Józefowicz Tadeusz Zjawa Noc była jasna. Księżyc wiszący majestatycznie nad światem rozlewał z głębi nieba swoje seledynowe światło na srebrzysty śniegowy kobierzec, otulający całą ziemię.,Na polach i drogach, na gzymsach budynków, na dachach i na gałęziach drzew, które zamieniły swój zielony letni strój na dostojną, poważną, białą szatę zimową - wszędzie było pełno śniegu, rażącego oczy deszczem iskier połyskujących w księżycowym blasku. Z dachów zwisały sople lodu, lśniące niczym czarodziejskie świetliki zamknięte w kryształowych flakonach. W tym krajobrazie podobnym do baśniowego pałacu królowej zimy panowała tajemnicza cisza i spokój. Marcin szedł z wolna, rozglądając się po okolicy, którą opuścił przed pół wiekiem, a przecież dotąd zachował w pamięci każdy szczegół. Przez cały czas, jaki spędził na obczyźnie, zachował w swej pamięci obraz rodzinnych stron, który teraz ukazywał się mu w innych, odmienionych kształtach. Kiedy opuszczał kraj, był rok 1907, a teraz 1957. Nie z własnej woli opuszczał strony rodzinne. Jego działalność rewolucyjna nie uszła uwagi carskiej żandarmerii. Wtedy także seledynowy księżyc rozpraszał mroki zimowej nocy, kiedy sznur kibitek uwoził na wschód zesłańców. Wtedy także nie miał przy sobie nikogo z najbliższych. Czy teraz odnajdzie kogoś z rodziny, przyjaciół czy znajomych? Czy odnajdzie grób swojej Małgosi? A jednak wracał, by w ojczystej ziemi złożyć swoje kości. Na Syberii nie przebywał długo. Udało mu się zbiec z zsyłki i po kilkuletniej wędrówce po świecie osiedlić się w Kanadzie. Nie miał łatwego życia. Ciężko pracował, niewiele wydawał na własne potrzeby, toteż z czasem dorobił się dość pokaźnego kapitału. Nie wracał z pustymi rękami. Byle miał do kogo wrócić. Miał trzech braci i trzy siostry. Trudno było wszystkim utrzymać się na dwóch morgach piaszczystej ziemi. Po śmierci rodziców gospodarkę objął najstarszy brat, który wkrótce się ożenił. Wprawdzie bratowa dostała w posagu krowę i morgę takiego samego piasku, jaki mieli oni, ale zaczęło przybywać i dzieci, jak to zwykle bywa w młodym małżeństwie. Bracia i siostry Marcina w miarę dorastania poczęli opuszczać gniazdo rodzinne. Jemu udało się dostać do terminu u stolarza. W mieście zetknął się z socjalistami i wstąpił do partii. Chciał walczyć o wolność i sprawiedliwość społeczną, a popadł w niewolę i ciężkie tarapaty. Z zesłania dość szybko udało mu się uciec, ale dużo wody upłynęło zanim zdołał się usamodzielnić. Z Syberii uszedł do Chin, a stamtąd do Japonii. Wreszcie osiedlił się na stałe w Kanadzie. Tu pracował jako stolarz przy budowie okrętów. Zrazu nie pisał do domu w obawie, by nie narażać rodziny na kłopoty ze strony żandarmów carskich. Potem wysłał jeszcze kilka listów, kiedy już Polska była wolna, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Nie miał więc po co wracać do kraju, a w Kanadzie miał przynajmniej zapewniony byt, a i grosza mógł odłożyć. Miał nawet zamiar zapisać się do wojska podczas drugiej wojny, ale nie był już taki młody i więcej było z niego pożytku przy budowie okrętów niż gdzieś w okopach. Po wojnie różnie mówili o tej Polsce, a że na jego listy w dalszym ciągu nikt z kraju nie odpowiadał, żył samotnie na obczyźnie i tęsknił do stron rodzinnych. Wreszcie postanowił wracać i odszukać krewniaków i może grób swojej Małgosi? Braci i sióstr może nie zastanie, ale przecież nie podobna, żeby nie było nikogo z ich dzieci. O śmierci Małgosi powiadomili go towarzysze, kiedy po dziewięciomiesięcznej rozprawie czekał w więzieniu na zsyłkę. I oto szedł teraz dobrze znaną, choć nie piaszczystą, jak dawniej, ale jak zauważył wybrukowaną drogą, która prowadziła z miasta do jego wsi. Już z daleka ujrzał srebrny pas rzeki skutej lodem, który w blasku księżyca lśnił jak szklana tafla. Jeszcze chwila i stanął na moście. Most też był inny, niż tamten jaki zachował się w jego pamięci. Ten most był szerszy, solidnie zbudowany, z wysokimi, mocnymi poręczami. Przypomniało mu się, jak niegdyś siadywał na tamtym spróchniałym moście i zapuszczał wędkę na ryby, a tam dalej za nim huczał młyn i nagle poczuł w piersi gniotący, przez pół wieku tłumiony ból. Teraz było cicho. Spojrzał przed siebie. Nie było ni śladu po młynie. Tylko dziwnym trafem woda w tym miejscu nie była zamarznięta i z pluskiem wpływała pod most, gdzie tłukła się o jego pale. Musiały w tym miejscu działać jakieś wiry podwodne. Wiodąc wzrokiem za drobnymi falami, pochylił się przez barierę i spojrzał w dół. Obraz, jaki ujrzał pod sobą, zmroził mu krew w żyłach. Pośrodku rzeki, prawie pod samym mostem kąpała się młoda kobieta. Była pochylona, więc twarzy nie widział, tylko jej niewyraźne odbicie, połamane bryzgami fali. Za to wyraźnie widział jej smukłą, zgrabną postać, blade od blasku księżyca ramiona i plecy, na których widniały ciemne pręgi jakby ślady razów zadanych batem. Kobieta nabierała w dłonie wodę, która sięgała jej poza kolana, i polewała nią całe ciało. Widok był tak niezwykły, że Marcin stał jak skamieniały, nie wiedząc co począć. Na Syberii, a potem w Kanadzie widział wprawdzie amatorów kąpieli w lodowatej wodzie, ale to było co innego. W biały dzień, na oczach licznych gapiów wskakiwali oni do przerębli, zanurzali się po szyję i wyskakiwali, wycierając się czym prędzej, po czym wkładali ciepły kożuch. Robili to, jak mówili, dla hartowania ciała, a trochę chyba dla popisu. Ta kobieta nie chciała się popisywać, nie chciała wystawiać na pokaz swojego ciała, szczupłych ramion, pociętych biczem pleców. Ale dlaczego zdecydowała się na kąpiel w lodowatej wodzie, w samotności, wśród mroźnej nocy? Przecież to groziło w najlepszym wypadku ciężką chorobą, a najprawdopodobniej niechybną śmiercią, której zapewne nie szukała, bo przecież mogłaby od razu rzucić się pod lód. Marcina ogarnęła naraz taka żałość i współczucie, że chciał pobiec do niej, przywołać i okryć ją swoim ciepłym futrem. W porę jednak się opanował. Co będzie kiedy spostrzeże, że jest śledzona, co będzie jak się przestraszy i osunie się do wody, pod lód? Zrozumiał, że najlepiej zrobi, gdy zostawi kobietę jej własnemu losowi i sam jak najszybciej się oddali. Ostrożnie zbiegł z mostu i wszedł na drogę, prowadzącą ku wiosce. Jeszcze raz obrócił się w stronę rzeki i ujrzał kobietę w całej swej nagości zwróconą przodem ku niemu. Jedynie twarz zasłoniętą długimi jasnymi włosami miała zwróconą w stronę, gdzie niegdyś stał młyn. Nie czekał dłużej. Ładnie by wyglądał, gdyby tak się odwróciła i zauważyła, że się na nią patrzy, kiedy tak jest roznegliżowana. Swoją drogą, jak można stać na mrozie bez ubrania i patrzeć nie wiadomo na co. Czym prędzej skrył się za krzakami pokrytymi śniegową kołdrą, które rosły na zakręcie drogi prowadzącej do wioski. Wieś, jak dawniej, rozciągała się po obu stronach drogi, na której paliły się co kilkadziesiąt metrów lampy elektryczne. Już z daleka dolatywało go szczekanie psów, które wkrótce otoczyły go ze wszystkich stron. Na szczęście psy nie były groźne. Widocznie wyczuły w nim dobrego człowieka, bo po chwili towarzyszyły mu tylko, radośnie ujadając i wymachując ogonami. W ten sposób doszły z nim do większego budynku, z którego dochodziły odgłosy muzyki i gwar ludzki. Prawdopodobnie mieściła się tam świetlica wiejska, w której odbywała się zabawa. Byłaby to pomyślna sytuacja dla Marcina. Nie mógł przecież dobijać się po północy do nieznajomych i pytać o kogoś, kto żył w tej wsi przed pół wiekiem. Tu przynajmniej będzie mógł zagrzać się przy kuflu grzanego piwa i zasięgnąć potrzebnych informacji. Może wreszcie uda mu się znaleźć jakiś nocleg. Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Nie mylił się. To wiejska ochotnicza straż pożarna zorganizowała karnawałową zabawę. Dowiedział się o tym przy samym wejściu. Kiedy powiedział, że przybywa po pięćdziesięciu latach z Kanady w poszukiwaniu krewnych i chciałby znaleźć gdzieś schronienie na tę noc, kierownik zabawy poprosił go, by zajął miejsce przy stole, stojącym pod ścianą. Zaraz też pojawił się bigos i kufel grzanego piwa. Jak się okazało, gospodarzem zabawy był komendant ochotniczej straży pożarnej. Razem z żoną, która była kierowniczką świetlicy, zajmowali mieszkanie służbowe nad świetlicą. Nie było więc kłopotu z noclegiem. Kiedy jednak spytał czy mieszka na wsi nijaki Socha, ani on ani jego żona nie mogli mu udzielić żadnych informacji. - Tu nikt taki nie mieszka. Może dawniej, ale teraz we wsi mieszkają przeważnie młodzi. Komendant zamyślił się. - Może nasz dziadek by wiedział - wtrąciła jego żona. - Że macie tu młodych i odważnych, sam widziałem, kiedy przechodziłem przez most. Tylko czy taki wyczyn nie skończy się chorobą lub, co nie daj Boże, śmiercią? Trzeba mieć odwagę, być zahartowaną no i trochę lekkomyślną, żeby tak samotnie wchodzić o północy do lodowatej rzeki... Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałem. - Niech pan się nie śmieje. Trzeba było zmówić „wieczny odpoczynek” za tę nieszczęśliwą - powiedziała z lękiem w głosie jakaś kobieta spośród gromady, jaka zebrała się wokół stołu. - Co to pomoże - odezwał się ktoś inny. - Już i ksiądz modlił się przy moście i na mszę dawali i nic nie pomogło. - Więc to była zjawa? - zdziwił się Marcin z niedowierzaniem. - Od jak dawna się ukazuje? Ja ją wyraźnie widziałem prawie pod samym mostem, jak żywą. Co to za dziewczyna? Czy to z tej wsi? Zapanowało przykre milczenie. Wreszcie zagrała orkiestra i goście pośpieszyli do tańca. Oddalił się również komendant straży. Tymczasem do stołu zbliżył się mężczyzna, który, mimo podeszłego wieku i dość pokaźnej tuszy, szedł prosto i poruszał się energicznie. Przybyły widać nie miał trudności w nawiązywaniu kontaktów z nieznajomymi, bo sam przedstawił się jako najstarszy człowiek nie tylko we wsi, ale nawet w całej gminie, a może i w województwie. Przede wszystkim jednak był dziadkiem tej dzierlatki, Wandzi, przy czym wskazał na żonę komendanta. - Dobrze, dziadku, że przyszedłeś, bo ten pan poszukuje we wsi krewnych sprzed pół wieku i widział też tę topielicę i to pod samym mostem. Ty wiesz najlepiej, jak to z nią było. - A ty, sroko, nie musisz o tym wiedzieć i tu, gdzie taki gwar, nie godzi się mówić o takich sprawach. No i wiesz, że nie potrafię gadać o suchej gębie. Pana zabieram do swojego pokoju, a ty przynieś nam coś na ząb i jakieś piwo do popicia. Trochę naleweczki mam jeszcze u siebie, a i miodku kropelka się znajdzie. Będzie przy czym posiedzieć. - Dziadku, ja ci niczego nie żałuję, wiesz o tym, ale czy ci to nie zaszkodzi? - Wiem, żabo, że ty nie ze skąpstwa tak mówisz, tylko z dobrego serca, ale nie martw się, za dużo na pewno nie będziemy pili. Zresztą wiesz, że do setki brakuje mi jeszcze kilka lat, a wcześniej nie myślę schodzić z tego świata. Jak przyjdzie czas, to i kieliszek nie pomoże. Takiego gościa z tamtych czasów i to z tak daleka trzeba uczcić. To mówiąc, ujął marcina pod ramię i poprowadził do bocznego pokoju. Kiedy znaleźli się sami, dziadek odezwał się pierwszy: - Na imię mam Maciej i mówmy sobie po imieniu. Tak będzie wygodniej. Jesteśmy jak dwaj patriarchowie wśród tych młodziaków. - Pewnie - potwierdził Marcin, który z kolei wymienił swoje imię. Kiedy Wanda weszła do pokoju, obaj dziadkowie potwierdzali swoją znajomość, popijając stary miód i gwarząc jak dobrzy znajomi. Wanda chętnie by towarzyszyła im w rozmowie, ale nie śmiała się narzucać i cicho wyszła. - Dobrze, że poszła ta moja wnusia - podjął rozmowę Maciej. - Po co jej przysparzać bólu. Czasem lepiej nie znać prawdy. Ty również zachowaj, co tu usłyszysz, dla siebie. Mieszkałeś w tej wsi, to powinieneś coś więcej wiedzieć niż ja. Ale zacznijmy od początku. Niedaleko od mostu, przez który przechodziłeś, był kiedyś młyn. - To pamiętam - przerwał mu Marcin. - Obok młyna stał dom młynarza, a dalej mieszkał rządca ze dworu. Ale co to ma wspólnego ze zjawą. Jak długo byłem we wsi, nikt nie słyszał o żadnej zjawie. - Poczekaj, zjawa pokazała się później. Dojdziemy do tego. Młynarz miał śliczną córkę Małgosię. Moja Wandzia kropla w kroplę jest do niej podobna. Już przy pierwszym spotkaniu uroda Wandy wywarła na Marcinie niezwykłe wrażenie, ale dopiero teraz uświadomił sobie, że Wanda była żywym portretem jego Małgosi. Nie dał jednak nic poznać po sobie i słuchał z uwagą, jak Maciej ciągnął dalej swoje opowiadanie. - Młynarz na pieniądze chytry był jak sobaka i marzyło mu się dostać bogatego zięcia. Tymczasem dziewczynie podobał się chłopak uczciwy, pracowity, ale biedny. Gdyby młynarz był mądry i przyjął go za zięcia, to może do dziś cieszyłby się córką i wnukami. Co zrobić, kiedy wstąpił w niego jakiś bies. Dziewczyna z chłopakiem znała się od dzieciństwa. Nieraz przynosił jej ryby, które złowił na wędkę czy koszyk raków, a niekiedy trafiła się i dzika kaczka, bo chłopak zrobił sobie łuk i dzielnie nim się posługiwał. Kiedy stary zauważył, że ta przyjaźń dziecinna może przemienić się w prawdziwą miłość, zabronił dziewczynie widywać się z chłopakiem. Przez kilka lat wydawało mu się, że córka go posłuchała, bo młody przestał się kręcić dokoła młyna, a i na wsi nie było go widać. Ale to tylko tak mu się wydawało, bo młodzi nadal się spotykali, ale pokryjomu. Chłopak rozumiał, że nie może starać się o dziewczynę, jak nie będzie mógł dać jej utrzymania. Usunął się więc ze wsi i w pobliskim mieście dostał się do terminu u stolarza, który tak go polubił, że miał zamiar oddać mu cały warsztat, bo swoich dzieci nie miał. Któregoś majowego dnia chłopak przyszedł do młyna oświadczyć się o dziewczynę, a że młynarza nie było tego dnia w domu, młodzi byli sami i stało się, jak to zwykle bywa między młodymi, którzy się kochają. Byli zdecydowani na wszystko. Gdyby młynarz się nie zgodził, mieli razem opuścić wioskę wbrew jego woli. Ale czort stanął na przeszkodzie ich zamiarom, bo następnego dnia żandarmi aresztowali niedoszłego męża i panna młoda pozostała sama z dzieckiem w brzuchu. - Skąd ty to wszystko wiesz? - przerwał mu w tym momencie Marcin. Przecież to była jego historia i jego Małgosi. Pamiętał wszystko. Jak łowił ryby, polował na kaczki dla rodziny, ale zawsze najładniejsze przynosił Małgosi. Pamiętał każde spotkanie z Małgosią, każdy jej uśmiech, każdy pocałunek. Rzecz jasna, że najbardziej pamiętał tę noc majową, którą spędzili razem. W informacji o śmierci Małgosi, jaką dostał we więzieniu, nie było nic o dziecku. Nigdy o tym nie pomyślał. A więc było dziecko. Co się z nim stało? Czy żyje czy poszło z matką do grobu? Nie pozostawało mu jednak nic innego, jak słuchać Macieja, który kontynuował swoje opowiadanie. - Skąd ja to wiem? Chłopaka na oczy nie widziałem, ale należeliśmy do tej samej partii i o nim i jego dziewczynie wiedziałem od jego towarzyszy. Tak się złożyło, że w dwa czy trzy miesiące po jego aresztowaniu zatrudniłem się jako rządca we dworze i zająłem po moim poprzedniku mieszkanie, to obok młynarza. Dziś nie ma śladu ani po młynie, ani po tych domach. Mnie nie wypadało zachodzić do młynarzówny, ale moja kobieta szybko się z nią zaprzyjaźniła. W taki to sposób czego nie dowiedziałem się od towarzyszy, żona dowiedziała się od dziewczyny. Dziewczyna zrazu nie wiedziała, że jest w ciąży, a kiedy się dowiedziała, zmartwiła się nie na żarty. Bała się ojca. Wiedziała, że pragnie ją wydać za syna dziedzica, o którym nawet nie chciała słyszeć. Gdyby ją ojciec przymuszał, zdecydowana była uciekać z domu, przystać gdzieś na służbę i czekać na swojego chłopaka choćby i dziesięć lat. Ale w tym stanie kto ją przyjmie. Tymczasem stary nie chciał dłużej czekać i przynaglał dziewczynę do ślubu. Wreszcie się zdecydowała i powiedziała mu o wszystkim. Młynarz poczerwieniał ze złości i nie wiadomo, na czym by to się skończyło, ale rozmowa odbyła się przy mojej żonie i obeszło się na zwymyślaniu i stanowczym nakazie, by usunęła tego „bachora”. Na to tylko czekała moja żona, która była akuszerką. Potłumaczyła mu, że na usunięcie jest za późno i nikt się tego nie podejmie, bo to grozi śmiercią jego córki. Pocieszyła go, że dzieci często giną przy porodzie. Myślała, że stary z czasem pogodzi się z losem. On tymczasem zrozumiał widocznie, że moja żona przy porodzie wyśle dzieciaka na tamten świat i prawie się uspokoił. Zapowiedział tylko, że po wszystkim sam wybierze męża córce, a o tym dzieciorobie niech nawet nie myśli. Zabronił jej też pokazywać się ludziom do czasu rozwiązania. Chciał wszystko utrzymać w tajemnicy. Dziewczynie niczego nie trzeba było nakazywać. Sama nie miała ochoty leźć ludziom na oczy. Już wydawało się, że stary zmięknie, ale on tylko się przyczaił. Wreszcie nadszedł dzień porodu. Młynarz sam przyszedł po moją żonę i po drodze obiecywał jej kupę pieniędzy, jak tylko wszystko dobrze pójdzie. Żona ucieszyła się nie z tej obietnicy, bo przecież nie wzięłaby i tak żadnych pieniędzy, ale sądziła, że stary pogodził się z córką. Tymczasem jemu chodziło o co innego. Poród odbył się bardzo dobrze. Ponieważ w domu nie było nikogo, moja czuwała tam cały czas. Wieczorem młoda mama zasnęła, a moja wpadła na chwilę do domu. Byliśmy dobrej myśli, ale kiedy zobaczyliśmy przez okno, że wraca młynarz i to chwiejnym krokiem, żona poszła za nim na wszelki wypadek. Szkoda, że nie poszedłem razem z nią. Ale kto mógł się tego spodziewać. Kiedy moja weszła do ich mieszkania, zobaczyła ku swojemu przerażeniu, jak dziewczyna jedną ręką odpycha ojca, a w drugiej wyciągniętej ręce trzyma swoje niemowlę zawinięte w pieluszki. Na widok żony wyciągnęła do niej rękę z dzieckiem i zawołała: „ratuj go!” Żona chwyciła maleństwo i przybiegła po mnie. Nie wiem, co tam się wtedy działo, ale kiedy nadbiegłem, zobaczyłem dziewczynę bez koszuli, tak jak ją pan Bóg stworzył biegnącą po śniegu w stronę rzeki, a za nią tego potępieńca, który bił biedaczkę rzemieniem, dopóki nie zginęła w rzece. - Uciekła mi psia jucha, nie mogłem ją dogonić. Widzieliście sami sąsiedzie - zawołał, kiedy mnie zobaczył. - Widziałem, żeście ją katowali i za to odpowiecie - zawołałem z wściekłością. Wtedy przybliżył się do mnie i zawarczał ochrypłym głosem: - Toście źle widzieli. Kto wam uwierzy w takie brednie, żeby ojciec bił własną córkę. Wróciłem do domu i zaczęliśmy zastanawiać się, co robić. Nie można darować zbrodni, to prawda, ale nie było świadka. Kto mi rzeczywiście uwierzy, że ojciec tak dręczył córkę, że aż się utopiła. Gdyby się potoczyła sprawa, to mogliby nam jeszcze odebrać dziecko i oddać temu zbójowi. Zresztą młynarz sam rozstrzygnął za nas wszelkie wątpliwości. Jeszcze tej samej nocy zgłosił sołtysowi, że mu zginęła córka z domu. Na drugi dzień przyszedł sołtys z żandarmem, pokręcili się koło młyna, potem rozgrzewali się u młynarza aż do wieczora i na tym się wszystko skończyło. Co było robić. Udało się nam powiadomić naszego zesłańca, że jego dziewczyna nie żyje i to wszystko. Właściwie nie wiedzieliśmy czy mu mówić o jej śmierci, ale uznaliśmy, że nie ma co przed nim tego ukrywać. Dziewczyna nie odżyje, więc po co ma się o nią martwić. Niech lepiej raz przeboleje, niż ma żyć w niepewności przez wiele lat. Nie mówiliśmy mu też o dziecku, bo nie wiedzieliśmy czy przeżyje na butelce i po tym wychłodzeniu. Na szczęście młynarz o małym jakby nic nie wiedział. Zresztą w kilka tygodni po tym morderstwie, którego się dopuścił, zapił się na śmierć i taki był koniec jego potwornego życia. Dzieci swoich nie mieliśmy, więc to maleństwo przyjęliśmy za swoje. Wyrósł z niego tęgi chłop. Uczył się dobrze, to i poszedł na studia do Warszawy, gdzie już pozostał na zawsze. Tam się ożenił i tam się urodziła ta moja Wandzia. Na lato zwykle przyjeżdżali tu do nas na wieś. Jak sami nie mieli czasu, to zostawiali nam naszą wnuczkę. W 44 roku również przywieźli Wandzię i już po nią nie przyjechali. Oboje zginęli w powstaniu. Po śmierci żony pozostała mi tylko Wandzia. Wie, że jestem jej kochanym dziadkiem i nawet się nie domyśla, jak było naprawdę. Tak samo zresztą, jak kiedyś jej ojciec. Dlatego nie chciałem przy niej opowiadać o tej zjawie. Przecież gdyby ją kiedyś ujrzała i wiedziała, że to jej nieszczęśliwa babka, to chyba serce by jej pękło. Wandzia to wrażliwe dziecko. - Nie, nie. Niech tak pozostanie, jak dotychczas. Przecież to ty i twoja żona wychowaliście syna i wnuczkę tej męczennicy. Wyobrażam sobie, jaki żal musiała mieć ona do swojego chłopaka, który ją tak nieopatrznie naraził na śmierć. Czy ona ukazuje się przez cały czas od tamtej pory? - Dziewczyna nigdy nie miała żalu do swojego chłopaka. Zawsze mówiła o nim z czułością, bo co zrobili, zrobili z miłości. Ona wierzyła, że chłopak powróci z wygnania i się pobiorą. I tak też by było. On miał kilka lat zsyłki i nie uciekałby z obozu, gdyby miał do kogo wracać. A że nie miał celu, zaryzykował ucieczkę i podobno gdzieś zginął po drodze. Jego Małgosia jako zjawa ukazała się pierwszy raz w rok po swojej śmierci i tak przez cały czas aż do dziś. Nie ukazuje się często. Jak jest pogodna noc i księżyc w pełni, jak wtedy. Dziś właśnie mija pół wieku i jest taka noc. - Ty wiesz, że ja ją wziąłem za żywą kobietę i tak mi się jej żal zrobiło, że chciałem okryć ją swoim futrem. Ciekawe czy ona jeszcze tam jest i co by się stało, gdybym się do niej zbliżył i spróbował okryć. Muszę pójść tam jeszcze raz. - Daj spokój. Co ci przyszło do głowy? - Przecież nie boję się zjawy, zwłaszcza tej zjawy. Może ona na mnie akurat tam czeka? - Jak Boga kocham, tyś się chyba upił, człowieku. Zanim jednak Maciej zdążył wypowiedzieć ostatnie słowa, Marcin był już za drzwiami. Na sali nikt go nie zauważył, bo wszyscy goście słuchali jakiegoś opowiadania, które im Wanda czytała w przerwie między tańcami. Pospiesznie założył futro i wyszedł niespostrzeżenie na dwór. Noc była taka sama jak przedtem, tylko księżyc zsunął się z wysokości nieba ku zachodniej stronie. Wydał się teraz większy i jakby szerzej rozsiewał swoje światło. Drzewa i domy rzucały dłuższe i bardziej ukośne cienie. Marcin szedł w stronę rzeki. Mimo zmęczenia spieszył się, jak gdyby obawiał się, że nie zdąży na umówione spotkanie. Dokoła panowała cisza. Nawet psy, które mu towarzyszyły w drodze do świetlicy, skryły się gdzieś w zacisznych miejscach. Tylko kilka z nich odprowadziło go do zakrętu, gdzie zawróciły z podwiniętymi ogonami. Marcin również zwolnił kroku na zakręcie. Serce mu biło z wrażenia. Będzie czekała na niego czy nie. Kiedy stanął naprzeciwko mostu, ujrzał ją. Stała w blasku księżyca na brzegu srebrzącej się rzeki. Tym razem patrzyła wprost na niego i uśmiechała się na powitanie. To nie była jakaś tam zjawa, tylko jego ukochana, najśliczniejsza Małgosia. A on nie był siedemdziesięciopięcioletnim starcem. Biegł z rozpiętym futrem. Musi przecież okryć swoją kochaną dziewczynę. Nareszcie już się skryła pod połami futra, już nie będzie marznąć. Na ustach poczuł lekkie muśnięcie jak łagodny pocałunek wiosennego wiatru i tulił w wyobraźni swą odzyskaną Małgosię. W oczach zrobiło mu się ciemno i cały świat zawirował dokoła niego, a potem ujrzał przed sobą drogę usłaną jakby z księżycowego światła, po której wznosiła się ku górze jego Małgosia spowita w welon z mgły. Nie wiedział, jak to długo trwało. Małgosia rozpłynęła się w blasku księżyca, a on chciał iść za nią, tylko coś nie pozwalało mu oderwać się od ziemi. Wreszcie usłyszał łagodny głos: - Chodźmy do domu. Był to Maciej. Kiedy zauważył, że Marcin wyszedł, pośpieszył za nim. Szedł ostrożnie, by się nie zdradzić ze swoją obecnością, ale szedł szybko, by w każdej chwili być gotowym do pomocy. Wiedział już, kim jest Marcin i co przeżywa. Nie śmiał mu w tym przeszkadzać. Dopiero kiedy ten zaczął się chwiać, przytrzymał go, by nie upadł. Po woli Marcin przychodził do siebie. - Widziałeś ją? - spytał. - Przecież ona na ciebie czekała przez pół wieku i doczekała się. - Chciałem iść za nią do rzeki, ale ona czekała na brzegu. Miałem wrażenie, że się do mnie przytuliła i pocałowała mnie na pożegnanie i znikła. - To znaczy, że się z tobą pożegnała i już tu nie wróci. Teraz ty pozostaniesz i Wandzia będzie miała dwóch dziadków. 31