ALEXANDER JABŁOKOV obwód zamknięty - DOBRA, FIONA, powiedz mi, czego się spodziewasz po tym programie ćwiczeń. - Że co, przepraszam? - Jaki cel chcesz osiągnąć? Jestem twoim trenerem. Muszę wiedzieć, do czego dążysz. - Chciałabym, no wiesz... mieć płaski brzuch? Notuję to na kartce. - Tak. - I, no tak... jędrniejsze pośladki? - Świetnie. - No i chciałabym skakać po gałęziach. - Po gałęziach? Skakać po drzewach jak gibbony? - Konkretnie jak siamang. No. I chcę się wspinać. To teraz modne: czasze radarów, wieżowce w budowie, chłodnie kominowe elektrowni... - Dobrze, doskonale. - Ale nie chodzi mi po prostu o pakowanie. Wiesz, mam tę dziewczynę... Nie chcę tego słuchać. - Popracujemy nad bicepsami, mięśniami grzbietu i tak dalej. Konieczna może okazać się chirurgiczna modyfikacja nadgarstka... rozumiesz, o co chodzi? - Tak. - To zabieg ambulatoryjny. No i musimy wydłużyć ci ręce. To nieco bardziej skomplikowane. Wszczepimy ci w kość ramienną, łokciową i promieniową implanty ze stopu tytanowego. Uznaliśmy, że to daje najlepsze wyważenie zręczności i siły. - Świetnie! Mojej dziewczynie to się spodoba. Nie jestem w nastroju do rozmów o dziewczynach. - Te twoje modne cepsy... robią wrażenie, Fiona. Od dawna marzysz o wspinaczce? Jej bicepsy, wyłażące przez dziury wycięte w rękawach dżinsowej bluzy, przypominają poszarpane grzbiety górskie. - Wiesz, co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze? Wcale o tym nie myślałam, gdy je sobie robiłam. Po prostu podobał mi się ich tektoniczny wygląd, wiesz? Te są moje ulubione. Ten po prawej to Eiger, lewy to K2. Osławiona północna ściana Eigeru, płat śniegu zawieszony w szczelinie, jest szczególnie uderzająca - zaczajona śmierć czekająca na odpowiedni moment. - Ale jeśli miałabyś ochotę na modyfikacje ogólnokształtne... - zaczynam. - Wiem, wiem. Będę musiała zrezygnować z podobieństw geograficznych. Jestem gotowa. Fiona, podobnie jak wielu z moich klientów, jest absolutnie zdecydowana przyjąć arbitralne standardy piękna obowiązujące w społeczeństwie. I, muszę przyznać, jest wspaniała. Zdarza się, że to, co narzucone, jest również uniwersalne, wieczne. Cieszę się, że żyję w czasach, kiedy właśnie tak jest. Fiona jest całkowicie porośnięta splątanym rudym włosem, a jej zielone oczy wyglądają jak kolczyki z jadeitu upuszczone na włochaty dywan. Palce rąk i nóg połączone ma błoną, ale w nie narzucający się sposób, ładnie i delikatnie. Chirurgicznie wszczepione kły morsa pokryła pseudonaiwnymi rycinami przedstawiającymi przyjęcie ustawy przez Kongres. Wyczuwam gorzki piżmowy zapach jej gruczołów odbytowych. Zwariowałbym na jej punkcie gdyby nie to, że kocham kogoś innego. Kogoś, kto jest już poza moim zasięgiem. - Czy mógłbym... dotknąć twojej głowy? - pytam Fionę. - Ależ oczywiście, nie krępuj się. Mnóstwo ludzi chce to robić. Kości jej czaszki uginają się pod moimi palcami. Dzięki regresji hormonalnej odzyskała otwarte szwy czaszkowe i ciemiączko noworodka. Nosi teraz pochyłą deseczkę przypiętą ciasno do potylicy. Za kilka miesięcy będzie miała zdeformowaną czaszkę na popularną modłę Majów: pochyłe czoło i jajowata głowa. - Kobiety Majów kołysały paciorek przed oczami dziecka - mówię. - Dostawało od tego zeza. Uważali to za niezwykle efektowne. - Naprawdę? - Jestem pewny, że teraz uważa mnie za kompletnego mięczaka. Przechodzę więc znów do interesów. - Dobra. Zaczniemy zaraz od ćwiczeń na ławce, to nic ciężkiego... - Opowiadałam ci, jak ją spotkałam? - Kogo? - Moją dziewczynę. Wygląda na to, że mi nie odpuści. - Nie, nie opowiadałaś. - Trafiła mnie z paralizatora, gdy siedziałam z kumplami na opuszczonym basenie. Czy to nie głupie? Nie było tam nic poza gnijącymi cytrynowymi galaretkami z jakiejś imprezy. Gdy drgawki minęły, podniosłam wzrok i zakochałam się. Może o niej słyszałeś? Janine Pingree? - Janine Pingree? Szklanozęba Pingree? Afektowany uśmiech. - Zgadza się. To ona. Szkło to okropny materiał na zęby. Tak w każdym razie powiedział mi mój dzięwięciopalczasty dentysta. Pingree ma w ustach kawałki rozety z zachodniego portalu jakiejś zburzonej średniowiecznej katedry. Jak wiem, ulega powolnemu zatruciu ołowiem: neuropatia obwodowa, skaza moczanowa, niewydolność nerek i tak dalej. Wielbiciele naśladują jej pełne boleści podagryczne szuranie nogami, wykrzywione nadgarstki, bełkotliwą, bezsensowną mowę. Ale gdy tylko włączy tę halogenową żarówkę, którą ma w miejscu języczka, wybaczają jej wszystko. Ma usta jaśniejące niczym Wiek Wiary. - Fantastyczne - mówię nieszczerze. Zaglądam do Klubu i widzę ją. Laurie. Ćwiczy na rozciągaczu grzbietu. Lampy sufitowe oświetlają jej nozdrza; są poważnie zmodyfikowane i przypominają teraz skrzydła nietoperza wzmocnione żebrowaniem z chrząstek. Gdy biega, rozwijają się w dotleniacze, wypełniając jej płuca sprężonym powietrzem. Laurie to błyskawica obleczona w ciało. - A ty masz kogoś? - pyta Fiona. - Miałem - odpowiadam. Zostawiam Fionę w towarzystwie doskonałej kopii szesnastowiecznego hiszpańskiego łoża tortur, żeby poćwiczyła zwichnięcia i wydłużanie członków. Musi lepiej przemyśleć swoje cele. Chyba nie podoba mi się jej postawa. PO RAZ PIERWSZY spotkałem Laurie na wycieczce w teren. Klub wysyła swoich trenerów na takie wyprawy raz w roku, żeby nie tracić kontaktu ze światem pakerstwa. W tamtym roku wysłano nas w wysoko położone doliny Pamiru. Pamiętam, że wciśnięto mnie do kadłuba C-130 Hercules. Trzymali nas na środkach uspokajających przez cały długi lot z Delhi: przeładowanym sterydami trenerom zdarzają się ataki furii w tak małych pomieszczeniach, co prowadzi do obrażeń mózgu. Na poprzedniej wycieczce transportowali nas do Arktyki starą sowiecką łodzią podwodną klasy Alfa. Była to ciężka przeprawa. Gdy w końcu wygramoliliśmy się na górę lodową, byliśmy w strasznym stanie. Wystarczył jeden rzut oka na rozedrgane, pogruchotane członki najwybitniejszych trenerów zjeżdżających niezgrabnie po lodzie i stanowiących łatwy łup dla niedźwiedzi polarnych, aby właściciele Klubu opracowali nową strategię ścisłego uspokojenia dożylnego. Do ciężkiej i zamglonej głowy przedzierał się huk silników turbośmigłowych pracujących w rozrzedzonym powietrzu. Ktoś z załogi biegł wąskim przejściem między rzędami trenerów i uderzał w ampułki z adrenaliną na karkach. Wracaliśmy do życia wyjąc i jęcząc. Steward zdołał dotrzeć do klatki dla rekinów przyspawanej na końcu samolotu, zaryglować ją i skulić się w środku, odniósłszy po drodze tylko kilka powierzchownych obrażeń. Brzęczyk, czerwone światełko i już dosiadaliśmy naszych rowerów górskich z włókna węglowego. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Laurie. Była nowa, aczkolwiek wcześniej słyszeliśmy o niej wiele dobrego. Specjalizowała się w pojedynczych mięśniach. Pracowała pilnie z klientem, budując i rzeźbiąc jedną głowę mięśnia czworogłowego albo konkretną część mięśnia prostownika grzbietu. To robota wymagająca cierpliwości i zaangażowania. Widziałem kiedyś parę trenowanych przez nią mięśni mostkowo- obojczykowo-sutkowych - były tak napompowane i olbrzymie, że sterczały po obu stronach karku niczym skrzydła, a klient wyglądał jak wiśnia na torcie lodowym. Imponujące. Otworzyły się klapy luku bombowego i wypadliśmy z wrzaskiem. Spłynęliśmy w dół z podniesionymi przednimi kołami i runęliśmy w górską roślinność, wyrzynając dziury w wielusetletnim poszyciu, a podwójne resory zamortyzowały upadek. Byliśmy, mogę to powiedzieć, oszałamiający, niesamowici: pokryty znakami firmowymi goreteks nałożony bezpośrednio na skórę, plecaki pompujące wodę przez umieszczone w przełyku rurki według wskazań komputerowych odczytów gęstości krwi. Pędziliśmy dziko po stokach, przeskakiwaliśmy nad głazami, rozpryskiwaliśmy stopiony śnieg. Oglądałem nieobrobione filmy z tamtego dnia i wciąż odnoszę wrażenie raju. Pod nami pokorni tybetańscy mnisi, pasterze kóz, gapili się ze szczerbatym podziwem na te zjawiska. Przemknęliśmy wśród rozpadających się cegieł klasztoru i zaliczaliśmy medytujących w pozycji lotosu lamów uderzając po ich ogolonych głowach. Przewrócenie któregoś oznaczało utratę punktów. Wtedy właśnie mignęła mi pierś Laurie. Chrząstki żebrowe łączące zazwyczaj żebra z mostkiem zostały zastąpione szeregiem sterowanych elektronicznie rozprężarek. Żebra wypinały się przy każdym jej wdechu dwa razy bardziej niż u zwykłego człowieka, przez co stawała się podobna do jakiegoś filtrującego morskiego stwora. Gruczoły mleczne w sterczących na kształt lodołamacza piersiach zostały zastąpione akumulatorami pomocniczego zasilania dla tych cylindrów. Jeden anatomicznie niemożliwy wdech i zakochałem się. Znajdowaliśmy się w jakimś rezerwacie. Rozpoznałem włochate koniki Przewalskiego o krótkich prostych grzywach, ostatni dziki gatunek konia. Uciekły przed nami w panice. W natychmiastowej odpowiedzi, jako że byliśmy świetnie wyszkoloną drużyną, pogoniliśmy stado, nie pozwoliliśmy im uciec, aż wreszcie runęły z rżeniem w przepaść i roztrzaskały się o kamienie na dole. Oto prawdziwy cel: dotrzeć do korzeni wszystkiego, neolityczna krzepa. Gdy ostatnie dzikie konie na Ziemi rozbiły się o twardy grunt, popędziliśmy pogardliwie w dół pionowej skały, która właśnie je zabiła, podskoczyliśmy na resorach i pognaliśmy dalej obok poskręcanych ciał. Wychyliłem się z finką w ręce i wyharatałem krwawą wątrobę jednego z koni. - Niedobór witaminy A? Laurie uśmiechała się do mnie wyzywająco. Pozostali byli już daleko w przodzie. Traciliśmy punkty na tej rozmowie. Otarłem krew z podbródka. - Przecież nie można żyć tylko na płynach uzupełniających elektrolity. Podałem jej wątrobę. Po chwili wahania wyciągnęła rękę i ugryzła łapczywie. - Myślisz, że ich dogonimy? - spytała. Pragnąłem jej powiedzieć, że nie musimy, że my dwoje możemy wyciąć własną ścieżkę, ale ona pędziła już w górę zbocza. Śmiejąc się, pokrzykując i poganiając się wzajemnie jechaliśmy po zdradliwej powierzchni topniejącego lodowca. Dogoniliśmy naszych kolegów, przegoniliśmy ich. Laurie prowadziła, ja trzymałem się tuż za nią. Ale nigdy, choćbym się nie wiem jak starał, nie byłem w stanie jej dogonić. - PRZEPRASZAM. To mój kumpel Manolo. Siedzi na ławce w Relaksie, Białej Strefie odpoczynku po pakowaniu. Urządzona jest podobnie jak lotnisko w Los Angeles: wszędzie opalizujący natłuszczony asfalt i zdarte bieżniki opon. Ryk startujących 747 pozwala odprężyć się tym, którzy właśnie skończyli pakować. - Laurie nie chce rozmawiać? - pytam. - Nie jestem pewny, czy w ogóle jeszcze się odzywa. Ona odeszła, Gustav. Spójrz prawdzie w oczy. To ciało jest wszystkim, co pozostało. - Nie! - Musiałbyś być tam razem z nią, żeby zrozumieć. - Byłem tam, Manolo. Raz. To wystarczy. Każdemu, z wyjątkiem Laurie. - Mnie to mówisz? Manolo poszedł do Wirtualnej Rzeczywistości Klubu Fitness, żeby zanieść Laurie wiadomość ode mnie. Prawdziwy kumpel. Smugi krzepnącej krwi przebijają się przez koszulkę Manola na plecach. Skórę na kostkach ma otartą do kości, a jego ciało czuć rozkładem. - No więc co się stało? Manolo zakłada ręce. - To była galera, jak na którymś z tych starych filmów o gladiatorach. Wiosłowanie i wiosłowanie w palącym słońcu. Całymi godzinami. Nigdy tak ciężko nie pracowałem. - Jego skóra wygląda na spaloną słońcem. Ta nasza Wirtualna to niezła maszyna. - Była tam, wiosłowała z najlepszymi. Miała własne wiosło. Jakby stanowiło część jej ciała. Nie chciała ze mną rozmawiać. Nic. Tylko pakowanie. Daj sobie spokój, Gustav. - Grzbietowe, naramienne - mówię. - Świetnie. Co to daje twoim piersiowym? - O co chodzi, człowieku? - Twoje piersiowe, Manolo. Co cholerne wiosłowanie może dać twoim piersiowym? - No tak. Robię sobie przerwę i idę po kanapkę. - Tam jest bar? Na galerze? - Niech to diabli, ale jest. Całkiem niezły, mimo że wirtualny: batony wzmacniające, aminy rozgałęzione, chrom, elektrolity i tak dalej. Nadzorca rozkuwa cię i idziesz coś przekąsić. - No więc zamawiasz kanapkę. - Ano zamawiam kanapkę, jakiś problem? Nienawidzę tego całego gówna ze sztucznych owoców, wiesz? No więc wziąłem kanapkę. Chleb, majonez, sałata. Wiesz. Kanapka. - Z czym? - Z tuńczykiem. Kanapka z tuńczykiem. Żytni chleb. - Mięśnie piersiowe, Manolo. Miałeś mi powiedzieć o twoich piersiowych. - Przecież mówię! Jak posłuchasz, dowiesz się wszystkiego o moich cholernych piersiowych. Dostaję kanapkę, więc podnoszę górną kromkę, żeby zobaczyć, czy to na pewno to, co zamawiałem. No i to nie był tuńczyk. Owszem, ryba, ale nie cholerny tuńczyk. - No więc co? - Plakoderma. - Dewońska? Dali ci dewońską rybę? - Chyba mówię wyraźnie. - Przecież one wyginęły jakieś... Ile? Dwieście pięćdziesiąt milionów lat temu? - Słuchaj, czy ja powiedziałem, że ona była świeża? Widziałeś kiedyś taką? To cholerne draństwo było całe opancerzone. Nawet oczy miała pokryte kostnymi płytkami. Pieprzone jądrowe łodzie podwodne. Trzydzieści stóp długości! Przedarła się przez sałatę, rzuciła mi się do gardła. Zęby jak sztylety. Waliłem ją po gębie, odpychałem zęby od mojej szyi. Całą godzinę z nią walczyłem. Wepchnąłem ją pod chleb, zatrzasnąłem. - Manolo popłakuje. - To były moje piersiowe, mądralo. Nigdy tak nie pakowałem. Nigdy. - Świetnie, świetnie. - Jestem wstrząśnięty, ale nie chcę tego okazywać. - Zawsze podziwiałem twoje piersiowe, Manolo. - Jasne, tak. Tylko nie każ mi tam więcej chodzić. - Nie każę. - Wciągam powietrze, powstrzymuję się przed pytaniem o Laurie. - Chciałbyś się odprężyć, Manolo? - Taak. Chciałbym się odprężyć. Masaż, nacieranie, shiatsu - wszystko to zarzucone, męczące formy relaksu, nędzne podróbki tego, co teraz jest dostępne. Wstrzykuję Manolowi podrasowane curare w bok szyi. Indianie Yanomano z górnego biegu Orinoko robią je specjalnie dla Klubu: toksyny roślinne, czarne i czerwone mrówki, zęby jadowe węży. Club Blend. Curare paraliżuje jego cholinergiczne połączenia nerwowo-mięśniowe. Pozbawione bodźców nerwowych mięśnie całkowicie się rozluźniają. Manolo wydaje ostatni jęk zadowolenia i opada na podłogę. Zbieram go i podłączam do sztucznego płuca. Dałem mu końską dawkę, jego przepona to galareta, nie jest w stanie samodzielnie oddychać. Tak właśnie polują Yanomano, dusząc swoje ofiary. Nie istnieje doskonalszy relaks. Manolo jest wyczerpany pakowaniem. Zazdroszczę mu. - Ty nadal... chcesz... jej dotknąć? - Głos wydobywa się zgodnie z rytmem sztucznego płuca. - Tak, Manolo. Chcę. - Życzę... szczęścia... - Dzięki. Skóra na bicepsie Laurie została zastąpiona powłoką z przezroczystego plastiku. W lustrze na suficie widzę, jak ją napina. Chłopcy z laboratorium wszczepili do mitochondriów jej mięśni geny robaczków świętojańskich, więc gdy popłynie adenozynotrójfosforan, jej biceps zaczyna świecić, podkreślając każde włókno. Stoję jak zaczarowany. NO DOBRA, nie chciałbym, żebyście pomyśleli, że trenerzy Klubu czują jakąś wrogość wobec przyrody czy takie tam. Chodzi mi o to, że zabawa to zabawa, a poza tym nawet bez koników Przewalskiego na świecie istnieje mnóstwo odmian koni, a gdy przyjdzie co do czego, okazujemy się strasznymi mięczakami. Dlatego właśnie włączyłem się w organizowany w Port Macquarie projekt dotyczący koali: zawsze uwielbiałem te małe przeżuwacze eukaliptusa. No dobra, chodziło też o to, że drugim trenerem miała być Laurie. Narobiłem sobie mnóstwo wrogów starając się o zmianę przydziału. W końcu musiałem okazać podłość i wydać mojego kolegę Rempfera policji, żeby dopiąć celu. Rempfer sprzedawał dianobol dzieciakom z Przedszkola Cieniste Drzewo, za małym, żeby nosić broń. Przychodził do nich tuż przed poobiednią drzemką. Żałosne, daję słowo. Diabol to taki stary steryd, przypomina ipekakuanę albo tran z dorsza, czyli coś, co wspomina twój dziadunio z trzęsącą się głową, poprawiając czarny koronkowy stanik podtrzymujący przerośnięte piersi. Było coś przerażająco prymitywnego w tych małych przetrenowanych czterolatkach. Rozwalili na kawałki saaba dyrektora i zjedli tapicerkę. W promocji naszego programu wstępnych anabolików ciągle wykorzystujemy film o tym, jak wystraszony oddział policji wali w nich z działek wodnych. Nasza australijska agentka Adelaide Snokkie miała na sobie sukienkę z krepy i plakietkę w kształcie koali z napisem Słodkie, puchate i zagrożone! Laurie i ja zostaliśmy tam posłani, by skończyć raz na zawsze z tym łzawym wizerunkiem. - Biedactwa - powiedziała Snokkie. - One są takie lękliwe. Wszystkie te osiedla, samochody i psy... Koale, pomimo swych imponujących pazurów, stanowią łatwe ofiary. Ich populacja zmniejszyła się drastycznie, odkąd w zagajnikach eukaliptusowych zaczęto budować osiedla. Już sama myśl o tym doprowadzała mnie do szału. - To kwestia nadnerczy. - Starałem się nie być zbyt krytyczny wobec fizjologicznych niedoskonałości koali. - Mają nadnercza wielkości jąder komara, mam nadzięję, że pani wybaczy to porównanie. Jak pani myśli, ile adrenaliny można wycisnąć z czegoś takiego? Stres, który wykracza poza wybór między jednym liściem eukaliptusa a drugim, jest dla nich szokiem. Laurie poklepała wykładaną pianką torbę, z której unosiła się lekka mgiełka: wyhodowane w laboratorium nadnercza do przeszczepu, pochodzące od plejstoceńskiego torbacza przypominającego lwa, Thylacoleo carnifex, wymarłego drapieżnika z równin australijskich. DNA uzyskano ze stanowiska kultury Aborygenów w głębokiej jaskini, gdzie znaleziono wymarłe stworzenia zmumifikowane dla potrzeb lokalnych rytuałów religijnych. - Przygotowałam już salę operacyjną - powiedziała Laurie uspokajająco. - Jak trochę poćwiczymy, będziemy mogli załatwiać dziesięć sztuk na godzinę. Weszliśmy do środka. Mistrzowie aikido i kung fu, starzy przyjaciele Laurie, zebrali się wokół pochodzących z chińskiej dynastii Ming tablic akupunktury, przerobionych komputerowo w Klubie, żeby odpowiadały anatomii koali. Kłócili się zażarcie po japońsku, okinawańsku i w dziesiątku dialektów chińskich, jak wytrenować koale w wykonywaniu ogłuszających i okaleczających ciosów i blokad. Rozprawiali o dokładnej ścieżce życiowej siły qi koali. Gdy Laurie weszła, wszyscy ukłonili się z szacunkiem. Zostawiłem ich, gdy ukłony i uściski rąk zmieniły się w ciosy i paskudne kopniaki. Długo się nie widzieli. - Chciałabym poznać was z Arniem - powiedziała pani Snokkie. Do dekoltu jej sukienki przylgnął koala. Miał zabandażowaną jedną z przednich łap. Postawiła go na ziemi. Trząsł łepkiem z przerażenia, więc wzięła go znów na ręce. - Niech mnie pani zostawi z nim sam na sam - zażądałem. - Ale... - Nie. Zrobię to po swojemu. Zamknęła drzwi. Przykucnąłem przy Arniem. - Podobno buldożery zrównały twój lasek eukaliptusowy z ziemią, żeby wybudować pole golfowe i osiedle dziewięćdziesięciu ośmiu luksusowych domków - powiedziałem. Zamrugał oczami. - Podobno twoja towarzyszka została przejechana przez ciężarówkę dostawczą, a dzieci zalane asfaltem na uliczce dojazdowej. Czyżbym dostrzegł łzę? - Ty schowałeś się wśród trzcin w pobliżu stawu, ale tam zaatakował cię doberman. Nie broniłeś się. Po prostu zwinąłeś się w kulkę. Grupa nastolatków grała tobą w piłkę okutymi martensami, po czym zostawili cię, żebyś się wykrwawił. Usiłował odwrócić wzrok. Chwyciłem jego łepek. - Masz sześciocalowe pazury! - krzyknąłem. - Masz niewiarygodne zęby. Możesz się ruszać, potrafisz się wspinać. Co, u diabła, jest z tobą nie w porządku? Arnie jęknął i załkał. Potrząsnąłem nim. - Mógłbyś być władcą tego cholernego kontynentu! Zawodził żałośnie. Był gotowy poddać się. Widziałem to. - Mogę ci pomóc. - Teraz mój głos brzmiał łagodnie. - Mogę dać ci moc. Nowe hormony, trening, wszczepione uzbrojenie i inne bajery. Ale musisz tego chcieć. Wszystko to razem nic ci nie pomoże, jeśli nie będziesz miał dość ikry, żeby tego użyć. No więc jak, Arnie? Chcesz dorwać tych drani? Przez długą chwilę, jakieś pięć minut, był puchatą kulką w moich rękach. Myślałem, że go straciłem, że to porażka. A potem powoli, tak powoli, że ruch był ledwie zauważalny, wysunął łepek. Spojrzał na mnie. Miał głębokie, ciemne oczy. I wiedząc, co powiedziałem, skinął głową. - To będzie ciężkie - powiedziałem. - Brutalne. Znienawidzisz mnie. Będziesz pragnął mojej śmierci. Niech to, pewnie nawet będziesz usiłował mnie zabić i Bóg z tobą, jeśli ci się uda. Ja nie biorę jeńców. Ale pod koniec tego wszystkiego ty i twoi kumple będziecie takimi koalami, jakich ten świat nie oglądał w najgorszych koszmarach. Oboje z Laurie pokochaliśmy tych zwariowanych facecików. Pozostali słodcy i puchaci, mimo że zmieniali się w nieubłaganych zabójców. Traktowaliśmy ich jak własne dzieci. Nic dziwnego, że się w sobie zakochaliśmy. Wciąż wspominam te dni jako najwspanialsze w moim życiu. Każdą chwilę, której nie musieliśmy poświęcać na zabiegi chirurgiczne, trening w rozwałce czy radzenie sobie z oszalałym koalą, który nie był w stanie wytrzymać żmudnych ćwiczeń i usiłował przekupić panią Snokkie albo któregoś z lojalnych pracowników Szpitala dla Koali w Port Macquarie - każdą wolną od tych zajęć chwilę spędzaliśmy na uprawianiu seksu. W nieważkości podczas lotów ćwiczebnych, nurkując wśród ponurookich muren, na wybiegu dla niedźwiedzi w zoo w Sydney, czekając aż zapach feromonów doprowadzi je do wściekłości. Moja ukochana uwielbiała życie na krawędzi. Zawsze pragnęła więcej wrażeń. Teraz wzniosła się ponad to. Muszę ją jakoś ściągnąć z powrotem. Pół roku później nasz wierny C-130 Hercules przelatywał nisko nad Górami Wododziałowymi na wybrzeżu Nowej Południowej Walii. Wyskoczyły z niego setki koali, otworzyły fachowo spadochrony i wylądowały na ziemi. Koale o nadnerczach wielkości pięści wprawiających je w stan permanentnej wściekłości. Koale, które potrafiły wisieć na gałęzi drzewa przez wiele dni, malutkie i niezauważalne, dopóki nie nadszedł właściwy moment, by skoczyć i chlastać. Koale zdolne zabić piknikującego Australijca jednym uderzeniem pazurów o krawędziach z chromowanej stali, a następnie zamocować ładunek wybuchowy pod bakiem jego range rovera - prezent dla spadkobierców, którzy przekręcą kluczyk. Zabójcze Koale. Koale śmierci. Fantastyczne. JAKIŚ FACET przechodzi koło mnie w Klubie. Wymachuje ręką nad głową w zawiłym semaforowatym geście. Bez przerwy. Nie kończące się pakowanie powiększyło jego bicepsy i tricepsy do takich rozmiarów, że przypomina teraz kraba. Zatrzymuję go. - Gdzie to zdobyłeś? - Muszę trzymać się na odległość, żeby nie oberwać po głowie tą kołyszącą się ręką. On zapluwa się, ślini i bełkocze coś niezrozumiale. - Słuchaj, nie zamierzam nikomu na ciebie donosić. Chodzi o to... - Uczciwość jest zawsze najlepsza. - Chodzi o to, że chciałbym zrobić na kimś wrażenie. Pomyślałem więc... - Dobra. - Rozgląda się, żeby mieć pewność, że nikt nie podsłuchuje. Takie rzeczy (nazywają się tik-tatuażem) są tu nielegalne. Trzeba udawać, że to wada wrodzona. Mnóstwo mało zarabiających lekarzy wystawi ci na to zaświadczenie o szkodliwym wpływie leków w życiu płodowym. - To konkretnie robiłem w Birmie, daleko za rzeką Saluin, prawie na granicy z Chinami. Piekielna podróż. Polecam. - Dzięki. Tik-tatuaże robi się nie na skórze, tym beznadziejnie przestarzałym organie, ale na połączeniach nerwowych między wzgórzem wzrokowym a zwojami podstawy mózgu, wyposażając człowieka w artystyczne tiki i odruchy. Sposób, w jaki ten gość kołysał ręką, był piękny, naprawdę wytworny. Kochankowie wymieniają charakterystyczne gesty na znak wierności, aczkolwiek przenoszenie takiego rozkosznie przesłodzonego ziewania ze zwiniętą ręką do następnego związku jest w złym guście, a już zupełnie nie uchodzi przekazywanie go następnemu kochankowi jako twojej własności. - Nie ma za co, koleś. Birma. Będę się trzymał z dala od Birmy. Czaszka tego faceta została załatana byle jak i widać na niej płytki jak ze skorupy żółwia. Ma sflaczałą twarz. Nie zapisałem jego słów fonetycznie; ostatnie zdanie brzmiało raczej jak "nimaszczo, klesz". Te zwoje podstawy mózgu są głęboko, nie można się do nich dobierać za pomocą sekatora. Muszę zafundować sobie ten fantastyczny gest. Jest oparty na choreografii Niżyńskiego do "Święta Wiosny", przemieszanej z owadzimi ruchami ze starego studium ruchu głów kobiet pochylających się nad pamiątkami w Atlantic City, a może też trochę na scenie Harpa z lustrem w "Kaczej zupie", żeby dołączyć jakiś element popkulturowy. Sądzę, że Laurie by to doceniła. Widzę ją: pochyla się nad błyszczącą niczym od potu broszurą, taką, jakich używa się w reklamach sprzętu treningowego. Spogląda na mnie. Oczy ma pełne łez. Jak wiem, Laurie nie siedzi w żadnej znanej mi łzawej historii. Ruszam w jej kierunku, ale odwraca się i ucieka. Nikt nie jest w stanie poruszać się tak szybko jak ona. LAURIE I JA mieliśmy problemy już wtedy, gdy Klub wysłał nas razem, żebyśmy wypróbowali nowy sprzęt. Byłem rozleniwiony, nie trzymałem się klubowych godzin, chciałem spędzać cały czas w łóżku i kochać się. Pieprzenie się to wszawy sposób na utrzymanie kondycji, mawiała Laurie. Zaczęliśmy się dużo kłócić. Nasz kontakt miał czekać w sklepiku z kasetami wideo w centrum handlowym na przedmieściu Chicago. - Patrz, Gustav! - Laurie poruszyła drążkami zakurzonego flipera w kącie pasażu. Na wyświetlaczu pokazały się postacie na rowerach wyskakujące z brzucha samolotu. To byliśmy my, trenerzy Klubu, nasze wymodelowane ruchy. Wydawało mi się nawet, że rozpoznaję energię Laurie i przypomniałem sobie, za co się w niej zakochałem. Gra nazywała się "Pacnij mnicha". Było widać, że nikt nie grał w nią od miesięcy. Nie wiem, dlaczego uznałem to za przygnębiające. - Szukacie Jorga? - W okolicy mojego łokcia odezwał się jakiś głos. Należał do sennookiego nastolatka o modnym larwalnym wyglądzie: blada, lśniąca skóra, szczątkowa segmentacja. Miał pajęcze odnóża podłączone do krzyża. Urządzenie to zostało oryginalnie zaprojektowane jako środek transportu dla osób z paraliżem nóg, a następnie przejęte przez uganiających się za modą bywalców centrów handlowych jako bezwysiłkowa forma poruszania się. - Tak - odpowiedziała Laurie. - Możesz nas do niego zaprowadzić? - Jasne. Jeśli uważacie, że jesteście gotowi. - Wpatrywał się w nas całą swoją otyłością. Zgromadzili się już wokół nas inni nastolatkowie, każdy z urządzeniem transportowym wedle własnego upodobania: księżycowe koła z piastami zawieszonymi na sprężynach, poduszka powietrzna w kształcie spódnicy, nawet biosymulator ślimaka, pozostawiający ślad z nieprawdopodobnie niskotarciowego śluzu, który jest przyczyną nieustannych kolizji. - Jesteśmy gotowi. Chodźmy. - Mamuśka musi nas zawieźć - oznajmił pająkowaty chłopak. - Ja jeszcze nie mam prawa jazdy. Spośród fal gorąca na parkingu centrum handlowego wynurzyła się niewielka furgonetka, z której tyłu wysunęła się rampa, żeby wpuścić dzieciaki. Zerknąłem w przednie okienko. - Dziękuję pani, pani... Urwałem, zaskoczony kołyszącą się głową i bladą twarzą kierowcy. Gdy otworzyłem drzwiczki, uderzyła we mnie fala zimna i zapachu środków konserwujących. - Lepiej niech pan wsiada. Ona dostaje szału, gdy czeka zbyt długo. Odwróciłem się do niego. - Przecież ona... - Taa, wiem. - Oczy miał pozbawione wyrazu. - To zgodnie z sugestią mojego doradcy od dojrzałości. Powiedział, że utrata matki w tym wieku spowoduje trwałe poczucie porzucenia. No więc wzięliśmy procesory i pamięci RAM z jakichś starych pentiumów, podłączyliśmy cedeki z zapisem ruchu i napchaliśmy ją całą mioelektrycznymi połączeniami. Prawdę mówiąc, mam wrażenie, że nie zmieniła się aż tak bardzo... Sterowana komputerowo martwa kobieta nacisnęła klakson i zapaliła silnik. - Widzi pan? Zostawi pana, jeśli pan nie wsiądzie. Zawsze była niecierpliwa. Podszedł na swych pajęczych odnóżach do tyłu auta. Ja wskoczyłem na miejsce obok Mamuśki. Jej martwe siatkówki nic nie widziały, rodopsyny nie da się ożywić, ale prowadziła doskonale. Bateria mikrofalowych radarów zamontowanych wokół całej furgonetki zapewniała jej pełną widoczność. Za każdym razem gdy wykonywała jakiś większy ruch mięśni, jak chociażby zmianę biegu na wyższy, silnik na moment spowalniał. Mamuśka czerpała napięcie mioelektryczne z akumulatora, a w miarę jak mięśnie wyczerpywały zapas glukozy, uruchomienie wymagało coraz to większej mocy. Jej ruchy stawały się coraz bardziej kurczowe. Kondensator chłodziwa rozgrzewający się pod moimi stopami wykorzystywał już prądnicę furgonetki do granic wytrzymałości. Przejeżdżaliśmy wzdłuż nie kończących się osiedli, z autostrady na autostradę, aż wreszcie zjechaliśmy i zatrzymaliśmy się przed staroświeckim budynkiem z pruskiego muru, nie różniącym się niczym od wszystkich innych na kontynencie północnoamerykańskim. - Tu mieszka Jorg - oznajmił chłopiec-pająk. - Ma to, czego szukacie. Laurie i ja wysiedliśmy. Chłopiec-pająk przechylił się nad przednim siedzeniem i nacisnął jakiś guzik na tablicy rozdzielczej. - Chcesz, żebym zabrała ciebie i kolegów na pizzę? - odezwał się wesoło głośnik. Westchnął. - Jasne, mamo. Doskonały pomysł. Furgonetka ruszyła z kopyta zostawiając nas na cichej ulicy. Laurie podeszła do drzwi frontowych i pchnęła je. Otworzyły się, ukazując ciemne wnętrze. Wszystkie okna na zewnętrznej ścianie były atrapami, przyczepionymi do fasady, żeby nie odróżniała się od pozostałych. Śmierdziało tu paskudnie. Rozkład i gnicie. Brnęliśmy w mroku. Dywany pod naszymi stopami były grube i wilgotne. Ściany pokrywały pajęczyny i pleśń. Słaba poświata dobiegająca z góry schodów wskazała nam cel wędrówki. Przegniłe deski schodów skrzypiały złowieszczo pod naszym ciężarem. - Jorg? - odezwała się Laurie. - Tutaj. - Głos zabrzmiał zaskakująco głęboko i energicznie. - Dotarliście na miejsce. Jorg siedział na środku pokoju, zapewne na fotelu, którego jednak nie było widać. Mimo woli poczułem fascynację. - Używasz zastrzyków soli fizjologicznej i neutralnych rozciągaczy silikonowych? - spytałem. Jorg zrobił urażoną minę. - Ależ skąd. Wszystko jest naturalne. I żadnej stymulacji hormonalnej. Pokój był pełen skóry, fałd za fałdem. Głowa Jorga tkwiła na szczycie ciała niczym osełka masła na stosie naleśników. Powierzchnia była niewiarygodna. Na suficie zauważyłem wyloty pryszniców, które nawilżały to wszystko i utrzymywały w czystości. Stąd pochodziła wilgoć przenikająca cały dom. Jorg zapewne od lat nie był w żadnej jego części poza tym pokojem. - A zatem tylko przybieranie i tracenie na wadze. - No cóż... - Jorg wyglądał na nieco zażenowanego. - Musiałem uciec się do odsysania. Odchudzanie trwa za długo, skóra kurczy się... - Nie, nie, oczywiście - pospieszyłem z uspokojeniem. - To jest uważane za naturalny zabieg, można by to pokazywać. Myślałeś kiedyś o tym? Uśmiechnął się, zadowolony z zainteresowania. - Pokazywać? Nie. To moje prywatne hobby. Coś, co dzielę tylko z grupką przyjaciół. Skóra była niewiarygodna. Nigdy nie zetknęła się z wysuszającym działaniem słońca, pozostała więc blada i jędrna, bez śladów napinania czy jakichkolwiek blizn. To musiała być ciężka praca. Przybrać na wadze trzysta funtów, żeby naciągnąć skórę. Odsysanie tego tłuszczu, spinanie fałdów skóry, żeby jej część znów się naciągnęła. Powrót do wagi, rozciąganie spiętych obszarów. Znowu odsysanie i spinanie skóry... to wymagało cierpliwości, poświęcenia, całkowitego braku zainteresowania innymi istotami ludzkimi. Gdyby Jorg tylko zechciał, mógłby zostać mistrzem. Wyobraziłem sobie jak stoi na obrotowej estradzie niczym tort na wystawie cukierni, w świetle reflektorów, wśród wiwatów zgromadzonego tłumu. Może uda mi się go przekonać, zostać jego menedżerem... - To jest to? - odezwała się Laurie wskazując na dwie plątaniny domózgowych kabli zwisające nad popękanymi plastikowymi krzesłami biurowymi. - Tak - odpowiedział Jorg. - To przyszłość pakerstwa. Wirtualna siłownia. Usiądźcie. Usiedliśmy i poczuliśmy, jak kable zaciskają się nam na głowach. Wojna nuklearna zmieniła powierzchnię Ziemi w lśniące czarne szkło, które błyszczało w promieniach słonecznych. Nic tu nie rosło. Laurie i ja prześlizgiwaliśmy się po tym na gigantycznych łyżwach. Przed nami teren wznosił się w łańcuch górski. Góry Skaliste? Trudno powiedzieć. Też były stopione. - Hej, Laurie - odezwałem się. - Nie podoba mi się tu. Była tuż przede mną. Miała śliczny tyłek, gdy tak wspinała się po zboczu. Odwróciła się do mnie z uśmiechem. - Co z tobą, Gustav? To wspaniałe. - Chcę przerwać. - Zaczynałem już tracić oddech na tym zboczu. - Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Popatrz za siebie. Popatrzyłem. Po zboczu za nami, coraz bliżej, wspinało się coś, co wyglądało jak banda szkieletów. Miały utkwione w nas rybie oczy, a ich ostre zęby ociekały śliną. To wszystko było symulacją, nie działo się naprawdę. A mimo to czułem przerażenie. Wspinałem się za Laurie. Mila za milą przemykały pod naszymi łyżwami. Powietrze paliło mnie w płucach. Nogi, pośladki i krzyże bolały niemiłosiernie. A szkieletowi chłopcy nie przerywali pościgu. Pod tym grubym szkłem nie było pusto. Pozostałości domów, czasem kości. W pewnym momencie rozpoznałem dżipa ze stopionymi oponami i wiszącymi luźno bieżnikami. W środku wciąż ktoś siedział... Nasi prześladowcy zaczęli rzucać maleńkimi nunczakami o ostrzach jak brzytwy. Większość chybiała celu i odbijała się z brzękiem od szkła, ale jeden wbił mi się w łopatkę zalewając plecy krwią. Inny trafił w ucho Laurie. Po kilku minutach miała całe ramię w krwi. Nawet nie zwróciła na to uwagi. Wreszcie wydostaliśmy się na przełęcz i zaczęliśmy zjeżdżać po nie kończącym się stoku z gładkiego szkła. Pędziliśmy szybciej i szybciej, nie będąc w stanie zatrzymać się ani nawet zwolnić. Laurie, która przez cały czas mnie wyprzedzała, krzyczała z radości. Pędziliśmy z prędkością jakichś pięćdziesięciu mil na godzinę, a może szybciej. Krajobraz pozbawiony był charakterystycznych cech, po których można by ocenić odległość. Z tyłu pozostały tylko ogromne stopione góry, przed nami zaś rozciągała się nieskończona szklana równina. Szkielety zsuwały się bezgłośnie po zboczu za nami. Upadłem na ziemię rzygając. Laurie wyrwała kable z głowy i pochyliła się nade mną. Z jej ucha nadal ciekła krew. - To jest to - powiedziała. - To jest przyszłość. - Ejże - odpowiedziałem. - Mnie się to wcale nie podobało. Patrzyła na mnie z góry, z rosnącą pogardą. Nigdy więcej mnie nie dotknęła. WYBIEGAM przed Laurie na skróty, przeskakując nad nogą Purchawki. Ogromna zdeformowana rzepka porusza się i odrzuca mnie na bok, twarzą na śliskie od potu maty zapaśnicze. Na szczęście, pot jest tylko roztworem gliceryny w elektrolicie, rozpylonym dla lepszego efektu. Ścieram go z policzka. Maty pochodzą z sal gimnastycznych szkół w Indianie i w Iowa i zostały wygniecione przez pokolenia karmionych kukurydzą osiłków ze środkowego zachodu, usiłujących się wzajemnie przygwoździć. Klub potrzebuje powiązań z dawnym, zarzuconym lata temu pakerstwem: woskowożółtymi tabletkami soli fizjologicznej, pierdzeniem, hantlami, ekspanderami, rowerkami, sztangami, płaskimi brzuchami, masażem pośladków i tak dalej. Opieram się o obwisłe ciało na wewnętrznej stronie uda i spoglądam Purchawce w twarz. Jego ogromną głowę podtrzymuje las sprężarek ze starych maszyn, zaprogramowanych do masowania mięśni czaszki, żeby zapobiec nieładnym odleżynom. Cylindry syczą, a wyraz jego twarzy oscyluje między gniewem, rozpaczą i kretyńską radością. Purchawka poszedł na Wielkość. Wszyscy, oczywiście, chcemy Wielkości, ale on sądził, że zdoła obejść naturalne, biologiczne granice. Namówił chłopców z laboratorium, żeby pompowali w niego hormony ile wlezie, a następnie zarazili go jakąś doładowaną wersją choroby Pageta, polegającej na nieprawidłowym zrastaniu się kości. Twierdzili, że będą w stanie to kontrolować, dodadzą mu masy, stworzą imponującą ramę bezwładnościową. Jak zwykle ci biohakerzy coś schrzanili, nawet bardzo. Kości dostały kopa z dziwacznej mieszanki hormonalnej i zaczęły rosnąć jak chleb na za dużej ilości drożdży. Głowa waży kilkaset funtów i przypomina stertę worków z cementem pozostawionych na deszczu przez robotników ze związków zawodowych pod koniec zmiany. Jedna z nóg też spuchła, ma teraz dziesięć jardów długości, wygląda jak ścięta sekwoja, a kolano jak przewrócona wanna. Druga noga zachowała długość zbliżoną do naturalnej i zwisa bezradnie z olbrzymiego biodra. Purchawka mieszka w Klubie. Nie jest w stanie wyjść. Musieliby rozebrać budynek. Zatrudnili go i podłączyli jego rękę do dozownika syropu w automacie z napojami. Ktoś wyżłobił mu rowki w piszczelu i trzymamy tam chromowane hantle. Możecie być pewni, że Purchawka dostaje swoją porcję syropu zbożowego z kofeiną. Zamieram. Na macie leży Laurie. Nic nie robi. Nie pakuje. Po prostu leży, piękna jak nigdy. Biorę plastikowy kubek i drapię Purchawkę po wewnętrznej stronie uda. Chłopcy z klubowego laboratorium opracowali sztuczną skórę na zawody w upale. Wiecie, gdy jest gorąco, a wilgotność osiąga zawrotny poziom, pot nie jest w stanie się wydzielać. Gruczoły potowe pompują wodę na zewnątrz, temperatura ciała i tak wzrasta, przewracasz się i jesteś niepotrzebnie mokry. Niedobrze. Tymczasem alkohol uwalnia się bez przeszkód, a mimo że temperatura jego parowania nie jest równa wodzie, stanowi niezłe chłodzenie na trasie. A zatem zaprojektowali gruczoły potowe wydzielające czysty etanol. Jak dodasz do tego odpowiedni dopalacz fermentacji wątrobowej i syntetyczny podskórny układ naczyń włosowatych, możesz łyknąć funt cukru w przeddzień wielkiego wyścigu, pozwolić wątrobie wytworzyć etanol w czasie snu i wziąć udział w wyścigu chłodny jak ogórek, podczas gdy wszyscy pozostali padają z wyczerpania. Problem pojawił się tuż przed ostatnią olimpiadą. Wielki, fantastyczny pokaz geniuszu, nazwa laboratorium wymalowana na chitonie kolesia z ogniem, gdy wybiegał z Olimpii. Widzieliście to. Wszyscy to widzieli. Biegacz przemierza równinę Argolidy z wzniesioną wysoko pochodnią, w palącym słońcu, zaczyna się pocić... buch! Ekran gaśnie, a gdy wraca obraz, widać chmurę gęstego dymu, atramentowe logo śmierci. Chłopcy z laboratorium ukrywają to, co zostało z tej skóry, przeszczepiając wszystko na wewnętrzną stronę uda Purchawki. Ten sączy swoją colę, wątroba przerabia ją na czysty etanol, skóra wydziela go. Purchawka jest teraz klubowym barem. - Laurie. - Podaję jej kubek. Bierze. - Co się stało? - Och, Gustav. Myślałam, że to przeżyłam. Że przeżyłam ostateczne doświadczenie pakerskie. Wzdrygam się. Ma kondychę, to prawda. Nie tylko jej szkielet. Nowe unaczynienie pokryło jej ciało gigantycznymi pulsującymi tętniczkami. Pory na skórze ma tak hemoroidalnie wyćwiczone, że gdy dostaje gęsiej skórki, to ma ona wielkość piłeczek tenisowych. Tak wytrenowała zwieracze i rozszerzacze źrenic, że jej gałki oczne wyglądają jak wyciskacze do cytryn. Posiada wszelkie stygmaty sprawności fizycznej. - No więc co się stało? - Wiesz, czym naprawdę jest maszyna Jorga? To kawał mięczackiej propagandy! Przez cały czas naśmiewał się z nas. Odkłada pogniecioną broszurkę. Na zdjęciu widać przerażonego grubasa z kablami Wirtualnej Siłowni wystającymi z głowy. Doświadcz horroru siłowni! głosi hasło reklamowe. Na następnej stronie widzimy go rozłożonego szczęśliwie na leżaku i wcinającego lody. A następnie wypocznij. Broszura należy do czegoś, co nazywa się Związkiem Edukacji Treningowej. ZET posiadał takie hasło reklamowe: Narcyzm, utlenianie tkanek, degeneracja stawów. Skoro trening jest chorobą, przyda ci się kampania edukacyjna. - To coś w rodzaju tych programów antynarkotykowych - mówię jej. - Sprawia, że masz ochotę spróbować. - Cóż, Gustav - mówi kładąc mi głowę na kolanach. - Może po prostu potrzebowałam trochę czasu, żeby zrozumieć. Klubowa kamera na wysięgniku wyświetla obraz tyłu głowy Laurie na ekranie, może po to, by pokazać muskuły na jej karku. Ale coś jest schrzanione. Obraz migocze, a następnie niespodziewanie skupia się na jednym włosie, który pęcznieje, aż wypełnia cały ekran. Oko kamery wędruje po głowie, po naskórku przypominającym bryły roztrzaskanej skały, aż wreszcie trafia na kleszcza wgryzającego się łapczywie w podstawę mieszka włosowego. Wygląda to jak bizon ocierający się o sosnę. Uważam to intymne objawienie za podniecające. Kobiety nigdy nie pokazują tego, co istotne. Mają porcelanową skórę, doskonale okrągłe pępki, nawet ich łokcie są niepomarszczone i jakby nieużywane. Chciałbym zobaczyć coś prawdziwego, unosić się w jej komorach mózgowych, zlizywać maź stawową z jej więzadła biodrowo-udowego, czuć powolne opróżnianie i napełnianie jej woreczka żółciowego, wykąpać się w bąbelkach jej pęcherzyków płucnych... Laurie uśmiecha się leniwie. - Gustav, czy moje ciało podnieca cię? - Tak - odpowiadam. - Podnieca. Przełożyła Agnieszka Fulińska ALEXANDER JABLOKOV Rocznik 1956. Autor kilku życzliwie przyjętych przez czytelników i krytyków powieści (debiutował w roku 1991 książką "Carve the Sky") oraz kilkudziesięciu opowiadań publikowanych nie tylko przez najbardziej liczące się branżowe pisma na świecie, lecz również w wielu oryginalnych antologiach. Niemal każde swoje publiczne wystąpienie zaczyna od sprostowania niewłaściwej wymowy swego nazwiska. Oczywiście mógłby pisać je przez "Y", ale wtedy musiałby wymyślić nowe zagajenie. (anak)