Sebastian Chosiński Wyłom 1. - Pierdoleni faszyści! - zdążył jeszcze krzyknąć, nim ręce dwóch osiłków wypchnęły go przez szeroko otwarte drzwi na ulicę. Wylądował twarzą w kałuży. Dlaczego właśnie dzisiaj musiało padać? - pomyślał, niezdarnie podnosząc się z pozycji leżącej w kucki. Wtedy też poczuł na swoich plecach czyjeś delikatne dłonie. Wbrew oczekiwaniom, nie były to dłonie młodej i atrakcyjnej kobiety. Gdy spojrzał ku górze, na tle ciemnych chmur, złowrogo zawieszonych nad miastem, jego oczom ukazała się znaczona zmarszczkami twarz starca. Okulary w eleganckich oprawkach spoczywały na długim ptasim nosie. - Czy mogę panu w czymś pomóc? - zapytał staruszek. Na pierwszy rzut oka zdawał się być emerytowanym przedwojennym urzędnikiem magistratu bądź dyrektorem prywatnego gimnazjum. - Nie-nie trzeba - zająknął się młodzieniec, próbując w miarę zgrabnie przyjąć pozycję pionową. - Nic się nie stało. Ukłonił się najbardziej szarmancko jak potrafił, zdając sobie jednocześnie sprawę, jak śmiesznie musi to wyglądać, po czym ruchem zdradzającym odbycie nie tak dawno służby wojskowej zrobił "w tył zwrot". - Nic się nie stało?! - usłyszał za plecami oburzony głos staruszka. Głos ów emanował taką siłą, że nie był w stanie nie zareagować, odejść tak po prostu, nie zwracając uwagi na nieznanego mężczyznę. - Widziałem, co oni panu zrobili. To niedopuszczalne! Młodzian odwrócił się na pięcie i, z miną pełną litości, oznajmił staruszkowi prosto w twarz: - C'est la vie. - Pan nie ma za grosz honoru - odparł mężczyzna. Pewność siebie starca zaczęła chłopaka drażnić. Stanął obok niego i, spoglądając nań z dołu - okazało się bowiem, że staruszek mierzy dobre dwa metry wzrostu - chwycił go za łokieć. - Takie jest życie! Ja jestem biedny, bo uczciwy, oni są bogaci, bo kradną. Ja zjadam po nich resztki, a oni, jeśli tylko przyjdzie im na to ochota, mają prawo wyrzucić mnie z baru na zbity pysk. Taki układ - wyrecytował, jak wyuczoną na pamięć formułkę, młodzieniec. - Dlaczego jednak nazwał ich pan faszystami? - spytał staruszek, na którym najwidoczniej oracja młodziana nie zrobiła większego wrażenia. - Dla zasady. - Więc jednak kieruje się pan w życiu jakimiś zasadami... - odparł nieznajomy. 2. Szli bocznymi uliczkami. Z daleka mogli przypominać rodzinę: pełnego werwy dziadka, który na siłę próbuje zaciągnąć niesfornego wnuka do szkoły. Ale wnuk tak naprawdę nie stawiał oporu. A raczej przestał go stawiać po kilku pierwszych minutach. Okazało się to całkowicie bez sensu, albowiem staruszek - o co go wcześniej trudno było podejrzewać - obdarzony był nadzwyczajną w tym wieku krzepą. Mijali stare, chylące się ku upadkowi kamienice, straszące przechodniów oczodołami wybitych okien. Przechodzili przez zawalone śmieciami i złomem szare podwórka. W końcu stanęli przed wysokim na kilka metrów czerwonym ceglanym murem. - Po co pan mnie tutaj przyprowadził? - zapytał młodzieniec. - Musisz podjąć decyzję! - oznajmił staruszek, puszczając jego dłoń. Przez kilkanaście następnych sekund młodzian rozcierał zbolałe nadgarstki. - Jaką? - Do końca życia chcesz być popychadłem, skazanym na łaskę bądź niełaskę innych, czy też masz w końcu zamiar dojrzeć i wziąć sprawy we własne ręce? - starzec odparł pytaniem. - A czy ja pana o coś prosiłem?! - wybuchnął młodzieniec. - Musiał mnie pan wyciągać z kałuży? Starzec nie odpowiedział. Podszedł do muru i, zamknąwszy oczy, zaczął delikatnie dotykać cegieł. Jedna z nich się poruszyła, na wypolerowane lakierki mężczyzny posypały się drobiny gruzu. Staruszek wyjął cegłę, potem kolejne; po minucie zrobił w murze wyłom tak duży, że spokojnie mógłby przejść przezeń na drugą stronę. Wtedy spojrzał na chłopca i rzucił krótko: - Decyduj! Po czym zniknął w wydrążonej przez siebie dziurze. Gdy chłopak został sam, ogarnęła go jeszcze większa złość. Co on sobie wyobraża! - myślał. - Przyciągnął mnie tutaj, nie wiadomo po co, i wlazł w jakąś dziurę jak szczeniak bawiący się w ciuciubabkę. Cholera! - Odruchowo splunął na ziemię, po czym rękawem znoszonej dżinsowej kurtki wytarł brudną twarz. Rozejrzał się dokoła. Nigdzie żywej duszy. Tylko on, mur i dziura. Nie namyślając się dłużej, zanurkował w niej. 3. Świat po drugiej stronie nie różnił się niczym. Nad głową wisiały te same nieprzyjazne deszczowe chmury. W oddali czerniała dożywająca swych dni czteropiętrowa kamienica. W wymarłych oknach nikt nie zawiesił firanek. Na parapecie nikt nie postawił doniczki z kwiatem. I wokół niego, jak okiem sięgnąć, nie było żywej duszy. - Gdzie on się podział, wstrętny staruch - wycedził ze złością przez zęby, po czym zawołał: - Bawi się pan ze mną w chowanego?! Nie odpowiedziało mu nawet echo. Ruszył pustą ulicą, uważnie rozglądając się na boki. Kilkadziesiąt metrów dalej z bramy wybiegł kundel. Spojrzał w jego kierunku, przyjaźnie pomachał ogonem i, przebiegłszy na drugą stronę jezdni, zniknął w gruzowisku. Może to jego psina? - pomyślał i już chciał ryknąć na cały głos, wołając mężczyznę, gdy nagle czyjeś dłonie pociągnęły go w ciemność. Ktoś wlókł go za sobą długim nieoświetlonym korytarzem. Potem wspięli się po schodach i dopiero znalazłszy się w niedużym, zagraconym pokoju, młodzieniec dostrzegł swego prześladowcę. A może wybawcę? Był nieco starszy od niego. Miał na sobie brudną, poprzecieraną w wielu miejscach marynarkę i stare, rozsypujące się skórzane półbuty. Spod zmierzwionych włosów spoglądały nań, uzbrojone w druciane okulary, czujne oczy. I ten orli nos! - Życie niczego cię nie nauczyło! - stwierdził autorytarnie nieznajomy, a jego głos wydał się młodzieńcowi dziwnie znajomy. Chłopak rozejrzał się po pokoju. Wypatroszona szafa, poprzecinane nożem poszycie fotela, powyrywane klepki z podłogi. - Co się tutaj stało? - spytał, spokorniawszy nagle na widok cudzego nieszczęścia. - Szukali złota, pieniędzy. - Ale kto?! - Nie wiesz? Młodzieniec wzruszył tylko ramionami. - Faszyści! - Faszyści? - powtórzył z niedowierzaniem. Koleś musi mieć nierówno pod sufitem - pomyślał. Chociaż to, co widział wokół siebie, wyglądało niezwykle przekonywująco. W kącie pokoju dostrzegł leżące na podłodze oprawione w ramkę zdjęcie młodej, pięknej kobiety. Miała długi warkocz skręcony z kruczoczarnych włosów. - To Sara - wyjaśnił nieznajomy, podążając za wzrokiem chłopaka. - Moja żona. Dlaczego wszystkie piękne kobiety są już dawno pozajmowane i to najczęściej przez takich dupków? - przyszło mu do głowy, zanim umysł zarejestrował dalsze słowa nieznajomego: - Zabili ją! - Zabili? - zdobył się jedynie na bezwiedne powtórzenie słowa, które w kontekście sytuacji, w jakiej się znalazł, zabrzmiało dlań i tak wyjątkowo absurdalnie. - Faszyści! 4. - Natan Katz - przedstawił się, wyciągając ku chłopakowi rękę, którą ten przyjął dopiero po chwili wahania. - Paweł Dąbrowski - odpowiedział młodzieniec, odwzajemniając prezentację. Zaskoczyła go siła, z jaką wysoki, choć nienaturalnie szczupły, wyraźnie niedożywiony, mężczyzna uścisnął jego dłoń. Tkwiła w nim jakaś pierwotna moc - moc, której źródeł nie był w stanie dociec. Dopiero teraz Paweł przypomniał sobie o staruszku, który go tutaj przyprowadził. Spytał o niego Natana, ale ten odparł dość enigmatycznie: - Jego już nie ma. - Wszedł przez tę samą dziurę w murze co ja - wymamrotał Paweł. - Nie mógł zapaść się pod ziemię... Ale nie dokończył, ponieważ Katz władczym gestem nakazał mu milczenie, po czym pociągnął go za sobą w stronę pozbawionego szyby okna. Widok, który rozpostarł się u ich stóp, zaparł Pawłowi dech w piersiach. Ulicą maszerowała grupa żołnierzy w czarnych mundurach, pędząc przed sobą ledwo żywą, złachmanioną ludzką masę. Kto nie miał sił i upadał, narażał się - w najlepszym razie - na stek wyzwisk i kopniaki; jeśli w dalszym ciągu odmawiał posłuszeństwa, żołnierz przystawiał mu karabin do głowy i oddawał strzał. W oddali, skąd docierały serie wystrzałów z broni maszynowej, rozsnuwał się spowijający niebo i ziemię gryzący dym, którego źródłem były płonące domy. Choć wydało się to nieprawdopodobne, Paweł dałby sobie głowę uciąć, że widział nawet ludzi skaczących z okien na ulicę. Z odrętwienia wyrwał go niepokojący wizg tuż koło ucha. - Zobaczyli nas! - krzyknął Natan, szturchając Pawła łokciem w bok. Dopiero po chwili chłopak dostrzegł stojącego na chodniku po przeciwległej stronie ulicy, celującego w ich stronę z karabinu, żołnierza. - Uciekaj - szepnął mu do ucha Katz. - Ja ich zmylę! - Ale... dokąd? - Tam skąd przyszedłeś! Po wyjściu z bramy w lewo i... przed siebie. Poczuł jeszcze przyjacielski uścisk dłoni na przedramieniu i delikatne pchnięcie w stronę drzwi wyjściowych. Biegł jak w transie: schody, ciemny tunel, ulica, mur z czerwonej cegły. Nie spoglądał za siebie, ale przez cały czas zdawało mu się, że słyszy czyjeś ciężkie kroki. Dopiero gdy przez dziurę w murze przeszedł na drugą stronę, odetchnął z ulgą. Spoza chmur wyjrzało słońce i pierwsze wiosenne promyki oświetliły jego zmęczoną twarz. Zza rumowiska wybiegł mu na spotkanie kundel. Może to ten sam - zdążył pomyśleć, nim za plecami usłyszał szczęk ładowanej broni i, wydaną nie znoszącym sprzeciwu tonem, komendę: - Halt!