ERIC L. HARRY STRZEC I BRONIĆ Dwóm najwspanialszym boskim cudom i największym radościom mego życia, Ethanowi i Jordanow Prolog Naszym pierwszym zadaniem musi być unicestwienie wszystkiego, co obecnie istnieje. Michaił Bakunin Bóg i Państwo 1882 OKOLICE TOMSKA, SYBERIA 15 sierpnia, 10.30 GMT (20.30 czasu lokalnego) Jedynymi śladami działalności człowieka były grube czarne rury biegnące prosto od horyzontu po horyzont. Mężczyzna dosiadający niskiego syberyjskiego konia postawił kołnierz kurtki. W tych szerokościach zmrok zapadał powoli, lecz zimny wiatr zaczynał kąsać długo przed zmierzchem. Powiódł wzrokiem po ciemnogranatowym niebie, które zdawało się przygniatać ziemię swoim ciężarem i wtłaczać linię horyzontu poniżej rzeczywistego położenia. Nigdy dotąd nie widział dzikiego, pierwotnego krajobrazu i nie mógł się oprzeć wrażeniu, że niebo zajmuje tu wyjątkowo wyeksponowane miejsce. Lekko ścisnął nogami wierzchowca i pojechał dalej. Na początku miał z nim olbrzymie kłopoty. Za pierwszym razem mocno wbił pięty w boki konia i zaraz musiał z całej siły ściągać wodze, żeby go powstrzymać. Ale w ciągu wielu tygodni podróży zżył się ze zwierzęciem; potrafił już rozsiąść się wygodnie w siodle i dostosować rytmiczne ruchy ciała do tempa jego chodu. Chwilę później lekkim szarpnięciem cugli zatrzymał wierzchowca i zeskoczył na ziemię. Zaczął nasłuchiwać. Smoliście czarny rurociąg był jednym z kilku, które dostarczały Zachodniej Europie połowy zużywanej energii. Gigantyczne ilości gazu ziemnego w grubych rurach przemieszczały się jednak bezszelestnie. Tylko z bliska można było wyczuć bijące od nich ciepło. To skutek tarcia, pomyślał. Odwiązał przymocowany za siodłem, wypłowiały od słońca gruby niebieski śpiwór i z łomotem rzucił na ziemię. Rozwinął go i popatrzył na zestaw narzędzi, leżących niczym przyrządy chirurgiczne ułożone na tacy przed operacją. Otaczająca pustka pochłaniała wszystkie dźwięki i wysysała myśli. Po głowie krążyły mu urywane wspomnienia - widok leniwie toczącego wody strumienia parę kilometrów stąd, usianego miriadami gwiazd nieba ponad kolejnymi obozowiskami, wrażenie całkowitego bezruchu, w jakim pogrążała się nieprzebyta tajga pod koniec dnia. Ostre, czyste syberyjskie powietrze zalewało go na przemian falami ciepła i chłodu. Wciągał je przez nos głęboko w płuca. Na szczęście pogoda mu sprzyjała. Rzadko widywał tak piękne dni jak ten, który właśnie dobiegał końca. Skupił się na wykonywanych czynnościach, chociaż wcześniej parokrotnie przećwiczył ten najtrudniejszy etap swojego zadania. Czas mijał nieubłaganie, choć dla niego nie było to szczególnie istotne. Na pograniczu świadomości nieustannie przewijały się oderwane fragmenty wspomnień - po kąpieli, jaką urządził sobie w leśnym strumieniu, wyszedł na brzeg, żeby wyschnąć, i wtedy poczuł na całym ciele zbawcze ciepło słońca. Zaraz potem koń wszedł do strumienia, a gdy napił się wody, zaczął z zadziwiającą energią biegać po płyciznach, płosząc z trzcin roje olbrzymich ważek. Pomyślał, że będzie mu brakowało letnich nocy w tajdze i uległego wierzchowca. Właśnie wtedy, gdy leżał nad strumieniem i przez zamknięte powieki wpatrywał się w rubinowy blask słońca, dopadły go stare zmory. Wróciły z taką siłą, że wstrząsany dreszczami poderwał się na nogi. Przyszły także w nocy. Obudził się zlany potem, drżący z zimna. Szybko podciągnął koc pod brodę i wsłuchany w przyspieszony puls długo gapił się w ciemność otaczającą maleńki krąg światła dogasającego ogniska. Przerwał na chwilę, zaczerpnął głęboko powietrza i spojrzał w niebo. Czerwonawy odcień zachodzącego słońca wciąż robił na nim wrażenie. Przyszło mu do głowy, że tu, w tej niezmierzonej pustce, mógłby się zmienić. Nagle zapragnął pozostać w leśnej głuszy, prowadzić koczownicze życie, przetrwać jedną, może dwie długie, srogie zimy. Później wróciłby do świata jako całkiem nowy człowiek. Może tutejsza surowość i poddanie się wszystkich stworzeń ciężkim syberyjskim warunkom zabiłyby jego stare przyzwyczajenia i powołały do życia kogoś zupełnie innego. Może dopiero wtedy zdołałby się uwolnić od swojej przeszłości. Zaraz jednak uzmysłowił sobie bolesną prawdą. Niezależnie od tego, gdzie by się znalazł, dokąd zaprowadziłyby go kolejne podróże, musiał taszczyć bagaż wszystkiego, czego dokonał. Nie miało już znaczenia, czy to kara boska, czy normalna kolej rzeczy. Jakby pod wpływem tych ponurych rozważań z trudem dosiadł z powrotem konia i pojechał wzdłuż rurociągu. Kilkadziesiąt metrów dalej wyciągnął z kieszeni pomiętą kartką i znowu zeskoczył na ziemię. Nożem myśliwskim otworzył małą puszkę białej farby i trzymając przed sobą rozpostartą kartkę w jednej dłoni, a pędzel w drugiej, starannie przeniósł kolejne litery napisu na czarną powierzchnię rury. Dosiadł konia i wjechał kłusem na szczyt pobliskiego spłaszczonego wzgórza. Tu postanowił zaczekać. Przyłapał się na tym, że instynktownie rozgląda się na wszystkie strony. Był to efekt nawyku z całkiem innego świata, zdominowanego przez ludzi. Tu nie dostrzegł nigdzie żywej duszy. Przeszył go dreszcz z zimna, gdy czerwone słońce zniknęło za horyzontem na zachodzie. Kilkakrotnie uderzył się dłońmi po ramionach, by się nieco rozgrzać. Pomyślał, że tego wieczoru czeka go wyjątkowy chłód. Cztery ładunki wybuchowe eksplodowały niemal równocześnie. Z rozerwanych rur buchnął gaz ziemny. Detonacje pochłonęły tlen w pobliżu miejsca wybuchu, ale rozprężony gaz, rozgrzany i zmieszany z powietrzem, zapłonął gigantyczną kulą ognia. Wtórna eksplozja jak olbrzymi otwieracz do konserw rozerwała rury na długości wielu metrów. Donośny huk rozniósł się po całym pustkowiu, aż koń się spłoszył. - Spokojna - mruknął mężczyzna i poklepał twardy grzbiet okryty cienką derką. Na trawiastej równinie nie było echa. Teraz ciszę zakłócał odgłos palącego się gazu; między pagórkami przetaczał się basowy ryk przypominający odgłos rozpędzonego pociągu. Nad miejscem wybuchu pojawił się słup gęstego czarnego dymu, który przesłonił ciemniejące z wolna niebo. Jeździec powiódł spojrzeniem wzdłuż zniszczonego rurociągu. Na długości setek metrów rury były porozrywane, poskręcane i rozszarpane. Ale napis, który z takim mozołem wykonał, pozostał nienaruszony na samej granicy wysadzonego odcinka. Litery wymalowane białą farbą, ściekającą niczym krew po czarnej powierzchni, układały się w hasło: “Zniszczenie jest matką tworzenia!”. Odczytał je półgłosem, mimo że nikt nie mógł go usłyszeć. Tylko koń zastrzygł uchem na brzmienie ludzkiego głosu. Ścisnął nogami jego boki i pojechał przed siebie. Przybył znikąd i donikąd miał teraz wrócić. CZEŚĆ I Dwa pierwsze prawa termodynamiki można podsumować następująco: w sposób naturalny wszechświat dąży od stanu uporządkowania do stanu chaosu. Prawa te dotyczą również struktur tworzonych przez człowieka. Walentyn Karcew Prawa historii ludzkości 1 PLAC CZERWONY, MOSKWA 15 sierpnia, 23.00 GMT (1.00 czasu lokalnego) - Anarchia, anarchia, anarchia - powiedziała Kate Dunn do obiektywu kamery Woody'ego. Za jej plecami okrzyki wznoszone przez wielusettysięczny tłum niosły się echem po całym placu. Oślepiało ją światło jupitera, ale mogła dostrzec unoszące się w górę zaciśnięte pięści demonstrantów. Po chwili tłum przycichł, czekając na kolejne hasła wykrzykiwane przez megafon. - Dźwięk jest niezły - mruknął Woody z okiem przyciśniętym do wizjera - ale światło do kitu. Nie uchwycimy nic poza kilkoma pierwszymi szeregami tych w dole. - Poprawił słuchawki na głowie i dodał: - Powiedz coś jeszcze. - Mówi Kate Dunn dla serwisu informacyjnego stacji NBC. Teraz dobrze? - W porządku. Woody wcisnął parę klawiszy w sekcji kontrolnej kamery. Urządzenie było w pełni zautomatyzowane, ale on zawsze korygował ręcznie wybrane przez komputer parametry pracy. Kate obejrzała się na tłum. Ogarniało ją silne podniecenie, czuła wyraźnie przyspieszony puls. Ze swojego stanowiska na dachu porzuconej milicyjnej furgonetki doskonale widziała mówcę oświetlonego blaskiem reflektorów umieszczonych na skraju podwyższenia. Rozwścieczony mężczyzna ciskał przez megafon inwektywy. Aparatura na- głaśniająca w ciężarówce została ustawiona na pełną moc, więc jego głos był lekko zniekształcony. Z tysięcy gardeł popłynął kolejny okrzyk. Zaciśnięte pięści wyciągnęły się w stronę kremlowskiego muru, po którym tańczyły wydłużone cienie rzucane przez filujące płomienie licznych ognisk i pochodni. Kate poczuła gęsią skórkę na całym ciele. - To będzie bombowy reportaż, Woody. Czuję to w kościach. - Aha - mruknął operator, zajęty regulacją ustawienia trójnogu kamery. Dunn zmusiła się, aby oderwać wzrok od tłumu demonstrantów, zamknąć oczy i powtórzyć w myślach treść komentarza. Nie tyle ważne były same słowa, które znała na pamięć, ile ton, rozłożenie akcentów i rzeczowość doświadczonego reportera, relacjonującego zrównoważonym głosem dramatyczne wydarzenia. Od wielu lat pilnie obserwowała weteranów tego zawodu. Pochyliła lekko głowę i ledwie poruszając wargami, powtarzała szeptem swoje wystąpienie. Jej słowom towarzyszyły skandowane przez tłum hasła. - Uwaga! Wchodzimy! - zapowiedział Woody. Kate otworzyła oczy i przybrała obojętną minę. Operator wyciągnął rozcapierzoną dłoń i zaczął odliczać sekundy, zaginając kolejne palce. Nawet gdy zacisnął pięść, odczekała jeszcze chwilę na właściwy moment. Z ust zgromadzonych na placu Rosjan wyrwał się kolejny okrzyk. Nad głowami czarne sztandary anarchistów rysowały wielkie ósemki. Kiedy echo przycichło, zaczęła: - Anarchia... - W myślach nakazywała sobie: powoli! - Wszystkie uznane wartości są nieistotne. Żaden ustrój polityczny nie funkcjonuje jak należy. Życie, jakie wiedziemy, staje się bez znaczenia... Zabrzmiało następne hasło, a gdy okrzyki umilkły, podjęła, jakby dostosowując się do ich rytmu: - Rosyjscy anarchiści chcą poprawić “stan ducha narodu”, burząc istniejący ład społeczny. “Przez zniszczenie do tworzenia!”. To hasło nowej generacji. Rozległy się głośne wiwaty. Kate spojrzała przez ramię. Odnosiła wrażenie, że jest świadkiem ważnego momentu w historii ludzkości. Tu, w stolicy potężnego mocarstwa, szykowała się kolejna rewolucja, która mogła cofnąć postęp cywilizacyjny o stulecia. Ona zaś miała sposobność, aby pokazać te wydarzenia całemu światu. - Spośród różnych ideologii, którym przypisuje się jakąś wartość -ciągnęła w blasku jupitera kamery - anarchizm nigdy nie został wypróbowany w praktyce. To, że wciąż znajduje zagorzałych zwolenników, czego dowodem jest widoczny za mną tłum, świadczy o jego intelektualnej wiarygodności. Hasła traktowanej z obsesyjną dosłownością wolności jednostki i braku zaufania do każdego typu władzy wydają się dziś równie atrakcyjne jak w dziewiętnastym wieku. Tu, w ojczyźnie wielkich społecznych eksperymentów, może się wkrótce wyjaśnić, czy anarchizm jest zwykłą utopią, czy też otwiera nową drogę wiodącą przez piekło na ziemi. Ledwie skończyła zdanie, gdy zagłuszył ją okrzyk demonstrantów. Cudownie! - pomyślała, zasłuchana w dudniące echo tysięcy głosów. Tylko nie spieprz takiej okazji! - Jaka ideologia mogłaby się rozwinąć w Rosji, która utraciła już wszelką nadzieję? - powiedziała nieco głośniej, by zagłuszyć słowa mówcy przekazywane przez megafony. - W Rosji, gdzie próbowano już każdego ustroju i żaden się nie sprawdził? Jakie wartości mogłyby się, zakorzenić w umysłach setek milionów zagubionych i zdezorientowanych ludzi? - A-nar-chia! - jakby w odpowiedzi ryknął tłum demonstrantów. Kate ledwie mogła opanować rosnące podniecenie. Wyobrażała sobie, jak to wyjdzie w nagraniu. Była przekonana, że znakomicie! Idealnie! - Tak! Anarchia! Odrzucenie wszelkiej ideologii. Jeśli nie da się niczego stworzyć, trzeba zacząć od zniszczenia! “Najpierw powiedz: nie! Dopiero później pomyśl!”. To skrajne, bezkompromisowe hasło ma być wentylem bezpieczeństwa dla nagromadzonej energii sfrustrowanego narodu, ideą, która pobudzi wyobraźnię i rozpali puste żołądki wymęczonych cierpieniami ludzi. Czarne sztandary, histeryczna retoryka... - zawiesiła na chwilę głos-...oraz przemoc. Uwagę całego świata przykuwaj ą masowe protesty studentów w Pekinie, nic więc dziwnego, że dzisiejsze wydarzenia na Syberii były dla wszystkich kompletnym zaskoczeniem. Sabotażyści dokonali równocześnie zamachów na kilka rurociągów zaopatrujących Europę Zachodnią w gaz ziemny. Rzecznik występujący w imieniu europejskich firm petrochemicznych oznajmił dziś po południu, że jeśli wstępne informacje się potwierdzą, do czasu dokonania napraw cały system przesyłowy będzie musiał zostać zamknięty. - Zabrzmiały kolejne hasła, wykrzyknęła więc do mikrofonu: - Wspomniał też, że ekipy techniczne nie pojadą do Rosji, dopóki tutejszy rząd nie zagwarantuje im bezpieczeństwa. - Tłum przycichł i mogła z powrotem zniżyć głos. - Wraz ze spadkiem ciśnienia gazu w liniach przesyłowych ceny surowców na giełdzie gwałtownie idąw górę. Wartość ropy z Morza Pomocnego i innych europejskich paliw wzrosła dziś średnio o czterdzieści procent do chwili zamknięcia giełd i nic nie wskazuje... Coś błysnęło oślepiająco, potężny huk rozniósł się echem między budynkami przy Placu Czerwonym. Kate odruchowo wcisnęła głowę w ramiona. Tysiące demonstrantów zareagowały podobnie. - Tam! - wykrzyknęła, wskazując Woody'emu miejsce wybuchu. Na końcu placu od strony Soboru Pokrowskiego - gdzie stały nie interweniujące dotąd oddziały wojska - wzbiła się w powietrze wielka chmura dymu. Ucichły gromkie hasła wznoszone przez tłum, zamiast nich pojawiły się okrzyki pełne strachu, gniewu i zmieszania. Głośny terkot karabinu maszynowego rozpętał panikę. Można było odnieść wrażenie, że ludzka ciżba w jednej chwili rzuciła się do ucieczki. - Wygląda na to, że wojsko otworzyło ogień! - wrzasnęła Dunn, przekrzykując narastający zgiełk. Operator podbiegł bliżej i zaczął filmować ponad jej ramieniem. Kate poczuła na twarzy żar bijący od jupitera. W powietrzu zaczęły latać jakieś przedmioty. Woody pospiesznie wyłączył reflektor i opuścił kamerę. - Co robisz?! - krzyknęła, zerkając na demonstrantów oddalających się w panice od żołnierzy. - Nie nakręcisz tego?! Złowieszczy wizg uprzytomnił jej, że dookoła śmigają karabinowe kule. Jednocześnie furgonetka zaczęła się niebezpiecznie kołysać. Dunn ogarnął strach. Stała jak sparaliżowana, dopóki Woody nie pociągnął jej energicznie w dół. Przywarła brzuchem do dachu auta. Terkot karabinów maszynowych układał się w rytm szaleńczego tańca morderców. - Musimy się rozdzielić, Kate! - krzyknął operator, popychając jaw stronę krawędzi dachu. Zsunęła się z niego i wylądowała wśród stłoczonych demonstrantów. Ledwie zdołała złapać równowagę w ciemności. Podniosła głowę. Zdziwiona zobaczyła, że pod naporem tłumu furgonetka przewraca się na bok. Woody poderwał się na nogi i nie wypuszczając z ręki kamery, śmiało zeskoczył w ciżbę po przeciwnej stronie auta. Ludzie napierali ze wszystkich stron, rozlegały się jęki i okrzyki wściekłości. Dzikie wrzaski stawały się głośniejsze od wystrzałów. Przewyższający ją o głowę, potężnie zbudowani mężczyźni brutalnie torowali sobie łokciami drogę w kierunku wylotu najbliższej wąskiej uliczki odchodzącej od placu. Kate ogarnęło przerażenie. Znalazła się w takim tłoku, że nie mogła zaczerpnąć powietrza. Głowę miała ściśniętą jak w imadle, nie była w stanie nią poruszyć. Co chwila czyjeś ręce chwytały ją za nogi, z dołu dolatywały histeryczne krzyki tratowanych ludzi. Jak przez ścianę słyszała świst kuł gęsto rozcinających powietrze i nasilające się huki eksplozji. Całkowicie skupiła się na stawianiu kolejnych kroków. Od tego zależało jej życie. Wypatrywała skrawków odkrytego bruku, na którym można postawić stopę. Doskonale wiedziała, że jeśli upadnie, zginie na miejscu. Ze wszystkich sił przepychała się w stroną tworzących się na krótko wolnych przestrzeni w ciżbie. Chwytała się klap marynarek, rękawów, a niekiedy i włosów otaczających ją ludzi. Tylko to pozwalało jej się utrzymać w pionie, gdy chwilami traciła grunt pod stopami. Nagle tłum szarpnął w bok i rzucił się w inną stronę. Kate źle oceniła kierunek, nogi jej się zaplątały, straciła równowagę. Gorączkowo usiłowała się czegoś złapać, ale w tej samej chwili dostała łokciem w nos i pociemniało jej w oczach. Z krzykiem poleciała na bruk, między kłębiące się nogi - w mroczną otchłań, z której nie ma powrotu. Miała wrażenie, że powoli zanurza się w morskich falach, niemal całkowicie tłumiących odgłosy strzelaniny i eksplozji. Tu, pod powierzchnią, otoczył ją zgiełk całkiem innych dźwięków - panicznego wycia konających na bruku, tratowanych ludzi i głośny tupot uciekającego w popłochu tłumu. To koniec! - przemknęło jej przez myśl, kiedy boleśnie uderzyła kolanami o kamienie. Napór ciał przygniatał ją do ziemi. Jej zmysły jakby przestały funkcjonować pod wpływem paraliżującego strachu przed śmiercią. Dopiero po chwili zaczęła na oślep rozdawać pięściami ciosy napierającym zewsząd ludziom. Poczuła dotkliwy ból w boku, mimo woli krzyknęła i zamknęła oczy. Uzmysłowiła sobie, że ściska ją w pasie jakby żelazna obręcz. Coś poderwało ją z bruku, poczuła na twarzy podmuch świeżego powietrza. Natychmiast wyprostowała nogi, szukając pewnego podparcia, i uniosła głowę. Zaczerpnęła oddechu. Ktoś litościwie wyciągnął ją z mrocznej otchłani, wydobył z otwartego grobu. Nie mogła się nawet obrócić, żeby spojrzeć temu człowiekowi w twarz. Ale nie to było najważniejsze. Podjęła rozpaczliwą walkę. Nie mogła dać się przewrócić po raz drugi. Zacisnęła zęby i napięła mięśnie. Otaczali ją sami wrogowie, których trzeba było rozpychać, kopać i walić pięściami, jeśli chciało się z nimi wygrać. Tylko nieznajomy za plecami był sprzymierzeńcem. Nadal obejmował ją w pasie i trzymał mocno. Stopniowo miażdżący ścisk zaczął słabnąć, a im luźniej robiło się w tłumie, tym szybciej ludzie biegli. Z oddali wciąż dolatywał niesłabnący terkot broni maszynowej, strumienie demonstrantów wlewały się w boczne uliczki. Kate dała się ponieść jednemu z nich. Nie musiała już tak energicznie pracować łokciami, zauważyła jednak, że uścisk trzymającego ją mężczyzny ani trochę nie słabnie. Zatrzymała się i obejrzała. Był wysoki, barczysty, koło czterdziestki. Popatrzył na nią z góry smutnym, zmęczonym wzrokiem. Miał bladą, sympatyczną twarz i krucze włosy. Odwrócił się bez słowa i zniknął w tłumie, zanim Kate zdążyła bąknąć choć jedno słowo. Nosił czarną kurtkę rosyjskich anarchistów. Ponad głowami demonstrantów wysoko w niebo strzeliły płomienie, nad placem przetoczył się tak donośny huk, że wszyscy pochylili głowy i jeszcze przyspieszyli kroku. Chwilę później mrok rozjaśnił błysk następnej detonacji; jej odgłos zabrzmiał zwielokrotnionym echem. Blask ognia wydostawał się ponad wysokim murem, a więc eksplozje miały miejsce na terenie Kremla! W powietrze wzbił się helikopter. W świetle pożarów Kate bez trudu dostrzegła trzy szerokie pasy na jego kadłubie: biały, niebieski i czerwony. Maszyna prezydenta. Tuż nad dachami pochyliła się na bok i klucząc między najwyższymi budynkami centrum Moskwy, odleciała na północ. Jej śladem pomknęły strugi smugowych pocisków z ciężkiej broni maszynowej. BETHESDA, MARYLAND 16 sierpnia, 0.00 GMT (19.00 czasu lokalnego) - To anarchia, Elaine - odezwał się Gordon Davis do żony. Komentator dziennika telewizyjnego nazywał zbiorowe morderstwo zbrodnią, on jednak nie miał wątpliwości, że powinno się mówić o krwawej rzezi, jakiej dopuścili się anarchiści. - Nie uznają żadnych praw. Nie potrafią współczuć swoim ofiarom. W ogóle nie są zdolni do życia w społeczeństwie. Już nigdy nie wróci dawny ład i porządek. Będziemy musieli się nauczyć żyć wśród dzikich bestii grasujących bezkarnie po ulicach miast. - Sam nie wierzysz w to, co mówisz - odparła Elaine, patrząc w lustro. - Za dobrze cię znam, Gordon. Jesteś niepoprawnym, beznadziejnym idealistą. - Przerywamy nasz program, aby przedstawić państwu najświeższy serwis informacyjny ABC. Popatrzyli na ekran turystycznego telewizora stojącego w kącie łazienki. - Przed chwilą otrzymaliśmy wiadomość - zaczął spiker podniosłym tonem - że na Placu Czerwonym w Moskwie doszło do poważnych zamieszek. Gordon zauważył, że żona odwróciła się z powrotem do lustra. Pewnie znów poszło o rozdział skąpych dostaw żywności, pomyślał, zawiązując krawat. - Zachodni korespondenci donoszą, że wbrew wydanemu przez dowództwo rosyjskiej armii zakazowi urządzania zgromadzeń po zmroku, odbyła się masowa demonstracja anarchistów. Nie wiadomo jeszcze, kto oddał pierwsze strzały, ponieważ w ciągu dnia regularne oddziały wojska zaczęły przejmować stanowiska obronne od policji i jednostek ministerstwa spraw wewnętrznych i do zmierzchu w mieście przebywały już tysiące żołnierzy. Nie jest jeszcze również znana liczba uczestników demonstracji. Według niektó- rych źródeł sięgała dwustu tysięcy. - Biedni ludzie - mruknęła Elaine, uważnie obwodząc kredką dolną powiekę. Gordon odwrócił głowę. Zawsze czuł dreszcze na plecach, obserwując nakładanie makijażu. - Wygląda na to, że obecnie fala zamieszek rozprzestrzenia się z Placu Czerwonego na całe centrum Moskwy - ciągnął komentator. Małżonkowie popatrzyli na siebie z posępnymi minami. - Wobec narastającej destabilizacji politycznej i groźby przewrotu fachowcy od pewnego czasu z niepokojem obserwują sytuację w Rosji. Dziś wieczorem zaczęły z różnych źródeł docierać niepotwierdzone informacje o starciach między siłami bezpieczeństwa a bojówkami anarchistycznymi, trzeba jednak zaznaczyć, że do tej pory wiadomości te nie zostały potwierdzone. Postaramy się informować państwa na bieżąco o rozwoju wydarzeń w Moskwie. Na razie powracamy do programów lokalnych. Na ekranie pojawiła się tablica z napisem “Wydanie specjalne”. - Sądzisz, że Greer zwoła nadzwyczajne posiedzenie Komitetu Sił Zbrojnych? - zapytała Elaine. - Nie. Ostatnio najważniejszym tematem są Chiny i nic więcej. Zresztą teraz wszyscy są zajęci konwentem przedwyborczym. - Jesteście ubrani? - spytała ich starsza córka Celeste, zaglądając do łazienki. - Tak, możesz wejść - odparła jej matka, pudrując sobie nos. - No to fanfary! - oznajmiła głośno Celeste. Trzymała na rękach swoją młodszą siostrę, Janet, ubraną w krzykliwy strój cheerleaderki. - I co wy na to? Prawda, że wygląda jak kompletny świr? Janet ze złością pokręciła głową, uderzając siostrę po twarzy pomponem czapeczki. - Sama kiedyś byłaś cheerleaderką, Celeste - przypomniała jej Elaine. - A to, że jesteś teraz taka pewna siebie, bo niedługo robisz maturę, wcale nie oznacza, że musisz psuć nastrój swojej siostrze. - A widzisz?! - wykrzyknęła Janet i znów energicznie pokręciła głową. Kiedy tylko Celeste postawiła ją na ziemi, uciekła korytarzem. Siostra ze śmiechem rzuciła się za nią w pogoń. - Ofiarą padł jedenastoletni chłopak - tłumaczył zaproszony do telewizyjnego studia rozmówca - który był już karany za drobne wykroczenia. Kilkakrotnie zawieszano go w prawach ucznia. Naoczni świadkowie zeznali, że na klatce schodowej to on pierwszy wyciągnął nóż i wtedy został zastrzelony przez kolegę, także jedenastolatka. Dyrekcja szkoły twierdzi, że całkowicie panuje nad bezpieczeństwem dzieci na tych schodach, uczniowie mówią jednak, iż na klatce nie ma okien, a jarzeniówki są regularnie rozbijane przez łobuzów i członków gangów, więc zawsze panuje półmrok i często dochodzi tam do aktów przemocy. - Mój Boże - powiedziała Elaine, malując rzęsy. - Nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby dziewczynki musiały chodzić do państwowej szkoły. Chyba nawet przez chwilę nie byłabym spokojna. - To rzeczywiście przerażające - przyznał Gordon. W telewizji pokazano zdjęcia z miejsca zbrodni, nie wyłączając widoku ciała ofiary na noszach zakrytego pokrwawioną białą płachtą i ładowanego przez sanitariuszy do karetki. W tłumie gapiów przed wejściem do szkoły kamera nie wyłowiła ani jednego białego. Davis nabrał pewności, że ofiarą był także Murzyn. Szybko doszedł do wniosku, że nie jest to żaden odosobniony przypadek, a tylko dalszy ciąg wiecznych porachunków gangów nar- kotykowych. - O czym będziesz dzisiaj mówił? - zapytała Elaine. Gordon zadarł głowę, żeby ułożyć sztywny, wykrochmalony kołnierzyk białej koszuli. - Zgadnij. - Och, daj spokój! - parsknęła, odwracając się w jego stronę. - Na miłość boską, chyba nie chcesz popsuć pierwszego treningu własnej córce? - Teraz wszyscy się martwią zbrodniami i przemocą - rzekł, wskazując palcem telewizor. - Powinniśmy o tym mówić głośno. Musimy coś zrobić z ludźmi szalejącymi po ulicach. Nie obchodzi mnie, ile do tego potrzeba policji, sądów, więzień i krzeseł elektrycznych ani ile to będzie kosztowało. Sytuacja w naszym kraju stale się pogarsza, głównie z powodu rosnącej przestępczości. - O jakich szalejących ludziach mówisz? - Jezus Maria, Elaine! - rzucił głośno, aż syknęła, zerkając wymownie na otwarte drzwi łazienki. Dodał więc ciszej, choć z wyczuwalną złością: - Ludzie uciekają za granicę! Nasi rodacy zaczynają pakować manatki i wymeldowywać się z “Hotelu Ameryka”. Sama czytałaś w “Newsweeku” artykuł na temat Vancouver i Toronto. Jeśli ta tendencja się utrzyma, najdalej w połowie przyszłego stulecia połowę mieszkańców Kanady będą stanowili Amerykanie. - Jeśli dobrze pamiętam, mówiłeś, że trzeba się oswajać z tą sytuacją. Co można więcej powiedzieć na ten temat? Co my sami możemy na to poradzić? - Widząc zmarszczone brwi męża, Elaine ruchem głowy wskazała telewizor, w którym pokazywano zdjęcia z konwentu republikanów, i dodała: - Zresztą moim zdaniem to nie najlepsza pora na występowanie z nowymi, kosztownymi inicjatywami. Krajowy Komitet Partii Republikańskiej poprosił Gordona, aby wstrzymał się z przyjazdem aż do ostatniego dnia konwentu. Nazajutrz o szóstej rano cała rodzina Davisów miała odlecieć do Atlanty. - A w dodatku - ciągnęła Elaine - czy jesteś całkiem pewien, że to zbrodnie i przemoc są naszym największym problemem? Może to tylko zewnętrzne przejawy zupełnie innego zjawiska? - Mówisz jak Daryl! “Wszystko zależy od sytuacji”... - rzucił z ironią. Dyskusja się urwała. Spojrzał na zegarek i powiedział: - Wróćmy dzisiaj trochę wcześniej, dobrze? - Zostawiłeś im numer telefonu do szkoły? - zapytała Elaine, siląc się na obojętny ton. - Owszem - odparł, nawet nie prosząc o wyjaśnienie, kogo ma na myśli. - Darylowi też go podałem. Obiecał zadzwonić natychmiast, jak tylko dotrą jakieś wiadomości, choćby nie sprawdzone plotki z sali zjazdu. Elaine wstała z krzesła. Objął ją ramieniem i przytulił do siebie. Zauważył w lustrze, że uśmiechnęła się blado. - O nic się nie martw - szepnął. - Już niedługo będziemy wiedzieli. - A jeśli?... - Urwała nagle i przygarbiła się. Uświadomił sobie, że muszą ją dręczyć te same pytania, które nurtowały i jego. Po chwili dokończyła: -...jeśli nikt nie zadzwoni? Naprawdę sporo w to włożyliśmy, więc gdyby teraz... - Na pewno zadzwonią - odparł stanowczo, dużo pewniejszym tonem, niż wynikałoby to z jego nastroju, narastającego przygnębienia połączonego z irytacją. Pewien mógł być tylko tego, że zrobili wszystko, co w ich mocy; rozmawiali z właściwymi, wpływowymi ludźmi i ostrożnie sondowali nastawienie delegatów. Elaine odsunęła się od niego i z szerokim uśmiechem spojrzała mu w oczy. - Wiesz, co myślę.? Już szykują dla ciebie nową tabliczką z nazwiskiem. - Chwyciła go za ramię i delikatnie potrząsnęła. - Cicho, bo zapeszysz - syknął i pocałował ją, chcąc zamaskować mimowolny radosny uśmiech. - Nie zapominaj, że prezydent wciąż cieszy się dużą popularnością. Poza tym Bristol będzie musiał nieźle się napracować do listopada, zanim zaproponuje mi coś konkretnego. - Masz rację, wiele może się jeszcze zdarzyć. - Elaine przytuliła się do niego. - Życie lubi sprawiać niespodzianki. Mówię poważnie, skarbie. Czy kiedyś przypuszczałeś, że zostaniesz senatorem? Kto wie, jak potoczą się nasze losy? Nic nie jest pewne. - Wszyscy uważamy, że nic nam nie grozi za tymi murami. - Davis rozłożył szeroko ręce w obrośniętej bluszczem sali gimnastycznej prywatnej szkoły, do której chodziła jego córka. Zebrani rodzice patrzyli na niego obojętnym wzrokiem, najwyraźniej czekając tylko na zakończenie mowy. - Ale tak nie jest. Oszukujemy się, sądząc, że można się odizolować, odgraniczyć, uciec przed tą falą przemocy, jaka trawi nasz kraj. - Panująca na sali cisza zdawała się dzwonić w uszach. - To złudzenie. Anarchia jest chorobą, która niczym rak atakuje poszczególne komórki amerykańskiego społeczeństwa, jego obywateli. Większość obecnych tu rodziców, których dzieci uczą się w tej znakomitej szkole, uważa, że ich ta choroba nie dotknie. Pozwolę sobie jednak przypomnieć wam, panie i panowie, że żyjemy w społeczeństwie, w zbiorze obywateli tworzącym naród. Jeśli więc cały naród ogarnia choroba, wszystkie komórki tego organizmu są narażone na takie samo ryzyko, zarówno te silne, zdrowe, jak i osłabione. Dziękuję. Rozległy się grzecznościowe oklaski. Gordon nie zaliczał się do dobrych mówców, zaproszono go zamiast innego senatora, który wobec głośnego skandalu został nieoczekiwanie zmuszony do rezygnacji ze stanowiska. Było to wstępne zebranie rodziców pierwszoklasistów, zaklasyfikowanych do szkolnych drużyn sportowych i zespołów cheerleaderek. Kiedy zszedł z podium i stanął obok swojej żony, Elaine zaszczyciła go sztucznym uśmiechem i obrzuciła karcącym wzrokiem. Jeszcze gorszy zdawał się wyraz obrzydzenia na twarzy Janet, stojącej w pierwszym rzędzie przyszłych cheerleaderek. Miejsce na mównicy znów zajął dyrektor i przystąpił do prezentacji drużyny piłkarskiej. W tym momencie podeszła do nich woźna i szepnęła Gordonowi: - Senatorze Davis, telefon do pana. - Może to, na co czekasz - powiedziała cicho Elaine i dla dodania otuchy lekko ścisnęła go za ramię. Szkolna orkiestra zagrała marsza, donośne fałszywe tony rozstrojonych instrumentów kłuły w uszy w niewielkiej sali gimnastycznej. Gordon ruszył za kobietą między rzędami ławek ku wylotowi wąskiego korytarza. Tylko Daryl Shavers, szef jego senackiego biura, i członkowie komitetu organizacyjnego Krajowego Konwentu Republikanów wiedzieli, że tego wieczoru będzie uczestniczył w szkolnej uroczystości. Tylko im zostawił numer telefonu do szkoły. Serce waliło mu jak młotem. Po raz setny powtarzał w myślach, żeby nie robić sobie zbytnich nadziei, bo może go spotkać zawód. Według ostatnich sondaży przedzjazdowych republikanie wyprzedzali demokratów prezydenta Marshalla o osiemnaście punktów. Decydowała o tym kiepska sytuacja gospodarcza. Tymczasem nominowany przez partię gubernator Bristol tracił punkty przez swoje neokonserwatywne stanowisko w kwestiach społecznych. Gordon po cichu nazywał go przyniesionym przez Janet ze szkoły skrótem TMC - “Też mi coś!” Woźna wprowadziła go do sekretariatu. Davis z trudem przełknął ślinę. W ostatniej chwili pomyślał: “Nie mogę być wiecznym kandydatem, powinienem się znaleźć w składzie gabinetu”. - Słucham - odezwał się. - Senator Davis? - zapytał piskliwy, dziecięcy głos. - Kto mówi? - rzucił Gordon ze złością. - Musi pan jak najszybciej uciekać z sali gimnastycznej. Przepraszam! Chyba sknociłem sprawę. Właśnie... powiadomiłem policję. - O czym ty mówisz?! - Popatrzył ze zdumieniem na drugi dzwoniący aparat. Odebrała woźna. - Niech mi pan zaufa! Proszę! Trzeba natychmiast uciekać! - Rozległ się trzask przerwanego połączenia. Kobieta wyciągnęła słuchawkę w jego stronę. - Mówią, że to bardzo pilne. Odłożył jedną słuchawkę i wziął od niej drugą. - Gordon Davis. - Tu Carl Jaffe, senatorze, zastępca szefa służb specjalnych. Proszę natychmiast zabrać swój ą rodzinę z sali gimnastycznej i udać się do biura ochrony szkoły. Nasi agenci są już w drodze, zajmą się... Z głębi budynku doleciał głośny terkot broni maszynowej. Woźna podskoczyła na miejscu i z rozdziawionymi ustami popatrzyła na przeszklone drzwi sekretariatu. Rozległy się trwożne okrzyki, zaraz jednak utonęły w odgłosach następnej serii. Gordon rzucił słuchawkę i skoczył do wyjścia. W korytarzu hałas nasilającej się strzelaniny był wręcz ogłuszający. Z sali gimnastycznej wysypywali się odświętnie ubrani, przerażeni rodzice, niosąc, ciągnąc lub popychając przed sobą dzieci. Davis z trudem przedzierał się pod prąd, zewsząd dolatywały głośne nawoływania i histeryczne wrzaski. Strzelanina nieco osłabła, padały tylko krótkie serie. Davis obijał się o ramiona i łokcie gnających na oślep, ogarniętych paniką ludzi, nisko pochylonych i nie patrzących przed siebie. Kiedy wreszcie dotarł do wylotu korytarza, zobaczył krew. Ściekała po twarzy osłupiałej, atrakcyjnej blondynki w średnim wieku, zabarwiając przód jedwabnej bluzki na czerwono. Kolejna seria wystrzałów zabrzmiała jeszcze głośniej i jakby bliżej; część osób padła plackiem na podłogę, ułatwiając mu przejście. Gordon zderzył się z mężczyzną w długim czarnym płaszczu, który niespodziewanie wybiegł z sali, zerkając trwożliwie przez ramię. Obrócił błyskawicznie głowę i przez chwilę obaj w milczeniu obrzucali się nawzajem zdumionymi spojrzeniami. Wreszcie odskoczył i wyciągnął zza pleców pistolet maszynowy. Dymiąca lufa skierowała się w stronę Davisa; senator odniósł wrażenie, że w ślad za tym ruchem przez jego ciało przesuwa się ostrze noża. Bolesny dreszcz powędrował od pachwiny ukosem przez brzuch i zatrzymał się na wysokości serca, dokładnie w tym miejscu, w które mierzyło spojrzenie niebieskich oczu uśmiechniętego szeroko bandyty. - Nie! - wrzasnął Davis, ale jego głos utonął w donośnym dzwonieniu, z jakim parę kuł odbiło się od metalowej ramy ławki na wysokości twarzy uzbrojonego mężczyzny. Blondyn wtulił głowę w ramiona, odwrócił się i nacisnął spust. Z lufy trysnęły płomienie, Gordon poczuł na skórze impet gorącego powietrza. Bez namysłu skoczył w bok, pod osłonę wznoszącej się stopniowo widowni. Dostrzegł kątem oka, że bandyta z powrotem nakierowuje broń na niego, lecz kule jakimś cudem trafiły w gruby betonowy wspornik. Pochylił nisko głowę i śmiało dał nura w mroczną przestrzeń. Gnał ile sił w nogach. Odgłosy kolejnych wystrzałów odczuł niemal jako fizyczny ból rozsadzający mu czaszkę. Gdy po sekundzie znów zapadła cisza, rozejrzał się uważnie wśród słupów i wsporników rzędów siedzeń. Bliżej drugiego końca leżał w kałuży krwi zabity szkolny strażnik. Jego palce wciąż zaciskały się kurczowo na uchwycie pistoletu. Davis uderzył w coś czołem, aż pociemniało mu w oczach. Podniósł rękę i ostrożnie wymacał poziomą betonową belkę, na którą wpadł w ciemności. Mimo dokuczliwego bólu skierował znów uwagę na błękitnookiego bandytę, który stał w jasno oświetlonym przejściu i ciekawie zaglądał w mroczną przestrzeń pod widownią. Ładował właśnie świeży magazynek do pistoletu. Kiedy z lufy znów trysnęły płomienie, Gordon skoczył za pobliski gruby słup. Dokoła pociski ze świstem rozcinały powietrze, rykoszetowały od betonowych ławek. Na stalowych elementach konstrukcji zatańczyły czerwonawe odblaski ognia. Po chwili strzelanina ucichła, ale jej odgłosy wciąż rozlegały się dzwonieniem w jego uszach. - No, chodź tu! - krzyknął zamachowiec. - Wyłaź! Gdzie się schowałeś, do cholery?! W ograniczonej przestrzeni krzyki odbiły się zwielokrotnionym echem. Mężczyzna miał wyraźny obcy akcent, “r” wymawiał twardo, gardłowo. Kolejna seria pocisków trafiła we wsporniki, aż posypały się iskry. Davis wcisnął głowę w ramiona i pobiegł dalej, klucząc w coraz gęściejszym labiryncie słupów i podpór, wyławianych z ciemności błyskami płomieni z lufy pistoletu. Iskry rykoszetów sypały mu się na głowę, raz i drugi kule przemknęły ze złowieszczym świstem tuż obok twarzy. Nie zważał na to, że betonowe odłamki kaleczą mu skórę. Gorączkowo usiłował wypatrzyć jakieś schronienie pod rzędami ławek. Kiedy znów umilkły strzały, zatrzymał się przy kolejnym słupie i przykucnął. Ledwie mógł zapanować nad świszczącym oddechem, a serce tak mu waliło w piersi, iż przez chwilę pomyślał, że zaraz dostanie zawału. Pod najniższymi ławkami widowni boiska do koszykówki zalegał najgłębszy mrok. Wcisnął się tam po omacku, zgarniając z twarzy pajęczyny. Doleciał go brzęk zmienianego magazynku i chwilę później z lufy znowu bluznęły strugi ołowiu. - Uciekaj sobie! I tak się przede mną nie ukryjesz! - zawołał nieznajomy. Gordon uklęknął i na czworakach zaczął wpełzać w najciaśniejszy kąt. Wyciągniętą ręką ostrożnie wymacywał przeszkody na swej drodze. Gdy mrok rozjaśniły błyski kolejnych wystrzałów, błyskawicznie wcisnął się w sam koniec betonowo-żelaznego labiryntu. Podłoga zawalona tu była grubą warstwą cementowego pyłu i gruzu z okresu budowy trybun. Nie zwracając na to uwagi, wsunął się najdalej jak mógł i przywarł plecami do betonowej ławy wznoszącej się pod ostrym kątem. W sali gimnastycznej strzelanina całkiem ucichła. Wciąż jednak rozlegały się okrzyki przerażenia, a głośny tupot nóg i wibracje konstrukcji nad nim świadczyły wymownie o rozgrywającym się tam dramacie. Pomyślał o żonie i obu córkach. Łzy zakręciły mu się w oczach, zacisnął więc szybko powieki, ale wyobraźnia podsunęła mu taki widok, że natychmiast znowu je otworzył. Boże, tylko nie to! - Wygląda na to, że mamy trrro-szecz-kę kłopotów, ja?! - krzyknął bandyta. Niemieckie słówko wyjaśniło rodowód obcego akcentu. - Czyżbyś się martwił o życie pani Davis? - A więc znał nawet jego nazwisko! - Na pewno niepokoi cię też los twoich ukochanych córeczek, ja?! Był blisko. W ciasnej przestrzeni jego głos rezonował ostro, przykuwając uwagę Gordona, każąc mu natychmiast zapomnieć o tym, co się dzieje na sali. - Może byśmy wyszli stąd razem, żeby się upewnić, ja? Zobaczyć, czy twoja rodzina jest bezpieczna? Mówił zupełnie spokojnie, przyjacielskim tonem. Gordon dostrzegł go nagle w ciemności, jakby torującego sobie drogę wycelowanym pistoletem maszynowym. Zbliżał się. Davis zastygł bez ruchu, skulony, z kolanami podciągniętymi do brzucha. Starał się uspokoić oddech, nabierając powietrza szeroko otwartymi ustami. Obcy przystanął trzy metry od niego. Wygrzebał coś z kieszeni; po chwili doleciał odgłos dartego papieru i coś strzeliło. Zapałka? Oślepiający blask rakiety świetlnej wypełnił przestrzeń pod trybunami. Gordon odruchowo zacisnął powieki, ale i tak rozlało mu się pod nimi jaskrawopomarańczowe światło. Kiedy znów otworzył oczy, mężczyzna patrzył na niego. Racę trzymał w jednej ręce, broń w drugiej. Padający od dołu blask zniekształcał mu rysy głębokimi, wydrążonymi cieniami wokół ust wygiętych w ironicznym uśmiechu. - A, tu jesteś - ostrożnie postawił rakietę świetlną na zaśmieconej podłodze. Wyprostował się, na ile pozwalały mu zbiegające się betonowe belki, na których stały ławki widowni. - Senatorze Davis! Nadszedł koniec pańskiego świata! Chwycił pistolet oburącz i uniósł lufę. Na kostkach dłoni miał wytatuowane swastyki. Terkot broni maszynowej w ciasnej przestrzeni zabrzmiał ogłuszająco. Gordon był w głębokim szoku. Pomyślał, że to na skutek instynktownego naprężenia wszystkich mięśni w ogóle nie odczuwa bólu. Kiedy znów otworzył oczy, ujrzał bandytę leżącego nieruchomo na podłodze obok płonącej jasno rakiety. Utkwił w nim spojrzenie, jakby oczekiwał na jakiś ruch. Rozległa się kolejna, krótka seria z pistoletu maszynowego. Bezwładnym ciałem Niemca raz i drugi szarpnęło w bok. Davis nie mógł oderwać wzroku od rosnącej szybko kałuży krwi. Gardło miał do tego stopnia zaciśnięte przerażeniem, że nie mógł zaczerpnąć oddechu. Zakrztusił się gwałtownie. Nadbiegli trzej ludzie w ciemnych garniturach. Jeden trzymał krótkie uzi o tępo ściętej lufie, niewiele większe od pistoletów dwóch pozostałych mężczyzn. Jak na filmie osłaniali się nawzajem, gotowi do podjęcia dalszej walki. Jeden z nich kucnął i wyciągnął rękę do Gordona. - Jest pan ranny, senatorze? - zapytał. Davis ledwie był w stanie pokręcić głową. Odwrócił się szybko i zwymiotował na kupę gruzu na podłodze. Czuł, jak agenci go obmacują, ściągają marynarkę, jakby szukali broni, a nie ran po kulach. - Nic mu nie jest! - zawołał któryś. W blasku dogasającej rakiety świetlnej widać było cienką strużkę dymu unoszącą się z luty uzi. - Schował się tu jeszcze jakiś bandyta? Gordon siedział oniemiały. Jak urzeczony wpatrywał się w wielką, czerniejącą szybko kałużę krwi obok zabitego. Agent delikatnie potrząsnął go za ramię. - Senatorze? Może mi pan odpowiedzieć? - Nie... - wycharczał Davis, otarłszy dłonią usta. Zaczął wyłazić na czworakach spod najniższych ławek. Wciąż brakowało mu powietrza. - Nie ma tu nikogo więcej... Był tylko ten jeden... Ostry swąd prochu drapał w gardle. Rakieta zgasła. Jeden z agentów zapalił małą latarkę. Drugi, przykucnięty obok Gordona, podniósł klapę marynarki do ust. - “Góra”, “Góra”, tu dowódca “Czerwonych” - zameldował. - Obiekt zabezpieczony. Powtarzam: obiekt zabezpieczony. Davisowi zakręciło się w głowie, obrzucił agenta zdumionym spojrzeniem. Dopiero teraz zauważył cienki kabel wybiegający z jego ucha, jakby człowiek nosił aparat słuchowy. Jego drobno prążkowany garnitur wyglądał jak spod igły. W klapie miał niewielki metalowy znaczek przedstawiający amerykański sztandar. Był to znak rozpoznawczy rządowych służb bezpieczeństwa. - Zrozumiałem - powiedział do mikrofonu i obejrzał się na dwóch pozostałych agentów. - Skinner, ty idziesz. Tamten wykonał zwrot na pięcie i bez słowa ruszył w stronę oświetlonego przejścia. Jemu także wychodził kabelek z ucha. Trzeci przekręcił ciało zabitego bandyty na wznak. Dopiero teraz Gordon opanował się na tyle, że dotarły do niego odgłosy zza widowni sali gimnastycznej. Dochodziły jakby z innego świata, z trudem przebijając się do mrocznej przestrzeni pod trybunami, po zgaśnięciu rakiety oświetlonej tylko przez wąski strumień latarki. Agenci pochylali się nad zwłokami. - Ta jedna wystarczyła - powiedział dowódca grupy, światłem latarki wskazując wielką plamę krwi wokół rany na piersi Niemca. Drugi zajrzał pod połę czarnego płaszcza. - Matko Boska! - syknął. - Spójrz tylko. Miał przy sobie co najmniej dziesięć magazynków. Gordon powędrował myślami ku temu innemu światu, do którego nie należał ciemny labirynt wypełniony swądem prochu. - Mój Boże! - pisnęła jakaś kobieta. - Dlaczego?! Nawet ten okrzyk ledwie dotarł do niego poprzez dzwonienie w uszach. Domyślał się raczej, że padł gdzieś w pobliżu i dlatego wybił się ponad gwar i tumult rozbrzmiewający w sali. Odbierał tylko urywane strzępy rozmów i nawoływań. Powoli docierało do niego, że na sali wciąż znajdują się rodziny z dziećmi. Przypomniał sobie o żonie i córkach. - Muszę iść - rzekł, wstając z podłogi. Agent z latarką odwrócił się w jego stronę. - Niech pan lepiej tu zostanie, senatorze. - Przykro mi, ale muszę... - Ktoś zaraz sprawdzi, co z pańską rodziną. A więc nawet nie wiedzieli; trzeba było dopiero sprawdzić, odnaleźć wśród żywych lub zabitych! Gordon usiadł z powrotem w cementowym pyle. Wśród żywych lub zabitych! Poczuł na barkach ciężar o wiele większy niż dźwigająca się nad nim betonowo- stalowa konstrukcja. Odgłosy zamieszania. Wycie syren. Obaj agenci nasłuchiwali w bezruchu. Widocznie odbierali przez radio jakieś meldunki. Davis tak intensywnie wbijał wzrok w stojącego bliżej mężczyznę, że aż poczuł ból głowy. - Zgłasza się dowódca “Czerwonych”. Zrozumiałem - rzekł agent. Gordon wstrzymał oddech. Jak dalej potoczy się moje życie? - przemknęło mu przez myśl. - Nic im się nie stało, senatorze - przekazał tamten i zaraz znowu uniósł klapę marynarki do ust. - Tak, zrozumiałem. Wychodzimy. - Czy to znaczy, że moja żona i córki... mam dwie córki... są bezpieczne? - Tak, senatorze. Nie odniosły ran. Znajdują się już pod naszą ochroną. - Obaj popatrzyli na niego z góry, wreszcie dowódca wyciągnął rękę i pomógł mu wstać z podłogi. - Proszę uważać na głowę. Za późno. Gordon huknął ciemieniem w betonową belkę. Był tak wycieńczony, że poleciał niemal bezwładnie w ramiona agenta. Drugi zaczął lufą pistoletu zrywać pajęczyny spomiędzy wsporników. Kiedy Davis stanął pewnie na nogach, zapytał: - Chodziło im o mnie? - Dostrzegłszy w świetle padającym od strony przejścia potakujące skinienie głową idącego przodem ochroniarza, dodał: - Dlaczego? Z jakiego powodu? - To pan nie wie? - spytał tamten cicho, prawie szeptem. A gdy Gordon energicznie zaprzeczył ruchem głowy, wyjaśnił: - Jakiś dzieciak, maniak komputerowy, przypadkiem przechwycił w serwerze poufną pocztę elektroniczną. Na szczęście od razu powiadomił policję z Bethesdy o planowanym zamachu. Komendant skontaktował się z centralą służb specjalnych, a nasz wicedyrektor zadzwonił do kancelarii zjazdu republikanów i uzyskał potwierdzenie informacji gówniarza. Miał pan szczęście, senatorze. Skończyliśmy właśnie służbę w Camp David i wracaliśmy do Waszyngtonu. Byliśmy na obwodnicy jakieś dziesięć kilometrów stąd, kiedy odebraliśmy wezwanie przez radio. - Co to za wiadomość?... Jakie informacje wasz dyrektor sprawdzał w kancelarii zjazdu? Przez kilka sekund szli w milczeniu, Gordon zaczął już podejrzewać, że stało się coś złego. Agenci wymienili znaczące spojrzenia, wreszcie dowódca odpowiedział: - Ten chłopak włamał się do serwera Krajowego Komitetu Republikanów, a potem zaczął puszczać do ogólnodostępnej sieci pochodzące stamtąd informacje. Chodzi o to, senatorze... że został pan nominowany przez delegatów zjazdu na stanowisko wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych... Gordon omal się nie potknął. Wiceprezydent! - huczało mu w głowie. Agenci chwycili go pod ręce i wyprowadzili spod trybun jak eskortowanego więźnia. Mimo zamieszania, jakie panowało dookoła - wycia syren i krzyków ludzi - dotarł do niego sens usłyszanej nowiny. Zatrzymał eskortujących go ludzi na skraju głębokiego cienia pod trybunami, gdzie półmrok mógł jeszcze zamaskować wyraz jego twarzy. Wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, pomyślał, chwytając się metalowej poręczy. Pierwszy ciemnoskóry nominowany na to stanowisko w historii Ameryki. CAMP DAVID, MARYLAND 16 sierpnia, 4.23 GMT (23.23 czasu lokalnego) Thomas Marshall, prezydent Stanów Zjednoczonych, obudził się zlany potem. W koszmarach sennych dręczyły go wizje wojny powiązanej z długim ciągiem politycznie błędnych decyzji. W takich chwilach, tuż przed pełnym powrotem świadomości, dopadało go bolesne poczucie winy. Na zewnątrz rozległ się stłumiony okrzyk. Marshall natychmiast otworzył oczy i spojrzał przez zaciemniony pokój na cyfrowy wyświetlacz elektronicznego zegara. Dochodziło wpół do dwunastej w nocy. Razem z żoną ledwie zdążyli zasnąć. Wydawało mu się, że usłyszał drugi okrzyk. Podniósł się na łokciu. Ostatnio często zwoływał narady w sprawie studenckich akcji protestacyjnych na Uniwersytecie Pekińskim, a gdy władze Chin zagroziły użyciem siły, do dyskusji dochodziło nawet na polu golfowym. Bolały go jeszcze mięśnie po trzydziestosześciodołkowej partii, jaką rozgrywał tego dnia. Tu, w Camp David, zawsze starał się o czynny wypoczynek, a teraz dodatkowo szukał wytchnie- nia przed konwentem republikanów. Chciał pogrzać się choć trochę na słońcu, zanim zacznie się tłuc po całym kraju w ramach kampanii wyborczej. Był zmęczony i rozleniwiony, a wino wypite do kolacji wzmagało jeszcze wrażenie ociężałości. Na zewnątrz ożył silnik, prawdopodobnie ciężarówki, bo zza okna doleciał głuchy, basowy warkot. Kolejny okrzyk zagłuszył pisk opon. Wyraźniej zabrzmiały donośne nawoływania jakichś mężczyzn. Później coś huknęło raz i drugi, jakby odpalano petardy. Marshall wysunął nogi spod kołdry, usiadł i zaczął macać po pluszowej wykładzinie w poszukiwaniu kapci. Jego żona poruszyła się i mruknęła zaspanych głosem: - Co się stało? Podszedł do okna i odchylił ciężką zasłonę. W oddali, w okolicy bramy przy głównej drodze, coś się paliło. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że stłumione detonacje musiały oznaczać eksplozje. Silniejszy wybuch wstrząsnął szybami w oknach, aż zdumiony Marshall cofnął się o krok. Płomienie strzeliły w niebo mniej więcej w połowie drogi między posterunkiem przy bramie a domkiem prezydenckim. - Co to było? - zapytała jego żona. Drzwi sypialni otworzyły się z hukiem. W słabym świetle padającym z saloniku Marshall zdążył tylko wyłowić ciemną sylwetkę rosłego mężczyzny, który skokiem rzucił się w jego stronę. Wciąż trzymał w ręku brzeg zasłony, kiedy więc obaj padli na podłogę, tkanina się zerwała i spadła na nich. - Tom! - krzyknęła Pierwsza Dama, siadając w łóżku. - Proszę się nie zbliżać do okna, panie prezydencie! - syknął ochroniarz, przygważdżając go do ziemi. Na suficie rozlał się żółtawy odblask następnej eksplozji. Terkot broni maszynowej zagłuszył narastający szybko łoskot wirnika śmigłowca. - Idziemy! - zawołał od drzwi drugi agent służb specjalnych. Prezydent popatrzył ze zdumieniem na komandosa w czarnym kombinezonie, uzbrojonego w automatyczny karabinek M-16. Odczołgał się od okna pod osłoną rosłego ochroniarza. Siedząca na łóżku Pierwsza Dama głośno jęknęła. Pochylający się nad nią agent pospiesznie wciągał jej kamizelkę kuloodporną na nocną koszulę. Przy drzwiach inny ochroniarz jemu też pomógł szybko włożyć ciężką kamizelką na piżamę. Bez ceregieli pociągnięto go mrocznym korytarzem w kierunku schodów dla służby. - Ruszać się! Jazda! - pokrzykiwał komandos. Na końcu korytarza dwaj jego koledzy z gładko wygolonymi głowami, w samych podkoszulkach, luźnych bokserkach i wysokich wojskowych butach, w oknie, między zasłonami a firankami, które osobiście dobierała Pierwsza Dama, ustawiali karabin maszynowy. Z blaszanego pojemnika na podłodze wysuwała się długa taśma z nabojami. Pobiegli schodami w dół. Już w drzwiach wychodzących na trawnik na tyłach domu Marshall dopędził swoją żonę. Czterdzieści metrów dalej czekał na nich matowoczarny helikopter Marinę One. Łoskot wirnika zagłuszał odgłosy strzelaniny za domem. Na schodach za nimi agenci służb specjalnych gorączkowo składali meldunki przez radio. Rozbłysk kolejnej detonacji wyłowił z ciemności kilkunastu komandosów przyczajonych za tylnymi drzwiami domku. - Teraz! - ktoś krzyknął. Wypchnięto ich na zewnątrz. Ochroniarze i komandosi błyskawicznie utworzyli żywą tarczę wokół prezydenta i jego żony. - Co się dzieje? - zapytał Marshall, kiedy posuwali się w stronę śmigłowca. Nikt nie odpowiedział. Pospiesznie usadowiono ich na pokładzie i maszyna z otwartymi drzwiami poderwała się w powietrze. Ktoś szybko zapiął Marshallowi pas bezpieczeństwa. Jaskrawy blask reflektorów śmigłowca wyłowił z ciemności grupę stłoczonych na trawniku ochroniarzy i komandosów. W ogniu stała wartownia przy głównej bramie, kilka innych skupisk płomieni znajdowało się wzdłuż drogi dojazdowej. Marshall zauważył serie pocisków smugowych, rozcinające mrok pod lasem przy bramie. Chwilę póź- niej helikopter wszedł w tak ciasny zakręt, że omal nie przeciągnął brzuchem po czubkach drzew. McLEAN, WIRGINIA 16 sierpnia, 4.55 GMT (23.55 czasu lokalnego) - Hej, tato! - zawołał Jeffrey, szesnastoletni syn Nate'a Clarka, zaglądając do jego gabinetu. - Chodź tu szybko! Popatrz na telewizję! Natychmiast zniknął z powrotem w korytarzu. - A co ty robisz o tej porze przed telewizorem, Jeff? - warknął Nate groźnie, wstając zza biurka. - Już prawie północ! - Wychodząc, zwrócił się do żony: - Co z rachunkiem z American Express? - Zapłaciłam - odparła Lydia. Z podwiniętymi nogami leżała na kanapie. Przeglądała jakiś katalog, rytmicznie poruszając palcami stóp. - Jak ci się to podoba? - zapytała, wyciągając katalog w jego stronę. - Ładne - powiedział odruchowo, wychodząc z pokoju. - Tato! - doleciał z saloniku głośniejszy okrzyk Jeffreya. Obaj jego synowie siedzieli przed telewizorem. Na jego widok czternastoletni Paul wskazał palcem ekran i rzucił: - Patrz. Oglądali wiadomości CNN. Nad ramieniem spikera widniał napis: Z OSTATNIEJ CHWILI. - Nie mamy jeszcze potwierdzenia tych bulwersujących informacji - powiedział komentator. - Gdyby okazały się prawdziwe, byłoby to bezprecedensowe wydarzenie. - Urwał na chwilę, najwyraźniej słuchając informacji w słuchawkach, po czym rzekł: - Dowiaduję się, że mamy połączenie telefoniczne z Elizabeth Crane z policji drogowej stanu Maryland. Słyszy mnie pani, panno Crane? - Tak. - Proszę mówić, jest pani na linii. Kobieta odchrząknęła. - Mniej więcej przed kwadransem odebraliśmy wezwanie z posiadłości prezydenckiej w Camp David. Proszono o wsparcie naszych patroli, informując tylko, że doszło do jakiejś... strzelaniny. Padło dokładnie to słowo. Dwa wozy udały się na miejsce zdarzenia. Później odebrałam meldunek, że płonie wartownia przy bramie posiadłości, widać też inne ognie na terenie, a z otaczających lasów docierają odgłosy strzałów z broni automatycznej. - Chwileczkę, chciałbym, żeby wszystko było jasne - przerwał jej spiker. - Mam rozumieć, że toczą się jakieś walki wokół Camp David? Słychać serie z automatów i trwa... strzelanina? - Patrole zameldowały, że przy bramie leżą zabici. Pierwsze zgłoszenie nadeszło przez telefon komórkowy od jednego z komandosów strzegących terenu. Dyżurny twierdzi, że podczas rozmowy słyszał w słuchawce odgłosy wystrzałów. - Nie wie pani, czy prezydent przebywał w swoim domku w chwili zbrojnej napaści? Miałem wiadomość, że jeszcze dziś po południu widziano go na tamtejszym polu golfowym. - Nic nie wiem na ten temat. Trwa obecnie organizowanie blokad na wszystkich drogach dojazdowych do Camp David. Przy okazji chciałabym prosić podróżnych, aby w miarę możliwości omijali tamte okolice. Nate ruszył pospiesznie do telefonu w gabinecie, ale zdążył zrobić dwa kroki, kiedy ten zadzwonił. - Jakiś kapitan Fairs - mruknęła Lydia, wzruszając ramionami. Podała mu słuchawkę. - Halo! - Nate na migi poprosił o ściszenie telewizora. - Generał Clark? - Przy aparacie. - Mówi kapitan Fairs z kancelarii szefa sztabu, panie generale. Mam rozkaz zorganizowania ochrony kilku domów, w tym także pańskiego. Prócz tego odebrałem wiadomość, że generał Dekker chciałby się z panem spotkać w swoim gabinecie o szóstej trzydzieści. - Dziękuję, zrozumiałem. Po co te środki bezpieczeństwa, kapitanie? Lydia zerknęła na niego, unosząc brwi. - Na wszelki wypadek, panie generale. Tu, w Pentagonie, postawiono na nogi wszystkie służby ochrony. Mogę zdradzić, że włączył się system alarmowy w domu sekretarza obrony, ale patrol nie znalazł tam niczego podejrzanego. Lydia wyszła na korytarz i zapatrzyła się na ekran telewizora. Nate nie słyszał komentarza, ale i jego uwagę przykuły zdjęcia z Chicago. W mokrym od deszczu asfalcie odbijały się koguty wozów policyjnych. W oddali płonęło kilka samochodów, ulica była zasłana połyskującymi w świetle reflektorów okruchami szkła. Odłożył słuchawkę. - Co się stało? - zapytała Lydia. - Jeszcze nie wiem. Terroryści. Spakuj chłopców. Jedziemy. Zamyślił się tak głęboko, że ledwie usłyszał: - Nate? Odwrócił się do żony. - To zwykłe środki ostrożności - powiedział. - Niewykluczone, że ktoś się włamał do domu sekretarza obrony. To wszystko. Poszła do sypialni chłopców. - Aha! - rzucił za nią. - Przyślij mi jeszcze na chwilę Jeffa. Jeffrey wszedł do gabinetu, kiedy Nate wyjmował z zamykanej na klucz szuflady biurka dziewięciomilimetrową berettę. Szesnastoletniemu chłopakowi oczy się rozszerzyły na widok broni. Nate załadował magazynek i pociągnął zamek, wprowadzając pierwszy nabój do komory. Powoli opuścił kurek i włożył pistolet do kabury. Jeff uważnie śledził jego ruchy. Nate wyjął jeszcze z szuflady trzy zapasowe magazynki i wsunął je do kieszeni dżinsów. - Podejdź tu, synu - rzekł, kierując się do szafki w korytarzu. Zdjął z górnej półki ciemnozieloną wojskową torbę brezentową. Wyciągnął z niej dwie części krótkolufowego karabinu z metalową, grawerowaną kolbą. Złożył go błyskawicznie i załadował do obu komór naboje kaliber dwanaście. Podał broń synowi. - Tylko ostrożnie - przestrzegł. Żona z młodszym synem czekali już przy drzwiach do garażu. - Lydia, ty prowadzisz. Jeff, siadaj z przodu. Chwycił telefon komórkowy i ruszył do tylnego wyjścia. - A ja? - zapytał Paul łamiącym się głosem. - Siadaj z tyłu i trzymaj głowę nisko. - Spojrzał na Lydię. - Chcę wyjrzeć zza rogu, czy nie ma nikogo na podjeździe. Zawołam, jak wszystko będzie w porządku. Wyprowadź wóz, wsiądę przed garażem. Tylko nie otwieraj drzwi, dopóki nie dam ci znaku. Wyśliznął się na tonące w mroku podwórze. Noc była parna. Szczęk odwodzonego kurka pistoletu rozbrzmiał głośnym echem. Nate czuł się nieswojo. Łomotanie serca nie pozwalało głębiej zaczerpnąć powietrza. Ułożył broń w ręku, wsparł ją na lewej dłoni i podniósł na wysokość oczu. Oczy go zapiekły od wpatrywania się w ciemność. Spokojnie, nakazał sobie w myślach. Od dawna już nie odczuwał takich sensacji, ale pamiętał je dobrze. Rozdygotane nerwy dawały o sobie znać wtedy, gdy najbardziej potrzebny był spokój. Z mocno bijącym sercem zszedł ze schodów na alejkę, jakby podążając za pistoletem. Kiedy żwir zachrzęścił mu pod butami, poczuł się wystawiony na cel. Szybko przeskoczył na trawę, z trudem opanowując chęć padnięcia na ziemię i przeczołgania się do rogu domu. Głośno przełknął ślinę. Rozbolały go napięte mięśnie ramion. Wiedział, że dookoła jest zbyt wiele dogodnych kryjówek. Żywopłot, pojemniki na śmieci, bliski szereg drzew. Głównie na nie trzeba było uważać. Wykonał błyskawiczny półobrót, uważając, by prawym okiem bez przerwy widzieć linię celownika pistoletu. Nie powinien tego robić w ten sposób. Trzeba było pomyśleć o jakiejś osłonie. Za żywopłotem i pojemnikami mogli się kryć snajperzy, a wśród drzew nawet człowiek z karabinem maszynowym. Nate podkradł się do narożnika, przeskoczył w kąt za garażem i ostrożnie wyjrzał na cichą uliczkę, wypatrując stalowego drutu rozciągniętego w poprzek podjazdu. Wreszcie wyjął telefon komórkowy i wybrał numer aparatu w range roverze. Kiedy tylko usłyszał cichy szum łączności radiowej, poczuł ostre ukłucie w lewym boku. Było tak dotkliwe, że aż przyłożył dłoń do ciała. Nie odniósł jednak żadnej rany, nie licząc tej starej. Przez wszystkie lata od chwili postrzału, który dostał w Wietnamie, odczuwał niekiedy podobne ataki bólu, jak gdyby neurony w miejscu zranienia wciąż przechowywały pamięć o gwałtowności impulsów nerwowych, jakie wtedy musiały przekazywać. Ilekroć wspominał zapach i kolor pylistej ziemi wśród niskich chwastów stanowiących jedyną osłonę, powracał ten nieznośny ból, zalewające na przemian fale lodowatego chłodu i palącego żaru, chociaż po ranie pozostała tylko niewielka blizna. Podobnie działał na jego podświadomość biały szum elektrostatyki. Wtedy taki sam szum stanowił jedyną rzecz, od której zależało jego życie. Rozległ się sygnał połączenia. Lydia odebrała natychmiast. - Możesz wyjeżdżać - powiedział Nate, zdumiony wysiłkiem, jakiego wymagały te dwa słowa. Przywarł plecami do ściany. Drzwi garażu zaczęły się powoli otwierać, szumiąc głośno. Przez całą drogę do szpitala trzymał wtedy dłoń na nagiej piersi Chucka Reeda, najlepszego przyjaciela z akademii West Point, dowódcy drugiego plutonu. Naszprycowany morfiną, odczuwał stopniowo coraz większy chłód, jakby powietrze wpadające przez otwarte drzwi helikoptera szybciej wysysało z niego siły życiowe, niż wtłaczały je do żył leki podawane kroplówką. To właśnie Chuck Reed uratował mu wtedy życie, a niedługo później sam zginął, jak gdyby dopełniając warunków niepisanej żołnierskiej umowy. Samochód wyjechał z garażu. Nate powoli opuścił kurek pistoletu i wskoczył na tylne siedzenie obok Paula. Lydia pospiesznie wycofała wóz na ulicę. Jeffrey włączył radio i zaczął szukać stacji nadającej bieżące wiadomości. - Ale się spociłeś, tato - mruknął młodszy syn. Lydia spojrzała we wsteczne lusterko. - Daj tacie spokój, Paul. - Wszystko w porządku - rzekł chłopak, kładąc mu dłoń na ramieniu. Generał Nate Clark objął go i przytulił do siebie, ukrywając twarz we włosach syna. Dlaczego ja? - przemknęło mu przez myśl po raz nie wiadomo który. Dlaczego ja przeżyłem, kiedy tylu innych zginęło tak młodo? 2 KREML, MOSKWA 16 sierpnia, 04.55 GMT (6.55 czasu lokalnego) Pułkownik Piotr Andrejew, dowódca straży prezydenckiej, dotarł wreszcie do ostatniego szczebla drabinki w szybie wentylacyjnym schronu. Kilkunastu jego ocalałych podwładnych wspinało się za nim. Ramiona i plecy bolały go od półgodzinnej mozolnej wspinaczki, a płuca gwałtownie domagały się powietrza. W końcu jednak mógł dosięgnąć prętów u podstawy automatycznej klapy, która powinna się zamknąć w chwili wybuchu jądrowego. Wraz z dwoma szeregowymi zaczął mozolnie odkręcać bagnetem śruby kraty za- bezpieczającej przed ptakami. Szło im to powoli, bo musieli zachowywać absolutną ciszę; jakikolwiek hałas mógł oznaczać śmierć. Wreszcie Andrejew wyszedł na trawnik skąpany w szarym świetle poranka i na czworakach podkradł się do żywopłotu osłaniającego wylot szybu. Ciężko dyszał z wysiłku. Ciemne od potu wełniane spodnie i biała koszula lepiły mu się do ciała pod ciężką kamizelką kuloodporną, przez którą miał jeszcze przerzucone taśmy amunicyjne. Ostrożnie wyjrzał zza krzaków. W światłach reflektorów opancerzonych wozów piechoty, stojących z pootwieranymi szeroko włazami, bez pośpiechu formowały szyk pododdziały armii. Jedynymi śladami po zaciekłym boju, jaki przetoczył się za murami starej moskiewskiej fortecy, było kilka dopalających się wraków reprezentacyjnych limuzyn. Jednak spoza murów, chyba ze wszystkich stron, wciąż dolatywały odgłosy strzelaniny. Dowódca pułku zmotoryzowanego, który został wezwany do pomocy oblężonym kremlowski, obrońcom, zdołał tylko przekazać przez radio, że wpadł w zasadzkę i został ostrzelany rakietami przeciwpancernymi na ulicy Gorkiego. Ludzie Andrejewa spoglądali na siebie w milczeniu z rozdziawionymi ustami, zaskoczeni gwałtownością walk toczących się w mieście. Usytuowanie Kremla w samym centrum Moskwy powodowało, że docierające zewsząd odgłosy brzmiały tak, jakby zacięte boje toczyły się na każdej ulicy. A to mogło oznaczać tylko jedno - definitywny koniec Federacyjnej Republiki Rosyjskiej. Andrejew szybko wybrał drogę, która bezpiecznie doprowadziła ich do słabo strzeżonego odcinka muru. W mętnym blasku latarń dostrzegli tylko dwie niewyraźne sylwetki. Jeden żołnierz z pistoletem maszynowym przewieszonym przez ramię krążył ospale pod murem, drugi obserwował przez lornetkę teren w oddali. Ruszyli ciemną alejką dojazdową biegnącą wzdłuż nasypu, który zasłaniał ich od strony ruchliwego kremlowskiego placu. Andrejew rozstawił swoich ludzi z bronią naszykowaną do strzału i pod-kradł się do żołnierza z lornetką. Ze szczytu nasypu zauważył, że drugi wartownik znika właśnie z pola widzenia za półkolistą basztą wysuniętą przed mur Kremla. - Nie ruszaj się - powiedział półgłosem. Żołnierz błyskawicznie opuścił lornetkę, ale nie odważył się nawet obejrzeć. Był desantowcem, pod panterką nosił spadochroniarską koszulkę w niebieskie pasy. Ludzie Andrejewa rozbroili go szybko i przerzucili linę przez mur. Zmusili przerażonego wartownika, żeby ukląkł i splótł dłonie za głową. Wpatrywał się w wylot lufy pistoletu Andrejewa rozszerzonymi oczami, które silnie kontrastowały ze skórą twarzy pomalowaną ciemną farbą maskującą. - Z której jesteś jednostki? - zapytał Andrejew, gdy jego podkomendni jeden po drugim wdrapywali się na mur. Wartownik nie odpowiedział. Szpakowaty sierżant straży prezydenckiej wyciągnął nóż z pochwy i podetknął mu ząbkowane błyszczące ostrze pod nos. - Ze sto czwartej dywizji - burknął spadochroniarz. - Z Omska? - spytał zdziwiony Andrejew. Wartownik pokiwał głową. Oddziały syberyjskie musiały zostać przerzucone do stolicy drogą powietrzną, a to oznaczało, że zataczająca szerokie kręgi rebelia jest doskonale zorganizowana. - Po co? - wypalił bez namysłu pułkownik. Spadochroniarzowi opadła szczęka. Najwyraźniej nie wiedział, co ma odpowiedzieć. - Co wam tłumaczyli dowódcy przed rozpoczęciem operacji? Szeregowiec zagryzł zęby, przełknął ślinę, jeszcze raz zerknął na ostrze noża, po czym odparł: - Że... lecimy ratować Rosję. Szarpnięta lina głucho stuknęła o mur. Cały oddział był już po drugiej stronie i w ten sposób przyzywał ich obu. - Właź pierwszy - rzucił Andrejew do sierżanta. Zaledwie ten zniknął za szczytem muru, po koronach pobliskich drzew przesunęły się snopy świateł samochodu. Pułkownik szybko przykląkł obok jeńca za niskim kamiennym obmurowaniem. Na centralny plac, będący jeszcze niedawno widownią najcięższych walk, wyjechało pięć limuzyn. Teraz już nikt nie troszczył się specjalnie o ochronę. Rebelianci całkowicie kontrolowali sytuację. Po chwili ze środkowego auta wysiadł samotny człowiek. W światłach reflektorów Andrejew natychmiast rozpoznał tego niskiego, krępego, łysiejącego mężczyznę, który z szerokim uśmiechem przywitał się z wysokim oficerem w panterce. Obaj ruszyli szybko do wejścia Pałacu Zjazdów. Staromodne okrągłe okulary w kościanej oprawie pozwalały jednoznacznie zidentyfikować w przybyłym Walentyna Karcewa, byłego generała KGB, a obecnie niekwestionowanego przywódcą anarchistów. Sukinsynu, pomyślał Andrejew. Uniósł broń, oparł magazynek o szczyt murku i wymierzył w środek piersi Karcewa. Z odległości około stu metrów nie powinien chybić, nawet przy tak kiepskim oświetleniu. Giń, ty gnido, rzucił w myślach. Ponownie szarpnięta lina stuknęła o mur. Jego ludzie trzymali ją napiętą; czekali wystawieni na ostrzał. Straż wykonała swoje zadanie. Prezydent odleciał w nieznanym kierunku. Andrejew miał teraz ważniejsze sprawy na głowie, musiał zadbać o bezpieczeństwo swojej młodej żony Olgi, i dwóch córek. Karcew oddalał się coraz bardziej, nieświadom broni wycelowanej w jego plecy. Trzymając go na muszce, pułkownik zdał sobie sprawę z tego, że mimo woli naciska spust. W każdej chwili mógł nastąpić wystrzał i samotna kula roztrzaskałaby kark łobuza. Nadarzała się wyjątkowa okazja. Andrejew znał Karcewa i dobrze wiedział, że tamten zasługuje na śmierć. Lina po raz trzeci stuknęła o mur. Pułkownik zamknął oczy, wziął głęboki oddech i powoli zdjął palec ze spustu. Wstał z ziemi, pochylił się nad spadochroniarzem i przytknął palec do warg. Desantowiec energicznie pokiwał głową. Andrejew podbiegł do muru i po chwili zeskoczył na trawnik po drugiej stronie. Mogłem go zabić, powtarzał w myślach. Przepuściłem taką okazję. LOTNISKO HEATHROW, LONDYN 16 sierpnia, 05.00 GMT (5.00 czasu lokalnego) Komputer pokładowy bezbłędnie sprowadzał wielkiego airbusa A-400 do lądowania. - Widzę światła - powiedział drugi pilot. Pierwszy opierał lekko dłonie na kole sterowym, śledząc działanie układów automatycznych, prowadzących maszynę optymalnym torem ku początkowi leżącego dziesięć kilometrów przed nimi pasa startowego. Noc była pogodna. Lot z Hongkongu upłynął bez przeszkód, jeśli nie liczyć samego startu. Na pokładzie znajdował się brytyjski sekretarz spraw zagranicznych, który próbował interweniować w sprawie głośnych na cały świat protestów. Dlatego na lotnisku w Hongkongu żegnały ich tłumy hałaśliwych przeciwników “zachodniego imperializmu”. Wycie silników przybrało nieco na sile: po chwili stało się jeszcze głośniejsze. - Prędkość: dwieście dwadzieścia - odczytał drugi pilot. - Widocznie schodzimy pod wiatr - mruknął kapitan. Automat jeszcze zwiększył ciąg. Odczuwało się już przyspieszenie, które wgniatało ludzi w fotele. Prędkość samolotu ciągle rosła. - Lot dziewięć dwa dziewięć - odezwał się przez radio kontroler z wieży. - Jesteś nad ścieżką podejścia. Zredukuj prędkość do dwustu dziesięciu. - Zrozumiałem. Wyłączam autopilota. Urządzenie reagowało nawet na lekkie poruszenie kołem sterowym. Z włączonym autopilotem zawsze trzeba było bardzo uważać, aby przypadkiem nie trącić sterów, bo automat mógłby to potraktować jako próbę przejęcia kontroli nad maszyną. Pilot zacisnął palce na kole i odepchnął je od siebie, równocześnie płynnym ruchem przesuwając w dół dźwigienki gazu. Nic się nie stało. - Prędkość: dwieście czterdzieści osiem - odczytał drugi. Kapitan mocniej pchnął koło. Nadal nic. Nawet słoniowaty airbus powinien zanurkować nosem ku ziemi po tak gwałtownej zmianie ustawienia sterów. - Wieża, tu British Airways dziewięć dwa dziewięć. Muszę zatoczyć koło. Pilot z powrotem pociągnął stery do siebie. Maszyna nie zareagowała. W desperacji obrócił nimi w lewo, potem w prawo. Drugi pilot spoglądał na to z rosnącym przerażeniem. - Dziewięć dwa dziewięć, jakie macie kłopoty? - zapytał kontroler. - Wieża Heathrow - zameldował kapitan, z trudem panując nad łamiącym się głosem - tu British Airways dziewięć dwa dziewięć. Zgłaszam sytuację alarmową. Wycie silników znów się nasiliło, samolot zaczął ostrzej schodzić w dół. Automat trzymał jednak kurs na początek pasa startowego. - Jezu! - mruknął drugi pilot, szarpnięciem ściągając dźwigienki gazu do końca, na ciąg wsteczny. Natychmiast przesunął je z powrotem, ale w najmniejszym stopniu nie wpłynęło to na jednostajny huk silników. - Prędkość: dwieście dziewięćdziesiąt! Wysokość: czterysta! - Zresetuj komputer! - rzucił kapitan, kurczowo chwytając koło sterowe. Drugi z trzaskiem odchylił osłonę zabezpieczającą i energicznie wdusił parę razy klawisz resetowania. - Nie działa! Zabrzęczał sygnalizator kolizji. Pilot huknął pięścią w koło, zaklął pod nosem i z wściekłością kopnął pedały sterowe. Silniki nadal pracowały pełną mocą. - Matko Boska! - krzyknął drugi. - Lot dziewięć dwa dziewięć - odezwał się podniesionym tonem kontroler. - Melduj o swojej sytuacji. Odbiór. Z przedziału pierwszej klasy tuż za kabiną pilotów doleciały krzyki przerażonych pasażerów. Świst wiatru za szybami nasuwał skojarzenia z lotem nurkowym bombowca. - Wyłączamy wszystko! Zaczęli szybko przestawiać wyłączniki na środkowym cokole i panelach nad przednią szybą. Jedno po drugim gasły światła skomplikowanej awioniki airbusa. Dziób maszyny pochylił się jeszcze niżej. Kapitan poczuł dziwne odrętwienie, ogarniające stopniowo jego ciało od bioder po szyję. Zrozumiał, że jest już za późno. Zdążył jeszcze spojrzeć na drugiego pilota, który, trzymając się kurczowo fotela, wbijał rozszerzone strachem oczy w zbliżającą się gwałtownie czarną wstęgę pasa startowego. Kilka dni później w pokoju przylegającym do hangaru wypełnionego szczątkami rozbitej maszyny członkowie komisji śledczej wielokrotnie przesłuchiwali utrwalone w czarnej skrzynce odgłosy z kabiny pilotów. Wreszcie ktoś wpadł na pomysł sprawdzenia danych osobowych kapitana airbusa. Okazało się, że w ostatniej chwili - w zapisie ledwie to było słychać przez ogłuszające wycie nieposkromionych silników, które zesłały śmierć obec- nym na pokładzie dwustu osobom - krzyknął na głos imię swojej żony. GABINET OWALNY, BIAŁY DOM 16 sierpnia, 07.00 GMT (2.00 czasu lokalnego) Donośny brzęczyk telefonu wypełnił cały pokój. Zebrani w gabinecie członkowie Rady Bezpieczeństwa Narodowego i dyrektorzy agencji strzegących prawa wsłuchiwali się w napięciu. Nikt nie odbierał. - Spróbuj jeszcze zadzwonić do jego daczy - polecił Marshall. Sekretarz szybko wybrał numer podmoskiewskiej rezydencji prezydenta Rosji. I tym razem nikt się nie zgłaszał. Sekretarz stanu Hugh Jensen spojrzał na zegarek i pokręcił głową. - Tom - powiedział cicho - w Moskwie jest już piątkowy ranek, właśnie minęła dziewiąta. Próbowaliśmy połączyć się z prezydentem Krestianowem pod wszystkimi dostępnymi numerami. Co najmniej pod jednym z nich, w centrali naczelnego dowództwa armii, powinien trwać całodobowy dyżur, gwarantujący nam kontakt o dowolnej porze dnia i nocy. - Przygarbił się wyraźnie. - Ale i tam nikt nie odbiera. Po zakończeniu spotkania prezydent Marshall sięgnął po najświeższy numer “Chicago Tribune”. Przeczytał nagłówek: KOLEJNE ZAMACHY TERRORYSTYCZNE. Westchnął i przebiegł wzrokiem treść artykułu opisującego ponure akty przemocy. Drugi tytuł głosił: CHIŃCZYCY ZDUSILI STUDENCKI PROTEST. To, co powinno być głównym tematem wydania - wiadomość o setkach zabitych zwolenników demokracji - zeszło na drugi plan. Jego uwagę przyciągnęła notatka na dole strony: ŚMIAŁA NOMINACJA ZMIENIA UKŁAD SIŁ. Marshall uśmiechnął się ironicznie. Co to za zmiana układu sił? - pomyślał. Rozsiadł się wygodnie w fotelu, zdjął pantofle, zarzucił nogi na biurko i uważnie przeczytał artykuł dotyczący Gordona Davisa. Znane już były wyniki sondaży przeprowadzonych tuż przed zamknięciem konwentu republikanów. Według nich przewaga Marshalla spadła z osiemnastu do jedenastu procent. Komentator polityczny “Chicago Tribune” przypisywał to ostatnim śmiałym decyzjom gubernatora Bristola. - Gówno prawda - mruknął prezydent pod nosem i prychnął pogardliwie. - To zwykły pokonwentowy skok nastrojów. Zabrzęczał interkom. Marshall odłożył gazetę. - Tak? - Panie prezydencie, szwedzki premier ze Sztokholmu na linii trzeciej. Marshall skrzywił się z niesmakiem. A ten czego chce? - pomyślał. Kazał sekretarzowi wezwać szefa kancelarii i przełączył się na trzecią linię. - Panie premierze! - powiedział głośno, z ożywieniem, tonem zarezerwowanym na publiczne wystąpienia. - Czemu zawdzięczam tę przyjemność? - Panie prezydencie - padło w odpowiedzi ciepłym basem, z wyraźnym obcym akcentem - mam bardzo ważne informacje, które chciałbym panu przekazać. Do gabinetu wszedł szef kancelarii; niósł filiżankę parującej kawy. Jowialnie skinął głową sekretarzowi. - Mniej więcej godzinę temu - ciągnął Szwed przez telefon - na lotnisku niedaleko Kiruny, na dalekiej pomocy mojego kraju, wylądował nieoznakowany rosyjski samolot. - Kto to jest? - spytał cicho szef kancelarii, ruchem głowy wskazując aparat telefoniczny. Postawił filiżankę z kawą na biurku i usiadł naprzeciwko Marshalla. - Premier Szwecji - odparł szeptem prezydent, zakrywając dłonią mikrofon. - Na jego pokładzie - ciągnął rozmówca tak cicho, że jego głos niemal się wtopił w szum linii transatlantyckiej - przyleciał prezydent Rosji, premier oraz kilku członków rządu wraz z rodzinami. Marshall wyprostował się gwałtownie. Szef kancelarii pochylił się nad biurkiem i odwrócił głowę, nastawiając ucha. - Wszyscy zwrócili się o udzielenie im azylu politycznego. - Jezus Maria... - szepnął Marshall. LOTNISKO KRAJOWE, WASZYNGTON 16 sierpnia, 11.00 GMT (6.00 czasu lokalnego) Do samolotu wkroczył elegancko ubrany, młody, przystojny mężczyzna. - Senatorze Davis - powiedział - nazywam się Arthur Fein i kieruję wiceprezydencką ekipą gubernatora Bristola. - Zaczął się witać kolejno z całą rodziną. - Ty musisz być Celeste! - zawołał głośniej, przekrzykując huk silników służbowego odrzutowca Partii Republikańskiej.- A ty jesteś Janet! Jak miło na was popatrzeć! Dziewczęta przyjęły to ze wstydliwymi uśmiechami. Gordon wciąż nie mógł się nadziwić, jak szybko odzyskały dobry nastrój po dramatycznych przeżyciach ostatniej nocy. Najwyraźniej bardzo im zaimponowała podróż elegancką limuzyną i komfortowym odrzutowcem oraz zainteresowanie dziennikarzy. Są przecież takie młode, pomyślał. W przeciwieństwie do córek Elaine wciąż miała ten sam nieprzenikniony wyraz twarzy, który zobaczył zaraz po wyjściu z sali gimnastycznej. Odwrócił się, żeby przedstawić Feinowi Daryla, szefa swojej kancelarii, najlepszego przyjaciela i zaufanego powiernika, ale ten już ruszył, aby przywitać się z dwoma zasępionymi agentami służb specjalnych. - Poznaliśmy się już w okresie kadencji Busha - rzekł, na co ochroniarz sztywno skinął głową. - Pijasz bardzo mocną kawę bez śmietanki z dwiema łyżeczkami cukru, prawda? - dodał Fein, wymachując palcem przed jego nosem. - Zgadza się - odparł agent i uśmiechnął się po raz pierwszy od początku swojej służby. Ryk silników skłonił Gordona, żeby zaczekać z przedstawieniem Daryla. Tymczasem Fein rozsiadł się wygodnie i założył nogę na nogę, wciskając czubek buta pod stolik do kawy. Kiedy splatał dłonie na brzuchu, z rękawów marynarki wysunęły mu się śnieżnobiałe mankiety ze złotymi spinkami. Mimo ciepłej pogody miał na sobie wełniany garnitur z Savile Row, ciemnogranatowy w grube prążki. Czerwony krawat był idealnie dobrany kolorem do chusteczki pedantycznie ułożonej w butonierce, a błękitną koszulę ze sztywno nakrochmalonym białym kołnierzykiem zdobiła ledwie widoczna złota spinka. Kiedy tylko wystartowali i ryk silników trochę przycichł, Fein pospiesznie uścisnął dłoń Darylowi, postawił na stoliku wąski neseser i powiedział: - Chyba nie macie nic przeciwko temu, abyśmy zaczęli od razu. Na sali obrad będziemy wszyscy bardzo zajęci, więc trzeba wykorzystać podróż na dopracowanie niektórych szczegółów. - Całkowicie się zgadzam - odparł Gordon, zerkając na Daryla, który wyciągnął notatnik i długopis z plastikowej aktówki. - Powinniśmy omówić kilka ważnych spraw. Jakie mam zająć stanowisko wobec fali terroryzmu? Co powiedzieć w kwestii zamieszek w Chinach? Zapewne znasz moje poglądy na temat przestępczości, a przecież anarchia, która ostatnio zalewa nasz kraj, to nic innego, jak... Urwał nagle, gdy Fein ostentacyjnie wyjął z teczki pojedynczą kartkę wydruku. - W porządku - obwieścił tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Dzień pierwszy. “Cześć, nazywam się Gordon Davis! Jestem młodym, przystojnym konserwatystą, dobrze wychowanym, wygadanym i świetnie wykształconym ciemnoskórym Amerykaninem. Mam równie bardzo atrakcyjną, doskonale zorganizowaną, kochającą żonę i dwie córki. Jestem ożywionym koszmarem Normana Rockwella z jego wizji lat dziewięćdziesiątych. Przynoszę wam nadzieję, że koniec końców może uda nam się wreszcie żyć w pokoju obok siebie”. - Wskazał palcem koniec akapitu. - Tyle na pierwszy dzień. Daryl podniósł oczy do nieba. Elaine zaczęła wyglądać przez okno. Gordon podniósł zadrukowaną kartkę. Było na niej napisane dokładnie to, co Fein przed chwilą powiedział. - A teraz chciałbym się skoncentrować na kilku podstawowych rzeczach... jeśli pozwolisz. - Gordon pochylił się, splótł ręce i oparł łokcie na kolanach. - Po pierwsze, musisz popracować nad tym, co nazywam "białym szumem". W twoich mowach jest za mało przerw, które odgrywają zasadniczą rolę w wyrażaniu nacisku. Poza tym mów wolniej. Masz tendencję do tego, żeby poruszać jak najwięcej konkretów w krótkim czasie. Tymczasem twoje słowa muszą kąsać, wbijać się w umysły słuchaczy. Kiedy chcesz wywrzeć nacisk, nie zapominaj o przerwach. Unikaj monotonii. Naprawdę chcemy usłyszeć w twoim głosie... więcej pasji! - zakończył, wyraźnie podnosząc głos, a jednocześnie przeciągając sylaby. Na Gordonie zrobiło to spore wrażenie. - Jezu! - syknął zdegustowany Daryl. - Proszę spróbować - rzucił Fein. Odchylił się na oparcie i skrzyżował ręce na piersi. Gordon wpatrywał się w niego przez chwilę, wreszcie zapytał: - Co mam powiedzieć? - To nie ma żadnego znaczenia - odparł Fein powoli, wyraźnie oddzielając słowa i dawkując każdemu z nich odpowiedni nacisk. - Właśnie to mnie najbardziej niepokoi - wycedził na próbę Gordon, stojąc pośrodku ciasnej samolotowej umywalni. - Jeszcze wolniej - rzucił krążący za nim Fein. Patrząc na swoje odbicie w lustrze, Davis powtórzył, wręcz nienaturalnie rozdzielając poszczególne słowa. - No i sam widzisz. - Tamten spojrzał ponad jego ramieniem w lustro. -A teraz nachyl się trochę. - Bez ceregieli przygiął Gordonowi kark. - Lekko pochylona sylwetka to dodatkowy element ekspresji. A teraz opróżnij jedną kieszeń i wsuń do niej rękę. - Którą? - Wszystko jedno. Posłusznie wyjął z lewej kieszeni spodni chusteczkę i pastylki miętowe, położył je na umywalce i wsunął rękę. - W porządku - ciągnął Fein. - Jeśli teraz będziesz rozcinał przed sobą powietrze kantem prawej dłoni, położysz jeszcze większy nacisk na swoje słowa. - Zrobił taki gest, jakby szykował się do rozbicia treningowej desz-czułki ciosem karate. - Wybierz któreś słowo i zaakcentuj je ruchem dłoni. Davis znów popatrzył na swoje odbicie. - Właśnie to mnie najbardziej niepokoi - rzekł, robiąc lekki zamach przy słowie “najbardziej”. Skutek był zauważalny. - Teraz wybierz inne słowo. - Co? - Zaakcentuj tak samo inne słowo. Nie spuszczając wzroku z odbicia swej twarzy, powiedział: - Właśnie to mnie najbardziej niepokoi. - Ruch ręką jak gdyby odmienił znaczenie całego zdania. - Właśnie to m n i e najbardziej niepokoi. - Nacisk intonacyjny i drobny gest potęgowały wrażenie. Davis uśmiechnął się do siebie. - Widzisz? Najpiękniejsze jest to, że bez trudu można przekonać ludzi, iż mówi się o czymś z prawdziwą pasją. - Fein zrobił taki ruch, jakby oburącz łapał piłkę i rzucał ją na ziemię. - Bardzo wiele można osiągnąć samymi gestami. - Poufale klepnął Gordona po ramieniu. - Powtórzmy wszystko jeszcze raz. - Ruchy ciałem - wyrecytował Davis - tylko w przód i w tył, nigdy na boki. Mikrofon trzymać do góry, a nie do siebie. Nigdy nie unosić rąk powyżej głowy. Uśmiechać się. Pochylenie do przodu wzmacnia intonację głosu, do tyłu ją osłabia. Patrzeć ludziom w oczy. Modulować głos. Mówić powoli, rozdzielając słowa i stosując dłuższe pauzy. - Żeby później ewentualnie przyspieszyć i sprawić wrażenie ekscytacji. Dobra. Jakieś pytania? Gordon spojrzał na swoją chusteczkę. - Dlaczego mam opróżnić kieszeń? - Żeby nic nie wypadło, gdy będziesz wyciągał rękę. Mówiąc szczerze, w ogóle nie powinieneś niczego nosić przy sobie. Portfel w tylnej kieszeni bardzo źle wpływa na sylwetkę. Położył dłonie na jego ramionach i odciągnął je do tyłu, jak krawiec podczas ostatniej przymiarki smokingu. - Więc co mam zrobić ze swoimi rzeczami? - Ktoś je będzie za ciebie nosił. No, dobra. Jesteś gotów, Gordy? Powinieneś ich zwalić z nóg. - Davis przyjął to z uśmiechem. Fein dodał: - Jeśli chcesz przećwiczyć swoje wystąpienie jeszcze raz, każą pilotowi krążyć nad lotniskiem. Gordon pokręcił głową i wyszedł za nim do wąskiego korytarzyka. - Z natury jestem politycznym nudziarzem. Nigdy nie byłem dobry w te klocki. - Ale będziesz! - wycedził Fein, zastępując mu drogę. - Jestem przekonany, że znaleźliśmy towar, na który Amerykanie po prostu się rzucą. Moim zadaniem jest tylko przygotować najatrakcyjniejsze opakowanie tego towaru. Nic więcej. Jeśli będziesz słuchał moich rad, Gordy... - pochylił się i zniżył głos - ...bez trudu zdołasz się uwolnić od wizji czyśćca politycznych decydentów. Uniósł wysoko brwi i przekrzywił głowę, a po chwili się odwrócił i poszedł do głównego przedziału. Jego miejsce w korytarzyku natychmiast zajął Daryl, który wziął Gordona pod rękę i pociągnął z powrotem do umywalni. - Co ty wyprawiasz, do jasnej cholery? - syknął Davis. - Właśnie chciałem cię zapytać o to samo. - Posłuchaj - szepnął Gordon. - To kretyn, ale jest... - słowa uwięzły mu w gardle. - Ważną szychą? A kim ja jestem? - Szefem mojej kancelarii. Zrozum, Daryl, że tacy jak on to fachowcy od umieszczania ludzi w Białym Domu! Na miłość boską, przecież lecimy na konwent, żeby przyjąć nominację na stanowisko wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych! Daryl przytaknął ruchem głowy. - Jak chcesz, Gordon. Tylko nie zapominaj, kim jesteś i w co wierzysz. Kiedy wrócili na swoje miejsce, Fein przekazał Darylowi chusteczkę donosa i miętowe pastylki Davisa. PENTAGON, WASZYNGTON 16 sierpniam, 11.15 GMT (6.15 czasu lokalnego) Generał Nate Clark minął tonącą zazwyczaj w mroku salę dowództwa operacyjnego. Teraz podoficerowie rozmaitych formacji biegali po korytarzu, znosząc na wielki centralny stół mapowy sterty dokumentów. Tych z marynarki wojennej było znacznie więcej niż z wojsk lądowych, lotnictwa czy jednostek desantowych. - Co tam się dzieje? - zapytał porucznika, który właśnie wyszedł z przyległego pokoju. Tamten wyprężył się na baczność. - To PACOM, panie generale - odparł. - Nie wiem, o co chodzi, ale taka bieganina trwa już od momentu, kiedy obejmowałem służbę. - Czy przypadkiem nie jest to spowodowane masowymi protestami, do jakich ostatnio dochodziło wokół naszych baz w Japonii? Porucznik wzruszył ramionami. Clark jeszcze raz obrzucił krytycznym spojrzeniem krzątaninę w sali odpraw. Należał do kadry amerykańskiego kontyngentu w Korei, toteż PACOM, dowództwo sił Pacyfiku, nie powinno się szczególnie interesować jego osobą. Z rosnącą ciekawością wszedł do środka. Na jego widok paru oficerów podniosło się z miejsc, z niczyich ust jednak nie padła regulaminowa komenda: baczność! - Co tu się dzieje, panowie... i panie? - Nic specjalnego, panie generale - odparł jakiś kapitan z marynarki. -Zwykłe środki ostrożności. - Obok Clarka przeszło dwóch podoficerów z wielkimi kartonowymi pudłami. Ustawiali je w stertę pod ścianą. - Wczoraj wieczorem doszło w Pekinie do kilku zamachów, a w Charbinie zamieszki przybierają na sile. Nie sądzę jednak, aby było się czym martwić. Na końcu sali dwaj porucznicy marynarki wyciągali z kartonowych tub wielkie zwinięte arkusze map. - Czyżby PACOM zamierzał powołać sztab kryzysowy w związku z wydarzeniami w Chinach? - Jak powiedziałem, to tylko zwykła ostrożność, generale. - W dzisiejszych czasach wszyscy mają kłopoty z terrorystami. Wszędzie odbywają się zamachy, w Moskwie, Berlinie, Seulu czy Tokio. - To prawda, generale, ale w żadnym innym kraju nie ogłoszono pełnej gotowości bojowej sił zbrojnych. Oficjalne rozkazy dla wojska są transmitowane w radiu i telewizji co pół godziny. Okręty Ludowej Armii Wyzwoleńczej wpłynęły do Cieśniny Tajwańskiej. Nasza admiralicja już skierowała część floty na Morze Wschodniochińskie. Clark pokiwał głową i zawrócił. Chiny? - pomyślał, oparłszy się ramieniem o ścianę przy drzwiach. W sali odpraw wrzało jak w ulu, podoficerowie ze służb technicznych niemal się przekrzykiwali. To naprawdę nie moje przedstawienie, powtórzył w myślach. - Kto to był, do cholery? - doleciało zza drzwi pytanie któregoś z oficerów. - Clark. Podobno ma objąć Koreę. Nate uśmiechnął się. Korea byłaby ukoronowaniem jego kariery, nagrodą za tyle lat ciężkiej pracy. Niewiele zagranicznych kontyngentów budziło takie zainteresowanie i było utrzymywanych w ciągłej gotowości, jak amerykańskie siły w Korei. - Kawał chłopa z tego sukinsyna. Ciekawe, jak się z nim służy. - To piechociarz - wtrącił trzeci głos. - Zdołał wrócić z Europy, bo nie mieścił się do czołgu. - Clark uniósł brwi i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Prawie już zapomniał, jak plotkarskie jest środowisko młodszych oficerów sztabowych. - Z drugiej strony, to śmierdzący przypadek. Jego żona jest Chinką. - Uśmiech błyskawicznie zniknął z twarzy generała. - Jakimś naukowcem albo czymś w tym rodzaju. - Naprawdę? Autentyczną Chinką, z Azji? - Nie, z tutejszych emigrantów. Tak czy inaczej, trzeba na niego uważać, bo to piechociarz. Ma opinię pluszowego misia, podobno nigdy nie podnosi głosu na podwładnych. Ale za zamkniętymi drzwiami byłby ci gotów wygryźć drugą dziurę w dupie, gdyby zauważył, że niedostatecznie troszczysz się o swój oddział. “Dlaczego wczoraj żołnierze nie stali w równych trzech kolumnach?” - dodał głośniej, basem, naśladując dowódcę. - "Po co trzymałeś ich na słońcu? Nie widziałeś, że sto metrów dalej jest cień?". - Dość! Uwaga wszyscy! - Clark rozpoznał głos kapitana, z którym przed chwilą rozmawiał. - Mamy godzinę na to, żeby zakończyć przygotowania do odprawy. Zróbcie coś wreszcie z tymi mapami! - Jakim kolorem zaznaczyć jednostki chińskiej armii? Czerwonym? - Tak, może być - odparł któryś z oficerów. - A rosyjskie na niebiesko? - Na zielono - wtrącił drugi. - Niebieski zostawiajcie zawsze dla tych, którzy walczą po słusznej stronie. Clark znów się rozchmurzył. Niebieski dla tych, co walczą po słusznej stronie, powtórzył w myślach. Zatem dzisiaj niebieskie kredki mogły odpocząć, nie było większych szans, by na mapach operacyjnych pojawiły się znaczki jakichkolwiek formacji amerykańskich. - Dobra, zaczynamy! - rozkazał w sali odpraw kapitan. - Pierwsza jednostka: CHICOM, czterysta jedenasta dywizja piechoty, osiemdziesiąt pięć procent stanu, Dziamusi. Nate ruszył w głąb korytarza, coraz głębiej utwierdzając się w przekonaniu: “To nie moje przedstawienie, nie mam z tym nic wspólnego”. Ledwo wszedł do obszernego gabinetu, wyczuł, że coś jest nie tak. Spodziewał się szerokich uśmiechów, serdecznych uścisków dłoni, klepania po plecach. Zamiast tego w milczeniu wskazano mu miejsce w półkolu krzeseł stojących naprzeciwko biurka generała Dekkera, szefa sztabu generalnego armii amerykańskiej. - Siadaj, Nate - rzucił dowódca. Dwu- i trzygwiazdkowi generałowie nawet nie wstali na powitanie starszego stopniem kolegi. Perspektywa awansu w jednej chwili rozpłynęła się we mgle. A więc stan spoczynku. Dlaczego? - Nate - zaczął Dekker - wiem, że rozeszły się już plotki o twoim awansie na stanowisko naczelnego dowódcy sił w Korei. Jeśli mam być szczery, w pełni zasłużyłeś na ten awans. Clark zagryzł wargi. Gorączkowo usiłował sobie przypomnieć, czy nie popełnił ostatnio jakiegoś kardynalnego błędu. - Przejdę od razu do rzeczy, Nate. Zapadła ostateczna decyzja, by powierzyć ci naczelne dowództwo amerykańskich sił na Pacyfiku. Dekker zamilkł, oczekując jego reakcji. Clark odczekał chwilę, żeby się opanować, po czym powiedział: - Cała ta formacja ma wkrótce zostać zlikwidowana. - Robimy wszystko, aby ją utrzymać, Nate. - To i tak stanowisko dwugwiazdkowe. - Było dotychczas. Kongres zakończył weryfikację naszej struktury organizacyjnej i nie tylko utrzymał siły pacyficzne, ale jeszcze podniósł rangę ich dowództwa. Będziesz miał pod sobą cały dziewiąty korpus. - Przecież dziewiąty składa się tylko z jednej dywizji - odparł szybko Clark, zachodząc w głowę, dlaczego reaguje w ten sposób. Powinien albo regulaminowo przyjąć rozkaz, albo krótko i uprzejmie zrezygnować z zaszczytu. - A kto obejmie dowództwo w Korei? - Tim Stanton - wtrącił siedzący obok niego po lewej szef pionu personalnego. Tim pochodził z tego samego rocznika Akademii West Point, co on. Przynajmniej nie wsadzą tam jakiegoś gówniarza, przemknęło mu przez myśl. - To odpowiedni człowiek - powiedział. - Nie gorszy od ciebie, Nate - odparł Dekker. - Niektórzy z nas tu obecnych są zdania, że w ogóle nie ma lepszych od ciebie. Właśnie dlatego przekazujemy ci dowództwo USARPAC. - Wymówił nowy akronim jednym tchem, jak powszechnie znane słowo. Clark westchnął ciężko. Nosił na piersi całą masę baretek, miał nienaganny przebieg służby od dowódcy plutonu do dowódcy korpusu. W sztabie Dekkera najprawdopodobniej zdołałby za kilka lat z honorem odejść w stan spoczynku. Prawie przez cały ubiegły rok od powrotu z Europy kręcił się po Waszyngtonie, smarując wazeliną serca wpływowych polityków. A teraz miał objąć dowództwo całkiem podrzędnej formacji. - Proszę mi wybaczyć, generale - rzekł - z całym szacunkiem muszę zauważyć, że to jakiś stek bzdur. Dekker skrzywił się z niesmakiem i przesunął stosik papierów na biurku. W świetle lamp zabłysnął niebieski kamyk w jego znaczku Akademii West Point. Był o cztery lata starszy i gdy Clark wstąpił do szkoły, znalazł się w dowodzonej przez niego kompanii. Dekker zawsze był o jeden stopień starszy od niego rangą. - Mam nadzieję, Nate, że jednak odlecisz do Fort Shafer, aby objąć to stanowisko. Ktoś musi pościągać to bractwo z pół golfowych na Hawajach, powyganiać ludzi z ciepłych baraków na Alasce i postawić USARPAC na nogi. - Mówił z wyraźnym żalem w głosie. - Chyba nie muszą ci przypominać, że to rozkaz. Clark nie zamierzał jednak odgrywać roli karnego żołnierzyka. Westchnął ciężko i odwrócił głowę. - Do cholery, Nate! - warknął Dekker. - USARPAC odpowiada za obronę interesów Stanów Zjednoczonych i ich sprzymierzeńców na obszarze od Uralu po wybrzeże Kalifornii i od bieguna północnego do południowego... wyłączywszy Koreę. - A co tam jest oprócz Korei? - wypalił Clark. Dekker powiódł wzrokiem po twarzach siedzących naprzeciwko niego oficerów. - Nie słyszałem tego pytania, jasne? Chyba wszyscy doskonale wiedzą, gdzie się kryje potencjalne zagrożenie. - Wolałbym, aby pan to powiedział, generale. Szef sztabu wziął głębszy oddech. - Chodzi o Chiny, Nate. - Przez chwilę panowała martwa cisza. - Od ponad dziesięciu lat Chińczycy intensywnie modernizują swoje wojska i już się rozglądają, gdzie można by im zorganizować chrzest bojowy. Jeśli ruszą na południe, to nie nasza sprawa. Będą się martwić Wietnamczycy. Na zachód, też nie nasza. Tam są Indie. Na pomoc, proszę bardzo. Zajmą się nimi Rosjanie. Ale gdyby ruszyli na wschód, Nate, na Japonię, Tajwan czy Filipiny, muszą się natknąć na nas. A ściślej rzecz biorąc na ciebie. Musisz zrozumieć, że jeśli dojdzie do wojny z Chińską Republiką Ludową, to będzie twoja wojna. Dlatego chcę odtworzyć gotowość sił pacyficznych. I właśnie ty masz się tym zająć. STADION OLIMPIJSKI, ATLANTA 17 sierpnia, 02.30 CMT (21.30 czasu lokalnego) Zrobiło się późno. Gordon Davis i jego rodzina byli zmęczeni. Kiedy drzwi się otworzyły, do niewielkiego, gustownie urządzonego saloniku wdarł się ryk tłumu, zakłócając rozmowę między Davisami a Bristolami. Do środka wszedł mężczyzna w słuchawkach z reżyserską tabliczką w ręku. W nagim betonowym korytarzu ukazała się na krótko zasępiona twarz agenta ochrony. - W porządku - oznajmił przybyły. - Gubernatorze Bristol, senatorze Davis, mniej więcej za pięć minut prezydium odda głos delegacji z Connecticut. Pańska delegacja występowała już wcześniej, senatorze, więc nie będzie pan musiał nic mówić. Zaraz po głosowaniu przewodniczący chce naruszyć porządek zjazdu i zgłosić wniosek o przyjęcie pańskiej nominacji przez aklamację. Potem będzie to co zwykle: balony, transparenty, hip- hip-hura. Powtórzmy teraz szybko pańską rolą. Przede wszystkim chcielibyśmy, aby wyszedł pan sam. Ma pan dwadzieścia dwa kroki do swojego miejsca oznaczonego numerem osiemdziesiątym czwartym. Numery wypisane są na żółtej taśmie, przyklejonej do podłogi na lewo od podium. Kierownik techniczny przypomni panu ten numer tuż przed wyjściem. Gdyby taśma była zasypana konfetti, proszę pamiętać, że ma pan do przejścia dwadzieścia dwa kroki. Jasne? Gordon pokiwał głową. - Zaplanowaliśmy około trzech minut na owację - ciągnął nieznajomy. -Następne trzy minuty i dwadzieścia sekund zajmie odśpiewanie pieśni “Napawa mnie dumą, że jestem Amerykaninem”. Później wejdzie pańska rodzina. Pani Davis, proszę wprowadzić dziewczynki za ręce, młodszą od strony widowni. - Nie chcę, żeby wychodziły na podium - zaprotestował Davis. Wszyscy poza żoną i córkami popatrzyli na niego. - Wolałbym tego uniknąć po wczorajszych zdarzeniach. - Zapewniam pana, senatorze Davis, że mamy tu wyjątkowo ścisłą ochronę. Przeżyłem już kilkanaście różnych zlotów na stadionach, ale jeszcze nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Służby specjalne rozmieściły nawet snajperów wśród stanowisk komentatorskich. Arthur Fein wstał z krzesła, wziął Gordona pod rękę i odciągnął na bok. - Gordy, to twój najważniejszy, pierwszoplanowy występ. Fachowcy z telewizji utrzymują, że ostatniego dnia konwentu możemy pobić rekord oglądalności. Pamiętasz, co ci tłumaczyłem na temat dzisiejszego wystąpienia? Dziesięć czy piętnaście minut na podium może ci dać nawet czterdziestoprocentowy udział... - Przecież nie będę miał okazji powiedzieć choćby jednego słowa. - Tym lepiej. Wystarczy, że pokażesz się ze swoją wspaniałą żoną i córkami przed wiwatującym tłumem. Baloniki, konfetti, patriotyczne pieśni i ogólnokrajowe sieci telewizyjne! - Dwie minuty - zapowiedział mężczyzna w słuchawkach. - Gordy - powtórzył Fein, ściskając ramię Davisa, który odsunął się trochę od niego. - Czterej główni komentatorzy polityczni będą długo relacjonować ten dzień, kiedy głębokie rozdźwięki dzielące nasze społeczeństwo... - Dobrze, już dobrze - syknął Gordon. Zdążył się przekonać, że dla Feina nie liczą się słowa, a tylko punkty w sondażach popularności. Odwrócił się w stronę koordynatora. - Jeśli może pan zagwarantować bezpieczeństwo mojej rodzinie... Tamten energicznie pokiwał głową i poprowadził całą rodzinę do drzwi. Philip Bristol zachęcająco poklepał Gordona po plecach. Obie dziewczynki ostentacyjnie przedefilowały przed Bristolami. Uśmiechały się, ale nie powiedziały ani słowa. Razem poszli betonowym labiryntem korytarzy do wejścia na boisko. Gordon obrzucił podejrzliwym spojrzeniem surowe deski i plątaninę kabli elektrycznych biegnących na tyłach podium. Z drugiej strony podwyższenie obito niebieską tkaniną, ale od zaplecza widać było prowizoryczną fasadowość. Znalazł się w blasku jupiterów wypełnionego rykiem tłumów stadionu. Z dziesiątków tysięcy gardeł wyrwały się ochrypłe wiwaty. Przewodniczący konwentu serdecznie uścisnął mu dłoń, gdy Gordon przechodził obok stołu prezydialnego. Odliczał kroki, dopóki nie ujrzał żółtej taśmy. Uśmiechał się szeroko i machał rękami, odwracając się to w jedną, to w drugą stronę. Po skórze przebiegały mu dreszcze wywołane czy to błyskaniem fleszy, czy wznoszącymi się falami okrzykami tłumu lub gwałtowniejszymi ruchami ludzi na trybunach. Kiedy żona i córki stanęły obok niego, dreszcze jeszcze się nasiliły. Dopiero dwadzieścia osiem minut później - po wrzaskliwych , “Napawa mnie dumą, że jestem Amerykaninem” oraz “Zwyciężymy” i po zniknięciu ostatniego balonika w mroku nocy - mógł się wreszcie rozluźnić. Gdy nadszedł czas zejścia z podium zatłoczonego partyjnymi luminarzami, Gordon przypomniał sobie, że nie wykonał żadnego gestu pod publikę. Z pierwszych szeregów delegacji wybrał zabawnie ubraną kobietę w czerwonym kapeluszu z dziesiątkami zjazdowych plakietek przypiętych do bluzki. Uśmiechnął się do niej i wyciągnął rękę, jakby mierzył z pistoletu. Szybko przygiął palec i zawadiacko puścił oko. Jednocześnie błysnęły dziesiątki fleszy. Następnego ranka jego zdjęcie z wymierzonym palcem znalazło się na pierwszych stronach wszystkich najważniejszych gazet. SALA PRZYLOTÓW LOTNISKA KENNEDY'EGO 17 sierpnia, 07.00 GMT (2.00 czasu lokalnego) - Papa, smotri! - zawołała piskliwie Masza, wskazując za oknem samolotu stłoczone drapacze chmur Nowego Jorku. - Mów tylko po angielsku, Maszeńka - szepnął Piotr Andrejew do ucha trzyletniej córeczce. - Pamiętaj, co ci z mamą tłumaczyliśmy. Tylko po angielsku. To taka zabawa, dobrze? - Okay - wycedziła dziewczynka. Piotr cmoknął ją w policzek. Jego żona Olga i pięcioletnia Oksana siedziały w milczeniu. Jak dotąd ich ucieczka z pogrążającej się w chaosie Rosji przebiegała bez kłopotów. Pozostał już tylko ten ostatni etap. Nie odzywali się do czasu wylądowania i przez całą drogę do punktu odpraw. Lotnisko było dokładnie strzeżone. Pod ścianami w hali przylotów stali umundurowani ochroniarze z pistoletami maszynowymi. Celnicy otwierali każdy bagaż i skrupulatnie przeglądali jego zawartość. Nawet psa w klatce odstawili na bok i między prętami wsuwali do środka czujnik wykrywający materiały wybuchowe. Przestraszone zwierzę uskakiwało na boki i kłapało zębami. Jego warczenie działało Piotrowi na nerwy, ale Maszeńka była zachwycona. Andrejew musiał ją ciągnąć, bo bez przerwy odwracała się w stronę psa. Ani na chwilę nie wypuszczał z palców jej rączki, gotów ją ścisnąć boleśnie, gdyby odezwała się po rosyjsku. Zaschło mu w gardle, gdy w końcu stanęli przed oficerem straży granicznej. Ten dokładnie obejrzał szwajcarskie paszporty, kilkakrotnie przenosząc wzrok z ich twarzy na zdjęcia. Piotrowi skojarzyło się to z drobiazgową kontrolą w byłym Związku Radzieckim. Sporo się zmieniło od czasu mojego ostatniego pobytu w Ameryce, pomyślał. - Są państwo Szwajcarami? - zapytał oficer, szybkim ruchem rozpinając suwak torby podróżnej. - Tak - odparł Piotr. Serce zabiło mu mocniej. Nie był pewien, czy metki i plakietki nie wzbudzą żadnych podejrzeń. Ze skrytki bankowej w Zurichu zabrali przygotowane zawczasu paszporty i pieniądze, a potem zaopatrzyli się w rzeczy podróżne pochodzące wyłącznie z Europy Zachodniej. - Przyjechali państwo na wakacje, panie Hoffman? - Tak. Zamierzamy odwiedzić Disney World. - Macie już państwo bilety do Kalifornii? - spytał oficer. Włożył cienkie jednorazowe rękawiczki i zaczął zaglądać między złożone w torbie ubrania. - Na Florydę - poprawił go Piotr, wyjmując z kieszeni marynarki folder z biletami. - Do Orlando. Jedziemy do Disney Worldu, a nie do Disneylandu. Tamten zerknął na folder Delta Airlines, ale nawet po niego nie sięgnął, toteż Andrejew schował go z powrotem. Wewnątrz rzeczywiście znajdowały się bilety lotnicze do Orlando, tyle że nie zamierzali ich wykorzystać. Piotr czuł, że poci się nad miarę. Na szczęście chwilę później odgłos zapinanego suwaka torby obwieścił, że kontrola celna dobiegła końca. Załadował cały bagaż na wózek i potoczył go korytarzem. Kółka były wyrobione i wózek ciągle skręcał w tę lub w tamtą stronę. Uwagę Andrejewa przyciągnął mężczyzna z dłońmi wbitymi głęboko w kieszenie grubej kurtki, który przystanął, żeby się napić wody. Piotr od razu nabrał podejrzeń. Mimo sierpniowych upałów tamten nosił jeszcze pod spodem ciężką marynarkę. Nie był to strój ani modny, ani tym bardziej funkcjonalny, skoro wystarczyłaby albo sportowa marynarka, albo lekka wiatrówka. Przez całą drogę do wyjścia Piotr walczył z pokusą obejrzenia się na podejrzanego typka. Kilkakrotnie przystawał i udając, że poprawia bagaże na wózku, rozglądał się dyskretnie, ale nigdzie go nie zauważył. Dręczyło go jednak przeczucie, że są śledzeni. PRZED GMACHEM MINISTERSTWA SPRAW WEWNĘTRZNYCH, MOSKWA 18 sierpnia, 17.30 GMT (19.30 czasu lokalnego) Tłum Rosjan skandował głośno. Któryś z anarchistów na ulicy wykrzyknął po angielsku: - Władza to tyrania! - Jak oświetlenie? - spytała Kate, zaglądając w obiektyw kamery Woody'ego. - Jeszcze przez jakiś kwadrans wystarczy - mruknął operator, regulując ostrość. Stała oparta plecami o poręcz balkonu na pierwszym piętrze. W dole szeregi demonstrantów obrzucały wyzwiskami milicyjny kordon otaczający budynek Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. - Nawet nie wiem, jak skomentować te ujęcia - mruknęła. Od czasu zajść na Placu Czerwonym w pierwszym dniu zamieszek żyła w ciągłym strachu, który jeszcze nasiliła wiadomość przesłana pod numer jej aparatu komórkowego, nakazująca jej stawić się dzisiaj pod siedzibą ministerstwa. - Ja ci nie podpowiem - odparł Woody. - Pospiesz się, baterie są na wyczerpaniu. Kate zerknęła w dół, na wejście do obskurnej hotelowej restauracji. Udało się jej przekupić jednego z kucharzy banknotem o nominale miliona rubli, który w chwili zamknięcia giełdy miał wartość około dziesięciu centów. Było oczywiste, że jutro będzie wart jeszcze mniej. Na ulicy milicjanci w białych hełmach, tworzący potrójny kordon, kryli się za pleksiglasowymi tarczami, trzymając nad głowami długie pałki. Od czasu do czasu organizowali wypady w stronę pierwszej linii coraz bardziej rozwścieczonych demonstrantów, rozdawali pospiesznie po kilka ciosów pałkami albo pryskali ludziom w twarze gazem łzawiącym i szybko wracali na swoje miejsce. W odpowiedzi tłum ciskał w nich kamieniami wyrywanymi z bruku i płytami chodnikowymi. - Dobra, możemy zaczynać w każdej chwili - oznajmił Woody. Kate szybko wygładziła fałdy granatowego żakietu i sięgnęła pod spód, żeby poprawić białą jedwabną bluzkę. Miała się pokazać tylko do połowy, została więc w dżinsach i adidasach. Po raz ostatni spojrzała w lusterko, przygładziła włosy i kilkakrotnie głośno odchrząknęła. - Powiedz coś. Zrobiła błyskawicznie kilka różnych min i zapowiedziała: - Rosyjski rząd upada, ale najpierw kilka słów od starej chińskiej kocicy. - Zęby ci się strasznie błyszczą - burknął Woody, sięgając do programatora kamery. - Powinnaś zacząć stosować plastikowe nakładki. Skrzywiła się z niesmakiem. Kiedy Woody wyciągnął obok mikrofonu dłoń z pięcioma rozcapierzonymi palcami, wyprostowała się i lekko pokręciła głową. Woody zaginał kolejne palce, wreszcie wymierzył w nią ostatni. Zapaliła się czerwona lampka kamery. Kate zaczęła: - Sytuacja w Moskwie stabilizuje się wraz z nadejściem nocy. Oddziały milicji wiernej prezydentowi, które teraz otaczają szczelnym kordonem gmach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, wcześniej wycofywały się z kolejnych starć z tłumami demonstrantów. Krwawe uliczne walki toczono przez całe popołudnie. Nieznane jest miejsce pobytu ministra i jego najbliższych współpracowników. Według pewnych źródeł w Dumie, niższej izbie rosyjskiego parlamentu, schronił się on gdzieś na Uralu. - Wystarczy - przerwał jej Woody, spoglądając na odczyty wskaźników panelu sterowania kamery. - Baterie padają. - Przecież miałeś w rezerwie jeszcze jeden komplet. - Owszem. - Podniósł głowę. - Damy tutaj wstawki z tego burdelu, jaki nakręciliśmy na moście i przed ambasadą. Teraz sam komentarz, zapisuję tylko głos. Jedziemy. - Pochylił się i znów wyciągnął dłoń z rozcapierzonymi palcami. Kate świetnie rozumiała, że chciał wydusić z baterii wszystko, co się da. Normalnie zarejestrowałby cały jej komentarz, a dopiero później zastanawiał się nad cięciami. Zaczęła szybko układać w myślach zdania, by uniknąć konieczności robienia powtórek. - Tutejsza sceneria żywo przypomina rewolucję z tysiąc dziewięćset siedemnastego roku, kiedy również rozwścieczone tłumy wyległy na ulicę, podczas gdy większość obywateli pozamykała się w domach. Wcześniej rozmawiałam na temat walk ulicznych z przeciętną moskiewską rodziną. Woody zakreślił palcem kółko w powietrzu, co miało oznaczać, że w tym miejscu będzie nagrany uprzednio wywiad. - Takie niepokoje, o jakich mówili państwo Siemionowie - ciągnęła Kate tym samym tonem - muszą ogarniać wszystkich mieszkańców tej jedenastomilionowej metropolii, kiedy nadchodzi noc rozjaśniana tylko blaskiem płonących samochodów i pochodni, które już widać ponad głowami demonstrantów za moimi plecami. Zamrugała i obejrzała się szybko na nadchodzącą liczną grupę mężczyzn z pochodniami. Od stóp do głów byli ubrani na czarno. - Woody - wskazała kciukiem nowo przybyłych, którzy zaczynali przeciskać się przez tłum przed gmachem ministerstwa. Natychmiast wycelował obiektyw kamery we wskazanym kierunku i dał jej znać, żeby mówiła dalej. - Oto zbliża się anarchistyczna grupa Czarnych Koszul, zawdzięczających swoją nazwą ulubionym strojom, często uzupełnianym jeszcze czarnymi skórzanymi kurtkami. Ilekroć taka grupa pojawia się w miejscu demonstracji, dochodzi do aktów przemocy. Czarne Koszule zawsze atakują służby porządkowe, które najczęściej się wycofują. Tym razem jednak oddziały milicji znalazły się w potrzasku. Za nimi są już tylko mury wyludnionej siedziby ministerstwa. Dała znać Woody'emu; zerknął na nią, nie odwracając kamery. Pokazała na migi, żeby jednocześnie uchwycił milicyjny kordon i nadciągających bojówkarzy. Mrugnął na znak zrozumienia, ale już po chwili skierował obiektyw w dół, na ulicę pod balkonem. W głębokim cieniu budynku rozedrgany blask pochodni robił dramatyczne wrażenie. W takich chwilach Kate zostawiała mu wolną rękę. Woody od dwudziestu lat krążył po całym świecie, filmując wojny, klęski głodu i różne zamieszki; doskonale znał się na swojej robocie. Na obudowie zamigotała pomarańczowa lampka. - Oddział Czarnych Koszul zmierza wprost do głównego wejścia gmachu, tłum demonstrantów zaczyna się przed nim rozstępować. Wielu spośród protestujących, którzy są tu od kilku godzin, zaczyna się w pośpiechu rozchodzić. Widać też, że poruszenie tłumu obudziło niepokój milicjantów, rozglądających się teraz gwałtownie. Chyba nie zauważyli jeszcze zbliżającej się grupy Czarnych Koszul, ale to już tylko kwestia sekund... Rozległ się sygnał brzęczyka i terkot zamierającego mechanizmu przesuwu taśmy w kamerze. - Kurwa! - zaklął Woody. Opuścił kamerę i pacnął otwartą dłonią w obudowę, trafiając w nalepkę przedstawiającą uśmiechniętego surfera z Jamajki. - Nie do wiary! W takim momencie... Kate popatrzyła na rozstępujących się szybko demonstrantów, robiących przejście dla bojówkarzy. Musieli ich wreszcie spostrzec milicjanci; kilka głuchych wystrzałów świadczyło, że odpalili ładunki z gazem łzawiącym. Ciemność rozcięły nagle serie z pistoletu maszynowego. Wraz z Woodym padli szybko na posadzkę balkonu. W powietrzu zaświstały kule. Kate patrzyła, jak kordon wokół gmachu idzie w rozsypkę. Milicjanci ciskali tarcze oraz pałki i rzucali się do ucieczki. Błyski płomieni z luf widać było od strony anarchistycznych bojówkarzy. Posypały się rozbite szyby z okien ministerstwa. Czarne Koszule w regularnym szyku wtargnęły do budynku. Zdumieni korespondenci obserwowali, jak walki przenoszą się szybko z piętra na piętro. Kiedy w końcu potężna eksplozja wywaliła niemal wszystkie okna ostatniego piętra, odłamki szkła pospadały już na całkiem wyludnioną ulicę. Dopiero wtedy Kate uświadomiła sobie z całą mocą, co się stało. Nigdzie nie było już milicji, służb bezpieczeństwa ani oddziałów wojska. Nie było rządu rezydującego w stolicy Rosji. Nastąpił kres jakiegokolwiek ładu społecznego. Nastała anarchia. 3 GABINET SYTUACYJNY, BIAŁY DOM 19 sierpnia, 01.00 GMT (20.00 czasu lokalnego) Prezydent Marshall spoglądał na blok ekranów telewizyjnych w podziemnym Gabinecie Sytuacyjnym. Siedział wśród członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego - wiceprezydenta, sekretarzy stanu oraz obrony, generała Dekkera, przewodniczącego Połączonych Szefostw Sztabów, i dyrektorów CIA oraz Krajowej Agencji Bezpieczeństwa. - Czy tajemniczy Walentyn Karcew kieruje anarchistycznymi rozruchami, jakie zalewają ostatnio cały świat? - mówiła reporterka NBC Kate Dunn. -Dzisiaj, w trzecim dniu chaosu ogarniającego Rosję, wszystko wskazuje na rosnącą szybko władzę tego jednego człowieka, Walentyna Karcewa, byłego wykładowcy nauk politycznych, generała KGB, milionera, mafijnego bossa oraz ideologa ugrupowania rosyjskich anarchistów. Prezydent Marshall i jego doradcy nie mogli oderwać wzroku od ekranu, na którym młodzi mężczyźni w czarnych koszulach szli zwartym szeregiem, ramię przy ramieniu, wprost do wejścia gmachu. Demonstranci błyskawicznie uskakiwali im z drogi, rozbiegali się w popłochu. Pojawiły się żółtawe rozbłyski strzałów z broni automatycznej. Wkrótce ulicę wypełniły kłęby dymu. Film się urwał, na ekranie pojawiły się kolorowe pasy obrazu kontro- lnego. - To był surowy, niezmontowany reportaż przekazany drogą satelitarną z Moskwy - powiedział dyrektor NSA. - Mamy jeszcze kilka podobnych doniesień z krajów ościennych, panie prezydencie, ale tylko w tym materiale pojawiają się pierwsze doniesienia na temat przywódcy ruchu anarchistycznego. - Skąd ta korespondentka zdobyła informacje o Karcewie? - zapytał Marshall. - Kierownik redakcji z Nowego Jorku twierdzi, że odebrała anonimowy telefon. Już drugi w ciągu jednego dnia. - Czyżby rzeczywiście stał za tym wszystkim Karcew? Dyrektor CIA pochylił się na krześle i oparł łokcie na brzegu stołu konferencyjnego. - W tej chwili panuje tam kompletny chaos, panie prezydencie. Trudno cokolwiek powiedzieć. Najbardziej martwi nas, jaką rolę odegra w tym wszystkim armia, która według naszych źródeł jest gotowa w każdej chwili włączyć się do walki. Wiadomo, że w wojsku występują takie same niepokoje jak wśród ludności cywilnej. To stwarza poważne zagrożenie. - Co się może stać, jeśli w armii dojdzie do rozłamu? - zapytał Marshall. - Co nas wtedy czeka? Członkowie rady popatrzyli po sobie. Nikt się nie spieszył z odpowiedzią. Wreszcie sekretarz stanu Jensen odparł: - Mówiąc szczerze, Tom, spodziewam się pogorszenia sytuacji, zanim cokolwiek zacznie się klarować. - Rany boskie! - wybuchnął Marshall. - Sam świetnie wiem, co oznacza perspektywa wojny domowej w Rosji! - Nie to miałem na myśli. Moim zdaniem poprawy sytuacji należy oczekiwać najwcześniej w listopadzie. Unia Europejska coraz silniej naciska na podjęcie jakichś działań. Powstał tam poważny kryzys energetyczny. Po odcięciu dopływu gazu syberyjskiego cena ropy skoczyła do pięćdziesięciu pięciu dolarów za baryłkę. - Jakiego rodzaju działań od nas oczekują? Jensen wzruszył ramionami. - Interwencji. W sali zapanowało poruszenie. - Interwencji?! - wycedził Marshall. - Włączenia się do rosyjskiej wojny domowej? Sekretarz stanu uniósł obie ręce, jakby chciał się zasłonić przed ciosem w twarz. - Także jestem temu przeciwny, Tom. Absolutnie przeciwny. Mówi się jednak głośno o celowości zorganizowania kontyngentu pokojowego ONZ, gdyby tylko miejscowi dowódcy wojskowi na Syberii, wzdłuż linii gazociągów, zgodzili się zapewnić bezpieczeństwo Niebieskim Beretom. Tam rozruchy nie są tak gwałtowne, mnożą się jednak akty sabotażu wzdłuż gazociągów. W ogóle na Syberii panuje względny spokój. - Ale istnieje groźba chińskiej agresji - wtrącił sekretarz obrony. Marshall pochylił się nad stołem i potarł palcami skronie. - Kto dopuścił do pogorszenia stosunków z Rosją? - mruknął, cytując pytanie postawione na zjeździe republikanów. - Co wiemy o Karcewie? Dyrektor CIA otworzył teczkę z aktami. - Walentyn Konstantyowicz Karcew. Urodzony w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym roku w Nowogrodzie. Ukończył Moskiewski Instytut Pedagogiczny. Prawdopodobnie donosił KGB o nastrojach na wydziale marksizmu i leninizmu Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego, gdzie pracował. W roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym przeniósł się do centrali KGB przy placu Dzierżyńskiego. Uzyskał od razu stopień podpułkownika. - W tym wieku? Mając trzydzieści pięć lat? - zdziwił się dyrektor FBI. -Byłaby to bardzo szybka kariera jak na kogoś, kto tylko donosił na grono profesorskie. - Był jednym z pupilków Andropowa, który lubił się otaczać intelektualistami. Stanowił typ mola książkowego. W ostatnich latach życia zgromadził wokół siebie grupę ludzi o podobnych do swoich poglądach i urządzał dyskusje ideologiczne. Karcew należał do tej grupy. - Czym się zajmował po osiemdziesiątym czwartym? - zapytał Marshall. Dyrektor CIA zajrzał do papierów. - Był łącznikiem z dowództwem GRU, rosyjskiego wywiadu wojskowego. W ostatnim okresie wojny afgańskiej, kiedy wieści o okrucieństwie Armii Czerwonej, sadystycznych torturach i zabójstwach zaczęły się już przesączać do prasy, zdobyliśmy przeciek. Pewien rosyjski oficer oddelegowany do ambasady w Karaczi nawiązał kontakt z naszą tamtejszą komórką i zaczął dostarczać tajne meldunki na temat nadzwyczajnych środków podjętych przez specjalne formacje KGB, odpowiedzialne za najokrutniejsze zbrodnie. Szybko stało się dla nas jasne, że te raporty pochodzą bezpośrednio z naczelnego dowództwa Armii Czerwonej, traktowaliśmy je więc bardzo ostrożnie. - To znaczy? Dyrektor CIA wzruszył ramionami. - Doszliśmy do wniosku, że dowództwo armii chce zachować twarz, zwalając całą winę na KGB. Ale niektóre informacje z tych raportów się potwierdziły. Oddział łącznikowy Karcewa, ściśle współpracujący z afgański-mi tajnymi służbami, rzeczywiście operował w Afganistanie. - Co się stało z oficerem, który dostarczał te raporty? - zapytał Marshall. - Moglibyśmy z nim porozmawiać? - Został odwołany do Moskwy, a trzy miesiące później zginął od kuli w więzieniu na Łubiance. Prezydent zmarszczył brwi. - Czysta robota - mruknął. - Co tam jeszcze masz o Karcewie? - Kiedy Gorbaczow wrócił po nieudanym sierpniowym puczu w dziewięćdziesiątym pierwszym roku, Karcew uciekł do Kirgizji i zerwał wszelkie kontakty z KGB. Przynajmniej tak sądzimy. Przez kilka lat nie było o nim nic słychać, aż wreszcie jego nazwisko zaczęło się pojawiać w raportach DEA i ATF, dotyczących przemytu narkotyków i broni z terenu byłego Związku Radzieckiego. Z innych źródeł wiemy jeszcze to i owo o Karcewie od naszych i europejskich biznesmenów, którym on sam albo jego ludzie składali propozycje współpracy, niekiedy bardzo kuszące. Kilku je przyjęło i rzeczywiście sporo zarobiło. Ale szybko zostali przez Karcewa wystawieni do wiatru. Jeden z nich, holenderski specjalista od zarządzania, najwyraźniej chciał ominąć Karcewa i na własną rękę prowadzić interesy w Moskwie. Znaleziono go martwego w wynajętym apartamencie. Dostał trzynaście kuł w tył głowy z broni małego kalibru. Sąsiedzi niczego nie słyszeli. Nie było podejrzanych. - Rozumiem - rzekł Marshall, spoglądając na zegarek. Zaraz miała się zacząć narada w sprawie kosztów kampanii wyborczej. - Wynika stąd, że ten Karcew to kawał drania. Kieruje anarchistami, ugrupowaniem fanatycznych terrorystów szerzących terror na całym świecie. Europa domaga się interwencji i zaprowadzenia porządku. - Wstał z krzesła. - Trzeba ją wesprzeć. Powodzenia. Bierzcie się do roboty. - Chińczykom się to nie spodoba - ostrzegł Jensen. - Na pewno nie zgodzą się na rozmieszczenie wzdłuż swojej granicy oddziałów pokojowych, jeśli nie będzie wśród nich wojsk ze wschodniej Azji. - Jeszcze nie pora na takie dyskusje - uciął ostrym tonem Marshall. - Na razie niech się Europa martwi o reakcję Chińczyków. Nie sądzę, żeby to nas dotyczyło. SEUL, KOREA POŁUDNIOWA 19 sierpnia, 04.44 GMT (14.44 czasu lokalnego) Za oknami świeciło słońce. Koreański prezydent podniósł łyżkę do ust, ale zupa była bardzo gorąca. Zaczął na nią dmuchać. Intensywny aromat czosnku sprawiał, że ślinka ciekła mu do ust. Od rana uczestniczył w naradach dotyczących mobilizacji chińskiej armii. Kiedy wszedł do swojego apartamentu i poczuł ten zapach, w brzuchu mu zaburczało. Ostrożnie dotknął łyżką warg, sprawdzając jej ciepłotę. Długi pocisk kalibru dwanaście i siedem dziesiątych milimetra, poruszający się z prędkością dźwięku, zostawił w szybie tylko niewielki otwór, chociaż jego impet mógłby wywalić z ram całe okno. Trafił prezydenta dokładnie w środek czoła. Dopiero pół godziny później sekretarz odkrył tragiczne skutki pojedynczego wystrzału. BIAŁY DOM, WASZYNGTON 20 sierpnia, 10.00 GMT (5.00 czasu lokalnego) - Panie prezydencie! Panie prezydencie! Thomas Marshall otworzył oczy. Leżał w łóżku w swojej sypialni. - Tak? O co chodzi? - Bardzo przepraszam, ale jest pilny telefon. Dzwoni gubernator Bristol. Mówi, że to coś ważnego. - Bristol? - wychrypiał Marshall, chrząknął i powtórzył: - Phil Bristol? - Sekretarz kiwnął głową. - Co mu się, do cholery...? Nie kończąc pytania, wstał i podreptał do sąsiedniego pokoju. Drugi sekretarz podał mu słuchawką. Jeszcze raz odchrząknął i powiedział: - Cześć, Phil! Co cię zerwało z łóżka o tak wczesnej porze? - Tu, na zachodnim wybrzeżu, nie jest tak wcześnie, Tom. Wybacz, że ci przeszkadzam. - Jeśli chcesz oświadczyć, że zamierzasz rzucić ręcznik na deski i w tych ciężkich czasach stanąć po stronie demokratów, to nie musisz za nic przepraszać. - Marshall całkiem się rozbudził. Kiedy z głośnika doleciał chichot Bristola, puścił oko do swoich sekretarzy. - Niestety, Tom, nie ma to nic wspólnego z kampanią. Chciałem osobiście powiadomić cię o decyzji, jaką byłem zmuszony podjąć. Właśnie postawiłem na nogi sporą część kalifornijskiej gwardii narodowej. Mają opanować sytuację w Los Angeles. Prezydent czujnie nastawił ucha. - O jakiej sytuacji mówisz? - Wybuchły gwałtowne zamieszki. Wygląda na to, że punktem zapalnym stała się sprawa Rodneya Kinga. - Wielkie nieba, Phil! Co się stało? Bristol opowiedział o zabójstwie znanego działacza na rzecz praw obywatelskich. - W tym kotle zaczęło wrzeć, kiedy burmistrz zapowiedział stanowcze kroki przeciwko fali przestępczości - podsumował gubernator. Marshall skrzywił się, bo to właśnie on publicznie ogłosił stanowczą walkę z przestępczością po pierwszej zmasowanej fali ataków terrorystycznych. - Doszły mnie plotki, że od tamtej pory komendant policji kilkakrotnie ostrzegał burmistrza przed tym, co się szykuje. W mieście panuje przekonanie, że jedynym skutkiem kampanii antyterrorystycznej są liczne aresztowania wśród działaczy mniejszości narodowych. Prezydent ze złości zgrzytnął zębami. Bristol pewnie myślał, że rym sposobem zdobędzie kilka dodatkowych punktów przed wyborami. Mylił się. - Jest bardzo źle? - zapytał. - W centralnej i południowej części miasta szerzą się grabieże i podpalenia. Główna komenda straży pożarnej meldowała przed chwilą o dwudziestu sześciu poważnych pożarach, do których wozy nie mogą dojechać ze względu na snajperów. Martwią mnie zwłaszcza Koreańczycy. Po ostatnich podobnych rozruchach masowo się zbroili. Dziś rano policja zatrzymała kilka ciężarówek wyładowanych dobytkiem, którymi uciekały całe rodziny uzbro- jone po zęby. Nie mogę pozwolić, aby zamieszki dalej się rozszerzały, więc korzystając z uprawnień gubernatora Kalifornii wezwałem gwardię narodową do przywrócenia porządku w mieście. Oczami wyobraźni Marshall widział już nagłówki republikańskich gazet. Łatwo mógł też przewidzieć, jak prywatna armia Bristola będzie “przywracała porządek”, wyłapując “anarchistów”. Na ulicach zaroiłoby się od grup krótko ostrzyżonych “praworządnych obywateli”, gotowych wykonać każdy rozkaz gubernatora. - Zgadzam się z tobą w stu procentach, Phil - powiedział. - Jeżeli sytuacja naprawdę jest aż tak groźna, wyślę do miasta oddziały regularnej armii, które pomogą ci przywrócić ład. - Doceniam to, ale chyba nie potrzeba... - Bzdura! Nie zostawię cię samego w trudnym położeniu. Tu chodzi o terroryzm, a to nie jest problem lokalny, lecz ogólnokrajowy. Dostaniesz każdą pomoc, jaka będzie konieczna, bez żadnych ale. Zaraz wydam polecenia. - Daj spokój, Tom. I tak masz mnóstwo spraw na głowie. Wystarczająco dużo zmartwień przysparza ci sytuacja międzynarodowa. Może lepiej zaczekajmy do jutra. Zobaczymy, jak... - Nie chcę słuchać takiej gadki, Phil. Chyba że ogłosiłeś secesję, kiedy chwilowo patrzyłem w drugą stronę - mruknął jowialnie Marshall. - Kalifornia nadal jest częścią Stanów Zjednoczonych, a ja wciąż jestem prezydentem. Zadzwonię do ciebie, kiedy dostanę raport w sprawie dostępnych środków i niezależną ocenę sytuacji w Los Angeles. Wtedy pogadamy. Do widzenia, Phil. Przez chwilę panowała cisza. - Do widzenia, Tom. Marshall przerwał połączenie i oddał słuchawkę sekretarzowi. Chwycił go za ramię i powiedział: - Połącz z sekretarzem obrony. Czekał niecierpliwie, przygryzając wargi. Kiedy wreszcie znów podano mu słuchawkę, rzekł szybko: - Słyszałeś już, co wyrabia Bristol? - Tak, panie prezydencie. Właśnie mnie zawiadomiono. - Chcę, żebyś podciągnął kalifornijską gwardię narodową pod dowództwo federalne. I to zaraz. Sekretarz obrony przez kilka sekund milczał, jakby się zastanawiał nad konsekwencjami takiej decyzji. - Tylko kalifornijską, panie prezydencie? To by oznaczało... byłoby nazbyt... - zawiesił głos. Bał się chyba powiedzieć, że to jawne pozbawienie gubernatora konstytucyjnych uprawnień. - Masz rację. Lepiej zarządzić ogólnokrajową mobilizację gwardii w związku z niepokojami społecznymi. - Jakie siły mam zmobilizować? - A skąd miałbym wiedzieć? To twoja działka. Dosyć, żeby na ulicach wszystkich miast pojawiły się patrole. Marshallowi coraz bardziej podobał się ten pomysł. - Aha. W takim razie... niech będzie sześć brygad. - Brzmi nieźle. I zwołaj na ósmą posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego w pełnym składzie. Kiedy prezydent odkładał słuchawkę, był już całkiem zadowolony z takiego obrotu spraw. BETHESDA, MARYLAND 21 sierpnia, 13.00 GMT (8.00 czasu lokalnego) Daryl Shavers wszedł do sypialni Davisów. Gordon skinął mu głową i wskazał miejsce obok siebie. Na ekranie telewizora pogodne niebo nad Los Angeles ciemniało od dymu pożarów. - Słyszałeś, że Marshall sfederalizował kalifornijską gwardię? - zapytał. - Doradca prawny Bristola twierdzi, że w tej sytuacji nawet Marshall nie może wydawać gwardii rozkazów. Co więcej, na mocy ustawy o doraźnych służbach porządkowych gwardia pod rozkazami naczelnego dowództwa armii nie może nawet pomagać policji. To fatalny błąd polityczny. Czekamy tylko na Feina, żeby podjąć odpowiednie przeciwdziałania - Już tu jest - powiedział Daryl. - Widziałem jego samochód przed domem. Gordon ruszył na dół, Elaine i Daryl poszli za nim. Fein siedział w jadalni razem z dziewczynkami. Na białym lnianym obrusie stała najlepsza zastawa Davisów, nie wyłączając srebrnych sztućców i kryształów. Jakaś kobieta - mimo wczesnej pory w wieczorowej sukni i naszyjniku z pereł - pochylała się nad Celeste. Poprawiała i tak leżące już w idealnym porządku sztućce. - Uwaga! - powiedziała z wzorowym brytyjskim akcentem. - Miseczka z wodą do płukania palców jest podawana razem z deserem, ale korzysta się z niej dopiero po zakończeniu posiłku. Należy pewnie przytrzymać miseczkę i po opłukaniu palców postawić ją obok lewej górnej krawędzi talerza. A po osuszeniu rąk trzeba serwetkę starannie złożyć. - Przepraszam bardzo! - rzuciła Elaine, która wyminęła Gordona i jak burza wpadła do jadalni. - Dzień dobry - rzekł z uśmiechem Fein. - Gordon! Mam nadzieję, że dobrze spałeś. - Co tutaj się dzieje?! - wycedziła Elaine. - Pan Fein uczy nas, jak należy się zachowywać podczas oficjalnych obiadów - odparła Celeste, uśmiechając się wstydliwie. Kiedy zrozumiała, że matka jest wściekła, spoważniała i dodała karcącym tonem: - Mamo! Elaine była bliska wybuchu. Fein poderwał się z krzesła. - Pozwól, Elaine, że ci przedstawię panią Agnes Fillmore, do niedawna odpowiedzialną w Białym Domu za protokół dyplomatyczny. - Dzień dobry, pani Davis. Miło mi panią poznać. Muszę państwa pochwalić. Dziewczynki mają naprawdę nienaganne maniery. Po kilku minutach, zyskawszy pewność, że Elaine już panuje nad sobą, Gordon postanowił zostawić żonę z córkami i panią Fillmore. Poprosił Feina do kuchni i zasunął drzwi harmonijkowe. - Co zrobimy z zamieszkami? - spytał. - Marshall posunął się zdecydowanie za daleko. Trzeba wykorzystać okazję i naskoczyć na niego. Jakie jest stanowisko gubernatora Bristola w tej sprawie? Fein popatrzył na niego z obojętną miną. - To bardzo trudny okres dla naszego kraju. Terroryści organizują zamachy na przedstawicieli najwyższych władz, sytuacja międzynarodowa jest skomplikowana, a na ulicach miast szerzy się bezprawie. Wygląda na to, że anarchia niszczy zdrową tkankę społeczeństwa. W takiej chwili musimy być silni. - Uderzył lekko pięścią w otwartą dłoń. - Okazać stanowczość naszym wrogom, zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym. Zabrzmiało to jak fragment oficjalnego wystąpienia. Gordon odniósł wrażenie, że powinien dokładnie zapamiętać te słowa. Odsunęły się drzwi od jadalni i weszła Elaine. Przy stole pani Fillmore tłumaczyła: - Nie tak. Jedzenie trzeba nasuwać nożem na widelec. Nie wolno nim dźgać kawałków mięsa, jakby się ciskało harpunem w wieloryba. Gordon spojrzał podejrzliwie na żonę. Elaine zamknęła za sobą drzwi i spytała: - O co tu chodzi? To dobry znak, pomyślał. Zupełnie się opanowała. - Pozwoliłem sobie spisać parę uwag - odparł Fein, wyjmując z kieszeni kartkę maszynopisu. Elaine przebiegła ją wzrokiem i nie podnosząc głowy, zaczęła czytać na głos lodowatym tonem: - Po pierwsze, zawsze nad sobą panować. Żadnych łez ani przejawów złości, dopóki wcześniej nie porozmawiamy. Po drugie, przywiązywać większą wagę do makijażu. Zdecydowanie mniej szminki. I nie skąpić na fryzjera czy kosmetyczkę, chodzić regularnie dwa razy w tygodniu. Po trzecie, stonowane kolory ubrań są lepsze od jaskrawych. Luźne bluzki z długimi rękawami. Dobre wrażenie robi elegancka apaszka. Po czwarte, w miejscach publicznych można tylko skrzyżować nogi, nie zakładać jednej na drugą. Nie drapać się, nie kręcić i nie krzywić. Lepiej... - przełknęła ślinę i oblizała wargi - ...słuchać niż mówić. Udawać zainteresowanie, kiedy mówi ktoś inny. I być przygotowanym na głupie pytania. Po piąte, uśmiechać się, uśmiechać i uśmiechać. Nawet gdyby się paliło i waliło... - podniosła głowę - ...wciąż się uśmiechać. KOSZARY DYWIZJI TAMAŃSKIEJ, MOSKWA 22 sierpnia, 20.00 GMT (22.00 czasu lokalnego) Kate Dunn leżała obok Woody'ego w rowie. Przyciągnęła kolana do brzucha, a dłońmi zatykała sobie uszy od huku trwającej dookoła kanonady. Jeszcze nigdy tak się nie bała. Kolejny anonimowy telefon skierował ich pod te koszary. Kate, mając znów nadzieję na ciekawe zdjęcia, kazała Woody'emu jechać główną ulicą. Nie chciała słuchać ostrzeżeń. Jeśli tajemniczy rozmówca nie kłamał, mieli szansę zdobyć więcej czasu antenowego dla swoich reportaży; zbywała więc uwagi kamerzysty ogólnikami na temat dziennikarskiego powołania. Nagle dookoła rozpętało się piekło. W powietrzu zaczęły świstać kule, mrok nocy rozcinały jaskrawe ślady pocisków smugowych. Z niskiego murku, za którym znaleźli schronienie, odłupywały się kawałki betonu. Kate zauważyła w osłupieniu, że na ulicę wyjechały wozy pancerne i rozpoczęły gwałtowny ostrzał zabudowań. Wydawało jej się, że cały świat eksplodował, kiedy do walki włączył się stojący nieopodal czołg. Pocisk trafił w ścianę odległego o pięćset metrów budynku, z okien na piętrze buchnęły oślepiające płomienie. Chwilę później wystrzeliła stamtąd w ich kierunku rakieta przeciwpancerna. Kate zacisnęła powieki, zatkała uszy i zwinęła się w kłębek, oczekując jeszcze głośniejszego huku, który jednak nie nastąpił. Kiedy znów spojrzała na drogę, dostrzegła tylko cienką wiązkę kabla zdalnego sterowania kołyszącą się nad rowem. Rakieta chybiła celu. Później za murek wskoczyła grupa mężczyzn w ciemnych kombinezonach. Ciężko dyszeli. Padły rozkazy i żołnierze pobiegli dalej w stronę koszar. Oddział pokonał zaledwie kilkanaście metrów, gdy w oślepiającym rozbłysku impet wybuchu rzucił kilku z nich wysoko w powietrze. Kate poczuła, że ziemia pod nią zadrżała. Z rosnącym przerażeniem patrzyła, jak na ostrzał z broni pancernej atakujących odpowiada coraz silniejszy ogień z terenu koszar. Napastników me można było odróżnić od obrońców. Armia Czerwona toczyła bratobójczą walkę. Wreszcie kanonada zaczęła słabnąć. Przez rozległy trawnik przed bramą zaczęli przemykać wycofujący się obrońcy. Niektórzy porzucali nawet broń. - Jak się pan czuje, walcząc z kolegami z bratniej jednostki? - zapytała Kate, przekrzykując strzelaninę. Żołnierz, który schronił się obok nich za murkiem, z otwartymi ustami zaczął obmyślać odpowiedź. Czuły obiektyw kamery wysunął się trochę; widocznie Woody robił zbliżenie na twarz Rosjanina i podetknięty mu mikrofon. - Bardzo źle! - odparł żołnierz, kalecząc angielski. - Kiedy strzelam mój pistolet... - Uniósł kałasznikowa w powietrze. - To mierzy pan obok celu? - podsunęła Kate. - Tak! Tak! Strzelam powietrze! - Zapytaj go, po której jest stronie - szepnął Woody, nie odrywając oczu od wizjera. Dunn uśmiechnęła się, bo i tak chciała zadać to pytanie. Ale Rosjanin chyba nie zrozumiał. Zapytała jeszcze raz, a gdy popatrzył ze zdziwioną miną, spytała prościej: - Dlaczego walczycie? - Ach! - Rosjanin pokiwał głową. - Taki rozkaz! GABINET SYTUACYJNY, BIAŁY DOM 24 sierpnia, 22.00 GMT (17.00 czasu lokalnego) - Myślisz, że to jakaś sztuczka? - zapytał Marshall, nachylając się do mikrofonu stojącego na stole konferencyjnym. Po chwili zwłoki doleciała przekazana szyfrowaną linią odpowiedź amerykańskiego ambasadora w Moskwie: - Niczego nie można być pewnym, panie prezydencie. Propozycja generała wydaje się rozsądna. To oczywiste, że nikt nie chce, by armia utraciła kontrolę nad rosyjskim arsenałem nuklearnym. W tej dziedzinie rzeczywiście przydałby się międzynarodowy nadzór. - Mogę coś powiedzieć? - wtrącił generał Dekker. Wszyscy popatrzyli na niego. - Czy chodzi o rozmieszczenie amerykańskich wojsk... w Rosji? - Tylko we wschodniej części, na Syberii - odparł ambasador. - Generał zapewniał, że w części europejskiej broń atomowa pozostaje pod wyłączną kontrolą Ministerstwa Obrony. Dekker oparł się łokciami o brzeg grubo lakierowanego stołu. - A co mielibyśmy robić, gdyby Syberię ogarnęła wojna domowa? - Zakres misji pokojowej byłby ściśle ograniczony - rzekł w zamyśleniu szef sztabu Białego Domu. Marshall zwrócił uwagę, że wojskowi uważnie się przyglądają cywilnym członkom rady. Nie wątpił jednak, że to jego traktują jak swojego głównego przeciwnika. - Trzeba by opracować plan z założeniem minimalnego ryzyka i maksymalnych korzyści. - Wolno mi zapytać, jakie mielibyśmy odnieść korzyści? - rzekł ostrzej Dekker. Zmierzyli się wzrokiem. - Podstawowa korzyść to ochrona naszego bezpieczeństwa narodowego, rzecz jasna. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że oprócz tego można by odnieść korzyści polityczne. Już teraz Bristol ostro krytykował prezydenta za bierność wobec chaosu ogarniającego Rosję. Marshall westchnął. - Czy NATO włączyłoby się do tej misji? - zapytał sekretarza obrony. - Wielka Brytania, Niemcy i Francja popierają plan interwencji. Pewnie można liczyć też na poparcie Belgii, Holandii i Danii. W Bonn kończą się już rozmowy na temat wysłania francuskich i niemieckich oddziałów na Ukrainę, traktowaną w Europie jak bufor oddzielający Rosję od państw zachodnich. Rozmieszczenie sił pokojowych na Syberii zostałoby uznane za naturalny element przyjętej przez NATO polityki wschodniej. W dodatku korpus międzynarodowy zabezpieczyłby gazociągi syberyjskie, zażegnując groźbę wielkiego kryzysu paliwowego. - To błąd. Łagodny ton głosu Jensena sprawił, że Marshall popatrzył na niego spod zmarszczonych brwi. Sekretarz stanu siedział zamyślony z rękami skrzyżowanymi na piersi. - Mógłbyś to uzasadnić? - Jesteśmy wciągani w próżnię powstałą po upadku silnej władzy - powiedział Jensen, nie podnosząc głowy. - Konsekwencją rozpadu Związku Radzieckiego jest olbrzymia geostrategiczna dziura na kontynencie euroazjatyckim. Od pierwszej interwencji w Bośni i przyjęcia do NATO Polski, Czech i Węgier dajemy się wciągać coraz dalej na wschód. Teraz NATO miałoby wkroczyć na Ukrainę, a my na Syberię. Marshall fuknął ze złością i potarł zmęczone oczy. - To dobry temat na artykuł w kwartalniku spraw zagranicznych. - Uderzył otwartą dłonią o kant stołu, aż kilka osób podskoczyło na krzesłach. -Do ciężkiej cholery! Mówimy o sprawach realnych, trzeba podjąć jakieś decyzje! - Zwrócił się do Dekkera: - Przygotujcie ogólny plan takiego kontyngentu. Oszacujcie, ile ludzi będzie potrzeba do ochrony wyrzutni rakiet i magazynów głowic jądrowych. Zróbcie prowizoryczny szkic przy założeniu minimalnych środków. Dopóki Rosjanie obiecują pełną współpracę, nie musimy brać pod uwagę jakiejś gigantycznej operacji. A co z Japończykami? Sekretarz obrony ruchem głowy wskazał zasępionego Jensena. - Przygotowaliśmy wstępnie tekst porozumienia, zakładający mniej więcej taki sam fundusz, jak podczas wojny w Zatoce Perskiej. - Nie mówię o udziale w kosztach - odparł Marshall. - Chcę, żeby Japończycy wzięli czynny udział w siłach pokojowych. Jensen szybko podniósł głowę. Sekretarz obrony w zakłopotaniu oblizał wargi. - Czynny udział? - powtórzył zdumiony. - W Japonii taka propozycja zostanie bardzo źle przyjęta. - Możemy im obiecać zwrot Kuryli - dodał Marshall. W pokoju panowała grobowa cisza. - Nawet to by nie przekonało izolacjonistów? Wyglądało na to, że nikomu się nie spodobał pomysł prezydenta. - Musieliby zmienić zapisy konstytucji, które zabraniają wysyłania sił zbrojnych za granicę - odparł sekretarz obrony. - Więc niech to wreszcie zrobią, do diabła! - warknął Marshall, odsuwając się z krzesłem od stołu. - Czy mogę coś zaproponować, panie prezydencie? - rzucił szybko Dek-ker, obawiając się, że Marshall chce wyjść. - Japonia jest dla nas bardzo ważną bazą zaopatrzeniową, głównie w paliwa i smary. Jeżeli kontyngent syberyjski nie będzie zaopatrywany z Japonii, pozostanie nam organizowanie transportów z Fort Richardson na Alasce lub Fort Lewis w stanie Washington. To straszny kawał drogi, przez cały Pacyfik. Poza tym będzie nam potrzebne nie tylko wsparcie logistyczne. Gdyby miało tam do czegokolwiek dojść, niezbędne będą dostawy środków medycznych czy bazy dla lotniczego wywiadu strategicznego. - Nie rozumiem, co jedno z drugim ma wspólnego - odparł Marshall. -Japończycy i tak mogliby nam zapewnić dostawy paliw oraz udostępnić wszystkie bazy i lotniska. - A co z Chińczykami? - wtrącił jakby od niechcenia Jensen. - Mam ich w dupie! - rzucił prezydent i ruszył do wyjścia. McLEAN, WIRGINIA 25 sierpnia, 12.00 CMT (7.00 czasu lokalnego) Clarkowie usiedli po turecku na podłodze w kuchni. Nate sięgnął po ranne wydanie “Washington Post”, spojrzał na wielkie zdjęcie przedstawiające osmalone zwłoki leżące przed spalonym wozem pancernym na ulicy Sankt Petersburga, energicznie zmiął gazetę i cisnął ją do wazy na owoce stojącej w otwartym jeszcze pudle z zastawą stołową. Dawno temu przyjęli zasadę pakowania rzeczy tylko z jednego pokoju dziennie. Postępowali tak samo przy każdej przeprowadzce związanej ze zmianą przydziału generała - najpierw do Panamy, potem do Frankfurtu, Kansas, Brukseli, wreszcie do Waszyngtonu. - Jeff powiedział już swojej dziewczynie, że się wyprowadzamy? - spytał. - Jeszcze nie. - Lydia skierowała wzrok w niebo. - Jest taki zakochany! Nie może się zebrać, żeby jej o tym powiedzieć. - Pewnie źle to znosi... Mówię o przeprowadzce. Lydia spojrzała na niego z ukosa. - Nate, on ma dopiero szesnaście lat i właśnie się, zakochał. Dziwi cię, że trudno mu zerwać wszystkie znajomości i wynieść się na drugi koniec świata? Naprawdę sądzisz, że choć trochę powinien się martwić tym, iż nie dostałeś przydziału do Korei? - Nie o to mi chodziło. - Owszem, właśnie o to. - Nieprawda! - skłamał. Odwrócił szybko głowę, żeby nie patrzeć na ironiczny uśmieszek żony. - Tak czy inaczej, po dwóch tygodniach się przestawi. Na miłość boską, w końcu jedziemy na Hawaje! Jak tylko zobaczy te wszystkie półnagie dziewczyny na plaży, trzeba go będzie przykuwać łańcuchem do zderzaka samochodu. Lydia pochyliła się nad kartonem i cmoknęła go w policzek. Splotła mu dłonie na karku i przytuliła się czołem do jego czoła. Za każdym razem konieczność przeprowadzki stwarzała między nimi wiele napięć, ale ostatecznie zawsze górę brało podniecenie. Na to jednak trzeba było zaczekać, aż wyruszą w drogę. Nate delikatnie zdjął ręce żony z szyi i wrócił do przerwanej pracy. Lydia na jakiś czas zostawiła męża sam na sam z jego problemami. Wiedziała, że w takich chwilach rozważa w myślach te argumenty, których nie mógł przytoczyć w rozmowie z Dekkerem. Wreszcie zapytała: - Co myślisz o wypadkach w Chinach? - Jakich wypadkach? - Chodzi mi o mobilizację i możliwość wybuchu wojny. Nate znowu przysiadł na podłodze. - O czym ty mówisz, do cholery? Skąd ci przychodzą takie myśli do głowy? - Oczywiście widzę to po twoim zachowaniu, kochany. - Uśmiechnęła się, jakby chciała go rozdrażnić, po czym dodała mentorskim tonem: - Masz mnie za idiotkę, skarbie? Już od tygodnia nie mówisz o niczym innym. Od dnia, kiedy wróciłeś z odprawy w sztabie, na nocnym stoliku przy twoim łóżku leży tom encyklopedii z hasłami na literę C. Telewizor gra prawie bez przerwy, a przeglądanie porannej prasy zaczynasz od szukania ostatnich do- niesień z Pekinu. A poza tym... - nachyliła się i przyłożyła chłodną dłoń do jego policzka - ...dlaczego nagle sztab przekazywałby najlepszemu generałowi dowództwo nad wszystkimi siłami w rejonie Pacyfiku? - Wcale nie będę dowodził wszystkimi siłami w rejonie Pacyfiku. Obejmuję PACOM, a to formacja marynarki, na miłość boską! Będę odpowiadał przed jakimś admirałem! Westchnęła głośno. - Dobrze, że nie jesteś przy tym uwikłany w rozgrywki polityczne i możesz spokojnie służyć Bogu i ojczyźnie. - Lydia, przez ostatni rok podlizywałem się różnym waszyngtońskim ugrupowaniom kanapowym, bo to był jedyny sposób uzyskania jakiegoś przyzwoitego stanowiska. Czołgałem się po dywanach i całowałem w tyłki dziesiątki oficerów z połączonego szefostwa sztabów... - Nie bądź wulgarny - przerwała mu stanowczo. - W końcu masz to stanowisko, a w dodatku perspektywę wyjazdu na Syberię. Jeśli nawet brzmi to niezbyt zachęcająco, to pewnie i tak da ci mnóstwo satysfakcji. Parsknął pogardliwie. - Wiesz, jak w regulaminie określa się tego rodzaju wyjazdy? “Działaniami pozamilitarnymi”. - Skrzywił się z obrzydzeniem. - Więc wolałbyś wojnę? - Nie. Tyle że... nie wkładałem tego munduru po to, żeby teraz dowodzić Błękitnymi Hełmami. Jestem żołnierzem, Lydia, a nie członkiem organizacji pomocy humanitarnej, żandarmem czy szefem grupy antyterrorystycznej. Spuściła głowę, włosy spadły jej na twarz. - Uważaj na swoje marzenia... - mruknęła i spojrzała mu w oczy. - Na pewno dowiedziałeś się już mnóstwo o Chinach z tych akt, które trzymasz w sejfie na górze, ale i tak muszę ci przypomnieć, co naprawdę myślą Chińczycy o swojej ojczyźnie - powiedziała zupełnie innym tonem. Wydawało mu się, że ma przed sobą już nie osobistą psychoterapeutkę, ale Lydię z okresu, gdy pisała pracę magisterską z historii na Uniwersytecie Berkeley. Wróżono jej wtedy błyskawiczną karierę, którą pewnie by zrobiła, gdyby nie wojna. - Nie zapominaj, że na potrzeby naczelnego dowództwa i Akademii Sztabu Generalnego pisałem artykuły o ruchach nacjonalistycznych... - Ale jesteś eurocentrykiem do szpiku kości, Nate. Dla ciebie Chiny to tylko przeludniony kraj, który kiedyś był wielkim azjatyckim mocarstwem. Później nastąpił rozkwit kultury na Zachodzie, gdzie wynaleziono maszynę parową i samobieżne kosiarki do trawy. Europejczycy myślą w najprostszych kategoriach, więc dla nich Chiny to trzeci świat. Postęp musi być liniowy. Jeżeli się wychodzi z punktu A, to po wielu staraniach dojdzie się do punktu B, a potem do C. Tymczasem Chińczycy tworzyli kulturę Wschodu. Dla nich liczy się tylko jin i jang. - Wiem o tym - wtrącił. - Nic nie wiesz! Według Chińczyków historia jest cykliczna. Jeśli odchyla się w jedną stronę, to później jak wahadło musi wrócić na drugą. To także jin i jang. Chińczycy są w dołku od pięciuset lat i wierzą głęboko, że nadchodzi czas, gdy przez kilkaset lat znów będą górą. Kiedy Chiny były bardzo słabe, Rosjanie bez trudu podbili ich północne obszary i nazwali je Syberią. Ale teraz Rosja podupada, a Chiny się dźwigają. Już osiągnęli dwa razy większy dochód narodowy niż Rosja, a ich stosunki ze Stanami Zjednoczonymi są znacznie lepsze niż Związku Radzieckiego w okresie zimnej wojny. To najludniejszy kraj na świecie i trzeci pod względem wielkości. Miliard dwieście milionów ludzi... Możesz sobie wyobrazić, jakie to będzie mocarstwo, jeśli zrówna się poziomem dochodu na jednego mieszkańca z Ja- ponią czy chociażby z Koreą lub Tajwanem? Chińska gospodarka od ćwierćwiecza rozwija się najszybciej na ziemi, więc do czego, twoim zdaniem, wykorzystano tę potęgę ekonomiczną? Nate patrzył na żonę z obojętną miną. - Do produkcji i zakupów broni - mruknął. - A teraz ogłoszono mobilizację. Miliony ludzi stworzą największą armię świata. Ilu jest w Chinach zdrowych mężczyzn w wieku poborowym? Na pewno w twoich aktach są takie informacje. Rzeczywiście były. Chodziło o sto osiemdziesiąt dziewięć milionów ludzi, nie licząc dwunastu milionów osiemnastolatków podlegających tegorocznemu poborowi. - Przede wszystkim dążą do pozbycia się z ulic sprawiającej kłopoty młodzieży. Nie pamiętasz, co powiedział Lin Hoa w ostatnim przemówieniu w Pekinie? Chińska młodzież jest ogłupiona i oszołomiona dobrobytem. Komunistyczne staruchy pragną oczyścić społeczeństwo zdeprawowane przez coca-colę i dżinsy. Wciąż powtarzają, że temu pokoleniu najbardziej potrzebna jest dyscyplina. Lydia w zamyśleniu pokiwała głową, popatrzyła w bok, wreszcie położyła mu dłoń na ramieniu. - Masz rację, Nate. To przypomina rewolucję kulturalną z lat sześćdziesiątych. Trzeba wykrwawić młodzież, ożywić ducha twardej walki, odtworzyć poczucie wspólnoty narodowej. Dyscyplina jest konieczna u zarania nowej ery. Trzeba umocnić pewność siebie, jeśli dwudziesty pierwszy wiek ma być wiekiem dominacji Chin, tak jak dwudziesty był okresem dominacji amerykańskiej. Nie rozumiesz, Nate? Nawoływania o dyscyplinę są pierwszym krokiem do stworzenia dyscypliny wojennej! FORT SHAFER, OAHU, HAWAJE 27 sierpnia, 07.00 GMT (17.00 czasu lokalnego) Nate zaparkował wóz przy krawężniku, na którym widniał świeżo wymalowany napis: GEN. CLARK, CINCUSARPAC. Przed wejściem do jego nowej kwatery dowodzenia kręcili się żołnierze w panterkach. Armia pacy-ficzna szybko zareagowała na pierwszy rozkaz Clarka, w którym polecił przebranie żołnierzy w mundury polowe. Kiedy wysiadł, zgromadzeni przy schodach oficerowie powitali go regulaminowym salutem. Uzbrojony wartownik drobiazgowo sprawdzał przepustki, ale gromadka oczekujących błyskawicznie rozstąpiła się przed Clarkiem. Kapitan żandarmerii poprowadził go do gabinetu. Pokój miał siedem na dziesięć metrów i był od końca do końca wyłożony miękką wykładziną. Na jednej ścianie wisiała duża mapa Pacyfiku, na drugiej stał czereśniowy regał na książki, na trzeciej wisiały oszklone gabloty, w rogu umieszczono masywny stojak na flagi. Rzeczy osobiste Clarka - fotografie, książki i teczki z aktami - były już starannie porozkładane. Na haczyku powieszono nawet oprawioną w ramki mapę taktyczną z Wietnamu z zaznaczonym rozmieszczeniem pododdziałów. Nate miał korzystać z tego gabinetu zaledwie przez kilka dni. Już szykowano mu następny na Syberii. W drzwiach stanął mocno opalony oficer i wyprężył się na baczność. - Melduje się major Reed, panie generale. - Proszę wejść. - Nate niedbale zasalutował i wyciągnął rękę na powitanie. - Pamiętam pana z SHAFE. Działał pan wtedy w sztabie operacyjnym, prawda? Major zachichotał. - Jeśli służbę młodego kapitana w naczelnym dowództwie w Europie można nazwać działaniem w sztabie operacyjnym, to ma pan rację, generale. Dopiero teraz jestem w sztabie operacyjnym. Dostałem zadanie wprowadzenia pana w sytuację podczas dzisiejszej odprawy. A poza tym - dodał pewniejszym tonem, nie patrząc Clarkowi w oczy - zaproponowano mi, żebym pojechał z panem na Syberię. Służę na Pacyfiku już osiem lat, wliczając w to Koreę. Dokładnie poznałem całą tę armię. Jaśniejsza skóra górnej części czoła zdradzała, że jeszcze niedawno Reed miał dłuższe włosy. - Podejrzewam, że razem z kolegami zajmował się pan dotąd głównie grą w tenisa i golfa czy też surfowaniem. Reed wzruszył ramionami. - Wielu moich znajomych, także przyjaciół z roku, ostatnio przeniosło się stąd w obawie przed zawieruchą. Nate zerknął na wpięty w klapę munduru Reeda pierścień akademii West Point. - Co się tyczy pańskiej służby w moim sztabie, to z radością ujrzę w nim kogoś, kto dobrze zna rejon Pacyfiku. - Będzie to dla mnie zaszczyt, generale. Najwyższy honor! Powinien pan wiedzieć, generale, że mój ojciec kończył razem z panem akademię. Nazywam się Chuck Reed... junior. Nate nie zdołał ukryć zaskoczenia. Po chwili znów wyciągnął rękę i serdecznie uścisnął dłoń majora. Wzruszenie ścisnęło go za gardło. - Kiedy ostatnim razem widziałem pana... - wykrztusił - to znaczy pańskie zdjęcie... był pan taki... Pokazał rękami rozmiar niemowlęcia. Obaj się roześmieli. Nate od razu przypomniał sobie pogniecione zdjęcie pięknej, młodej kobiety z dzieckiem na ręku. Chuck Reed senior uzyskał zgodę na ślub tuż przed rozdaniem dyplomów w West Point. Odbyło się to z wielką pompą, szpalerem kadetów z szablami skrzyżowanymi nad głową i ryżem sypanym garściami na nowożeńców. Kiedy później razem wyruszali do Wietnamu, żona Chucka była w dziewiątym miesiącu ciąży. Wojna dobiegała już końca, ale świeżo upieczonych poruczników i tak czekała najgorsza przeprawa. Zdjęcie dotarło za ocean z pierwszą pocztą. Stęskniony za rodziną dwudziestodwulemi Reed ani na chwilę się z nim nie rozstawał. Pokazywał je każdemu, kto wracał do bazy. Chuck i Nate dowodzili plutonami w tej samej kompanii piechoty, ale ich wspólna służba trwała krótko. Clark wylizał się z ran, Reed już nie wyszedł ze szpitala. - Dostaliśmy pański list - powiedział jego syn. - Tylko dzięki niemu poznaliśmy okoliczności śmierci taty. Mama przechowuje go do dzisiaj. - Nate pokiwał głową, wbijając wzrok w podłogę. Wiele razy wybierał się w odwiedziny do żony przyjaciela. - Razem z nim dotarły też ostatnie listy ojca. Opisywał w nich bitwę nad rzeką Vinh Phuoc. To była, zdaje się, wasza pierwsza akcja? - Clark przytaknął ruchem głowy. - Napisał, że ocalił mu pan życie. Nate nie mógł się uwolnić od natłoku wspomnień. - Wietnamczycy z pomocy wysadzili most, musieliśmy się przeprawiać w bród - odparł powoli. - Twój ojciec ze swoim plutonem osłaniał przeprawę, kiedy znaleźliśmy się pod ostrzałem. - I pan cofnął się na drugi na brzeg, żeby go stamtąd wynieść. Młodzi dowódcy znaleźli się wtedy w fatalnej sytuacji. Nate zerknął na wiszącą na ścianie mapę. Zielone i brązowe plamy oznaczały dżunglę. Stłoczone kręte poziomice świadczyły, że teren był górzysty. Przecinały je proste linie namiarów artyleryjskich. Jego mapa znad Vinh Phuoc nie przetrzymała długotrwałego moczenia w zimnej, rwącej rzece. - Obaj straciliśmy tego dnia wielu ludzi - rzekł, spoglądając na Reeda, którego ojciec zmarł dwa miesiące później, gdy chciał się odwdzięczyć przyjacielowi za uratowanie mu życia. Reed zaprowadził go do sali odpraw, gdzie czekało ponad dwudziestu oficerów w stopniu od podpułkownika do generała. Nate wielu znał osobiście. Ruszył wokół stołu, ściskając dłonie. - Witamy w USARPAC - mówili. Albo: - Bardzo mi miło, generale. Przedstawiali się kolejno. Szefowie służb personalnej, wywiadowczej i logistycznej - oznaczonych jako J-1, J-2 i J-4 - byli generałami, podobnie jak dowódcy korpusów i samodzielnych dywizji. Pionem operacyjnym, J-3, a zarazem Dwudziestą Piątą Dywizją Lekkiej Piechoty dowodził dwugwiazdkowy generał, tylko o jeden stopień niższy rangą od Clarka. Reszta członków sztabu - oficerowie łącznikowi, zastępcy dowódców jednostek i szefowie różnych służb pomocniczych - nosiła stopień pułkownika. Kiedy Nate przywitał się ze wszystkimi, usiedli przy stole. Zapanowała atmosfera pełnego napięcia oczekiwania. - Niewiele ponad dwie godziny temu - zaczął Clark - w Kalifornii, w terrorystycznym zamachu bombowym zginęli sekretarz obrony i niemiecki minister obrony. Poszlaki wskazują, że to robota rosyjskich anarchistów. Wkrótce zostaniemy przerzuceni do kolebki ugrupowań anarchistycznych, na Syberię. Znajdują się tam ich obozy szkoleniowe i bazy wypadowe. Ci, którzy wychodzą cało z akcji, wracaj ą właśnie na Syberię. Zgodnie z rezolucją Rady Bezpieczeństwa numer dziewięćset dziewiętnaście wejdziemy w skład sił pokojowych. Ich głównym celem będzie niesienie pomocy humanitarnej, nadzorowanie spokoju i ochrona rosyjskich baz atomowych, ale regulamin operacji pozwala nam też na niszczenie obozów anarchistów znajdujących się na podległym nam obszarze. - Powiódł wzrokiem po twarzach oficerów. Chciał, żeby dobrze wryło im się w pamięć to niepisane zalecenie, które w Białym Domu wydał mu generał Dekker. - To wszystko - dodał, spoglądając na Reeda. - Jak rozumiem, przygotował pan wprowadzenie sytuacyjne, majorze. Słuchamy. Reed podszedł do wielkiej mapy przedstawiającej półkulę ziemską z Pacyfikiem pośrodku. Zaczął mówić, zwracając się do Clarka: - Teren działania amerykańskiej armii Pacyfiku rozciąga się od wschodnich wybrzeży Afryki po zachodni brzeg obu Ameryk i od jednego bieguna do drugiego. To prawie dwieście milionów kilometrów kwadratowych, zamieszkanych przez ponad pięćdziesiąt narodowości, stanowiących przeszło połowę ludności świata. Jest to więc największy rejon pozostający pod jednym dowództwem USARPAC. Znajduje się na nim siedem największych armii lądowych świata, złożonych z ponad dziesięciu milionów żołnierzy. Reed, chociaż nie spuszczał wzroku z Nate'a, bezbłędnie dźgnął przez ramię końcem wskaźnika w środek Chin. Z pewnością nie było to dziełem przypadku. - W skład syberyjskich sił pokojowych - ciągnął - wejdzie Dziesiąta Dywizja Górska z Fortu Drum w stanie Nowy Jork, która będzie stacjonować w Chabarowsku, oraz Pierwsza Ekspedycyjna Brygada Marines z bazą we Władywostoku. Prócz tego w składzie kontyngentu znajdzie się siedem brygad i pułków desantowych lub piechoty, po dwa z Wielkiej Brytanii, Niemiec i Francji oraz jeden z Belgii. W odwodzie pozostaną najważniejsze formacje uderzeniowe USARPAC: Dwudziesta Piąta Dywizja Lekkiej Piechoty i Dwudziesta Dziewiąta Brygada Piechoty z Hawajów oraz Pierwszy Batalion i Pięćset Pierwsza Dywizja Piechoty z Camp Zama w Japonii. Regionalna komenda uzupełnień, w porozumieniu ze sztabem USARPAC i dowództwem Dziewiątego Korpusu Pomocniczego, podjęła już działania zmierzające do zwiększenia stanu osobowego armii poprzez mobilizację wybranych oddziałów gwardii narodowej i rezerwy. Tę część odwodów utworzy Dwudziesty Dziewiąty Batalion Rotacyjny i Czterysta Czterdziesta Druga Dywizja Piechoty z Hawajów oraz Dwieście Piąta Dywizja Lekkiej Piechoty powstała z gwardii narodowej Minnesoty, świetnie obeznanej z działaniami w warunkach zimowych. Dodatkowo wysłano rozkazy odtworzenia gotowości bojowej przez Siedemdziesiątą Trzecią Brygadę Piechoty z gwardii narodowej Ohio i Osiemset Czterdziesty Czwarty Batalion Inżynieryjny z rezerwy armii Tennessee. Personel medyczny będzie pochodził z tutejszego Wojskowego Centrum Medycznego imienia Triplera i ze szpitala wojskowego Bassetta na Alasce. Clark skinął głową i Reed odsłonił następną mapę. Byłą równie wielka, lecz ukazywała obszar tylko od rosyjskiego wybrzeża Pacyfiku na wschodzie po Mongolię na zachodzie. Na pomocy ciągnęła się nieprzebyta syberyjska tajga, na południu teren Chińskiej Republiki Ludowej. - Zgodnie z warunkami zaproszenia przysłanego z dowództwa Armii Czerwonej Rosyjskie Siły Pokojowe Narodów Zjednoczonych, w skrócie UNRUSFOR, mogą operować na wschód od Czity i na południe od rzeki Leny. Według analogicznego zaproszenia wojska niemieckie, francuskie i brytyjskie będą ochraniać kolej transsyberyjską w europejskiej części Rosji, na wschód od Czity, gdzie znajdzie się naczelne dowództwo UNRUSFOR. Siły w Europie zostaną przetransportowane koleją. Nasze jednostki mają zostać przerzucone na Syberię drogą powietrzną i morską. Reed odwrócił się i wskazał granicę Chin. - W praktyce rejon działania UNRUSFOR na Syberii będzie się rozciągał od granicy Chińskiej Republiki Ludowej do linii kolei transsyberyjskiej. Graniczny Amur, który Chińczycy nazywają Rzeką Czarnego Smoka, jest najważniejszym szlakiem wodnym Północno-Wschodniej Azji. W przeszłości prawo kontroli ruchu na rzece uzależnione było od przewagi militarnej. Amur miejscami rozlewa się szeroko, tworząc niemal śródlądowe morza, gdzie indziej przedziera się wąskim korytem przez pasma wzgórz albo rozdzielony na kilka odnóg pokonuje skalne progi. Cały czas płynie na wschód. Dopiero po połączeniu się z Ussuri pod Chabarowskiem skręca bardziej na pomoc i uchodzi do Morza Ochockiego. Nasze dowództwo będzie się mieściło właśnie w Chabarowsku, w budynkach dowództwa okręgu dalekowschodniego Armii Czerwonej. Ussuri, która płynie z południa na pomoc, stanowi granicę między Chinami a Krajem Nadmorskim. Na jego południowym końcu leży Władywostok, jedyny niezamarzający rosyjski port nad Pacyfikiem. Dalej na pomoc znajduje się dostępny do listopada port w Waninie. Drugim najważniejszym elementem tego rejonu jest kolej transsyberyjską. Jej południowa linia prowadzi wzdłuż granicy. Północna łączy Wanino z ważnym militarno-przemysłowym kompleksem w Komsomolsku nad Amurem i biegnie dalej na zachód. Obie linie złożone są z dwóch szerokich torów, dlatego też będziemy musieli korzystać z taboru rosyjskiego. Praktycznie jest to jedyny szlak komunikacyjny łączący niewielkie gęściej zaludnione obszary. Znaczenia kolei transsyberyjskiej nie sposób przecenić, skoro europejska część Rosji nie ma żadnego połączenia drogowego z Dalekim Wschodem. Wystarczy powiedzieć, że ten, kto kontroluje szlak kolei transsyberyjskiej, włada Syberią. Nate zachwycił się talentem Reeda, kiedy major zaczął dokładniej omawiać przebieg obu linii kolejowych. Wszystko ukazywał we właściwej perspektywie, podkreślając zarówno strategiczne wady, jak i zalety szlaku komunikacyjnego. - Może pan powiedzieć coś więcej na temat ukształtowania terenu? -zapytał w końcu Clark. Reed odwrócił się z powrotem do mapy. - Od Pekinu do wybrzeży Oceanu Arktycznego i od pustyni Gobi oraz mongolskich stepów aż po Pacyfik rozciąga się tajga: gęsta, wilgotna, przeważnie iglasta puszcza z wysokim poszyciem, w którym występują krzewy z cierniami długimi na palec. Na pomoc od Amuru teren jest dość silnie pofałdowany, a pasma górskie biegną w kierunku równoleżnikowym. Na południe Mandżuria i Kraj Nadmorski są bardziej płaskie, pocięte pasmami wzniesień o przebiegu południkowym. I tu, i tu góry nie są zbyt wysokie, ale po- przecinane głębokimi, stromymi wąwozami wyżłobionymi przez strumienie, które w czasie krótkiego lata zmieniają się w bagniste rozlewiska. - Jak, do cholery, radzą sobie tamtejsi mieszkańcy, nie mając w ogóle transportu kołowego? - zapytał Nate. - W Mandżurii istnieje dość gęsta sieć dróg łączących wsie i miasteczka z dużymi miastami... - zaczął Reed. - Chodziło mi o tereny po stronie rosyjskiej - przerwał mu Clark. - Na Syberii jest znacznie mniej miast, a wszystkie leżą przy liniach kolejowych. Obszary poza miastami są właściwie niezamieszkane, nie licząc osad rdzennej ludności czy też chat traperów i myśliwych. Prowadzą do nich tylko ścieżki lub bite drogi, dostępne wyłącznie latem. Zdumiony Clark obrzucił spojrzeniem wielką mapę. - Ile ludzi zamieszkuje łącznie nasz teren działania? - zapytał. Reed jeszcze raz powiódł wskaźnikiem wzdłuż Amuru oddzielającego Chiny od Rosji. - W rejonie podległym UNRUSFOR mieszka niespełna dwa miliony obywateli Rosji. Liczba ta stale maleje z powodu masowej ucieczki ludzi na zachód. - Na obszar objęty wojną domową? - zdziwił się Nate. Major przytaknął ruchem głowy. Więc jak stamtąd uciekają? - przemknęło Clarkowi przez myśl. Zerknął podejrzliwie na błękitną linię granicznej rzeki na mapie i zapytał: - A jakie jest zaludnienie północnych, przygranicznych prowincji Chin? Nie spuszczając wzroku z twarzy swojego nowego dowódcy, Reed odparł: - Około stu milionów ludzi, generale 4 KANSAS CITY, MISSOURI 29 sierpnia, 18.00 GMT (12.00 czasu lokalnego) - Na zakończenie... - odczytał Gordon Davis z ekranu telepromptera, gestykulując szeroko. Odliczył w myślach do pięciu i kontynuował: -...chciałbym się zwrócić bezpośrednio do anarchistów, którzy myślą, że Amerykanów łatwo jest zastraszyć. - Wśród działaczy związkowych zasiadających na widowni panowała cisza. - Jeżeli nadal będziecie siać swoje ziarno przemocy wśród tego wielkiego, miłującego pokój narodu, szybko zbierzecie krwawe żniwo, jakie wam zgotują ci potężni ludzie! Głośne okrzyki aplauzu odbiły się echem w wielkiej hali widowiskowej. Dęta orkiestra szkół średnich zagrała hałaśliwie “Bojowy hymn republiki”. Gordon uśmiechnął się szeroko. Elaine podeszła do niego i także uśmiechnęła się do kamery. Ludzie wstawali z miejsc. Davis doskonale wiedział, że całe to przedstawienie jest wyreżyserowane na potrzeby telewizji, ale mimo to dał się ponieść entuzjazmowi tłumu. Na razie media traktowały go bardzo dobrze. Był uważany za kandydata kompromisowego, który może pokonać wiele barier dzielących amerykańskie społeczeństwo. Najbardziej obawiał się zarzutów, że tylko przypadek pozwolił mu wejść na listę republikanów, ale nie stawiano ich zbyt często. Wiedział jednak, że w znacznym stopniu wynika to z zajęcia się dziennikarzy narastającą falą zabójstw politycznych. Razem z żoną zszedł ze sceny i ruszył wzdłuż szpaleru kilkudziesięciu agentów służb specjalnych powstrzymujących rozgorączkowane tłumy. Machał ręką do ludzi, chociaż przeszkadzała mu w tym ciężka kamizelka kuloodporna. Na tyłach Fein podbiegł do niego, chwycił go za ramiona i wykrzyknął: - Wspaniale! Nie mogło być lepiej! Gordon przyjął tę pochwałę z zadowoleniem. Raz za razem Fein udowadniał, że jest doskonałym fachowcem. Po każdym przedwyborczym wystąpieniu siadał wraz z nim i Darylem, żeby obejrzeć nagrane na kasecie wideo spotkanie. Zgodnie z jego zapowiedziami media poświęcały dużo miejsca przemówieniom Davisa. Bardzo więc przydały się udzielane od początku lekcje gestykulacji i intonacji; w każdym razie kampania Gordona w niczym nie różniła się od innych. Sprawiało mu to satysfakcję, a szczególną dumą napawało wrażenie profesjonalizmu, jakie roztaczał wokół siebie. Z hali zlotu związkowców wyszli tylnymi drzwiami. Do samochodu mieli blisko, ale dziennikarze stłoczeni za kordonem policyjnym zdążyli wykrzyczeć chyba ze sto pytań. Fein trzymał rękę na ramieniu Gordona i lekko popychał go do przodu. - Senatorze Davis! Czy to prawda, że w college'u palił pan trawkę?! Obiektywy kilkunastu kamer skierowały się na niego. - Zgadza się, paliłem - odparł śmiało Gordon. Po chwili wahania drugi reporter spytał: - I zaciągał się pan? Rozległy się gromkie śmiechy. Fein szybko zdjął rękę z jego ramienia. - Następne pytanie - rzucił szybko Davis. To także zostało przyjęte śmiechem. - Program republikanów jest bardzo konserwatywny, ale pan zajmuje umiarkowane stanowisko. Nazwałby pan siebie liberałem czy konserwatystą? - To puste stereotypy - szepnął mu ponad ramieniem Fein. - Jestem konserwatystą w sprawach ekonomii i bezpieczeństwa narodowego - odparł Davis - ale liberałem w wielu kwestiach społecznych. - Chciałbym nawiązać do artykułu, który opublikował pan w “Dartmouth Review”. Krytykował pan w nim rządy silnej ręki i dyskryminację mniejszości. Czy dziś również uważa pan, że, cytuję: “Czarnej klasie średniej i wyższej rzuca się tylko ochłapy, nie doceniając ciężkiej, uczciwej pracy czarnych studentów i biznesmenów oraz poddając w wątpliwość środki, dzięki którym osiągnęli sukces”? W tej sprawie Fein nie mógł mu pomóc, zresztą coś podpowiadało Gordonowi, że wcale nie potrzebuje pomocy. W końcu było to zwykłe pytanie, na które mógł bez trudu odpowiedzieć. Ale w miarę jak stawał się osobą publiczną, coraz częściej na każdym kroku wietrzył pułapki. - Nie pamiętam, co dokładnie napisałem w tym artykule. Fein minął go i otworzył drzwi limuzyny. - Czy ma pan także zastrzeżenia do innych swobód obywatelskich? -padło za jego plecami. Drzwi zamknęły się za nim, wreszcie otoczyła go cisza. Fein i Daryl zajęli miejsca naprzeciwko niego. Kierowca zaczął się powoli przeciskać przez tłum dziennikarzy. - Myślałem, że naprawdę jesteś fachowcem od kontaktów z mediami - mruknął Daryl do Feina - specjalistą, który nigdy nie dopuści, aby zdarzenia wymknęły się spod kontroli. - Davis zmarszczył brwi. Nie dopuszczał do siebie myśli, że Fein mógłby mu cokolwiek dyktować. - Wiesz, Gordon, że Arthur wcześniej był w Pepsico dyrektorem odpowiedzialnym za marketing? Zanim zaczął sprzedawać ludzi, sprzedawał wodę sodową. - Co jeszcze należałoby poprawić? - zwrócił się Gordon do Feina, ignorując Daryla, który natychmiast umilkł. Arthur wzruszył ramionami. - Jesteś skomplikowanym przypadkiem. Zwykle dla kandydata na wiceprezydenta zakładamy uproszczony wizerunek. Ludzie są zasypywani tysiącami informacji, a więc podsuwamy im solidną, przejrzystą osobowość w dolnej części kuponu, żeby niepotrzebnie nie obciążać elektoratu zbędnymi szczegółami. - Jezu! Gordon! - syknął Daryl. - Zamierzasz słuchać tego bełkotu? Nie obciążać elektoratu zbędnymi szczegółami! To znaczy nie poruszać żadnych trudniejszych problemów! Niech ci Bóg wybaczy, jeśli na to pójdziesz! - Ty jednak - ciągnął Fein, zerknąwszy na Daryla - ewidentnie nie chcesz ograniczać swojej roli. Partia zajmuje pozycję konserwatywną. Na pewno mamy za sobą całe prawe skrzydło elektoratu, więc teraz powinniśmy uważać, żeby gubernator Bristol nie wychylał się za bardzo w lewą stronę... - Chciałeś chyba powiedzieć: w stronę centrum! - wtrącił ostro Daryl. - .. .bo powstanie ryzyko alienacji. Nawet ci, którzy nie będą głosowali na Marshalla, mogą po prostu zostać w domu. Chodzi zresztą nie tylko o te głosy, ale także o jakieś sto milionów dolarów funduszy na kampanię, które można jeszcze zdobyć do wyborów. Dajesz nam więc interesującą sposobność. Według wyników modelowania komputerowego na każdy konserwatywny głos, jaki możemy stracić z twojego powodu, powinniśmy zyskać dwa czy trzy głosy liberałów i ludności kolorowej. Ale i ty nie możesz się wychylić zanadto w lewo, żeby nie powstał znaczący rozdźwięk w całym obrazie naszej kampanii. Ustawienie cię na pozycji trochę bardziej lewicowej od Bristola stwarza jednak okazję do pomniejszenia tradycyjnej bazy wyborczej demokratów. - Mam rozumieć, że wiadomość o paleniu w przeszłości trawki może mi nawet pomóc? - zapytał Gordon. Fein w zamyśleniu pokiwał głową. W jego oczach pojawiły się dziwne błyski. Daryl rozparł się w na przepastnym siedzeniu limuzyny. - Więc jak mam komentować tamten artykuł popierający stanowczą walkę z przestępczością? Fein wzruszył ramionami. - Trudno mi powiedzieć. W końcu to sztuka, a nie nauka ścisła. Jedno jest pewne: jeżeli dasz się poznać jako przeciwnik niektórych swobód obywatelskich, wylądujemy przed bramą piekła, i to z powodu tych samych ludzi, o których głosy zabiegamy. Tamten artykuł ukazał się, zanim jeszcze uzyskałeś nominację na senatora. Byłeś stosunkowo młody. Od tego czasu wiele się nauczyłeś na arenie politycznej. - Znowu wzruszył ramionami. - Na miłość boską, Gordon! - wybuchnął Daryl. - Po prostu wyprzyj się tego artykułu. - Pochylił się szybko. - Nie! Już mam! Powiemy dziennikarzom, że pisałeś go pod wpływem haszu! - Klasnął w dłonie, wyprostował się, skrzyżował ręce na piersi i wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu. - Czy to nie wspaniałe? Jesteś zbyt konserwatywny nawet dla republikanów! Chcą zrobić z ciebie maskotkę nie tylko czarną, ale w dodatku liberalną! Bę- dziesz biletem z dwiema wejściówkami! Gordon popatrzył na niego w milczeniu. Nawet nie odczuwał złości, było mu tylko smutno. Wiedział już, jaką musi podjąć decyzję. A była to chyba najtrudniejsza decyzja w jego życiu. Od dawna przyjaźnił się z Darylem. Do tej pory wszystko planowali razem, teraz jednak nadszedł kres ich znajomości. Kątem oka zauważył, że Fein pilnie mu się przygląda. Doskonale wiedział, o czym on teraz myśli, i chciał dać do zrozumienia, że partia popiera tę decyzję. MOSKWA 30 sierpnia, 16.00 GMT (18.00 czasu lokalnego) Ktoś załomotał do drzwi apartamentu. Kate Dunn i Woody zdążyli tylko spojrzeć w tamtą stronę, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem. Kilku ludzi w czarnych garniturach ruszyło prosto na reporterkę. Kate krzyknęła głośno. - Kim jesteście? - zawołała. Dała nura pod wyciągniętymi po nią rękami śmierdzącego potem olbrzyma o wygolonej głowie. Drugi złapał miotającego przekleństwa Woody'ego za klapy i przycisnął plecami do ściany. - Puszczaj! - wrzasnęła ciągnięta do wyjścia Kate. - Jestem Amerykanką! Ja... korespondientka! Szarpnęła się raz i drugi, lecz olbrzym wciąż pchał ją w stronę schodów. Zaczęła walić pięściami w drzwi sąsiednich mieszkań. Przez całą drogę z drugiego piętra wrzeszczała wniebogłosy. Przy krawężniku stała czarna limuzyna. - Nie! Zapierała się ze wszystkich sił, ale nic to nie dało. Wepchnięto ją do auta i zatrzaśnięto drzwi. Znalazła się naprzeciwko drobnego mężczyzny o kamiennej twarzy. Drzwi nie dało się otworzyć od środka. Kierowca ruszył. Kate obejrzała się na dwa jadące za nimi samochody. Tłoczyli się w nich bojówkarze, którzy wtargnęli do mieszkania. Za grubą szybą osłony siedział obok kierowcy jeszcze jeden mężczyzna w czarnej skórze. Mężczyzna z tylnego siedzenia przyglądał jej się ciekawie z lekkim uśmiechem. Z wyglądu przypominał inspektora policji, był jednak ubrany w elegancki prążkowany garnitur i drogie pantofle z czarnej skóry. Siedział po kobiecemu, z nogą założoną na nogą. Charakterystyczne staroświeckie okrągłe okulary w rogowej oprawie miał przesunięte wysoko na czoło. Był prawie całkiem łysy. Po namyśle Kate doszła do wniosku, że raczej przypomina wykładowcę z wyższej uczelni. Strach sprawiał, że żołądek podchodził jej do gardła. - Kim pan jest? - wychrypiała. Mężczyzna zachichotał. Między przednimi zębami miał szerokie szpary, nadające mu niechlujny wygląd. - Taka dobra dziennikarka jak pani, panno Dunn, nie wie, kim jestem? Kate przeszył dreszcz. - Walentyn Karcew? - zapytała cicho. - Miło mi panią poznać. - Mówił świetnie po angielsku. Miał nienaganny akcent człowieka bywałego w świecie. - Czego pan chce ode mnie? - Tak się składa, że łączą nas wspólne interesy. Pani chce mieć dobry materiał na reportaż, a ja pragnę go pani dostarczyć. Nie tylko dobry, ale i obszerny materiał. Świetnie się pani spisała pod Ministerstwem Spraw Wewnętrznych, a później przed koszarami Dywizji Tamańskiej. Warto było panią uratować na Placu Czerwonym. Jest pani uroczym i odpowiedzialnym posłańcem. Zyska pani okazję, by zdobyć tak zwany czas antenowy. Niczego więcej od pani nie chcę, panno Dunn, poza rzetelnym wykonywaniem swoich obowiązków. Proszę dalej relacjonować zdarzenia według własnej oceny. Teraz jednak chciałbym pani w tym towarzyszyć, a więc... Cóż, żyjemy w wolnym kraju - dokończył, uśmiechając się sztucznie. Przyspieszyli na szerokiej alei prowadzącej za miasto. Gdzieniegdzie widzieli wraki spalonych samochodów, jak pomniki gwałtownego spazmu, który przetoczył się przez miasto i przeniósł na prowincję. - Dokąd mnie pan zabiera? - spytała Kate. - Na wycieczkę po najbardziej interesującym kraju świata - odparł Karcew i odwrócił się do okna. Krajobraz odbijał się w okrągłych szkłach okularów jak w miniaturowych ekranach umieszczonych tuż przed jego oczami. Kate skoncentrowała się na uregulowaniu oddechu i opanowaniu oszalałego pulsu, spoglądając na odstraszające wielkopłytowe osiedla z epoki Breżniewa. Domy wyrastały z gołej ziemi wokół Moskwy niczym szare posępne grzyby. Pod wieloma oknami i na balkonach suszyło się pranie. Dookoła było pod dostatkiem zarośniętych chwastami ugorów, a mimo to wieżowce miały po kilkanaście pięter. - Jesteśmy w kuchni tego świata, a może lepiej: w laboratorium. W przeciwieństwie do Japończyków my, Rosjanie, nie zamierzamy ślepo kopiować wzorców z Zachodu. Naszym powołaniem stało się modyfikowanie ich na swój sposób. Być może w głębi duszy zawsze byliśmy pewni, że naśladownictwo nie pozwoli nam was prześcignąć, a może wynika to jedynie z beznadziejnie donkiszotowskiego przeświadczenia, że musimy być pionierami. Tak czy inaczej, utarło się, że naszym przeznaczeniem jest rola światowego inkubatora dla wzniosłych rewolucyjnych idei społecznych. Kate nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy. Minęli kołchozową wioskę jednoizbowych baraków pokrytych odłażącą płatami niebieską i zieloną farbą. Szeroki bulwar zmienił się w dwupasmową, pokrytą błotem szosę. Minęli konny wóz. Powoziła babuszka w chustce na głowie. Miała twarz porytą zmarszczkami i głęboko zapadnięte, bezzębne usta. Koń ospale ciągnął wóz drabiniasty - prawdziwy zabytek muzealny, gdyby nie nowoczesne duże koła z oponami. - A więc zamierza pan zrobić z tych biednych ludzi niewolników - powiedziała Kate, nie odwracając głowy od okna. Karcew zaśmiał się cicho. - Cóż za anarchistyczna uwaga, panno Dunn. Bo tylko w anarchizmie pełna kontrola jest najwyższą wartością. Monarchia czy oligarchia, matriarchat czy patriarchat, wszystkie te ustroje mają własne ideologie, służące uprawomocnianiu odmiennych systemów władzy. Ale anarchizm nie jest ideologią, nie opiera się na żadnym określonym systemie wartości. Nasz stosunek do władzy jest taki sam, jak stosunek ateistów do wiary. Powinno się nas nazywać... antyanarchistami. - Ale przecież pański ruch do czegoś dąży, prawda? Co chce pan osiągnąć? Karcew znowu zachichotał. - Nic. Nie jesteśmy republikanami czy demokratami. Nie mamy żadnego programu ani platformy wyborczej. Jedynym naszym celem jest stworzenie eksperymentalnego, zaawansowanego społeczeństwa bez władzy. To bardzo proste. Odrzucamy wszystko, co stanowi podstawę istnienia rządów, a więc dynastyczną sukcesję i demokratyczne mandaty, wolę większości i dominacją rasową. To wszystko wynika bowiem ze spontanicznego dążenia każdej społeczności od autonomii do zależności. Ludzie sprzedali swoją wolność za kursujące punktualnie pociągi. Ale w zamian otrzymali rządy, które stopniowo odebrały im pełnię swobód i zaczęły siłą stosować przymus. Jeśli pani mi nie wierzy, proszę zlekceważyć przepisy: przestać płacić podatki, otoczyć swój dom wysokim murem i nakazać szeryfowi, żeby się trzymał od niego z daleka. Dom zostanie pani odebrany i znajdzie się pani w więzie- niu, a może nawet zginie... w swojej ojczyźnie, którą rządzą wybrani przez panią ludzie. Otóż, panno Dunn, my całkowicie odrzucamy historyczne zaprzedanie się ludzi, które jest podstawą tworzenia się jakiejkolwiek władzy. Wracamy do naszych swobód. Za cenę tych pożałowania godnych zamieszek chcemy się wreszcie uwolnić od usankcjonowanej prawnie przemocy. A w tym kraju, w mojej ojczyźnie, to naprawdę ważny cel. Kate zaschło w gardle. Chrząknęła. - Mówi pan w liczbie mnogiej. My... Kogo ma pan na myśli? - Wszystkich, którzy odrzucają społeczne okowy i są przeciwni wszelkim instytucjom zaprowadzającym porządek metodą ograniczania ich swobód. Przeciwników świata stechnicyzowanego, fizjokratów, syndykalistów, indywidualistów, pacyfistów, awangardzistów, punk-rockerów, liberałów, ateistów, radykalnych ekologów, wrogów podatków, obowiązkowej służby wojskowej, dzierżawy, ogólnie wszelkiego typu przeciwników. Każdy, kto choć raz był bezpodstawnie oskarżony o występek przeciw władzy, panno Dunn, jest potencjalnym anarchistą. Dlatego trudno zdefiniować, kim jesteśmy, łatwiej określić, przeciwko czemu występujemy: przeciwko wszelkim formom ucisku ze strony jakiejkolwiek organizacji społecznej. - Nawet przeciwko takim, które zajmują się wyłapywaniem przestępców, by ograniczyć zbrodnie na ulicach? - Jak pani sądzi, czy więcej ludzi ginie wskutek bezprawia szerzącego się na ulicach anarchistycznych miast, czy z powodu działań narodowych armii prowadzących wojny terytorialne na całych kontynentach? Dwa państwa, zwykle autokratyczne, mogą szukać nawzajem swoich słabych punktów tylko na drodze bezprzykładnego marnotrawienia młodych obywateli. Wojna nie istniałaby bez instytucji państwa, a państwo nie istniałoby bez wojny. Zamierzam zniszczyć państwo rosyjskie i jego każdą instytucję. Dopóki będzie istnieć jakakolwiek struktura, nawet na najniższych szczeblach hierarchii społecznej, dopóty będą nakazy, zakazy i kupczenie władzą. Więzi społeczne przyrastają niczym kryształ wokół jądra krystalizacji w nasyconym roztworze. - Nieprawdą jest więc, że każdy ma prawo wybrać sobie odpowiedni rząd? Karcew uśmiechnął się szeroko. - Prawa to także koncepcja archistyczna. Nie mają żadnego znaczenia, jeśli nie zostaną skonfrontowane z dominującą siłą. Tylko one pozostają ludziom po tym, jak władza zgarnie wszystko, czego pragnie. Weźmy na przykład tak wysławiany w pani kraju Akt Swobód Obywatelskich. W jaki sposób definiuje on najbardziej cenione przez ludzi swobody? Poprzez ograniczenie legalnym władzom możliwości ich naruszenia. Ale w pewnych okolicznościach rządowi wolno bezkarnie ograniczać te swobody. Pozwolę sobie zatem zapytać, kto ma prawo osądzania tychże okoliczności? My, anarchiści, twierdzimy, że żadne prawa nie są potrzebne, skoro nie ma władzy, która chciałaby je ludziom odbierać. Odpowiem wprost na pani pytanie. Tak, ludzie mają prawo wybrać sobie władzę, a ja, ja po prostu zniszczę. Samochód zwolnił, skręcili w bramę. Pilnowało jej dwóch strażników w długich czarnych płaszczach z pistoletami maszynowymi na ramieniu. Droga dojazdowa wiła się zakosami przez las utrzymany lepiej niż niejeden park. - Gdzie jesteśmy? - zapytała Kate lekko drżącym głosem. - W mojej daczy. Dunn przeprowadzała raz wywiad w daczy, skromnym drewnianym domku przy wyboistej polnej drodze. Tutaj spomiędzy drzew wyłonił się prawdziwy pałac. Kawalkada aut zatrzymała się przed frontowym wejściem i Karcew otworzył drzwi przed Kate. Wysiadła. Zamiast prowadzić do domu, powiódł ją jednak ścieżką z równiutko ułożonych płatów darni, która biegła do pobliskiego zagajnika. Dzień był chłodny, pochmurny i dżdżysty. Zrobiło się jej zimno w ręce, a serce znów zaczęło bić szybciej. Dokoła panowała cisza, rozlegał się tylko cichy odgłos kroków dwóch ochroniarzy idących parą metrów z tyłu. Skończył się pas darni. Między rosnącymi z rzadka, młodymi i wiotkimi brzózkami prowadziła zwykła bita ścieżka. Teren prawie całkiem oczyszczono z leśnej ściółki. Karcew w ciemnym, eleganckim garniturze jakoś nie pasował do tego otoczenia. Kroczył dumnie wyprostowany, z dłońmi splecionymi na plecach. - I co pani sądzi o mojej wiejskiej rezydencji? - zapytał. Kate wzruszyła ramionami. - Trochę tu odludnie. Smutno. Zatrzymał się nagle. - Wcale nie jesteśmy sami. - Wskazał ręką zagajnik. - Otacza nas wielu dawnych rosyjskich socjologów. Są tu ludzie, którzy obmyślali i wprowadzali w życie odważne eksperymenty w dziedzinie samorządów. - Ruszył dalej. - W przeciwieństwie do tych moich naukowych poprzedników zamierzam stworzyć dla potomności dokładny zapis moich uczynków. Zaczął się rozglądać dookoła, wodząc spojrzeniem po młodych drzewkach. Kate znowu przeszył dreszcz, ogarniała ją panika. Poczuła się nagle zagrożona w obecności tego szaleńca. - Panie Karcew, tu nikogo nie ma. Uśmiechnął się. - Jest pani w błędzie. Kiedy szukałem miejsca na daczę, moją uwagę przyciągnął ten pas zaniedbanej rządowej ziemi. Wystawiono go na sprzedaż, ale nie było chętnych. Krążyły plotki o skażeniu środowiska, jakichś zakopanych odpadach chemicznych lub radioaktywnych. Miałem tę przewagę, że przed laty pracowałem w KGB. Jak pani się domyśla, z taką instytucją nie da się nigdy całkowicie zerwać. Dlatego bez trudu poznałem prawdziwą tajemnicę tej działki. A im dłużej o niej myślałem, tym bardziej wydawała mi się odpowiednia. - Co to za... tajemnica? - spytała Kate, rozglądając się niepewnie po zwykłym zagajniku. - Pod pani stopami znajduje się największy podmoskiewski grób masowy, stworzony przez NKWD, a później wykorzystywany też przez jej spadkobiercę, KGB. Jest pani na miejscu ostatniego spoczynku milionów moich rodaków. Przez dziesięciolecia przywożono ich tu pojedynczo, grupkami, a czasem całymi ciężarówkami. Właśnie tu spoczywają najwięksi eksperymentatorzy z przeszłości, moi bracia złaknieni zgłębiania nauk społecznych. -Uśmiechnął się od ucha do ucha. Kate przystanęła i odwróciła się do niego. - Czego pan chce ode mnie? - Chcę, żeby rozpropagowała pani hasło. - Jakie hasło? - Anarchia. - Znowu się uśmiechnął, ale w jego oczach za grubymi szkłami okularów nie było wesołości. - Anarchia nie jest nowym ustrojem społecznym, nie jest żadną formą władzy. Nie uznajemy żadnych więzień, obozów i armii; pracodawców, partii czy religii; klanów, elit ani klubów; jakichkolwiek związków mających władzę nad ludźmi. Chcę, żeby rozpropagowała pani hasło do nowej rewolucji, która jak fala uderzeniowa powędruje przez świat. Im głośniejszy będzie huk, tym silniejszym odbije się echem. Mam nadzieję, że to echo pomoże nam zniszczyć niewydolne struktury utrzymujące rosyjskie społeczeństwo w zacofaniu. Rozbudowana sieć organów bezpieczeństwa nie pozwoliła Rosji upaść tak nisko, a raczej tak daleko, by na gruzach starego systemu mogło rozkwitnąć nowe życie. “Zniszczenie jest matką tworzenia”, panno Dunn, a my wkraczamy właśnie w nadzwyczaj twórczy okres. Kate patrzyła na niego z niedowierzaniem. - Czy zdaje pan sobie sprawę, do czego to doprowadzi? - Do śmierci, ruiny, rozprzężenia, nędzy i zarazy - odparł Karcew z typowo akademickim spokojem. - Gromady ludzi będą przeczesywać ulice w poszukiwaniu żywności, czegokolwiek lub... kogokolwiek do jedzenia. Dymy stosów pogrzebowych przesłonią niebo, panno Dunn. - Armia nigdy do tego nie dopuści. - Dlatego armia jest naszym głównym celem. Nie zastanowiło pani, gdzie się podziało wojsko? Dlaczego jeszcze nie rozbiło moich Czarnych Koszul? Boryka się z własną, szybko rosnącą entropią. Już wkrótce będą widoczne pierwsze objawy rozkładu. W końcu armia to także instytucja, której wewnętrzna dyscyplina stwarza groźbę utrzymania szczątkowego porządku. Jest jak szkielet utrzymujący przegniłe resztki organizmu państwowego. Nie mo- żemy pozwolić mu przetrwać. - Zatem sądzi pan, że gdy rozpropaguję pańskie idee, równie brutalna i krwawa rewolucja ogarnie Amerykę? Myśli pan, że w ten sposób zachęci niespokojny motłoch z wielkomiejskich slumsów do wyjścia na ulicę i wystawienia się na rzeź? - Nie. Chodzi mi o głównego odbiorcę pani audycji, olbrzymią amerykańską klasę średnią. Proszę zrozumieć, że bardzo łatwo jest posłać ludzi na rzeź. Znacznie trudniej jest ich umotywować, by chcieli dokonywać rzezi własnymi rękami. BRONX, NOWY JORK 1 września, 01.30 GMT (20.30 czasu lokalnego) Cel był jak na dłoni, noktowizor okazał się niepotrzebny. W świetle latarń i blasku dwóch płonących samochodów szeroka pierś konnego policjanta wypełniała całe pole widzenia celownika optycznego. Tylko niespokojne zwierzę sprawiało kłopoty. Koń, przestraszony okrzykami tłumu demonstrantów i kamieniami rzucanymi od czasu do czasu w kierunku policyjnej blokady, miotał się to w jedną, to w drugą stronę; nitki celownika wciąż zsuwały się z jeźdźca. - Cziort! - mruknął pod nosem snajper leżący na dachu domu kilkadziesiąt metrów od ulicy. Z tej odległości gniewne wrzaski tłumu, domagającego się sprawiedliwości za pobicie trzech uczniów szkoły średniej, przypominały stłumiony gwar kibiców na stadionie. Kiedy koń zaczął się ostrzej szarpać, policjant ściągnął mocniej wodze, osadzając go na miejscu. Snajper zrobił szybki wydech. Wycelował dokładnie i nacisnął spust. Wystrzał rozniósł się echem między budynkami. Strzelec pospiesznie wprowadził do komory drugi nabój. Ale gdy znów spojrzał przez lunetę, uspokoił się natychmiast. Koń miotał się jak oszalały. Jeździec ledwie trzymał się w siodle. Prawdopodobnie był śmiertelnie ranny. Snajper błyskawicznie wymierzył w drugiego policjanta, który odwrócił się plecami do tłumu jakby w oczekiwaniu na pomoc kolegów. Tarczę trzymał nisko opuszczoną. Rozległ się kolejny wystrzał. Gliniarz zwalił się na ziemię jak worek kartofli. Jeszcze raz szczęknął zamek karabinu, ale trzecia kula już nie była potrzebna. Któryś z przerażonych policjantów na ulicy zaczął strzelać. Ktoś z tłumu odpowiedział ogniem. Po kilku sekundach wywiązała się strzelanina. Zanim snajper zdążył spakować karabin, na ulicy trwała już prawdziwa wojna. Evelyn Faulk i jej syn Andre przedzierali się z trudem na południe przez ogarnięte zamieszkami miasto. W powietrzu było gęsto od dymu z setek ogni trawiących niemal cały Bronx. Musieli pokonać jeszcze kilkanaście przecznic do najbliższej policyjnej blokady. Nie kursowało metro, nie jeździły autobusy. Na ulicach z rzadka spotykało się ludzi przemykających pod ścianami, ciągnących w stronę Manhattanu jak uciekinierzy z linii frontu. Evelyn bolały już nogi i plecy. Szła powoli. Co kilkaset metrów musieli okrążać cały kwartał albo nawet zawracać i szukać obejścia bocznymi uliczkami, żeby uniknąć spotkania z gromadami wyrostków grabiących domy. - Dokąd idziemy? - zapytał po raz kolejny Andre. - Cicho bądź! - skarciła go matka. Była bezgranicznie oburzona, przede wszystkim na złodziei, którzy wylegli na ulice niczym wściekłe zwierzęta. Ale była też zła na policję za to, że poukrywała się za barykadami i nie robiła nic poza ochroną domów białych bogaczy przed czarną biedotą. Rozzłościł ją także syn, gdy po nieprzespanej nocy wypełnionej strzelaniną i wrzaskami na ulicy ujrzała w oczach siedemnastolatka błyski podniecenia. Ubrał się o świcie i już był gotów dołączyć do swojej paczki, którą otwarcie nazywała bandą uliczników. A ona umiała wszystko wyczytać w oczach Andre. Dla niego otwierała się możliwość przeżycia ekscytującej przygody. Ona zaś, ilekroć czekała na jego powrót, w wyobraźni widziała wizytę w miejskiej kostnicy. - Tylko popatrz - rzekł Andre. Spojrzała we wskazanym kierunku. Przed wejściem do winiarni pana Cantu walały się stosy śmieci. Puszki po napojach, pudełka z ledwie nadgryzionymi pączkami. Dokoła nie było żywej duszy. Przeszli przez ulicę i ostrożnie zajrzeli do środka. W całym Bronksie nie było prądu, winiarnia tonęła w ciemności. Przez otwarte drzwi widać było tylko straszny bałagan. Nad porozwalanymi resztkami jedzenia brzęczały roje much. Maleńki lokal został splądrowany. Mimo dość wysokich cen Evelyn i jej sąsiedzi lubili tu przychodzić, głównie dlatego, że odważny właściciel nie tolerował chuliganów. Pozakładał grube kraty w oknach, trzymał nabitą broń pod kontuarem... - Chodź już, mamo - przerwał jej rozważania Andre, ciągnąc ją dalej chodnikiem. - Idziemy. Evelyn wyszarpnęła rękę i zawróciła do winiarni. Tuż za drzwiami omal się nie przewróciła o wyciągnięte na podłodze ciało mężczyzny w białym fartuchu. Ciemniały na nim trzy przesiąknięte krwią dziury po kulach. Człowiek miał szeroko otwarte oczy i rozdziawione usta. Nad nim także krążyły muchy. Po sumiastych wąsach Evelyn poznała właściciela, pana Cantu. Serce zamarło jej w piersi, miała ochotę krzyczeć na całe gardło. Błyskawicznie wyszła na ulicę i chwyciła syna za rękę. Pociągnęła go dalej na południe. Maszerowała raźno, jakby nagle odzyskała siły. Andre był zdziwiony, że nie musi już zwalniać kroku i dostosowywać się do jej tempa. Aż stukały o chodnik blaszane końcówki rozwiązanych sznurowadeł przedmiotu jego dumy, masywnych adidasów z gąbkowymi cholewkami, za które zapłacił sto dolarów. - Dokąd idziemy, mamo? - zapytał znowu. - Powiedziałam: cicho bądź! Kiedy dotarli w końcu na Dziewięćdziesiątą Szóstą, ujrzeli tłum ludzi. Nie wyczuwało się jednak zagrożenia, panowała atmosfera ekscytacji. Wszyscy rozmawiali i śmiali się głośno, wskazując dymy pożarów. Zewsząd dolatywało wycie syren, chociaż w zasięgu wzroku nie było wozów policyjnych czy strażackich. Tylko z przodu wyrastała barykada. Przystanęli na jej widok. Po głowach ludzi przesuwały się jaskrawe światła policyjnych szperaczy. Wyglądało to na kolejną demonstrację, tyle że nigdzie nie było widać śladu zamieszek. Evelyn, spięta do granic możliwości, zaczęła się powoli przeciskać przez tłum. - Przepraszam... przepraszam... - powtarzała raz za razem. Miała wrażenie, że znalazła się w wielkiej gromadzie gapiów oczekujących na kolejne akty przemocy. Po kilku minutach razem z Andre dotarli na pierwszą linię. Roztoczył się przed nimi niezwykły widok. Przez całą długość Dziewięćdziesiątej Piątej ulicy, jak okiem sięgnąć ze wschodu na zachód, stały zaparkowane zderzak przy zderzaku wozy policyjne. Na dachach błyskały koguty. Kilka metrów przed ich pierwszą linią stały jaskrawożółte drewniane płotki barykady. Kolejne ich szeregi ciągnęły się kilkadziesiąt metrów dalej przed następnym skrzyżowaniem. - Co tu się dzieje? - zapytała Evelyn stojącej obok kobiety. Nieznajoma obrzuciła ją badawczym spojrzeniem i odparła: - Nie przepuszczają do śródmieścia nikogo z Harlemu. Evelyn znów popatrzyła na barykadę, przypominającą mur zagradzający dalszą drogę. Przy lewym krawężniku było jednak wąskie przejście przez tę nowo utworzoną granicę. Kilku gliniarzy z psami tworzyło szpaler prowadzący do punktu kontroli celnej między krainą anarchii a błogim rajem białych. - Przepraszam... - Evelyn zaczęła się przeciskać dalej, ciągnąc za sobą syna. W wąskim pasie ziemi niczyjej stali policjanci na koniach, lustrując tłum przed barierkami. Dalej czekały grupy oddziałów porządkowych w czarnych strojach z podniesionymi osłonami hełmów. Plastikowe tarcze stały oparte o błotniki aut, na asfalcie leżały długie czarne pałki. W punkcie kontrolnym oficer w kamizelce kuloodpornej, z karabinem opartym kolbą o biodro, przepytywał chętnych do przejścia na drugą stronę. Evelyn i Andre ustawili się w kolejce. - I to ma być wolny kraj?! - wykrzyknął sprawdzany właśnie mężczyzna. Nic to nie pomogło. Musiał zawrócić. Następna była kobieta w czarnym swetrze narzuconym na biały fartuch pielęgniarki. Została szybko przepuszczona bez zbędnych wyjaśnień. Musiała tylko prześliznąć się ostrożnie, wysoko podnosząc torebkę, bo psy skoczyły jej do nóg, o mało nie zrywając się ze smyczy. - Pracuję w obsłudze technicznej ogrodu - powiedział następny w kolejce. - To znaczy? - spytał ostro gliniarz. - Zajmujesz się sprzątaniem gówna słoni, kiedy cyrk przyjeżdża do miasta? Mężczyzna nie odpowiedział. - Dobra, idź! - warknął oficer. Wreszcie przyszła kolej na Evelyn i Andre. - Dokąd idziecie? - spytał drugi policjant, obrzucając podejrzliwym wzrokiem chłopaka. Zaczął wodzić im po ciele przenośnym wykrywaczem metali, ruchem dłoni w gumowej rękawiczce nakazując się obrócić. Evelyn zrobiła to bez słowa, lecz Andre tylko zmierzył gliniarza wściekłym spojrzeniem. Dała mu kuksańca w bok. - Co jest? - warknął gliniarz. - Bandyci ukradli ci język z gęby? - Do śródmieścia - odparła cicho Evelyn. - Naprawdę? A co niby zamierzacie tam robić? - Mam pewną sprawę do załatwienia. - Evelyn skromnie spuściła oczy na czarną kamizelkę kuloodporną gliniarza. - Patrzcie no! Masz coś do załatwienia, powiadasz? Pewnie musisz natychmiast wydać brokerowi dyspozycje w sprawie swoich akcji i obligacji? Podniosła głowę. Z żalem popatrzyła na stojące za barykadą taksówki, ludzi normalnie chodzących ulicami. - Możecie iść - mruknął policjant, uśmiechając się szeroko. Evelyn szybko pociągnęła syna. Wielki owczarek stanął na tylnych łapach, żeby ją obwąchać. Po jego mokrym nosie została plama na najlepszym płaszczu Evelyn. Zupełnie jakbyśmy przekraczali granicę obcego państwa, pomyślał Andre, chociaż nigdy nie był za granicą. Ucieszył się jednak z odzyskanej swobody poruszania się po ulicach miasta. Zwrócił jednak uwagę, że ludzie mierzą ich podejrzliwymi spojrzeniami. Kobiety odsuwały się, przyciskały torebki do biodra albo przewieszały je na drugie ramię. Rozmowy milkły nagle i zaczynały się na nowo za ich plecami. Nawet elegancko ubrani biznesmeni patrzyli na nich ze strachem w oczach. Uśmiechnął się na myśl, że wystarczyłoby huknąć na któregoś z nich, aby bez słowa oddał portfel. Mijali kolejne przecznice. Wreszcie zapytał zniecierpliwiony: - Dokąd mnie tak ciągniesz, mamo? Nie odpowiedziała. Szła, jak zwykle kołysząc się na boki, z dumnie podniesioną głową i wzrokiem utkwionym w oddali. - To już tutaj - mruknęła po pewnym czasie. Chwyciła go za rękę i pociągnęła w stronę prostych drewnianych drzwi. W sąsiednim oknie stały wystawione zdjęcia, jak w biurze turystycznym. Tablica przy wejściu głosiła: OŚRODEK REKRUTACYJNY ARMII STANÓW ZJEDNOCZONYCH. - Do cholery, co ty kombinujesz, mamo? - Umiesz czytać? - Tak, wiem, co tu jest napisane, ale... - Twój ojciec zginał na ulicy! - Andre smętnie zwiesił głowę. - W piątek, po wypłacie. Nie chciał oddać rabusiom pieniędzy. Ciężko na nie pracował. Nie zamierzam i ciebie stracić, Andre. Słyszysz? Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. - I dlatego chcesz mnie wysłać do wojska? - Twój ojciec służył w wojsku. Nosił mundur, kiedy się pobraliśmy. - Dobrze o tym wiem, mamo! A potem wysłali go na wojnę! - Był chłopcem w twoim wieku, kiedy się zaciągnął. A kiedy wrócił z pustyni, był już mężczyzną. Andre zmarszczył brwi. - A niby co chcesz teraz robić, gdy skończyłeś szkołę? - ciągnęła Eve-lyn. - Miałeś całe lato, żeby nad tym pomyśleć. Nic nie mówiłam, bo przyniosłeś naprawdę dobre stopnie. Ale co dalej? Wzruszył ramionami. - Znalazłbym jakąś pracę - mruknął. - Jaką? Ładowanie ciężarówek? Rozkopywanie ulic w czasie mroźnej zimy? Kochanie, do wojska nie biorą takich, co nic nie umieją. Z maturą będziesz kimś. Zdobędziesz jakąś specjalność, nauczysz się choćby o komputerach. Zawsze ci wpajałam, jak się odnosić do różnych ludzi. Na pewno dasz sobie radę, Andre. Jesteś już prawie dorosły. Pora zacząć żyć jak na mężczyznę przystało. - Jeśli uważasz mnie za dorosłego, mamo, to pozwól mi podejmować samodzielne decyzje! W zamyśleniu pokiwała głową. - Masz rację. Raz i drugi pociągnęła nosem, oczy jej zwilgotniały. Andre coś ścisnęło za serce. Nie mógł znieść widoku matczynych łez. FILADELFIA, PENSYLWANIA 4 września, 15.00 GMT (10.00 czasu lokalnego) - Są wszędzie - szepnęła Olga Andrejewa i zakryła dłonią usta, patrząc na pokazywane w telewizji płonące budynki Los Angeles. - Wcale nie jest pewne, że to robota ludzi Karcewa - odparł Piotr, chcąc uspokoić coraz bardziej zdenerwowaną żonę, chociaż podzielał jej podejrzenia. - Nie gadaj głupstw! To na pewno ich robota! Dlaczego zamieszki wybuchły właśnie teraz? Przez przypadek? - Policja była zbyt agresywna, doprowadziła czarnych do ostateczności. - Jesteś taki naiwny. Typowy mężczyzna. Trzeba ci wszystko tłumaczyć jak dziecku, żebyś wreszcie zrozumiał. Na ekranie ukazały się zwłoki leżące na trawniku przed całkowicie zdemolowanym budynkiem. Andrejew wziął portfel z kuchennego stołu, wsunął go do kieszeni i ruszył do wyjścia. - Dokąd idziesz? - Muszę coś załatwić. - Otworzył drzwi, wyjrzał na korytarz, obejrzał się i dodał: - Niedługo wrócę. Wpatrywał się w oszkloną ladę, gdy podszedł sprzedawca i zapytał: - Mogę w czymś pomóc? Jakiej broni pan potrzebuje? - Chcę poćwiczyć strzelanie do celu - odparł Andrejew. Sprzedawca zachichotał. Położył przed nim na gumowej podkładce wielki automatyczny pistolet z niklowaną kolbą. - To klasyczna amerykańska broń, dziesięciomilimetrowy smith & wesson. - Postawił przy nim dwa pudełka z amunicją. Wyjął z szuflady krótki nabój . - To dziewięciomilimetrowy pocisk od parabellum, a to... - położył obok dłuższy i grubszy nabój z pudełka - ...dziesięciomilimetrowy pocisk do tego pistoletu. Smith & wesson został skonstruowany na zamówienie FBI. W magazynku mieści się dwanaście naboi, trzynasty można załadować do komory. Jest ciężki i kopie jak cholera. Kosztuje tysiąc dolców. Ale przewierci na wylot każdą... tarczę. - Uśmiechnął się szeroko i znów zachichotał. Andrejew podniósł pistolet i zważył go w dłoni. - Wezmę go - rzekł szybko. Fachowym okiem ocenił, że ta broń powinna spełniać swoje zadanie, którym w końcu było zabijanie ludzi. Wyciągnął z kieszeni zwitek studolarówek. Dobrze mu płacono za ochronę prezydenta Rosji, więc teraz mógł wydać te pieniądze na ochronę swojej rodziny. - Musi pan wypełnić ten formularz - pouczył sprzedawca, kładąc przed nim kwestionariusz. - I trzeba będzie zaczekać tydzień na pozwolenie. Ale jeśli panu się spieszy... Wyciągnął spod lady krótką masywną strzelbę z czarną, plastikową pistoletową kolbą. Piotr spojrzał w ciemne wyloty dwóch luf. - Proszę wypróbować tę dziesiątkę - rzekł sprzedawca. - Mieści pięć nabojów. Zalecałbym ładować część kul, a część ładunków śrutowych. Na tę mamuśkę nie trzeba pozwolenia. - Wezmę ją także - odparł Andrejew, kiwając głową. Pukanie do drzwi sprawiło, że oboje poderwali się na nogi. Nie znali nikogo w Ameryce. Piotr wziął strzelbę ze stołu, podkradł się do drzwi i wyjrzał przez wizjer. W korytarzu stało kilka osób z sąsiedztwa. Dał znać Oldze, żeby otworzyła drzwi, a sam poszedł odłożyć broń. - Och, dzień dobry - odezwała się jakaś starsza kobieta. - Nie mieliśmy dotąd okazji się poznać, ale jesteśmy sąsiadami. - Stojący za nią ludzie powitali ich skinieniem głowy. Piotr odpowiedział w ten sam sposób. - Tworzymy straż obywatelską i chcieliśmy zapytać, czy nie przyłączyliby się państwo do nas. - Co to za straż obywatelska? - zapytał Andrejew. Napotkał surowe, karcące spojrzenia. - Cóż za wspaniały akcent - mruknęła starsza pani. - Skąd państwo przyjechali? - Ze Szwajcarii. Ludzie pod drzwiami wyraźnie się rozluźnili. - Straż obywatelska -wyjaśnił głośno jeden z mężczyzn, jakby Piotr miał kłopoty ze słuchem - to rodzaj ulicznego patrolu. Będziemy wypatrywali pierwszych oznak nadchodzących kłopotów. Andrejew zerknął na żonę, która energicznie kiwała głową. Poszedł w jej ślady. Starsza pani zapytała tajemniczym szeptem: - Macie broń? Piotr miał wrażenie, że się przesłyszał. - Co takiego? - Broń. - Kobieta sięgnęła do torebki i trzęsącą się dłonią wyjęła mały rewolwer. Osłupiały Andrejew skinął głową. - Tak.. Mamy. - To wspaniale - rozpromieniła się staruszka. - Zatem witamy w straży obywatelskiej. No i witamy w Ameryce! GMACH ONZ, NOWY JORK 6 września, 15.00 GMT (10.00 czasu lokalnego) W obradach Rady Bezpieczeństwa nastąpił nieoczekiwany zwrot. Angela Leighton, ambasador Stanów Zjednoczonych przy ONZ, czekając na dostarczenie jej kopii oświadczenia delegacji chińskiej, pochyliła się do swojego doradcy i zapytała szeptem: - O co tu chodzi? Przerzucił szybko kilka papierów i pokręcił głową. - Nie wiem. Nie było tego w programie. W końcu dostała oprawiony na czerwono maszynopis. Na pierwszej stronie znajdowała się mapka wschodniej Azji zatytułowana “Terytoria Chin zagarnięte przez siły imperialistyczne we wczesnej epoce Rewolucji Demokratycznej (1840-1919)”. Uniosła brwi ze zdumienia i zgrzytnęła zębami. Wszyscy na nią patrzyli. Na mapie były wyraźnie zaznaczone granice Chin. Drugą linią obrzeżono zacienione obszary, sięgające daleko w głąb krajów ościennych. Największe szare terytorium obejmowało znaczną część Syberii. - Co to ma być, do cholery? - syknęła Leighton. Reszta amerykańskiej delegacji zerkała jej przez ramię. W sali obrad podniósł się gwar stłumionych rozmów. Ponumerowane obszary na mapie były opisane w legendzie sporządzonej po chińsku, angielsku i francusku. Po obu bokach znajdowała się w ramkach skrótowa historia chińskich strat terytorialnych. Na następnej stronie był bardziej szczegółowy opis. “1689 -Pakt Nerczyński. Rosjanie przyznają cały basen Amuru Chinom. Chińskie rządy trwają 150 lat. 1858 - 1860 armia rosyjska zmusza lokalne władze chińskie do podpisania traktatów z Ajgun i Pekinu, przyznających Rosjanom ziemie na pomocnym brzegu Amuru i wschodnim brzegu Ussuri. Centralne władze Chin stanowczo odrzucają oba traktaty”. - Mój Boże - szepnęła Leighton. Nie bacząc na rosnące zamieszanie, przedstawiciel Chin rozpoczął swoje wystąpienie. Brytyjski ambasador pochylił się w kierunku Angeli i powiedział cicho: - Musimy porozmawiać. Leighton skinęła głową i szybko włożyła słuchawkę do ucha. Tłumacz wyraźnie zdenerwowanym głosem odczytywał dostarczoną mu angielską wersję przemówienia. - ...okres historii, kiedy Chiny były słabe, a Rosja potężna. Ale żaden chiński rząd nigdy nie uznał tych podbojów. Teraz zaś równowaga sił się zmieniła. - Sześćdziesięcioletni dyplomata, a więc jeszcze całkiem młody według chińskich standardów, podniósł głowę. Musiał odczekać parę sekund, żeby tłumacze za nim nadążyli. Atmosfera w sali stawała się coraz bardziej nerwowa. Doradcy szeptali coś z przejęciem, na galerii biegnącej dookoła okrągłego stołu pojawiało się coraz więcej ludzi. - Azja jest prawowitą ziemią Azjatów. Ale jak mogą się państwo przekonać na podstawie załączonej mapki, Chiny musiały ustępować przed zaborczymi mocami Zachodu i traciły zaznaczone obszary, które były zajmowane siłą lub podstępem. - Im wcale nie chodzi o ziemie zajęte przez Rosjan - szepnął doradca Leighton. Wskazał palcem zakratkowane obszary wzdłuż zachodniej i południowej granicy Chin. - Wygląda na to, że zamierzają wystąpić z roszczeniami do wszystkich terenów, które na przestrzeni wieków w taki czy inny sposób były uzależnione od Pekinu. Dopiero teraz Leighton zwróciła uwagę, że poza Tybetem i Mongolią, do których Chińczycy zawsze rościli pretensje, na mapce były zaznaczone Nepal, Bhutan i Assam po hinduskiej stronie Himalajów, w Indochinach olbrzymie tereny Myanmaru, Malezji, Tajlandii, Wietnamu i Laosu, a na wschodzie Tajwan, Okinawa oraz Korea. Z obszaru byłego Związku Radzieckiego za-cieniowano szeroki pas od Pamiru po Sachalin, obejmujący teraz część ziem Kazachstanu, Kirgizji i Tadżykistanu. Na terenie wschodniej Rosji wyróżniały się dorzecza Amuru i Ussuri. Leighton odwróciła kartkę. Na następnej stronie znajdował się tekst oficjalnej rezolucji, wydrukowany po chińsku, angielsku i francusku. Nie musiała czytać całości. “Ponieważ była Republika Rosji bezprawnie zagarnęła siłą terytorium Wielkich Chin, a w szczególności 650 000 kilometrów kwadratowych Syberii na mocy Traktatu z Aigun i 400 000 kilometrów kwadratowych na mocy Traktatu Pekińskiego”. - Połącz mnie natychmiast z prezydentem - szepnęła do doradcy. Wyczuła po tonie prezydenta, że nie traktuje chińskich roszczeń zbyt poważnie. Siedziała w niewielkim pokoju w gmachu ONZ, próbując znaleźć jakiś sposób, aby zmienić jego nastawienie. - Co Chińczycy chcieliby zyskać, wysuwając formalne roszczenia do tak rozległych obszarów? - zapytał Marshall. Leighton stwierdziła, że musi szybko podjąć decyzję i maksymalnie wykorzystać tych parę minut prywatnej rozmowy. - Panie prezydencie, pozwolę sobie przedstawić panu szerszy zarys ogólny. Jeśli spojrzy pan na mapę, uzna zapewne, że obecny obszar Chin jest wystarczająco duży, nawet biorąc pod uwagę olbrzymie zaludnienie. Ale tylko dwie trzecie tych ziem nadaje się do uprawy, a i to w większości niezbyt intensywnej. Tereny, które Chinom udało się zdobyć w epoce imperialnych podbojów, to przede wszystkim góry i pustynie, niezdolne wyżywić nawet niewielkiej liczby ludności. Na przykład Mandżuria, Mongolia Wewnętrzna i Tybet, czyli tak zwane Chińskie Imperium Wewnętrzne, zostały gęściej zaludnione dopiero w ostatnim stuleciu, ale i tak nie odgrywają większej roli w produkcji żywności. W efekcie urodzajne tereny centralnych Chin są bardzo mocno przeludnione. Tymczasem tuż za granicą, od Azji Środkowej przez Mongolię i Syberię, ciągnie się pas najrzadziej zaludnionych terytoriów na Ziemi. Mongolia zajmuje połowę obszaru Europy, a zamieszkuje ją zaledwie milion ludzi. Jakucja, sięgająca na pomocnej Syberii aż po Cieśninę Beringa, ma obszar porównywalny ze Stanami Zjednoczonymi i tylko trzysta sześćdziesiąt pięć tysięcy mieszkańców. Oczywiście większość tych ziem nie nadaje się do uprawy. Wyjątek stanowi Kraj Nadmorski będący częścią tak zwanego Wielkiego Terytorium Północno- wschodniego, który przeszedł we władanie Rosjan w dziewiętnastym wieku. - Zaczekaj chwilę, Angelo - wtrącił zniecierpliwiony Marshall. - Czyżbyś sugerowała, że Chińczycy naprawdę domagają się zwrotu tych ziem? Myślisz, że planują ekspansję i stworzenie jakiegoś... Imperium Zewnętrznego? - Tak, panie prezydencie. A to by oznaczało, że przejmą strategiczną kontrolę nad całą wschodnią Azją, aż do Uralu. - Ależ to czyste szaleństwo! Jakiś rodzaj chińskiego... Lebensraum! -wykrzyknął Marshall. Leighton z trudem się opanowała, żeby nie odsunąć słuchawki od ucha. Milczała. - Pod żadnym pozorem nie będę ich Neville'em Chamberlainem! Mam ich w dupie! Poza tym zbliżają się wybory! Leighton zamknęła oczy. Przestała zwracać uwagę na wrzaski prezydenta. Bardziej niepokoiło ją przerażające napięcie, które zaczęło w niej szybko narastać. CZĘŚĆ II Trzecia zasada dynamiki Newtona głosi, że każdemu działaniu towarzyszy skierowane przeciwnie i równe mu przeciwdziałanie. Nauki beha-wioralne także mają swoje prawa. Każdemu działaniu towarzyszy skierowane przeciwnie, znacznie silniejsze od niego, nadpobudliwe przeciwdziałanie - to Pierwsze Prawo Ludzkości Karcewa. Walentyn Karcew Prawa historii ludzkości 5 CHABAROWSK, SYBERIA 7 września, 00.00 GMT (10.00 czasu lokalnego) Generał Nate Clark i major Reed zeszli po opuszczonej pochylni załadunkowej transportowca. Ruszyli w kierunku grupy oficerów sztabowych, ale Nate zatrzymał się parę metrów bliżej i popatrzył na oddziały ustawiające się w szyku pod ogonem ogromnego C-17. Było zimno. Słońce świeciło dość mocno, ale nie grzało. Chłód przenikał nawet białe arktyczne kurtki mundurowe. - Do góry mierz! - wrzasnął sierżant. Pluton uniósł broń, obracając pistolety i karabiny maszynowe lufami ku górze. Tak jak oficerowie, żołnierze byli w białych mundurach, wyróżniały ich tylko hełmy z błękitnymi opaskami sił pokojowych ONZ. Na ziemi leżały wypchane białe plecaki. Z pochylni samolotu zbiegał następny pluton piechoty. - Zabezpiecz broń! Rozległa się seria metalicznych stuków. - W porządku, moje panie - rzekł nieco łagodniejszym tonem dowódca plutonu żeńskiego. - Załaduj broń! Magazynki i taśmy amunicyjne znalazły się na swoich miejscach. Większość szeregowych była uzbrojona w karabinki M-16. Szczęknęły zamki, pociski znalazły się w komorach. - Grenadierzy! - rozkazywał dalej sierżant. - Załadować odłamkowymi! Kilka kobiet w pierwszym szeregu nasadziło na końce wyrzutni swoich M-16 obło zakończone czterdziestomilimetrowe granaty. - Jeszcze raz sprawdzić bezpieczniki! Zabezpiecz broń! Cały pluton spojrzał na umieszczone z boku kolb bezpieczniki. - W porządku, moje panie! Trzymacie teraz w swoich delikatnych rączkach broń naładowaną! Jeśli wystrzeli, ktoś zginie! Musicie więc uważać, aby był to ktoś naprawdę zły, a nie koleżanka stojąca obok w szeregu! W prawo zwrot! Oddział pomaszerował w dwuszeregu. I to wszystko? - pomyślał Clark. Prosto z samolotu, uginając się pod ciężarem pięćdziesięciokilogramowych plecaków, żołnierze weszli między sterty brudnego, topniejącego śniegu zepchniętego na skraj pasa startowego. Poszli drogą w kierunku gęstego lasu, który Nate wcześniej podziwiał z okna transportowca schodzącego do lądowania. Nikt o nic nie zapytał. Ale też i nikt nie wiedział, co ich tu czeka. Kiedy przed laty wylądowali w Danang, było gorąco jak w piekle. Wyjeżdżali z lotniska ciężarówkami, których plandeki ohydnie cuchnęły. Dopiero po dwóch tygodniach mogli opuścić teren bazy. Drugiego dnia pierwszej operacji przeprowadzanej przez batalion Chuck Reed senior został pod ostrzałem na pomocnym brzegu rzeki Vinh Phuoc. Trzy miesiące później zginął, a Nate został ciężko ranny. - Panie generale? - Clark niemal podskoczył w miejscu, gdy Reed junior położył mu dłoń na ramieniu. - Proszę wybaczyć... Obejrzał się. Czekał na niego humvee. Podszedł szybko i wsiadł do opancerzonego auta, którym miał dojechać na swój nowy punkt dowodzenia. W pozbawionej okien sali konferencyjnej panował ścisk. Starsi oficerowie z kilku armii sprzymierzonych powstali, gdy Nate wszedł do środka. Major Reed powiedział głośno: - Pozwólcie, panowie, że przedstawię generała porucznika Nate'a Clarka z Armii Stanów Zjednoczonych, naczelnego dowódcę Rosyjskiego Korpusu Organizacji Narodów Zjednoczonych. Clark ruszył wzdłuż stołu, witając się z kolejnymi członkami swojego sztabu. W przeciwieństwie do struktury USARPAC, gdzie wydziały oznaczano literą J, w siłach pokojowych przyjęto literę G, rezerwowaną dla sztabów grup armii. - G-3, pion operacyjny, generale - przedstawił się generał brytyjski i zasalutował. Nate uścisnął mu dłoń i odpowiedział salutem. Wśród oficerów sztabowych byli Amerykanie i Europejczycy, ale zastępcami Clarka zostali wyłącznie ludzie z Europy. Najważniejszym pionem operacyjnym dowodził Brytyjczyk. Szefem G-1, pionu administracyjno-personalnego, został Holender, którego Nate znał jeszcze z okresu służby w kwaterze centralnej NATO. Zaimponowała mu wtedy jego doskonała znajomość wszystkich najważniejszych europejskich języków. Wywiadem, czyli G-2, kierował Francuz, a na czele G-4, pionu logistycznego, stal Niemiec. To właśnie on serdecznie rozbawił Clarka i rozładował napiętą atmosferę. Przytrzymał dłoń dowódcy i powiedział twardo, z niemieckim akcentem: - Proszę mi wybaczyć, generale. Chciałem od razu zamienić kilka słów. Chyba zaszło drobne nieporozumienie. Powiedziano mi, że będę odpowiadał za logistykę wszystkich naszych działań. Tymczasem usłyszałem, jak jeden z pańskich oficerów powiedział, że pan sam zamierza strzec pociągów. Mam duże doświadczenie z ochroną linii kolejowych, a wielu moich rezerwistów w cywilu pracowało na kolei, dlatego wydaje mi się... - urwał, zakłopotany wybuchem śmiechu naczelnego dowódcy. Clark wyjaśnił mu pokrótce znaczenie obiegowego amerykańskiego zwrotu o strzeżeniu pociągów i zapewnił, że naprawdę cała logistyka ochrony linii kolejowych będzie należała do niego. Major Reed, który był świadkiem tej rozmowy, natychmiast spoważniał, kiedy Nate zwrócił się do niego ostro: - Trzeba dopracować szczegóły naszego współdziałania. Takie zabawne nieporozumienia językowe mogą się skończyć śmiercią wielu żołnierzy. Nasi sprzymierzeńcy oddelegowali wytrawnych, doświadczonych specjalistów, którzy dość dobrze znają nasz język. Ale jak widać, niewystarczająco. Urzędowym językiem sił pokojowych jest angielski, chciałbym jednak, aby każdy amerykański żołnierz, od szeregowca do generała, miał pełną świadomość, że jeśli nie zrozumie jakiegoś rozkazu, będzie to wyłącznie jego wina. Proszę wszystkich uczulić na niuanse językowe, zwłaszcza idiomy w mowie potocznej. Musimy się nauczyć cierpliwości, mówić powoli i wyraźnie, a w razie konieczności powtarzać, używając tylko prostych słów o ściśle określonym znaczeniu. Żadnego slangu, żargonu i wyrażeń kolokwialnych. To sprawa życia i śmierci, majorze. Proszę przygotować stosowny okólnik. Podpiszę go. DETROIT, MICHIGAN 9 września, 15.00 GMT (9.00 czasu lokalnego) Daryl wsiadł do limuzyny i rozejrzał się zdziwiony. - Hej! - zawołał do Gordona. - Nie dość, że mam dzisiaj miejsce w pierwszej klasie, to jeszcze jesteśmy sami po raz pierwszy od dwóch dni. Davis czuł się paskudnie. Odwlekał tę chwilę do czasu, aż Fein specjalnie odwołał jedno spotkanie, żeby dać mu trochę wolnego. - Przygotowałem szkic twojego przemówienia do pracowników szpitalnej izby przyjęć - ciągnął Daryl, otwierając elegancką skórzaną teczkę, którą ostatnio dostał od żony w prezencie. Wyjął z niej plik papierów. - Przepraszam, ale nie zdążyłem przepisać go na czysto. - Zachichotał. - Mam nadzieję, że po tylu latach nie masz już kłopotów z odczytaniem mojego odręcznego pisma. Spojrzał na Gordona. Uśmiech powoli zniknął z jego ust. - To spotkanie zostało odwołane - powiedział Davis. Na twarzy Shaversa odmalowało się zdumienie, które szybko przerodziło się w złość. - Kiedy, do cholery?! To miało być niezwykle ważne przemówienie w sprawie kryzysu w służbie zdrowia! Co się stało? Pacjenci izby przyjąć źle by wyglądali w telewizji? - Chodzi o bezpieczeństwo - odparł Gordon. - FBI aresztowało w Chicago grupę, terrorystów. Mieli przy sobie torbę, podróżną, a w niej szpitalne fartuchy i maseczki. Spojrzał za okno i przeciągnął dłonią po twarzy. Skóra wydała mu się szorstka. Wciąż nie mógł przywyknąć do grubego makijażu, jaki codziennie rano nakładano mu w hotelu. - Coś przede mną ukrywasz - powiedział Daryl cicho, prawie szeptem. - Musimy pogadać. - Po zmianie w wyrazie twarzy Daryla można było poznać, że domyśla się prawdy. Jeszcze gorsze było jego spojrzenie. Davis szybko popatrzył w bok. Daryl był oszołomiony, jakby dostał obuchem w głowę. Gordonowi oczy zwilgotniały. - Przykro mi. Shavers także spojrzał na krajobraz szybko przesuwający się za oknem. Na drodze nie było większego ruchu, mogli więc przyspieszyć. Gordon zaczerpnął głęboko powietrza. - Nic nam ostatnio nie wychodzi - powiedział nieswoim głosem. Daryl spojrzał mu w twarz. Wydawał się tak głęboko urażony, że złość w jego oczach ustąpiła miejsca ciekawości. Ale był też czujny, jakby jeszcze nie przeczuwał, co za chwilę usłyszy. Davis pomyślał, że w końcu musi go zranić. - Chcę, żebyś wrócił do Waszyngtonu i zajął się moimi sprawami, nadzorował pracę biura - powiedział. Daryl zamknął oczy, przez jego twarz przemknął bolesny skurcz. - Mogę na ciebie liczyć, prawda? Shavers utkwił wzrok w trzech ciemnych ekranach telewizyjnych wbudowanych w konsolę obok siedzenia. Gapił się na nie jak urzeczony. - Daryl, jeśli wszystko pójdzie dobrze, jeśli mnie wybiorą, pozostaniesz w mojej ekipie. - Zatrzymaj samochód - mruknął Shavers, nie podnosząc głowy. - Chyba możesz to zrobić, nie pytając o zgodę Feina, prawda? Możesz kazać kierowcy, żeby się zatrzymał, do cholery? - Daryl... - Zatrzymaj ten pieprzony wóz! - Bądź rozsądny. Jesteśmy na pustkowiu. - Wskazał okno, za którym przesunęły się pierwsze zabudowania miasta, zrujnowane, o oknach zabitych deskami. - Chyba nie zamierzasz tu wysiąść? - Gdyby została w tobie choć odrobina ludzkich uczuć, choćby ślad po naszej przyjaźni, nie zmuszałbyś mnie, żebym wysiadał z tobą przed zatłoczonym wejściem do sali, na oczach Feina i jego bandy. Na miłość boską, Gordon, przecież oni już wiedzą, prawda? Już rozumiem, co znaczyły wasze porozumiewawcze spojrzenia. Te rozmowy, które się nagle urywały, gdy wchodziłem do pokoju. Dlaczego się nie domyśliłem, o co tu chodzi? Dlaczego nikt... nie chciał mi... pomóc? - Głos zaczynał mu się łamać. - Siedziałem dziś do drugiej nad ranem, żeby przygotować zestawienia wydatków kampanii. A kiedy wreszcie położyłem wyliczenia na twoim biurku i chciałem się zdrzemnąć na kanapie w moim pieprzonym gabinecie, zobaczyłem na stoliku jeszcze jedną elegancką plastikową teczkę! Kiedy zajrzałem do środka, odkryłem ze zdumieniem całkiem nowy, zmieniony plan wydatków, o którym nikt wcześniej mi nie powiedział! Gordona ogarnęło tak głębokie współczucie, że niemal zapomniał, iż to właśnie on zadał Darylowi tyle cierpienia. To on stał się wrogiem najlepszego przyjaciela, długoletniego zaufanego współpracownika, zaledwie parę dni po uzyskaniu nominacji. Nie ma jednak innego wyjścia, powtórzył w duchu. Daryl na zawsze pozostanie “młodym gniewnym". Niedawno w którymś artykule prasowym pojawiła się wzmianka, że nie wszystko jest w porządku w jego zespole. Co gorsza, rzucało to cień na zajmowane oficjalnie przez niego stanowisko polityczne. - Zatrzymaj wóz, Gordon - powtórzył spokojnie Daryl. Davis sięgnął po słuchawkę. - Zatrzymaj. - Agent ochrony odwrócił się ze słuchawką przy uchu i obrzucił ich podejrzliwym wzrokiem zza kuloodpornej szyby przepierzenia. -Powiedziałem: zatrzymaj! Natychmiast! Agent się zawahał, lecz zaraz mruknął: - Jak pan sobie życzy. Zaczął rozmawiać przez telefon komórkowy. Kawalkada aut dotarła na przedmieścia, znaleźli się wśród odrażających slumsów. W oddali słońce odbijało się od przeszklonych śródmiejskich wieżowców, w stronę których zmierzał wiceprezydencki konwój. Tutaj w co trzecim domu okna były zabite deskami. Gdzieniegdzie stały same zgliszcza. Na pustych, zaśmieconych placach parkingowych siedziały gromadki ludzi. Daryl milczał. Wyglądał przez okno. Wreszcie kierowca zwolnił i zatrzymał limuzynę. Nawet taki prosty manewr nie przewidziany w planie wymagał sporo czasu. Można było odnieść wrażenie, że kawalkada kilkunastu samochodów osobowych, furgonetek i ciężarówek ma ogromną siłę bezwładności. Na jezdnię wysypali się agenci ochrony. Kilku wynędzniałych przechodniów popatrzyło z osłupieniem na gromadę elegancko ubranych, uzbrojonych goryli. Shavers otworzył drzwi. - Daryl! - zawołał Gordon, ale drzwi szybko się zatrzasnęły. W tym otoczeniu Shavers, ubrany w elegancki szary garnitur i nakrochmaloną śnieżnobiałą koszulę, wyglądał jak przybysz z innego świata. Podszedł szybko do najbliższego mężczyzny na chodniku, brudnego i nieogolonego, o oczach ukrytych pod szerokim, zwisającym rondem wyświechtanego kapelusza. Zagadnięty uniósł kościstą dłoń i pokazał w głąb ulicy. Daryl ruszył energicznym krokiem we wskazanym kierunku. Zabrzęczał interkom. Gordon podniósł słuchawką. - Możemy już jechać dalej, senatorze Davis? - zapytał siedzący z przodu agent. Gordon miał tak ściśnięte gardło, że ledwie wydobył z siebie głos. - Tak. Ruszyli. Nie spuszczał wzroku z chodnika za oknem, ale nigdzie nie dostrzegł Daryla. Za to zauważył jego nową skórzaną teczkę. Wystawała z kosza na śmieci. ZAWITIŃSKA BAZA RAKIETOWA, SYBERIA 11 września, 00.00 GMT (10.00 czasu lokalnego) Drugi pilot otworzył drzwi śmigłowca. Nate poczuł na twarzy podmuch mroźnego powietrza. Tutejszy klimat był równie ostry, jak na Alasce podczas jego krótkiego pobytu aklimatyzacyjnego. Clark przeczuwał jednak, że syberyjskie mrozy odczuwa się inaczej. A przecież trwało jeszcze kalendarzowe lato. Aż bał się pomyśleć, co przyniesie nadchodząca zima. Za zasięgiem podmuchów powietrza z wirnika czekał na niego cywil, który przedstawił się jako wysłannik Międzynarodowej Komisji Energii Atomowej. Poprowadził go do najbliższego silosu. Przy grubych stalowych osłonach kręcił się niespokojnie rosyjski oficer ze strategicznych wojsk rakietowych. Silos był otwarty. Dźwig powoli wydobywał ze środka długie matowoczarne cygaro. Nate wiedział, że pocisk jest uzbrojony w głowicę termojądrową. Mimo woli rozejrzał się po okolicznych wzgórzach. Stali na odkrytym terenie. Operator dźwigu zaczął powoli opuszczać niebezpieczny ładunek do wielkiego opancerzonego kontenera stojącego na samobieżnej platformie. Cywil opisywał postęp prac, których celem było zabezpieczenie rosyjskiego arsenału nuklearnego. Clark prawie go nie słuchał; wodził wzrokiem po ścianie lasu, po odcinających się na tle nieba szczytach nagich wzniesień i podmokłych zagłębieniach otaczających bunkier wyrzutni. Wreszcie na jednym z pobliskich wzgórz dostrzegł to, czego wypatrywał. Podziękował cywilowi za raport i z majorem Reedem oraz nieliczną obstawą ruszył w kierunku bazy. Kiedy dotarli do stóp wzniesienia, na górze rozległy się głośne okrzyki. Zatrzymali się natychmiast. Oddział wartowniczy ruszył krętą ścieżką na dół. Niemieccy żołnierze - sprężyście salutując i okrągłymi ze zdziwienia oczyma spoglądając na trzy czarne gwiazdki na kołnierzyku Nate'a - wskazywali teren dookoła i powtarzali: - Minen! Na całym zboczu były powbijane w ziemię pręty z kolorowymi tasiemkami, oznaczające zakopane miny. Dowódca warty poprowadził ich pod górę. Na szczycie wzgórza Clarka powitał oficer. Zdjął rękawiczkę do salutu, uścisnął mu dłoń, po czym szybko założył rękawiczkę, zanim powiedział po angielsku: - Witamy w Zawitińskiej Bazie Rakietowej, generale Clark. Niemieccy spadochroniarze obozowali na skraju ogrodzonej bazy. Nate wiedział, że o zachodzie słońca technicy z Komisji Energii Atomowej wracają do swoich ogrzewanych kwater. Ale na wysuniętym posterunku na północnym brzegu Amuru dwustu żołnierzy ONZ musiało nocować w polowych warunkach. Ze szczytu wzniesienia Clark powiódł wzrokiem po dwóch nitkach transsyberyjskiej linii kolejowej biegnącej prosto ze wschodu na zachód. Kilka dni zajęło mu organizowanie pracy sztabu, dziś jednak sam wy- brał tę bazę na pierwszy wizytowany obiekt. Niedaleko za granicą koncentrowały się chińskie wojska. - Przepraszam za tę niezapowiedzianą wizytę - rzekł. Podciągnął suwak kurtki pod szyję i nasunął głębiej na zmarznięte uszy wełnianą czapkę, którą włożył pod hełm. - Jak pańscy ludzie przystosowują się do tutejszego klimatu? - Tutaj? - zdziwił się postawny pułkownik. Jego białe zęby i piwne oczy kontrastowały z zaczerwienionymi policzkami. - Pogoda nie jest jeszcze taka zła. Świeci słońce. - Miałem na myśli mrozy. - Nate uważnie patrzył pod nogi, schodząc do oblodzonego okopu. Miał dreszcze, niewiele brakowało, żeby zaczął dzwonić zębami. - Ach! - Niemiec pokręcił głową. - Służba nie drużba, ja? Clark wyprostował się. Rów miał najwyżej metr głębokości, lecz od strony granicy osłaniała go wysoka sterta worków z piaskiem. - Ten nasyp z daleka zdradza wasze pozycje - powiedział. - Nie powinniście jeszcze pogłębić okopów? Pułkownik wzruszył ramionami i kilka razy dźgnął czubkiem buta ziemię u podstawy rowu. - Tyle zdążyliśmy wykopać do pierwszych przymrozków. A teraz... - znowu wzruszył ramionami. - Moglibyśmy tylko wysadzać ziemię dynamitem, ale go nie mamy. Nasze zapasy... Zaopatrzenie nie jest dobre. - Uśmiech zniknął z jego twarzy. Nate popatrzył na żołnierzy. Jedyną rzeczą, która mogła wykończyć ludzi szybciej niż mróz, był pusty żołądek. - Dopilnuję tego. - Poza tym jak spadnie śnieg, wszystko zakryje - dodał Niemiec, wskazując wejście do ziemnego bunkra na końcu transzei. - Bardzo proszę, generale. Clark zanurkował do środka. Unosiła się tu ostra woń bijąca od grzejników olejowych. Poczuł się skrępowany z tak nisko nachyloną głową, więc przyklęknął na jedno kolano. Pułkownik zrobił to samo. - Rozmieściliśmy ziemianki pięćdziesiąt metrów od pierwszej linii obrony - wyjaśnił szeptem Niemiec. Kiedy oczy Nate'a oswoiły się z ciemnością, rozpoznał, że leżące dookoła podłużne kształty to śpiący na ziemi ludzie. Byli szczelnie opatuleni w grube czarne śpiwory z kapturami, spod których wystawały tylko twarze. - Takie rozdzielenie pozycji ogranicza ewentualne straty podczas ostrzału artyleryjskiego. Clark spojrzał na gospodarza. Ewentualny ostrzał artyleryjski w tym rejonie groził wyłącznie ze strony Chińczyków. - Artyleria to poważny problem - ciągnął pułkownik -jeśli nie kontroluje się całej okolicy. W gorszej sytuacji łatwo będzie się przegrupować i przesunąć dalej linię obrony. Jednocześnie umożliwi nam to rozciągnięcie pozycji i zapewnienie osłony ogniowej na dłuższym odcinku, a także zabezpieczy przed błyskawicznym okrążeniem. Na razie jednak jesteśmy dobrze przygotowani i panujemy nad przyległym terenem, a żołnierze czują się raźniej w liczniejszej grupie. - Podejrzewam, że niezbyt chętnie wychodzą z ogrzewanych ziemianek na stanowiska. Odpowiedziało mu milczenie. Zdziwiony Nate spojrzał Niemcowi w twarz. - Moi ludzie nie są dekownikami, generale. Ruszą do ataku, gdy padnie taki rozkaz. - Przepraszam, nie chciałem sugerować, że tego nie zrobią. Clark rozejrzał się jeszcze raz po wnętrzu bunkra. Za przytulonymi do siebie ludźmi, którzy prawdopodobnie pełnili służbę ostatniej nocy, stały pod ścianą karabiny maszynowe, wyrzutnie rakiet przeciwpancernych i automatyczne granatniki. - Dlaczego trzymacie tu cięższe uzbrojenie? - Na dzień znosimy je do ziemianek, żeby się ogrzało. Wieczorem znów wynosimy do okopów. Połowa moich ludzi stale czuwa na pozycjach. Nate pokiwał głową. Wstał i ruszył do wyjścia. W ziemiance było stosunkowo ciepło, na pewno parę stopni powyżej zera, ale i tam wpadało ostre, mroźne syberyjskie powietrze. Pułkownik poprowadził go dalej okopem. - Ziemianki z okopami połączyliśmy wąskimi transzejami. - Rzeczywiście musieli się przeciskać, mijając żołnierzy. Wzdłuż linii worków z piaskiem stały podnóżki karabinów maszynowych. Zatrzymali się przy wykopanej w ziemi ciasnej niszy zasłoniętej brezentową płachtą. - Co dwadzieścia metrów znajdują się schronienia na wypadek bombardowania. Od góry osłania je potrójna warstwa worków z piaskiem. - Pułkownik poklepał trzy pękate zielone worki. - Półmetrowa osłona powinna zapewnić ludziom bezpieczeństwo przy bezpośrednim ostrzale. Mamy jednak kłopoty ze znalezieniem suchej ziemi do napełniania worków. - Znów kopnął czubkiem buta ścianę okopu. Zgrzytnęła zamarznięta ziemia. Poszli dalej. Transzeja doprowadziła ich do biegnącego prostopadle, znacznie szerszego okopu. Tutaj siedziało na ziemi sporo żołnierzy; jedli, czyścili broń, pisali listy. Wszyscy poderwali się na widok nadchodzących oficerów. - Dzień dobry - powiedział głośno Clark, a gdy nie było żadnej reakcji, dodał: - Spocznij! Pułkownik powtórzył komendę po niemiecku. Żołnierze zaszurali butami, ale żaden nie usiadł. Nate zaczął im ściskać dłonie na powitanie. Spadochroniarze odpowiadali sztywnym skinieniem głowy. Nieopodal było półkoliste stanowisko ogniowe wrzynające się w czołową ścianę wykopu. Opadające łagodnie zbocze zostało oczyszczone z roślinności. Pozostało kilka kęp krzaków, ale nie zasłaniały pola widzenia. - Widzę, że miny są wciąż oznakowane - odezwał się Clark. - Ach, tak. Zdejmujemy chorągiewki o zmroku. Wykopiemy miny, jak spadnie śnieg. Intensywne opady stwarzają zagrożenie dla min lądowych. Pod ciężarem śniegu mogą... zrobić bum! Ja? - A zapalniki naciągowe? - Myśleliśmy o tym. Trzeba by jednak bardzo luźno naciągać druty. Na mrozie metal się kurczy, jeśli luz będzie za mały, dojdzie do wybuchu. A gdyby zostawić go za dużo, drut będzie leżał na ziemi. A wszystko to wkrótce przykryje śnieg. W dodatku ziemia całkiem zamarznie. Moglibyśmy rozstawiać miny na powierzchni, ale wtedy anarchistom łatwo byłoby je rozbrajać. Zresztą jeśli nawet zostawimy miny wokół bazy, gruba warstwa śniegu obniży ich skuteczność. W tych warunkach miny nie są za bardzo efektywne, ja? Clark przytaknął ruchem głowy. Szybko doszedł do dwóch wniosków. Niemiec dobrze wiedział, co robi, on zaś nie miał żadnego doświadczenia, wiele musiał się tu nauczyć. Z tego punktu widzenia inspekcję wysuniętych posterunków należało uznać za pokazową lekcję z wytrawnym specjalistą. Młody pułkownik wprowadził go do następnego półkolistego, szczelnie obłożonego workami z piaskiem stanowiska. Żołnierze umilkli w ich obecności. Clark znowu zaczął się z nimi witać. - Pododdziały w tym rejonie mają za cel... Gegenstosse... szybki kontratak. Możemy zostać zaatakowani z każdej strony. Zakładamy, że pozwolimy siłom wroga przedrzeć się przez słabe punkty obrony i zanim zdążą się przegrupować, ruszymy do Gegenstosse. Błyskawiczny kontratak nawet jednego plutonu jest skuteczniejszy od... Gegenangriffe... zaplanowanego kontrataku choćby całego batalionu następnego dnia. Moi ludzie będą musieli... przeskoczyć przez odkryty teren. - Niemiec zerknął przez wąską szczelinę między workami. Clark zrobił to samo. Niedaleko zaczynała się tajga, gęsty las stanowił dobrą osłonę dla pododdziałów ruszających do kontrnatarcia. -Ruchliwość jest bardzo ważna, ja? Kiedy spadnie śnieg, podepczemy go na wybranych odcinkach, żeby ułatwić przeskok. - Ma pan na myśli ubijanie śniegu? - Ja, ubijanie. Wzdłuż tras kontrataku ubijemy go rakietami śnieżnymi tak... - kantem dłoni przeciął kilka razy powietrze- ...i tak... - wykonał identyczny gest w prostopadłym kierunku. Odwrócił się. twarzą do żołnierzy. - Ci ludzie to nasi najlepsi, ja? Najbardziej... poświęceni. - Clark powiódł spojrzeniem po twarzach młodych spadochroniarzy. - Dobrze znają swoją robotę. Skinął głową i zapytał: - A gdzie mają broń? - Tutaj. - Pułkownik cofnął się o krok i uniósł brzeg brezentowej płachty leżącej u stóp jednego z żołnierzy. Przykryte nią były starannie ułożone małe, czarne pistolety maszynowe Heckler & Koch MP-5. - Oddziały szturmowe mają lekkie uzbrojenie, tylko pistolety i ręczne granaty. - Rozpiął kurtkę najbliższemu spadochroniarzowi. W kieszeniach szerokiego pasa biegnącego ukośnie przez pierś tkwiło kilka granatów. Zakończyli obchód przy stanowiskach artyleryjskich. Przed wejściem do nagrzanego wnętrza śmigłowca i powrotem do sztabu w Chabarowsku Nate wdrapał się na obłożony workami z piaskiem dach bunkra dowodzenia niemieckiej placówki. Ogarnął spojrzeniem całą panoramę, rejestrując w pamięci nie tylko wygląd, lecz także zapachy i odgłosy dolatujące z terenu rosyjskiej bazy rakietowej. Ileż to lat minęło od mojego ostatniego pobytu w terenie, w wietnamskiej dżungli? - przemknęło mu przez myśl. Tu miało być inaczej czy tak samo? Po terenie bazy kręcili się ludzie. W Wietnamie byliby rozebrani do pasa i mokrzy od potu. Tutaj nosili grube, białe kurtki mundurowe. W okopach świetnie przygotowanych linii obrony poruszali się niczym kosmonauci w ciężkich skafandrach po Księżycu. Chyba jednak nic się nie zmieniło, pomyślał. Wszędzie przygotowania do wojny wyglądały tak samo. FORT BENNING, GEORGIA 15 września, 13.00 GMT (8.00 czasu lokalnego) Gay i Roger Stempelowie postanowili odwieźć Harolda do koszar swoim mercedesem. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że to robisz - mruknęła Gay po raz nie wiadomo który. Miętosiła w palcach chusteczkę, którą raz po raz przyciskała do twarzy. - Po prostu nie mogę w to uwierzyć. - Ojciec Harolda milczał jak zaklęty, chyba w końcu się poddał. - Trzeba było zadzwonić do naszego adwokata, Roger - burknęła groźnie, obracając złość przeciwko mężowi. - On ma osiemnaście lat, Gay - odparł pojednawczo Roger, prowadząc wóz skąpaną w słońcu krętą drogą dojazdową. - Haroldzie! - wybuchnęła znów matka i pokręciła głową. - Co ci strzeliło do głowy... - spojrzała przez ramię - ...żeby zaciągnąć się do wojska? - Jej syn wyglądał przez okno na starannie przystrzyżone trawniki bazy wojskowej, ignorując pytanie, na które odpowiadał już wielokrotnie. - Rozumiem, że miałeś prawo się zdenerwować, kiedy umieścili cię na liście rezerwowej Harvardu, podczas gdy twoi koledzy dostali się bez trudu. Ale w końcu zdałeś egzaminy wstępne. I tylko to się liczy - powiedziała nieszczerze. Przez chwilę panowała cisza. - Worthowie! - rzuciła znowu Gay, spoglądając na męża. - Mamy zarezerwowany stolik na obiad z Worthami w Bostonie! - Zadzwonię do Harry'ego i wszystko mu wyjaśnię - odparł Roger. Gay uniosła wzrok w niebo, jęknęła głucho i znowu odwróciła się do Harolda. - Syn Worthów jest na ostatnim roku studiów. Chcieliśmy cię wciągnąć w odpowiednie towarzystwo. Zorganizowaliśmy ten obiad specjalnie, żeby ułatwić ci start. Najtrwalsze przyjaźnie zawiązują się w pierwszych dniach nauki, kiedy jeszcze wszyscy nie znają się nawzajem. Tłumaczyliśmy ci z ojcem wiele razy, jak ważne są takie znajomości w późniejszym życiu, kiedy człowiek rozpoczyna karierę zawodową i szuka sobie odpowiedniego miejsca w środowisku. Teraz już nie jest tak łatwo jak kiedyś. Coraz bardziej nasila się współzawodnictwo. Niektóre renomowane kluby wymagają nie jednego, ale dwóch czy trzech członków wprowadzających kandydata. Słyszałam, że są nawet takie, gdzie wymaga się czterech. Rozumiesz, Haroldzie?! Nadal ją ignorował. Myślał tylko o tym, że za parę minut na zawsze uwolni się od jej ględzenia. - Roger - powiedziała Gay. - Jeśli on był pod wpływem narkotyków, to nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Na pewno dałoby się to jakoś odkręcić. - To chyba tutaj - odezwał się Harold. Klepnął ojca w ramię i wskazał kilka zielonych wojskowych autobusów, wokół których kręcili się kandydaci do służby. Gay jęknęła z wściekłości, opuściła osłonę przeciwsłoneczną i popatrzyła w umieszczone od wewnątrz lusterko. Zdążyła upudrować nos, zanim Roger znalazł miejsce na parkingu. Podkrążone oczy ukryła za dużymi ciemnymi okularami. Wszyscy troje wysiedli równocześnie. Zza autobusu doleciał wrzask: - Gdzie jest prawa strona, pawiany?! Harold starał się nie patrzeć na matkę. Roger wziął ją pod ramię. - Nic mi nie jest! - syknęła, wyszarpując rękę. - To przez ten upał! - Zaczęła się wachlować chusteczką, idąc wzdłuż autobusu. Na placu kłębił się hałaśliwy, pstrokaty tłum w najróżniejszych strojach. Jedni mieli ogolone głowy, drudzy włosy do ramion. Niektórzy byli w szortach, inni w grubych dżinsach. Był nawet jakiś spocony biedak w garniturze. Czarni i biali, Latynosi i Azjaci, wszyscy czekali niecierpliwie. - Posłuchaj, synu - mruknął Roger Stempel. Wbijał wzrok w ziemię i nerwowo przestępował z nogi na nogę. - To dla ciebie bardzo ważny krok. Wiesz, że ja i twoja matka najczęściej odmiennie zapatrywaliśmy się na twoją przyszłość, ale to normalne. Potrzeba ci czasu, żeby znaleźć swoje miejsce, więc może... - Wzruszył ramionami. Harold obejrzał się na ojca, ale on patrzył na gromadę rekrutów. - Wszystko będzie dobrze - rzekł. - To tylko dwa lata. - Masz rację, synu. - Roger położył mu dłoń na ramieniu. Harold dawno już nie miał takiego poczucia bliskiej więzi łączącej go z ojcem. - Chciałem tylko powiedzieć, że ja i twoja matka świetnie zrozumiemy, jeżeli będziesz chciał podjąć naukę i ułożyć sobie życie po zakończeniu służby. Jeżeli nawet w ostatnim gorącym okresie usłyszałeś od nas parę gorzkich słów, nie zapominaj, że jesteśmy twoimi rodzicami. Dlatego chciałem... - urwał i sięgnął do kieszeni - ...dać ci to. - Uniósł dłoń Harolda i położył na niej kartę kredytową. - To złota karta z limitem dwunastu tysięcy dolarów, a nie dwóch, jak Visa, której do tej pory używałeś. Gdybyś napotkał kłopoty, jakiekolwiek problemy, powinna ci pomóc. My się wszystkim zajmiemy bez zbędnych pytań. - Pociągnął nosem i odwrócił zwilgotniałe oczy. Chrząknął i dodał: - Chodźmy już. Harold wsunął kartę do kieszeni i ruszył w kierunku gromady rówieśników. Były wśród nich także dziewczyny. Wszyscy żartowali i śmiali się głośno. Pożałował, że nie wyruszył sam, bo miałby okazję poznać kogoś w czasie podróży autobusem z Atlanty. Zupełnie tak, jak z początkiem nauki w college'u Daltona, pomyślał, opanowując rosnącą złość. Przepadł mi pierwszy tydzień szkoły, bo musiałem czekać w Paryżu, aż matka skończy przymiarki u krawca, a gdy wreszcie się zjawiłem, wszyscy już zdążyli wybrać sobie przyjaciół. Gay uściskała go serdecznie i rodzice poszli do samochodu. Harold patrzył za nimi. Obok stanął dowódca jego kompanii, sierżant Giles. Machał ręką na pożegnanie, gdy rozległ się chichot instruktora musztry. Mimo woli Harolda ogarnął ponury nastrój. - Jesteś zasranym maminsynkiem, prawda, Stempel? - zapytał cicho Giles. Spięty Harold zerknął z ukosa na sierżanta, który uśmiechał się szeroko, także machając ręką jego matce. Kiedy zniknęła za autobusem, pociągnięta przez ojca, wciąż z tym samym przyklejonym do twarzy uśmieszkiem sierżant zapytał: - Jesteś jej kiciusiem, co? - Nawet nie spojrzał na niego. - Ale teraz na trzynaście tygodni zostaniesz moim kiciusiem, Stempel. - Wściekły Harold chciał zaprotestować, ale nie zdążył otworzyć ust, gdy Giles dodał: - A wiesz, co tu czeka takich kiciusiów, dziecino? Harold uznał, że jest to pytanie retoryczne. Był jednak uodporniony na drwiny, dlatego rozpogodził się szybko i uśmiechnął, kiedy nagle tuż nad jego uchem rozległ się ogłuszający ryk: - Odpowiadać, kiedy pytam, szeregowy! Tak się zaczęła służba wojskowa szeregowca Stempela. - Na co się gapisz?! - wrzasnął mu prosto do ucha Giles. Harold z uporem wpatrywał się w ścianę. - Odpowiadać! - Na nic, sierżancie! Chociaż się starał, jego odpowiedź utonęła w okrzykach podoficerów krążących przed rekrutami. Stempel stał w drugim szeregu za kudłatym, rudym chłopakiem. Zawarczała elektryczna maszynka fryzjerska. Długie rude kędziory posypały się na podłogę. - A na co teraz się gapisz?! - Harold skrzywił się z bólu. Miał wrażenie, że zaraz ogłuchnie na prawe ucho. - Co to za wymoczek? - rozległ się inny głos przy jego lewym uchu. - Zasrany kutas! - huknął nad prawym sierżant, jakby instruktorzy postanowili go zapoznać z efektem stereofonicznym. - W każdym plutonie musi się jeden taki trafić. Ostatnie rude kosmyki spadły na gołą betonową posadzkę. Wyjący klimatyzator ciskał mu w plecy podmuchami lodowatego powietrza. Kazano Haroldowi wystąpić. Był w samych spodenkach. Zaszurał bosymi stopami wśród sterty ściętych włosów na podłodze. Poczuł nad uchem ciepło bijące od rozgrzanej maszynki. Fryzjer chwycił go za brodę i szarpnięciem poderwał głowę do góry. Po paru sekundach i jego włosy znalazły się na posadzce. Posłusznie wykonywał wykrzykiwane rozkazy, mając wrażenie, że są kierowane wyłącznie do niego. Przed długim kontuarem, przy którym wydawano mundury, utworzyła się kolejka. - Ręce wzdłuż nogawek! - znowu ryknął mu ktoś do ucha, mimo że Stempel miał na sobie tylko slipy. - Wyprostuj się! - Wypiął pierś, ściągnął łopatki i zadarł brodę. Miał strasznie spocone dłonie, lepiły mu się do nóg. - Zamknij gębę, bo się much nałykasz! - Całkiem mu zaschło w gardle, chciało mu się pić. Inny podoficer szybko zmierzył mu centymetrem obwód talii, klatki piersiowej i długość nóg. Na jego wyciągniętych rękach wylądował złożony w kostkę mundur polowy. Harold wciąż miał przed sobą ostrzyżonego na zero rudzielca. Na szczycie sterty znalazły się buty, skarpety i bielizna. - Przebierać się! - doleciał gdzieś z tyłu głośny rozkaz. - Od tej pory jesteście żołnierzami! Stempelowi zajęło to najwięcej czasu. Do pustej sali dolatywały tylko oddalające się okrzyki, kiedy wreszcie zapiął ostatni guzik bluzy mundurowej. Pod ścianą czekał cierpliwie któryś z podoficerów. Trzymał pod brzuchem tabliczkę z listą rekrutów. Szeroki daszek spuszczonej głęboko na oczy czapki zasłaniał mu pół twarzy. Harold wyprężył się na baczność, gdy instruktor ruszył w jego stronę. - Gotowe, sierżancie! - wykrzyknął. Haroldowi serce zamarło, kiedy podoficer zastąpił mu drogę. Stanął tuż przed nim, zaledwie o parę centymetrów. Stempel był przygotowany na najgorsze. - Wiesz, rekrucie, czym się tutaj zajmujemy? - Sierżant nieoczekiwanie odezwał się tak łagodnym tonem, że Harold osłupiał. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie miał pojęcia, czego instruktor od niego chce. - Czy rozumiesz relację, jaka od dzisiaj łączy nas obu? - Tak jest, sierżancie - odparł Harold głośno, ale bez przekonania. - Spójrz mi prosto w oczy, po raz pierwszy i ostatni. - Harold z ociąganiem popatrzył Gilesowi w twarz. - Musisz wziąć się w garść, synu. Musisz wytrzymać, żeby nie wiem jak było ciężko. Jeżeli zdołam cię złamać, odbiorę ci twoje człowieczeństwo. Nie twierdzę, że dam radę zrobić z ciebie mężczyznę. Zresztą nie to jest moim celem. Ale jeśli się poddasz, utracisz być może tę jedyną szansę bycia mężczyzną pośród równych sobie. Kroczenia z dumnie uniesioną głową. Zostania żołnierzem. Rozumiesz, o co mi chodzi, synu? Harold przełknął ślinę, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Skinął tylko głową i Giles odsunął mu się z drogi. Stempel ruszył biegiem przez długi korytarz, mrugając szybko, żeby osuszyć oczy. Nad dwuskrzydłowymi drzwiami umieszczono wielki napis: TUTAJ ZACZYNA SIĘ DROGA DO ZWYCIĘSTWA. TOMSK, ROSJA 19 września, 22.30 GMT (8.30 czasu lokalnego) Clark siedział w lodowatym bunkrze dowodzenia francuskiej bazy ze słuchawką przy uchu. Jak zwykle uprzejmy pracownik centrali Białego Domu kazał mu czekać. Nawet tu, na tej zapomnianej przez Boga placówce na końcu świata, zainstalowany na dachu dysk anteny satelitarnej umożliwiał bezpośrednią łączność z całym światem. Kiedy tylko Clark zameldował generałowi Dekkerowi o ataku, szef sztabu, wypełniając polecenie prezydenta, natychmiast kazał przełączyć rozmową do Białego Domu. W słuchawce rozległ się. cichy trzask. - Halo? Generał Clark? Nate nigdy nie rozmawiał z Marshallem, ale natychmiast rozpoznał jego głos. - Dzień dobry, panie prezydencie. Kilku kapitanów i poruczników czekających w nisko sklepionym pomieszczeniu równocześnie popatrzyło na niego. - Co tam się stało? - zapytał Marshall. - Baza legii francuskiej została zaatakowana, panie prezydencie. Piętnastu żołnierzy zginęło, czterdziestu jest rannych. - Kto zorganizował atak? - padło następne pytanie po chwili opóźnienia w łączności satelitarnej. - Napastnicy nie zostawili swoich zabitych, nie udało się też wziąć jeńców, więc trudno powiedzieć, panie prezydencie. Wszystko wskazuje na jednostką Armii Czerwonej. Atak był skoordynowany. Przeprowadzono ostrzał z moździerzy. Dlatego sądzimy, że to robota zawodowców, a nie jakiejś gromadki amatorów. - Boją się, że nie docenia pan anarchistów - odparł Marshall. - W akcjach terrorystycznych nieraz wykazali się godnymi naśladowania umiejętnościami organizacyjnymi. - Clark chciał zaprotestować, ale prezydent mówił dalej: - Co pan zamierza, żeby w przyszłości zapobiec podobnym atakom? - Niewiele możemy zrobić, panie prezydencie... w obecnej sytuacji. Jak pan z pewnością wie, poważne trudności na linii kolei transsyberyjskiej spowodowały, że nasi europejscy sprzymierzeńcy rozmieścili część swoich oddziałów dalej na zachodzie, niż to pierwotnie planowano. Mamy tylko tyle ludzi, żeby zorganizować odizolowane posterunki ochrony wokół baz rakietowych i magazynów broni. Nie mamy wsparcia ze strony Rosjan, nie za bardzo możemy też liczyć na własne wsparcie. Musieliśmy zrezygnować ze wzmocnionych patroli, a więc w terenie wszelkie bandy, bojówki anarchistyczne czy zbuntowane oddziały wojska mogą działać bezkarnie. - Mam rozumieć, że tą okrężną drogą prosi pan o wysłanie posiłków? Jeśli tak, to na próżno. Więcej ludzi to więcej celów ataku. Poza tym trzeba minimalizować koszty operacji. Waszym celem jest zabezpieczenie broni jądrowej, a nie zaprowadzanie porządku. Jak tylko władze rosyjskie odzyskają kontrolę, wrócicie do domu. Rozumie pan? Nate odetchnął głęboko. - Tak, panie prezydencie. Doskonale rozumiem. GABINET OWALNY, BIAŁY DOM 19 września, 22.30 GMT (15.30 czasu lokalnego) Szef kancelarii prezydenta wcisnął guzik i przerwał połączenie. - Wygląda na to - rzekł Marshall - że nasi ludzie nie są zbyt zadowoleni. - Wojskowi zawsze chcą więcej - odparł szef kancelarii. - Więcej samochodów, czołgów, samolotów. Dobrze pan wie, do czego to prowadzi. Rusza lawina żądań. Nie możemy przecież wysyłać na Syberię kolejnych oddziałów, bo wyglądałoby to na inwazję. Chińczycy by się wściekli! Poza tym uważam, że spełniliśmy już prośbę Clarka, oddając do jego dyspozycji dodatkową brygadę. - A jeśli to rzeczywiście Armia Czerwona dokonała tego ataku? Jeśli szykuje się jeszcze coś gorszego i nasi ludzie naprawdę będą potrzebowali wsparcia? - Zrobili to anarchistyczni terroryści -stwierdził kategorycznie szef kancelarii. - Po prostu mieli szczęście. Trzeba podjąć zdecydowaną akcję, aby dać im do zrozumienia, że to nie przelewki, i by przekonać wyborców, że nie pozwolimy sobie chodzić po głowie. - Marshall skrzywił się na wspomnienie politycznych reperkusji. - Nie wolno nam zapominać o trwającej kampanii. Zresztą zaatakowane zostały wojska francuskie, o które sami Francuzi niezbyt się troszczą. Ale niech tylko nasi żołnierze zaczną wracać do kraju w plastikowych workach, rozpęta się piekło. Dlatego należy ostro zareagować, żeby nie narażać się na zarzuty pobłażliwości wobec anarchistów. - Jak zareagować? - zapytał prezydent. Szef kancelarii wzruszył ramionami i odparł: - Wydać rozkaz egzekucji. Marshall uniósł brwi ze zdumienia. - Sugerujesz, że powinienem autoryzować polityczne zabójstwo? - Odpowiedziało mu kolejne wzruszenie ramion. - Kogo miałbym według ciebie skazać na śmierć? Szef kancelarii zawahał się, jakby żałował swoich słów. Odparł jednak: - Karcewa. - Marshall zmarszczył czoło. - Ma krew setek ludzi na rękach, jeśli wierzyć raportom wywiadowczym. - Brak dowodów. Gotów byłbyś oskarżyć go przed sądem o zbrodnię? - Przecież nie chodzi mi o to, żeby go postawić przed sądem. Proponuję odpowiedzieć atakiem na atak. - Nieprawda. Zależy ci tylko na tym, żeby ten atak został zauważony i żebyśmy zyskali parę punktów w sondażach, jeżeli któregoś ranka ludzie Karcewa znajdą jego zwłoki. To media wykreowały z niego potwora, jakby rzeczywiście kierował wszystkimi akcjami terrorystów na świecie. - Ależ on kieruje światowym terroryzmem i pan dobrze o tym wie! - Ale nie jestem ani śledczym, ani sędzią! - Nieprawda, jest pan, panie prezydencie. Właśnie dlatego ma pan prawo wydawania rozkazów egzekucji. Wystarczy, żeby podpisał pan pismo, i wszystko będzie zgodne z prawem. Marshall zaśmiał się i pokręcił głową. - Może z prawem tak, ale nie z moim sumieniem. Tym razem szef kancelarii się uśmiechnął. - A co tu sumienie ma do rzeczy? Karcew jest groźny. Bez dwóch zdań to, co robi w syberyjskich obozach treningowych, jest przestępstwem. Zamarzył mu się powrót do średniowiecza! Z okolicznych wiosek znikają młode dziewczęta! Jego ludzie usiłowali zabić pana i pańską żonę! Zginął sekretarz obrony i wielu polityków z całego świata. Nie wątpię, że tych piętnastu Francuzów także zginęło na jego rozkaz. - Nie zatwierdzę egzekucji. - W porządku, niech pan nie podpisuje żadnych rozkazów. Ale może wystarczyłby telefon do Pentagonu. Karcewa bez przerwy mają na oku agenci CIA. Wystarczyłoby go dopaść gdzieś na odludziu. Gdyby miało to uciszyć pańskie wyrzuty sumienia, zamiast snajperskiej kuli moglibyśmy użyć paru bomb lotniczych w nadziei, że któraś spadnie mu prosto na głowę. To proste i czyste rozwiązanie, które nie wymaga podpisywania żadnych dokumentów. Zresztą przy okazji można by zbombardować jakiś obiekt, który dla Karcewa ma militarne znaczenie. Marshall zastanawiał się przez chwilę, wreszcie westchnął głośno, sięgnął po słuchawkę i powiedział: - Połącz mnie z generałem Dekkerem. 6 OBWÓD TIUMEŃSKI, SYBERIA 23 września, 20.00 GMT (6.00 czasu lokalnego) Kate Dunn zostawiła wiadomość dla Woody'ego, pojechała na Kreml i poprosiła o wywiad z Karcewem. Ku jej zdumieniu ubrany na czarno strażnik przy bramie od razu ją przepuścił. Karcew siedział w bogato zdobionej, wysokiej sali. Popijał herbatę. Zaczęła mu zadawać pytania. Odpowiadał z namysłem, ale często spoglądał na zegarek. Po dziesięciu minutach urwał w połowie zdania. Zapewnił ją, że dokończą kiedy indziej, a teraz muszą razem wyjść. W korytarzu czekała uzbrojona eskorta Czarnych Koszul. Kate kilkakrotnie próbowała jeszcze zacząć rozmową, ale Karcew odpowiadał tylko uśmiechem. Szła za nim, nie wiedząc dokąd. Upadek Rosji stał się najważniejszym tematem jej dotychczasowej kariery, a ten człowiek był jej informatorem i przewodnikiem oraz... protektorem. Zeszli schodami do holu o nagich, poczerniałych ścianach. Kiedy skręcili w wąski korytarz, eskorta otoczyła ich szczelnym pierścieniem. Karcew nie musiał wydawać rozkazu. Nie obejrzał się nawet na nią. Anarchistyczni bojówkarze byli jednolicie ubrani na czarno w kurtki ze skaju, wysokie buty, obcisłe spodnie i rękawiczki. Różnili się tylko szczegółami. Jeden miał włosy na jeża i gęstą skołtunioną brodę, drugi głowę ogoloną na zero i twarz pokrytą bliznami po ospie. Wszyscy byli atletycznie zbudowani, zarówno biali, jak i Azjaci. Ochrona została przed drzwiami windy, którą pojechali tylko Dunn i Karcew. - Dokąd jedziemy? - zapytała Kate. - Na Syberię - odparł z uśmiechem - do ostatniego schronienia wszystkich łajdaków. Zasypała go następnymi pytaniami, ale nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Karcew uśmiechał się tylko tajemniczo. Opuścili Kreml w wagoniku podziemnej rządowej kolejki szybkobieżnej, w której także byli sami. Pociąg dowiózł ich na jakieś wojskowe lotnisko na przedmieściu Moskwy. Tonęło w ciemnościach, tylko z otwartych drzwi nowoczesnego małego odrzutowca padała struga światła. Kiedy nad okolicznymi wzgórzami przetoczył się głuchy grzmot, Karcew przystanął w pół kroku i spojrzał na zegarek. - Co do sekundy - mruknął. Niebo nad lasem rozjaśniła żółtawa łuna. - Co tam się dzieje? - zapytała Kate. - Zaatakowali Kreml - odparł dopiero wtedy, gdy znaleźli się w samolocie. - Żeby mnie zabić. To ostatnia scena aktu pierwszego. Nie zadał sobie jednak trudu, by wyjaśnić, co przez to rozumie. W czasie lotu jednak gadał niemal bez przerwy, choć ani razu nie odpowiedział wprost na pytanie Kate. Opowiadał jej o wydarzeniach z przeszłości, o władcach z jakiejś dynastii, o której nigdy nie słyszała. Z wyraźnym upodobaniem przybliżał jej brutalne szczegóły z najbardziej mrocznego okresu rozwoju ludzkości. W końcu Kate zapadła w drzemkę. Obudziła ją nagła zmiana w monotonnym wyciu silników odrzutowych. - Gdzie jesteśmy? - zapytała, pochylając się do małego okienka. - Nad obwodem tiumeńskim, niedaleko za Uralem - odparł Karcew. Samolot zniżał lot w kierunku dwóch równoległych linii reflektorów. Zapiszczały opony. Maszyna powoli wyhamowała pęd i stanęła, nie skręcając z pasa startowego. Ktoś z zewnątrz otworzył drzwi. Karcew wstał z fotela. Silniki nadal pracowały na wolnych obrotach. Kate wyjrzała przez okno na oświetlony pas. Zdążyła zauważyć stojącą przy samolocie limuzynę, kiedy nagle reflektory zgasły. Zobaczyła własne odbicie w szybie. Wyszła za Karcewem w mroźną ciemność. Niebo było bezchmurne, usiane gwiazdami. Wiatr targał połami jej płaszcza. Podobnie jak w samolocie, usiadła naprzeciwko Karcewa. Jego doradca zajrzał do środka, pospiesznie opuścił ciemne przysłony w oknach auta, wycofał się i zatrzasnął drzwi. Znowu zostali sami. Kate uderzyło, że Karcew bardzo rzadko przebywa w towarzystwie innych ludzi. Droga była w fatalnym stanie. Samochodem rzucało na wszystkie strony, koła dudniły na wybojach. W tej części świata rzadko spotykało się utwardzone nawierzchnie. Od najbliższego ośrodka cywilizacji dzieliły ich dziesiątki, a może i tysiące kilometrów. Kate znowu zaczęły się kleić oczy. Kołysanie samochodu, nagrzane wnętrze i późna pora sprawiały, że była coraz bardziej senna. W dodatku drzemka pozwalała zapomnieć o zmartwieniach i nieustannym poczuciu zagrożenia, które nie opuszczało jej ani na chwilę. Wolała się nie odzywać, żeby nie zdradzić drżenia głosu. Zawsze uważała, że ludzie pewni siebie są mniej narażeni na głupie błędy. Ostatecznie Woody łatwo dał się nabrać, że zdołał jej wyperswadować wizytę na Kremlu, bo gdy tylko poszedł kupić coś do jedzenia, ona wymknęła się niepostrzeżenie. Ale kto wie, czy nie popełniła jednak głupiego błędu, dając się wywieźć temu szaleńcowi gdzieś w syberyjską głuszę. Kate siedziała z zamkniętymi oczami, walcząc z niespokojnymi myślami. Głowa opadła jej na piersi. Ocknęła się natychmiast. Karcew patrzył na nią uważnie. - Odwiedzimy pewien obóz szkoleniowy - powiedział, odpowiadając w końcu na powtarzane wielokrotnie pytanie. - Co takiego? - szepnęła, prostując się gwałtownie na siedzeniu.-Obóz treningowy terrorystów? Karcew przytaknął ruchem głowy. Tylko spokojnie, nakazała sobie Kate w duchu. Spokój jest najważniejszy. - Zakładam - zaczęła trochę za ostrym tonem - że pokaże mi pan... to co zwykle. - Nie miała żadnego pojęcia, co się zwykle pokazuje ludziom odwiedzającym takie obozy. - To znaczy strzelanie do tarczy, ćwiczenia na sali gimnastycznej i temu podobne. Karcew wzruszył ramionami. - Jeśli pani zechce. Myślałem jednak, że znacznie ciekawszy będzie... wymiar psychologiczny. Przełknęła ślinę i zapytała: - A gdzie my właściwie jesteśmy? - Dla własnego bezpieczeństwa lepiej, żeby pani nie wiedziała, panno Dunn. Powiedzmy, że to... koniec świata. - Kate poczuła, że wargi zaczynają jej drżeć z zimna. Wsunęła obie dłonie pod uda. - Nic pani nie grozi - dodał szybko Karcew niepokojąco piskliwym głosem. - Mogę panią zapewnić. - Kate podniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy. Miał śmiertelnie poważną minę. - Będzie pani mogła wyjechać, kiedy zechce. Jest pani wolna. Wzięła głęboki oddech i odwróciła wzrok. Czuła jednak na sobie jego intensywne spojrzenie. Mimo wszystko zachowywał się bez zarzutu. Nie był ani trochę prostacki. - O jakim wymiarze psychologicznym pan mówił? - zapytała, nie patrząc na niego. - Wie pani, kim są ci terroryści, którzy organizują bulwersujące akcje? - odpowiedział pytaniem. Kate spojrzała na swoje dżinsy i pokręciła głową. - To armeńscy fedaini z Górnego Karabachu i ich azerscy wrogowie, afgańscy mudżahedini, Harnaś, Hezbollah i IRA. Tamilscy rebelianci ze Sri Lanki i Czerwoni Khmerzy z Kambodży, filipińscy komuniści, uciekinierzy z angolskiej UNITY, bośniaccy Serbowie i muzułmanie, Gruzini, Kurdowie, Tadżycy, Libańczycy, a nawet członkowie ulicznych gangów z pani ojczyzny. To bojownicy o wolność, bandyci, kryminaliści. Prześlizgują się każdą górską przełęczą i każdym zaułkiem na obrzeżach cywilizacji. Nieobliczalne, prymitywne typki o zmiennych poglądach, wychowane w przemocy. Ani trochę nie dbają o porządek społeczny. Kate usłyszała szelest jego ubrania; kątem oka zauważyła, że się pochylił i zapatrzył na jej kolana. - Pierwotną funkcją cywilizacji, jak pani wie - ciągnął - jest powstrzymanie ludzi przed najgorszymi skrajnościami. Nie jesteśmy dziećmi Rousseau, panno Dunn. To nie złe rządy nie pozwalają nam żyć w pokoju i harmonii, jak na telewizyjnych reklamówkach Benettona. Homo sapiens jest drapieżnikiem. Stworzył ścisłe struktury cywilizacyjne ze strachu przed alternatywą. Wy, ludzie uwarunkowani społecznie przez kulturę zachodnią, zapewne nie chcecie nawet słyszeć o brutalnym świecie, z którego wywodzą się nasi rekruci. To ludzie z najciemniejszych zaułków. Właśnie zamierzam ukazać pani na krótko tę alternatywę naszej cywilizacji, panno Dunn. Pozwolić pani zajrzeć do archaicznego świata. Na pewno żadnymi argumentami nie przekonałbym pani do tego, co będzie pani mogła zobaczyć na własne oczy. Teraz w obozie trwa cisza nocna. Kate spojrzała na niego. Oblizała wargi i przełknęła ślinę. Po raz pierwszy tego dnia nie potrafiła zadać żadnego pytania. Po prostu już nic więcej nie chciała wiedzieć. - Jedyną rzeczą, która łączy tych ludzi, jest niemożność wtłoczenia ich w ramy cywilizacyjnego porządku. Dla nich pokój wcale nie jest najważniejszym celem. Wcześniej byli patetycznymi nieudacznikami. Kiedy ich kraje ogarniały wojny, w wyobraźni widzieli siebie jako nieśmiertelnych bohaterów akcji, dlatego bez wahania zabijali kobiety, dzieci i starców. Jak pani sądzi, czym tacy ludzie mogą się. zajmować po zakończeniu wojny? W zrujnowanej ojczyźnie nie znajdują żadnego wsparcia. Mieliby przyjąć ciężką pracę za marne grosze? Przecież niedawno w środku nocy wyciągali wieśniaków z łóżek i kazali im kopać latryny, a potem ich zabijali, bo było to dużo łatwiejsze niż odsyłanie ich z powrotem do domów. Mordowali tych, od których przed wojną się nacierpieli. Plądrowali domy słabszych, żeby zdobyć to, o czym w innych warunkach mogliby tylko marzyć. Gwałcili kobiety, które ich odtrąciły. W przeciwieństwie do żołnierzy regularnej armii, panno Dunn, znających jedynie wojenne poświęcenia, ci ludzie naprawdę zasmakowali w okrucieństwach. Kate cały czas próbowała ułożyć jakieś pytanie. Ostatecznie prowadziła wywiad. Chciała przejąć kontrolę, umiejętnie pokierować wypowiedziami Karcewa. - A więc udzielił pan schronienia bohaterom czystek etnicznych? - Czystki etniczne przynoszą wiele dobrego, panno Dunn. Już rzymscy legioniści tępili kłopotliwych Żydów. Armia amerykańska doszczętnie wycięła Indian zamieszkujących prerię. Po pierwszej wojnie światowej rodowitych Greków wypędzono z Anatolii, a po drugiej rodowici Niemcy zostali brutalnie wyrzuceni z Prus Wschodnich, Pomorza, Śląska i Czechosłowacji. Za każdym razem ginęły miliony ludzi i za każdym razem przemoc okazywała się niezwykle skutecznym narzędziem stabilizacji w regionach objętych waśniami narodowościowymi. Kate prychnęła z pogardą. - Mam rozumieć, że zbiera pan po świecie najlepszych fachowców od czystek etnicznych? l Pokręcił głową. - Nie muszę. Sami się zgłaszają. Przyjmujemy dwa rodzaje ochotników. Największą grupę stanowi biedota. - Zaczął wyliczać, zaginając palce: - Bez wykształcenia, bez zawodu, bez żadnych talentów, mało atrakcyjna dla kobiet, bez przyszłości. Dla takich ludzi nawet mało zrozumiała retoryka ideologiczna jest szansą zachowania własnej godności. Ale, co najważniejsze, koniec wojny oznacza dla nich koniec dobrych czasów. Odbierają to jak prawdziwy “paragraf dwadzieścia dwa”, bo im dłużej mogą walczyć, tym głębiej zapędzają się w ślepą uliczkę. Za to ludzie drugiego typu są o wiele bardziej niebezpieczni. Znowu pochylił się do przodu i ciągnął: - To wyrzutki ze społeczności wojskowej. Usunięci ze służby oficerowie, żołnierze ze zwichniętą karierą. Tacy przynoszą ze sobą sztukę walki. Ich umiejętności pozwalają rozciągnąć zabijanie do całkiem innej skali. Ich jedynym problemem jest to, że popadli w konflikt z moralnymi i obyczajowymi regulaminami armii europejskich czy amerykańskich. Często opanowali wyszukaną, niemal rytualną formę walki z przepisami, zwyczajami i tra- dycjami. Żołnierzy szkoli się do tego, by walczyli z innymi żołnierzami, dlatego oczekuj ą równych sobie przeciwników. Ale my ich uczymy innego sposobu myślenia, zaskakiwania regularnych oddziałów wojska czy policji niezwykłymi metodami działania. Chcemy, żeby się czuli jak brytyjscy fizylierzy naprzeciwko amerykańskich Indian czy też wasi rangersi na ulicach Mogadiszu. Niech urządzają zasadzki, strzelają z ukrycia, wykorzystują podstęp i zdradę. To naprawdę zdumiewające, co może zdziałać kilka tysięcy takich ludzi. Nauka o złożoności zyskuje empiryczny dowód, jak pozornie nie związane ze sobą czynniki inicjują skrajnie nieproporcjonalne reakcje. - To znaczy? - Że wcale nie trzeba tak dużo przemocy, aby zmienić bieg historii. Kate podniosła na niego wzrok. - Czy wciąż mówimy o szkoleniu terrorystów? Może tylko umknęło mojej uwadze, kiedy zmienił pan temat? Karcew uśmiechnął się. - Moim zdaniem wkraczamy w nową erę: okres obalania starych systemów wartości, taki jaki się dokonał w szesnastym wieku. Socjopolityczne trzęsienie ziemi doprowadziło wtedy do wojny trzydziestoletniej, największego spazmu w dziejach nowoczesnej Europy. Zniknął wówczas wszelki porządek moralny i społeczny. Przez następne pokolenie niedobitki imperialnych armii szerzyły po całym kontynencie syfilis i bandytyzm. Kate z trudem przełknęła ślinę. - Co naprawdę chce mi pan pokazać? - zapytała cicho. Skrzywił się ledwie zauważalnie. - Pozwalamy tym ludziom żyć tak, jak chcą. Dostarczamy taką żywność, jakiej pragną. Ale najbardziej potrzebują wcale nie broni i amunicji, narkotyków czy alkoholu, lecz tego surowego tworzywa, które cenią najwyżej: ludzi. Przede wszystkim kobiet, ale nie tylko. W ich świecie to oni sprawują władzę. i oni... - Dość! - wykrzyknęła Kate, zakrywając dłońmi uszy. - Jest pan wcielonym diabłem - syknęła. Samochód się zatrzymał. - Jesteśmy na miejscu - rzekł Karcew. Otworzył drzwi i wysiadł. Stali przed słabo oświetlonym budynkiem o pomalowanych na biało betonowych ścianach. Nie było w nich drzwi ani okien. - Idzie pani, panno Dunn? - spytał Karcew, zaglądając do środka. Kate była sparaliżowana strachem, nie mogła się poruszyć. - No cóż, w takim razie musimy się pożegnać. - Wyciągnął ręką. - Kierowca zabierze panią z powrotem na lotnisko, odrzutowcem wróci pani do Moskwy. Kate rozszerzonymi oczyma patrzyła na jego wyciągniętą rękę. - Do następnego spotkania, panno Dunn - rzucił Karcew. Usłyszała chrzęst żwiru pod jego stopami. Drzwi zatrzasnęły jej się przed nosem. Karcew powiedział coś po rosyjsku do kierowcy. Kate szybko otworzyła drzwi po przeciwnej stronie i zwymiotowała na ziemię. Kiedy limuzyna zatrzymała się na poboczu, Kate pomyślała, że lada chwila spełnią się jej najgorsze przeczucia. Usłyszała trzaśniecie przednich drzwi. Ogarnęło ją przerażenie. Zaraz jednak złowiła inny odgłos, jakby przeciągły grzmot. Przez ciemne przysłony na szybach przebił się blask błyskawicy. Mimo zdenerwowania uświadomiła sobie, że coś tu się nie zgadza. Mężczyźni na przednim siedzeniu rozmawiali z ożywieniem. Niebo jest całkiem czyste! - przemknęło jej przez myśl. Rozgwieżdżone, bez jednej chmury. A więc to nie burza. Ciemność za oknem znów rozświetliły następujące regularnie po sobie błyski, a przeciągły grzmot rozdzielił się na serię odległych eksplozji. Znowu trzasnęły drzwi. Kierowca ruszył gwałtownie. FORT BENNING, GEORGIA 28 września, 20.00 GMT (15.00 czasu lokalnego) Andre Faulka bolał każdy mięsień, a jego biały sąsiad sprawiał wrażenie na pół martwego. - Uwaga, panowie! - ryknął instruktor, porucznik w dużych, ciemnych okularach. - Oto wasza broń! - Uniósł wysoko nad głowę czarny pistolet maszynowy. Mimo zmęczenia Andre uśmiechnął się z satysfakcją. Opanowując rosnące podniecenie, zerknął na białego chłopaka. Krew napłynęła mu do twarzy, oczy miał półprzymknięte, a usta szeroko otwarte. Wyglądał na ciężko chorego. - Kiedy naciśnie się spust tej broni, każdy, kto będzie stał na wprost wylotu lufy, zostanie ugodzony pociskiem kalibru pięć i pięćdziesiąt sześć setnych milimetra, lecącym z prędkością trzech tysięcy kilometrów na godzinę. Ta broń, panowie, sama wystrzeli, gdy upuścicie ją na ziemię. Biały przechylił się, jego głowa bezwładnie opadła na ramię Andre. - Hej! - syknął Faulk. Sierżant natychmiast spojrzał w ich kierunku i rzucił stekiem najgorszych przekleństw. Sąsiad Andre szybko się wyprostował. Po chwili porucznik podjął przerwany wykład. Faulk zauważył, że biały chłopak znowu się chwieje. Powieki same mu opadały. Zaraz uśnie, pomyślał, a my wszyscy dostaniemy za to po dupie. Chyba po raz pierwszy odezwał się. do kolegi i od razu spowodowało to gwałtowną reakcje, podoficera. - A co z tobą, rekrucie? - zapytał porucznik, wskazując palcem śpiącego chłopaka. Andre uśmiechnął się. ironicznie. - Stempel! - Wrzask sierżanta zabrzmiał jak wystrzał. W plutonie rozległy się tłumione chichoty. - Ty głupi zasrańcu! - Przeskakując nad siedzącymi po turecku żołnierzami, zbliżył się i stanął nad zaczerwienionym chłopakiem. - Nie miałeś czasu się wyspać ostatniej nocy, Stempel?! O to chodzi?! I dlatego postanowiłeś się zdrzemnąć podczas najważniejszych zająć w twoim krótkim, żałosnym życiu?! Znowu rozległy się śmiechy. - Z czego rżycie, do jasnej cholery?! - huknął sierżant, odwracając się na pięcie. Wśród czterdziestu słuchaczy zapanowała cisza. - Stanowicie jeden oddział, a on jest jego częścią! Śmieszy was, że Stempel ni cholery nie będzie wiedział o zasadach bezpiecznego posługiwania się śmiercionośną bronią?! Wszyscy popatrzyli na winowajcę. - Dwadzieścia pompek! - ryknął sierżant. Harold błyskawicznie położył się na brzuchu, lecz podoficer wrzasnął: - Nie ty, Stempel! Cała reszta! Dwadzieścia! Liczyć głośno! - Raz! - wykrzyknął Andre razem z pozostałymi, uginając ręce i dotykając piersią ziemi. - Dwa! - Teraz ty, Stempel, masz się śmiać! - rozkazał sierżant. - Trzy! - odliczał Andre. - Śmiej się, do diabła! Chłopak zaczaj nerwowo chichotać. - Głośniej! Wymuszony śmiech kolegi towarzyszył im do końca kary. Wielu rekrutów nie miało już sił, żeby zrobić ostatnie pompki, toteż koledzy zaczęli ich na głos dopingować. Andre doliczył do dwudziestu i usiadł z powrotem. Kiedy wszyscy odbyli karę, porucznik kazał Stempelowi powstać. - A teraz, rekrucie - rzekł - powtórz mi charakterystykę pistoletu maszynowego M-16AI - Tak jest! - wydusił z siebie chłopak. - Pistolet maszynowy M-16AI to broń kalibru pięć i pięćdziesiąt sześć setnych milimetra, wyposażona w magazynek i składaną kolbę. Sterowany ciśnieniem gazów przełącznik pozwala ustawiać ogień ciągły lub krótkie, trójstrzałowe serie, panie poruczniku! Instruktor kazał mu usiąść i podjął przerwaną lekcję. - Zrobię to tylko dwa razy, najpierw z normalną szybkością, a później powoli! - Położył pistolet na metalowym stoliku. - Rozkładanie pistoletu M-16 zaczynamy od wyjęcia magazynka. - Czarny metalowy pojemnik wyskoczył mu na dłoń. - Teraz przesuwamy zamek do oporu. - Szarpnął dźwignią do siebie. - Wyjmujemy go, popychając uchwyt w dół i odciągając dalej do tyłu. - Wyciągnął dźwignię zamka. - Teraz wysuwamy trzpień ryglujący... - okazał się bardzo mały - ...i wytrząsamy iglicę. - Pokazał ostro zakończony kawałek metalu. - Obracamy trzon zamkowy w prawo, aż bolec prowadzący wyjdzie z nacięcia krzywki. - Andre zgubił się już zupełnie. -Przekręcamy bolec prowadzący o ćwierć obrotu i wyjmujemy. Teraz wysuwamy trzon zamkowy z obudowy. - Na stoliku pojawiały się kolejne części. - Przytrzymując wyrzutnik, żeby kontrolować siłę sprężyny, ostrożnie wyciągamy trzpień mocujący i wysuwamy wyrzutnik. - Ze środka wyłonił się długi pręt z umieszczoną na nim sprężyną. Każda część nosiła specyficzną nazwę. Wydawało się, że nie będzie temu końca. Andre spojrzał po twarzach kolegów z pododdziału, chcąc się upewnić, że inni także niewiele rozumieją z tego, o czym mówi porucznik. Wreszcie jego wzrok padł na Stempela. Chłopak miał łzy w oczach, ciekło mu z nosa. LONDYN 2 października, 21.00 GMT (21.00 czasu lokalnego) Nakierował furgonetkę nad okrągłą klapę włazu, delikatnymi ruchami kierownicy ustawił ją równolegle do krawężnika i przyhamował z wyczuciem. Kiedy auto znalazło się na właściwym miejscu, zatrzymał je i zaciągnął ręczny hamulec. Odwrócił się i postukał pięścią w tylną ścianę kabiny. Na ulicy nie było żywej duszy. Do tej pory w Londynie odbyło się tylko dziewięć akcji, wliczając w to robotę na stadionie Wembley, którą wykonał sam. Ale mimo to ludzie woleli po zmroku nie wychylać nosa z domu. Stłumiony huk wstrząsnął starym volkswagenem. Kilka sekund później z oddali doleciał odgłos eksplozji. - Dziesięć niżej, dwadzieścia w lewo - podał kierujący ogniem przez radio po rosyjsku. Na skrzyni furgonetki ludzie błyskawicznie zmienili ustawienie moździerza o jeden ząbek w dół i dwa w lewo. Kolejny wystrzał wstrząsnął furgonetką. Od strony centrum doleciało wycie syren wozów policyjnych. Następna eksplozja rozświetliła mrok nocy. - W celu - doleciało z krótkofalówki. Volkswagen zaczął podskakiwać w rytm kolejnych moździerzowych granatów odpalanych przez odkryty dach auta. Nie były to lekkie, sześćdziesięcio- czy osiemdziesięciomilimetrowe pociski odłamkowe, ale ciężkie granaty studwudziestomilimetrowe, które powinny przebić się przez dach budynku przy Downing Street, pod numerem dziesiątym, i spaść na niższe kondygnacje siedziby brytyjskiego premiera. Za przednią szybą zauważył policjanta, który wyłonił się zza rogu, popatrzył w tę stronę, zawrócił i pobiegł z powrotem. Zaklął pod nosem, szarpnięciem otworzył drzwi i z pistoletem maszynowym pognał w stroną skrzyżowania. Skręcił w przecznicę, lecz nigdzie nie zauważył gliniarza. Zwolnił kroku. Na ulicy nie było nikogo. Schody domów zbiegały daleko na chodnik. Ostrożnie zajrzał za pierwsze z nich. W głębokim cieniu nikt się nie chował. Doszedł do następnych. Tu także nie było nikogo. Nim spojrzał za trzecie, przystanął. Coś mu podpowiadało, że policjant nie mógł daleko odbiec. Uniósł pistolet maszynowy do ramienia i trzymając go w jednym ręku, pochylił się nisko. Wyskoczył zza schodów. Gliniarz stał w kącie pod ścianą. Na jego widok uniósł głowę i bezradnie wyciągnął przed siebie pałkę. To był zwykły stójkowy, nawet nie nosił przy sobie broni. Wymierzył broń w Anglika, czując głęboką pogardę. Gliniarz cofnął się jeszcze, jakby chciał się wtopić w mur za plecami. Mógłbyś go puścić wolno, coś mu podpowiedziało w duchu. Ta myśl go zaskoczyła. Jakby coś szeptało mu do ucha. Popatrzył na przerażonego stójkowego i potrząsnął głową. Natrętna myśl nie dawała mu spokoju. Tylko po co? - odpowiedział sam sobie. Z lufy pistoletu strzeliły języki ognia, rozświetlając ciemność. Ciało stójkowego bezwładnie osunęło się na ziemię. LOTNISKO KENNEDY'EGO, NOWY JORK 6 października, 15.00 GMT (10.00 czasu lokalnego) - Hej, Kate! - mruknął Woody, delikatnie potrząsając ją za ramię. Dunn otworzyła oczy. Przez okna wlewało się do samolotu jaskrawe światło słońca. Stali przed terminalem lotniska. Leżała w fotelu, na boku, z podwiniętymi nogami, przykryta kocem. Wracała do Stanów Zjednoczonych! Ogarnęło ją podniecenie. - Już wylądowaliśmy? - spytała zaspanym głosem. W samolocie nikogo już nie było, jeśli nie liczyć dwóch posępnych typków w ciemnych garniturach, którzy stali nad nią. Woody siedział obok, także z kocem naciągniętym pod brodę. - Wygląda na to, że Wujek Sam przysłał nam specjalny komitet powitalny - rzekł. I jemu oczy się kleiły, najwyraźniej także przespał lądowanie. Spojrzał na dwóch agentów. - Nie mam nic do oclenia. - Moglibyście oboje pójść z nami? - odezwał się jeden z nich. Szybkim ruchem wyjął z wewnętrznej kieszeni skórzane etui i machnął nim przed dziennikarzami. W środku znajdowała się jakaś legitymacja służbowa. - Zaraz! Nie tak szybko! - mruknął Woody. - Chciałbym zobaczyć, z kim mam do czynienia. Mężczyzna zmarszczył brwi, ale wyciągnął jeszcze raz legitymację. Otworzył ją wolniej i podetknął Woody'emu pod nos. Ten spojrzał na plakietkę z niebieskim paskiem FBI, odwrócił się do Kate i powiedział: - Chyba prawdziwa. - Wstali i zaczęli zbierać bagaże. Woody wyciągnął z górnego schowka kamerę pooklejaną na wierzchu pacyfistycznymi nalepkami z rysunkiem zielonych liści konopii indyjskich. - Już to przerabiałem, chłopaki - rzekł. - Przyznaję się. Znałem Jimmy'ego Hoffę. Trochę razem podróżowaliśmy. Ale w tych workach, co je wyrzucałem do Zatoki Meksykańskiej, była tylko padlina, którą zbieraliśmy na autostradzie. Nie miałem nic wspólnego ze zleceniem CIA na zamordowanie Jimmy'ego, jasne? Zresztą wcale nie twierdzę, że to CIA wydała na niego wyrok. - Daj spokój - mruknęła Kate, ale nic nie pomogło. Woody uwielbiał kpić z gliniarzy w podobnych sytuacjach. - A powiedzcie mi - ciągnął konspiracyjnym szeptem - czy to prawda, co słyszałem na temat Edgara Hoovera? Podobno miał słabość do ciemnych, stonowanych kolorów i prostych ubrań z powodu kłopotów z nadwagą. - Agenci popatrzyli na siebie, jakby chcieli wzajemnie skontrolować, który z nich odznacza się większą cierpliwością. - Świetnie rozumiem, że wybierając się na przyjęcia albo na spotkania, gdzie trzeba było wygłosić jakieś przemówienie, musiał się stosownie wystroić, żeby dobrze wyglądać wśród kwiatów albo, dajmy na to, w towarzystwie panienki przebranej za parówkę, w jednoczęściowy różowy kostium. Wszystkim powtarzam, że był wzorem konserwatyzmu. Zawsze chodził w płaskich pantoflach, nigdy na obcasie. - Uśmiechnął się od ucha do ucha, kiwnął głową w stronę najbliższego mężczyzny i zapytał: - Mam rację? - Idziemy - rzucił agent. Przez całą podróż małym służbowym odrzutowcem Woody nie skąpił docinków. Agenci powiedzieli im tylko, że lecą do Waszyngtonu, gdzie będą musieli odpowiedzieć na parę pytań. Zaraz po wejściu na pokład obrzucił uważnym spojrzeniem luksusowe wnętrze i rzekł: - O rety! Dobrze się wam powodzi na naszych podatkach. Jest tu może bidet? Kate próbowała go poskromić, ale w końcu dała za wygraną. Świetnie wiedziała, że operator zawsze tak reaguje na kontakty z przedstawicielami władzy. Widziała podobne zachowanie Woody'ego w rozmowach z moskiewskimi milicjantami, które kończyły się różnie. W zetknięciu z ludźmi pozbawiającymi go kontroli nad własnym życiem zawsze uciekał w ironię, jakby się łudził, że tą szpilką przekłuje skórę słonia. Był przekonany, że wcześniej czy później musi rozbawić agentów i ujrzeć na ich wargach chociażby nikłe uśmieszki. - Wiecie co? Naprawdę, trzeba zrezygnować z tych ciemnych garniturów, kiedy... - skrzywił się, i kiwnął głową -...no, wiecie... - znów pokiwał głową i wyjaśnił szeptem: - ...ma się kłopoty z łupieżem. Dwaj agenci siedzieli z kamiennymi twarzami naprzeciwko nich, przy stoliku do kawy. Ten, do którego Woody robił miny, tylko zagryzł wargi. Nie ulegało wątpliwości, że przy najbliższej okazji zerknie na swoje ramiona. Woody niepostrzeżenie trącił Dunn w udo. Chyba sądził, że jego wygłupy przyniosły pierwsze efekty. - Nawet nie pamiętam, kiedy ostami raz byłem w stolicy - rzekł do Kate, po czym z uśmiechem zwrócił się do tajniaków: - Chyba podczas przesłuchań w sprawie afery irańskiej. Zrobiłem wtedy teleobiektywem parę fotek Olivera Northa, kiedy podlewał trawnik przed domem. Miał na sobie bawełnianą koszulkę z amerykańskim sztandarem na piersi i podpisem: “Te kolory nie puszczają się w praniu”. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Rozumie- cie? “Te kolory się nie puszczają!”. - Tak, rozumiem - burknął pierwszy z nich grobowym głosem. Po jego minie było widać, że czuje się obrażony. - Cholernie sprytne, prawda? Double entendre. - Woody uśmiechał się od ucha do ucha. - To po francusku. - Wiem, co to znaczy. - Naprawdę znacie języki obce? - Fotoreporter wbił wzrok w swoją ofiarę, ale tajniak nie odpowiedział. Uśmiech ani na chwilę nie znikał z opalonej twarzy Woody'ego, okolonej długimi, szpakowatymi włosami zebranymi z tyłu głowy w kucyk. Agent był dużo młodszy, krótko ostrzyżony, blady i zachowywał śmiertelną powagę. - Blefujesz, prawda? Przecież wy powinniście być prowincjuszami, żeby z daleka wyglądać na przeciętnego amerykańskiego prostaczka. - Woody! - syknęła Kate. - Mówię poważnie. - Wskazał palcem siedzącego naprzeciwko tajniaka. - Sama popatrz. Na pewno skończył jakiś podrzędny college gdzieś na zadupiu. Zaliczył przyspieszony kurs angielskiego, żeby dostać maturę. A potem dali mu rządowe pozwolenie na broń, garnitur za trzysta dolarów kupiony na wyprzedaży w jakimś domu handlowym i myśli, że jest kimś ważnym. Ale nie zna ani słowa w żadnym obcym języku. - Daj wreszcie spokój - powtórzyła z naciskiem Dunn. - Tacy jak on rozumiej ą tylko, gdy ktoś powie: “O rety, panie oficerze, jak pan wspaniale dziś wygląda!”. A gdyby ktoś się do niego zwrócił: ,Job twoju mać!”... Agent wyprostował się szybko i pochylił, ale drugi powstrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu. Woody znów uśmiechnął się od ucha do ucha. Nachylił się w stronę Kate i nie spuszczając wzroku z tajniaka, mruknął: - Oni wcale nie są z FBI, tylko z CIA. Mogę się założyć o stówę, że wiozą nas do Langley. - Co ci strzeliło do głowy? - zapytała Dunn. - To stary numer. CIA nie ma prawa działać na terenie Stanów Zjednoczonych, dlatego agenci posługują się fałszywymi legitymacjami FBI. - Rany boskie, Woody! Masz już paranoję! Na każdym kroku musisz wietrzyć konspirację? - A może nawet formalnie są z FBI, ale pracują dla CIA. - Co ci strzeliło do głowy! - Oni znają rosyjski, Kate - odparł, spoglądając jej wreszcie w oczy. - Widziałaś, jak zareagował, kiedy powiedziałam po rosyjsku: “Kurwa twoja mać"? Pomyśl sama, ilu gumożujców w cichobiegach zadałoby sobie trud i poświęciło czas na naukę rosyjskiego? Jeszcze się przekonasz, że wylądujemy w Langley. Nieoznakowany wóz rządowy wjechał na teren centrali CIA w Langley. Kierowca nie zatrzymał się przed głównym wejściem, lecz skręcił w stronę pochylni prowadzącej do podziemnego garażu. Przez całą drogę Woody miał minę jak kocur, który dopadł kanarka. Znacząco zerkał na Kate spod uniesionych brwi, przy każdym zakręcie trącał ją palcem i ruchem głowy wskazywał kolejne mijane drogowskazy. Kiedy i ona się przekonała, że jadą do Wirginii, wyszarpnęła rękę i mknęła ze złością: - Przestań wreszcie! Odsunął się, rozsiadł wygodnie i patrzył za okno z wyrazem bezgranicznego triumfu na twarzy. Weszli do budynku i ruszyli długim, pomalowanym na biało korytarzem na parterze. Na drzwiach nie było żadnych oznaczeń. Pod sufitem nie wisiały tabliczki wskazujące drogę do różnych sekcji. - Gdzie robicie te swoje doświadczenia z LSD? - zapytał Woody, gdy minęli dwuskrzydłowe drzwi, które otworzyły się przed nimi automatycznie, jak w szpitalu. Dalej był taki sam korytarz. - Kiedy się dowiedziałem o tych doświadczeniach, wysłałem do was wypełniony kwestionariusz ochotnika, ale nie dostałem żadnej odpowiedzi. Za kolejnymi drzwiami ciągnął się inny korytarz, biegnący prostopadle w obu kierunkach. - Tędy proszę - odezwał się jeden z agentów, wziął Kate pod ramię i pociągnął w prawo. Drugi popchnął Woody'ego w stronę drzwi po lewej. - Nic im nie mówcie, towarzyszko! - wrzasnął fotoreporter przez ramię. - Niech żyje partia! Wahadłowe drzwi zamknęły się za nim. Agent poprowadził Kate w głąb korytarza. Zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi numerem 141, zapukał i poczekał, aż ktoś je otworzy od środka. Dunn myślała, że znajdzie się w maleńkim pokoju przesłuchań o nagich betonowych ścianach, z odrapanym metalowym stolikiem i dwoma krzesłami, zalanym jaskrawym blaskiem jarzeniówek. Tymczasem weszła do przyjemnie urządzonej sali z miękką wykładziną na podłodze. Na jej widok z foteli podniosło się kilka osób. Poczuła się jak w Zielonej Sali studia telewizyjnego, gdzie nagrywano różne dyskusje. Na stoliku pod ścianą stały termosy, filiżanki i talerzyki z herbatnikami. - Witamy, panno Dunn - powiedziała kobieta w średnim wieku, wyciągając rękę na powitanie. Miała na sobie elegancką garsonkę. Większość osób nosiła na piersi identyfikatory z wypisanymi nazwiskami, tylko paru mężczyzn ich nie miało. - Nazywam się Eve Fitzgerald. Będę pani łącznikiem podczas wizyty w Langley, która zapewne nie potrwa dłużej niż parę godzin. Fitzgerald zaczęła przedstawiać kolejne osoby. Jedna była z departamentu stanu, inna z Białego Domu. Nazwiska nic Kate nie mówiły, były jednak wydrukowane wielkimi literami na identyfikatorach oznaczonych czerwonym napisem: GOŚĆ. Łączniczka nie przedstawiła tylko tych ludzi, którzy ich nie nosili. Żaden z “gości” nie był pracownikiem CIA. Kate to rozśmieszyło. Poczuła się jak odtwórczyni drobnej rólki w tandetnym filmie szpiegowskim. Poprosiła o herbatę i rozsiadła się wygodnie na kanapie. - Na pewno zdaje pani sobie sprawę, panno Dunn - zaczęła Eve - że to spotkanie jest rejestrowane. - Kate przytaknęła ruchem głowy. - Nie ma pani nic przeciwko temu? Zachichotała. - Czuję się tak, jakbyście zamierzali mi odczytać moje prawa tuż przed aresztowaniem. Fitzgerald uśmiechnęła się blado. - Zapewniani panią, że nic, co pani powie, nie zostanie wykorzystane przez władze amerykańskie przed żadnym sądem. Szczerze mówiąc - dodała z uśmiechem -jeśli chce pani zażądać immunitetu przed ściganiem za niezapłacone podatki czy inne wykroczenia, powinna to pani zrobić właśnie teraz. Kilka osób przyjęło to głośnym śmiechem. Atmosfera wyraźnie się rozluźniła. - Domyślam się, że mój kamerzysta Woody nie dostanie takiej propozycji - odpowiedziała z uśmiechem Kate. - Trzeba by go tu przetrzymać kilka dni, zanim by się do czegoś przyznał. - Znów rozległy się chichoty. - Ale odpowiadając na pani pytanie, tak, zgadzam się na rejestrację tej rozmowy. - Wspaniale. Przy okazji chciałabym pani podziękować za współpracę. Na pewno jest pani zmęczona, tym bardziej więc musimy wyrazić wdzięczność, że zechciała pani tu przyjechać. Kate postanowiła tego nie komentować. Wyobraziła sobie tylko, jak zareagowałby na to Woody. - Pozwoli pani, że zapytam, w jakim celu mnie ściągnęliście? - Oczywiście, panno Dunn - odezwał się mężczyzna siedzący obok Fitzgerald. - To żaden sekret. Najpierw jednak chcielibyśmy uzyskać pani zgodę na to, żeby temat naszej rozmowy, a nawet sam fakt pani pobytu w Langley, pozostał tajemnicą. Osiągnęlibyśmy, że się tak wyrażę, obopólne porozumienie. Atmosfera była tak sympatyczna, wręcz przyjacielska, że Kate chciała już wyrazić zgodę, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. - No cóż... Nie jestem pewna, czy powinnam się na to godzić - powiedziała z ociąganiem. Przez chwilę wszyscy patrzyli na nią w milczeniu. Najwyraźniej byli rozczarowani, że nie chciała odpłacić im taką samą uprzejmością. Siedzący naprzeciwko mężczyzna bez identyfikatora pokiwał głową. - Bardzo dobrze. Ma pani do tego prawo. Spojrzał na drugiego tajniaka, zajmującego miejsce w fotelu nieco z boku. Tamten zagadnął: - Panno Dunn, wszyscy z zainteresowaniem śledziliśmy pani reportaże z Moskwy. Pozwolę sobie zauważyć, że były pierwszorzędnej jakości. Ma pani wyjątkową umiejętność łączenia zwięzłych, rzeczowych komentarzy z szerszym, perspektywicznym spojrzeniem na reperkusje omawianych wydarzeń. Należą się pani najwyższe słowa uznania, i to od ludzi, którzy na co dzień zajmują się oceną jakości dostarczanych materiałów informacyjnych. Wszyscy pokiwali głowami, ale nikt inny się nie odezwał. - Bardzo dziękuję - powiedziała Kate. - Co zrozumiałe, spośród wszystkich doniesień z Rosji szczególnie zainteresowały nas materiały dotyczące ruchu anarchistycznego, a przede wszystkim Walentyna Karcewa. - Dunn potaknęła. Nie było to dla niej żadnym zaskoczeniem, lecz mimo woli wzdrygnęła się na brzmienie tego nazwiska. -Zimno pani? - spytał zdziwiony agent. - Nie - bąknęła zmieszana Kate. Mężczyzna odchrząknął. Dunn zerknęła w róg pod sufitem, ale nigdzie nie zauważyła kamery. - Chcieliśmy zadać pani kilka pytań, w większości raczej niewinnych, dotyczących różnych szczegółów spotkań z Karcewem, które mogą się pani wydać nieistotne. Szczerze mówiąc, chyba naprawdę są nieistotne. Ale i tak musimy je zadać, bo nigdy nie wiadomo, które informacje w przyszłości mogą się przydać. Czy to jasne? - Kate skinęła głową. - Większość obecnych w tym pokoju musi wracać do swoich pilnych zajęć, dlatego na początku chciałbym od razu zapytać o podróż do syberyjskiego obozu szkoleniowego, jaką odbyła pani razem z Karcewem. - Kate znowu pokiwała głową i przełknęła ślinę. - Wszyscy widzieliśmy pani reportaż z tej podróży. Interesuje nas głównie to, czy Karcew został w obozie, kiedy pani wyruszyła w drogę powrotną do Moskwy. Wszyscy wbijali w nią spojrzenia. Wzruszyła ramionami i odparła: - Nawet nie wysiadałam z samochodu. Tylko Karcew wysiadł, powiedział coś do kierowcy, a ten zawrócił i pojechaliśmy z powrotem na lotnisko. - Przepraszam - wtrącił jeden z tajniaków trzymających się na uboczu. -Czy to ten samochód? - Obszedł kanapę i podsunął Kate fotografię limuzyny. Zdjęcie było czarno-białe, przedstawiało samochód z góry. - Chyba tak. W każdym razie podobny. Agent szybko wrócił na swoje miejsce. Znowu głos zabrał ten, który siedział w fotelu. - Co robił Karcew, gdy widziała go pani po raz ostatni? Zauważyła pani, dokąd poszedł po wyjściu z samochodu? Kate w milczeniu pokręciła głową, chyba bardziej do swoich nieprzyjemnych wspomnień z tamtej nocy niż w odpowiedzi na pytanie. Podsunięto jej kolejne zdjęcie, także zrobione z powietrza. Ukazywało kompleks betonowych baraków częściowo ukrytych pod drzewami. - Może pani powiedzieć, gdzie stał samochód w momencie, kiedy Karcew wysiadł? Pochyliła się niżej nad zdjęciem, wypatrując jakiegokolwiek punktu orientacyjnego. Zauważyła szutrową drogę biegnącą równolegle do ostatniego baraku. Jaśniejsze punkty na terenie obozu oznaczały chyba latarnie. - Tutaj - wskazała palcem agentowi trzymającemu fotografię. - Tu się zatrzymaliśmy. - C-19 - rzucił tajniak. - Przepraszam - rzekł prowadzący przesłuchanie, wstał z fotela i podszedł do grupy agentów pochylonych w rogu nad jakimiś papierami. W ciągu kilku następnych minut wyszli wszyscy goście, żegnając się w pośpiechu. Pozostała tylko łączniczka Kate i dwóch mężczyzn bez identyfikatorów. Zaczęli jej zadawać dalsze pytania. Kate wydało się dziwne, że rozmowa wciąż oscyluje wokół eksplozji i rozbłysków, jakie widziała zza szyb limuzyny. Agenci próbowali ustalić, jak daleko odjechała od bazy, zanim spadły bomby, a raczej ile czasu upłynęło od chwili, kiedy Karcew wysiadł z auta, do rozpoczęcia bombardowania. - Macie nadzieję, że on zginął, prawda? - zapytała w końcu. - Myślicie, że wasze bomby spadły na ten barak, w którym on się właśnie znajdował? Nikt jej nie odpowiedział. FILADELFIA, PENSYLWANIA 10 października, 00.00 GMT (19.00 czasu lokalnego) Rozległo się pukanie. Piotr Andrejew wyjrzał przez wizjer. Rozpoznał jednego z członków straży obywatelskiej i otworzył zasuwkę. - Pete! Mamy kłopoty, a na policję się nie doczekamy! Przed drzwiami naszego garażu kręci się jakichś trzech w czarnych skórach! To na pewno anarchiści! Piotr podał pistolet przerażonej Oldze, a sam sięgnął po strzelbę. - Jezu! - mruknął sąsiad, ujrzawszy krótką dwururkę dużego kalibru. Obaj zbiegli po schodach. Na górnym poziomie trzypiętrowego podziemnego garażu panował spokój. - Musieli zejść niżej - przekazał mężczyzna szeptem. Pobiegli dalej schodami. - Są tutaj! - zawołała staruszka, która zorganizowała straż. Andrejew aż się skrzywił na dźwięk jej donośnego, skrzekliwego głosu. Podbiegła, dając rękami znaki Piotrowi czającemu się u wyjścia z klatki. - Marge! - syknął towarzyszący mu mężczyzna. - Cicho! Na miłość boską! Andrejew westchnął. Nim zdążyła się zjawić reszta grupy, rozkazał szeptem: - Zostańcie tutaj i nie przepuszczajcie nikogo na klatkę. Ruszył ostrożnie zardzewiałymi metalowymi schodkami. Był w adidasach, mógł się więc zakraść po cichu. W garażu zawył alarm. Wykorzystując to, Piotr szybko przeskoczył ostatnie stopnie. Trzej “anarchiści” włamywali się do sportowego auta. Dwóch czarnych siedziało już w środku, trzeci stał na czujce. Andrejew zdążył się podkraść blisko niego, zanim alarm ucichł. Nisko pochylony, okrążył zderzak jeszcze jednego wozu, rozejrzał się na boki i wyprostował gwałtownie. Poderwał strzelbę i wymierzył w pierś stojącego na straży. - Hej! Co ty?! - krzyknął złodziej, unosząc ręce nad głowę. W jednej trzymał rewolwer. - Stać! - huknął Piotr. - Rusz się tylko, a cię zabiję! - Dwaj pozostali wolno wysiedli z auta. - Ani kroku! Ręce do góry! Krzyczał głównie po to, by opanować nerwy. Złodzieje z ociąganiem podnieśli ręce. Rzeczywiście byli ubrani na czarno, jak anarchiści. Mieli jednak długie płaszcze. Tylko po co włamują się do samochodu? - przemknęło mu przez myśl. - Spokojnie, chłopie - mruknął najstarszy chłopak. Przy każdym ruchu poły rozpiętego płaszcza unosiły się wokół niego jak peleryna. - Odsunąć się od samochodu! No, już! Jazda! - Dobrze, dobrze - odparł drugi, wyraźnie uspokojony tym, że Piotr jest sam. - Jak każesz, chłopie. Zaczął powoli opuszczać ręce, wciąż stojąc przy otwartych drzwiach. - Wyłaź stamtąd! - nakazał Andrejew. - Jasne, już idę. - Chłopak ruszył prosto na niego. - Posłuchaj, człowieku... - Stać! Ani kroku dalej! - Słuchaj, białasie... Chłopak jeszcze bardziej opuścił ręce i uśmiechnął się szeroko. Był coraz bliżej. Piotr chciał wykrzyknąć ostatnie ostrzeżenie, ale kątem oka zauważył, że dwaj pozostali zachodzą go od tyłu, także opuszczając ręce. Pociągnął za spust. Rozległ się huk wystrzału. Kolba boleśnie walnęła go w ramię. Chłopak dostał w udo. Impet trafienia rzucił go na maskę sportowego auta. Zanim przebrzmiało echo w niskim garażu, Piotr zarepetował broń i obrócił się na pięcie. Dwaj pozostali złodzieje stali bez ruchu z rękami wyciągniętymi do góry. Drzwi pokoju przesłuchań otworzyły się z trzaskiem. Do środka wszedł szpakowaty oficer w starannie wyprasowanym garniturze i rzucił krótko: - W porządku. Może pan iść. - Ale ja jeszcze nie skończyłem! - zaprotestował detektyw, który spisywał zeznania Piotra. - Jest wolny. Śledztwo zamknięte. - Co to znaczy, do cholery?... - Nie słyszałeś? Śledztwo zamknięte, Kozlowsky! Detektyw przez chwilę patrzył na niego w milczeniu, wreszcie z hukiem zamknął notatnik i wstał szybko. Krzesło zgrzytnęło o podłogę. Zmierzył jeszcze przełożonego piorunującym spojrzeniem i wyszedł. Piotr popatrzył na szpakowatego oficera. - To wszystko? - zapytał. - Jestem wolny? - Powiedziałem, że może pan iść, więc proszę iść. Andrejew ruszył do wyjścia. Kiedy mijał gliniarza, ten chwycił go za rękę i syknął przez zaciśnięte zęby: - Proszę więcej do nikogo w tym mieście nie strzelać, jasne? Ścisnął go silnie, aż do bólu, i zaraz wypchnął lekko z pokoju. Piotr przeszedł przez obszerną salę ogólną. Ubrani po cywilnemu pracownicy dochodzeniówki odprowadzili go podejrzliwymi spojrzeniami. Dopiero gdy zbliżył się do wyjścia, znów zaczął narastać gwar rozmów. Olga i dziewczynki rzuciły mu się na szyję. Żona głośno pociągała nosem, a córki aż popiskiwały z radości. Andrejew obejrzał się na policjantów siedzących za długim pulpitem dyżurki. Szybko odwrócili wzrok. O co tu chodzi? - pomyślał. 7 FORT BENNING, GEORGIA 14 października, 20.30 GMT (15.30 czasu lokalnego) - Dalej, Stempel! - rozlegały się zachęcające okrzyki. Harold desperacko próbował utrzymać się na linie, pod którą wisiał, nie mając już na nic sił. Dotarł mniej więcej do połowy przeszkody wodnej i tu napotkał nieoczekiwane kłopoty. - Dasz radę! - dopingowali go koledzy z plutonu. - Dalej! Usiłować dobyć z siebie resztkę sił, lecz mięśnie ramion dygotały mu coraz silniej. Ledwie był w stanie utrzymać nogę na nodze. Mógł już tylko bezwładnie wisieć w jednym miejscu. - Stempel! - rozległ się od dawna oczekiwany wrzask sierżanta Gilesa. - Rusz się wreszcie! Zatrzymujesz cały pluton! Buty Harolda ześliznęły się ze sznura. Zawisł na rękach. Lina zakołysała się gwałtownie. Przeprawiający się za nim żołnierz uchwycił ją mocniej, żeby nie spaść. - Stempel! Co ty wyrabiasz, do cholery?! - krzyknął Giles. - Jezus, Maria! Człowieku! Harold zdał sobie sprawę, że nie da rady. Ramiona ściskały mu głowę. Nie mógł zaczerpnąć powietrza, słabł coraz bardziej. Głośny doping kolegów nie ustawał, ale teraz przez zatkane uszy słyszał tylko nierozpoznawalny, stłumiony zgiełk. Podjął ostatnią próbę. Nie wierzył w jej powodzenie, ale chciał się wykazać zaangażowaniem. Podciągnął kolana do piersi, zaraz jednak je opuścił i zaczął wierzgać, jakby pedałował na rowerze. Już tylko na samych końcach palców wisiał na linie, która boleśnie wrzynała mu się w skórę. - Ach! - jęknął głośno, po raz ostatni próbując sięgnąć nogą sznura. Lina wysunęła mu się z palców. Poleciał w dół, usiłując się przekręcić w powietrzu. Z głośnym pluskiem walnął plecami o wodę. Wdarła mu się do nosa i ust. Panicznie próbował odzyskać orientację. Otworzył oczy i dostrzegł plamę światła między kolanami. Obrócił się i wypchnął w stronę powierzchni. Wynurzył się, odkaszlnął i zaczerpnął głęboko powietrza. Skóra na plecach piekła go od uderzenia. Zaczął szeroko wymachiwać rękami. - Stempel! Wyłaź stamtąd! - wrzasnął sierżant. Harold przekręcił się na brzuch i popłynął. W podnieceniu nie zauważył, kiedy wbił dłonie w grząski muł i błotnista fala wdarła mu się do otwartych ust. Zakrztusił się, zaczął kasłać i prychać. Ktoś chwycił go za kołnierz i wyciągnął na ląd. Sierżant Giles stał po kolana w wodzie. - Stempel! Stań wreszcie na nogach, durniu! - Harold podniósł się szybko. - Ręce na głowę! Posłusznie wykonał rozkaz, wstrząsany mdłościami. Koledzy z plutonu dopingowali kolejnego przeprawiającego się rekruta, ale już bez zapału. Upadek Harolda sprawił, że przed czasem przegrali rywalizację z drugim plutonem. Pewnie dlatego nikt nawet na niego nie spojrzał. Giles stanął tuż przed nim, pochylił się i wycedził: - Zawiodłeś mnie, chłopcze. - Nie, panie sierżancie... - wyjąkał Harold z dłońmi splecionymi na głowie. - Zawiodłeś swoich kolegów, Stempel. Jesteś mięczakiem. A wiesz, jak się zachowują mięczaki w wojsku, rekrucie? To śmierdzące skunksy. Biorą nogi za pas i zostawiają kolegów w trudnej sytuacji, bo myślą tylko o własnej dupie. Mięczaki to tchórze, szeregowy Stempel! Tchórze! Harolda ścisnęło w dołku, zbierało mu się na płacz. Próbował nad sobą zapanować. Przygryzł umazane błotem wargi, żeby ukryć drżenie dolnej szczęki. Bardzo chciał wziąć się w garść, ale wykraczało to poza jego możliwości. - Zawiodłeś swoich kolegów - ciągnął sierżant. - Jesteś już trupem. Nie potrafisz się przysłużyć ojczyźnie, armia nie ma z ciebie żadnego pożytku, ale co najgorsze, Stempel, koledzy także nie mogą na ciebie liczyć. Zawiodłeś ich. Wracaj do koszar i przebierz się. Do diabła, weź całodniową przepustkę i zastanów się dobrze nad własnym postępowaniem. Harold zawahał się. - Biegiem! - ryknął Giles. Stempel zawrócił i ruszył truchtem w stronę baraku, wciąż trzymając ręce na głowie jak więzień. Kiedy tylko odwrócił się tyłem do sierżanta, łzy pociekły mu po twarzy. Zerknął przez ramię. Jego pluton stał już przed następną przeszkodą, wysoką ścianką z desek, przez która była przerzucona lina. Z pewnością wszyscy umieli ją pokonać, trenowali to nieraz. Byli jedną drużyną, pomagali sobie nawzajem. Harold nienawidził każdej sekundy ćwiczeń w terenie, ale teraz poczuł jeszcze silniejszą odrazę na myśl, że będzie musiał siedzieć sam w baraku do końca dnia i czekać na powrót kolegów. Nie należał już do drużyny. Dobrze wiedział, że nikt nie będzie chciał go znać. - Faulk! Do mnie! - wrzasnął Giles. Andre oddzielił się od plutonu wracającego truchtem do baraku i podbiegł do instruktora. Słońce zachodziło. Była to jedyna pora dnia, kiedy mogli wygospodarować kwadrans dla siebie. Faulka bolał każdy mięsień. Zagryzł jednak zęby, żeby nie dać niczego po sobie poznać. - Ty i Stempel jesteście obaj z Nowego Jorku, prawda? - zapytał Giles nadzwyczaj łagodnym tonem. - Eee... Nie wiem, panie sierżancie! - Nie wiesz, skąd jesteś? - Nie, panie sierżancie! To znaczy nie wiem, skąd jest szeregowy Stempel, panie sierżancie! - Na pewno też z Nowego Jorku, dlatego chcę, żebyście utworzyli parą. -Spojrzał w oczy Andre, jakby chciał ocenić jego reakcję. - Wiesz, co mam na myśli? - Nie, panie sierżancie! - Czynię cię odpowiedzialnym za podstawowe wyszkolenie Stempela. Znów zamilkł, patrząc mu w twarz. Andre wyczuł, że Giles oczekuje jakiejś wyraźnej reakcji. Nie wiedział jednak, co odpowiedzieć. W końcu Giles nie prosił go, by zaopiekował się kolegą. On mu to rozkazywał. - Tak jest, panie sierżancie! Instruktor pokiwał głową. - W porządku. Teraz możesz lecieć pod prysznic. Wykonać. Andre cofnął się o krok, wykonał zwrot w lewo i pobiegł do baraku. Dopiero za drzwiami, mijając nagich lub owiniętych ręcznikami kolegów stojących w kolejce do umywalni, zaklął pod nosem. Zanim dotarł do łóżka Stempela, kipiał wściekłością. Czego, do cholery, Giles po nim oczekuje? Co on mógłby zdziałać z tym niedołęgą? Stempel siedział zabłocony na podłodze, żeby nie zabrudzić starannie wygładzonego koca zakrywającego pościel na łóżku. Od niechcenia skubał zasupłane sznurowadło. Sprawiał wrażenie zrezygnowanego, jakby pogodził się z tym, że na zawsze pozostanie w mokrym, brudnym mundurze. Powoli uniósł głowę i popatrzył na Andre. Kiedy ich spojrzenia się zetknęły, szybko odwrócił wzrok, podciągnął kolana pod brodę i objął je rękoma. Faulk przyklęknął i zaczął rozsupływać mu sznurowadła. CINCINNATI, OHIO 18 października, 19.00 GMT (14.00 czasu lokalnego) - Mój rząd już wykazał - prezydent Marshall podniósł głos, żeby przekrzyczeć narastający zgiełk - że nie będzie tolerował żadnych aktów bezprawia na ulicach naszych miast! Powstrzymamy falę przemocy, bez względu na to, ile to będzie kosztowało i jakie spowoduje konsekwencje! Niech Bóg błogosławi Stany Zjednoczone! Pomachał ręką, odwrócił się i zszedł z podium, o mało nie wpadając na pracownika swojego biura. - Proszą wybaczyć, że przeszkadzam, panie prezydencie! - krzyknął sekretarz, bo właśnie w tym momencie orkiestra data zaczęła grać hałaśliwy marsz. Marshall powstrzymał go ruchem ręki, zawrócił i wbiegł jeszcze raz na podium, żeby pomachać wiwatującym tłumom. Okrzyki przybrały na sile. - Panie prezydencie! Mam pilną wiadomość od sekretarza stanu! - Marshall ruszył na zaplecze. - Sekretarz Jensen dostał właśnie notę od rządu z Pekinu! Chiński ambasador złożył mu nieoczekiwaną wizytę i ustnie przekazał wiadomość! W gorączkowej atmosferze przedwyborczego spotkania Marshall nie mógł się skupić. Uśmiechał się szeroko i ściskał wyciągnięte ręce różnych miejscowych osobistości stojących w ciasnym szpalerze. - Panie prezydencie! - ciągnął łącznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego. - Chiński ambasador zażądał, żeby wojska UNRUSFOR w ciągu miesiąca opuściły Syberię! Marshall odwrócił się do niego i pochylił, osłaniając dłonią ucho. - Co?! - krzyknął. - Niech się odpieprzą! Mam nadzieję, że Jensen kopniakami wyrzucił ich na ulicę! - Łącznik wzruszył ramionami. - Chyba powiedział im, żeby się wynosili do diabła, prawda?! - Wydaje mi się, panie prezydencie, że sekretarz stanu chce z panem porozmawiać, zanim wystosuje oficjalną odpowiedź! Marshall prychnął i pokręcił głową. Ogarnęła go złość, że nawet tu nie może mieć paru minut spokoju. Jensen nigdy nie umiał sam podjąć decyzji. Trzeba go wywalić na zbity pysk! - pomyślał prezydent. Miał straszną ochotę zrobić to od razu. Sięgnąć po słuchawkę, nawrzucać temu sukinsynowi i skończyć z tym raz na zawsze. Ale nie wyglądałoby to najlepiej. Musiał zaczekać do wyborów. - Sekretarz Jensen powiedział, że ambasador zachowywał się bardzo sztywno! Starał się przekazać treść oświadczenia z maksymalną precyzją! Cała delegacja sprawiała wrażenie zmieszanej, jakby chciała przeprosić za to, co robi! Zdaniem sekretarza Jensena może to świadczyć o jakichś zamiarach Chińczyków wobec Tajwanu! - A co, do cholery, skłoniło go do takiego wniosku?! - Cała delegacja chińska, ambasador i jego doradcy, mimo wczesnej pory była w smokingach i cylindrach, panie prezydencie! Znaczenia tego szczegółu Marshallowi nie trzeba było tłumaczyć. Oficjalne kontakty dyplomatyczne wiązały się z pewnymi utartymi zwyczajami. Siódmego grudnia czterdziestego pierwszego roku delegacja japońska także zjawiła się w departamencie stanu ubrana w smokingi. W apartamencie hotelowym szybko usiadł przy głośno mówiącym telefonie. Wokół niego zgromadził się niemal cały sztab wyborczy, zafascynowany podnieceniem prezydenta, ale nie zupełnie się nie orientujący w bieżących sprawach. - Nasi najlepsi analitycy uznali, że to otwarta próba sił ze strony Pekinu - powiedział Jensen. - Najwyraźniej któraś frakcja komunistyczna usiłuje zdobyć poparcie nacjonalistów, zajmując twarde stanowisko wobec syberyjskich sił pokojowych. Nie wolno też zapominać o społecznym odbiorze w Chinach takiej noty. Panuje tam totalitarny reżim, ale frakcja, która zdobędzie społeczne poparcie swojej polityki, zyska przewagę w wewnętrznych rozgrywkach partyjnych. - Rozumiem - odparł Marshall. - Więc kto za tym wszystkim stoi? - Trudno powiedzieć - odparł Jensen. Marshall wzniósł oczy do nieba, wywołując uśmiechy w swoim sztabie wyborczym. - Najważniejszą postacią w Pekinie pozostaje Lin Tsoczang. Na początku sierpnia w doniesieniach korespondencyjnych pojawiły się wzmianki, że ma on awansować z “najwyższego przywódcy” na “przewodniczącego”. Oczywiście jest to związane z pozycją zmarłego przewodniczącego Mao, do dziś otaczanego w Chinach niemal boską czcią. Później jednak ucichły wszelkie plotki na ten temat. Do tej pory w oficjalnych pismach tytułujemy Tsoczanga “najwyższym przywódcą”. Marshall czekał cierpliwie, a gdy nastała cisza, zapytał ostro: - I co? Wywołało to kolejne uśmiechy. - Wywnioskowaliśmy, że w Pekinie wypuszczono próbny balon, który nie poleciał. Tsoczanga trudno określić mianem liberała, był jednak autorem kilku, powiedzmy, dość liberalnych decyzji dotyczących Hongkongu. Między innymi wyraził zgodę na wznowienie druku prasy opozycyjnej i zniesienie cenzury filmów wyświetlanych w tym mieście. On także odrzucił projekt wprowadzenia specjalnych obostrzeń wobec obcokrajowców odwiedzających Hongkong, który wywołał wiele kontrowersji. Jeden z doradców Marshalla wskazał na zegarek. Czekała go jeszcze sesja zdjęciowa w przedszkolu prowadzonym przez konsorcjum miejscowych przedsiębiorców bez dotacji ze skarbu państwa, później wizyta w fabryce cyfrowych płyt wideo, wreszcie obiad ze sponsorami funduszu wyborczego tutejszego kongresmana demokratów. Nawet wieczorem miał zaplanowaną kolację. - Dobra, Hugh, skróć ten wywód. Powiedz w kilku zdaniach, z kim mamy do czynienia i o co tu naprawdę chodzi. - No więc Lin Tsoczang jest głową rządu, naczelnym dowódcą armii i sekretarzem generalnym partii komunistycznej. Bez dwóch zdań to najważniejszy człowiek w pekińskich władzach, ale jest już po osiemdziesiątce i poważnie schorowany. Schedę po nim chciałby przejąć każdy z młodszego pokolenia, czyli sześćdziesięciolatek. To przede wszystkim szef Rady Państwa, a więc odpowiednik premiera kierujący pracami rządu. Zasłynął z nawoływań o “Drugą Rewolucję Kulturalną”, mającą na celu uwolnienie Chin od zalewu zachodniej pornografii i materializmu. Jest jeszcze przewodniczący Ludowego Kongresu Narodowego, chińskiego parlamentu, wyznający poglądy z epoki Czyngis-chana. I wreszcie prezydent, wybrany przez Tsoczanga na jego następcę. To on osobiście wydał w sierpniu rozkaz rozpędzenia przez policję demonstracji na Uniwersytecie Pekińskim, wskutek czego zginęło sześćdziesięciu studentów. Właśnie ci ludzie rywalizują ze sobą wzajemnie, by zyskać dla siebie jak największe poparcie w siedmioosobowym Politbiurze i znacznie liczniejszym Komitecie Centralnym, jak również wśród pięćdziesięciu milionów członków partii komunistycznej. Zjazdy partii organizowane są co pięć lat. Najbliższy, szesnasty, ma się odbyć za dwa lata, można więc uznać, że rozpoczyna się właśnie kampania wyborcza. Chiński system polityczny jest bardzo skomplikowany, nie znamy go za dobrze. Na przykład partyjni przywódcy z Pekinu, Szanghaju i Hongkongu mają znacznie większą władzę... - Dobra, Hugh - przerwał mu Marshall. - Przygotuj dla mnie szczegółowy raport. A co się teraz dzieje w Pekinie? - Prawdopodobnie za tą notą stoi frakcja nacjonalistów, którzy chcą być postrzegani jako animatorzy powszechnej naprawy krzywd wyrządzonych biednym Chinom przez potężny Zachód. Stawiają się w opozycji do Tsoczanga i jego popleczników, mogą więc być bardzo niebezpieczni, panie prezydencie. Tsoczang zapragnie bowiem odebrać im trochę wiatru w żaglach, adaptując część nacjonalistycznych postulatów w swojej polityce. - Wszy- scy ze sztabu wyborczego Marshalla pokiwali głowami. - Tak więc należy się spodziewać twardszej polityki Pekinu. Jeśli nie obierze jej Tsoczang, to i tak wkrótce będziemy mieli przeciwko sobie gromadę nieprzejednanych chińskich nacjonalistów. - Czyżbyś sugerował - podsumował Marshall - że rezultatem wewnętrznych rozgrywek w chińskich kołach rządzących może być międzynarodowa polityczna konfrontacja? - Cała polityka jest rezultatem lokalnych rozgrywek, panie prezydencie. CHABAROWSK, SYBERIA 22 października, 14.30 GMT (4.30 czasu lokalnego) - Generale Clark. Nate otworzył oczy i spuścił nogi na podłogę. Nawet w swojej kwaterze sypiał ostatnio w butach i mundurze. Zapalił lampkę na nocnym stoliku. Przy łóżku stał major Reed. - Co się stało? - Chińczycy coś knują, generale. Lepiej, żeby zszedł pan ze mną do centrum operacyjnego. - Słuchamy tych audycji już od kilku godzin - powiedział szef służb wywiadowczych. Clark z brytyjskim pułkownikiem pochylali się nad odbiornikiem ustawionym na fale krótkie. Z kanciastej zielonej skrzynki płynął lekko drżący, jakby spięty, śpiewny głos chińskiego spikera. - Na wszystkich programach nadawane są propagandowe odezwy przeciwko kapitalistycznemu złu płynącemu z Tajwanu i Hongkongu. Przedtem mówili tylko o Tajwa- nie. Jeszcze nie wiemy, co to może oznaczać. Ale parę minut temu na wszystkich kanałach stacji telewizyjnych i radiowych z Hongkongu albo zaczęto nadawać pieśni patriotyczne, albo zapadła martwa cisza. Wszystko wskazuje na to, że Chińczycy planują jakiś znaczący ruch. Możliwe, że już się zaczęło. Clark spojrzał na niego zdumiony. - Myśli pan, że ruszą w naszą stronę? Pułkownik miał zasępioną minę. - Najwyraźniej się szykowali. Według ostatnich raportów w pierwszoliniowych jednostkach uderzeniowych w Mandżurii zwiększono obsadę z sześćdziesięciu pięciu do osiemdziesięciu procent pełnej liczebności. - Pokręcił głową. - Myślę, że jednak nie zaatakują. Na pomocy mają zapasy tylko na trzydzieści dni, a z powodu kłopotów transportowych jakakolwiek większa ofensywa musiałaby szybko utknąć w miejscu wskutek braku zaopatrzenia. - Co się więc dzieje? - zapytał Clark. Brytyjczyk wzruszył ramionami. - Coś innego. Jeszcze nie wiem co, ale na pewno coś szykują. Nate przeszedł szybko do swojego gabinetu, zaniknął drzwi i usiadł przy telefonie. Kiedy generał Dekker w końcu podniósł słuchawkę, od razu dało się wyczuć, że jest zaspany. - Potrzebna mi jedna dywizja piechoty w Chabarowsku - powiedział stanowczo Clark - i dywizja marines we Władywostoku. Chcę też mieć dwa dywizjony lotnictwa w naszym rejonie działania, a nie o cztery godziny lotu stąd, w Japonii. Poza tym musisz mi dać słowo, że gdy armia chińska ruszy na pomoc, bez sprzeciwu przyjmiesz moje żądanie potrojenia liczebności kontyngentu, w przeciwnym razie natychmiast wycofam swoich ludzi z Syberii. Cisza w słuchawce była znacznie dłuższa, niż wynikałoby to z opóźnienia łączności satelitarnej. Kiedy wreszcie Dekker odpowiedział, nie prosił o żadne wyjaśnienia. Widocznie uważnie śledził ostatnie doniesienia z Dalekiego Wschodu. - W porządku, Nate. Jeszcze dziś wieczorem zadzwonię do sztabu, żeby stary z samego rana dostał rozkaz do podpisu. Przydzielę ci najlepsze jednostki, Pierwszą Dywizję Piechoty i Trzecią Dywizję Marines z Okinawy. Nie zostawimy cię na pastwę losu. Masz na to moje słowo. Clark odłożył słuchawkę i przez parę minut siedział w ciszy dawnej sowieckiej bazy wojskowej, odległej o tysiące kilometrów od jego rodzinnych stron. Rozmyślał o bezkresnych azjatyckich pustkowiach, na których były rozrzucone drobne wysepki cywilizacji, a wśród nich odizolowane, wystawione na atak obozy podległych mu wojsk. Okazały się bezbronne wobec krótkiego ostrzału z moździerzy, więc jakich strat należało oczekiwać po inwazji regularnej armii chińskiej? Czy dwie dywizje mogły coś zmienić w tej sytuacji? Albo sześć? A może nawet szesnaście? Wcisnął klawisz interkomu. - Ściągnij majora Reeda - polecił oficerowi dyżurnemu. W wojnie nad Zatoką Perską Clark dowodził zmechanizowaną dywizją piechoty. Ale podczas żadnej odprawy, narady taktycznej czy przyjmowania raportów wywiadowczych przed atakiem na Irak nie wyczuwał tak napiętej atmosfery jak teraz. Można było odnieść wrażenie, że wszyscy starsi oficerowie kilku narodowości, którzy zebrali się wokół stołu konferencyjnego, odczuwali na swoich barkach ciężkie brzemię odpowiedzialności. Major Chuck Reed wstał z krzesła. Był sporo młodszy od pozostałych uczestników odprawy, ale okazał się najlepszym referującym spośród wszystkich, z jakimi Clark miał dotąd do czynienia. - Podstawową taktyką Ludowej Armii Wyzwoleńczej - zaczął -jest zmasowany atak piechoty. Starcie bezpośrednie pozwala wyeliminować przewagę cięższego uzbrojenia przeciwnika, a zarazem wykorzystać liczebną przewagę chińskich żołnierzy. Wymaga to jednak olbrzymiego zaangażowania i poświęcenia ze strony piechoty, a zatem kluczem do sukcesu w LAW jest duch bojowy, chęć do walki, wyrzeczeń, nawet poświęcenia życia za ojczyznę. Lin Piao, minister obrony za czasów Mao, mawiał, że w starciu z odległości mniejszej niż dwieście metrów LAW jest gotowa stawić czoło każdej armii świata. Wynika z tego, że ewentualne zwycięstwo UNRUSFOR nad LAW zależy od wyniku starcia na odległość większą od dwustu metrów. Trzeba będzie zniszczyć pewność siebie chińskich oddziałów, pozbawić ich odwagi i osłabić morale, zanim dojdzie do bezpośredniego starcia z użyciem broni osobistej, bo w przeciwnym razie o wyniku zadecyduje wyłącznie liczebność nieprzyjaciela. Wszyscy słuchali Reeda z wytężoną uwagą. W rozkazie zwołującym tę odprawę Clark celowo podkreślił, że jej tematem będzie omówienie sił i metod działania “nieprzyjaciela”, nie wspomniał zaś o jakichkolwiek operacjach militarnych, bo ich zarządzenie leżało w wyłącznej gestii ministrów obrony państw NATO. To był kolejny powód, dla którego generał uważał zadanie postawione przed siłami pokojowymi ONZ za niewykonalne. - LWA składa się z trzech milionów żołnierzy pod bronią - ciągnął Reed. - Oprócz tego jest chińska milicja ludowa, według różnych szacunków licząca od siedmiu do dwunastu milionów ludzi, oraz piętnaście specjalnych nadgranicznych dywizji rezerwy. Są to formacje piechoty słabo wyposażone w cięższy sprzęt i środki transportu. Ostatnie walki na podległym nam terenie toczyły się w marcu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku wzdłuż rzeki Ussuri. - Wskazał na mapie płynący z południa na pomoc dopływ Amuru, wzdłuż którego biegła granica między Władywostokiem a Chabarowskiem. Po stronie rosyjskiej znajdowało się kilka niebieskich znaczków, symbolizujących rozrzucone formacje niemieckich i belgijskich spadochroniarzy oraz amerykańskich marines, w sile od kompanii do batalionu. - Pierwsze dwa starcia, drugiego i czwartego marca, zakończyły się zwycięstwem Chińczyków. W walkach zginęło prawie stu rosyjskich żołnierzy, głównie z niewielkich strażnic granicznych. Ale już piętnastego marca Armia Czerwona skierowała do walki cięższy sprzęt, szybko przedarła się przez granicę i zajęła kilka miasteczek po stronie chińskiej. Doszczętnie je zniszczyła, mordując kilkuset cywilów. Łącznie w walkach nad Ussuri LAW straciła około czterech tysięcy żołnierzy. Kilku oficerów pokręciło głowami, słysząc o tak dużej liczbie zabitych w mało istotnych, przygranicznych potyczkach. - W drodze na rosyjski Daleki Wschód armia chińska może wykorzystać tylko dwa główne szlaki transportowe. Oba zaczynają się w Charbinie. Pierwszy biegnie przez pofałdowany teren na wschód i dociera do granicy w dolinie rzeki Ussuri na pomoc od Władywostoku. Na wschód od miasta Suifenhe linia kolejowa i droga prowadzą przez ciąg łatwych do zablokowania tuneli. Możemy więc uznać ten szlak za mniej groźny. Drugi przedstawia dla nas większe zagrożenie. Biegnie przez pasmo Małego Chinganu na północ i dociera do Amuru na zachód od Chabarowska. Tamtejsze rozległe równiny to bardzo duży obszar do obrony. Reed urwał na chwilę, żeby starsi oficerowie mogli zaznaczyć omawiane miejsca na swoich mapach. Clark obserwował ich z uwagą. Doskonale wiedział, co muszą teraz odczuwać. Sam już od kilku miesięcy bił się z własnymi myślami każdego dnia po służbie. Podejrzewał, że podobnie jak on, patrząc na mapy Syberii, przede wszystkim oceniaj ą olbrzymie odległości, rozsiane z rzadka linie komunikacyjne i bezmiar pustkowi. Nieuchronnie musiało im w głowach zaświtać pytanie: “W jakim zagrożeniu znaleźli się moi ludzie?”. Zaczynała dominować postawa bezradności. - Jak szybko wojska mogą się posuwać tym szlakiem? - zapytał Reeda, chociaż wcześniej poznał już odpowiedź. - Oddziały zmechanizowane z dobrym wsparciem inżynierskim mogłyby pokonać nawet do stu kilometrów dziennie, wyłączając ostrą zimę, letnią suszę czy okresy powodzi. Ale chińskie wojska są tylko zmotoryzowane i mają słabe wsparcie inżynieryjne. Głównym środkiem transportu są przestarzałe ciężarówki stanowiące łatwe cele. Zniszczenie taboru zmusiłoby Chińczyków do dźwigania zapasów na własnych grzbietach albo jucznych zwierzętach. W tej sytuacji piechota mogłaby pokonywać najwyżej trzy kilometry dziennie. Proszę też wziąć pod uwagę, że wobec braku czołgów LAW nie miałaby możliwości szybkiego przedzierania się przez fortyfikacje. - A więc po pierwsze - przerwał mu Nate - musicie panowie zażądać od swoich zwierzchników silniejszego wsparcia inżynieryjnego. Powinniśmy ściągnąć tyle formacji, ile tylko się da. Stanowczo trzeba się domagać uzupełnień. Niewykluczone, że my zmobilizujemy wszystkie rezerwy i gwardię narodową. Absolutnie nie możemy stracić Dziewiątego Korpusu w wojnie z Chińczykami. Zresztą armia amerykańska nie nawykła do tracenia całych korpusów. Dlatego potrzebni nam są inżynierowie do umocnienia naszych pozycji, rozpoznania wszelkich przeszkód terenowych, stworzenia i utrzymania własnej sieci komunikacyjnej. A także do rozpoznania warunków terenowych po stronie chińskiej. - Bez wsparcia inżynieryjnego - wtrącił Reed - Chińczycy niewiele zdziałają ze względu na bardzo ograniczone możliwości transportu. Nie licząc jeziora Chanka, żeglownego niemal przez cały rok, ich piechota będzie musiała wytyczać drogi zaopatrzenia przez gęste lasy. Wzmożony transport kołowy po leśnych duktach szybko sprawi, że staną się nieprzejezdne, co dodatkowo zwiększy zapotrzebowanie na jednostki inżynieryjne. Każda ofensywa szybko utknie w miejscu, jeśli nie będzie zaopatrzenia. - A co z naszymi wojskami inżynieryjnymi? - zapytał Clark. - Przede wszystkim brak nam rozpoznania terenu, ale najtrudniejszym zadaniem technicznym byłaby budowa mostów na trasie z Władywostoku do Chabarowska. Dlatego musimy bazować na transporcie powietrznym. Powinniśmy stworzyć batalion czy nawet brygadę desantową do szybkich kontrataków. Łatwo byłoby ją przerzucać z jednego zagrożonego rejonu w drugi. Chińczycy musieliby wtedy wycinać dwudziestometrowe przecinki i budować nowe drogi. I to przed nadchodzącą zimą, wobec naszej miażdżącej prze- wagi w powietrzu. Większość oficerów siedziała z nisko spuszczonymi głowami. Najwyraźniej byli oszołomieni gigantyczną skalą ewentualnej operacji, a tym samym perspektywą olbrzymich strat. - Właśnie lotnictwo może nam zapewnić szybkie zwycięstwo - kontynuował Reed. - W ciągu pierwszych dwóch tygodni w naszym rejonie działań nie powinien się pojawić ani jeden chiński samolot. Rozpoczęła się rzeczowa dyskusja. Przy stole krzyżowały się różne akcenty, ale panowało ogólne zrozumienie wobec potrzeby wsparcia inżynieryjnego. Mówiono o możliwościach wytyczenia nowych dróg przez tajgę i ich dostępności w różnych warunkach pogodowych, nawet pod trzymetrową warstwą śniegu. Padła propozycja, żeby do ich utwardzania wykorzystać pnie ściętych drzew, czemu sprzeciwili się specjaliści z jednostek zmechanizowanych, argumentując, że nawet jeden przejazd ciężkiego batalionu kompletnie by taką drogę zniszczył. Wozom pancernym łatwiej było przedzierać się przez młode zagajniki, a jednostki inżynieryjne mogłyby umacniać wytyczone w ten sposób szlaki. Wreszcie ktoś nadmienił, że ani Amur, ani Ussuri nie nadają się do sforsowania. - Ale zimą zamarzają tu wszystkie rzeki - powiedział Clark. - Powstają więc dogodne szlaki transportu nawet ciężkiego sprzętu. Musimy to brać pod uwagę, analizując teren działań. Mróz utworzy tu prawdziwe lodowe autostrady. - Umilkł na chwilę, po czym dodał ciszej: - Dlatego zimą staniemy się najbardziej narażeni na chińskie ataki. GABINET SYTUACYJNY, BIAŁY DOM 22 października, 19.30 GMT (14.30 czasu lokalnego) Marshall osłupiał na wieść, że trzynaście chińskich rakiet spadło na Tajwan, a mniejsze wysepki zostały zasypane gradem pocisków. W dodatku wojska chińskie wkroczyły do Hongkongu. Nikt nie wiedział, co się tam teraz dzieje. Pekin milczał w tej sprawie. Urwała się wszelka łączność z Hongkongiem. Zwołał cały sztab swoich doradców do podziemnej sali konferencyjnej. - Dlaczego służby wywiadowcze nie ostrzegły w porę o możliwości inwazji? - zapytał. Oficerowie z departamentu obrony milczeli. Kilku wymieniło tylko znaczące spojrzenia. - Brytyjczycy też niczego nie podejrzewali? Premier zapewniał mnie, że w Hongkongu pozostała silna siatka wywiadowcza... Zanim zginął w zamachu. Jeden z oficerów zdobył się na odwagę. - Kontaktowaliśmy się już z Londynem, panie prezydencie. Nic nie zapowiadało inwazji. Chińskie oddziały specjalne na terenie Hongkongu nawet nie wyszły z koszar, przyjmowano tam nowy nabór. A to naprawdę doborowe jednostki. Brytyjczycy podnieśli alarm dopiero gdy pierwsze ciężarówki z uzbrojoną po zęby piechotą przejechały most na rzece Szenżen. - Mamy pierwsze zdjęcia, panie prezydencie - rzekł oficer marynarki, wchodząc do sali. Szybko włączył odtwarzacz i cztery monitory. - Przechwyciliśmy je z japońskiej telewizji. Żołnierze szli ulicą, rozbijając kolbami karabinów okna wystawowe. Marshall pomyślał, że to nie może być żadna zorganizowana akcja. Ze sklepów wynoszono kartonowe pudła, prawdopodobnie z rzeczami skonfiskowanymi przez armię. Wozy opancerzone ciągnęły za sobą smugi czarnego dymu. Mieszkańcy wygrażali im pięściami. Znad morza nadciągnęło kilka dużych śmigłowców transportowych. Przekaz urwał się nagle. Ekran zapeł- niły kolorowe pasy obrazu kontrolnego. W drzwiach stanął sekretarz stanu Jensen. - I co ty na to? - spytał Marshall ze złością. - Czy moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy? Doradcy wojskowi popatrzyli na siebie zdumieni, ale prezydent kazał im wyjść. Mierzył Jensena surowym wzrokiem, a gdy drzwi się zamknęły, sekretarz wziął głębszy oddech i powiedział: - Musimy natychmiast wycofać nasze oddziały z Syberii i oświadczyć, że nie zamierzamy doprowadzić do konfrontacji zbrojnej z Chinami. Jeśli pan się na to nie zgodzi, będę zmuszony złożyć rezygnację. Marshall zakipiał z wściekłości. Ale skrzywił się tylko i wycedził: - Mówisz poważnie? - Dużo myślałem na temat kierunku, w jakim zmierzają wydarzenia na świecie. Mam przeczucie, że nie zdołam dłużej pokierować departamentem stanu, panie prezydencie. To lepiej od razu zrezygnuj, pomyślał Marshall. - Więc w jakim kierunku, według ciebie, zmierzają? - Do wojny! - wypalił Jensen. - Ani chybi rozpęta się wojna, Tom. To jasne jak słońce. - Mylisz się, Hugh. Wyciągnę wtyczkę z gniazdka, zanim do czegokolwiek dojdzie. Od początku tak planowałem. W końcu zadaniem naszego kontyngentu nie jest obrona rosyjskich granic. Za parę miesięcy i tak będziemy musieli się stamtąd wycofać. - To ostatnie ostrzeżenie ze strony Chińczyków - powiedział spokojnie Jensen. - Na razie Chińczycy są zajęci rozwalaniem witryn w Hongkongu! - odparł z naciskiem Marshall. - Możemy potępić grabież, Hugh, ale przecież nie wywołamy z tego powodu wojny! Na Boga, w końcu to ich miasto! Co miałbym w tej sprawie zrobić, do cholery?! Jensen przez chwilę spoglądał na prezydenta z dziwną miną. - Dostałeś już raport, Tom? - Przed chwilą oglądałem na własne oczy japoński reportaż z centrum Hongkongu! Myślisz, że potrzeba mi... - Chodziło mi o raport dotyczący Tajwanu. Marshall zaniemówił na kilka sekund. - Mówisz o tych rakietach? Jensen oparł się ciężko obiema dłońmi o brzeg stołu. Wyglądał na skrajnie wyczerpanego. - Mówię o inwazji, Tom. Chińczycy uderzyli na Tajwan. USS “LABOON”, CIEŚNINA TAJWAŃSKA 23 października, 17.30 GMT (7.30 czasu lokalnego) W pozbawionym okien Bojowym Centrum Informacyjnym panowała napięta atmosfera, chociaż tylko wprawne oko mogło rozpoznać jej objawy. Radarowiec pocił się intensywnie, sonarowiec siedział sztywno, przyciskając dłońmi słuchawki do uszu, dyżurny kierowania ogniem prawie wodził nosem po ekranie komputera taktycznego, a marynarz, który pisakiem fluorescencyjnym zaznaczał na przezroczystej tablicy pozycje jednostek, miał pod pachami wielkie plamy potu. Komandor Richards doskonale odbierał to napięcie. Dowodził okrętem, który traktował jak swój drugi dom. Określał to mianem wyczucia sytuacji. Jakiś szósty zmysł pozwalał mu określić kierunek, gdzie eskadra F-14 odganiała chmarę chińskich migów, gdzie tuż poza granicą zasiągu rażenia torped czaiły się hałaśliwe, przestarzałe łodzie podwodne, gdzie w bezpiecznej odległości od amerykańskiej floty eksplodowały odpalone rakiety typu Silkworm. Mimo to koncentrował uwagę na wielkim, kolistym ekranie radaru po- wierzchniowego. Wiedział, że największe zagrożenie stwarza malejąca wciąż odległość od chińskiej floty inwazyjnej. Pierwsze oddziały, które wczoraj wylądowały na zachodnim brzegu wyspy, zepchnęły tajwańską armię w głąb lądu. Druga, znacznie większa fala wojsk inwazyjnych kierowała się teraz w stronę północno-wschodniego krańca wyspy, a więc zapewne do stolicy Tajwanu, Tajpei. - Jest kontakt wzrokowy? - zapytał koordynatora naprowadzania ognia, - Nie, kapitanie. Ale na ekranie radarowym aż trudno zliczyć echa. W centrum monitora znajdował się “Laboon”. Po obu jego burtach, w odległości kilku mil, ciągnęły dwie siostrzane jednostki, “John McCain” i “John Paul Jones”. Przed nimi zaś na ekranie rozbłyskały setki zielonkawych punktów. Były tam kutry chińskiej straży przybrzeżnej i kanonierki pościgowe, stawiacze min, okręty szkolne, transportowe i drobnicowce, statki ratunkowe, pożarnicze, a nawet oceanograficzne; holowniki oceaniczne ciągnęły duże zespoły barek. Tylko niewielką część tej floty stanowiły okręty desantowe. Każda jednostka była jednak wyładowana po brzegi. Prowizoryczna flota inwazyjna transportowała około siedemdziesięciu tysięcy żołnierzy. Załoga “Laboona” wkroczyła do akcji wczesnym rankiem, tuż przed świtem. Najpierw odpaliła kilkanaście rakiet TASM w kierunku jednostek wychodzących z Siamen, później jednego tomahawka na sam port wojenny. Teraz jednak otrzymała rozkaz przygotowania dział i wyrzutni torped. Szykowała się klasyczna bitwa morska, tyle że kierowana drogą radiową na podstawie obserwacji satelitarnych. Równocześnie z południa do walki miało się włączyć sześć szturmowych łodzi podwodnych. Ich zadaniem było zatrzy- manie chińskiej floty inwazyjnej w cieśninie. Siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy miało się znaleźć w morzu. Richards potrząsnął głową, chcąc się uwolnić od przykrych rozważań. Nigdy jeszcze nie był świadkiem tak ogromnej tragedii ludzkiej, musiał jednak wypełnić rozkazy. - Wiadomość z dowództwa floty, kapitanie - zameldował oficer łącznościowy. - Czytaj. - Do “Laboona”. Zbliżacie się do eskadry chińskich niszczycieli osłony konwoju. Powtarzam. Zbliżacie się do eskadry chińskich niszczycieli osłony konwoju. Trzy amerykańskie niszczyciele miały znaczną przewagę siły ognia, ale nie wolno było lekceważyć doświadczenia chińskich marynarzy. Okręty tajwańskie już próbowały stawić im czoło. Godzinę wcześniej uderzyły na flotę inwazyjną. “Huei Yang” i “Lo Yang” zostały zatopione. Richards świetnie znał te okręty, bo pływały kiedyś pod amerykańską banderą: oznaczone symbolami DD-696 i DD-746, nosiły nazwy “English” i “Taussig”. - Mamy cele na radarze wewnątrz dwunastomilowej strefy - zameldował kontroler naprowadzania. Mogli w każdej chwili przystąpić do działania. - Czekać na kontakt wizualny - powtórzył wcześniejszy rozkaz komandor. Klimatyzatory utrzymywały w bojowym centrum temperaturę dwudziestu jeden stopni, mimo to dyżurny radaru pocił się coraz bardziej. - Posłuchajcie - rzekł głośno Richards. - Wokół floty inwazyjnej krążą jednostki tajwańskie, niszczyciele, fregaty, korwety i pościgowe kutry torpedowe. Nie chciałbym, żeby nasi sojusznicy ponieśli jakieś straty. Zgodnie z rozkazami musimy wpierw uzyskać kontakt wizualny. Nasze zadanie wymaga rozwagi i spokoju. Jasne? Chcę mieć potwierdzone rozpoznanie nieprzyjaciela, zanim otworzymy ogień. - Tak jest! - odparł kontroler, dwudziestoparoletni podporucznik. Jego odpowiedź, zamiast uspokoić Richardsa, wprowadziła jeszcze większą nerwowość. Komandor nie miał wątpliwości, że jego rozkazy zostaną wykonane. Czuł jednak na barkach ciężar odpowiedzialności za swój okręt i jego załogę. “Laboon” nie należał do nowoczesnych jednostek. Co prawda ten niszczyciel klasy Arleigh Burkę był zbudowany ze stali, a nie z aluminium, i dodatkowo obłożony ponad siedemdziesięciotonowym pancerzem z kevlaru, jednak pociski ze stumilimetrowych dział chińskich kanonierek mogły bez trudu przebić jego burty. A każde trafienie oznaczało ofiary w ludziach. - Jaką mamy prędkość? - zapytał Richards. - Trzydzieści trzy węzły, kapitanie. Idziemy pełną naprzód kursem jeden osiem sześć. Komandor wyczuwał drżenie pokładu pod stopami. Cztery turbiny gazowe o mocy dwustu tysięcy koni mechanicznych każda napędzały dwie śruby. Ale zarazem czyniły tyle hałasu, że chyba każdy sonarowiec od Filipin po Wyspy Riukiu musiał odbierać ich echo. - Odległość do najbliższego celu powierzchniowego? - rzucił. - Jedenaście koma dwa - odparł kontroler naprowadzania. - Kontakt wizualny? - Brak, kapitanie. Nad wodą unosi się mnóstwo dymu, poza tym jest mgła. Lada chwila powinniśmy go jednak uzyskać. Richards zaczął w myślach odliczać sekundy. Kontakt wizualny z nieprzyjacielem nie mógł osłabić panującego napięcia, a tylko je nasilić. Bo jeśli marynarze “Laboona” ujrzą chiński okręt, to przecież Chińczycy zobaczą ich również. - LAMPS melduje o braku paliwa, kapitanie - zameldował kontroler lotów. - Prosi o zgodę na lądowanie. Dodatkowym wyposażeniem niszczyciela był śmigłowiec przystosowany do zwalczania łodzi podwodnych. Wracał właśnie z rekonesansu na tyłach amerykańskiej eskadry, bo sonarowe echo własnych turbin sprawiało, że “Laboon” był narażony na atak od rufy. - Nie zgadzam się - powiedział Richards. - Odeślijcie go na “Eisenhowera”. - Kontakt radarowy na kursie jeden dziewięć pięć! Odległość jedenaście koma jeden. Schodzi na bakburtę. - Komandor popatrzył na kontrolera naprowadzania. - Manewruje w kierunku “McCaina”. Zmienia kurs... Namiar stały... Namiar stały... Zakończył manewr. Odległość dziesięć koma osiem. Kierunek trzy cztery... - Wampir! Wampir! - krzyknął dyżurny osłony powietrznej. - Jeden pocisk! Odległość dziesięć mil! Kierunek jeden siedem dziewięć! Namiar stały! Odległość maleje! Idzie na nas! - Kluczenie! - rozkazał Richards. - Odpalić wabia i flary podczerwone w odległości czterech mil. - Wibracje pokładu przybrały na sile. - Przygotować phalanksy, tryb automatyczny! - Wstał szybko. - Idę na mostek! W korytarzu zaczęło nim rzucać od ściany do ściany. Okrętem kluczącym z pełną prędkością silnie rzucało na boki. Śluza była zamknięta. Szybko odkręcił właz, odchylił klapę i wynurzył się na zalany słońcem górny pokład. - Kapitan na mostku! - zawołał oficer dyżurny. - Przejmuję dowodzenie, panie Lawrence - rzekł Richards. Nie usiadł jednak w fotelu na podwyższeniu, lecz sięgnął po lornetkę i podszedł do pulpitu przed hakowatą przednią szybą. Poniżej znajdowała się jedyna dziobowa wieżyczka działowa okrętu. Sternik zakręcił kołem sterowym, wibracje pokładu znów się nasiliły. - Przełączyć centrum na głośnik - rozkazał komandor, unosząc lornetkę do oczu. Na mostku rozległy się meldunki o nadlatującej rakiecie. - Pięć mil. Prędkość: sześć dwadzieścia. - Jest kontakt wizualny! - zawołał nagle kontroler naprowadzania. - To fregata! Prowadnice wyrzutni rakiet ma puste. Richards podniósł mikrofon. - Stanowisko ogniowe, tu kapitan. Macie potwierdzoną identyfikację celu? Donośny huk odpalanych ładunków maskujących i flar zagłuszył początek odpowiedzi. - ...mer seryjny pięć zero osiem. To fregata “Siczang”, kapitanie! Bez wątpienia okręt chiński. Odległość: dziewięć koma siedem. - Odpalić dwa harpoony! - rozkazał Richards. - Przygotować działo! - Rozkaz, kapitanie! - Mam go! - wykrzyknął obserwator na skrzydle mostka. - Na jedenastej ! To morski skoczek! Richards także zauważył pocisk zbliżający się od bakburty. Przy każdym zderzeniu z falą wyrzucał w górę strzępy piany. Można było jednak rozpoznać zaokrąglony, tępy dziób rakiety i unoszącą się za nim smugę dymu. - Namiar stały! Odległość malej e! -meldował obserwator. -Złapał trop! Złapał trop! Kierował się prosto na “Laboona”. Okrętem wstrząsnęło. Pierwszy harpoon wyleciał w powietrze. Chwilę później wystrzelił drugi. Niemal równocześnie zahuczało działo kalibru sto dwadzieścia siedem milimetrów. Przed szybą mostka wyrósł obłok dymu, który wiatr szybko odegnał w bok. Znów było widać rakietę na falach. - Ster prawo na burt! - rozkazał komandor. - Kurs dwa siedem pięć! Nie przerywać kluczenia! Okręt ustawiał się burtą do pocisku, jakby chciał mu ułatwić zadanie. Ale w ten sposób rakieta znalazła się w polu ostrzału dwóch sześciolufowych działek typu Vulcan. Na poprzednim kursie tylko główne działo dziobowe mogłoby otworzyć do niej ogień. Automat naprowadzania radarowego był włączony, pozostało tylko czekać. Działo wypaliło po raz drugi. Urządzenia ładujące były ustawione na podawanie pocisków co trzy sekundy. Richards otworzył klapę i wyszedł na pomost bakburtowy. Owiał go zimny wiatr. Działo wypaliło po raz trzeci. Nakierował lornetkę na nieprzyjacielski okręt. Trzydziestokilogramowy pocisk trafił w nadbudówkę. Eksplozja wyrzuciła w powietrze maszt radarowy. Z mostka fregaty wydobywały się kłęby białego dymu. Odwrócił się w stronę rakiety. Ta właśnie wyskoczyła z morza w powietrze w odległości mili. Komandor szybko przeniósł wzrok na najbliższą wieżyczkę phalanksa. Sześć luf automatycznego działka uniosło się szybko ku górze. No, teraz! - ponaglił w duchu Richards. Oba vulcany jednocześnie oworzyły ogień. Komputer naprowadzający wystrzeliwał w sumie dwieście pocisków na sekundą. “Latający Smok” wzbił się szerokim łukiem w niebo i wyrównał lot. Tępo ściętym dziobem mierzył prosto w aluminiowe osłony wylotów spalinowych “Laboona”. Zlewający się terkot sprzężonych działek przypominał wizg piły mechanicznej. W powietrze wylatywały strumienie łusek. Nagle rakieta zamieniła się w kulę pomarańczowego ognia. Na mostku rozległy się wiwaty. Richards popatrzył na masę szczątków spadających tuż przy burcie i dopiero wtedy odetchnął głęboko. - Strzelają do nas! - zakrzyknęli równocześnie obaj obserwatorzy. Usłyszeli donośny świst przelatującego obok pocisku. Mostek owionęła fala rozgrzanego powietrza. Rozległ się huk. Przy burcie strzelił w górę słup wyrzuconej wody. - “Siczang” znowu dostał! - zawołał ktoś na mostku. Richards nakierował lornetkę na chińską fregatę. Była wyraźnie przechylona, nabierała wody. Ze śródokręcia bił w niebo słup czarnego dymu. Mimo to jej działa wciąż nie milkły. Zakręcała gwałtownie, chcąc uniknąć dalszych trafień. W krótkim odstępie oba harpoony trafiły w burtę tuż nad linią wodną. Gigantyczny słup ognia strzelił wysoko w powietrze. “Laboon” płynął teraz prosto na “Siczang”. Drugi pocisk z jej działa spadł tuż przed dziobem. Przez pokład przed wieżyczką przetoczyła się fala wody. Nawet na szkłach lornetki Richardsa osiadło parę kropel. Fregata całkiem zniknęła w gęstej chmurze dymu, kiedy eksplodowała jej amunicja. Nad okrętem wyrósł wielki smolisty grzyb. Z centrum informacyjnego meldowano o następnych kontaktach wizualnych. Komandor wrócił na mostek i rozkazał wystrzelić pozostałe z sześciu naszykowanych harpoonów. Także działo odpalające dwadzieścia pocisków na minutę przechodziło ostry chrzest bojowy. Udało im się zniszczyć jeszcze jedną chińską fregatę i unieszkodliwić niszczyciel, który pozostawili w środku olbrzymiej plamy płonącej ropy. - Przedarliśmy się przez osłonę konwoju - zameldowano wreszcie z centrum. Przed nimi wyłoniła się sklecona naprędce flota inwazyjna. - Jednostka numer dziewięć dwa osiem! To okręt desantowy. Odległość: cztery koma dwa! - Odpalić torpedę - polecił już znacznie spokojniejszym tonem Richards. - Rozkaz, kapitanie! Chwilę później przed szybą mostka wyrósł gęsty obłok białego dymu. Olbrzymie cygaro o napędzie rakietowym wyskoczyło z otworu wyrzutni i pomknęło łukiem w kierunku celu, zostawiając za sobą wąską, białą smugę dymu. Kolejne pociski do zwalczania łodzi podwodnych wystrzeliwano w stronę następnych jednostek. Richards śledził jednak przez lornetkę kurs pierwszej torpedy. Spadła do morza w odległości niespełna mili od barki desantowej wyładowanej chińską piechotą. Zaczaj odliczać sekundy. Torpeda rozwijała prędkość czterdziestu węzłów. Nagle barka rozpadła się na pół. Fragment śródokręcia został wyrzucony w powietrze, a części dziobowa i rufowa odpłynęły w przeciwne strony. Do morza posypały się skrzynie i samochody terenowe. “Laboon” wciąż kluczył, przez co widok za szybą mostka ciągle się zmieniał. Od horyzontu po horyzont wyrastały z morza słupy dymu. Richards kazał wstrzymać ogień, kiedy w arsenale pozostały już tylko rakiety do zwalczania celów nawodnych, kilka torped i trochę pocisków do działa. Pozwolił sobie jeszcze na ostrzelanie paru mniejszych chińskich jednostek z obu automatycznych sześciolufowych działek sprzężonych. W ciągu półgodzinnej bitwy morskiej wody Cieśniny Tajwańskiej zamieniły się w płonące złomowisko chińskich wraków. 8 AUSTIN, TEKSAS 26 października, 15.00 GMT (9.00 czasu lokalnego) - Na gorącym gruncie Teksasu - czytała Kate, zerkając na stoper - wynik wyborów jest wciąż niepewny. Według ostatnich sondaży przeprowadzonych przez telewizję NBC i redakcję “Wall Street Journal” notowania prezydenta Marshalla i gubernatora Bristola są prawie dokładnie identyczne, i to zarówno w tym stanie, jak i na terenie całego kraju. Sondaże te zostały jednak przeprowadzone nietypową metodą, poprzez gromadzenie głosów ludzi idących rano do pracy. - Zatrzymała urządzenie mikserskie, żeby koniec jej wypowiedzi był dokładnie zgrany w czasie ze zmianą obrazu. Wychyliła się z krzesła i uruchomiła odtwarzanie z drugiej kasety, na której zarejestrowała rozmowę z przechodniem na ulicy. Jednocześnie włączyła kolejny magnetowid, żeby jeszcze raz wysłuchać w całości swojego końcowego komentarza. Na ekranie ukazała się ona sama, energicznie poruszająca ramionami, żeby się rozluźnić. Nieco mocniejszy od normalnego makijaż nie rzucał się w oczy. Odgarnęła włosy do tyłu. Granatowy żakiet także prezentował się nieźle. Odchrząknęła i spojrzała w obiektyw kamery. - Wyborcy zadają głównie dwa pytania - zaczęła mówić do mikrofonu. Ukazała się jej dłoń w rękawiczce. Wiatr przesunął jej mały kosmyk włosów na czoło. - Po pierwsze, jakim sposobem administracja Marshalla dopuściła do tego, żeby rosnące napięcie w stosunkach z Chinami przerodziło się w otwarty konflikt zbrojny? Nikt nie przeczy, że trzeba było zdecydowanie zareagować na chińską inwazję na Tajwan, jednak gubernator Bristol w dzisiejszych wystąpieniach skoncentrował się na polityce zagranicznej demokratów, którą na łamach tygodnika “Newsweek” obszernie omówił były sekretarz stanu Jen-sen. - Za długie to zdanie, przemknęło jej przez myśl. - Ostra krytyka gubernatora Bristola opiera się na twierdzeniu, że do demonstracji amerykańskiej siły na Pacyfiku powinno dojść przed napaścią na naszego sojusznika, a nie po rozpoczęciu inwazji. - To trzeba było sformułować dosadniej, pomyślała. - Ale znacznie większe ryzyko dla urzędującego prezydenta wiąże się z drugim pytaniem zaprzątającym wyborców: co grozi amerykańskim oddziałom stacjonującym na Syberii wzdłuż granicy z Chinami? Wielu analityków twierdzi, że głównym celem zmasowanego ataku Ludowej Armii Wyzwoleńczej na Tajwan jest wytworzenie antyamerykańskiej atmosfery wśród ludności, która wciąż uważa Tajwan za jedną z chińskich prowincji, a tym samym obronę Tajpei przez amerykańskie wojska za jawny przykład ingerencji Stanów Zjednoczonych w wewnętrzne sprawy ich kraju. Rodzi się zatem pytanie, czemu miałoby służyć podsycanie antyamerykańkich nastrojów w Chinach? Teraz, gdy Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości uznał chińskie roszczenia do znacznej części wschodniej Syberii za uzasadnione... Kate zatrzymała taśmę. Miała nadzieję, że gdy wreszcie pojawi się Woody, wstawi w to miejsce zdjęcia portu we Władywostoku. Przesunęła się do następnego magnetowidu. A może lepiej byłoby dać migawkę z japońskiej telewizji? - Cholera! - syknęła pod nosem i włączyła odtwarzanie. - ...poprawka do konstytucji zezwala japońskim wojskom na operowanie poza granicami kraju. Wobec szybko rosnącego napięcia w całym regionie koalicja parlamentarna zgodziła się na uchylenie restrykcji ustanowionych po drugiej wojnie światowej. Pierwszym efektem tej decyzji, jak wykazują sondaże japońskiej opinii publicznej, powinna być zmiana nazwy Sił Samoobrony. Najczęściej proponuje się termin “Siły Zbrojne", chociaż może to zostać źle przyjęte w Azji, wciąż obawiającej się japońskiego militaryzmu. Z baz amerykańskich płyną do japońskich portów wojskowe transporty, jest to jednak zaopatrzenie dla naszego kontyngentu sił pokojowych. Po ogłoszeniu w Korei Południowej stanu wyjątkowego całe azjatyckie wybrzeże Pacyfiku stało się bardzo niestabilnym regionem. Po całych dniach, w klubach parlamentarnych i na ulicach, toczą się w Japonii zażarte dyskusje. Wielu polityków mówi z żalem, że Stany Zjednoczone traktują ich kraj jak lotniskowiec. Temat, do niedawna objęty tabu, stał się gorący jak seks. - Szlag by to trafił! - Kate zatrzymała taśmę i zaczęła się zastanawiać, jak zmienić niefortunne sformułowanie. Po chwili wróciła do pierwszego odtwarzacza. - Minął zaledwie miesiąc od rozpoczęcia misji Narodów Zjednoczonych na Syberii, a już dzisiaj w Pentagonie ujawniono, że do Rosji zostanie wysłana cała dodatkowa armia oraz specjalna dywizja piechoty morskiej. Rzecznik departamentu obrony zaprzeczył, jakoby miało to związek z inwazją Chin na Tajwan i brutalną akcją wojskową w Hongkongu. Ale szef kancelarii prezydenta wyraźnie dał do zrozumienia, że Stany Zjednoczone nie dopuszczą do podobnej inwazji na Syberii. Równocześnie prezydent Marshall wystąpił dziś w Kongresie o zwiększenie dwustutysięcznego limitu podlegających mu bezpośrednio rezerw Pentagonu. Mówi się nawet o możliwości powołania półmilionowej rezerwy mężczyzn i kobiet, chociaż wielu kongresmanów twierdzi, że będzie głosowało przeciwko prezydenckiemu wnioskowi. Pentagon oświadczył ponadto, że sześć brygad gwardii narodowej zmobilizowanych ostatnio do zaprowadzenia porządku w rejonach zamieszek zostanie przeformowanych w trzy rezerwowe dywizje. Tu powinno być znowu cięcie na mnie, pomyślała Kate. Spojrzała na zegarek, wychyliła się w kierunku drzwi i wciskając klawisz odtwarzania, krzyknęła: - Woody! - W odpowiedzi na ataki republikanów przedstawiciele obecnej administracji akcentują postępy w tłumieniu aktów przemocy anarchistów na całym świecie. Rzecznik CIA potwierdził dzisiaj wcześniejsze plotki, że zdaniem analityków w ubiegłym miesiącu Walentyn Karcew zginął w czasie bombardowania jednego z obozów szkoleniowych anarchistów krótko po tym, jak udzielił mi wywiadu. Skrzywiła się. Tłumaczyła Woody'emu, że powinien wyciąć ten fragment komentarza. Teraz trzeba było zrobić reedycję całej tej części. - Zdaniem fachowców głównymi tematami kampanii wyborczej prezydenta powinny być sprawy gospodarcze, terroryzm i niepokoje społeczne, ale obecna sytuacja międzynarodowa może się okazać decydującym czynnikiem. W tym wyrównanym wyścigu między prezydentem Marshallem a gubernatorem Bristolem analitycy stawiają pytanie: czy ożywienie gospodarki, którego należy się spodziewać wobec światowego kryzysu, zrównoważy błąd polityczny, za jaki powszechnie uważa się reakcję władz na chińską agresję? Ile niespodzianek czeka jeszcze kandydatów w ostatnim tygodniu przed wyborami? Z Austin w Teksasie, gdzie przeprowadzono ostatnie sondaże przedwyborcze, mówiła Kate Dunn, wiadomości NBC. Nerwowo poruszyła palcami nóg i zgrzytnęła zębami, zapominając o ostrzeżeniach swego dentysty. Były to odruchy, nad którymi nie potrafiła zapanować. - Woody! - krzyknęła. - Czy mógłbyś...? - Niespodziewanie stanął w drzwiach. - A, jesteś wreszcie! Musimy zrobić jeszcze sporo cięć, zanim... - Telefon do ciebie - przerwał, wyciągając aparat komórkowy, który wcześniej pożyczył od niej, żeby zamówić pizzę. Miał dziwnie tajemniczą minę. - Kto to? - zapytała Kate. Wzruszył ramionami. - Pewien facet. Jakieś sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, do tego łysy. Nieuleczalnie nawiedzony Rusek, któremu się marzy przejęcie kontroli nad całym anarchistycznym terroryzmem na świecie. Niemal wyrwała mu telefon i przyłożyła do ucha. Usłyszała głośny szum łączności dalekiego zasięgu. - Panno Dunn, jak to miło znów usłyszeć pani oddech! Kate poczuła ciarki na skórze. - Pan... Karcew? - spytała zdziwiona, prawie szeptem. - Oczywiście. Wbrew wszelkim plotkom cały i zdrowy. Nie potrafiła ukryć osłupienia. - Co się z panem działo? - spytała odruchowo, próbując opanować narastający niepokój. Czuła się tak, jakby siedziała z nim w jednym pokoju. - Głównie unikałem różnych zagrożeń. Poza tym sporo pisałem. Chyba może pani sobie wyobrazić, z jaką przyjemnością śledziłem rozwój wydarzeń na arenie światowej. Z oszołomienia wyrwał ją Woody, który podał jej cienki gumowy pierścień z kabelkiem zakończonym wtyczką. To był mikrofon. Szybko wetknęła wtyczkę do gniazdka magnetofonu i nałożyła pierścień na słuchawkę aparatu. Włączyła zapis. Czerwona dioda magnetofonu zasygnalizowała, że sygnał jest odbierany. - Zrobiłem spore postępy w pisaniu mojej pracy - ciągnął Karcew. - Mam nadzieję, że te przemyślenia i wnioski na temat bieżących wydarzeń będą miały jakieś znaczenie. - A do jakich wniosków pan doszedł? - Że trudno jest panować nad tak złożonym systemem, jak sytuacja międzynarodowa. Za to zdumiewająco łatwo jest... wywołać lawinę, zainicjować pewne wypadki. Wystarczy jedna kula, kiedy indziej bomba czy wirus komputerowy i... voila! Analogicznie jak w teorii płyt tektonicznych, tyle że tu działają siły społeczne, a nie geologiczne. Wszystko jest ze sobą powiązane. Starczy drobna iskra, żeby nastąpił zapłon. - Mogę zapytać, po co pan do mnie dzwoni? - Z dwóch powodów. Brakuje mi pani towarzystwa. Tu jest środek nocy, a ja nie mogę zasnąć po wytężonej pracy. - Kate spojrzała na zegarek i zapisała godzinę w notesie. Szybko obliczyła, że Karcew musi być gdzieś na Syberii. - A po drugie, przyszło mi do głowy, że może to być dla pani dobry materiał na reportaż, dlatego pomyślałem, że uczynię pani tę grzeczność. Serce jej mocniej zabiło. - Co to za materiał? Karcew chrząknął. - Jest pani gotowa? CHICAGO, ILLINOIS 26 października, 23.30 GMT (17.30 czasu lokalnego) Przed telewizorem w apartamencie hotelowym Gordona Davisa zebrało się kilkanaście osób. - ...jutro, punktualnie o czternastej czasu Greenwich- mówił zarejestrowany głos Walentyna Karcewa - wszystkie jednostki Armii Czerwonej walczące po obu stronach wojny domowej złożą broń. Żołnierze służby zasadniczej i oficerowie zostaną zdemobilizowani i będą mogli wracać do domu. Od tej chwili żaden obywatel Federacji Rosyjskiej nie będzie mógł wydawać rozkazów i nie będzie miał żadnych przywilejów wynikających z wcześniej- szej służby czy też współpracy z siłami zbrojnymi. - Co się stanie z uzbrojeniem armii? - spytała rozmawiająca z nim przez telefon korespondentka NBC. - Pozostanie w koszarach. - A broń jądrowa? - Także pozostanie na miejscu. Całkowicie polegamy na siłach pokojowych ONZ, które nadzorują zabezpieczenie wszelkiego rodzaju broni masowego rażenia. - Czemu to ma służyć? Dlaczego rozwiązuje pan armię? - Tak ustaliły obie walczące strony. Wojna domowa przysporzyła nam ciężkich strat, a co najgorsze, mnożą się akty dezercji. Ponadto, jak zapewne pani wie ze swoich wcześniejszych korespondencji, problemy zaopatrzeniowe w wielu regionach naszego kraju są tak olbrzymie, że pododdziały wojska zaczynają się przekształcać w bandy maruderów nękające okoliczną ludność w poszukiwaniu żywności. Prawie całkowicie ustała produkcja na potrzeby armii. Osiągnęliśmy stan skrajnego wyczerpania, w którym musiało dojść do zaprzestania walk przynoszących tylko niepotrzebne straty w ludziach. - Czy zostanie ogłoszona amnestia dla żołnierzy walczących po stronie Rosyjskiego Dowództwa Naczelnego, czyli tak zwanej “Białej Armii”? Karcew zaśmiał się krótko. - Umknęło pani meritum sprawy, panno Dunn. Nie będzie żadnej amnestii, ponieważ nie będzie władz, które mogłyby tę amnestię przeprowadzić. Jutro o godzinie czternastej przestanie istnieć w Rosji jakakolwiek władza. - Jasna cholera! - syknął ktoś za plecami Davisa. Nagranie dobiegło końca. Komentator ze studia zapytał reporterkę, czy jest absolutnie pewna, że rozmawiała z Karcewem. - Bez wątpienia był to głos Walentyna Karcewa. Niezależnie ode mnie podobne oświadczenie zdobyła ekipa telewizji holenderskiej. Prócz tego specjaliści z NBC wykonali komputerowe porównanie widma zarejestrowanego głosu z wcześniejszymi wypowiedziami Karcewa. Zgadzało się w stu procentach. W dodatku zadałam swojemu rozmówcy parę pytań o pewne szczegóły naszych spotkań, które mogą być znane jedynie Karcewowi. Uzyskałam prawdziwe odpowiedzi. - Jeszcze jedno pytanie, Kate. Czy Karcew mówił prawdę? Czy jutro o dziewiątej rano czasu wschodniego wybrzeża, a więc wtedy, gdy zostaną otwarte lokale wyborcze, armia rosyjska rzeczywiście przestanie istnieć? - Trudno dać jednoznaczną odpowiedź, ale sądząc po moich wcześniejszych kontaktach z panem Karcewem, jest to człowiek bezpośredni i prawdomówny. Nigdy dotąd nie blefował i nie robił niczego dla efektu. - Bardzo dziękujemy, Kate. - Postać komentatora przesuwającego papiery na pulpicie w studiu wypełniła cały ekran. - No cóż, za niespełna czternaście godzin przekonamy się, czy anarchistyczna rewolucja, która przetoczyła się przez całą Rosję, odniesie zwycięstwo i ten olbrzymi kraj pozostanie bez jakiegokolwiek rządu. Powtórzę jeszcze najświeższą nowinę: jest już pewne, że Walentyn Karcew, według wielu źródeł z Białego Domu zabity podczas bombardowania, którego rozkaz wydał osobiście prezydent Marshall, żyje i właśnie przekazał oświadczenie, dające się jedynie określić mianem bomby rzuconej do ogródka naszej administracji. W apartamencie rozległy się wiwaty. Gordon pospiesznie je uciszył. W studiu kamerzysta wykonał odjazd; ukazał się mężczyzna siedzący obok spikera. Za ich plecami znajdowała się wielka mapa Stanów Zjednoczonych. Wystrój studia był już przygotowany do całonocnego programu wyborczego. - Jest ze mną Bill Luck, nasz komentator polityczny. Bill, wygląda na to, że ekipie nie potrafiącej nawet mierzyć prosto po raz kolejny powinęła się noga. Czy twoim zdaniem może to znacząco wpłynąć na wynik jutrzejszych wyborów, czy też jest on już z góry przesądzony w jedną lub drugą stronę? - Oczywiście, że nie jest przesądzony. Według ostatnich badań głosy wyborców rozkładają się mniej więcej równo, a wszelkie różnice mieszczą się w granicach statystycznego błędu metody sondażu opinii publicznej. Jedno jest pewne: o końcowym wyniku zadecyduje niewielki procent głosów tych wyborców, którzy podejmą decyzję w ciągu najbliższych dwudziestu ośmiu godzin, czyli do momentu zamknięcia ostatnich lokali wyborczych na Hawajach. - Minął prawie rok nasilonej kampanii wyborczej, która kosztowała miliardy dolarów - powiedział spiker, kręcąc głową, i rok debat, przemówień i oświadczeń. Mimo to prezydent naszego kraju ma zostać wybrany przez niewielki odsetek wciąż jeszcze niezdecydowanego elektoratu. - No cóż, ten rok obfitował w doniosłe wydarzenia - odparł specjalista. -Całe to zamieszanie wokół kontrowersyjnych decyzji, które bez przerwy wpływały na wynik popularności prezydenta Marshalla, sprawiło, że ludzie mojej profesji mieli tyle roboty, jakby Kongres uchwalił ustawę o obowiązkowym stałym zatrudnieniu komentatorów politycznych. Wcale mnie nie dziwi, że i same wybory dostarczą tylu emocji, żebyśmy nadal mieli o czym dyskutować. - Gdybyś jednak miał rozsądzić już teraz, Bill... w którą stronę przechyli się sympatia wyborców? Rozmówca wzruszył ramionami. - Jeśli już muszę wróżyć z fusów, to zaryzykuję twierdzenie, że bulwersująca sprawa Karcewa będzie kroplą, która przepełni puchar. Podejrzewam więc, że od stycznia w Białym Domu znowu będzie urzędować ekipa republikanów. Tym razem w apartamencie rozległy się gromkie owacje. Gordon był zbyt oszołomiony, żeby od razu zareagować. Po raz pierwszy uświadomił sobie w pełni, że naprawdę ma duże szansę zostać wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych. FORT BENNING, GEORGIA 28 października, 08.00 GMT (3.00 czasu lokalnego) Andre Faulka coś szturchnęło w bok. Otworzył oczy i popatrzył w wylot lufy pistoletu maszynowego. Nad nim stał człowiek w hełmie z goglami noktowizyjnymi na twarzy usmarowanej farbą maskującą. Szybko przytknął palec do warg, nakazując mu milczenie. Drugi żołnierz w czarnym kombinezonie potrząsnął za ramię śpiącego Stempela. Harold miał trzymać wartę, ale zwinął się na ziemi obok Andre i spał w najlepsze. - Co? - jęknął Stempel, prostując się nagle. Kopnął przy tym Faulka, który odwzajemnił mu się z wściekłością, ale zaraz wybałuszył oczy na widok podetkniętej mu pod nos, pomalowanej czerwoną antyrefleksyjną farbą muszki karabinka M-16. Człowiek o usmarowanej twarzy wyciągnął gumowy nóż i powoli przejechał nim po gardle Andre. Później wymierzył czarne ostrze w pierś Stempela i szepnął: - Obaj jesteście martwi. Znów przytknął palec do warg, nakazując im milczenie. Z pobliskich krzaków wyskoczyło kilkunastu dalszych napastników w czarnych kombinezonach. Zaczęli się skradać ku szczytowi wzgórza, gdzie obozowała reszta plutonu. Stempel oglądał się za nimi z niedowierzaniem. OPFOR, złożone z podoficerów “siły nieprzyjacielskie”, bez najmniejszych trudności przedarły się za wysunięty posterunek. Ale Faulk i Stempel nie mogli już nic zrobić. Zostali “zabici”. Andre ze złości huknął Harolda pięścią w ramię. - Czego? - syknął Stempel. - Cisza - nakazał szeptem żołnierz w czarnym kombinezonie, trzymający ich obu na muszce. - Czemu to zrobiłeś? - zapytał ledwie słyszalnie Harold. - Bo usnąłeś, do cholery! Spieprzyłeś wszystko, człowieku! Stempel skrzywił usta jak do płaczu, odsunął się od niego i podciągnął kolana pod brodę. Zaraz jednak obaj poderwali się z ziemi. Nocną ciszę rozdarł terkot broni maszynowej. Harołd z zaciśniętymi wargami popatrzył w stronę szczytu wzgórza, ale widać tam było tylko rozbłyski wystrzałów. Strzelało kilkunastu ludzi. Serie zlewały się w jeden przeciągły stukot, jakby ktoś odpalił długi sznur kapiszonów, były jednak o wiele głośniejsze. Stempel zakrył sobie uszy dłońmi, ale szybko opuścił ręce, gdy Faulk popatrzył na niego z obrzydzeniem. Nagle znowu zapadła cisza. Po chwili usłyszeli czyjeś ciche kroki i z ciemności wyłonił się jeden z napastników. Przytknął wyraźnie rozgrzaną lufę M-16 do piersi Andre. - Jazda! - huknął, wskazując bronią szczyt wzgórza. Poszli pod lufami zwycięzców. W obozie zobaczyli zdumiewającą scenę. Reszta ich kolegów z plutonu klęczała na ziemi, po ich twarzach przesuwały się szybko tam i z powrotem światła latarek. - Klękać! Faulk i Stempel uklęknęli w szeregu. Napastnicy kazali im położyć ręce na głowach. - Te cholerne ćwiczenia powinny nauczyć takie żałosne imitacje ludzi jak wy, że broń służy do tego, żeby z niej strzelać! - ryknął sierżant Giles. - Jeśli tego nie robicie, to jesteście nie tylko bezwartościowi, ale nawet niebezpieczni dla innych pododdziałów, bo stanowicie wyrwę w linii obrony! - Urwał na chwilę i zaraz dodał: - Chińczycy nigdy nie biorą jeńców! Ku zaskoczeniu Andre padł jeszcze jeden pojedynczy wystrzał, a z boku zaświecił mu prosto w oczy jaskrawy snop światła latarki. Zobaczył na ziemi swój wydłużony cień - sylwetkę człowieka bezradnie klęczącego z rękami na głowie. - Pani Faulk! - wykrzyknął Giles. - Armia Stanów Zjednoczonych z żalem zawiadamia, że pani syn zginął! Ktoś pchnął go silnie i Andre poleciał na ziemię. Ledwie zdążył zakryć dłońmi twarz. Padł kolejny strzał i chwilę później Harold też grzmotnął czołem o ubity grunt. - Pani Stempel! Armia Stanów Zjednoczonych z żalem zawiadamia, że pani syn zginął! - Baba z wozu, koniom lżej - mruknął ktoś za ich plecami. W ten sam sposób potraktowano wszystkich czterdziestu rekrutów z plutonu. Sierżant Giles chodził z założonymi rękami przed szeregiem. - Należy przytknąć broń kolbą do ramienia, nakierować ją na wroga i nacisnąć spust! Jeśli zdołacie zrobić tylko tyle i nic więcej, już znajdziecie się w tej lepszej połowie amerykańskich żołnierzy, jacy w przeszłości uczestniczyli w jakichkolwiek walkach. Zatrzymał się przed Faulkiem i Stempelem, którzy stali w pewnej odległości od reszty plutonu. W bladym świetle poranka miał poszarzałą twarz. - W porządku. A teraz chciałbym wiedzieć, który z was dwóch, gówniarze, trzymał wtedy wartę? Który zasnął błogim snem i pozwolił wrogom wybić do nogi cały oddział?! Stempel stał z głową nisko zwieszoną. Oczy miał zamknięte. Dygotał, z trudem pohamowując łzy. - To ja, panie sierżancie - odparł Andre. Giles jeszcze przez chwilę wbijał spojrzenie w Stempela, wreszcie powoli odwrócił się do Faulka i powiedział lodowatym tonem: - To tylko ćwiczenia, ale i tak za spanie w czasie warty możesz stanąć przed sądem wojennym. Wiesz o tym? - Tak, panie sierżancie! - A w czasie wojny zostałbyś rozstrzelany na miejscu. - Tak jest, panie sierżancie! - Nie mogę cię od razu zastrzelić, ale postaram się tak ci uprzyjemnić życie, że będziesz jeszcze żałował, że tego nie zrobiłem. - Tak jest, panie sierżancie! - To nie on był wtedy na warcie, panie sierżancie! - wykrzyknął niespodziewanie Stempel łamiącym się głosem. - To byłem ja, panie sierżancie! Giles odwrócił się szybko w jego stronę. - No, no... - mruknął. - Wygląda na to, że któryś z was kłamie. A to naprawdę bardzo poważne oskarżenie. - Popatrzył prosto w oczy najpierw jednemu, potem drugiemu. - Nie wiem, który z was kłamie, a który mówi prawdę. Ale to i tak nie ma większego znaczenia, skoro jeden kłamie, a drugi zasnął na warcie. Wychodzi więc na to, że obaj macie przesrane. W jego oczach pojawiły się wyraźne iskierki rozbawienia. KWATERY OFICERSKIE, SZENJANC, CHINY 29 października, 13.00 GMT (23.00 czasu lokalnego) Porucznik Czin nie mógł zasnąć. Od godziny przewracał się na łóżku. Wszystkie mięśnie bolały go po dniu intensywnych zajęć. Długi barak wypełniało głośne chrapanie młodszych oficerów. Próbował zapaść w sen, przypominając sobie widoki rodzinnej wsi, ale nic to nie pomogło. Wciąż z pamięci wypływały świeże sceny pohańbienia. Nie mógł zapomnieć miny porucznika, tak jak on pochodzącego z małej wioski. W trakcie porannych ćwiczeń zlekceważył procedurę czyszczenia wody do picia, pobrał ją z rzeki, a później razem z całym swoim plutonem wylądował w szpitalu. Na wieczornym apelu dowódca pułku kazał mu wystąpić z szeregu i przez godziną obrzucał wyzwiskami w obecności całej jednostki. Czin dobrze zapamiętał skurcze, jakie przebiegały po jego twarzy. Na pewno nie był to efekt bólu, jaki sprawiały mu lekkie ciosy szpicrutą po udach i pośladkach, lecz wynik ironicznych, obraźliwych uwag pułkownika, który wykrzykiwał: - Nawet nie umiesz czytać, prawda?! Przeczytaj to! No, przeczytaj! Stojący niedaleko Czin świetnie słyszał tłumiony szloch kolegi i serdecznie mu współczuł. Znów poczuł przypływ złości. Zsunął koc i spuścił nogi na podłogę. Ciekawe, co jeszcze było w regulaminie, o czym powinni wiedzieć? On sam zbierał niezłe oceny. Wydawało mu się, że opanował wiedzę niezbędną w szkole oficerskiej. A przede wszystkim umiał czytać. Znał wszystkie dwa tysiące znaków. Tylko czasami nie rozumiał tego, co czyta. Wstał z łóżka i poszedł do łazienki na końcu baraku. W przejściu złowił jakieś szepty dolatujące ze schowka. Wymacał na ścianie kontakt. Otworzył drzwi i jednocześnie zapalił światło. Na podłodze siedziało w kucki czterech jego kolegów. Na hakach wisiały szczotki, na półce leżały starannie złożone ścierki do podłogi. Jeden z kadetów poderwał się szybko i zgasił światło. Czin zdążył się tylko zorientować, że są to sami młodzi porucznicy z jego batalionu piechoty. Z ulgą przyjął fakt, że tylko rozmawiali. - Właź i zamknij drzwi - syknął któryś z ciemności. Drugi pociągnął go za rękę w głąb schowka. Czin szybko przysiadł na podłodze. - Porucznik Hang? - zapytał, bo wydawało mu się, że rozpoznał dowódcę trzeciego plutonu z jego kompanii. - Czego tu szukasz? - spytał ostro jeszcze ktoś inny. - Chciałem się napić wody - odparł szeptem Czin. - Co robicie? Nikt nie odpowiedział, przez kilka sekund panowała cisza. - Kto to jest, do cholery? - zapytał ten sam obcy. - Jakiś pastuch z zadupia - odpowiedział Hang. Czin rozpoznał jego głos. - Chodziłeś do jakiejś szkoły, pastuchu? - No pewnie - odparł urażony. - Skończyłem politechnikę w Pekinie. Rozległy się chichoty. - Awans z poganiacza wołów na traktorzystą - wtrącił któryś ironicznie. - Twoją rodzinę stać było na łapówkę, żeby cię przepchnąć do szkoły oficerskiej, traktorzysto? - Czin nie odpowiedział. Zwykle zbywał milczeniem wszelkie uwagi na temat swojego pochodzenia. - Mogę się założyć, że do chwili skończenia szkoły nigdy nie byłeś dalej niż dwadzieścia kilometrów od rodzinnego zadupia, a i to tylko z mamusią. A potem wyskrobałeś błoto zza paznokci i zgarnąłeś z domu całą forsę, żeby się sprzedać... Niespodziewanie zapadła cisza. Czin zaczynał rozumieć. Po tych wszystkich miesiącach nosił w sercu żal do niektórych kolegów ze studium oficerskiego. Wszyscy pochodzący ze wsi byli obiektem nieustannych drwin ze strony podchorążych z uniwersytetu, którzy im zazdrościli pieniędzy. Na przepustkach starali się trzymać fason, jeździli rykszami i jadali w restauracjach, ale byli dużo biedniejsi. - Komu się sprzedać? - rzucił ostro w ciemność. No, dalej. Mów! - dodał w myślach. - Myślisz, że się sprzedałem w gminnym komitecie? Że całowałem w tyłek nadętego partyjnego bubka? No, powiedz to głośno! - Daj spokój, Czin. Nie chcieliśmy cię urazić - wtrącił pojednawczo Hang. - Naprawdę. Tylko żartowaliśmy. Nie gniewaj się. Miał ich w garści. Wystarczyło jedynie wspomnieć któremuś z przełożonych o tej nocnej naradzie, a wszyscy czterej szybko by się przekonali, co znaczy poganianie wołów w błocie sięgającym do pasa. Czin rzeczywiście przed skończeniem szkoły nigdy nie wyjeżdżał dalej niż na targ do pobliskiego miasteczka, ale dość się napatrzył na mijany po drodze obóz resocjalizacyjny. Zwożono tam właśnie takich zadufanych w sobie studentów jak oni. - No, powiedz coś, Czin. Nie ma się o co złościć - rzekł nieznajomy. - Odpieprzcie się! - rzucił Czin, wstał i wyszedł ze schowka. Może i wy nie będziecie mogli dzisiaj zasnąć, pomyślał. Stanął przy drzwiach i nastawił ucha, ciekaw, czy usłyszy jeszcze jakieś obelgi pod swoim adresem. Poprzysiągł sobie w duchu, że jeśli padnie jakaś zniewaga, z samego rana zamelduje o tym dowódcy kompanii. Ale nie mówili już o nim. Po paru sekundach podjęli przerwaną rozmowę. Pod drzwiami pojawił się słaby blask latarki. - Dobra - powiedział któryś - zacznijmy jeszcze raz od tego miejsca... -urwał na chwilę, po czym wycedził obce słowo: - Unalienable... Po paru sekundach ktoś inny odczytał, widocznie ze słownika: - Niezbywalny, nie dający się przenieść. - Aha - mruknął trzeci. - To nawet pasuje. Przeczytaj jeszcze raz całość. Czin nabrał pewności, że przekopują się przez jakiś tekst po angielsku. - Uważamy to za prawdę oczywistą, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równi sobie i że zostali obdarzeni przez Stwórcę pewnymi niezbywalnymi prawami, a wśród nich prawem do życia, wolności i pogoni za szczęściem... Czin słuchał uważnie, chociaż niewiele z tego rozumiał. W pamięć wryło mu się tylko słowo zaczerpnięte ze słownika: “Niezbywalny, nie dający się przenieść”. Wracając do łóżka, zachodził w głowę, cóż takiego może być “niezbywalne”. Czy jest coś, czego nie da się przenieść? Zdawał sobie jednak sprawę z niebezpieczeństwa. Ci kretyni z uniwersytetu bardzo się narażali, czytając takie teksty. Położył się, wciąż próbując rozstrzygnąć, czy naprawdę istnieje coś, czego nie da się przenieść? Zastanawiał się nad tym, aż w końcu zmorzył go sen. FORT RICHARDSON, ALASKA 30 października, 09.00 GMT (17.00 czasu lokalnego) Clark siedział w humvee ze słuchawką przy uchu. Wycieraczki z cichym szumem zgarniały śnieg z przedniej szyby. Silnik pracujący na wolnych obrotach zapewniał w środku znośną temperaturę, ale zarazem kazał generałowi pomyśleć o zużyciu paliwa przez zmechanizowaną armię w tych warunkach. W okresach podwyższonej gotowości wszystkie silniki musiały pracować po kilka godzin, żeby pojazdy były gotowe do użycia. Pochłaniało to mnóstwo ropy. W aparacie wreszcie rozległ się trzask. Przez całe popołudnie Clark próbował się połączyć bezpośrednio z prezydentem, aż wreszcie postanowił skorzystać z ostatniej możliwej drogi. - Krajowe Centrum Dowództwa Wojskowego - odezwał się operator centrali z “czołgu” na drugim piętrze Pentagonu. - Mówi generał Clark, CINCUSARPAC. Proszę mnie połączyć z prezydentem. Kilka sekund później zgłosił się oficer łącznikowy z Federalnej Agencji Zarządzania Sytuacjami Kryzysowymi, pełniący dyżur w furgonetce zaparkowanej przed halą widowiskową w Alamo. Oznajmił, że prezydent uczestniczy w spotkaniu i nie może teraz podejść do telefonu. Clark ledwie mógł pohamować rosnącą złość. - Czy pańskim zadaniem nie jest zapewnienie ciągłego kontaktu prezydenta z Krajowym Centrum Dowództwa Wojskowego? - Oficer przyznał z ociąganiem, że to prawda. - I wie pan, kim jestem? - Przytaknął. - Proszę sprawdzić w swoim regulaminie, jeśli to konieczne, ale istnieje tylko osiem naczelnych dowództw armii, a USARPAC jest jednym z nich. Wie pan, co to znaczy, że USARPAC jest naczelnym dowództwem armii, a ja jestem jego dowódcą? - Że... może mi pan przysporzyć wiele kłopotów. Clark zgrzytnął żabami. - Mam prawo rozmawiać bezpośrednio z prezydentem i właśnie chcę skorzystać z tego prawa. Znów coś pstryknęło i po chwili inny głos wykrzyknął poprzez głośny tumult: - Halo! - Mówi generał Nate Clark! - krzyknął do słuchawki, żeby rozmówca zrozumiał. - Muszę rozmawiać z prezydentem Marshallem! - Nie może teraz podejść do aparatu! Mam coś przekazać?! W innych miejscach Nate zostawił już kilkanaście wiadomości. - Daj mi prezydenta do aparatu albo wylądujesz na bruku! - To pan jest tym Clarkiem, który wysłał ostatnio faksem tyle pism? Prezydent otrzymał pańskie żądanie zwiększenia liczebności kontyngentu, obawiam się jednak, generale, że dzisiaj nie podejmie już żadnej decyzji w tej sprawie. Nate odniósł wrażenie, że to absurd. Los dwustu tysięcy podległych mu żołnierzy korpusu UNRUSFOR, a może nawet całej Azji, i to na kilka następnych pokoleń, znalazł się w rękach jakiegoś szczeniaka, który w jego armii mógłby najwyżej dowodzić kompanią. - Czy prezydent wie, że Grupa Armii Szenjang, licząca w sumie trzysta pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, posuwa się w kierunku rosyjskiej granicy, a Grupa Armii Pekin podąża na pomoc już od... - Prezydent wie o wszystkim, generale! - przerwał mu rozmówca. - Wysłał już notę do Pekinu. Na miłość boską, przecież jutro są wybory! Czy pan tego nie rozumie?! Clark jednak rozumiał. Połączenie zostało przerwane. Cały sprzęt systemu łączności funkcjonował bez zarzutu, zawiodło tylko ludzkie ogniwo w tym łańcuchu. No cóż, zawsze coś zawodzi, pomyślał Nate. Wojna nigdy nie jest wynikiem pasma samych sukcesów. Kiedy Clark tylko zobaczył alaskańskich zwiadowców w działaniu, natychmiast zapragnął ich mieć na Syberii. Pomimo siarczystego mrozu sumiennie wywiązywali się ze swoich zadań. Oprowadzając go po terenie, dowódca jednostki tłumaczył: - Pociski artyleryjskie i moździerzowe, miny, nawet ręczne granaty albo w ogóle nie wybuchają, albo eksplozję tłumi śnieg. Prawie wcale nie ma odłamków. Skuteczne są tylko zdalnie detonowane miny rozstawiane między gałęziami drzew. Skuteczność artylerii jest zastraszająco niska. Nawet stosowanie mrozoodpornych olejów i smarów niewiele poprawia działanie mechanizmów. Sprężyny i iglice trzaskają, jakby były ze szkła. W dodatku amunicję zasypuje śnieg. - Mijali właśnie stanowisko ogniowe z ledwie wystającymi z zasp kolbami karabinów maszynowych. - Szron i lód pokrywa celowniki. Nie da się zdjąć rękawicy, żeby je oczyścić. A wniesienie broni do nagrzanego pomieszczenia daje jeszcze gorsze rezultaty. Natychmiast osadza się na niej para, która zamarza po wyjściu na zewnątrz. - Ale pańscy ludzie znakomicie sobie radzą w tych warunkach - wtrącił Nate. - To dlatego, że pochodzą z Pomocy? - Nie, generale. To kwestia wyszkolenia, a nie aklimatyzacji. Wychowanie w takich warunkach i niemożność wyjścia na dwór w czasie mrozów to dwie zupełnie różne sprawy. Zresztą to samo dotyczy Chińczyków z Mandżurii. Kiedy robi się zimno, wracają do koszar. Jeśli nie są wyszkoleni do działania na mrozie, giną po półgodzinie przebywania w odkrytym terenie. Tuż nad nimi przeleciał zwiadowczy helikopter typu Kiowa i zaraz zniknął w śnieżycy. Clark zawiesił już loty patrolowe śmigłowców, chcąc zachować rezerwy paliwa na czarną godziną. - Ludzi trzeba ciągle pilnować - ciągnął pułkownik. - Muszą regularnie zmieniać skarpety, myć nogi, pudrować stopy. Na mrozie człowieka szybko ogarnia senność. Istnieje niebezpieczeństwo zaśnięcia i zamarznięcia na śmierć. Jak ktoś zapomni gogli, dostaje śnieżnej ślepoty. Wciąż trzeba przypominać o tupaniu w miejscu, poruszaniu palcami w butach, zacieraniu dłoni, robieniu przysiadów. I zachowaniu szczególnej ostrożności przy sikaniu, żeby nie odmrozić sobie narządów. Poza tym trzeba zwracać uwagę na kolor uryny. Kiedy jest ciemnożółta, grozi odwodnienie. Aha, i pod żadnym pozorem nie wolno pić alkoholu. Jeden z naszych podoficerów na ćwiczeniach pociągnął łyk jacka blacka z piersiówki, która całą noc stała na mrozie. Alkohol nie zamarza, więc wlewa się do gardła płyn o temperaturze otoczenia. Sierżant tak się poparzył, że omal się nie udusił z powodu obrzęku gardła. Obie wojny, w których Nate brał udział, w Wietnamie i nad Zatoką Perską, toczyły się w skrajnie odmiennych warunkach, w palącym skwarze. Zapytał o sposób postępowania z rannymi. - Ewakuuje się ich na saniach. W płaskim terenie ciągnie je dwóch ludzi, w górach trzech. Rannego trzeba przykryć tyloma kocami, ile się tylko da. Na szczęście jest ich niedużo, bo zimą spada intensywność walk. Wszyscy myślą tylko o przetrwaniu. Przy dwudziestostopniowym mrozie pojazdy wymagają pięciokrotnie liczniejszej obsługi niż w normalnych warunkach. A przy czterdziestostopniowym można w ogóle zapomnieć o jakichś większych operacjach. Na Syberii takie mrozy nie są rzadkością, a w dodatku tam dochodzi silny wiatr. Czuje się to nawet podczas krótkiego pobytu na dworze. Trzeba unikać jazdy w odkrytym pojeździe i pędu powietrza wyrzucanego przez wirnik śmigłowca. Najgroźniejsze są zawieje i zamiecie. Przy dwudziestostopniowym mrozie wiatr wiejący z prędkością dwudziestu węzłów sprawia, że człowiek odbiera to tak, jakby temperatura spadła do minus sześćdziesięciu pięciu stopni. Nawet najprostsze czynności wymagają wtedy ogromnego wysiłku. Na odkrytej skórze odmrożenia pojawiają się po trzydziestu sekundach. Wtedy trzeba zagonić ludzi pod namioty, ustawić pojazdy w taborze i przeczekać. Dziesięcioosobowe namioty arktyczne i przenośne piecyki typu Yukon pozwolą wam jakoś przetrzymać najgorsze. - Wygląda na to, że po prostu zaszywacie się w ciepłe kąty, żeby przeczekać zimę. - Niestety, to niemożliwe, generale. Ludzie muszą wychodzić na dwór. Trzeba organizować patrole dla podtrzymania bojowego ducha. Ma się dwóch wrogów: rzeczywistego przeciwnika i mróz. Kiedy ciągle jest zimno, ludzi ogarnia przygnębienie, a jedyne lekarstwo na nie to aktywność. Na warcie nie da się stać w miejscu. Człowiek jest opatulony w puchową kurtkę i wygląda spod futrzanego kaptura, a i tak nic nie widzi. Zdjęcie warty może być groźne, przede wszystkim psychologicznie. Jedynym wyjściem są patrole. Trzeba wyciągnąć ludzi na zewnątrz, zmusić ich do myślenia o przetrwaniu i w ten sposób zatroszczyć się o nich. Para z ich ust natychmiast skraplała się w białą mgiełkę. - Jak duży teren da się objąć patrolami? - zapytał Nate. - Niezbyt duży, bo patrole nie mogą poruszać się zbyt szybko. Pół metra śniegu ogranicza tempo marszu do kilometra na godzinę. Jeśli jest głębszy, ludzie szybko się męczą i pocą, powstaje ryzyko zamarznięcia na śmierć. Najlepiej puszczać patrole przez gęste lasy albo szczytami wzgórz, gdzie gromadzi się najmniej śniegu. Dobre są także zamarznięte strumienie i jeziora, a nawet szosy czy pasy startowe lotnisk. Ale na lodzie grupa zwiadowcza ze sprzętem sejsmologicznym z daleka wykryje zbliżający się patrol. Poza tym łatwo urządzić zasadzkę w głębokim śniegu. Trzeba zwracać uwagę na wszystkie cienie. W przeciwnym razie pozostaje tylko nadzieja, że w zasadzce przeciwnik zamarznie na śmierć, czekając na patrol. Clarka bolały już nogi, chociaż szli po zaledwie dwudziestocentymetrowym śniegu. - A co ze sprzętem zimowym? - Narty są dobre do dalekich rekonesansów. Można je przywiązać do kratownicy na tyle humvee, żeby w razie potrzeby ubić drogę lub utorować przejście dla pieszych oddziałów. Ale przed walką żołnierze muszą zdjąć narty, dlatego bardzo często je gubią. W dodatku narciarze nie są w stanie zabrać większego ładunku ani pokonać głębszych zasp. Takie naprawdę głębokie, a więc między krzakami, w zagłębieniach i rowach, da się przejść tylko na rakietach, chyba że wierzchnia warstwa jest na tyle zmarznięta, żeby utrzymać ciężar człowieka. Lecz silnie zmarznięty śnieg skrzypi pod nogami jak cholera, a w mroźnym powietrzu dźwięk niesie się bardzo daleko. Planowanie patroli często polega na szacowaniu, jakiego sprzętu można się będzie pozbyć w sytuacji zagrożenia życia. Zwykłe pięćdziesięciokilogramowe ładunki trzeba zmniejszać do dwudziestu, a nawet dziesięciu kilogramów dla narciarzy. Każdy pododdział musi być wyposażony w dwie radiostacje z za- pasowymi bateriami, bo w warunkach zimowych najważniejsza jest taktyka działania małych oddziałów. Zresztą sam się pan zdziwi, generale, ile trzeba zapewnić żołnierzom wysokokalorycznych zapasów, sucharów, tłuszczów, cukru i wody. Na mrozie wszyscy spalaj ą kalorie jak maratończycy, żeby utrzymać ciepłotę ciała. No i oczywiście wszyscy muszą mieć broń. W arktyce walczy się przeważnie na małe dystanse, więc należy brać poprawkę na większe zużycie amunicji. Lepiej mieć jeden karabin maszynowy z tysiącem naboi niż zostać z tysiącem ludzi i jednym pociskiem. Na sąsiednim wzgórzu trwały ćwiczenia. Można było odnieść wrażenie, że żołnierze ruszają się jak muchy w smole. - W warunkach zimowych nie da się przeprowadzić klasycznego ataku - powiedział pułkownik, ruchem głowy wskazując pododdziały. - Trzeba się czołgać w śniegu, okopując się po drodze. Nie można liczyć na przygotowanie artyleryjskie, bo ludzie nie dadzą rady poruszać się wystarczająco szybko. Poza tym nieprzyjaciel zwykle jest już blisko naszych pozycji. Jeśli natarcie utknie w miejscu, trzeba się wycofać. Spoceni ludzie w otwartym terenie zamarzną w ciągu pół godziny. Zamiast bezpośredniego natarcia lepiej spróbować infiltracji. Ubrać ludzi w grube kurtki z kapturami i przygotować cały sprzęt, żeby w każdej chwili móc ruszyć za patrolem, najlepiej w rozproszonej formacji, i pojedynczo przeniknąć linię wroga. Prócz tego zawsze trzeba mieć w przodzie kogoś z karabinkiem snajperskim, kto będzie liczył ludzi. Jeżeli wyśle pan na patrol dziesięciu, a będzie wracało jedenastu, lepiej z daleka otworzyć do nich ogień. Rozmawiali tak jeszcze przez pół godziny: o puchowych ubraniach dla uczestników patrolu, kurtkach z goreteksu dla narciarzy i długich paltach dla wartowników i kierowców; o saunach, które pomagaj ą zachować sprawność fizyczną, odporność na choroby i wysokie morale; o psach szukających pod śniegiem rannych. - Śnieg maskuje drobne nierówności terenu. Leżącego nieruchomo człowieka w białym kombinezonie maskującym trudno jest dostrzec nawet w pełnym świetle dnia. Tymczasem trzeba się spieszyć; ludzie wytrzymują w zaspach dziesięć, może piętnaście minut. Nawet piloci w arktyce tracą mnóstwo czasu na obliczenia nawigacyjne. Nie widać linii brzegowej, jeśli jest pokryta lodem, a nisko nad ziemią utrzymuje się gęsta mgła, z góry zlewająca się ze śniegiem. W tych warunkach nawet lądowanie helikopterem wiąże się z dużym ryzykiem. Pod koniec długiej dyskusji, stanowiącej dla Clarka przyspieszony kurs walki w warunkach zimowych, pułkownik rzucił mimochodem coś, co głęboko wryło mu się w pamięć. Od razu wpłynęło też na zmianą niektórych planów i stało się prawdopodobnie najważniejszą fachową radą, jaką Nate kiedykolwiek słyszał. Podsumowując wszystkie trudności, jakie stwarza śnieg i mróz, pułkownik stwierdził krótko: - Zimą bitwy wygrywaj ą obrońcy. FILADELFIA, PENSYLWANIA 2 listopada, 05.00 GMT (24.00 czasu lokalnego) Piotr z Olgą siedzieli na kanapie przytuleni, przykryci kocem i bez większego zainteresowania śledzili telewizyjne studio wyborcze. Mapa Stanów Zjednoczonych za plecami spikera była niemal równo podzielona na dwie części. W zaznaczonych na czerwono stanach południowych i zachodnich zwyciężyli republikanie, w niebieskiej pomocnej i wschodniej części kraju triumfowali demokraci. - Dostałem właśnie wiadomość - mówił komentator, przyciskając dłonią słuchawkę - że stacja ABC jest gotowa przedstawić wstępne wyniki dla Kalifornii, gdzie według sondaży było wystarczająco dużo niezdecydowanych, aby przesądzić o końcowym rezultacie wyścigu do fotela prezydenckiego. Olga w podnieceniu mocniej ścisnęła rękę Andrejewa. W tej samej chwili rozległo się pukanie. - Na podstawie wyników z trzech procent okręgów wyborczych... - zaczął spiker, gdy Piotr ściszył telewizor i sięgnął po strzelbę. Olga zatrzymała się w wejściu do przedpokoju. Wyjrzał przez wizjer. - To Fred - powiedział, otwierając drzwi. - Twoja zmiana, Pete - rzekł sąsiad. - Wszędzie spokój, tylko starsza pani spod trzysta cztery D prosiła, żeby zaglądać do niej co cztery godziny. Jest diabetyczką i trzeba jej regularnie robić zastrzyki. Olga podała Piotrowi marynarkę. - Nie wszedłbyś na chwilę? - zapytał Andrejew. - Właśnie mają podać wstępne wyniki wyborów prezydenckich. - E, kogo to obchodzi? - mruknął Fred. - I tak nic się nie zmieni. Zapominają o swoich obietnicach już następnego dnia i od razu zaczynaj ą zabiegać o głosy w następnych wyborach. Moim zdaniem w tym kraju nie było przyzwoitego prezydenta od czasów Abe Lincolna. Staczamy się coraz bardziej, a kogo tym razem mieliśmy do wyboru? Marshalla i Bristola! Nie, nawet nie poszedłem głosować. Bo i po co? Jesteśmy... kaput, tak chyba się mówi w waszej ojczyźnie. W tym dwudziestym pierwszym wieku świat będzie należał do skośnookich. - Do kogo? - Nie wiesz? - Fred odciągnął palcami skórę w kącikach oczu ku górze. - Do Chmców i Japońców. Kiedyś liczyliśmy się na świecie, ale teraz staczamy się coraz niżej z tej górki, którą sami sobie usypaliśmy. Jak się zestarzejemy, Pete... - zachichotał- ...będziemy już tylko ględzić, tak samo jak starzy Anglicy wspominający wspaniałe czasy swojego imperium. - Po- kręcił głową. - Kiedyś Stany Zjednoczone to było coś. Mieliśmy się czym pochwalić przed całym światem. To wstyd, że nigdzie nie można znaleźć drugiego Abe'a Lincolna. Cholerny wstyd. CZĘŚĆ III Czy trzepot skrzydełek motyla w Brazylii może spowodować tornado w Teksasie? W układach tak złożonych jak ziemska atmosfera drobne perturbacje przenoszą się w górę i tam najczęściej zanikają w masie przypadkowych zjawisk. Podobnie ma się sprawa z oddziaływaniem na bieżące wydarzenia. Łatwo jest zmienić bieg historii, ale nie sposób przewidzieć, do czego ta zmiana doprowadzi. Walentyn Karcew Prawa historii ludzkości 9 BETHESDA, MARYLAND 16 stycznia, 13.30 GMT (8.30 czasu lokalnego) - Jeśli zamierzasz odśnieżyć ten podjazd, Gordonie - powiedziała Elaine, zbierając ze stołu talerze po śniadaniu - to lepiej sią pospiesz. - Jeszcze chwilę - mruknął Davis. Był mniej więcej w połowie trzystronicowego artykułu w “Washington Post”, opisującego dzień powszedni korpusu sił pokojowych w Rosji. - Czy wiesz, że na Syberii panują takie mrozy, że oddech zamarza? - spytał, podnosząc głos. - Para tuż pod nosem zamienia się, w lód i spada na ziemię. Głośny szelest zgniatanego papieru przywołał go do porządku. Elaine stała nad nim ze zmarszczonymi brwiami, zaciskając palce na górnej części rozpostartej gazety. - A czy ty wiesz, że w Marylandzie noce są tak zimne, że woda zamarza i pokrywa warstwą lodu podjazdy przed domami? Westchnął i odłożył gazetę. - Nie powinno się wykonywać prac fizycznych z samego rana - mruknął, wkładając śniegowce. - Można dostać zawału. - Nie grozi to ludziom, którzy mają pług śnieżny za pięć tysięcy dolarów - rzuciła gniewnie, wychodząc do kuchni. - Nie pięć tysięcy, tylko pięć setek! - krzyknął za nią. - Uparłeś się, żeby go kupić! - odparła głośno. - Zajmuje pół garażu. Czy wiesz - dodała, z brzękiem przestawiając talerze - ile razy moglibyśmy mieć odśnieżony podjazd, gdybyś przeznaczył te pięćset dolarów dla chłopaka sąsiadów? Gordon pokręcił głową. Już nieraz o tym rozmawiali. - Jedyny problem, że na nim nie można polegać. - A na tobie można? Jeszcze raz westchnął ciężko. Zapiął kurtkę i wyszedł do garażu. Po ciemku wymacał kontakt. Kiedy drzwi zaczęły się unosić, do środka wdarło się światło słoneczne. Ukazał się też podjazd pokryty dziesięciocentymetrową warstwą śniegu. Uśmiechnął się. Wciągnął rękawice i nałożył gogle. Pług śnieżny był wyposażony w silnik Kawasaki. Gordon wykonał kilka skłonów i wymachów ramionami, zanim sięgnął po linkę rozrusznika. Pięć prób nie dało żadnych efektów. Zadyszany, wyprostował się, żeby zebrać siły do dalszej walki. Męska robota, pomyślał. Jednocześnie pożałował, że nie dołożył jeszcze dwustu dolarów i nie kupił modelu najwyższej klasy, w którym reklamowano “nie- zawodny zapłon w każdych warunkach”. Znowu zaczął szarpać linką. Raz i drugi silnik zaskakiwał, ale nie mógł złapać normalnego rytmu pracy. - Potrzebna panu pomoc? - spytał ochroniarz, zaglądając do garażu. Był w ciemnym garniturze i okularach przeciwsłonecznych. Niedbale przewieszony przez ramię pistolet maszynowy uzi upodabniał go do turysty z kamerą wideo. - Nie! Poradzę sobie! - zawołał, z trudem łapiąc oddech. Po kilku następnych próbach silnik wreszcie ruszył. Gordon wyprostował się i z szerokim uśmiechem krzyknął do agenta: - Mruczy jak kotek! Ochroniarz szybko wycofał się przed garaż i zaczął dawać znaki kolegom. Davis wyjechał na skąpany w słońcu podjazd. Pług robił tyle hałasu, że stojący przy drzwiach garażu dowódca ochrony musiał na cały głos wykrzykiwać rozkazy. Gordon usadowił się na siodełku i zacisnął dłonie na silnie rozedrganej kierownicy. - Uwaga! - krzyknął do dwóch agentów stojących nieco dalej tuż przy podjeździe. Nawet nie spojrzeli na niego. Tkwili nieruchomo, z bronią gotową do strzału, lustrując wzrokiem otoczenie. Uruchomił dmuchawę i pojechał w stronę ulicy. Z boku pługa wystrzelił biały gejzer, śnieg posypał się na plecy stojących wciąż bez ruchu ochroniarzy. Szef ochrony ruszył za pługiem po prawej stronie, drugi agent zajął stanowisko z lewej. Lubią symetrię, pomyślał Gordon. Trzeci poszedł tuż przed nim, energicznie kręcąc głową na boki. Davis trochę za szybko zrobił nawrót na końcu podjazdu i obsypał śniegiem liczniejszą grupę agentów stojących przy dwóch fordach bronco zaparkowanych przy krawężniku. Kilku było uzbrojonych w karabinki z celownikami optycznymi. Przed pobliskim skrzyżowaniem, po tej stronie policyjnej blokady, dwie furgonetki dodatkowo przegradzały wjazd w zaciszną uliczkę Spring River Drive. W jednej siedział oddział miejscowej brygady antyterrorystycznej. Druga miała na dachu antenę satelitarną. Gordon zauważył, że dwa domy dalej sąsiad także odśnieża chodnik podobnym pługiem. Ochroniarze na ulicy bez przerwy trzymali go na muszce. Energicznie pomachał mu ręką, na co tamten wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Przepraszam! - krzyknął Davis do agenta pilnującego bocznej furtki, który zdjął okulary, żeby zetrzeć śnieg z twarzy. Pomyślał, że przy następnym nawrocie będzie musiał wyłączyć dmuchawę. - Piękny dzień, prawda? - zawołał do szefa obstawy wciąż podążającego za pługiem, nieco z prawej. Ale ten nie odpowiedział. Miał w uchu słuchawkę, której kabelek znikał pod klapą marynarki. Kiedy odśnieżył cały podjazd i chodnik przed gankiem, zatrzymał pług przed garażem, wyłączył silnik i odetchnął głęboko rześkim powietrzem. Było suche i mroźne, jeśli nie liczyć drapiących w gardle spalin. Gordon nie chciał jednak wracać od razu do domu, zamierzał rozluźnić się trochę po ekscytującej pracy. Ręce bolały go w nadgarstkach od silnych wibracji kierownicy pługa. - Piękny dzień - powtórzył, zwracając się do dowódcy ochrony. - Może powinienem obejść całe sąsiedztwo i zarobić parę groszy, odśnieżając inne podjazdy? Agent uśmiechnął się blado, niczym Mona Liza. Zerknął przez ramię na policyjną blokadę u wylotu ulicy. Chwilę później pojawił się tam samochód jednego z sąsiadów. Szef obstawy sprawiał wrażenie całkowicie pochłoniętego meldunkami padającymi przez radio. Wszyscy ochroniarze ustawili się twarzą do potencjalnego zagrożenia - dużego volvo kombi z tylnym siedzeniem założonym torbami z zakupami. Dopiero gdy wóz zatrzymał się przed domem i wysiadła z niego kobieta z dwojgiem małych dzieci, agenci wyraźnie się rozluźnili. - Będziecie też obstawiać inaugurację? - zapytał Davis. - Tak. Agent odwrócił się do niego tyłem i zaczął uważnie rozglądać. Gordon także spojrzał w głąb ulicy. O co chodzi? - pomyślał. Aha! Żółty pies. Odległość: dwieście metrów. Bez obroży. Na ganek wyszła Elaine. To niespodziewane pojawienie się drugiego chronionego obiektu wywołało nagłe poruszenie wśród agentów na ulicy. - Gordon! - zawołała. - Chodź już! Musisz się przebrać! Davis popatrzył na dowódcę i zmarszczył brwi. - Rzeczywiście trzeba się szykować na to... przyjęcie recepcyjne wydawane przez szychy z Kapitolu. Agent przytaknął ruchem głowy i znów obejrzał się na ulicę. W drzwiach domu naprzeciwko pojawił się człowiek w piżamie i szlafroku, niósł duży biały worek ze śmieciami. Odległość: pięćdziesiąt metrów. SZENJANG, CHINY 17 stycznia, 05.00 GMT (15.00 czasu lokalnego) Podmuchy mroźnego powietrza wpadającego przez otwarty kolisty otwór w plandece ciężarówki uderzały Czina po twarzy. Chciał się przesiąść bliżej szoferki i wcisnąć między żołnierzy swojego plutonu, ale wozem nieustannie rzucało na dziurach i wybojach, bał się więc podnieść z ławki. Wreszcie głośno zapiszczały hamulce i samochód się zatrzymał. Czin szybko przerzucił nogi przez klapę i zeskoczył na zamrożoną, porytą koleinami polną drogę. Podszedł do szoferki i kazał szeregowemu zamienić się z nim miejscami. Eksperyment się nie powiódł. Miał nadzieję, że w drodze porozmawia z ludźmi, ale warunki mu to uniemożliwiły. A w szoferce przynajmniej było ciepło. Wdrapał się na siedzenie. Gdy po chwili ruszyli dalej, wyjrzał przez oblodzoną przednią szybę. Droga okrążała szerokim łu- kiem najbliższe wzgórze i ginęła w głębi doliny. Jak okiem sięgnąć, jedna za drugą ciągnęły po niej wojskowe ciężarówki. Na niebie wisiały ciemne chmury, zanosiło się na śnieżycę. Nie wiedział, gdzie są. Był tylko dowódcą plutonu, a plany taktyczne znali tylko wyżsi rangą oficerowie. Wyposażeni w szczegółowe mapy i lornetki jechali wygodnie w dżipach. Czin nie miał nawet pojęcia, dokąd jadą i co ich czeka. Nikt nie zadawał pytań, nikt nie udzielał żadnych wyjaśnień. Podobnie jak miliony innych żołnierzy, tego dnia mógł tylko biernie obserwować pokonywaną drogę. Wiedział jedno: że przerzuca się ich na pomoc. CHABAROWSK, SYBERIA 17 stycznia, 22.00 GMT (8.00 czasu lokalnego) Nate Clark zamknął oczy i potarł palcami skroń. Ucho już go bolało od ciągłego przyciskania słuchawki. Siedział w głębokim, wygodnym fotelu. Dowództwo UNRUSFOR otrzymało teraz do dyspozycji cały gmach byłego dowództwa okręgu dalekowschodniego Armii Czerwonej. Rozmawiał z generałem Dekkerem, szefem sztabu armii amerykańskiej, przez szyfrowane połączenie satelitarne z Pentagonem. - Ed, cała Grupa Armii Szenjang przemieszcza się na pomoc. To pięć dywizji pancernych i dwadzieścia trzy dywizje piechoty, w sumie trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi. A Grupa Armii Pekin najwyraźniej pozostaje w odwodzie. To następne cztery dywizje pancerne i dwadzieścia pięć dywizji piechoty, dalszych trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy ludzi. - Ale na razie tylko w odwodzie, Nate - przypomniał mu Dekker. Zrobił to jednak bez przekonania, chyba tylko z chęci zachowania absolutnej ścisłości. - Ed, tu już nie chodzi o zdjęcia satelitarne, przechwycone meldunki radiowe, zwiadowców czy ostrzeżenia przesyłane kanałami dyplomatycznymi. To zupełnie coś innego. Wszyscy moi oficerowie twierdzą, że czują pismo nosem. Tutaj naprawdę coś wisi w powietrzu. Wyczuwa się to w tajdze, w każdym głębszym cieniu, i to nie od kilku dni, Ed, ale od tygodni. - O czym ty mówisz, do cholery? - zdziwił się Dekker. - O Chińczykach. Idą tu. Zaleją nas jak potop. - Masz na to jakikolwiek dowód, Nate? - Dowodem niech będzie tych piętnastu chińskich zwiadowców, których przedwczoraj zaskoczył niemiecki patrol! - Piętnastu zwiadowców! - powtórzył ostro szef sztabu. - A ty mówisz o potopie? - Na miłość boską, Ed! Przestać mi mydlić oczy tak samo, jak.. - Posłuchaj! - przerwał mu Dekker. Nate wyczuwał, że nic nie wskóra, że znów zostanie odesłany z kwitkiem. - Przedstawiłem twoją prośbę wyżej, ale nie zdołałem nikogo przekonać. Może gdyby udało wam się wziąć jeńca, który zacząłby gadać... - Tych piętnastu było saperami - odparł zrezygnowany Clark. - Popełnili samobójstwo, jak tylko wywiązała się strzelanina. - Dekker nie odpowiedział. Dobrze znał szczegóły tamtego zajścia. - Jak daleko poszedłeś z moją prośbą? - Do samego starego. - Miał na myśli prezydenta. Nate przycisnął palcami kąciki piekących oczu. - Ed, w każdej chwili może się tu zrobić gorąco. Z taką przewagą błyskawicznie okrążą wszystkie nasze posterunki. Bez trudu podkradną się przez tutejsze lasy... Staram się patrolować jak największy teren, ale przyznam szczerze, Ed, że jestem coraz bardziej przerażony.. bezgranicznie przerażony tym, na co mogą się natknąć patrole. Właśnie podczas jednego z nich niemiecki oddział natknął się na tych Chińczyków. Każdy z nich dźwigał dwudziestokilogramowy ładunek C-4. To nie był zwyczajny zwiad, Ed. Oni zamierzali coś wysadzić w powietrze. - Będę z tobą całkiem szczery, Nate. Bez owijania w bawełnę. Naciskałem jak mogłem. Ale od Marshalla nie uzyskamy żadnych posiłków. - A Druga Dywizja Piechoty? - Co takiego? Chciałbyś zaprosić Koreańczyków z pomocy do Seulu? - Można by ją przerzucić do Władywostoku. Stamtąd też byłaby gotowa uderzyć na Koreańczyków, gdyby ci ruszyli na Koreę Południową. Dekker westchnął głośno. - Zostały tylko trzy dni do inauguracji. Słyszałem już od ludzi Bristola, że jest on zaznajomiony z sytuacją i przychylnie odnosi się do naszych żądań. Na razie nic więcej nie dam rady wywalczyć. - To bzdura. Gdyby Bristol dogadał się z Marshallem i Kongresem... - Nie licz na to, Nate! Trwa wymiana administracji. Od listopada do końca stycznia jesteśmy zawieszeni w próżni. Możesz dostać jakiekolwiek posiłki dopiero po inauguracji. Ja ci ich nie podeślę na własną rękę. Zrobię jednak wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc. Masz jeszcze jakieś sprawy? Clark zaczerpnął głęboko powietrza i powoli wypuścił je przez zęby. - Powiedz mi w takim razie, po co mnie tu przysłałeś, Ed? Co mam robić? Kiedy będę mógł wrócić do domu? - Odpowiedziała mu cisza. Odczekał chwilę i dodał: - Podpisuję rozkaz zmiany błękitnych hełmów na białe kamuflażowe. Odłożył słuchawkę i szybko podpisał przygotowany rozkaz. Był to akt raczej symboliczny, ale miał dość dużą wagę. Oznaczał przygotowanie do wojny. Błękitne hełmy sił ONZ nosili żołnierze strzegący pokoju. Arktyczna biel symbolizowała formacje bojowe. Oficerowie zgromadzeni w sali odpraw doskonale rozumieli wymowę tego rozkazu. Zaległa martwa cisza, zapanował grobowy nastrój. Wszyscy, od generałów po szeregowców pełniących wartę w ośnieżonym terenie, musieli się oswoić ze świadomością tego, co ich czeka. FORT BENNING, GEORGIA 18 stycznia, 19.00 GMT (14.00 czasu lokalnego) Andre Faulk podbiegł do oszklonej tablicy ogłoszeń, żeby sprawdzić, jaki dostał przydział. Po dwóch miesiącach ćwiczeń ogólnych i następnych dwóch szkolenia indywidualnego rekruci mieli się rozjechać po różnych jednostkach. Uśmiech zniknął szybko z jego twarzy, kiedy odnalazł siebie na liście. Wokół koledzy pokrzykiwali radośnie i klepali się po plecach. Faulk jeszcze raz sprawdził uważnie kod specjalności wojskowej wypisany przy jego nazwisku. - Andre! - zawołał z daleka Stempel. Zanim zdążył podbiec do Faulka, barczysty rekrut z Kalifornii chwycił go za kołnierz i postukał pięścią po czubku głowy. - Słyszałeś już, Stemp, jaką bamber dostał kwaterkę?! - huknął mu prosto do ucha. Popchnął go za kark bliżej tablicy i obrócił twarzą w stronę Andre. - Przeczytaj! - Jedenaście B! - posłusznie odczytał szeroko uśmiechnięty Harold. - Dwudziesta Piąta Dywizja Lekkiej Piechoty. - Na Hawajach! - ryknął osiłek z dumą w głosie. - Powinieneś mi się nisko kłaniać, fajtłapo! Pchnął go na ziemię, aż Stempel wylądował na czworakach. Mimo to nadal uśmiechał się szeroko. On także dostał przydział do jednostki liniowej, jak wszyscy. Udało mu się. Przed tablicą tłoczyło się coraz więcej chłopaków z plutonu. - A ty, Andre? - zapytał Stempel. Wokół zapadła cisza. - Druga Piechoty - burknął Faulk. - Jasne! - ryknął olbrzym i grzmotnął go pięścią w ramię. - To świetna jednostka, chłopie. Chyba najlepsza w tym rejonie, nie licząc spadochroniarzy. - A specjalność? - zapytał Stempel, jak należało oczekiwać. - Siedemdziesiąt jeden L - wymamrotał Andre. Śmiechy i okrzyki przycichły. - A co to jest? - Administracja. - Faulk odwrócił się na pięcie i odszedł. Stempel dogonił go i rzekł: - Daj spokój, Andre, przecież to jeszcze o niczym nie świadczy! Wszyscy wiedzą, że jesteś najlepszym żołnierzem w plutonie! Ktoś musiał coś pokręcić. Ty masz zostać kompanijnym pisarzem, a ja piechociarzem w jednostce pierwszoliniowej? To się kupy nie trzyma! - Faulk milczał, wbijając wzrok w ziemię. - Może byłoby lepiej, gdybyś skorzystał z tego listu, który przygotował ci sierżant Giles? - E tam. Kiedy się zaciągałem, w ogóle nie brałem pod uwagę możliwości skoków na spadochronie. - Ale idealnie się do tego nadajesz! - wykrzyknął Harold. - Trzymali dla ciebie miejsce w szkole spadochronowej, a kiedy powiedziałeś Gilesowi, że nie chcesz tam iść, gdzie indziej wszystkie miejsca były już zajęte. Więc czemu się teraz nie zdecydujesz? Masz takie poparcie, że na pewno cię przyjmą, jeśli tylko zechcesz! - Umilkł, wyczuwając, że coś jest nie tak. - O co chodzi? - zapytał. Faulk przed nikim się nie zdradził, że ma lęk wysokości. Bał się nawet wyjrzeć z okna mieszkania, bo od razu coś ściskało go w dołku. Miał nadzieję, że na zawsze pozostanie to jego tajemnicą. - Nigdy bym sobie nie poradził bez twojej pomocy - mruknął Stempel, zwalniając kroku. Andre poszedł dalej. Czuł się upokorzony. Gdy nabrał pewności, że nikt na niego nie patrzy, ukradkiem otarł łzę z oka. Nie miał się jednak co łudzić, że będzie z niego dobry żołnierz. WŁADYWOSTOK, SYBERIA 19 stycznia, 22.00 GMT (10.00 czasu lokalnego) - Brr! - wzdrygnęła się Kate Dunn, schodząc za Woodym po schodkach na płytę lotniska. Szybko podciągnęła suwak kurtki aż pod brodę i włożyła rękawiczki, ale nadal było jej zimno. - Jezu! - syknęła. Ledwie mogła powstrzymać dzwonienie zębami, idąc przez smagany lodowatym wiatrem odkryty teren. Woody sprawiał wrażenie całkiem zadowolonego. - A mówiłem, żebyś wzięła czapkę? Zrobiła półobrót i zmierzyła go surowym spojrzeniem. Jedną ręką przytrzymywała kołnierz kurtki pod szyją, drugą przyciskała do brzucha. Woody miał na głowie najbardziej idiotyczną futrzaną czapę, jaką kiedykolwiek widziała. - Musieli zarżnąć chyba ze trzydzieści szczurów, żeby wyprodukować coś takiego - mruknęła. - To prawdziwe królicze skórki - oznajmił dumnie Woody. - Hej! Woodstock! - rozległ się głośny okrzyk z tłumu ludzi czekających na odlot w kolejce oddzielonej grubą liną. Samolot rejsowy z Anchorage do Władywostoku był prawie całkiem pusty, ale w rejs powrotny miał wyruszyć z kompletem pasażerów. - O, la, la! - zawołał Woody. Kate podreptała za nim. Czekający na nich mężczyzna miał na szyi kilka aparatów fotograficznych. Woody uściskał go serdecznie. - Que pasa, hombre! - Ile razy mam ci powtarzać, że nie jestem Hiszpanem? - powiedział nieznajomy z wyraźnym irlandzkim akcentem. Wyszczerzył w uśmiechu białe zęby kontrastujące z czarną brodą, lekko upstrzoną siwizną. Skórę twarzy miał jakby pergaminową od mrozu. - Ale masz serce Hiszpana, chłopie! Tylko to się liczy! Pozwól, że ci przedstawię Kate Dunn, naszą słynną korespondentkę. - Kate uśmiechnęła się krzywo, ściskając mu dłoń na powitanie i szybko uniosła ją z powrotem do kołnierza, bo wiatr wdzierał się pod ubranie setkami lodowych igieł. Było jej coraz zimniej. Miała wrażenie, że specjalnie ocieplana kurtka ani trochę nie chroni przed mrozem. - Mick jest czarnym Irlandczykiem - wyjaśnił Woody. - Jego przodkowie zostali wyrzuceni na brzeg Zielonej Wyspy, gdy wielki sztorm zatopił hiszpańską armadę. - Miło mi panią poznać - rzekł Mick. Kolejny poryw wiatru cisnął Kate w twarz zmrożone powietrze. Skuliła się i niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. - Lepiej już chodźmy - mruknęła. - Potrzebna pani czapka - wtrącił przyjaciel Woody'ego. - Już jej to mówiłem, chłopie - odparł kamerzysta. Dunn uniosła oczy do nieba. Ruchem głowy wskazała budynek terminalu. Rosyjski oficer kontroli ruchu, w grubym, długim palcie przypominający niedźwiedzia, odpiął linkę zagradzającą przejście. Gromada pasażerów ruszyła do samolotu, który cały czas stał z pracującymi silnikami. Mick odciągnął Woody'ego na bok i zaczął mu coś szeptać na ucho. Zerkał przy tym podejrzliwie na Kate. Woody zaśmiał się głośno. - Hej! - wykrzyknął. - Zawsze miło się z tobą spotkać, compadre! Nie zważając na nich, Dunn pobiegła do wejścia terminalu. Rozejrzała się po hali i skręciła w stronę wielkiego, pękatego kaloryfera. Szybko ściągnęła rękawiczki i kurtkę, bo stały się tak lodowato zimne, że jeszcze bardziej ją wychładzały. - Och! - jęknęła, zbliżywszy posiniałe palce do żeliwnego grzejnika. - Boże! - Uprzedzałem, że tu będzie zimno - powiedział Woody. - Wcale się nie zdziwię, gdy następnym razem wybierzesz sobie kogoś innego. - Walczyłam o ciebie jak lwica, Woody - syknęła przez zaciśnięte zęby. Odwróciła się i oparła pośladkami o kaloryfer. - Jesteś najlepszym kamerzystą w naszej redakcji i dlatego... - Dobra, dobra - przerwał jej, ale szybko umilkł. Dopiero po chwili dodał: - Sama widzisz... Ledwie przeszliśmy z samolotu do terminalu, a ty już zmarzłaś na sopel. - Poradzę sobie! Ten kretyn ze sklepu w San Francisco po prostu nie zrozumiał, o co mi chodzi. To miał być wspaniale izolujący goreteks... Cholera! - Woody rozglądał się dookoła. - Co? Czekasz na następnych starych przyjaciół, równie nachalnych jak ten obleśny cap? - Daj spokój. Wcale nie patrzył na ciebie nachalnie. Weź poprawkę na jego hiszpańską krew. - Czyżby? A co ci tak szeptał na ucho, jak nie męskie, szowinistyczne uwagi? Woody odsunął się nieco, robiąc zdziwioną minę. - Myślisz, że mówił coś na twój temat? Zaczekaj chwilę. Obrócił się na pięcie i ruszył do męskiej toalety. Kate z ociąganiem zaczęła się z powrotem ubierać. Kurtka nadal była od środka tak zimna, że rozpostarła ją nad kaloryferem. Przypomniała sobie ostrzeżenia sprzedawcy, że syntetyczna tkanina łatwo się topi. - Gówno, nie goreteks - mruknęła pod nosem, wsuwając ręce w rękawy. Woody wrócił po chwili z chytrym uśmieszkiem na twarzy. Zachichotał jak stary satyr. - Co się stało? Ta czapa ze szczurów pomieszała ci w głowie? Odchylił połę kurtki. Z wewnętrznej kieszeni wystawała mu duża, plastikowa, spłaszczona butla. Była prawie pełna. - Matko Boska! Woody! - szepnęła Kate, rozglądając się trwożliwie na boki. W wielkiej hali było zaledwie parę osób. - Skąd to wytrzasnąłeś, do cholery?! - Od Micka. Teraz już wiesz, że wcale nie szeptał na twój temat, Kate. Tłumaczył mi, gdzie ukrył swoje sensimillia! - I co niby chcesz z tym zrobić? - zapytała szeptem. - Jak zamierzasz przejść kontrolę celną? Zaśmiał się głośno. Rozłożył szeroko ręce, pokazując opustoszały terminal. - Jesteśmy w Rosji, Kate. Tu nie ma rządu, nie ma celników. Panuje anarchia. Każdy może robić, co mu się żywnie podoba! GABINET OWALNY, BIAŁY DOM 20 stycznia, 02.30 GMT (21.30 czasu lokalnego) Prezydent Marshall czuł się tu już jak gość. Wszystkie jego prywatne rzeczy zostały spakowane tydzień wcześniej. Na biurku została tylko garść ołówków i długopisów, które bezmyślnie przesuwał z boku na bok. Sekretarz spakował i wyniósł wszystkie teczki z dokumentami. Nikt nie podejrzewał, że w sobotę, w przeddzień inauguracji nowego gabinetu, on będzie chciał jeszcze pracować. Bristol krążył po balach i przyjęciach po całym mieście. Na pewno chciał maksymalnie wykorzystać tę noc przed czekającą go rano uroczystością. Marshall rozejrzał się po gabinecie, dziwnie obcym i bezosobowym. Zostawiał go następcy w dobrym stanie. Z żalem pomyślał, że nie może powiedzieć tego samego o sytuacji międzynarodowej. Pokręcił głową i zmarszczył brwi. Tyle spraw zostawiał nie załatwionych. Nagle otworzyły się drzwi i do środka weszło dwóch mężczyzn. Zamarli w pół kroku na jego widok. Żadnego z nich Marshall nie znał. - Och, bardzo przepraszamy- bąknął jeden. - Nie wiedzieliśmy... -Przynieśli wielkie stosy teczek z dokumentami dla nowego prezydenta. - Nic się nie stało. Proszę wejść - odparł. Przeciągnął dłonią po blacie biurka, jakby zgarniał resztki starego kurzu, i uśmiechnął się szeroko. Popatrzyli na siebie, zanim weszli dalej. Marshall odsunął się pod ścianę i wbił dłonie głęboko w kieszenie spodni. Spojrzał na portrety swoich poprzedników. Nigdy nie miał czasu, żeby im się przyjrzeć. Wiecznie odkładał to na później. - Nie, te ułóż na wierzchu. Z czerwonymi nalepkami muszą być na górze. Marshall obejrzał się na nich i znowu uśmiechnął. - Nie żal wam przyjęcia? - zapytał. Starszy, który najwyraźniej kierował pracą, wzruszył ramionami. - Całe popołudnie spędziliśmy na dole, w Gabinecie Sytuacyjnym. - Ach, więc odpowiadacie za bezpieczeństwo narodowe? - Tamten skinął głową. - Nie wiedziałem... - Ugryzł się w język. Nie powinien ujawniać, że nawet nie podejrzewał, iż w zespole nadzorującym bezpieczeństwo narodowe doszło już do wymiany personelu. Odwrócił się z powrotem do ściany. - Nie wiedziałem, że dzisiaj ktoś pracuje w Gabinecie Sytuacyjnym. - Przesunął się do portretu Waszyngtona. - Powołano specjalny sztab kryzysowy, panie prezydencie - odparł mężczyzna. Marshall obejrzał się na niego. Stał przed biurkiem, splatając i rozplatając dłonie, jakby nie wiedział, co powiedzieć. - To mieszany zespół. W jego składzie znalazła się też część... odchodzącej ekipy. Marshall pokiwał głową, wracając do przeglądu zmarłych prezydentów. - A w jakiej sprawie obraduje ten sztab? - zapytał. - Oczywiście chodzi o Chiny, panie prezydencie. - Zaszło coś nowego? Mężczyzna odchrząknął. - Wciąż przerzucają wojska bliżej granicy. Zniknęły kolejne programy, które zastąpiono patriotycznymi audycjami. W telewizji nadają stare filmy dokumentalne o Wielkim Marszu, a w radiu muzykę klasyczną. Początkowo myśleliśmy, że umarł któryś z partyjnych przywódców. - Wcale bym się nie zdziwił - odparł Marshall. Wyjął ręce z kieszeni i splótł je za plecami. Nadal wodził wzrokiem po ścianie. - Najmłodszy z nich ma chyba dziewięćdziesiątkę. Tamci zaśmiali się za głośno, trochę niestosownie. Byli podekscytowani. Dopiero rozpoczynali swoją kadencję. - Och - dodał młodszy - przechwyciliśmy też rozkaz, który ostatniej nocy wyszedł z Pekinu. Wszyscy żołnierze, od szeregowca po generała, mają mieć ogolone głowy. - Marshall odwrócił się i popatrzył na szeroko uśmiechniętego mężczyznę. - Prawie trzy miliony łysych... I taka masa włosów... -Spuścił głowę pod surowym spojrzeniem prezydenta. - Według naszych specjalistów muszą mieć jakiś problem z wszawicą... w całej armii. Marshall ruszył do wyjścia. Początkowo chciał iść prosto do Gabinetu Sytuacyjnego, ale się rozmyślił. Kiedy po raz ostatni spojrzał na tych dwóch wciąż stojących przy biurku, uświadomił sobie, że jest to już biurko Bristola, a on po raz ostatni wychodzi z Gabinetu Owalnego. Skierował się do gościnnej sypialni, gdzie powinna na niego czekać kolacja... Jak zwykle. KREML, MOSKWA 20 stycznia, 04.25 GMT (6.25 czasu lokalnego) Karcew specjalnie wstał wcześnie, żeby obejrzeć transmisję z gali inauguracyjnej. Zasiadł w swoim gabinecie przed telewizorem. Tego wieczoru miał się dokonać ostatni, katalityczny akt jego eksperymentu, ostatnie zamieszanie łyżką w bliskim wrzenia socjopolitycznym kotle. Trzymał jeszcze w odwodzie kilku swoich wysłanników, większość jednak zginęła w następstwie wykonywanych akcji. Jedni przedawkowali narkotyki, drudzy ponieśli śmierć w tragicznych wypadkach, na innych wykonano wyroki za narażenie tajem- nicy operacyjnej. A średnio co dziesiąty ginął w wyniku samobójstwa. Blask telewizora wypełnił pokój niebieskawą poświatą. Ukazała się olbrzymia, zatłoczona sala balowa. Dźwięk był ściszony, bo Karcewa nie interesowały uwagi komentatora. Zwracał tylko uwagę na zbliżenia, w czasie których na dole ekranu pojawiały się nazwiska ludzi. Nie znał nikogo z nich. Dla niego byli to zwykli partyjni dygnitarze. Dopiero gdy ukazała się kawalkada aut wjeżdżających do podziemnego garażu, nastawił głośniej. Ogarnęło go narastające podniecenie. - ...właśnie przyjechał pod silną eskortą policji i służb specjalnych. Ze względu na falę politycznego terroru, jaka przetoczyła się przez nasz kraj w minionym roku, ta inauguracja przejdzie do historii jako najsilniej strzeżona uroczystość. - Przepraszam, Tim - odezwał się drugi spiker, gdy kamera wyłowiła prezydenta- elekta wysiadającego z limuzyny. - W tej chwili widzimy gubernatora Bristola. Obaj komentatorzy zaczęli przedstawiać ludzi wysiadających z aut. Każdy uśmiechał się szeroko i machał ręką do kamery. Kiedy rodziny Bristolów i Davisów zebrały się razem, ruszyły w ciasnym kordonie służb bezpieczeństwa do windy. Karcew patrzył teraz i słuchał z wytężoną uwagą. Serce biło mu mocno. HOTEL WILLARD, WASZYNGTON 20 stycznia, 04.30 GMT (23.30 czasu lokalnego) Powietrze w blaszanym szybie wentylacyjnym było silnie rozgrzane. Pot spływał mu po czole od mozolnego przesuwania się w tempie najwyżej dwóch metrów na minutę. Musiał dokładnie planować każdy ruch - chwytać się palcami wybranego ostrego kantu blachy, ledwie widocznego w półmroku, i zapierać kolanem o połączone śrubami spojenie. Ale słyszał już zgiełk dolatujący zza okratowanego wylotu, w stronę którego pełznął centymetr po centymetrze. Wcześniej cienka blacha w trzech miejscach wygięła się pod jego ciężarem. Za każdym razem rozlegał się donośny brzęk, jakby ktoś z zewnątrz walił w nią pięścią. Kwadratowy szyb miał zaledwie metr średnicy. Biegł pod sklepieniem sali balowej, zawieszony na cienkich wspornikach umocowanych do sufitu. Cała konstrukcja kołysała się przy niemal każdym jego poruszeniu. Ilekroć przenosił ciężar ciała z jednego miejsca na drugie, zastygał w niepokoju. Nie bał się śmierci. I tak miał tej nocy zginąć. Ale nie było mu obojętne, jak to się stanie. Od dawna oswajał się z myślą o śmierci. I tak dość długo jej unikał. Większość jego kolegów z grupy już zginęła, czy to na Syberii, w Bronksie, na stadionie Wembley czy przy Downing Street. Nie łudził się, że wyjdzie z tego cało. Kilkakrotnie już śmierć zaglądała mu w oczy, chociaż jeszcze nigdy nie był tak bardzo pewien tego, co go spotka. Znów rozległ się głuchy brzęk, który w zamkniętej przestrzeni zabrzmiał jak wystrzał. Blaszana osłona za nim wróciła do pierwotnej postaci. Na szczęście głośna muzyka i gwar głosów w dole zagłuszyły ten hałas, mimo że nasłuchiwało go aż czterech ludzi. Ciekawe, czy zostały za mną jakieś wgniecenia, które błyskawicznie pozwolą mnie odnaleźć? - pomyślał. Szyb znów zaczął się silniej kołysać, zastygł więc bez ruchu. Już od półtorej godziny pokonywał tych dwadzieścia metrów do kratki wentylacyjnej. Wreszcie mógł sięgnąć jej palcami. Przesunął się jeszcze trochę, otarł pot z czoła i wyjrzał na zewnątrz. W ogóle nie widział podium! Widok zasłaniała mu sznurowa siatka, w której tkwił pęk czerwonych, białych i niebieskich baloników. Spokojnie, na pewno ściągną te balony, pomyślał. Wyciągnął szczypczyki i zaczął delikatnie odginać sąsiadujące druty. Były dość cienkie i szybko popękały. Zdołał zrobić taką dziurkę, żeby wysunąć przez nią lufę karabinka. Rozchylił jeszcze trochę kratę kilka centymetrów wyżej. Orkiestra nagle umilkła. Zdążył w samą porę. Wsunął szczypczyki do ciasnej kieszeni kamizelki i zdjął karabin, który miał umocowany na plecach. Magazynek był już załadowany, pierwszy nabój tkwił w komorze. Nawet lunetka była wyregulowana na odpowiednią odległość. Kiedy przykładał kolbę do ramienia, orkiestra zaintonowała “Ameryko piękna!”. Koniec lufy wysunął się przez otwór w kracie. W celowniku optycznym widać było tylko barwne plamy baloników. Dobrze wymierzył rozstaw dziur i druty kratki nie zasłaniały pola widzenia. Ułożył się wygodnie i oparł kciuk na włączniku lasera naprowadzającego. Pozostało tylko czekać. Wiwaty przybrały nagle na sile, zlały się w jeden przeciągły okrzyk. Siatka się otworzyła, baloniki zaczęły odpływać na boki. Silnie przybliżająca lunetka bardzo zawężała pole widzenia. Wciąż przesuwały się przed nią rozmyte kolorowe plamy. Nagle jego oczom ukazało się podium w dole. Szybko włączył laser. Bristol mocno ściskał dłoń Gordona, podnosił ją wysoko i opuszczał; obaj kłaniali się nisko jak cyrkowi akrobaci po udanym występie. Przed nimi tłoczyli się ludzie w ciemnych garniturach obsypanych konfetti. Mieli tu zostać piętnaście, najwyżej dwadzieścia minut, a potem jechać na następną uroczystość, gdzie świętowali jeszcze ważniejsi goście. Na samym końcu czekało ich spotkanie z głównymi fundatorami kampanii wyborczej. Davis czuł się nieswojo, machając lewą ręką, bo prawą Bristol niemal miażdżył mu w uścisku. Od czasu do czasu wskazywał palcem wybraną osobę z tłumu. Ludzie podskakiwali, trącając unoszące się w powietrzu baloniki. Bristol, główny bohater tej fety, chwilami przytrzymywał jego rękę w górze tak długo, że zaczynała mu drętwieć. Poza tym Gordon źle się czuł ze sztucznym uśmiechem na twarzy. Kiedy zerkał na Bristola i dostrzegał jego równie nienaturalny uśmiech, przychodziło mu do głowy, że musi to być doskonale widoczne. Nagle pośrodku białego żabotu Bristola pojawiła się czerwona plamka. Minęła dobra sekunda, zanim Gordon zdał sobie sprawę, co to oznacza. Kiedy spostrzegł, że plamka przestała tańczyć i umiejscowiła się pewnie na wysokości jego serca, z impetem rzucił się na Bristola. W tej samej chwili padł strzał. Obaj runęli na podłogę. Davis błyskawicznie stoczył się z Bristola. W tłumie rozległy się okrzyki. Ktoś zaczął ich ściągać na tyły podwyższenia. - Nie - wymamrotał Gordon, kiedy nagle z drewnianego podium zaczęły się sypać drzazgi. Miał wrażenie, jakby setki igieł wbijały mu się w piersi i brzuch. Przed oczami miał dziury powstające w deskach. Przez każdą przebijało się jaskrawe światło reflektorów skierowanych na podium. Coś się na niego zwaliło. Ciało Bristola kilkakrotnie podskoczyło na podłodze. Dopiero po chwili Gordon poczuł ostry ból w zranionych miejscach. Krótka kurtyna zasłaniała mu widok na salę balową. Przed oczami miał tylko spód podium zbitego z surowych, nieheblowanych desek. Jakby znów znalazł się pod wielkim stołem w jadalni rodzinnego domu. Na górze zaterkotała broń maszynowa, jak serie kapiszonów odpalanych w chińskiej dzielnicy na Nowy Rok. - Przerwać ogień! Nie strzelać! - padły okrzyki. Agent, który zakrył go własnym ciałem, wstał powoli. Gordon mimo to nadal nie mógł zaczerpnąć oddechu. Fala chłodu uświadomiła mu, że całą koszulę na piersi ma mokrą. Desperacko próbował nabrać powietrza, żeby wreszcie wykrztusić słowa, które cisnęły mu się na usta. Otworzył je szeroko, ale zaczął tylko bezgłośnie powtarzać: - Dostałem. Dostałem. 10 SZPITAL MARYNARKI WOJENNEJ, BETHESDA, MARYLAND 23 stycznia, 15.00 GMT (10.00 czasu lokalnego) Do Gordona, leżącego w skotłowanej, przepoconej pościeli, najpierw dotarły strzępy głosów i oderwane obrazy. Był tak osłabiony i kręciło mu się w głowie, że nawet nie wiedział, czy już odzyskał przytomność, czy nie. Miał wrażenie, jakby się pogrążał w mrocznej toni. Nie umiał ocenić, gdzie jest góra, a gdzie dół. Wreszcie rozpoznał zbolałą minę Elaine, która spazmatycznie łapała powietrze i szlochała jak dziecko. Poczuł plastikową maseczkę na twarzy. Ktoś nawoływał go do powrotu na powierzchnię. - Słyszy mnie pan? - pytał w kółko. Miał głęboki, basowy głos. Był tak blisko, że Gordon czuł na skórze jego oddech. Przełknął ślinę. Miał w ustach obrzydliwy, metaliczny posmak. Mężczyzna odchylił mu powieki i nakierował prosto w oczy jakieś boleśnie jaskrawe światło. Znów zapadł półmrok, kiedy Gordon uniósł nieco głową. Bolała go tak silnie, jakby rozłupywano mu czaszkę. Położył ją z powrotem na chłodnej, wilgotnej poduszce. Jakieś niewyraźne cienie ruszyły w jego kierunku. Nie wiedział, czy to sen, czy jawa. - Słyszy mnie pan? - powtórzył mężczyzna. Davis otworzył oczy. Ten, kto nad nim stał, był starszy, całkiem siwy, w ciemnym garniturze. Gordon przeniósł wzrok na oświetlony blaskiem jarzeniówek biały sufit. Poczuł gwałtowny skurcz żołądka. Znów przełknął ślinę. - Zgadzam się - powiedział jakiś męski głos. - Zgadzam się - powtórzył drugi. Dobiegały z obu stron jego łóżka. Znów spróbował podnieść głowę, ale całe ciało przeszył silny ból promieniujący z dolnej części brzucha. Opadł z powrotem na poduszkę, kurczowo zaciskając powieki. Dopiero gdy ból nieco przygasł, powiódł spojrzeniem po otaczających go mężczyznach w ciemnych garniturach. Padły jakieś pytania, jakby był na przesłuchaniu. Nie otwierając oczu, starał się chrapliwym głosem udzielać takich odpowiedzi, które by wreszcie zadowoliły siwowłosego starca. Jego umysł rejestrował tylko oderwane słowa. Kazano mu powtarzać jakieś zdania. Wciąż dokuczała mu suchość w gardle, przełykał ślinę, żeby wydobyć z siebie głos. “Przysięgam... Uroczyście przysięgam...”. Ale nie wiedział co. I jeszcze: “Strzec i bronić”. To wyjątkowo utkwiło mu w pamięci: “Strzec i bronić”. Otworzył oczy. Przez okno wpadało do sali jaskrawe światło słońca. - Obudził się! - ktoś wykrzyknął. Doleciał go szelest składanej gazety. Wokół jego łóżka znów wyrośli mężczyźni w ciemnych garniturach. - Przepraszam. - Pielęgniarka przepchnęła się między nimi. - Ściągnij tu wszystkich! - rozkazał któryś z nieznajomych. - I to natychmiast! - Dzień dobry - powiedziała pielęgniarka. Poprawiła coś przy kroplówce zawieszonej nad głową Gordona, długo spoglądając na zegarek. - Jak się pan czuje? Jej głos, miękki i łagodny, miał w sobie coś z obcej, obowiązkowej uprzejmości. Davis zrozumiał, że znajduje się w szpitalu. - Okropnie - wymamrotał. Oblizał wyschnięte wargi. Pielęgniarka szybko odgadła jego potrzeby. Podniosła plastikowy kubeczek z dziobkiem w szczelnie dopasowanej pokrywce, taki sam, jakich używali do pojenia dziewczynek, kiedy były jeszcze w pieluchach. Ale dała mu pociągnąć tylko maleńki łyczek wody. - Nie, nie - powiedziała. - Nie za dużo. Za jej plecami pojawili się następni ludzie w ciemnych garniturach. Gordon nie znał żadnego z nich. Drzwi ciągle otwierały się i zamykały. W tłumie mignął mu Fein, potem szef biura wyborczego Bristola. Wreszcie zobaczył Elaine, przed którą mężczyźni się rozstąpili. Była zapłakana. Uśmiechnęła się jednak, pochyliła nad łóżkiem i delikatnie uściskała Gordona. Poczuł na twarzy jej łzy. Drobny ruch głową uświadomił mu, że ma wetknięte do nosa jakieś rurki. Oczy mu powilgotniały. - Gordonie - szepnęła Elaine. - Mój najdroższy. Tak bardzo cię kocham. - Elaine - wydusił z siebie. - Ja... Postrzelili mnie. - Wiem, skarbie. Wiem o wszystkim. Ale wyjdziesz z tego. Wszystko będzie dobrze! - Popatrzyła na niego przez łzy, uśmiechając się blado. Znów wtuliła głowę w jego ramię. - Och, Gordonie - szepnęła. - Tak bardzo się bałam. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Nie zdołała się opanować. Poczuł, że jej ciałem wstrząsa szloch. On także się wzruszył, ale brakowało mu łez. Elaine wyprostowała się wreszcie, uśmiechnęła i wydmuchała nos. Szybkim ruchem ręki otarła łzy z twarzy. Ale nie cofnęła drugiej ręki, trzymała ją pod kocem na jego piersi. - Co z dziewczynkami? - zapytał. - Czekają w korytarzu. - Elaine obejrzała się. Otaczał ich już zbity tłum ludzi. Gordon powiódł spojrzeniem po ich twarzach. - Najpierw musisz załatwić pewne bardzo ważne sprawy, Gordonie. Popatrzyła na niego uważnie. Chyba coś poznała po jego minie, bo wysunęła dłoń spod koca, przyłożyła do jego policzka, nachyliła się i szepnęła mu do ucha: - Pamiętasz, co się stało, Gordonie? - Byłem... na podium. - A potem? Wczoraj wieczorem? - Zamyślił się na chwilę i pokręcił głową. Szepnęła jeszcze ciszej, z niezwykłym opanowaniem: - Phil Bristol nie żyje. Został zastrzelony. Pamiętasz? Próbowałeś go ocalić, ale było za późno. - Pokręcił głową. - Teraz ty jesteś prezydentem, Gordonie. Prezydentem Stanów Zjednoczonych. Wczoraj wieczorem zostałeś zaprzysiężony. Złożyłeś uroczystą przysięgę. Nie pamiętasz? - Znów pokręcił głową. - Musi się jeszcze odbyć głosowanie kompetencyjne. Będzie je nadzorował marszałek Kongresu, który czasowo pełni obowiązki prezydenta. Ci wszyscy ludzie muszą zadecydować, czy jesteś w stanie objąć swój urząd. Rozumiesz? Gordon jeszcze raz powiódł spojrzeniem po otaczających go mężczyznach. Byli wśród nich członkowie ustępującego gabinetu prezydenta Marshalla i nominowani na te same stanowiska ludzie z ekipy Bristola. Z mojej ekipy, poprawił się w myślach. Niewiarygodne nowiny sprawiły, że poczuł zawrót głowy. - A gdzie jest prezydent Marshall? - zapytał, z trudem dobierając słowa. - Nie żyje, panie prezydencie - odparł siwowłosy prezes Sądu Najwyższego. - Został otruty kolacją, którą zjadł w Białym Domu tej samej nocy, kiedy pan został postrzelony. - Gordon zamknął oczy. - Czy jest pan gotów odpowiedzieć na kilka pytań, panie prezydencie? - Spojrzał na sędziego i przytaknął ruchem głowy. - Proszę powiedzieć, jak się pan nazywa. - Gordon Davis. - A pańskie drugie imię? - Gordon Eugene Davis. - Dziękuję. Proszę teraz powiedzieć, gdzie i kiedy się pan urodził. - W Jackson, w Tennessee, siedemnastego marca tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Sędzia z uznaniem pokiwał głową. - Proszę podać imiona i wiek pańskich córek. - Celeste, lat... - zamyślił się na chwilę - ...osiemnaście, i Janet, czternaście. Sędzia znów pokiwał głową. Gordon poczuł się raźniej. - Czy pan wie i rozumie, panie prezydencie, co się wydarzyło od nocy dwudziestego stycznia? To znaczy od chwili, kiedy odniósł pan rany? - No więc... zostałem postrzelony. - Sędzia przytaknął ruchem głowy. -Podobnie jak Phil Bristol, tyle że on... nie przeżył. Pamiętam karetkę... i Elaine. - Spojrzał na żonę. - Była ze mną. - Elaine zmusiła się do uśmiechu. -Później już niewiele. - Mężczyźni zaczęli spoglądać po sobie. - Aha, i jeszcze przysięgę - dodał szybko Gordon. Siwy sędzia wbijał w niego wzrok. Z jego pamięci wypłynęły słowa wypowiadane jego głębokim basem: “Strzec i bronić...”. - Złożyłem przysięgę. Pan ją przyjmował. Atmosfera się nagle rozluźniła. Sędzia szepnął parę słów marszałkowi Kongresu, który pokiwał głową. - Zarządzam teraz głosowanie - rzekł podniosłym tonem prezes Sądu Najwyższego. - Muszą panowie odpowiedzieć na pytanie, czy Gordon Eugene Davis jest zdolny objąć urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Zaczął od sekretarza obrony z gabinetu Marshalla. - Tak, jest zdolny - odparł stanowczo sekretarz. - Jest zdolny - powtórzył pełniący obowiązki sekretarza stanu. Padały kolejne jednobrzmiące odpowiedzi. Gordon wciąż nie potrafił ogarnąć powstałej sytuacji. Gwałtowne fale bólu mąciły mu jasność myśli. Krótkie okresy ulgi przeplatały się z powracającymi atakami nudności. Elaine ścisnęła go lekko za rękę. - Wspaniale się spisałeś, kochanie - szepnęła do ucha. Wreszcie zapadła cisza. Tak duża liczba osób w niewielkiej sali spowodowała, że zrobiło się gorąco i duszno. Arthur Fein przecisnął się przez tłum i stanął obok Elaine. Wyjął z plastikowej obwoluty dwa identyczne dokumenty. - Oto pisemna deklaracja - rzekł - zgodnie z którą nie istnieją żadne przeszkody na drodze do objęcia przez pana urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych. Kiedy podpisze pan te dwie kopie, a ja przekażę je marszałkowi Kongresu czasowo pełniącemu obowiązki prezydenta, natychmiast obejmie pan należne stanowisko. Wszyscy patrzyli na niego z uwagą. Mieli poważne miny. Ci ludzie stanowili najpotężniejszą grupę mężczyzn i kobiet na ziemi, a on miał zostać jej szefem. Przywódcą całego wolnego świata. Spojrzał na żonę. Puściła do niego oko. Zauważył Celeste i Janet, które przepuszczono do poręczy w nogach łóżka. Uśmiechnęły się i pomachały mu rękami, ale były wyraźnie speszone dostojnym zgromadzeniem. Chwilę później dopuszczono także bliżej trzy ekipy telewizyjne. Nad łóżkiem pojawił się mikrofon na długim wysięgniku. Fein podał mu drogie, pękate pióro wieczne. Podpisał dokumenty w blasku jupiterów. Elaine zabrała pióro. Fein przecisnął się do nóg łóżka i podał dokumenty marszałkowi Kongresu. Ten odczytał na głos treść deklaracji, wsunął papiery z powrotem do obwoluty i powiedział: - Gratuluję, panie prezydencie. Rozległy się gromkie owacje. Fotoreporterzy manipulowali kamerami, błyskały flesze. Dziewczynki przepchnęły się bliżej i objęły ojca za szyję. Również były zapłakane, miały wilgotne policzki. W końcu wyłączono jupitery. Ucichły wiwaty. Ludzie zaczęli wychodzić z sali. Sypały się kolejne gratulacje: Gordon przyjmował je, nie wypuszczając córek z objęć. Słodkawy zapach ich włosów sprawiał mu największą radość. - Chodźcie już - odezwała się wreszcie Elaine. - Musimy pozwolić tacie zająć się pilnymi sprawami. Zaczęły się kolejno żegnać. Janet zaszlochała, ściskając go po raz ostatni. Siostra pociągnęła ją za rękę. - Chodźże - szepnęła. Gordon uśmiechnął się. Elaine cmoknęła go w policzek i poprosiła wchodzących generałów i admirałów, by nie męczyli męża zbyt długo. Pod ścianą pojawiły się stojaki. Uzbrojeni oficerowie otwierali teczki z szyfrowymi zamkami, wyjmowali z nich mapy i rozwieszali dookoła. - Chce się pan załatwić? - spytała pielęgniarka, pokazując wielki, błyszczący basen z nierdzewnej stali. Gordon w zakłopotaniu popatrzył na wojskowych, szykujących się do bardzo ważnej narady. Pokręcił głową. Wzruszyła ramionami i przysunęła bliżej kontakt dzwonka, którym mógł ją wezwać. Ogarnięty kolejną falą bólu zapytał: - Czy mógłbym dostać jakieś środki przeciwbólowe? - Byłoby lepiej, gdyby wytrzymał pan bez nich, ale jeśli będą konieczne, proszę mnie wezwać. Wczoraj odstawiliśmy najsilniejsze leki, pewnie dlatego jest pan dzisiaj taki skołowany. Ale ból będzie jeszcze długo dokuczał, panie prezydencie. Bardzo długo. Lepiej, żeby pan zaczął się z nim oswajać. Po szyi Gordona spłynęła kropelka zimnego potu. Kiedy pielęgniarka wyszła, agent ochrony starannie zamknął za nią drzwi. Gordon został sam z oficerami, których w większości nie znał. Byli to członkowie Połączonego Szefostwa Sztabów i nominowani przez Bristola urzędnicy sekretariatów stanu i obrony. Był również dyrektor CIA. Pozostali z pewnością także piastowali wysokie stanowiska. - Panie prezydencie - zaczął Bob Hartwig, sekretarz obrony z administracji Marshalla. - Przykro mi, że muszę panu zakłócić rekonwalescencję, ale od trzech dni jesteśmy sparaliżowani. A sytuacja jest bardzo groźna i pogarsza się z godziny na godzinę. Wystąpił Dekker, szef sztabu generalnego. Dwaj oficerowie rozwiesili dużą mapę, ustawili naprzeciwko Davisa i skierowali na nią światło dwóch lampek stojących na szafce za wezgłowiem łóżka. - Panie prezydencie - rzekł generał. - Trzy dni temu, jedenaście godzin przed zamachem na pana i gubernatora Bristola, armia Chińskiej Republiki Ludowej wkroczyła do Mongolii. - Obrysował wskaźnikiem teren tego państwa, niemal w całości zakreskowany na czerwono. - Dokonano zmasowanej inwazji. Opór był nieznaczny. Prawie cały kraj znalazł się pod okupacją. Gordon popatrzył bardziej na wschód, gdzie wzdłuż Amuru na Syberii zaznaczono na niebiesko pozycje sił pokojowych ONZ. Znaczki rozmyły mu się przed oczami. - Panie prezydencie - rzekł Hartwig. Davis otworzył szybko oczy. Nie miał pojęcia, na jak długo zasnął. Zamrugał szybko, żeby odzyskać jasność widzenia. - Panie prezydencie - ciągnął Dekker. - Obawiam się, że mam jeszcze gorsze wieści. - Za jego plecami znalazła się powiększona mapa rejonu działania syberyjskich sił pokojowych. - Jakieś dwanaście godzin temu Chińczycy przekroczyli Amur i wtargnęli na obszar byłej Federacji Rosyjskiej. - Między innymi z tego powodu nakłoniliśmy lekarzy, aby odstawili panu silne leki przeciwbólowe - dodał Hartwig. - Poparła nas pani Davis. - Nie widzę dobrze mapy - mruknął Gordon. Oficerowie przysunęli ją bliżej. Hartwig przy pomocy naczelnego dowódcy operacji morskich uniósł Davisowi głowę i wyżej ułożył poduszki. Gordona znów ogarniał nieznośny ból. Po rozmieszczeniu jego ognisk mógł się zorientować, w których miejscach odniósł rany. Doszedł do wniosku, że tylko o włos uniknął śmierci. Dekker mówił dalej. Davis przechylił głowę i ocenił spojrzeniem grube czerwone linie, w wielu miejscach półkoliście wrzynające się w obszar Rosji. “Byłej Federacji Rosyjskiej”, poprawił się w myślach. Mapa wyglądała jak arkusz ze szkolnego szkicownika pomazany kredkami przez natchnionego przedszkolaka. Gordon nie miał żadnego doświadczenia wojskowego, ale od razu się domyślił, że czerwone półkola oznaczaj ą główne kierunki ataku Chińczyków. Na większej mapie czerwony pas biegł wzdłuż granicy od Korei Pomocnej po Mongolię. Ale na tej mniejszej widać było dokładnie, gdzie nasuwa się na północny brzeg Amuru i niebezpiecznie zbliża do pozycji oddziałów UNRUSFOR. Nie pozostawiało to żadnych wątpliwości. Nie mogła to być próbna akcja, mająca wybadać reakcję Amerykanów. Rozpoczęła się wojna. Chyba po raz pierwszy poczuł prawdziwą wagę tego słowa. Dziwnie pasowało do spazmów bólu przelewających się przez jego ciało. Popatrzył na palec Dekkera, który spoczywał na niebieskiej plamce znajdującej się najbliżej czerwonej linii. Wkrótce musiało tam dojść do starcia. - Mieliśmy już kontakt z nieprzyjacielem, ale tylko w powietrzu, a nie na ziemi - powiedział szef sztabu. - Przez kilka godzin uganialiśmy się za gromadą migów i tupolewów - wtrącił generał lotnictwa. - Wszystkie przechwytywaliśmy po rosyjskiej stronie, dosyć daleko od granicy. Gordon zaczerpnął oddechu, krzywiąc się od bólu w klatce piersiowej. - Kazaliście Chińczykom się wycofać? - Tak, panie prezydencie - odparł Horton Cates, mianowany przez Marshalla sekretarzem stanu. - Odpowiedzieli, że ostrzegali poprzedniego sekretarza Jensena, iż do tego dojdzie, jeśli wojska państw zachodnich nie wycofają się z Syberii. - Chciałbym porozmawiać z Jensenem - rzekł stanowczo Davis. Cates spojrzał na Hartwiga, po czym odparł z ociąganiem: - Dziś rano znaleziono zwłoki Hugha Jensena, panie prezydencie. Gordon westchnął ciężko: - Terroryści? Cates zaprzeczył ruchem głowy. - Zastrzelił się... na wieść o chińskiej inwazji. FBI wszczęło dochodzenie, ale wszystko wskazuje na samobójstwo. Rozmiar tragedii był niepojęty. Gordon z powrotem przeniósł wzrok na mapę. Powieki mu ciążyły. Z trudem opanował chęć zaczerpnięcia kolejnego głębszego oddechu. - Dobrze - rzekł cicho i niewyraźnie, jakby był na łożu śmierci. Popatrzył na Dekkera. - Co powinniśmy zrobić? Generał odchrząknął i niepewnie przestąpił z nogi na nogę. - No cóż, panie prezydencie, niezupełnie... Tu chodzi o decyzję wykraczającą poza zakres moich kompetencji. - Nadal jest pan przewodniczącym Połączonych Szefostw Sztabów, prawda? - zapytał Gordon. - Tak, zgadza się. Ale sprawa ewentualnego przystąpienia do wojny jest kwestią czysto polityczną panie prezydencie. - Zaczekaj - wychrypiał Davis. Zakasłał, walcząc z silnym bólem. Brakowało mu tchu. Ostrożnie zrobił kilka wdechów, powoli odzyskując siły. - Nie pytam, czy... - znów zakasłał, chcąc pokonać suchość w gardle -... mamy przystąpić do wojny. - Zacisnął powieki, wstrząsany gwałtownymi atakami bólu. Każda jego fala przyprawiała o coraz silniejsze mdłości. - Pytam, jak mamy zatrzymać Chińczyków. Rozkazuję siłą wyprzeć ich z Syberii z powrotem za Amur. LOTNISKO MIĘDZYNARODOWE OAHU, HAWAJE 24 stycznia, 01.00 GMT (15.00 czasu lokalnego) Harold Stempel ruszył po schodkach na płytę lotniska i popatrzył zdumiony na grupy żołnierzy w białych kombinezonach arktycznych. Musiały ich być tysiące. Pododdziały ładowano zarówno do wielkich wojskowych transportowców, jak i pomalowanych w jaskrawe kolory cywilnych samolotów pasażerskich. - Aloha - powitała go na dole hostessa w spódniczce z rafii. Zarzuciła mu na szyję wieniec kwiatów i cmoknęła w oba policzki. Uśmiechnął się do niej. Miała gęste, czarne, proste włosy i ciemną, oliwkową cerę. - Aloha - powitała tak samo następnego pasażera. Jego także ucałowała. - Przepraszam - rzekł Harold. Odwróciła się do niego ze zdziwioną miną. - Co to za ludzie? - spytał, wskazując wojsko. Zerknęła przez ramię. - Żołnierze. Odlatują od samego rana. - Odwróciła się do kolejnego pasażera i powiedziała z szerokim uśmiechem: - Aloha. Coraz bardziej zdumiony Stempel ruszył szybkim krokiem w kierunku najbliższego pododdziału. Cieszył się, że wreszcie może rozprostować nogi, bo pośladki bolały go po wielogodzinnej podróży. Statek wycieczkowy zawinął do portu w San Juan, mógł więc na tamtejszym lotnisku spędzić parę godzin z rodzicami. Później poleciał do Orlando, stamtąd do Los Angeles i wreszcie na Hawaje. Spał podczas każdego lotu i budził się tylko na czas przesiadki. Zauważył dwóch żandarmów opartych o maskę humvee. Popatrzyli na niego, ale nie zareagowali. - Przepraszam! - zawołał, skręcając w ich stronę. Jeden z nich obejrzał się ze znudzoną miną. - Tak? - Przepraszam, że przeszkadzam. Co to za jednostka? Obaj odwrócili się w jego stronę, opierając dłonie na kaburach. - A kim ty jesteś, do pioruna? Stempel wyprężył się na baczność. - Szeregowy Harold Stempel z armii Stanów Zjednoczonych, numer... - Pytałem - przerwał mu żandarm podniesionym głosem - za kogo się uważasz, do jasnej cholery, że interesują cię tajemnice wojskowe? - Ja... mam przydział do Dwudziestej Piątej. Myślałem, że może... - Pokaż swój rozkaz. Harold wyjął papiery z torby podróżnej. Żandarmi przeczytali rozkaz, oddali mu go i wskazali drogę do stanowiska odprawy Dwudziestej Piątej Lekkiej Dywizji Piechoty. W hangarze było zaledwie parę osób. Przez całą jego długość ciągnęły się szeregi składanych stolików. Wszyscy sprawiali wrażenie zmęczonych i zachowywali się dość nerwowo. - Zostawiłeś testament? - zapytała kobieta, nie podnosząc głowy. Harold zaprzeczył. Szybko wpisała do formularza jego nazwisko i personalia spadkobierców. Podpisał we wskazanym miejscu. - Idź tam - poleciła. W kolejnym punkcie czekał starszy mężczyzna w białym fartuchu narzuconym na mundur polowy. Kazał mu podwinąć rękaw i sięgnął po coś, co wyglądało jak pistolet lakierniczy z długim wężem. Posmarował mu ramię zimnym wacikiem nasączonym alkoholem. - Dopiero zakończyłem szkolenie -zaprotestował Stempel. - Byłem szczepiony... - Syknął głośno, poczuwszy ukłucie. Lekarz zaaplikował mu jeszcze specyfiki z dwóch innych injektorów i kiedy Harold podniósł torbę z podłogi, poczuł wyraźny ból w ramieniu. - Gotowe. Możesz wsiadać - powiedział lekarz, wskazując mu najbliższy samolot stojący na pasie startowym. Po schodkach wchodzili już ostatni żołnierze. Stempel zostawił swój kwit bagażowy sierżantowi i wybiegł z hangaru. Przybory toaletowe w torbie podróżnej głośno brzęczały. Drzwi samolotu już zamykano, silniki pracowały. Dwaj technicy odciągali schodki. - Hej! Zaczekajcie! - krzyknął Harold. Przysunęli je z powrotem. Wbiegł na pokład pasażerskiego odrzutowca. Toaleta w samolocie była bardzo ciasna, ledwie się w niej zmieścił ze wszystkimi rzeczami, które szef kompanii pozbierał dla niego od innych żołnierzy. Cisnął je na podłogę, usiadł na klozecie i oparł głowę na dłoniach. Raz i drugi przeciągnął palcami po szczecinie króciutkich włosów. Jeszcze wczoraj wieczorem popijałem z rodzicami rum w barze na górnym pokładzie statku wycieczkowego, rozmyślał, i zerkałem na opalającą się przy basenie dziewczynę w różowym bikini, a teraz jestem w samolocie i lecę na wojnę toczącą się na Syberii. W hangarze i w samolocie wypytywał wszystkich, co się dzieje, ale szeregowcy i podoficerowie tylko wzruszali ramionami. Zacisnął dłonie między kolanami i zakołysał się w przód i w tył, próbując opanować napięte nerwy. Jestem na to przygotowany, powtarzał sobie w kółko. Dam radę. Bo teraz jestem już żołnierzem, tak jak wszyscy pozostali w tym samolocie. Przyszło mu do głowy, że uspokoi się prędzej, gdy zmieni cywilne ciuchy na mundur. Nie było to jednak łatwe w ciasnej kabinie. Rozebrał się do slipów i podkoszulka, który miał z przodu wydrukowany muskularny tors ciemnoskórego kulturysty. Na szyi wciąż miał wieniec kwiatów. Zaczął się trząść z zimna. Żołnierze byli w ocieplanych zimowych mundurach, w samolocie utrzymywano więc dość niską temperaturę. Harold pospiesznie wci- snął wieniec do kieszeni dżinsów. Włożył grube, zdecydowanie za duże kalesony i frotowe skarpety. Na wierzch wciągnął spodnie mundurowe w brązowo-zielone plamy i wsunął stopy w wielkie, białe zimowe buty z wysokimi cholewkami. Były wodoodporne, miały termoizolacyjną wyściółkę i grube gumowe podeszwy. Wreszcie włożył bluzę mundurową, kompletując w ten sposób strój. Dalej musiał polegać na wytycznych sierżanta. Workowate wełniane spodnie trzymały się na gumowych szelkach. Obszerna, zapinana z przodu flanelowa koszula do reszty zakryła panterkę. Na to szła jeszcze biała nylonowa wiatrówka. W jej przepaścistych kieszeniach znalazł pasek, którym ścisnął ją na biodrach, żeby nie szeleściła przy każdym ruchu. Podobne elastyczne paski służyły do zebrania nogawek spodni wokół cholewek butów, na które trzeba było jeszcze naciągnąć białe nylonowe pokrowce. Kompletu dopełniała długa, ocieplana biała kurtka. Skrócił jej ściągacz w pasie i obwiązał końce sznurków zwisających spod suwaka wokół ud. Naciągnął na głowę zimową wełnianą czapkę, na nią włożył obciągnięty białym nylonem hełm, a na wierzch nasunął kaptur kurtki i zawiązał ściągacz pod brodą. Odsłonięty pozostał tylko owal twarzy. Kiedy na próbę pociągnął drugi ściągacz, druciany, biegnący pod krawędzią futrzanego obszycia, kaptur całkowicie zakrył mu również twarz. Pot ściekał mu po czole. Przejrzał się w lusterku. Wyglądał na dwa razy grubszego niż poprzednio. Na razie odłożył na bok obszyte szorstką bawełną wielowarstwowe rękawice, czarną kominiarkę z grubymi, wełnianymi wkładkami ocieplającymi policzki i nos oraz długim kołnierzem zbiegającym aż na ramiona, jak również białe nylonowe ochraniacze na ręce, zbierane ściągaczami tuż pod łokciem. W prawym był wycięty otwór na palec wskazujący rękawicy, żeby można w nich używać broni. Jedyną rzeczą, której zabrakło do pełnego wyposażenia Harolda, była broń. Jechał na wojnę nie uzbrojony. Ktoś załomotał pięścią w drzwi, aż Stempel podskoczył na miejscu. - Przestań wreszcie trzepać kapucyna i wyłaź stamtąd! - doleciał stłumiony głos. Szybko zebrał swoje ubrania, odsunął zasuwkę i przeprosił czekającego kolegę. Powlókł się wąskim przejściem, szukając wolnego miejsca, ale wszystkie były zajęte. Nie znalazł też szefa kompanii. Nikogo więcej tu nie znał. Każdy skrawek wolnej przestrzeni był zawalony żołnierskimi workami i sprzętem. Nawet środkowym przejściem musiał się przeciskać. Potykał się o nogi, obijał swoim workiem głowy żołnierzy, przepraszając na lewo i prawo. Nikt się nie odzywał, nikt też nie spał. Wreszcie steward wskazał mu składane siedzenie w przejściu między ubikacją a kuchnią. Usadowił się na nim, walcząc z poczuciem odizolowania. Nie mając co robić, zaczął podpisywać swoje rzeczy. Najpierw na wszywce kurtki wykaligrafował: SZER. HAROLD STEMPEL. To na wszelki wypadek, pomyślał. Przecież nikt mnie jeszcze nie zna. CHABAROWSK, SYBERIA 24 stycznia, 02.00 GMT (12.00 czasu lokalnego) - Zwołałem tę odprawę z dwóch powodów - zaczął Clark. Siedział u szczytu drugiego stołu konferencyjnego. Wokół niego pomocnicy czekali przy rozwieszonych mapach. Przy stole zgromadzili się wszyscy dowódcy formacji wchodzących w skład sił pokojowych, zarówno małych, jak i dużych. - Po pierwsze, chciałem panom przedstawić stanowisko władz mojego kraju wobec chińskiej inwazji. Po drugie, chciałbym poznać intencje poszczególnych rządów w tej sprawie. Oficerowie siedzieli ze spuszczonymi głowami, atmosfera była bardzo napięta. - Najpierw moje rozkazy. - Większość dowiedziała się już o nich kanałami dyplomatycznymi. Na pewno nie było też tajemnicą, że zaczyna się dramat, który już od pewnego czasu spędzał mu sen z powiek. - Otrzymałem polecenie prezydenta, aby wszelkimi dostępnymi środkami wyprzeć z Rosji oddziały Ludowej Armii Wyzwoleńczej. Dziesiątki par oczu wpatrywały się w niego z uwagą. Zmusił się, żeby powieść wzrokiem po twarzach ludzi. Próbował rozpoznać, na kogo może liczyć, a na kogo nie. - Na jakich zasadach możemy przystępować do walki? - zapytał generał Arthur Howard. Rzeczowy ton Anglika sprawił, że atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Kilku młodszych oficerów amerykańskich i brytyjskich zaczęło się porozumiewać półgłosem. - W pełnym zakresie, z ograniczeniem do broni konwencjonalnej - odparł Clark. W sali znów zapadła cisza. - A Chińczycy o tym wiedzą? - zapytał z namysłem Howard, starannie dobierając słowa. - Zostali powiadomieni o możliwych konsekwencjach - powiedział Nate. - Widziałem raport ze spotkania. Chiński ambasador otrzymał jednoznaczną notę, spisaną po angielsku i mandaryńsku. Taką samą informację chińskiemu ministrowi obrony przekazał telefonicznie nasz sekretarz obrony. - Pochylił się nad stołem. - Pierwsze użycie broni chemicznej, biologicznej lub jądrowej spowoduje nieproporcjonalną, zmasowaną reakcję bez ograniczeń w doborze celów. Howard przyjął to spokojnie. Siedział sztywno wyprostowany, z łokciami poza krawędzią stołu, jak przy obiedzie w doborowym towarzystwie. - Czy dyskutowano też o... dotychczasowych działaniach? Stawiano jakieś warunki? Żądania? - Zażądaliśmy, żeby Chińczycy natychmiast się wycofali. W odpowiedzi powtórzyli swoje roszczenia terytorialne do dużej części Syberii. - Czy doszło już do wymiany ognia? - zapytał inny generał, Francuz. - Dowództwo obrony powietrznej unieszkodliwiło wszystkie siedem chińskich satelitów szpiegowskich. Jeżeli jeszcze coś wystrzelą, zostanie natychmiast strącone. Będą musieli działać na ślepo. Poza tym embargo ogłoszone po inwazji na Tajwan zostało przekształcone w ścisłą blokadę morską. Rozesłano odpowiednie noty z groźbą zatopienia każdej jednostki próbującej przełamać blokadę... bez względu na jej pochodzenie. Chińska marynarka nie wyszła w morze, trwa już zatapianie okrętów w portach. Ruchy jedenastu łodzi podwodnych o napędzie klasycznym były cały czas śledzone i nasza admiralicja odebrała już raporty o jedenastu potwierdzonych zatopieniach w ciągu dwudziestu siedmiu minut od wydania rozkazu ataku. Blokada morska powinna mocno ograniczyć możliwości eksportowe i dostęp do twardej waluty. To z kolei musi wpłynąć na ograniczenie importu drogą lądową. Wyznaczyliśmy strefę nalotów, ciągnącą się wzdłuż wybrzeża do głębokości dwustu kilometrów i sięgającą na południe aż do czterdziestego równoleżnika. - Dlaczego tylko do czterdziestego? - zapytał Francuz. - W tym rejonie mamy wystarczająco dużo celów, nie zachodzi więc potrzeba ataków na Pekin - odparł Clark. - Strefa obejmuje całą Mandżurię i sięga przedmieść Pekinu. Zwrócił uwagę, że wszyscy dowódcy kontyngentu niemieckiego zapisali w notatnikach: “Czterdziesty stopień”. - Nie przewidziano żadnych akcji przeciwko wyrzutniom rakiet Deng Feng? - zapytał niespodziewanie Francuz. Pociski typu Wschodni Wiatr miały zasięg piętnastu tysięcy kilometrów i były jedynym chińskim rodzajem broni jądrowej zdolnym do rażenia celów w Europie i na zachodnim wybrzeżu Ameryki. - Nie, na razie nie podjęto żadnych działań zmierzających do unieszkodliwienia chińskiego arsenału atomowego - odpowiedział Nate. - Powiadomi nas pan z odpowiednim wyprzedzeniem, jeżeli te zasady ulegną zmianie? - Clark uznał, że nie jest to pytanie, ale raczej warunek udziału Francuzów w działaniach zbrojnych. - Oczywiście - odparł, zastanawiając się, jakie jeszcze warunki zostaną mu postawione. - Już teraz mogę... powiadomić, że wydałem rozkaz zapoczątkowania lotniczej kampanii w pełnej skali. Zamierzam całkowicie zniszczyć chińskie szlaki komunikacyjne. Chodzi nie tylko o wyeliminowanie lotnictwa, lecz także o naloty na stacje przeładunkowe, linie kolejowe i magazyny. Mniej więcej za godzinę do rajdów powietrznych sięgających aż po Szenjang wystartuje sześćset samolotów z baz w Stanach Zjednoczonych i Japonii oraz z lotniskowców na Morzu Żółtym i Japońskim. - Chce pan także zaatakować naczelne dowództwo północno-wschodniego okręgu wojskowego? - zapytał generał Howard. Clark skinął głową. - Skoro my musimy siedzieć pod ziemią- rozłożył szeroko ręce i wskazał nagie betonowe ściany sali konferencyjnej - niech oni również zostaną do tego zmuszeni. - Dlaczego nie zostaliśmy wcześniej poinformowani o tej operacji? -spytał dowódca kontyngentu francuskiego. - Poinformowałem panów przed chwilą. - Nie uważam tego za stosowne. Rajdy powietrzne nie uzyskały akceptacji Rady Bezpieczeństwa. - Wezmą w nich udział jednostki nie należące do UNRUSFOR. Wydałem rozkaz jako dowódca sił pacyficznych Stanów Zjednoczonych. - Nie spierajmy się o detale - wtrącił brytyjski generał. Dowódca wojsk niemieckich mruknął z aprobatą i pokiwał głową. - Czy nam się to podoba, czy nie, maszeruje na nas prawie siedemdziesiąt chińskich dywizji. Generał Clark zwołał tę odprawę, wysłuchajmy więc w spokoju, co ma do powiedzenia. Nate podziękował mu skinieniem głowy. - Mamy w rejonie działania Dziesiątą Dywizję Górską, Pierwszą Dywizję Piechoty i Trzecią Dywizję Marines. Osiemdziesiąta Druga Dywizja Desantowa jest już w drodze. W ciągu najbliższej doby będziemy dysponowali pełną brygadą. Skieruję te formacje do wsparcia Dziesiątej Dywizji i zorganizowania obrony wokół Chabarowska. - Wielu oficerów ze zrozumieniem kiwało głowami. Wszyscy zaczynali myśleć o zbliżającej się bitwie. Trzeba było tak pokierować lekką piechotą i spadochroniarzami, aby mogli stawić czoło chińskiej szpicy liczącej trzysta tysięcy żołnierzy. - Poza tym Dwudziesta Piąta Dywizja Lekkiej Piechoty wyruszyła właśnie z Hawajów. Planuję rozmieścić jej pododdziały na umocnionych stanowiskach na południe i zachód od Chabarowska, wzdłuż linii kolei transsyberyjskiej. - A co z cięższą bronią? - zapytał niemiecki generał. - Druga Dywizja Piechoty wkrótce wyruszy z Korei i drogą morską dotrze do Władywostoku. Ponadto stacjonujący tam już korpus marines ma w składzie oddział desantowy z amfibiami. W ciągu dziesięciu dni zostanie uzupełniony kilkoma łodziami desantowymi, będziemy więc mieli w rezerwie wzmocniony pułk do operacji przybrzeżnych. W dalszej kolejności ma przybyć Osiemnasty Korpus Powietrzny złożony ze Sto Pierwszej Dywizji Desantowej ł Dwudziestej Czwartej Zmechanizowanej Dywizji Piechoty. W ciągu miesiąca oczekuję też czterech dodatkowych dywizjonów lotnictwa taktycznego w uzupełnieniu tych dwóch, którymi dysponuję już teraz. Dalsze plany obejmują zaangażowanie bombowców strategicznych stacjonujących na terenie Stanów Zjednoczonych, które prowadziłyby naloty przez całą dobę, a załogi byłyby zmieniane w Południowej Korei i Japonii. - Czy Kongres amerykański ogłosił już formalną deklarację? - zapytał Francuz. - Wszelkie wymogi prawne i konstytucyjne - wyrecytował Clark - niezbędne do autoryzacji naszych działań zostaną rozpatrzone we właściwym czasie. Jezu! - pomyślał, przypomniawszy sobie słownictwo użyte w oficjalnym piśmie kancelarii prawnej Białego Domu. - To wszystko - rzekł. - Znają już panowie intencje Stanów Zjednoczonych. Proponuję zatem przejść do drugiego punktu porządku dziennego, czyli deklaracji zamierzeń poszczególnych rządów w rezultacie chińskiej inwazji. - Serce zabiło mu szybciej. Nie był pewien, co usłyszy. Postanowił zacząć od najpewniejszego sojusznika. - Arthurze? Brytyjski generał nawet się nie poruszył, jak od dawna miał przygotowaną odpowiedź. - Obawiam się, że muszę na razie poprosić o zwłokę, Nate. Nasz parlament wciąż obraduje na zamkniętym posiedzeniu. Jestem pewien, że nie potrwa to już długo. Clark był zdruzgotany. Starał się nie okazywać tego po sobie. - Co z pańskimi formacjami? - zwrócił się do generała Bundeswehry. - Ja także czekam jeszcze na rozkazy - odparł Niemiec. Wokół stołu zapadła martwa cisza. Generał musiał doskonale wyczuwać napięcie, bo szybko dodał: - Moi żołnierze mają prawo otworzyć ogień w samoobronie, ale... - wzruszył ramionami - ...w obecnych miejscach stacjonowania nie grozi im kontakt z wrogiem. Clark z ociąganiem popatrzył na dowódców kontyngentu francuskiego, ostatnich z najważniejszej trójki. - Generale? Francuz wydął wargi, jakby tym śmiesznym sposobem chciał okazać swoje niezadowolenie. - Otrzymałem instrukcje z Paryża dziś rano, w drodze na tę odprawę. - Clark wyprostował się szybko. - Jeżeli Stany Zjednoczone zamierzają się przeciwstawić agresji, mają pełne poparcie Francji. Jestem osobiście przeciwny tej decyzji, jednak oczekuję pańskich rozkazów, generale. - Ukłonił się nisko, jak dworzanin. Nate miał więc do dyspozycji dwukrotnie większe siły. Tak jak poprzednio starał się nie okazywać rozczarowania, teraz ledwie mógł powstrzymać szeroki uśmiech. Zwrócił się następnie do dowódcy kontyngentu belgijskiego. Ten zajął identyczne stanowisko jak Francuzi. Finowie odpowiedzieli krótko, że będą walczyć. Dołączyli do nich Duńczycy, chociaż z ich strony w siłach pokojowych uczestniczyły tylko oddziały sanitarne, które miały się zająć rannymi. Cała reszta nadal czekała na rozkazy od swoich władz. Mimo to Clark czuł się podniesiony na duchu. Nikt się otwarcie nie wycofał. W dodatku Francuzi, jak z ociąganiem przyznał ich dowódca, byli gotowi wzmocnić swój kontyngent. Nieoczekiwanie odprawa została przerwana. Łącznościowiec zameldował, że nadszedł pilny radiowy meldunek od dowódcy placówki belgijskiej. Nate kazał przełączyć na głośniki. Chwilę później pożałował, że w ogóle nie zna francuskiego. Zwrócił jednak uwagę, że wielu oficerów słucha padających słów z rozdziawionymi ustami. Rozlegające się w tle wybuchy nie przypominały ostrzału artyleryjskiego. Dopiero po paru sekundach uzmysłowił sobie, że Chińczycy muszą wysadzać kolejne bunkry za pomocą ładunków wybuchowych. Systematycznie oczyszczali teren strzeżony przez oddział belgijski. Meldunek, składany powoli, rzeczowym tonem, zabrzmiał nagle w jego uszach jak mowa pogrzebowa. Po kolejnej eksplozji łączność się urwała, z głośnika popłynął jedynie szum. Uśmiech do reszty zniknął z twarzy Clarka. PÓŁNOCNY BRZEG AMURU, SYBERIA 24 stycznia, 21.30 GMT (7.30 czasu lokalnego) Pod brzuchem śmigłowca przesuwał się monotonny, lekko pofałdowany teren. Chorąży Hector Jimenez siedział w dolnej części kabiny apache'a. Jego głowa znajdowała się na poziomie kolan pilota, który z podwyższonego fotela miał lepszą widoczność. Stanowisko strzeleckie dawało Jimenezowi wyczucie obsługiwanego karabinu maszynowego. Był drugim pilotem, a jednocześnie po wewnętrznej stronie przyciemnionego wizjera jego hełmu cały czas wyświetlała się prędkość, wysokość i kurs maszyny. Nasłuchiwał elektronicznych sygnałów systemu ostrzegawczego. - Mamy rzekę - rozległ się w słuchawkach głos jego kolegi pilota, chorążego Stevea Tiptona. Między drzewami ujrzał szeroką, wijącą się białą wstęgę. Poczuł, że szturmowy AH- 64 wytraca prędkość. Cała eskadra jednocześnie poderwała tępo ścięte dzioby ku górze. Wciąż trzymali się pozycji w szyku, na prawo i nieco z tyłu za maszyną dowódcy. Hector spojrzał na wskazania urządzeń. Szybkość wynosząca wcześniej sto sześćdziesiąt węzłów spadła niemal do zera. Skuty lodem Amur - granica między Rosją a Chinami - zniknął mu z oczu, gdy eskadra przyczaiła się pod osłoną wydłużonego grzbietu wzgórza. Śmigłowce zawisły ledwie parę metrów nad wierzchołkami drzew. Pęd powietrza wyrzucanego spod rotorów zmiatał śniegowe czapy i przyginał do ziemi gałęzie świerków gęsto porastających płytką dolinkę. Czekali. Hector popatrzył na maszyny z lewej i prawej strony, później przeniósł wzrok na ośnieżony garb zamykający dolinkę. Domyślił się, że pozostali strzelcy robią to samo. Karabiny maszynowe były sprzężone z automatycznymi urządzeniami naprowadzającymi, które pośrodku wyświetlacza hełmu pokazywały skrzyżowane nitki celownika; każdy ruch głową sprawiał, że lufy obracały się to tu, to tam. Wszyscy byli zdenerwowani, ale gotowi do działania. Pod krótkimi bocznymi statecznikami helikopterów były podwieszone cztery gondole wyrzutni. Zwykle tkwiło w nich szesnaście rakiet typu Hellfire, zdolnych unieszkodliwić nawet najsilniej opancerzone pojazdy. Jednak celem tej misji były lżejsze obiekty, ciężarówki i posuwająca się piechota, zostali zatem uzbrojeni w cztery niezależne zestawy, z których każdy zawierał dziewiętnaście tępo ściętych siedemdziesięciomilimetrowych pocisków. Każdy śmigłowiec uzbrojony w siedemdziesiąt sześć rakiet mógł zastąpić dwuminutowy ostrzał z ośmiodziałowej baterii artyleryjskiej. A w eskadrze znajdowało się osiem maszyn. - Victor Sierra pięć trzy, tu Victor Sierra jeden jeden - rozległo się w słuchawkach. - Obiekty w zasięgu wzroku. Ciężarówki i piechota. Brak ostrzeżeń radarowych. Powtarzam, brak ostrzeżeń radarowych. Bez odbioru. Nie mają osłony lotniczej, pomyślał Hector i odetchnął z ulgą. Kierunkowe radary zwiadowcze wykryłyby także chińską artylerię i pociski rakietowe. - Uwaga wszystkie załogi, tu Victor Sierra pięć trzy - odezwał się przez radio dowódca ich eskadry. - Naszykować broń. Rozproszyć się nad celami. Za mną do ataku! Lufy karabinów maszynowych skierowały się w lewo, kiedy strzelcy popatrzyli na maszynę dowódcy. Apache przechylił się na lewo i opuścił dziób ku ziemi. Pozostałych siedem helikopterów zrobiło to samo. Cała eskadra w dotychczasowym szyku ruszyła w kierunku wylotu doliny. Nad wijącą się za wzgórzami rzeką miała utworzyć tyralierę. Jimenez poczuł, że przyspieszenie wgniata go w fotel. Nasilał się hałas i wibracje, jakby blokiem przyrządów pokładowych wstrząsały silne dreszcze. Wypadli z doliny w formacji szturmowej. Szybkość: sto dziesięć. Wysokość: dziesięć metrów. Maszyna pochyliła się ostro, wchodząc w zakręt nad zakolem Amuru. Zamarznięta rzeka wiła się między wzgórzami. Tipton kładł śmigłowiec z jednego boku na drugi, prowadząc go wzdłuż granicy. Po prawej była Rosja, po lewej Chiny. Hector zacisnął mocniej dłoń na dźwigni i ułożył palec na przycisku spustowym. Piloci zwiększali odstępy w szyku. Lecący przodem apache był już dwieście metrów przed nimi. A dowódcy eskadry Hector w ogóle już nie widział. - Ognia! - padł przez radio rozkaz. Niemal w tej samej chwili rozległ się basowy terkot karabinu maszynowego. Przed nimi rzeka skręcała w lewo. - Mamy ich! - zawołał Tipton. Prosty odcinek rzeki za zakrętem przesłaniała już smuga czarnego dymu. Kolejne śmigłowce z przodu włączały się do walki. Pod statecznikami wykwitały pomarańczowe ognie rakiet odpalanych w stronę ziemi. Hector dostrzegł pierwsze chińskie oddziały. Brzegi rzeki łączyło kilka szerokich czarnych pasów. Chińczycy musieli nawieźć ziemi, żeby ułatwić przejazd ciężarówek po lodzie. Na każdej z ubitych dróg było pełno samochodów i ludzi. - Odpalam rakiety! - zawołał Tipton, kiedy znaleźli się trzy kilometry od przeprawy. Maszyną zatrzęsło, kilka pocisków wystrzeliło spod stateczników. Pilot skręcił nieco w stronę brzegu, dzięki czemu eksplozje odpalanych kolejno rakiet ułożyły się w szereg na całej szerokości przeprawy. Nad Amurem wykwitły czerwone kule ognia. Wybuchały zbiorniki paliwa w ciężarówkach i zapasy transportowanej amunicji. Hector wyrzucił z umysłu wszystko inne i skupił się na grupie żołnierzy wyskakujących z trafionej ciężarówki. Naprowadził nitki celownika i wcisnął spust. Pod stopami poczuł drgania karabinu maszynowego. Na powierzchni lodu rozbłyskały żółtawe ogniki. Ludzie padali. Drugi kierowca zakręcił ostro, żeby wyminąć płonący wrak. Jimenez wycelował w kabinę. Wcisnął spust, ale w tej samej chwili Tipton wprowadził śmigłowiec w zakręt. Zanim puścił przycisk, poleciała krótka seria. Przecięło na ukos plandekę, która zajęła się ogniem. Ze skrzyni zaczęli zeskakiwać żołnierze. Przemknęli pięć metrów nad morzem ognia z prędkością stu pięćdziesięciu węzłów. Hector wypatrywał kolejnych celów i strzelał tak szybko, jak tylko mógł. Lufa karabinu maszynowego obracała się to w lewo, to w prawo. Pociski smugowe kreśliły jaskrawe linie nad zamarzniętą rzeką. Nagle helikopterem rzuciło w bok. Wstrząs był tak silny, że Hectorowi zabrakło tchu w piersi. Szybko rzucił okiem na wskazania przyrządów. Nie zapaliła się ani jedna czerwona lampka awaryjna. Zostali trafieni, ale nie doznali żadnych uszkodzeń. Tipton odpalił kolejne rakiety. Jimenez rozejrzał się wśród czerwonych promieni naprowadzających, które krzyżowały się nad lodem, i dostrzegł silne rozbłyski wśród drzew na lewym brzegu. Szybko naprowadził celownik i wcisnął spust. Długa seria sprawiła, że z tysiąca stu naboi w skrzynce szybko zrobiło się dziewięćset. Pociski zapalające przyniosły efekt. Drzewa stanęły w ogniu. Chińskie działko przeciwlotnicze zamilkło. Po raz drugi przebili się przez zasłonę płomieni i dymu nad przeprawą. Przed dziobem maszyny nie było żadnych celów. Hector zauważył maszynę dowódcy eskadry znikającą za szczytem wzgórza na pomocnym brzegu rzeki. - Pięć trzy na drugiej - zameldował. - Zawracaj. Tipton położył śmigłowiec w ciasny skręt. Dwa następne śmigłowce znikały właśnie za grzbietem. Po chwili wyłoniły się znowu, obróciły dziobami do przeprawy i odpaliły rakiety. Długie jęzory ognia musnęły stateczniki. Strzelali z bezpiecznej odległości dwóch kilometrów. Pilot skierował maszynę nad wzgórze oddzielające ich od reszty eskadry. Zniżył lot za szczytem, po czym zwolnił, zakręcił i wynurzył się ponownie. Przed ich oczami rozpostarła się szeroka wstęga zamarzniętej rzeki tonąca w kłębach dymu. Ostatnie śmigłowce eskadry znikały u wylotu odległej doliny. Pod ich statecznikami znowu wykwitły płomienie odpalanych pocisków. - Lepiej spieprzajmy stąd... - zaczął Hector, ale było za późno. Rakiety nadleciały z głośnym świstem. Jedna eksplodowała na zboczu dziesięć metrów przed nimi. Duży odłamek przemknął tuż nad kabiną. Popełnili tragiczną pomyłkę. - Tracimy stateczność! - wrzasnął Tipton. Hector złapał się poręczy. Śmigłowiec zachwiał się jak pijany, rotor zawadził o ziemię. Runęli w dół. Roztrzaskała się pleksiglasowa osłona kabiny. Jimenez dostał w twarz ostrymi odłamkami. W wielkim śnieżnym tumanie zsunęli się po zboczu na dno doliny. Kiedy w końcu wrak znieruchomiał, Hector nie zdążył sobie nawet uświadomić tego, że przeżył. Nastąpił zapłon wyciekającej benzyny. Gigantyczna kula ognia rozświetliła okoliczne wzgórza. 11 NA POŁUDNIE OD BIROBIDŻANU, SYBERIA 26 stycznia, 03.00 GMT (13.00 czasu lokalnego) Silniki transportowego C-130 zawyły ze zdwojoną mocą. Stempel obejrzał się przez ramię. Za ogonem samolotu startującego z szerokiej asfaltowej szosy ciągnęła się potężna smuga śniegu. Wraz z całym drugim batalionem Dwieście Sześćdziesiątego Pułku Piechoty znalazł się na Syberii. Przerzucono ich najpierw do Japonii, stamtąd do Władywostoku, wreszcie tutaj. Harolda przeszył dreszcz, kiedy owionął go silny podmuch powietrza. Pękata ciemnozielona maszyna z łatwością wzbiła się w powietrze i po chwili zniknęła mu z oczu. - Drugi pluton! - zawołał porucznik. - Ładuj broń! Dookoła Stempela żołnierze unosili pistolety i ładowali magazynki. Poczuł się głupio, że jest nieuzbrojony. Przypomniał mu się senny koszmar z młodości, w którym przychodził do szkoły bez spodni. Tyle że teraz nie był to koszmar senny. Czuł na plecach ciężar wyładowanego worka żołnierskiego, sięgającego mu wysoko nad głowę. Miał w nim nawet materac pneumatyczny i gruby ocieplany śpiwór. Szef kompanii zawiesił mu na szyi cztery taśmy amunicyjne od karabinu M-60 będącego na wyposażeniu jego plutonu. - Trzymaj się blisko kaprala - nakazał. Harold poczuł się jak intruz. Nie ufano mu. - Masz chociaż scyzoryk, chłopie? - zapytał ktoś z dalszych szeregów. Rozległy się głośne śmiechy. Atmosfera była napięta. Harold popatrzył na obłoki pary unoszącej się z ust kolegów i spojrzał w dziwnie połyskliwe, białe niebo. Było wczesne popołudnie, słońce stało wysoko, lecz w ogóle nie grzało. Po transportowcu nie został już nawet ślad. Panowała cisza, którą zakłócał tylko chrzęst śniegu pod butami odmaszerowujących pododdziałów. Mróz zaczynał stopniowo przenikać grubą odzież Stempela. Lekki wiatr dotkliwie kłuł go w policzki. Kolejne drużyny zajmowały wyznaczone pozycje, cały pluton rozciągnął się w długą linię. W trzech szeregach ruszyli na południe. Prowadzący szef kompanii zaczął przyspieszać kroku, rosła odległość między żołnierzami. Przy rozstawieniu co piętnaście metrów trzydziestoosobowy pluton zabezpieczał czterystumetrowy odcinek tyraliery. Stempel znalazł się w środku, obok dowódcy i obsługi karabinu maszynowego. Ledwie mógł dostrzec ostatnich kolegów z jednej i drugiej strony. Z każdej dziesięcioosobowej drużyny wysłano na kilkaset metrów do przodu zwiadowcę. Harold wraz z kapralem dźwigającym karabin maszynowy posuwał się trzydzieści metrów za pierwszą linią wojska. Odnosił wrażenie, że wszyscy doskonale znają swoje zadania. Gwar meldunków dolatujący z głośnika krótkofalówki porucznika działał na niego uspokajająco. Weszli w las. Śnieg był tu głębszy, musieli zwolnić kroku. Wokół każdej kępy krzaków wznosiły się nawiane zaspy. Zrobiło się ciemniej i jeszcze ciszej. Gęsta tajga tonęła w mroźnym, nieruchomym powietrzu. Kiedy Stempel wpadł po kolana w zaspę, koledzy musieli go wyciągać. Nogi bolały od uciążliwego marszu. Zrobiło mu się gorąco, po czole ściekał pot. Rozpiął kurtkę pod szyją, później zsunął kaptur z głowy. Czuł, że skórę na policzkach pokrywa cienka warstwa lodu, a mimo to pocił się intensywnie. Dowódca kompanii podniósł rękę, nakazując im się zatrzymać. Złożył meldunek przez radio i nie odrywając krótkofalówki od ucha, wetknął sobie mapę w zęby i wskazał palcem ziemię. Żołnierze zaczęli zrzucać worki z pleców i okopywać się w śniegu. Stempela obciążono następnymi taśmami amunicyjnymi. Dostał polecenie: - Wykop porządne stanowisko, palancie! Ściągnął worek, wydobył z niego saperkę i zaczął rozgrzebywać zaspy. Szybko przekopał się przez sypki puch i dotarł do zmarzniętej ziemi. Kiedy inni zakończyli już pracę, rozsiedli się w małych grupkach na ziemi i zapalili papierosy, Harold kopał dalej. Nie mógł się wbić w twardą jak kamień glebę, zaczął więc poszerzać okop. Kiedy wreszcie uznał, że jest wystarczająco obszerny, wyrównał i umocnił jego czoło, usypując półmetrowy wał śnieżny. Obrzucił krytycznym spojrzeniem swój niewielki fort. Kapral leżał już wygodnie obok ustawionego karabinu M-60. Amunicyjny zdążył naszykować pierwszy pas, zawierający sto połyskujących mosiądzem nabojów. Broń była wycelowana w rozciągający się przed nimi gęsty, pierwotny las. Stempelowi serce zabiło mocniej. Pod czapką czuł wyraźne pulsowanie żył na skroniach. Żołnierze w białych kurtkach i hełmach, ledwie widoczni wśród bezkresnych zasp, leżeli wyciągnięci na ziemi. Wzdłuż linii plutonu, tuż obok Stempela, przeszedł chłodny i opanowany sierżant. Wydawał krótkie komendy, trzymając w zębach grube, nie zapalone cygaro. Harold odniósł wrażenie, że dzięki tym komendom żołnierze zachowują czujność. Znów poczuł się pełnowartościowym członkiem świetnie mu już znanej wojskowej organizacji. Odetchnął z ulgą. Otaczali go naprawdę dobrzy żołnierze, gotowi do walki. - Kryć się! - zawołał porucznik. - Chować głowy! Stał przed okopami z krótkofalówką przy uchu, drugie zasłaniał dłonią w grubej futrzanej rękawicy. Z oddali doleciał przybierający na sile łoskot wirników. Wszyscy pochowali się w okopach. Huk eksplozji Harold odebrał jak uderzenie pięścią w twarz. Dookoła z ośnieżonych gałęzi drzew pospadały na ziemię białe czapy. Czy to nasi ostrzeliwują Chińczyków, czy oni nas? - przemknęło mu przez myśl. Zacisnął zęby i przełknął ślinę. Następny wybuch sprawił, że szybko dał nura do swojego wykopu. Poczuł drgania ziemi, zanim jeszcze usłyszał huk. Pocisk rozerwał się dość daleko, wysunął więc głowę ponad krawędź wykopu. Nigdzie nie dostrzegł osmalonego leja, zwalonych drzew czy dymu niesionego przez wiatr. Odetchnął głęboko, żeby rozluźnić napięte nerwy. Doszedł do wniosku, że opowieści sierżanta Gilesa o zaciekłości ostrzałów ar- tyleryjskich były przesadzone. - Skąd ten ogień? Odbiór! - wykrzyknął porucznik do krótkofalówki, siadając na ubitym nasypie wykopu Stempela. - Przecież to bzdura, kapitanie! - Kolejny wybuch zagłuszył jego słowa. - ...mamy utrzymać te pozycje?! Potrzebne nam wsparcie, do cholery! Gdzie jest lotnictwo? Odbiór! Między drzewami w przodzie pojawili się ludzie pędzący na łeb, na szyję w ich kierunku. Przekrzykiwali się nawzajem i energicznie wymachiwali rękami, jakby zapomnieli o wszelkich regułach. - Nie strzelać! - przekazywano wzdłuż linii. Jeden ze zwiadowców skierował się wprost do dowódcy plutonu. Porucznik cisnął krótkofalówkę w śnieg. Łącznościowiec patrzył na to osłupiały. Harold zaczął dygotać z zimna. Porucznik patrzył na uciekających żołnierzy oczami rozszerzonymi ze zdziwienia. Stempelowi zaparło dech w piersi. Dwaj zwiadowcy minęli dowódcę i pospiesznie wskoczyli do okopu. - Boże przenajświętszy! Poruczniku! - wysapał czarny sierżant, z trudem łapiąc oddech. - Chyba cały pułk wali prosto na nas! Jest jakieś czterysta metrów stąd! Matko Boska! - Ściągnął hełm i czapkę. Jego ogolona do gołej skóry głowa parowała. - Strzelali do nas na oślep! Proszą rozkazać, żeby nasi także zaczęli strzelać na postrach. - Porucznik mruknął coś pod nosem. - Co?! - huknął sierżant. - Po piąć kul?! Na miłość boską, poruczni- ku, przecież oni... Musimy się wycofać! Nie damy rady, do cholery! Stratują nas! Harold znów nie usłyszał odpowiedzi dowódcy. Porucznik i sierżant przeszli na koniec wykopu, gdzie zaczęli głośno przeklinać. Jakiś starszy szeregowy zsunął się po nasypie do środka. Stempel usunął się w najdalszy kąt okopu. - Wszyscy tu marnie skończymy! - warknął groźnie sierżant. Cofnął się do czoła wykopu i zaczął wyciągać z pasa wszystkie magazynki z amunicją i granaty, jakie miał przy sobie. Nawet nie spojrzał na Harolda. Starszy szeregowiec w osłupieniu patrzył na te przygotowania. - Nie inaczej! Te skurwysyny sztabowe wysłały nas tu na pewną śmierć! Spisali nas na straty! - Przepraszam - odezwał się roztrzęsionym głosem Stempel. - Czy mógłbym dostać choć jeden granat? - Czego? - On nie ma żadnej broni - wyjaśnił starszy szeregowy i zachichotał nerwowo, jakby to był dobry dowcip. - Ten durny skurwiel przyjechał prosto z obozu szkoleniowego! - Wybuchnął gromkim śmiechem, aż łzy napłynęły mu do oczu. - Jesteś dziewicą, Królewno Śnieżko? - zapytał Murzyn. - Tak jest, panie sierżancie. Zaśmiał się krótko, pokręcił głową i wziął jeden z granatów. - Umiesz się tym posługiwać? - Tak jest. Umiem. Rzucił granat Haroldowi, który wreszcie przestał być całkiem bezbronny. - Uwaga! - przekazano wzdłuż linii. Z lasu wyskoczyła najpierw jedna sarna, potem kilka następnych, wreszcie duże, składające się chyba z trzydziestu sztuk stado. Zwierzęta popędziły wielkimi susami niczym gazele, klucząc i okrążając kępy krzaków. Stempel, podobnie jak jego koledzy, spoglądał z niedowierzaniem, jak stado w popłochu mija ich pozycje i znika w gąszczu na tyłach. Spłoszone sarny gnały przerażone. Nadciągało coś straszliwego. Później doleciały dwa przenikliwe, krótkie dźwięki chińskiego gwizdka. Komendę przekazano w lewo i w prawo, na skrzydła. Haroldowi żołądek podszedł do gardła. W ustach mu zaschło. W zapadłej nagle ciszy zaczął narastać głośny szelest, jak gdyby zbliżała się lawina. - To oni - mruknął sierżant. - Nadchodzą. Skrzypienie śniegu pod butami tysięcy ludzi szybko się przybliżało. Harold poczuł, jak z brzucha wędruję mu w górę coś, co dławi w gardle. W przodzie nagle gruchnęła pieśń. Donośny głos zaintonował kilka śpiewnych sylab o miękkim, całkiem obcym brzmieniu. Nie ulegało wątpliwości, że to rytmiczna pieśń marszowa chińskich oddziałów. Chwilę później podjęły ją tysiące głosów. Można było odnieść wrażenie, że prosto na nich gna chóralna lawina dźwięków. Zaraz pieśń podchwyciły formacje na skrzydłach; gigantyczna fala zaczęła jakby okrążać amerykańskie pozycje obronne. Z okopów wystawały tylko białe hełmy, widać było jednak, że ludzie trwożnie rozglądają się na boki, mierząc wzrokiem dzielące ich odległości. Z piersi nadciągających wojsk wyrwało się głośne, dudniące “Ha!”. Nie umilkł jednak wysoki, śpiewny głos intonujący drugą zwrotkę. Stempel zaczął się zastanawiać, czy Chińczycy pragną w ten sposób podnieść się na duchu, czy raczej osłabić morale czekających na nich obrońców. Było mu coraz bardziej zimno, dygotał jak liść na wietrze. Wsunął dłonie pod pachy i przycisnął mocno, ale niewiele to pomogło. Miał tak silne dreszcze, że szeleściła na nim kurtka, ale nic nie mógł na to poradzić. Głośno dzwonił zębami. W dołku ściskało go do tego stopnia, że czuł się, jakby mu żebra ściskano obręczą. Ogarnęła go nagle nieodparta chęć sikania. Skrzypienie śniegu i śpiew Chińczyków zagłuszyły serie z broni maszynowej na prawym skrzydle. Po chwili padły też strzały z lewej strony. Tylko jego pluton czekał spokojnie. Porucznik stał z karabinkiem uniesionym do ramienia. Wyglądał jak samotny myśliwy w gęstym, ośnieżonym lesie. W ciągu paru sekund przed oczami Harolda pojawiła się warstewka lodu. Zupełnie jakby mu nałożono szkła kontaktowe. Ani trochę nie był przygotowany na to, co się może wydarzyć, a już po pierwszych strzałach sparaliżował go strach. Niemal równocześnie eksplodowało parę min przeciwpiechotnych rozstawionych w pośpiechu przed pierwszą linią obrony. Śpiew się urwał, zastąpiła go kakofonia gwizdków, trąbek sygnałówek i pasterskich świstawek. Chińczycy podnieśli ogłuszający wrzask. Pierwsza linia obrony przed Stempelem otworzyła ogień. Każdy wystrzał rozbrzmiewał zwielokrotnionym echem w głębi lasu. Harold nawet nie mógł dostrzec napastników, dopóki i oni nie zaczęli strzelać. Między drzewami wykwitły ognie z luf. Zaterkotał też karabin maszynowy ustawiony w jego wykopie. Z ubitych obrzeży strzeliły w powietrze gejzery śniegu. Stempel pochylił się nisko... i zwymiotował. Świat wirował mu przed oczami między kolejnymi spazmami nudności. Mimo nasilającej się strzelaniny, dwaj żołnierze obsługujący karabin maszynowy poderwali się na nogi. Strzelali chyba na oślep. Harolda ogarnęła druga fala skurczów żołądka. Zaciskał w garści swój jedyny granat i przyciskał go do brzucha. Wydawało mu się, że cały okop wypełnia odrażający, kwaśny odór jego wymiocin. Kiedy spazmy dobiegły końca, postanowił ostrożnie wyjrzeć na zewnątrz. Kule świstały dookoła, jak gdyby z coraz większą zaciekłością, w miarę jak jego biały hełm wyłaniał się zza nasypu. Jedna z donośnym wizgiem przemknęła mu tuż nad uchem. Kurczowo zacisnął powieki i zęby, ale nie cofnął głowy. Las wypełnił się dymem. Setki żołnierzy posuwały się skokami w tę stronę. Poły długich płaszczy obijały się im o kolana przy każdym kroku. Z luf broni strzelały jęzory ognia. Chińczycy mieli błyszczące bagnety zatknięte na końce karabinów. Tuż za pierwszą linią nadciągała druga, za nią trzecia... Wzmożony świst kul sprawił, że Stempel, dygocząc z przerażenia, osunął się z powrotem w głąb wykopu. Ledwie mógł oddychać przez zaciśnięte gardło; powietrze wydobywało się ze świstem, jakby jęczał. Starszy strzelec podający taśmy amunicyjne poleciał nagle do tyłu, odbił się od ściany wykopy i runął na Harolda. Ciężar trupa wgniótł go w ziemię. Dookoła zadudniły granaty. Odłamki i fale uderzeniowe zwalały z gałęzi świerków duże nawisy śniegu. Niektóre granaty rozrywały się w powietrzu, inne wpadały w zaspy, a ich eksplozje wstrząsały głównie ziemią. Któryś odbił się od tylnej ściany nasypu, stoczył na ziemię, zawirował i znieruchomiał. Stempel skulił się jeszcze bardziej, ale nic się nie stało. Niewybuch! - pomyślał z radością. Chwilę później granat eksplodował. Harold całkiem ogłuchł. Sierżant rzucił karabin maszynowy, podniósł z ziemi saperkę i zaczął nią odbijać nadlatujące granaty, jakby to była rakieta tenisowa. Ze wszystkich stron buchały płomienie. Ubity śnieg osuwał się w głąb wykopu. Zewsząd dolatywały paniczne wrzaski: - Dostałem! Dostałem! Albo: - Znów mnie trafili! Pomocy! Coraz więcej granatów rozrywało się w górze. Na ziemię spadały gałęzie i sypało się igliwie. - Bierz pistolet! - wrzasnął czarnoskóry sierżant na Harolda, któremu żołądek znów podszedł do gardła. - Jezu! Pociski ryły śnieg. Wybuchały granaty. Na obrzeżu wykopu wykwitła kula ognia, na Harolda zwaliła się masa śniegu. Zamrugał szybko, chcąc usunąć lodową powłokę sprzed oczu, kiedy jeszcze bardziej przygwoździł go do ziemi ciężar drugiego trupa. TONGDUSZON, KOREA POŁUDNIOWA 26 stycznia, 03.30 GMT (13.30 czasu lokalnego) Andre Faulk przyniósł worek listów dla trzeciego plutonu kompanii Charlie drugiego batalionu. Jak w całych koszarach, i tu trwało pakowanie rzeczy, czyszczenie broni, ładowanie sprzętu i zapasów do skrzyń. - Poczta! - zawołał. Zwykle rozlegał się tupot, ale tym razem z końca korytarza ktoś krzyknął: - Cisza! Żołnierze w polowych mundurach tłoczyli się wokół otwartych drzwi. W napięciu nasłuchiwali. Faulk rzucił torbę z listami na stolik dyżurnego i ruszył w tamtą stronę. Zauważył, że w salach na łóżkach piętrzą się stosy białych arktycznych ubrań. Usłyszał szumy i trzaski włączonego radia. Dostrzegł przez tłum, że siedzący na łóżku żołnierz ma przed sobą polową krótkofalówkę. Delikatnymi ruchami bez przerwy dostrajał aparat do jakiejś fali. Poprzez zakłócenia przebił się stłumiony głos, ale szum był zbyt silny, żeby dało się cokolwiek zrozumieć. Nagle sygnał się wyostrzył. Z głośnika popłynęły okrzyki: - ...zero dziewięć dziewięć Echo! Strzelaj na postrach! Powtarzam: strzelaj... - Fala znowu zanikła. Po chwili przebił się inny głos: - Zaprzeczam, November Echo siedem dwa! Powtarzam: zaprzeczam! Tu Bravo India trzy dziewięć. W podanym sektorze są nasze formacje! Powtarzam: to nasze formacje! Odwołuję rozkaz otwarcia ognia! Odbiór! Odpowiedź była ciągiem nierozróżnialnych pisków i świergotów. Sygnał zanikł na krótko, zaraz jednak rozległy się przerażone, piskliwe okrzyki: - ...lewo! Linie przerwane! Przerwane! Chińczycy walą prosto na nas! Strzelajcie na postrach! Strzelajcieee! - Na koniec usłyszeli przeciągłe, histeryczne wycie. - Charlie Foxtrot siedem siedem? - zabrzmiał głośno i wyraźnie głos radiooperatora. - Możesz potwierdzić, że wasze linie obrony zostały przełamane? Odbiór! Fala traciła na mocy, ginęła w szumach. Meldunki nadchodziły gdzieś z daleka. - Strzelajcie na postrach! Strzelajcie! Na miłość boską! Dajcie nam wsparcie ogniowe! - Charlie Foxtrot siedem siedem, słyszysz mnie? Odbiór! Charlie Foxtrot, odezwij się! Odbiór! - Nie było odpowiedzi. - Charlie Foxtrot siedem siedem, otwieram ogień na wskazane pozycje. - Rozległ się niewyraźny, zniekształcony okrzyk. - Strzelać na postrach, do jasnej cholery! Na moją odpowiedzialność! Ognia! Żołnierz wyłączył radio. Była to zwykła polowa krótkofalówka, taka sama, jaką posługiwał się oddział proszący o wsparcie ogniowe. Pluton zaczął się rozchodzić. - Zwariowana sytuacja - mruknął jeden z szeregowych. Andre chwycił go za rękę. - Kto to był? Żołnierz wzruszył ramionami. - Ktoś się wpakował w szambo. - Spojrzał na niego, ale szybko odwrócił wzrok. Wyczuwalne było napięcie panujące w plutonie. Drugi szeregowiec dodał: - To dwudziesta piąta. Andre ścisnęło w gardle. Nie, Stempel na pewno jest jeszcze z rodzicami na statku wycieczkowym, pomyślał. - Rozdasz te pieprzone listy czy nie? - rzucił któryś z żołnierzy. Przy stoliku dyżurny grzebał w jego torbie. - Hej! Zostaw to! - krzyknął Andre. Podbiegł, wyrwał mu torbę i zapytał z uśmiechem: - To jest trzeci pluton kompanii Charlie drugiego batalionu? - Przestań się zgrywać, kutasie! - Teraz sobie poczekacie. Jest odpowiednia procedura dostarczania poczty. - Bez pośpiechu wyjął z torby i ułożył na stoliku plik wymiętych listów i kilka paczuszek. Powoli zdjął gumki ściskające korespondencję i odchrząknął teatralnie, na co odpowiedział mu stek wulgarnych epitetów. - Aguire? - Tutaj. Wyciągnął list w jego stronę. - Proszę bardzo. - Aguire gwałtownie wyrwał mu go z ręki. To samo powtarzało się za każdym razem. - Alvarez? - Ten równie gwałtownie zabrał adresowaną do niego przesyłkę. Andre wyciągnął następny list daleko od siebie, jakby był dalekowidzem. - A to dla... Be... Bej... Matko Boska! - Bejgrowicz! - zakrzyknęło równocześnie kilka głosów. Ktoś z pierwszego szeregu wyrwał list i rzucił za siebie. Bejgrowicz musiał po niego dać nura między nogi kolegów. I tak było aż do ostatniej pozycji. - Wolfson - odczytał Faulk z paczuszki najwyraźniej zawierającej kasetę wideo. Jeszcze połowa plutonu została przy nim w nadziei, że znajdzie się coś, co dołączono w ostatniej chwili na końcu ułożonej alfabetycznie poczty. NAD AMUREM, GRANICA ROSYJSKO-CHIŃSKA 26 stycznia, 04.00 GMT (14.00 czasu lokalnego) Od dnia, kiedy im powiedziano, że wojska NATO zaatakowały Chińską Republikę Ludową, porucznik Czin bez przerwy słyszał odległy huk. Na początku wypatrywał burzowych chmur. Dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, co oznaczają te odgłosy. Od tamtej pory nie opuszczało go przygnębienie. Podobnie czuł się wtedy, gdy po powrocie z urlopu na wsi stwierdził z przerażeniem, że zaraził się trądem. Zanim lekarz rozpoznał zwykłą wysypkę i na kilka dni zamknął go w izolatce, Czina zżerał nawet nie strach, lecz dziwnie obezwładniające poczucie fatalizmu. Tak samo teraz - czuł, że ten nieustający, przybliżający się grzmot niesie ze sobą tragiczne przeznaczenie. Kiedy dotarli na szczyt ostatniego wzgórza, ujrzał Rzekę Czarnego Smoka. Wyglądała jak gruby biały wąż wijący się wśród pagórków. Przeczuwał, że są już blisko końca podróży, chociaż dowódcy nawet o tym nie wspominali. Jego pluton zeskoczył z samochodu, dalej musieli iść pieszo. Wzdłuż drogi zbiegającej w dolinę stały osmalone wraki ciężarówek. Zeszli na skalisty brzeg, dalej trasa prowadziła po lodzie. Pododdziały szły szlakami wyzna- czonymi przez rozstawione chorągiewki. Czin śmiało wkroczył na gładką, śliską powierzchnię. Żołnierze maszerowali za nim w pojedynczej kolumnie. Na tym odcinku rzeki między zakrętami przeprawiano się w kilkunastu miejscach naraz. Dotarł już do środka skutego lodem koryta i zwolnił kroku, bo zobaczył idących z naprzeciwka dwóch rannych żołnierzy. Byli bladzi i zarośnięci. Jeden utykał, podpierając się na zakrzywionym kosturze. Nogę do kolana miał zawiniętą pokrwawionymi bandażami. Drugi wspierał się na jego ramieniu. Wielki opatrunek z gazy zakrywał mu niemal pół twarzy. Szli powoli, ale z wyraźnym zapałem. Należeli do szczęściarzy, którzy wracali z frontu do domu. CHABAROWSK, SYBERIA 26 stycznia, 07.30 GMT (17.30 czasu lokalnego) Nate Clark stał przed konsolą, chociaż nie miał już złudzeń, że odzyska jeszcze łączność z drugim batalionem. Wreszcie odwrócił się na pięcie i ruszył przez wypełnioną wielojęzycznym gwarem salę, nawet nie patrząc na ludzi. Ciężko opadł na fotel. Miał wrażenie, że nagle przybyło mu parę lat. Czuł się tak, jakby wylądował na obcej planecie, na której zwiększona grawitacja przygniata człowieka do podłoża. Sięgnął po słuchawkę. - Proszę mnie połączyć z generałem Dekkerem. Wsłuchiwał się w narastający szum i serię trzasków, towarzyszących przełączaniu rozmowy na olbrzymim dystansie. Wreszcie uzyskał połączenie z Pentagonem. - Nate? - rozległ się znajomy głos. Clarka nagle coś ścisnęło za gardło. - Generał Clark? Halo! - Słyszę cię, Ed. Mam złe wieści. - Wziął głębszy oddech. - Chińczycy rozbili drugi batalion Dwieście Sześćdziesiątego Trzeciego Pułku Piechoty. - Jak duże są straty? Nate zamknął oczy. - Batalion został doszczętnie rozbity, Ed. Zajął przygotowane naprędce linie obrony przed nadciągającą chińską piechotą. Nie utrzymał się. Generałowi Merrillowi, dowódcy Drugiej Brygady, potrzebna była osłona do przygotowania obrony bazy lotniczej w Birobidżanie. Drugi batalion miał mu ją zapewnić i został rozbity. - Na Boga, Nate... - jęknął Dekker. - Traciliśmy naraz całe drużyny, niekiedy plutony, ale nigdy batalion piechoty! Rany boskie! Chcesz mi powiedzieć, Nate, że Merrill stracił pięciuset żołnierzy piechoty na pierwszej linii obrony?! - Na to wygląda. Jesteś gotów na resztę wiadomości? - Szef sztabu nie odpowiedział. - Nie będziemy w stanie wycofać reszty brygady Merrilla z Birobidżanu do Chabarowska. Chińczycy zajęli jedyną drogę, zorganizowali blokady i stanowiska ogniowe. - Nie da się ich odeprzeć? Jakimi siłami zablokowali drogę? - Nie wiemy. Odbieramy tylko sporadyczne meldunki radiowe z oddziałów transportowych, które wpadły w zasadzkę. Zwiad lotniczy doniósł, że przy drodze stoi ponad sto rozbitych i spalonych pojazdów, głównie ciężarówek. Nigdzie nie widać ich załóg. - Jezus, Maria! - jęknął Dekker. - To klęska na niespotykaną skalę. - Generał Merrill został w Birobidżanie z trzema batalionami - ciągnął Nate. - Na mój rozkaz przygotował się do ewakuacji. Cały sprzęt i zapasy stoją w skrzyniach przy pasie startowym. Wystarczy parę granatów moździerzowych, żeby to wszystko wyleciało w powietrze. Żołnierze zostaliby tylko z tym, co mają w swoich workach. Urwała się łączność, więc nie wiadomo, ilu ocalało z drugiego batalionu, który został odcięty po drugiej stronie drogi, około dwunastu kilometrów na południe od bazy. Może jakieś pododdziały jeszcze walczą. W każdym razie to już trzeci zmasowany atak Chińczyków na Birobidżan. Merrill stracił już transportowiec wraz z całą załogą, maszyna została trafiona na ziemi z granatnika. Ten dodatkowy batalion miał zapewnić kilka godzin spokoju na umocnienie pozycji wokół bazy. Na pewno nie udałoby się jej obronić, gdyby chiński szturm nie został spowolniony. Dowiem się więcej dziś wieczorem, na miejscu. - Co takiego? Zabraniam ci tam lecieć, Nate! Nie wolno ci się angażować w walkę na poziomie batalionów. Przecież ta cholerna baza jest okrążona! Zdajesz sobie sprawę, jak twoja śmierć czy wzięcie do niewoli wpłynęłoby na morale Chińczyków? To chyba najbardziej egoistyczna decyzja, o jakiej dotąd słyszałem. Co cię do tego skłoniło, Nate? Clarkowi kręciło się w głowie z niewyspania. - Do cholery, Ed. A jaki tu ze mnie pożytek? Nawet nie mam konia, żeby poprowadzić oddziały do ataku. Już lepiej wziąć w garść pistolet maszynowy i stanąć w pierwszym szeregu. - Przestań gadać bzdury, Nate! To rozkaz! Natychmiast zdejmę cię ze stanowiska, jeśli będziesz mi dalej proponował takie głupoty. Mam obawy, że gdy tylko rozejdzie się wieść o tej masakrze, może dojść do prawdziwej walki na noże. - Clark potarł piekące oczy. Jak przez mgłę zauważył wchodzącego majora Reeda z depeszą w dłoni. Przywołał go skinieniem i wyciągnął rękę. po radiogram. Szybko przebiegł wzrokiem krótki tekst. Dekker ciągnął: - Spróbuję jakoś złagodzić odbiór klęski Merrilla. Ale po drugiej podobnej porażce bez wątpienia będę musiał położyć głowę pod topór Białego Domu. - Merrill nie żyje. W słuchawce na chwilę zapanowała cisza. - Powtórz. Clark odczytał z depeszy: - Generał Merrill zginął w czasie akcji od kuli snajpera. - Nie miał nic więcej do dodania. Kiedy odłożył słuchawkę, ze złością zmiął radiogram i cisnął go do kosza. Popatrzył na papiery rozłożone na biurku. Na mapach były zaznaczone niezmienione pozycje oddziałów. Nate przesunął się na krawędź fotela i zakołysał w przód i w tył. Starannie pozbierał wszystkie ołówki i kredki, po czym ułożył je w zasiągu ręki. Później westchnął ciężko, odchylił się z powrotem na oparcie i zapatrzył w ścianę. Do pokoju znów zajrzał Reed. - Powiedział pan generałowi Dekkerowi? Clark pokiwał głową. - Przygotuj mi helikopter - rzucił. - Birobidżan? - zapytał krótko Reed, a gdy Nate przytaknął ruchem głowy, zapytał: - Mogę polecieć z panem? NA POŁUDNIE OD BIROBIDŻANU, SYBERIA 26 stycznia, 08.00 GMT (18.00 czasu lokalnego) Stempel leżał w płytkim śniegowym grobie. Nie wypuszczając z ręki granatu, drugą ostrożnie sięgnął do kieszeni kurtki. Szukał batonika, który dostał jeszcze w samolocie. Zamiast niego trafił na wieniec z kwiatów od hostessy z Hawajów. W drugiej kieszeni znalazł kartę kredytową, którą dostał w dniu przybycia do obozu szkoleniowego. “Gdybyś kiedykolwiek popadł w jakieś kłopoty, powiedział mu wtedy ojciec, dzięki tej karcie zdołasz się z nich wydobyć”. Wciąż leżał przygnieciony do ziemi dwoma ciałami. Kurtkę miał przesiąkniętą krwią zabitych. Nie wiedział nawet, gdzie się znajduje. Był całkiem sam. Czekał już tylko na śmierć. Nie miał pojęcia, jak długo to potrwa. Bardzo chciało mu się pić. Kiedyś przeczytał, że człowiek może wytrzymać najwyżej cztery dni bez wody. Teraz się zastanawiał, co go zabije: mróz czy brak wody. Od dawna już wokoło panowała cisza. Ale wcześniej... Zacisnął mocno powieki. Ledwie mógł się powstrzymać od krzyku, przywołując tamte wspomnienia. Zazgrzytał zębami. Odpychał od siebie natrętne myśli, powtarzając w duchu: “Nie! Nie! Nie!”, jakby to była jego mantra. Co dziwne, pozwalało mu to odzyskać spokój. Wracała jasność myśli i mógł się znowu oddawać rozważaniom na temat sposobów swojej śmierci. Słyszał tylko szmer własnego oddechu. Między drzewami w górze niebo pociemniało. Nieoczekiwanie Harold poczuł przemożną chęć działania. Z trudem się zmuszał, by dalej leżeć bez ruchu. Tłumił pragnienie poderwania się z ziemi i rozejrzenia dookoła. Bardzo powoli zgiął rękę i spojrzał na tarczę dużego, czarnego sportowego zegarka, który miał zapięty na rękawie kurtki. “To jest Syberia! - wykrzykiwał sierżant, gdy wysiadali z samolotu. - Według czasu lokalnego jest godzina czternasta pięćdziesiąt! Zapamiętać: czternasta pięćdziesiąt!”. Tylko tyle Stempel wiedział o rejonie, do którego został przerzucony. Znał przybliżone współrzędne tego miejsca i dokładny czas. Szybko obliczył, że teraz jest osiemnasta. Z niedowierzaniem pokręcił głową. Tylko trzy godziny... a jakby całe życie. Przygniatające go zwłoki stopniowo sztywniały od mrozu. Z jego ust wydobył się gęsty biały obłok. Zdziwiony, jeszcze raz nabrał powietrza i je wypuścił, chcąc potwierdzić istnienie fenomenu. Można było odnieść wrażenie, że jego płuca wypełnia jakiś sypki, biały pył. Nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego. Owszem, z ust wydobywała się para oddechu, ale nie taka gęsta mgła. Dmuchnął jeszcze raz, z identycznym skutkiem. Robiło się ciemno, temperatura spadała. Chciał przełknąć ślinę, ale w ustach całkiem mu zaschło. “Woda w manierkach zamarznie, jeśli nie będziecie jej trzymali pod ubraniem!” - pouczał sierżant. Haroldowi chciało się pić. Podejrzewał, że przy zabitych woda już dawno zamarzła. Mróz się nasila, podpowiadał mu jakiś trzeźwy fragment świadomości. Miał własną manierkę, tyle że już prawie nic w niej nie zostało. Może jednak warto przeszukać zwłoki?... Te rozważania sprawiły, że nagle oprzytomniał. Zdał sobie sprawę z ciężaru przytłaczających go do ziemi ciał. To były tylko zwłoki, jedne starszego szeregowego, drugie sierżanta. Powoli zaczai się spod nich gramolić. Pierwszy ruch po tak długim czasie, nawet samo napięcie mięśni, wymagały nieproporcjonalnie olbrzymiego wysiłku. Ogarnęła go panika, zaczął szybciej przebierać rękami. Postękując, wyczołgał się z wykopu i przekręcił na wznak. Był na odkrytym terenie... Wszędzie dokoła rozciągało się straszliwe pokłosie wojny. Bezruch i śmierć. Trupy Chińczyków na rym jednym skrawku tajgi chyba nawet trudno byłoby zliczyć. Ale to widok zabitych Amerykanów przyprawił Harolda o szok. Dobrze wiedział, że nikt nie przeżył. Słyszał agonię ludzi. Błagania o litość i bezwzględne strzały oprawców. Stopniowo się przybliżały. Później widział błyski ognia z luf. Wreszcie poczuł strumienie krwi z ran nieżyjącej już obsługi karabinu maszynowego. Teraz jednak, kiedy zobaczył walające się na śniegu, na wpół nagie zwłoki, o mało nie zsunął się z powrotem do swojego wykopu. Chińczycy porozbierali zabitych do samej bielizny. Widok posiniałych trupów w zaspach ściskał za serce. - Mój Boże - szepnął Stempel. Popatrzył w niebo. Z najbliższej gałęzi zwieszała się oderwana w barku ręka. Jeśli stąd odejdę, nikt nigdy nie odnajdzie moich zwłok, pomyślał. Po wojnie dowództwo na pewno przyśle tu swoich ludzi. Ale gdy się oddalę choć trochę od miejsca bitwy, trafię tylko na listę “zaginionych w akcji”. Nie będzie nawet pogrzebu ani grobu, nad którym matka mogłaby uronić łzę. - Hej, ty! - usłyszał. Odwrócił się szybko. Zza drzewa wychylał się żołnierz w białym arktycznym stroju. Za nim w śniegu leżało kilku innych. Wszyscy mierzyli z pistoletów w Harolda. Żyję, przemknęło mu przez myśl, kiedy podnosił się z ziemi. Zaczął długimi susami biec w stronę tamtych. Zauważył energiczną gestykulację obcego i przystanął zdezorientowany. Tamten pokazywał kciukiem w dół. Stempel padł w zaspę. Nie spuszczał jednak wzroku z całej grupki. Postanowił za wszelką cenę nie tracić jej z oczu. Żołnierz powoli, ostrożnie podkradł się do niego. Robił kilka kroków, padał na ziemię i rozglądał się uważnie. Dopiero po jakimś czasie podrywał się znowu. Padł tuż obok Stempela z głośnym chrzęstem zmarzniętego na powierzchni śniegu. Jednym spojrzeniem obrzucił jego zakrwawioną kurtkę i spytał: - Jesteś ranny? - Harold pokręcił głową. Tamten znów rozejrzał się na wszystkie strony. - Słyszałeś coś? - szepnął. Z jego ust także wydobywały się gęste białe obłoki. - Od pewnego czasu cisza - odparł Harold. Obcy był sierżantem. Na hełmie miał trzy szewrony. - Ktoś jeszcze przeżył w tym rejonie? - Stempel pokręcił głową. Podświadomie przygotował się już na następne pytanie: “Więc jakim cudem tobie się udało?”. - Dobra, chodź z nami. Tylko po cichu - syknął przez zaciśnięte zęby. Obaj wstali. Cały przód kurtki Harolda był prawie czarny i sztywny od zakrzepłej krwi. - Gdzie masz pistolet? - zapytał sierżant. Stempelowi łzy napłynęły do oczu. - Mniejsza z tym. Pełno tu broni dookoła. Coś ci znajdziemy. Harold ruszył za nim. Jak można się było spodziewać, szybko znaleźli wszystko, czego potrzebowali. Batalion trafił na front prosto z koszar i żołnierze byli w pełni wyekwipowani. Chińczycy musieli działać w pośpiechu, bo tylko niektóre zwłoki odarli z odzieży i zapasów. Inne leżały w kompletnym rynsztunku, z zapasami amunicji, sucharów i środków opatrunkowych. Natknęli się też na najcenniejsze znalezisko. Przy którymś z wykopów jeden z nowych kolegów Stempela zauważył wystającą ze śniegu czarną kolbę pistoletu M-16. Wyciągnął go z zaspy, otarł rękawicą ze śniegu i obrzucił krytycznym spojrzeniem. Usatysfakcjonowany, wyciągnął broń w stronę Harolda. Ten nie odezwał się ani jednym słowem, nie uczynił żadnego gestu, ale w głębi duszy poprzysiągł sobie, że nawet na chwilę nie wypuści pistoletu z rąk. Postanowił, że nawet umrze z tą bronią przy ramieniu. Teraz był gotów stawić czoło wszelkim przeciwnością losu. Podobnie jak sierżant i starszy szeregowy, powtarzał w myślach. Dokładnie tak samo, jak ci dwaj. WŁADYWOSTOK, SYBERIA 26 stycznia, 09.30 GMT (19.30 czasu lokalnego) - To najgłupszy pomysł, jaki kiedykolwiek przyszedł ci do głowy - szepnęła Kate do Woody'ego. Siedzieli przytuleni przy małym stoliku pośrodku mrocznej sali barowej. Przy pozostałych stolikach tłoczyli się rosyjscy portowcy i nafciarze o rumianej cerze. Wszyscy byli nieźle wstawieni i bezczelnie gapili się na nią, jedyną kobietę w tej części sali, nie licząc otyłej barmanki. Uśmiechali się, wyszczerzając złote koronki. Woody jednym haustem opróżnił kieliszek. Bez sprzeciwu zapłacił pięćdziesiąt dolarów za butelkę wódki, mając nadzieję, że tym sposobem kupuje im przepustkę do tutejszej społeczności. Chuchnął, skrzywił się i otarł usta wierzchem dłoni. - Nieprawda - odparł. - Miałaś jeszcze głupszy pomysł: żeby od razu jechać na linię frontu. - A przyszło ci do głowy, że mam ku temu jakiś powód? Odchyliła się do tyłu i oparła plecami o kołnierz ciężkiego baraniego kożucha, który powiesiła na poręczy krzesła. Mimo że śmierdział i wyglądała w nim jak niedźwiedź, to jednak było jej wreszcie ciepło. - Kto jak kto, ale ty nie powinnaś się tak płaszczyć przed wojskowymi - rzekł, nalewając sobie następną porcję. - Nie sądzisz, że już ci wystarczy? - zapytała Kate. Woody był weteranem takich wypraw, jej nawigatorem wśród raf groźnego świata. Najpierw za sto dolarów kupił rozklekotaną ładę od byłego oficera Armii Czerwonej. Potem zapalił skręta grubego jak jej kciuk i zabrał ją na poszukiwanie najbardziej podejrzanej spelunki w całej Rosji. A teraz pił wódkę, jakby to była woda sodowa. - Mówiąc szczerze - odparł, unosząc zatłuszczony kieliszek do ust -nawet nie zacząłem jeszcze pić. Kate chwyciła go za rękę. - Woody, proszę - szepnęła. Prychnął pogardliwie, ale odstawił kieliszek. Przy poręczy balkonu tuż za nimi pojawił się kudłaty, spasiony Rosjanin. Uśmiechał się lubieżnie do towarzyszących mu dwóch kobiet. Trzymał ręce na ich obfitych pośladkach. Pierwsza nadstawiła do pocałunku grubo uszminkowane wargi. Druga nachalnie sięgnęła do jego rozporka. Kate szybko odwróciła głowę. - No więc chcesz się dostać na tak zwany front - mruknął Woody mentorskim tonem. - Osobiście wolałbym określenie: rejon natarcia armii chińskiej. Ale dla wygody nazwijmy to frontem. Nawet najwyższe szychy z NBC News nie mogły ci zdobyć przepustki z Pentagonu. Zresztą nie wiem, czy zwróciłaś uwagę, że oficjalnie nawet nie oddelegowano nas do Rosji. I nie zastanowiło cię, dlaczego w sprawę zostało włączonych aż tylu prawników firmy? Nie zwróciłaś uwagi na niezwykłą ostrożność, z jaką mówili o możliwości wysłania korespondentów w rejon działań zbrojnych? Te wszystkie prawne manewry, bo właśnie o to chodziło, służyły tylko jednemu: zabezpieczeniu się przed pozwami sądowymi na wypadek, gdyby trafiły nas tu jakieś zabłąkane kule. - Nie chrzań, Woody. Czasy Watergate już dawno minęły. Przestań paranoicznie wietrzyć na każdym kroku konspiracją, dobra? Zachichotał. - Dla ciebie mogę być paranoikiem - fuknął ze złością. - Ale wojskowi powtarzają, że to zbyt niebezpieczne. - To zwykłe mydlenie oczu! - Rozejrzała się dookoła. Wciąż była głównym obiektem zainteresowania nie ogolonych, brudnych prostaków o popsutych zębach. - Tylko tak gadali, ponieważ mają coś do ukrycia - dodała szeptem. - Najwyraźniej coś spieprzyli i teraz próbują to zatuszować. - I kto tu wietrzy konspirację na każdym kroku? - Odchylił się na krześle. Wyglądał na zmęczonego. - Dobrze się czujesz? - zapytała. - Pewnie - mruknął naburmuszony. - Posłuchaj! - rzucił po chwili. -To nie są harcerskie podchody, Kate. To prawdziwa wojna. Ludzie bez przerwy giną. Ani kamera, ani plakietki oficjalnych korespondentów akredytowanych przez ONZ nie uchronią nas przed kulami! - Dobrze wiem, Woody, że to niebezpieczne. Ale musimy to uznać za ryzyko zawodowe. A ja chciałabym jak najlepiej wykonywać swój zawód. Takie postawienie sprawy pozbawiło go argumentów. Osunął się na krześle i nisko zwiesił głowę. Otworzyły się drzwi za barem. Doleciały stamtąd charakterystyczne odgłosy kasyna gry. Nie obowiązywało tu już żadne prawo. Nie było policji. Ulice patrolowali Brytyjczycy z Błękitnych Hełmów. Udzielali pomocy jedynie obcokrajowcom albo Rosjanom płynnie mówiącym po angielsku. Zazwyczaj jednak przemykali pod ścianami, zaglądając uważnie w mroczne zaułki. Czasami środkiem jezdni przetoczył się powolutku wóz opancerzony. Żołnierze stosowali zwykle “szyk ulsteeski” - ostatni z patrolu bez przerwy się odwracał, szedł to bokiem, to znów tyłem, lustrując całą okolicę. - Jeżeli nie możemy się tam dostać oficjalnie - powiedziała Kate, powtarzając swoje wcześniejsze tłumaczenia - to znaczy, że trzeba wykorzystać takie podejrzane spelunki i spróbować się dogadać po kryjomu. Otworzyły się drzwi od ulicy. W barze zapadła cisza, wszyscy popatrzyli na wchodzącego. Był to kolejny rodowity Syberyjczyk, rosły i krzepki, sprawiający wrażenie speca od ciemnych sprawek. Klienci baru szybko wrócili do przerwanych rozmów, jakby od razu zaliczyli przybysza do swojej klasy. Tymczasem mężczyzna podszedł do kontuaru, powiedział parę słów, a barmanka wskazała mu Kate i Woody'ego. Dunn obleciał strach. - To na tego typka czekamy? - zapytała podejrzliwym szeptem. - Barmanka powiedziała, że może nam pomóc - odparł Woody. Rosjanin podszedł, odwrócił krzesło i usiadł. Położył łokcie na poręczy i oparł brodę na pięściach. Głośno pociągnął nosem, rozszerzając przy tym nozdrza jak rozzłoszczony muł, i przekrwionymi oczyma obrzucił Kate przeciągłym spojrzeniem z góry na dół, dłużej zatrzymując wzrok na jej biuście. Wielka futrzana czapa opuszczona nisko na czoło skutecznie maskowała jego rysy. Byle jak pozszywana ze skór, nasuwała skojarzenie, że jej właściciel odłączył się od hordy Wizygotów. Nawet śmierdział jak mastodont, dopełniając w wyobraźni Dunn obraz człowieka jaskiniowego. Popatrzył na Woody'ego i zagadnął z silnym rosyjskim akcentem: - Mówisz angielski? - Woody skinął głową. - Amerikan? - Kamerzysta przytaknął po raz drugi. - I gdzie ty chcesz jechać? - Musimy się dostać na front - powiedziała Kate. Rosjanin spojrzał na nią. Zarost sięgał mu wysoko na policzki pokryte wieloma bliznami, równie zaczerwienionymi jak jego oczy. Pomyślała, że chyba nie zapuszczał brody, a raczej rzadko się golił. - Ha! - ryknął gardłowo. Dopiero po chwili Kate zrozumiała, że to miał być śmiech. Rosjanin szybko wstał i pochylił się nad stolikiem. Rozejrzał się na lewo i prawo, sięgnął po kieliszek Woody`ego i wlał w siebie porcję wódki. Potrząsnął kieliszkiem, strącając ostatnie krople alkoholu do gardła, po czym starannie go wylizał. Język miał długi jak żaba. Kate wtuliła głowę w ramiona. Woody patrzył na Rosjanina z nie skrywanym podziwem, jakby właśnie odkrył nie znany dotąd fenomen królestwa zwierząt. Okryta futrem bestia odstawiła kieliszek i ruszyła do wyjścia. Woody sięgnął po butelkę i pociągnął z niej łyk wódki. Skrzywił się z niesmakiem. Jego ramionami wstrząsnął dreszcz. - Chyba nie zabierze nas na front, Kate - mruknął i otarł usta wierzchem dłoni. - Fatalnie! - Język zaczynał mu się plątać. - Raczej możesz też zapomnieć o pośmiertnym odznaczeniu nagrodą Pu... ulitzera! Uśmiechnął się od ucha do ucha. MOSKWA 27 stycznia, 06.00 GMT (8.00 czasu lokalnego) - Tryb A - zadecydował Walentyn Karcew. - Następny? - Wiktor Afanasjew - odczytał sekretarz. Siedzieli naprzeciwko siebie w limuzynie mknącej środkowym pasem szerokiego bulwaru. - Śmiał się, kiedy podczas partyjnego obiadu wspomniano o programie czterysta dwanaście B. - A co to za program? - Zarzucony plan skierowania hutników do wyrębu lasu. - Aha. - Karcew zachichotał. Spojrzał przez szybę na ludzi czekających cierpliwie w długiej kolejce przed sklepem. Po żarcie, pomyślał. - To było kompletne fiasko. - Kto by pomyślał, że hutnicy wcale nie zechcą być drwalami? Sekretarz tak intensywnie wbijał w niego spojrzenie, że Karcew poczuł się nieswojo. Nigdy nie lubił nudnych zajęć administracyjnych, a zwłaszcza takich. - Tryb A. Następny? Sekretarz przez chwilę szukał kolejnej pozycji w spisie. Na pewno można by to załatwić inaczej, pomyślał Karcew. - Ludmiła Wawrowa. - Kto to? - Zastępuje sekretarkę w sekcji maszynopisania zajmującej się materiałami tajnymi, gdzie każda pracownica dostaje oddzielną stronę do przepisania. Zatrzymała się przy biurku koleżanki, żeby zamienić parę słów, a gdy odchodziła, zamiast swojej, zabrała kartkę, którą koleżanka właśnie skończyła przepisywać. Twierdziła, że przez pomyłkę. - Miała szansę przeczytać tekst? - Sekretarz wzruszył ramionami. - A co one przepisywały? - Tamten zareagował tak samo. Wbijał nieruchome spojrzenie w Karcewa, ale gdy zwierzchnik spojrzał mu w oczy, szybko odwrócił głowę. - Wiesz, że władza, a właściwie kumulowanie władzy jest ostatecznym celem ludzkich działań? - zagadnął Karcew. - Cała reszta, sława, bogactwo czy kariera polityczna, to tylko środki do osiągnięcia celu nadrzędnego, jakim jest władza nad innymi. A najwyższą władzą jest możliwość takiego kierowania ludźmi, aby robili dokładnie to, czego się chce, i dokładnie wtedy, kiedy to powinno być zrobione. Dlatego należy zwracać pilną uwagą na każdy szczegół i mieć wystarczająco silną wolę, aby podejmować decyzje, kiedy w głębi serca jest się przekonanym, że to decyzja konieczna. Sekretarz słuchał bez zainteresowania. Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Panicznie bał się Karcewa. Na pewno nie należał do ludzi, z którymi można prowadzić dyskusje. Do rozmowy potrzebny był ktoś, kto nie czuje strachu. Ta refleksja przypomniała Karcewowi pannę Dunn. Westchnął ciężko. - Także tryb A - powiedział zrezygnowany. Kolejna osoba miała dostać kulę w tył głowy. 12 BAZA LOTNICZA W BIROBIDŻANIE, SYBERIA 27 stycznia, 09.00 GMT (19.00 czasu lokalnego) Clark obserwował teren przez przednią szybę helikoptera Blackhawk. Powoli zapadała noc, ale nawet w ciemności można było dostrzec smugi czarnego dymu otaczające bazę lotniczą. Sporadyczne rozbłyski i ognie wystrzałów pozwalały dokładnie określić rozmieszczenie linii obrony. Pożary były głównie efektem intensywnych nalotów na pozycje otaczających bazę Chińczyków. Wokół niej ciągnął się szeroki pas czarnej, osmalonej, porytej lejami ziemi. Nate stał w rozkroku, trzymając się poręczy za fotelami pilotów, którzy kluczyli, żeby uniknąć ostrzału z ziemi. Czubki drzew przemykały pod brzuchem maszyny z zadziwiającą prędkością. Korytarz, którym lecieli, był szczególnie zadymiony. Na tym odcinku, gdzie prowadzono szczególnie intensywne “przygotowania”, odbywał się cały ruch powietrzny, łączący z oblężoną bazą. Za kilka godzin trzeba było wyznaczyć inny korytarz. W lecących przed nimi śmigłowcach przybywali żołnierze sił specjalnych. Zielone Berety stanowiły jedyną bojową rezerwę Clarka. Z powrotem mieli odlecieć ranni. Na lotnisku z helikoptera wyładowywano nosze; dopiero później on wraz z Reedem, dwoma podoficerami ochrony, dwiema sanitariuszkami i drużyną komandosów mógł zająć miejsce w maszynie. Z lewej pojawił się nad nimi transportowy C-130. Wielki, pomalowany na biało samolot nagle przesłonił pół nieba. Przeleciał bardzo blisko, aż turbulencje powietrza zakołysały śmigłowcem. Nate patrzył, jak za jego rufą wykwitaj ą czasze spadochronów. Z pochylni ogonowej zsuwały się skrzynie z zaopatrzeniem. Zrzucano je z wysokości dwudziestu metrów, więc nawet spadochrony nie były w stanie wyhamować pędu. Kilka skrzyń rozbiło się przy początku pasa startowego, ich zawartość rozsypała się po ziemi. Coś zadzwoniło w głównym przedziale maszyny. Trafiła ich zabłąkana kula. Kiedy Nate z powrotem popatrzył na lotnisko, transportowiec niemal ocierał się brzuchem o pas startowy. Otwierały się kolejne spadochrony, ale skrzynie spadały z wysokości nie większej niż dziesięć metrów. Ślizgały się po oblodzonym betonie. Trwał istny wyścig, duże dostawy trzeba było robić pod intensywnym ostrzałem. Pozycji wokół bazy broniło ponad trzy tysiące mężczyzn i kobiet. Dowództwo zaopatrzenia powietrznego armii amerykańskiej od dawna nie spotkało się z tak wielkim wyzwaniem. Helikopter zbliżył się do ogrodzenia bazy. Zakryty smugami dymu teren wokół niej był usłany powalonymi drzewami. Ciemność rozcinały pociski smugowe. Trwała zaciekła strzelanina. Widocznie Chińczycy właśnie teraz przypuścili kolejny szturm. Następne kule zadzwoniły o osłony śmigłowca. Clark znów obejrzał się na mroczne wnętrze przedziału. Ludzie siedzieli na miejscach. Z jego pamięci wypłynął obraz żołnierza trafionego strzelającym iskrami pociskiem smugowym, wgryzającego mu się w ciało niczym rozwście- czona osa, i donośny terkot starej jednosilnikowej maszyny typu Huey. Przemknęli nad zabudowaniami i wyhamowali gwałtownie. Pilot położył blackhawka w tak ciasny skręt, że aż Clark nabrał obaw, iż zawadzą rotorem o ziemię. Przeciążenie ugięło pod nim kolana. Silnik zawył ze zdwojoną mocą. Z głośnym hukiem osiedli na lądowisku. Nate poleciał z impetem do przodu i uderzył piersią o poręcz fotela. Zatkało mu dech w piersi. Poczuł falę gwałtownego bólu. Przez parę sekund nie mógł się wyprostować. Otworzyły się boczne drzwi. Ryk pracującego na wysokich obrotach silnika wdarł się do środka. Reed chwycił go pod rękę i pociągnął do wyjścia. W głównym przedziale nie było już nikogo. Pospiesznie wrzucano do środka żołnierskie worki. Przed drzwiami czekał żołnierz w zakrwawionych bandażach. Clark zeskoczył na ziemię. Znów przeszył go ból, o mało nie upadł. Na szczęście przytrzymało go dwóch komandosów, którzy przylecieli razem z nim. W obudowie śmigłowca pojawiła się nagle dziura, potem druga. Chwilę później roztrzaskała się owiewka bocznej szyby. Znaleźli się pod ostrzałem snajpera. Huk silnika całkowicie zagłuszał odgłos uderzających kul. Sprawiało to nierealne wrażenie. Dwaj piloci siedzieli sztywno za sterami. Za cienką pleksiglasową osłoną byli wystawieni na strzał. Mimo to spokojnie obserwowali załadunek swojej maszyny. Nietrudno się było domyślić, że to pozorny spokój. Na pewno chcieli jak najszybciej wzbić się w powietrze i uciekać z tego przeklętego lądowiska. Panowali jednak nad nerwami. Helikopter poderwał się wreszcie z ziemi. Ostatni wsiadający człowiek omal nie wypadł przez otwarte drzwi. Blackhawk zakręcił ostro i zanurkował w smugę dymu, wyruszając w drogę powrotną. Dopiero teraz Clark usłyszał kanonadę. Odgłosy pojedynczych wystrzałów i serii z broni maszynowej docierały ze wszystkich stron. Pociski ze świstem rozcinały powietrze. Dwunastu komandosów z Zielonych Beretów klęczało półkolem. Lustrowali teren z karabinkami przy ramieniu. Osłaniali rozciągnięte na ziemi, przytulone do siebie sanitariuszki i czteroosobową grupę z naczelnego dowództwa. Dwaj podoficerowie ochrony Clarka i Reeda zgłosili się na ochotnika, chociaż dobrze wiedzieli, że kuszą los. Trzech pierwszych komandosów poderwało się z ziemi i skoczyło pod osłonę sterty worków z piaskiem obrzeżających pobliskie stanowisko artyleryjskie. Kule wciąż zaciekle świstały im nad głowami. Dwaj przewrócili się w połowie drogi, ale najwyraźniej nic im się nie stało. - Ten cholerny snajper uwziął się na nas! - wykrzyknął major Reed. Nie mogli nawet odpowiedzieć ogniem. Właśnie to było najgorsze w wypadku snajperskiego ostrzału. Clark przypomniał sobie, jak któregoś dnia spędził całe popołudnie za ziemnym wałem okalającym pole ryżowe. Tkwił po pas w mętnej wodzie. Cały jego czterdziestoosobowy pluton został przygwożdżony do ziemi przez samotnego snajpera ze zwykłym, jednostrzałowym karabinem. Tu jednak toczyła się inna wojna. W Wietnamie przez kilkanaście lat trwały walki między silnie uzbrojoną, regularną armią i atakującymi znienacka formacjami partyzantów. Tutaj zwarły się dwie równorzędne militarne potęgi. Nie można było myśleć o graniu na zwłokę i minimalizowaniu własnych strat. Trzeba było otwarcie podjąć wyzwanie. Jak również pogodzić się ze stratami. - Dobra! Słuchajcie wszyscy! - zawołał Clark, krzywiąc się z bólu w klatce piersiowej. - Musimy jednocześnie przeskoczyć biegiem pod osłonę! Kapitan dowodzący komandosami zaczął głośno odliczać. Wszyscy poderwali się naraz i rzucili biegiem w kierunku umocnień. Komandosi kluczyli, ale Nate wiedział, że jest to zbędne. Z dużej odległości snajper nie mógł mierzyć w konkretny cel. Strzelał po prostu w wybranym kierunku, licząc na łut szczęścia. Nie mógł jednak zbyt szybko przeładowywać broni, zatem równoczesny przeskok większej grupy miał na celu zminimalizowanie ewentualnych strat. Przy każdym uderzeniu butów o zmarzniętą ziemię Clarka przeszywał dokuczliwy ból. Domyślił się, że musiał złamać sobie żebro. Ogarnęła go wściekłość na samego siebie. Ale złowieszczy świst kuli tuż nad lewym uchem przypomniał mu nagle o obecności snajpera. Został w tyle. Nie umiał już biegać tak szybko jak pozostali. Nie chodziło nawet o to, że z trudem łapał oddech. Po prostu czuł się stary. Wszyscy dotarli bezpiecznie do stanowiska artyleryjskiego. Co kilka sekund automatycznie ładowane działo kalibru sto pięćdziesiąt piąć milimetrów miotało pocisk w powietrze. Lufa była uniesiona wysoko, a to oznaczało, że Chińczycy są blisko. Artylerzyści strzelali na najkrótszą możliwą odległość. Kanonier wskazał im drogę do stanowiska dowodzenia brygady. Zielone Berety natychmiast odesłano do najbardziej zagrożonego sektora obrony. Za wielkimi stertami worków z piaskiem prowadziły w dół schody ułożone z podkładów kolejowych. Pokrywający je śnieg był sczerniały i poryty odłamkami granatów moździerzowych. Z tyczek dookoła wejścia zwieszały się marne resztki tego, co niedawno było siatką maskującą. W bunkrze powitał go ranny pułkownik, zastępca generała Merrilla. Siedział przekrzywiony na bok, ciężko opierając się łokciem o krawędź stołu mapowego oświetlonego trzema biurkowymi lampkami. Krzywił się z bólu, próbując odpowiadać na pytania Clarka. W paru słowach wyjaśnił, że generał Merrill poprowadził dwa bataliony na odsiecz dziesiątkowanemu drugiemu batalionowi dwieście sześćdziesiątego trzeciego pułku. Po drodze dostali się pod silny ostrzał, ledwie zdołali się przebić z powrotem do bazy. Właśnie wtedy generał zginął od kuli snajpera. Pułkownik musiał bardzo cierpieć. Nate rozpoznawał dobrze mu znane objawy. Ospałość, bolesne skurcze twarzy, intensywne pocenie się. Rozkazał mu się natychmiast zgłosić do punktu sanitarnego. Tamten nie miał nawet siły, żeby zaprotestować. Generał popatrzył dookoła. Ludzie pełniący służbę w punkcie dowodzenia przyglądali mu się z uwagą. Z sufitu zwieszały się na kablach gołe żarówki. Clark pospiesznie zdjął kurtkę. Reed zrobił to samo. Co najmniej dwudziestu oficerów dyżurowało przy wielkich konsolach łączności i laptopach. Wszyscy sprawiali wrażenie oswojonych z panującym tu półmrokiem. - Proszę o uwagę - powiedział do Reeda. - Baczność! - wykrzyknął major. Ludzie ociężale podnieśli się z miejsc. Radiooperatorka szybko opadła z powrotem na krzesło, bo przewód jej słuchawek był za krótki. - Uwaga! - rzekł głośno Nate. - Jestem generał Nate Clark, naczelny dowódca UNRUSFOR, USARPAC, a teraz także, czasowo, drugiej brygady Dwudziestej Piątej Dywizji Piechoty! Zaskoczył go aplauz i głośne wiwaty. W powietrze niczym konfetti wyleciały kartki papieru. Na twarzach wymęczonych ludzi pojawiły się uśmiechy. Clark doskonale znał takie reakcje. Przed laty wielokrotnie miał do czynienia z podobnym entuzjazmem, o którym wcześniej mógł tylko czytać w książkach. Żołnierzom natychmiast wracała energia, niecierpliwie czekali jego pierwszych rozkazów. “Nie da się dowodzić wojskami ze stanowiska na tyłach”, powtórzył w myślach cytat. Kiedy czekali na przybycie dowódców oddziałów francuskich i belgijskich na zwołaną pierwszą odprawę batalionu w pełnym składzie, ich uwagę zwróciło nagłe zamieszanie w wejściu do bunkra. Do środka wkroczyła kilkuosobowa grupa żołnierzy w arktycznych strojach pod dowództwem kapitana niosącego białą flagę. - Panie generale - zaczaj usmolony, nieogolony oficer - zostałem przysłany przez Chińczyków jako negocjator. Kapitan Lawrence, dowódca kompanii Bravo dwieście sześćdziesiątego trzeciego pułku. - Clark podsunął mu krzesło i kazał przynieść podwójne porcje gorącego jedzenia. - Wzięli mnie do niewoli w tajdze, na samym początku ofensywy - wyjaśnił kapitan łamiącym się głosem. Oblizał spierzchnięte wargi i zakasłał. - Chińczycy obiecują dobrze traktować jeńców i odesłać rannych za linię walk, ale domagają się natychmiastowego poddania Birobidżanu. A gdybym nie wrócił - dodał, patrząc Clarkowi prosto w oczy - zagrozili rozstrzelaniem wszystkich jeńców. Nate z ulgą przyjął wiadomość, że wbrew plotkom Chińczycy wzięli Amerykanów do niewoli. Wszyscy zebrali się wokół przygarbionego Lawrence`a, lecz dopiero po chwili Clark zdał sobie sprawę, że ludzie patrzą na niego. Czekali na decyzję, czy kapitan będzie mógł zostać w bazie, czy też dostanie rozkaz powrotu do niewoli. Nate w pierwszej chwili chciał pozostawić wybór jemu, ale szybko uznał, że byłoby to tchórzliwe uchylanie się od odpowiedzialności. Popatrzył na umorusanego oficera. - Wróci pan na chińską stronę - powiedział. Lawrence spuścił wzrok i pokiwał głową. - Przedtem może pan napisać list do domu. Dostanie pan spis posterunków wzdłuż drogi do Chabarowska, które się poddadzą, nie wróci więc pan z pustymi rękoma. - Clark odwrócił się do oficera operacyjnego. -Proszę rozkazać obsadom tych posterunków, aby natychmiast przystąpiły do niszczenia broni i sprzętu, kiedy tylko nawiążą kontakt wzrokowy z pierw- szymi jednostkami chińskimi. - Popatrzył znowu na Lawrence'a. - A co się tyczy tej bazy, powie pan Chińczykom, że mogą ją zdobyć tylko w walce. -Kapitan spojrzał mu w oczy. - Proszę wyrazić to takimi słowami, jakie uzna pan za stosowne. Na poobijanej blaszanej tacy przyniesiono miski z parującą zupą. Wygłodniały Lawrence zaczął szybko jeść. - Proszę go przesłuchać - rzekł cicho Clark do S-2, dowódcy sekcji wywiadowczej brygady - wypytać o liczebność i rozmieszczenie nieprzyjaciela. Spiszcie też personalia wszystkich jeńców, których zdoła sobie przypomnieć. Później Lawrence przy jego biurku napisał list do żony i dzieci, wreszcie ruszył w drogę powrotną do chińskiej niewoli. Clark odprowadził go wzrokiem. Zwrócił uwagę, z jakim napięciem ściska dłonie mijanych ludzi. Reed poinformował, że zebrali się już dowódcy pododdziałów i sekcji. Przywitał się z nimi szybko, wciąż odczuwając silne przygnębienie wywołane koniecznością odesłania jeńca za linię obrony. Kiedy rozejrzał się po zatłoczonym bunkrze, w głowie zaświtało mu pytanie: czy to samo czeka wszystkich tu obecnych? Ciarki przeszły mu po grzbiecie. Ich przyczyną nie był strach, lecz bezsilna złość. Reed zapytał jeszcze, czy zgodzi się udzielić wywiadu korespondentowi “Newsweeka”. Generał pokręcił głową. - Proszę o uwagę - rzekł głośno, stanąwszy przed mapą. - Naszym zadaniem jest obrona maksymalnie dużego obszaru dostępnymi siłami i środkami przed wielokrotnie liczebniejszymi oddziałami wroga. To oznacza, że będziemy musieli zacieśnić nasze pozycje i skrócić linie obrony. Oddamy Chińczykom część terenu, żeby łatwiej bronić pozostałego. Oczywiście w przyszłości będziemy musieli go odbić, nawet kosztem dużych strat, jeżeli chcemy zachować możliwość korzystania z tutejszego lotniska. Niebieską kredką zakreślił niezbyt regularny okrąg wokół bazy. Miał około dwóch kilometrów średnicy i w całości leżał wewnątrz obecnych linii obronnych. - Nawet po zacieśnieniu pozycji będziemy mieli za mało ludzi, żeby na tej linii zapewnić skuteczną obronę. Dlatego chcę do północy dostać raport sekcji wywiadowczej, typujący najbardziej prawdopodobne kierunki natarcia Chińczyków. W tych rejonach wzmocnimy obsadę, inne odcinki pozostawimy wyłącznie pod ostrzałem artyleryjskim. To oznacza poważną nieszczelność obrony, przez którą będą mogli przenikać chińscy saperzy, zwiadowcy, a nawet całe pododdziały. Dlatego ludzie ze służb pomocniczych i technicznych będą musieli nocą patrolować te odcinki. Utworzymy z nich prowizoryczne kompanie piechoty, których zadaniem będzie prócz tego czyszczenie pozostałych rejonów z chińskich zwiadowców i czujek po każdym ataku. Gdyby przeciwnikowi udało się przełamać nasze linie obrony, te same prowizoryczne pododdziały zostaną skierowane do likwidacji wyłomu. Będziemy musieli także oddać te wzniesienia dominujące nad lotniskiem. - Zaznaczył czerwonymi krzyżykami na mapie trzy pobliskie wzgórza. - To z kolei oznacza, że będziemy narażeni na ciągły ostrzał z tych pozycji. Dlatego wzgórza zostaną objęte atakami z powietrza i ostrzałem artyleryjskim przez okrągłą dobę. Chcę, żeby nie pozostał na nich żaden żywy Chińczyk. Oficerowie stracili cały entuzjazm, jaki przejawiali na początku odprawy. - Co więcej, trzeba będzie przerzucać ludzi ze służb technicznych i pomocniczych do uzupełniania stanu pododdziałów - ciągnął Nate. - Utworzymy z nich rezerwowe formacje piechoty. W sumie potrzebny nam będzie co najmniej jeden batalion jako rezerwa brygady. W jego skład wejdą również wszyscy uciekinierzy, którym uda się przedostać z powrotem na teren bazy. Zapasowy batalion musi być także gotów do przeprowadzania kontrataków w razie powstania wyłomu w liniach obrony, czy to kompaniami w trzech kierunkach naraz, czy też pełnym składem w wyznaczonym sektorze, w zależności od potrzeb. Najwyraźniej nikt nie był zachwycony tym planem. Jako pierwszy odważył się zabrać głos oficer operacyjny w stopniu pułkownika. - Generale... Rezerwę utworzą tylko pisarze, kucharze czy mechanicy, a nie piechota. Będą mogli najwyżej załatać parę drobnych dziur. Jeżeli myśli pan o wysyłaniu ich do walki, trzeba by dodatkowo przeszkolić tych ludzi. - Mówimy o żołnierzach, pułkowniku, którzy noszą takie same mundury jak pan i ja. - Wystarczy, że uprości im się taktykę działania - wtrącił major Reed - i będzie się unikało skomplikowanych zadań. Tylko atak frontalny, zmasowany, w jednej linii. - Popatrzył na Clarka. - Mógłbym się zająć organizacją tego batalionu, generale. I objąć jego dowództwo, dodał w myślach Nate. Reed chciał wziąć na siebie szczególnie trudne zadanie. Gdyby stracił zbyt wielu ludzi, mógłby się załamać. A takiego człowieka jak on trudno byłoby przekonać, że nie ma w tym jego winy... jeżeli i on by nie zginął. Ale Reed znał się na rzeczy. Można mu było w pełni zaufać. Clark skinął głową. - W porządku. Zjeżdżaj. Major skoczył do wyjścia, po drodze zapinając kurtkę. Reszta czekała w milczeniu. Po chwili Nate spojrzał po ludziach i zapytał: - Jak jest teraz zorganizowane wsparcie ogniowe? Oficer operacyjny podszedł do mapy i wskazał symbole oznaczające stanowiska artyleryjskie: małe kwadraciki z kulką w środku. - Dysponujemy artylerią o łącznej sile około trzech batalionów. Są to wyłącznie działa stupięćdziesięciopięciomilimetrowe z automatycznymi podajnikami. Jedna formacja jest amerykańska, druga belgijska, a trzecia francuska. Każda zapewnia osłonę w sektorze bronionym przez macierzysty kontyngent. - Kto nimi kieruje? - Znajdują się w trzech odrębnych pionach dowodzenia. Clark wyprostował się szybko. - Mam rozumieć, że ostrzał artyleryjski nie jest skoordynowany? - Chcieliśmy uniknąć sytuacji, w której obserwatorzy na pierwszej linii kierowaliby ogniem obcych działonów. W dodatku istnieje bariera językowa. Poza tym dowódcy poszczególnych kontyngentów chcą mieć do dyspozycji własne formacje na wypadek... - I nie oddawać ich do osłony innych sektorów? - wybuchnął Clark. Zdawał sobie sprawę, że popełnia fatalny błąd, ale nie potrafił się opanować. Był pewien, że taka organizacja przyczynia się do pomnożenia strat. - Żądam scentralizowania dowództwa. Trzeba opracować jeden wspólny plan wykorzystania każdego moździerza, wyrzutni rakietowej i działa na terenie bazy. Musimy mieć możliwość stworzenia zapory ogniowej na wypadek zmasowanego natarcia Chińczyków na jeden sektor. Tylko ja będę mógł przekazać wszystkie trzy bataliony artylerii pod kontrolę jednego obserwatora. -Pochylił się i ciężko oparł dłońmi o biurko. - Musimy utrzymać teren pozostający w zasięgu dział! Tylko artyleria zdoła powstrzymać zmasowane natarcie Chińczyków, jeśli się ją odpowiednio wykorzysta, właściwie pokieruje i skoncentruje ogień na wybranym odcinku. Wystarczy wszystko przygotować tak, aby obsługa dział mogła strzelać najszybciej, jak to możliwe. Musimy zapomnieć o tym, co się stało z drugim batalionem dwieście sześćdziesiątego trzeciego pułku piechoty. Te działa pomogą nam zdziesiątkować nacierającą piechotę nieprzyjaciela, wyciąć ją w pień. Musimy maksymalnie wykorzystać artylerię... jeśli chcemy utrzymać tę bazę. Czekał, aż ktoś odpowie, że to niemożliwe. Nikt się jednak nie odezwał. Gdyby to zrobił, Nate natychmiast zdjąłby go ze stanowiska i odesłał do innych zadań. - Czy mamy radary typu Firefinder? - zapytał. - Są spakowane, gotowe do zabrania - odparł szybko oficer operacyjny. - Rozpakować je. Chcę zyskać możliwość ostrzału każdego chińskiego działa, zanim zdąży odpalić drugi pocisk. - Popatrzył na mapę. - Dlaczego to stanowisko artyleryjskie jest tak daleko? - Wskazał kwadratowy symbol. - Na samym skraju rejonu? - Zapewnia osłonę tym jednostkom rozrzuconym wzdłuż drogi do Chabarowska, które znajdują się w jego zasięgu, generale. Gdybyśmy je zlikwidowali, zostałyby całkiem pozbawione osłony... - Proszę je cofnąć, pułkowniku - rzekł stanowczo Clark, nie przejmując się wrogimi spojrzeniami oficerów. Rozumiał ich, ale to on musiał podejmować najtrudniejsze decyzje. - Wydałem już rozkaz poddania wszystkich formacji, które nie są w stanie przebić się do bazy. Nie możemy więc narażać tego działonu na olbrzymie ryzyko. Proszę go przemieścić na bezpieczną pozycję wewnątrz nowej linii obrony. - Przesunął palcem po mapie. - W ogóle chciałbym sensowniej rozmieścić pododdziały. Jeśli będzie to wymagało przesunięcia dział, proszę je przesunąć. Jeżeli trzeba będzie zrobić nowe umocnienia, trzeba ściągnąć saperów i spychacz do szybkiego wyrównania terenu. Chcę, żeby cała artyleria była bezpieczna i racjonalnie rozmieszczona. Co więcej, każdy działon musi być gotów do otwarcia ognia w dowolnym wskazanym kierunku, bez względu na narodowość sił obsadzających ten sektor. I ma to być zrobione do pomocy. Patrzyli na niego z posępnymi minami. - Czy mamy spis wszystkich formacji znajdujących się na terenie bazy? - Niezupełnie, panie generale - odparł oficer operacyjny. - Przez ostatnie dwie doby przybyło sporo różnych pododdziałów z mniejszych okolicznych placówek. Poza tym znajdował się tu punkt tranzytowy dla formacji podążających w stronę Chabarowska, zanim Chińczycy odcięli drogę. Część jednostek, która powinna tu jeszcze być, wyruszyła przed czasem. Innym udało się przebić z powrotem, gdy napotkały nieprzyjaciela. Prócz tego mamy mnóstwo mniejszych i większych grup żołnierzy wszystkich narodowości pochodzących z rozbitych formacji. - Do pomocy chcę mieć kompletny spis - rozkazał Clark. Pułkownik skinął głową. - I chcę, żeby wszyscy przystąpili do kopania. - Wyglądało tak, jakby nikt tego nie usłyszał. Powtórzył głośniej: - Do kopania! Niech saperzy rozkruszą górną warstwę ziemi ładunkami kumulacyjnymi. Sami się przekonacie, co może zdziałać sanitariusz z łopatą. Ludzi trzeba zorganizować, pokierować nimi... To wasze zadanie! - Rozbudził uwagę dowódców. - Musicie rozplanować im życie. Będą niewyspani i ciężko myślący, więc powinniście myśleć za nich. Musicie im mówić, co mają robić, kiedy i jak. Wspólnie musimy ich motywować do działania, wyznaczać konkretne cele i zadania. A jeśli te cele i zadania będą bezpośrednio związane z utrzymaniem bazy... po prostu dobrze wykonacie swoją robotę, a oni swoją. Właśnie tego ludzie od was teraz oczekują. A i wy nie musicie niczego więcej od nich wymagać. - Czy możemy... - zaczął oficer operacyjny, wzruszył ramionami i dokończył z ociąganiem: - ...przekazać pododdziałom jakieś słowa zachęty? - Powiedzcie ludziom, że muszą przetrzymać tę noc. Jutro powiecie im to samo. Pojutrze także. Jeśli nie utrzymają się na swoich pozycjach przez trzy dni, to w ogóle nie mamy na co liczyć. - Clark powiódł spojrzeniem po twarzach oficerów i wyprostował się. - Do zmroku ma być na pozycjach dwadzieścia pięć procent stanu. Wszystkie patrole muszą wrócić za dnia. O zmierzchu trzeba przenieść karabiny maszynowe na rezerwowe stanowiska i co godzinę organizować strzelanie próbne, żeby broń nie zamarzła. Od zmroku do dwudziestej drugiej na pozycjach ma czuwać połowa stanu, a od dwudziestej drugiej do czwartej siedemdziesiąt pięć procent. Po czwartej pełna gotowość wobec możliwości porannych ataków. Od świtu wyruszają w teren patrole, i to patrole bojowe. Będą musiały odstraszać Chińczyków i czyścić nasze przedpole. Nie możemy dopuścić, żeby nieprzyjaciel okopał się w zasięgu broni osobistej przed naszymi liniami. Poza tym patrole bojowe pod- niosą ducha w szeregach. A wszyscy żołnierze, którzy nie będą uczestniczyć w patrolach i czuwać na pierwszej linii, mają kopać. W dzień i w nocy. Dopóki nie uznam, że wystarczy. NA POŁUDNIE OD BIROBIDŻANU, SYBERIA 27 stycznia, 12.45 GMT (22.45 czasu lokalnego) Niewielki oddział Stempela przez całą noc posuwał się w stronę trwających walk. Z oddali dobiegały dziwne odgłosy, zupełnie jakby wybuchł pożar w gigantycznej fabryce sztucznych ogni. Czasami na kilka minut kanonada przycichała, by później w ciągu paru sekund znowu osiągnąć maksymalne natężenie. Między koronami drzew widać było odległe rozbłyski wybuchów. Na każdym postoju nogi drętwiały niemiłosiernie. Kiedy ruszali w dalszą drogę, stopniowo wracało w nich czucie, ale nie do końca. Przy szosie, którą musieli przekroczyć, zobaczyli chińskie wojska. Lustrując teren przez lornetką, sierżant przekazał szeptem, że kilkaset metrów dalej z ciężarówek wysypuje się piechota. Wykorzystali ciemność i przebiegli przez szosę wszyscy razem w jednej linii. Najwyraźniej Chińczycy nie korzystali z noktowizorów, bo ich nie zauważyli. Dalej jednak musieli zwolnić tempo marszu, a w miarę zbliżania się do rejonu walk zachować także wzmożoną czujność. Podejrzewali, że w lasach dookoła aż się roi od nieprzyjaciela. Harold poczuł bliską wiąż łączącą go z tymi ludźmi, chociaż nawet nie znał ich imion. Tylko na początku zamienił parę zdań z sierżantem. Ale w niewytłumaczalny dla siebie sposób czuł się mocno związany z całą grupą. Po czarnych insygniach na hełmach rozróżniał wyłącznie stopnie. Większość stanowili szeregowcy, tacy jak on. Było też dwóch starszych szeregowych, jeden plutonowy i sierżant, który przywołał wszystkich do siebie, gdy tylko niebo zaczęło się rozjaśniać. Stempel wyczuwał, że są już blisko celu. - Tam jest baza lotnicza - szepnął sierżant, ruchem głowy wskazując kierunek, skąd dochodziły odgłosy walki. Gdzieś niedaleko z hukiem przeleciał samolot, chwilę później rozległa się seria silnych detonacji. - Ostrzał jest zbyt intensywny, będziemy musieli zaczekać. Niedługo wstanie świt. Rozproszymy się i okopiemy. Tylko nie rozwalajcie zbyt dużo śniegu. Mamy się tylko ukryć, a nie okopywać do walki. - Co z naszymi śladami? - zapytał plutonowy. - Jeżeli zatrzymamy się tu na dzień, Chińczycy mogą nas odnaleźć po śladach. - Cholera - syknął sierżant. - Dobra, posłuchajcie. Pamiętacie ten strumień, który niedawno mijaliśmy? Jest całkiem skuty lodem, a na wierzchu leży cienka warstwa śniegu. Cofniemy się do niego po własnych śladach, oddalimy kawałek po lodzie i ukryjemy gdzieś na brzegu. Zgoda? - Nikt się nie odezwał. - To ruszajmy. Zaczęli się powoli wycofywać. Trzeba było wysoko podnosić nogi, żeby trafiać we wcześniejsze ślady. Śnieg skrzypiał pod butami. W ciemności ktoś chwycił Harolda za ramię. Był to jeden z szeregowców. W słabym blasku księżyca widać było zmarszczone brwi i twarz wykrzywioną w bolesnym grymasie. - W ogóle nie czuję palców u nóg! - szepnął. - Cisza! - syknął ktoś z przodu. Stempel mógł tylko wzruszyć ramionami. Nie miał jak okazać współczucia. Odprowadził wzrokiem szeregowca, który szedł jeszcze dziwniej niż pozostali. Stawiał nogi sztywno jak szczudła, które z głuchym stukiem zagłębiały się w śniegu. Przyszło mu do głowy, że może to być coś znacznie gorszego niż zwykła utrata czucia w palcach. Zaraz też wymyślił określenie dla człowieka o pobrużdżonym czole. Od tej pory w duchu nazywał go Szeregowcem, Który Nie Czuje Nóg. SZPITAL MARYNARKI WOJENNEJ, BETHESDA, MARYLAND 27 stycznia, 14.30 GMT (9.30 czasu lokalnego) - Jak się dzisiaj czujesz? - zapytała uśmiechnięta Elaine. - Wszystko mnie boli - odparł Gordon. Pocałowała go w policzek, uważając, żeby nigdzie nie urazić. - Potrzebujesz czegoś? - Nowej nerki. Może nawet całego biodra. - Miałam na myśli środki przeciwbólowe. Chcesz, żebym ci je przyniosła? - Nie pomogą. Zaczerpnął głębiej powietrza i skrzywił się z bólu. Musiał teraz szanować swój czas. Miał zaledwie godzinę przytomności dziennie. Przez resztę czasu albo spał, albo w letargu walczył z powracającymi falami cierpienia, marząc o zaśnięciu. Dodatkowe leki przeciwbólowe tylko otępiłyby go jeszcze bardziej, nie byłby nawet w stanie wysłuchać codziennego pięciominutowego raportu z przebiegu walk. Jak dotąd nadchodziły złe wieści. W dodatku były tak zawoalowane biurokratycznym żargonem, że Gordon mógł się tylko domyślać, jak kiepska jest naprawdę sytuacja. A był zbyt osłabiony, żeby zadawać szczegółowe pytania czy też domagać się bardziej konkretnych raportów. - Mam posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego - mruknął - a później spotkanie z przywódcami ugrupowań kongresowych. - Zdaje się, że wszyscy już czekają w korytarzu. Spierają się o coś. - O co? Elaine spuściła wzrok. - Pewnie o wojnę, Gordonie. To straszne. - Wszystkie wojny są straszne! Szybko położyła mu dłoń na piersi. - Wiem, kochanie, tylko... zastanawiałam się, po co ta wojna? O co walczymy? Nie sądzisz, że ugryźliśmy zbyt duży kęs, żeby go połknąć? - My? To znaczy? - wychrypiał. Dała mu trochę wody z kubeczka. - Miałam na myśli Amerykę - powiedziała cicho. - Te pierwsze doniesienia są naprawdę przerażające, skarbie. Trzy tysiące zabitych... i to w większości Amerykanów. A straty po stronie Chińczyków? Czterdzieści pięć tysięcy w ciągu czterech dni! Czy to w ogóle możliwe? Davis położył głową na poduszce. Tyle miał do powiedzenia, tyle argumentów przychodziło mu do głowy. Europejczycy wzmacniali swoje kontyngenty, chcieli stanowić połowę liczebności sił pokojowych. Ale to Amerykanie musieli wziąć na siebie ciężar konsolidacji wszystkich wysiłków. Gordon uważał, że potrzebna jest ewidentna manifestacja siły. Od drugiej wojny światowej Stany Zjednoczone przewodziły całemu wolnemu światu. Czy teraz można było porzucić tę rolę tylko dlatego, że jej brzemię stało się zbyt wielkie? Czy wolno było dopuścić, żeby Chińczycy zachwiali równowagą sił? Żeby na całym kontynencie azjatyckim zapanowały rządy totalitarne? Od tej wojny bardzo wiele zależało. Ale z jego punktu widzenia najważniejszy powód kontynuacji walk był bardzo prosty i nie miał nic wspólnego z sytuacją geopolityczną. Kapitulacja wobec jawnej chińskiej agresji oznaczała upokorzenie. Nie tylko dla niego. W końcu mógł wynegocjować zawieszenie broni, wycofać armię, po czym złożyć rezygnację umotywowaną względami zdrowotnymi. Przy jego nazwisku w podręcznikach historii nie byłoby negatywnych ocen. Ale cały naród doznałby poczucia klęski, utraty szacunku dla samego siebie. Nie pozostałoby to bez wpływu na psychikę następnych pokoleń. Tak zwany syndrom wietnamski byłby niczym w porównaniu ze skutkami podobnej decyzji. Oznaczałoby to izolacjonizm zamiast światowego przywództwa, koniec “wieku amerykańskiego” i początek ery chińskiej. Ludzie utraciliby jakąś cząstkę charakteru, a to właśnie charakter narodu stanowił o wielkości Stanów Zjednoczonych. To on był motorem napędowym najpotężniejszego państwa w dziejach ludzkości. Wykuwał się w wojennych kuźniach, a teraz mógłby zostać zniszczony przez jeden haniebny odwrót. Wojna oznaczała przerażające straty, ale Gordon nie mógł dopuścić, by jego osobista słabość naraziła na szwank godność całego narodu. Dobrze sobie to wszystko przemyślał, ale w rozmowie z żoną mógł tylko powiedzieć: - Wygramy. W głowie znów mu się zakręciło, mgła zmąciła wzrok. Dostrzegł tylko, że Elaine coś jeszcze mówi. - Drzewo wolności...- wymamrotał. - Słucham? - spytała zdziwiona. Zapamiętał to zdanie Thomasa Jeffersona: “Drzewo wolności trzeba od czasu do czasu podlać krwią patriotów i ciemięzców”. - Panie prezydencie? - odezwał się przywódca senackiej mniejszości. Gordon otworzył oczy. Jak długo spałem? - przemknęło mu przez myśl. Trwało spotkanie. - Na najbliższym posiedzeniu izby będzie rozpatrywana rezolucja nakazująca obcięcie funduszy na prowadzenie wojny po trzech miesiącach od dnia jej przyjęcia. Wszystko wskazuje na to, że zostanie przegłosowana. Tylko senacka większość mogłaby ją jeszcze odrzucić. - Zamilkł, chcąc dać prezydentowi czas na oswojenie się z przykrą wiadomością. - A jakie są nastroje w Senacie? - zapytał Davis. Jego dobry znajomy bezradnie rozłożył ręce. - Wyjaśnię ci to wprost, Gordonie. Zgoda? - Davis kiwnął głową. - Nikt nie chce tej wojny, ani w Europie, ani u nas. Są jej przeciwni nawet członkowie twojego gabinetu. Przeciwko niej wypowiada się dziewięćdziesiąt procent Amerykanów. Wszystko wskazuje na to, że jest to najbardziej niepopularna wojna w historii naszego kraju, nie wyłączając wojny domowej. My w Kongresie jesteśmy dosłownie zasypywani lawiną listów, faksów, telefonów i poczty elektronicznej. - To jeszcze nic nie znaczy. Senator uśmiechnął się blado. - Masz rację. Podejrzewam jednak, że nie czytujesz ostatnio gazet. - Nawet nie mam siły, żeby utrzymać gazetę przed sobą - wychrypiał Davis. - Jeśli wierzyć doniesieniom “New York Times”, zanotowano już ponad dwa tysiące wypadków dezercji. A ich liczba stale rośnie. Odbyły się też pierwsze demonstracje. - I z tego powodu chcecie mi wyciągnąć krzesło spod tyłka? - zapytał ostro Davis, spoglądając na senatora, który szybko odwrócił głowę. - Przykro mi, Gordonie - odparł po chwili. - Nie zdołamy odrzucić tej rezolucji. Masz trzy miesiące na sprowadzenie naszych chłopców do kraju. Czekał jeszcze, ale Davis się nie odzywał. Był zbyt rozwścieczony, aby cokolwiek powiedzieć. Musiał szybko wymyślić jakiś plan. Kiedy senatorzy wyszli z sali i pozostał tylko siedzący w najdalszym kącie Fein, zrozumiał nagle, co powinien w tej sytuacji zrobić. - Sprowadź mi Daryla Shaversa - polecił. BAZA LOTNICZA W BIROBIDŻANIE, SYBERIA 27 stycznia, 20.00 GMT (6.00 czasu lokalnego) Zimowe słońce nie pojawiło się jeszcze na zamglonym niebie, ale wyrwę w liniach obrony, którą właśnie udało im się zlikwidować, oświetlały dziesiątki ogni. Reed i Clark spoglądali w milczeniu na zesztywniałe zwłoki chińskich żołnierzy, leżące w stosach niczym sagi drewna. - Zdziesiątkowali pluton obsadzający ten sektor - mruknął Reed. -Przedarli się przez linie obrony i myśleli, że mają już przed sobą otwartą przestrzeń. - Pokręcił głową. - Tu się jednak zatrzymali. Sanitariusze wyciągali trupy spod osmalonych strzępów polowej kantyny. Z parujących kotłów unosiły się jeszcze zapachy, które zwabiły wygłodniałych Chińczyków do batalionowej kuchni. Rezerwowy batalion majora Reeda obrzucił stłoczonych w namiocie napastników granatami. Ponad stu chińskich żołnierzy zginęło wśród stert blaszanych talerzy i sztućców. W głośniku krótkofalówki zatrzeszczało. Chwilę później łącznościowiec zameldował, że Chińczycy ruszyli do natarcia na innym odcinku. - Gdzie? - zapytał pospiesznie Clark. - Od południa - odparł podoficer, trzymając słuchawkę przy uchu. -Próbują wbić klin między pozycje amerykańskie a belgijskie. Nate odetchnął z ulgą. Dokładnie tam spodziewał się ataku. Kazał natychmiast przekazać rozkaz dowódcy sił powietrznych. Piloci czekali w pogotowiu na lotnisku w Chabarowsku odległym o sto osiemdziesiąt kilometrów. Maszyny na dopalaczach powinny się tu zjawić za dziesięć minut. Było wystarczająco dużo czasu, żeby się przygotować na atak. Wyciągnął rękę w kierunku Reeda. - Dobra robota - rzucił na pożegnanie. Kiedy major dłużej przytrzymał mu dłoń, Clark popatrzył w jego podkrążone, zaczerwienione oczy. Miał wrażenie, że odbijają się w nich rosnące stosy trupów. Reed wydał rozkaz ataku na gromadę ludzi, desperacko usiłujących napełnić puste brzuchy. - Wykonał pan tylko swoje zadanie, majorze. - Reed otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Clark mocniej ścisnął mu dłoń. Nie teraz, pomyślał. Przyjdzie jeszcze pora na pytania. - Naprawdę dobrze wykonał pan swoje zadanie, majorze - powtórzył. - Proszę teraz przygotować swój batalion do kolejnego kontrataku. Zawrócił i odszedł. Chińczycy chcieli zdobyć jedyne wzniesienie na terenie bazy, obrzeżające lotnisko od południa. Clark kazał rozmieścić na szczycie stanowiska dziesięć karabinów maszynowych kalibru dwanaście i pół milimetra, nadzwyczaj skutecznych w zwalczaniu piechoty. W nocy zlikwidowano kilka patroli, których zadaniem było rozpoznanie usytuowania tych karabinów. Teraz zaś Chińczycy ruszyli do szturmu, żeby zdobyć ich stanowiska. Ale Clark zawczasu przygotował plan wsparcia ogniowego. Wszystkich czterdzieści osiem dział - stojących zbyt blisko, by zapewnić ostrzał przedpola - miało otworzyć ogień pod maksymalnym kątem i zasypać pociskami bezpośrednie zaplecze pozycji chińskich. Znacznie skuteczniejsze powinno być to wsparcie, które niespodziewanie dla atakujących miało nadejść zza nisko wiszących chmur. Nate spojrzał na zegarek. Cały dywizjon czterdziestu myśliwców bombardujących z gondolami pełnymi silnych ładunków wybuchowych miał się zjawić na miejscu najdalej za kwadrans. Przyspieszył kroku w wąskiej, wijącej się zakosami transzei. Szedł pochylony, zaledwie wystawiając głowę ponad ośnieżoną powierzchnią. Wykop prowadził do rezerwowego stanowiska dowodzenia i łączności na tyłach pierwszej linii. Już wkrótce miał się tu wszcząć gorączkowy ruch. Drużyny amunicyjne i rezerwowe powinny biec w rejon walk, sanitarne wynosić rannych na tyły. Kiedy Clark dotarł do głębszego i szerszego głównego okopu, zabrzmiały pierwsze chińskie gwizdki i sygnałówki. Łącznościowiec i dwóch podoficerów ochrony trzymało się blisko niego. Żołnierze na linii obrony stali albo siedzieli pod ścianą wykopu ze spuszczonymi głowami. Odprowadzali mijającego ich generała spojrzeniami zaczerwienionych, głęboko zapadniętych oczu. - Jak leci? - pytał Clark na lewo i prawo. Ściskał ludziom dłonie, poklepywał po plecach. Byli tak zmęczeni, że dopiero po pewnym czasie zauważali jego obecność. Wywoływała ożywienie. Przy najbliższym stanowisku, w niszy wyrytej w ścianie okopu, młody oficer obserwował przedpole przez lornetkę. Nate zatrzymał się tuż za nim i zerknął na swoją obstawę. Ich miny wyrażały skrajne osłupienie. Zapewne sądzili, że w ciągu ostatnich trzech dni widzieli już wszystkie typy reakcji, ale jej całkowity brak był dla nich zaskoczeniem. - I co tam widać, poruczniku? - zapytał głośno Clark. - Następnych pieprzonych żółtków - burknął dowódca plutonu. Zaraz jednak obejrzał się, odwrócił gwałtownie i wyprężył na baczność, omal nie tracąc przy tym równowagi. - Panie generale... - zaczął, salutując pospiesznie. - To niepotrzebne, poruczniku. Lepiej nie przyciągać uwagi snajperów. - Tak jest! - Gdzie jest najbliższa luka w naszych liniach? - Jakieś sto pięćdziesiąt metrów w tamtą stronę - rzekł porucznik, wskazując na prawo. - Zacieśniłem stanowiska ostatniego plutonu na naszym odcinku. Dwieście metrów dalej zaczyna się sektor Belgów, którzy także zacieśnili swój pluton na lewym skrzydle. Chcemy zatkać tę lukę ogniem zaporowym ze stumilimetrowych moździerzy i karabinów maszynowych rozlokowanych na szczycie wzgórza za nami. - Bardzo dobrze - odparł Nate. - Mogę? - zapytał, wskazując lornetę nożycową. Podszedł do niej, nie czekając na odpowiedź. Była wymierzona w zasieki na przedpolu. Kiedy Clark wyregulował ostrość, od razu zauważył chińskich saperów czołgających się w tę stronę. Cały teren był okopcony i poryty lejami po wcześniejszych walkach. - Jaka jest odległość do ściany lasu? - zapytał. Uzmysłowił sobie poniewczasie, że trudno nazwać ścianą lasu ciąg zwalonych i nadpalonych pni drzew. - Dwieście metrów, generale - odpowiedział porucznik. Nate gwizdnął cicho. - To blisko. Rozstawiliście miny na przedpolu? - Ostatnie rozerwały się około trzeciej w nocy. Później z powodu snajperów nie mogłem nikogo wysłać z okopu. Chińczycy posuwali się szybko. Przeskakiwali po kilka metrów przygięci do ziemi i padali w śnieg. Ale nie spieszyli się specjalnie. Wszyscy byli uzbrojeni w nowe automatyczne karabinki CQ kalibru pięć i pięćdziesiąt sześć setnych milimetra, będące chińską wersją popularnego amerykańskiego M-16 - najwyżej cenionego w uzbrojeniu piechoty. Idą na pewną śmierć, pomyślał Clark. - Czy mogę pana o coś spytać? - odezwał się porucznik. - Jasne. - Obrócił lornetę trochę w lewo. Wszędzie widok był podobny. - Kim pan jest? Clark obejrzał się na młodego dowódcę plutonu i wyciągnął rękę. - Generał Nate Clark. Wokół nich zrobiło się małe zbiegowisko. Zaczął się witać z pozostałymi żołnierzami. - To pan jest... głównodowodzącym całego korpusu, zgadza się? - bąknął zdziwiony porucznik. - Całego UNRUSFOR? Nate skinął głową. - Tak. Gdybym miał w tym kramie jeszcze z pięćdziesiąt centów, mógłbym sobie nawet kupić filiżankę gorącej kawy. Stary dowcip wywołał stłumione śmiechy wśród wymęczonych ludzi. - W takim razie... co pan tu robi? - zapytał porucznik. Clark zaśmiał się głośno. Pomyślał, czy nie obrócić tego w żart i nie odpowiedzieć: “Właśnie sam się nad tym zastanawiam” albo “postanowiłem trochę poćwiczyć strzelanie do celu". Uświadomił sobie jednak, że tu, w tym zaśmieconym okopie cuchnącym uryną, ginęli ludzie. Na zamarzniętej ziemi widać było plamy krwi. Jeden żołnierz miał szyję owiniętą zakrwawionym bandażem, drugi trzymał rękę na temblaku. Kapral kulał po postrzale w stopę. To było uświęcone miejsce, zbroczone krwią tych ludzi i ich zabitych kolegów. - Przyszedłem wam pomóc - odparł krótko. Uśmiechy nie zniknęły z twarzy ludzi. Jeżeli nawet z niektórych przebijała złość, to zmęczenie zniknęło. Wszyscy się ożywili. Clark ze swoją świtą poszedł dalej krętym okopem na prawe skrzydło, w stronę luki. Ściskał dłonie niczym polityk. Minęli ze dwustu żołnierzy na zagęszczonym odcinku obrony, kiedy nagle niebo rozjaśniły flary. Nate zdecydował, że zostanie tutaj. - Jak daleko jest do tych flar, poruczniku? - zapytał dowódcę plutonu, sprawdzając swój pistolet M-16. Miał pełny magazynek z dwudziestoma nabojami. - Trzysta metrów, generale - odparł zdenerwowany dwudziestolatek. - Rozstawiliście miny? - Nie, ale rozwiesiliśmy na cienkim drucie między drzewami ręczne granaty w pustych puszkach. Właśnie pierwsze z nich zaczęły się rozrywać. Chińczycy w ciemności musieli zerwać drut i odbezpieczone granaty powysypywały się na ziemię. Eksplodowało ich coraz więcej. - W jakiej odległości zawiesiliście pułapki? - Dwieście pięćdziesiąt metrów, generale. Z kompanijnego posterunku obserwacyjnego zawołano: - Uwaga! Granaty! Wszyscy przykucnęli pod przednią ścianą okopu. Z mgły wyleciały pociski odpalone z granatników, ciągnąc za sobą białe smugi dymu. Nadlatywały na tyle wolno, że Clark jeszcze przez chwilę mógł śledzić ich lot. Wzdłuż linii zagrzmiały wybuchy. Ze sterty worków z piaskiem posypał się zmrożony śnieg. Była to dość marna namiastka przygotowania artyleryjskiego. Odezwały się też działa amerykańskie. - Na stanowiska! - wykrzyknął dowódca plutonu. Ludzie poderwali się z ziemi. Natychmiast padły pierwsze strzały. Na oblodzone dno wykopu posypały się puste łuski z różnych typów broni. Stanowiska karabinów M-60 były osłonięte daszkami z worków z piaskiem, ale zwykli strzelcy musieli chylić głowy przy każdym wybuchu granatu. Clark zajął miejsce na podwyższeniu pustego stanowiska ogniowego i ostrożnie wyjrzał ponad wałem umocnień. Setki Chińczyków biegły w tę stronę, klucząc na odkrytym terenie. Dostrzegł też poczerniałe strużki krwi na workach z piaskiem. Domyślił się, dlaczego to stanowisko jest nieobsadzone. Spojrzał na zegarek. Samoloty powinny się tu zjawić za parę minut. Uniósł broń do ramienia i wymierzył w najbliższego Chińczyka. Przestawił pistolet na ogień półautomatyczny i pewnie oparł palec wskazujący na spuście. Ale stwierdził ze zdziwieniem, że wcale nie tak łatwo jest go nacisnąć. Przyszło mu do głowy, że nie odbezpieczył broni. Dopiero po chwili zrozumiał, iż to nie pistolet zawodzi, tylko on. Od wielu lat już nie celował z pistoletu do człowieka. Gwałtownie nacisnął spust, pokonując psychiczny opór. Pistoletem szarpnęło. Odgłos wystrzału wydał się głośniejszy niż zwykle. Wszystko działało normalnie. Nawet dym z lufy uniósł się tak, jak powinien. Nate ponownie wymierzył w Chińczyka i strzelił po raz drugi. Tym razem trafił. Człowiek padł na ziemię i znieruchomiał. Clark zapomniał, jak trudno jest zabijać ludzi, ile siły psychicznej to wymaga. Strzelający dookoła żołnierze byli wyczerpani brakiem snu. Poza tym już od jakiegoś czasu nie stykali się z litością, uprzejmością czy pobłażliwością, tym wszystkim, co określa się mianem człowieczeństwa. Nate strzelił ponownie, lecz chybił. Następnym razem trafił. Chińczyk przewrócił się i zaczął zwijać z bólu. Generał uniósł głowę. Atakujący ginęli masowo. Starzy weterani w Wietnamie opowiadali o ludzkich falach na froncie koreańskim. Ale żadne opowieści nie mogły się równać z rym, co widział teraz na własne oczy. Kiedy ludzie padali i umierali tysiącami, pojedyncze cele traciły na znaczeniu. Było ich tak wiele, że w podświadomości zlewały się w jedną całość. Clark zabijał całe plutony, kompanie i pułki. Nieważne, czy naciskając spust i posyłając jedną kulę, czy też wydając rozkazy dla całych batalionów obrońców. Wroga nie można było traktować jak innego człowieka. Nie miał twarzy, rodziny, przeszłości. Inaczej nie dałoby się znieść psychicznego brzemienia zabójstwa. Skala dokonującego się mordu zmuszała do przestawienia się na inne tory myślowe, do ucieczki od rzeczywistości. Dwaj podoficerowie jego ochrony i łącznościowiec także strzelali do atakujących. Ostry swąd prochowego dymu drapał w gardle. A Chińczycy z uporem nacierali. Jeszcze zanim na otwartej przestrzeni padła jedna linia, między drzewami pojawiała się następna. Jak chińscy dowódcy mogą robić coś takiego? - przemknęło Clarkowi przez myśl. Wysyłają całe pułki na pewną śmierć przed dobrze przygotowanymi pozycjami obronnymi. Jak można w tak wyrachowany sposób szafować ludzkim życiem? Nagle przypomniał sobie o zabitym generale Merrillu. Każdy z nich wykonywał tylko swoje obowiązki. Pierwsze szeregi atakujących były już w odległości stu metrów. Nate przestawił broń na trój strzałowe serie. Szybko opróżnił dwa magazynki. Wziął trzy pełne z rąk przebiegającego okopem amunicyjnego. Tymczasem kolejna fala chińskiej piechoty zaczęła się przelewać przez linię zasieków. Obejrzał się na radiotelegrafistę i krzyknął: - Dowiedz się, co z tym wsparciem z powietrza! Znów zaczął pospiesznie strzelać. Pocisk zarył się w worku, z dziury posypał się miałki piasek. Podobnie uciekało życie z trafionego człowieka. Druga kula zaświstała mu nad uchem, przywołując go do rzeczywistości. Niemal odruchowo mocniej ścisnął broń w dłoniach. Był żółtodziobem trzydzieści lat temu. Zdziwiło go, że na polu walki można się stać nowicjuszem po raz drugi. Chińczycy coraz częściej odpowiadali ogniem. Kątem oka Clark zauważył padającego na dno wykopu żołnierza. Pierwszy szereg atakujących był już w odległości siedemdziesięciu pięciu metrów. Obejrzał się na zwiniętego z bólu, krzyczącego szeregowca. W okopach większość odnosiła właśnie takie urazy - rany głowy. Sanitariusz próbował siłą rozewrzeć ręce rannego, który obiema dłońmi kurczowo zasłaniał twarz. Nic się nie zmieniło, pomyślał Nate. Nawet takie wrażenia są równie przerażające jak przed laty. - Tango Lima jeden dziewięć, tu X-Ray Yankee pięć osiem! Jak mnie słyszysz? Odbiór! - wykrzykiwał łącznościowiec do słuchawki. Wciąż nie było odpowiedzi. Siedział na zmarzniętej ziemi, powtarzając w kółko: - Tango Lima jeden dziewięć... Teraz liczył się już każdy strzał. Żołnierze dookoła zaczynali rzucać granaty. Poprzez dymy wybuchów Clark dostrzegł następne szeregi Chińczyków wyłaniające się z lasu. Atakujący znów odpalili pociski z granatników. Ziemia zadygotała od eksplozji. Buchnął ogień. Okop zapełnił się gęstym dymem. Któryś granat rozerwał się wewnątrz wykopu. Rozległy się krzyki rannych. Mimo że zza umocnień nadlatywały kolejne pociski, sierżant rozkazał: - Na stanowiska! - Tango Lima jeden dziewięć...! Kiedy Clark ponownie wyjrzał znad worków z piaskiem, poczuł pierwsze ukłucie strachu. Nie miał nawet czasu pomyśleć, gdzie popełnił błąd. Nie zdążył skląć w myślach opieszałego kontrolera lotów. Uniósł broń i zaczął strzelać. Pierwszy szereg Chińczyków był zaledwie pięćdziesiąt metrów od nich. Teraz Nate już rzadko chybiał. Niemal po każdym wystrzale jeden z atakujących padał na ziemię. Z tak bliskiej odległości trudno było nie trafić. Poczuł na twarzy muśnięcia żaru wybuchających granatów. Ich huk zlewał się w jeden przeciągły grzmot. Ogarniała go coraz większa wściekłość. Granaty rozrywały się wszędzie dookoła. Pociski śmigały w powietrzu z prędkością naddźwiękową. Clark jak automat zabijał nadbiegających nieprzyjaciół. - Tango Lima jeden dziewięć! Jak mnie słyszysz? Odbiór! Nate wyszarpnął i odrzucił pusty magazynek. Poprzez kanonadę przedarły się donośne okrzyki Chińczyków. Nagle utonęły w ogłuszającym huku bomb. Na przedpolu rozlało się morze ognia. Ziemia zadygotała od wstrząsów. Impet powietrza cisnął im w twarze pyłem przemieszanym ze śniegiem. Wszyscy rzucili się na oblodzone dno okopu. Zza umocnień przeskakiwały postacie w długich płaszczach. W kurzawie błyskały ognie z luf. Kolejna fala potężnych eksplozji wstrząsnęła ziemią. Linie obrony wypełniły się wrzawą. Żołnierze obu stron szukali schronienia pod ścianami okopu. Śmierć zbierała srogie żniwo. Ze wszystkich stron sypała się na nich ziemia i porozszarpywane, płonące szczątki. Walka w okopie szybko dobiegła końca. Żołnierze pragnęli za wszelką cenę utrzymać się przy życiu w tym wstrząsanym konwulsjami świecie przemocy. Clark także się skulił w kącie. Nie wiedział, jaki jest rezultat krótkiego starcia wokół niego. Ważne było tylko to, że bombowce nieoczekiwanie zesłały apokalipsę na szeregi wroga. Jednocześnie stały się wrogiem wszystkich ludzi. Bomby tak samo raziły napastników, jak i atakujących. Serce wciąż waliło mu jak młotem, kiedy uzmysłowił sobie, że już po wszystkim. Samoloty odleciały. - Ruszać się! - wykrzyknął ktoś nieopodal. Zewsząd dolatywało prychanie i kasłanie. - Oczyścić stanowiska! Clark podniósł się z ziemi. Kłęby czarnego dymu całkowicie przesłaniały niebo, jak całun nad niezliczoną rzeszą zabitych. W wielu miejscach las płonął. Na przedpolu linii obrony nikt się nie ruszał. Nikt tam nie przeżył. Wygrali tę bitwę. - Wiem, gdzie jesteś, do cholery! - wrzasnął generał Dekker do słuchawki. - Niech cię szlag trafi, Nate! Służymy razem od lat, ale nigdy dotąd nie zlekceważyłeś mojego rozkazu! Nie będę ci tłumaczył, komu zamierzam przedstawić tę sprawę. Wystawiłeś na ogromne ryzyko dowództwo całego korpusu, lecąc do okrążonej bazy, która w każdej chwili może zostać zdobyta! Narażałeś życie, osobiście uczestnicząc w podrzędnej bitwie, Nate! W jed- nym cholernym, mało znaczącym starciu! Matko Boska! - Jego głośne westchnienie zabrzmiało jak nagły poryw wiatru. - Po co to zrobiłeś? Dlaczego nie wykonałeś mojego rozkazu?! - Ja tu posyłam ludzi na śmierć, Ed - odpowiedział Clark niezbyt pewnym głosem. - Powinieneś ich zobaczyć. Byłbyś z nich dumny. Tyle lat już służę w wojsku, a wciąż nie rozumiem, co ich skłania do tego, żeby codziennie rano wiązać sznurowadła i pchać się w to szambo. Przysięgam na Boga, że dzisiaj bardziej mnie to dziwi, niż kiedy byłem w ich wieku. Nie mają przecież zielonego pojęcia, po jaką cholerę ich tu przysłano. Po prostu... -głos uwiązł mu w gardle - ...to są... - pokręcił głową, próbując opanować dreszcze - ...to są cholernie dobrzy żołnierze, Ed. Co do jednego. Nie obchodzi mnie, czym się zajmowali wcześniej i co będą robić, jeśli uda im się wrócić do ojczyzny. Nic nie odmieni faktu, że właśnie tu i teraz mam do czynienia z najlepszą armią, jaka kiedykolwiek stawała w polu. Dekker milczał. Kiedy się wreszcie odezwał, w jego głosie nie było już śladu poprzedniej wściekłości. - Dobrze wiesz, że powinienem cię zdjąć z tego przeklętego stanowiska, zdegradować o dwa stopnie i odesłać w stan spoczynku z połową emerytury. Ale jeśli zdołacie utrzymać tę pieprzoną bazę, pewnie dostaniesz kolejny order. - Nie przyjmę go. Formalnie wcale mnie nie było w Birobidżanie. Nie znajdziesz tego w żadnym raporcie. Ale czuję przez skórę, że bazę utrzymamy. Zaczynamy wysyłać wzmocnione patrole, żeby oczyścić teren ze snajperów. Ludzie naprawdę dali z siebie wszystko, żeby obronić bazę, a ja nie miałem z tym nic wspólnego. - Powiesz to korespondentowi “Newsweeka” - rzekł Dekker. - Już do mnie dzwonili z redakcji. Chcą dać na okładkę twoje zdjęcie i wielki tytuł: "Przybyłem, zwyciężyłem!". Nie mogę cię teraz wylać, Nate. Jesteś bohaterem. Ale jeśli jeszcze raz zlekceważysz mój rozkaz, nawet najmniej ważny, przysięgam, że postawię cię pod murem i spełnię twoje życzenie śmierci! Słyszysz?! - Tak jest, generale-odparł Clark. Dekker cisnął słuchawkę na widełki. W drzwiach stał goniec z radiogramem. Nadeszła wiadomość od jednego z oddziałów okrążonych na drodze do Chabarowska: “Amunicja się skończyła. Zniszczyliśmy całą broń. Nadal brak kontaktu z wrogiem. Poddamy się zgodnie z rozkazem. Zaraz zniszczę radio. Módlcie się za nas. Bez odbioru”. 13 NA POŁUDNIE OD BIROBIDŻANU, SYBERIA 27 stycznia, 21.00 GMT (7.00 czasu lokalnego) Z czasem ich sytuacja stawała się coraz gorsza. Blisko kryjówek grupki Stempela przechodziło coraz więcej chińskich oddziałów. Dziesiątki tysięcy żołnierzy maszerowało w kierunku bazy lotniczej. Wreszcie jeden oddział przemaszerował kolumną między zaspami, w których leżeli zakopani. Harold aż wstrzymał oddech, żeby obłoczki pary nie zdradziły jego kryjówki. Ale nikt ich nie zauważył. Chińczycy też byli przestraszeni i zbyt pochłonięci rozważaniami o tym, co ich czeka, żeby zwracać baczniejszą uwagę na otoczenie. Przed świtem minęły ich ostatnie formacje i wkrótce rozpoczęła się bitwa. Przez tajgę przeszło tak wielu atakujących, że Stempel nabrał wątpliwości, czy obrona bazy wytrzyma szturm. Przez parę minut dolatywały odgłosy zaciekłej strzelaniny, ale dopiero potem nastąpiło najgorsze. Cały las dookoła eksplodował. Tak przynajmniej Haroldowi się wydawało. Ziemią wstrząsały kolejne fale detonacji. Nad ich głowami przemknęły cztery odrzutowce, zalewając tajgę strumieniami ognia. Ostatnia zrzucona bomba wybuchła zaledwie sto metrów od niego. Nie ustały jeszcze wstrząsy, gdy między drzewami zaroiło się od uciekających Chińczyków. Gnali jak spłoszone zwierzęta. Przeskakiwali przez zwalone pnie, przewracali się w głębokich zaspach, na oślep wpadali głowami w nisko wiszące, obciążone śniegowymi czapami gałęzie. Podnosili się i pędzili dalej. Stempela znów obleciał strach, tym razem przed uciekającą w panice piechotą. Wiedział jednak, że największym zagrożeniem jest nadal lotnictwo. Wysokie śnieżne nawisy na brzegach strumienia stanowiły dogodną kryjówkę, ale jego zamarznięte koryto było zarazem doskonałym celem dla pilotów. Rzeczywiście pojawiły się nad nimi śmigłowce. Powietrze wypełnił łopot wirników i wycie silników pracujących pełną mocą. Chińczycy, którzy uciekali po lodzie, zostali dosłownie ścięci z nóg. Pociski z wielkokalibrowych karabinów maszynowych odrywały gałęzie, a nawet kosiły młodsze drzewka. W górę wylatywały wielkie bryły oderwanego lodu. Ziemia znów zadygotała od wybuchów. Na odkrytej przestrzeni padały całe pododdziały wroga. Mimo to zdesperowani Chińczycy, przerażeni żniwem zbieranym przez powietrzne drapieżniki, wciąż próbowali przeskoczyć przez dziesięciometrową przerwę w zbitym gąszczu tajgi. Śmigłowce zawracały i wznawiały ostrzał strumienia. W powietrze strzelały gejzery śniegu i lodu. Nie sposób było policzyć zabitych. W śniegu czerwonym od krwi walały się poodrywane kończyny. Helikoptery szturmowe typu Apache zdziesiątkowały formacje wroga. Tylko szczęśliwcy zdołali ujść cało. Bezsensowny ślepy los rozstrzygał sprawy życia i śmierci. Później z oddali doleciały odgłosy znacznie potężniejszych eksplozji. Piekielne dudnienie oznaczało jeszcze intensywniejsze bombardowania. To na pewno B-52, pomyślał Harold. Regularnie co pół minuty ogłuszający huk uświadamiał mu boleśnie, że jeśli śmierć miała przyjść i po niego, nigdzie na świecie nie zdoła się przed nią schronić. Wreszcie zniknęli ostatni uciekający Chińczycy. Zamilkł terkot śmigłowców, urwały się eksplozje. Później ucichły też jęki i zawodzenia rannych. Zapadła cisza. Pierwszy podniósł się sierżant. Otrzepał się ze śniegu i ruchem ręki przywołał do siebie resztę grupy. Sześciu przeżyło bitwę, trzech nie wstało już z ziemi. Szeregowiec, Który Nie Czuł Nóg i dwóch innych na zawsze pozostało w swoich śnieżnych kryjówkach. Po wielogodzinnym leżeniu w zaspach wszyscy byli przemarznięci i odrętwiali. Sierżant zaczął ich kolejno wypytywać o samopoczucie; kazał podwijać nogawki i palcem sprawdzał czucie w nogach. Potem odciągnął na bok plutonowego i szeptem zaczął się z nim naradzać. Stempel stał blisko i wszystko słyszał. - Mają poważne odmrożenia - mruknął sierżant. - Może spróbować ponacierać im skórę śniegiem? - zapytał plutonowy. - Nie, urazy są za głębokie. Nie powinno się nawet dotykać tak silnie odmrożonych miejsc, bo można stracić palce. Będą mieli szczęście, jeśli obejdzie się bez amputacji rąk czy nóg. - Dadzą radę iść dalej? - Nie. Stempel zaczął pospiesznie kalkulować. Pozostało ich sześciu, w tym także żołnierz, którego w myślach nazywał Szeregowcem Ze Zranioną Nogą. Nie było najmniejszych szans, żeby mogli jeszcze zabrać ciała zabitych kolegów. - Padnij! - syknął nieoczekiwanie sierżant. Wszyscy natychmiast skoczyli pod śnieżne nawisy na brzegu strumienia i zaczęli się gorączkowo zakopywać. Harold ledwie nagarnął na siebie parę garści śniegu, gdy dostrzegł w lesie jakiś ruch. Żołnierz posuwał się skokami od drzewa do drzewa, z bronią przy ramieniu. Nie uciekał na oślep, nisko pochylony. Mimo to Stempel odczekał, aż tamten się odwróci, zanim odważył się ostrożnie poruszyć pod śniegiem i wymacać swój pistolet. Kiedy znowu odszukał wzrokiem biały hełm, spostrzegł z przerażeniem, że obcy patrzy prosto w jego kierunku. - Dobra. Niech nikt się nie rusza! - powiedział sierżant głośno i wyraźnie. - Masz tę flagę? - zapytał plutonowego, a gdy ten wyciągnął ją spod siebie, skinął głową i rozkazał: - Podnieś ją, tylko bardzo powoli, i pomachaj nad głową. Plutonowy zaczął wywijać w powietrzu ósemki białą flagą. Czas wlókł się niemiłosiernie. Haroldem wstrząsały dreszcze. Był gotów na śmierć. Tak kurczowo ściskał zdrętwiałymi palcami kolbę pistoletu, że aż rozbolały go mięśnie. Nie spuszczał wzroku z białego hełmu wystającego zza drzewa. - Nie ruszać się! - zawołał ktoś z oddali. Plutonowy znieruchomiał z uniesioną flagą. - Jesteście Amerykanami? Z jakiego oddziału? Harold nie mógł uwierzyć własnym uszom. Sierżant uśmiechnął się od ucha do ucha. Plutonowy zaczął nerwowo chichotać. Szeregowiec Ze Zranioną Nogą zaszlochał. Udało się. Stempel zacisnął powieki. - Z drugiego batalionu dwieście sześćdziesiątego trzeciego pułku! - zawołał radośnie sierżant. Harold otworzył oczy, ale powieki same mu opadły. Usłyszał przybliżające się skrzypienie śniegu. Zdołał rozewrzeć powieki na tyle, żeby rozpoznać amerykańskiego żołnierza uzbrojonego w pistolet M-16. Całkiem opadł z sił. - Naprawdę jesteście z drugiego batalionu? - usłyszał. Jak przez mgłę dostrzegł, że jego koledzy kiwali głowami. - Jest tam ktoś jeszcze? Z jego ust i nosa znowu wydobywała się gęsta biała mgła. Nikt nie odpowiedział. Harold przestał walczyć z opadającymi powiekami. PORT WE WŁADYWOSTOKU, SYBERIA 29 stycznia, 02.00 GMT (12.00 czasu lokalnego) Andre Faulk zszedł po trapie wykończony dwudniową podróżą. Formacje pierwszoliniowe przerzucano wygodnymi samolotami pasażerskimi, ale jego pododdział pocztowy musiał przebyć wzburzone morze na pokładzie zardzewiałego, cuchnącego frachtowca. Mroźne powietrze wdzierało mu się pod nie dopiętą kurtką, ale z przyjemnością wciągał je głęboko w płuca. Znów był na stałym lądzie, na świeżym powietrzu, na otwartej przestrzeni. Na betonowym nabrzeżu dołączył do swoich kolegów, przeważnie otyłych albo zbyt wątłych. Czuł, że przy każdym kroku jeszcze się chwieje na boki. - Uwaga! - krzyknął stojący przed nimi porucznik. W grubej futrzanej kurtce wyglądał na atletycznie zbudowanego. Ale w Korei Andre widział go na sali gimnastycznej. Miał co najmniej sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, ale ważył nie więcej niż sześćdziesiąt pięć kilogramów. - Wylądowaliśmy we Władywostoku, w Rosji! W tym kraju nie ma żadnych władz! Cały ten teren jest pod wojskową kontrolą Rosyjskich Sił Pokojowych Organizacji Narodów Zjednoczonych! Zatem ilekroć będziecie przebywać poza terenem koszar, musicie pamiętać, że jesteście na wrogim terytorium! Chińczycy tu jeszcze nie dotarli, ale anarchiści są wszędzie! A ludność cywilna głoduje, spotkacie więc chętnych, żeby poderżnąć wam gardło i zabrać suche racje albo portfel! To oznacza, że trzeba unikać wszelkich kontaktów z miejscowymi! - W szeregach rozległy się stłumione jęki. - To nie są żarty! - krzyknął głośniej porucznik piskliwym głosem. Andre uniósł oczy do nieba. - Dobra! Od jutra przystępujemy do swoich zadań! Ruszamy! - Teatralnie uniósł w górę zaciśniętą pięść, ale nikt nie podchwycił tego gestu. Faulk obejrzał się. Z transportowca zacumowanego tuż obok zardzewiałej balii, którą przypłynęli, zjeżdżały na ląd wozy opancerzone Bradley. W koszarach w Tongduszon widział, jak przemalowywano je na biało. Ciekawe, gdzie jest teraz Stempel? - przemknęło mu przez myśl. BAZA LOTNICZA W BIROBIDŻANIE, SYBERIA 29 stycznia, 10.00 GMT (20.00 czasu lokalnego) Dopiero gdy Harold otworzył oczy, usłyszał huk wybuchów i poczuł drżenie betonowej podłogi nagrzanego bunkra. Przyzwyczaił się już do ciągłych detonacji, nieodmiennie budziły go jednak gardłowe wrzaski sierżanta, który wyciągał ludzi z ciepłych śpiworów. Znowu kopanie, pomyślał z żalem Stempel. Usiadł, ale w głowie mu się zakręciło, a powieki same opadły. Jego oddział już nie istniał, został więc wcielony do służb pomocniczych. Musiał tylko ryć okopy, spać i nie myśleć. W uszach mu bez przerwy dzwoniło od huku ładunków, którymi saperzy rozkruszali zmarzniętą ziemię. W czasie odpalania kryli się w robionych przez siebie wykopach, czekając, aż wiatr rozgoni dym i opadnie kurz. A potem znów kopali. Jeszcze zanim zaczął się ubierać, połknął dwie tabletki przepisanej przez lekarza kodeiny, mającej uśmierzyć ból. Kiedy po raz pierwszy wbił się z powrotem w swoją zakrwawioną kurtkę, sierżant zapytał, czy jest ranny. Pokręcił przecząco głową, ale było to kłamstwo. Odniósł rany, tyle że niewidoczne. Odzywały się jednak, zwłaszcza we śnie. Jak tylko zamykał oczy, ogarniał go paranoiczny lęk, szybko narastający do wymykającej się spod kontroli paniki. Lekki sen oznaczał koszmary, pocenie się, krzyki. A z głębokiego snu wyrywał go nagły zastrzyk ad- renaliny - oczy szeroko rozwarte, mocno bijące serce i ten sam przemożny lęk przed wszechobecnym zagrożeniem. Sierżant wyprowadził go wraz z kilkunastoma innymi żołnierzami na mroźne nocne powietrze. Było wyjątkowo spokojnie, tylko od czasu do czasu rozlegała się krótka seria z broni maszynowej. Niekiedy rozerwał się granat. Mimo to sierżant jak zwykle ruszył krętą transzeją nisko pochylony, trzymając pistolet przed sobą w pogotowiu. Stempel poszedł w jego ślady. Przełączył swój M-16 na ogień ciągły i oparł palec wskazujący na spuście. Gdy dotarli do pierwszego bunkra na linii obrony, sierżant zajrzał do środka i zapytał głośno: - Ilu potrzebujecie? - Jednego - padło ze środka. Sierżant odwrócił się, spojrzał na Harolda i rzucił: - Ty. Stempel wśliznął się do bunkra wypełnionego ostrym swądem piecyka gazowego. W mętnym blasku lampy naftowej naliczył ośmiu grubo ubranych ludzi wpatrujących się w niego. - Siadaj - odezwał się z boku dziewiąty. Przysiadł obok wielkiej sterty białych kurtek, które głośno zaszeleściły. Wszyscy patrzyli na jego poczerniałe od krwi ubranie. - Jesteś teraz w pierwszej drużynie trzeciego plutonu pierwszej rezerwowej kompanii piechoty. - Podoficer przeniósł wzrok z jego twarzy na zakrwawioną kurtkę. - Nazywam się Harper. Jestem starszym sierżantem i dowodzę tą drużyną. - Szeregowy Stempel - przedstawił się Harold. Dowódca wpisał jego nazwisko na końcu listy i podjął najwyraźniej przerwane jego przybyciem zadanie. Odczytał z listy stopień i nazwisko żołnierza, po czym spytał: - Jaka specjalność? - Osiemdziesiąt dwa C. Celowniczy artylerii polowej. Sierżant podszedł do następnego. - Trzydzieści jeden M. Operator systemów łączności wielokanałowej. Dopiero teraz uderzyło Harolda, że znalazł się w składzie jednostki piechoty. - Sześćdziesiąt trzy B - odezwał się kobiecy głos. Stempel popatrzył szybko na skuloną w kącie bunkra postać. Siedziała z brodą opartą na lufie pistoletu M-16. - Technik obsługi lekkich pojazdów kołowych. - Osiemdziesiąt osiem M. Kierowca pojazdów kołowych - powiedział lekko roztrzęsionym głosem siedzący obok niego mężczyzna. Nosił okulary o grubych, plastikowych soczewkach. - Czterysta pięćdziesiąt siedem XB - odpowiedział następny wyczytany z listy. - A co to jest, do cholery? - zdziwił się dowódca. - Obsługa naziemna samolotów C-5 - mruknął żołnierz. - Jestem z lotnictwa. - Wspaniale - rzucił ktoś z drugiego końca bunkra. Sierżant sam chyba był zdumiony, bo zapytał: - Jest jeszcze ktoś z lotnictwa? Szelest nylonu zwrócił uwagę wszystkich na dwóch mężczyzn siedzących pod ścianą, którzy podnieśli ręce. - Cholera - syknął dowódca. Pierwszy z nich miał specjalność 551 X0, naprawa pasów startowych, a drugi 703 XO, technik reprografii. Sierżant prychnął pogardliwie i zapytał: - Jest ktoś z marynarki? Albo ze straży przybrzeżnej? A może ze skautów? - Rozległy się chichoty. - Dobra. Kogoś pominąłem? - Znowu w ciemności rozległ się szelest nylonu. - Słucham. - Formalnie moją specjalnością jest zero dwa B, sierżancie, ale... zostałem przeklasyfikowany na dziewięćdziesiąt dwa B, laboranta analiz lekarskich, bo taką pracę wykonuję w cywilu. - Jesteś rezerwistą? - zdziwił się dowódca. - Z gwardii narodowej - odparł tamten. Znów ktoś głośno jęknął. - Zamknąć gęby! - warknął sierżant. Zapisał dane na kartce i spytał: -A co to jest zero dwa B? Laborant zachichotał nerwowo. - Prawdę mówiąc... mógłby pan tego nie pisać. To kornet. Gram w orkiestrze na komecie. Zero dwa B to specjalność trębacza orkiestry dętej. - Ale doborowa formacja! - zarechotał ktoś w kącie. - Cisza! - wrzasnął sierżant. - Niech nikt się nie waży odezwać, dopóki nie rozkażę. - Odwrócił się do Harolda i jeszcze raz obrzucił podejrzliwym spojrzeniem jego zakrwawioną kurtkę. - A ty? - zapytał z rezygnacją w głosie. - Jedenaście B, piechota - odparł Stempel. Siedzący obok żołnierz odetchnął z ulgą. Drugi, z przeciwnej strony, serdecznie uścisnął mu dłoń. Kiedy dowódca zapisał na kartce dane Harolda, z ciemności padło pytanie: - A jaka jest pańska specjalność, sierżancie? Harper jeszcze przez chwilę coś notował, wreszcie odparł: - Zero zero J. - A co to jest? - Organizator działalności kulturalno-oświatowej. Pasuje? Nikt się nie odezwał. Przez parę sekund w bunkrze panowała cisza przerywana dobiegającymi z zewnątrz odgłosami strzelaniny. Później zjawił się oficer z wypchanym chlebakiem. - Porucznik Dawes - przedstawił się krótko, od razu wzbudzając zaufanie Harolda. - Musimy oczyścić teren z Chińczyków, którzy przedarli się przez zasieki. Zostali przygwożdżeni w lejach, ale trzeba ich tam zgnieść, żeby nie zagrażali naszym patrolom. - W bunkrze panowała martwa cisza. - Wiem, że jesteście zdenerwowani, ale musimy wykonać to zadanie. Jest dość proste. Wy pójdziecie ze mną, sierżant Brunner poprowadzi drugą drużynę. Będziemy się posuwać tyralierą, krótkimi skokami. Jedna drużyna biegnie dwadzieścia metrów, pada na ziemię i osłania przeskok drugiej. Tylko żadnego zostawania w tyle. Kiedy się zbliżymy do tych lejów, wybijemy Chińczyków. Ale posłuchajcie... - Odchrząknął. - Będziemy przeskakiwać pod ostrzałem, więc musicie kluczyć. Zrozumiano? - Najwyraźniej tylko Stempel wiedział, co to znaczy. Chyba nikt inny nie poczuł takich samych dreszczy, jakie przebiegły mu po plecach. - Posuwamy się przez odkryty teren. Przykro mi, ale takie dostaliśmy zadanie. Wreszcie chyba wszyscy zrozumieli, na czym ono polega. Ludzie patrzyli na siebie z niedowierzaniem. Dawes otworzył chlebak. - Niech każdy weźmie sobie po pięć granatów. Siedzący obok Stempela kierowca zakrztusił się nagle i zaczął kasłać, potem położył mu rękę na ramieniu, by się podeprzeć i wstać, ale kolana się pod nim ugięły. Harold pomyślał, że mężczyzna zaraz zwymiotuje, ale Dawes podał mu manierkę z wodą, ten upił trochę i opanował kaszel. - Strzelajcie w kierunku ogni z luf- rzekł porucznik, podając chlebak pierwszemu z brzegu. - Dzięki temu nie będą się wychylać z lejów. A kiedy dotrzemy na odległość rzutu granatem, ciśniemy je do środka. Wychodzili z bunkra do transzei pojedynczo. Nikt się nie odzywał. Dawes rozstawił ich w okopie dość gęsto, co pięć metrów. Sprawdził gotowość i dał znać. Wypełzli na ośnieżoną powierzchnię. Chińczycy natychmiast zaczęli strzelać seriami. Pociski ze świstem przelatywały im nad głowami. Stempel wciskał się w zmarznięty na wierzchu, skrzypiący śnieg. Wokół niego przerażeni ludzie robili to samo. - Pierwsza drużyna! - zawołał porucznik. - Namierzyć cele i przygotować się do otwarcia ognia! Harold uniósł pistolet do ramienia. Grunt był nierówny. Po obu stronach wznosił się na tyle, że zasłaniał dalsze pozycje Chińczyków. Ale na wprost błyskał ogień z lufy nieprzyjaciela. Wymierzył w niego i przełączył broń na ogień półautomatyczny. Z lewej strony doleciał rozkaz: - Druga drużyna! Przygotować się do skoku! Na moją komendę... - nastąpiła kilkusekundowa pauza. - Teraz! - Pierwsza drużyna! Ognia! - wykrzyknął równocześnie Dawes. Stempel nacisnął spust. Pistolet szarpnął mu się w dłoniach. Była to ta sama broń, którą kolega wygrzebał z zaspy. W bunkrze Harold wyczyścił ją i naoliwił. Działała bez zarzutu. Ognie w przedzie wyznaczyły znacznie więcej chińskich pozycji. Tak samo każdy strzał musiał tamtym wskazywać jego miejsce. Stempel zaczął strzelać szybciej. Przesuwał broń, celował pospiesznie i naciskał spust. Wokół niego pociski wyrzucały śnieg w powietrze. Kątem oka dostrzegł, że mimo białych strojów ledwie widoczni w ciemności żołnierze drugiej drużyny równocześnie padli na ziemię. - Pierwsza drużyna! - wykrzyknął z tyłu porucznik. - Dwadzieścia metrów do przodu! Harold poderwał się z ziemi. Kule świstały dookoła niczym rozjuszone osy. Miał wrażenie, że utrzymanie się na nogach wymaga całkowitego porzucenia logicznego rozumowania. Każdy trzeźwy element jego psychiki nakazywał stanowczo, aby natychmiast padł z powrotem, ale odpychał od siebie takie myśli. Niemal rozgraniczył umysł od ciała, które w każdej chwili mogło zostać rażone kawałkiem gorącego metalu. Chcąc zapomnieć o strachu, skupił się na tym, żeby utrzymać się w jednej linii z resztą pododdziału, jakby chodziło o paradny przemarsz. - Padnij! Rzucił się na ziemię. Huknął kolanami o zmarznięty śnieg i z impetem-zarył twarzą w zaspę. - Ognia! - zakomenderował Dawes. Harold wypluł śnieg i wierzchem rękawicy otarł go z twarzy. Druga drużyna właśnie podrywała się do następnego skoku. Przełączył broń na ogień ciągły i zaczął posyłać trójstrzałowe serie w kierunku strzelających Chińczyków. Ogień z lufy, w który mierzył, zgasł nagle i zaskoczony Stempel uśmiechnął się szeroko. Szybko znalazł drugi cel i po chwili ten także zniknął, ale zamek jego pistoletu pozostał w tylnym położeniu. Magazynek był pusty. Wyjął go pospiesznie. - Pierwsza drużyna! Naprzód! - krzyknął porucznik. Tym razem Stempel podniósł się wolniej, bo właśnie sięgał do kieszeni po drugi magazynek. Pobiegł, zwracając uwagę, że po lewej pojawiają się rozbłyski wystrzałów drugiej drużyny. Został trochę z tyłu, mocując się z plastikową zapinką patki nad kieszenią z zapasową amunicją. Potknął się w głębszej zaspie. Dookoła kule świstały coraz głośniej. Wreszcie odpiął kieszeń i sięgnął do środka. Musiał zahaczyć ramieniem o ułamaną gałąź drzewa, bo rozległ się trzask rozrywanego nylonu kurtki. - Padnij! - krzyknął Dawes. Harold rzucił się na ziemię i pospiesznie załadował magazynek. Dopiero gdy zobaczył rozcięty rękaw, uświadomił sobie naraz dwie rzeczy - na tym terenie nie było żadnych drzew, a kula nie tylko rozszarpała kurtkę, ale i drasnęła go w rękę. Najpierw poczuł lekkie pieczenie, potem rozdzierający ból. Pocisk przeszedł mu pod pachą. Pomacał szybko ranę i dostrzegł na rękawicy smugę krwi. W przedzie z hukiem rozerwał się granat, później drugi. W blasku eksplozji dało się zauważyć, że od Chińczyków dzieli ich jakieś sześćdziesiąt metrów płaskiego, pokrytego śniegiem terenu. Harold wymierzył szybko i zaczął strzelać. - Pierwsza drużyna! Naprzód! - krzyknął zachrypnięty już Dawes. Stempel musiał zebrać w sobie całą siłę woli, żeby znów się podnieść; porzucić zaciszną kryjówkę w zaspie i wystawić się na cel pociskom i odłamkom granatów. Zapomniał o bólu w zranionej ręce i o lodowatym śniegu, który dostał mu się za kołnierz. Zacisnął zęby i rzucił się na spotkanie prawie pewnej śmierci. Przypomniał sobie nagle słowa sierżanta Gilesa: “Padniesz trupem, jak będziesz biegł na wprost!”. Natychmiast zaczął kluczyć. Dostrzegł, że po lewej i prawej ludzie padają. Ich krzyki tonęły w trzaskach wystrzałów, świście kul i huku eksplodujących granatów. Jeden z nich rozerwał się niedaleko. Harolda zalała fala cuchnącego żaru. Zatkało mu dech w piersi. Miał wrażenie, jakby ktoś zerwał mu hełm razem z czapką i otwartymi dłońmi silnie uderzył w uszy. Mimo to wciąż gnał przed siebie. Jak przez mgłę dotarł do niego okrzyk: - Granaty! Wybuchały wszędzie dookoła, wzbijając w górę śnieg przemieszany z płomieniami. Wydało mu się, że to sierżant Giles rozkazuje pierwszej drużynie cisnąć granaty. Niemożliwe, pomyślał. To porucznik Dawes, a nie sierżant Giles. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął pierwszą stalową gruszkę. Kolejna eksplozja o mało nie zwaliła go z nóg. Ziemia zadrżała pod nogami i znów fala gorąca uderzyła go w twarz. Masa śniegu spadła z góry tuż przed nim, w powietrzu został jeszcze obłok drobniutkich kryształków. Harold zerknął w dół. Kciuk utkwił mu w drucianym kółku zawleczki. Szarpnął raz i drugi... Zawleczka wyskoczyła. Mocniej przycisnął dźwigienkę zapalnika w prawej dłoni. Następny wybuch cisnął mu zmrożonym śniegiem w oczy. Od razu napłynęły do nich łzy. Owionęła go fala duszącego smrodu. W rozbłysku kolejnej eksplozji zauważył, że jest zupełnie sam. Uświadomił sobie nagle, że Chińczycy rzucali granaty w jego kierunku. Chcieli go zabić. Zacisnął szczęki aż do bólu. Zatrzymał się, przyklęknął na jedno kolano i wziął zamach zza głowy, równocześnie wyciągając lewą rękę w kierunku skupiska rozbłyskujących ogni z luf. Rzucił granat z głośnym jękiem i padł twarzą na ziemię. Gwałtowny wysiłek przypomniał mu o dotkliwym bólu. Pociski nad jego głową zaświstały z większą mocą. Zanim jego pierwszy granat się rozerwał, już wyciągał zawleczkę drugiego. Podniósł się szybko i cisnął go w kierunku drugiego skupiska rozbłyskujących wystrzałów. Znowu przywarł do ziemi, bo miał wrażenie, że przemykające mu nad głową osy jeszcze nigdy nie były tak rozwścieczone. Któryś pocisk rozciął mu kołnierz kurtki, drugi trafił w but, aż Harold poczuł ból, jakby skręcił nogę w kostce. Przekręcił się na bok i popatrzył na stopę, ale kula oderwała mu tylko spory kawał gumowej podeszwy. Druga trafiła w hełm, aż zadzwoniło mu w uszach. Impet uderzenia wykręcił mu szyję. Poczuł ostry ból głowy. Na szczęście kula odbiła się od zewnętrznej powłoki z kevlaru. Dookoła pociski wbijały się w śnieg, każąc mu zapomnieć o bólu. Musiał pomyśleć o ratowaniu życia. Wyszarpnął zawleczkę trzeciego granatu i znów dźwignął się na kolana, kusząc los. Włożył w ten rzut wszystkie siły; mimowolny jęk wyrwał mu się z gardła. Padając z powrotem, dostrzegł duży czarny przedmiot wbijający się w zaspę przed nim. Miał wrażenie, że znalazł się w samym centrum eksplozji. Spojrzał w rozgwieżdżone niebo, chcąc odzyskać orientację w terenie. Na oślep wymacał pistolet, ale był tak oszołomiony, że nie bardzo wiedział, co ma dalej robić. Leniwie zaczął oczyszczać broń ze śniegu, kiedy nagle ktoś go chwycił za kołnierz kurtki i silnie potrząsnął. - Gnaj do tego leja! - krzyknął Dawes, wskazując najbliższe schronienie Chińczyków. - Jest pan ranny, poruczniku - wymamrotał Stempel, dostrzegłszy długą szramę na policzku dowódcy. - Biegnij, żołnierzu! - powtórzył Dawes. Krew ściekała mu z brody gęstymi czarnymi kroplami. Harold skoczył na nogi i klucząc popędził we wskazanym kierunku, wprost pod lufy nieprzyjaciela. Rozejrzał się na boki, ale dookoła nie było nikogo z drużyny. Pognał wielkimi susami w stronę najbliższego leja. Chińczycy strzelali na obu skrzydłach, ale na wprost - tam, gdzie ciskał granaty -nie rozbłyskały żadne ognie. Czuł się tak wystawiony na kule, że ostatnie metry ciągnęły mu się w nieskończoność. W rozległym, płytkim leju panował spokój, mimo że jeszcze niedawno prowadzono stąd intensywny ostrzał. Harold odbił się mocno i niczym skoczek w dal przeleciał nad workami z piaskiem. Wylądował na nogach, ale pośliznął się na oblodzonym dnie leja i ciężko huknął pośladkami o ziemię. Poleciał wprost na ciało zabitego Chińczyka. W zagłębieniu było ich pełno. Omiótł je szybkim spojrzeniem w blasku eksplozji granatów rzucanych przez drugą drużynę. Żaden się nie ruszał, ale nie wszyscy byli martwi. Szósty zmysł podpowiadał Stempelowi, że pod stertą zwłok jest jeszcze ktoś żywy. Błyskawicznie uniósł pistolet do ramienia i skoczył pod przeciwległy koniec leja. Palec sam zaciskał mu się na spuście. Powoli wodził pistoletem po całym zagłębieniu, nie odrywając oczu od muszki. Gdzie jesteś? - powtarzał w myślach. Na krawędzi zagłębienia w strugach śniegu pojawiła się niewyraźna sylwetka. Harold omal nie strzelił do porucznika. Dostrzegł jednak wyłaniającą się spod zwłok głowę i błyskawicznie wymierzył w nią broń. Pocisk trafił nad lewym uchem, tuż poniżej krawędzi hełmu. Na worki z piaskiem bryznęła czerwono-szara masa. Dawes zaczął systematycznie strzelać do leżących nieruchomo Chińczyków. Każdemu posyłał jedną kulę. Żaden się nie poruszał, ale dowódca wolał mieć pewność, że nie żyją. Lej wypełnił kwaśny odór. Wreszcie porucznik odwrócił się do Stempela. Rana na jego brodzie wciąż mocno krwawiła. Objął Harolda, a gdy ten skrzywił się z bólu, szybko obejrzał rozcięcie na wewnętrznej stronie przedramienia i drugie podobne na boku. Stempel wbił wzrok w ziemię. - To tylko draśnięcie - uznał Dawes, obmacując mu piekące rany. Na odgłos kroków Harold szybko uniósł pistolet, ale porucznik pchnął lufę do ziemi, żeby Stempel nie strzelił przypadkiem do kolegów z drużyny. Pojedynczo wskakiwali do leja. W sąsiednim druga drużyna wykańczała inną grupę Chińczyków. Rozrywały się granaty, padały pojedyncze strzały. Dawes chwycił Harolda pod brodę, uniósł mu głowę i zajrzał w twarz. Stempel syknął z bólu. - Masz w skórze trochę drobnych odłamków granatów - rzekł porucznik. - Zgłoś się później do punktu sanitarnego, żeby je powyciągali. - Hej, chłopie! - odezwał się artylerzysta z jego drużyny. - Tak się wyrwałeś do przodu, że przez ciebie nie mogliśmy rzucać granatów... - Ocalił wam wszystkim dupska! - warknął Dawes. - W odkrytym terenie nie można dłużej pozostawać w jednym miejscu! Podczas ataku trzeba ciągle zmieniać pozycje, do cholery! Od razu widać, że ten szeregowiec służy w piechocie! Powinniście do końca swoje zasranego życia dziękować Bogu, że on dobrze wiedział, co robi! Rozzłoszczony porucznik zabronił im się ruszać z leja i dokądś pobiegł. Popatrzyli po sobie. Do zagłębienia dotarło ich tylko pięciu. - Sierżant zginął - odezwał się łącznościowiec. Usiadł na jednym z zabitych Chińczyków i popatrzył w rozgwieżdżone niebo. - Sam sprawdzałem. Chyba musiał dostać kulę w otwarte usta, bo nigdzie nie zauważyłem dziury. Ale jak ściągnąłem mu hełm, to... z tyłu głowy była miazga. - Chryste - jęknął trębacz. - Gdzie, do cholery, podziały się te kutasy z lotnictwa? - zapytał artylerzysta z pogardą w głosie. - Widziałem, że dwóch dostało - odparł kierowca. - Ale było ich trzech. Nikt nie wiedział, czy mechanik stchórzył, czy zginął. - A kobieta? - odezwał się Stempel. - Nie żyje - mruknął kierowca. - Granat rozerwał się tuż przed nią. - Jezu - syknął trębacz. - To znaczy, że... połowa drużyny zginęła. Wrócił porucznik Dawes z jakimś sierżantem. Harold pomyślał w pierwszej chwili, że to nowy dowódca drużyny. Ale szybko doszedł do wniosku, że ma na piersi zbyt dużo baretek. - Posłuchajcie - rzekł Dawes. - Musimy was połączyć z drugą drużyną. Wyłom został zlikwidowany, ale ciągle przedostają się tędy pojedynczy zwiadowcy. Utworzymy tyralierę i dokładnie przeczeszemy cały teren. Jak natraficie na Chińczyków, padnijcie na ziemię, otwórzcie do nich Ogień i czekajcie na rozkazy. Idziemy. - Stempel podniósł się z ziemi. - Nie ty - dodał porucznik. - Pójdziesz z sierżantem. Kompanie z pierwszej linii potrzebują uzupełnień. - Jasna cholera! - syknął kierowca. - On nam także jest potrzebny, poruczniku! - Jest z piechoty - odparł Dawes - a my tworzymy kompanię rezerwową. - Dobra. Nie widziałem jeszcze, żeby ci z pierwszej linii atakowali chińskie umocnienia. - A może ty chciałbyś wyjść za linie obrony?! - rzucił ze złością porucznik i odwrócił się do sierżanta. - Wiem, że musicie tam trochę przyhamować Chińczyków, szefie. Ale czy na pewno potrzebny wam jeszcze jeden człowiek? Gardłowy chichot sierżanta przypominał kaszel. - Na pewno, poruczniku. Przyda nam się w patrolu, na który musimy wyruszyć o świcie. Kierowca nie odezwał się więcej. Od przybycia na Syberię Harold miał już drugi raz zmienić oddział. Pożegnał się ze wszystkimi, życząc im szczęścia. Dawes wyprowadził drużynę z leja. Sierżant zapytał: - Byłeś w drugim batalionie dwieście sześćdziesiątego trzeciego? Stempel kiwnął głową. Tamten rozejrzał się po zagłębieniu usłanym trupami Chińczyków. Harold tak się oswoił z ich widokiem, że całkiem o nich zapomniał. Czuł się tu bezpiecznie. - Próbowaliśmy przyjść wam z odsieczą- rzekł sierżant - ale wpadliśmy na główne siły ciągnące na tę bazę. Musieliśmy się wycofać, mając chyba całą Ludową Armię Wyzwoleńczą na karkach. Stempel nie wiedział, co powiedzieć. - Dzięki - mruknął. Szef powoli odwrócił głowę w jego kierunku. Położył dłoń na ramieniu Harolda i lekko zacisnął palce. - Zdaje się, że niewłaściwie patrzysz na to wszystko, szeregowy - powiedział cicho zachrypniętym głosem. Nie była to najlepsza pora na przedstawienie się nowym kolegom, którzy dopiero co odparli ciężki kontratak. - Szeregowy Stempel. Dołączy do pierwszej drużyny - oznajmił krótko sierżant. Spod ściany okopu patrzyli na niego ludzie o zapadniętych oczach. Żaden nie wstał ani nie skinął głową. Nikt nie wyciągnął ręki na powitanie. Nikt się nie odezwał. Szef odciągnął dowódcę drużyny na bok, żeby zamienić z nim parę słów. Harold przysiadł naprzeciwko obsługi karabinu maszynowego, tkwiącej nieruchomo przy stanowisku, na którym piętrzyła się ośnieżona sterta pustych łusek. Popatrzyli na jego zakrwawioną kurtkę, ale w ich spojrzeniach nie było ani strachu, ani zdumienia, tylko zwykła ciekawość. Kiedy szef odszedł, dowódca drużyny, także sierżant, stanął nad Haroldem i powiedział: - Chodź, obejrzą twoje rany. Stempel przypomniał sobie nagle o draśnięciach na ręku i żebrach. Pokazał dowódcy rozszarpany rękaw kurtki. - Zaraz ci coś znajdę - rzekł sierżant. Przyniósł z kąta ziemianki kurtkę i Harold szybko się przebrał. Była lodowata od środka, ale czysta. - Swoją rzuć tam na stertę. Stempel ruszył w głąb ziemianki. Dopiero z bliska rozpoznał, że leży tu wielki stos najróżniejszych ubrań, od wełnianej bielizny po białe futrzane kurtki. Nie brakowało też pasów i chlebaków. Niemal wszystko było zbryzgane krwią. Rzucił swoją starą kurtkę na stertę, zwróciwszy uwagę na swoje nazwisko i stopień starannie wykaligrafowane na wszywce. SZPITAL MARYNARKI WOJENNEJ, BETHESDA, MARYLAND 31 stycznia, 13.00 GMT (8.00 czasu lokalnego) Pukanie do drzwi obudziło Gordona Davisa. Otworzył oczy i zobaczył Daryla Shaversa. Uśmiechnął się. Z zewnątrz doleciały skandowane okrzyki: “Wojnę w dupie mamy! Zabić się nie damy!”. - Przedostałeś się bez kłopotu? - To pacyfiści, a nie anarchiści - odparł Daryl. - W pierwszym szeregu ustawili się lekarze w zielonych szpitalnych strojach, żeby ponarzekać przed kamerami na twoje zarządzenia. Nie widziałem ich jeszcze tak wkurzonych od czasu publicznej debaty o nowych zasadach działania służby zdrowia. - Usiadł na krześle. - Więc jak ci się wiedzie na prezydenckim stanowisku? Wszystko jest tak, jak sobie wymarzyłeś? - Bez żartów - mruknął Gordon. - Tak mnie boli, że nie mogę się śmiać. Przez jakiś czas panowało kłopotliwe milczenie. - Wpakowałeś się w niezły bigos, Gordonie. Według mnie błyskawicznie cofnąłeś walkę o prawa człowieka o dobre trzydzieści lat wstecz. - Oho! Czyżby skończył się mój miesiąc miodowy? - powiedział Da-vis. - Montujesz opozycję przeciwko mnie? Daryl pokręcił głową. - Na twoją korzyść przemawia tylko to, że jesteś czarny, a reszta konkurentów została zastrzelona. - Uśmiechnął się lekko. - Poważnie, Gordonie, jak się czujesz? - Co powiedział ten pijany kowboj w Dallas? “Wal śmiało i kończ za wcześnie!”. - Nie wiem, nie było mnie w Dallas - odparł Shavers. Znów zapadła kłopotliwa cisza. - Posłuchaj, Daryl. Chciałbym porozmawiać o tym, co się stało. - Nie ma o czym. Przeprowadziłem się, znalazłem dobrą robotę w firmie produkującej ekologiczne opakowania do chipsów. Rozwija się szybko i przeznacza jeden procent dochodów na rozmaite działania liberalne. Takie tam bzdury... - Na dobre związałeś się z tą firmą? - O co ci chodzi, do diabła? - warknął Shavers ze złością. Otworzyły się drzwi i do środka zajrzało dwóch agentów ochrony. - Nie możemy porozmawiać w spokoju? - rzucił Davis. Wycofali się pospiesznie. - Chciałbym, żebyś został szefem mojej kancelarii, Daryl. Shavers prychnął pogardliwie, ale nie zdołał zapanować nad mimowolnym uśmieszkiem satysfakcji. - Mówisz poważnie? - Pokręcił głową. - Myślałem, że masz lepsze wyczucie polityczne. Czym cię tu szprycują? Demerolem? - Jesteś mi potrzebny. Zostałem całkiem sam, przykuty do łóżka. W ogóle nie znam ludzi, którzy dla mnie pracują. Nie mówią mi tego, co chciałbym usłyszeć. Więcej się dowiaduję, słuchając tego - wskazał kciukiem okno, za którym trwała demonstracja - niż od moich doradców. Potrzebuję kogoś, komu bym ufał. Daryl zaśmiał się krótko. - Zwiewają, gdzie pieprz rośnie? - Jak zbite psy. - Gordon także zachichotał. - Grunt mi się zaczyna palić pod nogami. Naprawdę jesteś mi potrzebny. - Do czego? Siedział w półmroku pod ścianą i patrzył w bok. Chyba wietrzył jakiś podstęp. - Przysuń się bliżej - powiedział Davis. - Szkoda, że nie włożyłeś krawata - mruknął Gordon do Daryla stojącego przy łóżku. Zastawiona stojakami mapowymi sala zapełniała się najbardziej wpływowymi waszyngtońskimi politykami. A każdy przybyły, niczym dzikie zwierzę skradające się do wodopoju, mierzył uważnym spojrzeniem Shaversa. Wszyscy uśmiechali się serdecznie, najpierw ściskali dłoń Gordonowi, później Darylowi, zwracając się do niego z udawanym entuzjazmem. - Pamiętam pana z konwentu... w Houston, zgadza się? - zagadnął sekretarz obrony. - Tak, był pan tam kierownikiem organizacyjnym zlotu! - Po raz drugi potrząsnął ręką Shaversa, jakby nie dość mu było jednego powitania. - Daryl Shavers będzie szefem mojej kancelarii - oznajmił Davis. Na twarzach ludzi wykwitły jeszcze szersze uśmiechy. Znów zaczęli podchodzić do Daryla, ściskać mu dłoń, składać gratulacje. Niektórzy nawet poklepywali go po plecach. Ale Gordon dobrze wiedział, że już w porze lunchu zacznie się kopanie dołków i wygrzebywanie brudów. Niby mimowolne przecieki do prasy i nieoficjalne komentarze wyznaczą nowy kurs politycznego sabotażu wymierzonego przeciwko temu “człowiekowi znikąd”. Postanowił zaatakować pierwszy. - Daryl zgodził się zweryfikować dla mnie obsadę całego personelu kancelarii - powiedział. Od razu zauważył, że uśmiechy stają się bardziej wymuszone. - Dostał wolną rękę w doborze kadry przed tym trudnym rejsem, jaki nas czeka po wzburzonym morzu. Analogie do żeglarstwa są zawsze bezpieczne, pomyślał. Zastrzygli uszami. To oznaczało dla nich koniec radosnego pluskania się w płytkiej wodzie przy brzegu. Teraz musieli czujnie wypatrywać nadpływającego rekina. Kto wie, czy taka jedna uwaga nie wystarczy, żeby porozbijać kliki i zmusić ludzi do zainteresowania się własnym losem, pomyślał Davis. A zawsze można było jeszcze zwiększyć napięcie. Miał żywo w pamięci to, co powiedział mu Daryl, kiedy zgodził się objąć proponowane stanowisko: - Daj spokój, Gordonie. Pieprz ich wszystkich! To ty jesteś prezydentem Stanów Zjednoczonych! Równie żywo w pamięci miał dotkliwy ból, jaki go przeszył, gdy wybuchnął gromkim śmiechem. OKOLICE CHABAROWSKA, SYBERIA 2 lutego, 04.00 GMT (18.00 czasu lokalnego) Porucznik Czin przystanął tylko po to, żeby spojrzeć na swój nowy zegarek. Duży, cyfrowy wyświetlacz świecił zielonkawo w ciemności. Zostały im dwie godziny do zajęcia pozycji przed atakiem. Tymczasem przez głębokie zaspy w gęstym lesie szło się bardzo ciężko. I właśnie wtedy stało się najgorsze. Cały las utonął w ogłuszającym huku i fali ognia. Wielkie czapy śniegu posypały się z gałęzi drzew, w powietrzu uniosła się mgiełka drobniutkich kryształków lodu. Czin był tak wstrząśnięty niespodziewanym atakiem, że nie padł na ziemią, jak go uczono. Zawirowało mu przed oczami. Nogi się pod nim ugięły i klapnął ciężko w śnieg. Po chwili rozległa się druga seria potężnych wybuchów. Dookoła jęki rannych mieszały się z odgłosami trzaskających gałęzi i spadającego igliwia. Czin miał ochotę zakopać się w najgłębszą zaspę. Zalała go fala smrodliwego duszącego żaru. Żołądek podszedł mu do gardła i porucznik bez czucia padł w śnieg. Kiedy się ocknął, był całkiem sam. Tajga tonęła w ciszy i ciemności. Poczuł tak silny, pulsujący ból pod czaszką, że szybko obmacał sobie głowę. Nie było śladu krwi. Nogi i ręce zdrętwiały mu od mrozu. Palce także bolały, kiedy zgiął je zbyt szybko. Dźwignął się na kolana. Przeszył go dotkliwy dreszcz, jakby miał gorączkę. Zwymiotował i zwalił się z powrotem w śnieg. Mimo zimna pot ściekał mu z czoła. Czin zamknął oczy. Wreszcie niebo trochę pojaśniało. Cienka warstwa śniegu, którą został przysypany, zapewne uchroniła go przed zamarznięciem na śmierć. Całkiem stracił czucie w palcach, zaczął więc nimi ruszać, dopóki nie poczuł bólu. To był dobry znak. Wolno podniósł się na kolana. W głowie mu się zakręciło, o mało znów nie stracił przytomności, kiedy stanął na nogach. Zgięty wpół, otoczył rękami brzuch, próbując zapanować nad targającymi nim odruchami wymiotnymi. Dookoła las był zniszczony. Po wielkich świerkach pozostały tylko sterczące z ziemi kikuty. Zaspy okrywała warstwa zielonego igliwia. Tu i ówdzie wystawały ze śniegu przypominające piszczele kawałki potrzaskanych pni. Szereg gigantycznych osmalonych kraterów - lejów pozostałych po eksplozjach bardzo silnych ładunków - ciągnął się jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym stał Czin. To musiały być bomby lotnicze, pomyślał. Nagle ogarnęła go panika. Czy to możliwe... że zginął? Że z ziemi podniosła się tylko jego dusza, niepewna, co ją teraz czeka? Spojrzał szybko w dół, ale nie zobaczył własnych zwłok. Gdzie się podziała reszta? Rozejrzał się, ale wokoło nie było żywej duszy. Dopiero po jakimś czasie dotarło do niego, że mniejsze kształty wśród zwalonych pni wcale nie są konarami drzew. Trupy częściowo okrywał śnieg. Tam wystawała ręka, gdzie indziej głowa w hełmie albo oderwana od reszty ciała noga. Poczuł się osamotniony na tym przerażającym cmentarzysku. Najważniejsze, że przeżył. Jeśli widział wokół siebie trupy, to oznaczało, że wciąż żyje. Wymacał w śniegu swój pistolet. Wyprostował się i zaczął nasłuchiwać. Panowała cisza. Widocznie atak odwołano. Nieprzyjaciel odkrył ich rejon koncentracji i zbombardował go, zanim doszło do natarcia na pozycje amerykańskiej artylerii. Czin rzucił jeszcze okiem na niebo jaśniejące na wschodzie i ruszył w kierunku, z którego przyszli. Kiedy po jakimś czasie odnalazł swój pluton, szef pospiesznie zameldował o jego stanie. Dwunastu nie wróciło, dwóch było rannych. Pozostało tylko piętnastu żołnierzy gotowych do walki. Liczebność jego plutonu została zredukowana o połowę, a przecież nawet nie mieli jeszcze okazji do oddania choćby jednego strzału. KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 3 lutego, 17.30 GMT (3.30 czasu lokalnego) Francuski pułkownik sam pochylił się do mikrofonu radiostacji. Tłumacz zaczął po cichu przekładać Clarkowi jego słowa: - “Baza Toulon”! Słyszycie mnie? Odbiór! Nate od dłuższego czasu wsłuchiwał się w te wywołania i nie trzeba mu było ich tłumaczyć. Dwustu francuskich spadochroniarzy i saperów zostało przerzuconych helikopterami do “Bazy Toulon”. Mieli przygotować nowe pozycje dla wycofującej się brygady, która natrafiła na liczne zasadzki i ugrzęzła kilkanaście kilometrów dalej. Teraz urwała się z nimi łączność. Pułkownik wciąż nie dawał za wygraną, Clark podszedł i położył mu rękę na ramieniu. Francuz spojrzał tylko na niego, pochylił się niżej i zaczął dalej wywoływać bazę. Nate odszedł. Jego obecność jakby rzucała urok na całą grupę oficerów skupionych przy stanowisku łączności; teraz ten urok w jednej chwili prysł. Odejście generała oznaczało, że oddział należy uznać za stracony. Clark popatrzył na papiery rozrzucone na jego biurku w kącie sali. Dostał do dyspozycji przestronny gabinet, elegancko umeblowany, z wzorzystym perskim dywanem na podłodze. Wolał jednak przebywać tutaj, wśród swoich podwładnych, niż w zaciszu przytłaczającego pokoju na piętrze. Nawoływania pułkownika tonęły w gwarze meldunków radiowych bez przerwy napływających do centrum dowodzenia. Na każdym stanowisku powtarzał się ten sam rytm: najpierw wywołanie, później chwila przerwy, wreszcie odpowiedź. Ze wzrokiem utkwionym w papierach Clark wyłowił z gwaru głos Francuza. Wywołania powtarzały się regularnie, jakby woda kapała z zepsutego kranu. Z upływem czasu chwile oczekiwania na odpowiedź wypełniało coraz większe napięcie. Zasłuchał się. Wszystko byłoby normalnie, gdyby nie brak tych kilku francuskich słów w odpowiedzi. Wciąż nie było łączności. Wreszcie nawet pułkownik zrezygnował. Trudno znaleźć jakąkolwiek oznakę destrukcji całego oddziału, pomyślał Nate. Tak samo jak w wypadku śmierci jednego człowieka. Bo kiedy ona nadchodzi? Gdy serce przestaje bić? Gdy ustaje oddech? Albo zamiera mózg? Wojskowa formacja także była żywym organizmem i moment jej śmierci zależał tylko od przyjętych kryteriów. Na pewno przestawała istnieć, gdy ostatni żołnierz został wytropiony i zabity jak pies. Ale destrukcja oddziału następowała wcześniej. Wtedy, kiedy wróg przerywał podległy mu odcinek linii obrony? Nie. Oddział nadal mógł istnieć. Często w okopach i lejach toczyła się jeszcze bezpośrednia walka na śmierć i życie, a dowódca gorączkowo posyłał rezerwy do likwidacji wyłomu. Więc może gdy przestawał działać punkt dowodzenia, a sam dowódca ginął? Nie. To także oddział mógł przetrwać. Wojskowa struktura była elastyczna. Po śmierci dowódcy jego zastępca powinien zebrać przerażonych ludzi i poprowadzić ich do ostatniej fazy każdej bitwy: do rzezi. Clark czuł narastające zmęczenie, postanowił jednak rozwiązać postawiony przed sobą problem. Wiedział, że i tak nie mógłby teraz zasnąć. No więc kiedy ginie oddział? Kiedy można usunąć jego symbol z mapy taktycznej, a ludzi uznać za “zaginionych w walce, prawdopodobnie zabitych lub wziętych do niewoli”? Znowu zwrócił uwagę na gwar prowadzonej łączności radiowej. Narastał falami w pozbawionej okien sali, bo technicy usiłowali przekrzyczeć się nawzajem. Nate spojrzał na zegarek. Tylko on pozwalał mu rozpoznać porę dnia w tym świecie wiecznego półmroku. Zbliżał się świt. Wszystkie jednostki UNRUSFOR szykowały się do nieuchronnego “kontaktu”. Właśnie w tym momencie Clark znalazł odpowiedź na dręczące go pytanie. Oddział ginie, kiedy przestaje odpowiadać na wywołania przez radio. Nie istnieje, skoro nie ma z nim łączności, niezależnie od tego, czy żyją jeszcze jacyś żołnierze. Gdy urywa się łączność, formacja przestaje istnieć. Clark wyjął kartkę papieru i zaczął pisać list do żony. Droga Lydio, chyba już wiesz o moim pobycie w Birobidżanie. Na pewno bardzo się o mnie martwiłaś. Przykro mi, że przysporzyłem Ci trosk, zwłaszcza teraz, kiedy musisz sama zajmować się dziećmi. Zdecydowałem się napisać do Ciebie, bo nie mam tu z kim porozmawiać o tym, co mnie gnębi tak, że ledwie mogę oddychać. Wybacz mi, ale muszę przelać swoje rozterki na papier i obarczyć Cię ich brzemieniem, bo sam nie mogę sobie już 2 nimi poradzić. Wojna to najsmutniejsza rzecz, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia. Świat pełen jest ludzkich tragedii, ale na wojnie rozpacz i przerażenie dotykają wszystkich. Młodzi ludzie służący w przeciwnych armiach odbieraj ą sobie nawzajem życie. Są silni, zdrowi i odważni. Miliony matek i ojców wiązały z nimi olbrzymie nadzieje. Ci młodzi ludzie dobrze wiedzą co ich czeka. Na miłość boską, Lydio, dlaczego to robią? Jakie to wyższe cele nakazują im spełniać ten okrutny obowiązek? Pchają ich po tej drodze, na której końcu jest tylko ogłuszający huk niosący przypadkową śmierć. Czasami brak mi sił. Sam nie mogę sobie przypomnieć powodu, dla którego posyłam tych młodych ludzi na śmierć. Pamiętam słowa, tyle że całkiem obce staje się dla mnie ich znaczenie. Właśnie teraz to odczuwam, Lydio. W takich chwilach mam wrażenie, że służę nie tylko swojej ojczyźnie, ale także Bogu czy też naturze albo tym setkom tysięcy mężczyzn i kobiet, których życie się marnuje. Tak, marnuje. Czuję nieodpartą chęć wkroczenia między obie walczące strony i wykrzyknięcia: " Dość! Nie ma niczego cenniejszego od życia! Wasze zmagania niczego nie zmienią!". Nie sposób jednak powstrzymać tego, co się tu dzieje, tak jak nie da się zatrzymać dryfu kontynentów. Widocznie było nam pisane walczyć na tym okropnym skrawku lądu. Jakieś niezmienne prawo natury związało nas z tym polem bitwy, tak jak grawitacja zmusza nas do stąpania po ziemi. Byłem już wcześniej na wojnie, Lydio, podobnie jak i Ty, dlatego wiem, że ta słabość minie. Będę musiał się od niej uwolnić, ponieważ jest defetystyczna, przeciwna wszystkiemu, czego się uczyłem. Lecz jeśli się mylę? Jeżeli uczynki, które uważam za bohaterskie, okażą się najgorszymi występkami przeciwko niewinnym ludziom? Gdybym został skazany na męki w ogniu piekielnym, by odpokutować za zło, w którym tu uczestniczę, bez jednej skargi przyjąłbym taki wyrok. Nie życzyłbym sobie niczego innego od możliwości wiecznego spłacania ceny moich zburzonych ideałów. Jestem gotów znieść i wycierpieć wszystko, z lekkim sercem zapłacić każdą cenę, Lydio, żebyś tylko Ty wybaczyła mi moje grzechy, żebyś uwierzyła w to jedyne wytłumaczenie, które mogę przedstawić tylko tobie i nikomu więcej. Nie wiedziałem, że to, co robię, jest złe. Naprawdę nie wiedziałem. Kątem oka zauważył przed biurkiem Reeda. Nie miał pojęcia, od jak dawna major tam stał. Podniósł głowę i z pewnym trudem odetchnął głęboko. - Słucham. - Sekcja wywiadowcza namierzyła konwój liczący ponad pięćset pojazdów. Przeprawia się przez Amur w pobliżu Madagaczi. Kontrolerzy lotów zaproponowali, żeby skierować część porannych nalotów B-52 na ten konwój. Można by wycofać maszyny z rajdów na elektrownię wodną i zakłady zbrojeniowe w rejonie Harbinu i zbombardować je w innym terminie. Konwój ma przed sobą wąską i krętą dolinę między stromymi wzgórzami. Według szacunków jest to prawdopodobnie cała dywizja piechoty. Kontrolerzy tylko czekają na pańską akceptację zmiany planu bombardowań. - Urwał, czekając na odpowiedź. Clark zamrugał szybko, chcąc odegnać mgłę sprzed oczu. Po chwili Reed dodał: - Moglibyśmy od razu wyeliminować całą dywizję, generale. Wystarczą trzy eskadry, dziewięć maszyn B-52 z pełnym ładunkiem pięćsetfuntowych bomb. W wąwozie miałoby to charakter nalotu dywanowego. Zamilkł. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, o co prosi dowódcę. Wystarczy krótkie przyzwolenie, a Clark wyda wyrok śmierci na tysiące ludzi. Odchrząknął, przełknął ślinę i skinął głową. Reed odszedł w pośpiechu. Trzeba było jeszcze podpisać list do żony. Nate spojrzał na kartkę, powoli ją zmiął i cisnął do kosza na śmieci. 14 SMIDOWICZ, SYBERIA 4 lutego, 21.00 GMT (7.00 czasu lokalnego) Tak to wygląda, pomyślał Czin, wyglądając ostrożnie znad pnia zwalonego drzewa. Jednym spojrzeniem oszacował płytką kotlinę oddzielającą ich od południowego skraju niewielkiego rosyjskiego miasteczka. W ostrym świetle poranka doskonale było widać amerykańskich żołnierzy szykujących umocnienia. Pożałował, że nie ma lornetki, żeby dokładniej zlustrować teren. Pamiętał, jak zdumiewająco wiele szczegółów można było rozróżnić przez lornety w szkole oficerskiej. Ale przez pięć miesięcy, jakie spędził już w jed- nostce, widział tylko dwie pary polowych lornetek. Pułkownicy nosili je na szyi, jakby to były oznaki ich wysokiej rangi. Czin skoncentrował się na celu jego plutonu - pierwszym z dwóch kamiennych murków ciągnących się po przeciwległym zboczu pod miastem. - Widzicie ten mur, sierżancie? - spytał szeptem leżącego obok swojego zastępcę, który zaliczał się już do weteranów; był jedynym żołnierzem w plutonie mającym powyżej dwudziestu lat. - Tak jest - odparł krótko sierżant. Czin zerknął na niego, podejrzewając go o lekceważenie zadania. Ale sierżant patrzył na kotlinkę z poważną miną. - Jakieś pytania? - Powiedziano wam, poruczniku, ilu ich tam jest? - Nie. Na kilka sekund zapadła cisza. - A jaką dostaliście odpowiedź na prośbę o przydzielenie po trzecim magazynku na żołnierza? - Sanitariusze mają dostarczyć amunicję i zabrać rannych - odparł Czin, któremu coraz bardziej nie podobał się pogardliwy ton sierżanta. - Dowódca kompanii wyznaczył nam rezerwowy cel? - Nie. Znów popatrzył na swego zastępcę. Sierżant uważnie mierzył wzrokiem trzystumetrową odkrytą przestrzeń, która musieli pokonać podczas ataku. Po chwili wolno, ledwie dostrzegalnie pokiwał głową. Ale o nic więcej nie pytał. Czin potarł oczy piekące z niewyspania. Wciąż trwały szaleńcze ataki na amerykańską bazę lotniczą, lecz jego plutonowi przez kilka dni oszczędzono trudów w oczekiwaniu na uzupełnienia. Później nagle dowództwo zmieniło plany. Kazano im odmaszerować na wschód, mówiąc, że okrążenie Birobidżanu było wielkim strategicznym zwycięstwem. Obrońcy bazy mieli uschnąć jak odcięty pęd winorośli. Ale nawet gdy Czin powtarzał słowa dowódcy kompanii swoim żołnierzom, niedaleko przeleciał schodzący do lądowania wielki transportowiec. Samoloty dostarczały obrońcom sprzęt i zapasy co kilka minut. Odepchnął od siebie przykre wspomnienia. Umocnienia szykowane po drugiej stronie kotlinki nie wyglądały zbyt imponująco. Na odkrytym terenie leżała tylko cienka warstwa zmarzniętego śniegu. Nie musieli brnąć przez głębokie do kolan zaspy pod ostrzałem nieprzyjaciela. Ale słońce stało już dość wysoko. Spóźniliśmy się trzy godziny, pomyślał Czin, spoglądając na zegarek. Ciemność przed świtem miała im pomóc w przebyciu kotlinki, ale teraz wszystko się zmieniło. Popatrzył wzdłuż obu skrzydeł. Cały batalion przyczaił się na skraju lasu. Żołnierskie plecaki, które musieli tu zostawić, były poustawiane w sterty. Czekali już tylko na rozkaz do ataku. Obejrzał się na linię drugiej kompanii trzydzieści metrów dalej. Powinna im zapewnić osłonę ogniową podczas szturmu. Czin z powrotem przeniósł wzrok na kotlinkę. Wydało mu się nagle, że mają do pokonania znacznie większą odległość niż w rzeczywistości. Serce zaczęło mu mocniej bić. Niski murek, który miał zdobyć ze swoim plutonem, stał mniej więcej w jednej trzeciej wysokości przeciwległego zbocza. Teren przed nim sprawiał wrażenie łatwego do przebycia. Stało na nim tylko parę kop siana. Nigdzie nie było widać zwierząt, które zwykle trzymano na łące otoczonej kamiennymi murkami. Doszedł do wniosku, że hodowano tu owce i kozy, bo krowy na pewno już dawno rozwaliłyby sypiące się ogrodzenie. Uśmiechnął się, ta myśl go uspokoiła. W gospodarstwie rodziców nieraz zajmował się bydłem i dobrze wiedział, że krowy potrafią rozwalić nawet najmocniejszy płot. Nic nie mogło się oprzeć tym wielkim, silnym i nieposkromionym stworzeniom. Zamknął oczy, wystawiając na twarz na lekkie podmuchy wiatru. Raz i drugi odetchnął głęboko i znów rozejrzał się na boki. Zwrócił uwagę, że dowódca drugiego plutonu na lewym skrzydle, porucznik Hang, z posępną miną wpatruje się w amerykańskie umocnienia. Zasrany mieszczuch, pomyślał Czin z pogardą. Studencik. Z góry doleciał świst nadlatującego pocisku, natychmiast burząc spokój porucznika, który skulił się i wcisnął głowę w ramiona. Eksplozja nastąpiła jednak po drugiej stronie kotlinki, niedaleko amerykańskich pozycji. Żołnierze z jego plutonu zaczęli wiwatować. Odwrócił się szybko i rzucił: - Cisza! Jednocześnie podniósł pistolet, chcąc w ten sposób podkreślić wagę swojej komendy. Daleko na lewym skrzydle zabrzmiał gwizdek. Czinowi serce podeszło do gardła. W powietrzu zapłonęła flara. Kolejne sygnały doleciały ze wszystkich stron. Ciarki przeszły mu po skórze, całym ciałem wstrząsnął dreszcz. Na przeciwległym zboczu Amerykanie pospiesznie chowali się w okopach. Na skraju miasteczka panował zadziwiający spokój. Rozpoczynał się atak. Cała kompania na lewym skrzydle wyszła z lasu. W stronę linii obrony poleciały pierwsze pociski. Znów dały się słyszeć gwizdki. Dwa krótkie dźwięki i jeden długi oznaczały sygnał dla jego kompanii. Czin sięgnął do kieszeni kurtki, uniósł gwizdek do ust i dmuchnął w niego z całej siły. Żołnierze podnosili się z ziemi, mijali ostatnie krzaki i wychodzili na otwartą przestrzeń. Razem z sierżantem ruszył za nimi w regulaminowej odległości. Kiedy tylko dotarli do zbocza opadającego w dół, z gardeł setek ludzi wyrwał się donośny okrzyk bojowy. Wrzask atakującego batalionu wypełnił kotlinkę. Pokrzepiony Czin pomyślał, że w końcu nie jest tu sam. Poczuł się nieodłączną cząstką tej gigantycznej, liczącej tysiące lat wojskowej struktury. Najeźdźcy od wieków atakowali ich kraj i od wieków był to jedyny sposób uwolnienia się od nich. Amerykanie otworzyli ogień. Czin mimowolnie napiął wszystkie mięśnie, jakby oczekiwał ciosu pięścią. Bojowy okrzyk batalionu, i tak już ledwie słyszalny przez kanonadę, ucichł zupełnie, gdy żołnierze w pierwszej linii zaczęli padać. Jedni zwalniali chwiejnym krokiem i przewracali się groteskowo powoli, drugich impet zatrzymywał w miejscu i walili się na ziemię jak kłody, jeszcze inni wyskakiwali w powietrze albo skręcali się na śniegu z bólu. Niektórzy krzyczeli gardłowo, część padała tylko z głuchym jękiem. Wokół zaświstały pociski, powodując takie wrażenie, jakby wszystkie końcówki nerwów poraził prąd. Nogi wciąż niosły Czina do przodu, ale reszta ciała w odrętwieniu wyczekiwała uderzenia kuli, która przyniesie śmierć. Mniej więcej połowa jego plutonu padła, zanim dotarli na dno zagłębienia. Dookoła zaczęły się rozrywać granaty. Widocznie Amerykanie otworzyli ogień z moździerzy. Karabiny maszynowe siekły strugami pocisków. Musieli zwolnić, jakby biegli pod silny wiatr. Linia natarcia zaczęła się załamywać. Czin tylko przyspieszył kroku. Dopędził swoich ludzi i zaczął pokrzykiwać: - Naprzód! Naprzód! Ale jego głos tonął w nasilającej się kanonadzie. Zerknął przez ramię, żeby się upewnić, że nikt nie został w tyle, i dostrzegł całe zbocze usłane zabitymi i rannymi. Z lasu wyłonił się właśnie pierwszy batalion, który pospiesznie zajmował pozycje na szczycie wzniesienia. Czin potknął się, o mało nie upadł. Znów popatrzył na linię wroga. Granaty eksplodowały coraz częściej, ludzie w przedzie całkiem się zatrzymali. Padali plackiem na ziemię, zwijali się w kłębek albo przyciskali dłońmi hełm do głowy, co i tak nie mogło ich uratować przed gradem pocisków niosących pewną śmierć z odległości stu pięćdziesięciu metrów. Czin również padł na ziemię. Otworzył już usta, żeby krzyknąć do żołnierza leżącego pięć metrów przed nim, kiedy nagle z kurtki na jego plecach strzeliły krwiste fontanny. Czin poczuł ciepłe krople na twarzy. Donośny wizg spadających dookoła granatów zlewał się w jedno przeciągłe wycie. Niemal pewny bliskiej śmierci, poderwał się na nogi i pognał dalej zygzakami w kierunku przeciwległego zbocza. Dopiero po kilku krokach dostrzegł złowieszczy okrągły przedmiot na śniegu. Zielona obudowa z plastiku, dzięki której miał być niewidoczny w trawie, wyraźnie kontrastowała z bielą śniegu. Na wszystkie strony odchodziły od niego cienkie druty podobne do nóg pająka. Ładunki były rozmieszczone gęsto. Weszli na pole minowe! Ale Czin nie mógł się zatrzymać. Zaczął tylko podnosić wyżej kolana, jakby przeskakiwał przez kałuże, starając się wybrać drogę między rozstawionymi zdradzieckimi pułapkami i trzymać jak najdalej od drucianych czujników. Zupełnie zapomniał o swoim plutonie. Teren stopniowo się podnosił. Czin uskakiwał to w lewo, to w prawo, tuląc głowę w ramionach przed świszczącymi wściekle kulami. Za jego plecami potężne eksplozje rozrywały ziemię, ale on niczego nie widział i nie słyszał. Niczego też nie czuł poza strachem, który gnał go do przodu. Zapomniał o całym świecie. Uważnie patrzył pod nogi i pędził jak w transie, w połowie tylko świadomy tego, co się wokół dzieje. Jak gdyby biegł po napiętej linie między życiem a śmiercią. Trochę oprzytomniał, gdy gęsty dym zaczął go drapać w gardle. Zwolnił osłupiały. Nie mógł sobie uświadomić, co robi. Fale smrodliwego żaru spowodowały, iż żołądek podszedł mu do gardła. Szybko wróciło poczucie rzeczywistości. Poczuł dotkliwy ból emanujący od uszu ku środkowi głowy. Kurczowo zacisnął powieki i padł na ziemię. Zaraz jednak zmusił się, żeby otworzyć oczy i unieść głowę. Dziesięć metrów przed nim ział olbrzymi, dymiący krater. Obejrzał się na linię lasu, z którego batalion wyszedł do ataku. Całe zbocze było usłane nieruchomymi ciałami. Bliżej pojedynczy żołnierze biegli zakosami. Spod ich nóg strzelały w górę fontanny ziemi wyrzucanej kulami. Przez dymy wybuchów dostrzegł na szczycie wzniesienia rozbłyski wystrzałów. To na pewno trzeci batalion, pomyślał. Nie wiadomo skąd pojawiły się dwa odrzutowce lecące skrzydło w skrzydło. Ponad linią lasu wyszły z lotu nurkowego. Czin zamrugał, żeby lepiej widzieć. Spod brzucha każdej maszyny oderwały się dwa duże ciemne cylindry. Spadły między drzewa, prosto na pozycje trzeciego batalionu. W niebo strzeliły gigantyczne słupy ognia. Straszliwy żar płomieni czuć było nawet z odległości dwustu metrów. Czinowi oczy zaszły łzami. Zacisnął powieki. Huk eksplozji stawał się coraz dotkliwszy. Ziemia bez przerwy dygotała od wstrząsów. W nozdrza uderzyła go ostra woń płonącej ropy. Głośne trzaski szalejącego ognia sprawiły, że znów spojrzał w tamtym kierunku. W kotlince zapanowała nagle cisza, rozcinana tylko pojedynczymi wystrzałami od strony amerykańskich umocnień. Nad przeciwległym zboczem wisiała olbrzymia chmura czarnego dymu. Całe osmalone wzniesienie wyglądało jak zrównane gigantycznym walcem. W wielu miejscach płonął jeszcze ogień podsycany żywicznym drewnem świerków. Z szerokiego pasa tajgi zostały tylko okopcone kikuty połamanych pni. Wciągu paru sekund żar musiał tam strawić wszystko do gołej ziemi. Lekki wiatr zaczął rozwiewać gęsty dym, ale Czin wciąż czuł w ustach odrażający smak ropy. Z wysiłkiem odwrócił głowę. Dostrzegł kilku żołnierzy siedzących pod wyszczerbionym murkiem, wokół nich walały się polne kamienie. Wykonaliśmy zadanie, pomyślał Czin i oparł czoło na ośnieżonej ziemi. Wykonaliśmy... Kiedy odzyskał przytomność, było już ciemno. Padał gęsty śnieg. Panowała cisza. Powietrze było czyste. Przeżył! Widocznie Amerykanie nie wyszli z okopów, żeby dobijać rannych. Nadstawił ucha. Było tak cicho, jakby w ogóle się wycofali. Obmacał się szybko, ale nigdzie go nie bolało. W mroku odszukał swój pistolet i ociężale dźwignął się na kolana. Mimo chłodu poczuł, że po szyi ściekają mu grube krople potu. Obrońcy mogli go zauważyć. Mieli specjalne lornetki pozwalające widzieć w ciemności. Na wszelki wypadek uniósł ręce wysoko nad głowę. Bez ruchu czekał na klęczkach dobrą minutę, ale nic się nie stało. Nie opuszczając raje, wstał z wysiłkiem. Chciał się poddać niewidocznemu wrogowi. Niemal czuł na sobie obce spojrzenia. Strach ściskał go za gardło. Podejrzewał, że co najmniej kilka sztuk broni jest wycelowanych w niego. Nieprzyjaciel mógł go uśmiercić jednym ruchem palca. Jego życie było warte tyle co życie bezpańskiego kundla. Ręce zaczęły go boleć, więc je opuścił. Podniósł pistolet, odwrócił się i ruszył z powrotem. Miny! Zatrzymał się w pół kroku. Przypomniał sobie te ohydne zielone placki ze śmiercionośnymi pajęczymi nogami, których nie mógł zobaczyć w ciemności. Skrzywił się z obrzydzeniem i wolno poszedł dalej. Przed oczami wyobraźni w kółko przesuwał mu się ten sam ciąg obrazów: oślepiający rozbłysk kuli ognia, przeszywający ból, a potem nieprze- nikniony mrok. Wsłuchiwał się w skrzypienie śniegu pod nogami. Dotarł do dna kotlinki. Szósty zmysł podpowiedział mu, że minął koniec pola minowego, przyspieszył więc kroku. Zanim dotarł na szczyt wzniesienia, zdążył się uwolnić od przytłaczających wspomnień z rannego ataku. Tu jednak powróciły ze zdwojoną mocą. Nad pasem zbombardowanej tajgi wciąż unosił się swąd spalenizny. Ziemia była zasłana przysypanymi popiołem szczątkami. Czin potknął się raz i drugi, wreszcie zarzucił broń na ramię i wyciągnął ręce przed siebie. Nie miał pojęcia, po czym stąpa i na co natrafia rękami. Za wszelką cenę starał się o tym nie myśleć. Wytężał wzrok i słuch, ale po nocy dotyk okazywał się najbardziej przydatnym ze zmysłów. Mimo wszelkich wysiłków dokuczała mu świadomość tego, co go otacza. Na tym przerażającym skrawku porytej lejami ziemi, wśród pni zwalonych drzew, spoczywały bowiem szczątki żołnierzy trzeciego batalionu. DROGA Z WŁADYWOSTOKU DO USSURYJSKA, SYBERIA 6 lutego, 00.30 GMT (10.30 czasu lokalnego) Kate i Woody znaleźli w końcu sposób przedostania się na front. Załadowany humvee sunął wolno po ośnieżonej szosie. Przednią szybę poza zasięgiem wycieraczek pokrywał lód. Dunn wypatrywała w nie kończącej się tajdze oznak trwającej wojny, nie zauważyła jednak niczego niezwykłego. - Chcecie teraz przeprowadzić ze mną wywiad? - zapytał chudy jak szczapa porucznik siedzący obok kierowcy. - Tutaj? - zapytała Kate, ściśnięta na tylnym siedzeniu między Woodym a zasępionym szeregowcem trzymającym na kolanach wypchany worek pocztowy, pewnie zazwyczaj leżący na jej miejscu. Kamerzysta chrząknął znaczą-co. - Jasne! Wspaniały pomysł! - wykrzyknęła, sięgając do torby po mikrofon. - Baterie nie starczą na długo przy takim mrozie - przypomniał jej Woody chyba po raz setny. - To włącz program oszczędzania baterii. - Zrobił zdziwioną minę. - Tryb oszczędnościowy! - Sięgnęła ponad nim i wyłączyła kamerę. Zgasła czerwona dioda oznaczająca gotowość sprzętu. Szeregowiec uśmiechnął się ironicznie. Uniosła mikrofon do ust i powiedziała: - Próba mikrofonu. Raz, dwa, trzy... Porucznik przygładził sobie dłonią włosy. Poprosiła, żeby podał swoje imię i nazwisko, stopień oraz numer identyfikacyjny i nazwę macierzystej jednostki, to znaczy sekcji pocztowej Drugiej Dywizji Piechoty. Pochylała do siebie mikrofon, żeby zadać pytanie, i podtykała go porucznikowi, jakby naprawdę rejestrowali jego odpowiedzi. - Na pewno to się nagrało? - zapytał w pewnym momencie. Zajęta wypatrywaniem lejów po bombach i opalonych drzew nieświadomie odsunęła mu mikrofon. - Tak, na pewno. To specjalny mikrofon wielokierunkowy. Najnowszy wynalazek. Filmujesz, Woody? - Jasne. Siedział z okiem przytkniętym do wizjera i uśmiechał się ledwie zauważalnie. Najwyraźniej bawił się setnie. Kate zerknęła na szeregowca. Ten też bez wątpienia rozszyfrował ich drobną mistyfikację. Porucznik zamilkł. - A więc dostarcza pan pocztę wprost na pierwszą linię walk? - zapytała. - Jeżeli muszę. Oczywiście pododdział, do którego właśnie jedziemy, nie uczestniczył jeszcze w żadnej walce. - Co? Jak to nie uczestniczył? - No cóż... - wzruszył ramionami - ...Chińczycy tu jeszcze nie dotarli. Zostali zatrzymani dość daleko stąd. - Jasna cholera! - syknęła, kładąc mikrofon na kolanach. - Nie możemy jechać na linię frontu, w rejon, gdzie toczą się walki. To byłoby zbyt niebezpieczne. Woody skrzywił się z niesmakiem. Założył osłonę na obiektyw i zatrzasnął klapkę panelu sterowania. Szeregowiec uśmiechał się coraz szerzej. - Szlag by to trafił! - fuknęła Dunn. Reporterka z kamerzystą łazili za Faulkiem roznoszącym listy i wypytywali żołnierzy o odczucia przed zbliżającą się bitwą. Porucznik wziął pocztę dla drugiego batalionu i zaczął wyręczać Andre, widocznie mając nadzieję, że zostanie jeszcze sfilmowany. W lesie panowała cisza, z gałęzi spadały czapy świeżego śniegu, powiększając i tak już głębokie zaspy między drzewami. Spokój zakłócał tylko chrzęst śniegu pod stopami i rozlegające się od czasu do czasu, najczęściej wulgarne okrzyki korespondentki w rodzaju: “Kurwa! To nie do wiary!”. Faulk krążył ze swoim workiem, który stawał się coraz lżejszy po wizycie w kolejnych kompaniach. Reporterka była za niska jak na jego gust, ale uderzająco ładna. Znacznie starszy od niej kamerzysta nosił długi kucyk. Oboje traktowali go jak powietrze. - Poczta! - wykrzyknął Andre, zbliżając się do stanowisk następnego pododdziału. Jeszcze zanim postawił worek na ziemi, otoczyło go już kilkunastu spragnionych wieści żołnierzy. - Który to pluton? - Trzeci z kompanii C drugiego batalionu - padła szybka odpowiedź. Faulk przypomniał sobie tych ludzi z koszar w Korei, kiedy stłoczeni wokół krótkofalówki nasłuchiwali meldunków z pola bitwy. Wyciągnął stos korespondencji i zaczął wywoływać znajome nazwiska: - Aguire! - Podsunął sobie różową kopertę pod nos i powąchał. - Mmm! Co za zapach! Aguire! - Żołnierz wyszarpnął mu list z dłoni i pospiesznie wytarł go o kurtkę mundurową. - Alvarez! - Andre zważył paczuszkę w dłoni, uśmiechając sięjak święty Mikołaj. - Wczoraj dostarczyłem taką samą. Pewnie z firmy zajmującej się wysyłkową sprzedażą nadmuchiwanych gumowych panienek. - Dokoła usłyszał śmiechy. - Bej... growicz! Wciąż jeszcze nie zmieniłeś nazwiska na angielskie? - Znów rozległy się śmiechy. Tymczasem korespondentka odciągnęła na bok jednego z żołnierzy. - Nie jeździcie na co dzień wozami opancerzonymi typu Bradley? - Tak, mamy je na wyposażeniu. Ale od czasu, jak nas tu przerzucili, nie widzieliśmy ich nawet na oczy. - To znaczy, że jesteście pozbawieni wsparcia, zdani tylko na siebie? -zdziwiła się reporterka. - Wojska chińskie czterokrotnie przewyższają liczebnością siły UNRUSFOR. Sądziłam, że przerzucenie na Syberię cięższych formacji, takich jak wasza Druga Dywizja, ma na celu zmniejszenie strat wśród piechoty. - Szeregowiec, który jeszcze przed chwilą uśmiechał się szeroko na widok Faulka, teraz zmarszczył brwi. - Macie walczyć właśnie tutaj, w tych jamach wyrytych w ziemi, całkowicie pozbawieni cięższego sprzętu i jakichkolwiek pojazdów? Dziennikarka podetknęła mu mikrofon. Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Pewnie ruszymy do walki, gdy Chińczycy podejdą bliżej. - Ale wiecie chyba, że w tę stronę kieruje się aż jedenaście chińskich dywizji, prawdopodobnie z zamiarem zajęcia portu we Władywostoku? To ponad sto tysięcy ludzi. W każdej chwili mogą uderzyć na wasze pozycje. Jak się czujecie w tej sytuacji? Znów podsunęła mu mikrofon, ale nie odpowiedział. Wcale nie musiał. Jego mina mówiła sama za siebie. - Wolfson! - wykrzyknął Andre, krzywiąc się z obrzydzenia. - To już wszystko. Zarzucił worek na ramię i odszedł szybko. Był przekonany, że jego wizyty w pododdziałach dodają ludziom otuchy, tymczasem obecność reporterki zburzyła radosny nastrój. Ogarnęła go złość. Dostrzegł kątem oka, że ekipa telewizyjna znów go dogania. - Ci biedni chłopcy zostali tu wysłani na śmierć! - warknęła korespondentka. - To sprawa kryminalna! Wojsko zbiera nieletnich i robi im pranie mózgu, żeby nie myśleli! Żeby o nic nie pytali! A potem zwyczajnie wysyła ich na pewną śmierć! Andre zatrzymał się gwałtownie i odwrócił, aż kobieta podskoczyła ze strachu. Tylko fuknął na nią z wściekłością, ale skutecznie ją uciszył. Skierował się do następnego pododdziału. KREML, MOSKWA 9 lutego, 02.00 GMT (16.00 czasu lokalnego) Po sutym obiedzie i gorącej herbacie Walentyna Karcewa zaczęła ogarniać senność. Siedział w fotelu za biurkiem, a oczy same mu się zamykały. Mimo rozleniwienia próbował się skupić na słowach, które najlepiej oddawałyby rozpatrywane sprawy. Dla niego był to proces równie złożony, jak precyzyjne opisanie ruchów wszystkich bil na stole bilardowym. Wystarczyło jedno uderzenie, żeby wywołać lawinę, następstw. Prawa mechaniki wiernie opisywały działające siły, a dobry komputer mógł wykonać matematyczny model przewidywanych zdarzeń na tysiące lat naprzód. Jednak tak wiele czynników wpływało na końcowy rezultat, że dla zwykłego śmiertelnika ruchy bil stawały się niezwykle złożone, wręcz przypadkowe. Tymczasem wcale nie były przypadkowe, a Karcew zamierzał znaleźć wyjaśnienie ich skomplikowanych ruchów. Ostatecznie poruszył wszystkie bile na stole bilardowym świata. Zamieszał w politycznych kotłach kilkunastu największych mocarstw. Doskonale wiedział, jakie to wywoła reakcje, ale nie potrafił przewidzieć ich końcowego rezultatu. Ziewnął. Miał ochotę wyciągnąć się na kanapie, ale w komputerze czekały trzy nowe wiadomości. Kliknął ikonę elektronicznej poczty. Pierwsze dwa listy były długimi spisami nazwisk. Poprzedniego dnia skazał dwóch ludzi na tryb A z zastrzeżeniem całodobowej ścisłej obserwacji. I teraz dostał listy osób, z którymi ci dwaj się kontaktowali w ostatnim dniu swego życia. Zaczął zaznaczać kursorem wybrane pola. Ptaszek przy nazwisku równał się wyrokowi śmierci. Wystarczyło tylko przejrzeć lakoniczne komentarze wywiadowców. “Spotkanie w kremlowskiej kawiarni”. Nie, to zbyt ruchliwe miejsce. Trudno tam prowadzić konspiracyjne narady. “Obiad w prywatnej restauracji”. Karcew szybko zaznaczył pole przy znajdującym się niżej nazwisku Stiepana Czapajewa. Nigdy o nim nie słyszał. Rzadko zresztą w takich spisach trafiały się znane mu osoby. Była to cena władzy. Komputery pomagały mu odgrodzić się wysokim murem nawet od najbliższych współpracowników. Dzięki poczcie elektronicznej mógł załatwiać wiele spraw na odległość, co zapewne wysoko cenili także jego podwładni. W zamyśleniu stawiał kolejne ptaszki. Starał się robić to uczciwie. Po przejrzeniu spisu do końca jeszcze się cofnął i zaznaczył także pole przy nazwisku kobiety, z którą śledzony spotkał się w kawiarni. Ostatecznie w kawiarni były podobne warunki, jak w restauracji. Poza tym zawsze najciemniej jest pod latarnią, więc gdzie lepiej spiskować, jak nie w samym sercu Kremla? Trzecia korespondencja była przyjemną odmianą. Do krótkiej notatki dołączono zapis wideo. Szybko kliknął symbol odtwarzania. Ukazało się mniejsze okno. - Chciałbyś coś przekazać swoim najbliższym? - spytała Kate Dunn żołnierza w ośnieżonym lesie. Karcew uśmiechnął się na widok korespondentki. Nawet błahe pytania w jej ustach nabierały specjalnego znaczenia. Żołnierz zamyślił się na krótko. - Tak. Chciałbym pozdrowić całą rodzinę... Nie martwcie się, wszystko będzie dobrze. To szumne zapewnienie rozbawiło Karcewa. Przed obiektywem kamery ukazała się panna Dunn. - A ty? - rzuciła do mikrofonu. W okienku ukazał się młody Murzyn z pistoletem przewieszonym przez jedno ramię i wielkim workiem zarzuconym na drugie. - Skąd jesteś? - Z Bronksu - odparł. - Czy wiesz, o co toczy się ta wojna? Co tutaj robisz? To pytanie sprawiło, że Karcew natychmiast spoważniał. Szeregowiec spojrzał na otaczających go kolegów, pokręcił głową i odparł: - Dostarczam pocztę. Wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem. Przekaz satelitarny się urwał, na krótko w okienku mignął obraz kontrolny. Karcew westchnął. W pokoju zalegał mrok. Sięgnął do łańcuszka zwisającego pod witrażowym kloszem i zapalił lampkę. Jego myśli powędrowały ku bezkresnym pustkowiom rosyjskiego Dalekiego Wschodu. Panna Dunn miała policzki zaczerwienione od mrozu. Karcew uwielbiał surowość tamtejszego klimatu, wciąż wspominał lata spędzone na Syberii. Większość ludzi, zarówno zesłańców, jak i strażników, rozkoszowała się krótkim latem, podczas którego życie rozkwitało niezwykle intensywnie. Przyroda chciała maksymalnie wykorzystać okres rozwoju, jakby krzyczała na całe gardło: “Wciąż żyję! Spójrzcie na mnie!”. To samo odnosiło się do ludzi. Więźniowie, którzy z pozoru niczym się nie różnili od chodzącej sterty łachmanów, chciwie wystawiali twarze do słońca. Strażnicy, zimą rzadko wychodzący na dwór i rozgrzewający się wódką w swoich chatach, zaczynali żartować przez druty ze skazań- cami i dzielić się z nimi tym, co dostawali w paczkach z domu. Ale dla Karcewa lato na Syberii oznaczało tylko wszechobecny smród bagien, błoto i chmary komarów... a także rozprzężenie dyscypliny, mogące przynieść tragiczne skutki. Dlatego gdy natura uwalniała ludzkie dusze ze swojego stalowego uścisku, z Moskwy przysyłano Karcewa, aby ją zastąpił. Wreszcie trafił na właściwe słowa. Szybko przysunął sobie kartkę i podjął przerwane pisanie. “Najwięcej potencjalnej energii kryje się w tym, co ludzi najbardziej dręczy. Życie spoczywa w nich ciasno skręconą, ściśniętą spiralą. Kiedy poluzują się okowy krępujące ludzką duszę, natychmiast rozkwita spontanicznie. Siły natury wylewają się na ulice miast, następuje ożywienie. Jeśli proces ten wymknie się spod kontroli, zawsze zaowocuje przemocą”. Pisał bez przerwy przez sześć godzin, przelewając na papier swoje idee. Wreszcie zmęczony ułożył się na kanapie, naciągnął koc pod brodę i zamknął oczy. W jego wyobraźni bile toczyły się po zielonym suknie w cudownie złożony sposób. FILADELFIA, PENSYLWANIA 11 lutego, 03.00 GMT (8.00 czasu lokalnego) Ludzie chodzili po ulicach przygarbieni, jakby panował duży mróz. Ale Piotr Andrejew wybrał się na jogging w samym dresie, rękawiczkach i szaliku owiniętym wokół szyi. Musiał tylko uważać pod nogi, bo chodnik pokrywała warstewka lodu, ale jaskrawe słońce i dość silny wiatr powinny go wkrótce rozpuścić. Skręcił za róg. Przestraszona starsza kobieta w grubym palcie, z pieskiem na smyczy, aż podskoczyła na jego widok. Zatrzymał się i odwrócił, żeby przeprosić. W tej samej chwili zauważył samochód, który zatrzymał się na skrzyżowaniu. Dwaj mężczyźni na przednim siedzeniu popatrzyli w jego kierunku. Kierowca pospiesznie włączył lewy kierunkowskaz, skręcił i odjechał w przeciwną stronę. Piotr spojrzał w głąb przecznicy, wypatrując drugiej ekipy, która powinna przejąć jego obserwację. Dla tajniaków było za zimno, żeby wysiadać z samochodu. Ale zawsze dało się ich rozpoznać po ciemnych garniturach i okularach przeciwsłonecznych. KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 13 lutego, 22.00 GMT (8.00 czasu lokalnego) Clark nie mógł patrzeć na żenujące widowisko. W podziemnej sali konferencyjnej trwało specjalne przesłuchanie przed komisją kongresową. - Proszę podać nazwisko - rzekł przewodniczący do mikrofonu. - Henry Adams - odparł wyraźnie zdenerwowany oficer. Stał na wprost stołu prezydialnego, przed szeregiem mikrofonów i kamer, mających służyć “celom archiwizacyjnym”. - Podpułkownik armii Stanów Zjednoczonych. - Dowodził pan oddziałem artylerii wspierającym drugi batalion Dwieście Sześćdziesiątego Trzeciego Pułku Lekkiej Piechoty? - spytał kongresman. Ilekroć pochylał się do mikrofonu, nad ciasnym kołnierzykiem koszuli wylewał się gruby wałek tłuszczu. - Tak. - Iloma sprawnymi działami dysponował pan tego dnia, kiedy Chińczycy zaatakowali pozycje batalionu? Pułkownik chrząknął. - Miałem trzydzieści dwa działa kalibru sto pięćdziesiąt pięć milimetrów. - A ile pocisków w czasie bitwy wystrzelono z tych trzydziestu dwóch dział? Poszarzały na twarzy oficer spuścił wzrok. - Sto trzy. Kongresman pokiwał głową. Musiał znać już odpowiedzi, na pewno czytał szczegółowy raport. Pytał tylko po to, żeby pognębić pułkownika, który i tak silnie przeżywał samo wezwanie przed komisję. - Wypada niewiele ponad trzy pociski na jedno działo. Czy tak właśnie miało wyglądać wsparcie ogniowe, jakie powinien pan zapewnić batalionowi? Oficer pokręcił głową. Bał się spojrzeć politykom w oczy. - Nie, panie senatorze. Plan taktyczny nakazywał postawienie skoncentrowanej zasłony ogniowej na pozycje wroga szykującego się do zmasowanego ataku. Powinniśmy odpalić mniej więcej po trzydzieści pocisków z każdego działa, czyli łącznie co najmniej osiemset. - Czy pańskim zdaniem, pułkowniku Adams, uczyniłoby to jakąś różnicę, gdyby pańskie baterie wystrzeliły w sumie osiemset pocisków zamiast stu? - Pułkownik pokiwał głową. - Dla potrzeb protokołu proszę odpowiedzieć pełnym zdaniem. - Tak... - Adams urwał nagle i jeszcze niżej spuścił wzrok. Clark pomyślał, że takie jedno przesłuchanie może całkowicie człowieka załamać. - Miarą skuteczności artylerii jest odpalanie maksymalnej liczby pocisków w jak najkrótszym czasie. A więc tak, na pewno uczyniłoby to różnicę. Nate zamknął oczy i pokręcił głową. Pułkownik zdecydował się wziąć na siebie całą odpowiedzialność. Kiedy znów spojrzał na salę, przewodniczący komisji znacząco wydymał policzki. - Więc dlaczego z pańskich dział nie wystrzelono odpowiedniej liczby pocisków, pułkowniku? - Z powodu mrozu zgęstniały wszystkie smary - odpowiedział zrezygnowany Adams. - Oporopowrotniki nie działały, w niektórych działach udawało się otworzyć zamki dopiero po trzech czy czterech minutach. A w tych bateriach, które ciągle strzelały, szybko wyczerpała się amunicja. Poza tym mróz osadzał się też na pociskach. Trzeba było czyścić łuski i rozmrażać spłonki. W rezultacie dało to bardzo duży odsetek strzałów chybionych, za krótkich oraz niewybuchów. - Z jakiego to powodu, pułkowniku, napotkaliście tak wiele trudności wywołanych warunkami pogodowymi? Adams w końcu podniósł głowę, spojrzał przewodniczącemu prosto w oczy i odparł: - Nie mieliśmy czasu na aklimatyzację i przygotowanie sprzętu do warunków zimowych, na strzelania próbne, które umożliwiłyby rozwiązanie problemów spowodowanych przez syberyjską zimę, zanim... - umilkł nagle i odwrócił głowę. - Proszę podać nazwisko. - Nate Clark, generał armii Stanów Zjednoczonych. - Jest pan głównodowodzącym amerykańskiej armii pacyficznej i Rosyjskiego Korpusu Sił Pokojowych Organizacji Narodów Zjednoczonych? - Tak, panie senatorze. - A więc, generale, dwudziestego szóstego stycznia, trzy dni po napaści Chin na Rosję, została odcięta droga łącząca Birobidżan z Chabarowskiem. Zgadza się? - Tak. - I w rezultacie baza lotnicza w Birobidżanie, której obsady nie zdążono ewakuować do Chabarowska, znalazła się w okrążeniu. Tak było? - Tak. - Czy może pan teraz wyjaśnić komisji, jakim sposobem Chińczycy zdołali zablokować drogę przed zakończeniem ewakuacji bazy? - Chińskie oddziały zwiadowcze przenikały na Syberię już od dłuższego czasu. Według zeznań jeńców żołnierze mieli kategoryczny zakaz nawiązywania kontaktu z siłami UNRUSFOR. Olbrzymi obszar będący pod kontrolą korpusu pokojowego i porastające go gęste lasy uniemożliwiły nam odkrycie, jakimi drogami i w jakiej sile oddziały wroga przekroczyły granicę. - Ale jeszcze przez kilka godzin po tym, jak Chińczycy, prawdopodobnie w sile jednej dywizji, opanowali drogę, dowódca bazy w Birobidżanie, nieżyjący generał Merrill, wciąż wysyłał słabo uzbrojone konwoje szosą do Chabarowska. Zgadza się? - Pierwsze meldunki o odcięciu drogi ewakuacji napłynęły od zwiadu powietrznego, który zauważył porzucone samochody na poboczu szosy. Generał Merrill doszedł do słusznego wniosku, że konwój wpadł w zasadzkę, dlatego wysłał odsiecz w sile jednego batalionu z rozkazem unieszkodliwienia nieprzyjaciela. Później zaś wysłał następny konwój pod osłoną zmechanizowanej piechoty, bo chciał jak najszybciej zakończyć ewakuację wobec zbliżających się szybko głównych sił chińskiej armii. Prawdopodobnie zakładał, że batalion piechoty zdołał oczyścić drogę. - Ale droga nie została oczyszczona? - zapytał przewodniczący, mimo że doskonale znał odpowiedź. - Nie, panie senatorze. Oddziały poniosły olbrzymie straty w starciu z nie- przyjacielem. Wiele samochodów zostało zniszczonych, trzeba je było usuwać spychaczami na pobocze. Tylko nieliczne pojazdy zdołały się przedrzeć z powrotem do Birobidżanu. Łącznie około pięciuset ludzi zginęło albo dostało się do niewoli. Kongresman pokiwał głową. - Jak pan prywatnie ocenia decyzje generała Merrilla w czasie obrony bazy w Birobidżanie? - Jestem głęboko przekonany, że generał Merrill, podobnie jak pułkownik Adams i wszyscy żołnierze służący pod moimi rozkazami, wykazali się najwyższą odwagą i walecznością w niewyobrażalnie trudnych warunkach bojowych. Nikt nie był przygotowany na to, co nas tu spotkało. Jestem również przekonany, że to nie przedstawiciele władz, które nas tu przysłały, powinni teraz zadawać pytania, dlaczego tak się stało. BAZA LOTNICZA W BIROBIDŻANIE, SYBERIA 14 lutego, 12.00 GMT (22.00 czasu lokalnego) - Na pewno sobie poradzisz? - zapytał dowódca drużyny Stempela. Jego ściszony, pełen napięcia głos odzwierciedlał stopień zagrożenia. Harold skinął głową, próbując opanować przyspieszony puls. Sierżant poszedł dalej wzdłuż szeregu. Sprawdzał zamocowanie sprzętu, żeby nic nie stukało; powtarzał kryptonimy radiowe; na wszelki wypadek kazał im też zapamiętać kryptonimy dowództwa kompanii oraz batalionu wsparcia artyleryjskiego. Wszyscy musieli powtórzyć hasło umożliwiające powrót przez linie obrony. Rozmawiając z ludźmi, sierżant ściskał ich za ramiona albo poklepywał po plecach dla dodania otuchy. Miał dopiero dwadzieścia trzy lata, ale był świetnym podoficerem. Przedłużające się oczekiwanie sprawiało, że Stempel odczuwał skurcze żołądka. W ustach mu zaschło, a całym ciałem wstrząsały dreszcze. Reszta drużyny kilkakrotnie uczestniczyła już w patrolach, ale Harold był zwalniany ze służby z powodu odniesionych ran. Teraz jednak i on miał wyruszyć na patrol bojowy. Noc była ciemna. Wydawało mu się, że chwyta coraz większy mróz, w miarę jak podchodzili do szczytu wzniesienia. - W porządku, druga drużyna - szepnął sierżant. - Ruszamy. Odbezpieczyć broń, gdy tylko wyjdziemy z okopu. Zaczęli wchodzić na górę po prowizorycznych drabinach zbitych z desek po skrzyniach amunicyjnych. Stempel trzymał szyk. Było ich łącznie dwunastu, dziesięciu z drużyny i dwuosobowa obsługa należącego do plutonu ciężkiego karabinu maszynowego. Wyjście z okopu okazało się nie lada wysiłkiem. Harold miał osiem pełnych magazynków w pasie i dalszych osiem poupychanych po kieszeniach. Całe wyposażenie sporo ważyło, ale większym brzemieniem było obciążenie psychiczne. Worki z piaskiem na szczycie umocnień pokrywał zmrożony śnieg. Dalej rozciągał się całkiem obcy krajobraz. Stempel wiele razy już wychodził z okopów, kiedy po rannych atakach Chińczyków trzeba było oczyszczać przedpole, lecz nigdy dotąd nie wychodził za linię zasieków. Wyprostował się. Wszystko dookoła wyglądało inaczej. Kiedy patrzy się tuż ponad umocnieniami, każda nierówność terenu wydaje się olbrzymia, jak dla mrówki postrzegającej niewielką górkę piasku jako imponujące wzgórze. Teraz zaś, w słabym blasku gwiazd, teren otaczający bazę sprawiał wrażenie płaskiego jak stół. Ruszyli truchtem w kierunku zasieków. Harold bez trudu przeskoczył pierwszy ciąg drutów kolczastych, do połowy zagrzebany w śniegu. Była to raczej umowna granica niż rzeczywista przeszkoda terenowa. Oddzielała względnie bezpieczną strefę od obszarów szczególnie niebezpiecznych. Zwolnili kroku. Stempel ciężko dyszał. Poprzez obłoczki własnego oddechu starał się wypatrzyć przyczajonych Chińczyków. Dopasował rytm kroków do kolegi idącego przed nim, stawiał stopy w jego śladach. Miał nadzieję, że w ten sposób uniknie wejścia na minę. Padli w zaspy na skraju lasu. Harold uniósł broń i wymierzył w ciemność zalegającą między drzewami. Naśladował Pattersona leżącego trzy metry przed nim. W nocy musieli zachować bardziej zwarty szyk, żeby utrzymać kontakt wzrokowy, mimo że grupa stanowiła łatwiejszy cel. Gdyby któryś się odłączył, do czego często dochodziło podczas walki, byłby zdany tylko na siebie, a poza tym narażony na ogień z obu stron. Stempel zerknął na niskiego, barczystego szeregowca po prawej stronie, uzbrojonego w pistolet M-16 z zamocowanym pod kolbą granatnikiem M-279. Był dopiero drugi dzień w drużynie; zastąpił żołnierza oślepionego wybuchem granatu moździerzowego, który spadł tuż przed jego stanowiskiem ogniowym. Harold wcześniej nic nie wiedział o uzupełnieniu, po raz pierwszy zobaczył nowego kolegę tego ranka. Kiedy o świcie obudził się w okopie wśród sypiącego śniegu, ze zdziwieniem ujrzał smagłego nieznajomego z oszronionym kilkudniowym zarostem, przypominającym siwiuteńką brodę. W ziemiance przez kilka minut musiał zdrapywać z twarzy kryształki lodu. Na dany znak podnieśli się z ziemi i ruszyli za Chavezem, dowódcą patrolu, jedynym wyposażonym w gogle noktowizyjne. Reszta brnęła na oślep przez głębokie zaspy, starając się utrzymać w szyku o kształcie szpicy. Każde skrzydło tworzyło czterech ludzi, Harold był przedostatni z lewej strony. Dowódca drużyny i obsługa karabinu maszynowego posuwali się środkiem nieco z tyłu, żeby zapewnić osłonę nawet najdalej wysuniętym żołnierzom. W ciszy rozlegał się tylko chrzęst śniegu pod stopami i szelest nylonu. Stempel w ciemności upatrywał cele w każdym pniu drzewa wyłaniającym się zza innych. Nawet krzaki i połamane gałęzie sterczące ze śniegu mogły kryć w sobie zagrożenie. Księżyc nie świecił, ale mętny blask gwiazd rzucał wydłużone, głębokie cienie, które zdawały się poruszać przy każdym podmuchu wiatru. Miejscami, gdzie śnieg był zdeptany, utworzyła się zmrożona, śliska powierzchnia. Ogień artyleryjski kierował szeregi nacierających Chińczyków właśnie w tej rejon, prosto pod lufy karabinów maszynowych. Dowódca plutonu tłumaczył im jednak, że mogą się natknąć najwyżej na snajperów, obserwatorów lub czujki z przenośnymi wyrzutniami rakiet przeciwlotniczych SA-7. Ludzie ci, niczym żmija, mogli zaatakować jedynie wtedy, gdyby patrol wyszedł prosto na nich. Ale takie było w końcu zadanie patroli, oczyszczenie lasu z pojedynczych Chińczyków. Pół godziny wcześniej porucznik bagatelizował zagrożenia. Więc czemu nazywa się to “patrolem bojowym”? - zastanawiał się Stempel. Teoretycznie nie posyłano ich do walki, w wypadku napotkania przeciwnika powinni przez radio ściągnąć ogień z moździerzy, a przy większych odległościach ze stupięćdziesięciomilimetrowych haubic. Wiedział jednak, że w przeciwieństwie do patroli rekonesansowych powinni związać napotkanego wroga walką. Dlatego nie wyobrażał sobie, co może zdziałać dwunastoosobowa garstka przeciwko liczniejszej chińskiej formacji, zwłaszcza sześć kilometrów od własnych pozycji, bo na taką odległość mieli się wyprawić. Idący przodem żołnierz nagle padł na ziemię. Harold bez namysłu rzucił się w zaspę. Serce podeszło mu do gardła. Spodziewał się, że lada moment ciemność rozświetlą błyski eksplozji. Przyciskał policzek do lodowato zimnej kolby pistoletu, nie mogąc zaczerpnąć tchu. Strach ściskał go za gardło, nie był nawet w stanie przełknąć śliny. Dopiero gdy ogarnęła go panika, że będzie musiał kogoś poprosić o pomoc w opanowaniu gwałtownego skurczu mięśni, zdołał ze świstem wciągnąć powietrze do płuc. W tajdze wciąż panowała cisza. Zerknął w lewo na biały hełm ostatniego żołnierza na skrzydle, a potem w prawo na “syjamskich braci”, leżących ramię przy ramieniu za karabinem maszynowym. Chyba tylko ci dwaj mogli uratować drużynę, gdyby Chińczycy ich zaatakowali. W takiej sytuacji powinni błyskawicznie utworzyć okrąg wokół silnie uzbrojonego stanowiska dowodzenia. Harold przypomniał sobie jednak szeregi Chińczyków przeskakujących zasieki podczas natarcia. Gdyby patrol natknął się na cały pułk, batalion czy nawet kompanię nieprzyjaciela... Potrząsnął głową, by się uwolnić od posępnych rozważań. Z jego pamięci wypłynęły twarze ludzi z drugiego batalionu. Rozmywały się wraz z upływem czasu, ale wciąż powracały żywe wspomnienia z tamtej bitwy. Pełne wściekłości okrzyki porucznika z krótkofalówką przy uchu, ciągłe utyskiwania starszego szeregowca i lekceważące uwagi sierżanta w ostatnich minutach życia. A także dolatujące zza wykopu głośne jęki rannych... Harold zamknął oczy i spuścił głowę, aż oparł się czołem o lodowaty śnieg. Zaczął odliczać w duchu, mając nadzieję, że odegna koszmary, które jak gęsty dym przesłaniały mu jasność myśli. - Pst! Szybko poderwał głowę. Patterson był już na nogach. Podniósł się szybko i ruszył za nim. Wiedział, że to nie odwaga każe mu się posuwać naprzód, ale strach. Właśnie te demoniczne koszmary, przerażające wizje wyłaniające się z najdalszych zakamarków jaźni, duchy ludzi, których nawet nie znał. Już wcześniej doszedł do wniosku, że tamta pierwsza bitwa się nie liczy. I poprzysiągł sobie, że jeśli przyjdzie mu zginąć, to tylko z pistoletem w dłoni. NAD RZEKĄ URMI, SYBERIA 16 lutego, 06.30 GMT (16.30 czasu lokalnego) Codziennie o wpół do piątej po południu dla Czina kończyła się wojna z Europejczykami, a zaczynała walka z mrozem. I to nie dlatego, że znikało zagrożenie ze strony oddziałów UNRUSFOR. Zima całkowicie przejęła władzę nad polem bitwy. Każdego ranka Czin dokonywał inspekcji, budząc żołnierzy. Najczęściej któryś z nich wymagał pomocy medycznej z powodu odmrożeń. Kilkakrotnie zdarzyło się już, że w ogóle nie dobudził zamarzniętych na śmierć wartowników. Później do dziesiątej zwijali obóz. Pokonywali najwyżej kilometr, robili postój na posiłek, a potem szli jeszcze kilometr. Około drugiej po południu zaczynali się rozglądać za miejscem na nocleg, ale już o czwartej zaczynał się wyścig o przetrwanie. Musieli rozbić obóz, zanim temperatura spadnie o zmierzchu, bo inaczej nikt by nie przetrzymał do rana. Czin nauczył się też czytać w myślach dowódcy kompanii. Więcej dowiadywał się po usytuowaniu obozu niż podczas codziennych odpraw. Gdyby kapitan obawiał się kontaktu z wrogiem, rozłożyliby się na noc na szczycie wzniesienia albo pod osłoną drzew. Tymczasem zatrzymywali się na otwartej przestrzeni, zwykle na osłoniętym zboczu lub u podnóża pochyłości, tam gdzie śnieg nie mógł zasypać wejść do namiotów, a nigdy na dnie wąwozu, bo tam było najzimniej. - Już wolałbym upolować sarnę niż ciągle żreć koninę - odezwał się któryś z jego ludzi, zanim Czin stanął w wejściu do namiotu. - Ja też. Ale tak dużo padłych koni zamarzło przy drogach, że zaopatrzenie wykorzystuje gotowe mrożone porcje mięsa. - Cisza! - syknął Czin. Nie podobało mu się, że żołnierze tak otwarcie mówią o dotkliwym głodzie. Sam miał już dość polowych racji, którymi żywili się od czterech dni -kostek ryżu sprasowanego z ziarnem sezamowym i orzechami ziemnymi, zalanego karmelem. Na zewnątrz wszczął się ruch. Wracali dwaj najmłodsi szeregowcy wysłani do batalionowego punktu zaopatrzenia. Wszyscy porzucili swoje zajęcia. Spoceni żołnierze przyciągnęli na sankach ciężki, wypchany worek. - Cofnąć się! - huknął Czin na ludzi zaglądających ciekawie do środka. - Nie mamy żywności, poruczniku - mruknął jeden z zadyszanych rekrutów. - Co takiego?! - wrzasnął Czin. - Więc co przywieźliście? - Amunicją, koce, mydło... Nikt nie krył wściekłości. Kilku starszych żołnierzy wymierzyło rekrutom po parę kopniaków. Czin nawet nie próbował ich powstrzymać. Kiedy do sanek przykuśtykał ranny, rozkazał: - Zrzucić wór na ziemię. Zawieziecie go do punktu sanitarnego. I tym razem nie wracać bez czegoś do jedzenia. Ma być przynajmniej kilka główek kapusty. Nie obchodzi mnie, jak ją zdobędziecie! Jasne? - Rekruci pokiwali głowami. - A reszta wracać do rozstawiania namiotu! Popędził ludzi z powrotem do obozu. Wcześniej wybrał miejsce pod skarpą chroniącą od wiatru. Śnieg był już rozgarnięty i udeptany. Czin kazał wyłożyć go świerkowymi gałęziami, grubszymi od spodu, a cieńszymi na wierzchu. Pośrodku ustawili okopconą kozę. Część żołnierzy usypywała wysokie na metr wały śniegu, mające chronić namiot z trzech stron wystawionych na podmuchy wiatru. Wejście do namiotu trzeba było usytuować pod kątem czterdziestu pięciu stopni do wiatru, którego kierunek Czin właśnie próbował ustalić. Jak zwykle musiał rozmieścić ludzi zgodnie z kolejnością służb. Ci, którzy pierwsi mieli stać na warcie albo usuwać naniesione wiatrem zaspy sprzed wejścia, musieli spać z brzegu. Druga zmiana powinna znaleźć się pośrodku, żeby mogła objąć służbę, nie budząc reszty plutonu. Każda z trzech drużyn miała przed sobą cztery godziny czuwania. Gdyby wszyscy posnęli, pewnie zamarzliby na śmierć. Czin rzucił okiem na stojące nisko, ani trochę nie grzejące słońce i warknął: - Zacznijcie wreszcie naciągać linki i wbijać śledzie! Tam, gdzie nie da się ich wbić, szukajcie naturalnego zaczepu! Do roboty! Nieco dalej kilku innych rekrutów ogołacało młody świerk z ostatnich gałęzi. Podbiegł do nich i wrzasnął: - Kto wam kazał ścinać wszystkie gałęzie?! Wróg z powietrza zauważy gołe pnie! Mieliście ścinać tylko dolne gałęzie i przechodzić do drugiego drzewa! Dookoła są ich tysiące! - Rekruci cisnęli gałęzie na ziemię i pognali do następnego drzewa. - Pozbierać mi zaraz te gałęzie! - huknął, zatrzymując ich w miejscu. - Które są z dołu, a które z wierzchołka? - Popatrzyli na siebie zdziwieni. - Przecież tłumaczyłem, żeby oddzielać górne do spalenia za dnia, bo dają biały dym! Niższe gałęzie zawierają dużo żywicy! Można nimi palić tylko nocą, bo dym jest szary! Rekruci zaczęli w popłochu rozdzielać gałęzie. Czin uniósł wzrok do nieba i pokręcił głową. Nic dziwnego, że giną setkami, pomyślał. Odwrócił się twarzą do wiatru. Lekkie podmuchy pozwoliły mu ustalić kierunek, ale jednocześnie nasiliły przygnębienie. Był już przemarznięty na kość. A do tego głodny. Wykańczał się powoli w tajdze razem ze swoimi ludźmi. SZPITAL MARYNARKI WOJENNEJ, BETHESDA, MARYLAND 17 lutego, 13.00 GMT (8.00 czasu lokalnego) Przywódcy ugrupowań obu izb parlamentu z ponurymi minami siedzieli na krzesłach ustawionych półkolem wokół łóżka. W ciszy wyraźnie było słychać okrzyki demonstrantów, których zebrało się pod szpitalem już około dziesięciu tysięcy. Gordon wiedział, że czeka go burzliwa dyskusja, skoro jego goście musieli się przebijać przez tłum przed główną bramą. Bardziej jednak martwiły go te ciche protesty, lawiny antywojennych listów, faksów i telefonów umacniające polityczną koalicję, z którą musiał toczyć bój. - Stawia się zasadnicze pytanie, po co walczymy na Syberii? - zaczął, śmiało patrząc w oczy ludziom, w większości jawnie wypowiadającym się przeciwko wojnie. - Zebrałem was tu, aby udzielić na nie odpowiedzi. - Daryl podał mu szklankę z wodą. Środki przeciwbólowe powodowały, że odczuwał suchość w gardle i język mu się nieco plątał. Odchrząknął. - Syberia ma powierzchnię równą Stanom Zjednoczonym, Europie Zachodniej i Indiom razem wziętym. Zamieszkuje ją tylko dziewięć milionów ludzi, a teraz dodatkowo zaludnienie zmalało o połowę. Jest to zarazem rejon o najbogatszych zasobach naturalnych na świecie. Złoża rud kobaltu, chromu, żelaza, molibdenu, niklu, wanadu i wolframu zostały ledwie naruszone. Złoto, platyna, miedź, rtęć, ołów, cyna i cynk zalegają tam w olbrzymich ilościach, podobnie jak diamenty, szmaragdy, grafit czy mika. A przede wszystkim są tam paliwa niezbędne naszej cywilizacji: ropa, gaz ziemny, węgiel i uran. Te nieprzebrane bogactwa stały się obecnie przedmiotem rozgrywki politycznej. -Przerwał i upił łyk wody. - O panowanie nad Syberią toczy się wojna między Chinami a koalicją Stanów Zjednoczonych i państw Europy Zachodniej. W okresie podbojów kolonialnych można by nas uznać za imperialistycznych wyzyskiwaczy broniących własnych interesów. Ale te czasy dawno mi- nęły, teraz walczymy o słuszną sprawę. Niedawno minęło pół wieku od czasu, kiedy rozpoczęliśmy ideologiczne zmagania z totalitaryzmem, faszystowskim lub komunistycznym, całkowicie podporządkowując temu politykę zagraniczną. Bardzo drogo kosztowała nas ta walka, okupiona przelaną krwią. Obecna wojna między Wschodem i Zachodem jest jej kontynuacją. Nie jest to wojna rasowa ani też specjalnie ideologiczna. Gdybyśmy dopuścili, aby najbardziej zaludnione państwo świata, rządzone przez totalitarną dyktaturę, przejęło kontrolę nad największymi zasobami naturalnymi świata, któregoś dnia musielibyśmy za to zapłacić niewyobrażalną cenę. Dlatego walczymy dziś, żeby uniknąć jeszcze straszliwszej wojny w przyszłości. To najważniejszy powód tej wojny. Zaczął tracić siły, urwał więc i znowu napił się wody. Tym razem kilku kongresmanów wymieniło znaczące spojrzenia. Davis odchrząknął i podjął: - Bierzemy udział w tej wojnie dla znacznie ważniejszych powodów niż bogactwa naturalne czy pohamowanie ekspansji totalitaryzmu. Walczymy o naszego ducha, o zachowanie własnej tożsamości. Dla wielu osób przestaje się. ona liczyć w świetle tego, jak reszta świata postrzega Amerykę. Staje się nieważne, czy wobec międzynarodowego kryzysu zaczniemy szukać jakiegoś rozwiązania, czy też okażemy obojętność i będziemy dalej zajmować się własnymi sprawami. W takim razie powstaje drugie istotne pytanie: co tkwi w głębi naszych serc? Jaki jest prawdziwy charakter tego narodu? Czy Amerykanie wciąż uważają swoją ojczyznę za światową potęgę opowiadającą się po stronie prawa i sprawiedliwości? Czy ten naród wobec rzuconego mu wyzwania nie cofnie się nawet przed wojną, jeśli będzie to wojna w słusznej sprawie? Czy też zlekceważy swój obowiązek, jeżeli uzna, że ponoszona cena jest zbyt wysoka? Ile razy można się wycofać, nie podjąć wyzwania, odwrócić głowę w inną stronę, zachowując jeszcze poczucie własnej tożsamości? A co jest ważniejsze od sposobu postrzegania samych siebie? Naród amerykański nie tworzy wspólnoty etnicznej ani religijnej. Nie mamy jednej, dokładnie określonej kultury. Tylko nasze poczucie tożsamości narodowej definiuje, w jakim kraju żyjemy. Z czasem stajemy się tacy, za jakich się uważamy. Gdybyśmy nie byli spadkobiercami zwycięskich Stanów Zjedno- czonych z tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, to kim byśmy się stali? Jacy naprawdę jesteśmy? Odpowiedzią na to pytanie jest tocząca się wojna. Jeszcze zanim skończył mówić, nabrał przeświadczenia, że jego wysiłki są daremne. Pominął milczeniem swoje najgłębsze obawy. Co będzie, jeśli wielki amerykański eksperyment budowy demokracji utraci siłę napędową? A jeśli anarchiści mają rację i demokratyczny liberalizm musi upaść? Jeżeli osiągnęli już kres jego możliwości rozwojowych i stoją nad równią pochyłą, prowadzącą ku całkowitemu chaosowi? Może wzorem entropii ewolucja społeczeństwa musi nieuchronnie prowadzić do anarchii? Właśnie dlatego, mimo narastających sprzeciwów, Gordon tak bardzo bał się przerwać tę wojnę w słusznej sprawie. Przywódca demokratycznej większości w Izbie Reprezentantów odchrząknął i zaczął: - Panie prezydencie, sądzę, że mogę zabrać głos w imieniu nas wszystkich przynajmniej w jednej sprawie. Wysoko cenimy te kwestie, które pan przed chwilą poruszył. Bez wątpienia są niezwykle istotne i jestem pewien, że wszyscy moi koledzy z Kongresu dokładnie je rozważyli. Muszę jednak powiedzieć, że sprawa kontynuacji wojny została tak szczegółowo omówiona w parlamencie, iż można ją uznać za przesądzoną. Jak panu wiadomo, wszelkie fundusze na ten cel będą automatycznie obcięte dziewiętnastego kwietnia. Zgodziliśmy się przeprowadzić jeszcze jedno ostateczne głosowanie. Ale na pewno pańscy doradcy powiedzą to samo, co nasi: wynik tego głosowania jest również z góry przesądzony. Przykro mi, panie prezydencie. Amerykanie nie chcą tej wojny, a Kongres musi respektować ich wolę. Z całym szacunkiem, po przyjacielsku, radzę panu również wsłuchać się w głos ludu. Jakby na potwierdzenie, z zewnątrz doleciała fala głośniejszych okrzyków. - Gordonie - zabrał głos jego stary przyjaciel, przywódca senackiej mniejszości. - Odziedziczyłeś tę wojnę po administracji Toma Marshalla. Od początku byliśmy jej przeciwni. - Miał na myśli partię republikańską. - Z wielu stron napływały ostrzeżenia, że Chińczycy będą walczyć do upadłego. Nigdy nie jest za późno na podjęcie rozmów z Pekinem. Nie musimy nawet iść na żadne ustępstwa, wystarczy tylko wynegocjować zawieszenie broni, żebyśmy mogli się spokojnie wycofać z tego piekła. To prawda, że na świecie ścierają się dwie potężne siły, ale są to siły natury. Syberia należy do Azji, a nie do Europy, tak więc próbujemy się przeciwstawiać naturalnym tendencjom do zmiany układu geopolitycznego. Nie chcę dyskutować, czy takie przeciwstawianie się leży w granicach naszych możliwości, Gordonie. Ale na pewno wykracza poza mandat zaufania, jakim wyborcy obdarzyli ten rząd. Obawiam się, że muszę przyznać rację mojemu przedmówcy z demokratycznej większości. Zatem Davis pozostał osamotniony. Nawet jego macierzyste ugrupowanie przechodziło na stronę demokratów. Oczywiście było to wynikiem powszechnego niezadowolenia. Gordon, który nawet nie został wybrany na prezydenta w wyborach powszechnych, według sondaży miał rekordowo niską akceptację społeczeństwa. Wiedział więc, że żadnym sposobem nie zdoła przekonać kongresmanów. Czuli się zastraszeni zalewem krytycznych listów, faksów, telefonów i artykułów prasowych; byli gotowi walczyć do końca w obronie interesów swoich wyborców. Ostatecznie musieli się na czymś opierać przy podejmowaniu decyzji, a “głos ludu” liczył się dla nich najbardziej. - Raz, dwa, trzy! O co walczymy?! - skandował przez megafon przywódca demonstracji. Żaden z polityków nawet nie spojrzał w stronę okna, ale wszyscy musieli słyszeć te słowa. - Tak więc dziewiętnastego kwietnia odbędzie się drugie głosowanie, panie prezydencie - podjął cicho przywódca demokratycznej większości. - Senat przeprowadzi je rano, Izba Reprezentantów po południu. Obcięcie funduszy na wojnę wejdzie w życie z dniem jego uchwalenia. Miało więc dojść do rażącej sprzeczności przepisów prawa. Prawnicy Białego Domu utrzymywali, że udzielony przez Kongres mandat amerykańskich sił pokojowych ONZ dawał Davisowi prawo do prowadzenia wojny, a jednocześnie parlament chciał obciąć wszelkie fundusze na ten cel. Po dwudziestym kwietnia jakakolwiek próba wysłania wojskowego transportu na Daleki Wschód, dostarczenia amunicji czy zrobienia tysięcy innych rzeczy, których wymagało prowadzenie działań, formalnie musiałaby zostać uznana za nielegalną. I to nie Davis naraziłby się na zarzut bezprawnych działań, ale tysiące państwowych urzędników z dziesiątków najróżniejszych instytucji. Gdyby nawet jemu starczyło odwagi na przeciwstawienie się politycznym decyzjom, oni ugięliby się pod presją. Wystarczyłaby jedna odmowa wykonania nawet najmniej ważnych poleceń Białego Domu, a cały rządowy orga- nizm zostałby zablokowany i trzeba by przerwać wojnę. Nie chodziło tu o jedną konkretną osobę, lecz o setki tysięcy ludzi, którzy musieli się wahać, grać na zwłokę, domagać wyjaśnień i uzasadnień. Kongresmani świetnie o tym wiedzieli; stawiali go na straconej pozycji. Zarazem straty wojenne musiały obciążyć Gordona, skoro wycofanie oddziałów z Syberii zostałoby przyjęte z radością przez osiemdziesiąt osiem procent amerykańskiego społeczeństwa. Davis odetchnął głęboko. - Rozumiem - powiedział. - Mój stan zdrowia nie pozwoli mi jeszcze przez jakiś czas wygłosić orędzia do narodu. - Politycy ze zrozumieniem pokiwali głowami. - Ale za dwa miesiące powinienem się czuć na tyle dobrze, aby pojawić się w parlamencie. Wygłoszę mowę osiemnastego kwietnia. Kilka osób ze zdziwienia rozdziawiło usta. Inni spoglądali na siebie w osłupieniu. Nikt jednak nie odważył się zaprotestować. 15 KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 17 lutego, 02.30 GMT (12.30 czasu lokalnego) Wirnik śmigłowca nie przestał się jeszcze obracać, kiedy w drzwiach maszyny Nate dostrzegł wydatny brzuch admirała Fergusona. Noszący cztery gwiazdki dowódca amerykańskiej floty na Pacyfiku był jego bezpośrednim przełożonym. Pokryty zielonym kevlarem hełm zupełnie nie pasował do jego granatowego munduru. Major Reed poprowadził gościa wraz z liczną grupą doradców w stronę czekającego Clarka, który zasalutował i wyciągnął rękę na powitanie. - Witamy w Chabarowsku, admirale - powiedział głośno, przekrzykując wycie silnika helikoptera. Wszyscy ruszyli do obłożonego workami z piaskiem wejścia głównej kwatery dowodzenia UNRUSFOR. - Wcale nie jest tak zimno, jak myślałem - mruknął Ferguson w czasie krótkiej drogi między ciepłym wnętrzem śmigłowca a nagrzanymi pomieszczeniami. Clark był tak wściekły na tę niespodziewaną wizytę, że zbył uwagę milczeniem. - Jak minęła podróż? - zapytał, odruchowo dostosowując krok do rytmu licznej świty admirała. - Leciało się gładko jak po maśle. Żadnych prądów termicznych. Wywnioskowałem stąd, że jest spory mróz. Zeszli szerokimi schodami do podziemnego centrum operacyjnego. Na dole Ferguson zatrzymał się tak gwałtownie, że Clark omal na niego nie wpadł. Admirał zaczekał, aż adiutant go minie i w drzwiach sali wyda komendę: - Baczność! Dopiero wtedy wkroczył do środka, dumnie wypinając pierś, i huknął: - Spocznij! - Wszedł między pierwsze stanowiska i zapytał: - Skąd jesteście, żołnierzu? - Z Lyonu - odparł francuski oficer ubrany w biały arktyczny mundur, pożyczony od Amerykanów. - Ach! Comment allez-vous? - zapytał ani trochę nie zbity z tropu Ferguson. Zaczaj mówić po francusku, wywołując ironiczne uśmiechy innych oficerów z francuskiego kontyngentu. Przerwał rozmówcy w połowie zdania, poklepał go po plecach i poszedł dalej. Zachowuje się jak polityk, pomyślał Clark. Tylko po to tu przyleciał? Admirał parł do przodu jak lodołamacz, zostawiając za sobą szeroki pas zmieszania i zdziwienia oderwanych od zajęć ludzi. Przy końcu sali niespodziewanie odwrócił się do idącego za nim Nate'a i rzekł: - Przejdźmy do twojego gabinetu. Clark pracował przy biurku w kącie sali, ale poprowadził przełożonego do gabinetu na piętrze, w którym tylko sypiał. Na szczęście ktoś zdążył zabrać z kanapy poduszkę i koc. - Porządek na biurku oznacza porządek myśli! - huknął Ferguson od wejścia. Kiedy obaj zdjęli kurtki, odwrócił się do swojego adiutanta i strzelił palcami w powietrzu. Kapitan szybko zawrócił. Admirał podszedł do biurka i poprawił ułożenie taśmy samoprzylepnej, noża do listów i dyktafonu. Zajrzał nawet do zszywacza i sprawdził, czy są w nim zszywki. Kiedy adiutant zamknął za sobą drzwi i zostali sami, Clark otworzył już usta, żeby zapytać o cel wizyty, ale Ferguson odezwał się pierwszy: - Pewnie się zastanawiasz, po jaką cholerę tu przyleciałem? - Usiadł i spojrzał mu w oczy. - Przejdę od razu do rzeczy. Mam pewne przeczucia co do obranej przez ciebie strategii i chciałbym porozmawiać na temat koniecznych zmian. Clark zmarszczył brwi. Przyszło mu do głowy, że oczywiście jest gotów wysłuchać wszelkich uwag na temat toczącej się wojny lądowej od byłego dowódcy lotniskowca, który wyłącznie przez przypadek jest teraz jego przełożonym. - Za żadną cenę nie chciałbyś przegrać wojny - ciągnął admirał. - Ale strategia wycofywania wszystkich oddziałów za linie umocnień silnie bronionych i dobrze zaopatrzonych baz oddaje całą inicjatywę Chińczykom. W terenie mogą robić, co chcą, bo nas interesuje tylko utrzymanie dwóch miast, Chabarowska i Władywostoku. Ale w ten sposób nie możemy wykorzystać przewagi naszej mobilności, która pozwoliłaby nam okrążać chińską piechotę, zadawać jej dotkliwe straty, a potem szybko się wycofywać i szykować następną zasadzkę. Ferguson rozsiadł się wygodnie. Clark doszedł do wniosku, że to znak, aby on wreszcie coś powiedział. Chrząknął i zaczął: - To prawda, admirale... - Mów mi Franklin. - ..Franklin, że struktura organizacyjna i wyposażenie UNRUSFOR daje nam teoretycznie przewagę mobilności. Ale w praktyce tę przewagę znacznie ograniczają różne czynniki, a jednym z ważniejszych jest brak odpowiednich służb wsparcia i obsługi technicznej, bez których nie da się utrzymać sprzętu w gotowości w tak trudnych warunkach. Większość oddziałów europejskich została w ogóle pozbawiona ciężkiego sprzętu, a to, co udało się przetransportować, najczęściej szybko się popsuło. Ferguson nie należał do ludzi cierpliwych. Jeszcze zanim Clark skończył, energicznie pokręcił głową. - Ty mówisz o kłopotach technicznych, generale, a ja o sztuce operacyjnej! O planowaniu kampanii! O naszej podstawowej strategii, której celem powinno być zatrzymanie Chińczyków. - Clark chciał odpowiedzieć, ale Franklin jeszcze nie skończył. - Wyłożę ci kawę na ławę. Gryzipiórki z Pentagonu zaczynają cię nazywać współczesnym McClellanem. - Nate zgrzytnął zębami ze złości. Dobrze znał historię i wiedział, że z tchórzliwego generała okresu wojny domowej drwiono powszechnie, iż nie ruszy do walki z konfederatami, jeśli nie będzie dysponował liczebną przewagą. - Mówią, że sparaliżowało cię oblężenie Birobidżanu i teraz boisz się wychylić nosa z okopów. - Ferguson wzruszył ramionami, jakby w ten sposób chciał mu dać do zrozumienia, że zalicza się do jego zagorzałych i niestrudzonych obrońców. -Wiem, co chcesz powiedzieć. Że ostrzegałeś wszystkich o niebezpieczeństwie wojny, domagałeś się wzmocnienia kontyngentu, uzupełnienia ciężkiego sprzętu, i tak dalej. Ale prawda jest taka, że większość żołnierzy sił pokojowych znajdujących się w rejonie działań do tej pory nie oddała ani jednego wystrzału. Rozpowszechnił się pogląd propagowany w mediach, że pozwalamy Chińczykom robić swoje, kurczowo trzymając się zajmowanych pozycji. Robi się bezpośrednie odniesienia do podobnej strategii stosowanej w Wietnamie. To prawda, że taktycznie obrona jest wygodniejsza niż atak, ale od strony strategicznej sama obrona nigdy nie pozwoli wygrać wojny, generale. Osłupiały Clark nie wiedział, jak wytłumaczyć swoje stanowisko. Gorączkowo układał w myślach odpowiedź, starając się zarazem pohamować narastającą wściekłość. Od czego miał zacząć? Od politycznej słabości koalicji sił pokojowych, która mogła się natychmiast rozpaść, gdyby zarządził kontratak? Czy też od wytknięcia bezsensu proponowanej taktyki, bo wobec przeważających sił wroga już pierwsza próba jego okrążenia, zadania poważnych strat i szybkiego wycofania się musiała doprowadzić do niewyobrażalnego chaosu, w którym Błękitne Hełmy mogłyby doznać druzgocącej porażki? Znacznie lepiej było nękać Chińczyków z powietrza, skoro nie byli w stanie się szybko przemieszczać... - Waszyngton chce, żebyś zmienił strategię, Nate - dodał Ferguson. - Właśnie dlatego tu przyleciałem. A więc o to chodziło! Clark nie dał po sobie niczego poznać. - Admirale Ferguson - zaczął oficjalnie, siląc się na spokój. - Franklin, mam w rejonie działań niespełna dwieście tysięcy ludzi, na których maszeruje około ośmiuset tysięcy Chińczyków. Stosunek sił wynosi cztery do jednego. Jeśli wszystko ułoży się pomyślnie, w ciągu kilku miesięcy zdołamy zmniejszyć liczebną przewagę wroga do trzykrotnej, może nawet dwukrotnej. Gdyby stosunek sił już teraz wynosił trzy do jednego, pewnie bym się pokusił, aby czegoś dokonać. Przy czterokrotnej przewadze mogę tylko oddawać teren i wzywać ludzi do poświęceń, żeby zyskać na czasie! - Ja to rozumiem - rzekł oschle Ferguson - ale w szefostwie sztabu zapatrują się inaczej. - Jednak to jedyna strategia, jaką mogło obrać wspólne dowództwo UNRUSFOR. Przez chwilę obaj mierzyli się wzrokiem. Wreszcie admirał wybuchnął: - Do diabła! Naprawdę jesteś taki tępy czy tylko udajesz? - Odchylił się do tyłu, lecz dłonie wciąż trzymał na udach. - Posłuchaj, Nate. Nie zostawiasz mi żadnego pola manewru. Prowadzisz samotnie tę wojnę od trzech tygodni. Nie słyszałeś dotąd ode mnie ani słowa. Nie zapytałem nawet, czy nie trzeba ci pomóc. Zgadza się? - Clark odruchowo skinął głową. -I nadal nie rozumiesz, dlaczego zjawiam się jak grom z jasnego nieba i wkładam ci do głowy, że powinieneś całkowicie zmienić obraną strategię? - Nate zrobił zdziwioną minę. - Bo decyzja w tej sprawie już zapadła! W Waszyngtonie! - W sztabie generalnym? - Ferguson przytaknął ruchem głowy. - Dekker? - Znowu skinął głową. Clark nie mógł już opanować wściekłości. Wstał i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. - Możemy przegrać znacznie więcej niż tylko wojnę! Stracić wszystkich ludzi! Co on sobie wyobraża, do jasnej cholery?! My tu naprawdę ostatkiem sił trzymamy się swoich pozycji! - Nie miej pretensji do mnie. Jestem tylko posłańcem - odparł szybko admirał. - Mówię to z ciężkim sercem, Nate, ale narzucanie ci jakichkolwiek decyzji nie leży w zakresie moich obowiązków. - Nie leży...? - powtórzył Clark, zastanawiając się nad właściwym sensem tych słów. Po chwili odparł cicho: - Nie wyprowadzę swoich ludzi z okopów. To byłoby samobójstwo... A raczej morderstwo. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. - Zaczynasz gadać jak te nadęte bubki z Waszyngtonu - syknął ze złością Ferguson, znowu zaskakując Clarka. - Nate, jeśli nie zrobisz nic, żeby zmienić sytuację, nie będziesz nawet miał okazji do wydania jakichkolwiek rozkazów, bo zostaniesz zdjęty ze stanowiska! Przejmie je Timmy Stanton, który nakaże kontratak, gdy tylko jego samolot wystartuje z Selu. Clark pokręcił głową. - Nie wierzę. Tim to porządny facet. Nie zrobi tego, jeśli tylko się przekona, czym dysponuje i jakie siły ma przeciwko sobie. - Może masz rację, ale to nie zmienia faktu, że zostaniesz na bruku, generale. Dostałeś szacha i zostało ci tylko jedno możliwe posunięcie. Na twoim miejscu natychmiast wskoczyłbym do samolotu i poleciał do Waszyngtonu. Zresztą nie wiem, czy już nie jest za późno. - A co takiego, do cholery, mógłbym powiedzieć Dekkerowi, co by odmieniło... - Wcale ci nie radziłem, żebyś porozmawiał z Dekkerem - przerwał mu Ferguson. Nate odwrócił się powoli w jego stronę, nie mogąc ukryć zdumienia. - Czyżbyś sugerował to, czego mogę się tylko domyślać? Admirał wstał i sięgnął po swoją kurtkę mundurową. - Niczego nie sugeruję. Jestem prostym chłopakiem z Tennessee. Nawet nie wiem, dlaczego wstąpiłem do marynarki, skoro w moim rodzinnym okręgu Clark w ogóle nie czuć bryzy znad oceanu. Wybrałem się tylko na rutynową inspekcję linii frontu. Muszę polecieć do Czity, a zaraz potem wracam do Pearl Harbor. Po powrocie będę musiał napisać w raporcie, że nie zgodziłeś się na proponowaną zmianę strategii, ale jeszcze co najmniej przez dobę będę nieuchwytny. Jakoś mi szwankuje aparat łączności satelitarnej. - Nate ze zrozumieniem pokiwał głową. - Jest w szpitalu marynarki wojennej w Bethesda - dodał admirał. - Powodzenia. - Dziękuję... Franklin. - Jeszcze jedna drobna rada, Nate. Lepiej, żebyś miał gotowy plan wygrania tej cholernej wojny, zanim wylądujesz w stolicy. Jasne? DROGA Z WŁADYWOSTOKU DO USSURYJSKA, SYBERIA 19 lutego, 21.00 GMT (7.00 czasu lokalnego) Faulk z trudem brnął przez głęboki śnieg z wypchanym workiem pocztowym na ramieniu. W prawej dłoni ściskał swój pistolet M-16. Gładką białą powierzchnię szpeciły wielkie, czarne jamy. Przez podziurawioną korę przeświecała żółtawa tkanka drzew. Wreszcie Andre dostrzegł stanowisko ogniowe, z którego ponad umocnieniami wystawały białe hełmy żołnierzy. Skierował się w tamtą stronę. Kiedy był w odległości paru metrów, zauważono go. Obok hełmów natychmiast pojawiły się lufy pistoletów. - Hej, spokojnie! - zawołał. - Bez paniki! - Padnij, do cholery! Ton żołnierza sprawił, że Faulk natychmiast wyciągnął się w zaspie. Doczołgał się do umocnień i zsunął w głąb wykopu. - Co ty wyrabiasz, do diabła! - syknął żołnierz. - We łbie ci się pomieszało? Jezu... - Na przedpolu okopu z ziemi sterczały tylko kikuty powalonych drzew. Piechociarz nerwowo zaciskał i rozwierał palce na kolbie pistoletu. Rozglądał się strachliwie, tylko od czasu do czasu zerkając na Andre. - Przyszedłeś mnie zmienić? - Nie, chłopie. Szukam trzeciego plutonu kompanii C drugiego batalionu. Nie wiesz, gdzie ich mogę znaleźć? Żołnierz pochylił się, nasunął hełm głębiej na oczy i wymamrotał coś niezrozumiałego. - Co mówisz? - Kompania Charlie jest tam! - Ruchem głowy wskazał powalony las na przedpolu. Między drzewami nikogo nie było widać. Uspokój się, chłopie. Pytałem tylko, czy możesz mi wskazać drogę do trzeciego plutonu. Szeregowiec zrobił taką minę, jakby miał się porzygać. Zwiesił głowę. Na brodzie miał kępki młodzieńczego zarostu pokrytego grudkami lodu, a oczy zaczerwienione, głęboko zapadnięte i mocno podkrążone. Rozdziawił usta. Andre rozejrzał się, by znaleźć kogoś innego, ale wyglądało na to, że tylko tego żołnierza zostawiono tu na czatach. Powoli uniósł głowę, zerknął z ukosa na Faulka i zapytał szeptem: - Przyjechałeś jakimś samochodem? Zabierz mnie ze sobą, człowieku. Andre prychnął pogardliwie, ale zaraz spoważniał, gdy dotarł do niego sens tej prośby. - Do cholery... Chyba żartujesz, chłopie? Szeregowiec zaczął się nagle zachowywać podejrzanie, nerwowo rozglądać na boki i spoglądać uważnie na drogę widoczną w oddali między drzewami, przy której Faulk zostawił swojego humvee. Coraz bardziej kurczowo ściskał pistolet w dłoniach. - Posłuchaj - rzekł łagodnym tonem Andre. - Przyjechałem tu z sierżantem i... sam rozumiesz. - Tamten chyba wcale go nie słuchał. - To kawał skurwiela... Ani na chwilę nie rozstaje się z granatnikiem. I ma w pasie z osiem zapasowych magazynków. Nie wiem... Mógłby nas obu zastrzelić, czy jak... - Dostałby swoją dolę. - Szeregowcowi oczy zabłysły. - Proszę, człowieku! Na rany boskie! Ty wiesz, co się tu wyrabia? To kurewskie, zasrane piekło! - wykrzyknął. Zadarł brodę, jakby czegoś wypatrywał na niebie. Faulk zerknął na swój pistolet, który miał przewieszony przez pierś. - Szukasz trzeciego plutonu kompanii C? - spytał żołnierz z dziwną zadyszką. - Wszyscy są tam! Andre znowu popatrzył na powalony las. Kikuty drzew i leżące pnie były pokryte śniegiem. Gdzieniegdzie z zasp wyłaniała się ręka stercząca pod nienaturalnym kątem. Walały się białe hełmy. Wystawał obcas buta trupa leżącego twarzą do ziemi. To było jedno wielkie cmentarzysko ze zwłokami zagrzebanymi w śniegu. Ale po kształcie hełmów Faulk rozpoznał, że leżały tam trupy żołnierzy chińskich, a nie amerykańskich. Doszedł więc do wniosku, że trzeci pluton musi dalej tkwić na stanowiskach ogniowych. - Jak to ich nie znalazłeś? - zapytał porucznik. Andre wyjaśnił, że trzeci pluton rozproszył się gdzieś w akcji, a nikt nie umiał mu wskazać drogi do dowództwa kompanii. - No więc kto tam dowodził? Faulk wzruszył ramionami. Porucznik kazał mu opisać nie doręczoną pocztę. Siedzieli w małej klitce bez okien. Andre wyjął pakiet listów do trzeciego plutonu. Na wierzchu znajdowała się różowa koperta zaadresowana kobiecym charakterem pisma: “Szer. Todd C. Aguire, Armia USA”. Oczy mu zwilgotniały, ogarnęła go bezsilna złość. Wziął czerwony długopis, ale zawahał się kilka sekund. Wreszcie przekreślił nazwisko adresata i wyżej napisał wielkimi literami: ZWROT. Zerknął jeszcze na adres zwrotny. List wysłała niejaka Laney Aguire. Wrzucił go do pudełka. Na następnym liście - do Alvareza - adres zwrotny był wydrukowany na samoprzylepnej naklejce z maleńkimi świątecznymi dzwoneczkami na rogach. Każdą kolejną przesyłkę było mu coraz trudniej przekreślać. Z rosnącą wściekłością wypisywał to samo słowo na kopertach, pocztówkach i paczuszkach. Zanim skończył, zro- zumiał powód swojego rozgoryczenia. Na swój sposób zdążył się zaprzyjaźnić z tymi ludźmi. Poszedł do swojego pokoju i wygrzebał z dna torby list polecający sierżanta, który miał mu zapewnić miejsce w szkole wojsk spadochronowych. Zaniósł go do gabinetu dowódcy. Przez dobry kwadrans musiał tłumaczyć swoją decyzję, wymachując listem w powietrzu. - Dobra! Jak sobie chcesz! - rzucił w końcu porucznik. - Sam sobie kopiesz grób! Odesłał Andre i sięgnął po słuchawkę. Pół godziny później wyjrzał z gabinetu. - Na kursach spadochroniarskich nie ma ani jednego wolnego miejsca, ale mój kumpel z Fort Campbell powiedział, że może cię przyjąć na szkolenie wojsk desantowych. Kurs trwa dziesięć dni. To prawdziwe piekło. - Faulk patrzył na niego w milczeniu. - Posłuchaj, Andre. Sto pierwsza dywizja desantowa jest już przerzucana do Władywostoku. Jeśli myślałeś, że w ten sposób wywalczysz bilet powrotny do domu... - Pokręcił głową. - Za dziesięć dni tu wrócisz i znajdziesz się w jeszcze gorszym gównie. To jednostka pier- wszoliniowa. Będzie przerzucana śmigłowcami w te rejony, gdzie Chińczycy przełamią naszą obronę, żeby łatać dziury i za wszelką cenę zatrzymywać natarcie. - Faulk nadal milczał. - Sam tego chciałeś! - rzucił dowódca ze złością, odwrócił się i przez otwarte drzwi zawołał do sekretarki: -Nasz wspaniały Andre nie chce się dłużej męczyć w naszym towarzystwie! Wypisz mu rozkaz podróży na kurs wojsk desantowych w Fort Campbell! - Popatrzył na niego. - I jak, szeregowy Faulk? Nie zmieniłeś zdania? Andre zaprzeczył ruchem głowy. POKŁAD C-141, NAD PACYFIKIEM 20 lutego, 10.00 GMT (20.00 czasu lokalnego) Clark wyznaczył na swojego zastępcę dowódcę kontyngentu brytyjskiego i wyruszył w podróż z czterema generałami, dowódcami pionów J-1, J-2, J-3 i J-4 oraz majorem Reedem. I tym razem Reed zebrał materiały mające pomóc w przygotowaniu strategicznego planu Clarka. - W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym armia japońska z Mandżurii uderzyła na rosyjskie wojska generała Żukowa stacjonujące w Mongolii. Żuków rozkazał oddziałom z pierwszej linii za wszelką cenę utrzymać pozycje i w ścisłej tajemnicy zaczął ściągać posiłki, przerzucać i szykować odwody do kontrataku. Maksymalnie wykorzystał przewagę w powietrzu i skoncentrował ogień artyleryjski na wąskim odcinku, po czym po- prowadził rezerwy do natarcia. Nie tylko rozbił szeregi wroga, ale także wypchnął Japończyków daleko poza granicę Mongolii. Niemiecki sztabowiec pokiwał głową. - Później robił to samo pod Moskwą, Stalingradem, na Łuku Kurskim i w Berlinie. - Tylko jak mielibyśmy zatrzymać Chińczyków? - zapytał Clark. - Musimy wykorzystać Stutzpunkte ... umocnione punkty obrony - wyjaśnił Reed. - Ciąg luźno ze sobą powiązanych umocnień, których obrona będzie wspierana przez miejscowe rezerwy. Kiedy Chińczycy zaatakują, zadamy im dotkliwe straty, a gdy zrobi się za gorąco, wycofamy się na drugi punkt oporu. Dobrze zorganizowane i zgrane w czasie opóźnianie ich natarcia to nasza jedyna nadzieja na zatrzymanie linii frontu, bo nasza liczebność nie pozwala na obsadzenie całej linii obrony. - Hitler już tego próbował - wtrącił rosyjski doradca wojskowy. Były generał mówił cicho, głębokim basem, z silnym obcym akcentem. - Tworzone przez faszystów na froncie wschodnim ufortyfikowane “jeże” były taktyką słabości. Hitler nie godził się na odwrót, więc żołnierze niemieccy próbowali się bronić w umocnionych pozycjach na odkrytym terenie. Kiedy rano ruszaliśmy do ataku, często znajdowaliśmy ich w okopach zamarzniętych na śmierć. Stąd wziął się pomysł budowania “jeży”, fortyfikowania wsi i miasteczek. Z dala od zabudowań mogliśmy bez przeszkód przekraczać linię frontu, koncentrować siły i okrążać “jeże”. - Ale to one ocaliły Wehrmacht - odparł Niemiec. - Obsadzenie całej linii frontu na długości trzech tysięcy kilometrów wymagałoby znacznego rozproszenia oddziałów. Musieliśmy działać elastycznie i organizować obronę na tyłach frontu, chcąc zatrzymać kontrataki. Dwa rzędy wzmocnionych punktów oporu, z czego drugi słabiej obsadzony rezerwami, z artylerią i lotnictwem do osłony luk między nimi. - Tyle że na Syberii nie ma tak gęstej zabudowy - zauważył generał francuski, zwracając się do kolegi po niemiecku. - Nie ma tylu wiosek, co w europejskiej części Rosji. Więc jak mielibyśmy zapewnić obrońcom schronienie przed mrozem? - Trzeba wykorzystać oddziały inżynieryjne i od podstaw zbudować umocnienia. - Niemiec odwrócił się do Clarka. - A gdyby Chińczycy w jakimś rejonie odstąpili od ataku, można by organizować wypady za linię obrony. Jeden ze sztabowców amerykańskich pokręcił głową. - To mi przypomina taktykę, jaką stosowaliśmy w Wietnamie. Jest bierna, typowo obronna, nastawiona na długotrwałe walki. Od czasów Wietnamu, a tym bardziej od drugiej wojny światowej, dużo się zmieniło. Musimy działać aktywnie, agresywnie, zdecydowanie. - To będzie agresywne - odparł Niemiec. - Wykorzystamy lotnictwo i dalekosiężną artylerię oraz oddziały specjalne do przecinania linii dostaw i uzupełnień. Jeśli uda się odizolować jakiś rejon walk, miejscowi dowódcy będą mogli uzyskać przewagę nad Chińczykami i odnosić zwycięstwa. Wcale nie chodzi mi o statyczne linie obrony. Da się je uaktywnić. Chińczycy będą się musieli posuwać wąskimi dolinami wśród stromych wzgórz. Właśnie tam przygotujemy umocnienia i skoncentrujemy ogień. - A gdzie ostatecznie mielibyśmy ich powstrzymać? - zapytał Clark. Niemiecki generał wskazał długopisem północną gałąź kolei transsyberyjskiej, leżącą setki kilometrów na pomoc od granicy. - Na tej linii trzeba będzie się umocnić i wytrzymać. - Przecież wystarczy, żeby Chińczycy w jednym miejscu przerwali połączenie kolejowe, a odniosą zwycięstwo - zaoponował Anglik. - Prawdopodobnie będą chcieli tego dokonać na zachodzie i posuwać się wzdłuż linii na wschód. Skąd możemy mieć pewność, że zdołamy ich powstrzymać? Na chwilę zapanowała cisza. Wreszcie odezwał się najmłodszy oficer w tym gronie, major Reed: - Zaopatrzenie. To najsłabszy punkt chińskiej armii. - Clark przyjrzał się uważnie na mapie syberyjskiej głuszy, ciągnącej się na północ od wąskiego, zaludnionego pasa wzdłuż granicy. - W którymś momencie muszą osiągnąć... punkt kulminacyjny, to znaczy wejść na tyle daleko w głąb Rosji, że nie będą w stanie zapewnić ciągłego zaopatrzenia oddziałom na linii frontu. Na tym obszarze nie ma ani sieci drogowej, ani kolejowej. Znajdą się w gó- rzystym terenie, w nadzwyczaj trudnych zimowych warunkach. My tymczasem dysponujemy miażdżącą przewagą w powietrzu. Nalotami będziemy mogli znacznie ograniczyć możliwości zaopatrzeniowe. Trzeba tylko tak to zorganizować, żeby Chińczycy osiągnęli punkt kulminacyjny w bezpiecznej odległości od tej linii kolejowej. - I co potem? - zapytał Francuz. Clark popatrzył na niego i odparł szybko: - Uderzymy tak szybko i tak mocno, jak tylko to możliwe, w najczulsze miejsce, kiedy nie będą się niczego spodziewać. McLEAN, WIRGINIA 20 lutego, 19.00 GMT (14.00 czasu lokalnego) Zaledwie Nate Clark wszedł do domu, wyczuł, że coś jest nie tak. Uprzedził telefonicznie i Lydia obiecała wcześniej odebrać chłopców ze szkoły, ale i tak musiał czekać. Obaj uściskali go na powitanie, lecz byli dziwnie markotni. Żona także miała zatroskaną minę, wyglądała na przemęczoną. Usiedli przy kuchennym stole. Nate dopił kawę, którą sam sobie zaparzył, czekając na powrót Lydii. - Nie mam dużo czasu, muszę się zobaczyć z prezydentem - powiedział. Chłopcy pokiwali głowami. Byli wyraźnie zdenerwowani, zerkali na niego tylko przełomie, jakby się bali spojrzeć mu w oczy. - Co się stało, do cholery? Dopiero teraz wszyscy popatrzyli na niego. - Przepraszam, Nate - powiedziała cicho Lydia, siląc się na uśmiech. - To wszystko... Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak nam jest ciężko. Głównie chłopcom... - Dlaczego jest wam ciężko? - Z powodu tej wojny... demonstracji... Obaj synowie spuścili głowy. - Ktoś was niepokoił? - Pikietowali nasz dom - odparła Lydia. - Policja ich rozpędzała, ale... Myślałam o przeprowadzce. Właściciel domu... zgodził się na zerwanie warunków umowy najmu. Spojrzała na niego z udręką w oczach. Zrobiło jej się przykro, że musi poruszać bolesne tematy podczas jego krótkiego pobytu w domu. Ledwie nad sobą panował. Do niewyspania i bólu żołądka od nadmiaru kawy dokładało się rozgoryczenie, poczucie klęski i ostra krytyka, na jaką natrafiał ze wszystkich stron. Żył teraz w ciągłym napięciu. Wiedział, że długo tego nie wytrzyma. Zgrzytnął zębami i rzekł cicho: - A ja myślałem, że po tym artykule w “Newsweeku” stanę się bohaterem narodowym. - Przykro mi, Nate. Nie chciałam ci o tym mówić. Teraz tylu idiotów występuje w telewizji, tłumaczy na okrągło, co powinniśmy robić, a czego nie. Popatrzył na chłopców. - Czy któryś z was mógłby się chociaż do mnie odezwać? Podnieśli głowy. - Kiedy wreszcie zaczniemy walczyć? - zapytał Jeff. - Jeffrey! - skarciła go Lydia. Obaj synowie znów wbili wzrok w ziemię. To jedno krótkie pytanie wystarczyło, żeby Clark zrozumiał, co ich naprawdę dręczy. Jak inaczej mogły się czuć dzieci naczelnego dowódcy armii, który nie miał odwagi wyprowadzić swoich oddziałów z okopów? Zresztą kto wie, czy tchórzostwo było jedynym zarzutem, jaki mogli mu postawić? - Ludzie mówią, że to dlatego - szepnął z ociąganiem Jeffrey - że mama jest Chinką... - Zgarbił się jeszcze bardziej, bał się spojrzeć rodzicom w oczy. Clarka ogarnęła bezgraniczna wściekłość. Lydia poszła za nim szybko do gabinetu i zamknęła drzwi. Przez pewien czas nie mógł wykrztusić ani słowa. - O co chodzi, Nate? - zapytała. Poczuł się nagle staro. - Zastanawiam się nad złożeniem rezygnacji - powiedział nieswoim głosem. - Ze stanowiska? - Nie potrafiła ukryć zdziwienia. - Nate... to do ciebie niepodobne. - Wcale się nie wycofuję! Nie jestem tchórzem! - Spojrzała szybko na drzwi do saloniku, w którym siedzieli chłopcy. - Przepraszam - rzekł ciszej, podszedł i przytulił żonę. - Przedstawię prezydentowi plan wygrania wojny. Jeśli go nie zaakceptuje, złożę wniosek o przeniesienie w stan spoczynku. Muszę postawić wszystko na jedną kartę. Wierzę jednak, że ten plan pozwoli nam zwyciężyć. Lydia wtuliła głowę w jego pierś. - A jeśli prezydent nie przyjmie twojej rezygnacji? - To będę dalej zmuszony dowodzić korpusem sił pokojowych. Ale nie odrzuci. Z radością się mnie pozbędzie. Zdejmie ze stanowiska, zwolni ze służby. To będzie koniec. - I tym się martwisz? - zapytała. Nie był w stanie odpowiedzieć, wściekłość ściskała mu gardło. Lydia przytuliła się mocniej. Świetnie rozumiała, że to oznaczałoby jego osobistą klęskę, niezależnie od rezultatu wojny. A zarazem potwierdziłoby zarzut tchórzostwa, pozostawienia żołnierzy ich własnemu losowi w czasie krwawej wojny - przynajmniej w jego rozumieniu. A także w oczach ich synów. SZPITAL MARYNARKI WOJENNEJ, BETHESDA, MARYLAND 20 lutego, 21.00 GMT (16.00 czasu lokalnego) - Panie prezydencie? Davis otworzył oczy i spojrzał na stojącego przy łóżku mężczyzną. Zamrugał, żeby odegnać mgłę spod powiek. Nieznajomy miał na sobie ciemne spodnie, rozpiętą pod szyją koszulę i sweter. - Słucham - wychrypiał Gordon. Z wysiłkiem dźwignął się na łokciach i podciągnął w górę. Tamten szybko poprawił mu poduszkę. - Generał Nate Clark - przedstawił się. - Co...? - Davis zmierzył go spojrzeniem. Clark zauważył na nocnym stoliku karafkę z wodą i papierowe kubeczki. Nalał trochę i podał prezydentowi. Gordon wypił, odkaszlnął i zapytał: - Co pan tu robi? - Przyleciałem, żeby porozmawiać o wojnie, panie prezydencie. Nikt nie wie, że tu jestem. - Wyciągnął ręce, chcąc zademonstrować swoje cywilne ubranie. W pokoju nie było nikogo więcej. Davis jeszcze raz zmierzył gościa uważnym spojrzeniem. Był ogolony i porządnie ubrany, ale wyglądał na przemęczonego. - Słucham - mruknął. Generał podsunął krzesło bliżej łóżka i usiadł. - Przepraszam, że zakłócam odpoczynek, panie prezydencie, ale to, co chcę powiedzieć, może zadecydować o zwycięstwie lub przegranej w tej wojnie. - Chodzi o zmianę strategii? Clark pokiwał głową. - To poważny błąd. Gordon zaczerpnął głęboko powietrza, ryzykując, że całe jego ciało przeszyje elektryzujący ból. - Nie jestem fachowcem w tej dziedzinie, generale. Zespół doradców ze sztabu generalnego zarekomendował odmienną, bardziej agresywną postawę. - Wiem, panie prezydencie. Ale to byłby błąd, który doprowadziłby do rozpadu koalicji. Na pewno wycofaliby się Niemcy, może także Francuzi. Liczba strat po obu stronach wzrosłaby wielokrotnie, tyle że my byśmy tego nie wytrzymali... pod wzglądem politycznym. Społeczeństwo nie pogodziłoby się z nimi i zmusiło nas do rozpoczęcia negocjacji nad zawieszeniem broni i wycofaniem naszych wojsk z Syberii. - Chce pan, abym odrzucił jednomyślną opinię sztabu generalnego i w ciemno przyjął pańskie stanowisko? Bez obrazy, generale, aleja nawet pana nie znam. Specjaliści objaśniali wszystko na mapach, cytowali najsłynniejszych strategów, Sun Tsu i von Clausewitza. Urządzili mi godne podziwu przedstawienie. Tłumaczyli, że... no cóż, że chyba jest pan prze- sadnie ostrożny. Gordon popatrzył Clarkowi prosto w oczy, ale ten ze spokojem przyjął słowa krytyki. Zaczął mówić spokojnie, z przekonaniem: - Dysponujemy najlepszą armią na świecie, żołnierze i sprzęt nie mają sobie równych. Ale niczego więcej nie dadzą rady zdziałać przy czterokrotnej liczebnej przewadze nieprzyjaciela. Na razie możemy ją tylko niwelować bierną przewagą taktyczną, jaką mają obrońcy nad atakującymi. Nie pozostaje nam nic innego, jak się okopać i przeciwstawić liczniejszemu przeciwnikowi siłę ognia. Mamy przewagę lotnictwa, dzięki czemu możemy śledzić ruchy Chińczyków i do woli atakować ich z powietrza. Ale jeśli wyjdziemy z okopów, panie prezydencie, straty w ludziach będą ogromne. I czemu miałoby to służyć? Ewentualne zdobycze terytorialne byłyby mało znaczące. - A co z morale naszych wojsk? Sądziłem, że jest takie niskie właśnie z powodu obronnej strategii. - Jest niskie, panie prezydencie, bo na Syberii panuje surowa zima, żołnierze znów muszą walczyć w Azji, z dala od ojczyzny, i to przeciwko regularnej armii chińskiej. Wytrzymują to ostatkiem sił. Gdyby teraz rozkazać im wyjść z okopów i ruszyć do ataku, pod tym względem skutki również mogłyby być katastrofalne. Gordon zamyślił się głęboko. Wyglądało na to, że sztabowcy mieli rację. Ten człowiek był po prostu bojaźliwy. W jego mniemaniu generałowie powinni mówić stanowczo: “Straciliśmy wszystkie atuty, więc ruszamy do ataku”. - Przykro mi, generale Clark. Nie będę pana oszukiwał. Ani trochę mnie pan nie przekonał. - Czy mógłby mi pan jednak dać ostatnią szansę i wysłuchać mojej propozycji? - Davis skinął głową. - Chińczycy chcieli od razu zająć trzy główne miasta: Władywostok na wschodzie, Chabarowsk w centrum rejonu i Swobodnyj na zachodzie, ale musieli z tego zrezygnować. Zmienili plany i uderzyli prosto na północ, żeby przeciąć jedyną linię kolejową biegnącą ze wschodu na zachód. Proponuję, byśmy rzucili przeciwko nim wszystkie dostępne siły i zatrzymali natarcie na południe od tej linii, jednocześnie dzień i noc atakując z powietrza wszystkie ich szlaki zaopatrzeniowe. Zarazem zgromadzilibyśmy znaczne siły i środki wzdłuż tej linii kolejowej. Potrzebne byłyby dwa dodatkowe korpusy, jeden amerykański, przerzucany ze wschodu drogą morską i dalej pociągami, drugi europejski, przybyły z zachodu koleją transsyberyjską. - I sądzi pan, że Chińczycy nie zorientują się, co szykujemy? - przerwał mu Gordon. - Jak powiedział Sun Tsu, panie prezydencie, “podstawą każdej wojny jest wyprowadzenie przeciwnika w pole”. Jeśli Chińczycy nie zdążą się wycofać i okopać na umocnionych pozycjach, zanim przejdziemy do zmasowanego ataku, będzie po wojnie. My jesteśmy mobilni, oni nie. Poza tym nie mają się jak zorientować, że szykujemy kontratak. Ich satelity szpiegowskie i samoloty zwiadowcze zostały wyeliminowane, pozostało im tylko klasyczne rozpoznanie taktyczne, które sięgnie najdalej trzydzieści kilometrów za linię frontu. - Odbierają przecież CNN - wtrącił Davis. - Media będą musiały odegrać znaczącą rolę mylenia oczu przeciwnika, panie prezydencie. Według mojego planu musi zapanować powszechne przekonanie, że przegrywamy tę wojnę z kretesem. Jeżeli stawimy zacięty opór, spróbujemy dać Chińczykom do zrozumienia, że chodzi wyłącznie o utrzymanie Chabarowska i Birobidżanu. Spróbujemy przenieść główny ciężar walk dalej na zachód i zaczniemy ostentacyjnie budować wielką fikcyjną bazę w Komsomolsku nad Amurem, na północ od Chabarowska. Postawimy makiety zbiorników z paliwem, ciężarówek i wozów opancerzonych. Fałszywe centrum dowodzenia będzie bez przerwy wysyłało w eter zaszyfrowane depesze. Media mogą się stać poważnym elementem w stwarzaniu iluzji, że naszym najważniejszym celem jest przerwanie okrążenia Birobidżanu. - A jak zamierza pan wygrać wojnę, generale? - spytał Gordon. - Wkroczyć na teren Chin - odparł spokojnie Clark. - Uderzyć na Mandżurię równocześnie od pomocy i z rejonu Władywostoku. - Urwał na chwilę, patrząc prezydentowi w oczy. - Kiedy Chińczycy przekroczyli granicę, automatycznie zmienił się zasadniczy cel sił pokojowych. Na wojnie rozstrzygnięcia są ekstremalnie proste. Dla pojedynczego żołnierza jest to kwestia: zabić albo zostać zabitym. Strony konfliktu mogą tylko zwyciężyć albo ponieść klęskę. A tylko wkroczenie na teren nieprzyjaciela może przynieść zwycięstwo. Dlatego musimy wkroczyć do północnych Chin. Przeciąć szlaki komunikacyjne. Zająć miasta. Zmusić Chińczyków do tak gwałtownego odwrotu, żeby wojna zakończyła się na naszych warunkach. Konieczne jest zdecydowanie, panie prezydencie, jakie cechuje tylko wielkich przywódców. Zanim podejmie się olbrzymie ryzyko, najpierw trzeba określić nie mniej doniosły cel. Przejście z obrony do ataku wiąże się z najwyższym ryzykiem. A zatem jedynym celem takiego posunięcia może być ostateczne zwycięstwo. Gordon jeszcze raz przyjrzał się uważnie Clarkowi. Żaden wojskowy nie przedstawiał dotąd planu wygrania wojny. W całej tej układance brakowało jeszcze tylko jednego elementu. - Kiedy możemy przystąpić do kontrofensywy? - zapytał. - Określenie terminu jest nadzwyczaj istotne, panie prezydencie. Dla powodzenia tego planu niezbędne jest maksymalne zniszczenie chińskich linii zaopatrzenia przy równoczesnym zgromadzeniu niezbędnych sił i środków do kontrataku. Nie wolno też zapominać o takich czynnikach, jak ukształtowanie terenu i pogoda. Gdy lody ustąpią, przez dobre dziesięć dni przeprawa przez główne rzeki będzie niemożliwa. Ale jeśli będziemy zwlekali zbyt długo, wylane rzeki zamienią cały rejon w bagniska. - Kiedy, generale? - przerwał niecierpliwie Davis. - W drugiej połowie kwietnia, panie prezydencie. Gordon uśmiechnął się chytrze. Ten termin o wszystkim przesądzał. - W takim razie zatwierdzę pański plan. - Zdumiony Clark zmarszczył czoło. - Rozpocznie pan kontrofensywę czternastego kwietnia. - Nate miał coraz bardziej zdziwioną minę. - Dokładnie czternastego kwietnia, generale. Tak gigantyczna operacja, jaką pan proponuje, wymaga kilkumiesięcznych przygotowań. Zatem będzie pan miał dwa miesiące. Ruszy pan do ataku czternastego kwietnia, na cztery dni przed moim inauguracyjnym orędziem do narodu i pięć dni przed parlamentarnym głosowaniem nad budżetem dla naszego kontyngentu sił pokojowych. Ale musi pan zachować w ścisłej tajemnicy, że wspólnie ustaliliśmy tę datę, jasne? Pozostanie to wyłącznie między nami. Osłupiały Clark wolno pokiwał głową. Jako głównodowodzący korpusu sił pokojowych nauczył się już oceniać sprawy perspektywicznie. Ale teraz miał przeczucie, że w grę wchodziła o wiele szersza perspektywa. NOWY JORK 25 lutego, 13.00 GMT (8.00 czasu lokalnego) Roger Stempel chciał zażyć lek na nadkwasotę, który przepisał mu lekarz, ale nie mógł rozerwać opakowania i ogarniała go złość. Był wykończony. Mnożyły się komplikacje zdrowotne wywołane stresem. Żona wybrała się z siostrą na lunch. Gdybym teraz dostał zawaha, pomyślał, umarłbym w samotności. Jak Harold, podsunęła mu wyobraźnia. Skrzywił się boleśnie i zakrył dłońmi twarz. Przeciągnął nimi po policzkach i spojrzał w lustro. Jego odbicie miało błyszczące, zaczerwienione oczy. Kilka ostatnich tygodni było najgorszym okresem w jego życiu. Nie mógł zapomnieć oficjalnego wojskowego zawiadomienia, a zwłaszcza sformułowania: “Zaginiony w akcji, prawdopodobnie zabity”. Początkowy szok zamienił się w rozpacz. Stracili jedyne dziecko, ukochanego syna. Smutek przerodził się w depresję. Śmierć Harolda zdominowała wszystko. Armia nie mogła dostarczyć zwłok. Nie będzie nawet pogrzebu, oznajmiła ponuro Gay. W urzędzie powiedziano im, że odnaleziono tylko przesiąkniętą krwią kurtkę mundurową z nazwiskiem Harolda wypisanym na wszywce. Nie “zakrwawioną”, przypomniał sobie Roger, ale “przesiąkniętą krwią”. Plik listów z trzaskiem wylądował w holu na podłodze. Znowu katalogi i reklamówki, może jakiś rachunek, pomyślał. Wyszedł z łazienki, podniósł pocztę i w gabinecie stanął przy koszu na śmieci, gdzie od razu lądowała połowa korespondencji. Katalog. Katalog. Oferta sprzedaży encyklopedii. Kupon na prenumeratę ilustrowanego magazynu, wyglądający jak czek. Reklamówka karty kredytowej. Gotowy druk przelewu na konto organizacji charytatywnej. List. Zaciekawiony Roger odwrócił kopertę i popatrzył na odręcznie napisany adres. To był charakter Harolda! Osłupiały, ciężko klapnął na fotel przy biurku. Roztrzęsionymi dłońmi szybko rozerwał kopertę. List był zaledwie sprzed tygodnia! Na pierwszej stronie Harold opisywał, jak nacierający Chińczycy doszczętnie rozbili jego oddział, jak potem błądził po lesie, próbując przedrzeć się z powrotem do okrążonej bazy, wreszcie został włączony do kompanii rezerwowej i odniósł kilka niegroźnych ran. - On żyje! - wykrzyknął uszczęśliwiony Roger, wymachując listem w powietrzu. Ale jego radość szybko przygasła w miarę czytania. Dopiero teraz wiem, co znaczy “kąsający mróz”. Zęby człowiekowi dzwonią. Wszystkie mięśnie samoczynnie napinają się aż do bólu. Oddech zamarza wpłaty lodu na zewnętrznej stronie szalika czy kominiarki. Gdy się nie ogolę, na zaroście tworzą się sople, które później z bólem trzeba odrywać od wysuszonej wiatrem skóry. Łzy zamarzają i sklejają powieki, na rzęsach osiada szron. Kiedy wracamy po służbie z okopów, broń ustawiona przy piecyku natychmiast okrywa się rosą i zaczyna parować. Skóra pęka, zwłaszcza na dłoniach, policzkach i wargach. Jeśli się odsłoni nos czy brodę, choćby na kilka minut, dostaje się odmrożeń. Zaczerwieniona skóra jest zdrowa, ale bladożółta oznacza kłopoty. Jedynym sposobem przywrócenia jej do życia jest nacieranie śniegiem, ale i to czasem nie pomaga. Dwóch chłopaków z mojego plutonu wlazło na warcie pod skarpę, żeby się trochę zdrzemnąć. Obaj zamarzli na śmierć. Ale najgorszy jest wiatr. Odczuwa się go jak skok do lodowatej wody w przeręblu, niezależnie od tego, jak grubo jest się ubranym. Jednak kiedy mocno wieje, przynajmniej nie musimy się obawiać ataku Chińczyków. Wtedy wszyscy myślą tylko o przetrwaniu. Gdy wiatr uderzy w twarz, to jakby ciął setkami noży. A jeśli do tego sypie śnieg, nawet najdrobniejszy, ma się wrażenie, jakby ktoś ciskał garściami drobnych kamyków. Nawet w schronach wiatr ze świstem wdziera się przez każdą szczelinę i z hukiem naciera na belki dachu, aż nie można spać. Nocami, gdy jest najzimniej, wychodzimy na patrole. Od razu widać, gdzie byli Chińczycy. A gdy nastawi się ucho pod wiatr, słychać prawie wszystko. Las tętni życiem, o czym świadczą tropy na śniegu. Każdy krok człowieka zostaje na długo utrwalony w zaspach. Mieszają się nasze ślady i ślady Chińczyków. Chłopaki z sąsiedniego batalionu przysięgają, że dokładnie patrolują swój odcinek, ale często jesteśmy ostrzeliwani z tego sektora. Pewnego razu się tam zapuściliśmy i odkryliśmy ziemianki, w których Chińczycy siedzieli od wielu dni! Aleja to rozumiem. Nikt nie lubi służby patrolowej. Kiedy zapalamy w lesie białe rakiety świetlne, wskazując obserwatorom artyleryjskim cele ostrzału, między drzewami cienie zaczynają się poruszać. Chrzęst śniegu pod nogami w mroźnym powietrzu niesie się bardzo daleko, szczególnie z wiatrem, zdradzając naszą pozycję. A pod śniegiem lód jest gładki jak na lodowisku. W południe słońce nadtopią górną warstwę, która wieczorem znów zamarza. Trzeba uważać na każdy krok, zwłaszcza na drogach. Jesienią były rozjeżdżone i błotniste, a gdy zamarzły, koleiny utworzyły wąskie i głębokie rowy o ostrych kantach. Gdy wiatr zwieje z nich śnieg, odsłaniają się piętnastocentymetrowej wysokości ostrza z czarnego marmuru. Kiedy człowiek się w nich potknie, może złamać nogę, bo są twarde jak ze stali. Nie chcę was przestraszyć. Większość czasu spędzamy w okopach, gdzie jesteśmy raczej bezpieczni. Na naszym odcinku mamy solidne umocnienia. Chińczykom ani razu nie udało się do nich podejść na odległość rzutu granatem. Muszą cierpieć bardziej niż my. Ogałacają każde zwłoki i rozwalają nasze śmieci w poszukiwaniu jedzenia i ubrań. Są wygłodzeni, obszarpani i bardziej przerażeni od nas. Kiedy po ataku zwozi się zabitych, wielu z nich jest w amerykańskich mundurach. Znaleźliśmy nawet przy nich nasze świąteczne paczki, pochodzące prawdopodobnie z konwoju, który wpadł w zasadzkę na drodze do Chabarowska. Trochę mi ich szkoda. Jeden z patroli, który wyruszył po zamieci, natknął się na cały pułk chińskiej piechoty zamarzniętej na śmierć. Nie rozumiem, jak Chińczycy mogą ciągle atakować, szczególnie ci z dalszych szeregów, którzy muszą przeskakiwać zabitych i rannych kolegów. Nie myślcie, że tu wszystko jest takie straszne. Czasami Francuzi częstują nas swoimi potrawami. Zwykle przynoszą je całkiem zamarznięte, ale po podgrzaniu mamy prawdziwą ucztę. Tu wszystko zamarza. Nawet w ogrzewanych barakach czy bunkrach, gdzie sypiamy, trzeba rąbać porcje siekierą, żeby móc je wrzucić do garnka i ugotować. Jednak z powodu zapachów staramy się niczego nie przyrządzać w bunkrach. Podczas ładnej pogody służba w okopach jest nawet przyjemna. Czyste niebo ma tu tak kryształowo błękitny odcień, jakiego nigdzie indziej nie widziałem. A ośnieżone, białe lasy i wzgórza przypominają zimową krainę z baśni. Gdybyśmy nie zbierali zabitych z przedpola, zwłoki w zaspach byłyby niewidoczne aż do wiosny. Nawet noc, która przy sprzyjającej pogodzie najczęściej zwiastuje atak Chińczyków, ma niepowtarzalny urok, Powietrze jest tak suche, że widać nawet najsłabiej świecące gwiazdy. A gdy zaczyna się ostrzał, tory pocisków smugowych wyglądaj ą jak fajer- werki. Długie serie z obu stron kreślą w powietrzu przecinające się smugi - wąskie zielone wstążki Chińczyków i jaskrawożółte pasy z okopów. Nie martwcie się o mnie, kochani. Wszystko będzie dobrze. Mówi się, że jak człowiek przetrwa tutaj dwa tygodnie, to się przyzwyczai, a ja jestem już dłużej niż dwa tygodnie. Mam nadzieję, że nie przeżywacie za mocno tej wojny. Naprawdę wszystko będzie dobrze. Mnóstwo ludzi wraca z wojny bez żadnego uszczerbku. To zwykła praca. Wkrótce znowu napiszę. Całuję. Harold OKOLICE USSURYJSKA, SYBERIA 27 lutego, 23.30 GMT (9.30 czasu lokalnego) Kate Dunn ustawiła wszystkich. - Dobra, Woody! Filmuj ze szczytu obwałowania. W porządku, Jurgen. Możesz dalej robić swoje. Woody wdrapał się z kamerą na stertę worków z piaskiem, ale niemieccy i amerykańscy spadochroniarze spoglądali na siebie zdziwieni. - O co chodzi? - zapytała Kate. Oświetlenie było wymarzone, słońce kryło się za obłokami, ale zaraz miało się spoza nich wyłonić. Jaskrawe światło musiało przesłonić scenę dziesiątkami głębokich cieni. Straciliby wyjątkową okazję. - Czego pani ode mnie oczekuje? - spytał Niemiec. - Rób to, co do tej pory - odparła Dunn. - Nie chcę żadnych upozowanych zdjęć. - Nie zrozumieli jej. Znów popatrzyli po sobie. Kate wzięła żołnierza pod rękę i pociągnęła go pod ścianę okopu bliżej Woody'ego. - Mów dalej. Tłumacz Amerykanom, jak powinni walczyć z Chińczykami. Spadochroniarze uśmiechnęli się ironicznie. Niemiec pokręcił głową. - Nie tłumaczyłem, jak walczyć, ale jak przygotowywać stanowiska w warunkach zimowych. - W porządku. Właśnie o to mi chodzi. Cofnij się do tego momentu, w którym ci przerwałam, tyle że teraz mów do kamery. - Z uśmiechem wskazała palcem Woody`ego. Pomachał ręką, nie odrywając oczu od wizjera. Kate szybko ustawiła amerykańskich spadochroniarzy półkolem na wprost Niemca i tak wycelowała w jego kierunku mikrofon, żeby nie było go widać na zdjęciach. Poprosiła Niemca o podanie swojego stopnia, imienia i nazwiska. Bardzo dobrze mówił po angielsku, nie było potrzebne tłumaczenie. Woody dał znak kciukiem uniesionym ku górze i włączył zapis. - Dobra - zaczął Niemiec. - Najlepszym schronieniem w okopach są lodowe parapety. Odbijają kule. Żeby je zrobić, wystarczy płachta... taka jak ta. - Rozpostarł w rękach nylonową pelerynę. - Trzeba ją rozłożyć na patykach, ja? - Szelest nylonu był zdecydowanie za głośny. W dodatku Kate zauważyła, że Woody coraz bardziej się pochyla. Poprosiła Amerykanów, żeby przyklęknęli. Zrobili to z ociąganiem. Niemiec pokazał im parę ostruganych kijków, na których szybko rozciągnął pelerynę. Wszedł na podwyższenie sta- nowiska bojowego. Dunn obróciła za nim mikrofon. Wetknął końce kijków między worki z piaskiem. - Czy mógłbym teraz poprosić o menażkę z wodą? Wzdłuż całego okopu żołnierze nad ogniskami topili śnieg. Jeden z Amerykanów ostrożni podał pełną menażkę. Spadochroniarze odsunęli się, jakby był w niej żrący kwas. Niemiec patykiem rozkruszył cienką warstewkę lodu na wierzchu, uniósł naczynie i powoli oblał wodą naciągniętą pelerynę. Młodzi spadochroniarze patrzyli z podziwem, jak woda błyskawicznie zamarza. Nylon pokrywał się gładką, błyszczącą taflą, która w oczach przyrastała. Niemiec z namaszczeniem opróżnił całą menażkę. I tak za długo, pomyślała Kate. Przypomniały jej się doświadczenia w szkolnych pracowniach, służące raczej rozproszeniu monotonii zajęć niż nauczeniu czegokolwiek. Zaczęła się zastanawiać, czy będzie to oczywiste; czy nie powinna przygoto- wać komentarza. - Trzeba lać powoli, ja? Żeby woda równo zamarzała. - Po minucie nad ścianą okopu utworzył się sztywny daszek. - Oto lodowy parapet - oznajmił z dumą Niemiec. - Kiedy lód stwardnieje, dla kamuflażu można go obsypać śniegiem i ten śnieg też utwardzić, polewając wodą. Wystarczą dwie menażki wody, żeby zrobić gładką i sztywną taflę śniegowo- lodową. Amerykanie zachichotali. - Sztuczna tafla lodowa - rzucił któryś. - W porządku! Cięcie! - zawołała Kate, opuszczając mikrofon. - Wspaniale! Uchwyciłeś wszystko, Woody? - Znów pokazał kciuk uniesiony do góry. W ogóle nie otwierał ust z powodu bólu gardła; szyję miał grubo owiniętą szalikiem. - Dobra, potrzebna mi jeszcze krótka migawka do wstępu. Zostanę tu z mikrofonem, a wszyscy niech wracają na swoje miejsca. - Ruchem ręki pokazała operatorowi, pod jakim kątem ma ją filmować. Popatrzyła na stojących wciąż wokół niej żołnierzy. - Zresztą może być i tak. Jesteście uzbrojeni, prawda? - Kilku pokazało przewieszone przez ramię pistolety. Były bez magazynków. Kate wzniosła oczy do nieba i weszła na próg stanowiska ogniowego. Woody nakierował kamerę na jej twarz. Zerknęła szybko na boki, odchrząknęła... i znów odwróciła głowę. Na przedpolu żołnierze oczyszczali łagodne zbocze. Warczały piły łańcuchowe, padały ścięte drzewa. Kiedy chciała nakręcić tę scenę, dowódca pododdziału zabronił im się zbliżać. Powiedział, że to zbyt niebezpieczne. Drzewa były zmarznięte na kamień, łańcuchy często się rwały, niekiedy człowiekowi wyszarpywało piłę z rąk. Zresztą to nudne, uznała. Spalinowymi wyciągarkami zgarniano gałęzie pod las, a pnie cięto na kłody, z których sta- wiano bunkry. Wybrała rozmową ze spadochroniarzami w okopie. Teraz jednak przyszło jej do głowy, że wyrąb mógłby być dobrym tłem do ujęcia z nią na pierwszym planie. Kazała Woody'emu się przesunąć. Zaczął odliczać, zaginając kolejno rozcapierzone palce. Wreszcie wskazał na nią. - Osiemdziesiąta druga dywizja spadochronowa to pierwsza większa jednostka, która została przerzucona na Syberię już po rozpoczęciu wojny. Ale żołnierze nie brali dotąd udziału w walkach. Formacja, od lat już będąca wojskową rezerwą na wypadek groźnych konfliktów, przygotowuje się na spotkanie z wrogiem. Cały korpus sił pokojowych wciąż nie może się otrząsnąć z szoku, jakim był pierwszy zmasowany chiński atak. Nocami wiatr przynosi odgłosy nadciągającej armii. Na tych pozycjach, które oddziały niemieckie stopniowo przekazują siłom amerykańskim, nasi młodzi spadochroniarze już wkrótce mogą się przekonać, jak wygląda brutalne zimowe natarcie chińskiej piechoty. Sprzymierzeńcy dzielą się między sobą doświadczeniami. Jednostki niemieckie pod naporem nieprzyjaciela wycofały się z wysuniętych linii obronnych i oswojeni z tutejszymi warunkami żołnierze mają okazję, żeby pomóc nowo przybyłym kolegom w przygotowaniach do służby w oblodzonych okopach. - Opuściła mikrofon. - Tu zrobimy cięcie i wstawimy nakręcone wcześniej sceny. Woody pokręcił głową i powiedział cichym, zachrypniętym głosem: - Ten komentarz jest sprzeczny z oświadczeniem, które podpisałaś w biurze rzecznika prasowego UNRUSFOR. Kładziesz głowę pod topór, Kate. Cenzura wstrzyma ten materiał. Nie wolno ci wspominać nazwy osiemdziesiątej drugiej dywizji, skoro nie weszła jeszcze do walki. Na zboczu niespodziewanie wywiązała się strzelanina. Wszyscy popatrzyli nagle w kierunku odległego o kilkaset metrów wyrębu. Nawet przy dziennym świetle widać było rozbłyski ogni strzelających z luf. Kate uśmiechnęła się i dała znać Woody'emu, żeby to filmował. Rozległy się wykrzykiwane głośno komendy. Żołnierze rzucali piły i ruszali biegiem do okopów. Szef kompanii pospiesznie rozdawał spadochroniarzom magazynki. Dunn nie mogła uwierzyć w szczęście, które im dopisało. - Hej! - zawołał jakiś oficer. - Złazić stamtąd! - Jesteśmy z telewizji... - zaczęła Kate. - Wiem, kim jesteście! - Był w stopniu kapitana. Oboje pospiesznie zsunęli się do okopu. Woody nie przestawał filmować żołnierzy szykujących się do otwarcia ognia. - Koniec przedstawienia! Wynocha stąd! - Musimy to sfilmować - zaczęła błagalnym tonem Kate. W górze ze świstem przeleciał pocisk artyleryjski. Rozerwał się na zboczu pobliskiego wzgórza, dobry kilometr za linią obrony. Dunn wcisnęła głowę w ramiona, kiedy doleciał huk eksplozji. - Poza tym - krzyknęła za odchodzącym kapitanem -jest już zbyt niebezpiecznie, żeby wychodzić z okopu. Przystanął i odwrócił się. - Zbyt niebezpiecznie jest tylko z tej strony! Dlatego, łaskawa pani, za żadną cenę nie wolno wam tu zostać! - Poszedł dalej. - Co za kutas! - mruknęła Kate. Żołnierze wokół niej skwitowali to śmiechem. Wciąż stali przy umocnionym stanowisku ogniowym. Woody filmował bez przerwy. W powietrzu zaświstał następny pocisk z działa. Dunn podbiegła i stanęła przed obiektywem. Szkoda czasu. Musiała polegać na słabszym mikrofonie wbudowanym w kamerę. - Wiadomo już, co się dzieje? - zapytała spadochroniarza na stanowisku. - Mówiono nam, że Chińczycy są jeszcze trzydzieści kilometrów stąd. - Jeden z naszych patroli natknął się na ich patrol - odparł żołnierz, zerkając przez ramię w obiektyw kamery. - Wywiązała się walka i doszło do... eskalacji. - Jak to możliwe, żeby Chińczycy niezauważeni podeszli tak blisko naszych pozycji? Mamy przecież satelity szpiegowskie, samoloty zwiadowcze... - Tylko w jeden sposób można się przekonać, gdzie jest wróg, proszę pani. Nadziać się na niego. To właśnie zadanie patroli. Teraz już wiemy, że nadchodzą. Kate zerknęła przez ramię, żeby sprawdzić, czy Woody to nagrał. Ale go nie było. - Cholera! - syknęła. Pobiegła prowadzącym zakosami okopem. Znalazła go za zakrętem. Filmował leżącego na ziemi niemieckiego spadochroniarza i dwóch klęczących przy nim Amerykanów. Głowy mieli nisko pochylone, oczy zamknięte. Jeden odmawiał cicho “Ojcze nasz”. Drugi szykował prowizoryczny krucyfiks, okręcając drutem dwa krótkie kawałki rzemienia. Nie zdołała się opanować. Za plecami Woody'ego triumfalnie uniosła w górę zaciśniętą pięść. Tak! - wykrzyknęła w duchu. Zanim jeszcze dotarli z powrotem do swojego humvee, układała już w myślach treść komentarza. 16 KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 29 lutego, 20.00 GMT (10.00 czasu lokalnego) Clark nigdy nie czuł tremy przed publicznymi wystąpieniami, ale teraz chciał wypaść jak najlepiej. Nawet w jego sztabie plany szykowanej operacji znało tylko parę osób. Z Białego Domu otrzymał polecenie zachowania ścisłej tajemnicy do czasu uzyskania akceptacji wszystkich sojuszniczych rządów. Dopiero wczoraj wieczorem nadeszła oczekiwana wiadomość. - Są już wszyscy? - zapytał Reeda. Major skinął głową. Clark wygładził i obciągnął mundur. Wyprostował się i zerknął jeszcze przez ramię, czy jego oficerowie są gotowi. - W porządku. Idziemy. Otworzył drzwi i wkroczył do sali konferencyjnej. Natychmiast umilkły rozmowy prowadzone w kilku językach; dowódcy poszczególnych kontyngentów spojrzeli na liczną grupę Amerykanów. Clark zajął miejsce u szczytu stołu, pozostali oficerowie usiedli półkolem za jego plecami. Ciszę zakłócił głośny szelest białego nylonowego pokrowca, w który opakowano mapy taktyczne. - Witam panów i dziękuję za przybycie - zaczął Nate. - Wiem, że od czasu mojego powrotu z Waszyngtonu każdy z was prowadził wiele rozmów z przedstawicielami macierzystych rządów. Przepraszam, że wcześniej nie konsultowałem z wami swoich planów. Dowiedziałem się jednak, że wszystkie rządy zaakceptowały już plan, który przedstawiłem naszemu prezydentowi. Zwołałem na dziś odprawę, żeby wydać rozkazy wszczęcia przygotowań do operacji Zimowe Żniwa. Kolejny głośny szelest był dowodem, że za jego plecami Reed ściągnął pokrowiec z rozwieszonej mapy. Major doskonale wybrał odpowiednią chwilę. Wszyscy skupili się na mapie, na której rzucały się w oczy dwie grube niebieskie strzałki wnikające głęboko w terytorium Mandżurii. - Mówiąc krótko - ciągnął Nate - zgromadzimy wszystkie oddziały i sprzęt, jakie od tej pory zostaną przerzucone w rejon działań, jednocześnie obecnymi siłami utrzymując dotychczasowe linie obrony. Za niecałe dwa miesiące rzucimy przeciwko Chińczykom zebrane rezerwy. Wolał na razie nie mówić, że rozpoczęcie kontrofensywy zostało wyznaczone na czternastego kwietnia. Liczył na to, że w razie konieczności zdoła przekonać Davisa do zmiany tego terminu. Nie zamierzał jednak wycofywać się z potajemnej umowy z prezydentem. Davis przystąpił do intensywnej kampanii obrony Clarka w mediach. Ani Ferguson, ani Dekker jak dotąd nie ingerowali w przygotowywane plany ataku. Reed stał przy mapie ze wskaźnikiem. Bardzo mało spał w ciągu ostatniego tygodnia. - Pierwsza kolumna uderzy z rejonu Władywostoku w kierunku chińskiego miasta Cilin - mówił Clark. - Druga zaatakuje z północy, z rejonu przy trasie kolei transsyberyjskiej, na zachód od Urgału, także w kierunku Cilinu. Podstawowym celem operacji Zimowe Żniwo będzie zamknięcie w kleszczach całej nękającej nas części Ludowej Armii Wyzwoleńczej i zlikwidowanie zagrożenia. Są jakieś pytania? - Jak utrzymamy w tajemnicy przygotowywaną operację? - spytał zastępca dowódcy kontyngentu brytyjskiego. - W rejonie działań przebywa wielu korespondentów. - Nasz strategiczny plan wprowadzenia przeciwnika w błąd jest następujący: czujemy się pokonani. Ledwie utrzymujemy swoje pozycje. Jesteśmy przybici nieustannymi zmasowanymi atakami Chińczyków. W naszych szeregach zanika duch bojowy, panuje demoralizacja. Krótko mówiąc, nie stanowimy większego zagrożenia. - Urwał, a po chwili dodał ciszej: - Zresztą dziennikarzom i ekipom telewizyjnym nie będzie specjalnie trudno rozpropagować taki obraz sytuacji. Rozległy się stłumione śmiechy; pomogły rozładować napiętą atmosferę. - Chińczycy domyśla się prawdy - wtrącił Holender. - Nie nabiorą się na fałszywy ton relacji prasowych i telewizyjnych. - Zamierzamy także przystąpić do zmasowanej demonstracji siły na morzu - dodał Clark. - Nasze okręty desantowe będą pływały wzdłuż chińskich plaż i wysadzały na brzegu jednostki oddziałów specjalnych w celu gromadzenia danych o ich dostępności, ukształtowaniu terenu, rozmieszczeniu pól minowych i wojsk obrony wybrzeża. Ale tak naprawdę tylko na jednym okręcie będą komandosi podróżujący w towarzystwie dziennikarzy. Znowu rozległy się chichoty. - Puste okręty inaczej trzymają się na falach - wtrącił Anglik. - Oddziały wsparcia i ciężki sprzęt wylądują we Władywostoku, żeby później ruszyć do kontrataku na południowej linii natarcia, a z powrotem popłyną rosyjskie ciężarówki wyładowane kamieniami. - Gdzie zamierza pan demonstrować dziennikarzom fikcyjne operacje desantowe? - zapytał generał niemiecki z szerokim uśmiechem. - W Korei. Zaprezentujemy światu najlepiej wyszkolony batalion desantowy w historii marines. - Odpowiedziały mu gromkie śmiechy. - Podsumowując, mamy nadzieję, że nasze drobne strategiczne niespodzianki ściągną na wybrzeże co najmniej trzydzieści chińskich dywizji. - A co będzie głównym celem szykowanego desantu? - zapytał Francuz. - Hongkong. - Jak chce pan zabezpieczyć skrzydła na obu kierunkach natarcia? - Francuski generał poruszył bardzo istotną kwestię, wskazując palcem dwie grube strzałki wbijające się w terytorium Chin. - Sądząc z mapy, nie zamierza pan poszerzać wbijanych klinów. Kiedy tylko siły UNRUSFOR przekroczą Amur i Ussuri, jeśli w ogóle do tego dojdzie, Ludowa Armia Wyzwoleńcza natychmiast zacznie się wycofywać. A siły uderzeniowe będą wystawione na zaciekłe ataki ze skrzydeł. - Na pewno uda nam się przeprawić przez graniczne rzeki - odparł Nate -ale Chińczykom już nie. Do ochrony przepraw zostawimy na każdym kierunku natarcia co najmniej po jednym korpusie zmechanizowanym, który powstrzyma nieprzyjaciela do czasu ustąpienia lodów. Według specjalistów inżynierii, w czasie odwilży Amur i Ussuri stają się całkowicie niedostępne. Ludowa Armia Wyzwoleńcza utknie po stronie rosyjskiej na dziesięć dni. Dokładnie tyle czasu będziemy mieli na wygranie wojny. KREML, MOSKWA 29 lutego, 09.00 GMT (11.00 czasu lokalnego) Kiedy Karcew otworzył drzwi od łazienki, zatrzymał się nagle. Ktoś wchodził do jego gabinetu. Na fotelu przy biurku leżała zaklejona koperta. Poza tym nic się nie zmieniło. Poskromił ciekawość i ostrożnie podkradł się do biurka. Podjął przerwaną dopiero co, toczoną w myślach dyskusję z samym sobą. Przerwał ją znowu i odwrócił się szybko, bo wydawało mu się, że cicho skrzypnęły drzwi na korytarz. Próbował uspokoić nerwy. Po co się zadręczać takimi rzeczami? - pomyślał. I tak nic nie mogło powstrzymać zainicjowanych zmian, nawet gdyby zawiodła jego polityka sowitych nagród i surowych kar. Poza tym koniec i tak jest nieuchronny, podpowiedział mu wewnętrzny głos. Karcew uśmiechnął się. Doskonale znał ten głos, który udzielał mu wielu dobrych rad w czasie długich, mroźnych syberyjskich nocy. Dobrze wiedział, że większość ludzi bezwzględnie tłumi takie podszepty, wypływające z najdalszych zakamarków umysłu. On jednak słuchał ich z wytężoną uwagą. Nigdy się na nich nie zawiódł. A tylko dzięki nim mógł poznawać bolesną prawdę o ludzkiej naturze i o sobie samym. Koperta leżała dokładnie pośrodku fotela. Była dość gruba. Karcew nigdy sam nie otwierał swojej korespondencji, zresztą nigdy nie dostawał listów adresowanych bezpośrednio do niego. Mógł mieć tylko nadzieję, że odpowiednie służby wcześniej prześwietliły tę kopertę. Nowoczesna technika pozwalała konstruować miniaturowe bomby nie większe od zwykłego listu. Nie było adresu nadawcy, tylko wypisane na maszynie jego nazwisko. Szybkim ruchem rozerwał kopertę. Był to list od prezydenta Stanów Zjednoczonych. Rozsiadł się wygodnie w fotelu, uśmiechając coraz szerzej. Przebiegł pismo wzrokiem, potem drugi raz przeczytał wolniej. Wreszcie zrzucił pantofle i oparł stopy w samych skarpetkach o brzeg biurka. Doskonałe argumenty, pomyślał, ustawiając sobie klawiaturę komputera na kolanach. Ten człowiek naprawdę myśli logicznie i w dodatku potrafi sensownie wyłożyć swoje racje. - Tylko że... - mruknął pod nosem i zaczął szybko pisać odpowiedź. Szanowny Panie Prezydencie, proszę wybaczyć, że w ten nieformalny sposób odpowiadam na Pański list, ale poczta elektroniczna o wiele bardziej mi pasuje. Z pełnym respektem przyjmują Pańskie tłumaczenie powodów, dla których powinienem zrezygnować z roli ideologa “Ruchu Anarchistycznego”. Przyznają, że logika tego wywodu jest nienaganna. Z całą pewnością ludziom na świecie żyłoby się lepiej, gdybym poszedł za Pańską radą. Przy- najmniej z Pańskiego punktu widzenia. Kierują nami nieco rozbieżne interesy, prawda? Co się zaś tyczy odwołania do mojego patriotyzmu w sprawie trwającej na Syberii wojny z Chinami, pozwolę sobie przypomnieć Panu główne założenia ideologii anarchistycznej. Granica, o którą toczą się walki, jest tylko arbitralną linią rozdzielającą obszary wpływów dwóch rywalizujących obecnie ze sobą systemów ludzkiej tyranii. Pojęcie “państwa” samo w sobie należy do kategorii tych, które anarchia wyklucza. Jest Pan przywódcą najpotężniejszego państwa na ziemi, więc może Pan wyciągać dowolne wnioski na temat mojej ewentualnej współpracy z Pańskim rządem. Szczerze oddany Walentyn Karcew Szybko przeczytał krótki tekst i kliknął ikoną wysłania wiadomości. W ciągu ułamków sekund powinna dotrzeć do Białego Domu. To takie proste, pomyślał Karcew. Z nowym zapałem powrócił do pisania swojej rozprawy. SZPITAL MARYNARKI WOJENNEJ, BETHESDA, MARYLAND 29 lutego, 21.30 GMT (16.30 czasu lokalnego) - To jest to? - zdziwił się Gordon, biorąc plik papierów ź rąk doradcy Białego Domu. W szpitalnej sali zebrała się dość niecodzienna grupa konspiratorów. Oprócz osobistego radcy prawnego Davisa należał do niej prezes Sądu Najwyższego, przewodniczący parlamentarnej komisji kontroli służb wywiadowczych i dyrektor CIA. Gordon przerzucił pospiesznie wydruk, aż znalazł rozdział zatytułowany “Materiał dowodowy”. - Opierając się na zgromadzonych materiałach - przeczytał na głos -obwinionemu stawia się zarzut planowania, szkolenia i kierowania co najmniej stu czterdziestoma siedmioma aktami międzynarodowego terroryzmu, w wyniku których zginęło czterysta dwadzieścia dziewięć osób, a dwieście trzydzieści osiem odniosło rany... - Przeskoczył do początku następnego akapitu. - Według raportów wywiadowczych obwiniony osobiście kazał zamordować ponad tysiąc dwustu swoich rodaków. Ponadto utworzona przez niego represyjna służba bezpieczeństwa według różnych źródeł dokonała egzekucji od dziesięciu do sześćdziesięciu tysięcy obywateli Rosji... - Oskarżeniom nie było końca. - Zbrodnie przeciwko ludzkości obejmują także wywołaną przez obwinionego wojnę domową, w której śmierć poniosło ponad sto tysięcy ludzi, a około stu sześćdziesięciu tysięcy zostało rannych. Same te liczby były przygnębiające. Czy ponad czterysta ofiar zamachów terrorystycznych liczyło się bardziej od stu tysięcy Rosjan zabitych w wojnie domowej? Dlaczego więc działalność terrorystyczna została wymieniona przed oskarżeniem o wywołanie wojny? Czyżby dlatego, że wśród tych czterystu ofiar byli znani politycy i głowy państw? Członkowie gabinetu Marshalla, Phil Bristol... Nawet on sam dwukrotnie ledwie uszedł z życiem. Wszyscy zebrani w sali spoglądali na niego z uwagą. Gordon nie musiał czytać aktu oskarżenia, wolał jednak mieć spokojne sumienie. Nie chciał, by wyglądało na to, że lekkomyślnie podpisał rozkaz egzekucji. - Obwiniony osobiście wprowadził rygorystyczne zarządzenia, skazując na głód i wyniszczenie chorobami ponad trzysta tysięcy ludzi... - Ta liczba była zdecydowanie zaniżona. W dodatku zarzut sformułowano tak, jakby chodziło o zwykłą nieudolność w dziedzinie polityki gospodarczej, a nie gigantyczną falę przesiedleń, będącą odpowiednikiem najbardziej odrażających przestępstw kryminalnych. Doszedł wreszcie do ostatniej strony, na której znajdowało się krótkie podsumowanie. - Obwiniony jest głównym animatorem ideologii deprecjonującej instytucje i wartości społeczne oraz podkopującej moralne i etyczne fundamenty, na których opiera się władza demokratycznie wybieranych rządów. Gordon spojrzał na swojego doradcę i powiedział: - Wykreśl ten ostatni akapit. Reszta grupy natychmiast zaczęła go czytać. - Oczywiście, panie prezydencie - odparł adwokat. - Chciałem tylko przedstawić panu cały zakres dostępnych opcji. - Zresztą można też wykreślić poprzedni akapit o skazaniu na śmierć głodową tysięcy ludzi. - Od strony formalnej, panie prezydencie, ten fragment jest powiązany z wcześniejszym. Oskarżenie o wywołanie wojny domowej z prawnego punktu widzenia jest równoznaczne oskarżeniu o zbrojną agresję. - Ale jedno i drugie opiera się wyłącznie na wątpliwym od strony praktyki sądowej rozumowaniu - wtrącił prezes Sądu Najwyższego. Radca prawny Białego Domu nie odpowiedział. - Może w ogóle ograniczmy się do kilku pierwszych akapitów - zaproponował Daryl Shavers. - Nie wystarczą oskarżenia o międzynarodowy terroryzm i masowe mordowanie rodaków? - Zgadzam się - podchwycił Gordon. Sięgnął po długopis i wykreślił wszystko poza dwoma pierwszymi akapitami. - Mogą się pojawić pewne problemy z udowodnieniem zarzutów na podstawie raportów wywiadowczych - zauważył radca prawny. - Chwileczkę - odezwał się zniecierpliwiony dyrektor CIA. - Rozumiem, że trzeba to załatwić zgodnie z przepisami prawa, tylko czy sformułowania naprawdę są tak istotne? Czy w ogóle można dyskutować nad faktem, że ten sukinsyn jest masowym mordercą? - Racja - rzekł Gordon, pragnąc uciąć dyskusję. Otworzył dokument na ostatniej stronie i odczytał na głos: - Na rozkaz Gordona Eugene'a Davisa, prezydenta Stanów Zjednoczonych, poleca się odnaleźć, schwytać i dostarczyć przed sąd obwinionego Walentyna Konstantynowicza Karcewa, a w wypadku stawiania oporu dokonać egzekucji właściwymi metodami i w taki sposób, aby do minimum ograniczyć skutki uboczne. - Mój radca prawny - wtrącił dyrektor CIA - ma właśnie najwięcej zastrzeżeń do tego fragmentu, panie prezydencie. Gordon popatrzył na swojego adwokata. - Naprawdę powinniśmy najpierw spróbować ująć Karcewa żywcem? Prawnik wzruszył ramionami. - Gdyby nadarzyła się taka sposobność... - Nawet na to nie liczmy - przerwał mu ze złością dyrektor CIA. - Ten łobuz już nawet nie wychodzi ze swojego apartamentu! W ogóle nie spotyka się ze swoimi doradcami! - Odwrócił się do Gordona. - Do diabła, panie prezydencie! Nie umiem sobie wyobrazić, jak moglibyśmy wykonać ten rozkaz, a co dopiero “właściwymi metodami i w taki sposób, aby do minimum ograniczyć skutki uboczne”. Co to w ogóle znaczy, do cholery? Radca prawny Białego Domu odparł szybko: - Właściwe metody oznaczają, że nie można mu wlać roztopionego ołowiu do gardła. Dyrektor CIA skrzywił się z obrzydzeniem. - O czym pan mówi, na miłość boską?! - Jest to wyjaśnione w pierwszej klauzuli. - Czy kula z karabinu to właściwa metoda? - Adwokat wydał wargi i skinął głową. - A ładunek wybuchowy? - Prawnik znowu przytaknął, ale już z ociąganiem. - Bomba zapalająca? - Tym razem zawahał się na dłużej, w końcu wzruszył ramionami. Dyrektor CIA nie rezygnował: - Trucizna? Garota? Gaz? Cios szpikulcem za ucho? Prąd elektryczny podłączony do klamki? Długotrwałe oddziaływanie mikrofal? Kumulowane dawki irydu? Biologiczne skażenie kremlowskiego źródła wody pitnej? - Sam pan rozumie, dlaczego użyliśmy ogólnikowego określenia o właściwych metodach. Nie jestem w stanie rozsądzić, jakie metody wykonania egzekucji obwinionego są dopuszczalne, a jakie nie są. - Przecież pan to pisał! - wybuchnął dyrektor CIA. - Jeśli pan nie potrafi wyjaśnić, co to oznacza, to jak miałbym się sam tego domyślić, do cholery?! - Spojrzał na Gordona. - Czy to nie jest próba zastawienia pułapki na CIA? - Dosyć! - rzucił Davis. - Zrobimy tak. - Po krótkim namyśle skreślił część tekstu i odczytał: - Na rozkaz Gordona Eugene'a Davisa, prezydenta Stanów Zjednoczonych, poleca się odnaleźć, schwytać i dostarczyć przed sąd obwinionego Walentyna Konstantynowicza Karcewa, a w wypadku stawiania oporu dokonać egzekucji... Kropka. Radca prawny Białego Domu z ociąganiem skinął głową. Dyrektor CIA uśmiechnął się. - Tak jest znacznie lepiej. Gordon wymierzył w niego palec. - Zaznaczam, że osobiście chcę zatwierdzać każdy element tej operacji. Żadnych niespodzianek, jasne? - Dyrektor CIA przytaknął i Davis podpisał dokument. - Wydrukujcie to na czysto, wtedy podpiszę kopię do akt - dodał, podając pismo adwokatowi. - Dobra robota. Cenię sobie, że próbowaliście osłaniać mi tyły. - Rozległy się tłumione chichoty. Gordon zwrócił się do dyrektora agencji: - W porządku. Teraz chciałbym poznać konkretny plan. Prawnicy szybko przeprosili i wyszli. Kiedy drzwi się zamknęły, dyrektor CIA odpowiedział: - Mamy kandydata. Kogoś, kto mógłby się zbliżyć do Karcewa. - Kto to? - Rosyjski uciekinier, były dowódca kremlowskiej straży prezydenckiej, który przebywa nielegalnie w Filadelfii. FILADELFIA, PENSYLWANIA 29 lutego, 02.45 GMT (21.45 czasu lokalnego) Po wyjściu z kina Olga i Piotr ruszyli ulicą pod ręką. Dopiero drugi raz mieli okazję wyjść wieczorem na miasto. Doszli do wniosku, że dziewczynki będą rozsądne i nie opowiedzą o wszystkim opiekunce. Na wszelki wypadek woleli nie wynajmować nikogo obcego i zostawili je pod opieką trzynastoletniej córki sąsiadów. Nie bez znaczenia był fakt, że dziewczyna spędzała całe wieczory przy telefonie. - Może powinnam jeszcze raz zadzwonić? - spytała Olga, kiedy mijali jasno oświetloną wystawę sklepową. - Kochanie, jeżeli telefon jest zajęty, to znaczy, że ona przy nim siedzi. Nic złego się nie dzieje. Ładno? Nie zdołał jej uspokoić. Zgodziła się wstąpić do kawiarni na kawą i ciastko głównie dlatego, że tam był automat telefoniczny. Przerywany sygnał zajętej linii stał się zasadniczym tematem ich rozmowy na następne pół godziny. Kiedy wyszli, na ulicy było już wyraźnie mniej ludzi. Olgę zbyt pochłaniały dręczące myśli, by na cokolwiek zwróciła uwagę. Ale i Piotra ogarnął niepokój. Nigdzie nie widział nieoznakowanego ciemnego samochodu, w którym zazwyczaj siedzieli śledzący go agenci. - Piotr Andrejew? - spytał ktoś za jego plecami. Olga jęknęła cicho. Zamknęła oczy i spuściła nisko głowę. Nieznajomy mówił jednak z wyraźnym amerykańskim akcentem. Piotr odwrócił się powoli. Na chodniku stało dwóch mężczyzn w ciemnych płaszczach. Kierowca zaparkowanego nieopodal samochodu włączył światła i podjechał bliżej. Andrejew obrzucił go takim spojrzeniem, jakby spodziewał się na drzwiach napisu “Rząd Stanów Zjednoczonych”. - Wszystko w porządku - mruknął do żony. - O jaką sprawę panu chodzi? - spytał siedzącego naprzeciwko człowieka, który nerwowo palił jednego papierosa za drugim. Znajdowali się w niewielkim domku jednorodzinnym na obrzeżach miasta. - O operację - odparł krótko nieznajomy, jakby to cokolwiek wyjaśniało. Piotr zaczynał się jednak domyślać. Wziął głęboki oddech i rozejrzał się po pokoju. Tonął w półmroku, paliła się tylko nocna lampka na stoliku. Pozostali agenci siedzieli na krzesłach poza zasięgiem światła. - Jaką operację? - zapytał. Przez kilka sekund panowała cisza. Mężczyzna zaciągnął się głęboko, wydmuchnął kłąb dymu w stronę lampki i powiedział, wolno cedząc poszczególne sylaby: - Zagraniczną. Dochodziła pomoc. W domu Olga na pewno nie mogła spać ze strachu. - Czy mógłby pan podać jakiekolwiek szczegóły? Nieznajomy był widocznie miłośnikiem starych kryminałów. Znowu milczał przez parę sekund. - Nie - odparł wreszcie. Chodzi o Rosję, domyślił się Piotr, a w dodatku o tak brudną robotę, że niczego nie wyjaśnią, dopóki się nie zgodzę na współpracę. - Chciałbym wam pomóc, ale... - Świetnie - przerwał mu tamten. - Liczyliśmy na to, że pan zrozumie swoje położenie. Andrejew odebrał to jako zawoalowaną groźbę, Wyprostował się na krześle i skrzyżował ręce na piersi. Postanowił mówić głośno, żeby ukryte mikrofony wyłapały każde słowo. Może ktoś przysłuchiwał się tej rozmowie na bieżąco? - Mam żonę i dzieci. Moim podstawowym obowiązkiem jest opieka nad nimi. Jeśli pańska propozycja wiąże się z jakimś ryzykiem, muszę odmówić. Moja żona i dzieci potrzebują mnie... żywego. Nieznajomy znowu zaciągnął się głęboko. Tym razem oczekiwanie bardzo się Piotrowi dłużyło. - W porządku - odparł w końcu mężczyzna. Sięgnął do kieszeni i położył na stoliku wizytówkę. Andrejew odetchnął z ulgą. - Jeżeli zmieni pan zdanie, proszę zadzwonić pod ten numer o dowolnej porze. - Piotr zerknął na wizytówkę. - Możemy pomóc w wielu sprawach, załatwieniu pewnych formalności... jak chociażby obywatelstwa. Na pańskim miejscu nie zastanawiałbym się zbyt długo. Andrejew wziął wizytówkę, zastanawiając się, czy nieznajomy tylko macha mu marchewką przed nosem, czy również trzyma kij. Agenci odwieźli go do domu. Nie mógł się nadziwić, że tylko złożyli mu propozycję i wypuścili wolno. Ale Olga wcale nie była tym zaskoczona. - Jesteśmy w Ameryce - powiedziała, tuląc głowę do jego piersi. - Tu wszystko wygląda inaczej. Piotr nie powiedział jej o ukrytej groźbie. Za bardzo jej się podobało w nowym mieszkaniu. FORT CAMPBELL, KENTUCKY 1 marca, 16.00 GMT (10.00 czasu lokalnego) - Na dzisiejszych ćwiczeniach zajmiemy się zjeżdżaniem po linie! -huknął sierżant, przechadzając się przed plutonem Faulka. - Będzie to desant z powietrza w rejon niedostępny dla śmigłowców. - Podszedł do stojącego przed nimi śmigłowca i sięgnął po leżącą w otwartych drzwiach grubą linę. - Teraz uważać, bo za godzinę zjedziecie z tego helikoptera trzydzieści metrów w dół na ziemię. - Wszyscy w plutonie nerwowo rozglądali się na boki, ale Faulka paniczny strach ścisnął za gardło; wyobraził sobie, że bezradnie zawiśnie na linie pod śmigłowcem, a wszyscy instruktorzy będą się na niego wydzierać. - Ten element nazywa się Powietrznym Ustabilizowanym Zrzutem Taktycznym, w skrócie STABO. Śmigłowiec zawisa nieruchomo w powietrzu, a po czterech trzydziestometrowych linach równocześnie czterech ludzi zjeżdża do strefy zrzutu. W drugim szeregu ktoś zachichotał nerwowo. - Coś się nie podoba, żołnierzu?! - huknął z boku drugi sierżant. - Lepiej, żebyście sobie wszyscy uświadomili, że gdy już zdobędziecie nową specjalność, znajdziecie się w sto pierwszej dywizji desantowej! Słyszeliście kiedyś o Krzykliwych Orłach? O desancie “D Day”? Operacji Market Garden? Oblężeniu Bastogne? Ofensywie Tet? Wzgórzu Dziewięćset Trzydzieści Siedem? Ktoś wam opowiadał o wzgórzu Hamburger? Właśnie stąd wywodzili się żołnierze, którzy tam walczyli! Instruktor spadochroniarstwa zaczął od nowa tłumaczyć sposób mocowania klamry typu D do szelek uprzęży. Wcześniej zjeżdżali już po linach z wysokiej wieży ćwiczebnej, toteż Andre przyjął z ulgą, że będą stosować tę samą, znaną mu już metodę kontrolowanego zsuwania się przy użyciu dwóch lin. Jednak czterdziestopięciominutowy instruktaż był dla niego co najmniej zbyt ogólnikowy. - W porządku! - krzyknął sierżant. - Pluton, powstań! Popatrzyli po sobie. To wszystko? - pomyślał Andre. Załoga śmigłowca, która jeszcze przed chwilą krzątała się wokół maszyny, siedziała już na swoich miejscach. Żołnierze na komendę ustawili się w szeregu. Instruktor ruszył wzdłuż niego, sprawdzając zamocowania osobistych uprzęży. - Wsiadać! - wrzasnął po minucie. Dwunastu przerażonych szeregowców wdrapało się do głównego przedziału helikoptera. Zanim jeszcze usiedli na metalowej podłodze, silnik zahuczał głośniej, spod wirnika runęły strumienie wyrzucanego powietrza. Z lekkim szarpnięciem maszyna poderwała się w górę. Trawiasty plac zaczął się szybko przesuwać do tyłu jakieś dwa metry pod otwartymi drzwiami. Faulkowi żołądek podszedł do gardła. Helikopter zakręcił ostro, przechylając się na bok, i z zadartym dziobem zaczął się wznosić coraz wyżej. Andre poczuł mimowolny skurcz wszystkich mięśni. Nie mógł zaczerpnąć oddechu. Po chwili maszyna zawisła nieruchomo w powietrzu. W dole widać było samoloty stojące wzdłuż pasa startowego i drugi pluton na placu treningowym. Wycie silnika i huk powietrza wpadającego przez otwarte drzwi były ogłuszające. - Kiedy znajdziecie się na ziemi - krzyknął instruktor - macie oczyścić rejon zrzutu, zająć pozycje i ubezpieczać kolegów! - Andre nie był na to przygotowany. Paraliżował go strach. - W porządku! - Sierżant klepnął w ramię żołnierza siedzącego najbliżej drzwi. Faulk poczuł dłoń drugiego instruktora na swoim ramieniu. Po jego stronie drzwi również były otwarte. Lina zwisała na zewnątrz. - Ruszaj się! - krzyknął mu do ucha sierżant. Andre chciał się poderwać z podłogi, ale nogi miał jak z waty. Kiedy wreszcie zdołał stanąć obok instruktora, ten błyskawicznie chwycił klamrę jego uprzęży i wsunął w nią dwie liny. Po raz ostatni pokazał na migi sposób hamowania na linie, który miał go ocalić przed upadkiem z wysokości trzydziestu metrów. - Gotów?! - Faulk skinął głową. - Zobaczysz, że ci się spodoba! To lepsze niż seks! Popchnął go bliżej drzwi, za którymi otwierała się otchłań. Trawnik w dole wyglądał jak pomalowany na zielono asfalt. - Odwróć się! - krzyknął sierżant. - Tyłem do wyjścia! - Andre obrócił się ostrożnie. Instruktor podał mu obie liny. Kurczowo zacisnął na nich palce w grubych rękawiczkach. - Bardzo dobrze! Teraz się cofnij! Faulk czuł, że pod jego nogami otwiera się przepaść. Kolega stojący naprzeciwko w drugich drzwiach z przerażoną miną nerwowo dreptał w miejscu. Sierżant krzyknął mu coś do ucha. Andre przesuwał się ostrożnie do tyłu, centymetr po centymetrze. Poczuł pod piętami krawędź podłogi helikoptera. Dalej nie było już nic. Stał na samych palcach, bojąc się wykonać najdrobniejszy ruch. - Dobra, synu! Teraz odchyl się do tyłu! - Chciał wykonać polecenie, ale uniemożliwiała mu to wyobraźnia. Spojrzał przełomie na pobladłe twarze kolegów siedzących na podłodze. Miał świadomość wirującego nad głową rotora, strumienie zimnego powietrza chłostały go po twarzy. - Nie mamy dla ciebie całego dnia, szeregowy! - wrzasnął instruktor. Faulk zobaczył, że po drugiej stronie jego towarzysz niedoli jakby próbuje usiąść w powietrzu. Zgiął nogi w kolanach i odchylił się nieco, ale zaraz podciągnął szybko po linie i stanął z powrotem. Instruktor znowu krzyknął na niego, powtórzył więc przysiad, ale i tym razem strach okazał się silniejszy. Andre wychylił się na zewnątrz, przesunąwszy trochę linę w dłoniach. Jego głowa znalazła się zaledwie kilkanaście centymetrów poza maszyną, ale jednak po drugiej stronie magicznej granicy. Ciemnozielony kadłub śmigłowca utworzył obramowanie wokół ciemnego prostokąta drzwi, z którego blade twarze kolegów spoglądały jakby z innego świata. Żołnierzowi naprzeciwko sierżant kazał wejść z powrotem. Odczepił jego klamrę i kazał podejść do drzwi następnemu szeregowcowi, kobiecie. - Jeszcze trochę! - krzyknął jego instruktor, gestem polecając mu się bardziej wychylić. Faulk znów przesunął linę w dłoniach o kilka centymetrów. Zadarł głowę i popatrzył na wirujący rotor. Ujrzał też twarz pilota, który wykręcił się na swoim fotelu i spoglądał do tyłu przez boczną szybę. Miał na głowie zielony hełm z uniesioną osłoną przeciwsłoneczną. Andre pomyślał, że jeszcze chwila, a znajdzie się w poziomie, w pozycji, z której nie będzie już odwrotu. Jeszcze parę sekund... Stopy zsunęły mu się z krawędzi podłogi helikoptera. Z całej siły zacisnął palce na linie i podkurczył nogi. Ujrzał przed sobą podwozie śmigłowca. Instruktor w drzwiach wyciągnął w jego stronę pięść z kciukiem uniesionym do góry. Po drugiej stronie maszyny ukazały się zgrabne kobiece pośladki. Zjeżdżał krótkimi odcinkami, po dwa, trzy metry, wyhamowując pęd. Szybko opanował nerwy. Jeszcze nim znalazł się w połowie drogi do ziemi, stwierdził, że to najprostsza rzecz pod słońcem. Zwolnił jeszcze bardziej, aby nacieszyć się wyjątkową chwilą. Popatrzył na koleżanką, która także zjeżdżała dość śmiało, chociaż dodatkowo przytrzymywała linę między silnie zaciśniętymi udami. Resztę drogi pokonał z radością. Wylądował na lekko ugiętych nogach i szeroko uśmiechnięty popatrzył na stojącego w drzwiach śmigłowca instruktora. - Jesteś pod ostrzałem, palancie! - krzyknął sierżant, robiąc taki ruch, jakby chciał go uderzyć pięścią. Andre szybko się opanował. Błyskawicznie wyciągnął liny z klamry, chyląc nisko głowę podbiegł na skraj strefy zrzutu i padł plackiem na ziemię, wyciągając przed siebie nie nabity pistolet. Wybrał sobie nawet cel, słupek hydrantu na skraju parkingu. - Jesteś pod ostrzałem, skarbie! - doleciało od strony helikoptera. Chwilę później na trawie obok Faulka wyciągnęła się kobieta. Promieniała z radości. - Cholera, jakie to proste! - syknęła. - Uczestniczyliśmy w zrzucie, koleś! Uniosła lewą rękę w jego kierunku. Ukradkiem trącił otwartą dłonią jej dłoń, obawiając się, że lada moment mogą zostać skarceni przez sierżanta. Ale obaj instruktorzy byli już zajęci następnymi żołnierzami. POKŁAD F-117A, NAD HARBINEM, CHINY 7 marca, 16.00 GMT (2.00 czasu lokalnego) Major Lauren Russell prowadziła nighthawka na wysokości trzech tysięcy metrów wprost na rozległą przemysłową zabudowę chińskiego miasta. Noc była pogodna, ale w Harbinie obowiązywało zaciemnienie, nie paliły się żadne światła. Ona jednak nie miała żadnej wątpliwości, że bez trudu odnajdzie swój cel. Ciągłe odczyty systemu GPS na odstawie sygnałów z satelity wskazywały bieżącą pozycję z dokładnością do pięciu metrów. Bursztynowy trójkącik, który na ekranie nawigacyjno-taktycznym symbolizował jej samolot, ani na chwilę nie zbaczał z wytyczonego kursu. Przy krawędzi ekranu wyłoniło się wygięcie białej linii, oznaczające ostry zwrot przed podejściem nad cel. Nagle przed dziobem ukazały się w powietrzu jaskrawe smugi włączonych szperaczy. Chwilę później zaczęły się rozrywać pociski artylerii przeciwlotniczej. Strzelały na oślep chyba wszystkie baterie rozmieszczone wokół Harbinu. Noc rozświetliła się nagle kolorowymi rozbłyskami, które można by podziwiać jak fajerwerki, gdyby nie były śmiercionośne. Widocznie posterunki na przedmieściach musiały usłyszeć odgłos dwóch turboodrzutowych silników nighthawka i dlatego padł rozkaz, żeby strzelać na oślep. Na nieszczęście dla Russell jej kurs wiódł prosto przez krzyżujące się mleczne snopy szperaczy i skupiska fajerwerków powstających po eksplozji pocisków. Wszędzie dookoła rozbłyski oznaczały rozszerzające się szybko śmiertelne sfery odłamków. Lauren musiała zebrać całą siłę woli, żeby nie sprowadzić maszyny z kursu wiodącego prosto na gromadę ognistych kuł. Musiała dokonać wyboru, ale olbrzymią zaletą F- 117 było to, że miała sporo czasu do namysłu. Zerknęła na odczyt szybkościomierza wyświetlany po wewnętrznej stronie osłony hełmu. Leciała z prędkością czterystu sześćdziesięciu węzłów. Gdyby została w swojej poprzedniej eskadrze i nadal pilotowała F-15E Strike Eagle, pewnie przemykałaby teraz z szybkością półtora macha tuż nad wierzchołkami drzew, z kabiną wypełnioną denerwującymi piskami elektronicznych układów ostrzegania. Tu także namiar radarowy popiskiwał, ale przedtem ściszyła go prawie do końca. Zagrożenie nie było zbyt wielkie dla niewykrywalnej przez radary maszyny. Może gdyby skierowała się bezpośrednio nad talerz anteny, na ekranach chińskiej stacji naziemnej pojawiłoby się słabe echo. Byłoby jednak równie nikłe, jak od przelatującej mewy, na pewno więc nie mogłoby posłużyć do naprowadzania ognia. Ale przed dziobem maszyny wciąż wisiała oślepiająca kula ognia. Russell wiedziała, że to tylko złudzenie. W rzeczywistości niczego nie mogło być w powietrzu na jej kursie. Mimo to z trudem się opanowywała, żeby nie skręcić w bok. Należała do pilotów starszej daty, nie miała pełnego zaufania do skomputeryzowanych przyrządów samolotu, toteż instynkt jej podpowiadał, że gdyby ominęła hakiem strefę zagrożenia, i tak mogłaby później ręcznie naprowadzić maszynę na cel. Przeważyło jednak wojskowe wyszkolenie. Pozostała na kursie, zacisnąwszy tylko mocniej dłonie na drążku sterowym. Odległe eksplozje zalewały kabinę widmowymi błyskami. Raz i drugi smugi reflektorów przesunęły się po samolocie. Leciała wprost nad gromadę ustawionych na ziemi szperaczy. Serce zabiło jej mocniej. Mimo woli krzywiła się boleśnie, ilekroć baterie przeciwlotnicze w dole oddawały kolejną salwę. Bez wątpienia obserwatorzy namierzyli po odgłosie silników, że kieruje się nad miasto, bo ostrzał wyraźnie przybierał na sile. W słuchawkach, oprócz cichego popiskiwania ostrzeżeń radarowych, słyszała tylko sygnały dźwiękowe systemu nawigacyjnego i naprowadzającego. Oznaczały, że powinna zacząć schodzenie na pułap bombardowania. Przesunęła w dół dźwigienki gazu i delikatnie popchnęła drążek, opuszczając dziób samolotu. Baterie przeciwlotnicze strzelały zaciekle. W radiu panowała cisza. Niewidoczna dla radarów maszyna nie potrzebowała radiowego wspar- cia, nie trzeba było zagłuszać meldunków nieprzyjaciela. Zbędna była również osłona myśliwców, a także komunikaty kontroli naziemnej śledzącej jej lot. Wystarczył jeden samolot, jeden pilot i dwie bomby... A chińska obrona przeciwlotnicza biła rekordy szybkostrzelności. Jaśniejszy rozbłysk na ziemi zaznaczył miejsce odpalenia samonaprowadzającego pocisku rakietowego, który w ciągu trzech sekund wszedł na trajektorię balistyczną. Ale jego czujniki podczerwieni także nie mogły namierzyć gazów wylotowych F-117. Dzięki zamontowanym w kadłubie silnikom ze specjalnymi układami chłodzenia spalin i rozłożystym płatom stateczników ogonowych maszyna prawie wcale nie zostawiała za sobą śladu cieplnego. Pocisk bezpiecznie eksplodował setki metrów nad ziemią. Nagły huk i lekkie zakołysanie maszyny natychmiast przykuły uwagę Russell. Zabrzmiało to tak, jakby rozpędzonym samochodem zawadziła o wielki wystający z drogi kamień. Ale nie zapaliła się ani jedna lampka alarmowa. Wskaźnik poziomu paliwa nadal monotonnie odmierzał ubywające litry benzyny. Lauren zaczerpnęła głęboko w płuca czystego tlenu z butli. Pewnie w osłonę trafił spadający odłamek, pomyślała, albo zderzyłam się z ptakiem spłoszonym przez kanonadę. Przed nią znów rozpościerało się gwiaździste niebo. Przeleciała przez strefę ostrzału. Kolejny elektroniczny sygnał przypomniał jej, że osiągnęła pułap tysiąca pięciuset metrów. Szybko wyrównała lot. Chwilę później inny pisk nakazał jej zmienić kurs, skręcić trzydzieści stopni w lewo. W słabym blasku gwiazd ujrzała w dole strzeliste kominy. Wiedziała, gdzie się znajduje. Stąd mogłaby sama naprowadzić maszynę nad cel i zrzucić bomby. Ale programiści precyzyjnie wybrali miejsce i czas odczepienia ładunków. Pierwsza bomba miała trafić w bramę hali, gdzie produkowano pociski artyleryjskie kalibru sto pięćdziesiąt pięć milimetrów. Przed budynkiem zwykle stały załadowane amunicją, gotowe do odjazdu ciężarówki. Stu- kilogramowa bomba powinna całkowicie zniszczyć rampę i plac załadunkowy. Druga natomiast miała wpaść przez szyb wentylacyjny do podziemnych bunkrów magazynowych. Russell nie miała wiele do roboty. Komputer powinien nawet otworzyć klapy przedziału bombowego przed zrzuceniem ładunków. Tylko wtedy zmieniona sylwetka samolotu mogła dać wyraźne echo radarowe, zatem przez kilka sekund Lauren miała być narażona na celny ogień obrony przeciwlotniczej. Odepchnęła od siebie myśli o zagrożeniu i skupiła się na widocznych w dole fabrycznych kominach. Komputer, dotąd naprowadzający na podstawie wskazań radaru czołowego, automatycznie przełączył się na dane z podobnego urządzenia pod brzuchem maszyny. Russell na wszelki wypadek oparła kciuk na przycisku ręcznego wyzwalacza bomb i wbiła wzrok w ekran. Kiedy wskaźnik odległości do pierwszego celu odliczył do zera, komputer pokładowy otworzył klapy i zwolnił uchwyty bomby. Samolot nawet się nie zakołysał, Lauren musiała tylko skorygować nieco wysokość. Układy naprowadzające bomby były sterowane przez niewidoczny promień laserowy strze- lający spod dziobu maszyny. Na ekranie natychmiast wyświetliły się wskazania odległości do drugiego celu. Russell ledwie zdążyła je zauważyć, kiedy licznik pokazał zero i komputer zwolnił uchwyty drugiej bomby. Całą kabiną zalało nagle jaskrawe światło z ziemi. Po raz drugi Lauren wcisnęła przycisk wyzwalacza ułamek sekundy po tym, jak zadziałały układy automatyki. Klapy przedziału bombowego zamknęły się samoczynnie. Russell położyła maszynę w ciasny skręt i ściągnęła dźwignie gazu do oporu. Drugi jaskrawy błysk rozjaśnił niebo. Jeszcze zanim wyprowadziła samolot z nawrotu, zauważyła, że cały teren fabryki zbrojeniowej zamienił siew gigantyczne morze ognia. Wyrównała lot i nakierowała maszynę na kurs powrotny. W dole kolejne rozbłyski oznaczały wtórne wybuchy po eksplozji pierwszej bomby. Ale drugi cel, rejon podziemnych magazynów, nadal tonął w ciemności. Dopiero po chwili spostrzegła w blasku płonącej hali, że słupy czarnego dymu buchają z wylotów systemu wentylacyjnego z takim impetem, jakby były to rury wydechowe potężnego silnika spalinowego. Pospiesznie wcisnęła klawisz łączności i do dowództwa Czterdziestego Dziewiątego Dywizjonu Lotnictwa popłynął krótki impuls zakodowanego wcześniej meldunku o pomyślnym zakończeniu misji. Dopiero teraz mogła się rozluźnić, kierując maszynę z powrotem nad morze. Baterie przeciwlotnicze wokół Harbinu strzelały z jeszcze większą gorliwością, ale przed dziobem samolotu rozciągało się czyste, rozgwieżdżone niebo. NAD AMUREM, SYBERIA 10 marca, 16.00 GMT (2.00 czasu lokalnego) Była pełnia księżyca i bezchmurne niebo. Nastała bardzo mroźna noc. Przez trzy godziny leżeli zagrzebani w śnieżnych zaspach na brzegu Amuru. Panowała jednak cisza i spokój. Nigdzie nie było widać Chińczyków. Kapitan John Hadley podniósł się pierwszy. Zaraz za nim wstała ze śniegu reszta grupy A jednostki sił specjalnych jedenastej armii amerykańskiej. Dziewięciu podoficerom i dwóm oficerom nie trzeba było wydawać komend. Szybko ustawili się półkolem, aby zapewnić sobie maksymalną siłę ognia, jaką tylko może dysponować dwunastu ludzi. Obaj porucznicy szybko zbliżyli się do Hadleya. W ciemności rozlegał się tylko chrzęst śniegu pod butami. Kapitan przyklęknął razem z nimi. - Musimy to załatwić jak najszybciej - powiedział szeptem. - Zaczynam odmierzać czas, gdy pierwszy człowiek wyjdzie na lód. Jasne? Przytaknęli. W tym gronie nie musieli przestrzegać regulaminowego “tak jest”. Ruszyli. Śnieg był sypki jak drobny cukier; Hadleyowi przypominał piasek na plaży w rodzinnych stronach na Florydzie, który także skrzypiał pod nogami. Poświęcili kilka minut na przygotowanie sprzętu, zachowując ścisłą dyscyplinę pracy: żadnych hałasów, żadnego światła. W tym czasie kapitan sprawdził brzeg rzeki na kilkadziesiąt metrów w obu kierunkach. Nie zauważył nawet śladów wozów pancernych, którymi chińskie patrole jeździły po zamarzniętym nurcie. Mieliby trochę kłopotów z ich unieszkodliwieniem. Wystarczył choćby krótki meldunek radiowy patrolu, a zwaliłaby im się na głowę masa wojska. Przez całą dobę przekradali się na tyłach wroga, nie mogąc liczyć na żadne wsparcie. Ich przetrwanie zależało wyłącznie od umiejętności krycia się przed nieprzyjacielem. Wreszcie czterech ludzi wstało z ziemi i wybiegło na lód. Pierwszy toczył przed sobą koło na drążku, mierząc odległość. Dwóch następnych niosło ciężki świder. Porucznik na końcu biegł z pistoletem gotowym do strzału, osłaniając grupę. Wszyscy byli wyposażeni w gogle noktowizyjne, ale Hadley nawet nie musiał ich opuszczać na oczy. Czterech ludzi na środku zamarzniętej rzeki było doskonale widocznych w blasku księżyca. Jeszcze raz rozejrzał się nerwowo wzdłuż brzegu. Kilkanaście metrów dalej jeden z żołnierzy siedział na lodzie ze słuchawkami na uszach. Odgarnął śnieg z tafli, przytknął do niej mikrofon i nasłuchiwał odgłosów zbliżającego się pojazdu. Sierżant mierzący odległość zatrzymał się nagle. Chwilę później doleciał stamtąd cichy warkot elektrycznego świdra. Wyraźnie stał się bardziej basowy, kiedy wiertło zaczęło się wgryzać w lód. Operator szybko zwiększył obroty. Nie zamierzał marnować czasu, skoro pracował na odkrytym terenie pośrodku rzeki. Wreszcie warkot umilkł. Dwaj ludzie pospiesznie wyciągnęli wiertło i biegiem ruszyli z powrotem. Ciężki świder nie pozwalał im przyspieszyć kroku. Zadyszani dopadli wysokich zasp na brzegu. - Pokażcie - szepnął. Żołnierze unieśli wiertło do góry. Stalowa korona tnąca była pokryta białymi odłamkami. Hadley przeciągnął rękawicą po przezroczystej rurze wypełnionej lodem z tafli skuwającej Amur. Ta próbka pokrywy lodowej była jedynym celem ich niebezpiecznej misji. - Dobra. Wynosimy się stąd. Odetchnął z ulgą, kiedy znów zagłębili się w tajgę, mimo że mieli jeszcze przed sobą najgroźniejszą fazę operacji. Szli do strefy lądowania po własnych śladach, ale przecież i tak zostawiali wyraźny trop na świeżym śniegu. Gdyby padało albo przynajmniej wiał silniejszy wiatr, ślady wkrótce zostałyby zasypane, ale przy takiej pogodzie musiały ich zdradzać jeszcze bardzo długo. W końcu jedynymi istotami dwunożnymi w tych lasach byli teraz żoł- nierze. Gdyby chiński patrol natknął się na ślady, to albo rozpocząłby się za nimi pościg, albo przyszykowano by zasadzkę. Dwunastoosobowy oddział rozciągnął się w kolumnę na przestrzeni stu metrów. Dodatkowo ciągnęli sanie wyładowane sprzętem, bronią i amunicją, ważące ponad sto kilogramów. Żołnierz idący przed Hadleyem podniósł rękę i szybko przyklęknął. Kapitan błyskawicznie poszedł w jego ślady. Obejrzał się, chcąc sprawdzić, czy ludzie na końcu kolumny odebrali sygnał ostrzegawczy. Co się stało? - pomyślał. Na pewno nie mogła to być zasadzka, bo dookoła już zaczęłyby się rozrywać granaty. Większość grupy musiałaby zginąć w pierwszych sekundach strzelaniny. Teraz, w drodze powrotnej, wszystko zależało od czujności i refleksu. Dziesięciometrowe odstępy między ludźmi uniemożliwiały Hadleyowi wydawanie komend. W razie czego każdy mógł polegać tylko na sobie. Żołnierz w przodzie wstał i dał znać, że droga wolna. Pozostali także się podnosili, przekazując dalej sygnał. Widocznie ci na przodzie przestraszyli się cieni, pomyślał kapitan. W blasku księżyca podejrzanie wyglądała każda większa zaspa czy zwalone drzewo, wyłaniające się niespodzianie na skraju pola widzenia. Napięta uwaga potrafiła nawet omamić zmysły człowieka. GÓRY BUREJSKIE, SYBERIA 12 marca, 00.00 GMT (10.00 czasu lokalnego) Porucznik Czin prowadził pozostałych mu osiemnastu ludzi krętym szlakiem. W dolinie między wysokimi, stromymi wzgórzami zalegał głęboki śnieg. Gdyby nie ślady kół ciężarówek, pewnie nawet nie zauważyłby tej drogi biegnącej zboczem pasma. Przynajmniej jesteśmy osłonięci od wiatru, pomyślał Czin, zmuszając się do wysiłku. Bolały go nogi. Przez cały ranek byli pod intensywnym bezpośrednim ostrzałem. Pokonanie stu metrów kosztowało życie trzech żołnierzy. Później przez dobre pół godziny leżeli w zaspach, przygwożdżeni do ziemi seriami z ciężkiego karabinu maszynowego. Jednego ciężko rannego musieli zostawić na pewną śmierć. Kiedy zaś udało im się podejść z powrotem bliżej okopu, okazało się, że nieprzyjaciel zdążył już zająć ich niedawne pozycje. Znowu dwóch poległo. Czin stopniowo nabierał przeświadczenia, że walczą z duchami. Otwierano do nich ogień z tak dużego dystansu, że nawet nie potrafił się zorientować, kto do nich strzela, a tym bardziej podprowadzić swojego plutonu na odległość skutecznego strzału. Krążyły plotki, że mają przeciwko sobie oddziały niemieckie, ale równie dobrze mogli to być Anglicy czy Francuzi. A przez cały czas trwania walki przenikliwy wiatr chłostał go po policzkach. Zwiewał zmrożony śnieg ze szczytów zasp, zalepiał nim oczy i setkami igieł nakłuwał skórę. Po pewnym czasie lodowate porywy wydały mu się równie groźne jak nieprzyjacielskie kule. Przynajmniej do chwili bombardowania. Później zapanował nieopisany chaos. Ani razu już ze szczytu wzgórza nie rozległy się gwizdki, którymi przekazywano im rozkazy dowódcy kompanii. Ludzie rzucili się do panicznej ucieczki, usiłując kluczyć między spadającymi bombami. W końcu Czin poderwał się z ziemi i zaczął strzelać im nad głowami, ale na nic się to zdało. Musiał pobiec za resztą plutonu. Wszyscy myśleli tylko o tym, żeby ratować swoją skórę. On także. Udało się, przynajmniej większości z nich. O świcie ruszał do ataku, mając trzydziestu jeden żołnierzy w plutonie. Trzynastu zostało w rejonie walk, zabitych lub bliskich śmierci. Wróg nie zadawał sobie trudu, żeby znosić z pola rannych Chińczyków. Nękał atakujących ogniem z wozów opancerzonych, potem wycofywał się na czas trwania nalotu, żeby później znów się pojawić parę kilometrów dalej. - Widziałeś tego na drzewie? - odezwał się któryś szeregowiec za jego plecami. Czin nadstawił ucha, nie oglądając się. Ludzie na pewno pamiętali, że w czasie nalotu próbował ich zawrócić, strzelając w powietrze. Bez wątpienia mieli mu to za złe. - To chyba był snajper - odparł inny. - Zabili go, ale był przywiązany do gałęzi i nie spadł. - Wcale nie był przywiązany. Wisiał przewieszony przez konar. To wybuch musiał go tam rzucić. Nie widziałeś? Z nogawek wystawały nagie kości! - Może to wcale nie był jeden z naszych? - wtrącił trzeci. - Może to Amerykanin? Rozległy się śmiechy. - Na pewno, głupku! Ilu zabitych Amerykanów widziałeś? Jednego? Trzech? A ilu martwych Chińczyków? - Tysiąc - rzucił ktoś z tyłu. - Pewnie. Zapomniałeś o tamtej mogile? Czin przypomniał sobie długi wykop. Ludzie w maseczkach na twarzy posypywali białym proszkiem stertę zrzuconych do dołu zwłok. Wzdłuż wykopu czekała już brygada robotników z łopatami. - Amerykanie są inni - odezwał się któryś z żołnierzy. - Nie traktują swoich ludzi jak szczyny po cienkim piwie. - Dość! - krzyknął Czin, odwracając się gwałtownie. Wszyscy stanęli. Patrzyli mu śmiało w oczy. Miał przed sobą osiemnastu uzbrojonych, rozgoryczonych mężczyzn, którym niespełna trzy godziny wcześniej strzelał nad głowami. Z trudem przełknął ślinę przez ściśnięte strachem gardło. - Bądźcie cicho! - Zaczął się gorączkowo zastanawiać nad jakimkolwiek powodem, dla którego mieliby go posłuchać. - Nieprzyjaciel może mieć poroz- mieszczane w lesie mikrofony! - Odpowiedziały mu szydercze śmiechy. Mocniej zacisnął pistolet w dłoni. - Cicho! - powtórzył. Odwrócił się i ruszył dalej drogą. Szli prawie przez godzinę, zanim napotkali kogoś żywego. Czin rozglądał się za inną drogą, bo doszedł do wniosku, że ta za bardzo skręca na wschód, kiedy nagle ze zbocza po prawej padły strzały. - Rzucić broń! - zabrzmiał głośny rozkaz. Czin odwrócił się gwałtownie w stronę oficera wymachującego pistoletem. Zza pni drzew i zasp wyłaniały się sylwetki żołnierzy mierzących w ich kierunku. - Rzucić broń, bo otworzymy ogień! - Jesteśmy Chińczykami! - zawołał. - Aresztuję was na rozkaz naczelnego dowództwa Ludowej Armii Wyzwoleńczej! - huknął oficer, nie przestając do nich mierzyć z pistoletu. - Rzucić broń, bo będziemy strzelać! - Za co chcecie nas aresztować? - spytał Czin, opanowując rosnącą złość. - Co takiego zrobiliśmy, do diabła? Porucznik, który wyglądał najwyżej na dwadzieścia lat, zawahał się na chwilę. - Jesteście... dezerterami! Mam rozkaz aresztować wszystkich dezerterów i rozstrzeliwać ich na miejscu, jeśli będą stawiali opór! - Nie jesteśmy dezerterami! - odezwał się ktoś z jego plutonu. Oficer natychmiast wymierzył pistolet w jego stronę. - Cisza! - wrzasnął Czin na swojego podwładnego, ratując mu życie, a sądząc po liczbie kryjących się na zboczu żołnierzy, pewnie życie ich wszystkich. Zwrócił uwagę, że dwóch jego ludzi trzyma broń gotową do strzału. Wystarczyła drobna iskra zapalna, żeby sytuacja wymknęła się spod kontroli. Odwrócił się z powrotem do młodego porucznika. - Nie jesteśmy dezerterami, tylko lojalnymi żołnierzami. To moi ludzie, dowodzę tym plutonem. Jak możemy być dezerterami, kiedy ja, dowódca, prowadzę pluton w szyku ubitą drogą? Zauważył kątem oka, że jego ludzie zerkają na niego ciekawie. Poczuł drobną satysfakcję z tego, że wzbudził ich zainteresowanie. - Wróg jest tam! - wrzasnął oficer, wskazując kierunek, z którego przyszli. - Wiemy o tym - odparł Czin, wyczuwając, że porucznik zaczyna się wahać. - Walczyliśmy przez trzy dni pod rząd. Dziś rano straciłem w boju trzynastu ludzi. - Podniósł nieco głos, żeby dobrze go słyszeli wszyscy szeregowcy ukryci na zboczu. - Straciłem trzynastu ludzi w walce z Amerykanami - powtórzył, by podkreślić, że mieli najgorszego z możliwych przeciwnika. - A teraz miałbym stracić resztę plutonu od kul naszych rodaków? Nie padła żadna komenda, ale ludzie na wzgórzu zaczęli opuszczać pistolety. Tylko ich dowódca wciąż mierzył groźnie w Czina. - Uciekacie ze swojej jednostki! - wrzasnął. - Wróg jest tam! - Znów wskazał bronią w głąb doliny. - To wy o niczym nie wiecie? - zdziwił się Czin. - Amerykanie nas okrążyli. - Zerknął wzdłuż drogi, którą przyszli. Miał nadzieję, że w ten sposób nastraszy nieugiętego porucznika. - Przedarli się na skrzydłach i odcięli wszystkie drogi na tyły. - Żołnierze na zboczu zerkali podejrzliwie w głąb doliny. - Nie macie radia? Po minie młodego nadgorliwca było znać, że nie utrzymują stałej łączności. Czin poczuł się pewniej. - A w całym lesie porozmieszczali mikrofony - dodał któryś z jego ludzi. Czin zląkł się, że nastąpi gromki wybuch śmiechu, ale zostało to przyjęte z powagą. Porucznik był najwyraźniej zbity z tropu, zerkał podejrzliwie na boki. Opuścił pistolet i zapytał znacznie ciszej: - Jakim sposobem przedarli się na tyły? Oho! - pomyślał Czin. Świetna okazja, żeby rozpuścić plotkę. - Czołgami - odparł na tyle głośno, żeby wszyscy dobrze słyszeli. Żołnierze na zboczu zaczęli niespokojnie szeptać między sobą. - Cisza! - warknął porucznik, trwożliwie rozglądając się na wszystkie strony. - Możemy iść dalej? - zapytał Czin. Tamten jeszcze raz popatrzył wzdłuż drogi i obejrzał się na szczyt wzgórza. Zmierzył Czina uważnym spojrzeniem i mruknął: - Tylko nie pokazujcie się więcej w tej dolinie bez pisemnych rozkazów. Zrozumiano? Wśród ludzi Czina rozległy się chichoty. On sam ledwie powstrzymał ironiczny uśmiech. Od początku wojny ani razu nie widział pisemnych rozkazów. Pomaszerowali dalej. Po kilku minutach żołnierze znów zaczęli rozmawiać półgłosem, gdy nagle z głębi doliny doleciał odgłos pojedynczego strzału. Rozległy się gniewne pomruki. - Skurwysyn! - rzucił ktoś ostro. W pierwszej chwili Czin poczuł się dotknięty, ale szybko dotarło do niego, co to oznacza. Ludzie mu zaufali, doszli do wniosku, że jest jednym z nich. Nikt nigdy nie odważał się głośno krytykować zwierzchników, jeżeli nie miał pewności, że znajduje się w zaufanym gronie. A już z pewnością nikt nie ośmieliłby się nazwać skurwysynem oficera wyłapującego dezerterów na leśnej drodze. Zatrzymał się i odwrócił. W plutonie zapadła cisza. Wszyscy wpatrywali się w niego w napięciu. - Bądźcie ostrożni - powiedział spokojnie. Ruszył dalej. Na jego wargach pojawił się lekki uśmieszek, którego żołnierze nie mogli zauważyć. Po raz pierwszy całkowicie wyzbył się lęku, mając za plecami uzbrojonych ludzi. Zniknęło nieustanne poczucie zagrożenia z ich strony. 17 BRONX, NOWY JORK 14 marca, 14.00 GMT (09.00 czasu lokalnego) Andre poprawił krawat i zapukał. Z trudem powstrzymywał uśmiech. Wizjer zaciemnił się na chwilę, szczęknął odsuwany łańcuch i drzwi otworzyły się na oścież. - Mój chłopiec! - wykrzyknęła Evelyn i przytuliła syna. Jej radość była tak bezgraniczna, że Andre zaczął jednocześnie śmiać się i płakać. - Mój mały! Mój mały! Mój mały! - Objęła go za szyję i potrząsała z całej siły. Przybiegły siostry Andre i zgotowały mu jeszcze bardziej hałaśliwe powitanie. Mama odsunęła go i uśmiechając się przez łzy, powiedziała: - Patrzcie tylko! Od stóp do głów w mundurze! - Wciągnęła syna szybko do mieszkania. - Dlaczego nie dzwoniłeś? Co tu robisz? Myślałam, że jesteś w Korei. - Byłem. Przyjechałem na szkolenie. Dostałem dwa dni wolnego, więc wsiadłem w samolot do domu. - Słyszycie? Wsiadł w samolot! Co za światowy człowiek! Mój mały chłopiec. - Uszczypnęła Andre w policzek. Wyrwał się jej. - Zaraz, zaraz... masz tylko dwa dni? A dokąd potem jedziesz? Andre zawahał się i odwrócił wzrok. - Z powrotem. - Z powrotem gdzie? - Do mojej nowej jednostki. - Spojrzał na Evelyn. Drżała na całym ciele. - Co to za szkolenie? - Andre wzruszył ramionami. Chwyciła go pod-brodę i zmusiła, by spojrzał jej prosto w oczy. - Odpowiadaj matce. Cofnął się i uwolnił z jej uchwytu. - To szkoła kawalerii powietrznej. Tylko zamiast koni, teraz używają helikopterów. Evelyn Faulk rozepchnęła córki i poszła do kuchni zająć się gotowaniem. Andre udał się za nią. - Mamo... - Nie odwróciła się. - Dostałem się do Pierwszej Brygady, do Sto Pierwszego Dywizjonu Lotniczego. - Siostry deptały mu po piętach. -Przedtem byłem nikim. Dostarczałem pocztę, mamo! - Nie ma nic złego w dostarczaniu poczty - odwróciła się rozzłoszczona. - Pan Ważniak! A kun ty jesteś, że dostarczanie poczty nie jest dla ciebie wystarczająco dobrym zajęciem? Andre wzruszył ramionami. - Jestem żołnierzem, mamo. Oparła ręce na biodrach. - Żołnierzem? Żołnierzem? Masz dopiero siedemnaście lat! Nie jesteś żadnym żołnierzem tylko chłopcem, który bawi się w wojnę! - Rzuciła ścierkę na blat i nie zwróciła uwagi, że ścierka ześliznęła się na podłogę. - Ale jestem w tym dobry, mamo. Jestem dobrym żołnierzem. Skinęła głową i rozchyliła usta. - Zabiłeś już kogoś? - Andre wzruszył ramionami. - Byłeś ranny? - Wywrócił oczami. - Odpowiedz mi, chłopcze! Czy choć raz wystrzeliłeś ze swojego karabinu do drugiej istoty ludzkiej? Odpowiedz mi! - Nie. - A więc co sprawia, że uważasz się za żołnierza? Pogłaskała syna po policzku. Zabolały go jej słowa. - Nigdy nie byłem nikim więcej, mamo. Zamarła. Andre poczuł, że łzy napływają mu do oczu; włożył czapkę i skierował się do drzwi. Złapała go za ramię i przyciągnęła. Cała rodzina znów przylgnęła do siebie, ale nie było już w ich uścisku radości. OKOLICE AŁDANU, SYBERIA 17 marca, 20.00 GMT (06.00 czasu lokalnego) - Musimy zrzucić ten ładunek, panno Dunn - powiedział kierowca. Zakręcił kierownicą wielkiej ciężarówki i zahamował. - Spotkamy się tu za godzinę. Kate i Woody zeskoczyli na opustoszałą ulicę zrujnowanej wioski. Wojskowa ciężarówka odjechała z rykiem silnika. Gdy znikła w oddali, zrobiło się cicho. Wokół nie było nigdzie śladu życia. Okolica sprawiała wrażenie wymarłej. - Cóż - odezwała się Kate i klepnęła się w uda. - To naprawdę ekscytujące. - Hej, sama chciałaś zejść z utartych szlaków. Trudno o bardziej zapadłą dziurę. - Mieliśmy znaleźć temat. - Rozejrzała się po pustej ulicy. Na drodze panował kompletny bezruch; nie było widać nawet zabłąkanego psa. - Więc chodźmy poszukać - oznajmił Woody i ruszył wzdłuż budynków o ciemnych oknach. Gdy Kate dogoniła go wreszcie, zapalał właśnie skręta. - Woody - upomniała go karcącym tonem. - Co znowu? - odpalił. Kate zmarszczyła brwi, widząc, jak kamerzysta zaciąga się głęboko, aż zaklęsły mu policzki. - Kim ty jesteś? - zapytał starając się nie otwierać ust, by nie wypuścić na zewnątrz drogocennego dymu. - Moją matką? - Nie podoba mi się, że mam być jedyną trzeźwą osobą w towarzystwie, kiedy dookoła szaleje cholerna wojna. - To sobie zapal - odparł Woody i wyciągnął do Kate skręta. Westchnęła i podniosła oczy do góry. Podeszła do ogródka przed odrapanym, osmalonym domem. - Gdzie idziemy? - spytała. - Nie mam pojęcia - odpowiedział Woody. Odetchnął głęboko mroźnym porannym powietrzem. Usta rozciągnęły mu się w szerokim uśmiechu. - Tu nie ma żadnego tematu - oznajmiła, rozglądając się wokoło. - Ależ jest, Kate. Tematy leżą na ulicy. - Wdrapał się na niski kamienny murek; rozpostartymi rękami łapał równowagę. Skręta trzymał między kciukiem a palcem wskazującym. - Wojska Białej Armii weszły do miasteczka, plując ogniem z karabinów. - Uniósł wyimaginowaną broń i przez chwilę naśladował odgłosy wystrzałów. - Och - jęknął z rozpaczą. - Zginęło mnóstwo ludzi. Wszędzie krew. Mnóstwo krwi. Dwie minuty o najlepszej porze masz jak w banku. A tymczasem anarchiści ze swoimi czarnymi sztandarami odpierają atak Białej Armii, robiąc wśród nich istną masakrę. Giną tysiącami. - Znowu odegrał odpowiednią scenkę. - Obie strony są wyczerpane i każda chce się poddać przeciwnikowi. W końcu postanawiają po prostu odłożyć broń i rozejść się do domów. Właśnie tutaj, Kate, w tej maleńkiej mieścinie. To tutaj miał miejsce upadek Rosji. Kate spojrzała na Woody`ego i przeniosła wzrok na rząd ubogich chat ciągnących się wzdłuż drogi. Wszystkie były wypalone i postrzelane. - Skąd wiesz, że wszystko rzeczywiście tu się zdarzyło? - zapytała. Woody wzruszył ramionami i zeskoczył z murku. - A skąd wiesz, że się tu nie zdarzyło? - Przypalił przygasłego skręta. - Jezu, Woody! - sapnęła. Przy każdym oddechu wydobywał się jej z ust biały kłąb pary. - Co według ciebie powinniśmy zrobić? Mam wziąć kamerę i nagrać twój dramatyczny monolog o wojnie domowej w Rosji? I wtedy usłyszeli stukot przejeżdżającego pociągu. Oboje równocześnie spojrzeli w kierunku, z którego dochodził hałas. Kate przeszła przez podwórko opuszczonego domu aż do skraju zaśnieżonych zarośli rozciągających się na tyłach zabudowań. Woody podreptał za nią. Kiedy jechali tu dostawczą ciężarówką, trasa prowadziła wzdłuż linii kolejowej ciągnącej się na zachód od portu Wanin. Podczas pięciogodzinnej jazdy minęli pięć niewiarygodnie dłu- gich składów. Ale dźwięki, które teraz słyszeli, były inne. Pociąg zatrzymywał się. - Chodź - rzuciła Kate i nie czekając, pobrnęła przez wysoki śnieg. - Hej, Kate - zawołał z tyłu Woody. Odwróciła się. - Nie jestem przekonany, czy to dobry pomysł. - Co takiego? Chcę się tylko przejść i dowiedzieć, dlaczego ten pociąg się tu zatrzymał. - Taaak, ale... - Urwał. - Ale co? - Co będzie, jeśli okaże się, że nie chcą, żebyśmy ich oglądali? Chodzi mi o to, że UNRUSFOR zabronił wstępu na cały ten teren. - I co z tego? Chcesz mi powiedzieć - rzuciła z przekąsem - że palenie tego świństwa nie wywołuje u ciebie żadnych oporów? Za to naruszenie zakazu... O, to co innego... - Nie martwię się wcale, że nasza obecność może zostać wykryta, Kate. Martwię się tym, że mogą nas zastrzelić. Roześmiała się lekceważąco i odwróciła. - Będziemy się zachowywać cicho. Wejdziemy na to wzgórze. - Zaczęła się przedzierać przez śnieg, skrzypiący głośno pod butami. Woody poszedł w jej ślady. Usłyszała z tyłu trzask zapalniczki i głęboki wdech kamerzysty, wciągającego dym z coraz krótszego skręta. Szli wolniej, niż się spodziewała; marsz spowolniło duże nachylenie stoku wzgórza. Śnieg sięgał im po kolana. Woody parę razy musiał pomagać Kate się wydostać, kiedy wpadła w śnieg po pachy. W końcu dotarli do szczytu. Linia kolejowa ciągnęła się na wschód i na zachód i znikała na horyzoncie. Pociąg, który słyszeli, stał w odległości kilometra pośrodku zupełnej pustki. Składał się z co najmniej siedemdziesięciu wagonów, załadowanych pojazdami wojskowymi chyba każdej możliwej wielkości i przeznaczenia. Tylko jakieś dwa tuziny wagonów było identycznych, wyróżniając się na tle długiego składu. Były to niskopodwoziowe platformy, na których ustawiono czołgi bojowe M-1, pomalowane na biało. Potwory stały w długim rzędzie, z grubymi lufami wycelowanymi do tyłu. Wzdłuż pociągu krążyli ludzie. Kate początkowo pomyślała, że skład musiał ulec awarii. Pociąg stał w kompletnym pustkowiu, a przy samych torach śnieg wydawał się szczególnie głęboki. Ale nagie zaśnieżona ziemia zaczęła się jakby rozstępować. Zaspy śniegu znikły i przed Kate rozpostarł się zupełnie inny obraz. Białe pola zamieniły się w całe hektary brezentu. Dwóch mężczyzn ściągnęło fragment grubej tkaniny i spod ziemi zaświeciło elektryczne światło. - Jasna cholera! - wyszeptał Wody. Odruchowo uniósł do oka kamerę i włączył ją. Rozległ się cichy szmer mechanizmu. Z czeluści wyłoniła się olbrzymia ciężarówka, ciągnąca zieloną rampę w kształcie klina. Teraz dopiero odgadli, na co patrzą. Zaśnieżone pole stanowiło tak naprawdę poliuretanowy dach jakiegoś gigantycznego magazynu. O jego wielkości świadczyły grube metalowe podpory, które utrzymywały brezent w górze. Wokół czołgów kręcili się żołnierze. Jeden z nich uruchomił silnik i maszynę natychmiast spowiły kłęby spalin. Pomimo dużej odległości ryk silnika słychać było doskonale. Gdy maszyna wykręcała na rampą, z rur wydechowych wydobyło się jeszcze więcej dymu. Kierowca sprowadził czołg z platformy. Przód maszyny zagłębił się w czeluściach. W chwilę potem cała maszyna znikła. Za mą podążyły pozostałe czołgi. Kamera ucichła. Woody zdjął ją z ramienia. - Zaczekaj - odezwała się Kate, wpatrzona w ziemię pożerającą ogromne ilości wojskowego sprzętu. - Chcę jeszcze nakręcić komentarz. - Kate... - zaczął Woody. - Wiem, wiem - przerwała mu. - Ale jeśli się postaramy, sprzedamy kompletną historię. Nie chcę, żeby w stacji wzięli od nas same obrazki i zrobili z nich... - Kate! - przerwał jej Woody głośnym szeptem. Odwróciła się. Spomiędzy drzew szła w ich kierunku grupa ludzi. Nieśli odbezpieczoną broń. BAZA WOJSKOWA W BIROBIDŻANIE, SYBERIA 17 marca, godzina 20.00 GMT (06.00 czasu lokalnego) - Wszyscy wstawać! - szczeknął sierżant. Stempel przez chwilą sądził, że nie będzie w stanie się poruszyć. Jeszcze przed chwilą był pogrążony w głębokim śnie, przygwożdżony zmęczeniem. W każdej komórce ciała czuł przejmującą siłę grawitacji. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak można opuścić ciepłe wnętrze śpiwora. Zakaszlał i ból przeszył mu skronie. Zatoki mu dokuczały, zajęte od mroźnego powietrza, a nos nieustannie krwawił. Gardło miał podrażnione, a oczy bez przerwy wyschnięte. W bunkrach i okopach wszyscy cierpieli na tak zwany “wojenny kaszel”. Sierżant znowu wrzasnął. Stempel poruszył się, ale nie umiał się zmusić do rozsunięcia suwaka śpiwora. Komory dmuchanego materaca były rozgrzane od ciepła jego ciała; spuścił z nich część powietrza, zamieniając posłanie w wygodne legowisko. Połowa ludzi czuwała każdej nocy na stanowiskach bojowych z bronią w ręku. Pozostałych budzono tylko w przypadku, gdy zdarzał się atak. Poprzedniej nocy oddział Stempela był w takiej grupie, ale atak okazał się słaby. Zaczęło się zaraz po zmroku, a do rana podpierali tylko ściany. Najgorsze było nocne czuwanie w okopach. Otulony w dodatkowe warstwy ubrania, z głową okrytą wełnianą czapką, hełmem i kapturem, Stempel czuł się jak spowity w kokon. Zatopił się w sennych rozmyślaniach. Trzy noce wcześniej siedział, na wpół drzemiąc, na stanowisku bojowym urządzonym w załomie okopu ciągnącego się wzdłuż linii frontu. Patrzył na śmiercionośne pole przed sobą: obok na workach z piaskiem leżał jego karabin. Ale chociaż miał oczy szeroko otwarte i był zupełnie przytomny, niczego nie widział, o niczym nie myślał, niczego nie czuł. Flary rozświetliły niebo i wydobyły z ciemności zamglony teren pełny chińskich żołnierzy. Ale jak wszystkie urządzenia, które zabrali na Syberię, tak i umysł Stempela działał w tym zimnie na zwolnionych obrotach. Rozpiął śpiwór i natychmiast ogarnęła go fala mroźnego powietrza. Szybko wsunął się w ubranie, ale ciepło ciała, nagromadzone w czasie cennych godzin snu, uciekło bezpowrotnie. Przy drzwiach ustawili się lekko ranni żołnierze, aby uzyskać zwolnienie ze służby. Pierwszy stał szeregowiec ze straszliwą raną, skutkiem chwycenia gołym dłońmi lufy karabiny. Myślał, że to jego broń, ale ten karabin właśnie przyniesiono z okopów, gdzie leżał na mrozie przez całą noc. Tylko jego sierżant zwolnił z obowiązków. Stempel wziął od dowódcy przydziałowy baton Snickersa i wyszedł z bunkra korytarzem wykonanym z dwóch szerokich pasów brezentu, które zamarzły na kamień i były sztywne jak dykta. Materiał chronił przed wiatrem i zasłaniał światło, ale nie powstrzymywał ucieczki ciepła wydzielanego przez nędzne palniki. Ośmiu facetów z plutonu konserwacyjnego uszczelniło na noc swój bunkier; już się nie obudzili, otruci gazem. Właściwie miło było znaleźć się na świeżym powietrzu. Stempel przystanął, by zjeść baton, zanim zamarznie. Snickers na śniadanie. Mama byłaby przerażona. Dołączył do oddziału, który zebrał się w przestronnym głównym okopie, odległym o pięćdziesiąt metrów od bunkra, gdzie spali. Wszyscy powiesili karabiny na szyi i teraz wychodzili na zewnątrz, najprawdopodobniej po to, by podnieść zasieki nad nową warstwę śniegu. Harold dostrzegł czarne worki. Przydzielano je co trzeciemu żołnierzowi. Gdy dowódca się przybliżył, Harold szybko przeliczył. Jeden, dwa... Cholera! Sierżant wręczył mu worek. Stempel wspiął się po ścianie okopu i wyszedł na blade poranne słońce. Gęsta mgła ograniczała widoczność. Ludzie z sąsiedniego plutonu właśnie wracali parami do okopów. Pierwsza para niosła za nogi i ramiona sztywne jak deska zwłoki chińskiego żołnierza. - Powinniśmy ich palić, byłoby cieplej - odezwał się stojący obok Stempela wysoki facet z Arkansas. - Śmierdziałoby jak w kiblu - odpowiedział niski, kędzierzawy chłopak z Detroit. Obaj - jeden biały, drugi czarny - wyglądali tak samo w grubych zimowych ubraniach. - A dlaczego po prostu nie zostawiamy ich tam, gdzie leżą? - zapytał Jumpy. Stempel nigdy nie spotkał nikogo tak nerwowego. O dziwo, obecność Jumpy'ego miała na Harolda kojący wpływ. Wystarczała mu świadomość, że jest tu ktoś jeszcze bardziej przerażony niż on. - Kiedy przyjdzie odwilż, zaczną się rozkładać - przypomniał któryś z żołnierzy. - Wilki się tym zajmą - wpadł na pomysł inny. - Przyjdą za żarciem. - Roześmiał się. - Jeszcze tylko tego nam trzeba na nocnej służbie. Walki z pieprzonymi wilkami każdej pieprzonej nocy! - Zaspy śnieżne! - doszło do nich z tyłu. Zwolnili kroku, aż sierżant zrównał się z nimi. - Wokół ciał utworzyłyby się zaspy - wyjaśnił. - A zaspy przesłoniłyby nam pola ostrzału i dałyby ukrycie Chińczykom. No a wiosną wystąpiłyby problemy sanitarne. Minęli grupę badającą za pomocą długich tyczek, czy pod śniegiem Chińczycy nie przekopali tuneli. Oddział Harolda natknął się na pierwsze ciała chińskich żołnierzy ułożone według szarż w miejscu, w którym niespodziewanie skosił ich ogień z karabinów maszynowych. Wstęgi jelit, porozrywane ciała w kałużach szkarłatnego lodu, zamarznięte na zawsze w najbardziej groteskowych pozach, jakie można sobie wyobrazić. Przypomniało to Stempelowi wystawę w Pompejach, dokąd rodzice zabrali go, gdy był dzieckiem. Wyobraził sobie tych Chińczyków, pogrzebanych w wiecznej zmarzlinie i wykopanych parę tysięcy lat później. Naukowcy badaliby ich ciała, by dowiedzieć się, jak żyli i jak umarli. - Ten tutaj oberwał tak, że aż mu gałki oczne wyskoczyły - zauważył sierżant. - To musiał być kaliber pięćdziesiąt. - Przez ramię przewiesił sobie z tuzin automatycznych karabinków, między innymi amerykańskie M-16, stanowiące wyposażenie batalionu Stempela. - Zostawiam cię z nim, Stemp - oznajmił sierżant i poszedł dalej ze swoim naręczem broni. Stempel ruszył szukać swojego przydziału. Wokół żołnierze stękali pod ciężarem zamrożonych zwłok. - Tutaj, Stemp - zawołał któryś z kolegów i wskazał mu wolny od śniegu krater. Sam chwycił połówkę zwłok, na tyle lekką, że można ją było łatwo unieść. Stempel podszedł na skraj dziury, która szybko napełniała się puszystym, białym śniegiem. Wrzucił do torby czyjś palec wskazujący, zakrzywiony wokół nieistniejącego spustu. Wydawało mu się, że jest naukowcem-paleontologiem - daleko, bardzo daleko w przyszłości. SZPITAL MARYNARKI WOJENNEJ, BETHESDA, MARYLAND 17 marca, 22.00 GMT (17.00 czasu lokalnego) - Dziękujemy, panie prezydencie, że zgodził się pan z nami spotkać - powiedział prowadzący konferencję. CBS, ABC, NNBC, CNN - w jaskrawym świetle lamp prawie nie było widać dziennikarzy. Czoło i kark Gordona pokrywała warstewka potu, ale nie chciał ocierać czoła. Widok słabości przywódcy kraju zostałby przez wszystkich dobrze zapamiętany. Leżał na łóżku ubrany w szlafrok koloru królewskiego błękitu. Lewą kieszeń na piersi ozdabiało złote prezydenckie godło. Rurki, przewody i sprzęt medyczny usunięto z pola widzenia okrutnych oczu kamer. Wszystkie szczegóły wywiadu zostały szczegółowo omówione. Liczba kamer, ich rozmieszczenie i wyznaczenie tych, z których można robić zbliżenia. Tematyka pytań. Sieć zgodziła się nie wprowadzać skrótów i nie komentować wypowiedzi na temat wojny. Ograniczenia nałożone przez Biały Dom stanowiły same w sobie temat na sensacyjny reportaż i prowadziły do kolejnego zajadłego ataku mediów. Zaczął dziennikarz prowadzący z CBS. - Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, pierwsze pytanie zada ABC. - Obrócił się ku rywalowi z konkurencyjnej stacji. - Panie prezydencie, liczba ofiar wojny z Chinami, opublikowana przez Ministerstwo Obrony, napawa przerażeniem. Trzy tysiące dwustu dwunastu amerykańskich żołnierzy zabitych, siedem tysięcy rannych i zaginionych. Najnowsze badania opinii publicznej, przeprowadzone wspólnie przez CNN i “Wall Street Journal” przed ogłoszeniem tych danych pokazały, że siedemdziesiąt dwa procent Amerykanów jest przeciwnych wojnie. Doniesienia ze stolic naszych sojuszników wskazują, że ich rządy sporządzaj ą awaryjne plany pospiesznego wycofania swoich wojsk z Syberii na wypadek, gdyby losy wojny zaczęły przebiegać nie po naszej myśli. - Zada pan w końcu pytanie? - przerwał Gordon przydługą wypowiedź Feina. - Czy ma pan zamiar ogłosić całkowite wycofanie amerykańskich sił z Syberii? Plotki na ten temat od kilku dni obiegają Waszyngton. - Nie - odparł Gordon. - Więc zamierza pan ciągnąć tę wojną? - Taki jest mój zamiar, owszem. - Jak długo chce pan prowadzić wojnę? - zapytał dziennikarz ABC. - Aż do zwycięstwa. Dziennikarz uniósł się w krześle i pochylił do przodu. - Ale po co? Jaki jest cel tej wojny? - Komunistyczne Chiny zaatakowały Syberię, stawiając nas przed dwiema możliwościami: uciec przed agresją i pozwolić Chińczykom zająć tyle terytoriów, ile zdołają, albo się im przeciwstawić. Ta wojna nie wybuchła z naszej inicjatywy; to oni zaczęli. Ale mieliśmy możliwość wyboru, więc postanowiliśmy nie uciekać. - Mówi pan “my”, panie prezydencie - włączył się dziennikarz z NBC News. - Ale tak naprawdę to pan podejmował decyzje. Dowiedzieliśmy się, że z członków pana administracji niemal każdy sprzeciwia się tej wojnie. Mówiąc bez ogródek, panie prezydencie, pańscy ludzie zaczęli chować się po kątach i dystansować od tej chyba najbardziej niepopularnej wojny w dziejach naszego kraju. Biorąc to wszystko pod uwagę, dlaczego tak mocno angażuje się pan w działania, które mógłby pan bez trudu przerwać, tak jak robili to pana poprzednicy przy podobnych okazjach? Dał się pan przecież poznać jako zdecydowany przeciwnik forsowanego przez prezydenta Marshalla planu rozmieszczenia wojsk na Syberii. - Walczymy nie dlatego, że tego chcemy, ale dlatego, że musimy. Walczymy dlatego, że nie możemy pozwolić zbrodniczym rządom na czerpanie korzyści z agresji. Jesteśmy najpotężniejszym narodem na świecie, a nasz system rządzenia jest najdoskonalszy w dziejach. Nie cofamy się przed karaniem niesprawiedliwości. Nie cofamy się przed wypełnianiem naszych obowiązków wynikających z przywództwa nad światem. A podstawowym i pierwszym z tych obowiązków jest ochrona słabszych przed silniejszymi, ukaranie napastników, którzy pomimo lekcji historii wciąż wybieraj ą drogę krwi, śmierci i zniszczenia, by zapanować nad sąsiadami. Czterej dziennikarze dłuższy czas nic nie mówili. Ich milczenie upewniło Gordona w przeświadczeniu, że ma rację. W miarę dalszego wypytywania prezydent nabierał pewności siebie. Dziennikarze wydawali się niezrażeni; nadal atakowali, posiłkując się badaniami opinii. Ale Gordon odzyskał spokój; już wiedział, że najważniejsza sprawa poszła po jego myśli. Gdy ktoś mówi prawdę, ludzie słuchają uważnie. Będą musieli się zastanowić, choćby pobieżnie, nad tym, co zostało powiedziane. KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 18 marca, 01.00 GMT (15.00 czasu lokalnego) Major Reed wręczył Clarkowi kasetę wideo. Zawierała taśmę o wysokiej rozdzielczości, szerokości trzy czwarte cala. - Są tutaj, panie generale - powiedział. Otworzył drzwi i odsunął się na bok. Clark wszedł do małego pokoju. Kobieta siedząca przy stole najwyraźniej była wściekła. - Powinniście ustawić jakieś znaki - mówiła do pilnującego ich żandarma. Kamerzysta z włosami związanymi w kucyk wpatrywał się w Clarka. - Czy to jedyna taśma? - zapytał Clark. Kamerzysta skinął głową. - Generał Clark, zgadza się? - odezwała się kobieta. Wstała i wyciągnęła dłoń. - Katherine Dunn, NBC News. - Czekała dłuższą chwilę. Generał patrzył na nią w milczeniu. Opuściła rękę. - Uzgodnijmy jedną rzecz - odezwał się Nate. - Nie mamy tu do czynienia z normalnym wtargnięciem na teren wojskowy. Nie wspomnę o nie respektowaniu waszych legitymacji dziennikarskich i usunięciu was z pola walki. Jesteście po prostu oboje aresztowani, jeśli jeszcze tego nie zauważyliście. Mężczyzna z kucykiem siedział cicho; widać zrozumiał. Ale reporterka stawiła mu czoło. - Na jakiej podstawie? - Podejrzenie o szpiegostwo. - Co takiego? - wybuchła Kate. - Jesteśmy dziennikarzami, na Boga! - Kate - odezwał się Woody, kładąc jej dłoń na ramieniu. - Odczep się! - odpaliła i wyrwała się z jego uścisku. Woody odezwał się spokojnie: - Posłuchaj, co on mówi, dobrze? Na środku stołu leżał ich sprzęt. Clark wiedział, że w jednej z kieszeni torby żandarmi znaleźli marihuanę. Spojrzał na kamerzystę. - Mamy mały problem, zgadza się? - Odwrócił się ku Kate. - Zdobyliście pewne informacje. Jesteście dziennikarzami i zatajanie faktów jest przeciwne waszej naturze. Ale z mojego punktu widzenia ukrywanie informacji daje przewagę. Oszustwo jest dla mnie prawdziwą sztuką. - Patrzył teraz Kate prosto w oczy. - Jeśli opublikujecie to, co wiecie, narazicie na śmierć tysiące moich ludzi. A ja zrobię wszystko, co leży w mojej mocy, by zachować ich przy życiu. Kate poczuła na sobie wzrok Woody'ego i spojrzała na niego, wzruszając ramionami. - A cóż z tego, co wiemy, jest aż tak ważne? Że macie tajną bazę na pustkowiu? - Potrząsnęła głową, nie wiedząc, co z tym wszystkim zrobić. Woody odchrząknął, co ją jeszcze bardziej rozgniewało. Wyraźnie nie chciał walczyć. - Czego pan od nas chce, panie generale? Clark wyglądał na zmęczonego. Był potężnie zbudowany, ale olbrzymie ciało tkwiło teraz bezwładnie w fotelu naprzeciwko Kate. Przekrwione oczy otaczały bruzdy. - Przede wszystkich chcę tę taśmę - oznajmił. Wręczył kasetę stojącemu z tyłu oficerowi. - Po drugie, chcę waszej współpracy. I waszego milczenia. Kate milczała, aż stało się jasne, że generał nie ma już nic do dodania. - Więc mamy milczeć? - Clark skinął głową. Kate chrząknęła. - Panie generale, proszę posłuchać, ja naprawdę rozumiem potrzebę zachowania dyskrecji. Zrozumiem nawet, jeśli powie nam pan, co musimy usunąć z naszego materiału. Ale zakazywać nam w ogóle robienia reportażu to zupełnie inna sprawa... - Kate uważała, że nie musi kończyć myśli, ale kiedy zobaczyła wyraz twarzy Clarka, zmieniła zdanie. - Panie generale, nie mam najmniej- szego zamiaru narażać życia pańskich żołnierzy. Ale Pierwsza Poprawka działa nawet w czasie wojny. Nie może pan wrzucić nas do lochu tylko dlatego, że chcemy upublicznić coś, co pan chciałby utrzymać w tajemnicy. Przez dłuższą chwile, generał patrzył na nią w milczeniu. - Chce mi pani powiedzieć, że wsadzenie was do paki jest jedynym sposobem, w jaki mogę powstrzymać wyemitowanie materiału o tym, co dzisiaj widzieliście? - zapytał, starannie dobierając słowa. - Kate - wyszeptał z napięciem Woody. - Nie, panie generale, wcale nie to chciałam powiedzieć - odparła, nie zwracając uwagi na ostrzeżenie w głosie Woody'ego. - Istnieje jeszcze inny sposób. Clark i Woody zamarli w oczekiwaniu, ale to Woody czekał z większym zainteresowaniem na to, co Kate ma do powiedzenia. - Jestem gotowa - mówiła tymczasem Kate - pracować nad tym reportażem z panem i pana ludźmi. Dziennikarka zawahała się. Nie była pewna, czy generał miał pojęcie, co ona proponuje. - Jakim reportażem? - zapytał generał. Wzruszyła ramionami. - Czy to nie wszystko jedno? Reportażem o tym, co kryje się za tą wielką tajemnicą- odparła nonszalancko. - Wydaje mi się, że pewnego dnia i tak to wszystko stanie się publicznie znane. Zgadzam się nie puścić ani słowa na ten temat, dopóki ten dzień nie nadejdzie. Może pan posłać za mną chłopaków z karabinami, żeby śledzili każdy mój krok. A pan w zamian opowie mi wszystko, co się tu dzieje. Umożliwi mi pan dostęp do akt i ułatwi wywiady z ludźmi oraz nagranie materiału. Chcę dostać takie same prawa jak wojskowi historycy. Dzięki temu będę mogła zrobić rzetelny, oparty na faktach materiał... oczywiście, kiedy przyjdzie na to czas. Clark przez chwilę siedział bez ruchu. - W porządku - powiedział cicho. Woody odetchnął nie kryjąc ulgi i odprężył się. - Ale co w porządku? - zapytała ostrożnie Kate. - W porządku, może pani robić ten reportaż. Dam pani dostęp do wszystkich informacji, których może pani potrzebować, by dobrze wykonać swoją robotę. Ale nie piśnie pani nikomu na ten temat ani słowa, dopóki nie zapalę zielonego światła. Wyraz twarzy Woody'ego wskazywał, że gotów jest na to pójść. Ale Kate nie zamierzała zrezygnować z dziennikarskiej niezależności. - Nie będę niczego wybielać - oznajmiła twardo. - Nie zgadzam się na żadną propagandę ani lukrowane obrazki. - Clark skinął głową, ale Kate ciągnęła dalej: - A kiedy wysunę uzasadnione żądanie o dostęp do jakichś informacji albo zadam pytanie, na które pan albo ktoś inny zna odpowiedź... - Tylko na temat tej operacji - przerwał jej Clark. - To moje ostatnie słowo. Kate przez chwila rozważała coś w myślach. - Chcą, żeby odpowiedział pan na moje pytania - dodała. Clark skinął głową. Kate wyprostowała się i wzruszyła ramionami. - Dobra, w porządku. Możecie nam oddać sprzęt i kasetą? Clark skinął głową w stroną majora Reeda. Kamera i kaseta wróciły do właściciela. Kamerzysta z początku protestował, gdy reporterka kazała mu kręcić ujęcia z ręki, ale wreszcie obszedł stół i znalazł odpowiednie stanowisko. - Jedziemy - powiedział. - Jesteśmy w kwaterze głównej UNRUSFOR z generałem Nate`em Clarkiem, dowódcą sił ONZ - zaczęła Kate. - Panie generale, może pan nam powiedzieć, co widzieliśmy dzisiaj przy torach kolejowych? Co się kryje pod tym kamuflażem? - Podsunęła mikrofon Nate'owi. - Sprzęt, amunicja, paliwo - odpowiedział. - A więc chce nam pan powiedzieć, że znajduje się tam zwykły magazyn? - Kate poczuła rozczarowanie na myśl o zawartej ugodzie. - Tak. - A dlaczego przedsięwziął pan tak nadzwyczajne środki ostrożności dla jego ochrony? Mikrofon wbił się prawie w brodę Clarka. - To z powodu jego położenia. Jest usytuowany znacznie dalej na zachód, niż Chińczycy mogliby się spodziewać. I znacznie większy, niż mogłoby się wydawać. Kate nie miała pojęcia, o co dalej pytać. Przemknęło jej przez myśl, by porzucić ten temat i zadać pytanie z zupełnie innej beczki. Ale spróbowała jeszcze raz. - Panie generale, czy może pan wyjaśnić, co to mogłoby dać do zrozumienia chińskiemu generałowi, gdyby się o tym dowiedział? - Dałoby mu do zrozumienia, że UNRUSFOR planuje zmasowane uderzenie. Miałby dowód na to, że przenosimy nasze pozycje daleko na zachód, przygotowując kontratak, który mógłby zagrozić okrążeniem całej chińskiej armii ekspedycyjnej. Odkrycie tego faktu przez Chińczyków mogłoby spowolnić ich natarcie. Bardzo prawdopodobne, że przyjęliby bardziej defensywną taktykę zamiast parcia naprzód, prosto w pułapkę. - Czy chce nam pan powiedzieć, że UNRUSFOR planuje zmasowaną kontrofensywę przeciwko Chińczykom? - zapytała Kate, czując podniecenie na myśl o odpowiedzi generała. Mikrofon znajdował się o centymetr od twarzy Clarka. - Nie - odparł Clark. - Chcę powiedzieć, że chiński wywiad mógłby tak zinterpretować te fakty. - Ale... czy to prawda? Rzeczywiście planuje pan atak? - Tak. Kate omal nie wypuściła mikrofonu z ręki. Mocniej chwyciła za uchwyt. - Cięcie! - krzyknęła w końcu. Spojrzała na Woody`ego. Patrzył w wizjer, przeglądając materiał. - Panie generale - odezwała się. - Czy jest pan pewien, że chce pan to powiedzieć do kamery? Clark wzruszył ramionami. - Chciała pani mieć pełny obraz sytuacji. - Taaak, ale... W porządku. - Skinęła Woody'emu głową i uniosła mikrofon. - Jaki jest pański plan? - Skorzystać z naszych najważniejszych baz i uderzyć na południe. Potem pójść wzdłuż kolei transsyberyjskiej, wyprzedzić wycofujących się Chińczyków, odciąć ich od Amuni i otoczyć na pomoc od rzeki. I wygrać tę wojnę, zanim nadejdzie odwilż i powodzie. W głowie Kate aż huczało od pytań, ale jedno wydało się jej najważniejsze. - Zamierza pan wtargnąć na terytorium Chińskiej Republiki Ludowej? - zapytała. - Nie - odparł Clark. - Cięcie - powiedziała Kate i opuściła mikrofon. Lekki szum kamery ucichł. - Jezu - wyszeptała. - Teraz już wszystko wiecie - odezwał się generał. Odwrócił się do majora Reeda. - Żadnych telefonów, żadnych kontaktów z nikim spoza kwatery. Mogą filmować wszystko, na co tylko przyjdzie im ochota, ale mają zostać całkowicie izolowani. Wszędzie, gdzie pójdą, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę ma im towarzyszyć uzbrojona eskorta. - Zwrócił się z powrotem do Kate i Woody'ego. - Jeżeli będą usiłowali się skontaktować z kimkolwiek, żandarmi mają ich przed tym powstrzymać. Zezwalam na użycie wszelkich środków, łącznie z bronią. Kate popatrzyła na niego spokojnie. Najwyraźniej wcale nie przestraszyła jej ta demonstracja. - Coś jeszcze? - zapytała. - Żadnych skrętów. - Co takiego? - spytała Kate ze śmiechem. - W mojej kwaterze obowiązuje zakaz palenia skrętów - sprecyzował generał. - Jak sądzisz, czy tu jest podsłuch? - spytała Kate, chodząc tam i z powrotem po ich podziemnej kwaterze. Woody był pochłonięty sprawdzaniem kamery. - Chyba nie - odpowiedział lekceważącym tonem. - To żołnierze, nie szpiedzy. Jeśli nie spodoba im się to, co robimy, po prostu nas zastrzelą. Kate roześmiała się z naiwności Woody`ego. - Chyba nie myślisz poważnie, że mogliby nas zastrzelić! - Mogliby jak cholera - odparł, dokręcając jakąś śrubkę maleńkim narzędziem. - To w końcu ich codzienne zajęcie. Mogą się nie znać na podsłuchach, ale potrafią zabijać. Clark okazał się bardzo wspaniałomyślny. Oprowadził ich po dawnej rosyjskiej bazie wojskowej i dał do dyspozycji lokum składające się z wielkiej sali konferencyjnej i przylegających do niej czterech sypialni. Woody znalazłszy się w podziemnym kompleksie zamknął starannie jedyne drzwi prowadzące do środka i z zadowoleniem sprawdził jakość zamków. Potem na chwilę uchylił drzwi i pomachał stojącym na zewnątrz żołnierzom z eskorty. Nie zrobili niczego, co by wskazywało, że zamierzają naruszyć ich spokój, nawet gdy Woody z hałasem zatrzasnął drzwi. - Wpadliśmy, Woody. Clark wrzucił nas tu i zabrał drabinę ze sobą. Można uznać, że mamy fajrant. I tak wszystko, czego byśmy się teraz dowiedzieli, byłoby zastrzeżone. - Aha. - Woody, schylony, przekrzywiał głowę, przyglądając się wnętrznościom Minicama. - Co ty wyprawiasz? - zapytała, widząc, jak podważa śrubokrętem płytkę z obwodami scalonymi. Na jego twarzy malował się wyraz absolutnego skupienia: otwarte usta, koniuszek języka wychylający się spomiędzy zębów. - Mam! - oznajmił w końcu, wyciągając małą paczuszkę. - Co masz? - Kate poszła za Woodym do łazienki. - Co to takiego? - Woody, ledwo się mieszcząc w małej klitce, dał jej znak dłonią, by zamknęła za sobą drzwi. W końcu Kate uświadomiła sobie, co jej partner trzyma w dłoniach. - Woody! - wykrzyknęła oburzona. - Ciii - syknął. - To przecież marycha! - Woody rozchylił plastikową torebkę i pokazał jej pęk skrętów związanych gumką. - Mówiłem ci, że to żołnierze. Nie są agentami, a tym bardziej gliniarzami! - Uśmiechał się od ucha do ucha, zadowolony ze swojego małego zwycięstwa. - Clark zakazał palenia skrętów! - przypomniała mu Kate. Woody przysiadł na szafce i pstryknął zapalniczką. - Woody! - wysyczała Kate przez zaciśnięte z gniewu zęby. Koniec skręta żarzył się w półmroku. - Możesz nas wpakować w poważne kłopoty! To najgłupsza rzecz, jaką mógłbyś tu zrobić! - Nic się nie martw - odparł, starając się nie wypuszczać dymu z ust. Stanął na muszli klozetowej i z uwagą dmuchnął w wyciąg wentylacyjny. -Te ciągi są wyposażone w filtry powietrza - wyjaśnił. - Jesteśmy w schronie przeciwlotniczym. Nic nie wyczują. - Czy dla ciebie nawalenie się naprawdę jest tyle warte? - zapytała Kate płaczliwie. - A jak myślisz, dlaczego zadaję sobie tyle trudu? - poklepał torebkę ze skrętami. - Wytłumacz mi to - powiedziała Kate. Woody odwrócił się do niej; na jego twarzy malowała się powaga. Bez pośpiechu zaciągnął się znowu, starając się nie uronić ani odrobiny dymu, chociaż jego zapasy skrętów przedstawiały się nie najgorzej. - Powiedzmy, że mam złe przeczucia. - Na co ty właściwie narzekasz? - zapytała. - Jesteśmy w kwaterze głównej UNRUSFOR; śpimy w schronie przeciwlotniczym. Czy można kręcić materiały o wojnie w bezpieczniejszy sposób? - A zostaniesz tutaj do końca wojny? Zgodzisz się tu siedzieć i pozwolić, żeby największa od niepamiętnych czasów operacja wojskowa przeszła ci koło nosa? Kate wzruszyła ramionami. Trudno jej było zebrać myśli. - Clark nie dał nam zgody na kręcenie samej ofensywy - odpowiedziała. Ale już w myślach układała argumenty. Gdy operacja ruszy, ona znajdzie się w samym środku. Będzie doskonale wiedziała, kiedy i gdzie szukać najbardziej dramatycznych wydarzeń tej batalii. Gdyby zrobiła zwyczajny reportaż, coś w rodzaju dokumentu, zyskałaby zaufanie Clarka. Dokument, pomyślała. Gęsia skórka wystąpiła jej na rękach. Film dokumentalny o wojnie chińskiej! Porażkę potrafiła zamienić w sukces. Straciła co prawda parę sekund z wieczornego wydania, ale zyskała coś bardzo szczególnego: godzinę, a może i dwie wyjątkowego materiału, pokazującego kulisy największej operacji wojskowej w dziejach. Cudownie. Wszystko jedno, czy wygrają, czy też przegrają tę bitwę; na pewno nie będzie musiała dodawać materiałowi dramatyzmu. Zdała sobie sprawę, że film musi być przeplatany ujęciami z bitwy. Nie z pierwszej lepszej potyczki, ale z najważniejszej operacji w całej tej wojnie. Najbardziej rozpaczliwej i najtrudniejszej. Będzie musiała uważać, by jej nie przegapić. Nie miała pojęcia o sztuce wojennej, była jednak pewna, że ta bitwa będzie się różnić od innych. Przekona ich, żeby jej pozwolili kręcić. Musi to zrobić! Woody znowu zaciągnął się dymem ze skręta. KREML, MOSKWA 21 marca, 08.30 GMT (10.30 czasu lokalnego) - Wasiliewa - odczytał z ekranu Karcew. - Ludmiła. Nauczycielka z Kaliny. Anonimowy donos. Anonimowy donos? - pomyślał. To za mało. Za co ta Ludmiła Wasiliewa została zadenuncjowana? - Nie - mruknął i wcisnął klawisz. Zaczynały go boleć oczy i ramiona. Siedział zgarbiony przed rozjaśnionym ekranem. Pojawiło się kolejne nazwisko. Jeszcze jeden plik. Sprawdzić czy nie sprawdzić? Zastanowił się. “Cierpieć pociski z procy i strzały”, przypomniał sobie cytat sprzed lat. Zawsze był ciekaw, czy proca to rzeczywiście taka groźna broń. Przywołał się do porządku i skupił na monitorze. - Iwanów - przeczytał na głos. - Grigorij. - Najzwyczajniejsze nazwisko pod słońcem. - Mechanik, centrum Moskwy. Podejrzenie o konspirację obejmującą nieznane osoby. - Tylko tyle? Jakie osoby? Co za konspiracja? - Nie do wiary, co oni wyrabiają - westchnął Karcew. Muszę się do-grzebać do co najmniej dwóch linijek, pomyślał. Odrzucił kolejnego potencjalnie winnego podejrzanego z powodu niewystarczających informacji. Ale te nazwiska wrócą wraz z obszerniejszym dossier, wiedział o tym dobrze. Istniał tylko jeden sposób na urwanie się z listy osób obserwowanych. Następne oskarżenie było znacznie poważniejsze. - Andrejew, Piotr. Były dowódca Prezydenckich Sił Bezpieczeństwa, Spotkał się w Ameryce z CIA. - Cóż, to właściwie nie oskarżenie, ałe potwierdzenie statusu. Andrejew stanowił potencjalne niebezpieczeństwo. I to w Ameryce, pomyślał Karcew, kręcąc zesztywniałym karkiem. Stracił zainteresowanie Ameryką po prezydenckich zabójstwach. Trzy z pięciu prób udaremniono, a te dwie, które się powiodły, zdawały się nie mieć najmniejszego wpływu na życie kraju. Swoje spostrzeżenia na ten temat przekazał w obszernym sprawozdaniu zatytułowanym Malejące marginalne skutki terroru: Analiza ekonometryczna. Ale może wraz z upływem czasu te skutki się pojawią. Karcew wcisnął klawisz i sprawdził plik sąsiadujący z kartoteką o nazwie “Andrejew, Piotr”. Zaczynał już odczuwać ból w przegubie dłoni. FILADELFIA, PENSYLWANIA 24 marca, 20.00 GMT (06.00 czasu lokalnego) - Weźmiemy Oscara Meyera? - zapytał Piotr Andrejew. - To te śmieci z indyka? - spytała Olga. Jakaś kobieta spojrzała na nią, słysząc obcy akcent. - Tak napisali na etykiecie. - Wrzucił pakunek do wózka. - Nie wiedziałem, że zakupy muszą trwać godzinami - mruknął. Strzepnął okruszki ciastka ze swetra Maszeńki. - Bo na ogół nie trwają- odparła Olga. Przystanęła przed ladą z serami i w zamyśleniu oglądała całe tuziny rozmaitych gatunków, zawiniętych starannie w woskowany papier. Piotr zdawał sobie sprawę, że ta inspekcja jeszcze potrwa. - Idę dalej po płatki - rzucił jej. Okrążył stoisko z serami i wszedł w puste przejście. - Orzechowo-miodowe - zawołała za nim. - O-rze-cho-wo-mio-do-we, o-rze-cho-wo-mio-do-we! - skandowały dzieciaki, siedzące w wózku. Piotr nie mógł doszukać się u nich ani śladu rosyjskiego akcentu. Na półkach leżało chyba z milion rozmaitych rodzajów płatków. Special K, Kellog`s, Cup and Crunch, czytał po kolei Piotr. Zwrócił uwagę na jakiś ruch na końcu przejścia. Podniósł wzrok. Mężczyzna w płaszczu trzymał pistolet maszynowy. Piotr rzucił się na podłogę i przeturlał za lodówkę z sokiem pomarańczowym. Rozległo się gniewne staccato wystrzałów i zimny pomarańczowy płyn trysnął Piotrowi w oczy. Pudełka na półkach wybuchały jedno po drugim, płatki opadały chmurami na podłogę. Piotr usłyszał podniesione głosy, okrzyki przerażenia... a potem od- głosy kroków. Cztery, trzy, dwa... Teraz nastąpiła seria strzałów z rewolweru. Pistolet maszynowy spadł na podłogę tuż obok Piotra. Wyjrzał zza lodówki i zobaczył dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach. Szli przejściem między półkami w stronę napastnika, który leżał rozciągnięty w szybko rozszerzającej się kałuży krwi. Krzyki, krzyki... Piotr odwrócił się. To krzyczała Olga. Cała zakrwawiona, trzymała się kurczowo brzegu wózka, w którym leżały bezwładne ciała dzieci. O Boże, o Boże, o Boże, myślał gorączkowo, podbiegając do nich. Z każdym krokiem jego strach się powiększał. Dzieci były całe zakrwawione. Piotr szybko odszukał arterię udową Maszy i zacisnął ją kciukiem i palcem wskazującym. Oksana siedziała z tyłu wózka, sparaliżowana strachem. Nie krzyczała jak mała Maszeńka. Nie poruszała się, nawet nie rozglądała. Była zielonkawo-blada z przerażenia. Patrzyła na krzyczącą matką. Dwóch agentów służb federalnych podbiegło do nich. Wystraszeni klienci supermarketu trzymali się od nich z daleka, ale agenci natychmiast zajęli się rodziną Piotra. Jeden z nich rozpiął Oksanie płaszczyk, żeby sprawdzić, czy dziewczynka nie jest ranna. Drugi tymczasem przygwoździł rzucającą się Olgę do śliskiej od krwi podłogi. - Cholera jasna - syknął mężczyzna badający Oksanę. Dziewczynka rozpłakała się. Ucierpiała tak samo jak matka i młodsza siostra. Jeden z agentów walczył o życie starszej córki, podczas gdy życie młodszej dziewczynki przeciekało przez palce Piotra razem z jej krwią. Wydawało się, że całe godziny upłynęły, zanim na miejsce dotarły karetki pogotowia. Do tego czasu obie dziewczynki straciły przytomność. Olga krzyczała, aż w końcu i ona padła nieprzytomna na podłogę. Piotr spędził całą noc wśród plastikowych rurek, zapachu lekarstw i środków dezynfekujących. Spoceni lekarze biegali tam i z powrotem, nie mając dla Piotra żadnych pocieszających wiadomości. Stracił zupełnie kontrolę nad wydarzeniami. Po prostu siedział i czekał. Wybuchnął płaczem dopiero wtedy, gdy zobaczył dwóch agentów ze sklepu, pokrytych od stóp do głów krwią jego dzieci i żony. Tajniacy siedzieli z nim przez całą noc, jakby byli starymi przyjaciółmi. Nad ranem lekarze oznajmili, że wszystkie trzy przeżyją. NA ZACHÓD OD URGAŁU, SYBERIA 27 marca, 07.30 GMT (17.30 czasu lokalnego) Czin i trzej inni dowódcy plutonów siedzieli przygarbieni w małym namiocie. - Już jest - oznajmił jeden z uniwersyteckich wymoczków i zasunął wejście do namiotu. Dowódca kompanii wczołgał się do środka i natychmiast zaczął ich rugać. - Co wy wyprawiacie? - napadł na do czterech poruczników. Czin i pozostali patrzyli na niego w osłupieniu. - Widziałem światło z odległości stu metrów! - Głos miał stłumiony, ale napięcie widoczne na twarzy i w ruchach sprawiało większe wrażenie niż krzyk. - Myślałem, że jesteście oficerami, a nie bezmyślnymi idiotami! Czin nie odważył się nawet spojrzeć na pozostałych. Nigdy jeszcze nie widział kapitana tak rozzłoszczonego. Choć musiał przyznać, że jego koledzy - porucznicy rzeczywiście byli dupkami. Kapitan ściągnął rękawiczki i spod białej peleryny wyjął podniszczony plastikowy tubus. Odkręcił zatyczkę i ostrożnie wytrząsnął zwiniętą mapę. Palce drżały mu z zimna. Nerwowo rozpostarł płachtę papieru; głośny szelest nie wiadomo dlaczego wywołał u Czina nastrój wyczekiwania. Nieczęsto zdarzała im się okazja spojrzenia na mapę. Kolorowa płachta zwinęła się z powrotem, gdy kapitan ją puścił i wsunął dłonie pod pachy. - Zwołałem was tu - odezwał się, szczękając zębami - żeby przekazać wiadomość od dowództwa armii. Pamiętajcie, że to nie może przedostać się niżej. - Popatrzył kolejno w oczy porucznikom. Czinowi krew zaczęła krążyć szybciej w żyłach. Poczuł się uprzywilejowany, że zostaje dopuszczony do ważnej tajemnicy, jakakolwiek by ona była. Rozejrzał się po kolegach i oburzył się, widząc na ich twarzach kompletny brak szacunku. Jeden z nich - porucznik Hung, którego Czin przyłapał raz w koszarach na czytaniu wywrotowych tekstów - uśmiechał się nawet szyderczo. - Republika Ludowa odnosi wspaniałe sukcesy - oznajmił kapitan drewnianym głosem. Ton jego głosu przygasił nieco entuzjazm Czina. - Każdy z was ma się postarać zwiększyć wysiłki. - Porucznik Hung zrobił głęboki wydech, który zabrzmiał jak zniecierpliwione westchnienie. Sprowokował w ten sposób pełne nagany spojrzenie dowódcy. Kapitan przeniósł wzrok na mapę, pełną kolorowych oznaczeń i symboli naniesionych ołówkiem. - Musimy być gotowi do odparcia ataków na nasze flanki tutaj, tutaj i tutaj - wskazał palcem. Wszyscy pochylili się nad mapą, zasłaniając światło z samotnej lampy. - Odsuńcie się - krzyknął kapitan. Odchylili się w tył, wytężając wzrok, by dostrzec pozycje jednostek i szczegóły terenu. - Pokazuje pan lewą flankę, środek i prawą flankę - odezwał się porucznik Hung tonem, który Czin uznał za bezczelny. - No, no - warknął kapitan. - Widzę, że umiecie czytać mapę! - Czin wolał się nie odzywać. - Odnosimy wspaniałe zwycięstwo - nie dał się zbić z tropu Hung. - Po co mamy się martwić o flanki? - Takie dostaliśmy rozkazy! - Dlaczego wciąż musimy rozpraszać oddziały w ciągu dnia i dokonywać defensywnego zgrupowania na noc? - naciskał dalej Hung. Czin nie uświadamiał sobie tego do tej pory, ale rzeczywiście codziennie było tak samo. Gdy rano zwijali obóz, cztery plutony rozchodziły się jak najdalej od siebie, za to w nocy biwakowały wszystkie razem. - To prawda - poparł go drugi porucznik. - Kiedyś przegrupowywaliśmy się w nocy. Europejczycy o świcie tracili czujność i wtedy uderzaliśmy. - Uśmiechają się wam nocne patrole? - warknął w końcu kapitan i wyzywająco spojrzał każdemu z poruczników w oczy. - Chcecie znowu atakować te bazy, noc po nocy? Walczyć z ich patrolami i narażać się na ostrzał artylerii? Czin aż zadrżał na wspomnienie tych przerażających nocy. Jedynym sposobem na przeżycie ostrzału było tak ciasne okrążenie wroga, by wielkie działa nie mogły strzelać z obawy przed zbombardowaniem własnych oddziałów. - Jest rozkaz - krzyknął kapitan - by każdej nocy tworzyć szyk obronny. Mamy przygotować się do odparcia ataków na trzech z naszych czterech frontów! - Spiorunował ich wzrokiem. Ale porucznikowi Hungowi nawet nie drgnęła powieka. Nie cofnął się - co Czin na jego miejscu zrobiłby odruchowo - w oczekiwaniu na cios. Siedział bez ruchu, co już samo w sobie było niesubordynacją. - Czy to jest dla was dostatecznie jasne? - zapytał kapitan cicho. Hung skinął głową. Czin usiłował zrozumieć, co takiego było jasne dla kapitana i dla Hunga. Poddał się jednak w końcu i spróbował wyciągnąć z tej odprawy najbardziej podstawowe wnioski. Chiny przegrywały wojnę - a nie zwyciężały, jak do tej pory sądził - a zatem powinni być przygotowani na atak ze wszystkich stron. Po reakcji kolegów poznał, że wojskowa dyscyplina zaczyna słabnąć. Ale na jej miejsce powstała jeszcze silniejsza więź - wszechogarniające poczucie strachu. Od tej chwili nie było już mowy o kłótniach. 18 WŁADYWOSTOK, SYBERIA 30 marca, 17.00 GMT (03.00 czasu lokalnego) Tej pierwszej nocy w nowej jednostce - w pierwszej drużynie trzeciego plutonu piechoty Kompanii Alfa trzeciego batalionu Pierwszej Brygady 101 Dywizji Powietrznej - Andre Faulkowi chrapanie nie dawało spać. Leżał na pryczy w baraku, celowo nieogrzewanym, by wszyscy mogli spać w pełnym rynsztunku bojowym. Jak strażacy, musieli być w każdej chwili gotowi do akcji. Ich jednostka przypominała remizę strażacką na terenie zagrożonym pożarami. Dziura w linii do załatania. Desperacka próba zatrzymania ataku na ostatniej linii okopów. Ludzki kit upychany w setki pęknięć przeciekającej zapory. Andre zaburczało głośno w brzuchu. Przeturlał się na plecy jednym ruchem, przekrzywiając sobie mundur. Metalowa prycza zaskrzypiała głośno. Chrapanie rozlegające się z wybrzuszonego posłania nad głową Andre urwało się na chwilę. W przytłumionym świetle wpadającym z dyżurki dostrzegł, że w górnej pryczy brakuje kilku metalowych prętów. Materac wyłaził przez puste miejsca jak dętka w zdartej oponie. Andre westchnął, wypuszczając z ust kłąb mgły. Razem z nim do plutonu kawalerii powietrznej przydzielono jeszcze dziewięciu nowych chłopaków. Dziesięciu nowych na oddział liczący raptem trzydziestu trzech żołnierzy. Dawało to jedną trzecią... no, prawie jedną trzecią składu. Trzydzieści procent. Takie były widoki na zranienie albo śmierć w okresie mniej więcej sześciu tygodni walk, pomyślał Andre, choć może nawet większe, ponieważ nie wiedział, które z kolei uzupełnienie stanowiła jego grupa. W żołądku go paliło. Co ja, u diabła, tu robią? - pomyślał. W dyżurce zadzwonił telefon. Terkot starego aparatu odbił się od ścian baraku. Andre skupił uwagę na telefonie. Ktoś podniósł słuchawkę, gdy tylko rozległ się drugi sygnał. Odległy głos oficera dyżurnego ucichł nagle i rozległ się stukot odkładanej słuchawki. W ciągu kolejnych sekund wyczekiwania Andre słyszał każde sapnięcie, każde westchnienie i kaszel dwóch tuzinów śpiących mężczyzn. Usłyszał także szum rozrusznika turbiny helikoptera. Drzwi otworzyły się z hukiem i Andre omal nie podskoczył. Migotanie jarzeniówek obwieściło koniec snu. - Wstawać! Akcja! - żołnierze zaczęli, wzdychając, zwlekać się z prycz. Ale żaden nie był na nogach szybciej niż Andre - przerażony siedemnastoletni chłopiec. Na lądowisku dla helikopterów lodowate, nocne powietrze mieliły śmigła czterdziestu rotorów. W hałasie silników, w jaskrawym świetle lamp Andre i jego drużyna przedzierali się przez sztuczny wiatr do swojej maszyny. Każdy niósł na plecach ponad pięćdziesięcio- kilogramowy ciężar. W powietrzu roiło się od podświetlonych od dołu blackhawków, wypełnionych żołnierzami. - Atak powietrzny - przekrzyczał ktoś hałas. W odpowiedzi rozległo się słabe: “W górę!”. Odzew nie był szczególnie entuzjastyczny. W oddziale Andre nikt nie podchwycił okrzyku bojowego. Wdrapywali się przez szerokie drzwi do wnętrza białego helikoptera. Wokół widać było mnóstwo kolorowych światełek i błyskających lamp umieszczonych na ogonach innych maszyn. Do akcji skierowano cały batalion plus ogromne helikoptery trans- portowe, pod które podwieszono sieci pełne skrzynek z amunicją. Andre był ostatni w kolejce do wejścia. Podświadomie pochylił głowę pod wolno obracającymi się łopatami. Poruszane śmigłami syberyjskie powietrze ziębiło jak lodowaty prysznic; prawie nic nie widział załzawionymi oczami. Dowódca drużyny sierżant Moncreif, stojący w rozsuwanych drzwiach, chwycił karabin Andre, upewnił się, że jest zabezpieczony, po czym oddał mu broń i klepnął chłopaka w hełm. Koledzy wciągnęli Andre do środka i członek załogi śmigłowca zatrzasnął drzwi, odcinając drużynę od wzbudzonej łopatami wichury. Andre rzucił plecak na podłogę, przeciągnął go przez zatłoczone wnętrze maszyny pod tylną ścianę i przyciągnął do siebie. Mięśnie brzucha skurczyły mu się boleśnie od mocnego uścisku; zgiął plecy i wziął głęboki oddech. Zęby mu szczękały od przejmującego chłodu. Wibracja silników przez opancerzony kadłub docierała wprost do bolących wnętrzności chłopaka. Maszyna poderwała się w powietrze z głębokim przechyłem na dziób i gwałtownie ruszyła do przodu. Nagłe przyspieszenie przyprawiło Andre o mdłości. Za oszronionymi oknami blackhawka zrobiło się ciemno. Zaczęli się przedzierać przez ciężkie, zimne powietrze. W kabinie paliły się tylko słabe czerwone światełka, aby pomóc oczom przywyknąć do ciemności. Pod ścianami przedziału ładunkowego siedziało dziesięciu żołnierzy z drużyny Andre i dwóch medyków. Na środku kabiny piętrzyły się plecaki ze sprzętem. Nikt nic nie mówił; patrzyli tępym wzrokiem przed siebie. Andre przymknął oczy. Dwóch medyków, pomyślał. Czas mijał. Helikoptery mknęły na miejsce lądowania pełną mocą silników. Pięć minut? Dziesięć? Pół godziny? W kabinie było ciepło. Napięcie wysysało z żołnierzy wszystkie siły. Andre próbował się przespać, ale ze strachu prawie nie mógł oddychać. Był znacznie bardziej przerażony, niż się tego spodziewał. Zdawał sobie sprawę, że musi sobie z tym poradzić, by przetrwać na polu bitwy. Coś stuknęło raz i drugi i zaraz potem maszyna pochyliła się w ostrym skręcie. Andre myślał przez chwilę, że to już koniec, ale natychmiast stwierdził, że nurkowanie musiało być chyba kontrolowane. Usłyszał kolejny ostry stuk, jakby ktoś uderzył młotkiem w cienką powłokę maszyny. Znaleźli się pod ostrzałem. Płyty pancerne na podłodze aż podskakiwały od uderzeń pocisków. Pod nimi przemknęła z hałasem kolejna seria. Żołnierze aż unieśli stopy w powietrze w naiwnym przeświadczeniu, że pozwoli im to uniknąć kuli. Andre wyczuł swąd dymu. Iskry skakały po ściankach kadłuba. Helikopter zataczał się z boku na bok. Okno rozleciało się na drobne kawałki i do kabiny wdarło się powietrze. Nagły grzmot silników sprawił, że Andre z jękiem przycisnął głowę do piersi. Odsunęły się drzwi. - Wszyscy wysiadać! - padł rozkaz. Deszcz pocisków znalazł wreszcie swój ceł, pozostawiając dziury w kadłubie maszyny; na zewnątrz było niewiele lepiej - tam szalała prawdziwa zawierucha kuł i śniegu. Andre pociągnął swój plecak do drzwi, przysiadając za każdym razem, gdy w ściance powstawała nowa dziura. W kabinie pojawiła się śmierć, bezwzględna i niewybredna w wyborze. W czerwonej poświacie świateł wirujące płatki przy- pominały do złudzenia niesione wiatrem iskry z ogniska - leciały w górę, podnoszone podmuchem rotorów obracających się z maksymalną mocą. Śnieg uderzył w Andre i zmusił do przymknięcia oczu. Chłopak szacował swoje szansę na przeżycie według częstotliwości głuchych uderzeń, na które był wystawiony. I nic nie mógł na to poradzić. Nagle w maszynę uderzyła jakby garść śrutu wystrzelona z dubeltówki. Żołnierz przy drzwiach opadł w tył na Andre. Rozległ się mrożący krew w żyłach wrzask, wycie wydobyte z samego dna płuc. - Jezu Chryste! Pomóż mi! - krzyknął do Andre jeden z członków załogi. Pociski uderzały w metalowe poszycie jak kamienie rzucane w aluminiową ścianę baraku. Andre pomógł lotnikowi wciągnąć rannego mężczyznę z powrotem do kabiny. Dotknął twarzy żołnierza i zobaczył krew na swoich dłoniach. - Wynoś się! - wrzasnął do Andre lotnik. Chłopak złapał na oślep swój plecak, zeskoczył na ziemię i pociągnął pakunek jedną ręką, w drugiej ściskając mocno karabin. Z ciemności wyłonił się żołnierz. - Dostałem - powiedział, trzymając się za pierś z lewej strony. Był blady i miał szkliste oczy. Kolejne bzyknięcie kuli rzuciło Andre na ziemię. Gdy helikopter uniósł się w powietrze, przyciągnął plecak, kryjąc się za nim. Pęd powietrza z wirnika zwiększył się i powietrze wypełniło się drobinkami śniegu i lodu. Gdy ten sztuczny sztorm ucichł, Andre uniósł głowę i stwierdził, że helikopter wraz z rannym rozpłynął się w ciemnościach. Hałas silników zastąpiły grzmoty wybuchów i strzałów. Pociski smugowe przenikały zarośla przed nimi. Rykoszety odbijały się od drzew we wszystkich kierunkach jak spadające gwiazdy. Granaty rozświetlały las, wybuchając w gejzerach śniegu. Jeden z nich na ułamek sekundy wydobył z ciemności stojącą postać ludzką. Andre zdał sobie sprawę, że strefa lądowania znajdowała się na zamarzniętym jeziorze, otoczonym ze wszystkich stron lasem. Białą misę okoloną wysoką skarpą przepełniał ogłuszający hałas, ale na całym obszarze lądowiska nie było widać ani jednego żołnierza. Widok był niemal kojący. Andre poderwał się z wysiłkiem na nogi i skierował w stronę, skąd dochodziły odgłosy walki. Biegł zgięty w pół tak szybko, jak tylko mógł. Dotarłszy do brzegu przykląkł za drzewem i przerzucił przełącznik M-16 na strzelanie ciągłe. Zaczął wspinać się po zaśnieżonej skarpie, co z ciężkim plecakiem nie było łatwe. Mięśnie ud paliły go z wysiłku. Przestał kluczyć i kryć się między drzewami, skupiając się wyłącznie na tym, by dotrzeć do szczytu skarpy. Wysoko w konarach drzew syczały zabłąkane kule. W połowie drogi Andre usłyszał głosy... ktoś mówił po angielsku! Skierował się w tamtą stronę i przedarł pod niskim ośnieżonym konarem. Padł twarzą na ziemię; tuż przed nim z lufy karabinu buchał śmiercionośny ogień. Pociski uderzały raz po razie w plecak Andre; impet uderzeń napinał boleśnie paski na ramionach. Ogień pochodził z całą pewnością z amerykańskiego M-16. Gdy wystrzelano magazynek, rozległ się odgłos przeładowywania broni. Andre uniósł głowę i wrzasnął: - Amerykański żołnierz! - Opadł bez sił na śnieg. Serce waliło mu jak młotem. Czekał na śmierć. - Wyjdź, żebym cię zobaczył! - usłyszał okrzyk z bliskiej odległości. Andre zebrał wszystkie siły i wstał powoli. Ktoś kazał mu iść naprzód. Pod grubym pniem leżało dwóch mężczyzn. Jeden trzymał się oburącz za zakrwawiony brzuch, drugi ściskał dymiący karabin. - Jezu! - odezwał się do Andre. - O mało nie odstrzeliłem ci tyłka! - Pieprzony skurwiel! - wybuchnął Andre. - Nie powinieneś tak wpadać na kogoś! Co ty jesteś, pieprzony żółtek? Jezu! Ogłuszająca seria eksplozji bomb zrzuconych z samolotów rozświetliła na chwilę okolice zamarzniętego jeziora. Żołnierze patrzyli na siebie, szczerząc gniewnie zęby. Andre przerwał milczenie pytaniem: - Gdzie jest druga drużyna? - Która druga drużyna? - Z pierwszego plutonu. - Którego pierwszego plutonu? - pytał dalej żołnierz. - Z jakiej kompanii ty w ogóle jesteś? Zresztą pieprzyć to. Walka jest tam - wskazał na rozjarzony szczyt wzgórza. Drzewa jaśniały od wybuchów pocisków rozmaitego kalibru. Ciągły huk wystrzałów karabinowych przerywały grzmoty artylerii. - A co ty tu robisz? - zapytał Andre żołnierza. - Do cholery, jestem ranny! - Miał łydkę obwiązaną bandażem. - I nie mogę zostawić porucznika. Andre dopiero teraz spostrzegł, że drugi z mężczyzn jest porucznikiem. - Wyjdzie z tego? - zapytał. - A skąd ja, u diabła, mam wiedzieć? - odpalił żołnierz. - Próbowałem złapać jakiegoś medyka, jasne? Ale nie znalazłem żadnego! - On potrzebuje pomocy - odezwał się Andre. - Sam o tym wiem! Nie mówiłem ci, że szukałem jakiegoś pieprzonego medyka? Nie mówiłem? Andre miał go już dosyć. Skierował się ku szczytowi wzgórza. - Trzymaj - powiedział żołnierz, rzucając mu ciężki płócienny worek. - Przysłali mnie z powrotem po te granaty. - Andre przerzucił worek przez ramię. Wstając, poczuł, że ma nogi jak z galarety. Z takim ciężarem ledwo udało mu się wdrapać na górę. Hałas jeszcze się wzmógł. Opadł na kolana i zaczął się czołgać, wyglądając znad zasp. Widział wszystko i nic. W siodle pomiędzy dwoma wzgórzami mógł dostrzec ogień tryskający z luf. Co kilka sekund z dział strzelały białe języki ognia, podświetlając zarysy terenu. Między drzewami widniały puste miejsca, które mogły być na przykład strumieniami. Trzaskanie pojedynczych strzałów i stukot karabinów maszynowych budziły w dolinie echo jak dźwięki samochodowych klaksonów w tunelu. Pod zielonymi koronami sosen znajdował się świat przepełniony hukiem, niebezpieczeństwem i śmiercią. Andre zebrał się w sobie i skierował w stronę pola walki. Musiał kontrolować każdy krok, ślizgając się w głębokich zaspach, hamujących zbyt szybkie schodzenie w dół zbocza. Na dole poczuł się kompletnie wyczerpany. Opadł na jedno kolano i wciągał zimne powietrze. Płuca mu płonęły z wysiłku. Nóg już nie czuł. Wstał i zmusił się do dalszej drogi w stronę bitwy. Po ciele przebiegł mu dreszcz jak przy początkach grypy, ale szybko zdał sobie sprawę, że to tylko fala czystego strachu. Dotykalny, wyraźny strach zaczynał przejmować nad nim kontrolę. Andre omal nie popełnił tego samego błędu po raz drugi. Dosłyszał niedalekie trzaski radia i skierował się w ich stronę, ale niemal natychmiast uświadomił sobie, co robi, i opadł płasko na śnieg. Nabrał powietrza w płuca i wrzasnął: - Amerykański żołnierz! - Tutaj! - usłyszał. - Wychodź powoli! - Andre wstał i z wysiłkiem poszedł naprzód. O mało nie wszedł na jakiegoś żołnierza. Natychmiast padł na ziemię. Czuł wyczerpanie graniczące z nerwowym załamaniem. - Szeregowiec Faulk - wykrztusił. - Szeregowiec Dundrey! Dobrze cię widzieć. - Gdzie jest druga drużyna, pierwszy pluton, kompania Charlie? - zapytał Andre. Facet roześmiał się. - A skąd ja mam, kurwa, wiedzieć? Jestem tylko operatorem radiostacji! Tu jest kompania Alfa, trzeci pluton. Najlepiej będzie, jak się zameldujesz porucznikowi, o tam! - Wskazał na piekło ognia z karabinowych luf i ręcznych granatów. Operator radiostacji odpowiedział coś na wołanie w eterze. Andre zaczął czołgać się dalej, ale żołnierz chwycił go za nogę. - Potwierdzam, India Tango. Koniec. - Ściągnął słuchawki. - Powiedz porucznikowi, że idzie nalot taktyczny. Kontroler lotów kazał schować głowy. Powiedz komu możesz. Teraz, kiedy dostał konkretne zadanie, Andre czołgał się z większym poczuciem celowości działania. Miał przynajmniej racjonalne wytłumaczenie swojej samobójczej wędrówki w stronę linii frontu. W uszach mu dzwoniło od ogłuszającego huku. Przecinające powietrze kule i odłamki zmuszały do czołgania się z głową prawie schowaną w śniegu. Z przodu w ciemności widział błyski wystrzałów z broni maszynowej. Po raz pierwszy uświadomił sobie, że sam też może odpowiedzieć ogniem. Przerwał nawet na chwilę swoją wędrówkę i wymierzył w kierunku, w którym zauważył błysk wystrzału, ale coś go powstrzymało. Możliwe, że to był żołnierz amerykański, a nie chiński. Poczołgał się dalej. - Hej! - zawołał ktoś z tyłu. - Gdzie ty, u diabła, leziesz? Wracaj na linię, pieprzony skurwielu! Andre zdał sobie sprawę, że o mało nie minął amerykańskich pozycji. Wycofał się tak szybko, jak mógł. Żołnierz, który go cofnął, pluł ogniem z karabinu maszynowego. Andre przeturlał się za ziemny wał, za którym kryła się dwuosobowa obsługa karabinu. Było tu tak głośno, że sam nie słyszał tego, co mówi. Klepnął strzelca w nogę, ale ten nie zwracał na niego żadnej uwagi. Ogień z ciężkiej lufy zapalił przemarznięte zarośla przed nimi. W końcu M-60 zamilkł. Pomocnik strzelca zaczął przeładowywać broń. - Szukam porucznika! - krzyknął Andre. Strzelec dziabnął palcem wskazującym w prawo. Andre skinął głową. - Schylcie się - wrzasnął. - Zaraz będzie nalot! - Karabin maszynowy znowu plunął ogniem; zarośla rozświetlił granat fosforowy. Ściana Chińczyków, strzelając, posuwała się w ich kierunku przez śnieg. Andre zsunął plecak z ramion i rzucił go na ziemię. Ciało od ramion po krocze miał napięte jak przeciągnięta struna. Kilkadziesiąt chińskich granatów wybuchło niemal w jednej chwili na pozycjach Amerykanów. Siła ich eksplozji ogłuszyła Andre; nad nim szalały języki ognia i porywane falami uderzeniowymi płatki śniegu. Od huku prawie pękały bębenki; kręciło mu się w głowie i było mu niedobrze. Mimo świdrującego bólu w uszach uniósł głowę. Plujące ogniem lufy znajdowały się w odległości zaledwie czterdziestu metrów. Podrzucił karabin do ramienia. Chiński żołnierz rzucił granat, który zaczepił o gałęzie. Chińczyk zakrzyknął coś i jego koledzy dali nura w śnieg. Ładunek wybuchł tuż przed nimi. Gdy znowu wstali, Andre przerzucił przełącznik karabinu na ogień pojedynczy i pociągnął za spust. Kolba karabinu wbiła mu się w ramię. Cel upadł. Obejrzał się na obsadę karabinu maszynowego, ale nikogo nie dostrzegł. Rozglądał się przez chwilę, ale nigdzie nie widział żołnierzy. Uciekli. Nie było tu nikogo prócz Andre i Chińczyków. Zaczął strzelać raz za razem, ale zaraz potem zarośla wokół niego zaczęły znikać. Andre czuł, że rozpada się jakby na dwie części; wydało mu się, że umysł opuszcza jego ciało. Ciało kurczyło się przed każdym przelatującym pociskiem, ale druga część działała jak zawodowy strzelec. Sylwetka w zasięgu. Wycelować. Pociągnąć. Obie połówki jego osobowości znajdowały się od siebie tak daleko, że wydawało się niemożliwe, by składały się na jednego człowieka. Jedna wykrzywiała twarz ze strachu tak paraliżującego, że uniemożliwiającego ucieczkę w bezpieczne miejsce. Druga jednak strzelała raz za razem do pojawiających się celów, skupiając się na ratowaniu swojego życia przez odbieranie życia innym. Zahuczały odrzutowce. Andre zabolały zatoki i poczuł ucisk w uszach od nagłej zmiany ciśnienia. Narastający ryk wstrząsnął niebem i ziemią. Nigdy wcześniej nie przeżył czegoś podobnego. Drzewa rozszczepiały się na połówki i padały na ziemię jak zapałki. Wielkie gejzery ognia wyrastały wysoko w niebo. Kolejna seria bomb spadła może ze sto metrów od Andre. Uszy paliły go od uderzeń fal sprężonego powietrza. Zobaczył chińskiego żołnierza w przyklęku, machającego na kryjących się kolegów. Miał go dokładnie na celowniku. Broń odbiła, uderzając go w ramię, i człowiek znikł. Nad głową Andre zagrzmiały trzy odrzutowce; ogień z ich silników widać było daleko z tyłu. Odłamki oddarły korę z okolicznych drzew. Leżące na ziemi konary zasłaniały Andre pole widzenia, więc odczołgał się kawałek. Jeśli nie liczyć odległych trzasków wystrzałów, było tu spokojnie. Ale wiedział, że Chińczycy wciąż gdzieś są. Co mają zamiar zrobić? Wyłowił z ładownicy nowy magazynek z trzydziestoma nabojami i wsunął go z lekkim trzaskiem na miejsce. Kliknięcie wywołało z drugiej strony wybuch ognia z lufy karabinu. Andre wycelował w płomień, ale nie strzelił. Ostrożnie sięgnął do brezentowej torby i zaczął układać przed sobą granaty. W jego kierunku padło kilka pojedynczych strzałów. Co chwila rozlegał się huk dział - artyleria wciąż zarzucała pociskami trzymaną przez Chińczyków skarpę. Ale to było daleko, przynajmniej dla Andre - cały jego świat miał teraz rozmiary trzydzieści na trzydzieści metrów. Usłyszał pospieszne, ściszone głosy, dyskutujące gorączkowo. Wyglądało na to, że coś planują. Gdy przestali szeptać, Andre wcisnął się w śnieg, najgłębiej jak tylko mógł. Ciemność rozdarł płomień z lufy kolejnego chińskiego karabinu, siekąc pociskami okoliczne drzewa. Wiedzą, że wciąż tu jestem, pomyślał. Ale jeszcze mnie nie namierzyli. Uspokoił się i wyrwał zawleczkę z pierwszego granatu. Zobaczmy, czy to nimi wstrząśnie, pomyślał. Najtrudniej było zmusić się do podniesienia ciała na kolana. Przyłożył granat do brody i rzucił odmierzonym ruchem jak piłką w stronę, z której dochodził grzechot karabinu. Zaskoczył sprężynowy zapalnik. Usłyszał krzyk i zaraz potem kolejny wystrzał. Andre złapał następny granat i wciąż klęcząc, wyrwał zawleczkę. Pierwszy granat wybuchł dokładnie pośrodku grupy Chińczyków. Rozjarzyły się ogniki kolejnych karabinów. Andre był zupełnie niewidoczny dla oślepionych eksplozją żołnierzy. Rzucał granat za granatem prosto w płomienie. Kule przelatywały tak blisko, że czuł wzbudzany ich pędem powiew, ale karabiny przeciwników jeden po drugim milkły. Ramię go bolało od rzucania. Eksplozja ostatniego, trzynastego granatu podświetliła kilka biegnących sylwetek. Dwie upadły na śnieg. Uciekają! Andre rzucił się na ziemię i położył palec na spuście, przeszukując wzrokiem okoliczne drzewa, jednak nie znalazł żadnego celu. Artyleria podświetliła odległą dolinę. Las dookoła Andre był nieruchomy i zasnuty dymem. Uciekli. BAZA RAKIETOWA W BIROBIDŻANIE, SYBERIA 2 kwietnia, 16.00 GMT (02.00 czasu lokalnego) Harold Stempel chował się na dnie okopu pod zamarzniętą ścianą. Linia była bombardowana nieustannym gradem chińskich pocisków z dział i granatów moździerzowych. Noc rozświetlały krwistopomarańczowe ognie eksplozji. Każdy z potężnych wybuchów kończył czyjeś życie. Każdy oznaczał koniec świata. - Co tu się wyrabia?! - wrzasnął skulony obok nie ogolony mężczyzna. Stempel nie zmienił swojej embrionalnej pozycji. Przytrzymywał hełm jedną ręką, drugą przyciskając kolana do piersi. Kominiarkę nasunął szczelnie na twarz. Pierś okrywała mu nowiutka kamizelka kuloodporna. Czuł, jak przy każdym drgnięciu ziemi przenika go gwałtowny dreszcz. Każdy wstrząs otwierał w nim niewidoczną ranę. Wpatrzył się w jeden punkt. Do oczu nabiegły mu łzy, rozmazując ogniki odległych wybuchów. Bał się okropnie; zdawał sobie sprawę, że oddycha zbyt szybko, a serce bije mu za mocno. Nie był w stanie zaczerpnąć głęboko tchu. Niedaleki wybuch podrzucił go w powietrze i nakrył śniegiem. Huk ogłuszył go na chwilę. Wnętrzności wywracały mu się na drugą stronę. Teraz nawet ziemia nie była mu już przyjazna. - Panie Boże miło... - zaczął i wtedy okop eksplodował. Grzmot porwał jego słowa na strzępki. - Proszę, dosyyyyć! - wrzasnął. Pielęgniarz pomógł mu wstać. Postać medyka ostro kontrastowała z zasłoną niskich białych chmur, które zatrzymały lotnicze wsparcie na pasie startowym. Puścił Harolda i pobiegł w kierunku, z którego dochodziły krzyki. Wszyscy znajdowali się teraz na swoich pozycjach i strzelali. Wszyscy oprócz Stempela. Nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Broń pluła ogniem. Stempel wiedział, że musi się podnieść. Gorączkowo pomacał dookoła w poszukiwaniu karabinu i zaczął wczołgiwać się na ścianę okopu. Potężny wybuch wstrząsnął ziemią. Za nimi wyrósł wielki grzyb dymu. Chińczycy wysadzili bunkier amunicyjny kilkaset metrów dalej, na ich tyłach. Wszędzie wokół widać było mniejsze eksplozje. Ale Stempel ujrzał coś jeszcze bardziej przerażającego. Wzdłuż okopu biegł dowódca jego drużyny. - Chodźcie! Wszyscy za mną, ale już! - Ściągnął ludzi ze skarpy i wpychał jednego za drugim w wąski okop komunikacyjny prowadzący na tyły. Silny wybuch zwalił Stempela z nóg. Sierżant Moncreif przystanął nad nim. - Chodź, Stemp! - rozkazał. Harold początkowo nie zrozumiał jego słów. - Wdarli się na tyły! Stempel dźwignął się na nogi i poszedł za ludźmi, których znał lepiej niż kogokolwiek na świecie. Przeszli razem ciężką próbę; wiedział, że na niektórych mógł polegać, na innych trzeba było uważać. Ale jednego był pewien: jego jednostka jest dobrze przygotowana. - Przeszli przez zasieki! - krzyknął biegnący za Haroldem Moncreif. Starał się zachęcić pozostałych do szybszego biegu. Stempel pędził za kolegami bocznym okopem, który przechodził dalej w główne umocnienia. Przejście było tak wąskie, że musiał iść bokiem, by się przecisnąć. Gdy żołnierze z przodu zwolnili, ci z tyłu zaczęli wpadać na siebie. Ślizgali się na zlodowaciałej ziemi, ale czas był teraz na wagę złota. Każda kolejna sekunda, w której chińscy żołnierze działali na ich tyłach, zmniejszała szansę na utrzymanie bazy. Gdyby udało im się obejść chińskie pozycje i uderzyć od tyłu, wywaliliby dziurę tak szeroką, że łańcuch obrony pękłby jak karnawałowy balonik. Harold doskonale zdawał sobie z tego sprawę, tak samo jak pozostali żołnierze o wykrzywionych z wysiłku twarzach. Ktoś zaczął krzyczeć ostrzegawczo, ale przerwał mu wybuch. Znowu ludzkie ciała uratowały Stempelowi życie. Żołnierze z przodu osłonili go przed odłamkami granatu, który wybuchł w wąskim przejściu. Przenikliwy ból przeszył prawe ramię Stempela. Uświadomił sobie, że leży nakryty czyimś ciałem. Nad głową przelatywały mu kule. Umierający mężczyzna przygniatający mu nogi chwytał się kurczowo za pierś, nie mogąc złapać oddechu. Stempel przycisnął brodę do piersi i sprawdził, czy jest cały. Kamizelkę ochronną miał całą poszarpaną. Ból w ramieniu był nieznośny. Powietrze wokół niego syczało od latających we wszystkie strony pocisków. Płaty lodu na górnej krawędzi okopu były posiekane strzałami. Harold czuł się beznadziejnie wystawiony na kule przeciwnika. Wśród Chińczyków tłoczących się w przejściu wybuchły dwa granaty. Do okopu wpadli francuscy żołnierze, strzelając dziko z krótkonosych karabinków. Jeden z legionistów przewrócił się trafiony w plecy przez kolegę. Inny upadł do tyłu, gdy kula wystrzelona przez Chińczyka strąciła mu hełm z głowy. Ale zabili dużo więcej ludzi, niż sami stracili. Wokół Stempela zaroiło się od ciężkich wojskowych butów. Chyba co trzeci Francuz stawał mu na głowie albo klatce piersiowej. Krzyczał o pomoc; niektórzy odpowiadali coś w niezrozumiałym dla niego francuskim i biegli dalej. W końcu zjawili się amerykańscy pielęgniarze. W pośpiechu rozcięli mundur na ramieniu Stempela. Gdy usuwali materiał, Harold poczuł gwałtowny ból. Jeszcze gorzej było, gdy zaczęli przecierać ranę alkoholem i zakładać opaskę uciskową. Stempel wrzeszczał i kopał martwe ciało żołnierza leżące u jego nóg. Medyk podał mu tabletkę, którą Harold przełknął bez popijania. - Nic ci nie będzie - oznajmił pielęgniarz. Posadził Stempela przy ścianie okopu i odbiegł w stronę, z której dochodziły odgłosy bitwy, intensywne, ale wyraźnie się oddalające. Stempel ledwo pamiętał, co się stało. Grzmot artylerii ucichł. Od jakiegoś czasu ziemią wstrząsał głuchy łoskot, od którego do okopu spadały z góry kryształki lodu i płatki śniegu. Donośny huk brzmiał miarowo i głęboko jak basowy podkład muzyczny. Jakby wielkie pnie drzew ktoś łamał całymi wiązkami. Harold czuł się już prawie dobrze. Przypomniał sobie ostrzał na głównej linii obrony i pospieszny bieg przez okop komunikacyjny. Nie pamiętał samego ataku i nie wydawało mu się, aby choć raz wystrzelił z karabinu, który ku swojemu zaskoczeniu znalazł u boku. Obok tupiąc, przemknęło kolejne stado żołnierzy. Deptali po nim, ale było mu wszystko jedno. - Znowu na wojną? - wymamrotał niewyraźnie. Zatrzymali się na chwilą, by wyrzucić ciała zabitych z okopu. - Hej - zawołał Stempel, ale widocznie za cicho, by zwrócić ich uwagę. - To moi kumple! - Dwaj najbliżej stojący żołnierze przyjrzeli mu się uważnie. Dźwignęli ostatnie ciało i ostrożnie położyli z boku na śniegu. Odeszli i Stempel znowu został sam z zabitymi kolegami. KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 3 kwietnia, 08.00 GMT (18.00 czasu lokalnego) Szef wywiadu sztabu Clarka składał raport na posiedzeniu dowódców połączonych sił. - Lód stopniał z ponad sześćdziesięciu centymetrów do mniej niż dziesięciu - oznajmił. Szef wywiadu stał się już ekspertem od grubości pokrywy lodu na rzece Amur. - Zaobserwowaliśmy, że Chińczycy już teraz mają kłopoty z ciężkimi pojazdami. Stawiaj ą pontony, by rozłożyć ciężar, i puszczają przez rzekę ciężarówki z połową ładunku. Wygląda na to, że sami przygotowują się do roztopów. Używają wszystkich możliwych środków transportu, by tylko przerzucić zapasy na drugą stronę rzeki. Clark popatrzył w oczy swojemu szefowi wywiadu. - Jakie są najnowsze prognozy? Ile mamy czasu, zanim lód pęknie? - Powiedziałbym... od dziś dwa do czterech tygodni. Odpowiedź wywołała szmerek przy stole. Odezwał się francuski dowódca: - To oznacza, że musimy zaatakować najpóźniej za dwa tygodnie. -Uniósł ręce z udawaną bezradnością. - Ale kiedy dokładnie? Jak mamy to określić? - Jeden z moich oddziałów będzie dzisiaj w nocy penetrował ten teren -oznajmił dowódca operacji specjalnych. - Zaczynamy ofensywę o czwartej rano czasu miejscowego, czternastego kwietnia - ogłosił Clark. Przy stole zapanowała pełna zdumienia cisza. Wszyscy zdawali sobie sprawą, że Clark wyjawi im w końcu, co się dzieje, ale żaden z nich nie chciał zadać kłopotliwego pytania. Dowódca sił niemieckich jako jedyny odważył się wystąpić. - Musimy przeprawić przez Amur znaczne siły - oznajmił. - Aby pański plan zadziałał, lód musiałby zaczął pękać w siedem do dziesięciu dni po rozpoczęciu ataku, w zależności od tego, jak szybko będziemy się posuwać do przodu. Ale co się stanie, jeśli pęknie szybciej, zanim przerzucimy całe siły? Albo jeżeli będzie trzymał zbyt długo i Chińczycy zdążą wycofać swoje wojska z Rosji? Skoro data odwilży jest tak ważna, czy nie powinniśmy poczekać z określeniem daty rozpoczęcia ofensywy do czasu, aż wywiad ustali grubość lodu na Amurze? - Clark zaprzeczył. Chociaż w powietrzu wisiało pytanie: “Dlaczego”, nikt nie odważył się go wypowiedzieć. Głos zabrał francuski generał. - Czy prezydent Davis zatwierdził wejście naszych wojsk na terytorium Chin do linii Dżilm-Harbin-Qiqihar? - Tak - odpowiedział Clark. - Zapewnił mnie, że nie przyjmie żadnych propozycji zawieszenia broni, póki nie zajmiemy pozycji w odległości pięciuset sześćdziesięciu kilometrów na południe od Amuru. To wystarczy, by się upewnić, że większość chińskich sił inwazyjnych i zmotoryzowanych rezerw zostanie całkowicie odcięta. - Nie możemy sobie pozwolić na kontrolowanie ruchu ludności cywilnej - zwrócił uwagę brytyjski generał. - A kiedy przepędzimy chińskie władze z pomocy, zapanuje tam chaos. Walki uliczne, plądrowanie domów. - Nie będziemy się tym zajmować - odparł Clark. - Podczas gdy dyplomaci zaczną negocjacje, zajmiemy się likwidacją odciętych oddziałów chińskich i zaraz wrócimy. Naszym celem jest zniszczenie możliwości ofensywnych Ludowej Armii Wyzwoleńczej. Szybko wycofamy się za Amur i nie będziemy tracić czasu na nic oprócz zapewnienia bezpieczeństwa samej operacji. Żadnej pomocy humanitarnej. Żadnej administracji na zajętych terenach. Tylko wojna, panowie. Wojna, która ma być prowadzona brutalnie i z całą zręcznością, na jaką nas stać. Od rozpoczęcia kontrofensywy aż do chwili, gdy ostatnia ciężarówka przeprawi się z powrotem przez Amur, mamy tylko jeden cel: zniszczyć zdolność przeciwnika do walki, by przestał zagrażać bezpieczeństwu Syberii. Nie usłyszał żadnych głosów sprzeciwu. Ale Clark był pewien, że generałowie żywili w duchu wątpliwości i obawy. Wiedział, że powodzenie całej operacji spoczywa na kruchym lodzie Amuru. SZPITAL MARYNARKI WOJENNEJ, BETHESDA, MARYLAND 6 kwietnia, 22.00 GMT (17.00 czasu lokalnego) - Przerzucamy dziewięćdziesiąt procent naszych zasobów na linię frontu - powiedział generał Dekker do Gordona Davisa. - Żołnierze mający kontakt z wrogiem żyją w niesamowitym napięciu. Szczerze mówiąc, mogą się niedługo załamać. A nie mamy dla nich żadnych uzupełnień, szczególnie gdy rozpętamy tę ofensywę. Zamierzamy użyć ich do zabezpieczenia skrzydeł i tyłów. - Jakie są straty? - zapytał Gordon. - Do tej pory straciliśmy ponad osiem tysięcy zabitych i dwadzieścia tysięcy rannych. Do zakończenia kontrofensywy te liczby mogą ulec podwojeniu. - Czy jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, kontrofensywa Clarka zakończy wojnę? - zapytał Gordon. Przypierał generała do muru. Clark nie konsultował się z Dekkerem przed zgłoszeniem planu Gordonowi, a z tego, co Gordon wiedział, obaj generałowie byli do siebie wrogo nastawieni. Dekker nie podpisał się pod planem Clarka, mógł więc go swobodnie krytykować - co było właściwie bardzo korzystne. Gordon mógł dzięki temu uzyskać wiarygodną opinię, nie polegając wyłącznie na Clarku, którego prawie nie znał; wiedział tylko, że generał przejawia ogromną pewność siebie. Dekker był wyraźnie zakłopotany. - Ten plan jest ryzykowny, ale ma sens. Przerzuciliśmy wystarczająco dużo ludzi i sprzętu, aby dać sobie z tym radę. Jedyne niewiadome to lód i kontratak, jaki na pewno Chińczycy przypuszczą z okolic Pekinu, używając rezerw strategicznych. Musimy ich zatrzymać, ale jeśli lód zacznie topnieć, zanim przerzucimy przez Amur wszystkie siły... - spojrzał na Gordona, ale nic więcej nie dodał. - Nie odpowiedział pan na moje pytanie. Chcę wiedzieć, czy jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, kontrofensywa Clarka rozbije armię chińską tak skutecznie, że nie będę musiał iść z Pekinem na jakiekolwiek układy... Przewodniczący kolegium szefów sztabów nabrał głęboko powietrza. - Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to jak Sherman rozwalimy wszystko po drodze od Mongolii po Zatokę Koreańską. Ale, panie prezydencie, nigdy nie zdarza się tak, żeby wszystko szło idealnie zgodnie z planem. Gordon skinął głową. Zdawał sobie sprawę, że plan Clarka nie pozostawiał prawie miejsca na błąd; właściwie nie mieli żadnych rezerw. - A co pan myśli o celach i harmonogramie generała Clarka? - zapytał. Dekker zmarszczył brwi. - Jest agresywny. Bardzo agresywny. Jeżeli Chińczycy na południe od Amuru będą bronić każdej skarpy, strumienia i lasku, to wykrwawimy się tak samo jak w bitwie o Las Ardeński w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku. Trzeba pamiętać, że Chińczycy będą walczyć o swoją ojczyznę. - Będą walczyć o osiemdziesięcioletnich komunistycznych przywódców w Pekinie - sprostował szef operacji morskich. - A ich żołnierze to poborowi trzeciego sortu. Najlepszych posłali na front na samym początku. - Gordon wiedział, że marynarka wojenna niestrudzenie popiera “swojego” generała Clarka, który dostał się do armii lądowej z ich formacji. W sali zapadła cisza. Obecni powiedzieli już wszystko, co mieli do powiedzenia. Żadna z tych opinii nie była w stanie zmienić postanowienia Gordona. - W porządku, jestem gotów autoryzować rozpoczęcie ofensywy tak jak została zaplanowana, na czternastego kwietnia. - Nie rozległ się ani jeden głos sprzeciwu. Nikt nie zaprotestował przeciwko napiętemu harmonogramowi. Dekker odkaszlnął. - Panie prezydencie, a co z terminem, jaki dał nam Kongres? Akurat w chwili, gdy będziemy przeganiać Chińczyków, przyjdzie nam podjąć walkę o finanse. Jeśli Kongres nie... - Proszę pozwolić mnie zająć się Kongresem - przerwał mu Gordon. - Wy, panowie, musicie tylko wygrać tę wojnę. Do sali szpitalnej weszła córka Gordona, Celeste. Była sama. Gordon ucieszył się z jej przyjścia. Kiedy Celeste dostrzegła, że ojciec patrzy na nią, spuściła wzrok na podłogę. Podeszła do niego nieśmiało. - Cześć, tatusiu - odezwała się i pocałowała go. - Mama podwiozła cię z lotniska? - zapytał Gordon. Skinęła głową. - A gdzie ona się podziała? - Och, sam wiesz, musiała załatwić parę spraw - odpowiedziała Celeste. Wciąż nie patrzyła mu w oczy. - Chciała, żebyś sama do mnie przyszła - upewnił się Gordon. - Nie - wyszeptała. - To ja chciałam przyjść sama. - Kochanie - uśmiechnął się Gordon. - Chodzi o tę demonstrację w szkole? Nachyliła się i przytuliła do niego. - Tatusiu! Nie chciałam cię zranić! Gordon skrzywił się z bólu, gdy zacisnęła mu palce na ramieniu. - To nic, moja droga. Zapomnij o tym. - Ale to miało być coś w rodzaju studenckiej rocznicy. A gazety i telewizja skupiły się na mnie, jakbym była... Tatusiu, uciekłam stamtąd, kiedy tylko zaczęli wygadywać o tobie te wszystkie okropności! Dziennikarze przedstawili to tak, że wyglądało, jakbym brała w tym udział, ale to nieprawda! Gordon starał się ze wszystkich sił uciszyć jej płacz. Elaine mówiła mu, jak bardzo Celeste zdenerwowała się tą historią. Gdy w końcu córce przestały lecieć z oczu łzy, odezwał się: - Czy kiedykolwiek mówiłem ci, dlaczego prowadzimy tę wojnę? Celeste oderwała głowę od piersi Gordona, zdumiona i zaskoczona. - Nie musisz mi się tłumaczyć. - Owszem, muszę. Jesteś już prawie dorosła. Masz prawo pytać i oczekiwać odpowiedzi. - Potrząsnęła głową, ale ojciec mówił dalej: - Celeste, powinienem się tłumaczyć każdemu w tym kraju... i będę to robił. Zrozum, to normalne, że jesteś przeciwna wojnie. Ja też jestem przeciwko wojnie... - każdej wojnie. Ale życie przynosi bardzo ograniczone możliwości wyboru. Czasami wszystkie ewentualności są niedobre, ale musisz jedną z nich wybrać. Możesz tylko żałować, że nie masz innego wyjścia. Cóż, życie nie jest wcale różowe. Możesz tylko podejmować najlepsze decyzje w danych okolicznościach. - Masz na myśli moją wycieczką do Cape Cod tydzień temu? - zapytała Celeste naiwnie. Gordon zdziwił się. - Nie. Mam na myśli wojnę. Co to za wycieczka do Cape Cod? Zachichotała nerwowo. - Och... Nic takiego. Pomyślałam, że może... no, wiesz... to była taka rada ojca dla dorastającej córki. Gordon zmieszał się. - Pojechałaś na weekend do Cape Cod? Zamachała dłońmi, jakby chciała odepchnąć wiszące w powietrzu słowa, i zaczęła mówić szybko, bez przerw, w które mógłby się wcisnąć Gordon: - Nie musimy teraz o tym rozmawiać. Powiedziałam o tym mamie... kiedy wróciłam. Jest już w porządku. A ty jak się czujesz? Gordon nie poruszał już tego tematu. Gawędzili przez chwilę o szkole. Celeste pytała, czy może przyprowadzać latem przyjaciół do Białego Domu. Narzekała, że tak mało ról ma do zagrania w szkolnych przedstawieniach, bo wystawiają właściwie tylko Czechowa, Ibsena i Wilde`a. Rozmawiali o wszystkim, tylko nie o wojnie... i o tym, czy na tej wycieczce do Cape Cod byli jacyś chłopcy. SZPITAL ST. MATTHEWS, FILADELFIA 7 kwietnia, 13.00 GMT (08.00 czasu lokalnego) - Mamusiu - odezwała się Maszeńka po angielsku swoim cienkim głosikiem. - Możesz mi poczytać tę książkę? - Daj mi ją, kotku - odpowiedziała Olga Andrejewa. Masza podała jej książkę ponad oparciem łóżka, ale gips od biodra do stopy utrudniał jej ruchy i nie mogła dosięgnąć. Olga leżała w łóżku obok. Ostrzeżono ją, by nie nadwerężała szwów. Przyszło jej do głowy, by wcisnąć guzik i wezwać pielęgniarkę, ale zdążyły już dać się personelowi we znaki, więc postanowiła nie absorbować ich tak drobną sprawą. Oksana leżała na rozkładanym łóżeczku naprzeciwko Maszy. Jak zwykle była bardzo cicha. - Gdzie jest tatuś? - zapytała Masza zawiedzionym tonem. - Nie wiem, kotku - odpowiedziała Olga po raz setny. W czasie nieobecności Piotra dziewczynki były nieznośne. Właściwie to trzyletnia Masza zachowywała się okropnie. Oksana od czasu strzelaniny wypowiedziała wszystkiego może z dziesięć słów. - Dobrze się czujesz, kochanie? - zapytała Olga sześciolatkę. - Gdie papai - wymamrotała, nie patrząc matce w oczy. - Nie mam pojęcia, kochanie - odpowiedziała Olga. Otworzyły się drzwi i wszedł policjant. Piotr często rozmawiał z ochraniającymi ich ludźmi, ale policjanci rzadko wchodzili do środka. - Zostawiono to dla pani - odezwał się funkcjonariusz i podał jej nie zaadresowaną kopertę. Policjant wyszedł. Olga otworzyła przesyłkę. “Droga Olgo - zaczęła czytać list od Piotra. Był napisany po rosyjsku, co tak ją zdziwiło, aż się zachłysnęła i przyłożyła ręce do piersi. - Musiałem wyjechać. Na pewno zrozumiesz, że mam coś ważnego do zrobienia. Za pierwszym razem mi się nie udało, więc muszę spróbować znowu”. Olga odetchnęła głęboko i przymknęła oczy. Doskonale wiedziała, co Piotr chciał jej przekazać. Masza domagała się czegoś bez przerwy i to zmusiło w końcu Olgę do otwarcia oczu. Wyjaśniła małej jeszcze raz, że nie może jej poczytać książki, i zwróciła wzrok na Oksanę. Dziewczynka przypatrywała się matce uważnie ciemnymi oczami. - W porządku - wyszeptała Olga po angielsku. Szybko otarła łzy z policzków i położyła dłoń na łóżku Oksany, sięgając tak daleko, jak tylko mogła. - Wsio okej. Ładno? Dziewczynka znowu posmutniała. Masza zaczęła nucić piosenkę z reklamówki. Olga wróciła do listu Piotra, tym razem starając się opanować. Zacisnęła zęby, żeby emocje nie wypłynęły na zewnątrz, i czytała, nie pokazując niczego po sobie. Wcale nie mam ochoty tego robić. Nie, to nieprawda, chcę tego. Ale nie zachowywałbym się tak samolubnie, gdyby nie fakt, że nasze życie nie wróci do normalności, dopóki to nie zostanie wykonane. Nigdy nie będziemy mogli zwyczajnie żyć, jeżeli nie uwolnimy się od strachu. Staraliśmy się nie zwracać uwagi na zło, udawać, że ono nie istnieje, ale to nieprawda. Zło żyje i ma się dobrze, a ja muszę położyć temu kres. Los ukarał ciebie i dziewczynki za jedną moją pomyłkę. Spróbuję naprawić ten błąd, ale jednocześnie będę się starał wrócić do domu. Widzisz, Olu, chcę tego bardziej niż czegokolwiek innego w życiu. Przysięgam na Boga Wszechmogącego, że będę próbował z całych sił. Przysięgam ci, Olu. Kocham cię. Oksanę i Maszeńkę też. Piotr. Olga zaczęła szlochać. Nie mogła przestać, mimo że od płaczu bolały ją wszystkie szwy. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do sali wpadło dwóch policjantów z wyciągniętą bronią. Olga rozejrzała się zdumiona. Oksana patrzyła na matką okrągłymi ze strachu oczami i wciskała raz po raz dzwonek alarmowy. OKOLICE SOFLISKA, SYBERIA 8 kwietnia, 08.45 GMT (18.45 czasu lokalnego) Czinowi dzwoniło w uszach, a w głowie huczało. Zataczając się, wlókł się na miejsce zbiórki oficerów kompanii. Dowódcy pozostałych plutonów siedzieli pod drzewem w zwartej grupce. Czin zachwiał się i omal nie upadł przed kolegami. Spodziewał się, że zaczną się z niego wyśmiewać, ale zamiast żartów usłyszał pytanie porucznika Hunga: - Ilu straciłeś? - Wszyscy trzej oficerowie mieli obandażowane rany. - Czterech - odpowiedział Czin. - Zostało mi tylko szesnastu ludzi. - A wiesz, ilu mnie zostało z pierwszego składu plutonu? - sapnął Hung. - Pięciu! Pięciu z trzydziestu dwóch! Czin siedział przez dłuższą chwilę w milczeniu. - Miałeś straszną przeprawę na tym zamarzniętym jeziorze - odezwał się w końcu współczująco. Dowódca plutonu zaopatrzenia rozejrzał się dookoła. - Gdzie jest nasze wsparcie powietrzne? - wyszeptał. Towarzysze popatrzyli na niego uważnie. Porucznik ciągnął: - Wciąż nas pchają... dalej i dalej, i dalej. Robimy swoje, ale gdzie jest nasze lotnictwo? Porucznicy spojrzeli po sobie. Słyszeli pogłoski, że siły bezpieczeństwa w ostatnich dniach zdjęły kilku młodszych oficerów z ich pułku. Przyjeżdżali, odczytywali wyrok, zabierali faceta i już nigdy nikt go więcej nie widział. - Gdzie jest kapitan? - zapytał Czin o dowódcę. W odpowiedzi usłyszał gorzki chóralny śmiech. - Czy odbędzie się narada dowódców plutonów? -próbował się dowiedzieć. Koledzy wzruszyli ramionami. - Wiecie, ja naprawdę muszę dostać trochę amunicji - zwrócił się do dowódcy plutonu zaopatrzeniowego. Ten popatrzył na niego z niesmakiem. - Uspokój się. Ostatnie dostawy mieliście tylko dlatego, że udało mi się ukraść zapasy z magazynów sto czwartego pułku. Koledzy China wytrzeszczyli oczy. - Chcesz powiedzieć, że zostaliśmy odcięci od dostaw? - zapytał Czin. Pytanie rozzłościło oficera zaopatrzeniowego. - Dlaczego przysyłają nam takich dupków? - zapytał retorycznie. - Nasze linie zaopatrzenia są zbyt wydłużone - wyjaśnił Hung. - To dlatego, że posuwamy się do przodu - zaprotestował Czin. - Wygrywamy! Od tygodni nie natrafiliśmy na silniejszy opór! - Do dzisiaj - podrzucił któryś z oficerów. - Ten ostrzał artylerii to nie przypadkowy atak. To był bardzo silny i dobrze zaplanowany ogień zaporowy. Trwał chyba z piętnaście minut. A kiedy ruszyliśmy do przodu, wpadliśmy prosto na solidnie przygotowane umocnienia. Zanim wyczołgaliśmy się z powrotem, straciłem sześciu ludzi. Wszyscy pokiwali głowami. - Coś się tam szykuje - podjął Hung. - Kiedy dostaliśmy rozkaz, by przejść na nocne pozycje, byli cztery kilometry w głąb swoich linii od miejsca, w którym nawiązaliśmy kontakt. Cztery kilometry! - Popatrzył oficerom po kolei w oczy, zatrzymując na krótko wzrok na twarzy Czina. - A to wojsko, na które tam wpadliśmy... - dodał oficer zaopatrzeniowy. - To byli Amerykanie. - Jego słowa zabrzmiały złowieszczo. - Wszyscy mówią o tym w magazynach batalionu. - Co oni tu, u diabła, robią? - zapytał Czin. - Przecież jesteśmy w szczerym polu. - I dalej nie zajdziemy - oznajmił Hung. Miał nieobecne spojrzenie. - To koniec naszego wspaniałego zwycięstwa. Czin rozejrzał się, szukając potwierdzenia, że się nie przesłyszał. - Uważasz, że musimy przegrać? - zapytał, niepewny, czy dobrze zrozumiał. - Wiesz co, Czin? - odpowiedział mu Hung. - Nie potrafię się zdecydować, czy mam ci współczuć, czy zazdrościć. Jesteś ideałem obywatela. Takim szarym, przeciętnym człowieczkiem. Wierzysz, że wygrywamy tę wojnę, ponieważ tak ci powiedziano. A kiedy wszystko się rozsypie, kiedy pęknie jak balonik, też uwierzysz we wszystkie kłamstwa, jakie ci podsuną. - Czin uważał, że Hung jest w stosunku do niego niesprawiedliwy, ale w tonie kolegi wyczuwał cień litości. - Powiem to tylko raz, więc słuchajcie. - Odwrócił się, upewniając, że są sami; popatrzył kolegom w oczy, kierując na koniec spojrzenie na Czina. - Prawdziwy wróg nie znajduje się cztery kilometry stąd - odezwał się cicho i powoli. - Jest dwa tysiące kilometrów na południe. Zapadła cisza. Czin bardzo się z tego ucieszył, bo potrzebował chwili, by wszystko przemyśleć. Hung przeszedł przez takie samo piekło jak on. Jego pluton nieraz osłaniał ogniem ludzi Czina, dając im możliwość wycofania się. Czin z kolei osłaniał pluton Hunga. Mimo że się nie lubili, połączyła ich więź wspólnych doświadczeń. Czin mógł z komentarza Hunga wyciągnąć tylko jeden wniosek: jego towarzysz stwierdził przed chwilą, że prawdzi- wym wrogiem jest nie NATO, tylko Partia Komunistyczna. To Pekin znajdował się dwa tysiące kilometrów stąd na południe. Porucznik Hung był zdrajcą. Wiedział to od chwili, gdy przyłapał go, jak czytał jakiś tekst po angielsku w toalecie. Za te poglądy powinni go zastrzelić. Ale jednak podzielił się z nimi swoimi najintymniejszymi przemyśleniami. Tylko trzech ludzi na całym świecie znało jego zapatrywania, i Czin był jednym z nich. Powstała nowa więź. KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 10 kwietnia, 03.00 GMT (13.00 czasu lokalnego) - Cięcie! - powiedziała Kate Dunn do Woody'ego. Operator zdjął kamerę z ramienia. Kate odwróciła się w stronę niemieckiego pułkownika. - Mamy już dosyć ludzi mówiących o dostawach i logistyce. Potrzebuję kogoś, kto mi powie coś o strategii. O tym, w jaki sposób zamierzacie pobić armię chińską. Pułkownik wzruszył ramionami. - Ale właśnie w ten sposób zamierzamy ich pokonać - odparł. - Musimy utrzymać ciężarówki w ruchu. Pilnować, by składy były pełne amunicji. Nasze oddziały zmotoryzowane są w stanie stoczyć trzy lub nawet cztery bitwy dziennie. Tymczasem Chińczycy mogą walczyć raz, najwyżej dwa razy na tydzień. - A pokaże mi pan na mapie, kiedy i gdzie? - Panno Dunn, jeśli chce pani spojrzeć na mapy, powinna pani jechać do dowództwa dywizji. Albo jeszcze lepiej do którejś brygady. My co prawda dostarczamy ciężkie działa i wsparcie lotnicze, ale naszym głównym zadaniem jest budowa i przenoszenie magazynów. - Wzruszył ramionami. Woody uśmiechnął się głupkowato. Skierowali się do swoich kwater w podziemiach. Kate zajrzała do notatek. Nakręcone materiały były suche i nudne - wszystkie zdjęcia zrobiono w kwaterze głównej. Woody zapalił w łazience kolejnego skręta. Siedział na toalecie, drzwi zostawił otwarte. - Przecież nie puszczami wywiadu o budowie drogi zaopatrzeniowej! -wściekła się Kate. - Muszę mieć zdjęcia z takiej budowy! A co mamy na jutro? - Klepnęła w notatnik. - Znakowanie skrzyń nalepkami z kodem paskowym! Z łazienki doszedł do niej pomruk Woody'ego: - Moglibyśmy wykorzystać ten materiał z klubu oficerskiego. - Co takiego? - To mi trochę przypomniało scenę z Wojen Gwiezdnych. No wiesz, bar z rozmaitymi kosmicznymi stworami, a każdy mówi w swoim języku. - Świetny pomysł, Woody! Po prostu wspaniały! Płonące pole walki i szeregi wroga idące prosto na nas... to by znakomicie współgrało z takimi ujęciami. Moglibyśmy skręcić dwugodzinny dokument o tym, jak ludzie odpoczywają po koszmarnych chwilach napięcia. Może widzowie daliby się przekonać do rozrywkowej strony wojny! Woody nie odpowiedział. Kate rzuciła długopis na notatnik. Najbardziej dramatyczny materiał, jaki zdołali nakręcić, przedstawiał zaciszne okopy na linii frontu, pięćdziesiąt kilometrów od kwatery głównej. Obrona była zorganizowana tak doskonale, że Chińczycy po paru przykrych doświadczeniach na początku wojny nie atakowali umocnień. Mieli jeszcze zdjęcia samolotów bojowych startujących z lotniska polowego. Ale ile nocnych ujęć płomieni z dyszy wylotowej można wykorzystać w jednym filmie? Woody wyszedł z łazienki i przysiadł na biurku obok Kate. - Idź do Clarka i powiedz mu, że musisz się dostać na linię frontu. Oczaruj go. Facet i tak dostał już od ciebie wszystko, czego chciał. - A co to było? - Powiedz mi, ile zrobiliśmy filmów o bohaterskich obrońcach? Kilkanaście. A ile na temat bliskiego kontrataku? Masz jeszcze jakieś pytania? Kate poczuła przypływ gniewu. Spróbowała wykrzesać uśmiech, ale nie wyszło jej to przekonująco. Wstała i skierowała się do drzwi. - Proszę - zawołał Clark zza biurka. - Pani Dunn - zameldował stojący w drzwiach gabinetu oficer. - Pracuje dla NBC News. - Wiem, kim jest pani Dunn. - Clark sprzątnął leżące na blacie dokumenty. - Wprowadź ją. - Wstał z miejsca. - Panie generale, mam dla pana pewną propozycję - oznajmiła Kate już samych drzwi. - Może pani zechce usiąść? Zawahała się. - Nie, dziękuję, wolałabym stać. - Clark zapadł się z powrotem w fotelu. Kate zaczęła nerwowo krążyć po pokoju. - Chce pan pewnie wiedzieć, z czym przychodzę. Otóż... mam świetne materiały ilustrujące wojnę. Po tym, co zobaczyłam, zrozumiałam, dlaczego wszyscy są panu tak oddani. I jeszcze perspektywa, która wynikła ostatnio... Teraz już wiem, o co chodzi w całej tej czarnej robocie i dlaczego musi być wykonana, żeby armia mogła działać. Jednak... - Cieszę się, że pani przyszła - przerwał jej Clark. - Dotrzymała pani swojej części umowy, więc mam pytanie: nie zainteresowałaby pani możliwość nakręcenia paru scen z akcji? Ma pani ochotę znaleźć się w miejscu, gdzie balon pójdzie w górę? Pojechać w ślad za oddziałem, który przemieści się do przodu? Zobaczyć tych ludzi w bardzo trudnej dla nich chwili? Co by pani na to powiedziała? - Cóż... - Uśmiechnęła się. - To wspaniała propozycja! Jestem bardzo wdzięczna i... trzymam pana za słowo. Clark skinął głową. - Proszę się szybko spakować. Czas jechać. CZĘŚĆ IV Prawa mikrospoleczne zajmują się jednostką. Definiują działania ludzkie na małą skalę. Dążą do powstrzymywania, zakazywania i kontrolowania. Prawa makrospołeczne rządzą masami. Określają działania całych narodów. Dążą do wolności, zdjęcia kajdanów, zerwania smyczy. Ta sama osoba, która rozpłakałaby się na widok rannego zwierzęcia, potrafiłaby pełnym głosem domagać się wojny, śmierci, niszczenia na oślep, bez wyboru kobiet, dzieci i mężczyzn przez bomby i pociski. Cywilizacja ujarzmiła i oswoiła człowieka. Ale zbiorowa świadomość tłumu pozostała prymitywna jak umysł neandertalczyka. Zarówno prawa mikrospołeczne, jak i makrospołeczne muszą zostać dobrze zbadane w celu skutecznej manipulacji istotami ludzkimi. Walentyn Karcew Prawa historii ludzkości 19 BIAŁY DOM, WASZYNGTON 11 kwietnia, 14.00 GMT (09.00 czasu lokalnego) Na schodach portyku tłoczyli się przyjaciele i zwolennicy. Patrzyli, jak wynoszą wózek Gordona na podjazd. Wszyscy uprzejmie klaskali, ale nie byli w stanie zagłuszyć trąbek i gwizdów demonstrantów zebranych w parku Lafayette`a. Kamery śledziły każdy krok pielęgniarza, który pchał wózek Gordona po zielonym podjeździe. Z tyłu szła Elaine, uśmiechając się promiennie. W korytarzach Białego Domu ustawiły się szpalery pracowników. Chociaż rodzina prezydencka już od dawna mieszkała w budynku, Gordon miał pierwszy raz wejść do swojego nowego domu. - Witamy, panie prezydencie - wołali doradcy, nawet ci, których Gordon nie miał jeszcze okazji poznać. - Daj im popalić - krzyknął ktoś z tłumu. Uwaga wywołała wśród widzów nerwowy chichot. Tłum powoli się przerzedził, aż w końcu w korytarzach zostali tylko milczący, podejrzliwi agenci Secret Service. Gordon zdążył już przywyknąć do podejmowania ważnych decyzji wynikających z pełnienia obowiązków prezydenta, ale jakoś nie zdążył się przygotować, że oto zaraz zasiądzie w Owalnym Gabinecie. Przywitali go znani mu już ludzie z Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Pielęgniarz wtoczył wózek i ustawił go za pięknym prezydenckim biurkiem. Gordon lekko drżał z emocji. Znowu dotarło do niego, jak potężna władza została mu powierzona. Położył ręce na blacie biurka. Przyjrzał się starannie poukładanym długopisom, papierowi listowemu, samotnej teczce. Otworzył szufladę i przyjemnie się zdziwił, widząc spinacze, zszywacz i inne biurowe drobiazgi. Gordon zawsze uważał prezydenckie biurko za obiekt muzealny, ale najwyraźniej mebel był przygotowany do codziennej pracy. Mojej pracy, pomyślał. Gdy pracownicy, depcząc sobie po piątach, wyszli w końcu z gabinetu i zamknęli za sobą drzwi, Gordon został sam z Elaine. Spojrzeli na siebie i roześmiali się na głos. - Usiądę sobie na krześle - powiedział Gordon i Elaine pomogła mu się przenieść. Westchnął, siadając na miękkiej skórze; popatrzył na galerię portretów najpotężniejszych ludzi w historii Ameryki. Po chwili opuścił wzrok i przyjrzał się samotnej teczce spoczywającej na blacie. Otworzył ją i wewnątrz znalazł przemówienie, wydrukowane dużą czcionką, znacznie większą niż przeciętna. Pierwsze słowa brzmiały: “Obywatele Stanów Zjednoczonych...”. Gordon uniósł wzrok. - Daryl kazał spróbować paru tekściarzom - wyjaśniła Elaine. - Chciał, żebyś zaraz po wyjściu miał gotową pierwszą wersję. Uznał, że nie musisz się męczyć, pisząc wszystko od początku. Gordon powoli przewracał kartki i czytał linijka po linijce, coraz bardziej nachmurzony. Co za gówno. Całe strony nic nie znaczących słów. Rzucił teczkę do kosza i pogrzebał w szufladach, aż znalazł skórzany notatnik. Wziął pióro i zaczął pisać przemówienie. Swoje przemówienie. Po paru zdaniach uniósł wzrok i zobaczył, że żona wciąż stoi obok. Elaine okrążyła biurko i pocałowała go w policzek. - Popracuję sobie tutaj - odezwała się, wskazując mały stolik. - Piszę artykuł dla “Good Housekeeping” o tym, jak się czuję jako Pierwsza Dama i co to dla mnie oznacza. Odesłali mi pierwszą wersję, bo nie podkreśliłam wystarczająco mocno długu, jaki mam wobec moich poprzedników w ruchu - oznajmiła z sarkazmem. - Myślę o zmianie tytułu. Co byś powiedział na coś takiego: “Jak Malcolm X doprowadził mnie do Partii Republikań- skiej”? Gordon pisał zawzięcie, ale na jego twarzy pojawił się uśmiech. Skrobał jeszcze przez chwilę piórem po papierze, po czym wrócił do pierwszej strony. Nie unosząc wzroku, odezwał się: - Okay, skończyłem. Elaine ledwo zdążyła się rozłożyć z papierami na stoliku. - Co skończyłeś? - Przemówienie. Podbiegła do biurka i chwyciła notatnik. Zanim zaczęła czytać, przeliczyła strony. - Gordon! Toż to mniej niż dziesięć minut! - Będę mówił powoli. - Ale... to przecież przemówienie zjednoczeniowe! - Lincoln zmieścił się w Gettysburgu w trzech minutach. - Ale w tamtej mowie było wszystko! - Przeczytaj tę - zaproponował Gordon. Elaine zawahała się. - Śmiało. Podniosła do oczu notatnik i czytała, nie odzywając się ani słowem. Gdy skończyła, uniosła wzrok. - To właśnie chcesz zrobić? - Gordon skinął głową. - I nie zamierzasz wspominać o kontrataku? Nie chcesz mówić o tym, jak wygrywamy wojnę w chwili, gdy przemawiasz? To by mogło świetnie zabrzmieć. - Niech wojna mówi sama za siebie. Żadnych strategii politycznych, programów, inicjatyw legislacyjnych. Bez budżetu, podatków i reformy opieki społecznej. Żadnych tematów społecznych, doktryn i polityki zagranicznej. To przemówienie jest o znacznie większych sprawach. Specjalnie nie zaczynałem pisać do chwili, aż byłem całkowicie pewny, co chcę powiedzieć. I tyle. Tylko tyle, Elaine. Jeżeli naród amerykański poprze mnie, wojnę i swój kraj po wysłuchaniu tego, w co wierzę, to naprawdę należy mi się urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. A jeśli tak się nie stanie, za cztery lata wrócimy do Bethesda do domu i spędzimy resztę życia ze świadomością, że próbowaliśmy zrobić coś dobrego. NAD AMUREM, SYBERIA 12 kwietnia, 17.20 GMT (02.20 czasu lokalnego) Zachmurzone niebo dawało kapitanowi Hadleyowi poczucie bezpieczeństwa. Nigdy w trakcie poprzednich wypraw nad Amur nie miał podobnego wrażenia. Chmury zatrzymywały ciepło dnia, nie dając mu uciec. Podczas żmudnego marszu przez głębokie leśne zaspy Hadley rozpiął kurtkę munduru. Ale chmury oznaczały także ciemność. Światło księżyca ani gwiazd nie mogło się przebić przez grubą warstwę chmur. Stanowiło to błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. Błogosławieństwo, ponieważ ludzie Hadleya byli wyposażeni w noktowizory, a Chińczycy nie mieli takiego sprzętu. Pierwszy zwiadowca i ostatni z żołnierzy oraz obsługa karabinu maszynowego nosili noktowizory cały czas. Ale ciemność stanowiła zarazem duże ryzyko, ponieważ nic nie wywoływało strzelaniny tak łatwo jak wdepnięcie na Chińczyka czekającego w zasadzce. Hadley dosłyszał przekleństwa dochodzące od ludzi idących na czele. Dopiero drugi raz podczas tej wojny słyszał, jak jego ludzie hałasują. Pewnie wpadli na nisko wiszący konar. Zbyt łatwe stawały się te patrole. Zaledwie w co piątym natykali się na jakiegoś Chińczyka. Takie patrole przynosiły poczucie osamotnienia w nieograniczonej przestrzeni. A to z kolei prowadziło do nieuwagi. Wystarczyłoby jedno przypadkowe spotkanie, by ten nie- skończony las połknął ich na zawsze. Czterech mężczyzn związanych razem liną weszło na lód. Nieśli świder. Żołnierz na przedzie mierzył odległość specjalnym kółkiem zaopatrzonym w licznik. Trzej, którzy szli za nim... Ciszą przerwał głośny trzask; zabrzmiał echem jak wystrzał. Hadley szybkim spojrzeniem obrzucił białą płaszczyzną, szukając źródła hałasu. Trzech żołnierzy - naliczył tylko trzech. Dwaj następni już wchodzili na zamarzniętą taflą. Hadley wbiegł za nimi na lód. Nigdy jeszcze nie przyłączał się do swoich ludzi na środku rzeki. Nie zdawał sobie dotąd sprawy, że znalezienie się na otwartej przestrzeni może być tak denerwujące. Słyszał krótkie okrzyki i ciężkie dyszenie. Trzej zamierzę położyli się na brzuchach i powolutku pełzli naprzód. - Pomocy! - doszło do nich stłumione wołanie, a zaraz potem plusk walczącego z wodą żołnierza. Hadley i dwaj ludzie, którzy wbiegli razem z nim, padli na lód i zaczęli się czołgać. Widzieli ręce nad powierzchnią wody. Zaczęli chórem odliczać. Na “trzy” pociągnęli wszyscy razem, sapiąc z wysiłku. Na chwilą udało im się wyciągnąć kolegą z czarnej czeluści. Topielec nabrał powietrza i zakaszlał, ale prąd wciągnął go z powrotem do wody. Sprawiało to wrażenie, jakby wielki rekin trzymał go za nogi i walczył z ludźmi usiłującymi go wyciągnąć. Żołnierz powoli zapadł w powiększającą się czarną dziurą. Przy następnej próbie udało się zahaczyć linę pod ramiona tonącego. Hadley z dwoma ludźmi obeszli otwór, by pomóc walczyć z potężnym prądem. Usiedli na lodzie i ciągnęli, czując w barkach potęgę rzeki. Hadley wstał i wrył się obcasami w lód. Pozostali, nic nie mówiąc, zrobili to samo. Czuł, jak lód pod nim pęka. Parę razy w ostatniej sekundzie zdążył zmienić miejsce oparcia stóp. Dotarli do nich jeszcze dwaj ludzie z brzegu. Odliczyli szeptem i pociągnęli wszyscy naraz. Udało się. Na wszelki wypadek odciągnęli żołnierza kawałek od dziury. Oficer medyczny włożył mu na twarz maskę tlenową, a inni szybko i bez hałasu zdjęli z niego ubranie: kurtkę, bluzę, koszulkę, potem buty, skarpety i impregnowane legginsy. Ciem- noskóry afroamerykański sierżant leżał nagi na białym lodzie. Natychmiast przebrali go w suche ubranie. Każdy miał przy sobie zapasowe ciuchy. Wysuszyli go i opatulili od stóp do głów. Zrobili to w rekordowym tempie, ale nie zdążyli zapobiec wyziębieniu organizmu. - Wszyscy z powrotem na brzeg za linię drzew - rozkazał Hadley. - A co z próbką tafli? - zapytał porucznik, który dowodził grupą ze świdrem. - Pieprzyć próbkę - odparł Hadley. - Wynosimy się stąd! Wezwij medyków. Utop mokre ciuchy Jetera i świder w rzece. A teraz biegiem do jednostki. - Ale mieliśmy rozkaz... - zaprotestował porucznik. - Posłuchaj no, oficerku - warknął kapitan. - Chcą wiedzieć, jaka jest grubość lodu? Dobra, powiemy im! Operacja odwołana! KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 12 kwietnia, 20.00 GMT (06.00 czasu lokalnego) Clark przypiął do epoletów Reeda nowy srebrny pęk dębowych liści. Potrząsnął dłonią swojego adiutanta. - Moje gratulacje, podpułkowniku - powiedział. Zebrani oficerowie klaskali i kolejno ściskali ręce posępnemu Reedowi. Clark musiał zatelefonować, więc wszedł do swojego gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Wcisnął guzik specjalnej linii telefonicznej, przedarł się przez kolejnych operatorów i czekał. - Generał Clark? - usłyszał w końcu głos człowieka, z którym chciał rozmawiać. - Panie prezydencie, wydałem rozkaz przygotowania akcji. Operacja Zimowe Żniwa rozpocznie się czternastego kwietnia, za dwa dni. - Wspaniale - odpowiedział Davis. - Z mojego punktu widzenia nie mógł pan wybrać korzystniejszej daty. Da mi pan pięć dni sukcesów na polu walki, a wygramy głosowanie zaplanowane na piętnastego. A wtedy wygramy także tę wojnę. Zapukano do drzwi i wszedł Reed z niepewną miną. - Mam do pana prośbę, generale - odezwał się, nie patrząc Clarkowi w oczy. - Chciałbym, aby mnie pan skierował na front, najlepiej tam, gdzie byłbym najbardziej przydatny. Gdybym nawet miał pełnić jakąś funkcję sztabową, to po prostu... - Rozumiem - powiedział Clark. - Ale ja też pana potrzebuję. - Reed nie odważył się sprzeciwić. - Będę miał oczy otwarte. Może coś się trafi. - Świeżo upieczony podpułkownik skinął głową. - A teraz zacznijmy wypisywać rozkazy dla jednostek. BAZA RAKIETOWA W BIROBIDŻANIE, SYBERIA 13 kwietnia, 22.00 GMT (08.00 czasu lokalnego) - Dosyć tego obijania się. - Stempel uniósł wzrok znad komputera. - Hej - zawołał, widząc kolegów z oddziału, którzy tłoczyli się w wejściu do bunkra. Witał się z siedmioma żołnierzami jak z dawno nie widzianymi przyjaciółmi. Był parę razy w okopach, by ich odwiedzić, ale po raz pierwszy to oni przyszli na tyły, żeby się z nim zobaczyć. Przybili mocne piątki. Rany Harolda zdążyły się już zabliźnić, ale z przyzwyczajenia krzywił się, gdy klepali go po plecach. - Przeszliście do rezerwy, czy co? - zapytał. - Wynoście się - ryknął zza otwartych drzwi biura niewidoczny podoficer dyżurny. McAndrews chwycił się za krocze i bez słowa wykonał obraźliwy gest. Rozejrzał się po ścianach wyłożonych workami z piaskiem. - Ciepło tu i przytulnie, nie ma co - powiedział z zazdrością. - Jasne. - Stempel pokazał z dumą elektryczną nagrzewnicę. - I w dodatku pozwalają nam tu spać. - To już zbyt piękne - odezwał się Patterson. Wszedł sierżant. - Co wy tu, u diabła, robicie? - wrzasnął. - Przyszliśmy zabrać Stempa - odparł Patterson. - A kto was przysłał? - Sam dowódca kompanii. Powiedział, że zdejmuje Stempa z komputera i że mamy po niego pójść. - On nie ma prawa tak po prostu zabrać jednego z moich ludzi - sapnął sierżant. - Cholera! Kto będzie rejestrował dostawy? Kumple Stempela popatrzyli po sobie. - Ja! - odezwali się chórem. Sierżant powarkując pod nosem wyszedł na poszukiwanie dowódcy. Stempel rzucił się, by spakować swoje rzeczy przed jego powrotem. Koledzy tymczasem wpatrywali się w laptopa. Na ekranie jaśniały kolumny programu zarządzania dostawami. Rozdzielili między siebie sześć puszek dietetycznej coca-coli, które znaleźli w plecaku. - Cholera, panowie! - zaprotestował Stempel. - Szef nogi wam z tyłków powyrywa, jeśli mu to wypijecie! - Pieprzyć go - odpowiedział Patterson, wrzucając dwie puszki do kieszeni munduru. - Musiałby ruszyć dupę z cieplutkiego hoteliku i szukać mnie po okopach. Z radia w biurze sierżanta popłynęła muzyka. - Jezu! - krzyknął Stempel. Wpadł do zatłoczonego pokoiku. Dwóch żołnierzy tańczyło w rytm country. - Co jest, do cholery? - Sięgnął do wyłącznika radia. W bunkrze zrobiło się cicho, ale zaraz rozległ się zbiorowy śmiech. - Gdyby usłyszał, że zużywasz mu baterie, to by cię zabił! Chavez podniósł swojego M-16 i wycelował. Stempel z odległości pół metra zajrzał w wylot lufy i czterdziestomilimetrowego miotacza granatów umocowanego pod spodem. W komorze miotacza tkwił granat, a w magazynku karabinu było trzydzieści naboi. Na białym pokrowcu hełmu wypisane było hasło: “Urodzony zabójca". W końcu Chavez rozluźnił się i opuścił broń, ale lekki uśmieszek na jego twarzy wcale nie wyglądał zachęcająco. Chłopcy z drużyny starali się nie wchodzić Chavezowi w drogę. Wyszli z bunkra, żeby nie natknąć się na sierżanta. Stempel podążył za nimi na świeże, chłodne powietrze. Do nieustannego ryku odrzutowych silników zdążył już przywyknąć. Olbrzymie C-17 lądowały od wielu dni. Hałas stał się częścią życia. Patterson spojrzał na Stempela i wykrzywił się. - Czy ty czasem nie wyglądasz jak skurwiel z tyłów? - Wyrwał Stempelowi wypchany plecak i potrząsnął. - Ma tu tyle tego gówna, że nie może udźwignąć. - Koledzy otoczyli ich kółkiem. - Hej, dajcie spokój - krzyknął Stempel, gdy zaczęli wytrząsać jego rzeczy na śnieg zmieszany z błotem. Gdy plecak o połowę zmniejszył swoją objętość, skierowali się rowem łącznikowym do głównego okopu. Stempel zabrał z ziemi parę niezbędnych rzeczy, ale większość zostawił tam, gdzie leżała. Podbiegł, żeby ich dogonić. Szli gęsiego wąskim rowem przecinającym białą równinę. Weszli do szerszego okopu zabezpieczającego, wiodącego wzdłuż pasa startowego. Obsługa naziemna wyładowywała z maszyn transportowych olbrzymie skrzynie. Koledzy Stempela rzucili parę urągliwych dowcipów poznając bezbłędnie, że obsługa to świeżo przybyli żołnierze. - Witajcie w piekle - wrzasnął jeden z drużyny Harolda. Dupki z obsługi naziemnej mieli na uszach ochraniacze, ale zdjęli te przerośnięte słuchawki i podeszli bliżej. - Macie jakąś gorzałę albo skręta? - zapytał Patterson. - Jasne - odparł jeden z żołnierzy. - Pewnie! A co masz na wymianą? - Co powiesz na chiński krótki karabinek bojowy, cały okrwawiony? Możesz potem w kraju opowiadać wszystkim, że sam go zdobyłeś! Faceci z obsługi, zgromadzeni wokół nisko zawieszonych ciągników i wózków widłowych, wydawali się zachwyceni. Widać było po nich, że dopiero co przylecieli, by pomóc rozładowywać samoloty. Od poprzedniego dnia, kiedy Stempel ostatni raz był na lotnisku, płyta pasa startowego została dosłownie zapchana skrzyniami, beczkami z paliwem, ciężarówkami i opancerzonymi transporterami. - A nie masz uszu Chińczyków nawleczonych na sznurek albo czegoś w tym stylu? - zainteresował się jeden z nowych. - Dam ci za to pół litra szkockiej! Patterson podskoczył w miejscu i odwrzasnął: - Za butelkę szkockiej dam ci spory naszyjnik z kutasów, ty popaprańcu! - Roześmiali się wszyscy. Nowi założyli na uszy ochraniacze. Ogromny C-17 potoczył się na skraj pasa. - Kto dzisiaj pilnuje sznura? - zapytał Patterson. - Cholera, te typki nie mają żadnej pieprzonej butelki szkockiej - rzucił w odpowiedzi McAndrews. - Słyszeliście go? - wrzasnął Patterson. - Do diabła, oni tu wszyscy kłamią! Zdaje się, że trzeba będzie z nimi skończyć! - Patterson, jesteś pieprzony wariat! Patterson w końcu porzucił myśl o zdobyciu flaszki. - Są jakieś wieści o uzupełnieniach? - zapytał Stempel. - Nic nie słyszałeś? - odpowiedział McAndrews. - Ludzie, Stemp zaraz narobi w spodnie, jak usłyszy, co się dzieje. - Wszyscy zaczęli chichotać. - O co chodzi? - zapytał Harold. Wpadli na żołnierzy idących z przodu, którzy się gwałtownie zatrzymali. Oparli się w końcu o ściany okopu i popatrzyli na Stempela. - Co się, u diabła, dzieje? - powtórzył Stempel. - Jakiś porąbany generał w Pentagonie myśli chyba, że my tu sobie Rosjanki pieprzymy - odezwał się Patterson. - Uważa, że Wuj Sam nie wyciska z nas tyle, ile trzeba. Stempel potrząsnął głową. - Nie rozumiem. - Odczytali nam “Słowo na niedzielę”. Wbijamy się w żelazo i walimy naprzód. - Co? - zdumiał się Stempel. - Znowu patrol? - Rozpoczynamy ofensywę - oznajmił McAndrews. Niektórych to podnieciło, inni wyglądali, jakby im było wszystko jedno; większość miała zawzięte, groźne miny. - Jutro rano przed świtem pakujemy się i pchamy na południe. - Na granicę? - zapytał z niedowierzaniem Stempel. - Do Chin? Nikt nie odpowiedział, ale też pytanie nie wymagało odpowiedzi. Z ich twarzy wyczytał wszystko, co chciał wiedzieć. - Hej! - odezwał się Patterson. - Popatrzcie tylko na to! - wskazał w kierunku samolotu, który właśnie przyleciał. Podoficer załadunkowy schodził tyłem w dół po tylnej rampie załadunkowej C-17. Machał dwiema latarkami, jak policjant na skrzyżowaniu. W przyćmionym świetle przepastnej ładowni błyszczały gąsienice opancerzonego pojazdu bojowego. Pomalowany na biało bradłey z dwudziestopięciomilimetrowym szybkostrzelnym działkiem i czterema wyrzutniami rakiet przeciwczołgowych wytaczał się na światło dzienne. - Ależ wielki sukinsyn! - zadziwił się McAndrews. Na twarzach żołnierzy piechoty pojawiły się nerwowe uśmieszki. - Zdaje się, że pojedziemy z fasonem! - zachłysnął się Patterson. Przybili sobie radośnie piątki i pobiegli na linię frontu, zatrzymując się raz po raz po drodze, by przekazać wieści o najnowszej dostawie. OKOLICE SOFLISKA, SYBERIA 14 kwietnia, 16.00 GMT (02.00 czasu lokalnego) Czin w ciemnościach prawie nie widział pozostałych; siedzieli ściśnięci w całkowitej ciszy. - Gdzieście się, do cholery, podziewali? - syknął dowódca kompanii. - Zabrałem jednego z moich ludzi do ambulansu - wyjaśnił Czin. - Włóczyłeś się po polach, wrzeszcząc na łapiduchów, podczas gdy my czekaliśmy tu na ciebie? - Gdzie jest ten twój człowiek? - zapytał Hung. - Zmarł. Porucznicy nic więcej nie powiedzieli. Dowódca kompanii odczekał chwilę. - W porządku - oznajmił. - Będziemy się wycofywać. Tylko tyle? Trzy miesiące nieustającego marszu na pomoc - trzy miesiące, w których samo wspomnienie o wycofaniu się groziło rozstrzelaniem za zdradę - a teraz kapitan mówi im spokojnie, że mają się wycofać? - Co się dzieje? - zapytał Hung. - Nie twój interes! - warknął kapitan.- Nie płacą ci za to, żebyś zadawał pytania, tylko żebyś wypełniał rozkazy! - Nie płacą mi od dwóch miesięcy - mruknął pod nosem Hung. - Coś ty powiedział? - wrzasnął dowódca kompanii. Widać było, że jest wściekły. Czin usłyszał szelest sztywnego munduru, gdy kapitan odwrócił się i zgromił ich wzrokiem. - Powiedziałem, że nie płacą mi od dwóch miesięcy... panie kapitanie. I nie jadłem od prawie dwóch dni. A żaden z nas nie miał dnia wolnego od walki od niemal trzech tygodni. Zapadła cisza. Wszyscy czekali, co będzie dalej. - A co, chcesz, żeby cię aresztowali? - zapytał wreszcie dowódca cicho i zjadliwie. - To ci mówię, że możesz o tym zapomnieć! Skoro już jesteśmy przy tym temacie... pułkownik oświadczył, że jeśli w tym regimencie zdarzą się jeszcze jakieś samookaleczenia, on sam, osobiście, dokończy dzieła! - Mój człowiek wcale się sam nie postrzelił! - zaprotestował Hung. -Został ranny w walce! - W stopę? I stracił tylko dwa palce? - To się zdarza! Ludzie obrywają wszędzie! Jeden z żołnierzy ma równo odstrzelone jaja! Myśli pan, że zrobił to sobie sam? Dwóch moich ludzi straciło dolne szczęki... od tej samej kuli! Jeden oberwał niegroźnie w ramię, tyle że potem umarł, bo kula nie odbiła się od kości i nie wyszła na zewnątrz, Jak myśleliśmy, tylko rozerwała mu płuca! Straciłem mojego starszego sierżanta. Kiedy po ostrzale artyleryjskim zaczął narzekać na ból głowy i stracił przytomność, zaczęliśmy na całym jego ciele szukać rany. Rozebraliśmy go na śniegu do naga, bo zaczynał już sinieć. Ktoś w końcu zauważył kropelką krwi na jego skroni i drugą tuż nad uchem z drugiej strony głowy. Okazało się, że odłamek wielkości kawałka szpilki przeszedł prosto przez jego mózg. Nawet nie wiedział, że oberwał, dopóki się nie przewrócił. Zmarł w cztery godziny później. Hung najwyraźniej zapomniał, co chciał udowodnić, ale był tak rozogniony, że nikt nie próbował przywołać go do porządku. Gdy już uszła z niego cała para, dowódca kompanii powiedział tylko: - Każcie ludziom się pakować. Za godzinę mają być gotowi. - W środku nocy? - zaoponował Hung. - Idziemy po ciemku na tyły, prosto pod lufy naszych własnych dział? - Wszyscy się wycofują - wyjaśnił kapitan. - Nie rozumiesz? Nic do tej twojej zakutej pały nie dociera? Godzina! Czekajcie na gwizdek! Czin zebrał wokół siebie swój pluton, aby mu się ludzie nie pogubili w ciemnościach. W oddali słychać było gwizdki, ale nie żwawe, rytmiczne dźwięki oznaczające sygnał do ataku, tylko krótkie, wątłe poświsty wydawane nie wiadomo przez kogo. Czin nie potrafił rozpoznać, czy to ledwo słyszalna seria dźwięków była sygnałem dla jego kompanii, czy też może dla innej, ale uznał, że nie ma to żadnego znaczenia. - Wstawać. Idziemy - rozkazał. Poprowadził swoich ludzi przez teren, który zdobywali poprzedniego dnia, potem przez pas ziemi, o który walczyli dwa dni wcześniej. Las wokół nich był pełen ożywionego ruchu. Zupełnie stracili kontakt z plutonami swojej kompanii. Po kilku pierwszych, pełnych napięcia spotkaniach z żołnierzami z innych oddziałów Czin i jego ludzie uspokoili się trochę. Cienie ciągnące niedaleko od nich na południe działały nawet kojąco na ich nerwy. Czin po- myślał, że niektóre z oddziałów mogły być amerykańskimi patrolami, ale odrzucił ten pomysł. Postanowił unikać kontaktu za wszelką cenę. Pierwszą oznaką niebezpieczeństwa była błyskawica. Tak to przynajmniej wyglądało. Ale utrzymywała się zbyt długo na niebie, a huk, który przyszedł w kilka sekund później, nie milknął. Upiorny grzmot odległego nalotu wyprowadził żołnierzy z równowagi. - Cisza! - krzyknął Czin. Następne bomby zrzucono znacznie, znacznie bliżej. Teraz można już było odróżnić pojedyncze wybuchy, choć wciąż dźwięk następował z opóźnieniem w stosunku do rozbłysków. Działo się to jednak wystarczająco blisko, by szarpać nerwy. Czin kulił się przy każdej serii eksplozji. Burza wywołana przez człowieka wstrząsała powietrzem i rozjarzała ciemny las. W stroboskopowym świetle wybuchów Czin dostrzegł strach na twarzach swoich żołnierzy. Oczy mieli rozbiegane i wyraźnie przyspieszyli kroku. Po chwili zorientował się, że zaczęli biec i znacznie go już wyprzedzają. Miał z początku zamiar wydać im rozkaz, by zwolnili. To oni mieli iść za nim. Ale po namyśle po prostu przyspieszył kroku. To samo zrobili żołnierze z innych jednostek, które szły obok. Ciemność wybuchła nagle w gejzerze ognia. Wszyscy rzucili się na ziemię, gdy wyjące odrzutowce przeleciały im nad głowami. Bombardowały pozycje, z których kompania właśnie się wycofała. Wybuchy odległe o parę kilometrów nie mogły wyrządzić im żadnej szkody; strząsały tylko śnieg z gałęzi. Tak przynajmniej Czin sądził na początku. Gdy żołnierze podnieśli się na nogi, popędzili przed siebie z całych sił. - Stać! - ryknął Czin, ale nikt go nie słuchał. Tych kilku, którzy zostało przy nim, nerwowo przeszukiwali wzrokiem zarośla. Gdy znowu zaczęło się bombardowanie - tym razem znacznie bliżej - ktoś wrzasnął z całych sił: - Amerykanie! To wywołało prawdziwą panikę. W świetle eksplozji Czin widział wszędzie wokół biegnących chińskich żołnierzy. Uciekali od wyimaginowanych demonów jak stado zaniepokojone nieznajomym zapachem. Wstał, by pobiec za swoimi ludźmi, zebrać ich wokół siebie jak pasterz zbiera stado. Ale jego uwagę przyciągnęło głośne “pum-pum- pum” gdzieś z tyłu. Nigdy jeszcze nie słyszał, by działo strzelało tak szybko. Przyklęknął za drzewem i pośród zarośli z prawej strony zobaczył olbrzymi opancerzony pojazd. Miażdżąc mniejsze drzewa i likwidując nawet największe zaspy, znowu otworzył ogień. Płonące pociski smugowe leciały do przodu z niewiarygodną prędkością i spadały daleko za Czinem. Działko strzelało do jakiegoś celu, którego Czin nawet nie był w stanie zauważyć. Ale strzelec, widzący w ciemnościach jak nietoperz, dostrzegał wszystko. Rozbłyski wybuchów ukazywały mu kolejne cele. Z lewej wyjechał drugi, identyczny pojazd. A dalej jeszcze jeden. Toczyły się z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę prosto na Chińczyków, ogarniętych paniką i nie stawiających żadnego oporu. Zresztą jak można zatrzymać takiego potwora? Cała broń, jaką dysponował Czin, to karabin i jeden ręczny granat. Czin padł płasko za drzewem, zanim zrównała się z nim druga fala opancerzonych pojazdów. Las wypełnił grzechot karabinów maszynowych i pojedynczych wystrzałów. Leżał nieruchomo, aż odgłos silników zanikł w oddali, a także potem, dopóki nie było słychać działa i bomby. Czekał, aż wyjdzie słońce. Nie ruszał się z miejsca, dopóki nie zobaczył wycelowanego w siebie karabinu. Wtedy wstał ostrożnie i powoli uniósł ręce wysoko do góry na wydany w obcym języku, ale zrozumiały rozkaz zdenerwowanego Amerykanina. NA POŁUDNIE OD URGAŁU, SYBERIA 14 kwietnia, 23.00 GMT (18.00 czasu lokalnego) Opancerzony transporter bojowy typu Bradley trząsł się i zataczał w pędzie. Kate i Woodym rzucało po całym wnętrzu. Obijali się boleśnie ramionami i kolanami o żołnierzy wyposażonych tak, że przypominali cyborgów. Woody z początku miał ochotę nakręcić tę scenę, ale poddał się, narzekając pod nosem na kiepskie oświetlenie. Siedzieli w milczeniu, oparci plecami o ściany. Na ich twarzach malował się głęboki niepokój. Kate zdawała sobie sprawę, że wojna była dla tych chłopców nowością, bo tuż przed ofensywą zrobiła z nimi parę wywiadów. Przewieźli ich samolotami na Syberię tuż przed atakiem; przedtem stacjonowali w Japonii, co miało na celu wprowadzenie przeciwnika w błąd. Wyglądali, jakby dopiero skończyli szkołę średnią, i bez powodzenia starali się ukryć strach. Kate wiedziała, że nakręcony materiał za kilka tygodni zrobi furorę. Dowódca drużyny rozmawiał przez radio. Prawie krzyczał do mikrofonu, ale Kate ledwo mogła dosłyszeć jego słowa poprzez wycie silnika. Palcem sprawdzał na mapie współrzędne i powtarzał: - Mam to! Mam to! Sierżant w końcu oderwał się od radiostacji i przesunął na środek. - Słuchajcie wszyscy! Będziemy ochraniać skrzydła w kolumnie atakujących pojazdów. Kiedy wyjdziemy na zewnątrz, pobiegniecie za mną wszyscy do linii niskich wzgórz. Zajmiemy tam pozycje i będziemy zabezpieczać wschodni kierunek. Jeden z patroli zwiadowczych zauważył chińską piechotę posuwającą się w kierunku tych wzgórz. Jak tylko się zatrzymamy, wyrzucamy plecaki i pędzimy. Musimy tam być pierwsi. Jeszcze zanim wypowiedział ostatnie słowa, bradley zaczął hamować i stanął. Hałas silnika wyraźnie ucichł. Żołnierze zbierali plecaki. Sierżant przeciągnął swój brzuchaty tobół na tył pojazdu i ukląkł, napięty jak sprężyna. Podwójne drzwi się otworzyły i żołnierze wypadli w ciemność. Kate i Woody wyskoczyli z transportera ostatni. Bradley pojechał dalej. Żołnierze rzucili plecaki w śnieg i pognali w kierunku ciemnego zarysu wzgórz. Kate z Woodym pobiegli za nimi, ale szybko stracili ich z oczu. Woody chwycił Kate za ramię i pociągnął ją w śnieg. - Woody - zaprotestowała Kate, ale operator uciszył ją ze złością. - Woody - wyszeptała. - Nie możemy łazić tu po ciemku. To cholernie niebezpieczne. Przygniótł ją do ziemi. Nie miała pojęcia, dlaczego to robi, ale leżała cicho, wpatrując się w las. Dopiero po dłuższej chwili dostrzegła ciemne sylwetki nadchodzących żołnierzy. Z lasu wyszło kilkunastu ludzi. Szli powoli jak ostrożni zwiadowcy - Początkowo była pewna, że to Amerykanie, ale w końcu zauważyła obcy kształt hełmów. Chińczycy! Kate i Woody leżeli w zupełnym bezruchu, ale Chińczycy szli prosto na nich. Skrzypienie zmrożonego śniegu pod butami było coraz głośniejsze. Kate uniosła głowę. Chińscy żołnierze stali wokół, ich broń leżała w śniegu, a ręce trzymali uniesione wysoko. Woody podźwignął się na nogi. - Chłopaki, jesteście aresztowani - odezwał się. - Padnijcie na Kolana. -Wykonał odpowiedni gest, żeby pokazać, czego od nich chce. - Woody - ostrzegła go Kate. Ale Chińczycy powoli opadli na kolana, wciąż trzymając ręce nad głowami. Kilku zaczęło błagać po chińsku o litość. Niektórzy płakali. Twarze mieli odmrożone. Jeden z żołnierzy, któremu brakowało z przodu kilku zębów, wyciągnął zdjęcia rodziny i szlochał. Do czasu, gdy na miejsce przybyli amerykańscy żołnierze, liczba jeńców Woody'ego wzrosła co najmniej do setki. “FARMA”, ZACHODNIA WIRGINIA 15 kwietnia, 23.00 GMT (18.00 czasu lokalnego) W słoneczne popołudnie Piotr Andrejew szedł za instruktorem na strzelnicę. Wyglądało tu jak w parku miejskim. Przystanęli w końcu przy ogrodowym stoliku, osłoniętym parasolem. Na blacie leżało kilka sztuk broni - Słuchaj teraz, dwieście pięćdziesiąt trzy - zaczął instruktor, zwracając się do Piotra nadanym mu numerem. Miał siwe, przerzedzone włosy i sterczący brzuch starzejącego się mężczyzny. - Oto twoja podstawowa broń: półautomatyczny karabin snajperski kaliber pięćdziesiąt, używany w armii, no i broń uzupełniająca. Weź, co ci pasuje. - Miał do wyboru uzi, hecklera & kocha MP-5 i ingrama MAC-10. Instruktor zaczął opowiadać o wadach i zaletach każdej z tych broni, ale Piotr od razu wziął do ręki ingrama. Była to czterdziest- kapiątka, a nie standardowa, lekka wersja dziewięciomilimetrowa. Wsunął magazynek na miejsce. - W porządku - odezwał się instruktor, idąc za nim na pozycję. - MAC-10 to piekielna broń na bliski dystans. - Przystanął obok Piotra. Na ścianie z betonowych bloków stały plastikowe kubki pełne wody. Za ścianą wznosił się gruby wał ziemny. W oddali rozlegało się staccato wystrzałów Piotr opuścił broń do biodra. Chwycił mocno kolbę prawą dłonią, a lewą zacisnął na skórzanym rzemieniu, który zwisał z lufy. - Strzela standardowymi nabojami do pistoletu kalibru czterdzieści pięć. Niewiarygodna siła rażąca tej broni to jednocześnie jej największa wada. Lufa ucieka w górę, kiedy tylko... Piotr nacisnął spust. Broń zagrzmiała i kopnęła, wypluwając z krótkiej lufy niemal półmetrowy płomień. Przez dobre półtorej sekundy walczył z pistoletem, prawie tracąc nad nim kontrolę. W końcu broń ucichła. - Cholera jasna! - wrzasnął instruktor. - To ja mówię, kiedy masz zacząć strzelać! Zrobisz to jeszcze raz, a... Urwał, otworzył usta i wytrzeszczył oczy. Na murku nie było ani jednego kubka. - Przerwać ogień - wymamrotał i poszedł w kierunku celów. Piotr powlókł się za nim. Połamane, poskręcane kawałki plastiku leżały za ścianą na ziemi. Szare bloki betonu pod miejscem, gdzie stały kubki, były zupełnie suche. Za to woda zmoczyła wał ziemny za ścianą. Instruktor nie patrzył nawet na Piotra. - Na mojej strzelnicy masz nie strzelać, dopóki ci nie powiem! Rozumiesz? Piotr skinął głową. Powiedzieli mu, żeby odzywał się jak najmniej, żeby nie zdradził go akcent. Instruktor wziął do ręki nowy kubek z wodą i ustawił go na ścianie. Gdy się odwrócił, Piotr polewał prawą stronę ściany wodą z dużej butli. - Hej, zostaw to! Używamy tych pojemników dlatego, że wypełnione wodą stawiają kuli podobny opór jak ludzka klatka piersiowa. - Jasnoszare bloki betonu po prawej były ciemne od wilgoci. Piotr odstawił pojemnik i skierował się z powrotem do stołu. - Taaak - odezwał się instruktor. - Weźmy się teraz za mamuśkę. - Uniósł potężny czarny karabin. - To barrett 82A1, dziesięciostrzałowy, kaliber pięćdziesiąt. Strzela tym - powiedział przechylając broń, by Piotr mógł zobaczyć tkwiący w magazynku rząd pocisków. Miały długość kilkunastu centymetrów. Grube, zakończone metalowymi koszulkami, mieściły w sobie nieprawdopodobne ładunki o średnicy męskiego kciuka. - Standardowe ładunki BMG robione do karabinu maszynowego typu Browning M-2 - “Ma Deuce”. Są w obiegu od tysiąc dziewięćset siedemnastego roku. Najbardziej oddalony cel trafiono z tej zabawki w lutym sześćdziesiątego siódmego roku w Wietnamie. Kapral Carlos Norman Hathcock Drugi. Dwa tysiące pięćset metrów. - Spojrzał na Piotra. - To prawie półtorej mili. - Wolałbym ręczny spust - powiedział Piotr. - Nie lubię półautomatów. - Wiem, do czego zmierzasz - odparł instruktor, potrząsając głową. -Ale ten zamek jest twardy jak skała i daje doskonałą, stabilną podstawę dla komory. Jest tak samo celny jak każdy springfield, za to ma sześciokrotnie większą siłę niszczącą. Piotr zmarszczył brwi. Pociski w magazynku stanowiły dodatkowy ciężar. Jak w starym powiedzeniu o strzelaniu do króla... zabijać trzeba pierwszym strzałem. - Weź do ręki i zważ - zaproponował instruktor. Broń miała zwartą, rurową konstrukcję. Łożysko było niewielkie. Wbudowany teleskop, dwójnóg i rączka do noszenia broni. Nieproporcjonalnie wielki był tylko magazynek i gruba lufa. Piotr wziął od instruktora karabin. - Waży czternaście i pół kilograma łącznie z teleskopem i dwójnogiem. - Piotr podniósł magazynek. - Siedemnaście, kiedy jest do końca załadowany. - Wsunął magazynek na miejsce i zarepetował broń, czując opór twardej sprężyny. - Nie strzelasz, dopóki ci nie powiem, pamiętasz? - Zabezpieczył broń i skinął głową. - Odejdźmy kawałek. Tym sprzętem nie strzela się z odległości dwudziestu metrów. Po drodze instruktor wykładał mu zasady strzelania z karabinu snajperskiego. Mówił o elementarnych sprawach - obserwacji, miejscu ukrycia, oświetleniu, wietrze. O wpływie wilgotności powietrza na tor lotu pocisku. O zabijaniu z wielkiej odległości. W końcu doszli do pozycji strzeleckiej - dwieście pięćdziesiąt metrów od celu, jeśli wierzyć tabliczce. Instruktor skierował się na stanowisko, ale Piotr przystanął. - Mój cel będzie się znajdował w odległości czterystu dwudziestu pięciu metrów - oznajmił. - Tak, wiem, ale to pierwszy dzień. Zwarli się oczami. - Czterysta dwadzieścia pięć metrów - powtórzył twardo Piotr. Instruktor zebrał woreczek z piaskiem i poszli dalej. Gdy powiedział Piotrowi, że broń będzie już ustawiona, Rosjanin stanął w miejscu. - Karabin wyzerujemy tutaj, na strzelnicy - mówił instruktor. - Kąt wznosu zostanie ustalony na czterysta dwadzieścia pięć metrów. Trajektoria lotu znajdzie się około trzech metrów ponad twoim celem. Musisz tylko zachować czujność i nie afiszować się za bardzo z tą zabawką. - Jak, u diabła, mam... - Piotr w ostatniej chwili zaniknął usta. Infiltracja była tajemnicą operacyjną. Instruktor nie mógł jej znać. Idąc za nim, Piotr wściekał się w duchu, że wybrali dla niego taką wielką pukawkę. Gdy postawił ją na ziemi, sięgała mu do piersi. A on miał wejść z nią prosto na Plac Czerwony. Co dwadzieścia pięć metrów, jak na placu manewrowym do nauki jazdy albo na polu golfowym, ustawiono znaki. Przy tabliczce z liczbą czterysta dwadzieścia pięć instruktor rzucił worek z piaskiem na ziemię. Piotr położył karabin na ziemi, oparł lufę na worku i zaczął rozciągać mięśnie. - Dobrze robisz - pochwalił go instruktor. - Ludzie na ogół nie doceniają wagi rozluźnienia mięśni. Masz jakieś wrodzone tiki albo drgawki? - Piotr potrząsnął głową. Nachylił się i wyrwał parę trawek. - Celność zależy też w dużej mierze od oddechu. - Piotr uniósł źdźbła do poziomu wzroku i puścił je w powietrze. Lekki wiatr znosił je nieco w lewo. - Trzeba oddychać głęboko i miarowo. - Piotr ułożył się na ziemi przy karabinie. Instruktor położył się obok niego i zdjął osłonę soczewek z lornetki. - Gdy już będziesz gotowy do strzału, zacznij oddychać płytko i miarowo. - Piotr mocno przycisnął masywną kolbę do ramienia. Sięgnął do zamka i wprowadził nabój do komory. - A kiedy zaczniesz celować, odetchnij raz płytko i wstrzymaj oddech. Piotr spojrzał w lunetkę, której końcówka znajdowała się dobre dziesięć centymetrów od jego oka. Z tej odległości przenoszony przez soczewki obraz był bardzo zawężony, ale przynajmniej nie czekał go los snajperów, którzy chodzili z sińcami wokół oczu. Zresztą i tak widział doskonale zmoczone wodą betonowe bloki. Wymacał bezpiecznik i przesunął dźwigienkę. - Hej, chwila! - zareagował natychmiast instruktor. Wręczył Piotrowi ochraniacze na uszy i obaj założyli słuchawki. - W barrettcie zastosowano hamulce odrzutu, uwalniające sprężone gazy. Broń starego typu kopała jak koń. Ten karabin jest łagodny jak damski pistolecik. Ale hamulec sprawia, że jest piekielnie hałaśliwy. Gdybyś wystrzelił bez ochraniaczy, ogłuchłbyś na amen. - Mogę strzelić? - zapytał Piotr. - Dopiero kiedy powiem! Piotr odczekał chwilę. - Mogę już? - zapytał po paru sekundach. - W porządku, panie zawodowiec. Do roboty. Mimo ochraniaczy wystrzał zagrzmiał jak wybuch bomby. Piotr wystrzeliłby następny pocisk niemal od razu, gdyby nie to, że z przyzwyczajenia sięgnął do zamka. Kolejne kule posłał już jedna po drugiej w ciągu paru sekund. Gdy wystrzelał cały magazynek, spojrzał na starszego mężczyznę. Instruktor odjął lornetkę od oczu. - Jesteś gotowy posłuchać mnie trochę? - zapytał rozdrażniony. - Przecież słucham - odpowiedział Piotr. - Wiem, że to szkolenie jest bardzo przyspieszone, ale musisz sobie przyswoić parę reguł, które pozwolą ci następnym razem trafić w cel. Masz mieć motto: jeden strzał i śmierć. - Ale przecież trafiłem w cel - zaprotestował Piotr. Agent CIA uniósł lornetkę do oczu. - Ten kubek wciąż tam jest. Gdyby choć jedna z kul go musnęła, zrobiłaby z niego... - Zamarł. Dopiero teraz zauważył drugi koniec muru, którą Piotr ochlapał wodą, tworząc kształt o rozmiarach ludzkiej sylwetki. Opuścił lornetkę i wstał, nie patrząc na Piotra. - Zabezpiecz broń - powiedział, ruszając w kierunku muru. Piotr poszedł za nim. W ścianie ziała dziura wielkości człowieka. Zmoczone wodą betonowe bloki znikły. Rozleciały się niemal w pył. Na ziemi leżały kawałki muru nie większe od pięści. - Rozpierniczyłeś nam ścianę. - To było wszystko, co powiedział instruktor. Piotr przeprosił. 20 KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 17 kwietnia, 04.00 GMT (14.00 czasu lokalnego) W sali panował pełen podniecenia gwar, ale wszyscy ucichli, gdy Clark wszedł do środka. Dowódcy sił narodowych byli najwyraźniej bardzo zadowoleni z wyników pierwszych trzech dni operacji. Clark postanowił przejść od razu do rzeczy. - Lód pęka już w okolicach Luobei - obwieścił. Dowódcy spojrzeli na niego z uwagą. - Samoloty zwiadowcze meldują, że na piętnastu procentach powierzchni widać czarną wodę. - Rzucił na stół fotografie lotnicze Amuru. Generałowie rzucili się natychmiast na zdjęcia i zaczęli studiować czarno--białe fotografie wykonane z dużej wysokości. Do tej pory nieskazitelnie biała nitka była teraz pocętkowana czarnymi plamami jak sierść dalmatyńczyka. - Lód może puścić lada chwila, panowie - ostrzegł Clark. - Bogu dzięki, że jesteśmy do przodu w stosunku do planu - odezwał się dowódca sił brytyjskich. Zsunął okulary i uważnie przyglądał się fotografii. - Nie jesteśmy do przodu, lecz do tyłu - sprostował Clark, ściągając na siebie zdumione spojrzenia oficerów. - Przyspieszyłem harmonogram. Chcą, żeby pierwsze oddziały przekroczyły rzekę za trzy dni. W sali zapanował nagle zgiełk. - Niemożliwe - zaprotestował francuski generał. Pozostali przytaknęli z zapałem. - To będzie za dużo kosztować naszych żołnierzy. A poza tym -dodał cicho, rozglądając się po twarzach oficerów - odsłonimy się na ataki na całej długości skrzydeł. Czyżby lód pękał szybciej niż zakładaliśmy? - Nie - odpowiedział Clark. - To Chińczycy pękają szybciej, niż zakładaliśmy. - Skinął głową podpułkownikowi, który zaczął rozdawać kartki z nowym harmonogramem. - Cele pozostają te same - mówił dalej Clark. - Jednak biorąc pod uwagę dotychczasowe sukcesy w łamaniu oporu Chińczyków i stan lodu na Amurze, redukujemy czas potrzebny do osiągnięcia tych celów do połowy. W sali znowu zaszumiało, jednak tym razem oficerowie zachowywali się ciszej. Proponowana przez Clarka zmiana planu wiązała się z wielkim ryzykiem. - A co z zabezpieczeniem skrzydeł? - zapytał niemiecki generał. Clark usiadł w końcu. Zwłoka w odpowiedzi nie była wystudiowaną, teatralną pozą. On również obawiał się tak szybkiego pójścia naprzód. Pozostawiali flanki bez żadnej osłony, tracili korzystne sposobności i narażali operację na wielkie ryzyko. Dowódcy polowi mieli dostać rozkaz zlekceważenia wszelkich zasad sztuki wojennej. Musieli zrezygnować z zabezpieczania swoich pozycji i z umacniania się w terenie, tylko przeć naprzód bez należytego rozpoznania. Mieli omijać nieruchawe chińskie formacje, które mogły w każdej chwili odżyć i uderzyć na ich tyły. - Albo wygramy tę wojnę - zaczął powoli Clark - dzięki tej operacji, albo ją przegramy. Nie wygranie wojny tu i teraz oznacza przegraną. To nie jest fakt wojskowy, lecz polityczny. Odkąd chińskie jednostki zaczęły poddawać się jedna po drugiej, wszyscy musieliście sobie zdać sprawę, że bez trudu możemy pokonać ich armię na pomoc od Amuru. Możemy zabić albo wziąć do niewoli sześćset tysięcy ich żołnierzy, zniszczyć całą ciężką broń, przechwycić magazyny z zapasami, odbić całe terytorium, które odebrali Rosji... i mimo to przegrać tę wojnę. Wszystko jedno, jakie sukcesy osiągniemy pod względem wojskowym, nasi żołnierze i tak niedługo wrócą do domów. A kiedy opuścimy Syberię, pozostawimy ją znowu na łup pół miliona chińskich żołnierzy stacjonujących na południe od Amuru... chyba że ich również pokonamy. Clark wiedział, że mówi rzeczy oczywiste. Przedstawiał te racje już ze sto razy. Ale członkowie sztabu milczeli, pozwalając mu mówić dalej. Czekali, aż naświetli im obraz do końca. Główne zadanie Clarka na stanowisku głównodowodzącego polegało na przekształcaniu ogólnej wizji tej wojny w rozkazy. Musiał zapewnić spójność celów geopolitycznych z operacjami i planami wojennymi. - Aby osiągnąć pełne zwycięstwo, musimy podjąć ryzyko przegranej. Musimy przerzucić ludzi przez Amur do Chin, nawet jeśli na naszych tyłach pozostawimy zdolne do walki jednostki wroga. Zrobimy to, chociaż wiemy, że niedługo zostaniemy odcięci przez roztopy. Idziemy na całość, panowie. Do roboty. Zaczynamy z tym harmonogramem, który macie w rękach. - Skoro już poruszył pan ten temat - wtrącił brytyjski generał, ze zmarszczonymi brwiami przerzucając gruby plik kartek - wydaje mi się, że jest błąd na stronie czwartej. Wszyscy zaczęli szeleścić kartkami, szukając czwartej strony... Wszyscy z wyjątkiem Clarka. - To wcale nie błąd - odparł. - Wybacz, Nate - odezwał się przyjaciel Clarka z armii brytyjskiej, porzucając swój zwykły, sztywny sposób mówienia - ale to samobójstwo. Posyłasz całą brygadę i Siedemdziesiąty Piąty Pułk Strzelców na misję, która - nawet jeżeli uda nam się przekroczyć Amur zgodnie z nowym harmonogramem - może się skończyć ich całkowitym unicestwieniem! Wysyłasz ich grubo za wcześnie. Przykro mi, Nate, ale muszę się sprzeciwić. Clark odetchnął głęboko. - Grupa Armii Dżinan już ruszyła, właśnie dostaliśmy raport. - Na sali zrobiło się poruszenie. - Ale w tej chwili zrobiła się tam dziura, więc wpuszczam w nią tę brygadę. Jeśli teraz uchwycimy dolinę, zablokujemy linię kolejową i odizolujemy północ od reszty Chin. W dodatku odetniemy pięćdziesiąt dywizji, trzy czwarte miliona żołnierzy, na południe od Amuru. Dowódca sił francuskich sprawdził harmonogram z danymi w notatniku. - Będą musieli sami powstrzymać całą grupę armii. Dwie dywizje pancerne. Dziesięć dywizji piechoty. Trzy dywizje powietrzne. To ponad sto siedemdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy, panie generale. - Ale to my panujemy w przestrzeni powietrznej - odparł Clark. - Rozkazałem dowódcy lotnictwa, by bombardował każdy metr tych kolumn wszystkim, co ma. Do doliny powinna dotrzeć najwyżej połowa armii. Ci, którzy przetrwają, będą zdezorganizowani, wyczerpani, przerażeni i całkiem zieloni. A ludzie, których wystawiam przeciwko nim, to zahartowani zawodowcy, którzy będą walczyć w terenie idealnym do obrony. Według raportu wywiadu, wzgórza są pocięte głębokimi wąwozami, złogami skalnymi i płytkimi jarami. Obrońcy zyskają doskonałą osłonę, a napastnicy zostaną zmuszeni do pokonywania otwartego przedpola; poza tym powtarzam, że to do nas należy przestrzeń powietrzna. - Clark czuł, jak rozpływa się ciężka atmosfera. - To moi żołnierze. Mogą zostać przerzuceni szybciej niż Osiemdziesiąta Druga Powietrznodesantowa, bo mają lżejszy sprzęt. Zresztą generał Lawson sam poprosił o to zadanie. Biorą na siebie pełną odpowiedzialność za Siedemdziesiąty Piąty Pułk Strzelców i za Pierwszą Brygadę Sto Pierwszego Powietrznego. - Clark wstał. - Koniec zebrania. WŁADYWOSTOK, SYBERIA 18 kwietnia, 06.00 GMT (16.00 czasu lokalnego) - Chyba wszystko jest do dupy - odezwał się chłopak z drużyny Andre Faulka. - Co ty, facet - odparł drugi. - Słyszałem od tego głupka z korpusu sygnalizacyjnego, że Chińczycy spieprzają jak sfora przestraszonych psów. To koniec wojny, panowie! Drzwi otwarły się z hukiem na oścież i do sali weszło dwóch gryzipiórków z kwatery głównej batalionu. - Zamknij te cholerne drzwi! - rozległ się okrzyk. Zimne powietrze szybko napływało do sali. Pisarze wyciągnęli z worka gruby tubus. Andre przypomniała się służba w oddziale pocztowym. To wydawało się tak dawno... Aguire i inni, Wolfson... Pisarze z trzaskiem ściągnęli z ttubusa gumowe opaski. - A to co, u diabła? - zainteresował się jeden z żołnierzy. - A na co wygląda? - odparł jeden z pisarzy. - Na jakąś pieprzoną mapę! Ale nie odpowiedziałeś mi na pytanie! - Koledzy z drużyny musieli go przytrzymać. Pisarz miał najwyraźniej położyć za chwilę kres ich nadziejom. Facet z kwatery głównej uśmiechnął się i wręczył im nowe mapy. - O osiemnastej zebranie batalionu. Hangar B. - Pisarze wyszli z baraku. Nastrój w sali wyraźnie się popsuł. Żołnierze rozpostarli złożone mapy. - Su-i-bin? Tang yu-an? To nie są rosyjskie nazwy - zdziwili się. Andre nie zwracał uwagi na miasta, strumienie i góry. Odszukał na mapie pojedynczą wijącą się linię. Rzeka znajdowała się u góry mapy, na północ od wyznaczonej dla nich pozycji. Nazywała się Amur. W wielkim hangarze panował nieznośny zgiełk, zupełnie jak na sesji giełdy, tyle że na skalę batalionu. - Baaaczność! - huknął ktoś. Po parkiecie sali gimnastycznej zaszurały krzesła. Andre Faulk wstał razem z całym batalionem. Nerwowe rozmowy zamilkły. Gdy dowódca wszedł na podium, na sali panowała absolutna cisza. Andre skupił wzrok na jego twarzy. - Spocznij - zawołał pułkownik z podwyższenia. Głos miał donośny. -Siadajcie. Sześciuset ludzi z hałasem zajęło miejsca, ale szybko się uciszyli. Dowódca batalionu spojrzał na pojedynczą kartkę papieru, wsunął ją do kieszeni na piersi i rozejrzał się po sali. - Pewnie wszyscy słyszeliście już plotki. Niektóre z nich są prawdziwe. Kopiemy Chińczykom tyłki, aż kurz idzie. - Sala zareagowała śmiechem i wesołymi okrzykami. Napięcie wyraźnie zelżało. - Ale wojna się jeszcze nie skończyła! - W hangarze zapadła cisza. - Przynajmniej nie dla nas. - O kurczę - wymamrotał jeden z żołnierzy. Andre poczuł zimny dreszcz na grzbiecie. Dowódca batalionu pochylił głowę. - Zdaję sobie sprawę, że mieliśmy ogromne straty, większe niż inne oddziały. - O kurczę - odezwał się znów żołnierz siedzący niedaleko Andre. - Ale mamy do wykonania jeszcze jedną misję. Ostatnie zadanie, zanim wrócimy do domu. - Cholera jasna - skomentował gadatliwy żołnierz. Jego słowa wywołały z tyłu wściekłe: “Zamknij się!” - Cicho tam - uspokoił ich sierżant. - Cztery dni temu rozpoczęliśmy operacją Zimowe Żniwa. Teraz zbliża się nowa faza ofensywy. Przekroczymy granicę Chińskiej Republiki Ludowej. A wasz batalion przemieści się w głąb Chin, gdy tylko pierwsze oddziały przeprawią się przez Amur. - Sierżant warknięciem uciszył niepokornych żołnierzy. Andre ogarnęło nagłe zmęczenie; przymknął oczy. Tymczasem pułkownik mówił dalej: - Uderzymy daleko za linią frontu. - Rozległy się pomruki, szepty i przyspieszone oddechy. - Przed nami wyląduje tam batalion komandosów, żeby ubezpieczać strefę lądowania. Cała nasza brygada zostanie przetransportowana helikopterami. Ruszamy o dziewiętnastej. Jutro. Rozległy się stłumione przekleństwa. Andre poczuł, że wnętrzności zaciskają mu się w supeł. A pułkownik kontynuował przemowę. - Razem będzie nas tylko siedem tysięcy. Nasze zadanie polega na odcięciu głównej trasy zaopatrzenia pomiędzy Mandżurią a Pekinem. - Zszedł z mównicy zamyślony, z pochyloną głową. Andre znowu przymknął oczy. - Mamy przechwycić dolinę górską o stromych, skalistych zboczach - mówił pułkownik. - Chińczycy będą próbowali się przedrzeć. Taka walka piechoty w warunkach górskich to walka o wysokość. Walka wręcz. Jeżeli utrzymamy kluczowe pozycje, wygramy. Jeśli się cofniemy, przegramy. Jak widać, wszystko jest bardzo proste. Nie będę wam wstawiać kitu. Rzucą na nas wszystko, co mają. Będą walić ze wszystkich stron, walczyć o każdy kamień, każdy okop, każdy wąwóz. Andre zorientował się, że zaczyna przysypiać. Za pierwszym razem udało mu się podnieść opadającą głowę; za drugim przebudził go szturchaniec sąsiada. Końca spotkania słuchał pogrążony w półśnie. Dodatkowe zapasy. Inspekcje. Ostatnie listy. Skupić się na szczegółach i nie wyrywać się naprzód. I ani słowa skargi ze strony żołnierzy, co Andre doskonale rozumiał. Chorobliwy strach powodował efekt ogłuszenia. U Andre wywołał niemal narkotyczną senność. NA POŁUDNIE OD BAZY RAKIETOWEJ W BIROBIDŻANIE, SYBERIA 18 kwietnia, 08.00 GMT (18.00 czasu lokalnego) Dwuipółtonowa ciężarówka trzęsła się na dziurawej polnej drodze, która miała uchodzić za szosę. Haroldowi Stempelowi było zimno, więc zwinął się w kłębek na pokrytej brezentem koi. Kierowca przedzierał się twardo naprzód, zgrzytając biegami. Żołnierze tępo patrzyli po sobie. Spodziewali się zupełnie czego innego. Sądzili, że pojadą bradleyami, które były zresztą równie niewygodne. Jednak świadomość, że jadą na bitwę zwykłymi ciężarówkami z silnikami diesla, była dla lekko uzbrojonych piechociarzy trudna do zniesienia. - Wiesz, to wszystko mi śmierdzi - oznajmił Patterson, który cały czas narzekał, że ich jednostka jest traktowana gorzej niż inne. - Te skurwysyny przylatują tu ze Stanów, z Japonii czy z jakiegoś innego miejsca, wyskakują z cieplutkich samolotów, pakują się do jeszcze cieplejszych bradleyów i jadą wygrywać wojnę. - Hej - odezwał się McAndrews. - A może chciałbyś się zamienić z pieprzonymi żółtkami? Założę się, że mnóstwo tych popaprańców chętnie zajęłoby twoje miejsce. - Ale przecież nie o to chodzi! Chodzi o szacunek, o to, że go nam nie okazują! Od pierwszego dnia, kiedy... - Spojrzał na Stempela. Nie powiedział nic więcej, ale wszyscy wiedzieli, do czego zmierzał. Miał na myśli “stracony batalion” - okrążoną jednostkę, w której służył Stempel. Wszyscy słyszeli, co mówiło się w armii. Lekka piechota nie była tak dobra jak komandosi albo piechota powietrzna, i nie tak dobrze wyposażona jak wojska zmotoryzowane czy pancerne. Stempel słyszał ich wcześniejsze rozmowy. Mówili, że gdyby stracony batalion trzymał się lepiej, wszystko może potoczyłoby się inaczej. - Hej, człowieku - odezwał się Chavez z sarkazmem. - My jesteśmy żołnierzami z okopów. Pewnie każą nam pilnować jakichś zasranych magazynów. - Pieprzysz! - odezwało się kilka głosów. Ciężarówka zwolniła. Żołnierze siedzący z tyłu rozwiązali mocowanie brezentowej klapy zużytej dwuipółtonówki. Wóz zgrzytał biegami, aż stanął; kierowca zaciągnął hamulec i zgasił silnik. - Wszyscy wychodzić! - rozległa się z zewnątrz komenda. Stempel z pozostałymi wyskoczył przez tylną burtę. Stali w szczerym polu, ale świeże powietrze podziałało na nich ożywczo po trzęsącej jeździe ciężarówką. Załadowali ciężkie toboły na plecy. - W drogę, panienki - powiedział sierżant z plutonu Stempela. Żołnierze, zgięci pod ciężarem plecaków, mozolnie wspinali się na niskie wzgórze. Gdy doszli do szczytu, przystanęli, żeby się rozejrzeć. W dolinie pod nimi siedziały i leżały tysiące Chińczyków. Po grzbiecie wzgórza wspinał się w ich stronę porucznik z opaską Military Police. - Ludzie, ależ się cieszę, że was widzę! - Miał pan jakieś problemy, poruczniku? - zapytał sierżant młodszego od siebie oficera. - Nie. Ale z tego, co słyszałem, prowadzą tu jeszcze kilka tysięcy. A za kilka godzin zrobi się ciemno. - Zdjąć plecaki! - wydał rozkaz sierżant. - Przeładować broń! Żaden z nich nie powiedział ani słowa, gdy kierowali się do obozu jenieckiego, ale na wszystkich twarzach widać było złość i rozczarowanie. Zrozumieli, że armia przydzieliła im jedyne zadanie, jakie - jej zdaniem - byli w stanie spełnić. BIAŁY DOM, WASZYNGTON 18 kwietnia, 23.00 GMT (18.00 czasu lokalnego) Gordon Davis patrząc w lustro, poprawił krawat. - Powinieneś usiąść - odezwała się Elaine. - Nic mi nie będzie - sprzeciwił się Gordon. Pomogła mu podejść do wyściełanej ławy. - Jeżeli masz wygłosić tę mowę stojąc, to powinieneś się oszczędzać. - Czuję się świetnie - upierał się Gordon, siadając. - A teraz powiedz mi, że jestem wspaniały. Elaine roześmiała się. - Gordon... - zaczęła. Uklękła przed nim i położyła dłonie na jego udach. - Gordon, kochanie, wypadniesz cudownie. - Uściskała go, starając się nie pobrudzić mu marynarki szminką. Uśmiechnął się od ucha do ucha. - I co jeszcze? - Jestem z ciebie bardzo, bardzo dumna. Czy już ci to kiedyś mówiłam? - Dalej. - Nie mogę. Jeszcze parę pochwał, a głowa ci pęknie od nadmiaru wody sodowej. Wybuchnęli śmiechem. - Mamo! - Celeste wyłoniła się z salonu. - W tej sukience wyglądam, jakbym miała dziesięć lat! Czy mogłabym przynajmniej zdjąć tę głupią wstążkę? Rodzice spojrzeli po sobie. Elaine przysunęła do siebie głowę męża i pocałowała go lekko. - Mamo! Wszyscy, których znam, mają zamiar oglądać tę głupią imprezę! Nie przeżyję tego, słowo daję! - Tu nie chodzi o ciebie, Celeste! - odezwała się w końcu Elaine. - Ach, tak? W porządku, w takim razie nigdzie nie idę! - Drzwi salonu zatrzasnęły się z hukiem. - Chcesz, żebym się tym zajął? - zapytał Gordon. - Och, tak, powinieneś! Inaczej skończy się na tym, że Celeste pokaże się w czarnej koszulce i glanach! - Elaine przeszła do salonu. Gordon wziął do ręki trzy kartki ze swoim przemówieniem. Czuł lekki niepokój. Nigdy nie wiadomo, jak wystąpienie zostanie przyjęte przez słuchaczy. Najbliższy prawdy w przewidywaniu jego treści okazał się “New York Times”. Zapowiedział mianowicie, że przemówienie będzie krótkie, “jak na prawdziwego męża stanu przystało”. Ale to przypuszczenie zagubiło się w całym morzu błędnych proroctw. Niektórzy analitycy sugerowali, że prezydent publicznie wezwie do zawarcia pokoju. Inni twierdzili, że w zawoalowany sposób zagrozi atakiem nuklearnym albo że zapowie narodowe referendum na temat kontynuowania wojny, co pomogłoby mu wyjść z twarzą. Gordon odetchnął głęboko i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Stracił siedem kilogramów, ale na ekranie nie będzie tego widać. Odłożył kartki z przemową i zszedł po schodach na dół. Znał na pamięć każde słowo. W końcu sam je napisał - wypłynęły prosto z jego serca. - Wychodzę do was dzisiaj nie po to, by mówić o polityce czy o wojnie - zaczął Gordon swoje wystąpienie przed Kongresem. - Przyszedłem, by mówić o stanie państwa i o naszych cechach narodowych. O czymś, co utraciliśmy. O czymś, co znowu musimy odnaleźć. Wiele lat temu Rudyard Kipling napisał słowa, które wciąż są aktualne, przynajmniej dla tych, którzy ich słuchają: “Nie ma sensu iść dalej niż na koniec ziemi; wszyscy tak mówią, a ja w to wierzę”. Izba parlamentu słuchała w skupieniu. - Jaki jest sens w walce, szarpaniu się, parciu naprzód? “To koniec ziemi. Ślady się nagle urywają i nie ma sensu iść dalej!”. Czy my, Amerykanie, nie stworzyliśmy narodu najpotężniejszego na świecie? Równie wielkiego, jak największe narody w historii? Dlaczego my, tak przedsiębiorczy, tak cywilizowani, żyjący w komforcie, dlaczego my, przywódcy świata, podejmujemy ryzyko i pchamy się w przyszłość, gdzie jedyną gwarancją jest nie koń- czący się ciąg kłopotów? Gordon poczuł nagle, jakby spadła mu sprzed oczu zasłona. Do tej chwili odnosił wrażenie, że jest kimś innym. Umysł miał oddzielony od ciała. Wydawało mu się, że go tu wcale nie ma, że to nie on wygłasza przemówienie, które może zadecydować o losie jego prezydentury. Zapomniał zupełnie, jak bardzo ta chwila jest ważna w jego życiu i w życiu całego kraju. Jak lunatyk przeszedł po wzorzystym dywanie do mównicy i obudził się nagle przed kamerami telewizyjnymi. A przed odbiornikami siedziała największa widownia telewizyjna w historii Ameryki. - Coś zgubiliśmy, więc idźmy i odnajdźmy to! Bojaźliwi, ostrożni ludzie zawsze się zatrzymywali na końcu swojego pola. Ale ambitni, myślący, odważni mężczyźni i kobiety, którzy zbudowali dom nazywany przez nas Ameryką, parli naprzód, budując drogi, którymi teraz tak wygodnie podróżujemy! Panie i panowie, oni stosowali się do wskazówek tego Kongresu. Odpowiedzieli na jego wezwanie: “Przede wszystkim naprzód!”. Aplauz, który teraz nastąpił, był tak spontaniczny i gorący, że Gordon poczuł dreszcz satysfakcji. Bardzo go to ożywiło. - Możecie zapytać: “Czy te odkrywcze dni nie przeszły już do historii?”. - Sala zareagowała grobową ciszą. Nikt się nawet nie poruszył. Senatorowie nie mieli kopii wstąpienia, wpatrywali się więc w Gordona czekając, co dalej powie. - Zapytacie: “Czy nas prowadzą na drogę bezsensownego awanturnictwa? Mamy swoje pola do obsiania, płoty do naprawienia i coraz więcej stodół do wzniesienia tu, gdzie teraz jesteśmy!”. Gordon podniósł wzrok i spojrzał na galerię. Elaine uśmiechała się do niego. Był pewien, że ten obraz ogląda teraz cały świat. - Ale wokół nas leżą wielkie, niezbadane obszary, wielka nieodgadniona przyszłość. Nie można jej zobaczyć, ale ona na nas czeka. Tak jak nasi przodkowie, mamy możliwość wyboru. Odważymy się iść naprzód? Zbadamy te nieznane obszary? Odnajdziemy w sobie mężnego ducha i wyobraźnię? Pójdziemy drogami, które czasami dokądś prowadzą, a czasami wiodą na manowce? Czy też podrzucimy naszą odwagę, zlekceważymy ten impuls, tę siłę, tę potężną ambicję, która napędzała maszynę naszego postępu i przekazała go całej ludzkości? Z ław republikanów rozległy się gromkie oklaski. - To wezwanie jest kuszące - mówił dalej Gordon. - Ale wielu nigdy go nie usłyszy. Pozostaną na zawsze niewolnikami teraźniejszości. Bojaźliwi i ostrożni, nigdy nie zrozumieją cudów, które nas otaczają, bo traktują je jako coś normalnego. Zapomnieli, że te zwykłe, ułatwiające życie urządzenia kiedyś stanowiły triumf wynalazczości i przedsiębiorczości! Zachowają w pamięci najwspanialsze i najbardziej błyskotliwe myśli ludzkości, ale nie będzie im dane dosięgnąć światła! Nie oświetlą nowego szlaku! Nie odważą się sprawdzić, co się kryje za zasłoną! Jeśli mamy przetrwać jako naród wolnych mężczyzn i kobiet, jeśli mamy podsycać w nas ogień, abyśmy mieli siłę i wolę zaglądania w przyszłość w poszukiwaniu ukrytych prawd, najpierw musimy spojrzeć w głąb siebie. Musimy odnaleźć wiarę, przygniecioną teraz poczuciem wygody i spokojem. Musimy oddać jej prawo głosu. A tym z was, którzy słyszą w sobie to wezwanie, powiem... krzyczcie z całych sił, że nie jesteśmy narodem, którego chwała dawno przeminęła. Wstańcie i pokażcie swoją obecność albo już zawsze żyjcie sobie w spokoju! Wszyscy na sali, nawet widzowie z galerii, powstali i nagrodzili go burzą oklasków. Gordon odetchnął głęboko; miał w sobie pewność, jakiej jeszcze nigdy nie zaznał. Odprężył się i uśmiechnął, po raz pierwszy od początku przemówienia. Adrenalina napłynęła mu do krwi, wymywając z ciała cały ból. Odczekał chwilę, aż na sali zapadła cisza. - Panie i panowie, wiedzcie, że los naszego kraju spoczywa w waszych rękach. Z jednej strony mamy komfort i bezpieczeństwo, z drugiej - spienione morze, które musi pokonać nasz szarpany sztormem statek. Do nas należy wybór. Musimy zdecydować, czy przekroczyć nasz wymiar czasu, czy porzucić uprzedzenia i ignorancję, czy przełamać ograniczenia, które łańcuchami przykuwają nas do naszej bezpiecznej teraźniejszości! My, Amerykanie, musimy badać nowe rzeki życia! Nie możemy pozwolić, by zawładnął nami strach! Jeśli bowiem tak się stanie, nigdy nie ujrzymy dziewiczych lasów u źródeł rzeki ani żyznych ziem, przez które przepływa ta rzeka. Los kraju, panie i panowie, leży w waszych rękach. Coś utraciliśmy. Musimy pójść i to odszukać. KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 19 kwietnia, 01.05 GMT (11.05 czasu lokalnego) Przez chwilę maleńki telewizor przekazywał tylko ciszę. Ostatnie słowa prezydenta Davisa sparaliżowały zebranych w sali Kongresu. Ale kiedy słuchacze zaczęli gwałtownie bić brawo i skandować z zapałem, podobna reakcja nastąpiła w zatłoczonej sali konferencyjnej. Oficerowie i szeregowcy wykazali niekłamany entuzjazm. Nate Clark odwrócił się i omiótł salę wzrokiem. Nawet Europejczycy gorąco dyskutowali między sobą - szczególnie Brytyjczycy; Nate z ruchu warg wyczytał, że powtarzali sobie słowa prezydenta, cytującego Kiplinga. Nate odwrócił się z powrotem do telewizora. Prezydent Davis powoli szedł przez środek sali Kongresu. Zarówno republikanie, jak i demokraci klaskali i uśmiechali się. Unosili wysoko ręce, jakby dzierżyli w nich rycerskie miecze. Kamerzysta zrobił najazd na panią Davis i jej śliczne córki, mniej więcej w tym samym wieku co synowie Nate`a. Na wspomnienie domu generał poczuł rozdrażnienie i zniecierpliwienie. Za kilka godzin to jego twarz wypełni ekrany telewizorów. Stanie w świetle reflektorów, a jego słowa będą transmitować wszystkie światowe stacje telewizyjne. Tak bardzo pragnął, aby to wystąpienie okazało się sukcesem, aby jego chłopcy ujrzeli, jak ojciec opisuje zadziwiające zwycięstwo ich kraju. Ale zaraz poczuł wstyd, że traktuje to tak małostkowo. Jego ludzie walczyli o życie, a on przymknął oczy i rozkoszował się zwycięstwem, które wciąż jeszcze było wątpliwe. Rozciągał swój triumf na wszystkich, którzy wątpili - nawet członków rodziny. - Panie generale? - odezwał się podpułkownik Reed. Nate otworzył oczy. - Mamy na linii dowódcę Siódmego Korpusu. Chce przekazać najświeższe współrzędne poszczególnych jednostek. Nate poczuł lekkie ukłucie w piersi. W zatłoczonej sali zrobiło się cicho. Clark przeszedł przez całą wielką salę do radiostacji. Jeszcze nie włożył słuchawek, a już usłyszał głos generała, który pytał oficera łączności, co sądzi o wystąpieniu prezydenta. Jego pogodny ton był dobrą oznaką. - Tu Clark - powiedział głośno Nate do mikrofonu. - Panie generale! - usłyszał głos dowódcy korpusu. - Jest pan gotowy do zanotowania naszych pozycji? Oficerowie wokół Clarka usłużnie podsunęli notatniki. - Z tej strony pełna gotowość - odpowiedział Clark. Serce waliło mu jak młotem, w gardle zaschło. - Proszę mi najpierw podać pozycje najbardziej wysuniętych jednostek. - Drugi batalion, Sto Siedemdziesiąty Trzeci Pułk Kawalerii Pancernej -usłyszał z głośnika metaliczny głos. - Północny brzeg rzeki Amur. W sali rozległy się okrzyki radości. - O ton ciszej, proszę - krzyknął Nate. - ...tylko słaby opór - mówił generał. - Frontowe jednostki chińskie są prawie bezbronne. Ich zapasy amunicji muszą być zerowe. Mnóstwo oddziałów zwyczajnie ucieka. Wywiad jednak uważa, że niektóre jednostki wewnątrz okrążenia mogą mieć spore zapasy, których nie zdążyły przerzucić na północ. Chciałbym poprosić o opóźnienie operacji przeprawy, żebyśmy mieli czas na zabezpieczenie skrzydeł na północ od Amuru. Jesteśmy tak daleko do przodu w stosunku do harmonogramu, że dwudziestoczterogodzinna przerwa nie powinna... - Nie zgadzam się- przerwał mu Clark. - Ma pan przekroczyć Amur pełną siłą, gdy tylko inżynierowie postawią most. - Na dłuższą chwilę zaległa cisza. - Proszę potwierdzić. Znowu chwila ciszy w eterze. - Potwierdzam odbiór, panie generale - odpowiedział z wyraźną niechęcią dowódca korpusu. - Rozkaz brzmi: zacząć przeprawę przez Amur. Gdy się rozłączyli, Reed podszedł do Clarka. - Co z Dwudziestą Piątą Dywizją Piechoty? - zapytał. - Napotkali na lekki opór i utknęli nad Amurem na południe od Birobidżanu. - Każ im się przeprawiać - odparł Clark. - Jaki jest ich cel? Clark odwrócił się do Reeda. - Przeprawić się przez Amur i wkroczyć do Chin - odpowiedział. KREML, MOSKWA 19 kwietnia, 01.10 GMT (03.10 czasu lokalnego) - Jeszcze za wcześnie, by wyrokować, jaki może być wynik wystąpienia prezydenta Davisa - oznajmił jeden z amerykańskich komentatorów telewizyjnych. Karcew z niesmakiem potrząsnął głową. - Zważywszy na niskie wskaźniki aprobaty i słabe widoki na przepchnięcie w głosowaniu dalszego finansowania wojny, musiał wypowiadać się ostro. To przemówienie jest bez precedensu i w dodatku zupełnie nieprzewidziane. Wiedzieliśmy, że wystąpienie będzie krótkie z uwagi na stan zdrowia prezydenta. Teraz musimy zaczekać przynajmniej do wstępnych wyników badań opinii publicznej. Amerykańskie środki masowego przekazu przyjęły pozycję wyczekującą, ale sama mowa bez wątpienia była majstersztykiem. Davisowi udało się wznieść ponad walki frakcji politycznych, które zdążyły już zmęczyć Amerykanów, a także obronić bardzo niepopularną w społeczeństwie wojnę, nawet o niej nie wspominając. Karcew wyłączył telewizor. Nie puścili żadnych relacji Kate Dunn. Inne reportaże z wojny nic dla niego nie znaczyły. Jako naukowiec zastosował katalizator, który skłonił system do działania. Gdyby potem interweniował, mógłby zmienić dynamikę, którą sam próbował przeanalizować. Wyjął notatnik i długopis i spisał wszystkie dotychczasowe wyniki eksperymentu. Po pierwsze, obalenie rosyjskiego rządu - to niemała sprawa. Potem zniszcze- nie w wojnie domowej pozostałych rosyjskich instytucji władzy. I na koniec UNRUSFOR i Chiny - jedni i drudzy zostali po prostu wciągnięci w próżnię. Zwykła zależność przyczynowo-skutkowa. A wojna była nieuniknionym następstwem. UNRUSFOR w końcu wygra tę wojnę, i to w dużej mierze dzięki Karcewowi. To właśnie wysłany przez niego zabójca zamordował Governora Bristola - człowieka znacznie bardziej przewidywalnego niż Da-vis. Gdyby Bristol był prezydentem, wynik wojny wyglądałby zupełnie inaczej, tego Karcew był pewien. Przyłożył długopis do nie zapisanego miejsca na dole kartki, na końcu listy. Linia pomiędzy przeszłością a przyszłością. Napisał: “Co się wydarzy w Chinach?”. Rozpadające się tkanki rosyjskiego społeczeństwa stworzyły jedną jedyną sposobność, taką, jaka się zdarza raz na całe życie. Anarchia w Rosji stanowiła zarówno cel sam w sobie, jak i katalizator wydarzeń, które miały jeszcze nadejść. Ale rejestrowanie sił, jakie jego eksperyment wyzwo- lił na wielką skalę, miało w sobie element niepewności. Skala, w jakiej te procesy zachodziły, nie przekroczyłaby i tak granic Chin, gdzie mieszkała jedna czwarta ludzkości. Nie potrafił odpowiedzieć na pytanie: co dalej stanie się w Chinach? Karcew uświadomił sobie, że wpatruje się bezmyślnie w jaskrawoczerwony, orientalny dywan. Wyobraził sobie, jak musi teraz wyglądać w oczach Wszechwiedzącego, i szybko przeszedł do półek z książkami stojących obok kominka, by przejrzeć eklektyczny zbiór rozpraw naukowych. Jednak nie znalazł w nich nic nowego. Były tak samo oderwane od współczesnego życia jak on sam. Powinien był żyć w dziewiętnastym wieku. Tamte czasy znacznie bardziej by mu pasowały. Ludzie borykali się wtedy ze znacznie większymi problemami - tak jak on teraz. - Muszę... - zaczął, ale nie bardzo wiedział, jak skończyć. Zgrzytnął zębami i zapragnął za wszelką cenę otrząsnąć się ze złego samopoczucia. Pomaszerował z powrotem do biurka i wcisnął guzik interkomu. - Halo - odezwał się i odczekał chwilą. - Halo! - powtórzył niecierpliwie. Drzwi się otworzyły. Karcewowi serce podskoczyło do gardła, ale to był tylko jego rozczochrany asystent. Jeszcze nie, pomyślał uspokojony na jego widok. Był już tak blisko dokończenia dzieła. Asystent stał w wejściu, patrząc na niego, jakby był samym Panem Bogiem. Karcew podniósł wzrok tak nagle, że mężczyzna aż drgnął. Reakcja doradcy była niezwykle interesująca... taka ludzka i mimowolna. Karcew uśmiechnął się. Potrzebuję więcej kontaktów z ludźmi, choćby takich jak ten, pomyślał. Przyszły mu do głowy słowa o potędze i celowości strachu. Pozwólmy im nienawidzić, byle tylko się bali, przypomniał sobie. Kto to powiedział? - Przepraszam? - odezwał się niepewnie pobladły asystent. Karcew uświadomił sobie, że ostatnią myśl wypowiedział na głos. Nie zwrócił uwagi na asystenta; znowu zatopił się w rozważaniach. Jeżeli tak na mnie wpływa spotkanie z jednym tylko człowiekiem... Spojrzał na asystenta. - Chcę zwołać wiec - oświadczył. Doradca zmarszczył czoło i przekrzywił głowę. - Słucham? - Wiec. Przecież rozumiesz po rosyjsku. - Tak, proszę pana, ale... Co to ma być za wiec? - Wielki. Chcę, żeby Plac Czerwony był zapełniony. - Ludźmi? - Nie, idioto! Kozami i kurami! - Asystent wyglądał na coraz bardziej przerażonego. - Oczywiście, że ludźmi! Chcę wygłosić przemówienie o historycznych czasach, w jakich żyjemy! - Czytał w twarzy asystenta jak w otwartej książce. Prawie widział przelatujące myśli na temat praktycznych problemów zebrania tak wielkiej liczby ludzi w jednym miejscu. - Obiecaj im chleb - powiedział Karcew z przygnębieniem. - I wódkę. - Obszedł biurko i stanął przed komputerem, na którego ekranie świeciła nie dokończona strona. Przyszli historycy napiszą całe tomy o tych czasach, pomyślał zirytowany, a te lumpy są zainteresowane tylko chlebem i wódką! Asystent odchrząknął. - Chce pan, żebym zorganizował wiec na Placu Czerwonym i obiecał chleb i wódkę, żeby ściągnąć ludzi? - zapytał. Karcew popatrzył na niego i skinął głową. - Pan będzie wygłaszał przemówienie? To nie było pytanie. Asystent dawał Karcewowi sposobność do zmiany zdania. Karcew wlepił w niego wzrok i zawahał się. W rozdziale dwunastym swojej książki napisał, że rządzi poprzez skomplikowany system, oparty głównie na zasadzie wzajemnej zależności interesów. Ten człowiek - kimkolwiek był - wszystko, co miał, zawdzięczał Karcewowi. Luksusowy apartament, jedzenie i picie, kobiety albo chłopców, którzy go w nocy zabawiali. Wszystko. Dlatego jakiekolwiek zagrożenie dla Karcewa było zagrożeniem także dla niego samego. I dlatego cały system funkcjonował niemal bez potrzeby nadzoru. Podwładny niewątpliwie wyczuwał niebezpieczeństwo, ale Karcew chciał czegoś więcej; potrzebował akcentu na zakończenie swojego dzieła, a wiec dawał pewne możliwości. Rozdział pierwszy zaczynał się od zgromadzenia na Placu Czerwonym. To była dobra klamra. - Pierwszy Maja! - wybuchnął Karcew, marszcząc czoło. - Zorganizujemy pierwszomajowe święto jak za dawnych czasów, tyle że nie będzie żadnej parady, tylko wiec. W porządku? Do roboty! Przygotuj wszystko. Asystent zawahał się i wyszedł. Karcew pomyślał, że przygotowując wiec, urzędnik musi zadbać także o siebie. Fałszywy paszport, gotówka, bilety lotnicze. Mało znanemu funkcjonariuszowi ucieczka mogła się udać. Ale Karcew nie mógł uciec. Do końca swoich dni - nieważne, ile ich zostało - musiał pozostać w swoim pozbawionym okien gabinecie. Nie mógł nawet żywić nadziei na uniknięcie “sprawiedliwości" mściwego i obłudnego świata. Rozejrzał się po pustym gabinecie. - Ale w końcu co mam do stracenia? - mruknął i zaczął pisać. Stukał szybko klawiszami, jakby ścigał się z czasem. BIAŁY DOM, WASZYNGTON 19 kwietnia, 11.00 GMT (06.00 czasu lokalnego) - Kto to? - zapytał Gordon Davis. - Ralph Stevenson - odpowiedział Daryl i podał słuchawkę Gordonowi. - Ralph! - Gordon rozmasował bolące skronie. - Słyszałeś już wspaniałe nowiny? Kongresman nie był pewien. - Na temat wojny? - Pewnie, że tak! Dajemy im w tyłek tak, że zaraz będziemy w Pekinie! Co o tym mówią ludzie w Kentucky? - Stevenson ostrożnie formułował odpowiedź; Gordon w tym czasie szarpał się z zabezpieczoną przeciwko dzieciom zakrętką fiolki ze środkami przeciwbólowymi. Pojawiła się Elaine z kubkiem gorącej herbaty i położyła dłoń na jego zimnym, wilgotnym czole. - Cóż, Ralph, zdaję sobie sprawę, że masz zobowiązania w stosunku do swojego kierownictwa - oznajmił Gordon. - Ale musisz honorować także zobowiązania wobec mieszkańców Kentucky. Zobowiązania wobec swojego narodu. - Panie prezydencie, daliśmy panu wystarczająco dużo czasu, by zakończyć tę wojnę, ale... - A co powiesz, Ralph, kiedy zakończymy tę wojnę zwycięstwem? Dobrze wiesz, że to się stanie. Jesteśmy u progu zwycięstwa! Co powiesz ludziom z Louisville przed wyborami, jeżeli przyłożysz ręką do rozwalenia tej najpomyślniejszej amerykańskiej operacji wojskowej od czasu lądowania w Normandii? Kongresman roześmiał się nerwowo na samą myśl. Elaine osuszyła chusteczką czoło Gordona. - Słuchaj, Ralph, mamy mało czasu. Tam giną żołnierze, usiłując wygrać tę wojnę; ty masz tylko zagłosować. Mogę na ciebie liczyć? Usłyszał lekkie westchnienie i w końcu w słuchawce rozległ się zmęczony głos: - W porządku, panie prezydencie. - Bardzo panu dziękuję, kongresmanie Stevenson! - Jim Berne - odezwał się Daryl, wciskając guzik drugiej linii. - Jim! - powitał go Gordon radosnym tonem. - To nie Jim - usłyszał dziecinny głosik. - Tatuś musiał pójść do łazienki. Ma w brzuszku zarazki. - Posłuchaj, skarbie, jestem prezydentem Stanów Zjednoczonych. Wiesz, kto to taki? - Aha, pewnie, widziałam pana w telewizji. To pan jest Dureń. - Tak jest. To ja. A słyszałaś kiedykolwiek o żołnierzach, którzy walczą na wojnie? - Pewnie. Mają białe ubrania, bo jest zimno. - Masz rację! A teraz idź i powiedz tatusiowi, że dureń uważa, że nie powinien żałować pieniędzy marznącym żołnierzom. Powiedz mu, że nie wolno zabierać im jedzenia i ciepłych koców ani... - Elaine poklepała Gordona po ramieniu. - Stań pod drzwiami łazienki i wyjaśnij to wszystko tatusiowi. - Jasne - pisnęła mała entuzjastycznie i popędziła wypełnić misję. - Bili Craft na linii czwartej - oznajmił Daryl, gdy tylko dziewczynka odwiesiła słuchawkę. - Bili! Tu Gordon. - Chyba nie dzwonisz w sprawie, o której myślę? - zapytał senator Craft. - Gordy, cholera, ja jestem jednym z inicjatorów Rezolucji Antywojennej. - Daj mi szansę, Bili, tylko o to proszę. Pozwól mi przedstawić mój punkt widzenia. Craft sapnął i odpowiedział: - Oczywiście, panie prezydencie, proszę mówić. Gdy już było po wszystkim, Gordon rozparł się wygodnie w wyściełanym fotelu za historycznym biurkiem. W pustym Gabinecie Owalnym panowała cisza. - Proszę mnie połączyć z generałem Clarkiem - powiedział zmęczonym głosem, nie patrząc na nikogo. Asystent podał mu słuchawkę. - Nate? - odezwał się chrapliwie. - Wygraliśmy głosowanie. Masz pieniądze na kolejne trzydzieści dni. Teraz tylko musisz wygrać tą wojnę. , NAD AMUREM, SYBERIA 19 kwietnia, 23.00 GMT (09.00 czasu lokalnego) Harold Stempel czekał ze swoim oddziałem na brzegu rzeki. Świeżo wykarczowana przecinka, która służyła za drogę dojazdową do brzegu, była już poryta koleinami. Nogi i plecy bolały go od ciężaru plecaka, jednak nie siadał, bo się bał, że nie będzie już mógł wstać. Saperzy napinali dodatkowe liny zabezpieczające pontony. Pływający most wyglądał solidnie, ale cienki lód w każdej chwili mógł zacząć spływać rzeką. Najmniejszy nawet odgłos tarcia powodował nerwowe reakcje saperów. Żołnierz stojący pośrodku mostu krzyknął coś, uniósł zgiętą w łokciu rękę i wykonał gest, jakby pompował w powietrzu zaciśniętą pięścią. - Dobra, chłopaki, idziemy! - krzyknął dowódca plutonu Stempela. Poszli przez most w dwóch rzędach, każdy rząd po jednej solidnej, metalowej kratownicy przeznaczonej dla samochodów. Rząd Stempela prowadził porucznik, za nim szedł operator radiostacji z anteną kołyszącą się wysoko w powietrzu, dalej maszerował dowódca drużyny, a czwarty szedł Stempel. Żołnierzy idących gęsiego po drugiej stronie mostu prowadził sierżant plutonu. Harold obrzucił szybkim wzrokiem lód na rzece w górę od mostu i poczuł zaniepokojenie. Z brzegu lód sprawiał solidne wrażenie, ale z mostu widać było, jaki jest cienki i niebezpieczny. Miejscami słońce stopiło jego powierzchnię i przez przezroczystą taflę było widać płynącą czarną wodę. Wokół rzuconych na lód pontonów rozszerzały się wyraźne pęknięcia ze złowróżbnie ciemną wodą. Przeszli obok grupki saperów, którzy walczyli z liną, usiłując nią zamocować most, mający tendencję do rozdzielania się na dwie części. Harold bardzo chciał przyspieszyć kroku, ale musiał zachować szyk. Od strony rzeki rozległ się głośny zgrzyt. Wszyscy odwrócili się jak na komendę, szukając źródła złowróżbnego dźwięku, ale nie było widać niczego niepokojącego. Długa biała tafla nadał pozostawała nienaruszona. Harold poczuł, że strużka potu spływa mu po plecach; nie miał pewności, czy na pewno było to spowodowane ciepłymi promieniami słońca. Parokrotnie poczuł, jak most kołysze się pod jego stopami. Nie było to mocne kiwanie, najwyżej lekkie pochylenia wywołane naporem prądu. Wysunął głowę, wyglądając nad wypchanym plecakiem łącznościowca. Most był wygięty w lewo długim łukiem. Napięte liny umocowane do brzegu trzymały go w miejscu, ale pontony poddawały się silnemu prądowi, który znosił je w bok. Stempel nie mógł się już doczekać, kiedy znajdzie się na drugim brzegu; miał ochotę pobiec, ale musiał iść za innymi. Gdy w końcu zszedł z metalowej platformy na ziemię, odetchnął głęboko z wielką ulgą. - Nigdy nie myślałem, że kiedyś znajdę się w Chinach - odezwał się McAndrews. Harold spojrzał w dół, na koleiny wyżłobione przez setki ciężarówek. Jestem w Chinach, pomyślał zdziwiony. - A to co? - zapytał Patterson, biorąc podany mu przez sierżanta wielki, zielony pojemnik. Metalowa puszka wyglądała jak przerośnięty dezodorant. - Gaz łzawiący - wyjaśnił dowódca drużyny. Rozdał po puszce każdemu z żołnierzy. Harold wziął zimny, ciężki pojemnik. Chavez zaczął rozdawać maski przeciwgazowe w brezentowych pokrowcach. - A to na co? - zdumiony Patterson domagał się wyjaśnień. Sierżant zaczynał tracić cierpliwość, ale Patterson nie popuszczał. Sierżant w końcu odwrócił się do niego. - Wiesz, gówniarzu, ile ludzi żyje Chinach? Półtora miliarda! Rozdają nam gaz łzawiący, a ty sam sobie odpowiedz na pytanie, dlaczego! NA PÓŁNOC OD TANGYUAN, CHINY 20 kwietnia, 11.00 GMT (21.00 czasu lokalnego) Blackhawk zataczał się dziko w powietrzu pod wpływem silnej turbulencji. Andre Faulk poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Minęły całe godziny od czasu, gdy zatankowali paliwo i ruszyli na południe. Była to najdłuższy lot, jaki kiedykolwiek odbył helikopterem. Ciężar dodatkowych zbiorników na paliwo wymusił konieczność demontażu płyt pancernych z podłogi. Po przekroczeniu granicy wszyscy usiedli na plecakach i hełmach. Andre bolały już od siedzenia plecy i tyłek. Ale nie tylko niebezpieczeństwo napotkania artylerii przeciwlotniczej czy niewygoda lotu wywoływały w nim napięcie. Batalion przedzierał się helikopterami przez zimny front atmosferyczny. Rzucało nimi jak małą łódką na otwartym sztormowym morzu. Porywy nad górami były tak silne, że Andre od uderzeń o kadłub tracił oddech. Kilku chłopaków z drużyny zwymiotowało śniadanie w papierowe torby. Mało brakowało, żeby Andre zrobił to samo. Powstrzymał się w ostatniej chwili, gdy poczuł stęchły odór wnętrza torby. - Pięćdziesiąt kilometrów! - krzyknął dowódca drużyny, ściągając z głowy słuchawkę, i mikrofon interkomu. - Mamy jeszcze pięćdziesiąt kilometrów! - W tym momencie rozbryzgał zawartość żołądka środku kabiny. Andre poczuł, że ma dreszcze, a dłonie mu lodowacieją. Wszechogarniający strach przejął całkowicie kontrolę nad jego ciałem. Z natężeniem nasłuchiwali mlaszczących odgłosów kul uderzających o metalowy kadłub, ale nic specjalnego się nie zdarzyło. Nikt nie odezwał się ani słowem; wreszcie silniki zawyły pełną mocą i helikopter zaczął opadać z taką prędkością, że nie byli w stanie utrzymać się na miejscach. Usłyszeli ogłuszający huk, drzwi się uchyliły i do kabiny wpadł strumień powietrza nawiewanego przez rotory. W końcu wszystkie zakamarki wnętrza omiótł mroźny, porywisty wiatr. Sierżant wyskoczył na zewnątrz. Ciemność pożerała żołnierzy ze sprzętem jednego po drugim. Andre przesunął się na tyłku po podłodze w kierunku wyjścia - ciężar plecaka nie pozwalał mu wstać. Zanim zdołał wystawić nogi na zewnątrz, pierwsi żołnierze wracali już do maszyny, by wyładować skrzynie z zapasami. - Ruszaj się! - usłyszał okrzyk zgłuszony przez huk silników. Andre zeskoczył, jednak źle ocienił odległość od ziemi i opadł na kolana. Dwóch powracających żołnierzy pomogło mu się podnieść. Poszedł po omacku po nierównym terenie. W strefie lądowania stało lub krążyło kilkadziesiąt helikopterów. Sierżant popchnął Andre w prawo, gdzie leżały plecaki pozostałych żołnierzy, ułożone w wysoki stos. Szybkim ruchem zrzucił swój plecak; ciężki tobół z hukiem upadł na ziemię. Bez plecaka poczuł się dziwnie lekko. Razem z innymi wrócił do maszyny i z drugim żołnierzem chwycili ciężką skrzynię. Zanieśli ją na plan magazynowy batalionu. Helikoptery zaczęły startować. Aby uniknąć kolizji, wszystkie miały zapalone światła pozycyjne: migające czerwone, zielone i białe lampki. Andre patrzył uważnie w niebo. Wielu dobrych żołnierzy zginęło na skutek zderzenia helikopterów. Pęd powietrza z rotorów nisko przelatującego śmigłowca zmusił wszystkich do pochylenia się. Gdy odleciał, zrobiło się znacznie ciszej. Wraz z odlotem poszczególnych maszyn hałas wyraźnie malał. Gdy dotarli z powrotem do swoich plecaków, wszystkie blackhawki znikły za horyzontem. - Kierunek zero sześćdziesiąt - powiedział szeptem dowódca drużyny. - Wszyscy opuścić strefę! Opuścić strefę! - Andre poszedł za innymi w ciemność. W strefie lądowania znajdowało się sześciuset ludzi i całe tony zaopatrzenia i amunicji, jednak po odlocie helikopterów noc wydawała się cicha i spokojna. Andre zetknął się już z tym zjawiskiem podczas poprzednich zrzutów. Całe godziny nieustającego huku, skok w wir powietrza wzniecany łopatami śmigieł, po czym zupełna cisza. Ta zmiana następowała zbyt gwałtownie i zaskakiwała go za każdym razem. Ale gdy tylko uszy przyzwyczaiły się do ciszy, należało się pilnować czego innego. Nie można było pozwolić, by huk wystrzałów ogłuszył człowieka i sparaliżował na moment jego zdolność do działania. Trzeba było natężać słuch, by wychwycić nawet najsłabsze dźwięki, ale jednocześnie być przygotowanym na kakofonię wybuchów; opancerzyć się przeciwko ogniowi i śmierci, które mogły wyskoczyć z ciszy w każdej chwili. Żołnierz, który zamarł z zaskoczenia, w ciągu kilku sekund stawał się martwym żołnierzem. Andre zdarzało się zaskakiwać Chińczyków w zasadzce i strzelać do nich jak do jeleni na polowaniu. Prawdziwe zabijanie odbywało się w ciągu tych pierwszych kilku straszliwych sekund. Andre zrównał się z resztą drużyny i rzucił na ziemię. Przypadkowo znalazł się obok zamontowanego na kółkach karabinu maszynowego. Na komendę sierżanta odbezpieczyli broń i ruszyli naprzód. Andre trzymał się blisko M-60. Karabin na pewno będzie ściągał na siebie ogień nieprzyjaciela, ale i tak było to dla Andre najbezpieczniejsze miejsce - karabinów maszynowych nie sposób bowiem ominąć i zaatakować od tyłu. Były jak falochrony, o które rozbijały się fale napastników. Stanowiły ostateczną instancję nowoczesnej piechoty. Pluton szedł w kierunku wysokich zboczy i sterczących skał, jakie otaczały ze wszystkich stron strefę lądowania. Andre czuł napięcie, stając twarzą w twarz z nieznanym. Szedł ślepo naprzód, nie wiedząc zupełnie, czego się spodziewać. Gdy opuścili dolinę i zaczęli się wdrapywać na zbocza, sierżant kazał przekazać dalej rozkaz. Nie było już wokół nich żadnych przyjaciół. Znaleźli się w strefie ognia. Mieli strzelać do wszystkiego, co się rusza. 21 KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 21 kwietnia,11.00 GMT (21.00 czasu lokalnego) Sekretarz zapukał do drzwi biura Nate'a Clarka i zaraz potem wsadził głowę, - Przepraszam, że pana niepokoję, panie generale, ale jest tu ta reporterka. Clark uniósł wzrok, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. - Kto? - Ja! - rzuciła Kate Dunn z rozdrażnieniem, przedarła się obok sekretarza i weszła do gabinetu. - Powiedział mi pan, że posyła mnie w rejon walk, a tam ledwo ktoś strzelił raz na godzinę! Pan mnie wykorzystał! Faszerował mnie pan bzdurnymi historyjkami o tym, jacy to jesteście słabi, a ja to powtarzałam jak głupia stażystka! Clark odesłał sekretarza skinieniem głowy. - Słyszała pani kiedykolwiek o Strategicznym Planie Zmylenia Przeciwnika? - zapytał wściekłą dziennikarkę. - Wiem, co to jest zmylenie! A słówko “strategiczny” jest tylko po to, by całe to określenie brzmiało poważnie, że niby dotyczy spraw wojskowych! Ale moja praca polega na przekazywaniu prawdy, a pan wpuszcza mnie w kanał od pierwszego spotkania! - Kate wystraszyła się, że przeholowała. - Nie kazałem aresztować pani kolegi za posiadanie marihuany - przypomniał Clark. - Aresztować za trawkę pośrodku Syberii? Dobrze pan wie, że w Rosji panuje anarchia! Tu nie obowiązują żadne prawa! - Obowiązuje prawo wojskowe, a wy złamaliście je, wkradając się do bazy magazynowej. - Nie wkradałam się, tylko robiłam materiał! To moja praca! - Ale tak się składa, że wykonując swoją pracę, może pani pokrzyżować moje plany i spowodować śmierć bardzo wielu ludzi. Pani rodaków! Żołnierzy z pani kraju! Wy, dziennikarze, myślicie, że stoicie ponad prawem. Naprawdę źle pojmujecie zasadę obiektywizmu. Wydaje wam się, że powinniście relacjonować fakty, stojąc pomiędzy dwiema stronami konfliktu, nawet jeśli jedna strona ma rację, a druga jest w błędzie! - Nate zmusił się, by zamilknąć. Całe miesiące ostrzału na łamach prasy wykształciły w nim pokłady pogardy dla pismaków. Kate zmieniła ton, ale nie kierunek rozmowy. - Staram się tylko zrobić uczciwy reportaż o tym, jak ta wojna naprawdę wygląda, a pan wysyła mnie na ten śmieszny atak na zachodzie. Myślałam, że zawarliśmy układ. Sądziłam, że dotrzymuje pan danego słowa. - Wyglądało na to, że jej ostatnia wypowiedź wywarła pożądany efekt. - Sierżancie Scott! - zawołał Clark. Patrzyli w milczeniu na siebie, rozdzieleni biurkiem. - Sierżancie Scott - krzyknął jeszcze raz, zaklął pod nosem i wypadł z biura na poszukiwanie sekretarza, pozostawiając Kate samą w gabinecie. Biuro było urządzone po spartańsku; jedynym interesującym przedmiotem była kolorowa mapa rozłożona na biurku. Kate stojąc przed biurkiem, widziała ją do góry nogami, ale dostrzegła znajomy zarys rzeki Amur. Była to mapa naczelnego dowódcy, ukazująca sytuację wojenną w makroskali. Nie- bieskie figury oznaczały oddziały UNRUSFOR. Czerwone znaczki odpowiadały pozycjom jednostek chińskich. Dwa niebieskie szpice wciskały się daleko w masę czerwieni. Niewielki postęp widać było od Władywostoku na wschód, natomiast wielki błękitny klin od północy wciskał się między głodnych chińskich żołnierzy, szukających rozpaczliwie żywności, wody i bezpiecznego schronienia. Te dzieciaki nie marzyły o niczym innym, tylko o zakończeniu tego horroru. Ofensywa wyglądała wspaniale na mapie, ale na polu walki nie było patosu. Żadnej desperackiej walki o to, by przechylić szalę na którąś ze stron. Uwagę Kate zwrócił maleńki niebieski znaczek, usadowiony głęboko w Chinach i oddzielony od reszty sił alianckich. Odwróciła się bokiem i przekrzywiając głowę odczytała cyfry “75/101”, wypisane przy niebieskiej wysepce. Z sekretariatu rozległy się głosy. Kate obrzuciła mapę szybkim spojrzeniem i zauważyła coś jeszcze. Czerwona pięść chińskiej armii posuwała się na pomoc w kierunku niebieskiej plamy. Dwie armie najwyraźniej zmierzały do tego samego miejsca - tam, gdzie tkwiła mała niebieska plamka. Nazwa na mapie najbliżej tej jednostki brzmiała: Tangyuan. Tangyuan, utrwalała sobie Kate w myśli. Clark wrócił z sekretarzem i zaczaj dyktować: - Do wszystkich służb UNRUSFOR. Od generała Nate'a Clarka, naczelnego dowódcy. Dzisiejsza data. Dotyczy pani Kate Dunn. - Kate patrzyła na niego w milczeniu, czekając na dalszy ciąg. - Pani Dunn jest korespondentem National Broadcasting Company. Na mocy mojego upoważnienia ma otrzymać wolny dostęp do wszystkich obszarów pozostających pod kontrolą UNRUSFOR, włączając w to bez żadnych ograniczeń pola walki i wszystkie jednostki zaangażowane w walkę z nieprzyjacielem. Polecam udzielić pani Dunn i jej kamerzyście wszelkiej niezbędnej pomocy w dostępie do określonych wyżej obszarów. - W tym transport - dodała Kate szeptem. - W tym transport - dorzucił Clark. - W porządku? Kate wyciągnęła rękę. - Naprawdę doceniam pańską pomoc, panie generale. - Ujął jej dłoń i potrząsnął. Zabrzęczał telefon. - To prezydent - powiedział sekretarz Clarka i odprowadził Kate do drzwi. Clark wziął słuchawkę. - Jest pan gotowy na wielki show? - zapytał prezydent Davis. - Tak jest, panie prezydencie! - odpowiedział Clark. - Ale trudno mi będzie panu dorównać. Pana wystąpienie było cholernie wspaniałe. Davis roześmiał się. - Mnie też się podobało. Chcę, żeby na tej konferencji prasowej też dał im pan popalić, panie generale. Niech pan niczego nie ukrywa. Pragnę, żeby naród uwierzył, że jesteśmy w stanie wygrać. Musi pan wyjść do nich i przekonać wszystkich, że to możliwe. - Panie prezydencie, wciąż jeszcze wiele rzeczy może pójść nie po naszej myśli. Mamy na razie po drugiej stronie Amuru tylko jedną dywizję i kawałki kilku jednostek z różnych krajów. Gdyby teraz pękł lód... - Wiem o wszystkim, Nate. Ale ma pan ważną robotę, do wykonania. Musi pan pomóc mi załatwić poparcie dla tej wojny. Wtedy rozwiąże pan sobie ręce i spokojnie wygra tę batalię. Muszę wszystkich przekonać, że ta ofensywa już jest sukcesem. Nic nie stwarza takiego poparcia jak zwycięstwo. Chcę, żeby usiadł pan za kółkiem i wcisnął gaz do dechy. Ta landara jest teraz tylko w połowie zapełniona, ale po konferencji ludzie będą stać w kolejce, by się załapać. Proszę tylko odłożyć zmartwienia na bok na te pół godziny, Nate. Niech pan się cieszy z tego, co osiągnął razem ze swoimi żołnierzami. I niech się pan upewni, że prasa dostrzega tę radość. - Dzień dobry - powiedział głośno Clark. W sali konferencyjnej było cicho jak makiem zasiał. - Przychodzę, żeby powiadomić was o wielkim zwycięstwie. - Dwóch asystentów zdjęło plastikową płachtę z mapy zakrywającej całą ścianę. Gdy ukazał się olbrzymi arkusz, na sali dały się słyszeć westchnienia i szepty. Kate i Woody patrzyli na to z tylnych rzędów. Na mapie widać było dwie duże niebieskie kolumny, które Kate zauważyła w biurze Clarka, ale coś jej się nie zgadzało. Jeszcze jedno oszustwo Clarka. Przy chińskim mieście Tangyuan nie było żadnej niebieskiej plamki. Kate wyciągnęła Woody'ego za drzwi. - Siły UNRUSFOR - grzmiał tymczasem Clark - przedarły się do Chin na południe od rzeki Amur z zachodu i ze wschodu, z rejonu Władywostoku. - Znowu rozległ się szum rozmów. - Rezultaty operacji Zimowe Żniwa okazały się bardzo... spektakularne. - Srebrzysty koniec trzymanego przez Reeda wskaźnika przesunął się po głównej kolumnie wojsk alianckich zdążających na południe. - W ciągu sześćdziesięciu godzin oddziały UNRUSFOR posunęły się naprzód o ponad trzysta dwadzieścia kilometrów. W rezultacie w okrążeniu znalazło się co najmniej dwieście tysięcy chińskich żołnierzy. Salę wypełnił gwar podnieconych głosów. - Na wschodzie - ciągnął Clark, podczas gdy Reed przesunął wskaźnik na Władywostok - dzieją się rzeczy równie ważne. Pękły linie obrony Chińczyków, umocnione w ciągu kilku pierwszych dni wojny. Jeśli chodzi o inne tereny - tu Reed posłusznie wskazał środek mapy - jednostki stacjonujące w Chabarowsku i w okrążonej od dawna bazie lotniczej w Birobidżanie przedarły się w indywidualnych uderzeniach aż do rzeki Amur. Straty w lu- dziach mieliśmy znacznie niższe, niż się spodziewaliśmy... Chińczycy zresztą też. Dowódcy polowi meldują, że wzięliśmy do niewoli czterdzieści tysięcy chińskich żołnierzy. Ta wiadomość ukoronowała informację o sukcesie. - Musicie zrozumieć, że ze względów bezpieczeństwa nie mogę powiedzieć więcej na temat operacji Zimowe Żniwa. Pozwólcie mi jednak skorzystać z okazji, by przekazać pewne spostrzeżenia natury osobistej. Wojna nigdy nie jest popularna. Wojna to straszliwa, przerażająca strata. A gdy zawiodą wszelkie inne metody na zachowanie pokoju - kiedy dyplomaci dali już z siebie wszystko, ale nie mogli niczego zdziałać - pozostają tylko dwa wyjścia. Dać sobie spokój i uciekać, oddając teren nieprzyjacielowi, albo walczyć. Zdaję sobie sprawę, że ludzie głośno protestowali przeciwko tej wojnie, i to jest słuszne. W czasach takich jak dzisiejsze prawo do wyrażania własnej opinii jest bardzo ważne. Może teraz, gdy wszyscy mogą zapoznać się z naszym planem wygrania tej wojny, publiczna debata odzwierciedli rzeczywistą sytuację wojskową. Od początku - powiedział Clark, obracając się ku mapie i wskazując pozycje szerokim ruchem ręki - mieliśmy taki plan, a teraz okazał się sukcesem wykraczającym poza nasze najśmielsze marzenia! - Reporterzy wpatrywali się w generała, notując z zapamiętaniem. Wszystkie kamery terkotały jak szalone. - Mamy jeszcze przed sobą wiele walk, ale na mapie widać wyraźnie: Ludowa Armia Wyzwoleńcza przegry- wa. To my wygramy tę wojnę. Kate i Woody czekali, aż major skończy rozmawiać przez telefon. Był to jeszcze jeden nieznośny “oficer do spraw kontaktów z mediami”. Tacy ludzie zawsze usiłowali sprawiać wrażenie, że są po stronie prasy. Przyznawali, że traktuj ą dziennikarzy niesprawiedliwie, ale co mogli zrobić? Twierdzili, że są tylko trybikiem w wielkim mechanizmie, a informacje dostają od - jak to nazywali - “centrum”, czyli oficera dowodzącego. Nad biurkiem oficera do spraw kontaktów z mediami wisiały dwie tabliczki. Jedna głosiła: “Cztery wrogie gazety są niebezpieczniejsze od tysiąca bagnetów. Napoleon”. Druga tabliczka miała znacznie nowszy rodowód: “Gdziekolwiek dowódcy planują swoje operacje, powinni uwzględniać CNN. Trzeba się z nami liczyć tak samo jak z pogodą - to charakterystyczne dla współczesnego pola walki. Jamie McIntyre, korespondent CNN”. Major odłożył słuchawkę, przeczytał jeszcze raz pogniecione już zaświadczenie od generała Clarka i wyszedł z biura. Kate wyczuła wzrok Woody'ego. Obok leżały wszystkie ich bagaże, łącznie z kamerą. - Dokąd my jedziemy, Kate? Major wrócił z pułkownikiem, szefem transportu lotniczego armii. Pułkownik niósł pismo od generała Clarka. - Co mogę dla państwa zrobić? - zapytał. - Chcę lecieć do Tangyuan - oznajmiła Kate. Woody patrzył na nią z natężeniem. Pułkownik roześmiał się. - Nie mam pojęcia, o czym pani mówi - skłamał niezręcznie. Kate nachyliła się w krześle i wyszeptała: - Mówią o Siedemdziesiątym Piątym i Sto Pierwszym. - Pułkownik ani drgnął. - Generał Clark powiedział, żebym poszła z tym do pana. - Kate zerknęła na nazwisko na identyfikatorzee. - Do pułkownika Wheatleya w bazie lotniczej. - Wheatleya - poprawił major jej wymowę. - Generał Clark wymienił mnie z nazwiska? - zapytał pułkownik. Kate skinęła głową. - Cóż, posyłamy tam tylko maszyny ze zrzutami. Nie wydaje mi się, żeby którekolwiek z was umiało skakać ze spadochronem. - Rozciągnął usta w szerokim, przyjaznym uśmiechu. - A co z sanitariuszami? - zapytał w końcu Woody z niechęcią. Pułkownik spojrzał na swojego oficera prasowego. Major wzruszył ramionami, - Zgodnie z pismem generała Clarka, dowódcy polowi są zobowiązani do udostępnienia dziennikarzom transportu lądowego lub powietrznego, gdy tylko jest to możliwe. - Kate spojrzała na pułkownika i uniosła jedną brew. Kate i Woody'ego zabrano do RWSP - Ruchomego Wojskowego Szpitala Polowego. Pielęgniarka w mundurze lotniczym zaprowadziła ich do olbrzymiego helikoptera wyposażonego w baniaste zbiorniki z dodatkowym paliwem. Silniki już pracowały, a po chwili zaczęły się obracać łopaty wirnika. Wrzucili swoje rzeczy do środka i szybko wskoczyli w ślad za bagażami. Pielęgniarka z hukiem zasunęła za nimi drzwi. Kate i Woody znaleźli sobie miejsce pośród noszy. Lot trwał długo, ale dwie pielęgniarki cały czas były zajęte. Wieszały kroplówki na hakach, na poduszkach kładły maski z tlenem, a na tackach fiolki leków, z których usuwały nakrętki. Te kobiety musiały już odbyć wiele takich lotów. Skrzypiąc wysokimi, bojowymi butami na metalowej podłodze, podkładały pod nosze grube ręczniki. Helikopterem zaczęło rzucać, bo znaleźli się we froncie burzowym. Kate wlepiła wzrok w ręczniki. Pielęgniarki nie mogą się ślizgać we krwi, pomyślała. Dzięki ręcznikom podłoga pozostanie sucha. Zerknęła na Woody'ego. Patrzył na nią smutnym, zmęczonym wzrokiem. Najgorsze były ostatnie chwile, gdy schodzili do lądowania. Helikopter leciał przez zimny front atmosferyczny, który szedł przez Syberię jak lawina. Pilot walczył z wolantem, a maszyna skakała na wszystkie strony. Za każdym razem, gdy pokład przekrzywiał się pod nogami, Kate wyobrażała sobie, jak uderzają w ziemię i znikają w wielkiej kuli ognia. Lądowanie było tak twarde, że ból przeszył jej plecy. Drzwi się odsunęły i do kabiny wpadła szalejąca zawierucha. Kate i Woody chwycili bagaże i przeszli do wyjścia. Zobaczyli zakrwawioną postać, którą sanitariusze prowadzili do maszyny, walcząc z piekielnym wiatrem. Kate patrzyła z przerażeniem. Inni ranni leżeli na ziemi. Niektórzy płakali jak dzieci. Jeden krzyczał, że chce do mamy. Kate pochyliła się nad nimi. Woody zrobił to samo. Drzwi helikoptera znów się zatrzasnęły. Pęd powietrza z rotorów zmusił ich do przyklęknięcia. Powietrze wypełnił śnieg i kurz. Gdy maszyna odleciała, porywy wichury wydały się zupełnie nieszkodliwe w porównaniu z siłą ciągu łopat. - Co wy tu, do cholery, robicie? - usłyszeli donośny głos. Kate poczuła na sobie wzrok Woody`ego - najwyraźniej chciał jej zadać to samo pytanie. Generał Lawson, dowódca brygady, rzucił okiem na pismo od generała Clarka, zmiął je w kulką i rzucił pod ściankę namiotu. - Macie cholerny tupet, że tu przylecieliście! Zdajecie sobie sprawę, w co się wpakowaliście? - Jesteśmy korespondentami wojennymi i robimy reportaż o operacji wojskowej - odparła Kate. - Po prostu wykonujemy naszą robotę. - Naprawdę? No to wspaniale. Chcecie wojny, więc znaleźliście się we właściwym miejscu! - Generał podprowadził ich do mapy górzystego terenu, ustawionej pod lampą zasilaną przez baterie. - Jesteśmy tutaj. A wszędzie dookoła - obwiódł palcem niebieską plamką - znajdują się oddziały Grupy Armii Dżinan. Ćwierć miliona żołnierzy. Kate zmieszana potrząsnęła głową. - Czegoś tu nie rozumiem. W jaki sposób chce pan zatrzymać ćwierć miliona ludzi, mając do dyspozycji parę tysięcy żołnierzy? - Plan polega na tym, żeby bić się do upadłego. Kryć się wysoko na skalistych zboczach. Przemieszczać się szybko i tylko w nocy. Uderzać z całą siłą i odskakiwać. A to oznacza całe dnie bez gorącego posiłku, zmrużenie oka tylko na dwie albo trzy godziny. Jeśli już ktoś zostanie ranny, to ma naprawdę problem. Widzicie teraz, w co wpakowaliście wasze żałosne tyłki? Aż mnie jaja bolą, kiedy o was myślę! Na Kate krzyki dowódcy nie zrobiły żadnego wrażenia; przestraszyło ją nie to, jak mówił, ale to, co mówił. - Przecież chyba nie posłali was tutaj... na stracenie. - Posłali nas, żebyśmy odizolowali pole walki i powstrzymali chińskie posiłki przed próbą okrążenia sił inwazyjnych. - Generał zagapił się na mapę. - Zbocza tej doliny są wyjątkowo strome, zarówno pośrodku, jak i u wylotu. Dolina zwęża się w naszym kierunku; Chińczycy nie mają innej drogi. Jeśli wczepimy się pazurami w skały i będziemy walczyć o każdy kamień, możemy utrzymać pozycje na zboczach i wygrać. Chińczycy będą rzucać mięso armatnie prosto na nasze pozycje ogniowe, a my zamienimy je w trupy. Prosta i brutalna kalkulacja. Nie ma tu niczego wzniosłego. NA PÓŁNOC OD TANGYUAN, CHINY 22 kwietnia, 22.00 GMT (08.00 czasu lokalnego) Nachylenie zbocza chroniło przed wichurą. Zatrzymywało wiatr, ale za to śnieg wpadał za załom ze zdwojoną siłą, zamykając ciało Andre w lodowatym uścisku. Był ranek, ale niebo przesłaniały ciemnoszare chmury. Odezwał się karabin maszynowy. - Chodźcie tu! No, chodźcie! - wrzeszczeli żołnierze, zupełnie jakby witali któryś ze swoich oddziałów wracających z bitwy. Dwa razy odpierali już atak. Za każdym razem ich drużyna wyszła z tego bez strat. Andre za innymi poczołgał się w wichurę. Gdy wstał, wiatr odepchnął go o krok w tył. Musiał się pochylić, by móc ruszyć do przodu, gdzie znajdowała się jego pozycja strzelecka. Żołnierze ustawieni w dziesięciu liniach posuwali się w ich kierunku, kryjąc się za grubymi drzewami rosnącymi w dolinie. Początkowo biegli w milczeniu przez to straszliwe zimno. A potem zaczęli krzyczeć. Krzyki stawały się coraz głośniejsze. Połączone głosy setek ludzi, niesione wiatrem, były wzmacniane przez ściany wąskiej doliny. Nieprzyjacielskie wojska znajdowały się już w odległości kilkuset metrów i biegły w swoją stronę, wytężając wszystkie siły. Amerykanie pędzili, by zdążyć zająć pozycje strzeleckie. Chińska piechota zalała południowy kraniec doliny jak woda z pękniętej tamy. Nagle amerykańskie ciężkie karabiny maszynowe plunęły ogniem, siejąc z wysokich zboczy kulami kalibru pięćdziesiąt. Moździerze wyrzucały dwanaście granatów na sekundę. Zmasowany ogień zdziesiątkował nieprzyjaciela, co można było poznać po natężeniu głosów. Krzyki Chińczyków stopniowo cichły. Byli albo zbyt przerażeni, by się dalej nawoływać, albo... martwi. Andre z trudem szedł pod lodowaty wiatr. Usiłował przeładować broń, sprawdzić, czy rygiel nie zamarzł. Ale niesiony wichurą śnieg tak zasypał mu oczy, że zaczęły łzawić. Nic nie widział, więc porzucił ten zamiar. Huk samolotów dochodzący z góry wypełnił całą dolinę. Nalot B-52 zagłuszył odgłosy wystrzałów z lekkiej broni piechoty. Silny wiatr i ograniczona widoczność praktycznie unieruchomiły wsparcie powietrzne, ale olbrzymie bombowce lecące na wysokości szesnastu tysięcy metrów tylko otwierały luki bombowe; grawitacja robiła resztę. Dobiegli w końcu do wyznaczonej wcześniej linii obrony. Andre przestraszył się, bo nie mógł odnaleźć swojego stanowiska. Wykopał sobie dziurą w ziemi w przeddzień pierwszej bitwy, tuż pod obszarem ogniowym, gdzie wycięli i wypalili wszystkie zarośla. To na pewno gdzieś tutaj. Koledzy wyrzucali ze swoich okopów świeżo spadły śnieg. Andre miotał się dookoła, aż but zapadł mu się w jego własne stanowisko. Oparł karabin o drzewo i zaczął kopać w śniegu, wyrzucając stwardniały puch dłońmi w rękawicach. Gdy palce trafiły na ziemię, wczołgał się do dziury. Przyjrzał się uważnie karabinowi. Rygiel wyglądał na czysty, ale dla pewności dmuchnął parę razy w mechanizm. Omiótł zamek rękawicą, ale tylko jeszcze bardziej zabrudził go lodem i śniegiem. Sierżant przeszedł wzdłuż linii, sprawdzając żołnierzy. Andre zobaczył, jak z rosnącego obok rachitycznego drzewka odpadają drzazgi. Kula wyrwała dużą dziurę w dziewiczej korze. Chińczycy strzelali z dużej odległości. Andre ułożył się tak nisko, jak tylko mógł. - Wstrzymać ogień, dopóki nie wycofają się chłopaki z przodu! - krzyknął sierżant, przyklękając przy dziurze Andre. - Chińczycy idą w trzech liniach! Trzech liniach! W każdej linii jeden batalion! To atak całego pułku! Pobiegł dalej. To wszystko? - zdziwił się Andre. Żadnych planów awaryjnych? Żadnego uzgodnionego sygnału do wycofania się? Trzy linie, trzy bataliony, trzy ataki. Cały pułk to mnóstwo ludzi. Tysiąc pięciuset Chińczyków przeciwko dwustu Amerykanom. Dwie kompanie z batalionu Andre ramię przy ramieniu. Andre pogrzebał w przepastnych kieszeniach parki. Były ciężkie od pełnych magazynków. Miał ich sześć w kieszeniach i jeszcze cztery upchane pod kurtką. Razem z pełnym magazynkiem w karabinie naliczył jedenaście - w sumie sto sześćdziesiąt pięć nabojów. Nie potrafił sobie wyobrazić, że będzie w stanie wystrzelać tyle magazynków, a miał jeszcze dwa granaty. Poklepał się po kurtce i wyczuł w każdej kieszeni na piersi po jednym gruszkowatym kształcie. Zostanie jeszcze amunicja po zabitych, pomyślał, z poczuciem winy rozglądając się wokół. Żołnierz po lewej był chroniony przez zwalony pień. Ten po prawej - tak samo jak Andre - leżał na otwartej przestrzeni. Gdyby musiał rozejrzeć się za dodatkową amunicją - to znaczy odebrać ją poległym - miał nadzieję, że będzie to żołnierz po lewej; kłoda miała przynajmniej trzydzieści centymetrów grubości. Wiatr zelżał nieco. Ciężkie bombowce przestały obrzucać Chińczyków ładunkami. Teraz było już znowu słychać wystrzały z karabinów maszynowych i granatników, ulokowanych powyżej stanowisk drużyny Andrć. Nagle w całej dolinie zrobiło się zacisznie. Trzaski karabinowych wystrzałów i dudnienie eksplozji granatów odbijały się od skalnych ścian. Wiatr ustał zupełnie, jakby znaleźli się w oku cyklonu. Z wysokich gałęzi spadły ostatnie śniegowe czapy. - Hej, Andre - zawołał facet po lewej. - Masz jakieś zbędne granaty? Andre potrząsnął energicznie głową. - Mam tylko dwa. - Ruszają się! - zawołał ktoś. - Nie strzelać! - krzyknął natychmiast sierżant. W ich kierunku pędzili żołnierze z punktów obserwacyjnych. Biegli na oślep pomiędzy drzewami, obijając się o nie jak w szaleńczej gonitwie. Przedzierali się przez niskie gałęzie, wzbijając tumany śniegu. Nie zwolnili nawet, kiedy wpadli na linię obrony. Jeden, drugi, trzeci... - Ilu naliczyłeś? - zawołał jeden z kolegów Andre za uciekającymi obserwatorami. Nawet się nie odwrócili. - Naliczyłem pięciu za naszymi liniami! - odkrzyknął któryś z nich. Za nimi Andre spostrzegł następnych ludzi biegnących ku ich pozycjom. - Nie strzelać! - warknął znowu sierżant. - Hej! - krzyknął ktoś. - To Chińczycy! Chińczycy rozrzuceni w luźną tyralierę otworzyli ogień z dwudziestu metrów. Ciężkie M-60 zwaliły ich z nóg. Ogień karabinów maszynowych napełnił powietrze ogłuszającym hukiem. Po kilku sekundach Andre nie miał już przed sobą żadnego celu. Ale sześćdziesiątki kontynuowały zabijanie na przemysłową skalę, wypluwając serie po sześć pocisków. Celowniczy wciskali spust, obracali lufę i znowu strzelali. Wielkokalibrowe pociski penetrowały las na kilometr w głąb - chyba że w coś trafiały. Najczęściej było to drzewo albo jeden ze skalnych grzbietów, które schodziły ze szczytu w dół wzgórza jak żebra. Jednak raz po raz uderzały w coś miękkiego - tkanki, organy wewnętrzne i kości. Sześć pocisków, przerwa i znowu sześć pocisków. Ich drużyna miała jeden karabin maszynowy. Andre żałował, że nie jest bliżej - M-60 był oddalony o jakieś dwadzieścia metrów w lewo. Andre leżał w słabym punkcie między dwoma wielkimi karabinami maszynowymi. Dokładnie w miejscu, w którym Chińczycy mogli liczyć na przedarcie się przez ich linie. Wiatr znowu przybrał na sile. Sielanka się skończyła; lodowate kryształki zaczęły zasypywać oczy. Mroźne powietrze przeniknęło ubranie jak zimny deszcz. Każdy powiew wywoływał na ciele gęsią skórkę. Nagłe oziębienie było mordercze. Andre trząsł się jak w febrze, oddech miał płytki i urywany. Starał się o tym nie myśleć. Usiłował skoncentrować się na niewyraźnych zaroślach. Widoczność była dziwna - raz widział wszystko na odległość sześćdziesięciu metrów, a po chwili nie mógł dostrzec na dwadzieścia. A dwadzieścia metrów to już stanowczo za blisko. To dystans rzutu granatem. Przy dwudziestu metrach tylko mgnienie oka mogło ich dzielić od walki wręcz. Zaskoczył go widok głównych sił Chińczyków. Obszerne kurtki łopotały nad szybko przebierającymi nogami. Śnieg bardzo spowalniał bieg, wystawiając ich na łatwy cel, ale żołnierzy były setki. Rozległy się wystrzały z amerykańskich umocnień. Wyglądało to jak ćwiczenia na strzelnicy. Andre sprawdził kciukiem selektor. Pojedyncze strzały, nie potrójne serie. Przytknął do ramienia zimną plastikową kolbę i spojrzał. Wielka biała postać wypełniła celownik. Broń kopnęła go w ramię. Płomień z lufy rozświetlił śnieg z przodu. Biała kurtka padła na ziemię. Silny poryw wiatru sypnął Andre śniegiem w oczy. Poczuł się jak na oceanie, gdy wiatr rwie spienione wierzchołki fal. Nie był w stanie celować, musiał przetrzeć twarz wierzchem ręki. Ale nawet w śnieżnej zamieci cele były doskonale widoczne. Płomienie wystrzałów rozświetlały las pomarańczowymi ognikami. Chińczycy strzelali ogniem ciągłym. Nie mieli rozkazów, by oszczędzać amunicję jak ich wrogowie. Andre zmusił się, by załzawionym okiem spojrzeć w celownik. Gdy dostrzegł niewyraźną ludzką postać, nacisnął spust i z czterdziestu metrów zwalił człowieka z nóg. Drgnął, kiedy usłyszał bzyknięcie kuli. Złowrogi dźwięk stanowił zapowiedź śmierci. Nie trzeba oglądać skutków, jakie powoduje wielkokalibrowy pocisk, by się go bać. Nie trzeba nawet się zastanawiać, co to takiego. Każdy, kto usłyszy, jak kula przecina powietrze z prędkością dźwięku, zrobi wszystko, by uciec z toru jej lotu. Każdy człowiek o zdrowych zmysłach rzuciłby się na samo dno okopu. Andre wymierzył w kolejny cel i wypalił. Spudłował jednak, gdy nagle dostrzegł nadbiegającego Chińczyka. Azjata wypadł z wirującego śniegu prosto na faceta po prawej. Andre skierował lufę w lewo, ale wystrzelił zbyt pospiesznie. Napastnik strzelał ogniem ciągłym z biodra. Andre i kolega z drużyny położyli go następnymi strzałami. Padł w śnieg półtora metra od linii obrony. Naprzeciwko swojej pozycji Andre dostrzegł trzech ludzi. Biegli prosto na niego. Jednym płynnym ruchem przerzucił selektor i wcisnął spust. Tra-ta-ta, rozległy się trzy wystrzały, tra-ta-ta, i lufa plunęła kolejnymi trzema kulami. Musiał jeszcze raz wystrzelić, by powalić na ziemię ostatniego z napastników. Tym razem lufa splunęła tylko dwa razy. Andre zaklął i wyjął pusty magazynek. Rozpłaszczył się na dnie dziury. Zabił trzech chińskich żołnierzy, ale las wypełniały setki innych. Znowu usłyszał krzyk. To musiała być druga fala napastników. Śnieg wokół jego stanowiska zawirował i uniósł się w powietrze. Drżącą dłonią w rękawiczce nie był w stanie trafić magazynkiem do łoża karabinu. Przycisnął broń do brzucha i manewrował oburącz, aż wreszcie magazynek zaskoczył. Przerażał go nieustanny świst przelatujących kul napastników. Bał się, że gdy tylko uniesie głowę, ogarnie go wieczna ciemność. Ale walczył o swoje życie, podniósł się więc, wystawiając głowę na wielkokalibrowe pociski. Pędziło na niego chyba ze stu wrzeszczących ludzi. Andre strzelał raz za razem. Częściej chybiał niż trafiał, ale teraz nie chodziło o celność, tylko o wystrzelenie tylu pocisków, ile zdoła. Dziesięć strzelb jego drużyny miało strzelać w tempie karabinu maszynowego, by zalać zarośla jak największą ilością śmiercionośnego ołowiu. Schylił się i znowu zmienił magazynek. Gdy podnosił głowę, coś stuknęło w hełm. Uderzenie ogłuszyło go, ale poprawił hełm i wyjrzał. Najbliższy napastnik znajdował się w odległości dwudziestu metrów. Biegł i strzelał prosto w Andre. Pomarańczowy płomień z lufy celował w jego twarz. Andre podniósł karabin i nacisnął spust. Ustawił celownik dokładnie na tułowiu Chińczyka i wypalił. Gdy Chińczyk padał, jego broń omiotła serią stanowisko Andre, który jednak nie poczuł żadnego uderzenia kuli. Poczekał chwilę - bał się, że może został trafiony, ale w stanie szoku nic nie czuje. Patrzył, jak powoli na polu bitwy zostaje coraz mniej Chińczyków. Gdy w końcu wyrwał się z odrętwienia, uświadomił sobie, że wygrali. - Faulk! - usłyszał poprzez szum w uszach. Odwrócił się i zobaczył, że koledzy wycofują się ze swoich pozycji. Szef drużyny zamachał na Andre. Żołnierz po lewej leżał przewieszony przez kłodę. Dostał mimo niezłej osłony. Andre wygramolił się z dziury. Mięśnie bolały go straszliwie. Był tak zdrętwiały, jakby od wielu godzin leżał skulony w dziurze. - Szybciej - wrzeszczał sierżant. Andre podbiegł i odebrał od niego broń rannego żołnierza. Facet jęczał; oczy miał zamglone. Musiał mocno oberwać. Sierżant zarzucił go sobie na ramię strażacką metodą i ruszył chwiejnym krokiem za wycofującymi się żołnierzami. Andre pobiegł za nim. Wszyscy już zdążyli zniknąć im z pola widzenia. - Co się dzieje? - zapytał Andre. - Wycofujemy się - odpowiedział sierżant. - Ale dlaczego...? Urwał, słysząc strzały. Schylił się gwałtownie; za plecami gwizdały mu kule. Kilka pocisków przecięło powietrze i utkwiło w drzewach. Andre padł na ziemię i zaczął się ostrzeliwać, osłaniając wycofującego się chwiejnie sierżanta z rannym. Wśród drzew pojawiły się całe tłumy napastników; niepowstrzymanie parli naprzód. Andre posyłał serię za serią, ale niczego to nie zmieniało. Tych kilku, których trafił, stanowiło kroplę w morzu. Chwycił trzy karabiny i szybko pobiegł za sierżantem, zataczającym się pod ciężarem ran- nego żołnierza. Szef drużyny pocił się obficie i zaciskał zęby w bolesnym grymasie. Andre bez trudu dotrzymywał mu kroku. Tak naprawdę ledwo się powstrzymywał, by go nie zostawić i nie pobiec naprzód. Obejrzał się przez ramię. Wiatr sypał śniegiem. Nie widział Chińczyków, ale mogli być już znacznie bliżej. Ranny żołnierz kołysał się bezwładnie jak szmaciana lalka. Gdy sierżant przystanął, by poprawić chwyt, Andre spojrzał uważnie w twarz rannego. Jego oczy były szkliste i nieruchome. - Hej, sierżancie! On chyba nie żyje! Dowódca nic nie odpowiedział. Posuwał się nadal z trudem w stroną nowych pozycji oddziału. Andre obejrzał się znowu przez ramię i dostrzegł zamglone postacie. Sierżancie, on nie żyje! Jezu, człowieku, on... - Zamknij się, do kurwy nędzy! - odpowiedział sierżant, ciężko dysząc. Las wypełnił się ogłuszającym hukiem wystrzałów. Tym razem ogień pochodził od Amerykanów; ostrzeliwali ich prześladowców. Andre skulił się i skoczył za drzewo. Krył się nie przed Chińczykami, ale przed kulami z amerykańskich pozycji obronnych. Gdy nic go nie trafiło, stwierdził, że musieli ich rozpoznać jako swoich. Wyskoczył zza drzewa i pobiegł za ciężko stąpającym sierżantem. Teraz strzelali również Chińczycy. Hałas z obu stron był ogłuszający. Andre czuł się jak tarcza na strzelnicy. Pozostanie w wyprostowanej pozycji wydawało się szaleństwem. Andre wyrzucił z głowy wszystkie myśli prócz jednej. Zmusił się do biegu i wyskoczył przed zataczającego się dowódcę. Gdy dobiegł do linii obrony, rzucił się na ziemię, przeczołgał za drzewo i patrzył, jak sierżant walczy z ciężarem żołnierza. Już prawie był na miejscu, gdy nogi się pod nim ugięły. Opadł na kolana, a ciężar ciała przygniótł go do ziemi. Zza drzew odległych o pięćdziesiąt metrów wyłonili się chińscy żołnierze. Sierżant wydostał się spod ciała i zaczął je ciągnąć do tyłu. - Zostaw go, sierżancie! - krzyknął Andre, ale jego wołanie zginęło w hałasie wystrzałów. Uniósł karabin i strzelał raz za razem, jednak wciąż pojawiali się nowi Chińczycy. - Sierżancie, do tyłu! - krzyknął Andre, nie odrywając ani na chwilę wzroku od celownika. W parę sekund opróżnił magazynek. - Cholera - zaklął. Odłożył karabin za drzewo i zaczął się czołgać do przodu. Dookoła wybuchały chińskie granaty. Przeciwnicy rzucali je na oślep. Czołgał się tak nisko i szybko, jak tylko mógł. Gdy dotarł do sierżanta, widział już głowy pędzących Chińczyków. Sierżant ciągnął ciało za kaptur. Jego drogę znaczyła smuga krwi, doskonale widoczna na białym śniegu. - Są za blisko! - krzyknął Andre. Sierżant tylko zacisnął zęby i ciągnął dalej. Śnieg dookoła nich przeszywały kule. Jeszcze chwila i któryś zostanie trafiony. Wichura się wzmagała. Andre chwycił ciało za ramię i zaczął ciągnąć z całej siły. Zapierał się mocno nogami o ziemię i parł centymetr po centymetrze przez wysokie zaspy. Nagle wśród zadymki zobaczył Chińczyka. Zastygł z przerażenia, czekając na to, co nieuniknione. Jego karabin leżał dziesięć metrów dalej, tam gdzie go zostawił. Granaty, pomyślał. Szarpnął za kieszeń, wyjął ładunek, wyrwał zawleczkę i rzucił w bok. Granat nie poleciał daleko, ale trafił w cel. Wybuch oszołomił Andre do reszty. Dwóch Chińczyków uniosło się w powietrze, wciąż jeszcze poruszając nogami; cała grupa wrogów pozostała na ziemi. Wyjął drugi granat, wyciągnął zawleczkę i uniósł się na kolana, po czym w futbolowym stylu rzucił go w najgęstszą grupę nadbiegających żołnierzy. Powietrze wokół niego bzyczało od kul latających całymi stadami. Jeden z pocisków trafił w nogę rannego mężczyznę i obryzgał Andre jego krwią. Wybuch drugiego granatu rozświetlił zaśnieżony las pomarańczowym płomieniem. Odłamki posiekały napastników. Andre doskoczył do sierżanta, złapał zwłoki i pociągnął je w tył. Jego krzyk zagubił się w strzelaninie. Przekleństwa zamieniły się szybko w jęki wyczerpania. Dopiero gdy łokciem natrafił na wpół zasypany śniegiem karabin, zdał sobie sprawę, że im się udało. Sierżant zaczął robić nieboszczykowi sztuczne oddychanie. Andre wystrzelał swój na wpół pełny magazynek, potem magazynek sierżanta, potem poległego kolegi. Strzelał, dopóki nie usłyszał komendy: - Wstrzymać ogień! Z drugiej strony wciąż dochodziły do nich strzały. Pomiędzy hukami Andre słyszał ciężki oddech sierżanta usiłującego ratować życie umarłemu. Dowódca drużyny dmuchał mocno w usta martwego szeregowca. Andre podczołgał się do niego. - On nie żyje, sierżancie - wyszeptał, ale dowódca nie ustawał w wysiłkach. Dobiegł do nich sanitariusz. Podniósł zapadnięte powieki żołnierza, otworzył torbę, wyjął nożyczki i rozciął mu ubranie. Obaj z sierżantem zaczęli bandażować rany; inni sanitariusze podjęli sztuczne oddychanie i masaż serca. Andre osunął się na śnieg i oparł plecami o drzewo. A więc facet żył, a Andre chciał spisać go na straty, by ocalić własną skórę. Wyczerpany sierżant dostrzegł jego spojrzenie i podczołgał się bliżej. - Dzięki - powiedział. Słowa sierżanta powinny były złagodzić wyrzuty sumienia, jakie ogarnęły Andre. Podchodzili do niego koledzy z drużyny i dodawali swoje pochwały. Opatrzyli Andre nogę. “Jeszcze pożyjesz” - zapewniali. Andre nie zwracał na to wszystko uwagi. Żołnierz umarł, zanim zdołali go przetransportować do szpitala polowego. Ale nawet ten fakt nie rozwiał głębokiego poczucia winy. NA PÓŁNOC OD TANGYUAN, CHINY 22 kwietnia, 01.00 GMT (11.00 czasu lokalnego) Woody najechał kamerą i uchwycił kadr. Kate na pierwszym planie, w tle dym unoszący się po nalocie z pola bitwy. Kate podniosła mikrofon do ust. Kamera w ruch. - Niebo rozchmurzyło się nad wąską górską doliną - mówiła Kate. - Słoneczny dzień odsłonił śmierć, śmierć i jeszcze raz śmierć. Urwała i pokręciła głową. - To chyba za dużo, nie sądzisz? - Jedź dalej. Wytniemy to. Kate znowu przybrała odpowiedni wyraz twarzy. - Aby dotrzeć do tej doliny, chińscy żołnierze muszą przedzierać się krętymi górskimi drogami, nieustannie bombardowanymi z powietrza. Nasze źródła szacują, że czterdzieści procent Chińczyków, zabitych albo rannych, nie dociera do pola bitwy. A tych, którzy przeżyją, czeka morderczy ostrzał w dolinie. Za każdym drzewem, pod każdą skałą czai się amerykański karabin, granatnik albo działo. Ostrzał jest prowadzony ze stromych zboczy górskich na dno doliny. Ocenia się, że czterdzieści tysięcy Chińczyków próbowało wedrzeć się tutaj w czasie dwóch dni walk. Udało im się wejść tylko na półtora kilometra w głąb doliny, a jej długość wynosi prawie trzydzieści kilometrów. Buczenie silników kolejnej eskadry C-130 skłoniło Kate do zmiany planu. - Teraz, kiedy się wypogodziło, amerykańskie C-130 stały się normalnym widokiem na niebie. - Woody odwrócił się, by złapać ujęcie pękatego transportowca. Kate dostrzegła kątem oka scenę, którą właśnie opisywała. -Z ich tylnych luków spadają w dolinę tony zapasów, które podczas tych intensywnych walk są zużywane w niebywałym tempie. Na drzewach wiszą setki nylonowych spadochronów, a wyżej widać pajęczynę białych smug od- rzutowców. Jesteśmy na ziemi chińskiej, ale przestrzeń powietrzna nad tą ziemią znajduje się pod kontrolą NATO. Woody przesunął kamera w ślad za nisko i powoli lecącymi transportowcami. Zrzucały właśnie do doliny nowe dostawy. Spadochrony z poprzednich zrzutów ułożono na wierzchołkach drzew w kształt strzałki, wyraźnie widocznej z powietrza. Z ramp i luków samolotów wypadały dziesiątki spadochronów obciążonych skrzynkami. Dostawy lądowały w okolicach polany u wierzchołka nylonowej strzałki. Woody zdjął kamerę z ramienia. Kate przysiadła na skale. - I co, jesteś zadowolony, że namówiłam cię do tej wspinaczki? - zapytała. - Świeci czerwona lampka - oznajmił Woody. Odczytał licznik taśmy i zanotował ujęcia. - Pozwolą ci naładować baterie w szpitalu? - Taaa - mruknął Woody, nie patrząc na nią. Wiatr był zimny, ale nie porywisty. Operator miał kwaśną minę. - Czyżbyś nie miał ochoty sobie zapalić? - zapytała Kate. Woody wzruszył ramionami. - Chryste, Woody! Co się z tobą dzieje? Nigdy się tak nie zachowywałeś. Odetchnął głęboko i zapatrzył się w dziki krajobraz. - Nie przyszło ci do głowy, że znajdujemy się w głębi Chin? Czekała, aż powie coś więcej, ale nie doczekała się dalszego ciągu. Sapnęła. - Cóż... tak. Naprawdę o tym myślałam. - Woody nie zwrócił uwagi na jej mętną odpowiedź. - O co ci chodzi? - Chodzi mi o to, że nie powinno nas tu być. Wcześniej czy później Chińczycy zaczną bardzo poważnie podchodzić do kwestii odzyskania tego terenu. Kate roześmiała się. - A nie wydaje ci się, że oni już teraz bardzo poważnie do tego podchodzą? Nie słuchałeś mojej relacji? Czterdzieści tysięcy żołnierzy to dla mnie brzmi bardzo poważnie. - To tylko kropla w morzu, Kate. Czterysta tysięcy to też niewiele. Oni mają wiele milionów żołnierzy. Na Boga, Chińczyków jest półtora miliarda! Kate, wcześniej czy później tu się rozpęta piekło. Zaleją te wzgórza i zabiją wszystkich, którzy staną na ich drodze, niezależnie od tego, kto panuje w przestrzeni powietrznej. - Hmm... A nie wydaje ci się, że UNRUSFOR też o tym pomyślało? Że Clark może mieć jakiś plan? Wzruszył ramionami. - Może to część planu. Może ci chłopcy nie są niezastąpieni. - Och, przestań! Chyba nie myślisz, że spisałby na straty siedem tysięcy ludzi! - A gdyby to oznaczało zwycięstwo? Cóż to jest siedem tysięcy żołnierzy? - Woody zasępił się i pokręcił głową. - A nawet gdyby ich nie spisał na straty, Kate, to zdarza się, że coś idzie nie tak. Podjął ryzyko. Postawił wszystko na jedną kartę. Ta operacja to jedno wielkie ryzyko, nie wydaje ci się? Chodzi mi o to, że jesteśmy daleko w Chinach, Kate, w Chinach! Przez gwizd wiatru zaczęła dochodzić lekkie buczenie, które przeszło w głębokie wycie. - Patrz, nalot AC-130 - odezwała się Kate. Poderwała się na nogi i wskazała nadlatujące helikoptery. Widać było pociski smugowe tryskające seriami z nieba w kierunku ziemi. Woody siedział nieporuszony. - Możesz je nakręcić? - zapytała nerwowo Kate. - Mam już całe kilometry ujęć AC-130 - mruknął Woody obojętnie. - Ale nie w świetle dziennym i nie przy tak pięknej pogodzie - spierała się Kate. Niebo pełne było kolorowych smug. Krążące maszyny typu Specter pokrywały cele pociskami. Zjawiały się zawsze na pierwsze wezwanie, kierowane przez system AWACS, monitorujący ruchy wojsk przeciwnika za pośrednictwem samolotu zwanego J-STARS. Dzięki temu systemowi na Chińczyków spadały tony materiałów wybuchowych, jak tylko zbliżyli się do doliny. Dwudziestomilimetrowe działka i karabiny maszynowe powodowały głębokie dudnienie. Odgłosy detonacji dochodziły ze stupięciomilimetrowych dział strzelających na cele usytuowane dokładnie poniżej. Broń umieszczono na lewych burtach leniwie krążących szturmowych helikopterów. Woody uniósł kamerą i zaczął filmować. Kate patrzyła na przemian to na nalot, to na operatora. Przeraziły ją jego słowa, ale starała się nic po sobie nie okazać. OBÓZ JENIECKI, SOFLISK, SYBERIA 22 kwietnia, 24.00 GMT (10.00 czasu lokalnego) - Zdjąć ubrania! - rozkazała po kantońsku kobieta w amerykańskim mundurze. Czin i jego towarzysze niedoli popatrzyli po sobie niepewnie. Kobieta powtórzyła polecenie. Jeńcy patrzyli na nią bez słowa. Wyglądała na Chinkę, ale mówiła z obcym akcentem. I do tego była kobietą. Wielki Murzyn z karabinem warknął coś groźnie po angielsku. Jeńcy zaczęli się rozbierać. Namiot był ogrzewany; skierowano ich pod ciepły prysznic. Ponaglani po angielsku umyli się mydłem i wytarli w szorstkie bawełniane ręczniki. Gdy wyszli spod pryszniców, czekała już na nich grupa lekarzy i pielęgniarek. Czin, zakrywając genitalia, wyszedł nieśmiało na środek jaskrawo oświetlonego pomieszczenia. Lekarz przystąpił do badania; na dłoniach miał cienkie gumowe rękawiczki. Kazał nawet Czinowi schylić się i zajrzał mu między pośladki. Gdy skończyło się to upokorzenie, Czin dostał skarpetki, brezentowe kapcie i nowe ubranie. Był to jaskrawo- pomarańczowy kombinezon z długim numerem wydrukowanym na kieszeni na piersi. Fryzjer ściął mu mokre włosy elektryczną maszynką. Gotowi jeńcy zebrali się pod ścianą namiotu. - Zamarzniemy na śmierć - wyszeptał któryś. W namiocie było miło i ciepło, ale Czin szczękał zębami, wpatrując się w zamkniętą klapę namiotu. U wejścia stało dwóch strażników uzbrojonych w karabiny. Na zewnątrz był mróz. Strach jednak minął, gdy wydano im ciężkie, grube koce. Opatulili nimi głowy i ramiona. Zaraz skierowano ich do czekającego na zewnątrz zielonego autobusu. Tu również było ciepło; działały nagrzewnice. Usiedli na miękkich siedzeniach. Niektórzy zaczęli się uśmiechać. Z przodu stało dwóch uzbrojonych żołnierzy. Kierowca za ścianką ze stalowej siatki wrzucił bieg i odjechali. - Jak myślisz, dokąd nas wiozą? - zapytał żołnierz siedzący obok Czina. Czin wzruszył ramionami. Patrzył przez zaszronione okno. Czyste ubranie i ciepło obezwładniły go, spowodowały rzadkie poczucie bezpieczeństwa. Skończyły się miesiące bólu i niewygód. Było mu wszystko jedno, dokąd go zabierali. Nie wyobrażał sobie, by czekało go coś złego. Nikt przecież nie kąpałby człowieka po to, by go potem zabić! A ubrania wskazywały, że raczej nie poślą ich do pracy w obozie. Autobus wjechał na teren ogrodzony płotem z drutu kolczastego. Stały tu całe rządy baraków. Zatrzymali się. przed wejściem do jednego z nich. Drzwi się otworzyły, wpuszczając do środka zimny powiew. Jeńcy wstali i wyszli za strażnikami na zewnątrz. W baraku wskazano im prycze. Wypełniona była ledwie połowa długiego, nie podzielonego ściankami baraku. Ludzki ładunek autobusu, którym przyjechał Czin, wystarczył na połową. Amerykanin z notatnikiem wskazał Czinowi dolną pryczą, a następnie zapisał numer wy- pisany na bluzie Chińczyka. Na pryczy leżał metalowy kubek, a w nim szczoteczka do zębów i pasta. Czin ze zdziwieniem patrzył na swój nowy dobytek. Mężczyzna na sąsiedniej dolnej pryczy szczerzył zęby od ucha do ucha, siedział ze skrzyżowanymi nogami i jadł ryż z miski. - Chcesz trochę? - zapytał. W jego misce niewiele zostało, ale Czin od dawna nic nie jadł. Skinął głową. - Tam dalej możesz się napchać do syta -powiedział sąsiad, wskazując sztućcami koniec baraku. Czin natychmiast zerwał się na nogi i podreptał we wskazane miejsce. Przy kotle był trzeci w kolejce. Kucharz był Chińczykiem, ubranym tak jak i oni w pomarańczowy jeniecki kombinezon. Mieszał zupą i nakładał ryż. Przy ścianie stał wysoki stos misek; Czin wziął jedną. Nie znalazł pałeczek, chwycił więc plastikowe sztućce i papierową serwetkę. Wracając do swojej pryczy, usłyszał gwar i śmiechy. W długim baraku nie było widać ani jednego Amerykanina. Czin usiadł ze swoją dymiącą miską. Na pryczy leżał materac i wełniany koc, no i miał jeszcze drugi koc, z którym tu przyjechał. Bezskutecznie usiłował otworzyć przezroczyste opakowanie sztućców. Mężczyzna z pryczy obok śmiał się z jego wysiłków. Czin w końcu zaczął jeść lepki ryż palcami. Sąsiad o żółtych zębach znowu się roześmiał i stuknął swoimi sztućcami. - Nie bardzo mi się to podoba. Ale cała reszta? - Rozejrzał się po baraku. - Nieźle tu, co? - Czin był zbyt zajęty wpychaniem do ust kolejnej porcji ryżu, by odpowiedzieć. Skinął tylko głową. - Jestem tu już trzy dni. Przychodzą dwa razy dziennie; przynoszą jedzenie i węgiel do pieca i liczą nas. Nie mówią wiele. - Amerykanie? - wymamrotał Czin. Parą ziarenek ryżu wysypało mu się z ust. Człowiek z pryczy obok skinął głową. - Dziwni ludzie. Ale nie jadłem tak dobrze od czasów sprzed wojska. - Skrzywił się w uśmiechu. - Więc to tylko tyle? Żadnej pracy? Mamy tu siedzieć i nic nie robić? -Sąsiad skinął głową. Czin wpakował sobie do ust kolejną porcję ryżu. - Jakieś wieści o wojnie? Rozmowny do tej pory człowiek położył się na materacu i wlepił wzrok w pryczę nad sobą. Nie odpowiedział na pytanie Czina; zachowywał się tak, jakby go nie dosłyszał. Koniec rozmowy. Właśnie w tym momencie Czin zaczął dostrzegać skutki wojny. Dopiero teraz zrozumiał, ile wokół jest bólu i cierpienia. Zaczął się uważnie przyglądać współtowarzyszom. Byli uosobieniem psychicznych szkód wyrządzonych im wszystkim. Poczuł, że jest z tymi żołnierzami związany mocniej niż z jakimikolwiek innymi ludźmi na świecie. KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 23 kwietnia, 02.00 GMT (12.00 czasu lokalnego) - Lód ruszył, panie generale - zameldował podpułkownik Reed. Nate Clark i oficerowie z poszczególnych oddziałów narodowych UNRUSFOR unieśli głowy. Reed opuścił wzrok na wydruk. - Jakieś trzydzieści minut temu straciliśmy pierwszy most. W ciągu mniej więcej dwudziestu kolejnych minut poszły cztery następne. Zwiad z ziemi i z powietrza melduje, że lód przesuwa się w dół rzeki z prędkością odpowiadającą z grubsza szybkości, z jaką płynie woda. - Tak po prostu? - zapytał zdziwiony Nate. Od dawna spodziewali się tego, ale w końcu stało się to nagle i bez żadnego ostrzeżenia. Wszystkie oczy były zwrócone na Clarka. Ocknął się z zamyślenia i oznajmił: - Chcę zaraz mieć raport o tym, co się dzieje za rzeką. Każda jednostka, każdy pojazd, zapasy, gdzie się przesuwają, jaka jest siła wroga. Zwołuję posiedzenie pełnego sztabu UNRUSFOR na godzinę... - spojrzał na zegarek - ...szesnastą czasu miejscowego. Wstał z miejsca, a za nim oficerowie obecni w pokoju. - Mamy dużo do zrobienia, panowie. Zabierzmy się do pracy. DŻIXIAN, CHINY 23 kwietnia, 02.30 GMT (12.30 czasu lokalnego) Dwutonowa ciężarówka zazgrzytała hamulcami i stanęła. Gdy ucichł silnik, usłyszeli gwar dochodzący od strony tłumu. Uniosła się brezentowa klapa ciężarówki i do wnętrza wdarło się jaskrawe światło dnia. Widać było zakurzoną, pustą ulicę, przy której stały dwupiętrowe budynki; miasto wyglądało na całkiem duże. - Wszyscy wysiadać! - warknął sierżant. - Zabrać broń, gaz łzawiący i maski! - Zanim wysiedli, popatrzyli po sobie. Z sąsiedniej ulicy dochodziły niespokojne głosy. - Zbiórka! - wrzasnął sierżant. Żołnierze ustawili się jak na paradzie. Grupa Stempela znajdowała się w pierwszym rzędzie. Drużyny druga i trzecia stanęły z tyłu. Pluton przy plutonie, cała kompania. Mieli na sobie cętkowane, zielono-brązowe leśne kurtki maskujące. - Baaacznooo! - ryknął sierżant. - Na prawo patrz! - Dryl był tu jednak lżejszy niż w obozie. Odsunęli lewe łokcie, by wyrównać odstępy, ale pilnie obserwowali okna otaczających budynków. - Na co się tak gapisz, Patterson? - Szeregowiec Chavez, panie sierżancie! - Przestań pieprzyć! - Porucznik rozpoczął formalną inspekcję. Ulicę wypełniły krzykliwe rozkazy, ale Harold skupił się na odległym gwarze. Gdzieś niedaleko musiała być wielka masa ludzi. Dowódca plutonu podszedł do Pattersona. - Gdzie masz bagnet? - Cholera, nie wiem, panie poruczniku. Pewnie w plecaku. - Idź po niego. - Patterson skierował się do ciężarówki. Porucznik sprawdził pobieżnie ekwipunek Harolda i poszedł dalej. Inspekcję zakończono. Kompania skierowała się ulicą w stronę skrzyżowania. Wydano rozkaz marszu w zwartej kolumnie. - W prawo... zwrot! Naprzód... marsz! Nikt nie podawał rytmu, więc szli nieco bezładnie. Na rogu ulicy skręcili i zatrzymali się przed opancerzonym pojazdem bojowym typu Bradley. Po obu stronach wozu stali rzędem żandarmi w maskach przeciwgazowych. A naprzeciwko żandarmów i bradleya zobaczyli morze krzyczących chińskich cywilów. - Chryste! - jęknął Patterson. - Zamknąć się! - warknął sierżant stojący na czele. Szyk plutonów został przeformowany: trzy plutony obok siebie, po trzy drużyny jedna za drugą. Żołnierze stali ściśnięci w poprzek szerokiej jezdni. Stempel znajdował się w pierwszej linii, trzydzieści metrów za luźnym szeregiem żandarmów. - Włożyć maski! - zawołał dowódca kompanii. Rozkaz powtórzyli dowódcy plutonów, którzy stanęli przed swoimi oddziałami. - Nie mogę uwierzyć w całe to gówno. - Patterson! - wrzasnął dowódca kompanii. - Usłyszę od ciebie jeszcze jedno cholerne słowo, a... - Ja nic nie mówiłem, panie poruczniku - przerwał mu Patterson. - To był Chavez. - Wszyscy zerkali ukradkiem na małomównego faceta z Los Angeles, który prawie z nikim nie rozmawiał. Harold zdjął hełm i włożył maskę. Zassał powietrze i uszczelnił ją. Ubrał się znowu w hełm i spojrzał przez płaskie plastikowe szkła. Wszystko wydawało mu się nierzeczywiste, a maska jeszcze pogłębiła to wrażenie. Dowódca kompanii uniósł swoją maskę przeciwgazową. - Bagnety... wpiąć! - krzyknął. Komenda zaskoczyła żołnierzy. Rozległy się pomruki i szeptane pytania. Harold szarpał się z pochwą i długo nakładał bagnet na lufę karabinu. - Na ramię... broń! - rozległ się rozkaz dowódcy kompanii. Harold uniósł M-16 do piersi. Stali naprzeciwko tłumu. Zamiast tyralierą w dwudziestometrowych odstępach, zgodnie z dwudziestowieczną sztuką wojenną, ustawiono ich ramię przy ramieniu, jak w bitwach z osiemnastego stulecia. Metr z przodu stali dowódcy plutonów z sierżantami u boków, a pośrodku dowódca kompanii i jego operator radiostacji. To odróżniało ich od osiemnastowiecznej armii, w której nie stosowano radia. Zresztą w dzisiejszej bitwie nie było ono wcale potrzebne. - Koooompaniaaa...! - ryknął kapitan. Porucznicy powtórzyli jak echo: - Plutooon! - Naprzód... marsz! Połowa żołnierzy ruszyła jednocześnie do przodu; druga połowa poszła tylko dlatego, by pozostać w szyku. Stempel był w tej drugiej grupie. Zatrzymali się tuż za bradleyem. Zorganizowany oddział stał teraz naprzeciwko tłumu cywilów. W zwartej masie Chińczyków zaczęły się pojawiać wyłomy. Niektórzy z tych, którzy pozostali, potrząsali pięściami. Inni machali w powietrzu jakimiś oficjalnymi dokumentami. Jeszcze inni trzymali transparenty z hasłami wypisanymi niezrozumiałymi znakami. Żandarmi przez megafon powtarzali coś po chińsku. Major kazał im w końcu przestać i zaczął się naradzać z dowódcą kompanii. Potem na naradę wezwano poruczników. W końcu porucznik podszedł do plutonu Harolda. - Przedni szyk, uwaga! Co drugi żołnierz wiesza broń na ramieniu! -Dowódca plutonu Harolda odliczył i wskazał na Harolda, który odwiesił karabin. - Ci, którzy mają karabiny w ręku, przyjmują pozycję do walki z tłumem! - Porucznik opuścił broń do poziomu, skierowując ją bagnetem do przodu. - Dźgać przy każdym kroku naprzód! Żołnierze z przewieszonymi karabinami mają rozpylać gaz! Celować w twarze! Tylne szeregi! - krzyknął z całych sił. - Załadować broń! - W dwóch liniach za Haroldem rozległy się głośne trzaski wkładanych na miejsce magazynków. - Czego oni chcą? - zapytał Patterson. Dowódca plutonu odwrócił się w jego stronę. - A skąd ja mam, do cholery, wiedzieć? Mamy rozkaz oczyścić ulicę, więc zamknij pieprzoną jadaczkę! - Żołnierze ucichli, ale nadal szeptem wymieniali uwagi. - To śmierdzi - wyszeptał ktoś. Te słowa powtarzały się w szeregach. Harold odszukał przycisk na wierzchu pojemnika z gazem łzawiącym. Zielony metal pokrywały instruktażowe napisy. Pojemnik wyglądał jak spray na muchy. - Naprzód! - krzyknął dowódca kompanii. - Marsz! Ruszyli do przodu, posuwając siq małymi kroczkami, jak ich tego uczyli na krótkim szkoleniu w obozie treningowym. Pierwsza linia była najeżona bagnetami, podskakującymi przy każdym kroku. To pełne grozy przedstawienie miało samym widokiem rozpędzić tłum. Maszerujący wyglądali nieustępliwie, choć Haroldowi, który niósł puszką z gazem, wydawało się, że idą zbyt wolno. Gdy szereg żołnierzy zbliżył się na dwanaście metrów, większość cywilów zaczęła uciekać. Zbita ludzka ściana przerzedziła się; pozostały tylko luźne grupki. Ci ludzie byli pełni złości, ale na co? Harold nie miał najmniejszego pojęcia. Nie sądził jednak, by byli wrogo nastawieni - wyglądało raczej, że protestują przeciwko czemuś albo chcą wręczyć jakąś petycję. - Okrzyk! - rozkazali oficerowie. Z szeregów rozległo się miarowe pohukiwanie, zduszone, lecz brzmiące groźnie. Zsynchronizowane ruchy i skandowane dźwięki dawały żołnierzom poczucie więzi i zespołowej siły. Krok naprzód, pchnięcie bagnetem i okrzyk. Krok, pchnięcie, okrzyk. Stanowili jeden organizm. Byli maszyną do przeszywania stalą ludzkich tkanek. Oczywiście oprócz żołnierzy trzymających gaz łzawiący - Pattersona, Harolda i przede wszystkim Chaveza. Harold miał wrażenie, że tylne szeregi pchają go naprzód nieustępliwie jak spychacz. Usiłował krzyczeć jak pozostali, ale wydawało mu się, że bez bagnetu to nie ma sensu. Czuł się jak widz, a nie jak uczestnik wydarzeń. Oficerowie pierwsi rozpylili gaz. Chmura pomknęła przez wolną przestrzeń w kierunku tłumu. Chińczycy cofnęli się i skulili. Harold potrząsnął puszką i rozejrzał się za celem. Mężczyzna z chustką przy nosie potrząsał długą laską, uparcie pozostając na miejscu. Harold zdecydował, że spróbuje uratować mu życie. Z odległości sześciu metrów wycelował dyszę i wcisnął guzik. Przesunął puszkę, aż udało mu się prysnąć gazem prosto w oczy męż- czyzny. Chińczyk krzyknął, rzucił laskę, opadł na kolana i zakrył oczy dłońmi. Rzucał się po płytach chodnika, wijąc się z bólu i jęcząc. Drapał skórę twarzy, kopał ziemię i wymiotował, dopóki inni Chińczycy nie odciągnęli go w tył. Potem Harold potraktował gazem jeszcze kilka osób, głównie młodych mężczyzn, choć zdarzali się i starzy. Większość zachowywała się agresywnie, choć byli i spokojni. Nie miał pojęcia, dlaczego byli tak wściekli, czego chcieli albo potrzebowali. Cały czas pryskał gazem. Gdy już było po wszystkim, na ulicy pozostały tylko śmieci. Nikogo nie aresztowano; ludzi stawiających opór bito i zakrwawionych puszczano wolno. Nikt nie zginął, ale też nikt nie opatrywał rannych. Żołnierze pozwieszali głowy z wyczerpania. Nikt nic nie mówił. Powietrze było aż gęste od odoru gazu. Pluli, usiłując pozbyć się jego smaku z ust i słuchali, jak ich dowódca się wścieka. Najpierw rzucił się na majora, który dowodził akcją. Potem przez radio nakrzyczał na sztab batalionu, a następnie na samego dowódcę, który zajechał swoim hummerem i zatrzymaj się na głównej ulicy. Ulica była pusta. Nie trzeba było wytężać słuchu, by dosłyszeć krzyki kapitana. Wszyscy zgadzali się z jego zdaniem, nawet dowódca batalionu, jeśli jego pełen zaskoczenia spokój brać za dobrą monetę. Nikt z oddziału Harolda nie chciał już walczyć. Wyczerpani ludzie chcieli odpocząć. Ale była wojna, a oni byli żołnierzami. GABINET OWALNY, BIAŁY DOM 23 kwietnia, 03.00 GMT (22.00 czasu lokalnego) Daryl tryskał dobrym humorem. Gordon był zmartwiony, ale nie bardzo wiedział, czym. Nastrój Elaine stanowił wypadkową humoru Gordona i Daryla. Gordon chciał wiedzieć, na czym stoi i dlaczego. - Wygramy, Gordon - oznajmił Daryl. - Naprawdę nie widzę powodu, żeby się tym przejmować. - Rzucił na biurko Gordona jednostronicowy komunikat. - Chińczycy pękają i dążą do negocjacji. Tak samo mówi japoński ambasador w Pekinie. - Rozważasz przyjęcie ich warunków? - zapytała Elaine. Gordon popatrzył na nią przeciągle i w końcu potrząsnął głową. - Oni proponują tylko zawieszenie broni - wymamrotał. - Za daleko zaszliśmy, by się na to zgodzić. Daryl zmarszczył się w uśmiechu i powiedział: - Do diabła, gdy te dwa korpusy odetną ich do końca, zrobimy po prostu swoją robotę i wyniesiemy się. Gordon pokiwał powoli głową. Zasępił się wyraźnie. - O co chodzi, Gordon? Co cię ugryzło? Idzie świetnie; nie mogło być lepiej. - Wiem, wiem. - Gordon spojrzał na Elaine. - Nie mam pojęcia, co mi jest. - Może jesteś po prostu trochę przygnębiony - podsunęła. - Teraz, kiedy wszystko zbliża się do końca... Może po prostu dopiero to do ciebie dociera. Pamiętasz, co mówił lekarz o ludziach, którzy przeżyli silny wstrząs? Że potem przez dłuższy czas cierpią... emocjonalnie. - Może i tak. - Niczego więcej nie mógł wykrztusić. Naprawdę był przygnębiony, ale nie sądził, by właśnie o to chodziło. Coś przeczuwał. Węszył niebezpieczeństwo. Nie potrafił tego nazwać. Spojrzał na Daryla. - Powiem sekretarzowi stanu, żeby nie odpowiadał. Niech się pogotują przez parę dni we własnym sosie, a my podejdziemy przez ten czas do doliny. Ale porozmawiaj z ludźmi z Pentagonu. Chcę, żeby przygotowali plan natychmiastowego wycofania wojsk z Chin. - Gordon poczuł nowy napływ przygnębienia. CZĘŚĆ V Władza nad jednym człowiekiem leży u korzeni ludzkiej aktywności. Czyż istnieje lepszy sposób na kontrolowanie czyjegoś przeznaczenia, niż nagięcie do swoich planów i woli? Dążenie do zdobycia takiej władzy jest tak samo nieodparte, jak podświadome. Wszystko jedno, czy zdobywa sieją przez bogactwo, urodę, urząd, pistolet albo moralną atrakcyjność czyichś idei - akumulacja władzy stanowi koniec zarówno jej samej, jak i każdego żywego człowieka. Walentyn Karcew Prawa historii ludzkości 22 NA PÓŁNOC OD TANGYUAN, CHINY 23 kwietnia, 15.00 GMT (01.00 czasu lokalnego) - Miller? - zapytał dowódca drużyny. - Trzy pełne magazynki. Osiem nabojów w czwartym. - Pięćdziesiąt trzy naboje - mruknął dowódca drużyny zapisując cyfry. - Faulk? - Dwa pełne plus jedenaście, odpowiedział Andre. - Oszczędzaj je. - Andre skinął głową i niemal po omacku sięgnął po swoją żelazną porcję - kawałki kurczaka i parę szparagów. Rozległo się staccato wystrzałów karabinowych, ale nikt nawet nie podniósł głowy, dopóki odgłosy nie zbliżyły się i nie stało się jasne, że nadchodzi kolejny poważny atak. Bez żadnego rozkazu ośmiu pozostałych przy życiu ludzi z drużyny Andre wzięło broń do ręki. W parę minut później dostali polecenie wymarszu. - Idziemy - warknął nowy sierżant. Powoli wstali, w milczeniu rozciągając obolałe mięśnie. Zwykle rozmowni koledzy Andre tym razem nie wypowiedzieli ani słowa skargi. Słychać było tylko szczękanie magazynków, metaliczne zgrzyty mechanizmów wymagających naoliwienia, trzaskanie granatników wsuwanych na lufę, ładowanych i zabezpieczanych. Ośmiu nastolatków poddało się losowi z rezygnacją. Szli przez coraz ciemniejsze zarośla gęsiego, trzymając się blisko siebie. Milczeli, wsłuchując się w wybuchy chińskich pocisków na zboczach, rozświetlające szczyty drzew jak błyskawice. Cienkie igły sosen wyglądały w niemal stroboskopowym świetle eksplozji jak odbarwione. Żołnierze za każdym wybuchem podnosili głowy. Chiński ostrzał z dział dużego kalibru był czymś nowym i to ich martwiło. Zeszli po grzbiecie wzgórza i przystanęli pod samym szczytem z uniesionymi karabinami. Nie trzeba im było wydawać żadnych rozkazów. Robili to już tyle razy. Narastający hałas walki ostrzegał przed śmiercią czającą się z przodu. Andre w huku wystrzałów nie odróżniał pojedynczych eksplozji. Wyszedł na grzbiet i spojrzał na pole bitwy, oświetlone wyraźnie płomieniami z luf karabinów i błyskami eks- plozji. Gdy szedł w dół w stronę morza ognia, czuł, jak żołądek zaciska mu się w węzeł. W potwornym hałasie można było porozumiewać się tylko krzykiem. Andre wpatrywał się w idących przed nim kolegów, oczekując na jakikolwiek sygnał niebezpieczeństwa. Unik, rzut na ziemię, nagłe uniesienie broni do ramienia - to wszystko mogło uratować życie. To jak atak drapieżnika na stado antylop. Kiedy ludzie z przodu odwrócą się i zaczną uciekać, ci z tyłu natychmiast zrobią to samo. Żołądek go bolał, pęcherz palił niemiłosiernie, usta miał wyschnięte i czuł w nich smak stali. Dłonie i pachy miał mokre od potu. Przechodzili gęsiego obok ciemnej sylwetki dowódcy, który kierował jednych na prawo, innych na lewo. - Tu się okopujemy - owionął go nieświeżym oddechem sierżant; popchnął Andre na prawo, prosto w ręce dowódcy drużyny, który wcisnął go w ziemię. Andre rzucił broń i zaczął kopać tak samo jak pozostali, rozmieszczeni co sześć metrów. Prawdę mówiąc, wolał walczyć w nocy, kiedy odstępy między żołnierzami były mniejsze o połowę. Wbijał w ziemię metalowy szpadel umocowany do rączki pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, aż go bolały plecy, a w płucach brakło tchu. Kilkakrotnie musiał się wyprostować mimo strachu mrożącego krew w żyłach. - Kompania Delta przejdzie przez nasze linie! - obwieścił sierżant, obchodząc pozycje. - Mamy pięć minut! Kopcie głęboko, chłopcy! Będzie bardzo ciężko! - Nikt nic nie odpowiedział, ale Andre słyszał dyszenie kolegów wgryzających się w ziemię. Pot spływał mu po czole i plecach. Zastanawiał się przez chwilę nad zdjęciem parki, ale wolał nie tracić czasu. Zbyt płytka dziura mogłaby stać się jego grobem. Parę minut przygotowań było na wagę życia. Andre sam nie wiedział, dlaczego spojrzał w ciemny las i dostrzegł tam jakiś ruch. Rzucił szpadel i opadł na kolana, sięgając po broń; okazało się, że to tylko dwaj żołnierze pomagali rannemu koledze dojść na tyły. Gdy przeszli, Andre kopał dalej, nakazując sobie zwracać większą uwagę na to, co się dzieje z przodu. Gdyby wszystko poszło dobrze, mieli mnóstwo czasu na przygotowanie się do walki. Najpierw odwiedziłby ich jeszcze raz sierżant albo dowódca plutonu. Potem wycofująca się kompania D przeszłaby przez ich linię, zachowując szyk. Ostatni człowiek z wycofującego się oddziału - na ogół dowódca - zawołałby: “Wszyscy przeszli!”. A potem ze wszystkich stron usłyszałby podawane z ust do ust pozwolenie strzelania do wszystkiego, co się rusza. Ale nie zawsze szło dobrze. Gdyby kompania D została rozpędzona albo Chińczycy przeszliby przez ich pozycje, pierwszym sygnałem nadchodzącego niebezpieczeństwa byłby widok pędzących żołnierzy, nie wiadomo, Chińczyków czy Amerykanów - a może jednych i drugich naraz. Pierwsi nadbiegający Chińczycy nie zatrzymaliby się, by walczyć - próbowaliby przejść jak najdalej w głąb ich pozycji, narobić zamieszania i zaatakować od tyłu. Andre złożył łopatkę. Gdyby musieli się pospiesznie wycofywać, nie chciałby w popłochu zbierać sprzętu, a już na pewno nie chciałby stracić saperki, tak ważnej w tej wojnie. Ułożył na ziemi dwa zapasowe magazynki. Oczy miał od dawna przyzwyczajone do ciemności, ale w pierwszych chwilach walki na pewno oślepią go błyski, postarał się więc zapamiętać dobrze miejsce, gdzie je położył, by móc potem odnaleźć na oślep. Teraz zaczęło się najgorsze. Patrzył w zarośla przez celownik M-16, oblizując wyschnięte wargi równie suchym językiem. Krótkie rozbłyski granatów moździerzowych i pocisków z dział rozświetlały przedpole. Andre nie odrywał oczu od celownika. Nic się nie poruszało. Żadnych zmian. Cisza i spokój. Od narastającego napięcia w głowie zaraz za oczodołami odezwał się pulsujący ból. Przycisnął kciuki do zamkniętych oczu i rozmasował sobie skronie. Gdy uniósł głowę, zauważył biegnących żołnierzy. Wzrok miał jeszcze zamglony, ale podrzucił kolbę karabinu do policzka i przerzucił przełącznik na krótkie serie. - Nie strzelać! - rozległo się wołanie przekazywane wzdłuż linii obrony. Andre z bijącym mocno sercem patrzył, jak żołnierze z kompanii Delta przemykają poprzez linię najszybciej, jak mogą. Biegli tak blisko jego pozycji, że słyszał ich dyszenie, okrzyki przerażenia i jęki rannych, niezbyt delikatnie podtrzymywanych przez kolegów. Obsługa karabinu maszynowego zainstalowała się tuż obok Andre i puściła w las długą serię. - Są za nami jakieś dwieście metrów - zawołał zaaferowany strzelec. - Musi tam być chyba cały batalion! Powodzenia! - Stękając, poderwali się na nogi, zostawiając oddział Andre na pierwszej linii obrony. Andre z zazdrością popatrzył za wycofującymi się żołnierzami. Przynajmniej oni spędzą tę noc spokojnie... chyba że wszystko się zawali. - Wolno strzelać! - podawano sobie z ust do ust wzdłuż linii. Andre też wykrzyczał te słowa i zaraz rozpłaszczył się w płytkiej dziurze. Rozejrzał się uważnie po zaroślach, szukając wzrokiem Chińczyków. - Oszczędzać amunicję - rozległo się znowu wzdłuż linii, po czym wszyscy ucichli. Andre uspokoił się, słysząc głosy niknące w oddali po obu stronach. Wszystko będzie dobrze, powtarzał w duchu. Kompania D wycofała się, zachowując szyk. Zdążyli przygotować pozycje obronne. To Chińczycy będą ginąć tej nocy. Przez pierś przebiegł mu dreszcz. Nie była to oznaka strachu, lecz nagły przypływ adrenaliny. Widział odległe drzewa wyraźniej niż kiedykolwiek. Oddychał ciężko, jak po długim i wyczerpującym biegu. Zabolały go dłonie, więc rozluźnił uchwyt na karabinie. Uświadomił sobie, że od zaciskania zębów rozbolała go szczęka. Przechylił głowę najpierw w lewo, potem w prawo, rozluźniając mięśnie. Spojrzał z powrotem na zarośla, nabrał głęboko powietrza w płuca i spróbował się odprężyć. Daleko z lewej karabiny maszynowe zaczęły wypluwać krótkie serie pocisków. Chwilę potem rozległy się eksplozje czterdziestomilimetrowych granatów, a po nich kakofonia karabinowych wystrzałów. - Ogień zaporowy! - krzyknął dowódca plutonu i ich karabiny maszynowe zasypały zarośla gradem kul. Andre odwrócił się, by dokładnie zlokalizować pozycję M-60 - karabin znajdował się o jakieś piętnaście metrów od niego. W najgorszym wypadku, gdyby Chińczycy przedarli się przez ich pozycje, taki karabin stanowił niewielką, lecz ratującą życie szansę. To już zaraz, pomyślał odliczając sekundy w rytm bicia serca. W górze zagwizdały granaty moździerzowe; wybuchły sto metrów przed linią frontu. Eksplodowały w górnych gałęziach drzew, sypiąc śmiercionośnymi odłamkami i drzazgami. Żołnierze obsługujący moździerze przesunęli ogień bliżej linii obrony. Andre wiedział, że ulokowani wyżej na wzgórzach ludzie z obsługi lekkiej artylerii są wyposażeni w noktowizory, dzięki którym mogą dostrzec posuwającą się naprzód chińską piechotę w leśnych przecinkach i przerwach między drzewami. Z płonącego lasu wynurzyły się biegnące sylwetki ludzkie - trzydzieści metrów, łatwy cel. Wszyscy naraz otworzyli ogień. Powoli, napomniał sam siebie Andre. Najpierw wyceluj, potem naciskaj spust. Broń kopnęła go w ramię i jedna sylwetka upadła na ziemię jak szmaciana lalka. Andre wyrównał oddech i skoncentrował się na następnym wrogu. Wielkokalibrowy karabin bojowy uderzył go w ramię - znowu trup! Powoli i dokładnie powtarzał, odsuwając łuski. Jednak, pomimo ostrzału z trzech stron, liczba Chińczyków wciąż wzrastała. Strzelał raz po raz, aż stracił rachubę wystrzelonej amunicji. Gdy spust zamarł, wysunął pusty magazynek i na jego miejsce wsunął pełny. Wokół rozlegał się świst, niczym syczenie atakującego węża. Napastnicy robili uniki i kluczyli, strzelając z biodra. Andre naciskał spust tak szybko, jak tylko potrafił, ale ostrzał wroga narastał. Znowu skończyła mu się amunicja. - Cholera! - zaklął. Został mu już tylko jeden magazynek, a i to niepełny. Tylko jedenaście naboi, dudniło mu w głowie. Cholera! Cholera! Uniósł M-16, ale chociaż miał przed sobą mnóstwo celów, nie mógł się zabrać do strzelania. Dopiero widok trzech żołnierzy, pędzących prosto na niego i siejących długimi seriami, przekonał go, że czas rozstać się z cennymi pociskami. Każdy strzał powalał na ziemię jednego Chińczyka, ale kiedy niespodziewanie pojawił się przed nim kolejny napastnik, Andre zbyt pospiesznie wycelował i zmarnował czwarty nabój, zabijając szarżującego wroga dopiero piątą kulą. Sześć naboi, pomyślał bliski paniki. Postanowił oszczędzać je na moment, gdy Chińczycy zbliżą się jeszcze bardziej. Kiedy przestał strzelać, doznał uczucia oderwania od tej wojny; patrzył teraz z pozycji widza, a nie uczestnika. Żołnierz na lewo od Andre przyłożył karabin do policzka. Z komory jedna po drugiej wyskakiwały łuski po nabojach. To samo działo się na prawo. Tylko Andre leżał bezużytecznie, bezczynny w krytycznym momencie swojego życia. Przyszło mu na myśl, by wyskoczyć z dziury i zabrać karabin poległego Chińczyka, ale to byłby samobójczy krok. Wyciągnął szyję, by zobaczyć, czy nie dostał któryś z kolegów z drużyny. Wtedy mógłby przynajmniej wezwać pomoc; a gdyby ktoś zginął, mógłby zabrać mu amunicją. Wyglądało jednak na to, że wszyscy z wyjątkiem niego są bardzo zajęci walką. Jego sąsiad z lewej uniósł się lekko i rzucił ręczny granat, który leciał przez las, pozostawiając za sobą smugę dymu, a potem snop iskier. Andre zapamiętał widok granatu odbijającego się od drzewa. Andre było zimno i cały lepił się od potu. - Słyszysz mnie teraz? - rozległ się czyjś głos. Poczuł silny, kwaśny zapach i kłucie w nozdrzach. Odrzucił głowę do tyłu, uderzając się boleśnie o drzewo. Ból przeszył mu czaszkę. Pochylił się i zwymiotował. - Jezu Chryste! - powiedział ktoś z niesmakiem. Andre otworzył oczy i zobaczył, że ktoś obok niego rzuca na ziemię pojemnik z solami trzeźwiącymi. Przewrócił się na bok z wyczerpania i ułożył pulsującą bólem głowę na ziemi. Czuł się tak, jakby ktoś mu przepołowił twarz. Pocił się obficie. Nie był w stanie wykrzesać w sobie dosyć sił, by się ruszyć z miejsca; nie interesowało go nic poza pragnieniem, by znowu oddychać bez bólu. Ktoś otworzył mu siłą powieki i zaświecił w oczy małą kieszonkową latarką. - Co z nim? - usłyszał głos dowódcy plutonu, kiedy światełko zgasło. - Nie najgorzej, panie poruczniku. Najwyżej mały wstrząs mózgu. - Porucznik ukląkł przy jego boku. - Dobrze się czujesz, Faulk? Andre wymamrotał coś niezrozumiale; sam nie bardzo wiedział, co chciał powiedzieć. Porucznik jednak wstał usatysfakcjonowany. - Jakie mamy straty? - zapytał. - Dwóch zabitych, obaj z trzeciej drużyny. Pięciu rannych, w tym dwóch ciężko. - Milczenie przerwało ciche: “Cholera!” dowódcy plutonu. Andre słuchał z zamkniętymi oczami. Głowa tak go bolała, że nie mógł uchylić powiek. Zatrzeszczało radio. Porucznik coś odpowiedział, zaszeleściła mapa, po czym dowódca odmeldował się. - Wycofujemy się, sierżancie Davis - oznajmił. Andre początkowo sądził, że oznacza to przejście na tyły, jak najdalej od walki, kilkaset metrów za linię obrony, w miejsce, gdzie będzie się można w końcu chwilę przespać. Ale w głosie porucznika pobrzmiewała gorzka nuta. - Potrzebujemy trochę czasu, panie poruczniku - wyjaśnił sierżant. - Mamy paru ludzi niezdolnych do walki. - Wiem o tym, do diabła! Ale co mam zrobić? Powiedzieć dowódcy kompanii, że nie wykonam rozkazu? Wycofujemy się. Cała kompania. Natychmiast oderwij ich na nogi. - Porucznik odszedł. Sierżant szeleszcząc mundurem, nachylił się i chwycił Andre za ramią. - Idziemy, Faulk - powiedział kojąco i pociągnął. Andre zaczął wstawać; sierżant o mało nie wyrwał mu raki ze stawu. W końcu stanął na nogach. - Chodź, poszukamy twojej drużyny. - Ale... - Co ale? - warknął sierżant. Andre oblizał wyschnięte wargi. - Nie mam już amunicji. Sierżant był od niego starszy. Miał może ze dwadzieścia sześć lat. - Znajdziemy ci chińskiego kałasza albo 56-2. Mamy ich całe stosy. CAMP DAVID, MARYLAND 23 kwietnia, 15.00 GMT (10.00 czasu lokalnego) Członkowie Połączonych Szefostw Sztabów byli ubrani w mundury; Gordon Davis miał na sobie luźne spodnie i koszulę z rozpiętym kołnierzykiem. Pomiędzy dwoma kominkami, na tle ściany wykładanej ciemną boazerią, stały stojaki z mapami. - Mamy poważne problemy z rozruchami w Jixian i Nancha - zameldował generał Dekker. Wskazał na mapie oba miasta, leżące na południe od granicy. - Porządek uległ całkowitemu załamaniu. - Polała się krew? - zapytał Gordon. - Tak jest, panie prezydencie. Ale to nie my ją przelaliśmy. Ludność zaatakowała miejscowe biura partii komunistycznej i Ministerstwa Bezpieczeństwa. Nie rozbroiliśmy sił porządkowych i doszło do strzelaniny. Na razie udało nam się uniknąć bezpośredniego mieszania się do ich spraw. Ale sytuacja ulega pogorszeniu. Gordon poczuł nagły przypływ niepokoju. - A jak wygląda sytuacja militarna? Zanim Dekker udzielił odpowiedzi, popatrzył po twarzach pozostałych szefów sztabów. Gordon pomyślał, że niepokoje muszą stanowić poważny problem. Chciał dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej, ale generał właśnie zaczynał odpowiadać na wcześniej zadane pytanie. - Chińczycy nawiązują kontakt z naszymi flankami. Nic wielkiego. Sprawdzają nas tylko i wycofują się natychmiast, gdy poczują opór. Ponieważ nie mają zwiadu lotniczego, próbuj ą najprawdopodobniej ustalić, gdzie jesteśmy i w jakiej sile. Najlepszym sposobem jest naciskanie. Trzeba tylko próbować, czy natrafi się na silny opór. - Jakie są nasze straty? - W kontrofensywie straciliśmy około dwóch tysięcy zabitych i dziewięciu tysięcy rannych. Polowa zabitych padła w dolinie Tangyuan. Od początku wojny mamy trochę ponad dziesięć tysięcy zabitych i trzydzieści tysięcy rannych. Gordon spojrzał Dekkerowi w oczy. - Ile czasu zajmie połączenie się z oddziałami w dolinie, panie generale? Dekker zmarszczył brwi. - To trudno oszacować, panie prezydencie. Na razie wszystko idzie zgodnie z harmonogramem. Może nam to zająć pięć dni. Gordon z zadowoleniem skinął głową i odwrócił się do szefa Dowództwa Operacji Specjalnych. - Jak idzie uzbrajanie rosyjskiej armii na Dalekim Wschodzie? KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 23 kwietnia, 22.00 GMT (08.00 czasu lokalnego) - Przesyłkę dostarczyli sanitariusze - oznajmił podpułkownik Reed. Clark siedział przed monitorem i oglądał taśmy. Patrzył, jak spod pękatego zielonego samolotu pączkują spadochrony. Poniżej, wśród górskich grzbietów, widać było bluzgające ogniem działa i smugi dymu. Po raz pierwszy oglądał obraz desperackiej bitwy. I słuchał komentarza Kate Dunn. - Samoloty transportowe lecące wzdłuż doliny na małej wysokości zrzucają ogromne ilości zapasów, zużywanych w oszołamiającym tempie. Nasze oddziały niemal nieustannie walczą z kolejnymi falami ataków chińskiej piechoty. Liczba żołnierzy, którzy zostali przerzuceni daleko w głąb Chin, jest utajniona. To bardzo poważna operacja w samym sercu wrogiego kraju. Ludowa Armia Wyzwoleńcza robi wszystko, co może, by wyrzucić najeźdźców ze swojej ziemi. - Kamera pokazała ujęcia ludzi biegnących z noszami do punktów opatrunkowych. - Dwudziestolatkowie, którzy znaleźli się w tym piekle, wcale nie marzą o wojnie, ale to najlepsi żołnierze na świecie. Stwardnieli przez miesiące prowadzenia wojny w zimie. - Zbliżenie zapadniętych, szklistych oczu. - Wiedzą, że los wojny i dalszy bieg historii może zależeć od wyników tej jednej bitwy. Ale przede wszystkim zdają sobie sprawę, że walczą o własne życie i o życie swoich kolegów. - Kamera pokazała dwóch żołnierzy, ściśniętych w jednym wykopie i śpiących kamiennym snem. - Siła więzi wykutych podczas tej wojny jest tak wielka, że tylko śmierć może je zerwać. - Ostatnie ujęcie ukazało winylową płachtą, spod której wystawały buty poległego żołnierza. - Mówiła Kate Dunn, NBC News, pomocne Chiny. Clark spojrzał na Reeda i pokręcił głową. - Nie ma mowy. Skonfiskować wszystko, co ona stamtąd wysyła. - Reed skinął głową. - Chciałbym sam zobaczyć, co się tam dzieje - dodał Clark. Reed znowu przytaknął. - Lecimy. Blackhawk wiozący generała Nate'a Clarka uniósł się wysoko nad lądowisko. Olbrzymie maszyny Amerykańskiego Korpusu Morskiego przenosiły ciężkie ładunki z jednego na drugi brzeg rzeki. Ale najbardziej niesamowity widok można było obejrzeć między brzegami, na rzece. W stronę odległego morza płynęły lodowe kry, wypiętrzone niekiedy na wysokość wielu metrów. - Przepiękne, nie sądzi pan? - odezwał się generał Cuvier. Clark spojrzał na Francuza, siedzącego obok i wyglądającego przez prostokątne okno na rozciągający się pod nimi krajobraz. - Zanim tu przyjechałem, nie wyobrażałem sobie tak wielkich obszarów. Takich odległości. Dzikości tych terenów. Braku dróg, miast... braku ludzi. Przynajmniej po rosyjskiej stronie granicy. Clark odwrócił się do okna, zamyślony. Wkroczyli do innego państwa, znacznie gęściej zaludnionego, co niewątpliwie wpłynie na przebieg operacji. - Nie będę za tym tęsknił - powiedział, nie zdając sobie z tego sprawy. Podniósł wzrok i uświadomił sobie, że wszyscy patrzą na niego z zaskoczeniem. Cuvier miał zaniepokojoną minę. Przysunął się do Clarka. Silnik helikoptera pracował bardzo głośno, więc istniała szansa, że sześciu asystentów obecnych w maszynie nie usłyszy ich prywatnej rozmowy. - Wygląda pan, jakby obawiał się przegranej - odezwał się generał. Mówił cicho, z mocnym akcentem. - Jeśli interesuje pana, co mam do powiedzenia... - Clark skinął głową. - Doszły do nas pogłoski z Paryża, ale podobno ich źródło jest w Waszyngtonie. Mówią, że zamierza pan złożyć dymisję - wyjaśnił. - Aleja nigdy nie sądziłem, żeby pan zrezygnował, i powiedziałem im to. A oni mi na to... - Skrzywił się i machnął lekceważąco ręką. - Kazali mi robić swoje i czekać, aż mi doniosą, co się dzieje. Wyprostował się w fotelu i oparł ręce o kolana. Clark znowu spojrzał w okno. - Przynajmniej te sukinsyny z Pentagonu nie zostawiły mi na biurku pistoletu - mruknął. Obecni w helikopterze parsknęli śmiechem. Nate odwrócił się i zobaczył, że patrzą na niego z sympatią. Kapitanowie i pułkownicy z jego świty wyraźnie się rozluźnili. Zapanowała nagle swobodna atmosfera. Ochraniacze na uszy, którzy wszyscy musieli włożyć, wyglądały jak przerośnięte słuchawki. Na nadbrzeżnym lądowisku olbrzymie CH-53E opuszczały ładunki na druciane maty. Potężne silniki pracowały pełną mocą. Hałas był ogłuszający. Clark ledwo słyszał, co się do niego mówi. Pułkownik Korpusu Morskiego i dowódca sił francuskich poprowadzili go do wyrównanego spychaczami, wyłożonego matami lądowiska. Obsługa naziemna odczepiała właśnie ładunek, który wisiał trzydzieści metrów pod brzuchem najpotężniejszego helikoptera, jakim dysponowały amerykańskie siły powietrzne. - Marynarka wojenna wypożyczyła nam tuzin maszyn typu Echo - wrzasnął pułkownik. Helikoptery przenosiły z jednego brzegu na drugi pojazdy, opakowane w siatki ładunki, zbiorniki z paliwem. Ruch był jednostronny: przerzucali wszystko z brzegu rosyjskiego do komunistycznych Chin. Obserwując tę operację, Clark odniósł dziwne wrażenie. W głowie kłębiły mu się myśli i odczucia - zupełnie jakby nagle zaczął śnić na jawie. Spojrzał na tętniące życiem lądowisko. Zapchany parking z ciężarówkami, całe miasto namiotów, góry skrzyń, niknąca w oddali droga, której nie było jeszcze dwa dni wcześniej - wszystko zostało wybudowane specjalnie po to, by ułatwić przeprawę. Za miesiąc zniknie w błocie, ale przez dwa tygodnie tą arterią popłynie życiodajna krew jego armii. I pomyśleć, że dzieje się to wszystko na terytorium Chińskiej Republiki Ludowej. Generał Cuvier zwrócił Clarkowi uwagę na krótki czas przelotu i na to, że helikoptery nawet nie musiały lądować. Ale Nate rozmyślał o drodze biegnącej stąd aż do Mandżurii. Za dwuipółtonowymi ciężarówkami wzbijały się tumany kurzu. Taki sam kurz unosił się w powietrzu na rosyjskim brzegu. Clark wyobraził sobie wielki rurociąg, prowadzący od fabryk i portów Ameryki i Japonii aż do pozycji na głównej linii obrony. Łańcuch dostaw biegł przez niemal całą kulę ziemską, dopóki nie dotarł do rzeki Amur, gdzie musiały go dalej przenosić walczące z grawitacją ciężkie helikoptery. Płynący rzeką lód odzwierciedlał potęgę przyrody. Clark nie mógł oderwać oczu od wody. Teraz na własne oczy widział to, o czym do tej pory słyszał tylko z meldunków saperów: wytrzymałość mostu przeciwko energii uwolnionej w wyniku ruszenia milionów ton lodu. Grube tafle były połamane i spiętrzone jedna na drugiej, czasami w wielu warstwach. Stanowiły białe pomniki miażdżącej siły, uosobienie niezwykłej energii rzeki. Nawet poprzez nieustanny warkot helikopterów słyszał od czasu do czasu głuchy jęk lodu. - Za dziesięć dni przerzucimy przez rzekę mosty pontonowe - odezwał się z boku oficer transportowy Korpusu Morskiego. - Nie tutaj, kilkanaście kilometrów w dół rzeki. - Wskazał palcem odpowiedni kierunek. - Na razie musieliśmy zorganizować most powietrzny tutaj, bo dalej nie ma dostatecznie dużo płaskiej przestrzeni, by zorganizować lądowiska po obu stronach. Clark pomyślał, że to wszystko idzie zbyt gładko. Na papierze wyglądało na to, że linie obrony Chińczyków budowane przez lata w celu powstrzymania ewentualnego ataku Rosjan sanie do przełamania. Teoretycznie Clark znał wszystkie wyjaśnienia tego problemu. Linie obronne zostały porzucone przez żołnierzy, którzy najechali Syberię - tak, z pewnością, ale w rzeczywistości wcale nie było to takie proste. Wiedział, że Chińczycy walczyli o każdy metr tej gruntowej drogi. Uświadomił sobie z przygnębieniem, że zabijanie i pole walki stały się dla niego wyłącznie terminami. Już dawno przestał myśleć o okropnościach, jakie niesie ze sobą wojna. A przecież sam to przeżył w młodości. Odwrócił się do Francuza i oznajmił: - Postanowiłem zmienić trochę plan podróży. Helikopter wylądował na miejskim bulwarze. Clark wysiadł, a za nim jego świta. Brytyjski pułkownik zasalutował gołą dłonią obu generałom, ale szybko włożył z powrotem rękawicę i obejrzał się nerwowo przez ramię. Rotor helikoptera powoli się zatrzymał. - Przepraszam, panie generale... - zaczął pułkownik. Nagle wszyscy się schylili, słysząc w odległości kilkudziesięciu metrów ogłuszający huk. Żołnierze z ochrony Clarka przysunęli się bliżej generała i otoczyli go ciasnym kołem. Znad pobliskich budynków zaczął się wydobywać szary dym. Wyglądało jednak na to, że sprzymierzeni kontrolują sytuację. - Przepraszam, panie generale - powtórzył brytyjski dowódca - że nie byłem w stanie lepiej się przygotować na pana przyjęcie. Clark uważał, że to on powinien przeprosić pułkownika. Trzy helikoptery wylądowały bez żadnego ostrzeżenia. Najpierw dwa zielone blackhawki - jeden jego, drugi z ochroną. Z tyłu szturmowa cobra uzbrojona po zęby. Pół tuzina ochroniarzy, ubranych po cywilnemu pracowników Departamentu Obrony, otaczało trzech wysokich oficerów szczelnym kordonem. Pluton żołnierzy pułkownika zajął pozycje wokół tymczasowego lądowiska. Z miejsca, skąd dobiegł huk eksplozji, rozległ się terkot karabinu maszynowego. Clark przysłuchiwał się przez chwilę dudnieniu wielkokalibrowej broni. - Wydaje mi się - przemówił - że to ja jestem winien panu przeprosiny, pułkowniku, za to, że przerwałem panu wykonywanie obowiązków. Nie zatrzymam pana długo. Chciałem się tylko trochę rozejrzeć. - Oczywiście, panie generale - odpowiedział mężczyzna. Clark nie potrafił niczego wyczytać z jego twarzy ani z zachowania. Może był wkurzony, ale dobrze się maskował? Brytyjski pułkownik spojrzał przez ramię. - To właściwie niedokończona robota z dzisiejszego ranka. Parę punktów oporu w piwnicach. Próbujemy ich właśnie wykurzyć. Naprawdę szkoda, że musimy ich wysadzać w powietrze, ale nie chcę pozostawić czegoś takiego na naszych tyłach. Po ciemku mogliby nieźle namieszać, szczególnie że linia frontu znajduje się o pół kilometra stąd, o tam. - Wskazał ręką ulicę za terkoczącym karabinem maszynowym. - Na linii spokój? - zapytał Clark. - Na ogół tak, panie generale. - Mogę się przyjrzeć? - zapytał Clark. Pułkownik uniósł brew i spojrzał na kilkuosobową świtą. - Jak pan sobie życzy, panie generale. Tym razem Clark zrozumiał, co oficer chciał przez to powiedzieć. Odwrócił się i głośno oznajmił: - Proszę wszystkich o pozostanie na miejscu. My z generałem Cuvierem obejrzymy umocnienia. - Szef grupy ochroniarzy skierował czarne okulary w kierunku Clarka. - Czekajcie tu - nakazał mu Clark i przepchnął się przez pierścień ochrony. - Panie generale... - odezwał się oficer. Nate wysunął szczękę i zacisnął zęby. Jest w końcu żołnierzem i potrafi dać sobie radę na polu walki. Odwrócił się. Ochroniarz podał mu broń. Był to M-16 ze skróconą lufą i krótkim paskiem, dopasowany do strzelania z biodra. Nate wziął karabin. Rzeczywiście bez sensu, pomyślał. Wybrać się na linię frontu, pod sam nos nieprzyjaciela, bez żadnej broni. Przewiesił karabin przez ramię i chwycił pas z ładownicami. Musiał poluzować klamrę, by zapiąć go na brzuchu. Wszyscy czekali cierpliwie, aż skończy. Pas opadł pod ciężarem sześciu magazynków. Clark zapomniał już, ile waży bojowy rynsztunek. - Może i ja powinienem wziąć coś większego? - zapytał generał Cuvier. Uśmiechnął się i poklepał po kaburze pistoletu. Generałowie razem z brytyjskim pułkownikiem podeszli do żołnierzy, którzy ruszyli gęsiego wzdłuż ulicy. - Miasto nie wygląda na zniszczone - zauważył Clark. Karabin wciąż ześlizgiwał mu się z ramienia, puścił więc pasek i chwycił broń za kolbę i przedni uchwyt. - Prawie nie musieliśmy walczyć - odpowiedział pułkownik. - Natarliśmy czołgami i wozami opancerzonymi, a miejska milicja zdecydowała się nie stawiać większego oporu. Ulice były dziwnie opuszczone. Z kominów nie leciał dym. - Gdzie są ludzie? - zapytał Nate. - To miasto ma kilkaset tysięcy mieszkańców. - Naprawdę nie mamy pojęcia, gdzie się podziali. Dostajemy meldunki, że drogi na południe są zakorkowane. Uchodźcy zablokowali tam całkowicie ruch. - Nas też przytrzymują - zauważył Clark. - Spowalniają marsz na południe. Ulicą wstrząsnęła kolejna głośna eksplozja. Żołnierze instynktownie przyklękli na jedno kolano, ale zaraz podjęli dalszy marsz w stronę umocnień. - Wygląda na to, że przynajmniej paru milicjantów postanowiło zostać i walczyć - zauważył Nate. Pułkownik obejrzał się przez ramię. - Oni tak naprawdę wcale nas nie atakują. Po prostu nie chcą wyjść. Gdy znajdujemy ich kryjówki, zwykle w piwnicach, wycofujemy się i ewakuujemy wszystkich cywilów. Parę godzin czekaliśmy na tłumacza, ale gdy zrobiło się późno, postanowiłem dłużej nie zwlekać. - Chce pan przez to powiedzieć, że jeśli tamci się nie poddają, wrzuca pan do tych piwnic ładunki wybuchowe? - My naprawdę próbujemy ich wykurzać, ale obawiam się, że bez tłumacza nie przynosi to żadnych efektów. - Milczał przez chwilę. - Naprawdę szkoda, że musimy to robić. Ciszę przerywało tylko miarowe dudnienie karabinu maszynowego. Ludzie pułkownika kończyli poranną robotę. - Do zmierzchu dostanie pan tłumacza - zapewnił go Clark. Przeskoczyli pojedynczo ulicę. Idący z przodu żołnierze w miarę zbliżania się do linii obrony okazywali coraz większe napięcie. Szeroka ulica była przedzielona barykadą. Porozumiewali się teraz gestami - wskazywali palcami, dłońmi i zaciśniętymi pięściami, jak policjanci kierujący ruchem na skrzyżowaniach. Przebiegali pędem przez otwarte przestrzenie z karabinami uniesionymi do piersi. Znalazłszy osłonę natychmiast przyklękali i przykładali broń do policzków. Nate czuł naturalne w tych okolicznościach napięcie. Najsilniejszym wspomnieniem, jakie zachował ze swojej wojny, dawno temu, był strach przed nieuchronną śmiercią. Jeśli nie ty, to facet obok. Do tego jeszcze niesamowite napięcie i brak snu. Stan ogłupiającego zmęczenia, przerywany mrożącym krew w żyłach lękiem. Wyczerpanie spowodowane niebezpieczeństwem życia w okopach. Ból niezliczonych skaleczeń i stłuczeń. Wszystkie skrajne niedogodności naraz. Nadeszła kolej Nate`a na przeskoczenie skrzyżowania. Czuł się speszony obecnością eskorty. Gdy biegł, dotrzymywał mu kroku brytyjski szeregowiec. Clark był tak wściekły, że nie myślał o niebezpieczeństwie. Gdy przyklęknął, zauważył uśmiech na ustach generała Cuviera. Francuz niewątpliwie domyślił się, co czuje dowódca. - Przynajmniej nie potknąłem się i nie złamałem nogi - mruknął Nate. Francuz już otwierał usta, by to skomentować, gdy rozległ się pojedynczy wystrzał. Brytyjscy żołnierze natychmiast zaczęli przeszukiwać wzrokiem ulicę. Na środku jezdni leżał szeregowiec i głośno wrzeszczał. - Chryste! Kurwa! O rany! - Trzymał się za krwawiące udo i rzucał z bólu po jezdni. - Widzę ruch w oknie! - krzyknął ktoś. Brytyjczycy natychmiast otworzyli ogień. Sześciu ludzi zaczęło ostrzeliwać okna z broni automatycznej. - Potrzebuję pomocy! - krzyczał ranny, wyszczerzając z bólu zęby. Powieki miał mocno zaciśnięte. Policzki mu poczerwieniały; otwierał szeroko usta, z trudem łapiąc powietrze. Kilku żołnierzy odłożyło karabiny, za to Clark uniósł swoją broń. Wychylił się zza rogu i wycelował. Okno na drugim piętrze było dosłownie zasypane ołowiem. Lekkie zasłony drżały w rytm nadlatujących pocisków. Przerzucił kciukiem przełącznik na ogień automatyczny. - Już! - krzyknął porucznik. Clark pociągnął za spust. Krótki karabin kopnął go ze zdumiewającą siłą. Przesunął celownik na środek okna i posłał trzy kule do wewnątrz i dwie w mur. Dymiące łuski spadły na chodnik. Przerzucił selektor na pojedynczy ogień i co sekundę posyłał po jednym pocisku. Zmienił pusty magazynek na pełny, patrząc, jak kilku żołnierzy odciąga rannego kolegę za osłonę domów. Nadbiegli pozostali żołnierze z plutonu i natychmiast rozpoczęli ostrzał okna. Dwóch ludzi rozstawiło na skrzyżowaniu karabin maszynowy i rzuciło się za jego osłonę. Gdy tylko znaleźli się na ziemi, M-60 zagrzmiał basem. Dla ludzi znajdujących się dookoła było to wstrząsające przeżycie. Huk karabinu został dodatkowo wzmocniony przez wąski kanion ulicy. Po chwili wszystko ucichło. - Dwójkami! - wrzasnął wąsaty sierżant. - Gotowi! Naprzód! - Tra-ta-ta-ta-ta-ta - zadudnił znowu M-60. Nikomu z żołnierzy nawet nie przyszło do głowy, by strzelać ze swoich pukawek. Biegli przy samej ścianie. - Wstrzymać ogień! Na ulicy się uspokoiło; ciszę przerwał dopiero trzask drzwi wyłamanych mocnym kopnięciem. Nic nie było słychać, dopóki żołnierze nie wbiegli na górę. Wdarli się przez drzwi do pokoju, w którym siedział snajper. Po paru sekundach rozległa się eksplozja. Z dwóch okien naraz wyleciały języki płomieni, a za nimi pokazał się czarny dym. - Czysto! - krzyknął żołnierz z ciemnego okna. - Snajper nie żyje! - Zabezpieczyć broń - odkrzyknął dowódca plutonu. Clark instynktownie zareagował na tę komendę. Klęczał pośród mosiężnych łusek, powietrze wypełniał zapach prochu. Powoli wstał. Czuł ból w kolanie, odgniecionym na wystającej płycie chodnika. Ścięgna paliły go jak ogniem. Przez chwilą myślał, że nie zdoła uruchomić żadnego mięśnia. Wszyscy powoli stawali na nogi i zbierali się w gromadkę. Uspokajali nerwy po krótkiej walce. W oknie, z którego strzelał snajper, pojawił się porucznik. - To był partyzant? - zawołał brytyjski pułkownik. - Nie, panie pułkowniku - odkrzyknął dowódca plutonu. - Żołnierz Ludowej Armii Wyzwoleńczej! - Dzięki ci, Boże - mruknął dowódca batalionu, stojący u boku Clarka. - Mieliście tu do czynienia z partyzantami? - zapytał cicho Nate. - Jeszcze nie, panie generale. Spojrzeli sobie w oczy. - Ma pan jakiś plan awaryjny? - zapytał Clark. Pułkownik odetchnął głęboko. - W najgorszym wypadku opuszczamy miasto i obozujemy w terenie. Oczywiście jeśli pan to zaaprobuje. - Clark skinął głową. - W terenie łatwiej zachować dystans i wyznaczyć pola ostrzału. Ale nawet w takim przypadku naprawdę trudno będzie się obronić przed półtora miliardem ludzi. Jeśli zaczną się prawdziwe rozruchy, nie opanujemy tego. Clark milczał. - Co za optymizm - odezwał się Cuvier, by przerwać milczenie. - Proszę mnie powiadomić, gdy się pan dowie, jaki jest stan tego rannego - powiedział Nate do pułkownika. - Chcę go odwiedzić w szpitalu. A teraz chodźmy dalej. Drużyna zmieniła szyk przed dotarciem do linii obrony. Żołnierze zajmowali pozycję za dwoma zniszczonymi autobusami przegradzającymi ulicę. Osmalony przez ogień zbiornik na ropę naftową, pozostawiony przez Chińczyków jako pułapka, dał małemu oddziałowi świetną osłonę na ostatnich metrach. Schyleni biegli chodnikiem i szybko wskakiwali jeden po drugim w otwarte wejście. Pokój, w którym się znaleźli, był zupełnie zrujnowany pociskami. Pod ścianami leżeli czterej żołnierze. Nie ruszyli się, ale uważnie obejrzeli przybyłych gości. Broń mieli w zasięgu ręki. Jeden trzymał karabin przy piersi, karabin innego leżał mu na udach. Broń pozostałych stała oparta o ścianę. Zrobiło się ciasno. - Jak tam było dzisiaj, kapralu? - zapytał dowódca batalionu. - Och, do zniesienia, panie pułkowniku. Nic wielkiego. A teraz cisza i spokój. Ale podobno miał pan jakieś kłopoty po drodze, panie pułkowniku. Oberwał ktoś? - Jeden facet dostał kulką, o tutaj. - Pułkownik pokazał palcem miejsce zranienia. - Postrzały w nogi potrafią być niebezpieczne. Bardzo krwawią. Kilku żołnierzy pokiwało głowami. - W porządku. - Pułkownik odwrócił się w stroną Nate'a, który dopiero teraz odczuł, że nie jest tu bynajmniej bezpieczny. Poczuł się winny, że niepotrzebnie naraża się na niebezpieczeństwo. - Chciałbym was przedstawić generałowi Nathanielowi Clarkowi z Armii Stanów Zjednoczonych, dowódcy UNRUSFOR. Żołnierze już chcieli poderwać się na nogi, ale Clark energicznym gestem nakazał im pozostać na miejscach. - Mam na imię Nate. Ochrzcili mnie Nate, nie Nathaniel. Żołnierze skinęli mu głowami. - Jak się pan czuje, panie generale? Miło pana poznać, panie generale -mówili jeden przez drugiego. - Kapral Sheffield, panie generale. Edgar, panie generale. Ze Spilsby. Nate potrząsnął jego dłonią. - Spilsby? To jest...? - Na północy, panie generale. Blisko morza. - Aha - pokiwał głową Clark. Przeszedł się po pokoju, witając się z wszystkimi jak prawdziwy polityk. Krążąc, wrócił uwagę na dziury w ścianach, na okna i drzwi, leżące w kawałkach, na odłamki mebli zagarnięte do kąta. Wróciwszy do Sheffielda zapytał: - Ciężko tu było? - Eee, nie tak bardzo, panie generale - odpowiedział kapral. - Nie tak źle, jak to wygląda. To znaczy nie tak źle dla nas, panie generale. To my narobiliśmy tego bałaganu. Zabiliśmy siedmiu. Znaleźliśmy ich, jak wrzuciliśmy tu trzy granaty. - Cztery - poprawił go któryś z żołnierzy. - Cztery. Masz rację. Cztery, teraz sobie przypominam. Kiedy ich znaleźliśmy, leżeli w stosie jeden na drugim. - Hełm mu opadł tak nisko, że Clark ledwo widział jego oczy. - Jeden na samym spodzie był jeszcze... on jeszcze coś mówił. Gadał tak przez dłuższą chwilę. Mieliśmy tylko czas, żeby sprawdzić, czy nie jest uzbrojony, pan rozumie. Musieliśmy zająć się jeszcze jego kolegami w następnym pokoju. Kiedy wróciliśmy, już był martwy. - Każdy pokój wygląda inaczej - powiedział jeden z żołnierzy. Leżał płasko na podłodze i ledwo mówił ze zmęczenia. - Niektóre my niszczymy, inne oni. Na ogół po wymianie ognia cały budynek wygląda tak jak ten. Sheffield z dezaprobatą słuchał słów swojego żołnierza. Uważał prawdopodobnie, że to on powinien rozmawiać z generałem, więc podjął rozmowę, gdy tylko zapadła chwila ciszy. - Widzi pan, panie generale? Oni wycinają dziury w ścianach. To prawdziwe kretowisko. Labirynt. Musimy walczyć o każde mieszkanie. Ale wszystko wyczyściliśmy, panie generale. Zużyliśmy cały worek granatów. - Półtora worka. - Prawie dwa worki - poprawił kapral. - Za każdym razem, gdy stajemy przed drzwiami, wrzucamy jeden do środka. - Czasem ich wyrzuca na zewnątrz - odezwał się trzeci z żołnierzy. Zaczął przebierać nogami jak na rowerze, zostawiając ślady na gipsowym pyle, który pokrywał wszystko, nawet ubrania. - Czasem odrzucają granaty z powrotem za drzwi. - Jednemu urwało rękę - włączył się kapral. Kantem dłoni uderzył w prawe ramie, ponad łokciem. - Gdzie są teraz najbliższe chińskie oddziały? - zapytał Clark. Każdy miał inne zdanie. - Słyszałem paru kilka minut temu! - Wszyscy zwiali! Do ostatniego żołnierza. - Założę się, że się przyczaili ze sześć przecznic stąd. Zanim się wycofaliśmy, oczyściliśmy tam najwyżej cztery mieszkania. - Założyliśmy urządzenia monitorujące - odezwał się kapral autorytatywnym tonem. - I do tego obiektywy na giętkich rurkach. Można je zawinąć za narożnik i pracują w ciemności. Ludzie słuchają i obserwują... takie mają zadanie. A gdy coś zobaczą albo usłyszą, używają nas. - Poklepał leżące obok radio. - Tak przynajmniej wygląda to w teorii. - To chyba nie najgorszy system - odezwał się Clark. - Dopóki nie trzeba zmienić baterii - wtrącił ktoś. - Zmieniamy baterie co sześć godzin - wyjaśnił kapral. - Następna zmiana za cztery godziny - powiedział inny żołnierz, patrząc na kaprala. - A za trzy będzie już ciemno jak u Murzyna. - Zmienimy za cztery - odparł ponuro kapral. - Jeśli chcesz się zamienić, mogę wziąć pierwszą wartę. A ty weźmiesz świt. Szeregowiec odwrócił wzrok. Oferta najwyraźniej nie była szczególnie ponętna. - No dobrze - odezwał się pułkownik i wstał. - Generał ma jeszcze mnóstwo zajęć. A wy ustalcie, kiedy zachodzi słońce. Clark doskonale rozumiał pułkownika, ale chciał się rozejrzeć. Wszedł w głąb zrujnowanego mieszkania. Czterej żołnierze poderwali się na nogi. Gdy Nate zbliżył się do czarnej dziury w ścianie, poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Obejrzał się i zobaczył kaprala. Mężczyzna wskazał na dziurę i pokręcił głową. Clark skinął potakująco. Ten pokój był jeszcze bardziej podziurawiony kulami niż pierwszy, w którym wypoczywali żołnierze. Dziura w ścianie była wysoka na metr i tak samo szeroka. Przechodziło przez nią kilkanaście przewodów. Biegły do czujników umieszczonych blisko linii nieprzyjaciela. Clark usunął się na bok, by generał Cuvier mógł się przyjrzeć. Wrócili do pokoju i kucnęli przed wyjściem. Drużyna uzbrojonych po zęby żołnierzy czekała pod drzwiami. - Powodzenia - powiedział Clark na pożegnanie. - Panie generale! - usłyszał Clark i odwrócił się. Był to ten sam kapral. - Zrobił pan świetną robotę. My zajmiemy się resztą. Proszę się nie martwić. -Jego podwładni kiwali potakująco głowami. - Dzięki - mruknął Nate i nagle przypomniał sobie, po co tu przyszedł. -Byliście bardzo dobrzy, naprawdę. Wszyscy. Po powrocie możecie nosić głowy wysoko. A ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyście dostali się do domów jak najszybciej. Obiecuję. Drogę powrotną do helikoptera pokonali biegiem. Dobrze było znowu poczuć, że mięśnie pracują. Nikt im nie kazał biec, zrobili to mimowolnie. Jednak w miarę zbliżania się do helikoptera Nate`a ogarniała coraz większa złość na siebie samego. Naraził tych ludzi na niebezpieczeństwo tylko po to, by na linii frontu pokazać zwycięskie “V”. Tak jakby mogło to żołnierzom wynagrodzić wszystkie codzienne okropności. Ale najbardziej go przeraziła własna słabość - nie fizyczna, lecz emocjonalna. Pod pretekstem zorientowania się w sytuacji pojechał na front, gdzie zaraz się okazało, że to on potrzebuje słów otuchy, a nie żołnierze. Mundur przesiąkł mu potem. Chciał wypocić z siebie wszystko, co go spotkało, ale najbardziej pragnął oczyścić ciało z toksyn emocjonalnych, z tragedii i rozpaczy, z którymi się spotkał. Poruszyły go ostatnie słowa brytyjskiego żołnierza. Na takiej opinii Clarkowi najbardziej zależało, ale wiedział, że to nie pomoże usunąć z jego psychiki całej trucizny. Nate słyszał dochodzące z oddali wybuchy i dudnienie karabinów maszynowych. NA PÓŁNOC OD TANGYUAN, CHINY 23 kwietnia, 23.00 GMT (09.00 czasu lokalnego) Kate i Woody patrzyli, jak myśliwce szturmowe nurkują w dolinę. Kierowały się za samolotem obserwacyjnym w stronę wysokiego zbocza; leciały poniżej miejsca, w którym siedzieli, i zrzucały ładunki na wysokości czubków drzew. Pozbywszy się zawartości, odrzutowce wzniosły się gwałtownie i położyły na skrzydła, uciekając z miejsca ataku i wystrzeliwując flary w celu zmylenia rakiet naprowadzanych na temperaturę. Matowoczarne pojemniki z ładunkami wybuchowymi pozostały z tyłu i powoli opadały, hamowane przez małe spadochrony. Bomby uderzyły w cel z niszczącą siłą. Pierścienie białej pary rozchodziły się z miejsc eksplozji z zaskakującą prędkością. Drzewa kładły się pokotem, jakby deptała je stopa olbrzyma. Dopiero po chwili dotarł do nich grzmot fali uderzeniowej. Kate omal nie wyskoczyła ze skóry. Miała uczucie, jakby ktoś dziurawił jej bębenki szpikulcem do lodu. Hałas wywołał u niej potworny ból głowy. A przecież bomby spadły w odległości półtora kilometra. - Dobra, Szachraj Dwa, teraz twoja kolej - powiedział spokojnie do mikrofonu kapitan sił powietrznych. Kontroler ruchu powietrznego i jego ochrona złożona z żołnierzy piechoty siedzieli ciasno stłoczeni wokół plecaka z radiostacją. Antena sterczała na trzy metry w górę. Było jeszcze jedno radio, z którego wydobywały się podniecone głosy. Radiostację obsługiwał porucznik piechoty. Krzyki emitowane przez głośnik były niemal niezrozumiałe, jednak w tle było słychać niewątpliwe odgłosy bitwy. - Powtórz! - nakazał porucznik. - Słyszysz mnie? Powtórz! Rozległy się trzaski, a po nich okrzyk: - Przedarli się przez nasze pozycje! - Radio znowu zatrzeszczało i połączenie przerwało się na chwilę. -... za naszymi... jesteśmy...! Potrzebujemy osłony powietrznej... natychmiast! Kapitan lotnictwa odwrócił się do porucznika piechoty. - Każ im podać swoją pozycję. - Foxtrot Zulu jeden dziewięć, możecie podać swoją pozycję? - krzyczał porucznik. Gdy dostał odpowiedź, szybko odszukali z kapitanem współrzędne. - Niech puszczą świecę dymną - poinstruował go lotnik. Porucznik przekazał polecenie. W kilka sekund później krwistoczerwony dym zaczął się mieszać z szarymi i czarnymi wyziewami pola walki. - Powiedz im, żeby się wgryźli w ziemią, posyłam maszyny bardzo blisko. Gdy porucznik wywrzaskiwał przez radio polecenia dla okrążonego oddziału, lotnik spokojnie tłumaczył pilotowi: - Zrób jedno kółko i poszukaj czerwonego dymu. Daj mi znać, gdy tylko go znajdziesz. Potem przeleć z pomocy na południe i rzuć zaraz za dymem. Nie więcej niż sto metrów. Zostali okrążeni. Jak mnie słyszysz? - Słyszę cię dobrze - rozległ się z głośnika spokojny głos. - Zaczynam okrążenie. Woody poklepał Kate po ramieniu i pokazał jej, jak F-16, przechylony w skręcie, leci nad zboczem sąsiedniego wzgórza. Znikł na chwilę w białej chmurze i wynurzył się po drugiej stronie, kończąc skręt. Radio zatrzeszczało. - Mam ten dym. Nadlatuję. Zaraz puszczam - usłyszeli. - Głowy w ziemię! - krzyknął porucznik do mikrofonu. Odpowiedź była niezrozumiała. Słyszeli tylko krzyki i wystrzały. Podczas gdy odrzutowiec opadał nad dolinę, Kate zdała sobie sprawę, że odległość działa na człowieka zobojętniająco. Ze szczytów wzgórz bitwa przedstawiała się jako hałas i dym. Reszta ją omijała - sama sól wojny. Materiału o bitwie me można robić z dystansu. Pilot pomachał skrzydłami, zrzucił wszystkie sześć bomb i zadarł nos maszyny pionowo w górę. Jaskrawe błyski podświetliły czerwony obłok. W radiu porucznika słychać było tylko trzaski. Żadnych krzyków, jęków, dudnienia karabinów maszynowych ani wybuchów granatów. Nic, co mogłoby wskazać, czy bomby trafiły w cel, czy też może spadły za blisko... prosto na Amerykanów. W niebo wzbił się wysoki słup czarnego dymu. - Foxtrot Zulu jeden dziewięć, słyszysz mnie? Odbiór! - wołał porucznik piechoty. Nie było odpowiedzi. - Foxtrot Zulu jeden dziewięć, słyszysz mnie? Odbiór! Odgłosy strzelaniny i wybuchów dochodziły nadal z niesłabnącą siłą. Okrążony oddział nie odezwał się więcej. Kapitan lotnictwa wrócił do kierowania ruchem powietrznym w dolinie. Miał mnóstwo roboty, a cały dzień był jeszcze przed nim. Porucznik usiadł na ziemi trzymając oburącz mikrofon. Wyglądał na kompletnie wykończonego. Właściwie wszyscy wyglądali na przygnębionych. Nikt nic nie mówił i Kate nie wiedziała, co myślą. Bo ona myślała o jednym: czy tych ludzi zabili Chińczycy? A może bomby, o które tak się dopominali? Im dłużej o tym myślała, tym mocniej uświadamiała sobie, że to nie ma żadnego znaczenia. Zginęli w walce... na wojnie. Po co dociekać, przez kogo i w jaki sposób zostali zabici? “Własny ostrzał” robił makabryczne wrażenie tylko z oddali; z bliska było to po prostu zabijanie, jak każde inne. - Chcesz, żebym nakręcił jeszcze parę ujęć ataków lotniczych? - zapytał Woody z roztargnieniem. Kate zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową. - Mamy mnóstwo nalotów bombowych, ostrzałów z działek pokładowych i zrzutów zapasów. - Dobrze wiedziała, czego im jeszcze potrzeba, chociaż sama myśl o tym przyprawiała ją o dreszcz. Kątem oka widziała, że Woody przypatruje się jej uważnie. Gdy odwróciła się w jego kierunku, nie spuścił wzroku. Potrząsnęła głową zakłopotana. - Jak myślisz, czy puścili choć niektóre z taśm, które przesłaliśmy przez sanitariuszy? Woody zwlekał z odpowiedzią. - Dlaczego nie powiesz mi tego wprost, Kate? - Mam tylko nadzieję, że udało się ominąć cenzorów... to wszystko. -Woody wciąż patrzył na nią z uwagą. W końcu zapytała otwarcie: - Woody, o co chodzi? - Operator nadal przewiercał ją wzrokiem. - Tylko jeden wypad do doliny na bitwę, Woody! Dobrze? A potem wynosimy się stąd. Dobrze? - Nie odpowiedział. - Dobrze, Woody? 23 KREML, MOSKWA 24 kwietnia, 08.00 CMT (10.00 czasu lokalnego) Pismo Karcewa stało się dziwnie nierówne. Prawie skończył swój traktat, ale miał serdecznie dość klasztornej egzystencji na Kremlu. Tylko tydzień został do pierwszomajowej manifestacji, a on zupełnie nie wiedział, co się. dzieje na zewnątrz. Jak można komentować życie społeczne, o którym nie ma się zielonego pojęcia? Pod blatem biurka odszukał przycisk interkomu. - Mógłby ktoś tu przyjść? - zapytał, ale nie dostał odpowiedzi. Poczuł przypływ adrenaliny. - Halo - wrzasnął do interkomu. W końcu pojawił się blady młody mężczyzna. Nie potrafił się zmusić, by spojrzeć Karcewowi w oczy. Stał pochylony, ze złożonymi dłońmi, niczym królewski służący wezwany do prywatnej sypialni władcy. - Chcę wyjść - oznajmił Karcew. Wymoczek zaskoczony podniósł głowę. Do odrapanych ścian przylegały góry śmieci. Przechodnie musieli schodzić z chodników na jezdnię, by je ominąć. Prysznice błota spod kół samochodów konwoju Karcewa dopełniały goryczy tłumu. Karcew postanowił przyjrzeć się lepiej życiu ulicy. Wcisnął guzik interkomu łączącego go z kierowcą. - Zwolnij! - polecił. Limuzyna i dwa mercedesy z ochroniarzami przyhamowały. Samochód prowadzący kawalkadą skręcał w przypadkowo wybierane ulice. Karcew zanotował w pamięci, że wielu ludzi osłania twarze chustkami lub szalami. - Czy oni się zasłaniają od smrodu, czy w obawie przed chorobami? - zapytał. Nerwowy asystent spojrzał na kierowcę i dopiero potem odpowiedział: - Wydaje mi się, że to ten zapach, proszę pana. Temperatura rośnie. Karcew skinął głową, ale zaraz zażądał dalszych wyjaśnień. - Czy to gnijące śmieci, czy ludzkie szczątki? Asystent przez chwilę spierał się z kierowcą; w końcu uzgodnili odpowiedź. - Pewnie i to, i to, proszę pana. Karcew zwrócił uwagę, że w jednym miejscu nie wywożone od dawna śmieci ułożone były w równą pryzmę. - Zatrzymaj samochód! Asystent odwrócił się, spojrzał na Karcewa i przez radio wydał kierowcy polecenie. Kawalkada powoli przystanęła. Na ulice, wysypali się mężczyźni w grubych czarnych płaszczach. Zaskoczeni przechodnie z pustymi torbami na zakupy uciekali w popłochu. Karcew nie czekał, aż ktoś otworzy mu drzwi. Powietrze było rześkie - nie duszne, jak przewidywał. Przeszedł wąskim przesmykiem między górami śmieci do bramy domu mieszkalnego. Znalazł się w mrocznej klatce schodowej. Zaskoczeni ochroniarze szli za nim. Odór moczu był nie do zniesienia. Karcew wszedł po schodach i przystanął przed pierwszymi drzwiami. Numer mieszkania wypisano flamastrem na odłażącym tynku. Zapukał. Nikt nie odpowiedział. Następne drzwi, i znowu bez skutku. Kolejne - to samo. Gdy w czwartym mieszkaniu nikt mu nie otworzył, stracił cierpliwość. Spojrzał na asystenta i skinął głową w kierunku drzwi. Mężczyzna wyciągnął pistolet, wycelował w zamek i wystrzelił kilkakrotnie z małej odległości. Karcew patrzył bez zmrużenia oka. Asystent kopnął z całej siły i drzwi stanęły otworem. Ochroniarze wpadli do środka. Karcew, zupełnie spokojny, wszedł za nimi. Nie musiał się obawiać spokojnych obywateli, którzy egzystowali w tych postsowieckich grobowcach. Wchodząc do zapchanego meblami salonu, usłyszał krzyki. Jeden z ochroniarzy wyciągał zza sofy kobietę, trzymając ją za włosy. Widząc Karcewa, opuścił ją na podłogę. Chwyciła się za głowę i zaczęła szlochać. Za sofą chował się chłopiec, mniej więcej pięcioletni. Ochroniarze wrócili z sypialni. - Czysto. Tylko kobieta i dzieciak - zameldowali. Karcew podszedł do przerażonej kobiety. - Hej, ty, jak ci na imię? - Nie odpowiedziała. Karcew powstrzymał ochroniarza, który przymierzał się do kopniaka. - Nie zrobię ci krzywdy. Nazywam się Walentyn Karcew. - Kobieta zamarła. Niespodziewanie nachyliła się i zaczęła wymiotować. - Och, dobry Boże - wykrzyknął Karcew. Odwrócił się i przyłożył do nosa perfumowaną chusteczkę. Chłopiec patrzył wystraszonymi oczami. Karcew podszedł do sofy. - Jak ci na imię? - zapytał. - Nieeeee! - zawyła kobieta, czołgając się do stóp Karcewa. Ochroniarz przycisnął ją butem do podłogi, zanim pozostali zdążyli otworzyć ogień. Cienki, kolorowy materiał sukienki opinał się na wystających kościach. Ochroniarz trzymał nogę na plecach kobiety i celował z pistoletu w tył jej głowy. Patrzył pytająco na Karcewa spod zapuchniętych, czerwonych powiek. - Puść ją - polecił Karcew. Stwierdził, że kobieta musi być jeszcze młoda, bo nie zdążyła się roztyć. - Może wstaniesz? - zaproponował. Podniosła się. Stała przed nim, patrząc w podłogę i szlochając. - Jak ci na imię? - zapytał. Sukienka wisiała na jej szczupłym ciele. - Tatiana, proszę pana - bąknęła. - Ach, Tatiana! Bardzo ładne imię. - Spojrzała spode łba. Miała brudne i potargane włosy, ale miłą twarz. - Powiedz mi, Tatiana... Czy ktoś próbował zorganizować życie w tym budynku? Zauważyłem uprzątnięte przejście między śmieciami na ulicy. Czy stosujecie jakiś system utrzymywania chodnika w porządku? Zanim skończył, energicznie potrząsnęła głową. Nieuczesane włosy opadły jej na czoło i oczy. - Nie, proszę pana! Przysięgam na moje życie, nie! - Uspokój się. Nie jestem policjantem. Jestem nauczycielem, naukowcem. Chciałem ci po prostu zadać parę pytań. Kobieta zachwiała się. Karcew pomyślał, że zaraz zemdleje. - Niech pani usiądzie. Dobrze się pani czuje? - Siadaj! - warknął goryl. Osunęła się na sofę i znowu zaczęła łkać. Dziecko wdrapało się za nią. Reagujący na każdy ruch ochroniarze wyciągnęli broń. - Przestańcie! - rozkazał Karcew. Było duszno mimo panującego w mieszkaniu chłodu. - Wynoście się stąd - polecił, rozpinając płaszcz. Zanim zdjął kapelusz i rękawiczki, został w pokoju sam z kobietą i dzieckiem. Przysunął krzesło bliżej kanapy. - Idź do swojego pokoju! - nakazała szeptem kobieta chłopcu. Przypadł do niej. - Idź! - powtórzyła, odrywając go od siebie. Dzieciak znikł w kuchni wielkości szafy. Kobieta poprawiła włosy. Twarz miała bladą, nieumalowaną, ale młodą, bez żadnych zmarszczek. - Masz męża? - zapytał Karcew. Potrząsnęła głową i spojrzała mu prosto w oczy. Teraz on odwrócił wzrok. - Jak sobie radzisz? Pracujesz? - Nie! Przysięgam na Boga! - Ale to dobrze, jeśli ktoś ma pracę. Ta sprawa narobiła kiedyś masę zamieszania. Ludzie mają prawo do pracy. Jedyną zabronioną formą działalności są zachowania wymuszone. - Patrzyła mu nadal prosto w oczy. Przełknęła ślinę, aż zadrgały mięśnie szczupłej szyi. Ramiona sterczały z krótkich rękawów jak patyki. - Kiedy ostatnio coś jadłaś? Usta jej zadrżały. - Dwa dni temu. Karcew zapisał jej odpowiedź w notatniku. - A co to było? Wzruszyła ramionami. - Niewiele... kapusta. - W jaki sposób zdobyłaś tę kapustę? Spuściła wzrok. - Znalazłam w śmietniku. - Niemal wyszeptała te słowa. - Ale ją umyłam! Karcew odchylił się w drewnianym krześle. - Jak określiłabyś swój standard życiowy? Jako średni, wyższy od średniego czy niższy? - Kobieta patrzyła na niego zakłopotana. Spróbował jeszcze raz. - Nie jadłaś od dwóch dni. Czy uważasz, że powodzi ci się gorzej niż sąsiadom? - To wszystko świnie - parsknęła, wydymając usta. - Dlaczego tak mówisz? - Oni mają jedzenie, wie pan? Ci faceci spodziewają się, że dla spleśniałego kawałka chleba mogłabym... - Zamilkła. - Czego się spodziewają? Pochyliła się do przodu. - Zrobiłabym wszystko, żeby się stąd wydostać - wyszeptała. Karcew nie od razu zrozumiał, o co jej chodzi. - Jestem czysta. Nie mam żadnych chorób. - Tak - powiedział Karcew, wstając. - Cóż... - Zaczął iść w kierunku wyjścia. Zdenerwowała się. - Mogę się doprowadzić do porządku. Mężczyźni w instytucie, gdzie pracowałam, zawsze mnie podrywali. Karcew odwrócił się do niej plecami i skierował do kuchni. - Nie po to tu przyszedłem - spróbował wyjaśnić. Skrzypienie sprężyn zasygnalizowało mu, że kobieta wstaje. Odwrócił się na czas, by dostrzec, jak zbliża się z uniesionymi pięściami. - Nie zabierze pan mojego syna! - krzyknęła załamującym się, ale zaskakująco mocnym głosem. - Wcale tego nie chcę! - odparł Karcew zdziwiony tym wybuchem. Drzwi się otworzyły, ale Karcew ruchem ręki nakazał ochroniarzom wyjść. - Nie zrozumiała mnie pani! Ramiona jej opadły, ale zaraz się wyprostowała. Drobne piersi napinały sukienkę. - Nie podobam się panu? - Cóż, jestem pewny, że jest pani bardzo atrakcyjną kobietą. Podeszła do niego. - Zrobię wszystko, czego pan zapragnie. Nigdy nie miał pan kobiety takiej jak ja. Jestem prawie dziewicą. Mój syn... to było tylko raz. Miałam wtedy siedemnaście lat. - Zbliżyła się jeszcze bardziej. - Spodoba się panu. - Proszę - powiedział Karcew. Był podniecony, co jeszcze pogorszyło sprawę. - Chciałem tylko zadać kilka pytań. - Zaczęła płakać. - O co teraz chodzi? Płaczesz, bo nie chcę cię zbezcześcić? Spróbowała się do niego promiennie uśmiechnąć, ale Karcew miał dosyć. - Przepraszam, że panią niepokoiłem - mruknął i wyszedł. Kiedy schodził w dół, przeciskając się między ochroniarzami, ci odwracali wzrok. Na dworze uderzyła go fala chłodu. Przypomniał sobie, że zostawił płaszcz w mieszkaniu kobiety. Klnąc, zawrócił, wywołując zdziwienie swoich ludzi. Wszedł do środka i zobaczył, że kobieta klęczy przed potężnym ochroniarzem, a on trzyma ją za włosy. Karcew podszedł bliżej. Goryl miał zamknięte oczy, ale wyczuł czyjąś obecność; rozejrzał się, na jego twarzy pojawiło się przerażenie. Kobieta krztusząc się, usiadła na podłodze. Karcew wyszedł bez słowa, nie biorąc płaszcza ani kapelusza. Asystenta odnalazł na podeście schodów. - Zabierz kobietę i dziecko i umieść ich w mieszkaniu na Kremlu - polecił. - Dostarcz im wszystko, czego będą potrzebować. - Spojrzał mu w oczy. - Chcę, żebyś skreślił z listy tego faceta na górze. - Asystent skinął głową. - Aha, i jeszcze... zabierz moje rzeczy. Karcew czekał na zimnej klatce schodowej, aż ochroniarze sprawdzą kobietę i dzieciaka. Wkładając chłopcu kurtkę, Tatiana uśmiechnęła się do Karcewa. Z góry rozległ się huk wystrzału. Przystanęła i spojrzała na drzwi mieszkania, ale nie wydawała się zdenerwowana. - Pański płaszcz, proszę pana - odezwał się asystent. NA PÓŁNOC OD TANGYUAN, CHINY 24 kwietnia, 13.00 GMT (23.00 czasu lokalnego) - Do dziury! - rozległa się podawana z ust do ust komenda. Andre Faulk leżał rozpłaszczony w dziurze razem ze świeżo przybyłym żołnierzem. Pociski odłupywały kawałki skał wokół płytkich kryjówek, wykopanych na zboczu stromej góry. Niektóre kule pochodziły od Chińczyków, ale większość wystrzeliwały trzy karabiny maszynowe, ustawione nad nimi i osłaniające pozycje plutonu. Kiedy zaczynały, wydawano rozkaz: “Do dziury!”. Wiadomo było, że zginie każdy, kto tylko wychyli głowę. Już trzeci raz w ciągu dziesięciu minut Chińczycy przedarli się przez ich linię obrony. Faulk skupił się na swojej kryjówce. Czuł silny odór niemytego ciała mężczyzny leżącego z nim we wspólnej dziurze. Ten szeregowiec z Iowa czy Indiany po raz pierwszy brał udział w bitwie razem ze Sto Pierwszym. Obsypywały ich odłamki skał. Gwizd kul, rozbłyski wybuchów i chóralne wycie napastników sprawiały, że Andre nie mógł zebrać myśli. Zacisnął mocno powieki i krzywił się za każdym razem, gdy obok przelatywały po- ciski. Andre był u kresu zdolności działania, ale współtowarzysz z dziury załamał się wcześniej. Nie było z niego żadnego pożytku. Przywieziono go dopiero co helikopterem. Twierdził, że był już w bitwie z trzecim batalionem piechoty, ale fakty tego nie potwierdzały. Nawałnica ognia nad ich głowami ucichła. - Głowy w górę! - krzyknął sierżant ich bardzo przerzedzonego plutonu. Zostali tu przewiezieni w sile trzydziestu ośmiu ludzi, a zostało ich dwudziestu dziewięciu, w tym dziewięciu bezużytecznych, pieprzonych nowicjuszy. - Wyłaź, zasrańcu - krzyknął Andre, unosząc się. W mroku ujrzał setki biegnących ludzi. Stok był bardzo stromy, więc ruszali się, jakby im nogi grzęzły w bagnie. Andre celował i zabijał. Celował i zabijał. Celował i zabijał. Język płomienia wyskakujący raz po raz z lufy oświetlał skałę, na której oparł broń. Granit był lepszy niż pancerz. W tych skałach przeżył już ostrzał z moździerzy, a nawet artylerii. Jedyny problem polegał na tym, że Chińczycy mieli taką samą osłonę. Chowali się za skały, a potem, zadowoleni, że przeżyli, ostrzeliwali się ostro. Zdawali się zachwyceni, gdy mogli zająć pozycje za osłoną grubych skał. Oczywiście do czasu, aż zmuszano ich do ataku. Przeraźliwe gwizdki chińskich oficerów przypominały mecz koszykówki, ale te dźwięki posyłały ludzi na śmierć. Były zbyt liczne, by je teraz zignorować. Andre przysłuchiwał się przez chwilę i wycelował w dwóch ludzi, którzy wyskoczyli zza osłony skał na głos gwizdka. Kolba kopała go w ramię za każdym strzałem, a każde naciśnięcie spustu oślepiało na ułamek sekundy. Szturchnął mocno kolegę. - Hej, sukinsynu, ruszaj dupę, ale już! - wrzasnął. Dostrzegał teraz wszędzie ciemne, ruchome sylwetki, wyraźnie widoczne na tle ognia prowadzonego w znajdującej się poniżej dolinie. - Nie żartuję, dupku! - Andre wystrzelił trzy dobrze wymierzone kule, z których dwie trafiły w cel. - Jak nie będziesz walczyć, ugrzęźniesz tu jak idiota! Chiński żołnierz odwrócony tyłem gwizdał z takim natężeniem, że aż się pochylił. Karabin Andre wystrzelił. Żołnierz znikł. Sukinsyn z Iowy czy Indiany w końcu przyłączył się do niego. Oparł karabin na skale i w dwie sekundy wystrzelał pół magazynka. Andre zauważył z oburzeniem, że facet znowu rozpłaszczył się na dnie. Myślał pewnie, że na tę noc już zrobił, co do niego należało. Andre zaklął w duchu. Będzie musiał sam ratować ich pieprzone tyłki! Zastrzelił następnego Chińczyka, by rozładować wściekłość na “kolegę”. Bezużyteczny pieprzony dupek, klął cicho, zabijając niestrudzenie kolejnych wrogów. Palący ból przeszył mu ucho. Oczy natychmiast zaszły mu łzami. - Cholera! - krzyknął, czując, jak ciepła krew spływa mu po szyi. Chińczycy byli o piętnaście metrów od niego. Strzelał i strzelał, aż opróżnił magazynek. Gdy rzucił się na ziemię, by zmienić magazynek, facet z Indiany czy z Iowy zaczął wstawać, ale nawet nie zdążył strzelić. Padł całym ciężarem na Andre. - Pieprzony skurwiel - wrzasnął Andre. Ciężkie ciało przydusiła go do ziemi. Gdy je w końcu zrzucił, zobaczył, że kula trafiła tamtego prosto w twarz. -Cholera! - zaklął znowu Andre. Instynktownie odsunął się od trupa. - Do dziury! - rozległy się krzyki. Karabin maszynowy zaczął znowu terkotać. Wokół zapanowała śmierć. Pociski latały o centymetry nad ich głowami. Odłamki granitu raniły Andre twarz i powieki. To już koniec, myślał raz po raz. Przerzucił selektor na krótkie serie. Na razie nie ryzykował podniesienia głowy. Leżąc na plecach, wyciągnął ręce, na ile mógł i uniósł karabin nad skałę. Jedno, dwa, trzy szybkie pociągnięcia za spust. Dziewięć pocisków z bliskiej odległości. Spust zamarł przy czwartym pociągnięciu. Magazynek był pusty. Andre rzucił karabin i chwycił M-16 poległego kolegi. Leżał na plecach i czekał. Strzelił, gdy zobaczył ciemną sylwetkę zasłaniającą gwiazdy. Seria trzech pocisków posłała Chińczyka w dół zbocza. Następny musiał chyba uznać, że Andre nie żyje. Wczołgał się na górę pod ogniem karabinów maszynowych. Andre strzelił mu w kolana, posyłając go w ślad za kolegą. Bał się, że znów będzie musiał zmienić magazynek, więc przerzucił przełącznik na pojedynczy ogień. Nagle nad jego kryjówką pojawiło się dwóch ludzi. Jeden z odległości metra zaczął strzelać ogniem ciągłym. Pociski szarpnęły trupem faceta z Iowy. Pojedynczy strzał Andre uspokoił Chińczyka, który zesztywniał i spadł za skałę. Za to drugi kopnięciem wytrącił Andre karabin z rąk i rzucił się na niego, zanim pozycja znalazła się pod ostrzałem. Andre chwycił za parzącą broń napastnika. Ogłuszył go cios łokciem; kolano omal nie zmiażdżyło mu krocza. Ale karabin Chińczyka tkwił ciasno między nimi. Zaczęli się mocować i broń wypaliła; z odległości metra obsypała skałę gradem ołowiu. Przerażony Chińczyk popełnił błąd. Był znacznie drobniejszy niż Andre i zamierzał użyć karabinu. Andre włożył całą siłę w jeden obrotowy ruch. Zaskoczył wroga i zrzucił go z siebie. Skoczył za nim, nie puszczając karabinu, i przydusił go do ziemi; karabin znajdował się znowu pomiędzy nimi. Chińczyk był teraz na łasce Andre - ale Andre nie miał dla niego litości. Gwałtownie uderzył hełmem w twarz wroga. Hełm spadł, ale cios ogłuszył Chińczyka. Nos zaczął mu obficie krwawić. Andre wiedział, jak używać noża. Przycisnął wroga całym ciałem i puścił karabin. Ostrym szarpnięciem wbił mu brodę w grdykę. Żołnierz sapnął mu w samo ucho i boleśnie ugryzł go w zranioną małżowinę. Andre chwycił za rękojeść bojowego noża. Wysunął się ze skórzanej pochwy bez oporu. Ale Chińczyk coś wyczuł. Karabin uwięziony pomiędzy nimi zaterkotał serią strzałów. Zamek orał pierś Andre, dopóki nie zablokował się w luźnej fałdzie kurtki. Straszliwy ból przeszył mu prawy bok w kilku miejscach naraz. Podniósł się z karabinem wciąż uwięzionym w materiale kurtki i jednym płynnym ruchem zagłębił nóż w piersi Chińczyka. Ale ostrze nie weszło głęboko, bo trafiło na coś twardego - pas albo kość. Obaj zamarli na chwilę. Tamten szepnął coś po chińsku. Andre oburącz wyrwał nóż i z całą siłą, na jaką mógł się zdobyć, pchnął w pierś, omijając słabe dłonie mężczyzny, osłaniającego się przed ciosem. Było to straszniejsze niż wszystko, co do tej pory przeżył. Czuł się jak morderca. Odturlał się w bok. Leżał, gołą głową przytulony do zimnej skały. Każdym porem jego ciała wyciekały strumienie potu. Lewe ucho go paliło, rany od uda po klatkę piersiową bolały tak, że dostał mdłości. Spojrzał w gwiaździste niebo. Pociski smugowe przypominały spadające gwiazdy. Słyszał huk sześćdziesiątek i pięćdziesiątek. Zabijanie nadal trwało. Teraz słychać już było tylko karabiny Amerykanów. Strzelali jeszcze przez dłuższy czas. Andre odzyskał przytomność, gdy wynosili go z jego dziury. Ktoś chwycił go niedelikatnie pod pachami i podniósł. Andre poszukał po omacku karabinu i w tym momencie niosący upuścili go na skałę. Wrzasnął głośno. Wraz z przytomnością powrócił także ból. Narastał i narastał; Andre poczuł, że zaraz znowu straci przytomność. Jęczał, walcząc z odrętwieniem. - Jezu - krzyknął dowódca drużyny. Przyskoczył do Andre, który znowu otworzył oczy. Wszystko go bolało; nigdy nie czuł się gorzej. Zdał sobie sprawę, że jest już dzień. Słońce dawno wstało. - Chyba mówiłeś, że on nie żyje! - naskoczył dowódca na jednego z nowych. - No bo niech pan na niego popatrzy! Leżał tu z otwartymi ustami i gapił się martwo w niebo! - Cholera, wszystko jedno - powiedział sierżant. Przykląkł obok Andre. - Mocno dostałeś? - Ja... - Przerwał, bo słowa ugrzęzły mu w wyschniętym gardle. Zakaszlał i niewiarygodny ból przeszył mu żebra. - Wody - zaskrzeczał. Zwilżyli mu usta. Siły powoli wracały, ale jednocześnie z bólem. Niedobrze. - Co się dzieje? - warknął oficer, którego Andre nigdy nie widział na oczy. Uniósł pulsującą bólem głowę. Oficer rozejrzał się wokół dziury Andre, który podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. Ciała, łuski i ekwipunek zaśmiecały całe zbocze, ale najbardziej dramatycznie wyglądała pozycja, gdzie niedawno leżał Andre. Jego nóż wciąż tkwił w piersi Chińczyka. Obok leżał facet z Iowy czy też z Indiany. Miał strzaskaną twarz i pełno dziur po kulach. Wszyscy gapili się na Andre i na karabin 56-2 - odmianę AK-47, którego rygiel zakleszczył się w materiale parki. Wciąż wisiał na jego kurtce. Andre czuł, że robi mu się niedobrze. Nie był w stanie odpowiadać na żadne pytania. Koledzy usiłowali odsunąć rygiel, ale nie chciał puścić. W końcu odcięli go, zostawiając pięciocentymetrową dziurę w zewnętrznej warstwie parki. Ręce nowego oficera badawczo przesuwały się po ciele Andre. To musi być nowy dowódca plutonu, pomyślał Andre. Dowódcy plutonu zmieniali się już kilkakrotnie. Teraz ktoś przeturlał go na lewy bok i rozciął mundur. - Andre, chcesz, żebym ci go oczyścił? - zapytał kolega z drużyny, pokazując mu zakrwawiony nóż. - Zaraz się porzygam -jęknął Andre na ten widok. Wszyscy się odsunęli; w samą porę. - W porządku - oznajmił nowy dowódca. - Jazda, wyrzuć to z siebie. -Gdy Andre przeszły torsje, znowu zabrali się za niego. - Powiedzcie im, że ma sześć ran od szrapneli - poinstruował swoich ludzi dowódca. - I jedną, która wygląda na ranę od kuli. - Andre wzdrygnął się, czując palce obmacujące mu bok. - Wygląda na to, że przeszła czysto, ale niech to dokładnie obejrzą. Koledzy z drużyny zabrali się do bandażowania. - Jeszcze jedna dziura, o tam - wskazał nowy, unosząc ramię Andre. - Ale niewielka i już przestała krwawić. Zrobiło mu się zimno, bo porozcinali mu całe ubranie. - W każdym razie powiedzcie o tym sanitariuszom. Wygląda, że ta kula odbiła się od skał. Rana nie jest głęboka. Widzę nawet kulę. - Andre uniósł głowę i obserwował, jak dowódca wydłubuje z jego ramienia kawałek metalu. Użył do tego czarnego noża bojowego, którym Andre zabił Chińczyka. Andre znowu zwymiotował, chociaż nie bardzo miał już co zwracać. Dowódca poinstruował żołnierzy, gdzie mają szukać punktu opatrunkowego. - Po drugiej stronie tego wzgórza, tak? Zabieramy rannych z doliny? - Idźcie już. Ten człowiek potrzebuje pomocy. Postawili Andre na nogi. Klął, syczał z bólu i sapał. Podtrzymywany przez dowódcę drużyny z jednej strony i nowego z drugiej zdołał ustać w pionie. Po raz pierwszy zobaczył efekty bitwy. Cały stok był pokryty ciałami chińskich żołnierzy. A nigdzie zwłoki nie leżały gęściej niż przy jego dziurze. - Czy on walczył? - zapytał dowódca drużyny. - Kto? - zapytał Andre. - Hansen, facet z Illinois. Walczył czy ta cała gadanina o trzecim batalionie piechoty to same bzdety? Andre spojrzał na Hansena, którego żołnierze wynosili z dziury za kostki i przeguby u rąk. - Ocalił mi życie - powiedział w końcu. Hansen, zapisał sobie w pamięci. Hansen z Illinois. MOSKWA 24 kwietnia, 24.00 GMT (02.00 czasu lokalnego) Andrejew w pierwszej chwili pomyślał, że to wilkołak. Skowyczące, na wpół ludzkie wycie odbijało się echem po pustych ulicach. Ale zaraz usłyszał śmiech i próbę naśladownictwa, która zakończyła się hałaśliwym rechotem. Andrejew siedział we wnęce okna poniżej poziomu ulicy. Ukrył się tu, gdy tylko usłyszał głosy. Zaryzykował i wyjrzał ponad niziutką poręczą pomiędzy łodygami zwiędłych kwiatów. Światła było niewiele, ale latarnia po drugiej stronie ulicy świeciła wystarczająco jasno. Widać było trójkątny placyk zarośnięty drzewami, ławkę i pomnik. Do małego parku schodziły się trzy ulice. Jedną z nich kroczyła buńczucznie grupa mężczyzn. Facet z przodu trzymał w jednej ręce AK-47 z lufą skierowaną w niebo. Drugą unosił do ust butelkę wódki. Andrejew po dźwięku przelewającego się płynu poznał, że butelka musiała już być do połowy opróżniona. Pomacał na oślep w walizce. Broń zawinął w miękkie rzeczy, żeby uniknąć hałasu. Bezszelestnie wyciągnął ingrama. - Nieeee! - krzyknął mężczyzna w środku i opadł na kolana. Wokół szyi miał ciasno zamotaną linę. Upadł twarzą na beton; ręce miał związane z tyłu i nawet nie mógł się nimi podeprzeć. Jeden z mężczyzn idących z tyłu kopnął go mocno. Piotr naliczył wokół więźnia czterech ludzi. Niespodziewanie z tyłu wyłonił się piąty. - O, patrzcie - krzyknął przywódca, zataczając się i wskazał na park. - Tam! - Był pijany, znudzony i zmęczony. Uzbrojeni mężczyźni mieli na sobie identyczne czarne ubrania. Gdy wlekli więźnia za kołnierz po jezdni, jego buty zgrzytały o chodnik. Związany człowiek starał się wstać na nogi. Piotr wrócił do swojej kryjówki, starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Nasłuchiwał. Szybko stało się jasne, co się dzieje. - Tutaj, tutaj! - rozległ się niecierpliwy głos przywódcy Czarnych Koszul. Osiągnął ten stan pijaństwa, kiedy człowiek szybko się denerwuje. - Sam wciągaj sukinsyna, jeśli myślisz, że to takie łatwe! - To musi być facet trzymający sznur, pomyślał Andrejew. - Podnoś się, ty żałosny skurwielu! - Rozległ się głuchy huk, a potem kolejne uderzenie i jęk. - Hej! Słyszycie go? Dwóch kopaczy, pomyślał Andrejew. Wszystko to działo się w bezpiecznej odległości od niego w głębi parku. Ale był jeszcze piąty mężczyzna -milczący maruder. Pozostali kłócili się i dogadywali, ciągnąc ofiarę w upatrzone miejsce. - W górę, razem! - zachęcał przywódca. Andrejew zastanawiał się, gdzie jest piąty mężczyzna. Podniósł ingrama, gotów strzelać do każdego cienia, który pojawiłby się w wąskiej szparze na tle chodnika. Ale nie odważył się unieść głowy. Oprawcy z rechotem sikali na swoją ofiarę. - Cholera, to jakaś pieprzona fontanna - wybełkotał przywódca. Mówił niewyraźnie; pewnie trzymał w ustach papierosa. Czterej mężczyźni zaśmiewali się do rozpuku, piąty nadal milczał. Ofiara zaczęła błagać o litość. Ostatnia próba ratowania życia przez zmaltretowanego człowieka. W końcu ochrypł, błagając o litość i zamilkł. Ostatnie zasoby energii zużył na szloch. - Powieście go na tym drzewie - usłyszał Andrejew polecenie nagle oprzytomniałego przywódcy. Wyglądało na to, że incydent go otrzeźwił. - Poczekajcie! - odezwał się. po raz pierwszy piąty mężczyzna. - Po co go wieszać? W końcu nikt nam nie kazał go zabijać. Nawet nie wiemy, co on zrobił! - Nie wiesz? - zapytał przywódca. - To konformista! Ortodoks! A może opozycjonista ... albo jest zwolennikiem ładu! - Ooooooo! - rozległo się chóralne, pełne potępienia wycie. - To ścierwo - oznajmił teatralnie pijany mężczyzna. - To bardzo, bardzo zły człowiek! A my jesteśmy w porządku. Tak, jesteśmy dobrzy! - powiedział, budząc rechot pozostałych. - I właśnie tak postępujemy ze złymi ludźmi! Rozległ się pojedynczy wystrzał. Piotr słuchał z zamkniętymi oczami, jak echo odbija się od domów. Stało się najgorsze, pomyślał, póki nie usłyszał wrzasków. To więzień krzyczał z całych sił. Kolejny wystrzał zakończył ten hałas. Na ulicy zapanowała cisza. - Po cholerę to zrobiłeś? - zawołał pijany przywódca. - Sam tego chciałeś! - huknął piąty mężczyzna, samotny maruder. - Przecież to właśnie mieliśmy zrobić! - Ale jeszcze nie teraz! Dopiero tu przyszliśmy! Nie można tak po prostu odciągnąć sukinsyna o przecznicę od jego domu i zabić! Co to za kara? - Pieprzyć was. - W jednym z oprawców odezwał się głos rozsądku. -Już późno. - Nie! Chcę usłyszeć odpowiedź! No, co powiesz, chłoptasiu? Martwisz się, co powie mamusia, gdy cię nakryje w naszym towarzystwie? Może zakaże ci wychodzić z domu i poleci ci wynosić gówno na dwór? - Dobrze już, Sierioża. Chodźmy do domu. W ciszy słychać było tylko bulgot płynu w butelce, potem któryś głośno czknął. Mężczyźni znowu się roześmiali. Nie niepokojeni, odeszli ulicą. Andrejew siedział przez chwilę w kryjówce, czekając, czy nie wrócą. Potem odczekał jeszcze trochę na wypadek, gdyby ktoś z bloków wyszedł sprawdzić, co się dzieje. Jednak nikt nawet nie uchylił okna czy drzwi. Noc była śmiertelnie cicha. Siedem milionów ludzi, mieszkających w Moskwie, zaszyło się w złudnym bezpieczeństwie swoich mieszkań. Piotr powoli wstał. Wyjrzał na chodnik; ulica była pusta. Spojrzał w stronę parku. Na wyciągniętej ręce pomnika, zaczepiona związanymi z tyłu rękami, zwisała bezwładna postać. Andrejewowi zamarło na chwilę serce, gdy na parkowej ławce spostrzegł ciemny kształt. Samotny człowiek siedział z głową opartą o drzewo. Nie sposób było z tej odległości stwierdzić, który z nich pozostał w parku ani co tam robił. Ale Andrejew założyłby się, że zna odpowiedź na to pytanie. To był ten piąty, milczący. Podniósł się z ławki z dosłyszalnym westchnieniem, odszedł ulicą w kierunku przeciwnym do tego, w którym skierowali się jego koledzy. Karabin dyndał mu przy boku. Wpatrywał się w płyty chodnika. OBÓZ JENIECKI, SOFLISK, SYBERIA 25 kwietnia, 24.00 GMT (10.00 czasu lokalnego) Porucznik Hung - jeden z dowódców plutonu w kompanii - siedział w nogach pryczy Czina. Przyjechał z ostatnią falą jeńców; teraz barak pękał w szwach. Pomiędzy pryczami rozłożono materace i Hung zajął jeden z nich. Opowiedział Czinowi, co się działo przez te dwa dni, kiedy ten siedział w obozie. Była to historia całkowitego pogromu. - Wróciłbyś, gdybyś miał wybór? - zapytał Hung. - Dokąd miałbym wracać? I kto miałby mi dać możliwość wyboru? - zapytał Czin. Mówił cichym głosem, chociaż barak aż huczał od setek prowadzonych naraz rozmów. Hung nachylił się do niego. - Wróciłbyś do Chin, gdyby Amerykanie powiedzieli, że wcale nie musisz? Czin uniósł brwi. - Cóż... pewnie. Gdzie indziej mógłbym pójść? Hung wzruszył ramionami. - A gdyby ci powiedzieli, że możesz jechać, gdzie tylko zechcesz, ty byś zdecydował: “Proszę z powrotem do Chin”? Pytanie zdawało się proste, ale zdumienie Hunga jego pierwszą odpowiedzią zmusiło Czina do zastanowienia się. Gdzie indziej mógłbym pójść? -pomyślał znowu. Ameryka? Spojrzał na Hunga i skinął głową. Przyjaciel wywrócił oczami. - O co chodzi? - zapytał Czin. - Całe moje życie jest w Chinach. Rodzina, przyjaciele, gospodarstwo. Po co miałbym jechać gdzie indziej? - Dlatego - wyszeptał Hung - że w innych miejscach żyje się lepiej. - W jakim sensie lepiej? - Nie tak jak... - Hung urwał i rozejrzał się. W zasięgu słuchu znajdowało się kilku jeńców, ale wyglądało na to, że nie słuchają ich rozmowy. Ale w końcu trzeba było rozważyć taką możliwość. - Nie tak źle... w sensie politycznym - powiedział w końcu Hung i jeszcze raz rozejrzał się po baraku. Czin wzruszył tylko ramionami. - A czym jest dla mnie polityka? Hung odwrócił się w jego stronę. - Jest wszystkim! Ci starcy ściągają nas na samo dno! Usiłują nas kontrolować, jakby to były lata pięćdziesiąte! Dla nich nic się nie zmieniło! Słyszałeś kiedykolwiek o Internecie? - zapytał. Czin potrząsnął głową. - Łączy wszystkie komputery na całym świecie. Możesz rozmawiać i wymieniać poglądy z cudzoziemcami. I oni nic nie mogą na to poradzić. Czin rozmyślał nad tym przez chwilę i wzruszył w końcu ramionami. - Dlaczego to takie ważne? - Nie chwytasz? Możemy czytać to, co piszą ludzie w wolnym świecie. Wszystkie wielkie pomysły i poglądy są w Internecie. Musisz mieć tylko komputer podłączony do sieci. Czin znowu wzruszył ramionami. - Nie bardzo rozumiem, po co miałbym to wszystko czytać. - Wcale nie musisz - sapnął Hung. Spojrzał na Czina z niekłamaną pogardą. - Czy ty kiedykolwiek przeczytałeś jakąś książkę od deski do deski? - Czin poczuł, że się rumieni. - Nie - odpowiedział za niego Hung, wcale z niego nie żartując. - Oczywiście, że nie. Czin, ty jesteś idealnym obywatelem komunistycznych Chin. Nasi przywódcy z radością sprawiliby sobie jeszcze z miliard takich jak ty. Boże, wybacz temu człowiekowi, jeżeli używa szarych komórek do myślenia! - Szorstkim ruchem przeciągnął dłonią po ostrzyżonej na jeża głowie Czina. Czin uświadomił sobie, że w słowach przyjaciela jest coś niepokojącego. To, że nie czytał książek, nie było wynikiem świadomego wyboru. Nie miał pojęcia, o co Hungowi chodzi. Nie wyobrażał sobie, że mógł przeoczyć coś ważnego. Był wykształconym człowiekiem, ale uczyli go nauczyciele i instruktorzy wojskowi, którzy przeplatali wykłady pokazami praktycznymi. Książki pachniały mu polityką; uważał, że czytanie to najbardziej bezużyteczne zajęcie, jakie sobie można wyobrazić. - Chcesz, żebym cię uczył? - zapytał Hung. - A czego mógłbyś mnie uczyć? - wybuchnął Czin; aż poczerwieniał ze złości. - No wiesz... - mruknął Hung, uśmiechając się nieśmiało. - Paru bardziej skomplikowanych znaków... Mógłbyś się trochę podciągnąć. Rzucili nam tu trochę starych gazet z Hongkongu. Może to nie fizyka nuklearna, ale te czasopisma są skierowane do ludzi wykształconych. - Czin już chciał zaprotestować i wyjaśnić, że przecież on też jest wykształcony, ale słowa uwięzły mu w gardle. Zwiesił głowę. - Hej, w porządku - powiedział Hung ze śmiechem. - Kiedy wrócisz, może nawet uda ci się dostać na uniwersytet! -Znowu się roześmiał, co jeszcze bardziej rozzłościło Czina. Jednak propozycja była bardzo wspaniałomyślna i Czin postanowił ją przyjąć. A może by zacząć od zaraz? - A co z tobą? - zapytał Hunga. - Jak to, co ze mną? - Wrócisz, jeśli pozwolą ci.. jeśli ci dadzą... - Azyl? - podpowiedział nowy nauczyciel. Czin skinął głową. - Azyl - powtórzył, zapisując nowe słowo w pamięci. Gdy przez kilka sekund nie padła żadna odpowiedź, Czin zdał sobie sprawę, że pytanie sprawiło Hungowi pewien kłopot. Wydawał się chory ze zmartwienia. Przełykał nerwowo ślinę. Oczy miał szkliste, a usta zaciśnięte. - Wiesz, co mogą zrobić... - Hung wypowiedział te słowa raczej jak stwierdzenie niż pytanie, dziwnie martwym głosem - ...mojej rodzinie - dokończył. Czin zmarszczył brwi i skinął głową. Procedura obarczania odpowiedzialnością całej rodziny była w Chinach powszechnie stosowana. - Ale oni i tak mogą to zrobić - wyszeptał Hung. - Co zrobić? - Potępić nas, ponieważ zostaliśmy wzięci do niewoli. Pozbawić nasze rodziny wszystkiego, a nas posłać do obozów pracy! - Ale... dlaczego?- zapytał Czin, czując przypływ gniewu. Przeraził się, że to, co mu się przytrafiło, może zrujnować jego rodzinę. - Przecież nie mogliśmy nic poradzić na to, że nas złapali! Jedynym wyborem było dać się zabić, i to bez żadnego powodu! Różnica pomiędzy nami i tymi, którzy zginęli, polega wyłącznie na szczęściu! - O nie, tu się bardzo mylisz. Jest jeszcze jedna różnica. - Hung mówił już teraz niemal szeptem. - Polegli nie spędzili tyle czasu wśród cudzoziemców. KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 26 kwietnia, 07.00 GMT (17.00 czasu lokalnego) Nate Clark jadł obiad, gdy nadeszły wiadomości. Ominął go lunch i Nate był wściekle głodny. Rano zrobił obchód szpitala UNRUSFOR i potem przez jakiś czas nie był w stanie nic zjeść. Ale teraz ochoczo atakował parujący talerz rizotto z grzybami. W kwaterze głównej Narodów Zjednoczonych żołnierze różnych narodowości gotowali na zmianę. Przydawało to jadłospisowi różnorodności, ale także prowokowało dyżurnych kucharzy do przesady. Brytyjczycy musieli oczywiście podawać zapiekankę, Amerykanie popisywali się hot dogami. Tak naprawdę jednak wojna kulinarna rozgrywała się między Francuzami a kontyngentem włoskim - i to Włosi z reguły wygrywali. Clark przeciągnął się z lubością, mieszając ryż z gęstym sosem serowym. Podniósł widelec z porcją ryżu i czekał, aż troszkę ostygnie. I właśnie wtedy usłyszał pukanie do drzwi. Podpułkownik Reed wsadził głowę do środka; Clark machnął, żeby wszedł. Odłożył widelec i odczytał zwięzłą wiadomość przyniesioną przez Reeda. Tylko dwadzieścia dwa słowa. Przeczytał ją jeszcze raz. Wstał i podprowadził Reeda do drzwi. - Rzuć w powietrze wszystko, co mamy - polecił. - Skasuj remonty, urlopy pilotów i tak dalej. Nie zostawiaj niczego na ziemi. - A co z Białym Domem? - zapytał Reed. Clark przystanął. - Prezydent prosił, żeby pan go zawiadomił, jeśli... - Reed nie dokończył zdania. Clark odetchnął głęboko i spojrzał na zegarek. - Dobra, połącz mnie z prezydentem. APARTAMENTY PREZYDENCKIE, BIAŁY DOM 26 kwietnia, 07.05 GMT (02.05 czasu lokalnego) Gordon Davis spał tak twardo, że Elaine musiała przez dłuższą chwilę potrząsać go za ramię, by go obudzić. - Hmmm? - wymruczał, zanim otworzył oczy i zobaczył przed sobą pracownika Departamentu Obrony. - Mamy telefon od generała Clarka, panie prezydencie. Gordon skinął głową i zaczął powoli wstawać. Jak zawsze nie obyło się bez pojękiwania. Lekarze twierdzili, że ból niedługo zacznie ustępować, ale że będzie się czuł gorzej w zimne, wilgotne dni. Oczywiście mieli rację. Gdy przeszedł przez korytarz do małego gabinetu, zobaczył, że za oknem pada. Widać to było wyraźnie w świetle nowych, jasnych lamp, które oświetlały tereny Białego Domu na użytek snajperów z Secret Service. Przez szlafrok czuł zimną skórę krzesła. Asystent podał mu telefon. - Gordon Davis - powiedział, czekając na odpowiedź, opóźnioną przez satelitę. - Panie prezydencie, tu generał Clark. Przepraszam, że musiałem pana obudzić, ale mamy zmianę sytuacji, - Proszę nie przepraszać, generale. Co się dzieje? - Wszystko wskazuje na to, że Chińczycy przypuścili poważny atak na nasze pozycje w dolinie Tangyuan. - Chodzi panu o to, że szykuje się coś jeszcze większego niż działania, które do tej pory prowadzili? - przerwał mu Gordon. - Tak jest, panie prezydencie. Proszę pozwolić mi odczytać wiadomość, którą przesłał generał Lawson, dowódca naszych sił w dolinie: “Wielka ofensywa narastająca od południa. Ciężkie straty. Brakuje amunicji. Sytuacja krytyczna. Rzuciliśmy ostatnie rezerwy. Nie mogę zagwarantować, że utrzymamy pozycje”. Gordon przymknął oczy i odchylił głowę. - Co to znaczy “ciężkie straty”? Wydawało mi się, że były już dostatecznie wielkie. - Owszem, panie generale. Nie mamy wielu doniesień takich jak to, choć otrzymuję ich więcej, niż miałbym na to ochotę. Ta wiadomość to zły znak. Lawson nie jest skłonny do przesady. Kilka dni temu został dość poważnie ranny, ale odmówił zdania dowództwa. To naprawdę niezwykle zrównoważony człowiek. - Co możemy zrobić? - zapytał Gordon. - Rozkazałem rzucić w powietrze wszystko, co potrafi latać. Przez najbliższe dwanaście godzin będą mieli wokół siebie taką ścianę ognia, że żadne oddziały wroga się przez nianie przedrą. Ale osłona powietrzna ma swoje granice... i niesie ze sobą ryzyko. Teren jest tak górzysty, że bombardowanie staje się bardzo niebezpieczne. Z uwagi na trajektorię lotu bomby istnieje przeważnie tylko jeden kąt podejścia. Pomyłka o stopień lub dwa może na płaskim terenie oznaczać chybienie o parę metrów, ale na stromym zboczu może trafić nawet kilkaset metrów niżej. - Co możemy jeszcze zrobić? - zapytał Gordon. Clark westchnął głośno. - Możemy rzucić tam oddziały spadochroniarzy. Mam regiment niemieckich komandosów czekających w pogotowiu. Ale na razie ograniczyliśmy się do przesyłania uzupełnień, ponieważ nasze służby logistyczne mają już wystarczająco dużo roboty z ludźmi, którzy są tam na miejscu. Gdy nowym oddziałom skończą się zapasy, zacznie się problem wyżywienia. - Jak sobie poradzicie z zaopatrzeniem? Pański człowiek pisał, że mają mało amunicji. - Zrzuty odbywają się na okrągło przez całą dobę. Kończą się nam zapasy spadochronów, ale dzisiaj mamy dostać transport z Belgii, który na jakiś czas powinien wystarczyć. Po prostu nie mamy środków, by dostarczyć im więcej zapasów. Moglibyśmy zmienić specyfikacje: mniej żywności, wody i lekarstw, więcej amunicji - coś w tym rodzaju. Ale nie możemy zrobić o wiele więcej. Panie prezydencie, oni tam walczą o życie. Teraz wszystko w ich rękach. - Mamy jakiś plan awaryjny? - zapytał Gordon. - Coś na wypadek, gdyby Chińczycy przełamali nasze linie? Dłuższa cisza nie była spowodowana satelitarnym opóźnieniem sygnału. - Będą walczyć tak długo, jak wytrzymają. Wejdą wyżej w góry i zaczną się rozdzielać na coraz mniejsze grupy. - Jakie mieliby wówczas szansę? Znowu chwila ciszy. - Niektóre oddziały spadochroniarzy poradziłyby sobie całkiem dobrze, ale nie mogę tego powiedzieć o Sto Pierwszym. To jedni z najlepszych żołnierzy na świecie, ale nie byli szkoleni do prowadzenia wojny w takich warunkach, do walki partyzanckiej i przeżycia za liniami wroga. Poza tym ich pozycje znajdują się, głównie w dolinie. Stanowią korek, przez który starają się przedrzeć Chińczycy. Większość z nich nie miałaby nawet szans, by wspiąć się na czas w góry. A spadochroniarze okopali się na zewnętrznych zboczach doliny, patrolują tereny wokół i wzywają osłonę powietrzną... - Panie generale, jaki wpływ na wojnę miałaby utrata kontroli nad tą doliną? - Gordon czuł, że musi zadać to pytanie. Clark westchnął. - Fatalny, panie prezydencie. Chińczycy mogliby wówczas przerzucić większą część Grupy Armii Dżinan linią kolejową, która wiedzie przez tę dolinę. Nasze siły w Chinach musiałyby na wszystkich frontach przejść do obrony. - Czy później moglibyśmy znowu przejść do kontrofensywy? - Bez poważnych uzupełnień byłoby to niewykonalne, panie prezydencie. Potrzebowalibyśmy jeszcze co najmniej jednego ciężkiego korpusu, czyli kolejnych stu tysięcy ludzi, jeśli wliczyć w to personel pomocniczy. Gordon zmarszczył brwi. Kongres i opinia publiczna nigdy by na to nie pozwolili. - Zdaję sobie sprawę, że proszę o wiele, ale czy istnieje taka możliwość, że gdyby Chińczycy zajęli dolinę, nasi żołnierze i tak blokowaliby tę linię kolejową? Mogliby nękać ich z okolicznych wzgórz, by nie pozwolić im bezpiecznie przerzucać ciężarówek na pomoc. - Najwyżej przez dzień albo dwa, panie prezydencie. Nie można od nich więcej wymagać. Nie mielibyśmy żadnej możliwości przesyłania im zaopatrzenia, a ich zapasy i tak są już na wyczerpaniu. Bardzo szybko zabraknie im amunicji. W końcu stałoby się tak, że to Chińczycy okopaliby się na tych wzgórzach, a nie odwrotnie. Wszystko sprowadza się do tej doliny, uświadomił sobie Gordon. Dokładnie tak jak go uprzedzano. Ta sprawa oraz roztopy stanowiły największe ryzyko całej operacji. Przyroda im na razie sprzyjała - cała chińska armia została odcięta na północnym brzegu Amuru. - A co z posiłkami zmierzającymi w stronę doliny od Amuru? - zapytał Gordon. Clark prychnął; przez telefon zabrzmiało to jak kichnięcie. - Naciskamy ich jak tylko można, panie prezydencie. - Cóż, próbujcie ich jeszcze trochę podkręcić. - Są z tym problemy, panie prezydencie. Drogi są zapchane kilkoma milionami chińskich uchodźców zmierzających na południe. Jedynym sposobem, by oczyścić drogi... Cóż, nie wydaje mi się, żeby to było legalne... ani moralne. - W porządku. Proszę mnie informować, generale, o wszystkim, co się u pana dzieje. Wszystko jedno, ważne czy nieważne. A jeśli się zdarzy coś istotnego, chcę mieć raporty co godzina... nie, co pół godziny. - Tak jest, panie prezydencie. Aha, może pana zainteresują taśmy, które właśnie skonfiskowaliśmy. Zostały nakręcone przez tę ekipę NBC News, która siedzi w dolinie. Przerzucili taśmy helikopterem sanitarnym, ale cenzorzy zatrzymali je, bo zbyt wiele ukazywały. Jeśli pan chce, mogę je panu podesłać przez satelitę wojskowego. - Proszę to zaraz zrobić. Zaczekam. Chciałbym zobaczyć, jak to tam wygląda. Ekran w podziemnym Gabinecie Sytuacyjnym był ciemny. Gordon siedział w samej koszuli i spodniach przy stole konferencyjnym, razem z szefem Biura Wojskowego Białego Domu. Na ekranie pojawił się obraz, a zaraz potem rozległy się ogłuszające odgłosy bitwy. Kamera leżała na boku, a gdzieś obok słychać było gwizd kul. Scena uległa zmianie. Przed kamerą stała teraz chwiejna postać reporterki w hełmie i kamizelce kuloodpornej. Siedziała na ziemi pod osłoną nasypu kolejowego. Kolej, pomyślał Gordon. W powietrzu unosił się dym; słychać było wystrzały i detonacje. - Masz? - zapytała operatora. - Jedziemy - rozległa się głośna odpowiedź. Reporterka odchrząknęła i zajrzała w notatki, po czym, wyprostowana, spojrzała w obiektyw. - Walki w dolinie Tangyuan miały ostatniej nocy dramatyczny przebieg. Nadaję teraz z linii kolejowej i drogi gruntowej, o które walczą obie armie. Do północy... - Przerwała jej potężna eksplozja w niewielkiej odległości. Kamera się zachwiała; kobieta schowała głowę między ramiona. Kiedy kamera znieruchomiała, z tyłu za reporterką wzniósł się wysoko w powietrze słup czarnego dymu. - Aż do północy Chińczycy atakowali i ginęli całymi masami, ale ich postępy można było liczyć w metrach. Dopiero gdy wybiła dwunasta tej spokojnej zimowej nocy, znowu głęboki kanion wypełnił się rykiem dział. Ale tym razem były to działa chińskie, zamontowane na czołgach. Atak z zaskoczenia przełamywał linię za linią pomimo silnego ognia przeciwczołgowego. Pociski rakietowe odpalano z odległości liczonej w me- trach. Nad ranem w dolinie płonęło ponad sto czołgów naraz. Ale wciąż nadciągały nowe, a za osłoną ich pancerzy kryły się całe pułki piechoty. Wraz ze zdobywaniem poszczególnych pozycji obronnych Chińczycy pochłaniali znaczne odcinki tej zakurzonej drogi. Gdy wzeszło słońce, Chińczycy - zamiast cofnąć się pod nawałnicą ognia kierowanego na nich przez Amerykanów z okopów na wzgórzach - rzucili jeszcze więcej wojska. W tle pojawili się teraz amerykańscy żołnierze. Biegli gęsiego wzdłuż nasypu w stronę kamery, schyleni wpół, kryjący się pod osłoną torów. Reporterka odwróciła się akurat w chwili, gdy przystanął przy niej jakiś żołnierz. Jedną ręką przytrzymywał brzeg hełmu, w drugiej trzymał karabin. - Musi się pani stąd zabierać - oznajmił zdyszany. - Może pan powiedzieć, jaka jest sytuacja, poruczniku? - zapytała reporterka. Kamerzysta przesunął obiektyw na długi szereg żołnierzy za nimi. Niektórzy położyli się na ziemi i celowali do tyłu. - Nie zrozumiała mnie pani. Musi pani zwiewać natychmiast. I to biegiem. Nastąpił przeskok taśmy. Ekipa znajdowała się teraz na dużej wysokości i filmowała pole bitwy zza skał. Dużą część kadru przesłaniał dym. Dziennikarka zaczęła: - Przenieśliśmy się teraz na wzgórza, gdzie jest znacznie bezpieczniej. Jak tylko, opuściliśmy dolinę, brytyjskie bombowce Tornado zrzuciły na nacierające oddziały chińskie ładunki napalmu. Temperatura była tak wysoka, że czuliśmy ją przez grube ubrania. Pomimo strat spowodowanych napalmem, Chińczycy zajęli ten teren i dalej atakują z samobójczym zapałem. Kamerzysta zrobił zbliżenie przez dziurę w obłokach dymu. Widać było wyraźnie Chińczyków, jak biegną strzelając z automatów, a za nimi pozbawiony wieżyczki czołg, rozrywany eksplozjami amunicji. Powietrze przecinały cienkie smugi śmiercionośnych kul. Gordon patrzył, jak Chińczycy padają jeden po drugim. Operator na dźwięk nadlatującego odrzutowca odjechał kamerą i zdążył jeszcze sfilmować złowieszczy cień samotnego my- śliwca bombardującego. Cień maszyny, lecącej na wysokości najwyżej trzydziestu metrów, przemknął po wierzchołkach drzew, wypadł na otwartą przestrzeń i znowu przeleciał nad drzewami. W chwilę później cień i samolot znikły, ale pozostawiły za sobą bomby - każda ze swoim małym cieniem. Kamera podskoczyła od fali uderzeniowej sześciu wybuchów. Gdy operator odzyskał równowagę, skierował obiektyw na drogę i linię kolejową; wykwitły tam kolumny dymu. Sześć grzybów przypominało efekty detonacji bomb atomowych. Wybuchły na drodze w odległości około stu metrów jedna od drugiej. - Straty Amerykanów są bardzo duże - mówiła dalej reporterka. Przełknęła ślinę. Głos miała drżący, jakby ją mdliło albo jakby się bała. - Wiele oddziałów uznano za zaginione w akcji. Ale żniwo śmierci wśród Chińczyków jest nieporównywalne. Nie mieli sposobności zabrania swoich poległych pod ogniem amerykańskich karabinów maszynowych. Lasy i brzegi doliny są dosłownie zasłane gnijącymi zwłokami. Ciał przybywa w błyskawicznym tempie, co jest wynikiem rosnącej desperacji Ludowej Armii Wyzwoleńczej. Oddział po oddziale biegnie prosto pod ogień amerykańskich karabinów. Chińczycy nie zważają na straty w ludziach. Amerykańscy dowódcy nie są w stanie oszacować liczby zabitych nieprzyjaciół, ale twierdzą, że poległo wiele dziesiątków tysięcy. Scena znowu się gwałtownie zmieniła. Gdy kamerzysta ustawił ostrość, Gordon poczuł mdłości. Ekran wypełniał nie kończący się rząd butów. Ciała Amerykanów leżały bok przy boku pod zielonymi plandekami. Buty były wszystkie takie same - zgodnie z przydziałem. Kamerzysta szedł powoli wzdłuż szeregu zwłok, a Gordon zastanawiał się, kiedy to się skończy. - Jednak straty Amerykanów również są bardzo duże. A ich rezerwy w tej dolinie skończą się znacznie szybciej niż rezerwy Chińczyków. - Kamera w dalszym ciągu ukazywała długi szereg butów. - Ci wszyscy ludzie zginęli w walce ostatniej nocy. Uzupełnienia nie zdążą nadejść na czas, by zaważyć na wyniku tej bitwy. - Jezu! - odezwał się z niesmakiem oficer Białego Domu. Pułkownika piechoty w odprasowanym zielonym mundurze z białym sznurem pod naramiennikiem najwyraźniej rozwścieczyła ta parada umarłych. Ale dla Gordona nie była to kwestia bezczeszczenia pamięci poległych. Tę scenę on - najwyższy zwierzchnik tych zabitych żołnierzy - powinien zobaczyć. Musiał zapoznać się z konsekwencjami akcji, które osobiście zatwierdzał. Okryte flagami trumny przywożone do bazy lotniczej w Dover były zanadto odhumanizowane. Zakurzone buty zwrócone czubkami w stronę nieba przemawiały znacznie wyraźniej. Wniosek z tego taki, pomyślał Gordon, że wojna musi się zakończyć, i to szybko. - Pan jest moim pasterzem - czytali z maleńkich Biblii klęczący żołnierze. - To on sprawia, że mogę się położyć na zielonej łące, to on wiedzie mnie do czystej wody. To on przywraca mi duszę. Wiedzie mnie ścieżkami prawości na chwałę swoją. - Kapelan stał z przodu w pełnym rynsztunku bojowym; na jego szyi wisiała stula... - Chociaż wędruję przez dolinę śmierci, nie będę się obawiał zła, bo Twoje nauki są ze mną. To one mnie karmią i napełniają otuchą. Ty przygotowujesz stół, przy którym zasiądę wspólnie z moimi nieprzyjaciółmi. Namaszczasz mnie oliwą, więc dobro i łaska będą podążać ze mną każdego dnia mojego życia i zamieszkam w domu Pana... na zawsze. - Amen - zakończyli żołnierze i wstali. Gordonowi ciarki przeszły po grzbiecie. Kamerzysta skierował obiektyw w stronę drobnej reporterki. - Tu Kate Dunn - powiedziała drżącym głosem. Oczy miała wilgotne. - NBC News... z doliny śmierci. 24 KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 26 kwietnia, 07.30 GMT (17.30 czasu lokalnego) Zespół operacji i planowania sztabu kłębił się przy mapie, jakby ustawiczna analiza sytuacji mogła coś zmienić. Nate Clark dokładnie wiedział, jakie ma możliwości wyboru. Wystarczyło mu raz spojrzeć na mapy. - Uwaga - odezwał się głośno. Zbity mur umundurowanych pleców pękł. Oficerowie odwrócili się od oświetlonej jasno mapy w stronę dowódcy. - Jakie siły mają Chińczycy wzdłuż rzeki Songhua między Dwudziestą Piątą Lekką Dywizją Piechoty a doliną Tangyuan? Wszyscy spojrzeli na holenderskiego oficera wywiadu. - Wygląda na to, że wzdłuż drogi stojądwie pełne chińskie dywizje i część trzeciej - relacjonował Holender. - To wszystko niedobitki walk wokół Birobidżanu. Zdążyli przekroczyć rzekę, zanim lód pękł. Kiedy przerzuciliśmy Sto Pierwszy do doliny Tangyuan, zostali zamknięci w pułapce. - Będą walczyć? - zapytał Clark. Holenderski pułkownik wzruszył ramionami. - Jednostka wysunięta na południe dość ostro naciskała na północny kraniec doliny Tangyuan. Ale nasze naloty bombowe ograniczyły ich agresję do ataków rekonesansowych przeprowadzanych co jeden, dwa dni. Ocalała część tej trzeciej dywizji ma tak wielkie straty, że składa się niemal wyłącznie z rannych, którzy są zdolni chodzić. Najgroźniejsza jest inna jednostka - Pięćset Czterdziesta Dziewiąta Dywizja Piechoty. Nie potrafimy jeszcze ocenić jej siły. Clark zacisnął usta. - Czy któraś z jednostek może zagrozić flankom albo tyłom Dwudziestej Piątej, jeżeli wyślemy ją na południe? - Na tym terenie wzgórza są bardzo strome - odezwał się brytyjski planista. - Drogi i rzeki biegną wzdłuż osi pomoc - południe. Aby przerzucić wojska na wschód albo zachód, trzeba sforsować łańcuchy górskie. Moim zdaniem, Chińczycy mogą rzucić przeciwko Dwudziestej Piątej najwyżej trzy jednostki, rozlokowane teraz wzdłuż rzeki Songhua. - Gdyby Chińczycy się okopali - wtrącił niemiecki oficer operacyjny - tak jak zrobił to Sto Pierwszy w dolinie Tangyuan, Dwudziesta Piąta będzie musiała zdobywać ich pozycje linia po linii. - Ale to my całkowicie panujemy w powietrzu - odparł spokojnie podpułkownik Reed. - A to, moi panowie, powoduje wielką różnicę między naszą sytuacją obronną w dolinie Tangyuan a sytuacją Chińczyków wzdłuż rzeki Songhua. Oficerowie zaczęli się spierać, ale Clark już podjął decyzję i przerwał dyskusję. - Zrzucimy w dolinie Tangyuan pułk niemieckich spadochroniarzy tak szybko, jak to możliwe, i polecimy Dwudziestej Piątej posuwać się wzdłuż tej drogi na południe z największą szybkością, jaką potrafią z siebie wykrzesać. - Zauważył pełne niedowierzania spojrzenia. - Są o połowę bliżej Tangyuan niż główne siły. - Panie generale - zaczął ostrożnie brytyjski planista. - Ich misja, jeśli mogę tak to nazwać, miała polegać wyłącznie na wspomaganiu głównego ataku. Mają tylko dwa ciężkie bataliony, a teren wyraźnie sprzyja obrońcom. - Nie możemy posłać do doliny więcej żołnierzy - przypomniał mu Clark. - Tam już nie ma miejsca do manewrowania. Są ściśnięci na przestrzeni dziesięciu kilometrów kwadratowych. A ja nie poślę ludzi na bitwę, wiedząc, że po drugim albo trzecim starciu zabraknie im amunicji. Dwudziesta Piąta Lekka Dywizja Piechoty jest najbliżej doliny. Fakt, że w ogóle przekroczyli Amur, wynikł z szybkości, z jaką wyłamali się z Birobidżanu. Jak wszyscy pamiętacie, nie bardzo mieliśmy pomysł, co z nimi zrobić, więc wyznaczyliśmy im rolę wspomagającą na flance wzdłuż tej pieprzonej dwupasmowej autostrady. Ale teraz oni są naszą jedyną nadzieją na uratowanie tych ludzi w dolinie Tangyuan i zamierzam ich o to prosić. Idźcie już i wracajcie dopiero, kiedy będziecie mieli gotowy plan. W kilka godzin później podpułkownik Reed zapukał do drzwi gabinetu Nate`a. - Panie generale, mamy już gotowy plan operacyjny - zameldował. Nate poprosił Reeda, by zapoznał go z planem, zanim spotka się z pozostałymi oficerami. - Droga wiedzie wzdłuż rzeki, która płynie szeroką doliną i zabezpiecza ich prawą flankę... chyba że Chińczycy rzucana rzekę kanonierki. Ogień pośredni możemy namierzyć radarami taktycznymi i zniszczyć jego ogniska za pomocą helikopterów. Ale droga do Sto Pierwszego prowadzi przez nierówny teren - wzgórza, zbocza górskie i łąki. - Wydaje się dobra do obrony - zauważył zmartwiony Clark. Reed skinął głową. - Ryzyko ostrzelania lekkich pojazdów Dwudziestej Piątej ogniem flankowym jest bardzo wysokie. Musimy odepchnąć Chińczyków od drogi przynajmniej za wzgórza, to jest siedemset metrów, na całej długości. Postaramy się niszczyć punkty oporu zmasowanymi atakami z powietrza, ale jeśli chcemy się posuwać szybko, musimy przeprowadzić operacje oczyszczające. Na szczęście teren pokrywaj ą gęste lasy sosnowe; jest tam wiele wzniesień i skarp, które zasłonią nasze manewry. Dobry dowódca taktyczny nie będzie się długo cackać z chińskim bunkrem, ale walka będzie wyczerpująca i krwawa. Ci ludzie staną się do niczego po sześciu godzinach bitwy. Trzeba będzie ich zmieniać, batalion po batalionie, i to cały czas. Nie możemy ich zamęczyć, panie generale, bo mają jeszcze robotę w dolinie Tangyuan. Nate z powagą skinął głową. - Jakich się spodziewasz działań obronnych ze strony Chińczyków? - Po drodze jest kilka budynków, które trzeba będzie zrównać z ziemią. Sądzimy, że napotkamy też pospiesznie wybudowane silne punkty obrony w bunkrach, usytuowane na zboczach i ochraniające moździerze ustawione po drugiej stronie wzgórz. Żołnierze w ciężarówkach powinni być dobrze osłonięci na lewym pasie drogi, który wcina się we wzgórze, ale z kolei będą narażeni na ataki od strony rzeki, której brzegi zalewa wysoka woda. Możemy zebrać batalion pancerny i batalion piechoty zmotoryzowanej. Puścimy przodem kompanię czołgów jako awangardę, która przebije się przez blokady, a resztę rozdysponujemy wzdłuż całej kolumny jako wsparcie w drobniejszych potyczkach. Będą mieli opancerzone spychacze do poszerzania drogi i wyrównywania dziur oraz spychania wraków na bok. Piechotę zmotoryzowaną możemy wykorzystać do ataków na równym terenie. W walkach na wzgórzach użyjemy lekkiej piechoty. - A co z naszą artylerią? - Rozproszymy ją, ale upewnimy się, że awangarda i tylna straż znajdą się w zasięgu wszystkich czynnych baterii. Będą się posuwać skokami na zmianę tak, by w każdej chwili sześć baterii było gotowych odeprzeć atak albo ostrzelać cel. Rozrzucimy też po całej kolumnie starszych oficerów na wypadek, gdyby kolumna została rozbita na fragmenty i trzeba było organizować działania lokalne. I to jest właśnie główne ryzyko posuwania się jedną drogą. Chińczycy mogą przemieszczać się równolegle sąsiednimi dolinami i przypuszczać ataki na nasze flanki. Gdyby udało im się przedrzeć, istnieje ryzyko rozbicia całej kolumny w puch. Nate, spięty, nabrał głęboko powietrza w płuca. - Ilu Chińczyków mieszka w rejonie wzdłuż tej drogi? - Niewielu - odpowiedział Reed. - Teren jest górzysty i rzadko zaludniony. Może trzydzieści, najwyżej pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Nate skinął głową. - Zamierzam... znieść wszelkie ograniczenia nałożone na kontrolerów ognia. - Reed spuścił wzrok. Nate nie potrafił powiedzieć niczego, co nie zdradzałoby poczucia winy, jakie go ogarnęło po wydaniu tego rozkazu. NAD RZEKĄ SONGHUA, NA POŁUDNIE OD SUIBIN 26 kwietnia, 10.00 GMT (20.00 czasu lokalnego) Zapadła noc. Harold Stempel był pogrążony w głębokim śnie. Dzień przebiegł spokojnie. Wieczorem rozpalili nawet małe ognisko. Z nogami przy ogniu, w ciepłych ubraniach było im całkiem przyjemnie w tę wiosenną noc. - No, chłopaki, dosyć tego! - usłyszeli donośny głos sierżanta. Stempel i koledzy jęknęli. Dowódca plutonu zjawił się razem z resztą oddziału. - Zbiórka! - rozległa się komenda dowódcy plutonu. - Chyba nie będziecie mieć nic przeciwko temu, dzieci, że usiądziemy sobie przy waszym ognisku. - Jakiś nowo przybyły usiłował zająć miejsce Stempela przy ciepłym ogniu. Stempel kopnął go w tyłek i dopchał się do gorącego płomienia. Porucznik zasiadł pośrodku tłoczącego się oddziału. W ręku trzymał wymiętą kartkę papieru. - Zwołałem zebranie plutonu, bo przyszły nowe rozkazy - oznajmił. Rozległy się jęki i głośne przekleństwa, uciszone ostro przez sierżanta. - Jak pewnie wielu z was słyszało, paru naszych otoczono w dolinie jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów stąd na południe. Na pomoc poszły przez Songhua ciężkie jednostki głównych sił Trzeciego Korpusu. Dwudziesta Piąta zapewniała im ochronę skrzydeł. Żołnierze zaczęli wymieniać opinie na temat podrzędnej roli ich jednostki; tym razem sierżant ich nie uciszał. - Mówię w czasie przeszłym, bo właśnie dostaliśmy to. - Uniósł kartkę wysoko w górę, przysunął blisko oczu i zaczął czytać w świetle ogniska. -Dzisiejsza data. Od generała Nate'a Clarka, głównodowodzącego UNRUSFOR, do żołnierzy Dwudziestej Piątej Lekkiej Dywizji Piechoty. Byłem z wieloma z was w Birobidżanie w czasie najgorszych pierwszych dni tej wojny. Tamta bitwa stanowi jeden z najwspanialszych wyczynów w historii wojsko- wości. Dziś jestem zmuszony prosić was, żebyście dokonali tego jeszcze raz. Muszę was poprosić, abyście pomogli wygrać tę wojnę... Młody porucznik uniósł wzrok znad kartki. Trzydziestu mężczyzn słuchało w milczeniu. Stempel rozejrzał się i stwierdził, że wszyscy z napięciem czekają na dalszy ciąg. - Brygady Sto Pierwsza i Siedemdziesiąta Piąta Spadochronowa zostały przerzucone do doliny sto pięćdziesiąt kilometrów na południe od was. Od ich misji zależy powodzenie całej operacji. Utrzymanie tej doliny oznacza zakończenie całej wojny. Ale oba bataliony od tygodnia odpierają zmasowane ataki, a ostatniej nocy zaczęło się najgorsze. Chińczycy przeprowadzili od południa atak na wielką skalę i sytuacja naszych oddziałów stała się rozpaczliwa. Nie będą się mogli dłużej bronić. Dwudziesta Piąta dywizja znajduje się najbliżej doliny. Teraz stanie się główną siłą nacierającą. Wzywam was, abyście pomogli tym żołnierzom. UNRUSFOR wspomoże was wszystkim, czym dysponuje. Wierzę szczerze, że udowodnicie swoim kolegom, na ile was stać. A ja na zawsze pozostaną waszym dłużnikiem. Powodzenia. Porucznik ostrożnie złożył kartkę i włożył ją do kieszeni. - Na drodze mają na nas czekać ciężarówki - oświadczył. - Zbierajcie sprzęt i przygotujcie się do wymarszu. Stempel wstał, spakował się i załadował ciężar na plecy. Żołnierze uwijali się w milczeniu. Nikt nie komentował niesprawiedliwości rozkazu. Pogoń za bohaterstwem stanowi potężną siłę motywującą. Każdy z nich na swój sposób, w milczeniu zaakceptował konieczność przeprowadzenia tej misji. DOLINA TANGYUAN, PÓŁNOCNE CHINY 26 kwietnia, 17.00 GMT (03.00 czasu lokalnego) Zrobiło się zamieszanie. Andre Faulk niechętnie otworzył oczy. Wzdłuż sufitu przenośnego punktu opatrunkowego biegły rzędy gołych świetlówek. Andre zwrócił wzrok na wejście. Jakiś oficer spierał się zażarcie z dwoma lekarzami i z tłumem pielęgniarek. Energicznie potrząsał głową i zwracał się od lekarza do lekarza. Każdy z personelu miał coś do powiedzenia, ale w końcu to oficer wygrał. Andre pomyślał, że znowu czekają ich pospieszne przenosiny. Od czasu, gdy znalazł się w punkcie, przeprowadzali się już dwa razy. Nie niesiono go na noszach - musiał iść o kulach. W obu przypadkach odgłosy walki wydawały się stanowczo za bliskie. Oficer przeszedł na środek i zdjął hełm. - Poproszę o uwagę - zawołał. - Przykro mi, że muszę was niepokoić, ale sytuacja zmieniła się na gorsze. Chińczycy nabrali rozsądku i dają z siebie wszystko. Obawiam się, że my musimy zachować się tak samo, jeśli... jeśli chcemy z tego wyjść cało. Zdaję sobie sprawę, że zrobiliście dla kraju więcej niż ktokolwiek, ale teraz potrzebujemy każdego człowieka, który jest w stanie wystrzelić z karabinu. Kwatera główna, zaopatrzenie, oddziały wsparcia - wszyscy dostali broń do ręki. Jednostki liniowe nawet nie odsyłają swoich rannych, chyba że są w stanie krytycznym. Chcę was poprosić, żebyście zgłaszali się na ochotnika do walki. Nie będziecie się musieli przemieszczać, tylko strzelać z kryjówek. Nawet nie będziecie musieli ich kopać. To miał być żart, ale nikt się nie roześmiał. Lekarze i pielęgniarki patrzyli na oficera w milczeniu. Andre leżał na swojej pryczy i patrzył na kapitana, który nerwowo obracał hełm w rękach. Początkowo nikt się nie ruszył i oficer stał na środku sam jak palec. W końcu ranni zaczęli powoli wstawać; oficer odsyłał ich do wyjścia, gdzie z kolei pielęgniarki usiłowały ich zapędzić z powrotem do łóżek. Oficer w końcu pozwolił lekarzowi zbadać ochotników. Tylko jeden został odesłany z powrotem do łóżka. Jego rany okazały się zbyt poważne. - Głupi popaprańcy. Na co oni liczą? - oznajmił facet leżący obok Andre. Ale Andre już zwiesił nogi na podłogę. Zawahał się, ale postanowił nie słuchać sąsiada. - Hej, człowieku - spróbował mu wytłumaczyć. - Jeśli nikt nie powstrzyma tych skurwieli, wszyscy będziemy martwi. Wrzucana granat i pójdą dalej. Facet zrobił głupią minę - albo nie przekonały go słowa Andre, albo zaniepokoiły. A może i to, i to. Andre stanął na nogi. Ból nie był na tyle nieznośny, by nie dało się ustać, ale zdawał sobie sprawę, że częściowo jest to zasługą środków przeciwbólowych. Pokuśtykał do kapitana, który skierował go do lekarza. Doktor przyłożył mu do piersi zimny stetoskop, a pielęgniarka zbadała ciśnienie. - Jak się czujesz? - zapytał lekarz, wsłuchując się w bicie jego serca. - W porządku - odpowiedział Andre. Wyczerpany lekarz nic nie odpowiedział. - Siostro, proszę dać temu żołnierzowi trochę ampicyliny i vicodinu - polecił pielęgniarce i odwrócił się do następnego rannego ochotnika. Pielęgniarka wręczyła Andre buteleczki z tabletkami; większa zawierała środki przeciwbólowe. - Proszę brać antybiotyki co cztery godziny, a vicodin, gdy zajdzie potrzeba - powiedziała, trzymając go mocno za rękę. Przysunęła się i szepnęła: - Nie musisz tego robić. Podszedł kolejny żołnierz i pielęgniarka zostawiła Andre z jego tabletkami. Zawahał się; nie był pewny, czy dobrze robi, zostawiając ciepły, czysty szpital. Ale żołnierze zaczęli już rozdawać ochotnikom mundury i karabiny. Choć rany Andre robiły wrażenie - miał gruby opatrunek na lewym uchu i na całym prawym bok, niektórzy ochotnicy byli w jeszcze gorszym stanie. Wielu miało obandażowane całe twarze, z których wystawało tylko jedno oko. Zdarzały się nogi obwiązane tak grubo, że wyglądały jak kłody drewna. Przez bandaże przesiąkała krew. Andre przebrał się i wziął karabin. Tymczasowy pluton liczył ponad dwudziestu rannych żołnierzy. Musieli wspiąć się wysoko na strome, skaliste zbocze. Przed Andre szło kilkunastu ludzi, zamieniając biały puch w śliski lód. Utrata równowagi bywała bardzo bolesna, ale Andre nie narzekał. Uważał, że im wyżej się znajdą, tym lepiej. Pomagali sobie wzajemnie w tej powolnej wędrówce w ciemnościach. Poważniej rannych podpierali zdrowsi żołnierze. Odgłosy bitwy przybierały na sile. Kapitan, który zaprowadził ich na miejsce, skłamał, mówiąc o dziurach. Rozmieścił ludzi wśród skał na zupełnie nie przygotowanych pozycjach. Andre leżał na skalnym występie, osłonięty małym rumowiskiem. Nie widział żadnego z nowych kolegów. Ukryli się - tak jak i on - w ciemnych zakamarkach zbocza góry, ale na tyle blisko siebie, że kapitan nie musiał podnosić głosu, by wszyscy go usłyszeli. - Wasze zadanie jest bardzo proste. Macie się stąd nie ruszać i nie wpuszczać Chińczyków. - Rozkaz brzmiał dość śmiesznie, jako że znajdowali się bardzo daleko od rejonu walk. - Z tego miejsca - mówił dalej oficer, podczas gdy jego ludzie rozdawali dodatkową amunicję - oddziały nieprzyjaciela mogą ostrzeliwać naszych żołnierzy od tyłu. Wtedy trudno byłoby im się przemieszczać, by przeciwdziałać przełamywaniu naszych linii obrony. - Żołnierz wręczył Andre osiem magazynków. Gdy dodać do tego magazynek w karabinie i dwa, które dostał w szpitalu, Andre miał ponad sto pięćdziesiąt naboi. Nie oglądał takiej ilości amunicji od czasu wybuchu walk w dolinie. Nie potrafił powstrzymać się od myśli, że ta hojność jest podejrzana. - Powodzenia - powiedział kapitan. - Zmienimy was tak szybko, jak to będzie możliwe... mam nadzieję, że nastąpi to rano. Gdy odszedł, w ciemnościach zaczęły się rozmowy. Andre dostrzegł zarys hełmu jakieś dziesięć metrów po prawej. Z głosów wywnioskował, że miał kogoś po obu stronach i nad sobą. - Ma ktoś karabin maszynowy? - usłyszał Andre pytanie. - Mam AKD - odpowiedział ktoś po dłuższej chwili. Ten, kto pytał, chyba nie był zachwycony. Automatyczny Karabin Drużyny miał niezwykle pojemny sześćsetnabojowy magazynek, ale strzelał zwykłymi nabojami karabinowymi kalibru pięć i pięćdziesiąt sześć setnych milimetra, a nie ciężkimi natowskimi pociskami siedem sześćdziesiąt dwa, używanymi w M-60. Poza tym przy strzelaniu długimi seriami szybko się przegrzewał. - A granatniki? - zapytał ten sam głos. - Odliczyć. - Ja mam jeden - padła odpowiedź. - Dwa! - rozległ się kolejny głos. -Trzy. - Odliczanie skończyło się na pięciu. Chociaż tyle dobrego, pomyślał Andre. Pięć czterdziestomilimetrowych granatników M-279 mocowanych pod lufą M-16 może na takiej wysokości narobić sporo zamieszania. Głęboki gwizd przeszedł w piekielny ryk - to odrzutowiec przeleciał im nisko nad głowami. - Jezu! - wrzasnął ktoś na widok dwóch bliźniaczych płomieni wydobywających się z rury wydechowej maszyny. Samolot przechylił się na skrzydło, zagrzmiał nad doliną na małej wysokości i wzniósł się w górą u jej wylotu. Wydawało się dziwne, że pilot ryzykował tak niski lot. A potem noc wybuchła w szesnastu oślepiających rozbłyskach. Kule płomieni schładzając się, zmieniały błyskawicznie kolor z pomarańczowego na czerwony; fala uderzeniowa wstrząsnęła wnętrznościami Andre. W chwile później nad stokiem pojawił się kolejny myśliwiec bombardujący. Wszystkie siały podobne zniszczenia. Osiem maszyn zrzuciło sto dwadzieścia osiem dwustupięćdziesięciokilogramowych bomb. Spadały na drogę i u stóp okolicznych wzgórz. Pomimo pulsującego bólu w uszach Andre uznał ten pokaz pirotechniki za fascynujący. Gdy myśliwce bombardujące przelatywały parędziesiąt metrów nad ich pozycjami, serie eksplozji rozświetlały zalesioną dolinę jaskrawym ogniem. Rozbłyski gasły, zanim fala uderzeniowa zdążyła zaatakować ich uszy. Grzmoty miały pół sekundy opóźnienia w stosunku do błyskawic. Ale im dłużej Andre obserwował pole bitwy, tym bardziej rosło jego przerażenie. Serie bomb spadały coraz bliżej ich pozycji na szczycie wzgórza. W końcu eksplozje rozjaśniły podnóże ich góry. Gdy straszliwy pokaz się skończył, rozmowy rannych żołnierzy przybrały inny charakter. Stały się znacznie bardziej rzeczowe. - Starajcie się sprawiać wrażenie żywych - zawołał ktoś. Las w dole przeszyła seria pocisków smugowych. W dole trwała zaciekła strzelanina, ale Chińczycy wyraźnie posuwali się naprzód. - Zróbmy to jak należy! Jestem starszy sierżant Golden. Będę dowodził tak długo, jak tylko dam radę. Wygląda na to, że Chińczycy są z trzech stron. A my mamy szesnastu na końcu klifu. Ty jesteś numerem jeden. Zgłoś się, synu! - Raz! - odezwał się mocny głos. Rozległo się stęknięcie, po czym nastąpiło głośne: “Cholera!” starszego sierżanta. Sapiąc i klnąc, przeszedł do następnej pozycji. - Jakieś pięć metrów na lewo od numeru pierwszego mamy granatnik i dość płaską przestrzeń. Granatnik pokrywa podejście, którym się tu dostaliśmy i może się zdarzyć, że trzeba będzie odeprzeć atak z tej strony. Gdyby groziło nam, że Chińczycy przebiją się w tym miejscu, chcę, żebyście wy dwaj zawołali: “Prawa! Prawa!”. Zorganizujemy grupę wsparcia, która wzmocni ten sektor. Obejdę teraz linię i wyznaczę ludzi do tej grupy. Ty masz numer dwa - powiedział, ściszając głos. - Odlicz. - Dwa! - rozległ się w ciemnościach kolejny głos. Nadal trwało odliczanie. Jeden granatnik przypadał na dwa lub trzy M-16. Przy liczbie sześć odezwał się facet na prawo od Andre. - Jak się czujesz? - zapytał tamtego sierżant. Mówił bardzo cicho. - Niezbyt dobrze - odpowiedział żołnierz. - Zdaje się, że krwawię, a noga strasznie mnie boli. Andre dojrzał słabe światło latarki odbijające się od zwisającej powyżej skały. - Taaa, wciąż trochę, leci - przyznał dowódca. - Ale i tak nie będziesz się stąd ruszał. Spróbuj oprzeć stopę na skale powyżej. - O tak? - Starszy sierżant pochwalił żołnierza. Andre miał sucho w ustach. Sięgnął po manierkę i upił łyk chłodnego płynu. Od razu poczuł się lepiej. - Oszczędzaj wodę- przypomniał sierżant. Wspinając się po skałach, szczerzył z wysiłku zęby. Karabin miał przewieszony przez ramię. - Masz fart, twój numer to szczęśliwa siódemka. Odlicz. - Siedem - szczeknął Andre na cały głos. Nie wyglądał na chorego i był z tego zadowolony. Sierżant obejrzał go w świetle latarki. - Jesteś w grupie wsparcia - zawiadomił. Andre nie spierał się. W świetle latarki zauważył, że dowódca krzywi się z bólu. Jego twarz lśniła od potu. Musiał mieć co najmniej czterdziestkę na karku. Najpewniej był podoficerem sztabowym batalionu. - Słuchaj wezwania. “Prawo” znaczy, że masz się kierować tam, skąd przyszliśmy - powiedział, pokazując w górę. - “Lewo” znaczy w tę stronę. - Pokazał ręką w górę, ale z drugiej strony. Andre skinął głową i sierżant poszedł wydawać dalsze instrukcje. Gdy odliczyli dziesięć, z dołu dobiegły odgłosy walki. Przesuwały się od lewej do prawej - z południa na pomoc, w głąb doliny. Widać było błyskające lufy, wybuchy granatów i strumienie pocisków smugowych; Amerykanie najwyraźniej się wycofywali. Andre żal było tych biednych sukinsynów daleko w dole, ale ogarnął go strach, gdy spostrzegł, że walka przenosi się coraz dalej. Zostawili wzgórze daleko z tyłu. - Gdzie oni, do cholery, idą? - zapytał facet po prawej, numer sześć. Pytanie nie było skierowane do nikogo w szczególności, ale skoro nikt nie odpowiadał, Andre poczuł się zobowiązany. - Wycofują się - poinformował. - Ale tak daleko? Wygląda na to, że wycofali się aż za naszą linię obrony. Z oddali doszedł do nich słaby głos sierżanta: - Ostatni z granatnikiem! - Dwadzieścia dwa! - rozległa się znacznie głośniejsza odpowiedź. - A więc ja jestem dwadzieścia trzy! - wykrztusił starszy sierżant. Ze zmęczenia mówił coraz ciszej, ale wykonał swoją robotę. Dwadzieścia trzy, pomyślał Andre. Obserwował rozgrywającą się pod nim bitwę. Tysiące luf pluło ogniem. Wspinające się w ciemności postacie wyglądały jak turyści. Andre wycelował w najbliższą sylwetkę. Od czasu do czasu odwracał lufę, gdy spostrzegał wyraźniejszy cel. Ranni Amerykanie czekali w całkowitej ciszy, aż Chińczycy się zbliżą. Na pozycję Andre potoczyły się z góry kamyki. Wspinający się ludzie zamarli. Rozmawiali między sobą po chińsku. Po jakimś czasie jeden z nich wydał krótki rozkaz i zaczęli znowu wspinać się pod lufami karabinów. Ranni czekali, aż starszy sierżant wystrzeli pierwszy. Andre wziął na muszkę ciemną postać. Chińczyk potknął się o stromy występ, ale natychmiast się wyprostował; karabin dyndał mu na plecach. Szedł dalej; był już najwyżej piętnaście metrów od Andre. Rozległ się pojedynczy wystrzał z M-16. Ze szczytu wzgórza potoczyła się lawina ołowiu. Andre wystrzelił i strącił postać ze skały. W pierwszej chwili walka była jednostronna; Chińczycy stali całkowicie odsłonięci. Tempo zabijania było odmierzone. Amerykanie strzelali pojedynczo, nie seriami. Tamci nie odpowiadali ogniem. Zmieniło się to dopiero po pięciu czy sześciu sekundach. Stok ożył i rozbłysnął ognikami z luf. Kule odbijały się od twardego granitu. Czterdziestomilimetrowe granaty wystrzeliwane przez Amerykanów wybuchały niemal w chwili ich wystrzelenia, niebezpiecznie blisko. Andre leżał na gładkiej, zimnej skale. Starał się dobrze wymierzyć każdą kulę, ale pociski uderzały w skałę wokół niego. Gęsty ostrzał stawał się denerwujący. Każdemu naciśnięciu spustu odpowiadało co najmniej jedno bzyknięcie przelatującej obok śmierci. Gdy jeden z Chińczyków opróżnił długą serią cały magazynek, Amerykanie mieli pełne dwie sekundy, by wziąć go na cel. Zanim Andre zareagować, facet został zestrzelony kilkoma poci- skami. Chińscy żołnierze ginęli w takim tempie, że bitwa szybko się skończyła. Amerykanie zajmowali pozycje pod szczytem stromego wzgórza, a do tego dochodził czynnik zaskoczenia. Andre trafiał za drugim, trzecim strzałem. Cała kompania chińskiej piechoty wyginęła w ciągu minuty walki. - Wstrzymać ogień - zawołał sierżant. - Wstrzymać ogień! Wstrzymać ogień! Amerykańscy żołnierze zakończyli masakrę. Słychać było teraz tylko jęki rannych. Nagle jakiś chiński żołnierz otworzył ogień. Pojedyncze wystrzały z kilkunastu amerykańskich karabinów zabrzmiały jak seria karabinu maszynowego. Wszyscy celowali w miejsce, gdzie pokazał się ognik z lufy. Chińczyk już się więcej nie odezwał. Andre zmienił na wpół opróżniony magazynek i wstał. Obserwował czujnie ciemności, starając się dojrzeć jakiś ruch. Ale słychać było tylko jęki, wołanie i charkot. Niedługo osłabną i znowu zrobi się cicho. Znowu zaczęły go boleć rany. Nie było mu zimno, ale drżał na całym ciele z wyczerpania. Sięgnął po manierkę i wyjął vicodin. - Jest ktoś ranny? - zapytał sierżant. Zapanowała cisza, aż wreszcie ktoś krzyknął: - Do cholery, tu wszyscy są ranni! Andre przyłączył się do ogólnego śmiechu. To była ich krótka celebracja zwycięstwa. Cieszyli się, że udało im się przeżyć pierwszy atak. - Zostało już mniej niż osiem godzin - oznajmił świętujący numer sześć. Andre zastanowił się nad tą uwagą. W końcu zapytał: - Osiem godzin do czego? - Do czasu, aż po nas przyjdą. Nie słyszałeś? Było to najgłupsze stwierdzenie, jakie Andre kiedykolwiek słyszał. Czy ten facet nie ma oczu? Nie widzi, że ich “zmiana” została odrzucona daleko do tyłu? Tamten dalej nawijał o nadciągających posiłkach. Coraz bardziej denerwowało to Andre, ale starał się zachować spokój. Po co rozwiewać czyjeś marzenia? Niech mu będzie. GABINET OWALNY, BIAŁY DOM 26 kwietnia, 04.00 GMT (23.00 czasu lokalnego) Gordon siedział za biurkiem i ostami raz przed pójściem spać czytał list od Karcewa. Drogi Panie Prezydencie, wydaje się, że teraz stara się Pan mnie zabić. Doskonale Pana rozumiem. Każdy wybór, jakiego Pan do tej pory dokonał, był właściwy. A wyniki okazały się wyjątkowo dobre tak dla Pana, jak i Pańskiego narodu. Ale rezultaty Pańskiej następnej decyzji będą zupełnie inne. Popełni Pan błąd w punkcie zwrotnym historii, a to, co Pan najbardziej ceni, zostanie wystawione na olbrzymie niebezpieczeństwo. Mam na myśli rozprzestrzenienie się anarchii po całym świecie. Gordona ogarniał niepokój za każdym razem, gdy czytał te słowa. Odechciało mu się spać. Czytał dalej. Północne Chiny leżą w ruinie. Dziesięć milionów uchodźców myśli tylko o tym, by przeżyć. Sto milionów ludzi jest bezrobotnych. Do tego fizycznego zniszczenia i gospodarczej niewydolności wrócą niedługo pobici, zdemoralizowani żołnierze. Setki tysięcy ludzi straszliwie okaleczonych psychicznie - okaleczonych przez waszą machinę wojenną. Wielu z tych żołnierzy zacznie szukać sensu tego wszystkiego. Będą się starali znaleźć taki system wartości, który wytłumaczy im okropieństwa, jakie musieli przeżyć w młodości. Odpowiedź znajdą w prostym słowie: “nie". Będą mówić “nie” każdemu i w każdej sytuacji. “Nie” władzy. “Nie” wszelkim społecznym normom “Nie” każdemu poleceniu, każdej prośbie. Dlaczego akurat “nie”? Ponieważ “nie” daje siłę ludziom bezsilnym. “Nie” zaprzecza dominacji silnych nad słabymi. “Nie” jest narkotykiem, który koi umysły ludzi okaleczonych, wstrząśniętych, napełnionych poczuciem winy. “Nie” daje nadzieję, że to, co było, nigdy się więcej nie zdarzy. Dzięki temu jednemu krótkiemu słowu ludzkość w końcu zakosztuje smaku czystej, prawdziwej wolności. Nie wolności według waszej demokratycznej retoryki, prawniczej interpretacji praw i przywilejów, czeków i zestawień, lecz całkowitej wolności od wszelkiego przymusu. Mężczyźni i kobiety będą robić wszystko, na co przyjdzie im ochota. A Pan stanowi cześć tego wielkiego procesu. Paciorek w naszyjniku historii. Niedługo nadejdzie dla Pana godzina prawdy. Czy zostawi Pan wojska w Chinach i podejmie brudną robotę kontrolowania opornej ludności? Zastosuje Pan środki niezbędne dla utrzymania w ryzach pierwotnych instynktów człowieka? Takie działanie wzbudzi sprzeciw u sojuszników, w Pańskim Kongresie, w podziwiającym Pana społeczeństwie. “Przywieź chłopców do domu na paradę!” - zażądają. Oczywiście wycofa się Pan, pozostawiając chwilową próżnię, która wywoła nieubłaganą reakcję łańcuchową. Wybuch wolności, po którym nastąpi okres surowych represji. Narastające rozruchy, a potem stosowanie bata. Za każdym razem wahadło będzie się bardziej wychylać, aż przemoc stanie się niemożliwa do poskromienia. W tym tyglu powstanie przywódca i podziała jak iskra, która zainicjuje nieuniknioną eksplozję. Uwolni tłumione, naturalne instynkty półtora miliarda ludzi. Zrozumie szczyty ludzkiej pomysłowości, ale także głębię i różnorodność zła. Bezprecedensowa społeczna fała dosięgnie Pańskiego wysokiego bastionu porządku i stabilności. Nawet Pański statek może ulec rozbiciu, Panie Prezydencie. Witamy w postideologicznym świecie. Napisałem ten list, Panie Prezydencie, nie po to, by umyć ręce i odżegnać się od jakiejkolwiek winy. Tak naprawdę jestem dumny z mojego wkładu w rozwój społeczny. Szczerze wierzę, że ludzkość wyłoni się triumfalnie z mrocznych okropieństw. Poprzez oczyszczenie, które niebawem nadejdzie, przekształci jeden porządek w następny. Proszę sobie wyobrazić przyszłość, w której stosowanie przymusu przez władzę czy też sąd jest zupełnie niepotrzebne. Przyszłość, w której człowiek wyzbędzie się gorsetu konwencji. Jeśli mój optymizm na temat ducha ludzkości okaże się uzasadniony, to jak przyszli historycy będą opisywać heretyków takich jak ja, którzy głośno krzyczeli przeciwko niesprawiedliwości? l jak będą patrzeć na protektorów starego reżimu, takich jak Pan? Na obrońców wiary, którzy uruchamiali machinę śmierci w rozpaczliwej próbie zachowania, ochronienia i obronienia? Och, bardzo chciałbym poznać najbliższą przyszłość, ale nie zamieniłbym się z Panem. Wierzę, że jest Pan uczciwym, ciężko pracującym człowiekiem. Jedynym Pana ograniczeniem jest fakt, że nie widział Pan tego, co ja widziałem. Nie był Pan jednym z trybów koła, które powoli miele ludzkie ciała w państwowej machinie. Przyglądanie się życiu z takiej perspektywy otwiera oczy i uwalnia umysł. Zdziera fasadę rządu i ukazuje ohydę, która znajduje się wewnątrz. Przykro mi, Panie Prezydencie, że splot tych potężnych przemian spadł akurat na Pana w tak przełomowej chwili. Ale na każdym rogu ulicy wiodącej do piekła znajdzie Pan przyzwoitych ludzi obdarzonych umiejętnością racjonalizowania. Wiem, że to prawda, Panie Prezydencie, ponieważ jadę tą ulicą całe moje dorosłe życie. W. Karcew NAD RZEKĄ SONGHUA, NA PÓŁNOC OD TANGYUAN 26 kwietnia, 05.00 GMT (15.00 czasu lokalnego) Stempel i jego koledzy z drużyny słyszeli odgłosy walki, kiedy układali worki z piaskiem na platformie ciężarówki. Usiedli na środku platformy plecami do siebie, ukryci za ścianą worków, z odbezpieczoną bronią, gotowi do działania. Brezentowa plandeka ciężarówki była ściśle przywiązana do platformy. Mogliby podnieść brezent i strzelać na boki, gdyby zaszła taka potrzeba. Harold nie miał pojęcia, co wtedy zrobiłaby kobieta prowadząca ciężarówkę. Ruszyli i zaraz natknęli się na najgorszego nieprzyjaciela. Lodowate zimno przenikało ich ciała i wychładzało kości. Już nie siedzieli w pozycji gotowej do walki. Dłonie, które dopiero co ściskały karabiny, teraz przytrzymywały górskie śpiwory, do których wszyscy się schronili. Bez ogrzewania z kabiny ciężarówki nigdy by nie przejechali tych ośmiu kilometrów. Ciepłe powietrze wiało w twarz Harolda. Łapczywie chwytał te podmuchy. Pisk hamulców za każdym razem oznaczał ulgę. Kiedy kolumna się zatrzymywała, to było jak niebo na ziemi. Żołnierze wstawali, przeciągali się i rozglądali dookoła. Rozcierali sobie ramiona i otrząsali się jak psy wychodzące z wody. Kiedy cały konwój dostawał rozkaz opuszczenia pojazdów, tysiące mężczyzn zeskakiwały z platform, narzekając i klnąc. Robili parę prostych ćwiczeń gimnastycznych i ładowali się z powrotem na ciężarówki. Potem przez pięć czy dziesięć minut było im dosyć ciepło. Droga prowadziła przez dolinę wzdłuż rzeki. Był to surowy kraj. Skulony na podłodze ciężarówki Stempel mógł dojrzeć tylko szczyty wzgórz przez małe szczeliny w plandece. Otulił się dokładnie parką, pozostawiając odkryte tylko oczy. Działa czołgów grzmiały gdzieś z przodu. Echo potęgowało odgłosy toczącej się walki. Chińczycy usiłowali sobie wywalczyć wąskie przejście przez wzgórza. Dym wznosił się nad zboczami i z czarnych lejów znaczących drogę. Czołgi z zamontowanymi spychaczami przebijały się przez blokady i niszczyły pułapki. Dwa ciężkie bataliony, które opanowały drogę na południe od Birobidżanu, były dla chińskiej piechoty prawie nie do ruszenia. Przebijały się bez trudu przez słabo przygotowane chińskie pozycje. Nad kolumną śmigały bojowe helikoptery Apache i rozpoznawcze Kiowa. Ciężarówki wiozły naziemny personel helikopterów, paliwo i amunicję, pozwalając helikopterom na uzupełnianie paliwa i amunicji na poboczu wąskiej drogi. Obsługa krążyła wokół nich jak załogi zespołów wyścigowych na wyścigach Formuły 1. Helikoptery szybko odlatywały z powrotem. Ich wirniki ciągle było słychać z góry, gdy pilnowały nie chronionych boków kolumny. Wezwania kontrolerów lotów posyłały je do akcji. Ich rakiety i działka szybko niszczyły przeciwnika. Tylko raz Chińczykom udało się zastawić skuteczną zasadzkę, ale atakujący wpakowali się pod ogień z dwunastu ciężarówek. Prawie dwie kompanie strzelały z małej odległości prosto w zbocze góry. Jednostka Harolda znajdowała się zbyt daleko, aby wziąć udział w akcji, ale widział, jak zasadzka skończyła się po ogłuszającym ataku z powietrza. Gdzieś tam w górze czekały w gotowości załadowane bombowce i latające cysterny. Zeszły w dół, by pokazać różnicę między dwudziestokilogramowymi rakietami i pociskami a tysiąckilogramowymi bombami. Kolumna posuwała się dalej. Harold był zadowolony ze zwycięstwa; bardzo się bał, że może zostać zaskoczony przez wroga wewnątrz ciężarówki. Szybko się przekonał, że te obawy były uzasadnione. Właśnie objeżdżali płonący wrak półciężarówki. Przez buchające płomienie wciąż było można zobaczyć zarys pojazdu: opony, siedzenia, maskę silnika. Od wozu buchało takim żarem, że Harold i jego koledzy szybko cofnęli się pod plandekę. Wiatr nie wydawał im się teraz taki zły. Śmierć z zimna była śmiercią powolną, ogień załatwiał sprawę natychmiast. Wiatr pomógł Stempelowi pozbyć się smrodu płonącej się ciężarówki. DOLINA TANGYUAN, PÓŁNOCNE CHINY 27 kwietnia, 07.00 GMT (17.00 czasu lokalnego) - To jest to! - przekrzykiwał hałas Woody. - Dalej już się nie da iść! - Kate patrzyła z niedowierzaniem na dym otaczający ich ze wszystkich stron. Woody przycisnął ją do ziemi między grubym pniem powalonego drzewa a dużym głazem. Zewsząd dobiegał hałas broni maszynowej, wybuchających granatów i poruszających ziemię bomb. Sześć przenośnych stupięciomilimetrowych haubic nie pozwalało na normalną rozmowę; w szybkim tempie wypluwały ostatnie pociski. Potem ich obsługa zniszczy działa i chwyci karabiny. Dzień i noc wycofywali się, spychani przez atakujących Chińczyków. Teraz doszli do końca drogi. Pół kilometra dalej rozciągały się ostatnie linie obrony, a za nimi nacierała cała chińska armia. Kate czuła się uwięziona w środku walki, coraz bardziej przybliżającej się do jej kryjówki. Siedzieli jak w maszynce do mielenia ludzkiego mięsa, dziurawionej pociskami z ciężkich karabinów maszynowych. Brzmiały jak kapiszony, kiedy trafiały w drzewa, i rozsyłały iskry, uderzając w twarde granitowe skały. Tego ranka po obudzeniu zobaczyli białe czasze spadochronów na błękitnym niebie. Kate myślała, że to dalsze dostawy, ale wokół niej wybuchł taki entuzjazm, że szybko zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Pod spadochronami kryły się posiłki dla nich. Kate i Woody natychmiast pobiegli, aby je powitać. Przybył cały oddział niemieckich spadochroniarzy - wybawcy, zesłani po to, aby zatrzymać atakujących Chińczyków. To oznaczało więcej niż tylko tysiąc dodatkowych obrońców. Dowodziło, że UNRUSFOR zrobi wszystko, by nie stracić tej doliny. Znak z Olimpu; gest generała Clarka. Teraz obrońcy zdołają wytrwać na swoich pozycjach. Nowi żołnierze szybko dołączyli do szeregów. Na pozór nie przyczynili się specjalnie powstrzymania Chińczyków. Później na niebie pojawiło się więcej spadochronów, ale przyniosły one długie pudła i palety, nie ludzi. W porze lunchu, kiedy Kate i Woody przystanęli na chwilę, aby coś przegryźć, na niebie znowu się zrobiło tłoczno, ale tym razem nie od transportów. Na atak chińskiej piechoty alianci odpowiedzieli nalotem bombowców. Przez całe popołudnie niebo pękało od wybuchów, lecz nawet to nie powstrzymało pochodu Chińczyków. - Co teraz robimy? - zapytała retorycznie Kate, wpatrzona w zadymiony krajobraz. - Albo kryjemy się tutaj w dolinie, albo idziemy na wzgórza. Kate miała ochotę zwinąć się w kłębek tam, gdzie stała, zamknąć oczy i obudzić się dopiero, kiedy będzie po wszystkim. Za każdym razem, kiedy myślała, że może trafić do chińskiej niewoli, sztywniała ze strachu. Nie była przygotowana na okropności, które mogły stać się jej udziałem. Zwykle uśmiechnięte oczy Woody'ego miały nieobecny wyraz, chociaż nie palił skrętów od czasu, kiedy przybyli do doliny. - Przepraszam - powiedziała Kate drżącym głosem. - Woody! Tak bardzo mi przykro! To moja wina! - Zaczęła płakać, ale szybko przestała. Była tak wyczerpana, że nie miała na nic siły; czuła się pusta w środku, wolna od wszelkich uczuć. W końcu Woody przełamał ciszę. - Widziałaś kiedyś, jak żołnierze się załamują? - zapytał. - Jak po prostu uciekają, ratując własne życie? - Kate zadrżała i potrząsnęła przecząco głową. - W Burundi była kompania francuskich sił pokojowych pilnujących obozu uchodźców Tutsi. Hutu przyszli po nich z tysiącami maczet i Francuzom zabrakło amunicji. - Czy Hutu... czy zabili Francuzów? Woody potrząsnął głową. - Nie. Zabili Tutsi. Kate próbowała sobie wyobrazić tę scenę rodem ze średniowiecza, ale nie była w stanie. - Co zrobią Chińczycy? - spytała. Chciała wiedzieć, co się stanie z pokonanymi żołnierzami UNRUSFOR, ale myślała także o sobie. Poza sanitariuszkami była jedyną kobietą wśród Amerykanów. - Najbardziej niebezpieczny okres następuje tuż po złapaniu, kiedy już cię ujęli, a zanim jeszcze trafisz do “systemu”. Musisz po prostu utrzymać się przy życiu, rozumiesz? Nie próbuj robić nic, poza tym. Wyrzuć wszystkie myśli poza jedną: jak przeżyć. Nie staraj się oceniać tego co się dzieje, według jakichś norm. Czas leczy rany, a życie jest długie. Rób wszystko, co możesz, aby utrzymać się przy życiu. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Aż do ostatniego pytania Kate była spokojna. Skuliła się, obejmując rękami kolana, aby się choć trochę obronić przed zimnem. - Uważam, że powinniśmy iść wyżej - powiedziała. - Ruszajmy więc. Jeśli Chińczykom uda się przebić, UNRUSFOR zrzuci na dolinę wszystko, czym dysponuje: napalm, rakiety, pociski zapalające, bomby odłamkowe i wszystko inne, co chowali specjalnie na takie okazje. Co oznacza, że musimy wybrać właściwe wzgórze, żeby w nas nie trafili. Kate zawahała się. - Moglibyśmy spróbować się dostać na helikopter medyczny - zasugerowała nieśmiało. Woody nic nie powiedział. - Masz rację, lepiej nie - stwierdziła pospiesznie, zawstydzona, że przez chwilę zamierzała zająć miejsce rannych żołnierzy. Gruby konar spadł z drzewa, pod którymi siedzieli, i uderzył w ziemię trzy metry od nich. - Chodźmy - powiedziała Kate, zrywając się na nogi. DOLINA TANGYUAN, PÓŁNOCNE CHINY 27 kwietnia, 08.30 GMT (18.30 czasu lokalnego) Chińczycy podjęli trzy dobrze przygotowane próby zdobycia wzgórza, na którym tkwił Andre Faulk. Pierwszy atak rozpoczął się tuż po świcie. W słabym świetle obserwowali żołnierzy wspinających się po oblodzonych skałach. Po każdych dwóch krokach w przód tracili jeden, ześlizgując się w dół. Wielu odniosło ciężkie rany upadając na ostre krawędzie skał, zanim jeszcze zdziesiątkowano ich ogniem z automatów i granatami. Następne dwa ataki to była po prostu jatka w przepiękny błękitny poranek. Wszystkie trzy próby zakończyły się krwawą rzezią, która nie dała nic poza uszczupleniem zapasów amunicji obrońców i zmniejszeniem stanu chińskiej armii o setki zabitych. Potem alianckie samoloty zaczęły okładać bombami podnóże wzgórza. Andre nie miał pojęcia, ile ataków udaremniły te bombardowania; pięćset metrów od niego zabłąkane odłamki szrapneli ude- rzały w szczyt wzgórza ze śmiertelną siłą. Za każdym razem, kiedy zbliżały się bombowce, Andre zastygał na kamień. Jego rannych towarzyszy było niewielu, nie tworzyli normalnego oddziału, a radio mieli zepsute. Jednak ktoś musiał o nich pamiętać, skoro bomby spadały w minimalnie bezpiecznej odległości. Bombowce F/A-18 piechoty morskiej podchodziły najbliżej; kiedy ostatni z nich odlatywał, wszystko momentalnie cichło. Słychać było tylko odległe odgłosy toczącej się walki. Andre wziął tabletkę przeciwbólową i leżał na wznak, rozmyślając. Wszyscy Chińczycy, którzy zajmowali pozycje u stóp wzgórza, leżeli martwi między lejami pozostawionymi przez bomby. W górze rozwiały się chmury dymu i ukazał się jasny księżyc na tle bladego nieba. - Nadlatuje następny! - wychrypiał numer sześć do Andre. Andre pożyczył mu trochę tabletek przeciwbólowych, ale głos kolegi stawał się coraz słabszy. Chwytał się każdej nadziei na ratunek; tym razem był to helikopter, który zobaczył w oddali. Hełm Andre stuknął w kamień pod głową. Chłopak zapadł w drzemkę. Ta skała trzymała go przy życiu. Od strony zbocza góry była wyszczerbiona i pełna szczelin, ale chroniła ich jak pancerz załogę czołgu. Granaty wybuchły z ogłuszającym hukiem zaledwie parę metrów dalej, ale tylko gęsty grad śmieci spadł na obrońców. Dzięki skałom straty byty minimalne - dwie nowe rany, obydwie lekkie. Jednak niektórzy żołnierze i bez tego czuli się fatalnie. Sierżant poinformował ich, że stan dwóch towarzyszy broni się pogorszył - nie z powodu nowych ran, tylko dawnych. Sam sierżant kulał, roznosząc amunicję. - Znowu nadlatuje! - wykrzyknął numer sześć. Tym razem Andre też zobaczył helikopter. Nie był to blackhawk o dalekim zasięgu, jak te, które atakowały pozycje wroga, tylko helikopter bojowy wystrzeliwujący serie rakiet. - Jaki zasięg mają apache? - zapytał sąsiad Andre, ale nikt mu nie odpowiedział. - Chyba około stu pięćdziesięciu kilometrów, prawda? Raczej dwieście lub trzysta, pomyślał Andre, choć nie powiedział tego na głos. Numer sześć przypominał mu starych żeglarzy, o których Andre czytał kiedyś w szkole. Podniecali się, kiedy zobaczyli ptaka, bo oznaczało to, że w pobliżu jest ląd. Cóż, tym razem nie znajdowali się na statku poszukującym lądu. Ocalenie nadlatywało w ich kierunku powoli jak szybowiec. Tak wolno, że nie można było stwierdzić, czy w ogóle się porusza. Centymetr za centymetrem zbliżało się w ich kierunku... Głośna eksplozja obudziła Andre. Natychmiast otworzył oczy i chwycił karabin. Dym powoli opadał na pozycje. Ból przeszył mu mięśnie, jak gorący ogień, kiedy wskoczył na skalną półkę. Wzgórze było pełne Chińczyków, ale żaden z nich się nie poruszał. W popołudniowym słońcu ich ciała zaczynały już cuchnąć. Wybuchł kolejny pocisk zasypując twarz Andre małymi skalnymi odłamkami. Upadł na ziemię z załzawionymi oczami. Następna eksplozja miała miejsce pomiędzy ich stanowiskami. Nie były to pociski ciężkich dział i nie można było ich porównywać z piekłem bombardowania z powietrza, ale to nowe zagrożenie spowodowało, że Andre zaczął szybciej oddychać. Bum! - kilkanaście metrów dalej pocisk uderzył w szczyt wzgórza. Moździerze! - uświadomił sobie przerażony Andre. Ta prosta broń wystrzeliwująca sześćdziesięcio- lub osiemdziesięciomilimetrowe granaty mogła razić ich pozycje cały dzień. Popatrzył na czerwone chmury dymu rozpływające się nad nim w powietrzu. Pociski, wystrzeliwane pod dużym kątem, spadały prawie pionowo w dół. Kolejny wybuch. Andre tak przeżywał każdą eksplozję, że obawiał się umrzeć tu na zawał serca. Drobny deszcz odłamków opadł dookoła niego i Andre skulił się, by ich uniknąć. Spojrzał w niebo. Nie było się gdzie ukryć. Nie było schronienia przed pociskami spadającymi prosto z góry. Z przerażeniem zauważył lecący pocisk. Bum! Na szczęście wybuchł w bezpiecznej odległości. - Aaaa! - rozległ się mrożący krew w żyłach wrzask. - Aaaaa! - Z początku Andre myślał, że ktoś krzyczy ze strachu albo udaje, co się zdarzyło raz czy dwa podczas ostrzału artyleryjskiego w jego dawnej kompanii, lecz tym razem to nie był żart. - Szesnasty poważnie dostał! - zameldował jeden z ludzi po lewej stronie Andre. Wybuch kolejnej miny przerwał wezwanie o pomoc. - Jak bardzo? - zapytał sierżant. - Bardzo! - przekrzykując wrzask rannego, odpowiedział żołnierz. - Ucięło mu obie nogi! Andre jęknął i zemdliło go. Proszę Cię, Boże, szeptał, proszę, proszę, proszę, proszę. Chciałby wyrzucić z umysłu wszystko, czego był świadkiem. Wrzaski rannego nie ustawały; ale w miarę, jak Andre się wyłączał, słyszał je jakby z coraz większej odległości. Widział przed sobą klub dla chłopców na kempingu w New Jersey, kiedy miał dziewięć lat. Śpiwór. Latarka. Autobusy. Dzieciaki z Bronksu były okropnie podniecone, bo miały nocować pod gwiazdami. To był jedyny raz, kiedy spędził noc poza miastem - aż do wyjazdu na obóz wojskowy. Zawsze kiedy nie mógł zasnąć, rozmyślał o tej wycieczce. Leżał w łóżku, wyobrażając sobie, że śpi pod gwiazdami. Ale teraz gwiazdy straciły swóją magię przygody, która tak fascynowała uczestników wycieczki. Teraz oznaczały zimno, śmierć i okrzyki bólu... takie jak te wydawane przez beznogiego człowieka. Tym razem bomba uderzyła w zbocze. Z góry spadł na Andre deszcz wyrzuconej w powietrze ziemi. Krzyki rannego zamieniły się w pojękiwania, aby w końcu zupełnie ustać. Słychać było tylko głos idącego z pomocą żołnierza. - Ej, ty! Nie, nie, nie! Otwórz oczy! Nie śpij! Hej, człowieku! Chryste Panie, nie śpij! Walcz! Nie zamykaj oczu! - Andre pomyślał, że tamten powinien dać sobie spokój. Widział to już wcześniej: najpierw okrzyki przerażenia, potem stopniowe, powolne znieruchomienie. Szkliste oczy. Pot spływający po całym ciele. Drgawki spowodowane zimnym uściskiem nadchodzącej śmierci. Uczyli ich, że taki szok był reakcją obronną organizmu, aby powstrzymać krwawienie, ale chyba zabijał więcej ludzi niż same rany. W każdym razie na pewno nie było pocieszenia. Szok był ciszą. Szok był prywatną sprawą. Szok oznaczał śmierć. Bez żadnego widocznego powodu ostrzał moździerzy ustał. Zabrakło amunicji albo załatwiła ich nasza artyleria. Albo zmienili cel. Nie miało znaczenia, jaki był tego powód. Cisza, która dla rannego mężczyzny oznaczała śmierć, dla pozostałych oznaczała życie. - W porządku! - krzyknął gniewnie sierżant. - Odliczamy! Żołnierz wysunięty najbardziej na prawo zawołał: “Jeden!”. Po nim liczyli następni: “Dwa! Trzy!”. Andre spojrzał za skałę - jego osłonę. Zbocze wzgórza było puste. Nie koordynowali ataku z ostrzałem moździerzy. - Sześć! - wykrzyknął sąsiad Andre, posykując z bólu przy tym wysiłku. - Siedem! - krzyknął Andre. Odliczanie trwało, dopóki nie doszli do jedenastu. Nastała cisza; linia w łańcuchu stanowisk była przerwana. - Jedenastka? - powtórzył sierżant. Nie było odpowiedzi. - Niech ktoś go sprawdzi! - Odkrycie oczywistej prawdy zajęło tylko parę chwil. Głos dziesiątki, który poszedł sprawdzić, co się stało z jedenastką, załamał się. - On... On dostał granatem! Dokładnie tam, gdzie leżał! Wygląda, że prosto w plecy! Nie mogę tego stwierdzić! Pierwszej nocy na wycieczce padał deszcz. Ciężkie krople spadały na namiot, bębniąc w grube płótno. Uderzenie pioruna brzmiało jak ostrzał artyleryjski. Teraz na wspomnienia Andre nakładał się inny obraz. Zamiast pisków dziewięcioletnich chłopców, usiłujących bezskutecznie nie okazywać strachu, każdy grzmot powodował krzyki dorosłych mężczyzn wzywających matki. Odliczanie trwało dalej. Okazało się, że jest dwóch zabitych. - Dobra! - krzyknął sierżant. - Ja jestem dziewiętnasty! Podzielić się ich amunicją! - Krótko potem przy Andre pojawił się obcy żołnierz. Chyba zauważył ślady łez na jego policzkach, bo spytał, czy z nim wszystko w porządku. Andre kiwnął głową. - Ile masz amunicji? Magazynki Andre leżały u podstawy dużej skały. - Cztery pełne i siedem naboi w piątym. Twarz obcego pokrywały drobne zadrapania. Popatrzył na dwa zakrwawione magazynki. Hełm ledwo się trzymał na jego obandażowanej głowie. - Wystarczy ci - zdecydował. - Rozdam je innym. Andre kiwnął głową i mężczyzna odwrócił się, aby ruszyć dalej. - Hej! - zawołał za nim Andre. - Kim jesteś? - Na imię mi John - odpowiedział żołnierz, uśmiechając się niepewnie. - Miałem na myśli twój numer - powiedział Andre, który wcale nie chciał poznawać imienia faceta. - A, numer. Dziesięć. Jestem przy tym małym drzewku, co wyrasta ze szczeliny między skałami. - Żołnierz pokazał palcem. Z czystej uprzejmości Andre spojrzał w tym kierunku. - A jak ty masz na imię? - spytał dziesiątka. - Siedem - odpowiedział Andre. John zgarbił się i odwrócił. Już chciał odejść, ale Andre zrobiło się go żal. -Na imię mam Andre... Faulk. Z Bronk-su. - Uścisnął rąkę uśmiechniętego Johna z Minnesoty. 25 GABINET SYTUACYJNY, BIAŁY DOM 27 kwietnia, 12.00 GMT (07.00 czasu lokalnego) Mapy o różnej skali świeciły na monitorach rozstawionych w pokoju. Gordon Davis jadł kanapką z serem. - Dwudziesta Piąta posuwa się w przyzwoitym tempie w dół rzeki Songhua - powiedział generał Dekker. - Jednak Chińczycy zorientowali się w ich zamiarach i opór jest teraz lepiej zorganizowany. W ciągu ostatnich czterech godzin bataliony manewrowe musiały się trzykrotnie rozpraszać i oczyszczać sąsiednie zbocza. Szybkość posuwania się kolumny zmalała do kilku kilometrów na godzinę. - To jest prędkość kolumny na drodze - skomentował dowódca Korpusu Piechoty Morskiej. - Nie pomyślałeś, żeby po prostu rozproszyć się i posuwać w ten sposób do przodu? - Czoło kolumny jest jeszcze prawie sześćdziesiąt kilometrów od doliny - odpowiedział Dekker. - Nie chcemy, aby dotarli do celu i od razu padli ze zmęczenia. - Cóż, generale Dekker - odpowiedział dowódca z Piechoty Morskiej, nie oddając tak łatwo pola. - Mamy mało czasu, a zegar bije. Ci ludzie nie powinni się oszczędzać. - Ci ludzie - odparował generał Dekker - walczą bez przerwy od prawie trzech miesięcy! Mają tylko dwa ciężkie bataliony, ale posunęli się do przodu dalej niż którakolwiek z dwóch głównych kolumn. - To dlatego, że Chińczycy na ich drodze zostali już pokonani! Nie próbują zatrzymać naszej kolumny, tylko po prostu nie przewracają się wystarczająco szybko. Poruszają się pieszo, a są ścigani przez zmotoryzowane oddziały. Znajdują się w pułapce, generale Dekker. - Co pan sugeruje? - zapytał generał wojsk lądowych. - Spróbować ich nakłonić do poddania się? Wszyscy, łącznie z Gordonem, czekali na odpowiedź generała Piechoty Morskiej. - Sugerowałbym, aby użyli ciężarówek i posuwali się do przodu. Powróćmy do podstawowej taktyki: blokować i zaczepiać, generale Dekker. To nie wymaga akademickich umiejętności. - Nie jest to także gra - odpowiedział Dekker. Tak mocno zacisnął szczęki, że było widać drgające mięśnie. - Czy jest możliwe - zapytał Gordon - że ci ludzie szybciej przemieszczą się do przodu piechotą? - Dekker przełknął dumę i skinął potakująco głową. - No cóż, w tej chwili szybkość jest najważniejsza. A więc... wydam odpowiednie rozkazy. NAD RZEKĄ SONGHUA, NA PÓŁNOC OD TANGYUAN 27 kwietnia, 14.30 GMT (04.30 czasu lokalnego) - Wszyscy na zewnątrz! - komenda podana z tyłu ciężarówki obudziła Harolda. Rozkaz przekazywano teraz wzdłuż kolumny. Ciężarówki stały już prawie godzinę, w miarę jak walki z przodu się nasilały. Wszyscy głośno narzekali i z trudem wydobywali się z głębokiego snu. - Ładunki na plecy! - rozkazał sierżant. - Dlaczego, do cholery, mamy nosić ładunki? - Na ciemnej, ale ruchliwej drodze rozległo się pytanie Pattersona. - Możecie pożegnać się z ciężarówkami! - odpowiedział sierżant. -Zabierajcie to gówno i ładujcie na plecy! Pierwsza i trzecia drużyna, ustawić się w linii po lewej stronie! Druga i czwarta po prawej! Dziesięć metrów odstępu! Ruszamy! Żołnierze z milczącą niechęcią przyjęli te rozkazy. Wiedzieli, że nie ma sensu otwarcie kwestionować rozkazów sierżanta, ale była inna metoda, żeby się czegoś dowiedzieć. - Dlaczego zostawiamy ciężarówki? - spytał Patterson dowódcę drużyny. - Skąd ja mam to, u diabła, wiedzieć? - usłyszał w odpowiedzi. Dowódca drużyny był o dwa stopnie niższy rangą od sierżanta i często zdarzało się, że nie wiedział więcej niż jego ludzie. - Ponieważ jesteś dowódcą! - Spałem, tak jak i ty! Bierz plecak i zamknij się! - Jednak nie zatrzymało to fali narzekań. Harold skrzywił się, kiedy wpakował ciężki ładunek na ramiona. Inni czuli ten sam ból, ale nie musieli nosić na plecach sześćdziesiątki. - Nie zapomnij tego - powiedział Chavez, uśmiechając się złośliwie i podał Haroldowi fabrycznie nowy M-60. Razem z myśliwcami, helikopterami i czołgami, które przydzielono ich dywizji, ktoś wyżebrał dodatkowe karabiny maszynowe. Drużyna Harolda ciągnęła losy, aby wylosować szczęśliwca, który będzie niósł to draństwo. Harold przegrał losowanie w podejrzanych okolicznościach. Przywiązał teraz do szyi i ramion długą lufę broni ważącej ponad dziesięć kilo. Jego westchnienie wywołało śmiech pozostałych żołnierzy. - Ile ważysz, Stemp? - spytał Patterson. - Osiemdziesiąt? Człowieku, jesteś jak mrówka! Wiesz, że mrówki mogą unieść ciężar przekraczający dziesięć razy ich wagę? - Pieprz się - odpowiedział Harold, wzbudzając jeszcze głośniejszy rechot. Ustawili się w jednym szeregu po lewej stronie drogi. - Naprzód! - padła komenda z czoła kolumny. Harold ruszył pochylony pod kątem trzydziestu stopni. Płuca bolały go od ciężaru ładunku na plecach. Pot spływał kroplami z czoła na szyję i dalej mimo porannego chłodu. W ciemności musiał ostrożnie stawiać nogi, żeby nie skręcić kostki na wybojach. Jak na złość droga wiodła pod górę. Harold czekał, a zespół manewrowy pod ciężkim ostrzałem czołgał się do przodu. Chińczycy dokładnie wiedzieli, gdzie znajdowali się Amerykanie, dokąd szli i co zamierzali... a zamierzali ich wybić do nogi. Patterson i pozostali posuwali się powoli w kierunku bunkra, praktycznie bez osłony. Ziemia drgała, a krzaki się kładły od impetu chińskich pocisków. Żołnierze bali się podnieść chociaż na centymetr, ale Harold widział, jak niektórzy za- trzymują się, by zabandażować niegroźne rany od rykoszetów lub skalnych odprysków. Żałował, że nie może im pomóc, ale miał leżeć płasko, dopóki jego dowódca nie da mu sygnału. Sygnał nadszedł, kiedy czterej ludzie z grupy szturmowej podeszli na sześć metrów od bunkra. Teraz drużyna Harolda miała odpowiedzieć ogniem. Wszyscy patrzyli, jak w ciszy dowódca odlicza czas do ataku. Na “raz” Harold podniósł swój M-60 i ułożył go na grzbiecie pokrytej mchem skały. Strzelcy dookoła niego zaczęli celować w ciemny otwór w ziemi. Wystrzelili granaty, które wybuchły dookoła długiego otworu strzelniczego. Teraz nadeszła kolej Harolda. Wycelował karabin w otwór bunkra i nacisnął spust. Karabin zagrzmiał i kopiąc Harolda w ramię, strzelił ogniem buchającym na sześćdziesiąt centymetrów od wylotu lufy. Harold z chłodną precyzją przeniósł ogień na środek otworu strzelniczego. Ze swojego miejsca, oddalonego o jakieś siedemdziesiąt metrów, mógł z łatwością stwierdzić, kiedy kule trafiały w piasek dookoła otworu, chybiając celu, a kiedy czysto wpadały do środka. Długie serie znikały w ciemnym otworze bunkra, gdzie schroniło się sześciu ludzi. Harold kątem oka widział, jak grupa szturmowa rozpoczyna atak. Czterech żołnierzy podniosło się i pobiegło pod górę w kierunku bunkra. Chińscy obrońcy mogli już uważać się za nieżywych. Gdyby którykolwiek z nich uniósł głowę, zostałby zastrzelony przez Harolda lub któregoś z pięciu strzelców jego drużyny. Jeśli nie uda im się powstrzymać bezpośredniego ataku, zginą poszatkowani granatami. Nikt nie odparł ataku. Czterech Amerykanów wstało jednocześnie i wrzuciło granaty do środka. Rzut był ryzykowny, bo pod górę, i rzeczywiście jeden z granatów potoczył się w dół po zboczu. Zobaczyli go w porę i przypadli do ziemi. Granat wybuchł na szczęście parę metrów poniżej, dokładnie w tym samym czasie, kiedy pozostałe trzy rozświetliły wnętrze bunkra. Jasne płomienie buchnęły ze środka, a zaraz potem bunkier spowiły kłęby czarnego dymu. - Wstrzymać ogień! - krzyknął dowódca. Karabiny atakującej drużyny zamilkły. Grupa szturmowa wdrapywała się pod górę. Harold czekał w napięciu, ale Chińczycy nie pozostawili min ani pułapek. Atakujący doczołgali się do samego otworu, na cichą komendę wrzucili do środka jeszcze cztery granaty i zatykając uszy zjechali w dół zbocza. Jeszcze raz płomienie buchnęły przez otwór bunkra. Harold zabezpieczył swój karabin maszynowy i ode- tchnął. Zamknął oczy i masował obolałe kostki. Był zbyt zmęczony, aby przejmować się chińskimi żołnierzami, którzy właśnie zginęli. W tej chwili nic nie miało dla niego znaczenia. KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 27 kwietnia, 21.00 GMT (07.00 czasu lokalnego) - Nate? - usłyszał Clark na bezpiecznej linii. Na dźwięk głosu żony przymknął oczy. - Nate, wszystko w porządku? - Kocham cię, Lidio. I brakuje mi ciebie i chłopców - wykrztusił przez ściśnięte gardło. - Co się stało? - zapytała zaalarmowana Lidia. Nie mógł od razu jej odpowiedzieć. - Zdawało mi się, że wszystko idzie jak najlepiej! Jesteśmy tacy dumni z.. - Spieprzyłem to, Lidio - wychrypiał i odchrząknął. - Wysłałem tak wielu dzielnych żołnierzy daleko za linię wroga... Oni zginą, Lidio. Posunąłem się za daleko. Podjąłem ryzyko i... - Nie był w stanie dokończyć zdania. - Powiedz mi, co według ciebie zrobiłeś źle. Dokładnie - westchnęła Lidia. Nate opisał pierwotne plany kontrataku i przedstawił swoje poprawki, których dokonał, by szybciej osiągnąć cel. Wszystkie jego ryzykowne decyzje opłaciły się... z wyjątkiem najtrudniejszej i ostatniej. - Powinienem poprzestać na czymś skromniejszym. Należało to robić etapami: najpierw opanować tereny na pomoc od Amuru, a dopiero potem przekroczyć granicę. - Czy Chińczycy nie zbudowali umocnień na brzegu rzeki, aby powstrzymać was od jej przekroczenia...? - Jeśli stracimy tę dolinę, Lidio, możemy przegrać wojnę. Wszystkie nasze siły kierują się teraz w kierunku jednego wąskiego gardła. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, cała grupa armii - sześćset tysięcy ludzi i ich sprzęt -usadowi się w dorzeczu Amuru. Ale jeśli Chińczycy zajmą tę dolinę, znajdziemy się w potrzasku. Nie jesteśmy w stanie ich okrążyć, a nasze skrzydła są całkowicie odsłonięte. Musielibyśmy się wycofać i przegrupować pozycje. Oni wydostaliby się z pułapki i wtedy z militarnego punktu widzenia wojna mogłaby się ciągnąć bez końca. Lidia przez chwilę milczała. Nate czuł się jak w potrzasku, bez możliwości ucieczki. Zaczynało mu brakować powietrza. - Powiedziałeś: jeśli Chińczycy zajmą tę dolinę - odezwała się w końcu Lidia. - To znaczy, że to jeszcze nie jest pewne. Nate westchnął. Myślenie o tym wykańczało go. - Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy - zapewnił żonę. - Nie, nie zrobiłeś. Zawsze można zrobić więcej! Pomyśl nad tym! Dotąd byłeś najlepszym żołnierzem na świecie. Teraz jesteś najlepszym generałem na świecie! Możesz tego dokonać. Wiem, że możesz! Żołnierze sił specjalnych mieli twarze pomalowane na czarno mimo ostrego, porannego słońca. Clark i jego dwudziestu ludzi siedzieli na metalowej podłodze lecącego helikoptera. Nate wybrał zespół Zielonych Beretów, a nie ochroniarzy Departamentu Obrony, ponieważ zadanie nie było szczególnie skomplikowane. Doskonale wiedzieli, kim jest nieprzyjaciel i gdzie się znajduje. Clark i Reed obserwowali przesuwające się w dole zalesione wzgórza północnych Chin. Wylądowali przy wąskiej polnej drodze w pobliżu czoła kolumny piechoty i wysiedli z helikoptera, który odleciał z powrotem. Oczy Nate'a łzawiły od piasku, wzniesionego podmuchem powietrza od rotorów maszyny. Helikopter odleciał zatankować paliwo; miał potem wrócić po generała. Jeszcze zanim ucichł warkot maszyny, Nate usłyszał odgłosy toczonej z przodu walki. Wyczerpani żołnierze leżeli po obu stronach drogi, opierając odbezpieczone karabiny o duże polowe plecaki. Dwunastu ludzi Zielonych Beretów rozproszyło się; stłoczeni wokół chronionego obiektu uczyniliby go łatwym celem dla wroga. Clark i Reed skierowali się wzdłuż drogi w kierunku wybuchów i terkotu karabinów. - Jak się macie? - zawołał Nate. Głowy uniosły się na to powitanie. Żołnierze budzili się powoli z drzemki i gapili na dziwny widok. - Dzień dobry! - powiedział Nate do tych, którzy zdołali się podnieść. Nie wydał żadnego rozkazu; to było tylko uprzejme, choć głośne pozdrowienie. Ale wszyscy żołnierze leżący wzdłuż drogi zaczęli wstawać i zakładać na ramiona plecaki. Od strony pola walki nadeszli zaskoczeni oficerowie. Przepisowo zasalutowali i otoczyli Nate'a. Clark uścisnął dłoń podpułkownika. - W czym problem? - zapytał. Dowódca batalionu był wyraźnie speszony niespodziewaną wizytą głów- nodowodzącego. Obejrzał się i powiedział: - Cóż, panie generale, droga nie została jeszcze oczyszczona. Mamy tam pluton czołgów, które się tym teraz zajmują. Czekamy na sygnał, aby ruszyć dalej. Tymczasem znaleźliśmy się pod ciężkim ostrzałem ze strony wzgórza górującego nad naszą pozycją. - Wskazał Nate'owi kierunek. Nate spróbował powściągnąć zdenerwowanie. Cicho, żeby nie usłyszeli pozostali oficerowie, zwrócił się do dowódcy: - Pułkowniku, mamy wojnę do wygrania. Jeśli przed wami są jakieś przeszkody, proponuję, żeby skierował pan tam swoich ludzi i zniszczył je. Pułkownik zesztywniał. - Tak jest, panie generale! - odpowiedział. - A co do ostrzału z tego wzgórza... wysłałbym kompanię żołnierzy prosto na nich. Jeśli nie będą mogli biec, niech się czołgają, złapią ich za nos i wymanewrują na bok. Strzelać i manewrować, pułkowniku. Podatnicy płaca panu za wykonywanie tej roboty. - Tak jest, panie generale - wymamrotał wyraźnie nieszczęśliwy pułkownik. Odwrócił się i wydał odpowiednie rozkazy. Nate szedł dalej. Poziom hałasu wzrastał. Żołnierze leżący na poboczach drogi nie porzucali osłony dawanej im przez plecaki nawet po to, żeby powstać i potwierdzić salutem przejście generała. Kapitan, który dowodził oddziałem A Sił Specjalnych, podszedł do Nate`a. - Panie generale... - odezwał się. Nie musiał mówić nic więcej. - W porządku - odpowiedział Clark. Zszedł ze środka drogi i podążył lewym poboczem. Żołnierze flankujący drogę strzelali krótkimi seriami do nieprzyjaciela. W miarę jak Nate zbliżał się do celu, poruszał się coraz krótszymi skokami, za każdym razem chowając się za jakąś osłoną. Jeszcze dalej z przodu czołgi M-1A1 ostrzeliwały ze studwudziestomilimetrowych dział zbocze wzgórza. Ogień z ich luf i wybuchy na wzgórzu wydawały się prawie jednoczesne. Cele czołgów znajdowały się w odległości tylko kilkuset metrów. Dowódca innego batalionu natknął się na Clarka przy tylnej klapie czołgu. Ani on, ani oficerowie z jego oddziału nie zasalutowali. Było to zbędne w tak małej odległości od wroga. - Co was powstrzymuje? - Nate musiał krzyczeć, by przebić hałas toczącej się bitwy. Najbliższy czołg wystrzelił. Wszyscy uskoczyli, a z drogi podniósł się kurz. Clarkowi dzwoniło w uszach. - Jesteśmy pod ostrzałem kilkunastu karabinów maszynowych okopanych na szczycie tego wzgórza przed nami - odpowiedział w końcu pułkownik. - Nie strzelali, dopóki czołgi nie minęły zakrętu. Dopiero wtedy ujawnili się i zaczęli ostrzał drogi. Całą moją kompanię przycisnęli do ziemi kilkaset metrów stąd - dodał, wskazując kierunek na południe, w kierunku doliny Tangyuan. Nate poprosił pułkownika o lornetkę. Na wzgórzu stojącym na drodze kolumny widać było równomiernie rozmieszczony łańcuszek punktów. Z niektórych wydobywały się smugi dymu - ale nie ze wszystkich. Skały dookoła chińskich pozycji eksplodowały od dużych i małych wybuchów. Na drodze poniżej leżeli nieruchomo ludzie. Nie dało się odróżnić zabitych od żywych, którzy tkwili bez ruchu, bezradni wobec ostrzału. Chińskie kule wzbijały w powietrze kurz i ziemię wokół leżących żołnierzy. Ogień karabinów maszynowych przesuwał się wzdłuż i w poprzek drogi. Nate odjął lornetkę od oczu. - Co, do cholery, ma pan zamiar z tym zrobić, pułkowniku? - zapytał z wściekłością. Potrafiłby zrozumieć, gdyby ktoś zignorował jego rozkazy o posuwaniu się do przodu, bo nie chciał poświęcać życia swoich ludzi, narażając ich na wędrówkę nie oczyszczoną drogą. Ale ludzie pułkownika leżeli przyciśnięci do ziemi na tej właśnie drodze. Ci ludzie potrzebowali wsparcia. - Poprosiliśmy o wsparcie lotnicze, ale ktoś coś spieprzył. Z jakiegoś powodu wszystko zostało odłożone. Clark gotował się ze złości. Rozejrzał się dookoła. Pozostali oficerowie byli w stopniu co najmniej kapitana. Nate odwrócił się i zauważył, że Reed - podpułkownik Reed - patrzy na niego z uwagą. Zanim zdążył otworzyć usta, w ułamku sekundy rozważył wszystkie możliwe konsekwencje swojego rozkazu. Co jego decyzja może oznaczać dla syna człowieka, któremu zawdzięczał życie? Nieustający terkot chińskich karabinów maszynowych wycelowanych w jego żołnierzy przekonał go, że teraz musi użyć wszystkich dostępnych środków... na przykład wykorzystać młodego podpułkownika. - Pułkowniku Reed, teraz pan jest dowódcą tej jednostki! - oświadczył Clark. Oficerowie batalionu patrzyli z zaskoczeniem. - Odwołajcie atak lotniczy, wdrapcie się na wzgórze i oczyśćcie tę cholerną drogę! Reed patrzył na niego bez zmrużenia powiek. W głowie Clarka tykał zegar. Wciąż czuł wściekłość, ale także smutek. Wpatrywał się zdecydowanie w oczy Reeda. Gdyby podpułkownik chociaż raz spojrzał na pozostałych oficerów, Clark przyrzekł sobie, że znajdzie innego dowódcę. Gdyby Reed się wahał, Clark zrezygnowałby z niego i wybrał jednego z majorów. Nie po to, aby ukarać Reeda ani nie dlatego, że tamten byłby lepszym dowódcą. Po prostu musiał pokazać każdemu żołnierzowi w kolumnie, że posuwanie się naprzód oznacza posuwanie się naprzód i nic innego. - Tak jest, panie generale! - zawołał energicznie nowy dowódca batalionu. Ale oczy miał ponure i martwe. Do czasu, gdy w dwadzieścia minut później helikopter odleciał z generałem Clarkiem na pokładzie, droga była czysta i kolumna posuwała się dalej naprzód. Reed osobiście poprowadził kompanię liczącą stu dziesięciu żołnierzy do ataku na wzgórze. Zlikwidowali gniazda karabinów maszynowych kulami i granatami. Clark ostatni raz spojrzał na Reeda z okna helikoptera. Podpułkownik stał w milczeniu pośród kilkunastu Amerykanów, którzy przeżyli atak. Clark obserwował myśliwce F/A-18 krążące nad doliną Tangyuan. Spadały pojedynczo w dół z zamglonego nieba, wyrównując piętnaście metrów nad drzewami. Podwójne silniki odrzutowców zostawiały na niebie bliźniacze białe smugi. Samoloty jeden po drugim znikały w dolinie, zdążając na południe. Nad szczytami wzgórz otaczających dolinę słychać było odgłosy walki. Pnące się w górę kłęby czarnego dymu uzupełniały ten obraz. Grzyby spowodowane wybuchami pięćsetkilowych bomb powoli się rozpływały, stygnąc nad skalistymi zboczami. Nate złapał dodatkowe słuchawki. Maleńkie głośniki przekazywały ostrzeżenia drugiego pilota. - ...radar. Wygląda na ZSU-24. Prawdopodobnie na wzgórzu w kierunku południowym. - Zawiadom o tym - poinstruował go pilot. - Poślij na nie myśliwce. - Mówi generał Clark - przerwał im Nate. - Możemy wylądować gdzieś w tej dolinie? Po krótkiej chwili pilot odpowiedział: - Cóż... hmm, na dole jest raczej gorąco, panie generale. Chińczycy wprowadzają do walki wyrzutnie rakiet SAM i potrójnie sprzężone działka przeciwlotnicze aż na samą linię frontu. Plus oczywiście ostrzał z normalnej broni ręcznej, gęsty jak melasa. - Ale jakieś maszyny lądują w dolinie, prawda? - Tak jest, panie generale. Helikoptery medyczne odbywają loty, panie generale. - Wylądujmy więc i my. - Clark odłożył słuchawki i odwrócił się do kapitana sił specjalnych. Jego jedenastu uzbrojonych po zęby ludzi siedziało także na metalowym pokładzie. Mieli ze sobą ciężkie karabiny maszynowe M-60, normalne karabiny maszynowe i rakiety przeciwczołgowe dragon. Ich M-60 były obwieszone jak choinki - wyrzutniami granatów M-279, długimi lunetami snajperskimi i zamontowanymi z boku reflektorami. Helikopter przechylił się mocno i przyspieszył. - Schodzimy do doliny - poinformował Clark kapitana. Bez żadnego rozkazu jego ludzie przystąpili do działania. Przy wchodzeniu na pokład rozładowali broń; teraz znowu pracowali nad zamkami. Dwanaście karabinków i karabinów maszynowych szczęknęło jednocześnie. Kiedy się upewnili, że mechanizmy są sprawne, wyciągnęli czarne magazynki i długie pasy lśniące mosiądzem. Wszystkie zostały uważnie załadowane do komór ładowniczych. Zameldowali, że broń zabezpieczona, i sprawdzili jeden drugiemu wykonanie rozkazu. Clark z opóźnieniem przypomniał sobie o własnym karabinie. Nie podejmował takich środków ostrożności, jak ochraniający go zespół. Jego karabin był załadowany i zabezpieczony. Wystarczyło go odbezpieczyć, żeby mógł otworzyć ogień. Helikopter był już nisko nad ziemią, z nosem pochylonym na dole. Silniki grzmiały pełną mocą. W tym ogłuszającym hałasie można było usłyszeć . tylko najgłośniejsze okrzyki. Zielone Berety porozumiewały się ze sobą głównie gestykulacją. Ci ludzie potrafili wypowiedzieć rękami całe zdania. Rozwarcie palców. Dwie ręce złączone ze sobą w pływackim geście. Krótki potakujący ruch głowy. Kciuki w górze w odpowiedzi od strzelca karabinu maszynowego. Było to szybkie, efektywne i bezosobowe. Zespół w każdym znaczeniu tego słowa. Clark myślał o swojej misji. Co jeszcze mógłby zrobić, aby pomóc tym ludziom w dolinie? Nie mieli już sił, żeby walczyć. Nie mieli żadnych rezerw, na które można liczyć. Byłoby szczytem arogancji wyobrażać sobie, że przejęliby się jego wizytą. Przypomniał sobie swoje dni w Wietnamie, gdzie pełnił funkcję dowódcy plutonu. Jak bardzo nienawidził widoku helikoptera dowódcy batalionu! Jak fatalnie się czuł, obserwując wychodzących z helikoptera ludzi w czystych mundurach! Raz spróbował odbić wzgórze. Znaleźli się pod morderczym ostrzałem ze strony starego francuskiego działa przeciwlotniczego. Ten człowiek, który rozkazał mu zejść z tego wzgórza - a potem znowu je odbić - wyszedł z helikoptera. Widząc, jak przy inspekcji przerażonych rekrutów poklepuje ich po plecach, Clark znalazł się u kresu wytrzymałości. Jego życzliwe sugestie o mało nie spowodowały końca wojskowej kariery wyczerpanego podporucznika. Ulubioną fantazją Nate'a była kolba karabinu lądująca na podbródku dowódcy. Jeszcze teraz zaciskał zęby na to wspomnienie. Nate już miał odwołać rozkaz lądowania, kiedy nieoczekiwanie wyłoniło się pod nimi lądowisko. Widział, jak podmuch powietrza z wirników helikoptera przydusza do ziemi kłęby dymu i kieruje w stronę skalnego prześwitu. Drzwi maszyny otwarto jakieś siedem metrów nad ziemią; hałas i wiatr wdarły się do środka. Helikopter opadał i krążył, dopóki jego koła nie dotknęły ziemi. Zielone Berety wyskoczyły pierwsze. Zanim Clark doszedł do drzwi, kapitan sił specjalnych krzyczał już coś do sanitariusza, który stał pod wirującymi śmigłami helikoptera. Pilot zostawił silnik na wysokich obrotach i pozostał w kabinie, przypięty pasami do fotela. Noszowych odesłano z powrotem, a kapitan poprowadził Clarka pod osłonę pobliskich skał. Kilkaset metrów dalej trwał ogień z broni ręcznej. Dolinę spowijał gryzący dym. Niewielki, płaski kawałek terenu, na którym wylądował helikopter Nate'a, otaczali ze wszystkich stron ranni, których coraz więcej napływało z pola walki. Leżeli na pokrytej kurzem ziemi. Lżej ranni pomagali przeciążonym sanitariuszom w ratowaniu tych, którzy wciąż kurczowo trzymali się życia. Przytrzymywali torebki z kroplówką wysoko w powietrzu, przykładali maski tlenowe do ust ludzi wijących się z bólu, na głębokie rany klatki piersiowej kładli opatrunki, które szybko zabarwiały się na czerwono. Ci z rannych, którzy byli w stanie samodzielnie chodzić, oddawali krew. Drogocenny płyn natychmiast przekazywano ich ciężej rannym kolegom. Nate nie wylądował na linii frontu, gdzie mógłby dodać ducha obrońcom, ale na tyłach, bo chciał zobaczyć konsekwencje swojej decyzji. Uznał, że na polu walki nie osiągnąłby niczego poza rozproszeniem uwagi tych dzielnych ludzi. Helikopter Clarka utrudniał lądowanie helikopterom sanitarnym. - W porządku! - krzyknął do kapitana sił specjalnych. - Nic tu nie mogę pomóc! Ładujemy się z powrotem i wracamy do Chabarowska! - Weszli na lądowisko, które wyglądało jak miejsce katastrofy. Ludzie leżeli bezładnie i chaotycznie obok siebie. Wielu podpierało się na łokciach, obserwując Clarka przez kurz i piasek wzbijany wirnikiem helikoptera. Nate wspiął się na pokład blackhawka. W całym swoim życiu nigdy nie czuł się jak tchórz... aż do tej chwili. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie może tu zostać. Nie z obawy przed usłyszeniem słów nagany od Dekkera. Nawet nie z obawy, że dostanie się do niewoli. Musiał odjechać, ponieważ tutaj mógł tylko zaszkodzić. Ci ludzie nie potrzebowali wśród siebie wielkiego wodza. Ze wszystkich sił walczyli o życie. Dali już świadectwo odwagi, a teraz musieli pokonać śmierć. Clark czekał samotnie przy drzwiach helikoptera. Czuł się stary i zmęczony. Wciąż natrętnie wracały do niego wspomnienia. Helikoptery. Zabici i umierający. Pieprzona, bezsensowna, cholerna tragedia. Na zewnątrz ludzie z sił specjalnych przekrzykiwali się z kapitanem. Ci zdyscyplinowani żołnierze wdali się w zażartą dyskusję ze swoim dowódcą. Kapitan niechętnie podszedł do helikoptera. - Panie generale, czy wraca pan bezpośrednio do Chabarowska? - Dwunastu ludzi stało naprzeciw Nate`a. Clark skinął głową. - Melduję, panie generale, że moi chłopcy chcieliby zostać tutaj! - Clark otworzył usta, aby spytać dlaczego, ale się powstrzymał. Spojrzał ponad ramieniem kapitana w kierunku prowizorycznej bazy medycznej. Coś ściskało go w gardle; nie mógł wykrztusić odpowiedzi. Jakie słowa podziękowania lub zachęty mógł przekazać tym ludziom zebranym przy drzwiach helikoptera? - Zabierzemy rannych ze sobą! - odpowiedział w końcu. Usiadł, opierając się o ścianę naprzeciw wejścia. Sanitariusze i Zielone Berety umieszczali rannych w helikopterze. Wzdrygnął się; zrozumiał nagle, że jego wiara w znaczenie przywództwa była iluzją. To, co robił czy mówił, nie miało większego znaczenia. Jego armia wygrywała, ponieważ jej żołnierze byli najlepszymi z najlepszych. Kręgosłup tej armii, złożony z oficerów polowych i weteranów poprzednich wojen, utrzymywał ją pionie. Jedynym wkładem Clarka było przypinanie pinezek na mapach w miejscach takich jak baza Birobidżan czy dolina Tangyuan. Ciężko rannych żołnierzy kładziono bezpośrednio na metalowej podłodze, bo nosze były potrzebne w dolinie. Clark zauważył, że większość z tych rannych umierała. Nieliczni lekko ranni szczęśliwcy, którym udało się wejść na pokład helikoptera, pomagali ciężej rannym. Helikopter szybko się zapełnił; pomieścił prawie dwudziestu jęczących z bólu ludzi. Clark przesuwał się coraz bardziej w tył, aż wcisnął się w najdalszy róg kokpitu. Niektórzy z rannych, choć ledwo przytomni, zostali umieszczeni w pozycji siedzącej wzdłuż ścian, aby zapewnić więcej miejsca innym. W końcu drzwi się zamknęły, pozostawiając na zewnątrz nie kończący się strumień noszy. Pilot wystartował prawie natychmiast. Clark obserwował, jak młody sanitariusz przejmuje komendę. Na ramieniu nosił opaskę z czerwonym krzyżem, a zakrwawiony bandaż zakrywał mu jedno oko. - Ten facet ma krew w rurce numer cztery! - krzyknął na mężczyznę, który z bólu odchylił głowę do tyłu. Ranny żołnierz podniósł się i podniósł wyżej torebkę z przezroczystym płynem. Grawitacja posłała cenną krew z powrotem do żył beznogiego żołnierza. Sanitariusz rozdarł kolejny pakiet z bandażem. - Ten człowiek bardzo krwawi! - krzyknął na następnego ze swoich rannych pomocników. Clark wstał i przeszedł ostrożnie między ciałami rannych ludzi. - Tutaj! - powiedział, wyciągając rękę po świeży opatrunek. Sanitariusz spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Gdzie jest ten ranny? - spytał generał. Sanitariusz pokazał mu nieruchomego mężczyznę z raną biodra. Rozpoczęła się skromna próba odpokutowania win. Clark wypełniał pokornie rozkazy sanitariusza. Do czasu zakończenia długiego powrotnego lotu trzech z dwudziestu rannych umarło, a Clark poczuł dziwną więź z pozostałymi. Na asfalcie lądowiska w Chabarowsku biegł przy noszach, wydając rozkazy zaskoczonym sanitariuszkom. - Stracił prawie całą stopę i dużo krwi! Próbowaliśmy rozciąć mu but, ale nie daliśmy rady, bo to otwarte złamanie! - Podbiegł do zespołu medycznego zajmującego się innym rannym. - Nie, nie! Zostawcie tę ranę klatki piersiowej! Jego stan jest stabilny, ale wygląda, że w dolnej części kręgosłupa utkwiła kula lub odłamek. Można go nawet wyczuć, więc uważajcie, przewracajcie go ostrożnie! Tak mu zależało na uratowaniu swoich pacjentów, że biegł za rannymi aż do drzwi karetek. - Rana brzucha! - krzyczał do sanitariuszki. Drzwi zielonej ciężarówki zamknęły się. - Potrzebuje antybiotyków! - wołał za pielęgniarką, zaparowując oddechem obydwa małe okienka. Karetka odjechała. Clark miał cały mundur poplamiony krwią i pomarańczowym antyseptycznym środkiem oczyszczającym. Silnik helikoptera zamilkł. Wyczerpana załoga poczłapała w kierunku hangaru. Wszędzie panowała cisza. Jedynymi ludźmi na asfaltowej płycie lotniska byli trzej mężczyźni wciąż leżący na asfalcie. Nate usiadł na ziemi koło trzech wełnianych koców i czekał na ludzi z Departamentu Rejestracji Zabitych. NAD RZEKĄ SONGHUA, NA PÓŁNOC OD TANGYUAN 28 kwietnia, 01.00 GMT (11.00 czasu lokalnego) Niemożliwe, do cholery! - warknął Patterson do rozdającego amunicję. - Możliwe, do cholery - odpowiedział żołnierz, podając Stempelowi dwa pasy po sto naboi każdy. Leżeli przytuleni do ziemi na poboczu drogi, osłonięci pasmem skał wyrastających ze stoku wzgórza. Kompania przed nimi wdała się w zażarta walkę z nieprzyjacielem. Chińczycy, którzy teraz stanęli im na drodze, byli głęboko okopani. - Sam pieprzony generał Clark? - upewnił się Patterson. Amunicyjny przemknął koło Stempela, ciągnąc za sobą dużą torbą. - Kierowca wozu z amunicją skąd brałem zapasy, widział na własne oczy helikopter Clarka. Wylądował na poboczu drogi - potwierdził zdumiewającą wiadomość. - Zaraz, zaraz, zaraz! - włączył się do rozmowy McAndrews. - Więc Clark poszedł na czoło kolumny i zrobił to, o czym mówisz? - Z tonu jego głosu można było łatwo wyczytać niedowierzanie. - Rozkazał dowódcy batalionu zająć wzgórze, a ten sukinsyn mówi Clarkowi prosto w twarz, że nie zrobi tego. - Bujasz! - rozległo się ze wszystkich stron. - Przysięgam na Boga, szczera prawda! - upierał się żołnierz, ale nie rozwiało to wątpliwości. - Mówisz, że Clark zastrzelił tego faceta? - podjął wyzwanie Patterson. Amunicyjny przytaknął. - Gówno prawda! - powiedziało naraz kilku mężczyzn. Chavez kopnął informatora w kostkę, żądając prawdy, ale facet trwał przy swojej wersji. - Po prostu zastrzelił pułkownika? - pytał dalej niedowiarek Patterson. - Ten facet jest pieprzonym generałem! - podkreślił amunicyjny z kwatery głównej kompanii. - Człowieku, pułkownik to dla niego tyle co... gówno wieloryba! - Gdzie? - drążył dalej McAndrews. - Gdzie strzelił? - Prosto w pieprzone czoło. - Amunicyjny wskazał palcem punkt tuż poniżej linii hełmu. - Nie o to chodzi, dupku! Pytam, czy tak po prostu wykończył tego faceta tam na drodze? - Skąd, do cholery, mam to wiedzieć? - Znasz całą resztę tej bujdy, a nie wiesz tak podstawowej sprawy? - Hej! - oburzył się żołnierz, zakładając torbę na ramię. - A macie lepsze wytłumaczenie, dlaczego przez ostatnie parę godzin posuwamy się tak szybko? Dlaczego zdecydowali się zająć te wysokie tereny przy użyciu piechoty zamiast zamienić te wzgórza w dziury w ziemi przy użyciu F-16? Po czym odszedł, pozostawiając drużynę Harolda, aby mogła w spokoju przetrawić te rewelacje. - Wiecie co? - powiedział McAndrews. - Rzeczywiście szybko zasuwaliśmy do przodu po tej drodze. A ile razy skakaliśmy na te wzgórza, aby zniszczyć pięciu czy dziesięciu Chińczyków? Sześć? Siedem razy? Dowódca plutonu biegiem powrócił z odprawy. - Uwaga, ruszamy! - powiedział, nie mogąc złapać tchu. - Kompania Bravo została przyciśnięta do ziemi. Musimy oczyścić to wzgórze przed nami - dodał, wskazując ponad występem skalnym, za którym znaleźli schronienie. - Atak rozpocznie się od szczytu w pobliżu tej spalonej szopy. Jak dotrzemy do grzbietu, ściągniemy na siebie ogień. - Co, do cholery, jest z tą kompanią Bravo? - wyrzucił z siebie Patterson. - Nie mogą zająć choć jednego żałosnego, pieprzonego wzgórza bez naszej pomocy? - Przestań chrzanić, Patterson! - warknął dowódca drużyny. - Zostawcie plecaki na drodze. Weźcie ze sobą tylko broń, amunicję i granaty. Z tyłu za nim pokazał się sierżant z grubo obandażowaną ręką. Był wyraźnie w złym humorze. - Ruszać się! - wrzasnął. Cała drużyna powstała. Nikt tak naprawdę nie wierzył, że głównodowodzący generał kogoś zastrzelił, a szczególnie pułkownika. Jedna rzecz była pewna, ton głosu sierżantów i poruczników nie pozostawiał wątpliwości: teraz nie będzie już przerw. Nie będzie opieprzania się. Nie będzie odpoczynku dla obolałych nóg i pleców. Nie będzie czasu na opatrzenie drobnej rany od rykoszetu lub odłamku, upadku czy odcisków. Harold nie umiałby zliczyć, ile razy słyszał: “Ruszać się!” albo “Dalej!”. A zawsze było to wykrzyczane zirytowanym, nie znoszącym sprzeciwu tonem. DOLINA TANGYUAN, PÓŁNOCNE CHINY 28 kwietnia, 08.00 GMT (18.00 czasu lokalnego) Kate i Woody myśleli początkowo, że podjęli właściwą decyzję. Weszli na sam szczyt wzgórza, skąd walka wyglądała na bardzo odległą. Z dołu dochodziły odgłosy strzałów i narastający hałas, ale na tej wysokości byli tylko obserwatorami wydarzeń. Kate nakręciła nawet reportaż z ostatniej fazy walki, z dymem unoszącym się nad doliną jako dramatycznym tłem dla jej wypowiedzi. Ale wtedy rozpoczął się ciężki ostrzał ze strony chińskiej artylerii. Chińczycy pokryli ogniem wszystkie wzgórza i dolinę. Woody i Kate musieli podjąć kolejną decyzję stanowiącą o ich życiu lub śmierci. Mogli albo pozostać na miejscu i mieć nadzieję na przeczekanie nawałnicy ognia, albo podjąć ryzyko i opuścić wzgórze, na którym znaleźli schronienie. A przy ciężkim ostrzale z pomocnej strony zbocza istniała tylko jedna droga w dół wzgórza. Prowadziła na południe, prosto na nadchodzących Chińczyków. Znowu udało się im podjąć właściwą decyzję. Zeszli w dół, unikając prowadzonego na chybił trafił ostrzału; nie odnieśli nawet zadrapania. Ale kiedy zatrzymali się, aby złapać oddech, do akcji wkroczyły bombowce. Nie były to oczywiście chińskie samoloty, tylko amerykańskie F-16. Jednak, o dziwo, ostrzeliwały to samo wzgórze co Chińczycy. To samo, na którym schronili się Woody i Kate. Najbliższe bomby spadły tylko kilkaset metrów od nich. Kate i Woody przypadli do ziemi, kiedy wzgórze nad nimi ogarnęły płomienie. Bomby uderzyły w miejsce, gdzie dopiero co kręcili swój reportaż. Następne trafiły w południowe zbocze, którym właśnie zeszli. Tym razem się nie zastanawiali. Jak tylko bombowce przeleciały, wstali i wdrapali się na następne wzgórze położone trochę dalej na południe. Zobaczyli, że kolejny odrzutowiec zbliża się do ich kryjówki, ale zdążyli znaleźć osłonę, zanim bomby dotarły do celu. Wybuchy były jeszcze bardziej ogłuszające niż poprzednie. Kiedy spojrzeli w górę, zobaczyli, że bomby trafiły w miejsce, gdzie niedawno odpoczywali. Kontrolerzy lotów przesuwali bombardowanie na południe. Kate i Woody znaleźli się tam, gdzie nie powinni się znajdować - w amerykańskiej strefie ostrzału. Pospiesznie weszli na szczyt wzgórza, rzucając się na ziemię, kiedy bomby spadały jeszcze bliżej niż poprzednio. Mniejsze drzewa przewracały się od samej siły wybuchu. Suche igliwie skwierczało w ogniu. Woody podciągnął Kate, bo prawie zemdlała. W głowie kręciło się jej od ogłuszających eksplozji spadających blisko bomb. Klęła, kiedy Woody pchał ją i ciągnął na szczyt wzgórza. Na poziomie oczu widzieli zbliżający się F-16, ciężko załadowany bombami. Ukryli się między skałami, kiedy odrzutowiec przelatywał z hukiem nad grzbietem wzgórza. Kate ściskało w gardle ze strachu; uszy zasłoniła dłońmi. Skalna szczelina, w której się schroniła, drżała od wybuchów. Świat obracał się dookoła przy każdym wybuchu. Chmury dymu zasnuły niebo. Kurz opadał na ziemię. Kate głęboko odetchnęła. Głowa jej pękała i dzwoniło w uszach. Woody znowu pociągnął ją za ręce. Zaprotestowała głośno. To nie miało sensu. Przegrywali wyścig ze ścianą ognia. Leżała na wznak, czekając na koniec. Widziała nad sobą błękitne niebo, prześwitujące przez chmury dymu. Widziała też krążące samoloty i próbowała zgadnąć, który ich zabije. Woody szarpnął ją za rękę tak mocno, że prawie wyrwał jej ramię ze stawu. Wstała z oczami pełnymi łez. Pognali w dół południowego zbocza wzgórza w prawie sprinterskim tempie. W głowie jej wirowało, potykała się i ślizgała na skałach. Mocne ramię Woody'ego trzymało ją w pozycji pionowej, a stopy niosły pędem w dół. Następny bombowiec nadleciał zbyt szybko, aby starczyło czasu na ucieczkę. Fala uderzeniowa wycisnęła im powietrze z płuc, zdruzgotała bębenki w uszach i wstrząsnęła ziemią, po której tak ostrożnie stąpali. Dookoła strzeliły w górę płomienie. Ale jakimś cudem wciąż zbiegali ze wzgórza, dopóki nie padli z wyczerpania na samym dole. Kate zdała sobie sprawę, że na huk bomb nakłada się terkot karabinów z toczącej się w pobliżu walki. Teraz już nie można było iść dalej. Oto znaleźli się w pułapce, w sytuacji bez wyjścia, bez nadziei na przeżycie. Kate ukryła twarz w dłoniach. Szlochała głośno. - Kate, chodź! Jeśli chcesz żyć, chodź ze mną! Teraz! Nie miała już żadnych zapasów energii, ani fizycznej, ani psychicznej, ale pozwoliła się pociągnąć Woody`emu na szczyt następnego wzgórza. Przechodzili obok skał zasłanych martwymi Chińczykami. Płuca ją paliły, w głowie wirowało, pot spływał po czole. Odgłosy walki stawały się głośniejsze od huku spadających bomb. W końcu przestali biec. Woody wspiął się na płaską skałę. - Chodź tu i popatrz! - powiedział. Nalegał, więc wspięła się i położyła na brzuchu obok niego. Dwa razy musiała schwycić się skały, aby nie spaść. Dwa razy traciła równowagę. Kiedy dotarła w końcu do Woody'ego, zobaczyła przed sobą płaski, skalisty grzbiet. Wierzchołek wznosił się łagodnie w kierunku bliźniaczego wzgórza. Tam między skałami sąsiedniego szczytu widać było strzelające płomieniem wyloty luf karabinów. Wyglądało to tak, jakby na wzgórze wchodziła powoli cała chińska armia. Nagle zalesiona sąsiednia dolina stanęła w ogniu. Fale uderzeniowe z setek bomb utworzyły pierścienie białej mgiełki, rozszerzające się po każdej eksplozji z ponad dźwiękową szybkością. Nawałnica ognia z karabinów maszynowych schodziła w dół zbocza naprzeciw nich. - B-52 - powiedział z nabożnym zachwytem Woody. Wraz z nalotem kolejnego bombowca ziemia znowu zaczęła drgać jak przy trzęsieniu ziemi. Kiedy bombardowanie ustało, nerwy Kate były w strzępach. Miała przed sobą morze płomieni i leżące pokotem lasy. Podniosła wzrok i zobaczyła białe smugi na niebie. Trzy samoloty leciały jeden za drugim. Torturowana dolina wybuchła następną ścianą płomieni, długą na półtora kilometra. Wszystko skończyło się w parę sekund po tym, jak ostatni bombo- wiec dokończył dzieła zniszczenia i opróżnił swoje luki bombowe. Płomienie i dym zakryły wzgórze i przesłoniły słońce. Dzień zamienił się nagle w noc. Oczy Kate piekły i łzawiły od dymu. Woody wziął ją na ręce i pobiegł. Trzęsło nią okropnie, ale kiedy postawił ją w końcu na ziemi, zdała sobie sprawę, że na chwilę zasnęła. Spojrzała w górę na żołnierza w amerykańskim hełmie, szczerzącego zęby w szerokim uśmiechu. Z ramienia zwisał mu na pasku karabin. Włosy miał związane w kucyk. Jeszcze jeden żołnierz pojawił się nad Kate - ten miał krótkie włosy i szczecinę kilkudniowego zarostu na twarzy. Skierowała znowu wzrok na tego pierwszego i zdała sobie sprawę, że to Woody. Usiadła trochę zbyt szybko i o mało nie zwymiotowała. Musiała się z powrotem położyć. - Proszę leżeć spokojnie - powiedział grobowym głosem prawdziwy żołnierz. - Gdzie jesteśmy? - spytała. - Od etapu śmierci przeszliśmy do etapu rezygnacji. Myślę, że to pewien postęp - powiedział Woody. Podniósł w górę chiński karabin i obejrzał go dokładnie. - Aha, oni wszyscy są ranni - dodał. - Każdy bez wyjątku. DOLINA SONGHUA, NA PÓŁNOC OD TANGYUAN 28 kwietnia, 10.00 GMT (20.00 czasu lokalnego) Harold Stempel wdrapywał się powoli na strome zbocze. Był w stanie bliższym snu niż jawy. Walki trwały po drugiej stronie grzbietu, koło drogi biegnącej poniżej i właściwie wszędzie, ale w tej chwili nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Jego świat stał się mocno ograniczony, podobnie jak jego obawy. Płuca paliły go od zimnego powietrza, które wdychał przez usta. Wspinanie się w taki sposób, by uniknąć stoczenia się w dół, absorbowało wszystkie siły, które mógł z siebie wykrzesać. Nogi drżały mu przy każdym kroku. Obolałe kolana z trudem wytrzymywały ciężar ciała; z każdym krokiem groziły wypowiedzeniem posłuszeństwa. Kiedy przypadli do ziemi pod ostrzałem nieprzyjaciela, poznał, co to prawdziwy ból. Stawy miał zesztywniałe, a mięśnie napięte. Musiał je rozciągać i masować przez cały czas, aby pozbyć się nawracających skurczy. Był tak wyczerpany, że nie zważając na ziejące ogniem lufy chińskich karabinów, poruszał się wolno jak stary człowiek. Upadł na kolana, a potem na brzuch zupełnie bezwładnie. Zdjął plecak i pociągnął go do przodu. Kule gwizdały dookoła, ale Harold nie zwracał na to uwagi. Niczym w transie ustawił ciężki karabin maszynowy, wycelował w jasne ogniki wystrzałów i puścił serię pocisków w ich kierunku. Przez ten czas żołnierze z granatami czołgali się w kierunku chińskich pozycji. Karabin Harolda przydusił Chińczyków do ziemi, a Amerykanie cisnęli w nich granatami. Ogniki z luf chińskich karabinów zaczęły powoli znikać. Harold znowu zapadł w niebyt, dopóki nie usłyszał sygnału, że droga jest czysta, ale po chwili okazało się, że dowódca drużyny kopie go i popycha, wściekłym szeptem nakazując, żeby się ocknął. Podpierany przez kolegów z drużyny, Harold wstał i ponownie przytroczył do ramion M-60. Odbył wyczerpujący marsz w kierunku kolejnych chińskich pozycji, przedzierając się w ciemności przez gęsty las. Im dalej szli, tym mocniejsza była obrona nieprzyjaciela i częstsze zasadzki, tym liczniejsi obrońcy. Już nie zawracali sobie głowy bezsensem swojego zadania. Nie zastanawiali się, czy woleliby oskrzydlać nieprzyjaciela, czy posuwać się do przodu wygodną, płaską drogą prosto na gniazda karabinów maszynowych. Po dziewięciu godzinach bezustannej walki umysły mieli kompletnie puste. Przestało im zależeć na czymkolwiek lub kimkolwiek. Harold wszedł prosto na drzewo. Zdziwił się, kiedy hełm spadł mu na nos, ale obudziło go to. Podbiegł parę kroków, aby dołączyć do rzadkiej tyraliery swoich kolegów, a ten drobny wysiłek pożarł ostatki energii. Zaczął się trząść jak w ataku epilepsji. Drgawki spowodowało nie zmęczenie mięśni, ale ogólne wyczerpanie organizmu. - Nie mogę iść dalej - wymamrotał, mając nadzieję, że ktoś go usłyszy. Ale cienie postaci idących obok nie dały znaku, że słyszą jego narzekania. Sunęli w kierunku nieprzyjaciela jak żywe trupy. Szli tak do przodu już całe godziny, nie mając pojęcia, co ich tam czeka. Mogli wdepnąć prosto w gówno. Najgorsze jednak było to, że gdzieś się podziała wściekłość Harolda. Została tylko rezygnacja na myśl o możliwej śmierci. Nie obchodziło go nic poza jednym - aby się ten marsz jak najszybciej zakończył, w ten czy inny sposób. Gdzieś z przodu było słychać komendy wydawane po chińsku. Harold upadł na kolana i przewrócił się na brzuch. Poczuł przeszywający ból, gdy amerykańskie i chińskie karabiny zaczęły strzelać jednocześnie. Myślał, że został postrzelony, ale okazało się, że wylądował biodrem na własnej menażce. Przyciśnięty do ziemi wagą bagażu, ustawił znowu karabin i zaczaj zabijać. M-60 drgał mu w rękach, dopóki nie zużył ostatniego naboju z pasa amunicyjnego. Harold przykląkł i sięgnął po nowy pas. Nie złościło go, że musiał załadować karabin ani że pięćdziesięciokilowy ładunek przygniatał go do ziemi; ani to, że kule gwizdały mu tuż przy twarzy, ani że dookoła wybuchały granaty jeden po drugim. Zamiast tego przeklinał bezlitosne rozkazy parcia naprzód i drani, którzy je wydali. Kiedy zmęczone nogi żołnierzy zniosły ich kiedyś z trasy w kierunku drogi, którą mieli osłaniać, sukinsyn sierżant wrzasnął na nich: “Niedołężne tchórze! Co do jednego!”. Co za kutas, pomyślał Harold. Przeklinał swojego dowódcę drużyny za dotkliwe kopniaki wymierzane ciężkim butem, a sierżanta za wrzaski “Wstawać!”. Przeklinał lalusia, który dowodził plutonem, za jego patetyczne przeprosiny - zanim został zabity w zasadzce. Przeklinał wszystkich do samej góry, aż do generała Clarka włącznie. Chyba by go zastrzelił, gdyby zobaczył, że drań kogoś krzywdzi. Zamknął torbę, założył pas z nabojami i przycisnął policzek do broni. Ciężki karabin był cały rozpalony. Wycelował w ogniki wystrzałów i wcisnął spust. Było to jak gaszenie świeczek na torcie urodzinowym. Pod ogniem z M-60 świeczki znikały. Czasami, kiedy przenosił ostrzał na kolejny cel, znowu się pojawiały. Tak to wkurzało Harolda, że kierował długą serię dziesięciu lub piętnastu pocisków z powrotem w to samo miejsce. Prawie zawsze gasił ogniki - już się nie zapalały. W momencie kiedy padła komenda wstrzymania ognia, Harold opuścił głowę, zamknął oczy i poczuł, że zapada w głęboki sen. Ogarnęła go przemożna potrzeba odpoczynku; w parą sekund potem już spał. - Idziemy! - padła najbardziej znienawidzona przez Harolda komenda. Zacisnął zęby i pięści, gotowy uderzyć, gdyby ten drań znowu dał mu kopniaka, ale dowódca drużyny zszedł w dół zbocza i kopnął następnego żołnierza. Wzdychając i jęcząc z bólu, Harold wstał ze swoim bagażem na plecach. Tylko jednej rzeczy nie mógł zrobić o własnych siłach: podnieść z ziemi ciężkiej broni. Rozejrzał się dookoła szukając pomocy. - Co się stało? - spytał żołnierz, którego Harold nie rozpoznał. - Nie mogę sam podnieść tego cholernego karabinu! - krzyknął Harold i wytarł ślinę z podbródka. Żołnierz podniósł karabin i pomógł mu zarzucić go na ramię. Pomimo ciemności Harold zobaczył uśmiech na jego twarzy. - O co, kurwa, chodzi? - zdenerwował się. - Mnie? Ja nie mam żadnego problemu, człowieku. Ani jednego! - Facet był najwyraźniej szczęśliwy. Poklepał Harolda po plecach i odszedł w kierunku chińskich linii. - Hej! - zawołał za nim Harold, myśląc, że wesołkowi pomyliły się w ciemności kierunki. Ale żołnierz zignorował krzyk Harolda i szybko pomaszerował w stronę ciemnego lasu. Z gęstwiny wyłonili się inni żołnierze. Jeden z nich podszedł do Harolda, uśmiechając się przez łzy. Objął go ramionami i przytulił. Wtedy dopiero Harold zdał sobie sprawę, co się stało. Zrozumiał nie tylko to, że w końcu dotarli do doliny, ale to, o co przez cały walczyli. Łkający żołnierz ściskał Harolda z całej siły. - Myślałem, że nigdy nam się nie uda - powtarzał przez łzy. - Myślałem, że nigdy nam się nie uda. Coraz więcej śmierdzących, brudnych mężczyzn otaczało Harolda. Niektórzy poklepywali go po plecach, inni ściskali mu rękę lub przybijali piątkę. - Kompania Charlie, idziemy! - zabrzmiał donośny głos sierżanta. Przez moment Harold zastanawiał się, dokąd. Ale żołnierze sformowali szyk i pomaszerowali przez zbocza zapełnione martwymi Chińczykami, mijając rozradowanych obrońców, unieruchomionych w okopach przez rany. Z każdym kolejnym krokiem odgłosy walki stawały się coraz głośniejsze. Gwiżdżące kule ścinały czubki drzew. Wszędzie było widać ślady ciężkich walk: zakrwawione bandaże, pospiesznie otwierane opatrunki, dymiące leje. Maszerowali w sam środek toczącej się bitwy. Teraz Haroldowi nie chciało się już spać. Prawie nie czuł obolałych mięśni. Niczym dziewiętnastowieczna kawaleria przybyli na czas, ale na końcu drogi wciąż byli Chińczycy. Zostawili plecaki i szli dalej już tylko z bronią. Kule świstały coraz gęściej. Dotarli wreszcie do najbardziej wysuniętej linii obrony, wypełnili istniejące w niej luki i otworzyli ogień. To wystarczyło, żeby zmasakrować atakujących Chińczyków. Kiedy zabijanie trwało w najlepsze, do Harolda podczołgał się sąsiad z pobliskiego okopu. Krzyczał coś, ale Harold skutecznie zagłuszał jego słowa ogniem ze swojego karabinu maszynowego. - Co mówisz? - spytał w końcu przybysza. - Kim, do diabła, jesteś? - powtórzył żołnierz. - Dwudziesta Piąta! - Kto? - Dwudziesta Piąta Lekka Dywizja Piechoty! - krzyknął Harold i wystrzelił długą serię w kierunku uciekających postaci. Padli na ziemię jak podcięte drzewa. Mężczyzna obok leżał z twarzą wtuloną w ramiona. - Hej! - krzyknął Harold. - Dostałeś? - Zaczął obmacywać żołnierza w poszukiwaniu rany, ale ten podniósł głowę i Harold zobaczył, że płacze jak dziecko. - Wszyscy powstać! - nadeszła komenda. Harold wstał i ruszyli do ataku, wykańczając uciekającą chińską armię. APARTAMENTY PREZYDENCKIE, BIAŁY DOM 28 kwietnia, 11.00 GMT (06.00 czasu lokalnego) Gordon nie spał, leżąc w łóżku u boku Elaine. Porzucił już nadzieję, że uda mu się zasnąć. Wycofać się? Zostać i utrzymać status quo! Musiał podjąć decyzję. Armia wykonała swoją robotę. Naród popierał jego działania. Wszystko idzie dobrze, pomyślał. Wszystko idzie dobrze. Lecz co, jeśli Karcew miał rację? Co się stanie, jeśli Chiny naprawdę upadną i ogarnie je anarchia? Czy świat zbudowałby mur wokół tego kraju? Czy zastosowaliby wobec tej zbrodniczej ideologii kwarantannę, jak w nawiedzonym plagą mieście w średniowieczu? Zebrać razem zdrowych i chorych w desperackiej próbie powstrzymania epidemii? Przeznaczyć jedną czwartą ludzkości na stosy pogrzebowe i zdziczałe bandy kanibali? Gordon potrząsnął głową na myśl o czymś takim. Elaine poruszyła się, ale zaraz z powrotem zasnęła. Co ten Karcew takiego wie? - zastanawiał się Gordon. Nie mógł przestać o tym myśleć. Karcew najwyraźniej odkrył coś, z czego inni nie zdawali sobie sprawy. Jakieś prawo rządzące naturą człowieka. W ciemności pokoju myśli Gordona nie znajdowały punktu zaczepienia. Nie mógł się uwolnić od koszmarnych wizji. A co będzie, jeśli anarchia wydostanie się z Chin? Indie, Indochiny, Pacyfik. Połowa ludzkości mogła znaleźć się w tym szaleństwie. Charyzmatyczni psychopaci wiodący swoich stronników do przemocy, jak zbrodniczy baronowie w średniowieczu. Ludzkie nieszczęście na apokaliptyczną skalę. Co on zrobi? Co może zrobić? Ktoś lekko zapukał do drzwi. Gordon zdał sobie sprawą, że musiał na chwilą zasnąć. Umysł miał znowu jasny. Usiadł na łóżku. Zerwał się chyba trochę za szybko, bo poczuł ból. Doktor powiedział, że bóle będą już mu zawsze towarzyszyć. I bardzo dobrze, pomyślał Gordon, wkładając szlafrok. Właśnie skończył długie godziny sam na sam ze swoim poczuciem winy. Nie mógł od tego uciec. Wysyłał tysiące ludzi na śmierć, wydawał rozkazy całej armii, pozwalał na zabijanie setek tysięcy. Całe godziny spędził na wątpliwościach, kwestionowaniu i usprawiedliwianiu własnych decyzji, na modlitwie i płaczu. W ostatecznym rozrachunku pozostawał tylko ból pochodzący ze starych ran. Idąc do drzwi, podjął decyzją. Jedyną, jaką mógł. Musiała to być właściwa decyzja! Tylko to tak naprawdę się liczyło. Gordon otworzył drzwi sypialni. - Generał Clark na linii, panie prezydencie - powiedział asystent. Poprowadził Gordona do telefonu w holu. Oficer łącznikowy Białego Domu czekał z uśmiechem, wiać Gordon domyślił się, jakie wiadomości usłyszy. Czuł już radość zwycięstwa kiedy podniósł słuchawką do ucha. - Generale Clark? - odezwał się. - Panie prezydencie! - usłyszał głos Clarka dochodzący z jakiegoś hałaśliwego pomieszczenia. - Mam wspaniałe wieści! Clark mówił radośnie dalej, ale Gordon nie wsłuchiwał się w szczegóły. Wszystkiego, czego potrzebował, dowiedział się z tonu głosu generała. Wziął oddech tak głęboki, jakby po raz pierwszy od wojny napełniał płuca powietrzem. - To musi być właściwa decyzja - powiedział do siebie. Powtarzał to przez cały czas, kiedy wracał do łóżka. 26 DOLINA TANGYUAN, PÓŁNOCNE CHINY 28 kwietnia, 13.00 GMT (23.00 czasu lokalnego) Z początku Andre nie dosłyszał, co powiedział numer sześć, a potem nie mógł w to uwierzyć, dopóki nie zobaczył dwojga cywili. Długowłosy cudak i piękna kobieta szli, zataczając się po zasypanym trupami zboczu wzgórza. Zbierali chińskie karabiny i magazynki, przerzucając je przez ramiona. Andre intensywnie wpatrywał się w drobną kobietą, taszczącą ciężkie karabiny. Długowłosy facet kazał położyć je na ziemi i zabezpieczał jeden po drugim, bo kobieta zbierała te karabiny tak, jak upadły na ziemię, kiedy ich właściciele zginęli. Rozpoznał tę parę z telewizji. Andre zdecydował, że ten dziwny przypadek musi mieć jakiś sens. Ta kobieta była korespondentem wojennym. On zgłosił się na ochotnika do kawalerii powietrznej. Oboje zostali wysłani w największe gówno. Lecz co naprawdę zdumiewające, pomyślał, to że oboje przeżyli tę katastrofę, chociaż pożarła tysiące istnień. Największy apetyt miała na zdrowych, młodych mężczyzn i kobiety. Przeżuwała ich, a następnie wypluwała. Dlaczego spośród wszystkich kul wystrzelonych na tej wojnie żadna nie zabiła go ani nawet poważnie nie zraniła? Niektórzy, tak jak Hansen, zginęli w pierwszych minutach walki. Inni, jak Andre, zdołali przetrwać prawie nietknięci. A jemu się udało, tego był pewien. Chińczycy nie atakowali poważnymi siłami już od dłuższego czasu. Parę minut po powrocie reporterów długowłosy facet zszedł w dół do Andre. - Nareszcie! - powiedział. - Chryste, powiedzieli mi, że gdzieś tutaj jesteś, ale nie mogłem znaleźć twojego tyłka. - Podał Andre chiński karabin. - Magazynek jest pełny, a tutaj masz jeszcze dwa. Jeśli zabraknie, to mamy więcej. - Andre czekał, ale długowłosy widocznie wciąż go nie poznawał. - No cóż, miło było z tobą pogadać, a teraz muszę lecieć. Kiedy odwrócił się, aby odejść, Andre powiedział: - Lepiej sprawdź numer sześć. - Kto to? - zapytał kamerzysta. - Facet przy tamtej skale. Mężczyzna zawahał się. - A, ten. On nie żyje, człowieku. Leży zwinięty w kłębek, naprawdę pełen spokoju. Myślałem, że po prostu śpi, ale... tam było dużo krwi. - Andre wpatrywał się w niego nieruchomo. Operator po chwili niezręcznej ciszy ruszył dalej. Andre nigdy nie czuł się taki samotny. Nie widział na oczy numeru sześć, ale ten człowiek dotrzymywał mu towarzystwa przez najważniejsze dni jego życia. Był jedynym kontaktem Andre z inną istotą ludzką. A teraz znowu został sam. Tak jak zawsze. DOLINA TANGYUAN, PÓŁNOCNE CHINY 28 kwietnia, 21.00 GMT (07.00 czasu lokalnego) - Stempel! - krzyknął sierżant. Harold musiał zebrać całą energię, aby unieść głowę znad plecaka. Ustawiali wszystkich w szeregu. Żołnierze w ciszy zaczynali zbierać swoje rzeczy. Nikt nie przeklinał ani nie narzekał w obecności sierżanta, który rozmawiał przez chwilę z ich dowódcą, a potem odwrócił się do drużyny i powiedział: - Nie musicie brać ze sobą swoich plecaków. McAndrews, zostaniesz tutaj i popilnujesz. - Zadowolony McAndrews położył się z powrotem na ziemi. - Pilnuj ich dobrze, McAndrews! - dodał jeszcze sierżant, który ledwo mógł wydobyć z siebie głos. - Za trzy minuty zaśnie - powiedział Patterson. - Dwie! - rzucił ktoś oburzonym tonem. - Zamknąć się i słuchać! - zaskrzeczał sierżant. - Musimy wspiąć się na to wzgórze z pierwszą drużyną - powiedział, wskazując kierunek. -I pomóc ludziom zejść z tej góry. - Co? - obruszył się Patterson. - Taka gówniana robota naprawdę mnie wkurza! To nie w porządku! Odbijaliśmy sobie tyłki, maszerując tutaj! Maszerowaliśmy i walczyliśmy! Ostatniej nocy straciliśmy Chaveza! A teraz chcą, żebyśmy podeszli pod tę wysoką pieprzoną górę i pomogli jakimś leniwym dupkom zejść na dół? - To są ranni - powiedział dowódca drużyny. - Ewakuujemy ich stamtąd, durniu! Patterson nie był przekonany. - Cóż... mają przecież z górki. My zajmujemy się naszymi rannymi, niech oni zadbają o swoich. - Oni wszyscy są ranni! Wyciągnęli ich z punktu medycznego! Powiedzieli im, że mają trzymać to wzgórze. - To wzgórze? - zapytał Patterson. Rozejrzał się, aby sprawdzić położenie. - Przecież to my zdobyliśmy to wzgórze ostatniej nocy. - Zostawili ich - wyjaśnił sierżant, a Harold znowu zapadł w drzemkę. -Byli odcięci przez długi czas. - Roześmiał się, jakby opowiadał doskonały kawał. Harold otworzył oczy i spojrzał na sierżanta. - Co to za pieprzona armia! Uciekli pod osłoną rannych chłopaków! - Pomiędzy kolejnymi atakami śmiechu starał się chwytać powietrze. - Czy to nie jest najbardziej popieprzony sposób postępowania? Cholera! - Hej, sierżancie... - zaczął Patterson. - Idziemy na to pieprzone wzgórze. Zabieramy ich stamtąd i nie chcę już słyszeć od nikogo ani jednego pieprzonego słowa. A teraz ruszać się! Harold wstał razem z innymi. Obydwie drużyny podchodziły stromym zboczem w jednej grupie. Podnóże góry przypominało księżycowy krajobraz. Czarne dziury. Połamane drzewa. Porozrzucane ludzkie szczątki, niemożliwe do rozpoznania. - Chryste! - skrzywił się Patterson. Dwunastu ludzi szło skalną półką. Przed nimi rozciągało się zbocze pokryte zabitymi Chińczykami. Wyglądało to, jakby pług zaorał cmentarz i porozwalał setki grobów. W milczeniu torowali sobie drogę pośród ciał o różnym stopniu rozkładu. Niektórzy zginęli wykręceni w niesamowitych pozycjach. Inni umarli, leżąc na wznak, jakby odpoczywali w łóżku. Trafiali się nieboszczycy ułożeni za skałami w równe rzędy; tam śmierć wyglądała na zorganizowaną. Inni zginęli na otwartej przestrzeni, z rozrzuconymi rękami i nogami. Stempel spojrzał w górę i próbował sobie wyobrazić atakowanie tak wysoko położonych pozycji. Jedyne możliwe podejścia były całkowicie wystawione na ogień. Szczyt, cały z granitu, był podziurawiony szczelinami i pęknięciami. W przypadku ataku wszystkie te dziury rozbłysnęłyby ogniem wystrzałów z broni maszynowej. Nikt nie powiedział ani słowa, dopóki nie znaleźli pierwszego z rannych. - Tutaj! - usłyszeli okrzyk. -I tutaj! - krzyknął żołnierz z drugiej strony. Przenieśli wszystkich na płaski wierzchołek. Jedyny facet, jakiego znalazł Harold, był martwy: biały mężczyzna w kałuży zaschniętej krwi. Na występie leżało ze trzysta pustych magazynków. Niektóre były ułożone w równych rzędach po dwadzieścia cztery sztuki. Godziny dnia - dni tygodnia - dzień po dniu. Niewiarygodne, pomyślał Harold. - Potrzebuję tutaj pomocy- krzyknął. Z jeszcze jednym żołnierzem przenieśli nieboszczyka na łysy, omiatany wiatrem wierzchołek. Położyli go w szeregu razem z dwunastoma innymi ciałami. Potem patrzyli, jak sanitariusze opatrują rannych. Pomagał im brodaty mężczyzna z kamerą telewizyjną. Nikt nic nie mówił. Zapach dochodzący z pól śmierci poniżej był porażający. - Stempel?! usłyszał Harold. Rozejrzał się. Nikt z jego drużyny nie powiedział ani słowa. - Stemp! Harold odwrócił się. Jeden z rannych wspierał się na łokciu i wpatrywał w niego. Harold wstał i podszedł bliżej. Przyjrzał się uważnie i wreszcie rozpoznał. Ranny zdołał się podnieść i czekał na jakąś jego reakcję. - Andre? - niepewnie powiedział Harold. Stali twarzą w twarz, nie wiedząc, co robić. Andre roześmiał się. Stempel objął go ze łzami w oczach. Stali w milczeniu, złączeni ramionami. Jedynym dźwiękiem był warkot telewizyjnej kamery trzymanej przez długowłosego operatora. KWATERA GŁÓWNA UNRUSFOR, CHABAROWSK 29 kwietnia, 12.00 GMT (22.00 czasu lokalnego) Przed kwaterą główną wszyscy byli w euforii. Francuzi otworzyli szampana i pili za zwycięstwo. Brytyjczycy uroczyście wznieśli toast za poległych. Pełną szacunku ciszę przerwał dopiero wybuch śmiechu, kiedy niemiecki dowódca krzyknął: - Za artylerię polową! - Wszyscy wypili. W kwaterze Clarka panował zupełnie inny nastrój. Do gabinetu wezwano podpułkownika Reeda, który siedział teraz drugiej stronie biurka generała. Nate usiłował ubrać w słowa myśli, które nosił w sobie zbyt długo. Samo myślenie o tym gwałtownie pogorszyło mu humor. - Chuck - zwierzył się młodemu adiutantowi - nikomu nie powinno się rozkazywać, aby dowodził oddziałem na wojnie. To zostawia w duszy zbyt wielki ciężar, który wcale nie staje się lżejszy w miarę upływu czasu. Zapominasz o okolicznościach, które przyparły cię do muru; pozostaje tylko świadomość, że kogoś skrzywdziłeś. Prawie co noc widzę przed sobą twarze ludzi, którzy zginęli w dowodzonym przeze mnie plutonie trzydzieści lat temu w Wietnamie, i obciążenie tymi wspomnieniami staje się coraz większe, chwilami po prostu nie do zniesienia. Jeśli cię to spotka, nie będziesz już nigdy mógł skutecznie dowodzić. Musisz opuścić armię. Wyleczyć rany. Dać odpocząć psychice. Reed patrzył na niego martwym wzrokiem. Nate wstał i jeszcze raz przeczytał krótkie pismo: - Niniejszym składam rezygnację z aktywnej służby w Armii Stanów Zjednoczonych. Wykonam do końca moje obowiązki i zapewnię sprawne przekazanie stanowiska, ale proszę, by moje nazwisko pominięto na liście osób przewidzianych do awansu w przyszłym roku. Moja decyzja jest nieodwołalna i ostateczna. - Nate wziął głęboki oddech i podał pismo podpułkownikowi Reedowi. - Chciałbym wykorzystać tę okazję, Chuck, aby powiedzieć ci, że jesteś najlepszym oficerem sztabowym, jakiego kiedykolwiek miałem. Jesteś też jednym z najlepszych dowódców polowych, jakiego widziałem. Reed otworzył usta, lecz nie był w stanie nic powiedzieć. Spróbował się uśmiechnąć, ale wyglądało to raczej jak grymas. Spojrzał w bok i zacisnął zęby. W końcu przemówił załamującym się głosem: - Służba pod pana dowództwem, generale, była największym zaszczytem i przywilejem w całym moim życiu. Wiem, że nie lubi pan o tym słuchać, ale uważam, że żaden żołnierz nie uczynił więcej niż pan, aby wygrać tę wojnę. To pan siłą swojej osobowości utrzymał jednolite dowodzenie w najgorszych chwilach tej wojny. Słyszałem, że miał pan dostać czwartą gwiazdkę i zastąpić Dekkera na stanowisku Szefa Połączonych Sztabów. Jeśli mam być szczery, niczyj awans nie mógłby być bardziej zasłużony. Nate westchnął. Nagle zabrakło mu słów. Łączył go z Reedem ten rodzaj więzi, który zapewniał szczerość we wzajemnych stosunkach, ale nie mógł się zmusić, by opisać adiutantowi, jak stchórzył, bo nie mógł inaczej poradzić sobie z psychicznym obciążeniem. A przecież to on zmusił Reeda do przyjęcia strasznej odpowiedzialności. To przez niego młody oficer musiał wysyłać ludzi na śmierć. Nie mógł opowiedzieć Reedowi, że jego wspomnienia o ludziach, którzy zginęli, nie różniły się od wspomnień o tych, którzy przeżyli. Że w jego pamięci oni wszyscy byli wciąż żywi. Po prostu nie przyjmował ich śmierci do wiadomości. W nocy prowadził bezgłośne rozmowy ze swoimi dawnymi towarzyszami broni. Te wyimaginowane dialogi miały kojący wpływ. Była to sztuczka, której używał, aby łatwiej zasnąć i złagodzić narastające poczucie winy, jakie odczuwał, kiedy jego umysł pracował na pełnych obrotach. Żartował z nimi i wspólnie narzekali na wojskowe życie. Tych ludzi - żyjących i umarłych - uważał za starych przyjaciół. Ale wstydził się opowiedzieć Reedowi chociaż część tej historii, bo najbliższym przyjacielem Clarka - od tak dawna umarłym - był młody podporucznik o nazwisku Chuck Reed, Senior. Nate wstał i obszedł biurko dookoła. Wymienił z Reedem uścisk dłoni, zawahał się chwilę, chwycił go w ramiona i przytulił jak syna. Reed ukradkiem wycierał łzy, których nigdy nie zapomni. WŁADYWOSTOK, ROSJA 30 kwietnia, 13.00 GMT (23.00 czasu lokalnego) Kate przystanęła w drzwiach zadymionej kawiarni i zapięła kurtkę narciarską. Woody wciąż siedział przy stole w otoczeniu holenderskich dziennikarzy. Opowiadał o ostatnim odcinku ich niesamowitej wędrówki. Zimna wódka lała się do kieliszków. - Woody! - zawołała Kate. - Chodź już wreszcie! Ale Woody musiał najpierw odbyć rytuał pożegnania: uściski dłoni, padanie sobie w ramiona z każdym po kolei. Kate mogłaby przysiąc, że za chwilę zaczną płakać - tak bardzo zbratali się wokół tego kawiarnianego stolika. Na koniec wszyscy przekazali sobie znak pokoju. Woody dołączył w końcu do stojącej przy drzwiach Kate. - Cóż za wzruszająca chwila - odezwała się kąśliwie. Woody był nawalony do granic możliwości. - Widziałaś, ile mieli towaru? - zapytał z podziwem. - Wiesz, Woody, ty to traktujesz jak religię. Tak jak te plemiona indiańskie, jedzące... co oni jedli? - Otwarła drzwi. - Peyotl - wyjaśnił uśmiechnięty Woody. W tym momencie dwaj mężczyźni brutalnie wyciągnęli ją na zewnątrz, a Woody'ego wepchnęli z powrotem do kawiarni. Jeden z mężczyzn przytrzymywał drzwi. Kate zaczęła krzyczeć na pustej ulicy, ale wepchnęli ją do półciężarówki i zatrzasnęli za nią drzwi. Siedziała w kompletnej ciemności, a pojazd kiwał się na boki, pędząc przez opustoszałe miasto. MOSKWA 30 kwietnia, 13.00 GMT (23.00 czasu lokalnego) Piotr Andrejew niósł zrolowany dywan podziemnym przejściem. Korzystał z tego ciemnego tunelu, chociaż ulica nad nim była zupełnie pusta. Śmierdziało tu moczem i niemytymi ciałami mężczyzn leżących pod ścianami. Rezydowali tu pewnie stale, zepchnięci do podziemi przez szerzący się na ulicach terror. Nagle na rozświetlonych słońcem schodach prowadzących do wyjścia na Plac Czerwony Piotr zobaczył dwóch mężczyzn. Szli powoli w jego kierunku, trzymając się blisko siebie. Obaj nosili wysokie buty. Patrząc pod słońce, Piotr widział tylko ich sylwetki oraz dwa pistolety maszynowe. Zwisały im bo bokach z pasów przewieszonych na ramionach. Andrejew musiał podjąć decyzję. Położyć się na brudnej posadzce wśród społecznych wyrzutków czy z zimną krwią przejść obok tych dwóch? Mężczyzna leżący pod ścianą zakaszlał i Piotr zerknął na niego. Lump miał zniszczoną twarz i skłębioną brodę. To rozwiązało problem. Piotr wiedział już, że wyróżniałby się pośród tych ludzi. Poprawił chwyt na dywanie, przysuwając rękę bliżej ingrama. Mógł rzucić swoim ładunkiem w Czarne Koszule, wykorzystać ich zaskoczenie, wyciągnąć pistolet, odbezpieczyć i strzelić. Wtedy jego misja zakończyłaby się o jeden dzień za wcześnie. Światło latarki uderzyło go w oczy. Andrejew zatrzymał się i postawił rulon na posadzce. Krążek światła przesunął się na dywan i oczy Piotra znów zaczynały się przyzwyczajać do ciemności. Jeden z mężczyzn miał na sobie czarny strój anarchisty, drugi nosił przepisową czapkę z jasnym daszkiem - milicjant. Niewiarygodny wzrost przemocy na ulicach miasta zmusił milicję do powrotu na ulice. Pary takie jak ta były teraz w Moskwie normalnym widokiem. Ale Czarna Koszula był po to, aby pilnować gliniarza. On mógł działać bezkarnie, milicjant musiał się stosować do przepisów. - Co to jest? - zapytał Czarna Koszula. Piotr nie widział twarzy mężczyzny, ale wyobrażał sobie szyderczy uśmieszek, który wyczuwał w tonie jego głosu. - Dywan - odpowiedział Piotr. - Gdzie z nim idziesz? - spytał milicjant. - Do domu towarowego wymienić na żywność. Anarchista parsknął z niesmakiem. - Rozwiń go - rozkazał. - Ubrudzi się na tym betonie- zaprotestował Piotr, a jego ręka coraz bardziej zbliżała się do ingrama. Zobaczył lufę pistoletu przed swoim prawym okiem i usłyszał szczęk odbezpieczanej broni. Zimny metal mocno naciskał na jego kość policzkową. Piotr ze stoickim spokojem starał się ograniczyć ruchy do niezbędnego minimum. - Nie będę dwa razy powtarzał - warknął anarchista. Milicjant zapalił swoją latarkę. - Osłaniaj mnie, jak będę go sprawdzał - powiedział. Czarna Koszula odsunął się do tyłu; trzymał w jednej ręce pistolet maszynowy i mierzył prosto w twarz Andrejewa. Puls Piotra gwałtownie przyspieszył. Cholera, nie mógł wpakować się w bardziej beznadziejną sytuację. Oficer podniósł latarkę i zajrzał do rulonu, ale cała uwaga Piotra skupiała się na anarchiście i jego pistolecie. Nie odważył się spojrzeć bezpośrednio na mężczyznę, ale zauważył, że jego pistolet ani drgnął. Czarna Koszula wydawał się trzeźwy. Stojąc trzy metry od niego raczej nie mógłby spudłować. Milicjant badał dokładnie rulon. Piotr myślał gorączkowo. Mógłby złapać milicjanta, użyć go jako tarczy i spróbować wyciągnąć ingrama. Ale anarchiście z pewnością nie zależało na milicjancie bardziej niż na nim. Zastrzeliłby ich obu bez chwili wahania. Piotr nie miał nadziei na ucieczkę z tego ciemnego tunelu. W najlepszym wypadku jedyną korzyścią z jego śmierci będzie zabicie Czarnej Koszuli. To nie był wielki wyczyn, za który był gotów poświęcić wszystko, nawet nowe, wspaniałe życie z Olgą i dziewczynkami. Nigdy już nie czuć ich gładkich policzków ocierających się o poranny zarost... Nie słyszeć okrzyków zachwytu nad najprostszymi rzeczami, jak świeżo spadły śnieg czy niespodziewane słodkie prezenty... - Odwróć go - rozkazał milicjant. To koniec, pomyślał Piotr. Walczył ze łzami napływającymi mu do oczu. Może gdyby chwycił pistolet milicjanta zamiast swojego... Powoli przekręcił rulon. Przy świetle latarki wszystko, co Andrejew mógł zobaczyć, to wierzch czapki milicjanta. Fragmenty chaotycznych planów latały mu po głowie. Co do jednego miał pewność: już nigdy nie zobaczy swojej rodziny. Milicjant znieruchomiał. Każdy zmysł Piotra był maksymalnie wyostrzony. Patrząc, jak głęboko tamten sięgnął ręką do środka, Piotr wiedział, że w świetle swojej latarki wpatruje się w czarną lufę snajperskiego karabinka. - Widzisz coś? - spytał Czarna Koszula. Daszek czapki milicjanta powoli unosił się do góry. Piotr wiedział, że musi działać teraz - teraz! Ale coś spowodowało, że się zawahał. Spod daszka spojrzały na niego blisko siebie osadzone oczy. Były szare i bardzo rosyjskie, i wpatrzone w Piotra z dziwnym wyrazem. - No i? - anarchista niecierpliwie domagał się odpowiedzi. Gliniarz wyłączył latarkę i przeszedł przez ciemny tunel. - Jest czysty - odpowiedział. Nie spuszczając oczu z Piotra, dodał: - Lepiej się pospiesz. Dzisiaj zamykamy dom towarowy wcześniej. Jutro wielki pierwszomajowy wiec. Piotr przytaknął, zarzucił na ramię ciężki dywan i poszedł w kierunku bladego światła. WSCHODNIE SKRZYDŁO, BIAŁY DOM 30 kwietnia, 13.00 GMT (08.00 czasu lokalnego) Elaine wzięła Gordona pod ramię. Już od czwartej rano była na nogach, kompletnie ubrana. Poprowadziła go do prywatnej jadalni i zamknęła drzwi. Nie było tu dymiących talerzy z jedzeniem ani żadnych ludzi. Gordon uśmiechnął się, a Elaine odpowiedziała uśmiechem. Usiedli obok siebie, a nie naprzeciwko. Żona przytuliła się do niego; objęli się, pocałowali i roześmiali. Ich wspólnota i bliskość były pocieszeniem w tych ciężkich chwilach. Elaine wiedziała, że jej mąż jest chory ze zmartwienia. Nie podjęła jednak tematu, on to zrobił za nią. - Wiesz, Elaine... - powiedział. Tylko tyle. Nikt inny by nie zrozumiał, o co chodzi, ale ona tak. Po dwudziestu latach małżeństwa nie musiał kończyć zdania. Czasami otwierał tylko usta, a Elaine mówiła za niego. - Co powiedział Departament Stanu? - podjęła wyzwanie. Zachmurzył się. - Chcą wycofać nasze oddziały. - A Ministerstwo Obrony? - To samo - odpowiedział. - A CIA? Ambasador ONZ? Twój doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego? Ci obrzydliwi, hałaśliwi kongresmani? - Prezydent tylko się skrzywił. -Wszyscy twoi doradcy mówią, aby się wycofać, Gordon. I ja mówię to samo. Zamknął oczy, westchnął i usiadł wygodniej w fotelu. Był odprężony, a jego czujność osłabła. - Ta praca przekracza możliwości jednej osoby - odezwał się. - No bo popatrz: co się stanie, jeśli podejmę decyzję, którą wszyscy zalecają, a ona okaże się zła? Jasne, że nikt nie chce trzymać armii na Syberii, ja też nie! I nikt poza Karcewem nawet nie rozważa kwestii okupacji Chin... - Gordon przerwał w pół zdania. - To o to chodzi? O ten list od Karcewa? - Gordon wzdrygnął się na wspomnienie swoich obaw. - Kochanie! Ten człowiek jest dobry wyłącznie w zabijaniu bezbronnych ludzi! O niczym innym nie ma pojęcia! Myślisz, że ktoś taki jak on potrafi przepowiedzieć przyszłość? Twierdzi, że anarchia obejmie Chiny, podczas gdy sami Rosjanie nie są jeszcze anarchistami. Cały system jego władzy upada. Psuje się od góry i lada chwila runie. - Cóż, nie jest to podstawowa idea anarchii - odpowiedział Gordon. -Może to część planu Karcewa? Państwo znika... a potem wielkie nic albo coś jeszcze gorszego. - Gordon, podejmujesz właściwą decyzję. To rozwiąże problem. - Zamierzam zabić człowieka, Elaine. Człowieka, którego nie widziałem na oczy ani z nim nie rozmawiałem, o którym nic nie wiem... tyle, co z poczty elektronicznej i z tego listu. Może dlatego tak się przejmuję tą cholerną sprawą. Wiesz, czuje się tak, jakby ten sukinsyn mnie prześladował. A co będzie, jeśli wyjdzie na to, że on miał rację, jeśli Chiny i Rosją pogrążą się w prawdziwej anarchii... Nie dokończył zdania ani myśli. Elaine położyła mu głowę na ramieniu i ścisnęła go za ramię. Te decyzję sam musisz podjąć, pomyślał Gordon. Nie ma innego wyjścia. - Rodacy - powiedział Gordon do kamery. Ręce złożył przed sobą na biurku. - Staję dzisiaj przed wami nie po to, aby porozmawiać o zwycięstwie, ale o pokoju. Długa i straszliwa wojna zakończyła się, teraz nastał czas leczenia ran. Generalny Sekretarz Lin Tsoczang przyjął warunki rozejmu przedstawione przez Radę Bezpieczeństwa. - Rozłożył ręce i pochylił się do przodu, aby uzyskać bardziej dramatyczny efekt. - W dniu dzisiejszym o godzinie osiemnastej zero zero czasu Greenwich, czyli za mniej więcej sześć godzin, wszystkie ofensywne działania UNRUSFOR przeciw Ludowej Armii Wyzwoleńczej zostaną przerwane. Chińczycy wycofają wszystkie swoje wojska pozostające w kontakcie z siłami UNRUSFOR na odległość trzydziestu kilometrów. Natychmiast rozpocznie się wymiana jeńców. Gordon przerwał. Teraz kamera zgodnie ze scenariuszem pokazywała jego głowę i ramiona. - Chociaż zatrzymaliśmy wszystkie działania zaczepne, chciałbym wyraźnie stwierdzić, że cały chiński sprzęt wojskowy i infrastruktura pozostająca pod kontrolą sił UNRUSFOR zostaną zniszczone. Obejmie to czołgi, opancerzone pojazdy bojowe, samoloty wojskowe, ciężarówki i inne wyposażenie, wykorzystywane przez prawie milionową armię najlepszych i najlepiej wyszkolonych żołnierzy, czyli ponad połowę ich arsenału ciężkiej broni. Wojskowe zaangażowanie Chin w Mandżurii będzie poddane ściśle przestrzeganym limitom. Jakiekolwiek naruszenie zdemilitaryzowanej strefy będzie podlegało szybkiej i surowej karze. Każde złamanie postanowień układu pokojowego przez chińskie siły lub naruszenie rosyjskiej granicy spotka się z natychmiastową i przerażająca odpowiedzią. Udowodniliśmy w tej wojnie, że potrafimy przeciwstawić się chińskiej agresji i będziemy dalej tak postępować. Tym razem pauza była niezamierzona. Nie było żadnego wcześniej zaplanowanego gestu. Żadnych zbliżeń kamery. - UNRUSFOR - ciągnął Gordon - zachowa wystarczające siły bojowe na Dalekim Wschodzie, aby wypełnić swoje zobowiązania. Rada Bezpieczeństwa zaakceptowała harmonogram wycofywania wojsk z kontynentu azjatyckiego. No, pomyślał. Powiedziałem to. Zrobione. Jednak wcale nie uspokoiło to jego obaw. - Tak więc ta wielka wojna została zakończona. Poświęcenie naszych żołnierzy, marynarzy, lotników i piechoty morskiej nie było nadaremne. Syberia znajduje się pod patronatem ONZ. W Azji Wschodniej znowu panuje pokój. Agresja została surowo ukarana. Militarne możliwości dokonania dalszej agresji przez Chiny zostały przekreślone. Pozostaniemy czujni wobec jakichkolwiek dalszych przestępstw przeciw pokojowi. Niech Bóg błogosławi Zjednoczone Stany Ameryki Północnej. Dziękuję wam i życzę dobrej nocy. PRZEPRAWA PRZEZ RZEKĘ AMUR, JAJIN, CHINY 30 kwietnia, 22.00 GMT (08.00 czasu lokalnego) - Cieszę się, że zmieniłeś zdanie - szepnął Czin do porucznika Hunga. Przyjaciel nic nie odpowiedział. Autobus skakał po nierównej drodze. - Słuchaj - mówił dalej Czin - miałeś rację we wszystkim. Tak wiele się nauczyłem w tak krótkim czasie. Pierwszą rzeczą, którą zrobię, kiedy wrócę do domu, będzie przystąpienie do egzaminów na uniwersytet. Z mojego miasta biorą tylko troje, ale nie wyobrażasz sobie, jak durni są inni kandydaci. Wiem, że będę jednym z tej trójki. Te informacje chyba nie ucieszyły Hunga. Zabolało to Czina, bo tak wiele zawdzięczał przyjacielowi. Sam też wiedział, że świat nie jest monolitem, ale nie miał pojęcia o bogactwie i różnorodności idei. Nie rozumiał sposobu, w jaki toczyło się życie gdzie indziej. Hung tłumaczył mu angielskie czasopisma dniem i nocą, wypełniając luki i otwierając umysł Czina. Ten skrócony kurs przerwało zakończenie wojny. Ale Czin był pilnym studentem i nic go tak nie intrygowało, jak smak zakazanego owocu. - Nauczyłeś mnie tak wiele! - powtórzył Czin. Hung, jak zawsze, pokazał mu gestem, aby ściszył głos. - Zawdzięczam ci życie - wyszeptał Czin. Hung podniósł oczy w niemym proteście. - Nie! Naprawdę! Zawdzięczam ci życie, które mi dałeś. Życie wypełnione... ideami! Kto inny wyjaśniłby mi Odrodzenie w Europie, upadek komunizmu i... - Ciszej - mruknął Hung, rzucając Czinowi surowe spojrzenie. - Nikt nie może mi tego zabrać, bo to wszystko jest teraz we mnie. O, tutaj - powiedział Czin, stukając się palcem w czoło. - Nigdy już tego nie zapomnę. I muszę ci za to podziękować. - Uważaj na swoją wiedzę. - To był cały komentarz Hunga, wygłoszony cichym głosem. - Co masz na myśli? - spytał Czin. Hung nie powiedział nic więcej, więc Czin spróbował przejść do właściwego tematu rozmowy. - Są też rzeczy, których ja mógłbym ciebie nauczyć. Nic takiego nadzwyczajnego, ale... -Zawahał się chwilę. Wiedział, że stąpa po śliskim gruncie, ale mimo to parł naprzód. - Przykro mi z powodu twojego brata - wykrztusił wreszcie. Głowa Hunga podskoczyła do góry. - Ale nie możesz zmienić tego, co się z nim stało. - Tego, co oni mu zrobili! - poprawił go Hung z zaciśniętymi zębami. Tym razem to on mówił zbyt głośno. Czin rozejrzał się dookoła i mówił dalej ściszonym głosem: - Dużo ludzi... dobrych ludzi zginęło podczas zamieszek na uniwersytecie w Pekinie w sierpniu zeszłego roku. Przedtem ginęli na Placu Tiananmen. - Mój brat nie zginął podczas zamieszek - odparł Hung. - Wiem, ale... - próbował mu przerwać Czin. - Zginął w piwnicy jakiegoś budynku w Pekinie. Nawet nie wiem, gdzie. Nigdy nie pozwolili nam zobaczyć jego ciała. Jak myślisz, dlaczego? - Podniósł oczy, szukając odpowiedzi. Czin potrząsnął przecząco głową. - Wiem, chodzi o to... - Cztery dni! Trzymali go przez cztery dni! Tyle wiemy! - Na twarzy Hunga widać było cierpienie. Czin wiedział, że ciągle na nowo wyobrażał sobie śmierć swojego brata. Czuli się sobie bardzo bliscy - między nimi był tylko rok różnicy. Dwoje dzieci w jednej rodzinie to była rzadkość - a szczególnie dwóch chłopców. Prawie nikt nie miał drugiego dziecka, jeśli pierwszym był chłopiec. Czin nie mógł zliczyć, ile razy słyszał słowa “mój brat” z ust Hunga, który przypominał sobie ich chłopięce przygody. Za każdym razem rzucało to ponury cień na rozmowę. Czin miał sucho w ustach, ale spróbował jeszcze raz. - Próbują ci tylko powiedzieć, że wiele ludzi zginęło. Pomyśl o wojnie. Po prostu pomyśl. - Czin miał ściśnięte gardło z emocji. - Na szczęście wojna się skończyła. Zamieszki też. Czas wrócić do domu. - Hung skrzywił się. -Postąpiłeś właściwie - dodał Czin. - Będziesz zadowolony, kiedy wszystko wróci do normalności. Nagle autobus się zatrzymał. Wszyscy wysiedli na chłodne powietrze. W poprzek szerokiej, bystrej rzeki przerzucono most pontonowy. - Pamiętasz, kiedy ostatnio widzieliśmy Amur? - zapytał z podnieceniem Czin. Hung szedł z rękami wciśniętymi w kieszenie spodni, z podbródkiem wciśniętym w pierś, wpatrzony w most. Po drugiej stronie stała grupka chińskich żołnierzy. Zielone wojskowe ciężarówki były prawdopodobnie środkiem lokomocji, który zabierze ich do domu. W małym obozie postawiono cztery wielkie namioty. - Pamiętasz? Wtedy rzeka była kompletnie zamarznięta! Polna droga przed nimi była zapchana autobusami. Hung nic nie powiedział, kiedy Amerykanie skierowali ich w kierunku mostu. Tłum liczący około tysiąca chińskich jeńców wojennych uformował się na rosyjskim brzegu. Wszyscy patrzyli z wyczekiwaniem na południe, w kierunku Chin. Niewielu rozmawiało. Po kilku minutach na drugim końcu mostu pojawiło się trzech mężczyzn. Kiedy podeszli, Czin mógł zobaczyć, że są Europejczykami. Nosili kombinezony lotnicze, a jeden z nich kuśtykał. Kiedy lotnicy byli już prawie na brzegu, kilku amerykańskich oficerów weszło na most. Nosili ciemne okulary, niebieskie czapki, a na twarzach mieli szerokie uśmiechy. Podali sobie ręce, a potem wyściskali powracających mężczyzn. Było to prawdziwe powitanie w domu, z mnóstwem emocji i radosnymi okrzykami. Powracający jeńcy zostali szybko odprowadzeni do oczekujących karetek. Chińczyk w amerykańskim mundurze polecił sztywnym dialektem kantońskim: - Idźcie przez most! - Wśród chińskich żołnierzy rozległy się śmiechy, ale zastosowali się do rozkazu. Zanim nadeszła kolej Hunga i Czina, amerykańscy żołnierze zastąpili im drogę. Most był zapełniony do granic swojej wytrzymałości, więc musieli poczekać. Przed nimi około dwustu ludzi powoli szło w kierunku odległego brzegu. Hung cały czas oglądał się za siebie. Najpierw patrzył na odjeżdżających amerykańskich jeńców wojennych, potem na autobusy, które też powoli odjechały. Kiedy nadeszła w końcu ich kolej, Czin musiał popchnąć Hunga, aby poszedł do przodu. Most falował pod ciężarem tak wielu powracających. Po drugiej stronie rzeki grupa ludzi weszła do namiotu. - To na pewno badania medyczne - powiedział Czin i zaśmiał się. - Zakładam się, że będą nam wsadzać palce w dupę. Hung nie wyglądał na rozbawionego. Kiedy dotarli do południowego brzegu, zobaczyli, że ich komitet powitalny jest uzbrojony. Nie było uścisków ani obejmowania się, ani nawet pozdrowień. Zagoniono ich po prostu do jednego z namiotów, podzielonego na małe pomieszczenia, co przypominało szpital polowy. Sama procedura wyglądał stosunkowo prosto. Stłoczonych w jednym kącie namiotu zabierali jednego po drugim strażnicy. Wokół stukały maszyny do pisania. Hunga zabrał uzbrojony żołnierz pierwszego przed Czinem. Czin przykucnął, aby poczekać. - Uważaj na swoją dupę - usłyszał czyjś głos. Czin odwrócił się i zobaczył wieśniaka, który leżał obok niego na pryczy w amerykańskim obozie. Czin uśmiechnął się, zadowolony, że widzi kogoś znajomego. - Co powiedziałeś? - spytał. - Te gnojki, co pokończyły uniwersytety, myślą, że rządzą światem -nadeszła odpowiedź. Czin zdał sobie sprawę, że tamten mówi o Hungu. Chciał zaprotestować, ale okrzyk uzbrojonego żołnierza wezwał go na przesłuchanie. Poprowadzono Czina przez plątaninę biurek. Za jednym z nich przy maszynie do pisanie siedział mężczyzna z papierosem. Wskazał Czinowi krzesło. - Nazwisko? - zapytał, paląc dalej papierosa. Czin odpowiedział. Stopień wojskowy... Data i miejsce urodzenia... Numer ewidencyjny... Czin był chętny do współpracy i szybko odpowiadał na pytania. - Czy zaobserwowałeś jakieś antypaństwowe zachowania? - zapytał mężczyzna znudzonym tonem. Jego palce nie opuściły nawet na chwilę klawiatury maszyny. Czin się zawahał. Przesłuchujący spojrzał na niego spoza chmury dymu. - Nie! - odpowiedział w końcu Czin i zaraz się uśmiechnął. - Wszyscy ludzie w moim baraku byli absolutnie lojalnymi chińskimi żołnierzami. - Wszyscy? - zapytał mężczyzna. - A co ze zdrajcami, którzy zostali z Amerykanami? Czy oni też byli lojalnymi chińskimi żołnierzami, takimi jak ty? - No, nie! Oni oczywiście nie, - Czin spojrzał na pożółkłe od nikotyny palce mężczyzny zawieszone nad klawiszami maszyny. Wyraźnie nie był zadowolony z odpowiedzi. - Taka jest twoja odpowiedź? - upewnił się człowiek z papierosem. Oczy Czina skierowały się w górę. Czuł krople potu formujące się pod włosami. Kiwnął potakująco głową. Klawisze zostawiły swoje ślady na papierze - oficjalny dokument wypełniony danymi na temat Czina. Czin czuł suchość w gardle i szybko przełknął ślinę. Ta prosta czynność przyciągnęła uwagę przesłuchującego, który się zawahał... ale po chwili pisał dalej. Kiedy skończył, wykręcił kartkę z wałka, położył ją przed Czinem i podał mu długopis. - Podpisz to - rzucił krotko. Czin wziął długopis. - Co to jest? - zapytał. Mężczyzna patrzył na niego spod przymkniętych powiek, kierując spojrzenie na krople potu spływające po twarzy Czina. Czin opuścił długopis. Kiedy podpisywał, rzucił okiem na dokument. Było to oświadczenie, że dezerterzy byli agentami wroga i że zostali podstawieni wiele lat temu przez CIA. Że aktywnie działali, aby zaszkodzić obronie ich ojczyzny. Że każdy z nich dostał sto dolarów od rządu amerykańskiego. Czin położył długopis na kartce i wstał. Uzbrojona eskorta odprowadziła go w przeciwległy koniec namiotu. Czin odetchnął z ulgą. Zobaczył Hunga, który siedział z boku. Napotkał jego wzrok; Hung pokręcił ostrzegawczo głową. Odwrócił się, jakby sienie znali. Czin momentalnie stał się czujny. Strach rozlał się po jego ciele; małe włoski na szyi stanęły dęba. Usiadł w pewnej odległości od Hunga. Dawni jeńcy unikali jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego. Nikt nic nie mówił. Wszyscy się zmienili; nie byli już podobni do ludzi, których znał jeszcze parę godzin temu. Czin starał się pozostać anonimowy. Znał wielu ludzi z tłumu wokół niego, ale nie odważył się spojrzeć w ich stronę. Dopiero po przeszło pół godzinie skończyli z ostatnim jeńcem. Z labiryntu przepierzeń wyszedł łysy oficer w okularach do czytania. W ręku trzymał pojedynczą kartkę papieru. Dwóch strażników zajęło miejsca za nim; przy wyjściu z namiotu pojawiło się więcej uzbrojonych żołnierzy. Oficer rozpoczął czytanie nazwisk. Wyczytani jeden po drugim wstawali i wychodzili na zewnątrz. Za każdym razem do środka wpadały promienie słońca. Po tak długim czasie spędzonym w ciemnym namiocie zdawały się oślepiać. - Hung, Wu-shi! - krzyknął oficer. Czin kątem oka zauważył, że Hung wstał i skierował się w kierunku jasnego, słonecznego światła. Poszedł do ciężarówek czekających na zewnątrz. Czin nie wytrzymał i spojrzał. Hung zawahał się w drzwiach i obejrzał się. Strażnik wypchnął go z namiotu lufą karabinu. W podobny sposób namiot opuściło dwudziestu innych mężczyzn. Oficer przekazał listę nazwisk starszemu sierżantowi i odwrócił się, aby przemówić do pozostałych. - Spędziliście jakiś czas między imperialistycznymi trybami machiny wojennej. Widzieliście ich kłamstwa, okrucieństwa i diabelską naturę. Niektórzy żołnierze mogli być dla was mili, ale oni sami są ofiarami represyjnego systemu. Ich nieludzki system wyzwala w człowieku wszystko, co najgorsze. Rabują zasoby Azji, aby nakarmić fabryki żarłocznych kapitalistów. Zrzucają bomby i masakrują niewinnych chińskich cywilów, których jedyną zbrodnią było żądanie, aby Azja powróciła w ręce Azjatów, a jedynym pragnieniem wyznaczenie nowych granic, zamiast tych ustalonych po setkach lat agresji ze strony Zachodu. Chcieli przywrócić sprawiedliwe granice na podstawie naturalnego prawa i położyć kres rabowaniu azjatyckich skarbów przez Europejczyków. Wasz los był najgorszym upokorzeniem dla Chińskiej Republiki Ludowej. Musieliście znosić rzeczy niemożliwe do zniesienia, ale wasz koszmar wreszcie się skończył. Ludowa Armia Wyzwolenia składa wam hołd! Ludność Chin wita was z powrotem w domu! Po tym przemówieniu strażnicy opuścili karabiny i rozeszli się. Każdy jeniec otrzymał bochenek chleba na podróż. Wyprowadzono ich z namiotu. Nie było żadnego śladu po grupie Hunga, ciężarówce ani po samym Hungu. Czin już nigdy nie zobaczył swojego przyjaciela. Może właśnie to zdarzenie było powodem przebudzenia Czina. Nie narodziny idei ani rosnąca świadomość społeczna. Na tej zimnej, polnej drodze wiodącej na południe od Amuru narodziła się nienawiść. Nie znająca granic. Wszechobecna. Wzmocniła się jeszcze po wizycie u rodziny Hunga, a potem po każdym kolejnym zatrzymaniu byłych radykalnych przyjaciół Hunga. A najbardziej po ryzykownej wizycie, jaką złożył Czin w Ministerstwie Obrony, gdzie odkrył, że Hunga nigdy nie było w armii. Ba, nawet nigdy nie istniał, co zostało potwierdzone przez urzędnika po sprawdzeniu w wielkiej księdze. Czin podejrzewał, że księga zawierała wyłącznie nazwiska nieistniejących ludzi. Gniew Czina wzrósł do takich rozmiarów, że nie odważyłby się nikomu o tym opowiedzieć. Nikt nie wiedział, jak bardzo głęboki był ten jego gniew i jak stopniowo pożerał mu życie. Jak wpływał na każde jego działanie, każdy dzień, każdą myśl. Jak go inspirował i motywował do dalszej ciężkiej pracy, do znalezienia sobie celu i doskonalenia się. Nie miał nikogo, komu mógłby powierzyć tak niebezpieczne myśli - poza bratem. Ale nigdy nie miał brata. KREML, MOSKWA 1 maja, 12.00 GMT (14.00 czasu lokalnego) Do biura weszła Kate Dunn. Karcew sprawdził ukradkiem, czy pistolet nie wystaje mu spod marynarki, wstał z miłym uśmiechem i wyciągnął rękę na powitanie. Kate Dunn skrzyżowała ręce na piersi. Nie podniosła nawet spalonej prze słońce i ogorzałej od wiatru twarzy. Karcew głośno i niespodziewanie kichnął. Odwrócił się i wyciągnął chusteczkę. - Przepraszam! - powiedział. - Obawiam się, że to wiosenna alergia. Spojrzała mu prosto w oczy. Karcew musiał się uśmiechnąć. Nie zetknął się z taką odwagą od czasu... Nie mógł przypomnieć sobie ostatniego razu. -Mam nadzieję, że nie byłaś źle traktowana. Dałem dokładne instrukcje, aby nic ci się nie stało, ale... ludzie bywają tacy nieuważni. - Zmarszczyła brwi, wciąż wpatrując się w niego. - Jestem pewien, że zrozumiesz, dlaczego ściągnąłem cię tutaj, dlaczego jest to tak uroczysty dzień. Parsknęła jak krnąbrne dziecko. - Właśnie! Pierwszy Maja - powiedziała sarkastycznie. - Musisz przemówić przed wielbiącym cię tłumem. - Uśmiech Kate ograniczył się do kącików ust. Nie przestawała patrzeć Karcewowi prosto w oczy. - Zmieniłaś się - powiedział na głos. Ta uwaga była skierowana bardziej do niego samego niż do Kate. Uniosła brwi w mistrzowskim studium znudzenia. - Zbyt wiele przeszłam, aby wysłuchiwać takich bzdur. - W ogóle się go nie bała. Wpatrywali się w siebie nawzajem - humor Karcewa gwałtownie się l pogarszał. Podszedł do biurka, ale Kate nie poszła za nim. - Cóż - powiedział - prawdę mówiąc, nie myślałem o wiecu. Podejdź tu. Coś ci pokażę. Kate Dunn zawahała się chwilę, zanim podeszła bliżej. Wsadziła ręce do j tylnych kieszeni niebieskich dżinsów i odrzuciła włosy do tyłu. Ekran monitora odbijał się migotliwie w jej oczach. - To najważniejsza praca mojego życia. Nazwałem ją Prawami historii ludzkości. Naprawdę jestem z niej dumny - powiedział. Kate Dunn zmarszczyła brwi i powiedziała: - Hmmm. - Podniosła przycisk do papieru z biurka i turlała go po blacie. - Chciałem cię zaprosić na promocję mojej książki - powiedział niewzruszony Karcew. Wyciągnął ręce w jej stronę. Nic nie powiedziała. Karcew nie wiedział, co zrobić, więc po prostu sięgnął po myszkę, nakierował kursor na przycisk “Wyślij” i nacisnął przycisk myszy. Niebieski pasek przesuwał się powoli, aby w końcu poinformować, że zadanie zostało zakończone w stu procentach. Karcew odsunął się. - Gotowe! - oznajmił. Po krótkiej chwili Kate spytała: - Co jest gotowe? - W końcu udało mu się ją zainteresować. - Książka została opublikowana. - Co masz na myśli? - Przesłałem to Internetem do paru tysięcy różnych serwerów w dwudziestu paru krajach. - Znowu kichnął bez ostrzeżenia. - Przepraszam - powiedział, wycierając nos. - Jak już mówiłem, przetłumaczyłem moją pracę na dwadzieścia parę najważniejszych języków i wysłałem to wszystkim do przeczytania. Po prostu chciałem, abyś tu była... kiedy to będę publikował. Kate Dunn słuchała teraz uważnie jego słów. Jej oczy przeniosły się na ekran komputera. - O czym jest ta książka? Karcew uśmiechnął się. - To po prostu dokumentalna praca, jeśli chcesz tak to określić. - Spojrzał pod nogi. - Może ty nazwałabyś to rozprawą, oceniając liczbę śmiałych stwierdzeń, jakie w niej zawarłem. - Zaśmiał się. - Cóż, chciałem zostawić po sobie ślad. - O, ty już zostawiłeś po sobie ślad - powiedziała Kate, zaciskając zęby. -Będą o tobie pamiętać przez długi czas. - Miałem nadzieję na coś o wiele większego niż zwykły rozgłos - powiedział Karcew. - Eksperymenty społeczne są naszym obowiązkiem wobec ludzkości. Żaden system nie jest doskonały. Najlepsze ideologie można popsuć podczas wdrażania. Modelowe instytucje przestają się stosować do pierwotnych założeń, stają się skorumpowane lub po prostu rozpadają się z upływem czasu. Każda ludzka instytucja ewoluuje w złożony, lecz nie nieokreślony sposób. - I tobie udało się rozszyfrować ten proces? - spytała Kate. - Spróbowałem to zrobić. A przynajmniej opisać część tego procesu. - Jaką część? - Wytłumaczyłem działanie pewnych sił społecznych. Prawdę mówiąc, raczej prądów niż... - Nie dokończył zdania. Po paru chwilach milczenia Kate powiedziała: - Masz kłopoty z odpowiedzią? - No cóż, nie było to uprzejme pytanie! - Momentalnie się uspokoił, gotów do przeprosin. - Jesteś chory, wiesz? - powiedziała z miażdżącą pogardą. - Wiem - odpowiedział, ciężko wzdychając. - Myślisz, że możesz teraz przybrać dowolną maskę? Po tym, co zrobiłeś? Karcew zignorował to. - Nie widzisz, jak dalece cały świat jest ze sobą połączony? Choćby przez kulturę i modę, krzyżujące się i tworzące złożone wzory wzajemnych zależności. Nie można tego udowodnić matematycznie ani zwizualizować w ludzkim umyśle. - No tak jak opisałeś ten proces w swoje książce? - Och, na pewno bardzo pobieżnie - powiedział Karcew z uśmiechem. -Mam tylko nadzieję, że posunąłem ludzkość o kawałek do przodu. - I to jest usprawiedliwienie tego, co zrobiłeś? - krzyknęła wściekle Kate. - Czy daje ci to prawo zranienia nawet jednej osoby na tym świecie? - Kto powiedział, że potrzebuję jakiegoś prawa? - zapytał Karcew z niewinną miną. - Dlaczego nie mam mieć swobody robienia tego, na co mam ochotą? Ponieważ ktoś zapisał jakieś prawo w książce? Mógłbym napisać całe tomy praw i przepisów. Zakładam, że według ciebie wszystkie byłyby bezprawne. - Nie masz mandatu od narodu, aby nim rządzić. - Kto powiedział, że potrzebuję mandatu? Imperia i monarchie rządziły się całkiem skutecznie. Demokracja jest po prostu dyktaturą centrum nad skrajnymi opcjami. Rozdzieleniem władzy. Przedstawiciele wybrani demokratycznie dążą do osiągnięcia zgody, jakby w środku spoczywała jakaś magiczna prawda. Co za komiczny system! Kto powiedział, że zgodność z normami jest miernikiem zdolności do rządzenia? Kto określa dozwolony sto- pień odchylenia od normy? Każde społeczeństwo generuje swoje własne granice. Za czyny, które są akceptowalne w Amsterdamie, w Afganistanie można zostać powieszonym. I gdzie tu sens? Kto ma oceniać, co jest dobre, a co złe? Ludzie? Bóg? A jeśli Bóg, to jaki Bóg? Czyje prawa i tradycje będą rządzić światem? Kate potrząsnęła głową. - W imię zła zaprzeczyłeś wszystkiemu, co dobre. Przeprowadziłeś kontrreformację, Odrodzenie w drugą stronę. Cofnąłeś swój kraj w mroki średniowiecza. Wywołałeś wielką wojnę. Zabiłeś miliony ludzi. Karcew uśmiechnął się. - Wierzysz, że człowiek jest odpowiedzialny za wszystko, co wywoła jego działanie? Nie odpowiedziała. - Jeśli działający miał dobre intencje, wciąż winisz gracza za jego wynik? - Niczego nie zrobiłeś, mając dobre intencje. - Nie mówię o mnie - odpowiedział Karcew i uśmiechnął się szeroko. - Wiem, jestem bardzo złym człowiekiem. Dla ciebie muszę być synonimem szatana. Inkarnacją Antychrysta. - Pochlebiasz sobie. Postrzegam cię bardziej banalnie. Drobny tyran z aspiracjami nazistowskiego lekarza - eksperymentatora. Karcew wzruszył ramionami i pokiwał głową. Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Zakładam, że to trafny opis. Ale może powinnaś przeczytać tę książkę. - Odwrócił się, poklepał po kieszeniach, znalazł długopis i wsadził do kieszonki marynarki. - Plac Czerwony powinien już być pełen. - Nagle wpadł na wspaniały pomysł. - Pani Dunn, widziała pani kiedyś Plac Czerwony z dachu Mauzoleum Lenina? Myślę, że jako dziennikarkę powinno to panią zainteresować. To może być historyczna chwila. Proszę sobie wyobrazić morze ludzkich głów. Prawdę mówiąc, nigdy dotąd nie stałem na podium. Dorastałem oglądając je z dołu. Naprawdę na dole jest wygodniej. Być częścią tłumu to lepsze niż pozostać samemu. Kiedy Karcew przerwał, Kate wyszeptała: - Chcę wrócić do domu. Ktoś zapukał do drzwi. Do pokoju wszedł adiutant, ale nie powiedział ani słowa. Karcew kiwnął przyzwalająco głową i adiutant zniknął. Karcew schował swoje przemówienie do kieszeni. - Oczywiście - powiedział. - Moi ludzie zajmą się tym. Żegnam, pani Dunn. Żegnam. - Skierował się do drzwi. Wyglądał na zasmuconego. - Kogo masz na myśli? - wybuchnęła Kate. Karcew zatrzymał się i odwrócił. - O kim myślałeś, pytając, czy powinno się winić kogoś za wyniki, nawet jeśli jego działania wynikały z dobrych pobudek? Karcew zaśmiał się. - Ach, o to chodzi! Na przykład twojego ulubionego prezydenta Davisa. Abrahama Lincolna obecnej generacji, tak chyba określają go twoi koledzy po fachu w swoich artykułach. Wszystko wskazuje na to, że jest on szanowanym, wierzącym w swoje ideały człowiekiem. Działania podejmowane przez niego wynikają z jak najlepszych pobudek, co czyni je oczywiście łatwymi do przewidzenia. Ale kto jest bardziej godny pogardy? Walentyn Karcew, który spowodował śmierć najwyżej paru milionów ludzi? Czy Gordon Davis, bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć setek milionów ludzkich istnień? Kate wpatrywała się w niego, nic z tego nie rozumiejąc. - Masz na myśli wojnę? - zapytała. Jedyną odpowiedzią było enigmatyczne uniesienie brwi. - Twoje pytanie nie ma żadnego sensu. Nie zginęły setki milionów ludzi. Karcew poprawił krawat, nerwowo wytarł dłonie o spodnie, poprawił marynarkę, wyprostował się i wziął głęboki oddech. - Ale zginą - rzucił i wyszedł z ciemnego, zimnego pokoju. Na Placu Czerwonym wiał lekki wiatr. Andrejew przesunął odpowiednie pokrętło na karabinie, aby skorygować strzał o ten dodatkowy czynnik. Niebo było błękitne, a słońce grzało dość mocno. Spędzony na plac tłum otaczał pierścień ubranych na czarno łotrów. Piotr działał z chłodną precyzją. Skupił się na wąskiej przestrzeni między kominami na dachu domu towarowego. Tego miejsca obawiał się najbardziej, będąc szefem ochrony prezydenta. Czołgał się przez ten dach już parę lat temu - dokładnie tak samo jak dzisiaj. Był to koszmar dla ochrony. Bezpośrednio pod nim leżało Mauzoleum Lenina. Na ścianie zostało nawet drewniane rusztowanie, po którym można było zejść na dół do piwnicy, a stamtąd do kanałów i tuneli metra. Napisał swego czasu raport doradzający, jak to wszystko powinno zostać zabezpieczone, ale wtrącił się sam prezydent. Bez najmniejszego nawet wyjaśnienia odrzucił plan. Piotr wystarczająco dobrze orientował się w stosunkach panujących na Kremlu, aby nie prosić o żadne wyjaśnienia. Wszystkie egzemplarze raportu Piotra zostały zniszczone. Potem przed każdym zgromadzeniem na Placu Czerwonym Andrejew musiał osobiście sprawdzać to miejsca. Wiwaty tłumu zabrzmiały głośniej, gdy na płaski dach mauzoleum wszedł jakiś mężczyzna. Andrejew zdjął przykrywkę z lornetki. Zdecydował, że wykorzysta pierwszą nadarzającą się okazję. Jeden strzał, jeden trup - powróciły słowa amerykańskiego instruktora. To motto powtarzał przez cały czas. Była to jedyna rada, jaką zapamiętał. Nigdy mu tego nie mówiono, kiedy przechodził szkolenie w rosyjskich siłach specjalnych dwadzieścia lat temu. Rosjanie nie przejmowali się tak bardzo ucieczką, unikami i przeżyciem. Karcew wchodził do mauzoleum. Karabin spoczywał pewnie w rękach Piotra. Przyłożył prawe oko do lunety. Nawet jeśli Karcew zdawał sobie sprawę, że wiwaty tłumu były farsą, to i tak musiał zauważyć obniżenie się ich natężenia. Stanął na szczycie schodów i wściekłym wzrokiem ogarnął czekającą gromadę służalców. Wszyscy stali na swoich miejscach, głośno klaszcząc. Mieli na sobie czarne ubrania, a jakby to było mało, nosili czarne opaski na ramieniu i odznaki w kształcie czarnej flagi. Tłuste dłonie klaskały energicznie. Wszyscy zwrócili się w stronę Karcewa. Zdążył już zapomnieć, że większość z nich jeszcze żyła. Ludzie, z którymi pracował i którym przewodził w miesiącach prowadzących do obalenia rządu. Pożółkłe białka oczu i blada cera przypominała żywe trupy. Ucztowali na ciele swojego ludu, a teraz musieli się ograniczyć do resztek. Nie mieli żadnych przekonań. Większość prawdziwych wyznawców ideologii gniła w płytkich grobach wykopanych na rozkaz tych ludzi, biurokratów maszyny śmierci. Karcew nie przywitał się z nikim, poszedł prosto na podium. Przeciskał się przez szeregi tej swojej armii żywych trupów. Dopiero kiedy dotarł na miejsce, mógł skierować całą uwagę na tłum w dole. Uśmiechnął się, widząc unoszone w górę ręce i ciężko pracujące płuca, morze czarnych flag i twarze zwrócone z wyczekiwaniem w górę - na niego. Luneta poruszała się z każdym uderzeniem serca Piotra. W maksymalnym powiększeniu nie widział nic prócz piersi Karcewa. Skupił uwagą na delikatnym wyśrodkowaniu podziałki. W tej chwili nie istniało dla niego nic poza karabinkiem i lunetą. Mocnym chwytem trzymał broń; palec wskazujący spoczywał pewnie na spuście. O włos większy nacisk i broń wypali. Celownik tkwił pośrodku klatki piersiowej Karcewa. Pionowa linia podzieliła go wzdłuż szyi; pozioma biegła od jednego sutka do drugiego. Piotr cierpliwie czekał, aż obydwie linie się zejdą. Kiedy wybuchł niespodziewany hałas, Piotr strzelił. Potem nie mógł sobie przypomnieć naciśnięcia spustu. Wyszedł przez okno i zniknął. Karcew w tym momencie kichnął potężnie, zginając się wpół. Jednak usłyszał strzał z karabinu. Pozostał nadal schylony, schowany za masywnym, opancerzonym podium. Tuż za nim leżało trzech nieżywych mężczyzn. Wszędzie walały się fragmenty ludzkiego ciała i kości. Oparcia krzeseł tych trzech miały w sobie krwawe dziury, od najmniejszej w pierwszym krześle do ogromnego otworu w ostatnim. Wszyscy biegli po dachu budynku jak zdesperowane karaluchy. Niektórzy uciekali, inni rzucali się na ziemię w panice. Ale nie było już więcej strzałów ze snajperskiego karabinka. Zabójca nie trafił... choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Jedyne dźwięki, jakie słyszał Karcew, wydawał tłum zgromadzony w dole. Zamieszanie szybko rozszerzyło się na cały Plac Czerwony. Karcew usłyszał, jak ktoś krzyczy: “On nie żyje!”. Tłum podchwycił te słowa i przekazywał dalej. Karcew zbyt późno zadał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Zanim się wyprostował, wszystko było stracone. Mógł z lotu ptaka oglądać swój koniec, który i tak miał nadejść pewnego dnia. Mógłby to być interesujący przyczynek do jego książki. Napływający tłum potwierdzał prawa, o których napisał w swojej pracy. Ogień z karabinów Czarnych Koszul szybko ustał. Nie miał prawie żadnego wpływu na rozwój wypadków. Karcew odwrócił się i patrzył, jak jego lojalni zombie skakali z dachu dwa piętra w dół w bezskutecznej próbie ratowania życia. To tylko przyspieszyło ich koniec, co łatwo stwierdził, słysząc nieludzkie, mrożące krew w żyłach krzyki dochodzące z placu. Gdy tłum poczuł się wolny, nic nie mogło go już powstrzymać. Nie było to już zbiorowisko pojedynczych osób, tylko jeden organizm, stosujący własne bezlitosne prawa. Opuszczony Karcew obserwował, jak histeria ogarnia powoli cały Plac Czerwony. Czarne Koszule najpierw zabijały, potem zostały zabite. Gdzieniegdzie było widać niedobitki wyrzucanie w górę przez tłum. Po krótkim wzlocie spadali prosto pod nogi rozszalałych ludzi. Najwspanialszy ze wszystkiego był ogłuszający hałas. Tłuści, bladzi mężczyźni strzelali w dół schodów, dopóki starczyło im naboi; potem zginęli. Nadciągający tłum pożarł ich jak głodna bestia. Niektórych rozszarpali, innych tylko zrzucili na dół, ale i tak zabito wszystkich. Atakujący w końcu zauważyli Karcewa. Stał samotnie, stawiając czoło końcowi ludzkości. Nawet ten tłum zawahał się w obliczu potężnego człowieka. Wciąż pokutował w nich pierwotny lęk przed Karcewem Groźnym, ostatnim autorytetem Rosji. Karcew zmarszczył brwi, wyjął pistolet i strzelił sobie w głowę. Epilog Demokratyczny system ludzkich rządów jest stabilny. Będzie starał się postępować sprawiedliwie, chyba że zaistnieją wystarczająco silne katalizatory. Przemoc powoduje powstanie niesprawiedliwego systemu, a jego wibracje przesyłają niepokój dalej z coraz większą energią. To właśnie w takim systemie jeden człowiek może wiele osiągnąć. Wszystko, czego trzeba, to jeden człowiek, który pośle niesprawiedliwe społeczeństwo drogą historii. Walentyn Karcew Prawa historii ludzkości UNIWERSYTET W PEKINIE, CHINY 27 października, 13.00 GMT (23.00 czasu lokalnego) Późno w nocy biblioteka uniwersytecka była pusta. Czin wciąż miał godzinę do zamknięcia. Woźni myli podłogi, a większość personelu zebrała się na pogawędką przy głównym kontuarze. Czin siedział przy komputerze - jednym z kilkudziesięciu udostępnionych teraz studentom uniwersytetów. Był połączony z Internetem, ale nie ważył się zrobić niczego, co mogło być postrzegane jako podejrzane. Zamiast tego wpatrywał się w rysunek wniosku patentowego pompy wodnej. Raport na temat planu pompy miał już od dawna gotowy. Jutro rano dostarczy go grupie studentów pierwszego roku studiów inżynierskich. Teraz czekał, dopóki się nie upewni, że nikt nie zobaczy jego ekranu. Kiedy nadszedł właściwy moment, wpisał z pamięci długi i skomplikowany adres strony. Nacisnął “enter” i czekał, aż serwer go połączy. Wkrótce pojawiła się znajoma strona tytułowa. Czekał, aż załaduje się po kolei spis treści i wszystkie rozdziały. Strona po stronie wpływała drogą elektroniczną do jego komputera. Największe zagrożenie istniało, dopóki nie skończy kopiowania. Palec Czina spoczywał na przycisku myszy. Kursor wskazywał na przycisk “zakończ”, ale kiedy szesnastomegabajtowy dokument dotarł do komputera, ten reagował bardzo powoli. Zamykał się czasami w nieprzewidywalny sposób. Małe okienko wypełnione groźnymi słowami może pozostać dłużej na ekranie. Czin wiedział, że gdyby dał się złapać, oznaczałoby to pewną śmierć. Zielone diody pobłyskiwały, w czasie kiedy dokument był przesyłany do komputera. Czin miał też drugi plan. Zawsze trzeba przygotować plan zapasowy. Po prostu wyłączy zasilanie komputera i wyczyści w ten sposób pamięć RAM. Wtedy wszelki ślad tego, co w komputerze, zostanie wymazany. Ale to kosztowałoby go co najmniej utratę przywilejów komputerowych, a w najgorszym razie reedukację w obozie. Hung nie miał tyle szczęścia. Czin próbował zgadnąć, kto zdradził. Kto wsypał kolegę z obozu jenieckiego? To mógł być ten wieśniak, którego Hung tak często i złośliwie wyśmiewał, ale nigdy nie będzie co do tego pewności. Ot, jeszcze jedna z tajemnic, których pełno na świecie. Tajemnice takie jak ta spowodowały drugą wojnę domową w Rosji. Wszyscy wiedzieli, że przemoc miała początek w Moskwie, na wiecu na Placu Czerwonym. Przywódcy anarchistów zostali dosłownie rozdarci na strzępy. Krążyły też plotki o snajperze, ale nigdy nie zostały potwierdzone. Wydarzeniom na taką skalę zawsze towarzyszyło zamieszanie. Czin wiedział, że ten chaotyczny “dysonans” został spowodowany “złożonymi, wzajemnie powiązanymi społecznymi zmiennymi” - słowa, których nigdy wcześniej nie słyszał, teraz wyjaśniały mu tak wiele. Był zafascynowany nowym światem idei, szczególnie tych, które wyjaśniały bliskie mu sprawy. Kradzież zagranicznego patentu na pewno była wyzwaniem dla początkującego inżyniera. Ale pompy wodne miały ograniczoną siłę przyciągania w nowym porządku rzeczy Czina. Można było zyskać o wiele więcej przez studiowanie, a zwłaszcza przez działanie. W końcu czerwone światełko u góry przeglądarki zgasło. Czin poruszył myszką i nacisnął przycisk “do tyłu”. Na ekranie znowu pojawiły się plany pompy wodnej. Jestem bezpieczny, pomyślał, odprężając się. Nacisnął przycisk “do przodu” i zabroniona książka ponownie pojawiła się na monitorze. Przeczytał już ponad jedną trzecią rozprawy. Była to długa i fascynująca lekcja na temat natury człowieka, zajmująca się zagadnieniami, nad którymi Czin w ogólne przed wojną się nie zastanawiał. Co pcha człowieka do skrajnych zachowań? Jak przemoc zmienia osobowość? Książka opisywała mikro- i makroekonomiczne modele z matematyczną wprost precyzją. Jedynym sposobem, w jaki Czin mógł znaleźć miejsce, gdzie przerwał lekturę, było zapamiętanie ostatnich przeczytanych słów i odszukanie ich następnego dnia. To nie było trudne. I tak z tego, co przeczytał do tej pory, wiele zostało na zawsze w jego pamięci. Nic w życiu nie przemówiło dotąd do niego tak jak ta książka. Znalazł ją pewnej nocy, surfując po sieci. Propaganda o zwycięstwie na północy nie niosła ze sobą żadnych odpowiedzi na pytania Czina. Ani rodzina Czina, ani jego przyjaciele nie chcieli wiedzieć, jako to jest powrócić do domu z piekła, ale Czin znalazł ogłoszenia rozmawiających ze sobą przez Internet weteranów zachodnich armii, które przetłumaczono na chiński. Oczywiście nie odważył się odpowiedzieć, ale zazdrościł im możliwości rozmowy o wielkiej wewnętrznej pustce, odczuwanej przez niego tak samo jak przez nich. Na każdym kontynencie rozmawiano o wielkiej pustce pozostawionej przez wojnę. “Byłem w oddziale koło Władywostoku” - rozpoczynała się rozdzierająca opowieść z Niemiec. Odpowiedzi nadchodziły z Ameryki, Francji, Belgii, Holandii. Czin wytrzymywał emocje, które zawładnęły nim, kiedy czytał, co ci ludzie mieli do powiedzenia. Tylko dzięki najwyższemu wysiłkowi woli zdołał utrzymać neutralny wyraz twarzy. Jeden z listów był krzykiem o pomoc okaleczonego psychicznie amerykańskiego żołnierza. Opisywał, jak spędził swoje dziewiętnaste urodziny, strzelając z ciężkiego karabinu maszynowego. Jak się czuł, wracając do rodziny po zabiciu setek ludzkich istot. Kiedy Czin skończył lekturę, biegł całą drogę z biblioteki do swojego pokoju, położył się do łóżka i szlochał. Częściowo ze szczęścia, że nie był sam; częściowo ze smutku wywołanego przypomnieniem tych koszmarnych dni. Doświadczenia weteranów były podobne, niezależnie od ich narodowości. Czin miał poczucie braterstwa, które przenikało różnice naro- dowe. Bliskość poprzez przelaną krew. Z tych ogłoszeń wiele się nauczył. Że przebudzenia w panice i pocie były czymś normalnym. “Posttraumatyczne ataki niepokoju” - tak brzmiała ich oficjalna nazwa. W Chinach nikt nigdy o nich nie mówił, ale jego towarzysze opisali to dokładnie, podobnie jak ustawiczny ból w stawach. Według brytyjskiego weterana, jeden żołnierz na czterech w armii ONZ został zwolniony do domu z powodów medycznych, a konkretnie z powodu “nabytego wskutek zimna reumatyzmu”. Doktorzy na uniwersytecie w Pekinie zaprzeczali, że coś takiego istniało. Czin ufał tylko swoim towarzyszom, a wiadomości, które od nich otrzymywał, nie były dobre. Wiedział, że jego ból stanie się z czasem coraz silniejszy. Ale największego odkrycia dokonał dziesięć nocy temu. Było to ogłoszenie francuskiego weterana. Jedna ze stron związanych z wojną, których adresy wymienił w swoim ogłoszeniu, zawierała książkę, którą Czin przyjął jak Biblię. Był to kamień z Rosetry w jego próbie zrozumienia, dlaczego życie się zmieniło. Książka nie tylko odpowiedziała na jego pytania, ale także stawiała nowe, o których dotąd nie pomyślał. Lecz najbardziej fascynująca była głębia i zakres tematu. Autor nie tylko odpowiadał na pytania “dlaczego”, “kiedy”, “gdzie” i “kto” - ale poświęcał długie rozdziały praktycznemu pytaniu ,jak". Przyczyna i skutek ludzkich zachowań - zarówno masowych, jak i indywidualnych. Uniwersalne prawdy o człowieku, elementarne i ponure. To, co się stało na północy po wycofaniu sił ONZ, było tylko początkiem, ale wystarczyło, by odciąć Pekin od Mandżurii. Żadne wiadomości ani ludzie nie przenikały ze zbuntowanych prowincji ani do nich, ale walki wciąż się toczyły, przynajmniej według raportów, które Czin czytał w Internecie... Późną nocą w ciemności pokoju Czin fantazjował. W wyobraźni widział fale bodźców wpływające na podnieconą ludność. Uwolnioną przemoc na niewidzianą dotąd skalę. Wyobraził sobie wysiłki komunistycznego rządu, aby powstrzymać te wielkie fale, i wyzwalające uderzenie, które przewróci osłabione państwo. Przechodził z fazy zgrzytania zębami do uśmiechu i błogosławionego snu. Następnego ranka budził się z obolałymi kolanami, biodrami, ramionami i łokciami. Zażywał środki przeciwbólowe, które kupował w coraz większych ilościach na czarnym rynku. Prawdę mówiąc, to właśnie pierwsze wyprawy w poszukiwaniu leków doprowadziły do tego przełomu. Z początku myślał o zorganizowaniu spośród studentów na uniwersytecie w Pekinie grupy studyjnej, którą mógłby ostrożnie poprowadzić do rozmów o społeczeństwie i ewentualnie nauczyć krytycyzmu. Ale kiedy zapuścił się w ciemne uliczki Pekinu w poszukiwaniu środka, który uśmierzyłby jego ból, zdał sobie sprawę, że praca ze studentami byłaby stratą czasu. Zamiast powoli ich przekonywać, mógł po prostu wkroczyć do palarni opium, wypełnionej wściekłością po brzegi. Uniwersytety były bacznie obserwowane, za to zwykłych ludzi było zbyt dużo, aby ich skutecznie kontrolować. Znajdowali się wśród nich weterani pokroju Czina i gniewni buntownicy podobni do Hunga, którzy stracili swoich bliskich w podziemiach budynków i obozach pracy. Uchodźcy uciekający przed krwawymi represjami w Mandżurii i całe morze niezadowolonych, których twarze rozjaśniały się, kiedy Czin opowiadał o świecie, gdzie będzie im wolno mówić “nie”. To, co im oferował, było bezcenne: ucieczka od szarej egzystencji. Ucieczka od ciągłej nudy. Uzasadnienie dla ciosu pięścią, którą przez długi czas trzymali zaciśniętą, gotując się wewnątrz z wściekłości. Poczucie przynależności, które było bardziej atrakcyjne dla wyrzutków społecznych niż opium, które palili przez cały czas. Czin już wciągnął ich w zabijanie. Nie było to trudniejsze od wydawania rozkazów we własnym plutonie. Częściowo wyzwaniem, częściowo prośbą, a trochę namową doprowadził do tego, że zabili trzech milicjantów. Trzy poderżnięte gardła; trzy pistolety dodane do ich pączkującego arsenału. Odkrycie tej książki przez Internet dało Czinowi kierunek, koncentrację i siłę. Uzbrojony w narzędzia ofiarowane przez książkę mógł wysłać masy na walkę z tymi draniami, którzy zabili Hunga - pieprzonymi dupkami, którzy wysłali setki tysięcy na śmierć. Którzy skazali wielu młodych ludzi podobnych do Czina na fizyczną i psychiczną agonię. Stukot butów po posadzce biblioteki wywołał w nim taką samą reakcję jak skrzyp butów na śniegu. Przycisnął przycisk “do tyłu”, a krople potu zrosiły mu czoło. Serce waliło jak młotem, ciało było napięte jak struna, a umysł pogrążył się w wizjach, jakich przed wojną nie doświadczał. Nieprzyjaciel przeszedł dalej. Miał na sobie mundur milicjanta - biały pas, białe rękawiczki tkwiące z tyłu za pasem, biała kabura. Tylko najlepsze rzeczy dla najbardziej elitarnego uniwersytetu w Chinach. Czin i wszyscy inni wiedzieli i tak, że są to funkcjonariusze Ministerstwa Bezpieczeństwa. Mógł ich odróżnić, bo wiedział, jak zachowują się prawdziwi milicjanci przy bramie uniwersytetu: nosili niezgrabne mundury i mieli znudzone spojrzenia marnie zarabiających funkcjonariuszy. Stawali na baczność, kiedy tamci przechodzili obok. Czin nie mógł się doczekać, aby popatrzeć na krew wyciekającą z tych ubranych w eleganckie mundury drani. Rząd pilnie obserwował uniwersytet w Pekinie. Po latach niepokojów przyjęcia znowu ograniczono do zaufanych: synów chłopów, bohaterów wojennych, ludzi słusznych politycznie. W wiosce Czina przeprowadzili wywiad i Czin uzyskał najwyższe noty w każdej z tych kategorii. - Gratulacje! - powiedział urzędnik przyjmujący kandydatów. - Nie znaleźliśmy żadnych uwag co do twojej przeszłości, a nawet żadnych politycznych uwarunkowań. A to jest rzadkością. Lecz to się działo przed wojną. Przed Prawami historii ludzkości. Przed Walentynem Karcewem. Gliniarz flirtował z dziewczyną stojącą za głównym kontuarem biblioteki. Czin powrócił do książki i uderzył w klawisz “znajdź”. W małym okienku wpisał ostatnie zwroty, które przeczytał, zanim wyszedł poprzedniej nocy. “Najbardziej podstawowym pragnieniem jest - pisał Czin - wszystkie wysiłki poddać kontroli”. Kiedy nacisnął klawisz “Idź”, komputer szybko znalazł właściwe miejsce. Rozpoczynając nocną lekturę, musiał się zmuszać do czuj- ności. Tak się zatopił w książce, że groziło mu zignorowanie sygnałów alarmowych. Słowa wyzwalały dzikie ognie wyobraźni. Płonące flagi. Barykady bronione przez uzbrojonych i buntowniczych ludzi. “Kreatywny potencjał destrukcji”. Zacisnął szczęki, zgrzytnął zębami i zwinął pięści w kułak. Był gotów do działania, ale musiał poczekać na właściwy czas. Ten dzień nadejdzie, pomyślał. Wkrótce.