Stanisława Fleszarowa_muskat Stangret Jaśnie Pani Pierwszym ratunkiem, wiedziała, że pierwszym ratunkiem będzie zieleń. Widok zieleni o długo otępiającej wzrok płowej barwie tysiącami stóp zdeptanej ziemi, po oślizgłej szarości bruku, który przez tyle nocy był jedynym posłaniem, po mokrych plamach betonu, ukazujących się przed oczyma pośród stłoczonego tłumu zwierzęcą prawie nadzieją na miejsce, na wyciągnięcie nóg, na wyprostowanie ramion... Stała teraz przed sadem, jej oczy i płuca oddychały sadem, jego zieloną wonią. Dlaczego nigdy nie wyobrażała sobie, że kolory mogą mieć zapach? Ten sierpniowy aromat zielonych jeszcze liści różnił się na pewno od przedśmiertnych wyziewów, jakie wydawały żółknąc, czerwieniejąc, zamieniając się w brązowe gnijące pod drzewami plamy. Teraz mocno trzymały się gałęzi, a lekki wiatr uderzał w ich połyskliwe powierzchnie i napełniał cały ten obszar cichutką, ale przenikliwą muzyką lata. Ruszyła powoli wzdłuż ogrodzenia, ku drewnianej bramie, która powinna gdzieś tu być, pamiętała to z przedwojennego pobytu ze Stachem w Janiczkach - do dworu prowadziła brama żelazna i okazała, zamykająca bukową aleję, z sadu zaś wyjeżdżało się na polną drogę, wywożąc tędy na sprzedaż słynne janiczkowskie owoce. Skierowała się po wyjściu z lasu w tę właśnie stronę w obawie, że w prześwietlonej słońcem alei będzie zbyt widoczna, a w Milanówku powiedziano jej, że w okolicy kręcą się wciąż patrole, wyłapujące uciekinierów z obozu w Pruszkowie. Przez sad zamierzała dostać się do dworu od tyłu, miała nadzieję, że nie tylko państwo Janikowscy, ale i służba ją pozna, choć wyglądała teraz zupełnie inaczej... Między dwoma rzędami jabłoni ukazał się w oddali kort tenisowy. Przystanęła rażona nieprawdopodobieństwem zmienionym w nagłą rzeczywistość. Zobaczyła tam samą siebie biegającą za piłką w tenisówkach i króciutkich białych skarpetkach. Wydało jej się nawet, że słyszy uderzenia piłek o rakiety, pokrzykiwania i śmiechy grających... Dotknęła dłonią rozpalonego od upału czoła. Przeżycia ostatnich dni mogły zmącić jej umysł, dziwiła się nawet, że nie zwariowała, jak inne kobiety, już przy opuszczaniu domu albo w drodze na "Zieleniak" czy podczas nocy pod gołym niebem na tym warzywnym targowisku Warszawy, gdzie wszakże nie można było znaleźć najmniejszej bodaj marchewki, najmniejszego buraczka, którym dałoby się choć na krótko zaspokoić głód. Nie zwariowała ani tam, ani w transporcie do Pruszkowa, przeżyła w pełni zmysłów chwilę, gdy przy przekraczaniu bramy wydarto matce i jej walizki z najpotrzebniejszymi rzeczami zabranymi z domu, przeżyła i ten moment najgorszy ze wszystkich (jak mogła przed tym czymkolwiek się martwić?), gdy w szpitalu w Milanówku, gdzie pobyt miał być dla matki ratunkiem, powiedziano jej, że... Trzymała się, trzymała się resztkami sił, ale oto czuła, że ją opuszczają. Będąc przy zdrowych zmysłach nie mogła zobaczyć siebie na zalanym słońcem korcie w Janiczkach; tylko przywidzieć się jej mogła ta dziewczyna w zgrabnym locie ku piłce, jej rozwiewane przez wiatr włosy, opalone ramiona, smukłe uda pod rozkołysaną biegiem plisowaną spódniczką... Oparła czoło o siatkę ogrodzenia, przymknęła oczy... Ale kiedy je otworzyła - ten widok trwał, zacisnęła więc powieki i stała nieruchomo przy siatce ogłuszona waleniem pulsów w skroniach. Gdy ponownie spojrzała na kort, biało ubrana dziewczyna wciąż po nim biegała. Tylko teraz wydała jej się wyższa i włosy miała jaśniejsze, a ona przecież była szatynką, jeśli nie posiwiała przez ostatnie dni; nie mogła tego sprawdzić, ani razu nie spojrzała w lustro. Powracająca świadomość uprzytomniła jej, że poza powstaniem, poza Warszawą i obozem w Pruszkowie - mimo wojny i okupacji - ludzie usiłują, ludzie pragną żyć, jak dawniej. Jakaś dziewczyna, może krewna lub gość właścicieli Janiczek, grała w tenisa z młodzieńczą pasją, oddalającą od niej wszystko, co działo się na świecie, a ten stary człowiek, który wyłonił się teraz spośród jabłoni, szedł przez sad, wypatrując na drzewach dojrzałych owoców. Odruchowo chciała ukryć się przed jego wzrokiem, ale dojrzał ją, zanim zdążyła schować się za rosnącą przy ogrodzeniu leszczyną. Postawił kosz na ziemi, podniósł ręce ku czerwieniejącemu wśród liści jabłku, długo je zrywał, oglądając się na wszystkie strony, co wydało jej się dziwne i niezrozumiałe, a potem szybko zbliżył się do niej. - Z Pruszkowa? - zapytał ściszonym głosem, choć nikogo nie było w pobliżu. Przysunęła się do siatki. - Tak. A właściwie teraz... to z cmentarza w Milanówku. Znam państwa Janikowskich. Mój mąż był przyjacielem młodego pana... - Porucznika? - Tak. Obydwaj służyli w lotnictwie. Mam nadzieję, że państwo Janikowscy... Spędzałam z mężem w ich domu wakacje w trzydziestym ósmym roku... - Wyjechali zaraz na początku września w trzydziestym dziewiątym - powiedział stary człowiek z litością i żalem, z rozpaczą, która powinna ją przede wszystkim ogarnąć. Ale ona jeszcze nie rozumiała. - Kto? - spytała cicho. - Kto wyjechał? - Pan i pani. Wsiedli w samochód zaraz w pierwszych dniach września, jak tylko zaczęły się naloty na Warszawę. Nie wiedzieli, co z młodymi panami, jeden lotnik, drugi kawalerzysta... Zabrali trochę rzeczy, nie za dużo, bo dwa ogary pana Janikowskiego musiały mieć miejsce, i pojechali. Udało im się przedostać przez granicę, rządca dostał wiadomość okrężną drogą przez jakichś swoich krewnych, że są w Szwajcarii. Wczepiła palce w siatkę, żeby nie upaść. - A kto... kto teraz jest we dworze? - szepnęła. - Niemcy. Przyjechali skądś z Reichu, dostali ten majątek zaraz na początku wojny. Niech pani stąd ucieka. Od razu poznać, że pani z obozu... Poczuła, jak spod płaszcza, w którym wyglądała i tak już dostatecznie dziwnie w upalną sierpniową pogodę, wysuwa się i opuszcza wzdłuż łydki podwinięta nogawka piżamy. Własowcy, wygarniający w nocy ludzi z domów, nie dawali czasu na ubranie. Wrzuciła rzeczy do walizki, ale wyszarpnięto ją z jej ręki i została tak w tym nocnym stroju, który od razu zdradzał, skąd szła, skąd przyszła... - Niech pani stąd ucieka - powtórzył starszy człowiek nagląco. - Prędko! I niech nie idzie pani polem! Przez las dojdzie pani do Łęgowa. Może tam... - A co to za dziewczyna gra w tenisa? - zapytała, nie ruszając się z miejsca. - To siostra samego Dirlewangera, tak chwalą się nasi Niemcy. Przysłali go z jego pułkiem Ss dla stłumienia powstania. Umieścił tutaj siostrę, nie chce jej trzymać w Warszawie. Sam przyjeżdża na niedziele, już raz tu był, pojutrze pewnie znowu przyjedzie... Niech pani stąd ucieka! - wspiął się na palce i ponad siatką podał jej jabłko, a potem wyjął z kieszeni kawałek chleba, zawinięty w gazetę. - Nie mogę więcej pomóc. Tu w Janiczkach pełno Niemców. Jeszcze i teraz nie ruszyła się z miejsca. - Kto z nią gra? - zapytała, jakby to było bardzo ważne. - Nasza Niemra. Ale że starsza i gruba, to jej nie wychodzi. I czasu ma mało. Wszystko pakuje i wysyła. Nawet co tylko na drzewach dojrzeje, od razu w skrzynie i do Reichu. Gdyby mogli, to i ziemię by wysłali. - I ziemię - powtórzyła. Poprzez sad od kortu dobiegł śmiech i wesołe okrzyki. Panna Dirlewanger wygrała seta. - Niech pani stąd ucieka! - powtórzył stary człowiek. Dopiero teraz wzięła od niego jabłko i chleb i wzdłuż płotu, w cieniu obrastających go krzewów leszczyny, skierowała się w stronę lasu. Ukrywszy się w niskim młodniaku, rozwinęła z gazety chleb i wbiła w niego zęby. Był świeży i biały, widocznie polska służba we dworze znalazła jakiś sposób na okradanie swoich tymczasowych niemieckich gospodarzy, i marmolada, którą był posmarowany, smakowała też inaczej niż buraczana przydziałowa breja. Truskawkowa, pachnąca i słodka - w Janiczkach była czynna chyba i podczas wojny cukrownia - przypominała odległe czasy, gdy szczęście i spokój wyrażały się także smażeniem konfitur, robieniem zapasów na zimę, zapełnianiem spiżarni. Jabłko było soczyste i wonne, jadła je powoli, choć wciąż była przeraźliwie głodna. Dotarłszy do szpitala w Milanówku, mogła poprosić o jedzenie, ale zapomniała o głodzie, gdy powiedziano jej, że matka nie przetrzymała drugiego ataku serca, że nie ma jej w szpitalu, że nie ma jej już w ogóle... nigdzie. Przypomnienie tej chwili, przypomnienie wszystkiego i teraz odsunęło myśl o głodzie. Matka leżała pod niskim kopczykiem ziemi na milanowskim cmentarzu, dom - jak mówili ludzie później przypędzeni z Filtrowej na "Zieleniak" - został podpalony i spłonął, z całego dotychczasowego życia została jej tylko fotografia męża, którą w ostatniej chwili przed opuszczeniem mieszkania udało jej się pochwycić z półki. Wyjęła ją z kieszeni płaszcza i zacisnąwszy lepkie od jabłkowego soku palce na chłodnym metalu ramy, uniosła ku światłu. Porucznik Asarowicz zrobił sobie to zdjęcie w maju 1939 roku, po awansie, jaki otrzymał, druga gwiazdka na lewym naramienniku oświetlona była wyraźnie. Stach, tak bezpośredni w obcowaniu ze wszystkimi ludźmi, powiedział zapewne fotografowi, z jakiej okazji robi sobie to duże, pocztówkowe zdjęcie, śmiał się chyba przy tym i żartował, iskierki rozbawienia lśniły w jego oczach - i one, tylko one były źródłem tlącej jeszcze w niej siły, nie zagasłej, nie stłumionej niczym wiary, że wszystko dobrze się skończy, świat wróci znów w swoje koleiny, z których wyskoczył na przeraźliwie długie lata wojny, a oni znów będą razem. O, Boże! Znów będą razem... Dlaczego Horacy napisał "Bollaque matribus detestata" - czy wojny były przeklęte tylko przez matki? Czy nie przeklinały ich żony wszystkich mężczyzn, rzuconych na fronty ziemi, powietrza i oceanów, żony resztkami nadziei broniące się przed dośmiertnym smutkiem wojennego wdowieństwa? Razem! Znowu razem! Musiała w to wierzyć, musiała być tego pewna, musiała przeżyć i dożyć chwili, gdy zapłacze w jego ramionach. Zerwała się, żeby biec przed siebie, żeby szukać schronienia i dobrych ludzi, którzy pomogą jej przetrwać, ukryją przed Niemcami, przed wywiezieniem do obozu, albo od Reichu... Musi żyć, przeżyć i dożyć... - powtarzała to sobie, biegnąc skrajem lasu i wciąż wyglądając jakiejś wsi, domostw bezpiecznych i gościnnych, przecież musiały być tu takie domy, a w jednym z nich kąt, najmniejszy choćby kąt dla niej. Ale przez gałęzie drzew widać było wciąż puste pole, płowe rżysko, na które opadały raz po raz krzykliwe stada ptaków. Dopiero pod wieczór, gdy słońce wsparło się już na wierzchołkach topoli, wyznaczających długą, prostą drogę, która dokądś prowadziła, zobaczyła w pobliżu lasu czerwony, z pięknie wypalonej cegły i pod dachówką, wcale okazały dom. Kiedy mu się jednak dłużej zaczęła przyglądać, spostrzegła, że tylko dwa okna ma oszklone, a reszta zabita jest deskami, jakby nie starczyło pieniędzy, czasu, a może chęci na jego ukończenie. Dopiero po długiej chwili zauważyła opodal małą dziewczynkę pasącą krowę. Rozglądnąwszy się czujnie, wyszła z lasu i zbliżyła się do niej. Zdawała sobie sprawę, że nie wygląda, jak inne spotykane tu kobiety, i że mała może się jej przestraszyć. - Nie bój się - powiedziała. - Nic ci nie zrobię. Dziewczynka - mogła mieć około pięciu lat - nie miała jednak przestraszonej miny, oglądała ją tylko ciekawie, przechyliwszy nieco głowę. - Ja tam nikogo się nie boję - powiedziała. I dodała: - Pani z Warszawy? - Tak. I nikt nie powinien o tym wiedzieć. - Tu nikogo nie ma. Tylko dziadek w domu śpi i Adaś się przy nim bawi. - A rodzice? - Tata pojechał do miasta po doktora, bo jaśnie pani zachorowała. A mamy w ogóle nie ma. Umarła, jak Adaś miał się urodzić, źle jej szło, a pan doktór nie mógł przyjechać, bo wciąż jechało niemieckie wojsko za Wisłą. - To Adaś ma trzy lata - powiedziała bezwiednie. - Tak. A ja pięć. Na imię mam Zuzanka. - Ładnie! - zamiast zapytać, czy może wejść do domu, zamiast prosić, błagać o to tę małą, która najwidoczniej była tu całą gospodynią, powiedziała jeszcze raz: - Bardzo ładnie! Wszyscy to mówią. To jaśnie pani mnie tak nazwała. Moja chrzestna. - Jest tu dwór niedaleko? - Pałac. U nas jest pałac. W Janiczkach jest dwór, a u nas pałac. Tam są Niemcy, a u nas nasza jaśnie pani. Tylko pan major Thiel pilnuje wszystkiego. - Czy to Łęgowo? - Łęgowo - odpowiedziało dziecko, zdumione, że ktoś może pytać o to. - Kiedy ojciec wróci? Mała zamyśliła się. - Nigdy nie wiadomo. - Dlaczego? - Spytała z ogarniającą ją rozpaczą. - Bo jak odwiezie pana doktora, to potem wstępuje do młyna... - Zuzanka umilkła na chwilę, przyglądając się mizernemu bacikowi z kija i sznurka, który trzymała w ręce. - I długo tam siedzi. Ale wraca przed nocą. Krowę musi wydoić. - Chciałabym poprosić twego ojca, żeby mi pozwolił u was się zatrzymać - wykrztusiła. - Ja pani pozwalam - powiedziała mała, przyglądając się teraz kwiecistym nogawkom piżamy, które wysunęły się już całkiem spod płaszcza, nie przykrywając jednak obdrapanych i brudnych łydek obcej kobiety. - Ja - powtórzyła. - U nas miejsca dosyć. - A jeśli ojciec powie... - zaczęła z lękiem. - Nic nie powie. Jemu wszystko jedno. - A dziadek? - Jemu też wszystko jedno. Poczuła łzy, nabiegające jej do oczu, ich piekącą obfitość. Bała się, że mała dopiero teraz się przestraszy, ale ona zbliżyła się do niej i dotknęła jej ręki. - Niech pani nie płacze - szepnęła. I tak, prowadząc ją za rękę, z łańcuchem, na którym trzymała krowę, w drugiej ręce, skierowała się ku domowi. Uwiązała Łaciatą przy płocie i pchnęła nie domknięte drzwi. W izbie, rozgwarzonej brzęczeniem much jak karczma w niedzielę, spał na łóżku w brudnej pościeli i brudnej, rozchełstanej na piersiach koszuli, stary człowiek, rozdziawione usta, obrosłe dawno nie goloną szczeciną siwego zarostu, poruszały się w donośnym chrapaniu. Widok był upiorny, ale przywykła już do upiornych widoków; tutaj miała nadzieję znaleźć schronienie, więc i bliskość tego charczącego starca oznaczała spokój i bezpieczeństwo. Z ulgą jednak przeniosła wzrok na bawiące się patyczkami na podłodze dziecko. Bose, w krótkiej koszulinie, podbiegło zaraz do Zuzanki. - To Adaś - powiedziała. - A dziadkiem niech się pani nie przejmuje. - Czemu mam się... nie przejmować? - Bo głupi. I tak coś czasem powie... że nie można zrozumieć. Czasem mówi, jak trzeba, ale nie zawsze. - Może chory? - Zdrowy, tylko tak już z nim jest. Pan doktór mówi, że już lepiej nie będzie. Bo stary. Pan doktór też stary. I jaśnie pani. Tylko młynarzowa młoda - dodała po chwili. - No i tata też. - Jeść - upomniał się Adaś, trącając siostrę w ramię. - Dopiero co jadłeś. - Jeść! - powtórzył mały głośniej. Dziadek się obudził. Najpierw mruknął, nie otwierając oczu: - Jest zupa od obiadu. - Zimna - powiedziała Zuzanka, dotykając garnka na wygasłej kuchni. - To co, że zimna? Lato, można jeść zimne - stwierdził dziadek całkiem dorzecznie. I chrapnął, jakby rozmawiał, nie przerywając snu. - Niech się dziadek obudzi! - krzyknęła Zuzanka. - Przyszła jednak pani. Stary uniósł powiekę lewego oka, godząc oprzytomniałym spojrzeniem w przybyłą. - Jaka pani? - wymamrotał. - Z Warszawy. - Właściwie to z Pruszkowa... - wyjaśniła zbliżając się do łóżka. - Z obozu w Pruszkowie. Pewnie pan słyszał? Wywożą tam transporty z Warszawy. Stary usiadł na posłaniu, zgarniał na sobie koszulę, wiązał w pasie tasiemkę od kalesonów i dwie cieńsze przy nogawkach, prawie czarne od przydeptywania ich przy chodzeniu. - Ludzie, co idą z tamtej strony, mówią, że straszne dymy widać. - Niemcy palą miasto - powiedziała tępo. - Za powstanie. - O, Jezu! - chwycił się za głowę stary. - Jak byłem mały, to po wsiach opowiadano za cara... - Dziadek da zapałki! - zniecierpliwiła się Zuzanka. - Zapalę ogień, zagrzeję zupę. - Jeść! - powtórzył Adaś. - Cicho! - krzyknął dziadek. - Przez cały dzień byś ino jadł. - Odwrócić się do ściany! - przykazał dzieciom, a kiedy ociągając się wykonały rozkaz, zaczął grzebać w posłaniu najwidoczniej w poszukiwaniu ukrytych tam przed nimi zapałek. - Gdzieś mi się zapodziały, psiajuchy. Były tu rano... Zuzanka! Nie brałaś? - Jak bym brała, to by ogień był pod blachą! - wrzasnęła od ściany. - Dziadek znowu głupio gada. - Nie głupio, nie głupio - stary grzebał wciąż w pościeli. - Ojciec przykazał, żeby zapałki przed wami chować, to chowam. O, o! - wyjął tryufalnie spod podartej poszewki zgniecione jego ciężarem pudełeczko. Odwróciła się tak, jak dzieci, do ściany, bo dziadek zaczął teraz przywdziewać spodnie. A potem wyciągnęła rękę po zapałki. - Ja zapalę. - A potrafi pani? - spytał z niedowierzaniem, a Zuzanka, która zbliżyła się, także wyciągając rękę, miała to pytanie w oczach? - Teraz chyba wiele rzeczy potrafię - powiedziała cicho. - Jak się nazywasz? - spytał Adaś. Uśmiechnęła się z wysiłkiem do dziecka. - Olga, na imię mam Olga. - Przeniosła wzrok na dziadka, choć chyba nie oczekiwał, żeby mu się przedstawiła. - A nazywam się Asarowiczowa. Mój mąż jest lotnikiem, na początku wojny miałam wiadomość, że jest w Anglii... że walczy w Anglii... - Na początku wojny... - powtórzył dziadek i dodał znów całkiem dorzecznie. - To dawno. - Tak. Bardzo dawno. - Poczuła, że łzy, ledwo opanowane przed wejściem do tego domu, ponownie napływają jej do oczu. I tak samo jak przedtem, Zuzanka dotknęła jej ręki. - Niech pani nie płacze! - odebrała jej zapałki, zbliżyła się do kuchni, żelaznym haczykiem rozsunęła z hałasem fajerki. Ale przedtem zajrzała do garnka. - Dziadek nie zje zupy? - Jak jest mało, to nie zjem - odpowiedział dziadek po długiej chwili bolesnej rozterki. - Ja nie jestem głodna - pośpieszyła wyjaśnić Olga. - E, tam - Zuzanka odgarnęła z czoła jasną grzywkę, która zasłaniała jej oczy - teraz nie ma takich, co by nie chcieli jeść. Podzielę tak, że wszyscy dostaną. - O! - ucieszył się dziadek. - Tak najlepiej. - Olga! Olga! - zaczął wyśpiewywać Adaś, zachwycony, że tak dobrze i wyraźnie może wymówić to słowo. - Przynieś drzewa z podwórza - krzyknęła do niego Zuzanka; zebranymi z podłogi patyczkami rozniecała ogień pod kuchenną płytą - pośpiesz się, bo mi zgaśnie! - Ja przyniosę - Olga rzuciła się do drzwi, wyprzedzając małego. Nie czuła śmieszności ani poniżenia w ochoczym spełnianiu rozkazu małej gospodyni. Adaś podreptał za nią, po chwili wrócili do izby z naręczami sosnowych, pachnących żywicą polan. - Tak to jest - westchnął dziadek - jak dzieciom matki zabraknie. - Choć na poły ubrany, tkwił wciąż w swojej brudnej pościeli, nie mając zamiaru ruszyć się z łóżka. - A tej Monice, panie świeć nad jej duszą, lepiej było na pokojach przy jaśnie pani zostać, niż za mąż za naszego Tymona się wydawać. Bo nie on latał za nią, oj nie, gdyby o to chodziło, do tej pory panną mogła być i żyć sobie w pałacu, jak druga jaśnie pani. Ale ona Tymonowi drogi przejść nie dała, była wszędzie gdzie on, jak po jaśnie panią przed pałac zajeżdżał, sama wynosiła pledy i długo obtulała nimi nogi jaśnie pani, choć przedtem robił to zawsze lokaj Wincenty. - Dziadku - Zuzanka drewnianą łyżką mieszała zupę w garnku - to już było mówione. - Ale pani jeszcze tego nie słyszała. I skąd by miała wiedzieć, dlaczego to u nas tak jest. - O mamie powiedziałam. - Ale o tym, jak ją jaśnie pani z tatą wyswatała, na pewno nie mówiłaś. A było tak: zawołała jaśnie pani Tymka na pokoje, choć rozmawiali sobie zawsze podczas jazdy, jaśnie pani w wolancie albo powozie, a Tymek na koźle, rozmawiali sobie o tym i o owym, bo jaśnie pani lubiła ze stangretem pogadać, najpierw ze mną, potem z ojcem Tymka - bo Zuzanka i Adaś to moje prawnuki, choć mówią do mnie dziadku, ale jakby mówiły pradziadku, to by się ludzie śmiali, więc lepiej, że tak, lepiej, że dziadku... Ale co to ja chciałem... - Kićka się dziadkowi - parsknęła Zuzanka. - Już wiem! Nic mi się nie kićka, i młodemu się zdarza, że mu z głowy wyleci, o czym mówił. - Zawołała jaśnie pani Tymka na pokoje, choć mogła mu to w powozie powiedzieć, ale pewnie chciała, żeby ważniej i paradniej to wypadło. Słuchaj, Tymek - mówi - mnie będzie bardzo brak Moniki, żadna mi tak bluzek nie wyprasuje jak ona, ale co mam począć, kiedy świata za tobą nie widzi. Jak się ożenisz, dostaniesz ode mnie dwadzieścia mórg tej najlepszej ziemi, pod lasem i jeszcze cegły, i drzewa, żeby dom postawić. Tymek, jak to usłyszał, zapomniał, że mu kiedyś inne życie po głowie chodziło, bo jak umarł jego ojciec i trzeba było następnego Dudę na koźle posadzić, jaśnie pani Tymka ze szkół cofnęła, co go była przedtem tam posłała. Tymek miał być nauczycielem, albo urzędnikiem w mieście, ale przez to, że jaśnie pani przyzwyczajona była do Dudów na koźle, stało się inaczej, choć Tymek o tamtym nie zapomniał. A tu nagle ta Monika! I dwadzieścia mórg! I cegła, i drzewo z lasu na dom! Ile lat trzeba by być nauczycielem czy urzędnikiem, żeby mieć to wszystko? I Tymek się ożenił. Bo trzeba pani wiedzieć, że każdy chłop, co na dworskim służy, to niczego tak nie pragnie jak ziemi. A my, Dudowie, nie mieliśmy jej nigdy ani kawałeczka, ani zagonka najmniejszego. Tylko nam się śniło, że ją mamy. Nieraz takie piękności przeżywałem w nocy i mój ojciec mi także opowiadał, że go we śnie coś takiego nachodziło... Że idzie sobie własnym polem, tu pszenica mu się ciężkimi kłosami kłania, a tu żyto przygina się do ziemi, a tam koniczyna, kolorowa, jak dywan w salonie jaśnie państwa. Zuzanka przysiadła na stołeczku przy kuchni, objęła chudym ramieniem Adasia, który przytulił się do niej. - Nigdy dziadek tak ładnie nie gadał. Stary człowiek uśmiechnął się suchymi, bezzębnymi ustami. - Bo nie było do kogo. Zuzanka spojrzała na panią z Warszawy, a ona uśmiechnęła się także zalęknionym jakby samym sobą uśmiechem. Pierwszym od wielu dni. - I zaczęło się ni stąd, ni z owąd, takie piękne życie. Dwadzieścia mórg! I cegła, i drzewo, najlepsze z najlepszych! Wzięliśmy się zaraz do budowy. Kiedy urodziła się Zuzanka, dom był już pod dachem, tylko w środku trzeba go było wykończyć. Ale do tego już zabrakło szczęścia - wybuchła wojna. Tylko w dwóch izbach po tej stronie sieni wstawiliśmy okna i wprawili szyby. Niemiec, jak tu przyszedł na nadzór nad majątkami jaśnie pani, nie chciał ani słyszeć o tych dwudziestu morgach dla Tymka, dobrze, że w tym domu pozwolił nam zostać, a jaśnie pani w pałacu. A potem Monika miała zlegnąć po raz drugi akurat wtedy, kiedy chmara niemieckiego wojska ciągnęła na wschód, na nową wojnę, z Rosją, bez przeczucia, że ta wojna nie może być wygrana. Bo jeszcze za cara... - Dziadku - upomniała, ale jakoś bardzo łagodnie i dziecinnie Zuzanka. - Mówię tylko o tym, dlaczego mama umarła. Na wsi to człowieka byle co na drugi świat wyprawia. We wnętrzu zaboli, nie wiesz nawet co, i nim do doktora zawiozą, żeby choć pomacał, już jest za późno. Nasz doktór z miasteczka zagląda czasem do nas, ale to tylko dlatego, że do jaśnie pani przyjeżdża. Ale że wtedy akurat to wojsko jechało... Ogień, który objął już całe drzewo pod blachą, doprowadził właśnie zupę w garnku do gwałtownego bulgotania, rozniecającego po całej izbie smakowitą woń żytniego barszczu. Dziadek urwał swoją opowieść, pociągnął nosem. - Dołóż trochę szperki - powiedział do Zuzanki - jest w szafce. Zuzanka wstała ze stołka, przystawiła go do szafki, nie bez trudu wlazła na niego i z górnej półki zdjęła nadszczerbiony garnuszek. Adaś obserwował siostrę w napięciu, nie zdejmując z niej uważnego spojrzenia także wtedy, gdy łyżkę smalcu ze skwarkami wkładała do garnka, gdy długo mieszała zupę, a potem nalewała ją ogromną chochlą do czterech blaszanych misek, rozstawionych na stole. - Ja naprawdę nie jestem głodna - szepnęła Olga. Zuzanka jakby tego nie słyszała, przywołała ją ręką do stołu, postawiła przed nią miskę, chyba nawet z większą porcją zupy niż w trzech pozostałych, położyła obok kawałek chleba. Ruchy jej były pełne powagi i namaszczenia, także życzliwości, którą Olga przyjęła znów gwałtownym pragnieniem płaczu. Podczas strasznych przeżyć kilkunastu sierpniowych dni nie uroniła ani jednej łzy, nawet nad grobem matki stała z kamienną twarzą, teraz okazywana jej dobroć i litość wywoływały skurcz w gardle, spazm hamujący oddech. Głośne siorbanie wypełniło wnet izbę i zagłuszyło nawet brzęczenie much, które pchały się do misek, siadały na chlebie. Nikt nie zwracał na to uwagi, skupienie nad posiłkiem było całkowite i zapamiętałe, także i Olga mu uległa, nie myśląc o niczym, nareszcie o niczym nie myśląc. Gdy umilkło zgrzytanie łyżek, po nieubłaganie ukazujących się dnach misek, nikt nie ruszył się od stołu. Nastąpiła teraz chwila słodkiej, sytej senności, obciążającej powieki, łagodzącej rysy miłym otępieniem. Dziadek cichutko zachrapał, Adaś stukał i rozchylał usta, jakby zbierał z nich ostatnie smaki kolacji, Zuzanka odpoczywała z rękami wyciągniętymi na stole; obsiadły je zaraz muchy, ale ich nie czuła. Olgę ogarnęło także pragnienie bezruchu i milczenia, ale nie trwało to długo, niepokój podcinał ją raz po raz batem niepewności, gospodarz wciąż nie wracał, czy wciąż bez jego zgody mogła liczyć, że spędzi noc w tym domu, że znajdzie miejsce odpoczynku i bezpieczeństwa? Zuzanka może także myślała o tym samym, bo gdy ruszyła się w końcu od stołu, podeszła najpierw do okna, wyjrzała na drogę, którą wszakże nikt nie nadchodził, nieśpiesznie wróciła do stołu, zaczęła zbierać miski i łyżki. Olga wyjęła je z jej rąk, rozejrzała się za miską do zmywania. - Ja sama - słabo zaoponowała Zuzanka, ale usiadła jednak z powrotem na ławie w miejscu, skąd najdogodniej mogła patrzeć na prowadzącą do domu drogę. Olga na dogasającym ogniu zagrzała wodę, co Zuzanka obserwowała ze zdumieniem, ale potem z uwagą zaczęła się przyglądać czynnościom wykonywanym przez panią z Warszawy, gdy ta zmywała naczynia, ścierała stół, zaczęła zamiatać izbę. Na dworze coraz wyraźniej zaczynało się ściemniać. Zuzanka trąciła łokciem drzemiącego dziadka. - Pójdę - powiedziała. Przytomniał powoli. - A gdzież to? - zapytał wreszcie. - Dziadek dobrze wie. Do młyna. - Coś ty sobie umyśliła? - A czy to pierwszy raz? - Ostatni raz ojciec cię sprał. - Niech i teraz spierze. Czy musi tam tak długo siedzieć? Stary człowiek pohamował uśmiech, który wydał mu się niestosowny wobec zasępionych oczu dziecka. Może daleka młodość mu się przypomniała, może była to tylko pobłażliwość dla wnuka? - Widać musi - powiedział. - Uważaj na psa! - dodał. - Już mnie zna! - krzyknęła Zuzanka, wybiegając z izby. Dotknęła ciepłych nozdrzy krowy, która zwróciła zaraz ku niej głowę, sprawdziła, czy łańcuch, zamotany na płocie, dobrze trzyma. Podskakując ruszyła na przełaj przez łąkę ku ledwie widocznym w oddali zabudowaniom. Świr jaskółek szybujących w górze pod wysokim, ciemniejącym już niebem zapowiadał i na jutro piękną pogodę. Obfita rosa spadła już na trawę, zmywając z bosych stóp Zuzanki, zebrany na nich przez cały dzień kurz. Żaby rechotały nad rzeką, woń siana, ściętego w ostatnim tegorocznym pokosie, unosiła się w przedwieczornym powietrzu wraz z pierwszym powiewem chłodu. Młyn stał. Ogromne koło, do połowy zanurzone w wodzie, całe było pociemniałe od wilgoci, jak i grobla, aż zielona w miejscach wyrw i ubytków przegniłej cegły. Obsiadły ją rybitwy, wypatrujące zdobyczy w stojącej teraz wodzie. W mieszkalnej części młyna okna były otwarte, ale z głębi domu nie dochodził żaden odgłos. Zuzanka zbliżyła się ku wejściu nasłuchując. Ogromny pies, uwiązany przy budzie, usiadł tylko na jej widok, żółte ślepia rozbłysły mu czujnością. Ale nie zaszczekał i Zuzanka mogła, nie obwieszczona przez niego, wejść do sieni i zbliżyć się ku drzwiom, które wiodły do mieszkania młynarzów. Znów nasłuchiwała przez chwilę, teraz dopiero zatrwożona i rażona nagłym pragnieniem, żeby uciec stąd i pognać przez łąkę z powrotem do domu. Ale inne jakieś uczucie przezwyciężyło strach. Podniosła piąstkę i z niespodziewaną siłą rąbnęła nią w żółto pomalowane deski. Raz i drugi. Donośnie i napastliwie. Echo rozniosło ten odgłos po ogromnych pomieszczeniach młyna. Kobieta, leżąca w łóżku ze śpiącym mężczyzną, uniosła się, jakby dotknięta prądem. Sięgnęła od razu po bluzkę i spódnicę, porzucone w nieładzie, w gwałtownym najwidoczniej pośpiechu, na podłodze przy łóżku. Wciągnęła je na siebie, dotknęła nagiego ramienia śpiącego wciąż mężczyzny, szarpnęła nim, gdy i teraz się nie obudził. - Wstawaj, Tymon! Ktoś wali do drzwi! Może to Michał z Janiczek przyjechał? Nagie ramię ani drgnęło, tylko czarna głowa głębiej zanurzyła się w poduszkę. - Tymon! - kobieta uderzyła teraz w ten łeb kudłaty, który przed chwilą jeszcze gładziła i tuliła w ramionach. - Obudź się! Zabije nas! Zabije nas oboje! Dudnienie w drzwi wciąż trwało, donośniejsze jeszcze niż przedtem i mężczyzna wreszcie się poruszył, ale przeciągnął się tylko, skrzyżowawszy nad głową potężne ramiona. - To na pewno Michał! - szarpnęła nim znowu kobieta. - Wstawaj! Ubieraj się i uciekaj! Przez młyn! To na pewno Michał! Mężczyzna przeciągnął się jeszcze raz, aż łóżko zatrzeszczało, ziewnął. - Przejeżdżałem przez Janiczki - mruknął. - Młyn w ruchu. Jakby się tu nagle Michał objawił? Nie przyszedłbym dziś, gdybym go nie widział w Janiczkach. Kobieta, już prawie uspokojona, powolnym ruchem przygładziła włosy. - To kto to może być? - Mało to ludzi może mieć interes do młyna? - Teraz? O tej porze? Godzina policyjna niedługo. Tymon dźwignął się wreszcie z łóżka, sięgnął po spodnie, także porzucone na ziemi. Kobieta zapomniała jakby nagle o wszystkim, zapatrzona w jego nagie plecy, mocne lędźwie; poruszyła się leniwie, kiedy powiedział: - Idź zobacz, kto to taki. Drzwi do sieni nie zamykaj, żebym słyszał. Zuzanka, zmęczona dobijaniem się, odpoczywała przez chwilę, ale wnet rąbnęła znów piąstką w żółte, nie ustępujące przed nią deski. - Już idę! Idę! - odezwał się z wnętrza kobiecy głos. Zazgrzytał klucz w zamku. - Zuzanka? - zdumiała się, przykro zaskoczona młynarka. - Jest tata? - spytała mała. - A był tu... - zmieszała się kobieta. - Ale krótko i już pewnie poszedł... - Zuzana! - wrzasnął Tymon z głębi, rozpoznawszy głos córki. Zjawił się w drzwiach, wciągając koszulę. - Co ci przyszło do głowy, żeby tu przychodzić? Tyle razy mówiłem... Jak ci przyłożę, będziesz wiedziała raz na zawsze... - Zostaw! - kobieta wciągnęła dziecko do pokoju, zasłoniła je sobą. - Może coś się stało? - Nic się nie stało - wyjaśniła pogodnie Zuzanka. - Tylko jedna pani przyszła. - Pani? Jaka pani? - zapytali razem Tymon i młynarka. - Z Warszawy. Bardzo śmiesznie wygląda. Takie portki ma w kwiatki... Ale wciąż chce jej się płakać. - Płakać? - znów groźnie spytał Tymon. - No, co ty? Tymek! - kobieta zakołysała głową. - Nie wiesz, co się dzieje w Warszawie? - No i co z tego, że przyszła? - spytał już łagodniej. - Nie ma gdzie iść - szepnęła Zuzanka i dodała po chwili. - Statki już pomyła. Izbę zamiotła... - U nas? - U nas. - Młoda? - czujnie spytała kobieta. - Bo ja wiem? - zamyśliła się Zuzanka. - Pewnie młoda. Tylko wciąż chce płakać... - I co? - podniósł znów głos Tymon. - Co ja? Co ja na to poradzę? Zuzanka przysiadła na stołku przy stole, zapatrzyła się na biały kołacz, jeszcze nie zdjęty z blachy. - Ona pewnie chce spać - powiedziała po chwili. - Wygląda taka zmarnowana. A ja nie wiem... Na łóżku w kuchni dziadek, a w pokoju... jakby tata w nocy wrócił i na łóżko się zwalił... - Zuzana! - podniósł znów głos ojciec. Przyczesywał zgiętymi palcami zmierzwione włosy. - Do pioruna! Skądżeś ją wzięła? - Krowę pasłam, jak wyszła z lasu. - I od razu do nas? - Do nas. Najpierw do mnie, jak stałam przy krowie. - I co powiedziała? - Ona tylko, że z Warszawy. I że nikt nie powinien jej widzieć. A ja... - Co ty? - Że u nas miejsca dosyć. - Jak to, dosyć? - No, dosyć! A nie? - O, do pioruna! - powtórzył znów Tymon. - Ja bym ją może i wzięła - zaczęła kobieta niezbyt chętnym głosem - ale Michał... Nie wiem, co by Michał na to rzekł. No i... - zerknęła najpierw ku dziecku, potem przeniosła wzrok na twarz mężczyzny - ty... ty byś nie mógł przychodzić, bo jak... kiedy ktoś jeszcze w domu... - Tobie tylko jedno w głowie - bez uśmiechu powiedział Tymon. - Niech tata już idzie - przynagliła nie za bardzo gorliwie Zuzanka. Patrzyła wciąż na kołacz, pięknie był przyrumieniony, posypany makiem... I pachniał! Pachniał - głodnemu - do zachwyconego omdlenia. - Jeść jej dałam - powiedziała bez wyraźnego związku. - Komu? - spytała młynarka. - Tej pani z miasta. Zupę podzieliłam na cztery miski... - To pewnie sama jesteś teraz głodna - powiedział łagodniej ojciec. - No! - szepnęła tylko Zuzanka. Młynarka już szukała noża. Ostrożnie, żeby nie zgnieść świeżego ciasta, odkrajała przypalony nieco koniuszek. - Masz - powiedziała do Zuzanki. Dziewczynka wyciągnęła rękę. - To dla Adasia - szepnęła. Młynarka ukrajała drugi kawałek, podała go małej. - To dla dziadka - powiedziała teraz. - O, ho, ho! - roześmiała się kobieta niezbyt ochoczo. - Sprytna jesteś! - odkrajała trzeci kawałek. - A to już będzie dla ciebie. Zuzanka trzymała oburącz przy piersi trzy kawałki ciasta. Wydawało zapach mącący w głowie. Ale odpowiedziała mężnie: - Nie, to dla tej pani. - Co za smarkata! - kobieta z coraz większym trudem udawała rozbawioną. - Pół kołacza będę musiała skrajać. - A tak! - roześmiał się także Tymon. - Bo i ja bym zjadł! Wspomnienie chwil niedawno przeżytych wyraziło się w dwóch energicznych pociągnięciach nożem i dwa potężne kawały ciasta znalazły się w rękach Zuzanki i jej ojca. Takiemu chłopu placka skąpić! - pomyślała młynarka z rozgrzeszającą ją ze szczodrości ochotą. Gdzie by takiego drugiego znalazła, nigdzie by takiego drugiego nie znalazła w tej swojej babskiej, młodej potrzebie. Uschłaby tutaj w tym pustym młynie, mąż przyjeżdżał z Janiczek tylko na niedzielę, a i wtedy za dużej pociechy z niego w łóżku nie było - twarde miał tylko kolana i łokcie. Wprawdzie major Thiel z pałacu, ile razy do młyna zaszedł, oczyma za nią wodził, śmiał się i przygadywał "Sie sind doch jung, Frau M~uhlerin. Und lachen Sie so sch~on..." Ale miała przecież na tyle honoru, żeby z Niemcem - choćby ta babska potrzeba nie wiem jak ją przypiliła - się nie zadawać. - Jedzcie! - zamruczała sennie. - Jedzcie! na zdrowie! - Chodźmy, papa! - powiedziała Zuzanka oblizawszy palce po zjedzeniu ciasta. Młynarka wychyliła się przez okno. - Wyjrzę, czy nikt się w pobliżu nie kręci. - Wciąż ci się twój ślubny przywiduje - parsknął Tymon. - jeszcze masz mało? - poklepał kobietę po szerokich plecach, pociągnął za rękę Zuzankę. Wyszli w gęstniejący już mrok. Gdy mijali groblę, rybitwy poderwały się z trzepotem skrzydeł. Tymon od razu ruszył przed siebie długimi krokami, Zuzanka biegła obok, nie mogąc za nim nadążyć. - Tato! - wołała zdyszana. - Tato! Przystanął wreszcie, wziął dziecko za rękę, ciasno zamknął małą piąstkę w swojej dłoni. Na krótką chwilę poruszyło mu się coś miękko w sercu, ale życie wokół toczyło się według twardych praw i człowiek nie powinien być miękki jak krowia kupa na łące, którą każdy butem może rozdeptać. Szarpnął chudym ramionkiem córki. - Co się wleczesz jak kulawa koza? Ale Zuzanka nie przyzwyczajona była do czułości, to i ostre słowa nie robiły na niej wrażenia. - Tato! - zaczęła znowu. - Przecież to lepiej, że idziesz z młyna ze mną. - Dlaczego lepiej? - spytał Tymon myśląc o czym innym. - Bo jakby nas młynarz teraz spotkał... - To co? - To by sobie nic nie pomyślał. Tymon roześmiał się, głośno, z całego serca. Ile lat miała ta jego córka, wiedząca już tyle o życiu? Ale czy i inne dzieci nie zgubiły wcześnie w ten wojenny zły czas swego dzieciństwa? Wziął Zuzankę na rękę, tłumacząc się sam przed sobą, że robi to tylko dlatego, żeby szybciej być w domu. - Tato! - pisnęła. - Placek! - Trzymała kurczowo przy piersi trzy kawałki białego, młynarskiego kołacza. Dla Adasia. Dla dziadka. Dla obcej pani. - Nie bój się, nie zgniotę. - Zły byłeś, że prosiłam? - O co? - O ciasto. Bez proszenia by nie dała. - Pewnie nie. - Zły byłeś? - Nie. Młynarzowa nie zbiednieje. Zawsze może sobie upiec biały placek. Zuzanka umilkła na chwilę. Wolną rączką mocno trzymała ojca za szyję. - Ale jak chodziłeś do Mani_ogrodniczki to było bezpieczniej. - Bezpieczniej? Co ci znowu przychodzi do głowy! - Tak ludzie we wsi mówią. - Jacy ludzie? - Zenka słyszała, jak jej mama rozmawiała z ciotką. - Co jeszcze mówią? - Że Mania panna. To nie ma męża, co by ci kości porachował. I może... - Może co? - Może wydałaby się za ciebie. I mielibyśmy gorące jedzenie w domu. Bo to, co przynoszę z pałacu, zawsze jest już zimne. - Można przecież zagrzać! - krzyknął. - Dziadek mówi, że nie warto. - Bo nie chce mu się drzazg nałupać - staremu łamadze. Ech! - Tymon ukrył twarz w wilgotnych od wieczornego powietrza włosach córki. - Żadna się za mnie nie wyda - rzekł bezbarwnie - bo akurat tyle samo smutku, co i przywiązania do wolnego stanu było w tych słowach. - E, tam - Zuzanka nie brała poważnie wyznania ojca. - Naprawdę. Która by chciała wziąć sobie na głowę was... i dziadka? - Żadna nie chce? - Pewnie żadna. - To może i lepiej - zadumała się Zuzanka. - Bo jedzenie mielibyśmy gorące, ale macocha by nas lała... - No! - szepnął Tymon. Znowu ogarnęło go uczucie niestosowności tej rozmowy z pięcioletnim dzieckiem, ale już się nie roześmiał, jak przedtem. Bo z kim miał rozmawiać? Jakiego innego powiernika miał dla swoich spraw? Dziadek coraz mniej się do tego nadawał, a jaśnie pani, gdy "dla powietrza" woził ją okolicznymi drogami, snuła wciąż opowieści ze swego życia, które - w jakimś innym przeżyte wymiarze - żadną nie mogło być dla niego nauką. Z jaśnie panią zresztą bał się rozmawiać o swojej sytuacji, bo by mu może chciała znów naraić jakąś dworską dziewczynę, a dwadzieścia mórg, które by może i za nią dostał, nie stanowiły żadnej przynęty wobec wieści o rządach nowej Polski za Wisłą. Gdy zbliżyli się do domu, Tymon zdjął Zuzankę z ramienia, bo objawiać się z tą czułością w izbie wydało mu się jakoś dziwnie ośmieszające; jego i Zuzankę. Pobiegła przed nim, bokiem uderzyła w drzwi, od razu skierowała się do stołu i rozdzieliła na nim swoje dary. - To dla Adasia. Dla dziadka. Dla pani. - Podniosła wzrok na kobietę i znów wydało jej się, że widzi w jej oczach gwałtownie wzbierające łzy. Niech pani nie płacze, chciała powiedzieć, ale pomyślała, że teraz ojciec to pewnie powie i że to będzie i ważniejsze, i lepsze, bardziej pocieszające. Tymon jednak szedł najpierw ku oknu, żeby zasłonić je papierem zaciemniającym i zaraz potem zapalić lampę. W jej blasku sam poczuł się zmieszany - swoim wzrostem, szerokimi barami, głową wzniesioną wysoko ponad maleńkością dzieci, kruchością dziadka, steraną delikatnością obcej kobiety. Patrzyła na niego wyraźnie przestraszona, jakby teraz - gdy go ujrzała - jeszcze bardziej niepewna była swego losu. Zapięła pod brodą ostatni guzik cudacznego kwiecistego ubranka, zacisnęła na nim palce, podniosła drugą dłoń i także przyłożyła ją do gardła. - Przepraszam - szepnęła - myślałam, że będę tutaj mogła... - Tato - Zuzanka szarpnęła ojca za nogawkę spodni - u nas miejsca dosyć. - Ale on wciąż nic nie mówił, a obca pani - wobec tego milczenia - z trudem szukała dalszych słów. - ...że będę mogła... Wywieźli mnie z matką z Warszawy, matka umarła. Uciekłam z Pruszkowa i jestem bez dachu nad głową... Myślałam, że tu... choć chwilowo... choć chwilowo pod tym dachem... - Tato - zaczęła znów Zuzanka. - Cicho bądź! - zgromił ją ojciec, ale do obcej kobiety zwrócił się innym głosem, takim, jakim rozmawiał z jaśnie panią, gdy chciał jej udowodnić, że nie zapomniał lat w szkołach, do których go posyłała. Rzekł więc Tymon Duda tym swoim odświętnym głosem: - Każdy dach jest po to, żeby ludzi chronił. Ale jeden lepszy, a drugi gorszy... U nas nie byłoby pani dobrze. - Tato! - zachlipała Zuzanka. - Cicho bądź! Nie byłoby pani tu dobrze; muchy, brudno... - Ależ ja... ależ mnie... - wyjąkała kobieta. - Muchy i brudno, a na zimę myszy się cisną do izby. To nie dla pani. - Ja... - zaczęła błagalnie kobieta. - Nie dla pani - rzekł Tymon jeszcze raz, ale sam się zdumiał, nie brzmiało to ostro ani niechętnie. W każdym słowie był jakiś prawie pieszczotliwy podziw, którego nie spodziewał się po sobie, tak jak nie spodziewał się, że nagle powie: - zaprowadzę panią do pałacu. - O, tak! - po raz pierwszy odezwał się dziadek. - Do pałacu. - Ale ja wolę... - próbowała wciąż oponować. - Do jaśnie pani. Do pałacu - powtórzył. Nie wiedział, skąd przyszedł mu do głowy ten pomysł. Chyba dlatego, że się przestraszył. Tak, chyba dlatego. Nie mógł wyobrazić sobie, żeby ta kobieta, choć tak sterana i nieszczęśliwa, miała spędzić noc na łóżku dziadka albo i na jego własnym, gdyby sam przeniósł się na posłanie do dzieci czy na podłogę... - Zaraz panią tam zaprowadzę - dodał z naprawdę przerażonym pośpiechem. - Ale słyszałam, że w pałacu jest Niemiec. - Kobieta odjęła palce od szyi i wczepiła je teraz w kant stołu. - Treuh~ander. - My naszego Niemca owinęliśmy sobie wokół palca - powiedział chełpliwie. - Gdy jaśnie pani nie zażywała spaceru w powozie, jeździł z majorem i wysłuchiwał jego zwierzeń - tym gorliwszych, im bliższy był front - na temat owego szczególnego zawstydzenia, jakie zaczynali odczuwać Niemcy w okupowanym kraju. - Wokół palca! - powtórzył. - A poza tym interesuje go tylko to, co by mógł do Wiednia wysłać. Bo to Austriak. - Austriak - powtórzyła jakby z nadzieją. - Kiedy z nim jadę, wciąż mi mówi, że chce dożyć tylko tego, żeby we Wiedniu zjeść kawałek tortu w kawiarni u Sachera. Choć będzie tam ludzi straszył opaską na oku: był ranny pod Dieppe. - Pod Dieppe - powtórzyła znowu. Zobaczyła to słowo, wydrukowane dużymi literami w podziemnej gazetce, gdy latem 1942 roku nie powiodła się próba angielskiego desantu w kanale La Manche. Na każdym narożniku w Warszawie ryczały megafony, obwieszczające triumfalnie niemieckie zwycięstwo. Wyolbrzymiano zapewne alianckie straty, ale i te, podane w polskiej gazetce, były przerażająco duże. Zapamiętała utratę stu sześciu samolotów i to, że uratowało się z nich tylko trzydziestu pilotów. Czy byli też wśród nich Polacy, czy był Stach? W desancie brało udział pięć polskich dywizjonów myśliwskich, pięć polskich dywizjonów... Nie, nie mogła spotkać się z człowiekiem, który był w Dieppe, który walczył w Dieppe. I lepiej by było, żeby on, ten człowiek, który stracił w Dieppe oko, nie dowiedział się nigdy, że jej mąż też w tym samym czasie tam walczył... - Ja bym naprawdę wolała - szepnęła - naprawdę wolałabym zostać tutaj. Tymon patrzył na nią bezradnie, Zuzanka szarpała go wciąż za nogawkę spodni, Adaś zaczął płakać, nawet dziadek przestał łapać pchły na swoich chudych łydkach i wpatrywał się w niego posępnie. - Ma pani jakieś rzeczy? - spytał. - Nie... żadnych. To znaczy tylko płaszcz... i to, co na sobie. - No, widzi pani - mruknął. - U mnie się pani nie przyodzieje. Wszystko, co zostało po nieboszczce żonie, zabrała kobieta, która Adasia z najgorszego wychowała. Jak zabrała ostatnią koszulę, więcej się tu nie pokazała. Więc u mnie się pani nie przyodzieje - powtórzył. - A w pałacu u jaśnie pani szafy pełne wszystkiego; bielizny, sukien, futer. Idzie zima, musi pani w zimie mieć co na siebie włożyć. Dobrze powiedziałem, musimy iść do pałacu. Kobieta powoli rozprostowywała palce wczepione w brzeg stołu. - Chodźmy - przynaglił Tymon - zanim w pałacu spuszczą na noc psy z łańcuchów. Dopiero teraz ruszyła się z miejsca, wzięła płaszcz, złożony na ławie, narzuciła go na ramiona. - Ciasto ja zjem! - odezwał się Adaś, przestając płakać. - Nie! To dla pani! - zaprotestowała Zuzanka, trzepnąwszy brata po wyciągniętej rączce. - Niech zje - uśmiechnęła się blado Olga. Szła już ku drzwiom, ale odwróciła głowę i przystanęła na chwilę. - Odwiedzę was - powiedziała - jeśli... zostanę w Łęgowie. - Na pewno zostanie pani w pałacu - rzekł Tymon otwierając drzwi. Wyszedł pierwszy i dopiero na ścieżce poczekał na nią. - Noc piękna! - odezwał się bez sensu, sam to teraz zrozumiał; w te dni sierpniowe, kiedy nad Warszawą unosiły się dymy, kiedy śmierć i bezdomność czaiły się wokół ludzi i dopadały ich z okrutnego wyroku - cóż z tego, że już na pewno kończącej się wojny - w te dni nie było dla nikogo żadnego piękna, choćby ono wokół istniało. Ale ona niespodziewanie potwierdziła: - Bardzo piękna! - Panicznie bała się, że ten człowiek nie powie już nic więcej, że będą iść w milczeniu pośród księżycowego blasku i grania świerszczy na łące, przez tę naprawdę wyjątkowo piękną noc, tak osobno - bez żadnego związku z ludźmi, i nie dla nich - odprawiającą swoje letnie piękno. - Ale chłodna - dodała po chwili. - Najchłodniej robi się nad ranem - powiedział Tymon. - Wiem. Cztery noce spędziłam pod gołym niebem. - W Warszawie? - W Warszawie. Niemcy po wypędzeniu ludzi z domów grupowali ich najpierw w kościele św. Wojciecha i na targowisku warzywnym. Ja - z Filtrowej - dostałam się właśnie przed transportem do obozu w Pruszkowie na "Zieleniak". - Pan nie zna Warszawy? - Nie. - Tak blisko. - Co z tego, że blisko? Ludzie dopiero teraz, w wojnę - dla handlu i z innej potrzeby - zaczęli ruszać się z miejsca. Przed wojną kolej była droga... Przeszło jej przez myśl, że nigdy się nad tym nie zastanawiała. Tak jak i nie wyobrażała sobie takiej izby, podobnej do tej, którą przed chwilą opuściła, brudnej pościeli, zagrzebanego w niej starego człowieka... - Był czas, że chodziłem do szkoły w Sochaczewie - tonem niespodziewanego zwierzenia zaczął Tymon - ale bilet do Warszawy kosztował... już nie pamiętam ile, w każdym razie dużo, dla mnie dużo. - I już nie zobaczy pan Warszawy takiej, jaka była - szepnęła. - Ano, nie zobaczę. Szkoda - umilkł, a ona myślała, że się już nie odezwie. Dorzucił jednak po długiej chwili, innym, donośniejszym głosem: - Ale teraz chciałbym w niej być jeszcze bardziej niż przedtem. - Teraz? - A co pani myśli? - przystanął i pierwszy raz zobaczyła z bliska jego twarz, rozbłysłe nagłym gniewem oczy, skrzywione gorzko usta. - Że mi w smak przez całą wojnę na koźle siedzieć? Do młyna łazić... - urwał i zamilkł na chwilę. - W gębę bym sobie czasem sam napluł. Ale co? Jak pies do budy uwiązany jestem do tych swoich dzieciaków i dziadka. Przecież ich nie zostawię? - Nie - powiedziała cicho. - Nie może pan. - Wiem, że nie mogę. Tylko jakie myśli mnie nachodzą, gdy na nich patrzę! Niemcy są jeszcze silni. Tu nikt nie wierzy, że powstańcy zwyciężą. Ale wszyscy wiedzą, że to dla honoru ta walka. Zamilkli na długą chwilę. Księżyc wciąż świecił z bezchmurnego nieba, mokra od rosy łąka lśniła pod jego blaskiem, niezmordowanie koncertowała kapela świerszczy - osobne piękno świata nie zaprzestawało swego trwania, swego upartego istnienia. Ruszyli ku kępie drzew, od której zaczynał się dworski park. Tymon szedł wciąż przodem, kobieta za nim. - Nie może ich pan zostawić - powróciła nagle do wcześniejszych jego słów, a on prawie krzycząc powtórzył: - Wiem, że nie mogę. Wiem! - Różne rzeczy w różny sposób liczą się w życiu. Ale ich niespełnienie boli czasem tak samo. Ja... - Niech pani skończy. - Kiedy powstanie wybuchło, kiedy wiadomo już było, że się zaczęło, ja także miałam się stawić w moim punkcie. Gdy wychodziłam z domu, matka się tego domyśliła. Dostała ataku serca. Początkowo myślałam, że udaje... że tak tylko udaje, żeby mnie zatrzymać, bo prócz mnie nie było nikogo, kto by mógł się nią opiekować. Dręczy mnie myśl i nigdy nie przestanie dręczyć, że mogłam ją o to posądzić. Bo kiedy Niemcy wyrzucili nas z domu, ledwie dowlokła się na "Zieleniak", a z Pruszkowa zabrano ją do szpitala w Milanówku. Uciekłam z obozu, żeby być razem z nią. I dziś... dziś dowiedziałam się, że nie żyje... - Ile miała lat? - odezwał się znów bez sensu i potrzeby uzyskania tej wiadomości. - Pięćdziesiąt. Tylko pięćdziesiąt. Ale wojna nadszarpnęła jej siły... Ojciec umarł zaraz na początku... - umilkła, głos uwiązł jej w gardle i jednak, tak jak przedtem jego córka, powiedział przystając znów na ścieżce: - Niech pani nie płacze. Już się stało i nie odstanie. Teraz musi pani myśleć o sobie. - Wiem - wykrztusiła. - No to niech się pani zbierze w kupę - rzekł szorstko, jakby nie chciał i z jakichś powodów mogło to być ważne dla niego, żeby rozbeczała mu się tu na ścieżce. - Na pewno ma pani jeszcze dla kogo żyć. - Mam - powiedziała po długim milczeniu. - Wierzę, że mój mąż wróci z wojny. Okna w pałacu były ciemne: albo tak idealnie je zasłonięto, albo w całym budynku nie palono świateł; tylko w prawym skrzydle spod krzywo opuszczonego zaciemniającego papieru wydobywała się smuga światła. - To gabinet jaśnie pani - powiedział Tymon. - Treuh~ander, major Thiel, mieszka w lewym skrzydle. Z jego okien nigdy nie widać światła, sam zapuszcza rolety, panicznie boi się bombardowania. Powiedziałem mu, kiedy ostatni raz jechaliśmy, że na Łęgowo bomba może spaść tylko przez pomyłkę. I właściwie jaka? Rosyjska, czy angielska? - Nie wiem - szepnęła bezbarwnie. Park ciągnął się długimi alejami, oświetlonymi, jak teatralne dekoracje, blaskiem księżyca. Wieczorne szepty drzew, ściszony gwar listowia w bezwietrznym prawie powietrzu były jak spokojne oddychanie ziemi. Ale nagły, ostry, alarmujący krzyk zburzył ten spokój. Zatrzymała się przy jakimś drzewie. - To puszczyk, wyjaśnił Tymon. - Niech się pani nie boi. - Zupełnie jakby to był ludzki głos. - Ale to tylko puszczyk, przyzwyczai się pani, jak pani tu zamieszka. Pałac jest bardzo duży, jaśnie pani nie pożałuje miejsca. Nieraz mi mówiła, że bardzo jej doskwiera samotność. Jaśnie państwo to przeważnie swoje smutki przeżywają w milczeniu, ale czasem jest już z nimi tak, że muszą się komuś zwierzyć. I tak jest z jaśnie panią; powiedziała mi, że czasem pół dnia chodzi po pałacu, zanim kogoś spotka. - Może przecież zadzwonić... - A to inna sprawa, jak się ktoś zjawia zawezwany - powiedział Tymon - całkiem inna sprawa. Wejdziemy do pałacu przez pomieszczenia gospodarcze. Tam i teraz powinien ktoś być. Gdybyśmy kołatali od frontu do głównych drzwi, treuh~ander mógłby usłyszeć. Obeszli prawe skrzydło pałacu, białą elewacją jaśniejące w księżycowej poświacie, zanurzyli się w cień za budynkiem, budząc czujność uwięzionych jeszcze na łańcuchach psów. Ale Tymon, którego najwidoczniej znały, zagadał coś do nich i umilkły uspokojone. - Pójdę pierwszy - powiedział. - Niech pani tu zaczeka - wskazał jej załom muru przy tylnym wejściu do pałacu. - Czasem zdarza się, że major przychodzi tu, żeby pogadać z kucharzem. Nudzi się jak mops, a nie śmie pchać się do jaśnie pani ze swoim towarzystwem. Została sama, ledwo opanowując drżenie. Człowiek, który ją tu przyprowadził, zniknął w głębi budynku; zanim dotrze do jaśnie pani, będzie musiał jakimś ludziom opowiedzieć o niej... że czeka za drzwiami, że nie ma gdzie głowy złożyć... i od nich, od tych ludzi, od ich serca, zależeć będzie, czy stangret jaśnie pani będzie mógł jej samej przedstawić sprawę, z którą tu przyszedł... Nie było go długo. W parku znowu odezwał się puszczyk, psy przy budach dzwoniły łańcuchami, z głębi pałacu nie dochodził żaden odgłos. Zaczęła się modlić strzępami jakichś pogubionych w pamięci modlitw. - Ojcze nasz, zdrowaś Mario, kto się w opiekę poda Panu swemu... Niech ten człowiek przyjdzie, niech on wróci, niech jej tu nie zostawia. Wolność, którą zachłysnęła się za wrotami obozu w Pruszkowie, wydała jej się nagle tak samo przerażająca, jak niewola. To było najgorsze z uczuć, jakiego mogła doznać. Niech ten człowiek wróci, niech nie pozwoli jej myśleć, że jest zupełnie sama... Ojcze nasz, zdrowaś Mario, Panie Boże, któryś rzekł: Proście, a otrzymacie, szukajcie, a znajdziecie, kołaczcie, a będzie wam otworzone... Może powinna kołatać do tych drzwi zamkniętych, walić w nie pięściami, uderzać kolanem...? Może powinna krzyczeć, żeby przypomniano sobie, że ona tu stoi, że czeka... że nie wie, co ze sobą zrobić? - A jeśli... jeśli jaśnie pani jest taka chora, że nie można jej niepokoić cudzymi sprawami, całkowicie cudzymi sprawami, kiedy przeżywa swoją własną, może ostateczną? Przecież wzywano do niej lekarza, ten człowiek, który wciąż nie wracał, który ją tu zostawił i nie wracał - ten człowiek jeździł po niego, nie musiało więc być dobrze z jaśnie panią. Chwyciły ją gwałtowne dreszcze, jakby myśl o cudzej chorobie mogła i na nią ją sprowadzić. Przyłożyła dłoń do ust, żeby powstrzymać szczękanie zębów. Co zrobi sama i chora przed tymi zamkniętymi drzwiami, które może już nigdy się nie otworzą...? Usiadła na kamiennych schodach, które wydały jej się lodowato zimne i mokre. Twarz ukryła w uniesionych kolanach. W obozie miała już swoją pryczę, zatęskniła do niej boleśnie, jak do najbardziej szczęśliwego miejsca na ziemi. O siódmej wieczorem rozdawano chleb i zupę, jeśli kto miał ze sobą miskę i kubek, żeby było w co nalać. Rzadka i niesmaczna, była jednak gorąca i czuło się jej kojące ciepło we wnętrznościach. Talerz tej zupy i prycza, na której można było skulić się pod płaszczem, talerz tej gorącej zupy... Oprzytomniała, uświadomiwszy sobie, jaką klęską, jakim poddaniem się losowi były te myśli. Nie słyszała, że drzwi się otworzyły i kroki, zstępujące po schodach zbliżyły się do niej. Szarpnęła się, gdy poczuła dłoń na ramieniu. - Myślałem, że pani zasnęła. - Nie, skądże... - wyjąkała. - Trochę długo to trwało, bo u jaśnie pani jest akurat Wicio, syn rządcy, który każdego wieczora czyta jej książkę; jaśnie panią bolą oczy. - Ach, to tylko oczy! - zerwała się ze stopnia. - Bardzo się bałam, że jest chora. - Taka znów bardzo chora nie jest. - Przecież przywoził pan do niej lekarza, Zuzanka mi mówiła. - Ach - Tymon uśmiechnął się powściągliwie. - Ale to nie dlatego, że chora. Chodźmy. Niech pani da mi rękę, bo wszędzie ciemno. Szli długimi korytarzami, wstępowali na schody, otwierali i zamykali drzwi. Wreszcie przed jednymi Tymon powiedział z wyraźnym szacunkiem, który - jak wyczuła - i jej powinien się udzielić: - To tutaj. Tutaj przeważnie każdego wieczoru przebywa jaśnie pani. Zapukał, ale z głębi pokoju nikt nie wezwał ich do wejścia, tylko podniesiony chłopięcy głos czytał z patetycznym zapamiętaniem tekst, który Oldze wydał się znajomy, jak pacierz, tylekroć odmawiany w odległym świecie jej lektur. Oparła pałające czoło o zimną deskę drzwi. Daleki czas z tamtych słów przemieszał się w jej splątanych myślach z wojną jeszcze nie opisaną, która już się kończyła, ale wciąż najokrutniej trwała, wlokąc po wszystkich swoich szlakach żołnierzy nieszczęsnego kraju, którzy u obcych wodzów dopraszali się wywalczonej, wciąż wywalczanej, dla niego wolności. - Wiwat cesarz! - czytał łamiącym się z przejęcia głosem Wicio, syn rządcy w Łęgowie, pragnący jak najlepiej pokazać się jaśnie pani. - Chwila, cicho... Oto znowu bucha ten szalejący orkan radości, ten uniesiony hymn, w jedno słowo zawarte Atlantyckie Morze: - Wiwat cesarz! Dreszcz odmienny przebiegł ciało. Znikł, a z nim razem myśl o tym, co znaczyć może ten wszechpotężny okrzyk. Cisza nastała. Zjawił się w uliczce między rannymi, ułożonymi szeregiem, oficer wielkiego wzrostu i czytał manifest cesarski głosem doniosłym, manifest głosił wszem wobec - "zdrowym i konającym żołnierzom, pracowitemu ludowi i bogaczom, księżom i świeckim, Francuzom i Hiszpanom, wszystkim zgoła, kto oddycha na Półwyspie Iberyjskim, że w chwili tej cesarz Francuzów na wieki wieczne znosi i niweczy inkwizycję świętą, wypuszcza jej więźniów, umarza sprawy, że liczbę zakonów i klasztorów zmniejsza się o dwie trzecie, że na zawsze odmienia i kasuje odwieczne prawa feudalne panów, że znosi i niweczy wszelkie przywileje..." W głębi pokoju rozległ się jakby krótki, sarkastyczny śmieszek kobiecy, a po nim - w ciszy, która nagle zapadła - Wicio zapytał: - Mam czytać dalej? - Czytaj! - rozkazała jaśnie pani. "Cedro słyszał wszystko dokładnie i wszystko zrozumiał." Tymon zapukał znów, głośniej niż poprzednio. A gdy i tym razem nie wezwano ich do wejścia, nacisnął klamkę. - Wchodzimy! Nie będziemy tu stać nie wiadomo dokąd. Popchnięta lekko przez niego Olga przekroczyła próg i znalazła się w świetle pokoju przed obliczem starej kobiety, od której zależał jej los i która nie zwróciła ku niej spojrzenia, tylko gestem ręki nakazując jej i Tymonowi zatrzymanie w miejscu i zachowanie milczenia. Pochylona nieco w fotelu ku chłopcu, siedzącemu na niskim stołeczku u jej stóp, słuchała z drapieżną uwagą tego, co czytał: "Przechylił głowę w bok i patrzał w słoneczną przestrzeń. Patrzał na kamienisty grunt około swego posłania, na zmokłą w nocy i obsychającą dopiero glinę, rozciapaną licznymi butami. Czuł, że klei mu oczy prędki, gorączkowy sen, powieki chodzą, jak po piachu, jak po pacynach zeschłego wapna. Jeszcze jedno senne wokół spojrzenie... Któż to się zbliża? Któż to idzie ku niemu? Zna przecież tego człowieka... Widział go, na żywy Bóg! Twarz blada i tajemnicza..." Na żywy Bóg! - powtórzyła w myślach Olga. Jak długo miała tu stać, zatrzymana czyimś gestem, jak przedmiot, który w nieodpowiedniej chwili wtoczył się do pokoju. Spojrzała z boku na człowieka zatrzymanego w bezruchu razem z nią. Twarz miał obojętną, nie dziwiącą się niczemu, przyzwyczajony najwidoczniej do przeczekiwania takich momentów, w których nie przewidywano jego uczestnictwa. A chłopiec czytał dalej wysokim, coraz wyższym tonem: "Z barłogów, sienników, materaców, der, z nagiej ziemi dźwigają się porwane szczątki, potrzaskane głowy, wspierają się na łokciach przeczyste, bezsilne tułowia i zeschłe gardła, uszczęśliwione usta miotają krzyk: - Wiwat cesarz! Krzysztof podniósł się z legowiska. Coś w nim od tego ruchu złamało się, jakby chrupnęło bez dźwięku. Siadł na posłaniu straszliwie blady, zlany potem, z gębą pełną krwi. Oczy jego, jak kły, werznęły się w nadchodzącego. Zatrzymały go w miejscu. Stanął. - Sire! - wymówił Cedro. Ciemne, wojenne oczy wodza..." - Sir - poprawiła jaśnie pani. - Ale napisane jest Sire - odważył się zaoponować synek rządcy. - Bo to po francusku, a w języku francuskim nie czyta się "e" na końcu wyrazów. Pani zna francuski? - zwróciła się niespodziewanie do Olgi jaśnie pani. - Znam - wyjąkała. - Dobrze? - Dość biegle. Kończyłam Sacr~e Coeur. - Wicio co dnia czyta mi "Popioły", jakoś pasuje mi do obecnego czasu ta książka, ale tyle w niej francuszczyzny... Możesz już iść - zezwoliła chłopcu na powstanie ze stołka i złożenie książki na brzegu fotela. - Mam przyjść jutro? - zapytał. - Wincenty ci powie. Ty także, Tymon, możesz już iść. - O której jutro zajechać? - Wincenty ci powie. - Dobranoc, jaśnie pani. Nie pozdrowiona przez człowieka, który ją tu przyprowadził, Olga patrzyła kątem oka, jak wciąż wpatrzony w twarz jaśnie pani cofa się ku drzwiom i przepuściwszy przed sobą chłopca, pośpiesznie je zamyka. Niepewny los wyrażał się przywiązaniem do każdego opiekuna, odczuła i teraz paniczny strach, jak rankiem tego dnia, kiedy rozstawała się z siostrą Czerwonego Krzyża, która wyprowadziła ją z obozu w białym fartuchu swojej koleżanki. - Proszę usiąść - powiedziała jaśnie pani, wskazując jej stołeczek u swoich stóp. Widziana teraz z bliska jej twarz ujawniła wiek wyraźniej niż z odległości przesyconej mlecznym światłem wiszącej pod sufitem lampy. Ale mimo zmarszczek i braku zębów w kątach ust, widocznie w ten czas niespokojny nie jeździła do dentysty, było w niej coś dziewczęcego, młodość w ciągu życia nie przeżyta, nie wyżyta do końca. Oczy miała jasne, już nie niebieskie, ale srebrne, duże, jakby za duże w wąskiej czaszce, ujętej przy skroniach w dwa pasma siwizny. Patrzyła na Olgę długo, w smutnym skupieniu, odnotowując tym wzrokiem nie tyle jej wygląd, co jej położenie, jej los. - Moje biedne dziecko! Pani z Warszawy? - Z Warszawy. Choć właściwie... teraz z obozu w Pruszkowie... a całkiem ściśle z Milanówka. Umarła tam w szpitalu moja matka. Dziś się o tym dowiedziałam... Zabrano ją chorą z obozu... Była już chora w Warszawie, a najboleśniejsze jest to - Olga przesunęła językiem po zaschniętych wargach - najboleśniejsze jest to, że potrafiłam nie wierzyć w jej chorobę, podejrzewałam, że usiłuje powstrzymać mnie od pójścia do powstania, że pragnie mnie przed tym uchronić, kiedy inni... - Moje biedne dziecko! - powtórzyła jaśnie pani. - Nie bierz na siebie więcej udręk, niż los ci przeznaczył. Poza matką... Nie masz nikogo? - Mam męża... W Anglii. Walczy w Raf_ie. - To pięknie - zupełnie niestosownym słowem skwitowała tę informację jaśnie pani, choć zapewne nie miała zamiaru podkreślać smutnej nieprzydatności bohaterskich, a dalekich czynów męża do poprawy tutejszego losu żony. Nacisnęła guzik dzwonka i czekała w milczeniu na wejście wezwanej osoby. Była nią młoda pokojówka w przypisanym jej pałacowej funkcji stroju; młoda i zgrabna, ładnie wyglądała w białym stroiku na głowie i czarnej sukience, przepasanej małym, obszytym koronką fartuszkiem. Olga patrzyła na nią jak na zjawę z nie istniejącego już, dawno zniszczonego świata. A jednak były jeszcze miejsca, gdzie istniała przeszłość, chroniona upartą, starczą dumą wbrew temu, co działo się wokół. - Wiktuniu! - powiedziała jaśnie pani prosto w zdumione obecnością obcej osoby oczy pokojówki. Przyjechała moja krewna z Krakowa. Z Krakowa, zapamiętasz? - Zapamiętam: z Krakowa! - Podróż miała ciężką. Utraciła swoje bagaże - jaśnie pani zwróciła spojrzenie na kwieciste nogawki piżamy, wystające spod płaszcza Olgi - i... musimy ją ubrać w moje rzeczy. Wiesz, których już nie noszę. Ale przedtem przygotuj kąpiel i kolację. - Tak jest, proszę jaśnie pani. - Och, tak, kąpiel! - szepnęła Olga. Skierowała się za pokojówką ku drzwiom, myśląc w popłochu, że nie przedstawiła się jaśnie pani i że nie może teraz zapytać, jak powinna się do niej zwracać, skoro ma uchodzić za jej krewną. Jaśnie pani, być może, myślała o tym samym, bo podniosła głos, żeby na chwilę zatrzymać ją w drzwiach: - Po kąpieli, kolacji i... uzupełnieniu garderoby proszę tu wrócić. Musimy jeszcze pomówić i zastanowić się nad wyborem gościnnego pokoju. Przepraszam, że nie będę towarzyszyć przy kolacji. Już jadłam. A więc naprawdę istniał jeszcze świat, w którym można było zaznać kąpieli, a po niej osuszyć ciało pachnącymi ręcznikami, świat, w którym wyjmowało się z szaf bieliznę i suknie, przesycone wonią utrwalonego w perfumach dawnego czasu, jadało się na świeżych obrusach, na najcieńszej porcelanie wykwintnie przyrządzone bardzo skromne potrawy. Podawał do stołu stary lokaj, bardziej taktownie niż pokojówka skrywający swoje zdumienie. Ale bo też Olga nie była już tą samą istotą, którą przyprowadził do pałacu Tymon Duda. Wykąpana i przebrana w czarną suknię z matowego jedwabiu siedziała przy długim stole pałacowej sali jadalnej jak ktoś zabłąkany tu tylko o niestosownej porze. Siedziała wyprostowana, z łokciami blisko boków, o co dbały kolejne guwernantki, a na co także pilnie zwracały uwagę siostry w Sacr~e Coeur w swobodnie ułożonych palcach trzymała srebrne sztućce, a kiedy unosiła je ku ustom, pochylała się tylko leciutko ze sztucznie hamowaną skwapliwością ku jedzeniu, jakby nie odczuwała wcale głodu i jakby patrzyło na nią kilka pokoleń jadających przy stole właścicieli Łęgowa i ich gości. Bardzo jej to było potrzebne po kilkunastu dniach na "Zieleniaku" i w Pruszkowie, bardzo jej to było potrzebne. Po kolacji poprosiła lokaja, żeby wskazał jej drogę poprzez pałacowe korytarze do gabinetu jaśnie pani. Odprowadził ją do samych drzwi, poczekał nawet, aż po zapukaniu - czego dokonał osobiście - odezwie się głos zapraszający do środka. Stara kobieta na jej widok uniosła się nieco w fotelu. - Och! - zawołała ze szczerym zdumieniem. - Teraz przedstawia mi się pani zupełnie inaczej. Od dawna ktoś taki był potrzebny dla rozjaśnienia tych starych murów. Olga pochyliła głowę, sypliwe i lśniące po umyciu włosy zasłoniły na chwilę jej twarz. - Pani jest bardzo miła... A ja powinnam na początku się przedstawić - Olga Asarowiczowa, z domu Sierzycka, mój ojciec był adwokatem, miał znaną kancelarię w Warszawie, może pani słyszała... - Przepraszam, nie miałam okazji, z adwokatami kontaktował się mój plenipotent. - Tak, oczywiście, szepnęła Olga, speszona swoim nietaktem. Milczała przez chwilę, zanim odważyła się zapytać: - Jak mam zwracać się do pani, skoro była pani łaskawa uznać mnie za krewną wobec swoich domowników? - Ciociu, po prostu ciociu. To śmieszne - jaśnie pani uśmiechnęła się melancholijnie - nikt mnie nigdy tak nie nazywał. Mam krewnych, ale dalekich, ród Zgorzenieckich na wymarciu. Tymon może mówił... - Nie. - Łęgowo i okoliczne majątki są w rękach Zgorzenieckich od siedemnastego wieku. Nieborów czy Wilanów przechodziły z rąk do rąk magnatów, średnia szlachta trzymała się swoich rodowych majątków. Niestety - srebrne oczy jaśnie pani zapatrzyły się w ciemną część kominka - na mnie się linia Zgorzenieckich kończy. Przepraszam - ocknęła się z zamyślenia - co to może panią... co to może cię, moje dziecko, obchodzić na tym strasznym bezdrożu... - Na jakim bezdrożu? - Na bezdrożu między dawnym a nowym życiem. Bo przecież coś się w nim skończyło... - Tak - Olga jeszcze niżej opuściła głowę - rodzice nie żyją, dom spłonął... - Straty osobiste - jaśnie pani znów patrzyła w kominek - w jego mroczne wnętrze - najbardziej bolą. Poza nimi jednak, ponad nimi, to, co się dokonuje, co nadchodzi... - Zamilkła i innym tonem prawie wykrzyknęła. - Ale ty masz męża! Czekaj na niego! Wiele kobiet byłoby skłonnych ci zazdrościć. Olga czuła się coraz bardziej zmieszana smutną ochotą do zwierzeń, jaką przejawiała wobec niej pani na Łęgowie. Jak to powiedział ten człowiek, który ją tu przyprowadził? "Jaśnie państwo przeważnie swoje smutki przeżywają w milczeniu, ale czasem jest już z nimi tak, że muszą się komuś zwierzyć..." Widocznie teraz przyszła taka chwila na jaśnie panią. Ona sama musiała także - z dezaprobatą - o tym pomyśleć. Potrząsnęła głową, jakby odpędzając od siebie tę skłonność niegodną i zawstydzającą. Wyciągnęła rękę do dzwonka. - Na pewno jesteś bardzo zmęczona - moje dziecko. Musimy ulokować cię w którymś z gościnnych pokoi. Zjawiła się pokojówka z niepokojem w oczach. - Jaśnie pani dzwoniła... Czy złą wybrałam suknię? - Ach, cóż znowu, Wiktuniu. Suknię wybrałaś znakomitą. I obuwie. - Tak też myślę, proszę jaśnie pani. - Dziewczyna patrzyła na Olgę z wyraźną dumą, jakby cała - od stóp do głów - była jej dziełem. - A teraz musimy wybrać pokój. Czy wszystkie gościnne są posprzątane? - Tak jest, proszę jaśnie pani - niezbyt pewnie potwierdziła dziewczyna. Znów zerknęła ku Oldze. Tamta kobieta, z której zdjęła brudny płaszcz i jeszcze brudniejszą, przepoconą piżamę, pasowałaby do wszystkich kurzów świata, ta, która stała teraz w tym pokoju, ustanawiała niejako swoim wyglądem konieczność wypolerowanej czystości wokół siebie. - Chyba zielony pokój byłby najodpowiedniejszy. - Też tak myślę, proszę jaśnie pani. - A dlaczego tak myślisz? Pokojówka znów zerknęła ku Oldze. - Bo... najweselszy. I najładniejszy z niego widok. Chyba tego pani potrzebuje. - Tak - uśmiechnęła się nieznacznie jaśnie pani, zadowolona z bystrości pokojówki. - Masz rację. Chociaż... - zawahała się - czy żałoba jest konieczna? - spytała ostrożnie. - Moja strata jest tak świeża - odważyła się zaoponować Olga. - Rozumiem. Ale nie jesteśmy same w pałacu. Nasz Niemiec może dociekać... I pytać. - I w Krakowie umierają matki. Właśnie dlatego przyjechałam do... cioci. - Słusznie. Gdzież indziej miałaś się schronić? - jaśnie pani skierowała wzrok ku pokojówce, badając, jak przyjmuje nagłe odnalezienie się jej siostrzenicy, o której nigdy się nie wspominało. Ale dziewczyna miała twarz doskonale obojętną, tą wyćwiczoną w ciągu lat służby obojętnością osób, których odczuć i wrażeń nikt nie był ciekawy. - Nad twoim ubiorem zastanowimy się jutro. A teraz, Wiktuniu, przynieś świece! Na korytarzach i w pokojach gościnnych nie ma zaciemnienia, a nasz Niemiec mógłby akurat być w parku i gdyby dostrzegł światło w oknach... No tak... uciążliwa jest ta obecność, ale ten, który był tu przed nim i treuh~anderzy w innych majątkach zachowują się o wiele gorzej. - Jaśnie pani podniosła się z fotela i, zbliżywszy się do drzwi, czekała na powrót pokojowej z lichtarzem. - O wiele gorzej - powtórzyła. - Nasz przynajmniej w taktowny sposób powstrzymuje się od jakichkolwiek komentarzy na temat Warszawy. A to już wiele, bardzo wiele. - Bardzo wiele - powtórzyła Olga. Pani Zgorzeniecka objęła ją przez plecy swoim leciutkim ramieniem. - Będziesz musiała opowiedzieć mi, co się tam dzieje. - Ale ja nic nie wiem! - krzyknęła rozpaczliwie Olga. - Nic! Miałam iść do powstania, ale nie poszłam... Nie mogłam, mówiłam już... matka... A potem wygarnęli nas z domu i z "Zieleniaka" patrzyliśmy wciąż, w dzień i w nocy, jak Warszawa się pali, ulica po ulicy, dom po domu. I nie wiem nic więcej, nic więcej... - Ale strzały było słychać? - Tak, bez przerwy. - Może... zwyciężają - powiedziała cicho i z nikłą nadzieją jaśnie pani. - Tego też nie wiem - rozpłakała się nagle Olga. Powstrzymywanie łez stało się już niemożliwe, zbyt długo z nimi walczyła, przezwyciężała spazm w krtani, skurcz warg. - Żeby mieć choć tę pociechę... - Ale jej nie mamy - jakby pytanie zabrzmiało nieśmiało w ostatnim słowie starej kobiety, następne od razu je zniszczyło: - w tragediach nie ma miejsca na pociechę, a to jest tragedia, chyba wszyscy zdają sobie z tego sprawę... Chyba wszyscy musieli zdawać sobie z tego sprawę. Ponadto... - Co, ponadto - spytała Olga wciąż nie mogąc opanować płaczu. Nie miała chustki, drżącymi rękami przesunęła po bokach sukni, tej cudzej sukni, którą miała na sobie, daremnie szukając w niej kieszeni, a w nich zbawczego płatka płótna, którym można by było zakryć i osuszyć twarz. - Co, ponadto - powtórzyła, uniósłszy dłonie ku twarzy, i rozmazując palcami łzy na zaczerwienionych policzkach. - Ach, nic - raptownie jakoś ucięła tę kwestię jaśnie pani. - Za wiele pytań... Za wiele pytań kłębi się w głowie, kiedy się o tym myśli. Wróciła Wiktunia z dwoma lichtarzami i można już było wyjść z pokoju, ale one wciąż stały zatrzymane tym niedopowiedzeniem, które obydwie wypełniały swoją - może wspólną? - treścią. - Idziemy, proszę jaśnie pani? - spytała pokojówka. - Idziemy - z ulgą potwierdziła pani Zgorzeniecka. Na jakichś schodach, czy na którymś z korytarzy, ciągnących się w nieskończoność poprzez ciemność i ciszę pałacowego skrzydła, Olga doznała uczucia nagłego pchnięcia w samo serce. Zatrzymała się gwałtownie. - Płaszcz! - szepnęła. - Jaki płaszcz? - nie zrozumiała jaśnie pani. - Mój płaszcz! Gdzie jest? Co się z nim stało? - Ja... - zająknęła się Wiktunia - ja myślałam, że pani nie będzie go już potrzebować... - Gdzie jest? - krzyknęła Olga. - Oddałam go do... pralni. - Do pralni? - Tak... bo, przepraszam... chyba mi się nie zdawało, zobaczyłam wesz na kołnierzu. - To z pociągu - przerwała jaśnie pani - na pewno z pociągu. Każda wojna jest rajem dla wszy. - Muszę mieć ten płaszcz! - coraz bardziej histerycznie obstawała przy swoim Olga. - Ależ dlaczego? - jaśnie pani znowu objęła ją przez plecy swoim leciutkim ramieniem. - Dlaczego, moje dziecko? skoro Wiktunia mówi, że na kołnierzu... że widziała na kołnierzu wesz... - W płaszczu jest fotografia mojego męża - znowu rozpłakała się Olga. - Muszę ją mieć! Zaraz! Natychmiast! Nie mam nic więcej własnego! Nic więcej! Proszę! Bo może ktoś już wziął się do prania płaszcza... - Teraz, po nocy? Wyobrażasz sobie, moje dziecko, że ludzie są tak skorzy do pracy? - Ja sama pójdę do pralni - ruszyła przed siebie Olga, oswobodziwszy się z objęcia jaśnie pani. - Nie trafisz tam. Wiktunia zaraz przyniesie... - Co? - spytała dziewczyna stawiając jeden z lichtarzy na posadzce pod oknem, żeby światło najmniej było widoczne z zewnątrz, a z drugim kierując się w ciemność korytarza. - Co mam przynieść? Fotografię, czy płaszcz? Fotografię - zadecydowała pośpiesznie jaśnie pani. - Też tak myślę - szepnęła Wikutnia. Czekały na nią długo. Olga przewidywała najgorsze - oto płaszcz był już w balii i szarpały nim, tarły go i gniotły ręce zawzięte na wszystkie brudy i insekty świata - oto fotografia Stacha, poddana tym zabiegom, rozmoczona, traciła rysy jego twarzy, rozpływała się w brudnych mydlinach, przestawała istnieć... na zawsze, na zawsze... nie do odzyskania... Po co ten ponury człowiek ją tu przyprowadził? Wolała zostać u niego, w jego brudnej izbie, spałaby na podłodze, ale nie straciłaby fotografii, miałaby ją, przez całą noc trzymałaby na niej dłoń w kieszeni zawszonego płaszcza, zamiast czekać teraz... - O, Boże! Tak długo nie wraca... - Uspokój się! - z oschłym naciskiem przywołała ją do porządku jaśnie pani. - Przepraszam. - Nie masz za co przepraszać. Musisz się nauczyć panowania nad sobą. - Robiłam to... przez pięć lat. - A teraz ja przepraszam - powiedziała cicho stara kobieta, otoczona bastionem murów swego pałacu i swojej samotności także. - Ja przepraszam. Wiktunia zjawiła się wreszcie. Prócz fotografii - całej i nietkniętej - przyniosła także nocną koszulę dla Olgi i szlafrok. - Wstąpiłam od razu po drodze do garderoby - tłumaczyła się - bo w czym by pani spała? - Całkiem roztropnie - pochwaliła ją jaśnie pani. Ale zaraz dodała: - pokaż, co przyniosłaś? - Już dawno tego pani nie nosiła. - Pokaż! Dziewczyna postawiła lichtarz w osłonie muru pod oknem i w dwóch rękach uniosła do góry najpierw koszulę, a potem szlafrok. Z niepokojem patrzyła w oczy jaśnie pani. Uśmiechnęła się, gdy dostrzegła w nich aprobatę. - W porządku, dawno tego nie nosiłam. - Przecież mówiłam, proszę jaśnie pani. Olga nie uczestniczyła w tej scenie, aż do bólu palców ściskała ramkę z fotografią. Och, jak bardzo chciała być już sama - z nią, tylko z nią! Nie patrzeć już na nikogo, z nikim nie rozmawiać, pogrążyć się w przeszłości, którą nauczyła się przywoływać we wszystkich najcięższych chwilach. I w przyszłości - wyuczonej jak bajka, która miała spełnić się ocalonym z wojny dzieciom. Pokój, do którego wprowadziła ją pani Zgorzeniecka, poprzedzana przez Wiktunię niosącą lichtarze, był małym salonikiem, utrzymanym w stylu secesji od mebli po ornamenty stiukowych sztukaterii sufitu. Ściany obite zielonym jedwabiem w roślinne wzory, z zielonego, ciemniejszego jedwabiu, sporządzono obicia kanapki i fotelików, z których jeden stał przed ślicznym biureczkiem, służącym zapewne (kiedyś, w jakichś szczęśliwych latach, ulotnie, nietrwale nawiedzających ten kraj) jedynie do pisania miłosnych listów. Ukazywało to piękne wnętrze światło z dwóch lichtarzy, długo, manifestacyjnie i nieostrożnie trzymanych w górze przez Wiktunię. Ale Olga, niezdolna do zachwytów, szukała wzrokiem przede wszystkim łóżka i, na szczęście, było tu także - ogromne, obszerne, sądząc z piętrzącej się na nim pościeli, bardzo przytulne i miękkie. - Myślę, że będzie tu pani wygodnie - powiedziała jaśnie pani. - Dziękuję - zdołała tylko wyszeptać. Kiedy pani Zgorzeniecka zostawiła ją samą, zabierając Wiktunię z jednym lichtarzem, nie rzuciła się jednak od razu na łóżko. Ogarnął ją strach, że nie zaśnie. Przeżycia minionego dnia i dni poprzednich zaczynały już ją osaczać nieprzemijającym trwaniem, wszystko zaczynało się dziać od początku i na nowo, jeszcze i jeszcze raz... Wybuch powstania, nadzieja i przerażenie, ale przede wszystkim nadzieja, Boże! Naprawdę nadzieja, zasłabnięcie matki i te myśli podłe, których do końca życia nie przestanie się wstydzić, twarze i oczy owych strasznych ludzi, którzy przyszli wyrzucać je z mieszkania, i to, że obie z matką się temu poddały, że nie skoczyły na nich z pazurami, choćby to miało nawet oznaczać śmierć, tylko wyszły, po prostu wyszły z mieszkania, zostawiły dom, który ojciec dla nich zbudował, i wyszły, a potem przez tyle dni i nocy leżały na cemencie "Zieleniaka" i w Pruszkowie na pryczach, aż matce tak się pogorszyło, i zabrano ją do szpitala w Milanówku, ale to była nadzieja, znowu nadzieja... Rozsadzała jej piersi, kiedy biegła, wydostawszy się z obozu i zgasła, gdy w kancelarii szpitala powiedziano jej... Ale to już był ten właśnie dzień, który teraz się kończył w pokoju, gdzie trudno jej było zrozumieć swoją obecność... Tak niespodziewanie objawiona łaska losu może znowu kryła w sobie jakąś zasadzkę... Zgasiła świecę i wciąż ściskając w dłoni ramkę z fotografią Stacha podeszła do okna. Przez długą chwilę nic nie widziała, ale oczy szybko przyzwyczaiły się do rozjaśnionego księżycowym blaskiem mroku i zaczęły wydobywać z niej kontury drzew, taflę stawu za nimi, a bliżej okrągły kształt obsadzonego różami gazonu i wysypany jasnym żwirem podjazd, prowadzący przed - widoczne także z okna - półkoliste schody i białą kolumnadę nad nimi. Przed gazonem na tle róż, stał jakiś człowiek z głową uniesioną ku oknu, w którym może przed chwilą dostrzegł swoim jedynym okiem światło. Na białej, jakby z papieru wyciętej twarzy ostro rysowała się plama osłoniętego jasną przepaską oczodołu. II - To bardzo piękne - powiedziała jaśnie pani - że nie było w twoim życiu innego mężczyzny. - Zamilkła na krótko i dodała z ledwie uchwytną nutką wyższości w głosie. - Ale ty jesteś jeszcze młoda, i różne jeszcze rzeczy mogą ci się zdarzyć. Olga zwróciła ku niej oblaną nagłym rumieńcem twarz. - Pani myśli, że ja mogłabym... nawet po latach... - Och, nie powiedziałam tego, moje dziecko. Ale przyszłość jest zawsze niewiadomą. Jedynie przeszłość ma się naprawdę i nic już nie można zmienić w jej treści. Choć czasem... Czasem ma się uczucie, że może by się i chciało... Masywna postać Tymona zakołysała się na koźle, przegiął się do tyłu, żeby ramię mogło nabrać szerszego rozmachu, zaciął konie batem, powóz potoczył się szybciej, resory miękko odbierały wyboistość drogi. Uczestnictwo w codziennych przejażdżkach "dla powietrza" było niewątpliwym zaszczytem, świadczonym Oldze przez jaśnie panią i rozumiała, że powinna tak je przyjmować, choć nieraz towarzystwo starej kobiety wydawało jej się prawie męczące i bała się, że może się z tym zdradzić, co byłoby czarną - najczarniejszą z czarnych - niewdzięcznością. - Ja nic nie chciałabym zmienić w moim życiu - wyznała jednak cicho. - Powiedziałam ci już, moje dziecko - jaśnie pani podniosła nieco głos - że jesteś jeszcze młoda. Wytrwałość... - nutka wyższości, wyraźnie już odbierana przez Olgę znów zabrzmiała w tym słowie - wytrwałość nie wszystkim jest dana. I nie wszyscy potrafią walczyć. - Z czym? - Z tym, o czym wspomniałam. Że może chciałoby się coś w swoim życiu zmienić. Bo to byłby grzech. Grzech przeciwko samemu sobie. Przeciwko szczęściu, którego się kiedyś doznało. Olga milczała, nie wiedziała - taktownie czy nietaktownie - w każdym razie nie znajdowała nic, co by mogła powiedzieć. Pani Zgorzeniecka poruszyła się niespokojnie. - Tymon! - zawołała. - Słucham, jaśnie pani. - Pojedziesz po południu po pana doktora. - Tak jest, proszę jaśnie pani. - Pani źle się czuje? - przestraszyła się Olga. - Ach, nie... - Po cóż więc wizyta doktora? Olga spostrzegła, że szerokie plecy Tymona, które miała przed sobą, drżą jakby od powstrzymywanej wesołości. Ale pomyślała, że może uległa złudzeniu, skoro jaśnie pani nie zwróciła na to uwagi, no i niemożliwe chyba było, żeby najbardziej nawet spoufalony samotnymi spacerami z dziedziczką stangret odważył się w jej obecności... To na pewno było złudzenie. Duda, gdy go teraz zaczęła obserwować, siedział na koźle jakby weń wmurowany, nieruchomy i prosty, i tylko poganiając konie odginał się do tyłu i ramieniem zataczał szeroki krąg. - O czwartej - powiedziała jaśnie pani. - Tak jest, o czwartej - powtórzył Tymon. - Żeby pan doktor zdążył być przed godziną policyjną w domu. No i ty, ty także. - Mnie już żandarmi znają. Tyle razy widzieli, jak wiozłem naszego majora. - Ale teraz w okolicy kręci się wielu nowych. Żandarmów i wojskowych. Ściągają posiłki do Warszawy. - Wiem - rzekł Duda krótko. I zrozumieli - chyba wszyscy troje - jak niestosowna była rozmowa, wiedziona przed chwilą w powozie, wobec tego, co działo się tuż za widnokręgiem, w bliskości, dającej złudzenie słyszenia wystrzałów, chwytanej w nozdrza spalenizny. Bo wieści, dochodzące z Warszawy, nie były radosne, choć zdarzało się, że ktoś - gdzieś, nigdy nie można było ustalić gdzie, widział człowieka z rozradowaną twarzą, głoszącego nowinę o zwycięstwie. - Ale najczęściej widziało się ludzi z tobołkami na plecach, z wózkami przed sobą, a z klęską wypisaną tak wyraźnie w ich twarzach, że i pytać o nic nie było trzeba; przechodzili drogami, wlekli siebie i resztki dobytku tam, gdzie spodziewali się znaleźć miejsce dla tlącego się w nich życia, a ci, których mijali, kryli w sercach wstydliwą ulgę, że nie ich proszą o pomoc, nie u nich pragną się zatrzymać. Bo nie starczało już niczego: miejsca, chleba, litości... Tak, to także było już możliwe. Te dwie - myślał Tymon, które szły opodal polną drogą i które widział dokładnie jadąc szosą w kierunku Janiczek, czy te dwie, zgięte prawie w pół pod ciężarem swoich tłumoków, skręcą ku jego domostwu i zatrzymają się przy Zuzance, pasącej krowę? Ta smarkata od razu powie, że u nich miejsca dosyć, powinien był już ją sprać, gdy powiedziała to po raz pierwszy kobiecie, która siedziała teraz za nim w powozie, ale za to nie był na nią tak całkiem zły. Bo miło było patrzeć na tę warszawską lalę, odchuchaną teraz w pałacu; wyglądało na to, że tak się właśnie z nią tam obchodzono, nie można było obchodzić się z nią inaczej. Ale może gdyby u niego została w swoich brudnych rzeczach, gdyby spała na wyrku dziadka albo i na jego własnym, ta jej warszawskość, teraz znów wydobyta, ujawniona, uratowana, nie poraziłaby go tak bardzo, że aż oczy musiał zmrużyć, kiedy zobaczył ją następnego ranka u boku jaśnie pani. I od razu wziął się w nim skądś ten smutek, skąd, u diabła, wziął się w nim ten smutek, jak niestrawność nudząca pod piersiami. Dwie kobiety, przygięte do ziemi dźwiganymi na plecach resztkami uratowanego z pożogi dobytku, minęły domostwo Dudów, nie zatrzymały się przy Zuzance. Ale za to zwróciła na nią uwagę jaśnie pani. - Zawołaj ją - powiedziała do stangreta. Udał, że nie rozumie. - Kogo? - Swoją córkę. - Brudna i nie ubrana. Po co ona jaśnie pani? - Dawno jej nie widziałam. Widać z daleka, że bardzo urosła. - Te dzieciaki to nic tylko rosną. - Powinieneś się cieszyć. Zawołaj ją! Zawołaj! Tymon uniósł się na koźle, dłoń przyłożył do ust. - Zuzana! - krzyknął. Mała postać, podskakująca wokół krowy, znieruchomiała. Zwróciła głowę ku szosie, osłoniła ręką oczy przed ostrym słonecznym blaskiem. - Zuzana! - krzyknął jeszcze raz Tymon. Teraz zaczęła biec, ale w połowie drogi między krową a powozem zatrzymała się w rozterce. - Jeszcze kto łaciatą ukradnie! - zawołała. - Albo wydoi. - Przecież zaraz do niej wrócisz. Kto by śmiał ją ukraść, kiedy na nią patrzymy? Chodź prędzej, jaśnie pani cię woła. Zuzanka porzuciła swój bacik z patyczka i sznurka i pośpiesznym, gwałtownymi ruchami rąk przygładziła najwidoczniej jakieś źdźbła z sukienki, obciągnęła ją na sobie, a przyjrzawszy się przez chwilę swoim nogom, zaczęła stopy ocierać o chude łydki, choć to na pewno nie mogło przywrócić im czystości. Ruszyła teraz w stronę powozu statecznie i nawet jakby z pewnym ociąganiem, zeszła rozgarniając przed sobą zakurzone trawy do przydrożnego rowu, wdrapała się po jego stromym zboczu na szosę. Ale zatrzymała się na jej brzegu z dala od powozu. - Chodź tu bliżej! - zachęciła jaśnie pani. Zuzanka znowu podniosła ręce do góry, obmiotła rozbieganymi palcami włosy i sukienkę, nie pocierała jednak już stóp o tak samo brudne łydki, przestępowała tylko z nogi na nogę, niezdecydowana. - Chodźże! - krzyknął ojciec. - Bardzo wyrosłaś - powiedziała jaśnie pani. Zuzanka postąpiła o krok, ale wciąż jeszcze nie była przy powozie. - I wyładniałaś! - E, tam - mruknęło dziecko. Patrzyło nie na jaśnie panią, ale na tę drugą obok niej w powozie, tak odmienioną, że ledwie ją poznała. - Ona wyładniała! - Kto? - roześmiała się jaśnie pani. - Ta pani z Warszawy. - Domyłam się - zaśmiała się także, żeby pokryć zmieszanie, Olga. - Ciebie też domyją, chcesz? Przyjdę wieczorem i zrobię ci kąpiel w balii. Mała patrzyła z niedowierzaniem. - Naprawdę? - A dlaczego nie? Przyjdę i wykąpię cię. - Adasia też? - Też. Oczywiście. - I dziadka? - No... dziadek mógłby zrobić to sam. Wody mu zagrzejemy. - A jak się dziadek czuje? Roch - jaśnie pani zwróciła się do Olgi - woził mnie, kiedy byłam podlotkiem. Sam nie był starszy ode mnie, obydwoje byliśmy w jednakowych latach. A potem jego syn zastąpił go na koźle, a kiedy zmarł - przedwcześnie, stanowczo przedwcześnie - Tymon zaczął pełnić te obowiązki. Tyle lat, wciąż z Dudami na wszystkich spacerach... - jaśnie pani zadumała się, zapatrzona przed siebie. I tak samo patrzył przed siebie Tymon, nieruchomo i tępo. Drgnął, gdy jaśnie pani znów się odezwała. - Pytałam o dziadka, Zuzanko. - Dziadek śpi - odpowiedziała wreszcie mała. - A jak się obudzi, to coraz głupszy. - Dlaczego głupszy? - przyjrzała się dziecku ze smutkiem jaśnie pani. - Adasia laską zlał, że much nie łapie. A tych much przecie tyle... - Mocno go... zlał? - spytała coraz bardziej przerażona jaśnie pani. Zuzanka z lekceważącym pobłażaniem wzruszyła chudymi ramionami. - Nie. Tak, jak zawsze. - Adaś płakał? - spytała Olga. - Nie - Zuzanka uśmiechnęła się, wyraźnie dumna z brata. - On nigdy nie płacze. Przyzwyczajony. - Tymon - odezwała się jaśnie pani ze wzrastającym smutkiem. - Tyle razy ci mówiłam, że powinieneś się ożenić. - Po co? - niechętnie spytał Tymon. - Twoim dzieciom potrzebna jest opieka. Zuzanka zbliżyła się znacznie do powozu, przyglądała się jaśnie pani z wyraźnym powątpiewaniem w jej dobre intencje. - Po co? - powtórzyła za ojcem. - Macocha by nas też lała. - A gdzież to jest powiedziane? - oburzyła się jaśnie pani. - Na wsi tak mówią. Wszyscy. - Nie wiedzą, co plotą. I macocha... i druga matka nie ma powodu lać... nie ma powodu karać, jeśli dzieci są grzeczne. - Ale my nie jesteśmy grzeczne - stwierdziła z jawną satysfakcją Zuzanka. - Nie? - zatrzepotała powiekami jaśnie pani. - A dlaczegóż to? - Nie wiem. Tak wychodzi. Jaśnie pani bezradnie spojrzała na Olgę, potem na Tymona, ale ten wciąż tępo patrzył przed siebie. - A może zjesz ciastko? - spytała pośpiesznie, schylając się nad koszyczkiem z prowiantem, który wstawiano do powozu przed każdym spacerem. - O, tak! - westchnęła Zuzanka z zachwytem. - Zjem! - zbliżyła się całkiem do stopni powozu, dotykała ich kolanami, rozbłysłym spojrzeniem śledząc, jak jaśnie pani otwiera pokrywę koszyka, unosi śnieżną serwetę i wyjmuje spod niej okrągłe ciastko z dziurką w środku. Pośpiesznie wysunęła rączkę, a gdy ciastko na niej spoczęło,, powiedziała cichutko: - To dla Adasia. I wysunęła zaraz drugą rękę. - Tylko mi tu nie zaczynaj tych swoich sztuczek! - krzyknął ojciec. - Jakich sztuczek? - zdumiała się jaśnie pani. - Ona... już wie! - zająknął się Tymon. Zuzanka nie patrzyła na niego. - To dla Adasia - powtórzyła. Jaśnie pani i na drugiej, tak samo brudnej rączce położyła okrągłe ciastko. - To dla dziadka - szepnęła Zuzanka, patrząc w oczy jaśnie pani. - Zuzana! - już całkiem groźnie zawołał Tymon. - I czegóż ty krzyczysz na dziecko? - oburzyła się pani Zgorzeniecka. - Że dobra z Zuzanki siostra i wnuczka? - Sięgnęła znów do koszyka i wyjęła trzecie ciastko. - To dla ciebie. Zuzanka spojrzała teraz na siedzącą w powozie panią z Warszawy. Rozważała coś, ale po chwili podniosła ciastko do ust i zatopiła w nim ząbki. Oldze także przypomniał się niedawny wieczór i kawałek kołacza przyniesiony przez małą dla niej. - Przyjdę do was przed wieczorem - powiedziała. - Bądźcie w domu, ty i Adaś. - Będziemy. - Zuzanka przełknęła ciastko, oblizała palce. - Będziemy. Tymon trzepnął lejcami, konie ruszyły. Zuzanka została na szosie, mała, coraz mniejsza, gdy Olga patrzyła na nią, wychyliwszy się z oddalającego się powozu. - Przychodzi po jedzenie do kuchni? - spytała jaśnie pani. Tymon mocniej szarpnął lejcami. Przychodzi. A nie wiesz, jakie resztki jej dają? - Nie wiem. - Z mego stołu czy z jedzenia dla służby? - Nie wiem - powtórzył Tymon. - Ja myślę - dodał po chwili - że to, co zostaje ze stołu jaśnie pani, oni sami zjadają. - Kto? - Wincenty - zanim półmiski do kuchni odniesie, potem kucharz... Chociaż on to się pewnie naje przed jaśnie panią. - Co to znaczy: przede mną? - No... jak gotuje... I jak nakłada na półmiski. - Może i tak - uśmiechnęła się z zażenowaniem jaśnie pani. - choć nie wyobrażałam sobie, żeby był... żeby ktokolwiek był u mnie głodny. - On to już na pewno nie. Z głodu się nie tyje, a nasz Szyprowski z roku na rok grubszy. - Powiem mu, żeby co lepsze dla Zuzanki odkładał. Skromnie u nas teraz się jada, może ta wojna wreszcie się skończy, ale zawsze coś dobrego się znajdzie. - Dziękuję jaśnie pani - Tymon znów uderzył lejcami o grzbiety koni. - Och, tak! Żeby ta wojna wreszcie się skończyła... myślę, że Zuzankę do szkół trzeba będzie posłać. WYdaje mi się inteligentna i sprytna. - Sprytna? - Tymon odwrócił się na koźle. - Bezczelna! Tak się o te ciastka upominała... - To przecież dziecko. I spragnione słodyczy. A uczyć ją będzie trzeba. Tymon milczał. Jaśnie pani, coraz bardziej zapalając się do swoich myśli, ciągnęła dalej: - Przyrzekam ci, Tymon, że się nią zaopiekuję i wykształcę. - Aby tylko do końca - mruknął. - Mówiłeś coś? - Nie, nic, proszę jaśnie pani. - Przechylił się do przodu, trzasnął batem nad głowami koni, choć nigdzie się nie śpieszono. Olga, oparta o miękkie poduszki powozu, sennie przysłuchiwała się rozmowie pani Zgorzenieckiej ze stangretem. Przyłapała się jednak na tym, że właściwie udaje tę senność przed sobą i przed nimi, ponieważ wyczuła, że obydwoje wstydzą się rozmowy prowadzonej w jej obecności. Co powiedział ten Duda, gdy ją prowadził do pałacu pamiętnego dla niej wieczoru? "Czy pani myśli, że mi w smak przez całą wojnę na koźle siedzieć?" Wszystkimi frontami świata przewalała się wojna, a tu trwało wszystko w nie zmienionych układach - może tego właśnie się wstydzili? Przynajmniej jedno z nich... Słońce przypiekało, spod końskich kopyt i kół powozu unosił się kurz, ale trawy w przydrożnym rowie, liście łopianu i dzikiego szczawiu wciąż były zielone, kurz zagrażał im nieczęsto; na szosie, łączącej tylko okoliczne majątki, jeżdżono - zwłaszcza o tej porze, po żniwach, a przed wykopkami - nader rzadko. Teraz jednak w obniżonej i ograniczonej gałęziami kasztanów perspektywie drogi, ukazała się sylwetka jeźdźca. Jechał wolno, wyraźnie donikąd się nie śpiesząc i donikąd nie dążąc, tak jawnie bez żadnego zamiaru powzięta wydała się ta przejażdżka, gdy Tymon powiedział: - Nasz major. - O, Boże! - westchnęła pani Zgorzeniecka. - Żeby tylko nie zechciał nam towarzyszyć. - Pewnie zechce. Nudzi się. - I ja go mam zabawiać? - Tego nie powiedziałem, proszę jaśnie pani. - Dlaczego nie jeździ do Janiczek? Tam miałby towarzystwo. - Nie lubi jeździć do Janiczek. - Powiedział ci to? - Tak jakoś wyszło, że powiedział. - A nie powiedział, dlaczego? - Nie. Ale ja wiem. - Skądże byś mógł wiedzieć? - Wiem. To przez to oko. A tam teraz panny jakieś we dworze. - Dla nich to bohater. - Bohater, ale i kaleka. A ja myślę, proszę jaśnie pani, że każda by chciała mieć zdrowego mężczyznę. - Tak - zadumała się pani Zgorzeniecka - z pewnością. Gdyby Stach... pomyślała Olga, czując gwałtowny skurcz w gardle, gdyby Stach wyszedł z tej wojny okaleczony... Och, kochałaby go jeszcze mocniej! Tak... zatrwożyła się nagle, musiałoby jej starczyć siły, żeby go kochać. - A on w dodatku nie ożenił się przed wojną - ciągnął Tymon - to teraz będzie z tym gorzej. Bo jak po wojnie wraca do kobiety mąż bez tego czy tamtego, to trudno, ona musi się z tym pogodzić... - Proszę przestać! - krzyknęła Olga. Stangret zwrócił ku niej głowę. Patrzył na nią długo. - Ale tak jest, proszę pani - powiedział. Jeździec zbliżał się powoli. Na widok jego lotniczego munduru, tak jak pierwszego dnia, gdy zobaczyła go w pałacu - Olga zapragnęła zamknąć oczy, wyskoczyć, gdyby to było możliwe, z powozu, uciec jak najdalej. - Przejdę się trochę - szepnęła do pani Zgorzenieckiej. - Proszę nie robić manifestacji. - Nie odważyłabym się na nie po tym, co przeszłam. Ja się boję... Takie niedorzeczne myśli przychodzą mi do głowy, gdy go widzę. - Jakie myśli? - Że on i Stach, mój mąż, spotkali się tam pod Dieppe... co ja mówię? - nad Dieppe. - Ależ to nonsens. Czysty nonsens! Musisz panować nad sobą, moja droga. Nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być gorzej, trzeba o tym pamiętać. - Jaśnie pani przywołała na twarz uprzejmy uśmiech, major Thiel osadzał właśnie konia przed powozem, który także stanął, choć Duda nie otrzymał tego rozkazu. Tak, pomyślała Olga, żadnych manifestacji - to tam, o kilkadziesiąt kilometrów od linii horyzontu, było ich miejsce. Krwawe miejsce krwawej szczerości ludzi, którzy przestali myśleć, że nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być gorzej. Ale jakim prawem, zawstydziła się sama przed sobą, miała za złe starej kobiecie troskę o siebie i swój majątek? Czy dlatego, że inne kobiety... choćby matka... Ale ona nie miała wyboru. Może także wyszłaby z uśmiechem do własowców, którzy walili kolbami o drzwi, gdyby ten uśmiech mógł sprawić, że zostawiono by je w domu. - Taki piękny dzień - wołał major - tylko na przejażdżkę! - Tak - pani Zgorzeniecka objawiła także swój entuzjazm dla sierpniowej pogody, promiennego słońca, soczystej zieleni łąk, ciągnących się po obydwu stronach drogi. - Trzeba korzystać, zanim zaskoczy nas jesień. - Nie wiem dlaczego - powiedział Niemiec - wciąż myślę, że przyjdzie tego roku wcześniej niż zwykle. - Podprowadził konia bliżej powozu, starał się trzymać głowę zwróconą ku rozmówczyni, nie skażoną kalectwem połową twarzy; jego niebieskie oko spoglądało z intensywną uwagą, jakby nadrabiając siłę patrzenia tego, które stracił. - Nigdy nie miałem tak atakującego wciąż uczucia zbliżającej się jesieni, choć przecież lato jeszcze w pełni - dodał. Ale noce już takie zimne, chciała powiedzieć Olga, na szczęście powstrzymała się od tego. Na pewno spytałby zaraz, gdzie spędzała te zimne noce, gdzie miała okazję zmarznąć kuzynka pani Zgorzenieckiej? Milczenie było najwłaściwszą formą uczestniczenia w tej rozmowie, bo jednak - nie otwierając ust - jakoś w niej uczestniczyła. Major utkwił niebieskie oko teraz w jej twarzy i nie potrafiła nie odpowiedzieć mu spojrzeniem. - Nie, nie - pani Zgorzeniecka z paniczną gorliwością przejęła ciężar konwersacji - cóż znowu? Niepotrzebnie wspomniałam o jesieni. Lato naprawdę jeszcze w pełni i takie piękne tego roku. - Ostatnie moje lato na koniu - powiedział major Thiel. I po długiej chwili odważył się, tak, odważył się, pomyślała Olga, na wyznanie: - Przesiąść się z samolotu na konia to jeszcze jakaś godna alternatywa. Ale z konia do tramwaju... - Do jakiego tramwaju? - przestraszyła się pani Zgorzeniecka, a Tymon odwrócił się nieco na koźle ku mówiącemu i z przechyloną głową czekał, co teraz powie. - Przecież - chrząknął Niemiec (Austriak, pomyślała Olga, dlaczego wciąż myślę, że to Niemiec?) - gdy wrócę do Wiednia, będę jeździł tramwajem. - Ale sam Wiedeń... Boże, cóż to za cudowne miasto! - z gorączkowym zachwytem zawołała pani Zgorzeniecka. - Wiedeń potrafi to wynagrodzić. - Oczywiście - jakby po krótkim namyśle potwierdził treuh~ander. Olga spostrzegła, że spojrzenie jego jedynego oka spoczęło na jej opalonych kolanach, może naprawdę zbyt widocznych spod podsuniętej ku górze sukienki. Należałoby ją obciągnąć, ale przecież nie mogła, nie powinna tego zrobić w tej chwili. - Oczywiście - powtórzył. - Różne rzeczy, różne sprawy i ludzie, tak, ludzie przede wszystkim, mogą to wynagrodzić. Ale ja będę miał tylko Wiedeń. I kiedy pomyślę... - urwał i zwrócił teraz twarz ku wschodniej stronie horyzontu, zza którego nic nie było widać, nic nie było słychać, ale za którym... - Co...? - spytała niepotrzebnie pani Zgorzeniecka i Olga poczuła żal do niej, jakby to nie było tylko pytanie, ale już i odpowiedź, przywołująca największą z boleści. - Kiedy pomyślę, że... mój Wiedeń... - Och, proszę pana - zdołała tylko wyszeptać pani Zgorzeniecka. - Nie, nie, nie, przepraszam! - Pochylił głowę, dotknął dłonią grzywy konia; pogładził ją, ale bez pieszczoty. - Żadnych analogii! Nas, na szczęście, nie było na to stać. - Proszę! - pani Zgorzeniecka splotła przed sobą dłonie w prawie obronnym geście. - Bardzo pana proszę! Nie powinien pan... - Znała dobrze niemiecki, za dobrze znała niemiecki, żeby mogła udawać, że nie zrozumiała tego, co powiedział, a także nie pojęła niedomówień. - Nie powinniśmy... Teraz on we właściwy sposób zrozumiał to ostatnie słowo. Spędził tu - z tą starą kobietą - prawie dwa lata, a wciąż się go bała, wciąż się go bano, gdziekolwiek się pokazał. Czy nigdy nie uwolni się od winy współuczestnictwa? Od narzuconego współuczestnictwa, a więc i narzuconej winy? Brak protestu - tak, to o to chodziło. Ale jego miasto było wciąż piękne w swoim nie zmienionym od stuleci kształcie, a tamto za horyzontem... Kto i kiedy zdejmie ciężar lekkomyślności honoru z tych, którzy jej ulegli i gorszy ciężar z tych, którzy nie zaznali tej pokusy? Milczenie trwało tak długo, że Tymon odważył się zapytać: - Jedziemy? Major zdjął dłoń z grzywy konia i dotknął nią górnej krawędzi oparcia w powozie. - Czy mógłbym...? - zapytał. - Konia można by z tyłu przywiązać. Właściwie powinienem się już od dziś odzwyczajać od siodła i, jeśli panie pozwolą, zmieściłbym się tu na ławeczce... - Ależ tak - zgodziła się pani Zgorzeniecka z właściwie obraźliwą, choć nie zamierzoną bezradnością. - Zmieści się pan, jakkolwiek... nie będzie panu zbyt wygodnie. Olga cofnęła się w najdalszy kąt siedzenia i wreszcie obciągnęła sukienkę na kolanach, choć mężczyzna już nie patrzył na nie. Zeskoczył z konia i oddawszy uzdę stangretowi, umieścił się szybko i zwinnie na ławeczce w powozie. Nie rozmawiano już aż do pałacu. Po obiedzie, spożytym z panią Zgorzeniecką także prawie w zupełnym milczeniu, Olga udała się do swego pokoju (jak szybko nauczyła się uważać go za swój, jak wielka musiała być tego potrzeba) i długo siedziała przed fotografią męża. Postawiła ją na biureczku tak, żeby mogła patrzeć na nią z każdego punktu pokoju, z każdego fotela, nawet z łóżka. Patrzenie to było jedyną radością doznawaną w ciągu długiego dnia, modlitwą o szczęśliwy powrót, a także przywoływaniem wspomnień, niekiedy wyraźniejszych i ostrzej przeżywanych niż rzeczywistość. W ciągu ostatnich dni trzy razy była w Janiczkach, długo stała przy ogrodzeniu w miejscu, skąd widać było kort tenisowy, odnalazła okno pokoju, w którym mieszkali podczas swego tu pobytu. Stach, gdy budził się rano, stawał w nim, patrzył w park wilgotny od rosy, słuchał odzywających się ptaków. Zrywała się także, obejmowała go wpół, przytulała policzek do jego pleców. Potrafili tak stać długie chwile ciesząc się porankiem. I sobą. Poranek nie byłby tak urzekający, gdyby nie byli razem. Park w Łęgowie był piękniejszy, staranniej utrzymany, a jednak nie lubiła patrzeć na niego z okna, właściwie nigdy w nim nie stała, ani rankiem, ani o innej porze dnia. Do Janiczek jednak bała się chodzić zbyt często. Panna Dirlewanger, której troskliwy braciszek nie chciał teraz mieć w Warszawie, całymi dniami grała w tenisa. Z kim? - nie można było dostrzec, przerwa między drzewami ukazywała tylko jedną stronę kortu. Ale niosły się stamtąd głosy licznie zgromadzonych osób, śmiechy i pokrzykiwania. Uciekała więc stamtąd i już nigdy nie przydarzyła się jej chwila, kiedy samą siebie widziała na korcie, zapatrzoną nie tylko w piłkę, ale i w Stacha, biegającego po drugiej stronie siatki. Gdzie był? Jak teraz wyglądał w tym angielskim mundurze, którego nigdy nie widziała? Czy było mu w nim dobrze? I czy myślał o niej, kiedy tylko mógł wyłączyć się ze swojej także przecież okrutnej i niebezpiecznej rzeczywistości, czy myślał o niej z taką samą tęsknotą, jak ona? Tak, to pytanie, choć niegodne ich miłości i choć wciąż się przed nim broniła, dopominało się coraz częściej, żeby je postawić. Zerwała się z miejsca, pragnąc dokądś biec, dokądś uciec, jakby to szarpiące serce pytanie mogło ją dopaść tylko tutaj, i z ulgą przypomniała sobie, że obiecała Zuzance kąpiel i że mała na pewno czeka na nią. Zebrała się w jednej chwili; pani Zgorzeniecka czekała na doktora, po którego już pojechał Duda, tego więc wieczoru nie było w programie czytania "Popiołów", wstając od stołu powiedziała jej o tym. Zuzanka czekała. Siedziała na progu, zapatrzona w stronę, z której miała nadejść pani z Warszawy. Adaś obok niej. I nawet dziadek w tę stronę patrzył, rozsiadłszy się na ławce przed domem. Przyśpieszyła kroku, a Zuzanka, kiedy ją tylko zobaczyła, wybiegła naprzeciw. - Myśleliśmy już, że pani nie przyjdzie. - Dlaczego miałabym nie przyjść, kiedy powiedziałam, że przyjdę? - Dorośli to tak czasem różne rzeczy dzieciom obiecują. - Widocznie ja jestem jakaś inna dorosła. - To dobrze - powiedziała Zuzanka. Biegła obok Olgi, wyprzedzając ją trochę i zaglądając w twarz. - To dobrze - powtórzyła z powagą. Dziadek podniósł się z ławki. - Wody już nagrzałem! - zawołał. - I balię wniosłem do izby! - Och! - roześmiała się, trochę jednak zaniepokojona gorliwością dziadka. - To będzie wielkie mycie! - Wielkie! - powtórzył Adaś. Ściągał już z siebie koszulinę, podskakiwał radośnie na chudych nóżkach. - Ja pierwsza! - powiedziała Zuzanka, wprowadzając Olgę do izby. - Nie! - rozpłakał się Adaś. - Ja! - A dlaczego ty? Przecież mnie pani powiedziała, że przyjdzie. - Pogodzę was - Olga dźwignęła z kuchennej płyty gar z gorącą wodą, wlała ją do balii, dolała zimnej z wiadra - zaraz was pogodzę. Wskakujcie obydwoje do balii. - Obydwoje? - nie zdołała pokonać rozczarowania Zuzanka. - A kto będzie myty pierwszy? - Kto mniej brudny. Brudniejszy będzie musiał trochę się pomoczyć. - Adaś! - triumfalnie zawołała Zuzanka. Adaś poddał się temu z pokorą, przyglądając się swoim czarnym nożynom. Siedział w wodzie spokojnie, z zachwytem uderzając od czasu do czasu piąstką o jej powierzchnię. Olga przypomniała sobie, co opowiadała nieraz matka o jej kąpielach, podczas których, dla zajęcia czymś dziecinnej uwagi - musiały pływać w wannie kaczuszki i łódeczki, gumowe lalki. Tych biedaków tutaj - bo i Zuzanka poddawała się kąpieli z zachwytem - nie trzeba było niczym zabawiać. Wiejskie dzieci skąpo obdarowywane przez życie radością, znajdowały ją w byle czym, a przede wszystkim w jakiejkolwiek inności, ożywiającej monotonię dnia. Wojenne, ciężkie od piasku mydło - z ludzkiego tłuszczu, jak powszechnie mówiono na obszarze całej podbitej przez Niemców Europy - nie dawało piany i trzeba się było porządnie natrudzić, żeby zmyć nim brud osiadający na skórze w ciągu długich dni. Olga zaczerwieniła się i zgrzała z wysiłku, ale cieszyło ją, że dzieci już po pierwszym szorowaniu pojaśniały i wyładniały, co musiał zauważyć także dziadek, przypatrujący się operacji mycia z widoczną zazdrością. - Ja wlizę po nich do balii - powiedział. Olga wyprostowała się, odgarnęła przedramieniem mokre od potu włosy. - Do tej brudnej wody? - Dla mnie ona dobra. - Nie - roześmiała się. - Zagrzejemy czystej. - Ale żebym tylko zdążył się wykąpać, zanim Tymon wróci. - Pojechał do doktora, a potem ma go odwieźć z powrotem do miasta. Czy... - odważyła się zapytać Olga - pani Zgorzeniecka na coś choruje? Wprawdzie, gdy zapytałam, powiedziała mi, że czuje się dobrze, ale te częste wizyty doktora... Dziadek Duda podrapał się w piersi, porośnięte siwymi włosami. W rozchełstanej koszuli siedział znów na swoim łóżku, które najwidoczniej niechętnie opuszczał. Długo zastanawiał się nad odpowiedzią, zanim się na nią odważył. - Taka całkiem zdrowa to ona nie jest, ta nasza jaśnie pani. A właściwie jaśnie panienka. - Jaśnie panienka? - Tak. I dlatego mówię, ale niech pani tego nikomu nie powtarza, choć wszyscy ludzie w okolicy myślą to samo, dziedzice, folwarczni i wsiowi, dlatego mówię, że całkiem zdrowa to ona nie jest. Bo taka kobieta, jak ona, musi mieć coś na umyśle, żeby nie wyjść za mąż - a różni się o nią starali - tylko przez całe życie kochać tego doktora z miasta. - Doktora z miasta? - znów powtórzyła Olga zawstydzona już jednak tym, że wydobyła ze starego to wyznanie, może niegodną plotkę, uwłaczającą pani Zgorzenieckiej. - Doktora Smolińskiego - uściślił dziadek i już nie można go było powstrzymać od mówienia, choć Olga schyliła się nad balią, nie zachęcając go zaciekawionym spojrzeniem do tej opowieści. - Miała dziewiętnaście lat, kiedy na coś tam zachorowała i świętej pamięci pan Zgorzeniecki wezwał go do niej. A on był także całkiem młody, dopiero co nastał do miasta. I tak zaczęło się to nieszczęście. Żadnego innego już potem znać nie chciała, na żadnego innego nie spojrzała. Jaśnie państwo wywozili ją to do Włoch, to do Paryża, świętej pamięci jaśnie pani to raz przez pół roku w Szwajcarii z nią siedziała. I co: jak tylko wróciła, od razu znalazła sposób, żeby się z doktorem spotykać. - Można ją było przecież za niego wydać - powiedziała Olga z żalem, jakby to nieszczęsne zakochanie młodziutkiej jaśnie panienki dało się jeszcze teraz naprawić, a przede wszystkim uznać. - Rodzice o tym nie pomyśleli? Że biedny był, tak? O to chodziło. Że nie z tej sfery? Dziadek Duda pokręcił głową. - Nie dlatego. - Nie dlatego? - Nie, całkiem nie dlatego. Jaśnie państwo by może i przeboleli, że to nie żaden dziedzic, tylko goły doktorek z małego miasta. Przeboleliby to na pewno, choć nie taki mąż by się nadawał dla naszej jaśnie panienki. - No więc dlaczego? - Żonaty był, ot co! I dzieciaty. Jak nastał do naszego miasta, to już przywiózł ze sobą żonę i dwoje małych dzieci. Nie dostałby rozwodu, żeby pan Zgorzeniecki nie wiem jakie pieniądze wykładał. I tak już zostało. - Jak... zostało? - spytała Olga coraz bardziej zawstydzona, że dopuściła do tej rozmowy, że ją podtrzymywała. - Tak, jak jest. Jaśnie panienka nie zrezygnowała ze swego doktora. Raz to nawet pobrała rodzicom różne kosztowności i uciekła z nim do Wenecji. Świętej pamięci jaśnie pan pojechał za nimi i przywiózł ich oboje, jego zawiózł do żony, a ją zamknął w Łęgowie. Ale przecież długo to nie mogło trwać. A po śmierci rodziców jaśnie panienka... nasza jaśnie pani to się już całkiem z ludźmi przestała liczyć. Przywoziłem doktora do pałacu, po mnie mój syn, a teraz Tymon. Nieraz, jak siedziałem na koźle i go wiozłem, to sobie myślałem, co to za chłop taki nadzwyczajny, że można tak przez całe życie za nim wariować? Bo nic takiego naprawdę w nim nie było. Może na pysku i ładny, ale taka jakaś miastowa mizerota. Jak przy nim stałem, to mi do ucha sięgał. Nie to, co młody pan z Janiczek, co to się chciał przedtem z jaśnie panienką żenić. To był chłop! Wzrost, bary, oko, ząb! Mielibyśmy dziedzica, jak należy. W ogóle... mielibyśmy dziedzica. A tak... komu się to wszystko dostanie? Olga wycierała Zuzankę w jedyne czyste prześcieradło, jakie znalazła w szafie w pokoju. Chciała, żeby dziadek przestał już gadać, zła była na niego, że jej to wszystko opowiedział, bała się, że zdradzi się przed panią Zgorzeniecką znajomością jej losu, ale czy ona sama - dziś, w powozie - nie była bliska tego, żeby wyznać jej smutek, splątane z nieszczęściem szczęście swego życia? - Może synom doktora jaśnie pani swój majątek zapisze - ciągnął niestrudzenie stary Roch Duda. - Albo wnukom, bo już dorosłe. Doktor nieraz ich tu przywoził, jak byli mali. - A co na to żona doktora? - uległa jednak ciekawości Olga. - Nic. Jakoś się z tym pogodziła. Bo miała go jednak i dla siebie, tego swojego męża, i musiało jej wystarczyć, że jej nie zostawił, że nie chciał całkiem ukrzywdzić jej ani dzieci. - Całkiem? - No bo co by zrobiła bez męża? Trudno by jej było samej wychować dzieci. - Ale jak żyć, jak żyć z takim bólem, w takim upokorzeniu? - zaszeptała Olga, nieruchomiejąc z rękoma na plecach Zuzanki, którą na chwilę przygarnęła do siebie. I przerażona tym, że jednak przyszło jej to do głowy, dodała: - Ja bym nie mogła... - No widzi pani - dziadkowi coraz bardziej podobało się roztrząsanie tej sprawy - pani by nie mogła, ale inne kobiety wiele potrafią znieść, a jeszcze jak są dzieci... A trzeba powiedzieć, że nasza jaśnie pani nie zostawia ich bez zaopatrzenia. Teraz, we wojnę, doktor zawsze z pełnym koszem z Łęgowa wyjeżdża, z prowiantem dla całej rodziny. - Co za bajdy dziadek opowiada? - Tymon stał w drzwiach i może od dłuższego czasu przysłuchiwał się rozmowie. Oldze dopiero teraz zrobiło się naprawdę wstyd. Wzięła się za wycieranie Adasia, nie podnosząc głowy. - Mówię tylko prawdę - obruszył się stary. - Samą prawdę! - Tak ładnie dziadek opowiadał - wzięła pradziadka w obronę Zuzanka. - Ja chcę jeszcze taką samą bajkę! - zawołał Adaś spod prześcieradła, które Olga zarzuciła mu na głowę. - W dodatku przy dzieciach! - Tymon wciąż patrzył na dziadka gniewnie. - Takie głupoty opowiadać! - Dziadek dziś wcale głupio nie gadał - ujęła się znów za pradziadkiem Zuzanka. - Czasem głupio gada, ale dziś nie. - Cicho bądź! - zgromił ją ojciec. - Zawsze musisz się odzywać, jak starsi rozmawiają. Kiedyś ci za to przyleję, zobaczysz. Zuzanka bezwiednie zakryła rączkami swoje zaróżowione jeszcze od mycia i wycierania pośladki. - Za co? - zapytała hardo. - Już ty dobrze wiesz za co. Musiałaś się przymówić o to kąpanie? - Ja sama zaproponowałam - odezwała się wreszcie Olga. - Ja sama! I niech pan spojrzy na swoje dzieci, aż blask od nich bije! Tymon patrzył spode łba. Walczyła w nim wzbierająca czułość z nie wiadomo skąd biorącym się gniewem. Nie wstydził się dotąd swego ubóstwa i zaniedbania, dopóki nie zjawiła się tu ta kobieta. - Są jakieś czyste rzeczy dla dzieci? - zapytała. Poszedł bez słowa do pokoju, z hałasem wysunął szufladę szafy. Długo gmerał palcami w szarobrudnych łaszkach, wreszcie wydobył spośród nich jakąś sukienczynę, dwie koszulki i połatane niestarannie porcięta. Wróciwszy do kuchni wręczył to wszystko tej lali warszawskiej, ubranej wciąż, jak do kościoła, w suknie jaśnie pani. - Niezbyt to czyste - powiedziała, przyglądając się dziecinnym rzeczom. - Sam piorę! - warknął. - Grubsze rzeczy i moje... moje koszule jaśnie pani kazała nosić do pałacowej pralni. A te drobniejsze... dla dzieciaków, sam piorę. Olga już się nie odezwała. Pochylona nisko nad dziećmi zaczęła je ubierać, a Tymon przysiadł ciężko na ławie i patrzył na to tępo. Może naprawdę powinien się ożenić, jak mówiła jaśnie pani? Ale czy rzeczywiście któraś by go chciała? Baby miłości były chciwe, ale żeby karmić i opierać cudze bachory...? I starego dziadka? Tak, na co inne to one leciały, ale do roboty nie były skore... Przypomniał sobie, że w ciągu ostatnich dni już dwa razy miał sposobność wstąpić do młyna i nie wstąpił. - Wylej wodę z balii - powiedział dziadek. - I nalej czystej do garów na kuchni. Teraz ja się będę kąpał - dodał z mniejszą pewnością, ale także z dumą. - Nie? - parsknął Tymon. A to ci nowina! - Co w tym śmiesznego? - obraził się stary. - A nie może dziadek iść do łaźni w pałacu? - A kto mi tam plecy umyje? - Ja dziadkowi także pleców myć nie będę. Muszę panią odprowadzić. - Już? - zmartwiły się dzieci. - Ściemnia się i godzina policyjna niedługo. Niech się pani zbiera - powiedział szorstko. - Nie muszę się zbierać, już jestem gotowa. A wodę z balii niech pan wyleje. I czystą nastawi do zagrzania. Plecy dziadkowi Zuzanka wymyje. - No, pewnie! - zawołała mała. - Ja też! - zgłosił zaraz swoją gotowość Adaś. - Pięknie! Obydwoje umyjecie dziadka. - Po co tyle zachodu? - mruczał Tymon, wylewając brudną i przynosząc ze studni czystą wodę. - W łaźni można się wymyć jak należy, nie to, co w balii. Tylko się podłogę zalewa. Nie powiedziała już ani słowa i odezwała się dopiero na drodze, gdy szli w stronę pałacu. - I o co się pan właściwie gniewa? Że sprawiłam trochę radości tym biednym pana dzieciom? - Dlaczego biednym? - obruszył się. - No, za szczęśliwe one nie są. - Nikomu w wojnę szczęścia się nie zachciewa. - To prawda. Ale jak się ono czasem przydarza... - Przydarza się? - powtórzył, jakby nie zrozumiał albo przestraszył się tego słowa. - No, tak, choćby mnie. Zaprowadził mnie pan do pałacu, oddał pod opiekę pani Zgorzenieckiej. Czy nie myśli pan, że powinnam być panu wdzięczna? - Ja tam żadnej wdzięczności od nikogo nie oczekuję. - Nie musi pan. Niech pan wobec tego pomyśli, że może... nudzę się w pałacu. I dlatego przyszłam... - No, jeśli z nudów... - udobruchał się wreszcie Tymon. Szedł za nią wciąż z opuszczoną głową, jakby chciał patrzeć tylko na pięty idącej przed nim kobiety. - Jeśli z nudów - powtórzył. - Niedobrze, jak ma się teraz za dużo czasu na myślenie - powiedziała bardziej do siebie, niż do niego, ale dosłyszał. - Tak - potwierdził po chwili. - Niedobrze. - Jeździł pan po doktora. I odwoził go pan... Nic nie mówił? - O czym? - Co dzieje się w Warszawie. Dochodzą chyba stamtąd jakieś wieści? - Dochodzą - rzekł nieśpiesznie. - Jakie? - krzyknęła. - Niemcy stłumili już powstanie na Woli i Ochocie. Część ludności wymordowali, część wywożą. Mają szczęście ci, którym udało się uciec. - To od nich... te wieści? - Od nich. Doktór mówił, że pchają się do wszystkich domów, ale strach przyjmować, bo zdarzają się rewizje i kontrole dokumentów. - Kontrole dokumentów... - powtórzyła. Udawało jej się nieraz w ciągu dnia zapomnieć, że i ona nie jest w Łęgowie bezpieczna. Przyśpieszyła kroku, żeby najprędzej znaleźć się w pałacu, pod dachem, gdzie czuwał - jak wielorako można to było rozumieć! - major Thiel. - Co jeszcze mówił doktor? - wyszeptała. - Mówił, że największe boje toczą się w Śródmieściu i na Starówce. O każdy dom. - O każdy dom - powtórzyła znowu. - O każdy! Zamilkł, a ona już także o nic nie zapytała. Dopiero gdy zbliżali się do pałacu, powiedział: - A nasz major usiłuje mieć minę, jakby żałował, że Wiedeń uniknął losu Warszawy. Ale myślę, że... - Że co? - Że prędko mu to przejdzie. Już w chwili, gdy zobaczy swoje łóżko na miejscu, w którym je zostawił. I ucieszy się, że będzie mógł się na nim położyć. Przed tylnym wejściem do pałacu stała grupka ludzi. Zobaczyli ich w gęstniejącym już mroku nieforemnych od dźwiganych na plecach tobołów, kanciastych od trzymanych na ramionach walizek. Może gdyby nie wiedziało się tego, co się wiedziało, gdyby nie znało się losu, który ich tu przywiódł, nie od razu objawiłoby się tak wyraźnie nieszczęście ich pokornego czekania, trwoga niepewności, czy przekroczą próg, czy wejdą pod dach. Olga znów doznała tego przedziwnego rozdwojenia, jak wtedy, gdy patrzyła na pannę Dirlewanger biegającą po korcie w Janiczkach, i zdawało jej się, że to ona tam biega z rakietą w ręce - tak i teraz stała wśród tych ludzi w swojej kwiecistej piżamie i brudnym płaszczu, stała i czekała, jak oni, na litość, wpierając zalęknione spojrzenie w twarz kobiety, która mogła nią ich wszystkich obdarować. Pani Zgorzeniecka rzadko pokazywała się w tylnym wejściu do pałacu. Ale teraz była tu, tkwiła na najniższym stopniu schodów, patrzyła na gromadę ludzi przed sobą i ze zniecierpliwieniem słuchała tego, co jej przedkładał i tłumaczył rządca Wonś. Olga zbliżyła się, Tymon szedł za nią. Rządca mówił podniesionym nieco głosem, musiało się dziać coś takiego, że odważył się na to wobec jaśnie pani, słyszeli go wyraźnie. - Czy należy wciąż narażać się na niebezpieczeństwo? Czy naprawdę trzeba? - Już samo życie jest bezustannym niebezpieczeństwem, mój drogi - zauważyła wciąż jeszcze spokojnie pani Zgorzeniecka. - Ale lekkomyślność je potęguje. Straszna lekkomyślność w tych strasznych czasach! Przed tygodniem, kiedy ostrzegłem i prosiłem o rozsądek, przyrzekła mi jaśnie pani, że to się nie powtórzy, że już nikogo... - Nie chcę dłużej tego słuchać - głos podniosła także pani Zgorzeniecka. Rządca wybuchnął: - No, dobrze, niech ja nie mam racji. Ale czy oni wszyscy wyglądają na krewnych jaśnie pani? - Oczywiście, że nie - pani Zgorzeniecka zaśmiała się cichutko i patrzącej na nią Oldze wydała się przez krótką chwilę ową młodą dziewczyną, którą - jak opowiadał stary Roch Duda - było stać na spłatanie nawet najbliższym okrutnego figla. - Ale bo też oni są twoimi krewnymi, mój Wonsiu, i ty ich przygarniesz. III Wiktunia uchyliła drzwi i obwieściła z tajemniczym, ale trochę drwiącym uśmiechem: - Ma pani gości. Olga zerwała się z fotelika przed biurkiem, gdzie znów oddawała się długiemu, zapamiętałemu i błogiemu wpatrywaniu się w fotografię Stacha. W pałacu, zapełnionym już teraz od piwnic po dach uchodźcami z Warszawy, gości zapowiadano tylko jaśnie pani, wszyscy inni odwiedzali się bez konwenansów, do których zresztą większość nie była przyzwyczajona i których trudno było stosować w tej ciasnocie. Olga zachowała swój pokój tylko dla siebie na wyraźne i nawet z pewnym naciskiem wyrażone życzenie pani Zgorzenieckiej, która, być może, pragnęła utrzymać do końca treuh~andera w przeświadczeniu o ich pokrewieństwie. Chociaż nie miało to już zbyt wielkiego znaczenia, gdy zdecydowała się, zupełnie się z nim nie licząc, przyjmować ludzi idących z Warszawy. - Ma pani gości - powtórzyła Wiktunia, nie uchylając szerzej drzwi. Olgą targnęła niedorzeczna - Boże, jak całkiem, jak zupełnie niedorzeczna! - nadzieja. Potrącając sprzęty, rzuciła się do progu. Stał za nim, z czapką w ręku, Tymon Duda, stangret jaśnie pani ze swoją pięcioletnią córką. - Pani wybaczy - powiedział zmieszany i chyba w tej chwili sam na siebie wściekły, że odważył się tu przyjść - ale Zuzanka wciąż mnie pyta, czy nie pogniewała się pani o co? Bo od tego czasu... od czasu tej kąpieli w balii nie pokazała się pani u nas ani razu... - O cóż miałabym się pogniewać? - Olga wciągnęła Zuzankę do pokoju, za nią wszedł jej ojciec. - Ja miałabym się pogniewać? Na was? To tylko dlatego, że tyle teraz ludzi w pałacu i że jestem potrzebna pani Zgorzenieckiej w tym zamieszaniu, które tu teraz panuje... Zuzanka nie słuchała tego, co mówiła. Olśniona rozglądała się po pokoju, po jego ścianach i sprzętach, po stiukowych sztukateriach sufitu. - Jak tu pięknie! - szepnęła z zachwytem. - Opowiadałem ci przecież, jak jest w pałacu - jakoś szorstko mruknął ojciec. Wiktunia stała wciąż przy drzwiach, patrzyła na Tymona wyzywająco, wypinając do przodu i tak już dostatecznie prowokujący biust. - Podałabym herbaty - oznajmiła - ale nie ma. - A po cóż nam herbata? - zdziwił się prawie boleśnie Tymon. - W pałacu - nie zdejmowała z niego rozbłysłego spojrzenia Wiktunia - jak ktoś przychodził z wizytą, zaraz mu się coś podawało: herbatę, kawę, kieliszek czegoś mocniejszego. Ale nasz kredens wymieciony do czysta i nie podajemy już gościom niczego. - Po cóż nam herbata? - powtórzył Tymon coraz bardziej nastroszony. - Ani żem myślał, żeby w pałacu pić herbatę. - Porozmawiamy i bez herbaty - aż zbyt wyraźnie łagodząco odezwała się Olga. Uczyniła zapraszający gest w stronę zielonym jedwabiem obitej kanapki. - Siadajcie. - I po cóż zaraz siadać? - Tymon stał niezdecydowany, nie wypuszczając czapki z dłoni, Zuzanka wciąż rozglądała się po pokoju, zachwycona i zadziwiona, onieśmielona wszystkim, na co patrzyła. Ponieważ jedyną osobą, która może być skwapliwie skorzystała z zaproszenia, była pokojowa jaśnie pani, Olga zwróciła ku niej twarz z nader uprzejmym uśmiechem, choć wiedziała, że przyjdzie jej to odpokutować; służba w pałacu w różny sposób sekowała uciążliwych dla niej warszawiaków. - Dziękuję ci, Wiktuniu, że przyprowadziłaś do mnie moich gości. - Nie ma za co - odburknęła dziewczyna. - Łaziliby po korytarzach do wieczora. - Z hałasem zamknęła drzwi, ale nie było słychać jej oddalających się od nich kroków. - Siadajcie! - powtórzyła Olga. - Cieszę się, że przypomnieliście sobie o mnie. Wysoki mężczyzna pochylił się ku niej, jakby to, co zamierzał powiedzieć, wymagało bliskości. - Zuzanka co dnia o panią pytała. Czy nie widziałem, czy nie powiedziała pani, że przyjdzie... Zuzanka i tym razem nie słuchała tego, co mówiono. Wskazującym, niezbyt czystym, paluszkiem dotknęła obicia kanapki. - Naprawdę mogę tu usiąść? Sukienkę mam czystą - dodała. - Dziadek mi wczoraj uprał, jak już było wiadomo, że tata mnie tu zabierze. - Z daleka widać, że sukienka czysta - Olga uniosła małą i usadowiła na kanapce. - Tylko... - dodała z wahaniem - nie opieraj nóg o siedzenie. - Ja bym jej dał - Tymon wyzbył się czułego prawie tonu sprzed chwili, patrzył na córkę groźnie. - I nie bimbaj nogami! - Nie bimbam - obruszyła się mała. Siedziała wyprostowana, nie dotykając plecami oparcia. Ojciec przysiadł obok niej, tak samo sztywny i skrępowany. - Zaraz pójdziemy - powiedział - tylko... Zuzanka nacieszy się panią. - I speszył się, spostrzegłszy, że córka rozgląda się wciąż po pokoju, tylko nim zajęta. - Zaraz pójdziemy. Nie będziemy pani głowy sobą zawracać. - Ależ ja się cieszę! Bardzo się cieszę, że przyszliście! - zawołała Olga tak szczerze, że człowiek, który ją tu przyprowadził owego najczarniejszego w jej życiu dnia, ten Tymon Duda, stangret z dziada pradziada w łęgowskim pałacu, rozjaśnił się w nagłym uśmiechu. Poskromił go jednak zaraz, jakby był czymś zbyt śmiałym w tym pokoju, który go peszył prawie tak samo, jak jego małą córkę, i wobec tej kobiety, wobec tej kobiety także. Olga to dostrzegła i chyba zrozumiała. - Prędko was nie puszczę - dodała może w nadziei, że wywoła ten uśmiech po raz drugi. W ciągu wszystkich sierpniowych i wrześniowych dni, gdy pałac zapełniał się nowymi przybyszami z Warszawy i gdy w każdym z nich widziała siebie sprzed kilku tygodni, nie opuszczała jej wciąż wdzięczność dla Tymona za to, że oddał ją pod opieką pani Zgorzenieckiej. Choćby zrobił to tylko dlatego, że nie chciał jej mieć w swoim domu, że z jakichś względów bał się jej obecności w swoim domu... - Myślałam o was prawie każdego dnia. A teraz Tymon zdziwił się; nie uśmiech, ale przykre zdziwienie i niedowierzanie odmalowało się na jego twarzy. - E, tam - mruknął, jak Zuzanka w chwilach, gdy czuła, że ją ktoś nabiera. - Naprawdę! Dlaczego mi pan nie wierzy? - Sama pani powiedziała, że tyle tu teraz ludzi. Na pewno ma pani z kim rozmawiać. Zuzanka przyglądała się fotografii porucznika Asarowicza, stojącej na biurku. - Kto to? - zapytała. - To mój mąż. - Gdzie jest? - Mówiłam już, kiedy przyszłam do was, że jest w Anglii. Zuzanka chciała wszystko wiedzieć. - Co tam robi? - To także mówiłam. Jest lotnikiem. Lata na samolotach. - I strzela do Niemców? - I strzela do Niemców. Ale nie mów o tym nikomu - Olga przestraszyła się, że mała może wygadać się przed kimś, a to by znaczyło... Dlaczego nie mogła opanować pragnienia, tej niepohamowanej chęci chełpienia się Stachem nawet wobec tej małej, która przecież... - Ona nic nie powie - przerwał jej myśli Tymon. - Nie powiesz, prawda? - Nie! - przyrzekła Zuzanka. - Głupia bym była, gdybym miała wszystko mówić. Ten pan patrzy na mnie! - zawołała, nie zdejmując oczu z fotografii. Zerwała się z kanapki i pobiegła w kąt pokoju. - I tu też na mnie patrzy! Olga roześmiała się, zapominając o obawie sprzed chwili. - Na mnie też patrzy - powiedziała z nie dającą się ukryć czułością. - Taka to jest cudowna fotografia. W każdym punkcie pokoju, wszędzie, gdzie jestem, gdzie usiądę lub zatrzymam się na chwilę, oczy Stacha... - urwała, czując niestosowność tego zwierzenia. - Stanisław - powiedział Duda także zmieszany. - Ładne imię. - Ładne - potwierdziła, a on, tak samo, jak jego mała córka, nie zdejmował spojrzenia z fotografii młodego człowieka w mundurze. Te baby w Anglii, pomyślał nagle z dziwnie mściwą uciechą, rozrywają go tam na pewno między sobą, a ona tu siedzi, wpatruje się w niego i wyobraża sobie... Spuścił wzrok, jakby przestraszył się, że można by z niego tę myśl wyczytać. Opuściła go niecna uciecha, która wydała mu się tak nie wiadomo czemu przed chwilą pocieszająca, zastąpiła ją również nie wiadomo czemu smutna pewność, że tych dwoje tak bardzo pasowało do siebie, że musieli się w życiu spotkać i że nie ma znaczenia, żadnego znaczenia, rozłąka, odległość, która ich dzieli. Patrzył teraz na stopy siedzącej przed nim na zielonym foteliku kobiety, na wąskie stopy, które nigdy nie biegały boso, nie rozszerzały się, nie rozpłaszczały, nie rozwalały pod ciężarem dźwiganych na barkach nosideł do wody, na smukłe łydki, nie wykrzywione przez złą chorobę wilgotnych i mrocznych izb w czworakach, na kolana stulone razem nie widywaną dotąd przez niego spokojną kobiecą skromnością, kolana tak okrągłe i zapewne ciepłe pod tą jakąś piękną suknią pani Zgorzenieckiej, suknią, jak do kościoła... Muszę stąd wyjść, pomyślał w popłochu, wyjść, zaraz wyjść, ale siedział i patrzył, tyle, że wzrok przeniósł teraz z wysiłkiem na ręce, na dwie małe dłonie o długich smukłych palcach splecionych ze sobą, zaciśniętych w znieruchomiałym geście szukanego panicznie spokoju. Wysokie piersi, pod którymi je trzymała, poruszały się szybkim oddechem, oczu jej ani górnej części twarzy nie widział, bo zasłaniały ją opadające połyskliwie brązową falą włosy, od dawna nie tknięte nożyczkami i grzebieniem fryzjera, a jednak tak strojne, jakby ktoś długo nad nimi pracował, aby wyglądały tak, jak wyglądały. Szedł od tej pochylonej kobiecej głowy jakiś ledwie uchwytny zapach, od niej całej bił ten przeklęty warszawski zapach, i nie po raz pierwszy mroczno mu się od niego robiło przed oczyma. Ilekroć ją widział, wydawało mu się, że choć na pewno myła się tym samym, co wszyscy, ciężkim od piasku, wojennym mydłem, była jednak od innych bielsza i czystsza i właśnie jakby już z daleka pachnąca, a przecież to wrażenie nie miało chyba nic wspólnego z pachnidłami, których używały miastowe kobiety. Dźwignął się ciężko z miejsca, czapkę przełożył z ręki do ręki. - Zuzana! - mruknął. - Idziemy! - Już? - zapiszczała mała. - Ja nie chcę! - Chciałaś zobaczyć panią, a rozglądasz się tylko po ścianach, jakby to był kościół. - W kościele nie jest tak ładnie, jak tutaj. - Zuzanka niechętnie i z wyraźnym smutkiem zsunęła się z kanapki i dopiero teraz zbliżyła się do Olgi. - Będę mogła przyjść jeszcze? - Ależ tak! I teraz możesz dłużej zostać. - Nie mamy czasu - twardo zaoponował ojciec. - Zuzanka sama może zostać. Odprowadzę ją do domu. - A potem ja panią będę musiał odprowadzać, bo już zrobi się ciemno. Teraz wcześnie robi się ciemno i nie czas na wieczorne spacery. - Tymon mówił szorstko, nie chciał silić się na żadne uprzejmości, powinien być takim, jakim był, i tym, kim był, nikim innym nie będzie. - Idziemy! - powtórzył. - Szybko! - Co tata? - powiedziała Zuzanka, zdumiona tak samo, jak Olga, która już po raz drugi nie usiłowała zatrzymywać małej. Ale ona najwyraźniej miała zamiar tu bywać. Rozglądnęła się jeszcze raz po pokoju, pogładziła brudną rączką zielone obicie kanapki i przeniosła wreszcie wzrok na twarz, wciąż przykro zdziwionej zachowaniem jej ojca kobiety. - Przyjdę tu jutro. Przyniosę pani grzybów z lasu. - Po co mi grzyby? - usiłowała uśmiechnąć się Olga. - Zje je pani sobie. - Musiałabym je przedtem gdzieś ugotować. - Tu nie ma kuchni? - zdziwiła się mała. - Nie. - To co to za pokój, bez kuchni? - Idziemy! - ojciec szarpnął ją za rękę, a do Olgi rzekł, nie zwracając ku niej głowy: - Przepraszam za najście. Ale tak się uparła... - Ależ było mi naprawdę bardzo przyjemnie. I proszę... ilekroć Zuzanka zechce... Nie ma przecież żadnych przyjemności. Tymon był już przy drzwiach, ale zatrzymał się przy nich. - Czy człowiek musi mieć przyjemności? Niech się od dziecka uczy, że ich w życiu prawie nie ma. - Są - poprawiła go Olga cicho - ale nie trwają zbyt długo. - No, widzi pani - rzekł. I znowu odważył się patrzeć na nią, na tę kobietę tak przeraźliwie, tak upokarzająco dla niego niezwyczajną, i po raz drugi, od kiedy się zjawiła, doznał uczucia, że zaczyna obgryzać mu serce głodny, przygnany skądś z daleka pies, który nigdy nie zaspokoi swego głodu. - Przepraszam - szepnął. - Bardzo, bardzo przepraszam... Otworzył drzwi i przepchnąwszy przed sobą Zuzankę, zamknął je powoli i cicho. Pałacowe korytarze, którymi szli długo, nie wyglądały już teraz, tak jak dawniej. Stały pod ich ścianami jakieś tłumoki, worki i skrzynki, nie mieszczące się najwidoczniej w zamieszkanych przez wiele osób w pokojach; piękna podłoga z drewnianych klepek, których wzór tak go zachwycił, gdy był tu po raz pierwszy z ojcem, tak jak teraz Zuzanka z nim, te lśniące, co dnia froterowane przez służbę pałacowe podłogi, zadeptane były teraz przez dziesiątki nóg, przemierzających je po kilkakroć od ranka do nocy. I zaduch jakiś tu panował, ciężkie, zatęchłe powietrze - może od tych tłumoków pleśniejących przedtem długo w warszawskich piwnicach, a może od pary z gotujących się wciąż w kuchni kartofli, która przenikała cały pałac wonią wojennej nędzy. Tymon odetchnął głęboko, gdy znaleźli się na zewnątrz. Wokół pałacu, na trawnikach, zadeptanych tak, jak posadzki w korytarzach, snuli się jacyś ludzie z piętnem klęski na twarzach i w postaciach, pochylonych ku ziemi. Ale Wiktunia stała z młodym człowiekiem, który ten wyraz klęski z siebie zrzucił, nie przyjął go i mu się nie poddał. Z przechyloną głową patrzył na młodą dziewczynę i nie przesłaniała mu jej widoku pamięć o tych wszystkich, tak młodych jak ona, które zostawił w murach Warszawy. - Jeszcze się wszystko na lepsze obróci - mówił. - Zobaczy pani. Wiktunia słuchała w roztargnienu. Bo już dostrzegła Tymona. Podeszła do niego kilka kroków. - Już? - zapytała zaczepnie. - Już - odrzekł krótko. - To prędko? - Prędko. Szarpnął Zuzankę za rękę, choć biegła obok niego i starała się dotrzymywać mu kroku. - Dlaczego jesteś taki zły? - miała ochotę się rozpłakać? - Nic nie zrobiłam. - Nic nie zrobiłaś. - To dlaczego? - Przestań gadać! Od łąk, gdy minęli park, zawiało przedwieczornym październikowym chłodem. Zuzanka już się nie odezwała, biegła obok ojca, dysząc otwartymi ustami. Ale przy młynie zatrzymała się i Tymon stanął także. - Nie pójdziesz tam? - zapytała. - Gdzie? - krzyknął. - No, tam, zawsze tam wstępujesz. - Nie zawsze. Już dawno tam nie byłem. - A dzisiaj? - Dzisiaj też nie. Ruszył z gniewem przed siebie, nie zważając, że mała zupełnie za nim nie może nadążyć. Ale zatrzymał się po chwili. Do diabła! - pomyślał. Cóż to za smarkata! Co za bękart przemądrzały! - Wracaj do domu sama! - krzyknął i pochylił się, jakby miał zamiar ją uderzyć. Ale nie uderzył, tylko czapkę mocniej wsadził na głowę i skierował się w stronę młyna. Drzwi do obory były otwarte, domyślił się, że młynarzowa doi teraz krowy, był czas po temu. Wszedł w mrok, w duszną woń rozkładającej się pod zwierzęcymi kopytami słomy, odór odchodów, ale także i zapach siana zadanego już na noc do żłobów. Uśmiechnął się krzywiąc wargi; ktoś, kto by patrzył w tej chwili na niego, nie dostrzegłby w jego twarzy uśmiechu, ale jemu zdawało się, że się uśmiecha, witając te wonie znajome, przydane mu i przypisane losem. Rozpoznał w mroku jasną bluzkę kobiety, podszedł do niej i pociągnął za rękę. - Chodź! Przestraszyła się. - To ty, Tymon? - A któż by inny? Może mógłby być ktoś inny? - Co ty wygadujesz? - Chodź! - Teraz? Poczekaj, skończę doić. - Nie, chodź zaraz! - Wsunął dłonie pod jej pachy i dźwignął ze stołka, zwracając ją twarzą, piersiami i gorącym łonem ku sobie. Wepchnął kolano między jej kolana, gwałtownie pocałował w otwarte ze zdumienia usta. Odór potu bijącego z mokrych pod pachami rękawów bluzki, mieszał się z zapachem czosnku, który jadła na kolację, i słodką mleczną parą, unoszącą się z wiadra pod krowim wymieniem. - Chodź! - powtórzył. - Poczekaj! Wariacie! Skończę robotę, umyję się... - Nie, chodź zaraz! Wydostawszy ją z obory, popychając przed sobą prowadził ją do domu, do tego pokoju, gdzie stało łóżko, rzucił ją między pierzyny i poduszki, i poddarłszy do góry spódnicę, zwalił się na nią. - Boli! - jęknęła. - Coś ty, Tymon? Boli! - ale coraz ciszej powtarzała to słowo, ciszej i łagodniej, i już nie z jękiem, ale z zachwytem, z zachwytem... Kiedy Tymon wyszedł z młyna, zastanowił go warkot motorów ciężkich aut dochodzący od strony szosy. Poszedł w tym kierunku, kryjąc się pod drzewami. Trzy duże, okryte plandekami samochody ciężarowe zdążały powoli, ku zamkniętym już o tej porze wrotom, wiodącym na podwórze za pałacem. Przed nimi, jakby je wiódł za sobą, jechał - niski przy nich i niepozorny - samochód osobowy. Tymon skróciwszy sobie drogę przez park, znalazł się tam pierwszy. Miotał się już tu major Thiel, zapędzając przebywających wciąż na świeżym powietrzu ludzi do ich pomieszczeń w pałacu. Dostrzegł Tymona i przywołał go na pomoc. - Niech stąd idą! Niech się schowają! Nikt tu nie powinien ich widzieć! - Bo co? - spytał z głupia frant Tymon. - Ktoś tu do nas jedzie. I nie wiadomo kto. Nie wiadomo po co. A tu tyle ludzi z Warszawy. Od razu widać po nich, że z Warszawy. Powiedz im, żeby zaraz stąd zniknęli. Jeśli nie chcą sprowadzić nieszczęścia. - Na kogo? - spytał znów, udając naiwnego Tymon. - Na siebie. Na panią Zgorzeniecką. I - zająknął się - i na mnie. - Zaraz ich stąd przegonię. - Tak! natychmiast! O mój Boże, natychmiast! Rozmawiali ze sobą mieszaniną polskich i niemieckich słów, major był już dwa lata w Polsce, a Tymon od 1939 roku miał styczność z Niemcami, z poprzednim treuh~anderem i jego gośćmi, których tamten miewał często w przeciwieństwie do kontuzjowanego pod Dieppe majora. - Jadą tu Niemcy! - zawołał posłusznie do wciąż lekceważących sytuację ludzi. - Chować się! Najlepiej w parku! Chcecie sprowadzić nieszczęście na jaśnie panią? Warszawiacy poginęli w mroku pod drzewami, a nawoływania i niemieckie przekleństwa niosły się już od wrót; były zamknięte. - Nie ma stróża przy bramie? - zaniepokoił się Thiel. - Pewnie nie ma - nie ulegając przejęciu majora, lakonicznie odpowiedział Tymon. - Gdzie jest, u diabła? - Pewnie poszedł do domu. - Już? - Miał powiedziane, żeby zamykać o szóstej, to i zamyka. - Nikomu nie zostawia klucza? - Nie. Sam pan major powiedział, że tylko Majchrzak odpowiada za klucz. Mówił mi to raz, jak musiał czekać na mnie, kiedy odwoziłem doktora do miasta. - Do diabła! - zaklął znów major. - Jeśli to ktoś ważny... - Sadził dużymi krokami ku bramie - Tymon bez takiego pośpiechu podążał za nim. Czterech żołnierzy, prawdopodobnie kierowców, szarpało bramą. Wrzeszczeli, wpatrując się w głąb podwórza. - Otwierać! Śpią tu wszyscy? Otwierać! Major zbliżył się, starając się dostrzec, kto siedzi w osobowym samochodzie, ale było na to już zbyt mroczno. - Brama musi być zamknięta - powiedział do żołnierzy, którzy zaprzestali łomotania, oddając mu z niezbyt wielkim respektem honory wojskowe. - Musi być zamknięta. Za dużo tu się kręci różnych... - urwał, przypominając sobie o niewłaściwości takiej informacji. - Kto jedzie? Co to za ładunek? Z osobowego samochodu wysiadło dwóch oficerów Wehrmachtu. Pułkownik i porucznik. Powoli zbliżyli się ku bramie. Thiel zasalutował. Przez żelazne sztachety wciąż nie ustępującej bramy patrzyli na siebie uważnie, ci dwaj, cało uchodzący przed frontem, i on, naznaczony własną klęską w dniach największej niemieckiej chwały. - Chcielibyśmy tu przenocować - powiedział pułkownik, siwy już, ale na twarzy jeszcze czerstwy, choć o oczach znużonych, chyba nie tylko drogą. - Pan jest tu treuh~anderem? - Tak. Proszę, służę gościną. - Tylko że brama zamknięta - zauważył cierpko porucznik. Długo musiał czekać na awans nawet w wojennych warunkach, nie był o wiele młodszy od pułkownika. - Wpuścicie że nas wreszcie. - Stróż zamknął bramę, jak zwykle o szóstej - jął tłumaczyć się Thiel - wydałem rozkaz, żeby zamykał o szóstej... - W porządku, słusznie - rzekł zmęczonym głosem pułkownik - ale niech teraz otwiera. - Rzecz w w tym - major mimo chłodnego wieczoru poczuł falę gorąca na twarzy, jakby w pobliżu płonęło ognisko - rzecz w tym, że zabrał klucz, zawsze zabiera klucz, bo on za ten klucz odpowiada, taki wydałem rozkaz, ale zaraz poślę po niego człowieka... - Przecież można przejść przez park - odezwał się Tymon półgłosem. - Furtka przez całą noc otwarta. - I dopiero teraz się o tym dowiaduję, pomyślał major, szczęśliwy, że stangret udzielił mu tej informacji po polsku. - Zaraz poślę człowieka po klucz - powtórzył zwracając się ku pułkownikowi, po stróża z kluczem. A tymczasem przeprowadzę panów przez park... - Nie ruszę się stąd - przerwał mu pułkownik - dopóki samochody nie znajdą się za bramą, zamkniętą oczywiście z powrotem przez stróża. Moi żołnierze zostaną przez całą noc przy samochodach. Ładunek jest zbyt cenny... - Ależ dostarczenie klucza potrwa kilka minut, teraz major odważył się przerwać pułkownikowi. - Mieszkania służby folwarcznej są niedaleko, a pan pułkownik mógłby przez ten czas odświeżyć się po podróży, zanim... zanim poprosimy na kolację. - Zgoda - pułkownik z lekkim wahaniem przystał na tę propozycję. - Pan - zwrócił się do porucznika - zostanie przy wozach, a gdy znajdą się na podwórzu, dołączy pan do mnie. Mam nadzieję, że mnie pan odnajdzie w tym zamczysku. - Patrzył na potężną sylwetkę północnej ściany pałacu, rysującą się wyraźnym konturem na tle jaśniejszego nieba. - Ogromna budowla - mruknął. I ponura. Chyba tu nie straszy? - Przynajmniej nie w skrzydle, które zajmuję - usiłował zażartować Thiel. - Prowadź do furtki, rozkazał stangretowi, uznając, że osobiście powinien zjawić się przed pułkownikiem po drugiej stronie bramy. Tam też dopiero dokonano prezentacji. - Oberst von Roth - przedstawił się pułkownik. - Oberleutnant Schulze - o ton niżej wyznał swoje nazwisko porucznik, który zapewne bez entuzjazmu przyjął rozkaz pułkownika; pragnął także jak najprędzej odświeżyć się po podróży i zasiąść przy stole. - Pędź zaraz do Majchrzaka - Thiel zwrócił się do Tymona - niech przyjdzie zaraz z kluczem i przez całą noc nie rusza się ze stróżówki przy bramie. Z nieba mi spadłeś! - dodał ciszej. - Wynagrodzę ci to. Kiedy prowadził pułkownika przez park, bał się przez cały czas, czy nie napotkają długo spacerujących tu warszawskich uciekinierów. Na tę stronę pałacu nie dotarło zapewne nawoływanie Tymona, żeby się pochowali, i łazili chyba jeszcze po alejach, nie robiąc sobie nic z tego, że majątek jest we władaniu niemieckiego treuh~andera, który musiał przecież znać i respektować zarządzenia dotyczące dawnych mieszkańców Warszawy. To, że pani Zgorzeniecka zlekceważyła sobie jego obecność w Łęgowie i przyjęła ich do siebie, było pierwszą rysą w ich wojennych stosunkach. Ale nieraz nocą, nie mogąc zasnąć myślał sobie, że może go nie zlekceważyła... Może po prostu nie wyobrażała sobie, że mógłby jej nie pozwolić na okazanie pomocy tym bezdomnym ludziom. Nie mając pewności co do prawdziwych powodów takiego zachowania się pani Zgorzenieckiej rozmawiał teraz głośno z pułkownikiem w nadziei, że jego podniesiony głos dociera nie tylko do uszu gościa, którego wiódł ku frontowemu wejściu do pałacu. Ale schody pod kolumnadą były ulubionym miejscem wieczornych rozmów tak licznych teraz mieszkańców pałacu, opowiadano tu sobie o przeżyciach w różnych dzielnicach miasta, o bojach tam toczonych, o zwycięstwach, niezapomnianych zwycięstwach, obnoszonych przez ostateczną klęskę, i w ferworze tych zwierzeń nie zorientowano się na czas, że głośna niemiecka rozmowa wiedziona już u wylotu alei jest, być może, przesyłanym tu ostrzeżeniem, nakazem, którego nie wolno było lekceważyć. Za późno więc zerwały się ze schodów i umknęły w mrok pod drzewami pochylone postacie, za późno umilkły rozmowy. Pułkownik przystanął; u jego boku zatrzymał się także zatrwożony i zmieszany major. Czy to lekceważenie ze strony tej starej baby - myślał w popłochu, czy też ona nie wyobrażała sobie, że mógłbym... że bym potrafił...? - To ludzie... z Warszawy? - zapytał von Roth. Chyba jednak nie wyobrażała sobie, naprawdę nie wyobrażała sobie... Thiel nie był w stanie uwolnić się od tej myśli. - Być może - wyjąkał - być może, znaleźli się tu jacyś... - Uciekinierzy - raczej stwierdził, niż zapytał pułkownik. - Uniknęli... - szukał odpowiedniego słowa, wykonując niesprecyzowany ruch ręką - uniknęli transportu? - Tak sądzę. - Pan o tym wiedział? Thiel zastanowił się, czy ma jeszcze choć odrobinę odwagi, tak niepotrzebnie i nierozważnie roztrwonionej pod Dieppe, i uznał najwidoczniej, że tak, bo odpowiedział: - Wiedziałem. - I dodał, nie zniżając spojrzenia swego jedynego oka. - To bardzo nieszczęśliwi ludzie. Pułkownik zbliżył się do niego o krok, milczał. Były w jego życiorysie wojenne lata, w których wiedziałby, jak zareagować na takie odezwanie się oficera niższego rangą, ale teraz miał już za sobą tysiąc, tak - tysiąc kilometrów nie Drang nach Osten, ale R~uckkehr aus Osten z cennym ładunkiem, który miał dowieźć do Kajser Friedrich Museum in Posen, a stamtąd zapewne do Berlina, a może... może jeszcze gdzieś dalej. Wykonał więc po raz drugi ten jakiś nieokreślony ruch ręką, który równocześnie tak wiele wyrażał. - W kategoriach ocen, od których... odwykliśmy, chyba tak, ma pan rację, to są nieszczęśliwi ludzie. Ale - usiłował zaraz sam sobie zaprzeczyć, w końcu skąd miał wiedzieć, kim jest ten poznany przed chwilą człowiek, nawet nie widział go dokładnie w gęstniejącym coraz bardziej mroku pod drzewem, gdzie stali, tylko czarna opaska na oku odcinała się wyraźną czernią na jego bladej twarzy - ale - powtórzył głośniej - któż jest temu winien? - Wypowiedziawszy to, umilkł na długo. - Nie, nie! - krzyknął nagle. - Nie kompromitujmy się do reszty tym powtarzaniem starych zwrotów, które tak nieoczekiwanie zaczynają pasować do nas samych. Thiel także nie wiedział, kogo ma przed sobą, wprawdzie oddał się już w jego ręce, wyznając, że nie bez jego wiedzy, a więc i akceptacji, warszawiacy znaleźli schronienie w Łęgowie, ale na tym powinien zaprzestać, do licha! - na tym powinien zaprzestać. Różne wyznania cisnęły się na usta Niemcom, wracającym ze wschodu, dość pośpiesznie wracającym ze wschodu, należało jednak mieć tyle rozsądku, żeby ich wysłuchiwać nie dołączając do nich swoich. - Mam nadzieję - powiedział, z ulgą wsłuchując się w swój spokojny głos, a nawet jakby leciutkie stuknięcie obcasami, mam nadzieję, że odpocznie pan należycie w Łęgowie po trudach podróży. Zadbam o to. - No dobrze - odrzekł pułkownik po dość długiej, bo chyba bardzo długiej chwili - nikogo nie widziałem, nie słyszałem, a także... nic nie mówiłem. Niech pan prowadzi do pałacu. Polscy właściciele... - Jest tylko właścicielka. - Wdowa? Czy mąż na Zachodzie albo w niewoli? - Zdaje się, że... panna. - O ho, ho! - zawołał pułkownik, usiłując puścić w niepamięć rozmowę. - Młoda? - Niezupełnie. Po... siedemdziesiątce. - I sama tu siedzi? - Ostatnio przyjechała do niej z Krakowa... z Krakowa - powtórzył - przyjechała do niej kuzynka. - Też po siedemdziesiątce? - Nie. Całkiem młoda. - Mam nadzieję, że poznamy obie panie. A może nam nie zechcą okazać swojej polskiej gościnności? - Nie sądzę - wykrztusił Thiel. Zarządziwszy kąpiel dla pułkownika, podążył natychmiast do gabinetu pani Zgorzenieckiej, potykając się o toboły i bagaże rozłożone na korytarzach zajmowanego przez nią skrzydła. Zapukał i długo nie mógł doczekać się zaproszenia do środka, choć dochodził go stamtąd głos, głos tej młodej, jak zorientował się, czytającej jakąś książkę. Nie powinien był przeszkadzać, ale sytuacja była zbyt poważna, żeby mógł się stąd wycofać, nie rozmówiwszy się z panią Zgorzeniecką. Zapukał jeszcze raz, ale i tym razem nie poproszono go, by wszedł. Poczuł rumieńce występujące mu na policzki, choć pomyślał, że pani Zgorzeniecka nie może przeczuwać, iż to on stoi tu za drzwiami; tylekroć w ciągu dnia była niepokojona przez ludzi, którzy przebywali teraz w pałacu, miała prawo być tym zmęczona. Musiał jednak zapukać jeszcze raz i uczynił to teraz znacznie mocniej. `ty III (cd.) Kuzynka z Krakowa nie przestawała wciąż czytać, ale pani Zgorzeniecka zawołała - naprawdę z nutą zniecierpliwienia w głosie: - Ależ proszę! Proszę wejść! Gdy naciskał klamkę i przekraczał próg, młoda Polka w dalszym ciągu czytała, ale gdy go zobaczyła, złożyła książkę, wsunąwszy palec między kartki. - Ach, to pan! - powiedziała pani Zgorzeniecka, co wprawiło Thiela w nieco lepszy humor. - Ja, przepraszam, że przeszkadzam... - Ależ proszę. - Słyszała pani zapewne, że zajechały tu samochody... - Powiedziano mi o jakichś wrzaskach przed bramą. - Rzecz w tym, że zamknięta. Ale posłałem już Dudę po Majchrzaka, żeby otworzył. - W porządku. Zawsze pan dysponował służbą... - Ale nie o to chodzi. Jedzie... jedzie ze wschodu pułkownik von Roth. Zaprosiłem go i towarzyszącego mu oficera do siebie na kolację i nocleg, ale w rozmowie przed chwilą pułkownik wyraził pragnienie poznania pani. - Mnie? - pani Zgorzeniecka uniosła się nieco w fotelu. - Tak. I pani - major skłonił się Oldze, która wciąż nie odkładała książki, trzymając palec między jej kartkami, jakby przynaglając go w ten sposób do wyjścia. - Boże drogi - wyszeptała pani Zgorzeniecka. - Rozumiem, że to kłopot - wiedeńczyk pośpieszył nadać temu westchnieniu najbezpieczniejsze znaczenie. - Ale pułkownik wiele słyszał o polskiej gościnności, a co się tyczy tak rzucającej się w oczy i tylu osobom okazywanej gościnności Łęgowa, ma nadzieję, że zostanie okazana i jemu. Pani Zgorzeniecka długo patrzyła w jedyne oko majora. - Rozumiem - powiedziała. - Ale ja naprawdę nic nie mam - dodała jednak z nadzieją w głosie - nic, co bym mogła podać takiemu - podkreśliła - gościowi. Kartofle, kasze, zalewajki to nasze menu... - Pomyślałem o tym - major odważył się na uśmiech - to znaczy... myślałem o tym, kiedy tu szedłem. - Mam sardynki i wędzoną szynkę, wprawdzie surową, miałem właśnie jutro wysłać matce paczkę do Wiednia, ale chyba można ją jeść i bez gotowania. - Oczywiście - mimo woli wciągnęła się w te rozważania pani Zgorzeniecka. - Chciałem też posłać trochę jaj, kucharz mógłby naprędce zrobić je faszerowane; i alberty do herbaty... herbatę także mam. I wino, dwie butelki wina... - No to właściwie - uśmiechnęła się nieco zbyt cierpko pani Zgorzeniecka - jest całe przyjęcie i pan nas na nie zaprasza... - Tym większa moja przyjemność - skłonił się lotnik. - My mamy chleb - powiedziała pani Zgorzeniecka - pomidory, marynaty z grzybów i śliwek i, zdaje się, trochę masła. - Ależ to prawdziwa uczta! - promieniał major. Nabrawszy pewności, że pani Zgorzeniecka zaczyna godzić się z myślą o wspólnej kolacji (choć właściwie - i musiał się do tego przyznać przed sobą - zmusił ją do tego), patrzył teraz na tę drugą w nadziei, że i ona, choć cierpko, się uśmiechnie. Ale Olga siedziała z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu, może tylko trochę niepokoju czaiło się w jej oczach, i tak ją zostawił wychodząc, żeby jak najprędzej przekazać do kuchni, posiadane produkty. Boi się mnie, pomyślał nie po raz pierwszy. Dlaczego, u diabła, tak wciąż się mnie boi? Rozmowa przy kolacji potoczyła się - ku przyjemnemu zdumieniu majora - nader swobodnie. Pani Zgorzeniecka wystąpiła w brązowej koronkowej sukni (jak to dobrze, że trochę babę postraszyłem, pomyślał) i doskonale utrzymywała się w roli gospodyni. Raz tylko niepotrzebnie zapytała o ładunek tak pieczołowicie konwojowany na zachód. I pułkownik - chyba równie niepotrzebnie - uściślił: - Do Poznania. Do Kaiser Friedrich Museum. - Skąd? - indagowała dalej pani Zgorzeniecka, a Thiel zaczynał wić się na krześle. Pułkownik odpowiedział spokojnie: - Z terenów zamieszkanych... - zająknął się jednak - dawniej zamieszkanych przez Niemców Bałtyckich. Musimy zabezpieczyć te dobra kulturalne, póki... - Póki co? - znowu zdenerwowała Thiela tym pytaniem pani Zgorzeniecka. Von Roth patrzył jej wytrwale w oczy. - Póki nie będą mogły wrócić na dawne swoje miejsca. Porucznik Schulze nałożył sobie drugą, może trzecią, porcję szynki, z salaterki zgarnął na swój talerz sporą część sałatki pomidorowej, posmarował pyszny polski chleb masłem. Uznał, że najbezpieczniej przy tym stole jest zająć się jedzeniem. A rozmowa, prowadzona głównie przez pułkownika i odzywającą się teraz nieczęsto panią Zgorzeniecką, dotyczyła przeważnie zbliżającego się frontu i konsekwencji, jakie niosła inwazja rosyjska. - Zagrożenie bolszewickie - von Roth wiódł konwersację, jakby nie było żadnych różnic między nim, von Rothem, a polską arystokratką, a gdyby jednak jeszcze coś ich dzieliło, niweczyła je i wygładzała ta jedna okoliczność: zagrożenie bolszewickie jest równie katastrofalne dla Niemców, jak i dla Polaków. Z głębi dziedzińca napłynął warkot motoru, a gdy ucichł przy bramie, krzyki i nawoływania poderwały od stołu niemieckich gości. - Cóż to takiego? - zatrwożył się pułkownik i dopiero, gdy z gwaru, który docierał do sali jadalnej przez uchylone okna, wyłowił niemieckie słowa, spojrzał pytająco na Thiela. - Spodziewa się pan kogoś? - Nie, nikogo się nie spodziewam. - Thiel podszedł do okna. Brama była już otwarta, w świetle reflektorów samochodu dojrzał stróża Majchrzaka, który usiłował coś tłumaczyć oficerowi Ss w skórzanym czarnym płaszczu. Żołnierze byli jeszcze najwidoczniej na kolacji. Widział go tylko raz - na przyjęciu w Janiczkach, na którym musiał być, skoro go jako najbliższego sąsiada zaproszono - raz tylko go widział, ale chyba ze względu na sławę, która go otaczała po zwycięskim tłumieniu powstania w Warszawie, zapamiętał go dokładnie, zapamiętał go jakoś groźnie i boleśnie - to wyraźnie towarzyszyło wspomnieniu tej chwili. A oto ten człowiek szedł teraz w rozpiętym skórzanym płaszczu, ku tylnemu wejściu do pałacu w Łęgowie. - Dirlewanger - odwracając się od okna powiedział nie wiadomo do kogo, do dwóch oficerów niemieckich, czy do Polek, które cofnęły się na oparcie swoich krzeseł, jakby je kto uderzył w piersi - Ss_gruppenf~uhrer Dirlewanger. I rzucił się ku drzwiom, i biegł mu naprzeciw przez długie korytarze, potykając się o złożone tu worki i tłumoki. Klął przy tym na głos i wyobrażał sobie, jakby klął tamten, gdyby tak jak on się o nie potykał, skierowany tu przez służbę do sali jadalnej także na kolację do jaśnie pani. Front wschodni! - myślał. Ale czy mogli go skierować na front wschodni? Z jednym okiem na front wschodni?! Zdążył spotkać Dirlewangera przed wejściem i na ratunek przyszła mu myśl, żeby powitać go jak najbardziej upragnionego gościa. Wyciągnął w górę rękę z niemieckim pozdrowieniem, a opuściwszy ją rozpromienił się w uśmiechu. - Witam! Witam w Łęgowie! - Dirlewanger - uznał za słuszne przedstawić się przybyły. Thiel wymamrotał swoje nazwisko, odważył się jednak przypomnieć: - Mieliśmy już okazję się poznać, to znaczy ja miałem ten zaszczyt... - Gdzie? - Po sąsiedzku, w Janiczkach. - Być może - uciął ten temat Dirlewanger. - Co to za samochody na dziedzińcu? - Pułkownik von Roth wiezie jakiś cenny ładunek do Kaiser Friedrich Museum w Poznaniu. Zatrzymał się w Łęgowie na noc. - W porządku. Ja nie w tej sprawie, nie w tej sprawie do pana. - Służę - Thielowi przy tym słowie stężała twarz. Cofnął się o krok, wskazując zapraszającym gestem drzwi poza sobą, a gdy znaleźli się wewnątrz - korytarz wiodący do zajmowanego przez niego skrzydła. Na szczęście nie było tu żadnych śladów obecności warszawiaków, ta jego część wydawała się całkowicie pusta, nie licząc samotnego gospodarza i prowadzonego teraz przez niego ku gabinetowi gościa. Dirlewanger obrzucił najpierw cokolwiek zdumionym spojrzeniem urządzenie, ściany i sufit pokoju, do którego wszedł. Prawdopodobnie nigdy nie bywał w posiadłościach takich jak Łęgowo, w Janiczkach dwór był o wiele skromniejszy. Poza tym już w tym pierwszym momencie zdenerwowała go myśl, że jakiś oficerek lotnictwa wiedzie sobie tutaj tak jedwabne życie. Zaproszony do zajęcia fotela, nie usiadł. Stał pośrodku gabinetu w rozpiętym płaszczu, wyraźnie nie mając zamiaru zabawić tu zbyt długo. - Doszły mnie słuchy - powiedział - że ukrywają się tu uciekinierzy z Warszawy. Thiel, który po takim samym stwierdzeniu von Rotha pozwolił sobie na szczerość, teraz uznał, że byłaby to zbyt wielka lekkomyślność. - Widział pan przecież, że nikogo tu nie ma, panie gruppenf~uhrer. Panie generale - dodał, zatrwożony nagle, że Dirlewanger ceni sobie może wyżej tytuł generała policji, który także mu przysługiwał. - U pana nie, nie posądzam pana o to, ale u właścicielki majątku... Niech ją pan tu sprowadzi. - Może... - zawahał się wiedeńczyk, zaczynało mu się robić gorąco - może niechby raczej... przyjęła nas w swoim gabinecie. Dirlewanger spojrzał na niego ostro. - Widzę, że zasiedział się tu pan na zbyt miękkich kanapach i fotelach. Trzeba chyba przypomnieć panu, że inni Niemcy w tym czasie... Thiel poczuł krew uderzającą mu do głowy. Wyprostował się, wysunął naprzód pierś, ale nie stuknął obcasami. - Ja już oddałem... już złożyłem moją ofiarę F~uhrerowi i Ojczyźnie. Dirlewanger z wyraźnym brakiem większego zainteresowania przyjrzał się czarnej opasce na jego pustym oczodole. - Czy uważa pan, że czyjeś serce tylko dlatego, że jeszcze bije, jest mniej cenne? - W uśmieszku, który na ułamek sekundy wykrzywił u wargi, krył się nie tajony triumf; udał mu się ten zwrot. Thiel się załamał. Wyprężył się jeszcze bardziej i jednak stuknął obcasami. - Nie, panie generale. Nie uważam tak. - No widzi pan. Nawet ofiara, jak pan nazwał swoją stratę, zwłaszcza ofiara, nie upoważnia do pychy. A teraz niech pan zawoła tę... Zgorzeniecką - wymówił z trudem - nie mam zbyt wiele czasu. Thiel, choć zupełnie już spokorniały, nie ruszył się jednak z miejsca. - Mamy gości... - Mamy...? Co to znaczy: mamy? - Pani Zgorzeniecka zaprosiła pułkownika von Rotha i towarzyszącego mu porucznika na kolację. Dirlewanger dopiero teraz usiadł. - Nie! - roześmiał się. - Czy ja dobrze słyszę? - Pragnę dodać, że pułkownik von Roth wyraził w rozmowie ze mną nadzieję na to zaproszenie. - Ach, tak. No, teraz rozumiem. Nie będę wobec tego psuł wieczoru pułkownikowi. Odłożymy tę rozmowę do jutra. Całą sprawę odłożymy do jutra, tylko że już ktoś inny zjawi się tu w moim imieniu. Mam nadzieję - wstał, obciągnął mundur pod rozpiętym płaszczem - że nie ostrzeże pan pani Zgorzenieckiej, ani ludzi, których u siebie przetrzymuje. Mimo tak długiego korzystania z tych kanap i foteli, jest pan chyba jeszcze żołnierzem. Skierował się ku drzwiom, a Thiel bez słowa ruszył za nim, żeby odprowadzić go do samochodu. Przy drzwiach, które otworzył przed nim kierowca, Dirlewanger zatrzymał się jednak na chwilę. - Niech pan pozdrowi ode mnie pułkownika - powiedział do Thiela. - Niech mu pan powie, że doktor Dirlewanger mu się kłania. - Był w randze Ss_gruppenf~uhrera i generała porucznika policji, za stłumienie powstania w Warszawie został odznaczony Krzyżem Rycerskim z liśćmi dębowymi, ale uznał za słuszne podać swój tytuł naukowy doktora praw, równoważący - jak mu się wydawało - to "von" przed nazwiskiem Rotha, z takim naciskiem wymawiane przez kalekiego lotnika. I Thiel tak to odebrał. Wysilił się na uśmiech. - Tak jest, przekażę. Dziękuję. Długo wracał do sali jadalnej, potykając się znów o tłumoki, worki i skrzynki, zalegające korytarze. Ci ludzie, którym udało się wynieść je z warszawskich gruzów i pożogi, musieli do jutra gdzieś się z nimi podziać, żeby uniknąć aresztowania i wywózki. I żeby pani Zgorzeniecka uniknęła tego losu. Ale jeśli był jeszcze żołnierzem, jak powiedział, jak odważył się powiedzieć do niego Dirlewanger, jeśli był jeszcze niemieckim żołnierzem, powinien wrócić teraz z pogodną twarzą do sali jadalnej, przekazać pozdrowienie pułkownikowi, zapewniając, że wizyta Dirlewangera miała charakter najzupełniej sąsiedzki, bywał przecież częstym gościem w Janiczkach, gdzie u przyjaciół przebywała jego siostra. I nawet mu się to wszystko udało. Pułkownik całkiem miło przyjął pozdrowienia, pani Zgorzeniecka w ogóle nie zareagowała na incydent niezwykłych odwiedzin, tylko jej krakowska kuzynka, jak mu ją przedstawiono, a w co coraz mniej wierzył - patrzyła na niego z posępnym niepokojem. Więc jeszcze i to, myślał, jeszcze i ona. Licho wie, czy ma jakieś papiery, przynajmniej krakowski ausweis. Zabiorą ją jutro razem z innymi, najprawdopodobniej zabiorą ją jutro na roboty do Rzeszy albo do Oświęcimia, jeśli on... jeśli on nie zdobędzie się na to, żeby... Nie zdobył się. Pułkownik, ożywiony kilkoma kieliszkami tokaju, wiódł błyskotliwą rozmowę z panią Zgorzeniecką i dopiero półgłosem wyrażona uwaga porucznika - zrozumiała przy zupełnie opróżnionych półmiskach - że o świcie następnego dnia udają się w dalszą drogę, skłoniła go do powstania od stołu i pożegnania pań. Thiel odprowadził obydwu oficerów do przeznaczonych dla nich pokoi i udał się do siebie. Położył się i długo wsłuchiwał się w ciszę panującą w pałacu. Tyle się nasłuchał w dzieciństwie o duchach w zamkach i pałacach - tutaj nie zdarzyło mu się żadnego spotkać, a dzisiejszej nocy przynajmniej jeden z kilku pokoleń zmarłych Zgorzenieckich powinien się zjawić i ostrzec ostatnią z nich o grożącym jej niebezpieczeństwie. Był zbyt wielkim realistą, żeby sądzić, że siły nadprzyrodzone wyręczą go w spełnieniu obowiązku, który na nim wyłącznie spoczywał. Ale właściwie dlaczego się do niego poczuwał? Był żołnierzem wielkiej - i do niedawna zwycięskiej - armii, która teraz cofała się olbrzymim frontem z rozległych wschodnich obszarów na swoje, jakże małe przy tych przestrzeniach (po tych przestrzeniach?) leże. Był żołnierzem armii, która także z zachodu w to leże ciągnęła. Ale czy dlatego jego dawne powinności miały być teraz zastąpione przez nowe, nie licujące z mundurem, ze złożonymi w nim przysięgami - mazgajska litość, rozczulanie się nad ludźmi, którzy wciąż pozostawali najzaciętszymi z wrogów, rozczulanie się nad nimi, podczas gdy tylu Niemców, jak mówił Dirlewanger, jak powiedziałby każdy na jego miejscu, gdy tylu Niemców... Ależ to oni wywołali tę wojnę i nieskończona ilość konsekwencji wypływała z tego niezbitego faktu. Zerwał się z łóżka i w bieliźnie stanął przy oknie. W parku panowała nieprzenikniona ciemność październikowej nocy, rozjaśniona tylko jakby dołem, u podnóża drzew, nikłym blaskiem opadłych liści. Otworzył okno i odetchnął głęboko chłodnym, wilgotnym powietrzem. Było orzeźwiające, gdy wdychało się je, wychyliwszy się z ciepłego pokoju; na pewno nie wydawało się takie żołnierzom w okopach, żołnierzom w marszu, żołnierzom... Czy naprawdę mogliby go wysłać na front wschodni za ostrzeżenie pani Zgorzenieckiej? Za ostrzeżenie tych ludzi, którzy teraz spali spokojnym snem, wreszcie spokojnym snem po przeszło dwóch miesiącach warszawskiego koszmaru? Ale co zrobią ze sobą, jeśli się dowiedzą, że muszą stąd się wynieść, że muszą uciekać? Dokąd? W pobliskich wsiach pełno było warszawskich uchodźców, zdarzały się tam także rewizje. Więc las... Nie tylko dla żołnierzy w okopach jesień była przykrą porą roku. Tylko że ci tutaj liczyli na to, że lada dzień, lada tydzień front przewali się na zachód, a oni znajdą schronienie pod każdym polskim dachem. Zamknął okno, wrócił na łóżko, kołdrę podciągnął pod brodę, nasunął ją na twarz. Nie powinien się zatem martwić o ludzi, którzy z takim utęsknieniem wyglądali niemieckiej klęski. Niech ich piekło pochłonie, myślał, po co zachciało im się wywoływać powstanie i narażać Niemców, tak, narażać Niemców na nowe okrucieństwa, które przez wiele lat będzie się pamiętało w Europie? A może nie będzie się ich pamiętało...? Może zapomni się o nich bardzo szybko, albo w ogóle nikt w nie nie uwierzy i tylko on poniesie doraźną klęskę, doraźną odpowiedzialność, gdyby przyszło mu do głowy, do tej głupiej austriackiej głowy, umniejszyć te okrucieństwa, ostrzegając... Jednak ostrzegając panią Zgorzeniecką. Znów zerwał się z łóżka i przeszedł się po pokoju. - Niech ich piekło pochłonie! - powtórzył tym razem na głos. Co go obchodziła ta zbieranina ludzka, śpiąca teraz spokojnie pod dachem, pod którym on właśnie z tego powodu zasnąć nie mógł. Co go obchodziła ta stara kobieta, nieraz pozwalająca sobie w stosunku do niego na wyniosłość, której na przykład nie okazała pułkownikowi, ponieważ miał to "von" przed nazwiskiem, a więc był z tej samej sfery? Niech sobie sama radzi, ma chyba dość biżuterii, żeby osłabić poczucie obowiązku w ludziach Dirlewangera. Ale czy ona potrafi to zrobić? Nie, na pewno nie. Nie wygląda na to. Może mógłby w tym pośredniczyć...? Usiadł na łóżku i przez chwilę się nad tym zastanawiał. Co za przekleństwo losu - on się także do tego nie nadawał! Położył się, ale już po chwili zerwał się z posłania, jak podrzucony sprężyną. Rzucił się do drzwi. Tylko... jak miał teraz po nocy dotrzeć Do pani Zgorzenieckiej, znał tylko drogę do jej gabinetu, nie wiedział, gdzie sypiała. Wściekły na arystokratów całego świata, zastanawiał się, jak postąpiłby na jego miejscu pułkownik von Roth, gdyby, wyzbywszy się resztek niemieckiego rozsądku, mógł zdecydować się na takie absurdalne działanie. Otóż pułkownik von Roth posłużyłby się niewątpliwie służbą i jej zleciłby obudzenie dziedziczki. Uznawszy ten sposób za jedynie możliwy, Thiel zadzwonił na swego służącego, młodego fornala, z którego w ciągu dwóch lat uczynił prawdziwego lokaja, a gdy ten zjawił się nieprzytomny od snu, ale już przerażony - po polsku przerażony - kazał mu obudzić i sprowadzić pokojową jaśnie pani. - Teraz... po nocy? - wykrztusił służący. - Teraz! - krzyknął. - I jak najprędzej! - Wiktunię mam sprowadzić? - Ją! Nie pytaj się, tylko zaraz ją tu sprowadź! - Tak jest - szepnął służący. Trwało to jednak długo. Chyba jej nie... pomyślał z odrazą, choć osoba Wiktuni w tym wyobrażeniu budzić jej nie mogła, to tylko ta ochota u tych ludzi objawiana we wszelkich okolicznościach, sprowadzała uczucie niesmaku, a może... zazdrości? Rozmnażali się bez opamiętania, wojna nie wojna, wciąż gdzieś kwiliły jakieś niemowlęta i tu, w pałacowych pokojach, także roznosił się ich płacz. Wiktunia ukazała się wreszcie w drzwiach, nienagannie przystrojona w czarną sukienkę, biały fartuszek i koronkowy stroik na głowie. - Czy coś się stało? - spytała rzeczowo. - Tak... To jest... może się stać. Prowadź mnie do sypialni jaśnie pani! Obudź ją i powiedz, że muszę z nią rozmawiać. - Jaśnie pani z trudem zasypia i jeśli ją teraz obudzę, będzie się już męczyć do rana... - Nie będzie się męczyć do rana! - podniósł głos. - Idziemy! I znowu szedł przez korytarze zapchane tobołkami i workami, duszne od smrodu, który wydzielały, od tego samego na całym świecie odoru nędzy. Pokojowa zatrzymała się w końcu przed jakimiś drzwiami. Odwróciła się ku majorowi. - Ale co mam powiedzieć jaśnie pani? Dlaczego? - Sprawa jest bardzo pilna. Nie mogę czekać z nią do rana. Wiktunia zapukała delikatnie, z poczuciem winy. Nie spodziewała się, że głos jaśnie pani odezwie się natychmiast trzeźwy i nie wyrażający nagany ani niezadowolenia. - Ależ wejdź! Wejdź! Nie śpię! Wiktunia wśliznęła się do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Przez chwilę dochodziły stamtąd szepty i pośpieszna krzątanina. Kiedy poproszono majora do środka, pani Zgorzeniecka leżała półsiedząc na wysokich poduszkach, mizerniejsza i starsza niż za dnia, w olśniewająco białych koronkach wydobytego prawdopodobnie z szafy peniuaru. Pomyślał ze wzruszeniem o flanelowych koszulach nocnych matki i przez ułamek sekundy bardzo zatęsknił do niej, do Wiednia, do swego prawdziwego miejsca w świecie i we własnym życiu. - Domyślam się - zaczęła całkiem spokojnie pani Zgorzeniecka - że skoro chciał pan ze mną rozmawiać o tak niezwykłej porze, sprowadza pana coś nadzwyczajnego. - Istotnie nadzwyczajnego! Musiałem przyjść! Chodzi o pani bezpieczeństwo. - O moje bezpieczeństwo? - Tak. Wczoraj Dirlewanger chciał mówić z panią. - I... dlaczego nie mówił? - pani Zgorzeniecka wygładzała palcami przygiętą koronkę na mankiecie peniuaru. - Uznałem za słuszne zaoszczędzić tego pani. - Dziękuję. Jak pan to... załatwił? - Powiedziałem mu, że mamy, że pani ma gości... I, ze względu na pułkownika, oczywiście, zdecydował się odłożyć sprawę do jutra. Nie on sam już jutro w tej sprawie przybędzie. - Niechże pan powie wreszcie, o co chodzi. - Chodzi o ludzi z Warszawy, których pani do siebie przyjęła. Pani Zgorzeniecka uniosła się na poduszkach. - To mój dom... - Tak, oczywiście, ale obowiązują zarządzenia w odniesieniu do ludności Warszawy, do uchodźców... - Czy miałam zostawić ich pod gołym niebem? O ile wiem, Niemcy teraz sami rozwożą warszawiaków i lokują ich po różnych wsiach. - Tak, ale pani przyjęła ich samowolnie, bez sprawdzenia dokumentów... Proszę zrozumieć, tak to wygląda. I dlatego... dlatego postanowiłem ostrzec panią i... tych ludzi, którzy mieszkają teraz w pałacu. Pani Zgorzeniecka niespodziewanie uśmiechnęła się lekkim skrzywieniem warg. - Bierze pan na siebie tę odpowiedzialność? - Do diabła z odpowiedzialnością, przepraszam, uważam, że zanim rano zjawi się tu podkomendni Dirlewangera, warszawscy uchodźcy powinni opuścić pałac. I pani... pani także. - Ja? - O, Boże! Że też muszę to wszystko pani tłumaczyć. Może pani przecież wyjechać na kilka dni do krewnych, do Krakowa na przykład, dokądkolwiek... - Ale nigdzie się nie wybieram. Nie mam zamiaru opuścić Łęgowa. - I nie musi pani. Chodzi o to, żeby się pani gdzieś tu ukryła na kilka dni. - Na kilka dni? A co potem? - Potem? - Thiel zamilkł na chwilę. - Potem Dirlewanger skończy z Warszawą... zakończy swoją działalność w Warszawie - poprawił się - wyjedzie, i pani będzie mogła tu wrócić ze swojej podróży do krewnych. Ja... ja wszystkiego dopilnuję. O ile... - ze skurczem serca dodał w myśli. - Dziękuję - powiedziała pani Zgorzeniecka z wolna. - A co z tymi ludźmi? - Muszą opuścić pałac. - I dokąd się udadzą? - Nie wiem. Pozostając tu, narażają siebie i panią. Niech się na razie ukryją w lesie. - I co dalej? - Rozejdą się po okolicznych wsiach. Zresztą nie wiem, nie wiem... - powtórzył Thiel już prawie histerycznie. - Uznałem za swój obowiązek ostrzec panią, a pani zrobi, co będzie uważała za słuszne. - Wiktuniu! - zawołała pani Zgorzeniecka. - Ubieram się! I daj mi coś cieplejszego, wyjmij futro z worków na mole! - Popielice? - Nie, czarne karakuły, popielice mogłyby się pobrudzić. Nie wiadomo gdzie... w jakich warunkach będę musiała się ukrywać. A właściwie - spojrzała pytająco na majora, który już wycofywał się ku drzwiom - dokąd mam pójść? - Może... do rządcy? - Przecież tam są także uchodźcy. - No to może do czworaków? - O, co to, to nie, żebym wszy się nabrała? - Najlepiej będzie u Tymona - wtrąciła Wiktunia. - U Tymona Dudy. - A byłaś tam już kiedy? - Nie - jakby z żalem wyznała Wiktunia. - Ale myślę, że tam będzie najlepiej. Daleko, pod lasem. - Dobrze - pójdziemy do Tymona. Obudź panią Olgę. Thiel czekał, że pani Zgorzeniecka wreszcie to powie. Nie on, tylko ona. - I daj jej także ciepłe rzeczy - ciągnęła dalej jaśnie pani. - I futro! Jakieś ciemne futro, daj jej najlepiej brązowe karakuły. - Dobrze, proszę jaśnie pani - szepnęła Wiktunia bez entuzjazmu. - Poślij kogoś, żeby obudził Wonsia. Niech zaraz tu przyjdzie. Mamy mało czasu. Trzeba zawiadomić wszystkich, że muszą zaraz opuścić pałac. Sama im to powiem. A może... - pani Zgorzeniecka jeszcze raz spojrzała pytająco na stojącego wciąż w drzwiach majora - może skończyłoby się dla nich tylko na wywiezieniu do innych, dalszych wsi? - Nie sądzę - Thiel chrząknął nerwowo - nie sądzę, żeby się tylko na tym skończyło, skoro Dirlewanger osobiście się tu fatygował... - Boże! Myślał w popłochu, czego ja tu już nie nagadałem podczas tej nocy! Front wschodni, nic innego, tylko front wschodni, i to przez zgraję warszawskich bandytów i całkiem obcą starą babę, która nawet nie wie, ile futer ma w szafie... - Proszę się pośpieszyć - powiedział bez śladu życzliwości w głosie. - Mamy naprawdę mało czasu. - Tak - powtórzyła gorączkowo pani Zgorzeniecka, zsuwając nogi z łóżka, mamy naprawdę mało czasu. Dniało już, kiedy szły obydwie z Olgą w stronę domostwa Dudów pod lasem. Poprzedzała je Wiktunia z naręczem pledów, a nawet z koszem wiktuałów, pośpiesznie zabranych ze spiżarni z myślą także o sobie; pani Zgorzeniecka - nawet na czas ukrywania się - nie miała zamiaru pozostać bez pokojowej. - Zdążyłoby się jeszcze - Wiktunia zatrzymała się, zrównując z jaśnie panią - zaprząc konie i zabrać łóżka, pościel i co tam jeszcze trzeba. - Tak, masz rację - szepnęła pani Zgorzeniecka, zadyszana od zbyt, jak na nią, pośpiesznego rannego marszu. - Szkoda. - No, bo jak się mamy ukrywać... - Szkoda - powtórzyła jaśnie pani. Niczego sobie nie wyobrażają, myślała Olga, podtrzymując w milczeniu panią Zgorzeniecką. Widziały, jak wygląda ludzki wojenny los, nasłuchały się opowieści o przeżyciach w Warszawie, a wciąż nie potrafiły sobie wyobrazić, że to mogłoby ich dotyczyć, ich spotkać - zarówno jaśnie pani, jak i jej pokojówka wciąż były przekonane o swojej odrębności w tym nieszczęściu. Oldze wydało się to wszystko prawie śmieszne i jedynie życzliwość i wdzięczność, jakie żywiła do pani Zgorzenieckiej, nie pozwalały jej tego okazać. Dudowie sen mieli twardy, mężczyźni i dzieci. Wiktunia długo waliła pięścią w drzwi, bez skutku. W końcu zastukała w okno, źle wprawiona szyba rozdygotała się zaraz i zadzwoniła. Pierwsza obudziła się Zuzanka. - Tata! - zawołała. - Ktoś dobija się do okna! Nikt się wewnątrz nie poruszył, nikt nie odpowiedział dziecku. - Tata! - zawołała znowu Zuzanka. - Dziadku! Ktoś przyszedł i chce wejść. - To my! Z pałacu! - odezwała się Wiktunia przy szybie. - Pani Zgorzeniecka i Wiktunia. - I ja! - zbliżyła się do okna Olga. - Otwórz, Zuzanko! Pośpiesz się! - Już idę! - krzyknęło dziecko rozjaśnionym głosem. - Już, zaraz! Zaraz pani otworzę! Po krótkiej chwili zazgrzytał klucz w zamku i drzwi otwarły się szeroko. Na progu stała Zuzanka, w koszulinie tylko i boso, ale bynajmniej nie przestraszona, zaciekawiona jedynie. - Uciekaj do łóżka - Olga osłoniła ją sobą przed zimnem wiejącym z zewnątrz. - Zaziębisz się. - Nic mi nie będzie. Zawsze tak chodzę. Pani Zgorzeniecka weszła do środka, w zaduch nie wietrzonej izby, w smrodliwą woń brudnych ścian, brudnych sprzętów i naczyń, nie mytych ciał. - O, Boże! - szepnęła. Rozbudzony Adaś zaczął płakać, obydwaj mężczyźni, dziadek i wnuk, chrapali potężnie. Pani Zgorzeniecka zbliżyła się najpierw do starego Rocha, bo spał w pierwszej izbie. W poświacie poranka jego ostre rysy miały w sobie podwójną upiorność - starości i biedy. Muchy zaczynały już oblepiać jego rozdziawioną bezzębną gębę, pchać się do warg i oczu, mrowiły się czarną ruchliwą mapą na podartej pościeli i brudnej ścianie. - Boże, Boże... - zaszeptała znów, ze strachem i grozą odstępując od łóżka, na którym żywe wydały jej się tylko muchy. Zapomniała prawie o tym, co ją tu sprowadzało. Niewyobrażalny dotąd wygląd takiej ludzkiej izby, smród w niej panujący wydały jej się naraz bardziej przerażające niż tamto. Weszła do drugiej izby, za nią Wiktunia. Tu spał Tymon, na takim samym barłogu, w takiej samej zmierzwionej pościeli. Ale ten był przynajmniej młody. Rozchełstana koszula ukazywała pierś szeroką i silną, porośniętą gęstymi ciemnymi kudłami, w otwartych ustach, gdy chrapiąc zanosił się ni to krzykiem, ni jękiem, błyskały białe zęby. Pani Zgorzeniecka, trzymając parasolkę w wyciągniętej ręce, dotknęła szpikulcem tej piersi wznoszone potężnym oddechem, wepchnęła go w czarne kudły. - Tymon! - krzyknęła. - Obudź się wreszcie! Ryczysz, jak zarzynane zwierzę! Usiadł na łóżku, oczy miał otwarte, ale mało przytomne. - Już jedziemy, proszę jaśnie pani - wymamrotał. - Zaraz jedziemy! Jeszcze raz dźgnęła czubkiem parasolki w kudłaty zarost na piersi. - Nigdzie nie jedziemy. Oprzytomnij wreszcie! Przyszłam, bo muszę się tu u ciebie ukryć przed Niemcami. Jest ze mną pani Olga i Wiktunia... Tymon dopiero teraz zrozumiał, co do niego mówiła. Zgarnął koszulę na piersi, zasłonił jej nagość, naciągnął derkę, którą miał przykryte uda i kolana. Patrzył przy tym przerażonym wzrokiem nie na jaśnie panią, lecz na Olgę, choć stała o wiele dalej, w pobliżu drzwi, za które najwyraźniej miała ochotę się cofnąć. - W nocy major przyszedł do mnie - mówiła dalej pani Zgorzeniecka - żeby mnie ostrzec. Był wczoraj wieczorem u niego Dirlewanger, sam Dirlewanger, w Janiczkach mu powiedzieli, że pałac pełen warszawiaków. Chciał już wczoraj rozprawić się za to ze mną, ale uratowała mnie obecność pułkownika, który konwojował coś na zachód... - Wiem - powiedział Tymon, ocknąwszy się wreszcie ze snu i z zaskoczenia - chodziłem do Majchrzaka, żeby otworzył bramę. - Zaprosiłam go na kolację... to znaczy major chciał, żebym zaprosiła pułkownika na kolację, i dzięki temu Dirlewanger odjechał. Zapowiedział jednak, że jutro zjawią się jego ludzie... i major jest zdania... major przekonał mnie, że powinnam zniknąć na ten czas z domu, a on powie, że wyjechałam do krewnych... - Jaśnie pani jest u mnie u siebie - powiedział dwornie Tymon, ściągnął z krzesła przy łóżku spodnie i trzymał je w rękach. - Tylko że... tak niespodzianie. Brudno tu u mnie i wygody żadnej nie będzie... - Jutro wysprzątam ten pokój - wtrąciła się Wiktunia - i uładzę jako tako. Wiedziałam, co robię, zabierając pledy z pałacu. Złaź z łóżka, jaśnie pani musi się położyć! - Już wstaję, już się ubieram - mamrotał Tymon, patrząc wciąż w przerażeniu na trzy kobiety, nie zdejmujące z niego wzroku. - Wyjdźmy - powiedziała pani Zgorzeniecka z udaną wesołością - jak chłop będzie się ubierał przy babach? Wycofały się do kuchni, gdzie - ku zdziwieniu Olgi, która widywała dziadka Dudę zawsze na łóżku - staruszek stał już kompletnie ubrany i kłaniał się jaśnie pani z należnym jej szacunkiem. - Tutaj może się już jaśnie pani położyć - powiedział z serdeczną litością. Mimo osiemdziesiątki słuch musiał jednak mieć nie przytępiony i obudziwszy się, słyszał wszystko, co mówiła do Tymona. - Tutaj będzie pani najlepiej, bo od kuchni ciepło. - Dziękuję ci, mój Rochu. - Pani Zgorzeniecka dopiero teraz się załamała. Usiadła na ławie, dłonie zacisnęła na parasolce. - Na co mi przyszło... na co nam przyszło...? Niespodziewanie nie wojnę chyba miała na myśli, nie ową wojenną sytuację, która sprowadziła ją pod ten dach, ale starość swoją i tego chłopa, który woził ją, kiedy była całkiem młoda i kiedy on był młody. I Roch jakoś od razu to zrozumiał. - Ja to jaśnie panią - powiedział prawie czułym szeptem - wciąż widzę taką młodziutką, taką śliczną... - Dziękuję ci, Rochu - powiedziała, pokonując skurcz w gardle. - Dziękuję ci, mój drogi. W drzwiach stanął Tymon, trzymał pod pachą derkę i poduszkę. - Niech dziadek weźmie swoją pierzynę, pójdziemy spać do obórki. Dzieci - spojrzał pytająco na jaśnie panią - mogą zostać? Bo mógłbym ich łóżko przenieść do kuchni. Nie będą przeszkadzać? - Skądże! - odpowiedziała za panią Zgorzeniecką Olga, za późno zorientowawszy się, że odbieranie jaśnie pani tej decyzji może być przez nią poczytane za jeszcze jedną okoliczność wypływającą z jej upadku, nawet go potwierdzającą. Ale jaśnie pani pokiwała tylko głową. - Ależ tak, niech zostaną. Myślę, mój Tymonie, że po dzisiejszym dniu nic mi już nie będzie przeszkadzać. - Nie będzie tak źle - zawołała Wiktunia z wyraźną intencją i nadzieją pociechy. Gdy tylko Tymon z dziadkiem wyszli, zrzuciła z ich łóżek resztki pościeli, rozścieliła na wypchanych słomą siennikach przyniesione z pałacu pledy. - Przykryje się jaśnie pani futrem. I pani też - powiedziała do Olgi. - Ależ tak - powtórzyła pani Zgorzeniecka. - Z przyjemnością przykryję się swoim futrem. - I zwróciła na Olgę proszące spojrzenie. - Śpij ze mną. Będzie mi trochę - zawstydziła się - raźniej. - To dla mnie zostanie łóżko w kuchni - ucieszyła się Wiktunia. - Myślałam, że będę musiała spać z dzieciakami. - U nas ciasno - odezwała się Zuzanka. - Adaś się rozpycha. I rzuca się w nocy. - Nie musisz się tego bać - urażona jednak trochę roześmiała się Wiktunia. - Słyszysz przecież, że będę spała na łóżku dziadka. - To i dobrze. Kiedy jednak już spały albo jedna o drugiej myślały, że śpi, Zuzanka szepnęła ze swego kąta: - Czy mogę przyjść się przytulić? - Nie teraz - powstrzymała ją Olga. - Może... kiedy indziej... - Kiedy? - chciała wiedzieć Zuzanka. - Powiem ci. A teraz bądź cicho i śpij. - Niech się przytuli - niespodziewanie odezwała się jaśnie pani, i Oldze, gdy dziecko ułożyło się już przy niej, wydało się, że zaczęła cichutko płakać. Uznała za słuszne udać, że tego nie słyszy. Kiedy rano obudziła się, zdrętwiała od niewygodnej pozycji i twardego posłania - pani Zgorzenieckiej obok nie było. Pomyślała, że starsza pani wstała wcześniej i wyszła na świeże powietrze, bo w kuchni jej też nie było. Sama także zapragnęła odetchnąć chłodem poranka, cicho - żeby nie obudzić smacznie śpiącej Wiktuni i dzieci - otworzyła drzwi. Ale pani Zgorzenieckiej nie zobaczyła na progu. Nie było jej też na podwórzu ani w małym ogrodzie; nagie, pozbawione liści gałęzie drzew ukazywały jego przejrzystą pustkę. Obeszła cały dom dookoła, zajrzała wreszcie do obórki. Stojąca przy żłobie krowa zwróciła ku niej pytające spojrzenie. W kącie, na stercie słomy, spali obydwaj Dudowie. Krzyknęła, przerażona tym, że i tutaj nie znalazła pani Zgorzenieckiej. Nie obudzili się. Z nagłą złością, nienawiścią prawie, pozazdrościła im tego chłopskiego, twardego, głębokiego snu, odpędzającego na niezmierzoną dalekość nieświadomości wszelkie niepokoje. A może wcale ich nie doznawali? - Obudźcie się! - krzyknęła, szarpiąc Tymona za rękaw. - Jaśnie pani zniknęła! Tymon usiadł na słomie i tak, jak w izbie, zbudzony niespodzianie, długo wracał do przytomności, i tak, jak tam, z przerażeniem patrzył na Olgę. - Jaśnie pani zniknęła! - powtórzyła. - Spałam, kiedy wstała i poszła. O, Boże! Dlaczego spałam? Dlaczego jej nie zatrzymałam? - Poszłaby i tak - mruknął Tymon, bardziej niż treścią jej słów przejęty obecnością tej kobiety w obórce i tym, że go tu śpiącego widziała. - Poszłaby i tak, nie zatrzymałaby jej pani. Nikt by jej nie zatrzymał. IV Tymon wpadł na dziedziniec pałacu w chwili, kiedy czarny samochód uwoził panią Zgorzeniecką, oddalając się coraz prędzej jesienną perspektywą alei. Major Thiel stał jeszcze przed sienią, za nim rządca Wonś i służba, nawet folwarczni. Zoczywszy Tymona, powtórzył jeszcze raz to, co musiał już mówić im, co im zapewne wielokrotnie przedkładał bez potrzeby przecież żadnej i konieczności tłumaczenia się przed nimi z tego, że on tu stał, a jaśnie panią zabrano, choć usiłował, choć próbował ją przed tym uchronić. - Mówiłem jej! Mówiłem jej, żeby stąd zniknęła! Żeby przynajmniej dziś jej tu nie było. Tymon zatrzymał się zdyszany, długo nie mógł przemówić, ale nie tylko dlatego, że brakło mu tchu, że całą drogę od swego domu biegł tutaj, bo mu tak kazano, bo go o to proszono, bo czekano na wieści, na dobre wieści, które miał przynieść, długo nie mógł przemówić, ważąc pytanie, które wreszcie ośmielił się postawić: - Nie mógł pan... Nie mógł pan jej obronić... - Jak? - krzyknął major. - Jak? Człowieku, co ty sobie wyobrażasz? - Nic sobie nie wyobrażam - odrzekł Tymon cicho. - Nic, zupełnie nic. - Więc nie miał wrócić z wiadomością, z tą dobrą wiadomością, że jaśnie pani, owszem, wróciła do pałacu, ale nic się jej nie stało, obawy były płonne, nikt się tu nie zjawił, nie zjawił się po nią, Niemcy za dużo mieli teraz na głowie, żeby zajmować się jakąś starą kobietą, żeby karać tę kobietę tylko za to... - A czy nie chciałem?... - nie mógł się wciąż uspokoić Austriak. - Kto może mi tu powiedzieć, że nie chciałem jej obronić?... - urwał, przerażony wreszcie tym, co tu gadał, ci ludzie naprawdę nie musieli wszystkiego wiedzieć, dlaczego uważał się za zobowiązanego do wyjaśnień i tłumaczeń przed nimi? Poczuł ulgę na myśl, że niedostateczna znajomość polskiego najskuteczniej powstrzyma go przed powtórzeniem im rozmowy z panią Zgorzeniecką, jaką z nią odbył, kiedy zjawiła się tu rano. Przyjęła go w swoim gabinecie, jakby nic nie zaszło, denerwująco spokojna, nawet spokojniejsza niż zwykle, co oczywiście nie mogło być prawdziwe. Wybuchnął: - Na litość boską! Co pani tu robi? Przecież powiedziałem pani... i pani się ze mną zgodziła... Nie pozwoliła mu skończyć. - Tak, zgodziłam się, ale doszłam do przekonania... Leżąc na łóżku Tymona Dudy doszłam do przekonania, że... W końcu kim pan jest dla mnie i ja dla pana, żeby miał mnie pan ostrzegać i brać na siebie taką odpowiedzialność? - Nie będziemy się teraz nad tym zastanawiać - wykrztusił. - Owszem - podniosła głowę, i mógłby ją w tej chwili zabić, choć dopiero co był gotów tak wiele dla niej zaryzykować. - Owszem - powtórzyła - nie przyjmuję tego. Nie, stanowczo nie mogę tego przyjąć. - Nie przyjmuje pani? - zdumiał się chyba zbyt przykro, bo ona tak to odebrała i uznała za konieczne złagodzić swoje słowa. - Kiedyś pan to zrozumie. Będziemy mieli dużo czasu na zrozumienie wielu spraw. - Głupia kobieto! - krzyknął. - Och, ty głupia kobieto! Wciąż jeszcze nie wiesz, co się wokoło dzieje? Nie zareagowała na obrazę, może w ogóle te słowa do niej nie dotarły albo nie uważała ich za obraźliwe, skoro chciała być głupia, postanowiła być głupia w tym okrutnym, bezwzględnym świecie; przynosiło jej to zaszczyt we własnych myślach i był to jedyny rodzaj nobilitacji, którego teraz potrzebował świat. Wyprostowała się jeszcze bardziej w swoim fotelu, przy swoim biurku, w pokoju, w którym spędziła tyle lat długiego życia. - Przyszłam tu - powiedziała dobitnie - wróciłam i czekam na nich. A teraz jechała z dwoma podwładnymi Dirlewangera nie wiadomo dokąd, naprawdę nie wiadomo dokąd - nie zdołał się tego od nich dowiedzieć. Jej sytuację pogarszał niewątpliwie fakt, że w pałacu nie zastano żadnych warszawskich uchodźców, jedynie bałagan po nich. Wyjaśniła to podczas krótkiego przesłuchania, wytłumaczyła niedbale, nie spuszczając wzroku: - Po wizycie szefa - uśmiechnęła się nawet - domyśliłam się, iż nie wróży ona nic dobrego, że będą represje... także w stosunku do tych ludzi. Nie zabrano więc z Łęgowa nikogo prócz jaśnie pani. Tylko ona odjeżdżała stąd teraz, oddalała się z każdą chwilą przez jesienny mazowiecki krajobraz sama jedna między tymi dwoma, co po nią tu przyjechali, nie wiedząc o niej nic poza winą, którą jej przypisywały wojenne prawa. - I co teraz będzie? - spytał Tymon zupełnie głupio i bezradnie. Ale dało to okazję Thielowi, żeby powiedzieć nie tylko do niego, ale i do ludzi, którzy wciąż tu stali: - Wszystko ma być, jak dotąd! Jak dotąd! Skrzydło jaśnie pani, pokoje, których używała, zamykam aż do jej powrotu. A teraz do roboty! Każdy do swojej! Zaczęli się rozchodzić, niezbyt śpiesznie, bo myśleli na pewno to samo, co Tymon, choć on jeden stał tu wciąż i patrzył na treuh~andera bez słowa. Front za Wisłą, myślał, i ty także stąd niedługo odjedziesz, powinieneś to już wiedzieć, a może i wiesz, tylko się do tego nie przyznajesz. Więc co to znaczy - jak dotąd? Najważniejsze, żeby jaśnie pani wróciła, kiedy ciebie, kiedy was tu już nie będzie. Ale, jak nie będzie was, zapanują tu prawa, wprowadzane już w Lubelskiem, i jaśnie pani może całkiem nie będzie mogła tu wrócić? Tymon patrzył na plecy oddalających się ludzi i ich pochylone głowy, ten smutek wydał mu się nagle udany, zagrany jakby przed Niemcem, bo przed sobą byli już może zupełnie szczerzy. Wedrą się na pokoje, zaczną szarpać wszystko, co pańskie, i ziemię zaczną drzeć na kawały, marzyli przecież o tym od wieków. On miał swoje dwadzieścia morgów, zapisanych przez jaśnie panią, więc już po więcej pazurów nie będzie wyciągał, wystarczy dla niego i dzieci. Treuh~ander, jak nastał, jeszcze poprzednik obecnego, włączył je od razu do folwarcznych, ale on teraz będzie miał znów do nich prawo, niech no tylko front przesunie się za Wisłę. Ale co z jaśnie panią? Co z jaśnie panią dziś, teraz, pomyślał w panice. Kiedy oni odejdą, niech by się sama o siebie martwiła. - Mam konie zakładać? - spytał majora. - Po co? - Może pan dokądś pojedzie?... - Nigdzie się nie wybieram. Z nóg lecę po tej nocy. - Ale może mógłby pan dokądś pojechać... z kimś porozmawiać... Thiel okręcił się na pięcie, podniósł ręce ku skroniom. - Człowieku! Czy ty wiesz, kto to jest Dirlewanger? Z kim mógłbym rozmawiać... do kogo się udać ze skargą na Dirlewangera? Trzeba czekać. Może sami ją wypuszczą? W końcu to stara kobieta... - Stara kobieta... - powtórzył Tymon, ale bez nadziei, raczej z rezygnacją. Thiel milczał przez chwilę, zanim rzekł: - Pokojowa niech wraca. I... ta pani z Krakowa. - Jaka pani z Krakowa? - nie połapał się od razu Tymon. - Kuzynka jaśnie pani. Niech wraca do swego pokoju. Przekaż jej to ode mnie. - Dziękuję - nie wiadomo dlaczego powiedział Tymon. Mimo tej pomyślnej dla Olgi wiadomości, wracał do domu z ciężkim sercem. Kobiety i dzieci czekały na niego przed progiem. Opowiedział o wszystkim, co widział i słyszał, Wiktunia zaczęła płakać, Olga z zaciętą twarzą patrzyła przed siebie. - On nigdzie nie pojedzie... - powtórzyła słowa Tymona. - Tak powiedział. I że trzeba czekać. Może sami wypuszczą... - Ale czy ona to przetrzyma? Niemłoda i, zdaje się, niezbyt zdrowa... O, Boże! - zawołała Olga w olśnieniu. - Doktor! - Co, doktor? - Wie pan przecież, że on i jaśnie pani... Dziadek mi opowiadał. Już teraz nie musimy udawać, że o tym nie wiemy. Trzeba jak najszybciej zawiadomić doktora! - I co on pomoże, jeśli nawet nasz major się boi? - Doktor może użyć argumentów, którymi major się nie posłuży. - Jakich... argumentów? - Wręczyć na przykład komuś prezent, jakiś wartościowy prezent. Czy Wiktunia nie wie - Olga spojrzała z nadzieją na pokojówkę - gdzie jaśnie pani przechowuje... Dziewczyna od razu zrozumiała, o co chodzi. - Pieniądze w banku w Szwajcarii - wyjaśniła natychmiast. - Nieraz słyszałam, jak o tym z doktorem rozmawiali. Całkiem niedawno mówili, że zaraz po wojnie tam pojadą. Pieniądze i złoto jaśnie pani ma w Szwajcarii. - To lokata przedwojenna, ale przecież i w ciągu tych pięciu lat mimo opieki treuh~andera Łęgowo musiało przynosić jakieś dochody, więc pieniądze powinny być, no i chyba biżuteria... - Jaśnie pani nie lubiła pierścionków ani tych no... bransoletek, broszek czy wisiorków. Nosiła tylko jeden pierścionek, mówiła, że rodowy. Ale może co tam miała w tym schowku za obrazem - Wiktunia zarumieniła się. - Nieraz, jak nie słyszała, że pukam, to ją zastawałam przy tej otwartej szafce. - Gdzie może być klucz od sejfu? - Nie wiem. Nigdy mi nie mówiła. Tymon wzruszył ramionami. - Major zapowiedział, że zamyka całe skrzydło pałacu, wszystkie pokoje, których używała jaśnie pani. I tak byśmy się tam nie dostali. - Ale przecież musimy coś zrobić! - Olga z rozpaczą patrzyła na Tymona. - Musimy! I to zaraz, dopóki nie wywiozą jej gdzieś dalej. Doktor coś wymyśli! Nie wyobrażam sobie, żeby nie miał w domu czegoś wartościowego i nie znalazł dojścia... Niech pan do niego jedzie! Zaraz niech pan jedzie do miasta! - Major nie da mi koni. Ani przepustki. - Musi się znaleźć jakiś pretekst. Niech rządca coś takiego znajdzie. O, Boże! Dlaczego tu stoimy? Dlaczego nic nie robimy? - Już idę. Zaraz idę - Tymon ruszył z miejsca. - Zuzanka! - zawołał. - Daj kawałek chleba! - Niech rządca powie majorowi - odezwał się nagle dziadek Roch; nie zauważyli, że od pewnego czasu stał w drzwiach - niech rządca powie, że trzeba mnie wieźć do doktora. Gdyby major nie uwierzył, niech przyjdzie i zobaczy. Jak na łóżku się równo układę, każdy myśli, że trup. I na wozie też tak będę wyglądał. Pierzyną mnie okryjesz, na głowie chustkę zawiążesz, a jak za wieś wyjedziemy, konie się zatnie i galopem zajedziemy do miasta. - Dziadku! Coś takiego wymyśleć! - Tymon z prawdziwym podziwem spojrzał na starego. - No bo tu stoicie i radzicie, i nic z tego nie wychodzi. A jaśnie pani... a jaśnie panienka jest w ich łapach. - Dziadek to nie zawsze głupio gada, prawda, tato? - z takim samym, co ojciec, podziwem szepnęła Zuzanka. Objęła dziadka za nogę, przytuliła policzek do brudnej nogawki. Adaś natychmiast stanął z drugiej strony i także przytulił się do pradziadkowych spodni. Patrząc na nich Olga pomyślała prawie z niechęcią o powrocie do pokoju w pałacu, w którym nie było już pani Zgorzenieckiej. Fotografię Stacha zabrała ze sobą, więc czy naprawdę miała tam do czego wracać? - Prędzej! - przynaglał dziadek. - Idźcie zaraz wszyscy do rządcy! Major spał i rządca Wonś sam się rozporządził, dając konie i przepustkę do miasta; podpisane przez majora blankiety miał w biurku. A potem potoczyło się wszystko tak, jak to dziadek Roch sobie ułożył. Na drodze wygramolił się spod pierzyny i nawet lejce z rąk wnuka przejął i konie zacinał batem dla pośpiechu. Ale gdy zadzwonili do willi doktora, wyszła służąca i powiedziała, że pan doktor żadnych chorych już nie przyjmuje, że sam chory. - Ale my nie z chorobą - powiedział Tymon, nacierając na nią tak, że się cofnęła i wpuściła ich obu do przedpokoju. - Przyjechaliśmy zawiadomić pana doktora, że jaśnie panią... że panią Zgorzeniecką aresztowano. Tymon mówił głośno, krzyczał prawie, i w głębi otworzyły się drzwi, a na progu stanęła żona doktora. - A co ma do tego mój mąż? - zapytała. - Myśleliśmy, że... - Tymon zająknął się pod jej spojrzeniem - że skoro pan doktor... leczył jaśnie panią, to może teraz zechce pomóc. Może ma jakieś możliwości... - Leczył wielu ludzi i wielu z nich aresztowano, ale nikomu nie wpadło do głowy, żeby przychodzić z tym do mego męża. - Ale pani Zgorzeniecka... - Tymon był wściekły na siebie, że tak spuszcza z tonu wobec tej kobiety, która brała oto teraz odwet za całe swoje życie pełne upokorzeń i cierpienia. Nie tak dawno miał za złe dziadkowi, że zaczął opowiadać pani z Warszawy, jakie to wałuwy wywoził doktor zawsze z Łęgowa, że choć wojna, przez całe pięć lat nie brakło tej rodzinie niczego. O mało co nie wygarnął tego doktorowej, ale jednak się powstrzymał. - Pani Zgorzeniecka - powtórzył cicho - nie ma nikogo, nikogo... Za plecami żony stanął w drzwiach doktor. W wełnianym szlafroku, siwy i już całkiem stary, jak pomyślał dziadek Roch, który go dawno nie widział, a teraz jego starość równał ze swoją starością. - Jaśnie panienkę aresztowali - krzyknął do niego. - Panienkę Emilkę! Doktor wysunął się przed żonę, wyminął ją i o niej zapomniał. - O, Boże! - szepnął i pobladł jeszcze bardziej, choć już trudno było sobie wyobrazić, żeby to było możliwe. - Co się stało? Co się stało? - To za tych warszawiaków, co ich trzymała w pałacu - wyjaśnił Tymon. - Nasz major ostrzegł ją, przykazał, żeby się schowała. Przyszła do nas, ale w nocy wstała i wróciła do pałacu. Rano ją zabrali. Ss ją zabrało. - Boże, Boże... - powtarzał wciąż doktor. - Że też musiało się to stać. Wojna się kończy... - Gdzie tam ona się kończy, przeklęta - westchnął dziadek Roch. - Silne jeszcze muszą się czuć, jak tak wyrabiają z ludźmi. - A może właśnie postępują tak, bo czują, że przegrali wojnę? - Panie doktorze - przerwał Tymon - zostawmy sobie te rozważania na później. Wygrywali i też ludzi męczyli. My przyszliśmy... my przyszliśmy, żeby pan ratował jaśnie panią... - Jak? - jęknął doktor. Trzasnęły gwałtownie drzwi, w przedpokoju zostali tylko Dudowie z gospodarzem. - Jak? - powtórzył. - Może pan doktor leczył kogo z nich? Kogoś ważnego?... I jeszcze jakby do tego prezent... - Rozumiem - szepnął doktor. Opuścił głowę, zamilkł na długo. - Leczyłem córkę komendanta miejscowej żandarmerii - rzekł, kiedy już myśleli, że się w ogóle nie odezwie. - Wyciągnąłem ją z dyfterytu. To był ciężki przypadek. Komendant wciąż powtarzał, że mi tego nigdy nie zapomni. Ale co może komendant żandarmerii wobec Ss? - Już tam oni się znają, jak łyse konie. Będzie wiedział, do kogo ma się udać... z tym prezentem... - Z tym prezentem, co mu pan doktor wręczy za naszą jaśnie panienkę - wyjaśnił dziadek Roch, żeby nie było żadnych wątpliwości. - Rozumiem - jeszcze raz powiedział doktor. - Będę się starał. O, mocny Boże! Zrobię wszystko, co będę mógł! - Ale trzeba się śpieszyć - naglił Tymon. - Bardzo trzeba się śpieszyć! Bo gdyby wywieźli gdzieś jaśnie panią... - Wiem... Wtedy byłoby trudniej. Wtedy w ogóle byłoby niemożliwe... - urwał, potrząsając głową. - Nie, nie, trzeba myśleć, że się uda. Zaraz ubieram się i idę! Idę! A wy jedźcie do domu i czekajcie... - Zwrócił się do Rocha, skierował na jego twarz wyblakłe, ale rozjaśnione oczy - czekajcie na panienkę. Otworzył drzwi w głąb mieszkania i zdejmując po drodze szlafrok od razu skierował się do biurka. Zadzwoniły klucze, wysunął, wyszarpnął szufladę, do której nieczęsto zaglądał. Ale żona była szybsza. Podbiegła, uczepiła się zagiętymi palcami jego rąk. - Nie dam! Nie pozwolę! - Uspokój się, Joasiu! Miałaś zawsze tyle godności... - Już jej nie mam. Skończyła się! Co chcesz zrobić? Chcesz zabrać wszystko, co mamy... - Co mam - powiedział doktor twardo - pracowałem na to przez całe życie. Nawet się dziwiłem, że do tej pory wojna mi tego nie zabrała. Ale najwidoczniej musiał nadejść ten moment i to najwłaściwsze przeznaczenie... - Ale dla kogo? - rozszlochała się doktorowa. - Dla kogo? Niech cię wreszcie przestanie obchodzić ta kobieta. Przecież jest już stara... - My także jesteśmy starzy. Ja. I ty. - Nie! Nie dam! Nie pozwolę! - paznokcie żony coraz boleśniej wpijały się w ręce doktora, ale ją odtrącił, odepchnął od siebie, wyjął z szuflady ciężki woreczek i wsunął go do kieszeni. - Idę! - powiedział. - A ty zrozum, że muszę. Panią Zgorzeniecką zwolniono po trzech dniach. Komendant żandarmerii, który - być może - nie całą zawartość woreczka przekazał gdzieś wyżej, zawiadomił o tym osobiście doktora Smolińskiego, dodając już bez patrzenia w oczy, że trzeba ją zabrać powozem. Bo chora. Major Thiel, do którego telefonicznie dotarła ta wiadomość, zdecydował się wysłać karetę, pogody zaczęły się już prawdziwie jesienne, deszcz i wiatr przewiewał puste pola, na drzewach trzymały się ostatnie liście, drżące bezustannie, jak ludzie z zimna i ze strachu przed śmiercią. Tymon więc wyciągnął z wozowni karetę, odkurzył ją z zewnątrz i wewnątrz, bo dawno nie była używana. Jaśnie pani lubiła jazdę powozem, czuła się wtedy bliżej świata. Ale przez to, że jechali teraz karetą, nie słyszał nic, o czym jaśnie pani rozmawiała z doktorem. Siedział na koźle i nie docierały do niego żadne słowa, co najwyżej sam ich dźwięk bez znaczenia; jaśnie pani mówiła cicho, była bardzo słaba. Upadła, wysiadłszy z karety, i trzeba ją było wnieść do pałacu, zanieść do jej sypialni, ułożyć na łóżku. Olga z Wiktunią, obie płacząc, rozbierały jaśnie panią, a doktor szukał wciąż czegoś wewnątrz swojej walizeczki, na szczęście zabrał ją ze sobą. Potem wyprosił wszystkich z pokoju i kazał im czekać na korytarzu - majorowi, który także tu był, rządcy, Oldze i Wiktuni, Tymonowi dziwiącemu się wciąż, że taki lekki wydał mu się ciężar jaśnie pani, gdy niósł ją od karety aż do łóżka. Stało tu jeszcze kilkoro służby i wciąż ktoś z dołu przychodził: ogrodnik, klucznica, kucharz i kuchenne, lokajczyki, uratowane przez majora na prośbę jaśnie pani od wywiezienia na roboty do Niemiec. Badanie trwało długo i Wiktunia zaprosiła wszystkich do sąsiedniego pokoju; ale w fotelach usiadł tylko major i rządca. Drzwi do sypialni jaśnie pani otworzyły się wreszcie, dziwnie długo trwało, aż ukazał się w nich doktor. - Zapalenie płuc, obustronne - powiedział, nie patrząc na nikogo. - Stan ciężki. Będę tu spał - rozejrzał się po pokoju. - W każdej chwili mogę być potrzebny. - Czy ma pan lekarstwa? - spytał Thiel. - Tak. Zabrałem ze sobą. - Bo, jeśli czegoś brak... - Dziękuję. Zawiadomię pana. - Proszę się nie krępować, w każdej chwili konie do dyspozycji... - Dziękuję - powiedział jeszcze raz doktor. Patrzył na lotnika, ale go chyba nie widział, choć ten chwycił go za poły marynarki i z twarzą przy jego twarzy powtarzać zaczął to, co wszystkim tutaj mówił bez potrzeby i sensu, bez troski o własne bezpieczeństwo: - Mówiłem jej! Mówiłem, żeby stąd zniknęła! Żeby jej tu nie zastali, gdy przyjadą. Ale uparła się i, żeby pan słyszał, co mi powiedziała, kiedy zjawiła się tu nad ranem. Żeby pan to słyszał! Nie wiem, czy by pan zrozumiał. Bo ja do dziś nad tym myślę i zrozumieć nie mogę. Nie mogę! - Widocznie miała jakieś swoje racje... - Racje? Na co? Na śmierć? Racje można mieć tylko na życie. - No, nie wiem - słabo powiedział doktor. Łagodnie odjął palce majora zaciśnięte na klapach swojej marynarki. Rozejrzał się po pokoju. - Trzeba, żeby ktoś czuwał przy niej cały czas... - Ja - zgłosiła się Olga. - I ja! - Wiktunia zbliżyła się do doktora. - Co mam robić? - Zaraz wszystko powiem. Dobrze, że panie dwie, bo trzeba w dzień i w nocy... I trwało w dzień i w nocy czuwanie przy jaśnie pani. Ale choć przesilenie minęło, choć gorączka spadła, chora nie odzyskiwała sił, a doktor popadał w coraz dłuższe chwile milczenia przy jej łóżku. Olga i Wiktunia wynosiły się wtedy cichaczem z pokoju, w pobliżu czekając na wezwanie. - Niech oni sobie trochę razem pobędą - mówiła Wiktunia. - Jaśnie pani i pan doktor. Bo już niedługo. Olga myślała także, że niedługo. Od kiedy doktor zaczął mówić o jakichś komplikacjach, o wodzie w boku, wiedziała, że pani Zgorzeniecka nie wyjdzie z tej choroby. I zastanawiała się nieraz, czy jest dla niej pociechą to, że umiera we własnym łóżku, pod własnym dachem, wśród sprzętów, które służyły jej przez całe życie, i przy kimś, kogo przez całe życie kochała. Czy to była pociecha? A może jeszcze większy żal? Czy matce byłoby lżej umierać w domu, w którym tak długo była szczęśliwa, niż w milanowskim szpitalu wśród popowstaniowej rozpaczy i nędzy? Chyba z ulgą wita się śmierć, gdy jest wyzwoleniem od cierpienia. - Śmieją się - powiedziała nagle Wiktunia, nasłuchując. - Kto? - zdumiała się Olga. - Jaśnie pani i pan doktor. O! Nie słyszy pani? - Słyszę. Oni rzeczywiście się śmiali i tylko doktorowi tężały i ściągały się usta przy tej wesołości. Pani Zgorzeniecka siedziała w łóżku oparta o wysoko ułożone poduszki, w rękach trzymała dwa listy, a cała ich sterta spoczywała na kolanach doktora, który siedział przy niej. - Jak to dobrze, że musiałeś oddawać mi moje listy, bo nie mogłeś trzymać ich w domu. Mam wszystkie... mamy je wszystkie! - A ten skąd? - Z Biarritz. - Z którego roku? - Z osiemset osiemdziesiątego dziewiątego - zawsze w pisywałam datę, żebyś nie musiał odczytywać jej ze znaczków. - I tak ją odczytywałem, wycinając znaczki dla Adasia i Romka. - Nie dziwiono się w domu, skąd je masz? - Początkowo tak, a potem już nie. - Biedna Joasia! Nigdy nie zdołam zmazać mojej winy wobec niej. - Czytaj! - A więc - dwunastego maja... - pani Zgorzeniecka, zaledwie zacząwszy czytanie, odłożyła list w zamyśleniu. - Miałam wtedy dziewiętnaście lat, a wydaje mi się, jakby to było wczoraj, jakby czas nie posunął się ani o jeden dzień naprzód. Stoję tam nad zatoką, cofając się przed falami, które nacierają coraz większe, bo znowu nadciąga sztorm, w kieszeni, pod rozpostartą dłonią trzymam twój list, który odebrałam na poczcie, i na który zaraz odpisałam zabierając sztalugi do portu rybackiego... - Przeczytaj wreszcie, co napisałaś, kochanie... Pani Zgorzeniecka, w tak żartobliwy sposób przywołana do rzeczywistości, roześmiała się znów młodzieńczym jasnym śmiechem. - Słusznie, już czytam. "Dziś zakwitły magnolie! To najważniejsza wiadomość, jaką Ci mam do przekazania. Prócz tego oczywiście, że wciąż kocham mego Henryczka i tęsknię do niego tak bardzo, że nic mnie tutaj nie bawi ani nie cieszy - może trochę te magnolie wzdłuż promenady nad morzem, ale i to pewnie z tego powodu, że postanowiłam ci o nich napisać. U nas może jeszcze zimno i ledwie ledwie zielono, a tutaj wiosna wprost rozbuchana w całym swoim kwitnieniu, ach! jak żałuję, jak żałuję, że nie możesz tego oglądać, że nie jesteś tu ze mną! Siedzę teraz przed sztalugami w porcie rybackim: tylko pod pozorem malowania (a nikt jeszcze nie wie, że nie mam za grosz talentu), mogę mieć chwilę samotności i pisać do Ciebie tak, jakbym z Tobą rozmawiała. Panienka w okienku na poczcie już mnie zna i uśmiecha się zawsze do mnie, kiedy jest list od Ciebie. Oczywiście wie, że nikomu innemu dać go nie może. Śmiać mi się chce, gdy papa chwali mnie, że tak chętnie biegam na pocztę po "Kurier Codzienny", którego prenumeratę kazał sobie przeadresować na Biarritz, bo czyta "Lalkę" i nie darowałby sobie, gdyby opuścił choć jeden odcinek. Tutaj mają gazety z Warszawy, ale tylko rosyjskie, choć nie mniej tu przyjeżdża Polaków niż Rosjan. Papa właściwie sam nie wie, czy zgadza się z Prusem, czy też go potępia za wizerunek arystokracji, jaki w tej książce nakreślił; podejrzewam, iż uważa, że ta krytyka do niego jednego nie całkiem pasuje, bo co jak co, ale u papy wszystko w majątkach jest w porządku, nic się nie marnuje, ludzie pracują i zarabiają, a temu Prusowi to chyba o to chodzi, przynajmniej ja tak myślę, choć mnie o zdanie nikt nie pyta. Ciekawe, czy Ty też sądzisz, jak papa, że kobiety mniej są światłe od mężczyzn, mniejsze posiadają zdolności i że właściwie nie opłaca się ich wcale kształcić, bo te wszystkie pensje robią z dziewcząt jeszcze większe idiotki. Córka powinna wzrastać pod okiem rodziców, wtedy przynajmniej wiadomo, co z niej wyrośnie. Więc ja rosnę pod okiem rodziców i coraz to innych guwernantek i nauczycielek, tyle że kilka języków znam, ale wciąż się boję, że Tobie, który jesteś wykształcony w końcu bardziej od papy, jeszcze bardziej niż jemu mogę wydać się głupia i powierzchowna, choć oglądam wciąż jakieś nowe kawałki świata, ale czy coś we mnie z tego zostaje, czy się na coś przydaje, nie wiem." - I co ci na to odpowiedziałem? - spytał doktor. - Mam tu właśnie ten twój list. Bo, jak widzisz, starannie te listy układałam i przechowywałam w sejfie, choć nie wiedziałam, że nadejdzie taka chwila... taka piękna chwila, kiedy będziemy je jeszcze raz wspólnie czytać. - Pani Zgorzeniecka rozłożyła drugi arkusik papieru, przebiegła oczyma pierwsze linijki tekstu. - Najpierw piszesz tu, że masz mnóstwo roboty... - Ta się zawsze mnie trzymała. - Biedaku! I nie mogłam na to nic poradzić. - Ale ja byłem z tym szczęśliwy. Szczęśliwy! Nie możesz sobie wyobrazić, jak się czuje lekarz, który nie ma wzięcia, jego poczekalnia świeci pustkami i nikt nie prosi go o domowe wizyty, słowem, ludzie go nie potrzebują. Przez całe moje życie, to znaczy odkąd zacząłem leczyć, miałem to szczęście, że mnie potrzebowali. - Czasem było to dość niebezpieczne szczęście, bo tu właśnie piszesz, że zaczynają się zachorowania na dur brzuszny, głównie na wsiach, a w mieście wśród biedoty żydowskiej. Dziwnie się poczułam, kiedy to przeczytałam, ja do ciebie pisałam o magnoliach na promenadzie w Biarritz, a ty do mnie o tyfusie wśród polskich biedaków. Ale przede wszystkim, wiesz, co najpierw zrobiłam? Umyłam ręce, a list chciałam spalić, ale było mi go żal, bo dalej napisałeś właśnie to, co było jakby odpowiedzią na moje pytanie. Napisałeś tak... Słuchasz? - Ależ tak! - Bo miałam wrażenie, jakbyś chciał się zdrzemnąć. - Co ci przychodzi do głowy? - Wyglądasz na zmęczonego. Mam skrupuły... - Proszę cię, czytaj! - A więc napisałeś tu tak: "Co się tyczy tego oglądania nowych kawałków świata, jak piszesz, i czy to Cię wzbogaca, czyni mniej powierzchowną - to wydaje mi się, że własny kraj, oglądany z należytym zainteresowaniem i zrozumieniem jego spraw, mógłby wywołać myślenie o wiele bardziej, i to nie tylko dla oglądającego, dla zwiedzającego go, pożyteczne. Nasza ojczyzna, podzielona przez zaborców, zyskałaby wiele, gdybyśmy ją lepiej znali, gdybyśmy częściej przekraczali pętające ją kordony, już tym samym zaznaczając, że niewiele sobie z nich robimy, że bierzemy je pod uwagę tylko z tego powodu, że trzeba na nich okazywać jakieś papiery. Przed tygodniem odwoziłem Adasia i Romka, wciąż mizernych po zimie, do pewnej miejscowości w Tatrach, coraz bardziej znanej w całym kraju. Nazywa się Zakopane. Rozsławił je i wciąż rozsławia doktor Chałubiński z Warszawy, który odkrył nie tylko urodę tego miejsca, ale i niezwykłe wprost właściwości klimatyczne. Wspaniały człowiek! Wciąż żałuję, że nie urodziłem się wcześniej i nie studiowałem na Wydziale Lekarskim Szkoły Głównej, zanim przestał tam wykładać. A Zakopane jest cudowne i nie mam słów zachwytu nad góralami, którzy je zamieszkują, nad sposobem ich życia. Tu przyroda przekształciła się w sztukę tego ludu, wszystko tu jest piękne, nawet przedmioty codziennego użytku. Marzę o tym, żeby przyjechać tu z Tobą. Tylko Ty i ja. I żebym ja płacił za wszystko, to mi się chyba należy..." - Odpocznij trochę. Czytanie cię męczy. - Nie, wcale nie. Jestem taka szczęśliwa. Nawet nie wiesz, jak często wspominam te nasze wspólne pobyty w Zakopanem. Ten pierwszy, kiedy nie było już żadnych granic, Warszawa i Zakopane były w wolnej Polsce, a ty naprawdę płaciłeś za wszystko, nie pozwoliłeś mi wydać ani grosza. Moi rodzice już nie żyli, odziedziczyłam cały majątek, ale miło mi było zapomnieć, że jestem bogata i pozwalać, żebyś wydawał, żebyś trwonił na mnie pieniądze... Pani Zgorzeniecka roześmiała się cichym śmieszkiem i powtórzyła z nie licującą z jej wiekiem i stanem satysfakcją: - ...żebyś trwonił na mnie pieniądze. - Dajże spokój, Emilko! - usiłował jej przerwać doktor. - I, nie uwierzysz, nie zawstydzało mnie wcale, że uszczuplam to, co powinno należeć do twojej rodziny, że zabieram twoim dzieciom i żonie... - Proszę cię - podniósł głos doktor - bardzo cię proszę! Mówmy o wszystkim innym, tylko nie o tym. Pani Zgorzeniecka spoważniała. - Ale właśnie o tym musimy pomówić. Bo już czas. Nie, nie! Nie protestuj! Obydwoje wiemy, że już czas. Także na spłacanie długów. - O czym ty mówisz, na litość boską, Emilko? - Schowaj listy do sejfu i podaj mi tę dużą zalakowaną kopertę, która tam z tyłu leży. - Proszę cię, odpocznij. - Zaraz odpocznę. Już zaraz odpocznę... - pani Zgorzeniecka wzięła z rąk doktora kopertę i położyła ją przed sobą na kołdrze. - Czy nigdy nie myślałeś o tym, co ja z tym wszystkim zrobię? - Z czym? - Z całym majątkiem: z Łęgowem, ziemią i pałacem, z kontami w szwajcarskich bankach... Nigdy o tym nie myślałeś? - To wyłącznie twoje sprawy. - A teraz twoje - pani Zgorzeniecka przesunęła kopertę w kierunku rąk doktora. - Ja ci to wszystko zapisałam. Doktor patrzył na nią otępiałym, nieruchomym spojrzeniem. - Nie rozumiem. Co... zrobiłaś? - Zapisałam ci wszystko. W tej kopercie jest notarialny testament. Po mojej śmierci będziesz właścicielem Łęgowa i wszystkich zasobów w zagranicznych bankach. - Ale ja nie chcę! - doktor poderwał się z łóżka. - Nie chcę! Co ja z tym zrobię? Po co mi to? Ile mi życia zostało? - Masz rodzinę. Masz synów, dorosłych już wnuków. I to jest właśnie spłacenie tego długu wobec twojej rodziny, o którym mówiłam. - Moi synowie dobrze się mają, odpowiednio ich wykształciłem, zresztą już także nie są najmłodsi i niczego nie potrzebują. O wnuków nie mam obowiązku się martwić. Sami pokierują swoim losem, kraj będzie wolny, otworzy się tyle możliwości. A ty przecież masz krewnych... - Nie zawdzięczam im ani jednego uśmiechu, ani jednego dnia radości w ciągu mego całego długiego życia. Z jakiej racji miałabym ich obdarować tylko dlatego, że umieram? - Emilko! - Ależ tak, umieram. Obydwoje dobrze o tym wiemy. I tylko z tego powodu nie mam zamiaru robić prezentów ludziom, których ani bliżej nie znałam, ani nie darzyłam sympatią. - Ale oni wiedzieliby, co z tym wszystkim zrobić. A mnie to... przeraża. Przeraża! Nie możesz tego zrozumieć? - Ty także będziesz wiedział, co z tym zrobić. Może otworzysz tu sierociniec albo sanatorium dla biednych dzieci? Bolałeś zawsze nad tym, że chorowite dzieci z wielkich zadymionych miast nigdy nie oddychają zdrowym, czystym powietrzem... Doktor uśmiechnął się smutno. - Kiedy ja bym miał tego wszystkiego dokonać? Kiedy? A poza tym, czy nie słyszysz, co się dzieje za Wisłą? Lubelski rząd... kiedy wkroczy tu ta armia... - Nie ma takiej armii i takiego rządu na świecie, które miałyby coś przeciwko sierocińcom... - Przeceniasz moje siły, a także dobroć ludzką. - Proszę cię, nie mówmy już o tym więcej. Nie umarłabym spokojnie, nie mając pewności, że ty to wszystko przejmiesz, że nie położą się od razu na wszystko obce ręce. Oczywiście, poczyniłam tu zapisy - znów dotknęła koperty - na rzecz ludzi, którzy mi służyli, którzy może nawet byli ze mną... uczuciowo związani, choć to raczej niemożliwe. Sługa zawsze będzie nienawidził pana i wątpię, żeby świat znalazł taką formę życia społecznego, w której można by tego uniknąć. Poza służbą uznałam za słuszne nie pozostawić bez zaopatrzenia Olgi Asarowiczowej. Wyszła z Warszawy w piżamie i płaszczu, dom spalony, nieprędko będzie miała się gdzie podziać. Zapisałam jej trzy pokoje w pałacu, żeby mogła tu spokojnie mieszkać razem z mężem, który przez całą wojnę walczy... mam nadzieję, że przez całą wojnę walczy w Raf_ie. Prócz tych trzech pokoi zapisałam jej część biżuterii i garderoby. Resztę garderoby otrzyma Wiktunia, a oprócz tego trochę ziemi, żeby dobrze mogła wyjść za mąż. Ale tu są pewne zastrzeżenia... Czy mógłbyś powiedzieć służbie, żeby sprowadzono do mnie Tymona Dudę? Tymon zjawił się dopiero pod wieczór, gdy wrócił "z kolei", dokąd jeździł z majorem Thielem, który wciąż nadawał jakieś przesyłki do Wiednia. Stanął w drzwiach z czapką w rękach, jak to Tymon, niezbyt ciekawy tego, po co go tu wezwano. Po pierwsze - wszystko stawało się nieważne wobec bliskości frontu, który w każdej chwili mógł ruszyć na zachód, a po drugie - jaśnie pani wydała mu się już tak nieobecna, że nie mógł się spodziewać po niej niczego, co by naprawdę mogło go dotyczyć. A jednak wezwała go ku sobie całkiem jeszcze mocnym głosem: - Podejdź bliżej, co tak stoisz przy drzwiach? Nie boisz się chyba, że się zarazisz? Jak się nie zaraziłeś wtedy, kiedy mnie tu niosłeś z karety, to i teraz ci to nie grozi. Dziękuję ci, Tymon. - Za co, proszę jaśnie pani? - A choćby i za to. Kto by mnie tu przyniósł? Doktor na to za słaby, a major z tym jednym okiem może by się ze mną gdzie wywalił na schodach. A ty mnie wziąłeś, jak dziecko, na ręce. Dziękuję ci. I za te wszystkie wspólne jazdy ci dziękuję. Za rozmowy, które prowadziliśmy. Lubiłam... z tobą jeździć, Tymon. Tak samo, jak z twoim dziadkiem i ojcem. Nieraz ci to mówiłam - lubiłam mieć Dudów na koźle. Chronili mnie od wiatru szerokimi plecami. A jeszcze i to ci powiem, że przez ciebie nie kupiłam przed wojną auta. Bo wiedziałam, że tak prędko szoferować byś się nie nauczył i co by z tobą było? Musiałbyś pójść do folwarcznej roboty, a wiem, że w smak by ci to nie było i czułbyś się pokrzywdzony. Więc nie kupiłam auta i jeździliśmy sobie wciąż obydwoje powozem... - Dziękuję jaśnie pani. - Powiedziałam ci już, że to ja tobie dziękuję. A, żebyś wiedział, iż myślałam o tobie przed śmiercią, postanowiłam cię zabezpieczyć... - Mam przecież te dwadzieścia morgów, co je jaśnie pani na wiano Monice dała. - Ano właśnie. Postanowiłam dodać ci ziemi... to znaczy Wiktuni... - Wiktuni...? - Tak. Dostałaby dziesięć morgów, jakby za ciebie iść nie chciała, albo... ty... ty byś się z nią nie miał ochoty ożenić. A dostanie dwadzieścia, jak się za ciebie wyda, boś dzieciaty i większe będzie miała obowiązki. Mówiłam z nią... Wiesz, Tymon, ty jej się chyba nawet podobasz. Tymon - z tych kilku klas gimnazjalnych, które ukończył, zanim jaśnie pani ze szkół go odebrała, a także z uczestniczenia w rozmowach, które toczono za jego plecami, gdy woził jaśnie panią z doktorem, nauczył się wyławiać jakby drugie, głębsze znaczenie słów niż te, które zwyczajnie im się należały. I zastanowiło go to "nawet" w ustach jaśnie pani, któremu towarzyszył mały uśmieszek. Czy to by miało znaczyć, że Wiktunia może by i bez tych dwudziestu morgów... Krótki, mdły żal oplótł mu się wokół serca, kiedy jednak zdecydował się powiedzieć: - Ja bardzo jaśnie pani dziękuję za to myślenie o mnie, ale, proszę jaśnie pani, wcale nie myślę się żenić. - Co? - wykrztusiła pani Zgorzeniecka. - Proszę cię, Emilko, skończ tę rozmowę - zaniepokoił się doktor. - Denerwujesz się. - Jak się mam nie denerwować? Słyszysz przecież, co on mi tu gada, żenić się nie myśli. - Nie myślę - powtórzył Tymon, gdzieś daleko przed siebie zapatrzony. - W każdym razie nie teraz. - A kiedy, wolno spytać? Myślisz, że Wiktunia będzie czekać na ciebie? - Wcale nie chcę, żeby czekała. - Nie chcesz, żeby czekała... - pani Zgorzeniecka głębiej zapadła w poduszki, patrzyła na swego tak hojnie obdarowanego stangreta, w osłupieniu. - Ale przecież musisz się ożenić - podniosła głos - dzieci zmarnujesz bez matki. - Bez macochy - poprawił. - Może znajdę kobietę, która je pokocha... - Wiktunia je pokocha... z czasem... pokocha na pewno. - E, tam, nie wierzę. Mówiła coś o tym jaśnie pani? - Nie mówiła. Bo nie pytałam. - No widzi jaśnie pani. Ja bardzo jestem wdzięczny, że jaśnie pani o mnie pomyślała. Wtedy, gdy chciała pani wydać Monikę, a teraz, teraz, kiedy Wiktunię. Ale ja naprawdę wolę poczekać z tym drugim ożenkiem, proszę nie gniewać się na mnie, wolę poczekać. - Czy... na młynarzową? - Na młynarzową? - zdziwił się Tymon tak szczerze, że pani Zgorzeniecka dodała z mniejszym jakby przekonaniem: - Mówiono mi, że chodzisz do młyna. - A czy ja nie mogę czasem wstąpić do młyna... za interesem? - Już ja wiem, za jakim to interesem można chodzić do takiej baby, jak młynarzowa. Ale młynarz, choć swojej żonie może nie wygadza, chłop jeszcze krzepki i długo będziesz musiał czekać. - Emilko! - przerwał znów doktor, coraz bardziej przerażony tą rozmową, a najbardziej sposobem jej prowadzenia. - Bardzo cię proszę! - No, już dobrze. Idź sobie - pani Zgorzeniecka zwróciła ku Tymonowi gniewne, ale i zdumione spojrzenie. - Pomyśl jeszcze. Namyśl się! - Ja się już namyśliłem, proszę jaśnie pani. - Porozmawiaj z dziadkiem, poradź się go. - Przecież to nie on ma się żenić, tylko ja. - Idźcie już! - doktor dotknął pleców Tymona, usiłował skierować go ku drzwiom, ale ten ruszył w przeciwną stronę, ku łóżku chorej, schylił się, wziął jej lekką i białą, wybieloną już odwykaniem od życia dłoń i podniósł ją do ust. Przeraził się, że była zimna. Jaśnie pani patrzyła na niego uważnymi oczami. - Przepraszam, że może rozgniewałem... albo byłem nie dość wdzięczny. Ja dla jaśnie pani wszystko, tylko to jedno nie. Proszę wybaczyć. I niech jaśnie pani zostanie z Bogiem. Z Bogiem! - Ty także, Tymonie! - powiedziała pani Zgorzeniecka. Kiedy drzwi za Dudą się zamknęły, milczała długo, ciężko oddychając. - Czy poprosić panią Olgę? Albo Wiktunię? - spytał doktor. Wyglądał na zmęczonego. Pani Zgorzeniecka wciąż milczała i dopiero po długiej chwili powiedziała cicho. - Nie. Chciałabym porozmawiać z majorem. - Odpocznij - poprosił doktor. - Masz wypieki. - Nie, nie. Muszę porozmawiać z majorem. Thiel zjawił się nie zaskoczony wcale tym zaproszeniem, wyglądało nawet, że się go spodziewał. Usiadł na wskazanym przez doktora fotelu i zanim pani Zgorzeniecka zdołała wyrzec pierwsze słowo, pochylił się do niej z nikłym uśmiechem, który ku zdumieniu patrzących na niego wydawał się jakby uśmiechem winowajcy. - Zapewne wiadomo pani, że wysłałem do Wiednia resztę swoich rzeczy... - Ach, nie - sprzeciwiła się pani Zgorzeniecka tak zaczętej rozmowie - nikt mi o tym nie mówił. Czy... front jest już tak blisko? - Nie posunął się w ciągu minionych dni - ostrożnie stwierdził major. - Ale w ostatniej chwili... w ostatniej chwili trudno będzie z rzeczami... - Rozumiem. I teraz nawet żałuję, że nie wiedziałam wcześniej o pana zamiarze wyekspediowania swoich bagaży... bo chciałam coś do nich dołożyć. - Dołożyć? - podejrzliwie zdumiony powtórzył Thiel. - Tak - przez twarz chorej przemknął uśmiech, który na krótką, nader ulotną chwilę wygładził jej twarz. Doktor poczuł w piersi ożywione nagle bicie serca, jakby witał ją powracającą z dalekiej podróży, a zdumienie Thiela zamieniało się w nadzieję na niespodziankę. - Tak - powtórzyła pani Zgorzeniecka. - Chciałabym, żeby pan miał ode mnie... żeby miał pan po mnie jakąś pamiątkę. Z moich portretów, wiszących w bibliotece, podobał się panu szczególnie jeden... Przypomina pan sobie, który? - Oczywiście - wykrztusił major. - Ten malowany w Paryżu... - ...przez Axentowicza. To sławny polski malarz, głównie portrecista kobiet i dzieci. Miałam wtedy dwadzieścia pięć lat, a Axentowicz, mieszkający od pewnego czasu w Paryżu, zyskał sobie sławę portretem Sary Bernhartd i ojciec podczas naszego tam pobytu zamówił u niego mój portret. - Jest bardzo piękny - szepnął Austriak szczerze, ale i z pewnym zakłopotaniem. - A poza tym, to także ważne, obrazy Axentowicza są coraz bardziej cenione. Umarł na rok przed wojną, przed tą oczywiście, a wie pan, jak to jest z tymi malarzami, z artystami w ogóle: biedują za życia, a po śmierci ktoś zbija na ich dziełach majątek. To chyba nazbyt okrutna i wysoka cena: płacić nędzą za życia za pośmiertne uznanie. Ale cóż... bogaci czasem nigdy go nie zaznają. - Ale czy to nie za hojny dar - major niespokojnie poruszył się w fotelu. - Nie zasłużyłem... Pani Zgorzeniecka wykonała ku niemu jakby przyzywający gest, ale nie ruszył się z miejsca. - W końcu spędziliśmy ze sobą przeszło dwa lata - powiedziała - a że czasy raczej trudne i niezwykłe, można ten czas liczyć podwójnie. No i ten dzień... ta noc po wizycie Dirlewangera i poranek po niej... Zdaje się, że zachowałam się wobec pana niezbyt właściwie... - Miałem najlepsze intencje... - Wiem. Niech mi pan wybaczy. Jak pan widzi, ja sama nie powinnam sobie tego wybaczyć. - Emilko! - szepnął doktor. Major podniósł się z fotela, obciągnął kurtkę uniformu, nerwowo dotknął opaski na pustym oczodole. - Dziękuję. Czuję się prawdziwie zaszczycony. - Kiedy ma pan zamiar wyjechać? - Tego nie da się określić. Zbyt wczesne... zbyt wczesne opuszczanie stanowisk - zająknął się - jest surowo karane, bardzo surowo. - Gdybyśmy się już mieli nie zobaczyć - powiedziała pani Zgorzeniecka - gdyby nie było już na to czasu... życzę panu szczęśliwej podróży. Lotnik stuknął obcasami. - A ja pani powrotu do zdrowia. - O mój Boże! - szepnęła pani Zgorzeniecka. - Miły człowiek z pana. V Jaśnie pani umierała w dziejowej chwili. Kiedy zobaczono księdza, jak brnąc przez zaspy przebijał się od kościoła do pałacu z ostatnimi olejami i jak wracał stamtąd nie podnosząc na nikogo oczu - ludzie zaczęli się zbierać przed pałacową bramą. Śmierć na wsi jest przede wszystkim sensacją i nikt ze zgromadzonych nie czuł najlichszego zawstydzenia tą niegodną ciekawością, która ich tu zegnała, tym podnieconym czekaniem na wydarzenie we wsi największe z największych. Baby szeptały między sobą, mężczyźni milczeli. Nasłuchiwali pomruku armat zza Wisły, dalekiej mowy wojny, która miała tu zabrzmieć pełnym głosem już za kilka dni, może nawet za kilka godzin. Mróz był silny, wiał przenikliwy wiatr - nie musieli tu stać i czekać, ale stali. Baby wciąż szeptały między sobą, a temat miały jeden - na policzki wypełzł im rumieniec podniecenia, przypomnienie miłości jaśnie pani do żonatego doktora z miasta rozgrzewało je zawsze jakby własną ochotą do skrywanych spotkań wśród olszyny, do wyczekiwań na drodze, którą on miał przejeżdżać, do spacerów miedzą wśród kwitnącego żyta... Starsze - rówieśniczki tej, która umierała - opowiadały po raz już nie wiadomo który młodszym, jak to przed laty jaśnie panienka zaziębiła się i sprowadzono do niej nowego doktora, który dopiero co osiadł w tej okolicy. A ona potem nikogo innego już nie chciała, a doktor był żonaty i miał dwoje dzieci, i tak pozostało nie spełnione to, co zrodziło się w złej chwili i między ludźmi nie przeznaczonymi dla siebie, a teraz oboje byli już starzy i ona umierała, a za Wisłą grały armaty... Opowieść o miłości dziedziczki nie sprawiała już kobietom tej przyjemności co dawniej. Pogrzeb odbył się w pośpiechu. Rządca rozesłał umyślnych po okolicznych dworach z żałobną wieścią, ale prócz oficjalistów, ludzi folwarcznych, pałacowej służby, Olgi, doktora i treuh~andera nikt nie szedł za trumną. Wąziutki kondukt rozciągnął się zaśnieżoną alejką do grobowca dziedziców, otwartego z niejakim trudem po długich latach zastoju zardzewiałych zawiasów u żelaznych wrót. Szosą wyznaczoną w śnieżnej bieli, rzędem wysokich drzew ciągnęły na zachód niemieckie tabory. Wrony krakały na topolach wokół cmentarza, śnieg skrzypiał pod nogami idących i dopiero kiedy się zatrzymali i zanim ksiądz rozpoczął egzekwie, dało się słyszeć znów to coraz bliższe dudnienie między niebem a ziemią, przyspieszające ruch taborów na szosie. Tymon wziął przed siebie Zuzankę i dziadka, żeby ich osłonić od wiatru. Obydwoje, marnie odziani, trzęśli się z zimna. - Trzeba było zostać w domu - warknął. - Ale! - Zuzanka siorbnęła nosem, podniosła jednak na ojca rozbłysłe oczy. - Nic bym nie widziała. - Dużo ci z tego przyjdzie. - Przyjdzie, Adasiowi opowiem. Jakby miał buty, to bym nie musiała opowiadać. - To nie jest nic do opowiadania. I cicho! Ale Zuzanka niedługo wytrzymała w milczeniu. - Tato - zaszeptała po chwili - łopaty nie zgrzytają? - Nie zgrzytają. - Dlaczego? Jak mama umarła, zgrzytały. - Bo mama miała inny pochówek. - Inny? - Inny. W ziemi. A jaśnie pani w grobowcu. - To lepiej? - Pewnie, że lepiej - odpowiedział Tymon w zadumie. Patrzył na marmurowego anioła, ulatującego w górę z występu gzymsu nad przednią ścianą grobowca. Choć z kamienia, wydał mu się lekki i zwiewny, przynależący bardziej do nieba niż do ziemi. Pięty miał gładkie, nie wyszorowane chodzeniem po wyboistych gościńcach. Na jednej z nich zatrzymała się kępka roziskrzonego mrozem śniegu. - Piękny ten anioł! - odezwał się nieoczekiwanie dziadek Roch. - Chciałbym mieć takiego. - Co? Gdzie? - zdumiał się Tymon. - W chałupie? - Gdzie tam w chałupie. Na grobie! Na grobowcu takim, jak jaśnie pani. - Dziadku! - zdenerwował się Tymon. - Niech dziadek lepiej odmówi "Wieczne odpoczywanie". - Już odmówiłem. - To jeszcze raz! - A czy to co pomoże? - Dziadku - Tymon ścisnął starego za kościsty łokieć, co dziadek wygaduje? - Bo mnie jakiś strach obleciał. - Ale anioła chciałby dziadek mieć - zauważył Tymon prawie ubawiony. - Anioła na grobie. Na grobowcu takim, jak grobowiec jaśnie pani! - A to co innego. - Jak to, co innego? - Bo jak przyjdzie do nas to, co jest za Wisłą, i ludzie się zrównają, to dlaczego nie miałbym mieć takiego anioła, jak u jaśnie pani? - Niech dziadek głupot nie gada. Teraz trzeba myśleć o jaśnie pani... - Myślę o niej przez cały czas. I nie żałuję, że umarła, bo wybrała sobie dobrą porę. Gdy cichł głos księdza, odprawiającego egzekwie, i zawodzenie bab, które donośnie czyniły swoją powinność, przybliżał się pomruk armat i wchodził jakby w ciszę. Ksiądz zaintonował pieśń w żywszym nieco tempie, dźwignięto trumnę ze śniegu, ze zgrzytem rozsunięto szerzej wrota grobowca. A potem potoczyło się wszystko w zgoła nieprzystojnym pośpiechu. Kościelny i organista zwinęli chorągwie i ruszyli szparko za księdzem, sunącym długimi krokami, ku cmentarnej bramie, "Ojcze nasz" na intencję zmarłej brzmiało jeszcze w powietrzu, ale także coraz donośniej grzmiały armaty i nie po raz pierwszy doczesność wydała się księdzu ważniejsza od zabiegów wokół wieczności. Ludzi także ogarnął popłoch, najpierw jakby się trochę wstydzili, ale widok księdza skaczącego przez zaspy w poddartej sutannie szybko rozgrzeszył ich z tego pośpiechu, zaczęli się przepychać ku bramie, depcząc sobie po piętach. Przed grobowcem jaśnie pani pozostali tylko doktor, rządca, Olga, Dudowie i treuh~ander, przestępujący nerwowo z nogi na nogę prawie tak samo, jak Zuzanka, która tupała z zimna. - Zbliżył się do Tymona. - Konie gotowe? - spytał. - Aby tylko założyć do sań. - Zaraz po pogrzebie zawieziesz mnie na dworzec. Tymon pochylił się ku niemu. - Mówiłem, żeby wcześniej jechać. - Jak mogłem jechać, kiedy tu... - To już pana sprawa. Rządca odwrócił się, zdumiał się widokiem Tymona. - Nie wiedziałem, że tak kochaliście jaśnie panią. - Ano - odpowiedział za wnuka dziadek Roch. - Każdego człowieka żal. - Źle wam chyba u niej nie było. Czy też myślicie ziemię dla siebie rwać, jak tylko ci zza Wisły tu wkroczą? - Mam swoje dwadzieścia morgów - odrzekł Tymon powoli. - O niczym innym nie myślę. - Tak najlepiej. Pomóżcie mi zamknąć grobowiec. Wszyscy się rozlecieli, jakby kule już tu świstały. Niedobrze rodzić się, ale i niedobrze umierać w taki czas. Tymon ruszył się z miejsca, pchnął ramieniem ciężkie wrota grobowca. Sunęły opornie po zmarzniętym śniegu, rządca przy drugim ich skrzydle zaklął cicho, ale zaraz umilkł, zerknąwszy ku doktorowi; ten jakby tego nie słyszał, podniósł się z klęczek, strzepnął śnieg ze spodni i w milczeniu wspomógł rządcę w ostatniej posłudze świadczonej jaśnie pani. Tymon zarył się nogami w śniegu i domknął wreszcie swoją połowę. Ta, którą pchali rządca z doktorem, ani drgnęła. Odsunął ich ramieniem. - Nie - powiedział cicho doktor - ja to zrobię. - Pan doktor? - ledwie powstrzymał kpiący uśmiech Tymon. Doktor wydał mu się jeszcze starszy niż ostatnimi dniami, i prawie tak samo umarły, jak jaśnie pani. - Niech pan zostawi - powiedział łagodniej. Ale doktor nie dał się odsunąć od wrót, wparł wątłe ramiona w ich żelazny ciężar i Tymon pojął nagle, że musi mu na to pozwolić. Powiedział nawet: - Zacięło się draństwo! Sam... nie dałbym rady. - Byłem tego pewny - dysząc szepnął doktor. - A króliki się tam nie zalęgną - odezwała się znienacka Zuzanka. Zbliżyła się do grobowca, zajrzała w jego mroczną głębię, zanim wrota zamknęły się przed jej wzrokiem. - Jakie króliki? Co za króliki? - zdenerwował się rządca. - Bo w innych grobach się gnieżdżą - wyjaśniła Zuzanka. - Cicho! - zgromił ją ojciec. - Tu nie będą. Po to zamyka się te wrota, żeby króliki nie mogły się zagnieździć w grobowcu jaśnie pani. - Dziękuję wam, Tymon - powiedział rządca, kiedy już szli ku bramie cmentarza. - Przyjdźcie jutro do pałacu, zostało tyle rzeczy po jaśnie pani. Pan doktor chyba pozwoli, żebyście coś wzięli... bo pan doktor będzie tu teraz dziedzicem. Jaśnie pani zapisała mu ziemię i pałac. - Panie Wonś - doktor ze zniecierpliwieniem machnął ręką. - A po rzeczy dla żony, oczywiście, zanim co, możecie przyjść. Wiktuni nie wszystko się przyda. - Dziękuję jaśnie panu - powiedział Tymon. - Dziękuję, ale nie przyjdę. - Co, dlaczego? - stropił się doktor. - Bo ja nie mam żony. Pan doktor nie pamięta, a ja nigdy nie przypominałem, bo po co? Zmarła przy Adasiu w czterdziestym pierwszym, w czerwcu... kiedy to pan doktor... kiedy jaśnie pan miał przyjechać do połogu, bo się męczyła tak długo, ale Niemcy ciągnęli wtedy na Rosję, drogi były zawalone wojskiem... Pamięta pan doktor? - Pamiętam, pamiętam... - Wróciłem sam, bo pan doktor powiedział, że nie pojedzie... - Pamiętam - powtórzył doktor. I krzyknął: - Jak mogłem... jak mogłem decydować się jechać?! - A czy ja co mówię? - wzruszył ramionami Tymon. - Dawne dzieje - uciął tę rozmowę rządca. - A rzeczy z jaśnie pani choćby na dzieci można przerobić, skoro pan doktor, jako dziedzic pozwala. Doktor jeszcze raz gniewnie zniecierpliwionym gestem zaprzeczył słowom rządcy. - Nie warto rozpoczynać tak krótkiego dziedzicowania. - Co pan, panie doktorze - wykrzyknął rządca w gorliwym zaprzeczeniu - nie wiadomo, kiedy komu śmierć sądzona! A jak człowiek w dobrobycie... - A czy ja o śmierci mówię? - słabo zaprzeczył doktor? - Panie Wonś? - A, o... tamtym? - stropił się rządca. - Wie pan, co stare kobiety w czworakach mówią? Że nic się nie zmieni. Bo jak Pan Bóg stwarzał świat, to musiał stworzyć biednych i bogatych. Co by jaśnie pani przyszło z jej bogactwa, z tej ziemi, którą miała, gdyby nie było biednych, co by ją dla niej obrabiali. I odwrotnie. - Nie ma żadnego "odwrotnie", panie Wonś - powiedział doktor. - Biedni mogą żyć bez bogatych. I nawet pewnie przestaną być wtedy biedni. - Pośpieszmy się - szepnął major Thiel do Tymona. Olga wzięła Zuzankę za rękę. Przez cały czas pogrzebu myślała, że znów jest sama, zupełnie sama, potrzebny był jej dotyk czyjejś ręki, choćby tak małej. - Czy mogę ją zabrać ze sobą? - spytała Tymona. - A niech ją pani zabierze. Dziadek sam wróci do domu. Przez zaśnieżone pole pędził ktoś, krzycząc i wymachując rękoma. Rządca wiedział, że wieść może być tylko zła. - Co się stało? - zawołał. - Niemcy konie zabierają! - krzyknął chłopak ze stajni. - Niech pan rządca leci, może im przetłumaczy. Rządca pytająco spojrzał na doktora. - A życie panu miłe? - powiedział ten cicho. - Ale przecież ja jestem... - zapiał wysokim głosem major - przecież ja jeszcze jestem! - Rzucił się na przełaj przez zaśnieżone pole, potykając się i utykając w zaspach. - Jaśnie pani umarła w chwili najbardziej stosownej - rzekł rządca nie patrząc na nikogo. Kiedy Thiel wpadł na dziedziniec folwarczny, wszystkie stajenne wrota stały otworem, a żołnierze wyprowadzali ostatnie konie z boksów. Odbywało się to pod dozorem kapitana Wehrmachtu i stojącego przy motocyklu podoficera z karabinem maszynowym na brzuchu. Pod murem stała służba pani Zgorzenieckiej, teraz już doktora Smolińskiego, i może ten fakt, nie tylko widok automatu w rękach Niemca, utrzymywał ludzi w obojętnej apatii. Ale Thiel wziął im to za złe. - Pozwalacie na to? - krzyknął. - Pozwalacie, żeby zabierano konie... nasze konie? Najbliżej stojący fornal wzruszył ramionami. - Jakie tam one nasze? I nie widzi pan...? Thiel przyskoczył do kapitana. - Jestem tu treuh~anderem. Nie zabierze mi pan chyba wszystkich koni? - I tak by je pan tutaj zostawił. - Ale one... one są mi jeszcze potrzebne. Przy... przynajmniej para... - Do czego one panu potrzebne? Na wiosenną orkę za wcześnie - uśmiechnął się kapitan sarkastycznym skrzywieniem warg. - Są inne prace w majątku... - zaczął Austriak, zdając sobie sprawę z bezsensu każdego słowa. Ale jednak powtórzył z przymilną jakąś perswazją. - Inne prace w majątku. - Jakie? - mruknął kapitan prawie pogardliwie i na to pytanie Thiel nie dał mu już odpowiedzi. Dlaczego, myślał, boję się tego człowieka niższego przecież rangą, dlaczego mu nie powiem, że chcę uciec tak jak on, że chcę wrócić do domu i nic mnie już nie obchodzi cała ta zasmarkana wojna. Mogłem to sobie powiedzieć na jej początku, a nie - jak głupi - ścigać tego Hurricane'a nad Dieppe, żeby teraz byle kapitan, który cało z wszystkimi częściami ciała wychodzi z wojny, pytał mnie, po co mi konie... po co mi konie... Choćby para... choćby jeden do bryczki? - Więc cóż to za takie pilne prace? - nastawał kapitan, nie wyzbywając się swego sarkastycznego uśmiechu. - Różne... - wykrztusił Thiel. Kapitan zwrócił wzrok ku ludziom stojącym pod ścianą stajni, skinął ku nim głową. - Ma pan Polaków, mogą służyć za konie pociągowe. Kiedy Tymon zjawił się na dziedzińcu, wyprowadzano właśnie ze stajni dwie jabłkowite klacze, którymi jaśnie pani najbardziej lubiła jeździć i nawet przed śmiercią przykazała, żeby one ciągnęły karawan do cmentarnej kaplicy, gdzie stała trumna do chwili pogrzebu. Tymon pożałował teraz serdecznie, że stało się to wcześniej, a nie tego ranka, konie można by zatrzymać na cmentarzu i przynajmniej one by się uratowały. Widział kapitana, który zdawał się liczyć konie, i podoficera z pistoletem w rękach, ale nie mógł opanować rozpaczy. Przyskoczył do treuh~andera. - Nic pan tu już nie znaczy?! Kapitan powoli zwrócił ku niemu głowę. - Co on mówi? - Ach, nic - Thiel nie miał zamiaru tłumaczyć tych słów - martwi się, jak będziemy pracować. Kapitan dał znak żołnierzom, żeby odprowadzili konie. - Niech on się tak tym nie martwi - powiedział. - Na dobre mu to nie wyjdzie. A pan - zwrócił się do Thiela - nie zdąży już chyba zająć się żadnymi pracami w tym majątku. Siedział pan tu pewnie jak u Pana Boga za piecem, ale to się już kończy. Rosjanie tuż_tuż. - Tuż_tuż... - powtórzył major martwiejącymi ustami, a potem długo patrzył nieruchomym wzrokiem, jak kapitan i podoficer wsiadają na motor i ruszają za końmi. Gdy nie było ich już widać, gdy nic już nie było widać, nawet najmniejszej ciemnej plamki w śnieżnej bieli, Austriak chwycił Tymona za ramię. - Pomożesz mi nieść bagaże. Niedużo tego, ale jednak sam nie dałbym rady. Pomożesz? - spytał prawie pokornie. - Czemu nie? - powiedział Tymon. - Zaniosę. Tylko dokąd? - Jak to dokąd? Na dworzec. Oczywiście, że na dworzec! Pognał do pałacu, Tymon - ze współczującym pośpiechem - za nim. W pokoju stała już zamknięta walizka i oparty o nią, starannie owinięty w papier, przewiązany sznurkiem obraz. - Co to? - spytał Tymon. - To... - zająknął się Thiel - portret - to portret jaśnie pani. Ofiarowała mi go... na pamiątkę. - Duży - mruknął Tymon. - Bardzo duży - potwierdził Thiel z zatroskaniem. - Nie wiem, czy pan major dostanie się z nim do pociągu. - Dlaczego... dlaczego miałbym się nie dostać...? - Bo w pociągach chyba teraz... tłoczno. - Tak, na pewno tłoczno - szepnął major. Chwycił obraz, Tymonowi zostawiając walizkę. Portret oprawiony był w bardzo piękne, solidne ramy. Ciężkie, pomyślał, bardzo ciężkie, po co takie ciężkie ramy do tak delikatnego zwiewnymi, jakby muśnięciami pędzla nakreślonego wizerunku? Nim opuścili sień pałacową, zawahał się, czy by go tu nie zostawić, niby przez zapomnienie, w ostatniej chwili... ale gdy go oparł o ścianę, zobaczył przez odrzwia nie domknięte, kiedy biegli tu z Tymonem, czerń ubiorów nadchodzących z cmentarza osób, doktora i rządcy, małej córki stangreta, prowadzonej za rękę przez kuzynkę pani Zgorzenieckiej z Krakowa; oczywiście przez minutę nie maił wątpliwości, że była z Warszawy i nie łączyło jej z dziedziczką żadne pokrewieństwo, nie zdradził się jednak z tego, tylko to mógł jej ofiarować. - Już pan wyjeżdża? - powiedział doktor zdawkowo, zastawszy go z Tymonem w sieni. Cieszyło go chyba bardziej to, że nie będzie musiał z nim rozmawiać, niż historycznie przecież radosny fakt wynoszenia się treuh~andera z majątku. - Tak - bąknął Thiel. - Już. - Zatem szczęśliwej drogi! - Dziękuję. - Dźwignął obraz i wyszedł za niosącym walizkę stangretem na schody. Budziły zawsze w nim szacunek swoją dostojną szerokością, pięknie półkolistym kształtem, zamkniętym u szczytu białą kolumnadą. Teraz zatrzymał się na nich przez chwilę, rażony myślą, że tak wiele dokonało się w ciągu ostatnich lat, miesięcy, dni... i że oto coś się kończy, kończy się coś, co nie powinno się było zaczynać. Prawdopodobnie już nigdy więcej jego stopa nie stanie na takich schodach, chyba że będą to schody kościelne albo schody przemianowanych na muzea pałaców... - Idziemy! - przynaglił Tymon. Jeszcze tutaj mógł zostawić ten portret, ale bał się, że by to zauważono, że ktoś pewnie by go zawołał, zatrzymał, doręczyłby mu obraz w zaśnieżonej alei. Dysząc, starał się dotrzymać kroku stangretowi, co nie było łatwe. Obraz był za duży, żeby go wziąć pod pachę, za duży także na to, żeby go trzymać w wyciągniętej ku dołowi ręce, dotykał ziemi, śniegu, który mógł rozmoczyć papier... Co to za format, myślał, co to za cholerny format, prawie kwadrat, jakby był choć trochę węższy albo krótszy... wygodniej by go było nieść, nie musiałby go trzymać przed sobą, co wprawdzie osłaniało trochę od wiatru, ale ograniczało widoczność. Tymon wciąż przyspieszał kroku, aż go musiał hamować. - Nie leć tak! Co tak pędzisz? - Chcę, żeby pan zdążył. - Pociąg mam dopiero po dwunastej. - A kto tam wie, jak teraz te pociągi chodzą? - Chyba według rozkładu jazdy. Tymon przystanął i ponad górną krawędzią portretu jaśnie pani spojrzał majorowi w oczy. - Tyle się powichrowało... - Co się... powichrowało? - Ano wszystko, to i na rozkłady jazdy nie ma co liczyć. - Co ty za głupstwa gadasz? - Niech będzie, że głupstwa. Duda chciał ruszyć naprzód, ale Thiel go zatrzymał. - Mój Tymonie... - zaczął prawie uroczyście - rozstaniemy się niedługo, więc chciałem cię zapytać, w jakim... w jakim zachowasz mnie wspomnieniu? - Jak na Niemca - odparł Tymon bez długiego namyślania się - nie był pan najgorszy. - Ja jestem Austriakiem. - Kiedy zwyciężaliście, nikt nie myślał o takim rozgraniczeniu. - Ale to rozgraniczenie było! Od wieków. Mieliśmy osobnego cesarza. - To go się trzeba było trzymać. - Ba! - szepnął major i pomyślał z łzawą tkliwością o Habsburgach. Cóż to była za dynastia! - Słyszałeś o Habsburgach? - spytał Tymona. - Co miałem nie słyszeć? - Pół Europy trzymali pod sobą. - Ale to jeszcze za Napoleona. - Przed pierwszą wojną światową też byli potęgą. - Wszystkie wojny zmieniają to, co było - powiedział Tymon, a major już się nie odezwał. Wyszli z bocznej drogi na szosę, którą mieli dojść do tej już całkiem krótkiej, wiodącej do dworca, ale trudno było posuwać się nią naprzód, bo oni - do dworca - musieli kierować się na wschód, a szosą parła splątana ciżba wojska i maszyn na zachód. - Ja bym na miejscu pana majora - powiedział Tymon - zamiast pchać się do dworca, dosiadł się do jakiejś ciężarówki i już bym jechał, byle naprzód. Major zatrząsł się, głowę schował głębiej w podniesiony kołnierz. - Na taki mróz? Pod plandeką! I widzisz, jak to wygląda. Frontowe wojsko... - urwał, oceniwszy w ostatniej chwili całą bolesną niestosowność tych zwierzeń przed Polakiem. Stali na brzegu szosy, którą przewalała się ku rodzinnym rubieżom niemiecka klęska. Jestem Austriakiem, powtarzał sobie uporczywie Thiel, jestem Austriakiem... Miał jeszcze w uszach odgłos donośnego marszu zwycięskich oddziałów przez podbitą Europę. Jak oni szli, jak trzymali karki, wybijali kroki! Teraz zmieniło się to wszystko w bezładny tumult odwrotu. - No, to idziemy - powiedział bez entuzjazmu Tymon. Dźwignął walizkę ze śniegu, na którym ją dla odpoczynku na krótko postawił. Major podniósł obraz, bo także oparł go o ziemię, ręce drętwiały mu od dźwigania go przed sobą. Nie tak łatwo było przekroczyć szosę, zatłoczoną pieszymi i pojazdami. W końcu jakoś im się to udało. Droga wiodąca do dworca była idealnie pusta. Tymona to zastanowiło, ale zerknąwszy na twarz majora nic nie powiedział. Pusty był także dworzec, w zimnej poczekalni nie było ani jednego człowieka. Przez szybę opuszczonego okienka, w którym sprzedawano bilety, widać było młodą kasjerkę, w płaszczu i szaliku na głowie, uprzątającą stół z zalegających go papierów. Thiel zastukał w okienko, nerwowo i natarczywie. Dziewczyna przechyliła ku niemu głowę i przyjrzawszy mu się przez krótką, pełną zdumionego lekceważenia chwilę - uczyniła ręką gest zaprzeczający wszystkiemu, z czym mógłby się do niej zwrócić. Przywołał ją jednak ku sobie, zmusił spojrzeniem do podniesienia okienka. - Czy pociąg na Poznań... - zaczął - czy pociąg na Poznań ędzie o zwykłej porze? Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Już nie. - Co już nie? - Nie odejdzie. - Znała chyba niemiecki, skoro pracowała na kolei, i to w kasie, nie brak słów powodował więc lapidarność jej odpowiedzi. - Jak to nie odejdzie?! - wrzasnął Thiel. - Zwyczajnie. Ostatni odszedł wczoraj. I żadnego już nie będzie. - Nie będzie? - Przecież mówię. - To po co pani tu siedzi? - Thiel jeszcze bardziej podniósł głos, wargi mu pobielały, zagięte palce wczepił w parapet okienka, jakby tonął i była to naprawdę ostatnia deska ratunku. - Po co pani tu siedzi, jeśli żadnych pociągów już nie będzie? Dziewczyna wreszcie się przestraszyła. Obmiotła pustymi rękami uprzątnięty już do czysta stół obok okienka. - Bo może jakieś znów zaczną chodzić... - wyszeptała. Tymon chwycił majora za ramię. - Chodźmy! Każdej chwili szkoda! Przez otwarte drzwi, wiodące z kasy w głąb stacyjnego budynku, widać było pokój, w którym czterech kolejarzy grało w karty. - Może oni coś wiedzą? - Thiel nie odchodził od okienka, patrzył na nich z nadzieją. - Co oni mogą wiedzieć? - wzruszył ramionami Tymon. - Przecież to także Polacy. - To po co tu siedzą?! - znów krzyknął major. Trzymał się wciąż kurczowo parapetu okienka, aż go Tymon siłą prawie musiał od niego oderwać. - Słyszał pan przecież. Czekają aż znów jakieś pociągi będą przechodzić przez tę stację. Chodźmy! Trzeba się śpieszyć! Major ruszył się wreszcie, apatycznie posunął się za Tymonem ku wyjściu. Ale ten się zatrzymał. - A obraz? - spytał. - O... obraz? - zająknął się Thiel. - Och, obraz! Stał oparty o ścianę pod parapetem okienka, wciąż jeszcze starannie zapakowany w czyściutki papier, rażąco jakoś nie pasujący do czasu, w którym miał podróżować, oprawiony w piękne ramy portret dziewczyny nie przeczuwającej, że przez Europę przetoczy się pierwsza, a wkrótce po niej druga wojna światowa... - Byłby go pan zapomniał - powiedział Tymon. Major cofnął się, dźwignął obraz z podłogi i wziąwszy go znów przed siebie, ruszył bez słowa za Polakiem. Zaczynał padać śnieg. Pędzony wiatrem ciął z ukosa, od razu zamazując ślady stóp odciśnięte w tym, który napadał w nocy. Krótki odcinek drogi, wiodący do szosy, przebyli w zupełnym milczeniu. A kiedy wydostali się na jej pobocze, Tymon postawił walizkę nie przy swojej, ale przy nodze majora, wyraźnie przy jego nodze, i już wtedy powinni się byli rozstać, ale jeszcze żaden z nich nie miał odwagi tego powiedzieć. Całą szerokością drogi odbywała się, toczyła się na zachód ucieczka. Thiel miał już w splątanych myślach to słowo, ale jeszcze usiłował się przed nim bronić, jeszcze usiłował wierzyć w beznadziejnie, często od długich tygodni powtarzany komunikat Oberkommando der WehrĂmacht o wycofywaniu się oddziałów na z góry zaplanowane pozycje, nie mógł jednak przekonać sam siebie, że to wszystko, co miał przed oczyma, zostało zaplanowane choćby przez największego głupca. Płynęła na zachód rzeka koloru feldgrau, a on stał na jej brzegu pozbawiony wszelkich pragnień, poza tym, żeby go zabrała, zagarnęła w siebie, uniosła daleko stąd. - Zostaw mnie tutaj - powiedział do Tymona. Powiedział to z ciężkim sercem, bo ogarniał go jednak strach przed rozstaniem z jedynym człowiekiem, który go tu w tej ciżbie znał, który mu tu towarzyszył. Ale równocześnie wstydził się go i nie chciał, żeby był dłużej świadkiem jego upadku, poświadczonego niejako tym, że prawdopodobnie nie pierwszy zatrzymany przez niego samochód przystanie, że może długo będzie tu tkwił i czekał, aż jakiś żołnierz przy kierownicy zlituje się nad nim - bezimiennym, o nic już nie znaczącej randze i nic nie znaczących zasługach, nad kaleką, zabłąkanym tu gdzieś na nie swojej ziemi w okrutny czas kończącej się, przegranej wojny. - Zostaw mnie! - powiedział jeszcze raz. - Pomogę panu przy wsiadaniu. Podam walizkę. I obraz. - Nie trzeba! Nie, nie trzeba! - bronił się major, jak przed nieuzasadnionym natręctwem. - Dam sobie radę. Idź! Idź już! - Jak pan chce, to pójdę. - Tymon głębiej nasunął czapkę na uszy, śnieg padał coraz gęstszy, zacinał wiatr. - Może jednak... - Nie, nie! Idź! Tylko... powiedz mi to jeszcze raz... - Co takiego, proszę pana? - Że jak na Niemca, to nie byłem najgorszy. Ale pamiętaj, że jestem Austriakiem. Austriakiem! Będziesz pamiętał? - Będę. - A teraz idź już wreszcie! I niech ci się wiedzie! - Panu też! Nie był pan najgorszy. - Dopiero, gdy Polak odszedł, gdy udało mu się przekroczyć szosę między toczącymi się wciąż pojazdami, między kolumnami pieszego wojska, między trwającą wciąż ucieczką (trzeba było wreszcie zgodzić się na to słowo, wreszcie je przyjąć) - Thiel oparł obraz o ziemię i podniósł rękę w geście proszącym o zatrzymanie się samochodu. Ale pierwszy nie przystanął, drugi także nie, trzeci ani czwarty. Gdy oddalały się jeden za drugim, widział stężałe od zmęczenia i mrozu twarze żołnierzy, siedzących ciasno obok siebie, trzymających przed sobą broń w zgrabiałych rękach. Krzyknął do nich. Żaden nie zareagował, nie potwierdził, nie odnotował wyrazem twarzy, że go spostrzegł, że... go żałuje pozostawionego przy tej drodze wśród zaśnieżonych polskich pól. Krzyknął znowu. Raz i drugi. Żaden samochód się nie zatrzymał. Żaden z jadących nie spojrzał na niego. Poczuł skurcz w gardle tak gwałtowny, że nawet gdyby ktoś przemówił do niego, nie mógłby wydobyć z siebie ani słowa. Ile ty masz lat? - spytał w pogardliwych dla siebie myślach. Ile ty masz lat, Helmucie Thielu, kontuzjowany podczas walki powietrznej nad Dieppe majorze lotnictwa Trzeciej Rzeszy? Trzydzieści osiem, tak? Więc weźmiesz się w garść i nie rozbeczysz się tu, jak dziecko, tylko dlatego, że nie możesz wrócić do mamusi. Oparł obraz o walizkę i z rozpostartymi ramionami wyskoczył na szosę w pierwszą lukę między pojazdami. Zobaczył przed sobą zbliżające się, nacierające coraz większe koła, ale nie uskoczył w bok, stał i czekał. Usłyszał zgrzyt hamulców, a zaraz potem szczęk otwieranych drzwiczek i przekleństwa kierowcy. Niewiele z nich zrozumiał, bo żołnierz był Bawarczykiem i mówił w swoim dialekcie, a ponadto włączone natychmiast klaksony pojazdów z tyłu zagłuszyły jego słowa. - Muszę jechać! - zawołał histerycznie. - Zamarznę tu na drodze! - Nie ty jeden - mruknął kierowca, ale zastukał w okienko między szoferką a skrzynią wozu, a do niego krzyknął. - Właź! Tylko prędko! Widzisz, co się dzieje, obydwu nas tu zastrzelą! Chwycił walizkę i obraz, obraz także, i okrążywszy wóz, wrzucił je do wnętrza. Tu też rozległy się przekleństwa, nie zważał na nie, uczepił się skostniałymi palcami klapy zamykającej samochód, ale wskoczyć do niego mógł dopiero wtedy, gdy - jednak! - jakieś ręce dźwignęły go do góry. Samochód ruszył, gwałtowne szarpnięcie rzuciło go do przodu; tratując nogi siedzących przeleciał między nimi wprost na obraz, który także przesunął się w głąb wozu. Rozległ się chrzęst dartego papieru, jakieś krótkie parsknięcie złośliwym śmiechem, a żołnierz, na którego kolanach major wylądował, zapytał odpychając go od siebie: - Rembrandt? - Ależ skąd? Człowieku! - Thiel nie zrozumiał kpiny, starał się utrzymać równowagę, ale wciąż nadeptywał na czyjeś stopy; rzucało go z jednej strony wozu na drugą. Wraz z obrazem. - Pytam - odezwał się znowu żołnierz - bo w taki czas sens miałoby wleczenie z sobą tylko Rembrandta. Thiel, balansując wciąż między siedzącymi, wreszcie mu się przyjrzał. Uszy miał opuchnięte od mrozu, w okrągłych, drucianych okularach wyglądał na postarzałego studenta, odbywającego w randze kaprala najgorszy z semestrów swoich studiów. - Dlaczego tylko Rembrandta? - zaoponował słabo. - Są wartości poza ceną sprzedażną... Są obrazy... - Weź go z moich nóg! - krzyknął żołnierz, siedzący po przeciwnej stronie. - Miałeś kiedyś odmrożone nogi? Chciał odpowiedzieć, że miał kiedyś... przed dwoma z górą laty coś o wiele gorszego niż odmrożone nogi, miał, a właściwie nie miał, bo stracił... opaska na oku powinna budzić szacunek nawet, a może zwłaszcza tego frontowego, cofającego się wojska, ale nie budziła, nie budziła - to było jasne po odezwaniach się tych dwóch, między którymi się zatrzymał w rozdygotanym i rozchwianym na śnieżnych koleinach wozie. Ale ten w drucianych okularach posunął się jednak na ławce i nakłoniwszy sąsiada z boku, żeby także trochę się przesunął, zrobił mu miejsce obok siebie. Ciasno tu było, ale jednak już siedział i mógł wziąć obraz na kolana i tylko przy nagłych przechyłach samochodu widział twarz tego z odmrożonymi nogami, który - na szczęście - już się drugi raz nie odezwał. Nie był młody, skronie miał posiwiałe chyba nie tylko od mrozu, nieobecnym spojrzeniem zapatrzony w swój los, nie zwracał uwagi na nikogo. - Skąd pan się tu wziął, na drodze, wśród pola...? - spytał okularnik, pomagając mu wsunąć podarty papier pod sznurek opasujący obraz. - Byłem tu treuh~anderem w polskim majątku - wyznał, a właściwie przyznał się, żołnierzowi; patrząc na wyraz jego twarzy zrozumiał, że trzeba było jednak do tego trochę odwagi. - No to wywczasował się pan tutaj - powiedział tak, jak można się było tego spodziewać. - Ale przedtem oko straciłem nad Dieppe! - krzyknął i już spokojniej dodał: - A praca treuh~andera to także dla ojczyzny, w różny sposób można służyć f~uhrerowi... - urwał, w oczach za szkłami okularów dojrzał tak pogardliwą i tak smutną kpinę, że dalsze słowa zamarły mu na wargach. Był z górą dwa lata poza wojskiem i nie zdawał sobie sprawy, że nikt tu już nie powtarzał z dumą tak nobilitującej Niemców w ich własnym wyobrażeniu formuły: "fur F~uhrer und Vaterland", że to już przebrzmiało, już wybrzmiało w tych szeregach, że już nie o f~uhrerze, ale każdy myślał przede wszystkim o sobie, o tym, i tylko o tym, żeby cało wyjść z tej bzdurnej zawieruchy, jaką okazała się wojna, mająca uczynić z Niemców naród panów. Cofali się, ale jeszcze w jakimś porządku, w jakimś żałosnym, ale jednak szyku; co będą myśleć, gdy ta zorganizowana jeszcze teraz ucieczka przemieni się w nie kontrolowany popłoch? Gwałtowny przechył samochodu sprawił, że nie zaklinowany dość mocno między swoimi sąsiadami na ławce runął na tego naprzeciwko, przytłaczając go obrazem i sobą. Żołnierz zaskowyczał z bólu, widocznie ciężka rama obrazu ugodziła go znów w odmrożone nogi, bo uniósł się nieco i całą siłą ramion odrzucił majora wraz z obrazem na zajmowane przez niego miejsce. - Kreuz Kruzifix! Moje nogi! - Przepraszam! - major wychylił głowę zza portretu pani Zgorzenieckiej. - Samochód tak trzęsie... - To nie samochód winien, chwała Bogu, że w ogóle jedziemy, ale wpakować się tu z takim obrazem... Major skłonił głowę prawie w pokornym geście przeproszenia. Żołnierz zamilkł zapatrzony znów nieobecnym spojrzeniem w swój niemiecki los. - I dobrze pewnie panu było na tym treuh~anderowaniu - zaczął znów ten w okularach. - Na obiad co dnia indyk albo bażant, dobre winko... i nie przemęczał się pan chyba... Thiel chciał odpowiedzieć, ile to ton zboża, cukru, ile kilogramów tłuszczu, ile litrów alkoholu przekazał z majątków pani Zgorzenieckiej, z jej cukrowni i gorzelni, do Reichu, ale zaniechał tego, żołnierze lekceważyli zawsze starania, czynione na tyłach dla frontu. Im się należało, oni walczyli, oni szli do przodu. No tak... Ale teraz cofali się, tylko że także musieli jeść, mieć buty na nogach, na grzbietach szynele, choć już brakowało chwały, która tych na tyłach zmuszała do największych wysiłków. - W tym majątku, gdzie byłem treuh~anderem - powiedział tylko - żyliśmy raczej skromnie. - Był pan tu z rodziną? - Nie. Mówię o sobie i właścicielce majątku. - Samotna? Niezłe miejsce pan sobie znalazł. - Przydzielono mnie tu. Poza tym to była starsza pani. I przed kilkoma godzinami odbył się jej pogrzeb. - Mieliście tu już naloty? - Och, nie, zmarła naturalną śmiercią, jeśli tak można powiedzieć, po ciężkim zapaleniu płuc, ale nabawiła się go... w każdym razie to także ofiara wojny... - Ofiara wojny? - Tak, to za długa opowieść, żeby teraz... i nie chciałbym... - Nie przywdzieje pan chyba żałoby. Każdej minuty, każdej sekundy giną na frontach niemieccy żołnierze. - Ale oni je utworzyli. Oni utworzyli te fronty. Gdy tymczasem ludność cywilna, nasza i ta tutaj, we wszystkich okupowanych krajach... Okularnik poruszył się gwałtownie, wychylił się, żeby lepiej widzieć twarz majora, opaska na oku, na którą dotąd patrzył, czyniła jego wypowiedź prawie anonimową. - Nie myśli pan!... - zawołał - nie chce pan przez to powiedzieć, że to żołnierze prowadzą wojny. Oni tylko biorą w nich udział, walczą, giną, wychodzą z nich okaleczeni, pan chyba wie o tym najlepiej. - Tak, oczywiście. Ale ludność cywilna... Przyjrzałem się także jej cierpieniom. - Chyba dostatecznie długo pan wśród niej przebywał, żeby przekonać się, że ludność cywilna, zwłaszcza tu, w tym kraju, to także żołnierze. - Nie powinniśmy się temu dziwić, my, którzyśmy tu przyszli... - major urwał. Za daleko, pomyślał, zabrnął w tę rozmowę. Chciał dotrzeć do domu, na litość boską! Chciał dotrzeć do domu, zamknie więc gębę na kłódkę, nie będzie się wdawał w żadne dysputy z nieznajomymi, nie pozwoli się wciągnąć w pogawędki... Okularnik nie miał jednak ochoty zamilknąć. - Można by więc powiedzieć, że ta polska pani, u której pan siedział jak u Pana Boga za piecem, zginęła jak żołnierz? On mnie wyraźnie prowokuje, pomyślał major. Wyraźnie! I żadnego szacunku dla rangi! Kapral odważa się... - Ani jak u Pana Boga za piecem - zawołał - ani nie powiedziałem, że jak żołnierz! Nagły przechył samochodu szarpnął nim najpierw do tyłu, potem do przodu. Portret pani Zgorzenieckiej zsunął mu się z kolan i grzmotnął znów ciężką ramą w obolałe nogi żołnierza naprzeciwko. Ten zawył. A potem zerwał się, odstawił na bok trzymany dotąd w rękach karabin, chwycił obraz i przesadziwszy długimi krokami całą długość wozu - wyrzucił go na zewnątrz. Zaszeleścił, zafurkotał w powietrzu porozdzierany papier, rozległ się trzask pękających ram, gdy koło następnego pojazdu potrąciło go i odrzuciło na pobocze. Toczył się kilka metrów siłą rozpędu, potem, gnany wiatrem, zatrzymał się aż przy kapliczce przydrożnej, jednej z tak licznych w tym kraju. Oniemiały Thiel zobaczył jeszcze tylko, jak spod rozdartego papieru ukazuje się twarz świetliście młoda, i zapragnął nagle przeżegnać się, zmówić pacierz. Wsunąwszy się głębiej między ramiona swoich sąsiadów na ławce, poczuł ulgę, odprężenie, jakby to na jego czoło i policzki spadał śnieg, zasnuwający wszystko białą ciszą. VI Lolo Smoliński nakazał wszystkim zebranym w pałacu zejść do schronu. Nazywano go młodym dziedzicem, ale nikt nie mówił do niego: jaśnie panie. Zjawił się w Łęgowie na trzeci dzień po pogrzebie pani Zgorzenieckiej z wiadomością, że dziadek się rozchorował i że on w jego imieniu będzie teraz zarządzał majątkiem. W wysokich butach i bryczesach sprawiał wrażenie młodego oficera, który - gdy okolicę wymiotło już z Niemców - przestał się ukrywać i z dumą prezentował swój wojskowy wygląd, choć, zapytany przez Olgę o powstanie, dawał dość nerwowe i niezbyt precyzyjne odpowiedzi. Straszliwy huk katiusz, bijących chyba zza lasu, wprawiał w drżenie mury pałacu, szyby w oknach, meble, szkło i porcelanę na półkach kredensów i serwantek. W służącej za schron piwnicy, gdzie się wszyscy na rozkaz młodego dziedzica zgromadzili, kuchenna Adelka opowiadała już po raz wtóry, jak to pierwszy wystrzał katiuszy zastał ją przy obieraniu ziemniaków. - Myślałam, że to już koniec na nas przyszedł, a nóż do obierania szmyrgnęłam gdzieś tak, że się całkiem zapodział. Trzymałam go akurat w ręce, w drugiej kartofel, kiedy to prasnęło całkiem blisko! Myślałam, że prosto w nasz pałac, i to akurat w kuchnię! Jak się rozległ ten huk i wszystko się zatrzęsło, kartofel i nóż wyfrunęły mi z palców i poleciały nie wiadomo gdzie. Licho tam z kartoflem, ale skąd ja drugi taki nóż wezmę? - Znajdzie się, Adelo, na pewno się znajdzie - apatycznie pocieszył ją kucharz Szyprowski. To zapewnienie nie uspokoiło Adelki. Jęła teraz rozwodzić się nad niezwykłymi zaletami straconego kozika. - Oprawkę miał drewnianą i przez to tak się dobrze w ręce układał, że można było bez rozprostowywania palców nawet i wiadro kartofli naobierać. Ostrze było ze szpicem, oczka z kartofli tak akuratnie się nim wybierało i wycinało wszystkie czarne plamy. - Znajdzie się, Adelo - powtórzył kucharz. - Zapłakałabym się, gdyby się nie znalazł. Niby nic, taki kozik do obierania kartofli, a przez to, że się zgubił, zrobił się od razu ważniejszy niż srebrna łyżka jaśnie pani. Bo nasza jaśnie pani - Adela zwróciła się z wyjaśnieniem do Olgi - przez całe życie jadła jedną łyżką. Jak się ktoś pomylił albo nowo przyjęty do służby nie wiedział o tym, Wincenty od razu był odsyłany do kuchni po tę łyżkę. Co się z nią stało? Odpowiedziała klucznica Ząbkowa: - Oddałam ją z całym srebrem doktorowi... jaśnie panu - poprawiła się zerknąwszy na młodego. - Powinno się ją do trumny jaśnie pani włożyć. - Ząbkowa pewnie myśli, że w niebie jeść dają - wzruszył ramionami stary lokaj Wincenty. - A może i dają, kto tam wie? - zamyśliła się Adelka. - A gdyby nawet dawali - Wincenty, który przez całe swoje dorosłe życie podawał do stołu jaśnie pani, pozwolił sobie teraz na uwagę, która wszystkich zdumiała - jakby dawali, to myślę, że tam panuje taka równość, że jaśnie pani jadłaby takimi samymi łyżkami, jak inni i... nikt by tam lokaja... nikt by tam człowieka nie posyłał drugi raz do kuchni tylko dlatego, że przyniósł inną łyżkę. - No, no, Wincenty - uśmiechnął się kwaśno rządca - nie mówilibyście tak za życia jaśnie pani. - Życie czy śmierć jaśnie pani nie ma nic do tego - wmieszał się do rozmowy ogrodnik. - Nie gadałby tak, gdyby w Lublinie nie wyszedł ten dekret o reformie rolnej i gdyby front nie posuwał się naprzód. - Cicho, do jasnej cholery! - zawołał Tymon, a Lolo spojrzał na niego z wdzięcznością. Pomruk armat wciąż przecinały ostre odgłosy wystrzałów z katiusz. Zuzanka przytulała się wtedy ciaśniej do Olgi, kładąc twarz na jej kolanach. - Adaś się pewnie boi - szeptała. - I dziadek. - Trzeba ich było także tu przyprowadzić - powiedziała Olga. Tymon, po swojemu, wzruszył ramionami. - Przyszedłem do roboty, jak co dnia - a że ta smarkula krok krok za mną lata, to i tutaj się znalazła. Adaś zresztą za mały, żeby wyczuwać jakieś niebezpieczeństwo, a dziadek powiada, że przeżył już swoje i niczego się nie boi. Klucznica zaczęła odmawiać na głos "Pod Twoją obronę", inne kobiety jej zawtórowały. Olga poruszyła wargami przy pierwszych słowach modlitwy, następne rozpłynęły się w myślach, które nie opuszczały jej w ciągu ostatnich dni: oto wszystkie fronty, zacieśniające się wokół Trzeciej Rzeszy, gwałtownie parły naprzód, wojna miała się ku końcowi i coraz bliższy był czas, kiedy żołnierze zaczną wracać do domów. Przygnębiające uczucie osamotnienia po śmierci pani Zgorzenieckiej zaczęło powoli ustępować tej orzeźwiającej, tej oszałamiającej, tej słodkiej nadziei - żołnierze zaczną wracać do domów! Zabrała ze sobą do schronu fotografię Stacha; brązowe karakuły pani Zgorzenieckiej miały kieszeń w podszewce i w tej kieszeni ją trzymała, zacisnąwszy na niej palce. Kiedy Lolo Smoliński, zjawiwszy się w Łęgowie, przyszedł się jej przedstawić, zwrócił od razu uwagę na zdjęcie oficera, stojące w ramce na biureczku. - Mąż? - spytał, choć dobrze to wiedział, bo zaraz oddał: - Dziadek mi mówił, że walczy w Raf_ie. - Tak - odpowiedziała z radością i triumfem, których nie umiała poskromić - walczy w Raf_ie. - Dawno miała pani od niego wiadomość? - Dawno - radość od razu opadła; zesmutniała, pogrążyła się w najgorszej z niepewności. - Zaraz na początku wojny. - Zaraz na początku wojny... - powtórzył. Kiedy wyszedł, z trudem pohamowała łzy. Nie, to nie mogło się stać, tego byłoby za wiele; za wiele strat: ojciec, dom, matka, pani Zgorzeniecka... tak, i po niej bolało serce! - więc niechby choć to jedno ocalało, niechby uratował się dla niej ten człowiek, jedyny, ostatni, jaki jej pozostał... Nadzieja! Musiała za wszelką cenę trzymać się nadziei, rozniecać ją w sobie, nie pozwolić jej przygasnąć. - Dlaczego nie mówisz paciorka? - Zuzanka wciąż w głowę na jej kolanach, ale zwróconą twarzą ku górze, przypatrywała się jej uważnie. - Mówię, ale nie na głos - odpowiedziała dziecku. I nie kłamała. Każda jej myśl była modlitwą o powrót Stacha, o szczęśliwy powrót z wojny ostatniego człowieka, który jej pozostał. - Paciorek trzeba mówić na głos. Tylko wtedy jest ważny - obwieściła Zuzanka. - Ważny? - powtórzyła bezwiednie. - Bo inaczej Pan Bóg nie słyszy. I na nic całe modlenie. Tak mówi dziadek. - Przestań ty panią męczyć - skarcił córkę Tymon. Stał oparty o ścianę przy stołku, na którym siedziała Olga z Zuzanką, wspartą całym ciałem o jej kolana. - I czy musisz tak pokładać się na pani? Przecież ciężko. - Ciepło! - uśmiechnęła się Olga, uniósłszy ku niemu głowę. - Żeby pan wiedział, jak ona mnie grzeje! - Wiem, że grzeję - ucieszyła się Zuzanka. - Dziadek mówi, że jak trzyma kota na kolanach, to on całego go grzeje. - No więc ja mam ciebie zamiast kota. - Olga wsunęła palce w jasną czuprynkę Zuzanki. - Będzie mi ciebie brak, wiesz? - powiedziała bardziej do siebie niż do niej. - Co to znaczy? - No, bo przecież, jak tylko będzie można, wrócę do Warszawy. - Nie! - zawołała Zuzanka na cały schron. - Ja nie chcę! Nie chcę! - Cicho! - zgromił ją Tymon, ale dziwnie jakoś, bo równocześnie jakby i sam siebie uciszał i nie pozwalał sobie na coś, czego sobie zakazywał. Bo co to się z nim porobiło? Zamiast myśleć o tym, o czym wszyscy myśleli: jak to teraz będzie, jak się ułoży życie - on nie mógł oderwać myśli i wzroku od tej kobiety, która w dodatku znów powiedziała, że wraca do Warszawy, że kiedy tylko będzie można - na piechotę, w śnieg, w mróz - od razu wraca do Warszawy. - Uspokój się - powiedział do córki - i przestań ryczeć. To nie będzie tak prędko. W piwnicznym korytarzu zadudniły pośpieszne kroki. Na progu stanął Majchrzak, czerwony z przejęcia. Długo łapał oddech, zanim zdołał wykrzyknąć: - Ruskie! Ruskie czołgi! Wszyscy rzucili się ku niemu, ale on miast opowiadać, cofnął się i znów rozległy się jego donośne kroki w piwnicznym korytarzu. Pospieszyli za nim, wylegli na pałacowy dziedziniec - przed bramą, od czasu wyjazdu treuh~andera nigdy już nie zamykaną, stały dwa czołgi. Właśnie uniósł się właz pierwszego z nich i ukazała się w nim twarz młodego czołgisty. - Giermańcew niet? - zawołał. - Niet! Niet! - odkrzyknął Majchrzak, biegnąc przez dziedziniec. Znał trochę rosyjski jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej, Łęgowo należało do Kongresówki. Czołgista wyskoczył z włazu, a po nim - z pierwszego i drugiego czołgu - wydostawali się pozostawali członkowie załogi. - My na Berlin! - wołali. - Na Berlin! - Zgadza się! - rządca Wonś ruszył także ku Rosjanom, a za nim reszta ludzi z piwnicznego schronu. - Tędy droga na Berlin! - Oni nie o drogę pytają - Tymon także wysunął się do przodu. Oni się cieszą, że idą na Berlin. I chcą, żebyśmy wiedzieli, że idą na Berlin! - Lejtnant Aleksy Ożarow - przedstawił się Rosjanin, który pierwszy wyskoczył z czołgu. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat i był niewysokiego wzrostu; kiedy objął ogromnego Majchrzaka, głową sięgał mu do piersi. Majchrzak uniósł go chyba trochę z ziemi, żeby ucałować go w obydwa policzki. - Długo czekaliśmy - powiedział. Rosjanin, oswobodziwszy się z uścisku, spojrzał na niego bystro, zrozumiał, ale nie wiedział, z jaką intencją były wypowiedziane te dwa słowa. Stróż łęgowskiego folwarku miał jednak na twarzy wzruszenie, tylko wzruszenie i mały porucznik klepnął go w plecy dłonią w skórzanej rękawicy. - Człowieku! To wojna! A Niemcy nie wszędzie uciekają. Nie wszędzie! Majchrzak ściskał teraz po kolei wszystkich czołgistów, a dopiero po nim uczynili to inni; jakoś od razu nie rządca, ale on wysforował się tu na przywódcę, może dzięki temu, że umiał się odezwać po rosyjsku, choć chyba i ci, co byli w latach, też potrafili. Tylko Olgę i Wiktunię Tymon powstrzymywał od tych zbiorowych powitań. Patrzył na żołnierzy w granatowych mundurach, myślał o drodze, jaką przebyli w swoich czołgach, mijając, wciąż mijając swoją śmierć; nie opuszczała ich chyba świadomość, że ona każdej chwili na nich czyha, każdej chwili może ich dopaść. Więc kiedy trafiały się takie przerwy w tym pochodzie, żarłocznie chyba i bez opamiętania chcieli wydzierać życiu to, co nim było, wszystko, co nim było, żarłocznie i bez opamiętania, bez hamulców... Nie wiedział, jak to wyrazić, jak to Oldze przekazać. Przypomniał mu się wstrząsający fragment czytanej w odległych szkolnych latach książki i nim postanowił się posłużyć. - To frontowe wojsko! - powiedział cicho do Olgi. - Pamięta pani, co to za książkę czytał jaśnie pani Wicio, syn rządcy, kiedy przyprowadziłem panią do pałacu? - Pamiętam, "Popioły", ja je później pani Zgorzenieckiej czytałam. - No, to nie muszę już pani jaśniej tłumaczyć - dodał szorstko - co mam na myśli, kiedy mówię, że to frontowe wojsko. - Och! - szepnęła Olga, mocniej ścisnęła rączkę Zuzanki i przygarnęła ją do siebie. A Majchrzak wiódł już tymczasem Rosjan do pałacu, klucznica wciąż powtarzała, że na pewno są głodni, a Lolo Smoliński rozważał szeptem z rządcą ewentualność poczęstowania ich spirytusem przyniesionym poprzedniego dnia z gorzelni. - Nie powinni mieć w czubie, kiedy idą na Berlin! - miał obiekcje rządca. - A jak ich nie poczęstować, kiedy idą na Berlin? - obstawał przy swoim Lolo. Tymczasem Rosjanie zatrzymali się przed wejściem - co prawda tylnym - do pałacu. Ożarow potoczył spojrzeniem po fasadzie, po oknach, po rzeźbionych gzymsach nad nimi. - A gdzie pomieszcziki? - zapytał. Majchrzak, do którego głównie było skierowane to pytanie, milczał. - Tu pomieszcziki mieszkają - podniósł głos mały porucznik. Gdzie oni? Lolo najpierw się skurczył i przygarbił, ale gdy cisza trwała dłużej, postąpił krok naprzód. Rządca pchnął go do tyłu między służbę. - Tu nie ma pomieszczików - powiedział. - Sam roboczy naród! Dziedziczka dopiero co umarła. - Akurat teraz? - zdumiał się czołgista. - Akurat teraz. Nie ma tygodnia, jak ją pochowaliśmy. - Akurat teraz! - kiwał głową Rosjanin. - Jak nie wierzycie - zdenerwował się rządca - to zaprowadzimy was na cmentarz i otworzymy trumnę. - Coś ty, człowieku! - mały oficer pchnął go żartobliwie w piersi. - Po co mam oglądać waszą nieżywą dziedziczkę? My nie mamy czasu. - Kotlety! - zawołała Ząbkowa do kucharza Szyprowskiego. - Smaż kotlety! Lolo Smoliński gospodarzył hojnie. Już na drugi dzień po objęciu rządów w Łęgowie kazał zaszlachtować świnię, choć mu Wonś tłumaczył, że to maciora i - przy pustce w chlewni - trzeba by ją zostawić na rozpłodek. - W taki czas niepewny - machnął Lolo ręką - nie wiadomo, czy doczeka macierzyństwa. Choć nie ujawniony jako pomieszczik prowadził teraz Rosjan do wnętrza pałacu. - Do kuchni! Do kuchni! - komenderowała klucznica. - Dlaczego do kuchni! - obruszył się Lolo. - Bo w kuchni najporęczniej. - Co to znaczy najporęczniej? - młody dziedzic już wstępował na schody wiodące na piętro i szerokimi gestami zapraszał czołgistów do podążania za nim. - Ja przyjmuję gości tylko w sali jadalnej. Kilka pokoleń Zgorzenieckich patrzyło ze swoich portretów na stół, obsiadany teraz przez folwarczną chołotę, która nigdy by tu nie gościła za ich życia. Nie wszyscy od razu za nim zasiedli. Lolo poprosił najpierw o zajęcie miejsc żołnierzy, rządcę, no i Majchrzaka, nie wiadomo dlaczego wydało mu się, że musi zaprosić Majchrzaka; kucharz, klucznica i Adela udali się do kuchni, a reszta zatrzymała się przy drzwiach, ale kiedy na stole pojawiła się wódka i młody dziedzic wszystkich zaczął nią częstować, ci spod drzwi - przywołani - zatrzymali się z kieliszkiem przy stole; najpierw przy nim stali, a potem coraz bardziej wsuwając się pomiędzy stół a krzesła przysiedli na nich, najpierw na brzeżku, jakby w przelocie, ale coś ich ciągnęło głębiej aż do całkowitego oparcia pleców o adamaszkowe obicie, rozparcia się obydwoma pośladkami na miękkiej poduszce. Kiedy podano czołgistom kotlety, kiedy klucznica przyniosła wydobyte z najciemniejszego kąta spiżarni kiszone ogórki - ona, a wraz z nią kucharz, Adelka i kto tam jeszcze był w kuchni do pomocy zasiedli także przy stole. Lolo nie skąpił alkoholu, lał szczodrze w przyniesione z kredensu kryształowe kieliszki klarowny spirytus z łęgowskiej gorzelni, pachnący niczym najprzedniejsza whisky, o której tylko on miał niejakie pojęcie. Najprędzej zamąciło się w głowie Wincentemu. Nie podawał do stołu, choć goście byli tak nadzwyczajni, rozparłszy się w fotelu, za którym tyle lat tylko stawał, podając półmiski jaśnie pani, chłonął wzrokiem widok ścian i portretów, nie oglądanych dotąd nigdy z tej pozycji, i wysuwał bliżej środka stołu swój kieliszek, gdy Lolo chwytał za butelkę. - Tylko niczego nie stłuczcie! - Adelka, choć i sobie pozwalała nalewać, z coraz większym niepokojem patrzyła na kryształy w rękach tak niezwykłych w tej sali biesiadników. - Bo to cholerstwo takie kruche, że od dmuchnięcia może pęknąć. - Niczego w moim życiu nie stłukłem! - obruszył się Wincenty, z coraz większym trudem obracając językiem. - Niczego! Choć tace po schodach musiałem nosić, a piętra w pałacu jakie! Jedno, jak gdzie indziej dwa! Tyle razy prosiłem jaśnie panią, żeby kazała założyć taką windę z kuchni do pokoju kredensowego, jak w Janiczkach mieli. - Windę? - zainteresował się jeden z czołgistów. - Co za czort? - To taki stół na linach, który można podnosić albo opuszczać - wyjaśnił rządca. - Jak byśmy coś takiego w Łęgowie mieli - ciągnął coraz bardziej rozżalony Wincenty - to by się na dole w kuchni wszystko, co trzeba, nakładało, a na górze tylko by się brało i niosło do stołu. Nie musiałbym po schodach ganiać z tacami, a bywało, że takie miałem ciężkie, aż mi się ręce obrywały. - Co tam do tego wracać - przerwała Wincentemu klucznica. - Muszę wracać! - krzyknął stary, uderzając pięścią w stół. Kryształy zadzwoniły cichutko; tylko rządca usłyszał, pojął to jako alarm, jeszcze wykwintny, stosowny do tego wnętrza, ale już jako alarm, zwiastujący zbliżanie się niepojętych i niewyobrażalnych odmian. - Muszę! - powtórzył wieloletni lokaj pani Zgorzenieckiej. - Bo tyle razy ją prosiłem, tyle razy jej mówiłem... - Jej? Komu? - szepnął milczący dotąd Tymon. - Przecież mówię komu! Prosiłem, żeby tę windę, jak w Janiczkach, założyła. A sama już była w moich latach i dobrze wiedziała, jak ciężko staremu nogi na schody podnosić. - Przestańcie, Wincenty, już dosyć! - znowu przerwał mu Tymon. - Oni - skinął głową ku Rosjanom, którzy, na szczęście, zajęci byli głównie jedzeniem - mogliby pomyśleć, że nie wiadomo co się tu wyprawiało. - A niech myślą! A niech wiedzą! Nieprawdy nie mówię. Nieużyta była i tyle! Rządca pokiwał głową i szybko, prawie gwałtownie wychylił swój kieliszek. - Tak wam, Wincenty, źle u niej było? Tak wam źle było u jaśnie pani? - poprawił się. Wincenty oparł chwiejną głowę na szeroko opartych na stole rękach. - Nie mówię, że źle, ale mnie po głupią łyżkę po schodach ganiała. Bo musiała zawsze jeść tą samą. Inna by jej do gęby nie weszła. - Wincenty! - nawet Majchrzak uznał, że to za wiele i spojrzał ze zdumioną niechęcią na starego. - Gadacie takie rzeczy, kiedy kobieta jeszcze dobrze w grobie nie ostygła. - Po schodach mnie za głupią łyżką ganiała - płaczliwie powtórzył lokaj. Olga, trzymająca się do tej pory z daleka, zbliżyła się do stołu, przysiadła na wolnym krześle i patrzyła ze zgrozą na starego sługę pani Zgorzenieckiej. - Napije się pani? - spytał Lolo. Wzięła z tacy kieliszek, postawiła przed sobą. - Chyba muszę. - Ja też tak myślę - powiedział. Lejtnant Ożarow, zaczerwieniony od gorącego jedzenia i alkoholu, podniósł głowę i spojrzał na Olgę. Patrzył długo. Oglądał ją sobie, przechylając krótko ostrzyżoną głowę to w jedną, to w drugą stronę. Wszystko, co jest życiem, pomyślał w popłochu Tymon. Żarłocznie i bez opamiętania, bez hamulców! Wściekłość ogarnęła go na Olgę, że tu przyszła, że się pokazała - i co on właściwie zrobi, jeśli tamten, ten człowiek z frontu, z dalekich przestrzeni od Uralu... co on zrobi, jeśli ten człowiek... Ożarow wciąż patrzył. Olga udała, że tego nie dostrzega, ale kiedy przechylił się ku niej ponad stołem, nie zdejmując z jej twarzy natarczywego, upartego spojrzenia, uniosła się, żeby odejść. Powstrzymał ją szybkim, gwałtownym gestem. - Ty jesteś z pomieszczików! Z tutejszych pomieszczików! - zawołał. - Ty! Opadła z powrotem na krzesło, wzrokiem szukającym pomocy powiodła po wszystkich przy stole. - Ja? - wyjąkała. - Ja jestem z Warszawy. Niemcy mnie wywieźli. Wyrzucili z domu... Mój mąż też żołnierz... lotnik... Czołgista pokręcił głową. - Ty z pomieszczików! Od razu to widać! I nie opowiadaj ty mi... Lolo nie pozwolił mu dokończyć. Odstawił z hałasem na stół trzymaną akurat w pogotowiu do nalewania butelkę, trzepnął się dłonią w piersi. - Ja tutaj pomieszczik! - zawołał. - Nikt inny. Mały oficer powoli odwracał ku niemu głowę. - Ty? - zdziwił się prawie pogardliwie. - Ja! - Lolo jeszcze raz w bolesnym zacietrzewieniu grzmotnął się w piersi. - Mówię przecież, że ja! Rosjanin patrzył wciąż na niego z obraźliwym powątpiewaniem. - Ty? - powtórzył. - Mój dziadek służył pod Żytomierzem u jednego wielkiego polskiego pana. I wciąż nam o nim opowiadał. Przez wszystkie zimowe wieczory. Niczego my tak nie lubili słuchać, jak tego. I przez to ja bardzo ciekaw, jak taki polski pan wygląda. - Przecież stoi przed tobą! - zawył prawie Lolo, zrywając się z miejsca. - Ja pomieszczik! Niech wszyscy poświadczą! Czołgista uśmiechnął się dobrotliwie. - Jaki ty pomieszczik, jaki ty pan, ty durak, a nie pan. - Ja durak? - porwał się Lolo. - Niech się pan opamięta - złapał go za marynarkę rządca. - Niech będzie, że ja durak - zmitygował się Lolo. - Ale ty nie powinieneś mnie tak nazywać, ja ciebie goszczę, z całego serca, jak widzisz, goszczę... - Ale ty nie pan - uparcie obstawał przy swoim mały lejtnant. - Ty wódkę sam nalewasz, jaki ty pan? Lolo wreszcie coś pojął. Wsparł się obydwiema rękami o stół, pochylił się nad nim ku czołgiście. - Bo takich panów, o jakich ci twój dziadek opowiadał, już nie ma. Chcieliśmy, żebyś poszedł na cmentarz. Zobaczyłbyś ostatnią z nich... Na tę wzmiankę mały czołgista poderwał się od stołu, za nim, choć ociężale, zrobili to inni. - My na Berlin! - zawołał któryś. - Trzeba się śpieszyć na Berlin! - Z Bogiem! - przeżegnała ich klucznica. - Z Bogiem, chłopcy! - Ja już wiem - powiedział Ożarow do Lola, gdy wszyscy odprowadzali ich do czołgów. - Ty polski oficer. Ile ty masz lat? - Dwadzieścia siedem. - A ja dziewiętnaście. No, staryk - klepnął Lola po ramieniu. - Ty wojnę przegrał, a ja ją wygram. VII - Samej pani nie puszczę - powiedział Tymon do Olgi. Przyszedł do pałacu, gdy już było wiadomo, że wszystkimi drogami, z każdego zakątka, zewsząd wracają ludzie do Warszawy. Stanął w drzwiach i patrzył na nią tak już gotową do lotu, jak ptak na rozchybotanej gałęzi. - Dlaczego? - spytała, bardziej zdumiona tym, że niczym nie upoważniony zgłaszał się na opiekuna, niż jego wyobrażeniem, że mogłoby się jej coś stać, gdyby wyruszyła sama. - Droga daleka. Zima. I samotna kobieta zawsze narażona jest na niebezpieczeństwo. - Dołączę na drodze do innych ludzi. - Nie wiadomo, na kogo pani trafi. Pójdę z panią. - Pan? - Chciała powiedzieć: z jakiej racji pan? Nie powiedziała jednak tego. Ale i nie podziękowała za dobre chęci, bo już od pewnego czasu świtało jej coś w głowie, przyłapywała stangreta pani Zgorzenieckiej na spojrzeniach, które i jemu musiały wydawać się zbyt go zdradzające, bo zaraz odwracał głowę, oddalał się, prawie uciekał. - A dlaczego nie ja? - zapytał z nieukrywaną pretensją. - Teraz taki czas, że ludzie powinni sobie pomagać. Pani by drugiemu człowiekowi nie pomogła, jakby pani widziała, że tego potrzebuje? - Pomogłabym. Ale kiedy pomoc jest zbyt trudna, zbyt uciążliwa, drugi człowiek powinien się zastanowić, czy ma prawo ją przyjąć. - Ma pani prawo - powiedział cicho. - Pójdę z panią, jeśli pani już teraz musi tam iść. - A kiedy? - krzyknęła. - Kiedy już wszystko, co tam może jeszcze w domu ocalało, zostanie rozgrabione, wyniesione...? - Przecież powiedziano pani, że dom Niemcy podpalili? - Ale zawsze ma się jeszcze jakąś nadzieję: może nie całkiem spłonął, może część ocalała? Pokręcił głową. - Nie wierzę, żeby przez tyle miesięcy coś tam zostało na swoim miejscu. - Ale ludzie idą! - Idą, żeby już tam zostać. Wszystko jedno, czy zastaną dach nad głową, czy nie, jakoś go sklecą, jakoś wyrwy w ścianach cegłami zatkają, okna deskami zabiją. A co pani zrobi? Miała pani kiedy w życiu w rękach cegłę? - Inni też nie mieli, a nie boją się, że teraz będą musieli je dźwigać. - Ma pani tu w pałacu trzy pokoje zapisane przez panią Zgorzeniecką. Czego jeszcze po świecie szukać? - Nie po świecie, ale w Warszawie! I nie szukać, ale wrócić tam, skąd się wyszło. Nie rozumie pan tego? - Rozumiem - rzekł po długim, ciężkim milczeniu. - Wszystko rozumiem. A ona wreszcie powiedziała to, o czym on przez cały czas myślał i co uważał za główny magnes, ciągnący ją ku Warszawie. - Może tam jakieś wiadomości zastanę... - Jakie wiadomości? Skąd? - udał, że nie rozumie. - Z Zachodu. Przecież i w czasie powstania, i teraz, kiedy Warszawa jest wolna, jakieś wiadomości mogły dotrzeć z Zachodu... - To niemożliwe. - Dlaczego niemożliwe? - zaprzeczyła gwałtownie. - Nie powinien pan mówić, że niemożliwe! I właściwie z jakiej racji pan to mówi? Skąd pan to wie? Stach, jeśli tylko były jakieś możliwości kontaktu, na pewno je wykorzystał. Wie, jak tu czekam. Przecież dobrze to wie! Zna mnie lepiej niż ja sama i wie, wie jak czekam... A pan mówi, że niemożliwe. - No, dobra - mruknął Tymon westchnąwszy. - Bał się, że ta kobieta rozpłacze się przed nim albo rzuci się na niego, żeby mu oczy wydrapać. Coś, co czasem w całkiem niedorzecznych myślach wydawało mu się bliskie i realne jak jutrzejszy dzień, oddalało się na wieczne zaprzepaszczenie. - No, dobra - powtórzył szorstko. - Musimy iść! - Kiedy? Kiedy? - zaszeptała ucieszona nagle, uszczęśliwiona prawie tym, że nie dał się przekonać, że jednak samej jej nie puszcza, nie obraził się jej wybuchem, nie pogniewał. - Kiedy? - Choćby jutro rano, jak tak pani pilno. - Pilno! - Tylko buty niech pani nałoży wygodne. I ciepłe. - Mam te, co mi pani Zgorzeniecka dała. Nawet trochę za duże. - To dobrze, bo noga w marszu robi się coraz większa. - Wiem. - Skąd pani wie? - Przecież przyszłam tu na piechotę z Pruszkowa. Już pan zapomniał? - Niczego nie zapomniałem - zaprzeczył pochmurnie. - A zapytałem, bo mi się pani wydaje teraz całkiem inna niż tego pierwszego dnia, kiedy panią zobaczyłem. - To dobrze, czy źle? - zapytała niepotrzebnie. Nie odpowiedział i chyba była mu za to wdzięczna. Wyruszyli następnego dnia na długo przed świtem. Lolo Smoliński, zawiadomiony przez Olgę o tym zamiarze, sumitował się długo przy kolacji, że nie może jej służyć jedynym koniem, którego gdzieś zdobył - za spirytus, jak się wszyscy domyślali - bo łatwo można by go stracić na warszawskiej drodze, a poza tym, gdzie by on tam stał, wśród gruzów, może pod gołym niebem? Patrząc na siebie obydwoje myśleli, że człowiek to co innego, więcej wytrzyma, więcej zniesie. - Ja na pani miejscu - powiedział Lolo - wstrzymałbym się jeszcze z tym wyruszeniem do Warszawy. Może mróz zelżeje i może ruszy jakaś komunikacja. Roześmiała się. - A cóż ze mnie byłaby za warszawianka, gdybym czekała na komunikację do Warszawy? Muszę iść! - Jak pani uważa - Lolo z ulgą chyba zrezygnował z dalszych przestróg, z tej - choćby w tak nikły sposób - okazanej opieki nad nią. Tymon czekał już przed wejściem do pałacu, kiedy zeszła na dół, poprosiwszy Wiktunię, żeby zamknęła za nią. Kołnierz stangreckiego kożucha miał podniesiony do góry, pod pachą trzymał koc. - Przyda się - powiedział. - W drodze i na miejscu. Cofnęła się do drzwi, Wiktunia ich jeszcze nie zamknęła. - Może ja też koc zabiorę? - Nie trzeba się za bardzo obciążać. Jeden nam wystarczy. Co on miał na myśli... zastanowiła się, gdy wyszli już na drogę, co on miał na myśli mówiąc, że jeden koc nam wystarczy. Śmieszne jej się wydało, że rozważa sens tego powiedzenia, ale jednak zatrwożyło ją, że ten człowiek, być może, wyobraża sobie... Zerknęła z ukosa na jego twarz, zakrytą od dołu baranim futrem kołnierza, widziała w mroku tylko jego oczy, utkwione w drogę przed sobą. Nie zwrócił spojrzenia ku niej, nie przemówił, dopóki sama nie zagadnęła: - Czy rządca wie, że idzie pan ze mną do Warszawy? - Wie. A bo co? Na folwarku i tak żadnej roboty nie ma. Stajnie puste. - Pan Smoliński będzie pewnie teraz zwalniał ludzi ze służby? - Nie wiem, co zrobi. I on sam chyba też nie wie. Nic nie wie. Wciąż tylko wywozi z pałacu, co się da. Niech pani trzyma te swoje pokoje pod kluczem. Bo i stamtąd wywiezie. - Na przykład co? - Meble, dywany, obrazy. Srebro, jaśnie pani miała wszystkie świeczniki ze srebra... Po to konia kupił, żeby wszystko wywieźć. Ale jednym koniem nie zdąży. - Nie zdąży? - Bo ludzie wciąż mówią o dekrecie uchwalonym w Lublinie jeszcze na początku września. - O reformie rolnej? - Pani to też wie? - Dlaczego mam nie wiedzieć, jak wszyscy o tym mówią? Przecież - uśmiechnęła się drwiąco - mieszkam w pałacu. - Ale po co właściwie mi pan mówi, żebym drzwi do swoich pokoi zamykała na klucz? Jak pan Lolo ich nie otworzy, zrobi to kto inny. - Pani ma te pokoje zapisane przez jaśnie panią w testamencie. - Nie wiem, czy testamenty właścicieli majątków będą brane pod uwagę. Przecież pan Smoliński właśnie tego się boi. A ja... pewnie pan nie uwierzy, ale ja o tym w ogóle nie myślę. Na niczym mi nie zależy. Najważniejsze, że przeżyłam wojnę, jestem zdrowa, mam dwie ręce i nogi, i żeby tylko mąż szczęśliwie wrócił... wszystko inne zdobędę, zdobędę! Pójdę do pracy. Wie pan, ile teraz pracy będzie w Polsce? - Nie myślałem o tym. W ogóle... jeszcze o niczym nie myślałem. - Więc niech pan myśli! - krzyknęła, uderzając go pięścią w ramię, bo wydał jej się senny i z trudem uczestniczący w tej rozmowie. - Skoro ja o tym myślę i mnie to cieszy, to człowiek taki jak pan... Przepraszam, niech mnie pan właściwie zrozumie. Coś panu powiem, tylko niech pan tak nie pędzi, nie mogę nadążyć za panem. Mnie... nam przed wojną dobrze się powodziło. Ojciec był znanym adwokatem, mieliśmy dom przy Filtrowej, mój mąż jako oficer lotnictwa miał wysoką gażę, na pierwszą rocznicę ślubu dostaliśmy od ojca samochód, piękną sportową tatrę, kiedy podobał mi się na wystawie jakiś kapelusz, wchodziłam i kupowałam, sukienkę, buty - buty tylko od szewców z Nowego Światu - lubiliśmy chodzić z mężem na dancingi, zawsze do dobrych lokali, do "Adrii", albo do "Bristolu", a równocześnie... - Równocześnie...? - spytał Tymon, bo urwała i zamilkła na długo. - Ale o tym zaczęłam myśleć dopiero podczas wojny. Ojciec już nie żył. Siedziałyśmy z mamą w nie opalonym pokoju i postanowiłam przynieść z piwnicy resztki węgla, kilka szczap drzewa i stare gazety, żeby rozpalić w piecu. I kiedy czekałam, aż drzewo zajmie się płomieniem, przeczytałam w gazecie małą wzmiankę, jedną z tych, które na pewno często się ukazywały, ale nie zwracałam na nie uwagi. Małą wzmiankę, wydrukowaną najdrobniejszym drukiem. - Co w niej było? - Najpierw tytuł - "Zasłabł z głodu", a potem kilka krótkich zdań o tym, że w bramie domu numer trzydzieści dwa przy Koszykowej - do dziś pamiętam ten adres, choć przecież w całej sprawie był zupełnie nieistotny - zasłabł z głodu Leon B., i że wezwane pogotowie udzieliło mu pomocy. Co to znaczy, pomyślałam, a niech pan pamięta, że przeczytałam tę notatkę dopiero podczas wojny, co to znaczy "udzieliło pomocy"? Nakarmiło go? Dało mu pracę? Czy ocucenie jest w takim wypadku udzieleniem pomocy? Przecież on zaraz potem drugi raz z głodu zemdlał. Pan pewnie teraz zastanawia się, dlaczego ja to panu opowiedziałam? - Nie, nie zastanawiam się. - Czy dlatego, że wciąż jest pan senny? - Nie - podniósł głos, wyczuwszy lekką złośliwość w ostatnich jej słowach - dlatego, że wiem. Wspólne nieszczęścia zrównują ludzi, ale to jeszcze nie jest sprawiedliwość społeczna. Może boża - dodał po chwili - ale nie społeczna. Długo milczała. Wreszcie zdecydowała się, żeby powiedzieć: - Nie sformułowałabym tego tymi słowami, ale to właśnie miałam na myśli. Tymon przystanął w coraz bardziej rzedniejącym mroku, patrzyli sobie w twarze. - Ale widzi pani - powiedział - wiele ludzi będzie się teraz drapać w górę, tylko nikt nie poczuje się szczęśliwy, że spadł na dół. Nie rozmawiali już aż do szosy. Olga miała uczucie, że wydobyła za wiele z mrukliwego stangreta pani Zgorzenieckiej, zdumiały ją jego wypowiedzi, nie spodziewała się ich po nim, może jednak po prostu inaczej go sobie wyobrażała, brała za innego człowieka. Krzyknęła tylko, gdy wciąż wyprzedzał podążających szosą ku Warszawie ludzi. - Niech pan tak nie pędzi! Idzie pan ze mną czy ja z panem? Zatrzymał się. Ludzie ich mijali. Jakiś stary człowiek pchał przed sobą dziecięcy wózek, załadowany brudnymi zawiniątkami. Postępująca obok niego staruszka potykała się na zmarzniętej grudzie, ale towarzyszyła mu dzielnie. Tymon długo patrzył za nimi. Wreszcie rzekł do Olgi: - Dobrze, nie będę tak pędził. Przepraszam. Ale trzeba być przed zmrokiem w Warszawie. I chciałbym, żeby pani powiedziała, że idziemy razem. - Jak razem, kiedy pan wciąż przede mną? - Już nie będę. - Dziękuję - powiedziała z pierwszym nikłym uśmiechem tego ranka. Szedł teraz, trzymając się z boku, trochę za nią, a ona bardzo się starała, żeby iść szybko, energicznie i jakoś tak mężnie, że ogarnął go podziw dla niej, chciał jej o tym powiedzieć, ale nie powiedział. Tylko się nie rozczulaj, pomyślał. Kobiety nie są po to, żeby się nad nimi rozczulać. Żadna nie doprowadziła go do tego, może tylko Monika w ostatnich swoich chwilach, kiedy tak bardzo cierpiała, a on nie mógł jej pomóc. Prócz niej żadna, może je nawet krzywdził przez to, że zawsze myślał o sobie, przede wszystkim o sobie. Dopiero ta, zupełnie obca, najbardziej obca ze wszystkich, które znał... Przerażało go to, że wszystko by dla niej zrobił. Kożuch by dla niej z grzbietu zdarł w ten mróz trzaskający, żeby nie było jej zimno. Ale ona, pomyślał ze złością, nie przyzna się do tego, że jej zimno w tym ślicznym, choć lekkim futerku jaśnie pani, w którym znowu była sobą i między ludźmi, ciągnącymi wózki, dźwigającymi tłumoki, wyglądała tak, jak za tamtych przedwojennych lat, kiedy szła na dancing ze swoim oficerkiem. Jak to ona powiedziała: podobał mi się na wystawie kapelusz, wchodziłam i kupowałam, sukienki, buty, buty tylko z Nowego Światu... co to było, ten Nowy Świat? Może sklep tak się nazywał? Teraz też miała na nogach ciepłe buty stamtąd, bo jaśnie pani chyba także zaopatrywała się w obuwie w tym sklepie. Nie miał pojęcia, że ludzie tak żyją, jacyś inni ludzie prócz jaśnie pani, a teraz szedł z nią, z jedną z nich, i jeszcze było mu jej żal, jeszcze bał się o nią i gotów był jej bronić przed wszystkim, co mogłoby jej zagrażać. Nie miała w tej chwili nikogo prócz niego, do diabła, co go to mogło obchodzić? Gdzieś po drodze wstąpili - za innymi ludźmi - do domu, przemienionego chyba w ciągu ostatnich dwóch dni w tak potrzebną na tym szlaku restaurację. Można tu było wprawdzie dostać tylko krupnik, kartofle z kiszoną kapustą i herbatę z jabłkowych łupin, ale wszystko gorące, aż dymiące smakowitą parą, od której czerwieniały twarze pochylonych nad talerzami ludzi. No i można było się tu zagrzać i usiąść na ławce pod ścianą, co też Olga natychmiast uczyniła. Ale przed Tymonem przyznała się tylko do głodu. - Mam pieniądze - powiedziała. - Boże! Ileż pacierzy powinnam zmówić za panią Zgorzeniecką! Zjemy coś, wreszcie zjemy coś gorącego! - Ja też mam pieniądze - rzekł Tymon siadając obok niej. - Ale nie musi pan płacić, skoro to dla mnie... - zająknęła się - przeze mnie... ze mną wybrał się pan w tę podróż. - Muszę - mruknął, a ona pojęła swoją niezręczność i zdała sobie sprawę, że powinna się mieć na baczności w rozmowie i w obcowaniu z tym człowiekiem. - Ale chlebem pozwoli się pan poczęstować? - zapytała, wyjmując z torby cudownie biały chleb, wypiekany w łęgowskim pałacu. - Ja też mam - Tymon wyciągnął z obszernej kieszeni kożucha grube pajdy tego samego chleba, posmarowanego smalcem. - Ząbkowa mi dała, jak się dowiedziała, że idę do Warszawy. Ludzie przy stole od razu zwrócili uwagę na chleb swoich sąsiadów. - Gdzie taki pieką? - pytali. - Tam, gdzie mają białą mąkę - odpowiedział Tymon, nieskory do zwierzeń. Olga ułamała kawałek ze swojej kromki i dała siedzącemu obok niej dziecku. Okutane w chusty i szaliki, wyglądało na dziewczynkę, ale było chłopcem. - Weź, Jureczku - powiedziała do niego matka, gdy długo przypatrywał się kawałkowi chleba, zanim wyciągnął ku niemu rączkę. - Nigdy nie widział takiego chleba. Pani z jakiej ulicy? - Z Filtrowej. Wywieźli nas zaraz na początku sierpnia. - Przeszła pani przez Pruszków? - Tak. Udało mi się uciec. - Miała pani szczęście. - Powiedziałabym tak, gdyby... gdyby matka nie umarła. - Przepraszam. Prawie każdy kogoś stracił. Mnie męża zabrali, dokądś wywieźli... nie wiem, na roboty czy... - ukryła twarz w końcach szalika, którym obwiązane było dziecko, otarła frędzlami łzy. My z Żoliborza, wygarnęli nas na początku października jako ostatnich. Nie zostawili nikogo. A teraz wracamy, ale nie wszyscy, bez męża... a ja bez męża nic nie znaczę, nic nie znaczę... A ja się chyba przyzwyczaiłam, pomyślała Olga z trwogą zamiast ulgi. Ponad pięć lat przeżytych bez Stacha wydało jej się naraz koszmarną szkołą samodzielności. Przeszło ją wiele kobiet we wszystkich ogarniętych wojną krajach, żadna z nich nie stanie się już na powrót bezradnym kobieciątkiem, choć to - uśmiechnęła się w zadumie - zapewne dodawało nieco wdzięku. Sąsiadka przy stole patrzyła na Tymona. - Ale pani... - zaczęła niezręcznie. - Idziemy razem do Warszawy - pośpiesznie wyjaśniła Olga i choć po raz pierwszy użyła słowa razem, zdała sobie sprawę, że Tymona to nie ucieszy. Może niepotrzebnie uważała za słuszne tłumaczyć się przez nieznajomą ze swego towarzystwa, nie wiadomo, jak by wyglądał Stach, gdyby teraz wracał z nią do Warszawy, prawdopodobnie gorzej niż ten rosły, nietknięty niedolą wojny chłop, jakim był Tymon. Ale Stach mógłby sobie wyglądać jak ostatni łazęga, a zawsze byłby sobą... zawsze byłby dla niej... - Niech pani je, bo wystygnie - mruknął Tymon, gdy postawiono przed nimi dymiące talerze. - I musimy się śpieszyć, żeby przed zmrokiem być w Warszawie. - Tak tu dobrze - szepnęła Olga. Ciepło i zmęczenie obezwładniły ją. Marzyło jej się, że mogłaby tu zostać, zasnąć z głową opartą o ścianę, z nogami wyciągniętymi pod stołem. - Musimy się śpieszyć - powtórzył Tymon bezlitośnie. Musimy gdzieś znaleźć nocleg. - Przecież idziemy do... domu. - Sama pani mówiła, że spalony. - Ale przecież chociaż jakiś kącik musiał ocaleć. - Na Filtrowej? - wmieszała się do rozmowy kobieta. Zawiązywała mocniej szal wokół piersi i pleców dziecka, zbierała się już do odejścia. - Na Filtrowej może i co ocalało. - No, słyszy pan? Słyszy pan? - Olga podniosła na Tymona rozbłysłe oczy. - Na Filtrowej może co ocalało. `ty VII (cd.) Wkrótce po wyjściu z zadymionej i dusznej izby przydrożnej restauracyjki, którą Olga opuszczała z prawdziwym żalem, udało im się dosiąść do wojskowej ciężarówki jadącej do Warszawy. Tylko do połowy osłonięta była podartą plandeką furkoczącą na wietrze, kryło się pod nią kilku skulonych z zimna żołnierzy, polskich żołnierzy; zsunęli się na ławce, żeby zrobić miejsce dla Olgi. Starała się ukryć ciekawość, z jaką zaczęła... z jaką musiała się im przyglądać. Dlaczego była to także ciekawość, nie tylko wzruszenie, że oto po tylu długich, strasznych latach znów polscy żołnierze na polskiej ziemi... Orzełki na ich czapkach były bez korony, więc to jednak prawda, od dawna mówili o tym ludzie, że to polskie wojsko, które przyjdzie zza Wisły... Ale przyszło! pomyślała, jakby sama sobie coś perswadując. Ale było tu i przed tym wojskiem uciekali wciąż Niemcy... - Skąd jesteście? - zagadnął Tymon, stojący między ławkami, pochylony ku żołnierzom, bo nie mieścił się pod plandeką. - Z tej strony jedziecie do Warszawy? Odezwał się młody kapral z rulonem papieru w ręce: - Rozwieszaliśmy obwieszczenia. Wszędzie rozwieszamy, gdzie wejdziemy. - Wymowę miał śpiewną i Oldze przypomniały się przedwojenne wakacje spędzane z rodzicami w małopolskich uzdrowiskach - w Zaleszczykach, Jaremczu czy Worochcie. - Skąd pan jest? - zapytała. - Z Husiatyna. Może słyszała pani? Husiatyn nad Zbruczem. - Husiatyn? - ucieszyła się. - Byłam w Husiatynie na wiosnę w trzydziestym dziewiątym. Jak tam pięknie kwitły sady! Zrobiliśmy sobie z mężem taką wycieczkę samochodem... - urwała, jakoś niepotrzebnie przywołane wydało jej się to wspomnienie, choć na krótko ogrzało serce. Każdy wolny od służby dzień Stach lubił spędzać w samochodzie. Nad Zbrucz wybrali się z ciekawości, bo rzeka stanowiła granicę, za nią rozpoczynały się już ziemie sowieckiej Rosji. - Husiatyn był bardzo zniszczony podczas pierwszej wojny, do trzydziestego dziewiątego roku nie usunięto zniszczeń. A jak teraz? - Nie wiem. - Przecież mówi pan, że pan z Husiatyna? - Z Husiatyna, ale dawno ja tam nie był. - To skąd pan właściwie jest? - nie zrozumiała Olga. Kapral długo decydował się na odpowiedź. - Bo ja wiem? Z kilku miejsc... Najpierw powinienem powiedzieć, że z Rużajewki w Siewierokazachstańskiej Obłasti, potem, że z Sielc, a w końcu, że spod Lenino. To ostatnie chyba najważniejsze, choć wspominać gorzko. Dumnie i gorzko. - A co to za... obwieszczenia? - spytał nagle Tymon, patrząc wciąż na papierowy rulon w rękach kaprala. Odpowiedział nie on, ale siedzący obok sierżant. Niemłody już i, zdawałoby się, drzemiący w osłonie podniesionego kołnierza, otworzył nagle oczy. - Mobilizacyjne! A cóżeś ty myślał, człowieku? Małośmy wojska stracili na Wiśle? - Wiem - powiedział Tymon. - Nic nie wiesz, kto tam nie był, nic nie wie. A teraz wy, z tej strony Wisły, nam pomożecie. - Mam dwoje małych dzieci - powiedział Tymon i Olga nie mogła wywnioskować z brzmienia jego głosu, dlaczego właściwie to powiedział. - Dwoje małych dzieci. Bez matki. - Kto nie może, ten nie pójdzie - wzruszył ramionami sierżant, głębiej wsuwając głowę w podniesiony kołnierz. - Ale ci, co mogą, pójdą. - A teraz - odezwał się kapral jakby pojednawczo (dlaczego pojednawczo? - pomyślała Olga) - teraz śpieszymy się na defiladę. - Na jaką defiladę? - spytała zdumiona. - Na defiladę w Warszawie - roześmiał się chłopak z dumą. - Już dziś będzie defilada Pierwszej Armii w Warszawie. - Gdzie? To chyba niemożliwe? W tych gruzach? - Nie wiem gdzie, ale będzie. My musimy się zgłosić w swojej jednostce. O nic już nie pytała. Teraz dopiero pomyślała, że może ponad jej siły były wrażenia tego dnia, uczucia niweczące się wzajemnie, radość z powrotu i straszna myśl o tym, do czego się wraca. Defilada w Warszawie! Defilada polskiego wojska w zdruzgotanej Warszawie! Tak jak sierżant obok wsunęła głowę w ciepłą osłonę podniesionego kołnierza. Drżała z zimna i z po raz pierwszy odczutej trwogi przed niewiadomym w Warszawie. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że patrzyła - i także po raz pierwszy - na Tymona z wdzięcznością. A on rozłożył koc i zarzucił go jej na plecy, obejmując nim również plecy młodego kaprala. - Mówiłem, że się koc przyda - mruknął. Jechali niezbyt szybko, kierowca wciąż trąbił - szosa zatłoczona była warszawiakami wracającymi do swego nieszczęsnego miasta. Szli w milczeniu, choć powinni krzyczeć, przez cały czas, idąc, powinni krzyczeć z bólu i rozpaczy, z żalu, iż nie zostawiona im została żadna radość prócz tej, że oto wracają na własne gruzy. Ale milczeli, pięć lat w tym mieście przekonało ich, że krzyk donikąd nie dociera. Gdy zaczęły się pierwsze zabudowania Warszawy, Olga uniosła skraj plandeki i patrzyła struchlała na ulice, których rozpoznać nie mogła, na obraz rodzinnego miasta przemieniony w zły sen, w straszny sen, trwający bez końca, bez nadziei na przebudzenie... Niechby ją ktoś uderzył, szarpnął, przywrócił innej rzeczywistości, ale żołnierze uchylali się tylko przed gwałtownym pędem powietrza, który wtargnął pod uniesioną plandekę. Widzieli wiele zniszczonych miast, przywykli do ruin. - Żaden z was nie jest z Warszawy?! - krzyknęła. Nikt się nie odezwał. Milczał i Tymon, on także nie znał, nie widział przedtem tego miasta. Wychyliła znów głowę przez otwór w plandece, mroźny wiatr ciął ją w twarz; stężała od mrozu paliła równocześnie, jakby piekące łzy zamarzały na policzkach. Oddech ścinał się w mgłę, zamazując widok przed oczyma, spalona, zdruzgotana Warszawa jawiła się za nią w plamach śniegu, jak w bandażach przykrywających jej rany. Jakaś część ulicy, w którą wjechali, wydała się Oldze znajoma, jej szerokość i długość, kilka ocalałych, nadpalonych tylko domów, szyldy nad sklepami. - To chyba Jerozolimskie? - zawołała. Znów nikt nie odpowiedział, tylko jeden z żołnierzy poruszył się na ławce i zerknąwszy przez szczelinę w plandece, powiedział niezbyt pewnie: - To tutaj ma być defilada. Słyszałem, jak mówił nasz porucznik - w Alejach Jerozolimskich. - Wysiadamy! - zawołała Olga, szarpiąc Tymona za rękaw. Uderzył dłonią w przegrodę, za którą siedział kierowca, ciężarówka stanęła, podziękowali za podwiezienie, wysiedli. Nóż, który poczuła w sercu na widok spopielałej, stratowanej, startej na pył Warszawy, obrócił się w nim boleśnie, zagłębił się nowym, ostrzejszym cierpieniem, gdy zaczęli iść wśród ruin, mając je zewsząd wokół siebie - upiorne wzgórza krajobrazu wojny. Zaczęła teraz żałować, że nie uległa perswazjom Lola Smolińskiego i Tymona, że uparła się, żeby iść do Warszawy, już, zaraz, w dwa dni po oswobodzeniu iść do Warszawy! Ale czy widok, który miała przed oczyma, zmieniłby się, gdyby tu przyszła po miesiącu? I nie ona jedna uległa pragnieniu powrotu, tu i tam ścieżki wśród gruzów mrowiły się od pomykających nimi ludzi - były niby strumyki pierwszej krwi, ożywiającej umarłe miasto. - Jeszcze pani nie żałuje, że tu przyszliśmy? - spytał Tymon. - Nie! - zaprzeczyła gwałtownie, żeby i siebie przekonać. - Nie! - Bo ja bym wolał tego nie widzieć. Nie byłem w Warszawie, kiedy stała, kiedy, jak pani mówi, była piękna, to i w tej zwalonej też mógłbym nie być. Nie widzieć! - myślała Olga, czy to miała być pociecha? Bo czekał ją drugi cios, drugi widok, wbijający się nożem w serce - szli już Filtrową, zbliżali się do domu... Lolo Smoliński perswadował, Tymon, ten człowiek, który nie wiadomo dlaczego był tu z nią, ten człowiek prosił, żeby nie iść, ale ona się uparła, ona musiała tu przyjść, musiała tu być, choć wiedziała, że to będzie boleć, że będzie boleć jak śmierć matki, ojca i matki, jak śmierć kochanych ludzi... - Boję się - powiedziała cicho. - Teraz już nie zawrócimy - burknął Tymon. Wziął ją za rękę i pociągnął do przodu, ale dłoń miał ciepłą i choć była twarda, miękko obejmowała jej palce. Dom był spalony. Na białym tynku smugi ognia pozostawiły sadzą zarysowane plamy, jak ślady czarcich szponów, obejmujących budynek. Wnętrza parteru i piętra, otwarte na przestrzał czeluścią drzwi i okien, ziały pustką. Wysoko na ścianie oberwana rynna łomotała o mur. Odwróciła się, żeby na to nie patrzeć, żeby tego nie widzieć i nie słyszeć, objęła Tymona i ukryła głowę na jego piersi, w baranich kudłach stangreckiego kożucha. - A jednak po coś tu jestem - powiedział cicho. - Wiedziałem, że pani nie może być w takiej chwili sama. Kożuch śmierdział jeszcze przyrodzoną wonią baranów, złym tytoniem i chyba potem tego człowieka, jego od dawna nie zmienianą koszulą, po śmierci jaśnie pani nie prano już służbie bielizny w pałacowej pralni, ale wszystkie te wonie nie miały w sobie nic odrażającego i nie chciało się odchylić głowy, żeby zaczerpnąć w płuca świeżego powietrza. I łzy, łzy wsiąkały w baranie kudły, jak w najbardziej chłonną chustę. - Niech pani nie płacze - rzekł jeszcze ciszej tuż nad jej czołem na swojej piersi. - Nie trzeba płakać. To na nic się nie zda. Kto to mówił po drodze, kiedy tu szliśmy: najważniejsze, że przeżyłam wojnę, jestem zdrowa, mam dwie ręce i dwie nogi? To naprawdę najważniejsze. Chwilę słuchała echa tych słów, własnych słów, powtórzonych przez niego, a potem zaczęła powoli odrywać twarz od jego piersi, odwracać w stronę domu, zbierając w sobie wszystkie siły, żeby móc patrzeć na to, czym teraz był. Tymon milczał, wiedział, że teraz musi milczeć, że jest to chwila tylko na milczenie. Olga długo nie ruszała się z miejsca, dotykała spojrzeniem każdego kawałka murów od szczytu po piwnice, skrawek po skrawku, aż do tych miejsc na dole po obydwu stronach drzwi, na których mogłyby wisieć kartki z jakimiś wiadomościami dla niej... Ale nie wisiały. Wydawało się, że po uwolnieniu Warszawy świat natychmiast się odezwie, że zbiegną się tu zewsząd wieści, wstrzymywane dotąd prze wroga, że dotrą tu wreszcie nowiny oczekiwane od lat. Ale na to, widać, był jeszcze czas. Dopiero miały nadejść chwile szczęśliwych odnalezień, zaprzeczeń złym przeczuciom, nie sprawdzonym pogłoskom. Na to był jeszcze czas. Świat wciąż walczył. - Pozostał kawałek dachu - powiedziała nagle. - Gdzie? - zdumiał się Tymon. Nic nie widział. Ale ona widziała. - O, tam! W rogu po lewej stronie. Niech pan dobrze popatrzy. Jest kawałek dachu. Nad gabinetem. - Gdzie pani mieszkała? Na piętrze? - Tak. Parter zajmowali lokatorzy. I dozorca miał tam służbówkę. - Pytam, bo... schodów nie ma. - Nie ma? - przeraziła się. - Co pan mówi? Jak to nie ma? - Ściana od ogrodu zwalona, musiał pocisk tam uderzyć. I schody runęły, widzi pani? - Widzę... teraz widzę. Więc nawet tam... nie wejdę? - Dlaczego nie? - rzekł po chwili Tymon, zbliżył się do klatki schodowej, spojrzał w górę. - Gdybyśmy znaleźli drabinę... - Drabinę? - Olga szła za nim, przystanęła przy wejściu do piwnicy, wskazała je Tymonowi - ogień piwnicy nie strawił. - Już w trzydziestym dziewiątym podczas bombardowania przeniosłyśmy tu z mamą trochę rzeczy i dozorca trzymał tu sprzęt potrzebny przy domu. Może jest i drabina? Tymon, odsuwając nogą gruzy, schodził już na dół, podążyła za nim. W piwnicznym korytarzu stały wiadra z zamarzniętą wodą, przygotowane tu na wypadek pożaru, gdyby ktoś chciał, gdyby mógł go gasić, wzdłuż nich wsparta o ścianę leżała drabina. - O, Boże! Jest - szepnęła. - Jest drabina! - I nawet dosyć długa - ocenił Tymon. - Do piętra dosięgnie. Natychmiast zaczął wyciągać ją zza wiader, a Olga skierowała się w głąb korytarza ku drzwiom do piwnicy. Były otwarte, rozbita kłódka leżała na progu. Ze zgromadzonych tu rzeczy został tylko przysypany kurzem tapczan zniesiony tutaj podczas wrześniowych bombardowań, trochę pościeli i naczyń, skrzynka z kryształami, niepotrzebnymi nikomu podczas wojny, i stosy książek, równo ułożone, także przez nikogo nie tknięte. A na wierzchu leżał album z fotografiami. Olga chwyciła go z uczuciem, że po niego, właśnie po niego tu szła, że on jeden mógł złagodzić straszne doznania tego dnia, coś uratować, zachować pośród zniszczenia. - Niech pan zobaczy, co znalazłam! - krzyknęła do Tymona. Stanął w drzwiach i, nie rozumiejąc jej poruszenia, patrzył na album w jej rękach. - Fotografie! Wszystkie nasze fotografie! Teraz też nie rozumiał. Fotografował się trzy razy w życiu. Jak szedł do pierwszej komunii. Do ślubu. I do wojska. Monika przechowywała te zdjęcia w blaszanym pudełku. Po jej śmierci ani razu do niego nie zajrzał. - I nic więcej? - zapytał. - Miałyśmy tu z mamą - powiedziała po chwili - trochę zapasów. Mąkę, kaszę, słoiki ze smalcem. Ale nic nie ma. - Byłem tego pewny - powiedział. Wrócił do drabiny, wciągnął ją na parter, postawił w sieni na gruzach, opierając o wyszczerbiony po runięciu schodów strop pierwszego piętra. Długo sprawdzał, czy się utrzyma, czy się nie obsunie. - Ja wejdę pierwszy. Stała i patrzyła, jak wspina się po szczeblach, jak dosięgnąwszy stropu wydostaje się na odrąbany pociskiem brzeg podłogi hallu pierwszego piętra. Co robi tu ten obcy człowiek? - pomyślała nagle, tracąc poczucie rzeczywistości. Ten człowiek w furmańskim kożuchu, dlaczego wyciąga do mnie rękę, woła coś, czego ode mnie chce...? - Niechże pani wchodzi! - zniecierpliwił się Tymon. - Drabina dobrze się trzyma. Nic się nie stanie. Oprzytomniała. Przyciskając do boku album, wstąpiła na drabinę, ale trzymając go, nie mogła obiema rękami chwytać za szczeble. Tymon to zauważył. - Musi to pani taszczyć ze sobą? - zawołał. Przystanęła na dole drabiny, tylko jedną ręką trzymając się szczebla. - Muszę. - Niech pani mi to da - zszedł na dół, odebrał jej album i wrócił z nim na górę. Zdmuchnął z niego kurz. - Tak długo leżało to w piwnicy, to i teraz mogło jeszcze poleżeć. - Nie - zaprzeczyła gwałtownie - ani chwili dłużej. Ani chwili dłużej w piwnicy! - Stanąwszy na górze, odebrała album z rąk Tymona i przyciskając go do piersi jak tarczę, zaczęła posuwać się w głąb mieszkania. Wszystko tu zostało spalone lub wykradzione, tylko na ścianach w kuchni ocalały holenderskie kafelki, nie osmalone nawet płomieniem, i mały krucyfiks na ścianie w pokoju matki. Tymon szedł krok w krok za nią, przystawał tam, gdzie ona przystawała, ruszał, gdy ona posuwała się dalej. - Takie duże mieszkanie - powiedział wreszcie, ale bez podziwu, chyba raczej ze zdumieniem. - I wszędzie tu mieszkaliście? - Oczywiście, wszędzie - powtórzyła za nim. - Zajmowaliśmy całe mieszkanie i nie było wcale takie duże. Architekt projektował je według rysunków i życzeń ojca. Tu była jadalnia, przyjmowaliśmy czasem wielu gości, musiała być obszerna, tu salon, tam gabinet - ojciec miał kancelarię na Nowym Świecie, tutaj grano w brydża; po proszonym obiedzie czy kolacji panowie wychodzili tu na papierosa i kieliszek koniaku. Sypialnię rodzice mieli od strony ogrodu, mama lubiła patrzeć na zieleń za oknami, z tej strony był także mój pokój, nasz pokój - po ślubie mieszkałam tu razem z mężem. Mieliśmy zamiar wynająć sobie osobne mieszkanie, ale mama uważała, że rok, dwa - nie obciążona obowiązkami powinnam spędzić tutaj. Za kuchnią były dwa pokoje służbowe, dla kucharki i pokojówki, osobne, żeby uniknąć niesnasek w domu. Tak żyli ludzie, myślał Tymon, postępując za Olgą, słuchając jej słów, dobiegających do niego jakby z oddali, z nierzeczywistych dla niego obszarów cudzego, przywoływanego teraz wspomnieniami życia. Tak żyli ludzie, a on o tym nic nie wiedział. Pani Zgorzeniecka, jaśnie pani - tak, ona swój pałac miała z dziada pradziada, ona musiała go mieć. Ale inni ludzie? A oto stał teraz tutaj, gdzie tak żyli, stał z kobietą, która nie miała nikogo prócz niego, choć może przedtem nie zniżyłaby ku niemu spojrzenia. - Niektóre zdjęcia - Olga otworzyła album, z gorączkowym pośpiechem przewracając kartki - zaraz panu pokażę... Niektóre zdjęcia robione były w mieszkaniu, to na przykład w jadalni podczas świąt Bożego Narodzenia. Boże, jak zastawiony stół! I te nasze meble, kredensy wmurowane w ściany, jeden otwierany także od strony kuchni, podawało się przez niego jedzenie, takie to było wygodne, nawet dla służby... A tutaj salon, to były imieniny mamy, Anny, dwudziestego szóstego lipca, tyle było wtedy zawsze kwiatów. Mam na tym zdjęciu sześć lat i mówię wierszyk, którego nauczyła mnie panna Zofia, guwernantka. Ojciec mnie sfotografował w tym momencie. Taka byłam wówczas pyzata, i ta śmieszna kokarda na głowie, wówczas dziewczynki nosiły kokardy we włosach... Kokardy we włosach, pomyślał Tymon, tracąc powoli brak zainteresowania dla oglądanych fotografii. Nie znał dziewczynek z kokardami na głowie, nigdy się z takimi nie bawił, gdy był chłopcem, a i jego córka nigdy nie miała kokardy. Na upartego mógłby kupić w mieście czerwoną czy niebieską wstążkę, ale kto by Zuzance ją wiązał? - A tutaj - ciągnęła coraz bardziej podniecona Olga - są moje zdjęcia szkolne. Niech pan spojrzy, te są z niższych klas, a to już maturalne. Niech mnie pan odnajdzie w tej grupie, to cała nasza klasa. Tymon pochylił się nad albumem. Wszystkie dziewczynki w ciemnych sukienkach i białych kołnierzykach, wydały mu się do siebie podobne. - Nie mogę poznać - powiedział zawstydzony. - Ależ tu jestem, w drugim rzędzie, zaraz z brzegu. Czy tak bardzo się zmieniłam? - No, jednak... - powiedział niezręcznie, a ona patrzyła na twarze koleżanek, tak bliskich podczas szkolnych lat. Gdzie teraz były? O żadnej nic nie wiedziała. Jakby wiatr dmuchnął w tę gromadkę, rozrzucił po świecie. - Ma pan rację, wszystkie musiałyśmy się zmienić. A tutaj - wróciła znów do fotografii - tutaj jestem już razem z mężem, wtedy jeszcze narzeczonym i podporucznikiem. Byłam bardzo dumna, że wychodzę za mąż za oficera. I lotnika! Choć to takie niebezpieczne. - Bardzo niebezpieczne - potwierdził Tymon. Przyglądał się z bolesną ciekawością twarzy młodego mężczyzny, wbijał ją sobie w pamięć, jakby i on miał myśleć wciąż o nim, o nieobecnym i oddalonym, który miał wrócić pewnego dnia... - Bardzo lubiliśmy grać w tenisa - ciągnęła, przewracając kartki - i często dawaliśmy się fotografować na korcie. Stach grał bardzo dobrze, dostał nawet puchar w zawodach wojskowych. Tu trzyma ten puchar... Stali w ostrym mroźnym przeciągu, przewiewającym pozbawiony drzwi i okien budynek, a ona przewracała wciąż kartkę za kartką... - Później obejrzymy te fotografie - powiedział ochryple. - Teraz trzeba się zastanowić. Przez chwilę patrzyła na niego nieprzytomnie. - Trzeba się zastanowić - powtórzył. Złożyła album, zatęchły kurz wzbił się z jego kartek. - No, tak, trzeba się zastanowić... - Bo nie zdążymy już dziś wrócić do Łęgowa. - Nie powiedział "do domu", bo dla niej, rozumiał to, dom był tutaj. - Musimy pomyśleć o noclegu. - O... noclegu? - Nie przestoimy przecież w tym przeciągu reszty dnia i całej nocy. - Kto mówi o tym, żeby tu stać? - wyczuła przytyk w jego słowach. - Nie musimy tu stać... - Może inne domy są mniej zniszczone? W piwnicach na pewno jest opał... - Chcę zostać tutaj. - Gdzie? W żadnym z pokoi nie ma okien ani drzwi. I dach... - Nad gabinetem jest dach. I kominek tam jest. Można w nim napalić. - I co to da, jeśli nie ma okna ani drzwi? - Można je zabić deskami. Nasz dozorca miał zawsze jakieś deski w piwnicy. I młotek. I gwoździe... Można by wyjąć drzwi z piwnicy i wstawić tutaj. Tymon stał zupełnie bezradny wobec jej uporu. - Drzwi z piwnicy musiałyby pasować do tych futryn. A na pewno nie będą pasowały. No i nawet jakby się te otwory dało jakoś pozabijać, to na czym pani będzie tu spała? - Nie wspomniał o sobie. Przez myśl mu nie przeszło, że mogłaby się nad tym zastanawiać. Pokój, który nazywała gabinetem, jak i całe mieszkanie, był idealnie pusty. Wiatr podnosił z obnażonej spod spalonego parkietu, cementowej powierzchni podłogi kłęby pyłu i popiołu. - Jest tapczan w piwnicy - szepnęła nieśmiało. - Tak, w piwnicy. Ale tu go po drabinie nie wywindujemy. Może gdybym miał drugiego mężczyznę do pomocy... - Ja pomogę. - Pani? Kota by może pani po drabinie na piętro wniosła - przepraszam. Według mnie przenocować trzeba będzie w piwnicy. - Tam zimno. - Cieplej niż tutaj. Przynajmniej okno całe i drzwi. Gdyby był jakiś piecyk... Przejdę się po okolicznych domach, może znajdę gdzie kozę. To żelazny piecyk - wyjaśnił. - Z rurą. Wypuściłoby się ją przez okno. Pójdę, może coś takiego znajdę. Pani tu zostanie? - Zostanę. - Chociaż... - zawahał się - może lepiej, żeby pani poszła ze mną? Sama kobieta w tych ruinach... - Nie boję się. Może zjawi się kto znajomy. Ktoś z sąsiadów. Mieszkało tu tyle ludzi i... nikogo nie ma. - Pani się pośpieszyła - rzekł Tymon. Zabrzmiało to jak wymówka i Olga, słuchając dudnienia jego oddalających się kroków w pustym budynku, pomyślała z przejmującą trwogą, że może miał już dość trudów tej podjętej z nią wyprawy, może żałuje, że był taki do niej skory. Pośpieszyła się... Ale każdego następnego dnia sytuacja byłaby taka sama. Zima i mróz, i wiatr hulający w wypalonym domu. Co się stało ze szczęściem, które kiedyś tu mieszkało? Przycisnęła album do piersi. Nie chciała już oglądać zdjęć. Obraz każdego przeżytego tu dnia miała zapisany w pamięci jak na najczulszej kliszy. Pierwsza wizyta Stacha, chwila, kiedy stanął w tych drzwiach i obydwoje spojrzeli na siebie... Ona potem mówiła: Od razu wiedziałam, że będziesz mój, żaden inny, tylko ty! Tylko ty! A on powtarzał: Pokochałem cię od pierwszego spojrzenia. Myślałem, że tylko w książkach coś takiego się zdarza, a to zdarzyło się naprawdę i właśnie mnie! Ckliwe, sentymentalne słowa, uważałaby je za śmieszne i tanie, gdyby ktoś inny je wypowiadał, ale to oni, oni tak do siebie mówili, własne wyznania miłosne nikomu nie wydają się śmieszne. Wprowadził Stacha do ich domu jego kolega, a jej kuzyn Romek Pawłowicz, również podporucznik lotnictwa. Obydwaj ukończyli Centrum w Dęblinie i Kurs Wyższego Pilotażu w Grudziądzu, obydwaj po rozformowaniu pułków lotniczych w trakcie mobilizacji przydzieleni zostali do Brygady Pościgowej, broniącej Warszawy. Romek zginął już czwartego września i nie były pociechą dla jego rodziców, którzy tak bardzo nie chcieli, żeby poświęcił się lotnictwu, nie były żadną dla nich pociechą podawane w komunikatach wieści, że Brygada Pościgowa już w pierwszych dniach zestrzeliła nad Warszawą czterdzieści trzy samoloty niemieckie, uszkodziła dwadzieścia... tracąc (co za straszne, krótkie, nieodwracalne słowo!), tracąc trzydzieści osiem własnych. Tego dnia, gdy wprowadził Stacha do ich domu, Romek był szczególnie wesoły. Przyprowadził również swoją narzeczoną, Anitkę Koziarską, umówili się, żeby pójść gdzieś potańczyć, ale zjawił się Stach i trzeba było i dla niego poszukać dziewczyny. Zgodziła się nią zostać z ochotą. Włóczyli się po lokalach do rana, a odprowadziwszy ją do domu, Stach zapytał, czy będzie mógł bywać? Bywał, z drżeniem serca czekała na dzwonek u drzwi o umówionej godzinie. Rodzice mieli chyba odrobinę nadziei, że jej się to sprzykrzy, że natańczy się z tym lotnikiem i będzie miała dosyć. Zwłaszcza ojciec wolałby zięcia na przykład z przemysłowej branży. Ale ona nie miała dosyć, odbyły się zaręczyny, a gdy Stach awansował na porucznika, ślub i huczne wesele tu, w tym domu, o którym mama powiedziała raz w życiu, że jest za mały. Wcześniej odbył się ślub Romka. Któregoś z pierwszych dni września trzydziestego dziewiątego roku Anitka urodziła swoje pierwsze i ostatnie dziecko, i długo jej nie mówiono, że jego ojciec nie żyje. Stach raz tylko w tych dniach pojawił się w domu. Brygada Pościgowa startowała z lotniska w Zielonce, mógł więc po bojowym locie wpaść do Warszawy. Żeby się pożegnać. Ale nie od razu to powiedział. Najpierw oddał jej kluczyki od samochodu, bo nie były już mu potrzebne... - Dlaczego? - zaprotestowała. - Wygodniej ci przecież jeździć na lotnisko samochodem. I prędzej. - Benzyna... - wykrztusił. - Są trudności z benzyną... - Przecież to tak blisko! Ileż benzyny potrzeba na dojazd z Zielonki do Warszawy? - Rzecz w tym... rzecz w tym, że już nie będziemy stacjonować w Zielonce... - A gdzie? - Pod Lublinem... Od jutra przenoszą nas pod Lublin - powiedział wreszcie. - W Zielonce mieliśmy za duże straty. Spakował się w pośpiechu, wrzucając do małej walizki najpotrzebniejsze rzeczy. Pożegnali się w milczeniu, nie przeczuwała wtedy, że na tak długo... Wciąż przyciskając album do piersi, ale już bez pragnienia, żeby go otworzyć, żeby do niego zajrzeć, przeszła się po pustym, przewianym mroźnym wiatrem mieszkaniu. Zatrzymała się w swoim pokoju, w ich pokoju, w osłonie muru narożnika, gdzie stała jej toaletka. Stach lubił patrzeć, lubił się jej przyglądać, gdy siedząc przed lustrem szczotkowała włosy... Dlaczego nie potrafiła zatrzymać się we wspomnieniach na tych szczęśliwych chwilach, dlaczego gnało coś jej myśli ku tym najgorszym, które uczyniły jej życie zawieszonym w próżni, każdego dnia ukazującym się przed nią znakiem zapytania? Bo spod Lublina Stach nie przyjechał już ani razu. Przysyłał tylko - coraz rzadsze - wiadomości przez ludzi, cywilnych i wojskowych, z niewiadomych powodów udających się stamtąd do Warszawy. Ostatnia wiadomość nadeszła spod Hrubieszowa, widocznie nikt już ze wschodu nie szedł do coraz bardziej opustoszałej stolicy. Tak to sobie wtedy tłumaczyła i wspierała upór ojca, który wbrew błaganiom matki nie chciał uciekać. Często, prowadząc różne sprawy, wyjeżdżał za granicę, także do Berlina, i nie sądził, że będzie musiał kiedykolwiek zmienić wyobrażenie o Niemcach, tak poprawnych i solidnych w załatwianiu interesów. A ona wciąż spodziewała się wiadomości od Stacha, nie mogła ruszyć się z miejsca, albo gdzie by ją odnalazły jego listy; tylko tutaj, tylko tutaj, gdzie i teraz, gdy Warszawa była znów wolna, na nie czekała... - Pani Olgo! - zawołał z dołu Tymon, jego głosowi towarzyszył hurkot blach i żelaza, rzucanych na cementową posadzkę. - Pani Olgo! Ludzie biegną oglądać defiladę. Pojawiła się na górze u szczytu drabiny. - Co? Gdzie? Jacy ludzie? - Są na tej ulicy za rogiem. Tam kilka domów nadaje się do zamieszkania, brakuje im tylko szyb w oknach i właśnie zabijają je deskami. Ale teraz wszystko rzucili i biegną na defiladę. Chce pani też iść? - Już schodzę! Bardzo szybko znalazła na dole. - Ale jeśli defilada ma być w Alejach Jerozolimskich, to stąd dosyć daleko. - Pośpieszmy się! - Tymon wniósł do piwnicy okrągły żelazny piecyk i pogniecioną rurę. - Później to zamontuję, a teraz - zaczął przesuwać stojące na parapecie okiennym naczynia, przydałby mi się jakiś garnek. - Do czego? - zapytała zdumiona. - Nie uwierzy pani, ale tam, za rogiem, jakaś baba sprzedaje gorący żurek. Nawet apetycznie pachnie. Skwarkami. - Och! - szepnęła Olga niemal w zachwycie. Zostawiła album w piwnicy trochę z wahaniem, ale czy ktoś, gdyby tu zaszedł, połakomiłby się na czyjeś fotografie, i pobiegła za Tymonem, który swoimi długimi krokami przesadził już ulicę i zbliżał się do narożnika. Miał rację, że się spieszył, wokół kobiety z parującym garem zgromadziło się już sporo ludzi. W połatanym kubraku, zawinięta w chusty, szczerzyła do swoich klientów, wyciągających ku niej ręce z garnkami, szczerbate zęby. - Tam, gdzie jeść dają, jest już życie - śmiała się. - Jest już życie w Warszawie. Pośpiesznie zjedli żurek z resztką łęgowskiego chleba i - rozgrzani, a także jakby czymś pocieszeni w tym przygnębiającym krajobrazie wojny - skierowali się w stronę, skąd dobiegały... nie do wiary, ale tak było... z morza gruzów, z przywiewanej zewsząd woni spalenizny dobiegały dźwięki wojskowej orkiestry. Biegli i razem z nimi biegli wydostający się nie wiadomo skąd ludzie, z załomów murów, z bram otwartych na czeluście zwalonych oficyn, z podwórzy zasypanych cegłami - zewsząd biegli ludzie, którzy już tu wrócili, którzy już byli w Warszawie. - A pan mi powiedział, że się pośpieszyłam! - zawołała z wyrzutem Olga. Tymon na chwilę przystanął, dyszał tak jak ona. - Żałuję, że to powiedziałem. Bo gdybyśmy akurat dziś nie przyszli, to byśmy tego nie widzieli. Ominęłoby nas to... święto. - Święto! - szepnęła Olga. I nagle: cios w samo serce! Trzeci cios w serce tego dnia! Pierwszy - na widok zniszczonego miasta, drugi - spalonego domu, i trzeci, może ze wszystkich najboleśniejszy - afiszu na murze, chyba nie jeden już tu rozklejony, już obecny w oswobodzonej Warszawie. Jak bardzo pragnęło się innych słów, jak były tu potrzebne wyrazy braterstwa z tymi, którzy tu polegli, z cieniami, duchami ludzi, którzy przez pięć lat nie złożyli broni, słowa braterstwa i wreszcie niesionej pomocy. A wisiały plakaty z obelgą i nienawiścią. Z pogardą. "Ak - zapluty karzeł reakcji". Kto kazał je rozklejać chłopcom, którzy z tak daleka, przez ogień i śmierć, szli do Warszawy? Kto wymyślił te słowa, przekreślające braterstwo broni, tyle razy nieobecne na tej nieszczęsnej ziemi? Kto? Po co? I z jaką straszną także przeciwko sobie odwagą? - Chodźmy! - przynaglił Tymon. - I zaniepokoił się, patrząc na nią: - Co się pani stało? - Nie... nic... A jednak tak... Stało się, o Boże! Coś się stało! Nie rozumiał, nie zwrócił uwagi na plakat, a może nie pojął jego treści. Łęgowo było wysepką, do której mogły nie docierać wszystkie echa z Polski. Pociągnął ją za rękę. - Pośpieszmy się! Oni już idą! Wepchnęli się w rzadki tłum stojący na obrzeżach Alei. Oni już szli! Czwórkami. W zielonych płaszczach i rogatywkach. Polskie wojsko w oswobodzonej Warszawie. Tyle lat maszerowali tymi ulicami żołnierze w mundurach koloru feldgrau, tyle lat plugawili to miasto swoim wyglądem, swoją obecnością. I oto polskie wojsko w oswobodzonej Warszawie! Chłopcy i mężczyźni, dziewczęta i kobiety - zebrani, zwołani z całego obszaru ogromnego obcego kraju wieścią, że walcząc mogą iść, mogą dojść, mogą wrócić do kraju... Olga przypomniała sobie rozmowę z żołnierzem w ciężarówce i zdała sobie sprawę, że zdobyli, uwolnili Warszawę i oto szli jej ulicami żołnierze, którzy nigdy jej przedtem nie widzieli, chłopcy i mężczyźni ze wschodnich wsi i miasteczek, jak ten chłopak z Husiatyna, z Podola, Polesia i Wileńszczyzny... Oni także nigdy przedtem nie byli w stolicy swego kraju. A teraz maszerowali pośród jej gruzów. Miasto, przez które szła ta defilada, było pobojowiskiem. Nieczęsto w historii świata defilada odbywała się na polu bitwy. Cienie poległych tu żołnierzy towarzyszyły żywym w przemarszu przez nie istniejące już barykady, przez zamilkły, ale trwający tu wciąż echem ostrzał wroga. Ale żywi nie chcieli, żeby im towarzyszyły... Czy to było możliwe? To nie było możliwe, żeby oni, wszyscy, którzy tu szli, tego nie chcieli, żeby myśleli literami plakatów... Olga poczuła skurcz w krtani, załzawionymi oczyma patrzyła na przechodzące oddziały. Takie szczęście i czegoś żal, po co ten żal, ten niepotrzebnie zadany ból. Ludzie wiwatowali, zrywali czapki z głów, Tymon także krzyczał coś, wymachując rękami w radosnych gestach powitania. Gdy przeszły już ostatnie oddziały, a ludzie wciąż się nie rozchodzili, zwrócił ku Oldze rozognioną rumieńcem twarz. - Też bym poszedł! Jak Boga kocham! Poszedłbym, gdybym tylko dzieciaki miał z kim zostawić! Rozwodził się nad tym długo, kiedy wracali na Filtrową. Ale ona milczała. Po drodze jeszcze raz zjedli żurek u kobiety, która wyniosła skądś z gruzów nowy gar parujący smakowitą zupą. Napełniając nią podsuwane pod jej chochlę garnki i menażki, drugą ręką upychała pieniądze do pęczniejącej kieszeni kubraka. - Takiego żurku - wołała - nie było przed wojną nawet w "Bristolu" ani w "Adrii". - Ani w "Adrii" - powtórzyła za kobietą Olga. Ale nie wracała już do swoich wspomnień z pobytów ze Stachem w tym lokalu. Inne wojsko miała teraz przed oczyma, a w sercu wciąż ten niepotrzebny, niepotrzebnie zadany ból. Po powrocie na Filtrową Tymon zabrał się od razu do montowania piecyka. Na szczęście piwnica była przy kominie i nie trzeba było rury wypuszczać oknem. Tymon wybił dziurę w kominowej ścianie i wprowadził w nią rurę, potem poszedł na poszukiwanie gliny, nie znalazł jej, więc rozmoczywszy w wodzie gruz, pokruszone cegły i zaprawę, obetkał starannie, zalepił dziurę wokół rury i gdy rozpalił w piecyku, rura zagrała triumfalnym śpiewem ognia. - Zaraz będzie tu ciepło - powiedział - że kożuchy trzeba będzie ściągać. Gdy pracował, a teraz, gdy się cieszył, Olga przyglądała mu się z napiętą, prawie bolesną uwagą. Nie będzie go z nią, kiedy przyjdzie tu po raz drugi. Bo przecież musi przyjść, nie zostawi tak domu, sprzeda biżuterię zapisaną jej przez panią Zgorzeniecką, Lolo Smoliński na pewno będzie mógł jej w tym pomóc, i przyjdzie tu, wynajmie murarzy, chyba murarze z całej Polski zlecą się teraz do Warszawy... Ale czy potrafi z nimi rozmawiać, ugodzić się, przypilnować ich przy robocie? I gdzie będzie w tym czasie mieszkać, czy w tej piwnicy, sama wśród gruzów? Chciała go zapytać, czy będzie mógł jeszcze raz...? Nie przeszło jej to jednak przez usta. Ten człowiek miał przecież swoje życie, swoje obowiązki, będzie musiał rozejrzeć się za jakąś pracą, miał dzieci i dziadka na utrzymaniu, z jakiej racji miałby zajmować się nią, akurat jej pomagać? Na pewno znajdzie się ktoś tu na miejscu, w Warszawie, komu mogłaby zlecić nadzór nad odbudową domu, choćby kilku pokoi, w których mogłaby zamieszkać. Zdała sobie sprawę, że myśli wciąż dawnymi kategoriami: zlecić... kilka pokoi... a świat tak gruntownie, tak okrutnie się zmienił. Stach, kiedy wróci, zajmie się wszystkim, a jej tymczasem wystarczy mała klitka, jedna ze służbówek za kuchnią najzupełniej jej wystarczy, będzie w niej czekać na Stacha, żeby od razu mógł ją znaleźć, kiedy wróci... A teraz... - zerwała się z miejsca, szukając jakiejś kartki papieru, na której mogłaby wypisać swój adres na wypadek, gdyby ktoś szukał jej, kiedy będzie jeszcze w Łęgowie, gdyby miał ktoś dla niej jakąś wiadomość... Teraz wszyscy ludzie mieli dla siebie wiadomości, oczekiwane od lat... Kartki nigdzie nie było, więc wzięła pierwszą z brzegu książkę, żeby obedrzeć ją z okładki, ale ręka jej zadrżała. Tak mało rzeczy, przedmiotów, tak mało wszystkiego ocalało w Warszawie, że niszczenie, dodatkowe niszczenie czegokolwiek wydało jej się prawie świętokradztwem. Oddarła w końcu kawałek papieru z opakowania kryształów i ołówkiem, który - na szczęście - miała, zaczęła pisać wyraźnie i jak jej się wydawało - "dobitnie", a każda litera była prośbą i nadzieją: "Jestem w majątku Łęgowo - tu następował dokładny adres - Olga Asarowiczowa". Po chwili namysłu dopisała: "Mama nie żyje". - Trzeba to przybić przy drzwiach - powiedziała do Tymona. Wziął papier w ręce. - Ale czym? - Nasz stróż miał zawsze gwoździe. - Wszystko przysypane gruzem. - Musimy znaleźć. Musimy! - powtórzyła gorączkowo. Poszedł do stróżówki i zaczął odgarniać gruz ze zwalonej klatki schodowej, zgruchotany cement i kawałki cegieł, a ona znowu pomyślała, że kiedy przyjdzie tu po raz drugi, jego z nią już nie będzie, znajdzie się tu sama, choć może będą tu już wokół jacyś ludzie... Nie odstępowała go ani na krok, gdy szukał wśród gruzu, a potem - znalazłszy gwoździe - udał się z kawałkiem cegły zamiast młotka do wejściowych drzwi, żeby przybić tam kartkę. - Z przodu - poprosiła - żeby była od razu widoczna. - Nie - poradził - przybiję na wewnętrznej stronie futryny. I tak ją każdy dostrzeże. Każdy... kto by pani tu szukał. A kartka tu dłużej przetrwa, bo może przyjść odwilż i deszcz by ją zniszczył. - Dziękuję - powiedziała z prawdziwą wdzięcznością. Jaki był praktyczny! I przewidujący! Mężczyźni w ogóle znają się na tylu rzeczach, na których nie znają się kobiety. - Dziękuję! - powtórzyła, chyba nawet z uśmiechem. On uśmiechnął się także, białe zębiska błysnęły w czerwonych, popękanych od mrozu wargach. Całe popołudnie spędziła na gorliwym porządkowaniu piwnicy, czyszczeniu tapczanu z kurzu, żeby jako tako tę jedną noc można było na nim przespać. Tymon wybrał się do okolicznych domów w poszukiwaniu kłódki, piwnicę trzeba było zamknąć, choć złudna wydawała się nadzieja, że złodzieje nie poradzą sobie z tym zabezpieczeniem. Jakby apelując do ich sumienia, Olga wypisała na kawałku papieru swoje nazwisko i za pomocą gwoździ i cegły, pozostawionych przez Tymona, przybiła tę "wizytówkę" na drzwiach piwnicy. Tymon pokiwał głową z uznaniem, gdy to zobaczył. Przyniósł nie tylko potężną kłódkę, ale i garnek parującej zupy, co radośnie zdumiało Olgę. - Nie widziałam, żeby pan brał ze sobą jakieś naczynia. - Wziąłem. Pomyślałem, że pani pewnie znów głodna, no i ja... także bym zjadł. - Tymon postawił garnek na piecyku, wyciągnął z kieszeni kożucha pół bochenka chleba. - I to także dostałem! Zaczyna się już handel w stolicy. Olga zdmuchnęła z chleba machorkę, Tymon zwykł był widocznie nosić w kieszeni papierosy, ale nie odebrało jej to apetytu. Pokrajała chleb na cienkie kromki, ułożyła na talerzyku; wśród naczyń, zniesionych z matką do piwnicy, znalazła dwa głębokie talerze, nalała do nich podgrzanej zupy. Grochówki - łuski z rozgotowanego grochu pływały po wierzchu wśród rzadkich skwarków, ale dodano do niej nawet majeranku i dużo, dużo ziemniaków, trochę chyba przemarzniętych, ale to nie miało, to nie mogło mieć żadnego znaczenia w styczniu czterdziestego piątego roku. Siedzieli przy małym stoliku, który dawniej stał w kącie w gabinecie, a rozłożony służył do gry w karty, teraz zaś z łatwością mieściły się na nim dwa talerze i ten mały z chlebem między nimi. Rozmiar stolika sprawiał, że siedzieli blisko siebie i Tymon czuł się tym skrępowany, zdawał sobie sprawę, że ona ma wciąż przed oczyma jego ręce, zwłaszcza tę prawą, którą wciąż musiał unosić do ust z łyżką trzymaną jakoś inaczej niż łyżka tak lekko i zgrabnie ujęta przez palce jej dłoni. Pomyślał, jakie też ręce ma pan porucznik i czy operowanie sterami samolotu wyrabia w rękach tyle siły, co trzymanie lejców, w dodatku kiedy konie są młode i nie ułożone do chodzenia w zaprzęgu. Bronił się przed stawianiem sobie takich pytań, czuł się nimi upokorzony, zwłaszcza że wraz ze śmiercią jaśnie pani zaczynała jakby odchodzić ta jego chłopskość, jak liberia nakładana na niego, może najbardziej przez jej - jaśnie pani - wyobrażenie o nim. Teraz zastanawiał się nawet, czy nie ważniejsze jest własne mniemanie o sobie. Ale przecież mogło być ono czasem pychą... Może nawet w tej chwili. - Piecyk - powiedziała nagle Olga - trzeba chyba będzie odnieść jutro tam, skąd pan go zabrał. Tymon wzruszył ramionami. - Pewnie bym nawet tam nie trafił. - Nie trafiłby pan? - spytała, nie zdając sobie sprawy, że w głosie jej brzmi prawie nadzieja. I ona ulegała widocznie wojennej deprawacji, choć - Boże drogi! - udawała także i przed samą sobą, że tak nie jest. Ileż rzeczy podczas wojny wydawało się wspólnych lub niczyich - czyż jej nie zabrano prawie wszystkiego, co z matką zniosły do tej piwnicy? A ten piecyk przyda się przecież, kiedy przyjdzie tu po raz drugi... kiedy może nawet będzie tu mieszkała, zanim wyremontowane zostanie jakieś pomieszczenie na górze... - No, tak - szepnęła - skoro pan by nie trafił... - Pewnie, że bym nie trafił - powiedział z naciskiem. - Jakby tak myśleć, jakby mieć takie skrupuły, to i drzewo by trzeba odnieść, i węgiel. A przecież już je spaliliśmy, ciepło się tu zrobiło jak w uchu. - Nawet nie myślałam, że może być tak ciepło w piwnicy. - Ale w nocy, kiedy będziemy spali... - zająknął się - kiedy nie będzie się dokładać do piecyka, on zaraz wystygnie i od razu zrobi się tu zimno. Na szczęście jest koc. Nakryje się nim pani - dodał zaraz, bo mu się wydało, że zobaczył popłoch w jej oczach - a ja, nie ściągając kożucha, prześpię się na tym krześle. - Na krześle...? - powtórzyła, jeszcze nie zdecydowana, co powie dalej. - Będzie panu niewygodnie... - Ależ skąd! - zaprzeczył gwałtownie. - Oprę się dobrze, nogi wyciągnę i będę spał, aż miło. A jak bym się obudził, to w piecyku rozpalę i będzie pani miała ciepło po przebudzeniu. Milczała długo. Tapczan był szeroki i wydawał się jakby coraz szerszy, gdy na niego patrzyła, myśląc o nocy dużego mężczyzny w kożuchu spędzonej na chybotliwym krzesełku. - Nie, nie - sprzeciwiła się słabo - to nie jest dobry pomysł. - Nie ma lepszego. - Jest - szepnęła, przerażona tym słowem, decyzją, którą zawierało. - Jest... Obydwoje zmieścimy się na tapczanie. Sytuacja jest przecież wyjątkowa... właściwie wojenna... - Całkiem wojenna - potwierdził, tłumiąc rozbawienie jej zmieszaniem - ale mnie naprawdę będzie tu dobrze, prześpię się na krześle. - Nie mogę na to pozwolić - powiedziała już całkiem stanowczo. Zrozumiała, że zachowuje się śmiesznie, starodawnie i zupełnie przedwojennie, a oznaczało to, że wciąż tkwi w innej epoce, bezpowrotnie minionej. - Położy się pan od ściany, a ja na drugim brzegu... Teraz on jakby się zaniepokoił. - Bardzo proszę - powiedział, odwracając wzrok od jej twarzy - niech mi pani pozwoli spać na krześle. - Nie - obstawała przy swoim. - To by było okrutne z mojej strony. Niech pan sam powie, czy ten tapczan nie jest dostatecznie szeroki? - Jest szeroki... dostatecznie - powtórzył, zastanawiając się nad znaczeniem ostatniego słowa i nad tym, czy ona takie właśnie znaczenie mu przydała. - Ale mimo to... - Ależ pan uparty! Świeczka zaraz się dopali, a nie znalazłam więcej świec, więc niech pan pakuje się na tapczan od ściany, a ja położę się tu... na brzeżku... - Bardzo proszę! - powtórzył. - Ja przecież nie potrzebuję specjalnych wygód... - Jest pan tak samo zmęczony jak ja. A jutro czeka nas droga. Może nie trafić się nam ciężarówka, więc niech się pan nie certuje, jak panna... - usiłowała żartować, a teraz on poczuł się śmieszny, ale wciąż wydawało mu się, że nie powinien godzić się na tę propozycję. - Będzie pani niewygodnie - bąknął. - Zajmę za dużo miejsca... - Chciał powiedzieć, że wszystkie kobiety narzekały zawsze, że tyle go było w łóżku, ale na szczęście zdołał powstrzymać się od użycia tego chełpliwego argumentu. - Nie położę się, dopóki pan się nie położy. A naprawdę jestem zmęczona całym tym dniem. I świeczka, jak pan widzi, już całkiem się dopala. - No dobrze - westchnął Tymon, wzruszywszy ramionami. Władował się na tapczan, ułożył się twarzą do ściany i przykrył z głową kożuchem. Olga zaś, w przewidywaniu nocnego zimna, nałożyła futro, czym prędzej wyciągnęła się jak struna na drugim brzegu tapczanu, nogi przykryła kocem i zdmuchnęła świeczkę. Wydawało jej się, że długo nie będzie mogła zasnąć. Że osaczą ją wspomnienia całego życia w tym domu, że może wreszcie zacznie płakać, nie pokazując nikomu swojej rozpaczy, ale już pierwsze obrazy szczęśliwego dzieciństwa zaczęły rozmazywać się w senności, jakby także nad wszelki wyraz szczęśliwej - w cieple i w bezpieczeństwie, przy człowieku, który już zaczynał chrapać donośnie, a jej to wcale nie przeszkadzało, nic a nic... W nocy obudził ją jednak przejmujący chłód. Piecyk wygasł i, jak przewidywał Tymon, piwnica z oknem o pojedynczej szybie szybko wyziębła. Karakuły pani Zgorzenieckiej były bardziej eleganckie niż ciepłe, Olga podciągnęła wyżej koc, przykryła nim twarz, starając się nie myśleć, jaki jest brudny, ale i to nie pomogło, zaczynała dygotać i przerażenie ogarniało ją na myśl, że może się zaziębić, może dostać zapalenia płuc, a nie powinna, nie mogła teraz zachorować, miała tyle do zrobienia, musiała być zdrowa, dzielna i zdrowa, wymagała tego od siebie... Przysunęła się bliżej środka tapczana, ostrożnie - żeby nie obudzić Tymona - narzuciła na nogi kraj jego kożucha. Zrobiło się cieplej, ale jeszcze nie tak, żeby uciszyły się dreszcze, wsunęła się więc głębiej pod kożuch, Tymon się poruszył, ale nie obudził, zachrapał nawet donośniej, od jego pleców, od niego całego rozchodziło się, biło, promieniowało kojące ciepło, było taką pokusą, że przysuwała się do niego coraz bardziej, coraz bliżej, coraz nierozważniej; przestrzeń między nimi malała wciąż i zmalała tak, że wystarczył ostatni, niepohamowany ruch ciała, żeby przywrzeć do jego pleców - i zrobiła to: przytuliła się do niego od stóp po czoło, wreszcie rozgrzana i uspokojona, nie dopuszczająca już do siebie żadnej złej myśli. Kożuch śmierdział baranim odorem, była pewna, że tylko baranim odorem, chyba śmierdziały tak wszystkie źle wyprawione kożuchy i musieli tak śmierdzieć ludzie, którzy je nosili; za dużo, pomyślała sennie, wymagałoby się od losu pragnąc, żeby w tych strasznych czasach ciepło miało jeszcze zapach perfum... VIII - Ktoś do nas idzie - powiedziała Zuzanka od okna. Wychuchała w zamarzniętej szybie dziurkę i wyglądała przez nią na drogę. - Kto? - spytał Tymon z nadzieją. Zerwał się od stołu, ruszył ku oknu. Ale Zuzanka powstrzymała go w pół drogi. - Ten, co siedział dawniej przy bramie do pałacu. - Majchrzak? - Majchrzak - potwierdziła Zuzanka. Zeskoczyła z ławki, podbiegła do drzwi. Ale zanim odsunęła skobel, spojrzała na ojca. - Otworzyć? Co za smarkata! - pomyślał Tymon z rozczuleniem, ogarniającym go coraz częściej i dotkliwiej, odkąd nosił się z tą swoją decyzją, za słaby, żeby ją podjąć wobec domowych obowiązków, ale coraz bardziej przeświadczony, że była jego powinnością, okrutną powinnością mężczyzn w latach, nieraz całkiem bezmyślnie wybranych przez historię. Co za smarkata! - uśmiechnął się do Zuzanki ze smutkiem. Nikt jej nigdy niczego nie uczył, a wiedziała tak wiele. Także i to, że nie lubił i unikał Majchrzaka, od kiedy wyforował się wśród służby folwarcznej na samozwańczego prowodyra. - Sam otworzę - powiedział niechętnie i bez pośpiechu skierował się ku drzwiom. Dziadek, który przebywał teraz w łóżku częściej jeszcze niż w lecie, odwrócił się twarzą do ściany. - Nie ciekaw jestem, co powie - mruknął. - A powinno to dziadka obchodzić! - Mnie już nic nie obchodzi. Aby mi taki grobowiec wystaw, jaki ma jaśnie pani. Z aniołem! - Skąd ja dziadkowi takiego anioła wytrzasnę? - Nie musi być taki sam - zgodził się wielkodusznie dziadek. - Byle był anioł! - Byle był anioł! Byle był anioł! - zaczął powtarzać Adaś, skacząc przy łóżku pradziadka. Majchrzak tupał już na progu, otrzepując nogi ze śniegu. - Wpuść człowieka, niech nie stoi na dworze i może... słucha, o czym gadamy. - Jemu co innego w głowie. Stary Roch odwrócił się i przez długą chwilę patrzył wnukowi w oczy. - Po mojemu, to samo. Każdy teraz chce dowieść, że czasy się zmieniły. Wpuść go. - Nie będę z nim za dużo rozmawiał. - Tymon otworzył drzwi i wpuścił gościa wraz z falą przenikliwego mrozu, która wraz z nim wtargnęła do wnętrza. - Co was sprowadza? - zagadnął od razu. Majchrzak mruknął coś na powitanie, wyciągnął chustkę, na której znać było, że pralnia w pałacu nie działała od dawna, wytarł nią oszroniałe od mrozu brwi i wąsy. Zdjął tylko czapkę, pozostał w kożuchu, uznając, że w izbie nie za ciepło, albo dlatego, że nikt go do jego ściągnięcia nie zachęcił, Tymon wskazał mu tylko miejsce na ławie. - Co was sprowadza? - powtórzył. Majchrzak splótł dłonie przed sobą, rozwierał i zaciskał palce. - Pogadać trzeba - powiedział. - O czym? - Nie udawaj, Tymon, że nie wiesz o czym. - No, to nie chcę wiedzieć. - Bo masz ten dom - wybuchnął Majchrzak, ślady po ospie na jego twarzy jakby się wygładziły, napełniły krwią. - Bo nie mieszkasz w czworakach! - Ano nie mieszkam. - I nie obchodzi cię to, że ten gówniarz z miasta, co dnia wywozi pałacowe dobro i że pokoje robią się tam puste. - Nam nic do tego. Ma prawo. - Ma prawo? - Majchrzak czerwieniał coraz bardziej, rozplótł dłonie i trzasnął pięścią w ławę, aż stojąca przy niej Zuzanka odskoczyła na środek izby. - Ale prawa się teraz zmieniają. I my je będziemy stanowić. - My? - przeraził się prawie Tymon. - Wczoraj byłem w powiecie i słyszałem, co ludzie mówią. - A co mówią o froncie? - O... froncie? - umilkł na chwilę wytrącony z toku swego myślenia Majchrzak. - O froncie też mówią. Polacy... nasza Pierwsza Armia bije się już na niemieckiej ziemi, spycha Niemców na zachód. Pod koniec stycznia ruszyła od Bydgoszczy i wciąż idzie naprzód. Tymon stał dotąd, teraz przysiadł się do Majchrzaka, nie zdejmował oczu z jego twarzy, z jego ust, jakby patrząc na nie wcześniej zbierał z nich dobre nowiny. Dziadek Roch odwrócił się od ściany, usiadł na łóżku. - Ale boje są straszne - dorzucił Majchrzak. - Słuchałem radia na rynku, podawali komunikaty. Niemcy tam mają na Pomorzu, na ichnim Pomorzu, wał obronny, od morza kawał na południe, schrony i umocnienia, wszystko natkane armatami i wszelaką bronią, obstawione wyborowym wojskiem, wojskiem rozżartym, bo przegrywającym, tego się oni nie spodziewali, nie spodziewali się, że będą przegrywać i iść do niewoli. - Do niewoli... - szepnął dziadek. - A cożeście, Rochu, myśleli? I to Polacy ich biorą! Tysiącami. Sam słyszałem. - Mój Boże! - zachłysnął się dziadek. - Chciałbym być młody. Majchrzak umilkł. Tymon przeliczył w myślach jego dzieci. Miał pięcioro drobiazgu, wojna musiała skończyć się bez niego. - Ale i tutaj jest coś do zrobienia! - jakby odgadując te myśli wybuchnął były stróż pani Zgorzenieckiej. - I tutaj! O ziemi jeszcze nie mówię, bo pod śniegiem i lodem, żaden skoczybruzda nie będzie jej teraz mierzył. - Moje dwadzieścia morgów dawno wymierzone - rzekł Tymon. Majchrzak spojrzał na niego z ukosa i zamilknąwszy długo ważył myśl, której jednak nie wypowiedział. Mruknął tylko: - Przecież mówię, że ziemia pod śniegiem i lodem. - Ja znam granice swojej poprzez śnieg i lód. - Co ty, Tymon, wciąż o tej ziemi? Przyszedłem o czym innym pogadać. - O czym? - O pałacu. Wiesz, jak mieszkamy w czworakach. Jaśnie pani - Majchrzak jakoś inaczej wymawiał teraz te dwa słowa, nie, żeby z nienawiścią czy drwiną, ale na pewno bez szacunku - jaśnie pani, jak koło nas przejeżdżała, zawsze odwracała głowę. I raz tam tylko była. Jeszcze za młodu. Mówiła, że pobuduje nowe budynki, ale od jednej wojny do drugiej wciąż jej w tym coś przeszkadzało. Aż umarła, ale i gdyby żyła, też by nic z tego nie było. A teraz my możemy sami pomyśleć o sobie. Tymon milczał, dziadek znowu obrócił się twarzą do ściany, Adaś usadowił się w nogach łóżka, tylko Zuzanka przyglądała się gościowi, miernie zresztą zaciekawiona tym, co mówił. - My gnieździmy się po kilkoro w izbie, a w takim dużym pałacu mieszka jeden człowiek! - Pałacowa służba też tam mieszka - zauważył Tymon. - Ale jeszcze w oficynach. I tylko patrzeć, jak zajmą najlepsze pokoje. Musimy się ruszyć pierwsi. Wysiudać z pałacu tego smarkacza. I ją! Ją także! - Kogo? - spytał Tymon, przyczajony jak do skoku za tym obojętnym słowem. - Tę młódkę z Warszawy. Nikt nie wierzy, że to kuzynka jaśnie pani. Więc z jakiej racji ma mieć te trzy pokoje... - Jaśnie pani jej zapisała. - I co z tego? Czy to teraz ważne, co jaśnie państwo komu pozapisywali? Ważne, kto na to pracował! Kto do tego ręce przykładał! - Ty najbardziej - odezwał się dziadek spod ściany - jakżeś przez całe dnie przy bramie siedział. - Ale oko miałem na wszystko! Na wszystko! Mało się złodziei wokoło kręciło? - No, właśnie - zamruczał dziadek - a teraz pierwsi będą się pchać do pałacu. - Co innego złodziejstwo - oburzył się Majchrzak - a co innego brać swoje w takiej dziejowej chwili. - Wy, Majchrzak - stary Roch usiadł znowu na łóżku, bose stopy wsunął w rozdeptane kapcie - nauczyliście się teraz gadać jak ksiądz. Tylko naukę inną głosicie. Skąd wam się to wzięło? - Z bidy mi się to wzięło! Z bidy! Z chłopskiej! Z czarnej! A wy już ją macie po wierzchu pobieloną... - Znowu mi ten dom wypomnisz - nasrożył się Tymon - i te moje dwadzieścia morgów? Majchrzak, jak poprzednio, kiedy mowa była o Tymonowych morgach, zamilkł na chwilę i zastanawiał się nad czymś, czego jednak nie miał odwagi rzec. - O ziemi jeszcze nie mówimy - powiedział tylko. - A właściwie, z czym żeście do mnie przyszli? - Tymon wstał, jakby już nie miał czasu na dalsze gadanie. Na próżne gadanie. Bo dodał stanowczo i groźnie: - Warszawianki ruszyć nie dam!... - Jakiej... warszawianki? - nie zrozumiał Majchrzak głównie dlatego, że dziwny mu się wydał gniew Tymona i jego nagła potrzeba opiekuństwa. - Tej, co jej jaśnie pani trzy pokoje w pałacu zapisała. Dom jej w Warszawie Niemcy spalili, niech ma chociaż to. - Trzy pokoje dla takiej siksy? - zapiał Majchrzak z oburzenia. - Niech ma chociaż to - powtórzył Tymon. - Nie dam jej ruszyć. - Najpierw - złagodniał jakoś Majchrzak i przymilkł na chwilę - najpierw trzeba coś zrobić, żeby ludzie chcieli iść na pałac. - A nie chcą? - zachichotał dziadek; Adaś mu zawtórował. Majchrzak znów splótł dłonie przed sobą, zaczął zaciskać i rozwierać palce. - Nie chcą - wyznał prawie wstydliwie. - Nie chcą? - roześmiał się także Tymon, ale z niedowierzaniem. - To znaczy... są tacy, co chcą. Ale i tacy, co wolą zostać w czworakach. - Wolą zostać - nie dowierzał wciąż Tymon. - Dlaczego? - Bo komórki tam mają, inwentarz chowią... Do pałacu ze świniakami się nie wprowadzą. - Ano nie - przyświadczył wciąż z uciechą dziadek Roch. - No to o co ci chodzi? - spytał Tymon już z wyraźnym zniecierpliwieniem. - I co ja mam do tego? - Trzeba do nich przemówić! Do rozumu przemówić! Myślałem, że pójdziemy we dwóch, ludzi zbierzemy... Tymon wzruszył ramionami, usiadł znów na ławie. - Ja tam się do takich spraw nie mieszam. - Bo co? - nastawał Majchrzak. - To teraz powinny być wspólne sprawy. - Jakie one tam wspólne? - No tak - Majchrzak wrócił znów do nie opuszczającej go najwidoczniej myśli, może nawet już ją kształtował jako zarzut przeciwko Tymonowi. - Wy macie dom, to co was obchodzi, jak inni mieszkają? - Obchodzi mnie, ale nie aż tak, żebym ludzi agitował na zamieszkanie w pałacu. A dom, widzisz, jaki jest. Niech się tylko wojna skończy, dokończę budowy i dopiero wtedy będzie na co patrzeć. - I teraz jest - rzekł Majchrzak chmurnie. Tymon się roześmiał. - Więc może z tego powodu mnie wybrałeś, żebym poszedł z tobą ludzi namawiać. Że niby dlatego, że sam mieszkam lepiej, z tego wstydu, że mieszkam lepiej, powinienem dążyć, żeby inni zamieszkali w pałacu. Majchrzak także się uśmiechnął, krótko i jakoś krzywo. - Tak nie myślałem, ale coś w tym jest, skoro sam na to wpadłeś. - Nie pójdę! Na darmo traciłeś czas. A tobie radzę, rób jak chcesz, ale innych nie namawiaj. - Znajdę na nich sposób - Majchrzak opuścił głowę, wyłamywał palce. - Jaki? - Nie przyszedłem się tu zwierzać. - W ogóle niepotrzebnie przychodziłeś - Roch Duda wlazł z powrotem pod brudną i potarganą kołdrę, odwrócił się znów do ściany i z czołem przy niej ciszej rzekł: - Jaśnie pani w grobie by się przewróciła, jakby po jej pokojach zaczęło latać tyle hołoty. Jak one by wyglądały, jak by w ogóle wyglądał nasz pałac?! - Sami powiedzieliście: nasz! Uczepił się tego słowa Majchrzak. - I tak myślę: nasz, łęgowski! - dziadek poderwał się na łóżku, przechylił się ku Majchrzakowi. - Byliśmy zawsze z niego dumni. I powinniśmy tacy zostać, wszyscy ludzie z Łęgowa. Kiedy się gdzieś dalej pojechało, na jarmark albo na odpust, i zapytano: skąd jesteście? to jak się odpowiedziało, że z Łęgowa, ludziom się oczy rozjaśniały. Bo wszyscy wiedzieli, że tu taki pałac jest, najpiękniejszy w okolicy, i taki stary. Sławny pałac Zgorzenieckich. Niemcy go nie zniszczyli, to my go mamy zniszczyć? - Kto mówi o zniszczeniu? - oburzył się Majchrzak. - Jak zamieszkamy, to od razu zniszczymy? Dziadek pokiwał głową. - A czy ty przyzwyczajony jesteś, Majchrzak, do chodzenia po takich podłogach, do siedzenia na kanapach i fotelach, do dotykania takich pięknych, kruchych mebli, do patrzenia na obrazy na ścianach...? - Przyzwyczaję się! - krzyknął Majchrzak. - Nie jestem przyzwyczajony, ale się przyzwyczaję. - Nie przyzwyczaisz się. Nie potrafisz tego wszystkiego uszanować. Nie potrafisz patrzeć na to, bo to jest do patrzenia i szanowania. Jaśnie pani to tylko po pokojach chodziła i spoglądała sobie to na jedną piękność, to na drugą. Ona i jej przodkowie kupowali na świecie i zwozili do Łęgowa same cuda, najpiękniejsze i najdroższe. A ty chcesz teraz pośród tego wszystkiego babę swoją posadzić i między to dzieciaki swoje wpuścić? I Mączniaczkę z jej bachorami? I Kosidę, co jak się upije, to od razu rzyga, rzyga byle gdzie. I tych trzech Strzelczyków zawsze skorych do bijatyki nawet między sobą? Byle co łapią w rękę, krzesło czy stół, i walą. Wszystkich ci tu nie będę wymieniał, znasz ich tak samo jak ja. Baby na pokojach pranie będą robić, kuchnie sobie pozakładają, bo przecież nie będą gotować wszystkie razem w jednej pałacowej, za łby by się pierwszego dnia pobrały... Dzieciaki potłuką wszystko, co nadaje się do potłuczenia, z nogami na fotele i kanapy wlizą, wszów w obicia napuszczą... - A co wy, Rochu, tacy na wszy zawzięci jesteście? Wasze dzieciaki nie mają? - Nie mamy! - chórem, z oburzeniem i dumą wrzasnęli mali Dudowie. Zuzanka podniosła obie rączki do głowy, dotknęła delikatnie palcami lśniących włosów, Adaś, spojrzawszy na nią, zrobił to samo. - Nie mamy! Ani jednej! - Nie wierzę - roześmiał się drwiąco Majchrzak. - Nie wierzę w takie cuda. Zuzanka przyskoczyła do niego, podetkała mu pod nos głowę, żeby sam zobaczył. - Pani z Warszawy głowy nam myje, a potem ocet leje. - Jaka pani z Warszawy? - Ta z pałacu - wyjaśniła Zuzanka. Majchrzak odwrócił wzrok od jej głowy, podniósł oczy na Tymona. - To tak... - mruknął. - A dlaczegóż to ona wszystkim dzieciom octu na głowy nie leje, jak tak jej na czystości zależy? - A matek te dzieciaki nie mają? - spytał dziadek. - NiechĂby te wasze baby mniej na progach rajcowały, na wszystko by miały czas, na porządek i na czystość... Majchrzak rozejrzał się po izbie. - A u was niby czysto? - Ale my kobiety nie mamy! - krzyknął stary Roch. - Wszystko sami robimy... to znaczy Tymon... głównie Tymon pierze i sprząta, a od kiedy jaśnie pani nam nie stało i z pałacu obiadu już nie dostajemy, to i gotuje, co tam potrafi. - Przecież słyszałem - zaczął Majchrzak podchwytliwie, ślady po ospie pociemniały, jakby się pogłębiły od złośliwości, którą miał w twarzy - Zuzanka mówiła, że ta pani z Warszawy... - Cicho - powiedział Tymon, nawet nie za głośno i całkiem spokojnie. - Cicho, do jasnej cholery! Słuchać tego nie można! - Nie miał wcale na myśli ostatnich słów Majchrzaka, wcale go nie obeszły - zemdliło go od całej jego rozmowy z dziadkiem, a najgorsze było w niej to, że obydwaj mieli rację i obydwu właśnie on, Tymon, musiał ją przyznać. Bo za długo trzy pokolenia Dudów jeździły z jaśnie panią, żeby nie uszanować tego, co ona szanowała i kochała, jej pałacu, jej domu, choć teraz mało kto tak pomyśli, czasy szły takie, że to, co po dawnych polskich panach zostało, będzie uważane tylko za chłopską krzywdę i dziejową niesprawiedliwość. - Ale przecież on należał do krzywdzonych, do tych zagarniętych przez los w dziejową niesprawiedliwość, mieszkałby jeszcze w czworakach, gdyby Monika z tymi swoimi od jaśnie pani morgami nie jego sobie upatrzyła, więc wiedział, jak tam jest, i także powinien teraz myśleć, że coś z tą biedą trzeba zrobić, jakoś wyprowadzić z niej ludzi, wskazać im inny los, inne pragnienia i inną miarę radości... - Tata! - odezwała się w bardzo odpowiedniej chwili Zuzanka. - Mamy prać! - No właśnie! - ucieszył się prawie Tymon, wyszedł do sionki i przyniósł balię. - Przez to gadanie z głowy mi to wyszło. Majchrzak chwycił czapkę. - Nie uradziliśmy za wiele - powiedział. - Bo to niełatwa sprawa do radzenia, przynajmniej dla mnie - rzekł Tymon. Po wyjściu Majchrzaka zabrał się do prania z gorliwością, która aż rozśmieszyła dziadka. Ale gdy Tymon rzucił mu ponure spojrzenie, zrobiło mu się go żal. Bo kto to widział, żeby chłop zajmował się taką robotą? Nie powiedział mu jednak, że powinien się ożenić, od pewnego czasu już mu tego nie powtarzał, nie miał odwagi, Tymon zmienił się i dziadek nie miał już odwagi przypominać mu, że niejedna dziewucha w Łęgowie z podskokiem wydałaby się za niego, choć wdowiec i dzieciaty. - Głodny jestem! - zawołał Adaś, zeskoczywszy z łóżka dziadka. Stanął przy balii, patrzył na ojca z pretensją. - Widzisz przecież, co robię - Tymon wykręcał w za silnych do takiej roboty dłoniach jakieś dziecinne łaszki, aż darły się i pruły, powinien to słyszeć, ale nie słyszał. Spojrzał na dziecko pochmurnie: - Jak skończę, ugotuję zupy na kolację. - Ale ja jestem teraz głodny! - nie ustępował Adaś. - Zuzanka! - krzyknął ojciec. - Ukraj mu kawałek chleba! - Chleba mamy mało - powiedziała Zuzanka z troską dorosłej gospodyni. Nie ruszyła się z miejsca i także patrzyła na ojca z pretensją. Albo mu się tak wydawało. Bo wciąż myślał, że wojna zakończy się bez niego, że będzie tu tkwił w tej chałupie nad balią i garami, kiedy inni zapisywali w swoim męskim życiorysie najpiękniejsze karty, dobijali wroga w jego gnieździe, zdobywali miasta i sztandary, przybliżali dzień zwycięstwa. Bez niego. Bez niego! Ale przecież, mocny Boże! - nie mógł ich zostawić, tych swoich sierot, tylko na opiece dziadka, który sam wymagał opieki, w dodatku bez żadnego zaopatrzenia, choć może jako żołnierzowi należałaby mu się i pensja, i deputaty z majątku. Tylko że cała łęgowska gospodarka była pod znakiem zapytania i nie można było opierać na niej bytu rodziny. A polskie wojsko szło na Berlin! Przez tyle lat okupacji nie można było sobie nawet wyobrazić takiego obrotu wojennych spraw - polskie wojsko szło na Berlin, a on nie mógł być w jego szeregach... - Ukraj Adasiowi chleba - powiedział łagodnie, właśnie dlatego tak łagodnie, żeby nie krzyczeć, nie złorzeczyć. - I sobie weź! I daj dziadkowi! Rano pójdę na wieś, może gdzie chleba zdobędę. - Jakby wojsko znów jechało, to by chleb rozdawali? - spytał Adaś. Utkwił mu w pamięci dzień, kiedy prowiantowi przejeżdżającego przez Łęgowo oddziału rozdzielali między ludzi chleb. - To się zdarzyło tylko raz - odezwał się dziadek, nie zdejmując oczu z bochenka i noża w rękach Zuzanki - wojsko samo potrzebuje chleba, dużo chleba. - Dużo chleba! - zaśpiewał Adaś, odbierając od Zuzanki kromkę i od razu wpijając w nią zęby. - W przyszłym roku - powiedział Tymon - będziemy już jedli własny chleb - z tego żyta, co je na wiosnę na naszym polu zasieję. Powiedział to zwyczajnym, wcale nie uroczystym głosem, i słowami zwyczajnymi, nie dobieranymi staranniej niż w codziennej mowie, a jednak wszyscy troje - dziadek, Adaś i Zuzanka - pojęli od razu ważność i znaczenie tych słów. Przestali pracowicie ruszać szczękami, przełykać łakomie kęsy, patrzyli na niego z odświętną jakąś uwagą, choć on nie wytrzymał siły i ufności tych spojrzeń i z nagłym zasmuceniem odwrócił od nich wzrok. Bo powinien jeszcze powiedzieć - kto ten chleb upiecze, kto rozczyni ciasto w dzieży i wyrobi je kobiecymi rękoma i kobiecymi oczyma dopilnuje, żeby wyrosło jak trzeba i jak trzeba upiekło się w dobrze nagrzanym piecu... Powinien to powiedzieć, ale nie powiedział, po raz pierwszy zadał sobie to pytanie i nie znał na nie odpowiedzi. A przez to, że jej nie znał, to sycące już teraz mówienie o własnym chlebie wydało mu się jakby piękną bajką opowiadaną dzieciom na pocieszenie. - Na kolację ugotuję wam zalewajki - dodał pośpiesznie, żeby zaraz zapomnieli o tamtych słowach, żeby wydawało im się, że w ogóle nie zostały powiedziane. Po kolacji wydoił krowę, posprzątał obie izby, dziadkowi prześcielił wyrko, bo mu siennik zjechał na jedną stronę, odrzucił śnieg wokół domu na wypadek odwilży, żeby uchronić nie pokryte jeszcze tynkiem ściany od zawilgocenia. Odrzucił nawet śnieg ze ścieżki aż do drogi, bo... mógłby ktoś przyjść i ciężko by mu było przebijać się przez zaspy... Tej, na którą czekał (skąd brała się ta nadzieja, dlaczego uroił sobie, że miał do niej prawo?), nie widział już od dwóch dni. Po powrocie z Warszawy w ogóle widywał ją raczej rzadko, choć w Warszawie tego ranka po przebudzeniu nic się nie stało, patrzał tylko na nią, kiedy ona jeszcze spała... Nie przepuściłby żadnej kobiecie, gdyby tak leżała przy nim, przytulona do jego boku, a na tę patrzył tylko, na jej rozgrzane od kożucha policzki, na potargane włosy, zasłaniające czoło, na rozchylone usta, z których wydostawał się mały obłoczek pary - w piwnicy było mroźnie. Więc nic się nie stało, nic, zupełnie nic, wszystko, co zwierzęce, było w nim uśpione, zniewolone czułością, ale w jej oczach, gdy je otworzyła, od razu zobaczył przestrach i powiedział: przepraszam. Do jasnej cholery! - dlaczego właściwie powiedział "przepraszam", za co ją przepraszał, przecież chyba nie za to właśnie, że... nic się nie stało? Kiedy przychodził do pałacu - zupełnie zresztą niepotrzebnie, bo roboty nie było żadnej - a ona akurat wychodziła na dziedziniec czy do parku, widział, że go unika. Raz tylko nie pytana zresztą o nic powiedziała, że ma zamiar odbudować dom w Warszawie, że skoro już 21 stycznia, a więc zaledwie w kilka dni po oswobodzeniu Warszawy, Krajowa Rada Narodowa wydała dekret o odbudowie stolicy, to każdy obywatel ma obowiązek przyczynić się do niej, jeśli tylko ma jakieś środki, a jej przecież pani Zgorzeniecka zostawiła trochę biżuterii. Mówiła to wszystko z głową opuszczoną, nie patrząc mu w oczy, jakby przed nim właśnie najbardziej miała się wstydzić swego zamiaru, swego pragnienia wyniesienia się stąd, jak najszybszego wyniesienia się stąd, choć pani Zgorzeniecka zapisując jej trzy pokoje w pałacu dawała jej na to długi czas, przede wszystkim do namysłu. I Tymon - także z opuszczoną głową i nie patrząc jej w oczy - to właśnie jej powiedział: - Ma pani tu mieszkanie... takie piękne, tak pięknie umeblowane trzy pokoje... Jaśnie pani zadbała o to, żeby nie musiała pani wracać od razu w te warszawskie gruzy, w wypalone ściany, pod cieknący dach... Aż dreszcz przechodzi po krzyżu, kiedy się o tym pomyśli: gruzy i szkielety domów wokoło i człowiek sam jeden... bez nikogo bliskiego, na tym pobojowisku. A w Łęgowie, kiedy przyjdzie wiosna... Nie widziała pani jeszcze naszego parku wiosną, kiedy drzewa zaczynają się zielenić... - głos mu się załamał, umilkł, a potem odszedł, nie pożegnawszy się z nią, choć już może wtedy najstosowniejsza była to chwila. Nie widział jej od tej pory, a to, że odrzucał teraz śnieg od drogi do domu, że oczyszczał, wygładzał, prawie polerował ścieżkę do niego wiodącą, było najboleśniejszym z głupstw, jakie czynił w swoim niebogatym w porywy i szaleństwa życiu. A jednak robił to w zapamiętaniu i zawziętości takiej, że ubiłby chyba na miejscu każdego, kto by mu chciał w tym przeszkodzić. Ale nikt mu nie przeszkadzał, księżyc stał już wysoko na niebie i oświetlał jasno zaśnieżone pustkowie od linii lasu z jednej, po ciemniejącą ścianę parku z drugiej strony. Ludzie, przyzwyczajeni do wieloletniej godziny policyjnej za Niemca, nie dowierzali jeszcze tej dowolności poruszania się, którą teraz ich obdarzano, i wieczorami nie opuszczali domów, najpewniejsi w ich ścianach. Pracował więc Tymon przez nikogo nie podglądany, przez nikogo nie wyśmiewany, bo może domyślano by się, dla kogo przygotowuje tak tę ścieżkę, coraz szerszą i gładszą. Zziajał się i spocił porządnie, zanim uznał, że robota zrobiona jest jak należy, że królowa mogłaby po tej ścieżce iść do jego domu... Uśmiechnął się gorzko na tę myśl, sam z siebie się naśmiewając, a po powrocie do domu od razu skierował się do łóżka i zwalił się na nie ciężko. Lubił kłaść się zmęczony, sterany jak bydlę, zasypiał wtedy natychmiast i ani mu w głowie było, że ma dwoje... z dziadkiem właściwie troje sierot na karku, że polskie wojsko idzie na Berlin, a jego z nim nie ma... nie ma... i nie będzie, wojna skończy się bez niego, tak jak bez niego się toczyła, szkoda, że taki był z niego chłop, szkoda... tylko baby miały z niego pożytek, ale to ani prawdziwy pożytek, ani zaszczyt... W środku nocy zbudził go krzyk dziadka, że się pali. Zerwał się, zaćmiony jeszcze głębokim snem, ale oprzytomniał od razu, zobaczywszy ogromną i bliską łunę w obydwu oknach izby. - O, Jezu! - jęknął. - To chyba pałac! - i już naciągał spodnie, szukał kurtki, żeby chwili nie stracić, żeby biec... - To nie pałac - powiedział dziadek, wpatrując się w czerwień za oknami. - Nie pałac? A co? - To chyba czworaki. Wylegli wszyscy przed dom, żeby widzieć lepiej, dziadek i dzieci boso i w bieliźnie. - Czworaki! - przyłączyła się do zdania dziadka Zuzanka. - Do łóżka! - krzyknął Tymon. - Zaraz mi do łóżka! Tylko jeszcze choroby w domu trzeba! - Ale się przecież pali - upierała się Zuzanka, przebierając bosymi stopami. Adaś stał obok niej, olśniony widokiem nie miał zamiaru usłuchać ojca, aż Tymon musiał pchnąć ich oboje do domu, dziadka za nimi. - Tylko choroby! - powtarzał. - Zaraz mi do łóżka, gówniarze! To czworaki - powiedział do dziadka. - Od razu mówiłem. Pałac bardziej na prawo. I łuna byłaby większa. I wyższa. - A to sukinsyn! - mruknął Tymon. - Sukinsyn! - potwierdził dziadek. - Ot, wymyślił. - Wymyślił! Tymon chwycił czapkę. - Muszę tam lecieć. Może... - zatrzymał się w progu - trzeba będzie przyjąć pogorzelców do naszego domu? - Coś ty? - zaśmiał się stary Roch. - Do naszego domu? Czy on to zrobił po to, żeby do naszego domu...? Tymon nie słuchał już dalszych słów dziadka, biegł na przełaj, zapadając się w zaspy, w stronę folwarku. Ostygł już z pierwszego przerażenia, ale nawet jeśli to nie płonął pałac, ona i tak była w niebezpieczeństwie i potrzebowała jego pomocy. Ludzie ze spalonych czworaków ruszą na pałac i kto się będzie przejmował, że nieżyjąca już jaśnie pani zapisała trzy pokoje jakiejś przybłędzie z Warszawy? Wyobraził sobie, jak jest przerażona - może ma zamiar uciekać, zostawić wszystko i uciekać do Warszawy?... Ale nie skierował się najpierw w stronę czworaków, zawstydził się, że nie pomyślał o ludziach, którzy bardziej potrzebowali jego pomocy, płonął ich dobytkek, a nie mieli zbyt wiele. Ta, ku której najpierw biegł, miała już to za sobą, tylko czy to uodparnia - pomyślał - uwalnia od żalu, gdy ma się stratę ponieść po raz drugi? Zawahał się, przystanął, ale po chwili ruszył jednak w stronę czworaków, w ogniu mogły być nie tylko ubogie sprzęty i rzeczy, ale i ludzie. W płonących budynkach nie było już nikogo. Majchrzak miotał się wśród pogorzelców, ściągających na kupę swoje graty i szmaty, szukał, dopytywał się o tego lub owego, wywoływał po imieniu, krzyczał, gdy długo ktoś się nie odzywał. Tymon przystąpił do niego, chwycił za kożuch przy gardle. - Boisz się, co? - Czego? - wykrztusił. - Coś ty? Czego? - Ale zaraz się zreflektował. - Chyba i ty byś nie chciał, żeby ktoś został w ogniu! Tymon potrząsał nim, prawie uniósł w górę. - Pewnie, że bym nie chciał. Tylko że ja nie miałbym go na sumieniu. - Coś ty! Tymon! - zaczął Majchrzak cicho. Ale nie dokończył. Tymon, wciąż trzymając go za kożuch pod gardłem, zaczął go bić w spokojnym, cierpliwym milczeniu, jakby wywiązywał się z danego mu polecenia i czynił właśnie to, co uczynić należało, ale bez zbytniego poruszenia, prawie obojętnie. A na koniec puścił kożuch Majchrzaka i najmocniejszym ciosem w szczękę odrzucił go od siebie, aż odleciał w tył kilka kroków i zarył się w topniejącą od ognia stertę śniegu. Może doszłoby do bójki, gdyby Tymon zaczekał, aż Majchrzak oprzytomnieje i rzuci się na niego, ale nie zaczekał, nie chciał go zbić na kwaśne jabłko, uznał, że dostał akurat tyle, ile mu się należało, a najważniejsze, że ludzie, którzy to widzieli, domyślali się może za co. Przed pałac, od strony folwarku, wyległa cała pałacowa służba. I Lolo Smoliński tu był, tylko nigdzie nie zauważył Tymon Olgi. Zapytał o nią młodego dziedzica, ale Lolo tak był rozdrażniony i podenerwowany, że nie od razu zrozumiał, o co go pyta. - Pani Asarowiczowa - powtórzył Tymon. - Czyżby tak mocno spała? - Nie - Lolo pokręcił głową w roztargnieniu. - Nie, skądże? Nie śpi. - Ale nie widzę jej tutaj. - Bo jej nie ma. - Jak to nie ma? - zająknął się Tymon. - Nie ma jej w Łęgowie. - Nie ma jej w Łęgowie...? - powtórzył Tymon bezradnie. A gdzie... gdzie jest? - Wyjechała. - Lolo wpatrywał się wilczo czujnym spojrzeniem w mrok nocy, tym ciemniejszy, im jaskrawsza za pasmem drzew i folwarcznymi zabudowaniami wydawała się łuna pożaru. Stąd mieli nadejść ci, których się spodziewał, na których czekał, których miał zamiar odeprzeć. - Wyjechała - powtórzył w rosnącym roztargnieniu. Tymon nie ustępował. - Dokąd? - krzyknął. Ten podniesiony głos wreszcie sprawił, że Smoliński zwrócił ku niemu głowę i jakby dopiero teraz go poznał. - Do Warszawy - powiedział. - Do Warszawy. Sprzedała biżuterię i ma zamiar odbudować choć część domu. - Znów patrzył w ciemność, ale po chwili jeszcze raz - na krótko - spojrzał na Tymona. - Dobrze, że jesteś! Bo ja ich tu nie wpuszczę. - Nawet nie zapytałem, po czyjej jesteś stronie? - dodał po długiej chwili. - Po żadnej. - Po żadnej? Jak to po żadnej? Nie można być po żadnej stronie. - Można. Bo pałacu mi żal i tych ludzi mi żal. Ale będę bronił tylko trzech pokoi pani Asarowiczowej. - Dobre i to - uśmiechnął się Lolo z gorzką ironią. - Wchodź do środka! Wchodźcie - zawołał w stronę służby. - Świateł nie gasić, niech widzą, że się tu czuwa. Drzwi wejściowe dobrze zamknąć! Sprawdzić i te frontowe, i te od strony oficyn! A gdyby komu przyszło do głowy je otworzyć - Lolo wpadł do jednego z pokoi przy pałacowej sieni i wrócił z dubeltówką - to pamiętajcie, że jestem zdecydowany na wszystko. Nie dam się nastraszyć i sterroryzować. Ze starą panią Zgorzeniecką albo nawet z moim dziadkiem mogłoby się to udać, ze mną nie. A teraz spać, a rano do roboty, każdy do swojej! Ludzie rozpierzchli się po pałacowych pomieszczeniach, niektórzy spojrzenia mieli wrogie, Tymon to zauważył. - Za bardzo się pan naraża - powiedział do Smolińskiego, gdy szli na pierwsze piętro, gdzie przy oknie nad wejściem młody dziedzic miał zamiar czuwać. - Więc co? Mam ich wpuścić?! - krzyknął Lolo. - Nie o to mi idzie. Za broń teraz bardzo karzą. Za Niemca karali i teraz już też. Rewizje nawet w domach robią... - Tutaj nikt nie przyjdzie. - Mogą czasem przyjść. Ja tylko panu mówię. - Dziękuję - burknął Lolo. - Dziękuję! Przysunął fotel do okna tak, żeby siedząc w nim mógł widzieć drogę wiodącą z folwarku do pałacu; gdy się rozwidni - teraz mógł tylko nasłuchiwać dochodzących z dołu odgłosów. Uchylił nawet okna, żeby lepiej słyszeć i uspokojony ciszą, panującą przed wejściem, rzucił się na fotel. - Najgorsze, że jestem zupełnie sam - powiedział nagle. Tymon skierował się już ku schodom na drugie piętro, gdzie mieściły się pokoje Olgi, przystanął, usłyszawszy te słowa. - Zawsze byłem sam - Lolo wyraźnie się skarżył i oczekiwał pożałowania, Tymon tak to zrozumiał, cofnął się ku fotelowi, na którym siedział młody Smoliński. - Nie tyle byłem, co czułem się sam. Zawsze kazano mi robić to, na co nie miałem ochoty. Od dziecka. Więc się buntowałem i prowokowałem wszystkich przeciwko sobie. I teraz znowu tak jest - dziadek wcale mnie tu nie przysłał, w ogóle nie pochwala tego, że objąłem Łęgowo, wbrew okolicznościom: objąłem Łęgowo, ojciec i stryj też nie, zastrachani mieszczanie, swego cienia się boją, po co, mówią, pchać się w samo oko cyklonu rewolucji, jakim będą u nas majątki ziemskie, trzeba przeczekać na boku, nie wiadomo, czy w ogóle będzie można cokolwiek posiadać, więc po co nadstawiać głowę w najbardziej niepewnej teraz sprawie? Ale ja ją nadstawię, tak, ja jeden i ja sam. Słuchasz mnie? - Słucham - powiedział Tymon. - Dobrze, że chociaż ty jesteś tutaj. Powiedziałem nie "ze mną", ale "tutaj". Tak jest, co? - Tak. - Więc właściwie jestem naprawdę zupełnie sam. Nawet ta głupia Asarowiczowa, zamiast siedzieć tu na tyłku, pognała do Warszawy. Wyobraża sobie, że ja tu będę czuwał... - Ja będę czuwał - rzekł Tymon. - Zgłupiałeś, chłopie - parsknął Lolo. - Do cna, chłopie, zgłupiałeś! Wcale mi nie do śmiechu, ale ogarnia mnie, gdy sobie pomyślę, że ty... - Niech się pan pośmieje. Przyda się panu, na zapas. Już niedługo zapragnie pan z tego skorzystać. Lolo zerwał się z fotela, dubeltówkę trzymał w wyciągniętej ręce. - Przegonię cię stąd! - Musiałby mnie pan zabić, żeby mnie tu nie było. Ale i tak miałby pan tu trupa. - Co za naród! - jęknął Lolo znów zapadając się w fotel. - Boże, co za naród! Dziadek miał rację, że nie warto tu nic zaczynać. Że nie ma z kim ani dla kogo... A ja miałem takie plany! Takie plany! Wzorowe sady chciałem tu zakładać. Całe hektary! Bydło rasowe bym hodował, stawy rybne założył, moglibyśmy na przykład karpie wysyłać samolotem do wszystkich większych miast w kraju, a nawet za granicę. Wszystko obliczyłem - samolot zamortyzowałby się bardzo szybko. A ile by można na tym zarobić! Nie tylko ja, ale i ludzie, którzy by przy tym pracowali. Słuchasz mnie? - Słucham. - Słuchasz, ale gówno cię to obchodzi. Bo obliczasz sobie od razu, ile ja bym zarobił, a ile ty, i myślisz, że ja niesprawiedliwie dużo, a ty niesprawiedliwie mało, teraz wszyscy tylko o tym myślą, amok jakiś ludzi ogarnął. Ale będę się śmiał, jak dojdzie do tego, że sami sobie będziecie zarobek wypłacać i nie będzie kogo oskarżać, nie będzie kogo na latarni wieszać za to, że za mało, że niesprawiedliwie... - Ja już pójdę na górę - odezwał się Tymon. - A idź! Idź! Ciekaw jestem, jak masz zamiar pilnować tych pokoi pani Olgi? Położysz się pod drzwiami? - Może i tak. - I będziesz tak leżał, jak Rejtan? Wiesz ty chociaż, kto to był Rejtan? - Niech pan sobie wyobrazi, że wiem. - Przepraszam, Tymon - Lolo zawstydził się i złagodniał. - Mówiono mi, że chodziłeś do szkoły, może masz nawet więcej klas ode mnie, bo mnie nikt nie mógł zagnać do nauki. Przepraszam. Nie chciałbym mieć wroga w tobie. - Nie ma pan. A co będzie dalej, zależy tylko od pana. - Wiem - Lolo oparł dubeltówkę o poręcz fotela - wiem. Tak trudno rozgryźć teraz drugiego człowieka. I tak przykro, że się nikomu nie dowierza. Rządca zamknął się w domu i nie zjawia się od kilku dni. Boi się pokazać ludziom, że jest ze mną. A nawet ten stary lokaj, Wincenty, co dnia, kiedy podaje mi obiad, uważa za słuszne opowiadać mi, jak to jaśnie pani po schodach go do kuchni ganiała, kiedy podał jej nie tę łyżkę, którą zwykła jadać. - On to wszystkim opowiada. - Właśnie. Nie ma żadnych innych wspomnień z tyluletniej służby. - Te widocznie wydają mu się teraz najważniejsze. - Sam powiedziałeś: teraz. Bo jakby się czasy nie zmieniły, miałby inne. - Też tak myślę. Pójdę już na górę. - Co ci tak śpieszno? Po co masz tam sam tkwić? Nic się na razie nie dzieje. A może w ogóle nie przyjdą? Może... za wcześnie zdradziłem się z tym, że mam broń. - Broni nie trzeba było pokazywać. - Ale pokazałem! Do jasnej cholery, pokazałem! - młody Smoliński zerwał się z fotela, przebiegł kilka razy przestrzeń od okna do wylotu schodów, zatrzymał się przed Tymonem. - Więc co? Mogą mnie oskarżyć o jej posiadanie i naślą na mnie tę swoją milicję? - Mogą nasłać. - Nawet jeśli nie użyję broni? Nawet... jeśli ci z czworaków wcale tu nie przyjdą i nie użyję... nie będę musiał użyć broni? - Myślę, że wtedy też. - Idź do diabła! Przyszedłeś mi tu krakać. Połóż się lepiej pod drzwiami tej swojej Asarowiczowej, do zasranej śmierci możesz tam leżeć, ona pewnie wcale nie wróci. - Mówiła coś? - spytał Tymon cicho. - Biżuterię dała mi do sprzedania i mówiła, że dom w Warszawie musi odbudować. Już ci to powiedziałem. - Ale czy mówiła, że nie wróci? - Może wróci po jakieś rzeczy. Ale fotografię męża już zabrała. - Zabrała...? - Wsadziła ją do torby, jak tylko zaczęła zbierać się do drogi. - Jak sobie da radę... sama w tej Warszawie? W tych gruzach... Na tym pustkowiu? - Już ona da sobie radę, możesz być spokojny. Baba zacięta, wystarczy spojrzeć w jej oczy, żeby wiedzieć wszystko. Więc co? Będziesz jednak warował pod jej drzwiami? - Będę. - Ty też jesteś zacięty. Pasujecie do siebie. Ale tylko pod tym względem. Nie przyszło ci to do głowy? - W ogóle nic mi nie przychodzi do głowy, proszę pana. - No to idź - powiedziałem ci już raz: idź do diabła! Tymon ciężko wstępował na schody wiodące na drugie piętro. Naprawdę starał się o niczym nie myśleć, najwyżej o tym, że ze ścian zniknęło wiele obrazów, zostały po nich jasne, okolone brudną obwódką plamy, pani Zgorzeniecka przed samą wojną miała zamiar zrobić w pałacu generalne malowanie, ale już nie zdążyła. Jednak - chociaż jednym tylko koniem - udało się młodemu Smolińskiemu wywieźć z pałacu co cenniejsze rzeczy. Ale czy się na tym znał? Dlaczego jedne obrazy zabrał, a inne pozostawił? Tymon długo patrzył w surowe oblicza nie ruszonych ze ścian portretów. Może Lolo się ich bał? Nawet patrzeć nie można było na nie długo, a co dopiero podnieść rękę. A może młody Smoliński wiedział, że nikt ich nie kupi, bo kto by chciał powiesić sobie w domu podobizny całkiem obcych, przeraźliwie obcych ludzi, nie krewnych ani choćby pociotków, w dodatku takich, co oczyma ze ścian za żywymi wodzą. Więc wybierał pewnie takie, co do których miał pewność, że je łatwo sprzeda, widoczki może jakieś albo święte postacie, które każdy lubi mieć w domu... Trzy pokoje Olgi Asarowiczowej znajdowały się obok siebie: Tymon z ulgą stwierdził, że drzwi od nich na korytarz były zamknięte na klucz, po cóż by je zamykała, pomyślał, gdyby miała tu nie wrócić? Spod przeciwległej ściany przesunął kanapkę i postawił ją pod tymi, które wiodły do pokoju zamieszkiwanego przez nią od początku jej obecności w pałacu. Usiadł na niej ostrożnie i od razu przypomniał mu się jesienny dzień, kiedy przyszedł tu do niej po raz pierwszy z Zuzanką i zaproszony do zajęcia miejsca na podobnej do tej kanapce, przykazał córce, żeby nóg nie opierała o obite jedwabiem siedzenie. Przyjrzał się teraz zawstydzony swoim butom, powalanym stratowaną wokół płonących czworaków ziemią, mógł je chociaż trochę na dole oczyścić przed wejściem na pałacowe posadzki. Nie były tak lśniące, jak dawniej, już warszawiacy im dogodzili, ale jednak jego buciory do nich nie pasowały, a jeszcze... gdyby zasnął i wyciągnął się w nich na kanapce... Zgroza ogarnęła go na tę myśl, bo czas się wlókł i nic się nie działo, a oczy naprawdę zaczynały się kleić. Rankiem ludzie z czworaków zaczęli znosić swoje uratowane z ognia rzeczy pod pałac. Tymona obudził - bo jednak musiał zasnąć, zmorzony samotnym czuwaniem - szczęk garów, wiader czy cebrzyków i gwar gniewnych głosów, który wybuchł nagle na dziedzińcu przed pałacem. Podszedł do okna, uchylił je cicho, wyjrzał na drogę wiodącą od folwarku. W szarym świetle zimowego świtu ciągnął pochód objuczonych przeróżnymi sprzętami postaci. Jakby całą przeszłość swoją dźwigali w mizernych szatach, niebiesiadnych stołach, kulawych krzesłach. W tych, tyle hałasu czyniących, kubłach, cebrach i saganach... Wzdłuż pochodu biegł Majchrzak i zdyszany wciąż coś krzyczał. Zdumiony Tymon myślał, że jeszcze i teraz kieruje ludzi na pałac; jeszcze i teraz, kiedy już szli, już się zdecydowali, już wiedzieli, że nie znajdą innego dachu nad głową. Ale Majchrzakowi chodziło już o co innego. Tymon, gdy wychylił się z okna, usłyszał jak samozwańczy prowodyr służby folwarcznej w Łęgowie łaje tych, którzy wlekli do pałacu swój dobytek. - I po co wam to? - wołał. - Po co wam te graty? W pałacu wszystkiego dość! Gdzie postawicie te swoje wyrka zapchlone, szafy i stoły? Gdzie je tam wciśniecie? - Ja tam swego nie zostawię! - Tymon poznał głos Mączniakowej, jej samej by nie rozpoznał, objuczonej ponad miarę, przygiętej do ziemi. - Pałacowe mogą czasem odbierać, a co moje, to moje. - Głupia babo! - Majchrzak przyskoczył do niej. - Kto będzie ci odbierał? Kto? Wszystko nasze! Na zawsze! Wchodźcie na pokoje! - Jak wchodzić - krzyknął ktoś z przodu spod samej ściany pałacu - kiedy zamknięte?! - No to brać szturmem! - krzyknął Majchrzak. - Szturmem! - Sam przyskoczył do pałacowych drzwi i chwyciwszy po drodze jakąś ławę, rąbnął nią w ich środek. Znalazło się kilku, którzy mu pomogli. Łomotanie w dębowe odrzwia rozległo się w całym pałacu. W krótkiej chwili ciszy między uderzeniami rozległ się z okna na pierwszym piętrze głos młodego dziedzica: - Odstąpcie od drzwi! Odstąpcie od pałacu! Nie wpuszczę was! - On nas nie wpuści! - zaczął Majchrzak. - Słyszycie ludzie. On nas nie wpuści! A czy to twoje? Co tu jest twoje? Wycyganione to jest na łożu śmierci od dziedziczki! W zamroczeniu to wam zapisała. Ale to wszystko nam się należy, a nie jakimś tam Smolińskim, przybłędom! - Mam prawo! Mam dokument, że to nasze - miotał się Lolo w oknie. - Nie dopuszczę do bezprawia! - Wiesz, co możesz sobie zrobić swoim dokumentem? - roześmiał się Majchrzak. - Podetrzeć się nim możesz! Teraz nasze prawo jest ważne! Na wiekach krzywdy urosło wam nasze prawo, a takie wysokie, że każdy pałac się w nim zmieści. Każdy! Łęgowski też! Ludzie, słyszycie mnie?! Pałac łęgowski też! - powtórzył Majchrzak z wiecową emfazą. Wyraźnie podobało mu się to, co mówił i jak mówił. Olśniło go powołanie, które nagle odkrył w sobie, może zaczynał już żałować lat, które spędził przy bramie na służbie u pani Zgorzenieckiej. Inni chłopi w tym czasie przewodzili strajkom, starostów zwalali ze stołków, a dziedzice trzęśli przed nimi portkami. - Łęgowskiego pałacu nie dostaniecie! - krzyknął Smoliński z okna. - Ludzie! - zapalał się coraz bardziej Majchrzak. - Będziecie tak tu stać? Takiego smarkacza się boicie? Takiego przybłędy? On was zatrzyma? On nie da wam wejść na pokoje? Nie pozwoli wziąć co wasze? Tyle chłopa nie da rady jednym drzwiom? - Przecież możemy wejść oknami! - krzyknął ktoś spod ściany. - Oknami! Oknami! - rozległy się okrzyki w tłumie. - Odstąpcie od okien! - Odstąpcie od okien, bo będę strzelał! - krzyknął Lolo desperacko. Tymon widział go z góry, jak wychylony przez parapet nastąpił przeciwko tłumowi dubeltówkę. Rozwidniało się już na tyle, że ludzie z dołu musieli go widzieć także. I broń w jego rękach. Cisza zaległa dziedziniec. Mąciło ją tylko dalekie krakanie wron na krańcach parku. - Będę strzelał! - powtórzył Lolo nieswoim, piskliwym głosem. I stało się coś, czego on ani Tymon w oknie drugiego piętra, ani nikt spośród ludzi na dole się nie spodziewał. Majchrzak szarpnął odzieniem na piersiach, aż ukazała się koszula i skóra pod nią. - Strzelaj! - zawołał. - Strzelaj! Najpierw do mnie! Ale i ty zgnijesz za mnie w kryminale. Tymon odskoczył od okna, pognał korytarzem ku schodom. W przerażeniu czekał na strzał, bał się, że nie zdąży, nie zdoła mu zapobiec. Ale cisza wciąż trwała. Może Lolo nie miał odwagi albo za dużo było mu tej wieloletniej strzelaniny, która wreszcie umilkła, żeby przeciwko komuś pociągnąć za cyngiel. A może... tylko czekał, może długo mierzył w obnażoną pierś Majchrzaka... Tymon biegł pokonując przestrzeń długich korytarzy, cisza wciąż trwała, musiał zdążyć, musiał wyrwać broń z rąk tego szalonego chłopaka, było mu go tak samo żal, jak tego drugiego szaleńca, który za bardzo przejął się swoją rolą, obydwaj za bardzo przejęli się swoją rolą, trzeba było im to wyperswadować, nie pozwolić, przeszkodzić... Dotarł do schodów i zaczął już zbiegać w dół, gdy zobaczył, że drugą stroną klatki schodowej, obejmującej od parteru po ostatnie piętro pałacowy westybul, wspina się w górę Lolo, trzymając przed sobą dubeltówkę. Płakał. - Gówniarz jestem! - wołał. - Gówniarz! - Nie przestając ubliżać sobie, zniknął w korytarzu lewego skrzydła. Tymon dopiero po długiej chwili udał się tam za nim, żeby zająć swój posterunek pod drzwiami pokoju Olgi Asarowiczowej. Bo zanim na dole rozległ się brzęk szyb, zanim ustąpiły z trzaskiem dębowe odrzwia - korytarzami rozbiegła się, przyczajona dotąd w przeznaczonych dla niej pomieszczeniach, pałacowa służba. Wiktunia ukazała się u wylotu korytarza, pędziła gdzieś dalej, ale zatrzymawszy się, zbliżyła się do niego. - Byłam pewna, że tu siedzisz. - To po co tu przyszłaś? - Żeby to zobaczyć. Żeby zobaczyć, jaką masz głupią minę. - Uważasz, że mam? - No chyba. - Wiktunia podeszła jeszcze bliżej, oparła kolano o kanapkę, na której siedział. Ironia w jej głosie przemieniła się w nagły smutek. - Co ona ci zadała? Dlaczego aż tyle znaczy dla ciebie, że jej drzwi pilnujesz jak pies. Tymon poruszył się, jakby miał zamiar pchnąć ją z powrotem w głąb korytarza, ku sieni i schodom. Zmilczał to, co chciał powiedzieć. Ale ona nie odchodziła. - I co z tego masz? - mówiła z tym samym smutkiem. - Nic z tego nie masz. Gdzie indziej miałbyś wszystko, a ty tego nie widzisz. Zaślepiło cię? Nie odezwał się i teraz. Liczył na to, że musiała się śpieszyć, w pałacu ruch był coraz większy; choć na dole odrzwia jeszcze trzymały, tu dzielono się już pałacowym dobrem i Wiktunia musiała mieć w tym swój udział, nie rezygnowała chyba z niego dla tej rozmowy, którą rozpoczęła i prowadziła bez żadnej dla siebie korzyści. Nie miała jednak zamiaru jej skończyć. - Co z tego masz? - powtórzyła. - Wszyscy się z ciebie śmieją, nie widzisz tego? Aż mi ciebie... żal. - Nie żałuj mnie - powiedział wreszcie. Przysunęła bliżej kolano, oparła się o poręcz kanapki, tak że widział z bliska falowanie jej piersi unoszonych szybkim oddechem. - A tego nie możesz mi zakazać - powiedziała cicho. - Nikt mi nie może zakazać. Ja sama też nie - dodała jeszcze ciszej. Bał się, że się rozpłacze, że zapomni o tym, co działo się w pałacu, że przegapi przez niego to, co w tej chwili powinno być dla niej najważniejsze; nie był wart tego. - Śpiesz się - powiedział. - Nie słyszysz, co się dzieje? Może już nie zostanie nic dla ciebie. Cofnęła się. Nasłuchiwała. Ktoś przebiegł schodami. Ktoś wpadł do korytarza, ale zobaczywszy ich, wycofał się i skierował w prawe skrzydło. - Nie muszę się śpieszyć - powiedziała. - Od dawna mam zaklepany gabinet jaśnie pani. - Od... dawna? - No - Wiktunia jednak trochę się zmieszała - zaraz, jak zaczęło się o tym myśleć... Obcy mają tu wejść? Klucznica wybrała sobie niebieski salonik, a kucharz... Nie dokończyła, na dole posypały się szyby. - Będzie wojna z tymi z czworaków - prawie z uciechą powiedział Tymon. - Uważaj, żebyś ty nie oberwał! - zawołała Wiktunia i rzuciła się jednak w głąb korytarza. Ale zatrzymała się na chwilę, odwróciła ku niemu płonącą twarz. - Ona nie wróci! - krzyknęła. - Zobaczysz! Sam wydasz się sobie głupi, nikt nie będzie ci musiał tego mówić. Nie miał czasu zastanawiać się nad tym, co powiedziała, ani go to zdążyło zaboleć, bo z dołu rzeczywiście zaczęły dochodzić odgłosy bójki, łomotania w drzwi, które w różnych stronach pałacu nie chciały ustąpić przed atakującymi, wyzwisk i awantur w prawdziwie niepałacowym stylu. Słuchał tego z wciąż nie opuszczającą go uciechą, która jednak skończyła się nagle, gdy i w korytarz drugiego piętra, gdzie siedział strzegąc pokoi, wydzielonych przez panią Zgorzeniecką dla Olgi, spośród innych znajdujących się tam pokoi gościnnych, gdy i tu wtargnął rozkrzyczany tłum przyszłych mieszkańców pałacu. Przewodziło mu trzech braci Strzelczyków, o których dziadek Roch akurat wczoraj mówił, że tacy skorzy do bijatyki, że byle co łapią w rękę, krzesło czy stół, i walą. Tymon zerwał się z kanapki, choć nie mógł mieć nadziei, że zdoła stawić im czoło; ci, którzy za nimi postępowali, nie byli tak groźni. Ze stajennym Sobolewskim i karbowym Mielczarkiem przyjaźnił się nawet, ale to, że trzech Strzelczyków wpadło akurat tutaj, oznaczało klęskę jego usiłowań. Od razu ruszyli na drzwi; których strzegł. - Te trzy pokoje są zajęte! - zawołał. - Przez kogo? - spytał Stasio, najstarszy z braci, najwyższy, najszerszy w barach i najbardziej bitny. - Przez kogo? - powtórzył wolno cedząc słowa, a przez to, że tak mówił, wyraźny się stawał jego zamiar nie zwracania uwagi na żadne przeszkody, które miałby napotkać. - Jaśnie pani zapisała je Oldze Asaroiwczowej, bo po powstaniu została bez dachu nad głową... Jak teraz wy. - A gdzie ona jest? Ta lalunia? - spytał młodszy Strzelczyk z uśmiechem, co miało oznaczać uznanie dla zauważonych najwidoczniej w Łęgowie wdzięków warszawianki. - Musiała... wyjechać - powiedział Tymon. I dodał: - Ale ja tu jestem. - Ty? Ty tu jesteś? - spytał znów bez żadnego pośpiechu najstarszy z braci Strzelczyków. - Tak, ja. Macie inne pokoje, zajmujcie. - Ale może my chcemy zająć akurat te? Przez to właśnie, że ich bronisz. - Będę ich bronił. - Ty? - zapytał jeszcze raz Stasio. Najmłodszy, ale wcale nie najniższy, dorównujący najstarszemu wzrostem, chciał popchnąć brata w głąb korytarza. - Tamte pokoje są na pewno takie same, może ładniejsze. - Ale ja chcę te! Akurat te! - Stasio patrzył z bliska w oczy Tymona. - Ustąp! - Nie ustąpię. - Nie ustąpisz? - spytał prawie dobrotliwie. - Nie! - Pamiętaj, prosiłem. Ale jakeś taki uparty... - Jestem uparty! - Krew gorącą falą uderzyła Tymonowi do głowy i może przez to zapomniał, nie widział już i nie oceniał, że tamtych jest trzech, a on jeden, sam jeden, bo nawet Sobolewski i Mielczarek, którzy może stanęliby w jego obronie, weszli już do następnych, nie zamkniętych na klucz pokoi. - Jestem uparty! - powtórzył. - Ja też! - Zobaczymy, który z nas bardziej! - rzucił Tymon przez zaciśnięte zęby. Co mu się majaczyło w tym głupim, chłopskim łbie? Co sobie właściwie wyobrażał? Jezu! Czego może nawet pragnął? Że kiedy zaczną się bić, ona nadejdzie, akurat nadejdzie, wróci, nadejdzie i zobaczy, jak on walczy o jej prawo, o jej dobro, o to, żeby była, żeby pozostała... Najstarszy ze Strzelczyków znany był w okolicy z siły i zawziętości. Tymon także. Kiedy się więc rzucili na siebie, obydwaj byli sobie równi; ciosy wymierzane i oddawane, kierowane były celnie i boleśnie, po każdym z nich Tymon i Stasio wydawali głuchy jęk, jakby spadały na nich worki z cetnarem kartofli. Dwóch młodszych Strzelczyków nie uważało jeszcze za słuszne pomagać bratu, byli pewni, że da sobie radę sam, prawie obojętnie przyglądali się bijatyce, odstąpiwszy pod okno, dopiero gdy obydwaj walczący zwalili się sczepieni ze sobą na kanapkę, gdy gruchnęły pod nimi jej cienkie, rzeźbione nóżki, i gdy okazało się, że Tymon jest na wierzchu - skoczyli ku niemu i zdarli go z brata jednym wspólnym ruchem, a potem zaczęli go bić zgodnie i bez pośpiechu, bo już teraz uznali, że mają za co: najstarszy brat ledwo dźwigał się z kanapki. Tymon poczuł piekący ból nad lewym okiem i zaraz przesłoniła mu je czerwona gorąca płachta, usuwająca się w dół policzka ku szyi, zwinął się z bólu po kolejnym ciosie w żołądek i zaraz wyprostował się gwałtownie uderzony z tyłu w krzyże. Powinien był krzyknąć, że ustępuje, że niech sobie biorą, co chcą, wchodzą, gdzie chcą - nic mu do tego, naprawdę nic mu do tego... Ale on wciąż czekał na to głupie swoje marzenie, że ona zjawi się, wróci właśnie teraz, wreszcie teraz, kiedy już był naprawdę ostatni czas, żeby wróciła, zjawi się w korytarzu i zobaczy, że on tu był, że pilnował, że nie chciał dopuścić nikogo... I chyba naprawdę się to stało, bo dwóch po bratersku zgodnych w wymierzaniu swojej sprawiedliwości Strzelczyków przestało bić, korytarz zaległa cisza i tym wyraźniej słychać w niej było zbliżające się, pośpieszne, lekkie kobiece kroki. Tymonowi serce skoczyło do gardła. Odwrócił z wysiłkiem głowę, żeby jednym okiem, którym mógł patrzeć, zobaczyć ją nadchodzącą, biegnącą ku niemu... Ale dlaczego w obłoku nierzeczywistej, niebiańskiej woni, która napłynęła skądś wraz z jej zbliżaniem? Naprawdę biegła Wiktunia. Zobaczywszy, co się dzieje, biegła krzycząc i wygrażając Strzelczykom. Musiała wylać na siebie cały flakon perfum pani Zgorzenieckiej, bo zapach, z którym wtargnęła, unieruchomił ich na równi z jej widokiem. - Zostawcie go! Oczy wam wydrapię, jak go nie zostawicie. Tymon usunął się na połamaną kanapkę obok Stasia usiłującego wciąż się z niej dźwignąć. Ale Wiktunia pochyliła się tylko nad nim. Wyjęła z kieszeni obszytą koronką chusteczkę, z której biła także woń perfum, przyłożyła ją do rany na jego czole. - Hołota! - zawołała. - Chamska, folwarczna hołota! Tak zbić człowieka! I za co? Że... pomieszczenia na szkołę pilnuje? - Na jaką... szkołę? - Stasio podniósł się wreszcie z kanapki. Wiktunia nie patrzyła już na Tymona, nie patrzyła zresztą na nikogo, zwróciła wzrok ku drzwiom prowadzącym z korytarza do trzech pokoi Olgi Asarowiczowej. - Na jaką szkołę? - powtórzył młodszy Strzelczyk. - A tę, która będzie w Łęgowie. - Wiktunia wciąż nie patrzyła na Tymona. - Słyszałam wyraźnie, kiedy czuwałam przed śmiercią jaśnie pani pod drzwiami jej pokoju, że mówiła do doktora Smolińskiego, żeby założył w pałacu sierociniec albo sanatorium. Ale jak zwaliliście się tu wszyscy, nie będzie już na to miejsca. Tylko szkoła zmieści się w tych trzech pokojach. W Łęgowie dzieci nie tak dużo, dla nich wystarczy, nie będą musiały chodzić - zima, lato - tak daleko do szkoły w Janiczkach. - No, jak szkoła... - ustępliwie zaczął Stasio. - Tylko... co on gadał... - zwrócił spojrzenie ku Tymonowi - co on gadał, że to pokoje warszawianki? - Warszawianki, nie warszawianki - ucięła sprawę Wiktunia. - Teraz tu będzie szkoła. Warszawianka nie wróci. - Skąd wiesz? - Jak mówię, to wiem. Przez cały czas miała minę, że tu nie zostanie. Co ona by tu robiła? Po kawiarniach pewnie była tylko przyzwyczajona siedzieć, co jej tam Łęgowo? - Warszawa cała w gruzach - wtrącił najmłodszy ze Strzelczyków. - Nie ma tam kawiarni. - Ale będą! - twardo zdecydowała Wiktunia. Wciąż trzymała chustkę przy czole Tymona, ale odwracała wzrok od jego twarzy. - On też na nią nie patrzył, było mu wszystko jedno, co mówiła. Najważniejsze, że tych trzech wyraźnie zbierało się do odejścia. Przy końcu korytarza wpadła na nich biegnąca Zuzanka. - Tato! - wołała. - Odezwij się! Gdzie jesteś, tato? - Jest tutaj - Wiktunia cofnęła się ukazując leżącego na połamanej kanapce Tymona. - Tylko się nie przestrasz... Nic mu nie jest, przyniosę zaraz wody, ranę obmyję i płótnem przewiążę... - Kto tatę pobił? - wybuchnęła płaczem Zuzanka. - Trzech Strzelczyków, wiesz, jacy bitni. - Ale dlaczego? Dlaczego? - płakało dziecko. - Bo teraz wszyscy, cholera jedna, chcą mieszkać w pałacu - wyjaśniła Wiktunia. - Wszyscy! Cała hołota z czworaków! Spokoju już tu nie będzie. O, nie będzie! - Ale tu mieszka pani Olga! - nie zrozumiała Zuzanka. - Pani Olga tu mieszka, przychodziliśmy tu z tatą... - No i nic dobrego z tego nie wyszło - Wiktunia odęła wargi. - Miał twój tata szczęście, że akurat nadeszłam, bo tych trzech drabów by go... - Im się też dostało - Tymon zdjął rękę Wiktuni ze swego czoła, wstał, wyprostował się, pokręcił karkiem - im też! Stach ledwo się pozbierał z tej kanapki. Czuł się upokorzony swoim wyglądem i tym, co powiedziała Zuzance Wiktunia, wyraźnie litująca się nad nim, ale i to, co sam teraz do jej słów dodał, jak chłopak poturbowany w bójce, ośmieszało go także, zwłaszcza że Zuzanka zawołała: - Szkoda, że dziadka tu nie było! I mnie! - Właśnie! - roześmiała się Wiktunia. - Zwłaszcza ciebie! - Jak to się stało? - Tymon przykląkł przy połamanych nóżkach kanapki. - O, Boże! Co tu się stało? - Jak się dwóch takich chłopów na nią zwaliło - Wiktuni także było żal pięknego mebla - musiała trzasnąć. A to czipendal. - Co? - spytał Tymon. - Czipendal - wyraźnie powtórzyła Wiktunia. - Tak zawsze mówiła jaśnie pani. O innych takich czerwonawych meblach też to mówiła, że mahoń i czipendal. No i teraz - marny ich los! - Ale że akurat ja... - Tymon oglądał połamane nogi kanapki - że akurat ja ją zniszczyłem. - Nie ty, tylko Stach Strzelczyk - usiłowała go pocieszyć Wiktunia. - A zresztą, czy to teraz ważne? Wszystko będzie tu niedługo - zadumała się - połamane i zniszczone. - Przynajmniej te trzy pokoje chciałem uratować. - Dla niej! - poczerwieniała z wściekłości pokojówka pani Zgorzenieckiej. - Nie dlatego, żeby je uratować, tylko dla niej! Ale tu będzie szkoła, zobaczysz! - Jeśli ona wróci... - zaczął Tymon ze spokojną stanowczością. - Nie wróci! Nie wróci! - Wiktunia przyskoczyła do niego i zaczęła walić pięściami w jego piersi. Rozpłakała się, gdy chwycił jej ręce i odsunął ją od siebie. - Opamiętaj się! - powiedział. - Kiedy nie mogę, Tymon, nie mogę! Tak mi żal... - Już ci powiedziałem, żebyś mnie nie żałowała. - Ale ja siebie też żałuję! - wybuchnęła głośniejszym płaczem Wiktunia. - Siebie też. Nie mogłeś wziąć tych dwudziestu morgów, co ci je jaśnie pani za mnie dawała? Z tymi, co dostałeś za Monikę, miałbyś czterdzieści, żylibyśmy jak królowie, czego by nam brakowało, Tymon, czego by nam brakowało? - Opamiętaj się! - powtórzył. - Wojna się jeszcze nie skończyła, a tobie tylko morgi w głowie. - Nie morgi, Tymon! Nie morgi! Powiedziałam o nich tylko dlatego, że to ty powinieneś o nich pomyśleć. Niejeden i bez morgów by mnie wziął. - No, to idź! Na co czekasz? - Na ciebie! - wybuchnęła Wiktunia, rozcierając na twarzy łzy pokrwawioną chusteczką. - Na ciebie, cholero jedna! Rozum mi odebrało! Do cna mi rozum odebrało. A ziemię, żebyś wiedział, zaczną tu krajać, chociaż wojna się nie skończyła. Tutaj się skończyła. Smolińskiego z pałacu przegnali, to i do ziemi się teraz wezmą! Za drzwiami pokoju Olgi Asarowiczowej jakby się coś poruszyło, rozwrzeszczana Wiktunia tego nie słyszała, ale Tymon nadstawił ucha. - Cicho! - powiedział. - I do ziemi się teraz wezmą - powtórzyła dziewczyna. - Co się stało? - zapytała po chwili. - Tam ktoś jest. - Gdzie? - W pokoju. Wyraźnie słyszałem... - Ja też! - Zuzanka przyłożyła ucho do drzwi. - Tam nikogo nie ma! - z okrutną pewnością stwierdziła Wiktunia. - Sama widziałam, jak ona wychodziła z pałacu. - Ale przecież mógł ktoś inny... - Tymon nie dokończył, korytarz napełnił się jazgotem podniesionych babskich głosów, to Sobolewski i Mielczarek wiedli tu swoje żony, żeby je osadzić w zajętych przez siebie pokojach. - O, Jezu! - lamentowała Sobolewska. - Co ze świniakiem? Ukradną mi, jak go w chlewiku bez żadnego pilnowania zostawię! Z czworaków tylko oknem wyjrzałam, a już miałam chlewik na oczach. - Ja mój tak samo! - zawtórowała jej jękliwie Mielczarkowa. Nie kwapiły się wejść na pałacowe pokoje, obydwie zapłakane i roztrzęsione w okrutnej rozterce między swoim dawnym a nowym bytem. Wiktunia odwróciła twarz, żeby nie dostrzegły, że i ona płacze. - Pójdę po wodę i jakieś płótno na bandaż - powiedziała do Tymona. - Ja jestem głodna! - odezwała się Zuzanka. Dziewczyna zatrzymała się. - Twój tata pewnie też? - Ja nie - zaprzeczył Tymon. - Wcale nie jestem głodny! - Ale! - uśmiechnęła się Wiktunia z nieposkromionym żalem. - O suchym i głodnym pysku będziesz tu siedział? Bo będziesz siedział, co? - Będę - potwierdził. - Ale nie jestem głodny! Nie chciał niczego od niej przyjmować, nie chciał przede wszystkim jej litości, ale jednak, kiedy prócz wody do obmycia rany i płótna na bandaż przyniosła mleko i chleb, nie mógł się powstrzymać od przyjęcia poczęstunku. Skarcił tylko Zuzankę: - Mleko mamy w domu, mogłaś przynieść. - Ale chleba nie mamy! - nie dała się zbić z tropu Zuzanka. - Dziadek mnie posyłał po chleb do Młynarzowej. Nie poszłam. - Dobrze zrobiłaś - bąknął Tymon. - Wiem, że dobrze - szepnęło dziecko. Co za smarkata! - pomyślał Tymon, jak to już nieraz mu się zdarzało, gdy ogarniał go rozczulający, ale zarazem i zawstydzający podziw dla małej córki. Co za smarkata! Do wieczora jeszcze ze dwa razy donosiła Wiktunia jedzenie dla niego i dla Zuzanki. Siedziała też przy nim uparcie na chippendalowskiej kanapce, dziejowymi wydarzeniami obniżonej teraz do ziemi na połamanych, pogruchotanych nóżkach. W pałacu to zapadała nie wróżąca nic dobrego cisza, to znów wybuchały kłótnie i bijatyka na obydwu piętrach i w obydwu skrzydłach, tak pustych dotąd, a teraz przepełnionych ponad miarę. Zuzanka spała na kolanach ojca, wyganiał ją do domu, ale nie chciała iść. - Ja muszę wszystko widzieć - mówiła. - Przecież oczy ci się kleją. - Obudzę się, jak będzie co ważnego. - I naprawdę obudziła się, obudziła się pierwsza, bo i Tymon przysnął na chwilę, i Wiktunia drzemała z brodą na piersi, gdy u wylotu korytarza pojawiła się goniona przez rozkrzyczane kobiety Olga Asarowiczowa. Zaczynała już pojmować, co zaszło w pałacu, co stało się z pałacem podczas jej nieobecności. Nie mogła tylko zrozumieć, dlaczego kobiety naskoczyły na nią z taką nienawiścią, kiedy tylko zobaczyły ją wchodzącą do pałacu. Dopadła teraz kanapki, wcisnęła się między Tymona i Wiktunię, nie dziwiąc się, że tu siedzą, że się skądś tu wzięli. Drżała cała. - Idźcie stąd! - krzyknął Tymon na kobiety. - Czego tu chcecie? - A tego - rozwrzeszczała się od razu Mączniakowa - że nie będzie teraz tak, żeby ktoś jeden trzy pokoje zajmował! A ona... jej jaśnie pani zapisała trzy pokoje, ale dupę se może teraz tym zapisem podetrzeć. - Idźcie! - krzyknął jeszcze raz Tymon. Zdjął Zuzankę z kolan, żeby wstać i przegonić baby. Ale Wiktunia go powstrzymała. - Tu będzie szkoła - powiedziała, nie tylko do kobiet, do Olgi także. - W tych pokojach. Rozumiecie? Szkoła! Tymon zerwał się rozjuszony. Nie zważał już na kobiety. - Mówiłem ci - szarpnął Wiktunię za ramię - mówiłem ci, że jeśli wróci... - Pochylił się nad Olgą: - Siedziałem tu! Pilnowałem! Żeby nie zajęli! Żeby tu nie weszli! I nie pozwolę nikomu... Olga potrząsnęła głową, oczy jej się rozpogodziły, choć mokre i zaczerwienione były od niedawnego płaczu. - Ależ ja się cieszę! Cieszę się! - Z czego... się pani cieszy? - spytał Tymon powoli.. - Z tego, że będzie tu szkoła. - A to... radość dla pani? - Tak! Bo będę uczyć w tej szkole! Bo będę miała zajęcie! Bo nie będę się już pętać z kąta w kąt z opuszczonymi rękami. Mój Boże! Szkoła! Jak pięknie, jak dobrze, że pan to wymyślił! - To ja wymyśliłam! - odezwała się Wiktunia ochryple. - Ja! - Ty? - zdumiała się Olga. - Pani? - poprawiła się, pojąwszy jakoś od razu, że zbyt wiele się zmieniło, żeby mogła zwracać się do Wiktuni, jak dawniej. - Ja! - powtórzyła była pokojowa pani Zgorzenieckiej. - Bo tu siedział pod drzwiami - rzuciła głową w stronę Tymona - przyszedł i usiadł jak tylko czworaki zaczęły się palić, i zatłukliby go tu chyba... - Tata bił się o panią! - wtrąciła zupełnie już rozbudzona Zuzanka, czepiając się rąk Olgi. - O te pani pokoje się bił! - To i powiedz jeszcze - wybuchnęła Wiktunia - kto go obronił! Kto nie dał go zbić na kwaśne jabłko. Na kwaśne jabłko! - powtórzyła mściwie i pewnie żałowała, że tak się nie stało. - To co? - skierowała ku Oldze niechętne spojrzenie. - Wróciła pani? - A... czy mówiłam, że już nie wrócę? - Tak myślałam - spuściła z tonu Wiktunia - wydawało mi się... Olga pochyliła głowę. - Nie wpuścił mnie na próg - powiedziała bardzo cicho. - Kto? - spytał Tymon, bo do niego to mówiła, jemu to wyznała. - Stróż! - rozpłakała się. - Nasz dawny stróż z domu na Filtrowej. Zajął nasze mieszkanie, już zaczął remont, sprowadził skądś rodzinę... - Przecież to pani dom - zaczął Tymon niepewnie. Walczyły w nim dwa sprzeczne uczucia - oburzała go krzywda Olgi i cieszyło go, że jej doznała. Bo to oznaczało... to oznaczało... - Co z tego, że mój? - Olga krztusiła się płaczem. - Powiedziałam mu to! A on się zaczął śmiać i oni wszyscy się śmiali. Wylegli do mnie na ulicę, cała rodzina, nawet nie wiedziałam, że miał taką liczną rodzinę, i wszyscy się śmiali, jakby głupią zobaczyli, gadającą od rzeczy. - Trzeba jechać do Warszawy! - Tymon przemógł swoją podłą radość i już był gotów zbierać się, biec, walczyć... - Zaraz jedziemy do Warszawy. - To i mnie weźcie ze sobą - zjadliwie wtrąciła Wiktunia. - Bo kto cię obroni, jak zacznie cię prać rodzinka tego stróża? - Nie, nie - Olga uspokajała się powoli. - Teraz nie mamy tam czego szukać. Powiedziałam im tylko, że jak mój mąż wróci z wojny... - umilkła i odezwała się dopiero po chwili i znów do Tymona, tylko do Tymona. - Byłam w Pck. Działa już tam Biuro Poszukiwań. Ale nic tam jeszcze nie wiedzą o tamtej stronie. - O jakiej stronie? Olga uśmiechnęła się smutno. - To już nowe warszawskie powiedzenie. Tamta strona! Zachód, gdzie przecież tak samo biją się z Niemcami, jak tutaj. Ale to już jest tamta strona. Tymon, a tym bardziej Wiktunia, w dalszym ciągu nie rozumieli. Nie chciało jej się nic wyjaśniać, w ogóle mówić na ten temat. Otworzyła torebkę, zaczęła szukać klucza. - Za wszystko dziękuję! Za pilnowanie - spojrzała z wdzięcznością na Tymona. Na Wiktunię także. - I za pomysł, żeby była tu szkoła. Naprawdę, szczerze się cieszę! - Może by na drzwiach kartki poprzybijać - Wiktunia rozchmurzała się powoli, że tu będzie szkoła. - Na tych, do pokoju pani Olgi, nie! - sprzeciwił się Tymon. - No, dobrze, tylko na tamtych - nie bez trudu zgodziła się Wiktunia. - Ale skąd wziąć papier? - Ja mam - Olga znów zaczęła szperać w torebce. - Był mi potrzebny, bo miałam przeczucie, że kartek z moim adresem nie będzie już w bramie na Filtrowej. Pozrywali. Więc zostawiłam te kartki na drzwiach sąsiednich domów. Tylko ołówek mi się złamał. Nie ma go czym zatemperować? - Tata ma scyzoryk! - obwieściła triumfalnie Zuzanka. I zaraz dodała: - Dziadek zawsze mówi, że chłop bez scyzoryka, jak bez kutasika. - Co ty paplesz! - skarcił Tymon córkę. Poczuł wdzięczność do dziadka, który przed dzieciakami, mówiąc o tej męskiej dumie, używał zawsze zdrobnienia. Wiktunia parsknęła śmiechem, roześmiała się także Mączniakowa i inne kobiety, które dopiero teraz - ze śmiechem - ustąpiły z korytarza. Olga, wciąż z pochyloną głową, szukała ołówka w torebce. Podała go wreszcie Tymonowi, który już wyciągnął z kieszeni scyzoryk. - Tylko niech pan tu za bardzo nie nabrudzi. Wiktunia przestała się śmiać, wzruszyła ramionami. - Kto tu w ogóle będzie kiedy sprzątał? - Ach, jaka szkoda! - zawołała Olga, nie dosłyszała, choć było to powiedziane do niej; dopiero teraz zauważyła zniszczenie chippendalowskiej kanapki. - Kto to zrobił? Taka piękna! Lubiłam tu czasem siedzieć i wyglądać przez okno... - Ano, jak się chłopy biły o te pani pokoje, jak się na nią zwaliły, Tymon i Stasiek Strzelczyk, to nogi w kanapce nie wytrzymały i gruchnęły pod nimi. - Wiktunia za życia jaśnie pani inną miała mowę, wyrażała się delikatnie, słów używała wybieranych, pasujących do pałacowego wnętrza i ludzi, którzy tu bywali. Teraz dobyła skądś z głębi siebie, całe dawne przytłumione latami służby prostactwo i użyła go przeciwko Oldze, nie wiadomo dlaczego wyobraziła sobie, że tak trzeba, że staje się - gdy tak wiele dziś przegrała - przez to silniejsza. Tymon wypisał na dwóch kartkach drukowanymi litrami "szkoła", a potem dodał: "w Łęgowie". - Pięknie! - uśmiechnęła się Olga - "Szkoła w Łęgowie"! Tylko czym te kartki przybijemy? - Może zawiesić na klamkach? - zastanawiał się Tymon. - Spadną. Lepiej wsunąć je w szparę między drzwiami i futryną - poradziła Wiktunia. Olga zostawiła im tę sprawę; marzyła o tym, żeby wyciągnąć się na łóżku, zamknąć oczy i jakimś cudem zaraz zasnąć, zaraz zasnąć nie rozpamiętując wydarzeń dnia. Wsadziła klucz w zamek, przekręciła go, otworzyła drzwi i zatrzymała się z przestrachem przed progiem. W pokoju ktoś się poruszył. - Kto tu jest? - krzyknęła. Tymon przyskoczył do niej. W progu ukazał się Lolo Smoliński, uśmiechał się głupawo, co Tymona napełniło nawet podziwem - młody, nowy, były dziedzic nie miał powodu, żeby się uśmiechać. - Co pan tu robi? - zdumiała się Olga. - I jak... jak otworzył pan drzwi? Cofnął się w głąb pokoju; weszli wszyscy za nim, oczekując wyjaśnień. Olga powtórzyła już z jawnym oburzeniem: - Jak pan otworzył drzwi? - Najpierw muszę pani wytłumaczyć, dlaczego to zrobiłem... dlaczego musiałem to zrobić. Nie ma... tych ludzi na korytarzu? - Nie ma nikogo - powiedziała Wiktunia. Lolo chwycił leżącą na stole dubeltówkę, Olga patrzyła na niego z wzrastającym przerażeniem. - Chciałem strzelać do nich! Chciałem strzelać, kiedy przypuścili szturm do pałacu. Ale zabrakło mi odwagi... - Dobrze, że zabrakło panu odwagi - rzekł Tymon. - Wszystko jedno... ale już widzieli, już zobaczyli, że mam broń... Musiałem uciekać, musiałem gdzieś się skryć. A że... miałem klucz do pani pokoju i wiedziałem, że tu od razu nie wpadną, bo Tymon... - Miał pan klucz do mego pokoju? - zapytała ze zgrozą Olga. - Kochana pani Olgo! - Lolo pocałował ją w rękę i znów się głupawo uśmiechnął. - Niech mi pani wybaczy! Kiedy pomogłem pani sprzedać biżuterię, kiedy wręczałem pani pieniądze... miała pani w oczach coś takiego... I fotografię męża pani zabrała... Myślałem, że już pani nie wróci. Że mogę dysponować tym, co było w pani pokojach... że zdążę to wywieźć, zanim ci ludzie... W pewnym sensie, co ja mówię, nawet na pewno miałem do tego prawo, wiedziała pani przecież, że dziadek na uwolnienie pani Zgorzenieckiej z rąk gestapo zabrał z domu wszystko, co posiadał; złote rublówki i biżuterię, wszystkie rodzinne zasoby, składane latami. Wiedziała pani o tym, wszyscy o tym wiedzieli, Tymon był przecież ze swoim dziadkiem w tej sprawie u doktora, jeździli do doktora do miasta... Więc myślałem, że gdyby pani nawet wróciła, to zrozumie pani... - Rozumiem - powiedziała Olga krótko. - Słyszałem przez drzwi, że w dwóch pokojach ma być szkoła. Więc te rzeczy... meble, dywany i obrazy i tak nie będą tu potrzebne. - Nie będą. - Wiedziałem, że mnie pani zrozumie. Przykro mi, że nie powiodło się pani w Warszawie. Ale i tak w pewnym sensie jest pani ustabilizowana. - Lolo powiódł wzrokiem po twarzach Tymona i Wiktuni. - Wszyscy jesteście ustabilizowani. Wiktuni nie chciało się odpowiadać na to stwierdzenie, w zapadłej długiej ciszy, w której było wiele myśli i wątpliwości, odezwał się tylko Tymon: - Ja nie. - Jak to nie? - zawołał Lolo z wyraźną nutą goryczy. - Masz dom, ziemię... - Ale honoru nie mam! - wybuchnął Tymon. - Męskiego honoru! Wojna się jeszcze nie skończyła. Pan także powinien o tym pomyśleć. Lolo przywołał znów na usta swój kpiący uśmieszek. - Ja... nie nadaję się do zabijania. Do strzelania i zabijania, widziałeś przecież. - Co innego strzelać do swoich, a co innego do Niemców. Tylu mężczyzn walczy, tylu mężczyzn walczyło przez całą wojną, a ja... Mąż pani Olgi... - Walczy - Olga spuściła głowę i dodała bardzo cicho z namiętnym żalem, z rozpaczą - ale może wolałabym, żeby był tchórzem, najostatniejszym z ostatnich, żeby całą wojnę spędził ze mną, nie wystawiał nosa spod pierzyny. Dlaczego przez cały czas miałam wokół siebie samych bohaterów, nie dość, że on tam walczy, to jeszcze i ci, których znałam, wychodzili i nie wracali, wychodzili i nie wracali, każdy musiał się w coś zamieszać, każdemu potrzebny był ten honor... - Pani Olgo! - zawołał Tymon z bolesnym zdumieniem. - Tak! Tak! Ja to mówię! Dobrze pan słyszy! Wszyscy dobrze słyszycie! Trzymałam się tak długo, ale dziś... kiedy nie wpuszczono mnie na próg mego domu... - Więc nie samych bohaterów - uśmiechnął się znów Lolo - miała pani wciąż koło siebie. - Zdarzali się jednak szczęśliwi tchórze i łajdacy. - Tylko, widzi pan - Olga podniosła głowę, milczała przez chwilę - my jednak kochamy bohaterów. - O Boże! Ileż niekonsekwencji jest w kobiecym sercu! Ile żałosnej niekonsekwencji... - Dobrze! - zwróciła spojrzenie ku wpatrzonym w nią oczom Tymona. - Zajmę się do końca wojny pana dziećmi, jeśli jest pan pewien, że chce pan iść... - Czy jestem pewien...? - gorączkowo zaczął Tymon. Przerwała mu. - Musi pan to dobrze przemyśleć. Bo ten honor to nie tylko żołnierski znój, koszmar każdego dnia i nocy, ale i to najgorsze. Śmierć częstsza niż medale na piersiach, i więcej jest bohaterów zabitych niż tych, którym dane jest opowiadać dzieciom i wnukom o swoim bohaterstwie. Ja to wiem, bo ja o tym bezustannie myślę, nie ma chwili, żebym o tym nie myślała... - Czy ja jestem pewien - zaczął znów Tymon, ale tym razem Wiktunia nie dała mu skończyć. Przyskoczyła do niego, zaczęła szarpać go za ramię. - Oszalałeś! Czego ty jesteś pewien? Nie słuchaj, co ona gada! Nie pozwolę ci, słyszysz? Nie pozwolę! Wojna już się kończy, obejdzie się bez ciebie. A ty masz dzieci! I dziadka! Kto się dziadkiem zaopiekuje? - Ja, ale powiedziałam, że musi pan to dobrze przemyśleć. Wiktunia spojrzała na Olgę z nienawiścią, pozwoliła sobie wreszcie na szczerość, na pełną kobiecą szczerość, która nie przynosi zaszczytu, ale na pewno ulgę. - Wiedziałam, miałam od początku to przeczucie, że razem z panią wchodzi tu nieszczęście. Moje nieszczęście. Ale ja nie dopuszczę... - Jestem bardzo zmęczona - Olga nie patrzyła na nią. - Walę się z nóg. Miałam straszny... straszny dzień, więc może jutro, sprawa jest za poważna, żeby mówić o niej teraz. Muszę się położyć. - Tę sprawę można na pewno odłożyć do jutra - odezwał się Lolo i znów bez należytej powagi - ale moją trzeba rozstrzygnąć zaraz. Nikomu nie przyszło do głowy, co ze mną będzie? Wiktunia odezwała się pierwsza i też - stosownie do jego tonu - nie brała poważnie najbliższej przyszłości młodego dziedzica. - Pan pójdzie ze mną, przebiorę pana w rzeczy jaśnie pani, wymknie się pan z pałacu, nikt pana nie pozna. - Dziękuję - powiedział Lolo, dopiero teraz poważniejąc. Wyszli razem z Tymonem i Zuzanką z pokoju Olgi, rozstali się z nimi na schodach i Lolo od razu skierował się ku dawnemu pokojowi Wiktuni, znał do niego drogę. Roześmiała się. - Nie tam! Dokąd pan idzie! Miałabym zostać w tym pokoiku, kiedy inni... - Pewnie wprowadziłaś się do salonu na pierwszym piętrze? - Nie, wystarczy mi gabinet jaśnie pani, zawsze najbardziej mi się podobał. Tylko szkoda, że pan zabrał ten obraz, co wisiał nad kanapą. - I tak byś się na nim nie poznała. - Już się poznałam, kiedy mi go żal. - W co mnie ubierzesz? - spytał Lolo, gdy weszli do gabinetu i stanęli przed stertami odzieży, leżącej na biurku, stoliku i fotelach; Wiktunia zdążyła na czas opróżnić szafy z garderobą jaśnie pani. - Coś się znajdzie - wyciągnęła spośród odzieży płaszcz i szal. - Niech pan przymierzy. Lolo zmieścił się, na szczęście, w płaszczu pani Zgorzenieckiej, ale - nie wiadomo dlaczego - zaraz go zdjął. Popatrzył na Wiktunię z proszącą pokorą. - Gdzie ja właściwie teraz pójdę? Nocowałaś mnie nieraz bez potrzeby... Wiktunia wzruszyła ramionami. - Co to teraz wspominać? Sam pan przychodził, pewnie pan myślał, że dziedzicowi wszystko wolno, że to łaska i zaszczyt dla dziewczyny. - Ale teraz tak nie myślę. Teraz proszę: Wiktuniu, bądź dobra! - A niech tam! - bez długiego namysłu Wiktunia machnęła ręką. - Tyle tej dobroci dzisiaj narobiłam, że pewnie do nieba pójdę. To i ta - dla pana - w tym rachunku się zmieści. - Jak nie chcesz, to nie. Położę się tylko tu na sofie. - A ja? Ja także na pysk ze zmęczenia lecę. Czy tylko ludzie, tylko panie z miasta mają prawo do zmęczenia? - Panie ze wsi też - zamruczał Lolo, wyciągając się na skórzanej sofie. - Połóż się przy mnie. Leżeli przez długi czas nieruchomo, ale ciasno im było, więc wkrótce Lolo przygniótł ją sobą i zaczął całować. Nie broniła się. Tylko że w końcu nic z tego nie miała, bo myślała wciąż, jak by to było z Tymonem. Cholera! - zmartwiła się. - Pewnie już nigdy nie będzie mi smakował żaden chłop. IX Nocami - zdawało się Oldze - słychać było na korytarzu lekkie kroki jaśnie pani. Może błądziła też po salach i pokojach, ale ludzie, którzy je teraz zajmowali, sen mieli twardy i nie słyszeliby, nawet gdyby trzaskała drzwiami i przeklinała na głos, jak jej fornale. - A dobrze by było, żeby ich trochę postraszyła! - powiedział Roch Duda, gdy Olga opowiadała mu, jak to teraz w pałacu jest za dnia i w nocy. Jak teraz wygląda pałac, jak forteca z dymiącymi rurami! Tylko że to nie są lufy dział, a ten dym to z piecyków, które wszędzie wstawiano, żeby pałacowe pokoje przemienić w kuchnie. - Ale przecież muszą na czymś gotować - dodała na końcu. Od kiedy zetknęła się z bliska z łęgowskimi dziećmi, kiedy urządziła dla nich przy pomocy Majchrzaka, Sobolewskiego i najmłodszego Strzelczyka prowizoryczną szkołę - racje, którymi się dotąd powodowała, uległy jakby rozdwojeniu. Bo dzieci były bardzo biedne, brudne, zawszone, obdarte, żadne nie miało chustki do nosa, a smarki przy każdym oddechu zwisały im aż na brodę. Wyprosiła u Wiktuni dwa prześcieradła. Dziewczyna patrzyła na nią ponuro, ją głównie obwiniając o to, że Tymon zgłosił się w Rejonowej Komisji Uzupełnień i odtąd nic o nim nie wiedziały, a wojna trwała wciąż, coraz zajadlejsza, im bardziej zbliżała się ku końcowi - prześcieradła jednak dała i bez przypominania, że to przecież wszystko po jaśnie pani, wywleczone na czas z jej szaf. Pocięły nawet razem te prześcieradła na chusteczki i razem je obrębiały, siedząc głowa przy głowie w pokoju Olgi, przeważnie w towarzystwie Zuzanki, zgłaszającej gorliwie swoje usługi przy nawlekaniu igieł. Prawie nie rozmawiały, bo dla Wiktuni temat mógł być tylko jeden, a Olga nie zwykła się zwierzać z nurtujących ją myśli. Zuzanka najczęściej przerywała milczenie, co nie zawsze uszczęśliwiało Olgę. - Dlaczego przy tej fotografii na biurku nie stoi fotografia taty? - zapytała któregoś dnia. - Tata też jest żołnierzem. - Mówiłam ci tyle razy - zaczęła spokojnie, jak do dziecka, choć z Zuzanką nie rozmawiało się jak z innymi dziećmi - mówiłam ci tyle razy, że to jest fotografia mojego męża. I tylko ona może tu stać. - Bo co? - zadumała się Zuzanka. - Bo czekasz... bo pani czeka - poprawiła się, choć nieraz mówiła Oldze "ty". Teraz jednak powtórzyła: - Pani czeka na niego? - Tak, czekam. - A na tatę nie? - Też, tylko inaczej. - Jak inaczej? - Czekamy na wszystkich żołnierzy, żeby szczęśliwie wrócili z wojny. Więc na twego tatę także. - Na twego tatę - Wiktunia podniosła oczy znad szycia, uśmiechnęła się złośliwie, patrzyła na Zuzankę, ale złośliwość uśmiechu i słów kierowała ku Oldze - na twego tatę to najbardziej czeka młynarzowa. Zuzanki wcale to nie zdziwiło. - Wiem - potwierdziła. - O, wiesz o tym! - Tak - Zuzanka podskakiwała na jednej nodze. - Bo ile razy mnie spotka, to zawsze pyta, czy nie ma od taty jakiej wiadomości. - I co ty na to? - Że nie ma. Bo nie ma - prawda? - Zuzanka przestała skakać, spojrzała w twarze każdej z kobiet. - Nie ma - powiedziały obydwie, obydwie tak samo cicho. A Zuzance coś się przypomniało, poweselała. - Dzisiaj dała mi kawałek placka. Duży! Dla mnie i dla Adasia. I dla dziadka. - No, no! - parsknęła Wiktunia. - Nie mówiłaś chyba, że jesteś głodna? - Nic nie mówiłam. To ona mówiła, młynarzowa. Że najbardziej ją boli... - Co? Boli ją? - Boli! Tak powiedziała. Najbardziej ją boli, że tata się z nią nie pożegnał. - A z kim się pożegnał? - wybuchnęła Wiktunia. - Poszli z tym Staśkiem Strzelczykiem... Nawet jeden drugiemu nie pamiętał, że się tu o mało co nie pozabijali u pani pod drzwiami. Chciałam lecieć za nimi, bo wiedziałam, gdzie idą, ale tak jakoś głupio... tak mi się wstyd zrobiło... - Z nami się pożegnał - szepnęła Zuzanka. - Ze mną i z Adasiem. Ucałował nas. I dziadka też. Dziadek płakał. Tylko nam przykazał, żebyśmy nie płakali. To dlaczego sam płakał? - Skończone! - powiedziała Olga, zsuwając z kolan płótno. - Co skończone? - Wiktunia podniosła na nią załzawione oczy. - Obrębiłyśmy wszystkie chusteczki - Olga głos miała spokojny i Wiktuni zamarzyło się nagle, żeby trzasnąć ją pięścią w twarz albo między piersi, tam, gdzie najbardziej by zabolało. - Jutro rozdam je dzieciom i nauczę je robić z nich użytek. - Robić z nich użytek! - powtórzyła Wiktunia. Nienawidziła takiego gadania jak z książki, jak z ambony. Po śmierci jaśnie pani nie trzeba się już było silić na takie mówienie, wyższe od zwykłego, jakby stawało się na palcach. Znaczy się - powiedziała głośno - żeby nauczyły się w nie smarkać? - Tak, oczywiście - potwierdziła Olga. Rozdanie dzieciom chustek do nosa nie na wiele się zdało. Już nazajutrz miało je tylko dwoje dzieci, reszta albo je zgubiła, albo w domu im je zabrano. Olga zwołała wszystkie matki do klasy przy swoim pokoju, powiedziała im, że chustki muszą się znaleźć, że dzieci nie mogą przychodzić do szkoły bez chustek do nosa. Powstrzymała się od dalszych wyjaśnień, możliwych tylko w stylu Wiktuni, że rozmazują smarki palcami, a potem wycierają je - te palce - w ławki albo ściany. Powiedziała też matkom, że dzieci - wszystkie, bez wyjątku! - mają wszy, a w Janiczkach otworzono już sklep i jest w nim nafta i ocet, którymi można wszy wytępić. Nie odezwała się ani jedna, tylko po wyjściu z klasy pytlowały na korytarzu, że roboty tyle od rana do nocy i kto by się głupimi wszami przejmował, zawsze dzieciska je miały, i nie tylko one. Kiedy okazało się, że tą przemową do matek nic nie wskórała, Olga sama wybrała się do Janiczek, zakupiła tam większą ilość nafty i octu, aż sklepowa powiedziała, że tego nie udźwignie. Ale udźwignęła. A potem zebrała dzieci w pałacowej pralni i przy pomocy Wiktuni poddała je operacji oczyszczania głów. Dziewczyna, wciąż chmurna w obcowaniu z Olgą, od pomocy się jednak nie uchylała. - Żeby nas tylko nie oblazły - martwiła się, szczelnie przykrywając chustką swoje piękne ciemne włosy. Czesała się wciąż w węzeł upięty na karku, jak za życia jaśnie pani, kiedy ozdabiała włosy stroikiem z białej usztywnionej koronki. Ale i bez niego, a teraz nawet w chustce, jej głowa zachowała dawną urodę i Olga patrzyła na nią z przyjemnością, starając się nie zauważać żywionej ku sobie ansy. Myślała, że to minie, i że się nawet zaprzyjaźnią - czuła się bardzo samotna, choć czas miała wypełniony. Rano uczyła dzieci - czytania i pisania, wszystkie, nawet dziesięcioletnie i starsze; przez całą wojnę żadne nie miało książki w rękach. Popołudniami u Dudów sprzątała, gotowała i obszywała dzieci i dziadka. Czasem i tu towarzyszyła jej Wiktunia i rozmawiały nawet ze sobą trochę przychylniej, gdy wieczorem wracały do pałacu; ale to się urwało, gdy Wiktunia coraz częściej zaczęła wybierać się do miasta. Przed każdą jej wyprawą coś z pałacu znikało. Odwiedzała ludzi w zajętych przez nich pokojach i zabierała z nich - za wiedzą gospodarzy - a czasem, pod ich nieobecność, i bez niej - przedmioty nie nadające się dla nich do użytku, a to jakiś lichtarz ze srebra lub brązu albo obraz zawilgotniały już od pary unoszącej się znad gotujących się dla inwentarza kartofli. Bo stajenki, obórki, chlewiki i kurniki za czworakami się nie spaliły i donoszono tam z pałacu jedzenie dla świń i kur, wydeptując pociemniałe od rozlewanych pomyj ścieżki na drewnianych posadzkach korytarzy. Czasem odbierała Wiktunia dzieciom przedmioty, którymi się bawiły, jakieś lalki, konie i inne zwierzaki z porcelany, szczęśliwie jeszcze nie wyszczerbione. Ktoś widział ją w mieście z młodym Smolińskim, jak wychodzili z restauracji, którą już tam otworzono i od razu z samymi przedwojennymi przysmakami; i o tym także wiedzieli ludzie w Łęgowie. A co można już było kupić w mieście, dowiadywano się z wyglądu Wiktuni, która wracała coraz strojniejsza - w nowych pończochach, a nawet butach, w kolorowej apaszce na szyi. Niechybnie czarna chmura zbierała się nad jej śliczną głową. Szczególnie zajadłe były baby, wciąż sobie wyobrażały, jak Wiktunia zajada golonkę albo flaki z Lolem Smolińskim, który chciał strzelać do ludzi w Łęgowie i nic mu za to nie zrobiono; miał swoje sposoby, żeby uniknąć kary nawet z rąk ludowej władzy. Wyobrażały sobie także, jak Wiktunia paraduje z nim po rynku w mieście w czarnych, lśniących oficerkach, które na pewno on jej kupił, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Więc należało się Wiktuni wielkie lanie za całe jej łajdactwo, a i za to, że była młoda i ładna, to najtrudniej kobiety wybaczają kobietom. Jak jedna marzyły wszystkie, żeby ją gdzieś dopaść i tak sprać po tym urodziwym pysku, żeby już żaden chłop się za nią nie oglądnął. Ale nim się to stało, w Łęgowie zjawił się pełnomocnik do spraw parcelacji i zrobił z Wiktuni swoją sekretarkę. Wprawdzie proponował tę posadę najpierw Oldze i nie mógł zrozumieć dlaczego odmówiła, choć proponowane jej zajęcie dawało się pogodzić i z pracą nauczycielki, ale i Wiktunia wydała mu się dobra. Znaleziono wolne pomieszczenie w lewej oficynie pałacu, wstawiono tam przywiezione skądś dwa biurka, jedno dla pana pełnomocnika, drugie dla Wiktuni. Siedziała przy nim przez pół dnia i przekładała ludzkie papiery z jednej sterty na drugą. Czasem coś pisała, wolno i z namysłem, nie podnosząc głowy, choćby ktoś i godzinę sterczał przy jej biurku dla zamienienia jednego słowa. Nauczyła się też nie patrzeć na mówiących do niej, tylko nad ich głowami albo obok nich, a jak już czasem jej oczy spotkały się z ich oczyma, miała w nich zamyślenie dalekie, wcale nie łęgowskie, tylko o wiele dalsze. Olga, gdy trafiały na siebie w obrębie pałacu lub przed nim, ledwie wymieniając pozdrowienia, zdawała sobie sprawę, jak to niedobrze, że to wszystko, co działo się z Wiktunią, wydawało jej się symbolem zaszłych zmian. Że coraz więcej takich ludzi widziało się wokół i czy było wśród nich miejsce dla Stacha po jego powrocie? Myślała o tym coraz częściej z tępym bólem w piersi, z trwożliwym znakiem zapytania, który i on, być może, już sobie stawiał podczas ostatnich lotów bojowych nad coraz mniejszym, coraz bardziej ścieśnionym przez skrzydła sprzymierzonych armii obszarem wroga. Czy wiedział, że jeńców uwolnionych przez Rosjan z niemieckich oflagów witały w kraju plakaty wzywające ich do meldowania się w określonych punktach i że nazywano ich oficerami byłej armii polskiej? I czy on też był oficerem byłej armii, nazwanej tak wzgardliwie, choć nigdy nie złożyła broni - pod niebem, na morzu, na polach bitew, o których będzie mówić się w historii. Myślała o tym podczas bezsennych nocy, kiedy w pałacu odzywały się głosy ścian i posadzek, a korytarzem przebiegały leciutkie, ale już jakby zabłąkane tu kroki jaśnie pani. Kiedy zasypiała, Stach śnił jej się tak wyraziście, jakby obcowała z nim na jawie w najszczęśliwszych chwilach swego życia. Tylko raz przyśnił się jej w sposób przykry, ale wszystko, co mówili, on i towarzysząca mu dziewczyna, pochodziło z jej myśli, z jej własnych myśli, obaw i przeczuć, nachodzących ją coraz częściej i natarczywiej. Gdzie siedzieli - on, ta dziewczyna w mundurze, dziwnie jakimś kobiecym, dodającym jej uroku, i ona - trzecia w tym towarzystwie? Siebie nie widziała, ale była tam w owej kawiarni, sali kasyna czy klasie szkolnej, bo i tablica tam wisiała na ścianie, ale całkowicie niema i pusta, bez jednej litery czy cyfry. Była tam z nimi, bo mówili do niej, do niej się zwracali, jej przedstawiali swoje argumenty, nie czekając jednak wcale, żeby je potwierdziła albo choćby przyjęła do wiadomości. Stach nie miał twarzy - jak w innych snach, z pierwszych dni ich znajomości, wypolerowanej młodością i zachwytem jej spojrzeń, był znużony, szary, niewyraźny. - Czy wiesz - powiedział - ilu nas zginęło w Polsce? W trzydziestym dziewiątym? Zestrzeliliśmy ponad sto trzydzieści niemieckich samolotów, pisano potem o tym w tych waszych gazetkach w kraju, ale o tym, ilu nas zginęło, nie. A ilu nas zginęło we Francji w czterdziestym? W bitwie o Anglię? Nad Dieppe? Tak, nad Dieppe byliśmy także. W ciągu jednego dnia wykonaliśmy dwieście dwadzieścia cztery loty i strąciliśmy piętnaście samolotów niemieckich, piętnaście na pewno i pięć prawdopodobnie. Osiągnąliśmy w tej operacji najlepsze wyniki w całym Raf_ie. Stefan, dowódca naszego pierwszego skrzydła myśliwców - major Stefan Janus, pamiętasz go chyba, byliśmy z nim latem trzydziestego ósmego roku w Zaleszczykach, pływałaś z nim kajakiem, trochę nawet o niego byłem zazdrosny, Stefan chodził dumny, jak paw. O tym sukcesie nad Dieppe też czytałaś pewnie w polskich podziemnych gazetkach i dlatego tak unikałaś majora Thiela, bałaś się, że jakimś złym trafem może się dowiedzieć, że jesteś żoną lotnika, który walczył nad Dieppe... Ale i tam mieliśmy straty, ginęliśmy nad Atlantykiem i nad Morzem Północnym, nad obszarem Niemiec, a później znów nad Francją, podczas inwazji i nad Włochami, nad Belgią i Holandią, wszędzie ginęli nasi lotnicy, i nie wiem... nie wiem, czy byłem wśród nich, czy jeszcze walczę... - Co ty opowiadasz? - przerwała mu wesoło dziewczyna w mundurze, w którym było jej tak do twarzy. - Co ty opowiadasz, przecież dopiero wróciłeś na mosquito z nocnego lotu na Berlin. Niech się pani nie martwi - zwróciła się do niej. - Wiem na pewno, czekałam przecież na niego... Całą noc nie zmrużyłam oka, a o świcie byłam już na lotnisku... Zawsze czekam o świcie na lotnisku, kiedy Stanley ma nocne loty. - Dziękuję pani - powiedziała, choć długa, zimna jak z lodu szpila zaczęła się już wbijać w jej serce. - Po prostu muszę czekać - powiedziała dziewczyna. - On tego potrzebuje. Wszyscy potrzebują, żeby ktoś na nich czekał. - To wiele wyjaśnia. - Musiała uśmiechnąć się krzywo przy tych słowach, bo czuła to skrzywieniem warg aż boleśnie. - Powiedz raczej pani - dziewczyna zwróciła się do Stacha i znów mówiła mu "ty" - powiedz pani, że podczas powstania przewoziłeś z lotnisk we Włoszech zrzuty dla Warszawy. - Czy czułaś to? - spytał Stach - powinnaś to czuć, myślałem wtedy o tobie. - Och, nie wierzę w takie przeczucia - przerwała mu dziewczyna. - Nie wierzę. To ja towarzyszyłam ci myślą podczas tych lotów. Bardzo przecierpiałam tę rozłąkę, kiedy byłeś we Włoszech. - Cicho... cicho - powiedział Stach pieszczotliwie (nie do niej, tylko do tamtej, do dziewczyny!) - jestem już znowu tutaj, znowu z tobą. - Nie przeczuwałam wtedy - powiedziała twardo - że leciałeś nad Warszawą, nad naszym domem. Nasz dom był już wtedy spalony, a teraz stróż nie wpuścił mnie nawet na próg... Nawet na próg! Musisz mu powiedzieć, że kiedy wrócisz, policzysz się z nim, chyba ciebie się przestraszy, z tobą będzie się liczył... mnie ma za nic, ojciec nie żyje, mama też... Tu także ginęli ludzie, za późno wybraliście się z tą pomocą dla Warszawy, i nie tylko wy - o, Boże! Jak bardzo się jej pragnęło, jak się na nią czekało! A teraz ty tego nie wiesz, bo pewnie wcale o tym nie piszą w tych waszych dużych i naziemnych gazetach. Takie duże i jawne, a właśnie to się w nich nie mieści. - Czego się czepiasz? - powiedział Stach, choć nigdy się tak do niej nie zwracał. - Nie czepiam się! - wybuchnęła. - To prawda! Ale nikt jej nie lubi. - Dlaczego ostatnie zdanie powiedziała jakby ciszej i może nawet oglądnęła się, czy nikt jej prócz niego nie słyszy w tej jakiejś kawiarni, sali kasyna czy szkolnej klasie, bo klasa była tu, gdzie się już o pewnych sprawach na głos nie mówiło, gdzie się je już przemilczało. - Napiszę do ciebie - powiedział Stach. - Wszystko ci opiszę i wytłumaczę. - To niemożliwe - szepnęła. - dobrze wiesz, że to niemożliwe. Tymon też nie pisze, choć on by może mógł. - Kto to jest Tymon? - spytała dziewczyna z ożywieniem. - Nie wiecie, kto to jest Tymon? - zdumiała się. - I ty, Stachu, też nie wiesz? Ty powinieneś wiedzieć, do niego, do jego domu trafiłam najpierw w Łęgowie, a potem przyprowadził mnie tu do pałacu. I był ze mną w Warszawie, w naszym spalonym domu, przyniósł skądś piecyk i napalił w nim, zamarzłabym w piwnicy, gdyby nie napalił, i miał w dodatku taki długi, ciepły kożuch, pani Zgorzeniecka dbała o służbę, ten straszny Majchrzak, co stróżował przy bramie, też ma taki kożuch, ale nie odważyłabym się do niego przytulić... nie, do niego nie... Obudziła się - świtało już i korytarzem ktoś szedł - ale trwała wciąż w atmosferze snu; przytomniejąc powoli zaczynała zdawać sobie ze zdumieniem sprawę, że źródłem miłego, słodkiego prawie uczucia, które chciała jak najdłużej w sobie zachować, nie było obcowanie ze Stachem... Nie z nim. Może i Wiktunię owionęło we śnie wspomnienie Tymona, bo przyszła rano, nim dzieci zeszły się na naukę, usiadła w ławce, rozglądnęła się po klasie, jakby przyszła na inspekcję, ale nie wytrzymała długo w tej pozie i zapytała: - Tymon nie pisał? - Nie - odpowiedziała. - Byłam wczoraj u Dudów. Dziadek powiedziałby mi, gdyby dostał od niego wiadomość. - A ja byłam u Strzelczyków - wyznała cicho Wiktunia. - Od Staśka też nic nie mają. Olga przysiadła obok niej na ławce. - Wojna coraz zajadlejsza. Kto by tam miał głowę na pisanie listów. I poczta może wcale nie chodzi. - Nasz major wciąż dostawał skądś listy. Jak mnie listonosz spotkał, to mi je oddawał. Prawie wszystkie miały napis "Feldpost". - Myślę, że teraz i Niemcy nie mają głowy do pisania listów. Nareszcie! - Oldze przypomniał się ten straszny, krótki czas wrześniowy, w którym tak szybko wszystko się działo i w którym wciąż miała - złudną - nadzieję, że listonosz przyniesie jakąś wiadomość od Stacha. Teraz tamte kobiety, po drugiej stronie frontu, czekały nadaremnie na wieści od swoich mężczyzn; ale czy to była pociecha albo zadośćuczynienie? Zaczynały się schodzić dzieci, pierwsza - jak zwykle - była Zuzanka. Nie miała jeszcze nawet sześciu lat, ale Olga zdecydowała się przyjąć ją do klasy i już po kilku lekcjach okazało się, że Zuzanka nie tylko nie pozostaje w tyle za starszymi dziećmi, ale je nawet wyprzedza. Zwłaszcza w czytaniu. Wciąż pytała, kiedy będzie mogła sama czytać bajki? Na to pytanie odpowiedź była najtrudniejsza. Dzieci w Łęgowie uczyły się bez książek, także bajki Olga spisywała z pamięci i czytała je potem w klasie. Oczywiście były wtedy najcichsze i najgrzeczniejsze. Czuła na twarzy spojrzenie trzydziestu par oczu, które nie widziały niczego poza nią. Niczego? A może widziały właśnie to wszystko, o czym im czytała? Czuła się ofiarodawczynią darów tak bogatych, że żaden trud nie wydawał się jej za wielki. Zuzanka zdjęła płaszczyk, przerobiony na nią z czerwonego, młodzieńczego żakietu do konnej jazdy jaśnie pani, złożyła go na ostatniej ławce, w klasie było ciepło. Wiktunia podeszła do pieca, dotknęła dłonią kafli. - Kto tu pali? - zapytała. - Ja. - Pani? Nikt inny o tym nie pomyślał? - Wiktunię naszła chyba jakaś niespodziewana u niej łaskawość, bo nawet powtórzyła: - Nikt inny? - A kto miał pomyśleć? - Powiem Majchrzakowi, że jak się już tak wszystkim w Łęgowie zajmuje, to niech się i tym zajmie. Niech przydzieli kogoś - rozglądnęła się po klasie - do sprzątania i palenia w piecu. - Będę wdzięczna - szepnęła Olga wściekła na siebie, że nie zdobyła się na inną odpowiedź. Że sama to będzie robić, jak dotychczas, albo że matki na zmianę... - Nie ma za co - przerwała jej Wiktunia. - Majchrzak, jak dotąd, zbiera same zaszczyty, niech ma trochę obowiązków. Słyszała pani? Został przewodniczącym Komitetu Parcelacyjnego. - Nie słyszałam. - Wszyscy to wiedzą. - Nie interesuję się tymi sprawami. - Dlaczego? - A powinnam? - No, nie wiem... - bąknęła Wiktunia. - Może... Zamyśliła się i zaraz potem wyszła, a Zuzanka natychmiast przyskoczyła do Olgi, objęła ją za szyję. - Mamy konia - szepnęła. - Co? Skąd? - Nie wiem skąd. Przyszedł do nas. Sam do nas przyszedł z lasu. Wybiedniały taki i bok ma obtarty. Dziadek mówi, że pewnie go gdzieś wieźli i zgubił się z transportu... - Z jakiego transportu? - Nie wiem, dziadek tak mówi. - Trzeba to gdzieś zgłosić. - Co? - oczy Zuzanki stały się okrągłe i przerażone. - No, to że do was przyszedł. Że znalazł się koń. Bo pewnie go szukają. - Niech szukają - powiedziała Zuzanka. Przypatrywała się Oldze z wrogą podejrzliwością. - Ale pani nie powie? - Co? Komu? - Że mamy konia! Dziadek by mnie zlał. - Za co? - Że się wygadałam. Przed panią. Na szczęście któreś z dzieci o coś zagadnęło i Olga nie miała czasu zastanowić się nad doznaną przykrością. Trwałe, jak jej się dotąd wydawało, porozumienie z Zuzanką, okazało się całkiem kruche. Zaraz po lekcjach udała się do Dudów. W domu nikogo nie zastała, wszyscy - nawet mały Adaś - byli przy koniu. Poszła także do stajni, cicho odsunęła wrota. Przy żłobie obok krowy stał koń. Kasztan. Dawno widać nie czyszczony, sierść miał bez połysku, bok obtarty aż do krwi, i na tę ranę właśnie dziadek Roch przykładał jakąś maść swego pomysłu i wyrobu, będąc jak najlepszego o niej mniemania, bo gdy podniósł głowę i dostrzegł Olgę, oczy błyszczały mu nadzieją. - Powinna pomóc. Na pewno pomoże! Nieraz jak się konie w zaprzęgu obtarły, to zanim weterynarz przyjechał, ja już miałem moją maść gotową. Już ją przykładałem, gdzie było trzeba. I weterynarz nigdy nie ordynował nic innego. - No dobrze - powiedziała Olga, Zuzanka patrzyła na nią w napięciu. Nie dokończyła więc zdania pod tym wzrokiem pełnym lęku i równoczesnego oskarżenia, prawie w popłochu wymyśliła coś, co jako tako pasowało do pierwszych słów - dobrze... że potraficie go wyleczyć. Miał jakieś przygody... - Musiał się zgubić z transportu - powtórzył dziadek swój sąd, przekazany już jej przez Zuzankę w szkole, ale ona nie powiedziała teraz, że trzeba to gdzieś zgłosić, że pewnie go szukają... Patrzyła na rozjaśnione radością oczy dzieci i starego człowieka i nie miała odwagi. - Koń! - powtarzał Adaś w olśnieniu. - Koń! - Czym go będziecie karmić? - zapytała dziadka Rocha. - W dworskich stajniach siana i obroku dosyć. Konie Niemcy zabrali, a pasza została. - Ale jak ją stamtąd wydostaniecie? Kto teraz ma to pod sobą? - Majchrzak. Teraz wszystkim rządzi Majchrzak. - Może da wam trochę paszy? - Pary z gęby do niego nie puszczę. Od razu by mi konia zabrał. Bo teraz na wsi koń, ho, ho! - dziadek z dłonią na końskim grzbiecie zadumał się, kiwając głową. - Niechby tylko wiosna przyszła i żeby Tymon już był w domu, można by się brać do orki. Dwadzieścia morgów, jest co orać! - Jest co! - powtórzyła Olga głównie po to, żeby dziadkowi sprawić przyjemność. Gdy Tymon był w domu, dziadek prawie przez cały dzień leżał w łóżku, przemyśliwując o grobowcu podobnym do grobowca jaśnie pani, który Tymon obiecał mu wybudować. Teraz - gdy wnuk poszedł na wojnę - zebrał się jakoś w sobie, do łóżka wracał tylko na noc, przez cały dzień krzątając się w obejściu. - Ten koń to jakby z nieba nam spadł! - ciągnął stary, wciąż nie zdejmując dłoni z końskiego grzbietu. Pogładził go z czułością, jakiej zapewne dawno nikomu nie objawiał. Olga uśmiechnęła się do Zuzanki. - Nie bój się, nie powiem - szepnęła. O zaoraniu wiosną dwudziestu Tymonowych morgów, wyznaczonych przez jaśnie panią pod lasem na ziemi żyznej i w jednym kawałku, myślał nie tylko dziadek Roch. Któregoś dnia wpadł do klasy zdyszany i czerwony na twarzy, z rozpaczą w oczach. - Naszą ziemię mierzą! - zawołał w drzwiach. Zuzanka zerwała się z ławki, dopadła do pradziadka, w jej oczach była taka sama dorosła, taka sama stara chłopska rozpacz. - Naszą ziemię? - rozpłakała się. - Przecież tata mówił, że dawno odmierzona. Jeszcze jak mama żyła! Co dziadek tak głupio gada? - Bo znowu ją mierzą! - krzyknął Roch. Olga odwołała od tablicy najstarszą Mączniakównę, wypisującą mozolnie podyktowane zdanie "Ja mieszkam w Łęgowie", i wyszła z dziadkiem Rochem i Zuzanką, która nie pozwoliła zostawić się w klasie, na korytarz. - Jak to, mierzą waszą ziemię? - zapytała. - Skąd wiadomo, że waszą? - Przecież widać przez okno! Nasza ziemia wokół domu. Dlatego dom tam stoi, że to nasza ziemia, co jaśnie pani nam dała. - No, to nie mogą jej parcelować, skoro jest wasza. - Powiedziałem im to, a oni mówią, że mogą. - Rozmawialiście z nimi? - Zaraz do nich wyleciałem! Nawet kapoty nie włożyłem, jak stałem, tak poleciałem. I mówię im, że to nasze! Że mamy akt darowizny i że jaśnie pani na nim podpisana... - I co oni na to? - Że teraz inne prawa. A Majchrzak to powiedział, że mogę sobie tym papierkiem... - On też tam był? - No, jak? Przecież przewodniczący! I pan pełnomocnik także, ten, co w biurze siedzi. I tych dwóch, co mierzą. - Mówiliście, że Tymon w wojsku? - Nie mówiłem. Bo przecież papier mam w domu, ten papier, że ziemia nasza... - Trzeba było powiedzieć. - Olga wróciła do klasy, powiedziała dzieciom, że mogą się rozejść - i tak zbliżało się już południe - weszła do swego pokoju, włożyła futro, głowę owinęła szalem. - Idziemy! - uśmiechnęła się z nadzieją do starego Dudy i Zuzanki, czekających na korytarzu. Śnieg na polu był miękki, szła odwilż, nogi grzęzły w nim głęboko, gdy brnęli na przełaj przez bruzdy ku czerniejącej wyraźnie na białym tle grupie mężczyzn z mierniczymi przyrządami. - To znowu wy? - spytał bez zachęty pełnomocnik, rozpoznawszy dziadka Dudę. Olgę także zapamiętał z tej jedynej rozmowy, gdy proponował jej posadę przy sobie, której nie przyjęła. - O! - dodał. - I obstawę przyprowadziliście ze sobą! Ale właściwie dlaczego? - Opiekuję się dziećmi Tymona Dudy, dopóki nie wróci z wojny - zaczęła Olga jak najpewniejsza swoich racji - obchodzą mnie więc i inne jego sprawy. Pełnomocnik, człowiek jeszcze młody, barczysty, o twarzy smutnego inteligenta, pragnącego jakby na pociechę zagarnąć w rozterkę swojej pracy jak najwięcej bliźnich, obejrzał sobie Olgę powoli od stóp do głów. - Żyliście z nim? - zapytał. Oldze wydało się najpierw, że się przesłyszała. Obejrzała się nawet za siebie, nikt za nią nie stał. - Kto: my? - spytała. Uśmiechnął się dziwnym jakimś grymasem, nie rozchylając, ale kurcząc wargi. - Nie my, tylko wy! Pytam, czy wy z nim żyliście? Wyglądacie na to, że uczyliście się francuskiego. We francuskim też mówi się "vous", czyli "wy", więc dlaczego się dziwicie, gdy zwracam się tak do was po polsku? Olga czuła, jak twarz jej zalewa gorący rumieniec. - Już się nie dziwię. Nie, nie żyłam z nim, z tym Tymonem Dudą, który bije się teraz za was, kiedy wy zaczynacie krajać jego ziemię. Łączyły mnie z nim zwykłe ludzkie stosunki. Pełnomocnik wciąż się uśmiechał w swój osobliwy sposób. - Te, o których myślałem, też są jak najbardziej ludzkie. Puściła tę uwagę mimo uszu, postąpiła krok naprzód. - Tymonowi Dudzie pani Zgorzeniecka zapisała notarialnie dwadzieścia morgów - zaczęła. - Ale teraz wszyscy będą mieli po równo - przerwał jej Majchrzak. - Po równo! Nie będzie tak, żeby jeden miał dwadzieścia... Olga mu także przerwała: - Dekret o reformie rolnej mówi, że nie ulegają parcelacji własności do pięćdziesięciu hektarów. - Jesteście dobrze poinformowani - wtrącił się tym razem pełnomocnik. - Czytam gazety. I obwieszczenia na słupach. Jakim prawem dwadzieścia morgów Tymona Dudy ma ulec parcelacji? - Jakim prawem? - powtórzył dziadek Roch. - A takim - Majchrzak przyskoczył do niego - że Tymon należał do służby folwarcznej dziedziczki, jak my wszyscy. To i będzie miał tyle, co my wszyscy. Tu piękne miejsce - może i inni chcieliby mieszkać w takim pięknym miejscu, pod lasem... - Powiedz od razu, że ty! - wybuchnął stary Duda. Majchrzak przekrzywił głowę, wcale nie zamierzał uciekać spojrzeniem przed oczyma starego. - Może i ja. - Spalę cię, jak się tu obok pobudujesz. Jak mi Bóg miły, spalę. Będzie drugi podpalacz w Łęgowie. - Zamkną cię! - Ciebie jakoś do tej pory nie zamknęli, choć podpaliłeś czworaki. - To bezpodstawne oskarżenie - zaczął pełnomocnik urzędowym tonem - i możecie za nie odpowiadać przed sądem. Dokonała się sprawiedliwość dziejowa: ludzie z czworaków mieszkają w pałacu. - I co im z tego? - odezwała się Olga. - Co im z tego, że mieszkają w pałacu, kiedy to już nie jest pałac? - A co to jest? - jakoś bardzo powoli spytał pełnomocnik. Olga wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Przejdźcie się korytarzami, może to jakoś nazwiecie. A pani Zgorzeniecka, zapisując Łęgowo doktorowi Smolińskiemu powiedziała, że mógłby tu założyć sanatorium dla dzieci albo sierociniec - tyle osieroconych dzieci zostanie po wojnie. Te pięćdziesiąt hektarów, które powinny zostać przy majątku... - Wy, Asarowiczowa - pełnomocnik patrzył z drwiącym smutkiem - zbyt wieloma ludźmi się interesujecie. Najpierw tym młodym Dudą, a teraz Smolińskim. - On chciał do nas strzelać! - krzyknął Majchrzak. - To wnuk. A ja mówię o dziadku. - Odpowiedzialność spada na całą rodzinę. Jak za Niemców? - chciała powiedzieć, ale się powstrzymała. Najwyższy czas, żeby zdała sobie sprawę z tego, w co się miesza. Z obrony praw Tymona nie zamierzała jednak rezygnować. Przystąpiła jeszcze bliżej do pełnomocnika. - A co się tyczy Tymona Dudy, to nie bierzecie pod uwagę, że to ochotnik? Że żołnierz!? Na pełnomocniku te słowa nie sprawiły większego wrażenia, choć Zuzanka wybuchnęła wielkim płaczem, jakby rozumiała, że teraz właśnie był najodpowiedniejszy na to moment. Westchnął tylko: - Dlaczego wy od razu tak? Żołnierz nie żołnierz, bez różnicy. Jak po demobilizacji żołnierzom będą dawać poniemiecką ziemię, też dostaną według dekretu. - Według dekretu! - powtórzył Majchrzak. - Ja tej sprawy tak nie zostawię. Pojadę do powiatu. I do władz wojskowych. - A jedźcie sobie, gdzie chcecie. Nawet i do władz wojskowych. A szacunek i względy należą się nie tylko żołnierzom. Także i tym, co tu w kraju nadstawiają karku. - Mężczyzna o twarzy smutnego inteligenta, pragnącego jakby na pociechę zagarnąć w rozterkę swojej pracy jak najwięcej bliźnich, wsunął głowę głębiej w podniesiony kołnierz kurtki. Zamilkł na długo. - Każdej chwili może nam ktoś strzelić w łeb, choćby na tym polu. Olga już się nie odezwała. Tylko Majchrzak roześmiał się pocieszająco: - W Łęgowie nic wam nie grozi. Nie był więc pisany żołnierzowi Tymonowi Dudzie radosny powrót do domu. Ale on o tym nie wiedział i myślał tylko o tym, żeby skończyć wojnę, żeby skończyć wojnę i wrócić. `ty X - Wyglądają, jakby jeden drugiemu chciał napluć w gębę - powiedział Lowka Kurczagin do Tymona. Siedzieli obydwaj z pepeszami w rękach, a przed sobą mieli tych dwóch - generała Ss i generała Wehrmachtu, wziętych do niewoli. W pierwszych dniach marca 1945 roku po przełamaniu Wału Pomorskiego oddziały 1 armii Wojska Polskiego zapędziły Niemców aż pod Świdwin, rozbijając po drodze dywizję piechoty "B~arwalde" - jej dowódcą był właśnie ów posiwiały, może w ciągu ostatnich pięciu dni, generał piechoty i X korpus armijny Ss; jego dowódca trzymał się lepiej, był o wiele młodszy, w Ss szybciej otrzymywało się awanse; choć ranny w rękę, siedział wyprostowany i nie drżał tak jak tamten. Ale obydwaj mieli naprawdę takie miny, jakby chcieli napluć sobie w gębę. - Niewola to nic przyjemnego dla żołnierza - mruknął Tymon - a co dopiero dla generała! Chociaż zawsze lepsza niż śmierć. Ale tacy, jak oni, długo w niewoli nie pobędą. - Tak myślisz? - spytał Lowka dziwnie powoli. - Wymienią ich pewnie za kogoś równie znacznego z naszej strony. Słyszałem, jak mówili w oddziale, że Niemcy, gdzieś w stronach, w które ich teraz pędzimy, mają w niewoli syna Stalina. - On już nie żyje. A poza tym... - Co poza tym? Lowka oparł pepeszę o drugie kolano, uśmiechnął się krótkim, niezrozumiałym dla Tymona uśmiechem. - Nawet gdyby żył, nic by z tego nie wyszło. - Dlaczego? - Już raz Niemcy chcieli wymienić go za marszałka Paulusa, który dostał się do niewoli po upadku Stalingradu. - I co? - No i właśnie, nic z tego. Stalin się nie zgodził. - Nie zgodził się? Ojciec? - Ojciec! Powiedział, kiedy mu to zaproponowano, że marszałków na lejtnantów nie wymienia. Bo jego syn w randze lejtnanta. - Zrozumiałem - powiedział Tymon. Nie wyobrażał sobie nigdy Stalina, choć tak często ostatnio o nim słyszał - teraz jednak jakby zobaczył go przed sobą, mówiącego właśnie te słowa: "marszałków na lejtnantów nie wymieniam", srogiego, nieczułego ojca, który przez to, że takim był, mógł być prawdziwym ojcem dla wszystkich żołnierzy. Sam słyszał, jak towarzyszący polskim oddziałom w natarciu żołnierze radzieccy ruszali do ataku z okrzykiem "Za Stalina!" Tak jak i wtedy, tak i teraz ogarnął go uniesieniu równy podziw dla człowieka, który będąc tak daleko, tak wysoko, był równocześnie wszędzie wśród swoich żołnierzy. Tym razem jednak podziwowi towarzyszył jakby mroźny dreszcz... Skąd ten dreszcz w takiej chwili szczęśliwej, kiedy mieli przed lufami swoich pepesz tych dwóch, do niedawna tak groźnych i wspaniałych, a gdy nimi być przestali, nie dopuszczających do siebie - nawet w momentach najgłębszych zwątpień - myśli, że wezmą ich do niewoli polscy żołnierze. Więc chyba naprawdę mieli ochotę napluć sobie w gębę, Lowka miał rację, nic innego nie można było teraz o nich pomyśleć. - Nie ma obawy - dokończył - posiedzą sobie w niewoli. A ja będę wnukom opowiadał, jak ich tu pilnowałem, dwóch niemieckich generałów pokornych jak baranki przed Lowką Kurczaginem. - A gdzie ich będziesz miał? - spytał Tymon. - Kogo? - Wnuków, gdzie ich będziesz miał - tam gdzieś na Syberii, w tej swojej Lesogorce, w obłasti, której nazwy nigdy nie mogę zapamiętać, czy też gdzieś tutaj, bo może zostaniesz tu po wojnie. Widzisz, Niemcy stąd uciekli, Polacy będą się tu osiedlać. Będziesz mógł sobie wybrać najlepsze gospodarstwo... Lowka na chwilę tylko oderwał dłoń od pepeszy, podrapał się w głowę. - Sam nie wiem... Miał dopiero dwadzieścia lat, do 1 armii Wojska Polskiego przyszedł z Armii Czerwonej, bo matkę miał Polkę, mówił po polsku i był już wyszkolonym żołnierzem, a w Pierwszej Armii takich brakowało. Tymon trafił od razu do jego plutonu i już w nim pozostał, i razem z nim przemierzał kilometry wszystkich bitew, tak to sobie sam nazwał - kilometry bitew, bo wciąż byli w natarciu, wciąż szli, choć czasem czołgali się przez podmokłe obszary między jeziorami, przeprawiali się przez ich odnogi i wpadające do nich rzeczki, na krótko tylko zapadając w sen w pośpiesznie wydłubanym w ziemi okopie albo w domostwach zdobytych wsi i miasteczek bez nazwy; nazwy miały nie do zapamiętania i zajmowali się nimi ludzie pochyleni nad mapami w dowództwie dywizji. Stamtąd szły rozkazy do pułku, do kompanii, do plutonu i Tymon otrzymywał je od Lowki, którego od pierwszej chwili w bitewnym oszołomieniu, w które popadł, uznał za swój mózg i tak potrzebny żołnierzowi zmysł przetrwania. Lowka oczy miał niebieskie w długich i dziwnie puszystych rzęsach, pod takimi samymi brwiami. Włosy miał też jasne i cały był jakiś pszeniczny, choć zapewne łanu pszenicy na oczy nie widział w tej swojej Lesogorce, gdzie jego ojciec pokochał i uczynił matką swoich w połowie tylko rosyjskich dzieci prawnuczkę polskiego zesłańca. To chyba po niej Lowka był taki pszeniczny, po Anulce Polejkównie, którą wśród dzwonienia "kołokolczyków" u sań, rozchodzącego się kilometrami po śnieżnej tajdze, Sasza Michajłowicz Kurczagin wiózł do ślubu jak na swoje wniebowstąpienie. Opowiadał potem o tym dzieciom, a Lowka podzielił się tym przekazanym mu przez ojca wspomnieniem z Tymonem, kiedy już uznał, że może, że powinien się z nim dzielić wszystkim, co miał najlepsze. W ogóle chętnie mówił o rodzinie, o Syberii, i tak wierzył, że znów je zobaczy, tak wierzył w swój powrót, że i Tymon patrząc w jego oczy rozjaśnione tą pewnością sam jej i co do siebie nabierał, całkiem jakoś po dziecinnemu, choć był od Kurczagina o dobre osiem lat starszy. Że przetrzyma, że wyjdzie z wojny cało, że wyniesie głowę z tej wielkiej awantury, w którą sam się dobrowolnie wplątał. Bo na początku miewał jednak chwile ściskającego za gardło zwątpienia. Po co mu to było? Ojczyzna tego od niego nie wymagała, miał do wychowania dwoje dzieci. Zachciało mu się być bohaterem! Dla kogo? Dla siebie czy... dla niej, dla tej, która - jak wyobrażał sobie - na niego czekała. Bo przecież mogła także czekać i na niego... mogło się jej nawet mylić, na kogo czeka, na kogo bardziej, nie musiało mieć znaczenia, na kogo, na którego z nich dłużej... Pisał do niej listy. W zbyt ostrym byli wciąż natarciu, żeby mógł to robić naprawdę, pisał więc do niej w myślach, gdy trafiła się chwila spokojniejsza na stanowisku wyczekiwania, gdy przykładał policzek do ziemi, jak do piersi kobiecej, gdy obejmował gałęzie sosen uzbierane na nocne legowisko i nie czuł przenikliwego chłodu marcowej nocy, bo rozgrzewały go słowa wydobywane spod serca i układane jak w modlitwie: "Pani Olgo! Droga, kochana Pani Olgo! Jakież to szczęście, że Pani jest! W Łęgowie i tu przy mnie. To wielkie szczęście wyobraźni - nie narażając kochanych na własne trudy, mieć ich jednak przy sobie. Jest tu ze mną jeden chłopak z Syberii, pół_Rosjanin pół_Polak, dowódca mego plutonu, Lowka Kurczagin ze wsi Lesogorka w obłasti... nigdy nie mogę tego zapamiętać - on także nie rozstaje się ani na chwilę z tymi, których kocha. W największym boju jest z nim matka i ojciec, i siostry. W największym boju albo kiedy idzie się na zwiad po to, żeby - nawet jeśli się zginie - nie zginęli chłopcy, których zostawiło się w okopie... kiedy idzie się na zwiad w takiej ciszy, że trzask każdej gałązki wydaje się wystrzałem zdradzającym wrogowi naszą pozycję. I wtedy szepcze się te słowa spod serca: Bądź ze mną, matko, bądź ze mną, ojcze... bądź ze mną, Olgo, bo koniec wojny nie jest taki bliski, jak sobie wyobrażaliśmy, ani pochód za uciekającym wrogiem tak łatwy, jak myśleliśmy marząc o tym, żeby być w Berlinie. Oni się bronią, każdy naród broni się zażarcie, gdy wróg wchodzi na jego ziemię, a oni w dodatku, coraz pyszniejsi od zwycięstw, nie wyobrażali sobie nawet, że może do tego dojść, że zobaczą Rosjan i Polaków w swoich wsiach i miasteczkach, że zobaczą ich, przewalających się przez nie jak taran prący na zachód, coraz bardziej na zachód. Kiedy bierzemy ich do niewoli, w ich oczach jest nie tylko nienawiść i rozpacz, ale i niewiara, że to naprawdę mogło się zdarzyć, że to było możliwe... Przed kilkoma dniami nie mogli chyba uwierzyć, że to ni stąd, ni zowąd kawaleria na nich wali, nasza kawaleria. Wstawali w okopie... tak, także do ucieczki, ale i ze zdumienia - podnosili głowy prosto pod końskie kopyta, pod cięcia szabli. W trzydziestym dziewiątym wyśmiewali się z polskiej konnicy, mówili i pisali, że naiwni Polacy chcieli nią powstrzymać ich czołgi, a oto mieli ją zobaczyć jeszcze raz w życiu, niektórzy jako ostatni obraz przed oczyma..." Słowa listów pisanych w myślach do Olgi przemieniały się szybko w rozpamiętywanie ostatnich przeżyć - teraz, towarzyszącego piechocie natarcia szwadronu brygady konnej na pozycje niemieckie, tak dotąd trudne do zdobycia. Nie można było o tym nie myśleć, jeśli się to widziało, jeśli się w tym uczestniczyło, w bitwie, której los przesądził lot polskiej kawalerii nad niemieckimi okopami... We wszystkim, co się teraz działo na niemieckiej ziemi, była zapłata, kapelan nie pozwalał nazywać tego zemstą, a więc zapłata, dobre, pasujące słowo, i był nią ten kłus, ten galop polskiej kawalerii przez ogłupiałe, przerażone linie wroga, zapłata, zapłata za trzydziesty dziewiąty rok, za spadających z siodeł pod odłamkami bomb ułanów, za rozjeżdżane czołgami konie... - Sam nie wiem - powtórzył Lowka po długim milczeniu - gdzie będę ich miał, tych moich wnuków, w Lesogorce czy gdzieś tutaj, ale najważniejsze, że będzie im co opowiadać i że dumni będą z dziadka... Generał Ss, ten z ręką w bandażach, poruszył się nieznacznie. Spojrzenie, które skierował ku swemu towarzyszowi, nie straciło nic z wyrazu niesmaku. - Gdzie się pan dał wziąć do niewoli? - zapytał. Generał Wehrmachtu przestał drżeć, podniósł głowę i nie odpowiedział. Zapytał także: - A pan? - Ja zostałem ranny! - wybuchnął wysoki rangą esesman. - Widzę - rzekł ten drugi. - W łokieć. Lewej ręki. Zamilkli i tylko patrzyli na siebie z wyrazem, który tak trafnie określił Lowka. Że gdyby ten drugi się trzymał, to może i on... może i jemu udałoby się odeprzeć wroga, przedrzeć się na zachód i połączyć z tą cholerną 10 dywizją pancerną Ss, która nie mogła ruszyć tyłków ze swoich okopów. Obydwaj wiedzieli o kilkudniowych rozmowach swoich zwierzchników z Berlinem i byli przekonani, że gdyby nie ta zwłoka, nie ten upór, który okazywano tam na górze... - Powiem panu - niespodziewanie odezwał się wehrmachtowiec - powiem panu, gdzie dałem się wziąć do niewoli: w leśniczówce, niedaleko stąd. Generał Ss uniósł wargę w krótkim, złym uśmiechu. - Langner? Langner zdecydował się pana ukryć? - Pan go zna? - To mój leśniczy. Jesteśmy na terenach mojej posiadłości. W moim rodowym majątku - może rozbawi pana ta wiadomość. W najgorszych snach nie mogło mi się przyśnić, że właśnie tutaj... Marzyłem, żeby się tu znów znaleźć, ale nie w takiej... nie w takiej sytuacji i nie w takim charakterze. Uśmieją się przyszli historycy tej wojny - zwłaszcza Polacy - gdy dojdą do tego, że dostałem się do niewoli na terenie swoich włości. Ale wracając do pana... Więc Langner jeszcze nie uciekł i nie bał się pana ukryć? Zawsze uważałem go za tchórza, choć w pierwszej wojnie dosłużył się oficerskiego stopnia. - Prawdę mówiąc, był całkowicie gotowy do podróży... do ucieczki, ale zatrzymałem go. Niech pan weźmie pod uwagę, że miałem jeszcze broń... - On też. Całą szafę pełną broni. Przed samą wojną podarowałem mu dwa wspaniałe sztucery z lunetami. Może... może je gdzieś zakopał... - Nie wiem, co zrobił z bronią. Nie zdążyłem zapytać. Polska dziewczyna, trzymana tu przymusowo na robotach, doniosła o moim pobycie w leśniczówce polskiej jednostce przeciwlotniczej. Cóż to był za wściekle głupi pomysł, żeby cały nasz kraj naszpikować potencjalnymi szpiegami. - I tak by pana znaleźli - stwierdził esesman bezlitośnie. Nie ma co się oszukiwać. Bo chyba jasne jest... - Co jest jasne? - spytał ochryple generał Wehrmachtu. Nie czuł już respektu przed swoim rozmówcą; obydwaj byli w randze generałów lejtnantów, ale nieludzko sprawne oddziały Ss cieszyły się u ziomków szczególną - swoimi sposobami uzyskaną - estymą, tylko że on już jej nie czuł, o nie, już jej nie czuł, cofały się tak jak Wehrmacht, i tak jak Wehrmacht brane były do niewoli. Więc powtórzył nawet głośniej: - Co jest jasne? - Chyba wszystko! - wyznał dowódca najświetniejszych jednostek; właśnie tak: nie powiedział, lecz wyznał, a to wiele znaczyło nawet w ich żałosnej sytuacji. Ale o rozmowach, o kilkudniowych rozmowach między ich wspólnym dowódcą, dowódcą armii "WeiĂchsel", generałem Knizlem, a Berlinem jeszcze nie mówią. Jeszcze nie mają dosyć odwagi, żeby na głos powiedzieć, że być może uratowaliby się, gdyby tam na górze wyrażono zgodę na propozycję skrócenia frontu o 25 kilometrów przez cofnięcie oddziałów X korpusu Ss. Najpierw sam Knizel, prawdopodobnie po rozmowie ze sztabem Himmlera i z Guderianem, nie wyraził na to zgody. Bo dla tych nad mapami, za biurkami, przy telefonach, przekazujących głos odległych zwierzchników, cofnięcie było cofaniem się, ale przecież, na Boga! - żołnierz nie musi być stylistą, dlaczego nie można było sformułować tego inaczej? Mijały godziny i dni, straszne godziny i dni wciąż przegrywanych bitew, cofali się - nie planowo, jak chcieli, ale pod bezustannym natarciem wroga - i Knizel zdecydował się sam ponowić starania o skrócenie frontu przez cofnięcie X korpusu Ss. Rozmowa z generałem Krebsem ze sztabu Naczelnego Dowództwa, prosi o uchylenie przekazanego mu przez Guderiana rozkazu, aby X korpus Ss utrzymał się na dotychczasowych pozycjach, a równocześnie połączył się uderzeniem na zachód z X dywizją pancerną Ss. Krebs nie ma dość odwagi, żeby samemu uchylić rozkaz. Melduje o wątpliwościach Knizla Hitlerowi. I f~uhrer utrzymuje swoją decyzję. Nie, o tym nie będą mówić. O tym mówić nie mogą, nie odważą się, nie potrafią. Musi pozostać ich - wspólną przecież - tajemnicą ta smutna, ta druzgocąca i niwecząca wszelkie dotychczasowe uczucia pewność, że to f~uhrer sam postawił przed nimi tak tragicznie niewykonalne zadania. Nie będą o tym mówić, bo klęska stałaby się jeszcze bardziej gorzka, dla nich obydwu: dla generała Ss G~untera von Krappego i generała Wehrmachtu Wilhelma Reithla. - Dobrze, że zaczął padać śnieg - zaczął ten pierwszy. - Bardzo dobrze - powiedział drugi. - Wydałem swoim oddziałom zezwolenie na samodzielne wychodzenie z kotła. - Ja też. - Na przebijanie się większymi jednostkami lub nawet w pojedynkę. - Tak, nawet w pojedynkę. - Śnieg powinien im pomóc. Osłonić! - Też mam taką nadzieję. - A wydawało mi się, od samego Kurska mi się wydawało, że opanowaliśmy do mistrzostwa tę sztukę. - Jaką sztukę? - Tę sztukę wojenną, której nas nie uczono, sztukę odwrotu. Gdyby i tym razem nam pozwolono... - Nie pozwolono nam. - I pomyśleć, że jestem tak blisko... tak blisko domu, że mógłbym się wyciągnąć na sofie w swoim gabinecie, któraś z córek lub żona... lub sama Dorothea przyniosłaby mi wina... - "Hermann und Dorothea" - powiedział Tymon do Lowki, choć ten nie słyszał zapewne o istnieniu Goethego. - Uczyłem się o tym w szkole. Krappe zawiesił głos. - Ten Polak chyba rozumie po niemiecku? - Też tak myślę - powiedział Reithl. Krappe dotknął bandaża na ręce. - Muszę przyznać, że całkiem mi to obojętne. Żeby pan wiedział, jak zaopatrzoną zostawiłem piwnicę. Dorwie się teraz do moich win ta hołota... Reithl chrząknął. - Na pana miejscu martwiłbym się raczej o żonę i córki, generale. Czy zdążyły wyjechać. Gdybym wiedział, że... że się spotkamy, zapytałbym o to tego leśniczego, zapytałbym Langnera... - Tak, on by może wiedział. Mój Boże, powinienem się zatroszczyć o to... - O co? - Żeby je wysłać na zachód. Miałem przecież... były przecież jeszcze całkiem niedawno takie możliwości. Lepiej by im było w Berlinie, nawet pod bombami. Ale Dorothea nie mogła już znieść tych ciągłych nalotów... - Ma pan dom w Berlinie? - Tak. Może... miałem. Na Unter den Linden. Ale o czym my rozmawiamy, generale, o czym my rozmawiamy? - Ja także nie mam wiadomości o swojej rodzinie - powiedział po chwili Reithl. Zamilkli, a Lowka rzekł do Tymona: - Pogadali sobie i trochę jakby im ulżyło. Już nie patrzą na siebie, jakby nawzajem sobą gardzili. - Pogodziła ich myśl o żołnierzach, którzy usiłują przebić się w tej śnieżycy przez nasze pozycje. - Rozumiałeś, o czym mówili? - Piąte przez dziesiąte, ale to akurat zrozumiałem. Zamilkli także i siedzieli tak naprzeciwko siebie: dwóch generałów, jeden plutonowy i jeden kapral, zza okna dochodził pomruk czołgów grzejących silniki, a czasem miast miękkiego śniegu grad trzepnął ostro o szyby. - Żeby nam tylko starczyło nafty do świtu - mruknął Tymon. - Do świtu musi być niedaleko, słyszysz przecież, że czołgiści już nie śpią. Drzwi uchyliły się cicho, niepozorna postać księdza kapelana, nie wypełniająca ich przestrzeni, pozwoliła dostrzec za jego plecami żołnierzy z bronią gotową do strzału w rękach - niemieccy generałowie byli dobrze strzeżeni, po dowiezieniu do sztabu armii miał ich przesłuchać sam generał Popławski. - Może znalazłby się tu dla mnie jakiś kącik przy waszej lampie - zwrócił się ksiądz porucznik do Lowki, on tutaj był dowódcą. - Przy tych kagankach w innych izbach nic nie widzą, a chciałbym sobie przynajmniej naszkicować kazanie na jutro. - Co? Kazanie? - nie przyjął tego przychylnie Lowka. - Jakie kazanie? Przecież mamy iść do odwodu. - Ja słyszał co innego - ostrożnie wyznał ksiądz Marian Potyniuk śpiewną galicyjską mową. Pochodził z jakiejś parafii pod Tarnopolem, do Pierwszej Armii przybył bardzo okrężną drogą i teraz szedł z nią w obce strony niosąc żołnierzom duchową pociechę. Mógł mieć zarówno pięćdziesiąt, jak i trzydzieści lat, nie było w nim nic wyraźnego, uwidocznionego dobitnie, ani wiek, ani uroda, szara, przytłumiona skromnością pełnionej funkcji. Mówiono o nim w pułku "święty Manek", bo zwykle dłonie trzymał splecione na piersi, teraz miał w nich kartkę papieru i ołówek. - Co ksiądz kapelan słyszał? - spytał Lowka. - Że ma być inny rozkaz. - Jaki? - Mamy zadanie dotrzeć do morza. Do wybrzeża Bałtyku - dodał ksiądz uroczyście. - My? - zachłysnął się Tymon. - Właśnie my! - O rany! - zaśpiewał Lowka. Marzyło mu się przejście do odwodu choćby na jeden dzień, na jedną noc, ale ta wiadomość uskrzydliła go taką energią, że ani myślał już o odespaniu zaległości, o goleniu i myciu, o zanurzeniu utrudzonych nóg w gorącej wodzie, o jakiejś piwnicy w zdobytym domu, pełnej kompotów i zawekowanego drobiu. - My! właśnie my! - powtórzył za Tymonem i kapelanem. - My! - jeszcze raz potwierdził "święty Manek". Nie pytając już o pozwolenie przysunął wolne krzesło do stołu, na którym stała lampa, położył na nim kartkę. - Przed tak ważnym wydarzeniem, przed chwilą tak uroczystą, i kazanie powinno być... - A czy będzie na nie czas? - zwątpił Lowka. Nie przykładał w ogóle zbyt wielkiej wagi do praktyk i powinności kapelana, a teraz wyobrażał sobie, że pognają, że popędzą naprzód bez chwili zwłoki. Morze! Z czym je porównać, nie z tajgą przecie, do której przywykły jego oczy. - Będzie czas czy nie będzie, ja muszę być gotowy. Bo trzeba by powiedzieć żołnierzom, że nie pierwszy raz idą Polacy tym szlakiem do Bałtyku. Nie pierwszy raz... - zadumał się. Co o tym wiedział? Urodzony i wychowany pod Tarnopolem więcej mógłby powiedzieć o wyprawach Bolesława Chrobrego na Ruś, na Kijów, o zdobyciu przez niego Grodów Czerwieńskich. A te ziemie - kiedy zadudniły echem pod kopytami polskiej konnicy? Po onegdajszym ataku pierwszej brygady kawalerii na niemieckie okopy należałoby powiedzieć: kiedy po raz pierwszy zadudniły echem pod kopytami polskiej konnicy? Czy to nie za Władysława Hermana byli już Polacy nad tym morzem, a potem po raz drugi aż w Szczecinie? Gdzież to się nie wyprawiali na tych swoich zwinnych konikach? Gdzie ich nie nosiło? Od zrytych kopytami dróg śląskich po ruskie parowy, od brzegów Odry po Wołgę, od Czech, Moraw i Węgier po Prusy... Walczyli tam, ale i żenili się chętnie, przydając późniejszym królom polskim obcej krwi z ich cudzoziemskich matek. - Bolesław Krzywousty - powiedział niepewnie Tymon. - Co Bolesław Krzywousty? - spytał Lowka. - Polski król - wyjaśnił mu Tymon. - Uczyłem się... chyba to on... jego rycerze zdobyli Kołobrzeg i Wolin. Idziemy jego szlakiem. - Idziemy szlakiem wojów Krzywoustego - zapisał na kartce pierwsze słowa swego kazania kapelan. Obydwaj niemieccy generałowie, przechyliwszy się nieco ku stołowi, patrzyli w napięciu na rysunek, na powstawanie tych polskich słów. Nagle od strony lasu posypały się strzały. Najpierw pojedyncze, a potem zebrane już w chór świszczącej, jazgotliwej nawały. Nie poruszyli się nawet, pewni, że to odzywają się polskie straże; poderwali się na nogi dopiero wtedy, gdy tym spod lasu odpowiedziały pobliskie strzały, oddane z broni żołnierzy strzegących wziętych do niewoli niemieckich generałów. - Pod ścianę! - krzyknął Tymon skierowując pepeszę w stronę Niemców. Stali posłusznie, ale w ich źrenicach zapłonęło światło tak wyraźnego triumfu, że Tymon jednym ruchem pepeszy kazał im się odwrócić twarzą do ściany. Czy naprawdę mieli nadzieję, że zostaną odbici, że wydostaną się z rąk Polaków? Jeśli nawet mając właściwe rozeznanie sytuacji w pełni w to nie wierzyli, to wystarczało im, że podjęte zostały usiłowania, że była choć garstka żołnierzy, którzy nie mogli się pogodzić z ich niewolą. Choćby garstka, może tylko kilku, nawet jeden... Wokół budynku, w całej zachodniej stronie wsi, strzelanina stawała się coraz gwałtowniejsza. Odezwał się pierwszy czołg, potem drugi i trzeci. Dobrze, pomyślał Tymon, dobrze, że grzały się silniki przed świtem, będą mogły ruszyć, gdy zajdzie potrzeba. Do pokoju wpadł porucznik. - Na ziemię! - krzyknął do Niemców. Zgasił lampę, zdarł zasłonę z okna, jednym kopnięciem otworzył je na całą szerokość. Szarość marcowego poranka pogłębiała jeszcze trwająca wciąż śnieżyca. Rozbłyskiwały w niej wystrzały po obydwu walczących stronach. Dwóch żołnierzy wniosło do pokoju cekaem, ustawiło go na parapecie, poszła seria za serią. - Jeśliby... jeśliby... - Lowka zwrócił się do porucznika, broda drżała mu jak u dziecka - przecież żywych ich nie oddamy... - Co ci przychodzi do tego głupiego łba? - krzyknął porucznik, nie o wiele chyba starszy od Lowki, Grzelczyk się nazywał, Piotr Grzelczyk, od Warszawy dowodził 1 kompanią. - I nas! I nas żywych by tu musiało nie być. Dziś ma ich przesłuchiwać i będzie ich przesłuchiwał generał Popławski! - odsunął jednego z żołnierzy od cekaemu, sam do niego dopadł. Jeszcze tylko krzyknął do Lowki i Tymona: - Przeciągnąć ich za załom ściany przy oknie i trzymać przez cały czas na ziemi! Zdatni do przesłuchań mają stanąć przed generałem! Pół godziny trwał ten w szaleństwie rozpoczęty - i daremny - atak. Gdy padają strzały, czas ma inne trwanie, szarość poranka jakby zatrzymywała dzień na tej samej nieprzemijającej chwili. Tymon rzucił się ku oknu, zastąpił porucznika przy cekaemie. Wściekłość na atakujących, którzy miast uciekać, przebijać się wśród śnieżycy w głąb swego kraju - wrócili, zawrócili, żeby jeszcze się bić i odbić tych dwóch, uważanych wciąż za swoich dowódców, sprawiła, że wzrok miał ostry, przenikliwy, jak w żadnej dotąd bitwie i wyławiał nim pośród ruchliwych płatków śniegu sylwetki nacierających, gdy podnosili się, biegli i padali, podnosili się, biegli i padali, padali, aż do ostatniego, unieruchomionego wśród śniegu. - Koniec! - powiedział, wciąż jeszcze trzymając ręce na rozgrzanym karabinie. - Koniec! - powtórzył porucznik. - Nie wiem, co sobie wyobrażały te skurwysyny, że nas tu nie ma, że śpimy, że może pijemy piwo z ich browaru...? - Kapelan... odezwał się cicho Lowka. - Co, kapelan? - pytał porucznik, odwracając się bez większego zainteresowania. Tymon także, jeszcze z radością, jeszcze z dumą, rozsadzającą mu piersi, obejrzał się za siebie. Opodal niemieckich generałów leżał na ziemi ksiądz kapelan. Jeśli padł na podłogę w obawie przed wstrzeliwaniem się przeciwnika w bijące z okna polskie źródło ognia, to mógł już wstać, mógł już nawet usiąść przy stole i pisać dalej swoje kazanie na następny dzień, na jeden z najpiękniejszych, najważniejszych dni całej wojny. Ale on nie wstał. Tymon przyskoczył do niego, podsunął dłoń pod plecy księdza; przeraziła go ciepła wilgoć, którą na niej poczuł. - Te sukinsyny - zawył Lowka - te skurwysyny zabiły nam "świętego Manka"! - Co on tu robił? - krzyknął porucznik. - Co ksiądz tu robił? - Przyszedł do nas, żeby sobie ułożyć kazanie na jutro - ściszonym nagle głosem wyjaśnił Kurczagin. Może czuł się winny, że na to pozwolił. - Bo u nas jasno było ze względu na tych dwóch drani... Tymon ukląkł przy kapelanie, starał się go podźwignąć z ziemi. Dopiero teraz zrozumiał, czym ksiądz był dla niego... Nigdy nie starczało czasu, żeby się nad tym... żeby się nad czymkolwiek zastanowić. Dni pędziły jak luzaki spuszczone z wędzideł, wydarzenia następowały po sobie, ledwo odnotowane w pamięci, nie ocenione jeszcze, uczuciem nie nazwane. A ksiądz przygarnął go do siebie od pierwszego dnia, kiedy zjawił się w pułku. Lowka i ksiądz, może także ten mały porucznik, który nie wiadomo dlaczego uczynił teraz powolny gest, jakby miał zamiar zdjąć czapkę z głowy. Ale przecież "święty Manek" jeszcze żył, poruszał wargami i patrzył na nich uważnymi jak zawsze oczyma, starając się w każdym dostrzec najpierw jego duszę. Tymon przypomniał sobie spowiedź, jaką odbył u kapelana, pierwszą swoją spowiedź od wielu lat... W Łęgowie do spowiedzi nie chodził, proboszcz miał mu za złe, że z jednej baby na drugą się przerzucał, ale tutaj poczuł nagle potrzebę oczyszczenia się z wszystkiego, czego nie powinien nieść z sobą, co powinien za sobą zostawić. Tak właśnie powiedział ksiądz porucznik, gdy przysiedli w lesie na zwalonej sośnie, a strzały milkły po zakończonej bitwie. "Oczyść się ze wszystkiego, czego nie powinieneś nieść ze sobą, powiedział, co powinieneś za sobą zostawić". Kapelan wciąż poruszał wargami, usiłował podnieść rękę, w której trzymał kartkę papieru. Patrzył na porucznika, nakazywał mu coś oczyma. - Jutro... zanim wyruszycie... pan, poruczniku, powie za mnie... Porucznik wziął kartkę, podniósł ją ku światłu, wpadającemu z okna, żeby przeczytać zapisane na niej słowa. - Powie pan za mnie... - szeptał ksiądz coraz słabszym głosem - nie zdążyłem napisać więcej, ale pan wie... pan wie, co w takiej chwili... - Wiem. - Porucznik przykląkł obok Tymona, tylko Lowka trzymał pod lufą swojej pepeszy Niemców podnoszących się powoli z ziemi. - Wiem, co w takiej chwili... Ale chciałbym księdza kapelana zapytać o jedno... kiedy nasz pułk wychodził z Warszawy na zachód, kiedy zostawialiśmy ją za sobą tak nieludzko startą z ziemi, jeszcze i wtedy ksiądz mówił - "pamiętajcie, nie idziemy tam po to, żeby się mścić i nienawidzić, ale po to, żeby naprawić świat, zabijając zło, które tam się narodziło". Czy i teraz... i teraz wciąż mamy o tym pamiętać? Bo jest nam trudno, a teraz jeszcze trudniej... Kapelan poruszył wargami, kilka razy poruszył wargami. Ale już nie odpowiedział. XI - Pani wróci? - spytała Zuzanka. Olga spojrzała na nią zdumiona. - Dlaczego miałabym nie wrócić? Co ci przychodzi do głowy? - Bo wciąż się boję, że pani nie będzie. - Jak to, nie będzie? - No, nie będzie - usta Zuzanki wygięły się w podkówkę. Olga wzięła ją na kolana, przytuliła do siebie, jej także zadrżały wargi. - Nie powinnaś się bać - powiedziała cicho, bo nie było w tych słowach, nie mogło być w nich ani przyrzeczenia, ani obietnicy. - Będę opiekować się wami, dopóki tata nie wróci z wojny. - A potem? - Nie wiem, co będzie potem. Wojna się skończy, życie jakoś się ułoży. Kiedy wróci mój mąż, zamieszkamy w Warszawie. I właśnie teraz muszę jechać, żeby się dowiedzieć, czy nie ma od niego wiadomości. - Nie mogłabym pojechać z panią? - Och, nie! - Olga zaprzeczyła zbyt gwałtownie i od razu to spostrzegła, Zuzance znowu wykrzywiły się wargi. - To zbyt męczące byłoby dla ciebie - zaczęła tłumaczyć pośpiesznie - cały dzień poza domem... - To nic! To nic! - szeptała Zuzanka, obejmując ją za szyję. - Ale nie bałabym się... nie bałabym się, że pani nie wróci. - I znów to mówisz? A czy nie wróciłam, kiedy pojechałam do powiatu w sprawie konia? - To było co innego - pokręciła głową Zuzanka. - Dlaczego co innego? - Bo wtedy musiała pani wrócić z tym papierem, że Kasztanek jest nasz. Żeby Majchrzak nie mógł go nam odebrać. - No, tak - uśmiechnęła się Olga rozbrojona - ten papier był konieczny. Przez kilka tygodni, coraz wyraźniej wróżących zbliżanie się wiosny, najważniejszą wśród wszystkich doraźnych spraw była sprawa konia. To, że się przybłąkał akurat do obejścia Dudów, nie stanowiło żadnego tytułu własności. Może dla nich tak, ale nie dla wsi, w której wszyscy uważali konia za pierwsze ziszczone po wojnie marzenie. Kasztanka należało gdzieś zarejestrować, czy zapisać - w każdym razie zgłosić jego istnienie. Tak uważał dziadek Roch, Olga się na tym nie znała. Ale zgłoszenie konia u sołtysa czy wójta - tak twierdził dziadek Roch - mogło spowodować odebranie Dudom Kasztanka, mówiło się już o tym, że w Łęgowie po okrojeniu majątku przez parcelację miało powstać państwowe gospodarstwo rolne. Najprzezorniej było w tej sprawie jechać do powiatu, gdzie od niejakiego czasu urzędowała w starostwie, i to właśnie w Wydziale Rolnym, przeniesiona tam służbowo Wiktunia. Wszyscy wiedzieli o tym w Łęgowie, jedni wyśmiewając, drudzy chwaląc decyzję pomocnika do spraw parcelacji, który, zakończywszy w tej okolicy swoje czynności, postarał się o awans dla swojej współpracownicy i przeniesienie jej do miasta. Wiktunia zresztą okazała się osobą nader uczynną, łęgowianie, którzy się do niej udawali, wychwalali ją pod niebiosa. Dziadek Roch zdecydował więc, że i w sprawie konia należy do niej uderzyć. Udała się do starostwa Olga, choć właściwie powinna by może powiedzieć staremu Dudzie, gdy ją o to poprosił, że pośrednictwo jej osoby zmniejsza szanse pomyślnego załatwienia sprawy. Ale dziadek nie czuł się na siłach, żeby odbyć podróż do miasta, musiała się więc zgodzić na wyświadczenie mu tej przysługi. Wiktunia przyjęła ją nawet z pewnym ożywieniem. Olga czytała w jej oczach pragnienie wydobycia z niej wiadomości, czy Tymon pisał, ale postanowiła - nie pytana - nie zaspokajać jej ciekawości. Zresztą - wyszło to na dobre, bo Wiktunia, bardzo urzędowo traktując z początku sprawę, zapytała ni stąd, ni zowąd: - Tymon o tym wie? - Oczywiście! - nieomal zaśpiewała Olga. Nie poproszona do tej pory, żeby zajęła krzesło po drugiej stronie biurka, przysunęła je sobie i usiadła na nim z ulgą. - Oczywiście! - powtórzyła. - Jak... w jaki sposób zawiadomiliście go? - zaczęła gorączkowo dopytywać się Wiktunia. - Odezwał się? - Oczywiście - po raz trzeci powiedziała Olga. - I kiedy tylko nadszedł od niego list z numerem poczty polowej, dziadek Roch kazał mi najpierw napisać: Mamy konia! Nic o zdrowiu własnym, czy dzieci, tylko to, co najważniejsze: Mamy konia! - Mamy konia - powtórzyła Wiktunia bezwiednie. No i jasne już było, że żołnierzowi ludowego Wojska Polskiego Tymonowi Dudzie należy się koń, który skądś z wojny zabłąkał się do jego zagrody, jakby nie było innych zagród w Łęgowie, jakby ta była tego najbardziej godna. Kiedy Wiktunia wypisywała to mozolnie na urzędowym papierze z pieczątką, Olga ledwo powstrzymała się od zapytania, dlaczego służba wojskowa Tymona nie mogła obronić jego dwudziestu morgów przy parcelacji. Ale wtedy decydował o tym pełnomocnik, no i Majchrzak, a teraz Wiktunia miała ten skrawek władzy w swoich rękach... - Zdrowy? - spytała, podając jej papier. - Nie był ranny? - Chwała Bogu, nie. - Często pisze? - Nie za często. Im bliżej Berlina, walki są coraz zacieklejsze. - Tak, wciąż czytam o tym w gazecie - szepnęła Wiktunia. - Ale jednak pisze! - rozpromieniła się. - Do kogo? - zapytała nagle. - Do dziadka? - Do dziadka, jasne że do dziadka - skłamała Olga i uznała za słuszne dodać, choć przypomnienie to sprawiło jej ból. - Tylko ja nie mam żadnej wiadomości od męża. - Muszę jechać - powiedziała teraz do Zuzanki, zdejmując ją z kolan. - Będę czekać na panią na tym kamieniu przy drodze - gdy wyszły już z pałacu, mała biegła obok niej, dzielnie dotrzymując jej kroku. I nagle coś jej się przypomniało, stanęła, przytrzymała Olgę za rękaw. - Dziadek dzisiaj orze! - Co? - nie zrozumiała wyrwana z zamyślenia Olga. - Kto orze? - Dziadek! Przecież mówię, że dziadek! Olga także przystanęła. - To niemożliwe - powiedziała. - Dlaczego niemożliwe? - obruszyła się Zuzanka. - Rano konia wyprowadził, pług przyczepił i pojechali w pole. - Do niedawna dziadek tylko w łóżku leżał... - Bo konia nie miał! - stwierdziła Zuzanka po namyśle. Oczka jej błyszczały. - A teraz wstał i powiedział, że jak tata z wojny wróci, to już wszystko będzie zasiane. Olga miała zamiar kierować się od razu na drogę, a z niej na szosę, licząc na to, że jakaś przygodna furmanka podwiezie ją do stacji. Dzieci rozpuściła do domów, zapowiadając, że następnego dnia lekcje będą trwały dłużej. W nocy miała dziwny sen, śnił jej się Stach, czekający na nią przed ich domem na Filtrowej. Sen nie miał w sobie mętnej rozlewności snu, był gwałtowny i wyraźny, jak ziszczone, wreszcie w ostry, przejmujący sposób urzeczywistnione marzenie. Widziała go już z daleka i biegła do niego, prawie unosząc się w powietrzu, a kiedy go dopadła, objęła go i on ją objął, i czuła jego bliskość od kolan przez uda aż do piersi, od kolan wzdłuż ud aż do piersi czuła jego bliskość gorąco, ciasno i zuchwale, bo przecież stali na ulicy, ludzie ich mijali, patrzyli na nich... Długo nie mogła oprzytomnieć po tym śnie, a oprzytomniawszy, postanowiła natychmiast jechać do Warszawy. Teraz jednak, o Boże! - po tym, co usłyszała od Zuzanki, musiała skręcić najpierw ku domostwu Dudów. Nad parkiem, nad wierzchołkami drzew unosiła się seledynowa mgła. Wilgi i kosy nawoływały się krzykliwie, w pnączach bluszczu radośnie buszowały wróble. Choć godzina była jeszcze wczesna, słońce grzało już w twarz, a z ziemi biła wiosenna woń oczekiwania. Jak okiem sięgnąć zieleniły się już oziminy zbóż zasianych jesienią, jeszcze za życia pani Zgorzenieckiej. Cóż ten dziadek wyprawia? Myślała Olga, zła, że dziwactwo starego opóźnia jej wyprawę do Warszawy. Ale gdy zbliżyła się do gruntów Tymona, zobaczyła dziadka Rocha z koniem i pługiem na zagonie ziemi czarnej, pulchnej i wilgotnej po zimie. Mimo to zawołała chcąc od razu wyperswadować mu pracę ponad jego siły: - Co pan wyprawia? Przecież treuh~ander prawie wszystko obsiał. - Widzi pani, że nie wszystko - dziadek Roch, zgięty nad pługiem, prostował się powoli. - Zostawił część ziemi pod zboże jare i akurat tutaj, na naszym gruncie, miała być jara pszenica. I zaraz ją posieję. - Ale przecież sam nie może się pan do tego zabierać - Olga zbliżała się, coraz bardziej zła, widząc, że niełatwo będzie wyperswadować staremu Dudzie jego zamiar. - A dlaczego? - spytał zaczepnie. - Bo do tej pory leżał pan wciąż w łóżku, a tu nagle... - Nagle siły mi przybyło! - dokończył za nią i jeszcze bardziej wyprostował grzbiet, wyciągnął przed siebie ramiona. - Tyle siły mi przybyło, że ho! Jak Tymon wróci, wszystko będzie obsiane. Wyjdzie sobie na pole, spojrzy, a tu pszenica już rośnie. I zapyta, kto to zrobił, kto to za mnie zrobił, kiedy wojowałem? A ja odpowiem: kto to mógł zrobić, Tymonku, tylko ja. Olga stanęła przy koniu, z rozpaczą patrząc na swoje zabłocone obuwie. Warszawa nie była dawną Warszawą, ale jednak nie wyobrażała sobie, żeby można było wybierać się tam w takim obuwiu. Po ostatnich słowach starego zaczynało ją ogarniać wzruszenie, ale jednak krzyknęła na niego: - Co pan sobie wyobraża? Padnie pan tu na polu, a w dodatku... w dodatku ja nie mogę tu zostać. Muszę być dziś w Warszawie. - No to niech pani jedzie - powiedział dziadek pogodnie, znów chwytając za pług. - Nic mi nie będzie. A robotę zrobię. Jakże bym mógł w taki czas... w taki piękny czas leżeć w łóżku? Wojna już się kończy? - Kończy się - potwierdziła Olga, coraz mniej pewna, jak ma postąpić. Ale przecież musiała... musiała być w Warszawie. Stach czekał na nią przed domem na Filtrowej, jak mogła po takim śnie tam nie pojechać? - No widzi pani! Wojna się kończy, a ja bym w łóżku leżał? - dziadek dotknął batem końskiego grzbietu, Kasztan ruszył naprzód; pług, pozostawiając mokre skiby ziemi, posunął się za nim. - Niech pani sama powie - dodał już zdyszany - jak by to było? - Nie wiem, jak by to było, ale ja nie będę spokojna... - Może pani być spokojna. Szczęśliwej drogi! I niech pani zastanie w Warszawie dobre wieści! - Dziękuję! - Olga wciąż tkwiła w miejscu, niezdecydowana. W końcu jednak skierowała się ku drodze, ostrożnie stąpając po mokrym zagonie. Zabłoconym butom niewiele jednak to pomogło, przysiadła więc na kamieniu przy skrzyżowaniu drogi z szosą wiodącą ku stacji, zdjęła obuwie i zaczęła wycierać je o trawę, która zieleniła się już na brzegach rowu. Towarzysząca jej wciąż Zuzanka przypatrywała się tej czynności w zamyśleniu. - My to mamy wciąż takie brudne buty przez to chodzenie po polu - zauważyła. - Na wsi to jeszcze jako tako uchodzi - powiedziała Olga - ale ja jadę do Warszawy. - W Warszawie nie uchodzi? - Pewnie, że nie. - To niech pani tu posiedzi, a ja te buty w rzece trochę opłucze. - Dziękuję - roześmiała się Olga - byłyby mokre i pewnie bym się w nich zaziębiła. - Ja i Adaś chodzimy w mokrych butach i nic nam nie jest. - To dobrze! To szczęśliwie! - powiedziała Olga, nie pierwszy raz z bezradnością przyjmując wynurzenia Zuzanki. Nic innego nie przychodziło jej na myśl. Mała otrzepała troskliwie jej płaszcz, gdy podniosła się z kamienia. - Będę tu na panią czekała. - Gdzie? - Tu, na tym kamieniu. Bo stąd widać całą drogę. - Ale nie wiem, o której z powrotem przyjadę. Może całkiem późno. - No właśnie - stwierdziła Zuzanka z powagą - i jakby pani sama wracała do wsi? - Jak do tego miejsca dotrę - uśmiechnęła się Olga - to i dalej trafię. - Będę czekała! - powtórzyła Zuzanka stanowczo. - Bo tu krzaki przy drodze i szuwary nad rzeką... - Jak ty się nie boisz, to dlaczego ja mam się bać? - Bo ja zwyczajna. Tyle razy tędy chodziłam i na tatę czekałam, gdy z młyna miał wracać - Zuzanka urwała i pośpiesznie powtórzyła: - Zwyczajna jestem. - Ale teraz wracaj zaraz do dziadka. I bądź przy nim! Gdyby zachorował... - Dlaczego ma zachorować? - Bo to nie dla niego taka robota - zdenerwowała się wreszcie Olga uporem starego i jego prawnuczki. Gdyby zachorował, zrobiło mu się słabo... od razu leć do wsi. - Do kogo? - Wszystko jedno do kogo. Do Majchrzaka albo... - Majchrzak to sukinsyn! - Jak ty mówisz? Nie wolno tak mówić! - Dziadek tak mówi, i nie wtedy, kiedy głupio gada. - Sukinsyn, nie sukinsyn - powiedziała Olga bezwiednie - ale musisz się do niego zwrócić, gdyby dziadkowi się coś stało. Zuzanka pokręciła głową w gwałtownym zaprzeczeniu. - Dziadkiem by cholera zatrzęsła, gdyby się dowiedział, że poleciałam po pomoc do Majchrzaka. - No to może napotkasz kogo innego - zniecierpliwiła się Olga. - Czas uciekał. Postanowiła w innym terminie odbyć z małą rozmowę na temat jej słownictwa. - Masz pilnować dziadka! - przykazała jej jeszcze raz. - A na mnie czekać nie musisz. - Muszę! - Zuzanka pobiegła za nią kilka kroków, ale jednak zatrzymała się i zawróciła. Olga raz tylko spojrzała za siebie, ale szybko odwróciła głowę. Gwałtowne wzruszenie chwyciło ją za krtań, gdy patrzyła na małą figurkę oddalającą się drogą. Do Warszawy dostała się niespodziewanie szybko. Udało jej się zatrzymać jakąś ciężarówkę, która dowiozła ją do samego śródmieścia. Wysiadła przy skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich z Marszałkowską, w miejscu z szerokim teraz widokiem nieba nad przypadłymi do ziemi gruzami. Dawniej ciasno tu było od wysokich domów, teraz... Postanowiła nie rozglądać się i nie myśleć o katastrofie miasta, o tragedii, która się tu rozgrywała dzień po dniu przez długie lata wojny. Skierowała się od razu na Filtrową, a zbliżając się do domu biegła prawie tak samo, jak we śnie, choć przecież w ciągu podróży zdołała sobie wyperswadować swoją coraz śmieszniejszą już teraz nadzieję. Stach, oczywiście, na nią nie czekał, ale mogła czekać jakaś wiadomość, jakiś znak życia od niego lub o nim, ludzie przecież wciąż przekazywali sobie informacje o swoich bliskich. Front domu na Filtrowej powitał ją nowymi futrynami czterech okien na pierwszym piętrze, całymi i czysto wymytymi szybami, a nawet firaneczką w jednym z okien. Ale we framudze drzwi na dole nie było karti z jej adresem; wyszorowane z sadzy, pozbawione resztek dawnej farby, prezentowały teraz swoją całkowitą inność i obcość. Tłumiąc rozczarowanie i żal, Olga udała się najpierw do piwnicy. Kłódka przy drzwiach była nie naruszona. Przynajmniej to! Miała w Łęgowie trzy pięknie umeblowane pokoje, a jednak graty w piwnicy wydały jej się skarbem, bez którego nie mogłaby żyć. Z uczuciem, że otwiera sezam, wsunęła kluczyk do kłódki, przekręciła go, ciesząc się, że tak gładko obraca się w zamku, najwidoczniej nikt nie próbował go na siłę otworzyć. Rzeczywiście, piwnicy nie odwiedzili nieproszeni goście, zastała ją tak, jak ją opuściła 19 stycznia, kiedy tu była z Tymonem... Pomyślała o nim, patrząc na żelazny piecyk, który tu skądś przyniósł i zamontował, zapobiegliwy i zręczny, co by tu zrobiła bez niego tego pierwszego dnia? Podniosła z ziemi kilka szczap, zastanowiła się, czy nie rozpalić ognia, w piwnicy ziąb panował przenikliwy. Ale przecież nie po to przyjechała do Warszawy, żeby tu siedzieć, otworzyła więc tylko okno, powietrze na dworze było o wiele cieplejsze, i usiadła na chwilę na chybotliwym krzesełku, na którym Tymon upierał się spędzić noc, nim go namówiła, żeby wyciągnął się - obok niej - na tapczanie... Zerwała się z krzesła, przecież nie po to przyjechała do Warszawy, żeby rozmyślać o Tymonie. Zamknęła okno, potem drzwi i po chwili wahania udała się na pierwsze piętro, skąd dochodził zapach smażonej cebuli. Nie mogła stłumić gwałtownego bicia serca, gdy zapukała do tak znajomych jej drzwi. Otworzyła je żona stróża, ale gdy krzyknęła, on sam stanął zaraz za jej plecami. - O, pani tu znowu! - powiedział do Olgi. - Przyszłam tylko, żeby się dowiedzieć, czy nikt o mnie nie pytał! - Nie, nikt. Absolutnie nikt! - stwierdził stróż z satysfakcją. - A dlaczego zerwał pan kartkę z moim adresem, którą powiesiłam w bramie? - Ja? Ja zerwałem? Wiatr zerwał! A pani od razu na mnie! Dlaczego pani od razu na mnie? Czasy teraz takie nastały, że będzie w nich dobrze ludziom, którym przedtem było źle. A ja to mieszkanie własnymi rękami wyremontowałem, więc jakie pani teraz ma do niego prawo? - Żadnego - powiedziała Olga. - Żadnego! I cierpliwie zaczekam, aż pan całe piętro wyremontuje, bo dopiero wtedy pana stąd wyrzucę. Niech tylko mój mąż wróci! Zbiegła czym prędzej ze schodów, żeby stróż jej z nich nie zrzucił. Teraz dopiero przypomniała sobie, że nazywał się Walczak, a jego żona miała na imię Cecylia, "moja pani Cesiu" - mówiło się do niej, gdy przy większych przyjęciach przychodziła pomagać kucharce. Na ulicy odetchnęła, poprawiła włosy, choć Walczak jej nie gonił i nie rozsypały się w ucieczce. Sprawdziła, czy w sąsiednich bramach wiszą jej kartki - nie wisiały, co nawet jakoś poprawiło jej humor, bo najwidoczniej kartka w bramie jej domu nie została celowo usunięta. Udała się teraz prosto do Pck, żałując, że nie zabrała ze sobą z Łęgowa kropli walerianowych; nadzieja, którą dotąd żywiła, zaczynała gwałtownie szybko przemieniać się w niepokój, w złe przeczucia, prawie w pewność niedobrych wieści, bo przecież tylko dobre zostawiało się w bramach domów, a kiedy ich nie było... W biurze poszukiwań rodzin czekała długo. Przed nią, a wkrótce i za nią, stali ludzie o tak podobnych do siebie wyrazach twarzy, że nie różnił ich ani wiek, ani ubiór, byli wszyscy jakby jednym tym samym człowiekiem, pokrzywdzonym przez los i oczekującym od losu pocieszenia. Ale przeważały kobiety. Olga przeglądała się w ich oczach i wiedziała, że i one w jej oczach widzą własną rozpacz. Kiedy nadeszła jej kolej, ledwie wykrztusiła swoje nazwisko. - Jak? - nie dosłyszała kobieta w okienku, niemłoda już, udręczona nadmiarem pracy, a także chyba życiem. - Proszę głośniej! - Olga Asarowiczowa - powtórzyła. - Przed dwoma miesiącami zgłosiłam, że poszukuję... - zająknęła się - że czekam na wiadomość od męża. Jest lotnikiem. W Anglii. W Raf_ie. Stanisław Asarowicz... Zaraz zobaczymy - starsza pani pochyliła się nad długim pudłem kartoteki. - Ale zdaje się, że nic nie ma. Wyćwiczyłam już tu sobie pamięć do nazwisk i chyba bym zapamiętała... - Niech pani dobrze sprawdzi - szepnęła Olga. - Ależ tak, zawsze sprawdzam bardzo dokładnie. Za wiele to dla ludzi znaczy, żebym... Mam pani kartotekę: Olga Asarowiczowa, ale przykro mi, nic nie ma... Napisałabym do pani do Łęgowa, gdyby coś było. - Oczywiście - jeszcze ciszej, z tonem przeproszenia wyszeptała Olga i od razu gwałtownie cofnęła się od okienka, żeby odejść stąd, żeby uciec. Zauważyła to kobieta w okienku, równie gwałtownie wychyliła się ku niej. - Ale wojna jeszcze się nie skończyła! - zawołała z pocieszającą perswazją. - Wojna jeszcze trwa. Najwięcej zgłoszeń napływa z terenu kraju, a z tamtej strony... od tamtych oddziela nas jeszcze front. - Tak, rozumiem... Oczywiście, front... Wyszła na ulicę, nie wiedząc właściwie, dokąd się udać. Dzień stał się promiennie pogodny, kwietniowe słońce - gdy się stanęło w załomie muru - aż przypiekało, pomyślała, że dziadek Duda ma piękny czas na orkę, ale równocześnie szarpnął nią niepokój o starego i postanowiła zaraz wracać do Łęgowa, właściwie w Warszawie nic jej już nie zatrzymywało. I nagle usłyszała za sobą wołanie: - Olga! To ty? Odwróciła się, stanęła, radośnie zdumiona. Biegła ku niej Niusia Błażewska, żona starszego kolegi Stacha, kapitana Zygmunta Błażewskiego. Utrzymywały ze sobą bliskie stosunki przed wojną, podczas okupacji nieraz się spotykały, wymieniając lub dopytując się o wieści o swoich mężach, kapitan - teraz już może major lub podpułkownik - także walczył w Raf_ie. - Niusia! Jak się cieszę! - zawołała. Błażewska chwyciła ją w objęcia, a wycałowawszy, odsunęła od siebie na długość ramion. - Jaka elegancka! - Och - uśmiechnęła się z zażenowaniem Olga - odziedziczyłam trochę rzeczy po kimś, kto się bardzo dobrze ubierał przed wojną. Z powstania, a właściwie zaraz na początku sierpnia wyszłam z Filtrowej w piżamie i w płaszczu. Wygarnęli nas własowcy. - Przeszłaś przez Pruszków? - Tak. - Nie wiadomo, co gorsze - ja przez cały czas byłam w śródmieściu. Ale najważniejsze, że żyjemy! - Niusia jeszcze raz wycałowała Olgę, która wreszcie - wypuszczona z uścisku - mogła jej się przyjrzeć. - Ty także nie najgorzej wyglądasz! - Ubrała mnie ciotka z Radomia, a poza tym zaczęłam już pracować. - Gdzie? - W kawiarni na Mokotowskiej. Właśnie tam pędzę, otwieramy o dwunastej, prowadzę bufet - teraz Niusia uśmiechnęła się niezbyt pewna, czy naprawdę się uśmiecha. Modnie ubrana w długi żakiet i ledwie widoczną spod niego kusą spódniczkę, wyglądała tak samo młodo, jak przed wojną, ale jakiś mrok czaił się w jej oczach. - Trzeba z czegoś żyć! Trzeba z czegoś żyć, zanim stąd wyjadę. Och! Od tego powinnam zacząć - dostałam wiadomość od Zygmunta! - Jak? Jaką drogą? - wykrztusiła Olga. - Przez Genewę na nasz Czerwony Krzyż. Przeżył szczęśliwie wszystkie te lata, jest wciąż w Raf_ie, w tym samym dywizjonie. - Czy... nie wspominał, nie napisał nic o... kolegach? - Ależ tak! Głównie o Stefku Janusie, w którego dywizjonie lata. I o Romanie Paszce, z którym mieszka w Londynie... Och, Olgo! Czyżbyś nie miała żadnej wiadomości od męża? - Żadnej. - Ale na pewno dostaniesz! Sprawa korespondencji dopiero się rozkręca. A Zygmunt nie napisał nic o Stachu, bo może po prostu teraz się nie widują... - Prawdopodobnie. - Ileż tysięcy polskich lotników walczy w Anglii! Jasne, że nie mogą się ze sobą widywać, pewnie i nie wszyscy się znają. - Nasi mężowie znali się przed wojną. - No, tak, ale właściwie... nie przyjaźnili się. - Nie, nie przyjaźnili się. - No, widzisz. Z jakiej więc racji Zygmunt miałby pisać w liście akurat o Stachu. Nie mógł przecież przeczuwać, że spotkam cię na ulicy w Warszawie - Niusia roześmiała się z wymuszoną swobodą. - Wojna się skończy i nasi panowie będą mieli wreszcie czas, żeby dobrze się ze sobą poznać, utrzymywać kontakty towarzyskie, gdy zjadą tam ich żony... - Zjadą żony? Dokąd? - Do Londynu! - Wybierasz się tam? - Przecież już mówiłam, muszę pracować w tej knajpie, dopóki stąd nie wyjadę. To jeszcze trochę potrwa. - Ale może pan Zygmunt zechce tutaj wrócić? - Do czego? Och, nie myślę o zniszczonej Warszawie, o powojennej biedzie, ale o atmosferze, o tym, co się tutaj dzieje, co się mówi o Polakach, którzy przez całą wojnę nie złożyli broni! - ładna, wciąż jeszcze prawie dziewczęca twarz Niusi poczerwieniała z oburzenia. - W każdym razie ja nie będę zachęcać Zygmunta do powrotu. Olga milczała. W popłochu zaczęła myśleć, czy i ona... i ona byłaby gotowa do wyjazdu byleby tylko być ze Stachem, ale nie dokończyła tej myśli, bo Błażewska chwyciła ją za ramię. - Zresztą chcę być z tobą zupełnie szczera. Nie będę namawiać Zygmunta do powrotu także i dlatego, że w Warszawie dowiedziałby się prędzej czy później o Bronku Koźlińskim - nie udawaj, że o nim i o mnie nie słyszałaś. To chyba kwestia temperamentu, nie potrafiłam być sama... Byliśmy ze sobą prawie przez całą wojnę, aż do jego śmierci. Gdyby żył, pewnie bym nawet została z nim a nie z Zygmuntem. Ale nie żyje, a Zygmunt się odezwał. Myślisz, że jestem cyniczna, nie, nie jestem, kochałam Bronka i było za co go kochać, pomnik powinni mu wystawić w tym miejscu na Traugutta, w którym zginął, jeśli kiedyś będzie się w Warszawie stawiać pomniki żołnierzom powstania. Ale nie chcę, żeby Zygmunt się o nim dowiedział, żeby cierpiał, jego także jest za co kochać, najgorzej, jak się w życiu kobiety spotka takich dwóch wspaniałych mężczyzn. Olga milczała i ocknęła się dopiero wtedy, gdy spostrzegła, że Niusia otwiera torebkę i gwałtownie szuka w niej chusteczki. - Przepraszam, wciąż wszystko to jeszcze takie świeże. Nie powinnam rozmawiać o tym z tobą na ulicy. Chodź na Mokotowską, napijesz się kawy, pogadamy, zwykle zaraz po otwarciu nie ma wielu gości... - Nie, dziękuję - zaprotestowała pośpiesznie Olga. - Muszę zaraz wracać Do domu. Mieszkam pod Warszawą, niby blisko, ale jak się nie złapie jakiegoś środka lokomocji... Chciałabym wrócić przed nocą. - No, to wpadnij przy najbliższej okazji - Błażewska także spostrzegła, że właściwie nie mają o czym ze sobą rozmawiać. Pożegnały się, wymieniając pocałunki, ale nie tak gorące, jak przy powitaniu; chyba obydwie pomyślały, że nie powinny były się spotkać. Olga, choć przedtem miała zamiar natychmiast wracać do Łęgowa, teraz postanowiła zatrzymać się jeszcze w Warszawie. Oglądanie, zwiedzanie gruzów bolało, jak dotykanie ran, ale czuła potrzebę, prawie coraz wyraźniej uświadamiany sobie obowiązek zanotowania i przechowania w pamięci obrazu miasta, powalonego na kolana piwnic i parterów przez okrutnego zwycięzcę. Na placu Zamkowym była z Tymonem dwudziestego stycznia, kiedy król Zygmunt leżał jeszcze na bruku u stóp zgruchotanej kolumny, teraz - jak wciąż donoszono w prasie - statua poddawana już była renowacji w Muzeum Narodowym w oczekiwaniu powrotu na dawne miejsce. Takie marzenia snuto już w Warszawie i nikomu nie wydawały się niemożliwe, choć wciąż wiele ulic zasypanych było gruzem, a tam, skąd go już uprzątnięto, na płytach trotuarów, leżał grubą warstwą - mimo wiosennych deszczy, które tylekroć przechodziły nad miastem - ceglany i wapienny pył. Zapatrzona w ten pył i czubki swego obuwia, pobielone nim jak pudrem, skierowała się ku placowi Trzech Krzyży, długo stała przed ruiną kościoła św. Aleksandra, ale potem miast w Hożą czy Wspólną, wchodzące w plac popieliskiem swych domów, skręciła w Aleje Ujazdowskie, zwieńczone u dalekiego swego wylotu wiosenną zielenią, niby fatamorgana jawiącą się w tej części miasta. Mając tę zieleń przed oczyma, przyśpieszała kroku, a przy ogrodzeniu Łazienek zaczęła biec prawie, żeby jak najprędzej przekroczyć bramę i znaleźć się w świecie, który zaprzeczał istnieniu wojny i pozostawionym przez nią zniszczeniom. Ludzi w Łazienkach było mało, zdarzały się jednak nawet zakochane pary na ławeczkach, ale Olga nie zwracała ku nim spojrzenia, wciąż nie mogąc się otrząsnąć z przykrości, zdumionej przykrości, jakiej doznała podczas rozmowy z Niusią. "To chyba kwestia temperamentu, powiedziała, nie potrafiłam być sama..." Olga przysiadła nad stawem, rzuciła kaczkom resztki śniadania zabranego z Łęgowa i przymknęła oczy. Sen, bliskość Stacha, wróciły z dojmującą wyrazistością. Inne kobiety mówiły sobie po prostu "Nie potrafiłam być sama". Inne kobiety... Zerwała się, obeszła pałac dookoła, zatrzymała się znów nad stawem, gdy zobaczyła pluskające się w nim karpie. Zmęczona usiadła na ławeczce przy Pomarańczarni i pozwoliła sobie, żeby całą jej uwagę zajęły prześliczne pantofelki na korkowym koturnie, które miała na nogach dziewczyna, idąca alejką z młodym mężczyzną. I w jego ubiorze nie było znamion wojny, przypomina Lola Smolińskiego w jego długiej samodziałowej marynarce, jasnych bryczesach i wspaniale wyglansowanych oficerkach. Szli rozmawiając ze sobą z ożywieniem, ale gdy mijali ławkę, na której siedziała, rozważając właśnie, czy nie kupić gdzieś sobie, czy nie wytrzasnąć skądś spod ziemi takich wiosennych bucików, w których także szłaby tak lekko i zwiewnie, jak tamta, gdy to rozważała ulegając najłatwiejszej z kobiecych pociech - młody mężczyzna zwrócił spojrzenie na jej twarz i nagle, jakby na sekundę przystanął, a potem ukłonił jej się z brakiem pewności w oczach. A ona go od razu poznała, gdy tylko spotkały się ich oczy - to był Romek Borowiec, przed wojną student politechniki, jej przedmałżeński flirt. Częste wypady do kina, kilka fajfów, odprowadzanie do domu z całowaniem na schodach, nieobowiązującym, a słodkim, po którym wkraczała do mieszkania z tak rozgorzałym rumieńcem, że matka zawsze dotykała jej czoła i pytała, czy nie ma gorączki... Miło było to wspomnieć, miło było dowiedzieć się, że żyje; po jej zamążpójściu przestali się widywać, podczas okupacji nie spotkali się ani razu; a teraz on szedł z jakąś dziewczyną tak bardzo przedwojenny, jakby cały ten okrutny czas spędził w oszklonej gablocie, jakby nie dotyczyły go zmiany... Przystanął, dlaczego przystanął? Żegna się z dziewczyną, zawraca... Olga mimowolnym ruchem dotknęła włosów, poprawiła zawiązanie apaszki na szyi, ukryła w torebce niezbyt czyste rękawiczki. A on wołał już z daleka: - To nieprawdopodobne! Co za spotkanie! Często przychodzisz do Łazienek? - Pierwszy raz... Pierwszy raz po wojnie. Nie mieszkam w Warszawie. Dziś przyjechałam, żeby dowiedzieć się w biurze poszukiwań rodzin Pck, czy nie nadeszła jakaś wiadomość od mego męża. - I co? - Nie nadeszła. Opowiedzieli sobie w skrócie i chaotycznie swoje wojenne dzieje, Romek nawet z humorem - akurat przed wybuchem powstania pojechał do Krakowa "w interesach" i kiedy Niemcy myśleli już o opuszczaniu miasta, udało mu się przeprowadzić kilka korzystnych handlowych transakcji. - A teraz, wiesz, co robię? - zakończył. - Skąd mam wiedzieć? - powiedziała Olga bezbarwnie. - Oczywiście, nie siedzę z założonymi rękami. Będę musiał pewnie skończyć studia, ojciec tego wymaga, ale teraz, na razie, założyłem zakład renowacji mebli. Zły pomysł? - Wspaniały. - Zatrudniamy czterech stolarzy, ja tylko organizuję robotę, staram się o materiały i mam mnóstwo czasu dla siebie. Jadłaś obiad? - Nie. - No, to zapraszam cię! Znam świetny lokal! - Gdzie? - zaśmiała się Olga z powątpiewaniem. - Nie śmiej się, w Warszawie można już całkiem dobrze zjeść. Chodźmy! Zaprowadzę cię, będziesz zdumiona. Ale ja powinnam już wracać do domu. Nie wiem, czy uda mi się złapać jakiś środek lokomocji, może będę musiała jechać pociągiem, o ile się tam wcisnę, a potem iść od stacji do Łęgowa kilka kilometrów. - Nic się nie martw! Po obiedzie wyjdziemy na trasę, zostaw to już mnie! Na pewno ulokuję cię w jakimś samochodzie. Dużo wozów jedzie na zachód. A teraz chodźmy! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię spotkałem! - Ja też! - powiedziała Olga całkiem szczerze. Obiad był rzeczywiście znakomity. Gdzieś wśród gruzów, w małej, pełnej gości, salce, której okna wychodziły na podwórze zryte jeszcze po ekshumacji poległych w powstaniu, zjedli wspaniały barszcz ukraiński, a po nim zraziki cielęce po węgiersku z francuskimi kluseczkami jak puch. Przed tym daniem Romek zaproponował kieliszek wódki z wermutem, zgodziła się z ochotą, przystając także na to, aby zakończyć obiad szarlotką i kawą z koniakiem. Nie musiało się spoglądać za okno, kiedy przed sobą na stoliku miało się całkiem przyzwoitą zastawę, a podane na niej jedzenie było prawie nierzeczywiste po miesiącach głodówki i krańcowej pospolitości w zaspokajaniu głodu. A w ogóle jakże zawsze lubiła, jak lubiła takie wypady na miasto najpierw z rodzicami albo tylko z ojcem, a potem ze Stachem, który także lubił wódkę z wermutem, trunek pity najczęściej przez oficerów polskiej armii. - Nie ożeniłeś się? - spytała Romka, walcząc ze słodką sennością. - Nie. - Dlaczego? - Jakoś się nie składało. - Nie zakochałeś się w nikim? - Romek przechylił się ku niej ponad stolikiem. - W tobie się kochałem, ty moja śliczna, cudownie nieświadoma i zdziwiona idiotko. W tobie! Ale sprzątnął mi cię sprzed nosa ten twój fruwający amant. Jak można wychodzić za mąż za lotnika? - Kiedy wychodziłam za mąż, nie myślało się o wojnie. - Każdy żołnierz szkolony jest w okrutnym przewidywaniu, że to się kiedyś przyda. - No i przydało się - powiedziała przytomniejąc ze szczęśliwej senności. - I co z tego teraz masz? - Nic nie mam! - krzyknęła. Ogarnęła ją nagła wściekłość na człowieka, który ośmielał się prowadzić z nią tę rozmowę. Stach walczył, Tymon... tak, Tymon także, a ten tu siedział po dobrym obiedzie, wypoczęty, niczym nie znękany i nawet bez strasznych wspomnień. Ale czy to nie był w końcu także jakiś dobrze wobec ojczyzny spełniony obowiązek - być całym i zdrowym? I szczęśliwym? - Przepraszam - szepnęła. - Masz rację, rzeczywiście niewiele z tego mam. - No, widzisz - powiedział. - Trudno było wydobyć z ciebie to wyznanie. Zapłacił i wyszli, jak z oazy, w pustynną szarość zniszczonego miasta. Furmanką, zaprzężoną w wymizerowanego konika, która skądś i dokądś coś przewoziła, dostali się na Wolę, gdzie trzeba było czekać na okazję w stronę Łęgowa. - Masz mój adres - Romek podał jej wizytówkę, jak za dawnych przedwojennych czasów. Miała ochotę się roześmiać, ale jednak się nie roześmiała, patrzyła z podziwem - na takich ludziach opierało się teraz życie, tacy ludzie byli nadzieją. - Tu jest także mój adres krakowski - dodał. - Mam tam pokój, zatrzymałem go, bo często bywam w Krakowie. Gdybyś się tam kiedyś wybierała... uprzedzę gospodynię, będziesz mogła się tam zatrzymać. - Dziękuję. Nie mam czasu na podróże. - Ale wizytówki nie zgub. I przyrzeknij mi, że skontaktujesz się ze mną, kiedy będziesz w Warszawie. Przyrzekasz? - Przyrzekam, choć nie wiem... - Nie, nie, nie wynajduj już teraz żadnych trudności. Chyba musisz przyznać, że miło ci było mnie spotkać? - Tak - stwierdziła, choć już z mniejszą pewnością niż poprzednio. Stali pod drzewem, jedynym na tym odcinku ulicy. Z postrzelanym pniem miało jednak dość siły, żeby zazielenić się górą tej pierwszej powojennej wiosny. I ptaki znalazły już w nim schronienie, może cieszyły się z tego w obłędnym świergocie, a może kłóciły przy obieraniu najlepszych miejsc pod gniazda. - Słyszysz? - spytał Romek. - Słyszę. - Trzeba tak samo naturalnie wracać do rzeczywistości. Zostawić wszystko za sobą, żyć dzisiejszym dniem. Pamiętasz, jak odprowadzałem cię na Filtrową? - Pamiętam. - Uciekałaś w górę po schodach, ale nie tak prędko, żebym nie mógł cię dogonić. - A tego nie pamiętam. - No, to ci teraz przypomnę! - Objął ją gwałtownie i zaczął całować tak zdumioną, że wcale się nie broniła. Oparta o drzewo, przyciśnięta do drzewa, czuła na sobie cały ciężar trzymającego ją w ramionach człowieka, od stóp poprzez uda, w górę... od stóp... poprzez uda... i było jak we śnie ze Stachem, może to wcale nie on jej się śnił, tylko po prostu mężczyzna! Silny, zdrowy, obecny! "Nie potrafiłam być sama" - powiedziała Niusia. Inne kobiety nie potrafiły być same... Pięć lat... Prawie sześć lat... Głębiej wsunęła się w ramiona Romka, a on już wiedział o niej wszystko, wszystko o niej wiedział i oczy mu płonęły, a usta stawały się brutalne i zadające ból. Nadjeżdżał, zbliżał się i przejechał jakiś samochód. Kierowca widząc parę pod drzewem nacisnął klakson. Oprzytomnieli, ale już było za późno, żeby wóz zatrzymać. - To nic - nie speszył się Romek. - Nadjedzie następny. - I nagle krzyknął: - Wiesz co? Pojadę z tobą! Odwiozę cię i złapię jakąś powrotną okazję. Oddychała ciężko, nie patrząc na niego i dopiero po chwili pokręciła przecząco głową. - Nie. - Dlaczego nie? Będzie ci przecież przyjemniej... - Nie - powtórzyła. - Ale dlaczego? Znów długo milczała, zanim wyrzekła: - Ktoś ma na mnie czekać. - Aha! - parsknął. - Więc jednak jest ktoś, kto czeka. - To dziecko. Mała dziewczynka. - Twoja? - Nie. Opiekuję się dwojgiem dzieci człowieka, który teraz zbliża się do Berlina. O nic już nie zapytał, nie wypuszczał tylko z uścisku jej ręki. - Ale przyrzeknij mi, że kiedy będziesz w Warszawie... - Tak - powiedziała słabo. Nadjechała w końcu wojskowa ciężarówka, której kierowca zgodził się podwieźć Olgę, Romek to z nim uzgodnił, wciskając mu w rękę zwitek banknotów. Jechali już, kiedy żołnierz je przeliczył, tylko jedną rękę trzymając na kierownicy. Przymrużył oko. - Kocha panią - powiedział. - Kocha, jak taki hojny! - I nagle się przeraził: - Pani płacze? Zuzanka czekała w umówionym miejscu. Zerwała się z kamienia, kiedy zobaczyła zatrzymujący się samochód. - Dziękuję ci! - zawołała do niej Olga. - Za co? - zdumiała się mała. - Że tu jesteś! Że jednak tu jesteś! - Przecież powiedziałam, że będę. Olga chwyciła ją za rękę, mocno zacisnęła w dłoni małą piąstkę i tak trzymając się ruszyły w stronę Łęgowa. Żaby rechotały w szuwarach nad rzeką, znad lasu wysuwał się młodziutki, cienki sierp księżyca. Wiatr pachniał ziemią i szaleństwem wiosny. - Co w domu? - spytała Olga. - Dziadek zdrów? Zuzanka podniosła na nią oczy. - Dziadek mówi, że nigdy jeszcze nie był taki szczęśliwy. Nie wiem dlaczego. Pani wie? Olga uśmiechnęła się. - Chyba wiem - powiedziała, przyśpieszając kroku. XII Wygłodniały, z wszystkich stron otoczony Berlin, bielił się zwisającymi z okien i balkonów prześcieradłami - kończyła się wielka wojna, druga światowa, jak ją nazwą kiedyś historycy, szczęśliwi, że przyszło im ją opisywać, a nie uczestniczyć w niej. Ale w śródmieściu trwały jeszcze walki, jeszcze trzeba było zdobywać dom po domu, piętro po piętrze, ulicę po ulicy, jeszcze śmierć kosiła żołnierzy, nie zważając, jakie noszą mundury, obce jej były pojęcia wojny niesprawiedliwej i sprawiedliwej, kosiła po omacku, jak popadło. Głupio by było teraz... myślał Tymon, bardzo głupio, gdyby w tej ostatniej chwili... Starał się bronić przed tą myślą, sięgnął do ogromnej papierowej torby po rodzynki, ale mu nie smakowały. Tę noc, majową przecież, ale przesyconą nie wonią wiosenną, lecz odorem spalenizny i strasznym fetorem rozkładających się ciał, pluton Lowki Kurczagina przeczekiwał do świtu w jakimś sklepie spożywczym, w którym wszakże poza rodzynkami w torbie z greckimi napisami, nie odnalezionej pod ladą przez zgłodniałych berlińczyków - nie było nic do jedzenia. W kilku szklanych słojach zachował się jeszcze zapach po kawie, nie stłumiony przez wojenne ersatze, największy słój, stojący w centralnym punkcie lady, wypełniły wycinki z Lebensmittenkarten, które Tymon dobrze znał, bo w Gubernatorstwie wydawano na podobne chleb, skąpe ilości mąki, cukru i tłuszczu, no i przede wszystkim wódkę; tej Polakom nie skąpiono. - Już mnie mdli - sapnął Lowka - mdli mnie po tych rodzynkach. - Najpierw Tymon nie mógł go na nie namówić, Lowka nie uważał, że to w ogóle jest coś do jedzenia, w Lesogorce czegoś takiego nie sprzedawano, ale gdy w nich zasmakował, oderwać go nie można było od torby z kolorowym widokiem Akropolu. Ale teraz miał już dosyć. - Swoją drogą - zaśmiał się cicho - gdyby mi ktoś powiedział, że pod koniec wojny trafię do takiego sklepu...? Tylko szkoda, że nic w nim nie ma do żarcia. Poza tymi, jak im tam... - Rodzynkami - podpowiedział Tymon. Zasępiony rozważał właśnie, czy nie nabrać by ich w kieszenie dla Zuzanki i Adasia, dla... Olgi, ale po pierwsze - kieszenie miał pełne amunicji, którą pobrali, gdy zapadła decyzja, że ich pułk zostanie przewieziony studebackerami do samego Berlina, do walk ulicznych w mieście, a po drugie - kiedyż on zobaczy Olgę, Zuzankę i Adasia, chociaż wszyscy mówią, że wojna już się kończy? - I jeszcze w jedno bym nie uwierzył, gdyby mi to ktoś powiedział - zaczął znów Lowka. Wydawało się, że prześpią tę noc między sklepowymi półkami, że zapadną w sen, jak kamienie po tym, co mieli za sobą, i przed tym, co ich jeszcze czekało, a jemu zebrało się na gadanie, jak przy piecu w Lesogorce nad miską pierogów. - Nie uwierzyłbym w to, że się piechurom po przeszło tysiąckilometrowym marszu trafi na koniec taka jazda paradna samochodami do samego Berlina. Wprawdzie jechaliśmy już i rowerami i na trofiejnych motocyklach, ale samochodami przejechaliśmy się na sam koniec. - Kiedyż wy przestaniecie gadać? - Porucznik Grzelczyk dźwignął się ze swojego kąta, podszedł do nich. - Oka zmrużyć nie można. - Po wojnie się wyśpimy, panie poruczniku - zaśmiał się Lowka. - Po wojnie! Już niedługo! - Już niedługo - powtórzył porucznik. Przysiadł przy nich, ale milczał przez jakiś czas, zanim dodał: - Tylko że te sukinsyny walczą tak samo zażarcie, jak na początku wojny. O co teraz tak walczą? Przecież widzą, do czego doprowadzili, i że teraz ludzie giną już całkiem niepotrzebnie. Po ich i po naszej stronie. - O nas to się oni nie martwią - Lowka wypluł ostatni rodzynek, który miał w ustach. - Chcieliby, żeby jak najwięcej leżało nas na ulicach Berlina. - Ostatnia to dla nich chwała - powiedział porucznik. - I właśnie o nią walczą. - No, to już wie pan, dlaczego są tacy zażarci - mruknął Lowka. Tymon nie uczestniczył w rozmowie. Było mu niewygodnie na porzuconych między półkami pustych opakowaniach, gniotła go amunicja, którą miał naładowane kieszenie, szczególnie granaty, choć jak każdy żołnierz lubił je czuć pod suknem płaszcza. O spaniu nie było mowy, więc znowu zaczął pisać w myślach list do Olgi, dalszy ciąg tego prawdziwego listu, który na kartce poczty polowej napisał do niej podczas jazdy ciężarówką do Berlina. Liczył na to, że może natrafią na samochód łącznościowy udający się do kraju i uda mu się oddać list, ale spotykali tylko kolumny katiusz z brezentowymi pokrowcami na wyrzutniach rakiet, radzieckie brygady pancerne i bataliony sanitarne - wszystko w drodze na Berlin, na ostatnią bitwę tej wojny. - Dobić gada w jego gnieździe! - mruczał Lowka, powtarzając z lubością to, co od miesięcy mówili oficerowie polityczni na wszystkich pogadankach, których ostatnio wszakże było coraz mniej, bo za bardzo się śpieszyli, żeby tracić czas na gadanie. Ten list nie wysłany miał więc wciąż ze sobą i nosił go w kieszeni na lewej piersi razem z listami z Łęgowa, z dwoma listami, które stamtąd otrzymał. Pierwszy zaczynał się od słów "Mamy konia", a drugi kończył się nieudolnym i koślawym dopiskiem Zuzanki (Co za smarkata! Już nauczyła się pisać!) "Kocham Cię, Tato! Wracaj z wojny." Pod koślawym dopiskiem Zuzanki był jeszcze drugi, skreślony, jak i cały list pięknym i wyraźnym pismem Olgi: "Ja też na to czekam!" "Ja też na to czekam!" - powtarzał sobie, jak przykazanie, które dostał do wypełnienia, jak zaklęcie, dane mu na obronę. Nie rozstawał się z tymi słowami w najgroźniejszych chwilach, gdy podrywał się zza korony okopu i biegł dopóki trwało przygotowanie artyleryjskie, grzmot dział wstrząsający niebem, a potem cisza, którą kończył zawsze jazgot i grzechot karabinów z przeciwnej strony, detonacje granatów, szczekanie moździerzy. Były z nim, gdy wraz z plutonem Kurczagina szedł naprzód jako osłona czołgu, obezwładniająca pancerfaustników, zanim zdążyli nacisnąć dźwigienkę swojej strasznej broni, a także w każdym z tych najeżonych śmiercią domów, które musiał oczyszczać z wroga, piętro po piętrze, pokój po pokoju. "Ja też na to czekam" - napisała, a on odpisał jej i wciąż w myślach powtarzał, że przyjął to jak rozkaz. I że go wypełni! Lowka od dawna już wiedział, co się z nim dzieje. Opowiedział mu o Oldze, pokazał obydwa jej listy, gorzko zresztą potem żałując, że to zrobił. Bo było widocznie coś takiego w nich i w tej opowieści o niej, że Lowka się zasmucił. - To pani, ta twoja Olga, powiedział. Po co ty, człowieku, o niej myślisz? I dodał, ale nie zaraz, dopiero po kilku dniach: Nie ma na świecie takiej równości, w której jedni nie uważaliby się za lepszych od drugich. To wyjaśnienie wydało mu się najwidoczniej konieczne, bo wciąż przecież mówiono o równości, która miała teraz zapanować w kraju, a może i gdzie indziej; z rozpędu po zwycięstwie mogło się to wydawać możliwe. - Pewnie, że tak, nie ma takiej równości - zgadzał się z Lowką porucznik Grzelczyk, gdy przy nim wiedli te rozmowy. Ale uśmiechał się jakoś dziwnie. - Wszyscy mogą się stać takimi samymi dziadami, ale dusz ludziom nie wyrównasz. - Jakimi dziadami? Jakimi dziadami? - zaperzał się Kurczagin. - To prawda, zaczynaliśmy wojnę karabinami Mosina, pamiętającymi dziewiętnasty wiek, ale teraz, jak jesteśmy uzbrojeni? - Amerykańskie konwoje... - zaczynał porucznik, ale Lowka nie pozwalał mu skończyć. - Co amerykańskie, to amerykańskie, a co nasze, to nasze, każdy żołnierz rozpozna. Czołgi "Josif Stalin", a katiusze... - No już dobrze, Lowka, masz rację - kończył tę dyskusję Grzelczyk, z jakichś sobie tylko wiadomych względów nie chcąc jej przedłużać. Lowka zresztą w Berlinie już do tych spraw nie wracał. Teraz, gdy leżeli za półkami sklepu Meinla, którego nazwisko wciąż widoczne na obydwu potłuczonych okiennych szybach uważał raczej za nazwę jakiejś kooperatywy, gdy czekali na świt, żeby z jego nastaniem poderwać się na nogi, inne myśli chodziły mu po głowie. - Najbardziej mi żal... - powiedział nagle. - Czego? - spytał Tymon, wytrącony ze swoich rozmyślań. - Żeśmy się tak spóźnili. - Spóźniliśmy się, z czym? - Z tym wejściem do Berlina. Bo gdybyśmy tu byli wcześniej, to bym na wiosnę zdążył już być w Lesogorce. - Człowieku! - powiedział tylko porucznik. - Człowieku! - powtórzył Tymon. - Bo wy obaj nie wiecie - wybuchnął Lowka - nie wyobrażacie sobie, co to jest wiosna w tajdze! Jaki ma kolor, jaki zapach, jaki towarzyszy jej ptasi gwar o świcie, kiedy na każdym drzewie budzi się jakiś ptak i zaczyna rozmowę z sąsiadami. Mama to specjalnie rano otwiera okno, choćby nawet zimno jeszcze było, żeby to słyszeć, żeby się tego nasłuchać. A tutaj co? Taka cisza i taka szarość... - Człowieku! - jeszcze raz powiedział porucznik. - Taka cisza i taka szarość wśród gruzów jest teraz też w Warszawie. - Tak - odezwał się Tymon. - Byłem w Warszawie w zimie, ale pewnie i teraz nie słychać tam ptaków. - Bo drzew nie ma - upierał się Lowka. - Były drzewa w Warszawie - powiedział bardzo cicho porucznik. - Prawie na każdej ulicy. - Co to za drzewa w mieście - nie dał się przekonać Lowka. - Posłuchalibyście tajgi na wiosnę! Na przyszły rok - zawołał - zapraszam was na wiosnę do Lesogorki. Na Syberię! - Co, nie przyjechalibyście? - zapytał, gdy nie odezwał się ani porucznik, ani Tymon. - Z całego serca zapraszam. Rodzice ugoszczą! Mama się ucieszy... No, co? Słyszeliście? Zapraszam was! U nas ani śladu wojny. - Masz matkę Polkę - zaczął porucznik i Tymon, gdy tak słuchał w ciemności jego głosu, nie mógł wyobrazić sobie, jaki wyraz ma jego twarz, a nie wiadomo dlaczego pomyślał, że chciałby ją widzieć - masz matkę Polkę - powtórzył porucznik - to powinieneś wiedzieć, że nam, Polakom, dreszcze przechodzą po krzyżu na samo słowo Syberia. Teraz Lowka długo się nie odzywał. Może także - jak Tymon - żałował, że nie widzi twarzy porucznika, że nie może się zorientować, czy to żart, czy też, wciąż to zapiekłe, to nieprzemijające, to niczym nie zatarte, nie wygładzone... - O, Boże! - jęknął. - Po tym, cośmy razem przeżyli? - Lowka! - porucznik naprawdę usiłował obrócić swoje słowa w żart. - Ty sobie od razu wyobrażasz nie wiadomo co. Przecież zimno tam u was, nie? - Są i cieplejsze miesiące. Mówiłem, że wiosna... - Przeżyjmy najpierw tę w Berlinie. - I znowu jakby chciał zaprzeczyć swoim własnym słowom sprzed chwili, porucznik dodał z całkiem wyraźnym smutkiem: - Tak, teraz, po tym, cośmy razem przeżyli, wydaje się, że i równość zapanuje powszechna, i łatwo da się o wszystkim zapomnieć. Ale to nie takie proste. - Nie takie proste? - zdumiał się Lowka sam przed sobą, nie mogąc zwalczyć uczucia krzywdy, które nim nagle owładnęło. Usiłował przypomnieć sobie, od kiedy porucznik dowodził kompanią, od kiedy w ogóle do niej przybył, do niej dołączył, bo stało się to chyba po Warszawie, już na lewym brzegu Wisły... Nie powinno to mieć żadnego znaczenia, a jednak jakieś widocznie miało, skoro zastanawiał się nad tym i nie potrafił sobie tego zabronić. Tymon milczał. Coraz częściej zdawał sobie sprawę z mnogości i rozległości spraw, z którymi stykał się po raz pierwszy. W Łęgowie żył jak u Pana Boga za piecem, ale ten piec zasłaniał świat i gdy po raz pierwszy wytknął zza niego głowę, gdy po raz pierwszy zza niego wyszedł, przeraził się, że wie tak mało, tak mało rozumie i brak mu miary, którą każdy człowiek powinien czuć w sobie, stając wobec tak odmienionego nagle życia, szukając w nim bliskich dla siebie racji. Kiedy walczył, kiedy trwała jeszcze wojna, wszystko było na swój surowy sposób logiczne: trzeba było iść naprzód, trzeba było pobić wroga, nic innego się nie liczyło. Ale gdy nadejdzie dzień triumfu, może zaczną rodzić się pytania... Nie da im do siebie dostępu, zachowa czystą radość żołnierską ze spełnionego czynu, uzna go za najważniejszą, najpiękniejszą sprawę swego życia, a ludzi, którzy w nim uczestniczyli, obdarzy należną im czułą pamięcią - Lowkę Kurczagina, nie rozstającego się z marzeniem o wiośnie w syberyjskiej tajdze, i porucznika, który potrafił zwalczyć gorzkie żale wstępując w prące na Berlin szeregi. I księdza kapelana "świętego Manka", pozostawionego gdzieś w ziemi na tym szlaku... Jemu zawdzięczał to, że okrutne prawa wojny zachowały swoją moralność, choć niejednych gniewało, że odmawiał im prawa do zemsty. Szaro już było, kiedy poderwały ich na nogi odgłosy pierwszych wystrzałów. Na zapleczu sklepu wszczął się ruch i żołnierska krzątanina, kompania - to, co z niej zostało - zbierała się do nowego boju. - Rozpoznanie walką! - rozkazał porucznik. Posuwali się wciąż w stroną śródmieścia, oczyszczali kolejne domy, uciszali je, gdy odzywały się z nich snajperskie karabiny, kaemy i cekaemy; wskoczywszy w martwe pole ich ostrzału, pędzili z piętra na piętro, szyli pepeszami po drzwiach i po tych, którzy za nimi stawiali jeszcze opór. Każda ulica była polem bitwy, opuszczając ją, cichą i bez śladu życia, patrzyli z dumą na swoje zwycięstwo, wsłuchiwali się w zadany jej spokój jak w pochwałę, której udzielała im wygrana, wygrywana z godziny na godzinę wojna. I nagle pojęli, że cisza panuje nie tylko tutaj, nie tylko na tej i sąsiednich ulicach, ale i w głębi miasta, skąd przedtem najpotężniejsza dochodziła strzelanina. - Co to jest? - zastanowił się Lowka. - Co to znaczy? - Czyżby... - szepnął porucznik, ładował nowy bęben do swojej pepeszy, palce mu znieruchomiały. Tymon milczał, nie potrafił nic powiedzieć. Usłyszeli kroki, szybkie i triumfalnie, jawnie już głośne - u wylotu ulicy ukazał się żołnierz. Polski żołnierz! Podbiegli mu naprzeciw; czerwony na twarzy, dyszał ciężko. - Kapitulacja! - wołał. - Niemcy podpisali kapitulację! Dzięki ci Boże! - pomyślał każdy, kto to słyszał. Lowka się rozpłakał. - To już koniec! I żyjemy! Doszliśmy tu i żyjemy! Naprawdę koniec! Wszyscy zaczęli całować zziajanego i półprzytomnego ze zmęczenia żołnierza, a potem sobie rzucali się na szyję i płakali, płakali wszyscy tak jak Lowka. - I zdążysz pewnie na wiosnę do Lesogorki - powiedział do niego ciepło, jak nigdy dotąd, porucznik. - Posłuchasz z mamą, jak ptaki śpiewają. Radziecki czołg, stojący u wylotu ulicy, z chrzęstem gąsienic powoli ruszył ku nim. Z uniesionego włazu zaczynali wysypywać się żołnierze. - Kapitulacja! - zawołał ku nim Lowka. - Koniec wojny! Rosjanie wydali gromki okrzyk, który długim echem odbił się w wąskiej ulicy. Śmiali się, krzyczeli i płakali, tak jak Polacy. Kilka strzałów oddanych na wiwat targnęło powietrzem. I wśród tej radości i wrzawy, wśród uścisków i siarczystych pocałunków tylko porucznik Grzelczyk usłyszał i dostrzegł, że na drugim piętrze przeciwległej kamienicy, trzasnęła szyba i prysnął przez nią rzucony ku czołgowi granat. - Padnij! - krzyknął, zanim nastąpił wybuch, ale gdy nastąpił - wydostającego się z czołgu dolnym włazem mechanika przesłonił kłąb dymu, a potem ogień pełzający wzdłuż gąsienicy. Dwóch czołgistów rzuciło się ku niemu, wydostali go z płomieni i, oszołomionego tylko, na szczęście, odprowadzili pod mur. Pozostali skoczyli ku wejściu do domu, z którego padł granat. Polacy ich wyprzedzili. Tymon biegł pierwszy; przeskakując po kilka stopni rwał w górę po schodach. Za nim porucznik wraz z Lowką i kilku jeszcze chłopaków z jego plutonu. Troje drzwi na drugim piętrze stało otworem. Tymon skierował się ku środkowym, prowadzącym - jak sobie wyobrażał - do pomieszczenia, skąd rzucony został granat, i ledwie zdążył przypaść do ziemi, gdy następny, przeleciał mu ponad głową i detonował w klatce schodowej. Rozległy się jęki i krzyki, a on wpadł do pokoju z palcem na spuście pepeszy, ale do kogo miał strzelać? Nie miał do kogo strzelać... pod ścianami leżeli zabici lub ciężko ranni Niemcy, żaden z nich się nie ruszał, żaden z nich nie podołałby... nie mógłby... nie dałby rady, chyba że ten z uniesioną jeszcze głową, z granatem w omdlewającej dłoni przy ustach, z jego zawleczką w wyszczerzonych zębach, i nadzieją w gasnących oczach, że zdoła ją wyrwać, że jeszcze to zrobi... jeszcze to zrobi i poda odbezpieczony granat chłopcu, najwyżej dziesięcioletniemu, który pochylony nad nim na to czekał. Czekał, żeby po raz trzeci... on, właśnie on, jedyny, który tu ocalał i mógł... i powinien to zrobić. Ale żołnierz zawleczki nie zdołał już wyciągnąć, Tymon - choć może nawet nie warto było go dobijać, bo już konał - posłał mu kulę w sam środek czoła i znieruchomiawszy na sekundę, na ułamek sekundy; zapatrzył się w twarz dziecka nieustępliwie patrzącego mu w oczy. Chłopak w krótkich spodenkach, i tak za dużych na niego, dygotał jak w febrze. - Ich bin Soldat! - szeptał. - Ich! Soldat! Bin Soldat! Tymon zaskowyczał, Powtórzył mu się jakby w gardle dźwięk, który dobiegał wciąż z klatki schodowej, zwierzęce wycie, pełne bólu i rozpaczy, ale nie zagłuszające... nie zagłuszające jednak szeptu dochodzącego z trzęsących się ust chłopca, spomiędzy jego szczękających zębów. - Ich! Ich Soldat! Tymon skierował ku niemu broń, ale ręka mu zadrżała, bo znad lufy pepeszy spojrzały na niego krótkim, przenikliwym spojrzeniem oczy Adasia, gdy patrzył, hardo przyjmując czekającą go karę. Dopiero po latach miał ją zrozumieć, a ten tutaj... temu tutaj nie był dany już czas. - Ich bin Soldat! - powtórzył. Tymon strzelił i nie mógł pojąć, jak to się stało, że mały przemknął koło jego nóg i rzucił się ku klatce schodowej, skąd po chwili dał się słyszeć trzask kilku strzałów, jednego po drugim... Do pokoju ktoś wpadł, zatrzymał się za jego plecami. - To ten szczeniak! - krzyknął. - Ten szczeniak? Tymon poznał głos porucznika i długo nie odwracał się ku niemu, aż ten dopadł do niego, potrząsnął go za ramiona. Dopiero wtedy powiedział: - Ten szczeniak. - I nie położyłeś go tu na miejscu? Przecież strzelałeś? Tymon szeptał nieprzytomnie: - Strzelałem. Sam nie wiem... Strzelałem... Porucznik był cały we krwi, we krwi miał mundur, ręce i twarz, ale to nie była jego krew, bo trzymał się prosto, a w spojrzeniu była tak ostra, tak przytomna ocena sytuacji, że wydawało się możliwe... Tymonowi wydawało się możliwe, iż w ostatnim dniu, w ostatniej godzinie wojny dowódca kompanii podniesie broń na swego żołnierza. Porucznik jednak stał nieruchomo i długa minęła chwila, zanim powiedział: - To Lowka. Idź do niego, jeszcze żyje. Tymon wypadł na klatkę schodową, na podeście drugiego piętra leżeli żołnierze, których dosięgnął wybuch granatu. Ruszali się, usiłowali się dźwignąć wśród jęków i przekleństw - tylko dwóch leżało nieruchomo, ten mały szczeniak zwinięty w kłębek o pół piętra niżej, jakby jeszcze w pochylonym biegu, w ucieczce, i ten drugi, duży, rosły, płowy i pszeniczny, który musiał się znaleźć najbliżej wybuchu, bo brzuch miał cały rozpłatany i nogę, jedną z nóg... dziwnie nie należącą do tułowia... Tylko to zdołał Tymon zobaczyć, czarna zasłona opadła mu na oczy i cofnął się, zamiast posunąć się naprzód, cofnął się i wciąż się cofał, wbiwszy sobie pięść między zęby, żeby nie krzyczeć. - On coś mówi - szepnął porucznik - jeszcze żyje i mówi coś... do ciebie mówi, bo patrzy na ciebie. Weź się w garść, człowieku! - Pchnął Tymona ku leżącemu i obydwaj pochylili się nad nim. - Mamie... - szepnął Lowka ostatnim tchnieniem - mamie w Lesogorce powiedz... do Lesogorki napisz... Wszyscy tam znają Kurczaginów... Napisz, że byłem w Berlinie, że dopiero tu... dopiero tu... - Powiem - wybuchnął wielkim płaczem Tymon. - Napiszę! Wszystko napiszę! - Pamiętaj... że w Berlinie... że dopiero tutaj... - Dopiero tutaj! - łkał Tymon. - Człowieku, weź się w garść! - powtarzał porucznik. Schylali się coraz niżej nad Lowką, ale on już nic nie mówił, wargi mu znieruchomiały, jakby nie mógł ich domknąć, jakby nagle zaschły na wysuniętych do przodu, zaciśniętych zębach. Czołgiści radzieccy sprowadzili sanitariuszy, pomagali im układać rannych na noszach. Zaczynali z brzegu i trwało to długo. Gdy zbliżyli się do Lowki, jeden z nich powiedział: - Po niego przyjedziemy drugim razem, nie trzeba się już spieszyć. - Zostaniemy przy nim - szepnął porucznik. - Wszyscy idą pod Kolumnę Zwycięstwa - zawołał sanitariusz. - Już tam wisi polska flaga! - Później tam pójdziemy. Sanitariusz nie mógł opanować podniecenia. - I jeńców niemieckich już prowadzą! Całe kolumny niemieckich jeńców! Porucznik nie podnosił głowy. - I na nich także później popatrzę. Bo jeszcze mam broń w rękach i mógłbym zapomnieć, że od kilku minut są jeńcami. A do Tymona rzekł, gdy sanitariusz się oddalił: - Żałuję, że dziś w nocy powiedziałem mu, że to wszystko nie takie proste. On mówił, że teraz, po tym, cośmy razem przeżyli... Szkoda! Szkoda, że mu to powiedziałem. Zostawiłem tylu chłopaków w warszawskiej ziemi, na podwórzach, w gruzach, w bramach domów - myślałem, że już nikogo nie będę tak żałować... - Porucznik schylił się, przysłonił sobie twarz skrajem płaszcza Lowki. - A teraz on. Po co mu to powiedziałem? Choć to wszystko naprawdę nie takie proste. A teraz jeszcze bardziej, jeszcze trudniej... XIII Na źdźbłach pszenicy, zaczęły się już wybijać kłosy, gdy dziadek Roch, który dotąd co dnia wychodził w pole, żeby patrzeć jak rosną, zaczął coraz dłużej i częściej polegiwać w łóżku, zwlekał się z niego z trudem, a do domku z serduszkiem w drzwiach musiała go prowadzić Zuzanka niecierpliwie potem czekająca wśród szerokich liści łopianów, żeby po długim posiedzeniu wreszcie stamtąd wyszedł... - Już? - dopytywała się co chwilę. - Już, już - odpowiadał pradziadek, ale nie wychodził. - Co tak długo? - Wcale nie długo. Dobrze tu posiedzieć. - Muchy tną! - W chałupie też tną. - Gazetę dziadek ma? - Mam. - Bo, jak nie, to liści dziadkowi narwę i podam. Żeby pani Olga, jak przyjdzie prać, brwi tak nie marszczyła i głowy nie odwracała znad balii. - Mam gazetę! - warknął dziadek zza drzwi z wyciętym w desce serduszkiem. - No to prędzej! - Co prędzej? Nie musisz tu na mnie czekać. - Ale! Nie muszę! Pani Olga powiedziała, że jak dziadek z domu wychodzi, to mam dziadka pilnować. - A to po co? - Żeby dziadek nie wykopyrtnął się gdzie na ścieżce. - Pani Olga by tak nie powiedziała. - Ja tak mówię, ale ona tak myśli. Stary Roch zamilkł na długo i nagle jakby sobie samemu opowiadać zaczął wymarzoną bajkę: - A ja któregoś dnia ubiorę się pięknie i pójdę sobie... - I dokąd? - roześmiała się Zuzanka. - Dokąd to dziadek pójdzie? - Twojemu ojcu naprzeciw, Tymonkowi naprzeciw. Już powinien wracać. Już żołnierze wracają. - Wracają - szepnęła Zuzanka. Urwała liść łopianu, przyłożyła go do oczu. - Ale dziadek niech mi się nigdzie nie wybiera i takich głupot nie opowiada. Naprzeciw! Dałaby mi pani Olga, że nie upilnowałam! Wychodzi dziadek? - Już, już wychodzę... - Prędzej! Straszne tu gorąco pod tym wychodkiem. I śmierdzi! I muchy więcej zażarte niż w domu. Niech się dziadek pośpieszy! - Przecież się śpieszę. - A pani Olga to najbardziej się boi, żeby dziadek nie umarł, zanim tata wróci. - Tak mówi? - spytał dziadek Roch, uchylając drzwi od wygódki. - Nie mówi, ale ja to wiem. Bo jak dziadek leży na łóżku i jeszcze czasem gębę tak strasznie we śnie rozdziawi, to pani Olga tylko popatruje i wciąż powtarza: - Boże, Boże! Żeby on już wrócił! - A jeszcze myśli o tym, że jakby jej mąż wrócił, to by musiała nas zostawić i polecieć do niego, polecieć za nim, bo przecież wciąż na niego czeka, więc jakby wrócił, to by musiała być z nim, a nie z nami, a dała tacie słowo, że jak długo będzie wojował... - Już nie wojuje - powiedział dziadek, szerzej uchylając drzwi. Stał za nimi w spodniach i kalesonach opuszczonych aż do pięt, chude nogi drżały mu z wysiłku. - Wiem! - krzyknęła Zuzanka. Siedziała dotąd na piętach wśród pokrzyw i łopianu, ale teraz opadła na gołe pod kusą sukienką pośladki, jeszcze raz potarła liśćmi oczy i powtórzyła boleśnie: - Wiem! To gdzie jest, jak już nie wojuje? - Tobie się zdaje, że z wojny to się wraca, jak z jarmarku. Zaraz nie puszczają. - Zaraz nie puszczają? - A nie! Jak ja z wojny wracałem... - O, Jezu! Znowu dziadek zaczyna? Dziadkowi się wojny kićkają. - Nic mi się nie kićka. Każdy ma swoją wojnę, z której wraca albo nie wraca. Tak już w Polsce jest. Będziesz się o tym uczyć w szkole. - Wybiorę sobie coś przyjemniejszego do uczenia. - Najpierw wszyscy muszą uczyć się tego samego. - Ja nie chcę - wzruszyła ramionami Zuzanka. I krzyknęła: - Już? Nigdy dziadek tak długo nie siedział. - Już nie siedzę. Tylko te sznurki od gaci gdzieś mi pouciekały. - Pouciekały... pouciekały, żywe są czy co? - Zuzanka z westchnieniem podniosła się spomiędzy wysokich łodyg pokrzyw i ogromnych liści łopianu, otworzyła drzwi wygódki i zaczęła ciągnąć ku górze opuszczone kalesony pradziadka, a gdy sięgnęły już pasa, znalazła tasiemki i zawiązała je mocno. - Teraz spodnie - nieśmiało szepnął dziadek Roch. - Spodnie to już dziadek może sam... - Nie mogę... Widzisz, jak to na starość z człowiekiem jest. A jaki byłem za cara! - Dziadku! - groźnie przestrzegła Zuzanka - znowu te głupoty zaczyna dziadek opowiadać! - Schyliła się i zaczęła teraz spodnie pradziadka ciągnąć ku górze, aż dosięgły pasa i można je było zapiąć na jeden ogromny guzik, a opuszczone szelki przerzucić przez chude ramiona. - Chodźmy - powiedziała. - Nasiedział się tu dziadek dzisiaj, jak nigdy. A ja się tych smrodów nawąchałam. I muchy mnie po nogach nacięły. Wzięła dziadka za rękę i szli razem ścieżką ku domowi. W sadzie zaczynały różowieć czereśnie i bielały już papierówki wśród zielonych liści. A za nimi, za płotem ciągnął się łan pszenicy falujący łagodnie pod czerwcowym wiatrem. - Ale jak pszenicę siałem - dziadek Roch nie mógł oderwać oczu od tego widoku - jak tę pszenicę siałem, to sił miałem jeszcze więcej niż za cara. Całe dwadzieścia morgów mógłbym obsiać, jakby nam ich Majchrzak nie obkroił. - Czort z nim! - powiedziała Zuzanka ciągnąc dziadka za rękę. - Tata się z nim policzy. Po południu przyszła Olga Asarowiczowa, żeby ugotować obiad, posprzątać, a także poprać uskładane od tygodnia brudy. Do dojenia krowy udało jej się - za dwa litry mleka dziennie - ugodzić sąsiadkę z pałacu, Sobolewską, która także oporządzała konia, ale na domową robotę u Dudów nie chciała już przystać, miała dosyć roboty przy swoich dzieciach, a może nie bez złośliwości myślała, że jak się ktoś zgodził żołnierzowi dzieci pilnować, to sam powinien się do tego przykładać. Olga zresztą uważała swoje obowiązki za zbyt absorbujące tylko wtedy, gdy jeździła do Warszawy, do biura poszukiwań rodzin, a robiła to raz na tydzień, uparcie i wytrwale, choć wiadomość mogła nadejść pocztą, za każdym razem mówiła jej to pani w okienku. W pozostałe dni tygodnia nawet chętnie chodziła do domu pod lasem. Po kilku godzinach lekcji spacer ten odświeżał ją, dodawał nowych sił, a i pogadać lubiła z dziadkiem Rochem, któremu musiała zdawać relację ze wszystkiego, co działo się w Łęgowie. Tego dnia jednak nie był tego za bardzo ciekaw. Zainteresowało go tylko to, jakim prawem Majchrzak zabrał się do rozbierania pałacowej kaplicy, która wprawdzie rozwalała się już za życia jaśnie pani, bo we wojnę nie było jej jak remontować, ale teraz, gdyby się wszyscy do tego wzięli... - Ale wziął się tylko Majchrzak - powiedziała Olga, zagniatając ciasto na zacierki. Zuzanka i Adaś nie spuszczali oczu z jej rąk. - I nie do remontu się wziął, tylko do rozbiórki. Powiada, że dom będzie budował. - A gdzie? - Podobno tu pod lasem. - Tu pod lasem? - dziadek uniósł się na łóżku. - Tak mówi. Z Sobolewską dziś rano rozmawiał. Że to miejsce najładniejsze w całej wsi. Trochę na górce i ściana lasu osłaniać będzie obejście, jak u Dudów. - Jak u Dudów, powiedział? - Sobolewska mi to powtórzyła, chyba nie kłamie. - To już mu się mieszkanie w pałacu sprzykrzyło? - Powiedział, że chce być na swoim. - Doszedł już do tego, że jednak pałac... - Stary Roch opadł z powrotem na łóżko. - Niechby ten Tymon już wrócił! - Niechby już wrócił! Nieposkromione westchnienie w głosie Olgi sprawiło, że przekrzywił ku niej głowę. Przypomniała mu się rozmowa z Zuzanką przed wygódką. - Niech się pani nie boi - powiedział, jakby chodziło o sprawę całkiem nieważną. - Czego? - nie bez podejrzliwego zainteresowania spytała Olga. - Że mogę umrzeć, zanim Tymon wróci. - Dziadku! - krzyknęła Zuzanka. - Już nigdy nic dziadkowi nie powiem. Nigdy! - O czym wy tu rozmawialiście? - Olga zmarszczyła brwi, nie zdołała ukryć przykrości. - Czy dałam powód...? Zuzanko? - Dziadek gada, sam nie wie co. Powiedziałam tylko... - Muszę czekać z tym na Tymona - ciągnął dziadek, nie zważając na to, co Olga z Zuzanką mówiły. - A jeszcze teraz, jak się dowiedziałem, że Majchrzak kaplicę rozbiera! - Co to ma do rzeczy? - bezwiednie spytała Olga. - Ma. Bo te cegły to się bardziej mnie należą. - Cegły? Na co wam cegły? - Na grobowiec. - Na... grobowiec? - Tymon mi go obiecał wystawić. Obok grobowca jaśnie pani. Rozmowa nie była zabawna, ale Olga, zapominając o przykrości sprzed chwili, ledwie zdołała poskromić uśmieszek. - Obok grobowca jaśnie pani? - Właśnie tam. I taki ma być, jak jaśnie pani. Z aniołem, co by wzlatywał do nieba. - O anioła będzie najtrudniej - Olga przygryzła wargi, żeby się nie roześmiać. - Wcale nie! W Brzostowicach drogę mają przez stary cmentarz prowadzić, nikt się już nie zajmuje tymi grobami, a na niektórych anioły stoją, do nikogo już nie należą, tylko je brać i na inny cmentarz wieźć; konia mamy. Tymon mi to obiecał. Jak na wojnę szedł, że jak tylko wróci... Olga podłożyła drzewa pod blachę i gdy woda w garnku zawrzała, zaczęła wrzucać na nią drobniutkie zacierki, pośpiesznie rwane z trzymanego nad garnkiem ciasta. Dzieci wciąż nie odrywały oczu od jej rąk. - Głodni? - spytała. - Nie dała wam rano Sobolewska mleka? - Dała - powiedziała Zuzanka. - Ale to było dawno! - westchnął Adaś. - Jest w szafie chleb - skarcił dzieci dziadek. - I małpi tłuszcz z Unrry, mogliście sobie wziąć. - To nie z małp ten tłuszcz - uśmiechnęła się Olga. - Nie ma w Ameryce tyle małp, żeby z nich tłuszcz wytapiać i przysyłać do Europy. - Ludzie tak mówią - upierał się dziadek. - Że to małpi tłuszcz. - Niedobry - stwierdziła Zuzanka. Adaś się też skrzywił. - Na niedzielę będzie masło? - Oboje zwrócili na Olgę pytające oczy. - Jak uzbieramy tyle śmietany, żeby było z czego zrobić... Nie wybieraliście dziś z garnka? - Adaś palcem wybierał - poskarżyła Zuzanka. Dziadek Roch niespokojnie poruszył się na łóżku, ale Zuzanka dodała bezlitośnie: - Dziadek też! - Raz aby oblizałem - z żalem przyznał dziadek. - Musisz od razu skarżyć? - No, już dobrze, dobrze - Olga potargała dzieci za włosy, może zrobiłaby to i z dziadkiem, gdyby stała bliżej łóżka. - Dziś dopiero wtorek, uzbiera się jeszcze śmietany do niedzieli. Zrobimy masło. - Pomogę pani - poważnie zgłosiła swą gotowość Zuzanka. - Zawsze mi pomagasz. Nie zrobiłabym bez ciebie. - W tym stwierdzeniu była nie tylko chęć sprawienia przyjemności Zuzance, ale i najszczersza prawda. To ona nauczyła Olgę robić masło, wyciągnęła ze spiżarni maselnicę, pokazała, jak należy się z nią obchodzić. Początkowo wiele trudu trzeba było włożyć, żeby - gdy ręce już omdlewały - na jej dnie pokazały się grudy masła, pływające w maślance, którą dzieci tak lubiły popijać gotowane zwykle na kolację kartofle. Ale się nauczyła! Wiele się tu nauczyła. Uczyła się przede wszystkim tych ludzi, z którymi teraz obcowała; co dnia dawali jej jakąś lekcję, choćby dziś... Aż do tej chwili była pewna, że stary Roch nie może wybaczyć Majchrzakowi podpalenia czworaków i wyprowadzenia z nich ludzi do pałacu. A oto on sam zapragnął mieć grobowiec obok grobowca jaśnie pani, z takim jak jej aniołem na gzymsie. Tak jak Majchrzak, a może nawet jeszcze jakoś bardziej niż Majchrzak pragnął się z nią zrównać. - Wiele się tu nauczyłam - szepnęła. - W mieście na nic pani ta nauka - mruknął dziadek - na nic się pani ta nauka nie przyda. - No, nie wiem - powiedziała. Któregoś dnia, w upalne popołudnie, gdy rozebrana do bielizny i tylko w spódnicy prała pościel z łóżka dziadka Rocha, bo wciąż się bała, że może księdza trzeba będzie do niego sprowadzić, tego dnia Zuzanka, siedząca z Adasiem na progu otwartych drzwi, powiedziała znienacka: - Żołnierz do nas idzie. I zerwała się, i stała wyprostowana z chudą szyjką wyciągniętą ku drodze, wyższa, niż naprawdę była, i całkiem dorosła w swoim radosnym, ale i bolesnym wobec niepewności oczekiwaniu. Olga rzuciła na blaszaną pralkę wykręcaną właśnie poszewkę, stanęła obok Zuzanki. Drogą szedł żołnierz. Dzieci milczały w rosnącym z każdą chwilą napięciu, dziadek Roch na łóżku przestał chyba oddychać, a i ona nie oddychała, stojąc na progu z jastrzębim wzrokiem utkwionym w nadchodzącego. Drogą szedł żołnierz. Był jeszcze daleko, był jeszcze sylwetką nieznanego człowieka, nadzieją i rozczarowaniem, możliwością tych dwóch uczuć, które dławiły gardła patrzących. Ale zbliżał się, zbliżał się coraz szybciej, prawie biegł i już przez to, że, choć zdrożony, tak się śpieszył do tego domu, jasnym się stawało... Olga patrzyła z oczyma pełnymi łez, chciała je powstrzymać, ale nie mogła. Coś się w piersi szarpnęło, coś urwało. Stach nie szedłby z workiem na plecach, z takim zwyczajnym żołnierskim workiem, i nie miałby rogatywki na głowie, w ogóle miałby na sobie inny mundur... Żołnierz przystanął, wyprostował się, podrzucił worek na plecach, długim spojrzeniem objął okolicę. Kim był - wracający z wojny, może zadawał sobie właśnie to pytanie? Jaką wiedzę niósł w sobie, jakie uczucia, których nie pozostawił poza sobą, choć trzeba było, trzeba by było je zostawić, gdy miało się brać w ramiona dzieci i kobietę. - Tata! - krzyknęła Zuzanka i wybiegła mu naprzeciw, a on także zaczął biec, Adaś rozpłakał się radośnie, za plecami Olgi zaskrzypiało gwałtownie łóżko pod zrywającym się z niego dziadkiem Rochem, więc i ona rzuciła się ku drodze, starając się zwalczyć w sobie niegodne tej chwili uczucie rozczarowania. Tymon jakby jeszcze wyrósł, a może tylko zeszczuplał, albo mundur czynił go takim, twarz miał opaloną i można było pomyśleć, że ze żniw wraca, a nie z wojny. Na naramiennikach miał dystynkcje sierżanta. - Tata! - krzyczały dzieci. - Tata wrócił! Podniósł oboje w górę, Zuzankę i Adasia, długo całował i pozwolił się całować, ale już patrzył na Olgę, która zapomniała, że jest tylko w staniku i spódnicy, że włosy nad czołem ma zlepione od potu, przyskoczyła do niego, objęła go razem z dziećmi i trzymała w ciasnym uścisku. - Jest pan! Jest pan nareszcie! Cały i zdrowy! - Pani Olgo! - szeptał nieprzytomny ze szczęścia, z odbierającej rozum radości. - Kochana, jedyna pani Olgo! Jednego dnia... jednego dnia nie przeżyłem bez myśli o pani. - My także - powiedziała Olga może niepotrzebnie aż z taką dobitnością - my także, wszyscy, myśleliśmy wciąż o panu. - Rozluźniła uścisk, cofnęła się, okrywając się własnymi ramionami. - Doczekałem się ciebie! - zawołał od progu dziadek Roch. - Pan Bóg pozwolił! - Stał oparty o framugę, drżącą ręką przytrzymując opadające kalesony, i czekał, że i jego Tymon uściśnie, a gdy to zrobił, odwrócił go ku zielonemu polu przed domem. - Popatrz, jaka piękna pszenica! - Piękna! - Przez cały czas czekałem, że wrócisz z wojny i zapytasz: kto ją posiał? - Kto ją posiał? - Ja, Tymonku - wyznał dziadek z dumą, tak jak to sobie układał od długich tygodni. - Kto inny mógłby to zrobić? Ja! - Nie! - nie chciał wierzyć Tymon. - To niemożliwe! Przecież dziadek tylko w łóżku leżał... - Ale wstałem, wiedziałem, że wstanę, jak tylko koń do nas przyszedł. Zuzanka! Wyprowadź konia! Dzieci rzuciły się do stajni i już po chwili odwiązany od żłobu Kasztan ukazał się w jej wrotach. Tymon podszedł do niego, wyprowadził na podwórze i najpierw niedowierzająco, a potem z wzrastającą czułością zaczął klepać go po grzbiecie. - Naprawdę nasz? - Przecież pisaliśmy. - Olga weszła do izby, wróciła na próg już ubrana, w bluzce. - Urzędowo poświadczone, że koń jest nasz. - No, no! - pokręcił głową żołnierz wracający z wojny. - Tyle pomyślności! Koń! Pszenica taka wspaniała. I ten zagon za nią też piękny! - Ale to już Majchrzaka - odezwała się Zuzanka. - Jak to Majchrzaka? - zlekceważył słowa Zuzanki Tymon. - Co ty wygadujesz? Długą ciszę, która teraz zapadła, przetrwał dziadek Roch, ale nie od razu, najpierw chrząknął, potem nos wytarł w podartą chustkę. - Nie pisaliśmy ci o tym na wojnę, bo może żal by cię chwycił, że wojujesz, a tutaj... Gdy dziadek zaczął, Olga postanowiła wyjaśnić wszystko do końca, choć patrząc w oczy Tymona trzeba było na to odwagi. - Zjawił się tu pełnomocnik do spraw parcelacji, zawiązał komitet parcelacyjny, Majchrzak został jego przewodniczącym. Nie uznano zapisów pani Zgorzenieckiej dla doktora Smolińskiego, a także dla pana. - Ale mogłem tę moją ziemię dostać z parcelacji! - krzyknął Tymon. Zrzucił z pleców worek, nie wniósł go nawet do izby, od razu było widać, że szykuje się biec do wsi. - I dostał pan - usiłowała powstrzymać go Olga. - Ale tylko tyle, ile dostali inni. Resztę - co ponad to - wziął Majchrzak... - Bo mu się to miejsce koło nas najbardziej podobało - dokończył dziadek. - Dom będzie tutaj budować. Cegły już zwozi. - Ja tego sukinsyna... - zaczął Tymon ledwie wydobywając głos ze zduszonego gardła. Nie zwracał uwagi na obecność Olgi i dzieci. - Ja go... - Rozmawiałam z pełnomocnikiem - powstrzymała go znów Olga. - Przyszłam tu na pole, jak tylko Zuzanka przybiegła, żeby mi powiedzieć, że je mierzą, powiedziałam, że pan walczy, ale on twierdził, że zapisy dawnych obszarników nie mogą być brane pod uwagę... - Ja i jego... - szarpnął się Tymon. - Dawno go tu już nie ma. Skończył robotę i wyjechał. - Znajdę go! Przysięgam Bogu, że go znajdę! A tego Majchrzaka... Znów odwrócił się, żeby biec do wsi, ale Olga wciągnęła go do izby, obie ręce położyła mu na ramionach. - Mając ten medal na piersi, nie będzie się pan chyba bić z Majchrzakiem? Ona dostrzegła go pierwsza, dziadek i dzieci dopiero wtedy, gdy to powiedziała. Wspięły się na palce, żeby lepiej go zobaczyć. - Tak błyszczy! - wołał Adaś. - Tak się świeci! - Majchrzaka niech pan sobie odłoży na później - dodała. - A teraz niech pan nam powie, co to za medal. Tymon dopiero teraz usiadł na ławie, z ulgą wyciągnął nogi przed siebie, choć starał się ukryć znużenie. - To medal "Za udział w walkach o Berlin" - powiedział. - Sierżanta także dostałem za Berlin. - Byłeś w Berlinie? - zachłysnął się dziadek. - W samym Berlinie! - W samym Berlinie! Przez tyle lat okupacji nazwę tego miasta wymawiano ze zgrozą. Nic bliższego o nim nie wiedziano, dziadek Roch na pewno, ale to wiedział, że tam był Hitler i stamtąd szły najgorsze dla Polaków i świata rozkazy. I oto teraz wnuk przychodzi z Berlina, z pobitego, pokonanego Berlina! Może był w miejscu, gdzie Hitler skończył ze sobą, może stał tam i patrzył na ten skrawek ziemi, kryjący mogiłę człowieka, który rozkazał tyle mogił, tyle milionów mogił wykopać dla ludzi. Przychodzi wnuk i mówi: Byłem w Berlinie! Jeśli czekało się takiej chwili, to los jest sprawiedliwy. Dziadek się rozpłakał. - Mam nadzieję, że Berlin wygląda tak samo jak Warszawa - powiedziała mściwie Olga. Tymon wyprostował się. - Podobnie. Olga rzuciła się do kredensu, wyjęła jedyną serwetę, jaka była w domu, nakryła nią stół. - Pan pewnie głodny! Nic nadzwyczajnego w domu nie mamy, ale jest chleb i mleko, masło i biały ser... - Ja mam konserwy. - Tymon przydźwigał swój worek i zaczął go rozwiązywać pod napiętym i ponaglającym wzrokiem dzieci i dziadka. Wyjął kilka puszek. - Te amerykańskie, te rosyjskie, a te niemieckie - mówił, otwierając je specjalnym nożykiem. Zapach wędzonki, peklowanego mięsa, oliwy i zaprawy pomidorowej z konserw rybnych rozszedł się po kuchni. Dzieci sadowiły się już na ławie, usiłowały dotknąć palcami otwartych puszek, żeby jak najprędzej powąchać i polizać nieznane, nigdy nie widziane jedzenie. Dziadek miał także na to straszną ochotę, spod oka patrzył na Olgę, żeby upilnować chwilę jej nieuwagi. Ale była wciąż przy stole, wyjmowała konserwy na talerze, kroiła chleb, nakładała dzieciom do ich misek przeznaczone dla nich porcje. Tymon patrzył w zamyśleniu na jej krzątanie się, na głowy dzieci zawsze ku niej zwrócone, choć teraz - gdy dopiero co się zjawił - on powinien być dla nich ważniejszy. Nie gniewało go to, cieszyło, dobrym sennym ciepłem ogrzewało serce. A jednocześnie zaczynał się w nim rodzić ból, rozterka pragnień niegodnych, najniegodniejszych w chwili, kiedy sam wrócił, kiedy miał szczęście wrócić z wojny. Wyjął z worka paczkę herbaty, kawy, pudełka sardynek, postawił przed Olgą. - To dla mnie? - zdumiała się zmieszana. - Dla pani - jego także ogarnęło zakłopotanie, choć od dawna układał sobie, jak to wręczy jej swój prezent. - Dla pani - powtórzył i prawie zaczął się tłumaczyć: - W Berlinie głód, ale magazyny wojskowe pełne. I wolno nam było zabrać coś... coś zdobycznego. Pomyślałem sobie, że herbata i kawa dla pani... Choć to taki skromny prezent, ale jakoś wyrażę nim moją wdzięczność... - Ach, po co o tym mówimy? - zaprotestowała Olga. - Wstąpiłem do pałacu, żeby od razu podziękować, żeby najpierw przed wszystkim innym to zrobić; drzwi do pani były zamknięte, a ja pomyślałem sobie, a ja od razu miałem tę nadzieję, że jest pani tutaj... - Co dnia tu jestem - powiedziała po prostu. - Poza czwartkiem, kiedy jeżdżę do Warszawy. Od męża wciąż nie mam wiadomości... Dziadek wiedział, kiedy się odezwać. - Opowiedz coś, Tymonku, strasznie było? Tymon wytarł swój talerz ostatnim kawałkiem chleba, milczał długo. - Opowiadania to jest na lata całe - rzekł wreszcie. - Tak - dziadek także wytarł swój talerz chlebem, dzieci zaczęły go naśladować, a Olga nie miała odwagi powiedzieć im, że nie powinny tego robić - tak, Tymonku. Tylko widzisz, ja już czasu nie mam. Mnie musisz opowiedzieć... - Od drogi dało się słyszeć skrzypienie wozu, dziadek Roch nie dokończył swojej myśli. - Majchrzak cegły wiedzie - powiedział gniewnie. Tymon poderwał się od stołu, ale Olga była szybsza, zastąpiła mu drogę w drzwiach. - Chyba z tym swoim medalem za Berlin na piersi - powtórzyła to, co mówiła już przedtem - nie wyjdzie pan bić się z Majchrzakiem? Cofnął się, usiadł ciężko na ławie. - A wiesz ty - spytał dziadek - skąd on te cegły wozi? - Olga patrzyła na niego błagalnie, ale udawał, że tego nie widzi. - Te cegły to z pałacowej kaplicy. - Jak to, z pałacowej kaplicy? - nie mógł zrozumieć Tymon. - A tak to. Zaczęli ją rozbierać, że niby sama się rozwalała. Jedni na budowę chlewików, drudzy, żeby stajenki przy czworakach podeprzeć, a Majchrzak - na budowę domu. - Nie chcę już o tym słyszeć. Przynajmniej dzisiaj. - Ale te cegły, to się chyba także mnie należą. - Dziadkowi? - zniecierpliwił się Tymon. - A na co? - Zapomniałeś już, że po pogrzebie jaśnie pani grobowiec obiecałeś wystawić? - O, dziadku! - jęknął Tymon. - Nie tylko mnie - zaperzył się Roch. - Dla całej rodziny powinien być. I Monikę się tam przeniesie, za życia tak blisko była jaśnie pani, i i po śmierci, kiedy czasy się zmieniły, mogłaby mieć przy jaśnie pani miejsce, tak jak i my wszyscy. - Dziadku! - krzyknął teraz Tymon. Ale stary Roch nie pozwolił sobie przerwać. - Właśnie się dowiedziałem, że w Brzostowicach drogę przez stary cmentarz mają prowadzić. Już się tymi grobami nikt nie zajmuje. Tam tyle pomników! I takiego anioła, jak u jaśnie pani, można by tam znaleźć... Pojedziesz? Konia przecież mamy. Bo czasu na to już mało, ja czuję, Tymonku, że bardzo mało... Dziadek wstał z ławy i wyciągnął się na łóżku. Powrót wnuka z wojny, niespodziewanie smaczna i obfita kolacja rozjaśniły mu twarz, teraz jednak przywołał jej dawny wyraz, rysy mu się zaostrzyły, policzki zapadły na bezzębnych szczękach, spiczasta broda zadarła się ku górze. W teatrze mógłby występować, pomyślała Olga z prawdziwym podziwem. - Czasu bardzo mało - powtórzył ciszej, zerkając na wnuka bolesnym okiem. - Dziadku - Tymon zerwał się i przysiadł przy nim. - Przecież ja nie mówię, że zapomniałem o swojej obietnicy. Tylko... Dopiero wróciłem, muszę odetchnąć. Dziadek pytał, jak tam było - nie chciałem dziś zaczynać moich opowieści, ale kiedy dziadek je usłyszy... Naprawdę należy mi się trochę wytchnienia. - A czy ja tego nie wiem, Tymonku? - dziadek poprawił się na łóżku, prawie uśmiechnął się oczyma do wnuka. - Nie mówiłbym o tym zaraz dzisiaj, tylko chciałem wiedzieć,, czy... pamiętasz? - Pamiętam - Tymona opuszczało wzruszenie. Bystro przyjrzał się dziadkowi. Ale jednak powtórzył: - Pamiętam! Prawie przez tydzień Łęgowo świętowało powrót Tymona z wojny. Z Berlina! Zapraszano go i goszczono, byli tacy, którzy obiecywali mu swoją pomoc w rozprawieniu się z Majchrzakiem; na usilne prośby Olgi Tymon jeszcze się z nim nie rozmówił, Oldze chodziło przede wszystkim o to, żeby ochłonął, żeby opuściła go gorączka doznanej krzywdy. Pamiętała, jak to było, kiedy bronił jej pokoi w pałacu, kiedy o mało co nie pozabijali się z najstarszym Strzelczykiem. Strzelczyka wspominała nie tylko ona. Oprócz Tymona on jeden poszedł z Łęgowa na wojnę. I do tej pory nie wrócił. Ostatni list, jaki od niego nadszedł, był pisany przed forsowaniem Odry. Matka - choć nie zapraszana - przychodziła wszędzie tam, gdzie goszczono Tymona, siadała w kącie, przysłuchiwała się temu, co mówił. Przyszła także do szkoły, jak nazywano pokoje Olgi w pałacu, gdy Tymon przybył tam, żeby opowiedzieć dzieciom o wojnie. Olga zapraszając go, nie tylko to miała na myśli, chciała pochwalić się przed nim swoimi osiągnięciami w nauce młodych łęgowian, nie przyszły łatwo, on powinien to zrozumieć najlepiej. Ale czy nauka mogła iść dobrze dzieciom, pasącym do późna bydło, pomagającym w obrządzaniu inwentarza, wyciągającym ze studzien niezliczoną ilość wiader wody rękami, które potem niechętnie otwierały zeszyty. Nieraz popadała w zwątpienie, patrząc na ich senne ze znużenia twarze. Ale pełniła swoje obowiązki z uporem, w którym było pragnienie świadczenia jakiegoś dobra w miejscu, gdzie sama dobra zaznała. Nie przyznawała się przed sobą, że w tej pracy było też paniczne pragnienie zapełnienia, zabicia czymś czasu w oczekiwaniu na powrót Stacha. Kiedy Tymon skończył mówić, a zgrzał się aż z tego wysiłku (bo czy kiedy przedtem przemawiał on do ludzi, choćby do takich małych - ale i ona, ona wśród nich była! - "tak, proszę jaśnie pani. Nie, proszę jaśnie pani", powtarzał najczęściej). Więc kiedy skończył, mokry jak mysz z wysiłku i od nie opuszczającego go uczucia, że to nie tak, nie tymi słowami, że w ogóle wojny nie da się opowiedzieć - dzieci, czym prędzej wywołane przez Olgę do tablicy, zaczęły na niej pisać dyktowane zdania, liczyły, wypisywały daty z historii. Ochłonąwszy w końcu po długim czasie, Tymon poczuł się jak wizytator na lekcji, pamiętał to z czasów, gdy pani Zgorzeniecka posyłała go na nauką do miasta, nie przypuszczał, że kiedyś sam zasiądzie w pierwszej ławce i będzie się przysłuchiwał odpowiedziom. Patrząc na tablicę, spoglądał także ukradkiem na Olgę. Wyładniała od zimy, od tego styczniowego dnia, kiedy idąc na wojnę widział ją po raz ostatni, od tego październikowego, gdy zbiedzoną i zrozpaczoną zobaczył po raz pierwszy. Teraz policzki miała jak brzoskwinie, włosy, pojaśniałe nad czołem od słońca, lśniły przy każdym ruchu głowy - lato użyczało jej swojej świeżości i urody, w Warszawie, w jej smutnych murach nie byłaby taka ładna. Olga zauważyła spojrzenia Tymona, przysiadła obok niego na ławce. - Zuzanka! - zawołała. - Powiedz wiersz! Zuzanka stanęła przy tablicy, dygnęła. - Maria Konopnicka - zaczęła podniesionym głosem. Obielił nam nasze chaty@ nowy dzionek złoty;@ widniej, widniej teraz ludziom,@ co w niej do roboty.@ Do roboty - grodzić płoty,@ okopywać rowy,@ strzec na siłę, co nam miłe@ na ten roczek nowy!@ - Zenek! - Olga wywołała teraz z ławki młodszego Sobolewskiego. Szurnął nogami, zapatrzył się gdzieś wysoko w odległy punkt na suficie. Daliście mi chleba, jak dębowy listek -@ jeszcze się pytacie, czy zjadłem go wszystek.@ Gdy Zenek wrócił na swoje miejsce, Olga uniosła się nieco w ławce, obróciła się do dzieci. - To, co dostaliście - powiedziała - to na początek kromka rzeczywiście cienka, jak dębowy listek. Reszty musicie dorobić się sami, porządnej pajdy chłopskiego chleba. Tymon uśmiechnął się nieznacznie, ale dostrzegła to. - Dlaczego się pan uśmiecha? - spytała cicho, żeby dzieci nie słyszały. - Bo pomyślałem, że mogłaby pani być oficerem politycznym w wojsku. - Ja? - speszyła się. - Dlaczego? - Bo to samo mniej więcej było we wszystkich pogadankach. Ściągnęła brwi. - A co innego należy teraz ludziom mówić? - Ależ tak, właśnie to. - Tymon wciąż się uśmiechał. - Tylko... nie spodziewałem się, że usłyszę to od pani. - A dlaczego nie ode mnie? Teraz Tymon się speszył. - Sam nie wiem. - A ja wiem - Olga opuściła głowę. - Bo pan myśli, pan nauczył się myśleć, że nie wszyscy w kraju pragną, żeby tu z dnia na dzień było lepiej. I dziwi się pan, że ja, oficerska żona, mówię tak do dzieci i nie boję się, że kiedyś ktoś weźmie mi to za złe. Ale ja... - urwała, rozglądnęła się po klasie swojej szkoły. - Agnieszka! - wywołała chudą dziewczynkę z ławki pod oknem. - I ty powiedz swój wierszyk. Mała wyszła przed ławki, ale nie zaczynała deklamować, patrzyła na Olgę pytająco. - To piosenka, proszę pani. - Oczywiście, piosenka - poprawiła się Olga. - Zaśpiewaj! Dziecko chwyciło się pod boki, zakołysało się tanecznie. Nie boję się mowy ani obmowiska,@ niech ludzie gadają, jak im starcza pyska.@ - No widzi pan, jak pasuje! - roześmiała się Olga. - Dzieci mi znoszą stare ludowe porzekadła, wierszyki i piosenki. Od kiedy nauczyły się pisać i uwierzyły mi, że to ważne, co ludzie mówią, zwłaszcza starzy, wciąż coś w domach zapisują i znoszą mi, jak jakieś odnalezione skarby. - I po co to pani? - spytał Tymon ze smutkiem. Zrozumiała właściwą treść tego pytania. - Będę miała pamiątkę. I chyba jakieś pamiątki zostawię tu po sobie. Ale po co mówić o pamiątkach? Z Warszawy do Łęgowa tak blisko. Kiedy mąż wróci, zamieszkamy oczywiście w Warszawie i będę mogła tu przyjeżdżać, jeśli mnie zaprosicie. - Ja zapraszam! - odezwała się Zuzanka, stojąca najbliżej Olgi. Dzieci wstały z ławek, zrozumiały, że to już koniec tej odświętnej lekcji i że mogą teraz posłuchać, o czym pani rozmawia z Tymonem Dudą, który tylko jedyny z Łęgowa był na wojnie. Ale Olga cofnęła je do ławek. - Zapomnieliście? Wystąpiła teraz Zosia Mielczarkówna, najstarsza córka byłego karbowego pani Zgorzenieckiej. Trzymała przed sobą przywiędnięty nieco i potarmoszony bukiet piwonii. - Dziękujemy panu sierżantowi, że do nas przyszedł - wyrecytowała wysokim, załamującym się z przejęcia głosikiem. - I że... - patrzyła na Olgę struchlałym wzrokiem. - ...że był... - podpowiedziała Olga. - ...na wojnie! - ucieszyło się dziecko. - I gdzie? - musiała się wciąż dopytywać Olga. - W Berlinie! - zakończyła triumfalnie Mielczarkówna. Wepchnęła żołnierzowi w ręce sfatygowany bukiet. Przyjął go równie niezręcznie. Powinien powiedzieć, że to on, on im dziękuje, że mógł opowiedzieć im, choć tak nieudolnie, o swoich przeżyciach, o ludziach, którzy go trochę upodobnili do siebie, gdy zza Panabożego pieca w Łęgowie wyjrzał na wojenny świat, i że kiedyś... może kiedyś potrafi opowiedzieć im więcej i lepiej o małym poruczniku, który przeżył klęskę Warszawy, ale miał szczęście przeżyć także klęskę Berlina, o księdzu kapelanie nazywanym w pułku "świętym Mankiem", bo nie pozwalał myśleć o zemście, tylko o naprawianiu splugawionego świata, o Lowce Kurczaginie z syberyjskiej wsi Lesogorka, poległym w Berlinie już po zakończeniu wojny, w pół godziny po zakończeniu wojny, ponieważ niemieckie dzieci nauczono nienawiści, najważniejszej dla nich zasady... Przypomniało mu się spojrzenie małego Niemca, który rzucał granaty. Patrzył w oczy dzieci przed sobą, myślał: czy i one...? Wojna była złym wychowawcą, najgorszym z najgorszych. - Dziękuję - powiedział. Wyłowił z gromadki cofniętą już między dzieci Zosię Mielczarkównę, pocałował ją w czoło. - Pamiętajcie o żołnierzach! Kiedy wracał już do domu z Zuzanką, uwieszoną u jego ręki, usłyszał za sobą kroki. Odwrócił się, przystanął. - Czy chcecie ze mną porozmawiać, Strzelczykowa? - zapytał. - Bo wciąż chodzicie za mną, zjawiacie się tam, gdzie ja... Kobieta zbliżyła się, naciągnęła chustkę na czoło, jakby raziło ją słońce. Była jeszcze młoda, w samej sile wieku, tylko oczy miała stare, bez blasku. - Chciałam cię zapytać, Tymon - zaczęła - czy jak poszliście z moim Staśkiem na wojnę, to byliście w jednym oddziale? - Nie. - Dlaczego? - zapytała ostro. - Bo ja służyłem w wojsku przed wojną i byłem już wyszkolonym żołnierzem, a on musiał przejść najpierw przeszkolenie... - A nie dlatego, że nie chciałeś być z nim razem, że pamiętałeś mu tę bijatykę o pokoje nauczycielki w pałacu? - O czym wy mówicie? Kobieta skierowała wzrok ponad głową Tymona. - Bo tak czasem jest - powiedziała cicho - czyjaś zapiekła złość może człowieka do zguby doprowadzić. - Straszne rzeczy gadacie, Strzelczykowa - Tymon wziął ją za ramiona, potrząsnął. Nastrój, w którym wyszedł ze szkoły, opuścił go w jednej chwili. - Przysięgam, że anim o Staszku pomyślał, jak tylko wdziałem mundur i wszedłem w piekło, które zaczęło dziać się wokoło każdego dnia. Wszystko, co było przedtem, wydało mi się nieważne i aż śmieszne. Patrzyła teraz mu w oczy uważnie, z niedowierzaniem. - Prawda to, Tymon? - Na szczęście swoich dzieci przysięgam! Co wam do głowy przychodzi? - To nie mnie. Ludzie tak we wsi gadają. - Są tacy? - Tak. Dziwią się, że Stasiek, największy zabijaka w Łęgowie, a wojna go zmogła. - Na wojnę nie ma mocnych. Co też ci ludzie - Tymon pokręcił ze smutkiem głową. - Serce wam szarpią. I... mnie. - Tata? - spytała Zuzanka, gdy w milczeniu zbliżali się do domu. - Stało się coś? A było tak ładnie! - I jest ładnie, Zuzanko - powiedział. A myślał, że w tej wsi nie tylko radość czekała na wracającego z wojny żołnierza. Z Majchrzakiem się jeszcze nie rozprawił, a w dodatku okazało się, że nie wszyscy ludzie widzieli go w chwale. Może lepiej było być dla nich poległym bohaterem. Polacy zawsze najwyżej cenili poległych bohaterów, od wieków. A w Łęgowie, pomyślał, wiele było do zrobienia. Najpierw jednak musiał się wziąć do roboty, do której smaku nie czuł, ale dziadek nalegał, nie mógł mu sprawić zawodu; ponaglał go zasłabnięciami wróżącymi rychły koniec, a w łóżku umiał leżeć sztywno i prosto, jak w trumnie. Olga wciąż trzymała w szafie u Dudów czystą pościel dla dziadka na wypadek, gdyby księdza trzeba było do niego sprowadzić, a tymczasem któregoś dnia zobaczyła go siedzącego obok Tymona na wozie i trzymającego za szyję obetkanego słomą anioła, żeby się nie obtłukł podczas jazdy na nierównościach drogi. Dzieci, wzbijając tumany kurzu bosymi stopami, biegły za wozem, starszym także przychodziła na to ochota, widok był niezwykły. Olga nie od razu, nie z tłumem, a dopiero wtedy, gdy już wracał z cmentarza, także tam się udała. Obok grobowca jaśnie pani wznosił się drugi, może jeszcze okazalszy, a Tymon przy pomocy Sobolewskiego windował właśnie na niego białego anioła, tak samo jak u jaśnie pani wzlatującego w niebo z gzymsu wieńczącego przednią ścianę. Olga przysiadła obok dziadka Rocha na ławeczce przy grobowcu jaśnie pani. - Takiego anioła skądś wytrzasnąć! - powiedziała z żartobliwym podziwem. - Mówiłem przecież, że w Brzostowicach - dziadkowi oczy rozbłysły - mają drogę przez stary cmentarz prowadzić. Zabraliśmy go stamtąd. I tak by go pogruchotali, a nam się nadał w sam raz. - W sam raz! - powtórzyła z zachwytem za dziadkiem Zuzanka. - Akurat taki, jak u jaśnie pani. - Nawet lepszy - odezwał się Sobolewski, ocierając pot z czoła - nawet lepszy niż u jaśnie pani. Bo tamten jakiś dziwaczny, a ten jak żywy. Tymon milczał, umacniając cementem anioła na gzymsie. Olga powiedziała więc nie do niego, a do Sobolewskiego, ale on chyba także to słyszał: - Nie za wiele pojęliście z istoty zmian. - Czekała, żeby się odezwał, żeby jej powiedział, że przemawia jak oficer polityczny pułku - on jednak milczał i podrzucał cement pod kolana anioła. Mówiła więc wciąż do Sobolewskiego: - Pałac zajęliście na mieszkania, dymią z niego te wasze rury od piecyków, jak z jakiej strzelnicy, a to budowla zabytkowa, z siedemnastego wieku. - Już to pani nam kiedyś mówiła - zauważył Sobolewski nieuprzejmie. - I nie przestanę powtarzać; cóż stąd, że teraz już nie jaśnie państwo, ale wy mieszkacie w pałacu, skoro to już nie jest pałac. - Wiem - powiedział Sobolewski krótko i niechętnie. - Nie on was odmienił, ale wy zmieniliście go na swoje podobieństwo. - Wiem - powtórzył Sobolewski. - Wiecie o tym? - spytała z kpiącym niedowierzaniem. Tymon dopiero teraz zwrócił ku niej głowę. - Tak - powiedział. - To jakby człowiek coś złapał, a nie złapał. Dosięgnął czegoś, a nie dosięgnął. Ale jest ziemia, której ludzie przedtem nie mieli, a teraz mają. Ona nauczy ich żyć jak należy. - Muszą ją pokochać, a nie tylko cieszyć się z jej posiadania, z tego, że komuś ją zabrano. - I teraz czekała, żeby powiedział, że przypomina tym mówieniem oficera politycznego. Ale nie powiedział. A może oficerowie polityczni wcale nie mówili, że ziemię trzeba pokochać... Tak myślała ona, obca tu i nie należąca do tutejszych spraw, gdy opuściwszy cmentarz postępowała przy Tymonie obok wozu, na którym siedział dziadek z Zuzanką. Patrzyła tylko na życie tych ludzi, może lepiej je rozumiała, patrząc jakby z oddali. On bał się, że niedługo pewnie już jej tu nie będzie, a myślał, o Boże! - odważał się myśleć niedorzecznie i zuchwale, że wiele by dokonał, o wiele więcej by dokonał, gdyby miał tę kobietę przy sobie. XIV Napiszcie swój życiorys - powiedziano mu w powiecie. Dostał jeszcze ankietę do wypełnienia i nie wiedząc, czy to mu na dobre czy na złe się obróci, zaraz po powrocie do domu zabrał się do pisania. Czas akurat przed żniwami, roboty nie było zbyt wiele, przy domowej krzątała się Sobolewska, która po śmierci męża gospodarstwo zostawiła najstarszemu synowi, a sama zgodziła się do Tymona jako zupełnie samodzielna gospodyni, co chyba satysfakcjonowało ją najbardziej. Sprawowała się teraz w kuchni cicho, papiery, które Tymon przed sobą na stole w pokoju rozłożył, i pióro w jego ręku budziły w niej szacunek dla jego pracy, na pewno trudniejszej, a już niechybnie ważniejszej niż wszystkie inne. Tymon cieszył się, że nie chcąc mu przeszkadzać, nie wchodziła do pokoju i mógł ukryć przed nią swój ciężki mozół, na pewno powszechny przy pisaniu życiorysów, tak często teraz "zadawanych" ludziom w całym kraju. Do zakończenia wojny szło mu gładko. Bo w tych wspomnieniach w notowaniu tamtego czasu nie było nic przykrego. Dawno pogodził się z odebraniem go ze szkoły przez panią Zgorzeniecką, a służba u niej nie pozostawiła w nim żadnych zadr, powiedziała przecież: auta nie kupowałam dlatego, że co bym wtedy z tobą zrobiła? I z wojny, choć taka straszna, nie utkwiło mu w pamięci nic przykrego. Bo na wojnie, jak i przedtem w Łęgowie, nic od niego nie zależało, nie podejmował decyzji, które by mu potem latami całymi cierniem w piersi tkwiły. O kilku latach powojennych nie było właściwie co pisać. Gospodarzył na tych morgach, które mu z parcelacji zostały, dzieci rosły, chodziły do szkoły w pałacu, a uczyła w niej wciąż Olga Asarowiczowa, jej mąż nie dawał znaku życia, a on był chyba - podle i niegodnie - szczęśliwy. O tamtych latach można by jeszcze napisać, że na jesieni czterdziestego ósmego, dopiero na jesieni czterdziestego ósmego umarł dziadek, choć już w czterdziestym piątym go tym straszył. Kiedy grobowiec mu postawił, dziadkowi poprawiło się nawet tak bardzo, że prawie co dnia chodził na cmentarz i na ławeczce przy grobowcu jaśnie pani siadywał, jak stróż jaki albo krewny, który nie opłakał jej jeszcze do końca. Kazał sobie jednak wkrótce osobną ławeczkę zrobić i na niej nieraz przesiadywał do zmroku, aż musiał iść po niego z Zuzanką, bo może by wcale na noc do domu nie wrócił. Kiedy go czasem cicho z tyłu naszli i znienacka w twarz zajrzeli, robił wrażenie, jakby się modlił i wcale się nie wypierał, gdy go o to zapytali. - Na zapas się modlę - powiedział. - Jak to, na zapas - zaśmiała się Zuzanka. - A bo to ja mogę być pewny, że ktoś tu za mnie choćby zdrowaśkę odmówi? - Dziadku! - niech dziadek robi swoje, a my tu co dnia będziemy na pacierze przychodzić. - Zażartował, a potem żałował tego, bo dziadek wziął to poważnie. - Naprzykrzyłem się? - zapytał, pochyliwszy głowę. - Na żartach się dziadek nie zna? - A znam się, znam, ale nie każdy mi się podoba. - Mnie też nie - powiedziała Zuzanka. - A na pacierze co dnia i tak bym nie przychodziła, bo czasu nie mam. - Co - czasu nie masz? - uśmiechnął się do córki, która nieraz go zadziwiała. - Bo co? - Bo muszę się uczyć. Pani - na Olgę mówiła teraz Zuzanka tak, jak inne dzieci - wciąż powtarza, że muszę się uczyć. Dużo i długo. - Długo? - nie zrozumiał. - Tak, długo. Bo pani mnie na ludzi wykieruje. Nie lubił tego słowa. Pani Zgorzeniecka, gdy posyłała go do gimnazjum, też mówiła ojcu, że mu syna na ludzi wykieruje. I nie wykierowała. Ale może Oldze trzeba było wierzyć? Odkrywała w Zuzance nieprzeciętne zdolności i wciąż mu o nich mówiła. A więc Adaś miał zostać na gospodarce, a Zuzanka... Tak, pasowała do miasta, rosła pięknie, ślepia jej się świeciły, jak gwiazdy; choć ojciec - musiał to przyznać. - Pani widocznie wie, co mówi - zakończył tę rozmowę pełen nadziei. Bo to były te lata, które do życiorysu właściwie się nie nadawały. Uśmialiby się ci, co mieli go czytać, gdyby napisał, że w tych latach po prostu był szczęśliwy. Ale czy to kogo obchodziło? Nie, to nikogo nie obchodziło, to naprawdę nie nadawało się do życiorysu. Mógłby wprawdzie napisać, że założył sad, że zamierzał poważnie zająć się sadownictwem, bo nawet później zdobył odpowiednie wykształcenie na zaocznych kursach, ale to by chyba zabrzmiało jak pretensja, że tyle stracił. Bo już się zbliżał ten czas, te miesiące, tygodnie i dni, zapełnione, zatłamszone zebraniami, dyskusjami, namowami, o których od razu było wiadomo, czym się zakończą. Te dni tkwiące zadrą w sercu, zadrą nie do wyrwania, że nie potrafił się oprzeć, nie potrafił się przeciwstawić on właśnie ze swoim medalem za Berlin, a zawsze go przypinał, gdy szedł na zebranie, on z papierem, w którym było napisane, że sam Stalin dziękuje mu za zdobycie Złotowa i Wałcza, on, jedyny kombatant w Łęgowie, w tamtej sprawie trzeba było użyć tego słowa. To była przecież nieprawda, okrutna nieprawda, że dobrowolnie, że z własnej ochoty i z rozumienia, że będzie lepiej - ludzie ziemię do spółdzielni oddawali. Nie ze zrozumienia, ale ze strachu! Z jednego z tych strachów, które w tamtych latach krążyły po Polsce. I on się mu nie przeciwstawił. Czy dlatego, że ludzie nie Majchrzaka, ale jego upatrzyli sobie na przewodniczącego? Jak już tak ma być, mówili, to niech chociaż nie Majchrzak, który parł do tego, ale Tymon Duda przewodniczącym zostanie. Zgodził się. Zgodził się także i dlatego, że zaświtała mu myśl o szkole, którą by spółdzielnia mogła wybudować, nową, prawdziwą szkołę dla dzieci z Łęgowa i okolic, ale przecież... i dla niej, dla tej, o której myślał, że wciąż będzie w niej uczyć. Szkoły oczywiście nie dało się tak prędko wybudować, ale Majchrzaka ugodził natychmiast w najczulsze miejsce; łasy był na zaszczyty, a tu ludzie nie jego chcieli na przewodniczącego. Rozprawił się więc z Majchrzakiem jeszcze raz, bo to, że mu cegły rozbijał i rozrzucał z dopiero co postawionego muru, było za mało. Wyspać się tylko nie mógł i musiał także nocami pilnować stawianego w bliskim sąsiedztwie Dudów domu. Nie wspomniał o tym - skądże? - w życiorysie ani w tym, ani w innych, pisanych wcześniej, choć nieraz nachodziła go ochota, żeby odnotować, zapisać, komuś pod nos podsunąć to, co przeżył, wróciwszy z wojny, co zastał po powrocie z wojny - na swojej ziemi, powinien by napisać, ale pewnie szkoda by mu było na to nieprawdziwe słowo atramentu. A to przecież było ważne! Bo wtedy właśnie - dopiero później to sobie uświadomił - zaczęto mu perswadować, wy_per_swa_do_wy_wać przywiązanie do ziemi. Długo się nią nie nacieszył, w ogóle długo się nią nie cieszyli ludzie, którzy otrzymali ją z parcelacji. A lepiej by na niej rósł chleb, gdyby chłop mógł myśleć, że ona własna, że i w przyszłym roku będzie na niej stał. Tyle wieków chłopskich pragnień przekreślono gdzieś tam na górze jednym pociągnięciem pióra. Ale czy trzymała je ręka, która przedtem orała i siała, która umiała chwycić kosę czy sierp? Gdyby to była taka ręka, to by chociaż zadrżała. Więc o latach w spółdzielni, o jej zakładaniu, a potem rozbiciu powinien by pisać, ale okrutnie mu się nie chciało. A chciało mu się wrócić do czasu wcześniejszego, kiedy - jak myślał teraz z oddalenia - był szczęśliwy. Bo nawet w tym, że ten mur Majchrzakowi rozwalał, było coś pięknego. Tak, pięknego! Ludzie w Łęgowie zaczęli bać się, że się z Majchrzakiem pozabijają, że musi to się tym skończyć, więc i ją, Olgę, o to strach obleciał i zjawiła się któregoś wieczoru w jego domu z kocem i poduszką pod pachą i powiedziała, że będzie tu spać. - Co? Dlaczego? - zdumiał się. - Stało się coś w pałacu? - W pałacu nic się nie stało. Ale tutaj może się coś stać. Przyszłam pana przypilnować. Powinien by się może roześmiać, bo już zaczynał rozumieć, ale ona zakończyła bardzo poważnie i surowo: - Nie wyjdzie pan w nocy z domu, żeby ścianę Majchrzakowi łomem rozwalać, kiedy ja tu będę w kuchni spała. A sen mam lekki, usłyszę. - Ale w kuchni śpi dziadek - powiedział coraz bardziej ubawiony. - Ja pójdę na siano do obórki - od razu zdecydował się dziadek. - Nawet o tym myślałem. W letnie noce na sianie najprzyjemniej. A pani niech go pilnuje - zwrócił się do Olgi, jakby to był jej obowiązek albo z czego innego wynikało, że tak powinno być. - Niech go pani pilnuje, bo się z tym Majchrzakiem za łby wezmą i dopiero milicja ich rozdzieli. Albo grabarz. - O grabarzu nie myślę - powiedział chełpliwie. - Już za podpalenie czworaków oberwał ode mnie, to i teraz dam mu radę. Patrzyła na niego ze smutną naganą, tak jak na pewno patrzyła na dzieci w swojej szkole, i osiągnęła to, że się zawstydził. - Poważnie pani mówi? - zapytał. - Myśli pani tu spać? - Chyba pan widzi, że przyniosłam koc i poduszkę. - I... długo to tak będzie? - wyjąkał. - Aż się pan opamięta. Nigdy się nie opamiętam - chciał krzyknąć. Nigdy! A bo też wynalazła lekarstwo i radę na jego zawziętość! Takie lekarstwo i radę! Nic cudowniejszego nie mogła wymyśleć! Prawie strącił dziadka z jego wyrka, zgarnął i wyniósł jego pościel na ławkę przed domem, skoczył do szafy, gdzie miał - na szczęście - czyste przścieradło. Ręce mu się trzęsły, gdy je rozścielał na łóżku, a ona na to patrzyła. - Mam nadzieję, że to szybko nastąpi - powiedziała. - Co? - zapytał, bo od swoich myśli weselnych zapomniał, o czym rozmawiali. - Że się pan opamięta! - powtórzyła. No, nie wiem, chciał powiedzieć, ale to by zabrzmiało jak żart, kiedy ona patrzyła tak surowo. Do licha! Nauczycielka! - pomyślał wtedy pierwszy raz. - Opamięta się pan? - zapytała. - Nic jeszcze nie postanowiłem - odpowiedział i czekał, że wreszcie krzyknie na niego, że go obruga, jak święty Michał diabła, rzuciła jednak tylko swoją poduszkę i koc na zasłane czystym prześcieradłem łóżko i przysiadła na jego brzegu. - Poczekam - powiedziała. - Mamy kwaśne mleko! - zawołał dziadek. - Świeżutkie! Wczoraj nastawione. I młode kartofelki! Podebrałem Majchrzakowi z jego zagonu - wyznał, wcale nie zawstydzony, nawet uradowany swoją sprawką. - Sam sobie winien, jak je tak blisko naszego domu posadził. Poczęstujemy panią! Zuzanka! Naskrob kartofli! - Jadłam już kolację - powiedziała Olga z niezbyt stanowczym sprzeciwem. Pewnie miała ochotę na poczęstunek, ale myślała równocześnie, czy powinna jeść kradzione bądź co bądź kartofle, czytał to w jej twarzy. Chciał jej to powiedzieć, ale wciąż bał się żartować, kiedy miała zmarszczkę między brwiami i ani cienia uśmiechu w oczach. Podniosła się jednak z łóżka i rozejrzała za koszykiem z ziemniakami. - Pomogę Zuzance - powiedziała, nie patrząc na nikogo. - A ja cebulkę przysmażę! - dziadek miał najwidoczniej swój dobry dzień. - Rozpalę ogień i cebulkę przysmażę! - Ja to zrobię - powstrzymała go. - Przecież tak długo... dość długo to robiłam. No i z takiego, dość cierpko zapowiadającego się wieczoru, zrobiło się prawdziwe święto. Wielkanoc, albo Boże Narodzenie! Nie o to chodziło, oczywiście, co stało na stole - choć młode ziemniaki, okraszone cebulką i jeszcze na dodatek posypane młodym koperkiem przyniesionym przez Zuzankę także z Majchrzakowego pola pachniały cudownie - nie chodziło o jedzenie, ale o to, że tak tu sobie siedzieli wokół stołu, jak rodzina... Odważył się tak pomyśleć. Tylko raz i z równoczesnym westchnieniem do Boga, żeby go nie pokarał za zuchwalstwo. Ale jednak pomyślał. Aż mu się gorąco zrobiło, aż go pot oblał. Musiał tak pomyśleć, patrząc na rozpromienionego, uzdrowionego prawie dziadka, rozradowaną Zuzankę, na zapatrzonego w panią z Warszawy Adasia. Bo te jego dzieciaki ją kochały, widział to. Nie mógł tego nie widzieć. Po skończonym jedzeniu sam zabrał się do zmywania, choć mu na to nie chciała pozwolić. Szarpali się nad miską z gorącą wodą i pewnie by może co stłukli, on na pewno, ale Zuzanka wdała się w tę nie wiadomo dlaczego aż tak ważną dla nich obojga sprawę. - Ja pozmywam! - krzyknęła. - A wy idźcie przed dom! Już słychać jak żaby kumkają nad rzeką. Jego kochana córka! Zawsze wiedziała, co powiedzieć. Poczuł się nagle winny wobec Zuzanki. Odsunął papier, na którym zaczął pisać życiorys, spojrzał na zegarek. Czy zdążyłby pojechać do Warszawy i złapawszy taksówkę przed dworcem zjawić się tam, gdzie zdawała egzamin? Ale nawet nie wiedział, gdzie go zdaje. Na medycynę - ale gdzie to było, nie miał pojęcia. Sama wszystko załatwiała, sama złożyła papiery, od dawna przekonana, że musi być lekarzem, tylko lekarzem, a gdy będzie stara, aż profesorem! Może inni rodzice towarzyszyli swoim dzieciom, zgłaszającym się na egzamin? Ale czy to by ich nie peszyło? Nie wiadomo dlaczego wyobraził sobie, że bardzo by to speszyło Zuzankę. Bo już zauważył przed samą maturą, kiedy przywiózł do internatu kosz czereśni dla niej i dla koleżanek, które go od razu obstąpiły - już wtedy zauważył... Nie, nie chciał teraz o tym myśleć. Niech będzie taka samodzielna, jeśli tego pragnie, pomyślał. Więc tamtego wieczoru, tamtego wieczoru, kiedy Olga przyszła go pilnować, żeby znów nie rozwalił Majchrzakowego muru - wyszli przed dom i usiedli na ławce. Dziadek zaniósł swoją pościel na siano do obory i usiadł razem z nimi, ale po chwili gdzieś poszedł, zabierając Adasia. Od łąki, na której poprzedniego dnia skosił trawę, szedł zapach przysychającego siana. Bardzo lubił ten zapach, powiedział jej to i zapytał, czy ona także? Tak, ona także bardzo go lubiła. Upajająca, powiedziała o tej letniej, wiejskiej woni. To go powinno ośmielić, żeby coś wreszcie rzekł, ale siedział jak sparaliżowany. A przecież, skoro przyszła, żeby go pilnować... i nawet podebrane Majchrzakowi kartofle z nimi jadła, więc może... Naiwny był wtedy, więc tak myślał, teraz by tak nie pomyślał, już teraz - po tych trzynastu latach - wiedział po czemu miarka. A w dodatku żaby zaczęły rechotać coraz głośniej, jakby napraszały się nocy, żeby prędzej przyszła lipcowa noc, sprowadzająca zuchwałe podniecenie na wszystkie stworzenia. Ale to ona, nie on, powiedziała nagle: - Jak przyjemnie! Odezwał się głupio: - W pałacu, w parku... nie słychać żab? - Nie. Czasem idę kawałek w stronę rzeki... - Sama? - Sama. Z kim miałabym iść? - Mógłbym przyjść... Mógłbym towarzyszyć... Milczała długą chwilę. - Ja lubię samotne spacery. Więc jakby w pysk dostał, na odlew. Ale nie dał poznać po sobie, że to odczuł. Zaczął mówić, jak to nieraz podczas swojej żołnierskiej zimy, gdzieś pod Bydgoszczą, czy Wałczem, marzył o lecie w Łęgowie, o upalnych dniach, kiedy się konie pławiło w rzece i skakało do niej z ich grzbietu, a woda była ciepła, jak podgrzana, nie chciało się z niej wychodzić. Ją także jakby uspokoił tą opowieścią, może by mu teraz nie powiedziała, że lubi samotne spacery, gdyby jej zaproponował, że przyjdzie, że mógłby jej towarzyszyć. Ale nie zaproponował po raz drugi. W nocy nie zmrużył oka. Ale nie dlatego, żeby wciąż myślał, że cement twardnieje między cegłami Majchrzakowego muru i on, gdy rano to zobaczy, pomyśli: Duda skapitulował, już pewnie da mi spokój - i nie dlatego, że ona spała w kuchni i może od tej bliskości roiło mu się coś w głowie... Nie mógł spać, bo zaczynał pojmować, że to trzeba jakoś inaczej - z taką kobietą... przy takiej kobiecie... dla takiej kobiety... Może potem, po kilku latach, gdy zaczęto przymuszać do spółdzielni, pomysł budowy szkoły zrodził się w nim ze wspomnienia tamtej nocy. Chyba tak. Ale wtedy postanowił, jakby na razie, co innego. Rankiem, gdy wypiwszy mleko zbierała się do odejścia, niezdecydowana, czy ma wziąć koc i poduszkę, czy i tę noc powinna tutaj spędzić, powiedział, że już może być spokojna, że już nie będzie się bić z Majchrzakiem ani muru mu rozwalać. Poczeka na inną sprawiedliwość, wymierzana pięściami może naprawdę już nie dla niego, jeśli ona tak uważa, niech tak będzie. A poduszkę i koc odniesie jej do pałacu Zuzanka, bo jakby to było, żeby szła tak z tym w biały dzień, jeszcze by ją ludzie wzięli na języki. Bardzo zdumiona obróciła to w żart. - Jak to, Zuzanko, idzie ta piosenka, co ją Agnieszka śpiewa? Zuzanka wzięła się pod boki. "Nie boję się mowy ani obmowiska,@ niech ludzie gadają, jak im starcza pyska."@ - Już to słyszałem - powiedział. - Piosenka piosenką, ale ludzi pani nie zna. Przykro by mi było, gdyby przeze mnie... Spoważniała. - Zgoda. Niech Zuzanka przyniesie mi to do pałacu. Sprawiedliwości w sporze z Majchrzakiem właściwie się nie doczekał, może dopiero po wielu latach, już za Gomułki, i co to była za sprawiedliwość? Tyle jej było, co kot napłakał. Sam się z niej obśmiał, odwróciwszy się do ściany, żeby ci, co razem z nim przy remoncie pałacu pracowali, nie widzieli, że się śmieje z takiego zasmarkanego triumfu. Bo Majchrzak stał w drzwiach salonu pani Zgorzenieckiej na pierwszym piętrze z wiadrem i szczotką w ręce, a nawet z kielnią, szpachlą i ogromnym pędzlem do malowania ścian; stał i patrzył pokornie. - Przyszedłem, żeby pomóc - powiedział niezbyt głośno i właściwie nie wiadomo, do kogo, najpewniej do samego siebie, bo jemu najbardziej to wyjaśnienie było potrzebne. - ...Żeby się przyczynić... Bo jak wszyscy?... Nie ten Majchrzak! Nie on, który przez to tylko, że w czterdziestym piątym do radzieckich czołgistów po rosyjsku umiał się odezwać, od razu za prowodyra się uznał i całym Łęgowem rządził i ludzi z czworaków wprowadził do pałacu, ziemię między nich podzielił, a sam sobie najpiękniejszy kawałek wykroił, w dodatku z Tymonowego pola. Nie ten, co na wszystkich zebraniach tylko o wrogach gadał, przed spółdzielnią i w czasie spółdzielni - choć na jego usprawiedliwienie można by powiedzieć, że w tamtych latach w całej Polsce tak gadano, cała Polska musiała mieć wroga, bez wroga ani rusz. A on, Tymon Duda, z medalem za Berlin na piersi, wciąż powtarzał, że całą siłę, jaką na wroga miał, wyładował na Niemcach, i jakich innych wrogów by jeszcze mógł mieć; uczucie nienawiści, które by musiał do nich czuć, wydawało mu się śmieszne przy tamtym. - Wy, Duda - mówił wtedy Majchrzak - czujności żadnej nie macie, a wróg czuwa! - Nie widzę wkoło Łęgowa ani jednego - odpowiadał mu. I to się sprawdziło, bo kto spółdzielnię rozszarpał? Sami swoi! Tak jak jaśnie pańskie przedtem, tak teraz rwali spółdzielcze sami poparcelacyjni i aż strach było wtedy w ludzkie twarze patrzeć. A spółdzielnia była wtedy mocna, że ani się nikomu nie śniło, żeby kiedyś taka mocna była. Ludzie nie mieszkali, nie gnieździli się już w pałacu, każda rodzina miała osobne mieszkanie, i nie tam w blokach jakichś, gdzie by się baby i tak o byle co kłóciły, a w osobniakach pięknie murowanych. Każdy był z ogrodem i sadem, a w sadzie obowiązkowo ule musiały stać, jako przewodniczący fioła miał na tym punkcie, ale wszyscy się z tym pogodzili. Więc nie dlatego, że spółdzielnia na psy schodziła, rozszarpali ją jednego dnia i naprawdę aż strach było wtedy ludziom w oczy patrzeć. - I gdzie ty masz tych wrogów? - spytał wtedy Majchrzaka, a on nic nie odrzekł. A kiedy potem przez dwa lata pałac stał pusty i niszczał, i kiedy uchwalili na gminnym zebraniu, że go sami w czynie odremontują i na coś pięknego przeznaczą (tak powiedział Mielczarek, były karbowy pani Zgorzenieckiej - na coś pięknego), Majchrzak zgłosił się także, choć można było wszystkiego się spodziewać, tylko nie tego. - Żeby się przyczynić... - powtórzył i stał przy drzwiach salonu z wiadrem i szczotką w ręce, a nawet z kielnią, szpachlą i ogromnym pędzlem do malowania. Wszyscy patrzyli na niego w milczeniu, a potem zaczęli powoli zwracać głowy ku niemu, ku temu, którego on ukrzywdził na majątku, a nawet na honorze, bo w Łęgowie niektórzy ludzie do tej pory uważali, że się Duda z Majchrzakiem należycie nie rozprawił. I właśnie on postąpił ku niemu krok i powiedział: - Dobrze, żeś przyszedł, Michał! Kupę roboty mamy. Od wojny po raz pierwszy powiedział mu po imieniu i jakoś to było możliwe. Od tego czasu, kiedy Olga przyszła go pilnować w jego własnej chałupie, żeby Majchrzakowi w nocy domu nie rozwalił, od tego czasu poprzez wszystkie te lata nienawiść wykapała z niego, jak woda z dziurawego wiadra i mógł mu teraz powiedzieć "Dobrze, żeś przyszedł, Michał!" I robotę mu wyznaczył, a Majchrzak nie obruszył się na to, że to on mu ją wyznacza. Chyba i to zrobił dla niej, dla tej swojej wciąż surowej i chłodnej, wciąż wpatrującej się w fotografię męża na biurku; uczyła już teraz w nowej szkole, ale żadne nadzieje z tego dla niego samego nie wynikały. Posadził pod oknem jej mieszkania bez i jaśmin, żeby miała tak samo, jak w pałacu, żeby towarzyszyły jej parkowe zapachy, do których się już przyzwyczaiła. Ławeczkę jej wśród tych bzów i jaśminów postawił, wygodną, z oparciem, ale nieczęsto z nią tam siadywał, bo płoszyła się, że ludzie to widzą, a sam kiedyś przecież powiedział, że nie chciałby, żeby przez niego... Nie nalegał, w niczym jej nie przynaglał, bo skoro tamten z Anglii wciąż nie wracał i żadna wieść nie nadchodziła, co z nim jest, i dobrze było, jak było; chciał, żeby to jego uczucie zachowało się czyste i przez obmowę nie splugawione, wierzył, że nadejdzie dzień, kiedy będzie mógł z podniesionym czołem wszystkim je obwieścić. Ale nie nadchodził, a baby wciąż się koło niego kręciły, dziwne, że coraz młodsze, niektóre bez majtek latające pamiętał, a teraz panny z nich porosły i ślepiami za nim wodziły. Starsze też o nim nie zapomniały. Choćby młynarzowa. Owdowiała i przez to stała się jeszcze bardziej do niego pasująca, wszyscy ze wsi o tym mówili. Więc musiał jej unikać, czasem tylko w kościele na nią z tyłu albo z boku popatrzał, ale wtedy myśli mu w głowie zaczynały się roić wcale nie kościelne, aż musiał oczy przymykać i pacierz ruszającymi się wargami prawie na głos odmawiać. Bo z młynarzową łączyło go najwięcej. Cechna, mówił do niej kiedyś, leżał na niej, jak na pierzynie i jeszcze lepsza od pierzyny się wydawała, bo kołysała go sobą i mruczała coś usypiająco pod jego ramieniem, którym ją przygniatał. Nieraz piekła go ochota, żeby pójść do niej, ale to by znaczyło, że to, co miało być czyste, już by czyste nie było, i wcale nie dlatego, żeby się może chodzenie do młynarzowej wydało, ale że on sam przed sobą już by tej czystości nie czuł. Nocami palce sobie obgryzał, a rano rąbał drzewo, aż drzazgi po całym podwórzu latały. Sobolewska uchyliła drzwi. - Nie przeszkadzam? - spytała słodziutko, wciąż przejęta szacunkiem dla jego ślęczenia nad papierami, więc przykrył je czym prędzej, żeby nie zobaczyła, że tak mało napisał, i dopiero wtedy zawołał: - Nie! Skądże? A co tam? - Poziomek trochę przyniosłam ze śmietaną. Niech Tymon zje. Siedzi nad tymi papierzyskami od rana... Mówiła mu po imieniu, jak za dawnych czasów, kiedy wszyscy u jaśnie pani służyli; to, że prezesem spółdzielni był przez kilka lat, a potem gospodarzem, którym cała gmina się chwaliła, i raz nawet miał na dożynkach chleb Gomułce podawać, ale w ostatniej chwili okazało się, że wybrano kogoś innego, że pierwszy we wsi miał traktor, a teraz to muzeum jakieś w pałacu założył i ważni ludzie z Warszawy przez to do Łęgowa przyjeżdżali - to wszystko nie miało znaczenia w zwracaniu się do niego, mówiła mu po imieniu i pod wspólnym dachem, który teraz mieli, nie mogło być inaczej. - Niech sobie Tymon zje! - powtórzyła, zatrzymując się przy stole. - Jak chłop pracuje głową, to go to więcej zmęczy, jak orka. Ja to bym wolała duże pranie zrobić, podłogę do białego drewna wyszorować, niż przy stole siedzieć z piórem w ręce. Sobolewska, jak większość łęgowian, przeszła kursy dla analfabetów, które Olga Asarowiczowa, jakby do południa z dziećmi za mało miała roboty, wieczorami prowadziła. Więc pisano i czytano w Łęgowie, ale nikt się do tego specjalnie nie garnął, Sobolewska też nie, czasem gazetę wetknął jej do ręki, ale zastawał ją potem nad nią drzemiącą. Tylko że jak już czytała, to potrafiła z gazety najważniejsze rzeczy wyłowić, na które on uwagi nie zwracał, albo - jeszcze wtedy - nie uważał wcale za ważne. Powiedziała na przykład któregoś dnia, może przed rokiem, może przed dwoma: - I po co oni naszych wiejskich chłopaków tak tym miastem kuszą? Po mojemu nic dobrego z tego nie wyjdzie. A kto będzie na wsi robił? Oni już wolą miejską robotę niż naszą i to życie miejskie wolą także. Nikt ich nie pilnuje, ojciec ani matka, ani ksiądz nie wytknie na ambonie, jak zrobią co złego. Wie Tymon, co mi mój Józek opowiadał, kiedy przyjechał na święta? Że oni tam w hotelach robotniczych skarpet wcale nie piorą. Jak brudne, wyrzucają i kupują nowe. A teraz tak samo zaczynają robić z koszulami. Józuś, powiedziałam, przywieź te brudy do domu, upiorę i będziesz mógł znowu nosić, po co tyle dobra marnować. Wzruszył tylko ramionami. - Co mama? Chłopaki by się ze mnie śmiały. Teraz, kiedy przyniosła mu poziomki i wciąż nie ruszała się od stołu, myśli miała chyba podobne. - Tak cicho - powiedziała nagle. - Co? Gdzie? - nie zrozumiał. - U nas. I u Majchrzaków. Jakby życia żadnego nie było. Dobrze, że te kury trochę pogdaczą i pies zaszczeka. - Przyjadą dzieci na wakacje, od razu zrobi się wesoło - powiedział z udaną pogodą, bo już wiedział, do czego Sobolewska zmierza. - E, tam - burknęła - na wakacje! A do Majchrzaka to nawet na wakacje nie przyjadą, co najwyżej na krótki urlop. Cała piątka z domu wybyła. Niby najmłodszy miał zostać, ale się w gospodarstwo w Janiczkach wżenił, i to właściwie przymusowo, bo dzieciaka najpierw zrobił. - Moje dzieci się uczą - powiedział prawie ostro, chciał zakończyć tę rozmowę. - Uczyć to się mogła tylko Zuzanka, jak już nauczycielka takie nadzwyczajności w niej widziała. Ale Adaś... Niech się Tymon przyzna, że tak jak inni, dzieci do miasta ze strachu przed spółdzielnią wypchnął. - A co też Sobolewska! - krzyknął już naprawdę zły, bo mu się dobrała do najtajniej w duszy chowanych spraw. - Czy to naszą spółdzielnią ludzi można było straszyć? Mieli wszystko: domy, sady, pasieki, czego im jeszcze było brak? - A tego, żeby mogli uważać, że to naprawdę ich. Sobolewska odsunęła krzesło po drugiej stronie stołu, oparła o nie kolano, czekał tylko, kiedy usiądzie na dłuższą pogawędkę. Nie mógł do tego dopuścić, trudno się było jej pozbyć, gdy zaczynała gadać. I, do licha! Kto właściwie pisał ten życiorys? Czy miała zamiar mu go dyktować? - Moja Sobolewska - zaczął, choć prawie nigdy się tak do niej nie zwracał, mając w uszach głos pani Zgorzenieckiej, gdy mówiła do służby, "Mój Tymonie! Mój Wincenty!" Ale jednak powtórzył: - Moja Sobolewska! Czy w kuchni się przypadkiem coś nie przypala? Bo tak mi się zdaje, jakbym czuł swąd...? - O, Jezu! - Sobolewska chwyciła się za głowę i pognała ku drzwiom. Mała była, ale przysadzista i podłoga się pod nią zatrzęsła. - Zostawiłam w piecyku wczorajszą kurę do odgrzania. Nie ma dla kogo u nas gotować. Wciąż tylko odgrzewam i odgrzewam. Zamknęła drzwi o wiele głośniej, niż je przedtem wchodząc otworzyła, a on wyciągnął życiorys spod papierów, którymi go przykrył, i powoli, wyraźnie napisał: "Mimo niewątpliwych osiągnięć, jakie miała spółdzielnia, ludzie się bali. Dzieci do miasta wysyłali; tego, co wspólne, nie uważali za swoje. Samokrytycznie przyznaję, że jako przewodniczący nie umiałem temu przeciwdziałać." Zastanowił się, czy dobrze użył ostatniego słowa, bo po co w powiecie mieli śmiać się z niego? Ale czy oni sami byli tacy mądrzy? I zamiast skupić się na życiorysie, żeby wreszcie machnąć go do końca, zaczął znów rozmyślać nad swoim losem, nad swoją ślamazarnością w nieudolnym nim kierowaniu. Ale czy losem w ogóle dało się kierować? Postanowi człowiek tak i tak, i dąży do tego, i nawet mu się udaje to czy tamto, i nagle prask - wszystko leży i ani zbierać nie ma co. Użył w życiorysie słowa "przeciwdziałać" w odniesieniu do spraw spółdzielni, ale nie potrafił także przeciwdziałać, gdy chodziło o jego sprawy własne, a już najbardziej o tę najważniejszą, przy której wszystkie inne traciły znaczenie. Co mógł zrobić wtedy, kiedy dowiedział się na korytarzu powiatowej rady, że Olga przenosi się do Warszawy? Dwa lata temu, na wiosnę załatwiał coś w powiecie, wyszedł z wydziału rolnego i od razu natknął się na zastępcę inspektora wydziału oświaty. Znali się, był w Łęgowie kilka razy, zbliżyła ich budowa szkoły. Nawet się ucieszył, że go spotkał. - No, co! - zawołał. - Będziecie mieli nową nauczycielkę! - Słusznie - powiedział. - Dzieci w Łęgowie przybywa... Podinspektor potrząsnął głową. - Nie to miałem na myśli. Nie przewidujemy na razie drugiej siły dla Łęgowa. - Ale mówił pan o nowej nauczycielce? - Bo Asarowiczowa przenosi się do Warszawy. - Jak to, przenosi się do Warszawy? - wyjąkał. - Złożyła podanie o przeniesienie, musieliśmy się zgodzić, bo w Warszawie w wydziale oświaty wszystko pomyślnie załatwiła. Owdowiała ciotka ściąga ją do stolicy. Szczerze mówiąc sam się nieraz dziwiłem, że tak długo wytrzymała w Łęgowie. - Dlaczego pan się dziwił? - wybuchnął. - Czy źle tutaj miała? Szkołę wybudowaliśmy, mieszkanie w niej dostała, bzy i jaśmin posadziłem... posadziliśmy pod oknem, ławeczkę postawiliśmy w tych jaśminach i bzach, mogła sobie na niej posiedzieć wieczorem, a co będzie miała w Warszawie? Co będzie miała w Warszawie...? Podinspektor aż się cofnął, przyglądając mu się ze zdumieniem. - Nie wiedziałem, że tak osobiście... tak osobiście był pan zaangażowany w urządzenie pani Asarowiczowej w Łęgowie. No, tak, trzeba było ją czymś przytrzymać. Ale nie udało się. - Nie udało się - powtórzył za tym obcym człowiekiem i zaraz go pożegnał. `ty XIV (cd.) Przez kilka godzin włóczył się po mieście. Chciał jak najpóźniej wrócić do domu, przespać zgryzotę i dopiero następnego dnia rozmówić się z Olgą albo wcale z nią nie rozmawiać, tylko dać jej w jakiś sposób do zrozumienia, że wie. Od obcych ludzi dowiadywał się o tym, że postanowiła przenieść się do Warszawy! Opuścić Łęgowo i przenieść się do Warszawy! Nie mogła mu tego sama powiedzieć? A może właśnie nie mogła?! A to by znaczyło... Pognał na dworzec, ze stacji do Łęgowa nie szedł piechotą, udało mu się złapać jakąś ciężarówkę. - Do szkoły - powiedział kierowcy. - O tej godzinie? - zdziwił się. - Będzie zamknięta. - Nie będzie zamknięta - warknął. - Nauczycielka tam mieszka. Mieszkanie ma takie, że profesor uniwersytetu o takim marzyć nie może. W całej okolicy nie ma takiego mieszkania dla nauczyciela. - A wy macie - powiedział kierowca, choć go to nic nie obchodziło. - My mamy! - W Łęgowie? - W Łęgowie! Olgę zastał nad stertą poprawianych zeszytów. Gdy wtargnął do jej pokoju, nie czekając po zapukaniu na jej zapraszający głos z wnętrza, podniosła głowę zaniepokojona. Z wyrazu jego twarzy poznała, że wie, że się dowiedział. - Od obcych ludzi... - zaczął zdyszany, choć przecież przyjechał ciężarówką, nie szedł ani nie biegł - od obcych ludzi... Podniosła się, ręce złożyła na zeszytach. - Przepraszam. - Na co mi pani przeproszenie? Co ono da, co naprawi? Inspektor Kożuchowski powiedział mi, że złożyła pani podanie o przeniesienie do Warszawy. - Tak. Ciotka moja owdowiała, jej mieszkanie na Puławskiej ocalało, dwa pokoje, i boi się, że jej zaraz kogoś wsadzą... - Ale tak skrycie? Tak skrycie, bez jednego słowa? Nie należało mi się chociaż słowo? Spuściła głowę. - Trudno mi było... - Trudno pani było? - Wiedziałam, że sprawię panu przykrość. Przystąpił do niej, chwycił za ramiona. Potrząsnął nią tak, aż głowa przechyliła się jej do tyłu i patrzył na nią z wysokości swego wzrostu, nigdy nie miał okazji z tak bliska na nią patrzeć, przeraził go lęk w jej oczach i to, że jej zęby, równiutkie, jakoś tak ciasno zespolone i lśniące wilgocią w rozchylonych ustach, szczękają, jakby febry nagle dostała w ten upalny letni dzień. Potrząsnął nią jeszcze raz. - Pani wie, że panią kocham? Milczała. - Wie pani, tak? - Wiem. - Oswobodziła się z uścisku jego rąk i od razu znalazła się po drugiej stronie stołu. - I dlatego! Dlatego także - krzyknęła - przenoszę się do Warszawy! - Dlatego także? - Przebiła go, przebiła go, jak nożem tymi słowami, aż się zachwiał i ręką złapał się za oparcie krzesła, żeby nie upaść. - Tak! - krzyknęła jeszcze głośniej. - Bo trzeba z tym skończyć! Wiem, że pan cierpi, ale przecież powinien pan wiedzieć, że czekam... czekam na męża. - Tyle lat... - powiedział wreszcie to, czego nigdy jej nie powiedział, nie miał na to odwagi, nie miał serca - musi pani zrozumieć, że odezwałby się, gdyby żył. - To nic, to nic - ściszyła nagle głos. - Ja czekam, ja muszę być mu wierna. Nieważne dla mnie, zagubiony gdzieś, zaginiony, nieżyjący od lat, ja muszę dochować mu wierności. Tak, jak i on wierności dochowałby mnie, jestem tego pewna. - Jest pani tego pewna - powtórzył nie wiadomo czemu. Patrzył na fotografię porucznika, którą wciąż trzymała na biurku, oczu od niej oderwać nie mógł. Wyobrażał sobie, że śmierć nie widziana, daleka i dawna powinna się w tej dawności i dalekości rozpuścić, jak kawał grudy w wodzie. A jednak tak nie było. - Przepraszam pana - powiedziała. - Niech pan nie ma do mnie żalu. Taka jestem, nie potrafię być inna. Cenię sobie pana przyjaźń, od początku ceniłam wszystko, co pan dla mnie zrobił. To, że zaprowadził mnie pan do pani Zgorzenieckiej... - Nie wracajmy już do tego - przerwał jej. - Kiedy pani myśli przeprowadzać się do Warszawy? - Jak skończą się lekcje, na początku wakacji. - Pomogę pani. - Dziękuję. Nie liczyłam na to. - Może pani liczyć. Przecież ceni pani moją... przyjaźń. Pozwoli pani odwiedzić się w Warszawie? - Ależ tak! Mam nadzieję, że Zuzanka będzie tam studiować... - A bez Zuzanki nie mogę przyjść? Szanowna ciocia by się zgorszyła? Nie podobała jej się ironia w jego głosie. - Moja ciotka - powiedziała - jest osobą towarzyską i znającą życie. Ciotkę poznał przy okazji ekspediowania mebli i rzeczy Olgi do Warszawy, w czym obiecał jej pomóc. - Niemojewska - przedstawiła mu się, wyciągając do niego rękę. - Duda - powiedział równie wyraźnie. Młoda jeszcze była, nie miała chyba pięćdziesiątki i (widział to) od razu się jej spodobał. Puścić go nie chciała. Karafkę wiśniówki z kredensu wyjęła, kanapek narobiła, a gdy pora obiadowa nastała, pieczeń jakąś z kuchni wyniosła i wciąż mu dokładała, choć się wzbraniał. Olga siedziała przy stole sztywna i wytrącona z równowagi. Jednak rozstanie z Łęgowem było dla niej przeżyciem, ale on - po kilku wiśniówkach z ciotunią - tego nie dostrzegł, dopiero długi czas potem to zrozumiał, a wtedy przy stole patrząc na nią myślał, czemu ty nie jesteś taka jak ciotka, czemu się w nią nie wdałaś? Chyba widzisz, że miałaby na mnie ochotę, świętej pamięci wujaszek długo chorował, przy siłach nie był, a cioteczka, jak dojrzała śliwa, aż sok z niej cieknie. I zaprasza mnie, żebym bywał, pewnie słyszałaś? Wróciwszy do Łęgowa, najpierw udał się na cmentarz. Musiał z kimś pogadać, a nie miał z kim, przed Sobolewską miałby swoją boleść wywlekać? Poszedł więc do dziadka. Najpierw się zawstydził, że liści z grobowca od jesieni nie obmiótł, więc zrobił porządek przy dziadku i jaśnie pani, a potem na ławeczce usiadł, twarz w dłoniach ukrył. - I już jej, dziadku, w Łęgowie nie ma. A wiem, ty też myślałeś, że ona tu zostanie. I dopiero teraz się rozpłakał. Jak głupi jaki albo dzieciak, przed samym sobą wstyd mu było. Stary chłop, na wojnie był, widział, jak ludzie padali, nie zapłakał po śmierci księdza kapelana ani Lowki Kurczagina, a przez babę beczy. Ale nie mógł się powstrzymać. - Dziadku - powiedział jeszcze - jak ta ciotka w Warszawie rękę do mnie wyciągnęła i tak wyraźnie "Niemojewska" się przedstawiła, wie dziadek, co pomyślałem? Że one na to także zwracają uwagę, na nazwiska, jak brzmią, bo pochodzenie po nich od razu poznać. A Olga po mężu Asarowiczowa, z domu Sierzycka, ciotkę ma Niemojewską, więc gdyby nawet mogła wyjść za mnie, czy chciałaby się Duda nazywać? Miałeś szczęście, dziadku, że żyłeś w czasach, kiedy ludzie nie zmieniali swoich miejsc i nie pchali się tam, gdzie się nie urodzili... - Tymon będzie tę kurę jadł! - Sobolewska uchyliła drzwi. Bo całkiem wyschnie. - Już idę - zawołał, oprzytomniawszy. Ale nim się ruszył od stołu, dopisał w życiorysie: "Życie osobiste mi się nie ułożyło. Drugi raz się nie ożeniłem, sam wychowałem dwoje dzieci, obydwoje kształcę." Zuzanka zjawiła się wieczorem, rozpromieniona. Egzamin zdała i poznała jakiegoś Jurka. - Wiesz tato - powiedziała przy kolacji - on jest synem profesora. - Jakiego? - spytał niezbyt ciekawy. - Jakiego! - obruszyła się. - Medycyny! XV - Ucieszą się! - mówiła Sobolewska, ładując do dwóch koszy kiełbasy i szynki, schab, a także kaszankę i salceson, biały i czarny. W całej kuchni unosiła się dymna woń wędzonego mięsa i obficie użytych przypraw: czosnku, pieprzu, jagód jałowca. - W mieście teraz z mięsem krucho, a tu taka wałówa, jak z nieba spada. Nauczycielka, choćby nawet z ciotką, to pewnie wszystkiego nie zje. - Nieważne, czy zje - mruknął Tymon. - Ważne, żeby dostała. A i zje na pewno. - Lodówkę mają? - Nie, ale mają balkon, a przy mrozie balkon lepszy od lodówki. - Bo u profesorostwa - Sobolewska powoli i precyzyjnie wymówiła to słowo - lodówka chyba musi być. Jak by gospodarzyli w takim znacznym domu bez lodówki? Słyszałam, że w Warszawie gosposie nie przyjmują pracy w takich miejscach, gdzie lodówki nie ma. - Sobolewska błysnęła ku niemu kosym spojrzeniem. - I pralki! - Będzie miała Sobolewska i lodówkę, i pralkę, tylko po co o tym tyle gadać? - Jak bym nie gadała, to by w domu nic nie było. Wszystko, co jest, wywalczone moim gadaniem. Bo Tymon teraz tylko o Warszawie myśli. Od kiedy Zuzanka w tę profesorską rodzinę weszła, to czegóż to jej od razu nie potrzeba? Tymon podniósł głos: - Nie chcę, żeby myśleli, że się syn z dziadówką ożenił. - Z dziadówką! Obraza boska! Przecież jak tu byli... profesorostwo - wyjaśniła, znów precyzyjnie wymawiając to słowo - to się tylko wkoło rozglądali. Po naszych sadach i ulach, nawet nad nasz staw poszli, żeby karpie, jak pływają, zobaczyć. A czy Zuzanka sama sobą za majątek nie starcza? Tak samo jest doktorką, jak jej mąż. Każdy by ją wziął, gdyby on od razu drogi do niej nie zastąpił. - On także niebiedny - powiedział Tymon. Choć mu ta rozmowa nie w smak była. - Willa na Żoliborzu coś znaczy, a Jerzy jedynak. - Nie mówię, że willa w Warszawie to nie majątek. Ale chciałabym, żeby Tymon myślał, że się równy z równym ożenił. Równy z równą. A profesor też by mógł czasem przez młodych jakąś wałówkę przysłać. - Nam? - roześmiał się Tymon. - A nam! Nam! Mało koniaków od pacjentów dostaje? Prawie każdy butelkę wtyka. Profesor, jak słyszę, nietrunkowy, a Tymon by się czasem może i napił. No... i ja też. Tymon wciąż się śmiał. - Przywiozę z Warszawy koniak. Sobolewska przymrużyła oczy. - Jak ma być dla mnie, to może być czysta. - Zgoda, niech będzie czysta. Niech Sobolewska włoży jeszcze do kosza ten słoik grzybków. - Do którego kosza? - Do tego dla Zuzanki. - To pójdę do piwnicy i przyniosę drugi dla pani nauczycielki. Też pewnie lubi. - Tylko ona - rzekł Tymon po chwili - strasznie o wszystko ze mną się wykłóca. - Niby dlaczego? - Nie chce przyjąć. Gdyby nie ciotka... gdyby nie pani Niemojewska, wracałbym z pełnym koszem. - E, tam, tak się tylko ciaćka. - Co to znaczy: ciaćka się? - obruszył się Tymon. - No bo się ciaćka. Nie wierzę, żeby teraz kto w Polsce kiełbasy nie chciał przyjąć. A co dopiero szynki! A nasza kaszanka! Bociański tak ją przyprawia, że na najlepszy stół ją można postawić. Nie ma takiego drugiego rzeźnika w okolicy; w Warszawie to już na pewno nie. - Nigdy w Warszawie wędlin nie kupowałem. - Teraz to by się Tymon do sklepu nie dopchał. Słyszę, co mówią ludzie. W sklepach mięsnych towaru na ladzie tyle, co kot napłakał. Więc się ludziska tłoczą, żeby przed innymi dopchać się do przodu. I mówią, że będzie jeszcze gorzej. Dlaczego tak jest, Tymon powinien wiedzieć. - Dlaczego ja? - zdenerwował się. - No, bo jak Tymon tak wysoko zaszedł... - Ale nie wiem! - krzyknął. - Nie wiem! I niech Sobolewska przyniesie wreszcie ten słoik grzybków z piwnicy, muszę jechać. Sobolewska jak zacznie gadać... - A co ja takiego powiedziałam? Wszyscy mówią, że jest coraz gorzej. Jak Gomułka nastał, to się ludzie cieszyli. A teraz... - Grzybki! - wrzasnął. - O Jezu! - Sobolewska chwyciła się za głowę. - Najpierw to Tymon mówi, że ona nic przyjąć nie chce, a jak przyjdzie co do czego, to wszystko by z domu zabrał, żeby jej zawieźć... Wypadł z kuchni, bo wściekłość ogarniała go coraz większa. Uspokoił się dopiero w garażu przy samochodzie, dolał oleju,przetarł szyby. Odkupiona od księdza warszawa nie była samochodem, na który z szacunkiem patrzyliby portierzy na parkingu przed "Bristolem" czy "Europejskim", ale przed hotelem sejmowym była w sam raz, a i portierów tam nie było. Wyprowadził wóz przed bramę, obejrzał opony. Sobolewska stała już na ganku z koszami przykrytymi białym płótnem. Poszedł po nie, żeby ich nie dźwigała do samochodu. - Przepraszam - powiedział do niej pojednawczo. - Ja też - mruknęła. Nie lubiła, kiedy boczyli się na siebie. - Język mam niewyparzony. - A ja taki jestem dziś podenerwowany. Sam nie wiem dlaczego... - Ja wiem! - uśmiechnęła się świecącymi od tłuszczu wargami. Musiała ugryźć w kuchni kawałek kiełbasy, Bociański był naprawdę nadzwyczajnym masarzem. Nie chciał się już zastanawiać, co oznaczał ten uśmieszek Sobolewskiej, zamknął bagażnik, usiadł za kierownicą. - Niech Sobolewska zamknie bramę. I garaż! - zawołał przez opuszczoną szybę. - Zamknę, zamknę! Sama wiem, co mam zrobić, niepotrzebnie za każdym razem Tymon to powtarza. - Tylko ją zaczepić - mruknął do siebie. Ruszył ostro, jakby odcinając się od razu od domowych spraw. Dzień był mroźny, kiedy wstał rano, termometr przy oknie w kuchni wskazywał minus osiem, teraz pewnie mróz trochę zelżał, choć słońce poświeciwszy chwilę, schowało się za chmury. To go zresztą ucieszyło. Nie lubił jazdy samochodem ze słońcem w oczy, a poza tym zbyt silne napromieniowanie szkodziło drzewom, nagrzana w ciągu dnia kora na pniach pękała przy nocnym spadku temperatury. Wprawdzie już w styczniu pobielił sady wapnem, swój i ten młody, który założył na resztówce ziemi wokół pałacu, gdy powstało tam muzeum, ale ten zabieg nie zawsze był skuteczny, a jabłonie, czereśnie, wiśnie i morele były czułe na mróz. Dochód ze sprzedaży owoców wraz z niewielkim funduszem uzyskanym od konserwatora wojewódzkiego, gdy pałac uznany został za zabytek, pozwalał na przeprowadzanie koniecznych remontów budynku, a także należyte utrzymanie parku. Czy można kochać drzewa? - pomyślał. I zaraz sam sobie odpowiedział: Można! I te, które się samemu posadziło, i tamte w parku i lesie, jakby od zawsze tam rosnące, posrebrzone teraz śniegiem leżącym ciężko na gałęziach. Żal ścisnął mu serce, gdy pomyślał, że pozbawił własne dzieci tej radości. Adaś - cóż to za mężczyzna, który nigdy nie posadził drzewa? Zuzanka miała przynajmniej wcale pokaźny ogródek wokół domu teściów, kosiła z nim trawę, pielęgnowała róże, dbała o byliny alpinarium. Ale gdy przyjeżdżała do Łęgowa, od razu szła w sad i między ule, a w lecie - w pole, w zboża. Nie, nie - za ostro, za boleśnie ujmowała to Sobolewska - nie ze strachu przed spółdzielnią wyprawił ich do miasta, bo w końcu ludziom się tu źle nie wiodło, ale przed tą niepewnością, którą na wsi każdy czuł i która szarpała serca jak zły pies. Jeszcze się po parcelacji nie nasycili posiadaniem ziemi, jeszcze im się zwidywała jaśnie pani chodząca z parasolką po miedzach, a już się okazało, że to, co dane, można odebrać, wyrwać chłopu z rąk, że wciąż on nic w nich nie ma. Więc lepszą, pewniejszą wydawała się przyszłość, w której Adaś miał budować drogi i mosty, a Zuzanka leczyć ludzi, zwłaszcza że sama sobie ten zawód wybrała i tak świetnie szła jej nauka. Może nawet miłość, a potem i małżeństwo z Jerzym wzięły się ze współzawodnictwa, które wciąż na studiach bezwiednie wobec siebie uprawiali, ona - chłopska córka z Łęgowa, on - profesorski syn i profesorski wnuk, niejako obciążony medycyną i warszawską sławą, łączoną z nazwiskiem Łaskich. W trzy lata po dyplomie Zuzanka miała już drugi stopień specjalizacji, ale on też zabierał się już do doktoratu i Zuzance po raz pierwszy jakby zabrakło tchu. - Nie martw się, tato - mówiła, gdy przyjeżdżała (coraz rzadziej) do Łęgowa albo gdy on (coraz częściej wobec miastowych trudności aprowizacyjnych) przyjeżdżał do Warszawy. - Nie martw się, tato - mówiła, jakby to ojciec ją popędzał w tym wyścigu po naukowe stopnie - dogonię go, niech się tato nie boi. - Wcale się nie boję - śmiał się. - I nie musisz się tak śpieszyć. - Ale ja chcę, ja chcę! - powtarzała, oczy jej gorzały i wydawała mu się wtedy, nierzeczywiście przecież, ale jednak trochę zdyszana, jakby naprawdę przynaglał ją ktoś i nakazywał pośpiech. - Żyj! - mówił jej nieraz. - Żyj! Na wszystko jeszcze masz czas. Jakaś ciężarówka zablokowała mu drogę i musiał wlec się za nią, czekając na możliwość jej wyprzedzenia. Podciągnął szybę. Do tej chwili ciął go w twarz mroźny czysty wiatr, którym lubił oddychać, teraz, gdy z drogi do Łęgowa skręcił na szosę, woń spalin zawładnęła powietrzem i tak już miało być do Warszawy. Ciekaw był, jak Zuzanka, jej mąż i teściowie dziś go powitają. Czytają chyba gazety. Ale czy robiły na nich wrażenie oficjalne zaszczyty, o ile to w ogóle był zaszczyt, a nie tylko obowiązek, w dodatku, tak trudny do spełnienia. Może w ogóle niemożliwy do spełnienia, a on wyobrażał sobie za dużo, sądząc, że będzie mógł coś zrobić, czymś się wykazać. Wyprzedził wreszcie ciężarówkę i na krótki czas mógł włączyć trzeci bieg, dopóki nie dopędził następnej i znowu musiał wlec się za nią. Ten świat, w który weszła Zuzanka, miał swoje osobne zaszczyty, swoje niekiedy tylko towarzyskie, ale jak ważne satysfakcje i dostąpienia - zdążył się już o tym przekonać i może by się nawet tym przejmował, gdyby tak uciążliwie nie dorabiał się wartości własnej i nie rozumiał ważności swoich spraw. Przypomniała mu się pierwsza wizyta profesorostwa - jak z namaszczeniem mówiła Sobolewska - w jego domu. Choć młodzi już dawno dogadali się między sobą, rodzice Jerzego uznali za słuszne złożyć wizytę ojcu przyszłej synowej. To mu się nawet podobało, Olga, kiedy później jej o tym opowiadał, powiedziała, że tak się należy, że taki jest obyczaj. Nie wiadomo tylko, dlaczego przed samym przyjazdem Łaskich jakby diabeł w niego wstąpił. Powinien zrobić to dla Zuzanki, żeby pokazać się jej przyszłym teściom z jak najlepszej strony, ale gdyby akurat gnój wyrzucał z obory, to by była ta strona najgorsza? Wiedzieli przecież, co się robi na wsi i jak wygląda tam dzień powszedni. Na szczęście do wyrzucania gnoju zabrać się nie mógł, bo godzina wizyty była ustalona i powinno wyglądać na to, że jej oczekuje. Zachciało mu się jednaka cofnąć w głąb lat, jakby dopiero co zlazł z kozła powozu jaśnie pani, jakby nie miał za sobą udziału w wojnie, rozmów z księdzem kapelanem i małym porucznikiem z Warszawy, och, i z Lowką Kurczaginem także... Jakby nie było kursów i egzaminów, i długich lat samokształcenia w pragnieniu zdobywania coraz lepszego miejsca wśród ludzi, ale i także - i czy to było słuszne, czy to nie przyczyniało wciąż cierpienia? - dorównania komuś, kogo zawsze widział wyżej od siebie. A teraz zachciało mu się nagle zejść w dół - nawet rękę zacisnął tak, jakby trzymał w niej bat do poganiania koni i w gardle formował mu się krzyk, którym je popędzał. - Kwaśne mleko! - powiedział do Sobolewskiej. - Podamy kwaśne mleko i chleb! Patrzyła na niego zdumiona, a potem przeżegnała się oburzonym, szerokim zamachnięciem ramienia. - Tymon zwariował! - powiedziała. - Przyjeżdżają na wieś i takie pewnie mają o wsi wyobrażenie. Kwaśne mleko i chleb! - Tymon zwariował! - powtórzyła. - A co do miejskiego wyobrażenia o wsi, to się Tymon myli. Właśnie w mieście myślą, że my tu sobie nie wiem jak dogadzamy. Że zżeramy wszystko sami i nic nie dajemy miastu. A jak już, to same ochłapy. - Kwaśne mleko i chleb! - powiedział jeszcze raz, a Sobolewska się rozwrzeszczała na cały dom: - To by mnie już tu musiało nie być! To już bym musiała odejść stąd na zawsze. Coś takiego zrobić Zuzance! Karpia mam w galarecie na zakąskę, do tego majonez świeżuteńki, dopiero co ukręciłam. Potem podam chłodnik z buraczanego barszczu ze śmietaną, jajeczkiem i kawałkiem ogórka, a na drugie - Sobolewska oczy przymknęła i mówiła, jak w natchnieniu - młodziutkie kurczaki smażone w bułeczce na patelni, takich na pewno w Warszawie nikt nie je, bo jak tam sprzedają, to już duże, żeby wagę miały. Do kurczaków - ciągnęła dalej, nie zważając już na niego, sama sobie przepowiadając ustalone przez siebie dania; kiedyś za młodu była kuchenną w pałacu i cieszyło ją, gdy miała okazję zabłysnąć nabytymi tam umiejętnościami - do kurczaków musowo mizeria i młode kartofelki duszone w śmietanie. Na deser podam... - To do kogo oni przyjeżdżają? - krzyknął. - Do Sobolewskiej czy do mnie? Zamilkła i już się zabierała do wyjścia z pokoju pogniewana, obrażona, niedoceniona, sponiewierana, nic nie znacząca w tym domu. Ale się zatrzymała przy drzwiach do kuchni i rzuciła mu spojrzenie, pod którym w ziemię powinien się zapaść. - A czy ja Zuzanki - zaczęła płaczliwie - czy ja Zuzanki od małego... kiedy nauczycielka, kiedy pani Olga tu gospodarzyła, Tymon był na wojnie... Przecież przychodziłam tu trzy razy dziennie, konia i krowę oporządzałam, po udoju dzieciakom mleko dawałam i zawsze pilnowałam, żeby Zuzanka o suchym pysku do szkoły nie szła... To może i do mnie, chociaż trochę i do mnie oni dziś przyjeżdżają, ci nowi rodzice Zuzanki, których ona teraz będzie miała. Milczał, usiłując pohamować wściekłość na Sobolewską, ale właściwie za co? Za to, że się nie mógł opanować, że nagle zrobiło mu się żal... A ona mu to właśnie powiedziała. Trzymała już rękę na klamce drzwi do kuchni, ale jeszcze mu powiedziała: - Ja wiem, dlaczego Tymon taki jest. Tymonowi nagle co innego zaczęło się w głowie roić. A stało się tak, że ona ma stąd odejść na zawsze i nigdy tu nie wróci. - Do jasnej cholery - zaczął. Nie przestraszyła się. - Tak jest - powiedziała nawet z uśmiechem. - Ja to widzę. - Niech mnie Sobolewska nie przegląda na wylot - wrzasnął - nie prześwietla jak rentgen, bo mi się wydaje, że już nic... żadnej myśli nie mogę zachować dla siebie! Poczęstowała go jeszcze uwagą na swój, to znaczy na Sobolewskiej, sposób filozoficzną. - Jak ktoś tyle lat spędza pod jednym dachem z drugim człowiekiem, to już wie o nim wszystko. Niech Tymon min nie stroi, nie przedstawia siebie gorzej, niż jest naprawdę, dziecku własnemu nie szkodzi. I stało się tak, jakby profesorostwo przyjechali do Sobolewskiej, albo przynajmniej także do Sobolewskiej. Pokazała, co umie, a jeszcze między swoimi zajęciami potrafiła i jego pilnować groźnym spojrzeniem. Profesor zresztą i jego żona nie zasługiwali na grubiaństwo, z jakim miał zamiar ich potraktować, zastanawiał się nawet przez chwilę, czy to w ogóle byłoby możliwe, żeby utrzymał się wobec nich w swoim niedorzecznym zamyśle. Szczególnie profesor zachowywał się całkiem miło. Przyjechał swoim nowym fiatem mirafiori, ale pochwalił jego poksiężowską warszawę, która stała na podwórzu, że motoryzacja w Polsce wiele zawdzięcza temu samochodowi i że w dodatku, jak usłyszał, górnozaworowa, to ho, ho - wspaniały wóz! Czasem tylko - w kilkugodzinnej przecież rozmowie - profesorowi nie udało się poskromić w głosie jakiejś nutki wyniosłej, ale tę skłonność pokonało niespodziewanie i ostatecznie napomknienie o oczekiwanej następnego dnia w Łęgowie wizycie profesora Szczepanka. - Rzeczywiście bywa tu? - spytał, przełknąwszy ślinę, Łaski. - Szczepanek? Bardzo często tu przyjeżdża - powiedział bez żadnej chwalby w głosie, bo rzeczywiście był z profesorem na ty, choć to była profesorska sława na Zachodzie i Wschodzie, a wyliczanie, niechby tylko według encyklopedii - studiów, jakie odbywał, a potem wykładów w Stanach, tytułów honoris causa różnych uniwersytetów, członkostwa akademii rolniczych na całym świecie - zajęłoby dużo czasu. - Zbliżyły nas łęgowskie sady - wyjaśnił, bo przyszły teść Zuzanki zbyt wyraźnie i w sposób zgoła nie kontrolowany swoje patrzenie na niego zmienił - łęgowskie sady, profesor także jest z nich dumny, bo udzielał mi wskazówek, gdy je zakładałem. Lubi na nie patrzeć. O, tu - wstał i pokazał widoczną przez okno ławeczkę przed domem - tu lubi usiąść i patrzeć, jak kwitną, a potem jak dojrzewają owoce. - I przyjeżdża jutro? - chciał się jeszcze upewnić Łaski. - Tak mi pisał. Chyba żeby mu co wypadło, wciąż w rozjazdach. Tak więc znajomość i przyjaźń z profesorem Szczepankiem była tym prawdziwym zaszczytem, który ceniono w willi na Żoliborzu. Musiał być zaproszony na ślub, wyraźnie zażądano tego od Zuzanki. Na ślub i wesele, które po kościelnej ceremonii w łęgowskim kościółku miało się odbyć w domu rodziców pana młodego. Dlaczego nie w domu ojca panny młodej? Próbował przy tym obstawać. Marzyło mu się nawet coś takiego... bo i róże przed domem w słomianej ochronie przed mrozem mogły się zakołysać w chocholim tańcu. Ale szybko mu to wyperswadowano. Głównie Sobolewska, choć o Wyspiańskim ani słyszała. Zaproszono ją do domu profesorostwa na weselną kucharkę i to było coś, czym mogła się chwalić przed babami w Łęgowie. A Łaskim chodziło o to, że na wieś trudno by może było dojechać zaproszonym przez nich gościom. Ustąpił w końcu i całą ambicję włożył w dostarczenie wiktuałów na weselne przyjęcie i wystrojenie Zuzanki na ten dzień, żeby aż blask od niej bił. Widział ją stale bosą, w podartej sukienczynie, pasącą krowę na postronku; serce mu się ściskało na myśl o jej sierocym dzieciństwie, od wczesnych lat najzupełniej dorosłym. Wynagradzał jej to, od kiedy mógł, od kiedy było go na to stać - ale teraz nadeszła okazja szczególna. Uprosił Olgę, żeby towarzyszyła Zuzance i jemu w penetrowaniu warszawskich sklepów, a miał w tym jeszcze myśl uboczną, ale dość szybko musiał się z nią rozstać. Zauważył w "Modzie Polskiej", że przypadła jej do gustu suknia nie biała, więc nie dla Zuzanki; ale szafirowa w cyklamenowe kwiaty. Zdjęła ją z wieszaka, oglądała, potem bardzo powoli odwiesiła z powrotem. - Pani Olgo! - szepnął, a całą duszę włożył w te dwa słowa. - Niech się pani zgodzi... niech mi pani pozwoli... chyba mam prawo po tylu latach... Na weselu Zuzanki pięknie by pani wyglądała w tej sukni... Uśmiechnięta dotąd i swobodna, zesztywniała, w oczach pojawił się wyraz obcości, którym nieraz już odepchnęła go od siebie. - Mam suknię na wesele - powiedziała oschle. - I to wystarczająco elegancką. - Nie wątpię, nie wątpię - nastawał - ale chciałbym mieć tę przyjemność... tę radość, że ode mnie, na taką uroczystość, jak ślub Zuzanki... Zuzanka objęła ją i przytuliła, pocałowała w policzek. - Kochana, najmilsza pani Olgo! Niech się pani zgodzi! Tata prosi i ja, niech nam pani nie sprawia tej przykrości. Przecież to mój ślub i chcę, żeby pani pięknie wyglądała. Poczerwieniała, oczy zaszkliły się łzami. - Zapewniam cię, że nie będziesz musiała się mnie wstydzić. - Ależ to nie dlatego, nie dlatego - Zuzanka także prawie się rozpłakała. - Dla mnie jest pani zawsze najelegantsza i najpiękniejsza. A to, że ojciec chce pani zrobić prezent, to przecież... Niech pani zrozumie... Stała wciąż sztywna, nie przyjmująca żadnych czułości i długo szukała słów na te wszystkie niesprawiedliwe niedorzeczności, które zaczęła z siebie wyrzucać jednym tchem. - Ja wiem... wiem... Biedna nauczycielka, więc trzeba ją ubrać, żeby nie raziła przy innych znakomitych gościach. Wszyscy robią teraz olśniewające i łatwe kariery, od awansów aż się w głowie kręci, tylko ja zatrzymałam się na tej swojej nauczycielskiej posadce, w dodatku w szkole podstawowej, nie wspięłam się ani nie mam zamiaru wspinać się w górę. Bo ja nie mam tych ambicji, słyszycie? Żadnych ambicji nie mam w tym świecie, w którym żyję. Musiałabym wszystko zaakceptować, gdybym przyjmowała awanse. Wszystko! A ja nie chcę! Nie jestem do tego zdolna! Nie akceptuję! Musi mi wystarczyć moja skromna egzystencja. Bo ona coś znaczy! Skonam na tej mojej posadce, nie pragnę niczego więcej. I czy dałam powód... czy dałam powód, żeby mnie traktować... Zuzanka zaczęła płakać, co od razu wzbudziło poruszenie w sklepie, bo trzymała wysoko na ramiączku długą suknię ślubną, którą miała zaraz przymierzać. Zalewająca się łzami panna młoda, to było coś dla gapiów. Stali przy kotarze przymierzalni w salonie "Mody Polskiej" i tu, wśród kobiet zaaferowanych zakupami, a teraz nie spuszczających z nich zdumionych spojrzeń, odbyła się rozmowa na najważniejszy w jego życiu temat. Bo Zuzanka, nie przestając płakać, a nawet płacząc coraz głośniej, powiedziała: - Pani jest niedobra dla mego ojca, pani Olgo! Już dawno chciałam to pani powiedzieć. - Ja? - wykrztusiła Olga, a coraz więcej kobiet gromadziło się wokół nich. - Ja? Dlaczego? - Krzywdzi go pani! Skrzywdziła go pani! Czy przez tyle lat nie można było się przekonać... Kochamy panią... Pokochaliśmy panią od pierwszego dnia, kiedy weszła pani do naszego domu. Ja, Adaś, dziadek i ojciec. Nie wierzę, żeby pani o tym nie wiedziała, tego nie odczuła. Tyle zmarnowanych lat... Nie żal pani? - Mam męża! - o wiele za głośno wyrzuciła z siebie Olga. Wszystkie klientki otaczały je teraz zwartym kołem. Przecisnęła się między nimi sprzedawczyni, bez słowa wyjęła z ręki Zuzanki ramiączko z suknią ślubną i powiesiła je z powrotem w szafie, szczelnie zasuwając szkło. - Mam męża! - powtórzyła Olga i nagle jakby się w niej coś załamało, bo powiedziała to, na co czekał tak długo: - Gdybym miała pewność, że nie żyje... No i w ten sposób nadszedł czas, kiedy i on zaczął szukać porucznika - kapitana, majora może pułkownika? - Asarowicza, latającego podczas wojny w dywizjonach Raf_u. Tamtego dnia zabrali z Zuzanką Olgę z "Mody Polskiej", zawieźli ją do domu, a potem wrócili tam, kupili suknię ślubną, a także tę drugą, szafirową w cyklamenowe kwiaty i sama Zuzanka zaniosła ją Oldze. Jej ciotce suknia bardzo się podobała i tym samym została przyjęta. Miał nadzieję, że również ta akceptacja spowoduje przyjęcie kosza z mięsem i wędlinami, który teraz wiózł. Gorzej przedstawiała się sprawa z nowym zaszczytem, który na niego spadł, a który zapewne nie był żadnym zaszczytem ani dla Olgi, ani dla teściów i męża Zuzanki. Na Żoliborzu o niczym nie wiedziano. Tymon oddał kosz w kuchni, porozmawiał chwilę z profesorową, którą zawiadomiła o jego przyjeździe rozradowana tym, że nie będzie musiała cisnąć się w kolejkach, gosposia - i zapukał do pokoju młodych. Leżeli na tapczanie - wolałby, żeby w uścisku, ale oni obydwoje trzymali w rękach książki. Zuzanka swoją odłożyła i zerwała się na jego widok. - Witaj, tato! Jej mąż z książką w ręku zwlókł się z tapczanu bez pośpiechu. - Witaj! - powiedział także. Był przystojnym młodym człowiekiem, który nie zwykł był przymuszać twarzy do okazywania uczuć, których nie doznawał. - Przywiozłem wam trochę mięsa, żebyście się wzmocnili, bo widzę że ciągle się uczycie. - Trzeba być na bieżąco - powiedział Jerzy, wciąż nie odkładając książki. - Tyle ciekawych rzeczy dzieje się w medycynie na świecie - wyjaśniła Zuzanka. Zerknął na książkę, którą porzuciła na tapczanie, i na tę, której Jerzy nie wypuszczał z ręki. Obydwie miały angielskie tytuły. - No to nie będę wam przeszkadzał - powiedział. - Coś ty, tato? - Zuzanka dopiero teraz go objęła i wycałowała. - Tak rzadko cię widzimy. - Wiem, że nie macie czasu. I ja nie mam go za dużo - dodał po chwili. - A teraz będę miał jeszcze mniej. Czekał, że o coś zapytają. Nie zapytali. Profesorowa poprosiła go na kawę, wynurzył się profesor ze swego gabinetu i spędzili godzinę na rozmowie, która rwała się po każdym zdaniu, jak sparciały powróz; chciano nim coś związać, ale pękał i darł się na strzępy. - Zmierzę tatusiowi ciśnienie - poderwała się Zuzanka. - I osłucham. Bo nie najlepiej wyglądasz. Ty też, chciał powiedzieć, ale roześmiał się tylko. - Czuję się świetnie. - Ja jednak proponowałabym zrobienie Ekg. Wpadnij któregoś dnia do mnie do szpitala. - Będę w najbliższych dniach bardzo zajęty - powiedział i znowu czekał, żeby zapytali dlaczego, co będzie robił, czym się zajmował? Nikt jednak nie zwrócił uwagi na jego słowa, a profesor zerknął na zegarek i lekko uniósł się w fotelu. - Wybaczcie... I wtedy - po dzwonku, którego nie dosłyszeli - wtargnęła do pokoju Tosia Zarzycka; Tymon znał ją, bo mieszkała z Zuzanką w akademiku i zwykle większą niż ona okazywała radość z koszy owoców i innych smakołyków, jakie ze wsi przywoził. Zawsze żywiołowa, tym razem przesadziła chyba w spontaniczności, bo zamiast najpierw przywitać się z gospodarzami - rzuciła się na szyję Tymonowi i wycałowała go siarczyście. - Gratuluję! Z całego serca gratuluję! Tak się ucieszyłam, kiedy przeczytałam w gazecie. Po ciszy, która zapadła, pierwsza odezwała się Zuzanka: - Co przeczytałaś w gazecie? - Nic nie wiesz? Co ty jesteś za córka, że nie wiesz? Twój ojciec został posłem. Gazet nie czytacie? - Niektóre czytamy - powiedziała profesorowa - ale nie zamieszczają tam list wyborczych. - Och, tatusiu. - Zuzanka zawisła mu na szyi. - Dlaczego nic nie mówiłeś? - A co miałem mówić? - bąknął Tymon. - Wysunęli, wybrali... - Wysunęli, wybrali... - powtórzył profesor, podając mu swoją miękką dłoń. - Nie sądzę, żeby miał pan aż tyle pracy. Na Ekg niech pan przyjdzie. W naszym wieku należy się kontrolować. - Koniecznie przyjdź! - molestowała Zuzanka, gdy odprowadzała ojca do wyjścia. - Zobaczę - przyrzekł niewiążąco i przypomniał sobie już przy drzwiach. - Mój kosz! - Wstąpił do kuchni, pożegnał się z gosposią, ale kosz wyrwała mu z ręki Tosia, towarzysząca Zuzance. - O, nie! Nie pozwolę, żeby pan poseł paradował z koszem! - A pani doktor może! - Czasy teraz takie, że każda pani doktor z chęcią dźwigałaby kosze, żeby tylko w nich coś było. Śmiejąc się, odprowadziły go obydwie do samochodu. Tosia zażartowała: - Może teraz pan sprawi sobie lepszy wóz? - Coś ty? - powiedziała Zuzanka i zabrzmiało to może nawet z żalem. - Teraz posłom nie płacą. Przed wojną płacili, a teraz nie. Więc dla Żoliborza nie był to żaden zaszczyt. Żeby przynajmniej był to obowiązek, ale chyba też nie. Z tym większym niepokojem wiózł drugi kosz w miejsce, gdzie w dodatku mógł być w ogóle nie przyjęty. Albo z oporem, z ciaćkaniem się, jak mówiła Sobolewska. Ale drzwi otworzyła mu ciocia i wcisnął jej od razu w rękę pałąk kosza, a ona zniknęła z nim w kuchni. Olga wiedziała o wyborze. Złożyła mu gratulacje, tylko że od razu zapytała: - I po co to panu? Zuzance powiedział lekceważąco "wysunęli, wybrali", tutaj nie chciał się tak głupio odezwać, niechby ta kobieta wierzyła w jego zapał, w poważne traktowanie sprawy. - Gdyby wszyscy odmawiali... - Ale czy będzie pan mógł coś zrobić? - Myślę, że tak - powiedział niezbyt pewnie. I dodał. - Dla swojego terenu chyba tak. - No, widzi pan - podjęła - od razu myśli pan o rzeczach małych. A przecież sejm... Na szczęście do pokoju weszła ciotka Niemojewska z bardzo elegancko trzymanym w dwóch palcach kawałkiem kiełbasy. Podsunęła go pod nos Oldze. - Powąchaj tylko, jak pachnie! - O, Boże! - jęknęła Olga. - Pan znowu... A za każdym razem proszę, żeby to było ostatni raz. - I pan Tymon, na szczęście, nie bierze tego poważnie. - Ciotka odgryzła kawałek kiełbasy mocnymi jeszcze zębami i żuła go z zachwytem. - Cóż za wspaniałego rzeźnika macie tam w Łęgowie! - Bociański się nazywa. I rzeczywiście dobry w swoim fachu. - Nadzwyczajny! Niech go pan pozdrowi ode mnie. - Nie omieszkam. - Przypominały mu się niekiedy słowa pochwycone uchem na koźle, gdy wiózł panią Zgorzeniecką z jakimiś jej gośćmi i, chcąc nie chcąc, uczestniczył w rozmowie. Nie pasowały do obecnego czasu, jak suknie wyszłe z mody, Zuzanka parsknęłaby śmiechem, gdyby się tak przy niej wyraził, ale pani Niemojewska po sekundzie zaskoczenia przyjęła to słowo z wyraźnym uznaniem. - Niech pan nie omieszka, panie pośle - powiedziała. Mimo woli poprawił się na krześle, ale wzroku Olgi unikał. Siedziała milcząca i przygaszona i choć wciąż uważał, że nie zmieniła się od najlepszych swoich dni w Łęgowie, uzmysłowił sobie nagle, że ona ma już czterdzieści pięć lat, on czterdzieści sześć i obydwoje pozwolili, żeby ich życie płynęło osobno, nie zagarniając ich w swój wspólny nurt. Prawie z nienawiścią zerknął ku fotografii porucznika Asarowicza, stojącej wciąż na biureczku przeniesionym tu z Łęgowa. Choć zapewne nie żył już od dawna, miał więcej siły niż on. Uśmiech skierowany zapewne do fotografa, gdy mu wyjaśniał, że to ze względu na drugą gwiazdkę robi sobie to zdjęcie, nie stracił nic ze swej świeżości i zabawnego wdzięku i rzeczywiście, można się było godzinami wpatrywać w ten wizerunek. Och! latami całymi można było z nim współżyć, odsuwając żywego człowieka. Ja go znajdę! - pomyślał. Pod ziemią czy na ziemi - znajdę go! Czy nie powiedziała, "gdybym miała pewność, że nie żyje"? Czy wyraźnie tego nie powiedziała!? - Nie opowiedziałaś panu - odezwała się, jakby zgadując jego myśli, pani Niemojewska - o tym liście lotnika z Anglii do "Przekroju". Zmartwiał i zdołał tylko wykrztusić, choć to nie on powinien się odezwać: - O jakim liście... Od jakiego lotnika? - Och, nieważne - szepnęła Olga. - Jak to nieważne? Wiązałaś z tym tyle nadziei... tyle dwojakich nadziei - poprawiła się ciotka i nie licząc już na Olgę, że się odezwie, zwróciła się ku Tymonowi. - Niech pan sobie wyobrazi, w "Przekroju" ukazał się list, nadesłany przez byłego polskiego lotnika, wyjaśniający jakąś sprawę, ale mniejsza o to... Otóż w tym liście jest nazwisko Staszka, autor listu pisze, że latał z nim w jednym dywizjonie. - W jednym dywizjonie... - powtórzył, bojąc się, że ona, że one obydwie słyszą, jak wali mu serce. - Tak. Olga, oczywiście, zaraz do niego napisała. Uzyskała z "Przekroju" jego adres i zaraz do niego napisała. - I co? - zapytał cicho. - I nic - powiedziała ciotka. - I to jest właśnie zagadkowe - w ogóle się nie odezwał. Choć adres był dokładny i ostatni list był polecony, i na pewno dotarł do rąk adresata. - Bo pisałam do niego trzy razy! - krzyknęła Olga nie panując nad głosem, nie panując nad sobą. - Trzy razy! I nie odpisał mi! Dlaczego? - Nie wiem dlaczego - odpowiedział, jakby naprawdę do niego kierowała to pytanie. I dodał, choć sam jeszcze nie rozumiał, dlaczego to mówi. - Poproszę o adres tego lotnika. - I po co on panu? - Może... kiedy ja napiszę... - Jako kto? - zapytała ostro. - Jako kolega... przyjaciel... Ludzie poszukują wciąż bliskich mimo upływu lat. - Wiem coś o tym - powiedziała sarkastycznie, ale wstała, podeszła do biurka i zapisała na kartce adres tak uparcie milczącego kolegi męża. - To dobry pomysł - powiedziała ciotka Niemojewska. - Może panu się uda. Panie pośle - dodała. I nagle zerwała się z krzesła. - Wybaczcie, moi drodzy. Zapomniałam, że jestem umówiona. - Z kim? - zdumiała się Olga. - Z Wiśką Tyńcową. Nie mówiłam ci, bo to mało ważne. Tymon podniósł się także. - To i ja się pożegnam. Może podwiozę panią... - Nie, nie - gwałtownie zaoponowała ciotka, aż się zarumieniła. - I mam nadzieję, że zastanę pana po powrocie. Zapraszam na kolację. Został, choć czuł, że Olga z ulgą wyprawiłaby go razem z ciotką. Rozmowa, jak u teściów Zuzanki, rwała się po każdym zdaniu niczym sparciały powróz - znowu przyszło mu na myśl to porównanie. Jak sparciały powróz... Chciano nim coś związać, ale pękał i darł się na strzępy. I nagle pomyślał, patrząc na jej głowę pochyloną, na ręce splecione na stole zaciśniętymi palcami, nagle pomyślał, czy nie powinien by porwać jej na ręce, rzucić na łóżko i niechby się wreszcie dokonało to, na co nie mógł się odważyć przez tyle lat, a co na pewno zmieniłoby wszystko. Ale jak by zmieniło? Na dobre czy na złe? Może dostałby w pysk? Uśmiechnął się drwiąco do siebie - jako poseł był nietykalny, ale chyba nie w łóżku; takich okoliczności immunitet nie przewidywał. - Dlaczego się pan uśmiecha? - zapytała. - A uśmiecham się? - Ależ tak, wyraźnie. - Przyszło mi coś na myśl. Przepraszam. Dlaczego powiedział "Przepraszam?" Przepraszał ją za to, co roiło mu się niedorzecznie w głowie... A gdyby się domyśliła? Może miał coś takiego w oczach...? Podniósł się z krzesła. - Ja jednak pójdę. Proszę pożegnać i przeprosić panią Niemojewską. Muszę zakwaterować się w hotelu sejmowym, może później zabraknąć miejsc na parkingu. - Rozumiem - powiedziała. Odprowadziła go do przedpokoju i wtedy zamiast wyciągnąć dłoń do klamki, przygarnął ją do siebie, a ona się nie broniła, przycisnął jej głowę do swojej piersi, a ona się nie broniła, nie broniła się, gdy całował jej włosy, czoło, oczy i usta, usta - i została bez ruchu i bez słowa, gdy wypadł na schody i zbiegł nimi, aż zajęczały pod jego krokami - stare, drewniane schody w starej warszawskiej kamienicy. Nie od razu pojechał do hotelu sejmowego, zatrzymał wóz opodal i siedział w nim długo, bo długiego potrzebował czasu na ochłonięcie, na zebranie myśli. Pokoje w hotelu sejmowym były dwuosobowe i w tym, do którego go skierowano, już ktoś spał - poseł Jóźwiak, jak powiedziano mu w recepcji. Obudził się jednak, kiedy Tymon wszedł, a wolałby, żeby spał snem kamiennym, nie chciał z nikim rozmawiać, chciał zabrać w sen chwilę, którą przeżył na skraju zwątpienia, chwilę otwierającą przed nim szerokie wrota nadziei. Ale tamten uważał za słuszne się przedstawić. - Jóźwiak jestem. - I wymienił miejscowość, o której Tymon w ogóle nie słyszał. Tymon przedstawił się także i już rozbierał się, już siedział na łóżku, udając senność zwalającą go z nóg. Poseł Jóźwiak rozbudził się jednak zupełnie. - Pan pierwszy raz? - Pierwszy - odpowiedział zdumiony. - Przecież jutro sesja inauguracyjna. - Pytałem, czy to pierwsza pana kadencja? - Pierwsza. - Moja druga. Nadojadło mi to dojeżdżanie do Warszawy. Przesiadki, człowiek się zmorduje, a w dodatku w Warszawie nigdy na dworcu nie można złapać taksówki. - Tak, rzeczywiście - zgodził się Tymon, bo mu się przypomniało, jak wystawał z koszami przed dworcem, kiedy nie miał jeszcze poksiężowskiej warszawy. - W dodatku taksówkarze nie z każdym bagażem chcą zabierać. - Ja tam jeżdżę tylko z aktówką. Piżama i szczoteczka do zębów, to mi wystarcza. - Piżama i szczoteczka do zębów - powtórzył Tymon. O czym my rozmawiamy? - pomyślał. - Przynajmniej bufet dobrze zaopatrzony - ciągnął jego wytrącony ze snu rozmówca. Zimne mięsa, szynka, ale na śniadanie trzeba schodzić wcześnie, bo samoobsługa, a im później się kto zjawia, to już półmiski ma przebrane. Mówię to panu, bo pan pierwszy raz. - Dziękuję. - O czym my rozmawiamy? - pomyślał znowu. I powiedział już bez udawania senności, głośno i z wyraźnym domaganiem się odpowiedzi: - Musiał się pan wykazać nie byle jakimi osiągnięciami, skoro wybrano pana po raz drugi. - No, wie pan, kolego - tamten umilkł na długą chwilę - małe sprawy udaje się załatwić. I już się nie odezwał, teraz on pewnie udawał senność, a Tymon już wiedział, że prędko nie zaśnie. Czy ludzie, którym dana była władza, myślał wyciągnięty na niezbyt wygodnym łóżku, zastanawiają się nad tym, do czego jej użyli? Co zostawiają po swoim jej sprawowaniu? Czy nie żal im, że mogli coś zrobić, a nie zrobili? Że pozwolili się unosić niemrawemu prądowi dni bez ambicji, bez właściwego rozumienia swoich powinności? Małe sprawy, wyznał ten poseł skądś tam. A niechby i małe sprawy, niechby każdy załatwiał małe sprawy wokół siebie. Na przykład - melioracja Łęgowa i okolicznych wsi. Wodociąg... Ale i Olga powiedziała: Od razu myśli pan o rzeczach małych. A przecież sejm... XVI - Zażyjcie to, kolego - docent Waszelak wysypał Tymonowi na dłoń małą pastylkę z fiolki. - Przy pierwszym locie nie zaszkodzi się zabezpieczyć. - Na pewno nic mi nie będzie - wzbraniał się Tymon. - Nie wiadomo, zwłaszcza że nie lecimy pasażerskim samolotem, tylko małą maszyną specjalnie dla naszej delegacji. Radzę wam, zażyjcie. Tymon przełknął pastylkę rozglądając się, czy nikt tego nie widzi. Nie po honorze by mu było, gdyby wszyscy wiedzieli, że leci samolotem pierwszy raz i - co tu ukrywać - trochę dziwnie się czuje. Zwierzył się tylko Waszelakowi, obok którego siedział i którego miał zamiar się trzymać przez cały czas podróży i pobytu w Anglii. Poseł Waszelak, docent Sggw, wysoki, przystojny, wzbudzający zaufanie, miał być równocześnie tłumaczem dla całej grupy, grupy polskich parlamentarzystów udających się na zaproszenie brytyjskiego parlamentu do Londynu. A Tymon miał w kieszeni na piersi adres lotnika, który latał w jednym dywizjonie z Asarowiczem i może wiedział coś o jego losie. Waszelak, tylko Waszelak znający język mógł go zaprowadzić pod ten adres. - Program bardzo napięty - powiedział, gdy zwierzył mu się ze sprawy, którą miał do załatwienia w Londynie - ale może będziemy mieli trochę czasu dla siebie. Rosły mężczyzna zaczął roznosić śniadanie: kabanosy, pieczywo, kawę i koniak. - Myślałem, że w samolotach są stewardesy - Tymon przestał się już przed Waszelakiem wstydzić swego nieobeznania. - W pasażerskich. A my jesteśmy... pod opieką takich panów, którzy - gdy trzeba - spełniają również rolę stewardes. Cholera! - skrzywił się. - Proteza mi pęknie na tych kabanosach. Tymon nie miał tych problemów, zęby miał jeszcze silne, i w ogóle czuł się silny, tylko czasem w tym zegareczku, który funkcjonował w piersiach, tykało nie tak, jak trzeba. Wzruszenia! - myślał. Za dużo wzruszeń - kiedyż ty się przestaniesz wzruszać, stary chłopie? - Ja także mam coś do załatwienia w Londynie - mówił Waszelak, walcząc z kabanosem. - Muszę poszukać lekarstwa dla żony. - Zasępił się. - Drogie te lekarstwa tutaj. Jeśli wyda mi się za drogie, to raczej po powrocie postaram się w Ministerstwie Zdrowia, żeby mi je sprowadzili w imporcie docelowym, są przecież takie możliwości. Korzystaliście kiedyś z tego? - Nie - Tymon z pewnym wysiłkiem uczestniczył w rozmowie z docentem. Adres w kieszeni na piersi nie pozwalał o sobie zapomnieć. Oto miał zobaczyć człowieka, który znał Asarowicza, który wiedział, co się z nim stało. Dlaczego nie pomyślał, co się z nim dzieje? Przecież mógł gdzieś żyć w jakimś kącie świata, w Australii albo w Afryce - dokądże to nie wędrowali Polacy? Ale czy to możliwe, żeby żyjąc nie starał się odnaleźć żony, nawet jeśli dom na Filtrowej nie istniał? Tymon patrzył przez małe okienko samolotu na pozostawione w dole obłoki, dziwnie małe i samotne w ogromnym, jakby za obszernym niebie. Inaczej wyglądały albo inaczej patrzyło się na nie z ziemi, gdy pędzone wiatrem ukazywały się nad lasem, a potem, okrywszy ruchomym cieniem łęgowskie pola, ginęły za pałacem i parkiem. Myślał przez chwilę o swojej pszenicy, dorodniejszej jakby tego roku niż poprzednio i to go trochę uspokoiło; wiedział, że to go uspokoi. Podniecenie emocjami, które miał przed sobą, ulegało wyciszeniu, gdy przenosił się myślą do swoich miejsc, do swoich działań, do swego przeznaczenia, bo przecież tam miało się dokonać. Zależnie od tego, co powie ten lotnik (czuł jego adres na piersi jakby coś żywego), zależnie od tego, co ten człowiek powie - on, Tymon Duda, dokona swego życia w domu pod lasem samotnie albo z kobietą, na którą czekał tak długo, tak niedorzecznie długo, że tylko on mógł tego czekania nie uważać za śmieszne. Nie byli już młodzi, ale nie byli też starzy - któż powiedział, że miłość należy się tylko młokosom, może właśnie oni nie potrafią jej docenić i uszanować, śpieszą się z nią od razu do końca i bardzo się dziwią, że dalej nic już nie ma. A dalej może być szmat pięknego życia we dwoje, wspólnego życia. Czy miał jeszcze go zaznać, czy było mu sądzone? - Lecimy nad Berlinem - odezwał się głos z kabiny pilota. Wszyscy przechylili się ku okienkom, ale między obłokami nie było nic widać i może tylko Tymon wyobraził sobie, że widzi obszar spopielonego i zrujnowanego miasta. Nonsens! - pomyślał. Oni na pewno już to wszystko odbudowali, wschodni i zachodni berlińczycy, skoro i Polacy - nie zasilani żadnymi pożyczkami - potrafili odbudować Warszawę. A może dobrze by było - pożytecznie dla ludzkości - żeby te dwa miasta, nie odbudowane, pozostały upiornymi pomnikami wojny? Pierwsze - zniszczone dlatego, że nie mogło pogodzić się z niewolą, drugie - przemienione w gruzy i zgliszcza przez zwycięzców. Wycieczki z całego świata przyjeżdżałyby je oglądać, starzy i młodzi, chłopcy, którzy tak zawsze lubili bawić się bronią... Nie, nie! - zaprzeczył sam sobie. Warszawa musiała być odbudowana! Cały naród tego pragnął, cały naród się na to składał, musiała być odbudowana, żeby zaprzeczyć napastliwej sile wroga, który od wieków chciał widzieć rzuconych na kolana sąsiadów znad Wisły. A oto istniał niezwyciężony kraj i podniesiona z gruzów jego stolica. Przypomniał mu się dzień 19 stycznia czterdziestego piątego roku, kiedy przyjechał z Olgą po raz pierwszy do Warszawy. Ale spopielały obszar miasta skurczył się niespodziewanie szybko do małej piwnicy w domu na Filtrowej, a cały tamten czas do nocy, którą spędził z Olgą na jednym tapczanie pod swoim stangreckim kożuchem. Zbudził się nad ranem i od razu poczuł i zrozumiał, że ona jest przy nim, ciasno do niego przytulona, grzejąca oddechem jego plecy. Bał się poruszyć. Ścierpł w jednej pozycji, ale szczęście jej bliskości pozwoliło mu wytrwać do chwili, aż sama, wciąż jeszcze śpiąc - odsunęła się od niego i odwróciła się na wznak, a on mógł patrzeć na nią, tak jak nigdy nie patrzył, z bliska i długo, nieskończenie długo... - Śpicie, kolego? - spytał docent Waszelak. - Otworzył oczy. - Skądże znowu? Zamyśliłem się. - Bałem się, że źle się czujecie. - Nie. Czuję się znakomicie. Jednak ta pigułka była mi potrzebna. - Wiedziałem. Tylko spojrzałem na was, od razu poszukałem fiolki w kieszeni. Bądź co bądź nie jesteśmy stworzeni do latania i życia w powietrzu. - Jednak co ziemia, to ziemia - usiłował zażartować Tymon, wytrącony ze swoich myśli. - Jak sądzicie - zapytał Waszelaka - kiedy będziemy mogli załatwić nasze prywatne sprawy? - O, jesteście niecierpliwi, kolego! - roześmiał się docent. - Najpierw czekają nas same oficjalności, obrady, spotkania. W końcu po co nas delegowała nasza ludowa ojczyzna? My pewnie, zgodnie z naszymi zainteresowaniami, zostaniemy wysłani gdzieś w teren. Przyznam się, że to mnie najbardziej interesuje. Żeby podejrzeć tych Anglików, jak gospodarzą. Z mniejszym wysiłkiem, a większym efektem. A u nas akurat odwrotnie. Oni duszą się nadmiarem produkcji rolnej, a my... - No, no - Tymonowi nie podobało się wychwalanie Anglików; czyżby czuł nie uświadomioną niechęć do drugiej ojczyzny porucznika Asarowicza? - Ale szynki i gęsi od nas biorą. - Bo to przysmaki. Ale podstawowe zboża... - Lecimy nad kanałem La Manche - obwieścił pilot ze swojej kabiny. - Już? - zdziwił się Waszelak. Nachylili się znów wszyscy ku okienkom; tym razem chmury nie zasłaniały widoku i widać było w dole niebieskie morze i północny brzeg Francji, uciekający pod skrzydła samolotu. To gdzieś tutaj, pomyślał Tymon, gdzieś tutaj powinno być to Dieppe, nad którym major Thiel stracił oko i nad którym walczył porucznik Asarowicz. A bardziej na zachód w Normandii - brzeg, z którego dokonano w czterdziestym czwartym inwazji z morza, ale i z powietrza, porucznik Asarowicz musiał być tam także. I w lotach nad Niemcy, niepokojone nalotami tak, jak kilka lat wcześniej niszczone przez bombardowania były zdobywane przez Niemców kraje. Porucznik Asarowicz uczestniczył w wymierzaniu tej sprawiedliwości, a jego żona wciąż o tym myślała i stawiała flakonik z kwiatem przy jego fotografii. Gdy wojna się skończyła, robiła to także, choć wciąż nie wracał, nie odezwał się, nie dał znaku życia. Teraz wreszcie ta tajemnica miała się wyjaśnić, teraz miało się to skończyć. Czuł niecierpliwość tak wielką, że gdyby miał rewolwer, zaraz po wylądowaniu w Londynie, przystawiłby go do pleców Waszelaka, zmuszając go do udania się pod wskazany adres. Ale broni nie miał, a program był rzeczywiście tak bogaty, że do hotelu wracali późnym wieczorem, marząc już tylko o wyciągnięciu się na łóżku. W każdym razie docent Waszelak na pewno. Brał prysznic, zażywał pastylkę na sen i już był w piżamie. Kładł się zwykle z jakąś angielską gazetą w ręce, ale szybko opadała na kołdrę, a docent intonował najpierw cichutko, potem coraz głośniej swój własny hymn na cześć niezawodnych środków nasennych. Na dwa dni przed odlotem do Warszawy Tymon postanowił do tego nie dopuścić. Odebrał Waszelakowi pastylkę, gdy zamierzał ją zażyć, wyjął mu z ręki szklankę z wodą. - Obiecałeś mi - powiedział, bo już przeszli z Waszelakiem na "ty", podczas wspólnych obiadów i kolacji, zakrapianych nierzadko whisky lub ginem. - Co? - nie mógł sobie przypomnieć marzący o łóżku docent. - Miałeś mi pomóc znaleźć adres, o którym ci mówiłem. Najwyższy czas. - Teraz? - A kiedy? Jutro wiozą nas na wieś, nie wiadomo, kiedy wrócimy. Pojutrze odlot... - Wiem, że na pewno przed odlotem będziemy mieli trochę czasu dla siebie. - A jeśli nie? Proszę cię, ubierz się, weźmiemy taksówkę, na mój koszt, oczywiście, do tej pory nie wydałem ani jednego funta, wciąż myślałem, że może ta St. Stephens Avenue jest daleko i taksówka będzie drogo kosztować. Docent jednak kończył zapinanie piżamy. - Oszalałeś! - powiedział. - Dlaczego? Przecież pora nie jest tak późna. Jeśli ten człowiek śpi, to obudzimy go, wybaczy nam, ostatecznie nie co dnia przyjeżdża ktoś z Warszawy, żeby go zapytać, co stało się z jego przyjacielem, z którym latał podczas wojny. - Tylko nie zaczynaj mi znów tego opowiadać. Nie niestosowność wizyty u tego lotnika miałem na myśli, mówiąc, że oszalałeś. Jak ty to sobie wyobrażasz? Mielibyśmy tak nagle wyjść... o tej porze, nie zawiadomiwszy o tym, kogo trzeba?... - Kogo trzeba? - powtórzył Tymon. Waszelak się roześmiał, ale jakoś cierpko i znów próbował zapinać guziki piżamy, choć już wszystkie były zapięte. - Rzeczywiście, od razu widać, że po raz pierwszy jesteś za granicą. Na Zachodzie! - Ale to dla mnie bardzo ważne! - wybuchnął Tymon. - Muszę! Muszę odnaleźć tego człowieka! I nic mnie nie obchodzą głupstwa, o których mówiłeś... - A mnie obchodzą - powiedział docent. Wyszukał w stercie pism leżących na stoliku "Herald Tribune", wyciągnął się na łóżku, starannie okrył się kołdrą. - A mnie obchodzą - powtórzył. - I radzę ci... Tymon wyszarpnął z kieszeni kartkę z adresem lotnika z "Przekroju". - Sam złapię taksówkę i każę się zawieźć pod ten adres. W końcu jakoś dogadam się z taksówkarzem. - To może by ci się nawet udało, ale... nie radzę ci opuszczać samotnie hotelu, nie znając języka jeździć w nocy po Londynie taksówką. - Dzień teraz długi, dopiero szaro. - Ale życie nocne już się zaczęło. A życie nocne takiego miasta, jak Londyn... Mimo złości na Waszelaka Tymon roześmiał się. - Nie masz chyba zamiaru straszyć mnie życiem nocnym. - Wszystkim cię straszę! A na początku, tylko tego nie zrozumiałeś, czymś o wiele poważniejszym, niż życie nocne Londynu. Zrozumże to wreszcie! - Waszelak odłożył "Herald Tribune", oparł się na łokciu i długo patrzył, jak mu się wydawało, bardzo wymownie na Tymona. - To twoje Łęgowo, mimo że tak blisko Warszawy, jeśli chodzi o ciebie, leży od niej bardzo daleko. Wynurz się z tych swoich sadów, które tak pięknie pachną, zwłaszcza na wiosnę, i powąchaj trochę smrodów świata. Ostrożność i czujność, wciąż zalecane nam ostrożność i czujność, też mają swój odorek i może nawet po nim się nas rozpoznaje. Radzę ci, rozbierz się i wskakuj do łóżka! A ja ci przyrzekam, że jutro, jeśli będzie czas po zwiedzeniu farm, a jeśli nie, to pojutrze, załatwiwszy formalności z naszymi panami, zawiozę cię do tego twojego Anglika. Wierzysz mi? - Wierzę - bąknął Tymon bez właściwego, choćby z uprzejmości, zaakcentowania tego słowa. Spał źle, całą noc przewracał się na łóżku, śniadanie mu nie smakowało i nic mu się nie podobało tam, dokąd go wieziono po to właśnie, żeby mu się podobało, w każdym razie taką nadzieję mieli gospodarze. Na szczęście poseł docent Waszelak wyrażał podziw i uznanie za nich dwóch, czynił to szczerze, a w dodatku znał się na tym, co mu pokazywano; często zresztą napomykał o swojej pracy naukowej w polskiej wyższej uczelni gospodarstwa wiejskiego, co jednak nie wszędzie spotykało się z właściwym uznaniem. Dopiero w ostatnim majątku - a było już późne popołudnie i zniecierpliwienie Tymona rosło wraz z głodem, który zaczął odczuwać po symbolicznych poczęstunkach, jakimi ich przyjmowano - docent Waszelak mógł wreszcie zabłysnąć swoim przygotowaniem zawodowym, sposobem bycia, a także szekspirowską jakby angielszczyzną, która u poprzednich farmerów budziła niejakie zdumienie. Właścicielką majątku okazała się pani już niemłoda, ale całkiem jeszcze ponętna, zwłaszcza że i goście nie byli młodzieńcami. Może tylko towarzyszący Polakom z ramienia organizatorów ich pobytu w Anglii, student chyba, Kirk Donald, byłby skłonny z racji swego wieku uważać ją za piękność przedwojenną, ale to nie miało znaczenia. Farma była jedną z tych posiadłości, jakie rząd brytyjski ofiarował wdowom po lotnikach, którzy zginęli w bitwie o Anglię. Czy całkiem bezpłatnie - tego Tymon usiłował się dowiedzieć, ale z odpowiedzi pani Glorii Thuppindam, tłumaczonych przez Waszelaka, nie wynikało nic jasnego. Docent zaczął się prawie domyślać, dlaczego jego towarzysza interesuje tak ta sprawa, zaniechał jednak dalszych dociekań, przed wizytą u kolegi Asarowicza wszystko opatrzone było podwójnym znakiem zapytania. Pani Thuppindam zajmowała się hodowlą kwiatów - głównie orchidei - oraz wczesnych warzyw. Prowadziła ich przez kilometry swoich szklarni ani odrobinę nie zgrzana, podczas gdy na gości biły siódme poty, Tymonowi kręciło się w głowie. Zdjął marynarkę, porozpinał głęboko koszulę. - Nie wypada wobec damy - syknął Waszelak. - Dama nie dama - burknął Tymon - nic mnie to nie obchodzi. Za chwilę padnę tu z gorąca. I z głodu. - Szczerze mówiąc - Waszelak wytarł chustką spocone i czerwone, jak przed atakiem apopleksji czoło - i ja bym coś zjadł. - Może jest tu gdzieś jakaś wiejska gospoda, spytał Donalda. W końcu opiekuje się nami i nie powinien dopuścić, żebyśmy tu zemdleli z upału i głodu. - Ale pani Thuppindam twierdzi, że nie pokazała nam jeszcze najpiękniejszych odmian swoich storczyków. - Czort z nimi! - powiedział Tymon. Zachciało mu się nagle być ordynarnym wobec Waszelaka, od którego wciąż aż biła jego uniwersyteckość i poselskość, choćby ludowa, a może nawet kindersztuba, choć pewnie nie przyznawał się do niej w swoich ankietach personalnych. - Czort z nimi! - powtórzył i aż żałował, że pani Thuppindam i Kirk Donald nie rozumieją tych słów. - Czy ja je będę uprawiał? Powiedz Donaldowi... Pani Gloria, wciąż posuwając się naprzód przejściem między grzędami orchidei, podniosła głos: - Do Anglii przywieziono pierwszy storczyk środkowoamerykański w tysiąc siedemset trzydziestym drugim roku. Spośród wieluset gatunków odkrytych na obszarze między Meksykiem, Boliwią a Paragwajem Oncidium_motylnik jest dość trudny, ale najwdzięczniejszy w uprawie.. Na prawo macie panowie Oncidium bicallosum, poszukiwany przez znawców, na lewo Oncidium forbessii, pochodzący z Brazylii, jego kwiaty przypominają motyle. Dalej mamy Oncidium ornithorhynchum - nazwany tak, gdyż jego szkarłatne kwiaty przypominają dziób ptaka. Ten bardzo efektowny kwiat, jest stosunkowo łatwy w uprawie, mogą go nawet w mieszkaniach uprawiać amatorzy. Natomiast nie polecałabym amatorom uprawy Oncidium kramerianum... - I czy mogę jej przerwać? - szepnął Waszelak do Tymona. - Za chwilę zdejmę koszulę - warknął Tymon. - Błagam! - Waszelak, coraz czerwieńszy na twarzy, ścisnął Tymona za ramię. - W końcu jesteśmy oficjalną delegacją... - Ona także powinna o tym pamiętać. Jeśli w tych tunelach szklarniowych trafi nas szlag, będzie miała nieprzyjemności - nie jesteśmy storczykami, dobrze czującymi się w tropikalnym upale. Nie masz przypadkiem wysokiego ciśnienia? - Mam trochę podwyższone, ale zażywam odpowiednie środki... - Mogą nie pomóc w tej temperaturze. - Pani Thuppindam wciąż informowała o gatunkach i wymaganiach glebowych uprawianych przez siebie orchidei, ale w końcu i Donald miał tego dosyć. Jak wszyscy jego rówieśnicy, nie zwykł ukrywać swoich uczuć. Wyminął polskich gości w wąskim przejściu między uprawami, chwycił gospodynię za łokieć i krótko jej coś perswadował. Odwróciła się natychmiast ku Polakom. Jej twarz nie straciła swojej matowej bieli, na czole nie było ani kropli potu. - Rzeczywiście, trochę tu gorąco. Nie będę już panów dłużej męczyć, resztę opowiem przy stole. Zapraszam panów na lunch. - O, nie! - warknął Tymon do Waszelaka. - Żadne lunchy! Jestem głodny jak wilk! Zaraz dostaniemy do ręki szklaneczkę, a ona zacznie szczebiotać o storczykach. Powiedz jej, że nie mamy czasu. Bo... rzeczywiście nie mamy. Przyrzekłeś mi przecież... Ale w domu, w chłodnym, obszernym angielskim domu, czekała ich niespodzianka. Gdy tylko weszli, poczuli cudowną, oszałamiającą woń smażonego mięsa. - Donald coś powiedział. - Co on mówi? - Że to na pewno befsztyki dla nas. - Matko Najświętsza! - jęknął Tymon. Pani Gloria poprosiła ich do jadalni, trochę mrocznej od dębowych boazerii, pokrywających całe ściany, gdzie stół był już obiecująco nakryty. To powiedział docent. - Gdyby miała zamiar morzyć nas tu głodem, do czegóż by służyły te wszystkie widelczyki i talerzyki, których tu tyle rozłożono? Moje nadzieje... Nadzieje się spełniły. Mary - kucharka i ogrodniczka w jednej osobie, przysadzista i bardzo energiczna w ruchach - podała najpierw szynkę i rostbef na zimno, garnirowane marynowanymi jarzynami, których Tymon nie znał ani z nazwy, ani z wyglądu. - To wszystko naszej produkcji - powiedziała gospodyni. - Sery i masło też. - Ile osób pani zatrudnia? - spytał Tymon. Docent przetłumaczył. - Pracują u mnie tylko Daviesowie - odpowiedziała. - Mary, którą panowie już znają, Tom, jej mąż, i Jack, ich osiemnastoletni syn. No i ja - roześmiała się - pracuję u siebie także. Dość wydajnie. Docent przetłumaczył. Tymon z dużym płatem rostbefu na widelcu znieruchomiał. Kiedy pozwalał sobie na szaleństwa marzeń i myślał, że Olga będzie z nim w Łęgowie, przysięgał sam przed sobą, że nie da jej tknąć żadnej roboty, choćby się nawet do niej rwała. Boleśnie i zawstydzająco tkwił mu w pamięci obraz balii, w której - gdy wrócił z wojny - prała akurat brudne łachy dziadka i dzieci. Teraz nie było łachów, chłopcy ze wsi, zatrudnieni w fabrykach, wyrzucali - jak opowiadała Sobolewska - brudne skarpety i koszule. On sam nosił bardzo porządną bieliznę, kupował ją zawsze z Zuzanką w Warszawie, a poza tym Sobolewska wymogła na nim, by kupił pralkę; ale nie, nawet w pralce nie pozwoliłby Oldze prać, nie po to wreszcie byłaby z nim... O czym ja myślę? Przestraszył się, a zegareczek w piersi zachrobotał na jakiejś sprężynce. Dziś... dziś miało się wszystko rozstrzygnąć. Mary wniosła półmisek befsztyków z wołowej polędwicy. Jej mąż, również w białym fartuchu, niósł za nią ogromną tacę, na której ustawione były salaterki z mnogością sałat i gotowanych jarzyn. Pachniało to wszystko latem i znakomitością kuchni. - Befsztyki pieczone na grillu - powiedziała Gloria, bo już wszyscy trzej: Tymon, docent chyba także i Donald, przy tym cudownym daniu myśleli o niej po imieniu. - Nie używam do mięsa żadnego tłuszczu. Wiem, że w Polsce jest inaczej, ale ja moich znajomych Polaków nauczyłam naszego sposobu przyrządzania mięsa. Od nich właśnie wiem - uśmiechnęła się bardzo miło - że Polacy lubią dobrze zjeść. Docent przetłumaczył, cokolwiek stropiony. - Cudowna kobieta! - zamruczał Tymon nad krwistym befsztykiem. - Ale nie tłumacz tego. Ciekaw jestem, jakich Polaków znała. - Zapytać? - Nie. Po co? - Wiem - śmiała się coraz swobodniej pani Thuppindam, słusznie podejrzewając, że polska wymiana zdań odbyła się na jej temat - wiem, że Polaków nie należy przyjmować aperitifami, słonymi paluszkami, kawałeczkami sera nabitymi na szpadki... I muszę przyznać, że obydwie z Mary lubiłyśmy przyjęcia, z których nasi goście nie wychodzili głodni. - Polska musi być cudownym krajem! - zawołał również znad krwistego befsztyka angielski student. - Zapraszam pana - rozochocił się Tymon. - Przetłumacz mu - zwrócił się do Waszelaka - że go zapraszam. Na swój koszt! Poza podróżą oczywiście. - Nie szalej! - powiedział docent i nie przetłumaczył. - Powiedz jej - zwrócił się teraz do Waszelaka - że mam od niedawna nowego sąsiada, doktora rolnictwa; kupił gospodarstwo z Funduszu Ziemi po dawnym moim sąsiedzie, który przeszedł na rolniczą rentę i wyprowadził się do dzieci do miasta - zresztą, nie musisz jej tego wszystkiego tłumaczyć, powiedz jej tylko, że mam sąsiada, bardzo ambitnego młodego rolnika, który może zainteresowałby się uprawą storczyków i tych wszystkich wymyślnych, zupełnie nie znanych u nas jarzyn; słyszałem, że ma zamiar budować szklarnię. Może mogłaby mi dać dla niego trochę nasion... Po lunchu pani Thuppindam przygotowała paczuszkę z nasionami i bulwami storczyków, a gdy Tymon wciąż się dziwił, że tylko cztery osoby dają wszystkiemu radę i dopytywał się, czy musi prowadzić jakąś księgowość, zaprosiła ich do gabinetu, żeby pokazać jedyną książkę, w której notuje dla siebie i dla władz skarbowych przychody i rozchody. - Nudziarz z ciebie - narzekał docent. - Tak się śpieszyłeś, a teraz przedłużasz wizytę. Co cię to właściwie obchodzi. - To tylko chwila - tłumaczył zły sam na siebie Tymon. - Skąd mogłem przewidzieć, że zechce nam okazywać jakieś księgi? Zaraz się żegnamy i jedziemy. Na biurku, w którym pani Thuppindam przechowywała swoje gospodarskie dokumenty, stała fotografia jej męża w lotniczym mundurze. One są widocznie wszystkie takie same, pomyślał Tymon prawie zgryźliwie. Ale ta tutaj nie musiała, tak jak Olga w Warszawie, opuszczać w popłochu swego londyńskiego mieszkania i zabrała z niego każdą z licznych fotografii męża, żeby ozdobić nimi ściany swego gabinetu. Porucznik Thuppindam, przedstawiony w różnych pozach, uśmiechnięty i zamyślony, w mundurze i po cywilnemu, spoglądał ze wszystkich ścian, a środkową - na wprost drzwi - zdobiło jego powiększone zdjęcie w gronie kolegów. Tymon, gdy Gloria wyciągała z szuflady swoją księgę, spojrzał na nie i doznał uderzenia w sam środek piersi. Zbliżył się do ściany, przyjrzał się fotografii z bliska. - Znam tu kogoś - powiedział. - O! - zdziwiła się Gloria także zbliżając się do ściany. - Kogóż to? Tak, to był na pewno on, ten młody człowiek, stojący obok Thuppindama, uśmiechający się tak samo, jak na fotografii postawionej przez Olgę na biureczku pani Zgorzenieckiej w Łęgowie. Czy mógłby go nie poznać? Wpatrywał się przecież w tę twarz, ilekroć był u niej, wbił sobie ten wizerunek w mózg, jak ostry kolec, którego nie mógł się pozbyć przez tyle lat. - To ten oficer obok pani męża - powiedział do Glorii. Docent Waszelak zbliżył się do nich i tłumaczył. - Ach! - rozjaśniła się pani Thuppindam. - To Stanley! Stanley Asarowicz. Znał go pan w Polsce? - Nie... - zająknął się Tymon. - Jego osobiście nie. Znam jego... rodzinę... - Mój mąż przyjaźnił się z nim. Ta przyjaźń przetrwała nawet jego śmierć. - Czyją... śmierć? - spytał Tymon. Docent przetłumaczył. - Mego męża. Zginął pod koniec czterdziestego czwartego roku. W tych ciężkich dla mnie chwilach, obydwoje, Stanley i Betty, byli mi bardzo pomocni. Wtedy najbardziej się do nich przywiązałam. Pokochałam ich córki... - ...Ich córki - powtórzył Tymon sztywniejącymi wargami. Docent tłumaczył. - Mają dwie urocze córki - ciągnęła pani Thuppindam - no, w tej chwili to już właściwie panny. Zaraz... ile miały lat, kiedy Stanley zabił się na tym nowym samolocie? Bo i Stanley już nie żyje. Tak tu stoją razem na tej fotografii i obydwaj już nie żyją. Po wojnie Stanley zaczął pracować w fabryce samolotów, oblatywał nowe maszyny. No i na jednej z nich... To było ze cztery lata temu. Ale Betty do tej pory nie otrząsnęła się z rozpaczy i żalu po nim. Bo cóż to był za czarujący człowiek! - Czarujący! - bezwiednie powtórzył Tymon, ale docent tłumacząc i ze wzrastającym zdumieniem obserwując jego twarz, nie przełożył na angielski tego słowa, choć Gloria patrzyła na niego pytająco. - Panowie! Jedziemy? - spytał Kirk Donald. Pani Thuppindam, jak przy storczykach, uparcie wiodła swoją opowieść: - To właśnie Stanley... dla Stanleya, gdy miał przyjść, przygotowywało się w naszym domu solidne posiłki, nie znosił angielskich przyjęć, z których wychodził głodny. Betty także szybko to zrozumiała. Nauczyła się gotować polskie potrawy. Zaraz... Niech przypomnę sobie. Bar... - Barszcz - powiedział Tymon. - O, tak! I to drugie danie z kapusty i mięsa... - Bigos. - Właśnie! Bigos - wymówiła całkiem poprawnie pani Thuppindam. - Zawsze nas zapraszali, gdy Betty robiła bigos. A robiła go, ilekroć Stanley wracał z nalotu na Niemcy. Znad Berlina. - Ja także byłem w Berlinie - powiedział Tymon. - Na ziemi. W czterdziestym piątym. W maju. Waszelak tłumaczył, nie zdejmując spojrzenia z twarzy Tymona, ale Gloria nie zwróciła uwagi na jego słowa. - Wiecie co, panowie - ożywiła się - zatelefonuję do Betty, żeby przyjechała. To nie potrwa długo, mieszka niedaleko stąd; za odszkodowanie z fabryki samolotów kupiła całkiem sporą posiadłość w tej okolicy. Ucieszy się, gdy będzie mogła poznać kogoś, kto jeszcze w Polsce znał Stanleya. Niewiele opowiadał jej o tym okresie swego życia. - Ja go osobiście nie znałem - wykrztusił Tymon. - Znam tylko jego... rodzinę. - To nic, to nic - nie przestawała entuzjazmować się pani Thuppindam, zbliżając się do telefonu. - I tak się ucieszy! Zaraz do niej zadzwonię. Zaraz zadzwonię do mojej przyjaciółki Betty Welles. - Chwileczkę - powiedział Tymon, a ona zrozumiała, choć docent nie przetłumaczył tego słowa. - Chwileczkę... Zachowała panieńskie nazwisko... Gloria trzymała już w ręce słuchawkę, ale nie wykręcała numeru. - Och! - powiedziała. - W Anglii to bardzo częste. A poza tym - zdecydowała się jednak na wyznanie - Stanley... z jakichś względów nie zalegalizował trwającego przecież tak długo związku. Betty tak go kochała, że nie miała mu tego za złe. W końcu przeżyli szczęśliwie razem wiele lat. Jak ona się ucieszy, kiedy zadzwonię do niej i powiem... - Niech pani nie dzwoni - docent Waszelak wyjął z jej rąk słuchawkę i gdy patrzyła na niego przykro zdumiona, powtórzył bardziej stanowczo. - Niech pani nie dzwoni! To by jednak trochę potrwało, a mamy jeszcze inne sprawy do załatwienia. - Oczywiście! - potwierdził Donald. - Mamy jeszcze inne zobowiązania. A jutro panowie odlatują już do kraju. - Jaka szkoda! - pani Thuppindam była niepocieszona. - Może przynajmniej będę mogła jej powiedzieć, kto rozpoznał Stanleya na fotografii i kto zna jego rodzinę w kraju. Może mogłaby dostać jej adres. - Moje nazwisko Duda, ale to pani Welles nic nie powie. A... rodzinę porucznika Asarowicza poznałem po powstaniu warszawskim, kiedy jego już od kilku lat, od wybuchu wojny, nie było w kraju. Adresu nie pamiętam... nie mogę podać go w tej chwili. - Niech go pan prześle, bardzo proszę! - pani Thuppindam wyjęła z rzeźbionego pudełka na biurku swoją wizytówkę i wręczyła ją Tymonowi. - Nie zapomni pan? - Nie zapomnę - zapewnił, a docent przetłumaczył to słowo z lekką kpiną, której - na szczęście - pani Thuppindam nie wyczuła. Odprowadziła ich do wyjścia i stała u szczytu schodów, aż samochód ruszył i potoczył się aleją ku bramie. - O ile dobrze zrozumiałem - odezwał się docent Waszelak po polsku - wieczór mamy wolny. Nie jedziemy do tego polskiego lotnika, którego tak pilno było ci odwiedzić. - Nie jedziemy - potwierdził Tymon. I nagle zaczął się śmiać. Zanosił się, dusił się od śmiechu, ale docent spojrzał na niego ze zdumieniem dopiero wtedy, gdy równie nagle umilkł i ukrył twarz w dłoniach. Nazajutrz w Warszawie, po przylocie, godziny wlokły się niczym kulawa owca za popędzanym przez psa stadem. Najpierw na lotnisku odbyło się powitanie powracającej z Anglii delegacji, zjawiła się telewizja i dziennikarz poprosił przewodniczącego delegacji o krótką wypowiedź. Była istotnie krótka i już by mogli jechać, już by mogli jechać z lotniska do śródmieścia, gdy niespodziewanie Tymon spostrzegł mikrofon przed sobą, zaświeciły mu w oczy trzymane przez pomocników kamerzysty reflektory, a pytanie dziennikarza było skierowane bezapelacyjnie do niego: - A jakie wrażenie odniósł z pobytu w Anglii poseł Tymon Duda? Był pan z ramienia Komisji Rolnej? - Tak - bąknął Tymon, czując absolutną pustkę w głowie. - No i jak tam gospodarzą? - pomógł mu dziennikarz? - Dobrze gospodarzą - odpowiedział. I w nagłym olśnieniu przypomniało mu się powiedzenie Waszelaka: - Z mniejszym wysiłkiem, a większym efektem. - Po wyrazie oczu dziennikarza poznał, że ten zachwyt był może nadmierny. Więc - przytomniejąc już zupełnie - dodał ochoczo: - ale i my mieliśmy się czym pochwalić... - Na przykład sadami w łęgowie - pośpiesznie zakończył za niego dziennikarz. - Słynnymi sadami w Łęgowie! Tymon ochłonął dopiero w autokarze, który wiózł ich do sejmu. Znowu siedział obok Waszelaka, który zauważył z przekąsem, zapomniawszy nagle, że w Anglii byli na ty. - Wyrobiliście się, Duda! Tyle zawrzeć w takiej krótkiej wypowiedzi! - Chciałem mu powiedzieć - wybuchnął Tymon - chciałem powiedzieć temu dziennikarzowi, że to wy się lepiej do tego nadajecie! Ale nie było jak. Mikrofon pod nos podsunął, kamera skierowana wprost na twarz... - Dobrze było - uciął docent. - I sady swoje zareklamowaliście... - Przecież to nie ja, to dziennikarz! - Dobrze było - powtórzył Waszelak z wyraźnym już zaznaczeniem, że to koniec rozmowy. W sejmie zatrzymano ich dłużej, niż Tymon przypuszczał. Niecierpliwość ogarniała go tak wielka, iż kilka razy dotknął czoła w obawie, że ma gorączkę. Sprawozdanie z pobytu w Anglii ciągnąło się niepomiernie długo między meandrami ostrożnych sformułowań i jak najmniej jednoznacznych stwierdzeń. A on musiał się jeszcze zakwaterować w hotelu, kupić kwiaty, dużo, bardzo dużo kwiatów, złapać taksówkę, namówić taksówkarza, żeby chciał jechać na Puławską, i opanować, poskromić radosny wyraz twarzy, który nie pasował przecież do tego, co miał obwieścić. I to chyba zajęło mu najwięcej czasu, bo kiedy dotarł wreszcie do drzwi mieszkania pani Niemojewskiej, długo nie mógł zdecydować się na naciśnięcie dzwonka. Serce waliło mu w piersi jak dzwon, nie było żadnej przesady w tym stwierdzeniu, waliło jak dzwon, ale to była radość, nie jakaś tam choroba, którą wciąż podejrzewała Zuzanka, tylko radość, największa w jego życiu. Powie jej: Olgo! Czekałaś na swego męża tyle lat! Tyle lat go szukałaś! Na listach poległych go nie było, bo nie poległ. A nie odezwał się do ciebie, choć żył, bo założył rodzinę z drugą kobietą. Ty byłaś mu wierna, ale on ci wierny nie był. A teraz nie żyje, od czterech lat nie żyje, i jesteś wolna, nareszcie wolna! Tak właśnie jej to powie - krótko, ale żeby od razu zrozumiała, żeby pojęła swoją nową sytuację, ich nową sytuację. Choć wciąż nie naciskał dzwonka, drzwi otworzyły się, stanęła w nich Olga. - Zobaczyłam przez okno, że wysiada pan z taksówki; dlaczego pan nie wchodzi, panie Tymonie? I tyle kwiatów! Po cóż tyle kwiatów? Wyciągnął do niej ręce z ogromnym bukietem róż (ekspedientka w kwiaciarni, gdy je kupował - i płacił za nie - przyglądała mu się zdumiona) i prawie ją nim popychając wszedł za nią do mrocznego przedpokoju, rad, że jest tak mroczny i że ona nie widzi wyraźnie jego twarzy, że może jeszcze przed nią ukryć swoją radość z nowin, które dla niej - początkowo, och! Na pewno tylko początkowo! - radosne nie będą. - Pani Olgo - szeptał. - Kochana, jedyna pani Olgo! Wzięła od niego róże, wciąż wymawiając mu, że jest ich tak dużo, i byli już w pokoju, w pełnym blasku dnia, ściany i wszystkie sprzęty były nim jaskrawie oświetlone, a najsilniej piękne biureczko z Łęgowa, fotografia porucznika Asarowicza na nim i stojący obok niej flakon ze świeżym czerwonym - rzadkiej piękności - goździkiem. - Pani Ol... wyszeptał Tymon jeszcze raz i już nie skończył. - Gniewam się - mówiła Olga - że pan tyle pieniędzy wydał na kwiaty. I dlaczego? Z jakiej okazji? - Przyjechałem. Jestem - wyjąkał. - Widzę panią. Czy to nie dostateczna okazja? Weszła pani Niemojewska i dopiero przy herbacie ona - a nie Olga - zapytała: - Nic pan nie mówi, czy odnalazł pan tego lotnika, który pisał do "Przekroju". Zacisnął pod stołem dłonie, aż poczuł ból w stawach palców. - Odnalazłem tylko adres - powiedział bardzo spokojnie i powoli. - Niestety, on się wyprowadził. - Wyprowadził się - powtórzyła pani Niemojewska z rozczarowaniem. - A była już taka nadzieja, że się czegoś dowiemy! A dokąd się wyprowadził? Nie dowiadywał się pan? - Owszem. Wyprowadził się do Kanady. Ale nikt z sąsiadów, byłem z kolegą posłem, który mówi po angielsku, nie znał szczegółów. - No to chyba zatarł się już ostatni ślad - westchnęła pani Niemojewska. Olga milczała, ale nie widać było po niej, żeby przygasła czy zmieniła się na twarzy. Tymon odniósł nawet wrażenie, że jakby się uspokoiła po wiadomości, że człowiek, który mógł wiedzieć, co stało się z jej mężem, jest nieosiągalny i nigdy się niczego od niego nie dowie. Gdy ciotka zostawiła ich na chwilę samych, powiedziała cicho i prawie pogodnie: - Więc w dalszym ciągu nie wiem, czy żyje... - ...i musi pani być mu wierna - dokończył osobliwie brzmiącym głosem. - Tak, jak on byłby wierny pani. Rzuciła mu krótkie spojrzenie, ale dokończyła za nim: - Tak jak on byłby wierny mnie. - I dodała. - Jestem tego pewna. Usta rwały mu się do śmiechu, ale nie pozwolił im nawet drgnąć. Cóż to byłby za śmiech, gdyby nim wybuchnął - bluźnierczy i obraźliwy, i zadający ból - a nie chciał, nie chciał, żeby cierpiała. - Kochany panie Tymonie! - pani Niemojewska weszła do pokoju zagadkowo uśmiechnięta. Mam dla pana niespodziankę. Sądzę, że miłą. Wybierałyśmy się dziś z Olgą do Teatru Wielkiego na "Cyganerię". Ale skoro pan przyjechał... Ja już byłam kilka razy w swoim życiu na tej operze, więc pomyślałam, że może pan wybrałby się z Olgą. Mamy bilety... - Ciociu - przerwała jej Olga - pan może zmęczony... - Ale nie powinna pana ominąć taka okazja. Pewnie pan nie był jeszcze w Teatrze Wielkim... - Byłem - nie wiadomo dlaczego Tymon skłonił się nieco pani Niemojewskiej. - Byłem kilka razy. Z córką. - Ale "Cyganerii" pan nie widział? I nie słyszał? Cóż za muzyka! - Nie, na "Cyganerii" nie byłem. - No, to świetnie! Pójdzie pan z Olgą. Przyznam się, że mnie dzisiaj przez cały dzień głowa boli. - Nic ciocia nie mówiła - zauważyła Olga prawie złośliwie. - Bo staram się nie zanudzać bliźnich swoimi dolegliwościami - równie złośliwie odpowiedziała ciotka. - Wiem, że nikt tego nie lubi. - Czy ja kiedykolwiek coś mówiłam? - Skończmy ten temat. Nie wiemy jeszcze, czy pan Tymon może ci towarzyszyć? - Ależ tak. Bardzo dziękuję. Właściwie marzyło mu się, żeby jak najprędzej znaleźć się w hotelu i w łóżku, odespać Anglię i przespać nadmiar warszawskich wrażeń, tylko sen mógł mu pomóc w tej chwili. Ale Olga, popędzana przez ciotkę, wybiegła już do drugiego pokoju, żeby przebrać się do teatru, z pani Niemojewskiej słodycz skapywała, jak z plastra miodu, musiał więc uczestniczyć uprzejmą uwagą w jej monologu na temat trudnego życia samotnych kobiet. - Wyobrażam sobie - powiedziała Olga w taksówce - że nie miał pan zbyt wielkiej ochoty na tę wyprawę do teatru. - Ależ skąd - zaprzeczył niezbyt gorliwie. - Przepraszam za ciocię. Pewnie w dodatku w ogóle nie lubi pan muzyki poważnej? - Nie dzielę muzyki na poważną i niepoważną. Nie potrafiłbym przeprowadzić takiego podziału. Lubię każdą. Zamilkła po tym, co powiedział, więc jeszcze dodał - Nawet jak pastuch gra na fujarce albo na organkach pilnując bydła, to dla mnie też muzyka. - Oczywiście - powiedziała. W teatrze, przed rozpoczęciem przedstawienia rozmawiali też niewiele. Olga rozpogodziła się, nawet rozpromieniła w tłumie ludzi, pośród których stali w foyer; najwidoczniej lubiła tę atmosferę muzycznego święta i Tymona także ogarnęła radość z radości, jaką odczuwała. Zawiłe to było uczucie, bo jednak wciąż myślał, że skończyły się już jego niedorzeczne marzenia, więc z jakiej racji cieszył się tym, czym ona się cieszyła? Opera mu się nawet podobała, mało było w niej dziwności, całkiem proste ludzkie sprawy, bardzo smutne. Muzyka go uspokajała... Może jednak za bardzo, bo jakoś zaczęły mu się rozmazywać w uszach słowa arii, zdziwił się tylko, dlaczego śpiewakowi wydaje się, że jego partnerka ma zimne rączki, skoro na sali jest tak ciepło, "twa rączka taka zimna" śpiewał, a na sali było naprawdę ciepło i przytulnie, prawie jak w łóżku... Ocknął się ze snu, kiedy ludzie szurając nogami podnosili się z krzeseł. Musiał może nawet chrapać, bo Olga - w krwistym rumieńcu - siedziała jak najdalej odsunięta od niego, żeby wcale się do niego nie przyznawać, żeby nikt nie pomyślał, że coś ją łączy z profanem, który zasypia podczas jednej z najpiękniejszych operowych arii. - Myślę - powiedziała, gdy ich sąsiedzi przecisnęli się już koło nich, zmierzając do foyer na antrakt, że nie zostaniemy do końca, skoro pan jest tak... zmęczony. - Przepraszam (och, gdyby mógł zapaść się pod ziemię), ale w Londynie naprawdę mało spałem. A dziś rano dość wcześnie musieliśmy być na lotnisku... - Więc musi się pan porządnie wyspać! Porządnie wyspać! - powtórzyła z litościwą serdecznością, która nie wiadomo czemu wydała mu się obraźliwa. - Ma pan zarezerwowany hotel? - Mam. - Wobec tego najpierw jedziemy do hotelu, wysadzam pana, a potem taksówkarz podrzuci mnie na Puławską. Nie zaprotestował, nie zapłacił nawet za taksówkę, gdy rzeczywiście najpierw pojechali pod hotel sejmowy, a ona podawała już pośpiesznie taksówkarzowi swój adres. - Niech mi pani nie bierze za złe - powiedział tylko. Roześmiała się niezbyt swobodnie. - Och, to każdemu może się zdarzyć. Nie powiedział, kiedy będzie znów w Warszawie i nie zdziwił się, że ona go o to nie zapytała. Taksówka odjechała i byłoby śmieszne, gdyby pobiegł za nią - trzech mężczyzn stało w bramie prowadzącej do hotelu, może znali go, może oglądali wieczorne wydanie dziennika telewizyjnego i zapamiętali kolegę posła wypowiadającego buńczuczne zdanie: "Ale i my mieliśmy się czym pochwalić". Bardzo by się zdziwili, widząc go pędzącego za taksówką, którą odjeżdżała kobieta. Senność, która tak go zmogła w teatrze, zupełnie go opuściła. Myśli stały się wyraźne i ostre, kaleczyły go, ale nie mógł ich powstrzymać. Słuchaj - powinien jej powiedzieć - słuchaj, naiwna kobieto! Zmarnowałaś życie swoje i moje, a twój ukochany małżonek, przy którego fotografii wciąż stawiasz kwiatki, twój ukochany małżonek zaraz na początku wojny znalazł sobie w Anglii inną babę, zrobił jej dwoje dzieci, więc po cóż po wojnie miał wracać do ciebie? Tak miał jej to powiedzieć; tak to sobie przecież ułożył; może tylko bardziej przebierając w słowach. I dlaczego nie powiedział? Dlaczego nie powiedział? Ale czy - na Boga! - Czy nie mógł jeszcze tego zrobić? Zatrzymał pierwszą taksówkę, która pojawiła się przed hotelem, kazał wieźć się na Puławską. - Prędko! Jak najprędzej! - powiedział taksówkarzowi. Spojrzał nieprzychylnie. - Będę się przez pana narażał na mandat? - Ja zapłacę! - Ale czy to chodzi tylko o pieniądze? Człowieku, gdybyś wiedział! - chciał krzyknąć, ale zagryzł wargi i nawet dłonią przycisnął usta, żeby się od tego powstrzymać. Zrobiło mu się duszno i gorąco, rozwiązał krawat, rozpiął kołnierzyk koszuli. - Źle się pan czuje? - spytał taksówkarz. - Nie. Tylko tak tu jakoś duszno w pana wozie... Taksówkarz opuścił szybę. - Teraz lepiej? - Lepiej. - Trzeba było powiedzieć... - Teraz już lepiej. Jakie ona zrobi oczy, kiedy on jej to powie? Jaki wyraz przybierze ta twarz, w którą wpatrywał się tyle lat, nie wyobrażając sobie piękniejszych, obdarzonych większym urokiem? Najpierw pewnie poczuje się upokorzona, ale czy to mu sprawi jakąś satysfakcję? Do diabła! Żadnej! Żadnej! A może zacznie płakać? Na pewno zacznie płakać! Bo ten drań nie tylko że ją zdradził, to jeszcze w dodatku zabił się, spadając z maszyną, i nie żył, nie żył... Może to zaboli ją najbardziej? Zacznie płakać, a on będzie stał przed nią, będzie patrzył na to, będzie miał ten swój triumf, nie mający z triumfem nic wspólnego, bo przecież nie chciał, żeby płakała, dałby sobie rękę odrąbać, żeby już więcej w życiu nie płakała... Może więcej szczęścia da jej to, że wciąż będzie kochała tamtego, niż rzeczywiste życie z nim, z Tymonem Dudą, wśród jego sadów i pasiek, do których nigdy by się nie przywiązała? Niech nie cierpi więcej, niż cierpiała, pomyślał ze znużoną rezygnacją, ale także z budzącą się powoli słabiutką jeszcze radością, prawdziwą radością, którą w sobie odnalazł. Niech nie cierpi... niech do końca życia myśli dobrze o swoim żołnierzu, któremu towarzyszyła myślą we wszystkich lotach nad obszarem wroga. Położył dłoń na ramieniu kierowcy. - Niech pan zawraca. - Rozmyślił się pan? - Tak. - Śpieszyło się tak panu, a teraz... - Niech pan zawraca! - I dokąd? Dokąd jedziemy? - Z powrotem na Wiejską. - Ja to bym najchętniej na pogotowie pana zawiózł - powiedział taksówkarz z życzliwością. - Proszę na Wiejską! Nic mi nie jest. Nie zmrużył oka przez całą noc. Żałował, że nie wziął od Waszelaka choć jednej pastylki na sen, ale wszystkiego mógł się spodziewać, tylko nie tego, że kiedyś w życiu nie będzie mógł zasnąć. Nawet w okopach spał jak kamień i koledzy musieli go budzić, gdy trzeba było iść do ataku. Udało mu się zasnąć dopiero nad ranem; obudził się około południa, gdy sprzątaczka dobijała się do jego pokoju, zjadł coś w sejmowym bufecie i nie zadzwoniwszy nawet do Zuzanki ani do Adama, który właśnie - na krótko - przyjechał z Libii do kraju, od razu udał się na dworzec. W Łęgowie wysiadł z autobusu późnym popołudniem. Już w pociągu marzył, żeby najpierw pójść w swój sad, usiąść pod którąś jabłonką, przytulić czoło do jej pnia. Ale idąc tam spostrzegł, że ktoś stoi przy wejściu do młyna. Ktoś... przecież od razu wiedział, kto tam stoi. Młynarzowa tkwiła przy furtce w białej bluzce, jakby spodziewała się, że on nadejdzie i spojrzy na nią. Nie było po niej poznać upływu lat, wciąż rumiana i czarnowłosa, oczy miała, jak dawniej, błyszczące, usta świeże. Od kiedy owdowiała, zaczęła nawet bardziej dbać o siebie, może marzył jej się drugi ożenek, a może tylko chłop do łóżka. Chciał ją wyminąć, udając, że jej nie dostrzega albo nie rozpoznaje, ale przywołała go z daleka: - Hej! Tymon! Nie przywitasz się nawet? - Dobry wieczór! - powiedział podchodząc. - Dobry wieczór! - odpowiedziała. - Źle wyglądasz - stało się coś? Skąd wracasz? Z Warszawy? - Teraz z Warszawy. Ale jeszcze wczoraj rano byłem w Londynie. Z sejmową delegacją. - Ho, ho! Tymon! - roześmiała się, a on lubił jak się śmiała szerokimi, czerwonymi wargami, napiętymi na wilgotnych zębach. - Wysoko zaszedłeś! - Nigdzie nie zaszedłem - powiedział. - Nie zrozumiesz tego, ale mówię ci, że nigdzie. Spoważniała, popatrzyła z namysłem. - Jesteś zmęczony. Wejdź! Odpoczniesz. Mam blisko do domu, chciał powiedzieć, ale nie powiedział. Wyciągnęła do niego rękę, jakby wiedziała, że szuka ratunku i tylko ona może mu go udzielić. Dłoń miała gorącą i wilgotną, jak jej wnętrze kobiece, w które tyle razy się zanurzał w swoim łaknącym ukojenia szaleństwie. I szli już ku domowi - bez ociągania, nawet szybko, coraz szybciej. I już byli w pokoju, który znał tak dobrze, i na łóżku, tak szerokim, tak wygodnym... - Tymon! - szeptała - Tymon! Anim się spodziewała, że wrócisz, kiedym szła do furtki. A gdy było po wszystkim: po jej kobiecej, po jego męskiej, po ich wspólnej radości, zapytał z twarzą w jej rozrzuconych włosach: - Pewnie nie było tak jak dawniej? Zacisnęła na nim mocniej krzepkie uda. - Coś ty, Tymon? Nigdy nie zapomniałam, jaki byłeś, i dzisiaj taki sam! Taki sam, jak dawniej. - Pewnie łajdaczyłaś się z kim popadło? - Jak łatwo i z jaką ulgą wrócił do dawnych z nią rozmów! - Przyznaj się, bo przyleję w dupsko, łajdaczyłaś się? Zakołysała go na sobie, raz i drugi - bardzo to lubił. - Ja? Tymon? Ja? Tyle, co z mężem, dopóki żył. Ale z nim się nie liczy, wspominać nie warto. Jakby mnie kto źdźbłem słomy łaskotał tam, gdzie wiesz. I ani razu tego, co z tobą. Ani razu! - I mówisz, że było tka, jak dawniej? - zaszeptał sennie z ustami na jej szyi i zasnął uciszony i spokojny, uwolniony od wszystkiego, co było poza nim, przez co brnął z walącym w piersi sercem ku tej kojącej chwili. Śnił mu się sad. Siedział pod jabłonką i trzymał czoło przytulone do jej pnia. XVII - Po tych wszystkich wieczorach, które razem przegadaliśmy - powiedział Tymon do doktora inżyniera Bogusza Grodeckiego - wydaje mi się, że mógłbym być spokojny. - Gdyby co? - spytał młody człowiek zdumiony. - Gdyby przejął pan i moje gospodarstwo. Oczywiście za pośrednictwem Funduszu Ziemi, otrzymałbym wtedy rentę, chociaż, szczerze mówiąc, zatrzymawszy sad i pasiekę i tak miałbym z czego żyć. - Ależ o czym pan mówi? - Grodecki prawie się roześmiał. - O czym pan mówi, drogi panie Tymonie? Dlaczego miałby się pan wyzbywać ziemi? Tymon opuścił głowę. Nie przyszło mu to łatwo powiedzieć: - Bo już sił na wszystko nie starcza. Nie chciałbym zaniedbać Ośrodka. I niech mi pan przyrzeknie, że gdyby coś... no, wie pan, różne rzeczy mogą się zdarzyć, niech mi pan przyrzeknie, że zajmie się pan i Ośrodkiem. Jest pan jedynym godnym człowiekiem... Grodecki spoważniał. - Oczywiście, przyrzekam panu, że dalej poprowadzę tę pracę, ale nie godzę się, żeby pan już teraz o tym mówił. Niech pan wyjrzy przez okno - drzewa w kwiatach, zboża, jak na pokaz, a pan mi tu... pan mi tu takie smutne sprawy przedkłada. Zrozumiałbym, gdyby ponury świat za oknami do tego nakłaniał, gdyby deszcz walił o szyby, dął wicher i strach ogarniał człowieka na myśl, że trzeba wyjść w pole, ale wiosną? Panie Tymonie! Wiosną ludzie nabierają sił, wydaje im się, że mogliby góry przenosić. - I ja miałem swój czas, kiedy chciało mi się przenosić góry. A obrachunek z życia może człowiek robić o każdej porze. Sobolewska! - zawołał Tymon w stronę kuchni. - Niech nam Sobolewska zrobi kawy! Głowa Sobolewskiej, całkiem już posiwiała, ukazała się w uchylonych drzwiach. - Kawy to ja mogę zrobić panu Boguszowi, panu doktorowi - poprawiła się, bo wymawianie tytułu naukowego młodego sąsiada sprawiało jej szczególną przyjemność - a Tymonowi już nie dam. Bo godzina za późna. Tymonowi zrobię herbatki. - Ja także napiję się herbatki - uśmiechnął się ujmująco Grodecki do starej gospodyni. - Niech Sobolewska nie robi sobie kłopotu z parzeniem kawy. - Ale ja chętnie... Ja chętnie, dla pana doktora... - Nie, nie, ja jednak poproszę o herbatę. Mógłbym mieć także kłopoty z zaśnięciem. - Jak pan doktór sobie życzy - Sobolewska z rumieńcem na twarzy wycofała się do kuchni. - Zaczynam podejrzewać - Tymon nachylił się ku Grodeckiemu - że moja gospodyni podkochuje się w panu. I chyba zazdrosna jest o Józefkę, bo jej wciąż dogryza, że źle gotuje. Słyszę, jak rozmawiają przez płot. Mówi, że w Janiczkach od dawien dawna nikt nigdy gotować nie potrafił. Nawet we dworze. - Żeby mi jej tylko nie odmówiła - przestraszył się nie na żarty Grodecki. - Ledwie zdobyłem tę Józefkę. Wie pan, ile jej płacę? Gdyby do wynagrodzenia dodać mieszkanie i wikt, to docent tyle nie zarabia. - Bo docentów co niemiara, a kucharek coraz mniej - powiedział Tymon. Podszedł do kredensu, wyjął karafkę ze złocistym płynem. - Nie odmówi pan kieliszeczka mojej miodówki? - Chętnie się napiję! - Grodecki poderwał się, żeby pomóc Tymonowi w przeniesieniu na stół kieliszków i talerzyków, na które gospodarz sypał już ze słoja wyłuskane orzechy. - Chętnie się napiję! - powtórzył. - Miodówka słynna aż po Warszawę. Taki byłem! - myślał Tymon, patrząc na swego młodego sąsiada. Wysoki, silny i chyba na gębie nie brzydszy od niego. - Dlaczego się pan do tej pory nie ożenił? - spytał niespodzianie. - Pora jeszcze nie późna - uśmiechnął się Bogusz w zamyśleniu. - Powiem panu szczerze, nie kryłem się z zamiarem przeniesienia się na wieś, no i odstraszałem tym od siebie moje panie. Najpierw miewały nadzieję, że mnie od tego zamiaru odwiodą, a gdy okazywało się, że w nim trwałem, miłość stygła... - Nie wierzę. - W każdym razie nie była aż tak silna, żeby ponosić dla niej ofiary. - Ofiary? - powtórzył Tymon ze smutnym wyrazem oczu. Ale zapytał, jakby sam dla siebie szukał jakiegoś potwierdzenia, usprawiedliwienia nawet: - Nie za mocno pan to nazwał? - Wcale nie. Żadnego związku nie należy budować na ofierze. - Napijmy się! - powiedział Tymon, wznosząc kieliszek. - Za te, co nie chciały poświęcić się dla nas. - Nie - roześmiał się Bogusz - za te, co na myśl im nie przyjdzie ofiara ani poświęcenie... - Tylko co? Tylko co, mój młody przyjacielu? - Szczęście! Samo szczęście! - zawołał. Gryzł orzechy młodymi, silnymi zębami i Tymon po raz drugi pomyślał, że jakby siebie widział w swoich pięknych altach i że to, co on za sobą - tamten miał jeszcze przed sobą. Nie budziło to w nim ani zazdrości, ani żalu, co najwyżej życzliwy strach, żeby nie pokpił swego życia, bo to się najsilniejszym zdarzało... Niespodziewanie wrócił do tego, co mówił poprzednio: - I ja miałem swój czas, kiedy chciało mi się przenosić góry. - I przeniósł pan niejedną - Grodecki bez entuzjazmu powitał powrót do poprzedniego tematu. - Powinien pan być dumny z tego, czego pan w Łęgowie dokonał. - A nie jestem - powiedział Tymon w zadumie. - Nie jest pan? - W każdym razie nie całkiem. - A czego by pan jeszcze chciał? Meliorację pan przeprowadził, wodociąg i Ośrodek Zdrowia zbudował, dla pałacu Zgorzenieckich wywalczył pan klasę zabytku... - Ale to wszystko dało się zrobić, kiedy już byłem posłem. Musiałem się o mój teren starać. A co najgorsze, to stało się przedtem, i pan o tym dobrze wie. Nie miałem wtedy siły ani tyle rozumu, żeby się temu przeciwstawić, ale przynajmniej we własnej rodzinie, przynajmniej własną rodziną mogłem pokierować inaczej i nie musiałbym dziś obciążać pana prośbą o opiekę nad moją ziemią i Ośrodkiem. - Panie Tymonie - Grodecki przestał gryźć orzechy, wyciągnął rękę i położył ją na dłoni Tymona - o powiększeniu swego gospodarstwa myślałem, a i Ośrodkiem się zajmę, kiedy będzie trzeba, zaznaczam, kiedy będzie trzeba. Za wcześnie się pan tak tym wszystkim trapi. Tymon jakby tego nie słyszał. - Syn w Libii, drogi Arabom buduje, córka w Warszawie... - dokończył cicho. - Był taki czas, że wszyscy pchali się do miasta - Grodecki rad byłby skończyć tę rozmowę, ale Tymon ją dopiero zaczął. - Był czas - podniósł głos - osobnych chłopskich karier bez troski o awans tak przedtem upragnionej ziemi. Dobrze pan to powiedział - był taki czas i nawet nie wiem, czy można nas winić o to, żeśmy mu ulegli... Ja siebie winię tylko o to... - O nic nie powinien się pan winić. - A jednak tej winy sobie nie odpuszczam. Bo powinienem choć raz podnieść rękę w sejmie i poprosić o głos. I powiedzieć, że nie było takich lat w naszej Polsce Ludowej, żeby chłop mógł ziemię naprawdę pokochać. - Pokochać! Czy to jest słowo dla sejmu, panie Tymonie? - A jest! Bo gdzie o tym mówić? Gdzie przedłożyć taką wielką sprawę? Niechby sejm się zastanowił, od kiedy to się zaczęło, od kiedy zaczęto chłopów odzwyczajać od przywiązania do ziemi, aż ją zaczęli mieć za nic, porzucać i zostawiać dla byle czego w mieście. - Dlaczego Tymon tak krzyczy? - Sobolewska wniosła tacę z herbatą, półmiskiem wędliny, chlebem i masłem. - Krzyczy Tymon, aż się kury na podwórzu płoszą. Nakrajałam trochę wędlinki - zwróciła się do Bogusza - bo może pan doktór by co przegryzł. - Dziękuję. Pójdę na kolację do domu. - A co tam Józefka panu doktorowi da? A u nas kiełbaska jałowcowa i masełko świeżutkie. Zje pan doktór chętnie. Bardzo proszę. - Dziękuję - bronił się Grodecki, bo mu Sobolewska zaczęła kiełbasę na talerz nagarniać, chleb masłem smarować. - Zje pan doktór! Zje! U mnie wszystkim smakuje. Tymon czekał w zniecierpliwieniu, aż Sobolewska wyjdzie, żeby mógł skończyć swoją myśl. - To właśnie powinienem był powiedzieć w sejmie. Że wiele zła zrodziło się u nas z tego, że chłop ziemi nie pokochał, że mu na to nie pozwolono, tak jak wiele dobrego w najgorszy dla Polski czas, pod zaborami, wynikło z tego, że ją kochał. Polska się na tej ziemi przez chłopa kochanej utrzymała. Nie wolno było zmarnować radości chłopskiej z otrzymanych po parcelacji gruntów. A zmarnowano ją. Długo nie trwało, jeszcze się chłop tą ziemią nie nacieszył, a już się zaczęła kolektywizacja. - Ja to wszystko wiem - nieśmiało zauważył Grodecki, ale Tymon nie pozwolił sobie przerwać. - Pisało się w gazetach i mówiło na zebraniach, że to jedyny sposób działania przeciwko rozdrobnieniu gospodarstw i dla poprawy technicznej bazy produkcyjnej. Produkcja w odniesieniu do ziemi - straszne słowo! Gdzieniegdzie się to może nawet udawało, jak choćby tu, w Łęgowie. Ale serca w tym nie było. Serca nie! Potem większość spółdzielni się rozpadła, nasza też, tylko że gospodarstwa, choć ludziom oddane, zaczęły już podupadać. Bo ludzie byli spłoszeni, nie opuszczała ich wciąż niepewność, jakby człowiek na jeziorze na ruchomej wysepce stał. No i zaczęli szukać pewniejszego losu w mieście. Doktor Grodecki patrzył na Tymona coraz bardziej zaniepokojony. To, co mówił, słyszał już od niego wiele razy; odkąd przestał być posłem, obsesyjnie do tego wracał i to było niepokojące. Przypisywał wciąż sobie urojoną winę, zapalał się, czerwieniał na twarzy, nie pozwalał sobie przerwać. - Chłop musi wiedzieć, na jakim stoi gruncie. Na swoim gruncie! Jak tego nie usłyszy, nie zobaczy, że to w najwyższych aktach zapisane, nie będzie się czuł prawdziwym gospodarzem u siebie, a także gospodarzem kraju. - Ja powinienem powiedzieć to w sejmie. Kadencja się skończyła - i nie powiedziałem. - Niech się pan uspokoi - jeszcze raz spróbował perswazji Bogusz. - Nie powiedziałem! - powtórzył Tymon. Grodecki po raz drugi położył rękę uspokajającym gestem na dłoni Tymona. - Inni to powiedzą. Nie za tej, to za którejś następnej kadencji, może pan być spokojny. Wszystko ku temu zmierza. - I nagle, spojrzawszy w okno, szepnął: - Boże drogi! Pani Zuzanna! - Zuzanka? - zdumiał się Tymon, odwracając się ku oknu. - Jakoś częściej zaczyna teraz ojca odwiedzać. Czy to na pewno ona? Dawno nie widział Zuzanki tak pięknie ubranej, najczęściej, gdy zaglądał do niej do szpitala, widywał ją w białym kitlu. Teraz miała na sobie powiewną, kolorową suknię, na głowie ogromny kapelusz z białej słomki i wyglądała jak jeszcze jeden kwiat wśród wiosennej przyrody. - Czy to na pewno ona? - powtórzył. Bogusz mu nie odpowiedział, choć był pewny, pewny, że to ona - najpierw rzucił się ku oknu, potem ku drzwiom, otwierał je gwałtownie po kolei, te do kuchni, z kuchni do sieni i ostatnie, prowadzące na dwór, aż wybiegł na ścieżkę. - Na piechotę? - wołał. - Pani Zuzanno! Gdyby dała pani znać, czekałbym z samochodem na dworcu. - Zdecydowałam się w ostatniej chwili - zaśmiała się Zuzanka. - I przyjechałam bardzo wygodnie autobusem, nie fatygując sąsiadów. - Ach, dla mnie to żadna fatyga. Cieszyłbym się, cieszyłbym się, gdybym mógł... - powtarzał Bogusz. Tymon na widok córki nie opanował zdumienia. - Cóż to się stało? - zapytał. - Musiało się aż coś stać? Przecież dziś sobota! - Zuzanka zdjęła kapelusz, potrząsnęła głową, jej ciemne włosy rozsypały się na ramionach. Dopiero teraz uściskała ojca, rondo kapelusza by jej w tym przeszkadzało. - Postanowiłam sprawić tatusiowi niespodziankę. - A dlaczego Jerzy nie przyjechał z tobą? - Jerzy kończy pracę habilitacyjną i poza nią nic go nie obchodzi. - A wie przynajmniej, że wyjechałaś? - Co to za indagacja? Tato! - Zuzanka wzruszyła ramionami, ten nawyk pozostał jej z dzieciństwa. - Jerzy, gdyby mu zginęła jakaś książka, to by od razu zauważył. Ale żona... - Jesteś na pewno głodna - ojciec uznał,, że nie należy drążyć tego tematu, w dodatku przy Grodeckim. - Sobolewska! - zawołał. - Niech Sobolewska da coś do zjedzenia Zuzance! Ale Sobolewska już otwierała drzwi, popychając je tacą, którą trzymała przed sobą. - Czy to mnie aż trzeba wołać? Przypominać? Czy to ja sama nie wiem, że jak kto z drogi, to głodny? - Ja bym najchętniej napiła się kwaśnego mleka - powiedziała Zuzanka. - Tak mnie ta wasza wiosna oszołomiła... - Nasza wiosna? - uśmiechnął się Grodecki. - Inna niż w Warszawie? - A jednak inna - powiedziała Zuzanka poważnie. - Na pójście do Łazienek nie ma czasu, a ulice szare, bez zieleni. Ja właściwie nie powinnam narzekać - spostrzegła zdziwiony wzrok ojca, bo mieszkam w domu z ogrodem i cały Żoliborz jest inny od reszty Warszawy... - Mieszkasz w bardzo pięknym miejscu - powiedział Tymon. - Tak - Zuzanka nie wiadomo dlaczego bardzo głośno roztrzepywała łyżką mleko w glinianym kubku - na pewno mieszkam w bardzo pięknym miejscu. Grodecki wyczuł jakiś podtekst w tym zdaniu, uznał, że powinien się pożegnać. - Nie będę przeszkadzał - powiedział. - Macie państwo zapewne do pomówienia... - Nie mamy nic do po_mó_wie_nia - roześmiała się Zuzanka - a gdyby coś takiego było, to bardzo szczęśliwie, że pan, właśnie pan - dodała ciszej - nam w tym przeszkodzi. Niech pan siada i niech pan wreszcie coś zje, bo Sobolewska bardzo nie lubi sprzątać ze stołu nie opróżnionych do czysta talerzy. - Bardzo nie lubię! - zawołała z kuchni Sobolewska. Mimo wieku słuch miała znakomity. - I ojciec nie ruszył jedzenia. - Rozmawialiśmy - powiedział doktor Grodecki - w dość dużym napięciu... - A o czymże to? - Zuzanka piła mleko i dawnym swoim, dziecinnym ruchem obtarła jego biały ślad z warg. Chciała zachować, chciała przywołać coś z tamtych lat choćby tym gestem od dawna zaniechanym. - O czymże to? - powtórzyła. - Wciąż o tym samym - odpowiedział nie ojciec, lecz Grodecki, starając się o możliwie niefrasobliwy ton - o tym, co to się zrobiło z tą naszą polską wsią. - No to ja sobie ten temat wypraszam - powiedziała Zuzanka. - Należę do niego - dodała z udaną wesołością - ale go sobie stanowczo wypraszam! - Nie bój się - nawet Tymon się uśmiechnął - nie wrócimy do niego. Natomiast chciałbym zapytać, co z twoją pracą doktorską? - O, Jezu! - jęknęła Zuzanka. - Masz jeszcze mało doktorów w najbliższej okolicy? - patrzyła na Bogusza. - Jeszcze i w rodzinie ci potrzebni? - No bo skoro Jerzy robi habilitację? Ścigaliście się przecież? - A kto to mi tyle razy powtarzał: Zuzanko, nie śpiesz się! Żyj! - Ja! Masz rację, mówiłem tak. A teraz zapytałem, bo wspomniałaś, że Jerzy robi habilitację... - I wyjedzie pewnie na roczne stypendium do Stanów. Już się nie ścigamy. - Dlaczego? - Bo nie mamy równych szans. - Co to znaczy? - Jerzy wraca ze szpitala do domu i wsadza nos w książkę. A ja załatwiam zakupy, sprzątam, piorę, gotuję; obiady jadamy wprawdzie w szpitalu, ale wieczorem chce się coś lepszego zjeść, w dodatku Jerzy przyzwyczajony jest przez nianie i gosposie do gorących kolacji... no, to zajmuje dużo czasu, to zajmuje cały mój czas po powrocie ze szpitala. Od kiedy od Łaskich - zawsze mówiła o teściach po nazwisku - odeszła gosposia, a następnej nie można znaleźć, zajęcia domowe zostały podzielone na pierwsze piętro i parter. Mama zajmuje się pierwszym piętrem, karmi siebie i ojca, ja mam parter, Jerzego, no i ogród, bo przecież jestem ze wsi. - Może ja mógłbym wyszukać kogoś do pomocy - zgłosił swą gotowość Bogusz. - Popytam w okolicy... - Nie, nie, nie! - Przerwała mu Zuzanka z zaciętym wyrazem twarzy. - Muszę temu podołać! Jestem ze wsi i przyzwyczajona do roboty! - Zuzanko! - ojciec patrzył na nią długo. - Ja ci coś poradzę: wyśpij ty się dobrze! Sobolewska pościele ci łóżko i buchnij się pod pierzynę! Przyznaj się, zmęczona jesteś? - Tak, tato. - No, widzisz, ojciec od razu poznał! - Miałam nocny dyżur, a potem zwykłe zajęcia w szpitalu, ciężki stan jednego z pacjentów... - Ojciec od razu poznał - powtórzył Tymon. - Kładź się spać! - Ale na dworze jeszcze jasno. - Bo dzień długi. Zostaw okno otwarte, usłyszysz, jak grają świerszcze w ogrodzie. - Pamiętam, jak dziadek lubił ich słuchać. - Pójdziemy jutro do dziadka. I pałac ci pokażę po ostatnim remoncie. I świeże nabytki w parku. - A ja - Bogusz wstał, żeby się pożegnać - chciałbym panią zaprosić na małą przejażdżkę po okolicy. Narzekamy, narzekamy - uśmiechnął się do Tymona - a jednak inaczej wyglądają te nasze wsie niż dawniej. - Dobranoc! - zawołała Zuzanka. - Bo znowu wrócicie do swego ukochanego, strasznego tematu. A na przejażdżkę możemy się wybrać zaraz po śniadaniu. O ile pan nie ma innych planów. - Jakże mógłbym mieć jakieś inne plany, kiedy pani jest w Łęgowie? - No, no, no! Sąsiedzie! - żartobliwie zauważył Tymon. - Moja córka jest mężatką! Psiakrew! - zaklął Bogusz, na szczęście w myślach. Psiakrew! Poranek następnego dnia wstał słoneczny, wysrebrzony rosą. Zuzanka obudziła się wcześnie i długo patrzyła przez okno na liście drzew błyszczące od wilgoci, poruszające się leciutkim drżeniem, gdy rosa opadała na nie pełnymi światła kroplami albo gdy potrącił je przeskakujący z gałęzi na gałąź ptak. Poprzedniego dnia wieczorem uśpiło ją granie świerszczy, teraz obudził ptasi gwar, brzmiący różnymi głosami, jak strojąca instrumenty orkiestra filharmonii. Zasłuchawszy się w jego brzmienie, uświadomiła sobie dopiero po chwili, że odmawia pacierz, a dawno się nie modliła. W szpitalu modlili się wszyscy chorzy, a ona musiała wierzyć w rentgenowskie klisze, ekrany ultrasonografów, wyniki laboratoryjnych analiz. Czy chorzy bardziej by jej ufali, gdyby odmawiała przy ich łóżkach litanie z prośbą do Boga o ich uzdrowienie? Ten pacierz, odmawiany w oknie ojcowskiego domu, swe kojące działanie zawdzięczał właśnie temu, że nie był prośbą, a tylko czystym zachwytem nad pięknością świata. I nawet chyba słów się wyzbył, był uczuciem i wdzięcznością, dla istoty nieogarniętej rozumem, która mogąc wszystko zabrać, dawała tak wiele. Ubrała się i cicho otworzyła drzwi do kuchni. Będąca już na nogach Sobolewska karmiła koty i psy. W miskach, ustawionych rzędem przy wejściu, bieliło się mleko. Zapamiętałe chłeptanie było chyba najwyższą nagrodą dla Sobolewskiej za jej starania, bo obserwowała z błogą miną trzy koty i dwa psy pochylone nad miskami. - Najlepiej lubią mleko prosto od krowy - powiedziała, spostrzegłszy Zuzankę. - Jeszcze ciepłe. - Tak samo, jak ja - uśmiechnęła się Zuzanka. Sobolewska już nalewała jej mleka w fajansowy garnuszek z trzema wymalowanymi na nim czereśniami. - O, mój garnuszek wciąż tu jeszcze jest! - A co miałoby się z nim stać? Jest, i w jakim poszanowaniu! Gdy czasem ojcu coś w nim podaję, zawsze mówię: w garnuszku Zuzanki. Przecież dokąd byłaś w domu, zawsze z niego piłaś mleko. - Pamiętam. - Czasem jakiś przedmiot, mało wart, sto takich można kupić w sklepie, a przez to, że towarzyszy człowiekowi przez wiele lat, staje się ważny, jakby był ze złota. - I te czeresienki na nim takie śliczne! - Takich teraz już nie malują. - Pewnie malują - Zuzanka zamyśliła się - tylko my nie szukamy w sklepach garnuszków dla dzieci. - Ano tak - powiedziała krótko Sobolewska. - Co tu za rejwach od świtu? - Tymon ukazał się w drzwiach swego pokoju. Dom, we wczesnych latach powojennych wykończony należycie, miał trzy pokoje i kuchnię, dawną dużą kuchnię, w której spał dziadek Roch i zasiadali do stołu wszyscy domownicy. Teraz nie było tu tego stołu, a jadło się w "jadalce", Sobolewska nawet tylko dla Tymona nosiła tam wszystkie posiłki, bo mówiła, że nie lubi, żeby jej chłop po kuchni się pętał i w garnki zaglądał. Zuzanka mokrymi od mleka ustami pocałowała ojca w nie ogolony policzek. - Kazałeś mi wczoraj wcześnie iść spać, to i wcześnie się obudziłam. Wyspałam się wspaniale! - Od razu lepiej wyglądasz. - Mam nadzieję, że nie tylko tatuś to zauważy. - A kto jeszcze? - spytał Tymon czujnie. - Wszyscy! - odpowiedziała Zuzanka ze śmiechem. - Sąsiad myje już samochód na podwórzu - bąknęła Sobolewska. Tymon wyjrzał przez okno. Grodecki w sportowej koszulce i krótkich spodenkach mył swego fiata. Mocnym strumieniem wody spłukiwał obfitą pianę z karoserii wozu. - Przecież dopiero co go mył? - Widocznie jednak był za mało czysty - bąknęła znów pod nosem Sobolewska. Zuzanka także chciała podejść do okna, ale powstrzymała się od tego. - Co się stało z tym naszym dużym stołem, co stał w kuchni? - spytała niespodzianie. - Też ci się przypomniało - zdziwił się Tymon. - Dawno go porąbałem. - A ławy? Były tu cztery ławy. - Też porąbałem. Zawadzały tylko. - Chodziłam między nimi a stołem i ustawiałam na stole miski, a przy każdej łyżkę. - Skąd ci się nagle wzięły te wspomnienia? Zuzanka odpowiedziała dopiero po chwili: - Bo tylko tutaj mogę się do nich przyznać. - Zuzanko! - zmartwił się Tymon. - A tak, tato. Tak! - A może lepiej nie wspominać? Biedny to był czas. - Pani Olga... - nie zważając na słowa ojca ciągnęła dalej Zuzanka - pani Olga, kiedy byłeś na wojnie, szorowała co sobotę i ławy, i stół. Jasne były, jak nigdy przedtem. Mówiła, że jak coś jest drewniane, to musi mieć swój rodzony kolor drewna. Zapamiętałam to. - A co słychać... - Tymon zająknął się - co słychać u pani Olgi? - Nie byłeś u niej? - Nie. - Ja także dawno jej nie widziałam. Rozmawiałam z nią tylko telefonicznie. Chorowała. - Na co? Nie pojechałaś do niej? - Leczyła ją lekarka rejonowa. To było chyba zwykłe przeziębienie. I szybko przeszło. Zadzwoniła dopiero w jakiś czas potem... - To ona do ciebie dzwoniła? - Tak. - Nie pytała o mnie? - Pytała. - Ale o co? Mówże całymi zdaniami! Co to za bąkanie? - Pytała, co się z tobą dzieje. I dziwiła się, że nie przyjeżdżasz. - A co powiedziałaś? - Nic. Też się dziwiłam. Bo przecież tak często odwiedzałeś panią Olgę i nagle przestałeś. Dlaczego? - Sam nie wiem - powiedział cicho, a Zuzanka już o nic nie pytała. Jak długo, pomyślała, i po co może obcować ze sobą dwoje ludzi nie przeznaczonych dla siebie? Bez uśmiechu wyszła do Grodeckiego, gdy podstawił pod dom swego lśniącego czystością fiata. Ale i on był poważny. - Czy nie zechciałaby pani przed przejażdżką zobaczyć mego laboratorium? Właściwie nie wie pani, co robię. A powinnam wiedzieć? - pomyślała. Dlaczego powinnam wiedzieć? - Bardzo chętnie - zgodziła się uprzejmie. Nigdy nie była u Majchrzaków, a teraz szła w głąb tego domu, którego świeżo wzniesione ściany jej ojciec rozwalał przed laty łomem, szła za mieszkającym tu teraz człowiekiem, gdyż z jakiegoś powodu uznał, że powinna wiedzieć, czym się zajmuje, powinna poznać jego pracę. - Kontynuuję tu badania, które prowadziłem w instytucie - mówił ożywiony. - Zajmowałem się poznawaniem cech odmian pszenicy, przystosowaniem ich do rejonu klimatyczno_glebowego. Ciężko było mi z tym zerwać i urządziłem sobie w domu małe laboratorium. - Wcale nie takie małe! - zawołała, gdy wprowadził ją do pokoju zastawionego stołami i szafami, pełnymi aparatów i próbówek. - Takie mi akurat wystarcza. Pracuję nad wyhodowaniem odmian pszenicy mrozoodpornych i nie wylegających, najwłaściwszych dla tutejszych gleb przy maksymalnym polepszeniu ich struktury. Eksploatacja - straszne słowo - muszę go jednak użyć, choć w odniesieniu do ziemi brzmi tak samo zatrważająco, jak produkcja. Otóż zanim zbyt gwałtownie rozmnażająca się ludzkość nie wyeksploatuje ziemi do cna, trzeba jej pomagać wszelkimi sposobami. - Nie sądzi pan chyba, że każdy rolnik będzie się zajmował... - Oczywiście, że nie - wystarczy, że przyzwyczai się korzystać z rad nauki. A to już konieczne. Do tej pory migracja w naszym kraju odbywała się na zasadzie selekcji negatywnej - na wsi pozostawali ci, co nie nadawali się do miasta. A powinni byli zostać najlepsi. Przemysł, jak moloch, wessał siłę roboczą, ale ziemia jest także wielką budową, największą ze wszystkich, i od żadnej tyle nie zależy, co od niej. Przepraszam panią, jednak najwidoczniej brak mi uczelni, bo popisałem się przed panią wykładem. - Ależ proszę, niech pan mówi. Jestem panu bardzo wdzięczna. - Za co? - Grodecki z niedowierzaniem przyjął słowa Zuzanki. - Nie potrafię panu tego powiedzieć... czy ojciec często tu przychodzi do pana? - Tak. Chyba mnie trochę polubił. - Więc właśnie za to jestem panu wdzięczna. - Myślę, że gdyby miał wykształcenie... - Ale go nie ma - przerwała cicho. - Ja także jestem pani ojcu za coś wdzięczny - doktor Grodecki uśmiechnął się w zamyśleniu. - Bardzo wdzięczny! Pomógł mi odkryć, pomógł mi dokopać się znów do zapomnianych źródeł wzruszeń i radości. Gwałtowny postęp naszego świata przysypał je swoim prochem i brudem. Tutaj prawda sprawdza się łatwiej i oczywiściej. Wie pani, dlaczego uciekłem z miasta? Moje nieprzystosowanie polegało głównie na tym, że od pewnego czasu słowa zacząłem sprawdzać, jak pieniądze. Bo niekiedy wydają się prawdziwe, ale gdy się im lepiej przyjrzeć, okazuje się, że takie nie są. Podwójnie ubogi jest ten, kto gromadzi fałszywe skarby. Stałem się potwornym sknerą, sprawdzam prawdziwość każdego grosza. To, co robię w tym domu na własną, niezakłamaną odpowiedzialność, cieszy mnie bardziej... - Coś panu powiem - przerwała mu Zuzanka - chociaż właściwie nie wiem, dlaczego chcę to panu powiedzieć. W miejscu, w którym teraz stoi ten dom, pasłam naszą krowę. Miałam pięć lat i pasłam krowę z bacikiem w ręku i na bosaka... Pana to nie... - szukała odpowiedniego słowa i chyba go nie znalazła - pana to nie odstręcza, panie doktorze? - Mnie? - Bogusz zbliżył się gwałtownie do Zuzanki, chwycił jej rękę, pocałował. - Tak samo bym całował te biedne bose nóżki... - Ale one były bardzo brudne, a od tego czasu - urosły - roześmiała się Zuzanka, spłoszona wytworzonym nastrojem. - A wie pan, dlaczego to panu powiedziałam? Bo nigdzie nie mogę sobie powspominać, jak pasłam krowę. - Wciąż się śmiała, trochę nerwowo, i szła już ku drzwiom. - Czy nie czas na naszą przejażdżkę? Dzień minął za szybko. Tak pomyślała nawet Sobolewska, choć miała więcej pracy niż zwykle, bo na obiedzie i kolacji byli goście - prócz Zuzanki doktor Grodecki, którego Sobolewska dla pognębienia Józefki gościła ze specjalną satysfakcją. Dzień minął za szybko. I tylko Zuzanka zatrwożyła się, że minął jej tak szybko: - z ojcem i z tym drugim człowiekiem, którego do niedawna nie było w jej życiu. XVIII Telefon do pani doktor - zawiadomiła Zuzankę siostra oddziałowa podczas porannego obchodu w szpitalu. Uniosła głowę znad piersi chorego, którego akurat badała. - Proszę powiedzieć; żeby zadzwoniono później. Siostra zbliżyła się, ściszyła głos. - Ale to dzwoni profesorowa Łaska. - Dobrze, już idę. Przepraszam - powiedziała Zuzanka do chorego. Teściowa nigdy do niej nie dzwoniła, to ją zaniepokoiło. Profesor Łaski nie czuł się ostatnio dobrze, ale rano wyprowadził samochód z garażu i pojechał do Akademii... A może tylko profesorowa nie mogła załatwić jakiejś z licznych spraw Jerzego, które scedował na rodziców i żonę przed wyjazdem do Usa. - Słucham, mamo - powiedziała do słuchawki przekonana, że to właśnie coś takiego. - Zuzanko! Moje dziecko! - głos profesorowej nie miał zwykłej oschłości. - Słucham, o co chodzi? Mam obchód. - Przekaż obchód innemu lekarzowi i przyjeżdżaj zaraz do domu! O Boże! Że też ja musiałam przyjąć tę depeszę i ja muszę ci to powiedzieć... - Jaką... depeszę? - Zuzanka oparła się o biurko. - Zuzanko! Twój ojciec nie żyje! Depeszę przyniesiono przed chwilą, nadał ją jakiś Bogusz Grodecki. Zuzanka zgięła się w pół, uderzyła o biurko czołem i trzymaną przy uchu słuchawką. Pielęgniarka podbiegła do niej, podtrzymała. - Nie rozumiem, mamo... - szeptała. - Czuł się dobrze... To niemożliwe. Jaka jest treść depeszy... dokładna treść depeszy? - "Ojciec nie żyje. Proszę natychmiast przyjechać. Serdeczne wyrazy współczucia." Kto to jest ten Bogusz Grodecki? - Sąsiad ojca. I w tej chwili... do ostatniej chwili chyba najbliższy mu człowiek. - Musisz zaraz jechać. Przygotuję ci czarne rzeczy do ubrania... - I dla Jerzego... - Jerzy... - zająknęła się profesorowa - dzwoniłam do niego. Jego najpierw zawiadomiłam, chciałam, żeby on ci to powiedział. Jest bardzo zajęty. Przecież pojutrze leci do Stanów, ma już bilet. Raczej nie obiecywał... - Czego nie obiecywał? - ...że będzie mógł pojechać z tobą. - Mam jeszcze brata! - krzyknęła Zuzanka do słuchawki. Pielęgniarki podtrzymywały ją, choć już tego nie potrzebowała. Bez jednej łzy, z zaciętą twarzą powtórzyła: - Mam brata. Zaraz zawiadomię Adama. Jest akurat w kraju. Adam był w kraju, ale długo trwało, zanim ściągnięto go do telefonu z jakiejś konferencji. - Nie mam czasu - powiedział od razu. Streszczaj się! - Ojciec umarł. W słuchawce zapadła cisza. A potem odezwał się głos Adama już bez rozkazującego przynaglania, głos Adama przypominający jego sposób mówienia z dziecinnych lat: - Co ty mówisz? Skąd wiesz? - Przyszła przed chwilą depesza, podpisana przez sąsiada. Adam... nie było nas przy nim... nikogo z nas przy nim nie było. Ani ciebie, ani mnie... Kiedy byłeś tam ostatni raz? - Gdzie? - Tam. U nas. U ojca. - Dosyć dawno. - Ostatecznie - Adam odzyskiwał swój inżyniersko_dyrektorski głos - ojciec przyjeżdżał do Warszawy. - To nie to samo... - Słuchaj - przerwał jej - czy w telegramie jest data pogrzebu? - Nie, to my ją ustalimy. - Zawiadomisz mnie. Nie mogę jechać z tobą. Wyciągnęłaś mnie z ważnej konferencji. Wykołują mnie, jeśli mnie na niej nie będzie. Rozumiesz? - Nie! - krzyknęła. - Nie rozumiem. - Dojadę samochodem jak tylko będę mógł. Musisz poradzić sobie sama. Co byś zrobiła, gdybym był w Libii? - Wiedziałabym, że jesteś w Libii. - Zuzanko, proszę cię, zrozum, że teraz nie mogę się urwać. Wiesz, w jakim świecie żyjemy. A Jerzy z tobą nie jedzie? - Nie. Pojutrze leci do Stanów i też jest bardzo zajęty. - Chciała odłożyć słuchawkę, ale nagle zapragnęła coś jeszcze powiedzieć: - Adam! Czy wszystko, co osiągnąliśmy, to tylko... brak czasu? - Weź się w garść! - krzyknął. - Zażyj coś! Jesteś lekarzem! Zapewniam cię, że boleję nad śmiercią ojca, tak samo, jak ty. Ale życie toczy się dalej. Niespodziewanie najwięcej serca i zrozumienia okazała Zuzance teściowa. Wyszukała w szafie odpowiednie na pogrzeb rzeczy, zapakowała walizkę. - A może pojedziemy do miasta i jeszcze coś kupimy? - zaproponowała. - Są sklepy z żałobną odzieżą. - Wystarczy mi to, co mam. Muszę być jak najprędzej w Łęgowie. Zaraz jadę na dworzec, mam pociąg za półtorej godziny. Zadzwonię jeszcze tylko do Jerzego... - Do Jerzego? - zatrwożyła się profesorowa. - Tak, króciutko mu tylko coś powiem. - Może ja mu powtórzę? - Nie, nie, sama mu to muszę powiedzieć. Jerzy był przy aparacie. - Nie bój się - zaznaczyła od razu - nie wymagam od ciebie, żebyś jechał ze mną. Chciałam ci tylko coś powiedzieć... Czy pamiętasz dzień, kiedy ojciec przywiózł nam jabłka? Nie, nie wtedy, kiedy byliśmy już małżeństwem, dużo wcześniej, zobaczyłeś go wtedy pierwszy raz. Mieszkałam w akademiku, przyszedłeś do mnie, a on przyjechał akurat z koszami, stał z nimi na korytarzu... Mało się pod ziemię nie zapadłeś ze wstydu... A teraz umarł i niczego nie można już naprawić. W słuchawce trwało milczenie. Jerzy chrząknął i odezwał się po długiej chwili: - Co tu trzeba naprawiać? Miał piękne życie. Zuzanka dopiero teraz się rozpłakała. - Ale bez naszego, bez mojego udziału. Profesorowa wyjęła jej z rąk słuchawkę, odłożyła na widełki. Objęła ją mocno, przytuliła do swojej obfitej piersi. - Jeśli chcesz - zdecydowała się - pojadę z tobą. - Ach, nie, mamo, dziękuję! - Zuzanka ucałowała ją i oswobodziła się z jej objęć. - Zmęczyłaby się mama niepotrzebnie i nie mogłaby mi mama w niczym pomóc. Muszę sobie radzić sama. Jest na miejscu pan Grodecki. - Ten sąsiad? - Tak, on. Zuzanka stała już z walizką w ręku, czekając na wezwaną taksówkę, gdy przyszło jej na myśl, że może powinna zawiadomić o śmierci ojca Olgę Asarowiczową. - To ta wasza nauczycielka? - spytała teściowa. - Tak. Moja i Adama. Wiele jej zawdzięczamy. - Ale czy ojciec obchodził ją na tyle, żeby teraz ją niepokoić? - Nie wiem - powiedziała Zuzanka. - Nie wiem... - stała chwilę przy telefonie. Nie zadzwoniła. Pociąg dopiero co został podstawiony i udało jej się znaleźć wolne miejsce, nawet pod oknem. Kiedy miał już ruszyć, zapełnił się prawie zupełnie. I wtedy zobaczyła Asarowiczową biegnącą wzdłuż peronu. - Pani Olgo! - zawołała, wychylając się przez okno. - Jestem tutaj. Znajdzie się miejsce i dla pani! Podróżni niezbyt chętnie ścieśnili się na ławce, odzyskali humor i uprzejmość, gdy Zuzanka powiedziała, że niedługo zwolnią się obydwa miejsca. - Skąd pani się dowiedziała? - spytała sadowiąc Olgę obok siebie. - Radio podało wiadomość w południowym dzienniku. Ledwie zdążyłam na ten pociąg. O, Boże! Co się stało? Wiesz coś bliższego...? - Nie. Dostałam tylko telegram od sąsiada, że ojciec nie żyje. Nie wiem... nie wiem, co się stało. Zmusiłam go niedawno do zrobienia Ekg i wynik był całkiem dobry... - Całkiem dobry - powtórzyła Olga. Pociąg mknął już przez podwarszawskie pola. Takie lato było wtedy, kiedy wyjeżdżała z miejsca, w którym bała się pozostać. Człowiek, nieżyjący już teraz, stał na peronie. Nie przypominał już stangreta pani Zgorzenieckiej, który po powrocie z wojny wybudował dziadkowi grobowiec obok grobowca jaśnie pani i wytrzasnąwszy skądś anioła wiózł go przez wieś wśród dziecięcej wrzawy. I tylko jedno dziecko miał przy sobie. Starsza córka była już "w szkołach". Od dawna postanowili, że Zuzanka będzie się uczyć. Więc tylko jedno dziecko było przy nim, gdy stał na peronie i powtarzał: - To niemożliwe! To niemożliwe! Pani wróci! - Nie! - powiedziała. - Nie wrócę. - Co takiego zrobiłem... Co takiego zrobiliśmy, że pani...? - Mówiłam panu, zmarł mąż mojej ciotki. I dostałam posadę w Warszawie... - Gdzie będzie pani lepiej niż u nas? Nic już nie odpowiedziała, pociąg ruszył, on biegł przez chwilę wzdłuż wagonu, dopóki nie spostrzegł, że budzi tym sensację, a ludzie znali go tu, pozdrawiano go wszędzie, gdzie się pojawiał. Została w polu mała stacyjka i para dorodnych kasztanów przed nią, zaprzężona do pięknej bryczki. Ludzie w pociągu przyglądali się jej w milczeniu; rozpłakała się dopiero wtedy, kiedy pociąg zaczął nabierać coraz większego rozpędu. Zuzanka odchyliła głowę na oparcie, przymknęła oczy. Pani Olga milczała, ona także nie chciała rozmawiać. Ojciec zjawiał się zwykle podczas dużej pauzy, widocznie czekał na nią przed szkołą, a kiedy przepychał się korytarzem, wszystkie dziewczyny wołały: - Zuzanka! Twój tata przyjechał! Nie odstępowały go już w ciągu całej pauzy, nie pozwalając jej samej się nim nacieszyć - zawsze miał coś ze sobą: jabłka, gruszki, orzechy, i zawsze dzielił równo między wszystkie. Ledwie mogła zapytać, co nowego w domu i we wsi. Rozpromieniał się, ilekroć miał coś pomyślnego do zakomunikowania. Olga nie odwracała wciąż głowy od okna. Wiejski pejzaż wzdłuż torów mienił się kolorami dojrzałego lata, złota barwa łanów pszenicy przechodziła w ciemną zieleń starego parku... Poprzez drzewa przeświecały białe ściany jakiegoś dworu czy pałacu, dalej zabudowania gospodarcze, zastawiony maszynami rolniczymi plac... Tamtego także letniego dnia Tymon Duda przyszedł do szkoły w łęgowskim pałacu z długim rulonem białego kartonu. Poprawiała zeszyty, okno było szeroko otwarte, usłyszała kroki na żwirowanej alejce, wyjrzała i niepotrzebnie zobaczył, że zaczęła pośpiesznie porządkować włosy, poprawiła kołnierzyk przy bluzce. Nie dał jednak tego poznać po sobie przywitał się, usiadł naprzeciwko, rulon położył na biurku. Powiedział: - Usunąłem stąd lokatorów, muszę także zabrać z pałacu szkołę. Mam dla niego inne przeznaczenie. - Jakie? - zapytała, gotowa walczyć do upadłego. - Zaraz się pani dowie. Powiedziała pani kiedyś, że to budowla siedemnastowieczna i że dymi rurami od chłopskich pieców, jak strzelnica. - Tak było. - Wiem, tak było. I dość szybko, przyzna pani, zrozumiałem, że pałacu nie wolno zniszczyć. A niszczy go także szkoła. - Panie przewodniczący - powiedziała zjadliwie - mówi pan tak, bo pana dzieci już z niej wyszły. - Adam jeszcze chodzi. - Ostatni rok. I na co ma pan zamiar przeznaczyć ten obiekt? - Podczas ferii wielkanocnych, kiedy pani była u ciotki w Warszawie, sprowadziłem konserwatora zabytków z województwa. Przyznał pałacowi klasę zabytku. Otworzymy tu muzeum. - Jeszcze jedno muzeum regionalne w okolicy? - zapytała z ironią. - Nie. To będzie Muzeum i Ośrodek Rozwoju Gospodarstwa Wiejskiego. W pałacowej sieni znajdzie się ekspozycja narzędzi rolniczych od najprymitywniejszych aż po te, których wieś nasza używała do trzydziestego dziewiątego roku. Na parterze muzeum pszczelarstwa, na pierwszym piętrze biblioteka, czytelnia i sale wykładowe ośrodka, na drugim hotel dla przyjezdnych wykładowców i słuchaczy. Chciałbym również odtworzyć dawny wygląd gabinetu pani Zgorzenieckiej. Część mebli udało mi się już odzyskać... - A gdzie będzie szkoła? - zapytała agresywnie. Rozwinął na biurku rulon, ukazały się plany dużego budynku. - Powinienem od tego zacząć, ale najpierw chciałem panią trochę pozłościć. Lubię, kiedy pani się złości, wiele dobrego wynikło dla tej wsi z pani gniewu. - Co to jest? - zapytała cicho. - Co to za plany? - Plany nowej szkoły. Przyniosłem, żeby się pani z nimi zapoznała. Bo może zechce pani coś zmienić. To przecież będzie pani gospodarstwo. I wreszcie takie, jak należy. - Nie mógł pan tego powiedzieć od razu? - mruknęła zawstydzona. - A już chciałam... już chciałam... - Wyrzucić mnie za drzwi? Wszedłbym oknem. Z taką nowiną wszedłbym oknem. Niechże pani spojrzy, co to będzie za szkoła! Jakie duże klasy, sala gimnastyczna, boisko, szatnie dla dzieci... A wszystko po to - dodał wzruszony - żeby tym, co się w niej będą uczyć, łatwiej było stąd wydostać się w świat, a tym, co uczą, łatwiej zostać. Niepotrzebnie to powiedział i niepotrzebnie tak myślał. Nie wyszło to na dobre. Bo za dużo poszło stąd w świat, a mało kto chciał zostać. Asarowiczowa uśmiechnęła się gorzko, odwróciła głowę jeszcze bardziej ku oknu, żeby Zuzanka tego nie spostrzegła. Ale ona nie patrzyła na nią. Te jabłka w koszach... Były bardzo dorodne, rumiane i błyszczące, jakby je ojciec wypolerował woskiem. Kiedy jednak stał z nimi przed wejściem do stołówki w akademiku, nie cisnęły się do niego dziewczęta, jak dawniej w szkole. Jedna z nich, nie kryjąc złośliwości w głosie, zawołała na cały korytarz: - Zuzanka! Ojciec do ciebie przyjechał! Szła właśnie z Jerzym, nie było już możności, żeby nie dopuścić do tego spotkania. Jerzy źle ukrył zdumienie. Ojciec nie był kimś, kogo można by się wstydzić - wysoki i okazały dawał się widzieć nawet w tłumie - ale jadąc do Warszawy wkładał swój czarny garnitur, co nie raziło w miasteczku, ale tutaj... - Poznajcie się - powiedziała ze ściśniętym gardłem. Na całe lata zapamiętała wyraz twarzy Jerzego. Wiedział, że pochodzi ze wsi, ale widać jakoś inaczej wyobrażał sobie... podwarszawskich wieśniaków. Ojciec natomiast promieniał, podsuwał im kosze z jabłkami, zachwalał ich smak. - Takie same zawiozłem profesorowi Szczepankowi. Nie mógł się odjeść. A profesorowa! - Profesorowi Szczepankowi? - spytał Jerzy z niedowierzaniem. - Właśnie wrócił ze Stanów. Przyjechałem zaprosić go na odczyt. - Przyjął zaproszenie? - Oczywiście - ojciec wciąż promieniał. - Powiedział, że wiele słyszał o naszym muzeum i Ośrodku - i cieszy się, że je zobaczy. - Może ojciec zje obiad w stołówce? - zapytała z rozpaczą. - Mam niewykorzystane kartki. Tak tu stoimy na korytarzu... Ojciec zwrócił oczy na jej twarz, musiał dostrzec w niej ten wyraz, który właśnie chciała przed nim ukryć. - Co tam będę wam przeszkadzać - powiedział powoli. - I mam jeszcze w planie jedne odwiedziny. - Żegnając się, zapytał: - A co u ciebie? Wszystko dobrze? Zdrowa jesteś? - Dlaczego mam nie być zdrowa? - roześmiała się z ulgą, bo ojciec już odchodził, nie dogoniła go nawet, nie zapytała o jego zdrowie, podniosła od razu na Jerzego uległy wzrok. Jeśli zaczął nią pogardzać, to chyba od tamtej chwili. Pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji, Olga zbliżyła twarz do szyby... To było niedorzeczne, zamiast wysiadających i wsiadających ludzi widziała wciąż Tymona, jak stojąc przed pociągiem powtarza uporczywie: - To niemożliwe! Niemożliwe! Gdzie będzie pani tak dobrze, jak tutaj? Nie odpowiedziała, pociąg ruszył, a on biegł wzdłuż peronu, choć mieli się zobaczyć nazajutrz czy za kilka dni, miał się zająć przewiezieniem jej rzeczy do Warszawy. Ciotka, gdy go zobaczyła, zapytała obcesowo: - Żyłaś z nim? Ktoś już kiedyś zadał jej to pytanie. Pełnomocnik do spraw parcelacji... Więc to ludziom wydawało się możliwe, nawet oczywiste, tylko ona (z jakich, z jakich powodów?) uważała to za niemożliwe. Potem odwiedzał ją często, ciotka go bardzo polubiła. Którejś wiosny przywiózł ogromny bukiet jaśminu. - To z tych krzaków przy szkole - powiedział. - Kiedy się idzie wieczorem, dech w piersiach zapiera. - Pamiętam... - chyba wyczuł żal w jej głosie. - Tak było co roku. - I będzie co roku. Nigdy nie pozwolę ściąć tych jaśminów. - Ach! - przestraszyła się - po cóż by miano je ścinać? - Różne plany powstają. Mamy budować agronomówkę i ośrodek zdrowia. - Niech pan nie pozwoli zniszczyć zieleni! - Nie pozwolę. - I zapytał po chwili: - Od męża... nie otrzymała pani żadnej wiadomości? - Żadnej - powiedziała. Rozmawiali potem o Zuzance i Adamie; mówił, że dumny jest z dzieci i że ona powinna być z nich także dumna, wyprowadziła je ze wsi, i to tak wysoko... Po raz pierwszy powiedział to jednak bez dawnej radości i speszył się, że ona to spostrzegła. - Dojeżdżamy - powiedziała Zuzanka. Na peronie czekał Bogusz Grodecki. W milczeniu ucałował ręce Zuzanki. - Co się stało? - rozpłakała się. - Ojciec przecież nie chorował. - Nagle! To się stało nagle w nocy. Rozmawialiśmy wieczorem, czuł się dobrze... - urwał. - Ja to pani później szczegółowo opowiem. Proszę, jestem wozem. - Przyjechała ze mną nasza dawna nauczycielka, pani Asarowiczowa. - Ludzie tutaj panią dotąd wspominają - powiedział Bogusz, przedstawiwszy się Oldze. - Pan nietutejszy? - Teraz tutejszy. Objąłem gospodarstwo z Funduszu Ziemi po starym Majchrzaku. - Ach, po Majchrzaku! - Olga przypomniała sobie od razu sąsiada Dudów. - Tak. Poszedł na rentę, a ja rozglądałem się właśnie za czymś takim. Mam studia rolnicze. Sprzykrzyło mi się wyczekiwanie na karierę w instytucie, wolałem pójść na swoje. - Ojciec pana bardzo lubił - wciąż płacząc szepnęła Zuzanka. - Nie czuł się taki samotny... Pani Olga, przechylona ku oknu samochodu, nie spuszczała oka z wiejskiej drogi, widok Łęgowa zdumiał ją. Pośród pięknych domów w kwiatowych ogródkach i sadach tylko szkoła - zaraz za nowoczesnym sklepem z manekinami, prezentującymi na wystawach gotowe ubiory - wydała jej się znajoma w gąszczu kwitnących krzewów, a ponad nią na wzgórzu w rozległym parku pięknie odnowiony pałac. - Może w domu będzie paniom... niewygodnie - odezwał się Grodecki, gdy zatrzymali się wreszcie. - Wciąż ktoś przyjeżdża i przychodzi, ciało wystawione jest w dużym pokoju, dopiero jutro przeniesiemy je na nabożeństwo żałobne do kościoła... Przepraszam, sam się rozporządziłem... - Dziękuję - szepnęła Zuzanka. - Więc może panie zatrzymają się u mnie, cały dom pusty. - Dziękuję - szepnęła jeszcze raz Zuzanka. - Może potem... Teraz chcę pobyć tutaj. U ojca... Z ojcem... Sobolewska, zapuchnięta od płaczu, wybiegła jej na spotkanie. - Nie ma już gospodarza! - zaczęła zawodzić. - Ja wiedziałam, że to się na dobre nie obróci... Że on tego nie przetrzyma... Zuzanka odjęła chusteczkę od oczu. - O czym Sobolewska mówi? Co tu się stało? - Właśnie o tym chciałem z panią porozmawiać - odezwał się Grodecki. - Czy wiedziała pani, że ojciec zamierza oddać ziemię? - Nie. To znaczy... musiało to kiedyś nastąpić. - Nosił się od dość dawna z tą myślą. W końcu nie miał tylu sił, co dawniej, a w dodatku wciąż brał na siebie jakieś obowiązki społeczne. Wiedziałem, że niełatwo byłoby mu się na to zdecydować, ale widocznie nie mógł już dać rady. Widział, jak gospodaruję po Majchrzaku, sam mi to zaproponował. - Co mianowicie? - Żebym przejął, poprzez Fundusz Ziemi, i jego gospodarstwo. Dom miał oczywiście zatrzymać, sad i pasiekę. I właśnie wczoraj załatwiał to w urzędach. Rozmawialiśmy o tym wieczorem. Opowiadał mi, że po powrocie do Łęgowa przeszedł się jeszcze po polu... Był zupełnie spokojny i pogodny. Czuł się chyba dobrze. - Tak - zaczęła znów zawodzić Sobolewska. - Całkiem dobrze! A w nocy mnie woła i mówi, żeby lecieć po doktora. Myślałam, że po pana Bogusza, a on mówi, że do ośrodka zdrowia. - Jest tu lekarz? - spytała Zuzanka. - Jest - odpowiedział Grodecki. - Chociaż wciąż się odgraża, że nie będzie tu siedział. Całkiem młody... - Chciałabym zobaczyć ojca - szepnęła Zuzanka. - Ja przyjdę później - Olga dotknęła jej łokcia. - Za chwilę. Trumnę ustawiono w największym pokoju w domu. Szeroko otwarte drzwi wychodziły z niego na ganek i tam, między kwitnącymi krzewami, cisnęło się najwięcej ludzi. Prowadzona przez Grodeckiego i Sobolewską Zuzanka przepchała się między nimi. Kobiety od razu zaczęły szeptać na jej widok; nie zwróciwszy na to uwagi, patrzyła na ojca. Ale go nie widziała. Blaski świec rozmazywały się w załzawionych oczach, tworzyły migotliwą zasłonę, przez którą nic nie mogło się przebić. Zuzanka widziała wyraźnie tylko podeszwy butów ojca, odświętnych butów, mało schodzonych, prawie nowych. I przypomniały jej się te stare, przy których biegła, gdy ojciec szedł za pługiem albo prowadził - z jednej strony ją, z drugiej Adama - pylistą wiejską drogą... - Nie zachowały się gdzieś te stare buty ojca? - zapytała Sobolewską. Zanim zdumiona kobieta zdążyła odpowiedzieć, Grodecki wyprowadził Zuzankę z tłumu. - Myślę, że powinna pani teraz odpocząć. Zaprowadzę panią do siebie. Ja mam jeszcze kilka spraw w związku z pogrzebem. Rano pchnąłem umyślnego z nekrologiem do "Życia Warszawy". Nie czekałem na panią, bo nie ukazałby się na czas. Zawiadomiłem radio, a klepsydry drukuję w mieście, właśnie po nie jadę. Zuzanka patrzyła na niego z wdzięcznością, ale i zawstydzeniem. - Dziękuję, że zajął się pan tym wszystkim. Mój brat... przyjedzie później, jest bardzo zajęty, a mąż... mąż leci pojutrze do Stanów... - Wcale tu nie są potrzebni - wtrąciła ostro Sobolewska. - Ja i pan doktór załatwiliśmy już wszystko. - Jakby mnie kto szukał - przerwał jej Grodecki - to niedługo wracam. Zaprowadził ją do siebie, otworzył drzwi przeznaczonego dla niej pokoju; dziewczyna w podkasanej spódnicy kończyła tu myć podłogę. Zuzanka zatrzymała się w progu. - Jeśli to ze względu na mnie te porządki... - Szorujemy podłogi w całym domu - odpowiedział jej gospodarz. Lubię, żeby podłogi były z nie malowanego drewna. Zamknął cicho drzwi za sobą, a ona od razu rzuciła się na łóżko, ale - wreszcie sama - płakała tylko przez chwilę. Jakby to był jakiś sposób czczenia pamięci ojca, zaczęła wsłuchiwać się w odgłosy, dochodzące przez otwarte okno z podwórza: w monotonną mowę kur i kaczek, w donośniejsze odezwania się gąsiora. Boczną drogą pędził ktoś bydło, tętent racic dudnił głucho na wyschniętej ziemi. Pomyślała, że dawno nie było deszczu i jak ojciec nieraz się tym trapił... Na ścianie między oknami pokoju, w którym użyczano jej gościny, wisiał barometr. Podeszła do niego, postukała palcem w szkło; pamiętała, że ojciec wnioskował tak zawsze o zmianie pogody, kupił barometr, zanim radio i telewizja zaczęły podawać prognozy pogody, wszyscy pytali go zawsze, co tam barometr pokazuje... Spostrzegła, że stoi boso na wilgotnej jeszcze podłodze, przyjrzała się w zdumieniu swoim stopom na białych deskach, poruszyła nimi ostrożnie, jakby uczyła się na powrót stąpania, kroków innych niż te, które stawiała dotąd po obcych kątach. Wróciła na łóżko i może jednak zasnęła, bo zobaczyła siebie najpierw boso z brudnymi, zdeptanymi chodzeniem za krową stopami, potem w za dużych dziecinnych butach, które ojciec kupił jej "na wyrost", a potem w tych pierwszych, w których pojechała do szkoły do miasta, i w tych, kupionych na pierwszy bal uniwersytecki, kiedy znała już Jerzego i tańczyła z nim przez cały czas, a ojciec stał przy drzwiach z koszami jabłek... Zaczęła uciekać, a on stał wciąż przy drzwiach i uśmiechał się przepraszająco... Zbudziła się z krzykiem, przez chwilę siedziała na łóżku, nie wiedząc, gdzie jest; kiedy przytomność zaczęła powracać, wstała, żeby spojrzeć na sad ojca. Jabłka były tego roku małe i jeszcze zielone. Z oddali nadpłynął odgłos motoru, przybliżył się, zatrzymał. Chciała się cofnąć od okna, ale zapragnęła naraz rozmowy, czyjejś obecności. - Nie śpi pani? - spytał Grodecki, wysiadając z auta. - Nie mogę. Chyba pójdę do... ojca. Szybko pokonał schody i sień, w ręku trzymał rulon papieru. - Tam znowu tyle ludzi. - Może zechce pani zobaczyć klepsydrę... - Nie - krzyknęła. - Nie! - Śmierć ojca nie odnotowana na piśmie, nie przedstawiona literami oczom, wydawała jej się prawie nie obowiązująca, może nawet możliwa do odwołania. Ale Grodecki rozwijał już rulon, rozprostowywał go na stole. - Proszę jednak spojrzeć. Wiem, że to bardzo bolesne - ale może popełniłem jakąś pomyłkę, układałem to sam... Spojrzała na czarne litery, jakimi wydrukowano imię i nazwisko ojca, przeczytała datę urodzin i śmierci: 17 III 1916 - 4 VII 1974, a potem: "Uczestnik walk o Berlin, poseł na Sejm, założyciel..." - nie czytała dalej, odwróciła się ku oknu, twarz ukryła w dłoniach. Więc to jednak była prawda. Prawda! Na progu stanęła Sobolewska. - Naszej pani nauczycielki wciąż nie ma. A już wieczór... - Może zatrzymała się u kogoś na wsi - powiedział Grodecki. - Rozpytywałam się ludzi, nikt jej nie widział. - Wezmę samochód i objedziemy wieś. Gdzieś przecież musi być. - Myślę, że pani nauczycielce to chyba teraz żal - odezwała się cicho Sobolewska. Zuzanka odwróciła się ku niej. - Czego? - spytała po długiej chwili. - A Zuzanka nie wie, że ojciec kochał panią nauczycielkę? - Wiem - powiedziała. Od dawna to wiedziałam. Wszystkie dawne miejsca, do których wraca się po latach, mają jakby pomniejszony wymiar oddalenia. Oldze - i nie tylko jej - nawet nowa szkoła musiała się wydać nie dość okazała, skoro dobudowano do niej całe skrzydło. "Zasadnicza Szkoła Rolnicza" - przeczytała na tablicy przy drzwiach. Poszła powoli do kościoła; pośrodku nawy stał już katafalk, przygotowany na jutrzejsze nabożeństwo żałobne, stary kościelny ustawiał wokół niego donice z kwiatami. Zmrużył krótkowzroczne oczy, rozpoznał w kobiecie kogoś znajomego, ale nie umiałby jej nazwać z imienia. - Dawno cię tu nie było - powiedział. - Dawno. - No i widzisz. Już go chowamy. Tyle ludzi doprasza się śmierci, a ona zabiera tych, co mogliby jeszcze pożyć. Znałaś go? - Znałam. - Człowiek był. - Powtórzcie jeszcze raz - poprosiła cicho. - Człowiek był, zwyczajnie. I jakby wiedział, że będzie godzien - grobowiec sobie za życia wybudował, prawie taki sam, jak jaśnie pani. Z kościoła blisko już było na cmentarz, ale właśnie tam nie poszła, ominęła to miejsce, nie zwracając nawet ku niemu głowy. Park wokół pałacu grał ptasimi głosami, szła w tym śpiewie coraz szybciej, prawie biegła... I w pałacu trwały przygotowania do jutrzejszego dnia. - Przyjedzie tu tyle ludzi - powiedziała młoda kobieta, przecierająca lampy w pałacowym korytarzu. - Chce pani wejść? - Tylko do jednego pokoju - poprosiła. Wskazała pokój i zatrzymała się na jego progu. - W pokojach na tym piętrze - powiedziała kobieta - nocują słuchacze, którzy przyjeżdżają do naszego ośrodka na kursy. Profesorowie też. To tego pokoju bronił dla niej Tymon, gdy pałac zasiedlali mieszkańcy czworaków. Tutaj odwiedzał ją z Zuzanką. Siedział na kanapce z czapką w ręku i nie zdejmował bolesnego spojrzenia z jej twarzy... Podeszła do okna, rosły pod nim te same krzewy, na które przez kilka lat patrzyła co ranka. Ale zapragnęła nagle być wśród tych, które on dla niej wokół nowej szkoły posadził. Czy ławka jest tam jeszcze? Ławka, którą tam dla niej postawił...? Ku zdumieniu kobiety, która rada by dowiedzieć się, kim jest i dlaczego chciała zobaczyć tylko ten jeden pokój, szybko opuściła pałac i udała się do szkoły. Krzewy jaśminu i bzu rozrosły się, ledwo znalazła w ich gąszczu pociemniałą od lat ławeczkę. Usiadła na niej, przymknęła oczy. Było już prawie ciemno, kiedy Zuzanka ją znalazła. - Na litość boską! - zawołała. - Pani Olgo! Tak niepokoiliśmy się o panią! - Chciałam tu trochę posiedzieć - tłumaczyła się zmieszana. W nocy, gdy leżały już w jednym pokoju w gościnnym domu Grodeckiego, Zuzanka odezwała się z ciemności: - Dlaczego pani zabrakło odwagi? Pogrzeb Tymona Dudy zgromadził ludzi z całej okolicy. Plac wokół kościoła zapełniły samochody. Przyjechali także przedstawiciele z miasta i z Warszawy, przed trumną niesiono niezliczone wieńce, odznaczenia Tymona, na aksamitnej poduszce medal "Za udział w walkach o Berlin". Zuzanka, prowadzona przez Grodeckiego i Adama, który podtrzymywał także panią Olgę, nie widziała nikogo. Dzień był pogodny. W taki dzień - przed żniwami, myśleli ci z miasta, gdy kondukt mijał pole gnącej się pod ciężkimi kłosami pszenicy - w taki dzień nie powinni umierać gospodarze. A może właśnie wtedy? Pole rodzi, spełniło swój obowiązek, spełnił swój obowiązek człowiek... Kondukt wszedł w wąską alejkę cmentarza, za ciasną na taki tłum; musiał się wydłużyć, zmieścić między grobami. Zuzanka zobaczyła przed sobą dwa grobowce - grobowiec jaśnie pani i ten drugi, który ojciec wzniósł dla dziadka, ale i dla siebie... dla nich, dla niej i Adama. Dwa anioły, jak dawniej, wzlatywały w niebo, ale pętał im teraz lotne ruchy bluszcz, który gęsto je pokrył, od bosych pięt po okrągłe łokcie, i obydwa, ten pański i ten chłopski nigdy nie miały dosięgnąć nieba. - Dlaczego... - zdumiała się, gdy kondukt skręcił w lewo, wymijając obydwa grobowce. - Czy ojciec - zwróciła się do Grodeckiego - nie mówił panu...? Bogusz pochylił się ku niej. - Chciał spocząć w ziemi, blisko ziemi, tak mi powiedział. Nie zapytała już o nic. Zbliżyli się do wykopanego grobu, ziejącego wilgotnym, czarnym wnętrzem. Zuzance przypomniało się, że ojciec lubił brać w garść grudę takiej ziemi, badając, czy nie za mokra albo nie za sucha, czy w sam raz na przyjęcie ziarna. Po wstępnych egzekwiach stary łęgowski ksiądz rozpoczął żałobne kazanie: - Wpisując do księgi parafialnej zgon Tymona Dudy, spostrzegłem, że do chrztu trzymała go pani Zgorzeniecka, właścicielka Łęgowa. Może przeczuwała już wtedy, że on obejmie tu po niej rządy i że może da temu miejscu więcej niż ona sama, niż ona sama dać by mogła. Ludzie, wyniesieni z dołu, taką poczuli w sobie siłę... Po kazaniu księdza nastąpiły inne przemówienia. Zuzanka słuchała ich jakby dotyczyły kogoś, kogo nie znała zbyt dobrze, jego pracy, jego zasług, jego znaczenia wśród ludzi. Poruszył ją dopiero zgrzyt łopat o ziemię, schyliła się i rzuciła jej garść na trumnę ojca, zanim ta zniknęła w dole. Po przeciwległej stronie grobu rozpoznała młynarzową, która uczyniła to samo. Popatrzyła na nią przyjaźnie, chciała się nawet do niej uśmiechnąć, ale nagły spazm płaczu wykrzywił jej usta. Bogusz mocno ujął ją pod ramię. - Żal... - powiedział - nie może być inaczej, ale przecież jest to tylko sprawa... terminu. Wszyscy kiedyś użyźnimy ziemię i kryje się w tym cała mądrość i pociecha. Jeszcze jedną kobietę, która rzuciła garść ziemi na trumnę Tymona rozpoznała pani Olga. Była to Wiktunia, czarno, elegancko ubrana; spokojnie smutna. Ale obok niej... pani Olga chwyciła rękę Adama, obok Wiktuni ukazała się na moment znajoma postać w srebrnej, niemodnej sukni, może w tej, w której trzymała do chrztu dziecko swego stangreta w nadziei, że i ten Duda zasiądzie na koźle jej powozu, zwykła powtarzać, że zawsze lubiła mieć Dudów na koźle. Schyliła się teraz, podniosła garstkę ziemi, małą rączką rzuciła ją na trumnę Dudy, na jej koźle ostatniego... Wiatr rozwiał jej suknię, wiatr rozwiał ją samą i już jej nie było, nie było powozu ni kozła i nikogo, kto by na nim mógł siedzieć. - Co pani? - spytał Adam, podtrzymując panią Olgę. - Już nic. Nic - szepnęła. Zewsząd zaczęli cisnąć się ludzie z kondolencjami. Przed Zuzanką skłonił się jakiś młody człowiek. Usta mu drżały. - To ja byłem przy pani ojcu, kiedy... kiedy zasłabł... Pani jest też lekarzem, więc chciałem wyjaśnić, że nie było ratunku... Jeden z tych przypadków. - Rozumiem - powiedziała. - Właściwie jestem tu od niedawna... Ojciec pani się u mnie nie leczył. - Rozumiem - powiedziała jeszcze raz. I nagle, zaskakując samą siebie, szepnęła: - Nie miałby pan nic przeciwko temu, gdybym zaczęła ubiegać się o pana posadę? Ubiegać się - powtórzyła, była jej potrzebna pokora, zawarta w tym słowie. - Ależ - młody człowiek prawie się rozpromienił - byłbym szczęśliwy! Puszczono by mnie stąd, gdyby znalazł się ktoś na moje miejsce. - Nie powiedziała pani tego zbyt pochopnie? - spytał Bogusz, gdy młody lekarz wmieszał się w tłum. Przymknęła oczy, ciężko, ale i ufnie wsparta o jego ramię. - Bardzo nie chciałabym zmienić zdania. Pytał ją o to jeszcze kilka razy podczas przedłużającego się poczęstunku, jaki wiejskim zwyczajem wydano ku pamięci zmarłego, a potem stał na peronie, kiedy odjeżdżała. Nie ona, ale pani Olga wychyliła się z okna, gdy pociąg ruszał. - Pokaż się! - powiedziała prawie surowo do Zuzanki, kryjącej zapłakaną twarz w głębi wagonu. - Widzę po jego oczach, że chciałby biec za pociągiem. I dodała ciszej, gdy Zuzanka stała już obok niej: - Ale ty jesteś odważniejsza ode mnie. Pociąg nabierał rozpędu i Bogusz naprawdę uczynił kilka kroków, żeby wciąż być przy oknie, żeby jak najdłużej być przy otwartym oknie wagonu. Zuzanka mimo łez w oczach uśmiechnęła się do niego. - Mnie odwaga nie będzie potrzebna - powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do pani Olgi.