James morrow Pióro Archanioła Opuściliśmy ląd i wsiedliśmy na statek. Zniszczyliśmy za sobą most - co więcej, zniszczyliśmy za sobą ląd! Nuże, statku! Strzeż się! W krąg ciebie leży ocean: prawda, że nie zawsze ryczy, a czasem spoczywa jak jedwab i złoto i marzenie o dobroci. Lecz nadejdą godziny, kiedy poznasz, że jest nieskończony i że nie ma nic straszliwszego nad nieskończoność. O, jęku biednego ptaka, który czuł się wolny, a teraz uderza o ściany tej klatki! Biada, jeśli opadnie cię tęsknota za lądem, jak gdyby tam więcej było wolności - a nie ma już żadnego „lądu"! Fryderyk Nietzsche, „Na horyzoncie nieskończonego"; „Wiedza radosna" (tłum. Leopold Staff) I rzekł jeszcze Pan: „Gdy cofnę rękę, ujrzysz Mię z tyłu, lecz oblicza mojego tobie nie ukażę". Księga Wyjścia PODZIĘKOWANIA Mam szczególny dług wobec mojego przyjaciela, starszego marynarza Gigi Marino, wspaniałego pisarza, który nauczył mnie wszystkiego, co chciałem wiedzieć na temat supertankowców. Uwagi mojego wydawcy, Johna Radziewicza, były również nieocenione, podobnie jak wsparcie mojej agentki, Merrilee Heifetz. W trakcie tworzenia tej powieści utrzymywałem bliski kontakt z wieloma przyjaciółmi, współpracownikami i członkami rodziny, badając ich reakcje na poszczególne sceny, jak również poglądy dotyczące teotanatologii. Każda z wymienionych poniżej osób będzie znała powody, dla których im dziękuję: Joe Adamson, Linda Barnes, Deborah Beale, Lynn Crosson, Shira Daemon, Sean Develin, Travis DiNicola, Daniel Dubner, Margaret Duda, Gregory Feeley, Justin Fielding, Robert Hatten, Michael Kandel, Glenn Morrow, Jean Morrow, Elisabeth Rosę, Joe Schall, Peter Schneeman, D. Alexander Smith, Kathryn Smith, James Stevens-Arce oraz Judith Van Herik. Na koniec serdeczne podziękowania dla Konferencji Pisarzy Sycamore Hill za pomoc w przekształceniu Eucharystii. Pamięci mego teścia, Alberta L. Pierce'a SPIS TREŚCI Część pierwsza Anioł 13 Ksiądz 29 Sztorm 55 Pieśń żałobna 74 Część druga Zęby 105 Zaraza 132 Wyspa 163 Głód 192 Uczta 224 Część trzecia Raj 243 Wojna 265 4 Dziecko 329 Część Pierwsza ANIOŁ Nieredukowalna dziwaczność wszechświata po raz pierwszy ujawniła się Anthony'emu Van Horne'owi w dniu jego pięćdzie- siątych urodzin, kiedy archanioł Rafał, istota ze świetlistymi bia- łymi skrzydłami i aureolą, która zapalała się i gasła niczym neo- nowe ringo, pojawił się, by powiedzieć mu o dniach, które mia- ły nadejść. Wówczas, w 1992 roku, niedziele Anthony'ego wyglądały zawsze tak samo. O czwartej po południu zstępował w czeluści nowojorskiego metra, jechał linią A na północ do Sto Dziewięć- dziesiątej Ulicy, przemierzał spacerkiem skaliste pagórki Parku Fort Tryon, po czym, wmieszawszy się w tłum turystów, wchodził do udawanej europejskiej świątyni zwanej Klasztorem i ukradkiem wślizgiwał się za ołtarz w kaplicy Fuentidueńa. Tam, wstrzymując oddech i starając się zapomnieć o migrenie, czekał, aż tłum pój- dzie do domu. Pierwszy strażnik, wysoki, szczupły, lekko utykający Jamajczyk, ściśle przestrzegał regulaminu, jednak o północy pojawiał się zazwyczaj jego zmiennik, wychudzony nowojorski student, który zamiast patrolować gmach, znikał w komnacie Jednorożca dźwi- gając niebieski nylonowy plecak wypełniony podręcznikami. Usa- dowiwszy się na zimnej kamiennej podłodze, włączał latarkę i za- czynał studiować „Anatomię" Graya, uparcie wkuwając nazwy po- szczególnych części ludzkiego ciała. - Gluteus medius, gluteus medius, gluteus medius — niosła się je- go inkantacja po świętych pomieszczeniach. - Rectus femoris, rectus femońs, rectus femoris. Tej konkretnej nocy Anthony postępował zgodnie z rutyną. Wymknął się zza ołtarza, zerknął na studenta (który ślęczał nad 13 książką, wgłębiając się w bruzdy lewej półkuli mózgowej), po czym ruszył wzdłuż arkady pseudoromańskich kolumn ozdobionych wyszczerzonymi pyskami gargulców, by zszedłszy wyłożoną ka- miennymi płytami ścieżką, znaleźć się przy marmurowej fontan- nie górującej nad otwartym dziedzińcem Świętego Michała de Cuxa. Sięgając do kieszeni świeżo wypranych spodni, Anthony wy- dobył półprzeźroczyste plastykowe pudełko i umieścił je na po- sadzce. Pozbył się spodni, a następnie ściągnął białą bawełnianą koszulę, nieskazitelny podkoszulek, bielusieńkie-Slipy, wyglanso- wane buty i czyste skarpetki. Wreszcie stanął nagi, oświetlony przez pomarańczowy księżyc dryfujący po niebie jak ogromna dynia. - Sulcus frontalis superior, sulcus frontalis superior, sulcus fronta- lis superior- powtarzał student. Anthony sięgnął po plastykowy pojemnik, otworzył go i wy- jął jajowate mydło. Przyciskając je do piersi, nachylił się nad taflą sadzawki. W złotej wodzie ujrzał swoje odbicie - złamany nos, zmęczone oczy znikające pod obwisłą skórą, wysokie czoło wysma- gane morskim wiatrem i spalone żarem równikowego słońca, potargana biała broda przykrywająca wysuniętą dolną szczękę. Namydlił się, puszczając mydło po ramionach i klatce piersiowej jak malutki tobogan po śniegu, łapiąc je, zanim upadło na ka- mienną posadzkę. - Sulcuspraecentralis, sulcuspraecentralis, sulcuspraecentralis... Białe mydełko, zadumał się spłukując pianę, najczystsze. W tym momencie czuł się czysty — chociaż wiedział, że ropa po- wróci następnego dnia. Ropa zawsze wracała. W końcu jaką moc musiałoby mieć mydło, by zdołało usunąć nieskończone litry czar- nej ropy naftowej, które wyciekły z rozciętego kadłuba m/s „Carp- co Yalparaiso", jaka potęga czystości mogła zetrzeć tę ostateczną plamę? Podczas zimowych miesięcy Anthony miał pod ręką gruby ręcznik kąpielowy, teraz jednak była połowa czerwca - akurat wy- padał pierwszy dzień lata - i zwykła przebieżka po muzeum wy- starczała, żeby się wysuszyć. Włożył więc slipy i pobiegł, mijając kapitułę Pontaut... komnatę Dziewięciu Bohaterów... salę Rober- ta Campina z jej swojskim „Zwiastowaniem": anioł Gabriel infor- mujący Marię o Bożych zamiarach, podczas gdy ona siedzi w mieszczańskim salonie mecenasów artysty, otoczona przez sym- bole swojej niewinności - świeże lilie, białe świece, przy parują- cym miedzianym kociołku. Przy wejściu do kaplicy Langon, pod kamiennym lukiem wspartym na kolumnach rzeźbionych w kwitnące akanty, płakał starszy człowiek, ubrany w luźną białą szatę. - Nie! -jęknął, a jego basowy szloch odbił się od kamiennej posadzki. -Nie... Gdyby nie skrzydła, Anthony pomyślałby, że ma do czynienia z takim samym skruszonym grzesznikiem jak on. Oto jednak by- ły, olbrzymie i fosforyzujące, wyrastające z łopatek jegomościa w całym swoim upierzonym nieprawdopodobieństwie. - Nie... Lśniący anioł podniósł wzrok. Aureola unosiła się nad jego śnieżnie białymi włosami, błyskając jasną czerwienią: włączone, wyłączone, włączone, wyłączone. Oczy miał zaczerwienione i pod- puchnięte. Srebrne kropelki spływały z kanałów łzowych jak pa- ciorki rtęci. - Dobry wieczór - powiedział, z trudem łapiąc powietrze. Do- tknął dłonią policzka, a ona, jak bibułka przyciśnięta do niewy- powiedzianie smutnego listu, wchłonęła łzy. - Dobry wieczór i wszystkiego najlepszego, kapitanie Van Horne. - Pan wie, kim jestem? - To nie jest przypadkowe spotkanie. - Głos archanioła łamał się i zanikał, jakby dobiegał zza wirujących łopat elektrycznego wentylatora. - Pańskie zwyczaje są dobrze znane nam, aniołom. Sekretne wizyty pod fontanną, ciche ablucje... - Aniołom? - Proszę nazywać mnie Rafałem. - Odchrząknął. - Rafał Aza- riasz. -Jego skóra, żółta z odcieniem złota, lśniła w blasku księży- ca jak mosiężny sekstans. Pachniał wszystkimi soczystymi wspania- łościami, jakich Anthony kiedykolwiek miał okazję skosztować w trakcie swoich wypraw, owocami papai i mango, guanabany i ta- maryndu, gujawy i guinepy. -Jestem bowiem tym słynnym archa- niołem, który pokonał demona Asmodeusza. Człowiek ze skrzydłami. W sukni, z aureolą i przekonany o własnej świętości: kolejny nowojorski szaleniec, pomyślał An- thony. A jednak nie opierał się, kiedy archanioł chwycił go sztyw- nymi palcami za rękę i poprowadził z powrotem ku fontannie Świętego Michała. - Myśli pan, że jestem oszustem? - zapytał Rafał. - Cóż... - Proszę mówić szczerze. — Oczywiście. Myślę, że jest pan oszustem. - Niech pan spojrzy. Anioł wyrwał pióro z lewego skrzydła i wrzucił je do sadzaw- ki. Ku zdumieniu Anthony'ego, pod powierzchnią wody pojawi- ła się nagle znajoma twarz, przesadnie plastyczna, jakby pocho- dziła z trójwymiarowego komiksu. - Pański ojciec jest wielkim żeglarzem - powiedział anioł. - Gdyby nie był na emeryturze, może wybralibyśmy go zamiast pana. Anthony zadrżał. Tak, to był naprawdę on, Christopher Van Horne, przystojny, elegancki kapitan „Amoco Caracas", „Exxon Fairbanks" i kilkunastu innych klasycznych statków - wysokie czo- ło, szerokie kości policzkowe, skłębiona grzywa perłowosiwych włosów. ,John Van Horne" - głosiła jego metryka urodzenia, jed- nak w dniu dwudziestych pierwszych urodzin zmienił imię na cześć swojego duchowego mistrza, Krzysztofa Kolumba. -Jest wielkim żeglarzem - zgodził się Anthony. Cisnął ka- mykiem w wodę, zmieniając twarz ojca w dziesiątki koncentrycz- nych kół. Czy to był sen? Efekt bólu głowy? - Wybralibyście... wja- kim celu? - W celu odbycia najważniejszej podróży w historii rodzaju ludzkiego - odparł anioł. Gdy woda się uspokoiła, pojawiła się w niej inna twarz: pociągła, napięta, jastrzębia, osadzona na szczycie białej księżej koloratki. - Ojciec Thomas Ockham - rzeki anioł. - Pracuje na uniwer- sytecie Fordham w Bronksie, wykłada fizykę cząsteczkową i awan- gardową kosmologię. -Jaki to ma związek ze mną? - Nasz wspólny Stwórca wyzionął ducha — powiedział archa- nioł Rafał z westchnieniem pełnym bólu, zmęczenia i smutku. - Słucham? - Bóg umarł. - To szaleństwo. - Anthony bezwiednie cofnął się o krok. - Umarł i spadł do morza. - Archanioł Rafał zacisnął zimne palce na syrenie wytatuowanej na przedramieniu Anthony'ego i przyciągnął go obcesowo ku sobie. - Niech pan posłucha uważ- nie, kapitanie Van Horne. Dostanie pan z powrotem swój statek. Był sobie kiedyś statek, supertankowiec równy długością czterem boiskom futbolowym, duma floty stanowiącej własność Karaibskiej Kompanii Naftowej, w skrócie Carpco, dowodzony przez Anthony'ego Van Horne'a. Miał to być rutynowy rejs dla „Carpco Yalparaiso", dziecinnie prosty skok z Port Lavaca, gdzie znajdował się kurek Rurociągu Transteksaskiego, na północ przez Zatokę Meksykańską ku spragnionym ropy miastom wybrzeża. Morze było spokojne, niebo czyste, a pilot portowy Rodrigo Lopez właśnie przeprowadził ich przez Przesmyk Nueces bez jednego draśnięcia. - Nie traficie dzisiaj na żadne góry lodowe - zażartował - ale uważajcie na handlarzy narkotyków. Żeglują gorzej niż Grecy. - Pilot wskazał nieostrą plamkę na dwunastomilowym radarze. -To może być jeden z ich statków. Gdy Lopez wdrapał się do motorówki i wziął kurs powrotny na Port Lavaca, Anthony miał już potworną migrenę. Doświad- czał gorszych ataków, które powalały go na kolana i roztrzaskiwa- ły rzeczywistość na setki płonących odłamków barwnego szkła - ale ten i tak miał swoją moc. - Nie wygląda pan najlepiej, kapitanie. - Buzzy Longchamps, wiecznie dowcipkujący pierwszy oficer, wspiął się na mostek, by rozpocząć wachtę. - Choroba morska? - zapytał ze śmiechem, który przypominał chrapnięcie. — Po prostu wydostańmy się stąd. — Anthony ścisnął skronie palcami. - Cała naprzód. Osiemdziesiąt obrotów. - Cała naprzód - powtórzył Longchamps, przesuwając dwa bliźniacze drążki do przodu. - Błyskawiczna dostawa - powiedział zapalając lucky śtrike'a.. - Błyskawiczna - zgodził się Anthony. — Ster dziesięć stopni le- wo na burt. — Dziesięć lewo na burt - powtórzył marynarz przy kole ste- rowym. - Wyrównać - rzekł Anthony. — Wyrównać — odpowiedział jak echo marynarz. Longchamps dotknął niewyraźnej plamki na radarze. - Co to może być? - Kadłub drewniany, jak przypuszczam, płynie pewnie z Bar- ranąuilla - odparł Anthony. — Nie sądzę, żeby przewoził ziarno kawowe. - Stu i ja poradzimy sobie tutaj. - Longchamps zaśmiał się nie wypuszczając lucky strike'a z ust. Postukał marynarza w ramię, jak- by przekładał własne słowa na alfabet Mo'rse'a. — Prawda, Stu? - Pewnie - odparł lakonicznie marynarz. Anthony'emu mózg chyba płonął, oczy miały mu się zaraz roztopić. „W razie jakichkolwiek trudności nawigacyjnych bądź meteorologicznych dwóch oficerów musi być stale obecnych na mostku" - tak głosił jeden z niewielu naprawdę jednoznacznych przepisów „Regulaminu Kompanii". -Jesteśmy nie więcej niż dwie mile od otwartego morza - po- wiedział pierwszy oficer. - Zwrot o dwadzieścia stopni i będzie po kłopocie. - Chwycił krótkofalówkę i nakazał Kate Rucker, pełniącej wachtę na dziobie, żeby wypatrywała nie oświetlonego frachtowca. -Jesteś pewny, że dasz sobie z tym radę? - zapytał Anthony - Bułka z masłem, panie kapitanie. I tak Anthony Van Horne opuścił mostek - po raz ostatni ja- ko pracownik Karaibskiej Kompanii Naftowej. Parowiec w kolorze mahoniu, bezimienny jak dzika kaczka, wyłonił się z mroków nocy z prędkością trzydziestu węzłów na go- dzinę, załadowany po brzegi nie przetworzoną kokainą. Żadnych świateł. Ciemny mostek. W momencie gdy Kate Rucker wrzasnę- ła ostrzegawczo w krótkofalówkę, parowiec dzieliło od nich nieca- łe ćwierć mili. - Cały ster prawo na burt! - krzyknął Buzzy Longchamps na mostku, a sternik zareagował błyskawicznie, kierując w ten spo- sób tankowiec prosto na Rafę Bolivara. Leżąc na koi, półprzytomny z bólu, Anthony poczuł, jak „Val- paraiso" drży i przechyla się gwałtownie. Zerwał się natychmiast z koi, lecz zanim wybiegł na korytarz, ohydny odór wyciekającej ropy uderzył go w nozdrza. Wjechał windą na górny pokład, wsko- czył na centralny pomost i puścił się biegiem, wysoko ponad po- skręcaną plątaniną rur i zaworów. Wszędzie unosiły się opary, ocierając się o słupy ciężkimi obłokami i przelewając za burty ni- czym błądzące duchy. Anthony'emu oczy zaszły łzami, w gardle zaczęło go palić, w podrażnionych nozdrzach poczuł krew. -Jasna cholera! -jakiś marynarz wrzasnął w ciemnościach na cały głos. Anthony zbiegł po środkowej schodni, popędził do prawej burty i wychylił się za reling. Latarka oświetlała cuchnące piekło: czarna woda, rozerwany kadłub, gęsta, lepka ropa wyciekająca z pęknięcia. Później Anthony miał się dowiedzieć, jak niewiele brakowało, by zatonęli tamtej nocy; miał się dowiedzieć, jak Rafa Bolivara rozdarła kadłub „Yalparaiso", niczym otwieracz do kon- serw zdzierający wieczko z puszki z karmą dla psa. Wtedy jednak czuł tylko smród wyziewów - i doznawał szczególnej jasności, któ- ra towarzyszy człowiekowi przeżywającemu najgorsze chwile swo- jego życia. Dla Karaibskiej Kompanii Naftowej to, czy „Yalparaiso" zato- nie, czy ocaleje tej nocy, nie miało większego znaczenia. Wart osiemdziesiąt milionów dolarów supertankowiec był niczym w po- równaniu z czterema i pół miliardami, jakie Kompania musiała zapłacić z tytułu odszkodowań, honorariów dla prawników, opłat na rzecz członków różnych grup nacisku, łapówek dla teksaskich hodowców krewetek, kosztów akcji czyszczenia zniszczonego kra- jobrazu, które przyniosły więcej szkody niż pożytku, a także wypłat dla autorów energicznej kampanii reklamowej mającej odbudo- wać nadszarpnięty wizerunek firmy. Zamówiona przez Kompanię u hollywoodzkich producentów rockowego kiczu seria radosnych reklamówek, z których każda trywializowała zagładę Zatoki Ma- tagorda bardziej bezwstydnie niż jej poprzedniczka, w idiotyczny sposób przekroczyła budżet - tak bardzo Kompanii zależało na tym, żeby posłać je w eter. „Musielibyście wpatrywać się długo i uparcie, by zauważyć, że słynny pieprzyk zniknął z jej twarzy" - intonował narrator reklamówki numer dwanaście nad wyretuszo- wanym zdjęciem Marilyn Monroe. „Podobnie jeśli spojrzycie na mapę wybrzeża Teksasu..." Anthony Van Horne chwycił za reling, wbił wzrok w plamę ropy i zapłakał. Gdyby wiedział, co go jeszcze czeka, zostałby tam po prostu, sparaliżowany przez niedaleką przyszłość: osiemset kilometrów zalanych czarną mazią plaż; siedemset hektarów zanieczyszczonych wód krewetkowych; trzysta dwadzieścia pięć oślepionych krów morskich; ponad cztery tysiące uduszonych przez ropę żółwi i wielorybów; sześćdziesiąt tysięcy śmiertelnie za- marynowanych czapli białych i błękitnych, warzęch i ibisów. Cóż, nie był jasnowidzem. Wspiął się do sterówki, gdzie pierwsze słowa Buzzy'ego Longchampsa brzmiały: - Panie kapitanie, wydaje mi się, że mamy drobny kłopot. Dziesięć miesięcy później ława przysięgłych uwolniła Antho- ny'ego od wszystkich zarzutów, jakie wniósł przeciwko niemu stan Teksas: zaniedbania, błędu w sztuce, opuszczenia mostka. Niefor- tunny werdykt. Jeśli bowiem kapitan nie ponosił winy, musiał po- nosić ją ktoś inny, a mianowicie Karaibska Kompania Naftowa, z jej nie w pełni obsadzonymi statkami, przepracowanymi załoga- mi, odmową budowania tankowców o wzmocnionych kadłubach i nierealnym planem działań na wypadek wycieku ropy (który sę- dzia Lucius Percy prędko ochrzcił „największym dziełem fikcji morskiej od czasów «Moby Dicka»"). Gdy system prawny oczysz- czał Anthony'ego z zarzutów, jego szefowie już przygotowywali ze- mstę. Powiedzieli mu, że nigdy więcej nie będzie dowodził super- tankowcem, a obietnicę zrealizowali przekonując Straż Wybrze- ża, by cofnęła mu licencję. W ciągu jednego roku Anthony z sze- ściocyfrowej pensji kapitana statku spadł do poziomu dochodów ludzkich wyrzutków, które snują się po nowojorskich dokach i bio- rą każdą pracę, jaka im się trafi. Wyładowywał towary, aż ręce po- kryły mu się twardymi odciskami. Cumował drobnicowce i pro- my. Naprawiał wanty, splatał końcówki lin, malował pachołki, czy- ścił komory balastowe. I kąpał się. Setki razy. Następnego ranka po katastrofie wy- najął pokój w Holiday Inn, jedynym w Port Lavaca, i stał pod go- rącym strumieniem prawie przez godzinę. Ropa nie chciała zejść. Po kolacji spróbował jeszcze raz. Ropa trzymała się ciągle. Przed snem kolejny prysznic. Nic z tego. Nieskończone ilości ropy, czter- dzieści milionów ton, naftowy nowotwór wnikający mu głęboko w ciało. Przed końcem roku Anthony kąpał się już cztery razy dziennie, siedem dni w tygodniu. „Opuściłeś mostek" - chrobota- ło mu w uchu, gdy krople wody bębniły o skórę. Dwóch oficerów musi być stale obecnych na mostku... „Opuściłeś mostek..." - Opuścił pan mostek - powiedział archanioł Rafał, ocierając srebrne łzy rąbkiem jedwabnego rękawa. - Opuściłem mostek - zgodził się Anthony. - Nie dlatego płaczę, że pan opuścił mostek. Plaże i ibisy nie znaczą dla mnie wiele w tym momencie. - Płacze pan, ponieważ - przełknął ślinę - ponieważ Bóg umarł. — Te słowa wydały mu się nieskończenie dziwne, jakby na- gle zaczął mówić w jakimś afrykańskim języku. -Jak to możliwe, żeby Bóg umarł? Czy Bóg ma ciało? -Jakże mógłby go nie mieć? - Czy On nie jest... niematerialny? - Ciała w gruncie rzeczy są niematerialne. Każdy współcze- sny fizyk panu to powie. Jęcząc cicho Rafał skierował lewe skrzydło ku sali Późnogotyc- kiej i wzbił się w powietrze, podrygując jak zraniona ćma. Gdy Anthony ruszył za nim, zauważył, że anioł ulega powolnemu roz- kładowi. Pierze wirowało w powietrzu niczym pozostałość walki na poduszki. - Materia to rzecz pozbawiona substancji - ciągnął Rafał uno- sząc się w powietrzu. - Dziwaczna. Kwarkowata. Prawie jej nie ma. Niech pan zapyta ojca Ockhama. Rozświetlając się pomiędzy średniowiecznymi zabytkami, anioł chwycił Anthony'ego za rękę - znowu te zimne palce, jak liny cumownicze zanurzone w Morzu Weddella - i poprowadził ku anonimowemu ołtarzowi z czasów włoskiego Odrodzenia w połu- dniowo-wschodnim rogu sali. - Religia stała się ostatnio zbyt abstrakcyjna. Bóg jako duch, światło, miłość - zapomnij o tej neoplatońskiej gadaninie. Bóg jest Osobą, Anthony. Uczynił cię na swoje podobieństwo, Księga Rodzaju 1,26. Ma nos, Księga Rodzaju 8,20. Pośladki, Księga Wyj- ścia 33,23. Odchody na Jego stopach, Księga Powtórzonego Pra- wa 23,14. — Ale czy nie są to tylko... -Co? - No wie pan... metafory. - Wszystko jest metaforą. Na razie jednak Jego paznokcie ro- sną, co w przypadku zmarłych jest rzeczą nieuniknioną. - Archa- nioł Rafał wskazał ołtarz, który wedle napisu przedstawiał Chrystu- sa i Dziewicę Maryję klęczących przed Bogiem, wstawiających się na rzecz bogatej rodziny z Florencji. - Wasi artyści zawsze wiedzie- li, co robią. Michał Anioł Buonarroti maluje Stworzenie Adama, a rok później w Kaplicy Sykstyńskiej pojawia się sam Bóg - starzec z brodą, dokładnie tak jak trzeba. Albo William Blake, pracowicie przedstawiający Hioba, ze wszystkimi wymaganymi szczegółami - Bóg Ojciec, wiekowy starzec. Lub też proszę spojrzeć po prostu przed siebie... -1 rzeczywiście, zdał sobie sprawę Anthony, z ołta- rza spoglądał na niego sam Bóg: brodaty patriarcha, jednocze- śnie pogodny i surowy, kochający i groźny. Ale nie. To było szaleństwo. Rafał Azariasz był oszustem, mi- tomanem, klasycznym paranoikiem. - Pan się chyba źle czuje. - Umieram - poprawił go anioł. Rzeczywiście. Aureola, wcze- śniej czerwona jak logo korporacji naftowej Texaco, teraz migo- tała anemicznym różem. Jasne dotąd pióra emitowały żółtawą, matową aurę, jakby gnieździły się w nich starzejące się robaczki świętojańskie. Białka oczu poprzecinane były maleńkimi szkarłat- nymi żyłkami. - Cały niebiański zastęp umiera. Tak dotkliwy jest nasz smutek. - Wspominał pan o moim statku. - Zwłoki muszą być odnalezione. Odnalezione, odholowane i złożone do grobu. Spośród wszystkich statków na ziemi tylko „Carpco Yalparaiso" jest w stanie podźwignąć to zadanie. - „Val" to teraz inwalida. — W zeszłym tygodniu zwodowano go ponownie. Jest w Con- necticut, zajmuje prawie całą stocznię, gotowy do wszelkich prze- róbek, jakie uzna pan za stosowne. Anthony kilkakrotnie napiął i rozluźnił mięśnie przedramie- nia, wpatrując się w wytatuowaną syrenę, która wykonała serię podskoków i obrotów. _ Ciało Boga... - Tak, tak - rzekł Rafał. - Domyślam się, że jest spore. - Trzy i pół kilometra długości. - Leży na wznak. - Tak. Co ciekawe, uśmiecha się. Podejrzewamy, że to stęże- nie pośmiertne, choć może umyślnie przybrał taki wyraz twarzy, zanim umarł. Kapitan skupił wzrok na ołtarzu, zauważając życiodajne mle- ko płynące z prawej piersi Maryi. Trzy i pół kilometra? Cholera, trzy i pół kilometra?! - Wygląda więc na to, że będziemy o tym czytali w jutrzejszym wydaniu „Timesa", co? - Mało prawdopodobne. Jest zbyt gęsty, by zwrócić uwagę sa- telitów meteorologicznych, a wydziela tyle ciepła, że na radarach wygląda po prostu jak dziwnie ukształtowana smuga mgły. - Anioł znowu zaczai płakać i skierował Anthony'ego ku korytarzowi. - Nie możemy pozwolić, żeby zgnił. Nie zostawimy go na pastwę drapieżników i robactwa. - Bóg nie ma ciała. Bóg nie umiera. - Bóg ma ciało, i z powodów całkowicie nam nie znanych to ciało umarło. - Łzy Rafała ciekły nadal, jakby były podłączone do źródła równie obfitego jak Rurociąg Transteksaski. - Proszę wy- wieźć Go na północ. Niech Arktyka Go zamrozi. Niech ukryje Jego szczątki. - Sięgnął po leżącą na biurku broszurę reklamującą Metro- politan Museum of Art, z okładką przedstawiającą „Odkrycie Praw- dziwego Krzyża" Piero delia Francesca. - Gigantyczna góra lodo- wa znajduje się na północ od Svalbardu, na stałe przykuta do wy- brzeży Kvitóya. Nikt tam nie podróżuje. Wydrążyliśmy w lodzie por- tal, korytarze, kryptę. Pan musi Go tam tylko przetransportować. ~ Anioł wyrwał pióro z lewego skrzydła, przybliżył je do oka i umo- czył koniuszek w srebrnej łzie. Zaczął pisać na tylnej okładce broszu- ry lśniącą słoną wodą. - Szerokość: osiemdziesiąt stopni, sześć mi- nut, północna. Długość: trzydzieści cztery stopnie... - Rozmawia pan z niewłaściwym człowiekiem, panie Azariasz. Potrzeba panu szypra z holownikiem, a nie kapitana tankowca. - Chcemy zaangażować kapitana tankowca. Pana. - Pióro po- ruszało się dalej, kreśląc litery tak jasne i ogniste, że Anthony mu- siał zmrużyć oczy. - Pańska nowa licencja została już wysłana pocz- tą. Wydalają brazylijska Straż Przybrzeżna. - Anioł wsunął bro- szurę pod lewe ramię kapitana, jakby wysyłał list. - Gdy tylko „Val- paraiso" zostanie przygotowany do holowania ładunku, Karaib- ska Kompania Naftowa wyśle go na próbny rejs do Nowego Jorku. - Kompania? O nie, tylko nie te sukinsyny! Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. - Oczywiście, że nie. Pański statek został wyczarterowany przez agenta z zewnątrz. - Uczciwi kapitanowie nie pływają na nie zarejestrowanych jednostkach. - Och, dostanie pan flagę, wszystko zgodnie z prawem: ban- derę Watykanu, barwy samego Boga. - Anioł zaniósł się gwałtow- nym kaszlem, a w parnym powietrzu zawirowały pióra i zalśniły srebrzyste łzy. — Spadł do Atlantyku na przecięciu równika i połu- dnika zero. Niech pan tam rozpocznie poszukiwania. Całkiem prawdopodobne, że nieco zdryfował - na południe, jak sądzę, po- rwany Prądem Gwinejskim - może więc natknie się pan na Niego w okolicach Wyspy Świętego Tomasza, chociaż, jak to z Bogiem bywa, nigdy nic nie wiadomo. - Gubiąc pióra, Rafał pokuśtykał ku wylotowi korytarza i ruszył w stronę dziedzińca Świętego Mi- chała. Anthony szedł za nim. - Otrzyma pan godziwe wynagro- dzenie. Ojciec Ockham ma do dyspozycji bogate fundusze. — Otto Merrick nadawałby się do takiej roboty. Myślę, że na- dal pracuje dla Atlantic-Richfield. - Dostanie pan z powrotem swój statek - uciął anioł sadowiąc się na fontannie. Oddychał z trudem, poświstując, jakby powie- trze musiało przedzierać się przez poszatkowane płuca. - Statek i coś jeszcze... Załzawiony, z drżącą aureolą, cisnął swoje pióro do sadzaw- ki. Pojawiła się scena, oddana w nasyconych czerwieniach i męt- nych zieleniach przypominających początki telewizji kolorowej: sześć nieruchomych postaci wokół stołu jadalnego. - Rozpoznaje pan? - Hm... Święto Dziękczynienia, rok 1990, cztery miesiące po katastro- fie Zebrali się wszyscy w mieszkaniu ojca w Paterson. Christopher Van Horne siedział na honorowym miejscu na końcu stołu, wład- czy i elegancki, ubrany w biały wełniany garnitur. Po jego lewej stronie: żona numer trzy, wygadana, chuda, wiecznie rozczulają- ca się nad sobą kobieta imieniem Tiffany. Po prawej: najlepszy przyjaciel starego od czasów harcerstwa, Frank Kolby, pozbawio- ny wyobraźni i służalczy bostończyk. Anthony siedział naprzeciw ojca, pomiędzy swoją otyłą siostrą Susan, hodowczynią zębaczy z Nowego Orleanu, i swoją ówczesną przyjaciółką, Lucy McDade, niewysoką, atrakcyjną stewardesą z „Exxon Bangor". Wszystkie szczegóły się zgadzały: cygaro w ustach ojca, zapalniczka Ronson wjego dłoni, niebieska ceramiczna miseczka z sosem obok talerza z tłuczonymi ziemniakami i krwistym mięsem. Postaci drgnęły, nabrały oddechu, zaczęły jeść. Wpatrując się w sadzawkę, Anthony ku swemu niemałemu przerażeniu zdał so- bie sprawę, co będzie dalej. - Hej, patrzcie - powiedział stary, upuszczając ronsona do miseczki z sosem - to „Valparaiso". Zapalniczka przybrała pozycję pionową - zaworem do góry - ale nie zatonęła. - Żabusiu, daj spokój! - zaszczebiotała Tiffany. - Tato, nie rób tego - rzuciła Susan. Ojciec wydobył zapalniczkę z miseczki, brudząc palce tłustym sosem. Wyciągnął z kieszeni scyzoryk i przeciął plastykową obu- dowę zapalniczki. Krople płynnego gazu spadły na lniany obrus. - Ojej, ojej, „Yalparaiso" ma przeciek! -Wrzucił zapalniczkę z powrotem do miseczki, ze śmiechem patrząc, jak bąbelki gazu mieszają się z sosem. - Ktoś musiał wprpwadzić go na skały! Ach, biedne ptaki morskie! '' — Żabusiu, proszę cię! -jęknęła Tiffany. - Wieloryby nie mają żadnych szans - rechotał, gburowato Frank Kolby. — Czy sądzicie, że kapitan mógł opuścić mostek? - zapytał sta- ry z udawanym zdumieniem. - Wydaje mi się, że dowiodłeś już swego - powiedziała Susan. Stary nachylił się ku Lucy McDade, jakby rozdawał karty przy brydżu. - Ten twój marynarz opuścił mostek. Założę się, że znowu złapała go migrena i hop! - poszedł się zdrzemnąć, a teraz czaple i ibisy zdychają. Wiesz, jaki jest problem twojego chłopca, śliczna Lucy? On sądzi, że największe szczęście mają ranne ptaszki! Tiffany zaniosła się chichotem. Lucy poczerwieniała. Susan wstała gotując się do wyjścia. — Sukinsyn - odezwało się alter ego Anthony'ego. - Sukinsyn - zgodził się Anthony obserwator. - Komuś sosu? - zapytał Christopher Van Horne, wydobywa- jąc zapalniczkę z miseczki. - Co jest, ludzie, boicie się? -Ja się nie boję. - Kolby chwycił miseczkę, polewając swoje ziemniaki zanieczyszczonym sosem. - Nigdy ci tego nie wybaczę - powiedziała Susan przez zaci- śnięte zęby i wymaszerowała z pokoju. Kolby przełknął ziemniaczaną masę. — Smakuje jak... Scena znieruchomiała. Postaci rozpłynęły się z wolna. Zostało tylko pióro na wodzie. - To była najgorsza część katastrofy w Zatoce Matagorda, prawda? - powiedział Rafał. - Gorsza niż zionące nienawiścią listy od ekologów i pogróżki hodowców krewetek... najgorsze było to, co ojciec zrobił panu tamtego wieczora. — Upokorzenie... - Nie - przerwał mu anioł z naciskiem. - Nie upokorzenie. Brutalna szczerość tej sceny. - Nie rozumiem. - Cztery miesiące po katastrofie „Yalparaiso" ktoś wreszcie powiedział panu prawdę, której nie chciał przyjąć do wiadomości teksaski sąd. -Jaką prawdę? - Że jest pan winny, Anthony Van Horne! - Nigdy się tego nie wypierałem. - Winny! - powtórzył Rafał, uderzając pięścią w dłoń, jak sę- dzia walący młotkiem. -Jednak po winie przychodzi odkupienie, tak przynajmniej się twierdzi. - Anioł wsunął palce pod pióra le- wego skrzydła i podrapał się delikatnie. - Po wykonaniu zadania odnajdzie pan swojego ojca. - Tatę? Anioł skinął głową. - Pańskiego wyniosłego, kapryśnego, nieszczęśliwego ojca. Powie mu pan, że robota została wykonana. Wtedy - obiecuję to - otrzyma pan rozgrzeszenie, na które pan zasługuje. - Nie chcę od niego rozgrzeszenia. - Rozgrzeszenie od niego - powiedział Rafał -jestjedynym, które się liczy. Krew jest cięższa niż ropa, kapitanie. Cień ojca wciąż wisi nad panem. - Sam mogę udzielić sobie rozgrzeszenia - zaprotestował An- thony. - Próbował pan już. Prysznice nie pomogły. Fontanna Świę- tego Michała nie pomogła. Nigdy nie uwolni się pan od Zatoki Matagorda, ropa nie opuści pana, dopóki Christopher Van Hor- ne nie spojrzy panu w oczy i nie powie: „Synu, jestem z ciebie dumny. Złożyłeś Go do grobu". Nagła fala zimna wypełniła dziedziniec Świętego Mich la. Na skórze Anthony'ego pojawiła się gęsia skórka, niczym skorupiaki oblepiające kadłub okrętu. Nachylając się nad wodą, wydobył dry- fujące pióro. W końcu co wiedział o Bogu? Może Bóg miał krew, żółć i całą resztę; może mógł umrzeć. Nauczyciele Anthony'ego ze szkółek niedzielnych, orędownicy wiary tak niejasnej i ogólniko- wej, że trudno byłoby wyobrazić sobie kogokolwiek występujące- go przeciwko niej, nigdy nie próbowali nawet wysuwać takich przy- puszczeń. Kto mógł wiedzieć, czy Bóg ma ciało? — Tata i ja nie rozmawialiśmy ze sobą od Bożego Narodzenia. -Anthony przeciągnął miękkim, wilgotnym piórem po wargach. -Jak ostatnio słyszałem, są z Tiffany w Hiszpanii. / - Tam właśnie go pan znajdzie. Rafał zachwiał się, wyciągnął przed siebie lodowate dłonie i osunął się w ramiona kapitana. Jak na anioła, był zaskakująco ciężki, wręcz zbyt mięsisty. Jakże dziwny był wszechświat. Dziwniej- szy niż Anthony kiedykolwiek to sobie wyobrażał. - Proszę Go pochować... Kapitan spojrzał na ugwieżdżone niebo. Pomyślał o swoim ulubionym sekstansie, który siostra podarowała mu na ukończe- nie Nowojorskiej Szkoły Morskiej, idealnej kopii cudownego in- strumentu, dzięki któremu niecałe dwa wieki wcześniej Natha- niel Bowditch poprawił i uzupełnił mapę świata. Urządzenie dzia- łało bez zarzutu, momentalnie znajdując Gwiazdę Polarną, filtru- jąc blask Wenus, wydobywając pasma Jowisza spoza chmur. An- thony nigdy bez niego nie wyruszał w rejs. -Jestem posiadaczem precyzyjnego i przepięknego sekstan- su - powiedział Rafałowi. - Nigdy nie wiadomo, kiedy pokłado- wy komputer odmówi posłuszeństwa. Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie żeglować według gwiazd - wyjaśnił kapitan „Yalpa- raiso", a anioł słysząc te słowa uśmiechnął się łagodnie i wydał ostatnie tchnienie. * * * Niesamowicie biały księżyc podróżował przez niebo jak czasz- ka samego Boga, gdy na krótko przed świtem Anthony przecią- gnął sztywniejące ciało Rafała Azariasza przez Park Fort Tryon, przewiesił przez betonowe nabrzeże i zrzucił twarzą w dół w chłod- ne, zanieczyszczone wody rzeki Hudson. KSIĄDZ homas Wickliff Ockham, dobry człowiek, kochający Boga, idee, klasyczne filmy oraz swoich braci w Towarzystwie Jezuso- wym, przedzierał się przez zatłoczoną stację metra na Siódmej Alei, ostrożnie manewrując aktówką w natłoku miednic i poślad- ków. Na przeciwległej ścianie wisiała mapa, skomplikowana siatka wielokolorowych linii, przypominająca krwawiącą dłoń jakiegoś kubistycznego Chrystusa. Kiedy do niej dotarł, zaczął planować trasę. Wysiądzie na Czterdziestej Drugiej Ulicy. Pojedzie linią N na południe do Union Square. Przejdzie pieszo na wschód do Czter- nastej. Znajdzie kapitana Van Horne'a z Brazylijskiej Floty Han- dlowej, odpłynie na m/s „Carpco Yalparaiso" i złoży niepojęte zwłoki do grobu. Usiadł pomiędzy pomarszczonym Koreańczykiem trzymają- cym na kolanach doniczkę z kaktusem i atrakcyjną ciężarną Mu- rzynką. Dla Thomasa Ockhama, O.J., nowojorskie metro stanowi- ło przedsmak raju: Azjaci podróżujący ramię w ramię z Afrykana- mi, Latynosi z Arabami, goje z Żydami, wszystkie granice zniesio- ne, linie demarkacyjne zatarte, wszyscy połączeni w Kościele Po- wszechnym i Niewidzialnym, Mistycznym Ciele Chrystusa - tyle tylko że jeśli błyszczące fotografie w aktówce Thomasa nie kłama- ły, to nie było już Królestwa, nie było Ciała Mistycznego, bowiem Bóg we wszystkich swoich przejawach był martwy. Włochy były inne. We Włoszech wszyscy wyglądali tak samo. Wszyscy wyglądali jak Włosi... „Kościołowi grozi poważny kryzys" - tak zaczynała się enig- matyczna prośba Stolicy Apostolskiej, oficjalna wiadomość z Wa- tykanu, wypluta przez faks w sekretariacie wydziału fizyki uniwer- sytetu Fordham. Ale jakiego rodzaju kryzys? Duchowy? Polityczny? Finansowy? Tego list nie wyjaśniał. Sytuacja musiała być jednak dramatyczna - na tyle dramatyczna, że Stolica Apostolska nakazy- wała, by Thomas odwołał swoje zajęcia na ten tydzień i przybył nocnym lotem do Rzymu. Złapawszy taksówkę przy aeroporto, Thomas kazał kierowcy je- chać prosto do II Gesu. Jezuita w Rzymie nie może nie przyjąć ko- munii świętej w najstarszym kościele Towarzystwa Jezusowego, tak jak fizyk w Bernie nie może nie odwiedzić urzędu patentowego. I rzeczywiście, w trakcie swojej ostatniej podróży do Genewy na zaproszenie Europejskiej Rady Badań Nuklearnych, Thomas wy- mówił się na jeden dzień i odbył przepisową pielgrzymkę na pół- noc, na koniec klękając przed tym samym7 biurkiem z drzewa ró- żanego, przy którym Albert Einstein stworzył swoją wielką pracę z roku roku 1903, „Elektrodynamikę ciał w ruchu", w święty spo- sób inspirującą zaślubiny światła z materią, materii z przestrze- nią, przestrzeni z czasem. Thomas wypił więc krew i spożył ciało, po czym ruszył w stro- nę hotelu Ritz-Reggia. Pół godziny później stał już w okazałym hallu ściskając dłoń kardynała Tullio Di Luki, watykańskiego se- kretarza do spraw nadzwyczajnych przypadków eklezjastycznych. Monsignor Di Luca nie był specjalnie przystępny. Flegma- tyczny jak księżyc, i nie mniej dziobaty i posępny, zaprosił Tho- masa na obiad do eleganckiej hotelowej nstorante, gdzie ich roz- mowa ani razu nie wykroczyła poza temat prac Thomasa, szczegól- nie „Mechaniki łaski", w rewolucyjny sposób łączącej postnewto- nowską fizykę z eucharystią. Kiedy Thomas spojrzał Di Luce pro- sto w oczy i zapytał o „poważny kryzys", cardinale bez mrugnięcia okiem odparł, że ich audiencja u Ojca Świętego rozpocznie się punktualnie o dziewiątej rano. Dwanaście godzin później zdumiony kapłan wyszedł z hote- lu, przeciął dziedziniec San Damasco i zameldował się ustrojone- mu w pióra maestro di camera w zalanej słońcem poczekalni Pała- cu Watykańskiego. Di Luca pojawił się natychmiast, równie zimny w porannym świetle jak w blasku żyrandoli Ritz-Reggia. Towarzy- szył mu żwawy, elfowaty mężczyzna w czerwonej piusce, kardynał Eugenio Orselli, słynny watykański sekretarz stanu. Ramię w ramię wmaszerowali przez podwójne drzwi do gabinetu papieża, przy czym Thomas zatrzymał się na chwilę, żeby przyjrzeć się szwajca- rom z ich lśniącymi stalowymi pikami. Rzym wie, co robi, uznal. Stolica Apostolska była rzeczywiście w stanie wojny, niestrudzenie stawiając czoło wszystkim, którzy chcieliby zredukować człowieka do poziomu ambitnej małpy, specyficznego kawałka protoplazmy, wyjątkowo zmyślnej i skomplikowanej maszyny. Papież Innocenty XIV, uzbrojony w pastorał, odziany w gro- nostajową szatę, ruszył naprzód, jedną upierścienioną dłoń wy- ciągając przed siebie, drugą przytrzymując wysoką tiarę, która tkwiła mu na głowie niczym elektryczna suszarka włosów w zakła- dzie fryzjerskim na przedmieściu. Thomas wiedział, że zamiłowa- nie papieża do przepychu wywoływało co jakiś czas dyskusje za- równo w Watykanie, jak i poza nim, generalnie jednak zgadzano się co do tego, że jako pierwszy obywatel Ameryki Północnej za- siadający na Stolicy Piętrowej, Innocenty XIV ma prawo troszecz- kę sobie dogodzić. - Będziemy szczerzy - powiedział Innocenty XIV, urodzony jako Jean-Jacques LeClerc. Twarz miał pełną, okrągłą i niezwykle piękną, przypominającą dynię wyrzeźbioną na Halloween przez samego Donatella. - Nikt nie był specjalnie przekonany do kan- dydatury ojca. Papież z Kanady, zadumał się Thomas całując Pierścień Ryba- ka, przytrzymując jednocześnie okulary. Poprzedni Ojciec Święty był Portugalczykiem. Jeszcze przed nim był Polak. Północna pół- kula powoli stawała się miejscem, gdzie każdy chłopak mógł wyro- snąć na biskupa Rzymu. - Archaniołowie uważają ojca za przesadnego intelektualistę - odezwał się monsignor Di Luca. - Kiedy jednak biskup Pragi odrzucił naszą propozycję, przekonałem ich, że ojciec będzie wła- ściwym człowiekiem. - Archaniołowie? - zapytał Thomas, zaskoczony, że papieski sekretarz kultywuje tak średniowieczne poglądy. Czy Di Luca bie- rze Biblię dosłownie? A może jest głupcem? Ile główek od szpilki może tańczyć na posadzkach Watykanu? - Rafał, Michał, Chamuel, Adabiel, Haniel, Zafiel i Gabriel - wyrecytował piękny papież. - A może uniwersytet Fordham poradził już sobie z tymi isto- tami? - Ironiczny uśmieszek przemknął po twarzy monsignora Di Luki. - Ci z nas, którzy pracują w molekularnym, czarodziejskim świecie - odparł Thomas - wkrótce przekonują się, że anioły są nie mniej prawdopodobne niż elektryczność. - Przeszedł go dreszcz smutku. Drugi dzień w Rzymie, a już mówił im to, co chcieli usłyszeć. Ojciec Święty uśmiechnął się szeroko, aż w pucołowatych po- liczkach pojawiły mu się dołeczki. - Bardzo dobrze, profesorze Ockham. W gruncie rzeczy to właśnie naukowe spekulacje ojca sprawiły, że postanowiliśmy go wezwać. Czytaliśmy nie tylko „Mechanikę łaski", lecz również „Su- perstruny i zbawienie". - Ma ojciec potężny umysł - rzekł kardynał Orselli. - Udo- wodnił, że jest zdolny stawić czoło modernizmowi. — Udajmy się więc na górę - powiedział papież. Wjechali windą pięć pięter wyżej do watykańskiej sali pokazo- wej, grobowego wnętrza wyposażonego w cyfrowy system dźwię- ku, wykładane aksamitem fotele oraz sprzęt elektroniczny umoż- liwiający projekcję obrazów z praktycznie każdego znanego no- śnika, od dysków laserowych po archaiczne przezrocza, najczę- ściej jednak używany, jak wyjaśnił Orselli, do prezentowania sta- rych filmów Cecila B. DeMille'a i nocnych powtórek „Dzwonów Świętej Marii". Gdy zapadli w głębokie fotele, pojawił się niski i wyglądający na zmęczonego młody człowiek ze stetoskopem za- wieszonym na szyi i nazwiskiem „Carminati" wyszytym czerwoną nicią na białym fartuchu. Towarzyszyło mu ledwo żywe, drżące, posiwiałe stworzenie, które oprócz innych niepokojących akce- soriów (aureola, harfa, fosforyzująca szata) miało również parę wspaniałych upierzonych skrzydeł wyrastających z górnej części pleców. Thomas wyczuł, że zanosi się na coś niezwykłego. Coś na- prawdę odległego od Cecila B. DeMille'a i Binga Crosby'ego. - Z każdym jego pojawieniem się - kardynał Orselli wskazał osobnika z aureolą, wydając głośne westchnienie - nasza wiara staje się silniejsza. - Dobrze, że ojciec tu jest, ojcze Ockham — stwierdził uskrzy- dlony osobnik cienkim, skrzypiącym głosem, który skojarzył się Thomasowi z filmami gangsterskimi z lat trzydziestych. Miał nie- prawdopodobnie białą skórę, bielszą niż skóra północnego Euro- pejczyka, bielszą nawet niż skóra albinosa; wyglądał jak ulepiony ze śniegu. - Powiedziano mi, że był ojciec kiedyś pobożny - wspiął się na palce - i niegłupi. - Po czym, ku całkowitemu zdumieniu Thomasa, osobnik z aureolą zamachał skrzydłami, uniósł się na dwa metry w górę i tam pozostał. - Ojcze Ockham, zależy nam na czasie - powiedział okrążając pomieszczenie z niezgrabnością przy- pominającą wczesne próby młodszego z braci Wrightów. - Dobry Boże! - wyszeptał Thomas. Skrzydlaty osobnik wylądował przed czerwoną kurtyną na proscenium. Wpatrując się w fizyka odłożył harfę na pulpit i prze- kręcił parę gałek na konsoli. Kurtyna rozsunęła się, lampy przyga- sły, snop jasnego światła wytrysnął z kabiny projekcyjnej i padł na ekran. - Corpus Dei - powiedział osobnik z aureolą rzeczowym to- nem, gdy na ekranie pojawiło się kolorowe zdjęcie ze slajdu. - Martwe ciało Boga. Thomas zmrużył oczy, ale obraz - duży, humanoidalny obiekt dryfujący po ciemnym morzu - pozostał nieostry. - Co pan powiedział? Pojawił się następny slajd: ten sam obiekt, bliższe, lecz równie niewyraźne ujęcie. - Martwe ciało Boga - powtórzył z naciskiem osobnik z au- reolą. - Czy może pan poprawić ostrość? - Nie. - Szybko mignęły trzy kolejne niezadowalające ujęcia zagadkowej masy. — Sam je zrobiłem, leicą. - On ma jeszcze inne dowody - powiedział kardynał Orselli. - Elektrokardiogram płaski jak flądra- wyjaśnił uskrzydlony osobnik. Gdy ostatni slajd zniknął, ekran znów zajaśniał białym świa- tłem lampy projektora. - Czy to jakiś dowcip? - zapytał Thomas. Cóż innego miało- by to być? W czasach gdy wydawcy brukowców regularnie fałszo- wali zdjęcia yeti i pilotów UFO, parę zdjęć zamazanego czegoś tam nie wystarczało, żeby dostosować pielęgnowany przez Tho- masa wewnętrzny wizerunek Boga do tak radykalnie antropomor- ficznych kształtów. Tylko że drżały mu kolana. Dłonie miał mokre od potu. Wbił wzrok w dywan, kontemplując jego gęste, tłumiące dźwięk włókna, a kiedy spojrzał w górę, przygwoździły go oczy anioła: złote, roziskrzone i elektryczne, jak miniaturowe genera- tory Van de Graaffa wysyłające drzazgi światła. — Martwy? - zapytał chrapliwie Thomas. - Martwy. — Przyczyna? - Całkowicie nie znana. Nie mamy zielonego pojęcia. - Czy pan nazywa się... Rafał? - Rafał jest w Nowym Jorku, stara się znaleźć niejakiego An- thony'ego Van Horne'a - zgadza się, tego właśnie Anthony'ego Van Horne'a, człowieka, który zmienił Zatokę Matagorda w pole naftowe. Gdy zapaliły się główne światła, Thomas zobaczył, że anioł jest w kiepskiej formie. Srebrzyste włosy wypadały, szybując łagod- nie w powietrzu. Skrzydła łuszczyły się jak pokrycie dachu meksy- kańskiej szopy. - A pozostali? - Adabiel i Haniel skonali wczoraj - odparł anioł, sięgając po harfę. - Wyniszczające współczucie. Michał szybko słabnie, Cha- muel też nie pociągnie długo, Zafiel na łożu śmierci... - Zostaje Gabriel. Anioł brzęknął strunami harfy. - Mówiąc krótko, ojcze Ockham - rzekł monsignor Di Luca, tak jakby właśnie kończył długie wyjaśnienia, chociaż w rzeczywi- stości nie wyjaśnił nic - chcemy, żeby był ksiądz na tym statku. Chcemy, żeby znalazł się ojciec na „Carpco Yalparaiso". -Jedyny supertankowiec kiedykolwiek wyczarterowany przez Watykan - rzekł z dumą Ojciec Święty. - Zhańbiony statek, ale - jak mówi nam Gabriel - tylko on może podołać zadaniu. — Jakiemu zadaniu? - zapytał Thomas. - Uratowaniu Corpus Dei. -Jasne łzy spływały po pomarszczo- nych policzkach Gabriela, błyszczący śluz wyciekał z nozdrzy. - Uchronieniu Go przed tymi - anioł zerknął na Di Luce - którzy wykorzystaliby Jego stan dla własnych celów. Zapewnieniu Mu go- dziwego pochówku. - Gdy ciało znajdzie się w wodach arktycznych - wyjaśnił kar- dynał Orselli — procesy gnilne ulegną zatrzymaniu. - Przygotowaliśmy miejsce - powiedział Gabriel, apatycznie wybrzdękując „Dies Irae" na harfie. - Kryptę w górze lodowej są- siadującej z Kvitóya, - A ksiądz przez caty czas będzie na mostku kapitańskim. - Di Luca dotknął ramienia Thomasa dłonią odzianą w czerwoną rę- kawiczkę. -Jako nasz jedyny łącznik, pilnujący, żeby Van Horne nie zboczył z wyznaczonego kursu. Widzi ojciec, ten człowiek nie jest katolikiem. Jest ledwie chrześcijaninem. - W dokumentach będzie ojciec figurował jako dodatkowy członek załogi - rzekł Orselli. - W rzeczywistości będzie ojciec najważniejszą osobą na statku. - Powiem jasno. - Gabriel skupił świetlisty wzrok na Inno- centym XIV. - Chcemy godziwego pochówku, niczego więcej. Nie życzymy sobie żadnych efektów specjalnych, Wasza Świątobliwość. Żadnych ceremonii za miliard dolarów, żadnych bezcennych rzeźb na grobie, żadnych relikwii. - Rozumiemy - odparł papież. - Wcale nie jestem przekonany. Przewodzicie nieustępliwej organizacji. Boimy się, że nie będziecie wiedzieli, kiedy ustąpić. - Proszę nam zaufać - rzekł Di Luca. Gabriel koniuszkiem lewego skrzydła musnął policzek Tho- masa. - Zazdroszczę panu, profesorze. W odróżnieniu ode mnie, będzie ojciec miał czas na przeanalizowanie, jak doszło do tego straszliwego wypadku. Jestem pewny, że jeśli nie zechce ojciec oszczędzać swojego jezuickiego intelektu, tylko poświęci na rozwa- żenie problemu całe dnie i noce, podczas gdy „Yalparaiso" bę- dzie pruł wody północnego Atlantyku, to w końcu znajdzie ojciec rozwiązanie. - Wystarczy rozsądek? - Wystarczy rozsądek. Gwarantuję. Proszę dać sobie czas do końca podróży, a rozwiązanie zagadki nieoczekiwanie... Chrapliwy, gardłowy jęk. Doktor Carminati poderwał się i od- chyliwszy szatę anioła, przycisnął stetoskop do jego mlecznobiałej piersi. Lamentując cicho, Innocenty XIV podniósł dłoń do ust i zaczął ssać aksamitne koniuszki palców. Gabriel opadł na najbliższy fotel, a jego aureola przygasła, upodabniając się do wianka ze zwiędłych kwiatów. - Wasza Świątobliwość wybaczy - lekarz wyjął słuchawki steto- skopu z uszu - ale muszę zabrać go z powrotem do lazaretu. - Idźcie z Bogiem - powiedział papież unosząc powilgotnia- łą dłoń i robiąc w powietrzu znak krzyża. - Pamiętajcie - odezwał się anioł - bez żadnych efektów spe- cjalnych. Młody lekarz otoczył anioła ramieniem i jak posłuszny syn prowadzący umierającego ojca korytarzem oddziału chorych na raka, pomógł mu wyjść. Thomas wpatrywał się w pusty ekran. Martwe cialo Boga? Bóg ma ciało? Jakie są kosmologiczne implikacje tego zdumiewającego twierdzenia? Czy On naprawdę umarł, czy też Jego duch porzucił po prostu niepotrzebny już kadłub? (Smutek Gabriela wskazywał, że brakowało jasnych stron sytuacji). Czy niebo nadal istnieje? (Ja- ko że życie pozagrobowe polegało przede wszystkim na wiecznym obcowaniu z Bogiem, logiczna odpowiedź brzmiała: nie, ale z pew- nością pytanie zasługiwało jeszcze na dalsze badania). A co z Sy- nem i Duchem Świętym? (Zakładając, że katolicka teologia miała jakikolwiek sens, Osoby te były również martwe, jako że Trójca Święta była ipso facto nierozdzielna, jednak i ta kwestia wyraźnie wymagała rozważenia przez synod czy nawet Radę Watykańską). Odwrócił się ku papieżowi i kardynałom. - Widzę tu sporo problemów. - Sekretny konsystorz trwa od wtorku - odparł papież kiwa- jąc głową. - Całe kolegium kardynalskie, pracują dzień i noc. Zaj- mujemy się wszystkim: możliwymi przyczynami śmierci, szansami na Jego wskrzeszenie, przyszłością Kościoła... - Chcielibyśmy usłyszeć pańską odpowiedź, ojcze Ockham - rzekł Di Luca. - Za pięć dni „Yalparaiso" podniesie kotwicę. Thomas wziął głęboki oddech, rozkoszując się chwilą. Dotąd Watykan zawsze bezlitośnie wykorzystywał jezuitów, odnosząc się do nich trochę ze zniecierpliwieniem, trochę z obawą. Terazjed- nak, kiedy kości zostały rzucone, do kogo zwracała się Stolica Pio- trowa? Do wiernych, obdarzonych żelazną wolą wojowników Igna- cego Loyoli, ot do kogo. - Czy mogę to zatrzymać'? - Thomas podniósł samotne pió- ro z podłogi. - Oczywiście - rzekł Innocenty XIV. Thomas oglądał pióro w zadumie. - Zastanawia mnie jedna z kwestii, którymi się zajmujecie. - Czy ojciec się zgadza? - zażądał odpowiedzi Di Luca. -Jaka to kwestia? - zapytał papież. Pióro lśniło słabym blaskiem, niczym świeca wytopiona z ło- ju jakiejś zapomnianej, zaginionej owieczki. - Wskrzeszenie. Wskrzeszenie: słowo to odbijało się sarkastycznym echem w jego głowie. Thomas wyłonił się z cuchnącej wilgocią stacji Union Square i ruszył Czternastą Ulicą. Wszystko było oczywiście bardzo niepewne: tempo zamierania, jakie Di Luca obliczył dla centralnego układu nerwowego Najwyższej Istoty (dziesięć tysię- cy neuronów na minutę) mogło być zupełnie inne. Przy założeniu jednak, że cardinale wiedział, o czym mówi, nasuwał się optymi- styczny wniosek. Wedle watykańskiego komputera OMNIYAC- -5000, ustanie pracy mózgu miało nastąpić dopiero po osiemna- stym sierpnia - co dawało sporo czasu na odholowanie Go poza krąg polarny — chociaż należało pamiętać, że komputer podał od- powiedź z wyraźną niechęcią, przez cały czas wrzeszcząc, że braku- je mu danych. Był czerwiec, z nieba nad Manhattanem lał się żar. Thomas twarz miał spoconą, okulary zsuwały mu się z nosa. Po obu stro- nach jezdni uliczni sprzedawcy krzątali się w skwarze późnego po- południa, zbierając ze straganów opakowane w folię kasety ma- gnetofonowe, podróbki zegarków Cartiera i brzydkie nakręcane misie, pakując wszystko do furgonetek. W oczach Thomasa Union Square łączył w sobie egzotykę „Baśni z tysiąca i jednej nocy" i pry- mitywną banalność amerykańskiego handlu, tak jakby średnio- wieczny perski bazar został przeniesiony w dwudziesty wiek i prze- jęty przez supermarket Wal-Marta. Każdy z handlarzy miał zupeł- nie obojętny wyraz twarzy i spojrzenie znużonego walką uliczne- go żołnierza. Thomas zazdrościł im ich niewiedzy. Bez względu na to, jakie były ich obecne zmartwienia, jakie porażki i katastro- fy musieli znosić, przynajmniej mogli sobie wyobrażać, że żywy Bóg wciąż czuwa nad planetą. Skręcił w prawo w Drugą Aleję, przeszedł dwa skrzyżowania i wreszcie, wyciągając pióro Gabriela z kieszeni na piersi, wspiął się po poplamionych schodach z piaskowca. Półkola potu wystąpiły mu pod pachami czarnej koszuli, przyklejając bawełniany materiał do skóry. Przebiegł wzrokiem nazwiska (Goldstein, Smith, Delga- do, Spinelli, Chen: znowu ten nowojorski pluralizm, kolejna ozna- ka Królestwa), po czym nacisnął guzik domofonu oznaczony: „Van Horne - 3 piętro w głębi". Metaliczne bzyczenie odblokowało zamek. Thomas otworzył drzwi, wszedł na trzecie piętro po zalatujących pleśnią schodach i znalazł się twarzą w twarz z wysokim, brodatym, w nieokreślony sposób przystojnym mężczyzną ubranym jedynie w nieskazitelnie biały ręcznik owinięty wokół bioder. Ociekał wodą. Wytatuowana syrena przypominająca Rite Hayworth zdobiła jego lewe przed- ramię. - Najpierw musi mnie pan zapewnić - rzekł Anthony Van Horne - że nie zwariowałem. -Jeśli pan zwariował - odparł kapłan - to samo przytrafiło się i mnie, nie mówiąc już o Stolicy Apostolskiej. Van Horne zniknął na chwilę w głębi mieszkania i zaraz wró- cił trzymając w ręku przedmiot, który wprawiał Thomasa w zanie- pokojenie zarówno ze względu na jego przejmująco znajomy wy- gląd, jak i skojarzenie eschatologiczne. Jak członkowie jakiegoś tajnego stowarzyszenia wykonujący wstępny rytuał, dwaj mężczyź- ni unieśli swoje pióra, zataczając nimi łagodne łuki. Na krótką chwilę głębokie i milczące zrozumienie zapanowało pomiędzy Anthonym Van Horne'em i Thomasem Ockhamem, jedynymi zdrowymi na umyśle mieszkańcami Nowego Jorku, którzy mieli okazję rozmawiać z aniołami. - Niech pan wejdzie, ojcze. Może piwa? - Z przyjemnością. Proszę mówić mi po imieniu. Thomas był zaskoczony. Spodziewał się, że mieszkanie ma- rynarza będzie miało w sobie coś z atmosfery morskich podró- ży. Gdzie podziały się gigantyczne konchy z Bora Bora, ceramicz- ne słonie ze Sri Lanki, maski plemienne z Nowej Gwinei? Z kil- koma skrzynkami po pomarańczach służącymi jako krzesła i drewnianą szpulą po kablu telefonicznym w miejsce stołu, po- kój wydawał się bardziej odpowiedni dla bezrobotnego aktora lub głodującego artysty niż dla awanturniczego żeglarza takiego jakYan Horne. - Z browaru Milwaukee może być? - Kapitan wsunął się z tru- dem do zagraconej wnęki kuchennej. - Nie stać mnie na lepsze. - Świetnie. - Thomas usiadł na skrzynce po pomarańczach. -Wy, Holendrzy, zawsze byliście jednocześnie żeglarzami i kupca- mi. Wy i te wasze jluytschips. Masz to życie we krwi. - Czy można coś takiego odziedziczyć? Nie wierzę - odparł Van Horne wyciągając dwie zroszone butelki z lodówki. - Ale twój ojciec również był żeglarzem, prawda? Kapitan zaśmiał się gorzko. - Nic innego się dla niego nie liczyło. Z pewnością nie był idealnym ojcem, mężem również nie bardzo, chociaż, jak przy- puszczam, wydawało mu się, że był i jednym, i drugim. - Wrócił do pokoju i wcisnął Thomasowi do ręki butelkę piwa. - Pomysłem ojca na wakacje było zostawić rodzinę i włóczyć się po południo- wym Pacyfiku na starym frachtowcu w poszukiwaniu nie oznaczo- nej na mapach wyspy. Nigdy do końca nie zrozumiał, że cały świat został już zbadany, nie została żadna terra incognito,. - Twoja matka również była marzycielką? - Mama wspinała się po górach. Myślę, że potrzebowała wznieść się jak najwyżej ponad poziom morza. Niebezpieczne hobby - dużo bardziej niebezpieczne niż pływanie na statkach floty handlowej. Kiedy miałem piętnaście lat, spadła z Annapur- ny. - Kapitan zsunął nieco ręcznik i podrapał się po płaskim, twar- dym brzuchu. - Czy mamy już załogę? - O Boże, przepraszam! - Thomas poczuł głęboką sympatię do kapitana, a jednocześnie doznał dziwnej ulgi. Najwyraźniej ży- li we wszechświecie rządzonym przez konieczność, nie potrzebu- jącym stałej interwencji Bóstwa. Stwórca umarł, a jednak wszystkie Jego kluczowe dzieła - grawitacja, łaska, miłość, współczucie - ist- niały nadal. - Proszę opowiedzieć mi o załodze. Thomas otworzył piwo, zacisnął usta wokół szyjki i pociągnął łyk. - Dziś rano zaangażowałem kucharza, którego umieściłeś na liście. Sama jakiegoś tam. - Follingsbee. Zawsze będzie mnie to śmieszyło - kucharz okrętowy, który nie cierpi owoców morza. Nieważne. Facet do- kładnie wie, co lubi dzisiejszy marynarz. Potrafi upichcić posiłki podawane w Taco Bell, Pizza Hut, Kentucky Fried Chicken... - Buzzy Longchamps nie przyjął stanowiska pierwszego ofi- cera. - Dlatego że miałby pracować ze mną? - Dlatego że miałby pracować na „Yalparaiso". Jest przesąd- ny. - Thomas postawił aktówkę na szpuli po kablu, otworzył zam- ki i wydobył egzemplarz Biblii. — Twój drugi kandydat wyraził zgodę. - Rafferty? Nigdy z nim nie pływałem, ale mówi się, że wie więcej o akcjach ratunkowych niż ktokolwiek po tej stronie... Kapitan zamilkł nagle. Wzrok skierował gdzieś w dal. Gwał- townie nabierając powietrza, przeciągnął paznokciem po brzu- chu wytatuowanej syreny, jakby dokonywał cesarskiego cięcia. - Ropa nie chce zniknąć - powiedział tępym głosem. -Co? - Zatoka Matagorda. Kiedy śpię, czapla z ociekającymi ropą skrzydłami wlatuje do mojego pokoju. Krąży nade mną jak sęp nad padliną, wykrzykując przekleństwa. Czasem jest to ibis albo warzęcha. Czy wiesz, że oblepione ropą krowy morskie tak długo tarły sobie oczy płetwami, aż oślepły? -Ja... jest mi przykro - powiedział Thomas. - Kompletnie oślepły. - Van Horne ścisnął skronie palcami prawej dłoni. Lewą uniósł butelkę piwa do ust i jednym haustem wychylił połowę jej zawartości. - Co z drugim oficerem? - Nie możesz nienawidzić samego siebie, Anthony. - Mechanik pokładowy? - Możesz nienawidzić to, co zrobiłeś, ale nie siebie. - Bosman? Spomiędzy stron Biblii Thomas wyciągnął zestaw błyszczą- cych fotografii, które laboratorium „Osservatore Romano" wyko- nało ze slajdów Gabriela. - Wszystko załatwimy jutro. Oficerów znajdziemy przez zwią- zek zawodowy, marynarzy w Jersey City... Kapitan zniknął w sypialni, a chwilę później pojawił się w luź- nych czerwonych szortach i białej koszulce ze znakiem firmowym Exxon przedstawiającym tygrysa. -Jest wielki, co? - powiedział patrząc na zdjęcia. - Trzy i pół kilometra długości, według Rafała. Mniej więcej tyle co cała dziel- nica. - Przesunął kantem dłoni wzdłuż nieostrego kształtu. - Ma- łyjak na miasto, sporyjak na człowieka. Na ile pan ocenia Jego wy- porność? Thomas pociągnął potężny łyk piwa. - Trudno powiedzieć. Około siedmiu milionów ton, jak przy- puszczam. Picie zimnego piwa było zapewne jednym z niewielu grze- chów, na jakie pozwalał sobie ojciec Thomas. Inne to duma, jaką odczuwał, kiedy cytowano go w „Przeglądzie fizyki eksperymental- nej", oraz lepkie ofiary, składane naturze po niezbyt częstych za- kupach „Playboya". - Kapitanie, jak widzisz naszą podróż? -Co? -Jakijest nasz cel? Van Horne opadł na podniszczoną kanapę. - Zapewnienie Mu godziwego pochówku. - Anioł nic ci nie mówił o wskrzeszeniu? -Nie. Thomas zamknął oczy, jakby miał przedstawić studentom szczególnie trudną i niepokojącą ideę, taką jak dziwne atraktory 'ub hipoteza wielu światów. - Kościół katolicki nie jest instytucją, która chętnie porzuca- łaby nadzieję. Jego stanowisko można streścić następująco: cho- Claz Boskie serce najwyraźniej przestało bić, system nerwowy mo- 2e nadal pochwalić się kilkoma zdrowymi komórkami. Mówiąc krótko, Ojciec Święty proponuje, żebyśmy rozwiązali nasz pro- blem za pomocą kriogeniki. - Mamy przetransportować Boga na lód, zanim Jego mózg umrze? - Właśnie. Chociaż osobiście sądzę, że papież jest zbytnim optymistą. Tajemniczy, choć całkowicie usprawiedliwiony blask oświecił Van Horne'a, nieunikniona jasność właściwa człowiekowi, który zyskał szansę uratowania wszechświata. - Ale jeśli jego optymizm okaże się usprawiedliwiony - po- wiedział kapitan lekko drżącym głosem - to ile czasu...? - Watykański komputer twierdzi, że powinniśmy przekroczyć krąg polarny nie później niż osiemnastego sierpnia. Van Horne wychylił resztę swojego piwa. - Do diaska, szkoda, że nie mamy jeszcze „Yalparaiso". Wy- ruszyłbym z porannym odpływem, z załogą lub bez. - Twój statek zacumował w porcie nowojorskim wczoraj wie- czorem. Kapitan z trzaskiem odstawił butelkę. - „Val" jest tutaj? Dlaczego mi nie powiedziałeś? - Nie wiem. Przepraszam. - Thomas zebrał zdjęcia i wsu- nął je z powrotem między karty Biblii. Doskonale wiedział dla- czego. Była to kwestia władzy, kwestia przekonania tego dziw- nego, naznaczonego przez ropę człowieka, że to nie on, ale Święty Kościół dowodzi całą misją. - Przystań numer osiemdzie- siąt osiem... Błyskawicznym ruchem kapitan nałożył przeciwsłoneczne okulary i wcisnął na głowę czapkę z daszkiem. - Wybacz, ojcze. Muszę iść na mój statek. —Jest bardzo późno. - Nie musisz mi towarzyszyć. - Ależ tak, muszę. - Dlaczego? - Ponieważ m/s „Carpco Yalparaiso" znajduje się obecnie pod jurysdykcją Watykanu. - Ojciec Thomas posłał patrzącemu spode łba Anthony'emu długi, pokrętny uśmiech. - Nikt, nawet kapitan, nie może wejść na pokład bez mojej zgody. Podczas długich i rozlicznych podróży Anthony Van Horne widział Tadż Mahal, Partenon i swoją byłą narzeczoną Janet Yost bez ubrania, ale żaden z tych cudów nie mógł równać się z wido- kiem odremontowanego „Carpco Yalparaiso" unoszącego się na zalanych księżycowym blaskiem wodach przystani. Odetchnął gło- śno. Dopóki nie nadszedł ten magiczny moment, nie wierzył do końca, że misja okaże się realna. Oto jednak był, stary sprytny „Val" we własnej osobie, przycumowany do nabrzeża syntetyczny- mi linami, górujący nad nowojorskim portem jak łódź wiosłowa siedząca w wannie. Bywały rzadkie chwile, kiedy Anthony'emu wydawało się, że rozumie powszechną niechęć wobec supertankowców. Taki sta- tek nie miał eleganckiej, łagodnie wznoszącej się linii kadłuba. Nie miał komina o subtelnym skosie i masztu, za pomocą których tradycyjne statki towarowe składały hołd Wiekowi Żagla. Super- tankowce, z ich gigantycznym tonażem i szeroką pokładnicą, nie cięły fal, aleje miażdżyły. Olbrzymie, monstrualne statki - lecz według Anthony'ego to właśnie było piękne: ich napawający lę- kiem majestat, przygniatająca gracja, sposób, w jaki przemierzały oceany niczym jachty wycieczkowe dla nosorożców. Dowodzenie supertankowcem - chodzenie po deskach jego pokładu, odczuwa- nie potężnego, wzmacniającego ciało i krew pomruku pod stopa- mi - było gestem wielkim i buntowniczym, takim jak naszczanie na króla, stworzenie własnej organizacji terrorystycznej albo trzy- manie w garażu czynnej głowicy termojądrowej. Popłynęli motorówką o nazwie ,Juan Fernandez", pilotowa- ną przez członka watykańskiej tajnej służby, gburowatego sierżan- ta z resztką siwych włosów na głowie i koltem .45 w kaburze pod pachą. Światła paliły się na każdym z siedmiu poziomów nadbu- dówki na rufie, kończącej się gęstwiną anten, kominów, masztów i flag. Anthony nie był pewny, która z obecnych bander dener- wowała go bardziej - klucze i tiara Watykanu czy słynny stegozaur Karaibskiej Kompanii Naftowej. Postanowił nakazać Rafferty'emu, żeby jak najprędzej ściągnął flagę Kompanii. Gdy motorówka zbliżyła się do rufy tankowca, Anthony chwy- cił drabinkę sznurową i zaczai wspinać się na pokład. Słyszał kroki Ockhama podążającego zaraz za nim. Musiał przyznać jedno temu żądnemu władzy księdzu: miał żelazne nerwy. Ockham pokonywał szczeble z zimną krwią, jedną ręką ściskając aktówkę, drugą chwy- tając się sznura, jakby całe życie spędził na hasaniu po masztach. Świeżo zamontowane urządzenie holownicze odcinało się ostro na tle panoramy Jersey City: dwa potężne kołowroty przy- twierdzone do pokładu rufowego jak para gigantycznych wałków pianoli, w miejsce zwyczajnej liny cumowniczej owinięte ciężkim łańcuchem o ogniwach wielkich jak dętki samochodowe. Na koń- cu każdego z łańcuchów umocowana była masywna kotwica, dwa- dzieścia ton żelaza, kotwica do zaczepienia wieloryba, przesunię- cia kontynentu, unieruchomienia Księżyca. - Ma pan przed sobą kawał niezłej roboty. — Ockham wycią- gnął z neseseru plik różowych kartek spiętych dużym plastyko- wym klipsem i zaczął je przeglądać, pokazując palcem kolejne po- zycje spisu. - Kotwice przywiezione koleją z Kanady, silniki prze- transportowane drogą lotniczą z Niemiec, windy importowane z Belgii. Japończycy dali dobrą cenę na łańcuchy, przebili Amery- kanów o dziesięć procent. - Ogłosiliście przetarg na to wszystko? - Van Horne był zdu- miony. - Kościół nie jest instytucją nastawioną na zysk, Anthony, ale zna wartość pieniądza. Wsiedli do windy i wjechali trzy piętra na pokład stewardów. Wrzała tam praca. Energiczne, krzepkie, znające się na rzeczy ko- biety w błękitnych dżinsach i roboczych koszulach koloru khaki krzątały się po wielkiej, połyskującej nierdzewną stalą kuchni, ła- dując zapasy do lodówek i zamrażarek: wiaderka lodów, walce se- ra, połcie szynki, potężne kawały wołowiny, worki płatków śniada- niowych, pojemniki z mlekiem, olej do sałatek w dwustulitrowych beczkach przypominających baryłki z teksaską ropą. Napędzany propanem wózek widłowy upstrzony plamami rdzy przejechał obok wioząc stos kartonów ze świeżymi jajkami. - Co to za ludzie, u diabła? - zapytał Anthony. - Watykańscy robotnicy portowi - wyjaśnił Ockham. - Wyglądają mi na kobiety. - To karmelitanki. -Kto? - Zakonnice. Na środku kuchni stal Sam Follingsbee w białym fartuchu, z wielką powagą nadzorując panujący wokoło chaos, niczym po- licjant na ruchliwym skrzyżowaniu. Zauważywszy swoich gości, podszedł bliżej i zsunął kucharską czapę na tył głowy. - Dzięki za rekomendację, panie kapitanie - powiedział wy- mieniając uścisk dłoni z Anthonym. - Tęskniłem za tym statkiem, naprawdę. - Obracając potężny brzuch w stronę księdza zapytał: - Ojciec Ockham, jak sądzę? - Ockham skinął głową. - Ojcze, je- stem zdziwiony. Czy zwykły rejs po ropę zasługuje na pomoc tylu wspaniałych siostrzyczek, nie wspominając już o panu? - To nie jest rejs po ropę. - O co więc chodzi? - Kiedy wyjdziemy w morze, sprawy trochę się wyjaśnią. - Ka- płan zabębnił kościstymi palcami po spisie. - Teraz ja zadam pa- nu pytanie. W piątek złożyłem zamówienie na dziesięć tysięcy opłatków do komunii. Przypominają trochę żetony z kasyna... Follingsbee zachichotał. - Wiem, jak wyglądają, ojcze. Rozmawia pan z byłym mini- strantem. Proszę się nie niepokoić. Wszystkie hostie załadowaliśmy do zamrażarki numer sześć. Są bezpieczne. Czy msza będzie od- prawiana codziennie? - Naturalnie. - Będę przychodził - zapewnił Follingsbee, ponownie rzuca- jąc się w wir pracy. - Cóż, co dzień może nie... - Kątem oka za- uważył karmelitankę gwałtownie manewrującą wózkiem załado- wanym stosami żółtego sera. - Hej, siostro, prowadź ten wózek, a nie rozbijaj się nim, do diabła! Wózek zatrzymał się i zza kierownicy wysiadła pulchna, ru- miana zakonnica z pętem wędzonej kiełbasy zawieszonym na szyi na podobieństwo jarzma. Jak zauważył ze zdziwieniem Anthony, poruszała się bardzo żywo, jakby tańczyła, ale czy zakonnice w ogó- le tańczą? Najwyraźniej dostosowywała krok do muzyki płynącej z walkmana zawieszonego u pasa. - Tom! - Zakonnica zerwała słuchawki z uszu. - Tom Ockham! - Miriam, kochanie! Jak cudownie! Nie wiedziałem, że cię zatrudnili! - Kapłan wziął zakonnicę w objęcia i radośnie ucało- wał ją w policzek. - Dostałaś mój list? - Tak, Tom. Najdziwniejsze słowa, jakie zdarzyło mi się czytać. A mimo to czułam, że są prawdziwe. - Bez wyjątku - rzekł kapłan. - Rzym, Gabriel, slajdy, EKG... — Kiepska sprawa, - Najgorsza z możliwych. - Nie ma żadnej nadziei? - Znasz mnie, wiecznego pesymistę. Anthony przeciągnął dłonią po brodzie. Zdumiała go wymia- na zdań między Ockhamem i siostrą Miriam. Bardziej niż rozmo- wę między księdzem a zakonnicą przypominała dialog dwojga przebrzmiałych aktorów spotykających się na planie w Hollywood dwadzieścia lat po przyjaznym rozwodzie. - Moja droga, przedstawiam ci Anthony'ego Van Horne'a, największego żyjącego żeglarza tej planety... w każdym razie we- dług opinii aniołów. Miriam i ja znamy się od dawna — zwrócił się do kapitana. - W szkole jezuickiej nadal używają podręcznika, który napisaliśmy wspólnie na początku lat siedemdziesiątych, „Wstępu do teodycei". - Co to jest teodycea? - zapytał Anthony. - Trudno wyjaśnić. - Brzmi jak „odyseja". - Są pewne podobieństwa. - Teodycea oznacza pogodzenie dobroci Boga ze złem świa- ta. - Siostra Miriam oderwała kawałek wędzonej kiełbasy i ugryzła kęs. - Kolacja - wyjaśniła, przeżuwając wolno. - Kapitanie, chcę zostać na pokładzie! - Jak to? - Chcę popłynąć razem z wami. - Kiepski pomysł. - To doskonały pomysł - wtrącił się Ockham. Sięgnął po kieł- basę. — Można odrobinę? Nie jadłem nic od rana. -Jeden dodatkowy członek załogi wystarczy - powiedział An- thony. Miriam oderwała drugą kiełbaskę i podała Ockhamowi. - Ujmę to następująco... - Ksiądz szturchnął kapitana plasty- kowym klipsem spinającym dokumenty. - Ojciec Święty nigdy nie był co do ciebie przekonany, synu. Zawsze jest czas na znalezie- nie innego kapitana. Pierwsze zdradzieckie fale migreny przebiegły Anthony'emu przez czaszkę. Potarł skronie. - Dobrze, ojczulku. Zgoda. Ale nie sądzę, żeby spodobała jej się robota, jaką możemy zaoferować. Będzie siostra zdzierała rdzę i malowała to, co jest pod spodem. - Okropna praca - odparła zakonnica. - Zgadzam się. - Zobaczymy się jutro w kościele? - zapytał Ockham, ściska- jąc dłoń Miriam. - Katedra Świętego Patryka, punktualnie o ósmej zero zero, jak mówimy we flocie handlowej. -Jasna rzecz. Siostra Miriam nałożyła słuchawki i wróciła do wózka. - W porządku, kuchnia jest bez zarzutu - powiedział Antho- ny, kiedy on i Ockham weszli do windy - ale co z resztą? Środki przeciwko drapieżnikom? - Załadowaliśmy dziś rano sześć skrzyń z odstraszaczem reki- nów - odparł Ockham wgryzając się w kiełbaskę - oraz piętnaście bazook - spojrzał na listę - i dwadzieścia strzelb harpunowych. - Zapasowa turbina? - Dostarczą ją jutro. Wjechali na poziom siódmy, gdzie znajdował się mostek. Pomieszczenie wydawało się nie tknięte, zamrożone, jakby jakieś stowarzyszenie historyczne zachowało „Carpco Yalparaiso" dla turystów jako najnowszy eksponat w Muzeum Katastrof Ekolo- gicznych. Nawet lornetka leżała jak dawniej w płóciennym koszu koło dwunastomilowego radaru. - Belki wzmacniające? - W ładowni na dziobie - odparł Ockham. - Zapasowa śruba? - Proszę spojrzeć w dół. Przymocowana na dolnym pokładzie. - Nie podobał mi się wcześniejszy ton ojca, te groźby... - Dla mnie również nie było to przyjemne. Spróbujmy zostać przyjaciółmi, dobrze? Nie odpowiadając, Anthony chwycił za ster i zacisnął palce wokół zimnego stalowego kręgu. Uśmiechnął się. Miał pięćdzie- siat lat, zostawiał za sobą nieżyjącą matkę, nie potrafiącego kochać ojca, nieudany związek z kobietą i czterdzieści milionów ton rozla- nej ropy. Przyszłość obiecywała niewiele poza starością, migrenami, daremnymi kąpielami i rejsem, który pachniał szaleństwem. W tej jednak chwili, stojąc na mostku swojego statku i przyglą- dając się zapasowej śrubie napędowej, Anthony Van Horne był szczęśliwy. W parnym centrum Jersey City dwudziestosześcioletni siero- ta imieniem Neil Weisinger zarzucił na ramię marynarski worek, wjechał na ósme piętro Budynku Nimroda i wszedł do nowojor- skiego oddziału Związku Marynarzy. Około czterdziestu maryna- rzy i zwykłych robotników pokładowych siedziało w dusznym po- mieszczeniu na składanych krzesłach, nerwowo ściskając bagaż między kolanami, połowa z nich z papierosami w ustach, w na- dziei zamustrowania się na jedyny statek mający wypłynąć tego miesiąca, m/s „Argo Lykes". Neil westchnął. Tylu konkurentów. Zaraz po zakończeniu ostatniego rejsu (przejażdżki z suchym ła- dunkiem przez Kanał Panamski do Auckland i z powrotem na m/s „Stella Lykes") zrobił to, co każdy starszy marynarz robi po zejściu na ląd - popędził prosto do najbliższego biura związku, żeby podstemplować swoją kartę okrętową. Dziewięć miesięcy i czternaście dni później karta nabrałajuż zauważalnej patyny, ale wciąż nie budziła jeszcze zdziwienia. Neil wyciągnął kartę z portfela - niezwykle lubił swoje zdjęcie, sposób, w jaki ostre światło flesza sprawiało, że jego czarne oczy błyszczały, a twarz cherubinka stawała się kanciasta i surowa — i wrzucił laminowany prostokącik do pudełka przyklejonego ta- śmą do ściany pod plakatem głoszącym: „Pływaj liniami amery- kańskimi - kosztują tyle samo". Sięgnął do pudełka, przeglądając karty rywali. Złe wieści. Facet wyglądający na rastafarianina prze- bywał na lądzie o dziewiętnaście dni dłużej od niego. Ziomek Żyd imieniem Daniel Rosenberg o jedenaście. Chinka, An-mei Jong, o sześć. Do diabła! Usiadł pod otwartym oknem, pokrytym grubą warstwą miej- skiego pyłu niczym krakers masłem orzechowym. Oczywiście, ni- gdy nic nie wiadomo. Cuda czasem się zdarzały. Dyspozytorka mo- gła nadać awaryjną robotę w porcie albo jeden z krótkich rejsów po rzece Hudson, których nikt nie lubił, chyba że był równie spłu- kany jak Neil. Załoga oddychających metanem mieszkańców pla- nety Neptun mogła wylądować na Journal Sąuare, ze sternikiem martwym w wyniku przedawkowania tlenu, i zatrudnić Neila bez zbędnych pytań. - Byłeś kiedyś blisko? - Napięty, lekko ochrypły głos. Neil od- wrócił się. Po drugiej stronie okna, na schodach pożarowych, sie- dział muskularny, piegowaty, ciemnowłosy młodzieniec w czerwo- nej koszulce polo i wystrzępionym czarnym berecie, wsparty na marynarskim worku. - Naprawdę blisko, dosłownie o włos? - Osobiście nie. Ale kiedyś, w Filadelfii, widziałem faceta z kartą datowaną na trzysta sześćdziesiąt cztery dni wstecz. - Pocił się? -Jak parowiec. Kiedy przyszło zlecenie, dosłownie zlał się w spodnie. - Dostał angaż? Neil skinął głową. - Dwanaście i pół minuty przed terminem. - Pan czuwał nad nim. - Piegowaty marynarz wydobył cie- niutki złoty łańcuszek spod koszulki i spojrzał na krzyżyk, niczym Biały Królik z Krainy Czarów sprawdzający godzinę na swym ze- garku z dewizką. Neil drgnął. Nie pierwszy raz spotykał żarliwego wyznawcę Jezusa. W zasadzie nie miał nic przeciwko nim. Na morzu byli za- zwyczaj bardzo pracowici, czyścili toalety i zdzierali rdzę bez sło- wa sprzeciwu, ale ich światopogląd Neila niepokoił. Często roz- mowa schodziła na temat niebezpiecznego położenia, w jakim znajdowała się jego nieśmiertelna dusza. Na „Stelli" na przykład, pewien adwentysta dnia siódmego ponurym głosem poinformo- wał Neila, że może zaoszczędzić sobie „mąk Armagedonu", jeśli Przyjmie Jezusa do serca tu i teraz. - Czemu siedzisz na schodach pożarowych? - Trochę tu chłodniej - odparł piegowaty marynarz odwija- jąc gumę do żucia. Spojrzał na historyjkę, zarechotał i wetknął różowy płatek do ust. -Jestem Neil Weisinger. — Leo Zook. Neil wyciągnął ozdobiony wizerunkiem Królika Bugsa plasty- kowy pojemnik na drugie śniadanie ze swojego worka i wygramo- lił się przez okno na zewnątrz. Zawsze lubił Bugsa. Królik był sa- motnikiem i czuł się z tym dobrze. Nie miał przyjaciół ani krew- nych. Sprytny, zaradny, odrzucony przez zewnętrzny świat. Kró- lik Bugs całkiem pasował na Żyda. - Hej, Leo. Widziałem trzy stare karty w pudełku, ale żadna nie należała do ciebie. - Na schodach nie było wcale chłodniej niż w środku, lecz widok był zachwycający, panorama miasta od centrum aż po Statuę Wolności. - Dlaczego nie zrezygnujesz? - Pan mówi, że dzisiaj się zamustruję. - Z bocznej kieszeni worka Zook wydobył podniszczoną broszurę zatytułowaną „Bli- skie spotkania z Jezusem Chrystusem", autorstwa niejakiego Hy- mana Levkovitza. - Może cię to zainteresuje - powiedział wciska- jąc traktat Neilowi do ręki. - Napisał to kantor z synagogi, który odnalazł zbawienie. Neil z pojemnika na drugie śniadanie wyjął zielone jabłko i zaczął chrupać. Opanował szyderczy uśmieszek. Bóg wydawał mu się zupełnie dorzecznym pomysłem. Na tyle dorzecznym, że zanim Neil zdał sobie sprawę, iż jego przeznaczeniem są stat- ki, spędził dwa lata po drugiej stronie rzeki na uniwersytecie Yeshiva, studiując żydowską historię i zastanawiając się, czy nie zostać rabinem. Jednak Bóg Neila nie był tym cierpliwym, przy- stępnym, bezpośrednim bóstwem, na którego orzeczeniach opierał swoje życie Leo Zook. Bogiem Neila było to, co znajdo- wał na morzu, owo świetliste En Sof tkwiące gdzieś poniżej naj- głębszej rozpadliny środkowego Atlantyku i poza najwyższą że- glarską gwiazdą; co odczuwał podczas psiej wachty o czwartej rano. - Zrób sobie przysługę i przeczytaj to dokładnie - powiedział Zook. - Warto pomyśleć o życiu wiecznym. W tym momencie Neil wolałby towarzystwo dosłownie kogo- kolwiek innego. Sprzedawcy encyklopedii. Albo Araba.'Arabscy marynarze, chociaż mieli wiele innych słabostek, przynajmniej nigdy nie próbowali go nawracać. Zazwyczaj po prostu go ignoro- wali, choć czasem stawali się jego przyjaciółmi - szczególnie kie- dy podczas modlitw statek robił zwrot, a on pomagał im zacho- wać odpowiedni kierunek względem Mekki. Neil zawsze brał ze sobą na morze magnetycznie wyregulowany kompas specjalnie w tym celu. Dyspozytorka, podobna do gruszki kobieta o jędzowatym wy- glądzie, wyłoniła się z biura i ruszyła w stronę tablicy. - Robota! - wrzasnęła. Neil i Zook wgramolili się z powrotem do poczekalni. Dys- pozytorka wyszarpnęła spomiędzy warg dwie pinezki, jakby wyry- wała sobie obluzowane zęby, i przytwierdziła formularz do korko- wej tablicy. PRACA NA MORZU Armator: Lykes Brotbers Statek: m/s „Argo Lykes" Lokalizacja: Przystań 86 Wyjście: piątek 15.00 Rejs: zachodnie wybrzeże Ameryki Południowej Zapotrzebowanie: 2 starszych marynarzy Okres: 120 dni w obie strony Zwalniani: J. Pierce, F. Pellegrino Powód: upływ terminu - Kto to bierze? - burknęła dyspozytorka. - Nikt chyba nie przebija dziesięciu miesięcy i piętnastu dni, co? - zapytał rastafarianin. - Druga jest moja - rzucił Daniel Rosenberg. Dyspozytorka spojrzała na zegarek. - Zakładając, że w ciągu sześciu sekund nie pokaże się żadna starsza karta, robota jest wasza. Wstąpcie do biura, panowie. Ludzie zaczęli rozchodzić się powoli, z posępnymi minami Macając do swoich krzeseł. Ośmiu marynarzy odebrało swoje kar- ty i, kapitulując, opuściło poczekalnię. Marzyciele i desperaci usie-d dli, by czekać dalej. - Pan uczyni swoją wolę - powiedział Zook. Neil opadł na najbliższe krzesło. W końcu dlaczego wresz- cie nie spojrzeć prawdzie w oczy? Nie miał przed sobą świetlanej przyszłości, był zerem. Jego dziadek zdołał w jakiś sposób wieść szlachetne i pełne przygód życie pracując na morzu, ale ta era dobiegła końca. System umierał. Radzenie młodemu człowieko- wi, żeby zaciągnął się do amerykańskiej floty handlowej, było war- te tyle samo co radzenie mu, żeby przyłączył się do obwoźnego te- atrzyku. Jako chłopiec Neil uwielbiał godzinami słuchać opowieści dziadka Mosze o jego morskich przygodach, cudownych wspo- mnień o potyczkach z piratami na rzekach Ekwadoru, o trans- portowaniu hipopotamów do francuskich ogrodów zoolo- gicznych, o zabawie w kotka i myszkę z niemieckimi łodziami podwodnymi na północnym Atlantyku i, co było najbardziej imponujące, o przeszmuglowaniu tysiąca pięciuset żydowskich emigrantów przez brytyjską blokadę do Palestyny na „Hatikvie", jednym z tuzina frachtowców wydzierżawionych potajemnie przez Aliyah Bet. Cztery dziesięciolecia później pierwszy oficer Mosze Weisinger znalazł w przesyłce od izraelskiego rządu do- wód uznania: brązowy medal z wytłoczoną podobizną Dawi- da Ben Guriona. Neil odziedziczył ten medal po śmierci dziad- ka. Nosił go zawsze przy sobie, w prawej kieszeni spodni, jako amulet. Do poczekalni wszedł tykowaty, starszy mężczyzna w czarnej koszuli z koloratką, wciskając formularz zamówienia w dłoń dys- pozytorki. - Proszę to zaraz wywiesić. Dyspozytorka przytwierdziła formularz bezpośrednio nad zle- ceniem z „Argo Lykes". - No, szczury lądowe - powiedziała, odwracacając się ku peł- nym nadziei marynarzom - na przystani stoi tankowiec i wyglą- da na to, że potrzebuje ludzi. PRACA NA MORZU Armator: Carpco Shipping Statek: m/s „Carpco Yalparaiso" Lokalizacja: Przystań 88 Rejs: Svalbard, Morze Arktyczne Zapotrzebowanie: 18 starszych marynarzy, 12 majtków, 2 pra- cowników kuchni Okres: 90 dni w obie strony Zwalniani: nie dotyczy Powód: nie dotyczy Zewsząd rozległy się skonsternowane pomruki. Zgromadze- ni zaczęli dyskutować, podnosząc wrzawę niczym stado mew że- rujących na wysypisku śmieci. „Valparaiso", niesławny „Valpara- iso", naznaczony, pokonany, sponiewierany „Valparaiso"? Czyż nie został sprzedany Japończykom z przeznaczeniem na transporto- wanie toksycznych odpadów? Zatopiony w próbie nowej rakiety z głowicą nuklearną? - Czy to znaczy, że wszyscy jesteśmy zatrudnieni? - zapytał grubas z popsutymi zębami i porannym zarostem. - Co do jednego - odparł ksiądz. - Poza tym możecie mieć nadzieję na więcej godzin nadliczbowych, niż trafiliście w całej waszej dotychczasowej karierze. Nazywam się Thomas Ockham, je- stem jezuitą i przez następne trzy miesiące będziemy pracowali razem. Po czym, jakby sądził, że flota handlowa jest częścią sił zbroj- nych, zasalutował, zrobił gwałtowny w tył zwrot i wymaszerował z poczekalni. - Mówiłem ci, że Pan okaże swoją wolę — szepnął Zook, ocie- rając pasemko potu znad górnej wargi. Dziwna cisza zapanowała w poczekalni, wnikając w kurz, mie- szając się z dymem papierosowym. Pan okazał swoją wolę, zadumał si? Neil. Pan albo Karaibska Kompania Naftowa. Tym razem nie będzie przewozić Żydów do Hajfy ani hipopotamów do Hawru, nie będzie ścigać hitlerowskich U-bootów - ale przynajmniej miał robotę. -Jezus jeszcze nigdy mnie nie zawiódł - kontynuował nawie- dzony ewangelik. Miał robotę, ale... - Chrystus nikogo nie zawodzi. Neil uważał, że statku takiego jak „Yalparaiso" nie należy wskrzeszać, a jeśli został już wskrzeszony, to rozsądny marynarz powinien sobie poszukać roboty gdzie indziej. - Wiecie, chłopaki, coś mi się tu nie podoba - odezwał się wysportowany Portorykańczyk w obcisłej koszulce z nadrukiem Jestem znudzony". - Dlaczego mamy płynąć z księdzem? - Tak, i dlaczego na cholernym „Titanicu"? - zapytał ogorza- ły wilk morski z napisem „Kocham Brendę" wytatuowanym na grzbiecie dłoni. - Powiem wam coś jeszcze - włączył się tłuścioch. - Byłem kiedyś na Svalbardzie z drobnicowcem i mogę was zapewnić, że nie ma tam ani kropli ropy. To co niby stamtąd zabieramy, wielo- rybie siki? - Cóż, każda robota jest dobra - powiedziała smukła An-mei Jong z wymuszonym entuzjazmem. - Tak, pewnie - zaśmiał się sztucznie kochanek Brendy. Neil wetknął rękę do kieszeni spodni i ścisnął medal z Ben Gurionem. - Chodźmy się zapisać - powiedział, chociaż instynkt podpo- wiadał mu, żeby wybiec z poczekalni, znaleźć jakiegoś bezrobotne- go marynarza włóczącego się po Jedenastej Alei i wetknąć mu ro- botę prosto w ręce. SZTORM Dla przeciętnego kapitana marynarki przekazanie statku pilotowi portowemu było doświadczeniem bolesnym, ciężką pró- bą, podobną do tej, jakiej poddany jest mąż znajdujący prezer- watywy obcej marki w torebce żony. Jednak Anthony Van Horne nie był przeciętnym kapitanem. Piloci portowi nie tworzyli prze- pisów; robiła to Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu. Kie- dy więc wysłużona motorówka Zarządu Portu przybiła do burty „Carpco Yalparaiso" o godzinie 17.35 w dniu planowanego wyj- ścia, Anthony był gotów zachowywać się uprzejmie. Potem jednak rozpoznał pilota. Frank Kolby. Obłudny Frank Kolby, idiota, który rechotał tak głośno, kiedy ojciec Anthony'ego odgrywał katastrofę w miseczce z sosem. - Cześć, Frank. - Cześć, Anthony. - Pilot wszedł do sterówki i ściągnął czar- ne impregnowane kalosze sięgające do pasa. - Słyszałem, że to ty stoisz na mostku. - Miał na sobie błękitny trzyczęściowy garnitur, dobrze skrojony i starannie odprasowany, jakby próbował ucho- dzić za kogoś innego niż był w rzeczywistości, parkingowy w peł- nym szamerunku. - Posklejali „Val" jak należy, prawda? - Sądzę, że przetrwa następną podróż - odparł Anthony na- kładając okulary przeciwsłoneczne. Holowniki dały syrenami znak gotowości. Kolby rzucił kalosze pr/y podstawie kompasu, a potem sięgnął ku tablicy kontrolnej i chwycił krótkofalówkę. - Podnieść kotwice! Jęcząc i buchając parą, dziobowe kołowroty zaczęły się obra- cać, powoli wyciągając dwa okryte algami łańcuchy z wód rzeki. Anthony, wpatrzony w monitor dziobowy, obserwował, jak kawał- ki ciemnego szlamu zsuwają się z prawej kotwicy niczym galareta z widelca i wpadają do Hudsonu. Przez moment wydawało mu się, że widzi ciało Rafała Azariasza owinięte wokół łap kotwicy, ale zaraz zdał sobie sprawę, że to tylko pecyna mułu. - Odbijać! Nasuwając czapkę na oczy otworzył drzwi i wyszedł na mo- stek. Na całej długości przystani robotnicy portowi w podartych trampkach i podkoszulkach uwijali się odwiązując grube cumy z pachołków, uwalniając wielki tankowiec. Mewy krążyły na tle za- chodzącego słońca, wykrzykując swoje wieczne skargi na cały świat. Kilka holowników zbliżyło się ze wszystkich stron, gwiż- dżąc przeraźliwie, podczas gdy członkowie ich załóg rzucali gru- be, wystrzępione liny marynarzom ustawionym na pokładzie „Val". Anthony nabrał w płuca portowego powietrza - ostatnia szansa, by przed wyjściem w morze nacieszyć się tą wyjątkową mieszanką smrodu ropy z ładowni, wody z zęz, ścieków, mar- twych ryb i mewiego guana - po czym wszedł z powrotem do środka. - Powoli naprzód - powiedział Kolby. - Dwadzieścia obrotów na minutę. - Powoli naprzód. - Pierwszy oficer Marbles Rafferty, ponu- ry czarny marynarz po czterdziestce, smukły i muskularny, prze- sunął w przód dwa bliźniacze drążki. Łagodnie, uważnie, jak stado tuńczyków prowadzące do do- mu ślepego wieloryba, holowniki przystąpiły do żmudnego zada- nia przeciągnięcia „Yalparaiso" w dół rzeki i wprowadzenia go do Górnej Zatoki. - Ster dziesięć stopni w prawo - powiedział Kolby. - Dziesięć w prawo - potwierdził sternik, Karl Jaworski, męż- czyzna z wydatnym brzuchem, do którego określenie „starszy ma- rynarz" pasowało lepiej niż do kogokolwiek innego. Ze wzrokiem skupionym na wskaźniku steru, leniwie przesunął koło. - Połową naprzód - rzucił Kolby. - Połową naprzód - powtórzył Rafferty, popychając drążki przepustnicy. „Valparaiso" przesunął się gładko ponad trzystoma kierow- cami schwytanymi przez codzienny popołudniowy korek w Tune- lu Holland. - Czy to prawda, że tata i jego żona są w Hiszpanii? - zapytał Anthony Kolby'ego. - Tak - odparł Kolby. - W mieście Yalladolid. - Nigdy o nim nie słyszałem. - Krzysztof Kolumb tam umarł. Anthony powściągnął uśmieszek. Ależ oczywiście. Gdzie in- dziej skierowałby się stary człowiek pod koniec życia niż do miej- sca, gdzie dokonał żywota jego idol? - Wiesz, jak mogę się z nim skontaktować? Gdy pilot wydobywał z kieszeni kurtki notes elektroniczny, Anthony'emu przebiegła przed oczami scena z ostatniego Święta Dziękczynienia: Kolby zjadający porcję tłuczonych ziemniaków polanych sosem z gęsich podrobów i gazu do zapalniczek. - Mam numer jego faksu. Anthony chwycił długopis i sięgnął po egzemplarz „Pomocni- ka nawigatora" leżący na komputerze meteorologicznym. - Dawaj - powiedział otwierając książkę. Dlaczego jego ojciec tak bardzo identyfikował się z Kolum- bem? Reinkarnacja? Jeśli tak, to duch, który wcielił się w Christo- phera Van Horne'a, nie był z pewnością duchem natchnionego wizjonera odkrywającego Nowy Świat. Był to duch oszalałego, artretycznego Kolumba późniejszych wypraw - Kolumba, który stale trzymał stryczek zainstalowany na relingu, żeby wieszać bun- towników, dezerterów, malkontentów i wszystkich, którzy publicz- nie wątpili w to, że kiedykolwiek dotrą do Indii. - Proszę, oto numer: 011-34-28... Anthony zapisał numer na rysunku Małej Niedźwiedzicy. - Odcumować holowniki! - zawołał Kolby. Gdy z boku wyłonił się budynek World Trade Center, 7 wie- życzkami na dachu sięgającymi w zmierzch jak pachołki do przy- cumowania gigantycznego statku, niepokojąca myśl przyszła Anthony'emu do głowy. Ten siedemdziesięcioletni harcerz, ten skretyniały przyjaciel jego ojca, był o dwieście metrów od włado- Wania ich na mieliznę. - Ster dziesięć stopni w prawo! - wrzasnął Anthony. — Właśnie miałem to powiedzieć - warknął Kolby. - Dziesięć w prawo - powtórzył jak echo Jaworski. - Bardzo powoli! - rzucił Anthony. - I to też — powiedział Kolby. - Bardzo powoli - potwierdził Rafferty. - Holowniki rufowe odcumowane - zameldował bosman przez krótkofalówkę. - Musisz trochę bardziej uważać, Frank. - Anthony protek- cjonalnie mrugnął do pilota. - Kiedy „Val" płynie tak powoli, tro- chę trwa, zanim się obróci. - Holowniki dziobowe odcumowane - zawiadomił bosman. - Wyrównać - powiedział Anthony. - Wyrównać — rzeki Jaworski. Holowniki zwróciły się na północ, zahuczały kilkakrotnie na pożegnanie i ruszyły w górę Hudsonu. - Proszę włączyć pompy - powiedział Kolby, sięgając po mi- krofon interkomu i podając go pierwszemu oficerowi. - Czas, że- byśmy nabrali trochę balastu. - Nie rób tego, Marbles - rzucił Anthony. - Nie wyprowadzę go bez balastu - zaprotestował Kolby. - Na miłość boską, spójrz na głębokościomierz. Nasze sko- rupiaki prawie już szorują tyłkami po dnie. - To mój port, Anthony. Wiem, jaka tu jest głębokość. - Żadnego balastu, Frank. Pilot poczerwieniał z gniewu. - Widzę, że nie jestem tu już potrzebny! - Na to wygląda, Frank. - U kogo się ubierasz, Frank? - zapytał Rafferty ze śmiertel- ną powagą. - Chciałbym być pochowany w takim garniturze. - Pieprzę was - syknął pilot. - Pieprzę was wszystkich. Anthony wyrwał Kolby'emu krótkofalówkę z ręki. - Opuścić drabinę na sterburcie - powiedział do bosmana. — Za dziesięć minut zwalniamy pilota. - Kiedy Straż Przybrzeżna dowie się o tym - wycedził wściekły Kolby, z powrotem wkładając długie kalosze - nie minie tydzień, a ponownie stracisz licencję kapitana. - Sformułuj skargę po portugalsku - odparł Anthony. Statua Wolności, niezmordowanie unosząca pochodnię, przesunęła się za burtą. - Moja licencja została wydana w Brazylii. - W Brazylii? - To kraj w Ameryce Południowej, Frank - powiedział An- thony, wypychając pilota ze sterówki. - Nigdy tam nie pojedziesz. O 18.35 Kolby był już w motorówce kierującej się z powro- tem ku przystani. O 18.45 „Yalparaiso" zaczął przemierzać Zatokę Górną, wsy- sając jej wody do komór balastowych. O 19.10 na mostku pojawiła się radiotelegrafistka, Lianne Bliss - nazywana „Iskierką", zgodnie z uświęconą morską trady- cją - chuda, drobna, nie jedząca mięsa hipiska, którą Ockham wynalazł w środę za pośrednictwem Międzynarodowej Organiza- cji Kapitanów, Oficerów i Pilotów. - Dzwoni Jay Island. -Jak na osobę tak drobną, Iskierka mia- ła zadziwiająco donośny głos, jakby mówiła z dna pustej ładowni. - Chcą wiedzieć, jakie są nasze plany. Anthony wślizgnął się do pokoiku telegrafistki i włączył mi- krofon nadajnika. - Wzywam Straż Przybrzeżną Jay Island... - Słucham. Odbiór. - Tutaj „Carpco Valparaiso", płynący z balastem do Lagos w Nigerii po dwieście tysięcy baryłek surowej ropy. Odbiór. - Przyjąłem, „Yalparaiso". Pamiętajcie o tropikalnym niżu nu- mer sześć — huragan Beatrice - przesuwającym się na zachód od Zielonego Przylądka. - Zrozumiałem, Jay Island. Bez odbioru. O 19.34 „Yalparaiso" przeciął niewidzialną linię oddzielają- cą Zatokę Dolną od północnego Atlantyku. Dwadzieścia minut później drugi oficer, Spicer - DużyJoe Spicer, jedyny marynarz na pokładzie, który wydawał się pasować rozmiarami do tankowca - wszedł do sterówki, żeby zluzować Rafferty'ego. — Ustal kurs na Świętego Tomasza — nakazał Anthony Spice- rowi. Nalał sobie z termosu pierwszą z około pięciuset czarnych, gęstych kaw, jakie spodziewał się wypić podczas rejsu. - Chcę, że- byśmy tam byli za dwa tygodnie. - Słyszałem, że Straż wspominała coś o huraganie - powie- dział Rafferty. - Zapomnij o pieprzonym huraganie. To jest „Carpco Yalpa- raiso", a nie żaglówka jakiegoś proktologa. Jeśli zacznie padać, włączymy wycieraczki. - Czy O'Connor może dać nam stałe osiemnaście węzłów? - zapytał Spicer. - Sądzę, że tak. - A zatem powinniśmy być w Zatoce Gwinejskiej dziesiątego. - Drugi oficer kawałek po kawałku przesunął drążki w przód. - Cała naprzód? Kapitan spojrzał na południe, obejmując wzrokiem rzędy sza- rych, szklistych fal, bezustannie kołyszącą się płaszczyznę morza. I tak oto zaczyna się wielki wyścig, pomyślał, Anthony Van Hor- ne kontra śmierć kliniczna, procesy gnilne i rekiny samego diabła. - Cala naprzód! 2 lipca Szerokość: 37"7'N. Długść: 58olO'W. Kurs: 094. Prędkość: 18 węzłów. Dystans pokonany od Nowego Jorku: 810 mil morskich. Łagodny wiatr, 3 stopnie w skali Beaufbrta, owiewa górny pokład. Chciałem mieć prawdziwy pamiętnik, ale nie było czasu na wizytę w sklepie papierniczym, pobiegłem więc do kiosku i kupi- łem ciebie. Według informacji na okładce, jesteś „Oficjalnym ko- łonotatnikiem marynarza Popeye'a, wszelkie prawa zastrzeżone © 1959 King Features Syndicate". Kiedy patrzę na twoją pomarsz- czoną, komiksową twarz, Popeye, wiem, że jesteś facetem, które- mu mogę zaufać. Tego dnia w roku 1816 francuska fregata „Medusa" wpadła na skały u zachodnich wybrzeży Afryki - tak mówi mój „Kieszonkowy Kalendarz Marynarza". „Ze 147 członków załogi, którzy ewakuowa- li się na tratwie, większość została zamordowana przez swoich to- warzyszy i wyrzucona za burtę albo zjedzona. Tylko 15 przeżyło". Myślę, że nam pójdzie lepiej. Jak na zespół zebrany w ostat- niej chwili, sprawiamy całkiem niezłe wrażenie. Duży Joe Spicer zabrał ze sobą własny sektans, co zawsze dobrze świadczy o nawi- gatorze. Dolores Haycox, pulchna kobietka pełniąca funkcję trze- ciego oficera, bez wahania rozwiązała zadanie, które niespodzie- wanie przed nią postawiłem (miała obliczyć odległość statku od hipotetycznego stromego brzegu na podstawie interwału między sygnałem syreny mgłowej i echem powrotnym). Marbles Rafferty, melancholijny pierwszy oficer, wydaje się facetem szczególnie na miejscu -jego pradziadek był niewolnikiem rodziny ratowników morskich z Florida Keys, tych zarozumiałych dziewiętnasto- wiecznych żeglarzy, którzy, jak informuje mnie Ockham, zostali unieśmiertelnieni przez Johna Wayne'a i Raymonda Masseya w filmie «Zdradzieckie skały»". Wiedziałem, że Sam Follingsbee jest doskonałym kucharzem, ale jego dzisiejszy pieczony kurczak niczym nie ustępował wyro- bom Pułkownika Sandersa, zarówno wersji oryginalnej, jak i eks- trakruchej. Dziwny talent, ten geniusz kuchni popularnej. Crock O'Connor, pierwszy mechanik, to rodzaj uroczego gawędziarza z Alabamy, który twierdzi, że wynalazł zakrętkę do butelek, ale nie otrzymuje żadnych honorariów z powodu nieuczciwości urzędnika patentowego. Pozwala nam rozwinąć prędkość osiem- nastu węzłów, czemu więc miałbym się oburzać i nazywać go kłam- cą? Lou Chickering, drugi mechanik -jasnowłosy i przystojny jak amant filmowy -jest aktorem scenicznym z Filadelfii, który kiedyś próbował swoich sił na Broadwayu, a teraz spędza wolny czas orga- nizując amatorskie przedstawienia w świetlicy majtków. Specjalizu- je się w Szekspirze i nawet my, analfabeci, byliśmy oczarowani je- go wykonaniem pieśni Ariela z „Burzy" („Na metrze dziesiątym ojciec twój leży..."). Bud Ramsey, trzeci mechanik, to kolekcjoner pism pornograficznych, koneser piwa i fanatyk pokera. Lubię, kiedy mężczyzna nie ukrywa swoich wad. A do tego: 38 majtków i marynarzy - 23 mężczyzn i 15 kobiet - rozsianych po pokładach, pomostach, pomieszczeniach silnikowych i punktach kontrol- nych. Często przeglądam ich życiorysy. Mamy tu rozgrywającego z Drugiej ligi (drużyna Albany Bullets), byłego klowna cyrkowego (cyrk Braci Hunt), eks-więźnia (napad z bronią w ręku), spawa- cza robotnika z fabryki samochodów, sprzedawczynię z drogerii, kaprala US Army, tresera psów, skośnookiego nauczyciela mate- matyki (siódma i ósma klasa), taksówkarza, trzech weteranów woj- ny w Kuwejcie oraz pełnej krwi Indianina z plemienia Siuksów, Jamesa Echohawka. Duża ilość rozlanej ropy -jeden z „pływających osadów naf- towych" - zebrała się u wybrzeży Kamerunu: taką historią karmię każdego, kto zada sobie trud, żeby pytać. Kiedy szefowie Carpco usłyszeli, że Watykan wie o katastrofie, zaproponowali papieżowi układ: powstrzymajcie Greenpeace i Organizację Narodów Zjed- noczonych, a my błyskawicznie pozbieramy asfalt. I do tego wcale go nie zatopimy, tylko odholujemy na brzeg, potniemy i przero- bimy na darmową ropę dla rozwijających się państw afrykańskich. Świetnie, odpowiedział Rzym, ale my z kolei wysyłamy ojca Ockha- ma, żeby nadzorował całość. A więc: tajna operacja, rozumiecie, ludzie? Cicho sza, jasne? To dlatego nie przesyłamy sygnałów mijającym nas statkom, nie włączamy świateł rejsowych i nie pozwalamy nikomu dzwonić do najbliższych. - W porządku, ale dlaczego, u diabła, płyniemy tak szybko? - chce wiedzieć Crock O'Connor. - Przygotowujemy się do zdoby- cia Pucharu Ameryki? - Asfalt utrudnia żeglugę w tamtym rejonie — wyjaśniam. - Im szybciej tam będziemy, tym lepiej. - Wczoraj wieczorem postawiłem na stoliku pustą szklankę po soku - nie ustępuje O'Connor - a ona błyskawicznie przewę- drowała nad samą krawędź i spadła, jęcząc przez cały czas. Statek wibruje, panie kapitanie. W końcu pęknie nam kadłub. Oczywiście, ma rację. Pusty supertankowiec prowadzony w li- nii prostej z prędkością osiemnastu węzłów wkrótce zacznie dy- gotać jak trzydziestoletni chevrolet. Są oczywiście sposoby na uspokojenie takiego statku bez spe- cjalnej straty czasu. Używam więc każdej znanej mi sztuczki: zmie- niam prędkość na krótkie okresy, lekko modyfikuję kurs, zupełnie wyłączam silniki na minutę lub dwie - robię wszystko, żeby zła- mać rytm fal, bez końca uderzających o nasz kadłub. Na razie się udaje. Na razie wciąż jesteśmy w jednym kawałku. O świcie pojawiły się żółwie. Setki żółwi, Popeye, przepływały przez moje sny, ze skoru- pami lśniącymi jak teksaska ropa. Potem pojawiły się białe cza- ple, czarne jak wrony, potem warzęchy różowe, potem czaple siwe... Obudziłem się zlany potem. Wziąlem prysznic, wytarłem się, przeczytałem pierwszy akt „Burzy" - Prospero wywołał sztorm i przyciągnął królewski statek ku swej zaczarowanej wyspie, Mi- randa zakochała się beznadziejnie w księciu Ferdynandzie - po czym wypiłem szklankę ciepłego mleka. O 8.00 zasnąłem wreszcie znowu. Pragnienie modlitwy było intensywne, ale Cassie Fowler, któ- ra w wieku czterdziestu jeden lat miała lepsze rzeczy do roboty niż wierzyć w Boga, jak dotąd potrafiła mu się oprzeć. „W oko- pach nie ma ateistów" - ładna maksyma, zgrabna, celna i trafiają- ca do przekonania. A Cassie miała zamiar udowodnić jej niepraw- dziwość. Umęczona palącym słońcem, rozpaczą i pragnieniem, od piętnastu godzin przebywała w swoim morskim okopie, gumo- wym pontonie dryfującym po północnym Atlantyku, i przez ca- ły ten czas ani razu nie poprosiła Boga o pomoc. Była silna - pierwsze dziesięć lat swego dorosłego życia poświęciła na pisanie antyreligijnych, nie przynoszących dochodu sztuk dla drugo- rzędnych teatrów Broadwayu (tego rodzaju satyr, które krytycy określają mianem „kąśliwych", jeśli napisał je mężczyzna, i „pi- skliwych", jeśli są dziełem kobiety). Potem zajęła się zdobywa- niem dyplomu magistra biologii, a następnie przyjęła posadę na prowincjonalnym uniwersytecie w Tarrytown, gdzie studen- ci nie mieli szans na sformułowanie pozytywnych opinii o femi- nizmie lub ewolucji bez jej interwencji, i gdzie mogła przepro- wadzać nietypowe eksperymenty (z których pierwszy dowiódł, że samiec szczura wędrownego, jeśli ma po temu okazję, wyka- zuje takie same instynkty macierzyńskie wobec młodych jak samica) bez konieczności występowania o stypendium albo pu- blikowania rezultatów. Gdyby sytuacja Cassie była mniej rozpaczliwa, byłaby komicz- na, komizmem rodem ze sztuk Samuela Becketta. Manewrowa- nie pontonem za pomocą rakietki pingpongowej. Wybieranie wo- dy pamiątkowym kubkiem z podobizną Elvisa Presleya. Okrywa- nie odzianego w kostium ciała plażowym ręcznikiem. - Pomocy! - dyszała w mikrofon, desperacko kręcąc korbką generatora. - Proszę, ktokolwiek... kieruję się na wschód... ostat- nia znana pozycja... dwa stopnie szerokości północnej, trzydzieści siedem stopni długości zachodniej... pomóżcie mi! Żadnej odpowiedzi. Nawet jednego słowa. Równie dobrze mogłaby się modlić. Na wschód, jak wiedziała, leżały Skały Świętego Pawła, ma- leńki wulkaniczny archipelag rozciągnięty wzdłuż równika. Skały nie obiecywały wiele - możliwość zebrania sil, ulgę od ciągłego wybierania wody - ale w tym momencie cel pozbawiony znaczenia był lepszy niż żaden. Powtórka historycznej podróży Karola Darwina na dokład- nej replice jego statku: jakże wspaniały pomysł na wyprawę, po- myślała czytając broszurę, coś w rodzaju luksusowych wakacji dla racjonalistów. Przez cały lot do Anglii Cassie wyobrażała sobie re- lacje zdawane przyjaciołom z Ligi Oświeceniowej Central Park West, pokazywane z dumą slajdy przedstawiające ptaki i jaszczur- ki Galapagos (miała zamiar wypstrykać ponad pięćdziesiąt rolek filmu), potomków stworów, których anatomia podpowiedziała Darwinowi, że Stworzenie nie kieruje się wolą Boga, ale czymś zu- pełnie innym - i nadal oddawała się radosnym fantazjom, kiedy dwunastego czerwca „Beagle II" opuścił kornwalijski port Charles- town. Jego dwadzieścia cztery koje zostały zajęte przez przedziwną zbieraninę profesorów biologii, kanapowych miłośników natury i rozpieszczonych niedoszłych magistrów, deportowanych w tę po- dróż przez zirytowanych rodziców. Plan rejsu, opracowany przez Maritime Adventures Incorporated, był precyzyjnym odwzorowa- niem trasy Darwina, z wyjątkiem zwrotu przyjoao Pessoa, umoż- liwiającego skorzystanie z Kanału Panamskiego i zaoszczędzenie siedmiu miesięcy drogi. Po zbadaniu Galapagos uczestnicy rejsu mieli wrócić odrzutowcem z Guayaquil do Anglii. Nigdy nie minęli nawet równika. Huragan Beatrice nie tyle zatopił „Beagle'a II", ile rozerwał go na kawałki, niczym jeden ze studentów Cassie dokonujący sekcji rekina. Gdy statek poszedł pod wodę, Cassie znalazła się sama na lodowatym morzu, ucze- piona kawałka masztu, z plażowym ręcznikiem w zaciśniętej kur- czowo dłoni, z gorzką świadomością, że Maritime Adventures dla- tego utrzymał cenę wyprawy poniżej tysiąca dolarów na osobę, gdyż pozbawiono statek szalup, kamizelek ratunkowych oraz zapa- sowych baterii do krótkofalówki. Tylko dzięki cudownemu zrzą- dzeniu losu udało jej się wyłowić ze szczątków statku nadajnik na korbkę i wspiąć do jedynego pontonu „Beagle'a". - Kieruję się na wschód... ostatnia znana pozycja... dwa stop- nie szerokości północnej, trzydzieści siedem stopni długości za- chodniej... pomocy, niech ktokolwiek mi pomoże! Nieubłagane, złośliwe słońce pojawiło się na niebie: jej jed- nooki przeciwnik, drapieżnik równie groźny jak rekin. Ręcznik chronił ją przed promieniami, ale pragnienie wkrótce stało się nie do zniesienia. Pokusa, by zaczerpnąć wody z oceanu i napić się, była niemal nie do odparcia, lecz Cassie wiedziała, że miałoby to fa- talne skutki. Wypij pół litra wody morskiej, a razem z czystą H2O wchłoniesz ogromną porcję soli. Napij się drugi raz, a nerki będą miały dość wody, żeby przetworzyć sól z dawki numer jeden, ale nie zdołają przetworzyć soli z dawki numer dwa. Napij się po raz trzeci - i tak dalej, i tak dalej, ciągle o krok do tyłu. W końcu nerki stałyby się zachłanne, zaczęłyby kraść wodę z tkanek. Uległa- by odwodnieniu, dostała gorączki, wreszcie by umarła. — Pomóżcie mi! -jęczała, z trudem obracając korbkę nadaj- nika. - Ostatnia znana pozycja... dwa stopnie szerokości północ- nej, trzydzieści siedem stopni długości zachodniej... wody... wo- dy... Nie będę wzywała Boga, przyrzekła sobie. Nie będę modliła się o wybawienie. I nagle pojawiły się Skały Świętego Pawła, sześć granitowych wieżyc wyrastających z równika jak morskie stalagmity, ze szczyta- mi pobielonymi zwałami guana. Pozwoliła sobie nasycić się szcze- gólną symboliką tej chwili. Dwunastego lutego 1832 roku oryginal- ny „Beagle rzucił tutaj kotwicę. Przynajmniej będę stąpała po śla- dach Darwina, zadumała się. Przynajmniej dotarłam za nim do samego końca. O zmierzchu przybiła do skał od zawietrznej. Z nadajnikiem w dłoni i ręcznikiem przerzuconym przez ramię wspięła się z tru- dem na najwyższą iglice, obcierając sobie skórę na dłoniach i ko- lanach o poszarpane pumeksowe zbocze. Puszka lodowato zimnej dietetycznej coli unosiła się niemal w zasięgu jej ręki; oszroniony dzbanek lemoniady pobłyskiwał zapraszająco z sąsiedniej skały; chłodny gejzer hawajskiego ponczu tryskał ku niebu z kałuży w do- le. Na szczycie stanęła nieruchomo, owijając ramiona ręcznikiem niczym królewskim płaszczem. To wszystko należało do niej, cały pieprzony archipelag. Jej Królewska Wysokość Cassie Fowler, ce- sarzowa guana. Kormorany i głuptaki zaczęły opadać w dół, eskadra za eska- drą, siadając jej na ramionach, dziobiąc ją lekko w głowę. Pomi- mo strachu i umęczenia poczuła żal, że jej studenci nie mogą zobaczyć tych ptaków; była gotowa wygłosić wykład na temat rodzi- ny Sulidae ogólnie, a głuptaka czarnoskrzydłego w szczególności. Głuptak czarnoskrzydły był ptakiem z wizją. Podczas gdy jego bia- łobrzuchy kuzyn składał jaja w zwyczajnym gnieździe budowanym na czubku drzewa, czarnoskrzydły używał jedynie obrazu gniaz- da, eleganckiej abstrakcji, którą tworzył przez zaznaczenie na zie- mi okręgu za pomocą strugi guana. Cassie uwielbiała głuptaka czarnoskrzydłego, nie tylko za jego zwyczaje (samce także wysia- dywały jaja i troszczyły się o pisklęta), lecz również dlatego że był stworzeniem, dla którego różnica pomiędzy życiem, sztuką i gów- nem była mniej oczywista, niż powszechnie sądzono. Wszędzie dokoła rozgrywały się ponure darwinistyczne sceny: kraby zjadające plankton, głuptaki pożerające kraby, duże ryby polujące na mniejsze, nieustająca orgia zabijania, zjadania, tra- wienia, eliminowania. Nigdy dotąd Cassie nie czuła się tak bliska brutalnej prawdy ewolucji. Miała przed sobą Naturę, prawdziwą Naturę, czerwoną pazurami, białą guanem, odartą z wszelkiego sentymentalizmu Rousseau, podniosłą jak otwarty wrzód, roman- tyczną jak gangrena. Ostatkiem sił odgoniła ptaki, a potem przykucnęła, niczym Hiob, wśród guana. Ironię budził fakt, że ulubiona ze sztuk jej autorstwa, „Historie biblijne dla dorosłych, nr 46. Opera mydla- na", była niezobowiązującym ciągiem dalszym historii Hioba. Dwa tysiące lat po stłamszeniu, a następnie wyratowaniu przez Boga, bohater wraca na kupę gówna po rewanż. Jej język zamienił się w kamień. Była /byt wysuszona, żeby pła- kać. Nie poddam się wierze, przysięgała sobie, wpatrując się w bez- kresne, pozbawione oblicza morze. W okopach nie ma ateistów. - Pomocy - wycharczała, kręcąc korbką nadajnika. - Proszę, pomocy. „Beagle" to głupia nazwa dla statku -jęczała. - Beagle to pies, a nie statek. Ratunku. Proszę, Boże, to ja - szeptała. - Tu Cassie Fowler. Skały Świętego Pawła. Beagle to pies. Proszę, Boże, pomóż mi. 4 lipca Urodziny naszej wspaniałej republiki. Szerokość: 20"9'N. Dłu- gość: 37"15'W. Kurs: 170. Prędkość: 18 węzłów. Dystans pokona- ny od Nowego Jorku: 1106 mil morskich. Gdybym nie wierzył w to, w co wierzę, powiedziałbym, że sam Jehowa zesłał nam ten huragan. Nie dość, że go przeżyliśmy, to jeszcze przeniósł nas o 184 mile przy prędkości 40 węzłów, i teraz wyprzedzamy plan o prawie cały dzień. Załadowany tankowiec prawdopodobnie rozciąłby te grzywa- cze, my jednak musieliśmy po prostu płynąć po nich - całą naprzód, kiedy szły prostopadle, bardzo powoli, gdy układały się wzdłuż. Mamy dobrego sternika. Neil Weisinger, pucołowaty dzieciak zjersey City, poradził sobie znakomicie. Jakoś udało nam się prze- bić, ale wcześniej obudowa meteo pękła na pół, a wspornik na sterburcie został wyrwany z korzeniami. Nie wspominając już o czterech szalupach ratunkowych zdmuchniętych w morze, pięt- nastu zbitych oknach, dwóch złamanych rękach i jednej skręconej kostce. Podczas normalnego rejsu, jeśli załoga popije sobie i wszczy- na awantury, zazwyczaj otrzeźwiam ich wymachując pistoletem sy- gnałowym. Jednak tym razem, jeśli sprawy pójdą zgodnie z pla- nem, wkrótce będziemy wyposażać majtków w broń przeciwko drapieżnikom. Trochę mnie to niepokoi, Popeye. Pijany mary- narz i bazooka to niebezpieczne połączenie. Nie ma znaczenia, że przepisy amerykańskiej floty handlo- wej zabraniają posiadania napojów alkoholowych. Nie jesteśmy „suchym statkiem" - to wiem na pewno. Sądząc po wcześniejszych doświadczeniach, opuściliśmy port z przynajmniej trzydziestoma skrzynkami nielegalnego piwa i sześćdziesięcioma butelkami mocniejszych trunków. Jak zauważyłem przez lata, rum jest szcze- gólnie popularny. To chyba pirackie fantazje. Ja sam trzymam cztery flaszki teąuili w pomieszczeniu z mapami, ukryte pod Ma- dagaskarem. Jak dotąd mieliśmy tylko jeden drobny problem. Watykan miał dostarczyć nam najlepsze pozycje ze swojej kolekcji filmowej, jed- nak albo te szpule nigdy tu nie dotarły, albo nasze karmelitanki zapomniały je załadować, i jedynym obrazem, który w końcu zna- lazł się na pokładzie, jest kiepska kopia „Dziesięciu przykazań". Mamy więc elegancką salę kinową i tylko jeden film do oglądania. Jest to zresztą dość okropne dzieło i sądzę, że zaczniemy rzucać pomidorami w ekran na długo przed dziesiątym seansem. Mamy na pokładzie parę magnetowidów i tuziny kaset w ro- dzaju „Słodkie ślicznotki z Bostonu". Pojawił się nawet słynny „Ka- ligula". Tyle że praktycznie nikogo to nie rusza. Za każdym razem kiedy wyciągam pióro Rafała z mojego ku- fra, stawiam sobie te same pytania. Czy anioł mówił prawdę? Czy tata naprawdę zdoła oczyścić mnie z ropy? Czy też anioł chciał tyl- ko upewnić się, że przyjmę zadanie? Tak czy owak, mam zamiar wracać z Arktyki przez Hiszpanię. Zawinę do Kadyksu, zwolnię załogę na ląd i wskoczę do pierwsze- go autobusu jadącego do Yalladolid. „Zrobiłem to - powiem mu. - Wykonałem zadanie". Chociaż od punktu przecięcia równika z południkiem zero- wym wciąż dzieliło ich pół oceanu, Thomas Ockham dzień i noc mocował się z eschatologicznymi konsekwencjami śmierci Boga. Poza informacjami, o które Rzym wyraźnie prosił - dotyczącymi kursu, prędkości, pozycji, planowanej daty dotarcia do punktu zero -jego codzienne faksy zawierały tyle spekulacji teologicz- nych, ile, jak sądził, kardynałowie będą w stanie znieść. „Na pierwszy rzut oka, Eminencjo - napisał do Di Luki czwar- tego lipca - śmierć Boga jest ideą skandaliczną i niepokojącą. przypomnijmy jednak bogactwa, jakie wydobyli z tego złoża pew- ni myśliciele na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Myśl? tutaj w szczególności o «Post Mortem Dei» Rogera Miltona, «Kulturze ery pochrześcijańskiej» Gabriela Yahaniana i «Zaćmie- niu Boga» Martina Bubera. Prawda, ci ludzie nie mieli w rękach fizycznego ciała (my zresztą, jak dotąd, też nie). Wyczuwam jed- nak, że jeśli wybiegniemy myślą poza nasz obecny angst, możemy napotkać sporo niespodzianek. Cała ta sprawa w przedziwny spo- sób wzmacnia judeochrześcijaństwo (jeśli mogę użyć tego skun- dlonego oksymoronu), stanowi dowód, że przez wszystkie te stu- lecia byliśmy mimo wszystko bliscy prawdy. Śmiem twierdzić, że z dobrze skonstruowanej teotanatologii mogą wyniknąć zaskaku- jące duchowe odkrycia". W gruncie rzeczy Thomas nie wierzył w te śmiałe słowa. W rze- czywistości koncepcja dobrze skonstruowanej teotanatologii wpę- dzała go w depresję graniczącą z paraliżem. Kapłan czuł w sercu, że śmierć Boga niesie mroczne i przerażające konsekwencje - ku którym „Yalparaiso" zmierzał wyłącznie na ich własne ryzyko. „Drogi profesorze Ockham - odpisał Di Luca piątego lipca - w obecnej chwili nie interesuje nas Martin Buber ani żaden inny jajogłowy ateista. Interesuje nas Anthony Van Horne. Czy anio- łowie wybrali właściwego człowieka? Czy załoga go poważa? Czy jego decyzja wpłynięcia na obszar huraganu była rozsądna czy po- chopna?" Kreśląc odpowiedź, Thomas starał się, by była ona możliwie szczera. „Nasz kapitan zna się na rzeczy, czasem jednak obawiam się, żeby jego zapał nie zaszkodził misji. Ma obsesję na punkcie terminu wyznaczonego przez watykański komputer. Wczoraj prze- kroczyliśmy granicę nowej strefy czasowej i Van Horne z najwięk- szym wahaniem polecił przesunąć wskazówki zegarów..." Thomas wystukał list na walizkowej maszynie Smith-Corona, tym samym starym gracie, na którym napisał „Mechanikę łaski". Podpisał się anielskim piórem umoczonym w czarnym atramen- cie i zaniósł list do sterówki. Była siedemnasta, od godziny wachtę miał drugi oficer. Du- ży Joe Spicer wydał się Thomasowi najinteligentniejszym ofice- rem na pokładzie „Yalparaiso", wyłączając samego Yan Horne'a. W każdym razie był jedynym, który przynosił na mostek książki - prawdziwe książki, nie zbiory komiksów o kotach czy cienkie po- wiastki o dzieciach obdarzonych nadprzyrodzonymi zdolnościami. - Dzień dobry, Joe. - Witam, ojcze. - Obracając się o dziewięćdziesiąt stopni w fo- telu, zwalisty nawigator błysnął okładką „Krótkiej historii czasu" Stephena Hawkinga. - Czytał pan to kiedyś? - Cytuję ustępy w mojej ostatniej książce - odparł Thomas, spoglądając nerwowo na pełniącego służbę starszego marynarza, Leo Zooka. Dzień wcześniej wdał się z nawiedzonym ewangeli- kiem w krótką, nieprzyjemną dyskusję na temat Darwina; Zook występował przeciwko teorii ewolucji, Thomas wykazywał jej fun- damentalną słuszność. - Jeśli dobrze rozumiem - powiedział Spicer, pukając knyk- ciami w okładkę - Bóg nie ma tu już nic do roboty. - Być może - odparł Thomas. - To chyba żart! - rzekł Zook. - We wszechświecie Stephena Hawkinga... - Spicer obrócił się ku ewangelikowi - Bóg nie ma nic do roboty. - A zatem Stephen Hawking błądzi - orzekł Zook. - Co ty o tym wiesz? Czy przynajmniej słyszałeś kiedykolwiek o Wielkim Wybuchu? — Na początku było Słowo. Thomas nie był pewny, czy Zook naprawdę chce podyskuto- wać o „Krótkiej historii czasu", czy też umyślnie drażni Spicera, żeby rozwiać nudę, statek bowiem płynął w tym momencie na au- tomatycznym pilocie. Omijając przynętę, nawigator zwrócił się do Thomasa: — Odprawia ojciec dzisiaj mszę? - Punktualnie o dziewiętnastej. - Przyjdę. Świetnie, pomyślał kapłan - ty, Follingsbee, siostra Miriam, Karł Jaworski i to wszystko. Najmniej liczna parafia po tej stronie południka zero. Thomas ruszył w stronę pomieszczenia radiowego, zastana- wiając się, co bardziej służyło światu - podniosły ateizm Hawkin- ga czy nieugięta wiara Zooka. Prawie zderzył się z Lianne Bliss. Miotając gwałtowne spojrzenia, radiotelegrafistka podbiegła do nawigatora i obróciła go w fotelu, niczym fryzjer kierujący klien- ta w stronę lustra. - Joe, wezwij szefa! - Dlaczego? - Wezwij go! SOS! Sześć minut później Van Horne był już na mostku, słuchając raportu o rozbitku, Cassie Fowler, która wylądowała w pontonie na Skałach Świętego Pawła. - To może być pułapka - powiedział kapitan do Lianne. Wo- da ściekała mu po brodzie i włosach, bo usłyszał wezwanie biorąc kąpiel. - Nie przerwałaś ciszy radiowej, prawda? - Nie. Co nie znaczy, że nie chciałam. Czemu mówi pan o pu- łapce? Nie odpowiadając, Van Horne podszedł do radaru i wbił wzrok w cel: stado głuptaków, jak podejrzewał Thomas. - Wracaj do radia, Iskierko - nakazał kapitan. - Powiedz świa- tu, że nazywamy się „Arco Fairbanks" i płyniemy kursem na połu- dnie od Wysp Kanaryjskich. Kiedy ktoś się zgłosi, podaj im pozy- cję Fowler. - Czy kłamstwo jest konieczne? - zapytał Thomas. — Każdy rozkaz, jaki wydaję, jest konieczny. Inaczej bym go nie wydawał. - Czy mogę skontaktować się z rozbitkiem? - zapytała Lianne ruszając w stronę pomieszczenia radiowego. Van Horne przeciągnął palcem po ekranie radaru, zakreśla- jąc okrąg wokół stada ptaków. - Powiedz jej, że pomoc jest w drodze. Kropka. O zachodzie słońca Lianne Bliss wróciła na mostek i złożyła raport. Wyglądało na to, że „Yalparaiso" jest jedynym statkiem w promieniu trzystu mil morskich od Skał Świętego Pawła. Skon- taktowała się z kilkoma portami od Trynidadu po Rio i spośród nielicznych oficerów Straży Przybrzeżnej i pracowników Między- narodowego Czerwonego Krzyża, którzy rozumieli jej desperacką mieszankę angielskiego, hiszpańskiego i portugalskiego, żaden nie dysponował samolotem ani helikopterem o zasięgu pozwala- jącym polecieć na środek Atlantyku i z powrotem. - Co mówiła Fowler, kiedy ją wywołałaś? - zainteresował się Thomas. - Pytała, czy jestem aniołem. - Co jej odpowiedziałaś? Bliss rzuciła Van Horne'owi gniewne spojrzenie. - Ze nie jestem upoważniona do udzielenia odpowiedzi. Odłożywszy „Krótką historię czasu" na terminal komputera meteo, Spicer podszedł do koła sterowego i wyłączył autopilota. - Kurs dwa-siedem-trzy, zgadza, się? - Nie - odparł Van Horne. - Utrzymujemy dotychczasowy kurs. - Utrzymujemy? - zapytał Zook chwytając za koło sterowe. - Żartuje pan! - powiedział Spicer. - Nie mogę wyrzucić za burtę dwudziestu czterech godzin, które zyskaliśmy dzięki Beatrice, Joe. Włącz z powrotem autopi- lota. Thomas zacisnął zęby, przygryzając wewnętrzną stronę po- liczków. Nigdy dotąd nie stał przed takim dylematem. Czy chrze- ścijański kurs prowadził na zachód, wzdłuż równika, czy na połu- dniowy wschód, w stronę Boga? Ile boskich komórek mózgowych odpowiadało jednemu ludzkiemu rozbitkowi? Milion? Tysiąc? Dziesięć? Dwie? Pomimo sceptycyzmu wobec daty podanej przez komputer w Watykanie, Thomasowi trudno było się uspokoić. Nawet jeden uratowany neuron mógł mieć taką wartość naukową i duchową, że okazałby się wart dziesięciu rozbitków... dwudzie- stu... trzydziestu... czterdziestu... wszystkich rozbitków od czasów Jonasza. Tylko że Jonasz został uratowany, prawda? Wieloryb go zwymiotował. - Kapitanie, musimy zmienić kurs - powiedział Thomas. - Co?! -Van Horne, sięgający właśnie po lornetkę, parsknął gniewnie. - Proszę zmienić kurs. Zrobić zwrot i skierować „Val" ku Ska- łom Świętego Pawła. - Zdaje się, że zapomniałeś, ojcze, kto kieruje tą operacją. - A ty, zdaje się, zapomniałeś, kto za nią płaci. Nie wyobrażaj sobie, że jesteś niezastąpiony, kapitanie. Jeśli kardynałowie dowie- dzą się, że zaniedbałeś chrześcijańskiego obowiązku, natychmiast przetransportują na pokład nowego szypra. - Sądzę, że powinniśmy porozmawiać w mojej kabinie. - Sądzę, że powinniśmy zmienić kurs. Van Horne podniósł lornetkę do oczu i odwracając ją, spoj- rzał na Thomasa przez niewłaściwy koniec, jakby zmniejszając księdza, zmniejszał jednocześnie jego autorytet. -Joe. - Tak, panie kapitanie? - Chcę, żebyś ustawił nowy kurs. -Ceł? Zaciskając usta i mrużąc oczy Van Horne wcisnął lornetkę do futerału. - Ta kupa guana pośrodku Atlantyku. - Dobrze - powiedział ojciec Thomas. - Bardzo dobrze - do- dał po chwili, zastanawiając się, jak właściwie wytłumaczy tę nad- łożoną drogę Di Luce, Orsellemu i papieżowi Innocentemu XIV. - Wierz mi, synu, akty współczucia są jedynym hołdem, na jakim Mu zależy. PIEŚŃ ŻAŁOBNA Kiedy Cassie Fowler obudziła się, była mniej zaszokowana odkryciem, że życie po śmierci istnieje, niż tym, że właśnie ona go doświadczyła. Jej całe dorosłe życie, rok po roku plucia na Naj- wyższego i oddawania czci idei Oświecenia, zdało się na nic. Zo- stała uratowana, wzięta żywcem do nieba i unieśmiertelniona. Cholera! Sytuacja w nie najlepszym świetle stawiała ją, a w jeszcze gorszym wieczność. Jakie niebo warte tego miana przyjęłoby do siebie osobę tak gwałtownie niewierzącą jak ona? Mały ceramiczny Chrystus z błękitnymi oczami i ustami jak wi- śnie wisiał krwawiąc na przeciwległej ścianie. Posępny, kościsty ksiądz krążył wokół jej łóżka. Obok stał wysoki mężczyzna, z siwą brodą i złamanym nosem przywodzącym na myśl wszystkich pro- roków Starego Testamentu, którym nauczyła się nie ufać. - Wyglądasz dużo lepiej. - Ksiądz dotknął dłonią jej spalone- go słońcem policzka. - Nie płynie z nami lekarz, ale pierwszy ofi- cer sądzi, że mamy tu do czynienia jedynie z wyczerpaniem połą- czonym z odwodnieniem i oparzeniem słonecznym. Smarowali- śmy cię maścią. Stopniowo, jak cukierek rozpuszczający się w ustach dziecka, rozwiewała się mgła wypełniająca umysł Cassie. Na pokładzie, po- wiedział. Pierwszy oficer. — Jestem na statku? - M/s „Yalparaiso" pod dowództwem kapitana Anthony'ego Van Horne'a. - Ksiądz wskazał proroka. - Proszę nazywać mnie oj- cem Thomasem. Wróciły wspomnienia. Maritime Adventures... „Beagle II"... Huragan Beatrice... Skały Świętego Pawła. - Słynny „Yalparaiso"? Ten od rozlanej ropy? - M/s „Carpco Yalparaiso" - rzekł kapitan lodowatym tonem. Gdy Cassie usiadła, poczuła medyczny zapach kamfory. Pali- ło ją całe ciało - czerwona, pokąsana kłami równikowego słońca skóra wrzeszczała z bólu pod warstwą maści. Dobry Boże, a więc żyj?, pomyślała Cassie, wygrałam, mam złoty medal, wbrew wszel- kiemu prawdopodobieństwu. -Jak to możliwe, że nie chce mi się pić? - W przerwach między majaczeniami pochłonęłaś prawie cztery litry wody - odpowiedział ksiądz. Kapitan stanął w świetle podając jej mandarynkę. Wyglądał le- piej, niż początkowo sądziła, z byronowskim czołem i tym rodza- jem smutnej, bezbronnej męskości, jaką często spotyka się u koń- czących karierę aktorów telewizyjnych. - Głodna? -Jak diabli. - Cassie wbiła kciuk w biegun północny manda- rynki i zaczęła zrywać skórkę. - Czy naprawdę majaczyłam? - Naprawdę - odparł Van Horne. - O czym? - O szczurach wędrownych. O ojcu, który zmarł na rozedmę płuc. W młodości pisała pani sztuki teatralne. Oliver - pani przy- jaciel, jak sądzimy - uważa się za malarza. Cassie chrząknęła, częściowo ze zdumienia, częściowo z irytacji. - Uważa się za malarza - potwierdziła. - Nie jest pani pewna, czy chce za niego wyjść. - Cóż, kto kiedykolwiek jest pewny w takiej sytuacji? Kapitan wzruszył ramionami. Oderwała cząstkę mandarynki i włożyła sobie do ust. Owoc był słodki, soczysty - żywy. Syciła się tym świętym słowem - żywy, żywy. - Żywy - powiedziała i zanim jeszcze wymówiła drugą sylabę, uniesienie opuściło ją bez śladu. - Trzydziestu trzech pasażerów -wymamrotała, głosem jednocześnie żałobnym i gorzkim. - Dzie- sięciu członków załogi. Ojciec Thomas z emfazą pokiwał głową. Jego brwi, zauważy- ła, stykały się u nasady nosa, splatając się jak dwie szare gąsienice w miłosnym uścisku. — To tragiczne - rzekł. - Bóg zabił ich za pomocą huraganu. - Bóg nie ma z tym nic wspólnego. - W gruncie rzeczy zgadzam się z panem, chociaż z powo- dów całkiem innych niż pańskie. - Niech pani nie będzie tego tak pewna - odparł kapłan ta- jemniczo. Cassie zjadła resztę mandarynki. W jej lekceważącym ciągu dalszym historii Hioba kochanka bohatera w nieskończoność po- wtarza tekst z oryginału. „I ja jedna uciekłam, by tobie o tym opo- wiedzieć". - To pańska kabina? - zapytała, wskazując glinianego Chry- stusa. - Nie. Przeprowadziłem się. - Zapomniał pan krucyfiksu. - Zostawiłem go tutaj celowo - odparł ojciec Thomas krótko. - Proszę wybaczyć mi niewiedzę, ale czy supertankowce zwy- kle przewożą kapłanów? - To nie jest normalna podróż, pani Fowler. - Oczy księdza powiększyły się nagle, a jego wzrok stał się nerwowy jak pszczoła, która zgubiła drogę do ula. - Nienormalna, w gruncie rzeczy. — Po wykonaniu naszego zadania - odezwał się kapitan - od- wieziemy panią do Stanów. - O czym pan mówi? — Przez następne dziewięć tygodni - powiedział Van Horne — będzie pani naszym gościem. Cassie zmrużyła oczy, a jej poparzone ciało stężało ze zdu- mienia i gniewu. - Dziewięć tygodni? Dziewięć? Nic z tego, panowie, pod ko- niec sierpnia zaczynam zajęcia. - Przykro mi. - Wezwijcie helikopter, dobrze? - Powoli, jak jakaś bohater- ska, świadoma procesów ewolucji ryba wpełzająca na ląd, podnio- sła się z koi, i dopiero kiedy stopami dotknęła zielonego dywanu, przyszło jej do głowy sprawdzić, czy jest ubrana. - Rozumie pan? - Spoglądając w dół, ujrzała, że ma na sobie kimono ozdobione symbolami znaków zodiaku. Jedwab przyklejał się nieregularnymi płatami do pokrytej maścią skóry. - Chcę, żeby wyczarterował pan dla mnie helikopter Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, im prędzej, tym lepiej. - Nie jestem upoważniony do podawania naszej pozycji Czer- wonemu Krzyżowi - odparł Van Horne. - Proszę! Moja matka będzie odchodziła od zmysłów - zapro- testowała Cassie, nie wiedząc, czyjej glos powinien brzmieć roz- paczliwie, czy wściekle. - Oliver też. Proszę... - Umożliwimy pani przesłanie jednej krótkiej wiadomości. Stary scenariusz, którego Cassie tak nienawidziła, patriarcha dzierżący władzę. „Tak, paniusiu, może w końcu zabierzemy się do naprawiania wstecznego biegu w pani samochodzie... pani oczywiście nie ma pojęcia, co to w ogóle jest wsteczny bieg". - Gdzie jest telefon? Na czole Van Horne'a wystąpiły błękitne żyły. - Nie udostępnimy pani telefonu. „Yalparaiso" nie jest jakąś farmą, do której trafiła pani po złapaniu gumy na szosie. - Co więc mi proponujecie? - Wszelkie wiadomości przekazywane są za pośrednictwem radiostacji znajdującej się na mostku. Ból przeszył poparzone plecy i kark Cassie, kiedy wstała z łóż- ka i ruszyła za ojcem Ockhamem. Przeszli lśniącym korytarzem wyłożonym mahoniem i po chwili znaleźli się w ciasnej klatce win- dy. Cassie zamknęła oczy i skrzywiła się z bólu. - Kto to jest Runkleberg? - zapytał ksiądz, gdy winda ruszyła w górę. - Majaczyłam o Runklebergu? Nie myślałam o nim od lat. - Kolejny przyjaciel? - Postać w jednej z moich sztuk. Runkleberg to dwudziesto- wieczny Abraham. Pewnego pięknego poranka podlewa róże w ogro- dzie i nagle słyszy głos Boga nakazujący mu złożyć syna w ofierze. — Wypełnia polecenie? - Interweniuje jego żona. - W jaki sposób? - Kastruje go za pomocą sekatora i Runkleberg wykrwawia się na śmierć. Kapłan stęknął wyraźnie. Winda zatrzymała się na siódmym piętrze. — Biologia i teatr - ruszyli kolejnym lśniącym korytarzem - to dwie dyscypliny, które rzadko uprawiane są przez jedną osobę. - Ojcze, ja po prostu nie mogę zostać na tym statku. - Ale im dłużej się zastanawiam, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że biolog i dramaturg mają wiele wspólnego. - Nie przez dziewięć tygodni. Muszę zrobić porządek w biu- rze, przygotować się do wykładów... - Badacze, co? Biolog pragnie odkryć prawa Natury, a dra- maturg jej prawdy. * - Dziewięć tygodni. Wykluczone. Umrę z nudów. Pomieszczenie radiowe „Yalparaiso" było gęstwiną nadajników, klawiatur, faksów i terminali teleksu połączonych plecionymi ka- blami. Pośrodku tego bałaganu urzędowała smukła młoda kobieta o marchewkowych włosach i skórze koloru wędzonego włoskiego sera. Cassie uśmiechnęła się, wdzięczna za dwa metalowe znaczki przypięte do czerwonej kamizelki radiotelegrafistki: jeden przedsta- wiał zaciśniętą pięść wyrastającą z biologicznego symbolu płci żeń- skiej, drugi zaś hasło: „Mężczyźni zazdroszczą nam macicy". Tylko wisiorek Iskierki, kryształ kwarcu oprawiony w srebro, był trudniej- szy do zaakceptowania, jednak Cassie już dawno uznała fakt, że w odniesieniu do póz, za pomocą których radykalne feministki lu- biły zubażać swe umysły - leczenie kryształami, nowe pogaństwo, magia -jej sceptycyzm stawiał ją w zdecydowanej mniejszości. - Podobają mi się twoje znaczki. - Dobrze wyglądasz w moim kimonie - odparła radioopera- torka głosem tak głębokim, że pasowałby do kogoś dwa razy więk- szego od niej. - Należy jej się jedna wiadomość, Iskierko - powiedział oj- ciec Ockham, wycofując się z klitki. - Dwadzieścia pięć słów do matki, i to wszystko. Ani słowa na temat statku zwanego „Yalpa- raiso - Zrozumiałam. - Kobieta wyciągnęła rękę z bicepsem ozdo- bionym tatuażem wysmukłej bogini morskiej sunącej po falach niczym pasażerka deski surfingowej. - Lianne Bliss, Strzelec. To ja odebrałam twoje SOS. Pani biolog uścisnęła dłoń Lianne Bliss, śliską od równiko- wego potu. —Jestem Cassie Fowler. - Wiem. Przeżyłaś niezgorszą przygodę, Cassie Fowler. Wy- ciągnęłaś kartę Śmierci, ale Los ją odwrócił. -Co? - Tarotowa gadanina. - Obawiam się, że nie wierzę w te sprawy. - W Olivera też nie wierzysz. -Jezu! - Na supertankowcu nie ma mowy o prywatności, Cassie. Im prędzej to zrozumiesz, tym lepiej. Okay, chłopak ma konto w banku, ale i tak sądzę, że powinnaś go rzucić. Wygląda mi na głupca. - Ma swoje wady - przyznała Cassie, marszcząc czoło. - Rozumiem, że zamierza być następnym van Goghiem. -Jest zbyt normalny. To niedzielny malarz w najlepszym wy- padku... ]a żyję, prawda, Lianne? Niesamowite. - Żyjesz, kochanie. - I ja jedna uciekłam, by tobie o tym opowiedzieć. Cassie z roztargnieniem naciskała klawisz telegrafu, wystuku- jąc nic nie znaczące kombinacje. - Teraz, kiedy ujawniłam już wszystkie sekrety mojego życia, mo- że ty zdradzisz mi swoje? Czy nienawidzisz pracy, którą wykonujesz? - Kocham moją pracę. Mogę podsłuchiwać każdą rozmowę na całej planecie. W przejrzystą noc mogę dostroić się do tokij- skiego biznesmena uprawiającego telefoniczny seks ze swoją ko- chanką, do pary handlarzy narkotyków planujących przerzut opium do Hongkongu, do bandy neonazistów przekrzykujących się wzajemnie na kanale CB-Radia w Berlinie. Mogę puścić to wszystko przez głośniki w kajutach marynarzy, ale wiesz, czego oni naprawdę chcą słuchać? Sprawozdań z ligi baseballu! Co za stra- ta. Jeśli będę musiała słuchać kolejnej transmisji z meczu Janke- sów, chyba się porzygam. - Uniosła długopis do ust i polizała czu- bek. - A zatem co powiemy mamie? Cassie uznała, że pomieszczenie radiowe stanowiłoby wspa- niałą scenografię do sztuki. Wyobraziła sobie satyryczną jednoak- tówkę rozgrywającą się w całości w centrum komunikacyjnym nie- ba, z Bogiem kręcącym gałkami, próbującym złapać transmisje ze stadionu Jankesów, podczas gdy dokoła rozlegają się krzyki bólu i błagania o pomoc. Zamykając oczy, przywołała obraz swojej matki: Rebecca Fow- ler z domu Hollis, urodzona w New Hampshire, radosna i ener- giczna pani pastor Kościoła unitariańskiego, której ikonoklazm był tak głęboki, że szokował nawet jej własną kongregację. Jak sfor- mułować telegram? „«Beagle II» zatopiony przez huragan... Tyl- ko ja się uratowałam... Zawiadom Olivera..." Zamyśliła się nagle. Misja, powiedział Anthony Van Horne, statek z misją - a przedziwne zachowanie ojca Ockhama wjego ka- binie wskazywałoby, że była to najbardziej złowieszcza misja, od czasu kiedy Szaweł z Tarsu dostał ataku epilepsji i nazwał to chrze- ścijaństwem. - Domyślam się, że nie jest to regularny rejs. Lianne stuknęła palcem w swój feministyczny znaczek. - To zasłona dymna, Cassie. Wygląda na to, że Stolica Apo- stolska wykryła jakąś olbrzymią plamę smoły krzepnącą u wybrze- ży Afryki, obiecała jednak, że utrzyma sprawę w tajemnicy, jeśli Carpco odholuje to diabelstwo na wybrzeże i rozda ubogim. Oso- biście uważam, że cała historia śmierdzi. -Jestem członkiem rzeczywistym Ligi Oświeceniowej Cen- tral Park West - powiedziała Cassie z porozumiewawczym skinię- ciem głową, tak jakby było oczywiste, że każdy członek rzeczywisty Ligi Oświeceniowej Central Park West doskonale zdaje sobie spra- wę z wad Kościoła Świętego. - Niezwykle ważna organizacja, jak są- dzę, prawdziwe przedmurze, chociaż - wskazała wisiorek Lianne - myślę, że nie spodobałaby ci się nasza opinia na temat podob- nych rzeczy. - Małych cycków? - Magicznych kryształów. - Pomógł mi pozbyć się opryszczki. — Wątpię w to. - Masz lepsze wytłumaczenie? - Efekt placebo. - Wiesz co, Cassie Fowler? Powinnaś spędzać więcej czasu na statkach. Kiedy pełnisz wachtę obserwacyjną na dziobie, otoczo- na ryczącym oceanem, a cały wszechświat rozciąga ci się nad gło- wą - cóż, wtedy po prostu wiesz, że gdzieś tam obecna jest jakaś nieśmiertelna istota. - Brodaty starzec? - zapytała Cassie, tłumiąc ironiczny uśmie- szek. - Kochanie, jeśli nauczyłam się czegokolwiek w ciągu dzie- sięciu lat, jakie spędziłam na morzu, to tego jednego: nigdy nie myl swojego kapitana z Bogiem. *** 12 lipca Dwa dni temu dotarliśmy do wyznaczonego punktu, 0°0'N, 0"0' W, 600 mil od wybrzeży Gabonu. Radary nic nie pokazały, lecz powinienem był się tego spodziewać - Rafał powiedział mi, że cia- ło dryfuje. Chyba miałem nadzieję, że coś znajdziemy. Trasa naszych poszukiwań to nieustannie rozszerzająca się spirala, z południa na północ, z zachodu na wschód, z północy na południe, ze wschodu na zachód, z południa na północ, kurs, który powinien zbliżyć nas na odległość wzroku od Wyspy Święte- go Tomasza we wtorek. Zastawiamy w morzu sieć, Popeye. Duże oka. Ale i ryba jest wielka. Crock O'Connor wciąż daje nam osiemnaście węzłów, co oznacza, że przed północą dwukrotnie jeszcze przetniemy równik. Cassie Fowler nienawidzi mnie, nie mam wątpliwości. Z pew- nością jest jedną z „nich" - przytulających drzewa, kochających robaczki, całujących ostrygi. Potrafię rozpoznać ich z daleka, lu- dzi, dla których ktoś taki jak Anthony Van Horne zasługuje na pożarcie żywcem przez stado tchórzofretek. Muszę jednak przy- znać, że jest bardzo podniecającą kobietą, zmysłową jak stara Lo- relei na moim ramieniu, z kędzierzawymi czarnymi włosami i po- ciągłą, końską twarzą, która raz wygląda komicznie, a chwilę póź- niej przepięknie. Postanowiłem zapędzić ją do pracy - niech skro- bie rdzę albo czyści toalety. Na „Carpco Yalparaiso" nie ma pasa- żerów na gapę. Po kolacji wydałem kategoryczny rozkaz: - Informujcie mnie natychmiast, jeśli coś dziwnego pojawi się na którymś radarze, bez względu na porę. Na co Joe Spicer zareagował podejrzliwie. - Tyle rabanu o kawał asfaltu pływający po morzu? Nie jesteśmy szczęśliwym statkiem, Popeye. Załoga jest już zmęczona. Mają dość krążenia w kółko, oglądania „Dziesięciu przykazań" i zastanawiania się, co przed nimi ukrywam. Za każdym razem gdy przecinamy zero stopni szerokości pół- nocnej, Spicer wrzuca grosik do morza. - Na szczęście - mówi. - Będziemy go potrzebowali - odpowiadam. - Kapitanie, to dziwne... Anthony rozpoznał głos nawigatora, trzeszczący w głośniku interkomu, pobrzmiewający tą samą mieszaniną niedowierzania i lęku, z jaką pierwszy oficer Buzzy Longchamps wypowiedział swoje: „Panie kapitanie, wydaje mi się, że mamy drobny kłopot" tamtej nocy, gdy „Val" wpadł na Rafę Bolivara. Sięgnął w stronę umocowanego na ścianie interkomu, roz- rzucając pościel, przedzierając się przez senne otępienie. - Dziwne? - wymamrotał naciskając guzik. - Co jest dziwne? - Przepraszam, że pana budzę - powiedział Duży Joe Spicer - ale mamy coś na radarze. Gramoląc się z koi Anthony wyjął z kącika oka maleńkie ziarnko piasku i potarł je między palcami, po czym rozejrzał się w poszukiwaniu butów. Ubranie miał już na sobie, łącznie z szarą marynarską kurtką i płócienną czapką z daszkiem. Od momentu kiedy przekroczyli punkt zero, ograniczył swoje potrzeby życiowe do minimum, jedząc sporadycznie, śpiąc w ubraniu, nie goląc pie- niącego się dziko zarostu. Od siedemdziesięciu dwóch godzin żył tylko polowaniem. Chwycił kubek do kawy, włożył tenisówki i nie klopocząc się zawiązywaniem sznurowadeł popędził do windy. Miękki blask oświetlał mostek: ekrany radarów, system uni- kania zderzeń, terminal komputera meteo, zegar. Była 2.47. Spi- cer stal nachylony nad ekranem dwunastomilowego radaru i krę- cił galką pomijania zaburzeń atmosferycznych. - Kapitanie, oglądałem „Głębokie gardło" u szwagra na CD-ROM-ie, widziałem chyba wszystkie odcinki „Zielonych łanów", ale przysięgam panu - wskazał obiekt - że to musi być najdziwniej- sza rzecz, jaka kiedykolwiek pojawiła się na szklanym ekranie. - Wał mgły? - Tak to wyglądało na pięćdziesięciomilowym, radarze, ale nic z tego. Sukinsyn ma masę. - Wyspa Świętego Tomasza? - Sprawdzałem naszą pozycję trzy razy. Święty Tomasz leży piętnaście mil stąd w przeciwnym kierunku. - Asfalt? - Nie ten rząd wielkości. Anthony zacisnął pięść. Mięśnie jego klatki piersiowej stęża- ły. Syrena na przedramieniu zrobiła się nagle spięta. - Utrzymać kurs - rzucił do sternika, Siuksajamesa Echohawka. - Utrzymać - powiedział Echohawk. Anthony skupił wzrok na ekranie. Widniała tam długa nie- regularna plama, przerażająca jak cień na rentgenie płuc. Zama- zana, bezkształtna - a przecież wiedział, czyją elektroniczną po- dobiznę ma przed oczami. - No i co to jest? - zapytał Spicer. - Gdybym ci powiedział, i tak byś mi nie uwierzył. - Anthony chwycił za drążki, redukując obroty śrub do sześćdziesięciu pięciu na minutę. Nie po to „Yalparaiso" przekraczał dozwolone prędko- ści i stawiał czoło huraganowi Beatrice, żeby teraz zderzyć się ze swoim ładunkiem i zatonąć. - Zastąpię cię przez resztę wachty, Joe. Idź złapać trochę snu. Dużyjoe Spicer spojrzał kapitanowi w oczy. Ostatnim razem, gdy na „Yalparaiso" został złamany przepis o stałej obecności dwóch oficerów na mostku, czterdzieści milionów ton ropy wyla- ło się do Zatoki Meksykańskiej. - Dzięki, kapitanie - odparł Spicer, stając obok Anthony'ego przy tablicy kontrolnej - ale zostanę. -Jak smakuje dzisiaj kawa Follingsbee'ego? - zapytał Antho- ny sternika. - Wystarczająco mocna? - Można by nią smołować słupki, panie kapitanie - odparł Echohawk. - Zejdźmy jeszcze z prędkością, Joe. Sześćdziesiąt obrotów. - Tak jest. Sześćdziesiąt. Anthony chwycił termos i nalał kawę do poplamionego kubka. - Ster dziesięć stopni lewo na burt - powiedział z oczami utkwionymi w ekran radaru. - Kurs zero-siedem-pięć. - Zero-siedem-pięć - odparł Echohawk. - Ciśnienie spada - rzekł Spicer wpatrując się w barometr. — Dziewięćset dziewięćdziesiąt sześć hektopaskali. Anthony wydobył lornetkę z futerału i przez brudną, zalaną deszczem szybę spojrzał ku horyzontowi. Strzeliła błyskawica, spa- dając z nieba jak powyginany trap, oświetlając sto tysięcy białych grzywaczy. Wielkie szare chmury wisiały nad północnym niebem niczym gigantyczne owce. - Pięćdziesiąt pięć obrotów. - Pięćdziesiąt pięć. Anthony przełknął łyk kawy. Gorąca, cudownie gorąca, ale nie na tyle, by rozgrzać jego wnętrzności. -Joe, zadzwoń po ojca Ockhama - nakazał, otwierając drzwi na prawe skrzydło pokładu. Sztorm wdarł się do środka, obryzgu- jąc mu twarz wodą, rozwiewając frędzle brody. — Powiedz mu, niech natychmiast się tu zjawi. -Jest trzecia nad ranem, kapitanie. - On nie przepuściłby tego za żadne skarby świata - odparł Anthony wychodząc na pokład. - Ciśnienie wciąż spada! - krzyknął za nim drugi oficer. - Dziewięćset osiemdziesiąt siedem! Gdy tylko Anthony wyszedł w niespokojną noc, poczuł za- pach. Przenikliwy i ciężki, dziwnie słodki, nie tyle odór śmierci, ile woń transformacji: liści gnijących w rynsztokach, robaczków świę- tojańskich usychających na progach domów na przedmieściach, bananów mięknących w czarnych skórkach. - Pięćdziesiąt obrotów, Joe! - krzyknął przez otwarte drzwi. - Pięćdziesiąt, kapitanie! Potem pojawił się dźwięk, gęsty i wielowarstwowy, rodzaj chó- ralnego jęku unoszącego się ponad buczeniem silników i rykiem oceanu. Anthony podniósł lornetkę do oczu. Długa błyskawica •wbiła się jak oszczep w wodę. Jeszcze dziesięć minut, pomyślał, najwyżej piętnaście i będą mieli kontakt wzrokowy... - Ten dźwięk... - ojciec Ockham wbiegł na pokład nakłada- jąc słomkowy kapelusz i zapinając guziki czarnej kurtki przeciw- deszczowej. - Dziwny, prawda? - Smutny. - Pan przypuszcza, że... - To pieśń żałobna. -Co? Już gdy Ockham powtarzał słowa, eksplozja błyskawicy ukaza- ła ich prawdziwość. Pieśń żałobna, o tak. W nagłej jasności An- thony ujrzał żałobników, krążących po wzburzonym morzu, mro- wiących się pod pociemniałym niebem. Stada pogrążonych w smutku narwali po prawej, grupy rozpaczających płetwali po lewej, mrowie osieroconych kormoranów w górze. Błysk, i ukaza- ły się kolejne gatunki, rybitwy, wydrzyki, mewy arktyczne, burzyki, petrele, maskonury, rozmaite foki, bieługi, krowy morskie - caie mnóstwo, większość z nich setki kilometrów od swego naturalne- go środowiska, wynoszące pod niebiosa nadprzyrodzony żal połą- czonym wysiłkiem wszystkich zrodzonych w morzu płuc i gardzie- li, jakie Bóg kiedykolwiek umieścił na ziemi. - Ster dziesięć stopni prawo na burt! - Dziesięć prawo na burt! - Czterdzieści pięć obrotów! - Czterdzieści pięć! Jakimś cudownym zrządzeniem, każdy głos był słyszalny w tym wszechogarniającym lamencie. Zamknąwszy oczy, Anthony chwy- cił się za reling i słuchał, oczarowany gwizdanymi elegiami delfi- nów, gardłowymi oratoriami lwów morskich i niskim chrapliwym zawodzeniem tysięcy fregat. - Ten zapach... - powiedział ksiądz. -Jest raczej... - Owocowy? - Właśnie. A więc procesy gnilne jeszcze się nie rozpoczęły. Anthony otworzył oczy. - Joe, czterdzieści obrotów! - Czterdzieści, kapitanie! Blysk, jakaś wielka masa, na kursie zero-jeden-pięć. Błysk, rząd wysmukłych zaokrąglonych form wznoszących się ku niebu. Błysk, i ponownie owe formy, niczym góry rozciągnięte wzdłuż wybrzeża, każda wyższa od poprzedniej. — Widziałeś to, ojcze? - Tak - odparł ksiądz. -I...? Ockham, drżąc, wyciągnął podręczną kamerę z kieszeni sztor- miaka. - Sądzę, że to palce. -Co? - Palce u nóg. Właśnie przegrałem zakład. Siostra Miriam uważała, że On będzie leżał na wznak, podczas gdy ja twierdzi- łem... - Na wznak - powtórzył Anthony. - Rafał powiedział mi, że On się uśmiecha. Pomóc ci, ojcze Thomasie? Ksiądz próbował filmować, ale drżał zbyt mocno i nie mógł trafić okiem w wizjer. Krople deszczu spływały z jego twarzy, mie- szając się ze łzami. - Dam sobie radę. - Nie zemdlejesz, prawda? - Powiedziałem, że dam sobie radę. - Za drugą próbą Ockha- mowi udało się nagrać kilkanaście sekund taśmy. - Ciekawe, że najpierw zobaczyliśmy palce u nóg. Kojarzy mi się to z ogólną teo- rią wszystkiego, mówiąc językiem kosmologów. — Wszystkiego? - Tak, czegoś takiego poszukujemy. - Ksiądz sfilmował sze- roką panoramę stad żałobników. - W obecnej chwili posiadamy równania ogólnej teorii, które sprawdzają się na poziomie mole- kularnym -jego glos zadrżał -jednak nie znaleźliśmy nic, co uwzględniałoby również grawitację. To potworne. - Co jest potworne? Że nie macie ogólnej teorii wszystkiego? - Że nie mamy Ojca Niebieskiego. Kolejna podniebna eksplozja. Tak, uznał Anthony, bez wąt- pienia: dziesięć bladych i wyniosłych palców, już zesztywniałych, wyrastających łukami w ciemne niebo niczym kopuły meczetów bizantyjskiego miasta. - Powoli naprzód! - Powoli naprzód! - Żałuję, że nie mogę ci pomóc, ojcze - powiedział Anthony. - Po prostu spróbuj zrozumieć, kapitanie. - Kapłan schował ka- merę do kieszeni nieprzemakalnej kurtki i zdjął okulary. - Tylko spró- buj zrozumieć - powtórzył, wycierając szkła rękawem. - Po prostu spróbuj -jęknął ojciec Thomas Ockham, przekrzykując wycie wichru, ryk morza i szaloną, poszarpaną muzykę uroczystości żałobnej. W dawnych czasach, zadumał się Neil Weisinger, flota han- dlowa istniała dzięki galernikom: złodziejom i mordercom, którzy umierali przykuci łańcuchami do wioseł. Dzisiaj istnieje dzięki niewolniczej pracy marynarzy: głupców i naiwniaków, którzy mdle- ją ściskając w rękach szlifierki. Skrob i maluj, skrob i maluj, przez cały czas tylko skrobiesz i malujesz. Nawet podczas tak niezwykłe- go rejsu jak ten - kiedy za oknem twojej kajuty widać olbrzymią pulpowatą wyspę, otoczoną bezustannie przez chmary lamentują- cych wielorybów i skrzeczących ptaków - nie ma ulgi w skroba- niu, przerwy w malowaniu. Neil stał na pokładzie dziobowym, zdzierając rdzę ze wspor- nika, kiedy przez hałas szlifierki i zaporę w postaci gumowych zatyczek w uszach przedarł się skrzekot głośników. - Za-ło-ga stat-ku! - wołał Marbles Rafferty, a zgrzytanie szli- fierki dzieliło jego słowa na sylaby. - U-wa-ga! Wszys-cy ma-ry-na- -rze mel-du-ją się w świe-tli-cy ofi-cer-skiej punk-tu-alnie o szes-nas- -tej piętna-ście! Neil wyłączył szlifierkę i wyciągnął z uszu zatyczki. - Powtarzam: wszyscy marynarze meldują się... Od dnia, kiedy ciocia Sara odwiedziła go na uniwersytecie Yeshiva, nalegając, żeby przestał zapamiętywać się w smutku - przecież minęło już ponad pięć lat od śmierci jego rodziców - Neil Weisinger robił wszystko, by uniknąć litowania się nad sobą. Życie jest tragiczne w swojej istocie, powiedziała mu. Czas, żebyś się do tego przyzwyczaił. - ...szesnastej piętnaście. Byly jednak chwile, takie jak obecna, kiedy litowanie się nad sobą wydawało się jedynym rozsądnym uczuciem. Szesnasta pięt- naście: dokładnie po zakończeniu jego wachty. Zamierzał spędzić ten czas w kabinie, czytając kolejny odcinek komiksu „Star Trek" i popijając przemyconego budweisera. Umoczywszy druciany pędzel w puszce z farbą, zaczął malo- wać skorodowany wspornik. Fragmenty dialogów z „Dziesięciu przykazań" przelatywały mu przez głowę. „Uroda jest przekleń- stwem dla naszych kobiet..." „Niech tak będzie zapisane, niech tak się stanie..." „Lud cierpi pragnienie! Prześladują go żaby, li- szaje, muchy, choroby, wrzody! Nie wytrzyma już więcej!" „Yalpa- raiso" opuścił Nowy Jork z tylko jednym filmem w filmotece, ale był to prawdziwy brylant. Umycie się zajęło Neilowi ponad dwadzieścia minut. Pomi- mo zatyczek do uszu, okularów, maski, czapki i kombinezonu, rdzę miał wszędzie, osiadała mu na włosach jak brunatny łupież, lgnęła do piersi jak metaliczna wysypka, toteż przybył do świetli- cy ostatni. Nigdy dotąd nie był na piątym poziomie. Dwudziestowieczni marynarze byli równie często zapraszani do świetlic oficerskich, jak czternastowieczni Żydzi do Alhambry. Stół bilardowy, krysz- tałowe żyrandole, boazeria z drewna tekowego, perski dywan, srebrny imbryk do kawy, kontuar z mahoniu... oto parszywy se- kret szefów: spędzaj wachty razem z pospólstwem, udając, że jesteś jeszcze jednym zwykłym marynarzem, a potem wymknij się na koktajl do Waldorf-Astorii. Jak widział, zebrali się tu wszyscy (ofi- cerowie, marynarze, ksiądz, nawet ta uratowana, Cassie Fowler, z zaczerwienioną i obłażącą płatami skórą, ale ogólnie wyglądają- ca o niebo lepiej niż wtedy, gdy ściągnęli ją ze Skał Świętego Paw- ła) , z wyjątkiem jedynie Lou Chickeringa, siedzącego zapewne w maszynowni, oraz Dużego Joe Spicera, który bez wątpienia czu- wał na mostku, pilnując, żeby nie wpadli na ogromniejącą za bur- tą wyspę. Van Horne stał na mahoniowym kontuarze, odziany w błę- kitny mundur, którego powagę psuły na szczęście mosiężne guzi- ki i złote szamerunki. - Cóż, marynarze - zwrócił się do zebranej załogi - wszyscy to widzieliśmy, wszyscy czuliśmy ten zapach. Wierzcie mi, nigdy do- tąd nie było takiego trupa, nigdy tak wielkiego, nigdy tak ważnego. Trzeci oficer Dolores Haycox przestąpiła z jednej potężnej nogi na drugą. - Trupa, kapitanie? Mówi pan, że to są zwłoki? - Zwłoki - potwierdził Van Horne. -Jak sądzicie, czyje? - Wieloryb? - rzucił podobny do gnoma mały Charlie Hor- rocks, szef pomp. - Żaden wieloryb nie mógłby być tak wielki, prawda? - Chyba nie - przyznał Horrocks. - Dinozaur? - poddała Isabel Bostwick, baba-chłop z wystają- cymi zębami i włosami obciętymi najeża. - To nie ta skala, Isabel. - Stwór z kosmosu? - zapytał Eddie Wheatstone, bosman, pijaczy- na z twarzą tak dziobatą, że wyglądała jak tarcza do strzelania z łuku. - Nie. To nie są zwłoki stwora z kosmosu, w każdym razie nie do- słownie. Może nasz przyjaciel ojciec Thomas nieco was naprowadzi. Powoli, z wielką godnością, kapłan ruszył szerokim łukiem, okrążając zebranych, zamykając ich w kręgu swoich kroków. — Kto z was wierzy w Boga? Szmer zaskoczenia przebiegł przez świetlicę, odbijając się echem od gustownej boazerii. Leo Zook wyrzucił rękę w powie- trze. Cassie Fowler zachichotała. - To zależy, co pan rozumie przez słowo „Bóg" - rzuciła Lian- ne Bliss. - Nie analizujcie, po prostu odpowiedzcie. Jedna po drugiej podnosiły się ręce, aż świetlica poczęła przy- pominać łąkę kołysanych wiatrem zawilców. Neil też podniósł rę- kę. Dlaczego nie? Czyż nie miał swojego enigmatyczego En Sof, swojego Boga z pierwszej rannej wachty? Naliczył nędzne pół tuzi- na ateistów: Fowler, Wheatstone, Bostwick, korpulentny elektryk Stubby Barnes, Willie Pindar - pająkowaty czarnoskóry szef okrę- towej piekarni, oraz Ralph Mungo, zniszczony facet z tatuażem „Kocham Brendę", którego zapamiętał z poczekalni wjersey City - i z tej szóstki tylko Fowler wydawała się pewna siebie, do tego stopnia, że wetknęła obie ręce w kieszenie zielonych szortów. - Wierzę w Boga Ojca wszechmogącego - zaczął Zook - Stwo- rzyciela nieba i ziemi, i wjezusa Chrystusa, Syna Jego jedynego, Pana naszego... Kapłan przełknął ślinę, a jego grdyka poruszyła się pod ciasną koloratką. - Niech trzymają w górze ręce ci, którzy uważają, że Bóg jest przede wszystkim duchem - niewidzialnym, bezforemnym duchem. Nie opadła ani jedna ręka. - W porządku. A teraz niech opuszczą ręce ci, którzy nie wie- rzą, że nasz Stwórca może być również osobą - potężną, gigan- tyczną postacią, posiadającą kości, mięśnie... Większość rąk opadła, w tym również Neila, Duch i ciało... Bóg nie mógł być jednym i drugim. Zdziwił się na widok trzech marynarzy, którzy nadał trzymali ręce w górze. - Teraz mówi ojciec o Jezusie Chrystusie - powiedział Zook, którego ramię drżało jak pijany koliber. - Nie - odparł ksiądz. - Nie mówię o Jezusie Chrystusie. Neilowi zrobiło się nagle słabo. Sięgając do kieszeni, ścisnął w dłoni brązowy medal, który jego dziadek otrzymał za szmuglo- wanie uciekinierów na ziemię Izraela. - Chwileczkę. Czy chce ojciec powiedzieć, że...? - Przełyka- jąc ślinę powtórzył: - Czy chce ojciec powiedzieć, że...? - Tak. Dokładnie tak. Po czym ojciec Thomas sięgnął po błyszczącą białą kulę bi- lardową, podrzucił ją prosto do góry, złapał, i zaczął opowiadać najbardziej groteskową i pokręconą historię, jaką Neil słyszał od czasu, kiedy dowiedział się, że datsun jego rodziców spadł pomię- dzy dwa skrzydła mostu zwodzonego w Woods Hole, Cape Cod, i zniknął pod mułem. W opowieści księdza pośród wielu absur- dów było nie tylko martwe bóstwo i przewidujący przyszłość kom-' puter, lecz także płaczące anioły, zakłopotani kardynałowie, la- mentujące narwale oraz wydrążona góra lodowa u brzegów wy- spy Kvitóya. Gdy tylko kapłan skończył, Dolores Haycox wycelowała gru- by palec w stronę Van Horne'a. - Powiedział nam pan, że to asfalt -jęknęła. - Asfalt, tak pan mówił. - Kłamałem - przyznał kapitan. Crock O'Connor, krępy, blady pierwszy mechanik stojący po- środku tłumu, odezwał się piskliwym głosem: - Chciałbym coś powiedzieć - rzekł, wycierając poplamione dłonie w koszulkę ze znakiem Harleya Davidsona. Policzki i ra- rniona poparzone miał od pary. - Chciałbym powiedzieć, że w cią- gu trzydziestu lat, jakie spędziłem na morzu, nigdy nie słyszałem podobnego steku pasteryzowanych, homogenizowanych, potrój- nie filtrowanych gównianych bzdur. Ksiądz pozostał spokojny. - Może pan mieć rację, panie O'Connor. W takim razie jak wytłumaczy pan to, co unosi się na falach za naszą prawą burtą? - Pułapka zastawiona przez szatana - odpowiedział natych- miast Zook. - Żeby sprawdzić naszą wiarę. - Przybysz z kosmosu - rzekł główny kucharz Sam Follingsbee. — Potwór z Loch Ness — zaproponował Karl Jaworski. -Jeden z rządowych eksperymentów biologicznych - rzucił Ralph Mungo - nad którym stracili kontrolę. - Założę się, że to tylko guma - powiedział James Echohawk. — Tak — poparł go Willie Pindar. - Guma, włókno szklane i te- mu podobne... - No dobrze, może to jest jakieś bóstwo - powiedział Bud Ramsey, trzeci mechanik, facet o cienkiej szyi i twarzy łasicy - ale z pewnością nie sam Bóg. Cisza zapadła w świetlicy, ciężka jak zawoźna kotwica, gęsta jak mgła Morza Północnego. Członkowie załogi „Yalparaiso" powoli zwrócili ku sobie zbo- lałe spojrzenia. Martwe ciało Boga. O tak. - Ale czy On naprawdę umarł? - odezwał się Horrocks cien- kim głosem kastrata. — Całkowicie i nieodwołalnie? — Komputer Watykanu twierdzi, że kilka neuronów mogło przeżyć - odparł ojciec Thomas - sądzę jednak, że pracuje na podstawie błędnych danych. Pomimo to każdy z nas ma prawo do nadziei, tak jak ją sobie wyobraża. - Dlaczego niebo nie czernieje?! -wrzasnąłJaworski. -Dlacze- go morze nie wysycha i nie gaśnie słońce? Dlaczego nie walą się góry, nie łamią drzewa, dlaczego nie spadają z nieba gwiazdy?! - Najwyraźniej żyjemy we wszechświecie newtonowskim, rzą- dzonym przez konieczność - tłumaczył ojciec Thomas. — Zegar tyka dalej, chociaż zabrakło zegarmistrza. - W porządku, świetnie, ale dlaczego On umarł? - zapytał O'Connor. - Musi być jakiś powód. - W obecnej chwili tajemnica śmierci naszego Stwórcy jest równie nieprzenikniona jak tajemnica Jego pojawienia się. Ar- chanioł Gabriel nalegał, bym starał się rozwikłać ten problem. Twierdził, że nim zakończy się rejs, znajdziemy odpowiedź. Słowa te wywołały teologiczną wolnoamerykankę. Był to je- dyny raz, jaki Neil pamiętał, kiedy cala załoga supertankowca oddała się długotrwałej dyskusji nie mającej za temat sportu zawo- dowego. Pora kolacji nadeszła i minęła. Wstał młody księżyc. Marynarze tymczasem zamienili się w schizoidalne towarzystwo Jekyllów i Hyde'ów, gdzie nastroje przechodziły od napadów Welt- sfhmerzu po ożywienie wywołane fantastycznymi hipotezami (taj- na broń CIA, wąż morski, niezatapialny manekin, rekwizyt filmo- wy) , po czym wracały do Weltschmerzu, by raz jeszcze oddać pole kolejnym hipotezom (ostatnie tchnienie komunizmu, Kolos z Ro- dos podnoszący się z dna morskiego, zasłona dymna mająca ukryć coś naprawdę niesłychanego). Neila zaskoczyła jego własna reak- cja. Nie był smutny - bo czym tu się smucić? Odejście tego kon- kretnego bóstwa było jak odejście słabo znanego krewnego, za- gadkowego wujka Ezry, który wręcza ci pięćdziesięciodolarowy banknot na bar micwę, po czym znika bez śladu. Neil doświad- czał czegoś innego - uczucia wolności. Nigdy nie wierzył w suro- wego, brodatego Boga z czasów Abrahama, a jednak w jakiś para- doksalny sposób czut się podległy jego prawom. Teraz YHWH nie obserwował już świata swoim uważnym spojrzeniem. Dawne re- guły nie miały już zastosowania. — Słuchajcie, marynarze! - Van Horne zeskoczył z mahonio- wego kontuaru na perski dywan. - Odwołuję wszystkie prace prze- widziane na następne dwadzieścia cztery godziny. Nie będzie żadnego skrobania, żadnego malowania, i to bez uszczerbku dla waszej dniówki. - Nigdy jeszcze, pomyślał Neil, w historii mary- riarki nie zdarzyło się, by taka decyzja nie zdołała wzbudzić choć- by jednego wiwatu. - Od tej chwili aż do godziny dwudziestej dru- giej ojciec Thomas i siostra Miriam będą przyjmować w swoich kabinach, udzielając prywatnych konsultacji. Ajutro... cóż, jutro weźmiemy się do roboty! Co wy na to? Czy jesteśmy marynarzami floty handlowej? Czy jesteśmy gotowi przetransportować towar? Czy usłyszę „tak"? Mniej więcej polowa członków załogi, pomiędzy nimi Neil, odpowiedziała zduszonym i pełnym wahania „tak". - Czy jesteśmy gotowi złożyć naszego Stwórcę w odległym ark- tycznym grobie? - pytał dalej Van Horne. - Chcę to usłyszeć. Tak! Tym razem ponad połowa obecnych zdobyła się na gromki okrzyk. Nagle wszystkich zmroziło długie, przenikliwe zawodzenie. Leo Zook opadł na kolana, splatając dłonie w geście lęku i błaga- nia, drżąc na całym ciele. Przypominał człowieka przeżywającego moment potwornego oświecenia po wykonaniu harakiri: moment, w którym trzyma się w rękach własne parujące wnętrzności. Ojciec Ockham podbiegi, pomógł się podnieść załamanemu marynarzowi i wyprowadził go ze świetlicy. Współczucie okazane przez księdza zaimponowało Neilowi, wyczuwal jednak, że same takie gesty nie uchronią „Yalparaiso" przed okropną wolnością, która czyhała tuż za burtą. Przed oczami stanęła mu nagle finało- wa scena z „Dziesięciu przykazań": Mojżesz ciska tablice z przyka- zaniami na ziemię, pozbawiając Izraelitów ich moralnego kom- pasu, odbierając im pewność co do opinii Boga na temat cudzo- łóstwa, kradzieży i morderstw. - Cała załoga - rozejść się! „I rzekł Jezus do swoich uczniów: Kto chce iść za mną, niech się zaprze samego siebie i weźmie swój krzyż, i idzie za mną". Amen, pomyślał Thomas Ockham, w osłonie gumowego kombinezonu przemierzając wody Zatoki Gwinejskiej. Tylko że tym razem krzyżem była olbrzymia kotwica zawoźna, a na Via Do- wrosa składał się nie oznaczony tor wodny pomiędzy stępką „Yal- paraiso" i ciałem Boga, Corpus Dei. Thomas, chociaż był kwalifi- kowanym płetwonurkiem, nie schodził pod wodę od ponad pięt- nastu lat - od kiedy brał udział w wyprawie Jacques'a Cousteau, której celem było zbadanie krateru podwodnego wulkanu, spraw- cy zniszczenia greckiej cywilizacji Thery. Nie czul się więc zupeł- nie pewnie. Z drugiej strony jednak kto mógłby czuć się całkowi- cie pewnie, mając za zadanie przymocowanie dziesięciometrowej, dwudziestotonowej kotwicy do swego Stwórcy? Dwunastu nurków tworzących Grupę A rozmieściło się wzdłuż kotwicy: Marbles Rafferty przy koronie, Charlie Horrocks przy le- wej łapie, Thomas przy prawej, James Echohawk i Eddie Wheatsto- ne obsługiwali trzon, podczas gdy reszta podtrzymywała blok, pier- ścień i pierwsze pięć ogniw łańcucha. Sześćdziesiąt metrów dalej na południe Grupa B dowodzona przez Joe'ego Spicera płynęła zapew- ne tym samym tempem, ciągnąc drugą kotwice, jednak zasłona mro- ku i bąbelków powietrza uniemożliwiała wzajemny kontakt. Dwunastu mężczyzn poruszało płetwami, niosąc kotwicę na wyciągniętych rękach niczym Irokezi transportujący gargantuicz- ne wojenne kanoe. Po dwudziestu minutach ujrzeli lekko łysieją- cą Boską głowę. Thomas sprawdził głębokość. Osiemnaście metrów, akurat ile trzeba: kompensatory wyporności były napeł- nione na tyle, by stanowić przeciwwagę dla kotwicy, lecz nie wy- nieść nurków ponad ich cel. Bokiem przepływali okoliczni miesz- kańcy - gigantyczny strzępiel, groszkowozielona ryba piła, ławica kulbinów - pogrążeni w żałobnym milczeniu lub zawodzący poni- żej progu słyszalności Thomasa, jedynymi bowiem dźwiękami, jakie do niego docierały, było bulgotanie jego własnego oddechu i czasem stuknięcie butli z tlenem o kotwicę. Przesuwając się na lewo, nurkowie minęli gęsty dywan falują- cych włosów i dotarli do ucha. Na znak dany przez Rafferty'ego wszyscy włączyli latarki umocowane do pasa. Promienie oświetli- ły rozliczne bruzdy i fałdy ucha, kładąc głębokie łukowate cienie wzdłuż wyrostka zwanego gruzełkiem Darwina. Thomas wzdry- gnął się. W przypadku Homo sapiens sapiens gruzełek Darwina uwa- żany był za pierwszorzędny argument przemawiający za teorią ewolucji: ewidentna pozostałość po przodku ze spiczastymi usza- mi. Dlaczego jednak sam Bóg uznał za stosowne obnosić się z ty- mi chrząstkowatymi wzgórkami? Minęli małżowinę i wpłynęli w głąb zewnętrznego przewodu słuchowego. Księdza ogarnął niepokój. Czy naprawdę powinni to robić? Czy rzeczywiście mają do tego prawo? Stalaktyty zwapniałe- go wosku zwieszały się ze sklepienia kanału. Życie przylegało do je- go ścian: kępy wodorostów, potężne kolonie morskich ogórków. o lewą płetwę Thomasa otarła się rozgwiazda, pięcioramienna Astenas rubens przepływająca przez grotę niczym zapomniana gwiazda betlejemska. Cały ranek zabrało księdzu przekonanie Crocka O'Connora 1 reszty obsługi maszynowni, że otwarcie bębenków usznych Boga nie będzie świętokradztwem - niebiosa chcą, żeby ten ładunek został odholowany, tłumaczył z naciskiem, pokazując pióro Ga- briela - i teraz owoce ich wysiłków ukazały mu się przed oczami. Poszarpana szczelina, wykonana za pomocą siekier, tasaków i wo- doodpornych pił łańcuchowych, biegła pionowo na długości pięt- nastu metrów, niczym wejście do namiotu cyrkowego prosto z naj- śmielszych snów P.T. Barnuma. Gdy dwunastu mężczyzn przeciągnęło kotwicę przez rozpru- tą błonę bębenka, Thomasa ogarnęło poczucie najgłębszej czci. Ucho Boga, organ, przez który Pan słyszał swoje własne „Niechaj się stanie światłość!", narząd, przez który echa Wielkiego Wybu- chu dotarły do Jego mózgu. Rafferty ponownie dał znak i nurko- wie energicznie zatrzepotali płetwami, wznosząc tornada bąbel- ków i wiry martwych tkanek. Centymetr po centymetrze kotwica podnosiła się mijając falujące rzęski porastające wewnętrzną po- wierzchnię błony, aż wreszcie oparła się o ogromne, delikatne ko- ści ucha środkowego. Malleus, incus, stapes, wyrecytował Thomas w duchu, gdy latarki oświetliły masywną triadę. Młoteczek, kowa- dełko, strzemiączko. Kolejny znak od Rafferty'ego. Grupa A ruszyła w jednym mo- mencie, przeciągając prawą łapę kotwicy przez długi, delikatny wyrostek kowadełka, przymocowując „Yalparaiso" do Boga. Uwaga, chwila prawdy! Rafferty odepchnął się od kotwicy i za- sygnalizował, by pozostali zrobili to samo. Thomas i reszta wykona- li polecenie. Kotwica zakołysała się w tę i z powrotem na kowadeł- ku, z wielkim stalowym pierścieniem poruszającym się niczym wa- hadło gigantycznego newtonowskiego zegara. Więzadła wytrzyma- ły, kość nie pękła. Dwunastu mężczyzn podniosło bezgłośną owa- cję, w spowolnionym tempie klaszcząc w neoprenowe rękawice. Rafferty zasalutował księdzu. Thomas oddał honory. Zaru- mieniony, objął łańcuch i, niczym Tezeusz zwijający nitkę, ruszy} w drogę powrotną. *** Chrystus uśmiechał się szyderczo. Cassie była tego pewna. Teraz, kiedy patrzyła uważnie, widziała, że twarz Jezusa z krucy- fiksu ojca Thomasa wyrażała pełne samozadowolenie. I dlacze- góż by nie? Jezus przez cały czas miał rację, prawda? Świat rzeczy- wiście został stworzony przez antropomorficznego Ojca. Ojca, nie Matkę: na tym polegał problem. W jakiś sposób, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, patriarchowie, którzy tworzyli Biblię, poznali prawdę rzeczy. To oni byli pupilkami ko- smosu. Płeć żeńska stanowiła tylko marną kopię ideału. Cassie chodziła w kółko po kajucie, wydeptując nierówną ścieżkę we włochatym dywanie. Oczywiście chciała w jakiś sposób zaprzeczyć znaczeniu tego ciała. Oczywiście byłaby zachwycona, gdyby któraś z paranoicznych teorii wysuwanych przez członków załogi - spisek CIA, zmowa ko- munistów, cokolwiek - okazała się prawdziwa. Nie mogła jednak za- przeczyć temu, co podpowiadał jej instynkt: gdy tylko ksiądz na- zwał ich znalezisko, doznała wewnętrznego poczucia, że mówił prawdę. A nawet jeśli to było oszustwo, tłumaczyła sobie, to niezli- czeni ignoranci i dewoci z całego świata, gdyby dowiedzieli się o ist- nieniu ciała, natychmiast uznaliby je i wykorzystali, tak jak zrobili w przypadku całunu turyńskiego, halucynacji świętej Bernadetty i tysiąca podobnych głupstw pomimo wszelkich dowodów przeciw nim przemawiających. Tak więc realność czy fałszerstwo, prawda czy złudzenie, ładunek holowany przez Anthony'ego Van Hor- ne'a groził zapoczątkowaniem nowego średniowiecza, tak jak Pro- jekt Manhattan zapoczątkował erę bomby atomowej. Cassie splotła dłonie naznaczone odciskami - efekt wielu go- dzin spędzonych na zdrapywaniu rdzy na poprzecznym pomoście. A więc ciało jest martwe, pomyślała. To z pewnością krok we właściwym kierunku. Jednak ten fakt, pomimo jego niewątpliwe- go znaczenia dla łudzi takich jak ojciec Thomas czy starszy mary- narz Zook, nie oznaczał jeszcze, że niebezpieczeństwo zostało odsunięte. Trupa bardzo łatwo było zracjonalizować. Chrześcijań- stwo robiło to od dwóch tysięcy lat. Nieuchwytna esencja Pana, powiedzieliby fallokraci i mizogini, Jego nieskończony umysł i nie- śmiertelny duch nigdy nie były w lepszej formie. Ta myśl sprawiła, że Cassie przypomniała sobie ulubioną sce- nę z jej gniewnej sztuki o niedoszłej ofierze Abrahama: scenę, w której żona Runkleberga, Melva, plami sobie dłonie własną krwią menstruacyjną i ślubuje: „Będę strzegła krwi mojego syna własną krwią. Znajdę sposób — nieważne, ile mnie to będzie kosz- towało - by nie dopuścić do tej potworności". Powoli, metodycznie, Cassie zdjęła krucyfiks ze ściany kajuty i wyszarpnęła gwoździk, na którym wisiał. Zaciskając zęby, wbiła sobie gwoździk w opuszkę kciuka. Po chwili pojawiła się duża czerwona kropla. Cassie weszła do łazienki, stanęła przed lustrem i zaczęła malować sobie twarz. Lewy policzek, broda, prawy policzek, czoło... Przerywała co ja- kiś czas, żeby wycisnąć więcej krwi z palca. Gdy krew zaczęła krzep- nąć, jej twarz była już cała czerwona i wyglądała jak maska. Wjakiś sposób, nieważne, ile miało ją to kosztować, zamierza- ła posłać Boga zachodniego patriarchatu na samo dno oceanu. Teraz, dopiero teraz, stojąc przy relingu na prawej burcie, pośród wyjącego wichru i ryczącego morza, z widokiem na potęż- ne ciało kołyszące się za rufą - dopiero teraz Anthony zdał sobie sprawę, że hol może nie zadziałać. Ładunek był wielki, nieoczeki- wanie wielki. Przy założeniu że kotwice wytrzymają, łańcuchy nie pękną, kotły przetrwają w jednym kawałku, a kołowroty nie zosta- ną wyrwane ze swoich podstaw - nawet przy tak szczęśliwym zbie- gu okoliczności ciężar może okazać się ponad siły „Yalparaiso". Podnosząc krótkofalówkę do ust, pokręcił gałką i wybrał ma- szynownię. — Tutaj Van Horne. Czy mamy parę w kotłach? - Wystarczająco dużo, żeby udusić prosię - odparł Crock O'Connor. - Spróbujemy wyciągnąć osiemdziesiąt obrotów, Crock. My- ślisz, że dasz sobie radę? -Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać, panie kapitanie. Anthony odwrócił się ku sterówce, machając do oficera na mostku i pokazując Marblesowi Rafferty'emu uniesione kciuki. Jak dotąd pierwszy oficer radził sobie doskonale, utrzymując ładu- nek idealnie na wysokości rufy i w odległości dwóch tysięcy me- trów, zrównując prędkość statku z wynoszącym trzy węzły tempem dryfu zwłok. (Szkoda, że Operacja Jehowa była utajniona, bowiem dzięki tego rodzaju dokonaniu Rafferty mógłby zdobyć upragnio- ny dokument kwalifikujący go jako „Kapitana Amerykańskich Oceanicznych Jednostek Motorowych lub Parowych o Dowolnej Wyporności"). Dzieciak przy sterze też sprawował się świetnie: Neil Weisinger, ten sam, który pokazał klasę, kiedy starli się z hu- raganem Beatrice. Anthony wiedział jednak, że nawet z Sindba- dem Żeglarzem przy zaworach i Horacym J. Hornblowerem przy kole sterowym odholowanie tego ładunku byłoby najtrudniejszym manewrem w całej jego karierze. Przyjrzał się windom kotwicznym: dwa gigantyczne cylindry o średnicy siedmiu metrów, niczym bębny taktowe zbudowane w celu wybijania rytmu muzyki sfer. Kilometr dalej wznosiła się łysiejąca czaszka Boga, z resztką błyszczących w porannym słoń- cu włosów, każdy o grubości kabla transatlantyckiego. Wszyscy żałobnicy zniknęli. Być może, zakończyli już swoje obrzędy - „pływające sziwy", jak to nazywał Weisinger - lecz bar- dziej prawdopodobne, że statek ich odstraszył. Anthony wierzył, że w jakiś sposób zwierzęta znały całą historię: tragedię Zatoki Ma- tagorda i krzywdy, jaka została wyrządzona ich braciom i siostrom. Nie mogły znieść świadomości, że znajdują się w tym samym oce- anie co „Carpco Yalparaiso". Podniósł lornetkę do oczu i wyregulował szkła. Woda była zdumiewająco przejrzysta - widział nawet zanurzone uszy i łańcu- chy kotwiczne wylewające się z ich wnętrza niczym srebrna ropa. Dwadzieścia cztery godziny wcześniej Rafferty poprowadził grupę zwiadowczą na pokładzie Juana Fernandeza". Po wpłynięciu do spokojnej zatoczki utworzonej przez biceps i pierś, zdołali zacu- mować łódź używając włosów pod pachą jako słupków, po czym wspięli się na wielką górę mięsa. Przechadzając się po klatce pier- siowej, spacerując wokół mostka, nie słyszeli nic, co mogliby uczci- wie nazwać biciem serca. Anthony nie spodziewał się, że będzie inaczej. A mimo to zachowywał ostrożny optymizm: ustanie akcji serca nie oznaczało jeszcze śmierci mózgu. Kto wie, może pod pięciometrowej grubości czaszką pracuje jeszcze parę neuronów? Kapitan zmienił kanał, zwracając się do mężczyzn przy koło- wrotach. - Gotowi na rufie? Mechanicy sięgnęli po krótkofalówki przyczepione u pasa. — Lewy kabestan gotowy - odpowiedział Lou Chickering swo- im aktorskim barytonem. - Prawy kabestan gotowy - zawiadomił Bud Ramsey. - Zwolnić zapadki - nakazał Anthony. Obaj rzucili się, by wykonać polecenie. - Lewa zapadka zwolniona. — Prawa zwolniona. - Uzbroić bębny. - Lewy uzbrojony. — Prawy uzbrojony. - Zdjąć hamulce. - Lewy zdjęty. - Prawy zdjęty. Anthony podniósł rękę do ust i skradł pięknej Lorelei całusa. - W porządku, chłopcy! - zawołał. -Wciągamy staruszka! — Lewy silnik włączony - powiadomił Chickering. - Prawy włączony - rzekł Ramsey. Plując czarnym dymem i gorącą parą, kołowroty zaczęły się obracać, nawijając dwa wielkie stalowe łańcuchy. Ogniwa wyłania- ły się z morza jedno po drugim, ociekając pianą i unosząc chmu- ry wodnego pyłu. Przechodziły pomiędzy klinami i wpadały w pro- wadnice bębna niczym kule bilardowe. - Panowie, podajcie długości holu. — Dwa tysiące metrów na lewym łańcuchu — odparł Chickering. — Dwa tysiące metrów na prawym - rzekł Ramsey. - Marbles, ruszamy! Czterdzieści obrotów, jeśli byłbyś tak miły! - Tak jest! Czterdzieści! - Tysiąc pięćset na lewym łańcuchu! - Tysiąc pięćset na prawym! Anthony wraz z pierwszym oficerem przez całą noc studio- wali należący do Rafferty'ego „Podręcznik ratownika morskiego". Przy ładunku tej wielkości, hol dłuższy niż tysiąc sto metrów uczy- niłby „Yalparaiso" niesterownym. Jednak krótki hol, poniżej dziewięciuset metrów, również oznaczał kłopoty: gdyby z jakiego- kolwiek powodu - pęknięty wał, wybuch kotła - nagle zwolnili, rozpędzony ładunek wbiłby się w rufę. - Pięćdziesiąt obrotów! - polecił Anthony. - Pięćdziesiąt! - potwierdził Rafferty. - Prędkość? - Sześć węzłów! - Utrzymać, Weisinger! - powiedział Anthony do sternika. - Utrzymać! — odkrzyknął marynarz. Łańcuchy nadal się przesuwały, wypełniając żarłoczne stalowe prowadnice niczym tresowane kobry wracające do swoich koszy- ków po ciężkim dniu pracy. - Tysiąc metrów na lewym łańcuchu! - Tysiąc metrów na prawym! - Prędkość? - Siedem węzłów! - Hamulce! - wrzasnął Anthony w krótkofalówkę. - Lewy hamulec! - Prawy! - Sześćdziesiąt obrotów! - Sześćdziesiąt! Kołowroty zatrzymały się w jednej chwili z potwornym zgrzy- tem, zalewając pokład rufowy deszczem jaskrawopomarańczowych iskier. - Rozbroić bębny! - Lewy rozbrojony! - Prawy rozbrojony! - Zamocować kliny! - Lewy zamocowany! - Prawy zamocowany! Coś było nie tak. Prędkość zwłok zwiększyła się dwukrotnie, co najmniej do ośmiu węzłów. Przez moment Ańthony wyobraził sobie jakiś nadziemski wstrząs przywracający do życia układ nerwo- wy Boga, wiedział jednak, że naprawdę wytłumaczenia należy szu- kać w nagłym połączeniu Prądu Gwinejskiego z południowo- wschodnimi pasatami. Opuścił lornetkę. Rozbijając fale czubkiem czaszki ciało Boga napierało naprzód, nieubłaganie, niczym ja- kaś pierwotna torpeda. Roztropna taktyka była oczywista: odblokować kliny, zwolnić łańcuchy, ster mocno na prawo, cała naprzód. Jednak Anthony'ego nie zatrudniono po to, by grał ostrożnie. Zatrudniono go, by zaholował Boga na północ, i chociaż wcale nie miał ochoty przeżyć drugiej katastrofy na „Yalparaiso" w cią- gu dwóch lat, to albo ten cholerny sprzęt działał, albo nie. - Marbles, osiemdziesiąt obrotów! - Osiemdziesiąt? - Osiemdziesiąt! - Osiemdziesiąt, panie kapitanie! - zawołał pierwszy oficer. - Prędkość? - Dziewięć węzłów! Dziewięć, dobrze: na pewno szybciej niż unoszący się na wodzie trup. Przyjrzał się łańcuchom. Napięte! Bez luzu na łańcu- chach, a statek się porusza! - Sternik, ster dziesięć stopni lewo na burt! - Podnosząc lornetkę, zaśmiał się na wiatr i skierował wzrok ku błyszczącemu czołu Boga. - Kurs trzy-pięć-zero! - Trzy-pięć-zero! - odpowiedział Weisinger. Anthony obrócił się w stronę dziobu. - Cała naprzód! - krzyknął do Rafferty'ego. I nagle ruszyli - ruszyli niczym gigantyczny cyrk wodny, ni- czym obłąkana karykatura Achillesa włóczącego Hektora wzdłuż rnurów Troi, niczym absurdalna reklama miłości rodzinnej, mło- dzieniec podtrzymujący okulałego brata („Nie jest ciężki, ojcze, to przecież mój Stwórca") - ruszyli, holując Jehowę. Część druga Część druga ZĘBY W miarę jak obciążony „Yalparaiso" pełzł poprzez Zatokę Gwinejską, Cassie Fowler coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że jej pragnienie zniszczenia ładunku ma głębsze podłoże, niż początkowo przypuszczała. Prawda, to martwe ciało groziło wzmocnieniem patriarchatu. Prawda, było okrutnym ciosem dla rozsądku. Chodziło jednak o coś jeszcze, o coś bardziej osobi- stego. Gdyby drogi Olwer potrafił dokonać tak spektakularnego dzieła, z sukcesem wykorzystując swą inteligencję i bogactwo do zniszczenia Boga, stałby się w jej oczach bohaterem, ustępują- cym jedynie Karolowi Darwinowi. Mogłaby nawet, po tylu latach, przyjąć jego oświadczyny. Czternastego lipca o dziewiątej Cassie udała się do po- mieszczenia radiowego i przedstawiła swoją propozycję Lian- ne Bliss, Iskierce. Muszą potajemnie wysłać Oliverowi faks. Potrzebny jest natychmiastowy sabotaż. Waży się przyszłość fe- minizmu. Nie to, że nie kochała Olivera takiego, jaki był: wspaniałego człowieka, zdeklarowanego ateistę i zapewne najlepszego prze- wodniczącego, jakiego kiedykolwiek miała Liga Oświeceniowa Central Park West - lecz także, jak czuła, rozbitka jak ona, wyrzu- conego na skały własnej podstawowej bezużyteczności, nie tyl- ko niedzielnego malarza, lecz i człowieka urodzonego w nie- dzielę. Czy dla kogoś takiego istniał lepszy sposób zdobycia szacunku dla samego siebie niż uchronienie zachodniej kultu- ry przed powrotem do mizoginistycznej teokracji? - Przyszłość feminizmu? - zapytała Lianne, nerwowo obra- cając w palcach kryształowy wisiorek. - Mówisz poważnie? - Zupełnie poważnie - odparła Cassie. - Tak? Cóż, nikt, z wyjątkiem ojca Thomasa, nie ma prawa kontaktować się ze światem zewnętrznym. Rozkaz kapitana. - Lianne, to cholerne ciało jest dokładnie tym, na co patriar- chat zawsze czekał - dowodem, że świat został stworzony przez brutalnego, antyfeministycznego samca ze Starego Testamentu. - W porządku, ale nawet gdybyśmy wysłały tę wiadomość, czy twoi sceptycznie nastawieni przyjaciele ci uwierzą? - Oczywiście, że mi nie uwierzą. Przecież są sceptycznie nasta- wieni. Musieliby tu przylecieć, zrobić zdjęcia, podyskutować... - Zapomnij o tym, kochanie. Wylaliby mnie z floty handlo- wej za coś takiego. « - Przyszłość feminizmu, Lianne... - Powiedziałam, zapomnij o tym. Następnego ranka Cassie spróbowała ponownie. - Stulecie za stuleciem fallokratycznego ucisku, i wreszcie ko- biety zaczynają odzyskiwać teren. A teraz — bum! - wracamy do punktu wyjścia. - Czy troszeczkę nie przesadzasz? Mamy pochować to cho- lerstwo, a nie pokazywać je w wieczornych wiadomościach. - Tak, tylko co przeszkodzi komuś znaleźć grobowiec za rok lub dwa i rozgłosić całą sprawę? - Ojciec Thomas rozmawiał z aniołem — odparła Lianne po- jednawczo. - Najwyraźniej za tym rejsem stoi kosmiczna koniecz- ność. - Kosmiczna konieczność stoi też za feminizmem. - Nie powinnyśmy majstrować przy kosmosie, przyjaciółko. Naprawdę nie powinnyśmy. Przez resztę dnia Cassie z rozmysłem unikała Lianne. Przed- stawiła swoją sprawę, podkreślając złowieszcze konsekwencje ist- nienia ciała męskiego Boga. Teraz należało poczekać, aż argu- menty zapadną głębiej. Jakże różne było to wszystko od jej poprzedniego rejsu. Na „Beagle'u II" ludzie bezustannie tracili równowagę, spadali z koi, dostawali choroby morskiej - wiedzieli, że są na morzu. Na „Yal- paraiso" Cassie miała wrażenie, że przebywa nie na statku, lecz na wielkiej metalowej wyspie płynącej po oceanie. By odczuć jaki- kolwiek ruch, należało wspiąć się na dziobowy punkt obserwacyj- ny, rodzaj stalowego tarasu zawieszonego nad wodą, i patrzyć, jak płyty dziobnicy roztrzaskują fale. Wieczorem trzynastego lipca Cassie stalą na dziobie, popija- jąc kawę i podziwiając zachód słońca - zapierający dech w pier- siach spektakl, którego grubas pełniący wachtę, Karl Jaworski, zdawał się nie dostrzegać - i wyobrażała sobie androginiczne cu- da znajdujące się jakieś trzy kilometry pod jej stopami. Taki Hip- pocampus guttulatus na przykład, konik morski, którego samiec przechowuje ikrę w specjalnym woreczku brzusznym; albo strzę- piel, który zawsze rodzi się jako samica (i ma pięćdziesięcio- procentową szansę na zmianę płci po osiągnięciu wieku dorosłe- go) ; lub cudownie wywrotowa tasza, gatunek charakteryzujący się tym, że instynkty macierzyńskie przejawiane są wyłącznie przez osobniki męskie, strzegące ikry, a później narybku. Po prawej stro- nie, za horyzontem, rozpościerała się rozległa, podmokła delta rzeki Niger. Po lewej, również skryta za krzywizną Ziemi, leżała Wyspa Wniebowstąpienia. Było duszno, Cassie otulił równikowy opar jak płaszcz, postanowiła więc przenieść się do sympatyczne- go okrętowego kina. Co prawda widziała już „Dziesięć przykazań" - ostatnio u Olivera na stanowiącym okolicznościowe wydanie dys- ku laserowym - film nie mógł więc wywrzeć na niej wielkiego wrażenia, jednak w tym momencie dla klimatyzacji chętnie ryzy- kowała zaśnięcie z nudów. Zjechała windą na poziom trzeci i weszła do cudownie chłod- nej sali kinowej. Tak się składało, że Cassie darzyła „Dziesięć przykazań" spe- cjalnym sentymentem. Gdyby nie ten film, nigdy nie napisałaby swojej najbardziej gniewnej sztuki „Bóg bez łez" (proroczy tytuł, z czego zdała sobie teraz sprawę), satyrycznej jednoaktówki na temat zabiegów cenzuralnych, jakich Cecil B. DeMille i jego współpracownicy dokonali, przenosząc Księgę Wyjścia, Księgę Kapłańską, Księgę Liczb i Księgę Powtórzonego Prawa na ekran. Szczególnie surowo potraktowała niechęć DeMille'a do rozważe- nia moralnych konsekwencji zesłania dziesięciu plag, brak przed- stawienia niesprawiedliwości, jakich Hebrajczycy doświadczyli z rąk swego Dobroczyńcy, kiedy błądzili po pustyni (spalenie czę- ści obozu w drodze z góry Bożej, wytracenie tych, którzy uwłacza- li ziemi Kanaan, zesłanie jadowitych węży na szemrzących w dro- dze z góry Hor, zesłanie zarazy na tych, którzy w Peor zaparli się wiary), a także opuszczenie przemowy, jaką Mojżesz wygłosił do swoich generałów po ujarzmieniu Madianitów: Jakże mogliście zostawić przy życiu wszystkie kobiety? One to spowodowały, że Izraelici dopuścili się niewierności wobec Pana. Zabijecie więc spośród dzieci wszystkich chłopców, a spośród kobiet te, które już obcowały z mężczyzną. Jedynie wszystkie dziewczęta, które jesz- cze nie obcowały z mężczyzną, zostawicie dla siebie przy życiu". Wraz z „Runklebergiem", „Bóg bez leź" szedł dwa tygodnie w te- atrze Playwrights Horizons na Zachodniej Czterdziestej Drugiej, czego efektem była doskonała recenzja w „Newsday", beznadziej- na w „Yillage Voice" oraz list potępiający opublikowany w „Time- sie", a napisany przez samego kardynała Terence'a Cooke'a. Hołd złożony przez DeMille'a Wszechmocnemu, przy wszyst- kich artystycznych niedociągnięciach, był jednak dostosowany do ograniczeń pęcherza. Film podzielono na dwie części. Po go- dzinie i czterdziestu minutach, kiedy Mojżesz zaczął rozmowę z krzewem gorejącym, Cassie zachciało się siusiu. Postanowiła wytrzymać. Nie pamiętała, w którym momencie nastąpi przerwa, wiedziała jednak, że jest bliska. Poza tym, w pewien perwersyjny sposób całkiem dobrze się bawiła. Pęcherz znowu dał o sobie znać. Miała już wyjść in media res- Mojżesz wracał właśnie do Egip- tu w celu uwolnienia swojego ludu - kiedy muzyka ucichła, ekran opustoszał i zasunęła się kurtyna. Dwie kobiety, migdałowookajuanita Torres i cierpiąca na ast- mę An-mei Jong, wyprzedzały ją w kolejce do damskiej toalety. Stała więc, rozważając swoją teorię, że patriarchat opiera się w du- żym stopniu na elastyczności urynalnej, na godnej pozazdrosz- czenia umiejętności sikania w ruchu, kiedy głęboki, znajomy głos przerwał jej rozważania. - Chcesz trochę? - powiedziała Liatoe, wyciągając przed sie- bie dużą papierową tutkę z prażoną kukurydzą. - Wegetariańskie, bez masła. Cassie odsypała sobie garść. - Widziałaś już kiedyś ten film? - Chodziłam na to z klasą ze szkółki niedzielnej w połowie lat sześćdziesiątych. „Uroda jest przekleństwem dla naszych ko- biet". Ohyda. Gdyby nie kukurydza Follingsbee'ego, dawno bym wyszła. Pęknięcie, pomyślała Cassie. Szczelina w zbroi Lianne. - Poczekaj, aż zobaczysz, co będą robili z królową Nefretiri w części drugiej. - Nie podoba mi się to, co robią z którąkolwiek z kobiet. - Tak, ale poczekaj na Nefretiri. Zobaczysz, co DeMille i pa- triarchat z nią robią. Zauważ, że za każdym razem gdy faraon po- pełnia jakieś okrucieństwo, ścigając Hebrajczyków na rydwanach i tak dalej, dzieje się tak, bo namówiła go Nefretiri. Stara histo- ria, co? Zrzuć winę na kobietę. Patriarchat nigdy nie śpi. - Nie mogę wysłać wiadomości twojemu przyjacielowi. - Rozumiem. - Zabraliby mi licencję. - Pewnie. - Nie mogę jej wysłać. - Oczywiście, że nie. - Cassie poczęstowała się następną gar- ścią kukurydzy. - Poczekaj na to, co zrobią z Nefretiri. * * * 16 lipca Szerokość: 2"6'N. Długość: 10"4'W. Prędkość: 9 węzłów, gdy pasaty nam sprzyjają, 3 przy wietrze od dziobu, przeciętnie 6- węzłów. Wolno, o wiele za wolno. W tym tempie dotrzemy do ko- ła podbiegunowego najwcześniej 25 sierpnia, cały tydzień po czasie. I kolejne złe wiadomości. Drapieżniki wyczuły wreszcie nasz zapach, a przy przeciętnej prędkości wynoszącej 6 węzłów nie je- steśmy w stanie im uciec. Podczas prawie każdej wachty zabijamy tuzin rekinów, niemal tyle samo liberyjskich wężów morskich i ka- meruńskich sępów, wciąż jednak pojawiają się nowe. Kiedy będę spisywał oficjalną historię tej wyprawy, nazwę te dni „bitwą Prądu Gwinejskiego". - Dlaczego nie okazują Stwórcy szacunku — pytam Ockhama ~ tak jak morświny i wieloryby w zeszłym tygodniu? - Szacunku? - On je stworzył, prawda? Zawdzięczają Mu wszystko. - Może uczestniczenie w takim posiłku - odpowiada Ockham -jest dla nich formą okazywania szacunku. Nasza rufa jęczy, kołowroty skrzypią, łańcuchy trzeszczą. Ro- bimy hałas jak dzieciaki w Halloween. Niech Bóg nas chroni przed pęknięciem ogniwa. Kiedyś, gdy byłem trzecim oficerem na „Ar- co Bangkok" wiozącym ładunek napalmu do Zatoki Tajlandzkiej, widziałem, jak cuma pękła na dwoje, przeleciała przez pokład ru- fowy i rozcięła bosmana na pół. Biedny sukinsyn żył jeszcze przez trzy minuty. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Co my właściwie robi- my w tym Wietnamie?" Dziś rano wysłałem faks do taty. Powiadomiłem go, że dosta- łem „Yalparaiso" z powrotem i że pracuję teraz dla papieża Inno- centego XIV. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wpadnę do Yalladolid w drodze powrotnej" - napisałem. Białe czaple nienawidzą mnie, Popeye. Morskie żółwie łakną mojej krwi. Przynajmniej raz dziennie przeprawiam się na Boga, biorę bazookę lub strzelbę na harpuny i włączam się do bitwy. To wzmacnia morale załogi. Robota jest niebezpieczna i wyczerpu- jąca, ale ludzie dają sobie radę. Sądzę, że traktują nasz ładunek ja- ko jedną z rzeczy, za które warto walczyć, takich jak honor lub amerykańska flaga. Każdego wieczora, mniej więcej od godziny 18.00, Cassie Fow- ler pije kawę siedząc na punkcie obserwacyjnym na dziobie. Już trzy razy niby to przypadkowo wpadłem tam na nią. Chyba zaczy- na się domyślać. Do jakich nie zaznaczonych na mapie miejsc zabrała cię na- miętność do twojej przyjaciółki, Popeye? Czy kiedykolwiek wy- obrażałeś sobie, że leżysz z nią na pokładzie dziobowym w samym środku monsunu i kochacie się wściekle, podczas gdy gorący deszcz liże wasze nagie ciała? Czy twoi twórcy kiedykolwiek nary- sowali dla ciebie taki moment, ot tak, dla podniety? Marynarze, kiedy wydaje im się, że nie patrzę, plądrują Corpus Dei, zeskrobując odrobiny włosów, brodawek, pryszczy i pieprzy- ków, które następnie mieszają ze słodką wodą, żeby sporządzić rodzaj maści. - Do czego im to potrzebne? - pytam Ockhama. - Każdy ma jakieś dolegliwości - odpowiada. An-mei Jong, wyjaśnia padre, pije miksturę łyżeczkami w na- dziei, że pomoże jej to na astmę. Karljaworski wciera maść w bo- lące stawy. Ralph Mungo przykładają do odnawiającej się rany z wojny koreańskiej. Juanita Torres używa jej na skurcze miesiącz- kowe. - Czy to pomaga? - pytam Ockhama. - Oni twierdzą, że tak. Te sprawy są bardzo subiektywne. Cas- sie Fowler nazywa to efektem placebo. Marynarze wolą określenie „maść łaski". Popeye, czy migreny znikną, jeśli wetrę sobie trochę maści łaski w czoło? - Rekin przy prawym kolanie! Powtarzam: rekin przy prawym kolanie! Neil Weisinger wstał ze swego łoża w zagłębieniu świętego ciała, umieścił strzelbę harpunową w porze skórnym i wcisnął gu- zik krótkofalówki. Gorąco było nie do zniesienia, jakby Prąd Gwi- nejski miał się zagotować. Gdyby nie posmarował sobie karku i ra- mion maścią łaski, na pewno byłby już poparzony. - Kurs? — zapytał bosmana Eddie'ego Wheatstone'a, który obecnie pełnił wachtę na punkcie obserwacyjnym. - Zero-zero-dwa. Podczas kilkunastu rejsów, jakie odbył jako marynarz floty handlowej, Neil wykonywał wiele nienawistnych obowiązków, jed- nak żaden nie mógł się równać z obecnym. Mycie toalet było po- niżające, czyszczenie komór balastowych obrzydliwe, a skrobanie rdzy niewypowiedzianie żmudne, lecz żadna z tych prac nie stano- wiła zagrożenia dla życia i zdrowia. Już dwa razy Neil jechał windą do kabiny pierwszego oficera, z mocnym postanowieniem złoże- nia oficjalnej skargi, jednak w obu przypadkach odwaga opusz- czała go w ostatniej chwili. Umocowawszy krótkofalówkę przy pasie, obok elektroniczne- go detonatora harpuna, Neil podniósł lornetkę do oczu i spoj- rzal na wschód. Ze swojego obecnego stanowiska nie mógł wi- dzieć Eddie'ego — zbyt duża odległość, zbyt gęsta mgła - wiedział jednak, że bosman jest na wyznaczonym miejscu, po zawietrznej stronie dużego palca prawej nogi, i obserwuje podłużną zatoczkę utworzoną przez zanurzone do połowy nogi Boga. Wcisnął guzik. - Położenie? - Zero-zero-sześć. To olbrzym, Neil, ma z siedem metrów! Ni- gdy dotąd nie widziałem tylu zębów w jednej gębie! Neil wyciągnął strzelbę z pora w skórze i pomaszerował przez pomarszczoną, gąbkowatą plażę, która rozciągała się na długości sześćdziesięciu metrów od kolana po krawędź oceanu. Woda pod- nosiła się i opadała, tworząc wysoką spienioną ścianę pod napo- rem potężnej rzepki. Kapitan używał określenia „Operacjajehowa" w odniesieniu do ich przedziwnego ładunku, najwyraźniej nieświa- domy, że dla Żyda takiego jak Neil skażenie tajemnego i niewypo- wiedzianego YHWH świeckimi samogłoskami brzmi obraźliwie. Obrzucił spojrzeniem rzędy grzywaczy. Eddie miał rację: sied- miometrowy rekin, płynący równolegle do linii brzegowej, przypo- minający żywy młot zrodzony po to, by zabić wieko nad Boską trumną. Umieściwszy strzelbę na ramieniu, Neil przytknął celow- nik do oka i sięgnął po krótkofalówkę. - Prędkość? - Dwanaście węzłów. - Nie mamy obowiązku tego robić - poinformował bosma- na. - Założę się, o co chcesz, że to niezgodne z przepisami związ- kowymi. Zwyczajnie nie musimy tego robić. Dystans? - Szesnaście metrów. Ciekawe, zadumał się, że każdy drapieżnik ma swoje teryto- rium żerowania. Z góry, niczym zdegenerowane anioły, nadlatywa- ły sępy, kierując się ku rogówkom i przewodom łzowym. Z dołu przypływały węże morskie, bezlitośnie wyszarpujące soczyste mię- so pośladków. Powierzchnia zaś należała do rekinów - gwałtow- nych mąko, złośliwych rekinów błękitnych, rozszalałych młotów - które skubały miękkie owłosione policzki i skórę pomiędzy pal- cami. Gdy tylko Neil skierował lufę w stronę rekina, ten skręcił gwałtownie i popłynął na zachód, bez wątpienia zamierzając ugryźć dłoń, która go stworzyła. Neil znalazł go w celowniku optycznym, wymierzył chrząstkowaty garb i owinął palec wokół spustu. Nacisnął. z głośnym charknięciem harpun wystrzelił z lufy. Przeleciał nad wodą i wbił się w czoło zaskoczonego rekina, zanurzając się w je- go mózgu. Neil westchnął ciężko. Biedne stworzenie - nie zasługiwało na to, nie popełniło żadnego grzechu. Nawet gdy bestia skręciła nagle o sześćdziesiąt stopni i ruszyła prosto w stronę kolana, Neil nie czuł nic poza litością. - Wciśnij guzik, kolego! - Zrozumiałem, Eddie! - Wciśnij! Rycząc z bólu, tryskając krwią, rekin wyskoczył z wody, trzę- sąc się tak wściekle, że Neil na poły oczekiwał, iż drapieżcy wyrosną nagle odnóża i popełznie za nim. Przycisnął strzelbę do siatkowej koszulki, sięgnął do detonatora u pasa i nacisnął guzik. - Uciekaj! - wrzasnął Eddie. - Uciekaj, na miłość boską! Neil popędził po grząskim terenie. Sekundy później usłyszał eksplozję głowicy, obrzydliwe chrząknięcie TNT miażdżącego ży- we tkanki i zamieniającego krew w parę. Obejrzał się za siebie. Fala uderzeniowa była mokra i czerwona, niczym nagle rozkwitły kwiat wypełniający niebo kawałkami mózgu. - W porządku, chłopie? Nic ci się nie stało? Gdy Neil wspiął się na kolano, szczątki zaczęły opadać pla- miąc mu spodnie i koszulę: lepki deszcz rekinich myśli, płonne nadzieje drapieżnika i nie zrealizowane marzenia. - Przysięgam, idę prosto do Rafferty'ego! - jęknął Neil. - Wsadzę mu tę przeklętą strzelbę prosto w twarz i powiem, że nie pisałem się na to gówno! - Spokojnie, Neil. Krew rekina miała zapach spalonych włosów. - Mój dziadek nigdy nie musiał zabijać rekinów! - Za trzydzieści pięć minut już nas tu nie będzie. -Jeśli Rafferty nie zwolni mnie z tej cholernej roboty, wła- snoręcznie go zastrzelę! Nie żartuję! Bum, prosto między oczy! - Pomyśl o czekającym cię prysznicu. PlORO ARCHANIOŁA A naprawdę dziwne bylo to, jak zdał sobie sprawę Neil, drżąc w poczuciu ogromu wolności - dziwne, zdumiewające, przeraża- jące - że naprawdę nie żartował. - Nie majuż Boga, Eddie! Nie pojmujesz? Nie ma Boga, nie ma reguł, nikt na nas nie patrzy... - Pomyśl o pieczonych kurczakach Follingsbee'ego. Odpalę ci nawet jedno piwo z mojego prywatnego zapasu. Neil oparł strzelbę o trzon szczególnie grubego włosa, po- chylił się ku lufie i, oblizując spalone słońcem wargi, pocałował rozgrzany, wibrujący metal. - Nikt na nas nie patrzy... Oliver Shostak uznawał za zupełnie właściwe, że Liga Oświe- ceniowa Central Park West tylko luźno odpowiada postulatom wyrażonym w „Prawidłach kierowania umysłem", bowiem ani prawidła, ani chłodny intelektualizm nie miały wiele wspólne- go z raison d'etre organizacji. Ludzie tego nie rozumieli. Powiedz „racjonalista" do typowego nowojorskiego tępaka, a wywołasz nieprzyjemne skojarzenia: sztywniacy opętani przepisami, nu- dziarze z zamiłowaniem do porządku, fanatycy logiki prześlizgu- jący się po powierzchni zjawisk i nie zauważający kosmicznej esencji. Bzdury. Racjonalista mógł odczuwać zachwyt nad rze- czywistością równie łatwo jak szaman. Oliver wierzył jednak, że musi to być zachwyt wysokiej jakości, zachwyt pozbawiony złu- dzeń - ten rodzaj zachwytu, jaki odczuwał wyobrażając sobie wielkość wszechświata albo wyczuwając absurdalność swoich na- rodzin lub czytając faks z m/s „Carpco Yalparaiso" leżący obec- nie na jego biurku. - Proponuję zacząć - powiedział, dając znak urodziwej stu- dentce, grającej na klawikordzie w przeciwległej części sali. Dziew- czyna podniosła dłonie znad klawiatury, przerywając w pół taktu wspaniale skomplikowaną „Fantazję d-moll" Mozarta. Oczywiście nie używali młotka. Nie mieli stołu prezydialnego ani porządku dziennego, nie pisali stenogramu. Osiemnastu członków zebra- nia siedziało w nieformalnym kręgu, zanurzonych w luksusie miękkich sof i puszystych dywanów. Oliver sarn urządził tę salę. Mógł sobie na to pozwolić. Mógł obie pozwolić dosłownie na wszystko. Dzięki niemal równocze- nernu rozprzestrzenieniu się feminizmu, cudzołóstwa i kilku głównych chorób wenerycznych, ludzkość używała lateksowych kondomów w niesłychanych ilościach, a pod koniec lat osiem- dziesiątych wspaniały wynalazek jego ojca, „Superwrażliwa Pre- zerwatywa Shostaka", stał się marką dla koneserów. Na przełomie dziesięcioleci zdumiewające sumy zaczęły wpływać na rodzinne konto, tworząc nie kończący się strumień zysków. Czasami Olive- rowi wydawało się, że ojciec w jakiś sposób opatentował sam akt płciowy. Upił łyczek brandy i powiedział: - Przewodniczący udziela głosu Barclayowi. Odszyfrowanie faksu Cassie nie było trudne. Napisała go przy użyciu „Herezji", numerycznego kodu, jaki wynaleźli w dziesiątej klasie, by zatrzeć ślady założonej przez siebie organizacji, Klubu Wolnomyślicieli. (Poza Cassie i Oliverem klub miał jeszcze tylko dwóch członków — samotnych, skromnych i niezwykle mało po- pularnych bliźniaków Maldonado). „To nie żart. Przyjedźcie zobaczyć sami. Naprawdę holu- jemy..." Gdy wiceprzewodniczący Ligi Oświeceniowej powstał, wszy- scy zgromadzeni skupili na nim uwagę, nie tylko by wysłuchać jego raportu, lecz i skąpać się w blasku jego sławy. W ostatnich la- tach Stany Zjednoczone zdołały dorobić się zawodowego dema- skatora - przeciwwagi dla dwudziestu tysięcy astrologów, pięciu tysięcy terapeutów astralnych oraz band parszywców, rutynowo produkujących bestsellery na temat spotkań z UFO i znaczenia run - a demaskatorem tym był złotowłosy Barclay Cabot. Barclay, przystojnyjak sam diabeł i nieziemsko fotogeniczny, był pupilem dziennikarzy. Występował we wszystkich głównych programach na żywo, demonstrując, wjaki sposób szarlatani tworzą złudzenie, ze zginają łyżeczki i czytają w ludzkich myślach, podczas gdy na- prawdę wcale tego nie robią. Zaczął opisywać kryzys. Dwa tygodnie wcześniej prawodawcy teksascy przegłosowali usunięcie ze szkół stanowych wszelkich Podręczników, które nie uwzględniały „sprawiedliwej równowa- gi" pomiędzy tak zwanym naukowym kreacjonizmem a teorią do- boru naturalnego. Nie żeby Liga Oświeceniowa wątpiła w wynik rozgrywki pomiędzy hipotezą Boga a teorią darwinistyczną. Wszystkie skamieliny krzyczały o ewolucji; chromosomy zaświad- czały swoje pochodzenie rodowe; skaty deklarowały antyczny wiek. Liga obawiała się czego innego: że amerykańscy wydawcy pod- ręczników będą zwyczajnie woleli uciec przed problemem i, po- nownie wykorzystując amoralny fortel z lat czterdziestych i pięć- dziesiątych, całkowicie opuszczą w swoich książkach jakiekolwiek wzmianki o pochodzeniu człowieka. Tymczasem każdej niedzie- li kreacjonizm będzie nauczany w najlepsze. Konspiracyjnym tonem Barclay wyłożył plan komisji. Pod osłoną nocy niewielki pododdział Ligi, grupa ateistycznych ko- mandosów, przeczołga się przez elegancki trawnik Pierwszego Ko- ścioła Baptystów w Dallas - „Pentagonu chrześcijaństwa", jak ujął to Barclay - i wyważy okno do piwnicy. Bojownicy dostaną się do wnętrza kościoła. Spenetrują nawę. Zajmą ławy. A następnie, wy- ciągając z kabur zszywacze biurowe, wezmą po kolei każdy egzem- plarz Biblii i, przed odłożeniem go, przytwierdzą trzydziestostro- nicowe streszczenie „O powstawaniu gatunków" pomiędzy spisem treści a Księgą Rodzaju. „Sprawiedliwa równowaga" dla Darwina. Cóż za śmiały plan, pomyślał Oliver, równie zuchwały jak sfał- szowanie pojawienia się Matki Boskiej na stadionie bostońskim, wymagający równie silnych nerwów jak ośmieszenie manifestacji antyaborcyjnej w Salt Lakę City poprzez wynajęcie cieszącej się złą sławą grupy rockowej Mięso przed Śniadaniem, by zaśpiewała po drugiej stronie ulicy .Jezus jest naszym narkotykiem..." - Kto jest za proponowanym kontratakiem?... Siedemnaście okrzyków poparcia zabrzmiało w świetlicy Mon- tesquieu Hali. ' - Kto jest przeciw?... , Jak było do przewidzenia, archiwistka Ligi, swarliwa Sylvia En- dicott, powstała z miejsca. - Nie - powiedziała, a raczej warknęła. - Nie i jeszcze raz nie. - Syhda Endicott: najstarszy żyjący wojownik sceptycyzmu, kobie- ta, która w radykalnych czasach młodości prowadziła nieudaną kampanię na rzecz usunięcia formuły In God We Trust z amery- kańskich dolarów, a także równie nieskuteczną walkę o zainstalo- wanie pamiątkowej tablicy na rogu ulic w Kansas City, gdzie Sin- clair Lewis rzucii Bogu pamiętne wyzwanie. - Znacie moje poglą- dy na temat naukowego kreacjonizmu... i podobnych pojęć. O, wzorze oksymoronów! Wiecie, co sądzę o baptystach z Dallas. Ale ludzie, zastanówcie się, co mówicie! Cały ten „kontratak" to zwyczajny wygłup. Jesteśmy dziećmi Francois-Marie Arouet de Vol- taire'a, na miłość boską! Nie jesteśmy braćmi Marx! - Większość głosowała za - odpowiedział jej Oliver. Nigdy nie przepadał za Sylvią Endicott, która uwielbiała recytować pompa- tyczne formuły w rodzaju „O, wzorze oksymoronów", gdy tylko dorwała się do głosu. - Przestańmy być bandą dyletantów i zacznijmy grać ostro! - nalegała Sylvia. - Pamiętam czasy, kiedy nasza organizacja poda- łaby teksaską legislaturę do sądu za stosowanie cenzury. - Chcesz poddać wniosek pod głosowanie? - Nie, chcę, żebyśmy wykształcili trochę twardszy kręgosłup. -Jakieś inne sprawy? - Kręgosłup, ludzie! Kręgosłup! -Jakieś inne sprawy? - zapytał Oliver ponownie. Milczenie, nawet ze strony Sylvii. Baba-jaga rozsądku zapadła się z powrotem w fotel. Ogień trzaskał wesoło w kominku. W mieście panowało parne lipcowe popołudnie, ale w Montesquieu Hali spryt- ne połączenie izolacji i wentylatorów z powodzeniem symulowało chłodny lutowy wieczór. Był to pomysł Olivera. To on pokrył wszel- kie koszty. Ekstrawagancja? Z pewnością, ale po co być bogatym, je- śli raz na jakiś czas nie ulega się jakiejś osobistej zachciance? -Ja mam pewną nową sprawę. - Oliver sięgnął do kieszeni je- dwabnej kamizelki po niepokojącą wiadomość. - To jest faks od Cassie Fowler, obecnie przebywającej na pokładzie supertankow- ca „Carpco Yalparaiso" gdzieś u wybrzeży Liberii. Tu widzicie znak firmowy Carpco — wskazał palcem słynnego stegozaura w nagłów- ku. - Wygląda więc na to, że telegram, jaki jej matka otrzymała w zeszłym tygodniu, był prawdziwy i Cassandra żyje. To dobra wia- domość. - A zła? - zapytała Pamela Harcourt, piękna kobieta z ocza- mi jak brylanty, główna siła napędowa bojowego i nie przynoszą- cego dochodów periodyku Ligi, „Sceptycznego Detektywa" (na- kład: 1042 egzemplarze). - Zła rozkłada się na dwie możliwości. - Oliver podniósł pa- lec wskazujący. - Albo Cassandra przeżywa załamanie nerwowe - wyprostował środkowy palec - albo też „Yalparaiso" holuje Bo- skie zwłoki. - Holuje co? - Taylor Scott, szczupły młody człowiek, które- go miłość do Oświecenia obejmowała również noszenie opończy i koronkowych mankietów, uchylił wieczko swojej srebrnej papie- rośnicy. - Zwłoki Boga. Najwyraźniej są pokaźnych rozmiarów. Taylor wydobył tureckiego papierosa i wsunął go pomiędzy wargi. - Nie rozumiem. - Trzy kilometry długości, pisze Cassie. Człekokształtny, nagi, biały, martwy mężczyzna. -Co? - Ciało Boga. Czy mogę wyrażać się jaśniej? - Bzdury - powiedział Taylor. - Duby smalone - rzucił Barclay. - Cassandra zakładała, że taka będzie nasza reakcja — odparł Oliver. - Wierzę - rzekła Pamela. - Oliver, mój drogi, o co w tym wszystkim chodzi? - Nie mam pojęcia. Z kieliszkiem brandy w dłoni, Oliver wstał i opuściwszy krąg racjonalistów, zaczął spacerować dookoła. W normalnych warun- kach świetlica Montesquieu Hali była dla niego najprzyjemniej- szym miejscem na ziemi, kojącym połączeniem tradycyjnych, dzie- lonych na połowy okien, obitych draperiami ścian, osiemnasto- wiecznych francuskich sztychów z motywami roślinnymi oraz wykonanych przez niego samego olejnych portretów sławnych wolnomyślicieli w charakterystycznych pozach: Thomasa Pay- ne'a ciskającego egzemplarzem „Wieku rozumu" przez okno ka- tedry, barona d'Holbacha zachowującego się obraźliwie wobec papieża Leona XII, Bertranda Russella i Davida Hume'a grają- cych w szachy figurkami małych Jezusków. (Dwa tygodnie wcze- śniej Oliver dodał do galerii autoportret, co mogłoby się wydać ge- stem zarozumiałym, gdyby nie brutalnie szczere przedstawienie je- go obwisłego podbródka i niekształtnego nosa). Jednak dzisiaj Osala nie działała na niego uspokajająco. Wydawała się ponura i wil- gotna, jakby oblegały ją armie ignorantów. - Tankowiec płynie w specyficznej misji pogrzebowej - cią- gnął dalej. - Na Arktyce wydrążono kryptę grobową. Obserwowa- no pojawienia się aniołów. Słuchajcie, wiem, że to wszystko brzmi idiotycznie, ale Cassandra wzywa nas, byśmy przybyli zbadać dowo- dy rzeczowe. — Dowody rzeczowe? - zapytała Pamela. — Dowody?! - Proponuje, żebyśmy polecieli do Senegalu, wynajęli heli- kopter i dokonali oględzin ładunku „Yalparaiso". - Dlaczego, och, dlaczego w ten sposób marnujesz nasz czas? - Winston Hawke, nerwus, dla którego upadek sowieckiego ko- munizmu oznaczał jedynie początek prawdziwej rewolucji, zerwał się na równe nogi. - Baptyści przejmują władzę! - zawołał. - De- woci zwierają szyki, fundamentaliści stoją u bram, a ty opowiadasz nam stek bzdur o jakimś supertankowcu! — Pozwólcie, że poddam wniosek pod głosowanie - powie- dział Oliver. — Wnoszę o wysłanie oddziału zwiadowczego do Da- karu przed jutrzejszym zachodem słońca. - Nie wierzę, że mówisz poważnie - odezwał się Rainsford Fłtch, podobny do sowy programista komputerowy, który spędzał noce pochylony nad ekranem monitora, wyprowadzając skompli- kowane matematyczne dowody na nieistnienie Boga. -Ja też nie - odparł Oliver. - Czy ktoś chciałby poprzeć wnio- sek? Funkcjonariuszka Urzędu Skarbowego, a zarazem skarbnicz- ka Ligi Oświeceniowej, Meredith Lodge, o wyglądzie nobliwej matrony, której życiowym marzeniem jest ściągnięcie podatku z Kościoła mormońskiego, otworzyła księgę finansową. - Czy naprawdę powinniśmy wydawać pieniądze na tego ro- dzaju przygody? - zapytała. - Zapłacę za wszystko. - Oliver dokończył brandy. - Bilety lot- nicze, wynajęcie helikoptera... - Powiedzcie, proszę... - Barclay nie próbował ukryć szyder- czego uśmieszku - czy zmarły Jehowa zostawił coś w spadku swo- im dzieciom? - Pytałem, czy ktoś chciałby poprzeć wniosek. - Ależ oczywiście, że tak! - nie ustępował Barclay. - Wszyscy słyszeliśmy o woli Boga! - Pełne uznania chichoty rozległy się w sa- li. - Mam nadzieję, że przeznaczył dla mnie coś miłego. Rzekę Kolorado, być może, albo jakąś małą planetkę w gwiazdozbiorze Andromedy, albo raczej... - Popieram wniosek - przerwała mu Pamela z odważnym uśmiechem. - I skoro już przy tym jestem, pozwólcie, że zgłoszę się na ochotnika jako dowódca oddziału zwiadowczego. W końcu o co to całe zamieszanie, przyjaciele? Czego się boimy? Przecież wszyscy wiemy, że „Yalparaiso" nie holuje Boga. * * * Jakie to szczęście, że istnieją samochody terenowe, pomyślał Thomas Ockham, wrzucając pierwszy bieg i kierując dżipa po gąbczastym, pomarszczonym zboczu czoła. Normalny samochód - taki jak honda civic na przykład - zdążyłby już skapitulować, za- blokowawszy się na brodawce albo zarywszy w por skóry. Wszyst- ko to przywodziło na myśl transparent zawieszony na frontonie jakiegoś rozpadającego się ewangelickiego kościoła w Memphis. „Dzisiejsze kazanie: By poznać Boga, potrzeba napędu na cztery koła". Zdejmując dłoń z dźwigni biegów, przypadkowo musnął le- we udo siostry Miriam. Z początku siostra nie chciała jechać. - Nie jestem gotowa, by spotkać Go w ten sposób - oznajmi- ła, ale Thomas zwrócił jej uwagę na fakt, że jeśli kiedykolwiek mie- li otrząsnąć się ze smutku, musieli najpierw odbyć bezpośrednią konfrontację z ciałem, z brodawkami, kurzajkami, pryszczami i ca- łą resztą. - Logika otwartej księgi - tak ujął to Thomas. Wystawione na przeciwny wiatr ciało płynęło dzisiaj nisko za- nurzone, tak nisko, że przekazywane przez radio raporty z klatki piersiowej mówiły o falach rozbijających się o sutki i wodzie zbie- rającej się w zagłębieniu pępka. Bez wątpienia dżip nie zdoła prze- być całej trasy - w dół po szczęce, przez jabłko Adama, i dalej przez klatkę piersiową i brzuch. Cóż, mała szkoda. Czterdzieści osiem godzin wcześniej Thomas odbył taką podróż, zatrzymując się na krótko na szczycie brzucha, by obejrzeć potężny żylasty cy- linder unoszący się na wodzie pomiędzy nogami (widok worka mosznowego falującego niczym jakiś niewyobrażalny zeppelin był doprawdy drażniący), i wcale nie miał ochoty powtarzać tego do- świadczenia w towarzystwie Miriam. Nie chodziło tylko o znisz- czenia poczynione przez rekiny, które pogryzły napletek niczym banda sadystycznych rzezaków. Nawet w dobrym stanie penis Bo- ga nie byłby obrazem, jaki ksiądz i zakonnica mogli wspólnie po- dziwiać w spokoju ducha. Wspięli się na brew i zaczęli zjeżdżać w dół, w stronę głębokie- go, smaganego wiatrem wąwozu, z którego wyrastał potężny nos. Oczywiście, z technicznego punktu widzenia Jego gonady nie miały sensu; można by nawet twierdzić, że stanowią one podstawę do zakwestionowania autentyczności ciała. Jednak dla Thomasa takie podejście byłoby nadużyciem. Gdyby Stwórca zapragnął kie- dyś (z jakiegokolwiek powodu) ukształtować się na obraz i podo- bieństwo swoich dzieł, zrobiłby to bez wahania. „Niechaj się stanie penis" - i byłby penis. W gruncie rzeczy im dłużej Thomas o tym myślał, tym bardziej było to oczywiste. Bóg bez narządów płcio- wych byłby Bogiem ograniczonym, Bogiem, dla którego pewna możliwość została zamknięta, a zatem nie byłby Bogiem w ogóle. W pewien sposób było rzeczą niezwykle szlachetną, że zaaprobo- wał istnienie tego najbardziej kontrowersyjnego z organów. To przypomniało Thomasowi o pięknych słowach świętego Pawła z Pierwszego Listu do Koryntian: "...A członki ciała, które uważa- my za mało godne szacunku, tym większym obdarzamy poszano- waniem". Dżip wspinał się ponownie, pokonując stromiznę nosa z pręd- kością dziesięciu kilometrów na godzinę. Miriam wcisnęła jedną ze swych kaset do magnetofonu, spostrzegła, że zrobiła to odwrot- nie niż trzeba, powtórzyła całą operację. Nacisnęła „play". Z gło- śników popłynęły podniosłe dźwięki „Tako rzecze Zaratustra" Richarda Straussa, spopularyzowane przez „2001: Odyseję ko- smiczną", wielki film o tematyce eschatologicznej, który Miriam i Thomas obejrzeli dwadzieścia cztery lata wcześniej w trakcie spo- tkania, które świat ateistów nazwałby randką. Obecność genitaliów była czymś niezwykle fascynującym dla księdza, lecz równie mocno rozbudzałyjego ciekawość pewne bra- ki. Nie było, na przykład, brudu pod paznokciami, owej gliny Stworzenia — kolejny dowód na nieautentyczność zwłok, chociaż jego brak równie dobrze można było przypisać oczyszczającemu działaniu słonej wody morskiej. Na przegubach nie widniały śla- dy po ukrzyżowaniu: Thomas uznał to za przykład Boskiego sa- mouzdrowienia, lecz unitarianin mógłby wykorzystać tę okolicz- ność dla zaatakowania katolickiej wiary w Trójcę Świętą. Skóra nie zdradzała żadnych śladów oparzeń, jakie normalnie byłyby rezultatem przebicia się przez atmosferę ziemską: tak jakby ciało nie „spadło", lecz się zmaterializowało - lub może Stwórca żył jesz- cze w czasie spadania, świadomie uniezależniając się od tarcia, i pozwolił sobie umrzeć dopiero, kiedy zamknęły się nad Nim wo- dy Zatoki Gwinejskiej. — To paradoks, prawda? - zapytała Miriam, gdy osiągnęli szczyt nosa. - Co masz na myśli? — Fakt istnienia Boga podkopuje naszą wiarę w Niego. Thomas wyłączył silnik, ale potem przekręcił kluczyk w sta- cyjce, żeby magnetofon dalej działał. — To prawda, dosłowność tego wszystkiego jest przygnębiają- ca. Musimy jednak widzieć tajemnicę kryjącą się za ciałem. Czym w końcu jest ciało fizyczne? Czym jest materia? Nie wiemy. W pe- wien sposób padlina jest równie święta jak hostia. - Być może - odparła Miriam pojednawczo. - Być może - po- wtórzyła obojętnie. - Pewnie. Jasne. Tylko że ja pragnę wierzyć jak dawniej. Chcę po staroświecku przeżywać uczucia religijne. Z jedną ręką na dźwigni hamulca, Thomas drugą czule ści- snął ramię przyjaciółki. - Sądzę, że możemy spróbować uwierzyć w Boga będącego czym innym niż Jego ciało - Boga poza Bogiem. Ale Gabriel ode- brał nam tę możliwość. Anioł był katolikiem, rozumiał ostateczną nierozłączność ciała i ducha. Kapłan wysiadł z kabiny, opierając dłoń na rozgrzanej masce. Silnik dżipa, Homo sapiens sapiens, Najwyższa Istota - w żadnym z tych przypadków duszy nie można było oddzielić od przedmio- tu. Tak jak Einstein udowodnił fundamentalną równość materii i energii, tak samo Kościół Thomasa nauczał podstawowej rów- noważności istnienia i esencji. Nie było ducha w machinie. Wyciągając kamerę wideo z bagażnika, ksiądz obrócił się ku wielkiemu szklistemu stawowi lewego oka. Obie tęczówki miały mocno błękitną barwę, lśniącą odcieniem pozbawionej tlenu krwi. (I Bóg rzekł: „Chcę mieć nordyckie oczy"). Włączył kamerę. Obraz w wizjerze rozjaśnił się stopniowo: przestraszony majtek z bazooką w dłoni, wypatrujący sępów ze swego punktu obserwa- cyjnego na skraju wodnistej rogówki. W tle rozciągał się szeroki, nieruchomy uśmiech Stwórcy, z zębami błyszczącymi niczym ską- pane w słońcu lodowce. Zęby, oczy, ręce, gonady - tak wiele do przyswojenia, a mimo to Thomas spostrzegł, że jeszcze bardziej ciekawią go te części cia- ła, które dotąd pozostawały w ukryciu. Czy włosy układały się zgod- nie z ruchem wskazówek zegara, tak jak ludzkie? Czy dłonie po- kryte były odciskami? Czy układ zębów sugerował upodobanie do jakiejś szczególnej diety? (Biorąc pod uwagę popularność ofiar ze zwierząt w Starym Testamencie, wydawało się mało prawdopo- dobne, żeby Bóg był wegetarianinem). Czy jakąś interesującą ce- chę wykazywały pośladki, o których tak enigmatycznie wspomina Księga Wyjścia 33,23? - No i oczywiście - zawołała Miriam przekrzykując dźwięki „Zaratustry" - istnieje jeszcze kwestia przyczyny. Co o tym sądzisz, Tom? Ockham włączył nagrywanie, rejestrując niewidzące spojrze- nie i nieruchomy uśmiech Boga na taśmie wideo. - Zamierzam uporządkować dzisiaj moje hipotezy i poinfor- mować o wynikach Rzym. Instynktownie czuję, że była to śmierć z empatii. Zabił Go ciężki przypadek dwudziestego wieku. Młriam zgodnie skinęła głową. - Zabijaliśmy Go miliony razy w niedawnej przeszłości, praw- da? I nigdy nie zadaliśmy sobie trudu, żeby ukryć ciała. Jakże giętki, prężny umysł, pomyślał Thomas. - Żeby ukryć ciała - powtórzył. - Czy nie będzie ci przeszka- dzało, jeśli zacytuję te słowa w faksie do kardynała Di Luki? - Będę zaszczycona - odparła zakonnica uśmiechając się olśniewająco. Tak jak Bóg, miała wspaniale zęby: nic dziwnego zresztą, ubóstwo karmelitanek miało swoją klasę, obejmowało peł- ną opiekę dentystyczną. Wysiadłszy z dżipa, Miriam okrążyła smolistą powierzchnię wągra na skórze i pewnym krokiem podeszła do księdza. Musiał przyznać, jej ubiór - korkowy kapelusz, drelichowe spodnie, my- śliwska kurtka zapięta ciasno na kościane guziki - wzbudzał w nim pewną lubieżność. Przez całą młodość Thomas pielęgnował nie- jasne poczucie, że jeśli zajrzy się zakonnicy pod habit, to nic się tam nie znajdzie. Jakże się mylił! Drelich opinał jej biodra, uda i łydki, obrysowując sylwetkę niczym śnieg, w który umierający Claude Rains wpadł w finale „Niewidzialnego człowieka". - „Szaleniec wskoczył pomiędzy nich i przebił ich swymi spoj- rzeniami" - zacytowała słynny ustęp z „Wiedzy radosnej". - „Gdzie podział się Bóg?!" - zawołała. - „Powiem wam. Zabiliśmy go - ty i ja. Wszyscy jesteśmy Jego mordercami". - „Ale jak to się stało?!" - zawołał Thomas, cytując dalej. Nie mogli dzisiaj uciec od Nietzschego: słuchali „Zaratustry", cytowa- li „Wiedzę radosną". - „W jaki sposób zdołaliśmy wypić morze?" - Wyłączył kamerę. - „Kto dał nam gąbkę do wytarcia całego ho- ryzontu?" Wrócili do dżipa, zjechali w dół po zachodnim nozdrzu i po- dążyli zaimprowizowaną dróżką poprzez zarost lewego policzka. Na jego krawędziach broda stała się czymś w rodzaju sieci rybac- kiej, rozległej pajęczyny, której pracujący na wodzie apostołowie mogliby pozazdrościć, pełnej splątanych strzępieli, morświnów i marlinów. Dżip podskakiwał i trząsł się, ale zachowywał kieru- nek, szerokim łukiem zagłębiając się w gęstwinę wąsów. Wkrótce wyrosły przed nimi bliźniacze pieczary, wielkie zie- jące pustką tunele, służące niegdyś do oddychania i chrapania. -Jeśli mam być szczera - powiedziała Miriam, wpatrując się w wilgotne czeluści - to dowiaduję się więcej, niżbym chciała. -Ja także - przyznał Thomas, krzywiąc się. Bagniste śluzów- ki, zwały zaschniętej wydzieliny, włosy wielkości obelisków: to nie był dobry Bóg, jakiego znali. -Ale nie możemy jeszcze odjechać. _ Przekręcił kierownicę i, wrzucając wsteczny bieg, oparł tylny zderzak o wysoką skarpę biegnącą pomiędzy górną wargą a pra- wym nozdrzem. Wychylając się przez okno, starł morską pianę z bocznego lusterka, dysku wielkości talerza sięgającego w prze- strzeń na zardzewiałych metalowych wspornikach. - To spraw- dzian - wyjaśnił. - Sądzę, że zawsze jest jakaś nadzieja. - Zawsze - mruknął Thomas bez przekonania. Wspólnie obserwowali powierzchnię lusterka, wpatrując się w nie z natężeniem, z jakim prorok Daniel patrzył na słowa MENE, MENE, TEKEL, UPHARSIN pojawiające się na murze. Zadowoliłby ich najbledszy obłoczek, najdelikatniejsza smuga, najcieńsza mgiełka. Nic. Szkło pozostało szyderczo czyste, obscenicznie niepoka- lane. Bóg, mówiło, jest martwy. Miriam chwyciła dłoń Thomasa, ściskając ją tak mocno, że krew zebrała mu się w czubkach palców. - A więc stajemy przed najtrudniejszym pytaniem ze wszyst- kich - powiedziała powoli. -Tak? - Skoro wiemy, że On nie żyje, naprawdę nie żyje, nie wyda- je wyroków, nie zasądza kar, skoro naprawdę to wiemy - uśmiech- nęła się nieśmiało - dlaczego mielibyśmy bać się grzeszyć? * * * 26 lipca Szerokość: 25°8'N. Długość: 20"30'E. Kurs: 358. Prędkość: nędz- ne 6 węzłów. Opływamy potężne wybrzuszenie północno-zachod- niej Afryki, postępując, choć w odwrotnym kierunku, śladami zu- chwałych wypraw badawczych, jakie książę Henryk Żeglarz wysyłał z Portugalii od roku 1455. Jeśli mój drogi ojciec był w poprzednim życiu Krzysztofem Kolumbem, ja mogłem być księciem Henrykiem. Kiedy barbarzyński monarcha zmarł, przyjaciele zdjęli z niego wierzchnie odzienie i odkryli, że ubierał się we włosiennicę. Mój plan jest zdumiewająco sprytny. Jesteś gotów, Popeye? Mam zamiar spuścić balast. Wszystko: 60 tysięcy ton, które nabra- liśmy w Nowym Jorku, 15 tysięcy zastępujące zużyte (jak dotąd) paliwo. A potem - oto genialny pomysł - równomiernie napełni- my „Yalparaiso"Jego krwią. Ha, jedna prosta, standardowa operacja hydrauliczna, trwa- jąca nie dłużej niż pięć godzin, i zredukujemy ciężar naszego ła- dunku o 15 procent. Crock O'Connor twierdzi, że dzięki temu zwiększymy obroty obu silników do osiemdziesięciu, może nawet dziewięćdziesięciu na minutę. Ale ojciec Ockham zawsze wtrąci swoje trzy grosze. - Po spuszczeniu balastu będziemy zdani na łaskę i niełaskę zwłok - zauważył (w końcu nie od parady jest profesorem fizyki). - Przyjdzie silny wiatr i ta góra mięsa będzie mogła ściągnąć nas o setki mil z kursu. - Wykonamy coś w rodzaju transfuzji - wyjaśniłem. - Gdy wo- da będzie wylewała się z komór balastowych, do ładowni wpompo- wywana będzie krew. Ani przez chwilę nie stracimy równowagi. - Mam rozumieć, że zamierzacie wpuścić płynną esencję na- szego Stwórcy do cuchnących ładowni tego statku? Doszedłem do wniosku, że należy powiedzieć mu prawdę, chociaż wiedziałem, do czego zmierza. - Tak, ojcze Thomasie, można to tak ująć. - Będziemy musieli uzyskać zgodę z Rzymu. - Ależ nie. - Ależ tak. Watykan odezwał się po niecałej godzinie. - Synod doszedł do porozumienia - powiedział ktoś nazywa- jący się kardynał Tullio Di Luca. - Pod żadnym pozorem Jego krew nie może zostać splugawiona świecką ropą naftową. Przed dokonaniem transfuzji musicie dokładnie wyszorować wnętrza ła- downi. - Wyszorować?! -jęknąłem. - To zajmie najmarniej dwa dni! - Cóż, w takim razie lepiej zacznijcie od razu - odparł ojczu- lek, jednocześnie uśmiechając się i marszcząc brwi. * * * Powinien pan jeść więcej jogurtu, pouczył Neila Weisingera lekarz, wysłuchawszy opowieści o skurczach żołądka, biegunce i zbadawszy ogólną biedę, jaka usadowiła się we wnętrznościach świeżo upieczonego dwudziestolatka. Jogurt, wyjaśnił doktor Cin- savich, zwiększy poziom bakterii Addophilus i w ten sposób wspo- może trawienie. Do tamtej chwili Neil nie przypuszczał nawet, że w jego brzuchu mieszkają bakterie, a tym bardziej, że diabelstwa pełnią jakieś pożyteczne funkcje. Przeszedł więc na dietę jogurto- wą i chociaż nie przyniosła spodziewanych rezultatów (w rzeczy- wistości jego organizm nie metabolizował laktozy i w końcu Neil musiał zrezygnować zjedzenia nabiału), nabrał dzięki niej głębo- kiego szacunku do swego wewnętrznego ekosystemu. Cztery lata po wizycie u doktora Cinsavicha, wdrapując się do centralnej ładowni numer dwa, Neil całkowicie identyfikował się z mikrobiologicznym proletariatem mrowiącym się wokół niego. To była robota dla bakterii, niewdzięczny i cuchnący mozół czysz- czenia wnętrzności tankowca, przygotowujący ładownie na przyję- cie krwi Boga. Chociaż puszczana pod ciśnieniem woda zrobiła swoje, rozbijając największe bąble smoły i spłukując je, do zebrania pozostały jeszcze duże ilości osadu: kleiste gluty asfaltu przyklejo- ne do schodni i pomostów niczym gigantyczne kawały porzuco- nej gumy do żucia. Zszedł stopniowo - krok po kroku, ramię w ra- mię z Leo Zookiem - poniżej kluz i linii dopuszczalnego zanurze- nia, poniżej kipiącej powierzchni morza, głębiej i głębiej, w cze- luść kadłuba. Czyścili w miarę posuwania się, zbierając gęsty śluz specjalnymi warząchwiami i wrzucając go z plaśnięciem do ogrom- nego stalowego cebra dyndającego obok nich na łańcuchu. Gdy kubeł wypełniał się, zawiadamiali przez krótkofalówkę Eddie'ego Wheatstone'a, który wciągał ładunek na górę. Dziadek Mosze bez wątpienia znalazłby ukojenie w tej mę- czarni. Staruszek wręcz lubił ropę. „Ropa to płynne skamieliny" — rzekł kiedyś do dziesięcioletniego wnuka, gdy stali na nabrzeżu w Baltimore obserwując przesuwający się na horyzoncie super- tankowiec. „Wspomnienia z permu, wiadomości z kredy, zmielo- ne, ugotowane i zamienione w marmoladę. Ten statek to historia, Neil. Przewozi płynne dinozaury". To, że Zook był obok, jeszcze pogarszało sprawę. W ciągu kil- ku ostatnich dni smutek fanatycznego ewangelika przybrał nie- przyjemną formę, przeradzając się w wojowniczy antysemityzm. To prawda, w jego umyśle panował chaos, dusza przechodziła nie- wypowiedziane tortury, a światopogląd legł w gruzach. Nie stano- wiło to jednak wytłumaczenia. - Proszę, zrozum, nie uważam, że ty osobiście jesteś odpo- wiedzialny za to, co się stało - powiedział Zook, ocierając strużkę potu spływającą spod kasku na piegowate czoło. - Co za wspaniałomyślność! - odparł Neil szyderczo. Jego sło- wa odbiły się dziesiątkami ech w pustej komorze. - No ale gdybym miał wskazać palcem, co nie jest w moim stylu, lecz gdybym miał to zrobić, to powiedziałbym tylko: Twoi pobratymcy zabili już kiedyś Boga, więc być może, zrobili to i tym razem. - Nie chcę słuchać takich bzdur, Leo. - Nie mówię konkretnie o tobie. - Ależ tak. - Mówię o Żydach w ogólności. Przez pierwszą godzinę jasnozłote promienie slońca oświe- tlały im drogę, piętnaście metrów niżej musieli jednak włączyć elektryczne lampki przytwierdzone do kasków. Snop światła wy- strzelił na parę metrów i zniknął, połknięty przez ciemności. Neil odchrząknął i splunął flegmą. Podwodny górnik, oto kim był, cho- lera! Jak mogło mu się to przydarzyć? Dlaczego jego życie zosta- ło sprowadzone do czegoś takiego? W końcu dotarli do dna - kratownica wysokich stalowych ścian biegła od stępki wewnętrznej, dzieląc ładownię na dwadzie- ścia ponurych przedziałów wielkości garażu na dwa samochody. Neil odpiął kubeł i wziął głęboki oddech. Jak dotąd w porządku: ani śladu smrodu trujących gazów. Sięgnął do pasa po krótkofa- lówkę. - Bosman, jesteś tam? - zapytał Eddie'ego. - Potwierdzam. Jaka pogoda tam w dole? - Niezła, ale w razie czego bądź gotów nas wyciągnąć, w po- rządku? - Zrozumiałem. Z wiadrem w gotowości, Neil rozpoczął inspekcję, przeczołgu- jąc się z przedziału do przedziału półmetrowej długości drenem wyciętym pod stalową ścianą. Zook trzymał się zaraz z tyłu. Komo- ra numer jeden była czysta. Komory numer dwa nie mąciła na- wet smuga. Można było zjeść śniadanie na podłodze komory nu- mer trzy i lizać ściany komory numer cztery. Piąta była najczystsza, mieściła bowiem maszynę czyszczącą, stożkowatą plątaninę prze- wodów i dysz sięgającą siedmiu metrów w górę. W szóstce znaleź- li wreszcie coś wartego usunięcia, kawał parafiny zwieszający się z klamki. Wrzucili go do kubła i ruszyli dalej. Zdarzyło się to w chwili, gdy Neil wszedł do komory numer siedem. Z początku poczuł tylko smród - upiorny fetor pęknięte- go bąbla gazu. Potem przyszło mrowienie w koniuszkach palców i wzory w głowie: różowe ognie sztuczne, czerwone mandale, roz- błyskujące gwiazdy. Żołądek stanął dęba, po czym szarpnął gwał- townie w dół. - Gaz! - wrzasnął Neil do krótkofalówki. Bez wątpienia zło- wroga piguła gazu czaiła się tutaj miesiącami, zamknięta w wię- zieniu swej własnej formy, a teraz bestia wydostała się na zewnątrz, uwolniona pod naporem kroków Neila. - Gaz! -Jezu! -jęknął Zook. - Gaz! - ryknął Neil ponownie. - Eddie, mamy tutaj gaz! - Spojrzał w górę. Otwór luku unosił się siedemdziesiąt metrów nad jego głową, lśniąc w zanieczyszczonym powietrzu niczym księżyc w pełni. - Spuść tlen, Eddie! Komora siódma! -Jezu Chryste! - Gaz! Komora siódma! Gaz! - Boże! - Zostańcie na miejscach, chłopaki! - rozległ się z krótkofa- lówki trzeszczący głos Eddie'ego. - Tlen jest w drodze! Obaj marynarze płakali, po policzkach ciekły im strugi łez. Neil zdrętwiał, tracił czucie w całym ciele. Swędział go język. - Prędzej! Zook schował kciuk w zaciśniętą pięść i kolejno odgiął pal- ce. Jeden... dwa... trzy... cztery. Cztery. Tego między innymi uczono marynarzy w czasie szko- lenia. Człowiek zatruty gazem na dnie ładowni mógł przeżyć czte- ry minuty. - Nadchodzą - powiedział nawiedzony ewangelik krztusząc się gwałtownie. - Butle z tlenem - zgodził się Neil, sięgając niepewnie do bocznej kieszeni kurtki. Jego ręce zaczęły żyć własnym życiem, trzęsły się jak cierpiące na epilepsję kraby. - Nie, jeźdźcy - wysapał Zook, wciąż trzymając w górze czte- ry palce. -Jeźdźcy? - Czterej jeźdźcy. Zaraza, głód, wojna, śmierć. Gdy Neil wydobył wreszcie z kieszeni medal z Ben Gurio- nem, parzący strumień na wpół strawionych kurzych udek pod- szedł mu do gardła. Zwymiotował do kubła. Co to za statek? „Carpco Yalparaiso"? Nie. „Arg° Lykes"? Też nie. Nie zarejestro- wany frachtowiec, na którym pierwszy oficer Mosze Weisinger przewiózł do Palestyny tysiąc pięciuset Żydów? Nie, to nie żaden statek handlowy. Coś innego. Pływający obóz koncentracyjny. Brzezinka ze sterem. I oto jest on, Neil, uwięziony w podwodnej komorze gazowej, podczas gdy Kommandant wypełnia ją cyklo- nem B. - Śmierć - powtórzył, upuszczając medal. Brązowy dysk odbił się od krawędzi cebra i z brzękiem upadł na stalową podłogę. - Śmierć od cyklonu B. - Co? - zapytał Kommandant Zook. Mózg Neila był w powietrzu, unosił ponad czaszką, podskaku- jąc na końcu rdzenia kręgowego niczym balon. - Znam pańskie sztuczki, Kommandant. „Zapędzić tych więź- niów pod prysznice! Wpuścić cyklon B!" Niczym para pająków opuszczających się na srebrnych ni- ciach, butle z tlenem spłynęły z górnego pokładu. Pochwycone przez snop światła lampki Neila, błysnęły pomarańczowo, jaskra- wo. Czarne maski i niebieskie przewody, splątane, obracały się dziko. Neil zrobił chwiejny krok do przodu i rozprostowawszy zdrętwiałe palce, zaczął rozluźniać gumowy węzeł. - Cyklon co? - zapytał Zook. < Neil uwolnił maskę w kształcie gruszki. Założył ją błyskawicz- nie. Wyciągnął rękę, zacisnął palce wokół kurka, przekręcił dłoń. Zablokowane. Spróbował jeszcze raz. Nic. I jeszcze raz. Kurek się poruszył! Odrobinę. Jeszcze trochę. Powietrze! Neil zamknął oczy i wziął potężny wdech, wciągając słodycz przez usta... nos... przez pory skóry. Powietrze, łaskawy tlen, niewidzialna odtrutka wysysa- jąca truciznę z mózgu. Otworzył oczy. Kommandant Zook siedział na podłodze, blady jak pieczarka, z wargami wygiętymi w jęku. Jedną ręką przytrzy- mywał maskę przy ustach. Drugą opierał o butlę z tlenem, zaci- śniętą wokół kurka niczym gigantyczny kleszcz ciągnący krew. - Pomóż mi. Trwało kilka sekund, zanim Neil zrozumiał. Hitlerowiec był całkowicie unieruchomiony, sparaliżowany przez gaz i przeraże- nie. - Zaraza - powiedział Neil. Wlokąc za sobą butlę, podpelzł do Zooka. - Proszę! Poczucie wolności eksplodowało w umyśle niczym po zażyciu kokainy. YHWH już nie patrzy}. Neil mógł robić, co mu się żywnie podoba. Odkręć kurek butli - albo przetnij przewód. Podaruj haust tlenu — albo napluj umierającemu w twarz. Cokolwiek. Nic. - Głód - powiedział Neil. Kommandant przestał jęczeć. Szczęka opadła mu luźno. Oczy zmatowiały i stały się mętne, jakby były zrobione z kwarcu. - Wojna - wyszeptał Neil do zwłok Leo Zooka. Z kieszeni na piersi wydobył scyzoryk. Podważył ostrze w kształcie miniaturowej włóczni, skierował przed siebie. Zacisnął dłoń na czerwonej rękojeści; dźgnął; ostrze weszło w gumę jak w masło. Śmiejąc się, radując swoją wolnością, wyciął długą, po- strzępioną szczelinę w przewodzie. - Śmierć. Neil ukucnął przy martwym, napił się ożywczego tlenu i słu- chał powolnego, rytmicznego tętentu oddalających się jeźdźców. ZARAZA Dla Olivera Shostaka odkrycie, że iluzoryczne bóstwo judeo- chrześcijaństwa naprawdę mieszkało w niebie i na ziemi, sterując rzeczywistością i dyktując treść Biblii, było najgorszym doświad- czeniem życia. Na skali rozczarowania daleko wyprzedzało wypro- wadzenie w wieku pięciu lat wniosku, że święty Mikołaj jest zwy- kłym szarlatanem, uświadomienie sobie w wieku lat siedemnastu, że ojciec regularnie pieprzy się z kobietą tresującą dobermany, oraz upokorzenie, jakiego doznał, kiedy poprosił kuratorkę ga- lerii Castelli w Soho o wystawienie najlepszych dziel z jego abs- trakcyjno-ekspresjonistycznego okresu. („Największą wadą tych obrazów - odparła sztywna starsza pani -jest to, że są kiepskie"). Jednak dowodów będących owocem ostatniej wyprawy Pameli Harcourt nie można było podać w wątpliwość: tuzin barwnych fo- tografii ukazujących wielkie, męskie, uśmiechnięte, leżące na wznak ciało holowane za uszy na północ przez Ocean Atlantycki. Powiększenia wisiały w świetlicy Montesąuieu Hali niczym portre- ty przodków - czym zresztą, w pewnym sensie, rzeczywiście były. - Nasze ostatnie wysiłki można określić mianem, mówiąc ję- zykiem mitologicznym, herkulesowych - zaczął wymizerowany Barclay Cabot, z trudem powstrzymując ziewnięcie. - Trasa po- dróży obejmowała Azję, Europę, Bliski Wschód... Oliver skupił się na powiększeniach. Mierziły go. Żadna femi- nistka zmuszona do uczestniczenia w pokazie filmów Lindy Lovelace nie czułaby się bardziej urażona. A mimo to nie chciał przyznać się do porażki. Gdy tylko otrzymał od Pameli okropny ra- port z Dakaru, natychmiast zaczął działać, nakazując Barclayowi stworzenie komisji nadzwyczajnej i poprowadzenie jej w szaleń- czą podróż dookoła świata. Winston Hawke dokończył rogalika i wytarł dłonie o sporto- wą bluzę z podobizną Trockiego. - Po czterdziestu ośmiu godzinach nieprzerwanych wysiłków nasza grupa doszła do trzeźwiącej konkluzji. Barclay wstał wydobywając z kieszeni kamizelki złożoną kartkę papieru. - Przedstawiając się jako agent zagranicznego rządu stara- jącego się nie dopuścić do tego, by środki finansowe państwa przeszły w niewłaściwe ręce... - Na przykład w ręce obywateli tego państwa - wtrącił Win- ston. - ...można w dzisiejszych czasach zdobyć nieomal każde na- rzędzie masowej zagłady, jakie nam się spodoba. Co do szczegó- łów... - Barclay rozwinął kartkę papieru - francuskie Ministerstwo Obrony było gotowe wynająć nam bojową łódź podwodną klasy „Robespierre" z osiemnastoma torpedami na pokładzie. Irańskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych chętnie sprzeda dziewięć mi- lionów ton napalmu, pozostałość z Wietnamu, zakupiona od ame- rykańskiej CIA w 1976 roku, oraz dziesięć myśliwców F-15 „Eagle" do jego zrzucenia. Argentyńska marynarka wojenna zaoferowa- ła nam okręt wojenny „Eva Peron" w dwumiesięczną dzierżawę, a gdybyśmy podpisali umowę na miejscu, dorzuciliby za darmo sześć tysięcy sztuk amunicji. Wreszcie, pod warunkiem że zacho- walibyśmy to źródło w tajemnicy, Chińska Republika Ludowa zgo- dziła się sprzedać nam, „z rabatem", jak to ujęli, taktyczną głowi- cę nuklearną i system sterowania dowolnego rodzaju. - Każda z tych ofert była natychmiast wycofywana, gdy tylko potencjalni sprzedawcy dowiadywali się, że w rzeczywistości nie reprezentujemy suwerennego państwa. - Winston sięgnął po dru- giego rogalika. - Twierdzili, że posiadanie takich technologii przez prywatnych obywateli jest niemoralne i zagraża światowe- mu pokojowi. -Jedyną, która odstąpiła od tej zasady, była organizacja rów- nież prywatna, Amerykańskie Stowarzyszenie Posiadaczy Broni Palnej - ciągnął Barclay. -Ale to, co chcieli nam sprzedać - czte- ry haubice Ml 10 i siedem sterowanych elektronicznie rakiet prze- ciwlotniczych -jest dla naszych celów bezużyteczne. Oliver jęknął cicho. Miał nadzieję na bardziej optymistyczny raport. Nie tylko dlatego że chciał zaimponować Cassandrze, któ- rej faks zawierał wyraźny podtekst („Udowodnij, że jesteś mężczy- zną - pisała między wierszami - pokaż mi, na co cię stać"); naprawdę pragnął ocalić ludzkość przed kolejnym tysiącleciem teistycznej ignorancji i bezmyślnego zabobonu. - A więc jesteśmy pokonani? - zapytała Pamela. -Jestjeden promyczek nadziei - odparł Winston, smakując resztkę rogalika. - Dziś rano rozmawialiśmy z... Marksista przerwał w pół zdania, zdumiony. Sylvia Endicott powstała tak gwałtownie, jakby sprężyny jej empirowego fotela wy- strzeliły na zewnątrz. - Czyżbym coś opuściła? - zapytała stara czarownica syczą- cym głosem. - Czyżbym była nieobecna na jakimś kluczowym spo- tkaniu? Czyżbym wyjechała za miasto w czasie nadzwyczajnego ze- brania? Kiedy właściwie podjęliśmy decyzję o akcji sabotażowej? - Nigdy nie poddaliśmy jej pod formalne głosowanie — od- parł Oliver - ale w tej kwestii panuje wyraźny konsensus. - Nie w mojej części sali. - Co chcesz powiedzieć, Sylvio? - warknęła Pamela. - Mamy siedzieć i nic nie robić? - Krypta w lodowcu nie może być trwała - pospiesznie wtrą- ciła Meredith Lodge. — Do diaska, przypuszczam, że jest bezbron- na jak piramida Cheopsa. - Zniszczenie to jedyna logiczna odpowiedź - powiedział Rainsford Fitch. Marszcząc gniewnie brwi, Sylvia podeszła do popiersia Darwi- na ustawionego przy kominku. - Zakładając przez chwilę, że „Yalparaiso" naprawdę holuje to, o czym pisze Cassie Fowler - zaczęła - czy nie powinniśmy wy- kazać zbiorowej odwagi, nie mówiąc już o zwyczajnej uczciwości, i przyznać, że przez wszystkie te lata okrutnie błądziliśmy? - Błądziliśmy? - powtórzył Rainsford. - Tak. Błądziliśmy. - To dość mocne słowo - rzekł Barclay. - Zapewne należałoby wprowadzić zmiany w naszym statucie — rzekł Taylor Scott zaciągając się tureckim papierosem - ale nie wylewajmy dziecka z kąpielą. Cywilizacja teistyczna była koszma- rem, Sylvio. Czyżbyś zapomniała o średniowiecznych polowaniach na czarownice? -Jesteśmy po prostu nieuczciwi. - O procesie Galileusza? Zagładzie Inków? - Nie zapomniałam o tym, nie zapomniałam również o nauko- wej ciekawości, która jest warunkiem sine qua non naszej organiza- cji _ Sylvia owinęła się ciaśniej wełnianym szalem, w obronie przed chłodem sztucznej zimy panującej we wnętrzu Montesąuieu Hali. - Powinniśmy zbadać tego trupa, a nie zmiatać go pod dywan. - Spójrzmy na to z innej strony - powiedział Winston. - Zga- dza się, jakaś wielka istotajest obecnie holowana w kierunku Ark- tyki i podobno ta istota zawiesiła gwiazdy, nadała Ziemi obroty, a także ulepiła Adama z gliny. Ale czy to oznacza, że jest Bogiem? Nieporuszonym poruszycielem? Pierwszą i ostateczną przyczyną? Wszechbytem, panem życia i śmierci? Jest martwy, na rany Chry- stusa! Co to za Najwyższa Istota, jeśli mogła wykitować? - Fałszywa Najwyższa Istota - odparł Rainsford. - Racja - rzekł Winston. - Falsyfikat, podróbka, atrapa. Pro- blem jednak polega na tym, że naiwne masy nigdy nie przyjmą tego do wiadomości. Taka relikwia stanie się kolejnym potwier- dzeniem ich wiary. A zatem, dla dobra wszystkich, w imię rozsąd- ku, ten Bóg, który nie jest Bogiem, musi zostać zniszczony. - Winstonie, zdumiewasz mnie. - Sylvia Endicott wzięła się pod boki. - W imię rozsądku? Nie rozsądkiem nas tutaj częstu- jesz, ale ateistycznym fundamentalizmem! - Nie bawmy się słowami. Sylvia zrzuciła szal z ramion i teatralnym gestem otworzyła drzwi wejściowe. — Panie i panowie, nie zostawiacie mi innego wyboru! - oznaj- miła wpuszczając lipcowy upał do zimnej sali. - Honor dyktuje mi tylko jedno rozwiązanie. Muszę zrezygnować z członkostwa w Lidze Oświeceniowej Central Park West! - Uspokój się, Sylvio — rzekła Pamela. Sylvia przestąpiła próg. - Zrozumieliście, intelektualni faryzeusze?! Odchodzę! Na zawsze! Olivera coś ścisnęło w żołądku. Zrobiło mu się sucho w gar- dle. Do diaska, Sylvia miała rację. - Złupienie Jerozolimy! - zawył Winston, gdy drzwi zamknę- ły się z trzaskiem. - Oblężenie Belfastu! -jęknął Rainsford. - Rzeź hugenotów! - wrzasnęła Meredith. Miała rację — ale tylko tyle, uznał Oliver, jeden przekonywa- jący argument, a tymczasem dokoła płonął las. - A więc jak to było z tym promyczkiem nadziei? - zapytała Pamela. Barclay podszedł do kominka, ogrzewając dłonie nad skaczą- cymi płomieniami. - Zapewne nigdy nie słyszeliście o Towarzystwie Miłośników Drugiej Wojny Światowej Pembroke'a i Flume'a. Jest to, jak suge- ruje nazwa, grupa ambitnych młodych przedsiębiorców, którzy wykupują wycofane z użytku latające fortece, okręty wojenne i tak dalej. Wynajmują głodnych aktorów, bezrobotnych marynarzy i zwolnionych ze służby lotników, po czym podróżują po kraju od- twarzając największe bitwy pomiędzy aliantami i państwami Osi. - Zeszłego lata Pembroke i Flume wystawili kampanię Rommla w Afryce, tyle że pustynia Arizony zastępowała Tunezję - powie- dział Winston stając obok'Barclaya przy kominku. - Poprzedniej zimy przeprowadzili symulację kontrofensywy w Ardenach, rzecz miała miejsce w górach Catskills w stanie Nowy Jork. W tym roku, jak się okazuje, przypada pięćdziesiąta rocznica bitwy o Midway, za- trudnili więc ekipę z Hollywood, która na wyspie Martha's Vineyard buduje całą bazę marynarki ze styropianu i sklejki. Pierwszego sierpnia dziesiątki klasycznych japońskich samolotów bojowych wystartują z nieomal naturalnej wielkości, wykonanych z włókna szklanego replik lotniskowców „Akagi", „Soryu", „Hiryu"i „Kaga", a następnie zniosą bazę z powierzchni ziemi. Następnego dnia wszystkie cztery okręty żółtków zostaną zatopione przez eskadrę bombowców nurkujących z oryginalnego amerykańskiego lotni- skowca „Enterprise" - chluby kolekcji Pembroke'a i Flume'a. - Co w gruncie rzeczy jest swego rodzaju oszustwem - wtrą- cił Barclay. - Bombowce startowały również z „Yorktown" i „Hor- net", ale Pembroke i Flume mają napięty budżet. Z drugiej jednak strony trzeba uznać fakt, że używają prawdziwych bomb. Publicz- ność dostaje niezłe widowisko. - Chleb i igrzyska - rzekł Winston drwiąco - tylko w późno- kapitalistycznej Ameryce, co? - Dla nas istotna jest rzecz następująca: po zakończeniu ope- racji Midway Pembroke i Flume nie mają żadnych konkretnych planów - powiedział Barclay. - Z radością przyjmą naszą ofertę. -Jaką ofertę? - zapytała Meredith. - Ponownego odtworzenia bitwy - przy użyciu ostrej amuni- cji. Ich bombowce nurkujące i myśliwce z pewnością zdołają udźwi- gnąć wystarczająco dużo TNT, żeby zatopić ładunek Van Horne'a. Oliver poczuł krótki, rozkoszny dreszcz podniecenia. Wstał z sofy i po miękkim dywanie podszedł do popiersia Darwina. Po- dobała mu się ta historia z Midway. Podobała mu się bardzo. - Ile to będzie kosztowało? - Podali przy lunchu przybliżone sumy - odparł Winston, zerkając na postrzępioną karteczkę. — Place, wyżywienie, benzy- na, bomby, prawnicy, polisy ubezpieczeniowe... - A dolna granica? - Chwileczkę. - Palec Winstona skakał przez kilka sekund po klawiszach podręcznego kalkulatora. - Szesnaście milionów dwie- ście dwadzieścia tysięcy siedemset pięćdziesiąt dolarów. - Sądzisz, że zejdą do piętnastu? - zapytał Oliver, przesuwając kciukiem po marmurowych zmarszczkach na czole Darwina. Je- śli jego siostra mogła wydawać rodzinne pieniądze na kolekcjo- nowanie pamiątek po Abrahamie Lincolnie, a brat na kręcenie gniotowatych filmów o gwiazdach baseballu, Oliver nie miał za- miaru porzucać projektu tak wartościowego jak ten. - Bardzo prawdopodobne - odparł Winston. - Wiesz, ci idio- ci naprawdę nas potrzebują. Spłukali się do nitki na Pearl Harbor. 28 lipca Północ. Szerokość: 30"6'N. Długość: 22°12'W. Kurs: 015. Pręd- kość: 6 węzłów. Wiatr: 4 w skali Beauforta. Płyniemy na północ przez Basen Zielonego Przylądka, Wyspy Kanaryjskie po prawej, Azory w przedzie, Mała Niedźwiedzica prosto nad głową. Dzisiaj po południu, przygotowując się do transfuzji krwi, próbowaliśmy wprowadzić w Jego prawą tętnicę szyjną złączone przewody ssące - była to, wedle słów Crocka O'Connora, „naj- większa strzykawka świata". Niestety. Trzy metry pod naskórkiem Jego ciało jest twarde jak beton. Łatwiej byłoby przebić futbolów- kę bananem. Przy założeniu, że wcześniej nie wybuchnie bunt, spróbuje- my ponownie jutro. Myślisz, że żartuję mówiąc o buncie, Popeye? Wcale nie. Coś dziwnego dzieje się na pokładzie „Carpco Yalparaiso". Za każdym razem gdy Bud Ramsey organizuje partyjkę pokera, jeden z graczy oszukuje i cała impreza kończy się krwawą bijatyką. Obsceniczne napisy pojawiają się na ścianach szybciej, niż jestem w stanie nakazywać ich zmazywanie: „Złap Jezusa za fajfusa" i gor- sze. (Nie jestem religijny, ale nie pozwolę na tego rodzaju świństwa na moim statku). Majtkowie bezustannie palą przy ładowniach, łamiąc w ten sposób podstawową zasadę bezpieczeństwa obowią- zującą na tankowcach. Marbles Rafferty informuje mnie, że nie ma godziny, by ktoś nie zapukał do jego drzwi ze zgłoszeniem kradzieży. Giną portfe- le, aparaty fotograficzne, odbiorniki radiowe, noże. Naszemu bosmanowi, Eddie'emu Wheatstone'owi, powie- działem, żeby trzymał na wodzy swój pociąg do alkoholu, bo zaku- ję go w łańcuchy. I co robi ten idiota? Upija się do nieprzytomno- ści i rozwala elektroniczny bilard w świetlicy, zmuszając mnie w ten sposób do zamknięcia go w karcerze. Starszy marynarz Karljaworski upierał się, że jeśli chodzi o Isabel Bostwick, to „pocałowałją tylko przyjaźnie na dobranoc". Rozmawiałem z nią potem. Pokazała mi otarcia i siniaki, a póź- niej zgłosiły się jeszcze dwie następne, An-mei Jong i Juanita Tor- res z podobnymi śladami i podobnymi zarzutami wobec Jawor- skiego. Zamknąłem go w celi obok Wheatstone'a. Do przedwczoraj nie było jeszcze przypadku, żeby ktoś zgi- nął na dowodzonym przeze mnie statku. Leo Zook. Starszy marynarz. Biedny sukinsyn zatruł się gazem podczas czyszczenia ładowni. A oto niepokojący szczegół. Jego przewód z tlenem był pocięty na kawałki, a kiedy Rafferty dotarł na miejsce, partner Zooka - Neil Weisinger, spokojny jak skała chłopak, który trzymał ster podczas huraganu - klęczał przy ciele Zooka ze scyzorykiem w dłoni. Kiedy staję pod drzwiami celi Weisingera i pytam go, co się wydarzyło, śmieje się tylko. - Martwe ciało przejmuje nad nami władzę - wyjaśnia naszą sytuację Ockham. - Nie samo ciało jako takie, ale jego idea. Oto nasz największy wróg, oto źródło tego chaosu. W dawniejszych czasach - mówi ojczulek — bez względu na to, czy byłeś człowie- kiem wierzącym, niewierzącym, czy niezdecydowanym agnosty- kiem, zawsze czułeś, że Bóg patrzy na ciebie, intuicja trzymała cię w szachu. Teraz zaczęła się całkiem nowa era. - Nowa era? - pytam. - Anno Postdomini I - odpowiada. Idea Trupa. Roku Popańskiego Pierwszego. Czasem myślę, że Ockham zwariował, kiedy indziej wydaje mi się, że ma całkowi- tą rację. Nie chcę zamykać moich ludzi pod kluczem, szczegól- nie że Jego arteria szyjna nadal nie została przebita, a dokoła roi się od rekinów, ale jaki mam inny wybór? Boję się, że mój statek opanowała zaraza, Popeye. Ładunek nas przerasta i nie wiem już, kto holuje kogo. * * * Poczucie głębokiego żalu towarzyszyło Thomasowi Ockha- mowi, kiedy, ubrany w bluzę i dżinsy, schodził po wąskiej drabin- ce do zaimprowizowanego karceru „Yalparaiso". Tak właśnie powinienem był spędzić życie, myślał - bez sutanny, niosąc pocie- szenie odrzuconym i uwięzionym, pomiędzy wyrzutkami społe- czeństwa. Jezus nie marnował czasu na rozmyślania o superstru- nach albo ogólnej teorii wszystkiego. Pan-szedł tam, gdzie Go potrzebowano. Poniżej hali pomp, poniżej nawet maszynowni, cele ciągnęły się wzdłuż obskurnego korytarza wypełnionego plątaniną kabli i parujących rur. Thomas szedł nisko pochylony. Trzej więźnio- wie byli niewidoczni, skryci za nitowanymi stalowymi drzwiami wymontowanymi pospiesznie z wielkich kotłów. Powoli, z waha- niem, minął wandala Wheatstone'a, minął lubieżnika Jaworskie- go. Zatrzymał się przed tym, którego uważał za najbardziej nie- pokojący przypadek. Starszy marynarz Neil Weisinger. Dwadzieścia cztery godziny wcześniej Thomas nawiązał kon- takt z Rzymem. „Czy według Eminencji trapiący nas moralny cha- os należy przypisać jakiejś namacalnej sile związanej z procesem Boskiego gnicia - brzmiało końcowe zdanie jego faksu - czy też subiektywnemu efektowi psychologicznemu wywołanemu przez teotanatopsję, to jest ideę Trupa?" Na co Tullio Di Luca odpowiedział: Jak ojciec sądzi, ile cza- su stracicie w związku z powyższymi wydarzeniami?" Duży Joe Spicer siedział przed celą na składanym aluminio- wym krześle, z pistoletem sygnałowym przypiętym groźnie do pa- sa, oglądając rozkładówkę z „Playboya". - Cześć, Joe. Przyszedłem zobaczyć się z Weisingerem. Spicer się nachmurzył. - Po co? - To strapiona dusza. - Nie, jest szczęśliwy jak małż w porze przypływu. - Drugi oficer wcisnął mosiężny wytrych do zamka i przekręcił go gwał- townie, niczym kierowca wyścigowy uruchamiający silnik. — Niech ojciec posłucha. Jeśli ten dzieciak wykona jakikolwiek podejrzany ruch - poklepał kolbę pistoletu - na jeden ojca znak spalę mu twarz. - Nie widuję cię już na mszy, Joe. - To tak jak z pieprzeniem, ojcze. Trzeba mieć odpowiedni nastrój. Wchodząc do celi Thomas nieomal zwymiotował, zdławiony smrodem potu, moczu i zdezynfekowanych fekaliów. Weisinger, rozebrany do pasa, leżał na koi, wpatrując się w sufit, niczym ofiara przedwczesnego pogrzebu kontemplująca widok wieka trumny. - Cześć, Neil. Chłopak odwrócił się. Jego zmatowiałe szare oczy przypomi- nały wypalone żarówki. - Czego chcesz? - Porozmawiać. - O czym? - O tym co stało się w drugiej ładowni. - Masz jakieś papierosy? - Nie wiedziałem, że palisz. - Bo nie palę. Masz jakieś? -Nie. - Zapaliłbym sobie. Antysemita kopnął w kalendarz. - Zook nienawidził Żydów? - Uważał, że zamordowaliśmy Jezusa. Boga. Jeden z tych świrów. Co dziś mamy za dzień? Zupełnie traci się tutaj poczucie czasu. - Środa, dwudziesty dziewiąty lipca, południe. Zabiłeś go? - Boga? Nie. Zooka? Chciałem. - Weisinger zwlókł się z koi i podchodząc do ściany uklęknął przy umywalce, poobtłukiwa- nym miedzianym kociołku wypełnionym wodą barwy ciemnego piwa. - Czy miałeś kiedykolwiek moment czystej, absolutnej jasności? Czy stałeś kiedyś nad duszącym się człowiekiem z nożem w ręce? W takiej chwili wszystkie pajęczyny plączące umysł zni- kają. - Przeciąłeś jego przewód z tlenem? - Pewnie że tak. - Chłopak opłukał sobie ziemistą pierś kilko- ma garściami brudnej wody. - Ale może on już wtedy nie żył, nie przyszło ci to do głowy? - A nie żył? - zapytał Thomas. - Co to za różnica? - Bardzo duża. - Nie w naszej sytuacji. Kota nie ma w domu, Tommy. Nikt na nas nie patrzy. Tablice z przykazaniami: pss, pss... zniknęły jak dwie pastylki aspiryny rozpuszczające się w szklance wody. Bądź szczery, czy sam tego nie czujesz? Czy nie marzysz o swojej przy- jaciółce Miriam i jej wspaniałych cyckach? - Nie będę zaprzeczał, że sprawy trochę się pogmatwały. - Thomas zazgrzytał zębami tak mocno, że zadzwoniło mu w prawym uchu. Jego rozmyślania dotyczące siostry Miriam by- ły ostatnio rzeczywiście intensywne i obejmowały również ele- menty wymienione przez Weisingera. Zdążył już nawet, niech niebiosa mają go w swojej opiece, nadać im własne imiona. - Przyznam, że idea Trupa zagraża temu okrętowi. - Nazwał je Pu- sia i Trusia. - Przyznam, że znaleźliśmy się w okowach Anno Postdomini I. - PSS, pss... mogę myśleć, o czym tylko zechcę. Mogę myśleć o tym, że biorę elektryczną wiertarkę i wyłupuję oczy mojej ciot- ce Sarze. Jestem wolny, Tommy. -Jesteś w karcerze. Weisinger zanurzył kubek w kociołku i podnosząc go do ust, upił łyk wody. - Chcesz wiedzieć, dlaczego cię przerażam? - Nie przerażasz mnie. - Thomas nie mógł opanować lęku. - Przerażam cię, ponieważ kiedy na mnie patrzysz, widzisz, że każdy z ludzi na tym statku mógłby znaleźć wolność, którą zna- lazłem ja. Joe Spicer mógłby ją znaleźć. Rafferty mógłby ją zna- leźć. Na pewno nie masz papierosa? - Przykro mi. - Thomas skierował się ku drzwiom, a potem przystanął, zafascynowany widokiem stalowych nitów; były choro- bliwe i obsceniczne, czyraki na plecach jakiegoś trędowatego ro- bota. Może wcale nie miał predyspozycji do tego rodzaju pracy. Może powinien trzymać się mechaniki kwantowej i swoich roz- myślań na temat tego, dlaczego Bóg umarł. Spojrzał na Weisin- gera i powiedział: - Czy rozmowa ze mną pomaga ci? - O'Connor mógłby ją znaleźć. - Czy pomaga? - Haycox mogłaby ją znaleźć. -Jeśli będziesz miał ochotę jeszcze pogadać, powiedz Spice- rowi, by mnie zawiadomili. • - Kapitan Van Horne mógłby ją znaleźć. - Naprawdę chcę ci pomóc - powiedział ksiądz, na oślep wybiegając z celi. - Nawet ty mógłbyś ją znaleźć, Tommy! - zawołał za nim chłopak. - Nawet ty! * * * Gdy zapuszczona i cuchnąca taksówka zatrzymała się na Za- chodniej Czterdziestej Drugiej Ulicy pod numerem 625, Oliver zdał sobie sprawę, że byli tylko o jedno skrzyżowanie od Play- wrights Horizons, teatru, gdzie jego ulubiona spośród sztuk Cas- sie, „Runkleberg", miała premierę razem z najmniej ulubioną, Bogiem bez łez". Boże, cóż za seksownym geniuszem jest Cassie. Dla niej zrobiłby wszystko. Dla Cassandry obrabowałby bank, prze- szedł po rozżarzonych węglach, rozwalił Boga na drobne kawa- łeczki. Oglądana z chodnika, nowojorska siedziba Towarzystwa Miłośników Drugiej Wojny Światowej Pembroke'a i Flume'a wyglą- dała bardzo typowo, nierozróżnialna od tuzina podobnych witryn zajmujących cywilizowaną stronę Ósmej Alei, tej asfaltowej strefy zdemilitaryzowanej, poza którą sklepiki z pornografią i lokale z nagimi tancerkami nie zdążyły dotrzeć. Jednak kiedy tylko trzej ateiści weszli do środka, zaszła dziwna przemiana. Zagłębiając się w ciemnym holu, z teczką pod pachą, Oliver miał wrażenie, jak- by cofnął się w czasie i wylądował w prywatnych apartamentach dziewiętnastowiecznego magnata kolejowego. Perski dywan tłu- mił odgłos jego kroków. Dwumetrowej wysokości lustro w złoco- nych ramach wyrastało w przodzie, strzeżone przez dwie lśniące kule z rżniętego szkła prosto z ery światła gazowego. Masywny ze- gar pradziadka wybił godzinę, czwartą po południu, z takim wi- gorem, jakby chciał dać do zrozumienia, że jego zadaniem nie jest odmierzanie czasu, ale napominanie ludzi, by zwolnili pęd i cieszyli się życiem. Powitała ich wysoka, smukła kobieta w staroświeckim kape- lusiku i błękitnym żakiecie z wypchanymi ramionami, i chociaż w oczywisty sposób była za młoda na matkę Pembroke'a i Flume'a, zdawała się traktować ich nie jak klientów, lecz jak grupkę chłopa- ków z sądziedztwa, którzy przyszli pobawić się z jej dziećmi. -Jestem Eleanor - powiedziała, prowadząc ich do niewiel- kiego, wyłożonego drewnem biura, szczęśliwie wyposażonego w klimatyzację. Ściany ozdobione były plakatami. „Pembroke i Flu- me przedstawiają bitwę o Antwerpię" (wszystkie litery T utworzo- ne przez wyloty luf czołgowych)... „Pembroke i Flume przedstawia- ją atak na Tobruk" (napis wycięty w fortyfikacjach broniącego się portu)... „Pembroke i Flume przedstawiają walki o Iwojimę" (na- pisane krwią na piasku plaży). - Założę się, chłopcy, że mielibyście ochotę na coś zimnego i mokrego. - Eleanor podeszła powoli do lodówki marki Frigidaire z wczesnych lat czterdziestych i otworzy- ła drzwi ukazując rząd butelek klasycznych gatunków: Ruppert, Rheingold, Ballandne, Pabst Blue Ribbon. - Nowe piwo w sta- rych butelkach — wyjaśniła. - Budweiser, z knajpy na rogu. - Wezmę rheingolda - powiedział Oliver. - Dla mnie pabst - rzekł Barclay. - Ach, pozorne wybory późnego kapitalizmu - skomentował to Winston. - Poproszę o ballantine. - Sydney i Albert są w salonie z tyłu, słuchają swojego ulubio- nego programu. - Eleanor wyjęła butelki i ściągnęła kapsle malo- wanym ręcznie otwieraczem z podobizną dawnego komika Jirn- my'ego Durante. - Drugie drzwi po lewej. Gdy Oliver wszedł do wspomnianego salonu - ciemnego, za- cisznego sanktuarium udekorowanego zdjęciami Esther Williams i Betty Grabie - powitał go wysoki, cienki męski głos: „...gdzie od- kryli, że doktor Saybold udoskonalił swój kosmo-tomiczny tonik. Posłuchajcie teraz, jak Jack i Billy badają ten samotny kamienny dom znany jako Diabli Zamek". Dwaj bladzi młodzieńcy siedzieli na przeciwległych krańcach zielonej aksamitnej sofy, trzymając w dłoniach butelki rupperta i nachylając się ku rokokowemu stolikowi, na którym stało antycz- ne radio lampowe, podłączone najwyraźniej do sąsiadującego z nim magnetofonu. Zauważyli gości. Jeden wyciągnął papierosa z pożółkłej paczki chesterfieldów, drugi wstał, skłonił się uprzej- mie i uścisnął dłoń Barclaya. Z radia dobiegł chłopięcy głos: „Ogromne wieloryby i małe rybki, Jack! Czy wyobrażasz sobie jakiś obcy naród otrzymująo całą tę energię elektryczną za darmo? Stalibyśmy się krajem żebra- ków!" Barclay przedstawił wszystkich. Ponieważ nazwa „Pembroke i Flume" zdawała się sugerować parę filmowych komików śmie- szących swoim fizycznym kontrastem - Abbott i Costello, Flip i Flap - Oliver był nieco zaskoczony wzajemnym podobieństwem impresariów. Mogliby być braćmi, nawet bliźniakami, zwłaszcza że obaj ubrani byli w identyczne, luźne garnitury w czerwone i czarne paski: typy Giacomettiego, zadecydował OIiver, malarz. Obaj mieli takie same błękitne oczy, złote plomby w zębach i ja- sne, wypomadowane włosy, i dopiero natężywszy uwagę Oliver zdołał odróżnić przyjazną, uśmiechniętą twarz Sidneya Pemb- roke'a od bardziej surowej, nieco ponurej fizjonomii Alberta plume'a. - Widzę, że Eleanor znalazła wam coś dobrego do picia - po- wiedział Pembroke, wyjmując kasetę z kieszeni magnetofonu. - Świetnie, świetnie. - Co to był za program? - zainteresował się Winston. - ,Jack Armstrong, amerykański chłopiec". - Nigdy o nim nie słyszałem. - Doprawdy? - rzekł Flume z niedowierzaniem i pogardą \v głosie. - Chyba nie mówi pan poważnie. Po czym obaj zarzucili sobie ramiona na szyję, tak jak robią to mali chłopcy, i zaśpiewali: Pomachajcie flagą dla Hudson High wraz z nami, Pokażcie im, na co nas stać! Zawsze będziemy mistrzami, Zadziwimy cały świat! - Są oczywiście lepsze programy - powiedział Flume, przypa- lając papierosa srebrną zapalniczką Zippo. - „Zielony szerszeń": „On poluje na najgrubszą zwierzynę - na wrogów publicznych, którzy próbują zniszczyć naszą Amerykę!" - Oraz „Wewnętrzne sanktuarium", jeśli macie mocne ner- wy - dodał Pembroke. Flume spojrzał Oliverowi prosto w oczy, zaciągając się che- sterfieldem. - Powiedziano mi, że pańska organizacja pragnie skorzystać z naszych usług. - Słyszałem o sumie zbliżonej do piętnastu milionów. - Doprawdy? — zapytał Fłume tajemniczo. Najwyraźniej to on był dominującą postacią w spółce. - Czy moglibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej o celu przed- sięwzięcia? - zapytał Pembroke z zapałem. - Nie mamy jeszcze ja- snego obrazu. OJiver zamarł. Oto nadeszła chwila, kiedy musiał wyjaśnić, dlaczego zniszczenie ważącego siedem milionów ton trupa było absolutnie konieczne. Wydobył z neseseru kolorowe zdjęcie for- matu dwadzieścia na dwadzieścia pięć i oparł je o ściankę radio- odbiornika. -Jak wiecie - zaczął -Japończycy zawsze mieli kompleks na punkcie swojego wzrostu. - Żółtki? - zapytał zdumiony Flume. - Rzeczywiście. Jak na razie szło dobrze. - Zgodnie z freudowską interpretacją drugiej wojny świato- wej, ekspansja horyzontalna miała zrekompensować im trudności w ekspansji wertykalnej. Jako badacze tego szczególnego kon- fliktu, z pewnością jesteście panowie zaznajomieni z powyższą teorią. - O tak - odparł Pembroke, chociaż Oliver wymyślił ją po- przedniego wtorku. - Cóż, panowie, fakty są takie, że na początku tego roku gru- pa japońskich naukowców pracująca w Szkocji odkryła metodę stymulowania ekspansji wertykalnej. Wykorzystując najnowsze zdo- bycze inżynierii genetycznej, wyhodowali Azjatę przyszłości - gi- gantyczną człekokształtną istotę, której prototyp widzicie na zdję- ciu. Wszystko jasne jak dotąd? - Brzmi jak odrzucony scenariusz „Zielonego szerszenia" - rzekł Flume, owijając złotą dewizkę wokół palca wskazującego. - Nazywają to Projektem Golem - powiedział Barclay. - Większość golemów jest żydowska - wyjaśnił Winston. - Ten jestjapoński. - Żółtki siedzą w Szkocji? - Pembroke był zdumiony - Żółtki są wszędzie - pouczył go Flume. -Jak dotąd nie udało im się tchnąć w golenia życia - rzekł Winston - ale jeśli kiedykolwiek im się to uda... cóż, wyobrażacie sobie zagrożenie, jakie taki zmutowany gatunek stanowiłby dla środowiska naturalnego, nie mówiąc już o gospodarce wolnoryn- kowej. —Jack Armstrong narobiłby ze strachu w podkolanówki — po- wiedział Barclay. - Na szczęście w najbliższym czasie będziemy mieli idealną okazję powstrzymania Projektu Golem - kontynuował Oliver. — Od momentu nadejścia upałów naukowcy szukali sposobu zamro- żenia prototypu, zanim zacznie gnić. Aż wreszcie, w zeszłą środę, znaleźli sposób. Postanowili przycumować go do supertankowca Valparaiso" i zaholować poza krąg polarny. - „Yalparaiso" to nie jest japońska nazwa - rzeki Pembroke. - „Centrum Rockefellera" też nie - odparł Winston. - Nie rozumiem, dlaczego prywatna inicjatywa musi zajmo- wać się taką sprawą - odezwał się Flume. - Stany Zjednoczone chwalą się, że posiadają największą flotę na świecie. Dużo więk- szą niż moja i Sida. - Tak, lecz nie można użyć amerykańskiej marynarki wojen- nej bez zgody Kongresu - zauważył Barclay. -A CIA? - Świetni ludzie, ale nigdy nie zdołalibyśmy zmobilizować ich na czas - odparł Oliver. - Wyraźnie jest to zadanie dla zaangażowanych przedsiębior- ców takich jak wy - rzekł Winston. - Kapitalizm na straży swobód obywatelskich, co? - Nie jestem typem mistyka - powiedział Barclay - ale czuję, że nieprzypadkowo wasz okręt nazywa się „Enterprise", czyli przedsięwzięcie. Oliver pociągnął długi łyk piwa. - A więc, co sądzicie? - Co sądzimy, Alby? - Pembroke rzucił wspólnikowi zbolałe spojrzenie. Flume strzepnął popiół z papierosa do cynowej popielniczki w kształcie Dumbo, Latającego Słonia. - Sądzimy, że sprawa nieźle cuchnie. - Cuchnie? — powtórzył Oliver, odrywając naklejkę z butelki rheingolda. - Cuchnie jak ładownia portugalskiego kutra rybackiego. -Och? - Sądzimy, że to, co chcecie zniszczyć, może być japońskim goleniem, ale równie dobrze może być czymś zupełnie innym. - Flume zaciągnął się i wydmuchnął kółko dymu. - Sądzimy rów- nież, że pieniądze nie śmierdzą. Wspomnieliście o piętnastu mi- lionach. To dobry początek. Cholernie dobry początek. - To więcej niż początek - mruknął Oliver. -Jasne. Rzecz w tym... - W porządku — szesnaście. - Rzecz w tym, że nie prosicie nas o wystawienie zwyczajnego spektaklu. Pod pewnymi względami to jest prawdziwa wojna. - Flume wydmuchną! tym razem dwa kółka, jedno wewnątrz drugie- go. - A wojny mają to do siebie, że często przekraczają budżet. - Pojedynczy atak może nie wystarczyć do zniszczenia celu - wyjaśnił Pembroke. — Może samoloty będą musiały wrócić na „En- terprise" i ponownie załadować amunicję. - Ostateczna oferta - rzekł Oliver. - Uwaga. Zdecydowałem się. Gotowi? Siedemnaście milionów dolarów. Za te pieniądze mo- glibyście przerobić moją pracę z wychowania obywatelskiego z ósmej klasy na musical i grać go przez dziesięć lat na niewidocz- nej stronie Księżyca. Gdyby młodzi przedsiębiorcy byli psami, uznał Oliver, ich uszy wyprostowałyby się teraz i pozostały w takiej pozycji. - Overlord - powiedział Flume ściszonym, pełnym szacunku głosem. - Co? - zapytał Oliver. - Operacja Overlord. Nasze odwieczne marzenie. - Wiecie, Normandia — wyjaśnił z równą czcią Pembroke. - D-Day - rzekł Flume. -Jeśli mówi pan poważnie o siedem- nastu milionach, naprawdę poważnie, bez żadnych ukrytych zobowiązań, to przy pewnej dozie szczęścia - może na przykład robota okaże się łatwa i prosta, jeden atak i już - no, wtedy praw- dopodobnie zostałoby nam wystarczająco dużo, żeby sfinansować D-Day. W całości. Bombardowania odwracające uwagę, desant am- fibii, rajd przez Francję. Ryzykowne przedsięwzięcie, przyznaję, ale czuję, że mogłoby przynieść zysk, nie uważasz, Sid? - I to taki, że wystarczyłoby na Stalingrad - odparł Pemb- roke. - Albo Arnhem, co? — rzekł Flume. - Czterdzieści tysięcy alianckich spadochroniarzy spadających z nieba jak grad. - Albo może nawet Hiroszima - rozmarzył się Pembroke. - Nie — uciął Flume stanowczo. -Nie? -Nie. - W złym smaku? - Mało popularne. - Druga wojna światowa - westchnął Pembroke. -Już nigdy nie zobaczymy nic podobnego. - Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz - rzekł Oliver. - Nie wystarczy tylko uszkodzić golema. Musicie sprawić, żeby zniknął bez śladu. - Korea zakończyła się nędznym patem - rozwijał myśl Pem- broke. - Macie zniszczyć cumy holownicze - powiedział Oliver - i wy- siać sukinsyna na dno oceanu. - Wietnam przedstawiał jakieś widoki — rzekł Flume - ale potem hipisi położyli na wszystkim łapę. - O Operacji Pustynna Burza lepiej w ogóle nie wspominaj- my - dorzucił Pembroke. - Gra komputerowa, cholera! - Pieprzony serial. - Czy mnie rozumiecie? - Oliver nie ustępował. - Ładunek m/s „Yalparaiso" musi zniknąć. - Nie ma sprawy - odparł Flume. - Tylko że tutaj używamy języka marynarki, w porządku? Bez „m/s" przed nazwą statku. „Yalparaiso", a nie m/s „Yalparaiso". „Enterprise", a nie m/s „En- terprise". Kapujecie? Pembroke dźgnął palcem tors trupa na fotografii. - Dlaczego on szczerzy zęby? - Gdybyś był taki wielki - odparł Barclay - też byś szczerzył. - Czy są jakiekolwiek powody, by przypuszczać, że napotkamy opór? - zapytał Flume. - Kiedy Szósta Eskadra Zwiadowcza zato- piła „Akagi", komandor McClusky musiał radzić sobie ze wszel- kiego rodzaju świństwem - myśliwce, okręty osłony, ogień prze- ciwlotniczy. „Yalparaiso" nie jest wyposażony w żadne działka Bo- forsa, prawda? - Oczywiście, nie - odparł Winston. - Żadnej eskorty niszczycieli? - Nic w tym guście. - Och - westchnął Pembroke, jakby nieco rozczarowany. - Sądzę, że powinniśmy użyć samolotów torpedowych TBD-1 „Deva- stator", nie uważasz, Alby? - Byłyby najskuteczniejszą bronią przeciwko celowi tego ro- dzaju - zgodził się Flume. - Z drugiej jednak strony... - zamyślił się nagle, przymykając oczy. - Z drugiej strony...? - zapytał Winston. - Z drugiej strony, to bombowce nurkujące SBD-2 „Daunt- less" zmiotły „Akagi" z powierzchni morza. - Chociaż więc devastatory byłyby najskuteczniejsze... - za- czął Pembroke. - SBD-2 „Dauntless" byłyby bardziej zgodne z prawdą histo- ryczną - dokończył Flume. - Byłbym za devastatorami - rzekł Oliver. - Trudny wybór, tak czy owak. Czy powinniśmy zostawić decy- zję admirałowi, Sid? - Dobry pomysł. Flume zdusił niedopałek. - Oczywiście operacja musi być przeprowadzona z zaskocze- nia. Wnioskuję, że jeśli „Enterprise" zaczai się, powiedzmy, dwie- ście pięćdziesiąt kilometrów na zachód od celu, to Japonce nigdy nie dowiedzą się, skąd przybyły samoloty. - Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujemy, jest wkurzenie Japonii - wyjaśnił Pembroke. - Będziemy potrzebowali ich pełnej współ- pracy przy Guadalcanal. - Wpadnijcie w środę do kancelarii Shields, McLaughlin, Babcock i Kaminsky, a oni przekażą wam wstępną kopię umowy do przekonsultowania z waszymi prawnikami - rzekł Flume. - Uzgodnienie wszystkich szczegółów zajmie zapewne parę tygodni. Terminy dokonania wpłat, gwarancje i rękojmie, ubezpieczenia... - To znaczy - powiedział Winston z zapałem - że dobiliśmy targu? — Siedemnaście milionów? - Flume uniósł butelkę. i - Siedemnaście milionów - potwierdził Oliver unosząc swoją. Dwie antyczne flaszki piwa stuknęły o siebie. - Wiecie co? - rzekł Pembroke. - Myślę, że powinniśmy uklęknąć i pomodlić się. *** Lekka bryza owiewała dziobnicę „Yalparaiso", kiedy Cassie zeszła po drabinie i, niczym Julia wychodząca na balkon, zbliżyła się do Ralpha Mungo, pełniącego wachtę na przednim punkt it- obserwacyjnym. Chłodna bryza pieściła jej skórę, pot stopniowo rował z twarzy. Rankiem, dzięki Bogu, przekroczyli wreszcie trzydziesty trzeci równoleżnik, zostawiając w tyle bezlitosny upał , północnoafrykańskiego lata. Mungo palił marlboro wpatrując się w morze. Księżyc przed pełnią wisiał nisko, unieruchomiony na gwiaździstym niebie ni- czym lśniący plasterek kantalupa. Cassie ustawiła termos z kawą na barierce, po czym sięgnęła do kieszeni szortów po zaszyfrowany faks, jaki Lianne odebrała tego popołudnia drogą radiową. Listy miłosne Olivera, pełne ckliwych wierszy ilustrowanych pornograficznymi szkicami, nigdy szczerze nie wzruszyły Cassie, ale tym razem była poruszona do żywego. Rozszyfrowując treść wiadomości, doświadczyła czegoś pierwotnego, tego samego ro- dzaju religijnego lęku, jaki Darwin, Galileusz i paru innych mu- sieli odczuwać, kiedy zdali sobie sprawę, że zmieniają bieg intelek- tualnej historii cywilizacji. Prawda, szczegóły były niepokojące: pomimo sympatii do wszystkiego co związane z teatrem, Cassie nie miała specjalnej ochoty powierzać losów rozsądku w ręce or- ganizacji zwącej się Towarzystwem Miłośników Drugiej Wojny Światowej Pembroke'a i Flume'a. (Faceci nie wyglądali na zbaw- ców świeckiego humanizmu; raczej na zwyczajnych świrów). Tym, co tak poruszyło Cassie, był racjonalizm Olivera, fakt, że dostrzegł zagrożenie stwarzane przez to ciało i ruszył do akcji. Jego nacisk na zachowanie jak najściślejszej tajemnicy wydał się Cassie szcze- gólnie rozsądny. Intuicyjnie wyczuwała, że gdyby Watykan dowie- dział się o planach ataku, albo zmieniłby plan działania, albo też otoczyłby ładunek takim murem obronnym, jakiego Towarzystwo Miłośników nigdy nie byłoby w stanie przebić. „To będzie moja ostatnia wiadomość" - brzmiały końcowe słowa Olivera. „Oczekuj ataku powietrznego na szerokości 68'11'N, długości 3"35'W. 250 kilometrów na wschód od punktu kontaktu, wyspy Jan Mayen. Odtwarzając bitwę o Midway, samoloty zniszczą cumy holownicze i poślą nasz kłopot na samo dno oceanu..." Nachylając się nad relingiem, Cassie potraktowała faks tak samo jak pewną boleśnie negatywną recenzję z „Yillage Yoice" dotyczącą jej sztuki o Jeftem, wodzu z Księgi Sędziów, który po- święcił swoją córkę, ponieważ tak umówił się z Jahwe. „Autentycz- na satyra tak ma się do dziecięcych wyśmiewań jak bomba atomo- wa do kapiszona, która to różnica najwyraźniej umyka młodej au- torce, niejakiej Cassie Fowler..." Poczciwy Oliver. Zawsze przy niej stał, nawet kiedy ona była po- czątkującą autorką sztuk teatralnych, a on lewicującym nierobem malującym ponure podmiejskie pejzaże w oczekiwaniu na termin otwarcia dostępu do rodzinnego funduszu powierniczego. Ona sie- działa w piwnicy jakiegoś podłego baru na Broome Street albo lom- bardu na Avenue D, w jednej z brudnych zakaraluszonych nor, któ- re miały czelność nazywać się teatrami alternatywnymi (jeszcze pa- rę przecznic i znalazłaby się w Queens), oglądając kolejną bezna- dziejną próbę „Runkleberga" albo „Boga bez łez", i nagle pojawiał się Oliver, choćby o trzeciej nad ranem, z kawą i słodkimi rogali- kami, mówiąc jej, że jestjonathanem Swiftem z Lower East Side. Moment po tym, jak Cassie wyrzuciła skrawki papieru do wód Prądu Portugalskiego, sam Anthony Van Horne pojawił się na dziobie, ubrany w postrzępioną kurtkę baseballową i czapkę z daszkiem. Nagle opanowało ją poczucie winy. Ten człowiek ura- tował jej życie, a ona spiskowała przeciwko niemu. - Macie szczęście, marynarzu. Przejmuję waszą wachtę - po- wiedział Van Horne do Ralpha Mungo. Stary marynarz miał pod prawym okiem dużego siniaka, pokrytego cienką warstwą maści ła- ski. - W porządku? — Tak jest, panie kapitanie. - Mungo zasalutował z uśmie- chem, wyrzucił niedopałek za burtę i ruszył w górę po drabinie. - Obserwujesz niebo, Cassie? - Coś w tym rodzaju. - Podniosła termos do ust i upiła duży łyk gorącej kawy. Już piąty raz natykała się w tym miejscu na Van Horne'a. Podejrzewała, że nieprzypadkowo - pochlebiająca myśl, ale ostatnią rzeczą, jakiej w tym momencie potrzebowała, były awanse jej przeciwnika. - Postanowiłam nadać nowe nazwy kon- stelacjom. - Wskazała niebo. - Czas na całkowicie amerykańską mitologię, nie uważasz, kapitanie? Proszę spojrzeć, to jest Mit Rodziny. To Równość. A tam Jeden Naród w Bogu z Wolnością i Sprawiedliwością dla Wszystkich. - Nienawidzisz naszego ładunku, prawda? Cassie skinęła głową. - Dlatego tutaj przesiaduję - możliwie najdalej od Niego bez wpadania w wodę. A ty? Czy nienawidzisz naszego ładunku? - Nigdy Go nie znałem. - Van Horne ziewnął potężnie; je- go ramiona zadrżały. - Wiem tylko, że dobrze jest być znowu na morzu. -Jesteś wyczerpany. - Próbowaliśmy przetoczyć Jego krew do ładowni, bo pozwo- liłoby to nam poruszać się szybciej, ale nie jesteśmy w stanie prze- bić się przez szyję. - Kolejne długie ziewnięcie. - Najgorsza jest ta... Nie wiem, jakiego słowa użyć. Ta... anarchia, Cassie. Zauwa- żyłaś podbite oko tego marynarza? Wynik bójki. Przez cały tydzień mieliśmy do czynienia z walkami na pięści, próbami gwałtu, mo- że nawet z morderstwem. Cassie poczuła dziwny lęk połączony z irytacją. - Morderstwo? Jezu! Kto zginął? - Zook, majtek. Zatruł się gazem w ładowni. Ockham twier- dzi, że znajdujemy się we władzy Trupa. Nie samego trupa jako takiego, lecz idei Trupa. Gdy Bóg nagle przestał się liczyć, ludzie stracili główną podstawę moralności. Nie są w stanie się powstrzy- mać przed eksperymentowaniem z grzechem. Jak zawsze w obliczu argumentu niemożliwego do utrzymania intelektualnie, Cassie uszczypnęła się w udo. - Nie są w stanie się powstrzymać? Nie rozśmieszaj mnie, An- thony. To alibi. Sprytne, ale jednak alibi. Ci twoi marynarze... chcesz usłyszeć moją opinię? Wykorzystują te zwłoki, żeby uspra- wiedliwić swoje występki. Śmierć Boga jest wygodna. - Myślę, że to sięga głębiej. - Anthony wydobył z kieszeni kurtki kartkę beżowego papieru pokrytą rzędami koślawych liter i przez jedną okropną chwilę Cassie wyobraziła sobie, że została zdemaskowana. - Zrób mi przysługę, Cassie. Przeczytaj to. To od mojego ojca. „Drogi Anthony, piszesz, że chcesz nas odwiedzić, ale to nie jest najlepszy po- mysł. Tiffany za bardzo denerwuje się przy gościach, a Ty zapew- ne chciałbyś wyciągnąć kupę starych żalów, takich jak..." - To list bardzo osobisty. - Czytaj, proszę. „...ta sprawa z papugą. Mój pomysł na emeryturę — czy potra- fisz w to uwierzyć? - nie przewiduje wizyt wściekającego się na mnie pierworodnego. Nie myśl, że Twój list nie sprawił mi przyjemności. Jesteś do- brym marynarzem, synu. Mało zdecydowanym, ale dobrym. Za- sługiwałeś, żeby dostać «Val» z powrotem, chociaż nie potrafię sobie wyobrazić, na co Watykanowi potrzebny jest supertanko- wiec. Przewozisz wodę święconą, czy co? Pozdrowienia, Tata". - I co o tym sądzisz? - zapytał Anthony. - Kto to jest Tiffany? — Moja macocha. Dość wyjątkowa osoba. Co on chce mi po- wiedzieć? Upokarzająca świadomość własnej małości opanowała Cas- sie. Jak dotąd, największym ciężarem, jaki musiała dźwigać w swo- im życiu, były nieprzychylne recenzje w „Yillage Voice" i głupko- waci studenci na wykładach, nic choćby odległe porównywalnego z nieprzyjaznym ojcem, nie dającą się przebić szyją czy załogą su- pertankowca popadającą w otchłań grzechu. — Nie jestem psychologiem... ale kiedy on mówi, że masz wo- bec niego żale, może naprawdę chce powiedzieć, że to on ma żal wobec ciebie. — Oczywiście, że ma wobec mnie żal. Ropą z Zatoki Matagor- da splamiłem jego honor. Unurzałem rodzinne nazwisko w cuch- nącym ścieku. - Co to za sprawa z papugą? Anthony prychnął, skrzywił się i nasunął ciemne okulary na oczy. - Na dziesiąte urodziny ojciec przywiózł mi szkarłatną arę z Gwatemali. - Rząd Psittadformes. Rodzina Psittaadae. - Tak. Piękny ptak. Kiedy się pojawiła, mówiła po hiszpań- sku. Vaya conDios. Quepasa?Próbowa\em nauczyć ją „Siemasz z ra- na", ale zrezygnowałem. Nazwałem ją Tęcza. Mijają cztery mie- siące i co robi tata? Stwierdza, że rachunki za jedzenie i wizyty we- terynarza są za wysokie, a poza tym Tęcza jest hałaśliwa, do tego brudzi, zabiera więc mnie i ptaka na drugą stronę miasta do skle- pu zoologicznego, idzie do sprzedawcy i mówi: Jeśli zjawi się ktoś, kto będzie chciał to biedne stworzenie, podzielę się z panem zy- skiem pól na pól". - Co za okrucieństwo! - Był to zresztą element pewnego stałego wzoru. Pamiętam... Mam jedenaście lat i najbardziej chciałbym dostać pod choinkę plastykowy model USS „Constitution", w skali jeden do czterdzie- stu dwóch, dwieście trzydzieści części, żagle z prawdziwego płót- na. Ojciec kupuje mi model, nie ma sprawy, ale nie pozwala mi go złożyć. Mówi, że wszystko spapram. - Składa go więc sam? - Tak, ale to jeszcze nie wszystko. Znajduje jakiegoś dmucha- cza szklą w Wilmington i zamyka okręt w dużej niebieskiej butel- ce. Nie mogę go więc dotknąć, rozumiesz? Nie mogę potrzymać ani się nim pobawić. W gruncie rzeczy wcale nie jest mój. - Antho- ny wziął faks od Cassie, zgniótł go w kulę i schował do kieszeni. - Problem w tym, że ja potrzebuję tego sukinsyna. - Nie, wcale nie. - On jedyny może zmyć ze mnie ropę. - Zatoka Matagorda? - Tak. Nie będę wolny, dopóki ojciec nie spojrzy mi prosto w oczy i nie powie: „Dobra robota, Anthony. Zapewniłeś Mu wiecz- ny spoczynek". - Och, bez przesady. - Usłyszałem to z ust Rafała. - Nie obchodzi mnie, od kogo to usłyszałeś. - Całkowicie ir- racjonalna teoria, uznała Cassie dopijając resztkę kawy. - To nie ma sensu. - Wiatr wzmagał się, kłując jej policzki, kąsając palce. Zaciągnęła do końca zamek błyskawiczny wiatrówki Lianne. — Mu- szę wypić trochę gorącego kakao Follingsbee'ego. Kapitan przekrzywił głowę. Gwiazdozbiór Barana odbijał się w szkłach jego okularów. - Ptaki szybują w moich snach. - Ptaki? Masz na myśli papugi? - Czaple, warzęchy, ibisy. Ociekają ropą. Kąpię się bezustan- nie, ale to nie pomaga. Tylko mój ojciec... rozumiesz? - Nie, nie rozumiem. Ale nawet gdybym rozumiała... cóż, a je śli twój ojciec uważa rozgrzeszenie za jeszcze jeden prezent? Jeśli ci go udzieli, a potem - bum! - odbierze także i to? - Nie zrobiłby tego. - Człowiek, który przysłał ci ten faks - wskazała wybrzusze- nie w kieszeni kurtki Anthony'ego - nie jest człowiekiem, które- mu możesz ufać. - Zaczęła wspinać się po drabinie, uciekając nie tyle przed zimnem, ile przed tym zagubionym, wzbudzającym bo- jaźń, dziwnie pociągającym człowiekiem, kapitanem, który śnił o oblepionych ropą czaplach. - Wiesz co, panie kapitanie? Kie- dy wrócimy do Nowego Jorku, kupię ci szkarłatną arę. - Byłoby mi bardzo miło. - Wiesz co jeszcze? - zatrzymała się na ostatnim szczeblu. - Naprawdę możesz nasz ładunek darzyć nienawiścią. To całkowicie w porządku. 3 sierpnia Tego dnia w roku 1924, jak przypomina mój „Kieszonkowy kalendarz marynarza", Joseph Conrad, autor między innymi «Lorda Jima» i «Tajfunu», zmarł w Bishopsbourne w Anglii". Zacznę od dobrych wieści. Z powodów tylko im znanych, dra- pieżniki dały nam spokój. Co do sępów i węży, sądzę, że już daw- no opuściliśmy ich terytorium. A jeśli chodzi o rekiny - kto wie, co dzieje się w ich pradawnych umysłach? Dziś rano nakazałem Rafferty'emu zebrać całą broń przeciw- ko drapieżnikom, usunąć pociski i harpuny, i rozbrojoną zabez- pieczyć w luku na dziobie. Nie potrzebujemy już tego diabelstwa, a nie jest mi trudno wyobrazić sobie, jak w panującej obecnie anarchicznej atmosferze marynarze zaczynają strzelać do siebie ze strzelb na harpuny albo bazook. Raz jeszcze spróbowaliśmy przebić się do Jego prawej tętnicy szyjnej, znowu bez skutku, ale nie jest to prawdziwie zła wiado- mość. Kradzieże i bójki trwają nadal, ale to też nie jest jeszcze naj- gorsze. Najgorsza jest pogoda. Wedle przybliżonych ocen powinniśmy być jakieś pięćdzie- siąt mil na południe od Azorów. Nie mamy dokładniejszych da- nych, ponieważ sygnały z satelity meteo przestały do nas docie- rać, a widoczność nie przekracza dwudziestu metrów. Z mgłą umiałbym sobie poradzić, ale to jest coś innego, opar tak gęsty, że oślepił obydwa nasze radary. Sekstansy również są bezużyteczne. Godzinę temu wyjaśniłem Ockhamowi, jakie możliwości ma- my do wyboru. Albo przerwiemy ciszę radiową i zapytamy portu- galską Straż Wybrzeża, gdzie jesteśmy, albo poważnie zmniejszymy prędkość, żeby uniknąć zderzenia z Azorami. - To znaczy do jakichś czterech węzłów? - To znaczy do jakichś trzech. - Przy tej prędkości nie dotrzymamy terminu — zauważył oj- czulek. - Zgadza się. -Jego neurony obumrą. - Tak, jeśli jakieś pozostały jeszcze przy życiu. - Co ty byś zrobił, kapitanie? - zapytał Ockham. - Rafał nie wspominał nic o neuronach. - Gabriel też nie. Chcesz, żebyśmy zwolnili? - Nie, chcę ocalić Jego mózg. -Ja też, Anthony. Ja też. O 13.35 przerwaliśmy ciszę radiową. W głębi ducha obaj wie- dzieliśmy, że i tak nic to nie da. Cholerna mgła pochłania wszyst- ko, co wysyłamy: fale radiowe, sygnały krótkofalówki, transmisje faksu. Muszę iść, Popeye. Trzeba zmniejszyć obroty do dziesięciu na minutę. Dokucza mi migrena najgorsza ze wszystkich, jakie przeżyłem, pomimo stosowania dużych ilości maści łaski. Tak jak- by mój mózg umierał, komórka po komórce, cichnąc stopniowo razem z Jego mózgiem. * * * I znowu muzyka Straussa — „Salonie" tym razem, setki ope- rowych głosów - wypełniała wnętrze dżipa, gdy Thomas wjeżdżał w wilgotne zagłębienie pępka. Trasa była niebezpieczna, wiodła po zwężającej się spirali oblepionej gęstą mgłą, lecz dżip trzymał się ścieżki, wioząc jezuitę i karmelitankę w głęboki wąwóz, niczym osiolek niosący turystów do Wielkiego Kanionu. Podróż, musiał to przyznać, była aktem rozpaczy, ostatnią pró- bą podkopania autentyczności ciała, bowiem tylko w ten sposób można było unieważnić ideę Trupa i - być może - powstrzymać zarazę szalejącą na pokładzie „Yalparaiso". Na pierwszy rzut oka pępek Boga nie miał większego ideologicznego znaczenia niż, na przykład, Jego brodawki („Niechaj się stanie pępek!" - i stał się pępek), a jednak ta szczególna część ciała, wyraźnie implikująca istnienie wcześniejszego pokolenia, wzbudzała w umyśle Thomasa pewien rodzaj optymizmu. Czy pępek nie oznaczał, że Stwórca zo- stał stworzony? Czy nie dowodził, że istniał Bóg przed Bogiem? Po kilku minutach znaleźli się na samym dole. Ćwierć hekta- ra ciała upstrzonego kawałkami koralowca, pasmami alg, leżący- mi tu i ówdzie martwymi krabami. Thomas przekręcił kluczyk, wyłączając silnik i muzykę. Odetchnął głęboko. Mgła wypełniła jego płuca niczym para unosząca się nad mezozoicznym bagnem. Nagle Miriam, zdumiewając kapłana, pochyliła się i gwałtownie przekręciła kluczyk. Muzyka zabrzmiała znowu. Odpiął pas, wysiadł z kabiny i ruszył przez wilgotną, zasoloną nieckę. Opadłszy na kolana, przeciągnął dłonią po skórze, szuka- jąc znaku po pępowinie, która wyrastała kiedyś, niczym sekwoja, z tego miejsca - dowód proto-Bóstwa, oznaka pre-Stwórcy, świa- dectwo niewyobrażalnego łożyska płynącego przez Drogę Mlecz- ną niczym świetlna mgławica. Nic. Ani śladu. Spodziewał się tego. A mimo to nie poddawał się, masując podłoże dłońmi, jakby wykonywał eschatologiczną wersję masa- żu mięśnia sercowego. - Znalazłeś coś? Do tego momentu nie zdawał sobie sprawy, że Miriam jest obok niego. Ani że jest naga. Zdumiały go drobne szczegóły jej ciała, jego cudowna reali- styczność. Pajęczyny błękitnych żyłek oplatających piersi, mocne skręty i pętle włosów łonowych, cyklopiczne spojrzenie pępka, nit- ka tamponu dyndająca między nogami niczym zapalnik. Jej bro- dawki. Piegi. Myszki, pory skórne i strupki. To nie była Miss Wrze- śnia- Stała przed nim prawdziwa kobieta. A więc Weisinger miał rację. Każdy, nawet Miriam, mógł zna- leźć wolność rodzącą się w żałobie po Bogu. - Nic tu nie ma - odparł Thomas nerwowo, przestając pocierać dno zagłębienia. Głośno przełknął ślinę. - Nic nie czu- -czuję. - To, co tutaj robimy — powiedziała Miriam biorąc głęboki oddech - w sposób oczywisty świadczy o naszym gnostycyzmie. Ubranie — spodnie, robocza koszula koloru khaki, bielizna, wszystko - leżało na kupce u jej stóp. Zrobiła niepewny krok na- przód. Przypominała teraz namalowaną przez Boticellego Wenus wyłaniającą się z muszli, człekokształtnego i nieskończenie po- wabnego małża. - To prawda. - Thomas poczuł, że pot zbiera mu się na kar- ku. Rozpiął wilgotną koloratkę. - Modlimy się, by nasz ła-ładunek okazał się demiurgiem - ciągnął, rozpinając czarną koszulę. - Mamy nadzieję, że to wcale nie jest Bóg. - Tyle że gnostycyzm to herezja - zauważył kapłan, ściągając spodnie. - Nie, gorzej niż herezja: to coś przygnębiającego. Redu- kuje nas do roli dusz uwięzionych w grzesznych ciałach. Gwałtowne bębnienie wydobywało się z głośników dżipa. - „Taniec Siedmiu Welonów" - wyjaśniła Miriam nerwowo, kręcąc obfitymi biodrami. Pusia i Trusia również się poruszały, podskakując w hipnotycznym rytmie. - Trąbki i puzony wchodzą w następnej kolejności, a potem całość przeradza się w walc. Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się tańczyć nago w pępku Boga, Tom? - Nigdy. - Ksiądz zdjął koszulę i slipy. Zawyły puzony, zabeczały trąbki, zagrzmiała samotna tuba. Z początku Thomas tylko patrzył, mając na sobie wyłącznie oku- lary. Wyobraził sobie, że jest Herodem Antypasem, obserwującym niemożliwie seksualny taniec, jaki w przypływie pedofilii wymusił na swojej dojrzałej pasierbicy, Salome, nie przypuszczając, że ce- ną będzie głowa Jana Chrzciciela. Ruchy Miriam były zaprawdę zmysłowe - nie lubieżne, nie pożądliwe, lecz zmysłowe, jak pieśń Salomona, jak ablucje Batszeby, jak obmycie przez Magdalenę stóp Panu. Objął smukłą talię przyjaciółki. Zaczęli tańczyć walca: nie- zgrabnie z początku, wręcz śmiesznie, lecz potem jakieś ukryte głęboko wspomnienie dało o sobie znać, jakieś ukryte poczucie rytmu i formy, i Thomas poprowadził Miriam po gumowatym podłożu śmiałymi, posuwistymi krokami. Tajemnicza mgła wisia- ła wszędzie, otulając ich wirujące ciała gęstym, rozkosznym cie- płem. Coś zadrżało w nie używanych lędźwiach Thomasa. Nie miał wzwodu. Nie czuł pożądania. Był zadowolony. Ten taniec sięgał głębiej niż lędźwie, daleko poza żądzę, docierając aż do jakiejś pradawnej, przedseksualnej egzystencji i uczuć, jakie dzielił z gąb- kami i amebami. - Nikt nie patrzy - zauważyła Miriam. Ich ciała przylgnęły do siebie ciasno, niczym dłonie złączo- ne w modlitwie. -Jesteśmy sami - przyznał Thomas. Taka była naga, żałosna prawda: byli sierotami Anno Postdomini I, nie dotyczyły ich kate- gorie dobra i zła. Jakby byli bohaterami świńskiego kawału. Po czym poznać zakonnicę? Po łupieżu na butach. Czuł się brudny, grzeszny, przeklęty, przepełniony ekstazą. Drżenie przebiegło pod ich nagimi stopami. - Sąd Najwyższy odracza posiedzenie - powiedziała Miriam. Znowu drżenie, dwa razy mocniejsze od poprzedniego. - Ława przysięgłych została zjedzona przez korniki. Potężny wstrząs poruszył pępkiem. Rozdzielili się, łapiąc równowagę rozrzuconymi ramionami. Thomas był zdumiony. Wskrzeszenie? Czyżby ich taniec był tak grzeszny, że zbudził Boga ze śpiączki? - Co się dzieje? - zawołała Miriam łapiąc dech. Tajfun? Przypływ? - Nie mam pojęcia. Ale na pewno powinniśmy stąd znikać. Ubierali się w pośpiechu, gubiąc części garderoby, a Thomas miał okazję obejrzeć sztuczkę, której nigdy dotąd nie widział, ową dziwną asanę hatha jogi, pozwalającą kobiecie zapiąć stanik. Cia- ło pod ich stopami trzęsło się niczym galareta. W powietrzu trza- skały eksplozje. Piana wlewała się do zagłębienia pępka. Wydawa- ło się, że całe Ciało Boga drży, zdjęte atakiem jakiejś pośmiertnej padaczki. ZARAZA Z butami i skarpetkami w rękach pobiegli z powrotem do dżi- pa, wskoczyli do środka i, ściszając muzykę, odjechali. - Wir? - zapytała Miriam. - Możliwe. - Trąba wodna? - Niewykluczone. Naciskając na gaz, Thomas skierował dżipa na powierzchnię brzucha i, nie zważając na gęstą mgłę, ruszył wzdłuż przepony. Skręciwszy na wschód, zatrzymał się. ,Juan Fernandez", Bogu dzię- ki, był tam, gdzie go zostawili, przycumowany do gumowego tra- pu, jaki Rafferty zainstalował przy prawej pasze na krótko przed rozpoczęciem holowania. Porzuciwszy dżipa, zeszli po drabince sznurowej, na czworakach pokonali kilka metrów kołyszącego się dziko trapu i wskoczyli do szalupy. -Jak się czujesz? - zapytał Thomas, siadając za kołem stero- wym. - Winna. - Miriam odepchnęła łódź. - Zgrzeszyliśmy, praw- da? Patrzyliśmy na naszą nagość. - Zgrzeszyliśmy - zgodził się, przekręcając kluczyk zapłonu. Silnik zaskoczył i zaterkotał równym rytmem. -Jesteś piękna, Mi- riam. — Ty też. Zakręcił i dając pełne obroty przeprowadził szalupę nad za- nurzonym łokciem. Woda przy policzku była wzburzona i zdra- dliwa, wypłynięcie na pełne morze zabrało im prawie kwadrans. Prosto przed nimi widniał tankowiec, ze sterówką ukrytą we mgle, kołyszący się gwałtownie, jakby kochał się namiętnie z morzem. - I jakim uczuciem jest wina? - zapytał Thomas, sterując kur- sem wyznaczonym przez prawy łańcuch holowniczy. - Nieprzyjemnym - odparła Miriam. - Nieprzyjemnym — zgodził się. - Ale nie tak nieprzyjemnym - dodał po chwili namysłu -jak przyjemny jest taniec. W tym momencie „Yalparaiso" - zaprzeczając logice, konte- stując grawitację, buntując się przeciwko newtonowskiej fizyce — zaczął się podnosić. Blokując koło sterowe między łokciami, Tho- mas zerwał z nosa okulary i przetarł szkła rękawem. Nałożył oku- lary ponownie. Wzrok go nie mylił, cały super tankowiec unosił się ku niebu, z kadłuba i stępki spływały gigantyczne tafle wody. Ja- każ to siła próbowała się narodzić w tym nowym, pozbawionym praw wszechświecie? Jakie moce obudziła śmierć Boga? Odpowiedź nadeszła po chwili. Wyspa - dziewięciokilorne- trowy kawał poszarpanych zatoczek i karmazynowych klifów wy- łaniający się z wód Cieśniny Gibraltarskiej niczym skaczący wielo- ryb, dźwigający statek gestem Atlasa. Olbrzymie fale spadały z pod- noszącej się masy, plując pianą i morskim śmieciem, rozbijając się o Boską czaszkę. - O do diabła! - krzyknęła Miriam. - Do stu tysięcy par cho- lernych diabłów! Nagły trzask odbił się echem nad wodami oceanu, niczym pęknięcie skorupki gigantycznego jaja - pękły kości uszne Boga. Takiego dźwięku nie słyszał dotąd żaden człowiek. Kiedy wreszcie nowo narodzona wyspa zatrzymała się - unie- ruchamiając „Yalparaiso", zrywając łańcuchy holownicze i dez- aktualizując wszystkie mapy Cieśniny Gibraltarskiej - Miriam chwyciła drżącą dłoń kapłana. -Jezu, Tom, straciliśmy Go! - Straciliśmy - zgodził się. - Znaleźliśmy Go, a teraz Go straciliśmy. Co to oznacza? Czy to nasza wina? - Nasza wina? Nie sądzę. - Przecież zgrzeszyliśmy - powiedziała zakonnica. - Ale nie na tę skalę - odparł, wskazując piętrzącą się przed nimi masę lądu. Po czym Thomas Wickliff Ockham, jezuita, pozbawiony Bo- ga, pozbawiony szacunku dla samego siebie, rzucił się na koło ste- rowe i zapłakał. WYSPA Anthony nie mógł przestać się śmiać. Od kiedy wyruszyli z Nowego Jorku, wszechświat przez cały czas próbował spłatać im jakiegoś wyjątkowo okrutnego i przemyślnego figla, i wreszcie mu się to udało. Wypchnął absurdalną małą wysepkę z głębin Cieśni- ny Gibraltarskiej. Wyrzucił statek Van Horne'a na mieliznę. Skradł ładunek. Bardzo śmieszne. Na mostku wrzało. Niemal wszyscy członkowie załogi powy- żej rangi starszego marynarza, zrozumiawszy, że statek jest unie- ruchomiony, instynktownie ruszyli w poszukiwaniu kapitana, do- magając się wyjaśnienia tej dziwacznej sytuacji, chociaż Anthony był równie zdumiony jak oni. Teraz wszyscy stali pomiędzy tablica- mi kontrolnymi i ekranami radarów - oficerowie, mechanicy, ku- charz, szef pomp - wiercąc się niespokojnie niczym zgromadzenie millenarystów oczekujące końca świata. Anthony czuł ich wro- gość. Był świadom ich obrzydzenia. Wiedział, co myślą. Nigdy wię- cej, obiecywał sobie każdy z nich. Nigdy więcej nie popłynę z An- thonym Van Horne'em. - Zakładam, że powinniśmy wyłączyć silniki - powiedziała Do- lores Haycox, pełniąca obecnie wachtę. Do tego momentu Anthony nie zdawał sobie sprawy, że śru- by nadal pracują, obracając się bezużytecznie w powietrzu. - Wyłącz je - odpowiedział parskając śmiechem. - Nie ma potrzeby trzymać koła, co? - zapytał James Echo- hawk stojący u steru. - Zgadza się - odparł kapitan z chichotem. - Co w tym takiego śmiesznego, cholera? - zainteresował się Bud Ramsey. - Nie zgadłbyś. - Niech pan spróbuje. - Wszechświat. -Co? Opanowując śmiech Anthony chwycił mikrofon radiowęzła - Posłuchajcie, ludzie! Posłuchajcie! Jak widzicie, znaleźli- śmy się w nie lada kłopocie! -Jego wzmocniony glos odbił się echem po górnym pokładzie i zginął na pokrytych mgłą wydmach w oddali. - Potrwa przynajmniej trzy dni, może cztery, zanim wy- kopiemy się stąd. Kiedy już nam się to uda, odnajdziemy ciało, weźmiemy na hol - starał się uwierzyć samemu sobie — i raz jesz- cze wyruszymy z tym przedstawieniem w drogę! Podstawowym, narzucającym się problemem, zdał sobie spra- wę, nie było uwolnienie „Yalparaiso", lecz choćby zejście na dół i ocenienie szkód. Byli uwięzieni na własnym statku, odcięci od świata niczym plastykowy model „Constitution", który jego ojciec zapieczętował w butelce z błękitnego szkła. Z każdej strony ka- dłub „Yalparaiso" opadał pionowym urwiskiem ku wilgotnym wy- dmom, tworząc przepaść, jakiej żaden trap czy sznurowa drabin- ka nie miały szansy pokonać. - Nie do wiary! -jęknął Charlie Horrocks. - Wyspa wyłania- jąca się znikąd w ten sposób, słyszeliście kiedyś o czymś takim? -Ja nie — odparł Bud Ramsey. - To rzecz bezprecedensowa - rzekł Duży Joe Spicer. - Na- wet jak na tak dziwaczny rejs, jest to rzecz bezprecedensowa. - Może ojciec Thomas mógłby podać nam jakieś wyjaśnienie - odezwała się Lianne Bliss. - W końcu jest geniuszem, prawda? Gdzie jest ojciec Thomas? -Jeśli jakaś podobna bzdura wydarzy się jeszcze w trakcie te- go rejsu - rzekł Sam Follingsbee - to najzwyczajniej w świecie zwa- riuję. •* - Naprawdę pan sądzi, że zdołamy się stąd wykopać? - zapytał Crock O'Connor, pocierając starą bliznę po oparzeniu nad okiem. Dobre pytanie, pomyślał Anthony. - Oczywiście, że tak. - Przeciągnął palcem po grzbiecie swe- go złamanego nosa. - Wiara potrafi przenosić góry, podobnie jest z flotą handlową Stanów Zjednoczonych. - Chce pan znać moje zdanie? - zapytał Marbles Rafferty. - Miejmy nadzieję, że to cholerstwo ześlizgnie się z powrotem tam, skąd przybyło, raz, dwa, trzy i szlus, ot co. - Doprawdy? Cóż, nie liczyłabym na to - odezwała się Dolo- res Haycox. - Według mnie, ta rajska wyspa nie ruszy się stąd, i my także nie. Jesteśmy na dobre zablokowani. - Rajska wyspa - powtórzył Anthony. - A zatem mamy prawo nadać jej nazwę. - Chwycił Echohawka za potężne ramię. - Pro- szę zapisać w dzienniku pokładowym: „O godzinie 16.45 «Valpa- raiso» osiadł na mieliźnie na brzegach Wyspy Van Horne'a". - Co za skromność! — zauważył Rafferty. - Nie o mnie chodzi. Mój ojciec spędził całe życie poszuku- jąc nie zaznaczonej na mapach wyspy. Niezły z niego dupek, ale za- sługuje na to. Anthony wyciągnął anielskie pióro z kieszeni płaszcza i po- drapał się dutką w czoło. Łańcuchy, pomyślał. Tak. Łańcuchy. Cumy holownicze były niemożliwie grube, ale łańcuch kotwicz- ny dokonale spełniłby rolę drabiny. Włączając interkom porozu- miał się z maszynownią i nakazał Lou Chickeringowi wysłać ko- goś na dziób z poleceniem spuszczenia lewej kotwicy. - Crock powiedział mi, że jesteśmy na mieliźnie - zaprote- stował Chickering. — Osiedliśmy na jakimś atolu, zgadza się? - Coś w tym rodzaju. - Obawia się pan, że zaczniemy dryfować? - Po prostu spuść kotwicę, Lou. Rafferty wsunął papierosa między wargi. -Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, kapitanie, chętnie po- prowadzę grupę zwiadowczą. Byłby to logiczny krok, ale Anthony wiedział, że pierwszym człowiekiem, który dokona pomiarów odkrytej właśnie Wyspy Christophera Van Horne'a, musi być on sam. - Dzięki, Marbles, ale tę robotę rezerwuję dla siebie. To sprawa osobista. Oczekujcie mnie z powrotem późnym wieczo- rem. - Utrzymać obecny kurs? - zapytał pierwszy oficer śmiertel- nie poważnie. - Utrzymać - odparł Anthony bez mrugnięcia okiem. Wjechał windą na poziom trzeci, odwiedzając najpierw swo- ją kabinę, a potem kambuz, pakując wszystko, czego potrzebował do zdobycia Wyspy Van Horne'a: wodę, żywność, latarkę, butelkę tequili z robakiem na dnie. Potem zszedł na główny pokład, prze- jechał rowerem O'Connora do forkasztelu i zanurzył się w wilgot- ną, przypominającą kanał ściekowy otchłań kluzy kotwicznej. Zejście po łańcuchu okazało się trudne i bolesne - ogniwa były śliskie, a szorstki metal kaleczył palce - ale po piętnastu mi- nutach Anthony stanął na gąbczastej powierzchni wysepki. Czerwone jak wino, zgrzytające pod nogami płatki, z których zbudowane były okoliczne wydmy, bardziej przypominały rdzę niż brązowy piasek, który normalnie spotyka się wzdłuż trzydzieste- go piątego równoleżnika. Martwota okolicy działała na nerwy. An- thony'emu wydawało się, że stoi nie na wysepce u wylotu Cieśni- ny Gibraltarskiej, lecz na meteorycie odrąbanym ze skorupy jakiejś wyjątkowo apatycznej i bezpłodnej planety. Rany „Yalparaiso" były głębokie i brzydkie. Dolna połowa ste- ru wygięta została o jakieś dziesięć stopni. Stępka była pożłobko- wana niczym nóż myśliwski. Lewy wał oderwał się, a śruba stała pionowo na piasku niczym skrzydła tonącego wiatraka. Ciężkie uszkodzenia, z pewnością, ale nie tak ciężkie, by zmyślny szyper nie mógł dać sobie rady przebiegłymi manewrami i zawodowymi sztuczkami. Wszystko sprowadzało się do kwestii kadłuba, jedyne- go naprawdę ważnego organu statku. Anthony przyjrzał się oble- pionym skorupiakami stalowym płytom; przeciągnął po nich palcami, pogładził piórem Gabriela. Nierówny szew biegł na dłu- gości sześćdziesięciu metrów wzdłuż prawej strony niczym blizna po operacji, ślad po nienawistnym spotkaniu z Rafą Bolivara, ale złączenie wydawało się nie naruszone - w gruncie rzeczy kadłub wyglądał na cały. Przy założeniu, że naprawdę udałoby im się ścią- gnąć statek z mielizny, nic nie stało na przeszkodzie ponownemu wyruszeniu w rejs. Cofnął się. Niczym arka wyniesiona na szczyt Araratu, tanko- wiec tkwił na wierzchołku góry piasku, błota, koralowca, kamieni i muszli. Flaga Watykanu zwieszała się smętnie z fału. Cumy holow- nicze opadały bezsilnie ku wydmom i znikały w morzu. Anthony zdjął przeciwsłoneczne okulary i przyjrzał się zatoczce, mając na- dzieję, że ich ładunek w jakiś cudowny sposób zdryfował na płyt- ka wodę, ale nie spostrzegł nic poza poszarpanymi skałami i skrze- pami włóknistej mgły. Wydobył kompas z plecaka, ustalił kierunki i pomaszerował na północ. Im dalej szedł, tym bardziej stawało się oczywiste, że Wyspa Van Horne'a wyrosła z wielkiego oceanicznego śmietniska. Pod- nosząc się z dna, skała przyniosła ze sobą odpadki połowy konty- nentu. Był tu śmietnik Włochów, kubeł Anglików, wysypisko Niem- ców, złom Francuzów. Zakrywając dłonią usta i nos, Anthony przebiegł obok olbrzy- miego stosu odpadów chemicznych, setek dwustupięćdzie- sięciolitrowych beczek ustawionych na kształt postindustrialnej azteckiej piramidy. Półtora kilometra dalej tkwiły pozostałości po- nad tysiąca samochodów, wypatroszone karoserie ułożone jedna obok drugiej niczym szkielety w kostnicy. Potem pojawiły się urzą- dzenia gospodarstwa domowego: miksery, kuchenki mikrofalo- we i gazowe, lodówki, tostery, zmywarki do naczyń - wszystkie porzucone bezładnie, lecz razem tworzące dziwnie spójną sceno- grafię, tło dla jakiejś postteistycznej komedii obyczajowej z podsta- rzałą i cierpiącą na demencję bohaterką siedzącą samotnie w kuchni i snującą plany wytrucia całej rodziny. Zapadł zmierzch, kradnąc ciepło popołudnia i zamieniając czerwień piasków w czerń. Anthony zapiął płaszcz, wydobył butelkę teąuili z plecaka i pociągnąwszy długi, palący łyk, ruszył dalej. Godzinę później znalazł się pośród bogów. Czterech bogów, czterech granitowych idoli pięciometrowej wysokości, strzegących poszczególnych rogów błotnistego bruko- wanego placu. Anthony'emu zaparło dech. Było dziwne, że Wyspa Van Horne'a kiedykolwiek istniała, dużo dziwniejsze, że stanowi- ła siedzibę ludzkiej społeczności - odpowiedzi Atlantyku, być mo- że, na zagadkę posępnego plemienia, które uczyniło swoim domem Wyspę Wielkanocną. Na północy stał bożek pijaństwa, wlewający między rozchylone wargi strumień wina z trzymanego w dłoni bukłaka z koźlej skóry. Na wschodzie tłusty żarłok, z brzu- chem wielkości kuli do burzenia murów, próbował jednym kęsem połknąć całego żywego dzika. Na południu wyłupiastooki bałwan opium wpychał do ust garść makówek. Na zachodzie sodomita, z erekcją tak ogromną, że wydawał się siedzieć na drewnianej huś- tawce, przygotowywał się do kopulacji z krową morską. Spaceru- jąc pomiędzy idolami, Anthony miał wrażenie, że został przenie- siony w przeszłość, w czasy kiedy wielkie grzechy był świętowane - nie, nie dosłownie świętowane: było raczej tak, jakby grzech nie został jeszcze wynaleziony i ludzie po prostu robili to, co nakazy- wały im żądze, nie przejmując się specjalnie opinią hipotetyczne- go Najwyższego Bóstwa na temat takich zachowań. Bogowie Wy- spy Van Horne'a nie dyktowali praw, nie wydawali wyroków, nie prosili o sympatię. Gdy noc zapadła nad tajemniczym panteonem, Anthony włą- czył latarkę. Pośrodku placu, na pozbawionych ciała przednich łapach kamiennego lwa opierał się potężny blok marmuru. Ka- pitan oświetlił jego powierzchnię. Błoto. Zgniecione muszle ostryg. Szkielet strzępiela. Rynny na krew. W tyle, na wysokiej, wolno stojącej ścianie widniały rzędy po- nurych rytów. Było to, jak zdał sobie sprawę Anthony, coś w ro- dzaju instrukcji obsługi ołtarza, pokazującej najlepszy sposób umiejscowienia ofiary, odpowiedni kąt wbicia noża oraz właściwą metodę wydobycia zawartości ludzkiego brzucha. Płaskorzeźby dowodziły, że bogowie wyspy byli smakoszami wnętrzności. Wyjęte z parującej rany, dwunastnica i jelita przeno- szone były do glinianych mis i stawiane przed bożkami niczym talerze gorącego spaghetti. Wyszczerbiony, przypominający kształ- tem gwiazdę kawałek takiej misy leżał u stóp Anthony'ego. Nadepnął na skorupę z mieszaniną lęku i obrzydzenia, jakby za- bijał karalucha. Do tego momentu w trakcie rejsu nie udało mu się polubić ich ładunku, tego skwaszonego starego prześmiewcy, szczerzącego zęby sędziego, nagle jednak judeochrześcijański mo- noteizm wydał mu się niezwykle postępowy. Poczuł falę zmęczenia. Wydobył butelkę, pociągnął spory łyk, a potem oczyścił marmurową płytę i wspiął się na nią. Kolejny łyk. Położył się i przeciągnął. Jeszcze jeden. W pierwszym roku nowej ery człowiek mógł pić, ile tylko zapragnął. Anthony ziewnął. Przymknął oczy. Lemuria, Pan, Mu, Dis, Atlantyda... podczas wieloletniej pracy we flocie handlowej słysza- to się to i owo o zaginionych cywilizacjach. Sądząc wyłącznie po pozycji „Val" - na północ od Madery, na wschód od Azorów, zaraz za Słupami Heraklesa - Atlantyda była najbardziej prawdopodob- nym kandydatem, Anthony wiedział jednak, że potrzeba będzie czegoś więcej niż tylko zwykła zbieżność współrzędnych geogra- ficznych, żeby zrezygnował z nazwy tej należącej do jego ojca wy- sepki. Obudził go krzyk - huczące echem .Anthony!" Przez chwilę myślał, że to pijak, żarłok, opiumista albo sodomita ożył i woła go po imieniu. Blask słońca zalewał świątynię, przeciskając się przez mgłę. - Kapitanie! Anthony! Podnosząc się ze swego marmurowego łoża, rozpoznał głos Ockharna. - Ojcze! Odziany w sportową bluzę i słomkowy kapelusz kapłan stał sapiąc w cieniu sodomity. Wyglądał na oszołomionego, co nie dzi- wiło w przypadku człowieka jego powołania stojącego w obliczu pełnego szczegółów zwierzęcego wyuzdania. - Byliśmy na Jego ciele, kiedy pękły kości uszne - powiedział Ockham łapiąc dech. - Najpotworniejszy dźwięk, jaki w życiu sły- szałem, odgłos końca świata. Wjakiś sposób udało nam się prze- drzeć do szalupy. - Cieszę się, że cię widzę, ojcze Thomasie - powiedział An- thony, dotykając ramienia księdza pustą butelką. Kiedy dekaden- cja szerzyła się pośród załogi, a kamienni idole wstawali z dna oce- anu, dobrze było mieć przy sobie kogoś, kto słyszał o kazaniu na górze. - Wszystko się rozpada, ale oto jesteś ty, przystań pośrodku burzy. - Wczoraj tańczyłem nago w pępku Boga. Anthony wzruszył ramionami i przełknął ślinę. -Tak? - Z siostrą Miriam. - Kapłan chwycił kołnierz bluzy i odkleił wilgotny materiał od ciała. - Chwilowe załamanie. Idea Trupa. Ale już w pełni panuję nad sobą. Naprawdę. - Ojcze, co się dzieje? Ta wyspa to jakiś wybryk natury. - Miriam i ja omówiliśmy ten problem przy kolacji. - Wyciągnęliście jakieś wnioski? - Tak, ale dość szalone. Jesteś gotów? Nie przypuszczam, że- byś słyszał o tak zwanej teorii chaosu... - Nie słyszałem. — ...otóż jednym z kluczowych elementów tej teorii jest idea dziwnego atraktora, zjawiska, które wydaje się leżeć u podstaw turbulencji i innych pozornie przypadkowych procesów. Gdy „Val" wraz ze swym ładunkiem płynął na północ, mógł wytworzyć uni- katowy rodzaj turbulencji, a ciało - zgadujemy tylko - ciało mogło stać się dziwnym atraktorem. A teraz sedno sprawy. Stary, pogań- ski porządek szczególnie silnie odebrałby działanie takiego atrak- tora. Rozumiesz? Gdy ciało Boga przepływało w górze, zatopiony na dnie świat odczuwał naturalne przyciąganie do niego, pragnąc ponownie się objawić. Nadążasz? - Mówisz, że Jego ciało zadziałało jak magnes? - Właśnie. Metafizyczny magnes, jednocześnie przyciągający nadprzyrodzone mgły z niebios i wysysający pogańską cywilizację z dna oceanu. - Dlaczego coś podobnego nie wydarzyło się w Zatoce Gwi- nejskiej? - Może żadne pogańskie cywilizacje nie leżą na dnie Zatoki Gwinejskiej. - Słyszałem, że Atlantyda znajdowała się gdzieś tutaj. - Znam opinie Platona, lecz jestem całkiem pewny, że Atlan- tyda nigdy nie istniała. - A zatem zostaniemy przy nazwie Wyspa Van Horne'a. Podchodząc do posągu żarłoka Anthony zamyślił się nad szczególnym połączeniem przerażenia i radości malującym się na pysku skazanego na śmierć dzika. Teoria chaosu... dziwne atrak- tory... metafizyczne magnesy... Jezu! -Jeszcze nie zostaliśmy pokonani, prawda? - powiedział ka- pitan. - Statek stoi na mieliźnie, straciliśmy ładunek, ale nie pod- damy się bez walki. Każemy majtkom wykopać kanał. - Nie — odparł Ockham. - To niemożliwe. - Ton jego głosu był złowieszczy. - Oni odeszli, Anthony. - Kto odszedł? - Załoga. -Co? - Stało się to około północy. Uwolnili Wheatstone'a, Jawor- skiego i Weisingera, uruchomili dźwig i wyładowali sporo rzeczy za burtę - sprzęt kuchenny, magnetowidy, trochę ciężkich ma- szyn, całą żywność... - Nie wierzę! - Oprócz tego jakiś tuzin skrzynek przemyconego alkoholu i mniej więcej tysiąc puszek piwa. - A potem? - Odeszli. Nie ma ich, Anthony. - Odeszli? - Przez ciepłe, ukrwione zwoje mózgu kapitana przebiegły pierwsze dreszcze migreny. - Dokąd odeszli? - Ostatnim razem, kiedy ich widziałem, kierowali się na pół- noc przez wydmy. - Oficerowie też? Mechanicy? - Spicer, Haycox, Ramsey. - Kto został? - Miriam, oczywiście, poza tym Rafferty, O'Connor, nasza pa- ni rozbitek, radiooperatorka... - Cassie została? To dobrze. - To chyba jej sposób wyrażenia nam wdzięczności, jak sądzę. - Ktoś jeszcze? - Chickering. Follingsbee. Wliczając mnie, ma pan ośmiu lu- dzi po swojej stronie. - Bunt - powiedział Anthony, czując obrzydliwy smak słowa w gardle. - Raczej dezercja. - Nie, bunt. - Chwycił pustą butelkę za szyjkę i roztrzaskał ją o lewe kolano żarłoka, wysyłając robaka z dna w powietrze. Skur- wysyny! Pożałują tego. Jedną rzeczą było łamać wszystkie prawa znane na lądzie, a zupełnie inną naruszyć pierwsze przykazanie morza. Zwrócić się przeciwko kapitanowi? Równie dobrze moż- na było napić się ługu, skierować promień lasera w lustro albo wypisać diabłu fałszywy czek. -Jak-sądzisz, ojcze, co chcą w ten sposób osiągnąć? - Trudno powiedzieć. - Będziemy ich ścigać, ojcze Thomasie. - Spicer wspomniał o czymś. - Złapiemy ich i powiesimy na relingach! Każdego buntowni- ka! O czym mówił? - Powiedział, że więźniowie - cytuję - „otrzymają karę, na ja- ką zasłużyli". * * * Kiedy Cassie dowiedziała się, że Dużyjoe Spicer, Dolores Hay- cox, Bud Ramsey i większość załogi w przypływie szału obrabowa- li tankowiec i uciekli na wydmy, doznała takiego uczucia gniewu, jakiego nie pamiętała od czasu, kiedy „Village Voice" nazwał jej sztukę ojeftem „dramatem, który wystawia złą opinię sztubackie- mu humorowi". Bez załogi nie można było marzyć o uwolnieniu statku z mielizny; bez statku niemożliwe było odnalezienie ładun- ku i ponowne wyruszenie w rejs; to zaś stawiało pod znakiem za- pytania całą akcję zaplanowaną przez Olivera. Tymczasem zwłoki kołysały się gdzieś na wodach Cieśniny Gibraltarskiej, gdzie każdy głupiec mógł się na nie natknąć. Może już się natknął, cholera! Równie dobrze banda teksaskich fundamentalistów mogła już ho- lować C&rpusDeiku Zatoce Galveston, zamierzając urządzić z nie- go główną atrakcję chrześcijańskiego wesołego miasteczka. A najbardziej denerwowała Cassie płytkość rozumowania de- zerterów, sposób, w jaki wykorzystywali ciało Boga dla usprawiedli- wienia swych wybryków, podszytych fałszywym anarchizmem. - Używają Go jako wymówki - poskarżyła się ojcu Thomaso- wi i siostrze Miriam. - Czy tego nie widzą? - Podejrzewam, że widzą - odparł ksiądz. -Ale kochają swo- ją nowo nabytą wolność, prawda? Muszą z niej korzystać, do sa- mego końca. - To logika Iwana Karamazowa, czyż nie? - powiedziała Mi- riam. -Jeśli Bóg nie istnieje, wszystko jest dozwolone. Ksiądz ściągnął brwi. - Przychodzi mi również na myśl Schopenhauer. Bez Istoty Najwyższej życie staje się bezpłodne i pozbawione znaczenia. Mam nadzieję, że Kant się nie mylił i ludzie posiadają jednak jakieś wro- dzone poczucie moralności. Zdaje się, że pamiętam, jak zachwy- cał się „gwiaździstym niebem nade mną i prawem moralnym we - „Krytyka czystego rozumu" - dopowiedziała Miriam. - Zga- dzam się, Tom. Dezerterzy, my tutaj, wszyscy musimy dokonać tak jak Kant aktu wiary, czy raczej niewiary. Musimy odnaleźć w so- bie wrodzone sumienie. W przeciwnym razie jesteśmy straceni. Między Thomasem i Miriam, zauważyła Cassie, panowała ta- ka zgoda i wzajemne przywiązanie - wręcz namiętność - jakich wiele małżeństw mogłoby im pozazdrościć. -Ja uczyniłam ten akt wiary przed dwoma laty - rzekła. - Obejrzyjcie dokładnie drugą część „Dziesięciu przykazań", a prze- konacie się, że Bóg nie wie, co znaczy dobroć. - Cóż, ja z pewnością nie posuwałabym się tak daleko - od- parła Miriam. - A ja tak - rzekła Cassie. - Wiem - wtrącił ojciec Thomas oschle. - Przecież Kant nie był jakimś tam ateistą - dodała zakonni- ca, ukazując piękne ząbki w ponurym uśmiechu. Po tej rozmowie Cassie rozmyślała długo o „Bogu bez leź", swojej jednoaktowej dekonstrukcjonistycznej wersji „Dziesięciu przykazań". Bóg nie znał, co to dobroć, dobroć nie znała, co to Bóg - wszystko było tak boleśnie oczywiste, a jednak trzy czwarte załogi statku uległo idei Trupa. Szaleństwo. Tej nocy sen zaniósł ją przez Atlantyk z powrotem do Nowe- go Jorku, na środek pierwszego rzędu widowni Playwrights Hori- zons, gdzie właśnie odbywała się premiera „Boga bez leź". Na sce- nie, w świetle reflektora, prorok Mojżesz siedział w kucki u stóp piaszczystej wydmy i odpowiadał na pytania ukrytego rozmówcy, który chciał wiedzieć wszystko o „legendarnej nie ocenzurowanej wersji filmowego majstersztyku DeMille'a". Widownia składała się wyłącznie z oficerów i członków zało- gi „Valparaiso". Na lewo od Cassie siedział Joe Spicer, trzymający na kolanach stworzenie będące czymś pomiędzy szczurem i wiel- kim różowym krabem. Na prawo od niej - Dolores Haycox, me- todycznie zawiązująca węża morskiego w kolejne supełki. Za nią: Bud Ramsey, ćmiący kawałek liny okrętowej. Mojżesz wspina się na wydmę i gladzi dłonią tablice z przykazania- mi, które wystają z piasku niczym uszy Myszki Miki. ROZMÓWCA Czy to prawda, że oryginalna wersja filmu trwała siedem godzin? MOJŻESZ Tak. Po pokazach próbnych zażądano jednak, że- by skrócono go do czterech, (pokazuje garść taśmy filmowej). W cią- gu ostatnich dziesięciu lat udało mi się zebrać skrawki z niemal każdej wyciętej sceny. ROZMÓWCA Na przykład? MOJŻESZ Plagi egipskie. Wersja kinowa pokazywała krew, ciemność i grad, ale zabrakło w niej miejsca dla naprawdę intere- sujących kawałków. Reflektor oświetla dwie starsze Egipcjanki, przedstawicielki klasy ro- botniczej, z zawodu garncarki, Baketamon iNellifer, wydobywające glinę na brzegu Nilu. ROZMÓWCA Opowiedzcie mi o żabach. BAKETAMON Nie wiedziałam, śmiać się czy płakać. NELLIFER Otwierało się szufladę z bielizną i - hop! - żaba skakała ci prosto na twarz. BAKETAMON Niech nikt mi nie wmawia, że Bóg nie ma po- czucia humoru. ROZMÓWCA Która plaga była najgorsza? BAKETAMON Powiedziałabym, że wrzody. NELLIFER Wrzody? Chyba żartujesz. Szarańcza była o wiele gorsza. BAKETAMON Komary też były nieprzyjemne. NELLIFER I muchy. BAKETAMON I zaraza bydła. NELLIFER I śmierć pierworodnych. Wielu ludzi naprawdę się wtedy wściekło. BAKETAMON Oczywiście mnie i Nelli to nie dotyczyło. NELLIFER Miałyśmy szczęście. Nasi pierworodni już nie żyli. BAKETAMON Mój zginął podczas gradobicia. ROZMÓWCA Zamarznięty? BAKETAMON Uderzony w głowę. NELLIFER Mój cierpiał na chroniczną biegunkę od chwili, kiedy ukończył pierwszy miesiąc, więc kiedy wody zamieniły się w krew - raz-dwa, dzieciak się odwodnił. BAKETAMON Nelli, pamięć cię zawodzi. Twój drugi syn umarł, kiedy woda zamieniła się w krew. Pierworodny umarł w cza- sie ciemności, kiedy przypadkowo napił się terpentyny. NELLIFER Nie, mój drugi zginął o wiele później, kiedy fale Morza Czerwonego zalały jego łóżko. To mój trzeci opił się ter- pentyny. Matka pamięta takie rzeczy. ROZMÓWCA Byłem przekonany, że te próby wzbudzą w was większą gorycz. NELLIFER Z początku uważałyśmy, że plagi są niesprawie- dliwe. Potem jednak zrozumiałyśmy nasze wewnętrzne zepsucie i wrodzoną grzeszność. BAKETAMON Jest tylko jedna dobra Osoba w całym wszech- świecie, a jest nią Pan Bóg. ROZMÓWCA Przeszłyście na monoteizm? BAKETAMON (potakując) Kochamy naszego Pana całym ser- cem. NELLIFER Całą naszą duszą. BAKETAMON Ze wszystkich sił. NELLIFER Poza tym nie wiadomo, co następnego może Mu przyjść do głowy. BAKETAMON Jadowite mrówki, być może. NELLIFER Zabójcze pszczoły. BAKETAMON Zapalenie opon mózgowych. NELLIFER Zostało mi jeszcze dwóch synów. BAKETAMON A mnie córka. NELLIFER Pan daje. BAKETAMON I Pan odbiera. NELLIFER Błogosławione niechaj będzie Imię Pańskie. Cassie przyjrzała się publiczności. Lśniące aureole czystego roz- sądku unosiły się nad Joe'em Spicerem, Dolores Haycox i Budem Ramseyem, oświetlając ich twarze świętym blaskiem sceptycyzmu. Czuła, że duch oświecenia zwycięża. W miarę rozwoju akcji „Boga bez łez" dezerterzy z „Yalparaiso" z pewnością pojmą i odrzucą fa- talny błąd w rozumowaniu, tkwiący u podstawy ich rebelii. Reflektor ponownie oświetla Mojżesza na szczycie wydmy. ROZMÓWCA Kiedy wspiąłeś się na górę Synaj, Jehowa dał ci coś więcej niż tylko Dekalog. MOJŻESZ DeMille sfilmował wszystko, Marty, wszystkie sześć- set dwanaście praw, i każde z nich zostało wycięte przy montażu. W tle opuszcza się ekran, na którym rozgrywa się scena z „Dziesięciu przykazań ". Animowany palec Boga ryje Dekalog w skale Synaju. Gdy ostatnie przykazanie - NIE BĘDZIESZ POZNAŁ WŁASNOŚCI BLIŹNIEGO SWEGO -jest gotowe - obraz nieruchomieje. BÓG A teraz przejdźmy do szczegółów. Jeśli wynijdziesz na wojnę z wrogami, a wyda ich Pan, Bóg twój, w twoje ręce i weź- miesz jeńców, a ujrzysz między jeńcami kobietę o pięknym wyglą- dzie i pokochasz ją - możesz ją sobie wziąć za żonę i wprowadzisz do swego domu. Ona ogołi swą głowę, obetnie paznokcie i zdej- mie z siebie odzież branki. Zamieszkawszy w twoim domu, opłaki- wać będzie swego ojca i matkę przez miesiąc. Potem pójdziesz do niej, zostaniesz jej mężem, a ona twą żoną. ROZMÓWCA Podziwiam DeMille'a za wykorzystanie czegoś takiego. Księga Powtórzonego Prawa 21,10, zgadza się? MOJŻESZ Zgadza się, Marty. Był o wiele odważniejszym reży- serem, niż wyobrażają to sobie jego przeciwnicy. BÓG Jeśli się bić będą mężczyźni, mężczyzna i jego brat, i zbliży się żona jednego z nich i - chcąc wyrwać męża z rąk biją- cego - wyciągnie rękę i chwyci go za części wstydliwe, odetniesz jej rękę, nie będzie twe oko miało litości. ROZMÓWCA „Części wstydliwe"? DeMille użył tego cytatu? MOJŻESZ Księga Powtórzonego Prawa 25,11. BÓG Jeśli ktoś będzie miał syna nieposłusznego i krnąbrne- go, nie słuchającego upomnień ojca ani matki, tak że nawet po upomnieniach jest nieposłuszny, ojciec i matka pochwycą go, za- prowadzą do bramy, do starszych miasta, i powiedzą starszym mia- sta: „Oto nasz syn jest nieposłuszny i krnąbrny, nie słucha nasze- go upomnienia, oddaje się rozpuście i pijaństwu". Wtedy mężowie tego miasta będą kamienowali go, aż umrze. Usuniesz zło spo- śród siebie, i caty Izrael, słysząc o tym, ulęknie się. MOJŻESZ Księga Powtórzonego Prawa 21,18. ROZMÓWCA Aja zawsze myślałem, że DeMille bał się trud- nych tematów. MOJŻESZ Twardy był z niego sukinsyn, Marty. ROZMÓWCA Cholerni dystrybutorzy. MOJŻESZ (kiwającgtową) Myślą, że rządzą całym światem. Joe Spicer zerwał się z fotela, odrzucił różowego kraba i za- wołał: - Towarzysze, popełnialiśmy poważny błąd epistemologiczny! - Schopenhauer zgniatał orzechy między pośladkami! - zgo- dziła się Dolores Haycox, ciskając węża morskiego na bok. - Sens życia nie pochodzi od Boga! Sens życia pochodzi od życia! - Kapitanie, musi nam pan wybaczyć! - krzyknął błagalnie Bud Ramsey. I w tym momencie Cassie się obudziła. * * * 6 sierpnia Ockham nie żartował. Sukinsyny wyczyścili nas do zera. Do czasu zorganizowania połowu ryb będziemy musieli żywić się tym, co porzucili po drodze albo przeoczyli. Cały płonę, Popeye. Wypełniają mnie fale migreny i ogniste wizje tego, co zrobię z buntownikami, kiedy ich schwytam. Wi- dzę, jak przeciągam Ramseya pod stępką, jak pokryte skorupiaka- mi dno „Yalparaiso" zdziera mu skórę niczym kuchenny nóż obie- rający pomidora. Widzę, jak tnę Haycox na małe kawałki i wrzu- cam je do Cieśniny Gibraltarskiej na pastwę rekinów. A Joe Spicer? Spicera przywiążę do drzwi kotła i będę chłostał go tak długo, aż słońce zalśni na jego nagim kręgosłupie. Witaj w Anno Postdomini I, Joe. O 13.20 Sam Follingsbee wręczył mi listę zapasów: jedna kiść bananów, dwa tuziny hot dogów, trzy opakowania płatków śnia- daniowych, pięć bochenków chleba, cztery plastry żółtego sera... Nie mogę pisać dalej, Popeye, to zbyt przygnębiające. Kazałem kucharzowi zaplanować system racjonowania żywności, żebyśmy mogli przetrwać do końca miesiąca. - A potem? - zapytał. - Będziemy się modlić - odparłem. Chociaż buntownicy włamali się do ładowni na dziobie i skradli całą broń przeciwko drapieżnikom, nie pomyśleli 0 schowku na mostku, tak więc nie mają ani pocisków do bazook, ani harpunów. Jeśli chodzi o grubszą broń palną, sku- tecznie rozbroiliśmy się nawzajem. Niestety, zabrali również dwie ozdobne szable ze świetlicy oficerów, sześć czy siedem pi- stoletów sygnałowych i garść rac. W obliczu takiego arsenału 1 ich przewagi liczebnej, nie widzę szans na skuteczny atak na ich obóz. Siedzimy więc. Czekamy. I dusimy się. Iskierka próbuje połączyć się ze światem zewnętrznym. Bez powodzenia. Potrafię sobie poradzić z mielizną, brakiem żywno- ści, być może nawet z buntem, ale ta nie kończąca się mgła do- prowadza mnie do szaleństwa. O 14.30 Ockham i siostra Miriam spakowali plecaki i ruszyli na północ przez wydmy w poszukiwaniu tych sukinsynów. - Zakładamy, że Immanuel Kant miał rację - wyjaśnił padre. — Istnieje naturalne prawo moralne, kategoryczny imperatyw, obecny w duszy każdej istoty ludzkiej. -Jeśli potrafimy sprawić, żeby dezerterzy to zrozumieli - stwierdziła Miriam - może uda się ich jeszcze ocalić. Wiesz, co myślę, Popeye? Myślę, że idą na pewną śmierć. Znaleźli dezerterów naprowadzeni odgłosami zabawy: dzikim wyciem i okrzykami postteistycznej rozkoszy, odbijającymi się echem po wilgotnych wydmach. Thomasowi mocniej zabiło ser- ce, aż zagrzechotał maleńki krzyżyk ściśnięty pomiędzy jego klat- ką piersiową i materiałem bluzy. W przedzie pasmo wysokich, grząskich wydm lśniło w blasku słońca. Jezuita i karmelitanka poczęli wspinać się ramię w ramię, przystając w połowie drogi, żeby napić się wody z manierek i otrzeć pot z czoła. - Bez względu na to, jak nisko upadli, musimy potraktować ich z miłością - nalegała siostra Miriam. - Sami przecież też byliśmy w ich sytuacji, prawda? - odparł Thomas. - Wiemy, jakie zniszczenia potrafi uczynić idea Trupa. - Kiedy dotarli na szczyt, podniósł lornetkę Van Horne'a do oczu i struchlał, sparaliżowany widokiem tak zdumiewającym, że bladł przy nim nawet niedawny „Taniec Siedmiu Welonów" w wykona- niu Miriam. - Boże... Na dnie doliny rozciągał się marmurowy amfiteatr, z fasadą poprzecinaną łukowymi niszami, we wnętrzu których ustawione były dwumetrowe posągi nagich mężczyzn z głowami byków, sę- pów i krokodyli, a głównej bramy strzegł wyrzeźbiony w kamie- niu hermafrodyta, z wyjątkową zręcznością zaspokajający samego siebie. Na widowni zbudowanej dla kilkutysięcznej publiczności zajęte były nędzne trzydzieści dwa miejsca; dezerterzy, opychając się jedzeniem, obserwowali okrutne widowisko rozgrywające się w dole. Pośrodku nierównej areny wózek widłowy z „Yalparaiso" z wy- suniętymi groźnie stalowymi kłami zataczał szaleńcze koła, ściga- jąc przerażonego marynarza ubranego tylko w tenisówki i czar- ne kąpielówki. Thomas przypomniał sobie ostatni raz, kiedy widział wózek przy pracy, tamtego wieczora, kiedy razem z Van Horne'em obserwowali Miriam przewożącą zapas jajek do kuch- ni. Wydawało się, że ten sam wózek, podobnie jak załoga, wpadł w otchłań plugastwa, pochwycony w szpony jakiejś technologicz- nej odmiany grzechu. Wyregulował ostrość. Nieszczęśnikiem na arenie był bosman Eddie Wheatstone, alkoholik, ukarany przez Van Horne'a aresz- tem za zniszczenie bilardu w świetlicy. Wodził dokoła przerażonym wzrokiem, pot lał się z niego strumieniami. Thomas przesunął lor- netkę, ponownie poprawiając ostrość. Za kierownicą wózka sie- dział Joe Spicer, ubrany w koszulkę z wizerunkiem Michaela Jack- sona i szorty koloru khaki, z puszką piwa w dłoni: wrażliwy Joe Spicer, najbardziej kulturalny oficer floty handlowej, człowiek, któ- ry przynosił książki na mostek, teraz opanowany przez ideę Trupa. Poprawka, ostrość. Przy spuszczanej kracie kulił się tłusty Karl Ja- worski, okrętowy rozpustnik, odziany w płócienne spodenki i in- diańskie mokasyny. Neil Weisinger, nagi, spętany gumowym wężem, leżał nieruchomo, zwinięty w kłębek przy północnej ścianie. Przewaga Spicera nad Wheatstone 'em była przytłaczająca. Prawda, bosman był uzbrojony - w prawej ręce ściskał umocowa- ną na sznurze łapę kotwicy z ,Juana Fernandeza" - ale bez wzglę- du na to, w którą stronę uciekał, wózek wciąż deptał mu po pię- tach, tnąc zamglone powietrze kłami podnośnika niczym naciera- jący słoń. Wheatstone tracił siły z każdą minutą; Thomas widział nieomal, jak jego mięśnie, w beznadziejnej próbie spalenia całe- go cukru, produkują tylko coraz więcej zatruwającego krew kwa- su mlekowego. -Jest gorzej, niż myślałem - powiedział podając lornetkę przyjaciółce. - Zaczęli bawić się w bogów. Miriam skierowała szkła na arenę i zadrżała. - Czy to jest właśnie przyszłość, Tom? Własnoręczne wymie- rzanie sprawiedliwości, publiczne egzekucje? Czy tak będzie wyglą- dać epoka postteistyczna? - Musimy zachować wiarę - odpowiedział Thomas, przyjmu- jąc z powrotem lornetkę. Jakimś cudem Wheatstone przejął nagle inicjatywę. Wydając zwierzęcy ryk - taki ryk Thomas ostatni raz słyszał w trakcie eg- zorcyzmu - zakręcił kotwicą nad głową, najwyraźniej pragnąc przebić oponę wózka. Wypuścił sznur. Kotwica pofrunęła w po- wietrze, uderzyła w prawy kieł wózka i upadła w błoto. Widzowie podnieśli wrzawę, nagradzając oklaskami tę daremną, lecz śmia- łą próbę. Kilka chwil później zachęcali już Spicera do odwetu. - Dobierz się do niego, Joe! - Załatw sukinsyna! - Dalej! - Dalej! - Dalej! Śmiejąc się szaleńczo, Spicer wyciągnął ze schowka w tylnej części wózka siatkę do przenoszenia ładunków i zgrabnie zarzucił ją na przerażonego bosmana. Wheatstone potknął się i upadł twa- rzą na ziemię. Im dłużej walczył, tym bardziej się zaplątywał, ale dopiero kiedy zaczął sunąć w przód - podskakując na kamieniach, ryjąc czołem w błocie niby pługiem - dopiero wtedy Thomas spo- strzegł grubą linę cumowniczą łączącą siatkę z tylnym zderzakiem wózka. - Tom, on zabije tego człowieka! Spicer zataczał kręgi wokół areny, ciągnąc swoją zdobycz, jak- by odgrywał groteskową parodię rejsu „Yalparaiso". Wheatstone krzyczał. Wymachiwał nogami i rękami. Wreszcie zaczął się roz- padać, obficie tracąc cielesne soki, niczym pomidor zgnieciony na dnie siatki z zakupami. Kiedy stało się oczywiste, że nie żyje, dwaj krzepcy pomocni- cy wbiegli na arenę, odcięli linę i przeciągnęli spętane ciało bos- mana ku opuszczanej kracie. Barbarzyńcy na widowni poderwali się krzycząc radośnie. - Brawo, Joe! - To jeszcze nie koniec! - Brawo, Joe! - Chcemy jeszcze! Kapłan i zakonnica pobiegli w dół przez mokry piasek, ję- cząc z rozpaczy. Minęli główną bramę i znaleźli się pod widownią, w krainie śliskich, zamulonych korytarzy, gdzie łup z „Yalparaiso" - bazooki, lodówki, kuferki, generatory prądu, gry elektronicz- ne - leżał rozrzucony niby resztki z rozbitego okrętu. Nagle ujrze- li światło dzienne. Pojawił się podest. Wbiegli na otwartą przestrzeń. Strumienie wina spływały po marmurowych stopniach; porzucone resztki jedzenia rozkładały się pod siedzeniami; kawał- ki pizzy i nadgryzione jabłka gniły w upale. W momencie gdy Karl Jaworski wbiegł na arenę - uciekając przed śmiercią - Thomas i Miriam wspięli się o kilkanaście rzędów i stanęli, dysząc, pomię- dzy Charliem Horrocksem, ukrytym za olbrzymim kawałkiem me- lona, i Budem Ramseyem, przyssanym do butelki budweisera. Kil- ka sekund zajęło Thomasowi uświadomienie sobie, że Dolores Haycox i James Echohawk, wyciągnięci na siedzeniach bezpośred- nio przed nim, są w trakcie intensywnego aktu płciowego. - Cześć, ojczulku Tom! - zawołał Ramsey. Piana od piwa ście- kała mu po brodzie. - Niezła zabawa, co? - powiedział Horrocks, wyłaniając się zza plastra melona. Haycox i Echohawk jęknęli zgodnie, zbliżając się do orga- zmu tak potężnego, jaki w poprzedniej epoce mogliby sobie tyl- ko wyobrażać. Na lewo od Horrocksa trzy ofiary Karla Jaworskiego - krzep- ka Isabel Bostwick, smukła An-mei Jong i egzotycznej urody Ju- anita Torres - siedziały przytulone do siebie, przesyłając całusy Spicerowi. Bostwick ssała karmelka. Jong łapczywie opróżniała butelkę szampana. Torres, ubrana tylko w majtki i biustonosz, ni- czym dziewczyna z zespołu kibicującego szkolnej drużynie wyma- chiwała strzępami własnej koszulki jak pomponami. Pomimo szaleństwa rozgrywającego się na arenie - pomimo przerażającego faktu, iż Spicerowi udało się w jakiś sposób przy- gwoździć Jaworskiego do południowej ściany - Thomasowi wyda- wało się, że całe widowisko jest tylko rodzajem barthiańskiego Nichtige: ontologiczną nicością pozbawioną łaski Boga, samym swoim ciężarem miażdżącą wszelkie dobro i miłosierdzie, niczym czarna dziura pochłaniająca światło. Jaworski opadł na kolana. Spicer opuścił łapy podnośnika. Bostwick, Jong i Torres, w wybu- chu najwyższej radości, zerwały się na równe nogi. - Zabij! -wrzeszczały. Thomas wiedział, co zaraz się wydarzy. Prosił Boga, żeby coś zrobił. - Zabij! - Zabij! Gdy Thomas złożył usta do błagalnego krzyku, Jewa łapa podnośnika uderzyła Jaworskiego, wchodząc w jego brzuch tak ła- two, jak włócznia Longina niknąca w ciele ukrzyżowanego Zbawi- ciela. - Wykończ go! - zapiszczała Jong, gdy Spicer pchnął drążek i nadziany Jaworski począł wędrować do góry. - Nie! - zawył Thomas. - Nie! Nie! - Uspokój się, człowieku - powiedział Ramsey. - Nie potrze- bujemy tu tchórzy. Spicer wycofał wózek. Jaworski, wrzeszcząc z bólu, wisiał nadzia- ny na łapę podnośnika, wiercąc się niczym żuk nabity na szpilkę. — Nie! -jęknęła Miriam. - Zrób to! - wydarła się Torres. - Brawo! - krzyknęła Bostwick. Spicer, z wyrazem pełnego skupienia na twarzy, manewrował drążkami, raz po raz podnosząc i opuszczając widły, nabijając Ja- worskiego coraz głębiej. Nieszczęsny więzień chwycił stalowe ostrze, podejmując śmiałą, lecz beznadziejną próbę uwolnienia się, nurzając dłonie we własnej krwi. - Spicer, Spicer, bohaterem naszym jest! - zaśpiewała Bo- stwick. -Jeśli czegoś potrzeba, on zrobi to na fest! Thomasa opanowały nudności, wykręcając mu żołądek i pa- ląc w przełyku. Ci sami pomocnicy, którzy wcześniej pozbyli się Wheatstone'a, teraz ściągnęli zwłoki Jaworskiego z ostrza podno- śnika i bez ceregieli cisnęli je w błoto. Miriam, łkając, chwyciła rękę przyjaciela, wbijając mu paznokieć w przegub tak mocno, że pokazała się krew. Thomas wysiłkiem woli opanował nudno- ści. - Dalej, Joe! Dalej! - wołała Torres, podskakując szaleńczo i wymachując strzępami materiału. - Dalej, Joe! Dalej! Neil Weisinger, z kotwicą w garści, wyszedł chwiejnie na śro- dek placu. Spicer, opuszczając ostrza, ruszył w jego stronę. - Przestańcie!- krzyknęła Miriam. Przypominała bardziej na- uczycielkę, strofującą dzieci w przedszkolu, niż strażnika rozumu przemawiającego w duchu Immanuela Kanta. - Przestańcie na- tychmiast! Spicer rzucił siatkę w kierunku Neila. Spudłował. Chłopak wycofał się, kołysząc w dłoni żelazny sierp, rozpla- skując błoto bosymi stopami. Wózek, plując czarnymi spalinami, natarł na niego, rozpędzając się do dziesięciu, dwudziestu, trzy- dziestu kilometrów na godzinę. Spicer podniósł ostrza do wysoko- ści brzucha Weisingera. - Dalej! - Do ataku! Chłopak zatrzymał się, odwrócił, wyczekując. - Zabij! - Zabij! I nagle kotwica zawirowała w powietrzu, zmierzając prosto w stronę fotela kierowcy. - Dalej! - Dalej! Spicer instynktownie skręcił - w takim samym żałosnym ge- ście, pomyślał Thomas, w jakim żołnierz pod gradem pocisków podnosi ręce, żeby się przed nimi obronić. Kotwica wylądowała pomiędzy nogami Spicera. Drugi oficer puścił kierownicę i chwycił się za krocze, wrzeszcząc z bólu. - Dalej! - Dalej! Rozpędzony do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę wózek uderzył w ścianę z taką siłą, że Spicer wyleciał z kabiny, robiąc fi- kołka w powietrzu. Ważący ponad sto kilo mężczyzna opadł na nogi. Jego kości udowe pękły z trzaskiem. Runął na ziemię i zaczął wić się na piasku. - Weisinger, Weisinger naszym bohaterem jest! Jeśli czegoś potrzeba, on zrobi to na fest! Chłopak nie tracił czasu. Wydobył kotwicę z kabiny, popędził przez arenę i nachylił się nad Spicerem. Zerknął na tłum. Z po- czątku Thomas sądził, że Weisinger chce tylko nasycić się tryum- fem - gdzie, kiedy i w jakich innych okolicznościach marynarz mógłby dostać owację na stojąco? - ale potem zdał sobie sprawę, że dzieciak czeka na znak. Nieomal jednocześnie trzydzieści dwie dłonie wystrzeliły do przodu, kciukami w górę. Potem, z równie niesamowitą koordynacją, trzydzieści dwa przeguby wykonały obrót. Kierując kciuki w dół. - Neil, nie! - krzyknął Thomas podrywając się. - To ja, oj- ciec Thomas! - Nie rób tego! - zawtórowała mu Miriam. Weisinger zabrał się do roboty, bezlitośnie dźgając kotwicą, wytrząsając resztki życia ze Spicera. Tymczasem potężny, półnagi marynarz zwrócił się ku Tho- masowi, rozsiewając słodkawy odór whisky. Czarna broda, kiep- ska cera i twarz żarłoka z przeciwległego krańca wyspy. Thomas go ro/poznał - majtek Stubby Barnes, który dwukrotnie uczestniczy} w mszy. - Hej, powinien pan się uspokoić, ojcze. Pani też, siostro. - W prawej dłoni Barnes trzymal pustą flaszkę po szkockiej. - Z ca- tym szacunkiem, ale to nie jest wasze przyjęcie. - Nie, ty się uspokój! - zawył Thomas. - Uciszcie się. - Stubby Barnes uniósł butelkę nad głowę. - Nie, to ty się ucisz! - My możemy robić, co tylko chcemy, człowieku - odparł Bar- nes i cisnął butelkę. - Posłuchaj głosu wrodzonego sumienia! Pół kilograma szkła rąbnęło jezuitę w skroń. Thomas poczuł ciepłą krew spływającą mu po twarzy, łaskoczącą policzki, a po- tem stracił przytomność. * * * 7 sierpnia Jest coraz gorzej. Wczoraj o 9.15 Ockham i siostra Miriam wrócili na statek, ojczulek z paskudną raną głowy. Przynieśli wstrząsające wieści. Buntownicy stracili Wheatstone'a i Jaworskie- go podczas szalonego spektaklu cyrkowego. Joe Spicer też nie żyje, pokonany przez marynarza Weisingera. Jeśli chodzi o moje zdanie, Spicer zasługiwał na taki los. Próbowałeś kiedyś teąuili mescal, Popeye? Ma kopa jak szpi- nak, daję ci słowo, i do tego uśmierza ból. Jakimś cudem sukinsy- ny ominęły mój zapas. Robakom w trzech butelkach, które mi pozostały, nadałem imiona. Kacper, Melchior i Baltazar - Trzej Królowie Robaki. Oczywiście nie powinienem pić. Jestem na to podatny. Tata zapewne jest alkoholikiem, a moje drzewo genealogiczne zawie- ra również ciotkę pijaczkę, która podpaliła swój dom, oraz nie wy- lewającego za kołnierz kuzyna, który postrzelił listonosza za to, że przyniósł niewłaściwą sumę zapomogi. Ale co tam, do diabła - to jest Anno Postdomini I, zgadza się? Era, kiedy wszystko jest do- zwolone. Zostało nam dokładnie dziesięć dni na przetransportowanie Go do Arktyki. Wczoraj wieczorem osuszyłem pierwszą butelkę, zostawiając Kacpra wyrzuconego na mieliznę niczym „Yalparaiso", po czym dostałem szału. Zgasiłem papierosa palcami, wyrzygałem się, zgra- moliłem na dół po łańcuchu kotwicznym i zwinąłem w kłębek na piasku. Obudziłem się przy stępce, trzeźwy, lecz skostniały, przyci- skając do piersi aluminiową łyżkę wazową. Znalazła mnie Cassie. Jakże żałośnie musiałem wyglądać! Bro- da upstrzona rdzą, ubranie przesiąknięte zapachem alkoholu. Po- mogła mi wspiąć się z powrotem po łańcuchu, zaprowadziła do kuchni, a tam zaczęła faszerować aspiryną i poić kawą. — Nie wpadłem na tę wyspę - upierałem się, tak jakby ona twierdziła coś przeciwnego. — To ta wyspa wpadła na ciebie. - Czy ja jestem obrzydliwy, Cassie? Czy wzbudzam odrazę? Czy cuchnę jak siodło Johna Wayne'a? - Nie, ale powinieneś zgolić brodę. — Zastanowię się nad tym. - Nie cierpię brodaczy. - Tak? - To jak całować się z jakimś zwierzęciem. Słowo „całować" zawisło w powietrzu. Oboje to zauważyliśmy. - Chyba zaczynam wariować - powiedziałem. - Próbowałem odkopać statek za pomocą łyżki wazowej. - To nie szaleństwo. -Hm? - Szaleństwem byłoby, gdybyś kopał łyżeczką do herbaty. Po czym, jeśli nie było to tylko moje złudzenie, zalotnie prze- krzywiła głowę i zostawiła mnie sam na sam z kacem. Gdy Thomas wszedł na pustą arenę, miraże powstałe z popo- łudniowego upału uniosły się, wirując i migocząc nad zakrwawio- nym piaskiem. Wózek widłowy stał w południowo-wschodnim rogu, prawy kieł czysty, lewy poplamiony wnętrznościami Jawor- skiego. Van Horne i Miriam byli zaszokowani pomysłem powtórnego udania się do obozu dezerterów („Boże, Tom - powiedziała za- konnica — tym razem zabiją ciebie"), ale Thomas czul się w obo- wiązku nie tylko pogrzebać zmarłych, lecz także raz jeszcze pomóc żywym w odnalezieniu tkwiącego w nich kaniowskiego prawa mo- ralnego. Niczym konkwistador zatykający hiszpańską flagę nad No- wym Światem, Thomas wbił stalowy szpadel w ziemię. Dziesięć metrów dalej poranione ciało Jaworskiego leżało gnijąc w cieniu posągu hermafrodyty. Owinięte w siatkę zwłoki Eddie'ego Wheat- stone'a tkwiły porzucone naprzeciw trupa wypatroszonego Joe'ego Spicera. Zaledwie dwadzieścia cztery godziny upłynęły od ich egzekucji, ale proces rozkładu był już daleko posunięty i trupy śmierdziały przeraźliwie. Zlizawszy pot z warg, kapłan chwycił za łopatę i wziął się do dzieła. Piasek, chociaż ciężki, dawał się usuwać równie łatwo jak świeżo spadły śnieg i praca szła błyskawicznie - do tego stopnia, że Thomas uznał, iż gdyby rozsądek zapanował kiedyś na Wyspie Van Horne'a, odkopanie unieruchomionego „Yalparaiso" byłoby nie- spodziewanie łatwe. Po godzinie na środku placu ział głęboki grób. Ojciec Ockham wrzucił do niego ciała, pomodlił się za du- sze i zasypał dół. Wytropienie, dokąd udali się dezerterzy po opuszczeniu am- fiteatru, nie było trudne. Niedopałki papierosów, puszki po pi- wie, korki od butelek, łupiny fistaszków, skórki pomarańczy i ba- nanów znaczyły drogę. Przywodziło to na myśl Jasia i Małgosię, upuszczających kamyki, by móc później powrócić do swego uległe- go ojca i złośliwej macochy. Nawet taka rodzina, uznał Thomas, była lepsza niż żadna. Szlak prowadził przez znany teren - obok rozpadających się urządzeń domowych i porzuconych dwustulitrowych beczek, obok stosów opon samochodowych powiązanych niczym gigantyczne spalone obwarzanki - i potem nagle, jakby znikąd, pojawił się mur. Był ogromny, dwadzieścia metrów od podstawy do szczytu, zbudowany z najbielszego marmuru wypolerowanego do połysku. Bramę zdobiły podobne do pająków napisy, dawno nie wymawia- ne fonemy zapomnianego języka. Thomas wszedł do środka. W sercu miasta dudniła muzyka - wzmocnione dźwięki gitar i nowoczesnych syntezatorów. W uszach Thomasa utwór brzmiał bardziej jak ostrzeżenie, dźwięk, za pomocą którego miasto mo- głoby powiadamiać swoich mieszkańców o zbliżającym się ataku nuklearnym. Wszędzie leżało błoto; grube brązowe pecyny z dna morza zwieszały się z gzymsów i balkonów. Świątynie, przybytki handlowe i domostwa, prześwitujące zza kłębów wszechobecnej mgły, były w kiepskim stanie; dachy zapadły się pod ciśnieniem wody, fasady zatarły pod wpływem podwodnych prądów. Ale czy te zniszczenia można było przypisać wyłącznie procesom natural- nym, czy też Bóg również przyłożył do nich rękę? Czy było to jedno z tych grzesznych miast, które Wszechmogący postanowił osobiście zetrzeć z powierzchni ziemi, siostra Babilonu, kuzyn Gomory? Wkrótce Thomas znalazł się przed wielkim budynkiem uży- teczności publicznej, otoczonym żłobkowanymi kolumnami, któ- re osłaniały potężne mosiężne odrzwia, zdobione płaskorzeźba- mi czterech bóstw władających wyspą. Wspiął się po schodach, wszedł do sklepionego holu i ruszył w głąb zabłoconym koryta- rzem. Muzyka przybierała na sile. Mijając kolejne pomieszczenia, wyobraził sobie, że zwiedza muzeum, gdzie eksponaty są przezna- czone wyłącznie dla dorosłych. Jedna z komnat, sądząc po mozai- kach, była palarnią opium. Następna, zdobiona freskami przed- potopowych piękności - kabiną do masturbacji. Była sala do uprawiania pederastii. Sodomii. Sadomasochizmu. Nekrofilii. Kazirodztwa. Obsesja za obsesją, perwersja za perwersją, jedno wielkie Muzeum Historii Nienaturalnej. Korytarz zakręcił, otwierając się na brukowany dziedziniec, otoczony przestronnymi arkadami i wypełniony dezerterami z „Yalparaiso", w większości nagimi. Jaka zdumiewająca gama kolo- rów! — pomyślał Thomas. Skóra różowa, brązowa, o barwie kości słoniowej, szafranu, bursztynu, kakao, umbry, ochry, mahoniu. Przypominało to oglądanie słoja z bakaliami. Wielu z marynarzy ozdobiło się zgniecionymi owocami, malując na ciele faliste strza- ły i zwinięte węże, a sok ściekał z ich członków niczym purpurowy pot. Na całym dziedzińcu trwała pijatyka, bachanalia, orgia, bija- tyki i turniej tańca dyskotekowego, przy czym wielu biesiadników oddawało się wszystkim pięciu atrakcjom - picie, jedzenie, kopu- lacja, walka na pięści i taniec -jednocześnie. Dym marihuany mieszał się z oparami mgły. Światła stroboskopowe rozświetlały zapadający mrok. Przy południowej ścianie Ralph Mungo i James Echohawk toczyli pojedynek na zabytkowe szable, które ukradli ze świetlicy oficerów, a kilka metrów dalej ośmiu mężczyzn stało w kręgu, jeden za drugim, w homoseksualnej parodii zabawy w pociąg. Zgniecione puszki po piwie i puste flaszki po mocniej- szym alkoholu zalegały posadzkę dziedzińca. Porzucone wszędzie prezerwatywy przypominały wielkie białe pijawki; ich widok na- tchnął Thomasa pewną nadzieją -jeśli biesiadnicy zachowali jesz- cze tyle rozsądku, żeby przejmować się ciążą i AIDS, może byli również zdolni rozważyć w swoim umyśle ów imperatyw katego- ryczny, na który tak liczył. Ramiona falowały, biodra wirowały, piersi kołysały się, penisy zwisały - sybarycki aerobik Anno Post- domini I. - Cześć, Tommy! - Neil Weisinger, z nie zapalonym papiero- sem w ustach, zbliżył się rozkołysanym krokiem, rozrywając na pół pieczonego kurczaka. - Nie spodziewałem się ciebie tutaj! - powiedział bełkotliwie. - Ta muzyka... — Grupa Spalona Ziemia, ze Szwecji. Ich płyta nosi tytuł „Che- mioterapia". Powinieneś zobaczyć tych chłopców na żywo. Dają czadu! Pośrodku dziedzińca stał wielki polerowany obsydianowy stół, dźwigający nie tylko cztery ogromne szynki i dwa udźce wołowe, lecz także generator prądu, odtwarzacz płyt kompaktowych i pro- jektor wideo, który rzucał pornograficzne obrazy na białe prze- ścieradło, wiszące niczym duch wewnątrz północnej arkady. Thomas nie widział nigdy słynnego „Kaliguli" w reżyserii Boba Guccione, ale odgadł, że to jest ten film. Kamera przesuwała się teraz wzdłuż burty tryremy, na pokładzie której niemal wszyscy się parzyli. — Niezłe przyjęcie, co? - Weisinger wymachiwał Thomasowi przed oczami połową kurczaka. Powietrze cuchnęło nasieniem, tytoniem, alkoholem, wymiocinami i trawką. — Chcesz coś zjeść? -Nie. - Nie krępuj się. Jedz. - Powiedziałem, nie. - Piwa? Chłopak wyciągnął butelkę lowenbrau. - Neil, widziałem cię w amfiteatrze we wtorek. - Przygwoździłem Spicera, co? Załatwiłem go jak jakiś goj kowboj pętający byka na rodeo. - Niemoralny postępek, Neil. Powiedz mi, że to rozumiesz. - Ta butelka piwa wygląda zupełnie zwyczajnie - powiedział Weisinger - ale jest czymś dużo, dużo więcej. Morze wyrzuciło ją wczoraj na brzeg. Wewnątrz była wiadomość. Zapytaj mnie jaka. - Neil... - No już. Zapytaj. -Jaka wiadomość? - „Będziesz miał takich bogów, na jakich przyjdzie ci ocho- ta", mówiła. „Będziesz pożądał żony bliźniego swego". Na pewno nie chcesz się napić? -Nie. - „Będziesz pieprzył w tyłek bliźniego swego". Gdziekolwiek Thomas patrzył, jedzenie było trwonione w ogromnych ilościach. Ogień płonął pod wielkimi kotłami, w któ- rych kawały cheddara i ementalera zamieniały się w niejadalną smołę. Pięciu marynarzy z maszynowni i pięciu z górnego pokła- du dorzucało wciąż do nich świeże jajka, wyczerpując zapasy „Yalparaiso". Charlie Horrocks, Isabel Bostwick, Bud Ramsey i Ju- anita Torres zrywali wieczka z puszek i radośnie oblewali się ma- rynowanymi ślimakami, zupą warzywną, pieczoną fasolą, kremem czekoladowym i owocami w syropie. Potem zlizywali to wszystko z siebie, niby kotki czyszczące swoje kocięta, a resztki spływały im po ciele i znikały wśród bruku. Przeciskając się między splecionymi ciałami, Thomas dotarł do stołu. Przyjrzał się metalowej tabliczce na generatorze: 7500 W, 120/240 V, jednofazowy, czterosuwowy, chłodzony wo- dą, 1800 obr./min., 13,2 KM -jedynemu racjonalnemu elemen- towi w całym muzeum. Muzyka stawała się nie do zniesienia, przy- pominała orkiestrę pił łańcuchowych umierających na raka. Jed- nym ruchem wyłączył odtwarzacz. - Dlaczego to zrobiłeś?! - zawyła Dolores Haycox. — Włącz z powrotem! - ryknął Stubby Barnes. - Musicie mnie wysłuchać! - Thomas nachylił się ku rzutni- kowi, obecnie pokazującemu scenę z Malcolmem McDowellem wciskającym naoliwioną pięść w odbyt krzywiącego się z bólu męż- czyzny, po czym nacisnął klawisz „stop". - Włącz film z powrotem! - Włącz muzykę! - „Kaligula"! - Posłuchajcie mnie! - nie ustępował Thomas. - Spalona Ziemia! - „Kaligula"! — Spalona Ziemia! - „Kaligula"! - Używacie Trupa jako wymówki! - zawołał kapłan. — Scho- penhauer nie miał racji! Świat bez Boga nie jest ipso facto pozba- wiony znaczenia! Jedzenie nadleciało ze wszystkich stron - serie gotowanych pomidorów, salwy włoskiego chleba, kanonada grejpfrutów. Du- ży orzech kokosowy musnął lewy policzek Thomasa. Owoc gra- natu trafił go w ramię. Jajka i pomidory rozbijały się o jego klat- kę piersiową. - Każdy z nas posiada wrodzoną moralność! Ktoś ponownie włączył „Kaligulę". Pod wpływem języka żony rzymskiego senatora, duży pobudzony penis nie należący do sena- tora uwolnił swoją mleczną zawartość niczym wulkan buchający la- wą. Thomas przetarł oczy. Gdy uciekał z Muzeum Historii Niena- turalnej, ścigał go powidok tryskającego członka. - Immanuel Kant! - wrzeszczał zrozpaczony ksiądz, biegnąc przez ulice miasta. Sięgnął pod bluzę i chwycił krucyfiks, jakby chciał zgnieść Chrystusa i krzyż w jedną masę. - Immanuelu, Im- manuelu, gdzie jesteś?! GŁÓD Oglądana przez pokryte warstwą lodu okienko dwusilnikowej cessny wyspa Jan Mayen przypominała Oliverowi Shostakowi je- den z najbardziej ulubionych przez niego przedmiotów na świecie, biały koronkowy francuski stanik, który podarował Cassie na jej trzydzieste urodziny. Z dwiema wypukłościami sąsiadowały dwie symetryczne plamki, Mayen Dolny i Mayen Górny, masywy gór- skie połączone naturalnym granitowym mostem. Oliver podniósł lornetkę do oczu i przesuwając wzrok wzdłuż linii brzegowej Mayen Górnego znalazł fiord Eylandt, bruzdę tak surową i poszar- paną, że wyglądała jak dziąsło po źle wykonanej ekstrakcji zęba. — Oto on! - zawołał Oliver, przekrzykując ryk silników. - Po- int Łuck! - Użył nazwy, na którą nalegali Pembroke i Flume. - Gdzie? - zapytali Barclay Cabot i Winston Hawke jednocze- śnie. — Tam, na wschód! - Nie, to fiord Eylandt! - poprawił ich pilot cessny, Oswald Jorsafalar, wysmagany wichrami mieszkaniec Trondheim. A jednak, pomyślał Oliver, to właśnie jest Point Łuck; ten święty kawałek Pacyfiku na północny zachód od wyspy Midway, gdzie czwartego czerwca 1942 roku trzy amerykańskie lotniskow- ce czekały z zasadzką na japońską flotę wojenną. Popatrzył w lewo i prawo. Nie zobaczył najmniejszego śladu „Enterprise", ale nie był tym zaskoczony. Tylko najbardziej opty- mistyczne założenia Pembroke'a i Flume'a przewidywały, że do tego czasu zdążą już pokonać trasę z Cape Cod na Morze Arktycz- ne. Najprawdopodobniej byli jeszcze na południe od Grenlandii. Jedyne lądowisko na Jan Mayen ciągnęło się wzdłuż wschod- niego krańca jedynej osady na wyspie, stacji naukowo-badawczej, nazwanej dumnie Ibsen City. Gdy koła cessny dotknęły ziemi, pęd powietrza wzbił tuman śniegu, lodu, wulkanicznego popiołu i pu- stych puszek po piwie. Oliver zapłacił Jorsafalarowi, dał mu szczo- dry napiwek i, zarzuciwszy plecak na ramię, ruszył za magikiem i marksistą drogą na północ. W bladych promieniach polarnego słońca Ibsen City przed- stawiało się jako zbieranina rdzewiejących metalowych baraków i niszczejących domów z desek, wszystkich osadzonych na żwiro- wych podsypkach, gdyż inaczej zapadłyby się w zdradliwy wiecz- ny lód. Dotarłszy do centralnego placu, Oliver, Barclay i Winston ruszyli ku Hedda Gabler Inn, motelowi wzniesionemu nad han- garem z karbowanej blachy pełniącym rolę tawerny. Zawieszony w oknie lokalu neon, błyskający niczym arktyczna latarnia mor- ska, głosił: „Sundog Saloon". Dyrektor motelu, Władimir Panszyn, emigrant z Rosji o wyglą- dzie wieśniaka z obrazu Bruegla, nie uwierzył w wyjaśnienie ate- istów, że są grupką rozczarowanych bogaczy szukających egzotycz- nych, ekscytujących miejsc na ziemi, o których biura podróży nie mają pojęcia. („Ktokolwiek powiedział wam, że Jan Mayen jest ekscytujący - rzekł - musiał dostawać orgazmu od szczotkowania zębów"). Ostatecznie jednak jego wątpliwości nie miały znacze- nia. Z przyjemnością zameldował ich w motelu i sprzedał ćwierć kiło sera gouda (pięć dolarów), trzy i pół litra mleka renifera (sześć dolarów) oraz dwanaście kawałków suszonego mięsa kari- bu (po dolarze za sztukę), jako prowiant na czekającą ich następ- nego dnia wyprawę. Oliver spał kiepsko tej nocy - efekt nieustannego chrapania Winstona oraz zjedzonej wcześniej, wyjątkowo drogiej potrawki z pardwy - i rano zdołał wstać tylko dzięki najmocniejszej kawie, jaką podawano w Gabler Inn. O ósmej rano czasu miejscowego trzej ateiści przekroczyli granice miasta i ruszyli w głąb rozciąga- jącej się dokoła, pozbawionej dróg tundry. Po godzinnym marszu zatrzymali się na odpoczynek, rozkła- dając jedzenie na wąskim skalnym garbie znaczącym drogę na Mayen Górny. Ser był nadpleśniały, mleko kwaśne, a suszone mię- so twarde i łykowate. Oliver wyobraził sobie akt stwarzania tego przesmyku przez martwego już dzisiaj Boga: gigantyczne dłonie wyłaniające się z nieba i palcami ściskające wysepkę wpół. Ta wi- zja zaalarmowała Olivera i przygnębiła. Co zrobiliby naukowcy z Ibsen City, gdyby kiedykolwiek dowiedzieli się, że ich teorie uni- formitarianizmu i tektoniki płytowej są u podstaw pozbawione sensu? Jak zareagowaliby na wiadomość, że prawdziwym rozwiąza- niem zagadki geomorficznej jest, koniec końców, Boska inter- wencja? Przeszedłszy na Mayen Górny, ruszyli pokrytą pumeksem ścieżką biegnącą przez pierwsze wzniesienia Gór Carolusa, napa- wając się widokiem szczególnie pięknej tego dnia zorzy polarnej. Gdyby Oliver zabrał przybory malarskie, spróbowałby teraz na- malować to jedyne w swoim rodzaju zjawisko, jego świetliste luki, eteryczne wiry, niesamowite purpurowe migotania. Wreszcie w przodzie ukazał się fiord Eylandt, rozległy obszar stalowobłekitnej wody, z rozrzuconymi tu i ówdzie gigantycznymi kawałami pływającego lodu. OIiver obawiał się, że „Enterprise" przybędzie z opóźnieniem i będą musieli czekać nań biwakując w tundrze, tak więc humor poprawił mu się znacznie, kiedy ujrzał okręt zakotwiczony u brzegu, z czterema hydroplanami przycu- mowanymi do ruf)7. Jego radość nie trwała długo. Z bliska lotni- skowiec okazał się stary, dychawiczny, mały. Był mały, to wiedział: o połowę mniejszy od „Yalparaiso", dwadzieścia razy mniejszy od Boga. Sześćdziesiąt bombowców przymocowanych na górnym po- kładzie wydawało się niewystarczającą siłą w obliczu czekającego ich zadania. Barclay ręczną latarką przesłał wiadomość na drugą stronę fiordu: PAN BÓG. Tak brzmiał kryptonim ich operacji. PŁWIEMYDO WAS, nadeszła odpowiedź z „Enterprise". Trzej ateiści zaczęli schodzić w dół po zdradliwym zboczu urwiska, po śliskich płatach mchu i postrzępionych odłamkach pumeksu, przedzierając się przez cierniste krzewy, które darły im ocieplane buty i drapały kostki do krwi. Dotarli na plażę równo- cześnie z szalupą z lotniskowca: drewnianą łodzią motorową z płócienną plandeką nad kołem sterowym i uzasadnioną histo- rycznie flagą z czterdziestoma ośmioma gwiazdami. Sidney Pem- broke, ubrany w lotniczą kurtkę, siedział na pokładzie dziobo- wym, machając dłonią ukrytą w grubej rękawicy z jednym palcem. — Witajcie w Point Łuck! - Kłębki pary buchały z jego ust. Po- mimo że mróz barwił mu policzki na czerwono, wciąż wyglądał na anemika. - Wskakujcie na pokład, chłopcy! - Na „Enterprise" mamy ogromne ilości cudownie gorącej zupy pomidorowej! - zawołał Albert Flume, równie bezkrwisty, zza koła sterowego. - Mniam, mniam, coś wspaniałego! - Zamie- nił swój prążkowany garnitur na strój sabotażysty: wełniana kami- zelka, granatowy golf i czarna czapka z daszkiem upodabniały go do Anthony'ego Quinna w „Działach Nawarony". Flume owinął lotniczą rękawiczkę z cielęcej skóry wokół zawo- ru, przełączając silnik na jałowy bieg. Z tyłu za nim stał tęgi mężczyzna z kwadratową szczęką, ubrany w bezpretensjonalny mundur oficera amerykańskiej marynarki, będącego w trakcie wygrywania drugiej wojny światowej. Jego ramiona zdobiły admi- ralskie gwiazdki. Oliver wszedł na płyciznę, krzywiąc się, gdy lodowata woda wlała mu się przez dziury do butów, po czym wspiął się po trapie na górę. Barclay i Winston trzymali się zaraz za nim. Spod balda- chimu wyłonił się mężczyzna w mundurze, z nie zapaloną fajką z korzenia wrzośca pośrodku szerokiego uśmiechu. - Pan Shostak, jak przypuszczam - powiedział, brutalnie po- trząsając dłonią Olivera. -Jestem Spruance, Ray Spruance. Uży- wam gumek twojego taty od lat, chłopcze. Założę się, że ta histo- ria z AIDS przyniosła wam niezłe kokosy, co? Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Oliver skrzywił się i powiedział: - To są moi współpracownicy: Barclay Cabot, Winston Hawke. - Cała przyjemność po mojej stronie, panowie. - Jak właściwie brzmi pańskie prawdziwe nazwisko? - zapytał Winston, tłumiąc szyderczy uśmieszek. - Nieważne, panie Hawke. Przez najbliższe dwa tygodnie bę- dę Raymondem A. Spruance'em, kontradmirałem floty USA, zaj- mującym się taktyczną stroną naszej operacji. - W odróżnieniu od strony strategicznej? — zapytał Oliver. Za- czynał pojmować sposób myślenia tych idiotów. — Tak. Strategia należy do admirała Nimitza w Pearl Harbor. - Gdzie naprawdę znajduje się Nimitz? - W Nowym Jorku — odparł Flume. - Ale my mu nie płacimy, prawda? — Oczywiście, że mu płacimy. - Flume wrzucił bieg i zaczął odpływać od brzegu. - Dlaczego mu płacimy, skoro nic nie robi? - Ależ robi. -Co? - Ray właśnie panu powiedział. Zajmuje się strategią. - Posłuchajcie, chłopcy - powiedział mężczyzna grający Spru- ance'a, wyciągając fajeczkę spomiędzy zębów. - Gdybym nie wiedział, że stary Chesty Nimitz siedzi teraz w Pearl Harbor i pla- nuje naszą strategię, nie miałbym odwagi dowodzić tą operacją. - Ale on nie jest w Pearl - zaprotestował Oliver. —Jest w No- wym Jorku. - Moglibyśmy go wysłać do Pearl, gdyby pan chciał - odrzekł Flume - ale kosztowałoby to pana niezły grosz. Oliver ugryzł się w język i nie odpowiedział. — Wiecie, nigdy nie słyszałem o prywatnych inicjatywach obronnych, dopóki Sidney i Albert mi o tym nie powiedzieli. - Spruance mrugnął porozumiewawczo do trójki ateistów. - Muszę stwierdzić, że ta idea zrobiła na mnie wrażenie. — Niektórzy myślą, że przesadzamy - rzekł Winston - lecz to nie powstrzyma nas przed wypełnieniem patriotycznego obo- wiązku. - Hej, mnie nie musisz przekonywać! - zawołał Spruance. - Przez cale lata ostrzegałem, że teraz Japońcy stanowią dla nas większe zagrożenie niż w czterdziestym drugim. Gdy Flume zajął się prowadzeniem szalupy przez wody fiordu, Pembroke zszedł z pokładu dziobowego, starł kleks kaczego gu- ana ze swojej lotniczej kurtki i podszedł do Winstona. - A więc jak ci się podoba Grupa Uderzeniowa Szesnaście? - zapytał wskazując „Enterprise". - Widzę tylko jeden okręt - odparł Winston. - Cóż, dla nas jest to grupa uderzeniowa - powiedział Pem- broke urażonym tonem. - Grupa Uderzeniowa Szesnaście. Ma- my „Enterprise", cztery hydroplany... - Zgadza się. - Grupa uderzeniowa, tak? — Pewnie. -Jak się udała inscenizacja Midway? - zapytał Barclay. - Cudownie - odparł Pembroke. - Wszystkie bilety wyprze- dane. - Oglądaliśmy wszystko z jachtu taty - rzekł Flume. - Mieli- śmy najlepsze miejsca. - Alby zorganizował wspaniały poczęstunek. - Wszystko smakuje lepiej, gdy dookoła rozgrywa się bitwa o Midway. - Sałatka ziemniaczana smakuje lepiej. Ciasto czekoladowe smakuje lepiej. - Tyle że „Soryu", jak można było podejrzewać, nie zatonął. - Flume przybijał właśnie do burty lotniskowca. - Doprawdy? - zdziwił się Oliver. - Tak, nie zatonął, nawet gdy McCłusky wladował jedno ze swoich jaj prosto mu w komin - rzekł Spruance. - Hej, nie martw się, synu. Na twojego golenia będziemy zrzucali pięćdziesiąt razy więcej TNT niż na „Soryu". - Admirał sprężyście zeskoczył z sza- lupy na trap. - Mamy najlepsze torpedy i bomby niszczące w ca- łej marynarce. Supernowoczesny arsenał. Oliver ruszył za Spruance'em po chwiejnych schodkach, mi- jając niewielki dok. Mężczyzna w średnim wieku w mundurze pod- porucznika stał pochylony nad kadłubem wodnopłatowca typu Devastator, grzebiąc w silniku. - Według naszych obliczeń - odezwał się Oliver - „Yalpara- iso" przetnie krąg polarny dopiero za pięć, sześć dni. - Owszem - potaknął Spruance - ale i tak powinniśmy zacząć wysyłać patrole, po prostu dla pewności. Nasze wodnopłatowce załatwią sprawę bez pudła. Są wyposażone w supernowoczesne urządzenia namiarowe. - Czy jest jakaś szansa, że „Yalparaiso" przemknie się nie za- uważony? Spruance spojrzał Oliverowi prosto w oczy. Arktyczny wiatr rozwiewał szpakowate włosy admirała. - Devastator to najlepszy samolot zwiadowczy swoich czasów. Najlepszy. -Jakich czasów? - Mam na myśli rok czterdziesty drugi. - Teraz mamy dziewięćdziesiąty drugi. - To kwestia gustu. Tak czy owak, na pokładzie „Enterprise" mamy współczesne urządzenia radarowe. - Supernowoczesny radar? - Oliver zaczynał czuć się lepiej. Devastator był machiną budzącą lęk. Promieniował rodzajem technologicznej wyniosłości, pogardą metalu dla słabego ciała. - Supernowoczesny radar - powtórzył fałszywy Ray Spruance, entuzjastycznie wystawiając oba kciuki do góry. - Panasonic bez dwóch zdań. Niski, jednostajny warkot. Ostry ból głęboko we wnętrzno- ściach. Głód? - pomyślał Neil Weisinger odzyskując przytomność. Tak, to było to słowo, głód. Uwalniając się z plątaniny śpiących, pochrapujących ciał, mło- dy marynarz zerknął na swój elektroniczny zegarek. Dziesiąty sierpnia. Środa. Dziewiąta rano. Do diabła, spał przez całe dwa dni. Piekły go oczy. Bolał pęcherz. Powoli przedzierał się przez zwały śmieci - puszek po piwie, butelek po szampanie, kości kurczaka, skorupek od jajek, płyt kompaktowych z dynamiczną muzyką i pornograficznych kaset wideo - i wreszcie, stanąwszy zu- pełnie nago pod południową arkadą, odsikał się obficie na prze- piękny sielankowy fresk przedstawiający stado baranów dogadza- jących kształtnej pasterce. - Niezły ubaw, co? -jęknął Charlie Horrocks, dołączając do Neila. - Towarzyskie wydarzenie sezonu - mruknął Neil. Boże, jak wspaniale być poganinem! Możliwości były jasno zdefiniowane. Wódka, rum czy piwo? Oralnie, analnie czy waginalnie? - Ktoś grał w piłkę moją głową - rzekł szef pomp. - Ktoś grał w bilard moimi jajami - odparł Neil. Święto naj- wyraźniej się zakończyło, chociaż nie wiedział, czy dlatego że na- wet poganie się męczą, czy też dlatego że zabrakło paliwa (koniec piwa w beczkach, zupy w kotłach, chleba w koszykach, spermy w jądrach). — Co jest na śniadanie? - Nie mam pojęcia. W okolicy zachodniej arkady komuś donośnie zaburczało w brzuchu. Po chwili zaburczało komuś innemu. I jeszcze komuś. Rozległo się chóralne burczenie, jakby pod dziedzińcem przebie- gały uszkodzone rury odpływowe. Podchodząc chwiejnie do stołu, Neil zdał sobie nagle sprawę, jak bardzo jest brudny, jak wielka jest różnorodność substancji przyklejonych do jego skóry i wło- sów. Poczuł się przedłużeniem samej wyspy, zbiornikiem na od- - Mogłabym zjeść konia z kopytami - powiedziała Juanita Torres, wkładając długą jedwabną koszulę. - Stado koni - odrzekł Ralph Mungo. - Pokolenie koni. Ale na Wyspie Van Horne'a nie było zwierząt. - Hej, zdaje się, że mamy kłopot — powiedziała Dolores Hay- cox, najstarsza rangą pośród dezerterów, po tym jakjoe Spicer został wypatroszony za pomocą kotwicy. Dolores mówiła niezdecy- dowanym tonem, jakby nie była pewna, czy przejąć dowodzenie, czy nie. Gdyby jednak się zdecydowała, pomyślał Neil, powinna coś na siebie włożyć. - Uważam, że trzeba, no wiecie, porozma- wiać - powiedziała ochryple pani trzeci oficer. Wszyscy zgodzili się, że zdobycie wody pitnej nie stanowi pro- blemu: wszechobecna mgła sprawiała, że liczne cysterny i rynny kamiennego miasta bezustannie napełniały się świeżą rosą. Inaczej miała się sprawa z żywnością. Nawet przy ścisłym racjonowaniu, zapasów mogłoby wystarczyć najwyżej na jeden dzień. -Jezu... czuję się tak głupio - powiedział Mungo. - Głupio, bardzo głupio - rzekła Torres. - Bezdennie głupio - dodał Ramsey. - Jeśli będziemy rozwodzić się nad przeszłością - powiedzia- ła stanowczo Haycox, owijając się w pasie postrzępionym płócien- nym workiem — to wkrótce oszalejemy. Ramsey chciał niezwłocznie wyruszyć na poszukiwanie jedze- nia. Argumentował, że chociaż wyspa sprawia wrażenie jałowej, może uda im się znaleźć trochę wyrzuconych na brzeg skorupia- ków albo jadalne gatunki wodorostów. Jednak dezerterzy, którzy zdążyli już przyjrzeć się dziesiątkom hektarów martwego błota i piasku, nie wykazali wielkiego entuzjazmu dla tego pomysłu. Horrocks zasugerował, żeby wrócili na „Yalparaiso" i popro- sili o resztki tego, co przeoczyli łupiąc statek. Ten scenariusz wy- dawał się obiecujący, dopóki James Echohawk nie zauważył, że je- śli nawet jakieś zapasy istnieją, lojaliści nie mają powodu, by się ni- mi dzielić. Prawdziwą nadzieję wzbudził dopiero plan Haycox. Muszą sporządzić tratwę ze stołu bankietowego i wysłać ją w rejs na wschód. Po dotarciu do siedlisk ludzkich - zapewne do Portuga- lii, chociaż Maroko mogło być bliżej - załoga tratwy dotrze do przedstawicieli władz i spowoduje wysłanie okrętu ratowniczego. Gdyby tratwa okazała się niezdolna do tak długiej wyprawy, zało- ga skieruje się z powrotem ku Wyspie Van Horne'a, łowiąc po drodze duże ilości ryb morskich. Na polecenie Haycox dezerterzy odziali się i cały ranek spę- dzili na zbieraniu resztek jedzenia. Wycinali tłuszcz z kości po szynce, odzyskiwali miąższ ze skórek pomarańczy, oddzielali białko i żółtko od potłuczonych skorupek, wydobywali zaschnię- te ravioli z dna puszek, zeskrobywah podeptane kawałki pizzy z bruku. Gdy dziedziniec został już oczyszczony, wrócili po śla- dach własnego marnotrawstwa do amfiteatru, zbierając każdą pestkę moreli i skórkę banana, jakby były to drogocenne klej- noty. Wchodząc na arenę Neil był przez chwilę zdziwiony, że ciał Wheatstone'a, Jaworskiego i Spicera nigdzie nie widać, potem jednak zauważył kopczyk świeżej ziemi pośrodku placu, znak, że ktoś — zapewne ojciec Thomas - pochował zmarłych. Piekielny smród unosił się nad grobem, niwecząc wszelkie nadzieje na to, że problem głodu będzie można rozwiązać spożywając niedaw- nych towarzyszy. O 15.30 poganie wrócili do miasta, sortując zebrane żniwo. Razem było tego około piętnastu kilogramów. Haycox podzieliła jedzenie na dwie równe części, jedną chowając do płóciennego worka - była to przynęta dla ryb, jak wyjaśniła - a drugą rozdzie- lając na miejscu. Neil chciwie chwycił swoją porcję, zbiór ogryz- ków jabłek, winogron i kawałków kiełbasy sklejonych w jedną ma- sę z cukierkami toffi i topionym serem. Znalazłszy osłonięte miej- sce pod stołem, usiadł, zapalił papierosa i zaciągnął się. Spojrzał na swój posiłek. Jęknąi głośno. To nie było jedzenie. To była parodia jedzenia, okrutny żart, prześladujący go, niczym glos zmarłego dziecka prześladujący rodziców. Pożarł porcję czterema łapczywymi kęsami. - Mam dla ciebie robotę. Neil podniósł wzrok. Nad nim stała Dolores Haycox, ubrana teraz w beżowy kombinezon z nadrukiem Exxona. - Potrzebne nam pływaki do tratwy - powiedziała, wręczając Neilowi kilka wiertarek na baterie. - Cztery sztuki. - Tak jest. - Weź Jong, Ralpha Mungo i Echohawka. Znajdźcie parę szczelnych dwustulitrowych beczek. Opróżnijcie je. - Rozumiem. - Neil zaciągnął się papierosem. - Wydostaniemy się z tego gówna, Weisinger. - Pewnie, kapitan Haycox. Po półgodzinnym marszu przez błotnistą równinę upstrzoną puszkami po aerozolu i pieluszkami jednorazowymi, Neil i jego trzej towarzysze dotarli do najbliższego składowiska odpadów che- micznych, ciemnego, lepkiego bagna, gdzie dziesiątki dwustuli- trowych beczek leżały rozrzucone niczym kawałki ananasa zawie- szone w galaretce. Większość beczek była nieszczelna i przecieka- ła, ale wkrótce Mungo wypatrzył kilkanaście, które składujący, próbując albo uspokoić swoje sumienie, albo też ochronić tyłki, zalutowali. Marynarze włączyli wiertarki i wzięli się do pracy, zdzie- rając rdzę z precyzją neurochirurgów przeprowadzających lobo- tomię: zakrętkę należało poluzować, nie niszcząc jej przy tym. Gdy Neil uwolnił swoją zakrętkę, przed oczami stanęły mu dwa niepokojące obrazy. Duszący się Leo Zook. Krwawiący Joe Spicer. Zbierając całą swoją pogańską siłę, całą potęgę Anno Post- domini I, Neil wyrzucił potworne obrazy z umysłu. Zdjął zakrętkę, położył beczkę na boku i patrzył zafascyno- wany, jak coś przypominającego czarny śluz i cuchnącego jak pło- nąca siarka wycieka ze środka. Ponownie zakorkował beczkę. Wkrótce również Mungo, Jong i Echohawk opróżnili swoje po- jemniki: nagły chlust żółtej galarety, regularny strumień cuchną- cego brązowego syropu, powoli sącząca się, dusząca purpurowa ropa. Niczym Syzyf toczący kamień, Neil zaczął pchać beczkę przez błotnistą równinę, ramię w ramię z towarzyszami, i o zachodzie słońca wszystkie cztery pływaki były już w obrębie murów miej- skich. Dezerterzy wstali o świcie, przenieśli wielki bankietowy stół na plażę i przymocowali pływaki za pomocą drutów i pasków kli- nowych wyszabrowanych na najbliższym cmentarzysku samocho- dów. O godzinie ósmej tratwa, ochrzczona „Róg Obfitości", była gotowa do wypłynięcia w morze. Kapitan Haycox zajęła miejsce dowódcy na dziobie, zaraz przy pojemnikach z wodą pitną. Echo- hawk, pełniący obowiązki pierwszego oficera, obsługiwał ster. Ramsey i Horrocks usadowili się pośrodku tratwy, ściskając w dło- niach kable z końcówkami wygiętymi na kształt haczyków. Mungo i Jong chwycili parę zardzewiałych zderzaków od datsuna i zaczę- li wiosłować. Z plaży Neil obserwował, jak „Róg Obfitości" przedziera się przez fale przyboju i znika na ciemnych wodach w oddali. Gdy mgła okryła tratwę, odwrócił się i razem z innymi pomaszerował smętnie z powrotem do miasta. Przez następne dwa dni Neil i jego towarzysze pozostali na terenie muzeum, snując się po błotnistym dziedzińcu niczym czternastowieczni londyńczycy pod jarzmem Czarnej Śmierci. Po- rozumiewali się mruknięciami. Marzyli o jedzeniu. Nie tylko o morskich przysmakach obiecanych przez kapitan Haycox (zu- pa z homarów, potrawka z wątłusza, placek z mięsem marlina), nie tylko o typowo amerykańskich kurczakach i hamburgerach z kuchni Follingsbee'ego, lecz także o starym dobrym pożywie- niu prawdziwych marynarzy: sucharach, gulaszu, zupie z cebuli, płaskich bułkach. Mgła gęstniała. Modlitwy niosły się ku niebu. Płynęły łzy. Neil doszedł do wniosku, że większość marynarzy ro- zumuje podobnie do niego. Tak, Haycox i jej załoga mogą zła- mać umowę i popłynąć prosto do Portugalii, nie przejmując się uwięzionymi na wyspie towarzyszami, jednak taki akt stanowiłby zdradę na skalę kosmiczną. Neil wyczuwał, że głodujący mają swój honor. Niepojęte poczucie braterstwa łączy tych, którzy na serio rozważają możliwość obcięcia sobie palców u stóp i żucia surowe- go mięsa. - Nienawidzę was - wymamrotała Isabel Bostwick. - Niena- widzę was wszystkich. Wy... mężczyźni, wy i wasz śluz. Między dobrowolną orgią i gwałtem przebiega naprawdę wąska granica, tego jednego nauczyłam się w trakcie tej przygody, naprawdę wą- ska granica. - Nie zauważyłem, żebyś martwiła się o jakieś granice w cza- sie zabawy - powiedział Stubby Barnes. - Bylebym tylko nie była w ciąży - odezwała się Juanita Torres. -Jeśli nie przestaniemy gadać - przerwał im Neil - zacznie- my tracić siły. Rankiem trzeciego dnia wycieńczona załoga „Rogu Obfito- ści" pojawiła się na dziedzińcu. Twarze mieli pomarszczone i ob- wisłe, jakby były namalowane na tracących powietrze balonach. Przynieśli podwójnie złe wieści. Nie dość że wyspę otaczał nieprze- byty pierścień prądów i wirów, na dodatek jej zatoczki i cieśniny były całkowicie pozbawione ryb. - Zjedliśmy tylko przypadającą nam część zapasów - powie- działa Haycox, kładąc torbę z przynętą na bruku. Marynarze, którzy pozostali na wyspie, po kolei podchodzili do worka i zanurzali w nim rękę losując swoją rację. Porcja Neila składała się z połówki batonika czekoladowego z jedenastoma ro- dzynkami, paska suszonej galaretki wiśniowej i sześciu drażetek ozdobionych literkami: T, K, O, L, T, E. Nie mógł nie zauważyć, że litery, kiedy zmieniło się ich kolejność, układały się w słowo „kotlet". * * * 17 sierpnia Kurs: żaden. Prędkość: O węzłów. Przyszli dwadzieścia cztery godziny temu, osłabieni, półprzy- tomni i przestraszeni, wyłaniając się chwiejnym krokiem z mgły, ni- czym -jak ujął to Ockham - grupa statystów z „Nocy żywej śmier- ci". Nigdy nie widziałem tak smętnej bandy marynarzy w całym moim życiu. Prowadzeni przez swą podrabianą panią kapitan, Do- lores Haycox, rzucili broń - bazooki, strzelby na harpuny, pisto- lety sygnałowe, race, ozdobne szable - i zebrali się w cieniu ka- dłuba. Ich przybycie nie było zaskoczeniem dla Ockhama. Po po- wrocie z miasta powiedział mi, że zapasy wystarczą buntownikom najwyżej do dziewiątego, tak intensywne były ich bachanalia. Za- kładając, że ojczulek nie pomylił się w szacunkach, należy przy- jąć, że przeżyli ponad tydzień od momentu zjedzenia ostatnich okruchów. Imponujące. Gdy tylko ich zobaczyłem, nakazałem podnieść kotwicę, od- cinając sukinsynom jedyną drogę na statek. Przypomina to jakieś pomylone oblężenie — uwięzieni obrońcy jedzą, podczas gdy ob- legający głodują. Nie jestem człowiekiem okrutnym. Nie jestem dzikusem. Ale jeśli nie nakarmię Rafferty'ego i reszty lojalistów ostatkami zapasów, nie będą mieli siły kontynuować wypraw ry- backich na Juanie Fernandezie", stanowiących naszą ostatnią je- dyną szansę przeżycia. Jak dotąd nikt nie wypłynął dalej niż dwie mile w morze, nie napotykając na drodze blisko dziesięciometro- wej ściany turbulencji, której niewielka łódź nie jest w stanie po- konać. Jestem jednak pewien, że w strefie żeglownej znajdziemy jakieś ryby. Wczoraj wieczorem kazałem Follingsbee'emu sporządzić no- wy spis zapasów, tym razem uwzględniając wszystko, co ma choć- by luźny związek zjedzeniem. Oto on: 1,5 kilograma płatków śniadaniowych 1 kilogram rodzynek >' 3 tubki pasty do zębów 2 bochenki chleba pełnoziarnistego l puszka fasoli szparagowej (l 1) l słój majonezu (1,5 1) 1 słoik maści łaski (300 ml) 4 butelki syropu na kaszel (300 ml każda) 0,5 kilograma prażonej kukurydzy (zebranej z podłogi sałi kinowej) 2 puszki soku pomidorowego (4 l każda) 6 marchewek l kalafior 6 hot dogów (zostawimy je na przynętę) 607 opłatków 311 skorupiaków zeskrobanych ze steru i kadłuba (szczęście, że wzięliśmy się za to, zanim nadeszli buntownicy) 76 omulków (patrz wyżej) l banan l plasterek żółtego sera (zostawimy go na nieprzewidziane 1 okoliczności). Sam obliczył nasze racje na nadchodzący tydzień. Chcesz po- znać menu luksusowego liniowca „Yalparaiso", Popeye? Śniada- nie: dziesięć płatków śniadaniowych, 100 g soku pomidorowego. Obiad: siedem fasolek szparagowych, dwa opłatki. Kolacja: dwa skorupiaki, 30 g chleba, jedna kostka marchewki, osiem rodzy- nek. Kapitan dostaje czasem łyk tequili. Wicher o sile dwunastu stopni przemknął dzisiaj nad Wyspą Van Horne'a, pchając przed sobą zwały deszczu. Czy sądziłem, że poziom wody podniesie się na tyle, by uwolnić statek? Oczywiście. Czy miałem nadzieję, że wiatr rozpędzi mgłę? Jestem tylko człowie- kiem, Popeye. Buntownicy postanowili osłonić się przed przyszłymi nawałni- cami. Ich domostwa to groteskowe szopy sklecone z drzwi i masek samochodów, wystające z piasku niczym stalowe igloo. - Prosimy, nakarmcie nas! - sapie ich obecny emisariusz, maj- tek Barnes, odziany jedynie w mocno różowe kąpielówki. Widać, że przed nadejściem głodu był prawdziwym żarłokiem. Teraz luź- na skóra zwisa mu z klatki piersiowej na podobieństwo kropli wo- sku ściekających z płonącej świecy. — Nie mamy nic, czym moglibyśmy się podzielić! - wołam do niego. - Miałem kiedyś niezłe życie -jęczy majtek. - Robiłem prze- różne rzeczy. Szmuglowałem haszysz, byłem na Borneo, wycho- wałem czterech synów, organizowałem pikniki kościelne. Miałem kiedyś niezłe życie, kapitanie Van Horne. Tak się składa, że jutro wypada termin przewiezienia Boga za koło podbiegunowe, wyznaczony przez watykański komputer. Widzę, jak rozpada się Jego mózg, Popeye, jak neurony giną pę- kając z nagłym błyskiem, podobnym błyskowi pięciu miliardów fleszów fotograficznych na jakiejś apokaliptycznej konferencji pra- sowej. Podczas pierwszych trzech dni na pokładzie „Enterprise" ulu- bioną rozrywką Oliyera było przyglądanie się z dziobowego punk- tu obserwacyjnego hydroplanom wyruszającym w codzienny lot patrolowy. Ślizgając się na swych płaskich podbrzuszach, manew- rując pomiędzy zwałami lodu, cztery wodnopłaty wciągały nagle pływaki stabilizujące i zaczynały podnosić się niezgrabnie, z wysił- kiem zmierzając ku niebu niczym stado porażonych reumaty- zmem czapli podrywających się z bagna do lotu. Do końca tygodnia wodnopłaty wykonały siedemdziesiąt dwa loty patrolowe, nie zauważając nic, co choćby przypominało super- tankowiec holujący golenia. - Sądzisz, że musieli zboczyć z kursu ze względu na warunki pogodowe? - zapytał Winston. - Skąd mam wiedzieć, u diabła? - odparł Oliver. -Jeśli ciało zaczęło gnić, to pewnie nasiąka wodą - zauważył Barclay. - Kilka tysięcy ton dodatkowej masy mogło zmniejszyć prędkość „Yalparaiso" o połowę. - Może problem jest natury mechanicznej - rzekł Winston. - Statki handlowe buduje się po to, żeby się rozpadały. Na tym polega kapitalizm. Według Olivera żadna z tych teorii nie wyjaśniała, dlaczego „Valparaiso" jest tak żałośnie opóźniony. Rankiem dwudziestego drugiego sierpnia udał się do kabiny fałszywego Raya Spruan- ce'a i zapytał, czy m/s „Enterprise" posiada faks. - Samo „Enterprise", bez m/s - odparł admirał przygryzając ustnik fajki. - Pewnie, że mamy faks, Mitsubishi-7000. - Chciałbym przesłać wiadomość dla naszego agenta na tan- kowcu. - Od kiedy to mamy tam agenta? - To długa historia. Dziewczyna jest moją przyjaciółką, nazy- wa się Cassie Fowler. Coś najwyraźniej poszło nie tak. - W obecnej chwili, panie Shostak, przesyłanie jakichkolwiek wiadomości na „Yalparaiso" byłoby poważnym błędem. Dzięki za- chowaniu absolutnej ciszy radiowej Amerykanie zwyciężyli w bi- twie o Midway. - Gówno mnie obchodzi, co działo się wokół Midway. Mar- twię się o moją przyjaciółkę. -Jeśli bitwa o Midway gówno pana obchodzi, to znalazł się pan w niewłaściwym miejscu. -Jezu! Czy ludzie tacy jak pan zawsze muszą żyć przeszłością? Kontradmirał skrzywił się, najwyraźniej urażony. Pyknął dy- mem z fajki. — Tak, przyjacielu - rzekł w końcu - w gruncie rzeczy musimy żyć przeszłością, a gdybyś się nad tym zastanowił, również zechciał- byś tam żyć. - Błyskając białkami oczu, zaczął chodzić nerwowo po kabinie, niczym lew w klatce. - Czy zdajesz sobie sprawę, że był taki czas, kiedy idea Stanów Zjednoczonych Ameryki miała sens? Czas, kiedy mogłeś patrzyć na obraz Normana Rockwella przed- stawiający szeregowca obierającego ziemniaki dla mamusi, wzru- szyć się do łez i nikt by się z ciebie z tego powodu nie śmiał? Czas, kiedy Dodgersi mieszkali na Brooklynie, tak jak powinni, kiedy szaleńcy nie podkładali bomb na olimpiadzie, a każda lekcja w szkole rozpoczynała się modlitwą? To wszystko minęło, Shostak. Ludzie boją się własnego jedzenia, na miłość boską! Pięćdziesiąt lat temu nikt nie jadł jogurtu, kiełków soi ani kiełbasek z indyka. - Cóż, admirale, jeśli nie pozwoli mi się pan skontaktować z Cassie Fowler, znajdę sobie po prostu inny oddział najemników. - Nie szantażuj mnie, chłopcze. Lubię cię, ale nie pozwolę się szantażować. - Mówię poważnie, Spruance, czy jak tam się naprawdę nazy- wasz - warknął Oliver, zadowolony, że odkrywa w sobie niespo- dziewane zasoby impertynencji. - Dopóki ja tu płacę, ja ustalam reguły gry. Sformułowanie wiadomości, która byłaby do przyjęcia dla ad- mirała, zajęło Oliyerowi ponad godzinę. Musiała zawierać zawo- alowane pytanie na temat aktualnej pozycji „Yalparaiso", ale jed- nocześnie pozostać na tyle dwuznaczna, że gdyby wpadła w -jak to nazywał Spruance - „ręce wroga" i gdyby tenże wróg zdołał przełamać szyfr, wjakim została napisana, nikt by się nie domyślił, że ładunek holowany przez tankowiec został przeznaczony do zniszczenia. Jesteś najcenniejszym mieszkańcem mojego serca, najdroższa Cassandro - napisał Oliver - chociaż nie wiem, w któ- rej komnacie obecnie przebywasz". O godzinie 11.15 radiooficer „Enterprise", kościsty latynoski aktor Henry Ramirez, wsunął wiadomość Olivera do faksu. 0 11.16 faks wyrzucił kartkę z powrotem. PRZESILANIE PRZERWANE - ZABURZENIA ATMOSFERYCZNE W MIEJSCU ODBIORU. - Zła pogoda? - zapytał fałszywy Spruance. - Na całym północnym Atlantyku nie ma teraz sztormu - od- parł Ramirez. Godzinę później radiooperator spróbował ponownie. PRZESY- ŁANIE PRZERWANE - ZABURZENIA ATMOSFERYCZNE W MIEJSCU OD- BIORU. Po upływie kolejnej godziny podjął jeszcze jedną próbę. PRZESYŁANIE PRZERWANE - ZABURZENIA ATMOSFERYCZNE W MIEJ- SCU ODBIORU. Oliver wiedział jednak, że nie chodziło tu o „zaburzenia at- mosferyczne", lecz o coś wiele gorszego. To nowe średniowiecze rozlewało się po świecie, rozprzestrzeniając wszędzie ciemną igno- rancję niczym ropa tryskająca z rozciętego kadłuba „Yalparaiso", 1 zwykły bogaty ateista nie mógł na to nic, ale to zupełnie nic po- radzić. * * * Cassie chwyciła podstawę kompasu, obejmując ją z despera- cją, niczym pijaczka łapiąca się latarni. Nie potrafiła już sobie wy- obrazić, czym jest przejrzysty umysł, nie pamiętała czasu, kiedy poruszanie się, oddychanie lub myślenie przychodziły łatwo. Ści- skając bolący brzuch, wlepiła wzrok w ekran radaru. Mgła, ciągle tylko mgła, jak sygnał oszalałej stacji telewizyjnej przekazującej egzystencjalny lęk, jakiegoś okrutnego Kanału Chandra. I nagle obok niej pojawił się ojciec Thomas, wyciągając przed siebie dłoń z odrobiną płatków śniadaniowych, bez wątpienia z prywatnego zapasu. Jego szczodrość nie zaskoczyła Cassie. Dzień wcześniej widziała, jak kapłan wychyla się za burtę i w dobroczyn- nym, lecz zakazanym geście ciska garść omułków głodującym nie- szczęśnikom z obozowiska w dole. - Nie zasługuję na to. -Jedz - powiedział ksiądz. - Nawet nie powinnam być na tym statku. -Jedz - powtórzył. Cassie przyjęła płatki i zaczęła żuć. -Jest pan dobrym człowiekiem, ojcze. Przesuwając mętne spojrzenie nad oboma ekranami radarów i terminalem satelity meteo, Cassie skupiła się na plaży. Marbles Rafferty i Lou Chickering cumowali ,Juana Fernandeza", powró- ciwszy właśnie z kolejnej, najwyraźniej całkowicie nieudanej wy- prawy rybackiej. Wskoczyli do wody i ze sprzętem wędkarskim pod pachą ruszyli w stronę brzegu. - Nawet starej dętki - westchnął Sam Follingsbee pochylony nad tablicą kontrolną. - Szkoda, mam wspaniały przepis na wul- kanizowaną gumę w białym sosie. - Zamknij się -warknął Crock O'Connor. - Gdyby chociaż znaleźli parę butów. Powinniście spróbować mojego cuir tartare. — Powiedziałem, żebyś się zamknął. Cassie zdjęła należący do Joe'ego Spicera egzemplarz „Krót- kiej historii czasu" z terminalu meteo i wsunęła go sobie za pa- sek z bydlęcej skóry pożyczony od Lou Chickeringa. Chyba był to cud, bo książka wydawała się uśmierzać ból brzucha. Cassie kuś- tykając weszła do pomieszczenia radiowego. Lianne Bliss siedziała na swoim stanowisku, zaciskając spo- coną pięść na mikrofonie krótkofalówki. — ...M/s „Carpco Yalparaiso" - mamrotała. - Trzydzieści sie- dem stopni, piętnaście minut szerokości północnej... - Udało ci się nawiązać jakiś kontakt? Radiooperatorka zerwała słuchawki z uszu. Policzki miała za- padnięte, oczy przekrwione; wyglądała jak stara fotografia samej siebie, dagerotyp albo mezzotinta, szara, wypłowiała i pomarsz- czona. - Raz na jakiś czas cos słyszę... fragmenty transmisji sporto- wych ze Stanów, prognozy pogody z Europy, ale sarna nie mogę się przebić. Szkoda, że majtków tu nie ma. Mam dobre wiadomości. Jankesi są na pierwszym miejscu w tabeli. - Lianne ponownie na- łożyła słuchawki i schyliła się nad mikrofonem. - Trzydzieści sie- dem stopni, piętnaście minut szerokości północnej. Szesnaście stopni, czterd/ieści siedem minut długości zachodniej. - Zdjęła słuchawki. - Najgorsze ze wszystkiego jest to zawodzenie, nie uwa- żasz? Biedne sukinsyny. My przynajmniej mamy opłatki. - I skorupiaki. - Z trudem przychodzi mi ich zjadanie. Robię to, ale tylko z musu. - Rozumiem. - Cassie dotknęła morskiej boginki wytatuowa- nej na bicepsie Lianne. - Ostatnim razem, kiedy byłam w podob- nym pasztecie... - Skały Świętego Pawła? - Tak. Zachowywałam się okropnie. Modliłam się o wybawie- nie. — Nie przejmuj się tym, kochanie. Na twoim miejscu robiła- bym to samo. - Ludzie mówią, że w okopach nie ma ateistów, i to jest praw- da. - Cassie przełknęła ślinę, delektując się posmakiem płatków śniadaniowych ojca Thomasa. - Nie, nie... zbyt surowo się oce- niam. Ta maksyma nie stanowi argumentu przeciwko ateizmowi; stanowi jedynie argument przeciwko okopom. - Masz rację. Zimna, szara fala przelała się przez umysł Cassie. - Lianne, chcę ci coś wyznać. - Tak? - Chyba zaraz zemdleję. Radiooperatorka poderwała się z fotela. Jej usta poruszały się, ale Cassie nie słyszała stów. - Pomocy... - powiedziała Cassie. Fala spiętrzyła się, uderzając ojej czaszkę. Cassie zapadała się powoli, przez podłogę pomieszczenia radiowego... przez mostek... górny pokład... kadłub... wyspę... ocean... W zielone głębiny. W gęstą ciszę. - To dla ciebie. Niski glos - niższy nawet niż głos Lianne. - To dla ciebie - powtórzył Anthony, podając jej zeschnięty plasterek żółtego sera z zawiniętymi rogami i smugą zielonej ple- śni pośrodku. Otworzyła oczy. - Czy byłam... nieprzytomna? -Tak. - Długo? - Godzinę. - Tygrys szczerzył zęby z koszulki Anthony'ego. - Uzgodniliśmy z Samem, że pierwsza osoba, która straci przytom- ność, dostanie rację specjalną. Niedużo tego, ale należy do ciebie. Cassie złożyła plasterek na czworo i wepchnęła go sobie do ust, żując z wdzięcznością. - Dzięki. Wstała z koi. Kajuta Anthony'ego była dwa razy większa od jej własnej, ale tak zagracona, że wydawała się ciasna. Wszędzie walały się książki i czasopisma, „Dzieła wszystkie" Szekspira na ko- modzie, stos „Dzienników synoptycznych" na umywalce, „Regu- lamin Carpco" i „Dziewczyny Penthouse'a" na podłodze. Na biur- ku leżał kołonotatnik z wizerunkiem komiksowego Marynarza Popeye'a na okładce. - Napijesz się trochę, prawda? - zapytał Anthony pokazując do połowy opróżnioną butelkę tequili. Mezcal con gusano, głosił napis. Meskal z robakiem. Nie czekając na odpowiedź, nalał po miarce do dwóch kubków. - To straszne być biologiem. Wiem o wiele za dużo. - Ból po- nownie dał o sobie znać i Cassie przycisnęła „Krótką historię cza- su" do brzucha. - Nasz tłuszcz zniknął pierwszy, teraz przyszedł czas na proteiny. Dosłownie widzę, jak moje mięśnie rozpadają się, pękają, rozszczepiają. Azot uwalnia się, zatruwając krew, zale- wając nerki... Kapitan pociągnął długi łyk teąuili. - To dlatego mój mocz pachnie amoniakiem? Skinęła głową. - Mój oddech też śmierdzi - dodał, podając jej kubek. - Ketonuria. Odór świętości, jak mówiono w dawnych cza- sach, kiedy ludzie pościli dla Boga. - Ile mamy jeszcze czasu? - To kwestia indywidualna. Duzi faceci jak Follingsbee mają szansę przetrwać jeszcze kolejny miesiąc. Rafferty i Lianne - pew- nie jakieś cztery, pięć dni. Kapitan wychylił resztkę tequili. - Rejs zaczął się tak dobrze. Do diabla, myślałem nawet, że zdołamy uratować Jego mózg. Teraz pewnie już nic z niego nie zostało, jak sądzisz? - Całkiem prawdopodobne. Usadowiwszy się za biurkiem, Anthony ponownie napełnił swój kubek i wydobył mosiężny sekstans ukryty pomiędzy styro- pianowymi kubkami i rulonami map. — Wie pani co, panno Fowler? Jestem akurat na tyle wstawio- ny, żeby powiedzieć, iż jest pani wyjątkowo pociągającą i w ogóle cudowną damą. To stwierdzenie wzbudziło w Cassie dziwną mieszaninę rozko- szy i lęku. Brama do chaosu została właśnie otwarta, a ona zrobi najlepiej, jeśli szybko ją zatrzaśnie. - To mi pochlebia - rzekła pociągając palący łyk tequili. - Ale nie zapominajmy, że praktycznie jestem zaręczona. - Też raz praktycznie byłem zaręczony. -Tak? - Tak. Z Janet Yost, bosman z Cheyron Shipping. - Kapitan przyjrzał się Cassie przez sekstans; lubieżny uśmiech zaigrał na je- go wargach, jakby instrument wjakiś sposób czynił jej bluzkę prze- zroczystą. - Spaliśmy ze sobą przez prawie dwa lata, wożąc ropę z Alaski. Raz czy drugi rozmawialiśmy o ślubie. Sądzę, że mogłem ją nazwać swoją narzeczoną. Potem zaszła w ciążę. - Z tobą? -Tak. -I...? - Przeraziłem się. Dziecko to nie jest sposób na rozpoczyna- nie małżeństwa. - Poprosiłeś ją, żeby dokonała aborcji? - Nie dosłownie, ale znała moje zdanie. Nie jestem odpo- wiednim materiałem na ojca, Cassie. Spójrz, kogo mam za wzór. To jakby chirurg uczył się swej sztuki od Kuby Rozpruwacza. - Mogłeś trochę poszperać dookoła. Popytać się. - Próbowałem. Rozmawiałem z marynarzami, którzy mają dzieci, poszedłem do sklepu z zabawkami i kupiłem lalkę natu- ralnej wielkości, wiesz, żeby mocją zabrać do domu i poprzytulać - czułem się naprawdę głupio kupując ją, jakby to był rekwizyt erotyczny. A poza tym, hej, nie zapominajmy o moich wyprawach do szpitala Świętego Wincentego, gdzie przyglądałem się nowo- rodkom, by zobaczyć, co to za stworzenia. Wiesz, jak łatwo jest się dostać na oddział położniczy? Wystarczy udawać wujka. Ale nic nie zadziałało. Do dziś dnia dzieci mnie przerażają. -Jestem pewna, że mogłeś sobie z tym poradzić. Alexandro- wi się udało. - Kto to jest Alexander? - Szczur. Kiedy zamknęłam go wjednej klatce z jego własnym potomstwem, zaczął się nim opiekować. Morsy są również dobry- mi ojcami. Także ryby z gatunku tasz. Czy Janet zrobiła sobie skro- bankę? - Nie było to konieczne. Matka Natura wkroczyła do akcji. Zanim zdążyłem się zorientować, co się dzieje, nasz związek rów- nież się zakończył. To był kiepski okres, dużo się kłóciliśmy. Kiedyś cisnęła we mnie sekstansem - dlatego mam złamany nos. Potem oboje bardzo uważaliśmy, żeby przypadkiem nie zamustrować się na ten sam statek. Być może, mijaliśmy się w nocy. Nie miałem od niej żadnej wiadomości przez trzy długie lata, ale kiedy „Yalpa- raiso" wpadł na Rafę Boliyara, napisała do mnie, że wie, iż to nie moja wina. - A byłeś winny? - Opuściłem mostek. Zgrzytając zębami Cassie przyłożyła obie dłonie do „Krótkiej historii czasu" i nacisnęła. - Czy kiedykolwiek znajdziemy tu jakieś jedzenie? - Pewnie że tak. Gwarantuję. Jak się czujesz? - Kiepsko. Bóle brzucha. Nie masz już sera? — Przykro mi. Wyciągnęła się na dywanie. Jej mózg zamienił się w gąbkę, Polymastńa mamillaris nasiąkniętą tequilą. Meskalinowa mgła od- dzielała jej umysł od zewnętrznego świata, zawieszona w przestrze- ni niczym kurtyna teatralna, oświetlona od tyłu, nakrapiana błyszczącymi gwiazdami. Szkarłatna papuga przefrunęła na tle konstelacji - ta sama, którą postanowiła kupić Anthony'emu po powrocie do domu - a potem nagle zaczęła tracić pióra, jedno po drugim, aż zostało tylko nagie, oddychające mięso, pulchne, miękkie i jadalne. Mijały minuty. Cassie drzemała trochę, budziła się, ponow- nie zapadała w sen... - Czyja umieram? - zapytała. Anthony siedział teraz obok niej, oparty plecami o biurko, trzymając ją w swych nagich, spoconych ramionach. Wytatuowa- na syrena wyglądała na wychudzoną. Powoli wyciągnął przed sie- bie dłoń, na której leżały trzy wałeczki przypominające grube, po- dłużne ciasteczka. - Nie umrzesz - powiedział. - Nie pozwolę nikomu umrzeć. - Ciastka? - Robaki marynowane w meskalu. Kacper, Melchior i Bal- tazar. - Robaki? - Samo mięso - odparł, powoli przybliżając Kacpra - a może to był Melchior albo Baltazar - do jej ust. Stworzenie miało słom- kowy kolor i było podzielone na człony: nie prawdziwy robak, zda- ła sobie sprawę, ale gąsienica jakiejś meksykańskiej ćmy. - Prosto z Oaxaca — powiedział Anthony. - Tak, tak. Daj. Anthony łagodnie wsunął Kacpra pomiędzy jej wargi. Cassie, w najstarszym ludzkim odruchu, zaczęła ssać, śliniąc palce kapita- na, naciskając językiem gąsienicę. Na twarzy kapitana malowało się zadowolenie, podobne do tego, jakie czuje karmiąca matka - nieźle, uznała Cassie, jak na mężczyznę, który wpadł w panikę, kiedy jego dziewczyna zaszła w ciążę. Zaczęła poruszać szczęką. Kacper zniknął. Miał surowy, piekący, nieco medyczny posmak, połączenie meskalu i wnętrzności Lepidoptera. - Powiedz mi to, co mówiłeś mi wcześniej - wyszeptała Cassie. - O tym, że jestem -jak to ująłeś? - „cudownie pociągającą"... Podał jej do ust Melchiora. - Wyjątkowo pociągającą... - Tak. - Połknęła gąsienicę. - Właśnie to. Następny był Baltazar. - Uważam, że jest pani wyjątkowo pociągającą i w ogóle cu- downą damą - poinformował ją Anthony już drugi raz tego dnia. Żując, Cassie doświadczyła łagodnego poczucia radości, deli- katnego, lecz realnego. Płatki śniadaniowe, żółty ser, robaki. Ob- lizała wargi i zapadła w sen. Wiara nie istniała na pokładzie „Carp- co Valparaiso", nadzieja też nie, ale przynajmniej przez chwilę było miłosierdzie. *** Jakikolwiek był powód, dla którego „Yalparaiso" nie pojawił się jeszcze na wodach Morza Arktycznego, Oliver nie mógł nie zauważyć, że Towarzystwo Miłośników Drugiej Wojny Światowej korzysta na tym opóźnieniu. Zgodnie z umową, jaką Liga Oświe- ceniowa podpisała z Pembroke'em i Flume'em, każdy marynarz, pilot i strzelec pokładowy musiał otrzymać „pełne wynagrodze- nie bojowe" za każdy dzień spędzony na pokładzie lotniskowca. Nie chodziło nawet o to, że ludzie nie zapracowują na swój żołd. Dowódcy bezustannie gonili ich do roboty, jakby dokoła toczyła się wojna. Ale Oliver czuł się dotknięty. Jego pieniądze, uznał, by- ły jak duży biust Cassie. Przez całe liceum Cassie nigdy nie wie- działa, dlaczego właściwie każdy chłopak chce umówić się z nią na randkę - a raczej wiedziała, i wcale jej się to nie podobało. Oli- ver uważał, że człowieka należy oceniać według tego, co daje in- nym, a nie według tego, co posiada. Niski, rubaszny mężczyzna grający komandora porucznika Wade'a McClusky'ego, dowodzącego Grupą Powietrzną Sześć, wymagał, by obie jego eskadry wykonywały codziennie dwa loty ćwiczebne, obejmujące zrzucanie drewnianych bomb i styropiano- wych torped na góry lodowe fiordu Tromso. Z kolei osobnik od- twarzający postać kapitana lotniskowca, tęgi wąsaty Irlandczyk, kazał swoim ludziom czyścić pokład ze śniegu i lodu nawet wtedy, gdy nie przewidywano żadnych startów. Umęczonym marynarzom kapitana George'a Murraya służba na pokładzie „Enterprise" mu- siała przypominać życie w jakimś podmiejskim piekle, gdzie two- ja alejka do garażu ma dwieście metrów długości i trzeba ją od- śnieżać nawet w środku lata. Godzinę po tym, jak wodnopłatowce powróciły z kolejnego, dziewięćdziesiątego już lotu zwiadowczego nie odnalazłszy „Yal- paraiso", Pembroke i Flume wezwali Olivera do swej kabiny. W czasie drugiej wojny światowej to przestronne pomieszczenie służyło jako świetlica, jednak prężni przedsiębiorcy zamienili je w apartament z dwiema sypialniami i salonikiem umeblowanym z późnowiktoriańską ostentacją. - Załoga zaczyna się niecierpliwić — powiedział Albert Flu- me, prowadząc Olivera ku pluszowej otomanie przypominającej mebel z „Odaliski" Delacroix. - Nasi piloci i strzelcy dosłownie wariują. - Sidney Pembro- ke odwinął z papierka kopię czekoladowego batonika Baby Ruth, popularnego w latach czterdziestych. -Jeśli wkrótce nie wydarzy się coś, co poprawi morale, zaczną prosić o powrót do domu. - Mówiąc szczerze, chcielibyśmy zacząć dawać im zezwolenia na zejście na ląd. - Przy pełnym wynagrodzeniu bojowym. Oliver rzucił wściekłe spojrzenie i zacisnął pięści. - Zejście na ląd? Na jaki ląd? Chcecie wysłać ich do Oslo? Flume potrząsnął głową. - Nie dalibyśmy rady. Hydroplany muszą wykonywać loty zwiadowcze, a nie możemy wynająć pilotów z zewnątrz bez zwró- cenia na siebie uwagi. - Wybraliśmy się wczoraj wieczorem do Ibsen City - rzekł Pembroke. - Ogólnie biorąc to dość nudne miejsce, ale uważam, że Sundog Saloon ma pewien potencjał. Oliver skrzywił się. - To tylko stary hangar samolotowy. - Przedstawię sprawę jasno - rzekł Pembroke, radośnie wpy- chając batonik do ust. - Zakładając, że pokryje pan koszty, zamie- rzamy z Albym urządzić tam klasyczną kantynę wojskową. Wie pan, dom z dala od domu, miejsce gdzie chłopcy mogą dostać hamburgera za darmo, zatańczyć z piękną hostessą i posłuchać Kate Smith śpiewającej „Niech Bóg błogosławi Amerykę". — Jeśli chcecie rozrywki - rzekł Oliver - to Barclay daje świet- ny popis sztuczek magicznych. W zeszłym roku był w programie „Tonight", gdzie demaskował duchowych uzdrowicieli. - Demaskował duchowość? - Flume otworzył lodówkę, wyciągnął butelkę rheingolda i ściągnął kapsel. - To kim on jest, ateistą? - Nie, nic z tych rzeczy. - Nie chcemy kwestionować zdolności pańskiego przyjacie- la - odezwał się Pembroke - ale myśleliśmy bardziej o kimś w ro- dzaju Jimmy'ego Durante, Ala Jolsona, sióstr Andrews, Binga Crosby'ego... - Przecież oni nie żyją. - Tak, ale nietrudno znaleźć dobrych sobowtórów. - Sprowadzimy również atrakcyjne młode kobiety do pracy w barze - rzekł Flume. - Wie pan, typ ładnej dziewczyny z sąsiedz- twa, rozdającej papierosy, proponującej taniec, czasem może po- zwalającej skraść sobie całusa lub dwa. - Żadnych prostytutek, oczywiście - powiedział Pembroke. - Zgrabne, początkujące aktorki, które wiedzą, że życie nie koń- czy się na striptizie i konkursach mokrych podkoszulków. - Sądzicie, że przeciętny nowojorski aktor rzuci to, co aku- rat robi, i na wasze wezwanie złapie pierwszy samolot do Oslo? - Tak uważam. - Dlaczego? - Ponieważ dla przeciętnego nowojorskiego aktora - wyja- śnił Flume pociągając łyk rheingolda - udawanie za pełną stawkę Binga Crosby'ego na odludnej wyspie na Morzu Arktycznym to najbardziej artystyczna robota, jaką udało mu się złapać od lat. 27 sierpnia W moich zapiskach z 14 czerwca powiedziałem ci, co słysza- łem, widziałem i czułem, kiedy po raz pierwszy ujrzałem nasz ła- dunek. Pod względem czystej radości, Popeye, nie może się to równać z moją drugą epifanią. O 9.00 stałem na mostku i przez lornetkę obserwowałem buntowników leżących pokotem na ulicach ich obozowiska. Do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy, ile znaczą nasze szczupłe ra- cje. My przynajmniej możemy się poruszać. Słaby zapach dziczyzny owionął mostek. Potem rozległo się ci- che, miarowe bębnienie. Obróciłem się ku plaży. I oto ujrzałem: wspaniałe wzniesienie Jego nosa, unoszące się w oddali niczym góra Synaj. Moja migrena zniknęła. Zagrało mi w żyłach. Bębnienie fal roztrzaskujących się o nisze Jego pach nie cichło. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy ten zdumiewający prze- łom należy przypisać niespokojnym wiatrom, zabłąkanym prą- dom, teorii chaosu czy jakiemuś rodzajowi pośmiertnej Boskiej interwencji. Wiem tylko, że On wrócił. Po długiej walce wewnętrznej i bolesnych rozmyślaniach Tho- mas postanowił zacząć od klatki piersiowej. Naruszenie tak roz- ległej części ciała, rozumował, stanowiłoby mniejsze wykroczenie niż podobny atak na czoło lub policzki. Pomimo to był niespo- kojny. Podejmowanie decyzji w kwestiach praktycznych nigdy nie było jego mocną stroną. Gdyby „Yalparaiso" nie był odcięty od świata, skontaktowałby się teraz z Rzymem, prosząc kardynała o oficjalny pogląd na temat deofagii. Ośmiu lojalistów i kapitan pokonało dzielący ich od Boga dy- stans w Juanie Fernandezie", po czym, wyminąwszy żebra, wylą- dowało na pływającym pomoście. Zarzuciwszy plecaki i worki na ramię, wygłodzeni śmiałkowie wspięli się po sznurowej drabince i, prowadzeni przez Van Horne'a, rozpoczęli powolny marsz na wschód przez obojczyk i na południe wzdłuż mostka. Garnki i pa- telnie zwisały lojalistom u pasa niczym pęki gigantycznych kluczy więziennych, kołysząc się w takt uderzeń fal o pachy Boga. Dotarli w końcu do krawędzi otoczki, czerwonej, gumowatej płaszczyzny, nad którą górował wyniosły słup sutka. Thomas za- trzymał się, odwrócił i ściągnął z głowy słomkowy kapelusz. Naka- zał zgromadzonym usiąść. Wszyscy usłuchali, nawet Van Horne, chociaż kapitan trzymał się nieco z dala, kryjąc się w cieniu bro- dawki. Kapłan otworzył plecak i wydobył swoje święte przybory: świe- ce, kielich, cyborium, srebrną tacę, antependium (dumę jego ko- lekcji, wykonane z czystego jedwabiu, z rysunkiem stacji Drogi Krzyżowej). Zgromadzeni oczekiwali na sakrament z niecierpli- wością, ale i z szacunkiem - wszyscy oprócz Van Horne'a i Cassie Fowler, którzy wyglądali na mocno zirytowanych. Ośmiu uczestni- ków mszy, pomyślał Thomas z kwaśnym uśmiechem, więcej niż kiedykolwiek na „Yalparaiso", przed lub po wiadomości o Jego śmierci. Siostra Miriam sięgnęła do swego marynarskiego worka i wy- dobyła ołtarz: bardzo prowizoryczny ołtarz, trzeba przyznać, gdyż w istocie była to turystyczna kuchenka na gaz. Miriam rozłożyła aluminiowe nóżki i wbiła je w miękki naskórek, a Thomas rozpo- starł antependium, niczym kocyk na pikniku, i obciążył rogi świe- cami. - Czy on nie może robić tego szybciej? —jęknęła Fowler. - Stara się, jak może - warknęła Miriam. Gdy Sam Follingsbee podał zakonnicy zasilany baterią nóż, Crock O'Connor wręczył jej jedną z wodoszczelnych pił łańcu- chowych, których używał do otwarcia Boskich bębenków usznych, a ona z kolei przekazała oba narzędzia Thomasowi. Kapłan, by nie przedłużać sprawy, postanowił opuścić zwykłe czynności wstęp- ne - okadzenie darów, obmycie rąk, modlitwę nad darami, prefa- cję - i przejść prosto do kwestii dekonsekracji. Tutaj jednak napo- tkał problem. Nie istniało przeciwieństwo przeistoczenia, żadna oficjalna procedura pozwalająca zamienić Boskie ciało z powro- tem w chleb powszedni. Być może, wystarczyłoby odwrócić po pro- stu słynne słowa z Ostatniej Wieczerzy: Accipite et manducate ex hoc omnes, hoc est enim corpus Meum. Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, to jest bowiem ciało Moje. Bardzo dobrze, pomyślał. Jasne. Czemu nie? Pochylił się. Pociągnął za sznurek startera. Piła zaskoczyła na- tychmiast, wyjąc jak szerszeń w filmie grozy. Chmury czarnego dy- mu wydobywały się spod obudowy. Jęcząc cicho, kapłan pochylił się jeszcze niżej i dźgnął swego Stwórcę. Szarpnął piłę na bok. - O co chodzi? - zapytała Miriam bez tchu. Nie mógł tego zrobić. Po prostu nie mógł. - Lepiej głodować - wymamrotał. - Tom, musisz. -Nie. - Tom! Ponownie obniżył piłę. Obracające się zęby wbiły się w ciało, uwalniając strumień różowawego osocza. Podniósł piłę. - Szybciej! - wycharczał Lou Chickering. - Błagam! - stęknął Marbles Rafferty. Thomas znowu przybliżył dymiącą piłę do rany. Powoli, z wa- haniem, zagłębił ją w ciele i przesunął wzdłuż linii prostej. Potem drugie cięcie, pod kątem prostym do pierwszego. Trzecie. Czwar- te. Oderwawszy skórę, wepchnął piłę aż po obudowę silnika w po- szukiwaniu prawdziwego mięsa. - Pleni sunt caeli et term glona Tua. Pełne są niebiosa i ziemia chwały Twojej - wyrecytowała Miriam przygotowując ołtarz. Otwo- rzyła pudełko zapałek, potarła jedną i osłaniając dłonią słaby pło- mień, zapaliła prawy palnik kuchenki. - Hosanna in excelsis. — In- stynktownie wybrali bardziej efektowną, staromodną wersję eu- charystii z łacińskimi tekstami. Mgła syczała cicho w zetknięciu z płomieniem. Miriam wzię- ła żelazną patelnię od Follingsbee'ego i ustawiła ją na palniku. - Meum corpus enim hoc est - mamrotał Thomas, desakralizu- jąc wycinaną tkankę - omnes hoc ex manducate et accipite. — Gdy gę- sta karmazynowa krew wydobyła się na powierzchnię, Miriam chwyciła kielich, uklękła i zebrała kilka litrów. - Omnes eo ex Ubite et accipite- mówił ksiądz oddzielając świętość od krwi. Nadal ope- rował piłą, aż udało mu się uwolnić półtorakilowy połeć mięsa. Musiało tak być. Nie było innego sposobu. Gdyby nie on, zro- biłby to Van Horne. Wyłączywszy piłę, zabrał mięso do ołtarza i umieścił je na pa- telni. Sznycel zaskwierczał, wypuszczając różowe soki. Podniósł się cudowny aromat, słodki zapach smażonej świętości, sprawiając, że Thomasowi ślinka napłynęła do ust. - Stało się - wycedziła Cassie Fowler. — Stało się, do jasnej cholery! - Spokój! -warknęła Miriam. — Jezu Chryste... Minęła minuta. Thomas ujął szpatułkę i przewrócił sznycel na drugą stronę. Kwestia wyważenia: musiał podgrzewać mięso na tyle długo, żeby zabić bakterie, nie mógł jednak zniszczyć przy tym drogocennych protein, których domagały się ich ciała. - Co dalej? - wysapał Van Horne. - Łamanie i zmieszanie postaci - odparła Miriam. — Pieprzcie to. - Sam się pieprz. Thomas przerzucił sznycel na srebrną tacę. Wziął głęboki od- dech i nożem Follingsbee'ego pokroił wielki kawał mięsa na dzie- więć równych części wielkości tabliczki czekolady. - Haec commixtio - powiedział, odcinając maleńki kawałek od swojej porcji - corporis et sanguinis Dei - uczynił znak krzyża nad kielichem i wrzucił kawałek mięsa do środka - fiat accipientibus no- bis. Ciało i Krew Pana naszego Jezusa Chrystusa, które łączymy i będziemy przyjmować, niech nam pomogą osiągnąć życie wiecz- ne. Amen. - Niech ojciec nie przeciąga struny - zachłysnęła się Fowler. — To czysty sadyzm - zaskamlał Van Horne. -Jeżeli coś wam się nie podoba - powiedziała Miriam - to znajdźcie sobie inny kościół. Thomas ścisnął swoją porcję pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym i czując jak lepkie gorąco cieknie mu po dłoni, pod- niósł ją do ust. - Perceptio corporis Tui, Domine, quod ego indignus sumere preasu- mo, non mihi proveniat in condemnationem. Niech przyjęcie Ciała i Krwi Twojej, Panie Jezu Chryste, nie ściągnie na mnie wyroku potępienia. - Zanurzył zęby w mięsie. Przeżuł powoli i przełknął. Zdziwił go smak ofiary. Oczekiwał czegoś ewidentnie wyrafinowa- nego i pełnego polotu - czegoś w rodzaju pieczeni z rusztu albo świeżej cielęciny - tymczasem to, co zjadł, smakowało jak ham- burger z okrętowej kuchni. Ależ oczywiście, pomyślał po chwili. Ten Bóg był Bogiem wszystkich ludzi, czyż nie? Bogiem tłumów żywiących się marnym jedzeniem z samoobsługowych barów, wszystkich tych otyłych ma- tek, które Thomas widywał w McDonaldzie na Bronxdale Avenue, zamawiających specjalne porcje dla swych pucołowatych pociech - Corpus Tuum, Domine, quod sumpsit, adhaereat uisceribus meis Panie, daj nam czystą duszą przyjąć Sakrament, który przyjęliśmy ustami, i dar doczesny niech się stanie dla nas lekarstwem na wieczność. - Thomas poczuł nagły wstrząs, jakby uderzył go prąd nie wiedział jednak, czy przypisać to samemu mięsu, czy też idei Mięsa. -Amen. Tysiące doznań pieściło kubki smakowe kapłana, gdy ze srebr- ną tacą w dłoni podszedł do Follingsbee'ego. Pod smakiem ham- burgera kryło się coś w rodzaju aromatu pieczonego kurczaka, a jeszcze głębiej wspomnienia soczystego befsztyka. - Ojcze, ta sytuacja naprawdę nie jest dla mnie łatwa - po- wiedział szef kuchni. -Jestem przekonany, że usmażyłbyś Go lepiej. Nie zdradź mnie przed związkiem zawodowym. Follingsbee drgnął. - Proszę nie zapominać, że kiedyś byłem ministrantem. — Wszystko jest w najlepszym porządku, Sam. - Na pewno? To, co robimy, wydaje mi się grzeszne. - Daję ci słowo. - Naprawdę? Nie ma w tym nic złego? - Otwórz usta. Kucharz z wahaniem rozchylił wargi. - Corpus Dei custodiat corpus tuum - powiedział Thomas poda- jąc Follingsbee'emu jego porcję. -Jedz wolno - dodał - bo inaczej się rozchorujesz. Gdy Follingsbee zaczął żuć, Thomas przesunął się do następ- nej osoby, a potem do jeszcze następnej - Rafferty, O'Connor, Chickering, Bliss, Fowler, Van Horne, siostra Miriam — każdemu kładąc kawałek mięsa na wysuniętym języku. - Corpus Dei custodiat corpus tuum - mówił. - Nie za szybko - ostrzegał. Zgromadzeni żuli i przełykali. - Domine, non sum dignus- powiedział Follingsbee, z zamknię- tymi oczami delektujący się swoim ocaleniem. — Domine... non... sum... dignus — z trudem wykrztusiła radio- operatorka, drżąc z obrzydzenia do samej siebie. Dla tak zatwar- działej wegetarianki jak ona musiała to być zaiste ciężka próba. — Domine, non sum dignus- powiedzieli Rafferty, O'Connor i Chickering jednocześnie. Tylko Van Horne i Fowler milczeli. - Dominus nobiscum - powiedział Thomas wstępując na otocz- kę sutka. Lojaliści wydobyli maczety, noże i scyzoryki i pod kierunkiem kapitana zabrali się do pracy, powiększając pierwotny karb, w mia- rę jak wycinali kolejne kawały mięsa dla towarzyszy z obozowiska pod statkiem, i po godzinie rozebrali już trupa na tyle, że mieli dość, by napełnić wszystkie garnki i kotły. - Sądząc po zapachu, zdążył już skruszeć - rzekł Anthony do Thomasa zatykając nos. - Albo wręcz zaczął gnić - odparł kapłan obserwując, jak Mi- riam umieszcza krwawy połeć mięsa w cyborium. - Wiesz, wydaje mi się, że teraz, kiedy jest martwy, wierzę w Niego o wiele bardziej niż przedtem. — Kapitan opuścił dłoń. - To, że się znalazł, jest autentycznym cudem, nie uważasz? — Nie wiem, jak to nazwać. - Wachlując się słomkowym ka- peluszem, kapłan zwrócił się ku swej trzódce. - Albo cud, albo też ciało zostało pochwycone przez Prąd Ka- naryjski, potem dostało się pod wpływ Prądu Północnoatlanty- ckiego... - Idźcie - rzekł Thomas donośnym, czystym głosem. - ...i w ten sposób zatoczyło pełne koło. — Ofiara spełniona. - A więc, jak sądzisz, ojcze? Cud czy Prąd Północnoatlantycki? - Sądzę, że to jedno i to samo, kapitanie Van Horne - od- parł oszołomiony, wyczerpany, ale syty ksiądz. UCZTA Rozległy się gorące oklaski i szaleńcze okrzyki, gdy Bob Ho- pe, ubrany w luźne wojskowe ciuchy i w białej czapeczce golfowej na głowie, wszedł na scenę Kantyny Północnego Słońca. Snop światła reflektora padł na jego słynny krzywy nos, podkreślając wyraziste rysy twarzy. - Świetnie się bawię tutaj, na Jan Mayen - zaczął komik, ma- chając dłonią w stronę publiczności: stu trzydziestu dwóch pilotów i strzelców pokładowych, w większości ubranych w lotnicze kurt- ki z brązowej skóry z czarnym futrzanym kołnierzem, oraz dwustu dziesięciu marynarzy w białych czapkach i błękitnych chustach. - Wszyscy wiecie, czym jest Jan Mayen, prawda? - Stuknął dłonią w mikrofon. - To Shangri-La z soplami lodu! Pełne uznania wycie. Rozradowane chichoty. Oliver, siedzący samotnie, nie reagował. Dopił swoje drugie piwo tego wieczora, beknął i opadł głębiej w krzesło. Był przeko- nany, że jakaś okropna tragedia spotkała Cassandrę i „Yalpara- iso". Tajfun, wir morski, tsunami - ale mogło też chodzić o dzia- łanie człowieka, bowiem poza Ligą Oświeceniową z pewnością istniały inne organizacje, którym zależało na zniknięciu ciała Bo- ga, organizacje, które nie zawahałyby się zatopić jednego czy dwóch tankowców, żeby to osiągnąć. Albert Flume i jego wspólnik podeszli do stolika Oliyera. - Możemy się przysiąść? - Oczywiście. -Jeszcze jedno piwo? - zapytał Sidney Pembroke, wskazując dwie puste butelki. - Tak, czemu nie? - Dziś w nocy spałem w koszarach razem z chłopcami - po- wiedział Bob Hope. Z rękami w kieszeniach nachylił się nad mi- krofonem. - Wiecie przecież, co to są koszary. To dwa tysiące koi oddzielonych pojedynczymi pierdnięciami. Klasyczny dowcip Hope'a. Piloci, strzelcy i marynarze prawie pospadali z krzeseł. - Alby, postąpiliśmy słusznie - rzekł Pembroke. - Zdecydowanie to jedna z naszych najlepszych produkcji - odparł Flume. - Hej, dziewczyno moich marzeń! - zawołał do ład- nej hostessy o włosach barwy miodu, która kołysząc biodrami nio- sła tacę kanapek z szynką na drugi koniec kantyny. - Przynieś naszemu przyjacielowi kolejne piwo! Duma młodych impresariów była uzasadniona. W ciągu za- ledwie trzech dni udało im się zamienić Sundog Saloon w kla- syczną kantynę wojskową z lat czterdziestych. Jeśli nie liczyć do- stępności piwa, wszystkie szczegóły były autentyczne, włącznie z głośnikami zawieszonymi na belkach stropowych, znakiem „Tyl- ko dla żołnierzy" nad drzwiami oraz plakatami na ścianach w ro- dzaju „Panny i mężatki zatapiają statki" albo „Nimitz nie zna gra- nic". Z początku Władimir Panszyn sprzeciwiał się wprowadzeniu zmian, sądząc, że jego dotychczasowa klientela nigdy mu tego nie wybaczy, potem jednak zdał sobie sprawę, że w miejsce każdego naukowca z Ibsen City, którego straci, zyska co najmniej dwóch członków Towarzystwa Miłośników Drugiej Wojny Światowej. Adaptacja lokalu kosztowała Olivera blisko osiemdziesiąt pięć tysięcy dolarów, z czego większość wypłacono stolarzom i elektry- kom przewiezionym promem z Trondheim, jednak suma ta była niczym w porównaniu z kosztami, jakie pochłonęło sprowadze- nie artystów. Nowojorski oddział związku aktorów przysłał trzy- dzieści debiutantek i chórzystek, które nie miały nic przeciwko temu, żeby włożyć kuse fartuszki i zacząć flirtować z bandą podta- tusiałych schizofreników, przekonanych, że dokoła toczy się dru- ga wojna światowa. Z agencji Williama Morrisa przybyli Sonny Or- bach i jego Harmonicoots, szesnastu muzyków po siedemdziesiąt- ce, którzy, dobrze napojeni norweskim piwem, stawali się idealną kopią orkiestry Glenna Millera. Jednak największym osiągnięciem Pembroke'a i Flume'a było namierzenie i sprowadzenie zdumie- wająco utalentowanych i prawie zupełnie nie znanych braci Kovit- sky: Myrona, Arnolda ijake'a, znanych również jako grupa Great American Nostalgia Machinę - komików występujących na co dzień przed bogatą żydowską publicznością w wakacyjnych kuror- tach w górach Catskills, odtwarzających nie tylko takich nieśmier- telnych gigantów jak Bob Hope czy AIJolson, lecz również posta- ci kobiece. Myron robił pierwszorzędną Kate Smith, Arnold god- ną zaufania Marlenę Dietrich, ajake znośną Ethel Merman i zu- pełnie niesamowitą Frances Langford. Kiedy łączyli swoje falsety, można było przysiąc, że słucha się sióstr Andrews śpiewających „Nie siadaj pod jabłonią (z kimkolwiek oprócz mnie)". Oliver spojrzał na zegarek. Piąta po południu. Do diabła! Fałszywy komandor Wadę McClusky był spóźniony już o dobrą godzinę. - Wiecie, niedawno zdałem sobie sprawę, że generał Tojo na- prawdę pragnie zawieszenia broni - ciągnął Hope. - Chciałby zawiesić swoją broń w większości baz wojskowych południowego Pacyfiku... Wedle własnych słów, Wadę McClusky był wspaniałym lotni- kiem zwiadowcą. Podobno już jako porucznik potrafił dostrzec zamaskowaną fabrykę samolotów z wysokości pięciu tysięcy me- trów, Oliver nie był jednak pewny, czy chodziło tu o umiejętność prawdziwego McClusky'ego, jego sobowtóra, czy też o legendę na temat tego pierwszego tworzoną przez drugiego. Tak czy inaczej, dziesięć godzin wcześniej dzielny dowódca Grupy Powietrznej Sześć osobiście objął stery wodnopłatowca oznaczonego krypto- nimem Truskawka Osiem. Oliver instynktownie czuł, że był to do- brze wróżący gest. Dlaczego zatem McClusky jeszcze nie wrócił? Czyżby „Yalparaiso" był jednak uzbrojony w działka przeciwlotni- cze? Czy Van Horne zestrzelił Truskawkę Osiem? Hope dał znak, by przepiękna i kształtna Dorothy Lamour - Myron Kovitsky w peruce, makijażu, wieczorowej sukni i z obfi- tym gumowym biustem — dołączyła do niego na scenie. Uśmie- chając się, przesyłając całusy, Lamour podbiegła do komika po- śród ogłuszających gwizdów uznania. - Chciałem tylko, żebyście zobaczyli, o co walczycie, chłop- cy. - Kolejny klasyczny tekst Hope'a. - Wczoraj Crosby i ja... - Uwaga, wszyscy! Uwaga! - Z głośników rozległ się męski głos, sycząc i trzeszcząc niczym lemoniada w zetknięciu z kostką lodu. - Mówi admirał Spruance z pokładu „Enterprise"! Dobre wiadomości, żołnierze! Zaledwie cztery godziny temu szesnaście latających fortec B-25 pod dowództwem podpułkownika Jamesa H- Doolittle'a wystartowało z lotniskowca „Hornet" i zrzuciło pięć- dziesiąt bomb niszczących na przemysłowe centrum Tokio! W Kantynie Północnego Słońca podniosła się wrzawa. - Rozmiary strat nie są znane - kontynuował sobowtór Spruance'a - ale prezydent Roosevelt nazywa atak Doolittle'a „po- ważnym ciosem wymierzonym w morale wroga"! Fałszywi żołnierze klaskali i rytmicznie walili stopami w pod- łogę. Zdumione hostessy, chcąc się przypodobać, odłożyły tace i przyłączyły się do ogólnej radości. - To wszystko, żołnierze! Kiedy wrzawa ucichła, światło reflektora skierowało się w pół- nocno-wschodni róg sali, gdzie Sonny Orbach i jego Harmoni- coots, w eleganckich strojach wieczorowych, zaczęli grać „Pistol Packin' Mama" Glenna Millera. Goście kantyny poderwali się i ru- szyli do skocznego jitterbuga - ze sobą nawzajem, z hostessami, a jeden wyjątkowo fartowny strzelec pokładowy z samą Dorothy Lamour. Przy stoliku obok żwawa rudowłosa hostessa zapracowywała na swoją pensję, dzieląc butelkę coca-coli z krępym marynarzem po czterdziestce. - ...i wiem, że nie powinnyśmy pytać, dokąd pływacie - mówi- ła hostessa, kiedy Oliver nastawił ucha. - To prawda - odparł marynarz. —Japonce mają szpiegów dosłownie wszędzie. - Ale mogę zapytać, skąd pochodzisz, marynarzu. - Z Georgii, proszę pani. Z małego miasteczka zwanego Brzo- skwiniowy Raj. - Naprawdę? - W gruncie rzeczy z Newark. - Och, nigdy nie jeszcze nie spotkałam nikogo z Georgii. - Hostessa zatrzepotała powiekami. - Masz dziewczynę, mary- narzu? - Oczywiście, proszę pani. - Nosisz przypadkiem jej zdjęcie przy sobie? - Tak, proszę pani. - Z cielęcym uśmiechem marynarz wydo- był portfel z kieszeni rozszerzanych spodni i podał hostessie niewielką fotografię. - Nazywa się Zmyślna Sue, - Wygląda naprawdę stodko, marynarzu. Obciąga ci? -Co?! O godzinie 18.15 wodnopłatowiec przeleciał z charaktery- stycznym warkotem nad kantyną, sprawiając, że zatrzęsły się butel- ki piwa. Oliver poczuł dreszcz podniecenia. To z pewnością Wadę McClusky podchodzący do lądowania Truskawką Osiem. „Yalpa- raiso" na pewno został zauważony. Po „Pistol Packin' Mama" Glenn Miller zagrał „Chattanooga Choo-Choo", a potem reflektor skierował się z powrotem na sce- nę, gdzie siostry Andrews wykonały „The Boogie-Woogie Bugle Boy of Company B". (W którymś momencie Myron wyślizgnął się za kulisy i zmienił kostium). Po tym jak Bing Crosby zawodząc przedstawił swoją wersję „Pack Up Your Troubles in Your Old Kit Bag", Bob Hope wskoczył na scenę i obaj panowie zaśpiewali słyn- ną przeróbkę „Mairzy Doats". - Czy wiedział pan - odezwał się Flume, gdy Hope i Crosby powitali na scenie Frances Langford - że w czasie wojny nasze ło- dzie podwodne zabierały w rejs wiadra końskich wnętrzności? Oliver nie był pewny, czy dobrze usłyszał. - Wiadra...? - Końskich wnętrzności. Czasem baranich. W ten sposób, kiedy szkopy zrzucały bomby głębinowe, dowódca łodzi mógł po- słać krwawe flaki na powierzchnię, i wróg sądził, że uzyskał tra- fienie! - Cóż za zdumiewająca wojna! - westchnął z podziwem Pem- broke. - „Mam ochotę na miłość" - zaśpiewała Frances Langford. - Kochanie, znalazłaś się we właściwym miejscu! - krzyknął jakiś rozpalony marynarz. - „Ponieważ jesteś blisko mnie"... Drzwi wejściowe otworzyły się wpuszczając podmuch zimne- go wiatru. Siny od mrozu odtwórca roli Wade'a McClusky'ego wmaszerował do środka i zbliżył się do stolika Olivera. Kryształki lodu lśniły na jego lotniczej kurtce. Warstwa śniegu, niczym obfi- ty łupież, pokrywała ramiona. -Jezu, ale się cieszę, że pana widzę! -wykrzyknął Oliver, kle- piąc dowódcę grupy po plecach. - Niech pan opowiada o swych sukcesach! Uśmiechając się, przesyłając publiczności całusy, Frances Langford przeszła do swojego sztandarowego utworu, „Obejmij mnie". - Muszę chwilę odsapnąć. - McClusky wyciągnął z kieszeni kurtki gumę do żucia i wsunął ją sobie do ust, niby lekarz wpy- chający patyczek do badania gardła. - Hej, ślicznotko! - zawołał do rudej hostessy, która nadal piła colę z krępym marynarzem. - Poprosimy tutaj o piwo! - „Obejmij mnie, mój słodki" - śpiewała Frances Langford. - „Obejmij mnie, mój niezastąpiony"... - Wiecie, z tym utworem związana jest pewna cudowna hi- storia - powiedział Pembroke. - Panna Langford odwiedzała szpi- tal polowy na afrykańskiej pustyni. Tydzień wcześniej odbyła się tam duża bitwa pancerna i wielu chłopców było poważnie pora- nionych. - Hope zaproponował, żeby dla nich zaśpiewała - rzekł Flu- me - więc Frances, rzecz oczywista, wykonała swój największy szla- gier: „Obejmij mnie". A kiedy spojrzała w stronę najbliższego łóż- ka... nigdy nie zgadniecie, co zobaczyła. - Czy trafił pan na ślad „Yalparaiso"? - zapytał ostro Oliver. - Czy odnalazł pan golema? - Nie znalazłem nawet pieprzonej motorówki - odparł McClusky przyjmując butelkę piwa od hostessy. - Zobaczyła żołnierza bez rąk - dokończył Pembroke. - Obie stracił w walce. Czy to nie wspaniała historia? Popołudniowa bryza unosiła płatki rdzy z wydm, przenosząc je nad parapetem na sterburcie i rozrzucając po górnym pokła- dzie niczym śrut. Anthony nasunął ciemne okulary i przyjrzał się nadciągającej procesji. W pełnym brzuchu burczało mu przyjem- nie. Niczym żałobnicy dźwigający małą, lecz ciężką od uczuć trum- nę - trumnę zwierzęcia, dziecka, ukochanego karła — Ockharn i siostra Miriam nieśli po pomoście aluminiową skrzynkę. Zszedł- szy na pokład, postawili ją u stóp Anthony'ego i otworzyli. Sześćdziesiąt kanapek, zapakowanych w pergamin, leżało w równych rzędach. Zamykając oczy Anthony napawał się przez chwilę ich zapachem. Wielki przełom w sytuacji żywnościowej stat- ku nastąpił w niecałą godzinę po zakończeniu odwrotnej eucha- rystii, kiedy Follingsbee odkrył, że skórę ich ładunku można ze- mleć na pastę charakteryzującą się wszystkimi istotnymi cechami ciasta chlebowego. Podczas gdy Rafferty i Chickering smażyli pasz- teciki, Follingsbee piekł bułki. W oczach Anthony'ego fakt, że da swojej załodze nie samo mięso, lecz ich ulubione kanapki, prak- tycznie gwarantował zakończenie buntu. Kapitan wychylił się przez reling. Dzisiejszym wysłannikiem obozowiska był starszawy mężczyzna o twarzy dorsza, ubrany je- dynie w czarne sportowe spodenki. Siedział nieruchomo w opa- rach mgły i tumanach rdzy, wyciągając ręce w błagalnym geście, a jego żebra odznaczające się pod pomarszczoną skórą przypo- minały starodawną tarkę do prania. - Jak się nazywasz? - zawołał Anthony. - Mungo, panie kapitanie. - Marynarz wstał i zrobił chwiej- ny krok do tyłu, opierając się o porzuconą śrubę statku niczym krasnolud ukrzyżowany na wielkiej białej koniczynie. - Starszy marynarz Ralph Mungo. - Znajdź swoich towarzyszy, Mungo. Powiedz im, żeby się tu natychmiast zgłosili. — Tak jest. — Przekaż im wiadomość. -Jaką wiadomość? - „Van Horne jest chlebem życia". Zrozumiałeś? — Tak jest. - Nie posuwajmy się za daleko - powiedział Thomas ściskając Anthony'ego za ramię. - Powtórz - nakazał kapitan marynarzowi. - Van Horne jest chlebem życia. - Mungo odepchnął się od leżącej samotnie śruby i z trudem łapiąc powietrze powlókł się w kierunku obozowiska. — Van Horne jest chlebem... Dwadzieścia minut później pojawili się buntownicy, człapiąc 'i czołgając się przez zamglone wydmy. Wkrótce zgromadzili się przy śrubie. Ten obraz wydał się Anthony'emu symboliczny. Na górze: on, kapitan Van Horne, dowódca „Yalparaiso", wyglądają- cy wspaniale w swoim galowym mundurze. Na dole: oni, zwykli śmiertelnicy, unurzani w błocie. Nie miał zamiaru ich torturować. Nie chciał odebrać im wolnej woli ani zawładnąć ich duszami. Nadszedł jednak czas, by zmusić tych zdrajców do ukorzenia się raz na zawsze, by pochować ideę Trupa w najgłębszej, najciem- niejszej dziurze po tej stronie Rowu Mariańskiego. Anthony wydobył paczkę ze skrzynki. - Ta kuchnia polowa pracuje jak każda inna, marynarze. Naj- pierw kazanie, jiotem kanapka. - Odchrząknął. - „A gdy nastał wieczór, przystąpili do Niego uczniowie i rzekli: «Miejsce to jest puste i pora już spóźniona. Każ więc rozejść się tłumom: niech idą do wsi i zakupią sobie żywności»". - Całą wachtę od południa do czwartej spędził kartkując Biblię Ockhama, studiując wielkie precedensy: zesłanie manny z nieba, otwarcie się źródła w skale, nakarmienie pięciu tysięcy. - „Lecz Jezus im odpowiedział: «Nie potrzebują odchodzić, wy dajcie im jeść!». Odpowiedzieli mu: «Nie mamy tu nic prócz pięciu chlebów i dwóch ryb»". Ockham ściągnął z głowy słomkowy kapelusz i złapał Antho- ny'ego za przegub. - Skończ z tymi bzdurami, dobrze? Jak dotąd Follingsbee wyprodukował cztery podstawowe odmiany kanapek. Jego ulubioną był najprostszy hamburger, podczas gdy Rafferty uważał wersję rybną za największy specjał (morski smak uzyskiwano z tkanki otoczki sutka), Chickering zaś był zwolennikiem ćwierćfuntowca z serem (twaróg wytwa- rzano ze świętej limfy). Nikt nie przepadał specjalnie za kanap- ką z kurczakiem. - „Kazał tłumom usiąść na trawie, następnie wziąwszy pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, odmówił błogosławieństwo i połamawszy chleby dał je uczniom, uczniowie zaś tłumom". - Anthony rzucił kanapkę za burtę. - Jedli wszyscy do sytości..." Rybny hamburger pofrunął łukiem w kierunku buntowni- ków. Starszy marynarz Neil Weisinger chwycił zawiniątko. Z niedo- wierzaniem odwinął pergamin i wbił wzrok w podarek. Pogładził bułkę. Powąchał mięso. Łzy wdzięczności pociekły mu po twarzy dwoma równoległymi strumyczkami. Zgniótł pergamin w kulkę, odrzucił na bok, po czym podniósł kanapkę do ust i zamarł w bez- ruchu. -Jedz - nakazał Anthony. Weisinger umieścił jeden palec wskazujący pod nosem, dru- gi zaczepił o dolną szczękę i siłą rozwarł sobie usta. Wsunął ham- burgera między wargi i odgryzł spory kęs. Przełknął. Zadrżał. Z jego gardła wydobył się rzężący odgłos, niby kadłuba statku szo- rującego o dno. Chwilę później zwymiotował wszystko, plamiąc sobie ubranie lepką mieszanką złocistego tłuszczu i zielonkawej piany. - Pogryź! - nakazał Anthony. - Nie jesteś poławiaczem pe- reł, nie musisz łykać kamieni! Przeżuj! Weisinger oderwał skromny kęs i spróbował ponownie. Wol- no, niemalże z namysłem poruszał szczęką. - Dobre! -zachrypiał nagle. -Jakie to dobre! - Oczywiście, że dobre! - krzyknął Anthony. - Skąd to macie? - zapytał Ralph Mungo. - Wszystkie dary pochodzą od Boga! - odpowiedziała siostra Miriam. Anthony wydobył ćwierćfuntowca z serem ze skrzynki. - Kto jest waszym dowódcą?! - wrzasnął przekrzykując wiatr. - Pan, kapitanie! - zawołała Dolores Haycox. - Pan, kapitanie! - nie miał wątpliwości Charlie Horrocks. - Pan, kapitanie! - zawtórowali Ralph Mungo, Bud Ramsey, James Echohawk, Stubby Barnes, Juanita Torres, Isabel Bostwick, An-mei Jong i kilkunastu innych. Z ćwierćfuntowcem w dłoni Anthony wychylił się przez reling. - Kto jest chlebem życia? - Pan, kapitanie! - padła chóralna odpowiedź. Pomachał kanapką dokoła. - Kto może przebaczyć wam grzechy przeciwko statkowi? - Pan, kapitanie! - Siostra Miriam obróciła się nagle, wyrwała kanapkę Antho- ny'emu z dłoni i cisnęła ją w dół. Niczym wysunięty napastnik przyjmujący prostopadłe podanie, Haycox chwyciła pakunek i nie zwlekając zerwała pergamin. - Nie miała pani prawa tego zrobić - poinformował Antho- ny zakonnicę. -Jest pani tylko pasażerką, na miłość boską. -Jestem tylko pasażerką - zgodziła się. - Na miłość boską - dodała sznurując usta. Ockham wsadził dłoń do skrzynki i wydobył cztery hambur- gery oraz cztery pudełka z kanapką McChicken. - Każdy dostaje po dwa! - zawołał rzucając zawiniątka za burtę. -Jedzcie powoli! - Bardzo powoli - rzekła Miriam, ciskając w dół sześć kana- pek o smaku rybnym. Niebo zsyłało dary. Połowa zawiniątek została złapana jeszcze w powietrzu, połowa zdążyła upaść na piasek. Anthony był podnie- siony nie tylko pieczołowitością, z jaką buntownicy zbierali jadło z ziemi, lecz także faktem, że żaden z nich nie brał więcej, niż na niego przypadało. - Lękają się mnie - zauważył. -Jesteś dumny z tego powodu? - zapytał Ockham. - Tak. Nie. Chcę móc z powrotem dowodzić, Thomas. -Jakie to uczucie, kiedy wzbudza się lęk? Uderza do głowy? - Uderza. -1 to wszystko? - W porządku, będę szczery. Pewnie, że kusi mnie, żeby kazać się całować po tyłku. Kusi mnie, żeby zostać ich bogiem. - Antho- ny utkwił wzrok w kapłanie. - Gdybyś ty posiadał taką władzę jak ja - rzekł z nutką sarkazmu - bez wątpienia wykorzystałbyś ją tyl- ko dla dobrych celów. - Gdybym miał taką władzę jak ty - odparł ksiądz zamykając skrzynkę - starałbym się nie wykorzystywać jej w ogóle. 28 sierpnia Uratowałem ich, Popeye, i na razie jestem ich bogiem. W rze- czywistości to wcale nie we mnie wierzą - tylko w ideę Cwierćfun- towca. Nie ma to znaczenia. I tak robią, co im każę. Pragnienie męczy ich okrutnie, ale nie przestają kopać. Z nie- ba, przedzierając się przez mgłę, leje się żar, pali im plecy i karki, ale oni nie ustępują, robiąc czasem przerwy tylko po to, by zjeść ham- burgera albo posmarować skórę ochronną warstwą maści łaski. - Odkryli w sobie imperatyw kategoryczny - mówi Ockharn - Odkryli znaczenie pełnego brzucha - odpowiadam mu. Ja jestem ich bogiem, ale siostra Miriam wybawicielką. Z ma- nierką w dłoni chodzi od kopacza do kopacza i przez to nieodmiennie kojarzy mi się z Debrą Paget podającą wodę uwię- zionym Hebrajczykom w „Dziesięciu przykazaniach". Cassie jest może cyniczką i intelektualistką, ale wykonuje swo- ją część roboty, roznosząc wodę razem z Miriam i czasem nawet przyłączając się do kopiących. Obserwuję ją ukradkiem. Do koń- ca moich dni zachowam w pamięci obraz pięknej czarnowłosej kobiety w obciętych dżinsach i koszulce z nadrukiem Harleya Da- yidsona, odkopującej unieruchomionego „Yalparaiso". Kiedy zaczęliśmy stosować nową dietę, wszyscy byliśmy prze- konani, że w jakiś sposób nas to zmieni. Czy tak się stało? Trudno powiedzieć. Nie zauważyłem dotąd nic naprawdę zdumiewające- go, żadnych rewelacyjnych wyników w prędkości czytania czy umiejętności wiązania węzłów. Nasze wypróżnienia są gładkie i spoiste - przypomina to sranie mydłem - ale nie ma w tym jesz- cze nic cudownego. (Iskierka podkreśla, że takie same rezultaty można osiągnąć dzięki diecie makrobiotycznej). Prawda, że majt- kowie mają mnóstwo energii, naprawdę ogromne ilości, ale Cassie upiera się, że jest to normalne. -Jego ciało działa jak magiczny katalizator - mówi - pozwa- lając nam korzystać z sił, z których istnienia na co dzień nie zdaje- my sobie sprawy. Z powodu śmierci Spicera i Wheatstone'a musieliśmy doko- nać ponownego podziału obowiązków. Dolores Haycox jest chyba całkowicie zresocjalizowana, toteż uczyniliśmy ją naszym drugim oficerem, James Echohawk wskoczył na miejsce trzeciego. No- wym bosmanem jest Ralph Mungo. Co do Weisingera, to mam ochotę wsadzić go z powrotem do karceru, ale Ockham twierdzi, że Zook zmarł, zanim dzieciak przeciął mu przewód z tlenem, a w obecnej chwili potrzebujemy każdej pary rąk. Podczas gdy ludzie Rafferty'ego kopią, demontując górę, na której stoimy, ekipa O'Connora wykonuje naprawy, łatając stępkę paskami blachy i wyklepując wgniecenia za pomocą oburęcznego młota. Okazuje się, że jedna z łopatek oderwanej śrubyjest pęk- nięta na długości mniej więcej dwóch metrów, ale zapasowa śru- ba wydaje się w porządku, toteż ją właśnie będziemy montować. Dziś rano Rafferty i Ockham zeszli pod wodę. Ich raport brzmiał optymistycznie. Tak jak podejrzewaliśmy, kowadełka w Je- go uszach popękały, ale padrejest przekonany, że zdołamy zacze- pić cumy do strzemiączek. W porządku, przyznam to: Jego mózg jest już pewnie do ni- czego. Powtarzam sobie, że nie ma to znaczenia. Aniołowie chcie- li, żeby miał godny pochówek, to wszystko. Tylko godny pochó- wek. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin Follingsbee dalece przekroczył poziom McDonalda, znajdując zdumiewająco twórcze sposoby przygotowywania mięsa. Jest sfrustrowany, że tak wiele przypraw i dodatków zostało pożartych w czasie głodu, ale pomimo to wspaniale daje sobie radę. Okoliczny piasek, na przy- kład, ma wyraźny posmak pieprzu. Samo ciało dostarcza pozosta- łych składników: kawałki brodawek zastępują pieczarki, skrawki pieprzyków ząbki czosnku, a z przewodów łzowych wycinamy pla- sterki zastępczej cebuli. Co najbardziej zdumiewające, dzięki po- łączeniu kondensatora słodkiej wody z kuchenką mikrofalową w urządzenie powodujące błyskawiczną fermentację, nasz kucharz może teraz destylować z Jego krwi napój przypominający sma- kiem najprzedniejszego burgunda. Nazwy, jakie Sam nadaje swoim potrawom - Dieu Bourgu- ignon, Domine Gumbo, Pater Stroganoff, Fałszywa Zupa z Żół- wia - nawet w części nie oddają ich smaku i pożywności. Wierz mi, Popeye, żadne ludzkie podniebienie nie kosztowało dotąd ta- kich przysmaków. DIEU BOURGUIGNON 10 kg mięsa pokrojonego w kostki 42 male cebule pokrojone w plasterki 14 kieliszków burgunda 7 szklanek rosołu 1,5 kg pieczarek pokrojonych w plasterki 7 ząbków czosnku Marynować mięso w winie i rosole przez 4 godziny. Wyjąć mięso, za- chować marynatę. Zrumienić cebule w trzech rondlach, wyjąć i zacho- wać. Przysmażyć mięso w tych samych rondlach, dodać marynatę, zago- tować, przykryć i dusić przez 2 godziny. Dodać cebulę, pieczarki, czosnek i dusić pod przykryciem przez kolejną godzinę. Porcja dla 35 osób. Pomimo tych zachęcających wyników nasz biedny kucharz martwi się o wartość odżywczą tego, co jemy. Próbował już wszyst- kiego, łącznie z odzyskiwaniem selenu, jodu i innych minerałów z wód Cieśniny Gibraltarskiej i tworzeniem z nich specjalnych mieszanek, ale to nie wystarcza. - Przyjmujemy wyłącznie tłuszcz i białko - mówi mi. - Po dłu- gim okresie głodu ludzie potrzebują witaminy C, kapitanie. Po- trzebują witaminy A, B-complex, wapnia, potasu... - Może powinniśmy zbadać Jego wątrobę - sugeruję więc. - Myślałem o tym. Żeby się tam dostać, musielibyśmy prze- bić się przez osiemdziesiąt metrów najtwardszego mięsa na zie- mi, co oznacza przynajmniej trzy tygodnie drążenia. Od 1903 roku na amerykańskim statku nie zanotowano przy- padku szkorbutu, Popeye, ale sądzę, że wkrótce może się to zmienić. Kiedy rozległo się wreszcie buczenie syreny sygnalizującej przerwę obiadową - przeciągłe zawodzenie, niby odgłos rytual- nej trąbki szofar ogłaszającej święto Rosz Haszana - Neil Weisin- ger spojrzał na swoje dłonie i nie odrywał wzroku przez dłuższą chwilę. Całe pokryte były pęcherzami, a u podstawy każdego pal- ca widniał biały odcisk. Neil wbił łopatę w ziemię, chwycił pudełko z lunchem i usiadł. Bolały go plecy. Ramiona omdlewały ze zmęczenia. Wszędzie do- koła spoceni majtkowie otwierali pudełka i skrzyneczki, wyciąga- li hamburgery, ćwierćfuntowce i burgery rybne, i pożerali je łap- czywie niby zwierzęta. Byli z siebie dumni. I słusznie. W ciągu za- ledwie czterech i pół dnia rozkopali wzniesienie o masie trzystu ty- sięcy ton i sprowadzili największy tankowiec świata z powrotem na poziom morza. Neil spojrzał w kierunku zatoczki. Promienie zachodzącego słońca odbijały się w prawym oku ich ładunku. Mgła otaczała ar- chipelag Jego palców u nóg. Fala przetoczyła się leniwie, przeci- skając się pod kadłubem „Yalparaiso" i roztrzaskując o stępkę. Neil wyobraził sobie księżyc jako kochającą matkę, delikatnie przy- krywającą południowy brzeg wyspy kołdrą fali, po czym chwycił pudełko z lunchem i nie przestając wyobrażać sobie tej przyjem- nej sceny, zaczął śmiało oddalać się od statku. Wsunął dłoń do kieszeni spodni, dotknął medalu z Ben Gurionem, który kiedyś należał do jego dziadka. Wiedział, że w każdej chwili odwaga może go opuścić. Załamany nerwowo, wróciłby do towarzyszy zamierzających opuścić to przeklęte miej- sce. Szedł jednak dalej, mijając szkarłatne wydmy i stosy dwustu- litrowych beczek, rdzewiejące wraki samochodów i gnijące opony, kierując się wzdłuż okrytej mglistym całunem linii brzegu. W przedzie klasyczne śródziemnomorskie drzewo figowe tkwiło przycupnięte na piaszczystym pagórku. Gdy tylko Neil uj- rzał jego obrzucone owocami gałęzie, postanowił tu się zatrzy- mać. To było to -jego osobisty płonący krzak, miejsce, gdzie w końcu pojawi się przed nim niepoznawalna esencja YHWH, dogodny punkt, z którego będzie mógł wreszcie obejrzeć Boga z porannej wachty. Wspiął się na pagórek i delikatnie przeciągnął palcami po korze figowca. Zimna, szorstka, twarda. Skała. Badał dalej. Gałęzie, liście, owoce: skała, wszystko skała - drzewo ska- mieniało, niczym żona Lota zamieniona w posąg soli. Nieważne. I tak spełni swoją funkcję. Nagle usłyszał czyjś głos. - Zdumiewające. Neil odwrócił się błyskawicznie. Obok niego stał ojciec Tho- mas, ubrany w czarne spodnie i żółtą wiatrówkę. Spod ronda je- go słomkowego kapelusza ściekały strumyczki potu. - Co się z tym figowcem stało? - zapytał Neil. - Cieśnina Gibraltarska jest pełna minerałów — to one doda- wały smaku potrawom Follingsbee'ego i zapewne one zamieniły to drzewo w kamień. Neil ściągnął siateczkową koszulkę, ocierając pot z czoła spoj- rzał na południe. Księżyc dokonywał właśnie swego hydrauliczne- go cudu, wypełniając zatoczkę falami przyboju i podnosząc tanko- wiec centymetr po centymetrze. - Czy potrafi pan dochować tajemnicy, ojcze? Kiedy „Val" odpłynie dziś wieczór, ja będę stał pod tym drzewem figowym. - Nie zabierasz się z nami? - Ojciec Thomas zmarszczył krza- czaste brwi. -Jest to akt skruchy, jak powiedziałby chrześcijanin. - Leo Zook umarł, zanim wyciągnąłeś nóż - zaprotestował ksiądz. -A jeśli chodzi ojoe'ego Spicera, działałeś w samoobro- nie, prawda? -Jest pewien obraz w mojej głowie, ojcze, scena, którą od- twarzam sobie raz po raz. Znajduję się w drugiej ładowni, muszę wyciągnąć rękę i odkręcić kurek zapewniający Zookowi dopływ tlenu. Prosty ruch ręki, to wszystko. - Neil objął nieśmiertelny pień. - Gdybym tylko mógł wrócić tam teraz i to zrobić... - Byłeś zatruty gazem. Nie mogłeś właściwie ocenić sytuacji. - Być może. - Nie byłeś w stanie jasno myśleć. - Umarł człowiek. -Jeśli tutaj zostaniesz, też umrzesz. Neil odłamał kamienną figę. - Może tak, może nie. - Oczywiście, że umrzesz. Owocami z tego figowca się nie po- silisz, a Boga zabieramy ze sobą. - Naprawdę ojciec sądzi, że to, co holujemy, jest Bogiem? - Trudna kwestia. Przedyskutujmy ją na statku. - Od kiedy pamiętam, moja ciocia Sara zawsze mówiła mi, że jestem uwięziony wewnątrz siebie. „Neil pustelnik, nigdy nie rozstający się ze swoją osobistą jaskinią, gdziekolwiek by szedł" - i teraz naprawdę stanę się pustelnikiem, jak rabbi Szymon. -Kto? - Szymon bar Jochai. Jakieś dwieście lat po Chrystusie rabbi Szymon wszedł do dziury w ziemi i został tam, i jak pan sądzi, co mu się w końcu przydarzyło? - Zagłodził się na śmierć. - Doświadczył niepoznawalnej esencji Stwórcy. Napotkał En Sof. - Chcesz powiedzieć, że zobaczył Boga? - Tak, ujrzał Boga. Prawdziwego, bezkształtnego, bezimien- nego Boga, Boga z porannej wachty, nie tego tutaj King Konga. - Neil, ta wysepka może zapaść się z powrotem w odmęty oce- anu. - Ojciec Thomas ściągnął kapelusz i pomarszczoną dłonią zmierzwił włosy. - Chaos jest... chaotyczny. Utoniesz jak szczur. Neil pogładził kamienną korę. -Jeśli On mi przebaczy, uratuje mnie. - Neil, są przecież ludzie, którym na tobie zależy. - Moi rodzice nie żyją. - A twoi przyjaciele? Krewni? — Nie mam przyjaciół. Ciotki mnie nie znoszą. Uwielbiałem mojego dziadka, ale umarł... zaraz... tak, sześć lat temu. Kapłan podniósł odłamek skały z ziemi. Podrzucił go, złapał, podrzucił, złapał. - Będę szczery - rzekł w końcu. - To twoje En Sof...\a też chcę je poznać, naprawdę. - Włożył z powrotem kapelusz, naciągając go mocno na oczy. - Czasem wydaje mi się, że mój Kościół popeł- nił fatalny błąd, zamieniając Boga w człowieka. Kocham Chrystu- sa szczerze, ale zbyt łatwo jest Go sobie wyobrazić. - A zatem mam pańskie błogosławieństwo? - Nie, błogosławieństwo nie. Ale... -Co? -Jeśli tak nakazuje ci sumienie... Wzdychając, ojciec Thomas wyciągnął prawą rękę. Neil wy- ciągnął swoją. Ich podrapane palce się zetknęły. Dłoń ścisnęła dłoń. - Do widzenia, starszy marynarzu Weisinger. Do widzenia i wszystkiego dobrego. Neil usiadł przy wiekowym pniu. - Niech Bóg będzie z panem, ojcze Thomasie. Kapłan odwrócił się i zszedłszy z pagórka, pomaszerował z po- wrotem ku szepczącemu brzegowi. Dwie godziny później Neil nadal siedział w tej samej pozycji. Wieczorny zefirek chłodził mu twarz. Gwiazdy zaglądały przez mgłę niczym świece płonące za zmrożonymi szybami. Blask księ- życa lukrował grzbiety fal i zamieniał wydmy w kopce skrzących się klejnotów. Z pudełkiem na lunch w dłoni Neil zaczai wdrapywać się na drzewo, gałąź po gałęzi, jakby wspinał się na główny maszt. Gdy usadowił się w rozwidleniu konarów na samej górze, oba silniki „Valparaiso" zastartowały z sykiem i sapaniem, których echo odbi- ło się po całej wyspie, i kilka minut później tankowiec wypłynął z zatoki. Łańcuchy holownicze naprężyły się, a ich ogniwa tarły o siebie ze zgrzytem, niczym zęby mądrości gigantycznego bez- sennego smoka. Statek szedł naprzód pełną parą. Weisinger wpadł nagle w panikę. Nie było jeszcze za późno. Wciąż mógł udzielić sobie rozgrzeszenia, popędzić na plażę i krzykiem zatrzy- mać tankowiec. W najgorszym razie mógłby nawet za nim popły- nąć. Poczuł skurcz w brzuchu. Soki trawienne zaburczały cichut- ko. Wydobył medal z Ben Gurionem i kciukiem przetarł podobi- znę bohatera. Już, tak było lepiej, o tak. Nie minie dzień, nie minie godzina, a drzewo zacznie się robić ciepłe... cieplejsze... go- rące... zacznie dymić... i wreszcie zapłonie. I nie zostanie spalone. Neil Weisinger otworzył pudełko, wydobył ćwierćfuntowca z serem i powoli zaczął jeść. Część trzecia RAJ Drugiego września o godzinie 9.45 „Carpco Yalparaiso" opuścił wreszcie obszar mgły. Wibrująca, przenikliwa jasność świata - migotanie północnego Atlantyku, lazurowy blask nie- ba, oślepiająco białe skrzydła przelatujących petreli - sprawiła, że Thomas Ockham zapłakał z radości. Tak musiał się czuć śle- py żebrak, kiedy obmył błoto z oczu w sadzawce Siloe i nagle przejrzał. O 10.55 faks w pomieszczeniu radiowym zapiszczał, wypluwa- jąc ostatnią - tak Thomas przypuszczał - z serii histerycznych wia- domości z Rzymu, wyróżniającą się głównie tym, że była pierwszą, jaką zdołali odebrać. Dlaczego Ockham przerwał łączność? - py- tał Watykan. Gdzie znajduje się statek? W jakim stanie jest Carpus Dei? Dobre pytania, uzasadnione pytania, ale Thomas wahał się, czy odpowiedzieć. Chociaż nie mógł przecież przewidzieć nagłe- go wynurzenia się zaginionej pogańskiej cywilizacji z głębin mo- rza ani temu przeszkodzić, wyczuwał, że Rzym i tak go obwini - za Wyspę Van Horne'a, za niedopuszczalne opóźnienie, za rozkład ich ładunku, za wszystko. Z początku ani Thomas, ani nikt inny na pokładzie nie zda- wał sobie sprawy, do jakiego stopnia ciało zaśmiardło. Pozostawa- li nieświadomi aż do czwartego września, kiedy to tankowiec prze- kroczył czterdziesty drugi równoleżnik, szerokość geograficzną Neapolu. Wtedy wiatr zmienił kierunek. Odór wykraczał poza gra- nice wydolności zmysłu powonienia. Po wypełnieniu nozdrzy i za- tok atakował pozostałe zmysły, wyciskając łzy z oczu, paląc języki, drażniąc skórę. Niektórzy z majtków twierdzili nawet, że słyszą go, jak zawodzi ponad falami niby syreny przyzywające na zgubę ma- rynarzy Odyseusza. Gdy pracownicy kuchni wypływali ,Juanem Fernandezem", by wybrać jadalne kawałki mięsa spomiędzy zwa- łów zgnilizny, musieli brać ze sobą butle z tlenem. Jak na ironię, mięknięcie mięsa oznaczało, że Van Horne mógł wreszcie wprowadzić przewody do tętnicy szyjnej: był to ża- łosny gest w obecnej chwili, ale Thomas rozumiał intencje kapi- tana. Piątego września o godzinie 14.15 Charlie Horrocks i jego grupa pompiarzy rozpoczęli wielką transfuzję. Chociaż nigdy jesz- cze nie pracowali w sytuacji, kiedy statek się poruszał, w niecałe sześć godzin zdołali wypompować do morza ponad trzysta tysięcy litrów słonej wody ze zbiorników balastowych, jednocześnie na- pełniając ładownie taką samą ilością krwi Boga. I sztuczka zadziałała. Momentalnie statek przyspieszył do dzie- więciu węzłów, co oznaczało wzrost o jedną trzecią w stosunku do początkowej prędkości. Oficerowie sumiennie pełnili wachty. Majtkowie skrupulat- nie skrobali i malowali. Kucharze pracowicie wycinali kawałki mię- sa. Jednak dopiero kiedy marynarze zaczęli reagować na swoje obowiązki z typową zrzędliwością, dopiero kiedy na pomostach „Yalparaiso" dało się słyszeć wulgarne narzekania i bluźniercze przekleństwa, dopiero wtedy Thomas uznał, że normalność po- wróciła na statek. —Już po wszystkim - powiedział do siostry Miriam. -'Wresz- cie po wszystkim. Bogu dzięki za Immanuela Kanta. - Bogu dzięki za Boga - odparła Miriam cierpko, wgryzając się w ćwierćfuntowca z serem. Gdy nadszedł dzień Święta Pracy, pierwszy poniedziałek wrze- śnia, zimny i pochmurny, kapłan zdał sobie sprawę, że nie może już dłużej ukrywać - ani przed sobą, ani przed Rzymem -jak fa- talnie opóźniona jest Operacjajehowa. Ładunek cuchnął już tak okropnie, że Thomas zastanawiał się, na poły poważnie, czy smród mógł rozprzestrzenić się nad oceanem i dotrzeć do bram Watyka- nu, świadcząc o ich niepowodzeniu. Jego list przesłany faksem do Rzymu był szczery i dokładny. Znajdowali się ponad trzy tysiące ki- lometrów od koła podbiegunowego. Statek osiadł na mieliźnie u wybrzeży nie oznaczonej na mapach wysepki w Cieśninie Gi- braltarskiej (37 stopni szerokości północnej, 16 stopni długości zachodniej), więżąc ich na kawale rdzawej skały przez dwadzie- ścia sześć dni. W tym czasie moralny relatywizm zasiany przez ideę Trupa nie tylko przemienił się w totalny chaos, lecz także proce- sy gnicia i neurologicznego rozkładu zaatakowały samo ciało. Tak, kaniowski imperatyw zdążył już przywrócić porządek na statku, a dzięki operacji z transfuzją prędkość tankowca znacznie wzrosła, ale żaden z tych radosnych faktów nie mógł zrekompensować strat czasowych wywołanych pobytem na wyspie. Tylko w kwestii głodu Thomas pozwolił sobie na autocenzurę, odmawiając wyjaśnienia, jakie było źródło ich ocalenia. Czuł, że papież Innocenty XIV nie jest jeszcze przygotowany na to, by poznać recepturę Dieu Bour- guignon opracowaną przez Sama Follingsbee'ego. Synod potrzebował tylko dwóch dni, by się zebrać, przepro- wadzić debatę i podjąć odpowiednie decyzje. Ósmego września o godzinie 13.15 nadeszła odpowiedź od kardynała. „Szanowny profesorze Ockham, cóż możemy powiedzieć? Van Horne poniósł porażkę, ojciec poniósł porażkę, Operacja Jehowa poniosła porażkę. Ojciec Świę- ty jest zdruzgotany. Według watykańskiego OMNIYAC-5000, nie dość że Boski umysł jest już martwy, to jeszcze ciało uległo zepsu- ciu. Gdy niskie temperatury zaczną wreszcie działać, proces roz- kładu będzie już tak zaawansowany, że zbezcześci Tego, którego szczątki pragnęliśmy ocalić. Jest oczywiste, że w obecnej chwili po- trzebujemy nowej strategii. Postanowiliśmy, że Ciało Boże zostanie nasączone płynem konserwującym, co według naszego komputera nie powinno być trudne, skoro Van Horne wypompował już osiemnaście procent Jego krwi. W tym celu Rzym wyczarterował drugi supertankowiec, m/s «Carpco Maracaibo», który po napełnieniu ładowni formal- dehydem w porcie Palermo został wysłany na zachód przez Morze Śródziemne. Oficerowie i załoga «Maracaibo» zostali pouczeni, że ich zadaniem jest przejęcie głównego rekwizytu do planowa- nego filmu o wyjątkowo pornograficznej treści. Nie potrzebujemy Immanuela Kanta, by wiedzieć, iż taki podstęp jest dwuznaczny moralnie, ale uważamy, że prawdziwa tożsamość ciała jest już zna- na zbyt wielu osobom. Po otrzymaniu niniejszej wiadomości poleci ojciec Van Hor- ne'owi zawrócić i ponownie skierować się ku znanej wam wysep- ce, gdzie będziecie oczekiwać na przybycie «Maracaibo». Osobi- ście będę dowodził wpompowywaniem formaldehydu i następnie transportem ciała do miejsca wiecznego spoczynku. Z szacunkiem, Tullio Di Luca sekretarz do spraw nadzwyczajnych przypadków eklezjastycznych". Jeśli nie liczyć niegrzecznego i nieuzasadnionego grożenia palcem w pierwszym akapicie, list ten sprawił właściwie Thomaso- wi przyjemność. Cud nad cudami: wyglądało na to, że uzyska jed- nak szansę wyperswadowania Neilowi Weisingerowi jego samo- bójczego postanowienia, która to kwestia ciążyła mu na sercu od czasu, kiedy opuścili Wyspę Van Horne'a. Równie pociągająca by- ła perspektywa przerzucenia cuchnącego problemu Operacji Jehowa na barki Di Luki. Teraz ojciec Thomas chciał już tylko wrócić do Stanów, zagospodarować się z powrotem w swoim za- tęchłym pokoiku na uniwersytecie Fordham (ach, jakże tęsknił za tym miejscem, z jego miniaturowym wahadłem Foucaulta, oprawionymi w ramki fotografiami fraktali, popiersiem Akwinasa) i rozpocząć kolejny semestr wykładów na temat teorii chaosu. - On chyba żartuje - powiedział Van Horne, przeczytawszy list od kardynała. - Nie sądzę. - Czy zdajesz sobie sprawę, czego ten człowiek żąda? - Van Horne wziął pióro Rafała z biurka i pomachał nim w przepojo- nym wonią Boga powietrzu. - Żąda, żebym oddał dowództwo! - Tak. Przykro mi. - Zdaje się, że i ty, ojcze, idziesz w odstawkę. - Osobiście nie żałuję. Nigdy nie chciałem przyjąć tej roboty. Van Horne usadowił się za biurkiem i wydobył z szuflady kor- kociąg, dwa styropianowe kubki i butelkę burgunda. - Szkoda, że ojciec napisał Di Luce, że zrzuciliśmy balast. Weźmie to pod uwagę przy swoich obliczeniach, kiedy zacznie nas ścigać. - Kapitan wkręcał korkociąg z taką samą zręcznością, z jaką kierowal wprowadzaniem przewodów ssących do szyi Boga. - Na szczęście mamy sporą przewagę na starcie. - Wyciągnąwszy korek, napełnił kubki wspaniałym winem Chateau de Dieu. - Pro- szę, ojcze Thomasie, napij się, to pomaga znieść smród. - Czy mam rozumieć, że zamierzasz sprzeciwić się rozkazom Di Luki? - Aniołowie nie wspominali nic o balsamowaniu zwłok. - Nie wspominali też o dziwnych atraktorach, odwróconej eucharystii lub wypełnianiu ładowni „Yalparaiso" Jego krwią. Ca- ła nasza podróż, kapitanie, była serią niespodzianek, a teraz ma- my obowiązek zawrócić. — I nigdy nie dowiedzieć się, dlaczego On umarł? — Nie interesuje mnie już powód Jego śmierci. - Czyżby? - Chcę tylko wrócić do domu. - Kwestia podstawowa jest następująca: nie ufam tym ludziom w Rzymie. - Van Horne złożył faks od Di Luki równo na pół. - I co więcej, podejrzewam, że ty, ojcze Thomasie, również im nie ufasz. Wypij wino. Thomas drgnął i uniósł kubek do warg. Upił łyk. Dreszcz przebiegł jego ciało, od głowy aż po koniuszki palców u stóp. Czul, jakby doświadczał losu, jaki Poe zaplanował dla bohatera „Pułap- ki wahadła", tylko że w tamtym przypadku przepołowienie nastę- j powało wzdłuż osi ciała więźnia. Dopiero po trzecim łyku ta po- j łowa Thomasa, która była wierna Świętej Matce Kościołowi, za- 1 tryumfowała nad tą, która podzielała podejrzenia kapitana. - Czy wiesz, że marynarz Weisinger został na wyspie? - za- pytał. - Rafferty mi powiedział. - Dzieciak sądzi, że czeka go wielkie przeżycie religijne. - Raczej wielka głodówka. - Oczywiście. - Nie zawracamy — rzekł Van Horne. - Kiedy kardynałowie dowiedzą się o niesubordynacji, prze- staną zachowywać się racjonalnie. Zdajesz sobie z tego sprawę. Bóg jeden wie, co zrobią. Poślą za tobą włoskie lotnictwo z rakie- tami nuklearnymi. Van Horne jednym haustem opróżnił swój kubek. - Dlaczego sądzisz, że kardynałowie dowiedzą się o mojej nie- subordynacji? - Ty masz swoje zobowiązania, a ja swoje. -Jezu, ojcze Thomasie, czy muszę zabraniać ci wstępu do po- mieszczenia radiowego? - Nie masz takiego prawa, synu. - W takim razie niech to będzie oficjalne. W porządku? Od tej chwili nie ma pan tam wstępu. Tak samo jak na cały mostek. Jeśli prześle pan Di Luce choćby zapis przypadającego na siebie ruchu szachowego, zamknę pana w karcerze i wyrzucę klucz za burtę. Thomas poczuł lodowate zimno w żołądku. - Anthony, muszę coś powiedzieć. Muszę powiedzieć, że ni- gdy w życiu nie miałem żadnego wroga, ale dzisiaj, obawiam się, ty stałeś się moim wrogiem. - Skrzywił się. - Oczywiście jako chrze- ścijanin muszę starać się kochać cię tak samo jak dotąd. Van Horne przebił wskazującym palcem denko styropiano- wego kubka. - A teraz pozwól, ojcze, że ja coś powiem. - Uśmiechnął się tajemniczo do księdza. - Kiedy kardynałowie zaangażowali cię do tej roboty, dostali człowieka o wiele lepszego, niż im się należał. * * * 9 września Szerokość: 60"15'N. Długość: 8°5'E. Kurs: 021. Prędkość: 9 węzłów. Temperatura wody: - 2"C. Temperatura powietrza: - 3°C i spada. Dzięki Bogu za zachodnie wiatry nadciągające znad Gren- landii z impetem równym temu, z jakim Grant wziął Richmond, i odganiające smród. Mogę znowu oddychać, Popeye. Widzę wy- raźnie, słyszę doskonale, myślę jasno. Chociaż moja decyzja o nałożeniu knebla Ockhamowi i po- rwaniu ciała została podjęta w oparach smrodu, jestem przeko- nany, że była słuszna. Zakładając, że utrzymamy naszą obecną prędkość, powinniśmy zdążyć odstawić ładunek na miejsce prze- znaczenia i wziąć kurs na Manhattan, zanim jeszcze Di Luca prze- kroczy koło podbiegunowe. Jeśli kardynał będzie potem chciał wypchać ciało niczym myśliwskie trofeum, to jego sprawa. Wczoraj Sam Follingsbee wyłożył kawę na ławę: jeśli nie za- pewnimy załodze podstawowej dawki witamin, możemy zamie- niać oficerską świetlicę w izbę chorych. Zmieniłem więc kurs - niechętnie, jak zapewne się domyślasz - i o godzinie 13.15 „Val" był o dwie mile od portu Galway, słynącego w świecie ze wspania- łych sklepów kolonialnych. - Czy chciałabyś zejść tutaj na ląd? - zapytałem Cassie, gorączkowo pragnąc, żeby odmówiła. - Mogłabyś jeszcze przed zachodem słońca złapać samolot do Nowego Jorku z lotniska Shannon. - Nie - odparła bez wahania. - Czy twoi szefowie nie będą wściekli? - Ta podróż jest fascynująca - powiedziała biorąc moją dłoń i ściskając ją nieprzystojnie (może to było złudzenie) - chcę zoba- czyć, jak się zakończy. Sam główny kucharz poprowadził wyprawę. O 13.45 on i szef piekarzy Willie Pindar wyruszyli ,Juanem Fernandezem", mając kieszenie wypchane listami zakupów i czekami podróżnymi Ame- rican Express. Kilka minut później pojawił się kuter z włókna szklanego ze złotą harfą na burcie, począł szperać wokół naszych cum holow- niczych niby irlandzki wilczarz obwąchujący innego psa pod ogo- nem. Szyper uruchomił syrenę i zażądał spotkania, a ja nie mo- głem się nie zgodzić. Mając za plecami „Maracaibo" z gromadą watykańskich jastrzębi na pokładzie, nie chciałem denerwować reszty wojowniczego chrześcijaństwa. Podporucznik Donald Gallogherm z Irlandzkiej Straży Przy- brzeżnej okazał się jednym z tych potężnych, rumianych sukinsy- nów, jakich Pat O'Brien grał kiedyś w filmach. Pojawił się na most- ku razem ze swoim zastępcą, energicznym Tedem Mulcannym, i kiedy zobaczyłem ich razem, natychmiast poczułem tęsknotę za domem - nie za Nowym Jorkiem jako miastem, ale za Nowym Jorkiem z hollywoodzkiej legendy, pełnym irlandzkich gliniarzy o dobrych sercach okładających pałkami zadki młodocianych gangsterów z Dead End. W gruncie rzeczy tym właśnie były te dwa błazny: parą irlandzkich gliniarzy patrolujących swój wodny re- wir od przylądka Słynę do Zatoki Shannon. - Imponujący ma pan statek - powiedział Gallogherm prze- chadzając się po mostku, jakby to on był kapitanem. - Zajął cały ekran naszego radaru. - Zboczyliśmy odrobinę z kursu - odezwała się Dolores Hay- cox pełniąca właśnie wachtę. - Cholerny satelita meteo, zawsze podaje błędne dane. - Płyniecie pod wyjątkowo dziwną banderą - rzekł Gallo- gherm. - Z pewnością nie po raz pierwszy pan ją widzi - powiedzia- łem mu. - Doprawdy? Czy wie pan, jakie jest moje i pana Mulcan- ny'ego zdanie na ten temat? Otóż uważamy, że z tym pańskim dzikim tankowcem jest coś mocno nie tak, i w takim razie mu- simy obejrzeć pański Dokument Przewozu Ropy Naftowej. - Dokument czego? - zapytałem, żałując, że nie rozjecha- łem ich kuterka, kiedy miałem po temu okazję. - To chyba żart. - Nie ma go pan? Jest wymagany przy przeprowadzaniu za- ładowanego tankowca przez irlandzkie wody terytorialne. - Płyniemy pod balastem - zaprotestowała Haycox. - Akurat. Jesteście zanurzeni prawie po samą linię Plimsol- la, marynareczko, i jeśli zaraz nie przedstawicie Dokumentu Przewozu, będziemy zmuszeni zatrzymać was w Galway. - Niech pan powie, poruczniku - rzekłem, zaczynając rozu- mieć - czy jednego z tych Dokumentów Przewozu nie ma przy- padkiem na pańskim kutrze? - Nie jestem pewien. Jak sądzisz, Teddy? - Dosłownie dzisiaj rano widziałem taki właśnie dokument walający się na moim biurku. - Czy jest... dostępny? - zapytałem. Gallogherm błysnął zębami w szerokim uśmiechu. - Cóż, skoro pan o tym wspomniał... Zwróciłem się do Haycox. - Dolores, zdaje się, że mamy stos -jak one się nazywają? — czeków podróżnych w naszym sejfie. - Cena wynosi osiemset dolarów amerykańskich - rzeki Gal- logherm. - Cena wynosi sześćset dolarów amerykańskich - poprawi- łem go, gdy pani oficer poszła po czeki. - Ma pan na myśli siedemset? - Nie, mam na myśli sześćset. - To znaczy sześćset pięćdziesiąt. - To znaczy sześćset. - No tak - rzekł Gallogherm. - Poza tym, oczywiście - zatkał palcami nos -jest jeszcze trudna kwestia woni nieczystości, które holujecie. - Cuchnie jak Anglik - rzekł Mulcanny. Wiedziałem dokładnie, jak z nimi zagrać. - W gruncie rzeczy, poruczniku, są to rozkładające się zwło- ki Boga Wszechmogącego. - Słucham? - zdziwił się Mulcanny. Chyba nie zrozumiał. - Ma pan skandaliczne poczucie humoru - rzekł Gallo- gherm, bardziej rozbawiony niż urażony. - Katolickiego Boga czy protestanckiego? - zainteresował się Mulcanny. - Teddy, chłopcze, czy nie potrafisz rozpoznać dowcipu, kie- dy go słyszysz? - Gallogherm posłał mi porozumiewawczy uśmie- szek. - Mamy tutaj do czynienia z ambitnym kapitanem żeglugi morskiej, który postanowił zamienić swój supertankowiec.na nie- zależną barkę do przewozu śmieci, zgadza się? I gdzie ten ambit- ny kapitan zamierza zrzucić swój ładunek? - Na północy. Svalbard. Haycox wróciła akurat na czas, żeby usłyszeć, jak Gallogherm mówi: - Tak czy inaczej, na pewno będziemy potrzebowali waszego Dokumentu Przewozu Odpadów Stałych. - Niech pan nie blefuje zbyt ostro, poruczniku. - Dokument Przewozu Odpadów Stałych normalnie kosztu- je sześćset dolarów, ale w tym tygodniu wyjątkowo wydajemy go za pięćset. - Nie, w tym tygodniu wydajecie go za czterysta. Co więcej, cholerni piraci, jeśli zaraz nie przestaniecie nas nękać, gwaran- tuję, że proceder, który tutaj uprawiacie, zostanie opisany na pierwszej stronie „Irish Times". - Niech pan nie próbuje mnie oceniać, kapitanie. Nie ma pan pojęcia, czego naoglądałem się w tym życiu. Naród irlandzki rozdarty jest wojną. Nie ma pan pojęcia, czego się naoglądałem. Z ponurą miną podpisałem czeki na sumę tysiąca dolarów. - Oto pańskie myto - powiedziałem wręczając łapówkę. — Przyjemnie było ubić z panem interes. - A teraz spieprzajcie z mojego statku. Godzinę później Follingsbee i Pindar pojawili się z zakupami. Wliczając okrągłą sumkę, na jaką ograbił nas Gallogherm, wycho- dzi, że każda pomarańcza kosztowała nas jakieś półtora dolara, a reszta też nie była tania. Ale przynajmniej mamy to, o co nam chodziło, Popeye - soczyste owoce, zdrową kapustę, krzepkie irlandzkie ziemniaki. Pozazdrościłbyś, gdybyś zobaczył nasz szpinak. Jest teraz północ. Rozkołysane morze. Mała Niedźwiedzica wysoko w górze. Przed nami leżą Wyspy Owcze, odległe o osiem- dziesiąt mil, tyle ile może przelecieć petrel, a potem już otwarte morze aż do Svalbardu. Przed chwilą Rafferty zadzwonił przez in- terkom, żeby powiedzieć mi, iż dziobowy reflektor oświetlił wła- śnie „górę lodową wyglądającą dokładnie jak znak firmowy Para- mount Pictures". Płyniemy ku lodowatemu Morzu Norweskiemu, obciążeni krwią, silniki pracują pełną parą, a ja czuję się znowu jak kapitan. Myron Kovitsky, z kuflem piwa w dłoni, usiadł na stołku przy pianinie. Poprawiwszy swój sztuczny nos Jimmy'ego Durante, za- czął grać. Podrapał się po prawdziwym nosie i ochrypłym głosem zaśpiewał na melodię John Brown's Body": Lecieliśmy bombowcami na wysokości stu pieprzonych stóp, Pogoda beznadziejna, pieprzony deszcz i pieprzony lód; Cholerny kompas wskazywał raz północ, a raz pieprzony wschód, Ale i tak nasze płozy dotknęły pieprzonej cieśniny mętnych wód. Przestał grać i uśmiechnął się szeroko do publiczności. Człon- kowie załogi „Enterprise" poprawili się niespokojnie w krzesłach. Nikt nie klaskał. Oliver skurczył się ze strachu. Fałszywy Durante, nie zmieszany, pociągnął łyk piwa i przeszedł do refrenu. Czy życie w marynarce to nie jest, kurwa, smród? Czy życie w marynarce to nie jest, kurwa, smród? Czy życie w marynarce to nie jest, kurwa, smród? Ale i tak nasze płozy dotknęły pieprzonej cieśniny mętnych wód. Wstając ze stołka Durante powiedział: - Dobry wieczór, żółtku, gdziekolwiek jesteś! Ciężkie czasy nastały dla Kantyny Północnego Słońca. Śmier- telnie znudzeni i przemarznięci na kość członkowie grupy Great American Nostalgia Machinę zaczęli ubarwiać swój repertuar wul- garnymi przyśpiewkami, których, pomimo ich historycznej auten- tyczności, Jimmy Durante, Bing Crosby czy siostry Andrews nigdy nie wykonaliby publicznie. Hostessy miały dość udawania, że są zakochane w pilotach i marynarzach, a piloci i marynarze mieli dość tego, że hostessy mają ich dość. Co do Sonny'ego Orbacha i jego Harmonicoots, to opuścili oni scenę na dobre, by umilić uroczystość czyjejś bar micwy w Connecticut, zdecydowani wypeł- nić wcześniejsze zobowiązanie pomimo złożenia przez Oliyera oferty podwojenia ich stawek. Ci z żołnierzy, którzy nadal mieli ochotę tańczyć, musieli zadowolić się przeciętnymi umiejętno- ściami pianistycznymi Myrona Kovitsky'ego albo trzeszczącym ada- pterem Sidneya Pembroke'a, odtwarzającym oryginalne nagra- nia Tommy Dorseya, Benny Goodmana i prawdziwego Glenna Millera, pochodzące z kolekcji Alberta Flume'a. Oliver musiał przyznać -jego wielka krucjata znalazła się na skraju klęski. Siedząc i nie robiąc nic przez trzy tygodnie, Pem- broke i Flume zarobili wystarczająco dużo, by wystawić pierwszej klasy inscenizację D-Day, i chociaż perspektywa zatopienia golenia Japońców wciąż ich podniecała, to o wiele bardziej woleli wrócić do domu i zlokalizować możliwą do przyjęcia kopię Normandii. A nawet gdyby Oliver zdołał wjakiś sposób przekonać wszystkich, żeby poczekali w Point Łuck, aż jeden z hydroplanów zauważy wreszcie „Yalparaiso", wcale nie było pewne, czy ze względu na okropną arktyczną pogodę admirał Spruance wyda w ogóle roz- kaz ataku. Stateczniki i podwozia stale się blokowały, zatykały się przewody paliwowe. Pokład startowy pokrywał się lodem szybciej, niż marynarze byli w stanie go czyścić, powstała lśniąca szklana tafla wielkości teleskopu Hubble'a. Oliver spędzał te ponure dni w barze, bazgrając bezmyślnie w szkicowniku i próbując znaleźć powody, dla których mogliby jednak odstąpić od zniszczenia Corpus Dei. - Panowie, mam do was pytanie - rzekł kończąc karykaturę Myrona Kovitsky'ego. - Czy ta nasza kampania jest naprawdę uza- sadniona? - Co masz na myśli? - zapytał Barclay, tasując zręcznie talię kart. - Może powinniśmy zostawić ciało w spokoju - odparł Oli- ver. - Może nawet należałoby wyciągnąć je na światło dzienne, jak sugerowała to Sylvia Endicott tego wieczora, kiedy odeszła. - Prze- kręcił się na obrotowym stołku, by znaleźć się twarzą w twarz z Winstonem. - Ujawnienie ciała mogłoby nawet być iskrą zapal- ną dla twojej prawdziwej rewolucji, nie uważasz? Kiedy wszyscy się dowiedzą, że Bóg kopnął w kalendarz, kościoły opustoszeją i za- cznie się budowa robotniczego raju. - Nie masz zbyt wielkiego pojęcia na temat marksizmu, praw- da? - Winston ułożył dwa tuziny kapsli po piwie w kształt sierpa i młota. - Dopóki nie dasz im czegoś lepszego, masy nigdy nie porzucą religii, z ciałem czy bez ciała. Dopiero kiedy zatryumfuje społeczna sprawiedliwość, mit o Bogu zniknie - pstryknął palca- mi - o tak. - Och, daj spokój. — Barclay sprawił, że dama pik w czaro- dziejski sposób wyskoczyła z talii. - Religia będzie istniała zawsze, Winstonie. - Co każe ci tak myśleć? Al Jolson wdrapał się chwiejnie na scenę. -Jedno słowo - rzekł Barclay. - Śmierć. Religia rozwiązuje ten problem, sprawiedliwość społeczna nie. - Odwracając się ku Oliverowi, posłał waleta kier na jego kolana. - Ale jakie to ma znaczenie, co? Nie chcę być brutalny, Oliver, lecz jest bardzo praw- dopodobne, że statek Cassie zaginął na morzu. Gdy Oliver drgnął boleśnie, pijany Al Jolson zaczął śpiewać a cappella: Och, uwielbiam patrzyć, jak Shirley robi siku, Jej strumień piękny jest bez miary, Gdy robi to na dworze, gdy siedzi na nocniku, Choć tyłka jej nie widać z powodu pary. W tym momencie włączyła się fonia i przez szumy i trzaski przebił się głos fałszywego Raya Spruance'a: - Uwaga, mówi admirał! Dobre wieści, chłopcy! Wstępne do- niesienia z Morza Koralowego wskazują na to, że Grupa Uderze- niowa Siedemnaście poważnie uszkodziła japońskie lotniskowce „Shohu" i „Shokaku", uniemożliwiając nieprzyjacielowi zajęcie Port Moresby! - To miło - powiedział jakiś lotnik. Jeden żołnierz zaklaskał. - Opuścił kilka ważnych szczegółów - rzekł fałszywy Wadę McClusky, dołączając do trójki ateistów przy barze. - Boi się do- dać, że straciliśmy „Lexington" w tej bitwie. - Prawda. Pierwsza ofiara wojny - przypomniał Winston. - Uwaga! - włączył się z powrotem Spruance. - Uwaga! Wszy- scy żołnierze przydzieleni do Grupy Uderzeniowej Szesnaście /głoszą się natychmiast na pokładzie! To nie są ćwiczenia! Wszyscy członkowie załogi Eskadry Bombowej Sześć, Eskadry Tor- pedowej Sześć i „Enterprise" zgłoszą się natychmiast! - Spruance przybrał nagle jowialny, przyjacielski ton. - Truskawka Dziesięć zauważyła właśnie nieprzyjaciela, chłopcy! Ten japoński golem /najduje się na wodach arktycznych i teraz się z sukinsynem roz- prawimy! - Hej, towarzysze, słyszeliście to? - zapiszczał Winston. - Udało się, chłopcy! - zawołał Barclay. - Złapaliśmy irracjo- nalność za jaja! Oliver uścisnął swój szkicownik, całując podobiznę Myrona Kovitsky'ego. „Yalparaiso" nie zatonął! Cassandra żyje! Wyobra- ził ją sobie, jak stoi na mostku tankowca wypatrując obiecanych eskadr. Jestem w drodze, kochanie, pomyślał. Oto nadchodzi Oli- ver, żeby uratować twój Wdtanschauung. McClusky podszedł do gramofonu Pembroke'a, odłączył wiel- ki stożkowaty głośnik i przyłożył go sobie do ust niczym megafon. — Cóż, chłopcy, słyszeliście, co powiedział admirał! Bierzmy dupę w troki i pokażmy tym żółtkom, że nie mają prawa ingero- wać w naturalny ekonomiczny porządek rzeczy! A więc to było to, ten słodko-gorzki moment krytyczny, któ- rego każdy z żołnierzy oczekiwał z wielką cierpliwością, chwila, kiedy trzeba wybrać swoją ulubioną hostessę i się z nią poże- gnać. Połykając łzy, na poły krokodyle, na poły szczere, mary- narz siedzący najbliżej Olivera chwycił dłoń swojej ukochanej dziewczyny - pulchnej kobiety z dołeczkami w policzkach, ucze- sanej w kucyki - i solennie obiecał jej, że będzie pisać co dzień. Hostessa z kolei zapracowała na swoją pensję przyrzekając, że zawsze będzie nosiła w sercu wspomnienie ich krótkiego spo- tkania. W całej Kantynie Północnego Słońca zaczęło się wymie- nianie numerów telefonów, pocałunków i sentymentalnych pa- miątek (broszek i kosmyków włosów ze strony kobiet, spinek do krawata i odznak lotniczych ze strony mężczyzn). Nawet Ar- nold Kovitsky dał się porwać nastrojowi, podchodząc do mikro- fonu i zamieniając się w Marlenę Dietrich śpiewającą „Liii Mar- len". Żołnierze drżeli i łkali, oszołomieni hipnotyzującym pięknem chwili: piosenkami, pożegnaniami, rozkazami bojowymi. Jasnowłosy pucołowaty lotnik, nazywający się, jak głosiła na- szywka, Beeson, odwrócił się ku McClusky'emu i podniósł dłoń. - Tak, poruczniku Beeson? - Komandorze McClusky, czy mamyjeszcze czas na ostatnie- go fokstrota? - Niestety, marynarzu, Wujek Sam potrzebuje nas natych- miast. Na stanowiska bojowe, żołnierze! 14 września Szerokość: 66°50'N. Długość: 2°45'W. Kurs: 044. Prędkość: 7 węzłów. Temperatura wody: - 5°C. Temperatura powietrza: ; - 10°C i spada. O godzinie 7.45 wydarzyły się jednocześnie dwie rzeczy. „Yal- paraiso" przekroczył koło podbiegunowe, a ja zgoliłem brodę. Niełatwa operacja. Musiałem pożyczyć nożyce do mięsa od Fol- lingsbee'ego, a potem stępiłem kolejno z pięć jednorazowych ma- szynek Ockhama. Lód okrywa nasz ładunek od stóp po czubek głowy szklistym całunem przypominającym skórkę na kiełbasce. Kiedy dotrzemy do Kyitóya, Jego ciało będzie twarde jak marmur. - Widzisz, ojcze, procesy gnilne ustały, tak jak przepowiedzie- li to aniołowie - powiedziałem podchodząc do Ockhama. - Nie potrzebujemy watykańskiego formaldehydu. Ojczulek stał na rufie, obserwując ludzi z pompowni ślizgają- cych się po Jego mostku. Jazda na łyżwach stalą się ostatnio głów- ną ro/rywką załogi, wypierając zarówno ping-ponga, jak i poke- ra. Sprzęt skonstruowali domowym sposobem - do butów z chole- wami przymocowali noże kuchenne - ale okazało się, że zdaje egzamin. Dla dodatkowej ochrony przed zimnem smarują sobie dłonie, stopy i twarze maścią łaski. Ockham spojrzał na mnie i uśmiechnął się, najwyraźniej ucie- | szony, że znowu zacząłem z nim rozmawiać. - Ktoś powinien skontaktować się z Rzymem i poinformo- wać kardynałów, że Jego stan wreszcie się ustabilizował - powie- dział, akurat w momencie kiedy Bud Ramsey upadł niezgrabnie na tyłek. - Wolałbyś chyba, żeby Di Luca nie ścigał nas na „Mara- caibo". Nie mogłem zaprzeczyć logice jego słów i pozwoliłem mu na- wet ułożyć wiadomość. (Zrobił to w swojej kabinie. Prędzej zaczną sprzedawać nauszniki w piekle, niż wpuszczę Ockhama na mo- stek) . O 15.30 Iskierka przesłała faks do Rzymu, a o 15.38 nadali- śmy drugą wiadomość, tym razem do słonecznej Hiszpanii. Za- wierała tylko tuzin słów. „Oczekujcie mnie w Yalladolid w przy- szłym miesiącu, czy tego chcecie, czy nie" — napisałem do ojca. Zbliżamy się do finału, Popeye. Dziś wieczór, po nakarmieniu mnie wspaniałym stroganof- fem, szef kuchni powiedział, że chciałby się pochwalić wynikami pewnego „eksperymentu naukowego", nad którym pracuje od momentu naszego postoju w Irlandii. Poprowadził mnie na ze- wnątrz - w jakże zaczarowaną krainę zamienił się górny pokład, obwieszony lodowymi pajęczynami, skrzący się tysiącem mroźnych kryształków - i w głąb komory balastowej numer cztery, przez ca- łą drogę rozprawiając o radościach płynących z domowej agrono- mii. Nie przeszliśmy dziesięciu metrów, kiedy moje nozdrza za- drżały z rozkoszy. Boże, cóż za cudowny zapach! Aromat rozkwi- tu, Popeye, czystej płodności natury. Włączyłem latarkę. Na dnie komory rozciągał się wielobarwny ogród, z monstru- alnie rozrośniętymi warzywami, jakby z najdzikszych snów Hiero- nima Boscha, z owocami tak dojrzałymi, że niemal krzyczały, by je zerwać. Zdeformowane jabłonki wyłaniały się z ciemności, ugina- jąc pod ciężarem jabłek wielkości piłek do siatkówki. Dzidy szpa- ragów wyrastały z podłogi niczym dziwaczne kaktusy. Brokuły pie- niły się za stępką, wysokie i gęste niby mimozy. Winorośl oplatała schodnie, dźwigając kiście purpurowych owoców przywodzące na myśl węzły chłonne Godzilli. - Sam, jesteś geniuszem! Kucharz zdjął wysoką białą czapę i ukłonił się skromnie. - Wszystkie nasiona pochodziły z tego, co kupiliśmy w Gal- way. Gleba jest mieszanką skóry i osocza. Zdumiewa mnie tylko, jak szybko wszystko wyrosło, w tak niskiej temperaturze, i bez jed- nego promienia słońca. Sadzi się pestkę pomarańczy, a po dziesię- ciu godzinach — bingo! - A więc zasługę w połowie trzeba przypisać... - Więcej niż w połowie. On wspaniale nadaje się na kompost, kapitanie. Kiedy ten rejs wreszcie się zakończy, Popeye, będzie mi bra- kowało tylko jednego, a mianowicie jedzenia. * * * Długa kurtka, którą Cassie pożyczyła od Buda Ramseya, wy- pełniona była pierwszorzędnym gęsim puchem; skarpetki, od Ju- anity Torres, zrobione z czystej wełny; rękawiczki, od siostry Mi- riam, obszyte były prawdziwym króliczym futrem. A mimo to zim- no nadal przenikało, przegryzając się przez ochronną powłokę niczym jakaś żarłoczna arktyczna ćma. Termometr na prawym po- moście wskazywał minus dwadzieścia stopni, a należało jeszcze wziąć pod uwagę chłodzące działanie wiatru. Podnosząc lornetkę do oczu, skupiła się na błyszczącym, przy- krytym śniegiem nosie. W tle regularny strumień naładowanych cząsteczek światła słonecznego płynął z nieba, wchodząc w zakres ziemskiego pola magnetycznego i stykając się z gazami atmosfery. Powstająca w wyniku tego procesu zorza wypełniała całe północ- ne niebo: świetlista błękitnozielona bandera powiewająca w nie- samowitej ciszy nad kołyszącymi się falami i błądzącymi górami lodowymi. Tym, co najbardziej podziwiała u Anthony'ego Van Horne'a, tym, co sprawiało, że jakaś myśl o nim zawsze trzepotałajej w gło- wie, był jego upór. W końcu spotkała kogoś równie nieustępliwe- go jak ona. Obrazki z morskiej odysei: Anthony zabijający rekina z bazooki, uśmierzający bunt za pomocą hamburgerów, nakłania- jący marynarzy, by przesunęli górę. Tak jak Cassie nie zawahała- by się przed niczym, żeby zniszczyć Boga, tak kapitan zrobiłby wszystko, żeby Go ochronić. Ten dziwny, niewypowiedziany zwią- zek pomiędzy nimi był naprawdę intensywny, niemal erotyczny. Kwestia polegała oczywiście na tym, czy Oliver działał konse- kwentnie. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że cienkie nici łączące Ligę Oświeceniową Central Park West z Towarzystwem Miłośni- ków Drugiej Wojny Światowej zostały całkowicie zerwane podczas długiego postoju „Yalparaiso" na Wyspie Van Horne'a. Jednak Cassie znała Olivera, jego całkowite, namiętne, nudne oddanie dla niej. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej była przekonana, że Oliver znajdzie jakiś sposób, żeby podtrzymać sojusz. Być mo- że, już tylko godziny dzieliły ich od zstąpienia sił ery rozsądku na Corpus Dei. W pomieszczeniu map, co zaskakujące, było równie zimno jak na pomoście. Gdy Cassie weszła do środka, jej parujący od- dech przeniósł się nad plastykowym stołem i zatrzymał nad mapą Sardynii, tworząc potężną formację chmur w okolicach Cagliari. Na szczęście ktoś zdążył już zauważyć, że ogrzewanie nie działa, i przyniósł żeliwny piecyk na gaz. Cassie zapaliła go i zaczęła się krzątać, przeglądając szerokie, płytkie szuflady, aż znalazła tę z na- pisem „Morze Arktyczne". Otworzyła ją. Szuflada zawierała mapy ponad stu obszarów wodnych - grenlandzkiej cieśniny Scoresby, norweskiego Vestfjordu, Hinlopenstreten na Syalbardzie, rosyj- skiego Morza Wschodniosyberyjskiego - i dopiero kiedy przej- rzała połowę stosu, znalazła mapę pokazującą zarówno koło pod- biegunowe, jak i wyspę Jan Mayen. „Oczekuj ataku z powietrza na szerokości 68°H'N, długości 2"35'W", napisał Oliver w swoim faksie. Mapa, upstrzona komentarzami i uwagami - miejsca sondo- wań, kotwicowiska, wraki, podwodne skały - przypominała geo- graficzny odpowiednik tekstu anatomicznego, wystawiając na świa- tło dzienne najbardziej intymne szczegóły dotyczące Ziemi. Cassie wzięła długopis i dokonała obliczeń na skrawku papieru firmo- wego Carpco. Ze względu na niebezpieczeństwo kolizji z górą lo- dową Anthony zmniejszył ostatnio prędkość z dziewięciu do sied- miu węzłów. Siedem razy dwadzieścia cztery: pokonywali 168 mil morskich dziennie. Kalibrując cyrkiel względem skali, dziesięć mil od czubka do czubka, wyliczyła odległość pomiędzy obecną pozycją „Val" - 67 stopni szerokości północnej, 4 stopnie długo- ści zachodniej - i punktem określonym przez Olivera. Wynik: le- dwie 280 mil. Jeśli więc jej optymizm nie był nieuzasadniony, od ataku dzieliło ich niecałe czterdzieści osiem godzin. - Szukasz Cieśniny Beringa? Nie słyszała, jak nadchodzi, ale oto był, ubrany w zielony golf i zniszczoną pomarańczową czapeczkę. Był gładko ogolony, co sprawiało wręcz szokujące wrażenie. Jasny blask świetlówek obna- żał jego podbródek, ozdobiony dołeczkiem. - Tęsknota za domem - wyjaśniła, wbijając cyrkiel w Morze Norweskie. - Zdaje się, że do Kvitóya mamy jeszcze dobre trzy dni drogi. - Energicznie potarła sobie ramiona dłońmi. - Chcia- łabym, żeby ten cholerny piecyk grzał lepiej. Anthony zdjął czapeczkę. - Są na to sposoby. - Na tęsknotę? — Na zimno. Jego ramiona otwarty się niczym drzwi do przytulnej i sympa- tycznej tawerny. Cassie z nerwowym śmiechem objęła go, przyciska- jąc twarz do okrytej zieloną wełną piersi. Pomasował ją po plecach, rysując głębokie, powolne spirale pomiędzy jej łopatkami. - Ogoliłeś się. - Aha. Cieplej ci? -Hm... - Czy potrafisz dochować tajemnicy? - Zdarzało mi się. - Watykan nakazał, żebyśmy zawrócili i skierowali się na po- łudnie. - Na południe? - Cassie poczuła ukłucie paniki. Wzmocniła uścisk. - Mamy spotkać się z m/s „Carpco Maracaibo" w Cieśninie Gibraltarskiej. Wiozą dla nas ładunek formaldehydu. - Aniołowie mówili podobno o zamrożeniu Go, a nie o za- balsamowaniu. - Dlatego utrzymujemy obecny kurs. - Ach... Cassie odprężyła się. Utrzymujemy obecny kurs - wspaniale, idealnie, prosto w przygotowaną pułapkę. Anthony pocałował jej policzek, miękko, delikatnie: był to i braterski pocałunek, pozbawiony żądzy. Potem czoło, oczy. Ucho, l znowu policzek, usta... Nagle Cassie go odepchnęła. - To nie jest dobry pomysł - powiedziała. - Ależ tak. I znów objęli się, ściskając gorączkowo. Całowali się żarłocz- nie, z szeroko otwartymi ustami, jakby chcieli połknąć się nawza- i jem. Cassie zamknęła oczy, delektując się wilgocią języka Antho- ny'ego: odrębnej formy życia, przedstawiciela jakiejś niezwykle zmysłowej rodziny węgorzy. Kapitan odsunął się delikatnie. - Piecyk grzeje coraz bardziej, jak zauważyłaś... - Coraz bardziej - powtórzyła, łapiąc oddech. Pochylił się nad piecykiem i zwiększył płomień, zamieniając go w buchającą czerwoną masę, rodzaj domowej zorzy polarnej. Otworzył szufladę z nalepką „Ocean Indyjski", wyciągnął dużą, la- minowaną mapę i rozpostarł ją na podłodze niby koc na trawie. - Madagaskar jest najlepszy do tego rodzaju rzeczy — wyja- śnił, mrugając porozumiewawczo. Pomieszczenie wypełniło się z wolna lubieżnym ciepłem. — Mylisz się - rzekła Cassie żartobliwie, zrzucając kurtkę. Prze- trząsnęła szufladę „Morza Sulu" i chwyciła mapę Filipin. -Wyspa Palawan jest o wiele bardziej podniecająca. - Upuściła mapę, któ- ra opadła na podłogę niczym latający dywan lądujący w trzynasto- wiecznym Bagdadzie. - Nie, proszę pani. — Zbadawszy zawartość szuflady oznaczo- nej jako „Polinezja Francuska" wydobył archipelag Tuamotu. - Najlepsza jest Puka-Puka. - Nie, Jawa. — Sulawesi. - Sumatra. - Nowa Gwinea. Zamknęli drzwi na klucz, wyłączyli górne oświetlenie i położy- li się pomiędzy szachownicą lądów. Cassie odsłoniła kark; jego war- gi przesuwały się w górę i w dół wzdłuż jej żyły szyjnej, kładąc kolej- ne pocałunki. Mrucząc cicho, przetoczyli się w stronę Kajmanów i rozebrali nawzajem, zanurzeni w ciepłych wodach Rowu Bartletta. Jarzeniówka rzucała ostre cienie na włochate nogi Anthony'ego i je- go wielką małpią pierś. Gdy wślizgnęli się pomiędzy fale Bahia de Alcudi, Cassie ustami doprowadziła jego penisa do pełnej gotowo- ści, aż przybrał kształt galeony jakiejś wielkiej priapicznej fregaty. Dali się ponieść falom na północ, ku zimnym, rozkołysanym wodom Kanału Mozambickiego niedaleko Madagaskaru, tam An- thony wydobył z portfela Superwrażliwą Prezerwatywę Shostaka i założył ją. Owijając nogi wokół pleców Anthony'ego, Cassie wpro- wadziła jego członka tam, gdzie chciał się znaleźć. Anthony z uśmiechem wpłynął na jej słone wody: Anthony Van Horne, sta- tek z misją. Nabrała powietrza. Kapitan wydzielał zdumiewający zapach, amalgamat piżma i morskiej wody, przesycony aromatem oślizgłych, wyposażonych w czułki stworzeń, którym Bóg i dobór naturalny kazały narodzić się w morzu. Tak pewnie pachną wyspy Galapagos, pomyślała. Przed jego szczytowaniem zdążyli przeprawić się przez Cie- śninę Mindoro aż na chińską wyspę Hainan. Wycofując się, Anthony powiedział: - Chyba czuję się trochę winny. - Z powodu Olivera? Skinął głową. - Kochać się z kobietą w kondomie jej przyjaciela... - Ojciec Thomas byłby z ciebie dumny. - Że cudzołożę? - Że czujesz się winny. Posiadasz kaniowskie sumienie. - To nie jest bolesny rodzaj poczucia winy — rzekł szybko, wsu- vając w nią palec wskazujący i środkowy. - Nie taki, jaki odczuwa się po oślepieniu krowy morskiej. Teraz jest to uczucie nieomal Przyjemne. - Pieprz Zatokę Matagorda - szepnęła Cassie, rozkoszując się jego dotykiem. Piecyk buzował i syczał. Cassie ociekała wszystkimi smacznymi i wilgotnymi darami planety, sosem czekoladowym i oczyszczonym masłem, stopionym serem i syropem klonowym, brzoskwiniowym jogurtem i dżemem malinowym. - Pieprz po- czucie winy, pieprz Olivera, pieprz Immanuela Kanta. - Czuła się jak dzwon, cudowny organiczny Glocke, i wiedziała, że wkrótce za- dzwoni, o tak, gdy tylko ten utalentowany kurantmistrz, tak deli- katny i uważny... - Pieprzyć ich - zgodził się Anthony. Orgazm zastał ją w Zatoce Tajlandzkiej. Trwał ponad minutę. Gdy Anthony ściągnął prezerwatywę, jej zawartość wyciekła, łącząc się z radosną mieszaniną potu i soków przelewających się właśnie ku wybrzeżom wyspy Hainan. - Wiesz, co zawsze zwracało moją uwagę w chińskim seksie? — zapytał z uśmiechem, wskazując falę przyboju. - Fakt, że po go- dzinie ma się ochotę zrobić to ponownie. - Po godzinie? Tak długo? - W porządku, po dwudziestu pięciu minutach. - Kapitan otoczył dłonią jej lewą pierś, podnosząc ją delikatnie niby gospo- dyni domowa badająca wagę grejpfruta. - Chce pani poznać ta- jemnicę mojego ojca, pani doktor? - Nie bardzo. -Jego obsesję na punkcie Krzysztofa Kolumba. - Zapomnijmy na jakiś czas o tacie, dobrze? Anthony łagodnie ścisnął pierś w dłoni. - Tak właśnie wyglądała Ziemia według Kolumba. -Jak moja lewa pierś? -Jak kobieca lewa pierś. Wraz z upływem lat stało się jasne, że wcale nie opłynął Ziemi dookoła - planeta była najwyraźniej cztery razy większa, niż sądził — ale on wciąż chciał wierzyć, że do- tarł do Orientu. Nie pytaj mnie dlaczego. Po prostu miał taką po- trzebę. Zanim ktokolwiek się spostrzegł, co się dzieje, wymyślił tę dziwaczną teorię, że Ziemia ma w rzeczywistości kształt kobiecej piersi. Prawie udało mu sieją opłynąć, tyle że w okolicach sutka - Anthony przeciągnął palcem po otoczce piersi Cassie - podczas gdy wszyscy inni mierzyli obwód Ziemi o wiele dalej na południe. -Jego palce powędrowały w dół. - Tak więc mój ojciec, w osta- tecznym rozrachunku, wybrał sobie głupca na bohatera. -Jezu, Anthony, on nie może być aż taki zły. Nikt nie jest zły do końca, nawet Bóg. Kapitan wzruszył ramionami. - Nauczył mnie fachu. Dał mi morze. - Zachichotał sardo- nicznie. - Dał mi morze, a ja zamieniłem je w ściek. Cassie irracjonalnie pragnęła, by ten rozpaczający żeglarz po- został na długo w jej życiu. Potrafiła sobie wyobrazić, jak wynaj- mują prywatny frachtowiec i płyną razem na Galapagos. Ale jed- nocześnie wiedziała, że Van Horne nigdy, przenigdy nie uwolni się od Zatoki Matagorda i każda kobieta, która pozwoli sobie zwią- zać się z nim, skończy brodząc w tej samej lepkiej, trującej ropie, w której on tonął. Przez następne piętnaście minut kapitan dogadzał jej języ- kiem - nie węgorzem tym razem, lecz mokrym, mięsistym pędz- lem, malującym posiadłość na jej ciele. To wszystko nie będzie miało żadnego znaczenia, przyrzekła sobie w duchu, kiedy Van Horne wyciągnął drugą prezerwatywę. Nawet jeśli się w nim zako- cham, ślubowała, to nadal będę toczyć wojnę przeciwko ładun- kowi, który holuje. WOJNA Dajcie mi gacie, jak na plakacie - wyrecytował Albert Flu- me wpychając Olivera, Barclaya i Winstona do rdzewiejącej win- dy pasażerskiej „Enterprise". - Dajcie mi slipy, dla mej kobity. - Sidney Pembroke nacisnął guzik z oznaczeniem „Pokład hangarowy". - Wspaniała kapota - powiedział Flume. - Ze zdechłego kota - dorzucił Pembroke. - Zawiń. - Złóż. - I pod kapelusz włóż! - Szyfr marynarski? - zapytał Barclay, gdy roztrzęsione żela- zne pudełko zaczęło zjeżdżać w głąb kadłuba. - Slang garniturów w prążki - odparł Pembroke. - O rany, jak ja tęsknię za latami czterdziestymi! - Przecież nawet nie było was na świecie w latach czterdzie- stych - zauważył Barclay. - Tak. O rany, ale za nimi tęsknię! W przednim hangarze panował zdumiewający upał, co naj- wyraźniej należało przypisać działaniu siedmiu pieców na naftę ustawionych wzdłuż przegrody na śródokręciu. W jednej chwili Oliver był mokry od potu. Rozebrał się bezwiednie, ściągając parkę, kaszmirowy szal, rękawiczki z cielęcej skóry i marynarską czapkę. - Taktyka. - Pembroke ściągnął lotniczą kurtkę i szerokim gestem wskazał przepastny hangar. -Jasne. - Flume zdjął granatowy marynarski sweter. - Strate- gia jest duszą wojny, ale błędem byłoby niedocenienie potęgi taktyki. Hangar wypełniony był po sufit rzędami samolotów z poskła- danymi skrzydłami, przywodzącymi na myśl żołnierzy piechoty podnoszących ręce na znak poddania się do niewoli. Pracownicy obsługi naziemnej, ubrani w krótkie spodenki i podkoszulki, krzą- tali się gorączkowo, klinując koła, wyjmując tablice kontrolne, zaglądając do silników. Kilka metrów obok dwaj zdenerwowani marynarze odsunęli stalowe drzwi do magazynu amunicji, deli- katnie ujęli dwustupięćdziesięciokilogramową bombę niszczącą i ułożyli ją na kierowanym ręcznie wózku. - Amerykańskie samoloty składuje się tradycyjnie na pokła- dzie startowym - rzekł Pembroke. - W odróżnieniu od japońskiego zwyczaju trzymania ich na pokładzie hangarowym - dodał Flume. - Admirał Spruance przeniósł samoloty dwóch eskadr na dol- ny pokład, dzięki czemu nie są zmrożone stateczniki, stery i prze- wody paliwowe. - Gdy nadejdzie świt, wszystkie silniki zostaną zapuszczone tutaj. Wyobraźcie sobie: zapuszczanie silników jeszcze w hanga- rze - cóż za wspaniała taktyka! Dwaj marynarze przewieźli metalowe cygaro na drugą stronę hangaru i, jakby wkładali dziecko z powrotem do łona, umieścili je w komorze bombowca SBD-2 „Dauntless". - Powiedzcie, panowie, zamierzacie chyba przybyć, co? - za- pytał Flume. - Przybyć? — zdziwił się Oliver. - Na bitwę. Podporucznik Reid zgodził się zabrać nas na pokładzie Truskawki Jedenaście. > — To nie dla mnie - rzekł Barclay. \ - Och, musicie przybyć! - zawołał Pembroke. t - Marks nie interesował się bitwami — rzekł Winston. — Po* dobnie jest ze mną. < - A ty, Oliverze? Przewodniczący Ligi Oświeceniowej wydobył ozdobioną mo- nogramem płócienną chusteczkę i otarł pot z czoła. Gdyby tylko zechciał, mógłby z łatwością wyperswadować sobie ten pomysł, wy- obrażając sobie, jak Truskawka Jedenaście roztrzaskuje się o gó- rę lodową albo wybucha trafiona zabłąkaną bombą. Prawda była jednak taka, że zależało mu na tym, by móc powiedzieć Cassan- drze, że był tam, na miejscu, kiedy Trup Trupów zapadł się w ot- chłań Rowu Mohnsa. - Za nic w świecie nie chciałbym stracić takiego spektaklu - odparł. Następnego ranka punktualnie o 6.00 piloci i strzelcy Spru- ance'a stłoczyli się w ciasnej, zadymionej świetlicy. Oliver natych- miast pomyślał o mszach Kościoła episkopalnego, na które jego rodzice zaciągali go co jakiś czas, kiedy mieszkał jeszcze z nimi w Bala Cynwyd, w stanie Pensylwania; ta sama uroczysta cisza, ten sam pełen czci niepokój, ten sam nastrój ludzi przygotowujących się do usłyszenia całej prawdy na tematy życia i śmierci. Stu trzy- dziestu dwóch miłośników drugiej wojny światowej siedziało sztyw- no, ze złożonymi spadochronami na kolanach niczym modlitew- nikami. Wyprostowany, z wypiętą piersią, fałszywy Spruance wsunął fajkę z wrzośca pomiędzy zęby, wszedł na podwyższenie i pocią- gając za sznurek rozwinął ekran, na którym był ręcznie odryso- wany szkic interesującego ich ciała ze wszelkimi szczegółami, łącz- nie z tajemniczym uśmiechem. - Nasz cel, panowie: zdradziecki japoński golem. Krypto- nim Akagi. - Trup został przedstawiony z rękami i nogami roz- postartymi, przywodząc na myśl słynną rycinę Leonarda da Vinci. - Strategia Nimitza wymaga przeprowadzenia serii skoor- dynowanych ataków na dwa odrębne cele. - Admirał chwycił drewnianą pałeczkę i dźgnął nią grdykę Boga. - Eskadra torpe- dowa skupi się na tym obszarze, zwanym Celem A, atakując re- jon pomiędzy drugim i trzecim kręgiem szyjnym i tworząc wy- łom sięgający aż po środek gardła. Jeśli nasze obliczenia okażą się słuszne, Akagi zacznie wtedy nabierać wody, która przez tcha- wicę będzie spływała do płuc. Jednocześnie Eskadra Bombowa Sześć zrzuci swoje ładunki na okolice przepony, systematycznie powiększając widoczne tu obniżenie - Cel B, pępek - i doprowa- dzając do pęknięcia jamy brzusznej. - Ściskając pałeczkę pod pachą niczym szpicrutę, Spruance zwrócił się do dowódcy gru- py powietrznej. - Będziemy atakować naprzemiennymi falami. W tym celu, komandorze McClusky, podzieli pan każdą eskadrę na dwie sekcje. Gdy pierwsza sekcja znajduje się nad celem, dru- ga uzupełnia paliwo i amunicję tutaj, na okręcie macierzystym. Pytania? Porucznik Lance Sharp, tęgawy, łysiejący mężczyzna z cie- niem brązowego wąsika nad górną wargą, podniósł dłoń. -Jakiego oporu możemy się spodziewać? - Zwiad lotniczy donosi o całkowitym braku myśliwców i ar- tylerii przeciwlotniczej zarówno na „Yalparaiso", jak i na golemie. Nie zapominajmy jednakże, kto skonstruował tego sukinsyna. Przewiduję, że nieprzyjaciel poderwie osłonę w liczbie od dwu- dziestu do trzydziestu myśliwców Zero. Kapitan E.E. Lindsey, nerwowy Wirgińczyk, odezwał się na- stępny: - Czy naprawdę poderwą aż taką osłonę? - To podstawowa taktyka walki lotniskowców, kapitanie. ,, - Ale czy zrobią to naprawdę? - Poderwali cholernie mocną osłonę czwartego czerwca czterdziestego drugiego, nieprawdaż? - Spruance zacisnął zęby na cybuchu fajki. - Cóż, nie, oczywiście, że nie poderwą żadnej osłony. - Wyglądał na mocno zirytowanego. - Pytanie techniczne, admirale - rzekł Wadę McClusky. - Czy powinniśmy atakować lotem nurkującym, czy też lot ślizgowy był- by skuteczniejszy? - Na pana miejscu, biorąc pod uwagę brak doświadczenia pańskich pilotów, byłbym za lotem ślizgowym. - Moi piloci nie są niedoświadczeni. Mogą przeprowadzić atak lotem nurkowym. - Nie byli doświadczeni w czterdziestym drugim. - Spruance przełożył pałeczkę pod lewą pachę. -1 nie zapomnijcie, żeby nad- lecieć od wschodu. Dzięki temu obsługa dział przeciwlotniczych zostanie oślepiona przez słońce. -Jaka obsługa dział przeciwlotniczych? - zapytał Lindsey. -Japońska - odparł Spruance. -Jesteśmy na Arktyce, panie admirale - rzekł McClusky. - Słońce wstaje na południu, nie na wschodzie. Przez chwilę Spruance wyglądał na zagubionego, ale po chwi- li uśmiechnął się niemal tak szeroko jak Akagi. - Cóż, wykorzystajmy to! Zaatakujmy z południa i rozwalmy ich lotem nurkowym! - To znaczy, chciał pan powiedzieć, lotem ślizgowym? - za- pytał McClusky. - Pańscy chłopcy nie potrafią atakować lotem nurkowym? - Nie potrafili w czterdziestym drugim, panie admirale. Dzi- siaj potrafią. - Sądzę, że powinniście zaatakować lotem nurkowym, nie uważa pan, komandorze? - Tak jest, panie admirale - odparł McClusky. Spruance wbił pałeczkę w prawy bok Akagi. - W porządku, chłopcy, pokażmy tym skośnookim sukinsy- nom, jak się walczy! O godzinie 7.20 przystojny aktor o wydatnej szczęce odtwa- rzający postać podporucznika Jacka Reida zaprowadził Olive- ra, Pembroke'a, Flume'a i tęgiego mężczyznę grającego pod- porucznika Charlesa Eatona do motorówki i przewiózł ich na Truskawkę Jedenaście. Reid usiadł w fotelu pilota. Eaton zajął miejsce drugiego pilota. Pembroke i Flume, usadowiwszy się przy stanowiskach karabinów maszynowych, zmienili ciemno- zielone parki na fiołkoworóżowe ortalionowe kurtki lotnicze, założyli słuchawki na uszy, po czym otworzyli aluminiowy po- jemnik chłodzący i zaczęli wydobywać wyposażenie na piknik: obrus w kratkę, papierowe serwetki, plastykowe sztućce, butel- ki oryginalnego rheingolda, pudełka ze smakołykami z kuch- ni „Enterprise". Po kilku minutach wodnopłatowiec ruszył, wspinając się ku blademu północnemu słońcu. Oliver, z lornet- ką w dłoni, przeszedł na czworakach przez nie zajęte części sa- molotu i wreszcie znalazł sobie miejsce na stanowisku mechani- ka. Było to ciasne pomieszczenie, ze ścianami upstrzonymi rdzą i odłażącą płatami farbą (biedni Sidney i Albert, pomyślał Oli- ver, nigdy nie udaje im się uratować prawdziwych lat czterdzie- stych, tylko ich niszczejące pozostałości), ale z dużego okna roz- ciągał się rozległy widok na niebo i morze. Dobrze to czy źle, ten punkt obserwacyjny pozwalał również przysłuchiwać się roz- mowom dwóch impresariów. - Patrz, kapitan Murray obraca „Enterprise" do wiatru - po- wiedział Pembroke do Olivera, gdy lotniskowiec przesunął się po- woli na wschód. - Standardowa procedura przy starcie eskadry samolotów - wyjaśnił Flume. - Na tak krótkim pasie wszyscy chcą mieć dużo wiatru pod skrzydłami. Podporucznik Reid wzniósł się do pułapu siedmiuset metrów, potem wyrównał tor lotu i zatoczył szeroki łuk, umożliwiając do- kładne obejrzenie pokładu startowego. Ubrani w zielone anora- ki marynarze lotniskowca krzątali się gorączkowo, rąbiąc lód sie- kierami i łopatami wyrzucając odłamki za burtę. Ubrana na żółto obsługa węża przeciwpożarowego wykańczała robotę, kierując wy- lot sikawki na powierzchnię pasa i wypuszczając strumienie płyn- nego odmrażacza. - Oto Eskadra Torpedowa Sześć - rzekł Pembroke, gdy dwa devastatory ze złożonymi skrzydłami wyjechały windami na gór- ny pokład. Uważając, by strumienie wody nie zepchnęły ich za burtę, czterej ubrani na błękitno członkowie obsługi pasa startowego podbiegli do pierwszego devastatora, numer 6-T-9, i wyjęli klocki spod kół. W tym momencie pilot obrócił maszynę o sto osiem- dziesiąt stopni i ruszył wolno w stronę śródokręcia. Na znak dany chorągiewką przez oficera sygnałowego ponownie zrobił zwrot, dodał gazu i ruszył po pasie, wyrzucając w powietrze strugi płynu odmrażającego. Oliver na poły oczekiwał, że samolot spadnie do morza, ale w tym momencie zadziałało jakieś boskie prawo - zwane, zdaje się, efektem Bernoulliego - i 6-T-9 wzbił się w po- wietrze. - Devastatory muszą startować przed bombowcami nurkują- cymi - wyjaśnił Pembroke, gdy 6-T-ll dołączył do swego latające- go bliźniaka. Oba samoloty zaczęły okrążać lotniskowiec, oczeku- jąc na resztę swej sekcji. - Są ciężkie i powolne. Były przestarzałe, jeszcze zanim pierwszy egzemplarz zszedł z linii produkcyjnej. Oliver gwałtownie wypuścił powietrze, zaparowując okno me- chanika. - Przestarzałe? Jak to? — Hej, nie ma się czym przejmować, przyjacielu — rzekł Pem- broke. — Twój golem jest już praktycznie martwy - dodał Flume. — Ajeśli przyszłoby do najgorszego, mamy jeszcze w zanadrzu Plan Operacyjny 29-67. - Otóż to. Plan Operacyjny 29-67. - Co to jest Plan Operacyjny 29-67? - zapytał Oliver. - Zobaczysz. - Spodoba ci się. Kolejne devastatory przybywały parami, kołując, dodając ga- zu, podrywając się w górę. O godzinie 8.15 cała pierwsza sekcja Eskadry Torpedowej Sześć, licząca piętnaście maszyn, była już w powietrzu, ustawiając się w trzy równoległe klucze. Panowała atmosfera rozkosznej nieodwołalności, poczucie przekraczanych Rubikonów i palonych mostów, czegoś takiego Oliver nie czuł od dnia, kiedy on i Sally Morgenthau wzajemnie pozbawili się dzie- wictwa po koncercie Grateful Dead w 1970 roku. Mój Boże, myślał wtedy, mój Boże, naprawdę to robię. - W drogę, panie poruczniku - warknął Flume do mikrofo- nu. - Nie możemy spóźnić się na bal. Fałszywy Jack Reid przekręcił stery o trzydzieści stopni i po- ciągnął za drążek. Oliver, czując pulsowanie krwi w żyłach (na- prawdę to robię, naprawdę to robię), założył słuchawki. Pembro- ke przeglądał wojenne wydanie ilustrowanego pisma dla żołnierzy. Flume otworzył plastykowy pojemnik i wydobył kanapkę z mie- lonką i cebulą. Fałszywy podporucznik Eaton pogwizdywał „Obej- mij mnie" przez interkom. Truskawka Jedenaście leciała równo- legle do słońca, mając w dole pasmo gigantycznych gór lodowych, z prędkością siedemdziesięciu węzłów goniąc dzielną eskadrę ka- pitana Lindseya przez niebo nad Morzem Norweskim. W czasie swej krótkiej, lecz burzliwej kariery starszego mary- narza Neil Weisinger stał za sterem statków handlowych wszelkie- go możliwego rodzaju, od żaglowców po frachtowce z Wielkich Jezior, od drobnicowców po ro-ro, ale nigdy dotąd nie miał do czynienia z jednostką tak dziwacznąjak m/s „Carpco Maracaibo". - Ster prawo na burt do kursu zero-dwa-zero - zakomendero- wał oficer pełniący wachtę, Mick Katsakos, smagły Kreteńczyk w białych spodniach z rozszerzanymi nogawkami, poplamionej olejem parce i czapce greckiego rybaka. - W prawo do zero-dwa-zero - powtórzył Neil kręcąc kołem. Słyszał oczywiście o tankowcach z Zatoki Perskiej, przystoso- wanych do politycznych realiów Bliskiego Wschodu. Zanurzony po linie Plimsolla, tankowiec taki zabierał o połowę mniej ładun- ku niż konwencjonalny supertankowiec, a jednak wypierał o jed- ną trzecią więcej wody. Jeden rzut oka na sylwetkę „Maracaibo" pozwalał wyjaśnić tę niezgodność. Trzy dwudziestomilimetrowe działka Phalanx siedziały na dziobie; sześć dwunastolufowych ka- rabinów Meroka sterczało z rufy; pięćdziesiąt bomb głębinowych Westland Lynx Mk-15 wisiało u burt. Pod względem rakiet „Mara- caibo" stanowił istny szczyt internacjonalizmu: francuskie Crota- les, włoskie Aspides, brytyjskie Sea Darts, izraelskie Homing Hawks. Od czasu gdy Carpco dodało dwanaście tankowców z Za- toki Perskiej do swej flotylli, wartość giełdowa firmy wzrosła o je- denaście procent. - Wyrównać - rzekł Katsakos. - Wyrównać - powtórzył Neil. Trudne i delikatne było to zadanie, manewrowanie idącym pełną parą supertankowcem pomiędzy górami lodowymi i krami Morza Norweskiego. Pomimo statusu drugiego oficera, Katsakos nie sprawiał wrażenia szczególnie bystrego ani doświadczonego marynarza (poprzedniego dnia przez swój błąd zboczył o piętna- ście mil z kursu) i Neil nie ufał jego umiejętności bezpiecznego poprowadzenia statku. Pragnął gorąco, żeby sam kapitan „Mara- caibo" pojawił się na mostku i objął dowodzenie. - Ster dziesięć stopni lewo na burt. - Dziesięć stopni lewo. Ale kapitan nigdy nie pojawiał się na mostku - ani nigdzie indziej, jeśli o to chodzi. Był równie odległy i niedostępnyjak bez- cielesny Bóg, którego Neil nie zdołał odnaleźć podczas swego do- browolnego wygnania na Wyspie Van Horne'a. Czasem zastana- wiał się, czy „Maracaibo" w ogóle ma dowódcę. Przez pierwsze trzy dni pokuta Neila przebiegała dobrze. Słońce było odpowiednio piekące, głód wystarczająco dotkliwy, pragnienie należycie intensywne (pozwalał sobie najwyżej na pół litra rosy raz na kilka godzin). Usadowiony na swym skamieniałym drzewie figowym, niczym jakiś szalony, wyklęty, duchowo wygło- dzony sęp, Neil próbował zwrócić na siebie uwagę wszechświata. - Ukazałeś się Mojżeszowi! Ukazałeś się Hiobowi! - wołał we mgłę, aż jego język wysechł na tyle, że słowa więzły mu w gardle. - Teraz ukaż się mnie! Spoglądając ku morzu, ze zdumieniem spostrzegł tankowiec z Zatoki Perskiej, obciążony ładunkiem i zakotwiczony w tej sa- mej zatoczce, z której niedawno wypłynął „Yalparaiso". Godzinę później jowialny mężczyzna z kiepską cerą pojawił się u podnóża jego drzewa, otulony kłębami wiecznej mgły. - A kimże ty jesteś? — zapytał intruz. Mówił z melodyjnym wło- skim akcentem. Ziarnka piasku przykleiły mu się do sutanny, osła- biając jaskrawość czerwonego jedwabiu. - Starszy marynarz Neil Weisinger z amerykańskiej floty han- dlowej - wymamrotał, pewny, że zaraz zemdleje. - Kardynał Tullio Di Luca z Watykanu. Możesz zwracać się do mnie per eminencjo. Czyjesteś członkiem załogi „Carpco Yal- paraiso"? -Już nie. - Zawroty głowy. Neil obawiał się, że może spaść z drzewa. - Opuściłem statek. Kiedy ostatni raz widziałem „Yalpa- raiso", kierował się na północ, ku Arktyce. - Dziwne. Twojemu kapitanowi nakazano powrócić na tę wy- spę. Najwyraźniej płynie za swoją własną gwiazdą. - Najwyraźniej. - Czy kapitan Van Horne usunął cię ze statku? — Sam to zrobiłem. - Po co? - Żeby znaleźć Boga - wyjaśnił Neil. Dzioby na twarzy kardy- nała Di Luki przywodziły na myśl dziecięcą zabawę rysunkową. Jaka konstelacja powstanie, kiedy połączy się wszystkie kropki? Ophiuchus. Wężownik, pomyślał Neil. - Boga poza Bogiem. Boga z porannej wachty. En Sof. - Spodziewasz się znaleźć Boga na drzewie? - Mojżeszowi się udało, eminencjo. - Chcesz dostać pracę, marynarzu Weisinger? — Chcę znaleźć Boga. - Tak, ale czy chcesz dostać pracę? „Maracaibo" wyszedł w morze, zanim zdążyliśmy skompletować załogę. Mogę zapropo- nować ci stanowisko sternika. W żołądek Neila wbił szpony głód, gardło domagało się wody. Może jeszcze tylko kilka godzin tego cierpienia wystarczy, by gałę- zie zapłonęły ogniem En Sof. A jednak... - Załoga „Maracaibo" wie tylko tyle - ciągnął Di Luca - że ła- dunek holowany przez Van Horne'a to rekwizyt filmowy. Stolica Apostolska chce uniemożliwić realizację pornograficznego dzie- ła. Praca czeka, marynarzu Weisinger. Półtorej stawki za godziny nadliczbowe. Bóg, uznał Neil, przemawia rozmaicie, nie tylko przez pło- nące krzewy i kamienne drzewa. YHWH wysyłał aniołów, kreślił napisy na murach, wkładał sny w głowy proroków. Być może, od czasu do czasu używał również Kościoła katolickiego. Wysyłając kardynała Di Luce, pomyślał Neil z radością, Bóg porannej wach- ty radzi mi, żebym żył dalej... - Ster dziesięć stopni prawo na burt. - Dziesięć prawo - powtórzył Neil. - Wyrównać. - Wyrównać. Za plecami Neila zakrzypiały drzwi. Przenikliwy zapach owio- nął mostek, mieszanina kwaśnej woni potu i drzewnego aromatu palącego się cygara. -Jaki masz kurs, Katsakos? - Męski głos, donośny i gburowaty. Drugi oficer zesztywnial. — Zen>jeden-dwa. Neil odwrócił się. Kapitan „Maracaibo" wyglądał arystokra- tycznie, jeśli nie po królewsku. Miał szerokie bary, proste plecy i lwią głowę wyłaniającą się spod kaptura jaskrawopurpurowej par- ki. Jego twarz, chociaż naznaczona piętnem czasu, była zdumiewa- jąco piękna, ciemnobrązowe oczy lśniły pod wyniosłym czołem, mocno zaznaczone kości policzkowe strzegły orlego nosa. - Prędkość? - Piętnaście węzłów - odparł Katsakos. - Zwiększyć do siedemnastu. - Czy to bezpieczne, kapitanie Van Horne? - Tak, kiedy ja jestem na mostku. — Van Horne? - zapytał zdumiony Neil, gdy Katsakos przesu- nął drążki. - Tak. - Kapitan „Maracaibo" wypuścił kłąb dymu z cygara. - Christopher Van Horne. - Kapitan, z którym ostatnio pływałem, również nazywał się Van Horne. Anthony Van Horne. - Wiem - rzekł starzec. - Di Luca mi powiedział. Mój syn jest dobrym żeglarzem, ale brakuje mu -jak by to nazwać? - smy- kałki. - Anthony Van Horne... - zamyślił się drugi oficer. - Czy to nie on dowodził, kiedy „Yalparaiso" wypuścił swoje smakowitości do Zatoki Meksykańskiej? - Słyszałem, że była to głównie wina Carpco - rzekł Neil. - Przepracowana załoga, minimalna obsada stanowisk... - Niech go pan nie broni. Wie pan, co holuje teraz? Kolosal- ny rekwizyt do filmu porno, ot co. - Kapitan zgasił cygaro o metalową obudowę radaru. - Proszę mi powiedzieć, czy jest pan marynarzem, któremu mogę zaufać? - Sądzę, że tak. - Trzymał pan kiedyś ster w czasie burzy? - Czwartego czerwca tego roku przeprowadziłem „Yalpara- iso" przez środek huraganu Beatrice. - Przez środek? - Pański syn chciał pokonać dystans z Zatoki Raritan do Za- toki Gwinejskiej w dwanaście dni. - To szaleństwo - rzekł kapitan. Neil czuł, że coś w rodzaju oj- cowskiej dumy hamuje jego oburzenie. - Udało mu się? - Zatrzymaliśmy się, by podjąć rozbitka. - Ale udałoby się wam? — Bardzo prawdopodobne. — W dwanaście dni? -Tak. Christopher Van Horne uśmiechnął się, przez co jego po- marszczona skóra zebrała się w grube fałdy na wspaniałej twarzy. - Posłuchajcie, marynarzu Weisinger, kiedy wreszcie złapiemy „Val", chcę, żebyście to wy objęli ster. - Ściszył głos niemal do szep- tu. -Jeśli się nie mylę, będziemy mieli parę trudnych manewrów do wykonania. Szesnastego września, o godzinie 9.15, kiedy „Yalparaiso" przekroczył siedemdziesiąty pierwszy równoleżnik, Cassie Fowler zdała sobie sprawę, że jest zakochana. Jej odkrycie nastąpiło w mo- mencie spokoju, kiedy razem z Anthonym obserwowała, jak po- dobny do topora dziób „Val" przeciska się pomiędzy dwiema ogromnymi górami lodowymi. Gdyby stało się to w gorączce sek- su (a było go ostatnio dużo: urządzali przypadkowe orgie, gdzie tylko przyszła im na to ochota, w kabinie Anthony'ego, w maga- zynie na dziobie, nawet w dziwacznym ogrodzie Sama Follings- bee'ego w ładowni na dole), odrzuciłaby swe uczucie jako iluzję, podobną do tej, jaka każe umierającym brać deprywację tlenową za blask raju. Temu uczuciu mogła jednak ufać. Było całkowicie realne. Do diaska, jakże dziwnie było kochać mężczyznę, które- mu zlecono uratowanie najbardziej złowrogiego antyfeministycz- nego artefaktu od czasu Listu świętego Pawła do Efezjan. — Arktyka to dzisiaj znany ląd - rzekł Anthony - ale nie potra- fisz sobie wyobrazić, ile krwi i potu wymagało sporządzenie map tej części globu. Chociaż ciekawość nakazywała Cassie wyznać jej namiętność tu i teraz - czy Anthony by się roześmiał? wpadł w panikę? zanie- mówił? odpowiedział, że szaleje za nią tak samo jak ona za nim? - przekonania polityczne radziły jej milczeć. Jeśli jej obliczenia były słuszne, tego ranka Oliver powinien zaatakować ich ładunek. Zachowałaby się głupio, gdyby w takiej godzinie przyjmowała ro- mantyczne zapewnienia Anthony'ego. Gdyby udało mu się prze- konać ją o swojej miłości, mogłaby nawet stracić nerwy. Najgorszy scenariusz przewidywał, że dostanie się do pomieszczenia radio- wego, skontaktuje z Oliverem i każe mu zarzucić misję. - W zeszłym stuleciu przeciętny, nie wychodzący z fotela geo- graf sądził, że na biegunie północnym znajduje się otwarte, po- zbawione lodu morze. - Skąd taki pomysł przyszedł im do głowy? — zapytała Cassie. - Na Atlantyku mamy Prąd Zatokowy - zgadza się? - z kolei Japończycy mają Kuroshio, wielką Czarną Falę. Geografowie wy- obrażali sobie, że oba prądy płyną na północ, roztapiają góry lo- dowe i kry, a potem łączą się tworząc rozległy, ciepły ocean. - Nie ma nic tak szkodliwego jak pobożne życzenia. - Tak, ale jakże piękne to życzenie! Który kapitan nie zako- chałby się w takiej fantazji? Prowadzisz swój statek przez Cieśni- nę Beringa, znajdujesz ukryte przejście pomiędzy lodami i wpły- wasz prosto na czubek świata... Nagle włączyła się krótkofalówka przyczepiona do pasa An- thony'ego. - Kapitan na mostek! - krzyczał Marbles Rafferty. - Potrzebu- jemy pana tutaj! Anthony chwycił walkie-talkie i wcisnął guzik nadawania. - O co chodzi, Marbles? - Samoloty! - Samoloty? - Samoloty, kapitanie, z drugiej wojny światowej, cholera! - O czym ty mówisz, u diabła? - Niech pan tu przyjdzie jak najszybciej! Samoloty, pomyślała Cassie opuszczając punkt obserwacyjny i ruszając za Anthonym po oblodzonym pomoście. Chwała Bogu, Oliverowi jednak udało się dopiąć swego. Nim skończy się dzień, jeśli wszystko pójdzie dobrze, nowe średniowiecze nie będzie już czaiło się na skraju historii ludzkości, przygotowując się do zaję- cia centralnego miejsca. - Samoloty - burknął Anthony wchodząc do windy. -Jeszcze tego mi brakowało. - Ich zamiary mogą być życzliwsze, niż przypuszczasz - po- wiedziała Cassie. Gdy zaczęli wjeżdżać na górę, opanowała ją pew- na myśl. Czy możliwe byłoby przekonanie Anthony'ego? Czy gdyby użyła wszystkich argumentów, mógłby zrozumieć, że wyrzu- cenie tego trupa poza nawias historii na zawsze było o wiele waż- niejsze niż zamknięcie go w grobowcu? - A twoja misja, być mo- że, nie ma sensu. Opuścili kabinę, minęli sterownię - przy kole stała An-mei Jong - i weszli na skrzydło, gdzie wiecznie markotny Marbles Raf- ferty spoglądał przez lornetkę w stronę rufy i posapywal z prze- strachem. Cassie zerknęła na południe. Trzy grupki samolotów torpedo- wych latały pomiędzy górami lodowymi, zataczając koła nad po- krytą szklistym lukrem szyją Boga, podczas gdy kilka kilometrów wyżej rój hałaśliwych bombowców przygotowywał się do zanurko- wania nad zmrożony pępek. Cudowne drżenie ogarnęło Cassie, melodia hymnów zbliżającej się bitwy, przyjemne same z siebie i przyjemne ze względu na to, co zapowiadało: pomimo miłości do Anthony'ego, pomimo przeróżnych moralnych i psychologicz- nych dwuznaczności obecnych w tej krucjacie, nie miała zamiaru się wycofywać. Rafferty podał lornetkę Anthony'emu. — Widzi pan, o czym mówię? -jęknął. Anthony podniósł lor- netkę do oczu i wyregulował ostrość. -Jeśli się nie mylę, nad brzu- chem widzimy dauntlessy SBD-2, a nad gardłem krąży eskadra TBD-1, czyli devastatorów - wszystkie zbudowano w późnych la- tach trzydziestych, kapitanie, przysięgam! Cholera, to jak jakiś od- cinek „Strefy mroku"! - Wyrównać, panie kapitanie?! - zawołała An-meijong ze ste- rówki. - Nie, zwrot! - ryknął kapitan poczerwieniały ze złości, ciska- jąc wściekłe spojrzenia we wszystkie strony. - Ster lewo na burt! Robimy unik! — Nie uda ci się tego uniknąć! — powiedziała z naciskiem Cassie. - Marbles, do zaworów! Zwiększyć prędkość! - Tak jest! Gdy pierwszy oficer pobiegł do sterówki, Anthony chwycił Cassie za ramię i ścisnął tak mocno, że poczuła to pomimo grubej warstwy gęsiego puchu. - Co to znaczy, że nie uda mi się tego uniknąć? - zapytał. - Sprawiasz mi ból. - Wiesz, skąd wzięły się te samoloty? -Tak. - Skąd? - Puść moje ramię - powiedziała stanowczo. Anthony posłu- chał. - Towarzystwo Miłośników Drugiej Wojny Światowej Pem- broke'a i Flume'a. - Pembroke'a i kogo? Co? - Pracują na zlecenia. - Kto ich wynajął? - Moi przyjaciele. - Twoi przyjaciele? To znaczy Oliver? - Spróbuj zrozumieć, Anthony. Martwe czy żywe, to ciało sta- nowi zagrożenie. Jeśli kiedykolwiek sprawa wyjdzie na jaw, rozsą- dek i równouprawnienie kobiet stracą rację bytu. Pogrzebanie w krypcie to za mało, tego trupa trzeba zatopić w Rowie Mohnsa i zostawić, żeby zgnił. Powiedz mi, że rozumiesz. Stanął na wprost niej, zaciskając zęby. - Rozumiem? Rozumiem? - Chyba nie proszę o zbyt wiele. - Jak mogłaś mnie tak zdradzić? - Patriarchat zdradzał moje siostry przez ostatnie cztery ty- siące lat. -Jak mogłaś, Cassie?! Jak mogłaś?! Spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała: - Kobieta musi zrobić swoje. Przez chwilę jej kochanek stał nieruchomo, sparaliżowany przez gniew. Szach mat, pomyślała. Anthony skoczył ku sterówce. - Unik! -wrzasnął dojong. - Ster lewo na burt! - Wydał pan już ten rozkaz, kapitanie! Pięć devastatorów ustawionych w ciasny klucz zatoczyło łuk od zachodu i ruszyło prosto w stronę szyi, zrzucając ładunki w od- ległości trzystu metrów od celu. Torpedy popłynęły szybko, gład- ko, wyrzucając białą pianę spod obracających się śrub. Jedna po drugiej trafiły w ciało i eksplodowały, unosząc w powietrze fon- tanny gotującej się limfy i gejzery zniszczonych mięśni. Cassie za- śmiała się głośno w przypływie rozkoszy. Wreszcie się doczekała! Po to właśnie mężczyźni tak usilnie szukali ognia i chaosu w swo- im życiu - dla tego szału niszczenia, imperialnej podniety wojny, oszałamiającego narkotyku historii. Prawdopodobnie istniały na ziemi rozrywki zbliżonego kalibru, z pewnością mniej gwałtow- ne, ale, och, jakże wspaniały był to spektakl, jak diabelnie prze- konywająca premiera! Tankowiec zaczął się wreszcie obracać, rzeźbiąc potężny pół- księżyc piany w wodach Morza Norweskiego, ciągnąc za sobą posłuszne ciało Boga. - Uwaga! - krzyknął Anthony chwytając mikrofon radiowę- zła. - Dwie eskadry nieprzyjacielskich samolotów atakują obec- nie nasz ładunek! Sam „Yalparaiso" nie jest zagrożony, a my roz- poczynamy unik! Powtarzam: „Val" nie jest zagrożony! Cassie wydała pogardliwe prychnięcie. Mógł sobie nazywać to unikiem, ale przy prędkości dziewięciu węzłów wielki sztywniak był najłatwiejszym celem w tej części Morza Norweskiego. - Wyciągnąłem cię z morza! - Anthony wymachiwał lornetką przed twarzą Cassie, jakby chciał ją uderzyć. - Karmiłem cię me- skalinowymi robakami! Nie potrafiła zdecydować, czy jest bardziej wściekła na nie- go, czy na siebie samą. Jakże była naiwna, idiotycznie naiwna, są- dząc, że Anthony zaaprobuje jej postępowanie. - Do diabła, wiedziałam, że nie zrozumiesz, po prostu wie- działam. - Wyrwała mu lornetkę z ręki i wycelowała w wodnopła- towiec kołujący właśnie nad czołem Boga. Oliver pojawił się na moment przed jej oczami - słodki, chudy Oliver siedzący przy okienku i wyglądający jak pasażer karuzeli trapiony przez nudno- ści. - Wiesz, Anthony, traktujesz sprawę tego nalotu zbyt osobi- ście. Nie masz tu nic do gadania. Rozluźnij się. -Ja nie mam tu nic do gadania?!! O godzinie 9.35 zaatakowała grupa sześciu bombowców nur- kujących, z rykiem silników spadając w dół i zrzucając bomby na brzuch, niczym głuptaki defekujące na Skały Świętego Pawła. Po każdym trafieniu nieregularna kolumna stopionego lodu i zamie- nionej w parę skóry wystrzeliwała w powietrze. - Co się tutaj dzieje?! - zawołał zdumiony ojciec Thomas, wbiegając na skrzydło mostka w towarzystwie równie oszołomionej Dolores Haycox. - Bitwa o Midway - odparła Cassie. -Jezu Chryste! - wymamrotała Haycox. — Czy stoi za tym Watykan? - zapytał ojciec Thomas. - Nie masz prawa tutaj wchodzić! - krzyknął Anthony. - Ostrzegałem, żebyś nie igrał z Rzymem - rzekł kapłan. - Proszę wyjść! - Kościół nie ma z tym nic wspólnego - powiedziała Cassie. - A więc kto? - Liga Oświeceniowa. - Powiedziałem, wyjść! -Anthony obrócił się i podskoczył do Haycox. - Chcę widzieć Iskierkę, i to natychmiast! -Jezu Chryste! - powtórzyła pani drugi oficer i wybiegła. Dwa kolejne ataki nastąpiły równocześnie: klucz samolotów torpedowych metodycznie powiększał wyrwę w szyi Boga, podczas gdy druga grupa bombowców nurkujących uparcie wgryzała się w ranę na brzuchu. - Nigdy nie znałem się na polityce - wyznał ojciec Thomas. - To nie polityka - warknął Anthony. - To feministyczna pa- ranoja! - Ponownie ścisnął Cassie za ramię. - Czy przyszło ci do głowy, że jeśli twojemu przyjacielowi się uda, ciało pociągnie nas ze sobą na dno? - Nie martw się, zaraz będą bombardowali łańcuchy holow- nicze. Łaskawie zabierz ode mnie łapy, te swoje widły do gnoju. Lianne weszła na mostek z szerokim, jasnym uśmiechem. - Wzywał mnie pan, kapitanie? - Te samoloty niszczą nasz ładunek -jęknął Anthony. - Rzeczywiście. - Chcę nawiązać łączność z dowódcami eskadr. — Tak jest. - Cześć, Lianne - powiedziała Cassie. - Dzień dobry, kochanie. - Cholera, też przyłożyłaś do tego rękę, Iskierko? - zapytał Anthony. Lianne drgnęła. - Przyznam, że w pewien sposób zgadzam się z tym, co te samoloty próbują zrobić - odparła wymijająco. - Ciało, które holujemy, zwiastowało kiepskie czasy dla kobiet na całym świecie. - Spójrzmy na to z innej strony — powiedziała Cassie do An- thony'ego. - Normalnie musiałbyś zapłacić sześćdziesiąt dolarów, żeby obejrzeć przedstawienie Pembroke'a i Flume'a. - Połącz się z tymi dowódcami, Iskierko! Oliverowi nie podobała się bitwa o Midway. Była zgiełkliwa, chaotyczna i wyraźnie niebezpieczna. - Czy musimy być tak blisko? - zapytał podporucznika Reida przez interkom. Właśnie rozpoczął się trzeci atak devastatorów i pięć samolotów przeleciało nad pokładem obracającego się su- pertankowca, trafiając torpedami prosto w kark Boga. Po każdej eksplozji Truskawka Jedenaście reagowała na falę uderzeniową, kołysząc się i trzęsąc niczym ustrzelona gęś. - Dlaczego nie oglą- damy wszystkiego stamtąd? — Oliver wyciągnął drżący palec. - Znad tamtej wielkiej góry lodowej? - Nie słuchajcie go, poruczniku Reid - powiedział Pembro- ke znad sałatki z makaronem. - Oliver, musisz wejść w nastrój - dodał Flume zajadając jaj- ko z musztardą. - Mamy tu potężnego golenia, co? - rzekł Pembroke. - Założę się, że mógłbyś wjechać czołgiem do jego moczowo- du i nawet nie zadrapać sobie zderzaków - powiedział Flume. Devastatory zakończyły wreszcie atak i z odbiornika Truskaw- ki Jedenaście dobiegł radosny gwar głosów zadowolonych z sie- bie lotników. - Nieźle, co? - Aleśmy mu dołożyli! - Gorące cza-cza-cza! - Stawiam piwo, chłopaki! Teraz trzecia grupa dauntlessów zajęła pozycje wyjściowe, wspinając się na pułap pięciu tysięcy metrów. Przez mgłę strachu Oliver wyczuwał, że operacja przebiega gładko. Szczególne wra- żenie wywarł na nim pokaz zapomnianej sztuki lotu nurkowego, kiedy piloci umiejętnie i jakby beztrosko zamieniali swoje samo- loty w sterowane pociski, wyłaniając się z obłoków, pędząc głową w dół w stronę celu i, po zrzuceniu ładunku, wyrywając w górę na moment przed zderzeniem - doprawdy wspaniale widowisko, nieomal warte siedemnastu milionów dolarów, które za nie za- płacił. Dauntlessy odbiły i zaatakowały, zrzucając bomby niszczące na okolice pępka. Kipiące pomarańczowe tornado, tryskające pło- mieniami i dymem, rozszalało się na brzuchu Boga. -Jakie to piękne! - zachłysnął się Pembroke. - To jest to, Sid! Oto nasz majstersztyk! - zapiszczał Flume. — Nigdy tego nie prześcigniemy, nawet jeśli wystawimy D-Day! -Jestem taki podniecony! Ochrypły kobiecy głos rozległ się z głośnika Truskawki Jede- naście. - „Yalparaiso" do dowódców eskadr! Zgłoście się, dowódcy eskadr! Dowódca Eskadry Torpedowej Sześć zareagował natychmiast. - Tutaj kapitan Lindsey, marynarka wojenna Stanów Zjed- noczonych - powiedział tonem jednocześnie zaciekawionym i wrogim. - Słucham, „Yalparaiso". - Pan kapitan Yan Horne chce do was przemówić... Głos, który wypełnił teraz kabinę hydroplanu, był tak roz- wścieczony, że Oliver wyobraził sobie, jak lampy radiostacji pęka- ją, zasypując kokpit odłamkami szkła. — U diabła, co ty tam wyrabiasz, Lindsey? - Spełniam mój patriotyczny obowiązek. Odbiór. - Pieprz się! - Ty się pieprz! Odbiór. - Nie masz prawa niszczyć mojego ładunku! — A ty nie masz prawa niszczyć amerykańskiej gospodarki! Nie obchodzi mnie, jak dobrze mówisz po angielsku! Czy wy żółt- ki nigdy nie potraficie grać uczciwie? Odbiór! - Żółtki? O czym ty mówisz? - Doskonale wiesz, o czym mówię! - odparł Lindsey. - Ame- ryka przede wszystkim! Bez odbioru! - Wracaj w eter, ty kupo gówna! Gdy dwie eskadry zawróciły na zachód i skierowały się ku Po- int Łuck, Truskawka Jedenaście okrążyła trupa, wykonując dłu- gą, leniwą pętlę od nosa aż po kolana. Oliver zauważył, że pępek był teraz o wiele większy niż wcześniej, zamieniony w krater o śred- nicy czterystu metrów, do którego fale Morza Norweskiego wlewa- ły się spiralnie niczym woda do otworu wanny. W szyi ziała potęż- na dziura, okolona masą potrzaskanego lodu i poszarpanego cia- ła. Jedyny problem polegał na tym, że - przynajmniej tak Oliver oceniał okiem laika - Bóg wcale nie tonął. - Zrobili świetną robotę wokół pępka - rzekł Pembroke. - Niewiele brakowało, a moglibyśmy oglądać wojnę jądrową - odparł Flume bez mrugnięcia okiem. - Hej, to dobre, Alby. - Dlaczego nie ma więcej krwi? - zapytał Oliver. - Nie mam pojęcia - rzekł Pembroke, kończąc sałatkę z ma- karonem. - Czy jest zamarznięta? - Bomby by ją rozpuściły. - A więc dlaczego jej nie widać? - Może nigdy jej nie miał? - rzekł Fłume. - Krew to bardzo skomplikowana sprawa, założę się, że nawet Mitsubishi nie potra- fi jej zrobić. Gdy hydroplan przeleciał nad prawym sutkiem, radiostacja ponownie się odezwała. - Dowódca Czerwonego Lisa do Matki Gęsi - powiedział Lindsey. - Dowódca Czerwonego Lisa do Matki Gęsi. - Tu Matka Gęś - odpowiedział fałszywy admirał Spruance na pokładzie „Enterprise". - Zrzuciliśmy nasze ostatnie jajo dziesięć minut temu. Od- biór. - A co z Eskadrą Bombową Sześć? - Również zrzucili wszystko. Wracamy do domu po następny ładunek. Odbiór. — Jak poszło? - Żółtki mogą podsłuchiwać. - Żadnych okrętów osłony, pamiętasz? - rzekł Spruance. - Żadnych działek przeciwlotniczych. - Cele A i B zostały mocno trafione - powiedział Lindsey. - Naprawdę mocno. Odbiór. - Czy Akagi nabierał wody, kiedy odlatywaliście? -Nie. - A więc przechodzimy do Planu Operacyjnego 29-67. - Plan Operacyjny 29-67 - powtórzył Lindsey. - Wspaniały pomysł. - Druga grupa właśnie startuje, dowodzi McClusky ze swego dauntlessa. Możemy zacząć was przyjmować od godziny 9.45. Odbiór. - Zrozumiałem, Matka Gęś. Bez odbioru. - Czy teraz powiecie mi coś wreszcie o Planie Operacyjnym 29-67? - zapytał Oliver. - Strategia awaryjna - wyjaśnił Pembroke. — Ale jaka strategia awaryjna? - Najcudowniejsza z możliwych - odparł Flume. O godzinie 11.20 nowa fala samolotów pojawiła się nad za- chodnim horyzontem - trzy klucze maszyn torpedowych nadlatu- jących nad samą powierzchnią morza, podczas gdy trzy grupy bombowców nurkujących spotkały się na pułapie kilku tysięcy metrów. - Komandor McClusky, Grupa Powietrzna Sześć, do kapita- na Van Horne'a na „Yalparaiso" - rozległ się z głośnika piskliwy głos aktora. -Jest pan tam, Van Horne? Odbiór. - Tutaj Van Horne, dupku. - Mam pytanie. Czy „Yalparaiso" jest wyposażony w komplet szalup ratunkowych? - A co cię to obchodzi? - Zakładam, że to oznacza odpowiedź twierdzącą. Odbiór. - Trzymajcie łapy z dala od mojego ładunku! - Panie kapitanie, informuję, że o godzinie 11.50 rozpocz- niemy realizację Planu Operacyjnego 29-67, w ramach którego „Valparaiso" zostanie zaatakowany przez grupę devastatorów wy- posażonych w torpedy Mk-XIII. Powtarzam: o godzinie 11.50 pań- ski statek zostanie zaatakowany przez grupę... Oliver wygramolił się ze stanowiska mechanika i zataczając się ruszył ku okienkom karabinów maszynowych. - McClusky powiedział, że zaatakuje „Yalparaiso"! - Wiem - rzekł Pembroke szczerząc zęby w uśmiechu. - Plan Operacyjny 29-67 - dodał Flume z porozumiewaw- czym mrugnięciem. - Nie możecie zaatakować m/s „Yalparaiso"! - zawył Oliver. - „Yalparaiso", nie m/s „Yalparaiso". - Nie możecie! - Cicho - rzeki Pembroke. - Ma pan trzydzieści minut na opuszczenie statku - mówił McClusky. - Radzimy uważać, by nikt z członków załogi nie znalazł się w wodzie, której temperatura wynosi około minus pięciu stop- ni Celsjusza. W ciągu dwóch godzin zostaniecie podjęci przez wy- cofany ze służby lotniskowiec „Enterprise". Odbiór. - Niech mnie diabli porwą, jeśli opuszczę mój statek! - po- wiedział Yan Horne. - Postąpi pan wedle swego uznania, kapitanie. Bez odbioru. - Możesz sobie wsadzić te torpedy w tyłek, McClusky! Pembroke schrupał rzodkiewkę. - Desperacki plan - wyjaśnił - ale jedyny możliwy w obecnej sytuacji. - Gdy tankowiec zacznie iść na dno - tłumaczył Flume, ogry- zając udko kurczaka — pociągnie golema za sobą, a wtedy rany za- czną nabierać wody. - Potem wypełnią się płuca i żołądek. - I wtedy... - Bum! Zadanie wykonane! Oliver chwycił Flume'a za ramiona i potrząsnął, jakby chciał zbudzić go z głębokiego snu. - Moja przyjaciółka jest na pokładzie „Yalparaiso"! — Och, pewnie — rzekł Pembroke. - Puść mnie w tej chwili - powiedział Flume. - Mówię poważnie! -jęknął Oliver, puszczając Flume'a i ro- biąc chwiejny krok do tyłu. — Zapytajcie Yan Horne'a! Zapytajcie go, czy nie wiezie kogoś nazwiskiem Cassie Fowler! - Hej, spokojnie. - Flume odkapslował butelkę rheingolda metalowym otwieraczem z podobizną Freda Astaire'a. — Nikomu nic się nie stanie. Dajemy Japońcom dużo czasu na opuszczenie statku. Chcesz piwo? Kanapkę z mielonką i cebulą? - Słyszałeś, co powiedział kapitan! Powiedział, że nie opuści statku! - Kiedy przyjmie jedno czy drugie trafienie, jestem pewien, że pójdzie po rozum do głowy - rzekł Pembroke. - Taka wielka łódź jak „Yalparaiso" tonie godzinami, dosłownie godzinami! -Jesteście szaleńcami! Popierdoliło wam się w głowach! - Hej, nie wściekaj się na nas - zaprotestował Flume. - Robimy tylko to, po co nas wynająłeś - wyjaśnił Pembroke. - Połączcie się z admirałem! Każcie mu odwołać atak! - My nigdy nie odwołujemy ataków - powiedział Flume ki- wając palcem. - Napij się pysznego zimnego rheingolda, co? Po- czujesz się dużo lepiej. - Impresario chwycił mikrofon interko- mu. - Poruczniku Reid, sądzę, że byłoby niedobrze, gdyby pan Shostak tutaj dobrał się do naszej radiostacji. - Posłuchajcie, panowie, okłamałem was - zajęczał Oliver. - To ciało w dole nie jest japońskim golemem. - Tak? - rzucił zdawkowo Pembroke. - To Bóg Wszechmogący. - Oczywiście - powiedział Flume z fałszywym uśmiechem. - Bóg we własnej osobie. Przysięgam. Chyba nie chcieliby- ście uszkodzić Boga, co? Flume pociągnął łyk piwa. - Phi, Oliver, to dość kiepski dowcip. Dokładnie o 11.50, tak jak obiecał McClusky, klucz samolo- tów torpedowych obleciał tankowiec dokoła i, pomimo rozpacz- liwych protestów Olivera, zaatakował, zrzucając torpedy, po czym przemknął nad pokładem, rwąc na strzępy banderę Watykanu. Jak rekiny czujące zapach krwi, torpedy przecięły kilwater „Yal- paraiso", przeszły pod prawym łańcuchem holowniczym, otarły się o rufę i popłynęły dalej. Minutę później trafiły w górę lodową i eksplodowały, powodując lśniącą ulewę lodowych odłamków. — Ha! Niecelnie! - rozległ się głos Yan Horne'a z radiostacji. - Głupki, nie umielibyście trafić zdechłego kota packą na muchy! - O rany, myślałem, że nasi chłopcy są lepiej wyszkoleni - po- wiedział Pembroke. - Nie są przyzwyczajeni do tak niskich temperatur - odparł Flume. Oliver odetchnął z ulgą i spojrzał daleko w morze - poza „Yal- paraiso", poza jego ładunek. Potężny okręt, oblepiony działami i rakietami, wpływał na pole bitwy od południa. - Hej, Oliver, a cóż to jest, u diabla?! - zapytał ostro Flume. - Nie mam pojęcia - odparł przewodniczący Ligi Oświece- niowej zakładając słuchawki. - Mówiłeś, że nie będzie żadnych okrętów osłony! - zawył Pembroke. - Tak dokładnie powiedziałeś! - Nie mam zielonego pojęcia, co robi tutaj ten statek. - Wygląda jak tankowiec z Zatoki Perskiej, panie Flume - odezwał się Reid przez interkom. - Otóż to, cholera - potwierdził Eaton. - Tankowiec z Zato- ki Perskiej. - Czy to nie dokładnie tak jak z latami dziewięćdziesiątymi? - Reid pochylił maszynę, skręcając na zachód nad łańcuchami holowniczymi. - Pojawiają się, kiedy człowiek najmniej się ich spo- dziewa. * * # — Niecelnie! -wrzasnął Anthony, miotając się wściekle po ste- rówce z mikrofonem w dłoni, ciągnąc za sobą kabel niby pępo- winę. - Nie trafiliście, sukinsyny! Nie umielibyście trafić słonia w tyłek wiosłem od kajaka! Nie wcelowalibyście boją w drzwi sto- doły! Nie wierzył sam sobie. Wiedział, że tylko dzięki szczęśliwemu przypadkowi pierwsza grupa devastatorów wypuściła cały swój ła- dunek bez uzyskania trafienia. Drugi klucz zataczał już krąg w stro- nę zachodu, przygotowując się do ataku. - Kapitanie, czy powinniśmy rozdać załodze kamizelki ratun- kowe? - zapytał Marbles Rafferty. - To chyba dobry pomysł - rzekł Ockham. - Niech pan zniknie z mostka - warknął Anthony do księdza. Rafferty uderzył pięścią w otwartą dłoń. — Kamizelki ratunkowe, kapitanie. Kamizelki ratunkowe... - Kamizelki ratunkowe - powtórzyła jak echo Lianne Bliss. - Nie - wymamrotał Anthony, stawiając mikrofon na termina- lu satelity meteo. - Pamiętacie Zatokę Matagorda? Pomimo sześć- dziesięciometrowej dziury w kadłubie „Yalparaiso" utrzymał się na wodzie. Możemy spokojnie przyjąć parę przestarzałych torped. — Zostało im dziesięć - zauważył Rafferty. - To prz)jmiemy dziesięć. - Anthony, musisz mi uwierzyć - powiedziała Cassie. - Nigdy nie przypuszczałam, że zaatakują twój statek. - Wojna to piekło, miła pani. - Naprawdę mi przykro. - Nie wątpię. Pieprz się. Ale nie mógł nienawidzić Cassie. To prawda, jej obłuda prze- kraczała wszystko, zdrada dorównywała rozmiarami postępkowi Marka Antoniusza, który porzucił swą flotyllę w środku bitwy, że- by puścić się w pogoń za Kleopatrą. Ajednak, w jakiś dziwny, nie- zgłębiony sposób, podziwiał spisek uknuty przez Cassie. Jej zu- chwałość go podniecała. Nie ma nic bardziej podniecającego, uznał, niż godny przeciwnik. Drzwi do pomieszczenia otwarły się i na mostek wbiegła Do- lores Haycox z krótkofalówką w dłoni. - Kapitanie, dziobowy punkt obserwacyjny zawiadamia o zbli- żającej się jednostce. Supertankowiec, obciążony, na kursie trzy- dwa-dziewięć. Anthony odchrząknął. Supertankowiec. Do diabła. Pomimo przetoczenia krwi, pomimo sprytnego manewrowania pomiędzy górami lodowymi nie udało mu się jednak umknąć przed „Carp- co Maracaibo". Chwycił lornetkę i popatrzył przez oszronioną szy- bę, regulując ostrość. Sapnął ze zdumienia. Nie dość że „Maraca- ibo" byl supertankowcem, to na dodatek supertankowcem z Zato- ki Perskiej, obciążonym formaldehydem, lecz rozwijającym dużą prędkość. Jego kolczasta sylweta skręciła na wschód i przesunęła się na tle góry lodowej ukształtowanej na podobieństwo gigantyczne- go zęba trzonowego, kierując się prosto ku lewemu uchu Boga. - Co to jest, okręt wojenny? - zapytał Ockham. - Nie całkiem - odparł Anthony opuszczając lornetkę. - Twoi kumple z Rzymu najwyraźniej poważnie myślą o odebraniu mi ła- dunku. — Zwrócił się do pierwszego oficera. - Marbles, gdybyśmy odłączyli nasz ładunek, devastatory nie miałyby powodu nas ata- kować, prawda? - Prawda. - A zatem proponuję skontaktować się z „Maracaibo" i po- prosić, żeby przestrzelili nasze łańcuchy holownicze. Rafferty uśmiechnął się, co było zdarzeniem tak rzadkim, że Anthony nie miał wątpliwości, iż jego plan ma sens. - W najgorszym razie szyper odmówi — powiedział pierwszy oficer. - W najlepszym... - Ależ zgodzi się, zgodzi - rzekł z naciskiem Ockham. - Bez względu na to, jakie są ostateczne cele Watykanu, nie ma on po- wodu wystawiać „Yalparaiso" na niebezpieczeństwo. — Iskierko, połącz się z „Maracaibo"! - Anthony wcisnął mi- krofon radiooperatorce do ręki. - Poproś ich szypra. - Nie powinni atakować pańskiego statku w ten sposób - po- wiedziała. - To nie w porządku. Anthony nie był zaskoczony, kiedy trzydzieści sekund po tym, jak Lianne Bliss zniknęła w pomieszczeniu radiowym, „Maraca- ibo" zaatakował, wysyłając sterowaną rakietę typu Sea Dart w kie- runku grupy nadlatujących devastatorów. Jeśli Cassie mówiła prawdę, rozumował, to ani siły reprezentowane przez Towarzy- stwo Miłośników Drugiej Wojny Światowej, ani te reprezentowane przez supertankowiec nie miały pojęcia o machinacjach drugiej strony -jednak nagle zjawiły się tutaj, w tym samym czasie, na tym samym opustoszałym akwenie, walcząc o to samo niezwykle tro- feum. - Hej, „Maracaibo" nie może tego robić! -wrzasnęła Cassie. - Ktoś może zginąć! - Na to wygląda - odparł Anthony oschle. — To morderstwo! W tej samej chwili gdy devastatory rozpoczęły chaotyczny od- wrót, rozpraszając się na wszystkie strony, Bliss przełączyła na gło- śniki ich kanał nadawania. - Rozproszyć się, chłopcy! - wrzeszczał dowódca eskadry. - Rozproszyć się! Rozproszyć! — Chryste, mają pan na ogonie, poruczniku Waldron! - wy- krzyknął któryś z pilotów. - Matko Boża! - Poruczniku, skaczcie! Anthony podniósł dłoń i zasalutował w stronę „Maracaibo". - Powiedzcie „Maracaibo", że to tylko przedstawienie! - wrzeszczała Cassie. - To wszystko dzieje się na niby! Anthony obserwował przez lornetkę, jak prowadzący samolot torpedowy przelatuje prosto nad pokładem „Yalparaiso", ścigany przez upartą rakietę. - Dlaczego trwa to tak długo? - Rakietą steruje wykrywacz ciepła, przystosowany do nowo- czesnych silników odrzutowych - wyjaśnił Rafferty. - Potrwa chwilę, zanim zda sobie sprawę, że ściga starodawny silnik gwiaź- dzisty. Z mieszaniną czystego przerażenia i nie dającej się usprawie- dliwić fascynacji Anthony patrzył, jak rakieta trafia w cel. Eksplo- >, zja rozjaśniła stalowoszare niebo, zamieniając dwuosobową załogę devastatora w parę i rozwalając jego kadłub na kawałki. W powie- trzu zalśniły tysiące płonących odłamków, niby aura gigantycznej migreny. Z głośników rozległ się krzyk przerażonego lotnika: - Dostali porucznika Waldrona! Waldrona i jego strzelca! - Chryste! - Tak jak w czterdziestym drugim! - Cholerne sukinsyny! - Pieprzone żółtki! - „Maracaibo" nie odpowiada! - zawołała Bliss, wybiegając z pomieszczenia radiowego. - Próbuj nawiązać łączność. - Zagłuszają nas, kapitanie. - Powiedziałem, próbuj! Gdy Bliss wróciła na swój posterunek, „Maracaibo" odpalił jeszcze dwie rakiety, smukłą francuską Crotale i delikatną Aspide produkcji włoskiej, posyłając je w stronę drugiej grupy devasta- torów. Kilka sekund później crotale eksplodowała z hukiem, za- ćmiewając północne słońce cynobrowym blaskiem i rozrywając prowadzący samolot na kawałki, a potem na niebie rozbłysł purpu- rowoczerwony pióropusz aspide trafiającej w cel. Cztery białe spadochrony rozkwitły niczym pąki nad wodami Morza Norwe- skiego i zaczęły powoli opadać ku lodowatej wodzie. - Cholera, udało im się katapultować - powiedział Rafferty. - Niech Bóg im dopomoże - odparł Ockham. - Nie, to my im pomożemy - rzucił Anthony, chwytając mi- krofon interkomu i łącząc się z pomieszczeniem bosmana. - Van Horne do Mungo. - Tutaj Mungo. - Na kursie dwa-dziewięć-pięć mamy czterech rozbitków. Spuśćcie szalupę, wyciągnijcie ich, wsadźcie pod gorący prysznic i bądźcie gotowi wypłynąć, gdyby skoczył ktoś jeszcze. - Tak jest, panie kapitanie. Dolores Haycox ponownie wbiegła na mostek. - Obserwator z prawej burty donosi o zbliżającym się kilwa- terze torpedy, kurs dwa-jeden-zero. Anthony podniósł lornetkę do oczu. Kilwater torpedy. Rze- czywiście. Podczas gdy porucznik Waldron próbował umknąć przed rakietą, jeden z jego kolesi zdołał pozbyć się ładunku. - Ster prawo na burt! - Ster prawo na burt! - powtórzyła jak echo An-mei Jong, szarpnięciem przekręcając koło o czterdzieści stopni. I wtedy się to stało. Zanim tankowiec miał czas zareagować na ruch koła sterowego, rozległ się potworny zgrzyt, powolny chrzęst metalu drącego metal, a potem głęboki, złowieszczy huk. Sterówka się zatrzęsła. - Opóźniony zapalnik - wyjaśnił Rafferty. - Przebiła nasz ka- dłub i eksplodowała dopiero w środku. - To dobrze czy źle? - zapytał Ockham. - Źle. Powoduje w ten sposób dwa razy więcej zniszczeń, jak pocisk dum-dum. Anthony chwycił mikrofon radiowęzła i pstryknął odpowied- ni przełącznik. - Uwaga! Przyjęliśmy właśnie torpedę typu Mk-XIII w prawą burtę! Powtarzam: uderzenie torpedy w prawą burtę! Pamiętaj- cie, marynarze, że pod pokładami „Val" podzielony jest na dwa- dzieścia cztery wodoszczelne komory - zatonięcie nam nie grozi! Przygotujcie się do przyjęcia rozbitków od pana Mungo! - „Maracaibo" nadal milczy! - zawołała Lianne Bliss z po- mieszczenia radiowego. — Próbuj dalej! - Co teraz? - zapytał Rafferty. - Teraz pójdę zobaczyć, czy powiedziałem załodze prawdę. Gdy tylko Anthony wszedł do windy i zaczął zjeżdżać na dół, druga torpeda wwierciła się w kadłub „Yalparaiso" i eksplodowa- ła. Wstrząs podniósł windę z powrotem na poziom siódmy, gdzie . znajdowała się sterówka. Anthony upadł na kolana. Winda runę- ła w dół, ale zatrzymała się, wisząc na elastycznych kablach niczym skoczek bungee. Trzecia torpeda osiągnęła cel, wprawiając cały kadłub „Yal- paraiso" w drżenie. Anthony wybiegł z windy, popędził pomostem. Dwa devastatory przeleciały prosto nad pokładem, uciekając z miejsca zbrodni. Gryzący dym wypełnił powietrze, rozszedł się za- pach rozgrzanego metalu i palącej się gumy, ozdobiony domiesz- ką aromatu smażonego mięsa. Kapitan zbiegł po schodni na śród- okręciu, podbiegł do parapetu i wychylił się za reling. Deja vu. - Nie! - Znowu działo się to samo, ta sama ziejąca dziura w kadłubie. - Nie! Nie! - „Yalparaiso" przeciekał, krwawił, w ata- ku biegunki wypuszczał balast do Morza Norweskiego. Krew, gę- sta krew, skwiercząca, dymiąca, cuchnąca krew setkami litrów wy- dobywała się ze zranionego kadłuba, niby echo plagi egipskiej, barwiąc wodę na czerwono. - Nie! Nie! Anthony spojrzał na zachód. Pół kilometra dalej Mungo i je- go ludzie wiosłowali w kierunku zestrzelonych pilotów: czterech odrętwiałych miłośników drugiej wojny światowej, unoszących się na wodzie pomiędzy wzdętymi płachtami i splątanymi linkami spadochronów. Anthony chwycił krótkofalówkę wiszącą u pasa i krzyknął: - Yan Horne do Rafferty'ego! Zgłoś się, Marbles! Spojrzał w dół. Torpeda trafiła najwyraźniej w ogród Follings- bee'ego, ponieważ na wodzie pływały teraz ogromne kwiaty broku- łów, trzydziestokilogramowe pomarańcze i marchewki wielkości desek surfingowych, dryfując ze szkarłatną falą jak we śnie szalo- nego kucharza. -Jezu! Dwa kolejne trafienia, zgadza się? -jęknął Rafferty zgłaszając się wreszcie. -Jak to wygląda w dole? - Krwawo. - Toniemy? - Trzymamy się dobrze - odparł z naciskiem Anthony. Była to szczera ocena, ale również coś w rodzaju btagania. — Połącz się z O'Connorem i sprawdź, czy kotły działają. I niech wszyscy za- opatrzą się w kamizelki ratunkowe. - Tak jest! Kapitan obrócił się ku północy. Chorobliwie błękitna jutrzen- ka lśniła w powietrzu. Pod powierzchnią fal czwarta torpeda zbli- żała się celu, mierząc prosto w dziób. — Stój! - wrzasnął na obrzydliwą pseudorybę. - Stój! Torpeda uderzyła i gdy kolejna komora pękła, uwalniając swą świętą zawartość, w głowie Anthony'ego zagościła niepokojąca myśl. Jeśli „Val" zatonie, to czy on powinien iść na dno razem z nim? - Dostań tych sukinsynów! - wrzasnął Christopher Van Hor- ne do mikrofonu. - Rozwal ich na kawałki! - nakazał swemu pierwszemu oficerowi, Orso Peche, żylastemu Korsykaninowi, obecnie przebywającemu w centrum dowodzenia bojowego na śródokręciu. Kapitan „Maracaibo" zwrócił się do Neila Weisinge- ra. - Ster prawo na burt do kursu zero-sześć-zero! Próbują zabić mojego syna! Nigdy jeszcze Neil nie był świadkiem takiej erupcji wściekło- ści u kapitana żeglugi wielkiej - ani u kogokolwiek innego. - Ster na prawo do kursu zero-sześć-zero — powtórzył obra- cając koło. Rozpacz kapitana była zrozumiała. Z całej Eskadry Torpedo- wej Sześć tylko trzy uzbrojone samoloty zostały w powietrzu, ale gdyby choć jeden trafił „Yalparaiso", oznaczałoby to z pewnością śmierć tankowca. - Cała naprzód! - Cała naprzód — powtórzył Mick Katsakos przy tablicy kon- trolnej. - Co to jest to czerwone? - Balast - wyjaśnił Neil. - Szkoda, że nie mam aparatu fotograficznego. Elegancka, smukła rakieta Aspide wzbiła się w powietrze, do- goniła jeden z samolotów i obróciła go w perzynę, sekundy po tym, jak załoga ratowała się ucieczką. -Jeden strącony, jeszcze dwa - powiedział Peche przez inter- koni. - Rzeczywiście, niczego sobie to ciało - rzekł Katsakos. - Niepodobne do żadnego innego — potwierdził Neil. Nagle na mostku pojawił się czwarty mężczyzna. Odziany w nieprzemakalną sutannę kardynał Tullio Di Luca, płonący gnie- wem, który ustępował tylko furii kapitana, podszedł do tablicy kontrolnej. - Kapitanie, musi pan natychmiast zaprzestać strzelania do tych samolotów! Natychmiast! - Próbują zabić mojego syna! - Wiedziałem, że wynajęliśmy niewłaściwego człowieka! Po raz dziesiąty od kiedy „Maracaibo" przeciął siedemdzie- siąty pierwszy równoleżnik, stary Hiszpan Gonzalo Cornejo wyło- nił się z pomieszczenia radiowego, by powiadomić, że oficer radio- wy „Yalparaiso" próbuje się z nimi skontaktować. - Doprowadza mnie -jak to się mówi? - doprowadza mnie do stanu rozpaczy. - Chciałbyś odpowiedzieć? - zapytał kapitan. - Tak, panie kapitanie. - A więc poinformuj „Yalparaiso", że Christopher Yan Hor- ne nie rozmawia z alfonsami pracującymi dla przemysłu porno- graficznego. Zrozumiałeś, Gonzo? Nie rozmawiam z alfonsami. - Gdy Cornejo obrócił się sprężyście, kapitan wydał mu drugi roz- kaz: - Wejdź na ich kanał nadawania, w porządku? - po czym rzekł do Neila: - Ster dziesięć stopni lewo na burt. - Dziesięć lewo na burt - powtórzył Neil zastanawiając się, co to za człowiek, który bez skrupułów morduje w obronie swoje- go syna, ale nie chce zamienić z nim dwóch słów przez radio. - Kapitanie, jeśli nie może się pan powstrzymać przed odpa- laniem kolejnych rakiet, to po prostu musimy się wycofać - wy- cedził Di Luca czerwieniejąc. - Rozumie pan? Nakazuję panu zawrócić. - Wycofać się? Nigdy, eminencjo. - Kardynał ma rację - rzekł Katsakos. — Może pan nie zauwa- żył, ale ci durnie mają jeszcze sześć uzbrojonych bombowców w re- jonie brzucha. Zanim jeszcze skończył mówić, podniecone głosy lotników rozległy się z głośnika na mostku. - Porucznik Sharp do komandora McClusky'ego. Proszę się zgłosić, komandorze. - Tutaj McClusky - odpowiedział dowódca Grupy Powietrz- nej Sześć kołujący właśnie nad pępkiem. - Czy ma pan jeszcze bomby? -Jeden komplet. Właśnie mieliśmy je zrzucić. Odbiór. - Na polu bitwy pojawił się tankowiec z Zatoki Perskiej - rzekł Sharp. - Czy moglibyście nas wesprzeć? - Tankowiec z Zatoki Perskiej? Coś takiego! Spruance twier- dził, że nie będzie żadnych okrętów osłony. Odbiór. - Chyba się pomylił. - Nigdy nie braliśmy pod uwagę tankowca z Zatoki Perskiej, Sharp, nic tak nowoczesnego. Odbiór. - Zadaje nam strasznego bobu! Zostaliśmy tylko ja i Beeson. - Chryste! Dobrze, zobaczę, co da się zrobić... Złota cera Katsakosa przybrała wyraźnie zielonkawy odcień. - Panie kapitanie, czy mogę przypomnieć, że mamy pełne ładownie? Jeśli choć jedna z bomb McClusky'ego trafi w cel, wy- lecimy w powietrze jak Hiroszima. Neil poczuł nagle dziwny dreszcz, takie same ciarki przeszły mu, kiedy zatruł się gazem w ładowni „Val". Nadlatywały bombow- ce nurkujące, niosąc swe śmiertelne ładunki. - Powinienem był zostać w Jersey City - powiedział do Di Lu- ki. - Powinienem był poczekać na następny statek. - Możemy zawsze wrócić później i dopilnować, by „Enterpri- se" zabrał pańskiego syna i jego załogę z szalup ratunkowych na pokład - mówił Katsakos. - Teraz zaś... — Anthony Van Horne nie wsiądzie do żadnej łodzi ratunko- wej - odparł kapitan. - Pójdzie na dno ze swoim statkiem. - Nikt już tego robi. - Nikt, tylko Van Horne'owie. Przez lornetkę Neil ujrzał, jak eskadra dauntlessów McClu- sky'ego porzuca rejon brzucha i zaczyna nabierać wysokości, najwyraźniej zamierzając zatoczyć łuk i zaatakować „Maracaibo" od tyłu. - Panie Peche - powiedział kapitan do mikrofonu - proszę odpalić rakiety w kierunku zbliżających się bombowców. - Chwy- cił drugiego oficera za rękaw kurtki i zacisnął materiał na podo- bieństwo opaski uciskowej. - Kto na pokładzie potrafi obsługiwać działko typu Phalanx? - Nikt - odparł Katsakos. - Pan też nie? — Nie, kapitanie. - Peche? -Nie. - A zatem zrobię to sam. — Nalegam, żebyśmy zawrócili - wycedził przez zęby Di Luca. - Panie Katsakos, przekazuję panu dowództwo - rzekł kapi- tan wychodząc. - Niech pan zmienia kurs w zależności od sytu- acji, tak żebym mógł trafić łańcuchy holownicze. Sukinsyny ataku- ją „Val" tylko po to, żeby ciało zatonęło wraz z nim! Neil spojrzał na południe. Dwie rakiety typu Crotale przele- ciały nad nosem Boga ku wykonującym manewr bombowcom. Głowice eksplodowały jednocześnie, trafiając dowódcę eskadry i następny w linii samolot dokładnie w chwili, gdy lotnicy wysko- czyli na spadochronach. Ciągnąc za sobą smugę czarnego dymu, dauntless runął na podbródek, roztrzaskując skorupę lodu i pod- palając zarost. Drugi samolot, pozbawiony skrzydeł, zmieniony w płonącą kulę, wbił się w lewe oko Boga niczym kawał żużlu. Neil skupił wzrok na brodzie, której każdy włosek otoczony był przez wysoki, smukły płomień. Spojrzał niżej. Christopher Van Horne stał na pokładzie dziobowym, pochylony nad działkiem, a jego purpurowa parka marszczyła się na wietrze. - Wyrównać - powiedział Katsakos znad tablicy kontrolnej. - Wyrównać. Gdy krwawa plama plusnęła o dziób „Maracaibo", kapitan przesunął działko i wycelował. Nad lufą wykwit! nagle obłok dy- mu. Pięćdziesiąt metrów od „Yalparaiso" fontanna morskiej wody wystrzeliła w powietrze, dokładnie pośrodku między łańcuchami holowniczymi. - Dziesięć stopni w lewo - rzucił Katsakos. - Dziesięć w lewo. Van Horne ponownie wypalił. Tym razem pocisk trafił w cel, zamieniając środkowe ogniwo w srebrny błysk rozpylonego me- talu. Gdy łańcuch się rozpadł, część przymocowana do czaszki zniknęła w wodach oceanu, a druga szarpnęła w stronę rufy, od- bijając się z brzękiem od kadłuba. - Niezły strzelec z naszego kapitana! - zawołał podekscyto- wany Katsakos. — Wyrównać! - Wyrównać - powiedział Neil. - Bombowce na godzinie dwunastej! Kolejny pocisk opuścił lufę działka, niszcząc ogniwo i odłą- czając „Yalparaiso" od ładunku. To, czy Christopher Van Horne ujrzał owoce swej celności, nie było jasne, gdyż w momencie gdy łańcuch pękł, dauntless zrzucił ładunek niecałe pięćdziesiąt me- trów od dzielnego kapitana. Bomba eksplodowała. Działko, po- krywy luku, sople lodu i kawałki parapetu poszybowały w niebo, uniesione kolumną ognia. W kilka sekund pożar rozszerzył się na cały dziób, a nad poszarpanym pokładem zawisły kłęby czarnego dymu, jak deszczowe chmury pełne atramentu. - Nie! -wrzasnął Katsakos. -Jasna cholera! -jęknął Neil. - Mówiłem mu, żeby zawrócił - wybełkotał Di Luca. System przeciwpożarowy „Maracaibo" włączył się niemal na- tychmiast. Odezwała się syrena i tuzin automatycznych sikawek podniosło się spod burty, niby moreny wyślizgujące się ze swych le- gowisk. Z otworów trysnęły strumienie białej piany. - O Chryste! - krzyknął Katsakos, gdy płomienie zasyczały i zgasły. - O Boże! - zawył. Piana odpłynęła niczym fala odboju, ukazując masę stopionych rur i powalonego Christophera Van Horne'a. - O Boże, zabili kapitana! Kiedy „Maracaibo" rozpoczął wojnę przeciwko Grupie Po- wietrznej Sześć, niszcząc jej samoloty torpedowe i bombowce nur- kujące, Oliver przestał bać się o Cassie, a zaczął o siebie. Nie był tym wcale zakłopotany. Sama Cassandra lubiła krytykować tak zwa- ny heroizm jako oddalony tylko o krok od religijnego samooszu- kiwania się, a poza tym w obecnym momencie on był narażony na dużo większe niebezpieczeństwo niż ona, jako że „Maracaibo" mógł w każdej chwili wziąć Truskawkę Jedenaście za kolejny wro- gi samolot i wycelować w niego rakietę. Prawda, tankowiec został właśnie trafiony dwustupięćdzie- sięciokilogramową bombą niszczącą, ta jednak, zamiast uderzyć w ładownie z ropą, podpaliła tylko pokład dziobowy - niewielki pożar został szybko ugaszony przez automatyczne wyrzutnie pia- ny - i wkrótce „Maracaibo" z entuzjazmem celował do dwóch uzbrojonych devastatorów i trzech uzbrojonych dauntlessów, jakie pozostały jeszcze w powietrzu. - Nie wytrzymam tego! - krzyknął Ołiver. - Boisz się? - zapytał Flume, który sam nie wyglądał na spe- cjalnie szczęśliwego. — Pewnie, że się boję! - Nie wstydź się, jeśli puści ci zwieracz - rzekł Pembroke, po- dobnie zaniepokojony. — W czasie drugiej wojny światowej nie- mal jedna czwarta wszystkich żołnierzy piechoty tak reagowała w czasie bitwy. - Tylu w każdym razie się przyznało - dodał Flume, nerwowo owijając kabel od słuchawek wokół przegubu. - Prawdziwa liczba była zapewne wyższa. Po pęknięciu łańcuchów „Yalparaiso" przechylił się niebez- piecznie na prawą burtę. Krew wyciekała z rozdartego kadłuba. Nawet jeśli zacznie tonąć, rozumował Oliver, Cassie i jej współto- warzysze będą mieli jeszcze dużo czasu na spuszczenie szalup ra- tunkowych - a w razie trafienia Truskawki Jedenaście jej załoga i pasażerowie zginęliby niemal na pewno. - Najwidoczniej Van Horne balastował statek krwią - rzekł Reid przez interkom. - Dobry sposób na zmniejszenie ciężaru ła- dunku, prawda, panie Flume? Flume nie odpowiedział. Jego wspólnik również pozostał mil- czący. Gdy „Maracaibo" wziął się za resztki Grupy Powietrznej Sześć, młodzi przedsiębiorcy siedzieli sztywno przy swoich okien- kach i słuchali transmisji z pola walki, horroru usuwającego w cień ich ukochane słuchowisko radiowe. - Rakieta na godzinie szóstej! - Mayday! Mayday! - Katapultować się! — Pomóżcie mi! - Skacz! - Cholera! - Mamusiu! Mamusiu! - Tego nie było w umowie! Oliver chciał się pomodlić, ale nie mógł zebrać sił, kiedy nad- psute, zamrożone, zbezczeszczone zwłoki Boga, w którego nie wierzył, rozciągały się tak nieodwołalnie przed jego oczami. -Alby? -Tak? - Alby, wcale się dobrze nie bawię. - Wiem, o czym mówisz. - Alby, chcę do domu. - Poruczniku Reid - powiedział Flume do mikrofonu - pro- szę wznieść się na trzy tysiące metrów i wziąć kurs na Point Łuck. — To znaczy — wycofać się? - Wycofać. - Opuściliście kiedykolwiek któryś z waszych pokazów? - za- pytał Reid. - Po prostu znikajmy stąd, Jack. - Zrozumiałem - rzekł pilot pociągając za drążki. - Alby? - Tak, Sid? - Dwóch naszych aktorów nie żyje. - Większość się katapultowała. - Dwóch nie żyje. - Wiem. - Waldron nie żyje — rzekł Pembroke. —Jego strzelec, pod- porucznik Collins, również. - Nazywał się Carny Otis, prawda? - rzekł Flume. - Widzia- łem go kiedyś u Helen Hayes. Grał Jagona. - Alby, chyba źle postąpiliśmy. - Uwaga, Eskadra Torpedowa Sześć! - rozległ się głos fałszy- wego Raya Spruance'a. - Uwaga, Eskadra Bombowa Sześć! Słuchajcie, żołnierze, bez względu na to, co o tym sądzicie, nie płacą nam za igranie z tankowcem z Zatoki Perskiej! Przerwijcie atak i wracajcie na „Enterprise"! Powtarzam: przerwać atak i wra- cać! O godzinie piętnastej trzydzieści podnosimy kotwicę! Nagle, jakby znikąd, pojawił się okaleczony bombowiec nur- kujący, ciągnący tafle ognia za skrzydłami. Samolot przeleciał tak blisko, że Oliver dojrzał twarz pilota - a raczej dojrzałby ją, gdyby nie została spalona do kości. - To porucznik Gay! — zapłakał Pembroke. - Dostali porucz- nika Gaya! — Proszę, Boże, nie! - zawył Flume. Niesterowny dauntless kierował się prosto na ogon hydropla- nu, rozsiewając iskry i płonące drzazgi. Pembroke wrzasnął dziko, gwałtownie poruszając rękami, jakby bawił się w kocią kołyskę. Chwilę później, w momencie gdy Truskawka Jedenaście wzbiła się na pułap trzech tysięcy metrów, bombowiec zderzył się z nią, odry- wając pionowy statecznik wodnopłatowca, rozcinając na dwoje sta- tecznik poziomy, przebijając kadłub i wlewając płonącą benzynę do wąskiego przedziału strzeleckiego, a wszystkie te dramatyczne wydarzenia nastąpiły tak szybko, że pojedynczy krzyk Ołivera trwał jeszcze chwilę po nastaniu ciszy. Kłąb ognia rozprzestrzenił się po wnętrzu samolotu, docierając do prawego stanowiska strzeleckiego. Piekące gorąco wypełniło kabinę. W ciągu kilku sekund bawełnia- ne spodnie, lotniczy szal i kurtka Alberta Flume'a zajęły się ogniem. - Aaaa! - Alby! - Zgaście mnie! - Zgaście go! — Boże, zgaście mnie! — Tutaj! - Fałszywy Charles Eaton wcisnął Oliverowi do ręki gładki czerwony cylinder. - Co to jest? — Oliver nie wiedział, czy po twarzy ciekną mu łzy przerażenia, współczucia, czy też to po prostu czarny dym kłębią- cy się w kabinie podrażnił mu spojówki. - Co? Co? - Przeczytaj instrukcję! - O Jezu! —wrzasnął Flume. - O słodki Jezu! - Chyba straciliśmy ogon! - krzyknął Reid przez interkom. Oliver przetarł oczy. „Ustaw pionowo". Zrobił to. „Wyciągnij zawleczkę". Zawleczkę? Jaką zawleczkę? Wykonał serię desperac- kich ruchów - Boże, proszę, zawleczka! - i nagle w jego dłoni rze- czywiście znalazło się coś, co przypominało zawleczkę. - Zgaście mnie! - Zgaś go! Och, Alby, przyjacielu! „Odsuń się o 3 metry i skieruj na źródło ognia". Oliver chwy- cił wylot węża i skierował go na Flume'a. - Straciliśmy ogon! - Zgaście mnie! „Naciśnij dźwignię i potrząśnij". Gęsta szara piana wystrzeli- ła z węża, oblepiając Flume'a i błyskawicznie gasząc płomienie. - Będzie bolało! —jęknął Flume, w momencie gdy hydroplan przechylił się gwałtownie, opadając ku morzu. - To naprawdę będzie bolało! - Nie ma ogona! — Dajcie mi gacie, jak na plakacie! Zaczyna boleć! Oliver zerwał słuchawki, przeczołgał się obok dymiącego, wijącego się Flume'a i zaczął atakować płomienie w wąskim prze- dziale strzeleckim. - Dlaczego Bóg na to pozwala? - zapytał Pembroke reto- rycznie. - Dajcie mi slipy, dla mej kobity! - wrzasnął Flume, skręca- jąc się z bólu. - O Jezu, boli! Tak bardzo boli! Wszyscy próbowali być uprzejmi. Wszyscy starali się ominąć temat. Ale w końcu sytuacji, w jakiej znalazł się Albert Flume, nie można już było dłużej ignorować, i zaraz przed tym jak brzuch Truskawki Jedenaście runął do Morza Norweskiego, roztrzasku- jąc się na tuzin kawałków, Pembroke zwrócił się do swego najlep- szego kumpla i cicho, smutno rzekł: — Alby, kolego, stało się tak, że nie masz rąk. OJCIEC Za sprawą cudu, jaki w poprzedniej epoce mógłby zesłać sam Bóg Wszechmogący, „Yalparaiso" pozostał na wodzie tamte- go popołudnia, pozwalając oficerom, załodze i wyratowanym lot- nikom sprawnie się ewakuować. Starczyło nawet czasu na ocalenie pewnych cennych rzeczy: osobistych kuferków, instrumentów mu- zycznych, kotletów z ciała Boga, kilku słojów maści łaski, pewnej ilości superwarzyw z ogródka Follingsbee'ego, kopii „Dziesięciu przykazań". „Yalparaiso" był oczywiście w stanie agonalnym. Anthony wiedział o tym. Każdy kapitan potrafi to dostrzec. Żad- ne sprytne łatanie ani heroiczne wysiłki pompiarzy nie mogły go już uratować. Ale jakiż z niego wojownik, myślał, jakże twardy sta- rzec, ustępujący mniej niż trzy metry na godzinę przed zachłan- nymi wodami Morza Norweskiego. W południe górny pokład był już całkowicie zakryty, ale mostek nadal wystawał ponad fale, ni- czym hotel wzniesiony na słupach. O godzinie 14.20 Anthony zaczął przewozić na „Maracaibo" ostatnią grupę — ponury oddziałek, w skład którego wchodzili Rafferty, Cassie, O'Connor, ojciec Ockham i siostra Miriam. Każ- dy ściskał w ręku marynarski worek. Panowało milczenie. Cassie robiła wszystko, żeby nie spojrzeć Anthony'emu prosto w oczy. Miała sporo do przemyślenia: niepowodzenie stworzonego przez nią planu, awaryjne lądowanie samolotu z jej przyjacielem na po- kładzie, śmierć Johna Waldrona i dwóch innych najemników - wszystko to mogło napawać ją smutkiem. Gdyby Anthony sam nie był odrętwiały i przybity, byłoby mu zapewne żal Cassie. Zatrzymał ,Juana Fernandeza" przy gumowym pomoście spuszczonym przez „Maracaibo", poczekał, aż wszyscy wyjdą, i ru- szył z powrotem. - Dokąd płyniesz?! - zawołał za nim Rafferty. - Zapomniałem sekstansu. - Chryste, Anthony, kupię ci sekstans w Nowym Jorku! - Dostałem go od siostry! - odkrzyknął w kierunku nikną- cych postaci na pomoście. O 14.45 był z powrotem przy tonącym statku. Podpłynął Ju- anem Fernandezem" do okienka pierwszego piętra, rozbił szkło kotwicą i wgramolił się do środka. Winda nie nadawała się do użyt- ku, toteż skorzystał ze schodni. Dotarłszy na poziom siódmy, wszedł do pomieszczenia map, zamknął drzwi na klucz i czekał. Mózg stracony. Ciało stracone. „Val" stracony. W gruncie rzeczy nie miał wyboru. Spaprał zadanie. Stracił swoją drugą szansę. Widok pomiętych map sprawił mu ból. Sulawesi, wspomnie- nie brzucha Cassie. Pago Pago, wyraźny obraz jej piersi. Podniósł wzrok. Przednia ściana, Morze Śródziemne; tylna, Ocean Indyjski; lewa, południowy Pacyfik; prawa, północny Atlantyk. Oddawał tak wiele, wspaniałe szlaki wodne i skrawki lądu, w większości zanie- czyszczone i splądrowane przez zwycięski gatunek ludzki, ale wciąż boleśnie piękne. Nikt nie miał prawa powiedzieć, że Anthony Van Horne nie wiedział, z czego rezygnuje. Poczuł pierwsze ukłucie migreny. Kątem oka dostrzegł, jak oblepiona ropą czapla podnosi się znad mapy Zatoki Matagorda i macha posklejanymi skrzydłami. Chwilę później potężny waleń, pokryty gładką warstwą teksaskiej ropy, wygramolił się z zatrutej zatoki, pacnął na podłogę i umarł. W jaki sposób nadejdzie ko- niec? Czy utonie, gdy woda zaleje pomieszczenie map? Czy też drzwi są na tyle wodoszczelne, że przeżyje opadnięcie w głębiny Rowu Mohnsa i zginie dopiero pod wpływem ciśnienia, miażdżą- cego mostek z łatwością ciężkiego buciora depczącego jajko? Głośne pukanie. Cztery razy. Puk, puk, puk, puk. Anthony zignorował je. Gość nie ustępował. -Tak? - To ja, Thomas. Otwórz. - Idź stąd! - Samobójstwo jest grzechem, Anthony. - W czyich oczach? Jego? Zamieniły się w galaretę dwa tygo- dnie temu. Pamiętał, że przynajmniej jeden z japońskich generałów wal- czących o Midway wybrał to honorowe rozwiązanie. Bardzo był ciekaw szczegółów. Czy biedny pokonany żółtek przykuł się łańcu- chem do koła sterowego? Czy zmienił zdanie w ostatniej chwili, ale i tak umarł, bo nie było w pobliżu nikogo, kto pomógłby mu się uwolnić? - Anthony, otwórz drzwi! - Inny głos. - Wydarzyło się coś nie- prawdopodobnego. - Cassie, idź stąd. Znajdujesz się na tonącym statku! - Właśnie rozmawiałam z drugim oficerem „Maracaibo", któ- ry twierdzi, że jego kapitan nazywa się Christopher Van Horne! Natężenie migreny wzrosło. - Idź stąd! - Christopher Van Horne - powtórzyła Cassie. - Twój ojciec! - Mój ojciec jest w Hiszpanii. - Nie, jest tysiąc metrów od lewej burty „Yalparaiso". Otwórz drzwi. Z piersi Anthony'ego wydarł się mroczny śmiech. On? Ko- chany staruszek? Ależ oczywiście, komuż innemu Watykan zlecił- by zadanie doścignięcia „Yalparaiso" i porwania jego ładunku? Ciekawe, czym go skusili. Zapewne pieniędzmi. (Kolumb też był chciwy). Czy może starca znęciła perspektywa ponownego upo- korzenia syna? - Katsakos mówi, że on chce się z tobą widzieć. - Cassie była chyba na krawędzi płaczu. - Chce ukraść mój ładunek. - On nie jest w stanie niczego ukraść - rzekł z naciskiem Ockham. - Był na pokładzie, kiedy bomba trafiła w „Maracaibo". - Jest ranny? - Zdaje się, że nawet ciężko. - Czy zakłada, że przyjdę? - Zakłada, że pójdziesz na dno wraz ze swoim statkiem - od- parł kapłan. - „Van Horne'owie idą na dno ze swoimi statkami", tak powiedział Katsakosowi. — A zatem nie mogę go rozczarować. - On chyba ciebie dobrze zna. - Nie zna mnie w ogóle. Wracajcie oboje na „Maracaibo". - Ale on chciał uratować „Val" - zaprotestowała Cassie. - Wątpię w to - odparł Anthony. - Otwórz drzwi. Dlaczego w takim razie przeciął łańcuchy ho- lownicze? - Żeby ukraść mój ładunek. - Żeby ochronić cię przed torpedami. Po cóż innego strzelał- by do samolotów? - Żeby nie zatopiły mojego ładunku. - Żeby nie zatopiły ciebie. Zapytaj Katsakosa. Otwórz drzwi. Anthony wlepił wzrok w ścianę po prawej stronie. Wyobraził sobie Boga rozsuwającego pierwotny kontynent, oddzielającego Amerykę Południową od Afryki; ujrzał nowy ocean, Atlantyk, wy- pełniający powstałą lukę niczym płyn owodniowy wypływający z rozdartego łożyska. Czy Cassie mówiła prawdę? Czy działania starca naprawdę miały na celu uratowanie „Val"? - Straciłem Boga. - Tylko przejściowo - rzekł Thomas Ockham. - Dokończysz tę robotę. - Twój ojciec cię kocha - powiedziała Cassie. -Ja też. Otwórz drzwi. - „Val" umiera - bronił się jeszcze Anthony. - A zatem będziesz musiał przymocować Go do „Maracaibo", zgadza się? - rzekł Ockham. - „Maracaibo" nie należy do mnie. — To nie powinno cię powstrzymać. Anthony otworzył drzwi. I oto była ona, z wilgotnymi, zapadniętymi oczami, spękany- mi od zimna wargami, z czołem ozdobionym pasmem szronu ni- by diamentową tiarą. Boże, jakże wspaniałą tworzyli parę: dwoje ludzi obdarzonych silną wolą, pochłoniętych sprawą siedmiu mi- lionów ton martwego, rozkładającego się ciała, chociaż każde z nich z zupełnie innego powodu. - Kochasz mnie, Cassie? - Wbrew temu, co podpowiada mi rozsądek. Anthony wyciągnął przeciwsłoneczne okulary z kieszeni par- ki, nałożył je i odwrócił się ku Ockhamowi. - Naprawdę sądzisz, ojcze, że możemy ponownie podjąć hol? — Widziałem cię wyciągającego większe króliki z mniejszych kapeluszy - odparł ksiądz. - W porządku, ale najpierw idę do mojej kabiny. Muszę wziąć parę rzeczy. Notatnik Marynarza Popeye'a... Ockham wzdrygnął się. - Kapitanie, „Val" zaraz się rozpadnie. - Mosiężny sekstans - ciągnął Anthony. — Butelkę burgunda. — Proszę się pospieszyć. — Pióro archanioła. * * * - Dostrzegam wyraźne podobieństwo - rzekł podekscytowa- ny młody człowiek z oszronionym stetoskopem zawieszonym na szyi i aluminiową podstawką pod notatnik przyciśniętą do piersi. - To wysokie czoło, wydatna szczęka... wdał się pan w ojca. - I w matkę. - Anthony wspiął się po drabince obok pustych wyrzutni rakiet Crotale i wszedł na poprzeczny pomost „Maraca- ibo". - Giuseppe Carminati - przedstawił się lekarz. Miał na sobie oficerską czapkę z czerwonym krzyżem wyhaftowanym na otoku oraz ozdobny płaszcz ze złotymi guzikami i epoletami, jakby wła- śnie wystąpił w operetce Gilberta i Sullivana o lekarzach okręto- wych. - Pański ojciec żyje, ale nie można go przenosić. Nasz ster- nik zajmuje się nim przy komorze balastowej numer trzy. Zdaje się, że pan go zna. Zabraliśmy go z wysepki w Cieśninie Gibral- tarskiej. - Neil Weisinger? - zapytał Ockham z nadzieją. Carminati objął oszronioną słuchawkę stetoskopu i odwrócił się ku księdzu. - Zgadza się. Weisinger. - Uśmiechnął się kącikiem ust. - Czy ksiądz mnie może pamięta? - Spotkaliśmy się już? - Trzy miesiące temu, w sali projekcyjnej Watykanu. Byłem lekarzem Gabriela. - Carminati skulił się z zimna. - Powinienem być teraz w Rzymie, nasłuchiwać pracy serca Ojca Świętego. Mróz mi nie służy. - Czy jest wiele ofiar? - zapytał Anthony. - W porównaniu z prawdziwą bitwą o Midway, nie. Dwadzie- ścia jeden przypadków ostrego wychłodzenia, większość połączo- nych ze skaleczeniami i złamaniami kości, oraz jeden nie biorący udziału w walce obserwator, który doznał rozległych poparzeń, kiedy jego hydroplan zaczął się palić. - Oliver Shostak? - zapytała Cassie zalękniona, pełna skru- chy. - Albert Flume — odparł Carminati spoglądając na swoją listę. - Shostak, zdaje się, ma zwichnięty bark. Zna go pani? - Stary przyjaciel. Zwichnięty bark, to wszystko? - Kilka skaleczeń, drobne oparzenia, łagodne wychłodzenie ciała. - A niektórzy ludzie mówią, że Bóg nie istnieje - mruknął Anthony. - Czy ktoś może nie przeżyć? - zapytał Ockham. - Nie sądzę, chociaż aktor odtwarzający postać porucznika Johna Waldrona, niejaki... — Carminati ponownie zerknął na li- stę - niejaki Brad Keating, został rozerwany na kawałki, kiedy ra- kieta trafiła jego samolot. Podobny los spotkał jego strzelca po- kładowego, Carny'ego Otisa, w roli podporucznika Collinsa. Czterdzieści minut temu wyłowiliśmy z wody zwłoki: David Pas- ąuali jako podporucznik George Gay. Gdyby nie fakt, że wkrót- ce umrze, kapitanie, pański ojciec zostałby zapewne oskarżony o zabójstwo. - Umrze? - Anthony oparł się o podstawę wyrzutni. Nie, Bo- że, sukinsyn nie może teraz wyzionąć ducha, przecież nie rozgrze- szył jeszcze syna! - Proszę mi wybaczyć prostolinijność - rzekł Carminati. - Miałem ciężki poranek. Mogę w każdym razie obiecać, że pański ojciec nie cierpi. „Maracaibo" ma większy zapas morfiny niż pali- wa silnikowego. - Anthony... tak mi przykro - powiedziała Cassie. - Ci ludzie, których wynajął Oliver, są najwyraźniej niespełna rozumu. Nigdy nie sądziłam, że... - Słowa uwięzłyjej w gardle. Kapitan odwrócił się w stronę dziobu, zarzucił plecak i ru- szył centralnym pomostem, mijając rozległą plątaninę zaworów i rur rozpościerającą się we wszystkich kierunkach niczym wybe- beszone flaki. Dotarłszy na pokład dziobowy, przedostał się przez pobojowisko po wybuchu - powyginane pokrywy luków, znisz- czone parapety burtowe, nadtopione pozostałości działka - po czym zszedł po drabince i ruszył w stronę trzeciej komory bala- stowej . Od pamiętnego dnia, kiedy butan pociekł do miseczki z so- sem, Anthony rozważał, jak się zachować, kiedy ojciec opuści wreszcie ziemski padół. Czy chichotać podczas stypy? Czy wypuścić garść kolorowych balonów w czasie pogrzebu? A może postawić na grobie aparat tlenowy? Niepotrzebnie się tym trapił. W chwili gdy ujrzał rannego, sponiewieranego Christophera Van Horne'a, zalała go fala współczucia. Najwyraźniej siła wybuchu uniosła starca znad działka, zmio- tła z pokładu i rzuciła obok komory balastowej. Leżał tam teraz, w podartej parce, z zamkniętymi oczami, uwięziony pomiędzy wy- giętą rurą zaworu Hoffritza i ogromną korbą - większą od koła dyliżansu - która przyciskała go do słupa podporowego uniemoż- liwiając wyprostowanie się. Twarz miał osmaloną ogniem. Jego le- wa noga, wygięta pod groteskowym kątem, mogłaby należeć do porzuconej marionetki, osieroconej przez lalkarza z powodów, których nie znali nawet aniołowie. Neil Weisinger stał przy rannym, szczękając zębami, i przele- wał słodką wodę z izolowanego trzylitrowego pojemnika do białe- go termosu. - Dzień dobry, panie kapitanie - powiedział salutując. - Grupa zawodowych spawaczy pracuje właśnie pod pokładem pró- bując przeciąć tę plątaninę żelastwa. -Jesteś podwójnym dezerterem, Weisinger. - Anthony zdjął plecak. - Nie całkiem, panie kapitanie — odparł marynarz zamyka- jąc termos. Z zakrętki wystawała żłobkowana słomka. - Nie ucie- kłem z karceru, Joe Spicer mnie porwał. -Jeśli ktoś jest dezerterem - wymamrotał Christopher Van Horne - trzeba go schwytać... Anthony rozpiął plecak, wydobył butelkę burgunda i gestem poprosił o termos. - ...schwytać i zastrzelić. Anthony wylał wodę i, powtarzając na małą skalę operację balastowania „Yalparaiso" Boską krwią, napełnił termos winem. Klękając położył jedną dłoń na zaworze, a drugą na ramieniu ojca. - Cześć, tato - wyszeptał. - Synu? - Starzec otworzył oczy. - To ty? Przyszedłeś? - Mam nadzieję, że nie cierpisz. - Niestety. -Jak to? - Znałem kiedyś jednego faceta, majtka z „Amoco Cadiz", który umierał na raka kości. Wiesz, co powiedział? „Kiedy poda- ją ci morfinę, tak jakby miało nie być jutra, to znaczy, że go nie ma". — Dziwnie spokojny uśmiech wykwitł na pobladłej twarzy Christophera Van Horne'a. - Powiedz Tiffany, że ją kocham. Zro- zumiałeś? Stary Żabuś bardzo ją kocha. - Powiem jej. — Uważasz ją za trzpiotkę, prawda? - Nie, wcale nie. - Niczym dowódca plutonu egzekucyjnego podający skazańcowi ostatniego papierosa, Anthony wsunął słom- kę między wargi ojca. — Napij się wina. Starzec pociągnął łyk. - Niezłe. — Najlepsze. - Zgoliłeś brodę, co? -Aha. - Nie poszedłeś na dno ze swoim statkiem. - Ton wyrażał ra- czej ciekawość niż oskarżenie. - Znalazłem kobietę, którą chcę poślubić. Spodobałaby ci się. - Naprawdę dałem łupnia tym lotnikom, co? - Ma energię mamy, jej odwagę. - Rozsmarowałem ich po całym niebie. Anthony wycofał słomkę. -Jestjeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć. Ta nie ozna- czona na mapach wyspa w Cieśninie Gibraltarskiej... nadałem jej twoje imię. Wyspa Van Horne'a. - Sprawiłem im istne piekło. Daj jeszcze wina, dobrze? - Wyspa Van Horne'a - powtórzył Anthony, ponownie wsuwa- jąc słomkę między wargi ojca. - Masz wreszcie swój prywatny raj. Rozumiesz? - Umieranie to naprawdę gówniana sprawa. Nie ma w tym nic przyjemnego. Szkoda, że Tiff nie może być tu przy mnie. Anthony wydobył pióro Rafała z plecaka i przytrzymał je przed twarzą ojca. Drżało na wietrze. - Posłuchaj, tato. Czy wiesz, co to za pióro? — Pióro jak pióro. - Ale czyje? - Czy to ważne? Albatrosa. - Anioła, tato. - Wygląda jak pióro albatrosa. - Zostałem wynajęty przez anioła, tato. Miał skrzydła, aure- olę, wszystko. Ładunek, który holujemy, to nie rekwizyt filmowy, lecz ciało zmarłego Boga. - Nie, to ja mam ciało, to ja, a teraz jest ono zupełnie do ni- czego. Ty opuściłeś mostek. Tiff to superdziewczyna, prawda? Cie- kawe, co ona we mnie widzi. Zazwyczaj i tak mi nie staje. -Wykonam to zadanie. Zaholuję naszego Stwórcę do Jego grobowca. - Mówisz zupełnie bez sensu, synu. Jakie to dziwne, być zmiażdżonym w ten sposób i nic nie czuć. Anioł? Stwórca? Co? — Całe zło, jakie mi kiedykolwiek wyrządziłeś - Święto Dzięk- czynienia, zamknięcie „Constitution" w butelce -jestem gotów wszystko ci wybaczyć. - Anthony ściągnął rękawiczki, składając na- gie dłonie przed twarzą ojca. - Powiedz tylko, że jesteś dumny, że ciągnąłem tę misję. Powiedz mi, że jesteś dumny i wiesz, iż potra- fię doprowadzić ją do końca, i że powinienem zapomnieć o roz- lanej ropie. - „Constitution"? Anthony ponownie naciągnął rękawiczki, gdyż pod paznok- ciami zaczął już osadzać się szron. - Spójrz na mnie. Powiedz: „Zapomnij o rozlanej ropie". — Cóż to za głupia śmierć. - Niczym ropa wyciekająca z pod- wodnego zbiornika, krew zmieszana z winem wypełniła usta star- ca; słowa zamieniały się chwilami w bełkot. - Czy nie wystarczy, że przerwałem twoje łańcuchy holownicze? Czy to nie wystarczy? - W jego oczach wezbrały łzy, cieknąc po obnażonych, białych po- liczkach. - Nie rozumiem, czego ode mnie chcesz, synu. „Consti- tution"? Anioły? Czy przerwane łańcuchy nie wystarczą? - Łzy do- tarły do szczęki i zamarzły. Stary kapitan zatrząsł się w spazmie bólu, którego nie czuł. - Przejmij dowodzenie, Anthony. — Chwy- cił korbę zaworu i spróbował ją przekręcić, jak gdyby znowu był starszym marynarzem na pokładzie „Texaco Star" w 1954 roku. - Przejmij dowodzenie statkiem. Czysta beznadziejność sytuacji, jej okrutna śmieszność sprawi- ły, że Anthony uśmiechnął się sardonicznie, upodabniając się na moment do zmarłego Stwórcy. Po raz pierwszy w życiu jego oj- ciec oferował mu coś, czego nie mógł - nie był w stanie - ode- brać... był tylko jeden haczyk. - Przecież on nie należy do ciebie - rzekł Anthony. - Czerwone niebo z wieczora: dla marynarza dobra pora. - Starzec zamknął oczy. - Czerwone niebo z rana: dla marynarza nagana... - Powiedz mi, że Zatoka Matagorda się nie liczy. Czaple mi przebaczyły. Powiedz to. - Ogony klaczy i łuski żarłaczy... wysokie statki i dla papug klatki... czerwone niebo z wieczora... dla marynarza dobra pora... pora... pora... A potem, z poczuciem głębokiego i niewysłowionego zawodu, Anthony ujrzał, jak jego ojciec wciąga powietrze, uśmiecha się, pluje krwią i umiera. - Niech spoczywa w pokoju - rzekł Weisinger. Anthony, z piórem w dłoni, wstał. - Nie znałem go dobrze - ciągnął marynarz - ale było jasne, że jest wielkim człowiekiem. Powinien go był pan widzieć, kiedy te samoloty zaatakowały „Yalparaiso". „Próbują zabić mojego syna!" - wrzeszczał przez cały czas. - Nie, nie był wielkim człowiekiem. - Anthony wsunął pióro Rafała do wewnętrznej kieszeni parki, lubując się jego przyjem- nym ciepłem. - Był wielkim żeglarzem, ale nie był wielkim człowie- kiem. - Świat potrzebuje jednych i drugich, jak sądzę. - Świat potrzebuje jednych i drugich. Gdy Oliver Shostak wszedł do wanny z nierdzewnej stali i za- nurzył się w gorącej wodzie, pomyślał o wcześniejszym wcieleniu ateistycznego oświecenia, Jeanie Paulu Maracie, siedzącym w ką- pieli przez kolejne dni, cierpliwie znoszącym chorobę skóry i ma- rzącym o śmierci arystokracji. Olivera bolał obojczyk, dokuczały mu żebra, ale najbardziej cierpiała jego dusza. Jak rewolucja Ma- rata, tak i jego krucjata zakończyła się fatalną i upokarzającą klę- ską. W tym momencie miał tylko jedno życzenie, silniejsze od pra- gnienia, by przestać się trząść, i silniejsze od chęci zobaczenia Cassie, a życzeniem tym było, by umrzeć. - Poprawa następuje błyskawicznie - rzekł doktor Carmina- ti kucając przy wannie. - Ale niech pan się nie rusza. W razie nadmiernego wysiłku pańska krew popłynęłaby do mięśni i ochłodziła się, co spowodowałoby obniżenie temperatury całe- go ciała, a w najgorszym razie nawet prowadzącą do śmierci aryt- mię serca. - Prowadząca do śmierci arytmia serca - powtórzył jak echo Oliver szczękając donośnie zębami. - Doprawdy pociągająca idea. - W obecnej chwili pańskiemu ciału brakuje około tysiąca ki- lokalorii, ale jestem przekonany, że doprowadzimy do znormali- zowania temperatury w mniej niż godzinę. Potem helikopter is- landzkiego ratownictwa morskiego zabierze pana do szpitala w Reykjaviku na obserwację. - Czy „Yalparaiso" naprawdę holował ciało Boga? - Sądzę, że tak. - Boga? -Tak. - Trudno w to uwierzyć, - Trzy miesiące temu archanioł Gabriel skonał na moich rę- kach - rzekł Carminati odchodząc. - Od tamtego czasu niczemu się już nie dziwię. Para unosiła się nad każdą z wanien, skrywając wielu podob- nych Oliyerowi rekonwalescentów. Opieka medyczna na „Maraca- ibo" była tak troskliwa, że po przeniesieniu do izby chorych pacjenci byli obsługiwani natychmiast: nastawiano obojczyki, ban- dażowano żebra, gipsowano złamania, smarowano oparzenia maścią, dezynfekowano rany, napełniano płuca ciepłym, wilgot- nym tlenem Iz podgrzewanych butli. Żaden jednak stopień tro- skliwości nie mógł ożywić pozbawionego twarzy ciała, które prze- wieziono na wózku. Oliver pamiętał, że kilkakrotnie zetknął się ze zmarłym żołnierzem w Kantynie Północnego Słońca, ale nie potrafił przypomnieć sobie, o czym rozmawiali. Dla Olivera był on tylko jeszcze jednym przepłacanym i anonimowym aktorem, występującym obecnie w swoim ostatnim przedstawieniu, tym ra- zem w roli trupa podporucznika George'a Gaya. Po upływie dwudziestu minut zrobiło mu się cieplej, ale po- nury nastrój nie minął. Nagle pojawiła się przed nim otulona kłębami pary kobieca postać. Charlotte Corday, pomyślał, przy- była, by zabić Marata - zawsze podziwiał obraz Jacques-Louis Davida - ale sztylet w jej ręce okazał się tylko elektronicznym ter- mometrem, i — Cześć, Oliver. Miło cię widzieć. - Cassandra? - Chcą, żebym zmierzyła ci temperaturę - powiedziała prze* bijając całun mgły. - Posłuchaj, kochanie. Starałem się, jak tylko mogłem. Na- prawdę, naprawdę się starałem. Nachylając się nad wanną złożyła krótki, niezobowiązujący pocałunek na jego policzku. - Wiem o tym - powiedziała niepotrzebnie pobłażliwym to- nem. Twarz miała wymizerowaną, zachowywała się niepewnie i lę- kliwie, a on bez wątpienia przedstawiał w jej oczach równie żało- sny widok. A jednak, kiedy stanęła nad nim, wciskając maleńki zielony guzik termometru, pomyślał, że jeszcze nigdy nie wygląda- ła tak pięknie. - Starałem się z wszystkich sił. Musisz zrozumieć, nie miałem pojęcia, że Spruance zamierza zaatakować wasz statek. - Będę brutalna - rzekła Cassie, wtykając mu termometr w usta. — W gruncie rzeczy nigdy nie wierzyłam, że zatrudnisz od- powiednich ludzi. - Ta uwaga zraniła Olivera do tego stopnia, że nieomal zgryzł kulkę termometru. (Jezu Chryste, czego ona ocze- kiwała w tak krótkim czasie, amerykańskiej Siódmej Floty?) Usły- szał ciche dzwonienie, niby odgłos mysiego budzika. Cassie wyję- ła termometr i mrużąc oczy spojrzała na maleńkie cyferki. - Trzydzieści sześć i cztery. Prawie dobrze. Możesz już trochę pochodzić. - Starałem się z wszystkich sił. Naprawdę. — Nie musisz ciągle tego powtarzać. - Gdzie jest Bóg? - Dryfuje gdzieś - odparła, wręczając Oliverowi biały szlafrok i plażowy ręcznik z nadrukiem stegozaura Carpco. - Prąd zniósł Go na wschód. Sądzę, że On jest niezatapialny. Oliver, musimy porozmawiać. Spotkajmy się w barze. - Kocham cię, Cassandro. - Wiem — odparła spokojnie, złowieszczo, i zniknęła we mgle. Oiiver wygramolił się z wanny. Ogarnęło go przygnębienie. Czul się jak szczur lądowy, uwięziony w erze rozsądku, podczas gdy tam, daleko na morzu, dotykając horyzontu, jego Cassandra żeglowała ku postoświeceniowej, postchrześcijańskiej, postteistycz- nej przyszłości, z każdą minutą oddalając się od niego coraz bar- dziej. Wytarł się i zarzuciwszy na siebie szlafrok, pokuśtykał między rzędami oszołomionych miłośników drugiej wojny światowej, sie- dzących w gorącej kąpieli albo leżących w łóżkach. McClusky miał szew na całą długość lewego policzka. Głowę porucznika Beesona krył turban z bandaży. Oparzenia na piersi Lance'a Sharpa przy- pominały abstrakcyjno-ekspresjonistyczne tatuaże. Współczuł tym osiemnastu mężczyznom z powodu ich połamanych kości, ich po- parzonej, poranionej skóry, ale jednocześnie czuł się przez nich zdradzony. Powinni byli zrobić o wiele większe dziury w Bogu. O wiele większe. Kiedy ujrzał żałosną postać Alberta Flume'a, zrozumiał, co znaczy dla człowieka stracić ręce. Utrata nogi była czymś zupeł- nie innym. Ludzie bez nogi kojarzyli się z kapitanem Ahabem, Długim Johnem Silverem - długą galerią portretów romantycz- nych bohaterów. Ale człowiek bez rąk wyglądał po prostu jak pomyłka. Przy łóżku stał Pembroke, z pokaleczonym czołem, z opa- trunkiem pod lewym okiem. - Widzisz, co narobiłeś? To twoja wina - powiedział Olivero- wi wskazując wspólnika. To aroganckie stwierdzenie zdumiało Olivera. - Moja wina? Flume patrzył w sufit. Spirale płóciennego bandaża okrywa- ły jego kikuty, upodabniając je do kijów baseballowych z rękoje- ściami owiniętymi taśmą klejącą. - Powiedziałeś, że nie będzie żadnych okrętów osłony - za- skamlał Pembroke. - Chcesz mieć winnego, Sidney? - zapytał Oliver, uważając, by nie zacząć krzyczeć. - Co powiesz na swojego kumpla Spruan- ce'a i jego Plan Operacyjny 29-67? Co powiesz na tego głupca McClusky'ego? Powinien był nakazać odwrót, gdy tylko pojawił się m/s „Maracaibo". Co powiesz na siebie samego? - „Maracaibo", bez m/s. - Ludzie dookoła mówią o sprawach sądowych, ekstradycji, oskarżeniach o spowodowanie śmierci - rzekł Oliver. - Wpadli- śmy w niezłe tarapaty, wszyscy bez wyjątku. - Nie bądź śmieszny. Po Midway nie było żadnych spraw sądo- wych. - Pembroke wyciągnął plastykowy grzebień z kieszeni szlafroka i przeczesał przyjacielowi włosy. - Kurczę, żałuję, że nie mogę ci pomóc, Alby. Żałuję, że nie mogę sprawić, by Frances Langford pojawiła się teraz przed tobą i jakoś cię pocieszyła. — Co ze mną będzie? — wyjęczał Flume. - Czekają cię piękne chwile, kolego. Dostaniesz wspaniałe mechaniczne ręce -wiesz, takie jakie miał Harold Russell. - Harold Russell? - zapytał Oliver. - Facet z amputowanymi kończynami, który zrobił karierę filmową - wyjaśnił Pembroke. - Widziałeś kiedyś „Najlepsze lata naszego życia"? -Nie. - Świetny film. Russell dostał Oscara. - Zapłacę za wszystko — rzekł Oliver, głaszcząc lekko lewy ki- kut Flume'a. - Bez względu na to, ile te wspaniale mechaniczne ręce będą kosztowały, zapłacę za nie. - Nie chcę wspaniałych mechanicznych rąk — wymamrotał Flume. — Russell musiał sprzedać swojego Oscara. - To prawda - westchnął Pembroke. - Chcę mieć prawdziwe ręce. - Hej, kolego, wystawimy fantastyczne Guadalcanal, co? - Nie chcę Guadalcanal. - Nie? - zapytał Pembroke. - Nie chcę Guadalcanal ani Ardenów, ani nawet inwazji na Normandię. - Rozumiem. - Ręce. -Jasne. - Próbuję poruszać rękami. - Naturalnie. - Nie mogę nimi poruszyć. - Wiem, Alby. - Chcę grać na pianinie. - Pewnie. - Obgryzać paznokcie. - Oczywiście. Czas iść, pomyślał przewodniczący Ligi Oświeceniowej, kie- dy Albert Flume wyraził pragnienie pstrykania palcami i kręce- nia kciukami. Czas znaleźć Cassandrę, stwierdził, kiedy bezręki impresario zaczął wspominać o noszeniu zegarka, robieniu na drutach, bawieniu się jo-jo, wciąganiu flagi na maszt i masturbo- waniu się. Czas zająć się tym, co jak Oliver podejrzewał, miało się okazać wyjątkowo nudnym i całkowicie pozbawionym znaczenia życiem. * * * Pełny basen to beznadziejny sprzęt, uznał Thomas Ockham. Żadna fantazja nie jest w stanie tego zmienić. Za każdym razem gdy niósł metalowy pojemnik przez izbę chorych, wyobrażał sobie, że ma w ręku kielich, cyborium, czy nawet samego Świętego Gra- ała, ale kiedy docierał do toalety, widział już tylko miskę z gów- nem. Toteż kiedy kardynał Tullio Di Luca zwołał natychmiasto- we spotkanie w celu omówienia przyszłości Corpus Dei, kapłan z ra- dością porzucił swe dotychczasowe obowiązki i pomaszerował ku windzie. Grupa z „Yalparaiso" - Van Horne, Rafferty, Haycox, O'Con- nor, Bliss - była już w świetlicy, usadowiona przy długim stole. Raf- ferty zapalił papierosa, O'Connor odkorkował buteleczkę syropu na kaszel. Kapitan miał mocno podkrążone oczy, przywodzące na myśl kamyki wrzucone do wody. Kolejno pojawili się członkowie załogi „Maracaibo" - Di Luca na przedzie, potem pierwszy oficer Orso Peche, główny mechanik Vince Mangione, radiooperator Gonzalo Cornejo oraz watykański lekarz Giuseppe Carminati - przy czym każdy wchodzący wyglądał na bardziej zmęczonego i stęsknionego za domem niż jego poprzednik. Mick Katsakos musiał zostać na mostku, by utrzymać tankowiec w bezpiecznej odległości od tonącego „Yalparaiso". - W czasie mojej krótkiej znajomości z pańskim ojcem po- znałem jego godne podziwu żeglarskie umiejętności i odwagę - rzekł Di Luca zajmując honorowe miejsce. - Pański smutek mu- si być przytłaczający. -Jeszcze nie — mruknął Yan Horne. - Będę pana informował. Krzywiąc się na brutalność słów kapitana, Thomas zajął miej- sce obok Lianne Bliss i wyjrzał przez najbliższe okienko. Mostek „Val" nadal wystawał ponad fale wzburzonego Morza Norweskie- go: Rasputin supertankowców, pomyślał. Zastrzel go, otruj, walnij w łeb, a on wciąż żyje. Ale dlaczego umarł Bóg? Dlaczego? - Watykan ma dla pana propozycję - rzekł Di Luca do Yan Horne'a. - Nie jesteśmy pewni, dlaczego złamał pan rozkazy w ze- szłym tygodniu, ale Ojciec Święty w swej wielkoduszności jest go- tów wybaczyć pańską niesubordynację, jeśli obejmie pan dowódz- two „Maracaibo" i uzna zwierzchnictwo Watykanu. - Wypadki toczą się szybciej, niż pan sądzi, eminencjo - od- parł kapitan. - Przed śmiercią ojciec przekazał mi dowództwo statku. - Nie miał prawa tego zrobić. - Nie mogę zgodzić się na wykonywanie rozkazów Watykanu, dopóki ich nie poznam. - Krok pierwszy: objęcie dowództwa. Dla dobra sprawy ci lu- dzie - kardynał szerokim gestem wskazał załogę „Maracaibo" - zgodzili się ustąpić miejsca pańskim oficerom. Krok drugi: odna- lezienie rekwizytu filmowego. Panie Peche, czy wciąż ma go pan na ekranie radaru? - Tak jest. - Krok trzeci: nasączenie rekwizytu. - Nasączenie? - Nie przetworzoną ropą naftową — wyjaśnił Di Luca. - Krok czwarty: podpalenie rekwizytu. Krok piąty: przetransportowanie nas wszystkich do Palermo. - Podpalenie? -jęknął Rafferty. - Co takiego, u diabła?! - zawył O'Connor. - Nigdy! - zasyczała Haycox. - No, teraz wreszcie nasza rozmowa stała się sensowna! - za- wołała Bliss celując kryształowym wisiorkiem w Van Horne'a. - Słyszał pan, kapitanie? Ma pan podpalić to cholerstwo! - Wasza Eminencja mówił, że wieziecie formaldehyd, a nie ropę - zaprotestował Thomas. Di Luca uśmiechnął się niewinnie. - Wieziemy ropę. - Słyszał pan rozkazy, kapitanie - rzekła Bliss. - Niech je pan wykona. - Eminencja doskonale wie, że ciało ma być złożone do kryp- ty w Kvitóya - przypomniał Thomas kardynałowi. - Takie było ży- czenie Gabriela. Di Luca przycisnął dłonie do piersi i wygładził nieprzemakal- ny materiał sutanny. - Profesorze Ockham, czy muszę jeszcze wyjaśniać, że osobą nadzorującą tę operację z ramienia Rzymu jestem teraz ja, a nie ojciec? Thomas poczuł nagle, jak pulsuje w nim krew. Zrobiło mu się gorąco. - Proszę nie spisywać mnie na straty, eminencjo. Proszę nie oczekiwać, że położę się i umrę. Nachylając się w stronę Van Horne'a, Di Luca ujął szklaną popielniczkę, trzymając ją przed sobą niczym Chrystus podający tłumowi pierwszy kamień. - Problem polega na tym, kapitanie, że Kvitóya nie jest miej- scem bezpiecznym. Tylko kremacja może zagwarantować, że w przyszłości ciało nie zostanie odkryte i zbezczeszczone. - Nie rozumiem, co kogo obchodzi, że jakiś rekwizyt filmowy zostanie zbezczeszczony? - zapytał Peche. - Aniołowie uważali, że Kvitóya będzie odpowiednim miej- scem - rzekł Thomas. - Podzielam ich zdanie. - Proszę się uciszyć - uciął Di Luca. - Aniołowie? - zapytał Mangione. - Nie mam zamiaru się uciszyć - powiedział Thomas. ••' Di Luca zakręcił nagle popielniczką, sprawiając, że zawiro- wała niczym oszalała igła kompasu. - Kapitanie, czy nie jest prawdą, że kiedy wieść o śmierci na- szego Stwórcy rozprzestrzeniła się po pokładzie „Yalparaiso", miał miejsce poważny kryzys etyczny? - O czyjej śmierci? — zapytał Peche. - Tak, ale dzięki mięsu udało nam się go przetrwać - odparł Van Horne. - Mięsu? - Di Luca był zdezorientowany. - Kiedy nakarmiliśmy członków załogi ćwierćruntowcami z se- rem, odzyskali właściwą postawę moralną. - Cwierćfuntowcami? - Lepiej, żeby Wasza Eminencja nie wiedział - rzekł Rafferty. - Według faksu ojca Ockhama z dnia dwudziestego ósmego lipca, doszło do prób gwałtu, aktów kradzieży, wandalizmu, praw- dopodobnie również morderstwa. - Kardynał zatrzymał wirującą popielniczkę. - Proszę teraz przenieść taką anarchię na planetę ja- ko całość, a otrzyma pan chaos niemożliwy do opanowania. - Można też spojrzeć na to z innej strony — rzekł Van Horne. - Niech eminencja zauważy: nasza podróż nie była łatwa. Oglądaliśmy ciało przez cały czas, czuliśmy jego zapach przez okrągłą dobę, zabijaliśmy grożące mu drapieżniki na każdej wach- cie. Nic dziwnego, że dostaliśmy się pod jego wpływ. Świat nigdy nie wejdzie w tak bliski związek z Bogiem. - Bogiem? - zapytał Mangione. - Ciało musi zostać zniszczone - rzekł Di Luca. Thomas walnął pięścią w stoi. - Och, daj spokój, Tullio. Bądźmy szczerzy, dobrze? W głę- bi serca nigdy nie popierałeś tego projektu. Gdyby wasz kom- puter nie przepowiedział, że kilka neuronów może przetrwać, od początku byłbyś za kremacją. Ale teraz mózg jest już nie do uratowania, co oznacza, że wasze kariery też mogą być nie do uratowania, jeśli cała sprawa kiedykolwiek wyjdzie na jaw. Na co ja odpowiadam: „Wielka szkoda, panowie. Musicie przełknąć tę pigułkę. Władanie ze Stolicy Apostolskiej nigdy nie było syne- kurą". - Thomasie Ockham, proszę opuścić to spotkanie! - ryknął Di Luca. - Natychmiast! - Może się pan wypchać - odparł kapłan. - W oczach Kościo- ła to ciało może być białym słoniem, ale dla kapitana Van Hor- ne'a i dla mnie jest ono święte! - Proszę wyjść! - Nie! Kardynał umilkł nagle, zajęty stukaniem popielniczką o blat stołu. Jego frustracja była widoczna. - To nie jest rekwizyt filmowy, prawda? - zapytał Peche. - Zupełnie nie - odparł O'Connor. - Dobry Boże! - Otóż to - powiedziała Haycox. Van Horne przesłał Di Luce szeroki, nieprzyjazny uśmiech. - Krok pierwszy: odnajdujemy nasz ładunek. Krok drugi: mo- cujemy go do rufy. Krok trzeci: podejmujemy hol. - Przeniósł spojrzenie na pierwszego oficera Orso Peche. - Zakładając, że nie ma sprzeciwu... Nagła radość ogarnęła Thomasa. Jak cudownie było walczyć, dla odmiany, po tej samej stronie co Van Horne. - Jestem nieco skonfundowany - przyznał Peche - ale serce podpowiada mi, jak niewybaczalną zbrodnią byłoby podpalenie tego ciała. -Jeśli ono naprawdę jest tym, co mówicie... — wymamrotał Cornejo -jeśli naprawdę tym jest... - Kimże jesteśmy, żeby sprzeciwiać się aniołom? - rzekł Mangione, główny mechanik „Maracaibo". Kapitan sięgnął do kieszeni koszuli, wydobył pióro archanio- ła Rafała i wycelował nim w swego pierwszego oficera. - Marbles, postaw uzbrojonych strażników przed pomiesz- czeniem radiowym. Pan Di Luca ma tam wstęp wzbroniony. Sko- ro już przy tym jesteśmy, to samo odnosi się do Iskierki oraz jej przyjaciółki, panny Fowler. - Tak jest - rzekł Rafferty. Bliss ścisnęła swój kryształowy wisiorek i prychnęła pogar- dliwie. - Sądzę, że zdajecie sobie sprawę, iż narażacie się na poważ- ne kłopoty ze strony Watykanu - rzekł Di Luca. - Rzym otrzymu- je ode mnie regularne meldunki. Jeśli zamilknę, wyślą za wami następny tankowiec. Wyślą dwa, trzy... całą armadę. — Ani chwili nudy - powiedział Van Horne. - Popełnia pan fatalny błąd, kapitanie. Gorszy niż w Zatoce Matagorda. - Przeżyłem tamto, przeżyję i to. - Van Horne wycelował pió- ro w Carminatiego. - Kiedy zabierzecie stąd rannych? - Helikoptery mają wylądować za dwadzieścia minut. Niech mi pan da potem jeszcze godzinę. Chyba rozumie pan, że nie mo- gę się przyłączyć do tego buntu. - Bunt to właściwe słowo - warknął Di Luca. Van Horne przesunął pióro w stronę kardynała. -Jeśli ja zbuntowałem się przeciwko Watykanowi, eminen- cjo, to Watykan zbuntował się przeciwko niebiosom. - Kapitan zamknął oczy. - Zostawiam panu decyzję, który z tych grzechów jest cięższy. Ustawione w barze przekąskowym „Maracaibo" automaty sprzedawały całą gamę dziwacznych artykułów, potwierdzając podejrzenia Olivera, iż - z Bogiem czy bez Boga - zachodnia cy- wilizacja znalazła się na krawędzi upadku. Cassie siedziała na pla- stykowym krzesełku przy stole z tworzywa sztucznego z butelką wody mineralnej w dłoni, skąpana w neonowym blasku automa- tu z ZIMNYMI NAPOJAMI. Cała scena skojarzyła się Oliverowi z mi- strzowskim „Kieliszkiem absyntu" Degasa. Na prawo od Cassie - CIASTKA I PRZEKĄSKI. Na lewo - CUKIERKI I SŁODYCZE. Oliver pod- szedł do NAPOJÓW GORĄCYCH, wziął czarną kawę w papierowym kubku, nie wiadomo dlaczego ozdobionym rysunkami kart do gry, i usiadł obok przyjaciółki, - Przypuszczam, że Towarzystwo Miłośników zaprzestanie działalności - powiedział. - Bitwa o Midway ich wykończyła. - Przeszłość odchodzi z oporami. - Na pewno. Oczywiście. Zawsze byłaś głębszym myślicielem niż ja. - Wierzga i krzyczy, ale w końcu odchodzi. Oliver wsadził kciuk do gorącego płynu, delektując się po- kutniczym bólem. - Hej, Cassandro, przeżyliśmy razem wspaniałe chwile, nie- prawdaż? Pamiętasz Denver? - Pod pewnymi względami ta kon- kretna akcja Ligi Oświeceniowej - barwny protest przeciwko gi- gantycznej tablicy z dziesięcioma przykazaniami, jaką Bractwo Orłów ustawiło na trawniku przed siedzibą władz miasta - wyzna- czyła najlepszy okres w ich związku. W parku po drugiej stronie ulicy umocowali równie potężnych rozmiarów transparent zaty- tułowany „Co Bóg naprawdę powiedział", zawierający alternatyw- ny dekalog, jaki wspólnie stworzyli dwa dni wcześniej w jej miesz- kaniu w przerwach między epizodami frenetycznego seksu (sprawdzali wytrzymałość Doskonałej Shostaka). - Założę się, że jeśli nad tym popracujemy, to zdołamy je sobie wszystkie przypo- mnieć. „Nie będziesz miał Bogów innych przede mną, chyba że je- steś rzymskim katolikiem i nie będziesz z tym przesadzał". - Nie chcę rozmawiać o Denver - powiedziała Cassie. - „Nie będziesz pożądał służącego bliźniego swego ani służą- cej bliźniego swego, ani zastanawiał się, dlaczego twój bliźni w ogóle ma służących". - Oliver, jestem zakochana w Anthonym Van Hornie. I nagle lodowate zimno znowu się pojawiło, wypełniając stop- niowo jego ciało, zamieniając organy w zmrożone kawały mięsa. - Cholera. - A więc jednak była Charlottą Corday, przyszła go zasztyletować, zamordować. - W Van Hornie? Van Horne to wróg, na miłość boską. - Zamknął oczy i z trudem przełknął ślinę. - Czy... spałaś z nim? -Tak. - Więcej niż raz? -Tak. -Jakich prezerwatyw używaliście? - Każda odpowiedź na to pytanie byłaby złą odpowiedzią. Oliver oblizał piekący kciuk. - Poprosił, żebyś za niego wyszła? -Nie. - To dobrze. -Ja zamierzam mu zaproponować małżeństwo. - Co ty w nim w ogóle widzisz? Nie jest racjonalistą, nie jest jednym z nas! W odruchowym geście, który Oliver odebrał jednocześnie ja- ko przyjemny i boleśnie protekcjonalny, Cassie pogłaskała jego przedramię. - Przykro mi. Naprawdę mi przykro... - Wiesz, co sądzę? Sądzę, że po prostu uwiodła cię mistyka morza. Hej, posłuchaj, jeśli takiego właśnie życia pragniesz, to ku- pię ci łódź. Chcesz mieć własny jacht, Cassie? Motorówkę? Popły- niemy na Tahiti, będziemy wylegiwali się na plaży, malowali por- trety tubylców, jak Gauguin. - Oliver, to koniec. -Nie. - Tak. Przez następną minutę oboje milczeli, a ciszę przerywało tyl- ko czasem mechaniczne buczenie któregoś z automatów. Oliver skupił wzrok na maszynie ze ŚRODKAMI FARMACEUTYCZNYMI, po- żądając jej zawartości: tylenolu na ból głowy, alka-seltzer na sensa- cje żołądkowe, nożyczek do paznokci lub do przecięcia żył, prezer- watyw Superwrażliwych Shostaka, które umożliwiłyby mu pójście z Cassie do łóżka jeden jedyny, ostatni raz. - „Nie zabijaj" - powiedział. - Pamiętasz, co zrobiliśmy z „Nie zabijaj"? -Nie. -Ja też nie. - Oliver... - Mam pustkę w głowie. - Głośne, metaliczne dudnienie wypełniło powietrze. Islandzkie helikoptery, zdał sobie sprawę Oliver, lądujące na pokładzie „Maracaibo". -Jesteś pewna, że nie pamiętasz? - Sądzę, że... Nie wiem dokładnie, co chcę powiedzieć. Bluź- nierstwo nie podnieca mnie już tak jak kiedyś. - Poleć dzisiaj ze mną do Reykjaviku, dobrze? Złapiesz wie- czorem samolot do Halifaxu, rano przesiadkę do Nowego Jorku i przy odrobinie szczęścia w środę będziesz znowu wykładać. - Oliver, to żałosne. - Pojedź ze mną. - Nie mogę. - Możesz. - Nie. Oliver pstryknął palcami. - „Nie zabijaj" - powiedział powstrzymując łzy - „chyba że chodzi o komunistów, których możesz zabijać bezkarnie". * * * 16 września Przypuszczam, że jesteś mi wdzięczny za ocalenie, Popeye. Prawdę mówiąc, ja też się cieszę, że tu jestem. Wielu kapitanów po- szło na dno wraz ze swoim statkiem, a ja nie zazdroszczę żadnemu z nich. Rafferty martwi się, że obiekt na ekranie dwunastomilowego ra- daru może być tylko kolejną górą lodową, aleja poznałbym te świę- te kształty z zamkniętymi oczami. Przy założeniu, że łańcuchy nadal są na miejscu, najlepiej chyba będzie przeciągnąć końce wokół ru- fy „Maracaibo" i zespawać je ze sobą. Jeśli ładunek okaże się zbyt ciężki, rozwalimy sobie tyłek i wszyscy znajdziemy się w morzu. By zarobić na życie, niektórzy faceci muszą tylko wozić ropę. O godzinie 20.15 odleciał ostatni z helikopterów, zabierając na pokładzie Pembroke'a, Flume'a, Oliyera Shostaka oraz dwóch fałszywych podporuczników, którzy pilotowali ich hydroplan. Prze- leciało mi przez głowę, żeby przed odlotem odnaleźć Olivera, przedstawić się i trzasnąć go w szczękę, ale potem pomyślałem so- bie, że odbicie mu dziewczyny to wystarczająca zemsta. Mimo to nigdy nie zrozumiem, co on i Cassie mieli przeciwko naszemu ła- dunkowi. Wydaje mi się, że człowiek powinien być wdzięczny swo- jemu Stwórcy. W obecnej chwili jednak moje osobiste zapatrywa- nia filozoficzne nie mająjuż żadnego znaczenia. Mam za zadanie pochować Boga, a nie wychwalać Go. Dam „Val" czas do świtu. Jeśli nie zatonie do tego czasu, wy- strzelę rakietę i skrócę jego cierpienia. Potem będzie mnie już tylko kusiło, żeby dogonić lotniskowiec Spruance'a i również je- go posłać na dno. Oprę się jednak tej pokusie, Popeye. Taka mści- wość byłaby nie na miejscu. Ockham mówi: „Kto choć raz uległ idei Trupa, musi pozostać na zawsze czujny, bezustannie szuka- jąc w sobie wrodzonego prawa moralnego". Pod słońcem w środku nocy rozpacz nabiera intensywności seksu, bezsenność staje się namiętna jak sztuka. Dla żeglarza, któ- rego bezsenność trapi na wodach Arktyki, wicher nigdy nie był bardziej przenikliwy, słone powietrze bardziej ostre, krzyk głupta- ka bardziej rozdzierający. Idąc centralnym pomostem „Carpco Maracaibo" - obwieszonym soplami lodu, pomiędzy górami lo- dowymi trzeszczącymi przeraźliwie ze wszystkich stron - Antho- ny Van Horne poczuł się jak bohater barwnej skandynawskiej sa- gi. Na poły spodziewał się ujrzeć węża Midgardu sunącego pod powierzchnią morza o różowej barwie, zataczającego kręgi wokół umierającego „Yalparaiso", błyskającego zębami i ciskającego iskry z oczu w oczekiwaniu na Ragnarok, Sąd Ostateczny. Starzec leżał na pokładzie dziobowym, owinięty w płócienny worek niczym pomnik generała z wojny secesyjnej chwilę przed odsłonięciem. -Jeśli weźmie się pod uwagę, ile TNT i testosteronu zużyto w porannej bitwie - powiedziała Cassie dotykając butem głowy zmarłego - to aż dziw, że tylko czterech ludzi straciło życie. - Uśmiechnęła się słabo. -Jak się czujesz? — Zmęczony - odparł zdejmując lornetkę zawieszoną na szyi. - Zziębnięty. —Ja też. - Unikaliśmy siebie ostatnio. - To prawda - zgodziła się. - Czy moje poczucie winy kiedyś zniknie? - Pytasz niewłaściwą osobę. - Pieprzony tankowiec z Zatoki Perskiej. Kto mógłby przy- puszczać, że pojawi się tutaj? Niezgrabni w swych długich parkach, pozbawieni gracji w fu- trzanych butach, przywarli do siebie niczym dwa niedźwiedzie grizzly odnajdujące się po długim śnie. - Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt smutny - powiedziała Cassie, wskazując pękaty worek dłonią odzianą w rękawicę z foczej skóry. - Przypomina mi to czas, kiedy zostałem postrzelony przez pirata w Zatoce Guayaąuil - odparł Anthony. - Ból nie pojawił się od razu. Wciąż czekam, aż coś poczuję. -Żal? - Cokolwiek. Pod koniec mieliśmy kilka minut dla siebie. - Rozmawialiście o Zatoce Matagorda? - Był nafaszerowany morfiną, ale nawet gdyby coś zrozumiał, nie mógłby mi pomóc. Zadanie nie zostało wykonane. Krypta jest wciąż pusta. - Lianne powiedziała mi, że Watykan żąda spalenia ciała. - Czy powiedziała ci również, że idziemy całą naprzód? - Do Kvitóya? -Tak. - Szkoda, że nie zmieniłeś zdania - powiedziała głucho. Dziw- nie pociągający, niezwykle zmysłowy wyraz gniewu zniekształcił jej twarz. -Aniołowie nie żyją. Twój ojciec nie żyje. Bóg nie żyje. Nie ma już na kim robić wrażenia. - Zostałem ja. - Cholera. - Cassie, przyjaciółko, czy nie uważasz, że sprawy przybierają zły obrót, jeśli Kościół katolicki i Liga Oświeceniowa Central Park West mają dokładnie te same cele? - Mnie to nie przeszkadza. Spal to cholerstwo, kochanie. Ko- biety świata podziękują ci za to. - Dałem Rafałowi słowo. -Jak słyszałam, Watykan wyśle za tobą całą armadę uzbrojo- nych tankowców, jeśli się nie podporządkujesz. Chyba nie chcesz, żeby znowu zaatakowano cię torpedami. - Nie, miła pani, nie chcę tego. - Obracając się w stronę wra- ku Anthony podniósł lornetkę do oczu i wyregulował ostrość. - Oczywiście zawsze mógłbym wysłać papieżowi faks, że ciało zosta- ło spalone. - Mógłbyś... - Ale tak nie zrobię - uciął. - Było już wystarczająco wiele podstępów w trakcie tego rejsu. - Czarne fale przelewały się przez górny pokład „Yalparaiso", ciskając kawały lodu o konstrukcję mostku. - Cassie, obiecam ci coś. Jeśli flotylla Watykanu dogoni nas przed Syalbardem, oddam im ciało bez walki. - Bez popisów? - Bez popisów. Cassie poruszyła ustami, układając zdrętwiałe mięśnie w coś w rodzaju uśmiechu. — Uwierzę, kiedy to zobaczę. Z donośnym bulgotem i nieziemskim jękiem „Yalparaiso" za- czął się obracać, z północy na wschód, na południe, na zachód, dokoła i dokoła, i po chwili jego dziób zapadł się ostro, a dziesię- ciotonowy ster, ogromne śruby napędowe i mamucia stępka unio- sły się nad powierzchnię, zamieniając wody Prądu Grenlandz- kiego w pienisty wir. Poziom po poziomie, schodnia po schodni, konstrukcja nadpokładzia zanurzyła się w wodzie - kabiny, kuch- nie, świetlica, sterówka, pachołki, maszt, bandera Watykanu - zni- kając w głębinie niczym w paszczy niewyobrażalnie wielkiej ryby, błyskając oczkami okienek nawet spod powierzchni wody. - Żegnaj, stary przyjacielu. -Anthony podniósł rękę do czo- ła i zasalutował z wysiłkiem. - Będę za tobą tęsknił! - zawołał po- nad upstrzonym lodem oceanem. Głuptaki zaskrzeczały, wicher zawył, wodne szczęki kłapnęły i zamknęły się. - Byłeś najlepszy na morzu - powiedział kapitan, gdy jego statek rozpoczął ostatni rejs, powoli, nieubłaganie osuwając się ze spienionej powierzchni Mo- rza Norweskiego w atramentową czerń Rowu Mohnsa, dziesięć tysięcy metrów w dół. DZIECKO Na Boskiej twarzy nadal gościł uśmiech, kiedy „Maracaibo" przybył na miejsce, znad policzków unosiły się kłęby gęstego czar- nego dymu i dryfowały w stronę wyspy Jan Mayen. Tysiące opalo- nych włosków pstrzyło zwęgloną powierzchnię szerokiej szczęki, otaczając zmrożone wargi i zamarły uśmiech, wygięte ku górze niby kikuty drzew po pożarze lasu. Anthony ujrzał, że Bóg, tak jak i on, nie ma już brody. Pomimo podwójnej obsady oficerów i marynarzy, załodze „Ma- racaibo" cały dzień zajęło wyłowienie przerwanych łańcuchów, owi- nięcie ich wokół konstrukcji rufy i zamocowanie luźnych końców. - Powoli naprzód - nakazał Anthony. Łańcuchy naprężyły się, zgrzytając o ściany mostka, ale moco- wanie wytrzymało i ciało Boga zaczęło się przesuwać. O godzinie 18.30 kapitan wydał rozkaz rozwinięcia pełnej prędkości i wypija- jąc czterysta dwudziesty szósty kubek kawy od czasu opuszczenia Nowego Jorku, ustalił kurs na biegun północny. Anthony nie lubił „Carpco Maracaibo". Z trudem rozpędzał go do pięciu węzłów; nawet gdyby w jakiś cudowny sposób pozbył się tysięcy ton ropy z jego ładowni, wątpił, czy zdołałby wycisnąć z niego więcej niż sześć. Ten tankowiec nie miał duszy. Archanio- łowie dobrze wiedzieli, co robią, kiedy wybrali „Yalparaiso". Tej samej nocy, kiedy podjęto hol, Cassie przeprowadziła się do kabiny Anthony'ego, pomieszczenia, w którym dzięki gorące- mu powietrzu, jakie Crock O'Connor pompował usłużnie z maszy- nowni, panował erotycznie tropikalny upał. - Muszę coś wiedzieć — rzekła prowadząc nagiego Antho- ny'ego ku koi. - Czy gdyby nasz plan się powiódł i udałoby nam się zatopić Boga, potrafiłbyś mi przebaczyć? — To nie jest uczciwe pytanie. - Rzeczywiście. — Zaczęła nakładać mu ozdobną prezerwaty- wę Superwrażliwą Shostaka, najlepiej sprzedającą się odmianę, z wężem Eskulapa, ustępującą popularnością jedynie tej z wize- runkiem diamentowego grzechotnika. -Jak brzmi odpowiedź? - Prawdopodobnie nigdy bym ci nie wybaczył - odparł Anthony rozkoszując się sposobem, w jaki pot wypełniał jej szpar- kę, niczym rzeka pokonująca przełom. - Wiem, że nie taką od- powiedź chciałaś usłyszeć, ale... - To jest ta, której oczekiwałam - wyznała. - A teraz ja chcę się czegoś dowiedzieć. - Zatkał jej ucho językiem, wiercąc nim na wszystkie strony. - Przypuśćmy, że po- jawiłaby się kolejna okazja zniszczenia mojego ładunku. Czy sko- rzystałabyś z niej? - Pewnie że tak. - Nie musisz odpowiadać od razu. Śmiejąc się Cassie rozwinęła prezerwatywę. - Jesteś zaskoczony? - Nie do końca - westchnął. Wślizgując się na nią, ujął jej piersi w obie dłonie niby Jehowa rzeźbiący Andy. —Jesteś kobietą z poczuciem misji, Cassie. To właśnie u ciebie kocham. Następnego ranka Cassie pomagała czyścić centralny po- most z lodu, a Anthony leżał na ich wspólnej koi pisząc o śmier- ci „Yalparaiso", zapełniając kolejne strony dziennika gniewny- mi lamentami, kiedy nagle rozległo się pukanie do drzwi. Zsu- nął się z materaca i otworzył drzwi. Crock O'Connor wszedł do środka w towarzystwie małego, chudego Vince'a Mangione, któ- ry trzymał w dłoniach mosiężną klatkę, unosząc ją na wysokość oczu niczym człowiek rozświetlający latarnią mroki bezksiężyco- wej nocy. Na umieszczonym w klatce miniaturowym trapezie stała pa- puga, nerwowo iskając się pod skrzydłami. Przekręciła szkarłat- ną główkę, wpatrując się w Anthony'ego. Jej oczy przypominały maleńkie naoliwione kuleczki. Z początku Anthony pomyślał, że jest świadkiem zmartwychwstania, bowiem podobieństwo między tą arą i jego ulubienicą z dzieciństwa, Tęczą, było uderzające, po bliższych oględzinach zdał sobie jednak sprawę, że tej papudze brakuje cech szczególnych Tęczy - znamienia w kształcie klepsy- dry na dziobie, malej poszarpanej blizny na prawej nodze. - Pański ojciec kupił ją w Palermo, zaraz przed wyruszeniem w morze - wyjaśnił Mangione, stawiając klatkę na koi. - Maszynownia była dla niej dobrym domem. Gorąco, tyle pary i w ogóle - dodał O'Connor. - Ale jestem pewien, że i w pań- skiej kabinie szybko się zaaklimatyzuje. - Zabierzcie ją stąd - powiedział Anthony stanowczo. -Co? - Nie chcę niczego, co należało do mojego ojca. - Nie rozumie pan - rzekł Mangione. - On powiedział, że to prezent dla pana. - Prezent? Pomimo upokorzenia w Święto Dziękczynienia, zabutelko- wania „Constitution", złośliwego lekceważenia - pomimo to Anthony poddał się wzruszeniu. Starzec postanowił w końcu za- wrzeć rozejm, zwracając synowi podarunek, który odebrał mu czterdzieści lat wcześniej. - Nie wiemy, czy pański ojciec nadał jej jakieś imię - rzekł O'Connor. - A jak wyją nazywacie? - Piratkajenny. - Zostawcie ją tu - rzekł Anthony, wytrzymując nieruchome spojrzenie papugi. Poczuł nagły niepokój. Na poły oczekiwał, że Piratka Jenny powie zaraz coś prześmiewczego i obraźliwego, w rodzaju: „Anthony opuścił mostek" albo .Anthony spieprzył sprawę". Gdy O'Connor ruszył ku drzwiom, papuga zaskrzeczała, ale nie wypowiedziała żadnych słów. - Jestem zmęczony - rzekł główny mechanik zatrzymując się w progu. Spojrzał na Anthony'ego i zmarszczył czoło. - Wszystki- mi kotłami steruje komputer. Nie ma tu dla mnie nic do roboty. - „Val" był szkaradny, trudno poddawał się sterom... - Wiem. Chcę, żeby wrócił. -Ja też, Crock. Ja też chcę, żeby wrócił. Dzięki za ptaka. Dwudziestego pierwszego września na horyzoncie pojawiły się nowe wyspy lodowe, dryfujące na południowy wschód z Prą- dern Grenlandzkim - odłamki lodowca tak potężne, że ławice kry z okolic Jan Mayen wyglądały przy nich jak kopce kretów. Według satelity meteorologicznego, „Maracaibo" znajdował się ledwie o dzień drogi od celu, jednak perspektywa zakończenia podróży wcale Anthony'ego nie cieszyła. Ośmiu ludzi straciło życie; „Val" poszedł na dno; Boskie neurony zamieniły się w próchno; rodzo- ny ojciec nie udzielił mu rozgrzeszenia. A na dodatek armada Watykanu czekała zapewne wewnątrz krypty, gotowa odebrać prze- mocą ładunek. - Żabuś kocha Tiffany. Masował właśnie Cassie po plecach, przyciskając dłonie do jej wspaniałej skóry, pieszcząc kręgi ułożone jeden za drugim ni- czym ograniczniki prędkości na osiedlowej drodze, i przez uła- mek sekundy myślał, że to ona złożyła tę cichą, chrapliwą dekla- rację. -Co? — Żabuś kocha Tiffany - powtórzyła ara. - Żabuś kocha Tiffany. I znowu wszechświat zagrał mu okrutnie na nosie. Żabuś ko- cha Tiffany. Anthony stłumił chichot. - To naprawdę zbyt perfekcyjnie ułożone, nie sądzisz? - Perfekcyjnie ułożone? - zapytała Cassie. - Co? - Absolutnie perfekcyjnie. Majstersztyk. Sukinsyn nie żyje, ale nadal odbiera rzeczy, które mi podarował. - Och, daj spokój! Ojciec nic ci nie odbiera. Mangione nie wiedział, że papuga przeznaczona była dla Tiffany, to wszystko. Nie ma tu żadnej złej woli. — Tak uważasz? -Jezu Chryste! - Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem — rzekł Anthony, poruszony obrazem starca siedzącego w dusznej maszynowni, go- dzinami wbijającego papudze do głowy kilka sylab. - Pomyśl, ile razy musiał to powiedzieć, raz za razem... - Może zlecił to jakiemuś majtkowi. - Nie, zrobił to sam, jestem pewien. Kochał tę kobietę. Raz za razem, raz za razem. - Żabuś kocha Tiffany - powiedziała Piratka Jenny. - Cassie kocha Anthony'ego - powiedziała Cassie Fowler. - Anthony kocha Cassie - powiedział Anthony Van Horne. 22 września Jesienne zrównanie dnia z nocą. Tego dnia, w roku 1789, jak informuje mój „Kieszonkowy Kalendarz Marynarza", pięć miesię- cy po buncie na HMS „Bounty", „Fletcher Christian i jego ludzie po raz ostatni wypłynęli z Tahiti w poszukiwaniu bezludnej wyspy, na której mogliby się osiedlić". Pan Christian trafił w końcu na wyspę Pitcairn. Los mógł po- traktować go o wiele gorzej. Mógł na przykład przywieść go tutaj, na Kyitóya, z pewnością najbardziej ponure i najzimniejsze miej- sce na południe od szałasu świętego Mikołaja. O godzinie 9.20 zbliżyliśmy się do miejsca, którego współ- rzędne geograficzne - 80"6' szerokości północnej, 34°3' długości wschodniej - Rafał podał mi w klasztorze na Manhattanie, i rze- czywiście, była tam, wielka krypta, unosząca się na wodzie góra o długości niemal dwudziestu pięciu kilometrów i wysokości prze- kraczającej osiem i pół tysiąca metrów (wielkość Mount Everestu, jak zauważyła Dolores Haycox), ściśnięta pomiędzy nie zamieszka- ną wyspą i początkiem tego, co mapy nazywają „nieżeglownym lodowcem polarnym". Gdy ruszyliśmy w głąb, z prędkością pię- ciu węzłów lawirując pomiędzy mniejszymi górami, cała załoga spontanicznie zebrała się na pokładzie. Większość marynarzy padła na kolana. Mniej więcej połowa przeżegnała się znakiem krzyża. Cień grobowca kładł się na wodzie jak plama ropy, zaciem- niając naszą trasę. Tymczasem wokół słońca pojawiła się błyszczą- ca, złota aureola, prowokując Ockhama do udzielenia nam przez radiowęzeł wyjaśnień, że oto widzimy „fale świetlne wykrzywiające się przy przechodzeniu przez wiszące w powietrzu kryształki lo- du". Potem pojawiły się parheliony: zielonkawe, szkliste błyski po obu stronach pierścienia, gdzie kryształy „działały jak miliony ma- leńkich luster". Marynarze nie mieli ochoty na te racjonalistyczne wywody, ja zresztą też nie. Tego ranka, Popeye, słońce miało aureolę. Przez godzinę płynęliśmy wzdłuż zachodniej krawędzi góry, szperając, zaglądając, szukając wejścia, i o godzinie 11.05 natknę- liśmy się na trapezoidalny portal. Zrobiliśmy zwrot w lewo o pięt- naście stopni, zmniejszyliśmy prędkość do trzech węzłów i wpłynę- liśmy do środka. Aniołowie znali się na matematyce, Popeye, ich wyliczenia były zadziwiająco dokładne. Nasz ładunek przeszedł przez bramę z marginesem jakichś sześciu metrów po bokach i niewiele więcej u góry. „Maracaibo" ruszył naprzód, reflektorami oświetlając sobie spiralną drogę do serca krypty. Przez trzydzieści kilometrów pły- nęliśmy gładkim, lśniącym, ciągle zakręcającym korytarzem. Przy- pominało to żeglowanie po wnętrzu gigantycznej konchy. I wresz- cie: główna krypta, srebrzyste ściany pnące się ku łukowemu skle- pieniu, którego wierzchołek znajdował się daleko poza zasięgiem naszych reflektorów. Nie czekała na nas żadna wroga flotylla. Rzym, oczywiście, może nas jeszcze znaleźć; jego statki mogą zbierać się na zewnątrz choćby teraz, blokując wejście. Na razie jednak mamy spokój. Bezpośrednio przed nami ciemne fale oblewały póltorakilo- metrowej długości lodową półkę, z krawędzią na wysokości naszych burt, i kiedy tylko ujrzałem jej połyskujące, jakby rzeźbione pa- chołki, wiedziałem, że aniołowie przeznaczyli ją na nabrzeże. O 14.50 wysłałem sześciu marynarzy w szalupie. Bez proble- mu chwycili cumy i zamocowali je, ale zadekowanie „Maracaibo" i tak było piekielnie delikatną operacją: zdradliwe cienie, szalone echa, kawały kry z każdej strony. O 15.35 sukinsyn był przycumo- wany, a oba silniki zostały wyłączone po raz pierwszy od czasu wyj- ścia z Palermo. Nakazałem natychmiastowy pochówek w wodzie. Cassie, Ockham i ja pomaszerowaliśmy pomostem na pokład dziobowy, wyciągnęliśmy ciężki worek za pomocą bosaków, i skradłszy ko- twicę z najbliższej szalupy, zanieśliśmy staruszka na prawą burtę. - Nie wiem, jak holenderscy prezbiterianie urządzają pogrze- by - powiedział Ockham wyjmując Biblię w wersji króla Jakuba z kieszeni parki - ale wiem, że lubią ten przekład Pisma. Poluzowawszy sznurek, wydobyłem blade, zmiażdżone ciało mego ojca. Był zupełnie zamrożony. - Mrożonka mięsna - mruknąłem, a Cassie posłała mi zaszo- kowane i jednocześnie rozbawione spojrzenie. Otwierając Biblię na Pierwszym Liście do Koryntian, Ockham wyrecytował słowa, jakie tysiąc razy słyszałem na hollywoodzkich filmach. - „Oto wam powiadam tajemnicę: wszyscy wprawdzie zmar- twychwstaniemy, ale nie wszyscy odmienieni będziemy. Nagle, w okamgnieniu, na odgłos trąby ostatecznej, albowiem zabrzmi trą- ba i umarli powstaną nie skażeni, a my przemienieni będziemy..." Wraz z Cassie przewiązaliśmy ojca w pasie liną kotwiczną i uło- żyliśmy jego ciężkie jak stal ciało na relingu. Kotwica zwisała mu między nogami niczym woreczek na jądra w spodniach piętnasto- wiecznego eleganta. Pchnęliśmy. Poleciał, wpadł w objęcia ciem- nego jeziora. Pomimo obciążenia unosił się na wodzie jeszcze przez dobrą minutę, dryfując z wolna w stronę Boskiego czoła. - Żegnaj, marynarzu - powiedziałem, myśląc, jak dobrze by- łoby wrócić do środka i napić się czarnej, gorącej kawy Follings- bee'ego. - ,A gdy to, co śmiertelne, przyoblecze się w nieśmiertelność, tedy wypełni się słowo, które jest napisane: Pochłonęło śmierć zwycięstwo" - zaintonował Ockham, gdy tata znikał powoli nam z oczu, najpierw nogi, potem tors, wreszcie głowa i włosy. - „Gdzież jest zwycięstwo twe, o śmierci?" - powiedział, aja zacząłem się zastanawiać, czy w spiżarni „Maracaibo" są jakieś pączki. - „Gdzież jest, o śmierci, oścień twój?" I rzeczywiście, były. Z dżemem, polukrowane i z cukrem. * * * Obejmując reling, Neil Weisinger dołączył do niewielkiej pro- cesji kroczącej po trapie. Ostrożnie wszedł na śliskie nabrzeże. O godzinie 17.15 cała załoga stała już na lodzie, oficerowie obok zwykłych marynarzy, przestępując z nogi na nogę w ostrym świe- tle reflektorów, wypuszczając z ust kłęby pary przypominające dymki dialogowe w komiksach. Kiedy Neil ujrzał, jak aniołowie przygotowali kryptę, przeszył go dreszcz wspomnień; pomyślał natychmiast o Święcie Pracy sprzed dwóch lat, o przyjęciu w ogrodzie zorganizowanym przez jego sąsiada, Dwighta Górkę, smutnej imprezie, której szczyt na- stąpił, kiedy kot Dwighta, Kabaczek, został przejechany przez fur- gonetkę pocztową. Reagując na rozpacz swojej kilkuletniej córki, Dwight zbił szybko trumienkę ze sklejki, wykopał dół w twardej ziemi i pochował biednego kota. Przed zasypaniem trumienki zie- mią mała Emily zdążyła jeszcze wstawić do grobu wszystkie rzeczy, których Kabaczek mógłby potrzebować podczas swej podróży do kociego nieba - miseczkę na wodę (pełną), puszkę kociego je- dzenia (otworzoną) oraz, co najważniejsze, jego ulubioną zabaw- kę, plastykową zakrętkę od butelki, na której ściganiu po całym domu zeszło mu wiele bezmyślnych kocich godzin. Północna ściana krypty zawierała sześć ogromnych nisz, a w każdej niszy znajdował się obiekt, który najwyraźniej był dla Boga szczególnie ważny. Przedni reflektor natrafił na kolosalne zwłoki błękitnego narwala, zwierzęcia jednocześnie przytłaczają- co wielkiego i smukłego. Szperacz ze śródokręcia oświetlił strze- listą sekwoję, wypchanego marlina, rodzinę zabalsamowanych niedźwiedzi grizzly i wreszcie zatrzymał się na zlodowaciałym cie- le hipopotama (zapewne, pomyślał Neil, potomka tych hipopota- mów, które jego dziadek pomagał transportować z Afryki do Fran- cji) . Z przodu wznosił się siedmiometrowy kredens zbudowany wyłącznie z lodu. Neil starł szron dłonią i parę z przezroczystych drzwi, zajrzał do środka. Wszystkie półki zastawione były rzędami przedmiotów z Boskiego katalogu. Paź królowej... kawałek jade- itu... kostka darni z kwitnącym zawilcem... orchidea... modlisz- ka... homar... ludzki mózg... kobra królewska... świerszcz... wró- bel... odłamek skały wulkanicznej. Usta Neila mimowolnie złożyły się do modlitwy. - Yitgadal wejitkadasz szemei raba bealma dwera chireutei... Głośmy łaskę Pana, święćmy Jego wielkie imię, w świecie, który stworzył... Przysuwając się do Neila Cassie Fowler kciukiem wskazała kredens z trofeami. - Największe przeboje Boga. - Nie jesteś zbytnio religijna, prawda? - Może i był naszym Stwórcą - odparła - ale był też po części złośliwym szaleńcem. — Może i był po części złośliwym szaleńcem - rzekł Neil - ale był naszym Stwórcą. Gdy tylko Neil ujrzał ołtarz - długi, niski blat wykuty w lo- dzie pod niszą z błękitnym narwalem - od razu ogarnęło go nie- przeparte pragnienie, żeby go użyć. Nie był osamotniony w tym uczuciu. Oficerowie i marynarze wspięli się z powrotem po tra- pie i wrócili z darami w rękach. Podchodzili kolejno i wkrótce na ołtarzu piętrzyły się ofiary: gitara akustyczna, zegarek ze zło- tą dewizką, walkman, kalkulator, paczka luksusowych prezerwa- tyw (kosztownych Doskonałych Shostaka), srebrna manierka na whisky, pięciostrunowe bandżo, ceramiczny kubek z rysunkiem łyżwiarki figurowej, trzy butelki piwa Moosehead, metalowa sprzączka do pasa w kształcie dziewiętnastowiecznego kłipra her- bacianego. Niepokojąca myśl przyszła Neilowi do głowy, kiedy patrzył, jak James Echohawk oddaje swojego elektronicznego nikona z te- leobiektywem. Za kilka lat, odtworzywszy swą miłość do Boga z po- rannej wachty, mógłby zacząć szczerze akceptować swoje życie. Kupując siostrze Dużego Joe'ego Spicera kreację na bal matural- ny albo fundując ojcu Leo Zooka operację biodra, mógłby znaleźć wewnętrzny spokój. I kiedy tylko by to nastąpiło, gdy tylko poczuł- by satysfakcję, wiedziałby od razu, że robi za mało. Anthony Van Horne wystąpił do przodu i z wahaniem poło- żył na ołtarzu mosiężny sekstans wart zapewne z pięćset dolarów. Sam Follingsbee oddał lakierowaną skrzyneczkę z drzewa kaszta- nowca zawierającą zestaw nierdzewnych noży. Następny pojawił się ojciec Ockham, kładąc inkrustowany kielich i srebrne cybo- rium, a po nim siostra Miriam, która wyjęła z kieszeni parki róża- niec ze złotymi paciorkami i złożyła go na stosie. Marbles Raffer- ty dodał lornetkę wysokiej klasy, Crock O'Connor zestaw kluczy maszynowych, a Lianne Blissjej kryształowy wisiorek. - Zastanawiałam się... - powiedziała Cassie Fowler. Neil wydobył swój dar z kieszeni wełnianych spodni. - Yeimeru: amein — wymamrotał. - Słucham panią, pani Fowler? — Masz rację, bez względu na wszystko inne i tak jesteśmy Je- go dłużnikami. Szkoda, że nie mam żadnego prezentu. Kiedy wzięliście mnie na pokład, miałam tylko kubek z Elvisem i ręcznik z podobizną Betty Boop. Neil umieścił dziadkowy medal z Ben Gurionem na ołtarzu i rzekł: - Dlaczego i pani nie miałaby wyrazić swej wdzięczności? W grobowcu Boga, jak wkrótce przekonała się Cassie, czas nie istniał. Nie było ani przypływów zwiastujących zapadnięcie zmierzchu, ani gwiazd ogłaszających nadejście nocy, ani śpiewu ptaków sygnalizującego pierwsze chwile świtu. Tylko dzięki zega- rowi na mostku Cassie wiedziała, że jest południe, osiemnaście godzin po ceremonii ofiarowania darów. Wychodząc ze sterówki i dołączając do małego, smutnego zgromadzenia na skrzydle mostka, Cassie z rozpaczą zdała sobie sprawę, że jest ubrana o wiele mniej odpowiednio od innych. An- thony wyglądał wspaniale w galowym białym mundurze. Ojciec Thomas włożył czerwoną jedwabną szatę liturgiczną na czarny frak. Kardynał Di Luca paradował w futrzanej stulę owiniętej wo- kół jaskrawopurpurowej sutanny. W swojej podniszczonej poma- rańczowej kurcie (pożyczonej od Lianne), wytartych zielonych rękawicach (podarowanych jej przez An-meijong) i starych bu- tach do konnej jazdy (odjamesa Echohawka) Cassie czuła się zu- pełnie nie na miejscu. Nie chodziło nawet o to, że nie okazuje należytego szacunku ich ładunkowi - był to, w końcu, Bóg Za- chodniego Patriarchatu - ale o utartą opinię, że racjonaliści nie mają poczucia świętości. Podnosząc mikrofon do spękanych warg, ojciec Thomas zwrócił się do zebranych, stojących na pokładzie i na lodowym nabrzeżu. - Witajcie, przyjaciele, i niech pokój będzie z wami. - Prze- pastna krypta odbiła jego słowa echem: „będzie z wami, będzie z wa- mi, będzie z wami". — Wiedząc, że nasz Stwórca odszedł, polecamy Go opiece Jego samego i składamy Jego ciało w miejscu wiecznego odpoczynku. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz... Anthony chwycił krótkofalówkę i z namaszczeniem połączył się z pompownią. — Panie Horrocks, sikawki... System przeciwpożarowy „Maracaibo" włączył się z tą samą spektakularną sprawnością, jaką wykazał podczas bitwy o Midway. Tuzin węży podniosło się wzdłuż rufy, wypuszczając dziesiątki li- trów gęstej białej piany. Każdy bąbelek był święty, poświęcony przez ojca Thomasa i monsignora Di Luce w czasie kilku godzin wytężonej pracy. Oczyszczona piana tryskała łukiem ponad wodą i rozpryskiwała się o lewe ramię Boga, marznąc na kość w jednej chwili. - Boże Wszechmogący, modlimy się, byś spoczywał tutaj w po- koju, dopóki nie obudzisz się w łasce - powiedział ojciec Thomas. Cassie podziwiała zręczność, z jaką kapłan zmodyfikował orygi- nalny rytuał, subtelnie godząc tradycyjny chrześcijański optymizm z brutalnym realizmem idei Trupa. - Wtedy ujrzysz swoją twarz i poznasz swą moc i majestat... Słysząc umówione zdanie, wystąpiła do przodu, ściskając pod pachą egzemplarz Biblii. - Nasz rozbitek, Cassie Fowler, poprosiła o zgodę na zwróce- nie się do was - powiedział kapłan do marynarzy. - Nie wiem, co dokładnie chce powiedzieć - napominające spojrzenie - ale je- stem pewien, że będą to słowa rozsądne. Ujmując mikrofon Cassie przestraszyła się, czy nie wyjdzie na głupca. Jedną rzeczą było uczyć studentów z Tarrytown o łańcu- chach pokarmowych i niszach ekologicznych, a zupełnie inną krytykować kosmos przed tłumem zahartowanych i przygnębio- nych marynarzy floty handlowej. - Spośród wszystkich historii zawartych w Piśmie - zaczęła - historia Hioba chyba najlepiej pozwala wyjaśnić, jaki jest stosu- nek racjonalistów, takich jak ja, do naszego ładunku. - Spojrzała na nabrzeże. Lianne Bliss, stojąca pod błękitnym narwalem, po- słała jej zachęcający uśmiech. Dolores Haycox, oparta o pień sekwoi, mrugnęła porozumiewawczo. - Hiob, jak pewnie pamię- tacie, pytał, dlaczego spadło na niego tyle nieszczęść - utrata ma- jątku, rodziny, zdrowia- i wtedy odpowiedział mu „Pan z wichru" wyjaśniając, że jednostkowa sprawiedliwość nie jest zasadą obowiązującą. „Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię?" - pyta Bóg retorycznie. „Wiesz, kto ją sznurem wymierzył? Na czym się słu- py wspierają? Kto bramą zamknął morze, gdy wyszło z łona wzbu- rzone?" - Cassie wyciągnęła rękę i wskazała zamrożonego hipo- potama. - „Oto Behemot, jak ciebie go stworzyłem" - powiedziała, nadal cytując Boga. - „Siłę swoją ma w biodrach, a moc swą ma w mięśniach brzucha. Ogonem zawija jak cedrem, ścięgna bio- der ma silnie związane, jego kości jak rury miedziane, jego nogi jak sztaby żelazne..." - Obracając się o dziewięćdziesiąt stopni, Cassie przemówiła do samego Corpus Dei. - Cóż mogę powiedzieć? Jestem racjonalistką. Nie uważam, by wspaniałość hipopotamów była w jakikolwiek sposób odpowiedzią na cierpienie ludzi. Od czego miałabym zacząć? Od trzęsienia ziemi w Lizbonie? Zarazy w Londynie? Czerniaka złośliwego? - Westchnęła z mieszaniną rezygnacji i rozdrażnienia. - A mimo to, przez cały ten czas, Ty nadal pozostawałeś Sobą, prawda? Ty, Stwórca: funkcja, którą wy- pełniłeś zadziwiająco sprawnie, wymierzając sznurem i wspiera- jąc słupy. Nie byłeś bardzo dobrym człowiekiem, Boże, ale byłeś dobrym czarodziejem, i za to nawet ja wyrażam ci wdzięczność. Przyjmując mikrofon i Biblię od Cassie ojciec Thomas konty- nuował zmodyfikowaną liturgię. - Zanim się rozejdziemy, pożegnajmy naszego Stwórcę. Niech to pożegnanie będzie wyrazem naszej miłości. Niech złagodzi nasz smutek i wzmocni nadzieję. A teraz módlmy się słowami, których Chrystus nauczył nas na owej uświęconej Górze w Judei: Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje... Członkowie załogi „Maracaibo" przyłączyli się do modlitwy. Cassie spojrzała na Boskie ciało, rozmyślając o nieszczęściach, ja- kie Go spotkały. Los nie był łaskaw dla Boga. Niemal jedna szósta część prawej piersi została wycięta na mięso do hamburgerów. Na brzuchu ziały leje po bombach. Szyja upstrzona była dziurami wy- bitymi przez torpedy. Podbródek wyglądał jak ogolony palnikiem acetylenowym. Od stóp po czubek głowy rany zadane przez dra- pieżniki i sińce po zderzeniach z górami lodowymi sąsiadowały z rozległymi obszarami objętymi rozkładem. Gdyby na miejscu przypadkowo zjawił się Marsjanin, nigdy by nie odgadł, że owo ciało, które marynarze składali właśnie do grobu, było kiedyś ich najważniejszym bóstwem. - ...zbaw ode złego. Amen. Gdy Lou Chickering wystąpił z tłumu i z błyszczącymi od łez oczami ruszył na skos przez nabrzeże, Cassie przypomniała sobie, jak wiele razy słyszała miodopłynne dźwięki jego barytonu, ukła- dające się w śpiewny monolog albo arię. Dotarłszy do brzegu we- wnętrznej zatoki, wspaniały marynarz odrzucił głowę do tyłu i za- śpiewał. Kołysz się nisko, słodki rydwanie, Przybywający, by zabrać mnie do domu, Kołysz się nisko, słodki rydwanie, Przybywający, by zabrać mnie do domu. Teraz dołączyła reszta załogi, ponad sto głosów potężnieją- cych w gromką pieśń, odbijającą się echem od wielkiego lodowe- go sklepienia. Spojrzałem ponad Jordan, i kogo zobaczyłem, Przybywającego, by zabrać mnie do domu? Grupę aniołów lecących w moją stronę, Przybywających, by zabrać mnie do domu. - W porządku, profesorze Ockham, wygrał pan - rzekł Di Lu- ca skubiąc rąbek sutanny. - Tak właśnie miało to wyglądać, czyż nie? - Sądzę, że tak. Kołysz się nisko, słodki rydwanie, Przybywający, by zabrać mnie do domu... - Dzisiaj ułożę treść oficjalnej wiadomości. - Kardynał przy- trzymał się relingu. - Poinformuję Rzym, że ciało zostało spalone zgodnie z postanowieniami konsystorza, a potem poproszę Van Horne'a o zezwolenie na użycie faksu. - Niech eminencja się nie trudzi — rzekł ojciec Thomas. - Trzy godziny temu przesłaliśmy Ojcu Świętemu taką właśnie wia- domość. -Co?! - Tak jak i ty, Tullio, nie przepadam za naciąganiem reguł moralnych, ale żyjemy w ciężkich czasach. Twój podpis nie jest trudny do podrobienia. Jest wymyślny i krótki. Siostry dobrze cię wyszkoliły. Gdybyście dotarli tam wcześniej niż ja, Przybywający, by zabrać mnie do domu, Powiedzcie przyjaciołom mym, że jestem blisko, Przybywający, by zabrać mnie do domu. Cassie nie była pewna, który aspekt tej rozmowy bardziej ją za- niepokoił: wpadnięcie przez Ockhama w szpony oportunizmu czy świadomość, że Rzym nie dokończy roboty, którą Oliver z taką odwagą zepsuł. Kołysz się nisko, słodki rydwanie, Przybywający, by zabrać mnie do domu... Kardynał nachmurzył się, ale nic nie powiedział. Thomas uca- łował Biblię. Cassie zamknęła oczy, pozwalając pieśni płynąć przez jej niespokojną duszę, i kiedy ostatnie echo ostatniej sylaby uci- chło, wiedziała, że żadna istota, boska czy jakakolwiek inna, nie otrzymała nigdy tak wspaniałej odprawy przed ciemnymi, lodo- watymi bramami zapomnienia. * * * „Maracaibo" popłynął na południowy wschód, z prędkością szesnastu węzłów przedzierając się przez Morze Arktyczne ku wy- brzeżom Rosji. Thomas miał trudności z określeniem nastroju panującego na statku. Oczywiście marynarze cieszyli się, że wraca- ją do domu, ale pod powierzchnią ich radości wyczuwał swoistą melancholię i niepojęty smutek. Wieczorem w dniu, kiedy opuści- li Kvitóya, kilkunastu majtków zebrało się w świetlicy na czymś w rodzaju eschatologicznego capstrzyku i wkrótce cały mostek rozbrzmiewał hymnami: „Skała wieków", „Odpoczywaj, Mojżeszu", „Zdumiewająca łaska", „Potężną fortecą jest nasz Pan" i „On ma w rękach cały świat". Następnego dnia w południe Thomas od- prawił mszę i po raz pierwszy w historii rejsu ponad dziewięćdzie- siąt procent wolnych od zajęć chrześcijan przyjęło komunię. Jak się okazało, port w Murmańsku miał nabrzeżną platformę cumowniczą, rodzaj instalacji, która pozwalała tankowcowi spu- ścić ładunek ropy bezpośrednio do podwodnych rur, bez koniecz- ności wchodzenia do przystani. Van Horne dogadał szczegóły transakcji przez radio i w ciągu czterech godzin „Maracaibo" zo- stał opróżniony z ropy. Chociaż Rosjanie nie mogli zrozumieć, dlaczego Kościół katolicki daje im za darmo trzydzieści tysięcy ton surowej arabskiej ropy, szybko przestali zaglądać darowane- mu koniowi w zęby. Zbliżała się zima. Rankiem dwudziestego piątego września, gdy „Maracaibo" zbliżał się do Hebrydów, Thomas poczuł, że musi pomyśleć. Wie- dział, co zrobić. Już wcześniej odkrył, że centralny pomost tan- kowca jest idealnym miejscem do kontemplacji, równie spokoj- nym jak krużganek klasztoru. Powolny spacer z jednego końca na drugi i z powrotem, i już udało mu się zgłębić kilka wielkich ta- jemnic - dlaczego istniejące równania ogólnej teorii wszystkiego nie uwzględniały grawitacji, dlaczego wszechświat zawierał więcej materii niż antymaterii, dlaczego Bóg umarł. Drugi taki spacer, i już miał tysiąc dowodów, że jego odpowiedzi są fałszywe. Wysokie, spienione fale otaczały „Maracaibo". Idąc ku rufie, Thomas wyobraził sobie siebie jako Mojżesza prowadzącego He- brajczyków przez dno Morza Czerwonego, pomiędzy śliskimi ska- łami i zdumionymi rybami, w cieniu dwóch ogromnych ścian wo- dy unoszących się po bokach. Ale Thomas nie czuł się wcale jak Mojżesz. W ogóle nie czuł się jak prorok. Czuł się jak ofiara żartu wszechświata, jak człowiek nie umiejący rozwiązać zagadki z opa- kowania na czekoladzie, nie mówiąc już o wyprowadzeniu ogólnej teorii wszystkiego czy rozwikłaniu tajemnicy śmierci Stwórcy. Kosmiczne zabójstwo? Niewyobrażalny nadprzyrodzony wirus? Złamane serce? Spojrzał w lewo. Wrak nazywał się „Regina Maris": staromodny frachtowiec z mostkami zarówno na śródokręciu, jak i na rufie, bez śladu ży- cia, dryfujący przez szkocką mgłę niczym statek-widmo rodem z „Pieśni o dawnym marynarzu". O godzinie czternastej Thomas, w towarzystwie Marblesa Rafferty'ego, wspinał się już po jego tra- pie. Zimna mgła okrywała ich całunem, zmieniając oddech w pa- rę i wywołując gęsią skórkę. Na głównym pokładzie Thomas ujrzał, że w fatalnym rejsie „Reginy" brali udział mieszkańcy niebios. Ich zszarzałe, wzdęte ciała leżały wszędzie - tuziny pyzatych aniołków gnijących na dzio- bie, rozkładających się przy relingach, ropiejących na mostku. Maleńkie pióra unosiły się na wietrze niczym płatki śniegu. - Kapitanie, wygląda to bardzo dziwnie — powiedział Raffer- ty do krótkofalówki. - Mamy tu trupy około czterdzieściorga dzie- ci ze skrzydłami na plecach. - Dzieci? - wychrypiał Van Horne. - O Jezu... - Proszę mi pozwolić z nim porozmawiać - rzekł Thomas bio- rąc krótkofalówkę. - Nie dzieci, Anthony. Aniołki. — Aniołki? -Tak. - Żaden nie przeżył? - Nie sądzę. Zdumiewające, że udało im się dotrzeć tak dale- ko na południe. - Czy myślisz to co ja, ojcze? — zapytał Van Horne. - Kiedy pojawiają się aniołki - przyznał Thomas - archanio- łowie nie mogą być daleko. Zżerana przez rdzę „Regina" nie była w lepszej formie od swej załogi. Wyglądała tak, jakby została wyciągnięta z morza i wessana przez samego Boga - rąbnięta o Jego kły, spalona Jego śliną - a na- stępnie wypluta z powrotem. Thomas ruszył ku mostkowi na śródo- kręciu, zwiedziony ostrym, owocowym aromatem, tak intensywnym. że tłumił nawet odór rozkładających się aniołków. Nabrzmiały mu ży- ły na skroni. Krew tętniła w uszach. Zapach poprowadził go wilgot- nym korytarzem, w górę po wąskiej schodni, aż do ciemnej kabiny. Na przeciwległej ścianie wisiało wspaniałe „Zwiastowanie" pędzla Roberta Campina - kopia, a może oryginał z Klasztoru na Manhattanie, tego kapłan nie wiedział. Migotliwy blask unosił się znad koi. Thomas zbliżył się krokiem pełnym szacunku, tak jak trzy miesiące wcześniej, kiedy był przedstawiany papieżowi Inno- centemu XIV. - Kto tam? — zapytał archanioł wspierając się na łokciach. Po- ciemniała, sflaczała aureola zwisała mu z szyi, niczym porzucony pasek klinowy ze śmietniska na Wyspie Van Horne'a. - Thomas Ockham, Towarzystwo Jezusowe. - Słyszałem o tobie. - Koc zsunął się na podłogę, odsłaniając wychudzone ciało. Skóra, chociaż popękana i szorstka, była w pe- wien sposób piękna - przypominała papier ścierny wyproduko- wany dla jakiegoś świętego zadania: wygładzenia krzyża, wypolero- wania arki. Niewielka harfa tkwiła między kościstymi kolanami anioła. Jego skrzydła, nagie jak u nietoperza, spoczywały na wzgór- kach opadłych piór. - Nazywaj mnie Michałem. - To dla mnie zaszczyt, Michale. - Thomas wcisnął guzik nadawania. - Anthony? -Tak? - Mieliśmy rację. Znalazłem archanioła. - Ostatniego anioła - wychrypiał Michał. Mówił sucho, zgrzy- tliwie, jakby krtań zardzewiała mu wraz ze statkiem. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić? — zapytał Thomas, wsuwa- jąc krótkofalówkę do kieszeni parki. -Jesteś spragniony? - Spragniony. Tak, bardzo. Proszę... na biurku... Thomas przeszedł na drugi koniec kabiny i znalazł szklaną karafkę w kształcie ludzkiego serca wypełnioną wodą. - Czyżbym się spóźnił? - Anioł zdjął harfę z kolan. - Czy spóź- niłem się na Jego pogrzeb? - Tak, spóźniłeś się. - Przyciskając szyjkę karafki do ust Mi- chała, Thomas zdał sobie sprawę, że anioł jest ślepy. Jego oczy, mętne i nieruchome, tkwiły w głowie niczym perły zrodzone przez śmiertelnie chorą ostrygę. - Przykro mi. - Ale On jest już bezpieczny? - Całkiem bezpieczny. - Nie zgnił zanadto? -Nie. - Wciąż się uśmiecha? - Tak. Michał trącił struny harfy palcami i zagrał sławny temat z mu- sicalu „Trzeci człowiek". - Gdzie... gdzie się znajdujemy? - Hebrydy. - Czy to niedaleko od Kvitóya? - Do Kvitóya jest stąd trzy tysiące kilometrów - przyznał Thomas. - A zatem nie ujrzę nawet Jego ciała. - To prawda. - Anioł tak gorączkował, że kapłan czuł ciepło na własnych policzkach. - Zbudowaliście Mu wspaniały gro- bowiec. - Prawda, że piękny? To był mój pomysł, żeby zgromadzić tam Jego najlepsze dzieła. Narwal, orchidea, wróbel, kobra. Wy- bór był trudny. Adabiel przekonywał, żeby dołączyć również ludz- kie wynalazki... argumentując, że w pewnym sensie również w ich przypadku można Jemu przypisać autorstwo. Koło, pług, magne- towid, klawikord, piłka do baseballu - wszyscy jesteśmy kibicami Jankesów — ale potem Zafiel powiedział: Jeśli tak, dołączmy jesz- cze magnum .357", i to zakończyło sprawę. Pogrążona w półmroku kabina na dryfującym frachtowcu po- środku mroźnego Morza Północnego: niezbyt właściwe miejsce na objawienie, a jednak tego właśnie doznał w tym momencie Thomas Wickliff Ockham, OJ. - objawienia, błysku prawdy prze- świecającej przez jego śmiertelną duszę. -Jednego muszę się dowiedzieć - rzekł. - Czy sam Bóg po- prosił o grobowiec w Kvitóya? Czy przyszedł do was i powiedział: „Pochowajcie Mnie w Arktyce"? Michał zakaszlał gwałtownie, plamiąc obraz Campina kropel- kami krwi. - Wyjrzeliśmy za krawędź nieba. Ujrzeliśmy Jego ciało dryfu- jące u wybrzeży Gabonu. Powiedzieliśmy: „Coś trzeba zrobić". - Muszę usłyszeć jasną odpowiedź. Nigdy nie prosił was o po- grzeb? - Wydawało się to właściwym posunięciem - rzekł anioł. — Ale On nigdy was nie poprosił? -Nie. - A więc zsyłając swoje ciało na ziemię, mógł mieć na myśli coś innego niż pogrzeb? - Być może. Być może. Prawdopodobnie. Z pewnością. - Czy pragniesz, bym udzielił ci ostatniego namaszczenia? Nie mani krzyżma, ale na „Maracaibo" znajduje się co najmniej to- na poświęconej piany gaśniczej. Michał zamknął niewidzące oczy. - Przypomniałem sobie stary dowcip. ,Jak zrobić wodę świę- coną?" Słyszałeś go, ojcze? - Nie wiem. - „Weź zwykłą wodę i gotuj, aż całe diabelstwo wyparuje". Ostatnie namaszczenie? Nie. Dziękuję, ale nie. Sakramenty nie mają już znaczenia. Mało co ma dla mnie jeszcze jakieś znacze- nie. Nie obchodzi mnie nawet, czyjankesi są jeszcze na pierw- szym miejscu. A są? Thomas nie dowiedział się nigdy, czy Michał usłyszał dobrą nowinę, bowiem kiedy odpowiedział: „Tak, Jankesi są wciąż na pierwszym miejscu", oczy archanioła zeszkliły się, jego dłonie sto- piły, a tors zapadł niby wieża Babel waląca się pod wpływem ogni- stego oddechu Boga. Kapłan spojrzał na spopielałe resztki Michała z mieszaniną niedowierzania i przestrachu. Wydobył krótkofalówkę. -Jesteś tam, Anthony? - Co się dzieje? - zapytał Van Horne. - Straciliśmy go. - Nie jestem zaskoczony. Thomas przeciągnął palcami po miękkim szarym pyle na ma- teracu. - Kapitanie, sądzę, że znam odpowiedź. - Odkrył ojciec ogólną teorię wszystkiego? -Wiem, dlaczego umarł Bóg. Co więcej, zrozumiałem, jaki powinien być nasz następny krok. - Dlaczego umarł? - To skomplikowane. Dzisiaj zapraszam na kolację cztery oso- by: ciebie, Miriam, Di Luce i twoją przyjaciółkę. - Bez względu na to, jak brzmi twoja teoria, nie sądzę, żeby moja przyjaciółka ją zaakceptowała. - Właśnie dlatego ją zapraszam. Jeśli potrafię przekonać Cassie Fowler do pomysłu ekshumacji, to zdołam przekonać wszystkich. - Ekshumacji? Thomas zawinął anielski pył i święte pióra w prześcieradło, zawiązując rogi na supeł. - Odpowiedz mi, ojcze Thomasie. Jak to „ekshumacji"? *** Z sobie tylko znanych powodów Sam Follingsbee, zamiast użyć zapasów „Maracaibo", przyrządził tego wieczora dania kuch- ni chińskiej, wykorzystując resztę mięsa, jakie uratowali z tonące- go „Yalparaiso". Po odmówieniu modlitwy Thomas i jego goście zasiedli do stołu. Jedli powoli -wręcz z rewerencją, nie wyłączając skłonnej do świętokradztwa Cassie Fowler. Di Luca również trak- tował swoje danie z czcią, jakby domyślał się, skąd pochodzi. Przełykając kęs fałszywego mu gu gai pan, Thomas rzekł: - Chcę wam coś przekazać. - Udało mu się rozwikłać wielką zagadkę - wyjaśnił Van Hor- ne, rozprawiając się z udawanym won-ton. - Zacznę od pytania - kontynuował Thomas. -Jaka metafo- ra najlepiej oddaje istotę Boga? - Miłość - powiedziała siostra Miriam. - Słucham dalej. - Sędzia - odparł Di Luca. - A poza tym? - Stwórca - rzekła Fowler. - Cieplej. - Ojciec - rzucił Van Horne. Thomas zjadł kęs fałszywej wołowiny po syczuańsku. - Właśnie tak. Ojciec. A jaki jest według was najważniejszy obowiązek każdego ojca? - Szanować swoje dzieci — rzekł Van Horne. - Obdarzać je bezwarunkową miłością - dodała Miriam. - Dać mocne podstawy moralne — powiedział Di Luca. - Karmić je, ubierać i zapewnić dach nad głową - odparła Fowler. - Wybaczcie mi, ale uważam, że wszyscy się mylicie - powie- dział Thomas. - Najważniejszym obowiązkiem ojca jest przestać być ojcem. Rozumiecie? W którymś momencie ojciec musi usunąć się i pozwolić swym synom i córkom osiągnąć dorosłość. I sądzę, że to właśnie zrobił nas/ llóg. Zdał sobie sprawę, że nasza utrzymu- jąca się wiara w Niego ogranicza nas, blokuje, nie pozwala wykro- czyć poza dziecięctwo. - Ach, stary argument - prychnął Di Luca. - Przykro mi go słyszeć z ust autora „Mechaniki łaski". - Sądzę, że Tom może być na dobrym tropie - powiedziała Miriam. - Kwestia gustu - odparł Di Luca. - Ojciec ma obowiązek się usunąć - rzekł Van Horne. - To nie znaczy, że ma padać trupem. - Owszem, musi nam się objawić martwy, jeśli jest Nim - po- wiedział Thomas. - Zastanówcie się. Gdyby trzymał się na ubo- czu, Jego decyzja o zakończeniu życia pozostałaby tajemnicą. Sko- ro jednak się inkarnował, zstąpił na ziemię... — Proszę wybaczyć - przerwał mu Di Luca - ale przynajmniej jedna z osób przy tym stole wierzy, że coś takiego zdarzyło się mniej więcej dwa tysiące lat temu. — Ja również w to wierzę - odparł Thomas. - Ale świat się zmienia, eminencjo. Nie możemy żyć przeszłością. Fowler pociągnęła łyk chińskiej herbaty. - Co mianowicie chce pan powiedzieć, ojcze? Że Bóg zabił się sam? -Tak. - Bzdura. - Wiedząc doskonale, że Jego aniołowie umrą z żalu za Nim? - zapytał Van Horne. - To miara tego, jak bardzo kochał świat - rzekł Thomas. — Aktem woli pozbawił się życia, jednocześnie dając nam niezaprze- czalny dowód swego czynu. - Gdzie w takim razie jest Jego list pożegnalny? - zapytała Fowler. - Może nigdy go nie napisał. Może wyrył go w jakiś zaszyfro- wany sposób na swoim ciele. - Thomas nabrał porcję kalmarów w czarnym sosie fasolowym. - Nie wiem jak wy, ale jajestem poru- szony do głębi bezinteresownością naszego Stwórcy. — A ja z kolei myślę, że coś ci się pomyliło - rzekł Di Luca mrużąc oczy. — Czy możesz nam powiedzieć, w jaki sposób dosze- dłeś do tych wniosków? -Jezuicka dedukcja - odparł Thomas - w połączeniu z klu- czową informacją, jaką uzyskałem dzisiaj od Michała. -Jaką informacją? - Bóg nigdy nie prosił, żeby Go pochowano. Archaniołowie działali samodzielnie. Spojrzeli w dół, ujrzeli Jego ciało i ostat- kiem sił wybudowali Mu grobowiec. - Dość słabe podstawy jak na tak rewolucyjną hipotezę - rzekł Di Luca. Van Horne wgryzł się w oszukanego kurczaka w stylu Hunan. - Kiedy połączyłeś się ze mną z pokładu „Reginy", ojcze Tho- masie, powiedziałeś, że wiesz, jaki powinien być nasz następny krok. - Tak, sądzę, że nasze zadanie jest jasne. Po kolacji musimy zawrócić i wziąć kurs z powrotem na Svalbard. Ponownie wpły- niemy do krypty, zamocujemy łańcuchy holownicze i zabierzemy ciało na wielkie tournee. - Na wielkie co?! - Di Luca wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - Na wielkie tournee. - Akurat! - prychnęła Cassie Fowler. - Chyba postradałeś zmysły! - wykrzyknął Di Luca. - Odwiedzimy każdy ważniejszy port Zachodu, holując ciało za sobą - rzekł zdecydowanie Thomas wstając od stołu. -Jeśli „Ma- racaibo" nie będzie dawał sobie rady, wynajmiemy po drodze in- ne tankowce. Wiadomość rozejdzie się błyskawicznie. Możemy li- czyć na światowe sieci telewizyjne. Oczywiście, na początku pu- bliczność zareaguje powątpiewaniem, przerażeniem, żalem, wszystkim, co obserwowaliśmy na „Val", kiedy marynarze dowie- dzieli się prawdy, a poza tym, tak, kiedy idea Trupa weźmie ludzi w posiadanie, będziemy prawdopodobnie mieli do czynienia z epi- demią anomalii, taką jak na Wyspie Van Horne'a — chociaż kapi- tan wyjaśnił już eminencji, że był to przede wszystkim efekt dłu- gotrwałego i bliskiego kontaktu z ciałem -jednak tak czy owak imperatyw kategoryczny wkrótce da o sobie znać i szybko nastąpi euforia. Czy sobie to wyobrażacie? Czy widzicie tłumy wylęgające na ulice Lizbony, Marsylii, Aten, Neapolu i Nowego Jorku, napie- rające w stronę portu, pragnące choćby raz rzucić na Niego okiem? Ludzkość czekała na tę chwilę. Może nie zdawać sobie z tego sprawy, ale tak właśnie jest. Zaczną grać orkiestry. Zalopo- cą flagi. Uliczni sprzedawcy będą reklamowali hot dogi, prażoną kukurydzę, koszulki z nadrukami, ozdoby, nalepki na zderzaki, pamiątki. .Jesteśmy wolni!" - będą krzyczały tłumy. „Dzisiaj stali- śmy się dorosłymi mężczyznami, dorosłymi kobietami! Wszech- świat należy do nas!" Thomas usiadł i spokojnie włożył do ust naleśnika z fałszywą wieprzowiną mu szu. Fowler prychnęła. Van Horne westchnął. - Muszę powiedzieć, profesorze — rzekł Di Luca - że jest to prawdopodobnie najbardziej żałosna propozycja, jaką w życiu sły- szałem. Pomimo głębokiego lekceważenia, jakie Thomas miał dla Di Luki, ta uwaga go zabolała, raniąc do żywego jak negatywna re- cenzja „Mechaniki łaski" zamieszczona w „Christian Century". Czyżby się pomylił? - Chcę wiedzieć, co myśli reszta z was. Obiecałem sobie, że nie będę nalegał na realizację tego planu, jeśli większość przy tym stole będzie mu przeciwna. - Powiem, co myślę - rzekła Fowler. -Jeśli ludzkość kiedy- kolwiek się dowie, że Bóg Wszechmogący nie potrafi już nawet zaparować lustra, to zamiast wpaść w euforię i zacząć zdobywać góry, będą raczej woleli wykopać sobie dziurę w ziemi i umrzeć. - Dobrze powiedziane, pani Fowler - rzekł Di Luca. - Sądzę również, tak jak twierdziłam to przez cały czas, że kie- dy sprawa wyjdzie na jaw, da ona początek teokracji tak sztywnej i mizoginistycznej, że średniowieczna Hiszpania będzie w porów- naniu z nią wyglądała jak szkółka niedzielna. Thomas ugryzł kęs placka z pędami bambusa, celując pal- cem w siostrę Miriam. - Mamy zatem dwa głosy przeciw i jeden, mój własny, za. Zakonnica otarła usta płócienną serwetką. - Mój Boże, Tom, tak wiele kosztowało nas złożenie Go do grobu. Pomysł wrócenia do sytuacji wyjściowej jest dość... przytła- czający. - Owinęła serwetkę ciasno wokół dłoni, jakby bandażo- wała zraniony przegub. -Ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że mamy obowiązek podzielenia się ciałem Boga z resztą ludzkości. On tego właśnie chciał, prawda? - Mamy zatem dwa głosy przeciwko dwóm - rzekł Thomas. - Decyzja należy do pana, kapitanie. -Jeśli zagłosujesz „tak" - powiedziała Fowler - nigdy więcej się do ciebie nie odezwę. Przez całą minutę Van Horne milczał, automatycznie grze- biąc widelcem w makaronie. Thomas wyobraził sobie, że widzi pracę mózgu kapitana, mruczenie i błyski pięciu miliardów neu- ronów. - Sądzę... -Tak? - ...że będę musiał się z tym przespać. 30 września Noc. Bezgwiezdne niebo. Wiatr o sile dziesięciu węzłów ze wschodu. A więc aniołowie nas okłamali. Nie, właściwie nie okłamali. Rozminęli się z prawdą; pozwolili, by ich żal przesłonił wolę Boga. A jeśli Rafał przesadzał ze sprawą złożenia Go do grobu, to może przesadzał również w kilku innych kwestiach - na przykład w tej, że ojciec jest człowiekiem, który mnie rozgrzeszy. Kiedy nawet aniołowie mijają się z prawdą, czy jest ktoś, komu można zaufać? Pływamy dokoła Hebrydów, mój mózg również pracuje okręż- nie. Dostrzegam obie strony medalu i doprowadza mnie to do szaleństwa. Jeśli pozwolę ojczulkowi na jego wielkie tournee, nie zrobię tego dla korzyści osobistej. - Ekshumuj Go - mówi Cassie - a zniknę z twojego życia na zawsze. A mimo to zastanawiam się, czy Ockham i siostra Miriam nie mają przypadkiem racji. Zastanawiam się, czy nie jestem winien prawdy reszcie gatun- ku ludzkiego. Zastanawiam się, czy najgorsza wiadomość w historii nie bę- dzie przypadkiem najlepszą, jaką kiedykolwiek usłyszał Homo sa- piens sapiens. Przez pierwsze cztery lata żyli jak wieśniacy w ciasnej chacie, którą Cassie wynajmowała w Iryington, ale kiedy powiodło im się finansowo, postanowili przenieść się do miasta. Pomimo że byli te- raz zamożni, Cassie nadal pracowała, uparcie wyjaśniając zawiło- ści doboru naturalnego i innych niepokojących teorii bogoboj- nym studentom college'u Tarrytown, podczas gdy Anthony sie- dział w domu i zajmował się małym Stevie'em. Grunt to bezpie- czeństwo, uznali. Pieniądze mogą się skończyć prędzej, niż się spodziewają. Niełatwo być rodzicem na Manhattanie. Okazało się to do- świadczeniem otrzeźwiającym i nieco absurdalnym. Policyjne sy- reny budziły dziecko ze snu. Zanieczyszczenie powietrza wywoły- wało częste przeziębienia. Chcąc zapewnić Stevie'emu bezpiecz- ny powrót ze szkoły każdego popołudnia, Anthony i Cassie zmu- szeni byli zaangażować koreańskiego nauczyciela sztuk walki ja- ko osobistą ochronę dla małego. Mimo wszystko nie zrezygnowali. Przestronny apartament na czwartym piętrze bez windy, który na- byli na Upper East Side, umożliwiał im nieograniczone korzysta- nie z dachu, więc kiedy Stevie już spał, wynosili na górę plażowe leżaki, obserwowali brudne niebo i wyobrażali sobie, że leżą na pokładzie dziobowym „Yalparaiso". Swoje bogactwo zawdzięczali zrządzeniu losu. Wkrótce po powrocie do Nowego Jorku Anthony postanowił pokazać swoje prywatne papiery ojcu Ockhamowi, on z kolei przekazał je Jo- annę Margolis, ekscentrycznej agentce literackiej, która zajmo- wała się książkami o tematyce kosmologicznej autorstwa Thoma- sa. Margolis określiła następnie dziennik Anthony'ego jako „naj- wspanialszą surrealistyczną powieść marynistyczną wszech cza- sów", przedstawiła ją redaktorowi Wydawnictwa Instytutu Mor- skiego i uzyskała skromną zaliczkę w wysokości trzech tysięcy dolarów. Nikt nie przypuszczał, że tak dziwna książka stanie się przebojem na liście „New York Timesa", ale w ciągu sześciu mie- sięcy od wydania „Ewangelia według Popeye'a" pobiła wszelkie rekordy. Z początku Anthony i Cassie obawiali się, że całe dochody pój- dą na honoraria adwokatów i koszty sądowe, ale potem stało się jasne, że ani prokurator generalny Stanów Zjednoczonych, ani rząd norweski nie mają zamiaru ścigać tego, co bardziej niż przy- padkiem kryminalnym wydawało się sesją gry fabularnej, w trakcie której trochę zanadto pofolgowano fantazji. Ta bezczynność do- prowadziła do szału rodziny trzech zabitych aktorów (wdowa po Carnym Otisie pojechała aż do Oslo, żeby poruszyć tryby sprawie- dliwości) i nie wiadomo, jak skończyłaby się sprawa, gdyby nie in- terwencja watykańskiego sekretarza stanu. Jako człowiek osobiście odpowiedzialny za zatrudnienie Christophera Van Horne'a, kar- dynał Eugenio Orselli uważał, że jego moralnym obowiązkiem jest wynagrodzenie strat rodzinom zmarłych. Każdy najbliższy krewny otrzymał wolny od podatków prezent w wysokości trzech i pół mi- liona dolarów. Pod koniec lata 1999 roku cień drugiej bitwy o Mi- dway nie wisiał już nad stadłem Van Horne'a i Fowler. Anthony nie potrafił stwierdzić, czyjego decyzja o pozosta- wieniu Corpus Dei na miejscu była dowodem odwagi czy tchórzo- stwa. Przynajmniej raz w tygodniu jechał do centrum i spotykał się z Thomasem Ockhamem na pikniku. Zjadali ser brie i wypija- li białe wino w Fort Tryon Park, następnie przechodzili spacerem do Klasztoru, zastanawiając się nad swoimi zobowiązaniami wzglę- dem Homo sapiens sapiens. Któregoś razu Anthony'emu wydawało się, że widzi anioła sunącego przez kaplicę Fuentidueńa, ale była to tylko piękna studentka w długiej białej sukni, przybyła, by ubie- gać się o posadę przewodnika wycieczek. Umowa, jaką zawarli z Di Lucą i Orsellim, była wzorem sy- metrii. Anthony i Ockham nie zdradzą, że „Ewangelia według Po- peye'a" traktuje o wydarzeniach prawdziwych, a Rzym nie porwie i nie spali ciała. Chociaż idea wielkiego tournee nadal rozpalała umysł zarówno kapitana, jak i księdza, obaj stopniowo zaczynali zdawać sobie sprawę, że spektakl mógłby doprowadzić raczej do niewyobrażalnych tragedii i krwawych rozruchów niż do zbudowa- nia nowego wspaniałego świata, którego wizję roztoczył Ockham w dniu, kiedy badali wrak „Regina Maris". Na dodatek istniała jeszcze kwestia arogancji tego pomysłu. Anthony uważał, że nikt nie ma prawa odbierać ludziom iluzji Boga - nawet sam Bóg, cho- ciaż najwyraźniej podjął taką próbę. Przyjęcie, jakie Anthony i Cassie wydali, kiedy Stevie ukoń- czył sześć lat, miało służyć dwóm celom. Było celebracją urodzin chłopca, a jednocześnie okazją do spotkania się siedmiu uczestni- ków ostatniego rejsu „Yalparaiso". Przybyli niosąc dary: pluszo- wego wieloryba, puzzle z tysiąca kawałków, sześciostrzałowca z ka- burą, miniaturową kolejkę elektryczną, rękawicę do baseballu, model holownika napędzany baterią, zestaw figurek ze „Star Trek". Sam Follingsbee upiekł ulubione ciasto Stevie'ego, placek czekoladowy z wiśniami. Gdy wstał księżyc, nadszedł czas spowiedzi: marynarze kolej- no przyznawali się do głęboko skrywanego lęku, iż wiedza o ta- jemnicy lodowej krypty na Svalbardzie może któregoś dnia do- prowadzić ich do szaleństwa. Marbles Rafferty ujawnił, że o wiele częściej myśli teraz o samobójstwie niż przed rejsem na Arktykę. Crock O'Connor szczerze omówił dręczące go pragnienie, by za- dzwonić do programu telewizyjnego Larry'ego Kinga i poinfor- mować ludzi, że nikt już nie słucha ich modlitw. Ajednak, jak do- tąd, wszyscy zdołali się odnaleźć i nawet odnosić sukcesy w świecie Anno Postdomini VII. Rafferty był teraz kapitanem „Exxon Bangor". O'Connor po- rzucił pracę na morzu i spędzał dni i noce próbując wynaleźć ho- lograficzny tatuaż. Follingsbee prowadził w Bayonne Ogród Ośmiornicy, nastrojową nadmorską restaurację, której menu w ogóle nie zawierało owoców morza. Lou Chickering grał nało- gowo cudzołożącego chirurga mózgu w „Piaskach czasu" i wła- śnie został wybrany Amantem Tygodnia przez magazyn „Suds and Studs". Lianne Bliss pracowała jako dyrektor techniczny radykal- nie feministycznej rozgłośni radiowej nadającej z Queens. Ockham i siostra Miriam wydali właśnie wspólnie napisane dzie- ło „Z wielu Jeden", obszerną historię tworzonych przez człowieka obrazów Boga, od radykalnego monoteizmu faraona Echnatona po Chrystusa kosmicznego Teilharda de Chardin. Dzieło opatrzył wstępem Neil Weisinger, obecnie rabin rozrastającej się kongre- gacji reformowanych Żydów na Brooklynie. Po przyjęciu, gdy dorośli zebrali się na dole, biorąc dokładki ciasta i podziwiając konchy i ptasie gniazda, jakie Cassie zebrała podczas podróży poślubnej na Galapagos, ojciec i syn wymknęli się na dach. Wiała łagodna bryza, niebo było zadziwiająco czyste. Było tak, jakby sama wyspa postawiła żagle, płynąc pod bezchmur- nym niebem. - Kto je zrobił? - zapytał Stevie wskazując gwiazdy. Anthony chciał odpowiedzieć: „Starzec z bieguna północne- go", ale wiedział, że tylko wywołałby zamieszanie w umyśle chłopca. — Bóg - odparł. - Kto to jest Bóg? - Nikt nie wie. - Kiedyje zrobił? - Dawno temu. - Czy wciąż żyje? Kapitan nabrał w płuca drażniącego śluzówki manhattańskie- go powietrza. - Oczywiście, że żyje. - To dobrze. Pokazywali sobie ulubione gwiazdy: Syriusza, Procjona, Be- telgezę, Rigel, Aldebarana, Pas Oriona. Stevie Van Horne był sy- nem marynarza. Znał Drogę Mleczną jak własną kieszeń. Gdy po- wieki zaczęły mu opadać, Anthony śpiewnie recytował nazwy naj- lepszej przyjaciółki marynarzy: - Gwiazda Północna, Gwiazda Polarna, Gwiazda Przewodnia, Polaris... - nucił raz za razem. - Gwiazda Północna, Gwiazda Po- larna, Gwiazda Przewodnia, Polaris... —W ten sposób udało mu się uśpić syna. - Wszystkiego najlepszego, Stevie - powiedział, znosząc go na dół po drabince. - Kocham cię - rzekł kładąc go do łóżka. - Tata kocha Stevie'ego - zaskrzeczała Piratka Jenny. - Ża- buś kocha Tiffany. Tata kocha Stevie'ego. Los chciał, że Tiffany nie chciała papugi. Nie lubiła zwierząt, a poza tym wiedziała, że Jenny bardziej niż słodkim memento życia z Christopherem Van Horne'em będzie bezlitosnym przypomnie- niem jego śmierci. Anthony spędził ponad dwadzieścia godzin ucząc papugę jej nowego tekstu, ale się opłaciło. Wszystkie dzieci świata powinny kłaść się spać przy wtórze głosu jakiegoś upierzo- nego i sympatycznego stworzenia - papugi, szpaka czy anioła. Przez chwilę stał obserwując Stevie'ego, po prostu patrząc. Chłopiec miał nos po matce, podbródek po ojcu, usta po babce ze strony ojca. Blask księżyca wlewał się do pokoju, otaczając pla- stykowy model statku kosmicznego „Enterprise" błyszczącą po- światą. Od strony klatki dobiegało regularne stukanie - Piratka Jenny dziobała swoje lusterko. Czasami - nie tej nocy, ale czasami - ciemna warstwa suro- wej teksaskiej ropy materializowała się oblepiając papugę, ścieka- jąc z jej skrzydeł i grzbietu na podłogę klatki i kapiąc - kap, kap, kap - na dywan. Reakcja Anthony'ego była zawsze taka sama. Przyciskał pióro Rafała do piersi i oddychając głęboko, czekał, aż ropa zniknie. - Zabuś kocha Tiffany. Tata kocha Stevie'ego. Anthony kocha Cassie, pomyślał. Zgasił światło, zarzucił niebieską jedwabną chustę na klatkę Jenny i wyszedł w mrok korytarza. Tęsknota za morzem odezwa- ła się w jego duszy. Księżyc burzył mu krew. Wzywał go Atlantyk. Gwiazda Północna, Gwiazda Polarna, Gwiazda Przewodnia... Ile jeszcze zdoła wytrzymać? Do czasu gdy Cassie dostanie ko- lejny roczny urlop? Gdy Stevie będzie na tyle duży, by móc trzymać koło i sterować? Nie, rejs musi odbyć się wcześniej. Anthony miał już całą scenę przed oczami. Przed upływem roku sięgnie po te- lefon i poczyni odpowiednie ustalenia. Ładunek, załoga, statek: nie supertankowiec, coś bardziej romantycznego - drobnicowiec, frachtowiec. Miesiąc później wstaną wszyscy o świcie i pojadą do Bayonne. Zjedzą fantastyczne śniadanie w restauracji Follings- bee'ego na Canal Street. Jajecznica z keczupem, kruche plaster- ki prawdziwego boczku, wilgotne pasemka słodkiego melona, po- łówki bagietki sklejone warstwą topionego sera. Napełniwszy brzu- chy, z wyostrzonymi zmysłami, Anthony i Stevie ucałują Cassie na pożegnanie. Wejdą na pokład. Zapalą pod kotłami. Wybiorą port. Wyznaczą kurs. A potem, jak mądrzy holenderscy kupcy, których krew płynie w ich żyłach, ruszą ku słońcu: kapitan i jego majtek, w dal z poranną falą. Skanowanie Skartaris Wrocław 2003