COLIN DEXTER Ktokolwiek widział... Przełożył: Grzegorz Duda Prolog Pociąg na peronie pierwszym Był z siebie zadowolony. Oczywiście, nigdy nie można przewidzieć wyników, ale czuł, że nie ma powodów do obaw. Stał i czekał na autobus, a jego pamięć pracowała z wytężeniem, przywołując wypadki minionego dnia: głupie i mądre pytania komisji oraz jego starannie przemyślane odpowiedzi. Szczególnie cieszy- ły go dwa lub trzy dialogi. Na jego grubych, przywykłych do radości wargach zagościł na chwilę zagadkowy uśmiech. Jedną wymianę zdań pamiętał prawie do- słownie. „Nie jest pan za młody na to stanowisko?" „Cóż, owszem. To ciężka praca i przypuszczam, że będę musiał zasięgać rady bardziej doświadczonych i mądrzejszych ode mnie — naturalnie, jeśli panowie dadzą mi tę posadę". — Kilku mądrzejszych i bardziej doświadczonych kiwało ze zrozumieniem głowami. „Ale jeśli mój wiek przemawia przeciwko mnie, niewiele mogę zrobić. Mogę jedynie zapewnić, że z tej wady z biegiem czasu postaram się wyrosnąć". Nie było to nawet oryginalne. Kiedyś usłyszał ten tekst od kolegi i przywłasz- czył go sobie. Ale liczył się efekt. Sądząc po niekłamanej radości i ściszonym pomruku uznania, żaden z członków szanownej komisji nie słyszał tego wcze- śniej. Hm... Zagadkowy uśmiech powtórnie zagościł na jego ustach. Spojrzał na zegarek. Dziewiętnasta trzydzieści. Prawie na pewno uda mu się złapać autobus odjeżdża- jący o dwudziestej trzydzieści pięć z Oxfordu. W Londynie będzie o dwudziestej pierwszej trzydzieści dwie, potem przesiadka do Waterloo, do domu wróci przed północą. No, może trochę później, ale czy to istotne? Po dwóch podwójnych whi- sky uczucie przyjemnego podniecenia, spowodowane oczekiwaniem, uniosło go w przestworza i zestroiło z niebiańską muzyką sfer. Czuł, że dostanie tę pracę, a o to mu przecież chodziło. Teraz jest luty. Jeszcze całe sześć miesięcy. Policzył na palcach: marzec, kwie- cień, maj, czerwiec, lipiec, sierpień. Nie jest źle. Mnóstwo czasu. Leniwym wzrokiem przebiegł domki jednorodzinne stojące rzędem po drugiej stronie ulicy. Cztery sypialnie, duże ogrody. Kupi sobie składaną szklarnię i bę- dzie uprawiał pomidory lub ogórki jak Dioklecjan... A może raczej jak Hercules Poirot? Wszedł do drewnianej budki, która chroniła przed podmuchami mroźnego wiatru. Zaczęło mżyć. Samochody przelatywały ze świstem, a od jezdni odbijały się pomarańczowe światła reflektorów. Gorzej mu poszło, gdy zapytali o krótką służbę wojskową. „Nie awansował pan, prawda?" „Nie". „Dlaczego?" „Nie byłem dostatecznie dobry. W każdym razie wówczas. Do tego trzeba po- siadać specjalne zdolności (grać na zwłokę: nawijać, byle nie przestać gadać), a ja byłem... ee... po prostu ich nie miałem. Do wojska zgłaszało się wiele zdolnych osób, bardziej kompetentnych i oddanych służbie ode mnie". Nutka pokory. Eks-pułkownik i eks-major pokiwali głowami ze zrozumieniem. Prawdopo- dobnie dwa głosy więcej. Rozmowy kwalifikacyjne były zawsze takie same. Należało być możliwie naj- uczciwszym, ale w nieuczciwy sposób. Jego koledzy z wojska w większości byli zadufanymi, zarozumiałymi hubkami, którzy pokończyli szkoły prywatne i teraz odbierali honory należne z racji urodzenia. Podporucznikowie, porucznikowie, kapitanowie. Całe lata zżerała go zazdrość. On także chodził do szkoły prywat- nej... Autobusy kursowały tak rzadko, że zaczął się zastanawiać, czy ten o dwu- dziestej trzydzieści pięć w ogóle przyjedzie. Wyjrzał na jasno oświetloną ulicę i ponownie cofnął się do budki. Drewniane ściany pokryte były bazgrołami z róż- nych stadiów zepsucia moralnego. Niejaki Kilroy podczas niezliczonych wędró- wek zaszedł do tej świątyni, gdzie kilka miejscowych dziwek zwiastowało światu swoją nimfomanię. Enid kocha Gary'ego. David kocha Monikę. Napisy zdradza- ły też głęboką frustrację kibiców Oxford United, niektóre wynosiły piłkarzy pod niebiosa, inne mieszały z błotem. Faszyści mają natychmiast wrócić do domu, a Angoli, Chile i Północnej Irlandii należy przywrócić wolność. Szyba w oknie budki była rozbita, a kawałki szkła, zmieszane ze skórkami pomarańczy, papiero- wymi torebkami po frytkach i puszkach po coca-coli, walały się po ziemi. Śmieci. Cóż za ohyda. Śmieci na podłodze jeszcze bardziej go denerwowały niż pseudoli- teracka twórczość na ścianach. Jeżeli miałby nieograniczoną władzę, ustanowiłby prawdziwie drakońskie kary za zanieczyszczanie ulic. Choć... nawet w swojej pracy mógłby coś z tym zrobić. Rety, niech tylko dostanie do stanowisko... Gdzie jesteś, przeklęty autobusie? Ma zostać w Oxfordzie na całą noc? To niezły pomysł. Jeżeli mają darować wolność Angoli, to dlaczego nie jemu? Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni tak długo był poza domem, Przecież nic nie traci, kto wie, może nawet zyskuje? Budżet był dosyć zasobny. Władze lokalne mu- siały wybulić sporo pieniędzy. Wytypowano sześciu kandydatów, jednego nawet z Invernessu! Jasne, wcale nie powiedziane, że właśnie on dostanie tę pracę. Ale nie co dzień spotyka się takich ludzi. Cały czas trzeba się mieć na baczności. Za- chowują się jak zawodniczki w konkursie piękności. Z uśmiechem wydrapaliby człowiekowi oczy. Padło pytanie: „Gdyby został pan wybrany, co zrobiłby pan w pierwszej kolejności?" „Prawdopodobnie wziąłbym się za dozorcę." Zdziwił się, jak skwapliwie przyjęto jego niewinną uwagę i dopiero później zorientował się, że człowiek, który aktualnie piastował to próżniacze stanowisko, reprezentuje szczególnie odrażający typ upartego krwiopijcy, którego w dodatku wszyscy skrycie się bali. Tak, dostanie tę pracę. A przy pierwszym posunięciu triumfalnie wykopie tego ohydnego darmozjada przy jednogłośnej aprobacie całego personelu. A później śmieci. A dalej... — Czeka pan na autobus? — Stał odwrócony tyłem, więc nie widział, jak po- deszła. Miała plastikowy kapelusz, a ze starannie wydepilowanych brwi ściekały kropelki deszczu. Skinął głową. — Rzadko jeżdżą, prawda? Podeszła bliżej. Wyglądała sympatycznie. Ładne usta. Trudno powiedzieć, ile mogła mieć lat. Osiemnaście? Może nawet mniej. — Zaraz powinien być. — To dobrze. — Okropny wieczór. — Tak. Odpowiedziała jakby na odczepnego, ale zapalił się do rozmowy i zastanawiał się, co powiedzieć. Mógł kontynuować ledwie zaczętą rozmowę albo milczeć. Najwyraźniej jego towarzyszce krążyły po głowie podobne myśli. Miała chyba więcej doświadczenia w nawiązywaniu znajomości, bo zapytała: — Jedzie pan do Oxfordu? — Tak. Mam nadzieję, że uda mi się złapać pociąg do Londynu o ósmej trzy- dzieści pięć. — Zdąży pan. Odpięła błyszczący płaszcz nieprzemakalny i strząsnęła krople wody na zie- mię. Miała bardzo szczupłe, zgrabne nogi. Poczuł gorące, szybkie jak myśl im- pulsy erotyczne. To wina whisky. — Mieszka pan w Londynie? — Dzięki Bogu, nie. W Surrey. — Chce pan dziś jechać taki kawał? — Chcę? Gdy się już przebrnie przez Londyn, to wcale nie tak daleko. Umilkła. — A pani? Jedzie pani do Oxfordu? — Tak, nie mam tu nic do roboty. Na moment spotkały się ich spojrzenia. Miała śliczne usta. Ot, takie sobie krótkie spotkanie na przystanku autobusowym, odrobinkę przyjemniejsze, niż po- winno być. To wszystko. Uśmiechnął się do niej szczerze i otwarcie. — W tak dużym mieście jak Oxford jest zapewne dużo roboty? Spojrzała na niego sprytnym wzrokiem. — Zależy, co pan ma na myśli. Zanim dowiedział się, czego chce lub jakich to rozkoszy może dostarczać sta- re uniwersyteckie miasto, do zatoczki wjechał czerwony piętrowiec i przednim kołem wzbił z kałuży fontannę brudnej wody wprost na starannie wypastowane, czarne buty. Automatyczne drzwi otworzyły się z trzaskiem. Przepuścił ją przo- dem. Chwyciła poręcz prowadzącą na wyższy pokład. — Idzie pan do góry? Autobus był pusty i kiedy usiadła na tylnym siedzeniu, mrugając zachęcająco, poczuł się zbyt słaby, aby oprzeć się pokusie. — Ma pan papierosy? — Niestety. Nie palę. Zwykła dziwka? Tak się zachowywała. Musi w nim widzieć prawdziwego dżentelmena z miasta: nieskazitelny, ciemny garnitur, nowa biała koszula, kra- wat z Cambridge, dobrze leżący ciężki płaszcz oraz skórzana walizka. Zapewne liczy na kilka drinków w drogim, czterogwiazdkowym hotelu. Jeśli tak, bardzo się rozczaruje. Jeszcze kilka mil na górnym pokładzie autobusu numer dwa i do widzenia. A jednak... Nie mógł zaprzeczyć, że czuje podświadomą, magnetycz- ną siłę, która go do niej przyciągała. Zdjęła przezroczysty, plastikowy kapelusz i rozpuściła długie, brązowoczarne włosy. Miękkie i niedawno umyte. Po okrężnych schodkach wspinał się z trudem podeszły wiekiem konduktor. Stanął przed nimi. — Dwa do Oxfordu. — Na jaki przystanek? — mężczyzna odezwał się zasadniczym, służbowym tonem. — Wysiądę... na dworcu. — Dwa na dworzec — powiedziała za niego. Konduktor mechanicznie wypisał bilety i ociężałym krokiem wrócił na dół. Było to zupełnie niespodziewane i całkowicie go zaskoczyło. Wsunęła mu rękę pod ramię i delikatnie przycisnęła jego łokieć do swego miękkiego ciała. — Na pewno pomyślał, że ładna z nas para — zachichotała. — W każdym ra- zie dzięki za bilet. Odwróciła się do niego i czule pocałowała w policzek ciepłymi, suchymi wargami. — Nie mówiła mi pani, że jedzie na dworzec. — Bo nie jadę. — To dokąd? Przysunęła się bliżej. — Nie wiem. Zaświtała mu myśl, że może jest chora umysłowo. Ale nie. Czuł, że w obecnej chwili znacznie lepiej od niego kontroluje wydarzenia. Mimo to z ulgą przywitał koniec podróży. Dworzec kolejowy. Dwudziesta siedemnaście. Tylko kwadrans do odjazdu pociągu. Wysiedli z autobusu i przez chwilę stali w milczeniu pod kasami biletowymi. Napis „Bufet". Nieustająca mżawka. — Co pani powie na drinka? — zapytał niedbale. — Wolałabym coca-colę. Zdziwił się. Jeżeli szuka faceta, to raczej dziwna odpowiedź. Większość kobiet w jej typie wybrałaby dżin lub wódkę albo w ogóle coś mocniejszego. Kim była? Czego chciała? — Może skusi się pani na jednego? — Nie, dziękuję. Nie piję dużo. Weszli do bufetu, gdzie zamówił podwójną whisky dla siebie, a dla niej colę i paczkę papierosów marki Benson & Hedge. — Proszę. Wyglądała na szczerze uradowaną. Szybko zapaliła papierosa i powoli sączyła napój. Czas biegł nieubłaganie. Wskazówka dworcowego zegara zatrzymała się na szóstce. Zawahał się. — Chyba pójdę na peron. Sięgnął po walizkę stojącą pod krzesłem. Odwrócił się, a ich oczy spotkały się raz jeszcze. — Miło było panią poznać. Może się kiedyś spotkamy. Wstał i spojrzał na nią. Gdy tak patrzył, wydawała mu się piękniejsza. — Wie pan, moglibyśmy razem niejedno dokonać — powiedziała, mrużąc oczy. Tak, na Boga! On też tego pragnął. Oddychał szybko, zaschło mu w gardle. Megafon ogłaszał, że pociąg osobowy odjeżdżający z peronu pierwszego o godzi- nie dwudziestej trzydzieści pięć zatrzymuje się na stacjach w Reading i Padding- ton. Pasażerowie udający się... Nie słuchał. Jak łatwo byłoby teraz z beztroskim uśmiechem wyjść przez bufetowe drzwi na peron pierwszy. To wszystko. Zapew- ne przez całe lata i miesiące będzie gorzko żałował, że tego nie uczynił. — Dokąd pójdziemy? — zapytał niemal wbrew własnej woli. Armia perska zalewała opuszczony wąwóz termopilski. Rozdział l Szkarłatny sztandar piękna wciąż powiewa Na wargach twoich i na twoim licu, A biała śmierci chorągiew nie mogła Dotrzeć tam jeszcze. (Shakespeare, „Romeo i Julia", akt V.) Trzy i pół roku później dwóch mężczyzn siedziało w pewnym biurze. — Masz akta. Sporo materiału. — Nie posunął śledztwa zbyt daleko, prawda? — Morse cynicznie odnosił się do sprawy. — Może nie miał jak. — Chcesz powiedzieć, że tak nagle zwiała i już? — Być może. — Czego się po mnie spodziewasz? Ainley przecież nie mógł jej znaleźć. Nadinspektor Strange nie odpowiedział od razu. Spojrzał za Morse'a, na rzędy czerwono-zielonych teczek z aktami, ułożonych ściśle na półkach. — Nie — powiedział w końcu. — Nie odnalazł jej. — Zajmował się tą sprawą od początku. — Od samego początku — powtórzył Strange. — I nie doszedł do żadnych rezultatów. Strange nic nie odpowiedział. — Nie postąpił jak idiota? — drążył Morse. — A zresztą, jakie to ma zna- czenie? Dziewczyna opuszcza dom i nikt jej więcej nie widzi. I co z tego? Setki dziewczyn corocznie zwiewają z domu. Większość z nich za jakiś czas pisze do rodziców — najczęściej, gdy cała zabawa straci urok, a pieniądze się wyczerpią. Niektóre nie wracają. Zgoda. Czasami w ogóle nie wracają, a ich rodzice co- dziennie przeżywają męki. Ale to niewielki procent. Dziewczyny, które nigdy nie wracają do domu... Nigdy. Strange przerwał jego ponure rozważania. — Weźmiesz to? — Słuchaj, jeśli Ainley... — Nie, to ty słuchaj! — przerwał mu Strange. — Ainley był o niebo lepszym policjantem, niż ty będziesz kiedykolwiek. Chcę, abyś wziął tę sprawę, bo nie jesteś dobrym policjantem. Bujasz w obłokach. Jesteś... nie wiem. Morse wiedział, co tamten ma na myśli. W pewnym sensie powinien być za- dowolony. Może nawet był. Ale dwa lata temu! Całe dwa lata! — Sprawa jest już przedawniona, sir. — Powinien pan to wiedzieć. Ludzie zapominają. Niektórzy wolą zapomnieć. Dwa lata to szmat czasu. — Dwa lata, trzy miesiące i dwa dni — poprawił Strange. Morse oparł podbródek na lewej dłoni i powoli pocierał nos palcem wskazu- jącym. Wpatrywał się w betonową nawierzchnię podwórza za otwartym oknem. Tu i ówdzie spod grubych płyt wyrastały skąpe kępki trawy. Coś takiego! Tra- wa przedzierająca się przez beton! Niezłe miejsce do ukrycia ciała. Należałoby tylko... — Ona nie żyje — powiedział nagle Morse. Strange spojrzał na niego ze złością. — Co, u diabła, cię naszło? — Nie wiem. Ale jeżeli po takim długim czasie nie można znaleźć dziew- czyny, trudno sądzić inaczej. Niełatwo ukryć zwłoki, ale znacznie trudniej kogoś żywego. Człowiek przecież wychodzi, porusza się, kontaktuje z innymi. Nie. Mo- im zdaniem ona nie żyje. — Ainley też tak myślał. — Zgadzałeś się z nim? Strange zawahał się, lecz przytaknął. — Tak... — W takim razie traktował to dochodzenie jak śledztwo w sprawie zabójstwa. — Nie, oficjalnie nie. Prowadził śledztwo w sprawie zaginięcia. — A nieoficjalnie? Strange zawahał się znowu. — Ainley kilkakrotnie spotkał się ze mną. Wydawał się niespokojny. Było kilka szczegółów, które go bardzo... bardzo zastanawiały. Morse zerknął ukradkiem na zegarek. Dziesięć po piątej. Miał bilet do teatru na „Walkirie". Spektakl zaczynał się wpół do siódmej w Angielskiej Operze Na- rodowej. — Dziesięć po piątej — powiedział Strange, a Morse poczuł się jak uczniak przyłapany przez nauczyciela na ziewaniu. Szkoła. Tak, Yalerie Taylor była uczen- nicą i, o ile mu było wiadomo, ładną dziewczyną. Siedemnaście lat z hakiem. Stę- skniona za wielkomiejskim życiem. Nocne lokale, seks, prostytucja, narkotyki, przestępstwo — no i rynsztok. A później wyrzuty sumienia. Wszyscy w końcu je mamy. A potem? Po raz pierwszy od wejścia do biura Strange'a Morse poczuł, że sprawa zaczyna go naprawdę zajmować. Co się stało z Yalerie Taylor? Usłyszał głos Strange'a, jak gdyby w odpowiedzi na swoje wątpliwości: — W ostatnich tygodniach Ainley zaczął nabierać przekonania, że w ogóle nigdy nie wyjechała z Kidlington. Morse spojrzał na Strange'a uważnie. — Zastanawiam się, czemu miałby tak sądzić — powiedział powoli i poczuł na plecach znajome mrowienie. Na moment zapomniał nawet o „Walkiriach". — Ainley niepokoił się. — Wiesz dlaczego? — Masz akta. Morderstwo? To rozwiązanie odpowiadało stylowi myślenia Morse'a. Kiedy Strange przedstawił mu sprawę, Morse pomyślał, że szef chce go wrobić w jedno z tych niewdzięcznych, nigdy nie rozstrzygniętych i nie kończących się śledztw, przypominających szukanie igły w stogu siana: stręczyciele i prostytutki, typy spod ciemnej gwiazdy i ich sprawki, ciemne uliczki i tanie hotele na jedną noc w Londynie, Liverpoolu i Birmingham. Uff! Prowadzisz dochodzenie, wpadasz na trop, po czym uprzytamniasz sobie, że zabrnąłeś w ślepą uliczkę i musisz za- czynać od początku. Morse ożywił się. Ostatecznie Strange i tak zrobi, jak będzie uważał. Zarazi Czemu właśnie teraz? Dopiero w piątek, 12 września — dwa lata, trzy miesiące i dwa dni od czasu, gdy Yalerie Taylor wyszła z domu do szkoły na popołudniowe zajęcia? Zmarszczył brwi. — Są nowe fakty, prawda? Strange skinął głową. — Tak. To już lepiej. Strzeż się, nędzny grzeszniku, kimkolwiek jesteś, jeśli bestialsko zamordowałeś biedną Yalerie Taylor! Znowu poprosi o przydzielenie mu sierżanta Lewisa. Lubił go. — I jestem pewny — mówił dalej Strange — że nadajesz się do tej roboty. — Miło mi. Strange wstał. — Jeszcze kilka minut temu nie byłeś tak entuzjastycznie nastawiony. — Prawdę mówiąc, sir, myślałem, że zamierza mnie pan obarczyć jedną z tych godnych pożałowania spraw o zaginionych bez wieści. — Dokładnie to zamierzam zrobić. — Głos Strange'a odzyskał nagle stanow- czość przełożonego. — I wcale nie proszę o zajęcie się tą sprawą — rozkazuję ci. — Ale pan powiedział... — To ty powiedziałeś, nie ja. Ainley się mylił. A mylił się dlatego, że jak się zaraz przekonasz, Yalerie Taylor wcale nie została zamordowana. Żyje. Podszedł do szafki z dokumentami, otworzył ją i wyjął małą kartkę taniego, listowego papieru, którą wsunął do równie pospolitej, brązowej koperty i wręczył j ą Morse'owi. — Dotknij śmiało — nie ma odcisków palców. Napisała wreszcie do domu. Morse zerknął z politowaniem na trzy linijki bazgrołów. „Kochani Mamusiu i Tatusiu! Chciałam wam przekazać, że u mnie wszystko w porządku, więc się nie mar- twcie. Przykro mi, że wcześniej nie pisałam, ale naprawdę wszystko jest w po- rządku. Wasza Yalerie." List nie zawierał adresu nadawcy. Morse zdjął spinacz z koperty. Na znaczku widniał stempel: „Wtorek, 2 sierp- nia, Londyn, EC4". Rozdział 2 Kilka minut przed rozpoczęciem przedstawienia zjawił się otyły mężczyzna, który zasiadł po lewej stronie. Zanim odnalazł własne miejsce w rzędzie, sapał i charczał niczym lokomotywa pędząca przez wąski most, przeciskał się wśród stłoczonych ludzi, którzy, słysząc zdyszane „przepraszam", podnosili się i opadali z powrotem na fotele. Gdy w końcu usiadł ociężale obok Morse'a, pot wystąpił mu na czoło i przez chwilę dyszał ciężko jak osiadły na mieliźnie wieloryb. Po drugiej stronie pojawiła się dystyngowana, młoda dama w okularach i dłu- giej, purpurowej sukni, z wielostronicowym programem na kolanach. Morse rzekł uprzejmie „dobry wieczór", lecz cienkie wargi młodej damy rozchyliły się tylko na chwilę, zanim przybrały zwykły, zimny wyraz. „Mona Lisa w ataku skrętu ki- szek" — pomyślał Morse. Zdarzało mu się już przebywać w sympatyczniejszym towarzystwie. Ale teraz należało skupie się na arcydziele. Marzył o doskonałym duecie miłosnym z aktu pierwszego. Miał nadzieję, że tego wieczora Siegmund poradzi sobie jak należy z tą szlachetną partią tenoro- wą — jedną z najpiękniejszych i najtrudniejszych w operze. Dyrygent przeszedł się po proscenium, wszedł na rostrum i dumnie przyjmował aplauz publiczności. Światło przygasło, a Morse rozsiadł się wygodnie w błogim oczekiwaniu. Poka- sływania i chrząknięcia stopniowo cichły. Dyrygent podniósł batutę. Rozległy się pierwsze takty „Walkirii". Już po dwóch minutach Morse usłyszał rozpraszający uwagę szmer po swo- jej prawej ręce. Spojrzał w tę stronę i przekonał się, że Mona Lisa w okularach wyjęła latarkę i w jej świetle czyta program. Kartki falowały i szeleściły, rzucając odblaski, które kojarzyły się Morse'owi ze światłami latarni morskiej. „Nie przejmuj się. Prawdopodobnie schowa to, kiedy kurtyna się podniesie" — pomyślał. A jednak to nieco irytujące. Było gorąco. Zastanawiał się, czy wypada zdjąć marynarkę, gdy spostrzegł, że nie pierwszy dokonał tego odkrycia. Góra mięsa, siedząca na lewo, zaczęła się trząść i w chwilę później Morse był świadkiem, jak grubas zmaga się ze swoją marynarką z nie mniejszym wysiłkiem niż stary Houdini z kaftanem bezpieczeństwa. Sapiąc i mlaszcząc tłusty jegomość uwieńczył swe wysiłki sukcesem i pod- niósł się ociężale, aby wyciągnąć spod siebie zbędną część garderoby. Siedzenie krzesła skrzypnęło, uderzając sprężyście w oparcie, potem powróciło do hory- zontalnej pozycji i jęknęło żałośnie, ugiąwszy się ponownie pod potężną masą. Jeszcze trochę stęknięć i mlaśnięć w rzędzie nastąpiło i błogie zawieszenie broni, zmącone, co przeszkadzało wrażliwej duszy Morse'a, odblaskami dochodzącymi ze strony Damy z Lampą. Kto by oczekiwał tylu atrakcji? Zamknął oczy i raz jeszcze zawładnęły nim znane akordy. Wyborne... Przez sekundę Morse myślał, że szturchnięcie w lewe żebro wyraża chęć na- wiązania kontaktu, lecz odkrył, że zapowiada tylko nową rundę zmagań wielory- ba, który tym razem starał się wydobyć chusteczkę do nosa z przepastnej kiesze- ni. Przy okazji poła marynarki Morse'a została uwikłana w toczącą się za poręczą fotela wojnę i pozostawała zaplątana mimo rozpaczliwych wysiłków właściciela, widocznych dla teatralnej publiczności dzięki blademu światłu „Florencji w noc- nej zawierusze". Przed końcem pierwszego aktu Morse czuł się zdecydowanie źle. Siegmund zachrypł, Sieglinde pociła się obficie, a tuż za plecami inspektora młoda miło- śniczka sztuki uporczywie szeleściła papierkami od cukierków. Podczas pierwszego antraktu Morse udał się do bufetu, zamówił szklaneczkę whisky, a potem drugą. Gdy usłyszał dzwonek na akt drugi, poprosił o trzecią. Dziewczyna, która w trakcie aktu pierwszego siedziała za nim, miała niczym nie zmąconą widoczność przez cały akt drugi, a także trzeci, kiedy to druga torebka Maltesersów, tak jak i wcześniej pierwsza, wylądowała zmięta na podłodze. Tej nocy Morse miał już dosyć wrażeń estetycznych i nawet gdyby nikt mu nie przeszkadzał, nie powróciłby do teatru. Raz po raz wracał myślą do rozmowy ze Strange'em, a także wspominał Ainleya — głównego inspektora śledczego Ain- leya. Tak naprawdę to nie znał go zbyt dobrze. Raczej spokojny człowiek. O ile go pamiętał, bardzo powściągliwy, ostrożny, oficjalny. Miał żonę, ale pozostali bez- dzietni. Już nigdy nie będzie posiadał prawdziwej rodziny. Zgodnie z zeznaniami naocznego świadka, sprowokował swoją śmierć. Wyjeżdżał z bocznej od M40 przy High Wycombe i nie zauważył pędzącego jaguara. Jakimś cudem nikt inny nie odniósł poważniejszych obrażeń. Tylko Ainley. Zginął na miejscu. Ta śmierć nie była w jego stylu. Musiał myśleć o czymś innym. Pomyśleć, że zdarzyło się to zaledwie jedenaście dni temu! Miał wolny dzień i pojechał do Londynu pry- watnym samochodem. To przerażające, jak łatwo ludzie przechodzą nad cudzą śmiercią do porządku dziennego. Wielki szok — o tak! Ale tylko na początku. Później nikt nie uroni nawet łezki. Z wyjątkiem żony... Morse spotkał ją tylko raz, zeszłego roku na koncercie policyjnym. Młoda, dużo młodsza od Ainleya. Dość ładna, ale w sumie nic nadzwyczajnego. Irenę albo coś podobnego. Eileen? Raczej Irenę. Kieliszek był pusty i Morse poszukał wzrokiem barmanki. Na próżno. Był jedyną żywą duszą w lokalu. Płócienne ścierki zwisały smętnie z kraników od piwa. Nie było sensu dłużej siedzieć. Powoli zapadał zmrok. Zszedł schodami prosto na rozgrzaną ulicę. Frontową ścianę teatru pokrywał wielki, czerwono-czarny napis: „ANGIELSKA OPERA NARODOWA, poniedziałek, l września — sobota, 13 września." Dreszcz podniecenia przebiegł mu po karku. Poniedziałek, l września. Dzień śmierci Dicka Ainleya. A list? Został wysłany we wtorek, 2 września. Czy to możliwe? Zaraz, zaraz. „Nie wolno wyciągać pochopnych wniosków" — pomy- ślał. A właściwie, do diabła, czemu nie? Nie ma przecież jedenastego przykaza- nia, które by zakazywało wyciągania pochopnych wniosków. A więc gdy Ainley przyjechał do Londynu, coś musiało się wydarzyć. Może w końcu odnalazł Va- lerie Taylor? Wydawało się to całkiem możliwe. Zaraz następnego dnia napisała przecież do domu — po przeszło dwóch latach nieobecności. Coś się nie zgadza- ło. Jak to było? Sprawa Taylorów została odłożona na półkę, ale nie umorzono jej. Ainley pracował wtedy nad czymś innym, tropił podkładających bomby ter- rorystów. Więc dlaczego? Dlaczego? Miał wolny dzień i pojechał do Londynu. Czyżby... Morse cofnął się do foyer i dowiedział się od umundurowanego dozorcy, że gmach został sprzedany, a przedstawienie jest jeszcze w trakcie prób. Podziękował za informację i podszedł do budki telefonicznej przy drzwiach. — Przykro mi, sir, ale to tylko dla gości — dozorca znalazł się natychmiast za jego plecami. — Jestem gościem, do diabła — powiedział Morse. Wyciągnął z portfela bilet na miejsce 20 w rzędzie i machnął nim przed nosem dozorcy, po czym ostentacyj- nie zatrzasnął za sobą drzwiczki. Z metalowej przegródki wystawała książka telefoniczna. Morse otworzył ją na literze A. Adderly... Alen... trochę do tyłu... Ainley. Tylko jeden Ainley, a pomyśleć, że za rok nawet i on nie będzie tu figurował. „R. Ainley 2 Wytham Close, Wolvercote". Będzie w domu? Dopiero za piętnaście dziewiąta. Irenę, Eileen, czy jak tam się nazywała, prawdopodobnie jest u przyjaciół. A może u matki albo u siostry. Spróbować? Dlaczego się tak boi? Morse wiedział, że i tak tam pojedzie. Zanoto- wał adres i żwawo przeszedł obok dozorcy. — Dobranoc, sir. Gdy wsiadał do samochodu zaparkowanego w pobliżu St. Giles, zaczął ża- łować grymasu, jakim skwitował życzliwe pożegnanie. Dozorca robi to, co do niego należy. „Dokładnie tak, jak ja" — powiedział Morse do siebie i pojechał na północ, za Oxford, w stronę miasteczka Wolvercote. Rozdział 3 Niewielki pożytek z człowieka, którego żona jest wdową (Przysłowie szkockie) Za Woodstock Morse skręcił w lewo i przejechał przez most, gdzie jako chło- piec podziwiał ciężko dyszące parowozy. Po prawej stronie zostawił motel i zje- chał z płaskiego wzgórza, kierując się na Wolvercote. Miasteczko składało się z kilku murowanych domów, stojących rzędem przy głównej ulicy, i było znane Morse'owi, bo obydwa tutejsze szynki szczyciły się pi- wem sprzedawanym prosto z beczki. Morse, choć nigdy nie należał do smakoszy piwa, wolał kwartę normalnego, jasnego płynu od gazowanych napojów w be- czułkach, które teraz, w jego przekonaniu niesłusznie, produkowała większość browarów. I tylko wyjątkowo, przejeżdżając przez miasteczko, nie wstępował do „Kinga Charlesa" na kufel. Zaparkował lancię na podwórzu, wymienił kilka uprzejmych zdań na temat piwa z właścicielką lokalu i zapytał o ulicę Wytham Close. Dowiedział się, że należy się cofnąć około stu jardów wzdłuż głównej drogi i skręcić w prawo. Wytham Close była zakrzywioną, ślepą uliczką w kształcie półkola, na której stały, w pewnej odległości od jezdni, trójkondygnacyjne, stylizowane „po miej- sku" wille z dużymi tarasami. Przed każdym domem znajdował się spadzisty, be- tonowy zjazd do wbudowanego garażu, a dwie lampy rzucały blade, fosforyzujące światło na szeroki pas dobrze utrzymanej trawy. Morse zauważył, że na środkowym piętrze domu nr 2, w oknie, za pomarań- czowymi zasłonami pali się światło. Ostry dźwięk dzwonka przerwał ciszę ukryte- go w mroku domu. W sieni zrobiło się jasno, a rozlana na schodach plama światła przenikała przez matowe szyby w drzwiach. — Tak? — Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — zaczął Morse. — Ach, inspektor! Witam serdecznie. — Pomyślałem sobie... — Proszę, niech pan wejdzie! Wkrótce Morse stwierdził, że nie może odmówić małego drinka. To byłby niepotrzebny gest Usiadł ze szklaneczką dżinu z tonikiem i postanowił delikatnie podchodzić do drażliwych tematów. Pani Ainley była szatynką o drobnej, niemal filigranowej budowie. Dość ładną, choć podkrążone oczy świadczyły o przebytej niedawno tragedii. — Zamierza pan zostać dłużej? — Raczej tak. Podoba mi się tutaj. Traf chciał, że rok temu o mało nie stał się posiadaczem domu w tych okoli- cach. Pamiętał jeszcze widok, jaki rozciągał się z tylnych okien na zielone prze- strzenie Portu Meadow, aż do dumnych, połyskujących w słońcu iglic i monu- mentalnego gmaszyska Randcliffe Camera. Obraz kropka w kropkę jak z ryciny Ackermanna, tylko rzeczywisty, oddalony zaledwie dwie lub trzy mile od patrzą- cego. — Może jeszcze drinka? — Lepiej nie — powiedział Morse, zerkając błagalnym wzrokiem na gościnną panią Ainley. — Może jednak? — Tylko troszeczkę. Zdobył się na odwagę. — Irenę, prawda? — Eileen. Nie miał szczęścia. — Masz to już za sobą, Eileen? — zapytał najbardziej uprzejmym tonem, na jaki było go stać. — Tak sądzę. — Spuściła smutno wzrok, wpatrując się w jeden punkt oliwko- wozielonego dywanu. — Był tak ciężko dotknięty przez los. Gdybyś wiedział... — Jej oczy napełniły się łzami. Morse milczał. Szybko się opanowała. — Na- wet nie wiem, czemu Richard wtedy pojechał do Londynu. W poniedziałek miał przecież wolne. — Pociągnęła nosem. Morse poczuł się swobodniej. — Często zdarzało mu się tak wyjeżdżać? — Tak, dość często. Był bardzo zajęty. Jej oczy znowu zrobiły się wilgotne, więc Morse postanowił ostrożniej zada- wać pytania. Tak czy owak, trzeba było to zrobić. — Nie sądzisz, że gdy wtedy pojechał do Londynu, był ee... — Nie wiem, po co pojechał. Nigdy wiele nie mówił o pracy. Zawsze powta- rzał, że wystarczy, jeśli się tym zajmuje w biurze. W domu chciał mieć spokój. — Przejmował się pracą? — zapytał Morse ściszonym głosem. — O, tak. Miał taki charakter, biedaczek. Zawsze się wszystkim martwił, a szczególnie... — Szczególnie? — Nie, nic takiego. — Ostatnio przejmował się bardziej? Skinęła głową. — Chyba wiem, co go niepokoiło. Dziewczyna o nazwisku Taylor. — Dlaczego tak sądzisz? — Słyszałam rozmowę telefoniczną z dyrektorem szkoły — wyznała nieśmia- ło, jakby wtrącała się w nie swoje sprawy. — Kiedy? — Jakieś dwa, trzy tygodnie temu. — Są wakacje! — Pojechał do domu dyrektora. Morse zaczął się zastanawiać, czego jeszcze mógłby się dowiedzieć od wdowy po inspektorze. — Miał wtedy wolny dzień? Skinęła głową i spojrzała na Morse'a. — Bardzo się tą sprawą interesujesz. Morse westchnął. — Powinienem był ci od razu powiedzieć. Przejmuję sprawę dziewczyny Tay- lorów. — Więc Richard coś odkrył? — zapytała niemal wystraszonym głosem. — Tego nie wiem — odpowiedział Morse. — L.. I dlatego przyjechałeś? Morse nie odpowiedział. Eileen Ainley wstała z krzesła i szybkim krokiem podeszła do biurka przy oknie. — Większość jego rzeczy przepadła, ale to możesz wziąć. Miał to w samo- chodzie. — Wręczyła Morse'owi czarny, dość duży, biurowy pamiętnik Lettsa. — A to jest list do księgowej na stacji. Gdybyś mógł go zabrać... — Oczywiście. — Morse był dotknięty, bardzo dotknięty. Często czul się wy- korzystywany. Eileen wyszła z pokoju po kopertę, a Morse szybko otworzył pamiętnik i zo- baczył datę: „Poniedziałek, l września". Poniżej znajdowała się tylko jedna, krót- ka notatka, napisana kształtnymi, małymi literkami: „42 Southampton Terrace". Krew uderzyła mu do głowy. Czuł, że nie musi sprawdzać oznaczenia kodowego 42 Southampton Terrace. Naturalnie, upewni się, gdy tylko wróci do domu, ale już teraz wiedział, że będzie to EC4. Za piętnaście jedenasta tego samego dnia był z powrotem w swojej kawalerce w północnym Oxfordzie. Przewrócił do góry nogami cały dom, zanim znalazł plan Londynu, ukryty za „Dziełami zebranymi" Swinbume'a oraz „Wyjątkami z wik- toriańskiej pornografii" (będzie musiał umieścić tę książkę w mniej widocznym miejscu). Niecierpliwie przewertował alfabetyczny spis ulic i znalazł Southamp- ton Terrace. Okazała się jedną z wielu ulic odchodzących od Upper Richmond Road, na południe od rzeki, za Putney Bridge. Oznaczona była symbolem SW12. Morse doszedł do wniosku, że zrobił wystarczająco dużo jak na ten dzień. Odłożył mapę i pamiętnik na półkę, zaparzył filiżankę mocnej kawy i wybrał z cennego zbioru płyt Wagnera koncert „Walkirie", zarejestrowany dla wytwórni Solti. Tym razem rozkoszy nie zmącił żaden otyły osobnik, niewiasta z cienkimi wargami, zachrypły tenor ani spocony sopran. Siegmund i Sieglinde wyśpiewy- wali swe dusze w ekstazie wzajemnego rozpoznania. Kawa pozostała nietknięta i stopniowo stygła coraz bardziej. Lecz zanim pierwsza strona płyty dobiegła końca, w niestrudzonym umyśle Morse'a zaczął kiełkować dziwny pomysł. To proste, dlaczego Ainley przyjechał do Londynu, dlaczego w dzień wolny od zajęć był taki zapracowany i niekomu- nikatywny. Morse mógłby się założyć, że się nie myli. Dlaczego wcześniej nie przyszło mu to do głowy? 42 Southampton Terrace. No, no, kto by pomyślał? Stary Ainley miał inną kobietę. Rozdział 4 O ile mi wiadomo, poza ledwie dostrzegalnym stosunkiem następstwa, nie łączyło ich nic. (Peter Champkin) W poniedziałek, po rozmowie Morse'a ze Strangem, w różnych częściach kra- ju cztery pozornie nie związane ze sobą osoby załatwiały własne sprawy. Nie było w tym nic niezwykłego — niektórym czas mijał aż do nieprzyzwoitości zwyczaj- nie. Każda z tych osób w różnym stopniu znała pozostałe, choć niektóre nie były warte bliższej znajomości. Ogniwem łączącym wszystkich było śledztwo, które w ciągu najbliższych tygodni wtargnie w ich życie. Każda z tych osób znała, tak- że w nierównym stopniu, zaginioną dziewczynę o nazwisku Yalerie Taylor. Pan Baines od trzech lat, to znaczy od założenia szkoły, był zastępcą dyrektora w Liceum Ogólnokształcącym im. Rogera Bacona. Przedtem także był zastępcą dyrektora w tym samym budynku, ale wtedy mieściła się tu inna szkoła, włączona obecnie do trójstopniowego systemu edukacji. Komitet do Spraw Nauki i Wycho- wania w Oxfordshire w swej mądrości lub głupocie (Baines nie był pewny) opra- cował ten system, by rozwiązać problem, przed którym stanęła oświata w ogóle, a młodzież z Kidlington w szczególności. Następnego dnia, we wtorek 16 września, dzieci powrócą do szkoły po waka- cjach. W przeciwieństwie do swoich kolegów, którzy porozjeżdżali się po konty- nentalnych kurortach, pan Baines większość teoretycznie wolnego czasu poświę- cił nadzwyczaj absorbującej czynności — układał plan zajęć. Tego typu zadania tradycyjnie spadają na barki wicedyrektorów i w przeszłości Baines nie miał nic przeciwko temu. Znajdował nawet swego rodzaju intelektualne wyzwanie w two- rzeniu niezliczonej ilości kombinacji i dopasowywaniu programu do możliwości i zdolności rady pedagogicznej. Dawało mu to pewną namiastkę władzy, choć sprawowanie jej nigdy nie było jego celem. Miał pięćdziesiąt pięć lat, był kawalerem, z zawodu matematykiem. Od wielu lat ubiegał się o stanowisko dyrektora, dwa razy nawet był poważnie brany pod uwagę. Ostatnie podanie złożył trzy i pół roku temu. Ubiegał się wtedy o objęcie szkoły, w której teraz pracował, i sądził, że ma duże szansę. Ale nawet wówczas gdzieś w głębi duszy czuł, że się nie uda. Nie chodzi o to, że zrobił na nim wra- żenie Phillipson, którego wybrano. W każdym razie nie wtedy. A swoją drogą, szczególny człowiek z tego Phillipsona: młody, trzydzieści trzy lata, pełen energii i nowych pomysłów. Najchętniej zmieniłby wszystko, jakby nowe znaczyło też: lepsze. Przez ostatni rok Baines nauczył się szanować Phillipsona bardziej niż poprzednio. Szczególnie, gdy wyszła na jaw słynna sprawa z woźnym. Było południe. Baines siedział w małym pokoju, w którym zwykle pracował z sekretarką dyrektora — miłą, starszą panią, która, podobnie jak on, pracowała przedtem w starej szkole. Wprowadzał właśnie ostatnie poprawki do rozkładu dyżurów w szkolnej sto- łówce. Każdy nauczyciel został uwzględniony, oczywiście z wyjątkiem dyrektora. No i jego samego. Przeszedł na drugi koniec zagraconego pokoju, trzymając zapisaną ręcznie kartkę. — Przepiszesz mi to w trzech egzemplarzach? — Już się robi — powiedziała dobrotliwie pani Webb, podnosząc ze stołu inną zaklejoną kopertę, którą odwróciła na drugą stronę, spojrzała na adres i rozcięła nożem do papieru. — Nie zrobiłabyś małej kawki? — zapytał Baines. — A twoja lista dyżurów? — OK. Ja zaparzę. — Nie. — Wstała z miejsca, wzięła czajnik i przeszła do łazienki. Baines spojrzał ponuro na stertę listów, leżącą na biurku sekretarki. Jak zwykle — ro- dzice, robotnicy budowlani, zebrania, ubezpieczenia, egzaminy. Zająłby się tym wszystkim, gdyby... Grzebał w rozrzuconych bezładnie listach i nagle w jego bystrych oczach po- jawił się błysk zainteresowania. List był odwrócony, a jego nadawcą był: „Poste- runek Policji przy Thames Yalley". Obejrzał drugą stronę. List był zaadresowany do dyrektora, a w górnym rogu widniał czerwono-czarny nadruk „Polecony". — Patrzcie go! Przegląda moją korespondencję! — Pani Webb zatknęła gwiz- dek na czajnik i z udaną irytacją odebrała Bainesowi kopertę. — Co ty na to? — zapytał. Pani Webb przyjrzała się listowi. — To nie nasza sprawa. — Może robił machlojki podatkowe? — Daj spokój. — Otworzymy? — Nie — stwierdziła stanowczo pani Webb. Baines usiadł przy biurku i zaczął układać plan zajęć starszych klas, które po- magały utrzymać porządek w szkole. W tym semestrze Phillipson będzie musiał wyznaczyć do tego sześciu uczniów, a ściślej mówiąc, będzie musiał poprosić Bainesa o sporządzenie odpowiedniej listy. Czasami szefa dało się znieść. Kilka minut po jedenastej do pokoju wpadł sam Phillipson. — Dzień dobry, Baines, dzień dobry, pani Webbs. — Był w dobrym humorze, chyba zapomniał, iż jutro zaczynają się lekcje. — Dzień dobry, dyrektorze. — Baines zawsze zwracał się do Phillipsona per „dyrektorze", inni tytułowali go „sir". Niewielka różnica, ale zawsze coś. Phillipson odwrócił się i wchodząc do swego gabinetu, zatrzymał się przy biurku sekretarki. — Jest coś ważnego, pani Webb? — Nie wiem, sir. Przyszło coś takiego. — Wręczyła mu list polecony. Phillip- son z zaaferowaną miną wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi. * * * W nowo ustanowionym hrabstwie Gwynedd, w małym domku szeregowym na przedmieściach Caernarfon mieszkał inny nauczyciel, świadomy, że nazajutrz zaczynają się lekcje. Poprzedniego dnia zakończył parodię wczasów w Szkocji — deszcz, przebite opony, zgubiona książeczka oszczędnościowa — no i mnóstwo rzeczy do zrobie- nia po powrocie. Trawnik, który na skutek obfitych opadów rozrósł się do zatrwa- żających rozmiarów, wymagał natychmiastowego przycięcia. A gdy się jeszcze okaże, że kabel elektrycznej kosiarki jest uszkodzony, nie pozostanie nic innego, jak w ponurym nastroju usiąść na progu domu z małym śrubokrętem w ręku. Tak też zrobił David Acum, nauczyciel francuskiego, zatrudniony dawniej w Liceum Ogólnokształcącym im. Rogera Bacona, od dwóch lat pracujący w Miejskiej Szkole w Caernarfon. Nie mogąc znaleźć uszkodzenia ani w instalacji elektrycznej, ani w samym kablu, Acum, który z rzadka postrzegał świat w różowych barwach, wszedł z po- wrotem do domu. Cisza, ani śladu życia. U podnóża schodów ryknął: — Nie powinnaś już dawno wyleźć z tego cholernego wyra?! Poszedł do kuchni i zachmurzony usiadł przy stole; pół godziny wcześniej zrobił sobie śniadanie, a później zaniósł przykładnie na górę filiżankę herbaty z grzanką. Bez skutku podłubał jeszcze trochę przy nieszczęsnej wtyczce. Kilka minut później zeszła jego żona, roznegliżowana, w kapciach. — Co ci jest? — O, Chryste! Nie widzisz? Musiałaś to rozwalić przy ostatnim sprzątaniu — a kiedy to było! Zignorowała obelgę i wzięła kabel do ręki. Obserwował, jak odgarnia ręką jasne włosy z twarzy, zręcznie rozkręca i bada wzrokiem wtyczkę. Ładnych parę lat młodsza od niego, wciąż wydawała mu się pociągająca. Jeszcze raz zastanowił się, co często czynił, czy żeniąc się podjął właściwą decyzję — i odpowiedział sobie twierdząco. Usterka została wykryta i naprawiona, a David poczuł się lepiej. — Może kawusi, kochanie? — zapytała słodkim głosem. — Nie teraz. Najpierw trochę popracuję. Spojrzał na bujny trawnik i zaklął pod nosem, kiedy zobaczył na szybach po- dłużne smugi deszczu. * * * Z bocznych drzwi na parterze wynurzyła się niechlujnie ubrana kobieta w średnim wieku, jeszcze w papilotach. Jej lokator schodził po schodach, nie- zdarnie szurając pantoflami. — Muszę z tobą pomówić. — Nie teraz, kochanie. Nie teraz. Spóźnię się. — Jeżeli nie zaczekasz, możesz nie wracać. Cała ulica dowie się prawdy. — Zaraz, zaraz, kochanie. — Podszedł do niej, przekrzywił głowę i położył dłonie na ramionach kobiety. — O co chodzi? Nigdy bym cię nie skrzywdził. — Uśmiechnął się łagodnie z wyrazem szczerości w ciemnych oczach. Lecz ona znała go doskonale. — Masz jakąś babę w pokoju. — Nie urządzaj scen. Dla odmiany stał się odpychający. Zatęskniła do minionych dni. — Wyrzuć ją i niech się tu nie pokazuje. To ostatnia kobieta, jaka tu była. — Odepchnęła jego ręce. — Odejdzie stąd, odejdzie — nie martw się. To tylko nieszczęśliwe dziecko. Nie miała gdzie spać — wiesz, jak to jest. — W tej chwili! — Co to znaczy? — Natychmiast! — Zwariowałaś? I tak jestem spóźniony, a jeśli nie będę uważał, stracę pracę. Bądź rozsądna. — Wolisz stracić mieszkanie i wszystko, co masz? Wybieraj! Młody człowiek wyjął z portfela dwudziestopięciofuntowy banknot. — Mam nadzieję, że starczy ci na dzień lub dwa, stara dziwko. Kobieta wzięła pieniądze, lecz nadal pilnie go obserwowała. — Musisz z tym zrobić porządek. — Tak, tak. — Jak długo tu jest? — Dzień lub dwa. — Prawie dwa tygodnie, ty łgarzu! Młody człowiek zatrzasnął za sobą drzwi i wybiegł na ulicę. Skręcił w prawo w Upper Richmond Road. * * * Nawet według własnych, niezbyt wygórowanych ambicji George Taylor nie należał do ludzi, którym się poszczęściło. Pięć lat temu niewykwalifikowany ro- botnik przeszedł na zasiłek po modernizacji huty stali w Cowley. Potem niecały rok obsługiwał buldożer na budowie M40, przez następny rok imał się różnych przypadkowych zajęć, pijąc zbyt wiele i grając namiętnie w karty. Później okrop- ny raban i obecna praca. Każdego ranka o siódmej piętnaście odjeżdżał zielonym, przerdzewiałym morrisem z domu gminnego w Kidlington do Oxfordu. Droga wiodła przez Aristotle Lane na Walton Street, a dalej prowadziła betonowym trak- tem przez otwarte pola, pomiędzy kanałem a torami kolejowymi obok wysypiska śmieci. Pokonywał tę trasę dzień w dzień od trzech lat, także wówczas, gdy znik- nęła Yalerie. Kanapki na drugie śniadanie oraz kombinezon roboczy leżały obok na fotelu. W pracy otaczał pana Taylora fetor zgnilizny, obierzyny ziemniaków, stare materace, stosy zwykłych nieczystości, szczury i stada mew, które brały się nie wiadomo skąd. Nie przeszkadzało mu to jednak. Lubił swoją pracę. Był piątek, piętnasty dzień miesiąca. George Taylor siedział w drewnianej cha- cie, która stanowiła oazę czystości na gigantycznym śmietnisku. Wraz ze starym kumplem, człowiekiem o twarzy pokrytej bruzdami, między którymi kryły się drobne ziarenka kurzu, i ziemistej cerze, zajadali pajdy grubo krojonego chle- ba i popijali je mętną herbatą. Podczas gdy kompan pochylał się zadumany nad szpaltami „The Sun", George Taylor siedział w milczeniu z kamiennym wyrazem twarzy. Ten list spowodował, że znowu zaczął myśleć o Yalerie. Czy miał rację, przekonując żonę, by koniecznie zawiadomiła policję? Nie wiedział. Niedługo powinni się zjawić. Dziwił się, że do tej pory nie przyszli. Żona znów będzie się denerwować — i tak od dwóch lat była jednym kłębkiem nerwów. Ciekawe, że ten list przyszedł zaraz po śmierci inspektora Ainleya. Mądry był z niego człowiek. Trzy tygodnie przed śmiercią przyjechał ich zobaczyć. Co prawda nieoficjalnie, ale zwykł doprowadzać rzecz do końca. Jak pies myśliwski. Yalerie... Często myślał o Yalerie. Na zewnątrz zatrzymał się z piskiem opon pojazd należący do przedsiębior- stwa. George Taylor wyjrzał za drzwi. — Na górę, Jack. Będę za minutę. — Wskazał odległą hałdę śmieci, dopił resztę herbaty i przygotował się do popołudniowej pracy. Duża, czerwona ciężarówka wjechała na szczyt wysypiska. Nieruchomy tłok hydrauliczny zatętnił życiem i z pochylonego brzucha maszyny śmieci wysypały się wprost na cuchnącą masę. * * * Dla Morse'a tenże sam poniedziałek był pierwszym dniem kieratu. Przez ostatni tydzień w różnych kinach i klubach nastąpiła seria zamachów bombo- wych, więc wszystkie grube ryby, nie wyłączając jego samego, zostały wezwane na pilną, tajną konferencje. Cały personel policyjny postawiono w stan pogotowia. Należało odszukać i złożyć służbowe wizyty wszystkim podejrzanym, począwszy od irlandzkich republikanów, a skończywszy na międzynarodowych anarchistach. Okręgowy komisarz policji żądał szybkich wyników. W piątek rano aresztowano przez zaskoczenie osiem osób, którym zarzucono podkładanie ładunków wybuchowych w miejscach publicznych. Wkład Morse'a w pomyślny finał kilkudniowej akcji był znikomy. Rozdział 5 Odeszła, ale wraz z wiatrem jesieni Powraca i przez wiele dni nawiedza pamięć, Długie godziny sobą mi wypełnia (...) (T.S. Eliot, „Lafiglia chepiange") Była niedziela, 21 września. Wylegując się w łóżku, Morse nie mógł się po- zbyć nieznośnego poczucia bezsilności. Miał tyle roboty! Gdyby tylko był w sta- nie zmobilizować się, dalej poszłoby, łatwo. Ogarnęła go taka niemoc, że nawet proste zadanie zdawało się stwarzać gi- gantyczne problemy. Owszem, napisał list do dyrektora Liceum Ogólnokształ- cącego im. Rogera Bacona, otrzymał nawet szybką i obiecującą odpowiedź — ale to wszystko. Nie miał zamiaru zaczynać od początku. W ostatnim tygodniu wpadł w kierat nudnych, rutynowych zajęć i prawie zupełnie zapomniał poprzed- nią teorię na temat dziewczyny Taylorów. Zaczął podejrzewać, że dalsze śledztwo w sprawie zaginięcia Yalerie niewiele odbiegnie od trzeźwej i nudnej rutyny, z ja- ką miał do czynieni a na co dzień. Ale teraz on kierował śledztwem i wszystko zależało od niego. Już wpół do dziesiątej. Bolała go głowa, więc zdecydował się na dzień absty- nencji. Przewrócił się na drugi bok, wtulił głowę w poduszkę i starał się nie myśleć o niczym. Lecz stan słodkiego nieróbstwa był nie do przyjęcia. O dziesiątej Morse wstał, umył się i ogolił, po czym poszedł po poranną gazetę. Był to zaledwie dwudziestominutowy spacerek, jednak wyszedł mu na zdro- wie. Głowa już nie bolała, więc żwawo sunął naprzód, rozważając, czy kupić „News of the World", czy kupić „Sunday Times". Co tydzień toczył ze sobą taką debatę, która traf. nie oddawała zaciętość, z jaką kulturalna strona jego osobo- wości zwalczała pospolitą, a pospolita kulturalną. Czasem kupował jedną gazetę, czasem drugą. O wpół do dwunastej włączył radio na wiadomości sportowe, zagłębił się w fotelu. Na jego poręczy postawił filiżankę gorący; mocnej kawy. Życie mia- ło swoje dobre strony. Wziął do ręki „News of the World" i na dziesięć minut pogrążył się w „Sensacjach i rewelacjach", które reporterzy gazety zdołali jakoś sklecić. Było kilka pikantnych artykułów i Morse zaczął lekturę od opisu kulis życia erotycznego czarującej hollywoodzkiej gwiazdeczki. Po kilku pierwszych akapitach zmęczył się czytaniem. Słabo napisane i nużące. Nie ma nic gorszego niż pornografia na pół gwizdka: jeżeli już, to gorąca, namiętna — albo żadna. Już nie kupi tego nędznego brukowca. Wielokrotnie to sobie obiecywał, a pew- nie za tydzień znowu da się nabrać na te same lubieżne zdjęcia na okładce. Tego ranka miał dość. To sukces, że tylko przelotnym spojrzeniem obdarzył wyzywa- jącą fotografię, na której ponętna gwiazdka filmowa prezentowała połowę biustu wartego milion dolarów. Stronicę poświęconą biznesowi wrzucił jak zwykle do kosza i wziął „Sunday Times". Skrzywił się, przeczytawszy, że Oxford United został doszczętnie pobi- ty, przeczytał główne artykuły i większość tekstów o nowościach rynku wydaw- niczego, bez powodzenia spróbował rozwiązać zagadkę brydżową i ostatecznie przestudiował „Listy do redakcji". Renty, emerytury, zanieczyszczenie środowi- ska — same stare tematy, zawierały jednak sporą dawkę zdrowego rozsądku. Wtedy wpadł mu w oko list, który sprawił, że usiadł sztywno, jakby kij po- łknął. Na jego twarzy pojawiło się zaciekawienie. 24 sierpnia? Zdaje się, że nie kupił „Sunday Timesa" w tamtym tygodniu. Ponownie przeczytał krótki list. „Do wydawcy. Drogi Panie! Moja żona i ja chcielibyśmy wyrazić głęboką wdzięczność waszemu pismu za wydrukowanie artykułu „Dziewczęta, które uciekają z domu" (Dod. ilustr. z 24 sierpnia). Przeczytała go nasza córka, która przeszło rok pozostawała poza domem i po lekturze wróciła do nas kilka dni temu. Dziękujemy z całego serca. Richardsonowie, Kidderminster". Morse wstał i przeszedł do sieni. Na podłodze pod drzwiami wejściowymi leżała spora paczka starannie złożonych gazet. Raz w miesiącu zgłaszali się po nią harcerze. Morse, choć nigdy nie był harcerzem, chętnie wspierał tę organizację. Niecierpliwie rozerwał sznurek i zaczął szukać. Był numer z 31 sierpnia, z 14 września, ale nie z 24 sierpnia. Pewnie oddal go wcześniej, psiakrew! Jeszcze raz przejrzał wszystkie gazety, ale nie znalazł potrzebnego numeru. Kto jeszcze mógł czytać to pismo? Pomyślał o sąsiedzie, ale postanowił oszczędzić sobie trudu. Może Lewis? Mało prawdopodobne, ale warto spróbować. Wykręcił numer. — Lewis? Mówi Morse. — Ach tak! Dzień dobry, sir. — Czytuje pan „Sunday Times"? — Niestety nie, sir. Czytam tylko „Sunday Mirror". — Mówił tonem, jakby oddawanie się lekturze w niedzielę było grzechem. — Ach, tak. — Mógłbym dla pana zdobyć jeden egzemplarz, sir. — Dzisiejszy mam. Potrzebuję numeru z 24 sierpnia. — Teraz na sierżanta Lewisa przyszła kolej powiedzieć: „Ach, tak". — Aż dziw, że tak inteligentny człowiek jak pan, panie Lewis, nie czyta po- rządnych niedzielnych gazet. — Wystarczy mi „Sunday Mirror". Ma niezłą kronikę sportową. — Naprawdę? Niech mi pan dostarczy jeden egzemplarz jutro rano, dobrze? Lewis ożywił się. — Oczywiście, sir, nie zapomnę. Morse podziękował i odłożył słuchawkę. Niewiele brakowało, a zapropono- wałby Lewisowi wymianę na „News of the World". Na szczęście w porę ugryzł się w język. Uważał, że nie należy okazywać podwładnym własnych słabostek. „Nie ma zmartwienia — pomyślał. — Można przecież wziąć stare numery z czytelni. Nie pali się." A jednak... Ponownie przeczytał list rodziców marno- trawnej córki. Cieszą się pewnie, że ich list wydrukowano w gazecie! Nie każ- demu to się zdarza. Tatuś zapewne go wytnie i będzie nosił w portfelu. Jakie to wzruszające, szczególnie, gdy gniazdko rodzinne znowu zaczęło funkcjonować normalnie. Wszyscy jesteśmy próżni — lubimy, gdy mówią o nas dobrze, lubimy pokazać się przed sąsiadami i znajomymi. Ta nasza kołtuneria... Olśniło go. Wszystko się zgadza. Jakieś cztery lub pięć tygodni temu Ainley wygrzebał z akt sprawę Taylor i zajął się nią w wolnym czasie. Najprawdopodob- niej wypaplał wszystko jakiemuś dziennikarzowi kręcącemu się przy posterunku na Thames Yalley. Przedstawił mu same fakty (Ainley nie bujał w obłokach!) i ko- jarząc je ponownie, dostrzegł coś nowego. To przypominało rozwiązywanie krzy- żówki. Masz pustkę w głowie, utknąłeś w martwym punkcie? Daj sobie spokój na dziesięć minut i spróbuj znowu. Zabierasz się ponownie i — eureka! Każdy działa na takiej zasadzie. Tak jest — Ainley wtedy coś odkrył. To pewne jak w banku. Gdyby Ainley przyczynił się do powstania tego artykułu, nie tylko Yalerie Taylor zostałaby wymieniona jako jedna z zaginionych. Morse pomyślał, że powi- nien wyciąć tekst z gazety i nosić stale ze sobą, tak jak Richardson nosił w portfelu wydrukowany list. Zadzwonił do pani Ainley. — Eileen? Mówi Morse. Masz może ten numer „Sunday Times", wiesz, ten o zaginionych nastolatkach? — Ten, w którym była mowa o Richardzie? Miał rację! — Właśnie ten. — Tak. Zachowałam go na pamiątkę. Kilkakrotnie wspominali Richardzie. — Mogę wpaść i rzucić okiem? — Mogę ci go dać. Nie jest mi potrzebny. Jakieś pół godziny później Morse, niepomny porannych ślubów, siedział wy- godnie z kuflem zwietrzałego piwa w jednej ręce i rozlazłą kanapką z pasztetem w drugiej. Artykuł go rozczarował. Po socjologicznych dywagacjach na temat problemów okresu dojrzewania autor opisał przypadki sześciu dziewcząt, każdej poświęcając kilka akapitów. Chodziło mu jednak o rodziców, których opuszcza- ją lekkomyślne nastolatki. „Od kiedy uciekła, każdej nocy zostawialiśmy światło w sieni" — stwierdziła jedna z udręczonych matek. Było to rozpaczliwe i pa- tetyczne równocześnie. Pod tekstem znajdowały się zdjęcia. Niestety, żadne nie było najnowsze, a dwa lub trzy (w tym zdjęcie Yalerie) prawie zupełnie zamazane. Mimo to Morse łatwo ją rozpoznał. Z całej szóstki ona jedna mogłaby pretendo- wać do tytułu miss piękności, choć dziewczyna z Brighton niewiele jej ustępowa- ła. Powabna twarz, pełne usta, urocze oczy, ładnie zarysowane brwi („skubane" — pomyślał Morse) i długie, ciemne włosy. Szkoda, że była to tylko fotografia twarzy. Obok cała strona zdjęć rodziców. Pan i pani Taylor, para jakich tysiące, upozorowani na starej sofie: on w tanim krawacie Woolwortha i koszuli z pod- winiętymi rękawami, które odsłaniały sporych rozmiarów purpurowy tatuaż na przedramieniu, ona w bawełnianej sukni z kameą przypiętą zbyt ostentacyjnie do kołnierza. Na niskim stoliku obok mnóstwo kart gratulacyjnych z okazji osiem- nastej rocznicy ślubu, starannie zwróconych w stronę obiektywu. Pretensjonalna scena raziła sztucznością. Morse pomyślał, że kilka łez żalu matki lepiej oddałoby sytuację. Poprosił o jeszcze jeden kufel piwa i zaczął czytać komentarz na temat znik- nięcia Yalerie. „Dwa łata temu w czerwcu panowała niczym nie zmącona, piękna, słonecz- na pogoda. Szczególny upał zaznaczył się we wtorek, 10 czerwca, w mieście Ki- dłington w hrabstwie Oxfordshire. O dwunastej trzydzieści Yalerie Taylor wyszła z Liceum Ogólnokształcącego im. Rogera Bacona i wróciła do domu rodzinne- go w Hatfiełd Way, oddalonego nie więcej niż sześćset lub siedemset jardów od szkoły. Yalerie codziennie przychodziła na obiad, bowiem, jak wielu jej rówieśni- ków, nie przepadała za szkolnymi posiłkami. W dniu zniknięcia córki matka, pani Grace Taylor, przygotowała sałatkę warzywną z ciastem polewanym konfiturami i sosem na słodko. Matka wraz z córką zjadły posiłek przy kuchennym stole. Po- południowe lekcje zaczynały się o trzynastej dwadzieścia pięć. Tak też było 10 czerwca. Tego bezchmurnego, wtorkowego popołudnia nic nie zapowiadało póź- niejszego rozwoju wypadków. Yaleńe doszła do końca krótkiego chodniczka przed domem, skręciła w stronę szkoły i wesoło pomachała matce na pożegnanie. Wtedy widziano ją ostatni raz. Pan George Taylor, pracownik Zakładu Oczyszczania Miasta w Oxfordzie, wrócił z pracy o osiemnastej dziesięć i zastał małżonkę lekko podenerwowaną. Yalerie zwykle informowała matkę, jeśli zamierzała przyjść później, choć o tej godzinie nie było jeszcze powodów do obaw. Mijały minuty. Stary zegar Taylo- rów wybijał kwadranse, godziny. O dwudziestej pan Taylor wsiadł do samochodu i pojechał do szkoły. O tej porze zastał tylko woźnego, od którego niewiele się dowiedział. Zatelefonował więc do kilku przyjaciółek Yalerie, lecz one także nie mogły nic konkretnego powiedzieć. Żadna nie spotkała Yalerie po południu, ale nie martwiły się, ponieważ w szkołę odbywały się zawody, z których można się było „zmyć"po cichu. Kiedy o dwudziestej pierwszej pan Taylor wrócił do domu, powiedział do mał- żonki: „Musi istnieć jakieś proste wytłumaczenie" . Żadne jednak się nie nasuwa- ło, a czas płynął nieubłaganie. Dwudziesta druga, dwudziesta trzecia. Nic i nic. George Taylor chciał wezwać połicję, lecz żona byla przeciwna podejmowaniu ta- kich działań. Gdy przed kilkoma dniami przeprowadziłem z nimi rozmowę, i pan, i pani Taylor niechętnie opowiadali o katuszach tamtej nocy. Podczas całonoc- nego czuwania największe cierpienia przeżyła pani Taylor, bowiem jej mąż był przekonany, iż córka spotkała jakiegoś chłopca i wróci rano. O czwartej nad ra- nem pan Taylor zdołał skłonić małżonkę do zażycia tabletek nasennych i zabrał ją na górę do sypialni. Spała jeszcze, gdy wy szedł z domu o siódmej trzydzieści, pozostawiając wiado- mość, iż wróci na obiad i że gdyby Yalerie nie wróciła, będą musieli zawiadomić policję. Pani Taylor zrobiła to wcześniej. Obudziła się około dziewiątej i roztrzę- siona zadzwoniła na policję, korzystając z telefonu sąsiadów. Sprawę oddano w ręce inspektora śledczego Ainleya z posterunku przy Thames Yalley, który natychmiast rozpoczął działania. Wciągu następnych dni przeszuka- no starannie przyległości domu Yalerie Taylor oraz cały obszar lasu za szkolą, a także pobliską rzekę i zbiornik na wodę. Poszukiwania okazały się bezowocne. Inspektor Ainłey skrytykował Tayłorów za zwłokę w zawiadomieniu policji. Stracono w ten sposób dwanaście do piętnastu godzin — argumentował. Nie na- leżało czekać, aż niepokój przerodzi się w panikę, ale zdecydowanie działać od samego początku. Niestety cechą wspólną wszystkich opisanych tu przypadków jest zwłoka w podjęciu natychmiastowych kroków. Decydujące o powodzeniu akcji chwile, gdy prawdopodobieństwo odnalezienia zaginionej jest największe, są w ten spo- sób bezpowrotnie tracone. Okazja, która się już nie powtórzy. A wszystko z obawy rodziców przed policją i ośmieszeniem się, gdyby niesforna latorośl niespodzie- wanie wróciła. Zwykła ludzka słabość. Zbyt łatwo przychodzi nam oskarżać ro- dziców takich jak Taylorowie. Czy w podobnej sytuacji sami zachowalibyśmy się inaczej? Wiem dokładnie, co pani Taylor miała na myśli, gdy wyznała mi: „Cały czas czułam, że gdybyśmy zawołali policję, zdarzyłoby się coś strasznego ". Jakże to ludzkie, choć może się nam wydać mało logiczne. Państwo Taylorowie do dziś mieszkają w Hatfiełd Way. Od dwóch łat modłą się o powrót córki. Podobnie jak w pięciu pozostałych omówionych tu przypadkach, akta sprawy nie poszły do archiwum i jak powiedział inspektor Ainłey: „nie pójdą, dopóki nie odnajdziemy dziewczyny ". „Niezły reportaż" — pomyślał Morse. Zastanowiło go kilka szczegółów, lecz umyślnie nie analizował niepokojących go domysłów. Miał rację. Kiedy Ainłey przelał suche fakty na papier, musiał dostrzec coś, co przez dwa lata wymykało się jego uwadze. Drobna wskazówka, która zmobilizowała wszystkie siły, wypełniła wolny czas i ostatecznie, pośrednio lub bezpośrednio, przyczyniła się do śmierci inspektora. „Tylko trzymaj się faktów, Morse, trzymaj się faktów!" — pomyślał. Będzie to trudne. A jutro razem z Lewisem dobiorą się do akt i poznają dowody, które zebrał Ainłey. W każdym razie opisana w artykule Christine znowu jest w Kiddermin- ster i prawdopodobnie przed końcem miesiąca w domu znajdzie się także Yalerie. Marnotrawne córki wracają teraz do domu i wkrótce zaczną się żreć z mamusią i tatusiem tak samo, jak przed ucieczką. Takie, niestety, jest życie. Po trzecim kuflu piwa wyobraźnia Morse'a zaczęła działać jeszcze intensyw- niej. Ponownie szybko przeczytał artykuł. Tak, coś się nie zgadza. Mały szczegół, ale ciekawe, czy to właśnie on naprowadził Ainleya na nowy trop... Niewiarygodne domysły zaczęły drążyć umysł Morse'a, który tak niedawno nastawiony był na racjonalne, trzeźwe myślenie. Rozdział 6 Z pewnością posiada dużą fantazję i dobrą pamięć, jednak, jako człowiek przewrotny, wykorzystuje te cechy w sobie tylko właściwy sposób. (Richard Brinsley Sheridan) Pukając do drzwi biura Morse'a, sierżant Lewi s zastanawiał się, co tym razem dla niego przygotowano. Cały poprzedni tydzień wypełniała policyjna rutyna, któ- ra zbrzydła mu do reszty. Już wcześniej pracował z Morse'em i współpraca ukła- dała się nieźle. Mimo to miał zastrzeżenia do inspektora, po którym wszystkiego można się było spodziewać. Morse siedział wygodnie w fotelu obitym czarną skórą, przed nim, na biurku, leżała duża, zielona teczka z aktami. — A, to pan. Niech pan wejdzie, Lewis. Nie chciałem rozpoczynać bez pana. To nie byłoby w porządku. — Klepnął dłonią po grzbiecie teczki, jakby witał starego przyjaciela. — Tu jest wszystko, mój chłopcze, wszystkie fakty, które zebrał Ainley. Był człowiekiem czynu, nie bujał w obłokach i nie snuł mrzonek. Będziemy kontynuować dzieło tego wielkiego człowieka. Co pan na to? I nie dając sierżantowi możliwości ustosunkowania się do propozycji, pod- niósł teczkę i wysypał jej zawartość na biurko. — Zaczniemy z dołu czy z góry? — Może lepiej od początku, sir? — Według mnie nie ma różnicy, ale zrobimy, jak pan mówi. — Morse z wy- siłkiem podniósł gruby plik papierów i odwrócił na drugą stronę. — Co konkretnie musimy zrobić, sir? — zapytał Lewis niepewnym tonem. Morse opowiedział mu o rozmowie ze Strange'em, po czym pochylił się w po- przek stołu i podał Lewisowi list Yalerie Taylor. — Przejmujemy sprawę, panie Lewis. Widzę, że nie posiada się pan z radości. Lewis potaknął niezdecydowanie. — A gazetka? Nie zapomniał pan przynieść mi „Sunday Mirror"? Lewis pospiesznie sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjąwszy czasopismo, usłuż- nie podał je przełożonemu. Morse tymczasem sięgnął do portfela i wyciągnął ku- pon totalizatora piłkarskiego, który położył na gazecie. Lewis obserwował, jak oczy Morse' a na przemian zapalają się i gasną, śledząc wyniki spotkań ligowych. W końcu Morse zmiął kupon i rzucił obok kosza na śmieci. — Nic z tego, panie Lewis. Następnego tygodnia nie spędzę na wyspach Ba- hama. A pan? — Ja także nie, sir. — Zdarzyło się panu coś wygrać? — Kilka funtów w zeszłym roku. Szansa wygrania większej sumy jest jak jeden do miliona. — Jak w tej przeklętej sprawie — mruknął pod nosem Morse, spoglądając z niesmakiem na owoce pracy Ainley'a. Następne dwie i pół godziny siedzieli w milczeniu i przeglądali dokumenty sprawy Taylorów, komentując od czasu do czasu jakieś niejasne miejsce lub inte- resujący szczegół. Postronny świadek zauważyłby bez trudu, że Morse czytał pięć razy szybciej niż sierżant, choć, czy proporcjonalnie więcej zapamiętywał, było inną kwestią. Morse czuł, że z trudem przychodzi mu skupić uwagę na dokumentach. Fakty, w całej swej nagiej oczywistości, potwierdzały to, co przeczytał poprzedniego dnia w pubie. Każde zdanie, zweryfikowane i podpisane, zdawało się potwierdzać prostą i banalną prawdę: po wyjściu z domu do szkoły Yalerie Taylor zniknęła jak kamfora. Jeśli Morse pragnął faktów, oto niezbity fakt. Rodzice, sąsiedzi, nauczyciele, koledzy i koleżanki ze szkoły — wszystkich przesłuchano szczegółowo. I wszyscy nie mieli nic do powiedzenia. Następnie przeczytali raporty z rozmów Ainley'a z panią i panem Taylorami, z dyrektorem, wychowawcą klasy Yalerie, z jej dwoma chłopakami oraz nauczy- cielką gimnastyki. Ainley najwyraźniej darzył sympatią dyrektora, ale nie znosił jednego z chłopaków Yalerie. Wszystkie sprawozdania spisane były drobnym, sta- rannym pismem, znanym Morse'owi, lecz nic z nich nie wynikało. Dalej — opinia psychologów i lekarzy na temat samej Yalerie. Nie była spe- cjalnie uzdolniona albo zdołała jakoś ukryć zdolności przed nauczycielami. Świa- dectwa szkolne dowodziły, że najlepiej radziła sobie z przedmiotami praktycz- nymi, które najefektywniej ukazywały jej mierne zdolności. Była zgrabną, mło- dą kobietą, lubianą przez rówieśników obojga płci (Morse miał o tym własne zdanie). W dniu zniknięcia, według szkolnych raportów, miała siedemnaście lat i pięć miesięcy oraz mierzyła pięć stóp i sześć cali wzrostu. W poprzednim roku szkolnym przystąpiła bez powodzenia do czterech egzaminów niższego stopnia, a obecnie przygotowywała się do trzech egzaminów stopnia zerowego — z angiel- skiego, matematyki oraz wiedzy stosowanej. Ze świadectw lekarskich wynikało, że Yalerie Taylor cieszyła się dobrym zdrowiem. Przez ostatnie trzy lata nie miała żadnych wpisów do książeczki zdrowia, przedtem przebyła tylko odrę i kiedyś skaleczyła się w palec wskazujący lewej ręki. Za świadectwami lekarskimi następował raport Ainley'a na temat stosunków w domu Yalerie i konfliktów z rodzicami, które mogły przyczynić się do ucieczki. W tym najważniejszym punkcie Ainley zapisał własnoręcznie całe dwie kartki papieru kancelaryjnego, lecz jego wnioski były mylne. Według opinii wychowawcy klasy, który pomimo różnorakich obowiązków otaczał młodzież, jak to określono, „ojcowską opieką", według świadectwa sa- mych rodziców Yalerie, sąsiadów i przyjaciół dziewczyny, stosunki w domu pań- stwa Taylorów nie odbiegały od normy. Oczywiście zdarzały się kłótnie. Raz czy dwa, kiedy Yalerie powróciła zbyt późno z dyskoteki, pani Taylor powiedziała jej parę ostrych słów (któżby tego nie zrobił?), ale to wszystko. Ainley zakończył ra- port stwierdzeniem, iż w rodzinie Taylorów nie było poważniejszych powodów do nieporozumień, w wyniku czego przyczyny ucieczki dziewczyny pozostają niewyjaśnione. Jednym słowem — nic. Morse przypomniał sobie stare, łacińskie przysłowie: „Ex nihilo nihil fit" — „Nic nie dzieje się bez przyczyny". Do dokumentów dołączone były trzy mapy: sztabu generalnego jednej z dziel- nic Oxfordu z zaznaczonymi terenami poszukiwań, większa mapa okolic Oxford- shire z głównymi drogami i szlakami kolejowymi, zaszyfrowanymi w formie sym- boli, oraz plan ulic pomiędzy liceum im. Rogera Bacona a domem państwa Tay- lorów z narysowaną starannie czerwonym długopisem drogą, którą Yalerie szła codziennie do szkoły i z powrotem. Podczas gdy Lewis głowił się nad zagadką zniknięcia dziewczyny, jego prze- łożony zaczął się zachowywać, jakby doszukał się czegoś niezwykłego na ostat- niej z trzech map. Prawą ręką chwycił się za skronie i Lewis miał wrażenie, że za moment z głowy Morse'a zacznie ulatniać się dym wywołany nadmiernym wysiłkiem intelektualnym. — Znalazł pan coś, sir? — Co? O co chodzi? — Morse podniósł głowę i powrócił do rzeczywistości. — Plan, sir? — A tak, mapa. Bardzo interesująca. Tak. — Ponownie spojrzał w dół, ale nie mógł już sobie przypomnieć, co tak bardzo pochłonęło jego uwagę. Jeszcze raz wziął do ręki „Sunday Mirror" i przeczytał swój horoskop: „Ostatnio powo- dzi ci się znacznie lepiej niż poprzednio, lecz staraj się poświęcać więcej uwagi sprawom sercowym. Ten tydzień może się okazać decydujący, jeśli spędzisz go w towarzystwie dowcipnej i pogodnej osoby". Morse spojrzał spod oka na Lewisa, który w tym momencie nie wydawał się ani dowcipny, ani pogodny. — Panie Lewis, co pan o tym sądzi? — Jeszcze nie skończyłem, sir. — Ale na pewno ma pan pomysł. — Jeszcze nie. — No, dalej, niech pan ruszy głową! Jak pan sądzi, co się z nią stało? Lewis zamyślił się głęboko. Rysy jego twarzy stopniowo łagodniały i w końcu pod wpływem lektury raportów Ainleya powiedział: — Pojechała do Londynu. Wszystkie tam ostatecznie lądują. — Sądzi pan, że jeszcze żyje? Lewis spojrzał na szefa ze zdumieniem. — A pan tak nie uważa? — Chodźmy na drinka — zaproponował Morse. Wyszli z kwatery posterunku przy Thames Yalley i na przejściu dla pieszych przebrnęli przez zatłoczoną ulicę, która łączyła Oxford z Banbury. — Dokąd idziemy, sir? Morse wyciągnął z kieszeni naszkicowaną odręcznie mapę Ainleya. — Powinniśmy zbadać teren, panie Lewis. Nigdy nic nie wiadomo. Wkrótce znaleźli się na osiedlu o nazwie Hatfield Way, po lewej stronie głównej drogi. — Zadzwonimy? — Od czegoś trzeba zacząć. Dom był zbudowany solidnie, a pośrodku dobrze utrzymanego trawnika znaj- dował się klomb róż. Morse dwukrotnie nacisnął przycisk dzwonka. Wyglądało na to, że nie zastali nikogo. Zerknął ciekawie przez frontowe okienko i dojrzał dużą, czerwoną kanapę oraz foto tapetę przedstawiającą sznur dzikich gęsi, wzbi- jających się w kierunku sufitu. Wyszli, zamykając starannie furtkę. — Panie Lewis, za rogiem powinien być pub. Zamówili po kawałku sera i kuflu piwa. Morse wręczył Lewisowi „Dodatek Ilustrowany" z 24 sierpnia. — Niech pan rzuci na to okiem. Po dziesięciu minutach, gdy Morse opróżnił kufel, a Lewis ledwie tknął piwo, zaś „rzut okiem" zamienił się w długie studiowanie tekstu, inspektor niecierpliwie dolał sobie napoju. — Co pan o tym sądzi, panie Lewis? — Chyba nie wszystko uwzględnili w tym artykule. — Co pan ma na myśli? — Tu jest napisane, że po wyjściu z domu nie widziano jej więcej. — To prawda. — A człowiek na przejściu dla pieszych? — Kto? — Starszy pan, który zatrzymuje samochody i przepuszcza dzieci idące do szkoły. Przeczytałem, że ją widział. — Ach, tak. — Miałem wrażenie, że jest pan nieco zmęczony, sir. — Bzdura. Zabrakło panu piwa. — Morse dopił do dna, zabrał kufel Lewisa i podszedł do baru. Przy ladzie stała elegancko ubrana kobieta o drugich, zgrabnych nogach. Trzy- mała szklaneczkę whisky i rozcieńczała właśnie alkohol małą ilością wody. Na palcach lewej ręki połyskiwały kusząco ciężkie, diamentowe pierścienie. — Dorzuć jeszcze paczkę Embassów, Bert — powiedziała grubym, zachryp- niętym głosem. Właściciel lokalu sięgnął po papierosy, policzył należność, wydał resztę, powiedział: „dzięki, kochanie" i odwrócił się do Morse'a. — Jeszcze jedno piwko, sir? Kobieta odeszła od lady, a Morse poczuł, że kiedyś ją widział. Miał dobrą pa- mięć do twarzy. Oczywiście, jeśli mieszkała w Kidlington, mógł ją gdzieś przy- padkowo spotkać. Wpatrywał się tak natarczywie, że Lewis, który go obserwował, zaczął wątpić w czystość intencji szefa. Wyglądała sympatycznie — trzydzieści parę lat, ładna twarz. Jej facet musi być bardzo nadziany... Do lokalu weszło dwóch robotników w brudnych kombinezonach. Zamówili „Ale" i zasiedli do domina. Zanim zajęli miejsce przy stole, jeden z nich zawołał do kobiety: „Cześć, Grace. Jak leci?". Morse'owi rozjaśniło się w głowie. Wyglą- dała znacznie lepiej niż na zdjęciu. O trzynastej dwadzieścia Morse i Lewis wyszli z pubu. Droga, którą przyszli, wiodła obok domu Taylorów w kierunku głównej szosy, zatłoczonej o tej godzi- nie nieprzerwanym strumieniem samochodów. Tutaj skręcili w prawo i doszli do przejścia dla pieszych. — To ten człowiek widział Yalerie Taylor? — zapytał Morse. Pośrodku jezd- ni stał ubrany na biało mężczyzna w czapce z daszkiem i lizakiem policyjnym w ręce. Wymachiwał nim z takim przejęciem, jakby był co najmniej biskupem i zamiast lizaka trzymał pastorał. Przez jezdnię przechodziło kilkoro uczniów liceum im. Rogera Bacona — dziewczęta w białych bluzkach, szarych spódniczkach i białych kolanówkach oraz chłopcy w źle dopasowanych, jak się wydawało Morse'owi, starych garniturach. Gdy mężczyzna powrócił ze środka jezdni, Morse zagadnął go poufale: — Od dawna tu pracujemy? — Ano, będzie rok. — Mężczyzna był niski, miał spaloną słońcem twarz i su- che, spękane ręce. — A wcześniej kto tu stał? Znał go pan? — Pewnie, że go znałem. Pracował tu pięć lub sześć lat — Pewnie jest na emeryturze? — Powiedzmy. Potrącił go szaleniec na motocyklu. Miał siedemdziesiąt dwa lata. Nie ten wiek, panie. Złamał biodro. Biedny, stary Joe... — Ciągle leży w szpitalu? — Morse modlił się, żeby stary Joe nie kuśtykał przypadkiem w Hadesie. — Nie. Jest w domu starców w Cowley. — Niech pan uważa na siebie, do widzenia — powiedział Morse i przeszedł z Lewisem na drugą stronę jezdni. Przez chwilę obserwowali grupkę uczniów, którzy minęli wystawy sklepowe i z wyraźną niechęcią skierowali się do szkoły. Po przyjściu do biura Morse przeczytał fragment zeznania Josepha Godberry z Kidlington, o którym wcześniej wspomniał Lewis: „Prawie codziennie widywa- łem Yalerie w porze obiadowej i nie inaczej było dziesiątego czerwca. Wówczas wyjątkowo nie przeszła przez moje przejście dla pieszych. Biegła dość szybko i pamiętam, że pomachała do mnie ręką. To była ona. Zazwyczaj zatrzymywała się, by zamienić ze mną parę słów. Była bardzo miłą, zawsze uśmiechniętą dziew- czynką. Nie mam pojęcia, co zrobiła później. Myślałem, że biegnie do szkoły". Morse podniósł wzrok. — Ciekawe — powiedział. — Co, sir? Zamyślony Morse wyjrzał przez otwarte okno gabinetu, a w jego oczach bły- snęło zainteresowanie. — Zastanawiam się, czy kiedy Joe ją zobaczył, miała jakaś torbę. Lewis spoj- rzał zdziwiony na Morse'a, ale nie otrzymał żadnych wyjaśnień. — Bo jeśli miała, to był pan w błędzie. — Dlaczego, sir? — Sądził pan, że Yalerie Taylor nadal żyje. — Tak uważam. — Myślę, panie Lewis, że się pan myli. Ona prawie na pewno nie żyje. Rozdział 7 I po francusku rozmawiała z gracją, Szkoły strandfordzkiej uczonymi słowy, Paryskiej bowiem nie znała wymowy. (G. Chaucer, „Opowieści kanterberyjskie ") Donald Phillipson zjawił się w szkole we wtorek o ósmej rano. Tydzień temu rozpoczął się nowy rok szkolny i na razie wszystko przebiegało pomyślnie. Kam- pania przeciwko zaśmiecaniu szkoły przyniosła pierwsze efekty: nowy woźny do- brze wywiązywał się z obowiązków, zaś komitet rodzicielski poparł Phillipsona — co było niespotykane — by rygorystycznie egzekwować obowiązek noszenia przez uczniów mundurków szkolnych. Tylko czterech nauczycieli zrezygnowało z pracy tego lata (cztery razy mniej niż w poprzednim roku), a wyniki egzaminów wyższego i niższego stopnia znacz- nie się poprawiły. Przybyło trzynastu nowych uczniów, wśród których, jeśli wie- rzyć dyrektorom podstawówek, były prawdziwe talenty. Być może za kilka lat znajdzie się paru stypendystów do Oxfordu lub Cambridge... Tak, tego ranka Donald Phillipson czuł się wyjątkowo dobrze. Nieco psuła mu humor ciemna chmura, która wisiała nad horyzontem i zdawała się zapowiadać feralny dzień. O ósmej dwadzieścia zjawi się dwóch przedstawicieli samorządu uczniow- skiego, aby omówić sprawy nie cierpiące zwłoki. Słyszał, jak pani Webb weszła o ósmej piętnaście, a Baines o wpół do dziewiątej. Punktualność także poprawiła się tego roku. Phillipson, który był historykiem, poszedł na lekcję do szóstej klasy, choć za- zwyczaj wtorki miał wolne. Tak było od czasu, gdy polecono mu zwalniać dzieci we wtorkowe popołudnia. Co tydzień cieszył się na myśl o tym dniu. Tego ranka wszystko szło jak po maśle — nawet hymn zabrzmiał jakoś do- nośniej i weselej na sali gimnastycznej — aż do jedenastej piętnaście, gdy pani Webb odebrała telefon. — Mogę rozmawiać z dyrektorem? — Jak pana przedstawić, sir? — Morse. Inspektor Morse. — Proszę minutkę zaczekać. Sprawdzę, czy dyrektor jest wolny. Pani Webb wykręciła numer szefa. — Inspektor Morse chciałby z panem porozmawiać, sir. Mam łączyć? — Eee... tak, oczywiście. Pani Webb połączyła rozmowę. Zawahała się i powtórnie przyłożyła słuchaw- kę do ucha. — ... miło. W czym mógłbym panu pomóc? — Chodzi o Yalerie Taylor. Chciałbym z panem omówić parę spraw. — Panie inspektorze, to nie najlepszy moment... Właśnie przeprowadzałem ważną rozmowę z nowymi uczniami. Jeśli byłby pan uprzejmy... * * * Pani Webb delikatnie odłożyła słuchawkę i kiedy Phillipson wyszedł ze swo- jego pokoju, pisała z niewinną miną na maszynie. — Pani Webb, inspektor Morse zjawi się dzisiaj o trzeciej, więc będę musiał zostać. Jeśli mogłaby pani przygotować jakieś ciasteczka i herbatą... — Oczywiście. — Zapisała w notatniku. — Dla dwóch osób? — Nie, dla trzech. Będzie jeszcze sierżant inspektora. Zapomniałem, jak się nazywa. Tego ranka bezimienny sierżant pojechał do domu starców w Cowley. Szybko przekonał się, że pan Joseph Godberry należy do interesujących ludzi, oczywiście, jeśli nie przebywa się z nim stale. Sędziwy pan Godberry bił się pod Mons w pierwszej wojnie światowej, spał — jeśli mu wierzyć — ze wszystkimi dziewczętami w promieniu dziesięciu mil od Rouen i w 1917 roku został zwolniony z armii ze względu na stan zdrowia. „Prawdopodobnie na skutek wyczerpania zbyt forsownym życiem erotycznym" — pomyślał Lewis. Joseph siedział na łóżku w oddziale D i sięgał wspomnie- niami do czasów młodości, przyjmując obecne położenie z godnością i humorem. Wyjaśnił, że może się już trochę poruszać i opowiedział Lewisowi z detalami oko- liczności wypadku. Podobnie jak bitwa pod Mans oraz miłosne perypetie pod Ro- uen, wypadek ten urósł do rangi jednego z najważniejszych wydarzeń życia starca. Lewisowi nie było łatwo przestawić toku myśli na temat zniknięcia Yalerie. O tak, pamiętają. Bardzo miła dziewczynka. Zapewne mieszka teraz w Londynie. Tak, bardzo miła. Czy pamięta ten dzień, gdy zauważono jej nieobecność? Lewis słuchał, jak Joe powtarza z zadziwiającą dokładnością wszystko, co kiedyś zeznał na policji. Starzec zaczął się męczyć, a Lewis poczuł, że nadszedł właściwy moment, aby postawić pytanie, na którym tak bardzo zależało Morse'owi. — Czy Yalerie niosła coś tego dnia, gdy widział ją pan po raz ostatni? Joe z wysiłkiem obrócił się w fotelu i wlepił w sierżanta kaprawe oczy. Pytanie wywarło efekt i Lewis kuł żelazo, póki gorące. — Jakąś siatkę lub torbę? — Ciekawe — odezwał się w końcu Joe.- O tym nie pomyślałem. Zapatrzył się w jeden punkt i znieruchomiał na chwilę. Lewis wstrzymał oddech. Czekał. — Chyba ma pan rację. Coś niosła. Tak jest. Miała jakąś torbę, w lewej ręce, jeśli mnie pamięć nie myli... * * * W gabinecie Phillipsona wymieniano zwykłe grzeczności. Morse zadawał uprzejmie pytania na temat szkoły. „Najgrzeczniej jak potrafił" — pomyślał Le- wis. Lecz nastrój szybko miał się zmienić. Morse poinformował dyrektora, że przejął sprawę Yalerie Taylor po inspekto- rze Ainleyu, po czym nastąpiły wyrazy ubolewania z powodu śmierci inspektora. Dopiero gdy Morse wyciągnął list Yalerie, jego doskonałe maniery wydały się Lewisowi dziwnie podejrzane. Phillipson szybko przeczytał list. — No i co? — zapytał Morse. Lewis poczuł, że dyrektora bardziej zaskoczył ostry ton głosu inspektora niż list od dawno zaginionej uczennicy. — Nie rozumiem? — Phillipson najwyraźniej nie należał do ludzi, których łatwo można zbić z tropu. — To jej pismo? — Nie umiem powiedzieć. Jej rodzice nie wiedzą? Morse udał, że nie słyszy pytania. — A więc nie może mi pan powiedzieć? — stwierdził z rozczarowaniem w głosie. — Nie. — Ma pan jej stare zeszyty? — Doprawdy, nie wiem, inspektorze. — A kto może wiedzieć? — W głosie Morse' a dawało się wyczuć z trudem powściągane zniecierpliwienie. — Może Baines? — Niech go pan poprosi. — Przykro mi, inspektorze, ale pan Baines ma wolne. We wtorki po południu odbywają się zawody i... — Dobrze — uciął Morse. — Więc Baines także nie może nam pomóc. Kto zatem może? Phillipson wstał i otworzył drzwi. — Pani Webb, pozwoli pani na minutkę. Lewis odniósł wrażenie, że pani Webb spojrzała na Morse'a ze strachem. — Pan inspektor zastanawia się, czy w szkole mogą być stare zeszyty Yalerie Taylor. Jak pani sądzi? — Mogą leżeć w magazynie. — Czy uczniowie mogli zatrzymać zeszyty dla siebie? — Morse skierował pytanie bezpośrednio do sekretarki. — Tak, ale pewnie pod koniec roku szkolnego jej biurko zostało opróżnione, a zeszyty... — starsza pani zamilkła, rzucając rozpaczliwe spojrzenia w stronę dyrektora. — Pani Webb ma rację, inspektorze. Jeśli te zeszyty gdzieś są, to tylko w ma- gazynie. Pani Webb przytaknęła skwapliwie, przełknęła ślinę i na znak Philhpsona wy- szła z pokoju. — W takim razie rozejrzymy się w magazynie. Nie ma pan nic przeciwko temu? — Nie, skąd. Ale może tam być bałagan. Wiecie, panowie, początek roku... Morse uśmiechnął się blado, nie dając po sobie poznać, czy ma pojecie o tych sprawach. Przemierzyli korytarz, zeszli schodami piętro niżej i skierowali się do klasy, w której wszystkie krzesła były starannie poukładane na ławkach. Szkoła była pusta, a nieartykułowane okrzyki radości, dochodzące z boiska, przeczyły mnie- maniu, że większość uczniów nie lubi gimnastyki. Doszli do końca klasy. Dyrektor otworzył drzwi dużego, dusznego pomiesz- czenia bez okien. Lewis zatrzymał się przed stertami zakurzonych zeszytów i akt. Ogarnęły go mieszane uczucia. — To trochę potrwa — powiedział Phillipson z irytacją. — Mogę poprosić kil- ku nauczycieli, aby pomogli przejrzeć zeszyty. — Nieokreślonym ruchem wska- zał stosy zeszytów na półkach. — To miło z pana strony, dyrektorze, ale poradzimy sobie. Zawiadomimy pa- na, gdy skończymy. Był to znak, że dalsza obecność Phillipsona jest zbędna. Morse wsłuchał się w oddalające się kroki dyrektora. — Coś z nim nie tak, panie Lewis. — Niech go pan nie obwinia, sir. Obszedł się pan z nim dosyć ostro. — Dobrze mu tak. — Co przeskrobał? — Dzwoniłem do niego dziś rano. Powiedział, że ma ważne spotkanie z no- wymi uczniami. — Może tak było — rzekł sierżant. — Odniosłem wrażenie, że nie chce ze mną rozmawiać. Miałem rację. Lewis spojrzał na niego zdziwiony. — Usłyszałem ciche stuknięcie na linii, kiedy rozmawialiśmy. Niech pan zgadnie, kto podsłuchiwał. — Pani Webb? — Oczywiście. Zadzwoniłem później i zapytałem, dlaczego podsłuchiwała. Zaprzeczyła oczywiście. Obiecałem, że puszczę sprawę w niepamięć, jeśli mi zdradzi, kto był wówczas w gabinecie dyrektora. Przestraszyła się, że straci pracę i powiedziała, że nikogo nie było. Lewis chciał coś powiedzieć, lecz Morse już myszkował w stertach zeszytów. — Ach, Keats! Znany poeta. Powinien go pan przeczytać, panie Lewis... A cóż to! „Travels With Donkey". — Wziął do ręki egzemplarz książki i zaczął czytać w bladym świetle osnutej pajęczyną lampy piwnicznej. Lewis podszedł do ściany. Na półkach walały się cale stosy czystych i uży- wanych, fiołkoworóżowych i zielonych, błękitnych i pomarańczowych zeszytów. Niektóre były zapakowane, lecz większość leżała w nieładzie. Lewis jak zwykle wypełniał zadanie z właściwą sobie pedanterią, choć wątpił, czy cokolwiek znaj- dzie. Na szczęście poszło o wiele łatwiej. Pół godziny później znalazł, czego szukał: osiem starych zeszytów, ułożonych jeden na drugim, każdy podpisany drukowanymi literami nazwiskiem Yalerie Tay- lor. Zdmuchnął kurz z grzbietu i przez chwilę rozkoszował się poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. — Mam, sir! — Dobrze. Niech je pan zostawi tam, gdzie są. I nie dotyka. Na pierwszym zeszycie był kurz? Lewis poczuł, że zwycięstwo ma czasami gorzki smak. — Nie wiem, sir. — Daj je tutaj. — Morse był zdenerwowany i mruczał pod nosem. — Przepraszam, nie dosłyszałem. — Nie dowiemy się już, czy ktoś ostatnio przeglądał te cholerne zeszyty. To właśnie powiedziałem. — Na górnym chyba nie było kurzu. Tylko na grzbietach pozostałych zeszy- tów. — Gdzie ten kurz? — Zdmuchnąłem go. — Zdmuchnął pan! Na Boga, człowieku! Jesteśmy na tropie morderstwa, trze- ba szukać sprawcy, a nie beztrosko zdmuchiwać dowody rzeczowe! Morse stopniowo uspokoił się i obydwaj powrócili do gabinetu Phillipsona. Było wpół do piątej po południu i oprócz dyrektora oraz pani Webb w szkole nie było żywego ducha. — Panowie znaleźli zeszyty? Morse przytaknął i mruknął coś niewyraźnie. Trzej mężczyźni ponownie za- siedli w fotelach. Dyrektor mówił dalej: — Mieli panowie szczęście. To cud, że nie zostały wyrzucone. — A dokąd wyrzuca się stare zeszyty? — Morse zadał zaskakujące pytanie. — Palimy je na wysypisku śmieci. Wiecie panowie, jak to jest — niełatwo spalić całe sterty zeszytów... — ... jeśli się nie ma pieca gazowego — dokończył za niego Morse. — Tak, oczywiście. Ale nawet... — Macie piec? — Tak, ale... — I można w nim spalić wszystko? — Tak. Chciałem powiedzieć... Morse znowu przerwał: — Można w nim spalić ciało? — Słowa inspektora zawisły w powietrzu, a Le- wis wzdrygnął się mimowolnie. Phillipson wpatrywał się w Morse'a. — Tak. Dałoby się spalić ciało i nie zostałoby wiele popiołu. Zdawało się, że Morse beznamiętnie przyjął tę informację. — Powróćmy do zeszytów, sir. Czy któregoś brakuje? Phillipson nie miał po- jęcia, jak odpowiedzieć na to pytanie i odetchnął z ulgą, gdy do gabinetu zapukał, wcześniej pospiesznie wzywany, Baines. Zastępca dyrektora okazał się kopalnią wiadomości na temat spraw szkolnych i przez dziesięć minut Morse zebrał potrzebne informacje. Otrzymał kopię rozkła- du zajęć, który obowiązywał w semestrze letnim, gdy Yalerie zniknęła, spis prac domowych oraz listę nauczycieli dziewczyny. Najprawdopodobniej żaden zeszyt nie zginął. Morse pochwalił kompetencje zastępcy dyrektora i dostrzegł dumę w bystrych oczach Bainesa. Gdy wszyscy wyszli, Phillipson usiadł za biurkiem i zaklął w duchu. W cią- gu jednego popołudnia chmura nad horyzontem rozrosła się do zatrważających rozmiarów. Przeczucie go nie myliło. * * * O godzinie siedemnastej czterdzieści pięć Lewis wrócił do domu, gdzie cze- kała na niego żona i dzieci, zaś Morse, który jako człowiek wolny cieszył się większą swobodą, powrócił do biura i z zapałem zabrał się do pracy. Na początek zapoznał się z rozkładem zajęć Yalerie w semestrze letnim. 9.15 - 10.00 Zajęcia z ochrony środowiska 10.00 - 10.45 Wiedza stosowana 10.45-l 1.00 Przerwa 11.00-l 1.45 Socjologia 11.45 - 12.30 Język francuski Morse z pogardą odniósł się do nowych pseudoprzedmiotów, które w pro- gramach szkól średnich spychały inne na drugi plan. „Czy nie jest przesadą — pomyślał — nazywać „zajęciami z ochrony środowiska" sporadyczne wycieczki do gazowni, oczyszczalni ścieków lub remiz strażackich?" Natomiast dla tak zwa- nych „socjologów" i socjologii czuł głęboką pogardę, bowiem mimo najlepszych chęci nie mógł się nigdy dowiedzieć, czym naprawdę zajmuje się owa szacow- na dyscyplina wiedzy ani jak wykorzystują swe wątpliwe talenty związani z nią ludzie. W takim nadmiarze pseudonaukowych zajęć niewiele czasu pozostaje na tradycyjne przedmioty. Francuski! Nieco lepiej, choć trudno traktować poważnie język, w którym donnę, donnes i donnent wymawia się identycznie. A jednak tego języka uczy- ła się Yalerie i właśnie on kończył jej zajęcia tego dnia. Morse wziął do ręki spis prac domowych i dowiedział się, że w piątki po po- łudniu zadawano coś do domu. W takim razie — wnioskował — w poniedziałek nauczyciel zbierał i poprawiał zeszyty. Zajrzał do rozkładu zajęć, aby upewnić się, czy w planie na poniedziałek był francuski. Tak. A wiec uczniowie otrzymywali zeszyty z powrotem we wtorek, pod warunkiem jednak, że nauczyciel nie zapo- mniał zadać pracy domowej i był na tyle skrupulatny, aby ją od razu sprawdzić. A kto wykładał francuski? Morse spojrzał na listę. Pan D. Acum. Ciekawe, jak pan Acum wywiązywał się z obowiązków. Morse przejrzał stronę po stronie różowy zeszyt, aż doszedł do ostatniej zapisanej strony. Odczytał starannie wykaligrafowaną i podkreśloną dłu- gopisem datę: piątek, 6 czerwca. Niżej znajdowało się dziesięć krótkich zdań, któ- re Yalerie przełożyła z angielskiego na francuski. Sądząc po dużej ilości skreśleń czerwonym atramentem oraz patetycznym: „Ale tak nie można" obok pewnego szczególnie rażącego błędu, Yalerie nie należała do osób uzdolnionych językowo. Ale najciekawsza była uwaga, którą pan Acum umieścił pod ćwiczeniem na następnej stronie: „Po lekcji zgłoś się do mnie". Morse poczuł dreszcz podnie- cenia. „Po lekcji" — to znaczy o wpół do pierwszej. Acum musiał być jedną z ostatnich osób, które widziały Yalerie, zanim... Morse spojrzał w okno na ciemniejące niebo i zamyślił się. Czy Ainley prze- słuchał Acuma? Dlaczego Acum chciał się zobaczyć z Yalerie? Prawdopodobnie zamierzał ją objechać za sknoconą pracę domową, choć równie dobrze mogło być inaczej. W każdym razie był jedną z ostatnich osób, które widziały Yalerie Taylor żywą. Przed wyjściem z domu Morse jeszcze raz przeczytał list Yalerie i porównał charakter pisma z zapisem w zeszytach. Oczywiście, na pierwszy rzut oka widać było niezaprzeczalne podobieństwa. Ostateczne wnioski będzie mógł wyciągnąć dopiero po orzeczeniu ekspertów. Będzie musiał czekać do następnego wieczora, bo rano pojadą z Lewisem do Londynu. Czy uwierzy, jeśli otrzyma potwierdze- nie, że list został napisany ręką Yalerie Taylor? Tak. Nie będzie wyjścia. Ale czuł, że nie musi się tym martwić. Coś mu podpowiadało, że autorką listu nie jest Ya- lerie Taylor. Ktoś dobrze podrobił pismo. Zbyt dobrze. Ponadto Morse odniósł wrażenie, że zna fałszerza, choć na tym etapie śledztwa mógł tylko domyślać się motywów przestępstwa. Czuł jednak, że jest na tropie morderstwa z premedyta- cją. Rozdział 8 Cygańska stripteaserka o nazwisku Rosę Lee przybyła do Hollywood z dwunastoma pustymi kuframi. (Harry P. Wadę, felietonista amerykański) Była to solidnie zbudowana, wytworna kamienica, w czasach, swej świetno- ści niewątpliwy przykład osiemnastowiecznej elegancji i smaku. Obecnie jednak, nadgryziona zębem czasu, wskutek zaniedbania uległa stopniowej dewastacji, czego dowodem była brudna ściana frontowa. Do jednej z kolumn oskrzydlają- cych odrapane drzwi wejściowe przyklejony był nieaktualny afisz, obwieszczają- cy przybycie Maharaja Ji, zaś na drugiej widniał czarny numer „42". Drzwi otworzyła kobieta w średnim wieku, o pospolitej, czerwonej twarzy. Z papierosem w ustach, w chustce na głowie, kryjącej nieco papiloty, przypomi- nała służącą z filmów spod znaku płaszcza i szpady. Zmrużyła oczy i lustrowała gości przenikliwym wzrokiem, choć może chroniła w ten sposób oczy przed dy- mem z papierosa. — Policja. Pani... — Gibbs. Co mogę dla was zrobić? — Możemy wejść? Po chwili wahania odsunęła się, a mężczyźni niepewnie przestąpili próg. Zna- leźli się w korytarzu, gdzie z wyjątkiem starego zegara, który pokazywał wpół do jedenastej, przeładowanego wieszaka na płaszcze oraz podstawki na paraso- le, gdzie stały kije do gry w golfa, nie znaleźli niczego, na czym można by spo- cząć. Zdali sobie sprawę, że nie mają co liczyć na zaproszenie do tego osobliwego mieszkania. — Jakieś trzy tygodnie temu był tu mój kolega — zaczął Morse — inspektor Ainley. Kobieta zastanowiła się, po czym kiwnęła głową, lecz nic nie powiedziała. — Może czytała pani w prasie, że wyjeżdżając stąd zginą w wypadku samo- chodowym? Nie czytała. Z papierosem miedzy zębami mruknęła coś, co miało wyrażać żal z powodu śmierci inspektora. Morse pomyślał, że nie pójdzie tak łatwo, jak przypuszczał. — Napisał raport z wizyty u pani i pewnie będzie pani wiedziała, dlaczego tu jesteśmy. — Nie chodzi chyba o mnie? Morse wykorzystał okazję. — Ależ nie, pani Gibb. Raport nie pozostawia w tej kwestii żadnych wątpli- wości. Naturalnie, jeśli pani udzieli nam informacji na temat... — Nie ma go tutaj. Jest w pracy, jeśli to można nazwać pracą. Poza tym nie- długo się stąd wyniesie. Dosyć mi napsuł krwi. — Możemy zobaczyć jego pokój? Zawahała się. — Macie pozwolenie? Teraz Morse zawahał się, lecz wyciągnął z kieszeni marynarki urzędowo wy- glądający dokument. Pani Gibbs sięgnęła do kieszeni fartucha po okulary. — Tamten policjant powiedział, żeby nie wpuszczać nikogo bez pozwolenia. „Zaufaj Ainleyowi" — pomyślał Morse. — Oczywiście, miał rację — powie- dział głośno. Pani Gibbs włożyła okulary, a Morse pokazał jej poważnie wyglądającą pie- czątkę oraz wydrukowany napis: „OKRĘGOWY KOMISARZ POLICJI". To wy- starczyło i inspektor szybko schował do kieszeni kopię ustawy o emeryturach by- łych funkcjonariuszy policji od głównego inspektora wzwyż. Weszli po zakurzonych schodach na trzecie piętro. Pani Gibbs wyjęła z kiesze- ni fartucha klucz i otworzyła drzwi dusznego, pomalowanego na brązowo pokoju. — Gdy skończycie panowie, będę na dole. Drzwi się zamknęły, a Morse westchnął ciężko. Rozejrzał się po pomieszcze- niu. — To tutaj przyjechał Ainley! Była to niewielka sypialnia, w której stało pojedyncze łóżko z brudnym i zmię- tym prześcieradłem, duża, obskurna szafa, czarno-biały telewizor, opustoszała bi- blioteczka oraz fotel, nieco nowszy, i znaleźli się w małej, kwadratowej kuchni z obtłuszczoną kuchenką gazową, stołem pokrytym ceratą oraz dwoma taboreta- mi. — Facet nie wygląda na zamożnego — stwierdził Morse. Lewis wciągnął po- wietrze nosem. — Czuje pan coś, Lewis? — Marihuana, sir. — Naprawdę? — Morse rozpromienił się, a Lewis urósł w dumę. — To ważne, sir? — Wątpię — powiedział Morse. — Ale rozejrzyjmy się. Niech pan tu zostanie i obwącha wszystko, ja sprawdzę pokój. Podszedł do biblioteczki, w której jedyną ambitną pozycją był egzemplarz „Gonn Show Scripts". Oprócz tego znalazł niezliczoną ilość komiksów z Draku- lą oraz sześć wyjątkowo wyuzdanych czasopism pornograficznych z Danii. Tym ostatnim Morse poświęcił więcej czasu, siadł więc wygodnie w fotelu i zaczął studiować ich zawartość. Po chwili usłyszał głos Lewisa: — Znalazłem coś, sir! — Idę! — Morse miał ochotę zabrać jeden z magazynów, ale odłożył czaso- pismo na półkę. Wszedł do kuchni. — Niech pan spojrzy, sir. Morse pokiwał smętnie głową. Na stole znajdowały się przybory palacza ma- rihuany. — Zarekwirujemy to, sir? Morse myślał przez Chwilę. — Nie, lepiej zostawmy. Entuzjazm opuścił Lewisa, lecz nie było sensu się spierać. — Musimy się dowiedzieć, kim jest ów jegomość. — Wiem, sir. — Wręczył inspektorowi zaklejoną kopertę z wypożyczalni te- lewizorów „Granada", zaadresowaną do pana J. Maguire'a. Oczy Morse' a rozbłysły. — No, no! Mogłem się domyślić. Jeden z jej chłopaków, jeśli dobrze pamię- tam. Dobra robota, sierżancie. Świetnie się pan spisał. — A pan coś znalazł, sir? — Ja? Nie, nic szczególnego... Pani Gibbs czekała na nich u podnóża schodów. Wyraziła przekonanie, że inspekcja z pewnością wypadła pomyślnie, na co Morse odpowiedział, że również ma taką nadzieję. — Panowie, drań nie będzie tu dłużej mieszkał. Za dużo krwi mi napsuł. Morse poczuł, że kobieta staje się bardziej komunikatywna, więc starał się podtrzymać rozmowę. Nie miał innego wyjścia. — Wie pani, szkoda, że inspektor Ainley zginął. Miałaby pani święty spokój. Zdajemy sobie sprawę, że musi być to kłopotliwe... — Tak. Powiedział, że chyba już nie będzie mnie niepokoił. — A czy... pan Maguire był w domu, kiedy on przyjechał? — Nie. Ten policjant przyjechał mniej więcej o tej porze, co wy, panowie. Maguire był wtedy w pracy. Cóż, niektórzy nazwaliby to pracą. — Gdzie on teraz pracuje? — Morse starał się nadać głosowi niewinny ton, lecz w jej oczach znowu pojawiła się podejrzliwość. — Tam, gdzie zawsze. — Rozumiem. No cóż, będziemy musieli zamienić z nim parę słów. Jak naj- szybciej można się tam dostać? — Metrem z Putney Bridge do Piccadilly Circus. Przynajmniej on tak jeździ. — Można tam zaparkować samochód? — Na Brewer Street? Chyba pan żartuje! Morse odwrócił się do Lewisa. — Chyba posłuchamy rady pani Gibbs, sierżancie. Pojedziemy metrem. Na schodach Morse podziękował serdecznie kobiecie i gdy chciał już odejść, dotknął ręką czoła, jakby nagle przypomniał sobie coś ważnego. — Jeszcze jedno, pani Gibbs. Zanim tam dojedziemy, może być pora obiado- wa. Nie wie pani, gdzie pan Maguire może przebywać, jeśli nie zastaniemy go w pracy? — Na pewno znajdziecie go w barze „Anioł". Wpada tam na drinka. Gdy wracali do samochodu, Lewis zdecydował się zadać niepokojące go py- tanie: — Dlaczego nie zapytał pan prosto z mostu, gdzie on pracuje? — Nie chciałem wzbudzać podejrzenia, że mamy na niego oko — odpowie- dział Morse. Lewis pomyślał, ze musiałaby być niespełna rozumu, żeby się tego nie do- myślić. Pojechali do Putney Bridge, zaparkowali samochód na postoju taksówek i wsiedli do metra. Ku zdumieniu Lewisa, Morse'owi nieobca była geografia Soho i po dwóch minutach od wyjścia z kolejki na Shaftesbury Avenue znaleźli się na Brewer Street — Jesteśmy na miejscu — powiedział Morse i wskazał bar „Anioł" oraz Bass House, znajdujące się po lewej stronie ulicy, trzydzieści jardów od nich. — Nie zaszkodziłoby połączyć przyjemne z pożytecznym, nie sądzi pan? — Jak pan sobie życzy, są. Morse zamówił kufel piwa i zapytał barmana o szefa. Dowiedział się, że bar- man jest równocześnie szefem, więc przedstawił się i oznajmił, że szuka pana Maguire'a. — Ma jakieś kłopoty? — Nie, nic poważnego. — Johnny Maguire, mówi pan. Pracuje po drugiej stronie ulicy w klubie strip- tizowym „The Penthouse". Nagania klientów. Morse podziękował i podszedł z Lewisem do okna. Klub znajdował się do- kładnie po przeciwległej stronie jezdni. — Był pan kiedyś w takim miejscu? — zapytał Morse. — Nie, ale o nich słyszałem — odparł Lewis. — Nie majak bezpośrednie doświadczenie, mówię panu. Idziemy. Na zewnątrz wisiał zachęcający napis: „OSIEMNAŚCIE CUDOWNYCH DZIEWCZĄT. NAJBARDZIEJ WYUZDANY POKAZ W LONDYNIE. TYLKO 95 PENSÓW. ŻADNYCH OPŁAT DODATKOWYCH". — Bomba, panowie! Nieprzerwany występ, bez majtek — usłyszeli. W małej kabince przy wejściu siedział rudowłosy młodzieniec, ubrany w ciemnozieloną kurtkę i szare spodnie. — Nie za drogo? — zapytał Morse. — Gdy pan zobaczy przedstawienie, sir, zmieni pan zdanie. Morse spojrzał na niego uważnie i pomyślał, że w czarnych oczach chłopca jest coś, co budzi zaufanie. To Maguire! Nie ucieknie. Morse podał dwa banknoty funtowe i odebrał bilety. Młody naganiacz najprawdopodobniej uznał dwóch mężczyzn za jeszcze jedną parę sfrustrowanych zboczeńców w średnim wieku. Za oknem dostrzegł innego potencjalnego klienta, który oglądał reklamowe fotosy. — Prawdziwa bomba, sir. Nieprzerwany występ bez majtek! — Jest mi pan winny dziesięć pensów — przypomniał Morse. Przeszli przez ciemny korytarz i usłyszeli muzykę dochodzącą zza parawaniku, przy którym sie- dział niewysoki jegomość o śniadej cerze, szerokiej klatce piersiowej i gorylich łapach. „Maltańczyk" — pomyślał Morse. Wziął i przedarł bilety. — Zobaczyć karty członkowskie — powiedział łamaną angielszczyzną. — Jakie karty? — Pan być członek klubu, sir. Inaczej ja pana nie wpuścić. — Maltańczyk sięgnął po blok papieru, z którego wydarł dwie kartki. — Pan tu wypełnić. — Zaraz, zaraz — zaprotestował Morse. — Na zewnątrz wyraźnie jest napi- sane, że nie ma żadnych dodatkowych opłat, więc... — Każdy z panów zapłacić jeszcze funta. — ... zapłaciliśmy nasze dziewięćdziesiąt pięć pensów i nie damy ani grosza więcej. Maltańczyk spojrzał na nich groźnie. Wstał z fotela i zbliżył silne ramię do kurtki Morse'a. — Pan tu wypełnić. Każdy z panów zapłacić funta. — Figę z makiem! — powiedział Morse. Maltańczyk zrobił krok naprzód, a jego ręka niebezpiecznie zbliżała się do kieszeni, w której inspektor trzymał portfel. Ani Morse, ani Lewis nie należeli do atletów i ostatnią rzeczą, jakiej by w tym momencie chciał Morse, była bijatyka. Akurat nie czuł się najlepiej... ale znał dobrze takie szumowiny. „Odwagi, Morse!" — powiedział do siebie. Zdecydowanym ruchem odepchnął rękę Maltańczyka i z groźną miną zrobił krok naprzód. — Chcesz się bić, czarnuchu? Nie ma sprawy. Nie mam ochoty obijać pięści na twoim świńskim ryju, ale mój przyjaciel zrobi to z największą przyjemnością. To dla niego pestka. Rok temu w wojsku był mistrzem wagi średniej. Spróbujemy szczęścia, gnojku? Maltańczyk usiadł z powrotem w fotelu i skulił się. Odwaga uleciała z niego jak powietrze z pękniętego balona, a głos przypominał kwilenie. — Panowie być członkami klubu. Inaczej policja deptać mi po piętach. — Z drogi — powiedział Morse i przeszedł za parawanik, a za nim jak cień podążył mistrz wagi średniej. W małej sali tu i ówdzie widać było mężczyzn siedzących w trzech rzędach naprzeciwko niewielkiej sceny, na której zgrabna blondynka zdejmowała różowe majteczki. Przynajmniej ta obietnica została spełniona. Kurtyna opadła i rozległy się skąpe oklaski. — Skąd pan wie, że byłem mistrzem bokserskim? — szepnął Lewis. — Nie wiedziałem — odpowiedział Morse ze zdziwieniem. — Niewiele się pan pomylił, sir. Waga lekkośrednia. Morse uśmiechnął się z satysfakcją. Zapowiedziano występ Rozkosznej Piony. Kurtyna podniosła się, a na scenie ukazała się w pełni ubrana artystka. Po wysił- ku, z jakim starała się zsynchronizować kilka podstawowych kroków tanecznych z omdlewająco sugestywną muzyką, dało się poznać, że jej rozkoszne ciało nie dostarczy nielicznie zebranej publiczności zbyt wyrafinowanych rozkoszy... Po Seksownej Zuzi i Niewiarygodnej Sandrze nawet Morse czuł się znudzony. Jak wyjaśnił Lewisowi, który również nie okazywał entuzjazmu, spodziewał się lepszego poziomu. Ale nie mógł zaprzeczyć, że Zmysłowa Vera oraz Szokująca Kasia nadały wyższy poziom przedstawieniu: były wachlarze, bicze, banany i gu- mowe pająki. Morse szturchnął Lewisa na widok ładnej dziewczyny o kuszących kształtach, ubranej jak na bal przebierańców, która wyjątkowo podniecającym i lu- bieżnym ruchem zdjęła z twarzy szkaradną maskę. — Ma pewną klasę, panie Lewis. Ale sierżant pozostał niewzruszony. I gdy ponownie nadeszła kolej Rozkosz- nej Fiony, Morse stwierdził, że czas na nich. Wychodząc zobaczyli, jak niski Mal- tańczyk wyłudza funta opłaty członkowskiej od krostopatego młodzieńca. Zna- leźli się na skąpanej w słońcu londyńskiej ulicy. Morse pooddychał stosunkowo czystym powietrzem, po czym cofnął się do wejścia, gdzie stał młody naganiacz. — Jak się nazywasz, mały? — William Shakespeare, a pan? — Spojrzał na Morse'a ze zdziwieniem. Co on sobie myśli, do diabła? Od dwóch lat nikt się do niego tak nie zwracał. Od opuszczenia szkoły w Kidlington. — Porozmawiamy? — O co chodzi? — John Maguire? Chciałbym pomówić o pannie Yalerie Taylor. Myślę, że o niej słyszałeś. Albo porozmawiamy teraz — spokojnie i bez rozgłosu — albo udasz się ze mną i panem sierżantem na najbliższy posterunek policji. Wybieraj. Maguire był zaskoczony. — Nie tutaj, panowie, proszę. O czwartej mam pół godziny przerwy i wtedy się z panami spotkam. Będę tam — wskazał nędznie wyglądający bar po drugiej stronie ulicy, obok „Anioła". Morse zamyślił się. — Proszę — nalegał Maguire. — Będę tam, przyrzekam. Morse zgodził się po namyśle. Nie chciał zbyt wcześnie zrażać Maguire'a. Gdy odeszli, Morse w paru słowach udzielił wskazówek Lewisowi. Zadaniem sierżanta było wsiąść do taksówki, wrócić do Southampton Terrace i czekać na inspektora. Jeśli Maguire zdecydowałby się czmychnąć, co wydawało się mało prawdopodobne, z pewnością powróci po swoje rzeczy. U wylotu ulicy Lewis złapał wolną taksówkę, a Morse odwrócił się i z nieczy- stym sumieniem wrócił do „The Penthouse'u". — Jeszcze jeden bilet — zażądał przy kasie. Powtórnie przeszedł przez ciemny korytarz, wręczył bilet osłupiałemu Mal- tańczykowi, który tym razem wpuścił gościa bez słowa sprzeciwu, i wszedł na salę. Bez trudu rozpoznał Zmysłową Verę i doszedł do wniosku, że najowocniej spędzi pozostałe półtorej godziny właśnie tu. Po prostu miał nadzieję, że dama w masce powtórzy występ... * * * O czwartej zasiedli w barze. — Znałeś Yalerie Taylor? — Chodziłem z nią do szkoły. — Byłeś jej chłopakiem? — Jednym z chłopaków. — I nie byłeś zazdrosny? Maguire nie odpowiedział. — O co pytał inspektor Ainley? — Wie pan przecież. — Wiedziałeś, że tego dnia, gdy z tobą rozmawiał, zginął w wypadku samo- chodowym? — Nie! — Zapytałem, co chciał wiedzieć inspektor Ainley. — Pytał o to samo, co pan. — Yalerie Taylor? Maguire przytaknął, a Morse odniósł wrażenie, że chłopak się uspokoił. Czyż- by coś przegapił? — Co mu powiedziałeś? — A co mogłem powiedzieć? Nie wiem nic więcej, niż zeznałem, gdy cho- dziłem do szkoły. Napisałem całą prawdę. — Prawdę? — Tak. Nie mam z tym nic wspólnego, cały dzień byłem w szkole, pamięta pan? Morse pamiętał, choć był na siebie zły, że nie wziął zeznania chłopca. Maguire przez długi czas wydawał się postacią bez znaczenia dla śledztwa. To dlaczego, u licha, po takim czasie Ainley przyjechał do Londynu, żeby zobaczyć się wła- śnie z nim? Coś musiało się za tym kryć. Coś poważnego. Morse dopił zimną kawę i poczuł, że ma coraz większy mętlik w głowie. Jego manewry zaczyna- ły przypominać teatr. Miał w zanadrzu karty atutowe, ale jednak nie był pewien. Postanowił zagrać pierwszą. — Dam ci szansę, Maguire, ale tym razem chcę znać prawdę. Całą prawdę. — Już panu powiedziałem... — Żeby nie było wątpliwości — interesuje mnie tylko Yalerie Taylor. Nie obchodzą mnie inne rzeczy... — Morse zawiesił głos. W oczach chłopca pojawił się lęk. — Inne rzeczy? Nie wiem, o czym pan mówi. — Byliśmy w twoim mieszkaniu, chłopcze. — I co z tego? — Pani Gibbs ma do ciebie żal. — Stara wiedźma. — Nie musiała nic mówić. Nie o to chodzi. — O co jestem podejrzany? Niech pan powie! — Od kiedy ćpasz, chłopcze? Cios był celny. Maguire rozpaczliwie próbował się bronić. — O czym pan mówi? Ja wcale... — Już powiedziałem. Byliśmy dziś u ciebie. — Znaleźliście trochę marihuany. I co z tego? Tutaj każdy pali trawkę. — Nie mówię o każdym. — Morse pochylił się i zrobił pauzę. — Mówię o to- bie, mały. Dobrze wiesz, że palenie marihuany jest zabronione. Gdybym chciał, mógłbym cię aresztować i zaprowadzić na najbliższy posterunek. Radzę ci o tym nie zapominać. Ale jestem gotów zapomnieć. Czemu utrudniasz sobie życie? Mo- żesz wrócić do swojej nory i tak się naćpać, że dym ci wyjdzie uszami — nie będę się wtrącał. Pod jednym warunkiem — będziesz ze mną współpracował. I wbij to sobie do łba, bo w przeciwnym razie... — Morse groźnie zawiesił głos i po chwili mówił dalej: — Chcę wiedzieć, co powiedziałeś inspektorowi Ainley owi — tylko to mnie interesuje. Jeśli nie dowiem się tego tutaj, pojedziemy gdzie indziej i tam mi powiesz. Morse zdjął swój płaszcz z krzesła i położył go sobie na kolanach. Maguire wpatrywał się z przygnębieniem w blat stołu i nerwowo obracał butelkę ketchupu. W jego oczach odzwierciedlała się wewnętrzna walka i Morse zdecydował się zagrać drugą kartą atutową. — Kiedy dowiedziałeś się, że Yalerie jest w ciąży? — zapytał ściszonym gło- sem. Był to celny strzał. Morse odłożył płaszcz na krzesło, a Maguire zaczął mówić: — Jakieś trzy tygodnie, zanim zniknęła. — Powiedziała o tym komuś innemu? Maguire wzruszył ramionami. — Była bardzo seksowna — wszyscy za nią latali. — De razy byłeś z nią w łóżku? — Może dziesięć, dwanaście. — Mów prawdę, synku. — Trzy lub cztery razy. Nie wiem. — Gdzie to było? — U mnie w chacie. — A twoi rodzice? — Byli w pracy. — Powiedziała, że jesteś ojcem? — Nie, ona nie była taka. Sugerowała, że to możliwe. — Byłeś zazdrosny? — Morse spodziewał się potwierdzenia, ale nic nie usły- szał. — Bardzo się tym przejęła? — Po prostu się bała. — Czego? Skandalu? — Chyba bardziej bała się mamy. — A taty? — Nie wspominała o ojcu. — Mówiła, że ucieknie z domu? — Nie wiem. Przynajmniej nie mnie. — Z kim jeszcze mogła na ten temat rozmawiać? Maguire zawahał się. — Miała innego chłopaka? — nalegał Morse. — Może Pete. — Maguire znowu się rozluźnił. — Ale on nawet jej nie do- tknął. — Ale mogła mu się zwierzyć? Maguire zamyślił się, a Morse poczuł, że rozmowa zaczyna odbiegać od te- matu. — A jej wychowawca? Może zwróciła się do niego? Maguire zaśmiał się. — Pan nie rozumie. Lecz Morse miał wrażenie, że zaczyna rozumieć. Powoli pochylił się spojrzał na chłopca nieruchomym wzrokiem. — Sądzę, że poszła z tym do dyrektora — powiedział, akcentując każde słowo. Dostrzegł błysk dzikiej zazdrości w oczach Maguire'a i wiedział, że jest coraz bliższy prawdy o Yalerie Taylor. Wsiadł do taksówki i pojechał na Southampton Terrace, gdzie cierpliwie cze- kał Lewis. Udali się samochodem w kierunku Oxfordu. Umysł Morse'a pracował na najwyższych obrotach, nie rozmawiali więc wcale. Dopiero gdy zjechali z trój- pasmowej autostrady, inspektor przerwał cisze. — Przykro mi, że musiał pan tak długo czekać. — Nie szkodzi, sir. Pan także czekał. — Tak — odpowiedział Morse. Nie wspomniał ani słowem, że wrócił do „Penthouse'u". Pogrążyłby się tym w oczach sierżanta, choć sam o sobie nie miał najlepszego zdania. Gdy znajdowali się pięć mil od Oxfordu, Lewis odezwał się: — Kiedy był pan Maguirem, sir, pozwoliłem sobie na rozmowę z panią Gibbs. — No i? — Zapytałem, dlaczego ma go dosyć. — Co powiedziała? — Niedawno miał u siebie jakąś dziewczynę. — Co takiego? — Tak, sir. Mieszkała w jego pokoju prawie miesiąc. — Dlaczego nie powiedział pan tego wcześniej, człowieku?! Chyba zdaje pan sobie sprawę... — Spojrzał na niego ze złością i zrezygnowany zanurzył się głę- biej w fotelu. * * * O dwudziestej zajrzał do biura. Na stole czekał raport z laboratorium: „Stwierdzono identyczność charakteru pisma obydwu próbek. List prawdopo- dobnie został napisany przez osobę, której podpis figuruje u dołu, pannę Yalerie Taylor. Gdyby potrzebne były informacje szczegółowe, prosimy skontaktować się z laboratorium". Mimo że Morse liczył na odmienny wynik ekspertyzy, nie czuł się zawiedzio- ny. Uśmiechnął się nawet do siebie i sięgnął po książkę telefoniczną. W spisie alfabetycznym znalazł tylko jednego Phillipsona: „Donald Phillipson, domek "Je- dlina", Banbury Road, Oxford". Rozdział 9 Słyszałem też o pewnym liceum w Connecticut, gdzie nauczyciele rozdają uczniom różowe, niebieskie i zielone kartki papieru, które służą jako przepustki do gabinetu dyrektora, sekretariatu oraz ustępu. (Robin Davis, „Liceum ogólnokształcące") Sheila Phillipson była dumna ze swojego dużego domu z czterema sypialnia- mi, położonego przy wyjeździe z Oxfordu na Banbury Road. Najwięcej radości sprawiał piękny ogród, którego frontowa część odgrodzona była od ruchliwej uli- cy trzema rosłymi jodłami, zaś od podwórza, na starannie utrzymanym trawniku, rosły dwie stare jabłonie, a obok regularnie przycinanego żywopłotu znajdował się staw ze złotymi rybkami. Sheila ochrzciła swój dom: „Jedlina". Donald wróci późno, jest na radzie pedagogicznej. Na kolację zrobiła sałat- kę, dzieci już zjadły. Mogła się odprężyć. Za piętnaście szósta położyła się na leżaku w ogrodzie za domem. Zamknęła oczy. Czuła się wyjątkowo dobrze: taki ciepły i spokojny wieczór... Była dumna z Donalda i dzieci. Co robią maleństwa? Dobrze, oglądają telewizję. Andrew i Alison dobrze radzą sobie w szkole. Zresz- tą, jeśli nie zapewniono by im warunków, na jakie zasługiwały, zawsze mogły iść do szkoły prywatnej. Donald nie miałby nic przeciwko temu — mimo tego, co powiedział rodzicom na ostatniej wywiadówce. „The Dragon", „New College School", „Oxford Hill", czy też „Headington" cieszyły się taką dobrą opinią. Ale to należy do przyszłości. Na razie wszystko idzie jak należy. Podniosła głowę, aby uchwycić promienie zachodzącego słońca, i wciągnęła głęboko świeże powietrze, przesycone zapachem tymianku i kapryfolium. Cudownie, aż nazbyt cudownie. O wpół do siódmej usłyszała warkot rovera Donalda przed domem. Tego samego wieczora Sheila otworzyła drzwi wejściowe i zobaczyła przy- stojnego mężczyznę o zmysłowych wargach i jasnobrązowych oczach. Pomyślała, że jak na policjanta ma całkiem miły głos. Mimo zapewnień Morse'a, że „Tom i Jeny" to jego ulubiony program telewi- zyjny, dzieci zostały natychmiast posłane na górę, a Sheila pożałowała, że nie po- łożyła ich pół godziny wcześniej. Musiała pospiesznie wynieść z pokoju zabawki, które zaśmiecały podłogę. Gdy wróciła, spostrzegła, że Morse bacznie przygląda się oprawionej w ramki fotografii, przedstawiającej małżeństwo Phillipsonów. — To zdjęcie pochodzi z gazety? — zapytał. — Tak. Wydaliśmy wielkie przyjęcie w pierwszym dyrektorskim semestrze Donalda... mojego męża... — poprawiła się. — Przyszli nauczyciele z żonami, mężami — wie pan, jak to jest Zdjęcie zostało zrobione dla „Oxford Maił". Zrobili jeszcze inne fotografie. — Ma pani je? — Chyba tak. Chciałby pan obejrzeć? Mąż za chwilę przyjdzie. Kończy się kąpać. Poszperała w szufladzie biurka i wręczyła Morse'owi pięć połyskujących, czarno-białych fotografii. Zainteresowała go szczególnie jedna, która przedsta- wiała grupkę mężczyzn i kobiet w strojach wieczorowych. Większość towarzy- stwa była w pogodnym nastroju. — Zna pani nauczycieli? — zapytał. — Niektórych. Spojrzał jeszcze raz na fotografię. — Bardzo ładne zdjęcie. — Prawda? — Acum jest tutaj? — Acum? A, tak. Pan Acum opuścił szkołę dwa lata temu, ale pamiętam go doskonale. I jego żonę. Wskazała go na zdjęciu: był to młody człowiek o żywej, inteligentnej twa- rzy, z małą, kozią bródką. Pod rękę trzymała go żona, szczupła kobieta chłopięcej budowy. Miała jasne, niebrzydkie może, sięgające ramion włosy, lecz twarz (przy- najmniej na tym zdjęciu) nieco zbyt surową i cerę więcej niż trochę pryszczatą. — Więc znała pani jego żonę? — zapytał Morse. Sheila usłyszała głośny bulgot, dochodzący z łazienki na piętrze, i z niewyja- śnionych przyczyn poczuła mrowienie na plecach. Jak wówczas, gdy była małą dziewczynką i odebrała telefon od ojca. Przypomniała sobie te dziwaczne, niemal przerażające pytania... Odświeżony Phillipson wszedł do pokoju. Przeprosił za to, że Morse musiał czekać, zaś Morse za niespodziewaną wizytę. Sheila odetchnęła z ulgą i zapyta- ła, co wypiją — kawę czy herbatę. Morse wybrał kawę, a dyrektor, jako dobry gospodarz, to samo. — Przyjechałem zapytać o Acuma — wyznał bez zbędnych wstępów Morse. — Co może pan o nim powiedzieć? — Acum, mówi pan? Raczej niewiele. Gdy kończyłem pierwszy rok pracy w tej szkole, przeniósł się gdzie indziej. Uczył francuskiego. Posiadał dobre kwa- lifikacje: był drugi w Exeter, jeśli mnie pamięć nie myli. — A jego żona? — Była po lingwistyce, tak jak on. Poznali się chyba na uniwersytecie w Exe- ter. Uczyła u nas przez jeden semestr w zastępstwie. Nie bardzo jej to wychodziło. — Dlaczego? — Trafiła na dość trudną klasę — wie pan, jak to jest. Po prostu nie dała rady. — Tak jej dokuczali? — Chodzili jej po głowie. Popełniłem błąd, angażując ją. Nie nadawała się do tej roboty. — I co pan zrobił? Phillipson wzruszył ramionami. — Pozbyłem się jej. — A co się stało z Acumem? Dokąd się przeniósł? — Do szkoły w Caernarfon. — Dostał awans? — Nie, skąd. Obiecali mu tylko szóstą klasę. Nie mogłem mu jej dać, bo pracował tylko rok. — Ciągle tam uczy? — O ile mi wiadomo — tak. — Uczył także Yalerie Taylor. Wiedział pan o tym? — Inspektorze, nie byłoby prościej, gdyby pan od razu powiedział, dlaczego się pan nim tak interesuje? Mógłbym lepiej panu pomóc, gdybym wiedział, do czego pan zmierza. Morse zadumał się. — Sęk w tym, że sam nie wiem. Phillipson nie dał po sobie poznać, czy uwierzył inspektorowi, lecz nie zada- wał więcej pytań. — Cóż, wiem, że uczył Yalerie Taylor. Zdaje się — nie należała do jego naj- zdolniejszych uczniów. — Rozmawiał z panem o niej? — Nie, nigdy. — Żadnych pogłosek, żadnych plotek? Phillipson otworzył usta, lecz powstrzymał wzbierający gniew. — Nie. Morse zmienił taktykę. — Ma pan dobrą pamięć, sir? — Sądzę, że tak. — Wystarczająco dobrą, aby sobie przypomnieć, co pan robił we wtorek, dru- giego września tego roku? Ociągając się Phillipson wziął do ręki notatnik. — Byłem na sympozjum dyrektorów w Londynie. — Dokładniej, gdzie? — W Cafe Royal. I jeśli chce pan wiedzieć, konferencja zaczęła się o... — Dziękuję, wystarczy. — Morse podniósł prawą rękę jak kapłan dający bło- gosławieństwo. Policzki dyrektora poczerwieniały ze złości. — Dlaczego mnie pan o to pyta? Morse uśmiechnął się łagodnie. — Tego dnia Yalerie napisała do rodziców. — Na litość boską, do czego pan zmierza, inspektorze? — Wielu osobom zadam to samo pytanie, zanim skończę śledztwo. I niektóre z nich znajdą się w nie lada tarapatach. Wolałbym, żeby mnie pan zrozumiał. Phillipson uspokoił się. — Tak. Rozumiem. Myśli pan... — Nic nie myślę, sir. Wiem, że muszę zadać wiele niezręcznych pytań. Za to mi płacą. W pańskim zawodzie na pewno nie jest inaczej. — Przepraszam. Niech pan pyta, nie będę się sprzeciwiał. — Nie byłbym tego taki pewien, sir. Phillipson spojrzał na niego uważnie. — Widzi pan — mówił Morse — chciałbym wiedzieć, co pan robił tego po- południa, gdy Yalerie Taylor zniknęła. Pani Phillipson wniosła kawę i gdy wyszła z powrotem do kuchni, padła sta- rannie wyważona odpowiedź: — Zjadłem obiad w szkole, pojechałem do Oxfordu i pomyszkowałem trochę w księgarni Blackwellsów. Później wróciłem do domu. — O której godzinie? — Około trzeciej. — Całkiem nieźle pamięta pan to popołudnie — zauważył Morse. — To był ważny dzień, nie sadzi pan, inspektorze? — Kupił pan jakieś książki? — Tego nie pamiętam. — Ma pan konto w księgami Blackwellsów? Phillipson zawahał się. — Tak, ale... gdybym kupił jakąś książkę lub czasopismo, zapłaciłbym go- tówką. — A gdyby pan kupił coś droższego? Morse zauważył rzędy prac historycznych, które w całości pokrywały dwie ściany pokoju, i porównał tę bibliotekę ze skromnymi zbiorami Maguire'a. — Mógł pan to sprawdzić — powiedział Phillipson oschle. — Tak, chyba będę musiał. — Morse poczuł się bardzo zmęczony. * * * O wpół do pierwszej w nocy Sheila Phillipson zeszła na palcach po schodach po butelkę z kodeiną. Nie mogła spać, ponieważ ciągle nie dawało jej spokoju wspomnienie tamtej okropnej nocy, gdy się kochali i Donald nazwał ją Yalerie. Oczywiście nikomu o tym nie mówiła — po prostu nie mogła. Nagle z przerażeniem podskoczyła na kuchennym taborecie. — Och, to ty, Donaldzie. Ale mnie przestraszyłeś. — Ty także nie mogłaś zasnąć, kochanie? Rozdział 10 Nie mam ani linijki jej pisma, Ani pasemka jej włosów. (Thomas Hardy, „Thoughts ofPhena") W czwartek rano Morse spóźnił się do biura. Wyjątkowo nie miał nastroju do pracy, więc wręczył Lewisowi wynik ekspertyzy listu Yalerie i zabrał się za krzyżówkę w „Timesie". Spojrzał na zegarek, zaznaczył dokładny czas na margi- nesie i zaczął szybko wpisywać brakujące wyrazy. Po dziesięciu minutach odłożył długopis. Zwykle mieścił się w nich, ale tego ranka jedno hasło pozostało nie roz- wiązane. Morse odłożył gazetę. — Co pan sądzi o ekspertyzie? — Zdaje się, że to jednak jej pismo. Ktoś zapukał do drzwi. Weszła śliczna, młoda policjantka i położyła na stole poranną pocztę. Morse pobieżnie przejrzał korespondencję. — Nic ważnego, panie Lewis. Chodźmy do laboratorium. Zobaczymy, czy stary Peters nie zgnił tam do końca. * * * Peters, który obecnie rozpoczynał szósty krzyżyk, poprzednio przez dwadzie- ścia lat pracował jako specjalista patolog w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i prawdopodobnie tam jego umysł został ostatecznie oczyszczony z wszelkiej ułomności i niedoskonałości, właściwej rodzajowi ludzkiemu. Zachowywał się w sposób niezwykle rzeczowy i beznamiętny, a gdy mówił, wydawało się, że sło- wa wypowiada nie człowiek, lecz komputer. Jego odpowiedzi były powolne, me- chanicznie artykułowane i zawsze ostateczne. Nie słyszano, aby się z kimś kłócił. Gdy Morse i Lewis zapukali do laboratorium, Peters odczytywał taśmy informa- cyjne. — Sądzi pan, że to jest pismo Yalerie Taylor? Krótka pauza i odpowiedź: — Tak. — Może pan mieć całkowitą pewność w takich sprawach, jak pismo? Pauza i odpowiedź: — Nie. — Na ile jest pan tego pewny? Pauza i odpowiedź: — Na dziewięćdziesiąt procent. — Zdziwiłby się pan, gdyby to nie ona napisała ten list? Peters zastanowił się i komputer w jego mózgu rozważył nieprzewidzianą możliwość. — Tak. Zdziwiłbym się. — Dlaczego pan sądzi, że to ona go napisała? Peters zrobił krótki wykład na temat charakterystycznych dla pisma ludzkiego pętelek, haczyków i spiral, lecz Morse nie ustępował: — Można przecież podrobić list? — Oczywiście. — Ale ten list nie został podrobiony? Pauza i odpowiedź: — Sądzę, że napisała go właśnie ta osoba. — Przecież pismo zmienia się z czasem, a list napisano prawie identycznym jak to z zeszytów. Znów pauza i odpowiedź: — Każdy z nas pisze w charakterystyczny dla siebie sposób. Naturalnie, zmie- nia się nachylenie pisma oraz kilka innych właściwości, lecz styl zawsze łatwo rozpoznać. Zawiera informacje na temat charakteru jednostki. Peters zatrzymał się znowu, a Lewis odniósł wrażenie, że laborant cytuje pod- ręcznik grafologii. — Słyszałem, że po grecku słowo „charakter" znaczy „pismo" — stwierdził zadowolony z siebie Lewis. Morse zadał przedostatnie pytanie: — Gdyby występował pan jako ekspert w sądzie, mógłby pan orzec bez cienia wątpliwości, że to ona napisała? Krótka pauza i odpowiedź: — Powiedziałbym sędziom to samo, co panu — prawdopodobieństwo wynosi dziewięćdziesiąt procent. Morse odwrócił się do drzwi. — Mógłby pan przekonywująco podrobić jej pismo? Na kamiennej twarzy Petersa odmalował się słaby uśmiech i tym razem odpo- wiedział szybko: — Mam duże doświadczenie w tej dziedzinie. — Potrafiłby pan? Peters zastanowił się chwilę. — Tak. * * * Po powrocie do biura Morse opowiedział Lewisowi o wizycie w domu Phil- lipsona. — Nie lubi go pan za bardzo, prawda, sir? Morse poczuł się dotknięty. — Nie o to chodzi. Mam wrażenie, że nie jest ze mną szczery. To wszystko. — Wszyscy mamy coś do ukrycia, prawda, sir? — Hm — mruknął Morse, wpatrując się w okno. — Podsumujmy wszystko, czego dowiedzieliśmy się w sprawie Yalerie Tay- lor. Lewis usiadł wygodnie w fotelu, a Morse zamyślił się. — List został napisany przez Yalerie albo przez kogoś innego, zgoda? — W stosunku dziesięć do jednego na korzyść Yalerie. — Tak. Wiele świadczy na korzyść Yalerie. Jeśli Yalerie napisała ten list, to możemy przyjąć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że żyje, uciekła do Londynu i jest tam całkiem szczęśliwa, nie chce wracać do Kidlington, a my marnujemy czas. — Nie, jeśli ją znajdziemy. — Nie? Co zrobimy, jeśli ją znajdziemy? Zawleczemy siłą do mamusi i tatusia i powiemy, że była niegrzeczną dziewczynką? Jaki to ma sens? — Wyjaśnimy sprawę. — Jeśli ona napisała ten list, sprawa nie istnieje. Lewis postanowił podzielić się z przełożonym domysłem, który od poprzed- niego wieczora nie dawał mu spokoju. — Czy to, co zeznała pani Gibbs, wie pan — o dziewczynie w mieszkaniu Maguire'a —jest ważne? — Wątpię — odpowiedział Morse. — Nie sądzi pan, że to mogła być Yalerie? — Ciągle powtarzam, panie Lewis: ona nie żyje. Bez względu na to, co ten krętacz Peters wygaduje. A jeśli nie żyje, nie mogła napisać listu ani tym bardziej być w mieszkaniu Maguire'a. Lewis zamilkł. „Gdy szef sobie coś ubzdura, nie ma mocnych" — pomyślał. — Załóżmy, że list został sfałszowany. W takim razie napisał go ktoś, kto nadzwyczaj drobiazgowo i starannie skopiował jej pismo. Zgadza się? — Ale dlaczego ktoś miałby... — Zaraz do tego dojdę. Zastanówmy się, komu mogłoby zależeć na tym, aby- śmy myśleli, że Yalerie żyje? Istnieje tylko jedna odpowiedź na to pytanie: ktoś chce nas przekonać, że Yalerie Taylor ciągle żyje, ponieważ boi się, że śledztwo doprowadzi do wykrycia prawdy, panie Lewis, a prawda wygląda tak, że ktoś za- bił Yalerie Taylor. Myślę, że z nieznanej nam przyczyny ten ktoś zaczął się bardzo bać i napisał ten list, aby zbić nas, a właściwie Ainleya, z tropu. Lewis poczuł, że nie uzupełni tak pokrętnej hipotezy, więc Morse mówił dalej. — Choć z drugiej strony jest jeszcze inna możliwość. Autor listu mógł kiero- wać się dokładnie przeciwnymi motywami — mianowicie chciał naprowadzić nas na ślad. Jeżeli się zastanowić, dużo by przemawiało za takim wnioskiem. Ainley ciągle pracował nad sprawą, ale nieoficjalnie. I kiedy zginął, gdyby nie ten list, sprawa zostałaby nie rozwiązana i w końcu by o niej zapomniano. Ale list nad- szedł i co się stało? Wezwał mnie Strange. Kazał przejąć sprawę i zbadać wszystko na nowo — tym razem oficjalnie. Właśnie to teraz robimy. Pójdźmy więc dalej. Komu mogło zależeć, aby policja znowu zajęła się tą sprawą? Na pewno nie mor- dercy — to oczywiste. Komu wiec? Naturalnie, rodzicom. Mogli pomyśleć, że policja zbyt opieszale prowadzi sprawę ich córki. Lewis spojrzał zdumiony. — Pan poważnie myśli, że Taylorowie napisali ten list? — Nigdy nie przyszło to panu do głowy? — zapytał Morse. — Nie. — A widzi pan, powinno. Kto lepiej od rodziców zna pismo swojej córki? Ale jest inna możliwość: list mógł podrobić ktoś, kto wiedział, że Yalerie została zamordowana, kto zna mordercę i chce go pociągnąć do odpowiedzialności. — Ale dlaczego... — Moment. Załóżmy... ktoś wiedział, że Ainley jest bliski prawdy i może nawet pomagał mu w jakiś sposób. Co się dzieje dalej? Tragedia. Ainley ginie i wszystko wraca do punktu wyjścia. Niech pan spojrzy na to w ten sposób. Za- łóżmy, że tamtego poniedziałku, gdy Ainley pojechał do Londynu, rzeczywiście znalazł Yalerie Taylor żywą i tajemnica się wydała. Następnego dnia dziewczyna pisze do rodziców — nie ma sensu ukrywać prawdy. Jeśli sama im nie powie, zrobi to Ainley. — Wszystko pasuje, sir. — Tak, ale można przyjąć inną wersję. Ainley nie znalazł Yalerie — a przy- puszczam, że jej nie znalazł — ale natknął się na coś nieprzewidzianego. Bo niech pan nie zapomina, że coś skłoniło go do wyjazdu. Może nigdy się nie dowiemy, co to było, ale nie zapominajmy, że Ainley był coraz bliżej prawdy. Gdy zginął, komuś bardzo zależało, ażeby śledztwo było kontynuowane. I oto dzień po śmier- ci Ainleya pojawia się list. Ktoś napisał go właśnie dlatego, że Yalerie Taylor nie żyje i spowodował wznowienie śledztwa. Lewis poczuł, że nie nadąża za tokiem rozumowania Morse'a. — Nie wszystko rozumiem, sir. Pan wciąż zakłada, że to nie ona napisała list. Jeśli wiec to, co mówi Peters, jest... Do gabinetu weszła ładna, młoda policjantka i wręczyła Morse'owi teczkę do akt w kolorze skóry. — Nadinspektor Strange mówi, że to może pana zainteresować. Sprawdzono odciski — bez rezultatów. Morse otworzył teczkę. Wewnątrz znajdowała się tania, otwarta już, brązowa koperta, która została nadana poprzedniego dnia w centrum Londynu i zaadreso- wana na posterunek przy Thames Yalley. List napisano na białym papierze w linię. „Drogi Panie! Słyszałam, że próbuje mnie Pan odnaleźć, ale ja tego nie chcę, bo nie mam zamiaru wracać do domu. Z poważaniem Yalerie Taylor". Podał list Lewisowi. — Nasza Yalerie nie należy do wygadanych. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer laboratorium. Odniósł wrażenie, że po drugiej stronie linii zgłosił się kom- puter. Rozdział 11 Wszystkie kobiety stają się takie, jak ich matki. To ich tragedia. (Oscar Wilde) Po raz drugi w ciągu doby Morse przyglądał się fotografii nieco uważniej niż zwykle. Zostawił Lewisa w biurze, poleciwszy mu przeprowadzić kilka rozmów telefonicznych, a sam stał, podpierając się pod boki i przypatrywał się młodej dziewczynie, która spoglądała z fotografii wiszącej na ścianie pokoju gościnne- go. Zgrabna, czarnowłosa. Oczy ośmieliłyby niejednego wstydliwego, a figura zdawała się obiecywać, że będzie wspaniale, jeśli odpowie na zachętę. Była nad- zwyczaj atrakcyjną dziewczyną i Morse, tak jak władcy Troi, gdy po raz pierwszy spojrzeli na Helenę, nie dziwił się wcale, że przysparzała tylu problemów. — Bardzo ładna dziewczyna z pani córki. Pani Taylor zaczerwieniła się i spojrzała na zdjęcie. — To nie Yalerie — odpowiedziała. — To ja. Morse odwrócił się ze zdumieniem. — Naprawdę? Nie wiedziałem, że jesteście takie podobne. Nie chciałem... — Byłam kiedyś ładna. Miałam wtedy siedemnaście lat — ponad dwadzieścia lat temu. Tak dawno... Morse przyglądał się jej, gdy mówiła. W biodrach nie była już taka szczupła, a na nogach, choć były nadal zgrabne, widać było żylaki. Lecz najbardziej zmieni- ła się twarz, postarzałe rysy tu i ówdzie zasłonięte były opadającymi kosmykami siwych włosów. Miała pożółkłe zęby, a skóra szyi nie była już tak gładka. Ale ciągle miała w sobie to coś... „Mężczyźni są w lepszej sytuacji" — pomyślał. Nie starzeją się w tak widoczny sposób. Na niskim kredensie przy ścianie, po prawej stronie, stała elegancka, porcelanowa waza o delikatnym kształcie. Mor- se'owi wydała się obca i niestosowna w skromnie umeblowanym pokoju. Ścią- gnął brwi i wpatrywał się nieruchomo. Około pół godziny rozmawiali o Yalerie. Ale pani Taylor niewiele mogła dodać do tego, co tyle razy mówiła. Przywoły- wała wydarzenia tamtego dnia jak zdenerwowany, dobrze wyuczony maturzysta na egzaminie z historii. Jej reakcja nie zdziwiła Morse'a. Ostatecznie —jak po- przedniego dnia powiedział Phillipson — był to ważny dzień. Zapytał, jak się jej powodzi. Odrzekła, że podjęła pracę w sieci domów towarowych Cash and Carry. Pracuje przed południem, układając towar na półkach. Męcząca praca, ciągle na nogach, ale to lepsze niż siedzenie w domu, a poza tym przyjemnie mieć trochę własnych pieniędzy. Morse chciał już zapytać, ile wydaje na alkohol i papierosy, ale przypomniał sobie, że musi zadać ważne pytanie. — Będzie się pani gniewała, pani Taylor, jeśli zadam kilka osobistych pytań? — Niech pan pyta. Zagłębiła się w purpurowej kanapie i drżącą ręką zapaliła następnego papiero- sa. Dopiero teraz Morse uświadomił sobie to, czego wcześniej nie potrafił nazwać. W sposobie, w jaki siedziała z lekko rozchylonymi nogami, a przede wszystkim w jej oczach widział nie wypowiedzianą zachętę. Była wciąż bardzo zmysłowa. Wziął głęboki oddech. — Wie pani, że Yalerie była w ciąży, gdy zniknęła? Pani Taylor szeroko otwo- rzyła oczy. — Nieprawda! Jestem jej matką, rozumie pan? Ktokolwiek to panu powie- dział, jest nędznym kłamcą. Ton jej głosu zaostrzył się i stał się bardziej pospolity. Z trudem opanowa- ła płacz, a Morse zamyślił się: mąż daleko, długie, samotne dni i córka jedynie w porze obiadowej — i na dodatek ucząca się w ostatniej klasie. Nie chciał za- dawać następnego pytania. Było jeszcze bardziej osobiste. To uderzyło go, gdy po raz pierwszy wziął do ręki „Dodatek Ilustrowany": karty gratulacyjne z oka- zji osiemnastej rocznicy ślubu. Yalerie miała wówczas dwadzieścia lat. Głęboko wciągnął powietrze. — Yalerie jest dzieckiem pani męża? Pytanie trafiło w sedno. Pani Taylor odwróciła wzrok. — Nie. Urodziłam ją, zanim poznałam George'a. — Rozumiem — powiedział dyskretnie Morse. W drzwiach odwróciła się. — Zamierza, pan rozmawiać z moim mężem? Morse skinął głową. — To nie moja sprawa, o co będzie go pan pytał, ale... proszę — niech pan nic o tym nie wspomina... o co mnie pan przed chwilą zapytał. Był dla niej jak ojciec, choć miał do mnie żal, gdyśmy się pobrali. Rozumie pan... nie mamy innych dzieci. To go zawsze bolało i nie chciałabym rozdrapywać starych ran. Jest dla mnie dobry. Zawsze był taki. Wymawiała słowa nadzwyczaj ciepło i Morse dostrzegł w jej twarzy ślady dawnej piękności. Usłyszał swoje przyrzeczenie, że nie będzie poruszał z mę- żem pani Taylor tego tematu. Wciąż nie dawało mu spokoju pytanie, kto jest oj- cem Yalerie i czy ta informacja mogłaby okazać się pożyteczna dla sprawy. Pod warunkiem, że ktoś to w ogóle wiedział, nie wyłączając matki Yalerie. Wycho- dząc z domu, Morse zastanawiał się nad czymś jeszcze. Dostrzegł coś dziwnego w zachowaniu pani Taylor. Jej zdenerwowanie przekraczało nieznacznie naturalną nerwowość, z jaką zwykle przyjmuje się nieznajomego, choćby był policjantem. Było to coś więcej niż wyraz twarzy sekretarki, która z zakłopotaniem schowa- ła osobisty drobiazg, gdy inspektor wszedł do jej pokoju. Czy podczas rozmowy z panią Taylor ktoś był w mieszkaniu? Pomyślał, że tak. W jednej chwili obrócił się na pięcie i spojrzał na dom, który przed minutą opuścił. Dostrzegł niewyraźną sylwetkę w oknie na pierwszym piętrze. Tajemnicza osoba pospiesznie opuściła zasłonę i usunęła się w głąb pokoju. Zasłona znieruchomiała i wszelki ślad życia przepadł. Na ligustrowym żywopłocie usiadł bielinek kapustnik. Za chwilę także i on przepadł w ciemnościach. Rozdział 12 Nawet wieko kubła do śmieci podnosi się automatycznie i mógłbyś wrzucić ciało na oczach wszystkich. (D. J. Enright, ,JVo Offence: Berlin") Jadąc wzdłuż Woodstock Road do Oxfordu, Morse pomyślał, że choć niejed- no widział już w życiu, nie był jeszcze na wysypisku śmieci. Gdy wjechał na Walton Street i zwolnił, aby przecisnąć się przez wąskie uliczki, które prowadzi- ły do Jerycho, był pewny kierunku. Minął Aristotle Lane, skręcił w Walton Well Road i przejechał po garbatym moście nad kanałem. Przed otwartą bramą zatrzy- mał lancię i dostrzegł napis: „Nieupoważnionym pojazdom zakazuje się wjazdu. Naruszenie zakazu spowoduje sankcje prawne". U dołu widniał podpis urzędni- ka o groźnie brzmiącym tytule: „Naczelnik i Szeryf Portu Meadow". Morse, po- nieważ uznał siebie za uprawnionego, postanowił wjechać, choć w głębi duszy miał nadzieję, że ktoś go zatrzyma. Nikt jednak się nie pojawił i Morse powo- li jechał po betonowym trakcie. Z prawej strony miał wąski pas drzew, a z lewej otwarte przestrzenie Portu Meadow. Zanim dotarł do miejsca, gdzie wysoka drew- niana brama blokowała dalszą jazdę, zmuszony był dwukrotnie zjechać na trawę i ustąpić jadącym z przeciwka ciężarówkom. Zostawił samochód przed bramą i poszedł pieszo. Nowy napis odradzał dotykania odpadów złożonych na hałdach, ponieważ „zostały spryskane trującymi środkami owadobójczymi". Morse uszedł około dwustu jardów, zanim zobaczył pierwsze góry śmieci. Twarda powierzch- nia, po której stąpał, była czysta i płaska, pokryta wgłębieniami po gąsienicach buldożerów i spychaczy. Gdzieniegdzie niedokładnie wyprasowany wór foliowy zdradzał pogrzebane pod stopami tysiące ton odpadów. Niewątpliwie wkrótce na nowo zakwitną tu trawy i krzewy, zwierzęta powrócą na dawne terytoria i będą czmychać w żywopłoty między paprocie i dzikie kwiaty. A później ludzie przy- jadą na weekend, będą rozrzucać śmieci i proces zacznie się od początku. By- ły chwile, gdy homo sapiens wydawał się Morse'owi najgłupszym z gatunków. Jedyną oznaką życia pustkowia była mała chatka z fałdowanej blachy, niegdyś zapewne zielonej, obecnie pogiętej i zardzewiałej. Morse skierował się tam, bo- wiem dostrzegł niewiarygodnie umorusanego robotnika, który przywoływał go ręką. Dwie sroki i złowieszczo kracząca wrona ociężale wzbiły się w powietrze i usiadły na stosie odpadów dwieście jardów dalej. Morse znalazł się w samym środku gigantycznego śmietniska. Wokoło walały się puszki po pepsi i coca-coli, rękawiczki kuchenne, zwoje zardzewiałego drutu, pojemniki po płynie do my- cia naczyń, kawałki połamanej tarczy do gry w strzałki, kartony po biszkoptach, znoszone buty, kuchenne bojlery i stare fotele samochodowe. Morse opędzał ręką duże muchy, które krążyły wokół jego głowy, i z ulgą stwierdził, że ma jeszcze papierosa. Zmięte pudełko rzucił na ziemię. Tu można śmiecić. George Taylor stał obok żółtego buldożera i przekrzykując ryk silnika, wska- zywał kierowcy wielki kopiec z ziemi i kamieni, usypany wzdłuż hałdy na kształt wału obronnego. Morse spróbował wyobrazić sobie archeologa, któremu za tysiąc lat zechce się badać styl życia dwudziestowiecznego człowieka i ze współczuciem myślał o nędznych szczątkach, jakie mógłby znaleźć. George był mocno zbudowanym mężczyzną, niezbyt może inteligentnym, ale, jak go ocenił Morse, uczciwym i dość sympatycznym. Gdy usiadł na dziesięcio- galonowej beczce po parafinie, Morse, który nie chciał spocząć obok, pomyślał, że spodnie pana Taylora, doskonale zaimpregnowane brudem, są najlepszą ochro- ną przed środkami owadobójczymi. Zaczęli rozmawiać, a Morse stworzył sobie obraz tego, co każdego wieczora musiało rozgrywać się w domu Taylorów: po szóstej wraca George, brudny i zmęczony; pani Taylor gotuje kolację i zmywa na- czynia. Yalerie? Co pan Taylor wiedział o własnej córce? Od czasu do czasu brała na siebie minimum obowiązków domowych? Może. W każdym razie były to trzy całkowicie sobie obce osoby, mieszkające pod tym samym dachem. Łączyła je przynależność do uwielbianej przez socjologów „podstawowej komórki społecz- nej" — rodziny. Morse zapytał o Yalerie, jej życie w domu, w szkole, przyjaciół, co lubiła, a czego nie — ale niewiele dowiedział się nowego. — Czy przyszło panu do głowy, że Yalerie mogła uciec z domu, bo spodzie- wała się dziecka? George powoli zapalił woodbine'a i zapatrzył się w okruchy rozbitej szklanki. — Różne myśli krążą człowiekowi po głowie, gdy coś takiego się zdarzy. Nawet jako mała dziewczynka przychodziła późno do domu. Niczego nie można wykluczyć — wie pan, jak to jest z dziećmi. Morse skinął głową. — Ma pan rodzinę, inspektorze? Morse zaprzeczył i podobnie jak George zapatrzył się w ziemię. — Zabawne. Czekałem na nią do późna i najgorsze myśli przychodziły mi do głowy, a gdy się w końcu zjawiała, byłem jednocześnie zły i szczęśliwy. Nie wiem, czy pan mnie rozumie. Morse pomyślał, że rozumie. I po raz pierwszy od czasu, gdy zajął się tą spra- wą, zrobiło mu się przykro. Zapragnął, aby Yalerie żyła. — Często późno wracała? George zawahał się. — Nie. W każdym razie do szesnastego roku życia. — A później? — Tak, przychodziła późno. Ale zawsze na nią czekałem. Morse jaśniej wyłożył swoją myśl: — Zdarzało się jej nie wracać na noc? — Nigdy. Było to kategoryczne stwierdzenie, ale Morse wątpił, czy jest zgodne z praw- dą. — O której godzinie przychodziła najpóźniej? Po północy? George smutno kiwnął głową. — Dużo po północy? — Czasami. — Kłóciliście się? — Żona potrafiła się zdenerwować. Ja zresztą też. — Często zdarzały się takie przypadki? — Nie, raz na parę tygodni. Mówiła, że idzie z przyjaciółmi na rywalkę albo coś w tym rodzaju. Potarł ręką nieogoloną brodę i potrząsnął głową. — Świat jest inny niż wtedy, kiedy byliśmy młodzi. Już go nie rozumiem. Pogrążyli się w myślach. George kopnął puszkę po coca-coli, która poturlała się kilka jardów dalej. — Dużo jej pan dawał kieszonkowego? — zapytał Morse. — Funta tygodniowo, czasami więcej. W weekendy pracowała przy kasie w supersamie. Zarobek wydawała głównie na ubrania — buty i tak dalej. Zawsze miała przy sobie parę groszy. Potężny buldożer wyrzucił łopatą kilka metrów sześciennych ziemi, która po- kryła cuchnącą masę odpadów, a następnie powoli obrócił się i zatrzymał za na- stępnym kopcem, pozostawiając po sobie sieć śladów, które Morse wcześniej za- uważył. I gdy błyszczące zęby szufli buldożera zanurzyły się w kruchej ziemi, w umyśle Morse'a pojawiła się pewna myśl. Ale George znowu zaczął mówić. — Ten inspektor, który zginął, był u mnie kilka tygodni przed śmiercią. Morse znieruchomiał i wstrzymał oddech, jak gdyby najmniejszy ruch mógł sprawić, że George nic więcej nie powie. — A czemuż to? — zapytał tonem tak niedbałym, jakby chodziło tylko o pod- trzymanie rozmowy. — To zabawne, inspektorze, ale pytał mnie o to samo, co pan: czy Yalerie spóźniała się do domu, czy nie zostawała na noc poza domem... Morse poczuł, że w żyłach krzepnie mu krew. Zaczynał domyślać się, co stało się feralnego dnia, gdy Ainley pojechał do Londynu. Po pochyłym podłożu wtoczyła się ciężarówka należąca do zakładu, gotowa opróżnić pękaty brzuch z nagromadzonych odpadów. George wstał. — Chyba nie dowiedział się pan wiele ode mnie, inspektorze. Morse potrzą- snął brudną dłonią o zrogowaciałej skórze i przygotował się do odejścia. — Inspektorze, czy ona żyje? Morse tylko spojrzał na niego. — Jest przecież ten list. Czuł, że odpowiedź na to pytanie nie jest prosta i patrzył smutno za odchodzą- cym w stronę ciężarówki Taylorem. Owszem, był list i tym razem Morse szczerze pragnął, aby się okazało, że Yalerie go napisała, ale... Stał nieruchomo i rozglądał się po wysypisku. „Chciałbyś być w takim miej- scu jak to, Morse, i tkwić tak do końca życia? — myślał. — A kiedy ktoś przyjdzie cię odwiedzić, chciałbyś zaproponować mu, bo nie masz nic innego, żeby usiadł na dziesięciogalonowej beczce po parafinie? Masz własny fotel obity czarną skó- rą, biały dywan i eleganckie biurko ze skandynawskiego dębu. Niektórzy mają w życiu więcej szczęścia niż inni". Gdy odchodził, żółty buldożer zanurzył żelazną łapę w jeszcze jednym kopcu ziemi. Niedługo przyjedzie tu spychacz i wyrówna glinianą powierzchnię niczym kucharz pokrywający ciasto lukrem. Rozdział 13 Nie ma lasu bez drzew (Przysłowie niemieckie) Lewis od dawna był w domu. Morse powrócił do biura i pomyślał, że sam naj- chętniej też poszedłby do domu. Wiele elementów mozaiki miał w garści, choć niektóre nie chciały nigdzie pasować. Ale będą, jeśli będzie miał czas wszystko na nowo przemyśleć. Zbyt wiele chaosu. Powinien odpocząć i nabrać dystansu do sprawy. Przyniósł z bufetu filiżankę kawy i usiadł za biurkiem. Ostentacyjnie odłożył notatki Lewisa i zostawił je na widocznym miejscu. Są w życiu ważniej- sze sprawy niż rodzina Taylorów — wyjaśnił sobie Morse, choć nie bardzo mógł sobie przypomnieć, jakie to sprawy. Przejrzał raporty o zamachach bombowych w ostatnim czasie, roli policji na festiwalach rockowych i wybrykach chuligań- skich po ostatnim meczu Oxford United na własnym stadionie. Znalazł kilka inte- resujących notatek. Podpisał się i wetknął akta do teczki z napisem „Załatwione". Kto będzie je po nim przeglądał, zrobi dokładnie to samo. Było za dużo raportów, a w miarę ich przybywania coraz mniej chciało sieje czytać. Będzie głosował za moratorium na wszystkie raporty przez następnych pięć lat. Spojrzał do kalenda- rza. Rano musi być w sądzie, więc najlepiej zrobi, jeśli pojedzie do domu i wy- prasuje koszulę. Była godzina osiemnasta dwadzieścia pięć i Morse poczuł głód. Ale i na to znajdzie się rada. Wstąpi do chińskiej restauracji i coś przekąsi. Już nakładał płaszcz i zastanawiał się, czy wybrać „King Prawns", czy też „Chicken Chop Suey", gdy zadzwonił telefon. — Pan Phillipson, sir. Łączyć? — usłyszał zmęczony głos telefonistki. — Jeszcze pan pracuje, inspektorze? — Właśnie wychodziłem — powiedział Morse ziewając. — Też mam dziś sporo pracy — stwierdził Phillipson. — Będzie wywiadówka i nie wiem, czy wrócę do domu przed dziesiątą. Morse pozostał niewzruszony, więc Phillipson ciągnął dalej: — Dzwonię, bo sprawdziłem konto w księgarni Blackwellsów — pamięta pan? Morse spojrzał w notatki Lewisa i dokończył za Phillipsona: — „... kupił za dwa i pół funta "Studia historiograficzne" Momigliana wyda- ne przez Weinfelda i Nicolsona". — Już pan to sprawdził, inspektorze? — Tak. — Nie ma sprawy. Pomyślałem po prostu, że przedzwonię i powiem, bo... — To miło z pana strony. Doceniam to. Dzwoni pan ze szkoły? — Tak, z mojego gabinetu. — Ma pan gdzieś numer pana Acuma? — Zaraz sprawdzę, inspektorze. Morse, trzymając słuchawkę przy uchu, przejrzał resztę notatek Lewisa. Nie ma jeszcze raportu Petersa na temat drugiego listu Yalerie. W ogóle nic ciekawe- go... Osoba mniej wyczulona prawdopodobnie w ogóle nie zwróciłaby na to uwagi, ale Morse usłyszał, że znów ktoś podsłuchuje rozmowę. Poza gabinetem dyrekto- ra. Morse zachodził w głowę, kto to taki. — Jest pan tam, inspektorze? Mam dwa numery do Acuma — służbowy i do- mowy. — Wezmę oba — powiedział Morse. Gdy odłożył słuchawkę, usiadł i zastanowił się. Jeśli Phillipson chce skorzy- stać z telefonu w swoim biurze, musi najpierw wykręcić 9, by wyjść na miasto i dopiero wykręcić numer. Gdy Morse odwiedził szkołę, zauważył instrukcję ob- sługi telefonu służbowego. Ale jeśli Morse chciałby zadzwonić do Phillipsona, nie dostanie połączenia, dopóki rozmowy nie połączy ktoś w centrali. Morse wątpił, ażeby pani Webb była potrzebna na spotkaniu z rodzicami. Odczekał kilka minut i zadzwonił. Brrr. Brrr. Ktoś podniósł słuchawkę. — Szkoła imienia Rogera Bacona, słucham. — Dyrektor? — zapytał niewinnie Morse. — Nie. Mówi Baines. Jestem zastępcą dyrektora. Czym mogę panu służyć? — Dobry wieczór, panie Baines. Właśnie chciałem z panem porozmawiać. Czy moglibyśmy się prędko spotkać? Chodzi ciągle o Yalerie Taylor. Być może mógłby mi pan pomóc. Morse dowiedział się, że Baines kończy prace za kwadrans dziesiąta i wtedy może przyjechać do kawiarni „Biały koń". Oczywiście, takich spraw nie warto odwlekać. Morse był zadowolony. Zapewne popadłby w samouwielbienie, gdyby widział minę Bainesa, gdy ów nakładał togę i wyszedł na spotkanie z rodzicami. * * * Nie było sensu wracać do domu i zamiast tego Morse udał się do służbowego bufetu, gdzie kupił „Telegraph". Zamówił kanapki z serem i pomidorami, zazna- czył dokładny czas na prawym marginesie ostatniej strony gazety i przeczytał pierwsze hasło poziome: „Przypiekany topi się". Na trzy litery. Uśmiechnął się do siebie. „BAINES" nie pasował — za dużo liter — wpisał więc „SER". Gdy wrócił do biura, czuł się w formie. Krzyżówkę rozwiązał w siedem i pół minuty, choć trudno zaprzeczyć, że w „Timesie" była znacznie trudniejsza. Mo- że sprawa Taylorów nie wydawałaby się taka zawikłana, gdyby umiał spojrzeć na nią inaczej. Baines miał rację — takich rzeczy nie należy odkładać. Gdyby po- trafił zdobyć się na bezstronne, obiektywne spojrzenie... To nie było takie proste. Usiadł wygodnie, zamknął oczy i ponad godzinę myślał intensywnie. Snuł różne domysły, całą masę domysłów, ale jasny obraz wciąż się wymykał. Gdy dwa lub trzy elementy pasowały do całości, inne się nie zgadzały. Jak składanie obrazu czystego nieba bez jednej chmurki, którą można by się pokierować. Przed dziewiątą rozbolała go głowa. „Zostaw to, odpocznij, zajmiesz się tym później. Tak jak przy krzyżówce — olśnienie następuje później. Przyjdzie na pew- no" — tłumaczył sobie. Sprawdził numer kierunkowy w książce telefonicznej i połączył się z Caernar- fon przez międzymiastową. W słuchawce zabrzmiał głos Acuma. Tak zwięźle, jak tylko potrafił, Morse wyłuszczył cel rozmowy, a Acum wyraził uprzejmie apro- batę i zrozumienie. Ależ tak, oczywiście. Pamięta Yalerie i dzień, gdy zniknęła. Wszystko pamięta doskonale. — Był pan jedną z ostatnich osób, które widziały Yalerie. — To bardzo możliwe. — Prowadził pan ostatnią lekcję, na której była. — Tak. — Wezwał ją pan po lekcji. — Ee... tak. Coś sobie przypominam. — A pamięta pan, dlaczego? — Jeśli się nie mylę, za tydzień miała zdawać egzamin z francuskiego, a jej prace domowe były, powiedzmy, nieszczególne. Zamierzałem z nią to omówić. Obawiam się, że i tak nie zdałaby tego egzaminu. — Chciał pan z nią porozmawiać? — Tak, to prawda. Niestety, stwierdziła, że bardzo się spieszy. — A powiedziała, dokąd? Tym razem odpowiedź nastąpiła natychmiast, co wytrąciło Morse'a z rytmu. — Mówiła, że musi zobaczyć się z dyrektorem. — Rozumiem. Jeszcze jeden element nie pasował do całości. — Dziękuję, panie Acum. Bardzo mi pan pomógł. Mam nadzieję, że nie prze- szkodziłem? — Nie, nie. Poprawiałem zeszyty. — A więc nie przeszkadzam. Dziękuję. — Nie ma za co. Jeśli miałby pan wątpliwości, proszę dzwonić. — Dziękuję, będę pamiętał. Morse długo siedział w bezruchu i zastanawiał się, czy nie powinien odwrócić obrazu nieba do góry nogami i układać elementy od dołu. Trudno, będzie mu- siał pojechać do domu, jak sobie obiecał. Rozwiązanie tej zagadki przypominało błądzenie po ciemnym lesie. Ale jeszcze nie mógł się wyłączyć. Miał spotkanie. * * * Baines pierwszy zjawił się w kawiarni i gdy zobaczył Morse'a, poszedł do baru kupić mu drinka. Wokół było pusto. Usiedli w rogu ze szklaneczkami dżinu. Baines miał na sobie tweedowy garnitur i szare spodnie. Był nieco otyły i ły- siał, ale nie wyglądał na naiwnego. Miał sprytne, ruchliwe oczka i Morse wy- obraził sobie, że uczniowie nie mają z nim łatwego życia. Mówił z pomocnym akcentem, a gdy słuchał, dłubał w nosie wskazującym palcem. Irytujące. Co zwykle działo się we wtorkowe popołudnia? Dlaczego nie sporządzono żadnej listy obecności? Czy Yalerie mogła wrócić tego popołudnia do szkoły i do- piero później zniknąć? Dlaczego wagarowanie było tak rozpowszechnione? Czy uczniowie mieli jakąś kryjówkę, do której mogli bezpiecznie uciec z zawodów sportowych? Ma pan papierosa? Baines słuchał raczej rozbawiony. Sam chętnie poradziłby uczniom, dokąd wiać z tych wariackich zawodów. To wina personelu. Nauczyciele gimnastyki są bandą próżniaków — bardziej leniwi niż uczniowie. Niektórych nie da się już zmienić. Poza tym w programie jest tyle różnych dyscyplin — szermierka, judo, tenis stołowy, lekkoatletyka, gra w palanta, koszykówka — cały ten ogólnorozwo- jowy nonsens. Wszędzie okropny bałagan, nikt nie wie, co ma robić, kiedy i gdzie. Dyscyplina trochę się poprawiła, gdy przybył nowy dyrektor, ale nie na długo. Baines dał do zrozumienia, że w porównaniu z jego doświadczeniem i zmysłem pedagogicznym, Phillipson musi się wiele nauczyć. Dokąd mogliby pójść waga- rowicze? Mnóstwo możliwości. Pewnego dnia zdybał sześciu palaczy w toalecie, gdy szkoła była pusta. Niektórzy po prostu idą do domu, a inni nie przychodzą wcale. Zresztą on i dyrektor mają wtorkowe popołudnia wolne. Dyrektor wyzna- czył wolne dni nauczycielom i pozwolił zachować wolne przedpołudnie lub po- południe. Ale nikogo nie obchodzi, jakie to utrudnienie dla wicedyrektora, który układa plan. Gdy mówił, Morse zastanawiał się, czy wciąż czuje niechęć do Phillipsona i czy rzuci koło ratunkowe tonącemu sternikowi. Zdradził, że wie o bezskutecz- nym kandydowaniu Bainesa na stanowisko dyrektora naczelnego. Baines potaki- wał. Miał pecha i to nie raz. Czuł, że nadaje się na to stanowisko, a Morse w duchu przyznawał mu rację. Co prawda był chciwy i egoistyczny —jak większość męż- czyzn — ale za to niezły fachowiec. Zapewne lubi władzę. Na razie, dopóki per- spektywy jej osiągnięcia były znikome, pozostawało mu śledzić potknięcia innych i po cichu cieszyć się cudzymi niepowodzeniami. Niemcy nazywają je Schaden- fruede. Czy Baines zająłby miejsce Phillipsona, gdyby ten musiał ustąpić? Pewnie tak. Ale czy Baines umyślnie prowokowałby taką sytuację? Być może teraz wła- śnie Morse posunął się zbyt daleko w ocenianiu ludzi przez pryzmat własnego egoizmu? Miał przed sobą przeciętnego człowieka, który otwarcie i z humorem mówił o życiu liceum ogólnokształcącego. — Uczył pan Yalerie? — zapytał Morse. Baines zachichotał. — Jeden rok — w pierwszej klasie. Nie odróżniała trapezu od trampoliny. Morse także się uśmiechnął. — Lubił j ą pan? Było to poważne pytanie i w oczach Bainesa znowu pojawił się spryt. — Była w porządku. Odpowiedź zabrzmiała dziwnie i Baines to wyczuł. Natychmiast zaczął się rozwodzić na temat zdolności Yalerie, czy też raczej ich braku i zręcznie zmienił temat, opowiadając historyjkę o egzaminie pierwszoklasistów, którzy przelitero- wali słowo „równoramienny" na czterdzieści dwa różne sposoby. — Znał pan matkę Yalerie? — Owszem. — Wstał i zaproponował kwartę piwa. Morse poczuł, że rozmowa nie bez woli jednej ze stron zaczyna tracić wątek i miał ochotę wyjść. Nie zrobił tego. Musiał poprosić Bainesa o przysługę raczej delikatnej natury. * * * Tej nocy Morse spał źle. Męczyły go niespokojne sny, kaszlał i przewracał się z boku na bok. W jego głowie karuzela zataczała coraz szybsze kręgi, obudził się więc o trzeciej i zaparzył kawę. Gdy wrócił do pokoju, zostawił zapalone świa- tło i położył się. Zamknął oczy. Starał się skoncentrować rozbiegany wzrok na wyimaginowanym punkcie trzy cale nad linią nosa. Po jakimś czasie wirowanie ustało. Przyśniła mu się piękna dziewczyna, która powolnym ruchem zdjęła bluz- kę i kołysząc zmysłowo biodrami, odpięła zamek, by ściągnąć spódnicę. A kiedy zbliżyła do twarzy długie, smukłe palce i zdjęła maskę, zobaczył twarz Yalerie Taylor. Rozdział 14 Albowiem i ja podlegam władzy (Ewangelia św. Mateusza, 8,7) Z Morsem dało się pracować. To prawda, dziwny z niego człowiek, dawno powinien był się ożenić, każdy tak mówił. Ale można było wytrzymać. Już wcze- śniej współpraca z nim układała się nieźle. Czasami szef potrafił zachowywać się całkiem normalnie, ale w każdej sprawie doszukiwał się Bóg wie czego, a Le- wis, który tyle lat pracował w policji, wiedział, że większość przestępstw bierze się z pospolitych, brudnych motywów i naprawdę niewielu przestępców obmyśla skomplikowany plan działania, a dopiero później przystępują do jego realizacji. Morse wszystkim przypisywał takie zdolności. W jego umyśle każdy fakt musiał łączyć się w łańcuch przyczynowo-skutkowy z innymi, a to daje nieskończone możliwości różnych interpretacji. Ten wielki człowiek nie był w stanie skojarzyć kilku podstawowych faktów i wyciągnąć prostych wniosków. Najlepszym przy- kładem były listy Yalerie. Peters powiedział, że pierwszy prawie na pewno został przez nią napisany. Dlaczego więc nie założyć, że właśnie tak było? Morse wolał wierzyć, iż list został podrobiony, bo to lepiej pasowało do jego bezpodstawnych hipotez, opartych na równie absurdalnych założeniach. Poza tym był jeszcze dru- gi list. Na jego temat Morse wolał milczeć. Dostał nauczkę? Nawet gdyby musiał przyjąć, że obydwa napisała Yalerie, nigdy nie przyjdzie mu do głowy, że po pro- stu miała dość domu i szkoły i najnormalniej w świecie zwiała, jak setki nastolatek każdego roku. Czemu akurat nie ona? Takie rozwiązanie wydawało się Morse'owi za proste. Wówczas nie mógłby popisać się intelektem. Wykazać się. Lewis zapragnął pojechać do Londynu i zacząć działać na własną rękę. Może by coś znalazł. W końcu Ainley — tak przynajmniej twierdził Morse — coś od- krył. Ale to tylko domysły szefa. Nie ma żadnego dowodu. Wydaje się bardziej prawdopodobne, że Ainley utknął w martwym punkcie. Jeśli zginąłby tego dnia, kiedy coś znalazł, wówczas po dwóch latach śledztwa trudno by uznać wypadek za zbieg okoliczności. Morse przymykał oczy na wszelkie nieprawdopodobień- stwa. Poszedł do stołówki na herbatę i usiadł przy stoliku z posterunkowym Dick- sonem. — Wykryliście już mordercę, sierżancie? — Jakiego mordercę? Dickson zaśmiał się od ucha do ucha. — Nie próbujcie mi wmówić, że Morse'owi kazali szukać zaginionych dziew- czynek, bo nie uwierzę. Dalej, sierżancie, puśćcie farbę! — Nie mam czego puszczać! — odpowiedział Lewis. — Ależ, co wy! Ja też jej szukałem, wiem coś na ten temat. Przetrząsnęliśmy wszystko, nawet wyciągaliśmy rezerwuary. — I nie znaleźliście zwłok. A jeśli nie ma zwłok, kochany panie Dickson, nie ma także morderstwa — ani tym bardziej mordercy. Zgoda? — Ale... ale Ainley twierdził, że ktoś ją ukatrupił. — Cóż, zawsze istnieje taka możliwość, ale... Słuchajcie, Dickson. — Lewis obrócił się na krześle przodem do posterunkowego. — Mordujecie kogoś, zgoda? Co dalej? Macie problem z ciałem? Powiedzcie mi, jak się go pozbyć. Słucham. — No... jest tysiąc różnych sposobów. — Na przykład. — Na przykład... no, są rezerwuary. — Przecież wyciągaliście je. Dickson spojrzał z lekką pogardą. — Miałem na myśli duże zbiorniki na wodę. Nie tak prosto je sprawdzić. — Co jeszcze? — Piec w szkolnej kotłowni. Jeżeliby ją tam wsadzili, ho, ho! Niewiele zosta- łoby śladów. — Kotłownia była zamknięta. — Gdzie tam! Wszyscy myślą, że jest zamknięta, ale przecież ktoś ma klucz. — Wątpię, panie Dickson. — Nie mogli jej po prostu zakopać? Przecież ofiarom to właśnie najczęściej się zdarza. — Dicksona tak rozbawił własny dowcip, że Lewisowi pozostało tylko wstać i wyjść ze stołówki. Wrócił do biura i usiadł naprzeciwko pustego fotela. Jednak praca z Morsem nie należała do najłatwiejszych... Pomyślał o Ainleyu. On nie wiedział o listach. Gdyby wiedział... Lewis za- myślił się. Dlaczego, u licha, Morse tak mało zajmował się tymi listami? Powinni teraz być w Londynie, a nie siedzieć na tyłkach w Kidlington. Morse powtarzał, że tworzą zespół. Ale to nie była prawda. Czasami szef poklepał go po ramieniu, ale w zasadzie sierżant tylko wykonywał rozkazy. Nie, nie buntuje się. Chciał- by pojechać do Londynu i spróbować na własną rękę. Może to zaproponować? Czemu nie? Czemu nie, do licha? A jeśliby znalazł Yalerie i udowodnił, że szef się mylił? Nie chce, rzecz jasna, zawstydzić szefa, jedynie trochę utrzeć mu nosa. Lewis nie cierpiał nadmiernej ambicji. Zauważył, że Morse przeczytał jego notatki. Miał satysfakcję. Szef musiał wpaść do biura po wizycie u Taylorów. Ciekawe, czego dowiedział się podczas dwu ostatnich wizyt. Zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał głos Petersa: — Niech pan powie inspektorowi Morse'owi, że ekspertyza wypadła tak jak poprzednio. Inne pióro, papier, podobnie koperta i znaczek, ale werdykt ten sam. — Yalerie napisała ten list? Krótka pauza. — Powiedziałem tylko, że wynik jest identyczny. — Takie samo prawdopodobieństwo? — Podobny stopień prawdopodobieństwa. Lewis podziękował i postanowił natychmiast przekazać informację. Miał obo- wiązek dzwonić do Morse'a, gdy dowie się czegoś ważnego. To chyba wystarcza- jąco ważne? Przy okazji wspomni o swoim pomyśle. Łatwiej przez telefon... Dowiedział się, że Morse czeka, by złożyć zeznania jako świadek, ale wkrótce będzie wolny i zadzwoni. Telefon odezwał się za godzinę. — O co chodzi, Lewis? Znalazł pan ciało? — Nie, sir, ale dzwonił Peters. — Tak? — w głosie Morse'a pojawiła się nutka zainteresowania. — Czego tym razem chciał ten nudziarz? Lewis przekazał wiadomość i zdziwiła go obojętność inspektora. — Zrozumiałem, dziękuję. Niech pan posłucha, okropnie dzisiaj spałem i chciałbym to nadrobić. Dopilnuje pan moich spraw? Lewis odniósł wrażenie, ze szef stracił zainteresowanie śledztwem. Trudno się dziwić: chciał na siłę odkryć morderstwo, a gdy się nie udało i zrozumiał swo- ją pomyłkę, postanowił iść do łóżka. Przyszła najważniejsza chwila, żeby wspo- mnieć o swoim pomyśle: — Właśnie zastanawiałem się, sir... Nie sądzi pan, że powinienem pojechać do Londynu? Trochę bym się rozejrzał, porozmawiał... Morse przerwał mu gwałtownie: — O czym ty mówisz, człowieku? Jeżeli chcesz ze mną pracować, wbij so- bie w końcu do tej zakutej pały, że Yalerie Taylor nie ma ani w Londynie, ani w jakimkolwiek innym miejscu. Zrozumiałeś? Ona jest martwa. Linia telefoniczna także zamarła. Lewis wyszedł z biura i zatrzasnął drzwi. W stołówce był Dickson. Zawsze przesiadywał w stołówce. — Złapał pan tego mordercę, sierżancie? — Nie — warknął Lewis. — Ani ja, ani cholerny inspektor Morse. Usiadł samotnie w najciemniejszym kącie sali i z gniewem sączył kawę. Rozdział 15 To dziwna rzecz, Sam, że niektórzy ludzie kłócą się przez cały tydzień tylko dlatego, że ich ścieżki rozchodzą się w niedzielę. (George Farąuhar) Upalne babie lato dobiegało końca. W piątek wieczorem na najbliższy week- end zapowiedziano pogodę zmienną z możliwością ciągłych opadów oraz silnego wiatru. Sobota była wyraźnie chłodniejsza, nad północną część Oxfordshire nad- ciągały z zachodu ciemne chmury. Późnym wieczorem przedstawiono w telewizji mapę Wysp Brytyjskich, która prawie całkowicie pokryta była siecią koncentrycz- nych linii z epicentrum gdzieś nad Birmingham. Minorowym tonem prognostyk zapowiedział fronty niskiego ciśnienia. Niedziela była zimna i wietrzna; chociaż zapowiadane burze jeszcze się nie pojawiły, o dziewiątej rano na ulicach panował zadziwiająco mały ruch. Nieliczni przechodnie przemykali szybko jak w niemym filmie. Z Carfax w centrum Oxfordu Queen Street prowadzi na północ i wkrótce zmienia nazwę na Park End Street. Po lewej stronie, naprzeciwko dworca kole- jowego odchodzi od niej Kempis Street, przy której stoi rząd starych willi. Pięć po dziewiątej. Drzwi willi otwierają się, wychodzi mężczyzna. Zbliża, się do końca ulicy. Otwiera szarozielone, dawno spłowiałe drzwi garażu i wyprowa- dza samochód. Wóz ma wyblakły, ciemny kolor, chrom na zderzakach dawno już zardzewiał. Najwyższy czas zmienić samochód i rzeczywiście mężczyzna zebrał już odpowiednią sumę. Jedzie w kierunku St. Giles i dalej wzdłuż Woodstock Road. Byłoby prościej, gdyby pojechał przez Banbury Road, ale woli ominąć tę ulicę. Przy końcu Woodstock Road skręca w prawo i jedzie po obwodnicy trzy- sta lub czterysta jardów, a następnie zawraca w lewo na rondo kończące Banbury Road. Tutaj zwiększa szybkość do czterdziestu pięciu mil na godzinę, wyjeżdża z Oxfordu i wzdłuż niewysokiego wzgórza kieruje się do Kidlington. Tam parkuje samochód na chodniku w odległości pięciu minut od Liceum Ogólnokształcącego imienia Rogera Bacona. To dziwna decyzja, a nawet więcej: niezrozumiała.. Idzie szybkim krokiem, spuściwszy na oczy rondo filcowego kapelusza i szczelnie owi- nąwszy się grubym, ciemnym prochowcem. Wchodzi na dróżkę prowadzącą pod górę i mija matą chatkę., w której kierownik budowy nadzoruje nigdy nie kończą- ce się prace: remonty starych i dobudowywanie nowych pomieszczeń. Możliwie najkrótszą drogą przechodzi przez kompleks przybudówek, w których uczniowie wprowadzani są w tajemnice nauk ścisłych i humanistycznych. Uważnie rozgląda się wokół, nie widzi nikogo. Idzie przez pokryte czarnym asfaltem boisko w stronę dwupiętrowego budynku administracji. Drzwi wejściowe są zamknięte, ale on ma klucz. Otwiera je i ostrożnie wchodzi do środka. Znajome korytarze są zadziwia- jąco ciche i głuche. Jego kroki rozbrzmiewają echem, a zapach lakieru przenosi go w dawne czasy. Jeszcze raz rozgląda się i wchodzi na schody. Drzwi sekretariatu są zamknięte, ale i te otworzy. Wchodzi, zamyka drzwi. Idzie do gabinetu dyrekto- ra. Drzwi — znowu zamknięte, lecz to nie jest przeszkodą. Wchodzi i czuje nagły lęk, ale nie ma powodów się bać. Podchodzi do szafki z dokumentami, otwiera ją i wyjmuje teczkę z napisem: „Mianowanie nowych członków rady". Szybko przegląda zawartość, po czym odkłada teczkę na miejsce. Bierze drugą, potem jeszcze inną. W końcu znajduje to, czego szukał. Arkusz papieru, którego wcze- śniej nie widział. Dokumentnie zawiera żadnych niespodzianek, ponieważ znał jego treść. W gabinecie włącza kserokopiarkę. Zrobienie dwóch odbitek, choć proszono o jedną, zabiera mu niecałe trzydzieści sekund. Starannie odkłada ory- ginał na miejsce i zamyka szafkę. Otwiera drzwi gabinetu oraz drzwi zewnętrzne, zamyka je za sobą i schodzi po schodach. Ukradkiem zerka na zegarek: za pięć dziesiąta. Gdy opuszcza budynek, w zasięgu wzroku nie ma nikogo. Na szczęście. Nie zauważony schodzi po schodkach. Na chodniku mężczyzna ciągnie małego białego pieska, opóźniając w ten sposób czynności fizjologiczne zwierzaka. * * * Tego samego ranka Sheila Phillipson zbiera spady pod jabłoniami. Będzie mu- siała powiedzieć Donaldowi, żeby przyciął trawę, bp pomimo upałów znowu się rozrosła, a zbliża się deszcz. Może nie wspominać mu o tym? Ostatnio był rozdrażniony i chciał już zre- zygnować z pracy w związku z tą dziewczyną. Chociaż to do niego niepodobne. Dotychczas dziwiła się raczej temperamentowi i odpowiedzialności, z jaką brał na siebie obowiązki dyrektora. To do niego niepodobne. Nigdy tak łatwo się nie poddawał. Coś przed nią ukrywa! Sheila stoi z koszykiem jabłek i rozgląda się po ogrodzie. Wysoki żywopłot daje tyle intymności, odgranicza od jezdni. Krzewy, krzaki i różnobarwne kwiaty pachną tak cudownie. Aż wierzyć się nie chce, jakie to piękne. A im bardziej to podziwia, tym bardziej się boi wszystko stracić. Tak bardzo chciała zachować ten ogród takim, jaki jest! I gdy tak stoi pod konarami uginającymi się od jabłek, jej twarz nabiera zdecydowania. Zatrzyma ten ogród dla Donalda, dla dzieci, dla siebie. Nie da go sobie wydrzeć! Podchodzi Donald i mówi, że zetnie trawę i usłyszawszy o jabłeczniku przy- gotowanym na obiad, składa na policzku żony figlarny pocałunek. Może jej obawy są nieuzasadnione? W południe wołowina i placek są już w piekarniku, a Sheila przygotowuje sa- łatkę warzywną i obserwuje męża ścinającego trawnik. Tym razem połacie ściętej trawy nie są tak równe jak poprzednio i nagle Sheila zaczyna walić pięściami w szybę, krzycząc histerycznie: — Donald, na miłość... Niewiele brakowało, a najechałby kosiarką na przewód elektryczny! Czytała o chłopcu, który w ten sposób zabił się zaledwie tydzień temu. * * * Tego samego ranka do Lonsdale College przybyła wysłanniczka kuratora. Zro- biła to bez entuzjazmu, bowiem uważała, że odbywa się zdecydowanie za dużo konferencji, i nie wierzyła, aby zebranie na temat reformy nauczania francuskie- go w szkołach średnich miało tak poprawić obecną sytuację, by angielskie dzieci zaczęły uczyć się obcych języków. Tyle konferencji przed listopadową sesją sądo- wą! Jest jednak kobietą obowiązkową i wszystko przygotowała na wieczór: listę uczestników, program dwu następnych dni, listy obecności oraz menu na wieczo- rowy bankiet. Pozostało tylko wypisać wizytówki uczestników, dlatego wzięła ar- kusz jasnej tektury, czarny flamaster i zaczęta kaligrafować nazwiska oraz nazwy macierzystych szkół delegatów. Zajęło jej to niewiele czasu. Teraz należało wy- ciąć równe prostokąty z nazwiskami i wsunąć każdy z nich do małej, celuloidowej wkładki: pan J. Abbott z Królewskiego Liceum Ogólnokształcącego w Chelms- ford, panna P. Ackroyd z collegu technicznego w High Wycombe, pan D. Acum z Miejskiej Szkoły w Caernarfon... i tak dalej, aż do końca listy. Skończyła pracę przed południem, zebrała wizytówki, przybory do pisania i przeszła do sali konferencyjnej, gdzie o wpół do siódmej zasiądzie za stołem konferencyjnym, by przywitać delegatów. To akurat lubiła; do czasu rozpoczęcia sesji zdąży się pięknie uczesać, a na piersi u dumą zawiesi wizytówkę z imieniem własnej szkoły: „Lonsdale College". * * * Dzięki nowej odnodze trasy M40, przeprowadzonej przez centrum Chiltems, podróż do Londynu i z powrotem zabierała znacznie mniej czasu. Morse był za- dowolony z podróży, gdy parę minut po szesnastej wrócił do Oxfordu. Lewis miał rację: kilka szczegółów należało sprawdzić w Londynie i Morse czuł, że dobrze wywiązał się z zadania. Od razu skierował się do komendy policji i na biurku znalazł zaadresowaną do siebie kopertę, szczelnie zaklejoną taśmą klejącą. Roz- sypane elementy mozaiki powoli zaczynały się układać. Wykręcił numer domowy Acuma. Po chwili usłyszał głos kobiecy: — Słucham? — Pani Acum? — Tak, słucham. — Mógłbym rozmawiać z pani mężem? — Przykro mi, nie ma go w domu. — Będzie później? — Niestety nie. Jest na konferencji. — Rozumiem. Kiedy ma przyjechać? — Powiedział, że wróci we wtorek wieczorem. — Ach, tak. — Może mu coś przekazać? — E... nie. To nic ważnego. Zatelefonuję później. — Może jednak? — Nie, dam sobie radę. Do widzenia i przepraszani za kłopot. — Nie szkodzi. Morse usiadł wygodnie i zamyślił się. Jak właśnie powiedział, nie była to bardzo ważna sprawa. * * * Baines nie miał stałych nawyków ani ustalonego smaku. Raz pił piwo, innym razem Guinessa. Zdarzała się też whisky, szczególnie, gdy miał jakiś kłopot. Cza- sami w sali klubowej, innym razem w zwykłym barze. W Station Hotel, a niekiedy w Royal Oxford, bo oba były blisko. Czasami nie pił w ogóle. Tego wieczoru zamówił whisky z sodą w bufecie Station Hotel. To miejsce miało dla niego specjalne znaczenie. Łatwo można tu podsłuchiwać rozmowy. Ale tym razem nie podsłuchiwał. Miał za sobą męczący dzień. Sprytny człowiek z tego Morse'a! Kilku jegomościów czekało na pociąg do Londynu — wystrojeni, zapewne będą chcieli kupić bilety na następny pociąg, o ile znajdą się miejsca. Zrelak- sowani, światowi mężczyźni z nabitymi portfelami, opowiadający dowcipy przy każdej okazji. I tylko jeden umyślnie spóźni się na pociąg, będzie wydzwaniał do żony i opowiadał zmyślone historyjki. Tamtego wieczoru Baines miał wyjątkowe szczęście, gdy zobaczył Phillipsona w takiej sytuacji. Jednego z sześciu kandyda- tów na dyrektora, wśród których był przecież i Baines! Miał też szczęście, że ona go nie zobaczyła, gdy około dwudziestej trzydzieści weszli, trzymając się za ręce. I pomyśleć, że właśnie Phillipsona wyznaczyli na to stanowisko! Hm... Baines trzymał i pieścił swój mały sekret jak skarb. * * * Phillipson, Baines i Acum — dyrektor, zastępca i były nauczyciel francuskie- go w Liceum Ogólnokształcącym Imienia Rogera Bacona — wszyscy trzej leżeli bezsennie tej niedzielnej nocy, myśląc o Yalerie Taylor. Słuchali wycia wiatru i bicia kropel deszczu o szyby. W końcu zasnęli, lecz niespokojnym i pełnym koszmarów snem. Jutro o tej porze jeden z nich będzie spał snem długimi nieza- kłóconym, ponieważ spotka go śmierć. Rozdział 16 Chcą poznać sekrety rodzinne i zgodnie z nimi doznawać czci. (Juvenalis, Satyra m. 113) O wpół do ósmej Morse zbudził się z długiego, spokojnego snu i włączył „Radio Oxford": drzewa wyrwane z korzeniami, sutereny zalane, budynki znisz- czone. Ale kiedy umył się i ogolił, poczuł się wybornie. Pierwszy raz od początku śledztwa. Teraz widział wszystko w jaśniejszych kolorach. Było jeszcze dużo do zrobienia, ale moment przełomowy miał już za sobą. Będzie musiał przeprosić Lewisa — cóż innego zostało? Lewis zrozumie. Wyprowadził samochód z garażu i zaniknął drzwi. Deszcz ustał, wszędzie było mokro i czysto. Głęboko wciągnął powietrze — życie jest piękne! Wezwał sierżanta do biura, zrobił porządek na stole i wziął do ręki krzyżówkę. Lewis chłodno przywitał szefa. Nie widzieli się od czwartku rano. Nie miał pojęcia, co Morse robił, gdzie przebywał i wcale go to nie obchodziło. — Panie Lewis — zaczął Morse. — Przykro mi, że ostatnio byłem dla pana... nieuprzejmy. Nie należy pan do ludzi małostkowych i nie przejmuje się takimi drobiazgami, ale to istotne. „Nowy haczyk" — pomyślał Lewis. — Postanowiłem pana przeprosić. Zna mnie pan i wie, że niełatwo mnie wy- prowadzić z równowagi. Był to fakt i Lewis postanowił milczeć. — Tworzymy zespół, panie Lewis — pan i ja, i nie wolno panu zapominać, że... Nastrój Lewisa poprawiał się. — Panie Lewis, miał pan rację. Myliłem się. Lewis poczuł się jak kandydat na studia, który mimo nieobecności na egzami- nie został przyjęty z pierwszą lokatą. — Tak — kontynuował Morse. — Miałem czas to wszystko przemyśleć i są- dzę, że wreszcie dowiemy się całej prawdy. Mówił z coraz większym przekonaniem, swobodnie i Lewis postanowił spro- wadzić go na ziemię. O ile mu wiadomo, Morse nie odwiedził biura od czwartku rano. — Jest raport Petersa na temat drugiego listu Yalerie, sir. Dzwoniłem do pana w tej sprawie. Uwaga Lewisa nie wytrąciła Morse'a z rytmu. — To nie jest takie ważne, panie Lewis. Ale powiem panu coś, co jest ważne. Rozparł się w obitym czarną skórą fotelu i rozpoczął wywód. Lewis otworzył szeroko oczy i zdumiony patrzył na szefa. — Od początku Phillipson najbardziej mi się nie podobał. Dlaczego? Wiado- mo, że coś ukrywa i dlatego musi kłamać. — Mówił prawdę o księgarni Blackwellsów, sir. — To nieistotne. W ogóle nie liczy się to, co wydarzyło się w dniu znik- nięcia Yalerie. Tu tkwił nasz błąd: powinniśmy byli bardziej skoncentrować się na wydarzeniach poprzedzających jej zaginięcie. Należało spojrzeć w przeszłość i poszukać faktu lub układu zależności, czegoś, co stworzyłoby logiczną całość. Jestem przekonany, że coś takiego istnieje. I jeżeli to odkryjemy, wówczas każdy element układanki wskoczy na swoje miejsce. Jest to klucz, panie Lewis. Klucz, który pasuje idealnie do naszego zamka i jeżeli go przekręcić, otwiera się gładko. Dlatego zapomnijmy, kto ostatni widział Yalerie i jakiego koloru miała majtki. Pomyślmy raczej, co zdarzyło się wcześniej. Bo jeżeli się nie mylę... — Znalazł pan klucz? Morse miał poważną minę. — Jednym z głównych czynników sprawy jest nacisk, który jedna osoba wy- wiera na inną. — Szantaż? Morse nie odpowiedział od razu. — Nie mam jeszcze pewności. — Ktoś szantażuje Phillipsona? — Nie tak szybko, panie Lewis. Zastanówmy się nad czymś innym. Załóżmy, że zrobił pan coś haniebnego, o czym nikt nie wie. Oprócz jednej osoby. Przekupił pan świadka, złożył fałszywe zeznanie lub coś w tym rodzaju. Jeśli wszystko by się wydało, zostałby pan natychmiast zwolniony z pracy i trafił do pudła. Pańska kariera byłaby zrujnowana, rodzina też. Dałby pan wiele, żeby nic się nie wydało. Załóżmy, że ja byłem osobą, która o wszystkim wiedziała. Co wtedy? — Mógłby mnie pan pociągnąć do... — Owszem. Ale nie tylko to. Mógłbym także popełnić jakieś wykroczenie, zgadza się pan? I wtedy pan by za mnie odpowiadał. Albo też mógłbym panu ka- zać popełnić przestępstwo za mnie. Wówczas pana konto byłoby jeszcze bardziej obciążone. Oczywiście, pogrążylibyśmy się obaj, ale chyba bylibyśmy skończo- nymi głupcami, gdybyśmy wsypali jeden drugiego. Lewis skinął głową, ale argumentacja Morse'a zaczynała go męczyć. — Niech pan pomyśli, Lewis, o dziesiątkach i setkach zwykłych, szarych lu- dzi, których codziennie spotykamy. Robią to samo, co my, mają podobne nadzieje i tego samego się boją. Absolutnie nie są łajdakami, a jednak niektórzy z nich po- pełniają od czasu do czasu czyny, o które boją się śmiertelnie, żeby się nie wydały. — Kradzież torby cukru z supersamu? — zaśmiał się Lewis. — Jak zwykle sięga pan do granic ludzkiej nikczemności. W siódmym kręgu piekła Dantego smażą się zdrajcy, zbrodniarze wojenni, oprawcy niemowląt oraz złodzieje cukru z supersamów. Niech pan pozwoli swemu niewinnemu umysłowi głębiej wniknąć w otchłanie ludzkiej nikczemności. Co pan widzi? — Posiadanie innej kobiety, sir? — Jak delikatnie pan to ujął! Miałem na myśli latanie od jednej hożej dziewoi do drugiej i myślenie wyłącznie o ochłapie mięsa, dyndającym między nogami. A w domu mała kobietka czeka z obiadem i pierze skarpetki. W pana ustach to brzmi jak splunął. Ale być może ma pan rację. Na dłuższą metę takie rzeczy nie mają znaczenia. Przeleci pan dziewuchę, przez kilka następnych dni odczuje tro- chę wyrzutów sumienia, ale później wszystko wróci do normy. I będzie pan sobie obiecywał, że nigdy więcej to się nie powtórzy — aż do następnego razu. No dobrze. Ale co się stanie, jeśli ktoś się o tym dowie? — No — to pech. Powiedział to tak, że Morse spojrzał ze zdumieniem. — Miał pan inną kobietę? Lewis uśmiechnął się. Stare wspomnienie odżyło w jego pamięci. — Nie mogę panu powiedzieć, sir. Co zrobię, gdyby pan mnie szantażował? Zadzwonił telefon i Morse podniósł słuchawkę. — Tak... tak... dobrze... doskonale. Usłyszane strzępki rozmowy nie zadowoliły Lewisa i spytał, kto dzwonił. — Chwileczkę, panie Lewis. Na czym skończyliśmy? Aha. Podejrzewałem, a pan potwierdził moje przypuszczenia, że cudzołóstwo jest bardziej rozpo- wszechnione, niż przekonuje nas Armia Zbawienia. Kilku pechowców daje się złapać na gorącym uczynku, a cała reszta bezkarnie uchodzi sprawiedliwości. — Do czego pan zmierza, sir? — Po prostu. — Wziął głęboki oddech i miał nadzieję, że jego słowa zabrzmią poważnie. — Sądzę, że Phillipson miał romans z Yalerie Taylor. Lewis zagwizdał miękko i zastanowił się. — Dlaczego pan tak sądzi? — Mam jeden główny powód i całą masę pośrednich. A poza tym jest to jedyne założenie, które da się przyjąć. — Myślę, że się pan myli, sir. Istnieje stare powiedzenie —jeśli pan wybaczy słownictwo — o sraniu na własny próg. To nieprawdopodobne, żeby podejmował takie ryzyko. Dyrektor i uczennica? Nie wierzę, sir. Nie byłby takim głupcem. — Wcale nie twierdzę, że jest głupcem. Próbuję tylko wniknąć głębiej w prze- szłość, gdy jeszcze nie był dyrektorem. — Ależ wtedy jej jeszcze nie znał! Mieszkał w Surrey. — Tak, ale przynajmniej raz zjawił się w Oxfordzie — powiedział Morse po- woli. — Musiał przyjechać na rozmowę kwalifikacyjną. I jeśli na to spojrzeć z tej strony, używając pańskiej obrazowej terminologii, wcale nie srał na własny próg. — Nie można tak mówić, sir. Musi pan mieć dowody. — Ma pan rację. Będziemy potrzebowali dowodów — ale później. Teraz za- stanawiam się, czy nasze domysły są słuszne. Jeśli tak, to dowody zdobędziemy bez trudu, choćby od samego Phillipsona. Poza tym, panie Lewis, parę osób bardzo mogłoby nam pomóc, gdybyśmy odpowiednio się do nich zabrali. — Nie mamy jeszcze żadnych dowodów? — Są pewne poszlaki. — Jakie? — Na przykład sam Phillipson. Ten drań coś ukrywa. Morse, jak miał w zwy- czaju, nadrobił słabość argumentów obfitością słów: — Nie mówi o dziewczynie w naturalny sposób — unika tego tematu. Jakby bał się o niej myśleć, jakby czuł się winny... Lewis pozostał niewzruszony, więc Morse przystąpił do drugiego punktu: — Poza tym jest Maguire. A propos, widziałem go wczoraj. Lewis podniósł brwi. — Naprawdę? Gdzie to było? — No... wie pan, skorzystałem z pana rady i pojechałem do Londynu. Miał pan świętą rację, tam jest kilka spraw do załatwienia. Lewis otworzył usta, ale nic nie powiedział. — Gdy zobaczyłem go po raz pierwszy — ciągnął Morse — wyczułem, że biedak jest zazdrosny, rozpaczliwie zazdrosny. Myślę, że Yalerie musiała mu po- wiedzieć o swoim romansie. Wczoraj przycisnąłem Maguire'a i zdaje się, że mia- łem rację. Przynajmniej niektórzy uczniowie o tym wiedzieli. Lewis dalej siedział zachmurzony. — I George Taylor. Z jego zeznań można wywnioskować, że mniej więcej od czasu, gdy Phillipson został dyrektorem, zaczęła późno wracać do domu. Może to nie jest koronny argument, ale na pewno wskazówka, nie sądzi pan? — Nie, jeśli mam być szczery, sir. Składa pan to wszystko trochę na siłę. — Nie będę się sprzeczał. Niech pan spojrzy na to. — Wręczył Lewisowi- dokument, który Baines tak starannie dla niego zawinął. Była to kserograficzna kopia rachunku, który Phillipson przedłożył zarządowi szkoły po rozmowie kwa- lifikacyjnej. Z dokumentu wynikało, że Phillipson nie pojechał do domu tamtego wieczora. Przenocował w Royal Oxford i wrócił do Surrey dopiero następnego dnia w południe. — Mógł spóźnić się na pociąg — zaprotestował Lewis. — Nie sądzę — odpowiedział Morse. — To też sprawdziłem. Ostatnia z roz- mów kwalifikacyjnych zakończyła się za piętnaście szósta, a dogodny dla Phillip- sona pociąg odjeżdżał za dwadzieścia pięć dziewiąta. Ale nawet, gdyby na ten się spóźnił, za kwadrans dziesiąta odjeżdżał następny. Na tamten chyba by zdążył, nie sądzi pan? Z Kidlington do Oxfordu jedzie się przecież czterdzieści pięć minut! — Może był bardzo zmęczony. Jak to bywa po takiej rozmowie. — Był wystarczająco wypoczęty, żeby przelecieć Yalerie Taylor. — Nie można tak mówić, sir. — Jeszcze mi pan nie wierzy, panie Lewis? W takim razie powiem panu coś innego. Byłem wczoraj w Royal Oxford i znalazłem starą listę gości. I wie pan co? Tej nocy nie było tam żadnego Phillipsona. — To się da wytłumaczyć. Po prostu dopisał do rachunku fikcyjną pozycję, żeby zarobić przy zwrocie kosztów. Czyli mimo wszystko złapał pociąg i pojechał do domu. — Założę się, że nie chciałby, abym spytał o to jego żonę. — Morse odzyskał pewność siebie. — Jeszcze pan z nią nie rozmawiał? — Sprawdziłem coś innego. Poszedłem naprzeciwko, do Station Hotel. To ciekawe miejsce. Przejrzeli stare listy gości i niech pan zgadnie, kto figurował w spisie? — Pewnie pomyliły mu się nazwy hoteli. Są tak blisko siebie... — W porządku, ale widzi pan — tam także nie było żadnego Phillipsona. Za to pokażę panu, kto był. Podał kopię kserograficzną z zaznaczonym nazwiskiem, a Lewis przeczytał na głos: — „Pan E. Phillips, 41 Longmead Road, Famoborough". Siedział w milcze- niu dłuższą chwilę, a później wziął do ręki formularz, który Morse pokazał mu wcześniej. To rzeczywiście dziwne. Bardzo dziwne. — Sprawdziłem jeszcze coś — mówił Morse. — Nie istnieje żaden pan Phil- lips, który mieszka przy Longmead Road w Famoborough, ponieważ w Famobo- rough nie ma takiej ulicy. Lewis zastanowił się: Inicjał imienia? Wystarczy przesunąć „D" o jedno miej- sce w alfabecie i wychodzi „E". To proste. Phillipson? Wystarczy opuścić dwie ostatnie litery. Ale to jeszcze nic. Coś innego rzucało się w oczy. Porównał adres z listy gości hotelowych z podanym na rachunku: „14 Longmead Road, Epsom". Po zamianie liter z „14" wychodziło „41", a przesunięcie „E" do „F" dawało „Far- noborough". — Peters powinien coś powiedzieć na temat pisma, sir. — Nie będziemy go mieszać — powiedział Morse stanowczo. — Dobrze. Zgadzam się, że to wszystko jest trochę podejrzane — stwierdził Lewis, ale gdzie tu jest miejsce dla Yalerie Taylor? — To musi być ona — powiedział Morse. — Nie widzi pan, że wszystko się zgadza? — Nie. — W takim razie załóżmy, że moje podejrzenia są prawdziwe. Tylko załóżmy. Niech pan zobaczy, co nam to daje: Phillipsona spotyka Yalerie, najprawdopodob- niej w bufecie na dworcu w Oxfordzie. Dogadują się. Idą do Station Hotel, figlują trochę w łóżku i dziewczyna wraca do domu z kilkoma funtami w kieszeni. Nie są- dzę, żeby została całą noc. Gdyby wyszła później, mogłyby powstać plotki, a tego Phillipson bał się jak ognia. — Nie widzę powodu, dlaczego miałaby to być Yalerie. A gdyby nawet, jak łączy się to z jej zniknięciem? Morse pokiwał głową. — Niech pan powie, Lewis: kto dowiedział się o tym romansie? — Phillipson mógł powiedzieć żonie. Wyrzuty sumienia... — Hm — Morse wykorzystał okazję, aby skrytykować Lewisa. Sierżant spró- bował znowu: — Może Yalerie komuś powiedziała? — Komu? — Może mamie? — Bała się mamy. — W takim razie ojcu? — Może. Lewis zamyślił się. — Ktoś mógł ich widzieć razem — powiedział po chwili. — Ma pan rację, Lewis — odrzekł Morse. — Kto to był, sir? Morse skinął głową. — Pan także to wie. Lewis wiedział? W takich okolicznościach zwykł udawać mądrzejszego, niż był. — Ma pan na myśli... — Zrobił minę tak mądrą, na ile go było stać przy cał- kowitym braku pojęcia, o kogo Morse'owi może chodzić. Na szczęście inspektor dokończył za niego. — Tak. Jedynie on mieszkał w pobliżu. Gdyby mieszkał pan w Kidlington, jeździłby pan na wycieczki do Station Hotel? Wątpię. Station Hotel nie jest do- brym miejscem na schadzki i to bez względu na to, gdzie kto mieszka — piwo jest tam do niczego... Lewis zrozumiał, kogo Morse miał na myśli i zastanawiał się, w jaki sposób zaszli tak daleko, opierając się na tak kruchych podstawach. — Dowiedział się o wszystkim? — Rozmawiał pan z nim na ten temat? — Jeszcze nie. Najpierw chcę mieć pewność co do kilku innych spraw, ale na pewno to zrobię. — Ciągle nie mogę zrozumieć, sir, dlaczego miałaby to być Yalerie. — Spójrzmy na sprawę z innego punktu widzenia. Zachodzi w ciążę... — Pan tak twierdzi, sir. — Maguire też. — Nie mamy żadnego dowodu. — Wkrótce będziemy mieli, zobaczy pan. A teraz załóżmy, że zaszła w ciążę. Phillipson nie wczuł się w rolę szczęśliwego tatusia; skłonny byłbym przypusz- czać, że dziewczyna znudziła mu się. Skoro znalazła się w kłopotach, a nie śmiała pójść do rodziców, kto jej pozostawał? Mógł być to ktoś, kto miał moralny obo- wiązek jej pomóc, kto nie miałby odwagi odmówić. Prawdopodobnie zwróciła się do Phillipsona. I wygląda na to, że coś wymyślili. A Taylorowie prawie na pewno zostali w to wtajemniczeni. Phillipson załatwił jej miejsce w klinice w Londynie, opłacił usunięcie ciąży i tak naświetlił sprawę, żeby wyglądała na zwykłe wagary. Taylorowie oszczędzili sobie skandalu, Phillipson spłacił dług moralny, a Yalerie odpokutowała za grzeszki i miała szansę zacząć życie od nowa. Tak mógł wyglą- dać scenariusz. Ale tylko w ogólnym zarysie, niech pan nie zapomina. — Jak zniknęła? — Tu jesteśmy skazani na domysły. Wychodząc z domu, wzięła najbardziej potrzebne rzeczy, stąd ta torba lub koszyk, pamięta pan. Na użytek sąsiadów mu- siała stworzyć pozory, że jak co dzień idzie do szkoły i wyszła w mundurku. Że nikt jej nie zauważył, to czysty przypadek. Wstąpiła gdzieś do ustępu publicznego i przebrała się w coś modniejszego, niech pan nie zapomina o torbie. Przy końcu ulicy, na rondzie, spotkała się Phillipsonem, który przyjechał po nią samochodem. Włożyli torbę do bagażnika i pojechali do Oxfordu na dworzec. Tam Phillipson udzielił jej szczegółowych wskazówek, kupił książkę w księgarni Blackwellsów i przed trzecią był z powrotem. Morse zamilkł i wyczekująco spojrzał na Lewisa. — Mniej więcej tak mogło się wydarzyć. Co pan o tym sądzi? — Następnie dziewczyna pozbywa się dziecka, podoba się jej Londyn, znaj- duje odpowiednie towarzystwo i na śmierć zapomina o mamusi i tatusiu wypła- kujących oczy w domu. — Coś w tym rodzaju — powiedział Morse bez przekonania. — Tyle zamieszania, kłopotów — o nic? — Prawdopodobnie nie sądzili, że policja zrobi z tego taką aferę. — Niech pan wybaczy, sir, ale to mnie nie przekonuje. Morse był coraz bar- dziej zirytowany. — To tylko ogólny zarys. Yalerie w każdej chwili mogła zniszczyć Phillipso- na. Niech pan pomyśli o nagłówkach w gazetach. To byłaby bomba. Taka młoda dziewczyna, a już dziecko! Jej rodzice...! — Wielu rodziców nie miałoby nic przeciwko temu, sir. Morse zaczął tracić opanowanie. — Ale oni tak! Skoro wplątali się w tę aferę i nadal siedzą w niej po uszy... Entuzjazm zaczął opuszczać Morse'a. I bez pomocy sierżanta wiedział, że nie przemyślał wszystkiego do końca. — W którymś momencie musiałem popełnić błąd, tylko w którym? Nagle ożywił się. — Znajdziemy ten Wad, odkryjemy prawdę, panie Lewis? — W takim razie Yalerie wciąż żyje? — Cóż, ostatecznie napisała do domu, przynajmniej pan tak twierdzi. „Ma tupet ten Morse" — pomyślał Lewis i potrząsnął głową z dezaprobatą. Wszystko wskazywało, że mają do czynienia ze zwykłym zaginięciem, a Morse zrobił z tego taką aferę. Lecz Lewis musiał przyznać, że nie wszystko wydaje się bezsensowne. Ro- mans Phillipsona i Yalerie mógł wydarzyć się naprawdę. Ale dlaczego dorabiać do tego historyjki o przebieraniu się w ustępach publicznych? Lewisa zastanawia- ło coś innego. — Powiedział pan, sir, że Baines mógł się dowiedzieć o flircie Phillipsona z tą dziewczyną — pomińmy na razie, kim była. — Tak. Baines wygląda na faceta, który wie więcej niż inni. — Nawet więcej niż pan, sir? — Boże, no jasne! Przyczaił się i obserwował. Miał uszy i oczy szeroko otwar- te. I bardzo by się ucieszył, gdyby prawda wyszła na jaw. Wówczas Phillipson wypadłby z gry i musiałby zostać Wyznaczony nowy dyrektor. Jak pan sądzi, ko- go by wybrano, skoro jest pod ręką wierny sługa, który o mały włos wygrałby w ostatnich wyborach? Nie rozpisaliby nawet konkursu. — Musieliby, sir. Takie są przepisy. — Tak czy owak, dostałby tę pracę, nie mam wątpliwości. A Baines bardzo by się nią cieszył. Władza, decydowanie o losach innych ludzi, oto jego cel. — Nie sądzi pan, sir, że należałoby oprzeć się na pewniejszych fundamentach? Dlaczego po prostu nie spytać Phillipsona, Taylorów i Bainesa? Jedno z nich mo- głoby powiedzieć prawdę. Morse wstał i splótł ręce. — Będzie pan ze mnie zadowolony, Lewis. Gdy brałem tę sprawę, przyrze- kłem sobie trzymać się faktów i przyznaję, nie bardzo mi to wychodziło. Ale zmieniłem się, przyjacielu. Niech pan sobie wyobrazi, wpadłem na ten pomysł wcześniej i jutro po południu spotkam się z Phillipsonem i Bainesem. Dobry po- mysł, panie Lewis? Powinno być nieźle. Prawdziwa konfrontacja. Wiele się z niej dowiemy. A później telefon do policji w Londynie. Pomogą nam, jeśli będą mogli, a oni uważają, że tak. Jeśli Yalerie pojechała do Londynu usunąć ciążę, musiała znaleźć się w jakiejś klinice. A wiemy dokładnie, kiedy pojechała. Mogła zmienić nazwisko, adres i Bóg wie, co jeszcze, ale chłopcy z Londynu to prawdziwe zu- chy, dowiedzą się wszystkiego. Jeśli pojechała do kliniki, nawet jakiejś podejrza- nej, mamy ją. A jeżeli niczego nie wyśledzą, będziemy musieli pomyśleć. Jestem optymistą: w końcu nie miała przy sobie pieniędzy, to wiemy na pewno, a ktoś musiał wybulić sporą sumkę. Jeśli się tego dowiemy, pójdzie już łatwo, po nitce do kłębka. Morse znowu usiadł. Nie potrafił przekonać nawet samego siebie. — Mam wrażenie, sir, że panu wcale nie zależy, aby ją znaleźć. Oczy Morse'a przygasły. Lewis niestety miał rację. — Nie dałbym złamanego szeląga, że ją kiedykolwiek odnajdziemy. A może znaleźliśmy? Może mieszkała u Maguire'a? Nie sądzę, żeby tak było, ale jeże- li — to co? Może była jedną ze striptizerek, które oglądaliśmy? Pamięta pan tę w masce, z dużymi cycami? I co z tego? Wie pan, ta sprawa zaczyna mnie okrop- nie nudzić i jeżeli w rezultacie nieszczęsnego Phillipsona wyleją z pracy, ja się wycofuję. — Nie może się pan teraz wycofać, sir. To do pana niepodobne. Morse patrzył posępnie na bibułę leżącą na stole. — To nie moja działka, panie Lewis. To nie zabrzmi najlepiej, ale czuję się dobrze, gdy jest ciało, śmierć z nienaturalnych przyczyn. A tu nie ma ciała. — Jest za to żywy człowiek — powiedział Lewis. Morse kiwnął głową. — Właśnie. Wstał z miejsca i podszedł do drzwi. Sierżant nadal siedział za biurkiem. — O co chodzi, panie Lewis? — Ciągle się zastanawiam, gdzie ona jest? Przecież musi gdzieś być i gdyby- śmy wiedzieli gdzie, moglibyśmy tam pojechać i ją znaleźć. Nie lubię przegrywać. Mam jedno życzenie: abyśmy ją odnaleźli. Morse odszedł od drzwi i ponownie usiadł za biurkiem. — Nigdy nie pomyślałem o tym w ten sposób. Byłem tak przekonany, że ona nie żyje, iż nawet nie pomyślałem o niej jako o żywej istocie. Ale ma pan racje. Gdzieś jest. I w tym momencie coś robi. — Jego szare oczy zaczęły nabierać blasku, a Lewis poczuł się lepiej. — To prawdziwe wyzwanie, nie sądzi pan, sir? — Taaak. Może rzeczywiście to nie najgorsza robota — ściganie takiej młodej kokoty. — Spróbujemy? — Chyba powinniśmy. — Skąd zaczniemy poszukiwania? — A jak pan, do licha, myśli? Pewnie siedzi w jakimś luksusowym mieszkaniu i skubie sobie brwi. — Ale gdzie to mieszkanie? — W Londynie, oczywiście. EC4, zgadza się? W promieniu kilku mil od EC4 — daję za to głowę. — Na drugim liście był inny stempel. — A, rzeczywiście. A jaki? Lewis zmarszczył brwi. — Nie pamięta pan? Wl. — Wl. Na pana miejscu nie zawracałbym sobie głowy tym drugim listem. — Jak to? — Widzi pan, napisałem go sam. Rozdział 17 Ogrom nieszczęścia i dzikiego żalu, Który skazańca duszę tak rozdzierał, Który zaś wreszcie ten gorzki krzyk wydarł, Najlepiej chyba ja pojąłem teraz: Bo kto żył więcej niźli jednym życiem, Więcej niż raz też będzie umierać. (Oscar Wilde, „Ballada o więzienu w Reading") Było ich ponad dwustu. Stanowczo za dużo. Gdyby każdy mógł mówić choć- by minutę, zebranie trwałoby dwie godziny! Acum nie zamierzał zabierać głosu. Większość delegatów stanowili starsi panowie i panie, którzy, wnioskując z uwag i pytań, jakie zadawali, co roku wypuszczali całe zastępy utalentowanych lingwi- stów, kontynuujących oxfordzką tradycję swoich nauczycieli. Czuł się zmęczony ponad pięciogodzinną jazdą poprzedniego dnia, a atmosfe- ra sztucznego intelektualizmu nie sprzyjała powstawaniu autentycznego esprit de corps. Analizując kanon tekstów literackich szóstej klasy, pani kurator cytowała Racine'a i Acum zaczął się zastanawiać, ile to ma wspólnego z problemami szkoły średniej. Nie mógł sobie poradzić z garstką uczniów szóstej klasy, którzy na egza- minie podstawowym uzyskali wymaganą trójczynę. A zwykle i tak po powrocie z wakacji zapominali wszystko, czego zdołał ich nauczyć w poprzedniej klasie. Nie wiedział, czy w innych szkołach jest inaczej i czy powinien siebie winić za taki stan rzeczy. Na szczęście popołudniowa dyskusja na temat eksperymentu Nuffielda w na- uczaniu francuskiego bardziej mu odpowiadała, bo był lepiej zaznajomiony z te- matem. Pani kurator, ciągle ilustrując swe wywody cytatami z Racine'a, podkre- śliła znaczenie, jakie w nauczaniu wszystkich języków, w tym także nowożyt- nych, ma gramatyka. „I gdybyśmy nie mogli czytać Racine'a lub Moliera dokład- nie i bez najmniejszej pomyłki, wynikającej z błędnego tłumaczenia — wówczas straciłaby sens cała literatura i całe nasze życie". Było to pompatyczne stwierdze- nie. Wtedy podniósł się delegat z Brandford, który jednym zdaniem sprowadził na ziemię akademicką dyskusję: „Pokażcie mi ucznia, który po takiej edukacji będzie potrafił kupić w Paryżu pęczek marchewki!". Na sali zapanował zgiełk. Wstał do- stojny, starszy brodacz i stwierdził, że obecny system nauczania prowadzi do tego, że w Paryżu znalezienie drogi do pisuaru jest trudnością nie do pokonania. W taki sposób pęczek marchewek delegata z Brandford odmienił konferencję. Teraz prawie każdy z milczącej większości miał coś do powiedzenia. Nawet Acum coś wtrącił. Ogólnie jednak nie był zadowolony — masa ludzi i totalny bałagan. W takim tłumie nikt nie zauważy zniknięcia jednej osoby. Postanowił wyjechać tego samego dnia wieczorem. Wyślizgnie się z sali konferencyjnej i zdąży przed jedenastą, gdy portier zamyka bramę. * * * O szesnastej zabrzmiał dzwonek na przerwę i skończyła się ostatnia lek- cja. Z klas wybiegli uczniowie i niczym mrówki ustalonymi ścieżkami poroz- biegali się do szatni, sal gimnastycznych, stojaków na rowery i tysiąca innych miejsc. Nieco wolniej szli nauczyciele, przedzierając się przez zatłoczone koryta- rze w stronę pokoju nauczycielskiego. Niektórzy szli tam zapalić papierosa, inni poprawić zeszyty. Wkrótce wszyscy udadzą się do domów. Minął następny szkol- ny dzień. Baines powrócił z lekcji z czwartą klasą matematyczno- fizyczną i położył na stole stos trzydziestu zeszytów. Zamierzał każdemu z nich poświęcić nie wię- cej niż dwadzieścia sekund, aby z całością uporać się w ciągu dziesięciu minut. Dzięki Bogu, to nie angielski lub historia, gdzie trzeba tyle czytać. Wprawnym wzrokiem przebiegał strony. Zaraz będzie miał wszystko z głowy. — Pan Phillipson prosi na chwilę — usłyszał głos pani Webb. — Teraz? — Powiedział, że jak tylko pan przyjdzie. Baines zapukał dla formalności i wszedł do gabinetu dyrektora. — Niech pan spocznie, panie Baines. Ostrożnie zajął miejsce. W głosie Phillipsona wyczuł coś niedobrego, jakby ton lekarza obwieszczającego pacjentowi, że zostało mu pięć miesięcy życia. — Jutro po południu będzie tu inspektor Morse. Wiedział pan o tym? Baines skinął głową. — Chce rozmawiać razem ze mną i z panem. — Tego nie powiedział. — Właśnie tak zamierza. Baines milczał. — Wie pan, co to oznacza? — To mądry człowiek. — Bez wątpienia. Chyba nie zamierza dalej wnikać w tę sprawę? — Głos Phillipsona brzmiał, jakby zwracał się do ucznia. — Wie pan, o czym mówię, Baines? Niech pan trzyma gębę na kłódkę! — Tego by pan chciał. — Ostrzegam! — W oczach Phillipsona błysnęła skrywana nienawiść. Pozory grzeczności zniknęły. Pozostała naga wściekłość. Baines wstał, rozkoszując się przewagą. — Proszę nie posuwać się zbyt daleko, Phillipson. Niech pan nie zapomina, z kim pan rozmawia! — Wynoś się! — syknął Phillipson. Krew pulsowała mu w skroniach i choć nie palił, zapragnął papierosa. Usiadł nieruchomo za biurkiem i zastanawiał się, jak długo jeszcze potrwa ten koszmar. Tak bardzo pragnął, aby to się skończyło. Obojętnie jak. Powoli się uspokoił i myślami wrócił do przeszłości. Ile czasu upłynęło od tamtej chwili? Ponad trzy i pół roku. Wspomnienie tamtej nocy ciągle powracało i nie dawało mu spokoju. Tamta noc... Wspomnienie było tak żywe... Był z siebie zadowolony. Oczywiście, nie można przewidzieć konsekwencji, ale czuł, że nie ma powodów do obaw. Stał i czekał na autobus, a pamięć praco- wała z wytężeniem, przywołując wypadki minionego dnia: głupie i mądre pytania komisji oraz jego odpowiedzi, starannie przemyślane i wyważone... Rozdział 18 W pracach nielogicznych odsyłacz () oznacza słowo, które wyszło z użycia. Ten sam znak, postawiony przed nazwiskiem, oznacza, że dana osoba nie żyje. (Wskazówki dla pisarzy i czytelników, OUP) Tej samej poniedziałkowej nocy, a ściślej — we wtorek rano, Morse położył się spać dopiero o drugiej. Był przemęczony i nie miał humoru. Entuzjazm opu- ścił go na skutek sceptycznej postawy Lewisa, ale przede wszystkim dlatego, że nie był w stanie oszukiwać samego siebie. Ciągle wierzył, że wiele elementów układanki udało się dopasować do siebie, ale nie wiedział, co zrobić z pozostały- mi, które jakby należały do innej gry. Przypomniał sobie, jak w wojsku poddano go testowi na daltonizm. Na arkuszu papieru widniała pozornie nic nie znacząca mieszanina kolorów. Całkowicie zmieniał swój wygląd, gdy oglądało się go przez różnobarwne okulary. Czerwone szkła potrafiły wyczarować słonia z galimatiasu barw. Niebieskie — lwa. Zielone — osła. Osioł... Kilka dni temu czytał coś o tym zwierzęciu. Ale gdzie? Morse nie należał do systematycznych czytelników. Czy- tał wyrywkowo. Spojrzał na mały stos książek, ułożony na dolnej półce nocnego stolika, gdzie stał także budzik. „Droga do Xanadu", „Opowiadania wybrane" Ki- plinga, „Życie Richarda Wagnera" i „Wybór prozy A.E. Housmana". Na pewno z Housmana pochodził fragment o ośle, który nie mógł się zdecy- dować, od której wiązki siana zacząć śniadanie. Zdaje się, że ostatecznie zdechł z głodu. Morse znalazł odpowiedni fragment: „Edytor, który nie wydał jeszcze ani jednej pozycji, ponieważ zatrudnia dwóch magistrów i nie wie, którego z nich wybrać, czuje się jak ów osioł między dwiema wiązkami siana". Dwóch magistrów i ani jednej pozycji! Jak to pięknie pasuje do sytuacji: je- den magister powtarza, że Yalerie została zamordowana, drugi równie dobitnie twierdzi, że żyje. Jak tu być mądrym? Który ma rację? Obaj? Morse zdawaj sobie sprawę, że rozmyślając nigdy nie zaśnie i postanowił za- jąć się czymś innym. Wziął do ręki książkę Kiplinga i zaczął czytać swoje ulubio- ne opowiadanie „Miłość kobiety". Kipling wiedział znacznie więcej o kobietach niż Kinsley. Doszedł do podkreślonego fragmentu. „Ano, jak pan mówi, sir, był z niego człek wykształcony, lecz wstyd był tylko z tego. I ta sama edukacja, dzięki której tak bardzo potrafił kobietom w głowach namieszać, stała się w końcu przyczyną jego klęski". Ho, ho! Pomyślał o życiu erotycznym Yalerie. Nie wiedział na ten temat zbyt wiele. Gdzieś w zakamarkach pamięci błąkało mu się coś, co usłyszał od Maguire'a, a co wydało mu się nieprawdopodobne. Nie potrafił sobie przypomnieć, o co chodziło. Tak, tak. Edukacja to coś, co czyni ludzi bardziej czarującymi, pociągającymi. Może kobiety ulegają urokowi wykształcenia? Dziewczyny nudzą się rozmowami o niczym i niewydarzonymi młokosami w swoim wieku, tęskniąc do kogoś bar- dziej dojrzałego, tajemniczego. Dlatego wybierają towarzystwo starszych męż- czyzn, ludzi dojrzałych, którzy potrafią się zachować, imponują wiedzą i mają w głowie więcej niż majstrowanie przy stanikach po kilku szklaneczkach whisky. Czy taka była Yalerie? Skusił ją urok starszego mężczyzny? Jeżeli tak, kto to był? Phillipson, Baines? Nie. Baines na pewno nie. Któryś z nauczycieli? Acum? Morse nie pamiętał innych nazwisk. Nagle przypomniał sobie. Pytał Maguire'a, ile razy spał z Yalerie i usłyszał, że koło dwunastu. Wtedy kazał mu powiedzieć prawdę i oczekiwał większej ilości stosunków. Tymczasem Maguire powiedział: „Trzy lub cztery razy". Może w ogóle z nią nie spał? Morse usiadł na łóżku i za- myślił się. Dlaczego, na miłość boską, nie zagadnął o to Maguire'a? Czy Yalerie w ogóle była w ciąży? Morse tak sądził, a Maguire potwierdził to podejrzenie, ale czy tak naprawdę było? Wszystko by się zgadzało. Ale co miało się zgadzać? Jego wydumana teoria, której elementy musiały tkwić tam, gdzie je wepchnął na siłę? Gdyby wiedział, o co w tym wszystkim chodzi! Nie byłby tak niespokojny, na- wet gdyby problem przekraczał jego siły. Problem! Przypomniał sobie swego na- uczyciela łaciny. Ale facet! Gdy natrafił na szczególną trudność, niejasne miejsce w tekście, odwracał się do klasy i mówił z poważną miną: „Panowie, przyjrzawszy się problemowi, musimy zostawić go w spokoju i pójść dalej". Morse uśmiech- nął się na to wspomnienie. Było bardzo późno... Niejasny wyraz w oxfordzkim wydaniu tekstów klasycznych, oznaczony odsyłaczem... Odsyłacze w tekście... Zasypiał. Teksty, manuskrypty, a pośrodku osioł ryczący z bólu brzucha. Nie wie, w którą stronę się odwrócić... Morse był takim osłem... Głowa opadła mu na prawo i zasnął. W pokoju paliło się światło, a w dłoni inspektora zostały opowiadania Kiplinga. * * * Wcześniej tego samego wieczora Baines przywitał niespodziewanego gościa. — Cóż za niespodzianka! Proszę wejść. Może powieszę płaszcz? — Nie. Lepiej zostanę w płaszczu. — Coś na poprawę nastroju? — Bardzo proszę. Baines udał się do małej kuchni, a gość poszedł za nim. Otworzył lodówkę. — Zwykłe piwo czy lager? — Lager. Baines kucnął na ziemi. Lewą dłonią z brudnymi paznokciami oparł się o gór- ną krawędź lodówki, a prawą wsunął głęboko do środka, pochylając się jednocze- śnie. Na czole miał głębokie zakola, pośrodku rosły kępki rzadkich, siwiejących włosów. Nie miał krawata, a kołnierz koszuli był brudny. Następnego dnia będzie wyglądał inaczej. Rozdział 19 Pewnego ranka na wzgórzu straciłem go z oczu. (Thomas Gray, Elegy Written in a Country Churchyard) Za dziesięć dziewiąta w Liceum Ogólnokształcącym im. Rogera Bacona roz- począł się apel poranny. Personel zebrał się w tylnej części hallu głównego i każdy z nauczycieli, a przynajmniej ci, którzy byli do tego upoważnieni, mieli przypiętą odznakę macierzystego uniwersytetu. Dyrektor przywiązywał do tego dużą wagę. Phillipson, ubrany w togę, na której widniało godło jego uniwersytetu, wy- szedł z końca sali. W pewnej odległości za nim kroczyło dwóch nauczycieli. Gdy przemaszerowali szerokim korytarzem pomiędzy rzędami krzeseł i weszli na mównicę, uczniowie powstali. Poranne apele rzadko różniły się od siebie: od- śpiewano hymn, zmówiono modlitwę, dyrektor przeczytał odpowiedni fragment Biblii i po chóralnym, niezsynchronizowanym „Amen" dał znak jednemu z na- uczycieli, by odczytał zmiany w rozkładzie zajęć, spowodowane chorobami na- uczycieli, podał wyniki zawodów sportowych oraz ogłosił czas i miejsce spotkań kółek zainteresowań. I jak zwykle z surową miną przeczytał nazwiska uczniów, którzy mieli stawić się przed pokojem nauczycielskim po apelu. Na liście tej zna- leźli się różnego rodzaju młodzi anarchiści, wagarowicze oraz gwałciciele zasad współżycia społecznego. Tego wtorkowego ranka, gdy mała procesja ruszyła środkiem, a wszyscy po- wstali, tu i ówdzie pytano, gdzie jest Baines. Najstarsi uczniowie nie pamiętali, by nie było go w szkole. Zdarzenie to można porównać tylko do rozwiązania się Trójcy Świętej. Lecz Phillipson spokojnie czytał ogłoszenia i wydawało się, że nie interesuje go zniknięcie zastępcy. „Drużyna dziewcząt uzyskała rzadkie i zdecy- dowane zwycięstwo w meczu hokejowym" — zebrani przywitali niespodziewaną wiadomość aplauzem. „Kółko szachowe ma zebranie w laboratorium fizycznym, a klasa czwarta C" (nie wiadomo, za co) „zostanie po lekcjach". „Następujący uczniowie..." — i tak dalej. Phillipson zszedł z mównicy i wyszedł przez skrzydło gmachu. Na sali zapa- nował hałas. Uczniowie przygotowali się do opuszczenia hallu. * * * Podczas lunchu Phillipson zwrócił się do sekretarki: — Jest wiadomość od Bainesa? — Nie. Może powinniśmy zadzwonić? Phillipson zastanowił się. — Chyba powinniśmy, jak pani sądzi? — To do niego niepodobne. Nigdy się nie spóźniał. — Ma pani rację. Proszę zadzwonić. Pani Webb wykręciła numer Bainesa. Nikt nie podnosił słuchawki. — Nie odpowiada — powiedziała. * * * O drugiej piętnaście kobieta w średnim wieku wyjęła z torebki klucz do domu Bainesa. Sprzątała tam trzy razy w tygodniu. Ku swemu zdziwieniu zastała drzwi otwarte. Weszła do środka i spostrzegła, że okna są wciąż zasłonięte, a w poko- ju i kuchni pali się światło. Drzwi kuchni były szeroko otwarte i zanim weszła, zobaczyła Bainesa leżącego na podłodze przed lodówką. W jego plecach tkwił nóż kuchenny o długim trzonku, a zakrzepła krew tworzyła rozległą plamę na ba- wełnianej koszuli. Obraz ten przypominał pracę obłąkanego malarza w szkarłacie i błękicie. Zaczęła krzyczeć histerycznie. * * * Do szesnastej trzydzieści zdjęto odciski palców i wykonano fotografie. Lekarz policyjny wstał i w miarę możliwości wyprostował zgarbione plecy. — I jak? — zapytał Morse. — Trudno powiedzieć. Zgon nastąpił szesnaście do dwudziestu godzin temu. — Może pan dokładniej określić czas zgonu? — Nie. Morse, który od godziny przebywał w mieszkaniu Bainesa, siedział bezczyn- nie w pokoju gościnnym, czekając, aż inni wyjdą. Nie sądził, aby wstępne oglę- dziny zwłok przyniosły jakieś niespodzianki: nie było śladów przemocy, nic, przy- najmniej na pierwszy rzut oka, nie zostało skradzione, brakowało odcisków pal- ców i krwawych śladów na podłodze. Był trup, rozległa plama krwi oraz otwarta lodówka. Na zewnątrz z piskiem opon zatrzymał się samochód policyjny. Do pokoju wszedł Lewis. — Nie zjawił się w szkole tego ranka, sir. — Nic dziwnego — odpowiedział Morse, lecz zachował powagę. — Kiedy został zamordowany? — Lekarz twierdzi, że między dziewiątą wieczorem a północą. — To brzmi tajemniczo. Morse potaknął. — Bardzo. — Spodziewał się pan czegoś takiego? Morse potrząsnął głową. — Na myśl mi to nie przyszło. — Morderstwo ma związek z naszą sprawą? — A jak pan sądzi? — Ktoś myślał, że Baines chce nam wszystko powiedzieć i dlatego go zabił. Ciekawa historia, sir. — Lewis spojrzał na zegarek. — Już byśmy wszystko wie- dzieli. Tak się zastanawiam. — Spojrzał na Morse'a poważnym wzrokiem. — Ile osób wiedziało, że chce pan spotkać się z Bainesem? Tylko Phillipson? — I Phillipson, i Baines mogli powiedzieć to komuś innemu. — Tak, ale... — Dobry argument. Wiem, do czego pan zmierza. A przy okazji, jak Phillip- son zareagował na wiadomość o śmierci Bainesa? — Wydawał się zdruzgotany, sir. — Zastanawiam się, gdzie przebywał wczoraj między dziewiątą a dwunastą — powiedział Morse w zamyśleniu i wstał z fotela. — Postarajmy się zachowy- wać jak przystało na detektywów, panie Lewis. Sanitariusze zapytali, czy mogą zabrać ciało. Morse wszedł z nimi do kuch- ni. Delikatnie przewrócili Bainesa na bok. Inspektor schylił się i z pleców ofiary wyciągnął nóż długości trzydziestu pięciu centymetrów, o drewnianej rękojeści. Na nożu, którego krawędź na całej długości była ostra jak brzytwa, widniał na- pis: „Wysoka jakość. Wyprodukowane w Anglii". Z rany sączyła się świeża krew i wkrótce to, co było niebieską, bawełnianą koszulą, pokryło się nową warstwą zakrzepłej masy. Przebrali Bainesa w białą koszulę. — Panie Lewis, morderca miał piekielne szczęście. Nie tak łatwo wbić komuś nóż w plecy. Żeby zabić, należy ominąć kręgosłup, żebra i łopatki, a i wtedy nie- koniecznie od razu następuje śmierć. Baines musiał się lekko pochylić do przodu i w ten sposób ułatwił mordercy zadanie, bo odsłonił jedno z niewielu miejsc, gdzie łatwo wbić nóż. Jakby kroił pan udziec barani. Lewis poczuł, że z obrzydzenia przewraca mu się w żołądku i podszedł do zlewu napić się wody. Sztućce i naczynia po ostatnim posiłku Bainesa zostały umyte i starannie złożone w suszarce, a ścierka do mycia naczyń była wyciśnięta i przewieszona przez ucho dzbanka. — Może sekcja wykaże, kiedy jadł kolację — powiedział Lewis z nadzieją w głosie. Morse pozostawił jego uwagę bez odpowiedzi. W ślad za Lewisem podszedł do zlewu i rozejrzał się z mieszanymi uczuciami. Otworzył szufladkę kuchenną z prawej strony. Nie zawierała nic niezwykłego: łyżki i łyżeczki, łyżki drewniane, szeroki nóż do ryb, dwa korkociągi, nożyce kuchenne, skrobaczkę do ziemnia- ków, różnej wielkości szpikulce do mięsa oraz nóż kuchenny. Morse obejrzał go dokładnie. Miał rękojeść z kości, a ostrze już starte wskutek ciągłego ostrzenia. — Musiał go długo używać — powiedział Morse. Przesunął palcem po krawędzi noża. Był prawie tak ostry, jak ten, który utkwił w sercu Bainesa. — Ile noży do mięsa ma pan w domu, panie Lewis? — Tylko jeden. — Nie chciał pan nigdy kupić drugiego? — Czy to miałoby sens? — Nie — odpowiedział Morse. Odłożył zbrodnicze narzędzie na stół i rozejrzał się jeszcze raz. Jakkolwiek dokładnie by nie szukał, nie znajdzie nic oprócz puszek z grochem i słoików za- konserwowanych śliwek, których sporo stało na półkach w spiżami obok. — Chodźmy do pokoju, panie Lewis. Zbada pan biurko, a ja przeglądnę książ- ki. Na półkach stały prace matematyczne. Morse spojrzał na komplet dziesięciu podręczników pod tytułem „Program matematyki dla szkoły średniej", ustawio- nych w kolejności obok dziesięciu egzemplarzy „Klucza dla nauczycieli". Nieuf- nie sięgnął po pierwszy tom. — Wie pan coś o współczesnej matematyce, panie Lewis? — Współczesna matematyka? Ha! Jestem uznanym ekspertem. Rozwiązuję dzieciom zadania domowe. Morse postanowił nie zawracać sobie głowy zadaniami typu „Jak 23 przy pod- stawie 10 może być wyrażone przy podstawie 5" i odłożył tom na półkę. Przeglą- dał resztę biblioteki Bainesa. Literatury było niewiele i z sympatią przypomniał sobie książki Maguire'a. Dopiero zaczął uświadamiać sobie śmierć Bainesa. Było to wydarzenie nie- oczekiwane i Morse nie miał czasu go przemyśleć. Ale nasuwały się pierwsze, oczywiste wnioski. Znowu próbuje siebie oszukiwać? Nie, tym razem nie. Po pierwsze Baines coś wiedział. Poprawka — wiedział wszystko od początku do końca. Dlatego zginął? Takie wyjaśnienie wydawało się najbardziej prawdopo- dobne. Kto go zabił? Baines dobrze znał mordercę i kiedy wszedł do kuchni i się- gnął do lodówki, morderca wyjął nóż i wbił go w plecy ofiary. Narzędzie zbrodni przyniósł ze sobą, ale gdzie, na Boga, mógł ukryć taki kawał żelastwa? W skar- petkach? Z rozmyślań wyrwało inspektora gwizdnięcie dochodzące z przeciwległego rogu pokoju. Na twarzy Lewisa malowało się zdziwienie. — Niech pan tu natychmiast przyjdzie, sir! Morse zajrzał do dolnej szuflady biurka i poczuł, że włos mu się jeży. W środ- ku znajdował się zeszyt z Liceum Ogólnokształcącego imienia Rogera Bacona, a na jego okładce widniało znajome nazwisko, wykaligrafowane drukowanymi li- terami: „YALERffi TAYLOR — WIEDZA STOSOWANA". Policjanci spojrzeli na siebie bez słowa. Morse ostrożnie ujął zeszyt w dwa palce i podniósł za grzbiet. Na podłogę wypadły dwie luźne kartki. Morse podniósł je i położył na biurku. Za- wierały brudnopis listu, który zaczynał się słowami „Droga Mamusiu i Tatusiu", a kończył podpisem „Wasza Yalerie". Kilka słów wykreślono, a nad nimi te same wyrazy napisano nieco innym pismem. Przestrzeń między wierszami wypełniały całe rzędy pojedynczych liter, ich kształt ktoś mozolnie doskonalił. Lewis pierw- szy przerwał milczenie. — Nie jest pan jedynym fałszerzem w tej sprawie. Morse nie odpowiedział. Zaczęło mu się rozjaśniać w głowie. Dotychczas mógł się opierać jedynie na dość mętnych hipotezach i wyciągać z nich równie niejasne wnioski. Teraz fakty zaczęły przemawiać same za siebie. Było jasne, że Baines napisał do rodziców Yalerie. Prawdopodobieństwo, że dziewczyna żyje, spadło nagle do zera. Z jednej strony Morse się cieszył, ale od- czuwał też głęboki smutek. Bowiem życie jest słodkie i każdy chce żyć, a tylko niewielu przejawia nadmierną troskę, aby opuścić ten padół łez i rozpaczy. Yalerie miała prawo do życia jak on, Lewis, jak Baines nawet. Lecz ktoś zadecydował, że Baines nie ma już tego prawa i wbił mu nóż w plecy. Morse stał nieruchomo przy biurku i zdawał sobie sprawę, że wszyscy oczekują, aby wskazał mordercę. Może to zrobi. W tym momencie skłonny był sądzić, że tego samego dnia dowie się całej prawdy. Może wystarczyło przeszukać resztę szuflad, by znaleźć rozwiązanie za- gadki? Przez następną godzinę przetrząsnęli pracowicie ich zawartość, ale oprócz kopii kserograficznej rachunku Phillipsona nie znaleźli nic godnego uwagi. Na biurku stał telefon. Był to aparat, który odezwał się w południe, gdy pani Webb telefonowała z sekretariatu, lecz nie mógł już przywołać Bainesa, leżącego z nożem w plecach u otwartych drzwi lodówki. I nagle Morse zauważył coś, na co nie zwrócił uwagi, była to bowiem rzecz leżąca na swoim miejscu: plastikowy notatnik telefoniczny, który, po naciśnięciu guzika z literą alfabetu, otwierał się na żądanej stronie. Morse nacisnął „M", spodziewając się, że znajdzie własny numer, jednak kartka w linię, na której otworzył się notatnik, była czysta. Najwyraźniej nazwisko żadnego ze znajomych Bainesa nie zaczynało się na literę „M". Morse nacisnął „N", lecz także nie znalazł żadnego wpisu. „O" — z takim samym skut- kiem. Może Baines dopiero kupił notatnik? Sprawiał wrażenie nowego i może właściciel nie zdążył przepisać numerów? Ale nie znaleźli żadnego innego notat- nika. Morse nacisnął „P" i dreszcz przebiegł mu po plecach. Zobaczył nazwisko i zapis numeru domowego Phillipsona. Naciskał następne litery. Pod „R" znalazł numer oxfordzkiego wydziału Wyższej Szkoły Rolniczej, ale nic więcej. Pod „S" zapisany był telefon Agencji Ubezpieczeniowej „Sun", a gdy nacisnął „T", znowu poczuł dreszcz podniecenia. W notatniku widniało nazwisko „Taylor". Jeszcze je- den element mozaiki ułożył się w umyśle Morse'a. „U", „V" — nic. Pod „W" — oxfordzki numer niejakiego pan Wrighta — budowniczego i dekoratora wnętrz. Dalej — „X", „Y", „Z" — nic. Pod „A" — Morse zmarszczył brwi i zagwiz- dał — znajdował się domowy numer Acuma, wpisany starannie w odpowiednią kolumnę. W sumie w notatniku było tylko czternaście pozycji. Większość stanowiły zapisy bez znaczenia, takie jak numer Wyższej Szkoły Rolniczej czy dekoratora wnętrz. Tylko trzy zdawały się mieć związek ze sprawą: Acuma, Phillipsona i Tay- lorów. Morse zauważył, że nazwiska mają dziwny zwyczaj łączenia się w triady: na początku był Acum, Baines i Phillipson, a teraz, kiedy Baines odpadł z li- sty, jego miejsce zajęli automatycznie Taylorowie. Jeszcze jeden element mozaiki ułożył się Morse'owi w głowie. Chociaż zasłony zostały odsłonięte po przybyciu policji, światło paliło się na- dal i zgasił je dopiero Morse, gdy stanął na progu. Była siedemnasta trzydzieści. — Co robimy? — zapytał Lewis. Morse zastanowił się. — Pańska żona potrafi gotować frytki, panie Lewis? — Chyba tak, sir, chociaż wolę smażone ziemniaki. Rozdział 20 Alibi (lać. alibi - gdzie indziej, pierwotny locativus słowa alius - inny) - dowód oparty na faktach stwierdzających, że osoba podejrzana nie przebywała na miejscu przestępstwa w czasie, gdy zostało ono popełnione. (Oxfordzki słownik języka angielskiego) — Nie spodoba mu się to. — Oczywiście, że nie. — To tak, jakbyśmy mu powiedzieli prosto w oczy, że go podejrzewamy. — Przecież tak jest. — Podejrzewamy go, sir, ale — miedzy innymi. — Zgoda. — Szkoda, że nie mogą dokładniej ustalić czasu zgonu. — Pokręcił głową Lewis. — Niech pan się tym nie martwi — odpowiedział Morse. — Proszę dowie- dzieć się, co robił od powrotu ze szkoły do pójścia spać — to wszystko. — Jak powiedziałem, sir, nie bardzo mu się to spodoba. Morse wstał i zakończył rozmowę. — Będzie musiał się z tym pogodzić. * * * Tuż po wpół do siódmej Morse pchnął szklane drzwi i wyszedł z posterunku policji. Wsiadł do samochodu i wolno ruszył w kierunku Kidlington. Nie robił tego z przyjemnością. Jakby otwarcie podejrzewał kogoś o morderstwo. Na chodniku stał zielony morris Taylorów, a drzwi otworzył sam gospodarz, w koszuli z długimi rękawami. Pospiesznie przełykał ostatni kęs kolacji — Przyjdę później — zaczął Morse. — Nie ma potrzeby, inspektorze. Już kończę. Proszę, niech pan wejdzie.- Geo- rge usiadł i dokończył talerz gulaszu z ziemniakami. — Może herbaty? Morse grzecznie odmówił i usiadł naprzeciwko George'a przy chwiejącym się kuchennym stole. — Co mogę dla pana zrobić, inspektorze? Nalał do kubka mocnej herbaty i zapalił woodbine'a. Morse powiadomił go 0 zabójstwie Bainesa. Na stole leżał egzemplarz „Oxford Maił", jednak wiado- mość nie dotarła jeszcze do gazety. George nie przejął się zbytnio nowiną. Oczywiście, znał Bainesa. Widywał go na wywiadówkach. Morse'owi wydało się dziwne, że Taylor tak mało ma do powiedzenia na temat śmierci znajomego człowieka. Jednak w oczach George'a nie dostrzegł cienia kłamstwa lub braku życzliwości i powróciła sympatia, jakiej nabrał do niego po spotkaniu na wysypisku śmieci. Tym bardziej męczyła go świa- domość, że będzie musiał go zapytać o alibi na poprzedni wieczór. Odwlekał tę chwilę w nieskończoność, ale na szczęście George sam zaczął mówić. — Żona znała go lepiej niż ja. Powiem jej o tym, gdy wróci. W poniedziałki 1 wtorki jeździ do Oxfordu zagrać w bingo. — Udaje się jej wygrać? — Pytanie wydało się dziwnie nie na miejscu. — Kilka funtów od czasu do czasu. Wczoraj wieczorem coś wygrała, ale za- wsze gdy tam idzie, wydaje około funta. Wpadła w nałóg i trudno jej się odzwy- czaić. — Jeździ autobusem? — Zwykle tak. Chociaż wczoraj zabrałem ją samochodem, bo jechałem za- grać w strzałki w „Jerycho Arms". Gdy skończyła, przyszła do pubu i wróciliśmy razem. Ale zwykle jeździ autobusem. Morse wziął głęboki oddech. — Niech pan posłucha, panie Taylor. To formalność i wiem, że nie będzie miał mi pan za złe, ale muszę zapytać, co robił pan wczoraj wieczorem. George w najmniejszym stopniu nie okazał zdziwienia lub zakłopotania. Mor- se'owi wydało się nawet, że dostrzegł ulgę w jego oczach. * * * Lewis już czekał, gdy Morse wrócił do biura o dziewiętnastej trzydzieści. Podzielili się informacjami na temat swoich wizyt. Żadna z nich nie przyniosła nadzwyczajnych rezultatów. I Phillipson, i George Taylor mieli alibi. Dalekie od doskonałości, ale wystarczające. Phillipson powrócił ze szkoły około siedemna- stej piętnaście, zjadł posiłek i o osiemnastej trzydzieści pięć pojechał do teatru „Penthouse" na „Świętą Joannę". Samochód zostawił na parkingu przy Gloucester Green i za dziesięć siódma był w teatrze. Przedstawienie trwało od dziewiętnastej piętnaście do dwudziestej drugiej trzydzieści i jeśli nie liczyć wyjścia do bufetu podczas pierwszej przerwy, nie opuszczał swojego miejsca aż do dwudziestej dru- giej trzydzieści pięć, kiedy wsiadł do samochodu i wrócił do domu. Pamięta, że o dwudziestej trzeciej oglądał serwis informacyjny BBC na drugim programie. — Jaka odległość dzieli Gloucester Green od domu Bainesa? — zapytał Mor- se. — Około dwustu, trzystu jardów. Morse podniósł słuchawkę i wykręcił numer laboratorium. Dowiedział się, że garbaty chirurg nie zakończył jeszcze oględzin ciała Bainesa i nie może dokładniej określić czasu zgonu. Śmierć nastąpiła między dziewiątą a północą. Jeżeli Morse się upiera, może zdarzyło się to od wpół do dziewiątej do wpół do dwunastej, może nawet do jedenastej. Inspektor odłożył słuchawkę, popatrzył w sufit i rzekł: — Tak, tak, panie Lewis. Problem alibi nie polega na tym. że ktoś je ma, a ktoś inny nie. Nikt nie ma stuprocentowego alibi, chyba że przez całą noc był przywiązany łańcuchem do ławy sędziowskiej. — Phillipson mógł zamordować Bainesa? — Oczywiście. Lewis odłożył notatki. — Jak poszło z Taylorami, sir? Morse opowiedział o przebiegu wizyty w mieszkaniu Taylorów, a Lewis słu- chał uważnie. — On także mógł zamordować Bainesa. Morse wzruszył ramionami. — Jak daleko do „Jerycho Arms" z domu Bainesa? — Nie więcej niż ćwierć mili. — W takim razie zaczyna się ustawiać kolejka podejrzanych. — Pani Taylor także jest podejrzana? — Czemu nie? Miała znakomitą okazję zamordować Bainesa: skończyła grać w bingo o dziewiątej, a o wpół do dziesiątej przyszła do „Jerycho Arms". Mu- siała minąć dom Bainesa w odległości kilkuset jardów. Niech pan zobaczy, co to daje: jeżeli Bainesa zamordowano około dziewiątej wieczorem, mamy trzech podejrzanych i tych, których numery telefoniczne znaleźliśmy w jego notatniku. — Figurował tam także Acum, sir. Morse spojrzał na zegarek. Była dwudziesta. — To byłby niezły pomysł na powieść, gdyby okazało się, że wczoraj wieczo- rem Acum grał w strzałki przy stole do gry w bingo w ratuszu miejskim. — Chyba miał inne zajęcia. Mieszka przecież w Caernarfon. — Coś panu powiem, Lewis: gdziekolwiek Acum był ubiegłej nocy, na pewno nie był w Caernarfon. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Ktoś odpowiedział natychmiast: — Słucham? Na linii były trzaski, ale Morse rozpoznał głos. — Pani Acum? — Tak. Kto mówi? — Inspektor Morse. Już raz dzwoniłem. — Rzeczywiście. — Pani mąż już wrócił? — Nie, jeszcze nie. Chyba wspominałam, że będzie później? — O której mniej więcej? — Chyba nie za późno. — Przed dziesiątą? — Mam nadzieję. — Daleko musi jechać? — Tak, spory kawał drogi. — Pani Acum. Może mi pani powiedzieć, dokąd udał się pani mąż? — Pojechał na konferencję nauczycieli klas szóstych. — Tak, ale dokąd? — Nie jestem pewna, gdzie się zatrzymał. Morse stracił cierpliwość. — Gdzie odbywa się ta konferencja? W Birmingham? — O, przepraszam. Rozumiem. W Oxfordzie, naturalnie. Morse odwrócił się do Lewisa i porozumiewawczo uniósł brwi. — Mówi pani, że w Oxfordzie? — W Lonsdale College. — Rozumiem. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, zadzwonię około dzie- wiątej. — Czy to pilna sprawa, inspektorze? — Powiedzmy, pani Acum. — Dobrze, powiem, że pan dzwonił i jeśli wróci przed dziewiątą, na pewno do pana przekręci. Morse dał jej swój numer, odłożył słuchawkę i zagwizdał miękko. — Dziwne. W jakiej odległości od Kempis Street znajduje się Lonsdale Col- lege? — Mniej więcej pół mili, sir. — Mamy następnego podejrzanego. Chociaż Acum dysponuje tak samo do- brym alibi, jak pozostali. — Zapomniał pan o jeszcze jednym potencjalnym mordercy. — Tak? O kim? — Morse spojrzał na Lewisa ze zdziwieniem. — Pani Phillipson, sir. Ma dwójkę małych dzieci, które mogła wcześnie po- łożyć spać. Mąż trzy godziny przebywał poza domem. To daje duże możliwości, nie sądzi pan? Morse skinął głową. — Może lepsze, niż miała cała reszta. Jeszcze raz skinął głową i spojrzał posępnie na dywan. Po podłodze z zadzi- wiającą prędkością sunął duży pająk, który zatrzymał się i zamarł w bezruchu. Miał gruby, czarny korpus, a pokryte włosami drugie odnóża wystawały wyso- ko ponad cielsko. Nagle znowu zaczął biec i równie szybko się zatrzymał. W tym bezruchu był bardziej przerażający niż w biegu i Morse'owi przypomniała się gra, w którą bawił się jako dziecko. Muzyka urywała się i — stój! Nie ruszaj się! Zo- stań tam, gdzie jesteś! Jak ten pająk, który doszedł już prawie do ściany. Morse wpatrywał się jak zahipnotyzowany. Zawsze bał się pająków. — Widział pan pająka w łazience Bainesa? — zagadnął Lewis. — Cicho, panie Lewis. Niech pan zdepcze to paskudztwo, szybciej! — Tak nie można, sir. Na pewno ma gdzieś żonę i dzieci. — Pochylił się i dotknął pająka. Morse zamknął oczy. Rozdział 21 Jankowi i Marysi dano po dwadzieścia pensów. Janek daje jednego pensa Marysi. O ile więcej ma Marysia niż Janek? (Zadanie na egzaminie drugoklasistów) Pociąg do hazardu jest tak powszechny i głęboko zakorzeniony w ludzkiej na- turze, że od najdawniejszych czasów filozofowie i moraliści go potępiali. Staro- żytni Rzymianie nazwali to cupiditas — pożądaniem rzeczy materialnych, nagą, niepohamowaną chęcią zysku. Być może jest ona przyczyną wszelkich naszych nieszczęść. Jak łatwo przychodzi nam zrozumieć zawiść nędzarzy w stosunku do bogaczy. A hazard? Daje biednym nadzieję, że dostaną coś za nic. Jednak nie tylko to. Wielu ludziom hazard, jego przebieg, dostarcza rozkoszy tak wielkiej, że nie potrzebują żadnego raison d'etre, nadziei na pulę, łut szczę- ścia, wakacje na Bermudach. Wystarczy oszałamiająca dawka hazardu z obietni- cą tysiąca radosnych wzlotów i niebezpiecznych upadków. Dziś wygrałeś milion w ruletkę, a gdzie będziesz siedział jutro, jeśli nie przy tym samym, przewrotnym kołowrotku? Każdy lud ma swoje gry, one stanowią jego wizytówkę i mówią o nim tyle, co jego obyczaje, bowiem w rzeczywistości nimi są. Różne są gry: w orła i reszkę, rouge ou nor, „jednoręki bandyta", wyścigi konne. Niektórzy znajdują szczęście przy stole karcianym, gdzie raz na tydzień świta nadzieja na wygranie miliona funtów za jednego pensa, a komplet dziesiątek i pocałunek pięknej królowej nie mają ceny. Niektórzy przegrywają więcej, niż mogą sobie pozwolić, a gdy próbują się odegrać, tracą całą resztę. A później, gdy umiera nadzieja, siadają w ciemnych garażach, przy kuchenkach gazowych albo po prostu podcinają sobie gardło. Inni wypalają dziennie po pięćdziesiąt papierosów, piją dżin lub whisky, jeszcze inni zapożyczają się u lichwiarzy. Ale która żona wytrzyma z grającym mężczyzną, jeśli ten nigdy nie wygry- wa? Który mąż uwierzy, że jego żona zerwała z hazardem, jeśli będzie kłamała nieprzekonywająco, jak pani Taylor? A pani Taylor marzy, aby zamieszkać w sali gry w bingo. * * * Zaczęło się to kilka lat wcześniej w salce kościelnej w Kidlington. Było ich około dwunastu. Zasiedli na chwiejących się krzesłach, a pastor wywoływał licz- by z iście angielskim dostojeństwem i dobrą dykcją. Stamtąd pani Taylor awanso- wała do klubu „Ritz" w Oxfordzie, gdzie wszyscy nowicjusze zasiadali w rzędach wygodnych foteli kinowych i słuchali szorstkich, metalicznych tonów z rozsta- wionych po przestronnym audytorium głośników. W „Ritzu" nie ma miejsca na współczucie i nawet zwykłego zainteresowania drugim człowiekiem. Jak na ko- mendę wszyscy spuszczają wzrok i pospiesznie wypełniają przygotowane wcze- śniej karty z rubrykami do wpisywania cyfr. Wielu graczy potrafi wypełniać kilka kart jednocześnie i wówczas cała ich uwaga skupiona jest na wyszukiwaniu od- powiednich kombinacji liczb. Gra wymaga od uczestnika jedynie umiejętnego liczenia i nie znosi najmniej- szej oryginalności. Prawie wszyscy gracze wygrywają. Choć karta wypełniona jest niemal do końca, zawsze pozostaje tych kilka liczb potrzebnych do kompletu. Wówczas słychać gorączkowe wołania: „Choć do mnie liczbo, liczbusio, liczbu- nio, chodź!" A potem: „Tak niewiele brakowało!", „Byłam o włos od...", „Gdyby tak..." Kobiety siedzą i narzekają na pecha, przeklinają, że do szczęścia było tak bli- sko: „O mały włos..." Tego wieczora pani Taylor wsiadła do autobusu nr 2 na przystanku przed klu- bem „Ritz" i za dwadzieścia pięć dziewiąta była w Kidlington. Wstąpi jeszcze do pubu. * * * Za dwadzieścia pięć dziesiąta, wcześniej niż Morse i Lewis się spodziewali, zadzwonił Acum. Powiedział, że na trasie był mały ruch, a szczególnie dobrze jechało mu się po drodze A5 od Towcester. Wyjechał z Oxfordu kwadrans po piętnastej, na kilka minut przed oficjalnym zakończeniem konferencji. Co robił w poniedziałek wieczorem? Zaraz, niech pomyśli. Poszedł na obiad do stołówki, potem wziął udział w pozaprogramowej sesji pytań i odpowiedzi. Spotkanie było bardzo interesujące. Położył się spać o wpół do jedenastej wieczorem. Był zmę- czony. Nie, nie wychodził. Na pewno nigdzie nie wychodził. Baines nie żyje? Co takiego? Czy Morse mógłby powtórzyć? Och, to bardzo przykra wiadomość. Tak, oczywiście, doskonale znał Bainesa. Kiedy zmarł? W poniedziałek wieczorem? To znaczy wczoraj wieczorem. W dniu, o którym właśnie mówili! Oczywiście, wszystko rozumie. Żałuje bardzo, że nie może pomóc Morse'owi, ale to wszyst- ko, co wie. Morse odłożył słuchawkę. Doszedł do przekonania, że telefonowanie w takich sprawach przypomina bieg w płetwach po plaży. Nie ma wyboru. Będzie musiał pojechać tam osobiście. Czy Acum maczał palce w zabójstwie Bainesa? Chyba nie, bo każdy ruch nieuchronnie zwróciłby uwagę policji, byłoby to z jego strony co najmniej nieostrożne. A jednak... nazwisko Acuma od początku przewijało się w tej sprawie, a wczoraj Morse dostrzegł je w notatniku telefonicznym Bainesa. Hm. Będzie musiał spotkać się z lingwistą. Powinien był zrobić to wcześniej, bo- wiem bez względu na to, kim okaże się Acum, liczył się on w sprawie Yalerie. Ale trudno założyć, że przyjechał na konferencję do Oxfordu i ni stąd, ni zowąd za- pragnął zabić jednego z dawnych kolegów. Może jednak? Kto by go podejrzewał? Ostatecznie, Morse tylko przypadkiem dowiedział się o konferencji w Oxfordzie. Czyżby Acum przypuszczał... Dosyć! W biurze było zimno i Morse poczuł się zmęczony. „Daj sobie z tym spokój" — pomyślał. Spojrzał na zegarek. Była dwu- dziesta druga. Jeżeli się pospieszy, zdąży jeszcze na piwo. Przeszedł na drugą stronę ulicy do zatłoczonego pubu. W powietrzu unosiły się gęste kłęby dymu, a wzdłuż lady przy stolikach toczyły się zażarte spory. Gra- no w kribidż, domino i strzałki, każdy skrawek wolnego miejsca zajmowały kufle piwa: z uchwytami i bez, puste, właśnie opróżniane, przeznaczone do napełnienia i już napełnione pienistą, bursztynową cieczą. Morse dostrzegł lukę w masie ludz- kiej przy barze i bez przekonania skierował się w tę stronę. Czekając w kolejce, usłyszał brzęk monet wysypujących się z „jednorękiego bandyty" na prawo od la- dy. Oparł się na blacie, aby przyjrzeć się dokładniej. Przy automacie stała kobieta i chociaż była odwrócona, poznał ją. Właściciel lokalu przerwał jego rozmyślania i odezwał się zachrypniętym gło- sem: — Co dla pana? Morse zamówił kwartę najlepszego gorzkiego piwa, po czym przeszedł wzdłuż lady i znalazł się za plecami kobiety, wciąż zajętej grą. Nagle odwróci- ła się i pchnęła pustą szklankę po barze. — Podwójną whisky, Bert. Otworzyła dużą, skórzaną torebkę i Morse dostrzegł gruby plik banknotów. Pięćdziesiąt funtów, może i więcej. Poszczęściło jej się w bingo? Morse był pewny, że go nie zobaczyła i nadal obserwował kobietę możliwie z bliska. Piła whisky i wymieniała sprośne uwagi z kilkoma stałymi bywalcami lokalu. Gdy zaśmiała się prostym, wulgarnym śmiechem, Morse poczuł do niej sympatię. Spojrzał na nią uważniej. Nadal była zgrabna, a ubranie dobrze na niej leżało. Może nie była pięknością, obgryzała paznokcie, a czubek palca wskazują- cego prawej ręki był żółty od nikotyny, ale jakie to, do diabła, miało znaczenie! Opróżnił kufel i kupił jeszcze jedną kwaterkę. Ziarno, które zasiano w jego umy- śle, nie zakiełkuje tej nocy. Wiedział dlaczego: nie miał kobiety, choć jej potrze- bował. Odszedł od lady i znalazł wolne miejsce w rogu sali. Często zastanawiał się nad kobiecym wdziękiem. Naturalnie, miał w życiu kobiety, może nawet za dużo. Ich obraz często powracał w snach i przypominał młode lata. Ale teraz liście wo- kół spadały: czterdzieści parę lat, kawaler, samotny. I siedział w lichej piwiarni, gdzie liczyło się tylko piwo, papierosy, orzeszki, „jednoręki bandyta" i... Z odra- zą spojrzał na przepełnioną popielniczkę i odepchnął ją od siebie. Wypił do końca ostami kufel piwa i wyszedł na ciemną ulicę. * * * Siedział w barze hotelu „Randolph" z pewnym architektem, starszym męż- czyzną, który lubił rozprawiać o przestrzeni, świetle i pięknie, nosił melonik, był miłośnikiem języków klasycznych i sypiał pod wiaduktami kolejowymi. Gdy tak rozmawiali o życiu i miłości, obok nich przeszła zgrabna dziewczyna i zamówi- ła drinka przy barze. Architekt trącił łokciem młodszego kompana i potrząsnął głową w pełnym uwielbienia podziwie. — Cudowna dziewczyna, mój chłopcze! Wyjątkowo, niewypowiedzianie piękna. Morse również ją podziwiał, lecz nic nie powiedział. Odeszła od bufetu i gdy odwróciła się profilem, dostrzegł zarys młodych, dumnie wysuniętych piersi pod czarnym swetrem. Stary architekt, znawca klasycznych poetów, amator wiaduk- tów kolejowych wstał i gdy przechodziła, zwrócił się do niej z pełną uszanowania godnością: — Najdroższa młoda damo. Niech nie zrani cię nasza śmiałość, lecz pragnie- my ci powiedzieć, że jesteś piękna. W podmalowanych oczach błysnął wyraz niewypowiedzianej rozkoszy, a po- tem zaniosła się śmiechem — wulgarnym i pospolitym. — Ha! Ha! Ha! Powinniście zobaczyć mnie chłopcy, kiedy będę czysta! — I gdy położyła rękę na plecach architekta, Morse dostrzegł obgryzione do żywej skóry paznokcie i palec wskazujący pożółkły od nikotyny. Zbudził się nagle, jakby dotknęła go niewidzialna ręka. Za oknem wstawał blady i nieprzyjazny świt. Rozdział 22 Można zrozumieć życie, oglądając się wstecz; żyć jednak należy patrząc w przyszłość. (Soren Kierkegaard) Morse zjawił się w biurze przed siódmą trzydzieści. W dzieciństwie szczy- tem rozkoszy było dla niego wylegiwanie się w łóżku. Ale nie był już dzieckiem, a po niespokojnej nocy czuł się zmęczony i rozdrażniony. Gdy siadł za biurkiem, napadły go obsesyjne myśli. Dobrze zrobiła mu jazda do pracy. Cieszył się, że ma przy sobie „Timesa". Spojrzał na nagłówki: przywódcy supermocarstw zgo- dzili się spotkać we Władywostoku, a gospodarka ciągle przeżywała regres. Nie przeczytał jednak żadnego artykułu. Był coraz mniej zorientowany w sprawach państwa i wydarzeniach na świecie. Wiedział, że chowa głowę w piasek, ale nie czuł się winny. Już dawno stwierdził, że nie warto wiedzieć zbyt wiele o pewnych sprawach i stawał się coraz bardziej podatny na autosugestię. Niewinna notatka, że przypadki załamania nerwowego często zdarzają się we współczesnych spo- łeczeństwach, doprowadziła go do przekonania, że jutro znajdzie się na oddziale psychiatrycznym. Gdy ostatnio przeczytał artykuł na temat przyczyn zakrzepu wieńcowego, odkrył u siebie prawie wszystkie objawy tej choroby i wpadł w pa- nikę. Nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego lekarze są takimi hipochondrykami. Odwrócił „Timesa" na drugą stronę i wziął do ręki pióro. Myślał, że tego ranka krzyżówka będzie nie do rozwiązania, ale poszło niespodziewanie łatwo. Tylko dziewięć i pół minuty. Wyjął arkusz papieru i zaczął pisać. Gdy godzinę później zadzwonił telefon, ciągle pisał. Dzwoniła pani Lewis. Jej mąż leży w łóżku i ma wysoką gorącz- kę. Podejrzewa, że to grypa. Chciał koniecznie pójść do pracy, ale zatrzymała go i wbrew jego woli wezwała lekarza. Morse pochwalił zabiegi pani Lewis i powie- dział, że później postara się do nich przyjechać. Odłożył słuchawkę. Przejrzał polecenia służbowe, pospiesznie je spisał i uśmiechnął się słabo. Wszystkie odpowiadałyby Lewisowi, który wyjątkowo lubił rutynowe czynności. Phillipson — sprawdzić bilet do Playhouse'u — nu- mer miejsca i rzędu oraz odszukać ludzi, którzy siedzieli obok niego w teatrze. To samo dotyczy Taylorów i Acuma: Klub „Ritz", „Jericho Arms" oraz Lonsda- le College. Pytać ludzi, rozmawiać z ludźmi, sprawdzać i jeszcze raz sprawdzać, badać i rekonstruować wydarzenia. Lewis by się z tego ucieszył. I kto wie, mo- że nawet coś by to dało. Byłoby przecież czymś nieodpowiedzialnym zaniedbać ważne etapy śledztwa. Morse przedarł papier i wyrzucił do kosza. Może powinien skoncentrować się na nożu? Ale co, do diabła, można jeszcze wymyślić na ten temat? Sherlock Holmes wydedukowałby od razu, że morderca miał od pięciu do sześciu stóp wzrostu, rękę skręconą w łokciu i że każdej nie- dzieli jadł rostbef na obiad. Ale co on może na ten temat powiedzieć? Podszedł do szafki i wyciągnął nóż. Wpatrywał się w niego intensywnie, wysilił zdolno- ści logicznego myślenia, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Widział nóż ł nic więcej: zwykły nóż do mięsa. A gdzieś w kraju, najprawdopodobniej w okolicach Oxfordu, brakowało noża w kuchennej szufladzie. Takie rozumowanie nie posu- wa sprawy o milimetr. Czy można mieć pewność, że naostrzyła go osoba prawo albo leworęczna i czy w ogóle warto nad tym się zastanawiać? Wszystko stawało się takie bezsensowne... Znacznie ważniejszym problemem było to, w jaki spo- sób morderca przyniósł nóż na miejsce zbrodni. Zagłębił się w fotelu i jeszcze raz próbował wszystko gruntownie przemyśleć. O wpół do jedenastej znowu zadzwonił telefon. Morse zerwał się z miejsca i z niedowierzaniem spojrzał na zegarek. Znowu dzwoniła pani Lewis. Po wizycie lekarza okazało się, że mąż jest chory na zapalenie gardła. Lekarz zalecił przynaj- mniej trzy lub cztery dni kuracji w łóżku. Czy Morse mógłby przyjechać? Chory chciałby się z nim zobaczyć. * * * Lewis rzeczywiście wyglądał nie najlepiej. Nieogolona twarz była blada, a głos przypominał rechot żaby. — Zawiodłem pana, szefie. — Bzdura. Niech pan szybko wyzdrowieje. I proszę robić dokładnie to, co żona każe. — Z moją żoną i tak nie ma wielkiego wyboru. — Uśmiechnął się słabo i opie- rając się na ramieniu, sięgnął po szklankę soku pomarańczowego. — Cieszę się, że pan przyszedł, sir. Całą poprzednią noc miałem przed oczami jakieś linie i nie widziałem prawie nic. — To normalne w chorobie — stwierdził Morse. — Na szczęście myśleć mogłem sprawnie. Pamięta pan tego staruszka na przejściu dla pieszych? Otóż... nie wspomniałem o tym wcześniej, ale ostatniej nocy znowu przyszło mi na myśl... — Niech pan mówi — powiedział Morse cicho. — Sądzę, sir, że ma bardzo słaby wzrok. Dlatego miał ten wypadek, a poza tym zastanawiam się, czy... Lewis spojrzał na inspektora i przekonał się, że dobrze zrobił, zapraszając go do siebie. Morse kiwał głową i wpatrywał się w dobrze utrzymany ogród za oknem, wypielone klomby późnych róż. * * * Joe nadal przebywał w tym samym przytułku i leżał na tym samym łóżku. Jego głowa opadła na bok, bezzębne usta otworzyły się szeroko. Pielęgniarka, która przyprowadziła Morse'a, lekko dotknęła ramienia staruszka. — Ma pan gościa. Joe zbudził się, zamrugał oczami i spojrzał niewidzącym wzrokiem. — To policjant, panie Godberry. W końcu pana złapali. Pielęgniarka odwróciła się do Morse'a z ponętnym uśmiechem. Joe uniósł głowę i także się uśmiechnął. Po omacku odszukał na półce futerał i po omacku, nie spiesząc się, założył okulary. — A, poznaję pana, sierżancie. Miło znowu pana widzieć. Co tym razem pana sprowadza? Morse rozmawiał piętnaście minut i wyciągnął z tej rozmowy wniosek, że smutno dożyć tak późnej starości. — Bardzo nam pan pomógł, Joe. Jestem bardzo wdzięczny. — Niech pan nie zapomina, sierżancie, cofnąć zegara. Już nadszedł ten mie- siąc. Mnóstwo ludzi zapomina o cofaniu zegarów. Pamiętam raz... Morse wysłuchał jego opowieści i wyszedł. Przy końcu oddziału spotkał sio- strę. — Traci już pamięć. — Jak większość z nich. Ale to dobry człowiek. Pewnie powiedział panu, żeby pan cofnął zegar? Morse skinął głową. — Mówi to każdemu? — Starcy dostają fiksacji na punkcie czegoś takiego. Ale to nic strasznego, prawda? — zaśmiała się słodko. Morse zauważył, że nie nosi obrączki. „Niech pani nie zrazi moja śmiałość. Jest pani atrakcyjną kobietą". Lecz słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Nie był architektem, który spał pod wiaduktami, i nie mógłby czegoś takiego powiedzieć. Zastanawiał się, jakie myśli chodzą teraz po głowie miłej pielęgniarce, ale stwierdził, że nigdy się tego nie dowie. Wyjął portfel i wręczył jej banknot funtowy. — Niech pani to zachowa dla niego na Boże Narodzenie. Dostrzegł w jej oczach łagodne i kochające błyski. Podziękowała uprzejmie i oddaliła się szybkim krokiem. Był blisko Przylądka Dobrej Nadziei! * * * Zegary! W Oxfordzie krążyła anegdota na temat cofania zegarów. Kościół św. Benedykta miał zegar zasilany elektrycznie i przez wiele lat problem jego cofa- nia zaprzątał umysły kleru oraz laikatu. Zegar wieńczył północną ścianę wieży kościelnej, a jego wielkie wskazówki obracały się po kwadratowej, niebieskiej tarczy dzięki skomplikowanemu mechanizmowi, umieszczonemu za tarczą, do którego można się było dostać po wąskich, spiralnych schodach, prowadzących na szczyt wieży. Problem polegał na tym, że nastawiający zegar nie widział tarczy i nie był w stanie wyczuć, czy dobrze to robi. Nie pomagało ustawienie pomocni- ków z megafonami na zewnątrz, bowiem ściany wieży nie przepuszczały żadnych dźwięków. Dlatego każdego roku jeden z członków komitetu parafialnego mu- siał wejść na wieżę, posunąć wskazówki mniej więcej we właściwym kierunku, po czym zejść, wyjść z kościoła, przyjrzeć się efektom swojej pracy, ponownie wspiąć się po krętych schodach, znowu przesunąć dużą wskazówkę, zejść i tak aż do skutku. Posługiwano się tą dość męczącą metodą przez siedem długich lat, aż pewien ministrant, który, jaki wieść gminna niosła, najsprawniej posługiwał się kadzielnicą, zaproponował, aby wyjąć bezpiecznik ze skrzynki i w ten sposób unieruchomić zegar, by po sześćdziesięciu minutach włączyć bezpiecznik z po- wrotem. Metoda ta nie tylko usprawniłaby pracę zegara, lecz mogłaby oszczędzić zakrzepu wieńcowego niemłodemu już kościelnemu. Komitet parafialny rozwa- żył i ostatecznie przyjął propozycję ministranta i od tamtej pory nikt nie słyszał 0 kłopotach z zegarem na wieży kościelnej. Morse słyszał tę historię w pubie i teraz ją sobie przypomniał. Śmieszyła go, podobnie jak Lewis. Gdyby nie zachorował, biegałby po spiralnych schodach 1 szukał alibi, dowodów. Ale z tym na razie dadzą sobie spokój. Przynajmniej przez kilka następnych dni. Morse stwierdził, że powinien wyjąć bezpiecznik i na- stawić swój zegar prawidłowo. Ale wyjmie bezpiecznik na dłużej, na dwa lata i trzy miesiące, aż do dnia, gdy Yalerie zniknęła. Rozdział 23 Zastanowiwszy się nad Bogiem oraz nad sobą samym, zastanowi się nad swym sąsiadem. (Christopher Smart, „My Cat Jeoffrey") Posterunkowy Dickson pojął, że wpadł na trop. Czuł przyjemne podniece- nie, równie intensywne, jak zdenerwowanie starszej kobiety, która otworzyła mu drzwi. Był to szósty dom, jaki odwiedził. Znajdował się naprzeciwko domu Ba- inesa, bliżej głównej ulicy. — Wie pani, że w poniedziałek wieczorem zamordowano pana Bainesa, mieszkającego naprzeciwko? — Pani Thomas kiwnęła głową. — Znała pani pana Bainesa? — Tak. Mieszkał na tej ulicy prawie tak długo, jak ja. — Wie pani, staram się... staramy się znaleźć świadka, który widział, kto wchodzi lub wychodzi z domu pana Bainesa tego wieczora. — Dickson spojrzał na nią wyczekująco. Pani Thomas była siedemdziesięcioletnią wdową o chudej szyi i płaskiej klat- ce piersiowej. Jedyną radością jej życia był biały kot. Gdy stała na progu, kręcił się przy jej lewej nodze. Ucieszyła się, że zjawił się ten młody policjant, rzeczy- wiście coś widziała. Chciała zgłosić to jeszcze poprzedniego wieczora lub tego ranka (była środa), choć zdawała sobie sprawę, że najłatwiej byłoby to zrobić, kiedy roiło się od policji stawiającej znaki zakazu postoju, jednak wahała się dłu- go. Umarłaby ze wstydu, gdyby jej spostrzeżenie nie miało wartości. Tylko naro- biłaby policji kłopotów. Pani Thomas taka już była: cicha, spokojna i nie wadziła nikomu. Prowadziła bardzo uregulowany tryb życia. Każdego wieczora między dwudziestą pierwszą trzydzieści a dwudziestą drugą wystawiała dwie butelki na mleko, zamykała dokładnie drzwi, robiła sobie filiżankę kakao, oglądała wiado- mości o dziesiątej i szła spać, A w poniedziałek wieczorem coś dostrzegła. Gdyby zdawała sobie sprawę, jakie to jest ważne, choć oczywiście od początku zdawało jej się niezwykłe... Nigdy wcześniej nie widziała, żeby do drzwi Bainesa puka- ła kobieta. Czy weszła? Pani Thomas tak nie sądzi, ale niewyraźnie przypomina sobie, że we frontowym pokoju za spłowiałymi, żółtymi zasłonami paliło się świa- tło. To wszystko wydawało jej się takie okropne: czyżby kobieta, którą widziała, była... Czyżby rzeczywiście widziała mordercę? Na tę myśl dreszcz wstrząsał jej drobnym ciałem. Nie, na Boga! Najwyższy nie powinien pozwolić, żeby przyda- rzyło jej się coś takiego! A może to tylko sen? Ale pani Thomas pamiętała coś jeszcze, coś, co mogło okazać się równie ważne. — Niech pan wejdzie, oficerze — powiedziała. * * * Po południu czuła się jeszcze bardziej spięta niż podczas rozmowy z poste- runkowym. Mężczyzna, który siedział naprzeciwko niej w obitym czarną skórą fotelu, był dość miły, nawet czarujący, jednak jego oczy były przerażająco zimne. Zdenerwował ją prawdziwym gradem pytań. — Może pani opisać tę kobietę, pani Thomas? Nic szczególnego nie utkwiło pani w pamięci? — Widziałam tylko płaszcz, nic więcej. Mówiłam już posterunkowemu... — Wiem, ale proszę jeszcze raz wszystko powtórzyć. — To wszystko, co pamiętam — płaszcz był różowy — tak jak powiedziałam posterunkowemu. — Jest pani tego pewna? Przełknęła ślinę. Jeszcze raz opadły ją wątpliwości. Była pewna, choć tak na sto procent... — Jestem... jestem całkiem pewna. — Jaki to był odcień różowego? — Odcień... — Obraz gwałtownie zacierał się jej w pamięci i nie wiedziała już prawie nic. — Niechże pani mówi — nalegał Morse. — Wie pani, co mam na myśli: Fuksja? Cyklamen? Może kolor liliowy? — Wystrzelił kaskadą odcieni różowego, ale nie otrzymał odpowiedzi. — Jasny różowy? Ciemny różowy? — Taki świecący rodzaj... — Tak? Przesłuchanie nie dawało rezultatów i Morse raz po raz zmieniał taktykę. Py- tał o kolor włosów owej kobiety, jej wzrost, suknię, bury, torebkę i tak dalej. Przez ponad dwadzieścia minut pani Thomas nie była w stanie wydobyć z siebie żad- nych szczegółów wyglądu tajemniczego gościa Bainesa. Poczuła, że za chwilę wybuchnie płaczem i zapragnęła znaleźć się w domu. Wtedy zaszła niespodzie- wana zmiana. — Niech mi pani opowie o swoim kotku, pani Thomas. Nie miała pojęcia, skąd inspektor wie, że posiada kota, lecz całe napięcie ule- ciało z niej niczym ropa z rozciętego przez dentystę wrzodu. Z radością mówiła o swoim błękitnookim kociaku. — A wie pani — powiedział Morse — koty odznaczają się pewną oczywi- stą cechą, która często uchodzi naszej uwadze. Ich czaszka między oczami jest płaska, dzięki czemu oczy mogą pracować razem. Nazywa się to wizją stereosko- pijną. To rzadki przypadek wśród zwierząt. Niech pani tylko pomyśli: większość zwierząt ma... Mówił tak przez kilka minut. Pani Thompson była oczarowana, a nawet pod- ekscytowana. Nagle wszystko wydało się jej takie proste. Przerwała wywód Mor- se'a na temat struktury twarzowej czaszki psa i powiedziała wszystko: był to wi- śniowy płaszcz, możliwe, że miał wzór w jodełkę, kobieta nie nosiła kapelusza, była brunetką średniego wzrostu. Zapukała do drzwi Bainesa za dziesięć dziesiąta. Pani Thomas dokładnie pamięta godzinę, ponieważ... Wkrótce później wyszła, a sympatyczny policjant patrzył, jak wraca do swego przytulnego mieszkania, gdzie biały, krótkowłosy kot stereoskopijnymi oczymi wypatruje swej pani. Wiśniowy... Morse wstał i wziął do ręki „Słownik oxfordzki": „Kolor wiśni —jasny, jaskrawy, wyraźny czerwony". Tak, to jest to. Stanął w pozie Arystotele- sa Rodina i przez pięć minut wpatrywał się w okno, po czym uniósł brwi i skinął głową. Czas działać. Pamięta taki płaszcz, choć widział go tylko raz, płaszcz ko- loru wiśni w pełni lata. Rozdział 24 — Jest tam kto? — zawołał Podróżnik, pukając do księżycowych drzwi. (Walter de la Marę, „The Listeners") W rodzinie Phillipsonów nieczęsto poruszano kwestie finansowe. Pani Phil- lipson miała własne konto, na którym rosły odsetki od odziedziczonego po matce majątku. Konto to było oddzielone od innych źródeł dochodu i choć mąż pani Phil- lipson znał wartość odziedziczonego spadku, miał równie nikłe pojęcie o wysoko- ści rocznego dochodu żony, co ona o osobistych funduszach męża. Pan Phillipson także miał własne konto, na które odkładał niemałe sumy uzyskiwane za egzami- ny, uczestnictwo w różnego rodzaju komisjach, których był członkiem, napisaną kilka lat temu dość dobrze sprzedającą się książkę na temat dziewiętnastowiecznej Anglii oraz najprzeróżniejsze wpływy wynikające ze stanowiska dyrektora. Jako dyrektor otrzymywał też miesięczną, regularną pensję, którą wpłacano na wspólne konto państwa Phillipsonów i z którego pobierali sumy potrzebne na utrzymanie domu. System ten pracował bez zarzutu i ponieważ rodzina nie miała kłopotów finansowych, pieniądze nigdy nie stały się kością niezgody między małżonkami. Dla żadnego z nich aż do niedawna nie stanowiły najmniejszego zmartwienia. Phillipson trzymał książeczkę czekową, zaświadczenia z banku oraz pełną ko- respondencję finansową w górnej szufladzie biurka w hallu i zawsze zamykał je na klucz. W normalnych okolicznościach dla pani Phillipson równie nie do pomy- ślenia byłoby zaglądać do szuflady męża, co otworzyć polecony list, jakich wiele otrzymywał z komisji egzaminacyjnej. Nie mieszała się do spraw męża i miała do niego zaufanie. Lecz w ciągu ostatnich dwóch tygodni sytuacja w domu daleka była od normalności, a odczuwała to tym silniej, że przez dwanaście lat współ- życia zdążyła poznać Donalda i potrafiła wyczuć, kiedy miał kłopoty. Cokolwiek zaciążyło na nastroju jej męża w ciągu ostatnich dni, nie była to ani szkoła, ani in- spektor, którego wizyty tak go denerwowały, ani nawet duch Yalerie Taylor, który prześladował go stale. Był to człowiek w jej mniemaniu wyjątkowo zły i prze- biegły — Baines. To, że otworzyła szufladę i przejrzała zawartość, nie wynikało z żadnego szczególnego wydarzenia. Było konsekwencją wielu epizodów, które, aczkolwiek nie sprowadziły na jej męża nieszczęścia, ją samą przywiodły na skraj załamania nerwowego. Czy wiedział, że posiadała klucz do jego biurka? Z pew- nością nie. Gdyby chciał coś przed nią ukryć, trzymałby to w szkole. Coś kaza- ło jej tam zajrzeć i gdy to zrobiła, zrozumiała wiele niejasnych spraw, a przede wszystkim jedną, przerażającą prawdę: mąż był szantażowany. I ze zdziwieniem spostrzegła, że jest w stanie lepiej znieść tę prawdę, niż się spodziewała. Jedno wiedziała na pewno: nigdy nikomu niczego nie zdradzi. Nigdy, przenigdy! Jest jego żoną, kocha go i nadal będzie go kochała. A jeśli potrafi, osłoni go własnym ciałem, będzie broniła go do upadłego, do ostatniej kropli krwi. Już teraz mogłaby coś zrobić... * * * Na jego widok nie zdziwiła się ani nie poczuła zakłopotania. W ciągu ostatnich dni dowiedziała się wiele o sobie samej. Lepsze to, niż chować głowę w piasek i udawać, że problemy nie istnieją. — Możemy porozmawiać? — zapytał Morse. Wzięła jego płaszcz i powiesiła na wieszaku za drzwiami, obok drugiego, zi- mowego płaszcza w kolorze dojrzewających wiśni. Usiadła w hallu, a Morse zno- wu spojrzał na fotografię wiszącą nad ciężkim, mahoniowym biurkiem. — Czym mogę służyć? — Nie wie pani?- zapytał cicho Morse. — Obawiam się, że nie — powiedziała z uśmiechem, akcentując dobitnie „b" i „nie". — Myślę, pani Phillipson, że pani wie i byłoby znacznie prościej, gdyby od początku była pani ze mną szczera. Niech pani wierzy, że nim wyjdę, będzie pani musiała powiedzieć prawdę. Nie zachowywał pozorów i zastanawiała się, jakie ma szansę. To zależy oczy- wiście od tego, ile on wie, ale przecież nie może wiedzieć za dużo. — Na jaki temat mam być z panem szczera? — Nie moglibyśmy zachować tego miedzy nami, pani Phillipson? Widzi pani, wcale nieprzypadkowo przyszedłem tu, gdy pani mąż jest w szkole. Dostrzegł błysk niepokoju w jasnobrązowych oczach. Milczała, więc ciągnął dalej: — Oczywiście, jeśli jest pani niewinna, pani Phillipson... — Powtarzał jej nazwisko w prawie każdym zdaniu i dlatego poczuła się nieswojo. Przypominało to uderzanie taranem w bramę obleganego miasta. — Niewinna? O czym pan mówi? — Była pani w domu pana Bainesa w poniedziałek wieczorem, pani Phillip- son? Ton jego głosu był złowieszczo spokojny, lecz ona pokręciła tylko głową z udawanym rozbawieniem. — Mógłby pan być poważny, panie inspektorze. — Zawsze jestem poważny, kiedy prowadzę sprawę o morderstwo. — Chyba pan nie myśli... nie może pan myśleć, że mam z tym coś wspólne- go! Poniedziałek wieczorem? Prawie nie znałam pana Bainesa. — Nie pytam, w jakim stopniu go pani znała. Uwaga Morse'a wydawała się dziwna i pani Phillipson ściągnęła brwi. — O co panu chodzi? — Powiedziałem to pani, pani Phillipson. — Niech pan posłucha, inspektorze. Najwyższy czas, żeby mi pan powiedział, po co tu pan przyszedł. Jeśli ma mi pan coś do powiedzenia, a jeśli nie, to... Morse w głębi podziwiał werwę i pewność, z jaką mówiła, lecz jego zadaniem było wykryć mordercę. — Lubiła pani pana Bainesa? — zapytał jakby mimochodem. Otworzyła usta i zaraz zamknęła je znowu, a Morse pozbył się wątpliwości, jakie powoli zaczynały go nawiedzać. — Prawie go nie znałam. Była to najlepsza odpowiedź, jaka przyszła jej do głowy, lecz okazała się nie- wystarczająca. — Gdzie pani była w poniedziałek wieczorem, pani Phillipson? — Naturalnie tutaj. Prawie zawsze jestem w domu. — O której pani wyszła? — Inspektorze, powiedziałam panu... — Zostawiła pani dzieci same? — Oczywiście, że nie —jak mogłabym? Nigdy bym ich... — O której godzinie pani wróciła? — Wróciła? Skąd miałabym wracać? — Przed mężem? — Męża nie było. Staram się to panu wytłumaczyć. Był w teatrze „Pentho- use". — Siedział w rzędzie M, numer 14. — Zgoda, jeśli pan tak mówi. Nie było go w domu do jedenastej. — Wrócił za dziesięć jedenasta, tak nam powiedział. — Możliwe, ale jakie to ma... — Nie odpowiedziała pani na pytanie, pani Phillipson. — Jakie pytanie? — O której godzinie pani, a nie pani mąż, wróciła do domu. Zasypywał ją gradem pytań i zaczynała się gubić. — Sądzi pan, że mogłabym wyjść i zostawić... — Wyjść? Dokąd pani wyszła, pani Phillipson? Pojechała pani autobusem? — Nigdzie nie wyszłam. Pan tego nie rozumie? Jak mogłabym wyjść i zosta- wić. .. Przerwał jej znowu. W głosie pani Phillipson zaczęły się pojawiać wysokie tony, zwiastujące kres odporności nerwowej. — W porządku, wierzę pani. Nie zostawiła pani dzieci samych, bo je pani kocha i byłoby to wbrew prawu. W jakim są wieku? Otworzyła usta, lecz nie dał jej dojść do słowa. — Opiekunka do dzieci, mówi to coś pani? Ktoś przychodzi i czuwa nad dziećmi, gdy rodziców nie ma w domu. Słyszy mnie pani? Chce pani, żebym dowiedział się, kto tu był, czy sama mi pani powie? A mogę się bez problemu dowiedzieć. Wystarczy poszukać wśród znajomych, sąsiadów. Chce pani tego, pani Phillipson? Żebym zapukał do sąsiedniego domu? A później do następne- go? Oczywiście, pani tego nie chce. Jest pani na to za mądra. — Zmienił ton na bardziej spokojny. — Widzi pani, wiem, co zdarzyło się tamtego wieczora. Ktoś widział panią na Kempis Street. I jeśli zechciałaby pani powiedzieć, co tam ro- biła, zaoszczędziłoby to wiele czasu i energii. Jeśli mi pani tego nie powie, będę zmuszony... Przerwała ten potok słów i krzyknęła: — Powiedziałam panu! Nie wiem, o czym pan mówi! Jest pan głuchy, czy pan tego nie rozumie? Nie-wiem-o-czym-pan-mówi! Morse z niewzruszoną miną rozparł się w fotelu. Rozejrzał się po pokoju i jeszcze raz jego wzrok spoczął na zdjęciu dyrektora z żoną, które wisiało nad dużym biurkiem. Później spojrzał na zegarek. — Kiedy dzieci wracają do domu? Powiedział to spokojnym, niemal przyjacielskim tonem i pani Phillipson po- czuła nagły przypływ strachu. Także spojrzała na zegarek i odpowiedziała drżą- cym głosem: — Będą o czwartej. — Mamy godzinę, pani Phillipson. To wystarczy. Samochód czeka. Niech pani włoży płaszcz — najlepiej ten różowy. — Podniósł się z fotela i zapiął guzik marynarki. — Przekonamy się, czy pani mąż wie, że... Zrobiła kilka kroków w kierunku drzwi, lecz gdy przechodził obok niej, po- czuł dotknięcie na ramieniu. — Niech pan usiądzie, panie inspektorze. Przyznała się, że istotnie wyszła. Musiała tam pójść. Tak jakby człowiek nagle zdecydował się napisać list, zadzwonić do dentysty albo w ogóle załatwić coś, co długo nie dawało spokoju. O opiekę nad dziećmi poprosiła panią Cooper z prze- ciwka i powiedziała, że za godzinę będzie z powrotem. Dwadzieścia po dziewiątej odjechała autobusem z przystanku przed domem. Wysiadła na Cornmarket, prze- szła przez Gloucester Green i mniej więcej za kwadrans dziesiąta znalazła się na Kempis Street. We frontowym pokoju domku Bainesa paliło się światło i po- nieważ nigdy tam nie była, musiała zebrać całą swoją odwagę. Zapukała. Nikt nie otworzył. Zapukała znowu, nie było odpowiedzi. Wówczas przeszła wzdłuż okien i delikatnie stuknęła w szybę. Nic nie usłyszała i nie dostrzegła żadnego ru- chu za tanimi, żółtymi zasłonami. Podeszła więc raz jeszcze do drzwi, czując się jak uczennica, którą nauczycielka złapała na ściąganiu. Nic się nie działo. W po- dobnych okolicznościach dawała za wygraną, tym razem jednak zdobyta się na następny ruch: nacisnęła klamkę. Drzwi były otwarte. Uchyliła je na tyle, aby włożyć głowę i zawołać: „Panie Baines?" — i nieco głośniej — „Panie Baines!", lecz nikt nie odpowiadał. W domu było dziwnie cicho i jej głos odbijał się od na- gich ścian wysokiego przedpokoju. Trzęsła się cała, bo czuła, że on jest tuż przy niej i tylko obserwuje. Nagle nie wytrzymała i z biciem serca wybiegła na jasno oświetloną ulicę, przebiegła przez dworzec kolejowy i tam starała się zapanować nad nerwami. Na St. Giles złapała taksówkę, a do domu przyjechała parę minut po dziesiątej. Oto jej historia, opowiedziana przygnębionym głosem. Wszystko zdawało się być jasne i przejrzyste, w niczym nie przypominało Morse'owi zagmatwanych poczynań mordercy. Poza tym wiele osób można było przesłuchać: opiekunkę dziecka, konduktora z autobusu lub kierowcę taksówki. Morse był pewien, że relacje potwierdzą czas, który w przybliżeniu podała pani Phillipson. Szkoda, że nie można sprawdzić jej opowiadania o tym, gdy stała pod drzwiami Bainesa... Czy weszła? Jeśli tak, co się wydarzyło? Była morderczynią? Argumenty nieco świadczyły na korzyść pani Phillipson. — Dlaczego chciała się pani z nim zobaczyć? — Chciałam z nim porozmawiać, to wszystko. — Niech pani mówi dalej. — Trudno to wyjaśnić. Sama nie wiedziałam, co chcę mu powiedzieć. Był uosobieniem zła. Podły, mściwy i wyrachowany. Sprawiało mu radość oglądanie cudzego cierpienia. Nie mam nic konkretnego na myśli i tylko przypuszczam, że był taki, ale od kiedy Donald został dyrektorem, on tylko czekał, aż coś się nie powiedzie mężowi. Był okrutnym człowiekiem, inspektorze. — Nienawidziła go pani? Skinęła głową z rezygnacją. — Tak, chyba tak. — Motyw dobry jak każdy inny. — Morse spochmurniał. — Właściwie tak. — Nie wydawała się zakłopotana. — Pani mąż nienawidził Bainesa? Obserwował ją uważnie i widział spokój w jej oczach. — Co pan mówi, inspektorze! Chyba pan nie sądzi, że Donald mógł mieć coś wspólnego z tym wszystkim. Postąpiłam głupio, ale pan nie może... to niemożli- we. Cały wieczór spędził w teatrze. — A jemu przyszłoby do głowy, że zamiast siedzieć w domu i opiekować się dziećmi, jeździ pani do Bainesa? — Pochylił się do przodu i znowu przybrał szorstki ton. — I niech sobie pani nie robi złudzeń, pani Phillipson: łatwiej byłoby mu opuścić teatr, niż pani wyjść z domu. Proszę mnie nie przekonywać, że jest inaczej. Z niewzruszoną miną oparł się na poręczy fotela. Gdzieś w tej historii wy- czuwał nieszczerość, półprawdę, zasłonę nie do końca odsłoniętą. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że dąży do prawdy i musi tylko czekać. Siedział więc i cze- kał, a kobieta z wolna zaczynała się załamywać. Nagle ukryła głowę w dłoniach i wybuchnęła płaczem. Morse poszperał w kieszeniach. Wyjął coś, co kiedyś było papierową chus- teczką i delikatnie włożył jej do ręki. — Niech pani nie płacze — powiedział miękko. — To nam nic nie da. Po kilku minutach pochlipywanie ustało. — Co robić, inspektorze? — To bardzo proste — powiedział Morse żywszym tonem. — Powie mi pani całą prawdę. I tak znam ją doskonale. Lecz Morse bardzo się mylił. Pani Phillipson powtórzyła swą opowieść z zaskakującym zakończeniem. Morse usiadł, kiwając głową, jakby dostał cios w szczękę. Nie wspomniała o tym wcześniej, bowiem... no cóż, wyglądałoby na to, że chce wydobyć się z potrzasku kosztem kogoś innego. Ale powie całą prawdę, nie ma wyboru. Wybiegła z domu Bainesa, przeszła przez główną ulicę i dotarła do Royal Oxford Hotel. Ale zanim się tam znalazła, zobaczyła pewną osobę, która wyszła z hotelowego hallu i skierowała się w stronę Kempis Street. Pani Phillipson zawiesiła głos i wystraszonym wzrokiem spojrzała na Mor- se^. — Wie pan, kto to był, inspektorze? David Acum. Rozdział 25 Maseczka „Ladypak" nadaje się do cery tłustej. Po umyciu twarzy należy rozprowadzić równą warstwę maseczki, pozostawiając wolne miejsce dookoła oczu. (Z instrukcji stosowania maseczki kosmetycznej) O szóstej dwadzieścia rano Morse siedział już za kierownicą lanci. Podróż po- trwa około pięciu godzin. Wolałby ją odbyć w towarzystwie Lewisa. O siódmej włączył radio, aby posłuchać porannych wiadomości. Świat był dziwnie niespo- kojny: za granicą wojny i głód, a w kraju coraz więcej bankructw i bezrobocia, no i ten nieszczęsny lord, którego wyłowiono z jeziora we wschodniej części hrab- stwa Essex. Lecz póki co niebo było bezchmurne i Morse jechał szybko. Zostawił za sobą Evesham i był już na drodze do Kidderminster, gdy zaczął się większy ruch. Wiadomości o ósmej znów były równie ponure, więc wybrał kanał trzeci, na którym nadawano „Koncert Brandenburski numer 5, D-dur". Podróż przebie- gała gładko. Wkrótce minął Bridgnorth i o dziewiątej, gdy przekraczał dozwoloną prędkość na obwodnicy Shrewsbury, miał dość koncertu smyczkowego Schonber- ga i wyłączył radio. Zastanawiał się nad wypadkiem lorda z Essex, który kojarzył mu się ze sztucznym stawkiem za domem Taylorów. Porzucił i tę myśl. Posta- nowił skupić się na niebezpieczeństwach ruchliwej A5. W Nesscliffe, mniej wię- cej dwanaście mil na północ od Shreywsbury, skręcił w lewo i pojechał wzdłuż B4396 w kierunku Bala. Był w Walii. Ze wszystkich stron otaczały go bladozie- lone wzgórza. Czuł się znakomicie i dziękował losowi, że nie przyszło mu jechać w suchą, walijską niedzielę. Powoli zaczynało go męczyć pragnienie. Gdy prze- jeżdżał przez Bala i szerokim łukiem mijał sztuczny stawek w Llyn Tegid, puby były jeszcze zamknięte. Tak — że kiedy przeciskał się przez zatłoczone uliczki Portmadoc, ubarwione wszystkimi kolorami lata, i gdy mijał muzeum George'a Lloyda w Llanystumdwy, do jedenastej brakowało paru minut i musiał jechać da- lej. Na wysokości Four Crosses skręcił w prawo, na trasę Pwllheli-Caernarfon i wjechał na półwysep Lley. Minął trzy wierzchołki the Rivers i posuwał się dro- gą wzdłuż brzegu mieniącej się w słońcu wody zatoki Caernarfon. Obiecał sobie zatrzymać się w pierwszym lepszym zajeździe i żałował, że już tego nie zrobił, po- nieważ droga wydawała się całkiem pusta. Dopiero dwie lub trzy mile przed Caer- narfon dostrzegł drogowskaz: „BONT- NEWYDD". W tym miasteczku mieszka Acum? Zjechał na pobocze i poszperał w aktówce. Tak. 16 St. Bueno's Road. Za- pytał przechodnia i dowiedział się, że ulica ta biegnie kilka mil stąd, natomiast za rogiem znajduje się pub „Książę Walii". Było kilka minut po jedenastej. Spróbował miejscowego piwa i zaczął się zastanawiać, czy powinien odwie- dzić Acuma w domu. Może nie wraca do domu na lunch? Początkowo zamierzał pojechać od razu do Miejskiej Szkoły w Caernarfon. Najlepiej, gdyby tam trafił podczas lunchu. Może nie zaszkodziłoby zamienić paru słów z żoną Acuma? Na razie zamówił jeszcze jedną kwartę piwa i zastanowił się, co go czeka. Musi prze- prowadzić trudną rozmowę. Acum skłamał, że nie opuszczał konferencji, bo pa- ni Phillipson nie mogłaby go zobaczyć krytycznego wieczoru w pobliżu domu Bainesa. Chyba, że... — Porzucił niewiarygodne domysły. Piwo było smaczne i w południe rozgadał się w najlepsze z właścicielem lokalu na temat suszy, re- gularnie nawiedzającej tutejsze hrabstwa, oraz wandalizmu nacjonalistów, którzy najprzeróżniejszymi hasłami pokrywają znaki drogowe w Walii. Dziesięć minut później, siedząc na sedesie w ubikacji, miał okazję poznać próbki takiego wanda- lizmu na ścianach. Większość z nich była niezrozumiała dla kogoś, kto nie znał walijskiego. Uwagę Morse'a zwróciło zdanie w jego własnym języku. Uśmiech- nął się z aprobatą. Napis brzmiał: „Penis potężniejszy niż miecz". Było piętnaście po dwunastej. Jeżeli Acum przychodzi na lunch, rozminą się po drodze. A może nie przychodzi? Był tylko jeden sposób, aby się przekonać. Morse zostawił samochód przed pubem i poszedł pieszo. St. Bueno's Road biegła na prawo od głównej drogi. Po obu stronach stały ma- łe domki z sześciennych, granitowych bloków, pokryte sinawoniebieską dachów- ką. Trawniki w ogródkach były nadzwyczaj blade, gleba zaniedbana. Frontowe drzwi miały kolor jasnoniebieski, a „16" nad framugą zręcznie wymodelowano wiktoriańskim pismem. Morse energicznie zapukał i po chwili drzwi uchyliły się na tyle, aby ukazać oczom Morse'a niecodzienny widok: stała przed nim kobie- ta, której twarz, z wyjątkiem oczu i ust, pokryta była grubą warstwą białej, za- stygłej maseczki kosmetycznej. Na głowie miała zwinięty w turban krwistoczer- wony ręcznik, spod którego wystawały ciemne odrosty. Nie była więc naturalną blondynką. „Zaskakujące, do czego potrafią posunąć się kobiety, żeby poprawić dzieło matki natury" — pomyślał i przypomniał sobie zbiorowe zdjęcie personelu Liceum Ogólnokształcącego im. Rogera Bacona, na którym widniała kobieta o ja- snych włosach i twarzy pokrytej pryszczami. Miał przed sobą panią Acum. Ale to nie maseczka pochłaniała uwagę Morse'a, choć jej rozprowadzenie wymagało nie lada kunsztu. Wpatrywał się w wąski, biały ręcznik, który pani Acum trzymała za rogi na wysokości ramion i gdy stała częściowo ukryta za drzwiami, było jasne, że jest naga. Morse poczuł się młodym, walijskim byczkiem. Przypisał to kilku kwartom wypitego piwa. — Chciałbym zamienić parę słów z pani mężem. Ee... pani Acum, mam ra- cję? Skinęła owiniętą w turban głową, a w kącikach ust na zastygłej masie pojawiły się nieznaczne pęknięcia. Czyżby się z niego śmiała? — Mąż wróci na lunch? Potrząsnęła głową i górna część ręcznika nieznacznie opadła, ukazując pięknie zarysowane piersi. — Jest teraz w szkole? Skinęła głową, a oczy patrzyły łagodnie przez otwory. — Przepraszam, że panią niepokoiłem, pani Acum, zwłaszcza w tym... Zdaje się, że już rozmawialiśmy przez telefon. Nazywam się Morse, główny inspektor Morse z Oxfordu. Ręcznik na jej głowie drgnął, a przez grubą, białą powłokę przebił się uśmiech. Wymienili uścisk dłoni przez próg i Morse poczuł silny zapach perfum. Zatrzymał małą rękę dłużej niż to było konieczne. Nagle biały ręcznik osunął się z ramie- nia pani Acum. Przez krótką i piękną chwilę Morse patrzył bezwstydnie na nagie ciało. Sutki piersi były sztywne i miał wielką ochotę chwycić je i przytrzymać miedzy palcami. Czy miał to rozumieć jako zachętę? Jeszcze raz spojrzał na nie- mą maskę. Ręcznik był już na miejscu, a szansa bezpowrotnie minęła. Jak zwykle w odpowiedniej chwili zabrakło mu odwagi. Odwrócił się na pięcie i wolno od- szedł w kierunku „Księcia Walii". Przy końcu ulicy przystanął i spojrzał za siebie. Jasnoniebieskie drzwi były zamknięte. Przeklął w duchu mechanizm psychiczny, który z mężczyzn robi tchórzy. Status społeczny? Ludzie nie spodziewają się ni- skich pobudek po kimś tak szanowanym, jak główny inspektor policji. Zupełnie, jakby wybitne osoby były pozbawione naturalnych, ludzkich popędów. Jakże się mylą! Nawet elita władzy ma słabostki. Choćby lord George. Czego o nim nie mówiono, a był przecież ministrem! Z rezygnacją otworzył drzwiczki lanci i wszedł do środka. Boże, co za piersi! Przez moment siedział w bezruchu, a potem zaśmiał się do siebie: przynajmniej nie dał się omotać. Taki posterunkowy Dickson zupełnie straciłby głowę i mogła- by z nim zrobić, co by chciała. Ta myśl poprawiła mu nastrój. Wyjechał ostrożnie z parkingu i skierował się na północ, by przebyć kilka ostatnich mil podróży. Rozdział 26 Najciekawiej i źle napisanej książce nie pomoże nawet, jeśli nazwać ją dobrą. (W.S. Gilbert, „Mikado") Przy szkole mała grupka chłopców grała w piłkę. Dalej rozciągały się tereny do gry w hokeja i rugby, z charakterystycznymi białymi prostokątami, zaznaczo- nymi kredą na dobrze utrzymanym boisku. W szkole trwała przerwa na lunch. Dookoła boisk ze spuszczonym wzrokiem spacerowało dwóch mężczyzn. Choć było to ich trzecie okrążenie, nie przyciągali uwagi młodych piłkarzy, choć jeden z nich był głównym inspektorem policji, drugi zaś, podejrzany o morderstwo, ich nauczycielem. Morse wypytywał Acuma o życie prywatne i karierę zawodową. O Yalerie Taylor, Bainesa i Phillipsona, o konferencję w Oxfordzie, godziny, miejsca i ludzi. Nie dowiedział się niczego, co mogłoby przedstawiać większą wartość. Acum był dość sympatycznym człowiekiem i odpowiadał swobodnie, z czymś, co można by nazwać poczuciem obywatelskiego obowiązku. A jednak Morse spokojnym, kategorycznym tonem zarzucił mu kłamstwo. W rzeczywistości Acum opuścił konferencję około dwudziestej pierwszej trzydzieści i udał się na Kempis Street, aby spotkać się z Bainesem. Tam go widziano. Jeżeli będzie zaprzeczał oczywi- stym faktom, wówczas Morse'owi nie pozostanie nic innego, jak zabrać go do Oxfordu, gdzie zostanie przesłuchany w związku z zabójstwem obywatela Regi- nalda Bainesa. Morse wyrzucił to z siebie jednym tchem i okazało się to lepszą metodą, niż początkowo sądził. Acum nie śmiał zaprzeczyć oczywistym faktom. Było to ich trzecie i ostatnie okrążenie. Znajdowali się w pobliżu ogródków dział- kowych, wokół widać było stare, przerdzewiałe altany. Tu Acum zatrzymał się i wolno pokiwał głową. — Niech pan mi powie po prostu, co pan tam robił. — Usiadłem z tyłu sali i wcześniej wyszedłem. Około wpół do dziesiątej lub nieco wcześniej. — Poszedł pan do Bainesa? — Acum skinął głową. — Po co? — Nie potrafię powiedzieć. Trochę znudziła mnie konferencja, a Baines mieszkał w pobliżu. Pomyślałem więc, że nie zaszkodziłoby wyciągnąć go na drinka. Zawsze miło porozmawiać o dawnych czasach, co słychać w szkole, kto odszedł, kto został i tak dalej. — Mówił swobodnie i Morse pomyślał, że jeżeli jest kłamcą, to nadzwyczaj biegłym. — Tak więc — ciągnął Acum — poszedłem do niego. Trochę się spieszyłem. Puby zamykają o wpół do jedenastej, a robiło się późno. Po drodze wstąpiłem na drinka i kiedy tam doszedłem, musiało być około dziesiątej. Znałem dom i po- myślałem, że Baines jest w środku, ponieważ we frontowym pokoju paliło się światło. — Zasłony były zaciągnięte? — Po raz pierwszy głos Morse'a nabrał ostrzej- szych tonów. — Tak. Jestem prawie pewny, że były zaciągnięte. — Niech pan mówi dalej. — Sądziłem, że jest w domu. Zapukałem głośno dwa lub trzy razy. Nie odpo- wiadał. Pomyślałem, że ogląda telewizję we frontowym pokoju, więc podszedłem do okna i zapukałem. — Słyszał pan dźwięk telewizora? Albo widział pan obraz? Acum potrząsnął głową, a Morse'owi zaczynało to przypominać starą, dobrze znaną płytę. Domyślał się, co będzie dalej. — Może wyda się to panu śmieszne, inspektorze, ale bałem się. Miałem wra- żenie, że jestem intruzem i że on wcale nie chce się ze mną spotkać... W każdym razie jeszcze raz podszedłem do drzwi i zapukałem, a potem otworzyłem je i za- wołałem go po imieniu. Morse stał nieruchomo, rozważając następne pytanie. Zależało mu na pewnej informacji, ale chciał, żeby Acum sam mu o tym powiedział. — Mówi pan, że wetknął głowę w drzwi i zawołał go po imieniu? — Tak. Czułem, że tam jest. — Skąd miał pan tę pewność? — No cóż, we frontowym pokoju paliło się światło, a poza tym... — Za- wahał się i zrobił minę, jakby starał się wydobyć z zakamarków pamięci jakiś zapomniany szczegół. — Niech pan się dobrze zastanowi, sir — powiedział Morse. — Proszę się nie spieszyć. Proszę sobie wyobrazić, że stoi pan pod drzwiami na Kempis Street. Jest poniedziałek wieczorem... Acum potrząsnął głową i ściągnął brwi. Przez minutę lub dwie nie odzywał się. — Widzi pan, inspektorze — po prostu miałem przeczucie, że tylko na mo- ment wyszedł z domu, ponieważ... — Nagle rozjaśniło mu się w głowie. — Tak, zgadza się, pamiętam. Już wiem, dlaczego sądziłem, że tam jest. Nie tylko dlate- go, że we frontowym pokoju było światło. Snop światła padał na próg, ponieważ drzwi wyjściowe były lekko uchylone, jakby wyszedł przed minutą i lada moment miał wrócić. — Co zrobił pan później? — Odszedłem. Nie byłem w środku. Odszedłem i już. — Dlaczego nie powiedział mi pan tego od razu, kiedy do pana zadzwoniłem, sir? — Bałem się, inspektorze. Ostatecznie tam byłem, a on prawdopodobnie leżał zamordowany. Bałem się, naprawdę się bałem. Pan by się nie bał? * * * Morse pojechał do centrum Caernarfon i zaparkował samochód wzdłuż umoc- nień nadbrzeżnych, pod szerokimi murami najpiękniejszego zamku Edwarda L Znalazł chińską restaurację i połknął łapczywie orientalne danie, które mu poda- no. Chwilowo odpędził wszystkie inne myśli, bo był to jego pierwszy posiłek od dwudziestu czterech godzin. Dopiero kiedy pił kawę, przypomniał sobie o śledz- twie. I zanim ukończył drugą filiżankę, doszedł do przekonania, że chociaż mo- tywy wizyt pani Phillipson i Acuma u Bainesa są nieprzekonywujące, oboje mó- wili prawdę albo coś zbliżonego do prawdy. Przynajmniej w części opisującej wydarzenia na Kempis Street. Ich relacje były tak przejrzyste, uzupełniały się na- wzajem, że czuł, iż może im wierzyć. Na przykład fragment o lekko uchylonych drzwiach. Oczywiście, nie domknęła ich pani Phillipson, kiedy w panice wybie- gła z domu na ulicę. Nie, Acum nie mógł tego wymyślić. Chyba że... Morse zdał sobie sprawę, że po raz drugi tego dnia podsumował swe wnioski sceptycznym „chyba że" i to go zmartwiło. Acum i pani Phillipson. Czyżby coś łączyło tę parę? Jeżeli tak, ich znajomość musiała się zawiązać dawniej niż dwa lata temu, jeszcze w Liceum im. Rogera Bacona. Czy to w ogóle prawdopodobne? W każdym razie to jedna z możliwości. Gdy wyjeżdżał z zamkowego parkingu, doszedł do wniosku, że to niemą- dry pomysł. Minął pomnik Lloyda George'a, wzniesiony ku czci tego wybitne- go mieszkańca Caernarfon i gdy jechał w kierunku Capel Curig, poczuł okropny mętlik w głowie. Zatrzymał się parę minut w przesmyku Llanberis i obserwował alpinistów uczepionych stromych skał, wznoszących się po obu stronach drogi. Byli widocz- ni tylko dzięki jaskrawym, pomarańczowym kombinezonom. Dziękował losowi, że nie licząc niebezpieczeństw własnego zawodu, nie musi, tak jak oni, narażać się na pewną śmierć, gdy obsunie się źle postawiona ręka lub noga, choć on tak- że wdrapywał się na szczyt i kilka razy w życiu zaznał rozkoszy jego osiągnię- cia. Często zdarza się, że istnieje tylko jedna, jedyna droga, a kiedy i ona zawie- dzie, należy wybrać inną, trudniejszą, wzdłuż zbocza przepaści i uważać, aby nie spaść. A później trzeba chwycić się i podnieść na gołych rękach do następnego występu skalnego, spojrzeć przed siebie i znowu posuwać się tą jedną, jedyną drogą... W sprawie zabójstwa Bainesa wziął pod uwagę wąską grupę podejrza- nych. Rzecz jasna, morderca mógł być kimś zupełnie nie związanym ze sprawą Taylorów, ale taka ewentualność wydawała się wątpliwa. Było pięciu podejrza- nych i Morse czuł, że ostatnio prawdopodobieństwo, że zrobiła to pani Phillipson i Acum, zmalało. Pozostawało małżeństwo Taylorów oraz Phillipson. Najwyż- szy czas zebrać wszystkie informacje o tej trójce i pokusić się o jakieś wnioski. Morderstwo musiało być dziełem któregoś z nich. Bainesa zabito przed wizytami pani Phillipson i Acuma, tylko w ten sposób wszystko dawało się wytłumaczyć. Uczepił się tej myśli i gdy dotarł do następnego występu skalnego, stwierdził, że z perspektywy sprawa wygląda inaczej. W Capel Curig skręcił na A5 i pojechał w kierunku Llangollen. Podczas jaz- dy począł układać mu się pewien wzór. Powinien był dostrzec go wcześniej. Po relacjach pani Phillipson i Acuma uporządkowanie układanki stało się dziecinnie proste. Elementy jeden po drugim wskakiwały gładko na swoje miejsce i po raz pierwszy od dłuższego czasu Morse poczuł błogą jasność w głowie. Z dużą pręd- kością minął Shrewsbury i stale jadąc A5, przejechał starą Watling Street W za- myśleniu omal nie zapomniał skręcić w kierunku Dayentry i Banbury. Dochodziła dwudziesta i czuł się zmęczony. Jeszcze raz powrócił myślami do przypadku lor- da z Essex i gdy opuszczał peryferie Banbury, dostrzegł naprzeciwko silne światła samochodu. Zdał sobie sprawę, że niebezpiecznie wyjechał na środek drogi. Prze- zwyciężył rozkojarzenie. Postanowił skupić się najeździe i gdy otworzył boczną szybę, by zaciągnąć się chłodnym wieczornym powietrzem, zanucił barytonem pierwszy wers znanej piosenki „Prowadź, miłe światło". Pojechał prosto do domu i zamknął garaż. To był długi dzień. Miał nadzieję, że będzie spał dobrze. Rozdział 27 Wszystkie nieszczęśliwe rodziny są do siebie podobne, ale każda z nich jest nieszczęśliwa na swój sposób. (Lew Tołstoj) Lewis powoli wracał do zdrowia. Kilka godzin po wyjeździe Morse'a z Oxfor- du wstał z łóżka, zszedł po schodach, trzymając się poręczy, i usiadł na sofie obok zdumionej żony, która oglądała telewizję. Gorączka minęła i chociaż z ledwością trzymał się na nogach, czuł, że niedługo odzyska siły. W łóżku rozmyślał o spra- wie Taylorów. I właśnie tego ranka uderzyła go myśl tak oryginalna i niezwykła, że poprosił żonę, aby natychmiast zadzwoniła do inspektora. Morse jednak był nieobecny, podobno wyjechał do Walii. Zdziwiło to Lewisa, bowiem w wersji wy- padków, którą opracował, nie było miejsca dla Walii i przypuszczał, że szef dał się ponieść fantazji na temat Acuma i marnował służbową benzynę, nie posuwając śledztwa naprzód. Tym niemniej musiał przyznać, że sprawy, które inspektor bie- rze w swoje ręce, rzadko stoją w miejscu. Nici śledztwa mogą mu się wymknąć lub zaprowadzić w ślepą uliczkę, jednak zawsze coś się dzieje. Tak, Lewis był zawiedziony, że nie udało mu się skontaktować z przełożonym. Prawie wszyst- ko zgadzało się w jego nowej teorii! I pomyśleć, że reakcję łańcuchową w jego umyśle zapoczątkowała krótka informacja radiowa o arystokracie wyłowionym z jeziora. Sztuczny stawek za domem Taylorów był dokładnie przeszukany. Sier- żant sądził jednak, że nie można mieć całkowitej pewności w przypadku tak dużej powierzchni wody. Zresztą to nieistotne, czy był to stawek, czy coś innego. To tyl- ko wygodny punkt wyjścia do dalszych rozmyślań. Poza tym jest jeszcze starszy człowiek z przejścia dla pieszych, torba i wiele innych argumentów. Lewis bardzo żałował, że nie zastał Morse'a. Dziwne, że inspektor sam na to nie wpadł. Zwy- kle myślał o wszystkim! Dopiero w ciągu dnia Lewis doszedł do przekonania, że Morse musiał pomyśleć o tym wcześniej. Ostatecznie to on właśnie ni stąd, ni zowąd powiedział, że musiała mieć ze sobą torbę. Po południu Lewis spisał pracowicie wszystko, co przyszło mu do głowy i gdy skończył, z początkowej euforii zostało przekonanie, że wykonał spory kawał do- brej, intelektualnej roboty i prawdopodobnie ma rację. O dwudziestej pierwszej piętnaście sam zadzwonił do przełożonego. Morse'a wciąż nie było. — Pewnie pojechał prosto do domu albo do pubu — powiedział dyżurny sier- żant. Lewis zostawił wiadomość i modlił się, żeby szef nie zaplanował na jutro wy- cieczki na Wyspy Zachodnie. * * * O dwudziestej pierwszej Donald Phillipson i jego żona siedzieli w milczeniu na sofie i oglądali wiadomości BBC. Niewiele rozmawiali, a gdy dzieci leżały już w łóżkach, zamilkli całkowicie. Kilkakrotnie każde z nich miało ochotę zadać drugiemu pytanie: „Masz mi coś do powiedzenia?", jednak ostatecznie żadne się na to nie zdobyło. O dwudziestej pierwszej piętnaście pani Phillipson przyniosła kawę i oznajmiła, że idzie spać. * * * — Masz już dość, czy jeszcze chcesz się kłócić? Mruknął coś niezrozumiałego i szedł dalej, potykając się co chwilę. Starał nie zderzać się z idącą obok kobietą. Dochodziła dwudziesta trzecia, a ich dom znajdował się w odległości dwóch krótkich uliczek od pubu. — Zastanowiłeś się, ile forsy tracisz na piwo i papierosy? To go zabolało. Nie miała prawa tak mówić. — Jeśli mowa o pieniądzach, moja droga, pomyśl o swoim bingo. Grasz pra- wie codziennie. — Bingo do tego nie mieszaj. To jedyna przyjemność, jaką mam w życiu. Poza tym niektórzy wygrywają w bingo. Może nie wiesz? — Wygrałaś ostatnio? — zapytał miękko, licząc na to, że wygrała. — Powiedziałam, nie wtrącaj się! Dzięki Bogu wydaję moje własne pieniądze. I jeśli wygram, to moja sprawa. — Może, ale mam oczy i widzę, co robisz z pieniędzmi! Szastasz nimi na prawo i lewo, tak samo jak i spojrzeniami. — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała niemiłym tonem. — Nic takiego, tylko... — Słuchaj: jeśli zaproszę kilku przyjaciół na drinka, to moja sprawa. I moje pieniądze. — Chciałem tylko powiedzieć... Znaleźli się przed bramą. Z groźnym błyskiem w oczach odwróciła się do niego. — I zapamiętaj sobie: nie mów więcej o moich spojrzeniach, ty gaduło, ty... ty... bękarcie! Za tydzień zaczynały się ich wspólne wakacje, pierwsze od siedmiu lat. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że nie będzie to miły urlop. * * * O wpół do dwunastej Morse złożył w końcu głowę na poduszce. Nie powinien pić tyle piwa, ale czuł, że na nie zasłużył. Będzie musiał biegać przez całą noc do łazienki, ale co tam! Czuł się pogodzony z sobą samym i ze światem w ogóle. Pi- wo jest najtańszym narkotykiem na rynku i miał nadzieję, że lekarz zapisze mu je na receptę. To byłoby wspaniale! Wtulił głowę w poduszkę. Pewnie Lewis także jest teraz w łóżku. Jutro rano się z nim zobaczy. Będzie to pierwsza rzecz, jaką zrobi. Nawet gdyby wiemy sierżant leżał chory i półprzytomny, to gdy usłyszy tę wiadomość, usiądzie na łóżku i z niedowierzaniem zamruga obolałymi oczami. Bowiem jutro rano on, Morse, ujawni tożsamość mordercy Yalerie Taylor i Re- ginalda Bainesa. Jedna i ta sama ręka zamordowała ich oboje, a Morse wiedział, czyja. Rozdział 28 (...) brzydkie stworzenie, panie, lecz moje własne. (W. Shakespeare, „Otello", akt V, sc. IV) — Jak się pan czuje, przyjacielu? — Dziękuję, znacznie lepiej. Lada dzień powinienem wstać. — Niech się pan nie spieszy. Nie pali się. — Czyżby, sir? Ton głosu Lewisa zaskoczył inspektora. Uważnie przyjrzał się choremu. — Coś się stało? — Wczoraj próbowałem się z panem skontaktować, sir. — Usiadł na łóżku i sięgnął do szufladki stolika. — Mam pomysł. Mogę się mylić, ale... Proszę, niech pan to przeczyta. Podał kilka kartek papieru, a Morse usiadł przy łóżku. Przejrzał notatki spisane starannym, drobnym pismem. Rozbolała go głowa. — Chce pan, żebym to wszystko przeczytał? — Mam nadzieję, że warto. Morse zaczął czytać i na jego ustach pojawił się lekki uśmiech. Tu i ówdzie pokiwał głową z aprobatą, a Lewis poczuł się jak uczeń, który napisał dobre wy- pracowanie. Skończywszy czytać, Morse wyjął pióro. — Nie będzie miał mi pan za złe, jeśli wprowadzę parę poprawek? Przez następnych dziesięć minut starannie sprawdzał tekst Lewisa, poprawia- jąc najbardziej rażące błędy ortograficzne i interpunkcyjne oraz zmieniał szyk zdań. — Teraz lepiej — powiedział w końcu, zwracając zmarkotniałemu sierżantowi poprawiony tekst. W nowej wersji rzeczywiście był lepszy: „Na początku należy zaznaczyć, że wszystko zdawało się wskazywać, iż Va- lerie Taylor wciąż żyje. Ostatecznie rodzice otrzymali od niej list. Ale później odkryliśmy, że nie napisała tego listu. Dlatego musimy przyjąć, że nie żyje i po- wtórzyć pytanie: Kto widział ją po raz ostatni?. Odpowiedź brzmi: Joe Godberry — stary krótkowidz, który nie powinien był pracować na przejściu dla pieszych. Mógł się mylić? Moim zdaniem wcale nie widział Yalerie Taylor tamtego popo- łudnia. Twardo obstaje przy swoim, ale czy nie ma na to wytłumaczenia? Czy nie mógł zobaczyć kogoś podobnego do Yalerie? A kto wygląda tak jak ona? Główny inspektor Morse sądzi, że zdjęcie pani Taylor przedstawia jej córkę, a to stwarza interesującą możliwość. Czy Godberry widział nie Yalerie lecz jej matkę?" Lewis podkreślił te słowa grubą linią i właśnie w tym miejscu Morse po raz pierwszy po- kiwał głową. „Bo jeżeli to prawda, nasuwają się dwa wnioski. Pierwszy, że po raz ostatni widziała Yalerie jej matka. Drugi, że zadała sobie sporo trudu, aby stwo- rzyć pozory, że Yalerie opuściła dom i udała się do szkoły. Wiemy, że matka i cór- ka miały podobną sylwetkę, a pani Taylor wciąż jest przystojna i zgrabna". W tym miejscu Morse kiwnął głową po raz drugi. „W jaki sposób najłatwiej i najpewniej przekonać sąsiadów albo człowieka z przejścia dla pieszych lub sklepikarzy, że Yalerie wyszła z domu po lunchu? Odpowiedź jest prosta. Mundurek szkolny Ya- lerie różni się od innych rzeczy. Biała bluzka, czerwone skarpetki. Pani Taylor mogła ubrać ten mundurek, przebiec ulicę, ominąć przejście dla pieszych i każ- dy, nawet policja, rozpoznałby w niej Yalerie. Dowiedzieliśmy się ponadto, że tamtego popołudnia i tak nie spostrzeżono by nieobecności dziewczyny w szkole, bo odbywały się zawody sportowe i panowało okropne zamieszanie. Przyjmijmy, że pani Taylor ubiera się w strój córki i udaje się w kierunku szkoły. Inspektor Morse dość wcześnie wysunął hipotezę, że osoba, którą widział Godberry, miała torbę lub jakiś koszyk. Jeżeli w niej znajdowało się ubranie" — Lewis podkre- ślił to słowo — „wówczas mamy interesującą sytuację. Oto pani Taylor stworzyła wrażenie, że Yalerie wyszła do szkoły, lecz równie ważną rzeczą było dalej go nie tworzyć. Jeśli ktoś zobaczyłby, jak Yalerie po pięciu lub dziesięciu minutach wraca do domu, plan byłby zniweczony. I gdy wyjdzie na jaw, że zginęła, po- szukiwania skupią się na domu, a nie na terenie szkoły. Pani Taylor potrafi temu zaradzić. Ma w torbie własne ubranie. Minąwszy ruchliwą część ulicy, wchodzi do damskiej toalety, przebiera się, po czym wychodzi i niepostrzeżenie najkrótszą drogą wraca do domu. Prawdziwe pytanie zatem brzmi: dlaczego zadała sobie ty- le trudu i podjęła takie ryzyko? Odpowiedź może być tylko jedna: żeby stworzyć pozory, że Yalerie żyje, gdy w rzeczywistości jest martwa. Gdyby Yalerie wróciła ze szkoły na lunch i później już nie wyszła, musielibyśmy od początku przyjąć, że została zamordowana podczas lunchu we własnym domu. W tym czasie w do- mu państwa Taylorów znajdowała się tylko jedna osoba — jej matka. Trudno uwierzyć, ale dowody przemawiają za tym, że Yalerie została zamordowana przez własną matkę. Pozostaje odpowiedzieć, dlaczego. Jesteśmy skazani na domysły. Istnieje prawdopodobieństwo, że dziewczyna była w ciąży. Być może matka do- wiedziała się o tym i w gniewie uderzyła córkę mocniej, niż zamierzała? Sama może nam o tym powiedzieć. Po dokonaniu morderstwa pojawia się problem, co zrobić z ciałem. Sięgnijmy do akt. Policja została wezwana dopiero następnego ranka. Skąd taka zwłoka? Odpowiedź narzuca się sama: — W tym miejscu Mor- se'owi spodobał się styl sierżanta i potakiwanie było raczej wyrazem uznania dla uzdolnień literackich Lewisa niż dla jego wniosków — pani Taylor musiała po- zbyć się ciała. W napięciu czekała do szóstej i gdy mąż się zjawił, wszystko mu wyznała. Nie miał wyboru. Nie mógł zostawić żony na pastwę losu, który sobie sama zgotowała. Usiedli wiec i naradzili się. W jakiś sposób po- zbyli się ciała i podejrzewam, że najpierw pomyśleli o stawku za domem. Wiem, że go przeszuk iwano, ale w tak dużym zbiorniku nietrudno przeoczyć ludzkie ciało. Sugeruję, aby teraz przeszukano go dokładniej." Lewis odłożył swój tekst na stolik przy łóżku, a Morse poufale poklepał go po ramieniu. — No, no! Najwyższy czas awansować pana na inspektora, drogi przyjacielu. — Sądzi pan, że mogę mieć rację, sir? — Tak — powiedział Morse. — Tak sądzę. Rozdział 29 Kazirodztwo wcale nie jest takie nudne. (Napis na ścianie toalety pubu w Oxfordzie) Lewis z satysfakcją położył się na poduszce. Wiedział, że nie awansuje na inspektora i nawet nie starał się o tę nominację, ale udało mu się pokonać starego wygę — i to w dodatku jego własną bronią, a to już coś znaczyło. — Ma pan parę kropel czegoś mocniejszego? — zapytał Morse. Dziesięć mi- nut później siedział wygodnie i popijał whisky, a Lewis umoczył kromkę chleba w bulionie. — To, co pan napisał, panie Lewis, jest bardzo dobre, choć nie wszystko pan uwzględnił. — Na twarzy sierżanta pojawił się niepokój. — Stało się tak, jak pan opisał. Nie mam żadnych wątpliwości. W kilku punktach możemy pokusić się o większą dokładność, a w kilku innych musimy wyjaśnić nie: co się stało, lecz dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Mówi pan, że Taylor przebrała się za Yalerie. Zgadzam się. Słusznie nadmienia pan, że mundurek szkolny ma charakterystycz- ny wygląd. Ale pani Taylor musiało zależeć nie tylko na tym, aby pomylono ją z córką, lecz również, aby nie rozpoznano jej twarzy. Najczęściej rozpoznajemy człowieka właśnie po twarzy, a nie po ubraniu, zgadza się? Szczególnie ważne są włosy. Pani Taylor ma włosy tego samego koloru, co córka, i ciągle jest zbyt młoda, aby mieć więcej niż kilka siwych pasemek. Kiedy ją widzieliśmy, miała włosy upięte w kok, ale jestem więcej niż pewien, że gdy je rozpuści, jest bardzo podobna do Yalerie. I sądzę, że przy długich, sięgających ramion i bez wątpienia zaczesanych na twarz włosach, nietrudno o pomyłkę. Lewis skinął głową, lecz, jak powiedział inspektor, był to tylko szczegół. — A poza tym — mówił dalej Morse — jeśli wolno mi się tak wyrazić, zbyt lekko przeszedł pan nad czymś do porządku dziennego. — Lewis wpatrywał się w kołdrę, ale nie przerywał. — Musimy się zastanowić, co skłoniło panią Taylor do zamordowania Yalerie, swojej jedynej córki. Twierdzi pan, że dziewczyna była w ciąży i chociaż nie mamy na to dowodów, można się z tym zgodzić. Być może zwierzyła się matce, ale inna możliwość czyni te sytuację bardziej tragiczną. Cór- ka nie jest w stanie przez dłuższy czas ukrywać ciąży przed matką i być może pani Taylor domyśliła się prawdy, zanim Yalerie cokolwiek jej powiedziała. Owszem, sprawa wyglądała poważnie — sąsiedzi zaczną plotkować, cała szkoła się dowie, poza tym ci wszyscy wujkowie i ciocie... Ale w dzisiejszych czasach nierzadko zdarza się mieć samotną matkę w rodzinie, prawda? Oczywiście, mogło być tak, jak pan mówi, ale pani Taylor raczej wiedziała o ciąży Yalerie już od kilku tygo- dni. Tamtego popołudnia starała się z niej wydobyć, być może nie po raz pierwszy, odpowiedź na pytanie, które miało dla niej nieskończenie większe znaczenie, niż sam fakt, że córka jest w ciąży. Miała bowiem niejasne podejrzenia, które nie da- wały jej spokoju. Zatruwały umysł, doprowadzały do szaleństwa. Musiała znaleźć odpowiedź. A pytanie brzmiało: kto jest ojcem dziecka? Dla ułatwienia przyją- łem, że Yalerie była dziewczyną dość swobodnych obyczajów, gotową przespać się z każdym z rozpustnych kolegów, ale chyba się myliłem. Powinienem był spoj- rzeć na sprawę przez pryzmat przechwałek Maguire'a. Być może dotknął jej raz czy dwa swoimi brudnymi paluchami, ale nie sądzę, żeby kiedykolwiek odważył się na więcej. Owszem, zapewne jak i inne dziewczęta w jej wieku, albo może i bardziej, odczuwała zew natury, ale wszystko wskazuje, że miała szczególną słabość do starszych mężczyzn. W pana wieku, panie Lewis. — I w pana — odpowiedział Lewis. Nastrój w sypialni był raczej ponury i nikt nie miał ochoty na żarty. Morse opróżnił kieliszek i cmoknął. — I co, panie Lewis? Co pan o tym sądzi? — Tym starszym mężczyzną był Phillipson, sir? — Możliwe, choć wątpię. Przypuszczam, że wcześniej dostał wystarczającą nauczkę. Lewis zamyślił się i zmarszczył brwi. Jak to możliwe? Czy zgadzałoby się to z innymi faktami? — Chyba nie Baines, sir? Jeśli dobrowolnie poszłaby z nim do łóżka, to już chyba z każdym... — Urwał. Jakie to było wstrętne! Morse wpatrywał się w okno. — Myślałem o tym, oczywiście — powiedział po chwili. — Jednak ma pan chyba rację. Jeśli poszła z nim do łóżka, nie zrobiła tego dobrowolnie. Chociaż taka hipoteza tłumaczyłaby wiele spraw. — Podejrzewa pan Bainesa raczej o schadzki z panią Taylor. — Zgadza się — odpowiedział Morse. — I nie sądzę, żeby to on był ojcem. — Mówił wolniej, jakby coś nowego przyszło mu do głowy, jakiś pomysł czy pro- blem, który przyćmił to, o czym rozmawiali. Chwilowo jednak wrócił do główne- go wątku. — Niech pan spróbuje znowu, panie Lewis. Przypominało to trochę wyścigi konne. Lewis postawił na najlepszego konia i przegrał. Wybrał więc innego, nieco gorszego i też przegrał. W wyścigu nie startowało już więcej koni. — Ma pan nade mną przewagę, sir. Wczoraj widział się pan z Acumem. Chciałbym się czegoś dowiedzieć o tym spotkaniu. — Na razie niech pan zostawi Acuma w spokoju — powiedział Morse. — Chyba pan nie sądzi... To nie do pomyślenia. Chyba to nie był... George Taylor? — Obawiam się, że tak, panie Lewis i sądzę, że im szybciej pogodzimy się z tą ponurą myślą, tym lepiej. To straszna rzecz, ale może nie jest tak źle. Ostatecznie nie był jej rodzonym ojcem i nie musimy pławić się w mętnych wodach kazirodz- twa. Poza tym także Yalerie mogła doskonale zdawać sobie z tego sprawę. Miesz- kali pod jednym dachem i zżyli się jak żadna inna rodzina. Różnili się od nich szczególną cechą: Yalerie wyrosła na młodą kobietę, jej wygląd i figura ulegały zmianie, a nade wszystko nie była córką George'a. Nie wiem, co się wydarzyło. Ale nareszcie mamy motyw, który skłonił panią Taylor do zamordowania Yalerie: przeradzające się w pewność podejrzenie, że jedyna córka spodziewa się dziecka z jej własnym mężem. Myślę, że tamtego wtorku pani Taylor ją o to oskarżyła. — To okropne — powiedział Lewis. — Może nie powinniśmy jej sądzić tak surowo? — Nikogo surowo nie osądzam — odpowiedział Morse szorstko. — Tak na- prawdę bardzo mi żal tej nieszczęśliwej kobiety. Ale jeśli tak było, łatwo może- my sobie wyobrazić prawdopodobny rozwój wypadków. George Taylor wraca do domu i niczym mucha wpada w pajęczą sieć: żona wie! Nie próbuje nawet za- przeczyć — nie miałoby to sensu, bowiem on sam jest wszystkiemu winien. Co ma zrobić? Idzie na ugodę. Nie wolno nam zapominać, że nie budząc niczyich podejrzeń, może łatwo pozbyć się wszystkiego, także ciała. I nie w sztucznym stawku. Pracuje tam, dokąd codziennie zwozi się masę różnego rodzaju odpadów, które natychmiast przysypywane są tonami ziemi. A poza tym pracował przy bu- dowie szosy jako kierowca buldożera. Jeśli zjawi się w pracy pół godziny wcze- śniej, cóż go powstrzyma, by nie zdjął z gwoździka w szopie kluczyków i zrobił użytku z buldożera? Absolutnie nic. Kto się dowie? Kogo to w ogóle obchodzi? Nie, panie Lewis. Nie sądzę, żeby utopili ją w tym bajorku. Leży pogrzebana na wysypisku śmieci. — Morse zamilkł na kilka sekund i jeszcze raz wszystko prze- myślał. — Prawdopodobnie włożyli ją do plastykowego worka i zostawili na noc w bagażniku morrisa. A skoro świt George Taylor wsiadł do samochodu, pojechał do pracy i wrzucił worek pomiędzy butwiejące śmieci. Potem uruchomił buldo- żer i przysypał dziewczynę ziemią, która czekała w pogotowiu po obu stronach hałdy śmieci. To tyle, panie Lewis. Mam przeczucie, że właśnie tak się stało. Już wcześniej niektóre fakty powinny były wydać mi się podejrzane, na przykład to, że policję wezwano dopiero następnego dnia. — Czy po tak długim czasie uda się odnaleźć ciało? — Chyba tak. Będzie to okropnie brudna robota, ale jestem dobrej myśli. W departamencie miernictwa będą mniej więcej wiedzieli, które części hałdy były niwelowane, kiedy i gdzie, dlatego ją znajdziemy. Biedne dziecko! — I pomyśleć, że mieliśmy przez nich tyle problemów! Morse skinął głową. — Im także nie było łatwo utrzymać tajemnicy. Może gdy się popełni morder- stwo i usunie ciało, inaczej patrzy się na te sprawy. Kiedy Morse przedstawił swój punkt widzenia, Lewisowi chodziła po głowie pewna myśl. — Sądzi pan, że Ainley był na dobrym tropie? — Nie wiem — odpowiedział Morse. — Mógł mieć masę różnych pomysłów. Zresztą to nie ma teraz żadnego znaczenia. Znaczenie ma fakt, że niektórzy my- śleli, że Ainley coś zwęszył. — A do czego, według pana, pasuje ten list? Morse spojrzał przed siebie. — Właśnie, list. Jego autor najprawdopodobniej nie wiedział jeszcze o śmier- ci Ainleya. Myślałem, że list miał odwrócić uwagę policji od miejsca zbrodni i skoncentrować ją na Londynie. Wydawało się możliwe, że sami Taylorowie go napisali, ponieważ sądzili, że Ainley za bardzo zbliżył się do prawdy. — Ale już pan tak nie myśli? — Musimy przyjąć, iż napisał go Baines. — Czy wie pan, dlaczego? — Chyba wiem, chociaż... W połowie zdania przerwał mu dzwonek do drzwi i prawie natychmiast zja- wiła się pani Lewis z lekarzem. Morse podał rękę Lewisowi i wstał. — Niech pan nie wychodzi, sir. To nie potrwa długo. — Nie, lepiej pójdę — powiedział Morse. — Wpadnę po południu. Wyszedł z domku Lewisów i wrócił do kwatery policji w Kidlington. Usiadł w czarnym fotelu i ze zgrozą spojrzał na gruby plik papierów do przeczytania. Będzie miał niewiele czasu na korespondencję. Ale nie załatwi jej dzisiaj. Być może cieszył się, że wizyta lekarza przerwała rozmowę z Lewisem, bowiem w jego rekonstruk- cji zdarzeń było kilka słabych punktów, które należało gruntownie przemyśleć. Morse nie był do końca zadowolony. Rozdział 30 Pieniądze często kosztuj ą zbyt wiele (Ralph Waldo Emerson) Przez następną godzinę siedział w milczeniu i starał się wszystko jeszcze raz przemyśleć, poczynając od pytania, które zadał mu Lewis: dlaczego Baines napi- sał list do Taylorów? O dwunastej w południe wstał z fotela, przeszedł korytarzem i zapukał do drzwi nadinspektora Strange'a. Godzinę później drzwi gabinetu otworzyły się, a dwaj mężczyźni kończyli rozmowę. — Będzie pan musiał coś zdecydować, panie Morse — mówił Strange. — Nie można trzymać dwóch srok za ogon. Jeśli uzna to pan za słuszne, proszę ich przesłuchać, ale prędzej czy później, chcę mieć ciało. Musimy mieć ciało. — Zgadzam się z panem, sir — odpowiedział Morse. — Bez ciała wszystko brzmi trochę fantastycznie. — Z ciałem też — powiedział Strange. * * * Morse udał się do stołówki, gdzie jak zwykle siedział Dickson. Zamawiał wła- śnie dużą porcję mięsa z surówkami. — Jak się czuje sierżant Lewis, sir? Ma pan jakieś wieści? — Dużo lepiej. Widziałem się z nim rano. Wróci lada dzień. Zamawiając własny posiłek, myślał nadal o Lewisie. Pytanie sierżanta pozostawało bez od- powiedzi. Dlaczego Baines napisał ten list? Morse rozważył wszystkie motywy, jakie towarzyszą pisaniu listów, lecz żadna odpowiedź go nie zadowalała. Mimo to wierzył, że znajdzie rozwiązanie. Ciągle niewiele wiedział na temat Baines a, lecz kilka dni temu polecił sprawdzić stan jego konta i niedługo powinien mieć raport. Musiał jeszcze przejrzeć dokumenty leżące na biurku, ale odłożył to na póź- niej. Pomyślał, że dobrze mu zrobi łyk świeżego powietrza, wyszedł wiec na uli- cę. Skręcił w prawo i poszedł do pubu. Chciał uniknąć spotkania z panią Taylor. Z ulgą stwierdził, że nie ma jej w lokalu. Zamówił kwartę piwa i wyszedł na- tychmiast po opróżnieniu kufla. Udał się w kierunku głównej ulicy. Po drodze, w samym centrum Hatfield Way zauważył wąską, boczną uliczkę, na którą wcze- śniej nie zwrócił uwagi. U jej końca znajdował się sklep spożywczy oraz warzyw- niak. Morse czasami lubił zrobić dobry uczynek, więc zatrzymał się i kupił grono czarnych winogron dla chorego Lewisa. Gdy opuszczał uliczkę, zainteresowała go wolna przestrzeń pomiędzy boczną ścianą sklepu spożywczego a rzędem domków jednorodzinnych. Na powierzchni mniej więcej dziesięciu jardów kwadratowych leżały połamane cegły i spłaszczone kopce ziemi po barakowozie budowlanym, dwa lub trzy stojaki na rowery, dwa zapomniane przez właścicieli samochody oraz pudełka po papierosach i torebki po frytkach. Morse zatrzymał się, zdając sobie sprawę, że po lewej stronie ulicy, bliżej przelotowej drogi, znajduje się do- mek Taylorów, Stanął nieruchomo i ścisnął torebkę z winogronami. We frontowej części ogrodu stała pani Taylor. Odwrócona plecami, miała włosy niedbale spię- te w kok, a nogi zdawały się należeć do uczennicy, nie do matki. W prawej ręce trzymała sekator i pochylając się nad krzakami róż, przycinała zwiędłe kwiaty. Morse zaczął się zastanawiać, czy rozpoznałby ją w jasnym, szkolnym mundur- ku, z włosami opadającymi na ramiona. Odpowiedział sobie twierdząco i to go zaniepokoiło. Są rzeczy, których nie można pomylić, choćby bardzo się chciało. Pani Taylor miała wielkie szczęście, że tamtego wtorku nie zobaczył jej żaden z sąsiadów, a wzrok starego Godberry był tak słaby. Nagle Morse poczuł, że roz- jaśniło mu się w głowie. Krew żywiej zatetniła mu w żyłach. Jeszcze raz spojrzał na pusty teren graniczący ze ścianą domku Taylorów oraz na frontową część ogro- du, gdzie na brzegu trawnika starannie ułożono zeschłe płatki róż. Obrócił się na pięcie i odszedł w kierunku posterunku policji. Wśród dostarczonych mu wczoraj dokumentów znajdowały się raporty na te- mat finansów Bainesa. Gdy zabrał się do czytania, uniósł ze zdziwienia brwi, bo- wiem Baines radził sobie znacznie lepiej, niż Morse przypuszczał. Oprócz polisy ubezpieczeniowej posiadał pięć tysięcy funtów na koncie Oxfordzkiego Towarzy- stwa Budowlanego, sześć tysięcy zamrożonych jako wysokoprocentowa, długo- terminowa pożyczka w Manchester Corporation, cztery i pół terminowego wkła- du w banku Lloyda oraz pięćset funtów na koncie avista w tym samym banku. Wszystkie pensje z zeszłego roku wpłacane były na konto terminowe i Morse ze zdumieniem stwierdził, że Baines nie wybierał z niego więcej niż trzydzieści fun- tów miesięcznie. Z wyciągów podatkowych wynikało jasno, że zastępca dyrektora nie posiadał dodatkowych dochodów w rodzaju egzaminów lub korepetycji pry- watnych. Zawsze istniała możliwość, że robił to bez wiedzy władz podatkowych, ale Morse'owi nie wydawało się to prawdopodobne. Dom także należał do Baine- sa. Ostatnia rata została uiszczona sześć miesięcy temu. Mógł otrzymać spadek po rodzicach lub krewnych, ale pozostawało faktem, że przez ostatni rok żył za pięć lub sześć funtów tygodniowo. Albo był wielkim sknerą, albo — co wydawało się bardziej prawdopodobne — otrzymywał regularne zastrzyki gotówki z innych źródeł. I nie potrzeba było wyobraźni Morse'a, żeby ustalić, co to były za źró- dła. Kilka osób nie uroniło łezki po śmierci Bainesa. A ktoś przebił go nożem do mięsa. Rozdział 31 (...) ty, gubernatorze, Osądzisz tego przeklętego łotra. Wybierz czas, miejsce męki. (W. Shakespeare, „Otello", akt V, sc. H) Za kwadrans trzecia Morse wrócił do Lewisa. Sierżant siedział w szlafroku w pokoju frontowym. — Zaczynam od przyszłego poniedziałku lub niedzieli, jeśli pan woli, sir. Słów mi brakuje, tak się cieszę. — Przy odrobinie szczęścia do tego czasu uporamy się ze wszystkim — po- wiedział Morse. — Choć zawsze może się trafić jakiśl uliczny morderca. — To już naprawdę koniec, sir? — Rano rozmawiałem ze Strangem. Jutro ruszamy. Przedstawimy Taylorom zarzuty i, jeśli zajdzie potrzeba, zaczniemy przekopywać hałdę śmieci. Ale sądzę, że George będzie z nami współpracował, nawet wbrew swojej żonie. — To wszystko łączy się z zabójstwem Bainesa? Morse skinął głową. — Dziś rano pytał pan, dlaczego Baines napisał ten list i prawdę mówiąc, jesz- cze tego nie wiem. Być może chciał zbić policję z tropu lub wręcz przeciwnie, na- prowadzić ją na ślad. Jednego jestem pewien: ten list miał związek z pieniędzmi. — Nie bardzo rozumiem, sir. Morse opowiedział mu o sytuacji materialnej Bainesa. Gdy skończył, Lewis zagwizdał miękko... — Naprawdę był szantażystą? — Tak. Myślę, że Phillipson płacił mu co miesiąc, choć ta suma nie przekra- czała możliwości człowieka z jego pozycją. Dwadzieścia, trzydzieści funtów mie- sięcznie. Może więcej, może mniej. Wkrótce się dowiemy. Nie ma wątpliwości, że Baines widział go, gdy wracał z rozmowy kwalifikacyjnej z kimś kompromi- tującym i jest więcej niż pewne, że była to Yalerie Taylor. Gdyby chciał, mógłby złamać karierę Phillipsona, jednak nie takie metody preferował. Wolał zachować swoje spostrzeżenie dla siebie i Phillipsona. — W takim razie Phillipson miał powód go zabić. — Ale tego nie zrobił. — Jest pan bardzo pewny, sir. — Tak — odpowiedział Morse sucho. — Rozejrzyjmy się dalej. Baines szan- tażował jeszcze innego nauczyciela. — Ma pan na myśli Acuma? — Tak. Dziwiłem się, że zrezygnował z dobrze zapowiadającej się posady w Kidlington i na dzikich rubieżach zachodniej Walii podjął pracę w bardzo po- dobnej szkole, z dala od przyjaciół i akademickiej atmosfery Oxfordu. Jeszcze zanim wyjechał, musiało coś się wydarzyć, jakiś incydent mniejszego kalibru. Spytałem o to Acuma, ale nie chciał mi nic powiedzieć. Oczywiście, nie ma to większego znaczenia — i tak wszystkiego dowiemy się od Phillipsona. — Co mogło się stać? — Och, nic wielkiego. Po prostu ktoś przyłapał go na gorącym uczynku z któ- rąś z uczennic. Lewis przechylił głowę na jedną stronę i uśmiechnął się. — Z Yalerie Taylor? — A czemu nie? — zapytał Morse. — Kusiła wielu mężczyzn. Dowiedzieli się o tym Phillipson i Baines i zgodzili się zatuszować sprawę pod warunkiem, że Acum wyjedzie tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Co miał robić? Prak- tycznie nie miał wyboru: prędzej czy później i tak wszystko wyszłoby na jaw, dowiedziałaby się żona, a to oznaczałoby prawdziwy koniec świata dla tak mło- dego człowieka. — Baines go szantażował? — Jestem pewien. — Morse starannie dobierał słowa. — Musiałby być skoń- czonym durniem, żeby mając taką żonę, ryzykować karierę dla przelotnego ro- mansu z uczennicą. Nie zrobił tego. Odegrał swoją rolę i wyniósł się. — I płacił. — Tak, płacił, chociaż sądzę, że Baines spodziewał się zbyt wiele po byłym koledze, który prawdopodobnie sam znalazł się w tarapatach. Ale to, co dostawał, wystarczyło, aby pokazać swoją władzę. — Zaraz usłyszę, że Baines uwziął się na Taylorów. — Nie, przeciwnie. To on płacił pani Taylor. Lewis usiadł. Czyżby się przesłyszał? — Pani Taylor szantażowała Bainesa? — Tego nie powiedziałem. Ale spójrzmy w przeszłość. Zgodziliśmy się, że Baines wiedział o przygodzie Phillipsona w Station Hotel. To tylko jedna strona medalu. I nie przypuszczam, żeby do niej ograniczył się Baines. Zajął się także tą drugą — Taylorami. Rozpatrzmy, co mógł zdziałać na tym polu. Jak pan sobie przypomina, George Taylor był wówczas bezrobotny. Odpadła więc możliwość szantażu, bo Taylorowie sami potrzebowali pieniędzy. Najbardziej pani Taylor. Baines kilkakrotnie spotkał się z nimi na wywiadówce. Przypuszczam, że szybko umówił się na prywatne spotkanie z panią Taylor i właściwie ocenił, co w trawie piszczy. — Przecież nie należał do ludzi, którzy z radością pomagają innym. — O, nie. Ta sytuacja była mu na rękę. — Dawał jej pieniądze? — Tak. — Nie wyobrażam sobie, żeby brała je ot tak, po prostu. Przecież nie mogła oczekiwać... — Że dostanie je za darmo? O, nie. Mogła zaofiarować coś w zamian. — Co takiego? — Jak to: co? Spadł pan z księżyca? Panie Lewis! Sierżant zmieszał się. — No tak, rozumiem — powiedział cicho. — I jeśli mam zgadywać, w ciągu roku szkolnego miało to miejsce raz w tygo- dniu. Prawdopodobnie we wtorki, ponieważ wtedy miał wolne popołudnia. Wtor- kowe popołudnia, panie Lewis. Wie pan, co to oznacza? — Sądzi pan... — wyjąkał Lewis. — Baines... wiedział... — Tak jest Wiedział więcej o losie Yalerie Taylor, niż nam się wydawało. Przypuszczam, że każdego wtorku parkował samochód gdzieś nie opodal domku Taylorów, nie za blisko. Nie wysiadając czekał, aż Yalerie wejdzie do szkoły. Potem wysiadał, wchodził do środka, dostawał swój haracz i płacił. — Trochę niebezpiecznie, nie uważa pan, sir? — Gdyby pan był kawalerem jak Baines, dałby pan wszystko, żeby sobie ulżyć od czasu do czasu... A poza tym nikt nie miał pojęcia, co dzieje się w domu. Wystarczyło dobrze zamknąć drzwi i... — Ale pani Taylor musiałaby być szalona, żeby zamordować Yalerie tego dnia, gdy miała się spotkać z Bainesem. — To, co zrobiła, w ogóle było szalone. Myśli pan, że gdy mordowała swo- ją jedyną córkę, zastanawiała się nad tym, czy przed domem czeka policja, a od podwórka komandosi? Prawdopodobnie scenariusz tamtego popołudnia wyglą- dał następująco: Baines parkuje samochód przy domu Taylorów, być może na wolnym kawałku terenu, który dzieli ich posiadłość od rzędu sklepów. Czeka, aż w szkole zaczną się popołudniowe zajęcia, widzi wybiegającą Yalerie, pędzącą potem wzdłuż ulicy. Wysiada z samochodu, podchodzi do drzwi i puka. Drzwi są zamknięte. Puka, ale nikt nie odpowiada. Czyżby jego oporna królowa urwała się gdzieś na minutkę? Czuje, że nie, ale nie ma całkowitej pewności. Sfrustrowany i rozczarowany wraca do samochodu, zgrzytając ze złości zębami. Coś każe mu czekać. Jakieś dziesięć minut później widzi, jak pani Taylor wybiega zza zakrętu i w wielkim pośpiechu zmierza w kierunku domu. Czyżby wyszła gdzieś pod- czas lunchu? To co najmniej niezwykłe! Ale coś jeszcze dziwniejszego sprawia, że Baines siada sztywno w fotelu i patrzy ze zdumieniem. Oto Yalerie trzymała w ręku torbę, a teraz pani Taylor ma tę samą torbę! Domyśla się prawdy? Trudno powiedzieć. Jeszcze raz podchodzi i puka? Najprawdopodobniej. Słyszy jednak, że pani Taylor nie może się z nim spotkać. Odjeżdża więc i myśli... Zastanawia się jeszcze bardziej, gdy następnego dnia słyszy o zniknięciu Yalerie. — Domyślił się, co się stało? — Jestem tego pewien. Lewis zastanowił się. — Później pani Taylor nie mogła już znieść tej sytuacji i powiedziała mu, że wszystko skończone. Wówczas zagroził, że pójdzie na policję i opowie o morder- stwie. — Mogło tak być, choć nie sądzę, żeby Bainesa zamordowano, bo chciał zdra- dzić prawdę. Nie, panie Lewis. Morderca tak go nienawidził, iż zrobił to z praw- dziwą przyjemnością, jako akt czystej zemsty. — To pani Taylor była mordercą? Morse kiwnął głową. — Pamięta pan, kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy ją w pubie? Przypomina pan sobie dużą torebkę w amerykańskim stylu? Zastanawiałem się, jak morderca przytaskał tak wielki nóż, nie zwracając uwagi. Pani Taylor po prostu wetknęła go do torebki. Mogło to wyglądać mniej więcej tak: kwadrans po dziesiątej pani Taylor zjawiła się na Kempis Street, puka do drzwi, opowiada zdziwionemu Ba- inesowi zmyśloną naprędce bajeczkę, idzie za nim do kuchni, przystaje na drinka i gdy gospodarz pochyla się, aby wyjąć piwo z lodówki, ona wyciąga z torebki nóż. Dalszy ciąg już znamy. Lewis usiadł wygodniej i rozważył słowa Morse'a. Może to wszystko trzyma się kupy, ale było mu gorąco i czuł się zmęczony. — Niech się pan położy — powiedział Morse, jakby czytał w jego myślach. — I tak miał pan dziś za dużo wrażeń. — Chyba tak zrobię, sir. Jutro będzie lepiej. — Niech pan się nie martwi o jutro. Przed południem nie mam nic właściwie do roboty. — Rano odbędzie się identyfikacja zwłok, prawda, sir? — To formalność. Czysta formalność — powiedział Morse. — Nie będę wie- le mówił. Ustalę jego tożsamość i powiem koronerowi, że prowadzimy śledztwo. „Zamordowany przez nieznanych sprawców" — nie wiem, po co marnujemy pu- bliczne pieniądze na tę bzdurną identyfikację. — Takie jest prawo, sir. — Hm... — A po południu? — Zatrzymam Taylorów. Lewis wstał. — Trochę mi go żal, sir. — A jej nie? — W głosie Morse'a zabrzmiała ostra nutka. I kiedy poszedł, Lewis zastanawiał się, dlaczego tak nagle stracił humor. * * * O czwartej po południu, gdy Morse z Lewisem głowili się nad sprawą Ba- inesa, pewien wysoki, umundurowany mężczyzna dyktował maszynistce list Już wcześniej zetknął się ze sprawą tej młodej panienki. Postanowił, że list będzie krótszy, niż początkowo zamierzał. Nie ujął w nim żadnych szczególnych infor- macji, ale mimo to zależało mu, aby doszedł wieczorną pocztą. Wcześniej pró- bował skontaktować się telefonicznie, jednak zrezygnował, gdy dowiedział się, że jedyna osoba związana ze sprawą jest „chwilowo nieobecna" i nie wiadomo, kiedy wróci. O czwartej podpisany list leżał w skrzynce pocztowej. Na biurku Morse'a bomba miała wybuchnąć dopiero za piętnaście dziewiąta następnego ranka. Rozdział 32 Wyeliminuj wszystkie inne możliwości, a to, co ci zostanie, będzie prawdą. (A.C. Doyle, „Znak czterech") — To pomyłka. Jakiś żółtodziób sknocił robotę — mówił podniesionym i roz- drażnionym głosem. Zawsze gotów był przymknąć oko na drobne niedopatrzenia, ale nigdy na tak oczywisty brak kompetencji. Głos po drugiej stronie linii był opanowany, jak gdyby należał do rodzica, który stara się uspokoić rozdrażnione dziecko. — Niestety, to nie jest pomyłka. Sam sprawdziłem. Na miłość boską, uspokój się, Morse, przyjacielu. Prosiłeś, żebym coś dla ciebie sprawdził, więc to zrobi- łem. A jeśli wyniki cię zaskoczyły... — To nie żadne zaskoczenie! Szok, koniec świata...! Po drugiej stronie zapadła cisza. — Słuchaj, stary. Po prostu wpadnij do nas i sam sprawdź. I jeżeli nadal bę- dziesz twierdził, że to pomyłka, to twoja sprawa. — Ciągle powtarzasz: jeśli to pomyłka. A ja mówię, że to cholerna pomył- ka. — Opanował się, mówiąc tonem bardziej licującym z godnością głównego inspektora. — Mam dzisiaj tę nieszczęsną identyfikację zwłok. — To nie problem. Każdy może cię zastąpić. Chyba, że kogoś już zaareszto- wałeś. — Na szczęście nie — mruknął Morse. — I tak trzeba by było to odłożyć. — Tak czy owak, nie masz zbyt radosnego głosu. — Dziwisz się? — wybuchnął Morse. — Kto by się cieszył na moim miejscu? Miałem już wszystko zapięte na ostatni guzik, a tu nagle niewinna wiadomość od ciebie i sprawa bierze w łeb. Ciekawe, jakbyś się czuł w mojej sytuacji. — Nie spodziewałeś się, że coś znajdziemy? — Tak — powiedział Morse. — Nie spodziewałem się. W każdym razie nie czegoś takiego. — Będziesz mógł sam się o tym przekonać. Można oczywiście założyć zbież- ność nazwisk, ale to zupełnie nieprawdopodobne. To samo nazwisko, data przy- jęcia. .. Nie, nie sądzę. Za wiele zbiegów okoliczności. — Wszystko, co robię, to jeden wielki przypadek — rozżalił się Morse. Za- brzmiało to jak prośba skierowana do bogów, a nie stwierdzenie faktu. — Czasami. To wszystko moja wina. Powinienem wczoraj się z tobą skontak- tować. Dzwoniłem kilka razy po południu, ale... — Skąd miałeś wiedzieć? Dla ciebie to jeszcze jedno rutynowe śledztwo. — A nie było? — zapytał miękko głos w słuchawce. — A nie było — przedrzeźniał Morse. — Przyjadę, gdy tylko będę mógł. — To dobrze. Przygotuję całą dokumentację. Główny inspektor Rogers Nowego Scotland Yardu odłożył słuchawkę na wi- dełki i zastanawiał się, dlaczego list, który poprzedniego wieczora podyktował i podpisał, tak bardzo wyprowadził Morse'a z równowagi. Wśród odłożonych na półkę dokumentów znajdowała się kopia tego listu. Wziął ją i jeszcze raz przeczy- tał. Treść wydawała mu się co najmniej niewinna: „POUFNE Do wiadomości detektywa, głównego inspektora Morse 'a. Posterunek Policji przy Thames Valley, Kidlington. Drogi Morse! Poprosiłeś mnie o sprawdzenie, czy w jakiejś klinice aborcyjnej nie przeby- wała zaginiona osoba o nazwisku Vałeńe Tayłor. Przykro mi, że zabrało to tyle czasu, ale zadanie okazało się trudne. Najwięcej problemów mieliśmy ze spraw- dzeniem wszystkich półlegalnych klinik, gdzie za ciężkie pieniądze przeprowadza- ne są zabiegi usunięcia ciąży. W końcu wpadliśmy na jej trop. W terminie, jaki nam podałeś, przebywała pod własnym nazwiskiem w Prywatnej Klinice Położni- czej w East Chelsea. Przybyła tam we wtorek, o szesnastej piętnaście, a opuściła szpital w piątek przed południem i odjechała taksówką. Ciąża była trzymiesięczna. Obeszło się bez komplikacji. Rysopis zgadza się w każdym szczególe ale możemy szukać nadal. Mieszkała w pokoju z koleżanką, którą bez problemów dałoby się odnaleźć. Czekamy na dalsze polecenia. Z poważaniem Rogers RS. Nie zapomnij wpaść, gdy będziesz tędy przejeżdżał. Piwo w Westminster jest wyborne — daje słowo!" Główny inspektor Rogers wzruszył ramionami i odłożył kopie na półkę. Mor- se! Zawsze był dziwakiem! Tymczasem Morse siedział w swoim czarnym, skórzanym fotelu i czuł się, jakby go autorytatywnie poinformowano, że księżyc zrobiony jest z zielonego se- ra. Scotland Yard! Musieli sknocić robotę. Na pewno tak było. Jednak bez wzglę- du na to nie było już sensu postępować tak, jak sobie zaplanował. Przesłuchiwać dwie osoby pod zarzutem morderstwa dziewczyny, skoro zamiast leżeć w bagaż- niku samochodu, pomaszerowała do podejrzanej kliniki w East Chelsea? Przez kilka sekund Morse rozważał, czy wziąć nową informację na serio. Nie mógł. To musiała być pomyłka i łatwo można to udowodnić. Do centrum Londynu jest nie więcej niż sześćdziesiąt mil. Udał się do biura Strange'a. Nadinspektor zgodził się, aczkolwiek niechętnie, zastąpić go przy identyfikacji zwłok. Zadzwonił do Lewisa. Powiedział, że musi pojechać do Londynu. Tylko ty- le. Usłyszał, że sierżant jutro zgłosi się do pracy, jeśli będzie potrzebny. Morse powiedział słabym głosem, że prawdopodobnie będzie. Rozdział 33 Będzie miała jedwabną piżamę, gdy przyjdzie. (Popularna piosenka) Yvonne Baker była uosobieniem słodyczy. Mieszkała samotnie, a jeśli cho- dzi o ścisłość — wynajmowała małą kawalerke w wieżowcu na Bethune Road w Stoke Newington. Oczywiście wolałaby nieco większe mieszkanie w centrum, ale i tutaj nie czuła się źle. Spacer do dworca Manor Hause przy Seven Sisters Road trwał zaledwie dziesięć minut, a jazda metrem do centrum Londynu dal- szych dwadzieścia. Mieszkanie było urządzone dość kosztownie, ze smakiem, co świadczyło o wysokich dochodach panny Baker, przyznawanych jej honorowo przez ekskluzywny sklep kosmetyczny przy Oxford Street bądź uzyskiwanych z innych, bliżej nieokreślonych źródeł. O wpół do siódmej wieczorem panna Baker leżała leniwie na drogiej kana- pie, malując długie, zadbane paznokcie lakierem w szczególnie niegustownym, bladozielonym kolorze. Miała na sobie atłasowy szlafrok koloru brzoskwiniowe- go. Podkurczyła nogi do pasa, a myśli skupiła na czekającym ją wieczorze. Na tego rodzaju przyjęciach niektórzy goście nie mają odwagi przystosować się do niepisanego regulaminu, by mieć na sobie jedynie piżamę i noszą pod spodem wystarczająco dużo, żeby zepsuć zabawę. Ona jedna wszystkim pokaże, jak to się robi. Niektóre dziewczęta będą miały staniki i majtki, ale ona nie. Poczuła dreszcz podniecenia na myśl, jakie to zrobi wrażenie na mężczyznach, z którymi zatańczy. To cudownie mieć tak niewiele na sobie. Tak zmysłowa, zepsuta do szpiku kości! Gdy skończyła malować lewą rękę, wyciągnęła ją przed siebie i zgięła pal- ce. Kilkoma kroplami rozpuszczalnika nasączyła zwitek waty i zaczęła zmywać lakier. Lepiej nie malować paznokci. Wstała, zdjęła szlafrok, otworzyła szafę i ostrożnie wyjęła z szuflady bladozieloną piżamę. Miała piękne ciało i jak wie- lu jej kochanków, doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Stanęła przed dużym, ściennym lustrem i podziwiała swoje odbicie. Następnie zapięła piżamę, pozosta- wiając ostatni guzik otwarty. Zaczęła szczotkować długie, zadbane włosy barwy miodu. O wpół do ósmej zabierze ją samochód. Po raz kolejny spojrzała na budzik stojący na nocnym stoliku. Jeszcze czterdzieści pięć minut. Przeszła do drugiego pokoju, nastawiła płytę i zapaliła długiego papierosa. Za dziesięć siódma usły- szała dzwonek do drzwi i w pierwszej chwili pomyślała, że budzik się spóźnia. Tym lepiej. Z radością podbiegła do drzwi i gdy je otworzyła, uśmiech zamarł na jej pełnych wargach. Na progu stał nieznajomy mężczyzna. Był w średnim wieku i na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie człowieka oschłego i nudnego. — Dzień dobry — wydobyła z siebie. — Panna Baker? — Skinęła głową. — Główny inspektor Morse. Mógłbym zamienić z panią kilka słów? — Proszę. — Zmarszczyła starannie wyskubane brwi i wpuściła go do środka. Gdy wyjaśnił powód swej wizyty, pomyślała, że jest jedynym mężczyzną cał- kowicie nieczułym na jej wdzięki. Mówił jasno i od razu przeszedł do sedna spra- wy. Czy dwa lata temu w czerwcu przebywała w klinice położniczej i dzieliła pokój z dziewczyną o nazwisku Yalerie Taylor? Chciałby się o niej czegoś dowie- dzieć. Interesuje go każdy szczegół, jaki zachował się w jej pamięci. Dwadzieścia pięć po siódmej znów zabrzmiał dzwonek do drzwi i Morse bez- ceremonialnie zażądał, aby pozbyła się gościa, bez względu na to, kim jest. — Ależ inspektorze, dziś wieczorem zamierzam wyjść na przyjęcie! — po- wiedziała oburzonym głosem, lecz w rzeczywistości nie była zirytowana. Ten dziwny człowiek zaczynał ją interesować. — Rozumiem — odpowiedział Morse. — Niech mu pani powie, że pobędę tu przynajmniej godzinkę. — Doszła do wniosku, że podoba jej się jego głos. — I proszę mu dodać, że jeśli nie może zaczekać, sam panią podwiozę. — Propozy- cja przypadła jej do gustu. Jeszcze przed wizytą u panny Baker Morse zdobył wiele informacji. Informa- cja Rogersa okazała się prawdą. Yalerie Taylor znalazła się w klinice aborcyjnej tego samego dnia, gdy zniknęła. Ordynator kliniki chętnie udzielał informacji, jednak kiedy Morse zapytał, kto zorganizował pobyt dziewczyny, stanowczo od- mówił odpowiedzi, tłumacząc się tajemnicą zawodową. Inspektor zdziwił się, że tak wytrawny specjalista od usuwania ciąży nie tylko słyszał o tajemnicy zawo- dowej, lecz także ją zachowywał. Lekarz rzucił tylko okiem do kartoteki i dał do zrozumienia, że nic więcej nie powie. Tymczasem panna Baker wyjaśniła sytuację odzianemu w piżamę adoratorowi i powróciła do sypialni. Jeszcze raz przejrzała się w lustrze, a następnie narzuciła na siebie szlafrok, który luźno spięła wokół pasa. Było chłodno. — Och, niepotrzebnie to pani nałożyła — powiedział Morse. — Kobiety twierdzą, że jestem nieszkodliwy. Po raz pierwszy zwróciła się do niego z pełnym i swobodnym uśmiechem. Morse natychmiast pożałował swoich słów. — Zdejmę to, jeśli potrafi mnie pan rozgrzać — zamruczała jak kotka. Poczuł, że w głowie zapaliło mu się ostrzegawcze światełko. — Nie będę pani dłużej zatrzymywał, panno Baker... — Większość ludzi nazywa mnie Yvonne. — Uśmiechnęła się Znowu i usia- dła w fotelu. Morse' a nikt nigdy nie nazywał po imieniu. — Bo naprawdę panią rozgrzeję — powiedział, ale nie odważył się na więcej. — Zatem Yalerie twierdziła, iż pochodzi z Oxfordu, nie z Kidlington? — Skąd? — Kidlington. To niedaleko Oxfordu. — Tak. Powiedziała, że jest z Oxfordu. Pamiętam doskonale. „Łatwo to wytłumaczyć" — pomyślał Morse. Oxford brzmiał znacznie lepiej niż Kidlington. Jego wizyta dobiegała końca. — Chciałbym pani eee... tobie, Yvonne, zadać jeszcze jedno pytanie. Dobrze się nad nim zastanów. Czy panna Taylor wspomniała coś o ojcu dziecka? Albo 0 kimś, kogo uważała za ojca? Zaśmiała się. — Jest pan wzruszająco delikatny, inspektorze... Chyba rzeczywiście coś mó- wiła. .. Tak. — Kim on był? — Jednym z nauczycieli Yalerie. Pamiętam, ponieważ zdziwiło mnie, że jesz- cze chodzi do szkoły. Wyglądała na dużo starszą i... powiem panu, inspektorze, że nie była ani głupia, ani naiwna. — A ten nauczyciel — powiedział Morse — nie mówiła nic więcej na jego temat? — Nazwiska chyba nie wymieniła. Ale powiedziała, że miał niewielką bródkę 1 zawsze łaskotał ją, kiedy... kiedy... no, wie pan. Morse spuścił wzrok i ponuro wpatrzył się w grubo tkany, ciemnozielony dy- wan. Zwariowany dzień. — Czego uczył? Jakiego przedmiotu? Pomyślała przez moment. — Wie pan, myślę... Był nauczycielem francuskiego czy coś w tym rodzaju. Odwiózł ją do West Endu i przez całą drogę starał się zapomnieć, że siedząca przy nim kobieta ma na sobie tylko piżamę i niewątpliwie wybiera się na orgię. Z bólem serca przyznał, że życie przepływa obok. Wysadził ją w Mayfair. Po- dziękowała, po czym odwróciła się i pocałowała go w usta gorącymi, otwartymi wargami. Patrzył za nią, gdy odchodziła, i widział bladozieloną piżamę wysta- jącą spod futra. Ten dzień obfitował w przykre momenty, ale gdy samotnie sie- dział w lanci i powoli zmazy wał z ust słodkawą, jaskraw opomarańczową szminkę, stwierdził, że ten był najgorszy. Pojechał do Soho i zaparkował przed „Penthouse Club". Była dziesiąta wie- czorem. Miał nadzieję, że spotka Maguire'a, lecz w kasie siedział ktoś inny. Bez namysłu wszedł do przedsionka. — Nie możesz zostawić tu samochodu, kolego. — Nie wiesz, kim jestem — odrzekł Morse tonem Juliusza Cezara albo i Alek- sandra Wielkiego kroczących miedzy legionami. — Nie obchodzi mnie to — powiedział młody mężczyzna i wstał. — Nie wolno ci... — Powiem ci, synku, kim jestem. Nazywam się Morse. M-O-R-S-E. Zrozu- miałeś? I jeśli ktoś spyta cię, do kogo należy ten samochód, powiedz, że jest mój. A jeśli nie uwierzy, odeślij go do mnie. I nie stawiaj się. — Minął kasę i zniknął w okratowanych drzwiach. — Ale... — Nie słyszał nic więcej. Karłowaty Maltańczyk siedział na swoim miejscu i Morse ucieszył się, gdy zobaczył go znowu. — Pamiętasz mnie? Człowieczek miał dobrą pamięć. — Pan wejść bez biletu, sir. Ja brać to na siebie. — Uśmiechnął się niewyraź- nie, lecz Morse zignorował ofertę. — Chcę z tobą porozmawiać. Samochód czeka na zewnątrz. Bez słowa sprze- ciwu Maltańczyk poszedł za Morsem i usiadł na przednim siedzeniu. — Gdzie Maguire? — Nie ma go. Wyjechał. Nie wiem dokąd. — Kiedy? — Dwa, trzy dni. — Miał jakąś dziewczynę? — Dużo dziewczyn. Jedna tu, druga tam. Kto wie? — Ostatnio była tu taka jedna. Nosiła maskę na twarzy. Zdaje się miała na imię Yalerie? Maltańczyk zorientował się, że niebezpieczeństwo minęło i poczuł się swo- bodniej. — Nie Yalerie. Pan myślał: Vera. Tak, Vera to dziewczyna. Uniósł brudne łapska i zaczął kreślić w powietrzu jej krągłe kształty. — Jest dzisiaj? — Nie ma. Też wyjechała. — Mogłem się tego domyślić — wyjąkał Morse. — Zwiała z Maguire'em. Maltańczyk uśmiechnął się, ukazując rząd brylantowobiałych zębów i wzru- szył szerokimi barami. Morse miał ochotę trzasnąć go w głupią gębę, lecz ograni- czył się do pytania: — Miałeś ją kiedyś, plugawy bękarcie? — Kto wie, kto wie... — Znowu wzruszył ramionami i rozłożył ręce dłońmi do góry w typowo śródziemnomorskim geście. — Wynoś się. — Pan wejść, panie policjant. Pan zobaczyć dużo ładnych dziewcząt... — Wynoś się. Po wyjściu Maltańczyka siedział w swoim samochodzie i rozmyślał. Ostatnio nic mu nie wychodziło. Dawno nie czuł się tak przygnębiony. Pomyślał o roz- mowie, którą przeprowadził ze Strangem, gdy obejmował sprawę, i przypomniał sobie niechęć, jaką odczuwał do poszukiwania młodej dziewczyny w samym cen- trum zepsutego miasta. Znowu musiał założyć, że ona żyje. I na ironię losu po- mimo całej swej nieobliczalności najbardziej w życiu kochał prawdę i analizę logiczną, a teraz zmuszony był przyznać, że mylił się od samego początku. W szybę zapukał młody, prostoduszny posterunkowy. — Czy to pana samochód, sir? Morse opuścił szybę i zmęczonym głosem przedstawił się. — Przepraszam, sir. Myślałem, że... — Oczywiście, rozumiem. — Mógłbym w czymś pomóc, sir? — Wątpię — odpowiedział Morse. — Szukam pewnej dziewczyny. — Mieszka gdzieś tutaj? — Nie wiem. Nie wiem nawet, czy w ogóle mieszka w Londynie. Mam nie- wielkie szansę, prawda? — Widziano ją tu ostatnio? — Nie. Nigdzie jej nie widziano od ponad dwóch lat. — Ach tak, rozumiem — powiedział młody człowiek, nic nie rozumiejąc. — W takim razie niewiele mogę pomóc. Dobranoc, sir. Zasalutował i odszedł pomiędzy krzykliwe reklamy klubów striptizowych i wabiące barwami wystawy księgami pornograficznych. — Nie — powiedział Morse do siebie. — Nie możesz mi pomóc. Zapuścił silnik i pojechał w kierunku M40, mijając po drodze Sheperd's Bush i White City. Nie przyszło mu do głowy wracać do domu. Znał siebie i wiedział, że gdy ponosi oczywistą porażkę, jak na ironię jego umysł staje się bardziej lotny. W po- dobnych chwilach miał wrażenie, że jego mózg tłucze się w czaszce niczym tygrys uwięziony w ciasnej klatce; nieustannie krąży wokół i okrutnie ryczy. Czuł się jak szachista, który przegrał wielką partię i mógł jedynie zanalizować ruch po ruchu, aby wykryć błąd. Nagle wpadł mu do głowy olśniewający pomysł. Przed północą przeglądał akta sprawy Taylorów z koncentracją aktora teatral- nego, któremu dano kilka minut na nauczenie się roli chorego kolegi. O wpół do trzeciej dyżurny sierżant przyniósł na tacy filiżankę gorącej kawy. Morse siedział nad biurkiem, przytłoczony stosami dokumentów, z twarzą ukrytą w dłoniach. Był tak skupiony, że sierżant delikatnie postawił tacę na progu i odda- lił się pospiesznie. O wpół do piątej zajrzał po raz wtóry i postawił drugą filiżankę obok pierwszej, która stała nietknięta i zimna. Morse spał. Jego głowa spoczywała na oparciu czarnego fotela, kołnierzyk białej koszuli był rozpięty. Inspektor miał minę dziecka, dla którego skończyły się nocne koszmary. We śnie Lewis znalazł ją pierwszy. Leżała na wznak na kanapie, całkowicie ubrana, lewe ramię przerzuciła w poprzek ciała. Nadgarstek przecinała głęboka ra- na. Białą narzutę kalała szeroka, szkarłatna plama, krew przeciekła przez materac. W prawej dłoni ściskała nóż do mięsa o drewnianej rękojeści z napisem „Wysoka jakość. Wyprodukowano w Anglii". Miał 35 lub 36 centymetrów długości, a na całej długości był ostry jak brzytwa. Rozdział 34 Rzeczy nie zawsze są takie, jakie się wydają. Pozory zwodzą wielu. (Fedrus) O godzinie ósmej, gdy Lewis zgłosił się do pracy, Morse był już ogolony i sie- dział za biurkiem. Kiedy zaczął opowiadać o zdarzeniach minionego dnia, Le- wis nie ukrywał rozczarowania i zastanawiał się tylko, dlaczego szef jest w tak dobrym nastroju. Humor sierżanta poprawił się dopiero wtedy, gdy Morse wspo- mniało niezbitym dowodzie, jakiego dostarczyła panna Baker. Kiedy polecono mu przeprowadzić kilka rozmów telefonicznych, odniósł wrażenie, że wie, o co Morse'owi chodzi. Do wpół do dziesiątej wykonał wszystkie zadania i zgłosił się do Morse'a. — Jedziemy, panie Lewis. Chce pan poprowadzić? — Owszem, mogę prowadzić w jedną stronę, ale... — Załatwione. Ja prowadzę w tę stronę, a pan z powrotem. Zgoda? — Kiedy chce pan jechać, sir? — Teraz — odpowiedział Morse. — Niech pan zadzwoni do żony i powie, że wrócimy około... — Czy mogę coś powiedzieć, sir? — Proszę bardzo. — Jeśli Yalerie była w tej klinice... — Była tam — powiedział Morse. — ... otóż ktoś musiał ją przywieźć, zapłacić za pobyt i wszystko załatwić. — Ten szarlatan nic nam nie powie. Przynajmniej na razie. — Łatwo zgadnąć, kim był ten człowiek. — Czyżby? — zapytał Morse z zaciekawieniem. — To tylko mój domysł, sir, ale jeśli wszyscy działali w zmowie... — Wszyscy? — Phillipson, Taylorowie i Acum. Jeśli spojrzeć z tej strony, rozwiązałoby to wiele wątpliwości. — W jaki sposób? — Jeśli miał pan rację co do Phillipsona i Yalerie, musiał on czuć się trochę winny i moralnie zobowiązany jej pomóc, prawda? Taka poufna umowa oszczę- dziłaby wstydu Taylorom, a Yalerie byłaby uratowana przed zupełnym stoczeniem się. Acum natomiast miałby gwarancję, ze jego grzeszki nie wyjdą na jaw i żona 0 niczym się nie dowie. Tak więc każdy miałby w tym jakiś interes. Morse skinął głową, a zachęcony Lewis mówił dalej: — Załatwili klinikę, przywieźli dziewczynę na miejsce, zapłacili za pobyt, a na koniec znaleźli jej pracę. Zapewne nie przyszło im do głowy, że domniemana ucieczka spowoduje takie zamieszanie, ale skoro raz w to wdepnęli, nie mogli już się wycofać. Trzymali się więc razem. I opowiadali tę samą, zmyśloną historyjkę. — Być może ma pan rację. — Jeżeli tak, sir, nie lepiej najpierw przesłuchać Phillipsona i Taylorów? Oszczędziłoby to nam wielu kłopotów. — Jazdę do Caernarfon? — Tak. Jeśli powiedzieliby prawdę, wówczas Acum musiałby się do nas po- fatygować. — A jeśli będą obstawać przy swojej wersji? — Wtedy będziemy musieli do niego pojechać. — To nie takie proste, panie Lewis. — Dlaczego? — Dziś rano próbowałem skontaktować się z Phillipsonem. Wczoraj po połu- dniu wyjechał do Brighton na konferencję dyrektorów. — Och! — Natomiast Taylorowie wczoraj o wpół do siódmej rano pojechali samocho- dem na lotnisko Luton. Zamierzają spędzić tydzień na wyspach Chanel. Przynaj- mniej tak twierdzą sąsiedzi. — Och! — A poza tym — ciągnął Morse — nadal szukamy mordercy Bainesa, pamięta pan? — To dlatego kazał pan policji z Caernarfon zatrzymać Acuma? — Tak. I lepiej nie każmy mu długo czekać. Podróż w jedną stronę to cztery 1 pół godziny jazdy non stop. Powiedzmy — pięć godzin. Zatrzymamy się gdzieś po drodze i pozwolimy silnikowi odpocząć. „Przed pubem" — pomyślał Lewis nakładając płaszcz, lecz tym razem się mylił. Tego niedzielnego ranka ruch był niewielki i policyjny wóz przemykał się z ła- twością ulicami Brackley, a później Towcaster, gdzie skręcił w lewo na drogę A5. W samochodzie panowała cisza, bowiem ani Morse, ani Lewis nie palili się do rozmowy, oczekując niecierpliwie ostatniej bramki w tym meczu. Gdy niedaleko Wellington wskutek robót drogowych ruch niemal zamarł, Morse włączył długie światła oraz „koguta" na dachu i samochód prześliznął się gładko obok unieru- chomionej kolumny pojazdów, by wkrótce radośnie mknąć po szosie. Inspektor obrócił się do Lewisa i mrugnął okiem z zadowoleniem. Gdy znajdowali się na obwodnicy koło Shrewsbury, Lewis spróbował nawią- zać rozmowę. — Mieliśmy kupę szczęścia z tą panną Baker, nie sądzi pan, sir? — Taaak. Lewis spojrzał z ciekawością na inspektora. — Miła dziewczyna? — Dziwka. — Ach, tak. Przejechali przez Bestw-y-coed. Do Caernarfon pozostało dwadzieścia pięć mil. — Kłopot w tym — powiedział Morse niespodziewanie — że cały czas zakła- dałem, iż ona nie żyje. — A teraz sądzi pan, że żyje? — Mam nadzieję, że tak — powiedział Morse żarliwie. — Wielką nadzieję. Za pięć trzecia wjechali na przedmieścia Caernarfon, gdzie Morse, nie zwa- żając na drogowskaz do centrum, skręcił w lewo i pojechał w kierunku głównej Pwllheli Road. — Wie pan, jak tu jechać, sir? — Nie za dobrze. Ale zanim odwiedzimy Acuma, powinniśmy złożyć krótką wizytę. — Skierował samochód na południe, w stronę miasteczka o nazwie Bont- -Newydd, zjechał w lewo z głównej drogi i zatrzymał się przed domkiem, którego drzwi pomalowane były na bladoniebiesko. — Niech pan minutkę zaczeka. Lewis przyglądał się, jak Morse przeszedł wąskim chodnikiem i zapukał do drzwi. Po chwili zapukał drugi raz. Najwyraźniej nikogo nie było. Ale to oczywi- ste: David Acum znajdował się przecież trzy mile stąd, zatrzymany na polecenie posterunku przy Thames Yalley. Morse wrócił do samochodu. Miał śmiertelnie poważną minę. — Nikogo nie ma, sir? Jakby nie usłyszał. Rozglądał się wokół i od czasu do czasu zerkał w lusterko. Ulica była pusta, pogrążona w promieniach jesiennego, popołudniowego słońca. — Nie spóźnimy się do Acuma, sir? — Acuma? — Inspektor obudził się z zamyślenia. — Niech pan się o niego nie martwi. Nic mu się nie stanie. — Długo zamierza pan tu czekać? — Skąd, do diabła, mam to wiedzieć? — wybuchnął Morse. — Bo jeżeli mamy tu stać i czekać, może bym na chwilkę... — Otworzył drzwi i zaczął odpinać pas bezpieczeństwa. — Niech pan nigdzie nie wychodzi — powiedział Morse rozkazującym to- nem. Lewis wzruszył ramionami i zamknął drzwi. — Pani Acum mogła przecież pojechać razem z nim. Morse potrząsnął głową. — Nie sądzę. Czas płynął nieubłaganie i Morse w końcu przerwał ciszę. — Niech pan zapuka jeszcze raz, panie Lewis. Ale Lewis nie miał więcej szczęścia niż Morse. Wrócił do samochodu i znie- cierpliwiony trzasnął drzwiczkami. Było wpół do czwartej. — Damy jej jeszcze kwadrans — powiedział Morse. — Dlaczego na nią czekamy, sir? Co ona ma z tym wspólnego? Nic o niej nie wiemy! Morse spojrzał na sierżanta jasnoszarymi oczami i powiedział, akcentując każ- de słowo: — I tu się pan myli, panie Lewis. Wiemy o niej więcej, dużo więcej niż o kim- kolwiek innym. Widzi pan, kobieta, która mieszka tu z Acumem, wcale nie jest jego żoną. Jest osobą, której szukaliśmy od samego początku. — Zrobił krótką pauzę. — Tak, tak, panie Lewis. Kobieta, która od ponad dwóch lat uchodzi za żonę Acuma, wcale nianie jest. To Yalerie Taylor. Rozdział 35 Słuchaj teraz, smarkaczu — szepnął Sikes (...)• — Wejdź cichutko po schodkach, które widzisz tam przed sobą i przejdź przez przedpokój aż do drzwi wejściowych. Otwórz je i wpuść nas. (Charles Dickens, „Przygody Olivera Twista") Lewis szeroko otworzył usta i patrzył w zdumieniu tak długo, aż słowa Mor- se'a dotarły do jego świadomości. — Nie może pan sądzić... — Wiem, co mówię, panie Lewis. Dlatego właśnie siedzimy tu i czekamy. By wreszcie spotkać się z Yalerie Taylor. Lewis nie mógł wykrztusić ani słowa. — Coś takiego! — powiedział tylko i pokręcił głową. — Chyba warto posiedzieć jeszcze parę minut? Po tym wszystkim, co prze- szliśmy? Stopniowo Lewis zaczynał rozumieć konsekwencje odkrycia inspektora. — To znaczy... To znaczy... — Nie był w stanie jasno sformułować myśli i poddał się. — Nie sądzi pan, że powinien mi to wytłumaczyć, sir? — Od czego mam zacząć? — zapytał Morse żywo. — Chciałbym wiedzieć, co się stało z prawdziwą panią Acum. — Niech pan posłucha, panie Lewis. Od samego początku, gdy zabraliśmy się do tego śledztwa, miał pan częściej rację niż ja. Zdarzyło mi się popełnić parę głupich błędów. Lecz nareszcie zbliżyliśmy się do prawdy. Pyta pan, co się sta- ło z prawdziwą panią Acum. Otóż nie wiem tego na pewno, ale powiem panu, co mogło się stać. Chociaż nie mamy na to dowodów, mogło zdarzyć się coś ta- kiego: Co wiemy na temat pani Acum? Przypuszczam, że jest zbyt pedantyczna i gderliwa, ale ogólnie bardzo przyzwoita. Ma szczupłą, chłopięcą sylwetkę i jasne włosy, sięgające ramion. Być może nie jest brzydka, ale na pewno ma komplek- sy z powodu szpetnych wyprysków, pokrywających jej twarz. A Yalerie Taylor? Młoda, zdrowa dziewucha ma w sobie taki ładunek seksu, że płeć przeciwna tra- ci głowę, zarówno chłopcy, jak i dojrzali mężczyźni. I niech pan postawi się na miejscu Acuma. Znajduje Yalerie w swojej klasie i zaczyna się nią interesować. Dziewczyna robi wrażenie uzdolnionej, lecz nie ma dobrych warunków do nauki. Zaproponował jej korepetycje prywatne. Spróbujmy sobie wyobrazić, co dzieje się dalej. Powiedzmy, że pani Acum zapisała się na wieczorny kurs szycia w tech- nikum w Headington i ma zajęcia w środy. Wiem, panie Lewis, ale niech pan nie przerywa. Szczegóły nie mają znaczenia. Na czym skończyłem? Aha. W środę po południu Acum ma wolne i zaprasza Yalerie do siebie. Ale pewnego marcowego wieczora zajęcia na kursie zostały odwołane. Dajmy na to nauczyciel zachorował na grypę. Pani Acum wcześniej, za kwadrans dziesiąta, wraca do domu i zastaje ich w łóżku. Czuje się poniżona i chce zerwać związek. Ale tak, by nie zrujno- wać kariery Acumowi. Być może także czuje się winna, nie bawi jej seks albo nie może mieć dzieci. W każdym razie między nimi wszystko skończone. Nadal mieszkają razem, jednak śpią w oddzielnych pokojach i rzadko odzywają się do siebie. I choć bardzo się stara, po prostu nie może mu przebaczyć. Decydują się na separację po zakończeniu roku szkolnego, a Acum wie, że będzie lepiej dla nich obojga, jeśli znajdzie sobie inne mieszkanie. To, czy Phillipson znał prawdę, nie ma wielkiego znaczenia. Być może Acum, wręczając rezygnację, nie powiedział mu nic. Ale równie dobrze mógł coś powiedzieć, szczególnie kiedy usłyszał, że Yalerie spodziewa się dziecka i prawdopodobnie on jest ojcem. Starają się jakoś temu zaradzić. Yalerie, Acum, Phillipson i pani Taylor — co do George'a nie mam wątpliwości. Załatwiają klinikę w Londynie, wynajmują domek w północnej Wa- lii, dokąd Yalerie przybywa natychmiast po zabiegu, a Acum po zakończeniu ro- ku szkolnego. Yalerie udaje wzorową żonkę: sprząta, gotuje, ozdabia mieszkanie kwiatami i do dzisiaj tu jest. Gdzie podziała się prawdziwa pani Acum, nie wiem. Jeśli mam zgadywać, być może mieszka z matką w jakimś małym miasteczku w okolicach Exeter. Przez kilka minut Lewis siedział w całkowitym milczeniu, a następnie wy- jął ze schowka na rękawiczki żółtą szmatę i przetarł zaparowane szyby. Rekon- strukcja wydarzeń, jaką przedstawił Morse, wydawała się całkiem prawdopodob- na i słuchając jej, sierżant kilka razy odruchowo kiwnął głową. Morse ponownie spojrzał na zegarek. — Idziemy, panie Lewis — powiedział.- Wystarczająco długo czekaliśmy. Boczna brama była zamknięta, więc Lewis niezdarnie wdrapał się na nią i przeskoczył na drugą stronę. Lufcik kuchennego okna był uchylony. Wspiął się po rynnie, przełożył rękę przez wąską szparę i otworzył okno. Wszedł do środka, zeskoczył na zlew, a stamtąd na podłogę i ciężko oddychając, podszedł do drzwi, by wpuścić inspektora. W całym domu panowała dziwna cisza. — Nie ma nikogo, sir. Co robimy? — Rozejrzyjmy się trochę — powiedział Morse. — Zostanę tutaj, a pan niech skoczy na górę. Schody skrzypiały głośno pod stopami Lewisa, a Morse stał z mocno biją- cym sercem i patrzył na niego. Na górze znajdowały się dwie sypialnie, jedna po prawej stronie, druga naprzeciwko schodów. Lewis otworzył drzwi po prawej stronie. W pokoju panował bałagan. Przy ścianie stało pojedyncze, nie pościelone łóżko. Na nim i na podłodze leżały różnego rodzaju przedmioty, które nie znala- zły stałego miejsca w domu Acuma: kilka pękniętych gąsiorów domowego wina, z których ulatniały się pęcherzyki dwutlenku węgla, odkurzacz z futerałem i kil- koma rurkami, zakurzone abażury, stare szyny do wieszania zasłon, nadgryziona przez mole głowa jelenia i wiele innych rzeczy. Lewis opuścił pokój i postanowił zbadać drugą sypialnię. Pchnął lekko drzwi i dostrzegł na łóżku coś jaskrawo szkarłatnego, co przypominało kolor świeżej krwi. Otworzył drzwi na oścież i wszedł. Na śnieżnobiałym kocu, z ramionami złożonymi starannie na korpusie, ciasno przewiązana paskiem, leżała aksamitna suknia wieczorowa. Rozdział 36 Nikomu nie starcza do działania tylko jeden motyw. (S.T. Coleridge, „Bibliographia Literaria") Usiedli w małej kuchni. — Wygląda na to, że ptaszek odfrunął. — Hm. — Morse oparł głowę na lewej dłoni i tępo wpatrywał się w okno. — Kiedy to panu przyszło do głowy, sir? — Ostatniej nocy, około wpół do czwartej. — Raczej dziś rano. Morse dziwił się. Wydawało się to już tak dawno. — Jak pan na to wpadł? — Głównie dzięki zdjęciu prawdziwej pani Acum, które pokazała mi żona Phillipsona — odpowiedział Morse. — Było czyste i wyraźne, zupełnie inne od starych zdjęć Yalerie, którymi dysponujemy. Wątpię, czy od razu rozpoznamy Yalerie. Ja w każdym razie jej nie poznałem, gdy byłem tu po raz pierwszy. Choć miała głowę owiniętą ręcznikiem, natychmiast zauważyłem, iż nie jest naturalną blondynką. Jej włosy przy skórze były ciemne i — Morse nie rozwijał tej myśli — ten szczegół utkwił mi w pamięci. Było widać, że tleni włosy. — Nie wiemy, czy prawdziwa pani Acum jest naturalną blondynką. — To prawda — przyznał Morse. — Więc nic nam to nie daje. — Było coś jeszcze, panie Lewis. Morse zrobił krótką pauzę. — Na zdjęciu pani Acum miała chłopięcą sylwetkę. — Ma pan na myśli mały biust? — Tak. — No i? — Kobieta, którą tu zobaczyłem, bynajmniej nie odznaczała się małym biu- stem. — Mogła mieć wypchany stanik. Nie może mieć pan całkowitej pewności. — A może tak? — Na twarzy inspektora pojawił się tajemniczy uśmieszek i Lewis nie pytał więcej. — Powinienem był domyślić się tego znacznie wcze- śniej. Przecież pani Acum i Yalerie Taylor nie mają ze sobą nic wspólnego! Jedna skończyła studia, druga z ledwością kilka klas liceum! I pomyśleć, że dwukrot- nie rozmawiałem z nią przez telefon, więcej, widziałem ją! — Potrząsnął głową w samooskarżeniu. — Tak. Już dawno, bardzo dawno powinienem był domyślić się prawdy. — Z pana słów, sir, wnioskuję, że nie widział jej pan zbyt wyraźnie. Miała na twarzy tę maseczkę kosmetyczną... — Zgadza się, panie Lewis. Nie widziałem jej wyraźnie, chociaż... — Był myślami daleko. — Nie rozumiem, jaki to ma związek z wypożyczalniami samochodów, które kazał pan sprawdzić — zapytał niespodziewanie Lewis. — Muszę choćby spróbować zdobyć poważny dowód przeciwko niej. W swej naiwności sądziłem, że sama mi go dostarczy, ale... Lewis zamrugał oczami. — Nie rozumiem, sir. — Chciałem dziś rano zadzwonić do niej i zastosować pewien bardzo prosty trick. — Prosty? — Tak. Musiałbym tylko mówić do niej po francusku. Prawdziwa pani Acum jest absolwentką Exeter, natomiast nie wydaje mi się, żeby Yalerie potrafiła wy- dusić z siebie coś więcej niż bonjour. — Ale pan także nie zna francuskiego, sir. — Posiadam wiele ukrytych talentów, panie Lewis — powiedział Morse prze- mądrzale. — Ach, tak. — Mimo wszystko Lewis był przekonany, że jego szef równie miernie włada francuszczyzną, jak on sam. A poza tym nie odpowiedział jeszcze na jego pytanie. — Czy dowiem się, sir, dlaczego kazał pan sprawdzić wypoży- czalnie samochodów? — Jak na jeden dzień, wystarczy panu wrażeń. — Jedno więcej nie robi różnicy — odparł Lewis. — Dobrze, powiem panu. Nie tylko znaleźliśmy Yalerie. Mamy także morder- cę Bainesa. — Lewis otworzył usta jak ryba, lecz nie wykrztusił ani słowa. — Niech się pan tak nie dziwi — powiedział Morse. — To oczywiste, gdy się nad tym lepiej zastanowić. Musi czymś wrócić z Caernarfon do Oxfordu, zgadza się? Jej mąż zabrał samochód, więc co robi? Pociąg i autobus odpadają, bo nie ma dogodnych połączeń. A poza tym musi podróżować szybko. Jedyne rozwiązanie, jakie przychodzi mi do głowy, to wynająć samochód. — Nie wiemy, czy naprawdę tak zrobiła — zaprotestował Lewis. — Nie wie- my nawet, czy ma prawo jazdy. — Wkrótce się dowiemy. Tym razem gdybania już nie było i Morse mówił tonem głoszącego prawdę proroka. Lewis przyjmował słowa inspektora z coraz mniejszym oporem i musiał przyznać, że nowa teoria Morse'a ma niewiele słabych punktów. Zaginęła uczen- nica, a dwa lata później został zamordowany zastępca dyrektora. Wciąż brak roz- wiązania którejś z zagadek. I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, oba problemy przestają być problemami. W magiczny sposób jeden rozwiązuje drugi. — Sądzi pan, że wyjechała stąd tamtego wieczora? — I wróciła z powrotem — odpowiedział Morse. — L.. to Yalerie zabiła Bainesa? — Tak. Musiała być na miejscu około dziewiątej wieczorem. Lewis powrócił myślami do dnia, gdy zamordowano Bainesa. — Mogła być w domu Bainesa, kiedy zjawiali się pani Phillipson i Acum — powiedział powoli. Morse skinął głową. — Owszem, mogło tak być. Wstał i przeszedł się po wąskiej sieni. Przez okno frontowego pokoju dostrzegł dwóch małych chłopców, którzy z respektem przyglądali się samochodowi poli- cyjnemu i usiłowali zajrzeć do środka. Poza nimi na ulicy nie było nikogo. — Martwi się pan, sir? — zapytał cicho Lewis, kiedy Morse ponownie usiadł. — Damy jej jeszcze kilka minut — powiedział inspektor, zerkając po raz dwu- dziesty na zegarek. — Pomyślałem sobie, sir: musi być dzielną dziewczyną. — Hm. — Nie była to wdzięczna robota. Taki wstrętny dziad, jak on... — Kupa gnoju — powiedział Morse i skrzywił się. — Ale nie zabiła go tylko dla własnej korzyści. — Jak pan to motywuje? — Było to proste pytanie i wymagało jasnej odpo- wiedzi, ale Morse, jak zwykle, zaczął kluczyć: — Pyta pan o motyw, a ja bardzo nie lubię tego słowa. Zakłada ono bowiem, że istniał tylko jeden tłumaczący wszystko motyw. Tymczasem tak nie jest niech pan pomyśli o matce, która uderzyła dziecko w twarz, bo stale beczało. Dlacze- go to zrobiła? Może chciała uspokoić dzieciaka, ale to tylko półprawda. Moty- wy sięgają znacznie głębiej. Może akurat była zmęczona, bolała ją głowa, miała już dosyć obowiązków macierzyńskich i tak dalej. Gdy pyta pan, co kryje się w mrocznych czeluściach umysłu ludzkiego, poniżej tego, co Arystoteles nazwał przyczyną bezpośrednią... Słyszał pan o Arystotelesie, panie Lewis? — Owszem, słyszałem, ale wciąż nie odpowiedział pan na moje pytanie. — A, rzeczywiście. Niech pan spróbuje sobie wyobrazić sytuację, w jakiej tamtego dnia znalazła się Yalerie. Przypuszczam, że po raz pierwszy od dwóch lat została sama. Acum z pewnością bardzo uważał, aby, szczególnie przez pierw- szych parę miesięcy, nie udzielała się towarzysko. Musiała cały czas siedzieć w domu. Właśnie wtedy zaczęła sobie tlenić włosy. Niby to drobiazg, ale bar- dzo ważny. Prawdziwa żona Acuma nosiła długie, jasne, charakterystyczne wło- sy. Gdy zobaczyłem jej zdjęcie, zwróciłem uwagę na włosy. Być może Acum po- prosił Yalerie, ażeby to robiła. Może chciał uspokoić sumienie. W każdym razie był bardzo zadowolony, że tleni sobie włosy. Przypomina pan sobie tę fotografię z „Dodatku Ilustrowanego"? Gdy ją zobaczył, musiał się nieźle przestraszyć. Nie była zbyt wyraźna — zrobiono ją trzy lata wcześniej, a poza tym wygląd młodych dziewcząt zmienia się szybko, zwłaszcza kiedy kończą szkołę i wchodzą w doro- słe życie. Mimo to zachodziła obawa, że ktoś ją rozpozna. Wtedy musiało mu być na rękę, że Yalerie tleni włosy. I to z dobrym skutkiem. O ile nam wiadomo, nikt jej nie rozpoznał. — Może w Caernarfon nie czytają „Sunday Timesa"? Mimo anty walijskich uprzedzeń, Morse nic nie dodał. — Acum wyjeżdża i Yalerie zostaje sama. Może robić, co jej się tylko po- doba. Upaja się wolnością i nagle pragnie zrobić coś, czego wcześniej nie mogła uczynić, bo miała związane ręce. — Rozumiem, sir. Ale pytam: dlaczego? Tylko to chcę wiedzieć. — Panie Lewis! Niech pan spróbuje zrozumieć sytuację, w jakiej znaleźli się Yalerie i jej matka, Acum, Phillipson i Bóg wie kto jeszcze. Każde z nich ma mniejsze i większe, prywatne i zbiorowe sekrety, a wszystkie je zna Baines. Jakoś poznał wszystkie. Siedząc tyle lat w biurze, miał pod ręką telefon i wgląd w kore- spondencję, żył w samym centrum żywego organizmu, jakim było liceum Rogera Bacona. Był zastępcą dyrektora, a ów powinien orientować się we wszystkim, co się dzieje. Jego słuch wyczulony był na każdą plotkę i pogłoskę. Siedział tam jak pluskiewka podsłuchowa w hotelu Watergate. Zbierał wszystkie informacje i wyciągał wnioski. I żywił swój zwyrodniały umysł pożywieniem, jakiego ten się domagał — poczuciem władzy nad ludźmi. Niech pan pomyśli o Phillipsonie. Baines mógł w każdej chwili sprawić, że straci stanowisko, ale tego nie zrobił. Nie tyle zależało mu na wykorzystywaniu władzy, ile aby ją w ogóle... — Ale przecież szantażował Phillipsona. — Tak. Ale dla takiego nędznika nawet szantaż nie był tak słodki, jak myśl, że może zaszantażować, kiedy przyjdzie mu na to ochota. — Rozumiem — powiedział Lewis. — Niech pan pomyśli o pani Taylor i o tym, co o niej wiedział. Przygotowy- wała córkę do aborcji, umyślnie oszukiwała policję, ma kłopoty finansowe, dużo pije i boi się, aby o jej ekscesach nie dowiedział się George, jedyny mężczyzna, który kiedykolwiek traktował ją przyzwoicie. — Ale dla nikogo nie było tajemnicą, że co wieczór jeździ grać w bingo i przy tej okazji pije. — Zdaje pan sobie sprawę, ile wydawała na bingo i bilardy? Nawet zdaniem George'a wydawała funt dziennie, a przecież nie powiedziała mu prawdy. Poza tym piła jak smok. I w czasie lunchów. — Pan także pije podczas lunchu, sir. — Tak, ale... w umiarkowanych ilościach — wie pan przecież. Ale to nie wszystko. Widział pan, jak się ubiera: drogie ciuchy, buty, różne dodatki, biżute- ria. Zauważył pan diamenty na jej palcach? Bóg jeden wie, ile mogą być warte. A kim jest jej mąż? Śmieciarzem! Nie, panie Lewis. Żyła zdecydowanie ponad stan — niech pan o tym nie zapomina. — W porządku, sir. Może byłby do dobry motyw dla pani Taylor, ale... — Wiem, o co panu chodzi. Gdzie tu miejsce dla Yalerie? Przypuszczam, że pani Taylor kontaktowała się z córką telefonicznie — korespondencja byłaby zbyt niebezpieczna — i Yalerie doskonale rozumiała, co się dzieje: że jej matka uwi- kłała się beznadziejnie z Bainesem, wpadła w hazard i mimo że ma przebłyski rozsądku, nie jest w stanie się wyzwolić. Yalerie musiała zdawać sobie sprawę z łańcucha cierpień, jakim stało się życie jej matki i z pewnością wyobraziła so- bie, jak to może się skończyć. Być może matka kiedyś wspomniała, że przekracza granice wytrzymałości i dłużej już nie wytrzyma? Nie wiem. Niech pan pomy- śli o samej Yalerie. Baines wie wszystko o niej: o niesławnej przeszłości, o nocy spędzonej z Phillipsonem, o romansie z Acumem i tak dalej. Wie bardzo dużo. Gdy tylko mu przyjdzie ochota, może wszystko zniszczyć. Nade wszystko karie- rę Davida Acuma, bo gdy wyjdzie na jaw, że ten lubi flirtować z uczennicami, nawet w dzisiejszych, liberalnych czasach nigdzie nie dostanie pracy. Dziwnym zrządzeniem losu Yalerie z biegiem czasu naprawdę pokochała Acuma i są szczę- śliwi. Na tyle przynajmniej, na ile pozwalało im obecne położenie. Widzi pan, do czego zmierzam? Ten drań Baines stanowił zagrożenie nie tylko dla matki Yalerie, lecz także dla Acuma. I nagle nadarzyła się sposobność, aby jednym posunięciem rozwiązać oba problemy; należało tylko zabić Bainesa. Lewis pomyślał przez chwilę. — Czy jednak nie przyszło jej do głowy, że może rzucić podejrzenie na Acu- ma? Przecież w tym czasie przebywał w Oxfordzie, a ona o tym wiedziała. — Nie sądzę, żeby się nad tym zastanawiała. Prawdopodobieństwo, że zjawią się w mieszkaniu Bainesa o tej samej godzinie, wydawało się jak jeden do tysiąca. — No właśnie. Dziwnym zbiegiem okoliczności tak właśnie się stało. — A czy nie jest zbiegiem okoliczności, panie Lewis, że czterdzieste szóste słowo od początku i czterdzieste szóste słowo od końca czterdziestego szóstego psalmu „Prawowiernego Przekładu Biblii" wymawiają się łącznie jak „Shakespe- are"? Arystoteles, Shakespeare i „Księga Psalmów". Jak na możliwości Lewisa by- ło to stanowczo za dużo i doszedł do wniosku, że zaniedbał swoje wykształcenie. Jednak mimo wszystko był zadowolony. Zadawał pytania i otrzymywał odpowie- dzi, które dawały pewne pojęcie o sprawie. Morse wstał i podszedł do kuchennego okna, skąd rozciągał się przepiękny widok na masywne szczyty pasma górskiego Snowdon. — Nie możemy tu zostać na zawsze — odezwał się po chwili. Jego ręce spoczywały na krawędzi zlewu. Odruchowo otworzył szufladę po prawej stronie. Wewnątrz znajdował się nóż do mięsa o drewnianej rękojeści z na- pisem „Wysoka jakość. Wyprodukowano w Anglii. Już zamierzał sięgnąć po nie- go, kiedy usłyszał zgrzyt klucza w zamku frontowych drzwi. Szybkim ruchem podniósł palec do ust i zaciągnął Lewisa za kuchenne drzwi. Widział dokładnie, jak jej długie, jasne włosy opadają na ramiona, gdy mocuje się z klamką, a później wyciąga klucz z zamka i zamyka drzwi od wewnątrz. Morse wyszedł do przedpokoju. Na jej twarzy ukazał się gniew, lecz nie wy- glądała na zaskoczoną. — To pański samochód stoi pod domem? — powiedziała zimnym, niemal po- gardliwym tonem. — Chciałabym wiedzieć, dlaczego włamuje się pan do mojego domu? — Ma pani pełne prawo to wiedzieć — odrzekł Morse pojednawczo i uniósł prawą rękę. — Zaraz wszystko wyjaśnię. Najpierw jednak chciałbym o coś panią zapytać. To dla mnie bardzo ważne. Spojrzała na niego, jakby nie był przy zdrowych zmysłach. — Mówi pani po francusku, prawda? — Tak. — Zmarszczyła brwi i postawiła koszyk na zakupy przy drzwiach, wciąż utrzymując dystans. — Znam francuski, ale co to ma... Morse zdobył się na desperacki krok. — Avez-vous appris francais a 1'ecole?* [przyp.: Uczyła się pani francuskiego w szkole?] Przez moment wpatrywała się w niego osłupiałym wzrokiem, po czym otwo- rzyła usta i odpowiedziała jednym tchem: — Oui. Je Pai etudie d'abord a l'ecole et apres pendant trois ansa l'Universite. Allors je dewrais parler la lingue assez bien, n'est-ce pas?* [przyp.: Tak, uczyłam się najpierw w szkole, potem przez trzy lata na uniwersytecie. Więc muszę mówić tym językiem całkiem dobrze, nieprawdaż?] — Et avez-vous recontre votre mari a Exeter?* [przyp.: Poznała pani swojego męża w Exeter?] — Oui. Nous etions etudiants la-bas tous les deux. Naturellement, ii parle fran- cais mieux que moi. Mais ii est assez evident que vous parlez francais comme un Anglais typiąue, et votre accent est abominable.* [przyp.: Studiowaliśmy razem. Naturalnie on mówi po francusku lepiej ode mnie. Lecz on oczywiście mówi po francusku jak typowy Anglik, a jego akcent jest niedokładny.] Morse poczuł się pobity. Wszedł do kuchni, usiadł przy stole i ukrył twarz w dłoniach. Czy jednak miał powody do zmartwień? Już wcześniej, gdy zamknęła drzwi wejściowe i odwróciła się do niego, zauważył na jej twarzy brzydkie ślady po pryszczach. — Chcecie, panowie, filiżankę herbaty? — zapytała pani Acum, gdy zakłopo- tany Lewis wyłonił się zza kuchennych drzwi. Rozdział 37 Barwny, rozgadany i pełen skruchy dzień Wpełzł na łono morza. (W. Shakespeare, „Henryk IV", część II) Gdy Morse usiadł na miejscu pasażera, czuł się zdruzgotany. Wyjechali z Ca- ernarfon tuż po dziesiątej. Wczesnym rankiem będą w Oxfordzie. Byli pochłonię- ci myślami o porażce i prawie nie odzywali się do siebie. Rozmowa z Acumem także przebiegała w niezwykłej atmosferze. Morse spra- wiał wrażenie, jakby zupełnie wypuścił z rąk nici śledztwa i zamiast zadawać py- tania, zaczął niemal przepraszać za zaistniałą sytuację. Jego rolę musiał przejąć Lewis i udało mu się wydobyć z Acuma odpowiedzi na pytania, nad którymi za- stanawiali się wspólnie z Morsem. Nauczyciel wydawał się nawet zadowolony, że wreszcie zrzucił z siebie dręczący ciężar. Lewis ze zdumieniem spostrzegł, że jego zeznania w znacznym stopniu potwierdzają domysły Morse'a i zastanawiał się, w którym miejscu inspektor popełnił błąd. Acumowi rzeczywiście podobała się Yalerie Taylor i kilkakrotnie miał z nią stosunek seksualny. Było tak także tamtego wieczora we wtorek (a nie w środę, jak wcześniej przypuszczał Morse), na początku kwietnia (nie marca), gdy jego żona niespodziewanie powróciła wcześnie ze szkoły w Oxpens (nie Headington), gdzie uczęszczała na kurs teorii sztuki (a nie szycia). Nauczyciel zachorował na półpasiec (nie na grypę) i zajęcia nie mogły się odbyć. Było po dziesiątej wieczo- rem (a nie za kwadrans), gdy pani Acum wróciła do domu i zastała ich leżących na kanapie (a nie w łóżku). Yalerie była najmniej zakłopotana niezręczną sytu- acją, lecz dla nich, a szczególnie dla niej, była to prawdziwa tragedia. Prawie nie odzywali się do siebie. Żona nalegała na zerwanie związku, jednak zgodziła się pozostać z nim, dopóki będą mogli rozstać się bez skandalu towarzyskiego. Do- szedł do przekonania, że tak czy owak musi się wyprowadzić i złożył podanie o pracę w Caernarfon. Phillipson wypytywał go o powody pozornie niezrozumia- łej decyzji, ale nie otrzymał odpowiedzi. I mógł się tylko modlić, aby Yalerie także trzymała język za zębami. Ponownie rozmawiał z Yalerie jakieś trzy tygodnie przed jej zniknięciem i wtedy powiedziała mu, że jest w ciąży i prawdopodobnie on jest ojcem. Od- niósł wrażenie, jakby zupełnie nie przejmowała się tym faktem, bo cały czas po- wtarzała, że wszystko będzie w porządku. Miała tylko jedną prośbę, aby — jeśli ucieknie — nic nikomu nie powiedział i zapomniał o wszystkim. Chciał dowie- dzieć się więcej, lecz wciąż zapewniała, że nic się jej nie stanie i wszystko bę- dzie dobrze. Zapytał, czy potrzebuje pieniędzy, jednak usłyszał to samo. Niech się w ogóle o nią nie martwi, nic się nie stanie (w tym miejscu Morse baczniej nadstawił ucha). Mimo to finansowa strona rzeczy najwyraźniej nie była w po- rządku, ponieważ mniej więcej tydzień przed zniknięciem podeszła do Acuma i powiedziała, że będzie wdzięczna, jeśli uda mu się dostać skądś trochę pienię- dzy. W żaden sposób nie próbowała czegokolwiek na nim wymusić. Z największą przyjemnością jej pomógł. Z konta, na które odkładali swe skromne oszczędno- ści, wybrał, za wiedzą i zgodą żony, sto funtów i dał Yalerie. Uciekła i nie ma najmniejszego pojęcia dokąd pojechała ani co robi. I zgodnie z jej prośbą, nigdy nic nikomu nie powiedział. Tymczasem w domu rany powoli zaczynały się goić i pewnego dnia zdecy- dowali się przedyskutować rozsądnie sytuację, w której się znaleźli. Powiedział żonie, że ją kocha, że nie zdawał sobie sprawy, jak wiele dla niego znaczy i jak bardzo pragnie, aby zostali razem. Wówczas ona rozpłakała się, wyrażając przy- puszczenie, jak bardzo musi być mu przykro, że nie może mu dać dzieci... I gdy letni semestr zbliżał się do końca, zdecydowali zostać razem i uratować małżeń- stwo. Rozwód nie wchodził w rachubę — pani Acum jest katoliczką. Tak wiec, mówił dalej Acum, przeprowadzili się do północnej Walii i żyli szczęśliwie do czasu, gdy afera wybuchła ponownie z powodu zamordowania Ba- inesa, a z tym, jak uroczyście zapewniał, nie ma nic wspólnego. Szantaż? Śmiesz- ne. Jedyną osobą, która mogłaby go szantażować, była Yalerie Taylor, ale nie słyszał o niej od dnia, w którym zniknęła. Nie ma zielonego pojęcia, czy jeszcze żyje, czy też umarła. Rozmowa kończyła się. Morse zadał ostatnie pytanie i była to kropla, która dopełniła puchar goryczy. — Pańska żona potrafi prowadzić samochód? Acum spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Nie. W życiu nie przejechała samodzielnie jednego jarda. Czemu pan pyta? Była noc. Lewis jechał w umiarkowanym tempie po autostradzie i przeżywał po raz drugi tę rozmowę. Przypomniał sobie wszystko, co usłyszał od Acuma, i czuł rosnącą sympatię do nieruchomej postaci, która siedziała na fotelu obok, paliła, co było niespotykane, jednego papierosa za drugim i miała bardzo nie- szczęśliwą minę. * * * Dlaczego się pomylił? Gdzie się pomylił? Pytania te nie dawały spokoju Mor- se'owi i dręczyły jego skołatany umysł. Powrócił myślami do pierwszej teorii, w której uznał panią Taylor nie tylko za zabójczynię Reginalda Bainesa, lecz i własnej córki. Jakże łatwo było teraz zauważyć pomyłkę! Rozumowanie roz- biło się o dwie rafy: nieprawdopodobieństwa i niemożliwości. Po pierwsze: jest rzeczą nieprawdopodobną, aby pani Taylor zamordowała swą jedyną córkę (mat- ki zazwyczaj nie robią takich rzeczy), a po drugie: aby widziano, jak Yalerie cała i zdrowa wychodzi z kliniki aborcyjnej i wsiada do taksówki w Londynie, jeżeli rzekomo trzy dni wcześniej została zamordowana. Fakty brutalnie rozprawiły się z pierwszą wersją, jaką udało się sklecić Morse'owi. Co z drugą? Z początku zdawała się uwzględniać wszystkie fakty i nie zawie- rać błędu. Co tym razem stało się przyczyną niepowodzenia? Rozumowanie po- nownie natrafiło na rafę nieprawdopodobieństwa, rażącego tym, że Yalerie Taylor zdecydowała się zabić człowieka, który stwarzał tylko marginalne zagrożenie dla jej szczęścia. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne, że kobieta, która żyje z Acu- mem, to właśnie ona. Niestety, Acum naprawdę mieszkał ze swoją dawną żoną. Obie wersje odpadły, doszczętnie rozbite, na dno oceanu. Morse bardzo chciał myśleć o czymś innym. Spróbował wyobrazić sobie pięk- ną kobietę, a gdy to się nie powiodło, usiłował przypomnieć sobie najbardziej drastyczny erotyzm ze znanych sobie filmów. Lecz mimo to sprawa Taylorów wciąż nie dawała mu spokoju, sprowadzała na ziemię niepokorne myśli i umac- niała chroniczne przygnębienie, w jakim znajdował się od dłuższego czasu. Fakty, fakty i jeszcze raz fakty! Gdyby od początku się ich trzymał! Ainley nie żyje, to fakt. Ktoś napisał list tego samego dnia, w którym Ainley zginął — następny fakt. Yalerie żyła kilka dni po zniknięciu — też fakt. Baines nie żyje. Pani Acum to na- prawdę pani Acum —jeszcze jeden fakt. Jak daleko posunął się od tego miejsca? Dopiero teraz zaczął sobie uświadamiać, jak niewiele w tej sprawie faktów, a mnó- stwo możliwych interpretacji, które nieuchronnie muszą prowadzić na manowce. Wszystkie fakty i interpretacje ustawiły się w szeregi i kolumny. Maszerowały po jałowej glebie jego umysłu, szyderczym dźwiękiem trąb kpiąc z rozpaczliwych wysiłków... Potrząsnął rozbolała głową. Miał wrażenie, że za chwilę oszaleje. Kątem oka widział Lewisa skoncentrowanego najeździe. Ha! Lewis! On pierw- szy zadał mu druzgocące pytanie: dlaczego Baines napisał ten list? No właśnie, dlaczego? Nigdy nie uporał się z tym pytaniem zadowalająco i znowu do niego powrócił. I nagle, gdy mijali Wellington i jechali starą Walting Street, Morse zna- lazł wreszcie odpowiedź, która okazała się niespodziewanie prosta. Uchwycił się jej i pieścił czule, jak pieści swe dziecko matka, której udało się przeżyć trzęsie- nie ziemi... szaleńcza karuzela w jego umyśle z wolna uspokajała się... od kilku godzin puby były zamknięte, a frytki zimne... jego umysł powracał do normy. Tak, już lepiej! Metodycznie zaczął rozbierać pannę Yvonne Baker. * * * Lewis tymczasem miał całą drogę dla siebie. Było już po pierwszej i od po- czątku podróży nie zamienili ani słowa. Co najdziwniejsze, im dłużej milczeli, tym trudniej było przerwać ciszę. Znajdowali się niedaleko Oxfordu. Lewis przestał myśleć o wypadkach minio- nego dnia i przypomniał sobie, co czuł, gdy obejmowali sprawę. Od tamtej pory w zasadzie nie zmienił zdania: Yalerie po prostu zwiała. Znudziły się jej dom i szkoła, a pociągało życie w wielkim mieście. Pozbyła się niechcianego dziecka i skończyła w jakiejś spelunie w towarzystwie narkomanów i prostytutek. Może była zadowolona, nawet szczęśliwa. Na pewno ostatnią rzeczą, której chciała, był powrót do domu, gdzie czeka gderliwa mama i nudny, przybrany ojciec. Od czasu do czasu wszyscy mamy ochotę zacząć nowe życie, narodzić się powtórnie. Lewis także czasami uciekał z domu, gdy miał lat... Skoncentruj się, sierżancie! Jesz- cze tylko trzydzieści mil. Spojrzał na inspektora i uśmiechnął się do siebie. Morse spał. Kiedy znajdowali się dziesięć mil od Oxfordu, usłyszał, że Morse niewyraźnie mamrocze coś przez sen. Początkowo nic nie rozumiał, jednak później powtarzane w kółko słowa ułożyły się w zdanie: „Cholerne zdjęcie — nie można jej poznać — uff— do diabła — uff!" — Jesteśmy na miejscu, sir — odezwał się po raz pierwszy od pięciu godzin i odniósł wrażenie, że jego słowa zabrzmiały nienaturalnie głośno. Morse drgnął i zamrugał powiekami. — Musiałem zasnąć, panie Lewis. Sam siebie nie poznaję. — Może wpadłby pan do mnie na filiżankę kawy i przy okazji coś zjadł? — zapytał Lewis. — Nie, ale dziękuję za propozycję. — Morse z trudem wygramolił się z sa- mochodu, ziewnął potężnie i wyrzucił w górę ramiona. — Jutro weźmiemy wolny dzień. Zgadza, się pan? Chyba na to zasłużyliśmy? Lewis odpowiedział, że też tak sądzi. Zaparkował samochód policyjny, wsiadł do własnego i znużony pomachał na pożegnanie. Morse wszedł do budynku komendy i mrocznym korytarzem dotarł do swo- jego biura. Otworzył szafkę z aktami i zaczął przeglądać pierwsze dokumenty sprawy Yalerie Taylor. Prawie natychmiast znalazł list i pomyślał, że tym razem nie może się mylić. To musi być to! Zastanawiał się tylko, czy Lewis mu przebaczy. Rozdział 38 I nagle zostało ich dwóch. (Agata Christie, „Dziesięciu Murzynków") „... generalnie nie doceniony. Zazwyczaj przyjmujemy, że pociąg seksualny jest czymś tak nadrzędnym, tak panującym nad nami, iż musi..." Morse zbudził się z długiego, spokojnego snu i przełączył odbiornik na kanał trzeci, a następnie na Radio Oxford. Jednak w żadnym z programów nie mógł dowiedzieć się, która godzina, i ponownie włączył program czwarty."... a przede wszystkim Freud. Załóżmy, że na trzy dni porzucono nas na bezludnej wyspie bez pożywienia. Teraz zapytajmy, która z naszych cielesnych potrzeb najsilniej będzie domagała się zaspokojenia." Morse z zainteresowaniem podkręcił potencjometr siły głosu. Zaproszony do studia gość mówił pedantycznym, lekko zniewieścia- łym tonem: „Wyobraźmy sobie, że nagle zjawia się piękna blondynka i trzyma talerz ze smakowicie wyglądającym stekiem z frytkami..." Morse chciał nasta- wić radio jeszcze głośniej, lecz przez nieuwagę potrącił łokciem gałkę do strojenia fal i gdy z powrotem odszukał program czwarty, było jasne, że piękna blondynka przegrała w konkurencji ze stekiem: „Rzucamy się na stek i..." — Nie będę cię słuchał, żarłoku — powiedział Morse i wyłączył radio. Wstał z łóżka, ubrał się, zszedł na dół i wykręcił numer zegarynki. — Jedenasta dwadzieścia osiem. Jedenasta dwadzieścia osiem. — Miała miły głos i Morse zastanawiał się, czy jest blondynką. Minęły dwadzieścia cztery go- dziny, gdy po raz ostatni miał coś w ustach, lecz stek i frytki zajmowały trzecią pozycję na liście jego potrzeb. Nie troszcząc się o poranną toaletę, poszedł do pubu „Retchers Arms", gdzie podejrzliwie spojrzał na stos bułek z szynką, leżący pod folią, i zamówił kufel piwa. O dwunastej czterdzieści pięć miał za sobą cztery kwarty złocistego napoju i czuł przyjemne odrętwienie w całym ciele. Powlókł się do domu i w ubraniu zwalił się na łóżko. Obudził się o siedemnastej dwadzieścia. Bolała go głowa. O osiemnastej był już w pracy i porządkował biurko. Leżało na nim kilka pozostawionych dla niego notatek, które po kolei wrzucał do wiecznie pękatej teczki z napisem „Do za- łatwienia". Na notatniku telefonicznym znalazł jeszcze jedną wiadomość: „Za- dzwonić pod numer 01-787-24392". Wziął do ręki książkę telefoniczną i przeko- nał się, że 787 jest numerem kierunkowym Stoke Newington. Podniósł słuchawkę. — Halo? — Głos po drugiej stronie emanował seksem. — Ach, to pani. Mówi Morse. Dostałem pani wiadomość. W czym mógłbym pomóc? — Ach, inspektorze — zamruczała. — Wczoraj starałam się z panem skontak- tować. Tak się cieszę, że pan zadzwonił. — Mówiła powoli, robiąc równe pauzy między słowami. — Pomyślałam, że może chciałby pan spotkać się ze mną i uzy- skać ode mnie zeznanie albo jeszcze coś innego... Może by pan wpadł i... — To bardzo miło z pani... z twojej strony, Yvonne, ale wydaje mi się, że raczej główny inspektor Rogers przyjedzie cię odwiedzić. Masz rację, będziemy potrzebowali twojego zeznania. — Jest tak czarujący, jak pan, inspektorze? — Daleko mu do mnie. — Jakoś to przeboleję. Ale miło byłoby zobaczyć się znowu, nie sądzi pan? — Owszem — odpowiedział Morse z przekonaniem. — Lepiej powiem panu dobranoc. Nie złości się pan, że zadzwoniłam? — Nie, skąd. Miło znowu usłyszeć twój głos. — Niech pan nie zapomni zajrzeć do mnie, kiedy będzie pan w tych stronach. — Nie zapomnę — skłamał Morse. — Naprawdę chciałabym się z panem spotkać. — Ja również. — Ma pan mój adres? — Tak, mam. — I zapisze pan sobie mój numer? — E... tak, tak, nie zapomnę. — W takim razie pa, do zobaczenia. Z tonu jej głosu Morse wywnioskował, że musi w tej chwili leżeć nago i wol- no przesuwać ręką wzdłuż pięknego ciała. Wystarczyło tylko powiedzieć „Zaraz przyjdę", wsiąść do samochodu i za dwie godziny byłby na miejscu. Miał ją przed oczami — wyglądała jak wówczas, gdy widział ją ostatnio — w piżamie z odpię- tym guzikiem. Pozostałe zdawały się czekać na jego wprawne palce... — Do zobaczenia — powiedział smutno. * * * Poszedł do stołówki i zamówił czarną kawę. — Myślałem, że wziął pan wolny dzień, sir — powiedział ktoś za jego pleca- mi. — To pan, panie Lewis? Naprawdę tak pan lubi to parszywe miejsce? — Najpierw zadzwoniłem. Powiedzieli, że pan jest. — Nie mógł pan zostać w domu? Przyjechałbym do pana. — Żona twierdzi, że jej przeszkadzam. Usiedli przy stole. Lewis wypowiedział myśl, która im obu nie dawała spoko- ju. — Co robimy, sir? Morse z rezygnacją pokręcił głową. — Nie wiem. — Odpowie mi pan na jedno pytanie? — Jeśli będę potrafił. — Ma pan jakąkolwiek koncepcję, kto mógł zamordować Bainesa? Morse popijał powoli mocną, czarną kawę. — A pan? — Kłopot w tym, sir, że wyeliminowaliśmy wszystkich podejrzanych i nie ma w kim wybierać. — Ale jeszcze nie przegraliśmy — ożywił się nagle Morse. — Wprawdzie trochę się pogubiliśmy i ciągle nie widać końca drogi, ale... — Urwał i wpatrzył się w okno. Na zewnątrz szalony wiatr porywał liście z drzew. — Ale co, sir? — Ktoś kiedyś powiedział, panie Lewis, że jaki początek, taki koniec. — W czym może nam pomóc ta myśl? — W wielu sprawach, panie Lewis. Wiemy, co było na początku. — Czyżby? — Oczywiście. Pewnego wieczora Phillipson spotkał Yalerie i gdy został dy- rektorem, odkrył, że jest jego uczennicą. Od tego wszystko się zaczęło i powinni- śmy baczniej się temu przyjrzeć. Nie ma innych możliwości. — To był... Phillipson? — Albo jego żona. — Ale przecież... — Albo on, panie Lewis, albo ona. Mieli ten sam motyw, tę samą okazję. — Jak to sprawdzimy? — W jaki sposób pan to sprawdzi. Zostawiam to panu. — Ach, tak. — Chce pan mojej rady? — Morse uśmiechnął się słabo. — Wiem, że to z mojej strony bezczelność... — Naturalnie, potrzebuje pańskiej rady, sir — zapewnił Lewis. — Obaj to wiemy. — No więc dobrze. Mam dla pana zagadkę. Liście można znaleźć w lesie, a zwłoki na polu bitwy, zgadza się? A gdzie można znaleźć nóż? — W sklepie? — Nie chodzi mi o nowy nóż. Mam na myśli stary, używany tak wiele razy, że ma starte ostrze. — U rzeźnika? — Cieplej, ale w naszej sprawie nie występuje rzeźnik, na szczęście. — W kuchni? — Brawo. Niech mi pan jeszcze powie, w której kuchni. — U Phillipsonów? — Mają tam tylko jeden nóż. Mógł się gdzieś zawieruszyć. — Może właśnie tak było? — Nie sądzę, ale niech pan to sprawdzi. Mam na myśli miejsce, gdzie co- dziennie używa się wielu noży, gdzie nikt nie zauważyłby zniknięcia jednego, miejsce w samym sercu naszej sprawy. No, panie Lewis! Gdzie codziennie kroi się ziemniaki, marchew, mięso, wszystko. — Stołówka szkoły Rogera Bacona — powiedział Lewis cicho. Morse skinął głową. — To jest myśl, nie sądzi pan? Lewis zastanowił się. — Możliwe — powiedział. — Nie mówił pan, że to ja mam się tym zająć. — Zamierzam przyjrzeć się drugiej stronie medalu. — To znaczy? — Tajemnica tej sprawy kryje się w jej początku, a początek to Phillipson i Yalerie Taylor. Pan zajmie się jedną połową, a ją drugą. — Chce pan powiedzieć... — sierżant nie miał pojęcia, co szef chce powie- dzieć. Morse wstał. — Tak. Pan odwiedzi Phillipsonów, a ja postaram się odnaleźć Yalerie Taylor — spojrzał z góry na Lewisa i uśmiechnął się teatralnie. — Co pan proponuje? Gdzie mam zacząć poszukiwania? Lewis także wstał. — Zawsze uważałem, że przebywa w Londynie, sir — wie pan przecież. My- ślę, że ona po prostu... Ale Morse nie słuchał. Nagle poczuł dreszcz emocji i jego blade oczy rozbły- sły świeżym blaskiem. — Czemu nie, panie Lewis. Czemu nie — powiedział w zadumie. Wrócił do biura i wykręcił numer telefoniczny. Ostatecznie sama go zapraszała. Rozdział 39 Zawsze uważałem, że aby złapać pociąg, należy spóźnić się na poprzedni. (G.K. Chesterton) — Mamusiu? — powiedziała Alison, marszcząc czoło, gdy o ósmej wieczo- rem mama układała ją do snu. — Tak, kochanie? — A gdy tatuś wróci, panowie policjanci będą do nas przychodzić? — Na pewno nie, kochanie. Nie zawracaj sobie tym główki. — Tatuś pójdzie do więzienia? — Oczywiście, że nie, głuptasku. Wróci jeszcze dziś i powiem mu, żeby dał ci dużego całusa na dobranoc. Obiecuję. Alison nie odzywała się przez kilka chwil. — Czy tatuś zrobił coś złego? — Skąd, głuptasku, takie myśli? Oczywiście, że nie. Spojrzała mamie w oczy i znowu zmarszczyła czoło. — Nawet jeśli by coś zrobił, nadal będzie moim tatusiem, prawda? — Tak, wciąż nim będzie. — I przebaczymy mu, prawda? — Tak, kochanie... A przebaczyłabyś mamusi, gdyby zrobiła coś złego? Zwłaszcza, jeśli... — Nie martw się, mamusiu. Pani w szkole powiedziała, że Pan Bóg przebacza wszystkim i powinniśmy go naśladować. Pani Phillipson zeszła powoli po schodach. Oczy miała pełne łez. * * * Morse zostawił lancie w domu i poszedł piechotą z północnego Oxfordu na dworzec kolejowy. Spacer potrwał godzinę. Inspektor nie wiedział, dlaczego wo- lał pójść pieszo. Trening dobrze mu zrobił i kiedy zbliżał się do celu, myślał jasno. Dwadzieścia po ósmej stał przed bufetem dworcowym i rozglądał się. Było ciemno, ale naprzeciwko dworca dostrzegł kilka domków prostopadle biegnącej Kempis Street, oświetlonych bladym światłem latarni. Wcześniej nie zauważył, jak blisko dworca znajduje się ta ulica. Wystarczyło wysiąść na drugim peronie, przejść pod tunelem, wręczyć bilet przy wyjściu... Kilka sekund stał nieruchomo i czuł na plecach dreszcz emocji. Wsiądzie do pociągu, który odjeżdża o dwudzie- stej trzydzieści pięć, tego samego, którym najprawdopodobniej tamtego wieczora pojechał Phillipson... W Paddington będzie około dziewiątej czterdzieści, następ- nie pojedzie taksówką... Tak, przy odrobinie szczęścia powinien być na miejscu mniej więcej kwadrans po dziesiątej. Kupił bilet pierwszej klasy, przeszedł za barierkę na peron pierwszy i pra- wie natychmiast usłyszał przez megafon: „Pociąg osobowy wjeżdżający na peron pierwszy zatrzyma się..." Nie słuchał dalej. Usiadł wygodnie w przedziale i zamknął oczy. Co z niego za idiota! Wszystko było takie proste. Gdy Lewis znalazł stos zeszytów i zapewniał, że na górnym nie ma kurzu, zmył głowę biednemu sierżantowi. Na tamtym zeszycie nie mogło być kurzu, bowiem wcale nie on leżał na wierzchu. Górny zeszyt, na którym z pew- nością było wiele kurzu, został zabrany przez kogoś, kto zjawił się w magazynie tak krótko przed nimi, że pozostałe zeszyty nie zdążyły się zakurzyć. Tym kimś był Baines, a wziął zeszyt, aby przestudiować go w domu. Lecz nie podrobił pi- sma Yalerie. W tym miejscu Morse zrobił największy błąd. Istniała zadziwiająco oczywista odpowiedź na pytanie, dlaczego Baines napisał list do rodziców Yale- rie. Brzmiała: wcale go nie napisał. W środę rano Taylorowie otrzymali list i, jak twierdzi George, nie mogli się zdecydować, czy wezwać policję, czy też nie. Skąd ta wątpliwość? Nie byli pewni, czy list rzeczywiście pochodzi od Yalerie. Równie dobrze mógł być to jakiś żart lub mistyfikacja. I na pewno pani Taylor zaniosła list do Bainesa, aby sprawdził jego autentyczność. Wziął z magazynu szkolnego zeszyt Yalerie i napisał własną wersją listu, naśladując jej pismo. Następnie po- równał oryginał z własnymi wypocinami i powiedział pani Taylor, że w jego prze- konaniu list jest autentyczny. Taki był scenariusz wydarzeń. Ale to nie wszystko. Logicznym wnioskiem, jaki się teraz nasuwał, było to, że państwo Taylorowie nie mieli pojęcia, co się dzieje z Yalerie. Od ponad dwóch lat nie otrzymali od niej żadnej wiadomości. I jeżeli naprawdę byli zaskoczeni tym listem, nasuwa się jesz- cze jeden wniosek: są zupełnie niewinni. „Brawo, Morse! — pomyślał — Jeżeli tak dalej pójdzie, jeszcze dzisiaj rozwiążesz tę zagadkę". Zatem, jeśli poprzednie wnioski są prawdziwe, istnieje duże prawdopodobień- stwo, że Yalerie żyje i że napisała ten list. Tego samego zdania był Peters, tak samo myślał Lewis i tylko on nie chciał zaakceptować tego prostego faktu. Ale to przeszłość. Istnieje jeszcze jeden dowód, że to ona jest autorką listu. Dostar- czył go Acum, zwracając uwagę, że Yalerie chętnie używała zwrotu „wszystko w porządku". Kiedy Morse wrócił z Caernarfon, jeszcze raz przeczytał list. „Chciałam wam tylko przekazać, że ze mną jest wszystko w porządku, więc się nie martwcie. Przykro mi, że wcześniej nie pisałam, ale naprawdę wszystko jest w porządku." Ainley zaś (biedny, stary Ainley!) nie tylko wiedział, że ona żyje, aleją odna- lazł. Morse był tego pewny. Albo przynajmniej odkrył, gdzie przebywa. Solidny, rzetelny Ainley. Był o niebo lepszym gliną, niż on, Morse, mógł kiedykolwiek się stać. Czy Strange nie powiedział mu tego na samym początku? Co za bałagan! Yalerie nie jest w stanie sobie wyobrazić, ile zamieszania spowodowało je nie- winne zniknięcie. Pewnie myślała, że nikt nie zainteresuje się jej ucieczką, skoro corocznie tyle nastolatek zwiewa z domu. Czyżby po dwóch latach dowiedziała się, jakiego narobiła bigosu i napisała list? Czyżby usłyszała o tym od Ainleya? To prawdopodobne, ponieważ trudno uznać za przypadek, że list został nadany dzień po jego śmierci. I pomyśleć, że krótki, niestarannie napisany list spowodował tyle zamieszania i nieporozumień... A on, Morse, także maczał w tym palce. Pociąg wjechał na przedmieścia Londynu i Morse wyszedł na korytarz zapalić papierosa. Jeszcze jeden szczegół go niepokoił. Po raz pierwszy o tym pomyślał, gdy z oxfordzkiego dworca spoglądał na Kempis Street Wkrótce wszystkiego się dowie. Jeszcze tylko parę godzin. Rozdział 40 Bowiem znaliśmy się od dawna I znałem wszystkie jej ścieżki. (A.E. Houseman, „Last Poems") O wpół do jedenastej zapłacił i dał napiwek taksówkarzowi. Ta przejażdżka kosztowała go więcej, niż powrotny bilet do Londynu pierwszą klasą. Wszedł do klatki wieżowca i jak przedtem ujrzał dwie windy: jedną po prawej, która za- trzymywała się tylko na parzystych piętrach, drugą po lewej, zatrzymującą się na piętrach oznaczonych nieparzyście. Morse dobrze pamiętał, na które piętro musi wjechać. Była rozpromieniona. Morse czuł, że jest to najlepsze określenie, choć mógłby i inaczej opisać jej nastrój. Miała na sobie czarny sweter, pod którym nieustannie drgały pełne i nie skrępowane biustonoszem piersi oraz długą, czarną suknię z głę- bokim dekoltem, wystarczającym, aby wzbudzić ciekawość, co też kryje się pod spodem. Jej usta kusiły jak i poprzednio, wargi były wilgotne i lekko rozwarte, a zęby białe i błyszczące. O Panie! Zmiłuj się nad naszymi duszami! — Czego się pan napije, inspektorze? Gin, whisky? — Może whisky. Zniknęła w kuchni. Morse szybko podszedł do małej biblioteczki, która sta- ła przy obitej czarną skórą narożnej kanapie, na której siedział. Brał po jednej książce, sprawdzał tylko stronę tytułową i natychmiast odkładał na miejsce. Tylko jedna pozycja na dłużej przykuła jego uwagę i gdy ją przeglądał, na jego twarzy pojawił się wyraz satysfakcji i lekkiego zdziwienia. Kiedy wróciła, siedział tam, gdzie poprzednio. Podała mu dużą szklankę whi- sky i usiadła obok. — A ty nie pijesz? — zapytał. Poszukała jego wzroku oczami. — Za chwilę — szepnęła. Wsunęła rękę pod jego ramię i opuszkami palców lekko gładziła jego nadgarstek. Delikatnie chwycił jej dłoń i przez ułamek sekundy poczuł się jak porażony prądem. Spojrzał na jej lewą rękę o długich i wysmukłych palcach i dostrzegł ślad starej blizny u nasady palca wskazującego. O takiej bliźnie po zacięciu nożem wspominał raport lekarski na temat zdrowia Yalerie Taylor. — Jak ci na imię? — zapytała niespodziewanie. — Nie mogę przecież całą noc nazywać cię „inspektorem". — Może to zabawne — odpowiedział Morse — ale nikt nie mówi mi po imie- niu. Musnęła jego policzek wargami i powoli przesunęła rękę po jego udzie. — Nic nie szkodzi. Jeśli nie podoba ci się imię, zawsze możesz je zmienić. Prawo tego nie zabrania. — Nie, nie zabrania tego. Gdybym chciał, mógłbym je zmienić, tak jak ty. Znieruchomiała i puściła jego dłoń. — Co pan chce przez to powiedzieć? — Gdy widzieliśmy się ostatnio, powiedziałaś mi, że nazywasz się Yvonne. Ale to nie jest twoje prawdziwe imię, prawda, Yalerie? — Yalerie? Chyba pan nie sądzi... — Tylko tyle zdołała z siebie wykrztu- sić, a na jej twarzy pojawiło się głębokie zakłopotanie. — Wstała. — Niech pan posłucha, inspektorze, czy jak tam do pana mówią. Nazywam się Yvonne Baker i chciałabym, żeby nie było żadnych niedomówień. A jeśli mi pan nie wierzy, proszę zadzwonić do pewnej pary piętro niżej. Chodziłam z Joyce do szkoły na Seven Sisters Road i... — Mów dalej — przerwał Morse sztucznie uprzejmym tonem. — I jeśli chcesz, zadzwoń do koleżanek szkolnych. Możesz je nawet zaprosić. Spojrzała na niego wściekle i przez moment wydała mu się brzydka. Zawahała się, po czym podeszła do aparatu i wykręciła numer. Morse usiadł wygodnie i z zadowoloną miną popijał whisky. Słyszał regu- larne, metaliczne sygnały w słuchawce, dochodzące z drugiego końca pokoju, i nawet zaczął je liczyć. W końcu odłożyła słuchawkę i znowu przysiadła się do niego. Sięgnął do biblioteczki po egzemplarz „Jane Eyre" i otworzył na stronie ty- tułowej. U dołu przyklejona była karta biblioteczna Liceum Ogólnokształcącego im. Rogera Bacona, a na niej widniały nazwiska kolejnych czytelników książki: Angela Lowe 5C Mary Ann Baldwin 5B Yalerie Taylor 5C Podał jej otwartą książkę. — No i co? Potrząsnęła głową z rozdrażnieniem. — Co? — To twoja książka? — Oczywiście, że nie. Należy do Yalerie. Pożyczono mi ją w klinice. Powie- działa, że jest to jedna z jej lektur obowiązkowych do egzaminu podstawowego i myślała, że ją chętnie przeczytam. Ale nawet się do tego nie zabrałam i po pro- stu. .. zapomniałam jej oddać. — Taka jest twoja wersja? — To nie moja wersja. To prawda. Nie mam pojęcia... — Opowiedz mi o swoich kłopotach w domu, Yalerie. Czy na przykład... — Na miłość boską, o czym pan mówi? Nie jestem Yalerie. Moi rodzice mieszkają w Uxbridge. Mogę do nich zadzwonić albo, jeśli pan chce, niech pan sam do nich zadzwoni. — Znam twoich rodziców, Yalerie. Tak bardzo ci się znudzili, że zostawiłaś ich. Wyjechałaś bez słowa usprawiedliwienia i dopiero, kiedy Ainley cię znalazł, napisałaś do domu. — Nic nie rozumiem, Ainley? Kto to? Nie rozumiem... — Ton jej głosu stale się zaostrzał, nagle oparła się o poręcz kanapy i spojrzała na niego z rezygnacją. — Zgoda, inspektorze. Niech pan mówi. Proszę przedstawić mi pańską wersję. — Więc napisałaś do domu — mówił Morse — bowiem aż do spotkania z in- spektorem Ainleyem nie zdawałaś sobie sprawy, jakiego narobiłaś bigosu. Ale Ainley zginął i to kiedy wracał do Oxfordu po wizycie u ciebie. — Przepraszam, że przerwę, inspektorze, ale zawsze sądziłam, że nazywam się Yvonne Baker. Mógłby mi pan wyjaśnić, kiedy nastąpiła ta gwałtowna zmiana i stałam się Yalerie Taylor? — zapytała kpiąco. — Spotkałaś Yvonne w klinice aborcyjnej. Miałaś dosyć domu, rodziców, szkoły, a Yvonne... no cóż, zapewne to ona podsunęła ci pomysł, żeby zwiać. Powiedzmy, że miała nadzianych starych i chciała wyjechać na wakacje do Szwaj- carii po opuszczeniu kliniki. Czemu nie przyjąć jej nazwiska, by rozpocząć nowe życie? Nie miałaś nic do stracenia i zdecydowałaś się nie wracać do domu bez względu na to, co się stanie. I tak widywałaś się z matką rzadko, jedynie podczas lunchów, a ona interesowała się tylko whisky i bingo, no i mężczyznami, rzecz jasna. A poza tym był jeszcze twój przybrany ojciec, być może nie najbystrzej- szy człowiek, ale dało się go lubić. Do czasu, gdy zaczął za bardzo interesować się piękną pasierbicą. Twoja matka zdawała sobie z tego sprawę i gdy zaszłaś w ciążę, podejrzewała, że to on jest ojcem twojego dziecka. Wpadła w furię, a to dopeł- niło pucharu goryczy. Po prostu musiałaś odejść. Na szczęście znałaś kogoś, na kogo mogłaś liczyć — własnego dyrektora. Dlaczego, obydwoje wiemy dosko- nale, prawda? Wiedziałaś, że on ci pomoże i nie zawiodłaś się. Prawdopodobnie dzień wcześniej spakowałaś walizkę i dałaś mu ją do przechowania. We wtorek przed popołudniowymi zajęciami przyjechał przed szkołę i zawiózł cię na dwo- rzec. Oprócz tamtej walizki miałaś również małą torbę, w której znajdowały się twoje rzeczy. Przebrałaś się w pociągu i tak przyjechałaś do kliniki. Mam mówić dalej? — Tak, proszę. To fascynujące. — Przerwij mi, kiedy się pomylę. — Ale... — Machnęła z rezygnacją ręką i pokręciła głową. — To tylko mój domysł — ciągnął Morse — przypuszczam, że Yvonne po- mogła ci znaleźć pracę, może w jakimś supersamie w West Endzie. Do wakacji zostało trochę czasu, więc nie musiałaś obawiać się konkurencji młodzieży po- szukującej sezonowej pracy. Poszło dość łatwo. Oczywiście, potrzebowałaś refe- rencji, ale przypuszczam, że Phillipson się o to postarał. Tak się zaczęło. Przerwał i spojrzał na piękną, tajemniczą dziewczynę, która siedziała obok niego. Gdyby teraz zjawiła się w Kidlington, nikt by jej nie rozpoznał. Wszyscy pamiętali ją jako grzeczną uczennicę w czerwonych kolanówkach i białej bluz- ce. Obie — córka i matka zawsze będą przyciągać mężczyzn. Posiadają ten sam ukryty wabik, którym tak hojnie obdarowała je natura. — To już koniec? — zapytała z rozczarowaniem w głosie. — Nie — odpowiedział szorstko Morse. — Jeszcze nie. Gdzie byłaś w ostatni poniedziałek wieczorem? — Poniedziałek wieczorem? Co to ma do rzeczy? — Do którego pociągu wsiadłaś tego wieczora, gdy zamordowano Bainesa? Spojrzała ze strachem. — O jakim pociągu pan mówi? Nie wiem o żadnym... — Pojechałaś tam, prawda? — Dokąd? — Dobrze wiesz. Najprawdopodobniej wsiadłaś do pociągu, który odjeżdża z Paddington o dwudziestej piętnaście i byłaś w Oxfordzie o wpół do dziesiątej. — Pan oszalał! Byłam w Hammersmith. — Czyżby? — Tak. Co tydzień tam jeżdżę. — Mów dalej. — Naprawdę chce pan wiedzieć. — Jej oczy znowu złagodniały i smutno pokręciła głową. — Jeśli koniecznie chce pan wiedzieć, każdego poniedziałku mamy tam... pewnego rodzaju przyjęcie. — O której godzinie? — Zaczyna się około dziesiątej. — I ostatniego poniedziałku byłaś tam? Skwapliwie przytaknęła. — Co tydzień tam bywasz? — Tak. — To dlaczego dzisiaj cię tam nie ma? — Wie pan... Po prostu pomyślałam sobie... Kiedy pan zadzwonił... — Spojrzała na niego z zakłopotaniem. — Nie wiedziałam, że będzie to tak wyglą- dało. — O której kończą się te zajęcia? — Późno, bardzo późno. — Trwają całą noc? Skinęła głową. — To jakieś orgie? — W pewnym sensie. — Co to, do diabła, ma znaczyć? — Wie pan, nic niezwykłego. Na początek parę filmów z... — Filmów pornograficznych? Ponownie skinęła głową. — Co dzieje się później? — Och, niech pan przestanie. Chce pan nabawić się nerwicy? Była bliska prawdy i Morse poczuł się zażenowany. Wstał, poszukał wzrokiem płaszcza. — Zdajesz sobie sprawę, że będę musiał poprosić o adres tego miejsca? — Nie mogę panu dać. To byłoby... — Nie martw się — powiedział Morse. — Nie będę wtykał nosa dalej niż to konieczne. Jeszcze raz rozejrzał się po kosztownie urządzonym mieszkaniu. Yvonne musi zarabiać mnóstwo pieniędzy. Zastanawiał się tylko, czy są one wystarczającą re- kompensatą za ból i zazdrość, jakich zaznała w nie mniejszym stopniu niż on. Ale być może są zupełnie różnymi ludźmi. Być może ona potrafi tak żyć, zachowując jednocześnie najsubtelniejsze uczucia i wzruszenia? Patrzył na nią, gdy siedziała za małym biurkiem i coś pisała, zapewne adres domu rozpusty w Hammersmith. Tak czy owak, powinien go mieć. Intuicja mówi- ła, że tamtego wieczora rzeczywiście tam była ze starymi, bogatymi lubieżnikami, którzy z pasją oglądali filmy pornograficzne, obłapiając siedzące im na kolanach prostytutki. I co z tego? Czy on sam nie był starym lubieżnikiem? W każdym razie niewiele mu do tego brakowało. Różnił się od nich tylko tą odrobiną uczuć, które wciąż posiadał. Czasem tak bardzo mu przeszkadzały... Podeszła do niego i przez moment wydawała się bardzo piękna. — Wykazałam wiele cierpliwości, nie sądzi pan? — Chyba tak. Żałuję, że nie chciałaś współpracować. — Mogę panu zadać pytanie? — Oczywiście. — Chce pan dziś spać ze mną? Poczuł, że zaschło mu w gardle. — Nie. — Jest pan tego pewien? — Tak. — W porządku — powiedziała urażonym tonem. — W takim razie naprawię swój błąd i wykażę się chęcią współpracy. Proszę. — Wręczyła wyrwaną z no- tatnika kartkę, na której zapisała dwa numery telefoniczne. — Numer do mojego ojca. Być może będzie pan musiał wyciągnąć go z łóżka, ale prawdopodobnie jest teraz w domu. Drugi do małżeństwa Wilsonów, którzy mieszkają piętro niżej. Jak panu powiedziałam, chodziłam do szkoły z Joyce, choć może pan o mnie spytać także jej męża. Morse wziął kartkę i nic nie odpowiedział. — Mam coś jeszcze — powiedziała, wręczając mu paszport. — Jest już nie- ważny, ale tylko raz byłam za granicą — w Szwajcarii, trzy lata temu, w czerwcu. Morse zmarszczył czoło i otworzył paszport Twarz panny Baker śmiała się do niego ze zdjęcia Woolwotha. Czerwiec, trzy lata temu... Wtedy Yalerie chodziła jeszcze do szkoły w Kidlington... Uciekła dopiero... dopiero... Zdjął płaszcz i znowu usiadł na kanapie narożnej. — Bądź tak dobra, Yvonne i zadzwoń do swoich przyjaciół na dole, dobrze? I jeszcze coś. Nalej mi, proszę, jeszcze jedną szklaneczkę whisky. Mocnej. Na dworcu w Paddington dowiedział się, że ostatni pociąg do Oxfordu odje- chał godzinę temu. Przeszedł do ponurej poczekalni i położył się na drewnianej ławce. Wkrótce zasnął. O wpół do czwartej poczuł szturchniecie w ramię. Otworzył oczy i dostrzegł brodatą twarz posterunkowego. — Nie wolno tu spać, sir. Musi pan opuścić to miejsce. — Chyba nie zazdrości mi pan, oficerze, że musiałem się tu zdrzemnąć? — Muszę pana poprosić, sir, ażeby opuścił pan to miejsce. Morse chciał mu powiedzieć, kim jest, lecz równocześnie budzono innych śpiochów i doszedł do wniosku, że nie przysługują mu specjalne prawa. — W porządku, oficerze — ziewnął. — W porządku. — Tak powiedziałaby Yalerie. Nie chciało mu się o niej myśleć i powłócząc nogami opuścił dworzec. Może szczęście dopisze mu przynajmniej przy automatach do gry. Potrzebował trochę szczęścia. Rozdział 41 Rzekł do niego Piłat: Cóż to jest prawda? (Ewangelia św. Jana, rozdz. 18) Donald Phillipson nie miał powodów do radości. Naturalnie sierżant był bar- dzo taktowny i zapewnił, że wykonuje tylko rutynowe czynności, ale pozostawało faktem, że policja węszy coraz bliżej. Na przykład pytanie, czy ze szkolnej sto- łówki zginął nóż, można było jeszcze zrozumieć, ale czy zginął z ich własnej kuchni — to już co najmniej dziwne! I nie byłby zaskoczony, gdyby tylko jego podejrzewano o zabójstwo Bainesa, ale Sheile? Ostatnio nie potrafił z nią rozma- wiać i nawet tego nie chciał. Temat Yalerie Taylor leżał między nimi jak ugór, na który żadne nie ważyło się wejść. Co Sheila wiedziała? Że Baines go szanta- żował? A może również i to, co było przyczyną szantażu? Baines mógł coś jej napomknąć. Niech jego dusza smaży się w piekle! Jednak bez względu na to, co Sheila zrobiła lub czego nie zrobiła tamtego wieczora, nie chciał o tym nic wiedzieć, bowiem było to nieistotne. Jedyną osobą winną śmierci Bainesa był on sam. Siedział w swoim małym gabinecie i miał wrażenie, że ściany pokoju coraz bardziej zacieśniają się wokół niego. Przez ostatnie trzy lata żył w napięciu i od pewnego czasu czuł, że dłużej nie wytrzyma. Aby odzyskać upragniony spokój, musi zrobić coś, by ulżyć zakłamanemu do granic możliwości sumieniu i zadość- uczynić wszystkim podłościom, których się dopuścił. Znowu pomyślał o Sheili i dzieciach i wiedział, że dłużej nie może patrzeć im w twarz. Jego myśli stale wracały do jednego punktu bez względu na usilne starania. Tak, on i tylko on winny jest śmierci Bainesa. Poranne zajęcia dobiegały końca. Gdy przechodził przez sekretariat, pani Webb robiła porządki na biurku. — Pani Webb, nie będzie mnie dzisiaj po południu. — Wiem, sir. Nigdy pana nie ma we wtorki. — Wtorki? Rzeczywiście... Zupełnie zapomniałem. * * * Zdawało mu się, że telefon zadzwonił nie w jego mieszkaniu, lecz w teatrze telewizji: wiedział, że nie ma potrzeby podnosić słuchawki. Ciągle był śmiertelnie zmęczony i przykrył głowę poduszką. Noc nie należała do najprzyjemniejszych. Przy automatach do gry także nie miał szczęścia i nad ranem wsiadł wreszcie do pociągu, by pięć po ósmej przyjechać na dworzec oxfordzki, a stamtąd taksówką udał się do domu. Tak czy inaczej, była to kosztowna podróż. Godzinę później znowu zadzwonił telefon. Tym razem głośny, przenikliwy dźwięk aparatu zmusił go do reakcji. Potrząsnął półprzytomnie głową i sięgnął na nocny stolik po słuchawkę. Wprost do mikrofonu ziewnął potężnie „Taak?" w na wpół siedzącej pozycji. — Lewis? Czego, u diabła, pan chce? — Od drugiej usiłuję się z panem skontaktować, sir. Chodzi o... — Co takiego? Która godzina? — Dochodzi trzecia, sir. Przepraszam, że przeszkadzam, ale mam dla pana małą niespodziankę. — Wątpię — ziewnął znowu. — Powinien pan przyjechać. Jesteśmy na komendzie. — Jacy „my"? — To właśnie moja niespodzianka, sir. — Będę za pół godziny — powiedział Morse. * * * Usiadł przy stole w gabinecie przesłuchań nr 1. Przed nim leżał nie podpisany jeszcze dokument następującej treści: „Zgłosiłam się na policję z własnej i nieprzymuszonej woli, aby złożyć to oświadczenie i ufam, że będzie mi to poczytane za okoliczność łagodzącą. Przy- znaję się do zabójstwa magistra Reginalda Bainesa, zastępcy dyrektora Liceum Ogólnokształcącego im. Rogera Bacona w Kidlington. Powody, dla których zde- cydowałam się na ten krok, nie są w moim przekonaniu istotne dla postępowania sądowego, które zostanie przeciwko mnie wytoczone, i wolałabym ich nie ujaw- niać. Również na temat szczegółów wolałabym na obecnym etapie zachować mil- czenie. Ponieważ zdaję sobie sprawę, że duże znaczenie dla przebiegu postępo- wania ma kwestia premedytacji zbrodni, pragnęłabym skontaktować się z moim adwokatem i zasięgnąć jego rady. Własnoręcznym podpisem potwierdzam, że niniejsze oświadczenie zostało złożone w obecności sierżanta Lewisa z Wydziału Zabójstw Komendy Policji przy Thames Yalley, w dniu i o godzinie zaznaczonych poniżej." Morse podniósł wzrok i spojrzał na osobę, która siedziała po drugiej stronie stołu. — Zrobiła pani błąd w wyrazie „szczegółów" — powiedział. — To pańska maszynistka, inspektorze, nie ja. — Sięgnął po paczkę papiero- sów i poczęstował ją. — Dziękuję, nie palę. Nie spuszczając z niej wzroku, zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. Jego mina wyrażała niesmak i niedowierzanie. Wskazał na dokument. — Chce pani, żeby to poszło dalej? — Tak. — Jak pani sobie życzy. Siedzieli w ciszy, jakby nie mieli sobie nic do powiedzenia. Morse wyjrzał na betonową powierzchnię podwórza. Od początku śledztwa popełnił masą głupich błędów i jeden więcej nie miał wielkiego znaczenia. Może się myli? Może ona rzeczywiście go zamordowała? Takie rozwiązanie nie byłoby pozbawione sensu. Na twarzy wciąż miał wyraz głębokiego niesmaku. — Nigdy mnie pan nie lubił, prawda, inspektorze? — Tego bym nie powiedział — zaprzeczył Morse. — Nigdy nie była pani ze mną szczera. — Teraz jestem. — Czyżby? — Spojrzał przenikliwym wzrokiem, ale nic nie odpowiedziała. — Mam to teraz podpisać? Morse milczał przez chwilę. — Niech się pani zastanowi — powiedział cicho, jednak znowu nie było od- powiedzi. Podał jej dokument i wstał. — Ma pani pióro? Sheila Phillipson skinęła głową i otworzyła podłużną, skórzaną torebkę. * * * — Wierzy jej pan, sir? — Nie — odpowiedział krótko Morse. — Co robimy? — Gdy posiedzi całą noc w celi, może się zastanowi. Przypuszczam, że dobrze wie, co się wtedy wydarzyło, ale to nie ona zamordowała Bainesa. — Kryje męża? — Być może. Nie wiem. — Morse wstał. — I coś jeszcze, panie Lewis: kto- kolwiek zabił Bainesa, zasługuje na nagrodę, a nie karę. — Mimo to mamy odszukać mordercę. — Beze mnie. Rezygnuję. Mam tej sprawy serdecznie dosyć i jutro powiem Strange'owi, że się wycofuję. — Nie ucieszy go ta wiadomość. — Jego nigdy nic nie cieszy. — To do pana niepodobne, sir. Morse wyszczerzył zęby w błazeńskim uśmiechu. — Rozczarowałem pana, panie Lewis? — Jeżeli teraz się pan wycofa... — To właśnie zamierzam zrobić. — Rozumiem. — Życie jest pełne rozczarowań, panie Lewis. Myślałem, że się pan tego na- uczył. * * * Morse wrócił samotnie do biura. W głębi duszy zraniło go to, co powiedział Lewis. Sierżant miał rację, a na dodatek był taki prawy, uczciwy: „Trzeba odszu- kać mordercę". Tak, Morse zdawał sobie z tego sprawę. Ale choć tak się starał, nie mógł znaleźć sprawcy. Nie dowiedział się nawet, czy Yalerie Taylor jeszcze żyje... Starał się uwierzyć Sheili Phillipson, ale nie mógł. Nawet jeżeli mówi prawdę, będzie lepiej, gdy ktoś inny dopełni formalności. A jeśli osłania męża, to... — Porzucił tę myśl. Posłał Lewisa do Phillipsona, ale dyrektora nie było ani w domu, ani w szkole. Dziećmi opiekowali się sąsiedzi. Wtorek dobiegał końca i Morse powrócił myślami do odległego wtorkowego popołudnia, które spędził w gabinecie Phillipsona. Co przeoczył, jaki pozornie znaczący szczegół wymknął się jego uwadze? W którym miejscu zbłądził? Sie- dział przez pół godziny i próbował poruszyć tryby swej wyobraźni, lecz wciąż nic nie przychodziło mu do głowy. Następnego ranka spotka się ze Strangem i prze- każe mu sprawę. Niech Lewis myśli, co chce... Podszedł do szafki i po raz ostatni wyjął akta sprawy, które wypełniały dwie pękate teczki. Otworzył je, wysypał zawartość na biurko. Nareszcie ma czas po- sortować i poukładać dokumenty. Z przyjemnością pomyślał o czekającej go ty- powo urzędniczej pracy. Zaczął zbierać pojedyncze kartki i spinać je z dokumen- tami, układać w porządku chronologicznym. Kiedy ostatnio wysypał zawartość teczek na biurko, Lewisa olśniła myśl o człowieku na przejściu dla pieszych. Po- mysł okazał się chybiony, ale równie dobrze mógł to być bardzo ważny szczegół, a Morse go pominął. Ile różnych danych jeszcze przeoczył? „Ee, już za późno" — pomyślał i znowu zabrał się za porządkowanie dokumentów. Natrafił na opi- nie o Yalerie i postanowił je ułożyć w kolejności. W każdym roku wydawano po trzy: za semestr jesienny, wiosenny i letni. Z pierwszego roku nauki w ogóle nie było opinii, za to z pozostałych lat wszystkie, oprócz semestru letniego czwartej klasy. Skąd ten brak? Nie zauważył tego wcześniej... Zaczaj myśleć gorączko- wo. Nie. Ten ślad prowadzi donikąd. Letnia opinia musiała po prostu zaginąć, tak jak mnóstwo innych rzeczy. Nie ma w tym nic dziwnego... A jednak przerwał pracę i usiadł prosto, dotykając opuszkami palców dolnej wargi. Wpatrywał się w leżące na stole dokumenty. Oczywiście, czytał je wielokrotnie i wiedział, co zawierają. Yalerie była uczennicą, o których nauczyciele lubią mówić: „zdolna, ale leniwa". Przypuszczalnie personel szkolny nie napracował się przy wydawa- niu opinii — wszystkie były takie same i z powodzeniem jedna mogła zastąpić pozostałe. Na przykład ostatnia dotyczyła postępów w nauce, czy raczej ich bra- ku, w semestrze letnim tego roku, kiedy Yalerie zniknęła. Morse spojrzał leniwie. Pod sprawozdaniem z postępów we francuskim widniał podpis Acuma i notatka: „Zdolna, choć leniwa. Ma zadziwiająco dobry akcent, lecz wiedza gramatycz- na i zasób słownictwa pozostawiają wiele do życzenia". Typowy nauczycielski komentarz. Właściwie istniał tylko jeden przedmiot, w którym Yalerie nieco się wyróżniała: wiedza stosowana. Zabawne, że dziewczyna lubiła coś takiego. Ale Morse od dawna nie chodził do szkoły i nie wiedział, jak bardzo zmienił się pro- gram wielu przedmiotów. Wziął do ręki wcześniejsze sprawozdania i przeczytał niektóre uwagi nauczycieli wiedzy stosowanej: „Uzdolnienia manualne", „Dobre wyniki pracy na czas", „Uzdolnienia techniczne". Wstał z fotela i podszedł do pół- ki, na której stały stare zeszyty Yalerie. Zeszyt od wiedzy stosowanej także tam był. Inspektor szybko przerzucił strony. Rzeczywiście wyróżniała się, widać to na pierwszy rzut oka... Bardzo się wyróżniała... Zaraz, zaraz! Ponownie przejrzał zeszyt, tym razem dokładniej i przeczytał nagłówki rozdziałów: „Praca, energia, moc, stosunek prędkości, efektywność maszyn, maszyny proste, dźwignia, koło, proste systemy przekazu mocy, silniki samochodowe, sprzęgła..." Jak zahipnotyzowany podszedł do biurka i jeszcze raz przeczytał opinię z fran- cuskiego i wiedzy stosowanej za ostatni, letni semestr. Nagle poczuł, że coś ści- snęło go za gardło i zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Podniósł słuchawkę telefonu. Gdy wykręcał numer, trzęsły mu się ręce. Rozdział 42 Przybyłem, aby zabić go uczciwie. (Beaumont i Fletcher, „The Little French Lawyer") Yalerie Taylor otworzyła ostatnią z sześciu zapisanych jej tubek mleczka ko- smetycznego. Gdy ostatnio była u lekarza, ten niedwuznacznie zapytał, czy czymś się nie martwi. I być może miał rację. Ale nie do tego stopnia. Rzadko czymkol- wiek się przejmowała. Zawsze chciała żyć dniem dzisiejszym i cieszyć się życiem. Starannie posmarowała białą cieczą pryszcze na twarzy. Jakże pragnęła się ich po- zbyć! Próbowała niemal wszystkiego, nie wyłączając maseczek kosmetycznych. Miała ją na twarzy, kiedy przyjechał inspektor Morse. Hm. Pomyślała o Morsie. Może jest za stary, ale przecież zawsze miała słabość do starszych panów. Nie znaczy to oczywiście, żeby David był stary, co to, to nie. Jest całkiem młody, a do tego taki miły, choć... A jaką minę zrobił Morse, gdy odpowiedziała mu po francusku! Zaśmiała się na samo wspomnienie. Ale miała szczęście! Dobrze, że była z Davidem i szósto- klasistami na dwóch wycieczkach we Francji, choć i bez tego poradziłaby sobie nieźle. Od dwóch lat uczęszczała przecież na konwersację francuską, i z biegiem czasu naprawdę polubiła zajęcia. Ostatecznie była to jedyna okazja, żeby raz w ty- godniu wyrwać się z domu. Nie ma nic bardziej nudnego, niż całymi dniami sie- dzieć samotnie i nie móc wyjść. Nie obwiniała Davida, ale... Przeklęte pryszcze! Zwitkiem waty starła mleczko kosmetyczne z twarzy i rozprowadziła nową warstwę. Może lepiej zostawić je w spokoju i poczekać, aż słońce się z nimi rozprawi. Ale tego wtorkowego wieczora niebo było zachmu- rzone, a wkrótce pogoda znowu się pogorszy. Będzie zimniej niż na południu. Wzdrygnęła się na myśl o nadchodzącej zimie. Już nigdy nie chciałaby przeżyć czegoś takiego jak zeszłoroczna zima... Kosmetyka twarzy była ukończona. Da- vid siedział na dole i jak zwykle poprawiał zeszyty. Nie ucieszy go to oczywiście, ale... Podeszła do szafy i wyjęła długą suknię z czerwonego welwetu, którą w ze- szłym tygodniu zaniosła do czyszczenia. Przyłożyła ją do siebie i przekrzywiając głowę, stanęła przed lustrem. Wystawne obiady, przyjęcia, tańce... Całe wieki nie bawiła się poza domem... Ciemne odrosty miały już pół cala i przestraszy- ła się, że kamuflaż staje się zbyt wyraźny. Jutro kupi płyn do utleniania włosów „Poly-bleach". Ostatecznie podróż do Londynu nie zajmuje wiele czasu. Nie, nie wynajmie samochodu — to nie na jej kieszeń. O wiele prościej pojechać autobu- sem do Bangor, a stamtąd zabrać się autostopem. Ciągle jeszcze drogami jeździ wielu mężczyzn, którzy za następnym zakrętem mają nadzieję spotkać samotną, piękną dziewczynę. Tak będzie najłatwiej. Droga A5 prowadzi do samego Londy- nu. Dobrze, że wówczas wspomniała Davidowi o samochodzie! Naprawdę niepo- koiła się, że sprawdzą firmy wypożyczające samochody. Naturalnie, nie wyznała Davidowi prawdy. Powiedziała tylko, że pojechała odwiedzić matkę. Oczywiście, przyznała mu rację, że było to nieostrożne i obiecała, że już nigdy tego nie zro- bi. .. Tak, mądrze zrobiła, uprzedzając Davida, aby w razie czego powiedział im, że nie ma prawa jazdy. Nie myślała, że o to spytają, a jednak... Inteligentny czło- wiek z tego Morse'a. Owszem, kokietowała go troszkę, gdy przyszedł pierwszy raz, ale za drugim — Boże Najdroższy! Być może był to najgorszy moment, ja- ki przeżyła w tym domu, kiedy weszła i zastała go myszkującego w kuchennych szufladach. Naturalnie, odkupiła nóż, ale ten nowy był dokładnie taki sam, jak tamten... Zabawne, Morse nawet o to nie spytał. Jeszcze raz przejrzała się w lustrze. Pryszcze zdawały się znikać. Wyszła z sy- pialni i zamknęła za sobą drzwi. Morse! Zaśmiała się, schodząc po skrzypiących schodach. Jego mina! „Oui. Je Pai etudie d'abord a 1'ecole et apres..." * * * W komendzie policji w Caernarfon zadzwonił telefon. Telefonista połączył rozmowę z dyżurnym inspektorem. — W porządku. Proszę go połączyć. — Inspektor zasłonił dłonią słuchawkę i szepnął do siedzącego naprzeciwko sierżanta: — To znowu Morse. — Morse, sir? — Pamięta pan, ten facet z Oxfordu, który cały weekend nie dawał nam spo- koju. Zastanawiam się... Halo! Co tym razem mogę dla pana zrobić? Epilog Nawet rzeczy płaczą i serca, które ból ludzki porusza. (Yergilius, „Eneida", ks. I) W sobotę rano Morse wezwał Lewisa, aby przedstawić mu aktualny stan śledztwa. Policjanci z Caernarfon odmówili zatrzymania Yalerie Taylor, bowiem nie mieli wystarczających dowodów, że kobieta podająca się za żonę Davida Acu- ma to właśnie ona. Nie pomogły gorące zapewnienia Morse'a, a kiedy osobiście zjawił się w środę rano, było za późno. Zapamiętał ją kierowca autobusu odjeżdża- jącego o dziewiątej pięćdziesiąt rano z Bont-Newydd do Bangor oraz pracownik stacji benzynowej („pan także by ją zapamiętał, oficerze") gdy stała i zatrzymy- wała samochody jadące po A5. Lewis słuchał uważnie, jednak ciągle miał wątpliwości co do kilku szczegó- łów. — Zatem to Baines napisał ten list? — O, tak. To nie mogła być Yalerie. — Nie byłbym tego taki pewien, sir. To bardzo sprytna dziewczyna. „Co za dureń ze mnie — pomyślał Morse. — Samochód, język francuski oraz pryszcze. Zbieg okoliczności, który nawet dla mnie okazał się zbyt trudny do przy- jęcia, trój skok, który w każdym innym wypadku wykonałbym bez zmrużenia oka, a tu tak głupio się wstrzymałem. Ostatecznie, byłoby dziwne, gdyby dziewczyna o sprecyzowanych zainteresowaniach technicznych nie miała prawa jazdy. A jeśli chodzi o mówiony francuski, to nawet w szkole radziła sobie nieźle". Gdyby od początku uważniej czytał opinie szkolne! — Ale z tymi pryszczami to naprawdę wielki zbieg okoliczności, nie sądzi pan, sir? — Wcale nie, panie Lewis. Obie spały z Acumem, a on ma brodę. Lewis zastanawiał się jeszcze nad czymś. — Pojechała do Londynu? Morse ze znużeniem skinął głową i uśmiechnął się kwaśno. Znowu jesteśmy w punkcie wyjścia. Myśli pan, że ją znajdziemy? Może kiedyś? * * * W sobotę po południu Phillipson wybrał się z rodziną na wzgórza niedale- ko Uffington. Dla Andrewa i Alison była to prawdziwa rozkosz i pani Phillipson z radością obserwowała, jak dzieci fikają koziołki i turlają się z górki. Ostatnio tak wiele zmieniło się między nią a Donaldem. Jeszcze we wtorek wieczorem wydawało się, że przyszłość ich małżeństwa jest zagrożona, lecz teraz, w jasne, pogodne popołudnie, otwierała się przed nimi szeroko jak krajobraz w dole. She- ila przyrzekła sobie, że napisze długi, serdeczny list do Morse'a i podziękuje mu za wszystko. Bowiem tamtego okropnego wieczora to właśnie on sprowadził Do- nalda, on zdawał się tak dobrze rozumieć ich życie... * * * W sobotę wieczorem pani Grace Taylor siedziała w pokoju przy oknie i wpa- trywała się beznamiętnym wzrokiem w mroczną ulicę. Parę godzin temu wrócili z urlopu i wyglądało na to, że nic się nie zmieniło. Kwadrans po ósmej w bladym świetle latami dostrzegła Morse'a, który ze spuszczoną głową kroczył w kierunku domu. Nie zaprzątała sobie nim głowy. Wcześniej wyszła do ogrodu i przycięła główki kilku zwiędłych róż. Znalazła także wspaniale rozwinięty, czerwony kwiat i ścięła go. Stał teraz na płycie nad kominkiem w tanim, szklanym wazonie, który Yalerie wygrała, strzelając do tar- czy na jarmarku świętego Egidiusza. Foto tapeta przedstawiająca sznur gęsi wzno- szących się ku niebu była jedynym żywym akcentem w pustym pokoju. Niektóre z nich nie wracają do domu... Nigdy.