zmian, sięgając bardzo daleko *70 w przyszłość. Nieprzenikniony blok czasowy stale się przesuwa, nasze dochodzenie zachowa ważność tylko przez kilka godzin, a potem te wszystkie pasma czasowe będą warte tyle co nic. Jeszcze wczoraj mie- liśmy kontrolę nad czterema dniami z przyszłości, a od tej chwili — zaledwie nad dwiema godzinami. Natomiast blok przesuwa się nadal ]ni nam. Ale według naszych obliczeń wkrótce się zatrzyma i wtedy pod naszą kontrolą pozostanie jeszcze trzydzieści sekund. Oczywiście wszystko może się jeszcze zmienić, jeśli BIEL zajmie się frakturami. — Właśnie, właśnie — przerwał mu bojaźliwie król. — Niech więc On zacznie działać! Dlaczegóż to stoi bezczynnie, skoro grozi mi niebezpieczeństwo?! — Waszej Królewskiej Mości nie grozi żadne niebezpieczeństwo — westchnął Collins. — To przynajmniej wiemy z całą pewnością. Wasza Królewska Mość będzie siedzieć po owym krytycznym mo- mencie na swoim miejscu. Chociaż... — Chociaż co? — No cóż, Wasza Królewska Mość, mówiliśmy o tym już wiele razy. Za pozwoleniem, czy teraz, kiedy ów moment jest tuż, tuż, mamy...? Król zgarbił się. Gniewnie obgryzał paznokcie. — Czy On jest pewien, że po owym punkcie krytycznym tym, kto znajdzie się na tym tronie, będę ja? — zapytał nieufnie. — Ależ Wasza Królewska Mość, a któż by inny? — Właśnie, któż by inny — odparł król, obrzucając Collinsa pło- chliwym spojrzeniem. Minister wpatrywał się bacznie w pasmo czasowe. Punkty ozna- czające pozycje wartowników zgasły na chwilę, po czym pojawiły się znowu, aby wreszcie zniknąć zupełnie. Tu znajdowała się pieczęć, tam zaczynał się blok. Co zdarzyło się w tych niedostępnych miejscach? Po co BIEL umieścił je tam? Czyżby była to pułapka? A może fortel albo celowe posunięcie? Poświęcił już mnóstwo czasu na rozwiązanie tego problemu, zaangażował swoich najlepszych ludzi, nie znalazł jednak rozwiązania — mimo wielu nagromadzonych fak- tów. Był już zmęczony. Przydałby mu się urlop. Rozejrzał się po nie- przytulnym pomieszczeniu, zlustrował gołe ściany. Wyrwać się stąd, pomyślał. Poszukać sobie jakiegoś innego czasu. Może polowanie na jaszczury w epoce kredowej? Ale z tego wieku już wyrósł. Czuł wstręt do ekspedycji myśliwskich, były zbyt hałaśliwe, niespokojne i od kilku dziesięcioleci zbyteczne; przecież ci myśliwi, dysponując nowoczes- 71 nymi promiennikami, wytępili zwierzęta w mgnieniu oka. No i co? I tak były to wstrętne bestie. Najwyżej kilku naukowców, zajmują- cych się zbieraniem kości, będzie dziwić się później, że wyginęły tak raptownie. Na pewno też znajdą jakieś wyjaśnienie, w końcu to nau- kowcy. Trzeciorzęd — tak, to by już było coś. Przyjemnie, ciepło. Spędzić tam kilka tygodni... Patrol miał tam stację urlopową. Cu- downy spokój, dobre jedzenie, stek z łap tygrysa szablastozębnego. Kiedyś udało mu się dostać właśnie tam. I wcale mu nie przeszkadza- ło, że był wtedy osamotniony, to zdarzało mu się już nieraz, można się do tego przyzwyczaić. Przepija się do siebie samego kilka kielisz- ków, odświeża wspomnienia, prawi sobie komplementy... — Cóż On tak stoi i milczy — głos króla wyrwał go z zadumy. — Przecież pytałem Go o coś. — Przepraszam, Wasza Królewska Mość. — A więc, co się stanie? — dopytywał się gniewnie król. — Jeszcze raz, punkt po punkcie. — Oczywiście, Wasza Królewska Mość. Tak, jak już kilkakrotnie mówiłem, obsadziliśmy całą dostępną dla nas linię czasową wartow- nikami i obserwujemy zwłaszcza tę komnatę pałacową. Nic się nie stanie. To znaczy, jak Wasza Królewska Mość wie już od dawna, ta lalka... — Bzdura! Lalka! Nic, tylko ta przeklęta lalka! Ile jeszcze razy będę musiał tego słuchać? Za co właściwie Mu płacę? Stale mówi mi o tych bzdurach! — To mała figurka mechaniczna — Collins nie dał zbić się z tropu. — Rodzaj miniaturki robota. Zjawi się tu, a Wasza Królewska Mość raczy pobawić się z nią. — Przecież to nonsens, Collins! Ile jeszcze razy muszę Mu to powtarzać? Po co mi lalka? Czy kiedykolwiek bawiłem się jakąś lalką? Co za bzdura! — Za pozwoleniem, Wasza Królewska Mość jest jednak przychyl- ny tej mechanicznej zabawce, sądząc z moich obserwacji i raportów patrolu czasowego. — To jest właśnie to, czego nie rozumiem. Po co mi ta lalka? Nie jestem przecież dzieckiem! Niech On wreszcie przestanie z tą lal- ką! To mnie tylko denerwuje! Minister wzruszył ramionami i spojrzał na zegarek. — Po prostu podaję fakty. Wasza Królewska Mość raczy obchodzić się z tą figurką niezwykle serdecznie, odkładając przy tym broń. Wygląda też na to, 72 t że właśnie owo zajęcie wprawia Waszą Królewską Mość w dobry humor, żeby nie powiedzieć — ... — Co? — ... żeby nie powiedzieć — zmienia Waszą Królewską Mość. Król westchnął, odchylając się do tyłu, potrząsnął energicznie gło- wą, przesunął się nerwowo na tronie tam i z powrotem. — Lalka, lalka, cóż to, do diabła, za lalka5 — mruczał, bijąc się kilkakrotnie dłonią w czoło. Wreszcie wybuchnął: — Od tygodni mó- wi mi wyłącznie o lalkach i innych bzdurach. Collins, On zawiódł! Zawiódł jako minister odpowiedzialny za bezpieczeństwo mojej osoby! To może kosztować Go głowę! Czy On wie o tym? — Za pozwoleniem, Wasza Królewska Mość, próbowaliśmy wszy- stkiego, aby znaleźć twórcę, Wytropić lalkę i zniszczyć ją. Poszukiwa- nia kosztowały setki lat życia naszych ekspertów do spraw pradziejów, manipulacji czasowej i koordynacji przyczynowej. Nie przesadzę, je- żeli zapewnię Waszą Królewską Mość, że zrobiliśmy wszystko, ale naprawdę wszystko, co było w naszej mocy... — On otrzymał rozkaz zająć się frakturą, aby uniknąć tego okrop- nego momentu. Czy zrobił to? Nie! Miał rozkaz usunąć tego człowie- ka z... hm... z siedemnastego wieku, który wykonał lalkę. Czy prze- prowadził tę... hm... korektę? Nie! Za to rozwodzi mi się tu o wieku swoich ekspertów. To mnie nie interesuje! Czy słyszy? Nie interesuje mnie to w najmniejszym nawet stopniu! On zawiódł mnie! — Mówiąc to, król dygotał z gniewu, jego dłoń zacisnęła się kurczowo na broni, wycelowanej w Collinsa. — Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości. Najuniżeniej pro- szę o wybaczenie, ale właśnie powiedziałem, że zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. — Czy On zniszczył lalkę? Tak czy nie? Jeżeli tak, to dlaczego ona znowu zjawiła się tu? — Zniszczyliśmy ją, przynajmniej jedną, ale może ich być niezli- czona ilość. — Niech On nie gada bzdur! Ten prosty rzemieślnik nie mógłby wykonać niezliczonej ilości takich lalek. — Nawet jeżeli założymy, że tak było, Wasza Królewska Mość, mógł wykonać dwie albo trzy podobne do siebie. — A dlaczego nie zniszczono wszystkich? Bo On zawiódł! — Wasza Królewska Mość wie, a ja pozwoliłem sobie wielokrotnie podkreślić, że według wszelkiego prawdopodobieństwa i mojego osą- 73 \ du nie to jest problemem numer 1. Cała ta sprawa z lalką jest dzi- waczna, z pewnością, ale jest ona równie nieistotna co ów rzemieślnik z XVII wieku. Chodzi o interwencję BIELI, w której nie odgrywa on w zamierzchłej przeszłości żadnej roli albo spełnia podrzędną funkcję, a mianowicie ma skierować nas na fałszywy trop. Wasza Królewska Mość wie, że nigdy nie uważałem tego tropu za właściwy. Jaką szansę w ogóle miałby człowiek w epoce pretechnicznej! Miałem okazję przekonać się osobiście, że w owych czasach nie znają jeszcze energii elektrycznej, przeprowadzają tam dopiero eksperymenty z ża- bimi udkami. — Można zbudować automaty mechaniczne, Collins, które przy odrobinie szczęścia i chronione w muzeach mogą przetrwać tysiącle- cia. Ale mam jeszcze inne powody, dla których ten człowiek wydaje mi się groźny — powiedział król. — On miał go unieszkodliwić, da- łem Mu wyraźny rozkaz. — BIEL uniemożliwił wykonanie tego rozkazu — wzruszył ramio- nami Collins. — BIEL, BIEL! Ciągle tylko ten BIEL. Niech będzie przeklęty! Zapadło milczenie! Czas płynął. Strażnicy przychodzili i odchodzili. Rejestrowano teraz każdą se- kundę. — Ile jeszcze, Gollins? — Jeszcze dokładnie jedenaście minut i trzydzieści sekund, Wasza Królewska Mość — odparł minister, spoglądając na trzymany w ręku zegarek. Po upływie tego czasu zwierciadło miało zgasnąć na dziesięć sekund, stając się nieprzenikalne dla patrolu. — Po co te pieczęcie, Collins? Czy On może mi wyjaśnić, po co BIEL umieścił tu te pieczęcie? Co się za tym kryje? Coś dzieje się tam z tyłu, ale co?- Jego głos drżał. Napięcie rosło. — Tego nie wiemy, Wasza Królewska Mość — odparł minister. — Może to tylko podstęp, wkrótce wszystkiego się dowiemy. Ale Wasza Królewska Mość naprawdę nie ma się czego obawiać, nic się nie zmieni. — Tak mówią Jego wartownicy. To głupcy — sapał król. Z tru- dem łapał oddech i gorączkowo szarpał kołnierz swojej czarnej sza- ty, jakby nagle zrobiła się za ciasna. Chustka, którą ocierał sobie czo- ło, była mokra od potu. 74 — Czy On poczynił już wszystkie przygotowania? Wszystko zaryglowane? _ Zgodnie z rozkazem, Wasza Królewska Mość. Kilkakrotnie przejrzano dokładnie cały pałac, a tę komnatę szczególnie starannie. Nie opuszczono ani jednego centymetra sześciennego. Zniszczono wszystkie lalki, zabawki i podobne do nich mechanizmy, które zdo- łaliśmy zebrać w pobliżu tego punktu przestrzenno-czasowego. Pałac jest kompletnie zaryglowany. Do tej komnaty nie przedostanie się nic, czego nie można by dostrzec. W polu energetycznym spalono każdy okruch, nawet te wielkości pyłku kurzu. Lalka musi więc przybyć przez lustro albo też zmaterializować się w sposób, jakiego jeszcze nie znamy, gdyż w tej komnacie jej nie ma — chyba że przybrała postać nie znanej nam jeszcze energii. Król rozejrzał się nieufnie dokoła, jak gdyby spodziewał się, że mi- mo wszystko dojrzy coś, nie znalazł jednak celu dla swojej broni. Komnata była ogołocona ze wszystkiego — jedynie on sam na tronie, minister, zwierciadło i szereg strażników, tworzących łańcuch obserwacyjny. — Collins, nie mogę już patrzeć na te twarze. — Ależ Wasza Królewska Mość sam polecił... — Tak, tak, wiem. Czy to aby na pewno ludzie godni zaufania? — Najzupełniej. — Jak to było z tym lalkarzem? — Tak, Wasza Królewska Mość, to rzeczywiście dziwna sprawa. Stosunkowo długi okres jego życia zawiera chyba bardzo ważne fakty historyczne, których BIEL nie chciałby zmienić. Jak Wasza Królews- ska Mość wie, pojawia się on w 1623 roku w małym miasteczku w ówczesnej Europie — nasza dzisiejsza baza operacyjna nr 7 — gdzie kupuje sobie domek, żyje jako zwykły, drobny rzemieślnik, nie ma wielkich wymagań, nie brata się zbytnio z ludźmi, ale jest przez wszy- stkich szanowany. Dnia 17 sierpnia 1629 roku ten okres staje się nagle niedostępny dla nas, zamknięty pieczęcią, która utrudnia w znacznym stopniu nasze operacje aż do 2 lutego 1655 roku, a więc przez niemal trzydzieści lat. Mimo to dokonaliśmy tam desantu naszych ekspertów, którzy mieli przeżyć ten okres. Niestety, próba zakończyła się fias- kiem, owi ludzie bowiem zaginęli. Nie mogliśmy ich odnaleźć ani w latach pięćdziesiątych, ani sześćdziesiątych tamtego stulecia. Trzeba przyznać, że był to okres bardzo ciężki, obfitujący w wojny,i upadek moralny. Krótko mówiąc, w chwili, kiedy nasze operacje staną 75 się znowu możliwe, musimy się dowiedzieć, że nasz rzemieślnik nie żyje. Wypytaliśmy ludzi, którzy go znali. Oczywiście nie możemy sprawdzić, w jakim stopniu owe informacje są prawdziwe, gdyż bra- kuje wszelkich przekazów pisemnych na ten temat, ale obraz, jaki się wyłania, wygląda następująco: Pewnej nocy miał straszliwy atak szału, i dokładnie od tamtej chwili stał się jak odmieniony. Jeżeli do tej pory był człowiekiem szanowanym, którego rad słuchano chętnie, to teraz zaniedbał się, częstp przeklinał, popadł w alkoholizm, przestał praco- wać i zaczął rościć dziwne pretensje, na przykład wymagał, żeby zwracano się do niego „Wasza Królewska Mość", za co dostał porząd- ne lanie. Najwidoczniej oszalał. Staczał się coraz bardziej, żył z jał- mużny, czasem żebrał lub kradł, aż pewnego dnia znaleziono go po- wieszonego w stodole. Wisiał tam już co najmniej od dwóch tygodni. Sam odebrał sobie życie, kończąc w ten sposób swój nędzny byt. Pochowano go gdzieś spiesznie, gdyż nie mogliśmy odnaleźć jego gro- bu. Dowiedzieliśmy się tylko, że tak zwykle bywa z samobójcami. Datę jego śmierci można ustalić dokładnie na jesień 1650 roku. Jak Wasza Królewska Mość widzi, nie ma w tym właściwie nic nadzwy- czajnego, jak na owe czasy są to dzieje ani zwykłe, ani osobliwe. — Ale ta lalka, Collins. Co z tą lalką? — Jedną udało nam się zniszczyć. Eksplodowała, kiedy nasi ludzie ostrzelali ją z promienników. Nie zdołaliśmy jej zrekonstruować w ca- łości, ale te nieliczne części, które pośpiesznie zebraliśmy w ciemno- ściach, wskazują na to, że mechanizm był prymitywny, napędzany za pomocą sprężyny, jak ówczesne zegarki i pozytywki. A więc i tu nic nadzwyczajnego. — Czy znalazł coś w następnych stuleciach? — Zbadaliśmy niezliczoną ilość zabawek mechanicznych, ale od połowy dwudziestego wieku robiliśmy to już tylko sporadycznie, gdyż materiał zaczął się zbytnio rozrastać. Nigdzie jednak nie natrafiliśmy na nic interesującego. Czasami znajdowaliśmy w literaturze wskazów- ki o mechanizmach wyższego rzędu, których szukaliśmy, ale za każ- dym razem okazywało się, że macamy w próżni. Lalka mechaniczna była w owych czasach ulubioną fikcją, czymś w rodzaju postaci z baj- ki, formą pierwotną pomysłu o robocie, tak przynajmniej przypusz- czam, ale do zrealizowania tego pomysłu brakowało podstaw tech- nicznych. — A więc nic! Nic! Król wypowiedział te słowa jakby do siebie. 76 Minister wzruszył z ubolewaniem ramionami. — Collins, ile jeszcze minut? — Pięć, Wasza Królewska Mość. — Można naprawdę oszaleć! Czy ta bieganina nigdy się nie skończy? — Przykro mi, Wasza Królewska Mość. Wasza Królewska Mość sam raczył zarządzić nieprzerwany nadzór tej komnaty. Mówiąc to, minister nie spuszczał zegaru z oka, porównując czas z pasmem czasowym trzymanym w ręku. Za cztery i pół minuty mia- ły zniknąć na krótko punkty oznaczające pozycje wartowników. — Collins, czy On ma w ogóle pojęcie, co wydarzy się tu za kilka minut? — Przykro mi, Wasza Królewska Mość, ale nie. Z tym, że... — Że co? — Mam, za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości, pewne przy- puszczenia. — Do diabła, to jest właśnie Jego obowiązek: zastanawiać się i wy- powiadać swoje przypuszczenia. No więc, niech wreszcie mówi! — Przypuśćmy, że Wasza Królewska Mość raczy, nauczony doś- wiadczeniem, zasiąść na tronie dopiero w przyszłości i w odpowied- niej chwili sam zamknąć za pomocą owej pieczęci te punkty i okresy linii czasowej, które uzna za istotne, ale to wszystko dopiero, gdy technika podróżowania w czasie zostanie udoskonalona. — Istotnie, Collins. Dlaczego On zataja tak długo ów ważny as- pekt? To wszystko jest bardzo prawdopodobne. — Król roześmiał się. Wyjaśnienie najwyraźniej sprawiło mu ulgę. Uczepił się tej myśli, ożywiony perspektywą, że BIEL i on to jedna osoba. Nerwowo strze- lił palcami, rozmyślając gorączkowo. Po chwili jednak twarz mu spo- chmurniała. — Ale przecież w takim wypadku przekazałbym dla siebie jakąś wiadomość, przynajmniej po to, by wiedzieć, o co teraz chodzi i jak uczynić tę okropną sytuację bardziej znośną. — A gdyby było to niemożliwe ze względów bezpieczeństwa? — 'wtrącił Collins. Król z powątpiewaniem pokiwał głową. — Jest jeszcze ta lalka. Co z nią? . — Może przyniesie ona Waszej Królewskiej Mości jakąś ważną informację. — A ten lalkarz? Nie, Collins. 77 — Nie wiadomo, czy on w ogóle ma z tym coś wspólnego. Może to tylko postać drugorzędna, chociaż nie możemy wykluczyć ewen- tualności, że jest on ważnym źródłem informacji. — Może, może...! Czy to wszystko, co On ma mi do powiedzenia? Jak On myśli, po co tu w ogóle jest? Czy po to, aby wysuwać jakieś mdłe przypuszczenia? To potrafię robić sam. On jest odpowiedzialny za moje bezpieczeństwo. Czy to jasne? A On przychodzi do mnie z takimi bzdurami! Jakiś prymitywny rzemieślnik sprzed 12.000 lat miałby mieć dla mnie, władcy czterech Systemów Planetarnych wraz z wszystkimi Księżycami, ważne informacje! To wprost śmiechu war- te! Czyste spekulacje! Głupia gadanina! Król nie ukrywał swego rozdrażnienia. Wymachiwał bronią na pra- wo i lewo, zmuszając Collinsa do ciągłego uskakiwania z linii strzału. — A więc tam, dokąd wysłaliśmy najlepszych specjalistów naszego wieku, znajduje się po prostu ślepy zaułek. Król tupnął gniewnie nogą. — Nie interesuje mnie czas! — krzyknął. — Chcę zdobyć infor- macje! Muszę zapewnić sobie absolutne bezpieczeństwo, nawet gdyby miało to trwać całe tysiąclecia. Jeżeli On idzie fałszywym tropem, jest to Jego sprawa, Collins, nie moja! Tak więc On zawiódł na całej linii! Za skutki tego niedopatrzenia pociągnę Go do odpowiedzialności! On chyba rozumie, co to oznacza! — Tak jest, Wasza Królewska Mość. . — Moje polecenie brzmiało: zdobyć informacje! Informacje o aktualnym obszarze czasowym i wszystkim, co się z tym wiąże. On zaś śmie przyjść do mnie z jakimiś przypuszczeniami. Do diabła z wymysłami! Interesują mnie fakty i tylko fakty! — Słusznie, Wasza Królewska Mość, ale proszę pamiętać o pieczę- ci w bazie operacyjnej nr 7, która znalazła się tam wskutek interwen- cji BIELI, utrudniając nam w znacznym stopniu całe zadanie, unie- możliwiając naszą ingerencję w decydującym okresie. — Tamto mnie nie obchodzi, nawet gdyby miało nastąpić jakieś istotne historyczne wydarzenie. Jak On sam powiedział, w owych czasach trwa wojna. Może nasza ingerencja byłaby zgubna dla jakie- goś znaczącego polityka albo historyka, albo dla ich dziadków, czy ja wiem zresztą dla kogo. To wszystko nie ma dla mnie znaczenia. Mnie interesuje tylko, co wydarzy się tu, teraz, za kilka sekund. Czas płynął. 78 Strażnicy zjawiali się i znikali, zjawiali się i znikali; świetliste punk- ty na paśmie czasowym. Król odchylił się do tyłu, oddychając z trudem. Był trupioblady i zlany potem. _ Jeszcze trzydzieści sekund, Wasza Królewska Mość. _ Collins! — Król wpił w niego błagalny wzrok, w oczach lśniły mu łzy- — Collins ! Niech On nie przestaje obserwować mnie nawet przez chwilę! Czy słyszy? Nawet przez chwilę! Niech wszystko rejes- truje! Wszystko! Nachylił się do przodu, rozbieganym wzrokiem przeszukiwał całą komnatę. Wszędzie widział już lalki. Wychodziły spod tronu, ze ścian, opuszczały się na linach z sufitu, widział ich podstępne szklane oczy, spoglądające na niego nienawistnie, drobne piąstki kierujące na niego sztylety wielkości igły i strzelające do niego z małych pistoletów laserowych. Król dygotał, przygryzając ustawicznie dolną wargę. Opanował go strach, pragnął tylko schować się gdzieś albo krzyczeć co sił, strzelając na oślep. Minister spoglądał na niego zatroskanym wzrokiem. — Nie wytrzymam już dłużej, Collins! — piszczał król. — Niech On nie stoi tak bezczynnie! Niech zacznie wreszcie działać! Collins śledził ruch sekundnika, zbliżającego się do punktu kry- tycznego, i nagle powiedział: — Już! Zwierciadło zgasło. Minister obejrzał uważnie całą komnatę, po czym skierował wzrok na króla. Ten rozsiadł się nagle wygodniej, założył nogę na nogę, odłożył pistolet, aoy mieć wolne ręce, chwycił małą lalkę mechaniczną i zaczął poprawiać na niej ubranie. Collins zmrużył oczy^ i potrząsnął głową, aby pozbyć się złudzenia optycznego^ ale lalka nie znikała. Po prostu była, choć przedtem jej tu nie było. Próbował zrozumieć to, ale bezskutecznie. Jego umysł wahał się przed akceptacją faktu, jaki bezspornie zaistniał. Jego Kró- lewska Mość siedział jakby nigdy nic, poprawiał ubranie na małej lal- ce i uśmiecnał się zadowolony. — No, Collins, dlaczego On spogląda na mnie z takim przeraże- niem? Czy nigdy dotąd nie widział lalki? Taka przyjemna zabawka! Czy nie tak? To naprawdę arcydzieło lalkarza. 79 Dziesięć sekund minęło. Zwierciadło zajaśniało na nowo i wyłonił się z niego pierwszy strażnik. — Witam! Co słychać? Jak podróż? — zapytał król. — Dzień... dzień dobry — wyjąkał strażnik speszony i pośpiesznie zniknął z powrotem w lustrze. — Dzień dobry — powitał król następnego strażnika. — Dzień... dzień... dobry, Wasza Królewska Mość — wybąkał tamten, kryjąc się w lustrze. — To wspaniała lalka, Collins. Niech ją sobie dokładnie obejrzy. Collins postąpił niezdecydowanie kilka kroków do przodu. — Czy Wasza Królewska Mość raczy... może chociaż kilka słów wyjaśnienia... ta nagła przemiana... mam na myśli... proszę mi wyba- czyć, Wasza Królewska Mość, ale nagle wydało mi się, że... — ... że jestem jak nie ten sam, chciał pewnie powiedzieć, czy nie tak? — Tak jest. — Otrzyma wyjaśnienie wystarczająco wcześnie, mniej więcej za pół godziny, kiedy wreszcie zakończy się to szpiclowanie. — Wskazał na zwierciadło. — Ależ Wasza Królewska Mość, czas nagli. To jedyna możliwość. Jeżeli Wasza Królewska Mość złoży wyjaśnienie, informacja wróci, a to wpłynie na nasze postępowanie. Zostanie przeprowadzona fraktu- ra, poczyni się przygotowania, wszystko zmieni się na lepsze. Błagam Waszą Królewską Mość, zostało już tylko kilka minut. Król roześmiał się donośnie. — Po co, Collins? Wszystko jest w porządku. Dlaczego On jest ta- ki nerwowy? Niech przysunie sobie krzesło i usiądzie. Czyżby nie by- ło tu krzesła? — Wasza Królewska Mość, proszę przynajmniej wyjaśnić mi to wszystko... Król z uśmiechem machnął ręką. — Później, Collins, później, nie teraz. Najpierw popatrzmy na tę lalkę. Wygląda na zrobioną wiele lat temu, prawda, może nawet parę tysięcy lat temu, ale jeszcze działa. Myślę, że nawet potrafi tańczyć. Prawdziwe cudo. Ma chyba za sobą długą podróż, bardzo długą, ale mimo to działa. Wprost trudno uwierzyć, co mieści się w takiej głów- ce, o ile tylko ktoś weźmie się do tego we właściwy sposób. Potarł małą metalową głowę figurki kciukiem i palcem wskazują- cym, uśmiechając się przy tym w zamyśleniu. 80 — Ależ, Wasza Królewska Mość, nic z tego nie rozumiem. Co to znaczy? — Niech odczeka trochę. Jeszcze się wszystkiego dowie. Zostało już tylko dwadzieścia minut. W tym czasie zakończy się ta parada wartowników, a wtedy opowiem Mu historyjkę, zupełnie zwyczajną historyjkę, która jednak z pewnością Mu się spodoba. Mógłbym się nawet o to założyć. — Już teraz siedzę jak na szpilkach, Wasza Królewska Mość. Przez cały ten czas król witał i żegnał zjawiających się i znikających wartowników łaskawym gestem, jakby udzielał im audiencji. Wartow- nicy spoglądali pytająco na ministra, ten jednak wzruszał tylko z ubo- lewaniem ramionami i wzdychał. Jego Królewska Mość zaś nie prze- stawał bawić się lalką i najwidoczniej był w wyśmienitym humorze, jak gdyby to wszystko sprawiało mu szaloną uciechę. Tym razem Collins zaczął tracić nerwy. Uświadomi sobie nagle, że podarł na strzępy pasmo czasowe, które trzymał w dłoni. Król za- uważył to prawdopodobnie, gdyż odezwał się do swego ministra: — To nic, Collins. I tak nie jest nam już potrzebne. Za piętnaście minut znikną z niego ostatnie punkty. — Nadszedł już czas, Collins. Jego wartownicy nie będą już mogli tędy przejść. Zwierciadło nie zgasło. Jaśniało nadal, nikt jednak nie wyłaniał się już z niego. Minister spojrzał zdziwiony najpierw na przyrząd, a nas- tępnie na władcę. — Niezła niespodzianka, co? — roześmiał się król. — Rzeczywiście — przyznał Collins. — Ale jak to jest możliwe? — Nie uprzedzajmy wypadków. — Oczywiście, Wasza Królewska Mość. Tylko że moim zadaniem było zawsze właśnie uprzedzanie wypadków. — Tak, słusznie. A więc zaczynajmy. Król usiadł wygodniej. — Collins, On jest mądry... — Jestem wielce zaszczycony taką opinią z ust Waszej Królewskiej Mości. — ... ale popełnił kilka błędów. — Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości, jakie błędy? — No cóż, Collins. On nie powinien był przedtem spuszczać oka 81 z tego zwierciadła, a wtedy zauważyłby, że nie zgasło ono na całe dziesięć sekund. Wprawdzie i tak nie mógłby nic na to poradzić, ale byłaby to zawsze, jakaś informacja, za którą poszłyby pewne prze- myślenia. On był już diabelnie blisko rozwiązania tej sprawy. Jeszcze trochę, a wygrałby ze mną. — Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości, może. Ale co mo- głem zrobić? — Powinien był więcej myśleć, ale na szczęście nie zrobił tego. Powinien był zastanowić się trochę, po co ta pieczęć i interwencja BIELI. — Pieczęć uznałem za zabezpiecznie ważnych punktów skrzyżo- wań linii czasowych, przy których fraktury mogły spowodować opła- kane skutki. — W istocie tak jest, Collins, i BIEL musi interweniować, gdyż pewnć nierozważne działania spowodowały rysy czasowe, ciągnące się aż po pieczęć. Konieczne są naprawy, aby zagwarantować istnienie przyszłości, naszego świata, a tym samym BIELI. — Zaczynam rozumieć. Dlaczego jednak BIEL nie zapieczętował całej linii czasowej, aby wstrzymać wszelkie działania patrolu? — Właśnie, dlaczego? Niech pomyśli dobrze, przecież mój Collins ma głowę nie od parady. — Wasza Królewska Mość ma oczywiście rację, gdyż to oznaczało- by całkowite powstrzymanie podróży w czasie, czego skutkiem byłby znowu brak wynalazku podróży w czasie wskutek braku eksperymen- tów, a -tym samym brak BIELI. — Właśnie! Zaś BIEL będzie interweniował jedynie wtedy, gdy zagrożone będzie jego istnienie. — A moje błędy? — Gdyby nie owa moc przyszłości, zwana przez nas BIELĄ, dzie- je tej planety charakteryzowałyby się wkrótce straszliwym chaosem. BIEL był Jego właściwym rywalem, Collins, ale On szukał go stale nie tam, gdzie należało go szukać. Przede wszystkim nie wiedział, gdzie BIEL się znajduje. — Są takie chwile, kiedy domyślam się, gdzie on jest, ale uwierzy- łem, że pewne kręgi polityczne imperium, mogące nawet działać w ja- kiejś bazie w przyszłości, utrudniają nam wszystko. Ale Wasza Kró- lewska Mość mówił o kilku błędach. — To już należy właściwie do historii, którą za chwilę Mu opo- wiem, przy czym musi On z przyczyn, których jeszcze nie zna, przy- 82 słuchiwać się nadzwyczaj uważnie. Uprzedźmy trochę fakty. On ści- gał przecież tego lalkarza... — Oczywiście. — ... i czasami dawał mu się nieźle we znaki. — Zgodnie z rozkazem Jego Królewskiej Mości. — Hm... — uśmiechnął się król. — Wprawdzie bez zbytniego efektu, przyznaj^, gdyż BIEL inter- weniował poprzez pieczęć. ' — A dlaczego On nie zainteresował się dokładniej dawnymi dzieja- mi tego człowieka, dlaczego nie sprawdził wszystkiego na miejscu? — Nie uważaliśmy tego za konieczne. Wiedzieliśmy to i owo, cho- ciaż jedynie z drugiej i trzeciej ręki. Uznaliśmy, że nie warto zajmo- wać się całym jego życiem, gdyż i tak poświęciliśmy mu już wiele cza- su, o wiele za dużo. Te informacje o nim, które zdołaliśmy zebrać, wystarczały... — A więc On wie, że ten człowiek urodził się w 1594 roku, wy- uczył się najpierw zawodu kowala, następnie był czeladnikiem u ze- garmistrza, po czym nastał pięcioletni okres wędrówki, że w tym cza- sie wybuchła wojna, że został ujęty przez werbowników i zmuszony do udziału w walkach, że przez dwa lata włóczy się z oddziałem na- leżącym do wojsk Tilly'ego... — Tak jest, Wasza Królewska Mość. Wiem też, że zimą 1624 roku osiedla się w miasteczku, gdzie znajduje się nasza baza operacyjna numer 7, że w jakiś sposób zdobywa pieniądze, że kupuje sobie do- mek i urządza w nim warsztat, gdzie poświęca się swojemu hobby, to znaczy konstruowaniu zegarów i zabawek mechanicznych, że staje się szanowanym obywatelem miasteczka, ale odrzuca wszelkie ofero- wane funkcje publiczne, że skutecznie broni się przed zakusami pa- nien z sąsiedztwa, gdyż postanowił żyć w samotności, aby móc po- święcić wieczory swoim ulubionym przyrządom mechanicznym, że wynajął gosposię, która utrzymuje jego dom w porządku, nie wolno jej jednak przekroczyć progu jego pracowni, że coraz bardziej odsuwa się od innych, niemal nie wychodzi z domu, że wreszcie popada w chorobę psychiczną i w roku 1650 popełnia samobójstwo wieszając się. Jak Wasza Królewska Mość widzi, wiemy bardzo dużo, ale — jak sądzę — nic godnego uwagi. — Nic godnego uwagi. Ma rację. Ale, Collins, czy On wie również, •że ten człowiek, walcząc w oddziałach Tilly'ego, poległ w 1621 roku pod Heidelbergiem? Jego oddział grasuje w kraju, mordując i rabując 83 co się da. Właśnie wtedy zostaje zabity, ale przez chłopów albo przez jcompanów, czyhających na jego łup lub brankę. • — Jak to? — Dokładnie tak, jak powiedziałem: człowiek, którego On miał obserwować tak dokładnie w czasie działalności bazy operacyjnej numer 7, już nie żyje. — To by był w samej rzeczy niewybaczalny błąd. Ale skąd Wasza Królewska Mość wie o tym? , — To później, Collins. Trzeci błąd polega na tym, że On nie sfo- tografował tego człowieka, aby tym baczniej móc go potem obserwo- wać. Może wtedy przeżyłby niespodziankę. Ale On interesował się tylko mechanicznymi zabawkami, tak samo Jego ludzie. Na szczęście. Król uśmiechnął się chytrze. — Biorąc pod uwagę okoliczności, jego wygląd nie wydawał mi się istotny, zwłaszcza że nie mogłem pozbyć się wrażenia, iż znajduję się na fałszywym tropie i straciłem już na tego człowieka i tak za wiele czasu. — A więc On nigdy nie widział twarzy tego JWeisslingera? — Nie, Wasza Królewska Mość. Po cóż miałbym to robić? Król potrząsnął z dezaprobatą głową. Collins czuł się coraz bardziej nieswojo. — Szkoda. Ten Weisslinger to człowiek nadzwyczaj interesujący. Warto było go poznać, wtedy z pewnością On dowiedziałby się wielu rzeczy, gdyż Weisslinger przeżył dużo i potrafił wspaniale opowiadać. Może też On zauważyłby, że ten człowiek nosił wspaniałą maskę, oczywiście odpowiadającą możliwościom tamtej epoki, przecież On nie jest głupi. — Co do tego, Wasza Królewska Mość, zaczynam mieć coraz wię- cej wątpliwości. — No cóż, Collins, nigdy nie jest za późno. Może On go jeszcze pozna. — Jak to, Wasza Królewska Mość? Nic już z tego nie rozumiem... — Cierpliwości! Niech trochę poczeka! Zaraz opowiem Mu coś, a wtedy On będzie musiał przyznać, że bardzo szybko dał się pokonać. — Za pozwoleniem, Wasza Królewska Mość, płonę wprost z nie- cierpliwości, gdyż coraz bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że wyko- nałem swoje zadanie o wiele gorzej, niż myślałem. — To prawda, Collins. On działał okropnie i lekkomyślnie. — Proszę o wybaczenie. 84 • - iJ i— Już dobrze. Zresztą muszę przyznać^ że On nie miał łatwego przeciwnika. Ale wszystko po kolei. CZERŃ miał już niemal zwycię- stwo w kieszeni, to była diabelska sytuacja. Teraz kolej na BIEL, ale poczekajmy! Od czego tu zacząć? Najlepiej od tego dnia, kiedy... A więc niech dobrze" słucha! Był wieczór... Był wieczór. Strażnik nocny wyśpiewał właśnie jedenastą godzinę i szedł ulicą, kiedy zza zakrętu wyłonił się powóz z dwoma okazałymi końmi, zaturkotał po bruku i zatrzymał się przed Czerwonym Wołem, dokładnie naprzeciw domu lalkarza, Weisslingera. Ten podszedł do okna i uchylił nieznacznie okiennicę, chcąc dostrzec tak bardzo opóźnionych podróżnych. Z pojazdu wysiadło dwóch mężczyzn i na- wiązało rozmowę z karczmarzem, który wyszedł przed próg, aby po- witać wytwornych gości i wprowadzić ich do środka. Jednak niezna- jomi nie zamierzali wejść i skorzystać z zaproszenia, zajęli natomiast - karczmarza rozmową na progu. Wyglądało na to, że mają do niego masę pytań i że szukają kogoś w mieście, gdyż gospodarz wskazał kil- kakrotnie na dom Weisslingera, kiwając potakująco głową. Również podróżni spojrzeli raz i drugi w tę stronę, lustrując przy tym uważnie plac i okolicę. Następnie pożegnali się z karczmarzem, wcisnęli mu do ręki sztukę złota i skierowali się wprost do domu Weisslingera. — Aha — rzekł lalkarz, zamykając pieczołowicie warsztat. — A więc to już. Pośpiesznie sprzątnął ze stołu jakieś przyrządy i schował je do szuf- lady. Wyciągnął kilka rysunków, rozłożył je, rozejrzał się po izbie i — czekał. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, zawahał się, ale już po chwili wstał, podszedł do okna i zawołał półgłosem w mrok nocy: — Kto tam? — Wybaczcie, mistrzu, to późne najście. Drogi są teraz słabo prze- jezdne, nie można więc jeździć szybko. Jesteśmy tu przejazdem i sły- szeliśmy w okolicy o słynnym zegarmistrzu Weisslingerze. Czy to wy? — Tak, jestem Weisslinger. Ale to dla mnie zbyt wielki zaszczyt, nie jestem wcale taki słynny. Proszę do środka. Chwileczkę. Prawdopodobnie byli to cudzoziemcy, gdyż wyczuwało się w ich mowie jakiś obcy akcent. Weisslinger podszedł do drzwi i odry- glował je. — Wybaczcie, mistrzu, że przeszkadzamy o tak późnej porze. Jednak czas nagli, a nam zależało bardzo na rozmowie z wami. 85 —. Wasza Królewska Mość jak najsurowiej zabronił wiedzieć, a tym bardziej mówić o tym. Słyszałem jednak, że brat uległ przed wielu laty śmiertelnemu wypadkowi przy jakimś karkołomnym ek- sperymencie fizykalnym. — Tak było. Istotnie zginął w wyniku eksperymentu z podróżami w czasie. Zaraz usłyszy, jak do tego doszło. Pewnego razu był... Pewnego razu był sobie król, .niezmiernie bogaty, a jego władza ogarniała cztery systemy słoneczne — obszar w promieniu dwudzie- stu lat świetlnych. Król miał dwóch synów, niemal równieśników, a kiedy byli oni jeszcze dziećmi, w pałacu przebywał osobliwy starszy pan, nie uznawany właściwie przez nikogo z otoczenia króla. Był ma- tematykiem i fizykiem, miał czuwać nad systemem elektronicznym i centrum^obliczeniowym pałacu, żył tylko swoimi sprawami zawodo- wymi i nigdy nie brał udziału w dworskim życiu towarzyskim. Wcześnie straciwszy żonę, zamknął się w sobie, jadał i sypiał w oto- czeniu swoich aparatów i komputerów, tak że nieraz przez całe ty- godnie nikt go nie widział, chyba że wzywano go w celu naprawy stereofonicznej teleściany lub jednego z transmiterów. Pochodził z zapomnianej już planety cesarstwa, z prastarego witalnego rodu ko- lonistów, który przystosował się do klimatu planety i mógł żyć nawet pod gołym niebem. Wydaje mi się, że jego ojciec był farmerem. Jego jednak posłano do szkoły, tam okazało się, że jest utalentowa- ny, studiował elektronikę i zyskał dobtą opinię. Pewnego dnia jego młoda żona zginęła w wyniku katastrofy promu. To był dla niego ciężki cios. Porzucił fizykę i zaczął wieść życie pustelnika. Wkrótce wyczerpały mu się środki finansowe i popadł w nędzę. Wtedy posta- nowił pisać historyjki, coś w rodzaju bajek o ukrytym znaczeniu. Również w tej dziedzinie wykazał talent, nie miał jednak szczęścia. Koledzy po fajehu wyśmiewali go, nie rozumiejąc jego opowiadań, wielu twierdziło, że osobiste nieszczęście pomieszało mu klepki w gło- wie. Wkrótce zapomniano o nim, nikt nie chciał czytać tego, co napi- sał, żył więc w osamotnieniu, w nędznych warunkach, gdzieś na pery- feriach miasta. Usłyszawszy o jego smutnym losie, król zaprosił go do pałacu. 104 Matematyk przyjął tę propozycję- po długim namyśle. Odtąd przeby- wał na dworze królewskim zajmując się dorywczo naprawami i nad- zorując automatyczną centralę sterowniczą oraz maszyny liczące. Było to zajęcie mało absorbujące, mógł więc nadal pisać swoje bajki, za co zresztą wyśmiewano go. Nikt nie traktował go poważnie, on zaś nie przejmował się tym zbytnio. Ironiczne miny kpiarzy kwitował dwu- znacznym uśmiechem. W końcu zyskał miano dziwaka, ale nieszkod- liwego, zostawiono go więc w spokoju. Jedynie obaj książęta odnosili się do niego przyjaźnie i serdecznie, a on polubił ich również, ale nie dlatego, że obiecywał sobie po tym korzyści, nie. O tym nawet nie myślał. Po prostu byli to jego najcierpliwsi słuchacze, godzinami de- lektujący się jego relacjami. Tak więc snuł swoje opowieści o prze- szłości i przyszłości,' o dalekich, nieznanych krójestwach i ich osobli- wych mieszkańcach, opisywał szczegółowo miasta, ulice, place, pałace ł rynki, jak również odzież, język i obyczaje tamtych mieszkańców tak, jak gdyby był tam i widział wszystko na własne oczy. Przy tym rzadko opuszczał pozbawione okien komnaty królewskiej centrali obliczeniowej, spędzając niemal wszystkie wolne chwile wśród kom- puterów, generatorów, transmiterów i urządzeń nadawczych. Nie wszystko z tego, co opowiadał, było dla książąt zrozumiałe, ale w każdym razie odbierali to jako pasjonujące historie. Lubili go za to, że dostarczał im dreszczyku emocji, nie próbując im schlebiać, jak to czynili inni. ' Coraz częściej widywali go w laboratorium, pochylonego nad ry- sunkami lub też manipulującego jakimiś przyrządami. Widocznie znowu polubił swój zawód. Niezależnie jednak od tego momentalnie zwijał rysunki albo wycierał sobie ręce, kiedy odwiedzali go. Zawsze miał dla nich czas. Nieraz przyglądali mu się, jak pracuje. Maszyny obliczeniowe pracowały dzień i noc, przeprowadzając integracje, jaki- mi je zasilał. Majstrował coś i lutował, sptowadzał z daleka materiały i części, zawsze też imponował synom króla, kiedy otwierał przy nich którąś z paczek, jakie przemierzyły pół Galaktyki, a teraz leżały w je- go pracowni. Pewnego dnia młodzieńcy spostrzegli, że ich przyjaciel znacznie się postarzał. Zawsze cieszył się dobrym zdrowiem, ale teraz marniał niezmiernie szybko. Z tygodnia na tydzień, a nawet z dnia na dzień przybywało mu lat. Posiwiał, na twarzy pojawiły się zmarszczki, oczy były zmęczone i podkrążone. Często bywał roztargniony, zapominał o różnych sprawach, z trudem przypominał sobie o wydarzeniach 105 i rozmowach z poprzedniego dnia. Jego ciało i umysł niszczały w przerażająco szybkim tempie. Dopiero później chłopcy dowiedzieli się, co było przyczyną tego stanu rzeczy. Otóż ich przyjaciel skonstruował przyrząd, za pomocą którego mógł poruszać się w czasie, i od tej pory spędzał miesiące i lata w różnych punktach linii czasowej, wracał jednak zawsze do punktu wyjścia, aby nie zwracać na siebie uwagi i nie zmuszać innych do wszczynania poszukiwań. Do tej pory udawało mu się to świetnie. Nikt nie miał pojęcia o jego wycieczkach. Tak upływały lata, królewscy synowie podrastali, uczyli się pilnie, ale zawsze znajdowali czas, aby odwiedzić swego przyjaciela. Pewnego razu zachorował. Był już starcem o siwiuteńkich włosach i zapadłych policzkach. Wiedział, że umrze już wkrótce, ale sprawiał wrażenie zadowolonego z życia. Skinął na chłopców, aby podeszli do jego po- słania i szeptem zdradził im swą tajemnicę: ostatkiem sił zniszczył swą cudowną maszynę, zostawił jednak plany, szkice i opisy, które wystarczą mądrej głowie do odtworzenia aparatury. W kilka dni później zmarł. Nikt na dworze nie płakał po nim, oprócz obydwu synów królewskich, którzy odczuwali brak długolet- niego przyjaciela. Wkrótce obaj zainteresowali się spuścizną po zmarłym; szperali w szufladach, próbowali odszyfrować skomplikowane plany i rysunki. Skrupulatnie porządkowali resztki zniszczonego przyrządu, usiłując zrekonstruować go. Niestety, chociaż zajęli się tą sprawą z olbrzymim zapałem,, przedsięwzięcie okazało się niezmiernie trudne. Rysunki i opisy były równie osobliwe i bezsensowne, co opowiadania starego. Teraz dopiero okazało się, jak przydatny był fakt, że już jako dzieci przysłuchiwali się jego niekończącym się opowieściom; tym łatwiej potrafili się teraz wczuć w jego pozornie nielogiczny sposób myślenia. Mimo to prace posuwały się do przodu w żółwim tempie, niezależnie od sprzyjających warunków, jakie swoim synom stworzył król, trosz- cząc się o nieskrępowany rozwój ich talentu. Wkrótce drogi ich rozeszły się, gdyż każdy z nich opracował własną teorię mającą rozwiązać trudny problem, ale i tak nadszedł dzień, kiedy obaj dopięli wspólnego celu, a zwierciadło przyrządu zamigota- ło — zgodnie z rysunkiem i instrukcją. I tu nastąpiło rozczarowanie: lustro nie przepuszczało! A więc czegoś brakowało! Braci ogarnęło zniechęcenie. Czyżby ich starszy przyjaciel spłatał im figla? Czyżby wodził ich za nos, tak jak czynił to niejednokrotnie 106 ' \ za pomocą swoich opowieści? Tego nie można było wykluczyć, jak- kolwiek wiele przemawiało przeciw temu. W wyniku bardziej szcze- gółowych badań okazało się jednak, że nie było to oszustwo; po pro- stu osoba pragnąca przejść przez zwierciadło musiała mieć przy sobie specjalny mechanizm. Mechanizm pozwalał wejść w znajdujące się z drugiej strony lustra pole energetyczne, transportujące następnie daną osobę w inne miejsca linii czasowej. Przewóz 'trwał tak długo, aż mechanizm nie został przebiegunowany — wtedy pole energety- czne wyrzucało podróżującego, wysadzając go w dowolnym miejscu linii czasowej, gdzie ^dana osoba podlegała materializacji, poruszając się odtąd z normalną prędkością zgodną z nurtem czasu, Me'chanizm przypominał kunsztowną broszkę wielkości monety dziesięciodolaro- wej, składał sję ze srebrnych blaszek i licznych drobnych kryształków połączonych cieniutkimi jak włos drucikami miedzianymi, ułożonymi w niezwykle skomplikowany schemat. Układ ten okazał się najbar- dziej zawikłanym z wszystkich problemów. Podczas prób rekonstrukcji tego skomplikowanego przyrządu star- szy z książąt, szczególnie uzdolniony w dziedzinie mechaniki precy- zyjnej, odniósł sukces i oto nadszedł dla niego dzień triumfu. Na oczach brata wszedł w lustro, wyłonił się z powrotem, zniknął po- nownie i jeszcze raz ukazał się, nie potrafił jednak powiedzieć nic prócz tego, że za lustrem dostał się w wir czegoś nieokreślonego^ co po krótkiej chwili wypchnęło go z powrotem z przyrządu. Nic nato- miast nie widział. Przestrzeń za lustrem pokrywała mleczna, nieprze- nikniona BIEL, niczym gęsta mgła, nie pozwalająca nawet dostrzec własnej dłoni. Nie udawało się lądowanie w innym czasie, pole ener- getyczne wyrzucało księcia każdorazowo w tym samym miejscu, gdzie wchodził w lustro. A więc kolejna zagadka! Dopiero później książę odkrył przyczynę niepowodzenia: ten właśnie odcinek linii czasowej był zapieczętowany, co uniemożliwiało podróżowanie. Tę pieczęć i jeszcze wiele innych umieścił tam sam wynalazca, pragnąc zabezpie- czyć linię czasową przed lekkomyślnymi, przypadkowymi, a nawet złośliwymi ingerencjami. Teraz, kiedy uporali się z pieczęcią, przyrząd zaczął wspaniale fun- kcjonować, obaj jeździli więc wzdłuż linii czasowej i wówczas okazało się, jak małe mają doświadczenie, zwłaszcza w posługiwaniu się brosz- ką. Potrafili wprawdzie uruchomić energię i wyruszyć, ale nie umieli spowodować przerwania podróży w określonym miejscu i czasie. Na szczęście podróż taka nietrwała nigdy dłużej niż kilka minut. l 107 Po wspólnych naradach postanowili powiększyć nieco energię pola, przez co uzyskali przedłużenie czasu podróży do rzędu kilku dni, na- dal jednak nie byli w stanie wyliczyć ani przewidzieć punktu czaso- wego, w którym pole energetyczne wypuści ich znowu. Pewnego razu jeden z braci zniknął na sześć dni, a drugi w tym czasie robił wszyst- ko, aby ukryć nieobecność brata na dworze. Pomogło mu przy tym ich ogromne podobieństwo. Minęło sporo czasu i pojawił się problem sukcesji tronu, który król pragnął uregulować jeszcze przed śmiercią. Pragnął mianowicie uchronić swoje królestwo przed podziałem, w związku z czym przy- znał koronę — zgodnie z prastarym obyczajem — starszemu synowi. Młodszy miał za to otrzymać środki wystarczające na swobodne zaję- cie się tym, co go interesowało najbardziej. Pech chciał jednak, że młodszy z braci, ogarnięty nadmierną ambi- cją, zapragnął zasiąść na tronie, natomiast desygnowany na następcę tronu interesował się bardziej nauką niż sprawowaniem władzy. Był to właśnie ten z braci, który osiągnął większe sukcesy przy rekon- strukcji przyrządu. W pałacu królewskim zagościły więc zawiść i niezgoda, rozbijając tak nierozłączne niegdyś rodzeństwo. Następca tronu skłonny był na- wet zrezygnować ze swego prawa, aby tylko uniknąć tych niegodnych niesnasek, ale król obstawał uparcie przy swojej decyzji, kierując się chęcią zachowania tradycji i zadośćuczynienia oczekiwaniom stron- nictwa konserwatywnego. Młodszy brat, który uznał się za odsuniętego od władzy, pogrążył się coraz bardziej w zawiści, w czym pomagali mu dworscy pochlebcy. Oni to właśnie swoimi podszeptami nakłonili go do podjęcia decyzji: brata należy w jakiś sposób unieszkodliwić. Zamiar ten zrealizował w sposób tak wyrafinowany, że nikt chyba nie podejrzewał go o to. P« prostu użył maszyny do podróżowania w czasie. Kiedy bowiem starszy brat, niestrudzenie usiłujący wyjaśnić problem materializacji tam, gdzie nie ma zwierciadła, ponownie wszedł w lustro, młodszy podbiegł do przyrządu i podniósł poziom energii pola czasowego do maksimum. Reakcja przeraziła nawet jego: kilka urządzeń zostało uszkodzonych, niektóre przewody spaliły się, a w końcu eksplodowało lustro. Starszy brat, przeniesiony mocą energii do odległego punktu linii czasowej, wylądował w czasie. Gdzie — tego nie wiedział nikt, wiadomo było tylko, że w przeszłości, gdyż tak nastawiona była ma- szyna. 108 Na dworze zapanowało olbrzymie poruszenie, kiedy dowiedziano się o nieszczęśliwym wypadku. Obawiano się, że może on pociągnąć za sobą poważne reperkusje polityczne. Dopiero teraz dotychczasowe praktyki królewskich synów wyszły na jaw, przeklinano więc owe za- bawy, a zwłaszcza ich prekursora — starego zwariowanego fizyka. Przede wszystkim zaś — czekano. Dni przerodziły się w tygodnie, tygodnie w miesiące, w końcu upłynął rok, ale następca tronu nie zjawił się. Wtedy król ogłosił żało- bę, gdyż nie można było przewidzieć, gdzie i w jaki sposób młodzie- niec ujawni się znowu. Młodszego brata dręczyły wyrzuty sumienia, żył też w ustawicznej trwodze, spodziewając się, że ofiara jego nik- czemnego postępku zjawi się króregoś dnia i pociągnie go do odpo- wiedzialności. Sypiał tylko przy zapalonym świetle, często zrywał się z łoża zlany potem, wzdrygał się przy najmniejszym podejrzanym odgłosie, stawał się coraz bardziej nerwowy, do poddanych odnosił się niesprawiedliwie i niegodnie, nie ufał też nikomu. W końcu naród znienawidził go tak, jak jeszcze żadnego z poprzednich władców. — Czy On również odniósł takie wrażenie, Collins? — Oczywiście, Wasza Królewska Mość. — Po śmierci starego króla tron objął jego młodszy syn, który za najpilniejsze zadanie uznał rekonstrukcję przyrządu, aby zabezpieczyć się przed wszelką ewentualnością. Utworzył oddział policji, patrol czasowy, który musiał podróżować stale wzdłuż linii czasu, wypatru- jąc czegoś podejrzanego. Strażnicy mieli donosić o wszystkim, śledzić wszystko, co podejrzane i co mogłoby oznaczać groźbę dla Jego Kró- lewskiej Mości, ale przede wszystkim ich powinnością była troska o bezpieczeństwo króla w każdej okoliczności i o każdej porze. Nie- dbalstwo i lekkomyślność strażników, zwłaszcza w początkowym okresie, przyczyniły się do powstania fraktur, a to z kolei postawiło na nogi całą armię naukowców i strażników. Fraktury należało usunąć. Większym szkodom w tym splocie historii zapobiegły pieczę- cie, których istnienie strażnicy przypisywali panującej w przyszłości mocy, zwanej BIELĄ, jako że przestrzeń za lustrami była tak biała, że brak widoczności uniemożliwiał zarówno start jak również lądowa- nie. Jednak zamknięcie dostępu do owych punktów nie było dziełem sił z przyszłości; uczynił to stary fizyk, który, i w przyszłości, i w prze- szłości wykonał olbrzymią pracę, co zresztą kosztowało go dziesiątki lat trudów. Nie inaczej wiodło się strażnikom z patrolu czasowego. Poświęcając 109 wiele czasu poznali dawne języki, obyczaje zapomnianych cywilizacji, nauczyli się posługiwać prymitywną bronią i przyrządami, postępo- wać w odpowiedni sposób ze zwierzętami, spać pod gołym niebem, znosić zatrutą atmosferę, przyzwyczaili nawet swoje żołądki do bar- barzyńskich potraw — wszystko na próżno. Uganiali się za zjawą, za lalkami i innymi mechanizmami. To właśnie jest najśmieszniejsze w całej tej historii. Szukali lalki, która nie dała się schwytać i której nie ujrzeli nawet na oczy, aż zrobiło się za późno. Ale po co opowia- dam Mu to? Przecież On wie o tym doskonale, nieprawdaż, Collins? Przecież to On kierował tą akcją! — Tak, Wasza Królewską Mość. — Mimo to dokończę tę opowieść, opowiem jej najbrzydszą i naj- bardziej wstrząsającą część, opowiem o przygodach nieszczęśliwego księcia, którego zły los rzucił w przeszłość, w ponurą epokę, i o tym, jak sobie poradził. Książę przeszedł przez lustro i udał się w stronę przeszłości, chcąc obejrzeć pieczęć sprawiającą im tyle kłopotów w początkowym okre- sie eksperymentów. Poddając się lekkiemu ssaniu unosił się w migot- liwej ciemności, kiedy poczuł nagle, że pęd prądu przybiera gwałtow- nie na sile. Poczuł się tak, jakby porwała go kipiel i stracił niemal przytomność. Raptem wszelki ruch ustał, pole uwolniło go, zrobiło się widno. Do tej pory nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób ciało może zmaterializować się bez lustra, jakie wymagane są do tego energie i środki ostrożności. Teraz poznawał to na własnym ciele. Na wyso- kości około czterech metrów nad ziemią zmaterializował się, po czym opadł. Poczuł piekący ból w prawym stawie biodrowym i przewrócił się twarzą do dołu. Jego włosy były osmalone, ubranie tliło się tu i ówdzie. Zaczął tarzać się na mokrej trawie, dusząc płomienie. Potem leżał wyczerpany, brudny i obolały, usiłując pokonać szok i opanować łzy. Po kilku minutach doszedł do siebie na tyle, że mógł zastanowić się nad swoim położeniem. Nie miał pojęcia, w jakim momencie' czasu wylądował. Pierwsze v wrażenie podpowiadało mu, że jest to bardzo odległa przeszłość, gdyż ślady na ziemi, z którą tak boleśnie nawiązał bliższy kontakt, świad- czyły o istnieniu uprawy roli. Ostrożnie zbadał otoczenie. Leżał pod gołym niebem, na polu, w pobliżu nie dostrzegał żadnej ludzkiej 110 siedziby. Okolica była pagórkowata, porośnięta pojedynczymi gru- pami drzew. Rząd karłowatych zarośli graniczył z potokiem, wijącym się po płaskiej dolinie. Krajobraz uderzał swą brzydotą, wszystko ro- sło tu chaotycznie, zarośla były dzikie, niesymetryczne, nie uszlachet- nione genetycznie, drzewa nie wykazywały śladów ingerencji człowie- ka. Ktoś z pewnością nawodnił niedawno teren bez umiaru, gdyż zie- mia była mokra, a na porośniętych chwastami polach i łąkach lśniły dwie kałuże. Niebo było zachmurzone, nie mógł więc ustalić położe- nia słońca, ale w przybliżeniu ocenił, że jest południe. Przy całym swoim nieszczęściu mógł jeszcze się cieszyć, że nie zmaterializował się w gęsto zaludnionej okolicy. Wytworzona przez niego fala ciśnienia rozerwałaby płuca wszystkim żywym istotom w promieniu stu metrów. Zaczął rozglądać się za jakąś kryjówką. Dla ewentualnego obserwatora z góry leżał pośrodku pola, jak na dłoni. Nie wolno było tu zostać. Jego nietypowe i w dodatku spalone ubra- nie, nagłe pojawienie się dosłownie z niczego, nieznajomość tutejsze- go języka — to wszystko mogłoby wydać się tubylcom podejrzane i skłonić ich do poddania go całej serii przesłuchań, przy czym nikt nie uwierzyłby jego zeznaniom. Uważnie prześledził całe niebo, ale na szczęście nie pokazał się żaden aparat latający. Należało najpierw wyszukać sobie w zaroślach kryjówkę i przeczekać noc. Potem zamie- rzał rozejrzeć się za światłami, odnaleźć jakąś miejscowość albo przy- najmniej pojedynczy dom, gdzie może zdobyłby typowe, jak na ten czas i miejsce, ubranie, żywność i najniezbędniejsze wyposażenie. Wstał. Natychmiast przeszył go palący ból. Prawe biodro było jak w ogniu. Widocznie zranił się przy upadku. Mam nadzieję, że nic sobie nie złamałem, pomyślał, tego by jeszcze brakowało. Utyka- jąc, szedł przez pole na przełaj w stronę najbliższej grupy drzew. Poruszał się z trudem. Przeklinał meteorologów, którzy zbyt obficie zrosili deszczem ów teren. Wyglądało na to, że regulacja klimatu znajdowała się dopiero w powijakach. Błoto ciężkimi grudami przy- wierało mu do nóg, raz po raz musiał wyciągać z mokrej ziemi któryś z butów. Stanowczo nie był dobrze wyekwipowany, miał też zbyt lekkie ubranie, mogło być jednak jeszcze gorzej, gdyby na przykład wylądował podczas ostrej zimy. Drzewa, do których zmierzał, rosły z drugiej strony wąskiego potoku. Będzie musiał przejść go w bród, ponieważ jest zbyt szeroki. Każdy krok sprawiał mu ból, czynił ze zwykłego spaceru prawdziwą mękę. Kiedy wreszcie dotarł do brzegu, stanął jak wryty. 111 W potoku, częściowo zanurzone w płytkiej wodzie, leżały zmasak- rowane zwłoki dwóch mężczyzn. Obaj byli na wpół obnażeni, najwi- doczniej obrabowano ich. Musieli leżeć tu już od wielu dni, gdyż ich ciała zdążyły nabrzmieć i ulec zniekształceniu, wydawały też okropny zapach. Na głowach i szyjach widniały rany kłute. W barba- rzyński sposób zabito ich i bez żadnych ceregieli wrzucono do poto- ku. Przerażony odwrócił się plecami do wody. Nigdy przedtem nie widział czegoś tak okropnego. Zbrodnia? Tylko tego brakowało! Nie mogło być nic gorszego, niż dać się wplątać w taką historię! Trzeba jak najszybciej opuścić te, okolice. Spiesznie ruszył do przodu, idąc z biegiem potoku. Trzysta metrów dalej natknął się na zawalony most ze zbutwiałego drewna. Zrozumiał, że most został zniszczony rozmyślnie. Tu znalazł trzecie zwłoki, tym razem była to kobieta. Leżała obok przewróconego pojazdu, zniszczo- nego i splądrowanego. Widocznie zabójcom chodziło o dobytek ko- biety, świadczyły o tym połamane skrzynie i rozdeptane kosze, leżące w trawie i w potoku, oraz rozrzucone dokoła części ubrania i strzępy materiału, buty i różne inne przedmioty, których zastosowania nie potrafił odgadnąć. Pojazd sprawiał wrażenie czegoś w rodzaju samo- chodu dostawczego. Kobieta broniła się prawdopodobnie aż do końca, gdyż w dłoniach ściskała jeszcze kurczowo niektóre swoje rzeczy. Widział wyraźnie, że zabito ją z broni dużego kalibru. Książę wzdrygnął się i zaczął zbierać strzępy materiału, aby móc przykryć ofiarę.'Następnie podniósł to, co mogło mu się przydać, znalazł przy okazji jakąś dziwaczną część odzieży z dwiema rurkami, pomyślanymi widocznie jako okrycie na nogi, oraz inne rzeczy, mokre wprawdzie i porwane, ale przydatne. Niektóre z nich założył od razu, upodabniając się do tubylców. Największe kłopoty miał z butami, ale wreszcie, znalazł dwa okrycia na nogi ze skóry zwierzęcia. Prze- zwyciężając wstręt założył je od razu. Tak więc osiągnął już pierwszy swój cel i chociaż czuł się jak hiena cmentarna, nie rzucał się teraz w oczy ze względu na ubranie. Zdawał sobie doskonale sprawę, w jak niebezpiecznej jest sytuacji, bo gdyby ktoś znalazł go w pobliżu miejsca przestępstwa, nie musiałby już roz- myślać nad swoją przyszłością. Wyglądało na to, że w tych stronach. nie ceni się zbytnio ludzkiego życia. Musiał zachować daleko posunię- tą ostrożność, na razie jednak nie mógł się uskarżać: jak okiem sięg- nąć, nie widać było nikogo. Okolica była słabo zaludniona i miała źle 112 . rozwiniętą komunikację, w przeciwnym bowiem razie dawno by już odnaleziono zwłoki. Dokładniej obejrzał zniszczony pojazd: cały był z drewna, o żelaz- nych kołach i „prymitywnym układzie kierowniczym. Nie posiadał własnego napędu; sądząc po wyglądzie, musiano mocować go do ja- kiegoś mechanizmu lub zaprzęgać do niego konie.. Odkrycie to zdu- miało księcia. Przecież tego typu pojazdów nie było już od tysięcy lat. W jakim więc czasie wylądował? Gorączkowo szukał danych w pa- mięci. Od kiedy są automobile? Ich rozwój datowany jest na krótko przed odkryciem energii atomowej i elektroniki. A więc przełom dru- giego i trzeciego tysiąclecia. Przyszły mu nagle na myśl budzące gro- zę bajki i relacje o owych barbarzyńskich stuleciach, których nasłu- chał się, kiedy był jeszcze dzieckiem. Czyżby wylądował w XX wieku? A może jeszcze wcześniej? Ale przecież pole transportowe nie mogło przenieść go w tak odległą przeszość, jego energi nie wystarczyłoby na to. A może...? Ale nie! Tylko spokojnie, nakazywał sobie w duchu. Żadnych pochopnych wniosków! Przede wszystkim trzeba się zasta- nowić. Z pewnością ludzie lubujący się w antykach, a więc również w pojazdach konnych, mogą istnieć również w czasach cywilizacji elektronicznej. Tylko że tamta zabita kobieta nie sprawiała wrażenia, jakby wybrała się na przejażdżkę dla przyjemności. Obejrzał dokład- nie znalezione części ubrania: nic ze sztucznego tworzywa, same sub- stancje organiczne. Wszystkie obserwacje zmuszały do tego samego wniosku: znajdował się teraz w epoce pretechnicznej. Jeżeli istotnie tak było, jego położenie było beznadziejne. Byłby zgubiony bez dużych źródeł energii elektrycznej, elektroniki, precy- zyjnych przyrządów i wysokowartościowych surowców. W takim przypadku mogłaby go uratować tylko pomoc wysłana z przyszłości. Z pewnością zaczną go szukać, przede wszystkim zajmie się tym jego brat, zrobi wszystko, aby odnaleźć go i sprowadzić z powrotem. Ale w jaki sposób wytropi go, przecież nie wie nawet, kiedy za- cząć poszukiwania. Spokojnie, tylko spokojnie, mitygował siebie sa- mego. Jest przecież tyle możliwości. Na pewno znajdzie się jakieś wyjście, aby wysłać w przyszłość informacje mogące zwrócić uwagę tamtych na niego. Można na przykład malować zakodowane obrazy albo pisać książki, których anachronizm zastanowi czytelników, i któ- re zostaną odczytane jako przesłania. Ale czy on był malarzem lub pi- sarzem? Czy jego dzieła przetrwałyby całe tysiąclecia zmiennych prą- dów duchowych, wojen, barbarzyństw, pożarów, anarchii, wandaliz- 113 mu, a przynajmniej jego samego? Czy ktoś uzna je za warte tego, aby wstawić je do biblioteki lub przechować w muzeum? A nawet jeżeli tLk, to czy w odpowiednim czasie zostaną one odczytane jako wiado- mości? Czy w ogóle zostaną dostrzeżone wśród wielu tysięcy innych świadectw chiromancji i astrologii, alchemii, filozofii spekulatywnej, czarnej i białej magii, fantastyki naukowej i literatury fantastycznej z odległej przeszłości? I czy w ogóle ktoś — podejrzenie to przybiera- ło coraz bardziej realną postać — nawet brat, będzie zainteresowany tym, by odszukać go i umożliwić mu powrót? Dosyć tych rozmyślań, skarcił siebie w duchu. Wszystko w swoim czasie. Może uda się skonstruować mechanizm, który w bezpiecznym miejscu przetrwa, aby w odpowiedniej chwili zwrócić uwagę na siebie i na niego. Jeżeli będą istniały podróże w czasie, z pewnością zaczną go szukać, w ten czy w inny sposób. Najważniejsze to nawiązać kontakt, potem znajdzie się wyjście. Będzie musiał tylko dobrze uwa- żać, żeby nie przeoczyć znaków. Ale teraz chodzi o przeżycie, a więc przede wszystkim kwestia wyżywienia, zdobycia broni, pieniędzy, bezpiecznego mieszkania i informacji. Resztę zorganizuje potem. Je- żeli chodzi o tubylców, na pewno ustępuje im pod względem siły fizycznej, ale z kolei posiada nad nimi przewagę innego typu: zna się na sprawach techniki i nauk przyrodniczych. Opuścił to miejsce grozy i po resztkach mostu przedostał się na przeciwległy brzeg potoku, zboczył z drogi i pomiędzy drzewami a krzewami wyszukał sobie względnie suche miejsce, gdzie nie mógł go dostrzec przypadkowy przechodzień. Było ciepło. Książę rozłożył ubranie, aby wyschło, a następnie obejrzał nogę. Rana była wpraw- dzie bolesna, ale zapewne doznał raczej stłuczenia niż złamania. Kilka godzin wypoczynku mogło dać dużo. Usiadł na ziemi i rozejrzał , się dokoła. Pierwotne rośliny, otaczające go ze wszystkich stron, wy- glądał}' okropnie. Ptaki ćwierkały wśród gałęzi, ale odniósł wrażenie, że nie były mechanizmami, jakie poznał w swojej epoce, gdyż reago- wały i zachowywały się w nie znany mu sposób. Musiały to być istoty organiczne, śpiewały jednak równie pięknie jak tamte. Wszędzie kwi- tło tu życie: na ziemi, na trawie, na liściach, na korze drzew, wszędzie coś pełzało i raczkowało, ćwierkało i szeleściło. Uświadomił sobie na- gle, że tak intensywne życie organiczne budzi w nim goś w rodzaju wstrętu. Wyrósł w sterylnym świecie pałacu, gdzie najwyżej raz na parę tygodni zabłąkało się jakieś zwierzę, rzadko spotykany owad jak mucha lub motyl, i wtedy — o ile jakimś cudem nie dostało się w po- 114 le działania ekranów' energetycznych i nie uległo spaleniu — szpera- cze podczerwone któregoś z mikrostatków bojowych wpadały bardzo szybko na jego trop, po czym przeganiały go z przestrzeni powietrznej lub zabijały. Będę musiał przyzwyczaić się do tego, pomyślał prze- zwyciężając wstręt. Nie zaprotestował, kiedy jakiś zwinny ciemny owad o sześciu odnóżach wszedł na jego dłoń. Zresztą owad nie uczy- nił mu nic złego. Spojrzał w niebo. Było puste, pozbawione pasm kondensacyjnych, platform obserwacyjnych umocowanych do niewidzialnych kotwic grawitacyjnych, wahadłowców kontrolnych podążających zaprogra- mowaną trajektorią w labiryncie promieni wiodących. Słońce prze- dzierało się przez cienką warstwę chmur, zsyłając na ziemię ciepłe i bogate w energię promienie. Od pewnego czasu księcia drażniło coś, czego nie potrafił określić, dopiero teraz uświadomił sobie, co to jest: absolutna cisza. Wpraw- dzie w powietrzu rozbrzmiewały świergot ptaków i szelest liści, ale wszędzie panował tak nieprawdopodobny spokój, że można było usły- szeć własny puls. Jego uszy nawykły do kakafonii dźwięków powodo- wanych przez niezliczone pojazdy, mechanizmy sterujące i wspoma- gające oraz inne aparaty pomocnicze zainstalowane w pałacu. Hałas ten towarzyszył mu stale, odkąd sięgał pamięcią, dlatego też nie zwf a- cał nań większej uwagi, a teraz owa cisza działała na niego jak przy- tłumiony dźwięk, którego nie sposób usłyszeć, ale można go po- czuć. Słońce suszyło jego odzież i ogrzewało mu twarz, kraj rozkoszo- wał się spokojnym, popołudniem. Książę poczuł, że ogarnia go sen- ność. Nawet nie spostrzegł, kiedy usnął. Noc już zapadła, gdy otworzył oczy. Nad mm widniały gwiazdy. Nigdy jeszcze nie widział tak wyraźnie zamieszkanej części wszech- świata. Gołym okiem dostrzegł dwie z gwiazd należących do impe- rium ojca. Bzdura, pomyślał, w tej epoce dalsza przestrzeń nie była jeszcze zamieszkana. Nie wiadomo dlaczego poruszył go fakt, że od- ległe słońca tworzą niemal takie same konstelacje jak te, które znał. Wzdrygnął się. W oddali rozległ się osobliwy dźwięk, przypominający grzmot, a na horyzoncie zamigotały błyskawice, jednakże niebo pozo- stało czyste. Wyglądało to jak bombardowanie chemiczną bronią eksplozyjną. Czyżby...? Ależ tak, oczywiście! To wyjaśniało istnienie śladów zniszczeń i zwłok, które znalazł. Trwała wojna! To, co dojrzał na ho- ryzoncie, nie było niczym innym jak błyskiem odpalonej broni 115 eksplozyjnej. Widocznie gdzieś niedaleko toczą się walki. Na niebie widniała czerwona łuna, prawdopodobnie efekt szalejących pożarów. Tego jeszcze brakowało! A więc dostał się w czas działań wojen- nych! No cóż, to też ma swoje zalety, pocieszał się. W powszechnym rozgardiaszu przyjdzie mu łatwiej zniknąć w tłumie tubylców, zdobyć jakoś broń i pieniądze oraz zadomowić się gdzieś, gdyż kto pyta o na- zwisko i pochodzenie w takich okolicznościach! Fakt ten mógł upro- ścić sytuację, jednocześnie jednak jego położenie stawało się bardziej niebezpieczne, gdyż nie sposób było wykluczyć możliwości, iż dosta- nie się pomiędzy dwa fronty. Musiał zawierzyć własnemu szczęściu. Wstał. W nodze czuł jeszcze ból, ale mógł już chodzić. Ubrał się, związał swój dobytek i udał się w stronę, skąd dobiegały go odgłosy walki. Z pewnością mieszkali tam ludzie. Zbliży się ostrożnie i prze- czeka jakiś czas, aby przezornie przeprowadzić obserwacje i zebrać informacje. Dopiero później zadecyduje, co dalej. Poruszanie się po polach i łąkach okazało się przedsięwzięciem trudniejszym, niż sądził. Okrycie na nogi było sztywne i niewygodne, wkrótce też zaczął dokuczać mu ból. Już po godzinie był zupełnie wycieńczony i musiał przystanąć na odpoczynek. Na domiar złego poczuł głód. Wstał i ruszył dalej, omijając las, który budził w nim trwogę, nie wiedział bowiem, jak reagują nocą dzikie rośliny i zwie- rzęta. Walcząc ze zmęczeniem stąpał po grząskim gruncie, brodził w potokach i coraz częściej zmuszony był zatrzymywać się na odpoczynek. Obszedł właśnie rozległy występ lasu, gdy wtem usłyszał z daleka głośne okrzyki i odgłosy eksplozji oraz ujrzał łunę. Przed nim znaj- dowała się zagroda chłopska. Stodoła płonęła,, oświetlając okolicę. Usłyszał dalsze wybuchy, salwy śmiechu i przeraźliwe okrzyki, jakieś postacie biegały i padały na ziemię. Utykając, podążył w tamtą stronę, aby pomóc biedakom, ale kiedy znalazł się bliżej, uświadomił sobie, że nic już nie może dla nich zrobić. Na jego oczach miały miejsce przerażające ekscesy. Skryty za żywopłotem obserwował — początko- wo ze zdumieniem, a następnie z rosnącą trwogą — ludzi, którzy roz- palili olbrzymie ognisko, wrzucając do niego sprzęty domowe i inne wyroby z drewna. Snop iskier dotarł do słomianego dachu stodoły. Ogień trawił łapczywie nową ofiarę i zaczynał przerzucać się na inne budynki, co jednak nie poruszyło specjalnie nikogo. Kilku mężczyzn z olbrzymimi nakryciami głowy zataczało się, popijając raz po raz z trzymanych w dłoniach naczyń. Z trudem trzymali się na nogach, 116 czasem ten i ów przewracał się na ziemię, usiłując daremnie podnieść się z powrotem. Kilku mężczyzn leżało już nieruchomo. Jakieś zabite zwierzę z odrąbaną głową, w barbarzyński sposób nadziane na włócz- nię, wisiało nad ogniskiem. Część napastników rozbijała szafy i skrzynie, wyrzucając z nich całą zawartość i bijąc się pomiędzy sobą na pięści lub włócznie o łup. Do uszu księcia dobiegały głośne wyz- wiska. Inni schwytali tymczasem kilka kobiet i dziewcząt, po czym przy wtórze gromkich wybuchów śmiechu zdarli z nich ubrania, przewrócili na ziemię i wzięli je w tak bestialski sposób, że książę wzdrygnął się. Kobiety, częściowo pod działaniem wmuszonego w nie / alkoholu, częściowo ogłuszone brutalnymi uderzeniami, poddawały się bezwolnie, jęcząc ze strachu, bólu i trwogi, podczas gdy reszta śledziła poczynania swoich kompanów z olbrzymim zainteresowa- niem, dopingując ich głośnymi okrzykami tak długo, aż nadeszła ich kolej. Książę, początkowo przerażony, poczuł wstręt i narastającą wściekłość. Gdyby miał przy sobie broń laserową, udzieliłby tym łaj- dakom takiej nauczki, że mieliby dość na całe życie. Dygocząc z gnie- wu uświadomił sobie nagle, że i on wykazuje skłonności do agresji, o co do tej pory nie podejrzewał siebie w ogóle. Czyżby ów świat wy- warł już na niego taki wpływ, że zaczął rozumować jak dzikus? Cóż to za okropna epoka, w której wylądował? W pobliskim lesie znalazł kryjówkę, gdzie drżąc z zimna i ze stra- chu, szczękając zębami, spędził całą noc pod drzewem. Łuna pożaru i odgłosy orgii nie pozwalały mu zmrużyć oczu. Temperatura spadała coraz bardziej, prawdopodobnie wskutek bra- ku energii, powierzchnia ziemi wypromieniowywała bowiem nagro- madzoną w ciągu dnia energię cieplną bez przeszkód w atmosferę. Książę spojrzał w niebo; nawet odległe słońca sprawiały wrażenie zimnych, niegościnnych. One również były jeszcze nie zamieszkane. Zdrętwiał z zimna, wstał więc, aby rozruszać się trochę. Z ulgą obserwował wstający świt i wschodzące słońce. Temperatura zaczęła wzrastać. Do południa zbieranina żołdaków, którzy nawiedzili okolicę pląd- rując i mordując, pociągnęła dalej. Z zagrody chłopskiej nie pozostało nic, wszystko spłonęło. Rabusie uprowadzili zwierzęta, mocując na ich grzbietach siedzenia. Niektórzy rozsiedli się na nich od razu. Pomysłowe urządzenie składające się ze sznurów i łańcuszków, które prowadziło od pyska zwierzęcia do siedzenia jeźdźca, pozwalało, na kierowanie tym organicznym pojazdem. Ku wielkiemu zdumieniu ,117 !» księcia » owe wielkie, silne zwierzęta poddawały się biernie woli jeźdźców. Dopiero kiedy oddział zniknął w oddali, książę odważył się opuścić swoją kryjówkę. Pragnął raz jeszcze obejrzeć miejsce zniszczenia, spodziewając się, że może znajdzie tam kogoś, kto potrzebuje pomo- cy, przede wszystkim jednak jego krokami kierował głód. Zamierzał poszukać czegoś do jedzenia, a nawet zdobyć kilka informacji odnoś- nie czasu, w jakim wylądował. Może znalazłby też jakieś papiery lub kalendarze. Jego oczom ukazał się straszliwy widok. Pomiędzy rozbitymi i tlą- cymi się jeszcze rzeczami leżały zwęglone zwłoki zabitych mężczyzn i kobiet. Kobiety i dziewczęta zamordowano w najbardziej potworny sposób, po czym pozostawiono w kałużach krwi. Budynki gospodarskie zawaliły się już uprzednio, reszty dokonały płomienie. W podeptanej trawie poniewierały się tu i ówdzie rozbite beczki i resztki żywności. Dręczony głodem książę rozejrzał się uważ- niej dokoła i wreszcie znalazł kawałki substancji roślinnej, usmażone , nad ogniskiem. Sprawiały wrażenie jadalnych, ale książę niechętnie ?« sięgnął po jeden z nich. Dopiero po chwili, kiedy przeżuł pierwszy kęs, poczuł słodkawy smak. Mimo to jedzenie nie smakowało mu. Szukając czegoś do picia natknął się na resztki kwaśnego i ostrego płynu w naczyniach. Może to alkohol, pomyślał, nie był jednak pe- wien. Dalsze poszukiwania okazały się owocne: znalazł otwór w ziemi, wyłożony kamieniami i zaopatrzony w mechanizm, za pomocą któ- rego można było opuszczać na dół i wciągać z powrotem pojemnik. Książę wypróbował urządzenie i w ten sposób wyciągnął spod ziemi wiadro wody. Woda wyglądała na czystą, zaczai więc pić ją łapczywie. Zrobił się już ze mnie prawdziwy dzikus, pomyślał, piję wodę, w kto- ' rej może aż się roi od czynników chorobotwórczych, jem brudne po- żywienie w otoczeniu trupów i wdycham jednocześnie smród na wpół spalonych zwierząt i ludzi. Może zdążyłem się już zatruć, ale cóż mogę na to poradzić? Albo umrę z głodu i pragnienia, albo zgubią i mnie jad i mikroby tych barbarzyńskich potraw. Muszę zaryzykować. Przeszukał odzież zmarłych. W kieszeni jednego z zabitych żołnie- rzy znalazł dwa listy. Nie potrafił odczytać pisma, ale cyfry były arab- skie. Pewnie była to data, gdyż razem tworzyły liczbę 1619, widoczną w obydwu listach. A więc cofnął się w czasie o dwanaście tysięcy lat, dokładniej: znajdował się teraz w pierwszej połowie siedemnastego wieku, według starego kalendarza. Papiery nie wyglądały na stare, 118 a więc wypisana na nich data mogła być aktualna. Nigdy jeszcze energia pola czasowego przy starcie nie była tak duża, aby mogła przetransportować go tak daleko w przeszłość. Czyżby w maszynie nastąpiła jakaś awaria? Nie, to niemożliwe. Ktoś na pewno maczał w tym palce, a któż inny mógłby to zrobić, jak nie brat? Trudno mu było w to uwierzyć, ale niestety musiał oswoić się z tą myślą. Schował obydwa listy. Były adresowane do niejakiego pana Weis- slingera — jak dowiedział się po odczytaniu pisma — i zawierały prośbę miejscowego proboszcza o jego powrót do ojczyzny z uwagi na ciężką chorobę żony i trudną sytuację dzieci. W drugim liście du- chowny informował o zgonie pani Weisslinger, o jej pogrzebie prze- prowadzonym na koszt gminy, o licytacji jego warsztatu, o tym że je- go pięcioro dzieci umieszczono każde w innej rodzinie, gdzie będą służyć w zamian za utrzymanie, że są zdrowe, ale brakuje irn ojcow- skiej ręki, że schwytano je na kilku próbach kradzieży, że wreszcie on, Weisslinger,. jest włóczęgą bez czci i wiary, na którego Bóg ześle kiedyś straszliwą karę za wszystkie grzechy. Istotnie, los nie był łas- kawy dla adresata listów: poderżnięto mu gardło. Książę znalazł przy nim również jedną z tych prymitywnych broni miotających, funkcjonujących według zasady szybkiego rozszerzania się gazów, które powstają podczas zapalenia się pewnych substancji chemicznych, co z kolei wprawiało w ruch mały kawałek metalu. Ów pocisk wylatywał następnie przez rurę, gdzie następowała eksplo- zja, w stronę celu. Książę znalazł również pewien zapas owej palnej substancji i kawałki ołowiu, pasujące idealnie do lufy owej broni. Nie był już bezbronny i mógł nieco spokojniej spoglądać w przyszłość. Następnie złożył ciała zabitych w jednym miejscu, usypał na nich stos drewna i podpalił go, po czym spiesznie opuścił to straszliwe miejsce, aby dotrzeć do większego skupiska ludzi. Wszędzie jednak odnajdywał jeszcze okropniejsze miejsca zniszczenia. Tak, Collins, w ten sposób nastał dla niego czas barwnych przygód i niebezpieczeństw. Radził sobie ze zmiennym szczęściem, nauczył się posługiwać bronią palną i białą oraz rozmaitych języków; począt- kowo nie wzbudzał podejrzeń, gdyż w wojsku służyli mężczyźni z różnych krajów, on zaś szybko opanował ich surowe obyczaje i bar- barzyńskie zwyczaje, potrafił już walczyć i zabijać. To zadziwiające i przerażające, Collins, jak szybko można nauczyć się takich umiejęt- 119 ności. Wkrótce już w każdej sytuacji zachowywał się tak jak normalny człowiek z XVII wieku, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Prze- wędrował wiele krajów, w których szalała wojna, widział skrajną nę- dzę i znosił niewypowiedzianie ciężki los, często bywał zrozpaczony, rzadziej szczęśliwy, ale przede wszystkim — przeżył, i nie tylko to. Nauczył się, jak polować na zdobycz, jak podstępem, przemocą i zim- ną krwią bronić swojej własności. W końcu posiadał tyle, że mógł zapewnić sobie spokojną egzystencję, zrezygnował więc z wojaczki — kii wielkiemu zmartwieniu swoich przełożonych. Miał inne, w do- słownym tego słowa znaczeniu dalekosiężne plany, ,było bowiem coś, co przez cały czas podtrzymywało go na duchu i pozwalało pokony- wać wszelkie przeszkody: broszka. Często wsuwał rękę do kieszeni, aby przekonać się, że to nie sen, i wtedy czuł, jak kryształ wibruje. w strumieniu czasu i żyje, dopóki zaś w owym mechanizmie istniało życie, istniała aktywność na tym odcinku Unii czasowej, po którym on dryfował teraz bezradnie, istnieli ludzie podróżujący w czasie i istniała nadzieja dla niego. Wprawdzie nie mógł odbudować pola czasowego, nie mając zwierciadła, pomoc musiała więc nadejść z przyszłości, był zaś na tyle mądry, aby wiedzieć, że jest tam przy- najmniej jeden człowiek, dla którego obecna sytuacja jest korzystna; sytuacja, w której przeciwnik znalazł się na niekorzystnej pozycji w grze, jaką zaryzykował. Potrzebne mu było bezpieczne miejsce, gdzie — korzystając z określonych surowców i narzędzi — mógłby w spo- koju zająć się przygotowaniami. Następnie musiał czekać, aż pojawi się ktoś z przyszłości. Po miesiącach i latach niespokojnej włóczęgi znalazł się w małym miasteczku na południu, które podobało mu się i było oddalone od frontów, postanowił więc osiedlić się tam. Za zgromadzone pieniądze kupił sobie mały domek przy rynku, gdzie urządził warsztat, wyko- rzystując swoje umiejętności techniczne. Najpierw wyrabiał okucia i naprawiał zamki, potem zaczął konstruować zabawki mechaniczne, które następnie sprzedawał podróżnym lub mieszkańcom miasteczka. Był dla wszystkich uprzejmy, stale grzeczny i gotów do pomocy, dlatego też zyskał wkrótce opinię człowieka bez zarzutu. Mimo to izolował się od innych, rzadko też widziano go w gospodzie Pod Czerwonym Wołem, znajdującej się przecież naprzeciw jego domu. Czekał. Jego uwadze nie uszedł żaden z podróżnych, którzy zawi- tali do miasteczka i wysiedli przed gospodą. Co wieczór gasił światło, wyglądając godzinami przez szczelinę w oknie na rynek. Każdą wolną 120 godzinę, którą zdołał wygospodarować ze swego napiętego rozkładu dnia, spędzał nad szkicami i planami, pragnąc za pomocą prymityw- nych narzędzi, jakimi dysponował, i bez .źródła energii elektrycznej, rozwiązać swój problem. Rysowały się dwie możliwości: mógł skon- struować mechanizm, który przetrwa dwanaście tysięcy lat, a następ- nie sprowadzi pomoc. Wprawdzie krok ten oznaczał stworzenie frak- tury, ale to była błahostka: Nie ryzykował niczym, jako że to rozwią- zanie funkcjonowało jedynie w razie pewnego sukcesu. Kiedy mecha- nizm da mu znak, będzie to dowód, że wygrał, gdyż taki był warunek okazania pomocy: musiał znalez'ć się znowu w przyszłości. Drugie wyjście polegało na skonstruowaniu aparatu, za pomocą którego moż- na by połączyć się bezpośrednio z energią pola czasowego. W ten sposób mógł uruchomić prymitywną elektronikę, aby zlokalizować aktywność na linii czasu. Postanowił wypróbować obydwie możliwo- ści i zabrał się do pracy. Potem czekał. Okazało się, że postąpił słusz- nie. Wkrótce pojawili się pierwsi szpicle, po ich zachowaniu poznał jednak od razu, że nie są tymi, na których czeka: im nie chodziło o udzielenie Weisslingerowi pomocy. Czyż nie mam racji, Collins? — Oczywiście, Wasza Królewska Mość. Nie to było naszym za- miarem. — Cóż, tego właśnie spodziewał się Weisslinger. Zresztą przygo- tował się na taką ewentualność. Lata przeżyte w tej epoce nie pozo- stał}' bez wpływu na jego wygląd zewnętrzny: postarzał się, rysy twa- rzy wyostrzyły się, zmężniał. Reszty zmian dokonał już sam: jego włosy, w których wiły się siwe pasma, sięgały mu do ramion, wyglą- dał na starszego, niż był w rzeczywistości. Wolał nie ryzykować, zbyt duża była stawka. ' Wkrótce rozpoczęła się istna parada gości z przyszłości. Rejestrował fraktury i jeden anachronizm po drugim, aż wreszcie zorientował się, że odnaleziono go. Dzięki nim Weisslinger przeżył niejeden wieczór pełen wrażeń. Ale o tym już opowiedziałem. Teraz mistrz przygoto- wał kontrposunięcie. Następny ruch należał do niego. Teraz miało się okazać, kto jest lepszym graczem. Co On na to, Collins? — Chyba rozumiem już wszystko, -Wasza Królewska Mość. Ze sposobu, w jaki Wasza Królewska Mość opowiada o tej odległej prze- szłości, domyślam się, że to ty, Panie, zakpiłeś ze mnie. Wasza Kró- lewska Mość musiał spędzić wiele czasu w tamtej epoce, gdyż tylko stąd mogą pochodzić te imponujące wiadomości. Ze też nie wpadłem na to wcześniej] 121 Minister klepnął się dłonią w czoło. — Jak już powiedziałem, rozumiem już wiele, Wasza Królewska Mość. Ale w tej historii brakuje mi jeszcze czegoś. — Istotnie, Collins, czegoś tu brak. Brakuje ostatniego ogniwa, decydującego ruchu. — Za pozwoleniem, Wasza Królewska Mość, jedno pytanie: kim właściwie jest BIEL? — To nie fair, Collins. To byłoby jednoznaczne z rzuceniem kart na stół. Niech trochę pomyśli! Tyle już powiedziałem. Przecież On ma głowę nie od parady! Collins siedział zatopiony w myślach, wpatrując się w lalkę, która wirowała wokół własnej osi. — Może nim być wynalazca, Wasza Królewska Mość, ten stary, który skonstruował machinę czasu i pojawia się jako polski hrabia... — Jego. wymyśliłem — wtrącił król. — Mówiłem już o tym. ... — któremu Wasza Królewska Mość lub ja opowiadamy owe historie. — Minister nie dał zbić się z tropu. — On przekazuje in- formacje Weisslingerowi, a ten z kolei, za pozwoleniem Waszej Kró- lewskiej Mości... — Stop, Collins, stop! Jeszcze się zagalopuje! Widzę, że zaczyna ponosić Go fantazja. Wszystko po kolei. Po co nam jeszcze jedna fi- gura w tej grze? Zostawmy starego w spokoju. On nie grał ani dla BIELI ani dla CZERNI, sam jest... powiedzmy: SZARY. Możliwe, że zna całą grę, prześledził wszystkie ruchy, ale trzymał się na uboczu. Może zamierza rozegrać inną partię i zbiera na nią wszystkie siły. Wszystko jest możliwe, przyszłość rozległa. Może tysiące ludzi obser- wowało nasze grę, aby na tej podstawie nauczyć się graę. Nie potrze- bujemy już jednak nowych figur. Niech On weźmie się do tego w Inny sposób. A może byśmy doprowadzili naszą historię do szczęśli- wego zakończenia, z tak zwanym efektem końcowym? — Wasza Królewska Mość, czy mam... mam zagrać rolę BIAŁEGO? — A czy On oczekiwał czegoś innego, Collins? Przecież On już od dawna jest moim sprzymierzeńcem, w przeciwnym razie unicestwiłby tego Weisslingera, a ja nie siedziałbym tu. Ostatecznie On jest naj- lepszym z moich ludzi. A więc, niech teraz uważa! Weźmie moją pe- lerynę i w odpowiednim czasie wywróci ją jasną podszewką na zew- nątrz. W ten sposób uwidoczni się różnica pomiędzy CZARNYM a BIAŁYM. Weisslinger otrzyma sygnał i uruchomi pieczęć, zmusza- 122 jąć do ucieczki załogę bazy operacyjnej 7. Potem On pomoże Weis- slingerowi wydostać się z matni. A więc w drogę! Dobrego czasu! Niech robi dokładnie to, co mu kazałem. — Z przyjemnością, Wasza Królewska Mość. To dla mnie zasz- czyt, móc wspólnie z tobą, Panie, dokończyć grę. Collins przeszedł przez lustro, po czym wyszedł z powrotem, chwiejąc się z lekka. — Załatwione? — zapytał król. — Załatwione — odparł Collins, przecierając sobie oczy. — Widzę, że On wykorzystał okazję, aby wstąpić do gospody Pod Czerwonym Wołem, czy nie tak? — roześmiał się król. — No, ale to moja wina. Już od ponad dwóch godzin On stoi tu i wysłuchuje moich historyjek. Mnie również przydałby się łyk czegoś mocniejsze- go, ale przedtem doprowadźmy sprawę do końca. Przed nami decy- dujący ruch. Czy Collins da sobie radę? — Bez wątpienia, Wasza Królewska Mość. Długa jazda po lesie do bazy operacyjnej 7 i chłodne powietrze sprawiły, że doszedłem już do siebie. — To dobrze. Teraz dam ci mata, drogi braciszku. Collins, teraz On wyruszy i zjawi się w sali tronowej w określonej porze krytycznej, dokładnie pod pieczęcią o długości dziesięciu sekund. Będzie musiał pracować w godzinie zerowej, to znaczy w całkowitej ciemności. To umożliwiają jedynie pieczęcie. Oto niezbędny sprzęt, bez krótego nie przeszedłby przez lustro. To udoskonalony model broszki. Ostrożnie przedostanie się do tronu i zarzuci sobie mojego brata na ramiona. Sprawa nie jest prosta, bo brat jest ciężki, a w dodatku będzie sztywny z uwagi na godzinę zerową. Jeżeli On upuści go na ziemię, połamie mu kości. Mój brat nie będzie wiedział, co się stało, pomyśli, że nadal siedzi na tronie. Następnie On zaniesie go do dyli- żansu i da powąchać mu trochę tej wybornej esencji, która sprowadzi na niego zbawczy sen. — Podał Collinsowi małą buteleczkę. — Co potem, On wie równie dobrze jak ja. Zapewne zapamiętał sobie dok- ładnie historyjkę, którą Mu opowiedziałem, prawda? To pytanie chy- ba było głupie. — Oczywiście, Wasza Królewska Mość. To znaczy... mam na my- śli nie pytanie, tylko tę historyjkę. — A więc niech powtórzy ją dokładnie Weisslingerowi, nauczy go, jak siada się na tronie, jak ma się zachować, żeby nie popełnił j>akiegoś błędu. To ostatnie dotyczy też Jego, Collins! 123 r — Wedle rozkazu, Wasza Królewska Mość. Ale co będzie, jeżeli naprawdę popełnię błąd, zapomnę części tej historii albo przekażę ją nieco inaczej? — Na pewno nie popełni błędu, gdyż ,w przeciwnym razie nie mógłbym Mu jej znowu opowiedzieć. Przecież znam tę historię właś- nie od Niego. — Ale jeżeli umyślnie przekręcę w niej coś albo opowiem Weis- slingerowi coś innego, a więc w ostatnim momencie przeprowadzę frakturę? — To, mój drogi Collinsie, byłoby z Jego strony cholernie nie- uczciwe. To by oznaczało zmianę reguł gry, a efektem byłaby zupeł- nie nowa historia. Nikt z nas dwóch, w ogóle nikt nie wiedziałby, jak przebiegała nasza historia. Wszystko byłoby na nic. Wyglądało- by to tak: po powrocie On nie zastałby tu mojego brata, cała gra za- częłaby się od nowa, tylko że On miałby w zanadrzu fałszywą kartę. Mógłby zapłacić za to głową. Ale postanowiłem zaryzykować. Ufam Mu. A więc, ostatni ruch! Szach królowi! Król uśmiechnął się z zadowoleniem. Lalka przerwała taniec i wskoczyła Collinsowi na ramię, przytrzymując się jego peleryny. — Szach królowi! — powiedział minister, zniknął w lustrze, a po chwili pojawił się znowu. — Widzę, że wszystko przebiegło pomyślnie, zgodnie z planem. — Jak • rozkazałeś, Panie. Jak Wasza Królewska Mość pamięta, urządziliśmy niezły fajerwerk w bazie operacyjnej 7. Spłonęło dosz- czętnie wszystko. — Tak, przypominam sobie. A jak teraz podoba się Collinsowi ta cała historia? — Można sobie wszystko bardzo dobrze wyobrazić, Wasza Kró- lewska Mość. — Nieprawdaż? Tym bardziej, że nigdy nie miałem brata. — Król mrugnął porozumiewawczo do ministra. Wstał i poklepał go przyjaź-. nie po ramieniu. — Wszystko pobudowaliśmy, to i owo udoskonaliliśmy, z tego zrezygnowaliśmy, tamto dodaliśmy. Teraz budowla jest już gotowa, ostatni kamień został położony. Myślę, że wszystko jest w porządku. Co On na to, Collins? — Wszystko jest w porządku, Wasza Królewska Mość. Kiedy tyl- ko pomyślę o Weisslingerze! Zginął podczas napadu na zagrodę chłopską, został lalkarzem i szanowanym obywatelem miasteczka... 124 — Na taką frakturę możemy sobie pozwolić. Jest bez większego znaczenia. Nie spłodził dzieci. — ... pewnego dnia, a raczej pewnej nocy budzi się z bólem głowy i od tej pory jest jak odmieniony: nie konstruuje już zegarków, miewa ataki szału, popada w alkoholizm, dostaje cięgi w gospodzie od miejs- cowych młodzików, gdyż rozzłościł ich swoją arogancją, stacza się co- raz bardziej i bardziej, i zna swój gorzki koniec: że mianowicie nadej- dzie dzień, kiedy będzie miał wszystkiego dosyć i zarzuci sobie pętlę na szyję. — Dosyć okrutne, prawda? — odezwał się król. — Hm — mruknął Collins i skinął głową. — Okropne. — Ale upieram się przy tych cięgach w gospodzie Pod Czerwo- nym Wołem! — Zasłużył sobie na nie w zupełności, Wasza Królewska Mość — uśmiechnął się Collins. — Ale nie ma powodu do pośpiechu. Widzi Collins, w całej tej sprawie jest coś pięknego: zawsze, kiedy przyjdzie nam do głowy jakiś pomysł, możemy dokonać zmiany. Ale teraz jest ruch CZARNEGO. Nie należy go lekceważyć. W końcu nie umie mniej niż ja. A więc odczekajmy jakiś czas. Czy Collins zgadza się ze mną? — Oczywiście, Wasza Królewska Mość. Obaj umilkli, wpatrując się w figurkę, która właśnie ćwiczyła kroki nowego tańca. — Czy Wasza Królewska Mość pozwoli mi na jeszcze jedno py- tanie? — Owszem, Collins. Wiem jednak, co teraz nastąpi. On chce po- wiedzieć, że czegoś tu jeszcze brakuje. — Właśnie, Wasza Królewska Mość. Krąg jest już zamknięty, ale co z lalką? Ona przecież jest bezużyteczna, przynajmniej w naszej historii. Król westchnął zrezygnowany. — Tak, Collins. On ma wprawdzie głowę nie od parady, ale dla- czego nie chce zrozumieć, że nie wszystko musi mieć cel? — Ale to pytanie jest uzasadnione, Wasza Królewska Mość. Po co Weisslinger skonstruował z takim nakładem sił lalkę, o której wiedział z góry, że nie będzie miała... — Mój Boże, Collins! On z tą swoją okropną zasadą kierowania się korzyścią! A więc niczego nie zrozumiał! Czy po to zasiadamy tu razem i konstruujemy historię, aby naprawić świat? Przez cały dzień 125 głowiliśmy się nad tym problemem, On i ja. Musimy znaleźć przy- najmniej tyle czasu, aby zająć się gimnastyką umysłową. A przy tej okazji wpada nieraz do głowy dobry pomysł, że tak powiem: gratiso- wo, skoro On jest tak bardzo żądny korzyści. Tu mrugnął porozumiewawczo, a Collins nie omieszkał zapewnić: — Oczywiście, Wasza Królewska Mość. — Na przykład: w jakim celu skonstruowaliśmy tę historyjkę?, — Może z nudów, jeżeli wolno to tak określić, a poza tym aby po- delektować się grą myśli — poddał Collins. — Można to tak określić — przytaknął król. — Czyż to nie piękne, że w naszym świecie,\ nastawionym wyłącznie na czerpanie korzyści i osiąganie zysku i efektu, zdarzają się jeszcze zjawiska bezużyteczne, kryjące sens swego istnienia w sobie samych, jak na przykład owa lal- ka z naszej historii? Mimo to jest ona zachwycająca — a może właśnie dlatego. / Collins skinął głową. — Podoba mi się — przyznał, wskazując na lalkę. — Należałoby skonstruować jeszcze lepszą — machnął ręką król. — Musimy wymyślić coś nowego, Collins. Król zadumał się, nie odrywając wzroku od pustych ścian, jak gdy- by zapatrzył się w jakiś obraz. Minister przyglądał się drobnej figurce, która zakończyła właśnie ostatni obrót i wdzięcznym dygnięciem zamknęła spektakl. (1961) Można wyobrazić sobie gwiazdy poruszające się tak szybko, że ich prędkość ucieczki uwarunkowa- na wysoką grawitacją przekracza 300 000 kilome- trów na sekundę. W ten sposób fotony trzymane są wokół centrum masy na zamkniętych orbitach, to zaś oznacza, że te gwiazdy są niewidzialne. A co by się stało, gdyby permanentny proces przemiany masy w energię zmniejszył masę do punktu kry- tycznego tak, że orbity fotonów otwarłyby się? SZCZELINA W GÓRZE Gwiazda oddychała, kipiąc. Niedostrzegalnie pulsowała przestrzeń. Snop światła omiatał jądro szaleńczym wirem oślepiającej jasności. Malejąca grawitacja osiągnęła już niemal punkt, w którym fotony przestają trzymać się swoich orbit, po czym eksplodują. Ów gigantyczny granat wdzierał się niepostrzeżenie w głąb Galak- tyki. Zgromadzona energia promienista, efekt trwającego od miliar- dów lat procesu syntezy jądrowej, parła do wyładowania. Potwór składający się z płomieni i dymu rozpostarł szybkie jak światło skrzydła, jeszcze niewidzialny rzucił swój złowieszczy cień, aby wreszcie zadać cios — szaleńczy i śmiercionośny. Przestrzeń rozprysła się, czas przestał istnieć. Elastyczna masa unosiła go miękko w górę. Jego świadomość wy- dobywała się z lochów pogmatwanych majaków na światło dzienne, ze wspomnień formowała się jego jaźń. • Oczy. 127 Leniwie pojawiły się na peryferiach siatkówek drobne barwne plamki. Przesunął palcami po twarzy i ostrożnie zamrugał oczyma. Obrazy zaczęły przyjmować konkretne kształty. Sala szpitalna. Zakurzone lampy rzucały świetlne refleksy na śnież- nobiały sufit. Poczuł powiew wiatru i odwrócił głowę. Okno było otwarte, firanka falowała lekko. Na zewnątrz rozpanoszyło się nad \ koronami drzew szkliste popołudnie, w stawach parku odbijały się obydwa słońca. Cisza. Satch przeciągnął się. Czuł się dobrze i, zrelaksowany, rozkoszował się tym uczuciem. Jego pobyt w szpitalu dobiegał końca. * Skierował wzrok na świetlisty wzór na suficie, poruszający się usta- wicznie i zmieniający swój układ. Jednak owe zmiany były jedynie odmianami skomplikowanego splotu podstawowego. Zaskoczyło go to odkrycie. Wydało mu się nagle, że wie o rym już od dawna, ale naj- bardziej przytłaczał go fakt, że owo zaskoczenie poruszyło go zaska- kująco swojsko. W ślad za wyjątkową precyzją pamięci pojawił się strach; tępy i bezpodstawny. Miał wrażenie, że dostał się w tryby jakiejś ma- szynerii. Zaniepokojony wyjrzał przez okno. Również ten widok wydał mu się przerażająco znajomy. Matowe refleksy dwóch słońc na fioleto- wym listowiu, żadnego ruchu, cisza — fotografia oglądana zbyt często przez jasnozielone szkiełko. Powiódł wzrokiem po pomieszczeniu. Wyblakłe zasłony, białe me- talowe łóżko, szafa bejcowana na ciemno, umywalka z szarej porcela- ny, okrągłe lustro prześwitujące w samym środku, na stole szklanka napełniona do połowy wodą do picia o mdłym smaku. Potem przyj- dzie siostra, z uśmiechem na twarzy, Mulatka, weźmie szklankę, zmo- czy bandaż pod kranem, syk wody z przesadnie odkręconego kranu, szczupłe białe plecy, delikatny ciemny kark i wysoko upięte kędzie- rzawe włosy... Sytuacje rozłożone na poszczególne momenty następowały jedna po drugiej z paraliżującą dokładnością często oglądanego filmu. — Do diabła! —' Raptownie opadł na poduszkę. — Najwyższy czas, abym wrócił na stację — odezwał się głośno. Nerwowo gmerał w papierośnicy. Jeszcze trzy... Skąd, do diabła, wiedział już przedtem, że akurat jeszcze trzy...? Zwalczył w sobie strach. 128 Trzask zapalanej zapałki przerwał tok wspomnień. Ujął szklankę i chciwie wlał w siebie ciepławą wodę. Słyszał zbliżające się kroki, dostrzegł, że gałka u drzwi obraca się w kierunku odwrotnym niż ruch wskazówek zegara. , Siostra z uśmiechem na twarzy... Można wyobrazić sobie gwiazdy poruszające się w takim tempie, że ich prędkość ucieczki uwarunkowana wysoką grawitacją przekracza 300 000 km na sekundę. W ten sposób fotony trzymane są wokół cen- trum masy na zamkniętych orbitach, to zaś nie oznacza nic innego jak: te gwiazdy są niewidzialne.* A co by się stało, gdyby permanentny proces przemiany masy w energię zmniejszył masę gwiazdy do punktu krytycznego tak, że orbi- ty fotonów otwarłyby się? Statek kosmiczny ELEKTRA. Projektory pracowały pełną mocą, rzucając w noc na odległość wie- lu mil oślepiające snopy światła. Metal wibrował cicho. Pasażerowie przepijali do siebie, kilku grało w bilard. Duża wskazówka zegara w sterowni zbliżała się coraz bardziej do punktu oznaczonego zielonym kolorem. • ... cztery ...-trzy ... dwa ... jeden ... start! Ale nie zdarzyło się nic. Wskazówka przesunęła się na zielony punkt i podążała pracowicie dalej. Kapitan odwrócił się gwałtownie. — Swift! Swift spojrzał na niego zaskoczony. Pasmo kontrolno-pomiarowe wypływające bezustannie z mózgu sterującego skłębiło mu się w dło- niach. — Sir. Ja... — Bezradnie wzruszył ramionami. — Wskaźnik masy! — wykrzyknął pierwszy oficer. Oczy wszystkich zwróciły się ku niemu. — Jakaś olbrzymia masa z prawej strony przed nami. — Coś takiego! * Opowiadanie powstało w 1955 r. Od tego czasu wykryto większą ilość tych osobliwych obiektów astronomicznych. Nazwano je czarnymi dziurami. ' \ — Pielgrzymi czasu 129 Ekrany połyskiwały czernią. Nie pojawiało się na nich nic. — Masa? ... Tu? O +25 sekund. — Czas przekroczony — odezwał się z niedowierzaniem kapitan i wstał ociężale. Wskazówka przesuwała się dalej. Pierwszy oficer uderzył pięścią w stół. — Kurs prawidłowy. Brama zniszczona. — Prędkość? — zapytał kapitan. v • — Świetlna — mruknął Swift. O +35 sekund. Ciszę zmącił brzęk. — Wskaźnik masy uszkodzony — zameldował ktoś. Stalowa sprężyna, która wygięła się aż do granic dopuszczalnego obciążenia, pękła. Automat sterujący zawył o jedną oktawę wyżej. O +43 sekund. — Swii...! — krzyknął kapitan. W tym momencie z niezwykłą mocą nadeszła fala uderzeniowa. Absorbery amortyzujące zawyły głośno, łagodząc siłę bezwładności. Gracze, pochyleni nad stołem bilardowym, podnieśli wzrok, za- skoczeni. Na ekranach pojawiły się gwiazdy, znane konstelacje. — Swift — odezwał się kapitan. — Sir?! — odparł nauta, nie odrywając wzroku od pasma kon- trolnego. — Odchylenie o 200 milionów kilometrów, sir. — Jesteśmy znowu w domu. Kapitan splótł dłonie. ELEKTRA, wypluwając kłęby płomieni z dysz, wdzierała się do systemu Kim. W salonie pasażerowie przypijali do siebie, kilku z nich grało w bilard. Dyżur na stacji -Satch pełnił wtedy ze mną. Satch był facetem, na którym można polegać. Chłop jak dąb, o wadze 200 kilo i wzroście 2,80 m. Jego rodzice mieli farmę, mniej 130 więcej w odległości 62 000 kilometrów stąd, niekiedy leciał do nich na weekend. Był naprawdę w porządku, szkoda mi go. Może jednak zacznę od początku. Tylko gdzie jest ten początek? Było to dawno, ale przypominam sobie wszystko. Ciepły wrześniowy wieczór. Jasny błękit lasów przechodził już w upiorną biel. Pomiędzy drzewami pająki rozpinały swe wilgotne sieci, aby zdobyć pożywienie na zimę, a jesienny wiatr przynosił ku nam przedśmiertne krzyki zwierząt z dolin. W zasnutych mgłą lasach roz- legało się głuche, nieustające bębnienie tubylców. Niebieski karzełek skrył się za wierzchołki gór, zieleń nieba zmie- szała się z poszarpanymi, czerwonymi jak ptaki ogniste chmurami, powietrze przepełniało brzęczenie much plujek. Nie wiem, jak wyglądają u was wrześniowe wieczory. Nie znam Ziemi. Ona znajduje się gdzieś w środku naszej Galaktyki i była po- dobno ojczyzną naszych przodków. Może o tej porze roku czerwie wyłażą z drzew, aby zaludnić stepy, może powietrze przesycone jest słodkawym zapachem wiosny, a zwierzęta zaprzęgają się do balonów i całymi stadami żeglują w łagodnym wietrze ku szczytom górskim, aby tam, w wiecznym śniegu, złożyć jajka. Nie wiem. Thor w gwiazdozbiorze Saksofonu jest ostatnią placówką Galakty- ki. O dwanaście minut świetlnych stąd, tuż przed Kimem, mieści się brama tranzytowa do Styksu. Superzgęszczona materia niebieskiego karła powoduje zakrzywienie przestrzeni, które umożliwia statkom kosmicznym dokonywanie skoków do Styksu odległego o ponad 100 milionów lat świetlnych. Kim właśnie zaszedł, kiedy z lotniska nadszedł meldunek, że odlot PERSEFONY nastąpi za trzydzieści minut. Satch przeciągnął się i ziewnął. — Myślałem, że odleci dopiero jutro rano. Włączyłem oświetlenie. Na okolicznych szczytach zapłonęły świat- ła, wysyłając w niebo niebieskie pionowe słupy ognia i oblewając lo- dowce upiorną jasnością. Podszedłem do okna i spojrzałem na zegarek. — Jeżeli na Styksie zostaną przyjęci od razu, dotrą do celu za dwie godziny. Satch zbliżył się do mnie. Milcząc, bębnił nerwowo palcami o szy- bę. Najwidocznej coś go nurtowało. 131 — Co ci jest? — Nie wiem, George, mam dziś jakieś niedobre przeczucie. — Może to przez oczy? "— zapytałem, wygrzebując papierosa. Już wtedy miał pierwsze objawy tego dokuczliwego schorzenia oczu, na które od czasu do czasu cierpią wszyscy na tej planecie. Źrenice puchną, nie można zamknąć powiek. Przyczyną są podobno krótkofalowe promienie Kima, ale lekarze nie są co do tego zgodni. Satch znużonym gestem przecierał oczy. — To nie dlatego — rzekł. — A więc co? — Martwię się ze względu na przejście. — Daj spokój! — Chwileczkę, George. Weź PERSEFONĘ. Godzina przyśpie- szenia do bramy, skok do czasu zerowego, jednogodzinny manewr hamowania i lądujesz na Styksie. Tu zjadłeś obiad, a o 100 milionów lat świetlnych dalej będziesz miał jeszcze czas wykąpać się przed pod- wieczorkiem. Proste, prawda? — No i co? - Chcesz iść pieszo? — Przypuśćmy, że coś ci się nie uda. Zmaterializujesz się na ja- kimś dziewiczym terenie albo gdzieś pomiędzy drogami mlecznymi, bez map, bez przejść. Przy prędkości świetlnej oznacza to kilka mi- lionów lat lotu do najbliższej bazy. Czy wiesz, co to znaczy? — Na miłość Andromedy, przestań krakać! — A potem odnaleźć statek! Prędzej znajdziesz na tej planecie szpilkę. — Te zmartwienia pozostaw kapitanowi i jego nautom. — Nie byłby to pierwszy statek. — Słuchaj, chyba nie mówisz tego poważnie, to zakrawa raczej na science fiction. Weź papierosa. Zapaliliśmy. Głośnik zaskrzeczał: — Do startu jeszcze 15 minut. Wcisnąłem klawisz. Na stokach zawyły syreny, odbijając się echem po całej okolicy. Wyobrażałem już sobie tubylców, kryjących się teraz w swoich norach. Satch wydmuchnął dym i zaczął znowu, niezmordowany. — Dziś rano ELEKTRA zmaterializowała się w odległości 200 milionów kilometrów od przejścia. Spojrzał na mnie wyczekująco. — E tam, partacka robota. 132 . • — ... a może coś jest nie tak z bramą. Wpadło mi w ręce kilka mel- dunków. Było tam coś o jakiejś masie. Chcą sprowadzić statek mierniczy. — A skąd by tak nagle miała wziąć się ta masa? Z niczego? Parta- cka robota, mówię ci. To na pewno wina przejścia. Nauta nigdy się nie myli, to wspaniała symbioza elektronicznego automatu sterujące- go z geniuszem matematycznym, żadnych bólów brzucha, żadnej mi- greny, żadnych zaburzeń w układzie krążenia. Satch, widywałem już sławnych nautów, którzy się upili, naprawdę, upili. — Ależ George, chyba nie przed startem. Złościł mnie swoim krakaniem. Zboczyć z kursu o 200 milionów kilometrów to rzeczywiście nie bagatelka. — Do startu jeszcze 10 minut. Otworzyłem okno i pstryknąłem papierosa w ciemność. Spadał iskrząc się, po czym zgasł. Satch siedział przy radiostacji. O szybę uderzała monotonni i wytrwale ćma. — Do startu dwie minuty. — Jeszcze 90 sekund. — 60 sekund. Z niezadowoleniem złapałem się na tym, że zapaliłem kolejnego papierosa. — 30 sekund. PERSEFONA, 3200 pasażerów, port macierzysty Pollux 5. — 10 sekund. Coraz trudniej było utrzymać statek. Przysiadł na rampie startowej jak zwierzę gotowe do skoku, z włączonymi absorberami amortyzu- jącymi, które miały wyrównać nacisk tysięcy grawów. Reaktory wyły, nie mogąc jeszcze ujawnić swojej mocy. ... cztery ... trzy ... dwa ... jeden ... start! Gdzieś w dolinie, o 35 kilometrów stąd, gigantyczny błysk. Z nieba wystrzeliło sine światło, potem dopiero 'rozległ się huk. Grzmot rozerwanej bariery dźwięku, jęk cierpiącej atmosfery, któ- rej gigantyczne pola energetyczne zostały zranione — to wszystko, zwielokrotnione przez echo, odbite o ściany skalne zabrzmiało zło- wieszczo i umilkło. Jesień stała się latem. Pachniało spalonym powietrzem, mgła rozwiała się umykając w mroźną samotność olbrzymów gór- skich. 133 Wzburzona przyroda uspokajała się. Powracała cisza. Wyłączyłem oświetlenie i odwróciłem się. — Za godzinę osiągną cel. Satch milczał. Nasłuchiwał poleceń wiodących statek, a jego palce zaciskały się kurczowo, jak gdyby sam trzymał w ręku stery, kierując statek bezpiecznie przez bramę. Położyłem się i sięgnąłem po papierosa. Czas mijał. Raptem Satch skoczył na równe nogi. — Co się stało? — zapytałem. Przerażony trząsł głową. — Wiedziałem^ że tak będzie. — Do diabła, co się stało? — PERSEFONA doleciała do przejścia z prędkością 220 000 km na sekundę. To nie wystarczy do Styksu, słyszysz, nigdy! A w tym czasie... Spojrzałem na zegarek. — Bzdura! Niemożliwe, żeby już tam byli. — Przybyli przed czasem. 3200 ludzi na pokładzie. Co za pech! — A więc jednak. — Ciekawe, gdzie wylądują. Odwróciłem się do okna i spojrzałem na nocne niebo, jak gdybym mógł dojrzeć przeznaczenie, jednak były tam jedynie ciemność i gwiazdy. Nagle poczułem uderzenie, jakby rzemieniem po twarzy. Przeraźli- wy ból dotarł aż do mózgu i rdzenia kręgowego. Chciałem otworzyć oczy, ale nie mogłem. Satch wrzeszczał jak opętany, chyba przez kilka minut. Zdobyłem się na rozpaczliwy wysiłek i otworzyłem powieki. Oczy napełniły się łzami, wszystko skąpane było w jaskrawym świetle, które drażniło mi siatkówki. Czyżby bomba? A może runął statek? Niebo płonęło. Gorączkowo macając ręką wokół siebie, doszedłem do okna i opuści- łem żaluzje. Blask przedostawał się przez szczeliny. Po kilku minutach odzyskałem wzrok. Satch leżał na pryczy, kryjąc głowę pod poduszką. Jęczał, skarżąc się na oczy. Na pewno cierpiał okrutnie, bo przecież nie był w stanie ich zamknąć. Odwróciłem go na wznak. Przewrócił oczyma jak nieboszczyk, aby uchronić oczy przed światłem. Zaczerwienione powieki dygotały. Nałożyłem mu *na oczy zimny okład. 134 — George, to właśnie to — jęknął. — Wiedziałem, że tak będzie. Co za piekło! — Wygląda jak nowa — poddałem myśl, z powątpiewaniem w głosie. — Ale tu? Która to gwiazda5 — Jakaś bliska. — Spróbuję nawiązać łączność z lotniskiem. — George, robi się tak ciemno — krzyknął. — Wszystko ściemni- ło się tak nagle. Gorączka robiła swoje. — Spokojnie, Satch, zaraz wszystko będzie dobrze — odparłem. Nie była to znana gwiazda, lecz supernowa, odległa o pięć lat świetlnych. Któreś z nadmiernie rozgrzanych słońc wtargnęło z zew- nątrz na nasz obszar, wyzwalając swą nagromadzoną energię za po- mocą promieniowania. Gwiazda rozprężyła się gwałtownie, niszcząc . układ przestrzenno-czasowy i niczym burza świetlna nawiedziła oko- liczne systemy słoneczne. Kim był najbliżej i dlatego nie zostaliśmy ostrzeżeni. Jeszcze tej samej nocy zawiozłem Satcha do kliniki. Nigdy do tej pory nie widziałem na Thorze dnia jaśniejszego od dzisiejszej nocy. Kraj pozbawiony był cienia, a niebo przywodziło na myśl szalejący płomień. Zbudzone z jesiennego snu zwierzęta zaprzęgły się do balo- nów i umykały z dolin w góry. W lasach rozbrzmiewały bębny; to tu- bylcy słali w rozpłomienioną noc swoją trwogę, a w Trenton ludzie wylegli na place i ulice, narzuciwszy jedynie płaszcze na pidżamy, obserwując przez okulary słoneczne i przyciemnione szkiełka przera- żające dziwy na niebie. Nowa gwiazda, drugie słońce. Kiedy rankiem Kim wyłonił się nad horyzont, wyglądał jak słaba latarka świecąca w biały dzień. Temperatura wzrosła. Nastał okropny dzień nie dający wytchnienia, słońca podzieliły noc między siebie. Przez długie miesiące nie widzieliśmy żadnej gwiazdy. Ludzie pogo- dzili się jednak szybko z nową sytuacją, farmerzy zaczęli nawet prze- bąkiwać o trzecich żniwach w tym roku. My z obsługi lotów mieliśmy urlop. Przejście zamknięto, a statek mierniczy miał przybyć dopiero za kilka tygodni. Nowa wędrowała powoli po jasnym niebie, powódź światła przery- 135 ] wała w regularnych odstępach czasu krótka noc. Po czterech miesią- cach nowa gwiazda zaczęła blednąc, wypalona już, otoczona powłoką z dymu i popiołu i kłębami gazu. Kim wygrał w tym pojedynku, zno>- wu określał dzień i noc, klimat i pory roku. Nastała wiosna, zgodnie z ustalonym od dawna porządkiem. Wtedy ponownie zjawił się Satch. Nosił grube okulary słoneczne i mrugał do "mnie chytrze. W klinice nie mógł już dłużej wytrzymać, pobyt tam doprowadzał go do szału. Opowiadając o tym był dziwnie zdenerwowany. Zaczęliśmy urządzać ogródek na stacji, a elektryczny oracz walczył przez cały dzień z wilgotną glebą. O PERSEFONIE nie docierała do nas żadna wieść. Nie wiadomo, dokąd przeskoczyła. Jednak nauci z służby, pomiarowej byli dobrej myśli: wyliczyli orbitę i oznaczyli ją na mapie. W najgorszym razie groziło opóźnienie dwumiesięczne, twierdzili. Potem nadeszły dżdży- ste dni i wtedy to się stało. Stałem znowu przy oknie i spoglądałem w dolinę. Drzewa szumiały ponuro na stokach. Deszcz okrywał szarym, mo- krym całunem góry, obmywał skały, rozbrzmiewał monotonnym, sen- nym bębnieniem, jak tam-tamy. Satch hałasował w kuchni. Kolejny poryw deszczu uderzył o szyby, pozostawiając krople, kto-, re nieprzerwanie spływały w dół. Wtedy ujrzałem ich. Było ich siedmiu. — Satch, mamy gości — krzyknąłem. — Co takiego? Czy dobrze słyszę? Goście? — zawołał z kuchni. — Tak — odparłem. — Zdziwisz się. To tubylcy. — Ach, coś podobnego! A po cóż mi oni? Roześmiałem się. Jego niechęć do tubylców nie była dla mnie nie- spodzianką. Zresztą ja też nie pałałem ku nim sympatią. , Zbliżali się na swoich cienkich jak łodygi nogach, okrywając sobie przed deszczem płaskie czaszki dużymi liśćmi. Szli gęsiego, porusza- jąc się ze sztywną powagą jak koguty w wysokiej trawie. Ociekali wodą. — Do diabła z tymi śmierdzielami — warknął Satch. — Na miłość Andromedy, nie wpuszczaj ich do domu. Nie znoszę odoru tych skunksów. Skrzywił się ze wstrętem, ale ta reakcja była uzasadniona. Tubylcy pozostali dla nas obcy aż po dzień dzisiejszy, mimo że ich rasa nie jest pozbawiona inteligencji. Thorsi wydzielają bowiem wstrętny 136 - smród, ze względu na swój sposób odżywiania się. Utrzymują tysiące much, które całymi dniami szukają zestrzelonych pająków. Kiedy muchy opiją się już do syta soku ze swojego łupu, wracają, aby ^wstrzyknąć go swoim panom. Coś ze zwyczajów pszczół albo raczej symbioza. Ich woń zbija z nóg, przynajmniej ludzi, uniemożliwia więc bliższy kontakt. Nie wydaje się jednak, aby zależało im na tym. Zazdrośnie strzegą swojej kulturowej suwerenności, którą obiecano im w chwili zasiedlania planety, nie wykazywali też żadnego zaintere- sowania ludzką techniką i cywilizacją. Thorsi rozsiedli się wygodnie przed naszym budynkiem. Cierpliwie czekali w kałużach na „strażników grzmiącego ognia", jsk nas nazwali. Wyszliśmy na zewnątrz. Deszcz ustał. Było mi zimno. Zbliżyliśmy się do .grupy gości i wtedy zauważyłem, z jakim strachem wpatrują się w Satcha. Jeden z nich zrobił nawet ge,st, jakby zamierzał rzucić się do ucieczki. Zdziwiło mnie to, ale Satch nie zwracał na to żadnej uwagi, tak więc .wkrótce zapomniałem o całym incydencie. Usiedliśmy obok nich. Naradę zagaił Satch, porozumiewał się bo- wiem z nimi lepiej niż ja. Początek stanowiły formułki powitalne i gesty grzecznościowe, które poznaliśmy dzięki Podręcznikowi do ko- munikowania się pomiędzy rasami S — 3 — KIM delta. Thorsi są pod tym względem równie wrażliwi, co potentaci naszej epoki pretech- nicznej. Satch zrobił z tego całe widowisko; wysunąwszy lewą nogę zaczął balansować na prawej, pogwizdywał na granicy zakresu ultra- dźwięków i szeptał przy tym jakieś formułki grzecznościowe w języku Thorsów. Tubylcy śledzili z powagą i namaszczeniem każdy jego gest,, aby w końcu odwzajemnić powitanie w równie ceremonialny sposób. Następnie zasyczeli cicho i zakryli swoje potrójne czerwone oczy. Miało to oznaczać protest. Satch spojrzał na mnie bezradnie, na co wzruszyłem ramionami. ByJi zadziwiająco małomówni, od czasu do czasu powarkiwali nie- przyjaźnie. Wreszcie jeden z nich zabrał głos. Satch przysłuchiwał mu się uważnie. — George, oni chcą złożyć skargę w Zarządzie Kolonialnym — wyjaśnił mi wreszcie. ' — Jak to, czyżby znowu ktoś rozsypał środek owadobójczy? — Nie, tym razem chodzi o coś innego. l Zwrócił się z powrotem do rozmówcy;, który włożył sobie coś do ust, przełkną} to z widocznym apetytem i uśmiechnął się do mnie. Odwzajemniłem uśmiech. Bałem się przez chwilę, że w dowód swojej 137 r sympatii ofiaruje mi zaraz jedną ze swoich najtłustszych much, ale rozmyślił się. Odrzucił do tyłu swoją cienką, płaską czaszkę. — Wojownicy dymiącej Plenny i Bóg Brzęczących Pucharów są rozgniewani z powodu tych huczących ptaków ognistych, i zesłali nowe słońce, aby nikt nie mógł spać. To słońce zaczarowało skały. Głowa opadła mu do przodu, a spojrzenie dwojga z jego oczu spo- częło na mnie przyjaźnie. Z trudem powstrzymywałem mdłości, ich •odór był wprost nie do opisania. — Na czym polegają te czary? —r zapytał Satch. Stary jakby go nie słyszał. — Hej! — Hej! — zabrzmiało siedem membran. Satch westchnął i zmusił się do cierpliwości. — Co to za czary? W końcu stary zdecydował się mu odpowiedzieć. Jedno oko skiero- wał na mnie, pozostałe na Satcha. — Ludzie znikają w skałach i nie powracają już z powrotem. Nie powraca też wiele much. — A więc jednak środek owadobójczy — wtrąciłem. — Gdzie te skały? Czternaście pozbawionych kości ramion opadło błyskawicznie z szyj i wskazało czternaście różnych kierunków. — Na miłość Andromedy! Gdzie? Ich przywódca wskazał na niski szczyt wznoszący się w dolinie w odległości około dwudziestu kilometrów od nas. — Istota waszej rasy mieszka tam. Strzeliła do nas. Nadstawiłem uszy. Satch zagwizdał przez zęby. — A, więc to o to chodzi. Nieraz zdarzało się, że w nasze strony przybywał element przestęp- czy, mając nadzieję, że przeczeka tu jakiś czas. — Kiedy to się stało? Stary pomyślał przez chwilę, kryjąc głowę na piersi. Potem odparł bez przekonania. — W dwadzieścia dni po ukazaniu się nowego słońca, tylko że wtedy nie było dni, jedynie światło. — To znaczy: sześć miesięcy temu. — Tak człowieku, święciliśmy nasze święto, wtedy on wyłonił się ze skał i zakłócił uroczystości. Takie postępowanie jest zabronione, Zarząd zagwarantował nam to... 138 — Wiem, wiem — machnął ręką Satch; każdy Thors znał na pa- mięć wszystkie artykuły prawa ochrony rasowej. — Ale dlaczego nie przyszliście z tym wcześniej? Tubylcy milczeli, zakłopotani. — Zdaje mi się, że chcecie coś ukryć. Przywódca powąchał najbliższą z kałuż i pociągnął spory łyk. Wreszcie jeden z nich zabrał głos. — Strach jest silniejszy. — Strach? Czy to znaczy, że incydent powtórzył się? — Nie, ale wielu przychodzi i znika, niektórzy znikają i pojawiają się z powrotem, ale jednak znikają... Bezradnie rozłożył swe ciało i skurczył się ponownie. — Jak mam to rozumieć? — Nie wiemy, to czary... — A więc, jakiś człowiek zakłócił wam święto — przypomniałem mu. — Tak, a tego nie wolno robić. Istnieje umowa, że nikt... —'• Wiem o tym. Byli zabici? Milczenie. — Zabiliście go? - \ • _ Spojrzał błagalnie po swoich towarzyszach, jak gdyby oczekiwał od nich pomocy. — On strzelił, potem zniknął. — Powiedział stary. T- ... a wy odpowiedzieliście na to ogniem. Były ofiary? — Tak, to znaczy nie... on nie trafił, a od tej pory nasi giną w gó- rach. On ich pożera. — Bzdura. Ludzie nie jedzą Thorsów. Satch zbladł. Na samą myśl o tym zebrało mu się na wymioty. "Tubylcy kiwali z powątpiewaniem głowami, po czym jeden z nich bez żenady zakonkludował lekceważącym tonem: — Wy, ludzie, jecie mięso. W tym czasie jeden z tych typów chwycił mój papieros i obwąchał go za pomocą narządu, który znajdował się w okolicy pachy. Wstrząs- nął się ze wstrętem i wsunął mi papieros z powrotem do ust. Niepo- strzeżenie wyrzuciłem go. Na plecach tubylców aż roiło się od owadów. Narada była zakończona. Tubylcy wstali. Poczułem, że zdrętwiały roi nogi. — Zbadamy tę sprawę — zapewniłem ich. W milczeniu spoglądali na mnie swoim zagadkowym wzrokiem. 139 Jeden z nich obmacał uniform Satcha, obejrzał go dokładnie, po czym powiedział: — On miał taką samą sierść jak ty. , To dało mi wiele do myślenia. Pochód oddalił się, schodząc w dolinę. Przez dłuższy czas spoglą- daliśmy za nimi. — Czyżby ktoś z patrolu kosmicznego? — zapytałem z powąt- piewaniem. . — Hm. Nie sądzę. — Satch potrząsnął energicznie głową. — Kto wie, kogo widzieli. — W każdym razie powinniśmy zbadać tę sprawę. Na wszelki wypadek. — O ile odnajdziemy jakiś ślad. Minęło już sześć miesięcy. Może być teraz daleko stąd. — To istotnie dziwne, że stale znikają tam ludzie. Nic z tego nie rozumiem — powiedziałem. — Najlepiej będzie, George, jeżeli jutro z samego rana polecę w tę okolicę i obejrzę sobie skałę. — Nie ma mowy. Musimy zameldować o tym w Trenton. — Żeby tamci z zarządu mieli potem powód do śmiechu? — Za- czął pocierać sobie dłonie. Zrobiło się zimno. Weszliśmy do środka. W drzwiach odwrócił się i powiedział: — Zostań na posterunku, George. Ja zajmę się tym czarodziejem, jego dymiącą Plenną i brzę- czącymi pucharami, czy też jak nazywają się te śmieszne duchy — jeśli naprawdę coś tam jest. Wiedziałem, że tam naprawdę coś jest. Wyjął z futerału dwudyszowy igłowiec i starannie zaczął go ładować. Mówi4c o sierści tubylec miał widocznie na myśli kombinezon Sat- cha. Miał dobrą pamięć. Nazajutrz wsiadł do szybowca, pomachał mi na pożegnanie i pod- ciągnął maszynę do góry. Pojazd ginął na migotliwym tle zielonego nieba. jak srebrna kropla. Wstawał jasny, straszliwy dzień. Szybowiec osiadł na mokrej od rosy trawie. Satch wyszedł na zew- v nątrz. Na kamieniu siedział stary, pomarszczony tubylec, wygrzewając się w słońcu. Co pewien czas wpychał gałąź w wylęgarkę, poganiając swoje muchy do roboty. Satch podszedł bliżej i skłonił się. '140 — Czekasz na mnie? ' Stary znieruchomiał, skierował na niego spojrzenie swoich trojga oczu, po czym w milczeniu podjął swoją czynność. — Dobrze, poczekam. — Czar Szutów dosięgnie i ciebie, człowieku, Flenna przemieni cię w robaka, w czerwia, w dym, w nicość, jaką pochłonie niebo. — No, no, no! Słuchaj, władco much, czy to jest ta zaklęta góra? — Stoisz właśnie przed nią, człowieku, ale pamiętaj, że ostrzega- łem ciebie! Potrząsnął swoją drobną pomarszczoną głową, nie ukrywając, jak bardzo jest zafrasowany. — Tu nie pomoże żadna przemoc, człowieku. MódKsię, żeby nowe światło przestało świecić. To ono sprowadziło nieszczęście na nasz świat. Módl się do Plenny, żeby zabrała z nieba nowe słońce. Pobożnie zamknął dwoje ze swoich oczu. — Już ja załatwię tego upiora — obiecał Satch, rozkoszując się przerażeniem" starego. — Nie bluźnij, bo ta góra cię pożre. — Gdzie jest wejście? — Jest tu ich kilka, góra jest wydrążona i poprzei^zynana koryta- rzami. Zaprowadzę cię. Utykając ruszył przodem, po czym wskazał wejście do jaskini. — Niech cię Flenna wspomaga — powiedział, zamknął oczy i spiesznie oddalił się z miejsca, które napełniało go trwogą. Satch wziął do ręki latarkę i wszedł do jaskini. Była niska, musiał więc przez jakiś czas czołgać się, potem korytarz zrobił się wyższy na tyle, że można było chodzić swobodnie. Rozejrzał się. Światło la- tarki nie docierało daleko w ciemność, skała była szara i połyskiwała wilgocią. Z góry zwisały nacieki, korytarze rozgałęziały się we wszy- stkie strony. Ostrożnie szedł dalej. Gdzieś potoczyły się nagle kamienie. Satch zgasił błyskawicznie latarkę, rzucił się na ziemię, przeturlał w bok. Odbezpieczył broń i celując w nieokreśloną ciemność zaczął nasłuchiwać. — Jest tu ktoś? — Ktoś, ktoś — odpowiedziało echo z labiryntu korytarzy. Żadnej innej odpowiedzi. Tylko własny oddech. Mimo chłodu oblał go pot. Satch mocniej zacisnął dłonie na broni « • 141 r i ruszył do przodu. Na krótką chwilę zaświecił latarkę, zmieniając jednocześnie swoją pozycję. Żadnej reakcji. Niepewnie przesuwał się dalej. Nagle usłyszał dziwny odgłos, zda- jący się dochodzić ze skały, jakieś zgrzytanie, jakby gigantycznie dło- nie usiłowały zemleć na proszek kryształy. Z góry opadał pył. Raptem snop światła latarki pochwycił jakąś postać. S aten poderwał do góry igłowiec — i opuścił go z powrotem. Mężczyzna był martwy. Jego ciało usiane było strzałami. Krew zabarwiła na ciemno jasny kombinezon. Wyglądał okropnie. Musiał leżeć tu już od kilku miesię- cy, w każdym razie muchy zdążyły go odnaleźć. Był to członek patrolu kosmicznego. Leżał na brzuchu, trzymając pod sobą broń. Thorsi zabili jednego z naszych, pomyślał Satch. Ale czego on tu szukał? Wyglądało na to, że w ostatniej chwili usiłował napisać coś na ziemi. Ogarnął go nieokreślony, paniczny strach. Zrozumiał nagle, że wia- domość, którą zabity chciał zostawić na piasku, była niezwykle ważna i przeznaczona dla niego, że owa informacja mogła zapobiec... ale czemu? Spiesznie klęknął na ziemi, aby przeczytać napis. W tym momencie, zupełnie nieoczekiwanie, powietrze pękło. Latarka zrobiła się gorąca. Machinalnie wypuścił ją z rąk i upadł do przodu, czując w nogach rwący ból. Jego włosy prostowały się z trza- skiem. Ciało oblewały jednocześnie fale żaru i zimna. Cios w głowę omal nie pozbawił go przytomności. Runął na ziemię i instynktownie przeturlał się na bok, aby uniknąć drugiego uderzenia. To pułapka, pomyślał oszołomiony, elektryczny karabin. Poderwał do góry własną broń, ale nie dojrzał żadnego celu. Wstał i na niepew- nych nogach oparł się wyczerpany o ścianę. Wytężył słuch, aby wy- kryć przeciwnika, ale nie słychać było ani kroków, ani oddechu, nic. Gdzieś dalej miarowo kapała woda, trzeszczała skała, y Ostrożnie zaczął przeszukiwać piach, wreszcie znalazł latarkę, zapa- lił ją i skierował snop światła na ziemię. Trup zniknął bez śladu. Pułapka? Czyżby stracił przytomność? Thorsi? Zapłacę im za to, pomyślał; czując przepełniającą go wściekłość. Na pewno nie byli daleko. Ostrożnie, po omacku, przesuwał się 142 ' . do przodu. Raptem dojrzał światło. Korytarz wychodził na zewnątrz, wznosząc się do góry. Powoli rozsunął gałęzie. Rozległa polana. Gdzieś w pobliżu tubylcy bębnili na swoich instrumentach. Satch zdecydował się wyjść z jaskini. Momentalnie oślepił go blask słońca. Coś dziwnego i obcego zaalarmowało go, ale zanim zdołał się zorien- tować, co to jest, stało się. Usłyszał cichy świst w powietrzu i tuż obok niego wbiła się w ziemię strzała. Rozległy Się tfkrzyki. Thorsi zbliżali się do niego z wszystkich stron, okrążali go. Bębny dudniły coraz głośniej. Jakaś uroczystość. Byli coraz bliżej. — Stać! — zawołał. Nie słuchali go. Ich jaskrawo pomalowane ciała przywodziły na myśl straszliwe ołtarze, otaczające go, napierające na niego, zastawia- jące mu drogę. Satch uniósł dłoń na powitanie, usiłując ukryć ogarniające go prze- rażenie. Raptem przeszył go palący ból. Zatoczył się. W jego biodrze tkwiła strzała. Uniósł broń, celując ponad ich głowami. Posypała się garść igieł, wzniecając ogień w zaroślach. Thorsi zagwizdali nienawistnie i odpo- wiedzieli strzałami. Satch zatoczył się w powrotem w stronę wejścia do jaskini. Kolejny ból przeszył mu plecy dosięgając karku. Potknął się, runął na ziemię, z trudem uniósł się na kolana i poczołgał poprzez mrok. Wreszcie opadł bezwładnie. Strzały tkwiły boleśnie w jego ciele. Próbował wyciągnąć je, ale ła- mały mu się w dłoniach. Muszę stąd uciekać. Nie wolno mi ich zabić. Szybowiec. Muszę dotrzeć do niego, schronić się w bezpiecznym miejscu. Port kosmicz- ny nie jest daleko. Ciężko dysząc sunął do przodu. Głosy jego prześladowców ucichły w oddali. Był tak wyczerpany, że co jakiś czas zatrzymywał się, każ- dorazowo jednak zrywał się ponownie. Tracił dużo krwi, każda minu- ta była niezwykle cenna. Oddychanie stawało się męką. Wysuwał przed siebie rękę, ale ustawicznie natykał się na skałę. Zgubił lampę, ale znał drogę. Znowu musiał odpocząć. Plecy były jedną wielką, palącą raną, z której rozlewała się po całym ciele ciepła, lepka masa, zastygając po chwili. Nogi, które zaczynały odmawiać mu posłuszeń- stwa, niosły go już tylko machinalnie, wreszcie klęknął bezsilnie. Ciężko upadł do przodu. Usiłował się czołgać, ale całe ciało zdążyła już sparaliżować zimna, kleista niemoc. 143 r — Nie — powiedział. — Nie, nie tu. Straszliwa myśl, że umrze tu, teraz, napełniła go dławiącym prze- rażeniem: oto miał paść ofiarą absurdalnego, śmiesznego nieporo- zumienia. W rozdygotaną jasność jego świadomości wkradł się jakiś chichot. — Jest tu ktoś? — zapytał. Cisza. Jego rzężący oddech ustał. Tamten nieboszczyk. Członek patrolu kosmicznego. „On miał taką samą sierść jak ty". Kombinezon z ciemnymi plamami krwi, człowiek zabity strzałami z łuku, gnijąca twarz, muchy. Z płuc napłynęła piana, ciepła, krwista piana, i zaczęła wydobywać mu się przez usta w postaci krzyku. Krzyk odbił się echem od gór i zginął w mroku. TO JA. , Wiedziałem o tym, Georgć. Krew. Ciepła krew. Lepkie palce, jego twarz. TO ON SAM. Tranzycja! Nastąpiło przesunięcie. Zakłócony został związek prze- strzenno-czasowy. Pionowo przez górę i planetę przechodzi szczeli- na tworząca różnicę w czasie rzędu sześciu miesięcy. , TU! Wpadł właśnie w tę szczelinę. Dziwne jaskrawe światło nad plane- tą. Nowa. Sześć miesięcy temu... TERAZ! „... wielu przychodzi i znika, niektórzy znikają i pojawiają się z po- wrotem, ale jednak znikają..." Iskierka nadziei... Może jeszcze nie wszystko stracone. Za sześć miesięcy przejdzie przez górę, zobaczy siebie samego, tę przerażającą twarz. Z udręką zbierał fakty, tworząc absurdalny krąg. Zaśmiać się śmierci prosto w twarz, zostawić wiadomość. Stój, Satch! Zabierz ręce! Jego palce pośpiesznie rysowały coś w Wilgotnej ziemi. Teraz jednak znieruchomiały. Ta wiadomość przedtem w piasku. Wydawała mu się tak ważna, tak niesłychanie ważna, jakby czuł, wiedział... Ile już razy wpadał w tę zasadzkę?^ Czy nie można temu zapobiec? Panika ogarnęła go, sięgając mózgu, otulając go ciemnym całunem. 144 Bezwiednie zaczął wykrzykiwać do głuchej skały swą bezmierną trwo- gę przed ustawiczną, stale powraoającą śmiercią. I wtedy ostatnie oparcie wymknęło mu się z rąk, on zaś runął wprost w ciemność. Elastyczna masa unosiła go miękko w górę. Jego świadomość wy- dobywała się z lochów pogmatwanych majaków na światło dzienne. Straszliwy obraz rozpadł się na drobne, krwawe szczątki, które nie połączył}' się już z powrotem. Wszystko to na tle mrocznego, bez- imiennego strachu przed niezmiennym fatalizmem wydarzeń. Jego jaźń formowała się ze wspomnień: swojskich, zadziwiająco swojskich. Oczy. , ' . Sala szpitalna. Za oknami tkwiło szkliste popołudnie. Sytuacje rozłożone na momenty następowały jednako drugiej z pa- raliżującą dokładnością często oglądanego filmu. — Do diabła! — powiedział na głos. — Najwyższy czas, abym wrócił na stację. Nerwowo gmerał w papierośnicy. Trzask zapalonej zapałki przer- wał tok wspomnień. Tak, wkrótce Satch wrócił do mnie na stację, a na planecie zakwitła wiosna. A potem, pewnego dnia, kiedy padał właśnie deszcz, stałem przy oknie i spoglądałem w dolinę. Nagle dojrzałem ich, jak nadchodzą. To byli tubylcy, siedem osób. — Satch, mamy gości — krzyknąłem. Ale o tym już przecież opowiedziałem. (1955) W XXIV wieku wszechświat stał się przeludniony. Zaczęto więc budować statki, tworzyć nowe światy i wysyłano ludzi do innych galaktyk. Większość z nich docierała do celu, niektóre próby nie udały się... ŚWIAT BEZ HORYZONTU Świat Jaya zaczynał się tam, gdzie z zieleni ogródków wyłaniały się błękitne ściany unosząc się ku światłu, które obnażało wszystko do- koła i nie potrafiło nawet odegnać strachu, kończył się zaś tam, gdzie łączyły się, drogi z jednej i drugiej strony, na wysokości Detroit. Świat ten był rozległy, ale nie dawał poczucia bezpieczeństwa. Nie znał cienia ani schronienia, był pełen trwogi i dlatego okrutny, osta- teczny i dlatego nieunikniony. Był pozbawiony sensu, gdyż ostatni, których krył w sobie, nie wiedzieli już nic o swoim celu i od pokoleń zapomnieli o tym, co znajdowało się na zewnątrz. Jay odkrył prawdę na nowo, ale zanim to nastąpiło, upłynęło sporo czasu. — Hej, stary! Jak duża według ciebie jest kula ziemska? Ludzie, słyszeliście! Większa niż Detroit! Co za oszust! Tłum roześmiał się, poleciały pierwsze kamienie. Niektórzy przeła- zili przez parkan, depcząc kwiaty. — No, stary, zmyślaj dalej! Jak to jest ze zwierzętami? Naprawdę jedzą mięso? Słyszeliście, ludzie? Zwierzęta jedzą mięso i same są z mięsa, nie mają żadnych mechanizmów ani fotoelektronicznych 146 oczu i obywają się bez energii elektrycznej! Ludzie, co za bzdury! On oszalał! Kilka kamieni trafiło starego w twarz. Usiłował uciec, ale McCain chwycił go za warkocz i każdorazowo po uderzeniu kamieniem zmu- szał do skłonu. — A skąd wiesz o tym wszystkim? Słyszycie, ludzie? Z książek! On wie wszystko z książek! Ten śmierdziel umie czytać! Mężczyźni wrzeszczeli, kopiąc starego. W swych łachmanach wy- glądali jak widma, a upiorne światło dnia potęgowało to wrażenie. Zaczęli tańczyć, a na ich brudnych twarzach malowała się nienawiść. Jeden z nich począł klaskać rytmicznie, inni zaś zaintonowali pieśń Nowej Gminy: Tfu, on umie czytać, Jak tamten zły duch, Który stworzył świat, I światło i kwasy I dzień oraz noc I nas, po to, byśmy ' Zmarli w błocie, I rdzę wszystkich maszyn, Amen. Amen. Obrzucali kamieniami okna i darli książki, wszystkie, jakie wpadły im w ręce. Potem tłum przeciągnął dalej ulicą, domy zaś stały blade i zmęczone w popołudniowym słońcu, spoglądając na siebie w mil- czeniu ślepymi oknami. Jay pozostał w swojej kryjówce, aż tłum zniknął. Dopiero wtedy odważył się wyjść. Zamierzał zająć się starym, ale Hayes przyszedł już do siebie. t — Kiedy dorosnę, zabiję ich wszystkich, za to, że ciągle ciebie biją. Stary siedział nieruchomo. Potem podniósł leżący w pyle, rozdep- tany kwiat. Krwawił z ust i nosa, z pewnością cierpiał, jednak zdobył się na uśmiech. — To są dzieci, mój chłopcze, a dzieci są okrutne. Jay przyniósł trochę wody i Hayes obmył sobie twarz z krwi. Następnie przeszli przez ogródek, aby zebrać opadłe liście zanim na- dejdzie wiatr. Wygładzili je i związali. Pomarszczone dłopie starego robiły to ostrożnie, z uczuciem. 147 — Czy to wszystko prawda, mister Hayes? O kuli ziemskiej, o tym że było na niej zbyt wielu ludzi, że zabrakło dla nich miejsca i dlatego • wysłano nas w przestrzeń? — Chyba tak. Wprawdzie od tamtego momentu minęło wiele cza- su, ale książkom można wierzyć. Bardzo często potwierdza się wszy- stko to, co jest w nich napisane. — I w tych książkach jest napisane, że oprócz naszego świata są jeszcze inne? — Oczywiście, nawet w wielu książkach, tylko że przeważnie tru- dno jest to zrozumieć. Ale ja wierzę w to, gdyż w przeciwnym razie całe nasze istnienie byłoby pozbawione sensu. Gdzieś musiał być po- czątek. We wszystkim ukryty jest cel, zadanie, tylko że myśmy zagu- bili je. Teraz musimy je odnaleźć. To nasz obowiązek. — Ale ludzie twierdzą, że to wszystko nie ma sensu. Moja matka mówi to samo. — Niemożliwe. Pomyśl tylko: kiedy spoglądamy na świat, na ogrody, fabryki, automaty, to wszystko jest tak dokładnie przemyśla- ne, że coś musi się za tym kryć, coś wielkiego, ktoś, kto stworzył to wszystko, oczywiście w określonym celu. Gdybyśmy mogli od- gadnąć, kto, nasz byt byłby usprawiedliwiony. — Ale ludzie w to nie wierzą. — Tu właśnie leży źródło zła, mój chłopcze. Czegoś, w co nie wie- rzymy, nie można znaleźć, a w takim razie bylibyśmy zgubieni. Uratować może nas jedynie wiara w sens tego wszystkiego. — Ale jak jest możliwe, aby istriiało coś jeszcze oprócz naszego świata? — Jeżeli o to chodzi, chłopcze, mam własną teorię. Stary zapomniał już o ostatnich wydarzeniach, których ofiarą padł. Rozmowa ożywiła go. Ujął w dłoń blaszaną puszkę, trochę już zar- dzewiałą. Po kolorze etykietki Jay zorientował się, że kiedyś był w niej syntetyczny rostbef. Siedzieli na progu, a wiatr — punktualny co do minuty, jak zwykle — musnął ścianę od wschodu, po czym powiał nad ogródkami. Liście zaszeleściły, zapanował ruch. — Wyobraź sobie, że jesteś wewnątrz tej puszki i że ona jest zam- knięta. Tu jest jedna ściana, tu druga, a pomiędzy nimi światło. Załóżmy, że tu siedzimy. W tym miejscu by było Miami, tam El Pa- so, a z tamtej strony Detroit. Oczywiście odległości byłyby niewielkie, tylko takie mieszczące się w obrębie puszki, ale na zewnątrz mogłyby istnieć większe. 148 — Na zewnątrz? Jay myślał intensywnie, ale nie mógł wyobrazić sobie żadnego „na zewnątrz". Wydawało mu się jednak, że musi to być coś ciemnego i dużego. Zasuszone palce starego wybiły na puszce jakiś zapomniany rytm. Wiatr ucichł wśród liści drzew. — Ale przecież gdyby tak było naprawdę, to wszystko zleciało- by ze ścian, a tymczasem nic takiego się nie dzieje, mister Hayes. — Ja też już o tym myślałem, ale może istnieją jakieś ukryte urzą- dzenia, które nas przytrzymują. — Urządzenia, które nas przytrzymują? — Tak, to przecież nie jest niemożliwe. Milczeli długo, i dopiero kiedy wytwórnie wiatru ponownie wyłą- czyły się, a dzień skłaniał się już ku wieczorowi, Jay odezwał się nie- swoim głosem: — Mister Hayes, ja też chciałbym nauczyć się czytać! — Na to jest już o wiele za późno — mruknął stary i spojrzał w górę, gdzie powoli rozprzestrzeniała się ciemność, bezdźwięcznie obejmując wszystko w posiadanie jak czarna mgła. — Teraz kolej na gwiazdy — dodał cicho i uniósł głowę. Ale gwiazdy nie pojawiły się i tylko ulice zajaśniały, a temperatura spadła o cztery stopnie, jak zwykle. Następnego ranka, kiedy Jay przyszedł odwiedzić Hayesa, nie za- stał go w domu. Okazało się, że mężczyźni popili sobie i w nocy na- padli na niego. Jay słyszał wprawdzie hałas, myślał jednak, że tamci gonią robota, jak to już nieraz robili, kiedy byli pijani. Hayes został zabity i wyrzucony razem ze swoimi książkami na cmentarz. Ale od tamtej nocy minęło wiele czasu. Już wtedy matka Jaya była ostatnią kobietą na świecie, a mężczyźni przychodzili do niej i opo- wiadali o tym i owym. Potem pili, aby zabić strach, a kiedy byli już pijani, wyrzucali Jaya z domu albo wysyłali go po piwo. Wtedy szedł aż do Miami, gdyż automat w Denver był zepsuty albo pusty, każdo- razowo też błagał automat w Miami, aby nie opuszczał go w biedzie, gdyż musiałby iść jeszcze dalej. Jay nie czuł strachu przed ciemnoś- cią, nie miał też nic przeciwko temu, aby chodzić boso po ciepłej, błyszczącej ulicy, nawet wtedy gdy świat wisiał nad nim jak złowroga czerń, która wkrótce spadnie na niego i zmiażdży. Jay nie bał się też duchów, które podobno unoszą się nocą w powietrzu i wyżerają ludzi od środka. Mister Hayes nie wierzył w nie również; twierdził, że w , '149 powietrzu są po prostu drobne zwierzęta, które wdycha się bezwied- nie, a potem choruje z tego powodu, ale one żyją w powietrzu nie tyl- ko nocą, lecz również w dzień. Inni ludzie wierzyli jednak w duchy, sądzili, że przybywają z wy- sokich szarych domów, jakie wznosiły się w każdym mieście, ale nikt nie wiedział, po co właściwie one są. Starzy ludzie opowiadali, że dawniej z owych domów rozlegał się odgłos dzwonów, że brzmiało to pięknie i uroczyście, jakby oznajmiano wiosnę lub tydzień dżdży- sty. Od dawna jednak było już inaczej, a kiedy nadchodziła pora deszczu, świat stawał się szary i brudny, ludzie nie cieszyli się i nie wychodzili na ulice. Pewnej nocy wyruszyli wszyscy. McCain podzie- lił ich na grupy, a kiedy pierwszy promień światła przedarł się ze wschodu na zachód, a dzień oblał świat poświatą brzasku, zajęli się wysokimi domami i zabili szybko deskami wszystkie okna i drzwi, myśleli bowiem, że teraz skryły się tam duchy. Ich starania były jed- nak bezcelowe, a mister Hayes, który wtedy jeszcze żył, wyśmiał ich i powiedział, że duchy zapewne zwąchały pismo nosem albo uciekły przez szpary, jako że ludzie umierali w dalszym ciągu i było ich coraz mniej. Niepocieszeni wyładowali swą złość na starym i znowu pobili go, jak zwykle. Od dnia ataku na wysokie domy rosła trwoga, gdyż ludzie uświa- domili sobie, jak bardzo są bezsilni. Strach rozrósł się do takich roz- miarów, że pod jego wpływem ludzie łączyli się w hordy, uganiające się dniami i nocami po całym świecie niczym wielka czarna bestia po- żerająca ludzi, jak owe zwierzęta z książek. Wreszcie postanowiono zrezygnować z miast. Dokonano wyliczeń, a ponieważ została już zaledwie setka ludzi, wszyscy przenieśli się do Denver. Wielu z nich przywlokło tam swoje choroby — i wyda- rzenia potoczyły się jeszcze szybciej. Martwych wieziono na cmen- tarz, ale ich liczba wzrastała w zastraszającym tempie. Część zmar- łych pozostawała w mieszkaniach, a ich odór wypełnił świat od Den- ver aż po Detroit. McCain był właścicielem fabryk w Detroit, ale należały one do nie- go tylko dlatego, że Detroit jako jedno z pierwszych stało się ofiarą wypadków. Maszyny wytwarzające kiedyś żelazka i rowery, garnki, odzież i wiele innych produktów, umarły już dawno, jednakże nikt się tym nie martwił, gdyż nie było nikogo, kto mógłby skorzystać 150 l z tych rzeczy. Funkcjonowały jeszcze roboty i McCain przywoził nie- raz jednego z nich, po czym straszył go magnesem, wszyscy zaś za- czynali gonić uciekiniera, obrzucając go kamieniami. Co jakiś czas jednemu z robotów udawało się ukryć przed prześladowcami, ale nie na długo, były bowiem zbyt powolne. Ścigano go przez miasto i pola, po czym rozbijano mu mózg. Wtedy zaczynał kręcić się w kółko i wreszcie padał na kolana lub spalał się stojąc. Widok był okropny zwłaszcza w przypadku tych robotów, które miały twarze i nie chciały umierać — jak ludzie. Jay dziwił się, dlaczego się nie bronią, ale naj- widoczniej nie potrafiły wzbudzić w sobie uczucia gniewu lub też nie miały odwagi, jakkolwiek były silne i istniały dla nich szansę ocalenia. Po śmierci pana Lou, który nadzorował ogrody hydroponiczne, sytuacja żywnościowa stała się krytyczna. Zbyt późno odnaleziono go, a ponieważ rośliny nie były karmione już od kilku dni, odczuwały głód i pogwizdywały rozeźlone. Wzbraniały się oddawać swoje owoce i atakowały każdego, kto zbliżał się do nich, gnany głodem. Jedynie stary Lou znajdował z nimi wspólny język, nikomu zaś nie przyszło nawet do głowy, że pewnego dnia Lou nie zjawi się w mieście, aby zaopatrzyć ludzi w owoce. Bywały wprawdzie okresy, kiedy chorował, wiek robił bowiem swoje, a nogi nie nosiły go już tak jak niegdyś. Dlatego trzymano na wszelki wypadek zapasy; kiedy jednak upłynął tydzień, przystąpiono do poszukiwań. Znaleziono go w ogrodzie. Rośliny zajęły się już nim, gdyż nie rozpoznały zwłok, i zapuściły ko- rzenie w jego ciało, aby się pożywić, bowiem dręczył je straszliwy gjód. Niektórzy uznali ten widok za wstrętny i przysięgali, że od tej chwili nie tkną jedzenia, jakkolwiek w całej tej sprawie nie było nic nienaturalnego: rośliny są po prostu takie i myślą inaczej niż ludzie. Przyniesiono stare konserwy i rzucono je pomiędzy koryta, co za- niepokoiło- rośliny, ale kiedy wreszcie najadły się do syta, dopuściły do siebie ludzi. Po chwili pierwsze z nich oddały swoje owoce. Za ich przykładem poszły inne, jakkolwiek początkowo nieufnie i z ociąga- niem. Potem wszystko potoczyło się już bez zakłóceń. Niektórym roś- linom wrócił nawet dobry humor, zaczęły pogwizdywać piosenki, ja- kich nauczył je stary Lou, ale nie brzmiało to ładnie, gdyż w tym krótkim czasie zapomniały niemal wszystkiego: rośliny mają po prostu złą pamięć. Wszyscy żałowali, że stary Lou umarł, gdyż pojawiły się kłopoty, 151 jako że nikt nie znał się na tych czynnościach' tak jak Lou. Teraz inni musieli zająć się sprawą zaopatrzenia, ale nie przebiegało to tak sprawnie, jak dawniej, gdyż rośliny nie ufały nowym opiekunom lub też ludzie byli zbyt bojaźliwi i zarazili rośliny swoim niepo- kojem. Coraz mniej ludzi spotykało się na zebraniach, nikt też nie wiedział, jak wszystko potoczy się dalej. Zastanawiano się, czy nie należy wspólnie odbyć kąpieli w kwasie, ale większość orzekła, że nie może się na to zdobyć, i tak wniosek upadł. Następnej nocy na ten krok zdecydowało się czworo; właściwie nie wiedziano dokładnie, co się z nimi stało. Po prostu zniknęli. Sprawa była jednak o tyle jasna, że nie ujrzano ich już nigdy, a w kadzi bulgotała piana. McCain zaproponował, aby co dziesięć dni urządzać „dzień nisz- czenia", gdyż to właśnie sprawiało wszystkim najwięcej radości. Tak więc przez dziewięć dni wyszukiwano cel i radzono nad tym, w jaki sposób można by go najłatwiej i najgruntowniej zniszczyć. Mężczyźni szykowali narzędzia i rozdzielali czynności pomiędzy siebie. Dziesią- tego dnia wyruszano z samego rana i niszczono fabrykę albo jakiś du- ży dom, wieczorem zaś wracano do domów w radosnym nastroju. Wszyscy byli brudni i spoceni, ale weseli. Zdarzali się też ranni, ale za to ludzie mieli jakiś cel i zajęcie. W owe dni strach topniał, potwór kurczył7 się do małej myszki, którą można kopnąć i która nikogo nie jest w stanie nastraszyć na serio. W tym właśnie czasie matka Jaya zachorowała. Jej dłoń była jak drobny, słaby ptaszek, chroniący się bezradnie w jego ręce, aby nabrać sił. Z uporem usiłowała z nim porozmawiać, ale przychodziło jej to z trudem, a niektórych słów nie mógł w ogóle zrozumieć. Jay płakał. Wiedział, że to nie ma sensu, ale płacz sprawiał mu ulgę, jakkolwiek trochę się tego wstydził. Siedział na skraju łóżka i gładził krótkie włosy matki. Od kilku dni czuła się tak osłabiona, że nie miała siły ogolić sobie głowy i chociaż była chora, czuła się skrępowana, kiedy ktoś przychodził ją odwiedzić i widział, że ma wło- sy na głowie — jak mężczyzna. Raptem uświadomił sobie, jak straszne będzie jego życie, kiedy zo- stanie sam; może jako ostatni już człowiek na świecie, razem z tymi wszystkimi nieboszczykami, martwymi miastami i maszynami. Wszystko byłoby wyłącznie dla niego: światło, deszcz, wiatr tak punk- tualny jak każdy nowo wstający dzień. Miała wysoką temperaturę, jej wargi były spękane, ale nadal usiło- 152 wała mu coś powiedzieć, chwytając go za rękę, aby przyciągnąć do siebie. — Jay, posłuchaj! Jay, to bardzo ważne! — jęczała niemal nie- dosłyszalnie. — Tak, mamo. — Jay, przyszła kolej na mnie. To musiało się stać — wyszeptała, a po chwili dodała z widocznym wysiłkiem: — Wszyscy jesteśmy cho- rzy, tylko ty jesteś zdrowy. Idź do McCaina, on też jest odporny na choroby. Kiedy już umrę, idź do niego. — Ty nie umrzesz, mamo. Niedługo wszystko będzie dobrze. — Ukrył twarz w poduszce i poczuł, jak wilgotnieje pod jego policzkiem. — Po co się okłamywać, Jay! Ja umrę, ale ty będziesz żył nadal. Nie będzie ci łatwo, ale dasz sobie radę. Musicie odważyć się na to i zbadać całą sprawę, McCain i ty. — Na co się odważyć? — Posłuchaj! Jest takie stare podanie, które usłyszałam jeszcze od mojej babci — mówiła urywanie. — Jej ojciec był oficerem, dlatego wiedział o tym. Oficerów nie ma już od dawna. Ostatnich wymordo- wano wiele lat temu. Tworzyli szczególną kastę, zorientowaną we wszystkim przerażająco dobrze, okazali się jednak zbyteczni i niebez- pieczni, posiadali bowiem broń. Dlatego wymordowano ich. — Jeżeli tyle wiedzieli, to nie powinno było się ich zabijać. — Jest za późno, wszystko już minęła wiele, wiele lat temu. Jedno pozostało w pamięci: świat nie kończy się na tych niebieskich ścia- nach. Nie wierzyłam w to nigdy, ale teraz zaczynam rozumieć, że musi być jeszcze coś dalej. — To samo mówił mister Hayes i za to go zabili. — Stary Hayes był trochę szalony, ale w tym przypadku miał chy- ba rację. Jestem przekonana, że za tymi ścianami świat ciągnie się dalej. Podobno jest więcej takich przestrzeni jak nasza, są w nich ma- szyny i zwierzęta — z mięsa i zamrożone. Trzeba by znaleźć do nich dojście, może tam też są ludzie. — Ale przecież do ścian nie można podejść, bo stumetrowa strefa bezpieczeństwa zabije każdego, kto chciałby dotrzeć do stacji mete- orologicznej. — Musicie znaleźć jakiś sposób, Jay. Wtedy będziecie uratowani. Jakoś to zrobicie, wierzę w to. — Dlaczego nie próbowano przedrzeć się tam wcześniej? — Tamci ich zabili. 153 r- — Chodzi mi o" to, że wszyscy razem mogli spróbować tego dokonać. — Nigdy tak nie jest, że próbują wszyscy razem. Najpierw robią to jednostki, gdyż zawsze trafią się tacy, którzy myślą inaczej. — Trzeba było ich przekonać. — Do tego brakowało siły, bo nie było nikoąo, kto by uwierzył bez zastrzeżeń. — Czy wiara jest tak bardzo ważna, mamo? Tak byłoby po prostu rozsądnie. — Wiara jest wszystkim, Jay. Rozsądek kieruje się według niej i może ją tylko potwierdzić. — Ale przecież mister Hayes to wszystko... — Tak, ale przestał w to wierzyć. Wierzył w wiarę, aż zmęczył się tym i wtedy zrozumiał, że jest już za późno. Zapadło milczenie. Słychać było tylko jej oddech, który mieszał się z jego oddechem, a zakurzone zasłony przesuwały się po otwar- tych oknach, jakby machały żartobliwie na pożegnanie. Jay odniósł raptem wrażenie, jakby się dusił. — Idź już, mój chłopcze — powiedziała cicho matka. — Nie chcę — odparł ochrypłym głosem. — Zostanę przy tobie. — Proszę cię, Jay, idź. Chcę być sama. — Nie mogę — zaszlochał i rzucił się na łóżko obok niej. Rośliny w klatkach gapiły się bezmyślnie i wydawały gwizdy stra- chu. Czuły bliskość śmierci. Jay obejmował kurczowo ciało matki, jak gdyby mógł w ten sposób zatrzymać jej życie. Kiedy zapadł zmierzch, przynosząc po sobie noc, Jay spostrzegł, że rośliny usnęły. Były teraz łagodne niczym powiew zasłon, które oddychały nocnym powietrzem — tak spokojnie, jak gdyby nie wydarzyło się nic, zupeł- nie nic. Całą noc przesiedział na progu, aż ze wschodniej ściany wyłoniła się iskra i przesunęła przez pomieszczenie ciągnąc za sobą cienką nić światła, które przekształciło się wkrótce w pierwszą smugę jutrzenki, aby w końcu rozwinąć się w dzień. Wokół panowała cisza, ale również beznadziejność, przywodząc na myśl puste pola w jesienny, ponury dzień. Jay wstał. Całe jego ciało zesztywniało. Przeciągnął się i poczuł na skórze ciepło i światło. Na ulicach przeciągnął ciepły, poranny wiatr, jak oddech innego, piękniejszego świata leżącego tuż za ścianą. 154 Wyruszył w drogę, aby odszukać McCaina. Nie oglądał się za sie- bie, bał się bowiem, że opuści go odwaga, jakiej tak bardzo teraz po- trzebował. Biegł ulicą, wdychając rześkie powietrze. Do Detroit była daleka droga, nie zwalniał jednak kroku, czuł bowiem na plecach spojrzenia zmarłych. < — Teraz zostaliśmy już tylko my, mister McCain. McCain siedział na zmurszałym pomoście nawigacyjnym. Nieufnie spojrzał na chłopca. — No i co z tego? Boisz się? Głos jego był surowy. Tej nocy nie spał długo, pod oczyma widnia- ły czerwone obwódki. Zdążył się już jednak upić. Czarne włosy opa- dały w .nieładzie na jego zniszczoną twarz. ( — Nie, mister McCain. Wracam od matki. — Nie żyje? — Tak, mister McCain. — Przełknął ślinę i z determinacją spoj- rzał mu prosto w oczy. — Hm. I czego chcesz teraz? ! — Musimy znaleźć jakieś wyjście. Gdybyśmy mogli przedostać się przez te ściany, znaleźlibyśmy z pewnością maszyny i zwierzęta, a może nawet ludzi. — Ludzi? Gdyby tam byli, dawno by już nas uratowali. A maszy- ny... — Roześmiał się szyderczo i ręką, w której trzymał butelkę, za- toczył rozległy łuk. — Masz tu te swoje maszyny, więcej, niż zdołasz ich zepsuć przez całe życie! Jay rozejrzał się po olbrzymiej hali, w której głos McCaina ginął niemal zupełnie. Maszyny tkwiły przyczajone w półmroku niczym zwierzęta gotowe do skoku, ale jednocześnie sprawiały wrażenie, jak- by pod działaniem zaklęcia znieruchomiały w trakcie ruchu na zawsze. Zatrzymane i zepsute roboty podpierały ściany. Z ich rozwartych czaszek wyłaniały się spalone mózgi. Stały tak, patrząc się przed sie- bie jak grupa żebraków, którzy mogą czekać bez końca, nawet kiedy zapada zmrok i zaczyna ubywać przechodniów. W powietrzu unosił się zapach starego oleju i czasu. Jay nawet nie przypuszczał do tej pory, że czas pachnie, ale w tych halach wyczu- wało się stęchły zapach niewymiernego już czasu, sięgającego od wie- czności do wieczności, która wpatrywała się w nich nieustępliwie, gdyż oni nie nadawali się dla niej, jako że musieli umrzeć. 155 * Nawet głos McCaina nie mógł jej przegonić. Krzyknął wprawdzie, -cakłócając ciszę, ale jego głos był za słaby, cienki i zagubiony. — Popatrz tylko. Gdzie spojrzysz, wszędzie maszyny. Dawniej wytwarzały zegary, ubrania, buty i roboty. Świeciły, hałasowały, du- dniły, aż cała hala się trzęsła, i pracowały dla tysięcy, wielu tysięcy ludzi. Teraz są już zmęczone, a rdza zżera je coraz bardziej. Kiedyś potrafiły wszystko, nie mogły jednak wytworzyć innych ludzi, no- wych ludzi, dla których mogłyby nadal pracować. Ci, którzy gniją te- raz w swoich łóżkach, nie potrzebują już ani ubrań, ani butów, ani ze- garów. Ich czas upłynął. Cisnął butelkę w jedną z gigantycznych tablic rozdzielczych. Zapa- liła się i zbudziła. Tysiące wielobarwnych oczu rozbłysły, spoglądając na nich gniewnie. Raptem poręcz pękła, a McCain runął na przenoś- nik taśmowy. Koła zawarczały i uruchomiły jęczące kolosy, zadudniły silniki, młoty opadały, krzesząc w ciemnościach iskry, budynek zady- gotał, kurz wzbił się z podłogi przesłaniając krwawe widowisko, zaś taśma przesuwała od jednego stanowiska do następnego ciało McCai- na, w które wbijały się kolejno połamane wiertła niczym zęby żarłocz- nych potworów. Płomienie rozszerzały się, sięgając już po szklany dach, który pękł z trzaskiem, rozpryskując się na Wszystkie strony. Paliły się pajęczyny, a ogień dotarł tymczasem do robotów. Ich pla- stykowe twarze pęczniały, przybierając dziwaczne grymasy, aby w końcu odsłonić metalowe szkielety. Jay stał, zdrętwiały z przeraże- nia. Drobne czerwone i zielone oczy maszyn spoglądały na niego po- przez kłęby gryzącego dymu chciwie i z nienawiścią. Wtedy zaczął krzyczeć, ale wycie płomieni zagłuszyło jego wołanie. Biegł i biegł, sarn nie wiedział dokąd, tak długo, póki starczyło mu sił, aż wreszcie padł na ziemię, gdzieś daleko, od tego makabrycznego miejsca. Kiedy się ocknął, płonęło już całe Detroit. Przy wschodniej ścianie osiem wytwórni wiatru pracowało pełną parą, śląc nad ogrody praw- dziwy huragan, jakiego Jay nigdy jeszcze nie widział na własne oczy. Wicher kierował czarny dym ku zachodowi, a na to wszystko padał zimny, przenikliwy deszcz. Ziemię chłostały gwałtowne porywy wia- tru i wody, jednak powietrze było nagrzane. Około godziny dziewięt- nastej zapadła ciemność — bez zmierzchu, nieoczekiwanie okryła świat niczym czarna płachta. Burza nie ucichła. Jay zmagał się z nią, krocząc niezmordowanie na wschód, aż dotarł do pierwszych domów, gdzie mógł schronić się przed deszczem. Na pewno było to El Paso, ostatnie miasto przed ogrodami. Z ulgą znalazł schronienie, gdzie 156 przykucnął, drżący i przemoczony do suchej nitki. Ogarniająca go ciemność była zaróżowiona. Ogień z hukiem pochłaniał kolejne ob- szary, zdobył Indianapolis i Los Angeles. Jay przyglądał się przygnę- biony temu widowisku, zapadając chwilami w krótką, niespokojną drzemkę. Była chyba trzecia nad ranem, kiedy rozległy się dwie deto- nacje: to eksplodował Mózg Centralny w Chicago; Widoczność spadła niemal do zera. Kraj pokrywał szary, zaróżo- wiony zmierzch. Burza przybrała na sile, deszcz jednak ustał. Od wschodu przejaśniało, można więc było dojrzeć ścianę. Jay wyruszył w dalszą drogę, aby dotrzeć do strefy zamkniętej albo przynajmniej do ogrodów. Porywisty wicher utrudniał chodzenie i Jay musiał przy- trzymywać się ścian domów i występów. Raptem ustała siła ciążenia i rozpętało się piekło. Szaleńcze porywy wiatru zrywały dachy domów, wyrzucały przez czarne otwory okienne szafy, stoły i brudne łóżka, w których leżały jeszcze zwłoki. Zmarli sprawiali wrażenie, jakby zbudzili się do jakiejś opętańczej zabawy: unosili się w powietrzu pionowo albo pokrzywie- ni, co jakiś 'czas kolejny podmuch wiatru rzucał szkieletem o ścianę domu. Po pewnym czasie siła ciążenia powróciła, o większej mocy niż przedtem. Jay, który machinalnie trzymał się poręczy, runął na ziemię, a wraz z nim spadało wszystko, co unosiło się zuchwale w po- wietrzu. Zmarli opadali na dół, jak gdyby przygniotła ich niewidzial- na pięść. Przez kilka sekund trwała ulewa kamieni, roślin, łóżek, szaf, robotów i kotów, kryjąc pod sobą miasto i ogrody. Wreszcie to upior- ne widowisko dobiegło końca. Jay z obawą osłaniał sobie głowę rękoma. Teraz podniósł się z tru- dem i zaczął przedzierać się dalej na wschód. Burza przybierała na si- le, im bardziej zbliżał się do ściany i wreszcie ujrzał ją tuż przed sobą; rozciągała się wszędzie, gdzie kierował wzrok, widział olbrzymie ot- wory, w których wytwórnie wiatru pracowały tak intensywnie, jak jeszcze nigdy do tej pory. Kiedy zostawił za sobą ostatnie domy, zna- lazł się po stronie odwietrznej. W górze hulał wiatr. Stanął na za- chodnim skraju ogrodów hydroponicznych, ale tam szalało piekło. Rośliny wyprostowały się i jęczały z trwogi, poruszając się gwał- townie. Kiedy zabrakło siły ciążenia, przerażone opuściły koryta i te- raz leżały bezradnie na drodze. Inne usiłowały przyciągnąć je z pow- 157 rotem. Widać było, jak bardzo cierpią, stojąc na swoich wrażliwych korzeniach. Trudno było przejść. Jay- pobiegł wzdłuż ogrodów, chcąc je obejść i wreszcie ujrzał przed sobą stumetrową strefę bezpieczeństwa. Ocią- gając się przestąpił granicę terenu zamkniętego, ale nic się nie wyda- rzyło. Nad nim z nie zmniejszoną mocą,huczały wytwórnie wiatru, śląc w świat świeże powietrze. Jay podszedł powoli do ściany. Z bliska nie była już tak niebieska, na jaką wyglądała z daleka, była stara i poplamiona po stu tysiącach dżdżystych tygodni. Mimo to wznosiła się nieustępliwie i groźnie ni- czym ostateczna granica. Jay stanął jak wryty. Wydało mu się, że lada moment ściana skoczy na niego i zmiażdży bezlitośnie. Opanował się jednak i ruszył dalej. Musiał odnaleźć drogę i powiedzieć tamtym innym ludziom, że na tym świecie pozostał tylko on, musiał opowie- dzieć, jak to się wszystko stało. Bał się. Może tamci wcale go nie chcą, może zaczną do niego strzelać, zastrzelą go po prostu, kiedy podejdzie do ściany, teraz, tu. Zatrzymał się i rozejrzał uważnie dokoła, ale nic się nie poruszyło, nic nie zmieniło. Ściana wznosiła się w dalszym ciągu, niebiesko- szara, brudna. Niepewnie ruszył przed siebie, gotów w każdej chwili rzucić się na ziemię i poszukać schronienia. I rzeczywiście: kiedy to się stało, padł błyskawicznie na ziemię, kryjąc twarz wśród kamieni. Głos, który się rozległ, był tak potężny, że oszałamiał. Nie był czysty, zniekształcał go poszum, mimo to jednak przekrzykiwał burzę, rozbrzmiewając na całym świecie. Dochodził ze ściany, a jednocześnie ze wszystkich stron, dudnił nieprzerwanie. — Tu centrala, tu centrala. Do wszystkich oficerów, załóg i osad- ników. System Corynthus został osiągnięty, statek znajduje się na or- bicie planety Corynthus II. Rozpoczynamy wyokrętowanie. Do wszystkich oficerów. Plan Szósty. Mieszkańcy miast, zbiórka. El Paso, Denyer, Memphis, Pittsburgh — śluza I. Chicago, Detroit, San Francisco... Głos umilkł nieoczekiwanie, a potem zaczął wszystko od początku i powtórzył tekst siedmiokrotnie. Następnie umilkł ponownie, tym razem na długo, jak gdyby mówca zapomniał nagle, co chciał powie- dzieć. Najwidocznej poczuł się nieswojo i zaczął się już złościć. Jay 158 uznał również za żenujący fakt, że tak potężny głos nie wie, co dalej, ale oto rozległ się znowu, nie ustając już w udzielaniu pouczeń i do- brych rad. — Zachować spokój, nie denerwować się. Realizujemy właśnie Plan Szósty. Wszystko przebiega sprawnie. ... spokój, nie denerwować... ... obecnie plan... ... Plan szósty. / ... Szósty. ... spokój, nie... ... nie... Jay zorientował się, że wszystko jest w porządku. Po prostu pójdzie sam i powie wszystkim, którzy na to czekają, że z mieszkańców miast nikt już nie pozostał przy życiu, że wszyscy padli ofiarą choroby, tak, i że oficerowie, których wzywano, dawno już zostali wymordowani. Nikt nie wiedział, że za ścianą są jeszcze inni ludzie. Wszyscy ucie- szyliby się, gdyby wiedzieli o tym, ale kto mógł przypuszczać, że są już tak blisko celu? Wszystko trwało bardzo długo, zbyt długo. Mister Hayes powinien był dożyć tej chwili, pomyślał Jay. Posta- nowił opowiedzieć tamtym o starym. To przecież on miał rację. Wszystko zakończyło się dobrze, ale szkoda, że tak późno. Trudno, to się zdarza. Z powodu jakiejś drobnostki coś się opóźni i wtedy oka- zuje się, że wszystko było na próżno. Musi opowiedzieć im dokładnie o wszystkim, co wie, żeby nie byli za bardzo rozczarowani, iż zjawia się tylko on, on sam. Otrzepał ubranie, pragnął bowiem sprawić dobre wrażenie, i przy- gładził włosy. Nie dokończył jeszcze tych czynności, kiedy tamci otworzyli bramę. Spora część ściany przesunęła się na bok, odsłania- jąc rozległą oświetloną halę. Jay rozejrzał się ponownie, ale nie widział dużo, gdyż wiatr nie zdołał jeszcze uporać się z dymem. Za ogrodami widoczne było El Paso. Światło świeciło nadal, ale rozpływało się już w oparach mgły, najwidoczniej znużone, gdyż minęło już tyle czasu, a nie było nikogo, kto mógłby z niego zrobić użytek. Wszedł do hali i rozejrzał się wokoło. Było zimno, ściany przytłaczały ciemną barwą. Nie byłq nikogo widać. Stanął pośrodku pomieszczenia i czekał cierpliwie. Przyjdą wreszcie, pomyślał, z pewnością są bardzo zajęci, gdyż ocze- kują zbyt wielu gości. 159 Brama, przez którą przeszedł, zamknęła się powoli. Początkowo przeraził się trochę, ufał jednak, że wszystko dzieje się nie bez powo- du. Wreszcie zabrzmiał ciągły, brzęczący dźwięk. Teraz przyjdą, po- myślał, ale nikt nie przychodził, czekał więc nadal, marznąc. Nieład- nie z ich strony, że każą czekać na siebie tak długo, pomyślał. Zasta- nowił się, czy nie powinien ich zawołać, ale to znowu wydało mu się nietaktowne. Pohamował się, chociaż dokuczał mu już głód i był zmę- czony. Usiądę na chwilę, postanowił, ale po chwili rozmyślił się. Stał więc nadal, przestępując z nogi na nogę. Zmęczenie dawało mu się porządnie we znaki, zagryzł jednak wargi i czekał. Minęło jeszcze sporo czasu, zanim nadeszła ta chwila. Raptem za- migo^ały liczne zielone światełka. Brzęczący dźwięk zabrzmiał po- nownie, ale tym razem zmieszał się z nim dzwonek. Nareszcie, ppmyślał Jay podekscytowany. Raptem tylna ściana uniosła się do góry, jak kurtyna na scenie. Jay spodziewał się, że z tyłu wszystko będzie jasno oświetlone, że ujrzy tam mnóstwo ludzi. Tym bardziej rozczarowało go, że nie dzieje się nic z tych rzeczy, dosłownie nic. Raptem ogarnął go szum, jak gdyby wszystkie wytwórnie wiatru zostały wprawione w ruch. Powiew wiatru uniósł go do góry, przenosząc przez czarny, ziejący otwór. Zrobił się lekki jak piórko, wystrzelił w przestrzeń niczym pocisk, czując, że powietrze umyka mu z płuc poprzez zaciśnięte zęby. Chciał zaczerpnąć tchu, ale kiedy otworzył oczy, zobaczył to. Przed nim rozciągał się świat, podobny do puszki, jaką mister Hayes trzymał w dłoni. Wszystko wokoło było czarne, nieskończone, ciemne i rozległe. Zapatrzył się, zaskoczony, nie mogąc oderwać wzroku od tej wspa- niałej galaktyki, podczas gdy jego drobne, niepozorne ciało szybowało w owej nieskończoności. (1957) MSZE ŻAŁOBNE OJCA RAMSEYA Oboje, Ann i on, oszczędzali przez całe życie na wielką podróż. Chcieli zwiedzić Marsa albo Wenus — nie uzgodnili tego tak dokład- nie. Właściwie chodziło im tylko o to, aby podróż była długa, tak dłu- ga, żeby trzeba było oszczędzać na nią przez całe życie i żeby cieszyć się na nią. Początkowo Liczył lata dzielące go od pójścia na emeryturę, potem miesiące, w końcu dni — i wreszcie nadeszła ta chwila. Chociaż cze- kał na nią od dawna, poczuł się zaskoczony. Urządzono małą uroczys- tość w biurze; koledzy udawali wesołych, byli jednak dziwnie roztar- gnieni, a na domiar wszystkiego trochę się upili. Klepali go życzliwie po ramionach, on zaś pozwalał na to i uśmiechał się tylko. Ostatecznie był to jego dzień. Wbrew swoim zasadom wypił nawet trochę, gdyż był to dzień szczególny, nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że ko- ledzy przypominają go sobie z trudem, że nie liczą się z nim, tak jak- by już częściowo umarł. Początkowo było mu ciężko, ale w końcu przyzwyczaił się do tego, że rano leży dłużej w łóżku. W ten sposób oboje zyskali dużo czasu na wspólne zastanawianie się, jak i kiedy zorganizować podróż oraz co koniecznie zwiedzić. Z najrozmaitszych biur podróży sprowadzali prospekty i długo wpatrywali się w barwne zdjęcia z osobliwymi kraj- obrazami. Mars wyglądał wprawdzie bardziej interesująco, ale może należało się zdecydować na Wenus, jako że podróż tam była tańsza ze względu na mniejszą odległość.- Poza tym mówiono, że tam jest cieplej. I raptem wszystko się rozwiało. Ann znalazła się w szpitalu, gdyż w nocy dostała silnych boli. Lekarz dyżurny powiedział nazwę choro- by po łacinie, mając na myśli woreczek żółciowy, po czym orzekł, że konieczna jest natychmiastowa operacja. Wprawdzie u starszych ko- 6 — Pielgrzymi czasu 161 biet operacja jest zawsze nieco ryzykowna, powiedział mu lekarz w cztery oczy, ale na pewno wszystko się powiedzie... Jednakże uśmiech, który miał mu dodać otuchy, wypadł nieco mizernie i jakby trochę obojętnie. Ann nie przeżyła operacji, a na pogrzeb przybyło kilka osób odzia- nych w czerń, co nie bardzo pasowało do wesołej, kolorowej jesieni. Pachniało słodkimi owocami i wilgotną, świeżo rozkopaną ziemią. Od tej pory dni mijały jak godziny na zegarze, były jednak coraz bar- dziej ciche, samotne i zimne. Rok dobiegał końca w smutnym nastroju. Nadeszły mgły i bezsenne noce, i wszystko stało się dziwnie nie- rzeczywiste: wspomnienie wspólnie spędzonych dni, planów podróży. Wspólne barwne sny bladły z każdym dniem, jak kolorowe zdjęcia w prospektach, aż nadszedł dzień, kiedy wieczorem zasiadł przed ko- minkiem i po raz ostatni obejrzał zdjęcia, aby wreszcie wrzucić je w płomienie. Zanim jednak to uczynił, długo wpatrywał się w rozle- głe, martwe krajobrazy pod nierzeczywistymi czerwonymi i granato- wymi niebiosami, w bezkresne pustynie, oblodzone pola, kratery, gó- ry i doliny i wąwozy ginące w płomieniach, jak gdyby słońce zstąpiło z nieba, pochłaniając wszystko. Potem spadł pierwszy śnieg, przynosząc jedną z tych brudnych, chłodnych i mokrych zim, jakie co roku nawiedzają Londyn chociaż na kilka dni. Mister Tensley odbywał codzienne spacery do parku. Czasem przysiadał nadawcę, obserwując drzewa i wzdragając się, kie- dy w mroźnym powietrzu rozlegał się nagle przeraźliwy okrzyk ptaka. Wydawało się, że wraz z Ann umarł cały dom; nad wszystkim, co oznaczało ich wspólnotę, unosiła się cisza, gdziekolwiek spojrzał. Pewnego dnia postanowił wyszukać dla siebie umeblowany pokój i znalazł go wreszcie w zacisznej okolicy, z widokiem na tylne pod- wórze, gdzie pomiędzy ponurymi, okopconymi murami rosły posępne drzewa, jego milczący przyjaciele. To właśnie było mieszkanie, jakie- go szukał, aby urządzić się tam na krótko i samotnie. Gospodyni była młodą, niepozorną osobą, która stale nosiła żałobę i rzadko się odzy- x wała. Jej mąż zginął przed laty w wypadku samochodowym. Ten cios wstrząsnął nią widocznie i nastroił religijnie. Kiedy Tensley wprowadził się do nowego mieszkania, uczynił to nie zwracając niczyjej uwagi, tym bardziej, że dobytek miał skromny. Jego dom — jak mu oświadczono^ — nie jest nic wart, gdyż jest za mały, miał więc zostać zburzony. Jedynie za działkę mógł otrzymać trochę pieniędzy. To wszystko było mu jednak obojętne, chociaż for- 162 me zawiadomienia uznał za zbyt brutalną. Nie potrzebował już wiele. Żył z dala od ludzi, a kiedy wiosna zazieleniła najbardziej posępne podwórza i rozjaśniła je kwieciem i promieniami słońca, Tensley zdo- łał już przyzwyczaić się do nowego mieszkania tak dalece, jak tylko to jest możliwe u starszych ludzi. Nikt nie zwracał na niego uwagi, kiedy w południe wchodził do niewielkiej restauracji, gdzie codzien- nie, przy małym stoliku, spożywał obiad i wypijał piwo, aby następnie udać się na spacer. Sąsiedzi byli dla niego uprzejmi — oczywiście wtedy, kiedy go zauważali, a to zdarzało się rzadko. To właśnie spra- wiało mu ulgę. Pani Scott sprzątała zwykle jego pokój, kiedy przebywał poza do- mem, on zaś, wiedząc, że gospodyni nie lubi być zaskakiwana przy tej pracy, ułatwił jej zadanie w ten sposób, że zaczął wracać stale o tej samej porze. Uprzednio zjadał kolację u Bakersów i odbywał swój co- dzienny spacer po Churchwood Street. Był jeden z tych późnych wieczorów jesiennych, kiedy gęsta, bru- natna mgła zdaje się unosić bezszelestnie z wód Tamizy, aby ogarnąć całe miasto, zapanowuje też osobliwy ponadczasowy nastrój, który mąci światło i tłumi odgłosy ulicy. Tensley spojrzał na zegarek. Mijał nielicznych przechodniów, a skręcając w ciemną uliczkę, na której mieszkał, poczuł, że powietrze i popołudniowe słońce osłabiły go. Kilka latarni oświetlało niemrawo trotuar i wejścia do domów. Otworzył drzwi i wszedł powoli po po- nurych schodach na górę do swojego mieszkania. Pani Scott poszła najwidoczniej do kościoła. Należała do jednej z licznych sekt, które odprawiają w Londynie swoje żarliwe nabożeństwa. Do tej pory starał się unikać w rozmowach z gospodynią tego te- matu, gdyż czułby się nieswojo. Nigdy nić czuł sympatii do fanaty- ków religijnych, odpychał go ów dziwnie hektyczny optymizm, iryto- wała i niepokoiła pewność siebie, z jaką hołdowano tym naukom. Dlatego też poczuł .się nieprzyjemnie zaskoczony, kiedy na stole w swoim pokoju znalazł małą broszurę, bez wątpienia o religijnej treści. TY RÓWNIEŻ UMRZESZ — I CO DALEJ? widniało na czarnej okładce wielkimi białymi literami nad dwiema skrzyżowanymi gałązkami palmowymi, a pod spodem: 163 WEŹ UDZIAŁ W MSZACH ŻAŁOBNYCH OJCA RAMSEYA. NAJLEPSZE USŁUGI POGRZEBOWE Tensley poczuł .się nieswojo. Broszurkę mogła położyć mu na stole tylko pani Scott, w trosce o zbawienie jego duszy. Był przerażony, poczuł bowiem, że dobry stosunek pomiędzy nim a panią Scott zakłó- cony został nieoczekiwanie przykrym, niepokojącym dysonansem. Daremnie usiłował pogodzić to zaproszenie z nieśmiałą, powściągliwą naturą gospodyni, wreszcie zrozumiał, że ludzie jej pokroju są w spra- wach wiary nieobliczalni, to zaś, co traktują jako obowiązek wobec bliźniego, inni odbierają jako ingerencję w swoje życie prywatne. Tensley zmarszczył gniewnie czoło, rozpiął płaszcz, usiadł przy sto- le i nerwowo zaczął czyścić okulary. Wreszcie ostrożnie ujął broszurę i przekartkował ją. Zaintrygowało go zdjęcie mężczyzny. Był mniej więcej w jego wieku, barczysty, o wyrazistej twarzy, poważnej, ener- gicznej, zdecydowanej minie, badawczym, sceptycznym spojrzeniu pasującym raczej do naukowca niż do duchownego albo wręcz fana- tyka. Siwe, krótko ostrzyżone włosy tworzyły interesujący kontrast z czarnym strojem. W sumie postać była imponująca. Tensley od- niósł wrażenie, jakby znał tego człowieka. Intrygowało go również nazwisko — Ramsey — chociaż sam nie wiedział dlaczego. Tekst broszury odbiegał od innych wydawnictw tego typu. Zwięźle ale jasno poruszona była kwestia nieśmiertelności duszy, bez patosu, bez ukazywania życia doczesnego jako bezwartościowego i znikomego pozoru. W sposób niezwykle prosty książka prezentowała możliwość życia po śmierci :w innym świecie, nie w tym uduchowionym świecie pozagrobowym, a po prostu w zupełnie innym świecie. Ów Ramsey zapraszał na zgromadzenia swojej gminy, które odbywały się kilka razy w tygodniu. Tensley postanowił pozostawić na razie sprawę sa- mej sobie i nie wdawać się w żadną rozmowę na ten temat. Zamierzenie okazało się łatwiejsze w realizacji, niż się tego spodzie- wał, jako że pani Scott okazała się osobą dyskretną i nie wszczynała rozmowy na ten drażliwy dla niego temat. Pewnego zimowego wieczoru — mister Tensley żył już od ponad roku w cichej samotności i nieraz wydawało mu się, że nigdy nie było inaczej — a więc pewnego wieczoru wpadła mu w ręce ponownie tamta broszurka. Długo spoglądał na zdjęcie osobliwego ojca- du- chownego, po czym raz jeszcze przeczytał jego wywody. Z wahaniem 164 postanowił wreszcie poznać bliżej owego Ramseya. Był wtorek — dzień, w którym pani Scott, jak co tydzień, wybierała się na zgroma- dzenie sekty, aby z ufnością oczekiwać swojej śmierci. Tensleya prze- pełniała tego dnia niezwykła żądza czynu. Pod jej wpływem ubrał się wreszcie i — niepostrzeżenie idąc za panią Scott — wyruszył, aby na własne oczy obejrzeć osobliwą sektę. Ciemne ubranie ułatwia- ło mu wykonanie tego zamiaru. Na ulicy padał śnieg, a zimowe niebo wisiało nisko nad dachami, lekko zaróżowione od blasku reklam. Białe płatki padały nieprzerwa- nie i ciężko, a wilgotne powietrze tłumiło wszelkie odgłosy, cisnąc je ku ziemi jak padający śnieg. W świetle latarni Tensley ujrzał panią Scott, która w następnej chwili znikneła ponownie w ciemnościach. Kolejny błysk światła znowu wydofeył ją z mroku. Tensley szedł za nią, nie spuszczając jej z oczu. Czuł pewne podniecenie. Ubawiony potrząsnął głową, przypominając sobie opowieści detektywistyczne i stare filmy kryminalne. Pani Scott nie szła długo. Zatrzymał się, kiedy przystanęła przed głębokim, posępnym portalem, otrzepała parasolkę ze śniegu i znik- neła w drzwiach. W chwilę potem on również zaczął wchodzić po wy- deptanych kamiennych schodkach starego kościółka i w końcu stanął przed masywnymi, obitymi żelazem drzwiami. Zawahał się, rozmy- ślając, czy jednak nie powinien zawrócić, wyzwał siebie od tchórzy i zdecydowanym krokiem wszedł do środka. Sień była słabo oświetlo- na. Dwaj starsi ludzie, którzy przyszli zapewne przed chwilą, zdej- mowali właśnie płaszcze i weszli za ciężką kotarę, za którą pełzał po ścianach matowy odblask świec. Kościół był ciasny, niski i wypeł- niony ludźmi niemal po brzegi. Cichy pomruk modlących się roz- brzmiewał wokoło, ale msza nie rozpoczęła się jeszcze. Tensley zajął miejsce w ostatnim rzędzie i zaczął rozglądać się ukradkiem. Ściany były gołe, bez ozdób, bez obrazów, a mimo to panowała tu ciepła, uroczysta atmosfera, on zaś przestał czuć się jak intruz, rodziło się w nim wrażenie braterstwa z obecnymi, przeważnie starszymi mężczyz- nami \ kobietami, pogrążonymi w modlitwie i oczekującymi na mszę. Wzrok Tensleya przesunął się po gołych ścianach i spoczął na wyso- kim, zamkniętym ołtarzu, który po otwarciu zajmował zapewne całą szerokość pomieszczenia. Nieoczekiwanie zabrzmiała pieśń i rozpoczęła się msza. Przed ołtarz wyszli dwaj odziani na czarno młodzieńcy i otworzyli skrzydła. Tensley przeraził się. 165 Wnętrze ołtarza było czarne, nie pomalowane, jak tego właściwie oczekiwał,,ale pokryte matową czernią, groźną, budzącą respekt ni- czym monstrancja w świątyni straszliwego bóstwa. Zapadło pełne szacunku milczenie. Cisza. Przed zebranymi pojawiła się jakaś ciemna postać. Z pewnością był to ów Ramsey, najwyższy kapłan gminy. Jego sutanna była tak czarna, jak przestrzeń z tyłu, twarz zdawała się unosić nad pochylo- nymi głowami zebranych, promieniała wzniosłością i siłą, wywierając wrażenie nawet na Tensleyu. Efekt był bez wątpienia wstrząsający, osiągnięty najwidoczniej świadomie. Zapanowała pełna wyczekiwania cisza. Po chwili zabrzmiał mono- tonny śpiew, coś w rodzaju modlitwy, potężniejący coraz bardziej. Czuło się rosnącą siłę, która porywała. Zasłona z tyłu uchyliła się. Chwiejnym krokiem, podpierany przez dwóch młodzieńców, którzy niedawno otworzyli ołtarz, wszedł sta- rzec. Szedł z trudem, szurając nogami po kamiennej posadzce, ale głowę trzymał wysoko, a w oczach lśnił blask. Śpiew wezbrał, stawał się głośniejszy w miarę, jak starzec zbliżał się do ołtarza. „Pójdziesz tą drogą Wiodącą w noc" ~ — Pójdę nią — jęczał starzec. „Zostawisz za sobą Ciało i niemoc, I brzeg tej nocy I wejdziesz na drugi, Po tamtej stronie nocy: Na brzeg nadziei I jasnego światła, Po drugiej stronie śmierci..." — Po drugiej stronie śmierci Jest jasny brzeg — chrypiał z trudem starzec. „Pójdziesz, tą drogą Wiodącą w noc..." rozbrzmiewał zgodny pomruk zebranych. Tensleya porwała niesłychana siła obrządku. Czarny ołtarz zdawał się mieć jakąś magiczną moc przyciągania i Tensley instynktownie uchwycił się poręczy krzesła, zamykając oczy. 166 Młodzieńcy puścili starca. Zataczając się postąpił kilka kroków w. stronę ołtarza i z wyciągniętymi ramionami oparł się o niego. Monotonny śpiew osiągnął już punkt kulminacyjny, wypełniał ścia- ny i powracał z jeszcze większą siłą. Migotliwy blask świec nadawał całej tej scenerii upiorny wygląd. Starzec potknął się, ^unął na czarną powierzchnię i śpiew ustał mo- mentalnie, zakończony przeraźliwym okrzykiem. Zapadła głucha ci- sza. Wydawało się, że ołtarz zadrżał pod ciężarem ciała. A w ciszy sły- chać było przeraźliwie głośno, jak rozpostarte ręce starca osuwają się po gładkiej ścianie ołtarza, najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż wreszcie ciało z głuchym łoskotem opadło na podłogę, przekręciło się na bok i znieruchomiało, na wznak. Mężczyzna już nie żył, to nie ulegało wątpliwości. Tensley był pewien, że stał się świadkiem osobli- wego zgonu. Chciał zerwać się z miejsca, podbiec do przodu, ale opa- nował się. Jego ciało dygotało, jakby stał kilka godzin wystawiony na ataki śnieżycy. Zwłoki podniesiono i położono na noszach. W milczeniu wyniesio- no je na zewnątrz, ale było to milczenie bez smutku, a nawet wyczu- wało się w nim jakąś cichą radość. Ci ludzie są istotnie szczęśliwi, uświadomił sobie Tensley zaskoczony, a przecież na ich oczach zmarł człowiek. Niesłychane! Nie pojmując tego wszystkiego, potrząsnął głową. Pozostał na swoim miejscu w ciemnym kącie. Siedział tam jeszcze przez dłuższy czas po opuszczeniu sali przez zgromadzonych, przeżywając w myślach raz jeszcze wydarzenia, ja- kich stał się świadkiem. Było wiele pytań, na które nie potrafił zna- leźć odpowiedzi. Czy owa śmierć była przypadkowa? Z pewnością nie, nie wyglądało to na nieszczęśliwy wypadek. Może więc było to morderstwo? Morderstwo rytualne? Nieprawdopodobne. A eutana- zja? Ale przecież ten człowiek był stary i słaby, całe to podniecenie mogłoby go... Nie. Świadczyła o tym reakcja ludzi. Nie mógł znaleźć odpowiedzi. Wszystko odbyło się inaczej, niż sobie wyobrażał. Siedział jeszcze na twardej, niewygodnej ławce, kiedy kościelny, gasząc już świece, odezwał się do niego: — Przepraszam, sir. Za chwilę zamykamy. Tensley rozejrzał się oszołomiony: sala była pusta, ołtarz zamknię- ty> w półmroku unosiły się chwiejne, cienkie pasemka dymu ze zga- szonych świec. Spojrzał na nachyloną nad nim twarz. — Czy ten człowiek nie żyje? — Oczywiście, sir — odparł kościelny obojętnie. Na jego ustach 167 igrał drwiący uśmieszek, ale głos zachował zawodowo łagodne i współczujące brzmienie. — Jego doczesne szczątki zostaną pojutrze złożone w ziemi. — Czy mógłbym, porozmawiać z panem Ramseyem? — zapytał Tensley ostro, z nagłym zdecydowaniem. Musiał uzyskać pewne wy- jaśnienia. — Z -ojcem Ramseyem można zawsze porozmawiać. Jest teraz w zakrystii, wejście znajduje się obok ołtarza. Ucieszy się... Tensley wstał. Ołtarz był zamknięty, nie wywierał teraz tak silnego wrażenia. Obecnie był już tylko drewnem i metalem. Tylko? Tensley przystanął zaskoczony, widząc, jak głęboko sięga ołtarz. Płyta o gru- bości około dziesięciu centymetrów przechodziła w blok głęboki na ponad dwa metry. Tensley uderzył na próbę pięścią. Pod masywnym okuciem metalowym kryły się z pewnością jakieś przyrządy. Sprawa stawała się coraz bardziej zagadkowa. Zapukał do zakrystii, otworzył drzwi i wszedł. Ojciec Ramsey siedział przy stole i czytał. Pomieszczenie było ob- szerne i słabo oświetlone, bez ozdób, ale znajdowały się w nim urzą- dzenia nie mające nic wspólnego z celami sakralnymi. Izba przypo- minała raczej 'prowizoryczne laboratorium fizyczne niż zakrystię. Ramsey podniósł się i przywitał z nim serdecznie. Przedstawili się so- bie i wtedy Ramsey podniósł na niego badawczy wzrok, kiwając z po- wątpiewaniem głową. — Mister Tensley.,. Tensley... Chwileczkę. Czy nie studiował pan w Londynie u profesora Waitza? A może się mylę? To musiało być jakieś pięćdziesiąt lat temu. Teraz przypomniał sobie o tym również Tensley. Przez dwa seme- stry uczęszczał na uniwersytet, zaczął wtedy studiować fizykę, potem umarł ojciec, zabrakło pieniędzy na studia, w związku z czym postarał się o zatrudnienie w przedsiębiorstwie budowlanym. Oczywiście, Ramsey studiował wtedy razem z nim fizykę na tym samym seme- strze, wykazywał spory talent w tym kierunku, otrzymywał najlepsze oceny, wszyscy mu zazdrościli. A teraz — najwyższy kapłan sekty? Nie do wiary. — Tak, to ja — powiedział Tensley ostrożnie. — Na Boga, co pana skłoniło do zmiany zawodu, do zajęcia się metafizyką? Przecież fizyk ma dziś nieograniczone perspektywy! Fr^y całym szacunku dla pana światopoglądu muszę stwierdzić, że to, co niedawno ujrzałem tu, wstrząsnęło mną; że nie nazwę tego dosadniej. 168 — Ma pan na myśli mszę żałobną za duszę mister Stablefielda i osobliwą reakcję zebranych tu ludzi? Uważa pan, że to ja jestem sprawcą tej, powiedzmy, niesmacznej sceny, i przyszedł pan tu, aby powiedzieć mi osobiście, co pan o tym sądzi. A więc, proszę, śmiało! — powiedział Ramsey z uśmiechem. — Właśnie taki mam zamiar! Po pierwsze: jestem zaskoczony, że msza żałobna odbywa się jeszcze przed śmiercią człowieka i że umiera on podczas mszy w tajemniczych okolicznościach. Po drugie, jeżeli już rozmawiamy szczerze, uważam ten groteskowy obrządek nie tylko za pozbawiony smaku, ale również za niebezpieczny. To, co pan roz- budza, jest po prostu zbiorową histerią! Po co te czary? W pańskim kościele umarł niedawno człowiek! Czy zdaje pan sobie sprawę z wagi tego wydarzenia? Co na to policja? Może pan mnie stąd wyrzucić, ale według mnie jest to podejrzana sprawa, jeżeli tak uczony człowiek jak pan inscenizuje podobne bzdury, ogłupiając świadomie i syste- matycznie ludzi. — Tensley pienił się ze złości. Jego głos stawał się coraz donośniejszy, drżał z wściekłości. — Na miłość boską! Niech pan przestanie! — uspokajał go Ram- sey, wpychając z powrotem w fotel. — Po prostu nie rozumie pan, o co tu chodzi. — Owszem, doskonale rozumiem! Tam umarł człowiek! — obru- szył się Tensley, coraz bardziej oburzony reakcją Ramseya, który uśmiechał się jakby nigdy nic. — Mister Stablefield i tak by>umarł — odparł Ramsey, tym razem poważnym tonem. — Przychodził do mnie już od lat, a kiedy zorien- tował się, że nadszedł jego czas, pozwolił wprowadzić się do ołtarza, w zaświaty. — W zaświaty! — wykrzyknął szyderczo Tensley. — Co .za zaro- zumiałość! — Zaczynał już żałować, że tu przyszedł. W gruncie rze- czy cała ta historia nie obchodziła go nic a nic. Ramsey spoglądał na niego przez dłuższą chwilę, a potem powie- dział, manipulując przy urządzeniu, które wyglądało jak radio tran- zystorowe, nie wydawało jednak z siebie żadnego dźwięku: — Powiedzmy, że nie jest to tamten świat w sensie religijnym, raczej ten świat, jak najbardziej ten, ale o niesłychanych wymiarach, biorąc pod uwagę nasze wyobrażenia. W pewnym sensie jest to życie wieczne. Widzi pan, rozmawiamy zupełnie szczerze, nie zatajam ni- czego. Liczba wtajemniczonych jest wprawdzie bardzo mała, ale... — Nic z tego nie rozumiem! 169 — A więc wyjaśnię to panu. Sprawa nie jest wcale tak bardzo ta- jemnicza, jak się panu zdaje. Byłem fizykiem i pozostałem nim do dziś. Widzi pan... — Wskazał ręką w głąb zakrystii i wtedy Tensley ujrzał, że jedna ze ścian obwieszona jest przyrządami fizycznymi. Pół- mrok potęgował jeszcze bardziej techniczny charakter komnaty, która sprawiała wrażenie radiostacji lub laboratorium fizycznego. Emano- wała z niej pewna rzeczowość, tłumiąca podniecenie Tensleya, ale tym bardziej uderzał go kontrast z tym, co niedawno przeżył. W jaki sposób miał połączyć myślowo obydwa tak odmienne światy? Nie miał pojęcia. Ramsey wyjaśniał dalej: — Piętnaście lat temu udało mi się skonstruować nadajnik, który mógł pracować w czasie zerowym, a przynajmniej w czasie zbliżonym do zerowego. Na bazie tego urządzenia można by zbudować galakty- czną sieć łączności, co z kolei jest warunkiem istnienia podróży mię- dzygwiezdnych. Niestety, wszędzie spotykałem się z brakiem zrozu- mienia, a nawet z oporem ze strony kolegów. Szydzono ze mnie i wy- śmiewano. Rząd interesował się początkowo moimi pracami, przepro- wadzałem eksperymenty współpracując z Jodrell Bank, wysyłaliśmy sygnały w te strony Drogi Mlecznej, gdzie stwierdzono obecność źró- deł radiowych o szczególnie zagadkowym wzorze impulsów, a potem jacyś mądrale z Ministerstwa Wojny zaczęli intrygować, cofnięto mi dotacje na eksperymenty — i wtedy spakowałem z powrotem swój nadajnik. — Aha, i wtedy zmienił pan fakultet, żeby... — wtrącił Tensley. — Nie, to nie było tak, jak pan myśli. Po prostu nikt nie chciał wydawać już pieniędzy na moje „chimery", w związku z czym zain- westowałem w ten projekt cały swój majątek 'i eksperymentowałem nadal na własny rachunek. Musiałem zwalczyć wiele trudności natury technicznej, ale nie dawałem za wygraną, gdyż uczepiłem się pomy- słu, że za pomocą owego przyrządu będzie można nawiązać kontakt radiowy z przedstawicielami innych ras w kosmosie. Zakładając, że powstały inne cywilizacje techniczne, należało się spodziewać, że pewnego dnia wykryją to samo zjawisko co ja i będą dysponowały urządzeniami nadawczymi i odbiorczymi. Co do mnie, to przez dłuż- szy czas wysyłałem sygnały, oczywiście na własny koszt, ale bez efek- tu, chociaż przeszukałem całą Galaktykę. Nadszedł jednak dzień, kie- dy otrzymałem odpowiedź od przedstawicieli rasy oddalonej od nas 170 o 360 lat świetlnych. Jest to rasa — niech pan teraz trzyma się moc- no! — robotów! — Bzdury! — wykrzyknął machinalnie Tensley. — Początkowo i ja tak myślałem, zacząłem podejrzewać, że któryś z moich kolegów pozwolił sobie na taki żart, ale w dwa lata później przyszli do mnie osobliwi goście. Byli to dwaj niepozorni, dobrze ubrani mężczyźni. Przedstawili się jako wysłannicy Urzędu Imigra- cyjnego na Tyrtok, posługiwali się nienaganną angielszczyzną, wyglą- dali jak zwykli urzędnicy — tyle tylko, że były to roboty. — Mówi pan poważnie? — Jak najbardziej. Ja również nie mogłem w to uwierzyć i wtedy jeden z nich pozwolił mi zajrzeć do swojej czaszki. Mister Tensley, jak pan wie, elektronika nie jest dla mnie czymś obcym, ale to, co ujrzałem, przekraczało znacznie moją zdolność pojmowania. Coś fan- tastycznego! Krótko mówiąc, obaj odbyli podróż liczącą 360 lat świetlnych, aby odwiedzić mnie i przekazać prośbę swoich władz, a mianowicie, żebym zechciał założyć tu na Ziemi filię ich urzędu. Zgodziłem się. Wtedy zainstalowali ten dziwny przyrząd, który po- znał pan jako ołtarz. Składa on przestrzeń, dzięki czemu można do- stać się z jednej części Galaktyki do drugiej tak, jakby przechodziło się przez drzwi, z tą tylko różnicą, że na progu należy zostawić swoje ciało, a po drugiej stronie czeka już nowe. Pouczyli mnie, jak należy obsługiwać to urządzenie i odjechali. Odprowadziłem ich do metra. — Aha, więc odjechali metrem. — Widzę, że mi pan nie wierzy. Przyznaję, że to wszystko brzmi niewiarygodnie. Ale ja wcale nie jestem fantastą. Obaj wysłannicy udali się na kosmodrom. — A w jaki sposób pokonali tę niesłychaną odległość? Przypusz- czam, że ołtarz wysłali pocztą. — Niech pan posłucha, jeżeli ktoś od tysiącleci zajmuje się techni- ką kosmiczną, to odległości nie odgrywają dla niego żadnej roli. Taki ktoś mógłby nawet z miejsca, na którym pan teraz siedzi, sięgnąć do sejfu Banku Angielskiego, nie rozpruwająt drzwi. — Nęcąca wizja. — W czterowymiarowej przestrzeni nie jest wykluczone, że Tower jest od nas bardziej oddalona niż Syriusz albo Tyrtok. — Mówił pan o 360 latach świetlnych. — Tak. Do tej pory złożyłem wnioski o imigrację dla ponad 600 171 ludzi. Niemal wszystkie zostały załatwione pozytywnie, a ludzie udali się do ołtarza. — Mówi pan stale: do ołtarza. — Tak. Jest to coś w rodzaju bramy, która w określonych momen- tach znajduje się w bezpośrednim, a więc bezczasowym i bezdystan- sowym kontakcie z planetą Tyrtok. Ciało pozostaje tu, natomiast za- wartość pamięci i indywidualność zostają przetransportowane do drugiego, mechanicznego ciała, które wykonuje się tam na podstawie zdjęć, specjalnych życzeń i moich danych. — A dlaczego te... no, powiedzmy... istoty są zainteresowane spra-: < wą imigracji ludzi? — Jest to rasa istniejąca już od wielu milionów lat. Powstała jako wytwór zachcianki swojego stwórcy czy stwórców i teraz wiedzą o sensie swego istnienia równie mało co my. Ich cywilizacja jest w za- straszająco doskonałym stopniu zorganizowana strukturalnie, ale wy- stępują już zjawiska stagnacji, gdyż jako roboty nie dysponują siłami twórczymi. Dlatego ich Urząd Pmigracyjny usiłuje zwerbować u wszystkich ras znajdujących się w kosmosie jak najwięcej elemen- tów zapładniających, które następnie wprowadzi do własnej cywiliza- cji, aby, że tak powiem, zaszczepić co pewien czas niezbędną dawkę fantazji. —— To brzmi niesamowicie. Ale nie bardzo rozumiem, po co ta cała rytualna maskarada. Kamuflaż? — Między innymi, owszem. Nie uwierzy pan, ile swobody ma za- łożyciel sekty. Żaden urząd nie troszczy się o to, co on właściwie wy- rabia i co opowiada ludziom, dopóki nikt nie złoży na niego skargi, ale... — Co: ale? — Mister Tensley... — Tak? — Czy może pan sobie wyobrazić, co znaczą dla człowieka te kroki w stronę ołtarza, ile wymagają od niego odwagi! Obrządek ułatwia całą sprawę. Śmierć, która następuje przy czarnej ścianie ołtarza, jest śmiercią fizyczną. Słyszał pan odgłos obsuwających się rąk i uderzenia ciała o posadzkę? Człowiek zaczyna umierać już od pierwszej chwili narodzin, kawałek po kawałku wyślizguje mu się, starzeje, rozkłada, aż pewnego dnia organizm schodzi poniżej punktu uznanego za mi- nimum sprawności cielesnej, niezbędnej do utrzymania aktywnej jaź- ni człowieka. Ta właśnie śmierć następuje przed ołtarzem. Sam nie 172 rozumiem jeszcze wszystkiego, wiem mniej, niż obiecuję ludziom. Zapewniono mnie w każdym razie, że dzięki owemu urządzeniu zo- staje oddzielona śmierć cielesna od duchowej, w związku z czym lu- dzie mogą wziąć ze sobą produkty swojego historycznego rozwoju, na przykład wspomnienia, zawartość pamięci. Owo „ja", uznające siebie za indywidualną jedność, zostaje jakby przelane do innego po- jemnika. To nowe ciało, mechaniczne, jest o wiele bardziej sprawne niż ciało organiczne, gwarantuje też niemal nieograniczoną w czasie żywotność. Ale kto wie, jak dalece nasze ciało ze swoimi wadami i niedociągnięciami odpowiada nam, tworzy z ową jaźnią jedność, która może zostaje rozerwana dopiero przed ołtarzem? Owo ciało doczesne nie jest starym ubraniem, które wyrzuca się z czasem. Dlatego decy- dują się na to jedynie ludzie starzy albo śmiertelnie chorzy, gdyż od- wrotu nie ma. Tak jak na ulicy jednokierunkowej. Po prostu w tej sa- mej sekundzie, kiedy upadnie pan na kolana przed czarną ścianą, po- rzucone ciało zaczyna gnić. — Mimo to perspektywa jest nęcąca. Już sama myśl o przedłu- żonym życiu... — Czy pan zastanawiał się kiedyś, co to znaczy żyć wiecznie? Ktoś kiedyś powiedział: ludzie marzą o wiecznym życiu, a nie wiedzą nawet, co robić w deszczową niedzielę. Ludzie nie mają pojęcia, co oznacza wieczne życie, gdyż brakuje im fantazji, aby coś takiego sobie wyobrazić. — Ma pan rację. Takie życie nie jest dla wszystkich. — Istnieje jednak obszerny program eutanazji. W każdej chwili można się unicestwić. — Umiera więc ciało, a co pozostaje. Dusza? — Hm. Zawartość pamięci zostaje unicestwiona. To co dzieje się z duszą, przekracza moje kompetencje jako naukowca. Może duch istnieje nadal zapomniany, pozbawiony świadomości, bierny w jakiejś nieznanej formie energii do czasu, kiedy ożywią go nowe siły, zapłod- nią i zaktywizują do nowego życia. Zbudzi się wtedy świadomość tworząc na nowo jaźń. Dusza może też jednak pozostać bierna, drze- miąc na zawsze w nicości. Ale to są tylko rozważania, drogi panie Tensley, sprawy wiary. Dużo rozmyślałem na ten temat. Pana pyta- nie, czy przerzuciłem się z fizyki na metafizykę, nie było pozbawione sensu. Tensley siedział pogrążony w myślach. Wreszcie podniósł głowę i spojrzał na Ramseya. — Sądzę, że powinienem pana przeprosić. 173 — W porządku. Przyzwyczaiłem się do tego, że ludzie obrzucają mnie wyzwiskami — odparł tamten z uśmiechem. — Wiedziałem wprawdzie, że istnieje cała masa sekciarzy, nie miałem jednak pojęcia, że jest tylu zagorzałych przeciwników i fanatycznych ateistów, którzy prześladują i zwalczają tego typu kr^gi, jak tylko mogą. — A co by powiedział nasz rząd, gdyby dowiedział się o pańskim przedsiębiorstwie eksportowym? Nie jest to wprawdzie przemyt lu^, dzi, ale coś w tym rodzaju. — Och, rząd wie o wszystkim. W ministerstwie do spraw Wspól- noty istnieje nawet specjalny departament, gdzie rejestruje się skru- pulatnie wszystkich „emigrantów" czy zmarłych. Cała sprawa podlega jednak ścisłej tajemnicy, zgodnie z życzeniem Urzędu I mi- gracyjnego na Tyrtok. Może pan sobie wyobrazić ten napływ ludzi, gdyby wszystko wyszło na jaw. Większość ludzi nie ma zielonego po- jęcia, co rzeczywiście znajduje się za tym ołtarzem, ma mgliste wy- obrażenie na temat wiecznego życia. My wyjawiamy prawdę jedyine tym, którzy rzeczywiście chcą iść i mogą iść. — A dlaczego powierza mi pan tę tajemnicę, i to bez żadnych obiekcji? —— Dlatego że pan posiada odpowiednie przesłanki i niezbędną strukturę duchową. — Skąd pan o tym wie? — Od pierwszej chwili, kiedy znalazł się pan w tym pomieszcze- niu, jest pan nieprzerwanie testowany przez te przyrządy. — Wskazał na tylną ścianę; spoglądały na nich stamtąd szklane oczy. Tensley po- czuł nagle pulsowanie urządzeń. — Co takiego? — Mam już również wynik. Władze na Tyrtok wyraziły zgodę na pańską imigrację. — Na Tyrtok? Mimo że znajdują się o 360 lat świetlnych od nas? To przecież niemożliwe! — Powiedziałem już panu, że odległości nie odgrywają tu żadnej roli. Jestem w stałym kontakcie z tamtejszym urzędem. — .Nieprawdopodobne! — A więc, drogi panie Tensley, gdyby kiedyś pan się zdecydował, proszę mnie odwiedzić. Tymczasem proszę zachować całkowitą dy- skrecję. Cieszyłbym się, widząc tu pana częściej. Tensley wpił wzrok w blat stołu, który wydał mu się nagle nie- zmiernie duży. Zakręciło mu się w głowie. Dłonie, wilgotne od potu, 174 przesunęły się na kant stołu, palce zaczęły kreślić bezsensowne kółka na owym pustkowiu, które zdawało się rozciągać aż po horyzont. Zacisnął rozdygotane palce w pięść, uderzył nią w stół i spokojnie, ale stanowczo powiedział: — Jeżeli to możliwe, chciałbym udać się tam teraz, zaraz. Ramsey spojrzał na niego zdumiony. Tensley om,ijał go wzrokiem, jakby ujrzał coś na ścianie. Nastała pełna oczekiwania cisza. — Teraz? — zapytał wreszcie Ramsey z powątpiewaniem. — Tak, natychmiast. Albo uczynię to teraz, albo nigdy. Teraz jestem zdecydowany. Ramsey obserwował go badawczo, wreszcie odezwał się z wahaniem: — Czy nie wolałby pan jeszcze raz... chodzi o to, że ma pan jeszcze z pewnością do uregulowania różne sprawy...? — Nie. Śmierć też nie zwykła czekać. Nikt nie będzie za mną, tę- sknił, nie mam nikogo, o kogo miałbym się troszczyć. W ubiegłym roku zmarła mi żona, którą bardzo kochałem. Teraz jestem sam, ale tego właśnie chciałem. Sąsiedzi nie wiedzą w ogóle, że jestem, a pani Scott, u której mieszkam, na pewno się ucieszy. Należy do pańskiej gminy. Dlaczego nie miałbym sprawić jej tej drobnej przyjemności? — Ale przecież mógłbym... — Nie, bardzo pana proszę! Niech mnie pan nie usiłuje powstrzy- mać. Ja... chciałbym już wyruszyć w drogę, rok skończy się wkrótce, a zapowiada się mroźna i mokra zima. Nienawidzę takiej pogody! Ramsey milczał przez dłuższą chwilę. — Dobrze — powiedział wreszcie. — W takim razie poczynię przygotowania. Zanim urucho- - mię przekaźnik i nawiążę łączność, upłynie trochę czasu. — Jestem panu bardzo wdzięczny. Czy mógłbym przeprosić na chwilę? — odparł Tensley wstając z fotela. Uczynił to z trudem. Walcząc z mdłościami, podszedł niepewnym krokiem do drzwi. — Czy nie czuje się pan dobrze? — Dziękuję, nic mi nie jest — odpowiedział, oddychając ciężko. — Może panu pomóc? — Nie, to zbyteczne. Czuję się wspa... wspaniale. Chciałbym tylko... Idąc^ku wyjściu opierał się o ławki. Kiedy wyszedł na ulicę, padał śnieg. Świetlne reklamy nad dachami wbijały się w nisko zawieszone niebo. Tensley spojrzał w górę, patrzył na nie tak długo, aż zabolały go oczy, a jego płuca wypełniły się zimnem i wilgocią. Następnie od- wrócił się gwałtownie na pięcie i wszedł do kościoła. Ramsey zdążył 175 już otworzyć ołtarz, który zionął teraz czernią. Tensley nie patrzył na Ramseya; wpatrując się przed siebie, szedł zdecydowanie do przo- du. Widział niewyobrażalną wprost odległość, jaką miał pokonać w ciągu kilku następnych sekund, ciemność, miliardy kilometrów pustki dzielące go od celu. Raptem wydało mu się, że jego kręgosłup roz- puszcza się, czoło mięknie i spływa na .oczy jak świeżo wygniecione ciasto, mózg zaś eksploduje z trwogi. Wtedy zaczął biec. Nogi ugięły się pod nim, ujrzał lecącą na niego ziemię, instynktownie więc zam- knął oczy i uniósł ramiona, aby złagodzić upadek. Przez chwilę wyda- ło mu się, że stąpnął w próżnię, potknął się, podparł natychmiast i znowu biegł przed siebie... Nagle poczuł, że podtrzymują go czyjeś silne ramiona, a nieco drwiący głos powiedział: \ — Po co ten pośpiech, młodzieńcze? Oburzony odwrócił się i ujrzał dwóch mężczyzn w białych płasz- czach, stojących przed pustą celą, z której on widocznie wyszedł przed chwilą. Jego wzrok padł na lustro. Podszedł bliżej i ujrzał w nim nieznanego młodego człowieka, o równie zdziwionej minie, jaką robił w tym momencie on sam. Nieznajomy miał na sobie nieco sta- romodny jasny garnitur, jaki on, Tensley, nosił przed pięćdziesięciu laty. A więc jednak! BYŁ JUŻ NA INNYM ŚWIECIE. Znajdował się w ogromnej hali, w której stało lub siedziało wielu ludzi. Wyglądała jak rozległy dworzec, pełen ruchu i światła. Jednak blask, o dziwo, nie raził oczu. — Proszę na lewo, mister Tensley. Tensley machinalnie wykonał polecenie i znalazł się przed okienkiem. — Mister Edward Tensley z Ziemi, czy tak? — zapytała urzęd- niczka. — Tak — odparł. — Z Londynu — dodał, zdziwiony jasnym, czystym brzmieniem własnego głosu. — Proszę usiąść i przejrzeć te broszury. Posłusznie usiadł i zaczął kartkować książki. Zawierały zdjęcia jego ciała w przekroju podłużnym i poprzecznym, tabele przedstawiające dopuszczalne obciążenie ciała, odporność jego skóry na środki che- miczne, warunki atmosferyczne, ekstremalne temperatury, zużycie energii przez komputer znajdujący się w jego mózgu oraz obsługę baterii nuklearnej, jaką nosił w klatce piersiowej. Uważnie obejrzał 176 swoje ręce. Były nowe, bez najdrobniejszej skazy, na wierzchu dłoni wyrastały drobne włoski. Zacisnął pięść, czując siłę'i ból, kiedy paz- nokcie wpiły się w ciało. Otworzył ponownie dłoń i zaczął przypatry- wać jej się z bliska. Nagle przerwał obserwacje. Gnany paniczną trwogą przebiegł przez halę, krzycząc przeraźliwie, dłońmi obejmował i ściskał głowę.... Wkrótce wrócił. Dygotał jeszcze przez chwilę, wreszcie uspokoił się. Zjednoczenie stało się faktem dokonanym. Palce przesuwały się po gęstych włosach z tworzywa sztucznego, po gładkim czole, po oczach. Poczuł, że są bardzo twarde, w dotyku przypominały szkło. Dłonie były niezmordowane w przeszukiwaniu i badaniu dalszych nieznanych jeszcze obszarów ciała. Nagle znieruchomiał. Opanowało go to dziwne uczucie, znane jedynie ludziom, którzy przez dłuższy czas żyli w harmonii, osobliwe przekonanie, że droga osobna jest tu. uNNA BYŁA W POBLIŻU! Odwrócił się, nie dojrzał jej jednak. Tuż obok stała jedynie grupka dziewcząt. Rozprawiały o czymś żywo, chichocząc. Czyżby...? Postąpił ku nim kilka kroków, zawahał się. Przypomniał sobie roz- mowę z Ramseyem o sile, dzięki której duch staje się ponownie jaźnią -i budzi się znowu do życia. Ale... Powoli, ociągając się szedł przed siebie. Nie był przekonany, że ro- bi dobrze, poza tym wokół niego znajdowało się zbyt wielu ludzi, światła, ruch. — Anno! — zawołał cicho, po czym przystanął. A może się mylił? Ale przecież... — Anno — powtórzył, wyciągając rękę. I raptem jedna z dziewcząt odwróciła się ku niemu... (1961) W Japonii żony rybaków zapalają na plaży świeczki i modlą się za mężów, swoje nie narodzone dzieci i chore ryby w głębinach. Jednak migotliwe pło- myki są równie bezsilne jak ich błagania. Trąd trzeciego tysiąclecia jest przerażający, jest wśród nas, w nas — jak wrzód. Zima była surowa, zanim spadł pierwszy śnieg, ziemia zamarzła do tego stopnia, że musieliśmy przerwać roboty przy tamie. Co dwa tygodnie musiałem jechać w góry, żeby zobaczyć, jak wygląda plac budowy. W pierwszych dniach lutego jechałem tam już po raz czwar- ty. Śnieg przestał padać, ale niskie niebo wisiało pomiędzy wierzchoł- kami gór, jakby przymarzło do stromych stoków, unosząc się groźnie nad doliną. Nie było ptaków ani żadnych śladów, jedynie szkliste ' milczenie. Drzewa stały nieruchome i czarne, kraina spała pod śnie- żną powłoką. Wśród gór, niepozorna wobec ich potęgi, znajdowała się tama, po- kryta połyskliwą taflą lodu. Obszedłem cały teren budowy i spraw- dziłem zainki przy szopach ze sprzętem. Było mi zimno, pragnąłem znaleźć się znowu wśród ludzi, w domu. Stąpając po śniegu wróciłem do samochodu. Zanosiło się na kolejną śnieżycę, musiałem więc się pośpieszyć, aby przed zapadnięciem zmroku dotrzeć do głównej drogi. Zaczął padać śnieg, widoczność znacznie się pogorszyła i już po kilku minutach z trudem dostrzega- łem pobocze szosy. Chłód i papierosy wzmogły we mnie chętkę na gorącą kawę. Jecha- łem tak szybko, jak tylko to było możliwe i wkrótce dotarłem do jed- nej z tych miejscowości, które nie są zaznaczone na żadnej mapie i gdzie mieszkają już wyłącznie ludzie zmęczeni albo starzy. Ci nie oczekują już niczego albo też czekają na coś, co nie nadejdzie, gdyż ich zegary stanęły na dobre. Wszędzie panował już mrok, kiedy droga przywiodła mnie wreszcie pomiędzy domy. Wyglądały na opuszczone, okna były bez szyb albo zabite deskami, zmurszałe dachy wpuszczały do środka śnieg. Zwol- niłem i zatrzymałem się na widok światła: gospoda. Wewnątrz było ciepło, a na stole stały kieliszki i filiżanki. Zdjąłem płaszcz i usiadłem na ławie pod oknem, ale nikt nie podchodził. Odchrząknąłem i rozej- rzałem się dokoła. W mroku dostrzegłem czyjąś wystraszoną twarz wpatrującą się we mnie, zniknęła jednak, zanim zdołałem coś powie- dzieć. A może to było tylko złudzenie? Zaczęła ogarniać mnie już senność. Wziąłem się w garść i zastukałem o stół, ale kiedy w dalszym ciągu nikt się nie zjawiał, wstałem i wszedłem do kuchni. Paliło się tam światło, a przy stole siedziały dwie kobiety. Pachniało zastygłym tłuszczem, tu i tam stały talerze z resztkami jedzenia, a na piecu szu- miał gar z wodą. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo je- stem głodny. Starsza z kobiet była tą, której twarz dojrzałem uprzednio w mro- ku. Jak wtedy, tak i teraz wpatrywała się we mnie bez słowa. Młodsza dłubała w zębach, nie przerywając lektury starej, pożółkłej gazety. Na mnie nie zwracała najmniejszej uwagi. — Czy mógłbym tu coś zjeść i napić się kawy? — przerwałem ciszę. — Oczywiście — odparła młodsza, czytając nadal. Nawet nie pod- niosła wzroku. Jej zachowanie złościło mnie, podobnie jak fakt, że musiałem tak długo czekać. Wtem ta starsza wstała i podeszła do pie- ca. Idąc, utykała w widoczny sposób. Bez słowa udałem się na swoje miejsce. Mały zegar na ścianie odmierzał czas tykaniem. Spojrzałem na niego, a moje myśli poplątały się. Kawa dobrze by mi zrobiła. Potem muszę znaleźć telefon i zadzwonić do Dotty. Dalsza jazda dziś nie ma sensu. Może dostanę tu pokój. Jeżeli wyruszę jutro z samego rana, to powinienem znaleźć się w domu około południa, chyba że •śnieg popada przez całą noc. W pokoju było za ciemno, aby zobaczyć, która godzina. Wstałem i podszedłem bliżej zegara. Wtedy jednak zorientowałem się, że nic z tego: zegar nie miał wskazówek. Znowu wszystko wokół mnie roz- 179 płynęło się w coś nieokreślonego. Ogarnęło mnie zmęczenie. Stara postawiła przede mną bez słowa talerz z jedzeniem, po czym pochłonęła ją ciemność. Kartofle z gotowanym mięsem i jasnym, pi- kantnym sosem. Potrawa była smaczna, ale nagle straciłem apetyt i jadłem powoli, niechętnie, popijając herbatą. Jakieś drzwi trzasnęły, a pod oknem przemknął cień, kierując się w stronę mojego samochodu. Wkrótce cień wrócił. Była to owa młoda kobieta, która przedtem czytała gazetę. Twarz miała zasłoniętą, ale nasze oczy spotkały się na krótką chwilę i wtedy poznałem ją, chociaż nigdy przedtem nie widziałem jej oczu. Potem drzwi trzasnęły po raz drugi. Zegar wydał mi się teraz bezużyteczny, przestałem więc zwracać uwagę na jego tykanie. Zapaliłem papierosa. Było spokojnie, słysza- łem, jak dom żyje. Panowała ociężała, senna atmosfera. W mieście było z pewnością więcej ludzi, gdyż drogą przejechał po)azd. Konie w zaprzęgu parskały, strząsając śnieg z grzyw. Były to silne zwierzęta, ciężki wóz sunął niemal bezszelestnie. Koła zanu- rzały się głęboko w śnieg, a tył pojazdu zniknął szybko w tumanach śnieżnego pyłu. Dźwięk dużego dzwonu, który rozległ się w pobliżu, zbudził mnie — przynajmniej odniosłem takie wrażenie. Za oknem gęstniała ciem- ność. Zapalono lampę; cicho sycząc oblewała stół mętnym światłem. Talerza i filiżanki nie było już, zauważyłem też ku memu zdumieniu, że ktoś zdjął mi buty, kiedy spałem. Stały teraz przy piecu, schnąc. Nie było sensu kontynuować podróży w taką pogodę. Przenocować mogłem przecież tutaj. Wstałem. Mój umysł był jak sparaliżowany, nie miałem jednak siły zastanowić się nad tym; mogłem obrać już tyl- ko linię najmniejszego oporu. Pokój, łóżko i spać! Chciałem zapukać do kuchni, ale wtem znieruchomiałem. Usłysza- łem plusk wody i przez uchylone drzwi ujrzałem młodszą z kobiet, która rozebrała się i umyła. Stała nad miednicą, tyłem do mnie i właś- nie wycierała się. Miała piękne, długie nogi i figurę bez zarzutu, szczupłą, chociaż może nieco zbyt pełną w talii. Naga wyglądała znacznie młodziej, niż ją poprzednio oceniłem. Mogła mieć najwyżej trzydzieści lat. Zaskoczył mnie widok jej pleców: sprawiały wrażenie, jakby ktoś rozżarzonym żelazkiem wypalił na nich piętno. Blizny były czerwone i jeszcze nie zagojone. Wstrząśnięty odwróciłem się i na palcach wróciłem na swoje miejsce. Paliłem tak długo, aż zorientowa- 180 łem się po odgłosach, że już skończyła i wyszła z kuchni. Siedziałem jeszcze przez chwilę, po czym wstałem. Stara siedziała sama przy stole i spojrzała na mnie bojaźliwłe. — Chciałbym wynająć pokój na jedną noc... Urwałem, gdyż kobieta wydała cichy okrzyk i przycisnęła dłoń do ust. Przerażona potrząsnęła głową tak intensywnie, że kosmyki siwych włosów omiatały całe jej czoło. Otworzyła usta, bełkocząc coś, i wtedy zobaczyłem, że jest to tylko ciemny otwór, bez języka. Zrobiło mi się jej żal, postanowiłem ją uspokoić. — Nie chciałem pani przestraszyć. Bardzo przepraszam, nie wie- działem, że... Skryła twarz w dłoniach i szlochała. — Jak pan mógł nastraszyć starszą kobietę! Nie zrobiła panu przecież nic złego! Odwróciłem się zaskoczony. Młodsza, która zjawiła się bezszelest- nie, spoglądała na mnie gniewnie. Stała wyprostowana, odrzuciwszy głowę do tyłu. Na jej ciemnym płaszczu perliły się płatki śniegu. Biło od niej zimno, które sprawiło, że opanowałem się. — Bardzo mi przykro, ale pytałem tylko, czy mógłbym wynająć... — Nie wynajmujemy tu pokoi! — przerwała mi. Jej głos był ostry, napastliwy. — W porządku, nie to nie — odparłem. Szybkim krokiem podeszła do starej, mocno objęła ją ramieniem, poderwała do góry, pociągnęła brutalnie do drzwi i wypchnęła z kuchni. Stara nie stawiała oporu, a jej łkanie ucichło za drzwiami. Zezłościłem się. — Niech pani posłucha! — krzyknąłem. — Najpierw zarzuca mi pani, że przestraszyłem starszą osobę, a potem sama traktuje tę bie- daczkę w taki sposób! — Naprawdę? — zapytała, unosząc brwi i uśmiechnęła się do mnie. Jej uśmiech sprawił, że wściekłość, która pałałem, pękła jak bańka mydlana. Potrząsnęła głową i miękko dodała: — Nic panu nie zarzucam. Spojrzała na mnie jakby ubawiona i z nieznaczną ironią, co roz- broiło rnnie jeszcze bardziej. — Mógłby mi pan pomóc zdjąć płaszcz — powiedziała, odrzucając w tył gęste, ciemne włosy. Zaskoczony spełniłem jej prośbę. Miała na sobie śmiało wydekoltowaną elegancką suknię wieczorową. Stanę- ła do mnie plecami i wtedy zauważyłem, ze jej skóra jest świeża i 181 gładka. Po bliznach nie został nawet najdrobniejszy ślad. Czyżby coś mi się przywidziało? Odwróciła się znowu do mnie i podeszła tak bli- sko, że poczułem na ustach dotyk jej jedwabistych włosów, po czym .spojrzała mi w oczy. Wyglądała teraz jeszcze młodziej. Była ładna, w jej oczach igrały ogniki. Jej zachowanie dziwiło mnie, tak samo jej ubiór, zresztą wszystko. Uświadomiłem sobie, że w skarpetkach wyglądam z pewnością śmiesznie. Należało coś powiedzieć, coś zro- bić. Ale w' tej samej chwili, jakby odgadując mój zamiar, zakryła mi usta dłonią i szepnęła: — Zdjęłam panu buty. Były przemoczone. Zachichotała. — Bardzo dziękuję, ale to naprawdę było zbyteczne — odparłem. Objęła mnie ramieniem i przylgnęła policzkiem do mojej twarzy. Poczułem zapach jej włosów i pogłaskałem je, po czym zsunąłem dłoń niżej, na obnażone ramiona i miękką wypukłość pleców. Gładkie, nieskazitelne ciało. Gdzież podziały się te blizny? Czy uprzednio pad- łem ofiarą przywidzenia? Nagle wyrwała mi się z objęć i spojrzała na mnie podejrzliwie. — Niech pan przestanie! — ofuknęła mnie. — Ręce przy sobie! — Trzęsła się ze zdenerwowania, a jej oczy były niczym sztylety. — Nie wynajmujemy pokoi! Nie prowadzimy tego typu domu, o jaki panu chodzi. Trafił pan pod niewłaściwy adres! Zdumienie zaparło mi dech. Ta kobieta zmieniała swoje nastroje w nieprawdopodobny sposób! Ale tym razem nie potrafiłem się już opanować, musiałem powie- dzieć, co o niej myślę. — Co pani sobie właściwie wyobraża? Najpierw muszę czekać nie wiadomo ile, aż ktoś w tej nędznej norze zwróci na mnie uwagę, do jedzenia dostaję taką potrawę, że aż źle się robi, a kiedy grzecznie proszę o gościnę, traktuje się mnie jak włóczęgę, który wdarł się tu, aby napastować stare baby, chociaż to właśnie one zachowują się w sposób wyraźnie prowokacyjny. Do diabła, to jakiś dom wariatów! Gwiżdżę na pani pokój i w ogóle na ten cały kram! Kiedy mówiłem, patrzyła na mnie pogardliwie. Znowu miała wy- krzywione usta, jak uprzednio, brzydki grymas na twarzy, znowu wy- glądała staro. Uniosła rękę i szybko, zanim zdołałem zareagować, uderzyła mnie w twarz. — Precz stąd! — krzyknęła. — Chciałby pan w bezwstydny sposób wykorzystać fakt, że u nas w domu nie ma mężczyzny! 182 — Pani chyba oszalała! — zawołałem. Z trudem zdołałem się opanować. Bez słowa udałem się do izby, założyłem buty, rzuciłem pieniądze na stół, chwyciłem płaszcz i wyszedłem z domu. Stąpając po śniegu w stronę samochodu, usłyszałem za sobą jej głos, znowu zmieniony, spokojny: — Pojedź do Urahey. Tam będziesz mógł przenocować. Potrząsnąłem głową, całkowicie zdezorientowany, i odwróciłem się, ale drzwi wejściowe zatrzasnęły Nsię właśnie i zostały zaryglowane od wewnątrz. W samochodzie byilo zimno. Włączyłem ogrzewanie i zacząłem rozmyślać o tej dziwnej kobiecie, nie wiedząc, czy powi- nienem być wściekły czy też podziwiać ją. Opanował mnie dziwny nastrój. Co za wieczór! Nie wiedziałem już, co mogą oznaczać wszyst- kie te wydarzenia, poczułem zawrót głowy. Na domiar złego cisnęły mnie buty, widocznie stały zbyt blisko pieca. W samochodzie robiło się coraz cieplej. Światła reflektorów grzęzły w płatkach śniegu, lecą- cych nieprzerwanie z nieba. Jazda w taką pogodę nie należała do łat- wych. Kiedy zostawiłem już za sobą domy, a następnie szkielety ciemnych drzew, ujrzałem przed sobą szosę. Dziwne: była całkowicie przejezdna, a nie widziałem ani nie słyszałem żadnych pojazdów uprzątających śnieg. Coraz silniejszy ból palców u nóg skierował moje myśli w inną stronę. Skąd ten ból? Czy to wina zbyt ciasnych butów? A może spu- chła mi noga? Wszystko jedno. Skoncentrowałem się ponownie na jeździe. Po mniej więcej ośmiu kilometrach silnik parsknął kilkakrotnie i zgasł. Zacząłem wciskać starter, ale bezskutecznie. Próbowałem da- lej i dopiero po chwili przypomniałem sobie o wskaźniku paliwa: strzałka wskazywała stan zerowy. Nie mogłem tego zrozumieć. Prze- cież zatankowałem czterdzieści litrów, a przynajmniej połowa z tego powinna być jeszcze w baku! Musiałem dojechać chociaż do Witch- kinson, miałem więc jeszcze przed sobą około 150 kilometrów. Do diabła, jak to się stało? Co dalej? Czekać na inny samochód? W taką pogodę? Nie było jednak innego wyjścia. Postanowiłem czekać. Opar- łem się wygodniej i zapaliłem papierosa. Żaden samochód nie nadjeż- dżał. Płaty śniegu leciały w reflektor, intensywnie, nieprzerwanie. Gdyby miało to potrwać dłużej, to za dwie, trzy godziny mogło mnie zasypać. Ból w nogach odezwał się ponownie. W tym momencie usłyszałem 183 kroki, ciężkie, coraz głośniejsze. Pieszy? Ogromny cień przesunął się tuż obok samochodu. Opuściłem szybę i zawołałem. Zawrócił i wsunął do środka głowę całą otuloną w futro. Widoczne były jedynie oczy, wpatrujące się we mnie pytająco. — Sir? — dobiegł mnie jego pomruk. Zauważyłem, że na ramieniu dźwiga drewnianą żerdź. — Daleko jeszcze do Uraney? — zapytałem. Odgarnął ręką kosmatą czapę i wtedy wzdrygnąłem się przerażony na widok jego twarzy. Zamiast nosa nieznajomy miał dwa pionowe otwory w zaognionym ciele. — Do Uraney? — zapytała ta imitacja twarzy, siląc się bezskutecz- nie na uśmiech. Głos zdawał się wydobywać z rany i był rówfiież zniekształcony. — Samochodem pięć minut. Pieszo... — znowu ta ża- łosna próba uśmiechu — ... pół godziny. — Czy to jakieś duże miasto? — Pewnie, że duże — zaskrzypiał głos piechura. — Tam znajdzie pan wszystko, co trzeba, naprawdę wszystko. Ale powinien pan przy- być tu latem, kiedy jest duży ruch. — Można wynająć tam pokój? — Pewnie, że można — skinęła cząstka twarzy, po czym nieznajo- my zniknął tak nagle, jak się pojawił. Jego kroki ucichły w ciemności. Nagle uświadomiłem sobie, że drewniana żerdź, którą tamten trzy- mał na ramieniu, była po prostu kosą; starą, wysłużoną kosą. Po co mu, na Boga, kosa? W zimie, nocą, w śniegu głębokim po kolana5 Zasunąłem z powrotem szybę i spojrzałem na zegarek. Nie chodził. Wysiadłem z samochodu, postawiłem kołnierz i ruszyłem przed siebie. Śnieżyca ustała, zrobiło się mroźniej. Śnieg zalegający drogę skrzypiał pod nogami. Nie chcąc zboczyć z szosy, zwracałem uwagę na drzewa. Tak upłynęło ponad pół godziny, ale nie dostrzegłem żad- nego światła. Zacząłem już żałować, że nie zostałem w aucie, kiedy nagle ujrzałem nadjeżdżający samochód. Wyszedłem na szosę i zaczą- łem wymachiwać rękoma. Samochód jechał szybko, wzbijając tumany śniegu. Machałem rozpaczliwie, warkot silnika narastał, w ostatniej chwili uskoczyłem na bok i upadłem. Samochód oddalił się. Klnąc na czym świat stoi wstałem i wytężyłem wzrok. Czerwień tylnych świateł rozpłynęła się już w oddali, z trudem odczytałem numer re- jestracyjny. Ale — to przecież mój samochód! Rzuciłem się w pogoń, chociaż zdawałem sobie sprawę, że ttv bezsensowne. Co za świństwo! 184 Czyżby ten okaleczony, który miał tylko część twarzy, był...? Powoli, powoli, myślałem. Daleko nie ucieknie. ! Szedłem dalej. Daleko w przedzie, na środku szosy, zamigotało światło. Postanowiłem iść koleiną — i rzeczywiście: w ten sposób było łatwiej. Pośrodku szosy płonęło ognisko. Ślad kół wiódł w jego kierunku i omijał je. Podszedłem bliżej. Był to ten duży wóz, który widziałem wieczorem. Koni nie było, tylną klapę podniesiono do góry, tworząc dach, uprzątnięto spod niej śnieg i rozpalono ognisko. Dokoła stały krzesła, ludzie grzali się nad płomieniami, spoglądając na mnie wy- czekująco. Kiedy podszedłem do nich, podniósł się wysoki, brodaty mężczyzna. Jakiś wyrostek strugał drewno, wpatrując się apatycznie w płomienie. Kobieta w średnim wieku śpiewała wraz z chudą jasno- włosą dziewczynką, może dwunastoletnią, ale obydwie umilkły na mój widok. — Dobry wieczór — powiedziałem zasapany. — Dobry wieczór — odezwały się ich głosy, niepewne, pojedyn- cze, nieufne.. Brodacz stanął tuż przy mnie, obserwując mnie bacznie, prze- nikliwie. — Td dziwne — powiedział wreszcie, kręcąc głową. — Mógłbym się założyć, że to pan siedział w aucie, które minęło nas przedtem. — Nie, to na pewno nie ja — roześmiałem się sarkastycznie, otrze- pując śnieg z ubrania. — Daleko stąd do Uraney? — Przecież pan już raz o to... to znaczy, o to samo pytał mnie kie- rowca tamtego samochodu. Czy to jakiś kawał? — Nie w głowie mi kawały — odparłem i w kilku słowach wyjaś- niłem mu sytuację: opowiedziałem mu o moim aucie i co o tym myślę. — Mówi pan austin? — Brodacz potrząsnął głową. — Samochód, który nas minął, to był buick. Byłem pewien, że austin, i to mój własny, ale nie powiedziałem te- go, bo przecież będę próbował zawiadomić policję, a nie mogłem wy- kluczyć, że cała ta banda działa w zmowie. — Proszę podejść do nas bliżej — zaprosił mnie brodacz, wycią- gając lewą rękę. Dopiero teraz zauważyłem, że nie ma prawej, rękaw był pusty. — Pan chce dostać się do Uraney? — Tak — odparłem. Zaczął się śmiać, początkowo niepewnie, potem coraz donośniej, chłopiec skierował na mnie spojrzenie głupka i wykrzywił twarz w 185 uśmiechu, kobieta zachichotała, jakbym opowiedział dobry kawał. Patrzyłem na nich, zastanawiając się, co ich tak bardzo ubawiło. — Człowieku, przecież jest pan już właśnie w tej dziurze — za- grzmiał w końcu jednoręki, klepiąc mnie po ramieniu z uciechy. — Niech pan się rozejrzy. Spojrzałem w mrok. Istotnie, po chwili udało mi się dostrzec zary- sy domów, owiewanych matowym odblaskiem ogniska. W oknach » brakowało szyb, nigdzie nie było światła. — Dlaczego wszędzie jest tak ciemno? — zapytałem. — A skąd by miało być światło? — uśmiechnął się. — Tu już nikt nie mieszka. Ostatni ludzie wyprowadzili się jesienią. My też udajemy się do Witchkinson. Daniel dostanie tam pracę. Wskazał na chłopca, który posłusznie wstał, spojrzał na niego swo- im głupim wzrokiem i — jak na rozkaz — energicznie kiwał głową. , — Mieliśmy farmę — mówił dalej brodacz. — Ale tu nic nie roś- nie. Zima jest zbyt długa, ziemia do niczego, bydło marnieje. Uran ~ też nie jest już potrzebny, gdyż wodę używaną do elektrowni można znaleźć wszędzie. Dlatego wszyscy przenieśli się na południe, szukać \ pracy w miastach. Doliny opustoszały, wszystko gnije. — Pół godziny temu ktoś poinformował mnie, że w Uraney dosta- nę wszystko, czego sobie zażyczę. Nieźle mnie urządził ten facet z kawałkiem twarzy. Samochód dia- i bli wzięli, nigdzie możliwości noclegu ani zamieszkałego domostwa, ani posterunku policji. Tylko ten cholerny śnieg. ' — Uraney było dużym miastem — wyjaśnił tamten. — Miało po- j' nad 6000 mieszkańców, nie licząc kuracjuszy w sezonie. Ale te czasy już minęły. — Dlaczego więc tamten typ twierdził, że... < Byłem wściekły na siebie, w ogóle na wszystko: na zimno, na śnieg, na obolałe nogi, na zmęczenie a przede wszystkim na tych dziwacz- nych ludzi, z którymi dzisiaj się zetknąłem. , ;: — Och, może ma trochę nie po kolei w głowie — myślał na głos '• jednoręki — albo był tu po raz ostatni dwa lub trzy lata temu. —r Zmarszczył czoło. — Na pewno myśli, że nic się od tamtej pory nie zmieniło. Tak, kilka lat temu! Wtedy było tu jeszcze życie, możesz; mi wierzyć, młody człowieku. Mrugnął do mnie poufale* To wszystko nie interesowało mnie w najmniejszym stopniu, ale udawałem, że jest inaczej, i odwzajemniłem gest. Byłem bezradny, ogarnęła mnie rozpacz. Co miałem robić, w 186 środku nocy, na szosie? Pieszo, z obolałymi nogami! A może wydało mi się tylko, że to mój wóz? Wiedziałem jednak, że nie ma sensu wracać. Na to byłem zbyt zmęczony. Jedyne wyjście to poczekać na jakiś samochód. — Często przejeżdżają tędy auta? — zapytałem. — Bardzo rzadko! Dziś nie widziałem jeszcze żadnego. — Oprócz tego jednego — uzupełniłem. — Jakiego jednego? — zapytał zdumiony. — Tego, o jakim mówił pan przedtem. — Nie przypominam sobie. Z pewnością pan się myli. — Do diabła! -Przecież powiedział pan dopiero co, że tuż przed moim przybyciem przejechał tędy buick, którego kierowca był po- dobny do mnie. — Ale pan przyszedł pieszo i twierdził, że... — To nie byłem ja! Do diabła! O co tu w ogóle chodzi? Czyżbym oszalał? Czy to ten mężczyzna? Nie wmówi mi przecież, że... Odwróciłem się, chcąc pokazać mu ślady kół, ale nie mogłem ich dostrzec. Może zasypał je śnieg. Poczułem zwątpienie. Bezradnie rozejrzałem się dokoła. — Nie było dziś żadnego auta. Ani jednego — zapewnił tamten, z ubolewaniem unosząc swój kikut. Pusty rękaw wisiał bezwładnie. Pozostali przytaknęli mu gorliwie, poważnie. Czy to sea5 Nie byłem przecież pijany. Po chwili jednoręki powiedział, że rano zjawią się z pewnością sa- mochody uprzątające śnieg i wtedy będę mógł pojechać dalej. Nato- miast noc mogę spędzić u nich na wozie, miejsca jest przecież dosyć. Propozycja nie zachwyciła mnie zbytnio, ale nie miałem zamiaru przesiedzieć do rana tu, pod gołym niebem, wyraziłem więc zgodę. Tamci ucieszyli się, posadzili mnie na krześle. Razem posililiśmy się, pogawędziliśmy o tym i owym, wypiliśmy trochę piwa, aż wreszcie ogarnęło nas zmęczenie. Kobieta i dziewczyna wdrapały się na wóz, jednoręki zgarnął nogą śnieg, gasząc ognisko. Zapadła ciemność. Gdzieś zaszczekał pies. — Proszę, niech pan wejdzie — powiedział tamten, biorąc mnie za rękę. Weszliśmy na wóz. U góry wisiała latarnia, która nie mogła uporać się z ciemnością. Wnętrze było niemal puste, co zdziwiło mnie niezmiernie. Na podło- dze leżały rozłożone materace, na nich koce. Kobieta i dziewczyna już spały, brodacz pomógł chłopcu rozebrać się, po czym zdmuchnął 1 187 latarnię i ułożył się spać. Zdjąłem płaszcz i marynarkę, po czym po- szedłem za jego przykładem. Poczułem ulgę, kiedy wreszcie zrzuciłem z nóg buty. Kłujący ból przeszedł w groźne kołatanie. Obmacałem palce, ale nie wykryłem nic podejrzanego. Postanowiłem, że obejrzę je jeszcze raz przy świetle dziennym. Otaczał mnie gęsty mrok, słyszałem spokojny oddech śpiących, przez głowę przebiegały myśli. Niesamowity dzień, tyle przeżyć! Postanowiłem zapomnieć na jakiś czas o samochodzie i odprężyć się. Jutro wszystko się wyjaśni. Teraz jestem zbyt zmęczony... Naprawdę żadnego samochodu... Śmiechu warte... Powinienem był zadzwonić do Dotty, z pewnością martwi się... Z samego rana... Śmieszny ten wóz, nigdy w takim nie spałem... Boli... Wszystko jedno, jutro wszystko się zmieni... Teraz jestem zbyt zmęczony... Coś musnęło mnie po twarzy. Obudziłem się. Było ciemno, noc. Czyjaś dłoń delikatnie skubała mi ucho, przesunęła się ponownie po twarzy, szczupłe ramię objęło mnie za szyję. — Śpisz? — szepnęła dziewczyna. — Tak — odparłem takim samym szeptem. — Nie, wcale nie śpisz — powiedziała mi do ucha, a ja poczułem jak jej wargi formułują słowa. — O co chodzi? — zapytałem zaskoczony. — To ja, Diana. A jak ty się nazywasz? — Louis, ale... — Louis. To ładne imię. — Przesunęła językiem po moim uchu. Co się dzieje z tą małą? Ale z m'ej ziółko! Sytuacja stawała się coraz bardziej kłopotliwa. Spróbowałem oderwać od siebie jej rękę. — Zostaw! — szepnęła, całując mnie w ucho. — Po co mnie obudziłaś? — Chciałam cię zapytać, czy pójdziesz ze mną wykąpać się. — Wykąpać się? — Nie mogłem ukryć zaskoczenia. — Tak. — Teraz, w środku nocy? — Pewnie, w nocy jest najlepiej. — Ale gdzie, do diabła, zamierzasz kąpać się w zimie? W śniegu? — Nie — zachichotała. Jej rozedrgane wargi błądziły nadal po moim uchu. — Tu są przecież źródła, które stale są ciepłe. — W Uraney? — No pewnie! 188 Ujrzałem znowu okaleczoną twarz z kosą. Twarz wykrzywiła się w swoim kalekim uśmiechu, a kosa z rozmachem wryła się w śnieg, potem jeszcze raz i jeszcze. Śnieg ściemniał. — Pod ziemią, wiesz — dobiegł mnie głos dziewczyny. — Możesz przecież wykąpać się jutro. Nocą jest na pewno niebez- piecznie — szukałem nadal wyjścia. — Skądże znowu! Wiem, jak zapalić światło. — Ale dlaczego akurat ja mam z tobą iść? Twoi rodzice byliby z pewnością wściekli. — Nie, oni wiedzą o tym. — Że idziesz ze mną nocą wykąpać się? A dlaczego nie idzie z tobą twój brat? — To przecież głupek — zachichotała. Przylgnęła do mnie całym ciałem. — Boję się iść sama. Proszę cię, chodź ze mną — nie ustępowała. — To niebezpieczne! — Wcale nie. Proszę cię, Louis, proszę — błagała. Nie mogłem się jej pozbyć. Zastanowiłem się przez chwilę. Przy- najmniej bym się obmył i obejrzał przy świetle nogi. Dręczyła mnie niepewność, ból niepokoił. — Chodź! — nalegała. Leżała na mnie, tuląc swoją twarz do mojej. Czułem jej oddech i długie włosy. Kłopotliwa sytuacja; nie była nie- przyjemna, ale gdyby ktoś teraz zapalił światło, mógłby zrozumieć to wszystko fałszywie. A więc dobrze. Podziemne źródła, nocą w tym wymarłym, opusto- szałym mieście. Było to ryzyko, ale jeżeli ona rzeczywiście wie... — Dobrze, pójdę z tobą. — Wspaniale, Louis. Jesteś kochany. — Pocałowała mnie W usta. — Daj spokój — powiedziałem, ale już odwzajemniałem pocału- nek, obejmując ją mocno. Jej szczupłe ciało było gibkie i lekKie jak piórko. Ale ziółko! Pogłaskałem ją. Niechętnie uwolniła się z objęć. — Ubiorę się i przyniosę klucze. T- Klucze? — Tak, do wejścia. Wstała. Cicho krzątała się w wozie. Usłyszałem szelest ubrania. Po omacku odszukałem marynarkę i założyłem ją. Zadźwięczały klu- cze. Potem znowu w ciemności rozbrzmiewał jedynie spokojny od- dech śpiących. Stałem czekając na nią. Czułem się nieswojo. Ale oto jej dłoń wpeł- 189 zła nieśmiało w moją i ostrożnie pociągnęła mnie ku wyjściu. Bez- szelestnie wyśliznęliśmy się na zewnątrz. Przejaśniało. Widać było gwiazdy. Śnieg skrzypiał pod nogami, miasto rysowało się ciemną plamą. Diana szła przodem, zbliżyła się do dużej żelaznej bramy, otworzyła ją. Zazgrzytał metal, uderzyło '•-:' nas stęchłe, wilgotne powietrze. — Ostrożnie. Tu są schodki — powiedziała cicho, wiodąc mnie w ciemnościach. Znowu jakieś drzwi. Zrobiło się cieplej. Schody nie miały chyba końca, ale były teraz szersze. Znaleźliśmy się na dole. Powietrze było duszne i ciężkie. — Gdzie światło? — zapytałem. — Za chwilę. Znajdowaliśmy się w obszernym pomieszczeniu. Diana szła bez wahania, ciągnąc mnie za sobą. Wreszcie stanęliśmy przed drzwiami. Wsunęła mi do ręki duży żelazny klucz, a ja wymacałem szorstki, zardzewiały zamek. Klucz pasował, przekręciłem go. — Jak tu się zapala światło, Diano? — Chwileczkę. Wejdziesz tędy i zamkniesz za sobą drzwi. — Dlaczego? A ty? — Nie pytaj. Zapalę światło i przebiorę się. Przyjdę zaraz do cie- bie. Tu jest dużo wejść. — Uważaj na siebie. — Nie obawiaj się. Dam sobie radę. Przychodzę tu codziennie. ^ — Lekko pobiegła przed siebie. Wahałem się jeszcze przez chwilę, wreszcie pchnąłem drzwi. Były ciężkie i zgrzytały w zawiasach. Zamknąłem je za sobą na kjucz. Było duszno. Z sufitu kapała gdzieś woda. Obmacałem ściany; były zbutwiałe, mokre. Czekałem na światło, ale bezskutecznie. Dlaczego nie zapalała? Raptem zorientowałem się, że nie jest już tak zupełnie ciemno. Nieśmiały brzask pozwolił rozróżnić kontury. — Diano! — zawołałem półgłosem, przerażony jednocześnie echem. — ... ano! ... ano! ... ano! — rozległo się ze wszystkich stron. — Diano! Gdzie jesteś? — ... jesteś? ... teś? ... teś? — rozległ się chichotliwy chór ochryp- łych głosów. To nie echo! Muszę się obudzić. Człowiek z kosą to bzdura, tak samo miasto, źródła. Po prostu zdrzemnąłem się. Wszystkiemu winne jest to ciepło 190 albo cichy chrzęst śniegu za oknem. Moje nogi palą mnie jak ogień. Muszę się obudzić. Ta dziewczyna. Diana... — Diano! — krzyknąłem rozpaczliwie. Cisza. Żadnej odpowiedzi. Nawet echo milczało. Woda kapała do- nośnie, monotonnie. Plusk. Skrywany uśmiech? Świtało. Powoli zbliżałem się do krawędzi jawy, walcząc z opornym snem, który nie chciał dać za wygraną, przesłaniając nadal widok na realne rzeczy, stół, krzesła, pomieszczenie. Krawędź jawy zbliżała się powoli, zbyt powoli. Basen pośrodku hali, o nieregularnych brzegach ozdobionych ka- mieniami, sklepiony sufit, raczej grota niż dach. Świadomość ociągała się, nie mogąc wybrać pomiędzy snem a rze- czywistością. Plusk. Na wodzie zarysowały się kręgi, ginąc w mroku. Podszedłem bliżej. Zaraz będzie widno, zjawa zniknie. Chichot. Coś się poruszyło. Myśli przelatywały mi po głowie jak szalone. Moje ciało zareago- wało, rzuciło się do ucieczki. Kamienie na brzegu miały twarze, były to uśmiechnięte głowy, usta poruszały się, szeptały coś, otwierały w bezgłośnym śmiechu, ich włosy poruszały się w basenie jak wodorosty. — Diano — szeptały. — Diano! Diano, gdzie jesteś? Gdzie światło? Poruszenie w wodzie. Pobiegłem do drzwi, przekręciłem klucz raz, drugi i trzeci, po czym wyciągnąłem go. Był złamany. Zbliżali się do mnie. Słyszałem ich wyraźnie za sobą. Ogarnęła mnie panika. W jakimś zakamarku mojego umysłu coś buntowało się, czekając nadal na zbawienną jasność przebudzenia. Otoczyli mnie. Byli nadzy, niektórzy odziani w łachmany, owłosie- ni, owrzodzone ciała i spalona skóra przerażały. Kalekie ręce wycią- gały się ku mnie. Nagle rzucili się na mnie, a ich twarde, mokre kikuty palców do- sięgły mojego gardła, pociągnęły na podłogę, szarpały ubranie, zrywa- ły mi je z ciała. Ogarnęły mnie wstręt i trwoga, wyprężyłem się, chcąc zrzucić ich z siebie, oni jednak nie puszczali mnie, dławiąc swym ciężarem. Usłyszałem własny krzyk, obcy, dźwięczący trwogą. Potem kamień trafił mnie w czoło. Nagły błysk nie przyniósł przebudzenia, runąłem jeszcze głębiej w ciemność, świadomość zgasła. Kiedy otworzyłem oczy, był dzień. Niejasno przypominałem sobie, 191 że śniło mi się coś strasznego. Poprzez brudne okna kopuły sączyło sS* światło, a woda była ciepła, obmywała mnie. Czułem moc emanu- jącą z jej czerni. Słodkie odrętwienie brało we władanie mój umysł, rozprzestrzeniając się po całym ciele. Stary, przyglądający mi się z brzegu, podczołgał się na swoich ki- kutach nóg nad samą wodę. Uśmiechnął się do mnie. — Jak się czujesz? — zapytał. — Jestem szczęśliwy — odparłem powoli. Chwycił mnie za rękę i zrobił zastrzyk. Zauważyłem na swoim ra- mieniu pełno czerwonych punkcików. Nie czułem nic, kiedy igła za- głębiła się w ciało, ale już po chwili przeniknęła mnie miękka fala ciepła, zalewając mnie jakby elastycznym płynem. — Musieliśmy amputować ci nogi — wyjaśnił stary. — Nie można f- już było ich uratować. • Mój umysł zainteresował się nogami, poszukując palących miejsc,; $ ale te zgasły. Ból zniknął. Skinąłem powoli głową, nie otwierając oczu. Byłem zadowolony. • — A co zrobiliście z moją głową? — zapytałem, poczułem bowiem, , że jest obandażowana. ' — To drobiazg. Doktor Besley to wspaniały chirurg, najlepszy z nich wszystkich. Oni należą do nas, lekarze, pielęgniarki, cały per- sonel. Uśmiechnąłem się zadowolony i szczęśliwy. — Sprawiłeś nam kłopot.' — Bardzo mi przykro — odparłem. Sam żałowałem, że nie przy- •', łączyłem się do nich z własnej inicjatywy. — Będziemy mieli nowego — powiedział. — Zaczęło się już polo- wanie z nagonką. Diana przyprowadzi go tu w nocy. Możesz wziąć udział, jeżeli chcesz. — Odgarnął siwe kosmyki włosów z opalonej, pokrytej bliznami twarzy, a jego rany uśmiechnęły się. — Diana — szepnąłem, przypominając sobie dziewczynę, która mnie kochała, ale nie potrafiłem wyobrazić sobie jej twarzy. — Sprawi ci to przyjemność — nalegał. Zachichotał i zakasłał, a jego kikuty zadygotały z podniecenia. — Czemu nie — odparłem. Skinął przyjaźnie głową, a mnie ogarnęło zadowolenie. Należałem do nich, byłem jednym z nich. Gdzieś w głębi mojej świadomości za- paliła się drobna iskierka, która z wolna wypierała ze mnie inne uczu- cia: była to nienawiść wobec innych na świecie, będących nad nami; 192 ' tych, dla których jesteśmy niczym, budzimy w nich bowiem jedynie odrazę i wstręt. Nadejdzie jednak czas, kiedy wszystko się zmieni! Będzie nas coraz więcej, będziemy coraz silniejsi i groźniejsi. Nie umrzemy, woda ob- darzy nas mocą. Będziemy żyli, będziemy szczęśliwi. — Nienawidzisz ich? — zapytał stary. — Tak! — odparłem z pełnym przekonaniem. • — To dobrze — uśmiechnął się. Zaczął ciskać na wodę drobne kamyki. Ciemna toń pochłaniała je jeden po drugim. Wyglądały jak moje palce u nóg: spalone, twarde i martwe. — Żywimy ją, a ona nas — wyjaśnił. Jego czarne, bezzębne usta rozszerzyły się w bezgłośnym śmiechu, wyniszczone, owrzodzone ciało zatrzęsło się, a ja śmiałem się razem z mm. Czekaliśmy na wieczór. (1959) — Pielgrzymi czasu ZIEMIA OZYRYSA Ujrzałem przeszłość. / Znam przyszłość. (Tutenchamon) 1. Master Jack To dziwny, dziwny świat, W którym żyjemy, , . Master Jack... Przybysz prowadził dwa konie juczne, sam siedział na pięknej drobnej gniadej klaczy o ciemnych, aksamitnych oczach. Było upalne przedpołudnie, w powietrzu unosił się zapach ciepłej krwi i wnętrzności oraz świeżego pieczywa. Skoro świt przed wszyst- kimi domostwami, nawet tymi należącymi do najuboższych, zaczęto zarzynać barany, gdyż król, niech Allach weźmie go w opiekę, roz- dzielił je między wszystkich, aby nikt w mieście nie pozostał na Wiel- kanoc bez pieczeni. Mężczyźni popijali od samego rana lagbi, niektó- rzy byli już podchmieleni. Wtedy właśnie nieznajomy wjechał do miasta. Kiedy Annur, golibroda, przyniósł tę wiadomość, mój ojciec odło- żył nóż na ławkę, na której kroił właśnie barana, i otarł ręce o zachla- pany krwią fartuch. — Coś podobnego, człowiek o jasnej skórze — powiedział z namy- słem. — Wędrowny lekarz? — Nie, to nie tabib — odparł Annur, spoglądając okiem znawcy na naszego barana. — Mówi, że jest uczonymi' badaczem gwiazd. — Badacz gwiazd? Golibroda wzruszył ramionami. — W każdym razie przybywa z 194 , południa, gdzie są nie tylko czarni, ale dawniej byli tam również biali. To z pewnością niewierny — dodał z pogardą. — Za czasów Hassana zabraniano takim uczonym wstępu do miasta albo ucinano im od ra- zu głowę. — Jak możesz mówić coś takiego w święto Wielkiej Nocy — po- wiedział z naganą w głosie mój ojciec. — Czasy Hassana, kiedy wszy- stkich białych kamienowano lub wieszano, obojętne czy był to mutant czy nie, należą już — dzięki ci, o Allachu! — do przeszłości. Król Ahmed ben Brahim jest dobrym władcą. Podarował mi tłustego ba- rana. — Zaiste piękne zwierzę — przyznał golibroda z zawiścią, gdyż jako człowiek zamożny musiał za swojego zapłacić. — Gdzie ten nieznajomy, Annurze? — zapytałem, nigdy* bowiem dotąd nie widziałem dorosłego białego człowieka. — Zatrzymał się w schronisku, ale strażnicy powiedli go do pałacu królewskiego. — Zwrócił się znowu do mojego ojca: — To chyba nie mutant. Kiedy wyjdzie z pałacu, będziemy wie- dzieli coś więcej. — Pokiwał z powątpiewaniem głową. — Może isto- tnie nie skłamał i nie przybywa z wymarłych ziem Pomocy, lecz z Po- łudnia. W każdym razie to niewierny. Co sił w nogach pobiegłem w stronę schroniska, aby rzucić okiem na tego tajemniczego przybysza. Słońce stało już wysoko. W pobliżu stajni ujrzałem siodła i juki. Hazaz siedział w cieniu, na macie utkanej z liści palmowych i napra- wiał siodło wielbłądzie. Abarszi i S liman, dwaj znani włóczykije, przykucnęli tuż za bagażem nieznajomego i — niby przypadkowo — gmerali przy nim, ostentacyjnie zwracając twarze ku słońcu. — Zabierzcie te łapy — warknął Hazaz. — To biały diabeł — rzekł z przekonaniem Abarszi. — Kto wie, jakie choroby przywlókł tu ze sobą. — Więc nie ruszaj jego rzeczy — powtórzył Hazaz. S liman parsknął lekceważąco i usadowił się w cieniu obok Abar- sziego. Cykady grały wśród liści palmowych, wydając jakiś metaliczny odgłos. Gdzieś pod dachem gruchały gołębie, niekiedy rozlegało się parskanie koni nieznajomego. — Beszirze — odezwał się Hazaz — czy dziś, w dzień świąteczny, dokonałeś już jakiegoś dobrego czynu? Spojrzałem na niego nieufnie, nie wiedząc, o co mu chodzi. — Nie — odparłem wreszcie z wahaniem. 195 T — To nakarm konie. Ja już je napoiłem. — Jak on się nazywa? — Jack Freyman. Nazywają go master Jack. Poszedłem do kuchni, nastawiłem wodę na herbatę, po czym dałem koniom trochę prosa z sianem i wyszczotkowałem je. Kiedy dobiegł mnie tętent koni, wybiegłem na podwórze. Przypro- wadzili nieznajomego. Eskorta iście królewska, z wezyrem na czele. Tuż obok niego, pod baldachimem niesionym przez czterech niewol- ników i w otoczeniu sześciu uzbrojonych jeźdźców z Gwardii Kró- lewskiej, jechał nieznajomy. Jego wygląd rozczarował mnie. Widywa- łem już białych, byli to młodzi niewolnicy, dzieci uciekinierów, którzy dzięki golibrodom powiększali liczbę eunuchów, ale ten mężczyzna miał ciafo niemal tak ciemne jak tuarik. Był średniego wzrostu, dob- rze zbudowany. Jego błękitne oczy przywodziły na myśl źródło w oazie, w którym odbija się niebo. Hazaz skłonił się nisko przed wezyrem, a ten wyciągnął z zanadrza jakieś pismo i zaczął czytać: „W imieniu majestatu króla, naszego władcy,- rozkazuje się, co na- stępuje: Jack Freyman, uczony przybyły z odległego kraju Zimbabwe i gość królewski, dostanie z królewskiego stada wielbłąda oraz trzy juczne zwierzęta z najlepszej hodowli. Poza tym otrzyma przewodni- ka i poganiacza, którzy doprowadzą go do Dar-Fur, ochraniając go i usługując. Również oni dostaną wierzchowce z królewskiego stada. Ze spiżarni schroniska przydziela mu się zapasy na czterdzieści dni: 40 funtów daktyli, 30 funtów prosa, 6 funtów cukru, 5 funtów herba- ty, 2 funty soli..." Spoglądałem ukradkiem na nieznajomego. Miał na sobie białą sza- tę, noszoną na Południu, i dziwacznie skrojone spodnie z szarego suk- na, przewiązane pasem, za którym tkwiły dwa noże. Na ramionach wisiał kołczan z metalowymi strzałami. Kiedy zeskoczył na ziemię, wyjął z siodła broń, która wyglądała jak strzelba o krótkiej lufie i jed- nocześnie jak łuk. Dopiero później dowiedziałem się, że to kusza, broń celniejsza od wielu strzelb, nie mówiąc już o łuku. — Master Jack — powiedziałem. t Zawahał się, po czym spojrzał na mnie badawczo. ! — Słucham? — Daj mi konia. Zadbam o niego. ; Podał mi cugle. I stało się, że król wybrał Hazaza na przewodnika dla master Jacka, 196 a ja, ponieważ wielokrotnie już wędrowałem z Hazazem, miałem to- warzyszyć im w ich wędrówce na Wschód. Zapowiadała się niezła podróż! Podróż, która miała doprowadzić nas poprzez Krainę Śmierci aż na koniec świata — a master Jacka jeszcze dalej. Z PAMIĘTNIKA MASTER JACKA 29 marca 2036 Dotarliśmy do Kotoko nad jeziorem Czad. Bracia z Portu Sibut mówili prawdę, że każdy biały pokazując się na północ od Nigru na- raża własne życie. Ale to samo dzieje się na południe od Zambezi. Czy jednak można winić za to tych ludzi? Biali zniszczyli świat, nie interesując się tym, że pociągną za sobą w otchłań śmierci i nieszczęść mnóstwo innych narodów. Czyż mogłem więc liczyć na oznaki sympatii? Mimo to spotykam wszędzie ludzi, z którymi można porozmawiać rozsądnie: wodzów, władców — rozsądniej niż z wieloma politykami i władcami naszej rasy. Król Ahmed ben Brahim jest mniej więcej w moim wieku. Nosi się z • wrodzoną sobie godnością, ma poczucie humoru. Wypytywał mnie o moją marszrutę, pokazałem mu więc na mapie drogę z Mt. Darwin na północ, na tereny dawnej Zambii. Zorientował się od razu, że na starej mapie jezioro Czad jest większe niż obecnie. Ostatnie zdjęcia wykonane przez satelitę wykazały dalsze przesuwanie się pustyni na południe. Mogłem to tylko potwierdzić. Dowiedziałem się od króla, że dawny szlak karawan wzdłuż Nilu można przebyć jedynie na wiel- błądach, gdyż dla koni jest tam za mało wody. Podarowałem mu scy- zoryk i zaoferowałem konie. W zamian za to obiecał swoją opiekę i dał ' mi do dyspozycji wielbłądy, żywność, przewodnika i poganiacza. Prze- wodnik nazywa się Hazaz, jest to wysoki, silny Nubijczyk. Poganiacz to młody wyrostek o imieniu Beszir. Sytuacja nad Nilem jest tu nie znana, jeżeli nie liczyć rozpowszech- nianych przez pielgrzymów opowiadań o straszliwych mutantach, męż- czyznach o ciałach owadów i ptasich głowach oraz o białych kanibalach. ' 197 W przeddzień wymarszu udałem się nad jezioro, gdzie pasą się stada królewskie. Nadworny kowal podkuwał jeszcze nasze zwierzęta. Wresz- cie zakończył pracę i roześmiał się uszczęśliwiony. W ten sposób wyje- chaliśmy z Kotoko na wschód, w stronę wielkiej, chorej rzeki i morza z tamtej strony pustym. 8 kwietnia 2036 Nareszcie znowu w drodze! Król dotrzymał słowa: zaopatrzeni w zwierzęta i zapasy żywności udajemy się na wschód dawną trasą pielgrzymów. Przejeżdżaliśmy przez opuszczone wsie i obozowaliśmy nad wyschnię- tymi źródłami. Powietrze jest wilgotne i duszące, zwierzęta parskają trwożnie. Dwudziestego ósmego dnia dotarliśmy ^do podnóża góry i rozbiliśmy obóz nad źródłem zwanym Bir Meszru (Źródło Szkieletów), gdyż —-jak głosi legenda — w tym miejscu znalazło kiedyś śmierć w tajemniczych okolicznościach wielu ludzi. Ale to nieprawda. O pół godziny jazdy na północ od źródła znajduje się miejsce, gdzie leżą setki zwłok. Nie zginęli oni jednak w tajemniczych okolicznościach, lecz'— co widać od razu — w wyniku straszliwej masakry. Kiedy wróciliśmy do oazy, okazało się, że w czasie naszej nieobec- ności przybyła tam inna karawana. Byli to dwaj podróżni z czterema zwierzętami; pielgrzymi z zachodu udający się do miejsc świętych. Poprosili nas o herbatę i cukier. Z uwagi na kształt ich twarzy i ubiór wziąłem ich za logonów, dlatego nie wierzyłem w ani jedno ich sło- wo, gdyż logoni kłamią, mają opinię magów, z oczu patrzy im źle, a na domiar wszystkiego potrafią nocą przybrać postać hieny. 5 maja 2036 Z pewnością przekroczyliśmy już dawną granicę pomiędzy Czadem a Sudanem. Droga przed nami jest uciążliwa. Jednakże Hazaz zapew- nia, że od El Faszer dzielą nas już tylko trzy dni drogi, stamtąd 30 dni jazdy do En Nahud, dalsze siedem czy osiem do El Obeid, po czym bę- dziemy już w pobliżu Chartumu. A więc jeszcze mniej więcej dwa mie- siące, jeśli oczywiście nasza dalsza podróż będzie miała tak pomyślny 198 przebieg jak do tej pory. Kto wie, co nas jeszcze czeka? Widywałem już tysiące ludzi, którzy uważali się za uratowanych. Udało im się zbiec z zakażonej Europy przez Morze Śródziemne i tu, cierpiąc niewypowie- dziane trudy, decydowali się na przeprawę przez pustynię, aby paść ofiarą fałszywych przewodników. Zwabieni w pułapkę, najczęściej ginęli mordowani przez bandy uprawiające swój ciemny proceder; — przy cichej aprobacie władz. W ten sposób zamierzono zapobiec dalszemu prze- mieszczaniu się zarazy broni B na południe. Często wprowadzano do akcji nawet regularne oddziały wojskowe, które wybijały do nogi całe karawany uciekinierów. Nikt nie pomyślał o tym, że ptaki wędrowne dawno już przeniosły epidemię z Europy w najbardziej nawodnione obszary Afryki i przenoszą ją na nowo każdego roku jesienią. 2. Labirynt Ktoś gdzieś w upalną noc... Kiedy obudziłem się, była jeszcze noc. Hazaz dokładał drewno | do ognia. Nad ranem całą oazę spowiła mgła. — Odszukaj zwierzęta, Beszirze!. — polecił Hazaz. — Nadciąga burza. Master Jack wrócił w chwili, kiedy umacnialiśmy namiot. — Chyba będzie burza — zawołał. Jakby na potwierdzenie jego słów gruchnął piorun, odbijając się echem od pobliskich gór. Zwie- rzęta spiesznie szukały schronienia w zaroślach. Niebo pociemniało. Wichura potrząsała akacjami, a kiście palmowe syczały jak żmije. Jed- nak burza przeszła bokiem. W górach błyskało jeszcze purpurą i grzmiało, a na południu pokazały się już pierwsze gwiazdy. W pobli- żu chichotały hieny. Wkrótce zmorzył mnie sen. Zbudził mnie krzyk. Zanim zdołałem dojść do siebie, master Jack był już na nogach. W biegu chwycił kuszę i kołczan. Wygramoliłem się spod okrycia i pognałem za nim. Kiedy dobiegłem do mojego wierzchowca, zauważyłem, że nie jest spętany. Dyszał ciężko, jakby po długim biegu. Nieco dalej dostrzegłem w brzasku wstającego dnia drugiego wielbłąda, który skubał gałęzie. Parskał donośnie, wyraźnie 199 podniecony. Był to wierzchowiec master Jacka. Po innych zwierzę- tach nie było nawet śladu. — Tu, Beszirze! — usłyszałem głos master Jacka. Klęczał na ziemi obok Hazaza. Chwyciłem za cugle mojego wielbłąda i pociągnąłem za sobą. Dopiero teraz zauważyłem, że ubranie Hazaza z lewego boku i przy ramieniu jest ciemne od krwi. Tuż nad łokciem widniała strasz- liwa rana, rozwarta na szerokość trzech, czterech palców. — Zaskoczyłem ich — wykrztusił z trudem Hazaz. — Co za sza- kale! Te... — Leż cicho! — zbeształ go master Jack, ściskając brzegi rany. J— Powinieneś był nas obudzić, a nie działać na własną rękę! Podejdź tu, chłopcze, i pomóż mi! — zwrócił się do mnie. Poczułem na karku krople potu. Drżąc na całym ciele pomagałem opatrzyć ranę i wstawić ramię w drewniane łupki. — Zostawcie mnie! — gderał Hazaz. — Gońcie ich! Na pewno nie uciekli daleko, nie na moim wielbłądzie! Założę się, że stawia im opór. Ale zwierzęta juczne... — Czy uderzyli cię mieczem? — zapytał mister Jack. — Nie, szangormango — warknął Hazaz. — Z odległości dziesię- ciu kroków rzucono mi nim w twarz. W ostatniej chwili zasłoniłem się ręką. Ostrożnie donieśliśmy go do wierzchowców. Zanim usadowiliśmy go na siodle, wzeszło słońce. — Co to jest „szangormango"? — zapytał master Jack, kiedy wy- patrywaliśmy śladów. Żałowałem, że nie mam oczu jak Hazaz. — Taka broń żelazna, którą się rzuca — wyjaśniłem. — Bardzo niebezpieczna. Niektórzy robią to naprawdę celnie. Hazaz nie mylił się. Jego wierzchowiec stawiał zaciekły opór, ślady były wyraźne. Kiedy tamci dostrzegli nas, próbowali rozdzielić się i uciec pieszo. Puściliśmy się w pogoń za jednym z nich. Master Jack, nie namyślając się długo, najechał na niego, zwalając go z nóg. Złodziejaszek zaskomlał żałośnie i zaczął pełzać na czwora- kach w moją stronę, licząc prawdopodobnie, że ulituję się nad nim. Master Jack podał mi kuszę. Złożyłem się do strzału, ale w tym mo- mencie opadła ze mnie cała wściekłość. Poczułem wstręt do tej żało- snej istoty, która czołgała się ku mnie jak niezdarna jeszczurka. Nie mogłem tego zrobić. Master Jack odebrał mi z ręki broń i zwolniwszy cięciwę powiesił na siodle. — Posłuchaj — powiedział do naszego jeńca. — Zabieramy wam 200 zwierzęta, gdyż musimy przetransportować ciężko rannego. Trzymaj- cie się od nas z daleka, dopóki będziemy przy wodopoju. W przeciw- nym razie zastrzelę was. — To powiedziawszy zawrócił wielbłąda, po czym odjechaliśmy. Skomlenie przerodziło się szybko w wycie i stek wyzwisk, które — w miarę jak się oddalaliśmy — stawały się coraz bardziej obelżywe. Ponieważ dotyczyły koloru skóry mastera Jacka i jego pochodzenia, zerknąłem na niego, ale on nawet się nie obejrzał. Może nie rozumiał tych słów. Spędziliśmy zwierzęta, nasze i tamtych, po czym wrócili- śmy do oazy. Byłem w rozterce. Tak się złożyło, że master Jack mógł zajrzeć mi w głąb duszy. Czyżby dostrzegł duszę tchórza, niezdolnego pom- ścić przyjaciela? Jakby czytając w moich najskrytszych myślach, po- wiedział nagle: — Postąpiłeś słusznie, Beszirze. Jego życie jest nieprzydatne dla nikogo. Ale jego śmierć też nic by nie dała. Spojrzałem na niego bezradnie, on zaś uśmiechnął się i skinął gło- wą, aby dodać mi otuchy. I nagle uświadomiłem sobie, że pójdę za tym człowiekiem na koniec świata i przysiągłem sobie, że postąpię tak bez względu na to, co się jeszcze wydarzy. Koło południa wróciliśmy do oazy. Już z daleka dostrzegliśmy, że obozuje tam kolejna karawana. Podróżnymi okazali się kupcy z Dar- furu, którzy podczas naszej nieobecności zaopiekowali się Hazazem. Z ich słów wynikało, że dali mu pić, on zaś bredził coś bez składu i ładu oraz kilkakrotnie tracił przytomność. Kręcili głowami i cmokali ze współczuciem, kiedy dowiedzieli się, co nas spotkało, ale bardziej obchodziły ich własne kłopoty. W nocy zaskoczyła ich burza, teraz rozwiesili więc płaszcze, koce i bagaże, aby wyschły. Dopiero po pew- nym czasie przestali pilnować swoich paczek i zaczęli pomagać nam w splataniu lektyki z gałęzi i trzciny. Zazwyczaj w takiej lektyce, umieszczonej na grzbiecie wielbłąda, podróżują wysoko postawione damy lub przewozi się bardziej cenne niewolnice. Tym razem miała posłużyć Hazazowi. Stan jego zdrowia jest poważny. Odkąd wrócili- śmy, nie odzyskał przytomności. 6 maja 2036 Wczoraj jeszcze uważałem, że dopisuje nam szczęście. Dzisiaj opuści- ło nas. Dwóch opryszków napadło na nas tuż przed świtem, okazali się jednak tak głupi, że bez trudu dopadliśmy ich -w ciągu kilku godzin. 201 Niestety, nasz przewodnik został zraniony podczas napadu i to tak cięż- ko, że martwię się o niego. Moje lekarstwa, broń i amunicję pochłonęły nurty rzeki Kongo, a szkoda. Mogłyby się dziś przydać. Kupcy z El Faszer twierdzą, że aby tu dotrzeć, potrzebowali trzech dni. Może i my dojedziemy tam w tym samym czasie, wtedy ten biedak będzie mógł skorzystać z pomocy lekarza. Zostaniemy tu jeszcze jedną noc. Wprawdzie dla tylu ludzi i zwierząt źródło jest za małe, ale dzięki ostatnim opadom poziom wody gwałtownie wzrasta. Muszę przyznać, że Beszir spodobał mi się dzisiaj. Szybko otrząsnął się z szoku i udowodnił, że jest rozważny — i ma charakter. Potrafił przecież zdusić w sobie żądzę zemsty. Obawą napawa mnie natomiast perspektywa spotkania ze słynnym — ale z tej złej strony — władcą z El Faszer, monarchą Sudanu. Podobno płynie w nim krew Europejczyka. Często się zdarza, że tacy ludzie stają się najgorszymi despotami, rządząc w krajach zwanych kiedyś Trzecim Światem, a dziś jedynych, w których żyją jeszcze ludzie. Od dwóch dni Hazan majaczy w gorączce: „Słyszeliście grubą, jak się śmiała? Śmiała się przez całą noc. Przez całą noc." Ocieram mu pot z czoła. Jego rana cuchnie. Zaczyna ropieć. — O kim on mówi? — pyta master Jack. — O hienie. Większość naszych bajek opowiada o niej, głupim grubasie nabieranym nawet przez wiewiórki i jaszczurki. — A więc nic dziwnego, że się śmiała, gdyż tym razem to my je- steśmy głupcami — mówi master Jack. Chyba ma rację. Martwi" go bardzo stan zdrowia Hazaza. Ukrywa to przede mną, ale ja i tak wiem swoje. Dlatego ciągle modlę się do Allacha, by okazał Hazazowi cząstkę swego miłosierdzia. Przez trzy dni wspinaliśmy się poprzez kotliny, wąwozy poprze-, rzynane rozpadlinami i olbrzymie niczym pałace skały. Droga była uciążliwa, zwierzęta szybko opadały z sił. Pod wieczór trzeciego dnia dotarliśmy do przełęczy. Jak okiem się- gnąć gołe skały, labirynt kamieni, ani śladu roślin, zwierząt, ludzi. Znaleźliśmy się w krainie wrogiej człowiekowi, krainie, która zastygła w trakcie powstawania, jakby Allach zaprzestał dzieła tworzenia, nie dokończył swego zamysłu. Mimo słońca sprawia dziwnie posępne wrażenie, niczym dno oceanu. Chwilami szybują nad nami z gracją sępy, istoty z górnej części świata. Jakby nie podlegały prawom ciąże- 202 nią, nieruchomieją w powietrzu, aby bystrym wzrokiem spojrzeć w dół, wypatrzeć zabłąkane istoty, poświęcone śmierci. Nigdy jeszcze nie zapuściłem się tak daleko na wschód. Przytłacza- jąca jest pustka tych przestrzeni! Następnego ranka zostajemy otoczeni przez patrol. Jeźdźcy siedzą na długich mahari, słynnych wielbłądach wyścigowych, są uzbrojeni w lance i łuki, niektórzy nawet w strzelby. Oficer przesłuchuje nas i dopiero potem dzieli się z nami solą i herbatą. Badawczo spogląda na lektykę. Owszem, znajdziemy lekarzy, Egipcjan, Arabów, nawet białych. Na pewno zajmą się rannym. Po niespełna czterech godzi- nach drogi wjeżdżamy pod eskortą do El Faszer. Oficer, nie tracąc czasu, wiedzie nas prosto do pałacu króla. Widzimy wielu żołnierzy, ludzi różnych ras. Na bazarach panuje ożywiony ruch, wszędzie wi- dać radosne twarze. El Faszer — oaza kolorów na tym rozległym, posępnym pustkowiu. Pałac królewski przywodzi na myśl zbójeckie gniazdo: jest okazały, przystosowany do obrony, zbudowany z odłamów skalnych, wspania- le wykończony. Przed wejściem stoją dwa spalone czołgi, ich lufy przypominają groźnie wzniesione ku górze trąby zwierząt prehisto- rycznych. Na dziedzińcu zsiadamy z wierzchowców. Zjawia się lekarz, młody Egipcjanin. Każe wynieść Hazaza. Na pytanie o koszty opieki unosi ręce, jakby chciał zważyć powietrze, przy czym jego wzrok błą- dzi po naszych manatkach: dwa wielbłądy, trzy — no, zobaczymy. Dostajemy pomieszczenie przy stajniach. ' 10 maja 2036 Dotarliśmy do El Faszer. Dawna stolica Darfuru nie straciła na zna- czeniu i ma prawie tę samą liczbę mieszkańców co przed wojną. Król Ahmed Ueled hen Muchtar, władca tych peryferii świata zamieszkałego przez ludzi, nie jest chyba takim despotą, za jakiego uchodzi. Przynaj- mniej tu, w stolicy, nie słychać nic o jego tyranii. Na ulicach roi się wprost od Europejczyków i uciekinierów z Libii, Egiptu i Arabii, którzy najwidoczniej rozkoszują się wszelkimi swobodami obywatelskimi. Jed- nakże widać tu również niewolników o jasnej skórze, chociaż trzeba przyznać, że wyglądają na dobrze odżywionych. Rezydencja królewska, zaprojektowana przez architekta francuskiego, to obiekt łączący w sobie elementy sztuki europejskiej z orientalną. W 203 pałacu, gdzie i my znaleźliśmy gościnę, mieszka podobno 3000 osób, Hazaz znalazł nareszcie opiekę lekarską — mam nadzieję, że nie za późno. Odwiedziłem Hazaza. Leży w białym łóżku w pokoju o białych ścianach. Na ręku świeży opatrunek, rana już nie cuchnie, ale Hazaz ma na sobie piętno śmierci. Jego błędny wzrok budził we mnie trwo- gę. Nie poznał mnie. Pielęgniarz kazał mi wyjść, nie pozwolił nawet posiedzieć na progu. Wczoraj master Jack był u króla. Dziś przeprowadziliśmy się do komnat gościnnych. Pomieszczenia są tu wysokie, podłogi wyłożone wytwornymi dywanami. Wśród mieszkańców przeważają biali, głów- nie artyści, ale na pewno nie ma tu rzezańców, gdyż wielu ma żony i dzieci. Wieczorem odbyła się uczta, po której jeden z białych zaczął grać na instrumencie strunowym, zwanym mandoliną. Kiedy szarpie stru- . ny, powstaje dziwny dźwięk, to smutny, to znów przypominający gruchanie synogarlicy, to znów radosny. Mężczyzna śpiewał przy wtórze instrumentu: Gdy nad ziemią wisi deszcz s Jak czarna muleta, Śmierci znak to, przyjaciele... Król przerwał mu niecierpliwie. — Zaśpiewaj coś innego! Do pory deszczowej jeszcze daleko! O śmierci też nie chcemy słuchać. Ludzie wy buchnęli śmiechem, a grajek zmienił rytm. Zauważyłem na jego ciele białe plamy; to miejsca wypalone przez żar — widok typowy u ludzi pochodzących z Krainy Śmierci. Na łysej czaszce wi- dniała otwarta rana, z gatunku tych, które nigdy się nie goją. Białka jego oczu miały chorobliwy, żółty odcień. Jednak głos miał piękny. Wypełniał całe pomieszczenie i pozwalał zapomnieć o żałosnym wy- glądzie grajka. Zaśpiewał sześć czy siedem piosenek z dawnych czasów, w tym jedną o małej małpce, która chciała dosięgnąć gwiazd, ale kiedy bawi- ła się nimi, od ich żaru zajęło się ogniem drzewo, na którym siedziała. Refren brzmiał tak: 204 I oto koniec Małpy tej, A gwiazdy świecą nadal. Drwiąc sobie z niej I z tego, Czego ludzkość pożądała. W ten sposób ludzkość, Małpa też. Gdzieś przyszłość zapodziała. Obok grajka stał mały chłopiec, głuchoniemy. Co chwila obrzucał wzrokiem twarze słuchaczy, a potem wpijał go w usta swego mistrza. Za każdym razem, kiedy tamten opuszczał mandolinę, on unosił drumlę, akompaniując słowom. Pielęgniarz, który przebywał w Świętych Miejscach, a teraz wracał na zachód, opowiedział master Jackowi, że między Omdurmanem i Port Saidem widywano ostatnio latające barki, unoszące się bezsze- lestnie nad pustynią. Ich załogi składały się z olbrzymich chrząszczy i istot o głowach ptaków. Tego rodzaju stwory egipskie, uwiecznione tu i ówdzie w postaci kamiennych rzeźb, wynurzyły się z mułu Morza Nasera, kiedy odpłynęły jego wody. Master Jack, zazwyczaj tak mądry, w tego typu sprawach jest nie- zmiernie łatwowierny. Cierpliwie przysłuchiwał się relacji, wypytując o wygląd latających barek, o kolor upierzenia istot o ptasich głowach, o chrząszcze. Wracając do naszych komnat, znajdujących się na drugim piętrze, spotkałem na schodach mężczyznę, który — sądząc po szatach — piastował jakieś wysokie stanowisko na dworze. Zagrodził mi drogę. — Podejdź do mnie — rozkazał. Posłusznie zbliżyłem się do niego. Objął mnie poufale ramieniem i popchnął w kąt. Jego wypielęgnowana broda pachniała słodkawo wodą kolońską, a oddech nasycony był zapachem wódki. — Posłuchaj, chłopcze — wybełkotał, chwytając mnie mocno mię- y nogi. Jęknąłem z bólu. ' — Czy masz już swojego mistrza? — zapytał ubawiony. — Należę do master Jacka — odparłem zbolałym głosem. Puścił mnie. Kiedy wbiegałem po schodach, ciągle jeszcze pod wra- żeniem tego bezwstydnego dotyku, zawołał za mną, śmiejąc się: — A któż to jest, do diabła, ten master Jack? Zbudziłem się wśród nocy. Ktoś stał w drzwiach. Blask księżyca 205 wpadający przez okno uwydatniał zarys smukłej postaci: rozpoznałem delikatny profil, łysą czaszkę. Był to ten sam chłopiec, który grał na drumli. Rozejrzał się na prawo i lewo, po czym utkwił wzrok we mnie. — Czego chcesz? — zapytałem cicho, bojąc się, że mogę zbudzić master Jacka. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że przecież chłopiec mnie nie słyszy. Uniósł ramiona do góry i wykonał zwiewnie kilka kroków tanecznych. Oszołomiony chłonąłem wzrokiem ruchy jego stóp, czując że pod wpływem tego tańca i czaru poświaty księży- cowej tracę coraz bardziej poczucie rzeczywistości. Wstałem, aby dojść do siebie. W tym momencie chłopiec zniknął. Wyszedłem na korytarz, ale nie było go tam. Gdzież on mógł się podziać? Przy koń- cu długiego korytarza siedział strażnik. Spał z głową opartą o stół. Podszedłem do okna i wyjrzałem na dziedziniec, na którym wczoraj odbyła się uczta: skąpany w ponurym, srebrnym blasku ział pustką. W cieniu czyhały uzbrojone w żuwaczki skarabeusze, aby na rozkaz zbójeckiego kapitana o głowie ptaka zaatakować uśpiony pałac. — Beszir? — usłyszałem nagle głos master Jacka. Wróciłem do je- go pokoju, ale nie odezwał się więcej. Może wymówił moje imię przez sen? Późnym przedpołudniem — master Jack przebywał wtedy u króla — zwiedzałem górne piętra pałacu. Odkryłem ogród, niewielki raj o długości około stu i szerokości czterdziestu kroków, ukryty wśród wysokich budowli. Wyłożone żwirem ścieżki wiodły pomiędzy kwiet- nikami, ciernistymi naroślami, drobnymi granatowcami i brzoskwi- niami do fontanny, która rozsiewała w dusznym powietrzu orzeźwia- jącą świeżość. Po trawniku kroczyły dumne pawie, rozkładając wach- larzowato błyszczące jak atłas, zielone i ciemnoniebieskie ogony. Byłem wprost zafascynowany. Skąd tyle barw w tej krainie posępne- go światła i ponurych skał? . W kącie parku znajdowała się studnia, z której właśnie napełniano zasilającą fontannę cysternę. Olbrzymie koło deptakowe obracało się skrzypiąc, podczas gdy trzej niewolnicy, odziani jedynie w przepaski biodrowe, wdrapywali się ustawicznie po wytartych już listwach na górę, aby utrzymać koło w ruchu. Przystanąłem, aby przyjrzeć się temu widowisku. O ścianę wyle- pióną gliną opierał się nadzorca, trzymając w ręku pejcz z plecionych rzemieni. Obok niego siedziało na ziemi trzech innych niewolników, korzystając z chwili wytchnienia przed kolejną zmianą na kole. Spo- glądali na mnie tępym wzrokiem, ale nikt nie odezwał się nawet sło- 206 wem. Ciszę przerwał raptem urywany krzyk kobiecy, dobiegający z okna na górnym piętrze, po nim rozległ się drugi, donośniejszy, po- tem nastąpiły kolejne, tworząc całą serię rytmicznych, narastających coraz bardziej okrzyków bez tchu, w których pobrzmiewało coś jakby gruchanie, wydobywające się głęboko z krtani. Wtem wydarzyło się coś dziwnego, czego nie mogłem'pojąć. Jeden z siedzących w cieniu i oddających się niewesołym zapewne rozmyślaniom niewolników wstał — był to muskularny, krępy mężczyzna o ciemnych włosach i zarośniętej twarzy — ścisnął pięści i zgiął ramiona, jakby dźwigał ja- kiś ciężar, po czym konwulsyjnie, w rytm krzyków kobiety, począł po- ruszać biodrami to w przód, to w tył. Nie otwierając oczu i zagryzając dolną wargę wydawał z siebie za każdym razem chrapliwe dźwięki, a jego przepaska biodrowa wydymała się coraz bardziej do przodu. Pejcz opadł z trzaskiem na jego gołe ramiona, ale uderzenie było nie- dbałe, niemal dobroduszne, nie zrobiło zresztą na niewolniku żadnego wrażenia. W tym samym momencie krzyk kobiety przeszedł w ostry dyszkant i urwał się, a niewolnik znieruchomiał, przybierając minę ni to udręczoną, ni to uszczęśliwioną. Nadzorca zarechotał, niewolnicy siedzący w cieniu zawtórowali mu, a ja uśmiechnąłem się niewyraźnie, nie rozumiejąc powodu tej wesołości. Na kamiennej ławie pod granatowcem dostrzegłem głuchoniemego. Zawahałem się. Czyżby w nocy ten chłopiec śnił mi się tylko? Usiad- łem obok niego. Chłopiec poruszył ustami, jakby chciał mi coś powie- dzieć, ale wydobył z siebie tylko jęk, po czym zaczął przewracać oczy- ma. Myślałem, że chce zwrócić mi na coś uwagę, gdy wtem ku moje- mu przerażeniu zorientowałem się, że to atak. Chłopiec przechylał się coraz bardziej do tyłu, kręcąc głową, jakby chciał w ten sposób przewiercić na wylot jakąś przeszkodę, w końcu opadł na ławkę, a w kącikach jego krzyczących bezgłośnie ust zebrała się piana. Chwyci- łem go mocno, aby nie spadł na ziemię, zacząłem walczyć z nim i — leżąc niemal na tym szczupłym ciele, czerpiącym nie wiadomo skąd tyle siły — rozejrzałem się rozpaczliwie w poszukiwaniu pomocy. Wtem na żwirze zazgrzytały kroki, a głowę chłopca ujęły czyjeś wąs- kie, białe dłonie, które poczęły przesuwać się delikatnie po jego skro- niach i uszach. I jakby pod działaniem czarów, w jednej chwili ciem- na móc ustąpiła, ciało ożyło, a ja uświadomiłem sobie ku memu nie- zmiernemu zdumieniu, że trzymam w ramionach dziewczynę. Tuż obok dostrzegłem naznaczoną bliznami czaszkę grajka i jego straszli- 207 wą, niezagojoną ranę. Zmieszany zdjąłem ręce z ciała dziewczyny i wstałem. Grajek — kiedy stał tak przede mną, wydał mi się zaska- kująco wysoki — uśmiechnął się do mnie pokornie. — Dziękuję ci. Mogła sobie zrobić krzywdę — powiedział, poma- gając dziewczynie podnieść się z ławki. — To już nie pierwszy raz. A mówiłem jej tyle razy, żeby nie siedziała na słońcu. — Siedziała w cieniu. Wzruszył ramionami. — To właśnie nasze dziedzictwo. Dziedzictwo wielkiej cywilizacji. ' „W ten sposób ludzkość, małpa też, gdzieś przyszłość zapodziała". — Uśmiechnął się. — Jak ona się nazywa? — Simone. — Dziwne imię. — Rzeczywiście? — Objął ją ramieniem. — Ona nie może mnie zdradzić. Nie słyszy nawet, kiedy zapieje kur. Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Kiedy wychodziliśmy z ogrodu, nie było już ani nadzorcy, ani niewolników. W jednym z okien na go- : rze ujrzałem kobietę. Przez chwilę spoglądałem na jej usta. Uśmie- J chała się. ; 25 maja 2036 Od dwóch tygodni przebywamy w pałacu królewskim. Władca kilka- krotnie zapraszał mnie do siebie i w ten sposób mogłem porozmawiać z nim dłużej. Jest to mężczyzna po pięćdziesiątce, łączący w sobie charyz- j mat, inteligencję i brawurę. Jest właścicielem największej chyba na świe- cie kolekcji złomu. Oprócz czołgów, stojących przed wejściem do pałacu, posiada liczne łupy — efekt wypraw grabieżczych, przeprowadzanych ;•' na obszarach dawnych libijskich złóż naftowych, teraz zbombardowa- nych i skażonych pyłem radioaktywnym. Większość tych łupów to bez- użyteczne żelastwo, ale nie do pogardzenia jest kolekcja zegarów, skła- dająca się z najbardziej wymyślnych przyrządów do mierzenia czasu, pochodzących z pięciu stuleci. Opowiedziałem mu o swojej ekspedycji i o lotach kosmicznych, które podobno odbywają się gdzieś nad terytorium Bliskiego Wschodu i których charakteru niestety nie możemy określić bliżej. Jego zdaniem mogą to być przybysze spoza Ziemi. — Zdziwiłbym się, gdyby po fajerwerku, 208 jaki tu zapaliliśmy, tamci nie zainteresowali się naszą planetą — po- wiedział. Podarował mi pamiętnik swojego nadwornego architekta, który zbu- dował dla niego ten pałac. A rchitekt nazywał się Henri Fleurel. Zmarł przed dwoma laty. Pamiętnik pisany jest po francusku. Przeczytam go w drodze przez Rordofan. 3. Granica To koniec, drogi przyjacielu, koniec... Rankiem odwiedziliśmy Hazaza. Amputowali mu rękę. Straszna jest ta pustka pod kocem/Owa mocarna ręka, której często przyglą- dałem się z podziwem, jak prowadzi szydło, siodła wielbłądy i potrafi jednym energicznym chwytem zmusić je, by przyklękły, po prostu znikła. Modlę się za Hazaza. Powiadają, że łaska Allacha jest niezmierzona. A przecież wystarczy mała cząstka Jego miłosierdzia, tyle tylko, aby okryła Hazaza i jego drugą rękę. Dziś master Jack wziął mnie na bok i powiedział, że wkrótce musi wyruszyć w dalszą drogę. Pozostawił mi wolny wybór, czy chcę towa- rzyszyć mu nadal, gdyż podróż staje się niebezpieczna, jako że zbli- żamy się już do końca świata zamieszkałego przez ludzi. Dalej żyją tylko skażone zwierzęta i bestie w ludzkiej postaci. — Każdy pielgrzym ryzykuje to samo — odpowiedziałem. — Ro- bią to dla Boga. — Na tym właśnie polega różnica — odrzekł. — To fanatycy re- ligijni. Wystawiają się na niebezpieczeństwa, aby udowodnić, że Bóg jest z nimi. To opętańcy. — A co ty chcesz Udowodnić, master Jack? Zawahał się. Potem roześmiał się i powiedział: — Beszirze, jesteś mądrym chłopcem. Tak, ja też jestem opętany. Chciałbym zbadać ten teren na północnym wschodzie. Tam jest coś, co uprawia podróże kosmiczne, ignorując uporczywie sygnały orbitalnego systemu Trek- king, którego dwie stacje nadal funkcjonują. ; — Co to za orbalny system Trekking? 8 — Pielgrzymi czasu 209 — Orbitalny. Dzięki niemu można kontrolować tor obiegu gwiazd wokół Ziemi. Jesteśmy czymś w rodzaju przewodników karawan po niebie. — Wszystkich gwiazd? — Co? Nie, oczywiście tylko tych sztucznych. Satelitów Ziemi. Tam w górze jest ich cała masa. Jeszcze przez całe wieki będą od nich napływać sygnały, których nie wykorzysta już żaden człowiek. — A' co z Hazazem? — zapytałem po chwili. — Dobrze by było, gdybyś został przy nim. Moglibyście potem przyłączyć się do jakiejś karawany jadącej na zachód i wrócić w ten sposób do domu. Ale stan jego zdrowia jest jeszcze krytyczny. — Przesunął dłonią po ogorzałej twarzy i długich, czarnych włosach. Widocznie na samą myśl o pozostawieniu Hazaza samego poczuł się nieswojo. — Z drugiej strony... — Spojrzał na mnie prosząco swoimi jasnymi oczyma, jakby prosił mnie o wybaczenie. — Gdyby zdarzyło się to najgorsze, zostałbyś sam. A biorąc pod uwagę moralność w pałacu, bałbym się o ciebie. Tu niemal wszyscy patrzą pożądliwie na takich chłopców jak ty, których można sobie wychować albo sprzedać jako eunuchów. Przypomniałem sobie tamto wydarzenie na schodach i wzdrygną- łem się. — Pojadę z tobą, master Jack — powiedziałem zdecydowanie. Cały bagaż jest już spakowany. Poszliśmy jeszcze pożegnać się z Hazazem. Czuł się dobrze i pomachał ku nam kikutem ręki. — Poczekajcie jeszcze dwa, trzy dni — powiedział — to pojadę z wami. Lekarz wyjaśnił nam, że Hazaz ma szansę przeżycia, jeśli rana się nie zaogni. Kończą się już lekarstwa, a większość tych, jakie jesz- cze pozostały, są skażone. Życzyliśmy Hazazowi szczęścia i błogosławieństwa Allacha. — Postaram się o jakąś pracę i zaczekam tu na was — obiecał. — Nawet do przyszłej wiosny, jeżeli to będzie konieczne. 5 czerwca 2036 Z ciężkim sercem opuściliśmy Hazaza i wyruszyliśmy na wschód. Moglibyśmy przyłączyć się do karawany, prowadzącej ponad 200 zwie- rząt, która jedzie do El Obeid, ale posuwa się zbyt powoli. Nawet jeżeli ograniczymy nasze postoje do niezbędnego minimum, to i tak mamy w 210 A perspektywie 40 do 45 dni jazdy. Do Omdurmanu jeszcze prawie 1000 mil. Posuwamy się szybko do przodu. Nasi czterej pomocnicy to doświad- czeni myśliwi. Niemal codziennie mamy świeże mięso. To dzicy ludzie, ale chyba można na nich polegać. Dobrze by było, gdyby towarzyszyli nam aż do Omdurmanu, ale niestety mają swoje rozkazy. Czterej jeźdźcy królewscy narzucają takie tempo, że boję się o na- sze zwierzęta, ale master Jack wygląda na zadowolonego. Alkuttabu, najlepszy myśliwy z naszej eskorty, upolował wczoraj z odległości 250 kroków gazelę. Dziś natknęliśmy się na zdechłego fenka o sparszywiałej sierści. — Nie rusz go! — woła ostrzegawczo Alkuttabu. Zasypuje ścierwo fenka suchym drewnem i podpala stos. Odór był nie do wytrzymania. Ruszamy dalej. — Jeszcze kilkadziesiąt lat temu — opowiada Alkut- tabu — w Kordofanie było więcej niż tysiąc lwów. Wiem o tym, bo to moja ojczyzna. Dziś musiałbym się nieźle naszukać, żeby spotkać choć jednego. Porywają najsłabsze sztuki ze stad, a te są przeważnie skażone. To je zabija, rozumiesz? — Boisz się lwów? Obnaża w uśmiechu szerokie, białe zęby. — Tak, ale tylko martwych — mówi i chichocze. Raz po raz spogląda na południowy wschód. Kiedy wieje wiatr z południa, „wiejąca zaraza", on i jego towarzysze owijają sobie moc- niej chusty na twarzach, a w ich spojrzenia wkrada się strach. Poprzednio horyzont na południu zasnuwały białe opary bagienne z Bahr-el-Arab, teraz od trzech dni szaleją tam pożary, a powietrze przesycone jest lotnym popiołem i swądem. — Pasterze podpalają trzciny, aby wykadzić ptasie gniazda — wy- jaśnia Alkuttabu — ale co z tego, kiedy każdej zimy ptaki wędrowne przynoszą zarazę na nowo. Im dalej na wschód, tym bardziej wybredni stają się nasi myśliwi wobec zwierzyny. Niekiedy patrzą tylko na pysk i oczy — i od razu przykrywają zwierzę kamieniami albo podpalają. Nie dopuszczają też żadnego sępa bliżej niż na odległość 50 kroków, gdyż wszędzie roi się od zdechłych ptaków. Okolica staje się coraz bardziej niesamowita. Minęliśmy już En-Nahud, podupadłą miejscowość ze zdeśperowa- • nym garnizonem. Kupiliśmy daktyle dla wielbłądów, cukier i sól. Master Jack zbadał sól za pomocą takiego zegara, który nazywa się 211 licznikiem Geigera, i powiedział, że jest skażona radioaktywnie. Mu- sieliśmy ją wyrzucić. Ludzie z naszej eskorty chcieli zawrócić i wy- chłostać handlarza, który sprzedał nam ten towar, ale master Jack wyjaśnił, że tamten mógł to zrobić nieświadomie. Master Jack czyta ciągle książkę, którą otrzymał od króla. Wczoraj podejrzałem go, jak płakał skrycie. Odczułem to bardzo boleśnie. — Dlaczego płaczesz? — zapytałem; Zamknął książkę. — Wcale nie płaczę. Po prostu jest już za ciemno. Długo czytałem i oczy zaczęły mi łzawić. Bądź tak dobry, Beszirze, przynieś mi fili- żankę herbaty. Zrobiłem to. Było jeszcze tak widno, że mógłbym nawlec igłę. .24 czerwca 2036 Posuwamy się do przodu szybciej, niż myślałem. Jeżeli dopisze nam szczęście, pora deszczowa zastanie nas już w Omdurmanie. Powinniśmy dotrzeć tam za trzy tygodnie. Pamiętnik Henri Fleurela w doprawdy wstrząsający dokument. Wprawdzie o tym, co się wydarzyło, wiedziałem już przedtem, ale kiedy poznałem przerażające szczegóły desperackiej ucieczki z Europy tych, którzy przeżyli, włosy zjeżyły mi się na głowie. Henri Fleurel był architektem z Perpignan. Jego żona i troje dzieci zginęło podczas wojny. Córka z mężem i sąsiedzi, przekonani, że ustrze- gli się choroby popromiennej i skażenia biologicznego, zdecydowali się na podróż łodzią do Afryki. Zanim dopłynęli do celu, ostrzelano ich z lądu, zaatakowały ich również ścigacze algierskie, nie dopuszczając do wy- brzeży.* Przyjęto ich na ląd dopiero w Tunezji, której władze okazały się tolerancyjne. Jednak z czasem pogromy Europejczyków zaczęły wy- stępować i tam. Kiedy uciekinierów odizolowano w obozach, było już za późno. Epidemia zrodzona w laboratoriach wojskowych dotarła do Ora- nu i w ciągu czterech miesięcy wyludniła całą Afrykę Północną, po bzyrn rozprzestrzeniła się na inne kraje. Dla uciekinierów, którzy wyrwali się z tego piekła; Sahara nie stanowiła większej przeszkody, ale kiedy et, którzy przeżyli, mieli już za sobą tysiące mil pustyni i nie wypowiedzia- ne trudy przeprawy, ujrzeli przed sobą oddziały egzekucyjne z Nigru, Czadu i Sudanu, mające rozkaz, aby nie przepuszczać wędrowców i w ten sposób uchronić przed chorobą i śmiercią własnych rodaków. Ludzi 212 kierowano ponownie na północ — co było przedsięwzięciem zabójczym — a tych, którzy nie chcieli się podporządkować temu zaleceniu, roz- strzeliwano. Plutony egzekucyjne i kaci pracowali niekiedy całymi godzi- nami. Najbardziej jednak wstrząsał — jak pisał Henri Fleurel — krzyk chłopców branych do niewoli i kastrowanych. „ Wiedziałem już przedtem, " wyznawał Fleurel, „ że zabieg przepro- wadza brzytzuą fryzjer, po czym zalewa ranę gorącym masłem, aby za- tamować krwawienie. Nigdy jednak nie zapomnę ani zapachu gorącego masła i przypalonego ciała ani krzyków okaleczonych chłopców, którzy — jeśli przeżyli — sprzedawani byli bogatym potentatom, służąc im do rozpusty lub powiększając grono eunuchów. Oczywiście wymyślono przyczynę, mającą usprawiedliwić takie postępowanie: ich geny są ska- żone radioaktywnie, należy więc zapobiec złu zawczasu. Zrozumiałem: —•najstraszliwsze jest przestępstwo genetyczne." Henri Fleurel i kilku innych akademików przeżyło masakrę, ale sprze- dano ich na dwór królewski w El Faszer. Wjeżdżamy do El Obeid. Tu jest jeszcze więcej wojska. Schroniska opustoszały, miasto podupada, jedynie garnizon jest nowy i stale się powiększa. W górze powiewa flaga królewska: zieleń z bielą. W El Obeid panują okrutne prawa. Temu, u kogo wykryje się choć ślady zarazy, odcina się lewe ucho — ku przestrodze innych — oraz wypę- dza się go z miasta, natomiast po powtórnym schwytaniu czeka go jużvśmierć na'szubienicy, a następnie spalenie na stosie przed murami miasta. 30 czerwca 2036 Dziś tylko tyle: ., ' ' L Sądzę, że cywilizacja będzie istnieć nadal. Widuję jeszcze kąpieliska i inne udogodnienia. 2. Wypiłem trochę są dużo, ą/e chyba było mi to potrzebne. Musiałem zabić opisany przez Fleurela zapach gorącego masła. 3. Prostytutki w El Obeid są tak brzydkie, że można się na nie zdecy- dować dopiero po kilku kieliszkach, co też w końcu (patrz punkt 2) mi się udało. Przedtem jednak kazałem sobie pokazać, lewe ucho. Po czterech dniach pobytu w El Obeid udaliśmy się do Omdurma- 213 nu. Dwa razy zaskoczyła nas ulewa, drogi rozmiękły. Dokuczają nam olbrzymie, czerwone pająki i moskity. Ich ukłucie może okazać się groźne, bo kto wie, czyją krew piły przedtem? Rzeka jest już blisko. Czuję to po zapachu powietrza. 4. Rzeka O głęboka rzeko, / Wdzierasz się w me życie, Jak fale na brzeg... Na dwa dni przed dotarciem do Omdurmanu dogoniliśmy karawa- nę, która wyruszyła z El Faszer w pierwszych dniach kwietnia. Wę- drowało z nią dwa lub cztery tuziny pielgrzymów, którzy na pojawie- nie się master Jacka zareagowali gniewnymi gestami i agresywnymi uwagami. Wśród nich był jeden z tych młodych muhadżirinów, któ- rzy wierzą, że całą mądrość świata wożą ze sobą w małych, zasuszo- nych dyniach. Nie spodobał mi się już od pierwszego wejrzenia, zwłaszcza kiedy spostrzegłem, że zawziął się na master Jacka i zasy- puje go pytaniami, na które ten w swej prostoduszności — oby Allach nadal czuwał nad nim — odpowiada szczerze. A tamten mądrala za- pisywał wszystko na swojej drewnianej tabliczce: o orbitalnym syste- mie Trekking, o schroniskach dla karawan na niebie i satelitach ziem- skich, o latających barkach. I oczywiście stało się to, co było nieuniknione. Zaledwie dotarliśmy do Omdurmanu, ten śmierdzący fanatyk pognał co sił w nogach do miejscowego sędziego i doniósł, że master Jack jest bluźniercą. Natychmiast nadbiegli dwaj strażnicy, związali go i odprowadzili do aresztu. Keiki, Alkuttabu, Szuszan i Alifa szukali w tym czasie kwatery, minęło więc kilka godzin, zanim wrócili. Trzęsąc się z gnie- wu opowiedziałem im o wszystkim. Zaskoczyło ich to, ale po chwili, przeczuwając nowe przygody, oddalili się podnieceni. 10 lipca 2036 Dziś wydarzyło się coś nieprzyjemnego. Młody człowiek towarzyszący nam od dwóch dni w podróży, wykazujący przy tym niemałe zaintere- 214 sowanie naszą ekspedycją, zrobił na mnie doniesienie, oskarżając o here- zję. Zostałem związany, po czym doprowadzono mnie przed coś w ro- dzaju religijnego trybunału doraźnego. Tam zarzucono mi, że twierdzę, iż to nie Allach wiedzie gwiazdy po nocnym nieboskłonie, lecz grupa białych niewiernych przebywających na stacji gdzieś na południu. Sędzia zapytał, czy podtrzymuję to twierdzenie i czy wiem, że tego rodzaju bluźnierstwa karane są śmiercią. Jestem przyzwyczajony do stawiania czoła niebezpieczeństwom, ale musze przyznać, że zadrżały mi nogi. Na szczęście w tym momencie zjawili się nasi czterej myśliwi. Nie szczędząc sił, przyłoili strażnikom, po czym oswobodzili mnie. Nakła- niałem ich do opamiętania, gdyż znałem ich temperament i obawiałem się represji ze strony miejscowych władz. —' W czyim imieniu wtargnęliście tu?. — zapytał sędzia. W odpowiedzi na to Alkuttabu wycelował weń strzelbę i wypalił. Pocisk uderzył o ścianę zaledwie dziesięć centymetrów nad dostojnym turbanem, tynk posypał się na biurko, za którym sędzia skrył się wrzesz- cząc wniebogłosy. — Następnym razem wyceluję niżej — zagrzmiał Alkuttabu. —Je- stem tu z rozkazu króla. A ten biały uczony podróżuje na zlecenie króla. Sędzia wyłonił się zza biurka i tak samo donośnie odparł: — W takim razie waszą powinnością jest uważać lepiej na tego czło- wieka i wylegitymować się przede mną. Do Albary mamy płynąć barką, dużym żaglowcem, który zostanie spuszczony na skażoną wodę w odpowiedniej chwili. Ten moment ustalają wspólnie Ngar Ba, komendant portu, i jeźdźcy królewscy zwani tuweiratami. Ci obserwują nieustannie rzekę, oceniając stan zagrożenia. Za rejs musieliśmy zapłacić, i to słono. Keiki powoływał się wpraw- dzie na zlecenie królewskie, waląc przy tym pięścią w stół komendan- ta portu — wszystko na nic. Sprzedaliśmy nasze zwierzęta, oczywiście za bezcen. Po opłaceniu rachunku zrzedły nam miny. Pozostało nam już tylko tyle pieniędzy, aby zaprosić naszych dzielnych myśliwych na ucztę pożegnalną. Następnego ranka odjechali, a my udaliśmy się na pokład żaglowca. Przy rufie wisiała nędzna łódź, na której mieliś- my przeprawić się przez katarakty. Złożyliśmy już na niej zapasy wo- dy i żywności. Kiedy żaglowiec odbijał od brzegu, zjawił się komendant portu. 215 Miał na sobie mundur galowy. Orkiestra odegrała hymn Sudanu, na maszt wciągnięto zielono-białą flagę królewską. W ten sposób za na- sze pieniądze otrzymaliśmy^ przynajmniej niezłe widowisko. I tak przekroczyliśmy kraniec świata, zapuszczając się w nieznane. 14 sierpnia 2036 / Zmierzyłem Radioaktywność wody. Nawet teraz, kiedy ulewne deszcze spłukały do rzek śmiercionośny pył z Etiopii, Kenii i Ugandy, napro- mieniowanie jest stosunkowo nikłe. Powiedziałem komendantowi portu, że ani myślę płacić tak bajońśkie sumy za „ ochronę przed rozbójnikami, potworami i mutantami", że po- trafię sam zadbać o siebie oraz że w każdej chwili mogę wypłynąć sam na mojej łodzi. W odpowiedzi zagroził mi karą i konfiskatą łodzi z wszystkimi zapasami. Takie jak on zdzierusy potrafią dbać o swój monopol! Jeden z tuweiratów, Hassan, powiedział mi, że w dole rzeki mieszkają ludzie. Oczywiście większość z nich to chorzy, w dodatku biali. Należy wystrzegać się spotkania z nimi, gdyż ich pomysłowość w wynajdowaniu coraz to nowszych, podstępnych rodzajów broni, jest niewyczerpana. Opowiadał mi też o dziwnych zjawiskach świetlnych w północnej czę- ści nieba, o zstępujących i wznoszących się do góry ogniach oraz o olbrzymich meteorach. Moim zdaniem świadczy to o odbywających się w pobliżu lotach kosmicznych. Czyżbym był już tak blisko celu? Czy to istotnie przybysze z innej planety? Zaczynam w to wierzyć, gdyż który kraj na Bliskim Wschodzie dysponowałby takim stanem wiedzy i techniki po wojnie, zwłaszcza że nie posiadał tych możliwości przedtem? Ale dlaczego przybrali postać Horusa? Albo skarabeusza? Dlaczego właśnie postaci z mitologii egipskiej? Hassan przyznał, że sam nie widział ani skarabeusza ani istoty o gło- sie ptaka, ale słyszał, że wynurzyły się one z Ziemi Ozyrysa, Krainy Zmarłych, przejęte gniewem wskutek zagłady Egiptu, zatopienia kultury liczącej już sześć tysięcy lat. Nie żyje już teraz żaden historyk, który mógłby dochodzić, dlaczego i w jaki sposób doszło do tego ataku. Kiedy to się stało, wojna była już w toku. Iskra, która wywołała eksplozję, padła to rejonie Morza Śród- ziemnego. Zapewne na zawsze pozostanie tajemnicą, kto przekształcił okręt Nimitz w piekło nuklearne. Tak doszło do konfrontacji bezpo- 216 średniej. I podczas gdy pożoga wojenna ogarnęła w ciągu kilku godzin cały Bliski Wschód, a w ciągu kilku dni całą Europę i w końcu cały świat, wprowadzono w czyn szatański pomysł. Kilku bombowcom udało się uszkodzić rzekomo zabezpieczoną przed bombami tamę assuańską, a reszty dokonał już napór wody. 160 miliardów metrów sześciennych wody — więcej niż przepływa w Nilu przez dwa lata — runęło w dolinę. Na zdjęciach satelitarnych widziałem ten śmiercionośny walec wody, który zmiótł z powierzchni ziemi Edfu, Luksor, Assiut, Kair, następnie przetoczył się przez Aleksandrię i Port Said, aby wreszcie wpaść do mo- rza. Drzewa pryskały jak zapałki, a domy wirowały jak liście. A potem przyszła kolej na muł. Miliardy ton błota z Nilu nawar- stwiającego się od dwudziestu lat za tamą o długości 3600 metrów, a te- raz porwanego przez wodę, zatopiło miliony mieszkańców, wypełniło sobą dolinę królów, pogrzebało Kair pod dziesięciometrową warstwą gli- ny, przykryło piramidy. Tuweiraci i pielgrzymi odłączyli się już od nas. Podążają wzdłuż torów dawnej linii kolejowej, wiodącej do Port Sudan, po których, według słów master Jacka, jeździły kiedyś na kołach karawany, poko- nując drogę do morza w ciągu — nieprawdopodobne! —zaledwie jednego dnia. Żaglowiec stoi jeszcze w przystani, oczekując na sprzyjający wiatr. W końcu wypływamy. Wieczorem robimy postój u brzegów jakiejś wyspy. Noc spędzamy w łodzi. Jutro przepływamy przez piątą kata- raktę. Szóstą mamy już za sobą. Widocznie spałem, kiedy ją po- konaliśmy. — Opuszczacie już świat zamieszkały przez ludzi — powiedział znacząco kapitan żaglowca. — Świadomie rezygnujecie z opieki Al- lacha, aby wstąpić na prastarą ziemię Ozyrysa, Krainę Zmarłych, skąd nie ma powrotu. Tej nocy pogodziłem się z myślą, że oto kończy się moje życie. Nie mogłem jednak zasnąć. Spoglądałem na rzekę, na jej bystry w tym miejscu nurt. Wyglądało to tak, jakby pędziła na kraniec świata, aby rozlać się tam w nicość. Wtem na północy ujrzałem, wzbijające się ponad góry, w rozjaś- nione poświatą księżycową niebo, jakieś światło, nieduży czerwono- -złoty język, wżerający się bezgłośnie coraz wyżej i wyżej. Po chwili skręcił na wschód i malejąc stopniowo, utrzymał już ten kurs. Zbudziłem master Jacka. W milczeniu śledził przez lornetkę tajem- 217 nicze światło. W końcu orzekł: — Z pewnością rakieta wystrzelona na orbitę. Beszirze, jesteśmy już blisko celu. Ale ja przypomniałem sobie słowa kapitana i kraniec świata, ku któremu dążyły wody rzeki — i ogarnęła mnie trwoga. — Hej, Beszirze! — zawołał master Jack nazajutrz z samego rana, podciągając żagiel i kierując łódź na środek rzeki. — Skąd u ciebie taka ponura mina? Teraz dopiero zaczyna się prawdziwa przygoda. Wieczorem przybyliśmy do wyspy Mograhd. Nieco dalej, w dole rzeki, widać .było na lewym brzegu ruiny Abu-Hammed. W nocy ujrzeliśmy tam ognisko, dobiegły nas nawet zmieszane z szumem wody głosy ludzkie. Jak to możliwe, głowiłem się, aby na krańcach świata żyli ludzie? A może to zmarli z ziemi Ozyrysa? Ale nadrzeczni mieszkańcy byli żywi, o czym mogliśmy się przeko- nać, kiedy na zakręcie rzeki obrzucono nas strzałami. Na szczęście wpadły z pluskiem do wody, nie raniąc nikogo. Master Jack wyjął kuszę i ułożył przy sobie kołczan ze strzałami. Mieliśmy jednak pełne ręce roboty i nie mogliśmy obserwować brze- gu, gdyż coraz bardziej dawał nam się we znaki diabelski kocioł czwartej katarakty. Rzeka płynęła teraz pomiędzy czarnymi skałami i uderzała o nie, pieniąc się tak donośnie, że musieliśmy krzyczeć do siebie, aby coś zrozumieć. Ujrzeliśmy nagle, że rzeka^rozdziela się na kilka odnóg, ale master Jack nie miał czasu zastanowić się, którą ze skalistych furt ma obrać: łódź porwana przez nurt wystrzeliła na oślep, otarła się o skałę, z trzaskiem wpadła na głaz wielki jak dom, zatrzymała się, po czym ponownie ruszyła przed siebie. Trwało to do wieczora. Słońce skryło się już dawno, kiedy wreszcie wydostaliśmy się na spokojniejszą wodę i wyszukaliśmy miejsce, gdzie można było przybić do brzegu. — Pogoda się zmienia — powiedział master Jack, spoglądając na zachodnią stronę horyzontu o barwie miedzi, jakby skąpaną w pło- mieniach. Okazało się, że miał rację. Nazajutrz dął zimny i wilgotny wiatr -z południowego zachodu. Nie mogliśmy ustawić żagli. Leniwie płynęliśmy przed siebie, opusz- czone wsie i miasta po obu stronach zostawały za nami. Trzy dni później przepłynęliśmy przez trzecią kataraktę. Jest o wie- le spokojniejsza niż czwarta. Rzeka jest usiana potężnymi blokami skalnymi, o które rozbija się spieniona kipiel. Na niektórych skałach 218 widać jeszcze resztki zamków warownych, z wyciśniętym na nich piętnem śmierci. Martwię się o Hazaza. Czy żyje jeszcze? 27 sierpnia 2036 Dotarliśmy do dawnej niecki jeziora Nąsera. Brzegi pełne są palm i krzewów. Gdzieniegdzie widać ludzi, również białych. Większość z nich chodzi nago. Na brzegach stoją łodzie, ale żadna nie znajduje się na rzece. Wi- docznie tutejsi mieszkańcy boją się skażonej wody.-Radioaktywność jest tu niska, nie dojrzałem jednak żadnej ryby ani krokodyla. Zbliżamy się do Wadi Halfa. Druga katarakta była najgorsza. Z lewej i prawej strony wznosiły się pionowe skaliste ściany, pomiędzy którymi przewalała się rozsza- lała kipiel, niosąc nas na grzbiecie. Godzina za godziną czerpałem z łodzi wodę, ale nie czułem strachu. Master Jack to wspaniały że- glarz. Płynęliśmy do wieczora. Upał dawał Się we znaki i aż mnie kor- ciło, żeby wskoczyć do wody i wziąć kąpiel. Ale master Jack odradził mi to — i miał rację. Od samego dptyku wody swędziała mnie skóra, a po jakimś czasie natknęliśmy się na krokodyla. Był martwy i zasu- szony, jak ryba wędzona. l września 2036 \ Zbliżamy się do Assuanu. Jest to widowisko, jakiego nigdy nie zapom- nę. Żadna inna ruina na świecie nie. jest w stanie wywrzeć równie silnego wrażenia. Płyniemy powoli wzdłuż straszliwego kanionu. Woda pokry- wa resztki tamy, tworząc płytkie jezioro, w którym leżą tu i ówdzie od- łamy betonu i najprzeróżniejsze części maszyn. Miasto Assuan zniknęło z powierzchni Ziemi. Noc spędziliśmy na małej wyspie u podnóża tamy. Rankiem prze- wiozłem master Jacka na brzeg. Przez cały dzień włóczył się, ogląda- jąc ruiny tamy. • 219 Nazajutrz natknęliśmy się na osobliwą przeszkodę. Było to coś w rodzaju zasłony z białego przędziwa, rozpiętej od brzegu do brzegu i unoszącej się na wodzie. Co najdziwniejsze — poruszała się ona jak istota żywa; pulsowała, kurczyła się i rozluźniała z powrotem. Pod- płynęliśmy ostrożnie: była to -elastyczna, gąbczasta tkanina. — Nie do wiary — powiedział master Jack, badając ją za pomocą swojego licznika. — Dałbym głowę, że to żyje i jest w stanie oczyś- cić wodę. Za tą barierą radioaktywność jest równa zeru. Do wieczora minęliśmy jeszcze cztery dalsze zapory tego typu. Oczyszczona woda wpływała pozytywnie na wygląd brzegów. Zamiast suchego i gliniastego pustkowia rozciągała się przed nami soczysta trawa, a nawet krzewy i palmy. Widzieliśmy kozy i szałasy, pomiędzy którymi kręcili się ludzie. Przy jednej z wysepek skręciliśmy, przybi- liśmy do brzegu i wyszukaliśmy miejsce na nocleg. Po przeciwległej stronie rzeki stały kozy, pijąc wodę. Pilnował ich nagi mężczyzna, wsparty o włócznię. Master Jack krzyknął coś do niego, ale tamten nie odpowiedział. Razem ze zwierzętami skrył się w gęstwinie krzaków. Noc nie zapadła jeszcze, kiedy nagle od strony wodopoju dobiegły nas krzyki. Obawiając się napadu, zerwaliśmy się na równe nogi. Poprzez gęstniejący zmierzch usiłowaliśmy dostrzec cokolwiek. — A więc to prawda — szepnął master Jack, nie odrywając oczu od lornetki. — Co? Podał mi lornetkę. Brzeg rzeki wydał mi się teraz jaśniejszy. Ujrzar łem tłum tubylców otaczających dwie istoty i bijących je maczugami. Napadnięci wyglądali jak niebywałych rozmiarów owady o postawie wyprostowanej, ciemnobrązowych pancerzach i długich, sięgających nisko czułkach. Te dziwne stwory wyglądały groźnie, ale nie stawiały oporu, chociaż dźgano je ustawicznie nożami i włóczniami. W końcu zniknęły pod kłębowiskiem nagich ciał. Doszedł nas jesx.cze okrzyk triumfu. ' — Cóż to takiego? — zapytałem przerażony. — Może to ci, których szukam — odparł master Jack. — A więc przybyliśmy za późno. Oni już nie żyją. Podniósł lornetkę do oczu. — Mój Boże — szepnął. — Dlaczego to zrobili? W tym momencie z nieba spłynęła błyskawica, zalewając rzekę i brzegi jaskrawo białym światłem. Oślepieni chwyciliśmy się jeden drugiego, podczas gdy w powietrzu przetoczył się grzmot o niespo- 220 tykanej sile. Kiedy wszystko przebrzmiało, usłyszeliśmy od strony wodopoju okrzyki bólu, nie uznaliśmy jednak za wskazane pomóc dzikim brutalom. Jęki i wycie rozlegały się przez całą noc. 5. Przędziwo Czy ktoś, wyszedł stąd? O pierwszym brzasku przeprawiliśmy się łodzią na drugi brzeg. Master Jack trzymał przezornie swój licznik tuż nad powierzchnią wody, jednak strzałka nawet nie drgnęła. Owady, o czym przekonaliśmy się po chwili, nie były ani skarabe- uszami, ani też karaluchami, lecz istotami dwunożnymi. Kończyny górne i dolne wieńczyły trójczłonowe szczypce, które mogły służyć zarówno do chwytania, jak i chodzenia. Potężne pancerze piersiowe i grzbietowe zostały poszarpane wskutek ciosów zadanych przez tu- bylców. Z głów i dużych ciemnych oczu pozostało niewiele. Ludzie -— było ich jedenaścioro, w tym dziewięcioro białych — sprawiali żałosne wrażenie. Większość znajdowała się jeszcze w stanie szoku, leżąc tam, gdzie cisnęła ich na ziemię błyskawica. Podeszliśmy do rannych. Master Jack nachylił się nad nagą jasno- włosą kobietą w średnim wieku, klęczącą na brzegu; jej bujne piersi kołysały się nad wodą. — Mógłbym pani pomóc? — zapytał master Jack. — Oho! — zawołała kobieta, nasłuchując z przekrzywioną na bok głową. — Młody człowieku, czy słuch mnie nie myli? Powiedziałeś: mógłbym pani pomóc? — Jej śmiech był jakiś zdławiony. — Czyżbyś był wysłannikiem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża albo UNESCO, lub też innej z tych legendarnych organizacji charytatyw- nych, o których nic już nie słychać? — Niestety nie — odparł master Jack. — Tamtych instytucji już nie ma. — Tak też myślałam — powiedziała kobieta, wykrzywiając twarz w brzydkim grymasie. — Posłuchaj! Nie widzę dobrze, odkąd to stworzenie zionęło na nas znowu ogniem. — Co to za stworzenie? — Po prostu stworzenie, które zagnieździło się na północy. Nie 221 wiem, kim jesteś, ale jeżeli posiadasz taką moc, zabij je! To stworze- nie sprowadziło nieszczęście na naszą ziemię, aby móc nią zawładnąć, wytępiło ludzkość... — Myślę, że sami jesteśmy sobie winni. — Bzdura! To wszystko stało się z JEGO woli. Dla niego jesteśmy robactwem? on nie dba o ludzi bardziej niż ty o robaki. — Nie możecie się uskarżać. Sam widziałem, że woda jest już od- każona... — Ale nie dla nas! To dla jego potomstwa, wytryskującego z ziemi. W ziemi szuka mózgów, chce wydrzeć jej ducha i wywieźć go na 1 statkach. — Czyich mózgów? Jakiego ducha? — Mózgów ludzkich. Ducha martwej ziemi. — Kto tak twierdzi? — Ci, którzy z nim rozmawiali. Ale nie myśl, że uzyskasz od niego tak łatwo odpowiedź! Idź na brzeg, zobaczysz tam jeden z jego stat- ków. Zapytaj go — nie odpowie ci nic, a tylko ześle na ciebie ogień, jeśli porwiesz się na jego biomasę. — Biomasę? Moją uwagę przykuły dwa osobliwe pojemniki, które ludżie-owady mieli przy sobie. Kiedy dotknąłem ręką gąbczastego, wypełnionego wodą tworzywa, drgnęło gwałtownie. W tym momencie dostrzegłem kątem oka, że jeden z mężczyzn skrada się z nożem w dłoni do master Jacka, którego kobieta trzymała akurat za nogę. W mig przejrzałem śmiertelną pułapkę. Chwyciłem jedną z leżących dokoła włóczni i z całej siły wymierzyłem napastnikowi cios w głowę. Runął na ziemię, nie wydając żadnego dźwięku. Kobieta zaczęła piszczeć, przewróciła master Jacka i rzuciła się na niego. Biłem ją po głowie tak długo, do- póki master Jack nie wyrwał się z jej objęcia, ona zaś krzyczała i wy- machiwała na oślep rękami. Widząc, że inni tubylcy pełzną ku nam we wrogich zamiarach, wskoczyłem do łodzi. Wiosłowałem jak opęta- ny, a master Jack brodził w wodzie. Dopiero gdy łódź nabrała roz- pędu, wskoczył. Pół mili dalej master Jack skierował łódź w stronę brzegu. — Ciekaw jestem, co to za historia z tym statkiem — powiedział. Ukryliśmy łódź w zaroślach i udaliśmy się na poszukiwania. Po go- dzinie znaleźliśmy się na pustyni. O niecałe pięćset kroków od nas tkwił tajemniczy statek. Był to obiekt zaskakująco delikatny. Szczerze mówiąc, wyobraża- 222 łem go sobie inaczej. Odległość od dzioba do rufy wynosiła jakieś piętnaście do dwudziestu kroków, całość była raczej płaska, bez nad- budówek, jeżeli nie liczyć niewielkiej wypukłości wokół rufy. — Zupełnie jak tuszka kałamarnicy — powiedział master Jack. Tuż przy statku krzątali się owadoludzie, było ich chyba ze trzy- dziestu. Najwidoczniej usiłowali naprawić jakiś defekt. Przed nimi stała istota o głowie ptaka, spoglądając ku nam. Master Jack ruszył w stronę statku, a ja poszedłem za nim, nadąża- jąc z trudem. Ani on, ani ja nie wiedzieliśmy, że każdy kolejny krok oddala nas od rzeczywistości, jaką znamy. 5 września 2036 A więc to prawda! Mamy przed sobą gości z innej planety. Jakkolwiek liczyłem się z takim obrotem sprawy już dwa lata temu, teraz, kiedy zetknąłem się z tym zjawiskiem bezpośrednio, wydaje mi się ono niereal- ne i absurdalne. Nie wiedziałem, jak się zachować. Czy wystąpić jako przedstawiciel resztek cywilizacji i powitać gości niczym burmistrz miasta podejmujący delegację zagraniczną? A może raczej odegrać rolę pana domu zaskoczo- nego nie* zapowiedzianą wizytą? Bardzo przepraszamy, ale mieliśmy awarię rozwoju naszych dziejów. Byliśmy szybsi w rozwiązywaniu problemów zbrojeniowych niż w zała- twianiu innych kłopotów. Pięćdziesiąt lat temu było nas o trzy lub cztery miliardy osób więcej, a dziś... Nawet trudno to ustalić. Jedno jest pewne: rozległe obszary tej kiedyś jakże pięknej planety nie będą się nadawały do zamieszkania jeszcze przez całe wieki, niektóre zaś tereny są już na zawsze stracone dla ludzkości. Istnieje jeszcze problem paru milionów mutantów, z którymi współżycie nie będzie łatwe ze względu na skażenie genów. Można więc sobie już teraz wyobrazić przyszłe konflikty. Aby jednak nie patrzeć na naszą historię jednostronnie i dostrzec tu aspekt konstruktywny, nie wolno przeoczyć jej funkcji regulującej, a nawet oczyszczającej: w wyniku wojny wróciliśmy do takiego poziomu cywili- zacji, do jakiego — jak sądzę — dorośliśmy. Obecnie zawijamy już rę- kawy i bierzemy się do pracy. Nasz świat jest nieźle zabłocony... Nagle ujrzałem przed sobą niezwykłą istotę. Był to Horus — dokład- nie taki sam jak na egipskich malowidłach: wyjątkowo szczupła postać ludzka o ciemnym kolorze skóry, delikatnych ramionach i nogach oraz 223 pięknym, bezpłciowym ciele, które w swojej doskonałości miało coś sztu- cznego, graniczącego z artyzmem, w górze zaś głowa ozdobiona wspa- niałym błękitnozielonym, metalizującym upierzeniem, sięgającym do ra- mion. Tym jednak, co zafascynowało mnie najbardziej, były oczy, czar- ne i niezgłębione jak wyszlifowany obsydian, zdradzające przy tym in- teligencję, bezkompromisową i okrutną w swej wytrwałości robota. Była to inteligencja szpiega, którego uwadze nie ujdzie najmniejsza cząstka światła. Pomiędzy oczami widniał czarny, zakrzywiony, jakby pytająco otwarty dziób. Horus o głowie sokoła. Czyżby historycy z Omdurmanu mieli rację? Czy to możliwe, aby bogowie starożytnego Egiptu wyłonili się ze Świata Zmarłych, gdzie towarzyszyli duszom i ciałom faraonów? Czyżby po- wrócili z Ziemi Ozyrysa? „ To były biotany innego podróżnika." Odzoróciłem się zaskoczony, ale nie dostrzegłem nikogo. Beszir spoj- rzał na mnie przerażony. „A le on przywiózł ze sobą tego, którego nazywasz Horusem." — Co się stało, master jfack? — Słyszałeś ten głos? — Nie, nic nie słyszałem. „Zawsze zapominam, że dla was, istot posiadających wzrok, ważne jest, abyście widzieli, z kim rozmawiacie. Naprawię to uchybienie. Wkrótce uporamy się z defektem naszego pojazdu i wtedy zaprosimy was na pokład." Dziób barki uniósł się z ostrym brzękiem, jakby posypały się perły, po czym zakały sal się w jedną i drugą stronę. Rufa pozostała na piasku. Po chwili brzęk ustał, a dziób barki opadł z powrotem na ziemię. Ponowna próba udała się: barka bezszelestnie wzbiła się w powietrze na wysokość trzech metrów. Horus podniósł głowę, jakby nasłuchiwał jakiegoś głosu, po czym uczy-, nił gest zapraszający nas do wnętrza. Z pokładu barki zrzucono pętlę. Kiedy podszedłem bliżej, skurczyła się niczym mięsień i wciągnęła mnie do góry. Za mną dostali się na po- kład Beszir i Horus. Spód pojazdu sprawiał wrażenie gąbki, zwisały też z niego liczne macki, ale powierzchnia wewnątrz barki była mocna i jednocześnie elastyczna. Pomiędzy Beszirem a mną wzbił się dym, zmieniając barwy poprzez wszystkie odcienie, aż wreszcie przybrał kształt stworzenia z morskich głębin. — To korona włoskowa tutejszych pierścienic — odezwało się stwo- 224 V. rżenie. — Istotnie przypomina ona bardziej jedno z moich wcieleń. Na- zywam się Ka-Ten, jestem podróżnikiem i usłyszałem twoje sarkastycz- ne powitanie ,tpana domu". Spodobało mi'się, gdyż odpowiada faktom. Właściwie nie spotkałem jeszcze żadnego tubylca, z którym mógłbym porozmawiać. Udaj się ze mną na północ, jako mój gość. Zresztą widzę w twoich myślach, taki jest cel twojej wyprawy. — Tak, to prawda. Od wiosny 2034 obserwujemy loty kosmiczne od- bywające się w tym rejonie, ale nie otrzymaliśmy odpowiedzi na żaden z naszych sygnałów. — Odebrałem je. Ale dlaczego miałbym na nie odpowiadać? Umilkłem bezradnie. Owadoludzie wzięli nasz bagaż i przenieśli go na pokład. Od momentu, kiedy znaleźliśmy się na pokładzie latającej barki, rośnie we mnie świadomość, że oto jesteśmy świadkami czegoś nie- realnego. Zerkam na master Jacka. Jego twarz, oblana światłem słonecznym, sprawia wrażenie obcej. — Myślisz, że to ci się śni — stwierdza. Potakuję. Wokół nas rozciąga się pustynia, ale nieco dalej połyskuje woda, w której odbijają się odległe góry. Oczywiście to zjawisko nie. jest mi obce, słyszałem już o fatamorganie, a mimo to opanowuje mnie panika. Upiorny pojazd unosi się w powietrzu dokładnie nad centrum zielonej wyspy ze światła, która kieruje się w stronę bezkre- snego nieba, malejąc coraz bardziej, aby w końcu stopić się zupełnie z jego błękitem. Zakrywam dłońmi oczy. — Master Jack! — jęczę. — Pomóż mi! Miraż nie znika. Ptasiogłowy odwraca się do mnie i wtedy widzę po raz pierwszy palce u jego nóg. Nie mają paznokci, lecz zakrzywio- ne ostrza, błyszczące jak stal. 12 września 2036 Rasa podróżnika obejmuje jedynie kilka tysięcy istot, które nie mają określonego kształtu, cechują je zaś rozmaite formy bytu; w wodzie, na lądzie lub w powietrzu. W zależności od potrzeb mogą też przybierać 225 dowolne kształty ciała. Dzięki wysokiemu poziomowi techniki rozmna- żania bezpłciowego i manipulacji genetycznej są one właściwie nieśmier- telne, mogą również zamieszkiwać jednocześnie wiele powłok cielesnych. Istoty te potrafią wykorzystać każdą formę życia jako biomasę. Począ- wszy od najprostszych przedmiotów powszechnego użytku aż do pojaz- dów — wszystko składa się z przekształconych genetycznie organizmów żywych, których forma i funkcja przystosowane są każdorazowo do po- trzeb swoich biotanów. Rozwinięta sztuka manipulacji genetycznej predestynuje owe istoty do podróży kosmicznych. Podróżuje jedynie ta część mózgu, w której mieści się jaźń. Wszystko inne na pokładzie statku to biomasa, materiał gene- tyczny niezbędny do budowy własnego ciała, jak również do procesu rozmnażania. A więc to jest pałac naszego podróżnika. Oglądam białe mury ciąg- nące się daleko w czerń nocy oraz plątaninę chodników z piany i przędziwa sięgających śmiało w głąb Ziemi. W chodnikach roi się wprost od tysięcy owadów usługujących, które wydobywają na po- wierzchnię to, co można znaleźć w pogrzebanym mieście. Master Jack wyjaśnił mi, że są to biotany, sztucznie wyhodowane zwierzęta i podudzie. Jeden z nich, piękne stworzenie o brązowym pancerzu, patrzy na mnie bez wyrazu swoimi łagodnymi oczyma. Odnoszę wrażenie, że odgaduje moje życzenia, może nawet czyta w moich myślach jak Ka-ten. 19 września 2036 Przed 6 000 lat poniosła fiasko ekspedycja innego podróżnika. Statek czekający na, orbicie był zaprogramowany w ten sposób, że po upływie określonego czasu obierał automatycznie kurs powrotny, nawet bez pa- sażera. I tak się też stało tym razem. Ka-ten wyruszył więc w drogę, aby uratować i wykorzystać świado- mość i wiedzę swego poprzednika, który przemierzając rozległe obszary Galaktyki przez 30 000 lat, musiał prz ?cież dysponować niezmierzoną skarbnicą wiadomości. Najistotniejszym nośnikiem informacji jest gen. Pamięć i świadomość istnieją dzięki elektrochemicznej działalności mózgu. 226 Takiego właśnie mózgu poszukuje podróżnik. — Kiedy Ef-re zorientował się, że nie może powrócić, postanowił ocalić swoją jaźń. Musiał przechować gdzieś mózg do momentu, gdy odnajdzie go inny podróżnik i ożywi jego jaźń. Mózg ten może znajdo- wać się tylko pod jedną z tych olbrzymich piramid, jakie zbudował Ef-re. Tylko w ten sposób mógł przetrwać wszystkie wojny i kataklizmy, wstrząsające planetą w ciągu tysiącleci. — Ale dlaczego zbudował ich aż tyle? — Jedna z nich, oglądana z kosmosu, mogłaby zostać uznana za wy- twór sztuki. Dwie — za przypadek. Natomiast trzy, tworzące wspólnie figurę geometryczną, muszą być odbierane jako znak. — W tym kraju powstało wiele piramid. Większość z nich to budo- wle niepokaźne... — I tu odpowiedziałeś sam sobie. Wśród tutejszych mieszkańców, których stworzył, było mnóstwo naśladowców. Może też wspólnie z ludź- mi spłodził potomstwo, które następnie nauczył przechowywania swojego materiału genetycznego i jaźni, aby uratować je dla przyszłości. Mógł zapoznać swoich potomków z metodami utrwalania materiału genetycz- nego w komórkach poprzez zmumifikowanie ze szczególnym uwzględ- nieniem mózgu, który musi być przechowywany wyjątkowo pieczołowi- cie. Widocznie jednak przekazana przez niego wiedza uległa w później- szym okresie wypaczaniu i zapomnieniu. Ptasiogłowi, obdarzeni funkcją strażników, wymarli i już czysto symbolicznie czuwali nad wazami, w których gnił mózg i narządy wewnętrzne zmarłych. Zwiedzałem labirynt podróżnika. Niezależnie od tego, czy na zew- nątrz trwała noc czy też słońce roztaczało swój blask, tu światło było przyćmione. Na wszystkich chodnikach panował ożywiony ruch, owa- doludzie krzątali się niestrudzenie, przynosząc rozmaite przedmioty z zatopionego miasta, spisując je i szacując ich wartość. Byłem w centrali pałacu, skąd nieprzerwany strumień danych pły- nie do statku znajdującego się nad nami. W komnatach rozbrzmiewa gwar jak w ulu. Odkryłem salę wypełnioną zegarami, przyniesionymi przez owado- ludzi. -Kolekcja bardzo bogata, zbiór z El Faszer nie mogłyby się z nią nawet równać. Niekiedy wydawało mi się, że są tu również ludzie, ale za każdym razem okazywało się, że to ptasiogłowi. Funkcję ich oczu spełniały skomplikowane soczewki, podobne do lornetki master Jacka. 227 28 września 2036 — Nie rozumiem, jak mogło mu się nie udać? — zapytałem Wszech- obecnego, — O tym on będzie musiał nam powiedzieć, gdy tylko pomożemy mu odzyskać świadomość. Ef-re zawsze ryzykował i postępował lekkomyśl- nie. Prawdopodobnie był na tyle nieostrożny, że odłączył się od statku. Dbał bardziej o przepych niż o własne bezpieczeństwo. W swojej bioma- sie woził zawsze istoty, których jedynym celem było wywieranie na innych wrażenia. Przybywając do jakiegoś świata, występował z pompą, jaką trudno sobie nawet wyobrazić, oraz w otoczeniu licznych biotanów. Jeżeli chodzi o mnie, to wystarczają mi dwie ręce: robotnicy, których wyhodowałem na bazie .bardzo starej i uniwersalnej rasy owadów, cha- rakteryzującej się już od 500 milionów lat wysokim poziomem technicz- nym cywilizacji, oraz strażnicy — idealnie skonstruowana forma mie- szana różnych ras, potrafiąca w ułamku sekundy nawiązać kontakt myślowy z wszelką inteligencją biologiczną i elektroniczną lub podłączyć się do niej w celu uzyskania maksimum informacji. W środku nocy zbudził mnie zgiełk. Poszedłem do komnaty master Jacka, ale nie było go tam. Po pewnym czasie pfzyszedł i powiedział mi, że odnaleziono mózg tamtego podróżnika. Jest nie uszkodzony. 14 października 2036 Teraz, kiedy mózg Ef-re został odnaleziony, Wszechobecny zamierza wyruszyć w drogę powrotną. Odczytał też moje marzenie, aby towarzy- szyć mu. Nie wiem tylko, czy to będzie możliwe. Przecież on podróżuje tylko jako mózg, pozostawiaj'^ całą resztę. Z materiału genetycznego, jaki wozi ze sobą, może ukształtować dowolną postać, dzięki czemu mo- że jeździć mając minimum masy. Co za fantastyczna możliwość maga- zynowania dużej ilości informacji genetycznych, chemicznych i elektro-1 fizycznych! — Jeżeli chcesz uczynić ten krok naprzód, musisz odrzucić zdecydo- wanie wszystko co zbędne. Jest to prawo postępu, obowiązujące we wszechświecie. — Co we mnie jest zbędne? 228 — Prawie wszystko. Oprócz części mózgu, a zwłaszcza kory mózgo- wej. Pod względem technicznym nie ma tu żadnego problemu, tyle że ty, który zostaniesz, będziesz miał wrażenie, jakbyś spoglądał jednocześnie przez dwa okna świadomości, natomiast twoja jaźń oddali się od ciebie. Czy odważysz się na to? Nie mów pochopnie „tak"! Mógłbyś potem tego żałować, jest to bowiem szaleństwo szczególnego rodzaju. Odkąd znam zamiary master Jacka, miewam niespokojne sny. Wi- duję go rzadko. Nastawił się już na to, że „zrzuci z siebie wszystko co ziemskie". Przed oczyma mam przędziwa, w których roi się bez- głośnie od milionów master Jacków. — To fantastyczny labirynt obcych technologii — zachwyca się. — Technologii z pogranicza biologii i parapsychologii. | Kiedy wolno mi będzie wyjść z tego labiryntu? Tęsknię już za ludźmi. Tu każde poruszenie zostaje przekazane dalej, odebrane wy- wołuje reakcję. 17 października 2036 /• — Mamy przed sobą długą podróż przez mało znane tereny. Mamy wystarczająco dużo czasu, aby przeanalizować dane zebrane na pokła- dzie. Mógłbyś być dla mnie dużą pomocą. Jestem gotów. Niełatwo podzielić świadomość. Mózg to jaźń z indywidualnym i ła- twym do odróżnienia piętnem życia. Mimo to jestem gotów. Dziś byłem znowu w centrali pałacu. Komnata pusta. Zniknęły gdzieś biotany, wokoło zalega ciemność. Wrażenie nierealności pogłę- biają migotliwe zjawiska świetlne. Master Jack twierdzi, że jesteśmy połączeni z ptasiogłowymi. Istot- nie, w głowie aż mi huczy od ptasiego ćwierkania. Są to dźwięki, któ- rych nie rozumiem i które zatrważają mnie, gdyż kryją w sobie strach. Coraz bardziej zbliża się moment startu. Wzrasta nerwowe napięcie. Podróżnik wyrusza, biomasa pozostaje. .. Biozłom. Przysiągłem towarzyszyć master Jackowi.aż na skraj świata. Właśnie stanąłem nad brzegiem przepaści. 229 19 listopada 2036 Co to za ogromna kołatka, której stukot rozbrzmiewa mi w głowie? Jest pełna wspomnień jak 'magnetofon z nagranym głosem zmarłego. Mam pierś poruszaną oddechem, wrażliwy miech sterowany przez bio- matyczne mikroprocesory. Aha, i jeszcze żywe serce, które co 0,8 sekun- dy otrzymuje impuls zmuszający do kontrakcji i stwarzający poczucie, że się żyje. Mam biomatycznie sterowany układ trawienny. Kim właściwie jestem? Trudno na to odpowiedzieć. Bywają momenty, kiedy zdaję sobie sprawę, że nie jestem tym, który leci teraz ku gwiazdom. Jestem tym, co jest we mnie zbędne, i tym, co niezbędne dla zachowa- nia życia na pustyni. Nędzne resztki — mimo że ten stukot w głowie stara się niezmordowanie zapełnić mi moją jaźń i podtrzymać nadzieję. Master Jack przekazał mi swoją ostatnią wolę: zawieźć to, co z nie- go pozostanie, na południe. Korzystając z wiatru, płyniemy razem w górę rzeki, pomiędzy stra- szliwymi ścianami z ciemnego mułu, w którym mieszkają zmarli. Kiedy obudziłem się i*wyjrzałem przez okna centrali na wschód, tuż nad horyzontem pojawiła się delikatna zieleń brzasku, tak typowa dla krajobrazu pustynnego w pogodne dni. Wstałem. — Czy to ty, mister Jack? — Jestem tym, co z niego pozostało — odpowiedział. Uwierzyłem mu, widząc w jego zazwyczaj jasnych oczach ciemność), jaką można spostrzec tylko wśród gwiazd. Ka-ten podarował nam jedną z barek, której załogę stanowią pta- siogłowy i tuzin owadoludzi. Statek wzbił się w powietrze potężnym podrzutem, po czym obrał kurs na południe. Wieczorem umarł pier- wszy z owadoludzi, a pęd powietrza zmiótł go z pokładu. Pędzimy nad pustynią. Master Jack siedzi na dziobie, w jego oczach lśni świat- ło gwiazd*. Nazajutrz pokład barki pokrywają puste łuski i pancerze owadów, odłamane macki. Za sterem siedzi dogorywający już ptasiogłowy. Zmiatam szczątki z pokładu i przejmuję ster. 230 22 listopada 2036 Czy to mój charakter pisma? Tak. A może jest to raczej pismo kogoś innego, kogo naśladuję? Jest to szaleństwo szczególnego rodzaju. Niekiedy odnoszę wrażenie, jakbym nie siedział na dziobie barki ste- rowanej sprawnie przez Beszira, lecz przy iluminatorze odsłaniającym widok na kulę ziemską; prawie nie zmieniła się od czasów wypraw astro- nautycznych programu Apollo. Po chwili ta błękitno-zielona oaza na pustkowiu wszechświata pozostaje za nami. Czuję mocne bicie serca statku. To młode zwierzę o zdrowym ser- cu. Opierając się sile ciążenia, walczy jednocześnie z wiatrem. Czas gwiezdny Niekiedy odnoszę wrażenie, jakbym nie siedział na pokładzie pojazdu lecącego wśród gwiazd, lecz na barce sterowanej przez Baszira nad pustynią. Opuszczamy Układ Słoneczny. Kieruję swoim statkiem pod palącym blaskiem gwiazd, przebijam się przez roje szarańczy, przelatuję nad pofałdowanym morzem pia- sku, następnie nad ścierniskami — cmentarzyskami cywilizacji, nad ciemnymi chmurami podeptanych nadziei i namiętności; lecę przez dzień i zanurzam się w noc. U twoich stóp, królu, złożę ten statek na dnie morza, którym wła- dasz, gdyż jakże mógłbym sterować, skoro mój nawigator wypatruje innych gwiazd niż te, do których zdążam? U twoich stóp, królu, złożę na dnie twojego morza, które nawet w południe jest mroczne, ten statek — młode zdrowe zwierzę opiera- jące się sile ciążenia i wiatrom. Ja natomiast, doświadczony obieżyświat, muszę poznać na nowo ojczyste rzeki i jeziora, aby nie ulec złudzeniu jak Odyseusz, który mniemając, że dotarł do rodzinnych stron, rozbił się na obcym brzegu. Oto problem: odnaleźć nowe drogi. Boję się. 231 Nie jest to trwoga o zagrożone życie, lecz strach doświadczonego przewodnika karawan, zrodzony z przekonania, że wytyczona droga może przywieść nad źródło, które dawno już wyschło. Hardy: Mężczyzna, śniada cera, lat co najmniej pięćdziesiąt, jedno- ręki. Młodzieniec, wiek siedemnaście, osiemnaście. Obaj prowadzą konie za wodze. Biały, około... Mój Boże, mam go dokładnie na ekranie. To Jack... Jack Freyman! Wyłączcie barierę! Stephens: Alarm odwołany. Wyłączam barierę! Mason: Zrozumiałem. EPILOG Wskażą mi miejsce w Krainie Umarłych. Święconym duchom wydałem rozkazy I sługom lwiego boga o podwójnej twarzy. W łodzi boga Khepera szybuję po niebie Nucąc pieśni pochwalne; życiodajne tchnienie Ożywia mnie i darzy czarodziejską mocą. A kiedy łodzią Ra przetnę niebiosa Bóg naszykuje drogi i otworzy wrota... Więc wchodzę na ten pokład łodzi boga Słońca; Zaprawdę, żyję we wszystkie dni swego żywota. l chociaż zmarłem, we mnie tkwi siła i zdrowie, Na kształt lwiego boga o podwójnej głowie... (Papyrus Nebseni) Obserwatorium Mount Darwin ' 25 maja 2039 Raport (zapis) Mason: Mogę teraz zweryfikować zapis sensorów. Stephens: Proszę weryfikować. Mason: Mam na .monitorze siedem punktów. A kamera? Hardy: Widzę przez tele. Cztery konie. Trojka ludzi. Nie można ich jeszcze rozpoznać. Mason: Ogłaszam czwarty stopień alarmu. Stephens: Zrozumiałem. Powyższe spisałem zimą 2048 w Mount Darwin na prośbę mister Stephensa i doktora Halla. Podczas gdy stoję przy pulpicie do pisa- nia, a Hazaz podaje mi herbatę, master Jack siedzi przy oknie, obmacuje bliznę na czole i spogląda na jasne serce Galaktyki. Napisałem to przede wszystkim dla niego, gdyż kocham go, i dla przewodników gwiazd, którzy nauczyli mnie czytać i pisać z myślą o naszej wspólnej przyszłości. , Beszir ibn Hassan el-Sadun 19 listopada 2048 (1980) SPIS TREŚCI 1. Dwanaście minut i jeszcze kilka ........ 5 2. Syreny na brzegach ........... 16 3. Bramy nocy ............... 23 4. Król i lalkarz ............. 69 5. Szczelina w górze ............ 127 6. Świat bez horyzontu ........... 146 7. Msze żałobne ojca Ramseya ......... 161 8. Inni ................ 178 9. Ziemia Ozyrysa ............. 194 .