Bolesław Leśmian Zwiedzam wszechświat - Wybór poezji Spis treści Trzy gwiazdki (***) oraz kursywa oznaczają, że w funkcji tytułu podany został incipit wiersza. Liczby oznaczają kolejność utworów w tym wydaniu elektronicznym i są wstawione, by ułatwić wyszukiwanie w książce. wstęp 001 Od miłości zamieram *** (Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz...) 002 Usta i oczy (Znam tyle twoich pieszczot! Leczgdy dzień na zmroczu...) 003 Schadzka (Czy nie słyszysz, jak obłok porusza się senny?...) 004 *** (Dziś w naszego spotkania rocznicę...) 005 *** (Po ciemku, po ciemku łkasz...) 006 *** (Ja tu stoję za drzwiami - za klonowymi...) 007 *** (Pożarze pierśny, płomieniu ustny...) 008 Schadzka spóźniona 009 W malinowym chruśniaku *** (W malinowym chruśniaku, przed ciekawych wzrokiem...) 010 *** (Śledzą nas... Okradają z ścieżek i ustroni...) 011 *** (Taka cisza w ogrodzie, że się jej nie oprze...) 012 *** (Hasło nasze ma dla nas swe dzieje tajemne...) 013 *** (Zazdrość moja bezsilnie po łożu się miota...) 014 *** (Z dłońmi tak splecionymi, jakbyś, klęcząc, spała...) 015 *** (Wyszło z boru ślepawe, zjesieniałe zmrocze...) 016 *** (Czasami mojej ślepej posłuszny ochocie...] 017 *** (Ty pierwej mgły dosięgasz, ja za tobą w ślady...) 018 *** (Zazdrośnicy daremnie chcą pochlebić pierwsi...) 019 *** (Zmieniona^po rozłące? O nie, nie zmieniona!...)020 Tajemnica 021 *** (Śnież się w duszy mojej śnie^...) 022 Nocą umówioną 023 Nad ranem 024 *** (Gdy domdlewasz na łożu, całowana przeze mnie...) 025 Wiersz księżycowy 026 *** (Com uczynił, żeś nagle pobladła?...) 027 *** (Wracam, wracam po długiej rozłące...) 028 *** (Twój portret z lat dziecinnych... Ten uśmiech niecały...) 029 *** (Lubię szeptać ci słowa, które nic nie znaczą...) 030 Przyjdę jutro, choć nie znam godziny 031 Niewiedza 032 Wyznanie spóźnione 033 Szczęście 034 *** (Dreszcze nasze u warg, się spotkały. Powieki...) 035 Usta i oczy (Długo się usta moje karmiły twym ciałem...) 036 ballady Ballada o dumnym rycerzu 037 Ballada dziadowska 038 Ballada bezludna 039 Romans 040 Dwoje ludzieńków 041 Dziewczyna 042 Jadwiga 043 Panna Anna 044 Królewna Czarnych Wysp 045 Pururawa i Urwasi 046 Urszula Kochanowska 047 Akteon 048 Kopciuszek 049 Lalka 050 Matysek 051 Dwaj Macieje 052 Migoń i Jawrzon 053 Świdryga i Midryga 054 Dusiołek 055 Znikomek 056 Zmierzchun 057 Srebroń 058 Śnigrobek 059 Mak 060 Różd 061 Wiśnia 062 Zielony dzban 063 Dąb 064 Piła 065 Śmiercie 066 Strój 067 Alcabon 068 Dżananda 069 Pieśni kalekujące Żołnierz 070 Zaloty 071 Ręka 072 Garbus 073 Szewczyk 074 Marcin Swoboda 075 Magda 076 Głuchoniema 077 Łąki, sady, strumienie... Zielona godzina I. *** (Rozechwiały się szumne gałęzi wahadła..} 078 II. *** (I przyszła!... Czują mrowisk ruchliwe pagóry...) 079 III. *** (Kochajcie mnie, kochajcie, wy - gęstwy Zieleni...} 080 IV. *** (Dziewczyno, nim się w mojej odbijesz Źrenicy...} 081 V. *** (Czylim światów tajemnych zjawionym przedmurzem...} 082 VI. *** (W parowie, pod leszczyny rozchełstanym cieniem...} 083 VII. *** (Dzwoń, Zielona Godzino! Płomień się goręcej...} 084 VIII. *** (Wynijdźź, lesie, z swej głębi! Wynijdźź Z legowiska...} 085 IX. *** (Zdźwignął las ze swych parnych pod ziemią barłogów...} 086 X. *** (Teraz ja wiem, że wokół - poza mną i - dalej..} 087 Łąka I. *** (Czy pamiętasz, jak głowę wynurzyłeś z boru...} 088 II. *** (Nie nacieka ta miłość, co nie zna rozłąki!...} 089 III. *** (Weszłabym do twej chaty, gdy mgły się postronią...} 090 IV. *** (Nie odnajdzie cię wicher, mrokiem ociemniały!...} 091 V. *** (Byłoż owo, nie było? Opowiedz nam, bracie...} 092 VI. *** (Ani zmora z Jeziora, ani sen skrzydlaty..} 093 Leżę na wznak na łące ... 094 Spojrzystość 095 W lesie 096 W polu 097 Topielec 098 Odjazd 099 *** (Żuraw skrzypi za furtą ogrodu..} 100 Sad 101 Strumień 102 Fala 103 Stodoła 104 W nicość śniąca się droga 105 Róże Róża 106 Pieszczota 107 Trzy róże 108 *** (Kwapiły się burze...} 109 Schadzka (Z zielonym żukiem na odwianym płatku...} 110 Zwierzyniec Zwierzyniec 111 Ćmy 112 Pszczoły 113 Pantera 114 Koń 115 Wiersz konny 116 Goryl 117 Gad 118 Dziwożona 119 Spotkanie 120 Przyśpiew 121 Zwiewność 122 Przemiany 123 W południe W południe 124 Nadaremność 125 W słońcu 126 *** (Upalny ranek. Gwary i turkoty...) 127 Dokoła klombu 128 Południe 129 Niebo przyćmione... Niebo przyćmione 130 Wieczory 131 Zmierzch majowy 132 Noc (Noc na niebie. Wieś w mroku studnie roztajała...) 133 Wieczorem (Mrok się gęstwi po sadzie, ziemny powiał chłód...) 134 Wieczór (Słońce, zachodząc, wlecze wzdłuż po łące...) 135 Zmierzch 136 O zmierzchu (Słońce zgaslo. O, jakże zwinne są i młode...) 137 Wieczorem (Wieczorem było, wieczorem...) 138 Wieczór (Drobne okno otwórz niespodzianie...) 139 Po ciemku 140 O zmierzchu (Gdy zmierzch na oknie naszym już dosięga kwiatów...) 141 Zmierzch bezpowrotny 142 W odmętach wieczoru 143 Przed świtem 144 Sny Sen (Śniło mi się, że konasz samotnie...) 145 *** (Tam na rzece jest na pewno łódź...) 146 We śnie 147 Szmer wioseł 148 *** (Śni się lasom - las...) 149 Sen (Śniło mi się, że znika treść kwiatów wątpliwa...) 150 Sen wiejski 151 Rozmowa (- Czekam na ciebie - żywa...) 152 Śmierć wtóra 153 Niebieski wycieruch . . . Poeta 154 Pejzaż współczesny Do śpiewaka 156 Zamyślenie 157 Trupięgi 158 Samotność Ludzie 159 Niewidzialni 160 Piosenka 161 *** (Bóg mnie opuścił - nie wiem czemu...} 162 *** (Już czas ukochać w sadzie pustkowie bezdomne...} 163 Niedziela 164 Samotność 165 *** (Po co tyle świec nade mną, tyle twarzy?..} 166 *** (Mrok na schodach. Pustka w domu..} 167 *** (Boże, pełen w niebie chwały..} 168 Do siostry 169 Pogrzeb 170 Noc bezsenna 171 *** (Tam na obczyźnie, gdy próżni ostoją...} 172 W trwodze 173 Ubóstwo 174 Krajobraz utracony Z lat dziecięcych 175 Wspomnienie 176 Krajobraz utracony 177 Modlitwa 178 *** (Niegdyś dom mój ochoczy i świat za dąbrową...} 179 Klęska 180 Aniołowie *** (Niegdyś powagą i grozą płomienni..} 181 *** (Bywają ognie - podobne do ciszy...) 182 *** (A. oni właśnie najtrwalej, najdzielniej...} 183 *** (Znojni miłosnych zachceń tajemnicą...} 184 *** (Zawieruszeni w parowach obiecanych...} 185 *** (A lubią jeszcze powikłaną zgrają...} 186 *** (Śni się im czasem, że ognia zagładom...} 187 *** (Ocknieni ze snu, przypomnieć nie mogą...} 188 *** (Skąd oni rodem? Z czyjego kochania?...} 189 *** (Nie ma ich nigdzie i w żadnej ustroni...} 190 Anioł 191 Za grobem Za grobem 192 Pierwsza schadzka 193 Kochankowie 194 *** (Dłoń zanurzasz w śnie...} 195 W czas zmartwychwstania 196 Wiedza 197 *** (Puściła po stole swawolący wianek...} 198 Kocmołuch 199 Zaklęcie 200 Noc (Takiej nocy nie było! To noc - nietutejsza!...} 201 Ponad brzegami Don Kichot 202 Pan Błyszczyński 203 Eliasz 204 Dziejba leśna 205 Rozmowa (Ciało mówi do duszy...} 206 Otchłań 207 *** (Wyruszyła dusza w drogę ...Dzwonią we dzwony...) 208 *** (Tu jestem - w mrokach ziemi i jestem - tam jeszcze...) 209 Karczma 210 Wlocie 211 *** (Jam nie Osjan! W zmyślanej postaci ukryciu...) 212 Nota biograficzna 213 Nota bibliograficzna 214 Ważniejsze opracowania twórczości Bolesława Leśmiana 215 001 Wstęp Poezję Bolesława Leśmiana spotkała niewątpliwie jedna z najbardziej niezwykłych przygód polskiej literatury XX wieku. Za życia uważano jej autora za epigona Młodej Polski, dwadzieścia lat po jego śmierci zaczęto doszukiwać się w nim poetyckiego geniuszu. Pierwszy tom wierszy Leśmiana ukazał się dopiero w schyłkowej fazie Młodej Polski (Sad rozstajny, 1912) i minął właściwie bez echa - nie zauważył go żaden z wybitnych krytyków tej epoki. Tom drugi (Łąka, 1920), co prawda, przyniósł poecie uznanie kilku krytyków, ale został opublikowany w momencie, gdy uwagę czytelników polskich przyciągała już twórczość nowej generacji pisarzy młodych poetów Skamandra (Lechonia, Tuwima, Iwaszkiewicza, Słonimskiego, Wierzyńskiego), Awangardy Krakowskiej (Przybosia, Peipera), futurystów i formistów (Wata, Jasieńskiego, Czyżewskiego). Poezja Leśmiana wydawała się już wówczas po prostu anachroniczna. Młodych poetów II Rzeczypospolitej fascynowała codzienność, technika i współczesność, Leśmiana - niezwykłość, metafizyka i pozaczasowy uniwersalizm; ich interesowały miasto i tłum, Leśmiana - natura i jednostka; ich interesował żywy, codzienny i precyzyjny język, Leśmiana - język niecodzienny, ukrywający w swoich konstrukcjach nieznane, tajemnicze znaczenia. Skamandryci i awangardyści byli - na różny sposób - zafascynowani otaczającą ich cywilizacją, Leśmian programowo od niej uciekał. Dla poetów międzywojennych najważniejszą wartością w poezji była nowoczesność, dla Leśmiana - mit. Dopiero lata trzydzieste przyniosły Leśmianowi nieco więcej uznania artystycznego, zwłaszcza po publikacji ostatniego tomu wierszy (Napój cienisty, 1936), a ukoronowaniem tego uznania był prestiżowy wybór poety na członka Polskiej Akademii Literatury. Mimo to jego twórczość funkcjonowała jednak na literackim uboczu, daleko poza najbardziej znanymi nurtami artystycznymi epoki. Czesław Miłosz napisał po latach o swoim pokoleniu, że "nie poznało się na twórczości Leśmiana". Zaraz po II wojnie światowej kontynuację zainteresowania twórczością Leśmiana, które pojawiło się u schyłku lat trzydziestych, zablokowała tzw. doktryna socrealizmu, ale już w połowie lat pięćdziesiątych Leśmian stał się w Polsce jednym z największych odkryć literackich. Po pierwszych powojennych wznowieniach jego poezja została uznana przez krytyków za rewelację, za zjawisko niepowtarzalne, niezwykłe, unikatowe w całym XX wieku. W zgodnym chórze zachwytów nad dziełem Leśmiana połączyli się wówczas poeci, krytycy i historycy literatury o całkowicie odmiennych zainteresowaniach i estetykach. Julian Przyboś i Czesław Miłosz, Jarosław Marek Rymkiewicz i Tymoteusz Karpowicz, Jerzy Ficowski i Mieczysław Jastrun, Artur Sandauer i Jacek Trznadel, Kazimierz Wyka i Michał Głowiński - każdy z nich w Leśmianie widział największe odkrycie i spełnienie poetyckie literatury polskiej. Zachwytom krytyków towarzyszyło też - co jest już rzadsze - uznanie czytelników. Poezja Leśmiana trafiła bowiem do lektur szkolnych: stała się i jest do dzisiaj dla wielu młodych czytelników zjawiskiem "kultowym". Odkrycie Leśmiana było w połowie lat pięćdziesiątych częścią innych ważnych odkryć i reinterpretacji artystycznych - odsłaniano wówczas skazaną wcześniej na nieistnienie literaturę Młodej Polski i okresu II Rzeczypospolitej. Leśmiana odkrywano więc ponownie i jednocześnie z twórczością Witkacego, Schulza i Gombrowicza, z malarstwem Wojtkiewicza i Malczewskiego. Razem z ich dziełami wygrzebywano z zapomnienia takie zjawiska artystyczne, jak symbolizm i modernizm, secesję i groteskę, a także specyficzność filozoficznej problematyki literatury: literacką metafizykę, ontologię, filozofię języka, antropologię, egzystencjalizm. Leśmian, w ciągu krótkiego czasu, z poety zapomnianego stał się poetą uznanym, z "anachronicznego" - nowatorskim, z "epigona" - oryginalnym, w którym nagle, ku zdumieniu wszystkich, odkryto jednego z najgłębszych myślicieli w nowożytnej literaturze polskiej. Jak to się stało? Co w poezji Leśmiana umożliwiło taką ewolucję ocen i reinterpretacji? Na pierwszy rzut oka wszystko w poezji Leśmiana wywodzi się z dobrze znanej tradycji i typowej problematyki literatury Młodej Polski. Sposoby rymowania i charakterystyczne motywy (sen, natura, południe, noc, śmierć, miłość, mity), typowe dla Młodej Polski formy leksykalne i składniowe, zainteresowanie folklorem, kulturą Wschodu, filozofią życia, wyszukanym językiem poetyckim, innym niż język potocznej komunikacji, itd. Ta właśnie pozorna typowość poetyckich rekwizytów przez dziesięciolecia zasłaniała skalę oryginalności Leśmianowskiej sztuki i filozofii poetyckiej. Tymczasem po wojnie, przeczytana w innym kontekście historycznym, twórczość Leśmiana ujawniła nowemu pokoleniu czytelników poetycką wizję, jakiej nie znała literatura polska. Wizję zorganizowaną wokół pytań o sposób i formy istnienia świata wymykającego się normalnemu, empirycznemu poznaniu. Leśmian bowiem - i to było fundamentem jego artystycznego sukcesu - wykreował w poezji najbardziej osobliwą rzeczywistość, w której czas i przestrzeń, życie i śmierć, natura i kultura splotły się w fantastycznych kształtach, wymiarach i relacjach. Źródłem artystycznego sukcesu Leśmiana była jego niezwykła, oryginalna wyobraźnia: na pozór całkowicie zanurzony w tradycji literackiej, Leśmian gruntownie odnowił jej tematy i gatunki, formy i znaczenia. Kontynuując zainteresowania literackie swej epoki, Leśmian świadomie jednak zerwał z typowymi konwencjami literackimi. Odrzucił tradycyjną funkcję poetyckich rekwizytów, które były znakami rzeczy innych niż one same. W przyrodzie, w kwiatach, owadach, drzewach, stanach natury i przedmiotach Leśmian zobaczył nie dotychczasowe figury mowy poetyckiej (np. róża była w poezji symbolem namiętności, a ptak - tęsknoty), lecz odrębne i nie znane formy życia. Zamiast traktować świat jako projekcję stanów psychicznych poety, co najchętniej robili poeci Młodej Polski opisując tzw. pejzaże duszy, i zamiast przedstawiać rzeczywistość z perspektywy centrum, jakim jest człowiek (a tak jest ona przedstawiana w całej tradycji humanistycznej), Leśmian pokazał rzeczywistość od strony człowiekowi niedostępnej. W jego poezji to nie człowiek patrzy na naturę, lecz natura na człowieka. Lasy i łąki, owady i ptaki, ba! nawet deszcze, fale i wiatry ożywają jako osobne byty istniejące dla siebie i poprzez siebie, a nie poprzez ludzi i dla ludzi. W świecie Leśmiana wszystko jest w ruchu i wszystko znajduje się w trakcie nieustannych metamorfoz. To świat wszechmożliwości, w którym nawet przypuszczenie, że coś mogłoby się wydarzyć, staje się tak samo konkretne jak rzeczy gotowe, to świat, w którym nieistnienie (nicość, pustka) jest równie intensywne jak samo istnienie. W Leśmianowskim świecie to, co ma dopiero zaistnieć, jest identyczne z tym, co już istnieje, a to, co pomyślane, jest równie realne jak to, co rzeczywiste, słowem - jest to świat, w którym wszystkie formy, kształty, byty i przedmioty stale zmieniają swoje wyglądy i cechy. Czas i przestrzeń mają w tym świecie różne wymiary, a mówiąc po Leśmianowsku: nadmiary, bezmiary czy niedomiary. Jest to więc świat wielu różnych przestrzeni i wielu różnych czasów. Świat wieloprzestrzenny i wieloczasowy, czyli - policentryczny. Leśmian chętnie przeciwstawia to, co jest momentalne i krótkotrwałe, temu, co jest rozciągnięte w czasie. Życie od śmierci nie jest w tej poezji oddzielone jak istnienie od nieistnienia, albowiem w Leśmianowskim świecie życie pośmiertne nie traci na intensywności... przeżywania. Umarli kontaktują się i rozmawiają, tak jakby byli żywi, a zmarli kochankowie wyznają sobie miłość z nie mniejszą niż wcześniej namiętnością. Jest to świat, w którym życie nigdy się nie kończy - zmienia tylko formę istnienia. Świat Leśmiana nie składa się jednak tylko z prostych zaprzeczeń i odwróceń, jest to bowiem rzeczywistość, którą rządzi tajemnicza siła sprawcza. Leśmian nazywał ją filozoficznym terminem natura naturans - natura stwarzająca (w przeciwieństwie do natury gotowej, czyli już stworzonej) - i charakteryzował ją jako "dziedzinę twórczego istnienia". "Natura stwarzająca" to w koncepcji Leśmiana "źródłowa podstawa" istnienia i jego "wszechmożliwość". Jest ona tym, "co się jeszcze nie wcieliło, nie uwidoczniło, lecz co się wiecznie wciela i uwidacznia. Jej cechą charakterystyczną jest nieustanna zmiana [...]". Dziedzina "natury stwarzającej" to zatem świat wiecznie pulsującej energii, która ma wiele imion i form, która potrafi zaistnieć tylko na chwilę, po czym zniknąć, by znów pojawić się w innym miejscu i kształcie. To zatem świat, w którym znikają proste podziały na to, co psychiczne i fizyczne, na materię i ducha, na to, co trwałe i tymczasowe, oraz na to, co już gotowe, i na to, co dopiero powstające. Dla tego świata Leśmian wykreował nie znaną dotąd w poezji skalę intensywności istnienia: życie, śmierć, bycie przedmiotem, cechą, zjawiskiem przyrody mienią się dziesiątkami odmian, wariacji i mutacji. W świecie Leśmianowskim istnienie, choćby najbardziej intensywne, jest zawsze pogonią za stanem jeszcze pełniejszym, to, co istnieje, naznaczone jest więc zawsze jakimś niedokonaniem, a nawet brakiem - jakby niedoistnieniem. Leśmian stopniuje więc pojęcia niestopniowalne: cechy i wyglądy rzeczy, śmierć i życie opisuje tak, jakby nieustannie przemieszczały się pomiędzy różnymi stanami skupienia, jakby falowały, jakby na przemian ulegały zagęszczaniu i rozrzedzaniu. Przy całej filozoficzności poezja Leśmiana jest niezwykle zmysłowa i wizualna: intensywność form natury i wszelkich odmian istnienia wyraża się w Leśmianowskim świecie kaskadami najbardziej wyszukanych barw, kształtów i odcieni. Leśmian-metafizyk i "folklorysta" był jednocześnie jednym z największych odnowicieli polskiej poezji miłosnej i erotycznej: subtelności zmysłowość, nastrojowość i filozoficzność, niekonwencjonalność i odwaga w przedstawianiu sytuacji intymnych ("ty pierwej mgły dosięgasz, ja za tobą w ślady"), a zarazem niezwykła kultura uczuć uczyniły z jego poezji zjawisko przez dziesięciolecia nie mające sobie równych. W każdym swoim elemencie poezja Leśmiana jest niezwykle zróżnicowana: na pozór refleksyjna i nastrojowa, jest jednocześnie pełna zdarzeń. Na pozór monologowa - nasycona jest wielością głosów i dialogów (także tylko pomyślanych i wyobrażonych). Na pozór obfita i dekoracyjna - pełna jest ułomności i estetyki brzydoty. Na pozór abstrakcyjna - przedstawia dramaty konkretnego istnienia: postaci kalek, ludzi ułomnych, nędzarzy, chorych. Na pozór ekstatyczna i radosna - zawiera stałą tonację mroku, śmierci i samotności. Tragiczna w przedstawianiu ludzkiej ułomności i otaczającej człowieka kosmicznej pustki - poezja Leśmiana pokazuje zarazem ludzi w radosnym wirze tańca, podskoków, wzlotów i śpiewu. Poważna i skupiona - posługuje się jednocześnie groteską, ironią i nie stroni od czarnego humoru. Na pozór wielosłowna - pełna jest niedomówień, milczenia i niewyrażalności. Na pozór łatwa (melodyjna i rytmiczna) - wibruje wielością znaczeń i możliwości interpretacyjnych. Takich pozornych sprzeczności jest w poezji Leśmiana wiele, albowiem nie są to sprzeczności, lecz >• poetycko genialnie wyrażone zróżnicowanie i zwielokrotnienie świata, który odsłania się jako byt i jako złudzenie, jako świat określony i nieskończony, przyjazny i okrutny, istniejący rzeczywiście i stwarzany na naszych oczach w poetyckim słowie. Leśmian bowiem - niezależnie od wielokształtów i wielosensów świata, jaki stworzył - jest w poezji polskiej jednym z największych artystów języka. Podział wierszy Leśmiana na cykle tematyczne jest oczywiście umowny: niemal wszystkie zebrane w tej antologii utwory mogłyby się zamienić miejscami. Może tylko ulubiony gatunek Leśmiana - ballada - nie budzi wątpliwości jako kryterium wyodrębnienia. Poezja Leśmiana - co dawno zauważyli już badacze jego twórczości - wydaje się w każdym tomiku i w każdym utworze artystycznie pełna i skończona, każdy z wierszy zdaje się zawierać cząstkę całości Leśmianowskiego dzieła. Sam Leśmian wielokrotnie wracał do swoich wcześniejszych tematów i cykli tematycznych, a utwory dawne mieszał z najnowszymi. Wędrując w czasie, jakby się zatrzymywał, zatrzymując - stale był w ruchu. "Zwiedzam wszechświat" - powiedział kiedyś o sobie. Spróbujmy mu towarzyszyć... Włodzimierz Bolecki OD MIŁOŚCI ZAMIERAM 002 *** Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy RAZ Ale w innym sadzie, w innym lesie - Może by inaczej zaszumiał nam las, Wydłużony mgłami na bezkresie... Może innych kwiatów wśród zieleni bruzd Jęłyby się dłonie, dreszczem czynne Może by upadły z niedomyślnych ust Jakieś inne słowa - jakieś inne... Może by i słońce zniewoliło nas Do spłonięcia duchem w róż kaskadzie, Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz, Ale w innym lesie, w innym sadzie... 003 Usta i oczy Znam tyle twoich pieszczot! Lecz gdy dzień na zmroczu Błyśnie gwiazdą, wspominam tę jedną - bez słów, Co każe ci ustami szukać moich oczu... Tak mnie żegnasz zazwyczaj, nim powrócę znów. Czemu właśnie w tej chwili, gdy odejść mi pora, Pieścisz oczy, nim spojrzą w czar lasów i łąk?... Bywa tak: świt się budzi od strony jeziora, Nagląc nas do rozplotu snem zagrzanych rąk... O szyby - jeszcze chłodne - uderza pozłotą Nagły z nieba na ziemię świateł zlot i spust - Usta twe - na mych oczach! Co chcesz tą pieszczotą Powiedzieć? Mów - lecz zmyślnych nie odrywaj ust! 004 Schadzka Czy nie słyszysz, jak obłok porusza się senny? Jak noc ciszą pogłębia dna ciekawy strumień? A w alejach szeleści niepokój płomienny Księżycowych powikłań i nieporozumień... Śpiesz się, dziewczę, spragnione pieszczoty bezkresnej! Śmierć i miłość zna tryumf umówionych godzin! Twój kochanek cię czeka od dnia swych narodzin, Wierny tobie współtrwogą, tęsknotą - rówieśny! Niech twe lico dla niego zakwitnie różowiej, Niech osłabną ramiona, białych piersi stróże! Burzą włosów upojnych marzenia mu owiej, By miał w życiu tę jedną, nie wrogą mu burzę! Lecz nic nie mów o sobie - czemu tak nieznana? Skąd przybywasz i dokąd odejdziesz za chwilę? I dlaczego twe nogi tak we krwi i w pyle, Że całować je mało od nocy do rana? Ani jego nie pytaj, dlaczego spotkanie Tak opóźnił? Dlaczego oczyma nie śledzi Twych oczu? I czy kocha? Bo wszelkie pytanie Jest wrogiem mimowolnym własnej odpowiedzi!... Milcz i całuj! - Milczeniem pieszczota się krzepi, I niezgorsze wesele tkwi w dobrej żałobie! Wszak nie można się kochać żarliwiej i ślepiej, Jak tak właśnie: nic wzajem nie wiedząc o sobie! 005 *** Dziś w naszego spotkania rocznicę Pozawrzemy szczelnie okiennice, By powtórzyć wśród nocnej ciemnoty Dawne nasze, najpierwsze pieszczoty. Dawne słowa z dni pierwszych kochania, Chociaż każde dziś ustom się wzbrania, Każde snem się nieśmiałym kolebie, Nas niepewne i niepewne siebie. Lecz stłumiwszy nieufność rozsądku, Powtórzymy wszystkie od początku. 006 *** Po ciemku, po ciemku łkasz, Bezradność twych łez rozumiem: Schorzałą śmiertelnie twarz Radośnie całować umiem. Do końca nie zbraknie mąk, Do końca wystarczy mocy! Zmarniałych, zmarniałych rąk Potrafię pożądać w nocy! Oględnie z rozkoszy mdlej Tą piersią, co z trudem dyszy! Do śmierci, do śmierci twej Wraz z tobą nawykam w ciszy. 007 *** Ja tu stoję za drzwiami - za klonowymi, I wciąż milczę ustami - rozkochanymi. Noc nadchodzi w me ślady - tą samą drogą, Pociemniało naokół - nie ma nikogo! Od miłości zamieram - chętnie zamieram, I drzwi twoje rozwieram - nagle rozwieram, I do twojej alkowy wbiegam uparcie, I przy łożu twym staję, niby na warcie! Żaden lęk mię nie zlęknie i nie wyżenie, Nawet rąk twych po murach spłoszone cienie, Choćbyś mnie zaklinała wszystkimi słowy, Już ja nigdy nie wyjdę z twojej alkowy! 008 *** Pożarze pierśny, płomieniu ustny, Bezsenne noce, senne poranki! Bądź pochwalony i bądź rozpustny, Uśmiechu wiernej mojej kochanki! Choć, zasypiając, nie wie, że pieszczę, Lecz drga opodal swymi ramiony... Raduj mnie jeszcze i męcz mnie jeszcze, Śnie, jej biodrami w łożu wyśniony! 009 Schadzka spóźniona Pójdziemy śladem cienia i szelestu Po ścieżce, która wzdłuż rosą połyska. Popod krzewami sztywnego agrestu Pachną na słońcu świeże kretowiska. W powiędłych liściach, pokurczonych chłodem, Lśnią srebrne resztki wczorajszej ulewy, Nad zapuszczonym od dawna ogrodem Słychać gawronów trzepoty i śpiewy. Obok jabłoni - przypadkowa sosna Swe igły w bladym zanurza błękicie. O, jakże prędko przeminęła wiosna, Pozostawiając przelęknione życie! Coraz to mocniej otulasz się w chustę, W której pierś twoja, jak w gnieździe, się chowa, Trzeba nam było rzec dawniej te słowa, Co dzisiaj zabrzmią - spóźnione i puste! Trzeba nam było spleść dłonie uparte I z zamkniętymi iść w słońce oczyma! Dzisiaj te oczy zostaną - otwarte, Dzisiaj się warga w pół drogi zatrzyma*... W MALINOWYM CHRUŚNIAKU 010 *** W malinowym chruśniaku, przed ciekawych wzrokiem Zapodziani po głowy, przez długie godziny Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny. Palce miałaś na oślep skrwawione ich sokiem. Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty, Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory, Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory, I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty. Duszno było od malin, któreś, szepcząc, rwała, A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni, Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni Owoce, przepojone wonią twego ciała. I stały się maliny narzędziem pieszczoty Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie, I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty. I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu, Żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła, Porwałem twoje dłonie - oddałaś w skupieniu, A chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła. 011 *** Śledzą nas... Okradają z ścieżek i ustroni, Z trudem przez nas wykrytych. Gniew nasz w słońcu pała! Spieszno nam do łez szczęścia, do tchów naszych woni, Chcemy pieszczot próbować, poznawać swe ciała. Więc na przekór przeszkodom źrenicą bezradną Chłoniemy się nawzajem, niby dwa bezdroża, A gdy powiek znużonych kotary opadną, Czujemy, żeśmy wyszli z uścisków i z łoża. Nikt tak nigdy nie patrzał, nie bywał tak blady, I nikt do dna rozkoszy ciałem tak nie dotarł, I nie nurzał swych pieszczot bezdomnej gromady W takim łożu, pod strażą takich czujnych kotar! 012 *** Taka cisza w ogrodzie, że się jej nie oprze Żaden szelest, co chętnie taje w niej i ginie. Czerwieniata wiewiórka skacze po sośninie, Żółty motyl się chwieje na złotawym koprze. Z własnej woli, ze śpiewnym u celu łoskotem Z jabłoni na murawę spada jabłko białe, Łamiąc w drodze kolejno gałęzie spróchniałe, Co w ślad za nim - spóźnione - opadają potem. Chwytasz owoc, zanurzasz w nim zęby na zwiady I podajesz mym ustom z miłosnym pośpiechem, A ja gryzę i chłonę twoich zębów ślady, Zębów, które niezwłocznie odsłaniasz ze śmiechem. 013 *** Hasło nasze ma dla nas swe dzieje tajemne: Lampa, gdy noc już zdąży świat mrokiem owionąć, Winna zgasnąć w tej szybie, a w tamtej zapłonąć. Na znak ten oddech tracę. Już schody są ciemne. Czekasz z dłonią na klamce i, gdy drzwi otwiera, Tulę tę dłoń, co jeszcze ma chłód klamki w sobie, A ty w zamian przyciskasz moje ręce obie Do serca, które zawsze u drzwi obumiera. Wchodzę ciszkiem, jak gdyby krok każdy knuł zbrodnię, Między sprzęty, co dla mnie są sprzętami czarów. Sama ścielesz swe łóżko według swych zamiarów, By szczęściu i pieszczotom było w nim wygodnie. I zazwyczaj dopóty milczymy oboje, Dopóki nie dopełnisz podjętego trudu. Ileż w dłoniach twych pieczy, miłości i cudu! Kocham je, kocham za to, że piękne, że twoje. 014 *** Zazdrość moja bezsilnie po łożu się miota: Kto całował twe piersi, jak ja, po kryjomu? Czy jest wśród twoich pieszczot choć jedna pieszczota, Której, prócz mnie, nie dałaś nigdy i nikomu? Gniewu mego łza twoja wówczas nie ostudzi! Poniżam dumę ciała i uczuć przepychy, A ty mi odpowiadasz, żem marny i lichy, Podobny do tysiąca obrzydłych ci ludzi. I wymykasz się naga. W przyległym pokoju We własnym się po chwili zaprzepaszczasz łkaniu, I wiem, że na skleconym bezładnie posłaniu Leżysz, jak topielica na twardym dnie zdroju. Biegnę tam. Łkania milkną. Cisza, niby w grobie. Zwinięta, na kształt węża, z bólu i rozpaczy Nie dajesz znaku życia - jeno konasz raczej, Aż znienacka za dłoń mię pociągasz ku sobie. Jakże łzami przemokłą, znużoną po walce Dźwigam z nurtów pościeli w ramiona obłędne! A nóg twych rozemknione pieszczotami palce Jakże drogie mym ustom i jakże niezbędne! 015 *** Z dłońmi tak splecionymi, jakbyś, klęcząc, spała, W niedostępne mym oczom wpatrzona widzenie, Płaczesz przez sen i wstrząsem wylękłego ciała Błagasz o nagłą pomoc, o rychłe zbawienie. Jeszcze płaczu niesytą do piersi cię tulę, A ty goisz się we mnie, niby lgnąca rana, A ja płacz twój całuję, biodra i kolana I ramię i zsuniętą z ramienia koszulę. Lecz, karmiony ust twoich spłakanym oddechem, Nie pytam o treść widzeń. Dopiero z porania Zadaję ciemną nocą tłumione pytania. Odpowiadasz bezładnie - ja słucham z uśmiechem. 016 *** Wyszło z boru ślepawe, zjesieniałe zmrocze, Spłodzone samo przez się w sennej bezzadumie. Nie oswojone z niebem, patrzy w podobłocze I węszy świat, którego nie zna, nie rozumie. Swym cielskiem kostropatym kąpie się w kałuży, Co nęci, jak ożywczych jadów pełna misa, Czołgliwymi mackami krew z kwiatów wysysa I ciekliną swych mętów po ziemi się smuży. Zwierzę, co trwać nie zdoła zbyt długo na świecie, Bo wszystko wokół tchnieniem zatruwa i gasi, Lecz gdy ty białą dłonią głaszczesz je po grzbiecie, Ono, mrucząc, do stóp twych korzy się i łasi. 017 *** Czasami mojej ślepej posłuszny ochocie Pragnę w tobie mieć czujną na byle skinienie Sługę, co pieszczotami gasi me pragnienie, A ty jesteś tak zmyślna i zwinna w pieszczocie! Gdy twój warkocz, jak w słońcu wybujałe ziele, Tchem rozwartych ogrodów mą duszę owionie, Głowę twą, niby puchar, ujmuję w swe dłonie I wargami w ślad dreszczu prowadzę po ciele. I raduję się, śledząc tę wargę, jak zmierza Do mej piersi kosmatej, widnej w niedomroczu, W której marzę pierś w lesie ryczącego zwierza I staram się, gdy pieścisz, nie tracić go z oczu. 018 *** Ty pierwej mgły dosięgasz, ja za tobą w ślady Zdążam, by się w tym samym zaprzepaścić lesie, I tropiąc twoją bladość, sam się staję blady, I zdybawszy twój bezkres, sam ginę w bezkresie. A potem wzieram w oczy, by zgadnąć, czy dość ci Omdlenia, co się nogom udziela, jak szczęście, I twe dłonie, jak w pąki, mnę w zdrobniałe pięście, By się w nich docałować twych chrząstek i kości. A one wypukleją na dłoni przegibie, Niby pestki owoców, zróżowionych znojem, I nieśmiałym do ust mych garną się wyrojem, Zatajone w swej ciepłej od pieszczot siedzibie. Ich dotyk budzi wzruszeń zaniedbanych krocie, A ty, tuląc je w warg mych rozrzewnioną ciszę, Dziecinniejesz w uścisku, malejesz w pieszczocie, Chwila - a już cię do snu z lat dawnych kołyszę. 019 *** Zazdrośnicy daremnie chcą pochlebić pierwsi Czarom, skrytym w twym ciele z moją o nich wiedzą! Oczy, co się rzęsami nie tknęły twych piersi, Czyliż pustym domysłem te czary wyśledzą? Kto w chwili pocałunków nie zagrzał swej dłoni Na twych bioder nawrzałej żądzą przegięcinie, Nie potrafi określić upojeń tej woni, Co z ciebie, jako z róży, snem potartej, płynie. Kto ustami w nóg twoich nie wdumał się dreszcze, Nigdy dość nie wysłowi twych oczu omdlenia, A choćby je dzień cały badał bez wytchnienia, Nie wypatrzy z nich tego, co ja z nich wypieszczę! 020 *** Zmienionaż po rozłące? O nie, nie zmieniona! Lecz jakiś kwiat z twych włosów zbiegł do stóp ołtarzy, A choć brak tego zbiega nie skalał twej twarzy, Serce me w tajemnicy przed twym sercem kona... Dusza twoja śmie marzyć, że w gwiezdne zamiecie Wdumana, będzie trwała raz jeszcze i jeszcze - Lecz ciało? Któż pomyśli o nim we wszechświecie, Prócz mnie, co tak w nie wierzę i kocham i pieszczę? I gdy ty, szepcząc słowa, w ust zrodzone znoju, Dajesz pieszczotom ujście w tym szepcie, co pała, Ja, zamilkły wargami u piersi twych zdroju, Modlę się o twojego nieśmiertelność ciała. 021 Tajemnica Nikt nas nie widział - chyba te ćmy, Co puszyścieją w przelocie. I tak nam słodko, że tylko -my Wiemy o naszej pieszczocie. Młodsza twa siostra, zrywając wrzos, Śledziła szept nasz daleki... I mówiąc z nami, ucisza głos - A milknąc - spuszcza powieki. I po ogrodzie mknie wzdłuż i wszerz, Zaprzepaszczona w swym śpiewie! I tak nam słodko, że ona też Wie o tym, o czym nikt nie wie... 022 *** Śnież się, w duszy mojej śnież, Piersi, nocą całowana, Co zachować przez sen chcesz Usta moje aż do rana! Znój się, w ciele moim znój, Miłujących rąk pogłado, Coś mi dreszcz piększyła mój, Przodując zadumą bladą! Trwoń się, ogniu świecy, trwoń Na tę pościel, na tę lnianą, Gdzieś rozwidnił białą skroń, U nóg moich zapodzianą! 023 Nocą umówioną Nocą umówioną, nocą ociemniałą Przyszło do mnie ciszkiem to przychętne ciało, Przyszło potajemnie - w cudnej bezżałobie - Było mu na imię tak samo, jak tobie... Zajrzało po drodze w przyszłość i w zwierciadło - Na pościeli zimnej obok się pokładło - Dla mnie się pokładło, bym je mógł całować I znużyć - i zużyć - i nie pożałować! Lgnęło mi do piersi - ofiarnie pachnące, Domyślnie bezwstydne i - posłuszniejące... W ciemnościach - w radościach - na granicy łkania Mdlało od nadmiaru niedoumierania. I nic w nim nie było, prócz czaru i grzechu, Prócz bezwiednej woni - wiednego pośpiechu - I prócz tego dreszczu, co ginie w krwi szumie - A bez niego ciało - ciała nie rozumie. 024 Nad ranem Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach - skra drobna poranku. Strachy śnią się twej dłoni - bo i drga i pała. Oddychaj tak - bez końca. Czaruj - "bez ustanku. Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała. Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty? Ile dni od ostatniej upływa niedoli? Co nas wczoraj - smuciło? Co jutro - zaboli? I czy zbraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty? Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowe łanich I spojrzy - i zabije... Polegniem - snem czynni... Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni? Jak ci - choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich... 025 *** Gdy domdlewasz na łożu, całowana przeze mnie, Chcę cię posiąść na zawsze, lecz daremnie, daremnie! Już ty właśnie - nie moja, już nie widzisz mnie wcale: Oczy mgłą ci zachodzą, ślepną w szczęściu i szale! Zapodziewasz się nagle w swoim własnym pomroczu, Mam twe ciało posłuszne, ale ciało - bez oczu!... Zapodziewasz się nagle w niewiadomej otchłani, Gdziem nie bywał, nie śniwał, choć kochałem cię dla niej!... 026 Wiersz księżycowy W księżycowy wniknąć chłód, Wejść w to srebro na wskroś złote, W niezawiły śmierci cud I w zawiłą beztęsknotę! Był tam niegdyś czar i śmiech, Tłumy bogów w snów obłędzie Było dwóch i było trzech - Lecz żadnego już nie będzie! Został po nich - rozpęd wzwyż, I ta oddal bez przyczyny, I ten złoty nadmiar cisz - I te srebrne szumowiny... Tam bym ciebie spotkać chciał! Tam się przyjrzeć twemu licu! Właśnie dwojga naszych ciał Brak mi teraz na księżycu! Noc oddycha naszą krwią, Krew podziemną płynie miedzą... Nasze ciała teraz śpią - Nasze ciała nic nie wiedzą... 027 *** Com uczynił, żeś nagle pobladła? Com zaszeptał, żeś wszystko odgadła? Jakże milcząc poglądasz na drogę! Kochać ciebie nie mogę, nie mogę! Wieczór słońca zdmuchuje roznietę. Nie te usta i oczy już nie te... Drzewa szumią i szumią nad nami Gałęziami, gałęziami, gałęziami! Ten ci jestem, co idzie doliną Z inną - Bogu wiadomą dziewczyną, A ty idziesz w ślad za mną bez wiary W łez potęgę i w oczu swych czary - Idziesz chwiejna, jak cień, co się tuła - Wynędzniała, na ból swój nieczuła - Pylną drogę zamiatasz przed nami Warkoczami, warkoczami, warkoczami! 028 *** Wracam, wracam po długiej rozłące - Dłonie twoje, niecierpliwie lgnące! Wszystko - dawne, a niby na nowo - Drogi oddech - znajomy ruch głową... Znów prowadzisz przez wszystkie pokoje, I idziemy, idziemy oboje... Nowej sukni nie postrzegłem wcale - Śmiech twój dzwoni, że patrzę niedbale. Pokazujesz dłonią niespodzianie Nowe w kwiaty obicia na ścianie I list do mnie zaczęty na stole - "Pełen żalu... Niech leży... Tak wolę". Okno nagle otwierasz w głąb nieba - Niepotrzebnie, a właśnie tak trzeba. Dłoń mą tulisz do serca, więc słyszę, Jak uderza - choć w ustach masz ciszę. I w tej ciszy, w straszliwym milczeniu Skroń mi, płacząc, składasz na ramieniu. 029 *** Twój portret z lat dziecinnych... Ten uśmiech niecały, Co dziś mi zapowiada pieszczotę gołębną - Też nogi, które grzeję wargami, gdy zziębną - Lecz skaczące w ogrodzie przez sznur rozbujały. Pierś - jagoda znikliwa i nie do ujęcia, W biegu wklęta w ramiona, jak łódź między wiosła, Serce czuć w niej, jak w gnieździe ciepły łeb pisklęcia: Długo siebie nie znało, nim w pełnię urosła! Na dwie siostry w rozłące - patrzę na przemiany, I czarem podobieństwa w milczeniu się poję - Którąż dzisiaj posiadam, żądzą opętany? Jednąż kocham dziewczynę czyli dziewcząt dwoje? 030 *** Lubię szeptać ci słowa, które nic nie znaczą - Prócz tego, że się garną do twego uśmiechu, Pewne, że się twym ustom do cna wytłumaczą - I nie wstydzą się swego mętu i pośpiechu. Bezładne się w tych słowach niecierpliwią wieści - A ja czekam, ciekawy ich poza mną trwania, Aż je sama powiążesz i ułożysz w zdania I brzmieniem głosu dodasz znaczenia i treści... Skoro je swoją wargą wyszepczesz ku wiośnie - Stają mi się tak jasne, niby rozkwit wrzosu - I rozumiem je nagle, gdy giną radośnie W śpiewnych falach twojego, co mnie kocha, głosu. 031 Przyjdę jutro, - choć nie znam godziny Pordzewiały twej wrótni zawory, Dym z twej chaty nie buja po niebie - Mnie tam nie ma! Tu jestem - bez ciebie. Tu, gdzie w próżni mijają wieczory! Zmienionego, nim przywrzesz do łona, Wiem, że poznasz po łkaniu przewiny!... Czekaj na mnie, w cień własny wpatrzona, Przyjdę jutro, choć nie znam godziny... Zapal światło u progów przedsienia, Z macierzanek spleć wieniec nad czołem, Naucz dzieci mojego imienia I zachowaj mi miejsce za stołem! Ku tej drodze, gdzie idą pątnicy, Dłonie twoje rzucają cień siny... Zasadź brzozę pod oknem świetlicy, Przyjdę jutro, choć nie znam godziny... Duch mój, chabrem porosły i wrzosem, Burz zapragnął, co chłodem go zwarzą! Nie znam głosu, co będzie mym głosem, Nie znam twarzy, co będzie mą twarzą - Lecz ty jedna mnie poznasz niezłomnie, Gdy twe imię śpiewając w doliny, Z raną w piersi, zmieniony ogromnie, Przyjdę jutro, choć nie znam godziny... Niewiedza 032 Nie - ty nie wiesz o tym, nie zgadujesz wcale; Ile mych przeznaczeń lgnie do twojej dłoni, Kiedy ją wbrew słońcu odwracasz niedbale, By chłodniejszym wierzchem - ulżyć zgrzanej skroni. Nie wiesz, jaki zamęt łudzi mnie i mroczy, Jaka mrzonka z twoim spoufala ciałem, Gdy ssąc milczkiem wodę, wznosisz ku mnie oczy Sponad brzegów szklanki, którą sam - podałem... A gdy noc cię w drodze do zaświatów zdybie, I wzdłuż okien spłyną mglistych kotar zwoje - Nie wiesz, ile czaru tkwi w tej drobnej szybie, Poza którą do snu naglisz piersi dwoje! Wyznanie spóźnione 033 Lubię twoim weselem rozniecony gwar - I twoimi oczami upatrzoną drogę - I czar w śmiechu zjawiony - ten sam zawsze czar!... Żem cię dotąd nie kochał - zrozumieć nie mogę! Dziś, gdy ogród zaszumi lub zaskrzypią drzwi, Zrywam się, aby stwierdzić pustkę beznadziejną, I przypomnieć twe kroki - i głos twój - i brwi, I o ustach i dłoniach pomarzyć kolejno. Słyszę płacz przewezbrany obłoków i zórz! Wszystko - klęczy i błaga!... A ty - coraz dalej! O, nie wracaj, nie wracaj - tylko dłonie złóż Do modlitwy za wszystkich, co cię nie kochali! Szczęście 034 Coś srebrnego dzieje się w chmur dali. Wicher do drzwi puka, jakby przyniósł list. Myśmy długo na siebie czekali. Jaki ruch w niebiosach! Słyszysz burzy świst? Ty masz duszę gwiezdną i rozrzutną. Czy pamiętasz pośpiech pomieszanych tchnień? Szczęście przyszło. Czemuż nam tak smutno, Że przed jego blaskiem uchodzimy w cień?... Czemuż ono w mroku szuka treści I rozgrzesza nicość i zatraca kres? Jego bezmiar wszystko w sobie zmieści, Oprócz mego lęku, oprócz twoich łez... 035 *** Dreszcze nasze u warg się spotkały. Powieki Zwarły się, by nie widzieć nic oprócz rozkoszy, Co po ciemku zrodzona, śni pożar daleki Sadów, gdzie ptak śpiewając ognia się nie płoszy. Nie domknąłem twej wrótni, upuściłem róże W twym progu - i zaledwo w snów i pieszczot przerwie Widzę je wraz z mieczami aniołów w lazurze, Z których żaden od ust mię twoich nie oderwie! A czas nastał. Idąca do lasu przez drogę Śmierć mnie woła. Na próżno! Umrzeć już nie mogę!... Razem z tobą w rozkoszy i kwiatach zaryty, Choćby nade mną nagła wyrosła mogiła, Skrawka ziemi, gdzie miłość do snu mnie złożyła, Nie opuszczę, by odejść w nieznane błękity! Nie zamienię snu mego na sen wiekuisty, Bogom, zeszłym do jaru - tam gdzie moja chata, Nie oddam łąk, ścielących swój dywan kwiecisty Dla ciał dwojga, co uszły potęgom wszechświata! A czas nastał. Wpatrzona w chmur naokół trwogę, Śmierć mnie woła. Na próżno! Umrzeć już nie mogę!... Słońce na duchy nasze, dla nieba zbyteczne, A dzielące z kwiatami swój czar i przewinę, Patrzy jako na żywe zegary słoneczne, Gdzie cień chabrów miłości wskazuje godzinę. Dłonie nasze, splecione w szczęścia niepodzielność, U stóp brzozy przygodnej - wobec szumów łąki. Skruszyły w swym uścisku wzajemną śmiertelność. I nie masz dla nich czasu - i nie masz rozłąki! A czas nastał. Wiodąca wzwyż duchów załogę Śmierć mnie woła. Na próżno! Umrzeć już nie mogę. 036 Usta i oczy Długo się usta moje karmiły twym ciałem, Aż głodu ust mych doznałem - Boś ujęła im pieszczot w ostatniej godzinie, Co przemijając, nie minie. I odtąd, odrzucone w świat, słońcem rozbłysły, Straciły rozum i zmysły - I całują te głazy i te martwe rzeczy, Które duch zdeptał człowieczy. Całują księżyc w studni, słońce wśród alkierzy I wiatr, gdy na wprost uderzy, I gniazda, które burza strąciła przedwcześnie, I kwiaty w polu i we śnie - I całują u źródeł szemrzącego losu Wszystko, co kwitnie bez głosu, Wszystko, co pocałunków, złożonych w pokorze, Oddać im nigdy nie może. Jeno musi w to słońce zapatrzyć się złote I, milcząc, przyjąć pieszczotę. I radują się usta, że całować mogą Wszystko, nie mając - nikogo! I że wolno im teraz na kwiatach oniemieć I mając wszystko - nic nie mieć! Zaś oczy, gdy się usta do kwiatów zbliżały, Odbiły nagle - świat cały. I radują się oczy, że nad ust szkarłatem Z całym spotkały się światem! BALLADY 037 Ballada o dumnym rycerzu Śpi owo rycerz, śpi bezrozumnie I raz na zawsze - w dębowej trumnie. Leży wygodnie, bo się ułożył Tak, aby nigdy snu nie zatrwożył... Jego kochanka z różańcem w ręku Zawodzi, pełna skargi i jęku: "Przyszłam ci wyznać moje niemoce, Że nie wiem, jak tam spędzasz swe noce?... Bo odkąd w ciemnym nocujesz grobie - Ani ty przy mnie - ni ja przy tobie! Kochałam oczy i usta twoje, Wczoraj kochałam, dzisiaj się boję! Boję się szatą w mrok zaszeleścić, Boję się w myśli dębie popieścić!... Trzy dni się w myśli twój czar promienił, Dziś nie wiem, ile grób cię odmienił... Ani mi z tobą łoża podzielić, Ani urodą swoją weselić - Darmo przymuszam uparte ciało, By się twym oczom podobać chciało! Przy tobie martwym - ja nieszczęśliwa Wstydzę się jeno, żem jeszcze żywa!..." Rozważył rycerz, że w słowach - zdrada, I po dawnemu leżąc, powiada: "Choć mi robaki oczy wyżarły - Nie wstyd mi tego, żem już - umarły!... Chociaż podziemiec jestem nikczemny - Nie wstyd mi tego, żem już podziemny!... Taką mam sytość i przepych w próżni, Że mnie od króla Bóg nie odróżni! Taka noc błysła nad życia zbiegiem, Że mi świat cały - jednym noclegiem! Ani mi słońca, ani mi nieba, Ani miłości twojej potrzeba! Ani mi zemsty w onej ustroni, Gdzie krew nie szemrze i miecz nie dzwoni! Nie znasz ty dumy, nie znasz pogardy Tych, którzy w ziemi posnęli twardej... W piersi ich - wielka ciszy potęga I żaden zawód ich nie dosięga! I nawet z resztek zsiniałej wargi Nie wydobędziesz jęku ni skargi! Oto w pobliżu mam ja sąsiada, Co już od serca w proch się rozpada. Ten ci jest śmiercią ode mnie starszy - I śpi, na żmijach głowę oparłszy. Lecz co przecierpiał i co zobaczył - Nawet półszeptem wyrzec nie raczył! Nie ulżył jękiem niemej żałobie, Nie wyznał nigdy, co przeżył w grobie!... A wszak ci w trupach taka moc bywa, Że trup i w grobie wiele przeżywa! Lecz Bogu chyba, w dzień zmartwychwstania, W twarz rzuci wzgardę swego wyznania! I zamilkł rycerz - dumnie i godnie I po dawnemu leżał wygodnie. Jego kochanka z różańcem w ręku Odeszła, pełna wstydu i lęku... 038 Ballada dziadowska Postukiwał dziadyga o ziem kulą drewnianą, Miał ci nogę obciętą aż po samo kolano. Szedł skądkolwiek gdziekolwiek - byle zażyć wywczasu, Nad brzegami strumienia stanął tyłem do lasu. Stał i patrzał tym białkiem, co w nim pełno czerwieni, Oj da-dana, da-dana! - jak się strumień strumieni! Wychynęła z głębiny rusałczana dziewczyca, Obryzgała mu ślepie, aż przymarszczył pół lica. Nie wiedziała, jak pieścić - nie wiedziała, jak nęcić? Jakim śmiechem pośmieszyć, jakim smutkiem posmęcić? Wytrzeszczyła nań oczy - szmaragdowe płoszydła - I objęła za nogi - pokuśnica obrzydła. Całowała uczenie, i łechtliwie i czule, Oj da-dana, da-dana! - tę drewnianą, tę kulę! Parskał śmiechem dziadyga w kark poklękłej ułudy, Aż przysiadał na trawie, jakby tańczył przysiudy. Aż mu trzęsła się broda i dwie wargi u gęby, Aż się kulą obijał o perłowe jej zęby! "Czemuż jeno całujesz moją kłodę stroskaną? Czemuż dziada pomijasz aż po samo kolano? Za wysokie snadź progi dla czarciego nasienia, Ty, wymoczku rusalny - ty, chorobo strumienia! Pieszczotami to drewno chcesz pokusić do grzechu? Oj da-dana, da-dana! - umrę chyba ze śmiechu!" Spowiła go ramieniem, okręciła, jak frygą! "Pójdźże ze mną, dziadoku - dziaduleńku - dziadygo! Będę ciebie niańczyła na zapiecku z korali, Będę ciebie tuczyła kromką żwiru spod fali. Będziesz w moim pałacu miał wywczasy niedzielne, Będziesz pijał z mej wargi pocałunki śmiertelne!" Pociągnęła za brodę i za torbę żebraczą Do tych nurtów pochłonnych, co się w słońcu inaczą. Nim się zdążył obejrzeć - już miał falę na grzbiecie - Nim się zdołał przeżegnać - już nie było go w świecie! Zakłębiły się nurty - wyrównała się woda, Znikła torba dziadowska i łysina i broda! Jeno kloc ten chodziwy - owa kula drewniana Wypłynęła zwycięsko - oj da-dana, da-dana! Wypłynęła - niczyja, nienależna nikomu, Wyzwolona z kalectwa, wypłukana ze sromu! Brnęła tędy - owędy szukająca swej drogi, Niby szczątek okrętu, co się wyzbył załogi! Grzała gnaty na słońcu ku swobodzie, ku życiu, Zapląsała radośnie na swym własnym odbiciu! I we żwawych poskokach podyrdała przez fale, Oj da-dana, da-dana! - w te zaświaty - oddale~! 039 Ballada bezludna Niedostępna ludzkim oczom, że nikt po niej się nie błąka, W swym bezpieczu szmaragdowym rozkwitała w bezmiar łąka, Strumień skrzył się na zieleni nieustannie zmienną łatą, A gwoździki spoza trawy wykrapiały się wiśniato. Świerszcz, od rosy napęczniały, ciemnił pysk nadmiarem śliny, I dmuchawiec kroplą mlecza błyskał w zadrach swej łęciny, A dech łąki wrzał od wrzawy, wrzał i żywcem w słońce dyszał, I nie było tu nikogo, kto by widział, kto by słyszał. Gdzież me piersi, Czerwcami gorące? Czemuż nie ma ust moich na łące? Rwać mi kwiaty rękami obiema! Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie ma? Zabóstwiło się cudacznie pod blekotem na uboczu, A to jakaś mgła dziewczęca chciała dostać warg i oczu, I czuć było, jak boleśnie chce się stworzyć, chce się wcielić, Raz warkoczem się zazłocić, raz piersiami się zabielić - I czuć było, jak się zmaga zdyszanego męką łona, Aż na wieki sił jej zbrakło - i spoczęła niezjawiona! Jeno miejsce, gdzie być mogła, jeszcze trwało i szumiało, Próżne miejsce na tę duszę, wonne miejsce na to ciało. Gdzież me piersi, Czerwcami gorące? Czemuż nie ma ust moich na łące? Rwać mi kwiaty rękami obiema! Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie ma? Przywabione obcym szmerem, wszystkie zioła i owady Wrzawnie zbiegły się w to miejsce, niebywałe węsząc ślady, Pająk w nicość sieć nastawił, by pochwycić cień jej cienia, Bąk otrąbił uroczystość spełnionego nieistnienia, Żuki grały jej potrupne, świerszcze - pieśni powitalne, Kwiaty wiły się we wieńce, ach, we wieńce pożegnalne! Wszyscy byli w owym miejscu na słonecznym, na obrzędzie, Prócz tej jednej, co być mogła, a nie była i nie będzie! Gdzież me piersi, Czerwcami gorące? Czemuż nie ma ust moich na łące? Rwać mi kwiaty rękami obiema! Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie ma? 040 Romans Romans śpiewam, bo śpiewam! Bo jestem śpiewakiem! Ona była żebraczką, a on był żebrakiem. Pokochali się nagle na rogu ulicy I nie było uboższej w mieście tajemnicy... Nastała noc majowa, gwiaździście wesoła, Siedli - ramię z ramieniem - na stopniach kościoła. Ona mu podawała z wyrazem skupienia To usta do pieszczoty, to - chleb do gryzienia. I tak, śniąc, przegryzali pod majowym niebem Na przemian chleb - pieszczotą, a pieszczotę - chlebem. I dwa głody sycili pod opieką wiosny: Jeden głód - ten żebraczy, a drugi - miłosny. Poeta, co ich widział, zgadł, jak żyć potrzeba? Ma dwa głody, lecz brak mu - dziewczyny i chleba. 041 Dwoje ludzieńków Często w duszy mi dzwoni pieśń, wyłkana w żałobie, O tych dwojgu ludzieńkach, co kochali się w sobie. Lecz w ogrodzie szept pierwszy miłosnego wyznania Stał się dla nich przymusem do nagłego rozstania. Nie widzieli się długo z czyjejś woli i winy, A czas ciągle upływał - bezpowrotny, jedyny. A gdy zeszli się, dłonie wyciągając po kwiecie, Zachorzeli tak bardzo, jak nikt dotąd na świecie! Pod jaworem - dwa łóżka, pod jaworem,- dwa cienie, Pod jaworem ostatnie, beznadziejne spojrzenie. I pomarli oboje bez pieszczoty, bez grzechu, Bez łzy szczęścia na oczach, bez jednego uśmiechu. Ust ich czerwień zagasła w zimnym śmierci fiolecie, I pobledli tak bardzo, jak nikt dotąd na świecie! Chcieli jeszcze się kochać poza własną mogiłą, Ale miłość umarła, już miłości nie było. I poklękli spóźnieni u niedoli swej proga, By się modlić o wszystko, lecz nie było już Boga. Więc sił resztą dotrwali aż do wiosny, do lata, By powrócić na ziemię - lecz nie było już świata. 042 Dziewczyna Władysławowi Jaroszewiczowi, Jego entuzjastycznym zapałom dla dzieł twórczych i szczerym wyczuciom czarów poetyckich Dwunastu braci, wierząc w sny, zbadało mur od marzeń strony, A poza murem płakał głos, dziewczęcy głos zaprzepasz- czony. I pokochali głosu dźwięk i chętny domysł o Dziewczynie, I zgadywali kształty ust po tym, jak śpiew od żalu ginie... Mówili o niej: "Łka, więc jest!" - I nic innego nie mówili, I przeżegnali cały świat - i świat zadumał się w tej chwili... Porwali młoty w twardą dłoń i jęli w mury tłuc z łos- kotem! I nie wiedziała ślepa noc, kto jest człowiekiem, a kto młotem? "O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!" - Tak, waląc w mur, dwunasty brat do jedenastu innych rzecze. Ale daremny był ich trud, daremny ramion sprzęg i usił! Oddali ciała swe na strwoń owemu snowi, co ich kusił! Łamią się piersi, trzeszczy kość, próchnieją dłonie, twarze bledną... I wszyscy w jednym zmarli dniu i noc wieczystą mieli jedną! Lecz cienie zmarłych - Boże mój! - nie wypuściły młotów z dłoni! I tylko inny płynie czas - i tylko młot inaczej dzwoni... I dzwoni w przód! I dzwoni wspak! I wzwyż za każdym grzmi nawrotem! I nie wiedziała ślepa noc, kto tu jest cieniem, a kto młotem? "O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!" - Tak, waląc w mur, dwunasty cień do jedenastu innych rzecze. Lecz cieniom zbrakło nagle sił, a cień się mrokom nie opiera! I powymarły jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera... I nigdy dość, i nigdy tak, jak tego pragnie ów, co kona!... I znikła treść - i zginął ślad - i powieść o nich już skończona! Lecz dzielne młoty - Boże mój! - mdłej nie poddały się żałobie! I same przez się biły w mur, huczały spiżem same w sobie! Huczały w mrok, huczały w blask i ociekały ludzkim potem! I nie wiedziała ślepa noc, czym bywa młot, gdy nie jest młotem? "O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!" - Tak, waląc w mur, dwunasty młot do jedenastu innych rzecze. I runął mur, tysiącem ech wstrząsając wzgórza i doliny! Lecz poza murem - nic i nic! Ni żywej duszy, ni Dziewczyny! Niczyich oczu ani ust! I niczyjego w kwiatach losu! Bo to był głos i tylko - głos, i nic nie było, oprócz głosu! Nic- tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata! Takiż to światl Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata? Wobec kłamliwych jawnie snów, wobec zmarniałych w nicość cudów, Potężne młoty legły w rząd na znak spełnionych godnie trudów. I była zgroza nagłych cisz! I była próżnia w całym niebie! A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie? 043 Jadwiga Cień za cieniem się ugania* a motyla motyl ściga - Rozpłakała się w lesie niekochana Jadwiga, "Raczej ciało niepieszczone wilkom rzucić w bór za borem, Niż nie zaznać pieszczoty choćby nawet z potworem!" - I wypełznął czerw spod ziemi zwilgotniałym pyskiem czynny. "Ot ja ciebie popieszczę! Ot ja właśnie - nikt inny!" - Obejrzała się na drogę i na tuman poza drogą. "Oprócz ciebie na świecie nie mam, czerwiu, nikogo!" Legła przy nim na murawie, głowę wsparła o kamiążek, Miała kilka pierścieni i łez kilka i wstążek. "Owom - twoja! Pieść do syta! Nie szczędź w lesie mego ciała! Jam tu przyszła nie po to, bym się sama ostała..." Wiatr warkocze jej z ramienia na to drugie ramię przesuł, Ona była nieswoja, a on rad był i wesół. Pyskiem własił się i włudził w piersi wonne, jak dwa jabła, Aż Jadwiga stęknęła, aż Jadwiga osłabła. Krew jej w głowie zahuczała pogrzebnego echem dzwonu, A to była choroba - i już blisko do zgonu. "Inni boją się miłować krwi schorzałej szaleniznę, A ja nawet potrafię kochać ciała zgniliznę!" I przeniknął pieszczotami bezpowrotnie aż do kości - Nie - nie było na świecie tak niesytej miłości! Nie wiadomo, co za szumy z czasu w bezczas zaszumiały, Gdy obnażył się w słońcu szkielet biały, bo - biały! Maj był w lesie i na polu i opodal - na rozstaju - W maju działo się właśnie - tyle jeno, że w maju. Słychać było, jak w gęstwinie wiatr się krząta i chrabęści - Tedy szkielet poskoczył i zacisnął swe pięści! "Powiedz, czerwiu, gdzie jest tysiąc obiecanych w niebo ścieżek?" A on tylko popatrzył - i nic nie rzekł, nic nie rzekł... "Powiedz, czerwiu, czy Bóg widział moje męki, moje żale? I czy jest On w niebiosach, czy też nie ma Go wcale?" - A on zadarł pysk ku niebu i mackami wzruszył dwiema I pokazał na migi, że go nie ma, bo - nie ma! Więc ku snowi wieczystemu uchyliła nieco czoła I spojrzała w zaświaty, a tam nicość dokoła! A tam - nicość, rozścierwiona od padołów aż do wyżyn! I tańcował i śmiał się biały szkielet Jadwiżyn... 044 Panna Anna Krakowianka jedna Miała chłopca z drewna. Znana piosenka Kiedy wieczór gaśnie I ustaje dzienny znój Panna Anna właśnie Najwabniejszy wdziewa strój. Palce nurza smukłe W czarnoksięskiej skrzyni mrok, I wyciąga kukłę, Co ma w nic utkwiony wzrok. To - jej kochan z drewna, Zły, bezmyślny, martwy głuch! Moc zaklęcia śpiewna Wprawia go w istnienia ruch. On nic nie rozumie, Lecz za niego działa - czar... Panna Anna umie Kusić wieczność, trwonić żar... W dzień od niego stroni, Nocą - wielbi sztywny kark, Nieugiętość dłoni, Natarczywość martwych warg. "Bóg zapomniał w niebie, Że samotna ginę w śnie! Kogóż mam, prócz ciebie? Pieść, bo musisz pieścić mnie!" - Pieści ją bezdusznie, Pieści właśnie tak a tak - A ona posłusznie Całym snem omdlewa wznak. Śmieszny i niezgrabny, Swą drewnianą tężąc dłoń, Szarpie włos jedwabny, i. Miażdży piersi, krwawi skroń. Blada, poraniona Panna Anna bólom wbrew Od rozkoszy kona, Błogosławiąc mgłę i krew! Poprzez nocną ciszę Idzie cudny, złoty strach... A śmierć się kołysze Cała w rosach, cała w snach. Potem nic nie słychać, Jakby ktoś na dany znak Nie chciał już oddychać - Byle istnieć tak a tak... A gdy świt się czyni - Panna Anna dwojgiem rąk Znów zataja w skrzyni Drewnianego sprawcę mąk. Sztuczne wpina róże W czarny, ciężki, wonny szal - I po klawiaturze Błądząc dłonią - patrzy w dal... Dźwięki płyną zdradnie, Płyną właśnie tak a tak... Chyba nikt nie zgadnie - Z kim spędziła noc i jak? 045 Królewna - Czarnych Wysp Królewna Czarnych Wysp, podwójną bielą rąk Rozwidniająca zmierzch w miłosnych żądz pośpiechu, Rozdawczyni snów i mąk, Pełna zdrady, pełna grzechu, Całująca własne dłonie, Zanim czar utracą w zgonie, Dziś o północy w ogrodzie, W kwiatach, w rosach, w cieniu, w chłodzie Umarła. W przedzgonnej, nagłej męczarni Wiła się po bujnej darni, W snach się wiła wciąż a wciąż, Szalejąc ku nocy jasnej, Aż zwinęła się, jak wąż, Dookoła śmierci własnej. Dzwonią w kościele. Zbiegli się kochankowie na gwar dzwonów złoty, Złoty gwar wśród drzewnych cieni, Wszyscy smutni i zdradzeni, Zbłąkani wpośród tęsknoty. "Smutki nasze - srebrne taśmy Wokół bioder królewny! Pragnienie w śmierci ugaśmy, Poranek nasz - niepewny! Tak to marzeń obyczajem - Pozdrowiwszy się nawzajem, Na ramiona krzepkie, dumne Niewesołą wzięli trumnę I ponieśli na wprost słońca W pszczół wyroje, w żal bez końca, W sen o Bogu i o Maju. W nagłą pustkę na rozstaju, W spodziewaną poprzód grozę, W cień cmentarza, popod brzozę, A niosąc, wciąż kołysali, A kołysząc, zamawiali, Żeby miała śmierć słodką. Kopiąc wspólnie dół wśród ostu Najpierw w glinie, potem w głazie, Wspominali raz po razie, Że była topoli wzrostu. "Kopmy dół dla smutnej Aż się topola pomieści, I ułóżmy do snu ciało Tak, jakby samochcąc spało", Ułożyli, poprawili Raz i jeszcze, a po chwili Przyglądali się z pobrzeży, Czy dość samochcący leży? Naówczas gąsiory złote Ujęli poprzez tęsknotę I wlewali miód do dołu I kolejno i pospołu, Wlewali go cienką strugą, Ale suto, ale długo, Żeby miała śmierć słodką. Potem, lutnie nastroiwszy Do żalnego w śmierć okrzyku, By okazać ból żarliwszy, Stanęli w chóralnym szyku Według głosów, według losów Przeznaczonych od niebiosów, I chóralnie zaśpiewali Pieśni o wszelkiej oddali, O kalinie, która latem Zbłąkała się poza światem, O pośmiertnym w różach znoju I o wiecznym niepokoju, I śpiewali pieśni smutne, I miłosne i okrutne, Księżycowe i słoneczne, I wesołe i taneczne, Żeby miała śmierć słodką. A gdy jej dusza, niby kropla z wiosła, trącona z ziemi - w ciemność się uniosła, Aniołowie, w locie biegli, Na spotkanie jej wybiegli, Bardzo senni, bardzo biali, Szalejąc w wieczności progach, Zagrobnie ją całowali I po rękach i po nogach, Żeby miała śmierć słodką. Miałam ci ja śmierć słodką, Śmierć w kwiatach oniemiałą, Jakbym była lilią białą Albo stokrotką. Złożyli mię kochankowie W grobie na wznak, jak w alkowie, Nie szczędzili mi w mych mękach Ni ostatniej na sen rady, Ni pieśni, ni miodnych trunków, A na nogach i na rękach Dotąd jeszcze czuję ślady Anielskich pocałunków! Pokój mym cieniom. 046 Pururawa i Urwasi Pururawa w godzinie, gdy słońce mgły krasi, Ujrzał nimfę wód przaśnych - Indiankę Urwasi. Wynurzyła dłoń z wody, a za dłonią - głowę, A niedługo - popierśną kibici połowę. Górowała rozbieżnej pierścieniami fali, Palcami z lekka pierśnych tykając korali. Pururawa podpatrzył, jak nieśmiertelniało Jej obcisłe przywdziane powierzch ducha ciało. Pomiażdżyła mu serce miłości nagłota - Jął się skradać ku bogu ruchem snu i kota. Porwał ją w swe ramiona ku warg swych potrzebie. "Ciebież tulę w objęciu? Odpowiedz, że ciebie! Bożym wrzaskiem przeczyła rąk jego przemocy, Wyrywała się z ramion aż do późnej nocy! Ale on ją pod leśnym uciszył pagórem, Wtłoczył żywcem do wora i przewiązał sznurem. Jak złodziej, pomykając jarami po jarach, Powrócił do dom z worem wrzeszczącym na barach. Wiedział, co przyniósł w worze - a i po co - wiedział! Stał u progu zdyszany - wór mu u nóg siedział. Świerszcz w chałupie skowronił, jaskólił i brzęczał, A on stał zadumany, a wór nagle klęczał. "Wróć mi wolę ruczajną, wróć stawne bezczasy! Więcej we mnie drga boga, niż dziewczęcej krasy". "Darmo pragniesz się z wora prośbą wyszeleścić! Chcę boga, com go schwytał, raz w życiu popieścić!" - "Cóż ci po tej pieszczocie, co rozkosz przekracza? Cóż ci po tej rozkoszy, co w otchłań się stacza?" "Niech się rozkosz odmieni aż nie do poznania, Już ja nigdy swojego nie wściągnę kochania!" I wyłonił ją z wora na żądz swych bezdroża: "Nie masz wokół nikogo, oprócz nas i łoża!" "Oddam ci wniebowzbitą mych piersi urodę, Warg mych odwilż różaną i ramion dogodę. Jeno ukryj w pieszczocie nagość swego ciała. Abym ludzkich upojeń ja - bóg - nie widziała!" Po ciemku barwił łoże we kwiaty i liście, W ciemnym łożu do niego polgnęła biodrzyście. Kształt jej wgarniał w objęcia, płonął w jej upale, A ustami wyławiał dwu piersi korale. "Kiedyż ty mnie podpatrzysz, jako w ciebie dyszę?" "Nigdy cię nie podpatrzę! Dość, że dech twój słyszę!" "Czemuż nie chcesz oczyma wyjść szczęściu na drogę?" "Po cóż jeszcze mam widzieć to, co kochać mogę?" "Chciałbym w oczach twych odbić radość, co mózg mroczy! "Bądźże mi niewidzialny, póki mam te oczy". I czuł, w sobie zamilkły, że bogini ciało, Wieczyściejąc ku niemu, chętnie namdlewało. I namdlewał z nim razem rozkoszy bezsiłą, Aż namdlał w taki bezświat, że go już nie było." Nie było go na drogach, ni w ukryciu alej, Ani w nim, ni poza nim, ni bliżej, ni dalej! Wezbrany poza łoża miłosnego miedzą, Jeno poił się słodką o sobie niewiedzą. I tak uczył się nie być od nocy do świtu, Aż się zbudził przy gwiazdach - bywalec niebytu. I ujrzał, że bogini, rozkoszą opiła, W mrocznym łożu jaśnistym kształtem się ciemniła. "Ciemnij się w moją miłość, rozum mi odbieraj, Ale w moich objęciach nigdy nie umieraj!" "Jeno tyle umieram, ile miłość każe, A spłodzę tobie syna w mych bioder pożarze". I spłodziła mu syna na polu, w południe, Kiedy zboże ku słońcu złoci się bezludnie. Bogom w oczy wsmucony jestem od spowicia, A weseli się we mnie życie spoza życia. Pójdźcie ze mną do lasu nie opodal gaju, Pragnę zbadać twarz ojców, odbitą w ruczaju. Jest tam skwar w macierzance i chłód w leśnym dzwońcu. Spróbujemy we troje zanieistnieć w słońcu", Poszli za nim do dziwnie ruczajnego lasu, Gdzie czas szumi wśród liści, a liście wśród czasu. Poszli w skwar macierzanki, rozpełzłej samotnie, I zabrnęli w chłód dzwońców - i już bezpowrotnie. Troje było ich w lesie: dwa i jedno ciało, Nikt nie wie, co się z nimi stało lub nie stało. 047 Urszula Kochanowska Gdy po śmierci w niebiosów przybyłam pustkowie, Bóg długo patrzał na mnie i głaskał po głowie. "Zbliż się do mnie, Urszulo! Poglądasz, jak żywa... Zrobię dla cię, co zechcesz, byś była szczęśliwa". "Zrób tak, Boże - szepnęłam - by w nieb Twoich krasie Wszystko było tak samo, jak tam - w Czarnolasie!" - I umilkłam zlękniona i oczy unoszę, By zbadać, czy się gniewa, że Go o to proszę? Uśmiechnął się i skinął - i wnet z Bożej łaski Powstał dom kubek w kubek, jak nasz - Czarnolaski. I sprzęty i donice rozkwitłego ziela Tak podobne, aż oczom straszno od wesela! I rzekł: "Oto są - sprzęty, a oto - donice. Tylko patrzeć, jak przyjdą stęsknieni rodzice! I ja, gdy gwiazdy do snu poukładam w niebie, Nieraz do drzwi zapukam, by odwiedzić ciebie!" I odszedł, a ja zaraz krzątam się, jak mogę - Więc nakrywam do stołu, omiatam podłogę - I w suknię najróżowszą ciało przyoblekam I sen wieczny odpędzam - i czuwam - i czekam... Już świt pierwszą roznietą złoci się po ścianie, Gdy właśnie słychać kroki i do drzwi pukanie... Więc zrywam się i biegnę! Wiatr po niebie dzwoni! Serce w piersi zamiera... Nie!... To - Bóg, nie oni!... 048 Akteon Powieść o Akteonie: wiosna szumi w borze. Podpatrzył w blask boginię, skąpaną w jeziorze. Za karę go w jelenia przedzierzgnęła mściwie. Pokrwawiła się wieczność o leśne igliwie!... Psy go własne opadły, szarpiąc, jak zwierzynę! Wpośród godzin istnienia miał taką godzinę!... Próżno bronił obcego, które boli, ciała! Śmierć go, psami poszczuwszy, z jeleniem zrównała... Próżno wzywał na pomoc dawnych towarzyszy, Nasłuchując ich kroków na pobrzeżach ciszy! Nikt nie poznał po głosie i po znoju rany, Że to człowiek - nie jeleń! Duch - upolowany! Nikt nie zgadł tajemnicy narzuconych wcieleń! Musiał być tym, czym nie był! I zginął, jak jeleń! I jam niegdyś był inny. Dziś jeszcze się złocę, A złociłem się bardziej... Świadkami - złe noce! Pamiętam dawnych braci rozbłyskane twarze. Wówczas o czymś marzyłem... Dziś blednę, gdy marzę! Nikt nie umiał tak istnieć, jak ja, w tej godzinie, Gdym cię, Boże, podpatrzył! - Duch mój odtąd ginie! Przemieniony w człowieka za nędzę mej zbrodni, Dźwigam obce mi ciało w blask Bożej pochodni! I ginę śmiercią obcą, co mym kościom przeczy... Inna mi się należy!... Nie chcę tej - człowieczej!... Ginę, w ludzką powłokę wsnuty, jak w płaszcz zgrzebny! Kto mnie pozna po płaszczu? Precz z nim! Niepotrzebny! Kto mnie pozna po głosie, że to ja tak śpiewam? Milcz, głosie! Nie mój jesteś! Swego już nie miewam... Majacząc cudzych kształtów zgubną niepodobą, Nawet w śmierci godzinie nie mogę być sobą! Krwawą zmorę jelenia unosząc śród powiek, Próżno wołam o pomoc! - I ginę, jak człowiek! 049 Kopciuszek Gdy Kopciuszek łachmanów rozmarzonym zgrzebłem W balu niedostępnego wdumał się przepychy, Wróżka, lecąca jutra niepewnym śródniebiem, Nagle przed nim stanęła. Był wieczór dość cichy. A ona w cudach pilna i w radości chyża Utkała z pajęczyny, skradzionej spod płota, Suknię, co prześwituje do oczu pobliża Oddalami w szkarłatach zanikłego złota... Szczypta złudy... Źdźbło jawy... Zaufaj, nim zgaśnie! Wdzięk nicości zdrobniałej... Garść zlękłego głogu... Już gotów koralowy naszyjnik, co właśnie, Lśniąc na piersi dziewczęcej, podobał się Bogu. Bal się zaczął! Czas jechać! Snom wrzaw się zachciewa! Więc szczura przedzierzgnęła w tęgiego woźnicę, A myszy - w dwa rumaki, a wiatr - w uździenicę, A szum drzew - w tętent koński! Strwożyły się drzewa!... Bywały różne czasy i różne bezczasy... Więc dynię, która soków nabrzmiała swawolą, Przeobraziła w pudło złocistej kolasy, Co skrzy się od wieczności, że aż oczy bolą! Bicz zaświstał! Ruszyły rumaki z kopyta! Złe jary - wyrwy w złudach, zmór pełne kałuże! Przepaść śni się łbom końskim! Śmierć za koła chwyta! Baczność, durny woźnico! Oszalały szczurze! Już zmyliłeś otchłanie!... Brniesz w nicość po grudzie! Mrok się zaśmiał!... Strach - spojrzeć! Duch blednie człowieczy! Pędzą konie! O Boże! Szczęść myszom w ich cudzie!... Grzmi kolasa! O Boże! Miej dynię w swej pieczy!... 050 Lalka Jam - lalka. W mych kolczykach szkli się zaświat dżdżysty. Suknia jawą atłasu ze snem się kojarzy. Lubię fajans mych oczu i zapach kleisty Farby, rumieńcem śmierci młodzącej mat twarzy, Lubię leżeć, gdy pokój słonecznieje czynnie, Na strojnego dywana narożnej purpurze, Gdzie irys obok sarny kwitnie bezroślinnie, A z wieczności pluszowej unoszą się kurze. Dziewczynce, co się moim bawi nieistnieniem, Wdzięczna jestem, gdy w dłonie mój niebyt porywa, I mówi za mnie wszystko, różowa natchnieniem, I udaje, że wierzy w to, iż jestem żywa. Pilnie wróży mi z ręki, że w najbliższym maju W świat wyruszę, a w drogę wezmę chleb i zorze, By piechtami wędrując po Znaszlitymkraju, W ustach chłopca- włóczęgi całować bezdroże. Ubezdrożyć się muszę na ziemi i niebie, By w chwili, kiedy najmniej spodobam się losom, Znaleźć się niespodzianie, na przekór niebiosom, W położeniu - bez wyjścia - bez śmierci - bez siebie. Mam stały wyraz twarzy, niby Człowiek Śmiechu. Znam tę powieść i inne... Ta sama dziewczynka Uczyła mnie czytania, jak się uczy grzechu, I jestem pełna wiedzy, jak do listów skrzynka. Mam zamiar pisać powieść, której bohaterką Jest Praścieżka, wiodąca urwiskami w Pralas, Gdzie ukryła się lalka - i nikt jej nie znalazł! Duszę ma z macierzanki i patrzy w lusterko. Mówi tylko dwa słowa: Papa albo Mama. Mama - mówi do śmierci, a Papa - do grobu I śmieje się... Sen chwieje łbem u próżni żłobu, A ona śmiechu swego nasłuchuje sama... Koniec mojej powieści jest ten, że Praścieżka Odbiera sobie życie... W mgle o tym są wzmianki... Ginie świat... Z rodzicami znika lalka-śmieszka. Nic nie ma, prócz lusterka i prócz macierzanki. Wartoż pisać tę powieść? Baśń wyszła już z mody, Jak krynolina z tęczy!... Módl się do korala O wiersz barwny!... Zszarzały dusze i ogrody, A mnie wkrótce do lalek poniosą szpitala! Wyrwę w biodrach zasklepią, brew wznowią nad okiem, Wargom uśmiech narzucą taki, że aż zbrzydnie, I na pokaz wystawią, abym się bezwstydnie Do przechodniów łatanym mizdrzyła urokiem. Stracę wartość. Nastąpią cen spadki i zniżki. I wówczas, gdy już mroki poczuję w pobliżu, Wyciągnę dłonie ścisłe i wklęsłe, jak łyżki, Do Boga, co nie za mnie umierał na krzyżu! On, wiedząc, jak mi trudno, choć sen się snem łata, Grać rolę siebie samej na życia arenie, Dla prób nieśmiertelności, po zniżonej cenie Nabędzie mnie - za jedną łzę z tamtego świata! 051 Matysek Grał w lesie Matysek na skrzypkach z jedliny - I wygrał i wygrał - płacz zmarłej dziewczyny. O płaczu bezbrzeżny, dlaczego tak płaczesz? Dlaczego w pnie drzewne, jak we drzwi, kołaczesz? Zapomnij o klęsce, a świat się odmieni - I rosą spłyń w zieleń i spocznij w zieleni! Lecz nie chciał wypocząć ni wyzbyć się męki - I różnie się krwawił o kwiaty i sęki - Czerwony - zielony - srebrzysty - złocisty - O Boże, mój Boże - płacz bardzo wieczysty! Takie było Matyskowe granie, Zanim pieśni nastało konanie. Grał w lesie Matysek na skrzypkach z jedliny - I wygrał i wygrał - śmiech zmarłej dziewczyny. O śmiechu niedobry, dlaczego się śmiejesz? Dlaczego tak żywcem po lesie szalejesz? Stłum grzeszną ochotę, zbarcz dźwięk swój - żałobą, I rozpłacz się wniwecz - i przestań być sobą! Nie przestał być sobą - i śmieszył sam siebie - I w barwach się mienił - na ziemi i niebie - Czerwony - zielony - srebrzysty - złocisty - O Boże, mój Boże - śmiech bardzo wieczysty! Takie było Matyskowe granie, Zanim pieśni nastało konanie. Grał w lesie Matysek na skrzypkach z jedliny I wygrał i wygrał sen zmarłej dziewczyny. Śnie błędny - niezbędny, dlaczego tak śnisz Dlaczego tak pilnie majaczysz i skrzysz się? Przepadnij bez śladu w tym jarze i rowie Lub w tamtym strumieniu, co wszystko ci powie!... Lecz nie chciał bez śladu przepadać w "bezkresie - I śnił się i tęczą migotał po lesie Czerwony - zielony - srebrzysty - złocisty - O Boże, mój Boże - sen bardzo wieczysty!... Takie było Matyskowe granie, Zanim pieśni nastało konanie. 052 Dwaj Macieje - Drogiemu przyjacielowi, Franciszkowi % pełnym wzruszenia uznaniem dla smutnych i wesołych cudów jego cygańskiego żywota i Ze szczerym zachwytem dla Jego wiecznie młodych uniesień i pomysłów metafizycznych Pleć, pleciugo! - Na wzgórza południowym grzeju Siedział razu pewnego - Maciej przy Macieju. Do pierwszego Macieja rzekł ten drugi Maciej: "Coraz w niebie - wiosenniej, a w polu - pstrokaciej. Lada parów potrafi, śniąc, kwiatami zaróść! A my - co? - Do wieczności mizdrząca się starość? Wstyd mi z siana, gdy słońce złotą igra zmrużką, Z przedwczesną i zuchwałą pieszczoty pogróżką Zerwać się do dziewczyny, jak gęś, co spod płotu Zrywa się z wielkim krzykiem do niskiego lotu!... Wstyd mi pysk - modrym oczom przysunąć do widna, Bo te oczy - śmieszliwe, a dziewka - bezwstydna! Byle durniom zejść z drogi miałbym bezrozumnie? Zamiast z dziewką - na sianie, bez dziewki spać w trumnie? Dość mam śmierci, co siłkiem po ziemi się szasta! Nie chcę umrzeć - i kwita! Chcę potrwać - i basta!" - Do drugiego Macieja pierwszy Maciej rzecze: "Hamuj się, niecierpliwy na wiosnę człowiecze! Ma łeb dzielny - wieczorem, kto go miewał - w zarań - Tak, jak ja - com nie szczędził mym zadumom starań... Wiem, co wiem! - W kniejach leśnych, w przepaściach paprotnych Mieszka Czmur - wpośród czarów dzikich i samotnych - I nic - tylko pilnuje zaklętego ziela, Które nieśmiertelności - gdy je zjesz - udziela. Nie dopuszcza nikogo - podstępny i silny, A pięść ma tak skuteczną, jak ten głaz mogilny!..." Do pierwszego Macieja drugi Maciej prawi: "Mam i ja - pięść, co z wrogiem niedługo się bawi... Pódźwa z Czmurem się zmierzyć! Ty - w ślad, ja - na czele. Przymarnimy go nieco - i odbierzem ziele". - I poszli. - A szli w poprzek - i w przód - i ukosem, Już zawczasu się srożąc pod gołym niebiosem, Jak mówią w tym powiecie, gdzie mimo zwyczaju Niebo jest - Bóg wie czemu - męskiego rodzaju. Po obałkach - po pniakach - po jarach - szli, skacząc i Czmurowi zaocznie i trafnie sobacząc! Słońce, przez żyłkowane przeświecając liście, Na sękach się rozpryska - różnie i zdziebliście - I światłem obszerniejąc, rozprasza się po to, By na trawę ruchliwą nawiać - nic i złoto. Gil na dęba wierzchołku tak odlegle śpiewa, Że czuć w śpiewie wysokość szumiącego drzewa, A w jarach, skąd się zieleń wynurza, jak z wora, Po wczorajszej ulewie - woda, przez sen chora Na blady niedorozwój srebra w swej głębinie, Mętem przeciw własnemu usrebrnieniu płynie. Skoro Czmur dwóch Maciejów zaoczył z daleka - Czarami się najeżył - i nieludzko czeka... Idą. - Już się zbliżyli. - Czmur w słońcu się biesi - Gębę do nich wykrzywia: "A wy tu - skądesi?" - Rzekł Maciej: "Z niedaleczka... Chcemy jestku - pitku Z tego ziela, coś w lesie skrył je bez użytku. Znamy twą tajemnicę strasznie zieleniała! Wyłaź, tchórzu, zza czarów! Wyłaź!" - A Czmur na to: "Precz stąd, śmiecie pyskate! Znam podniebia wasze! Na baśń leśną dybiecie, jak bawół na paszę! Czym dla was nieśmiertelność? Rodzajem - jarzyny! Wara psiarni człowieczej do bytów przyczyny!" - Trącił Maciej Macieja: "Łży, bestia nieczysta! Pierwszy przemów do zmory, boś lepszy mówista..." Sięgnął Maciej po słowo, co wszystek gniew zmieści! "Ty, psiaparo - psiawełno - psianogo - psiatreści! Czemu ślepie wytrzeszczasz, mgliste od wyłudy! Małpo z tamtego świata! Pomroko z psiej budy! Nie pyskuj śród listowia! Stłum w lesie - bezczelność! Nie skąp ziela, judaszu! Oddaj nieśmiertelność!" - I to mówiąc, podźwignął pięść, na kształt maczugi, A tuż obok do boju zawrzał Maciej drugi. Czmur z ziemi wyrwał buczek, pełen jeszcze cienia, I łby obu Maciejom zmacał od niechcenia. Coś z lekka we łbach trzasło, lecz nic się nie stało. Snadź łbów było - za dużo, a buczka - za mało. Obaj do gęby Czmura rozmach wzięli szerszy - Cios zadał Maciej drugi, a w ślad - Maciej pierwszy. Czmur rozwarł pysk drapieżny zwyczajem potwora, Aż odsłonił krtań krwistą - kły - i zwój jęzora. Splunął Maciej, jęzora zgorszony straszydłem, I gębę w czas potłumił pięścią, jak gasidłem. Jęknął Czmur w nieskończoność, truchlejąc haniebnie Przed nawałą Maciejów zbyt groźną liczebnie! Cztery pięście go tłukły, nie wiadomo - która! Coraz to inny Maciej nacierał na Czmura! A czynili ciał dwojgiem taki zgiełk i ścistek, Że zlękły brakiem miejsca - las dygotał wszystek! Próżno Czmur się do nieba zrywał, jak zawieja - Gdziekolwiek się obrócił - tam spotkał Macieja! Przed nadmiarem Maciejów gdzie szukać obrony? • Tu - Maciej i tam - Maciej! Maciej - z każdej strony! Ten go chwyta za grdykę, a tamten - za łystę. Czmur nagli do ucieczki swe nogi bieżyste. Już szkarłatną rządź bytu wyplunął nat jary - I zmalał - i sprzyziemniał, jak właśnie kret szary. Lecz - gdy w oczach mu leśna pomętniała knieja, A Macieja odróżnić nie mógł od Macieja - Zaklął siebie słów mgliskiem - i tak zaczął znikać, By ciałem do niebytu, znikając, nawykać... Trudno stwierdzić, czy umarł, czy wpełzł na kształt gadu W nicość, pełną kryjówek... Dość, że znikł bez śladu. Znikł do cna i do ista, jakby go nie było - Tylko w słońcu zapachło - miętą i mogiłą... Ptak zaćwierkał z gałęzi na zniknione ciało, I coś w lesie raz jeszcze, niechcąc, poleśniało... Rzekł Maciej do Macieja: "Umknął, zmór podrzutek! A my ziela szukajmy! Czas nagli i smutek!" Jęli szukać w parowie - łapczywie i żwawo. Poszperali - na lewo, znaleźli - na prawo. Miało barwy znikliwej posenną przynętę, A poznali je po tym, że było - zaklęte. Daremnie próbowali gryźć ziele i łykać - Nie chciały im się szczęki zmiażdżone domykać... Czmur za życia posiadał jakie takie siły, Bo cielska Maciejowe od ran się roiły. Do pierwszego Macieja rzecze Maciej wtóry: "Tak się kości gną we mnie, jak te obce wióry. W tym, że Czmur nas nadpsował - nie ma jeszcze sromu. Czas duszom - do pokuty... Czas ciałom - do domu... Lubię księżyc - na strychu, a słońce - w altanie, Ale lubię najbardziej - siebie wzdłuż na sianie!... Ty poleżysz ustronnie - i ja też poleżę. Odzyskamy sił krztynę, szeptając pacierze, Grzeszną duszę do Boga nastroim, jak skrzypkę, A ziele spożyjemy z mlekiem na przechlipkę". I tak gwarząc, szli do dom - tam, gdzie dal i droga, I na skręcie spotkali twarz w twarz - Płaczyboga. Miał Płaczybóg źrenice - dalami posnute, A w źrenicach na przemian - zadumę i smutę. Trącił Maciej Macieja: "Chwila uroczysta! Pierwszy przemów do Boga, boś lepszy mówista". - Rzekł Maciej: "Płaczyboże, co płaczesz uboczem - Chcę Ci mówić o wszystkim, ino nie wiem - o czem! Pochwalona ta z Tobą znajomość bezkresna. W lesie - nasze spotkanie. Dziej się - wola leśna! To powiadam po pierwsze. - A mówię po wtóre: Dziej się człowiek, idący w bezmiary niektóre! Nie zbraknie Bogu strawy (to mówię - po trzecie!) - Dopóki jeden Maciej trwa jeszcze na świecie!" I z zanadrza, jak z hojnej wyciągnął skarbony Ziele - i Płaczybogu podał zamyślony. "Weź to ziele na wszelki w niebiosach przypadek, Jako po dwóch Maciejach niepodzielny spadek. Wiem, że cierpisz niekiedy - i ja czasem cierpię. A nuż się nieśmiertelność w niebiosach wyczerpie! Chociaż trwoga to - płonna, lecz myśl niebezwiedna: Pewniejsze dwie wieczności, niźli wieczność - jedna. Dość Ci, Boże, źdźbło małe tego ziela spożyć, By do drugiej wieczności bez uszczerbku dożyć. Kto zasłużył na ziele - niech się nim odświeży. Bogu się nieśmiertelność - nam się Bóg należy. Włącz ten dar, Płaczyboże, do Twych w niebie dziejów I od czasu do czasu wspomnij dwóch Maciejów!" - Wziął Płaczybóg podarek z tym bożym uśmiechem, Co sprawił, że las z większym zieleniał pośpiechem, I rzekł: "Dar to - nie lada, i skarb - nie drobnota I pewne przedłużenie wiecznego żywota! Czymże was wynagrodzę - jaką z nieba chwałą Za to, co się w tej chwili we wszechświecie stało! Nic nigdzie nie posiadam, sam jestem - samiustek Wpośród ziemskiej niedoli i zaziemskich pustek. Trzeba w płacz mój na ślepo, z całych sił uwierzyć, By chcieć ze mną żyć razem albo razem - nie żyć. Na krańcach mego płaczu będę na was czekał. Nie zwlekajcie zbyt długo. Ja - nie będę zwlekał..." I odszedł w sen za snami, by z tym zielem w dłoni Zniknąć w jednej i w drugiej niebiosów ustroni. Rzekł Maciej do Macieja: "Z ran moich niemało Podczas rozmowy z Bogiem krwi się w świat przelało", I na nogach się zachwiał i bardzo niezgrabny Na trawę się wywrócił bokiem, jak wóz drabny. Drugi Maciej na ból swój boczył się i srożył, Lecz - by ciału dogodzić - obok się ułożył. Rzekł jeden: "Czemuś taki srebrniasty na licu, Jakbyś gębę przed chwilą wytarzał w księżycu?" Drugi na to: "Już do snu nicość mnie kołycha. Wiem, co we mnie cierpiało - nie wiem, co nacicha... Brak mi ziela... Ha, trudno! Niech Bóg się posili - Bardzo by się przydało i nam w takiej chwili!" Naówczas do Macieja rzekł Maciej: "Macieju! Tak mi dobrze w mym bólu, jak w samym Betleju... Pragnę tylko ostatnich ku niebu przesileń, By zrzucić ciała mego uciążliwą wyleń - A zrzucając - nie jęknę ani się zasmucę. Odwróć łeb, byś nie widział, czym będę, gdy zrzucę..." Chciał się właśnie odwrócić Maciej od Macieja, Ale go zamroczyła wielka beznadzieja! A już śmierć się zbliżyła, by ich snem utrudzić. Nie wiedziała, którego ma najpierw wystudzić. Świat im w oczach zanikał... Nastały złe dreszcze. I już świata nie było, a trwali gdzieś jeszcze... Rzekł jeden: "Noc nadchodzi!" - A drugi rzekł: "Dnieje!" - Tak zmarli jednocześnie obydwaj Macieje. 053 Migoń i Jawrzon Niewidomską czapulę wdział Migoń na głowę I poszedł do Jawrzona w sady czereśniowe. Stał Jawrzon przy dwóch ulach - ubrany od święta. "Kto się tak bezcieleśnie w mym sadzie wałęta? Słyszę kroki odważne, lecz wroga nie widzę. Odsłoń twarz, abym stwierdził - kogo nienawidzę!..." Po głosie zgadnij wroga, co cię dziś nawiedził, I wyznaj, żeś czarami mą zbrodnię wyśledził! W jednym ulu ukryłeś - westchnienie mej winy - W drugim - duszę zabitej przeze mnie dziewczyny. Oddaj mi oba sprzęty zdobiące mą zbrodnię, Bo mi bez nich w pałacu - czczo i niewygodnie!... "Nie ja - ciebie - rzekł Jawrzon - lecz tyś mnie ograbił - Dziewka wpierw mnie kochała, niźliś ty ją zabił! Ledwo na mnie spojrzała w czereśniowe sady, A już ją umęczyłeś za nikły cień zdrady! Znalazłem ją w parowie więcej niż nieżywą! Imię swe na jej piersi wyżarłeś - pokrzywą! I nie wszystką znalazłem: brak wargi i ręki! Coś z nią czynił? Odpowiedz! Lub - męki za męki!" I przeżegnał się Jawrzon i tak - w imię Boga Mieczem niewidzialnego chciał wyszperać wroga. Na to zaśmiał się Migoń: "Bawmy się w chowanki! Mów, co wolisz? Cichanki czy może - klaskanki?... A zważaj, byś na oślep potrafił się bronić!... Sam ci mieczem o miecz mój pomogę zadzwonić!..." Zadzwoniły dwa miecze. Maj zmierzchał upalny. Jeden wróg był widzialny, drugi - niewidzialny. Obaj zwarli się ściśle - z kolanem kolano, Ale tylko jednego - jak walczył - widziano, Do obydwu mrok śmierci na palcach się skradał, Ale tylko jednego widziano, jak padał. Aż słońce, poranniejąc w obłokach nieśmiało, Rozwidniło to właśnie, co nocą się stało. Rozwidniło dwa trupy i obok - dwa ule I jedną niewidomską na krzaku czapulę!... 054 Świdryga i Midryga To nie konie tak cwałują i uszami strzygą, Jeno tańczą dwaj opoje - Świdryga z Midrygąt. A nie stęka tak stodoła pod cepów bijakiem, Jak ta łąka, źgana stopą srożej, niż kułakiem! Zaskoczyła ich na słońcu Południca blada I Świdrydze i Midrydze i tańcowi rada. Zaglądała im do oczu chciwie, jak do żłobu. Który w tańcu mię wyhula, bom jedna dla obu?" - Moja będzie - rzekł Swidryga - ta pierś i ta szyja!" A Midryga pięścią przeczy: "Moja lub niczyja!" Ten ją porwał za dłoń jedną, a tamten za wtórą. Musisz obu nam nastarczyć, skąpico-dziewczuro!" A ona im prosto w usta dyszy bez oddechu, A ona im prosto w oczy śmieje się bez śmiechu. I rozdwaja się po równu, rozszczepia się żwawo Na dwie dziewki, na siostrzane - na lewą i prawą. "Dosyć ciała dwoistego mamy tu na łące! Tańczże z nami południami, dopóki jarzące! Jedna dziewka rąk ma czworo i cztery ma łydy! Niech upoją nas do reszty twe słodkie bezwstydy!" Nasrożyli się do tańca, jak gdyby do boju - Przysporzyli kwiatom zgiełku, łące - niepokoju. Więc Swidryga pląsał z prawą, więc Midryga - z lewą, Ten obcasem kurz zamiatał, a tamten - cholewą. Na odsiebkę, na odkrętkę i znów na odwrotkę - Podeptali macierzankę, błyszczkę i tymotkę! Jeden wrzeszczał "Konaj żywcem!", a drugi: "Wciomaści!" Tańcowali aż do zdechu i aż do upaści! Aż poczuli, że dziewczyna życie w tańcu traci, I umarła jednocześnie we dwojej postaci. "Pochowajmy owo ciało nie bardzo samotne, Bo podwójne w tańcowaniu, a w śmierci dwukrotne. Pochowajmy na cmentarzu, gdzie za drzewem - drzewo, Zmówmy pacierz obopólny - za prawą i lewą". W dwóch ją trumnach ułożyli, ale w jednym grobie - A już huczy echo ziemne - tańczą trumny obie! Tańczą, ciałem nakarmione, syte i hulaszcze, Ukazując co raz w tańcu nie domkniętą paszczę. Tańczą, skaczą i wirują, klepką dzwonią w klepkę, Na odkrętkę, na odwrotkę i znów na odsiebkę! Aż się kręci razem z nimi śmierć w skocznych lamentach, Aż się wzdryga wnętrznościami przerażony cmentach! Aż się w sobie zatraciło błędne tańca koło, Aż się stało popod ziemią huczno i wesoło! Aż zmąciły się rozumy Świdrydze-Midrydze, Jakby wicher je rozhulał na wiatraka śmidze! I rozwiała się w ich głowach ta wiedza ponaglona, Gdzie jest prawa strona świata, a gdzie lewa strona? W jakiej trumnie lewa dziewka, w jakiej prawa leży? I która z nich i do kogo po śmierci należy? Tak im w oczach opętanych świat się cały miga, Że nie wiedzą, kto Świdryga, a kto z nich Midryga? Jeno ujrzą otchłań śmierci czarną od ogromu: "A bądźcie tu, ludzie dobrzy, jak u siebie w domu! Jedna trumna dla jednego, dla drugiego - druga, W jednej wieczność prawym okiem, w drugiej lewym mruga!" Obłąkani nad przepaścią poklękali wzajem I na klęczkach zatańczyli tuż, tuż nad jej skrajem. Tańcowali na czworakach, tańcowali płazem, Tak i nie tak - i na opak - razem i nie razem! Aż wwichrzeni w mrok dwóch trumien, jak dwa błędne wióry, Powpadali w otchłań śmierci nogami do góry! 055 Dusiołek Szedł po świecie Bajdała, Co go wiosna zagrzała - Oprócz siebie - wiódł szkapę, oprócz szkapy - wołu, Tyleż nigdy, co wszędy, szedł z nimi pospołu. Zachciało się Bajdale Przespać upał w upale, Wypatrzył zezem ściółkę ze mchu popod lasem, Czy dogodna dla karku - spróbował obcasem. Poległ cielska tobołem Między szkapą a wołem, , Skrzywił gębę na bakier i jęzorem mlasnął I ziewnął wniebogłosy i splunął i zasnął. Nie wiadomo dziś wcale, Co się śniło Bajdale? Lecz wiadomo, że szpecąc przystojność Wylazł z rowu Dusiołek, jak półbabek z łoża Pysk miał z żabia ślimaczy - (Że też taki żyć raczy!) - A zad tyli, co kwoka, kiedy znosi jajo. Milcz, gębo nieposłuszna, bo dziewki wyłają! Ogon miał ci z rzemyka, Podogonie zaś z łyka. Siadł Bajdale na piersi, jak ten kruk na snopie póty dusił i dusił, aż coś warkło w chłopie! Warkło, trzasło, spotniało! Coć się stało, Bajdało? Dmucha w wąsy ze zgrozy, jękiem złemu przeczy - Słuchajta, wszystkie wierzby, jak chłop przez sen beczy! Sterał we śnie Bajdała Pół duszy i pół ciała, Lecz po prawdzie niedługo ze zmorą marudził - Wyparskał ją nozdrzami, zmarszczył się i zbudził. Rzekł Bajdała do szkapy: Czemu zwieszasz swe chrapy? Trzebać było kopytem Dusiołka przetrącić, Zanim zdążył mój spokój w całym polu zmącić, Rzekł Bajdała do wołu: Czemuś skąpił mozołu? Trzebać było rogami Dusiołka postronić, Gdy chciał na mnie swej duszy paskudę wyłonić! Rzekł Bajdała do Boga: O rety - olaboga! Nie dość ci, żeś potworzył mnie, szkapę i wołka, Jeszcześ musiał takiego zmajstrować Dusiołka? 056 Znikomek W cienistym istnień bezładzie Znikomek błąka się skocznie. Jedno ma oko błękitne, a drugie - piwne, więc raczej Nie widzi świata tak samo, lecz każdym okiem - inaczej I nie wie, który z tych światów jest rzeczywisty - zaocznie? Dwie dusze tai w swej piersi: jedna po niebie się włóczy Druga - na ziemi marnieje. Dwie naraz kocha dziewczyny: Ta czarna - snu wieczystego na pamięć barwnie się uczy Ta jasna - całun powiewny tka dla umarłej doliny. Którąż z nich kocha naprawdę? Złe ścieżki! - Głębokie wody! Urwiska! - Nawoływania! - I znikąd żadnej pomocy! I powikłane od lęku, w mrok pierzchające ogrody! A w dłoniach - nadmiar istnienia, a w oczach - okruchy nocy! I mgła na ustach dziewczyny, rumianych marzeń rozgrzewką - A kwiaty wzajem się widzą - a zgony wzajem się tłumią! - Znikomek spożył kęs nieba i miesza złotą mątewką Cień własny z cieniem brzóz kilku. A brzozy śnią się i szumią. 057 Zmierzchun Póty w cieniu jałowca śniła rozłożyście, Aż z lasu wybrnął Zmierzchun - i pomącił liście. Złote żuki, wylęgłe z ciepłych snów dziewczyny, Wnicestwiły się w bujnej piersi - kosmaciny. Poznał żuki - po złudzie... I jednym spojrzakiem Ogarnął - krzak - dziewczynę - i nicość za krzakiem. Płodząc we łbie żądz nagłych jadowite męty, Pełznął ku niej - w biel ramion zaborczo wśmiechnięty. Tchem drapieżnym uderzył o senny brzeg ciała... "Śmierć lub miłość!..." Pobladła - i miłość wybrała! A w dalekim ogrodzie - za siódmą gęstwiną - Tam widziano dwie dłonie, co z baśni w baśń płyną. Żałowały się wzajem, zmarniałe przedwcześnie - A deszcz padał w ogrodzie - i padał deszcz we śnie. Obie mokre od deszczu, w nierównej z snem walce Do modliwy o szczęście splatały swe palce. I w dalekim ogrodzie omdlewały czasem, Gdy je Zmierzchun zbyt pieścił w swej norze - pod lasem. 058 Srebroń Nastała noc, spragniona wymian Mroku na dreszcze w półśnie rosy. Dąb bałwochwalczo wierzy w Tymian, We wpływ Tymianu - na niebiosy. Światła na trawie mrą pokotem - Śmierć świateł wzrusza leśne knieje. Północ przedawnia się pod płotem, A płot - przyszłością gwiazd srebrnieje. Gdzie jest bezdroże? A gdzie - droga? Gdzie - dech po śmierci? Ból - po zgonie? Więc nie ma tchu i nie ma Boga? I nie ma nic - a księżyc płonie? Księżyc to - wioska ogromniasta, Gdzie ciszę ciuła brat mój - Srebroń, Co siebie własnym snem przerasta, Więc mu istnienia w srebrze - nie broń! To - niepoprawny Istnieniowiec! Poeta! - Znawca mgły i wina. Nadskakujący snom - manowiec, Wieczności śpiewna krzątanina. W sieć rymów łowi srebrne myszy, I srebrny chwast i srebrną jabłoń - I rzuca strzępy srebrnej ciszy Na księżycową błoń czy prabłoń... "Śmierci! - powiada - Mrok nas słyszy! Nie śmiej się w niebo i nie błaznuj!" - I rzuca strzępy modrej ciszy Na księżycowy znój czy praznój... "Jam ten - powiada - co mgłą dyszy I wie, że Bóg to - łza i zamieć!" - I rzuca strzępy złotej ciszy Na księżycową miedź czy pramiedź... Pełno tam - dolin, wzgórz, bajorów, Modrych rozwiśleń i udniestrzeń, I niby scena bez aktorów, Rozpacza pusta w świetle przestrzeń. I szepce Srebroń w dal znikomą: "Nie samym światłem mrok się żywi - Wszyscy jesteśmy nieszczęśliwi, Lecz po co srebrnieć? - Nie wiadomo... Nim śmierć w źdźbło mroku przeistoczy Pomysł mych łez - i zarys ducha - Niech mi gwiazdami spyla oczy Nicości złota rozsypucha!" - I gdy tak mówi - nicość właśnie Kłami połyska - zła i szczera - I jeszcze jedna gwiazda gaśnie - I jeszcze jeden Bóg umiera. 059 Śnigrobek Kiedy las od ukąszeń zmór drzewnych pożółciał, Śnigrobek, błękitnawo zapatrzony w paproć - Wędrownie się zazłocił - z dali w dal - po dwakroć, Aż się wsnuł do krainy półduchów i półciał. Tam ukochał przestwornie mgłę-nierozeznawkę, Co się na wznak - uśmiecha, a na klęczkach - ginie, Albo się uwysmukla - podobna dziewczynie, Która los w snach zgubiła, jak pustą zabawkę. Mgła rzekła: "Ust mych przyszłość - z bzu się nie wyzwoli! Prócz dreszczu -nie mam w kwiatach innego dorobku... Kochaj mnie w mej pośmiertnej za grobem niedoli, Bom bez niej - nie ta sama... Sprawdź mój czar, Śnigrobku!" I rzekł na to Śnigrobek: "Niech nicość nam sprzyja! Tak mi modro dziś z tobą!... Łzy - oddaj aniołom. Wszelka radość jest w końcu tyleż, co niczyja... W urojonych ogrodach znajdź mnie i oszołom!" - Szołomiła mu usta, obłąkała ręce, A on tulił cud chwiejny i czar jej nieścisły - I patrzał w zakochane mglistości dziewczęce, Gdzie obok żądzy śmierci - wrą pieszczot domysły. I ginąc od nadmiaru mgły w czujnym objęciu Wpośród złotawych przyćmień i błękitnych zadym - Skonał wreszcie - posłuszny temu wniebowzięciu, Które przez sen zawdzięczał - fioletom bladym. Czas się włóczył po drzewach. Noc przyszła - żałobna. Cienie wszystkich umarłych - ubożuchno szare - Pochowały Śnigrobka na wieczną niewiarę - We wszystkich grobach naraz i w każdym - z osobna. Mgła mu w trumnę skrzystego nawrzucała nieba, A wszechświat, co już stał się czymś w rodzaju mitu - Ożywiony pogrzebem - pomyślał, że trzeba Zmienić cel nieistnienia i miejsce - niebytu. Więc - choć ktoś go do mgławic i dróg mlecznych przykuł - On, wstrząsając łańcuchy przeznaczeń bez treści - Śnił, że w drogę wyrusza, jak rdzawy wehikuł, Zbłąkany w złotym wnętrzu zamierzchłej powieści. 060 Mak Za chruścianym stanęła witakiem, A boginiak już czyhał za krzakiem Pogiął kibić, zagarnął twarz białą I mięśniami pościskał jej ciało! A ty śpiewaj, śpiewulo - A ty zgaduj, zgadulo! I mięśniami pościskał jej ciało. Tchem się swoim do tchu jej przedostał, Dreszczem nagłym dreszczowi jej sprostał, Sponiewierał wargami w ustroniu, Obezdolił pieszczotą na błoniu! A ty śpiewaj, śpiewulo - A ty zgaduj, zgadulo! Obezdolił pieszczotą na błoniu. I wykochał jej nogi i ręce, I wykochał oddechy dziewczęce, I z chichotem odrzucił na siano Tę dziewczynę, przez niego ospaną! A ty śpiewaj, śpiewulo - A ty zgaduj, zgadulo! Tę dziewczynę, przez niego ospaną. "Dokąd pójdę - na które cmentarze? Jak się Bogu na oczy pokażę? Ni mi klęknąć na grzeszne kolano, Ni przeżegnać się dłonią zbrukaną!" A ty śpiewaj, śpiewulo - A ty zgaduj, zgadulo! "Ni przeżegnać się dłonią zbrukaną". Wspominając jego wargi ssące, Mak czerwony zerwała na łące. Pełna lęku i wstydu i zmazy Przeżegnała się makiem trzy razy! A ty śpiewaj, śpiewulo - A ty zgaduj, zgadulo! Przeżegnała się makiem trzy razy. Rozewrzyjcie na nieba rozstaju Wszystkie wrota do mego wyraju, Bo ja w niebie dziewczynę mieć muszę Tę, co makiem przeżegnała duszę! A ty śpiewaj, śpiewulo - A ty zgaduj, zgadulo! Tę, co makiem przeżegnała duszę. 061 Róże Ocknął się rycerz, snem zatrwożony, Mówi po ciemku do swojej żony: "Sen miałem, jakom zwykł, Był tu, był tam - i znikł. Widziałem we śnie róże i róże, I twoją siostrę i noc w lazurze, Tuż obok w sennych mgłach Szedł ku niej na wprost gach. Spłyńże mi cicho, jak krew po nożu, Do jej alkowy, by tuż przy łożu, Co dźwiga ciała znój, Sen sprawdzić mój - nie mój!" Zwlekła się pani z leż na kolana, Z kolan powstała wyprostowana, I poszła przed się w mrok, Za krokiem głusząc krok. Gdy do siostrzynej wnikła alkowy, Szukała głowy obok jej głowy, Obok lic - innych lic, Lecz nie znalazła nic. Ujrzała tylko róże i róże, Wszystkie szkarłatne i bardzo duże, Bo śpiąca, trwając wzdłuż, Sen pasła jawą róż. Upadła pani w mrok na kolana. "Tak będę trudniej zowąd widziana! Tamuje wonny dech, Nocnych się bojąc ech. Gdy północ wzmogła sny nieomylne, Słyszy stąpanie bose i pilne - Ściągnęła czujne brwi: Ktoś wręcz otworzył drzwi. Na klęczkach pani wzroku natęża, Na klęczkach widzi, że duch jej męża Idzie, drzwi tłumiąc ruch - Śpi ciało - czuwa duch! Idzie ku śpiącej w ogień i burzę, Pomiędzy róże, pomiędzy róże! Od róż ją bierze wpół, W uścisku zwarł i skuł. "Śpijmy oboje - i duch, i ciało, Niech żadne nie wie, co się z nim działo!" Przegina śpiącą wznak, By docałować tak! Nad ranem pani powraca blada. "Czy śpisz, mój mężu?" - Nie odpowiada. "Różami sen twój czuć! O zbudź się, zbudź się, zbudź!" Budzi się rycerz i w oczy pyta: "Cóżeś widziała, w mroku ukryta? Czy mówić nie masz sił? Byłże gach w łożu?" - "Był". - "Czy szedł ku śpiącej w ogień i burzę, Pomiędzy róże, pomiędzy róże? Czy przegiął białą wznak?" - "Tak - szepcze pani - tak". - "A czyli widział ciebie, jak w mroku Z dłonią na piersi, ze zgrozą w oku Klęczałaś, zgięta w łuk?" -- "Widział i on i Bóg!" - Porwał się rycerz ze swej łożnicy: "Uchyl, śnie złoty, złotej przyłbicy! Jam jest! Poznajesz mnie?" - "Nie inny byłeś w śnie!" - "Spędzałem noce na sennej strawie, Odtąd chcę żywą pieścić na jawie!" - "Już - szepcze pani - już Skonała wpośród róż! We śnie zabiłam ciało bezszumne, Złożyć kazałam w podwójną trumnę, Dwie trumny - trzeci grób - Trudny z nią będzie ślub!" - A rycerz na to: "Zmarła za wcześnie! Znowu ją muszę nawiedzać we śnie, Do trumien wkroczę dwóch Ja - pan, ja - sen, ja - duch!" 062 Wiśnia Rosła wiśnia w królewskim ogrodzie, Król ją ujrzał o słońca zachodzie, Ujrzał tajnym zapłonioną żarem I obłąkał swe zmysły jej czarem. Ach, nie po to się czerwienię, Żeby gasić twe pragnienie! "Jedni wierzą w śpiewające ptaki, Inni w gwiezdne na błękicie znaki, A ja ciebie będę czcił w twej krasie, Wiśnio, wiśnio! Już ku zmierzchom ma się!" Ach, nie po to się czerwienię, Żeby gasić twe pragnienie! "Uśmierz obłęd, ty - zorzo zorzysta! Przejrzyj duszę do dna, bo zbyt mglista... W tym ogrodzie dwoje nas, jak dwoje..." I wyciągnął ku niej usta swoje. Ach, nie po to się czerwienię, Żeby gasić twe pragnienie! I wyciągnął usta w żal zaklęty I skamieniał, szałem ogarnięty, I nie wiedział, że nie dni samotne, Jeno wieki mijają stokrotne. Ach, nie po to się czerwienię, Żeby gasić twe pragnienie! Ona z dawna przez jego kochanie Nieśmiertelne pozyskała trwanie I wtulona w nieuwiędłe liście, Płomieniała odtąd wiekuiście. Ach, nie po to się czerwienię, Żeby gasić twe pragnienie! A on w mgłę się rozcieńczył obladłą, Ciało jego już w nic się rozpadło, Jeno ustom, by mogły całować, Wolno było w ogrodzie wiekować. Ach, nie po to się czerwienię, Żeby gasić twe pragnienie! I śpiewały te usta do wiśni: "Brak nam oczu. Cóż ślepcom się przyśni? Lecz cokolwiek nam sądzono w niebie, Nie przestaniem należeć do ciebie!" Ach, nie po to się czerwienię, Żeby gasić twe pragnienie! Tędy właśnie szły dziewczęta młode, Podziwiały ust wiernych urodę: "Usta, usta, rozwarte do picia, Jaki smutek stał się wam za życia?" Ach, nie po to się czerwienię, Żeby gasić twe pragnienie! "Mogłybyście niejednej dziewczynie Dać to szczęście, bez którego ginie! Jakaż niemoc tak strasznie was więzi Do tej wiśni, co trwa na gałęzi?" Ach, nie po to się czerwienię, Żeby gasić twe pragnienie! 063 Zielony dzban To nie stu rycerzy, lecz sto trupów leży! Nie sto trupów leży, jeno stu rycerzy! A nie dla nich ruczaj dzwoni, A bór szumny od nich stroni, Jeno wicher we sto koni Znikąd ku nim bieży. Wybiła godzina - wiosna się zaczyna, Z chaty poprzez kwiaty wybiega dziewczyna, Dzban zielony, pełen wody, Niesie zmarłym dla ochłody W skwar śmiertelnej niepogody, Co w proch wargi ścina. Stopy moje - bose, skronie - złotowłose, Kochałam, płakałam, zmarłym wodę niosę, Oczerstwijcie ból wasz słony, Smakiem śmierci podrażniony, Cały ranek w dzban zielony Ciułałam tę rosę. Wypić - wypijemy, lecz nie ożyjemy, Na polu w kąkolu żal się chwieje niemy, A my leżym z ziemią w zmowie W tym tu rowie i parowie, Lecz nikt tego nie wypowie, Gdzie my teraz, gdzie my? Jedyny dobytek - ciszy w sobie zbytek I snu podziemnego żmudny bezpożytek. Nim sporządzisz dla nas sanie Na wieczyste zimowanie, Połóż wieniec na kurhanie Z kalinowych witek. W waszym zgromadzeniu, w natłoczonym cieniu, Jest taki, co maki kładł mi na ramieniu, Niech ze dzbana pije wodę, Niech przypomni lata młode, Gdy raz spojrzał w mą urodę W nagłym zachwyceniu! Płyną dni niezłomne, czasy nieprzytomne, Nie wierzę, że leżę trzy lata ogromne! Mak pamiętam purpurowy, Ale twojej, dziewczę, mowy I tej złotej w słońcu głowy Już dziś nie przypomnę! Chmurzą się błękity, płacze deszcz obfity, Na trawie w murawie leży dzban rozbity, Dzban rozbity leży, leży, A śpi pod nim stu rycerzy, A wiatr znikąd ku nim bieży, Kurzawą okryty! 064 Dąb Zaszumiało, zawrzało, a to właśnie z dąbrowy Wbiegł na chóry kościelne krzepki upiór dębowy I poburzył organy rąk swych zmorą nie zmorą, Jakby naraz go było wespół z gędźbą kilkoro. Rozwiewała się, trzeszcząc, gałęzista czupryna, I szerzyła się w oczach niewiadoma kraina, A on piersi wszem dudom nastawił po rycersku, A w organy od ściany uderzał po siekiersku! Grajże, graju, graj, Dopomóż ci Maj, Dopomóż ci miech, duda I wszelaka ułuda! Bił prawicą na lewo, a lewicą na prawo, Pokrzyżował ryk z jękiem, a lamenty ze wrzawą, Aż z tej dudy-marudy dobył dłonią sękatą Pieśń od wnętrza zieloną, a po brzegach kwiaciatą. Wyszli święci z obrazów, bo już mają we zwyku, Że się garną śmierciami do śpiewnego okrzyku. I Bóg przybył skądinąd, niebywały w tej porze, Niebywały, lecz cały zasłuchany! O Boże! Grajże, graju, graj, Dopomóż ci Maj, Dopomóż ci miech, duda I wszelaka ułuda! Grał ci drzewne obłędy, sen umarłej zieleni, Rozpacz liści, porwanych wirem zimnych strumieni, I grał marsze żałobne muchomorów, co kroczą Jedną nogą donikąd, kiedy zgon swój zaoczą. I grał o tym, jak mszary jeno milczą a milczą, Jak śmierć leśna śpi na wznak pod jagodą, pod wilczą, I jak rosa bez oczu swymi łzami się nęka, I jak drzewo pod ziemią w nagły żal się rozklęka! Grajże, graju, graj, Dopomóż ci Maj, Dopomóż ci miech, duda I wszelaka ułuda! A gdy śpiew mu uderzył durem leśnym do głowy, Grał wszystkimi jarami wszystkie naraz parowy! Aż ten ołtarz zlękniony, gdzie wyzłota się święci, Chciał już runąć na ziemię, lecz potłumił swe chęci. A on wpodłuż organów, stare miażdżąc im koście, Porozpędzał swe dłonie, jak te nogi po moście, I rozwiawszy tłum dźwięków po pieśniowym rozłogu, Wygrzmiał z miechów to wszystko, co las myśli o Bogu! Grajże, graju, graj, Dopomóż ci Maj, Dopomóż ci miech, duda I wszelaka ułuda! Między Bogiem a grajem znikła inszość i przedział, Skoro Bóg się o sobie snów dębowych dowiedział. "Odkąd żyję na świecie, a wszak jestem wieczysty, Nigdym dotąd nie słyszał takiego organisty!" Grajek znawstwu bożemu na pamiątkę i chwałę Porozbujał pieśń górą w dwa ruczaje niestałe, Rozmurawił ją dołem, aż się kościół zielenił, A cienistym przyśpiewem twarz słuchacza ocienił! Grajże, graju, graj, Dopomóż ci Maj, Dopomóż ci miech, duda I wszelaka ułuda! I Bóg słuchał wzruszony, słuchał duszą bezkresną, A w tej duszy mu było i ruczajno i leśno, I coś jeszcze miarkował i coś dumał na stronie I biegł żywcem do grajka i wyciągał swe dłonie! Święci, wiedząc, co czynią, w nagłej cudom podzięce Poklękali radośnie, wziąwszy siebie za ręce, Bo od kiedy świat światem, a śmierć jego obrębem, Po raz pierwszy Bóg, płacząc, obejmował się z dębem! Grajże, graju, graj, Dopomóż ci Maj, Dopomóż ci miech, duda I wszelaka ułuda! 065 Piła Idzie lasem owa zmora, co ma kibić piły, A zębami chłopców nęci i zna czar mogiły. Upatrzyła parobczaka na schyłku doliny: "Ciebie pragnę, śnie jedyny - dyny moje, dyny! Pocałunki dla cię, chłopcze, w ostrą stal uzbroję, Błysk - niedobłysk na wybłysku - oto zęby moje! Oczaruj się tym widokiem, coś go nie widywał, Ośnijże się tymi snami, coś ich nie wyśniwał! Połóż głowę na tym chabrze i połóż na maku, Pokochaj mnie w polnym znoju i w śródleśnym ćmaku!" "Będę ciebie kochał mocą, z którą się mocuję, Będę ciebie tak całował, jak nikt nie całuje! Będę gardził dziewczętami, com je miał w swej woli, Bo z nich każda od miłości łka, jak od niedoli. Chcę się ciałem przymiarkować do nowej pieszczoty, Chcę się wargą wypurpurzyć dla krwawej ochoty! Chcę dla twojej dla zabawy tak się przeinaczyć, Abym mógł się na twych zębach dreszczami poznaczyć!" Zazgrzytała od rozkoszy, naostrzyła zęby: "Idę w miłość, jak chadzałam na leśne wyręby!" Zaszumiała ponad nimi ta wierzba złotocha - Poznał chłopiec, czym w uścisku jest stal, gdy pokocha! Całowała go zębami na dwoje, na troje: "Hej, niejedną z ciebie duszę w zaświaty wyroję!" Poszarpała go pieszczotą na nierówne części: "Niech wam, moje wy drobiażdżki, w śmierci się poszczęści!" Rozrzuciła go podzielnie we sprzeczne krainy: "Niechaj Bóg was pouzbiera, ludzkie omieciny!" Same chciały się uciułać w kształt wielce bywały, Jeno znaleźć siebie w świecie wzajem nie umiały. Zaczęło się od mrugania ległych w kurzu powiek - Nie wiadomo, kto w nich mrugał, ale już nie człowiek! Głowa, dudniąc, mknie po grobli, szukająca karku, Jak ta dynia, gdy się dłoniom umknie na jarmarku. Piersią, sobie przywłaszczoną, jar grabieżczo dyszy, Uchem, wbiegłym na wierzchołek, wierzba coś tam słyszy! Oczy, wzajem rozłączone, tłeją bez połysku, Jedno brzęczy w pajęczynie, drugie śpi w mrowisku. Jedna noga popod lasem uwija się w tańcu, Druga włóczy się na klęczkach po zbożowym łańcu. A ta ręka, co się wzniosła w próżnię ponad drogą, Znakiem krzyża przeżegnała nie wiadomo kogo! 066 Śmiercie Chodzą śmiercie po słonecznej stronie, Trzymający się wzajem za dłonie. Którą z naszej wybierzesz gromady, By w cmentarne uprowadzić sady? Nie chciał pierwszej, że nazbyt miniasta, Grób, gdy hardy, pokrzywą porasta. Nie chciał drugiej, że nadmiernie złota, Nie zna ciszy, kto się tak migota. Wybrał trzecią, co choć bogulicha, Lecz tak cicha, że wszystko nacicha. Coś za jedna, że podobasz mi się W swym bożystym na ziemi zarysie? Żal mi, przeżal ptaka, co odlata, Dla cię umrę z nieżalu do świata. Blada jesteś, jak to słońce w zimie - Kędy dom twój i jak ci na imię? Dom mój stoi na ziemi uboczu, A na imię nic nie mam, prócz oczu. Nic w tych oczach nie mam, prócz wieczoru, Pewna byłam twojego wyboru. Jeden zowąd śmierć sobie wybiera, Ale drugi tą śmiercią umiera. Choć wybrałeś, nie wiedząc dla kogo, Zawszeć będę pamiętną i drogą. Jestem śmiercią twej matki, co w chacie Uśmiechnięta czeka teraz na cię. 067 Strój Miała w sadzie strój bogaty, Malowany w różne światy, Że gdy w nim się zapodziała, Nie wędrując -- wędrowała. Strój koloru murawego, A odcienia złocistego - Murawego - dla murawy, Złocistego - dla zabawy. Zbiegło się na te dziwy aż stu płanetników, Otoczyli ją kołem, nie szczędząc okrzyków. Podawali ją sobie z rąk do rąk, jak czarę: "Pójmy duszę tym miodem, co ma oczy karę!" Podawali ją sobie z ust do ust na zmiany: "Słodko wargą potłoczyć taki krzew różany!" Porywali ją naraz w stu pieszczot zawieję: "Dziej się w tobie to samo, co i w nas się dzieje!" Dwojgiem piersi ust głodnych karmiła secinę: "Nikt tak słodko nie ginął, jak ja teraz ginę!" Szła pieszczota koleją, dreszcz z dreszczem się mijał, Nim jeden wypił do dna - już drugi nadpijał. Kto oddawał - dech chwytał, a kto brał - dech tracił, A kto czekał za długo - rozumem przypłacił! Sad oszalał i stał się nie znany nikomu, Gdy ona, jeszcze mdlejąc, wróciła do domu. Miała w oczach ich zamęt, w piersi - ich oddechy, I płonęła na twarzy od cudzej uciechy! "Jakiż wicher warkocze w świat ci rozwieruszył?" "Ach, to strzelec-postrzelec w polu mnie ogłuszył!" "Co za dreszcz twoim ciałem tak żarliwie miota?" "Śniła mi się w śródlesiu burza i pieszczota!" Mać ją, płacząc, wyklęła - ojciec precz wyrzucił, Siostra łokciem skarciła, a brat się odwrócił. A kochanek za progiem z pierścieni ograbił, I nie było nikogo, kto by jej nie zabił. I nie było nikogo, kto by nie był dumny, Że ją przeżył, gdy poszła wraz z hańbą do trumny. Tylko Bóg jej nie zdradził i ślepo w nią wierzył I przez łzy się uśmiechał, że ją w niebie przeżył. "Ty musisz dla mnie polec na śmierci wezgłowiu, A ja muszę dla ciebie trwać na pogotowiu! Ty pójdziesz tą doliną, gdzie ustaje łkanie, A ja pójdę tą górą na twoje spotkanie. Ty opatrzysz me rany, ja twych pieszczot ciernie, I będziem odtąd w siebie wierzyli bezmiernie!" Miała w trumnie strój bogaty, Malowany w różne światy, Że gdy w nim się zapodziała, Nie wędrując - wędrowała. Strój koloru murawego, A odcienia złocistego, Murawego - dla murawy, Złocistego - dla zabawy. 068 Alcabon Był na świecie Alcabon. Był, na pewno był! O brzóz przyszłość wiódł z mgłami walki nieustanne. Próżnię życia na karku dźwigał z całych sił! "Tere-fere!" - tak śpiewał, Gdy się śmierci spodziewał. Aż pokochał osiadłą na strychu Kuriannę. Dur go pchał wzwyż po schodach. Dur, na pewno dur! We łbie miał złote mroczki i srebrne zamiecie, Gdy wspinając się ku niej, dawał baczny zór Na czar, co się po cichu Tak utrwalał na strychu, Jakby miejsca zabrakło gdzie indziej na świecie. W drzwi uderzył oburącz. W drzwi, na pewno w drzwi! Ktokolwiek w drzwi kołacze - niech wejdzie i kocha! Kurianna, jak Kurianna... Śni raczej, niż drwi... Na barłogu - od środka Patrzy duża i słodka - Lgnie do niej ufna ciału koszula - ciasnocha. Znój mu wargi przynaglił. Znój, na pewno znój! Szedł do niej po ciemnościach, jak wicher po łanie! Kto ma oczy - niech widzi! Był ich cały trój: On i barłóg i ona, I wyrychlił ramiona, By ją porwać na trwałe wbrew światu kochanie! Biel jej ciała przywłaszczał. Biel, na pewno biel! A chłonęła go w siebie ciszkiem, jak mogiła. Poznał, czym jest czar nocy, szept i chętna ściel, I tak skochał dziewczynę, Że wołała w mrok: "Ginę!" - Bo się pierwszej miłości niechcący broniła. Gil jej w uszach zadzwonił. Gil, na pewno gil! Tak tętniła krwią śpiewną, tak drżała w głąb chcenia... Zdzierż szczęście!... Nie zdzierżyła!... Ledwo kilka chwil!... Nienawykła do czaru, Zmarła z westchnień nadmiaru, Umierając, nie miała nic do powiedzenia! Strych zawinił wszystkiemu! Strych, na pewno strych! Z jego wyżyn dał w nicość nura bezpowrotnie - Zaśmiał się w samo niebo, a przy ziemi - ścichł, Pilnej śmierci cios tępy Duszę rozpruł na strzępy, Aż się z niej wysypały skarby dożywotnie! Piach się z duszy wysypał! Piach, na pewno piach! Ten, co w podróż się złoci do zorzy, gdy kona - Bochen chleba w gwiazd wieńcu - skrót pałacu w mgłach - Rzęsa Boża - dwie pszczoły - I trzy z wosku anioły. Czego tylko nie było w duszy Alcabona! 069 Dżananda Herminii Naglerowej z wyrazami uznania i przjjaźni nieustannej Szedł Dżananda tym lasem, gdzie bywać snem mogę, A miał drogę - na oślep. Wiadomo: miał drogę! Węże w blask się nicości wśniwały plamiście, Słoń się wzgórzył w zaroślach, ciemniejąc łbem w liście. Małpy w żarach niechlujnych pławiły wzrok dziki, Ogonem nieprzytomne gmatwając storczyki. Lampart futrem przegrzanym polegał na grzbiecie I ssał łapę, ślepiami gnuśniejąc w zaświecie. A mrowiska, skąd mrówki, jak wylew krwi, płyną, Pachniały młodej mirry chętną wypociną. Tchu nie stało wieczności! Nie drgnęły upały! Świat i zaświat tym samym snem nieruchomiały. Nie bruździły się trawy, nie skrzypiały krzaki, Nie szumiały mangowce, nie śpiewały ptaki. Jedna cisza ••- od nieba, a druga - od lasu - Cisza ciszy - nie słyszy... Czas nie czuje czasu... Dżananda, snem trącony, na polanę zboczył I zaoczył dziewczynę... I znowu zaoczył... Leżała, dłużąc w trawie swój dreszcz jednolity. Paw z nią gruchał, a w pawiu tkwił Indra ukryty. Porzucił praistnienia zjesieniałość górną, By się nasnuć jej w oczy tak barwno i piórno! Krył się w ptaku naprędce i krył się nieściśle, W pawim wątku, jak w trwożnym mętniejąc domyśle - I puszyściał jej w szyję i szeptał do ucha, Aż mu coś odszepnęła dziewczyna-szeptucha, I zaśmiała się nagle z całej w słońcu duszy, Usznymi paluszkami zatykała uszy, I dyszała do pawia, a paw do niej dyszał, Lecz tego, co mówili, Dżananda nie słyszał. Śniadą w twarzy miał zawiść, a w oczach miał drwinę, Duchem smaglił się w pawia. Już kochał dziewczynę! I gdy paw zmyślnym dziobem włos sypki roztrząsał, Łuk pochwycił i strzałę w łeb ptaka nadąsał! Spłoszył się Bóg, w ptaszęcym ledwo skryty ciele, I odfrunął z trzepotem w bliskie różnoziele. Zlękłym piersiom, gdy strzała żer nowy odgadła, Zbrakło pawiej osłony. Dziewczyna - upadła! I o ziem cisnął Indra upierzenie ptasie, Co w świat, warcząc, pomknęło - i pobladł w bezczasie I zawołał: "Kto zgadnie człowieka i strzałę? Jam dla ciebie te piersi powcielał w sny białe! We mnie godził cios wszelki, tym kształtom zadany!" - I pokazał na biodrze ciąg dalszy jej rany... A ciąg dalszy był nieco podobny do kwiatu: Źdźbło nieba na szypułce Bożego szkarłatu. "Spal te zwłoki na kwiatach, gdzie zeszła się ze mną, Gdym cię jeszcze przyszłością miłował daremną! Kto dziewczynę przybłąkał w twych pragnień ustronie? Kto wypulchnił jej wargi i wy śnieżył dłonie? W tęcze pawie wbóstwiony szalenizną ducha - Kto twe imię - twarz twoją wmawiał jej do ucha? Kto miłości i smutku nauczył zawczasu, Byś kochany był pierwej, nim wejdziesz do lasu? Aleś ty - wzgardco pawia -- zamyślił grześć w grobie Tego, co los twój w piórach rozszeptał i w dziobie? Boga chciałeś zmóc w ptaku? Nikczemny sen karła! Ptak odleciał! - Bóg żyje! - Dziewczyna umarła!" - I zezem spojrzał Indra na śmierć i na życie I zniknął! - I był tylko ten zanik w błękicie! I wrzask pawia skądinąd - i cisza niezwłoczna... A kto widział tę ciszę - ten wie, że widoczna. I popatrzył Dżananda na zwłoki dziewczęce I pomyślał: "To właśnie - jej usta, jej ręce..." I pomyślał osobno: "To właśnie - jej ciało. Gdzie ów czas, który płynął, nim wszystko się stało? Trzebaż było aż takiej miłości i trwogi, Bym ją stracił, gdy byłem już do niej w pół drogi? Trzebaż było aż Boga i strzały i pawia, Bym takiego dosięgnął w ciemności bezprawia? Gdyby Bóg się nie spłoszył, a ptak się nie minął, Boga tylko bym zabił! Bóg tylko by zginął! Ale tak się to niebo skiełznęło po niebie, Że nie wiem, czy za Boga - czy zmarła za siebie? I tak się poździerzgało istnienie z istnieniem, Że śmierć stała się błędem, a błąd - przeznaczeniem!" I nie wiedział Dżananda, czym w mgłach jego winy Paw się różni od Boga, a Bóg od dziewczyny? I nie wiedział, kto strwonił pierś, co się wykrwawia? On - czy paw nie bez Boga? - Czy Bóg nie bez pawia? I nie wiedział, czyj zamysł ani zbrodnia czyja? Kto tu kocha - kto ginie - kto kogo zabija? Pieśni kalekujące 070 Żołnierz Wrócił żołnierz na wiosnę z wojennej wyprawy, Ale bardzo niemrawy i bardzo koślawy. Kula go tak schłostała po nogach i bokach, Że nie mógł iść inaczej, jak tylko w poskokach. Stał się smutku wesołkiem, skoczkiem swej niedoli, Śmieszył ludzi tym bólem, co tak skacząc, boli. Śmieszył skargi hołubcem i żalu wyrwasem I żmudnego cierpienia nagłym wywijasem. Zwlókł się do swej chałupy: "Idź precz popod płoty, Niepotrzebny nam skoczek w polu do roboty!" Pobiegł do swego kuma, co w kościele dzwonił, Lecz ten nie chciał go poznać i kijem postronił. Podreptał do kochanki, a ta się zaśmiała Ramionami, biodrami, wszystką mocą ciała! "Z takim w łożu drygałą mam tańczyć do śmierci? Ciała ledwo ćwierć miary, a skoków - trzy ćwierci! Ani myślę ci dotrwać w takim niedopląsie! Ani myślę wargami sypiać na twym wąsie! Zanadtoś mi wyskoczny do nieba na przełaj! Idźże sobie gdziekolwiek i nie klnij i nie łaj!" Więc poszedł do figury, co stała przy drodze: "Chryste, na wskroś sosnowy, a zamyśl się srodze! Nie wiem, czyja cię ręka ciosała wyśmiewna, Lecz to wiem, że skąpiła urody i drewna. Masz kalekie kolana i kalekie nogi, Pewno skaczesz, miast chodzić, unikając drogi? Taki z ciebie chudzina, takie nic z obłoków, Że mi będziesz dobranym towarzyszem skoków". Chrystus, słysząc te słowa, zsunął się na ziemię; Ów, co Boga wyciosał, bity bywał w ciemię! Obie ręce miał lewe, obie nogi - prawe, Sosnowymi stopami podziurawił trawę. "Marna ze mnie sośnina, lecz piechur nie marny, Przejdę wieczność piechtami, chociażem niezdarny. Pójdziemy nierozłącznie, bo wspólna nam droga, Będzie nieco człowieka, będzie nieco Boga. Podzielimy się męką -- podzielnać jest męka! - Wszak ta sama nas ludzka skoślawiła ręka. Tobie trocha śmieszności, mnie śmieszności trocha, Kto się pierwszy zaśmieje - ten pierwszy pokocha. Ty podeprzesz mię ciałem, ja ciebie sośniną, A co ma się nam zdarzyć, niech się zdarzy ino!" I wzięli się za ręce i poszli niezwłocznie, Wadząc nogą o nogę śmiesznie i poskocznie. I szli godzin wieczystych nie wiadomo ile, Gdzież bo owe zegary, co wybrzmią te chwile? Mijały dnie i noce, którym mijać chce się, I mijało bezpole, bezkrzewie, bezlesie. I nastała wichura i ciemność bez końca I straszna nieobecność wszelakiego słońca. Kto tam z nocy na północ w burzę i zawieję Tak bardzo człowieczeje i tak bożyścieje? To dwa boże kulawce, dwa rzewne cudaki Kuleją byle jako w świat nie byle jaki! Jeden idzie w weselu, drugi w bezżałobie, A obydwaj nawzajem zakochani w sobie. Kulał Bóg, kulał człowiek, a żaden - za mało, Nikt się nigdy nie dowie, co w nich tak kulało? Skakali jako trzeba i jako nie trzeba, Aż wreszcie doskoczyli do samego nieba! 071 Zaloty Nędzarz bez nóg, do wózka na żmudne rozpędy Przytwierdzony, jak zielsko do ruchomej grzędy, Zgroza bladych przechodniów i ulic zakała, Obsługując starannie brzemię swego ciała, Kręci korbę, jak gdyby na lirze w czas słoty Wygrywał swoje skoczne ku niebu turkoty - I nad brzegiem urwistym tęczowych rynsztoków Toczy się wraz z odbiciem zmydlonych obłoków, Toczy się bałamutnie do dziewki z podwórza, Do przystani stóp bosych - i ducha wynurza Z łachmanów i wyciąga paździory swych dłoni Ku jej zębom śnieżystym i tak mówi do niej: "Kocham strzęp twojej błotem zbryzganej spódnicy, Kocham głośny twój oddech! Na całej ulicy Ty jedynie mym ustom bywasz tak potrzebna! Wiem, że moja tęsknota, niby szkapa źrebna, Wlekąc mię, wyda na świat płód nowych udręczeń. W tym mój tryumf, że jestem niestrudzony klęczeń Twej krasy! Kochajże mnie! Nuże do pieszczoty! Potwór błaga cię o nią! Przyjm moje zaloty! Wnijdź naga i bezwstydna w mej nędzy bezdomność I tak pieść, by wargami pożreć mą ułomność!" Ona mu się broni, A on mówi do niej: "Wszak musi ktoś pokochać to, co już się stało - I ten wózek męczeński i korbę zbolałą, I żądzę w resztkach cielska, jak w zgliszczach, poczętą, I ten ochłap człowieka, co chce być przynętą! Odsłoń czar w mej brzydocie! Znijdź z wyżyn do karła! Bądź posłuszna mym dłoniom, jak ślepa lub zmarła! Zdołam być nieodparty, jako grzech i zguba, I potrafię wysiłkiem zmyślnego kadłuba Zdobyć się na pieszczoty słodkie, jak czereśnie, Których dotąd nikt nigdy nie oglądał we śnie!" Ona mu się broni, A on mówi do niej: "Małoż ci pół człowieka, by stał się twym skarbem? Chcę być drogą ci raną, wiernym tobie garbem! Czyż próżni, którą nóg mych nieobecność tworzy, Nie zapełni ból, miłość ni jęk mych bezdroży? Śmiech mię bierze! O, gdybym ziemię nieobjętą Mógł uderzyć raz w życiu zdrową, silną piętą I widzieć, jak zdeptana pod stopą wygląda! Spieszno mi w nieskończoność! Wiem, że mnie pożąda I bez wstrętu spożyje me łachy i żale. Są gdzieś dłonie mi chętne i usta - korale, Co od głów się przesuną w pieszczocie ochoczej Aż do stóp, których nie ma! Niech wóz się potoczy Na przełaj - tam, gdzie właśnie ode mnie z daleka Ktokolwiek, zwierz lub robak, na mą miłość czeka!" Ona mu się broni, A on w zaświat stroni, Ona go swoim czarem do bólu zachęca, A on patrzy, nie patrząc, i korbę pokręca I odjeżdża - odjeżdża - gdziekolwiek - pośpiesznie, Turkocząc i furkocząc niezgrabnie i śmiesznie, Odjeżdża, kalekując, w poszukiwań znoje, W kraje przygód miłosnych, w wieczne niepokoje. 072 Ręka Podczas gdy ciało w mękach żebraczego postu Kurczyło się, jak ochłap wyschłego moczaru, Ręka ma w samowolnym obłędzie rozrostu Wszerz i wzwyż potworniała od żądzy bezmiaru. Wypaczona od skwarów i pusta, jak dzieża, Miażdżąc stawów hamulce, rosła mi i rosła, Czując radość zawczasu ciosanego wiosła, Co już w samym zapłodku śni morskie bezbrzeża! Ręko, nadmierna Ręko, W pięść modlitewną się złóż! Męko, nadmierna Męko, Zmalej i skurcz się i znuż! My, co mamy dłoń większą nad zamiar człowieka, Pośpieszniej się od niego lub od niej oddalmy! Jakże znikąd przyszliśmy i jakże z daleka, Że dłoń nasza w świat rzuca nieludzki cień palmy! Sen unika jej w nocy, ptak płoszy się we dnie, Pierś dziewczęca nie spocznie w jej chwytnej ustroni! Przechodzień na jej widok wzdraga się i blednie, Bo nie starczy jałmużny dla tak wielkiej dłoni! Ręko, nadmierna Ręko, W pięść modlitewną się złóż! Męko, nadmierna Męko, Zmalej i skurcz się i znuż! Przekroczyła mych kości zbolałe granice, Przerosła moją duszę, sumienie i łoże, I lękam się, że skoro ukryję w niej lice, Nigdy już ich na światy nie wyłonię boże! A gdy nią się przeżegnam - przesadny znak krzyża, Obłąkany rozpędem zbytniego ogromu, Źdźbłem zaledwo się garnie do mego pobliża, A resztą - pierzcha w mroki, nie znane nikomu! Ręko, nadmierna Ręko, W pięść modlitewną się złóż! Męko, nadmierna Męko, Zmalej i skurcz się i znuż! 073 Garbus Mrze garbus dosyć korzystnie: W pogodę i w babie lato. Garbaty żywot miał istnie, I śmierć ma istnie garbatą. Mrze w drodze, w mgieł upowiciu, Jakby baśń trudną rozstrzygał, A nic nie robił w tym życiu, Jeno garb dźwigał i dźwigał. Tym garbem żebrał i tańczył, Tym garbem dumał i roił, Do snu na plecach go niańczył, Krwią własną karmił i poił. A teraz śmierć sobie skarbi, W jej mrok wydłużył już szyję, Jeno garb jeszcze się garbi, Pokątnie żyje i tyje. Przeżył swojego wielbłąda O równą swej tuszy chwilę, Nieboszczyk ciemność ogląda, A on - te w słońcu motyle. I do zmarłego dźwigacza Powiada, grożąc swą kłodą: "Co ten twój upór oznacza, Żeś w poprzek legł mi przegrodą? Czyś w mgle potracił kolana? Czyś snem pomiażdżył swe nogi? Po coś mię brał na barana, By zgubić drogę w pół drogi? Czemuś łbem utkwił na cieniu? Z trudem w twych barach się mieszczę! Ciekawym, wieczysty leniu, Dokąd poniesiesz mnie jeszcze?" 074 Szewczyk W mgłach daleczeje sierp księżyca, Zatkwiony ostrzem w czub komina, Latarnia się na palcach wspina W mrok, gdzie już kończy się ulica. Obłędny szewczyk - kuternoga Szyje, wpatrzony w zmór odmęty. Buty na miarę stopy Boga, Co mu na imię - Nieobjęty! Błogosławiony trud, Z którego twórczej mocy Powstaje taki but Wśród takiej srebrnej nocy! Boże obłoków, Boże rosy, Naści z mej dłoni dar obfity, Abyś nie chadzał w niebie bosy I stóp nie ranił o błękity! Niech duchy, paląc gwiazd pochodnie, Powiedzą kiedyś w chmur powodzi, Że tam, gdzie na świat szewc przychodzi, Bóg przyobuty bywa godnie! Błogosławiony trud, Z którego twórczej mocy Powstaje taki but Wśród takiej srebrnej nocy! Dałeś mi, Boże, kęs istnienia, Co mi na całą starczy drogę - Przebacz, że wpośród nędzy cienia Nic ci, prócz butów, dać nie mogę. W szyciu nic nie ma, oprócz szycia, Więc szyjmy, póki starczy siły! W życiu nic nie ma, oprócz życia, Więc żyjmy aż po kres mogiły! Błogosławiony trud, Z którego twórczej mocy Powstaje taki but Wśród takiej srebrnej nocy! 075 Marcin Swoboda Z górskich szczytów lawina, Bogu czyniąc szkodę, Strąciła w przepaść nizin Marcina Swobodę. Spadał, czując, jak w ciele kość szaleje krucha, I uderzył się o ziem ostatnią mgłą ducha. Poniszczony śmiertelnie, chciał się z bólem wadzić, Wokół bólu jął miazgę człowieczą gromadzić. Dłoń złamana w niej tkwiła, jak nóż w ciepłym chlebie! To się ciułał, to trwonił... I tak pełzł przed siebie. I z trudem bezkształtnego ciała rozwłóczyny Doczołgały się wreszcie aż do stóp dziewczyny. Wargami, zszarpanymi o skały i krzaki, Szeptały własne imię pewno dla poznaki. Bocząc się na pełzacza, w ogrodzie bielała. "Nie strasz kwiatów ranami! Precz, kałużo ciała! Odkrwaw mi się od stopy! Szukaj leków w niebie! Próżno szepcesz swe imię! Nie poznaję ciebie!" - A Bóg z nieba zawołał: "Wstyd, dziewczyno młoda! Nie poznałaś? - Jam poznał! To - Marcin Swoboda!" I pobladła dziewczyna i odrzekła: "Boże! Już to ciało Marcinem dla mnie być nie może!. A Bóg otchłań do niego przybliżył mogilną, Aby ciału ułatwić śmierć już bardzo pilną. I biedne, przez dziewczynę nie poznane ciało, Poszeptawszy swe imię, w otchłań się przelało. 076 Magda Czub chałupy aż dymi zachodu purpurą! Świat się wsnuł w nieskończoność nie wiadomo którą, Bo już kilka spłonęło wniwecz raz po razie... Ostatniej, co w obłoków utkwiła oazie, Złociście nieobecnieć dano w mżach oddali. Ziemia ku niej pasmami w ogrodach się pali. Kot przebiega w kurz drogę, dłużąc się przyziemnie. Łeb odwraca i tyłem w drzew cofa się ciemnie, Płosząc kurę, co w ciepłym zadrzemana puchu, Zrywa się, dziobie ziemię i znów tkwi bez ruchu. Cisza duma nad bliską dnia w mroku utratą. Cień z wierzby na opłotek sfrunął muchowato, Siadł na sęku i w trawę, spragnioną ochłody, Ścieka, jak mętna kropla parującej wody. Ćma mignęła... Wiatr powiał... Piach zbłyskał się plewą... Komar w beczce zadzwonił... Zaskrzypiało drzewo... Zorza z mgłą się spłynęła, a z wiecznością - lato. Warto teraz na Magdę popatrzeć dziobatą, Tak na czele swych czworga małomównych chłopiąt Siedzi w progu chałupy i milczy samopiąt... 077 Głuchoniema We wsi naszej jest jedna głuchoniema dziewka. Pragniesz głos jej posłyszeć, gdy patrzy w lazury, Bo w jej oku się tai gadatliwa śpiewka. Przyszła do nas z wsi obcej, nie wiadomo której. Nikt nie zna jej nazwiska ni snu, co ją stworzył - Chyba śmierć ją zawoła kiedyś po imieniu... Ja - chciałem być jej śmiercią, aby w jej milczeniu Znaleźć strunę, na której Bóg dłonie położył. Myślałem, że gdy w złotym wieczności obłędzie Garścią ziemi uderzę w niemą pierś dziewczyny, Pierś ta dumką łabędzią zahuczy w doliny I zbudzi na jeziorach uśpione łabędzie!... We wsi naszej jest jedna rzeka bardzo blada, Dziad jakiś nurzał sieci w falistej głębinie - Pytam go, co za rzeka? - a on odpowiada: "Trudno dać imię temu, co w dalekość płynie... Mówią jedni, że Tykicz, drudzy, że Mohiła, Inni mówią: Daleka, a zaś inni: Bliska - Ja stary wiem, że nie ma ta woda nazwiska... Co rzece po imieniu, gdy w snach dno zgubiła!..." We wsi naszej nieziemskie bywają wieczory, Gdy zorza świat przemienia w sen o snach nietrwały, Wtedy w duszy się rodzą fioletowe zmory I wspomnienia o rzeczach, które nie istniały. W taki wieczór widziałem, jak ta głuchoniema Z duszą do umarłego podobną słowika, Ta śpiewaczka bezgłośna, lira bez lirnika, Szła ku rzece, witając ją dłońmi obiema. Tam stanęła, jak człowiek, co nie słysząc, słucha - I złotą sieć warkocza zanurzyła w głębi, Rybaczka! - chciała może złowić sen gołębi, Który własnym jej głosem na dnie rzeki grucha! Albo może pragnęła ta łowczyni śmiała Chwycić własne odbicie w sieć złocistopłową, Myśląc, że ono, ludzką obdarzone mową, Opowie ludziom wszystko, o czym wciąż milczała! Nagle strząsnęła sploty. Ognie zórz ją złocą, Jak światłość wiekuista, przyćmiona i senna... Obca sobie i światu, między dniem a nocą Nad bezimienną rzeką stoi bezimienna... Łąki, sady, strumienie... Zielona godzina 078 i Rozechwiały się szumne gałęzi wahadła Snem trącone! Wybiła Zielona Godzina! Wynijdź, lesie, z swej głębi, ty - nasz i nie nasz! Czyjaż dusza w twe gąszcze znowu się zapadła? Czyjaż twarz się strumieniom twoim przypomina? Jeszcze moja przed chwilą - już niczyja twarz... Dziwno mi, że ją widzą wód prądy i drzewa, Tę samą - a już inną, i szepczą: "To - ona! Zbłąkaną poza nami - Bóg przywrócił nam!..." Mamże dziś po jej rysach poznać las, co śpiewa? Wszak mówiłem: gdy przyjdzie Godzina Zielona Oddam lasom - co leśne, choćbym zginął sam!... 079 II I przyszła!... Czują mrowisk ruchliwe pagóry, Że to ja po nich stąpam, rwąc pajęczyn gazę, Skrzącą się, jak sam poblask - znikąd i bez tła... Cisza, dławiąc się w kwiatach, brzmi echem w lazury, Jakby właśnie, do kwiatów mająca urazę, Niewidzialna dziewczyna, głośno płacząc, szła! Duchu mój, wrażę ciebie, niby dziób bociani, W mokradła, żab oddechem nabrzmiałe i wzdęte, Byś poznał woń pod ziemią zaczajonych wód! W tobie - znojny szmer wężów, śmierć zdybanej łani, Nagła czerwień wiewiórek i zbóż złoto święte, I skwary macierzanek i paproci chłód. Jakże las, wespół z tobą zieleniąc się, dyszy! Wzdłuż polany przed chwilą wędrowny cień kruka Przemknął, ledwo ukosem tykając mych brwi. Zdaje mi się, że teraz - w tym znoju, w tej ciszy, Kiedy dzięcioł do dębu pierwszego zapuka - Czyjejś chaty dalekiej rozewrą się drzwi!... 080 III Kochajcie mnie, kochajcie, wy -• gęstwy zieleni, Wypełzłe z nor podziemnych na jasność przestworu, Zrodzonego w tym samym, co me serce, dniu! I wy, senne gromady powikłanych cieni, Z głębi słońca na zawsze wygnane w zmierzch boru, I ty - stary, uparty, niewzruszony pniu! I ty, skrętna jemioło, coś zwykła na dębie Wieszać gniazda czepliwe - dla ciszy, nim jeszcze Snem się złotym opierzy, by ulecieć w świat! I ty - wąski strumieniu, co w srebrnym obrębie Taisz niebo - dla szczura wodnego, gdy w dreszcze Fal twych wpada, nadbrzeżny potrącając kwiat! Kochajcie mnie, kochajcie! Bo mnie wicher mroźny Gnał ku wam - z gwiazd bezleśnych aż na tamtą stronę Życia, gdzie w zieloności wypoczywa skroń! Kochajcie mnie, kochajcie, bom miłością groźny! Nie znam granic ni kresów! Pożądam i płonę! Płonący wołam światu: Razem ze mną płoń! 081 IV Dziewczyno, nim się w mojej odbijesz źrenicy, Musisz przebrnąć splątane zieloności zwoje, Co od dawna mych oczu zaprószyły głąb. Leśno tam i cieniście, jak w owej krynicy, Gdzie drzew wierzchy tkwią na dnie. Nie patrz w oczy moje, Bo twą postać przesłoni pierwszy z brzegu dąb!... Długo one - te oczy - zbłąkane wśród jarów - Zbierały kwiaty żywe i śmiertelne zioła, Zważając na motyli dookolny tan. Dzisiaj głąb ich - to leśny a widzący parów... I nie wiem, czy śmierć kiedyś udźwignąć podoła Ducha --- jagód purpurą przeciążony dzban! Nieraz one - te oczy - wpatrzone gwiaździście W słońce, światłem rozprysłe po dębowych sękach, Czuły, jak w nich dojrzewa i paproć i wrzos... Więc im dano na miłość poglądać przez liście, Nikłym cieniem na moich pełgające rękach, Co za chwilę, dziewczyno, rozplotą twój włos. Że też tymi oczyma, gdzie las ma schronisko, Zdołałem postrzec ciebie - w twej chacie za rzeką, Gdy się wokół i dalej rozpłomienił czas! Lecz choćbyś do mej piersi przywarła się blisko, Zawsze będę cię widział cudownie daleką - Przez ukryty w mych oczach, nie znany ci las! 082 V Czylim światów tajemnych zjawionym przedmurzem, Na które drzewa cień swój kładą nieprzytomnie? Ciało moje - na brzegu, reszta - w mroku den. Jam jest miejsce spotkania łez ze złotym kurzem Słońca, ptakom widnego!... Oto bór śni o mnie Sen, liśćmi zaprószony, gałęzisty sen! Śni, że idę, nie wiedząc ni dokąd, ni za czem - Ku bezcelom, zapadłym w nieprzybytą ciszę, Gdzie wszystko jest - bez nazwy, bez granic, bez tchu. Na rękach niosę strumień, potrząsany płaczem, I uśmiechem go koję i do snu kołyszę, By go złożyć pod skałą - na trawie - na mchu. Brzozy, nagle od ziemi oderwane łona, Idą za mną, by drogę śpiewaniem mi skrócić I - marzeń dźwigaczowi - leśnych przydać sił... Wiedzą, że blady strumień na ręku mym kona, Że go trzeba zdać kwiatom i ziemi przywrócić, Że go trzeba pogrzebać, by dzwonił i żył. I grzebiemy go wspólnie - i żyje i dzwoni, Za kres boru wybiega, w nieskończoność polną, By się sycić odbiciem najzieleńszych niw. A brzozy z trwogą na mnie patrzą z swej ustroni, Bo wiedzą, że mnie w ziemi pogrzebać nie wolno, Żem inny, niepodobny - odmieniec i dziw! 083 VI W parowie, pod leszczyny rozchełstanym cieniem, Spadły z nieba bezwolnie wraz z poranną rosą - Drzemie Bóg, w macierzankach poległy na wznak. Dno parowu rozkwita pod jego brzemieniem. Biegnę tam, mokre trawy czesząc stopą bosą, Schylam się nad drzemiącym i mówię doń tak: "Zbudź się, ty - ptaku senny! Ty - ćmo wielkanocna, Co zmartwychwstajesz pilnie, by lecieć w ślepotę Świateł gwiezdnych, gdzie w mroku spala się twój czar! Zbudź się! Słońce już wstało! Niech twa dłoń wszechmocna Zrywa kwiaty te same, com we włosy złote Mej dziewczynie zaplatał, jak twój z nieba dar! Zbudź się! Pierwszego szczygła zapytaj o drogę Do chaty, gdzie po nocach przez okienic szpary Śmiech mój i me nadzieje patrzą w wonny świat! Pójdziem razem! Ramieniem własnym cię wspomogę! Pokażę ci sny nasze i nasze moczary - I słońce w oczach ptaków, zapatrzonych w sad!..." Tak doń mówię - i dłonią, wyciągniętą mężnie Nad nim, jak nad zwaloną od uderzeń bramą, Trafiam na jego ku mnie wyciągniętą dłoń! I zgaduję - oczyma wodząc widnokrężnie - Że on do mnie z parowu modlił się tak samo, Jak i ja - nad parowem - modliłem się doń!... 084 VII Dzwoń, Zielona Godzino! Płomień się goręcej, Dniu, szelestem gałęzi zwabiony z mgieł dali! Poznaj się, duszo moja, po zapachu traw! Tyś jest kwiatem i drzewem, mniej nieco a więcej... Przez las biegnie sen wioseł o słońcu na fali - Teraz mi całą ziemię przebyć w bród i wpław! Skwar widmem złotych siekier uderzył w drzew tłumy! Trzebaż im ponadawać raz jeszcze imiona, By je poznać w zamęcie upalnego snu? Zamieniły się wzajem na cienie i szumy, Wysnuwając wbrew sobie z rozkwitłego łona Dziwy, wichrem wmawiane jeziornemu dnu! Paproć rzuca cień lilii, co w nikłym kielichu Dźwiga wspomnienie łodzią rozszemranej wody Wespół z cieniem motyla, co tę wodę pił. Wierzba ściele na trawie - mgłom znany ze słychu Cień dziewczyny, idącej kędyś przez ogrody, Wyśpiewane z fujarki przez kogoś, co śnił. Wpobok dębu - w ukośnym majaczy skróceniu Cień rozwartej na słońce, niewiadomej chaty, Która kiedyś powstanie, burząc jego pień... A od mojej postaci, widnej mi w marzeniu, Znienacka u stóp legły - upada na kwiaty Cień Boga - ponadmierny, niespokojny cień! 085 VIII Wynijdź, lesie, z swej głębi! Wynijdź z legowiska Zaczajonych rozkwitów, zieloną drzemotą Wpartych w ziemię, po ciemku zapatrzoną w znój! Wynijdź nagle z nor wszystkich, z jarów bez nazwiska, Z kniej zapadłych w moczary - z trzcin wrosłych tęsknotą W wód zwierciadła, by zdwoić sen nad wodą swój! Wynijdź z woniejącego na wiatr pogmatwania Macierzanek z pokrzywą, zaszytą w cień rowu, Gdzie pełno czarnoziemnych, zwilgotniałych cisz! I z gniazd ptasich, skąd radość słońcu się odsłania, Beznamysłem świegotu, dająca moc słowu, Zbiegłemu z ust niczyich - w zmierzch zielonych nisz! Wynijdź! Wałem zieleni spadnij na mą duszę, Przynagloną do śmierci spełnieniem zachwytu, Wyszłego na spotkanie tobie - w dal i w czas! Zjaw się - szumny i wielki w słońca zawierusze, Pełen jeszcze na oczach zgrozy i błękitu, Z sercem, w piersi ciążącym, jak rozgrzany głaz! Uchyl nagle przede mną zielonej przyłbicy, Ukaż twarzy nieznanej boskość i zaklętość, Co wiecznie spoza krzewów niepokoją mnie! Niech odbiję się cały w twej sępiej źrenicy, Niech zobaczę tych odbić czar i niepojętość, Niech się dowiem, czym byłem dla ciebie w twym śnie? 086 IX Zdźwignął las ze swych parnych pod ziemią barłogów Duszę, wbitą sękami w żywiczne zamęty Snów o słońcu, wpatrzonym w szprychy smolnych kół... Szumiąc mrowiem wylęgłym z gniazd wiewiórczych bogów, Szedł ku mnie - zgrzany wiosną, wielki, uśmiechnięty, Wzdychający nadmiarem swych jezior i pszczół. Po długim niewidzeniu - nowych zgróz i mocy Nabraliśmy, by zejść się w dzień zmowny i jasny, Pełni zmężnień słonecznych i podziemnych zmian! Skroś tysiąc nieprzespanych w rozłące północy Odbity w jego oku - widzę kształt mój własny, Zieleniący się ptakom, jak daleki łan. Wiedząc, że wonne burze na oślep się zemszczą Za to nasze niebiosom widne z chmur spotkanie, Trwaliśmy - dwie tęsknoty, z nor wypełzłe dwóch! Jam czekał, aż się moje sny ku niemu zziemszczą, Aby w cieniu paproci zrosić swe otchłanie, A on czekał, aż w nim się rozlegnie mój duch! I długo my patrzyli w siebie - niezwiedzeni, Wonią głębin rozkwitłych pojąc się nawzajem, Zieleniąc się na przemian tajnią swoich szat. Aż dojrzawszy z kolei gromadę swych cieni, Gdy nas pierwszy lęk nagłym rozdzielił ruczajem, Cofnęliśmy się - każde w swą ciemność, w swój świat. 087 X Teraz ja wiem, że wokół - poza mną i - dalej Tłumy spojrzeń miłosnych zza krzewów i kwiatów Czyhają na zbliżenie mych piersi do zórz! Teraz ja wiem, co znaczy u wylotu alej Cień, upadły z przesianych przez liście zaświatów, Słońcu - na wspak, a ziemi i mym stopom - wzdłuż! Wszystko widzi się! Wszystko pełni się po brzegi Czarem odbić wzajemnych! Spojrzyj przez igliwie W niebiosy, a w jezioro - poprzez płotów chrust!... Bóg się zmieszał w mych oczach z brzaskiem słońc, na śniegi Wbiegłych złotem - i z szmerem jaszczurek w pokrzywie, I z wonią bzu i z słodką krwią dziewczęcych ust! Dzwoń, Zielona Godzino! Miłością bezwstydny Płomień się, wonny świecie, pozbyty żałoby Po mnie, com długo krył się przed tobą w mój żal! Idę oto na słońce, wiedząc, żem wskroś widny Drzewom, w drodze spotkanym, i ptakom, co dzioby Zanurzają w me usta, odbite wśród fal. Żem się przyśnił i zwidział tym kwiatom i ziołom, Żem się pokładł na życiu, jak żuraw na łące - Ponad siebie rozkwitam, ponad siebie trwam! O ruczaje, skąd niebo przygląda się siołom! O gąszcze dziwów leśnych! O kwiaty, widzące Mój na ziemi zjaw nagły - sen i chwała wam! Łąka Miriamowi 088 I Czy pamiętasz, jak głowę wynurzyłeś z boru, Aby nazwać mnie Łąką pewnego wieczoru? Zawołana po imieniu Raz przejrzałam się w strumieniu - I odtąd poznam siebie wśród reszty przestworu. Przyszły do mnie motyle, utrudzone lotem, Przyszły pszczoły z kadzidłem i mirrą i złotem, Przyszła sama Nieskończoność, By popatrzeć w mą zieloność - Popatrzyła i odejść nie chciała z powrotem... Kto całował mak w zbożu - nie zazna niedoli! Trawa z ziemi wyrwana pachnie, lecz nie boli... Kocham stopy twoje bose, Że deptały kruchą rosę, Rozróżniając na oślep chabry od kąkoli. Niechże sen twój wędrowny zielenią poprzedzę! Weź kwiaty w jedną rękę, a w drugą weź miedzę, Połóż kwiaty na rozstaju, Zwilżyj miedzę w tym ruczaju, Co wie o mnie, że trawą brzeg jego nawiedzę. Już słońce mimochodem do rowu napływa, Skrzy się łopuch kosmaty i bujna pokrzywa - Jeno pomyśl, że ci wolno Kochać łątkę i mysz polną I przepiórkę, co z głuchym trzepotem się zrywa! Idzie miłość po kwiatach - wadzi o twe ciało, Zważaj, by ci przed czasem w słońcu nie zemdlało. W mojej rosie, w moim znoju Podostatkiem masz napoju Dla wargi, przeciążonej purpurą dojrzałą. Cień twej głowy do moich przybłąkał się cieni. Wiem, że w oczach nie zdzierżysz tej wszystkiej zieleni, A co w oku się nie zmieści, To się w duszy rozszeleści! Jeszcze dusza ci nieraz żywcem się odmieni. Parna ziemia przez kwiaty żar dzienny wydycha, Uschły motyl zesztywniał wśród jaskrów kielicha - Oczarujmy się nawzajem, Zaskoczeni nagłym Majem - Maj się chyli ku nocy i miłość nacicha... 089 II Nie nacicha ta miłość, co nie zna rozłąki! Usta moje i piersi spragnione są Łąki! Tam mój obłęd i ostoja, Gdzie ty szumisz, Łąko moja! Jakże pachną rozprute według ściegów pąki! Rosą zwilżyj mi rzęsy, skostniałe od skwaru, Zgłuchłe uszy orzeźwij falą twego gwaru, A ja w kwiatach spodem dłoni Nauzbieram różnej woni I omyję twarz spiekła w źródłach twego czaru. Nie przeciwiąc się trawom, obnażę się cały, Aby mnie tchnienia twoje, jak wierzbę, przewiały, A ty paruj tym oparem, Co pokłębił się nad jarem, Niby przed snem zrzucony twój przyodziew biały. Ucałować mi rąbki tego przyodziewu, Że pełen twojej woni i twego przewiewu, I zawiesić mi go potem Na tej brzozie popod płotem I zamierać pod brzozą od własnego śpiewu. Dzisiaj chatę zamiotłem w jedno okamgnienie, Z czworga kątów różami wypłoszyłem cienie, A próg, zdobny pajęczyną, Namaściłem suto gliną I wodą moje pylne skropiłem przedsienie. Jużem sobie nie szczędził radosnych zabiegów, Wypiekając chleb z mąki, srebrzystszej od śniegów, A tę ławę, tę - dębową Przesłoniłem chustą nową, Co się cała zieleni, krom czerwonych brzegów. Będę czekał na ciebie z dłonią na zasuwie, Zasłyszawszy twój szelest, z nóg zdejmę obuwie, Wyjdę bosy na spotkanie, Śpiewający niespodzianie, A śpiewając, pomyślę, że pacierze mówię. Wyślij pierwej z nowiną co najlichsze ziele, Potem sama się przybliż z kwiatami na czele - Pędząc przed się wonne kwiaty, Wnijdź do wnętrza mojej chaty, Bo chcę tobie sam na sam opowiedzieć wiele. 090 III Weszłabym do twej chaty, gdy mgły się postronią, Lecz nie wiem, czy się zmieszczę wraz z rosą i błonią. Pierwej z niebem posąsiaduj, Wszystkie cuda poodgaduj, Nim napełnisz tę chatę miłością i wonią! Jeszczem ja w żadnej chacie dotąd nie bywała, Wiem tylko, że przez szyby widnieję - niecała. Jakże cała poprzez drogę Do twej chaty wbiegnąć mogę? Od naporu zieleni runie ściana biała! Nie umawiaj się ze mną pod żadnym jaworem, Bym ciebie nie dosięgła szumem a przestworem - To, co szum wyśpiewa gwarnie, Przestwór znajdzie i ogarnie! A chata twoja stoi przede mną - otworem... Mocniej zioła zapachną w cztery świata strony, Gdy zbliżywszy je do ust, spojrzysz w nieboskłony. Czy ta sama noc na niebie Osłoniła mnie i ciebie, Czy dwie noce odmienne, dwie różne zasłony? A jeżeli dwie różne o różnym przezroczu, Nie pokładźmy ich przeto w rosie - na uboczu, Odmiennymi zasłonami Powiewajmy nad drzewami, Byśmy siebie nawzajem nie stracili z oczu! Ja tu - na dnie zieleni, pod powierzchnią rosy, A ty tam, kędy dla mnie kończą się niebiosy, Czy się kończą, czy nie kończą - Śpiewaj zowąd pieśń skowrończą, Podzwaniając mi ostrzem rozbłyskanej kosy. Kosą grozi twa miłość, co pożera kwiaty, Sierpem zgarniasz do duszy mych maków szkarłaty, Lecz miłości się nie boję, Jeno w zgrozie ci dostoję, Bo i Bogu jest słodki powiew mojej szaty! Porwijże mnie ku sobie, jeślić starczy mocy! Lecz co pocznie beze mnie ten wicher sierocy? Chyba wstrzymam dla poznaki Popod chatą wszystkie maki, Aby mógł mnie, gdy zechce, odnaleźć po nocy. 091 IV Nie odnajdzie cię wicher, mrokiem ociemniały! Rozweselił się błękit, gwiazdy pomłodniały! Opętały moją głowę Przywidzenia kalinowe, Że rozkwitam tej nocy, niby krzew zuchwały. A nie było na ziemi tak zmyślnego krzewu, Noc się chwieje na strony od jego zachwiewu - Wonna liściem i żywicą Stańże, duszo, nad krynicą, Spójrz, czyś dosyć podobna zielonemu drzewu? Przystroimy się wzajem! Śpi w tumanie rzeka, Śpi kałuża pod płotem, śpi sad i pasieka, Baczmyż przez ten wieczór cały, By się okna nie pospały I drzwi chaty znużonej, co na radość czeka. Przyjdzie radość tym szlakiem, który jej się zdarzy Bądźmy zawsze gotowi i zawsze na straży. Księżyc utkwi ponad studnią, Gwiazdy w mroku się zaludnią Snem, co jeszcze daleki, choć się z bliska marzy. Za daleka mi byłaś wpośród kwiatów cienia, Łąko - zielona Łąko, szumna od istnienia! Chcę, byś była taka bliska, Jak ta łza, co gardło ściska, Kiedy w nim się zapóźni śpiew twego imienia! Zapóźniła się miłość, szukająca łona, A któż taką spóźnioną na rosach pokona? Straszno łodzią w świat popłynąć I z miłości nie zaginąć W tych falach, gdzie się tężą piersi i ramiona! I w północnej ochłodzie dość dla mnie upału! Idę, Łąko, ku tobie brzegiem mego szału. Ani zbrojny, ani konny, Z ramion twoich wyjdę - wonny I duchem zroszonemu uśmiechnięty ciału! Sama chata rozwarła drzwi oścież ku wiośnie, Wnijdźże teraz po ciemku - nagle i zazdrośnie! Drzwi klonowe zamknę szczelnie I zaśpiewam nieśmiertelnie, A potem spojrzę w ciebie na wskroś i bezgłośnie! 092 V Byłoż owo, nie było? Opowiedz nam, bracie, Co się nocy dzisiejszej działo w twojej chacie? Widzieliśmy, ludzie prości, Niepojętość Zieloności Za oknami - na ścianach i na twojej szacie. Mówimy śpiewający, bo łatwiej przy śpiewie Mówić o tym, co było, a czego się nie wie... Psy, poległe nad potokiem, Poglądały ludzkim wzrokiem, I wzrok ludzki był w gwiazdach i w tym ślepym drzewie. A zasię w naszych oczach były gwiezdne znaki, I nie mogliśmy poznać, gdzie ludzie, gdzie maki. Wszystko wokół było - gwiezdne I odlotne i odjezdne, Gromadzące się w białe nad ziemią orszaki. I zdawało się wszystkim, że coś w niebie woła, A zielona się światłość jarzyła dokoła, Sny się wzajem pobudziły, Ludzkie ciała opuściły I pobiegły śnić w kwiaty i w najmniejsze zioła. W nagłym pląsie skrzypnęły wszystkie kołowroty, Zahuczały te groble, śpiewne od niemoty, I w powietrzu było cudno, Niby ludno, choć bezludno, Jakby w nim się roiło od świąt i tęsknoty. A na przeciąg tej nocy za sennym zrządzeniem Każdy przezwał się innym wobec gwiazd imieniem, Więc gdy świt ozłocił dymy, Ujrzeliśmy, że klęczymy, Nie wiedząc, jak i kiedy zdjęci zapatrzeniem. Powiedz nam, co się stało w tym polu czy w lesie, Że się dotąd czujemy, jakoby w bezkresie, A wyjednaj nam u kwiatów Rozszerzenie ziemskich światów Aż po owe oddalę, dokąd oczom chce się... I objaśnij nam potem słów śpiewną wspomogą, Co rozbłysło w twej chacie ponad ciemną drogą? Czy ją naszła piękna zmora, Wykrzesana z wód jeziora, Czy sen owy, co śni się w polu bez nikogo? 093 VI Ani zmora z jeziora, ani sen skrzydlaty, Lecz Łąka nawiedziła wnętrze mojej chaty! Trwała ze mną na tej ławie, Rozmawiając głośno prawie - Na ścianach moich - rosa, na podłodze - kwiaty... Nie grążyłem ja w niebie ni steru, ni wiosła, Lecz mnie radość swym prądem zmiotła i uniosła. Wieczność ku nam znikąd zbiegła, U stóp naszych, warcząc, legła, A pierś moja tej nocy chabrami porosła. I było już wiadomo, że pułap sosnowy Wonnym deszczem, jak obłok, pokropi nam głowy, Bo nie snem się sny płomienią, Jeno deszczem i zielenią - Duch mi zbłąkał się w ciele, jak wpośród dąbrowy. Przeto Bóg, co mnie stworzył, zbladł podziwem zdjęty, Żem uszedł jego dłoniom w tych pokus odmęty! W kształt mię ludzki rozżałobnił, A jam znów się upodobnił Kwiatom i wszelkim trawom i źdźbłom gorzkiej mięty. Nawołujcie się, ludzie, pod jasnym lazurem, Chórem w światy spojrzyjcie, zatrwóżcie się chórem! Miłość, wichrem rozpędzona, Wszystko złamie i pokona, Zaś tych, co się sprzeciwią, w śnie skrępuje sznurem! A opaszcie świat cały ścisłym korowodem, Aby wam się nie wymknął, schwytany niewodem... Zapląsajcie, zaśpiewajcie, Pieśnią siebie wspomagajcie, Toć wejdziemy w świat - próżnią, aby wyjść - ogrodem! Niechaj dusza wam będzie błękitami czynna, Stoi przed nią otworem ta jasność gościnna, Czegokolwiek zażądacie, To się zjawi w waszej chacie, Bo nastała godzina taka, a nie inna... Ludzie-mgły, ludzie-jaskry i ludzie-jabłonie, Rozwidnijcie się w słońcu, boć na pewno płonie! Dla mnie - rosa, dla mnie - zieleń, Dla was - nagłość rozweseleń, A kto pieśni wysłuchał - niech mi poda dłonie! 094 Leżę na wznak na łące... Leżę na wznak na łące. Jakiś duch po burzy Wspólnych lotów, w objęciach mocniejszych od stali, Zaniósł mię tu i złożył - sam odleciał dalej. Słońce z dłoni omdlałej złoty sen mi wróży! Wicher włosy mi czesze na rozgrzanej skroni. Szum w dali niewidzialną kotarą powiewa, Za którą harem kwiatów lubieżnie omdlewa, Aż czuję podniebieniem smak trującej woni. Zdaje mi się, żem skonał umyślnie i ożył, Przemieniony w szum leśny albo w szelest łąki, Co życia nie pojmuje bez wiecznej rozłąki Z drzewem, z którego powstał - z kwiatem, co go stworzył. Zdaje mi się, że mózg mój jest tyglem piekielnym, W którym słońce swe szały przetapia na złoto, Żem roztajał od dawna w traw zgiełku weselnym, Żem się rozsiał po łące, aby wzejść tęsknotą!... Wrażenie barw i szumów i bezdennych światów, Zmieszane w jedność, niby w stworzenia pradobie, Oddziela się ode mnie, jako woń od kwiatów, I trwa już ponade mną - i już samo w sobie! A chociaż ze mnie wyszło - należy nie do mnie, Lecz do wszystkich chmur, słońca przerażonych marą, Do bezkresów, do nieba jasnego ogromnie, Co na mnie - niewiernego - patrzy z taką wiarą!. 095 Spojrzystość Rozełkanych rusałek nagłe sto tysięcy Wypłynęło na księżyc, by istnieć mniej więcej. Wodo, wodo - gdzie jesteś? Tu jestem, gdzie płynę! Pogłaskały powierzchnię, miłując głębinę. Ile ciał - tyle smutków... A woda spojrzysta, By zobaczyć je do cna - ze świateł korzysta. Bada światłem, a sprawdza umówionym cieniem, Falując aż do brzegu podwodnym spojrzeniem. Ale to - nie spojrzenie! To raczej - Spojrzystość, Co nie może tam dotrzeć, gdzie łka rzeczywistość. Ślepym srebrem zaledwo spojrzyścieje w światy. Srebru śni się, że szumi i polewa kwiaty. Woda roi, że mgły się za ręce w blask wiodą, Lecz ciał zlękłych nie widzi. Co począć z tą wodą? Okna twoje - otwarte. Sny oczu nie strzegą, A ty na mnie nie patrzysz. Dlaczego, dlaczego? 096 W lesie Tyle w gęstwinie cisz błądzi i tyle Słoneczniejących między pniami czasów, Że nasilone barwami motyle Lecą w znój przyszły - przeczuwanych lasów. Wierzchami sosen - szum chodzi wysoki I - przemijając - pozostawia drzewa. Dość mi pomyśleć - wśnionemu w obłoki - O jakimś ptaku, by stwierdzić, że śpiewa... W drgawym powietrzu coraz złotowłosiej Od snów, co niosą w blask - zmarłe pustkowie A ja pamiętam, że pod lasem - w rowie Purpurowieje drobny mak - samosiej. I właśnie, sycąc cienistą snu zmrużke Wspomnianą nagle z lat dawnych doliną, Spożywam chleba wonnego całuszkę Razem ze słońca na niej odrobiną... 097 W polu Dwoje nas w ciszy polnego zakątka. Strumień na oślep ku słońcu się pali, W liściu, co trafił na krzywy prąd fali, Wirując, płynie szafirowa łątka. Nadbrzeżna trawa, zwisając, potrąca O swe odbicie zsiwiałą kończyną, Do której ślimak, pęczniejąc z gorąca, Przysklepił muszlę swym ciałem i śliną. W przerzutnym pląsie znikliwsza od strzały Płotka się czasem zasrebrzy na mgnienie. Pod wodą - spojrzyj! - prześwieca piach biały I mchem ruchliwym brodate kamienie. Czemu ci głowa na dłonie opadła? To - pachnie trawa i ten piach pod wodą - To - wód, polśnione smugami, zwierciadła Parują ciszą, blaskiem i ochłodą. Tych kilku dębów ponad brzegiem liście, Podziurawione i przeżarte chciwie Przez gąsienice, trwają tak przejrzyście Nad własnym cieniem, co utkwił w pokrzywie. Z tej tu pokrzywy czar dębowych cieni Zgarnę ku piersiom, co na słońce dyszą, Ustami dotknę bezmiernej zieleni, Stęsknionej do mnie swym sokiem i ciszą. Do kwiatów przywrę rozpalone czoło, Wsłucham się w bąki grające i brzmiki, I będę patrzał, jak lepkie gwoździki Wśród jaskrów lśniącą ociekają smołą. I będę patrzał, jak maki i szczawie Mdleją, ciał naszych odurzone wonią, I będę wodził twoją białą dłonią Po wielkiej trawie, nie znanej nam trawie. 098 Topielec W zwiewnych nurtach kostrzewy, na leśnej polanie, Gdzie się las upodobnia łące niespodzianie, Leżą zwłoki wędrowca, zbędne sobie zwłoki. Przewędrował świat cały z obłoków w obłoki, Aż nagle w niecierpliwej zapragnął żałobie Zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą w sobie. Wówczas demon zieleni wszechleśnym powiewem Ogarnął go, gdy w drodze przystanął pod drzewem, I wabił nieustannych rozkwitów pośpiechem, I nęcił ust zdyszanych tajemnym bezśmiechem, I czarował zniszczotą wonnych niedowcieleń, I kusił coraz głębiej - w tę zieleń, w tę zieleń! A on biegł wybrzeżami coraz innych światów, Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów, Aż zabrnął w takich jagód rozdzwonione dzbany, W taką zamrocz paproci, w takich cisz kurhany, W taki bezświat zarośli, w taki bezbrzask głuchy, W takich szumów ostatnie kędyś zawieruchy, Że leży oto martwy w stu wiosen bezdeni, Cienisty, jak bór w borze - topielec zieleni. 099 Odjazd Gdym odjeżdżał na zawsze znajomym gościńcem, Patrzyły na mnie bratków wielkie, złote oczy, Podkute szafirowym dookoła sińcem. Był klomb i rój motyli i błękit przezroczy, I rdzawienie się w słońcu dojrzałej rezedy. A gdy byłem już w drodze, sam nie wiedząc kiedy I czemu - przypomniałem te oczy, przyziemnie Śledzące mą zadumę i wpatrzone we mnie Tym wszystkim, czym się można wpatrzeć w świat i dalej. Co widziały te oczy, nim w tysiącu alej Zginąłem, jedną chatę rzucając za sobą? I czemu z szafirową zawczasu żałobą Patrzyły w ten mój odjazd poprzez zieleń rdzawą Rezedy, co pachniała, przytłumiona trawą? I dlaczego te oczy były coraz łzawsze? Czy nie wolno nic nigdy porzucać na zawsze I zostawiać samopas kędyś - na uboczu? Czy nie wolno odjeżdżać znajomym gościńcem I oddalać się zbytnio od tych złotych oczu, Podkutych dookoła szafirowym sińcem? 100 *** Żuraw skrzypi za furtą ogrodu, Słońce skrzy się w zadrach płotu tak nieznośnie, Z gęstwy płynie dech przyziemny chłodu, Wilga gwiżdże i dwugłośnie i trójgłośnie. Lubię dojrzeć ukradkiem Kłos, co w kwiatach przypadkiem Taki inny wzwyż rośnie. Z odrobiną słońca w rdzawej blasze Popod klombem polewaczka leży pusta. Zdaje mi się, że dmuchnięciem zgaszę Złotą muchę, co uderza w moje usta. Obłok, prósząc przez drzewa Skry ogniste, powiewa, Jak płonąca w dal chusta. Ta murawa, wychmarzona z rosy, Mym się oczom tak narzuca, jak dziwota, Skoro jabłko, zjedzone przez osy, Wskaże mi ją, dzwoniąc w ziemię, jak pięść złota. Wzrok zdziwiony nią pieszczę, Jakbym nie znał jej jeszcze Za dni mego żywota. 101 Sad Rozmajaczył się dzisiaj mój sad czereśniowy, Ku księżycowi ścieżką wytężony krętą. Noc go czyni podobnym do mrocznej alkowy, W której drzewa uśpione wraz z ich snem zamknięto! Rozmajaczył się dzisiaj mój sad... Wszak w południe Dziewczęta rwały tutaj dojrzałe czereśnie. Wyszły potem. Owoce, iskrzące się złudnie, Skryły się w mroku nocy, niby oczy we śnie. Skryły się w mroku nocy - ale idąc sadem, Czuję wpośród ciemności ich ciężkie zwisanie - Czuję czyjeś spojrzenie na mym czole bladem: Jest ktoś w sadzie, co patrzy i co ma swe trwanie... Rozmajaczył się dzisiaj mój sad, jakby w sobie Nie jedną, ale tysiąc nagromadził nocy! Z czereśni pod przymusem niewiadomych mocy Tryska światło czerwone ku głębin ozdobie! I sad mój w pupurowym tonie oświetleniu, W którym staje się wszystko, co się staje we śnie... W południe tu dziewczęta zrywały czereśnie, Wyszły potem... Lecz teraz w szkarłatnym omdleniu Widzę tu inne dziewki - cudowne, olbrzymie - Żądze moje! Ta - spiekłe rozchyliła usta, Inna własnym warkoczem słodkim, jak rozpusta, Chłoszcze piersi - a inna chce szepnąć me imię, Lecz darmo - obłąkana - szuka go w pamięci: Zginąłem tam, jak w wonnej, ponętnej mogile! Dobrze mi tam - o! lepiej, niźli żyć przez chwilę Z dziewką, co w głupim tańcu nadziei się kręci! Sad szumi. Dziewki moje rojnie i gromadnie W zachwyceniu na wielkie wspinają się drzewa I rwą krasne owoce, tryskające zdradnie Ogniem, który tej nocy tak sennie dojrzewa! Rwą i karmią się chciwie przesłodkim płomieniem, Wpływającym do piersi, jak do oczu - zmora, Bo ten płomień, choć znika, jeszcze przed zniknieniem Daje im przedsmak jutra, co przyjść miało wczora... Ale ja czuję ciągle czyjś wzrok przez otchłanie, I słyszę wciąż śmiech cichy, szyderczo-żałobny. Jest ktoś w sadzie, co patrzy i co ma swe trwanie, Ktoś, co drwi z moich dziewek... ktoś do mnie podobny!... 102 Strumień Mrok się z mrokiem porównał, żałoba - z żałobą. Coś się chciało zazłocić, lecz zabrakło czasu. Zbył się strumień swych brzegów, powstał całym sobą, Wyprostował się w wieczność i szedł środkiem lasu. Szedł do krzyża, w pustkowiu, gdzie gwiazd swych niepewna Nieskończoność się krzepi westchnieniami mięty - I pierś swą strumienistą przymartwił do drewna I zawisł, z dobrawoli na krzyżu rozklęty. Po co ci, Senna Falo, na krzyżu noclegi? Za kogo, Dumna Wodo, chcesz marnieć i ginąć? Za tych, co już przeżyli dno swoje i brzegi - Za tych, co właśnie odtąd nie mają gdzie płynąć. 103 Fala Niepostrzeżenie w morza urasta głębinie Fala, która w niebiosach szuka dla się tronu. Niepochwytna dla oka w narodzin godzinie, Olbrzymieje tym spieszniej, im bliższa jest zgonu. Cicha bywa, gdy wzbiera nad sióstr zmarłych tłumem, Aż załamie się w miejscu, gdzie się skędzierzawi, Wówczas, węsząc śmierć spodem, burzy się i wrzawi I uderza o brzegi swym pośmiertnym szumem. I z tym szumem, malejąc, pada na kolana I na ląd swe pozgonne wysypuje śniegi. Czy zaszumisz po śmierci, duszo przewezbrana? Czy uderzysz raz jeszcze o znajome brzegi? 104 Stodoła Tyś całował dziewczynę, lecz kto biel jej ciała Poróżowił na wargach, by cię całowała? Tyś topolom na drogę cień rzucać pozwolił, Ale kto je tak bardzo w niebo roztopolił? Tyś pociosał stodołę w cztery dni bez mała, Ale kto ją stodolił, by - czym jest - wiedziała? Stodoliła ją pewno ta Majka stodolna, Do połowy - przydrożna, od połowy - polna. Ze stu światów na przedświat wyszła sama jedna I patrzyła w to zboże, co szumi ode dna. 105 W nicość śniąca się droga Poistniały czerwienie na niebiosów uboczu - Poistniały dla nikogo, samym sobie raczej - wbrew... I nie umiem powiedzieć, skąd uległość mych oczu Tym zarysom drzew na chmurze... Trzebaż oczom takich drzew?... Wiem, że muszę wypatrzeć w nicość śniącą się drogę. Odchodzimy gdzieś co chwila i co chwila brak nam lic... I nie mogę cię pieścić i nie pieścić nie mogę - Tylko patrzę w zmierzch za tobą i nie pragnę widzieć nic. Usta twoje - daleko! Usta twoje - tak blisko! Serce w żalu zatwardziałe do rąk białych weź i złam! Czy pamiętasz ów ogród - płot wysoki - mgłę niską? Mgła - to człowiek niepotrzebny, snem mi równy - taki sam! Coś tam o nas przez liście zaszeptało do cienia - Potoczyło się po drzewach - zrozumiało nas - i lśni.. W ustach twoich - tkwi chłodna odrobina znużenia - Więc pójdziemy do ogrodu! Poszukamy zmarłych dni! Jest tam ścieżka znajoma - i jest drzewo za bramą. Czy pamiętasz, jak się idzie? Trzeba minąć cały świat! Wdziej tę suknię, co wtedy!... Włosy uczesz tak samo! I pójdziemy do ogrodu... Ty idź - pierwsza... Pójdę w ślad.. Róże 106 Róża Czym purpurowe maki Na ciemną rzucał drogę? Sen miałem, ale - jaki? - Przypomnieć już nie mogę. Twojeż to były usta? Mojeż to były dłonie? Głąb sadu mego - pusta, We wrotach - księżyc płonie. Dni się za dniami dłużą, Noce - w jeziorach witam... Kiedy ty kwitniesz, różo? "Ja nigdy nie zakwitam..." "Ja nigdy nie zakwitam..." Twójże to głos, o, różo? Słowo po słowie chwytam, Dni się za dniami dłużą... 107 Pieszczota Ten pąk róży, co dobył zaledwo pół skroni, W uścisk liści od spodu tak czujnie ujęty! Ten uśmiech, co się uczy i barwy i woni - Ten czar, co tym czaruje, że nierozwinięty! Na palcach doń się zbliżam, by kroków odgłosy Nie spłoszyły tej ciszy, w której trwa i rośnie, I oczy przymykając, całuję zazdrośnie Jedwab ciepły od słońca i mokry od rosy. A po chwili, gdy dłonią muskając twe sploty, Opodal tego pąka w cieniu drzew cię pieszczę, Ustom moim dorzucam ślad twojej pieszczoty Do smugi pocałunku, nie startego jeszcze. 108 Trzy róże W sąsiedniej studni rdzawi się szczęk wiadra. W ogrodzie cisza. Na kwiatach śpią skwary, Spoza zieleni szarzeje płot stary. Skrzy się ku słońcu sęk w płocie i zadra, O wodę z pluskiem uderzył spód wiadra. Spójrzmy przez liście na obłoki w niebie I na promieni po gałęziach załom, Zbliżmy swe dusze i pozwólmy ciałom Być tym, czym wzajem pragną być dla siebie! Spójrzmy przez liście na obłoki w niebie. Woń róż, śpiew ptaków i dwie dusze znojne, I dwa te ciała, ukryte w zieleni, I ten ład słońca wśród bezładu cieni, i najście ciszy nagłe, niespokojne, Woń róż, śpiew ptaków i dwie dusze znojne. A jeśli jeszcze, prócz duszy i ciała, Jest w tym ogrodzie jakaś róża trzecia, Której purpura przetrwa snów stulecia, To wszakże ona też nam w piersi pała - Ta róża trzecia, prócz duszy i ciała! 109 *** Kwapiły się burze, Opóźnił się cud! Powymarły róże W cieniu twoich wrót. O kulach przez błonie Szedłem do tych róż. Przyjść raz drugi po nie Nie wolno mi już! 110 Schadzka Z zielonym żukiem na odwianym płatku Róża, kosmata od rosy, Purpurowieje w niebiosy. Twój ogród płonie w zieleni dostatku, Nie ja - lecz sen mój i głód Kołaczą do twoich wrót. Dłoń, której wzywasz, otwiera ci wrota. Oto - pierś moja i lice - Idź za mną w moją świetlicę! W świetlicy - wiosna i blask i spiekota - Ja - ściszę wrzenie mej krwi, Ty - zamkniesz okna i drzwi. Zamknąłem okna i drzwi w białym murze. Czemuż twarz twoja pobladła? Nie patrz w głąb swego zwierciadła. Tam - za oknami jest - ogród i róże, Nie mogę przypomnieć już, Ile zakląłem tych róż? Rad byś mi róże dać w winie i w chlebie, Róże się cisną do gardła! Matka mi wczoraj umarła... Nie wiem, czy wolno całować mi ciebie?... O śmierci rzucam ci wieść, A ty mnie odstąp lub pieść!... Otworzę okna, drzwi w słońce otworzę, Rozwidnię ściany i sprzęty, Rozbudzę ogród, snem zdjęty! Ku ogrodowi przydźwignę twe łoże, Pieszczotą zmącę ci krew, Wsłuchany w ogrodu śpiew! Zwierzyniec 111 Zwierzyniec Flamingo, różowiejąc, smukli się nad wodą Skrzydlatego jedwabiu zaciszną urodą. Sama dal tak w nim skupia swe znikliwe dzieje, Że - czy leci, czy stoi - zawsze daleczeje. Wielbłąd w słońcu zapłowiał stąd o kroków siedem Jak sprzęt Boży, okryty poniszczonym pledem. Świat, co szuka oparcia dla swego zamętu, Korzysta z pogarbionej ciszy tego sprzętu. Ślepie, z których się słońce nigdy dość nie wylśni, Patrzą na mnie z plamiście rozwrzaskanej pilśni, W której mrok się tygrysim gęstwi uścierwieniem - Ten sam mrok, co w ogrodzie był tylko - brzóz cieniem... Pies mój, kwiat oszczekując, łbem się tuli ku mnie - By poistnieć w mym świecie trafnie i beztłumnie - - I oczami po prośbie w twarz mi się człowieczy, A ja wchodzę -- w Mgłę zwierząt i w Tuman wszechrzeczy. 112 Ćmy Przychodzą nieustannie z tamtej strony ciszy Psy, wierzby, nagłe sady, ćmy białe, ćmy szare I próżnię zapełniają, gdzie czasem brak myszy, By zasklepić czymkolwiek w świat wyziorną szparę. Przychodzą potłumione zielenią otchłanie, I dziewczęta, co w oczach dźwigają los nieba - I obłoków nad ziemią srebrne górowanie I ta wiara, że właśnie tak trzeba, tak trzeba... I przychodzą modlitwy o większą tęsknotę, Źli bogowie, złe wiosny i mgła zagrobowa, Bzy bez jutra, bez wczoraj, ćmy czarne, ćmy złote I ty, co tak się smucisz, gdy piszesz te słowa... 113 Pszczoły W zakamarku podziemnym, w mieszkalnym pomroku, Gdzie zmarły, zamiast dachu, ma nicość nad głową, W pewną noc Wiekuistą, a dla nas - Lipcową Coś zabrzękło... Śmierć słyszy i przynagla kroku... A to - pszczoły, zmyliwszy istnienia ścieżynę, Zboczyły do tych pustek, jak do złego ula! Rój się iskrzy tak obco, tak brzęcząco hula, Że strach w mroku tę jurną ujrzeć pozłocinę!... A zmarli w zachwyceniu, źrenicę rozwiewną Przesłaniając od blasku skruszałych rąk wiórem, Tłoczą się cień do cienia i wołają chórem: "To - - pszczoły! Pamiętacie? To - pszczoły na pewno!' Przytłumione snem bóle na nowo ich trawią! Wdzięczni drobnym owadom za zbudzoną ranę, Z wszystkich sił swej nicości patrzą w skry zbłąkane, Co wzdłuż śmierci i w poprzek żywcem się złotawią... Znali niegdyś te cudła złotego pomiotu, A dzisiaj, zaniedbani w swych mgieł niedobrzysku, Podziwiają skrzydlatą szaradę rozbłysku I chyżą łamigłówkę brzęczącego lotu! Ale drogę powrotną zwęszywszy w odmęcie, Pszczoły lśnią się gromadą już co chwila rzadszą, Już -- w świat się przedostając, gasną na zakręcie - Już ich - nie ma! - A oni wciąż patrzą i patrzą... 114 Pantera Ani mię zgnębią zórz krwawe zawiście, Ni złote groźby słonecznej potęgi! Grzbiet mój w złość słońcu czerni się plamiście W przeciwsłoneczne, przeciwzłote pręgi!... Gotowam słońce rozszarpać na ćwierci! Na ziemi - ryk mój, milczenie me - w niebie... Z nieznanych światów czaję się na ciebie Ja - rozpląsana dookoła śmierci! Przeciwzłocącą się - porwij w ramiona, Bym z ciebie życia wyżarła niemoce, Bym czuła nozdrzem ten szał, że ktoś kona W chwili, gdy ja się słońcu przeciwzłocę! W róże mię uwieńcz, w zmierzch winnicy prowadź, W pałaców głębie - na marmur i kwiaty, Gdzie win purpura i śmiechu szkarłaty Chcą falę życia od dna rozfalować! Wśród dziewcząt - jedna jest tylko w żałobie, Niepewna losu... zapatrzona w cienie... Jej ciało - biały sen o samej sobie, Tym snem objęta - czeka na skinienie. Rzuć ją w mą żądzę, w puchy mego łona, Na okamgnienie - nie na długie noce, Bym nozdrzem czuła szał, że miłość kona W chwili, gdy ja się słońcu przeciwzłocę!... Ten, kto mię stworzył dla krwi i pieszczoty, Dał mi skok zwinny, co w śmierć mię przerzuca, Kły moje wygiął w kształt własnej tęsknoty I własnym rykiem natężył me płuca! On we mnie ryczy, szaleje zbłąkany W moich żył sieci i kości gęstwinie! Raniąc mię, sobie zadaje te rany, Które mi w gniewu przeznaczył godzinie! On razem ze mną hen - w dzikim ostępie Z wiecznym się głodem w zapasach szamoce, A ja z nim wspólnie zmorę życia tępię, I z nim się wspólnie słońcu przeciwzłocę! Kimkolwiek jesteś - czy Lwem niewidzialnym, Czy wszechobecnym raczej Jaguarem - Węszę twe tropy w błękicie upalnym I kuszę ciała wonnego wyparem!... Wyjdź na swe żery z jaskini lazurów! Otom - gotowa!... śnij uczty weselne! Chcę być radością dla twoich pazurów, Chcę krwią upoić twe kły nieśmiertelne - I chcę cię zdradzić, gdy przywrzesz do łona, Pokąsać w strzępy twą wieczność, twe moce, By chłonąć nozdrzem ten szał, że Bóg kona W chwili, gdy ja się słońcu przeciwzłocę! 115 Koń Koniu krzywy, koniu siwy, Ozdobiony łachem grzywy, Kocham zawiew zmydlonych twym potem rzemieni I oddech, juchą parnej dymiący zieleni. Łeb kościaty, ale krewki, Z wargą miękką, jak pierś dziewki, Przewieś mi poprzez ramię w rzewną bezrobotę, Bym twarzą prężnej szyi wyczuwał ciągotę. Koniu smutny aż do śmierci Z białą pręgą lejc na szerci, Zaprzyjaźnij się ze mną, jak to czynisz z wołem, Wejdź do mojej chałupy, siądź razem za stołem. Dam ci wody z mego dzbana, Dam ci cukru, dam ci siana, Dam bryłę szczerej soli, gleń świeżego chleba I przez okno otwarte przychylę ci nieba. Nie sęp oczu brwi sitowiem, Powiem tobie, wszystko powiem! A gdy noc już nastanie, pozamykam dźwierze I wspólnie odmówimy wieczorne pacierze. 116 Wiersz konny Pochylony ku światu - patrzę w cień mój konny, Jak się obco przewija - skośny i postronny - Wybojem dróg. Mój cisawy, któremu i głaz nie zacięży - Zaświat w słońcu zwęszywszy - kark zagrzany tęży W uparty łuk! Woniejące od pola, z traw wywiane losy Złączyły nas na wspólny bieg w tamte niebiosy I w tamten las... I kazały jednakim zespolić się ruchem Na sny różne, co - jawy związane łańcuchem - Śnią się raz w raz. Dąb, migając za dębem, wstecz luźnie odlata - W przerwach między dębami zaskoczona chata Cofa się w jar! Ruczaj, słońcu na ukos jarząc się samopas, Z oczu nagle nam znika, jak wylękły topaz, Mara wśród mar... Stogi siana z bocianem lub wroną na czubie Olbrzymieją do czasu, aż giną w przegubie Minionych miedz! I dobrze nam i barwno, gdy skrajem źrenicy Pochwycimy mak w życie lub kąkol w pszenicy, By dalej biec! I dobrze nam i skrzyście, gdy wpobok cmentarza Chata szybą od blasku oślepłą przeraża Daleki step - Lub gdy srebrem oparty o wierzchołek drzewa Obłok - snem rozwidniony - na słońcu wygrzewa Kudłaty łeb! Bezmiar nozdrza nam szarpie i wre w naszym pocie, A my piersią zdyszaną na własnej tęsknocie Kładziem się wzdłuż! W jeden tętent dwa nasze stapiając milczenia, Sprzepaszczamy się w zamęt bystrego istnienia Obojgiem dusz! Czy to śmierć się tak dymi w zdybanym bezkresie? Tak, to - ona! To - ona! Bo tak właśnie zwie się Tchu w piersi brak!... Trzeba przemknąć pomiędzy śmiercią a pokrzywą... Cisak w nicość się gęstwi pogmatwaną grzywą, Jak lotny krzak! Jeszcze chwila - a niebo skończy się! Lecz niech no Próżnie zowąd wybłysłe ku nam się uśmiechną Zza mgieł i wzgórz, A my, łamiąc przeszkody, groźniej i pochmurniej Pośpieszymy w tę otchłań na wieczysty turniej Tamtejszych burz! Jakiś blady mieszkaniec chmur - z niebios wybrzeża Widzi, że wicher w locie o pierś nam uderza Jak stal o stal - I nie może rozeznać poprzez kurzaw zwoje, Co się stało na ziemi, że tych kształtów dwoje Mknie w jedną dal? I nie może zrozumieć w swoim wniebowzięciu, Czemu z wyżyn drapieżnych spadł na kark zwierzęciu Człowieczy stwór? I dlaczego dwie zmory różnego obłędu Zbiegły się, aby zdwoić czar swego rozpędu Do innych zmór? 117 Goryl Spoza drzew gęstwy goryl kosmaty Śmieszliwym ślepiem wyzierał w światy. Małpował orła, gdy ranny strzałą Wlecze po ziemi nic warte ciało. I lwa małpował, kiedy w barłogu Kłem spłoszonemu zagraża Bogu. I drwiąc, przedrzeźniał wieczności minę, Kiedy z błękitu schodzi w dolinę. Aż śmierć, wtulona w szary przyodziew, Stanęła przed nim, że zbladł nad spodziew! Chciał ją zmałpować, ale nie umiał - Chciał coś zrozumieć - i nie zrozumiał. I padł jej do nóg, nie wiedząc czemu, I - niewiedzący - skomlał po psiemu. A ona cicho, niby mogiła, Pierś mu przydeptać stopą raczyła. Niezmałpowana, nieprzedrzeźniona Patrzyła w niego, jak rzężąc, kona. 118 Gad Miriamowi Szła z mlekiem w piersi w zielony sad, Aż ją w olszynie zaskoczył gad. Skrętami dławił, ująwszy wpół, Od stóp do głowy pieścił i truł. Uczył ją wspólnym namdlewać snem, Pierś głaskać w dłonie porwanym łbem, I od rozkoszy, trwalszej nad zgon, Syczeć i wić się i drgać, jak on. Już me zwyczaje miłosne znasz, Zwól, że przybiorę królewską twarz. Skarby dam tobie z podmorskich den, Zacznie się jawa - skończy się sen! Nie zrzucaj łuski, nie zmieniaj lic! Nic mi nie trzeba i nie brak nic. Lubię, gdy żądłem równasz mi brwi I z wargi nadmiar wysysasz krwi, I gdy się wijesz wzdłuż moich nóg, Łbem uderzając o łoża próg. Piersi ci chylę, jak z mlekiem dzban! Nie żądam skarbów, nie pragnę zmian. Słodka mi śliny wężowej treść Bądź nadal gadem i truj i pieść! 119 Dziwożona Co sto lat tu zlata ptaszek, Złoty ptaszek, Gregoraszek, Puka w dąb: niech w dębu szparze Dziwożona się pokaże! Stuk, puk! z dziupla wypłoszona W świat wybiega Dziwożona, O, już tańczy zwijanego, Gonionego, wyrwanego. Leśnej bajce dając wątek, Pośród modrych tańczy łątek, Gra jej ciepła trzcin muzyka, O, ucieka już, już znika. Pobiegnijmy za nią w ślady, Na wywiady, na wybady, Zanim dąb się zamknie za nią, Za tańczącą Złotopanią! Bo ptak złoty lubi zwlekać, Więc sto lat będziemy czekać, Aż drzwi dębu otworzone Znów pokażą Dziwożonę. 120 Spotkanie Ponad tłumy błyskawic samochcąc wzniesiony, Waży się w niebie jastrząb w dwie na przemian strony, Jakby miał dusze dwie! I szponami miłośnie objąwszy zawieję, Wie o tym, co się w skrzydłach, gdy tak lecą, dzieje - On jeden tylko wie! Spragniony z nim spotkania, chcę go zmóc do zlotu Przez odległość, co dzieli nas wśród burz łoskotu I z żądzy mojej drwi - Do zlotu, co tym śmielszy, im począł się górniej - Do zlotu nie bez grozy, jak śmiertelny turniej, Nie bez przelewu krwi! Doskoczony mą strzałą, skrzydlaków zwyczajem Spada młyńcem wraz z jakimś niebiosów rozstajem, Bezmiaru pełen łup! Jak gdyby z wieścią w dziobie spieszył przez otchłanie Na umówione ze mną - dalekie spotkanie Tu właśnie u mych stóp! 121 Przyśpiew Wkosmacona w kwiat płytki, Łeb ująwszy w dwie chwytki, Pszczoła, nim ją porwie lot, W słońcu myje się, jak kot - I do naga z odwianych skrzydeł się rozbiera. Lada powiew - lada Płoszy wróbli stada, I psi rumian kreśli cień Ten sam niemal, co dzień w dzień, I żuk brzuchem w niebiosy złudnie zaumiera. Staw obłokiem żegluje, Młyn mu kołem ojcuje, Spoza lasu szumi las, Spoza czasu szemrze czas, Droga roztopolona śni się nie do końca... Utrudą żałobny Koń, dozgonnie ksobny, Zaniepatrzył się na wóz, Przymknął oczy w cieniu brzóz I krótkim kaszlem dudni, jak kobza, do słońca. Niech się dłuży cień ławy, Niech wypoczną w nim trawy! Z łbem na łapie chudy pies Śpi po łapy owej kres, Jakby na niej się świata kończyło bezdroże. Ziele w jarze, ziele! Skąd twoje wesele? Niech się wzmaga wiew i żar, Niech się wzmaga bór i jar, I to wszystko, co jeszcze, prócz nich, stać się może! 122 Zwiewność Brzęk muchy w pustym dzbanie, co stoi na półce, Smuga w oczach po znikłej za oknem jaskółce. Cień ręki - na murawie... A wszystko - niczyje, Ledwo się zazieleni - już ufa, że żyje. A jak dumnie się modrzy u ciszy podnóża! Jak buńczucznie do boju z mgłą się napurpurza! A jest go tak niewiele, że mniej, niż niebiesko... Nic, prócz tła. Biały obłok z liliową przekreską. Dal świata w ślepiach wróbla. Spotkanie traw z ciałem. Szmery w studni. Ja -•- w lesie. Mgłą byłeś? - Bywałem! Usta twoje - w alei. Świt pod groblą w młynie. Niebo - w bramie na oścież... Zgon pszczół w koniczynie. Wstążka zmarłej dziewczyny na znajomej darni, Słońce, co chwiejnie skacząc, źdźbli się w łzach deszczami. Wiara fali w istnienie za drugim nawrotem I wołanie o wieczność w jaśminach za płotem. Chód po ziemi człowieka, co na widnokresie, Malejąc, łatwo zwiewną gęstwę ciała niesie I w tej gęstwie się modli i gmatwa co chwila I wyziera z tej gęstwy w świat i na motyla. 123 Przemiany Tej nocy mrok był duszny i od żądzy parny, I chabry, rozwidnione suchą błyskawicą, Przedostały się nagle do oczu tej sarny, Co biegła w las, spłoszona obcą jej źrenicą - A one, łeb jej modrząc, mknęły po sarniemu, I chciwie zaglądały w świat po chabrowemu. Mak, sam siebie w śródpolnym wykrywszy bezbrzeżu, Z wrzaskiem, który dla ucha nie był żadnym brzmieniem, Przekrwawił się w koguta w purpurowym pierzu, I aż do krwi potrząsał szkarłatnym grzebieniem, i piał w mrok, rozdzierając dziób, trwogą zatruty, Aż mu zinąd prawdziwe odpiały koguty. A jęczmień, kłos pragnieniem zazłociwszy gestem, Nasrożył nagle złością zjątrzone ościory I w złotego się jeża przemiażdżył ze chrzęstem I biegł, kłując po drodze ziół nikłe zapory, I skomlał i na kwiaty boczył się i jeżył, I nikt nigdy nie zgadnie, co czuł i co przeżył? A ja - w jakiej swą duszę sparzyłem pokrzywie, Że pomykam ukradkiem i na przełaj miedzą? I czemu kwiaty na mnie patrzą podejrzliwie? Czy coś o mnie nocnego wbrew mej wiedzy - wiedzą? Com czynił, że skroń dłońmi uciskam obiema? Czym byłem owej nocy, której dziś już nie ma? W południe 124 W południe Wzdłuż chat, ponad strzechami Południa żar zawzięty Widomie drga i mami Niepochwytnymi pręty... Wpośród zielonych muraw Schną rosy ciemne ślady, Samotnej studni żuraw Patrzy w dalekie sady. Na przeciwległe wzgórze Głóg wpełzły i berberys Poprzez słoneczne kurze Gałęzi rzuca przerys. Południe samo siebie Roztrwania w oman senny... Niebem prześwieca w niebie Przezroczy księżyc dzienny. Znienacka w drzew gęstwinie Wiśnia się płoni smagłe -- O, teraz, w tej godzinie Pokochać - kogoś - nagle!... Ten znój z błękitem w zmowie Dech piersiom tak utrudnia! Zachciało się mej głowie Śnić miłość wśród południa! 125 Nadaremność W znoju słońca mozolnie razem z ciszą dzwoni Rozgrzanych płotów chrust. Pocałunek sam siebie składa mi na skroni, Sam - bez pomocy ust... Z rozwalonej stodoły brzmi niebu przez szpary Jaskółek płacz i śmiech - Do pokoju, spłowiałe wzdymając kotary, Wrywa się wiosny dech! Boże, coś pod mym oknem na czarną godzinę Wonny rozkwiecił bez, Przebacz, że wbrew twej wiedzy i przed czasem ginę Z woli mych własnych łez!... 126 W słońcu Jastrzębi śledząc lot, Jezioro ciszę wdycha. Zwiesza się poza płot Spylona rozwalicha. W kałuży, śladem kół Porysowanej w żłoby, Tkwi obłok, brzozy pół I gęsi rdzawe dzioby. Od sztachet, snując kurz Na trawy i na chwasty, Słońcem pocięty wzdłuż Upada cień pasiasty... Trzeba mi grodzić sad, Trzeba mi zboże młócić! Przyszedłem na ten świat I nie chcę go porzucić!... 127 *** Upalny ranek. Gwary i turkoty Kończą się nagle u sztachet ogrodu, Gdzie ławek cienie, wdumane w piach złoty, Dają tym piachom czar głębi od spodu. Zapatrzonemu w dal przed się bez końca Reszta dorożki z plecami woźnicy, Znikając nagle na rogu ulicy, Odsłania szybę, zbłyskaną od słońca. Pies mój, w ślad za mną idący niemrawie, Znienacka wstrząsa kudłami swej grzywy I pysk zadziera i patrzy ciekawie Na szyld, od wróbli szary i wrzaskliwy. Jakaś wariatka męczeńsko uboga, Słynna w zaułku na całe podwórze, Wrzuca do skrzynki, strumniałej przy murze, List, nieudolnie skreślony do Boga. 128 Dokoła klombu Gdy wzbiera ciszą śmierci południa upalność - Dokoła mego klombu - zgiełk i niewidzialność! Grzmią wozy, chrapią konie i dzwonią kopyta - Lśni kurzawa, ku słońcu bezrozumnie wzbita! Wciąż dokoła, dokoła... Wciąż tą samą drogą!... Słychać wszystko i wszystkich ••- nie widać nikogo! Pędzą z szumem tysiąca oszalałych borów, Wykrzykując gwiazd nazwy i nazwy przestworów! Brak im miejsca! Ścisk we śnie! Aż próżnia się mroczy! Czy to - byt, czy to - niebyt tak wrzawnie się tłoczy? Nic nie ma, prócz pośpiechu! Gdzie teraz ich - ciało? I czy ciągle się staje to, co raz się stało? Zdaje mi się, że pęd ich mam w uszach i skroni - I że lecę wraz z nimi, jeżeli to - Oni!... A gdy wrzawa zamilka i cisza się dłuży, Zdaje mi się, żem stanął u celu podróży... 129 Południe Obłok blaskiem sam siebie zaćmiewa w upale, Dno błękitem przeciera lub nie ma dna wcale. Rumianek, co w tych żarach biel gubi cudacznie, Trzykroć w nic się odzłoci, nim kwiatem być zacznie. Płat murawy od wzgórza całą źdźbeł bezsiłą Zielenieje mi w oku - w skrócie i pochyło... Głos od brzmienia własnego w tej ciszy odwyka, Nie chce mu się być głosem - bez żalu zanika. Drwal, nogi rozkraczywszy, z zadumą snu szczerą W pień uderza zbłyskaną od słońca siekierą. Echo się do uderzeń opóźnia o mgnienie, A ja właśnie to drobne chwytam opóźnienie I, nim odgłos siekiery osobno dolata, Całe niebo przeżywam i zwiedzam pół świata! W tych przerwach między echem a ciosów bezgwarem Dusza moja, z niczego zrodzona nad jarem, Szuka wolnej umieszczki dla trwania na nice, Dla istnienia na opak, dla tchu - w tajemnice! Nie wie o tym siekiera, że w ten dzień słoneczny Pracuje na baśń moją, na mój żywot wieczny! I że w jedną jedyną bezbrzeż się zespala Jej połysk i pnia wygłoś -- mój sen i ruch drwala! Że echo do uderzeń opóźnia się czaru, By snom dać krztynę czasu na wstęp do bezmiaru! Niebo przyćmione... 130 Niebo przyćmione... Niebo przyćmione, niebo wieczorne Samochcąc płynie przez moje oczy... Piersi bezsenne i bezoporne Pieszczota zmierzchu nuży i tłoczy. O, teraz snuć się cieniem po gaju, Ducha wśród sosen w szkarłat rozjarzyć, U twojej wrótni, na twym rozstaju Samemu sobie - snem się wydarzyć! Na skroń kalinom, ujrzanym w dali, Paść złotym kurzem w purpur pożodze - I nie odróżnić ust twych korali Od owych kalin na owej drodze! I nie odróżnić twoich warkoczy Od brzóz, weśnionych w głębie jeziorne. Samochcąc płynie przez moje oczy Niebo przyćmione, niebo wieczorne... 131 Wieczory Wieczory moje, minione wieczory, Widmem pierścieni złotych i bransolet Zdobiące sosen pordzewiałe kory I brzóz biel nikłą! Szkarłat i fiolet Snem powikłanym znoją się na chmurach, Nim się chmur brzegi mgłą zieleni omszą I w dym zszarzeją w spalonych lazurach. Głębina parku staje się znajomszą Nozdrzom, co węszą całe gniazda woni W zagąszczach krzewów, bo nabrzmiałe zmierzchem, Kwiaty rozpustniej swych pyłów rozpierzchem Drażnią powietrze, przypadłe do skroni Ziemi, podziemnym opętanej szałem I czyhającej na zejście niebiosów Do jezior głębi... W uciszeniu białem Oparów, w nic się złocących powoli, Włóczy się mrowie snów, przysiąg i losów Niczyich, własnej zostawionych doli, Nieprzynależnych, prócz siebie, nikomu! Dusza w tym mrowiu szuka po kryjomu Wróżb na dzień zeszły... Zaś dłonie obiedwie, Choć nieruchome zadumy drzemotą, Czują się - niby wyciągnięte w złotą Dal - w taką złotą, że widną zaledwie Oczom - że aż się w oczach dzieją zmory!... Wieczory moje, minione wieczory! Gdziem was nie widział? Na łąkach, obłokiem Kwiecia zbryzganych! I w lasu przestrzałach, To tu - to ówdzie wyszperanych okiem Wśród pni, zestawnych w dowolne szpalery... Na kołach wozu, które senny wałach Słońcu na pokaz wlecze - wszystkie cztery W ruchliwy koral mieniąc pracowicie... Na stepach, kędy niespodziane drzewo Tak się przestrzeni narzuca obficie, Że się niebiosom czarna staje wnęka!... W stodół szczelinie, zaprószonej plewą - W szparach oplotów, gdzie przez wybój sęka Błękit przecieka potajemną strugą Kropla po kropli - pokrzywom na liście... Na stogach siana, co parząc za długo Zieleń na słońcu, błękitnieje mgliście... Wśród wierzb, pokłonnych swych gałęzi zwisem Nurtom ruczajów... I na wzgórzu łysem, Rudym od szczawiu rdzy i dziennych spiekot... Na strzech jedwabiu, co w bociani klekot Wsłuchane, w gnuśnej grzybieją tęsknocie... Na zgromadzonym w skrzętny wieniec złocie Splotów dziewczęcych - i na srebrze starczem Jakowejś brody wędrownego dziada!... W zielonych szybach rozszalałych karczem, Skąd wrzask pijany, wybuchając, wpada W pobliski cmentarz, co przekrwawia w pąsy Krzyże przejrzałe i brzóz nagłe wstrząsy I swych jarzębin ogniste paciory!... Wieczory moje, minione wieczory, Pełne zarazy urojonych sprzyjań Duszy, na żmudny sen o szczęściu chorej I zasłuchanej w szmer waszych przemijań Obłoków skrajem!... Gdziekolwiek zwidziane - Wszystkie was wlokę w ślad mojego cienia, Co źdźbłem błękitu kołacze we ścianę Chaty, wyśnionej stopom w dniu zmęczenia... Żadnego nie brak! Wszystkie pamięć złocą, Jako dłoń skąpca wszystek skarb sygnetów - Bom zawiekował duszą w fioletów Waszych mgławicy, zapodzianej w sobie! Śmierć mi nie będzie wiekuistą Nocą, Lecz wiekuistym Wieczorem!... Gdy w grobie Zdziwię się nagle - bezniebny, beztęczny, Szparom i trafom byle jakim wdzięczny Za przypomnienie byle jakich rzeczur, Kałużysk brudnych lub żabich poziewań - Zlećcie się ku mnie - złotsze i zaklętsze - Na ten ostatni, wiekuisty Wieczór, Na tę ostatnią dolę zanieśpiewań! Niech mej mogiły zamieszkałe wnętrze Rozwidnią wasze, purpurowe zorze! Niech widny Bogu do snu się ułożę Na wznak - a skronią ugrzęznę w tym błędzie Że śmierci nie ma, nie było, nie będzie! Są tylko zajścia zórz za ciemne bory... Wieczory moje, minione wieczory!... 132 Zmierzch majowy - Zmierzchu majowy, purpurą się ściel! Z jabłonnych kwiatów - czar tobie i biel!... W jedną się falę stapiają bez fal - Ze światłem - smutek, a ze smutkiem - dal. Ten Maj w niebiosach, zwieczorniały Maj! Przypomnij wszystko - i zrozum -- i łkaj... Wiem, że ty teraz pochyliłeś skroń W okno, rozwarte na światłość, na woń. I wzrok wytężasz poza życia kres Aż do utraty oddechu i łez - Aż do wchłonięcia oddali i cisz, Aż do niewiedzy, dla kogo tak śnisz? Aż do pytania, dlaczego w ten znój Świat zda się obcy, choć bliski, choć twój? I czemu zorzy purpurowy czas Do trwóg przynagla i ciebie i nas? I czemu trzeba ku zbłaganiu zórz Poczwórnych dłoni i aż dwojga dusz?... 133 Noc Noc na niebie. Wieś w mroku złudnie roztajała W bezkształt senny, tu - ówdzie światłem zwypuklony. Psów wycie rozpowiększa bezbrzeż wsi uśpionej, I niby srebra stosy, płonie chmur nawała. W tej i owej chat szybie świeca lśni, jak gwiazda, Czasem sylweta głowy mignie tam i zginie: Sen szyby... W wonnych sadów szemrzącej głębinie Duchy na nocleg w ptasie wdzierają się gniazda. Zapach ziemi wilgotnej i zziębniętych kwiatów Zlewa się w jeden mocny i wystały trunek. Wietrzyk spadł mi na czoło, niby pocałunek - Skąd, od kogo? - sam nie wiem! Może spoza światów. A na niebie rozpiętem, bezbrzeżnie rozległem, Księżyc pała, chmur srebrne zwisają odlewy, Jakiś anioł (on nie wie, że go tam dostrzegłem!), Anioł błękitnooki i złocistobrewy Z gorączkowym rumieńcem, w zwierciedle księżyca Przegląda swe o Bogu zadumane lica. 134 Wieczorem Mrok się gęstwi po sadzie, ziemny powiał chłód, Zda się, iż dal zbłąkana podchodzi do wrót... Wiatr się zsunął ze strzechy na gałęzie drzew - Czy on we mnie tak śpiewa? Widzę poprzez śpiew, Jak księżyc wschodzi nad borem! W podwórzu, dokąd zajrzał spoza ciemnych brzóz, Rozwidniła się studnia i samotny wóz, Między szprychy znienacka oświetlonych kół Duch, drogi nieznający, na nocleg się wsnuł Wieczorem, późnym wieczorem. Przez szyby moich okien, zapatrzonych w staw, Blask upada i tli się wśród wilgotnych traw. W dłoni mojej zerwany doumiera wrzos. Jakże dziwno wymówić własne imię w głos Wieczorem, późnym wieczorem!... Cień mój, co we dnie kładł się na złocisty łan, Nocą pragnie zapełnić pustkę moich ścian. Do szyb, znikąd zjawione, lgną puszyste ćmy - Staw posrebrniał i widzi inaczej, niż my, Jak księżyc wschodzi nad borem... 135 Wieczór Słońce, zachodząc, wlecze wzdłuż po łące Wielki cień chmury, ciągnąc go na wzgórza, Zetknięte z niebem, co życie, gasnące Pod barw przymusem - w głąb marzeń przedłuża, Aby dowidzieć poprzez dale puste Jedyną wokół purpurową chustę Dziewczyny, która swych dłoni oplotem Kolana zgodnie wgarnęła pod brodę I coraz bardziej pod niebios namiotem Samotniejąca w tę dal i pogodę, Od dawna ruchu i snu nie odmienia, Chłonąc czar drętwy samego patrzenia We wszystko naraz, w nic zasię z osobna... Wpobok, zaledwo do siebie podobna, Wyolbrzymiona wobec próżni świata, Krowa się w świetle różowi łaciata, Co jednym rogiem pół słońca odkrawa, A drugim wadzi o daleką gruszę... Sennych owadów nieprzytomna wrzawa Umacnia pustkę i podsyca głuszę, Wspartą na stogach, powiązanych w drągi. Kolejne idą nad polem przeciągi Tchu ziół dalekich, zaprawnego potem Zoranej ziemi, co - tknięta wron lotem - Paruje ciężko i chłodnieje z wolna. Na widnokresie jakaś mgła dowolna, Cień, nie mający przyczyn wśród przestworu, Rośnie, by zwiększyć potęgę wieczoru, I wśród rosnących z nim razem bezmiarów Dziwnie brzmią zgiełki świerszczących komarów. 136 Zmierzch Pierwsza zmierzchu fala Spływa ponad dach. W szybach - mrok, a z dala Słońce się dopala W nasturcjach i mgłach. Mąci nam rozmowę Pustych murów biel... Dłonie swe różowe Ściel pod moją głowę - Nic nie mówiąc, ściel! Kto swe serce zbada W taki zmierzch jak ten? Łza śmiertelnie blada W snu głębinę spada, Choć nie wierzy w sen!... 137 O zmierzchu Słońce zgasło. O, jakże zwinne są i młode Zmierzchy czerwca, nim w północ głuchą się przesilą! Po wargach twoich dłonią, kształt czującą, wiodę, Jak po koralach, morzu wydartych przed chwilą... Spleć stopy, przymknij oczy - i nazwij to cudem, Żeśmy razem, dalecy od dziennego znoju! Jakże łatwo zwiać szczęście, z takim oto trudem Rozniecone w ciemnościach twojego pokoju! Łatwiej, niż rozpleść złotą warkocza zawiłość, Niepojętą dla zmierzchów, co zgadnąć nie mogą, Czemu te słowa: cisza i wieczór i miłość - Napełniają mi serce zabobonną trwogą?... Czemu ciebie, poległą snem na mej rozpaczy, Pieszczę tak, jakby w szczęścia przepychu dostatnim Każdy mój pocałunek miał być już - ostatnim... Słońce zgasło... O, błagam, nie całuj inaczej!... 138 Wieczorem Wieczorem było, wieczorem, Gdy zorza gasła nad borem. Dzienny ulatniał się skwar, Rosa nam spadła na głowy I zmierzchem dymił się jar, Jar kalinowy. Z daleka idzie, z daleka Ten mrok, co kwiatów się zrzeka. Gdy płosząc ospałą woń, Chłód powiał nad pola zżęte, O moją zagrzałaś skroń Dłonie zziębnięte. Nie wolno patrzeć, nie wolno Bez pieszczot w ciemność dokolną! Zbłąkanych w obszarach pól Nie złączy żaden sen złoty, Ni lęk, ni zgroza, ni ból, Nic - prócz pieszczoty! 139 Wieczór Drobne okno otwórz niespodzianie, Niech zobaczę twe łóżko przy ścianie! Taka cisza, że nie poznać świata - Jeden tylko na dębie liść lata. Koral zorzy po podpłociu biega I sam siebie na sękach postrzega. Motyl w zmierzchu biało nam się ziścił, Gdy się skrzydłem do malwy przyliścił. Ciche grabie z najcichszą łopatą Tkwią we dwoje i do snu pod chatą, Kto w nie spojrzy - zrachuje dwie cisze. Dal się w oczach umyślnie kołysze. Wieczór różnie niszczeje po krzakach, Cień do rowu włazi na czworakach. Za miedzami, za ustroniem młyna Bóg się kończy - trawa się zaczyna. Kurz, świetlejąc, dogasa nad drogą, I jest wszystko, choć nie ma nikogo! Tylko brzoza, kwitnąc w światów mnóstwo, Całe swoje w snach odmilkłe brzóstwo Z nagłym szeptem wcudnia do strumienia, Gdzie raz jeszcze w brzozę się zamienia. 140 Po ciemku Wiedzą ciała, do kogo należą, Gdy po ciemku obok siebie leżą! Warga - wardze, a dłoń dłoni sprzyja Noc nad nimi niechętnie przemija. Świat się trwali, ale tak niepewnie!... Drzewa szumią, ale pozadrzewnie!... A nad borem, nad dalekim borem Bóg porusza wichrem i przestworem. I powiada wicher do przestworu: "Już nie wrócę tej nocy do boru!" - Bór się mroczy, a gwiazdy weń świecą, A nad morzem białe mewy lecą. Jedna mówi: "Widziałam gwiazd losy!" Druga mówi: "Widziałam niebiosy!" - A ta trzecia milczy, bo widziała Dwa po ciemku pałające ciała... Mrok, co wsnuł się w ich ściśliwe sploty, Nic nie znalazł w ciałach, prócz pieszczoty! 141 O zmierzchu Gdy zmierzch na oknie naszym już dosięga kwiatów, My, w cień wspólny związani na znajomej ścianie - Myślami do dwu różnych odbiegamy światów, Dłońmi zwarci w tym ziemskim, jak na pożegnanie. Wędrówka myśli naszych, stroniących od ciała, Każe pod grozą straty trwać w znieruchomieniu - Dech przy tchu, skroń przy skroni, ramię przy ramieniu I unikać wszystkiego, co szumi lub pała... Czuję ucho twe miękkie - zgrzane przy mym uchu, Lecz go nie śmiem ochłodzić wilgotnych warg brzegiem, By dreszczem nieobacznym lub pieszczot zabiegiem Nie skłócić nabytego od zmierzchów bezruchu. 142 Zmierzch bezpowrotny Różowieje o zmierzchu twój spłowiały liścik... Wóz turkocze za oknem. Może sen mój właśnie Tak odjeżdża w złą ciemność - śpiewnie i kolaśnie... W niebie - drobnych obłoków napuszysty wyścig! Reszta Boga - w niebiosach! Zachód, tlejąc, zrudział. O, uwierzyć w tę Resztę i potrwać w tym błędzie! W dziejach gwiazdy najdalszej brać zawrotny udział I zawczasu już srebrnieć tym, co kiedyś będzie... Lub tam, gdzie żale świata na szczytach się śnieżą, W tym śniegu, w tym wzbielałym ku zaciszom zgonie Znaleźć dwie załamane, dwie bez jutra dłonie I całować, nie wiedząc, do kogo należą... Gdym twe dłonie w wiosennej całował zamroczy, Cóżem wiedział o tobie? Nic - śnie mój nietrwały! A kochałem twe dreszcze, i duszę, i oczy, I świat cały - i usta - i znowu świat cały! 143 W odmętach wieczoru Słońce, zagrzęzłe w odmętach wieczoru, Spoza chat czubów i przyłbicy młyna Jeszcze się resztą świateł przypomina Upatrzonemu wśród sadów jezioru... Jezioro barwnym powleka się mrokiem, Co rozwidniając, nie widzieć pozwala... Z wędrownym błyskiem spotyka się fala Pod umówionym w głębinie obłokiem. Obłok swój bezruch kojarzy z fal ruchem... Fala swe rysy i szczerby i sznury Przesuwa z wolna za wiatru podmuchem Przez jego piętra z ognia i purpury... Purpura łamie błękitów przegrody I w nieprzejrzyste rozżarza się złoto, Poprzerywane plam czarnych ślepotą, Jakby tam nagła nieobecność wody Ujęła barwom podłoża dla czaru... Drzewa wraz z brzegiem i garścią gołębi Odbite chwiejnie, spragnione bezmiaru Do zaniedbanej powracają głębi, Z której powstały - i nadal w niej kwitną. Zieleń ich możesz nazywać błękitną - I purpurową i złotą... W wód cieniu Jest nią i nie jest, posłuszna imieniu, Które jej nadasz, muśnięty fal wzrokiem. Woda pod światło drzew liście kołysze, Wsłuchane w szmer swój nad wodą i w ciszę Pod umówionym w głębinie obłokiem. Po jego piętrach, od podstaw do szczytów Wspak odwróconych w kształt sprzecznej ruiny, Duch, wzwyż stąpając, wciąż schodzi w głębiny, Z państwa purpury w świat zgasłych błękitów. I schodząc, barwy odmienia bez końca: To - purpurowy, to - czarny, to - złoty, Posłuszny zejściu swojemu w ciemnoty Wód, zapatrzonych w przeróżną śmierć słońca. Śmierć, co zagrzęzła w odmętach wieczoru, Spoza chat czubów i przyłbicy młyna Jeszcze się resztą świateł przypomina Tobie - i twemu wśród sadów jezioru... 144 Przed świtem Trwa jeszcze ciemne rano - Śpi niebo nad altaną. Staw błysnął o dwa kroki - Już widać, że głęboki. W łopuchu czy w pokrzywie Świerszcz dzwoni przeraźliwie! Rozpoznajże w ciemnocie, Czy wróbel tkwi na płocie? Kształt wszelki wybrnął z cienia, Lecz nie chce mieć imienia. Chce snom się jeszcze przydać: Nie widać nic, a - widać. Sny 145 Sen Śniło mi się, że konasz samotnie, Mnie nie było, ale jestem już!... Biegłem do cię powrotnie, powrotnie Poprzez gęstwę błyskawic i burz. Leżysz - męką szpecona bezkarną I zanikiem wychudzonych lic. Dłonie twoje do próżni się garną... Patrzysz na mnie i nie mówisz nic. Więc porwałem cię w ramion spowicie Razem z śmiercią, co twe piersi ssie - - I swe własne tchnąłem w ciebie życie - Tchnąłem życie - i zbudziłem się! 146 *** Tam na rzece jest na pewno łódź, Trzeba tylko fale wiosłem pruć. I na pewno jest za rzeką - dal, Trzeba tylko wytężyć swój żal. Patrzysz na mnie - oniemiała snem Nic nie mówisz, ale wszystko wiem! Wiem ja, kiedy poruszyć, jak mgłą, Ciałem twoim, żeby ku mnie szło... Wiem, jak spojrzeć - co szepnąć... I znów Dłoń do piersi przytulić bez słów... Chętna ciału - suknia twoja lgnie Do tych bioder, co kochają mnie. Wiem ja wszystko! Ale czemu łkam - Tego nie wiem, nie pojmuję sam!... 147 We śnie Śnisz mi się obco. Dal bez tła, Wieczność się w chmurach błyska. Lecimy razem. Mgła i mgła! Bóg, ciemność i urwiska. Do mgły i mroku naglisz mnie I szepcesz, zgrzana lotem: "Toć ja się tobie tylko śnię! Nie zapominaj o tem..." Nie zapominam. Mkniemy wzwyż Do niewiadomej mety. O, jak ty trudno mi się śnisz! O jawo moja, gdzie ty? 148 Szmer wioseł Szmer wioseł dwojga w gęstwinie fal - I szmer - i słońce - i śpiew - i dal! Tak właśnie trzeba i tylko tak: Płynąć wbrew ziemi - niebu na -wspak! Perły, korale skradzione dnu Rzucać w głębinę własnego snu - I nasłuchiwać - o złudo złud! - Czyli uderzą z jękiem o spód?... Łódź się odbija w fali na wznak Tak właśnie trzeba i tylko tak! Dwoistą łodzią i tu i tam Płyń jednocześnie, po dwakroć sam! Dwoistą łodzią w bezmiary płyń, Podwójnie kochaj, podwójnie giń! Czworo masz wioseł, dwa stery masz, Ku własnej twarzy schyloną twarz -- Jakbyś wypłynął z dwu różnych snów, Aby w tym jednym spotkać się znów!. Jakbyś zaprzysiągł noce i dnie Temu jednemu! Mój śnie, mój śnie!... 149 Sny Śni się lasom - las, Śnią się deszcze. Jawią się raz w raz Znikłe Maje. I mijają znów, I raz jeszcze... A ja własnych snów Nie poznaję. 150 Sen Śniło mi się, że znika treść kwiatów wątpliwa, I że ogród, istnienia zlistwionego syt - Ginie, szepcąc twe imię, dziewczyno wróżb chciwa - A śmierć szarpie na strzępy twój spieszczony byt. Ginie w złoto i jedwab postrojone życie, I cmentarz, gdzie rozpacza zapomniany trup - I las znika, gdzie ślad swój wyryła niezbicie Zwycięska rzeczywistość moich dzielnych stóp. Znikło miasto, gdzie wrzała bezzasadna praca I gdzie się rozbudował śmiech, niebyt i żal. Nadaremnie się obłok - słońcu przypodzłaca: Znikł obłok - żywot wieczny - bóstw kilka - i dal. Lecz ja trwam, by śnić jeszcze na mogile nieba Mrok, któremu śmierć chmurne rozczesuje brwi. I mój pokój trwa także - dlatego że trzeba Mieć pokój - we wszechświecie... I zamknąłem drzwi... Świerszcz piosenką zapiecną oszołamia ciszę - Anioł miga białawo w zaokiennej mgle - A ja wiersz ten dla świerszczy i aniołów piszę - I tak mi źle na świecie - tak mi strasznie źle! 151 Sen wiejski Śni mi się czasem wieś, którą wbrew losom Wysiłkiem marzeń przymuszam do trwania, Czując, jak przymus co chwila jej wzbrania Zniknąć, gdy właśnie zmyślonym niebiosom Oczyma ledwo naznaczyłem w próżni Miejsce spotkania snu mego z błękitem. Drzewa mię nęcą naocznym rozkwitem - Czasem się tylko jakiś liść opóźni Lub gałąź, nie tak zjawiona, przez szpary Snu w mrok wybiegnie ponad snu zamiary... A zresztą - wieczór żmudny, nieustanny, Z pola znużone wracają dziewczęta, Wadząc spódnicą o złote dziewanny, O których sen mój, że śnią się, pamięta. A kroki dziewcząt - uparte, bezgłośne I jednoczesne i dziwnie nieznośne, Jakby szły po to, by mi tylko dowieść, Że idą, dbałe o pył, co się zrywa Spod stóp ku zorzy, I jak we śnie bywa, Gdy życie wkracza we własną opowieść, Wiem o nich wszystko... A one mą wiedzę Zgadują na wskroś, że nie ta i pusta, I dalej idą, wypełniając miedzę I umiejętnie rozchylając usta Jakby do śpiewu. Choć śpiewu nie słyszę, Wiem, że śpiewają - i wsłuchany w ciszę Ich warg, niemotą drętwych beznadziejną, Te słowa chwytam na pozór kolejno: "Czy kto nas wyśnił? I skąd nasza dola? I czy to prawda, że wracamy z pola? I czy to prawda, że my w sobie - żywe? Śnijmy się nadal - zgodne i cierpliwe!" Choć słów tych nie ma, lecz słyszę je w chwili, Kiedy pomyślę, że tak być powinno. Zorza ku głębiom strumieni się chyli, Ściekając złotem i purpurą płynną, Bieleją brzozy, krwawią się czereśnie - Wszystko to we śnie. Wszystko to we śnie. Gdy chylę w sen głowę, Dziewczęta chylą tak samo swe skronie... Przechodzą teraz przez nagłą dąbrowę, Której nie było, a która ustronie Wprzód upatrzywszy, w sieć snu siebie chwyta I na spotkanie idącym rozkwita, Szumiąc zieleni zaklętą pierwszyzną, Nieprzewidzianą, a bujną i żyzną, Wśród której życie, przemieszane z zorzą, Przeświecające wraz z niebem przez liście, Purpurowieje mętnie i cieniście. Na widnokręgu obłoki się mnożą. Od dziewcząt cienie padają ukośne I jednoczesne i dziwnie nieznośne, Jak gdyby po to wysnuły się drogą, Aby mi dowieść, że mają od kogo I na co upaść... I błędne motyle Na pokaz, z trudem swój kształt w zorzy trwałą. Teraz chcę zliczyć tłum dziewcząt, co falą Płynie po kwiatach - jest tyle a tyle, To wszystko - liczby określić nie umiem, Ale ją na wskroś i żywcem rozumiem, Jak gdyby była nie liczbą, lecz spadem Ciał w głąb na oścież rozwartego ducha. Już czerwiec, skrząc się, biegnie moim sadem, A w chacie mojej - noc lipcowa, głucha, A w polu wieczór dogasa sierpniowy. Jakiż to miesiąc zmącił sny mej głowy? Mijają Lipce i Sierpnie i Wrześnie... Wszystko to we śnie. Wszystko to we śnie! I wszystko przemija, Nie przemijając. I trwa wieś niczyja I wieczór, złotą znakowany smugą. O, jakże znikąd i jakże już długo Idą te z pola znużone dziewczęta! I ja wraz z nimi! Bo i mnie też pęta Żądza przebycia nad strumieni wodą Nagłego lasu, co złudnie się spiętrza, Ale nie mogę wejść cały do wnętrza Mego snu: jestem sam sobie przegrodą. Choć w nim się błąkam, choć dłońmi obiema Dotykam kwiatów, wiem, że mnie tam nie ma. Dziewczęta wzajem poprzez mgieł błękitność Wskazują sobie moją tam niebytność I sad, gdzie mogłem w cieniu grusz i śliwek Czekać na przyjście ich wśród drzew bezładu, I popod płotem tego właśnie sadu Siadają rzędem na wspólny przyśniwek O tym, co serce niewoli do bicia - Czy pozyskanie, czyli strata życia? I o tym jeszcze, co słodsze dla ciała - Sen, który gaśnie, czy jawa, co pała? I o tym jeszcze, skąd przyszła ich dola? I czy to prawda, że wracają z pola? I czy to prawda, że zjawiona w ciszy Pierś ich tym żyje, że swój oddech słyszy? I tak śnią chórem chciwie, pracowicie, Dłonią w swych piersiach przytrzymując życie, A która dośni do końca - ta gaśnie. Gasną kolejno, bez żalu. Już właśnie W ostatniej tli się snu reszta ostatnia, Która się w zorzy jeszcze wyszkarłatnia, A i ta z wolna do śmierci nawyka I w mgle samochcąc bez śladu zanika, W tej mgle, co w dal się rozwiewa bezkreśnie.., Wszystko to we śnie. 152 Rozmowa - Czekam na ciebie - żywa, Zbudzona, niecierpliwa. Pożądam nieprzytomnie Twych dłoni, warg i lic - I śpiewam, póki o mnie Śmierć jeszcze nie wie nic! Czemu od jezior strony Zaklęty i spóźniony Przychodzisz w nocy znój, Kochanku mój? - Przychodzę na lamenty, Spóźniony i zaklęty. Ciało się moje mroczy, Ze śpiewu idąc w śpiew. Nie wiedzą błędne oczy, Jak odbić zieleń drzew? I te, co się płomienią, Złe sny poza zielenią? Nim pierwszy zwiędnie liść, Mów - dokąd iść? - Idź w koło - idź w półkole... Idź miedzą poprzez pole - I rozpaloną głowę, Burzliwych pełną zórz, Na maki purpurowe, Mijając chabry, złóż! Traw zieleń, błękit nieba Raz jeszcze ujrzeć trzeba... Przypomnieć jeszcze raz Świat wokół nas... - Widziałem sny ogromne, Lecz już ich nie przypomnę. Wiosenne spadły deszcze, A nie ma moich snów! Raz jeszcze i raz jeszcze O makach w polu mów! Bądź dla mnie - jako ruczaj, Głębiny mnie nauczaj - I wędrowania w dal, I szmeru fal! - Nie jestem ja ruczajem W dolinie poza gajem, Lecz w lesie - nagłym kwiatem Zakwitnę do twych stóp. To - wszystko! Nic - poza tem! Poza tem - mgła i grób... Patrz w sady - łąki - lasy, Jak w kres po wszystkie czasy! Patrz we mnie, jako w zdrój - Kochanku mój! 153 Śmierć wtóra Dwojgu zmarłym w cmentarza zakątku Dawna miłość śni się od początku - I westchnęli i po małej chwili Wspomnieniami ust się połączyli. Usta, usta! Próchno w was migota! Któż odgadnie, że to jest - pieszczota? Któż pomyśli, że to jest kochanie - Pocałunków trudne wspominanie?... Słodka jeszcze jest taka żałoba: Cień - cieniowi, mgła - mgle się podoba. Ale szczęście nie potrwało długo: Niespodzianie zmarli śmiercią drugą... Boże, Boże! Gdzie twoje lazury? Straszno zmarłym umierać raz wtóry! Straszno nie być pod żadnym namiotem... Cicho - ciszej... Nie mówmy nic o tem... Niebieski wycieruch 154 Poeta Zaroiło się w sadach od tęcz i zawieruch - Z drogi! - Idzie poeta - niebieski wycieruch! Zbój obłoczny, co z światem jest - wspak i na noże! Baczność! - Nic się przed takim uchronić nie może! Słońce - w cebrze, dal - w szybie, świt - w studni, a zwłaszcza Wszelkie dziwy zza jarów - prawem snu przywłaszcza. Rad Boga między żuki wmodlić - do zielnika, Gdzie się z listem miłosnym sam jelonek styka!... Świetniejąc łachmanami - tym żwawszy, im golszy - Nie bez wróżb się uśmiecha do grabu i olszy - I widziano w dzień biały tego obłąkańca, Jak wierzbę sponad rzeki porywał do tańca! A tak zgubnie porywać, mimo drwin i zniewag - Zdoła tylko z otchłanią sprzysiężony śpiewak. Żona jego, żegnając swój los znakiem krzyża, Na palcach - pełna lęku do niego się zbliża. Stoi... Nie śmie przeszkadzać... On słowa nawleka Na sznur rytmu, a ona płochliwie narzeka: "Giniemy... Córki nasze - w nędzy i rozpaczy... A wiadomo, że jutro nie będzie inaczej... Wleczesz nas w nieokreślność... Spójrz - my tu pod płotem Mrzemy z głodu bez jutra, a ty nie wiesz o tem!" - Wie i wiedział zawczasu!... I ze łzami w gardle Wiersz układa pokutnie - złociście - umarle - Za pan brat ze zmorami... Treść, gdy w rytm się stacza, Póty w nim się kołysze, aż się przeinacza. Chętnie łowi treść, w której łzy prawdziwe płoną - Ale kocha naprawdę tę - przeinaczoną... I z zachłanną radością mąci mu się głowa, Gdy ujmie niepochwytność w dwa przyległe słowa! A słowa się po niebie włóczą i łajdaczą - I udają, że znaczą coś więcej, niż znaczą!... I po tym samym niebie - z tamtej ułud strony - Znawca słowa - Bóg płynie - w poetę wpatrzony. Widzi jego niezdolność do zarobkowania I to, że się za snami tak pilnie ugania! Stwierdza z zgrozą, że w chacie - nędza i zagłada - A on w szale występnym wiersz śpiewny układa! I Bóg, wsparty wędrownie o srebrzystą krawędź Obłoku, co się wzburzył skrzydłami, jak łabędź - Z łabędzia - do poety, zbłąkanego we śnie - Uśmiecha się i pięścią grozi jednocześnie! 155 Pejzaż współczesny Dzieje się w krwi pożywką podchmielonym czasie. Tak nie można trwać nadal, ale nadal trwa się... A co jutro? - Jest wróżka w Paryżu i Pniewie, I już wszystkim wiadomo - i jeszcze nikt nie wie! A właśnie w kabarecie wśród figlów pośpiechu Muchą zdobna łysina trzęsie się od śmiechu, A w sali naprzeciwko grzmi odczyt publiczny, Jak ustalić w niebycie - byt ekonomiczny? Ów zbój, co Bożym grobkiem obzywa świątynię, We mgle Inteligenta już zwęszył po minie - I nie w kość - i nie w duszę, lgnącą do bezdroża, Lecz uderza w tę minę, co szła na lep noża! W zgrozach izby piwnicznej, śniąc kątem w noc słotną, Robot tuli w objęciu dziewkę bezrobotną I dłonią, jak spiżowym dąsów poskramiakiem, Zmusza pierś do układów z miłości straszakiem. A w kawiarni Kolektyw ze złotym zegarkiem, We fraku, posmutniałym od niezgody z karkiem, Z burżujką, co się pudrem w pusty zaświat śnieży, Tańczy tango dlatego, że mu się należy. Pan minister na balu w gronie dziennikarzy, Dbając, by w własnej twarzy było mu do twarzy, Z uśmiechem, który pilnie przygotował w domu, Twierdzi, że... nie odbiera nadziei nikomu. Po smugach od latarni i po srebrnym błocie, Ślubując śpiewną grdykę społecznej zgryzocie, Poeta, na arytmię dwojga skrzydeł chory, Kroczy w poszukiwaniu znikłej metafory. Słowo się nie spokrewnia z pozasłownym trwaniem - Porównanie się stało tylko - porównaniem. Skąpiąc niebu pośmiertnej w głębi jezior maski, Chce życie w rodzajowe pokurczyć obrazki. Wyzbyty kłopotliwej skrzydeł tajemnicy, Święci swe Wyzwolenie z Wyżyn - na ulicy - A ulica zaledwo, że to on - dostrzega I biegnąc w mgłę następną, nigdzie nie dobiega! I te sklepy, co w świateł mizdrzą się potopie! I te drzewa, co wiedzą, że tkwią w Europie! I księżyc, co na dachach dolśnił się do czczości! I niebo - nad dachami! Niebo bez przyszłości. 156 Do śpiewaka Co w twych oczach, śpiewaku, ten zachwyt oznacza, Że tak badasz uważnie przez łez pozłocinę Żabę, co zieleniejąc, w skoku się rozkracza, Jakby nogom roiła niechwytną drabinę? Czemu tak się przyglądasz z miłości uśmiechem Schwytanego świetlika szmaragdowej treści I musze, co kołując z starannym pośpiechem, Zbacza nagle donikąd i mknie na bezwieści? Wiem, ty - głowo w koronie z chwastów niejadalnych, Z byle rośnej pokrzywy, z byle złego zielska! Dusza twa na wpół smocza, a na wpół anielska Nie bez celu się tarza w bujniskach upalnych! Szuka swej podobizny, zgubionej przypadkiem Przez tego, co ją nosił na piersi przed wiekiem - On jeszcze nie był bogiem, tyś nie był człowiekiem, A już wzajem o sobie śniliście ukradkiem. Jeszcze sobie pokrewni, podobni do siebie, Jak dwie bratnie mgły, w jedno rzucone przestworze, Nie wiedzieliście wówczas, co ludzkie, co boże - I któremu z was dano zawiekować w niebie. Praczerwcowym dotychczas pijany upałem, Ziołom oto przed chwilą dałeś pochwalonkę I po trudach, podjętych wyćwiczonym szałem, Coś pozyskał? - Motyla, żuka czy biedronkę? Kocham cię za twojego obłędu bezwinę, Za czar twojej niemocy, za wspomnienia bratnie! Spójrz, jak blednę śmiertelnie i bez żalu ginę, Gdy mówię słowo: kocham - to słowo ostatnie. 157 Zamyślenie Kto wybaczy mi moją do wróżby niezdolność? Nie wiem, co dziś pokocham - co jutro wyśpiewam? I dłonią, jak sierść zwierza, głaszczę mimowolność Pieśni, których warczenia w sobie się spodziewam. Po warczeniu poznaję, że przybyły z lasów, I oswajam je z wolna i uczę swej mowy, Aż zamęt ich podziemnych szmerów i hałasów Wyprzejrzyści się nagle w okrzyk lazurowy. Gdzie jar ciemny, gdzie rozstaj - tam powiew mej duszy, Gdzie szepty pocałunków - tam są usta moje, Gdzie chata mrze od progu - tam mój kij pastuszy, Gdzie plusk wioseł - tam serca wędrowne napoje. Lubię szaty swe liche, gdy na wskroś przemokną Deszczem, jak łzami pieśni, co szumiąc, zamiera, A nie śpiewam, lecz jeno słowami przez okno W świat wyglądam, choć nie wiem, kto okno otwiera. Niech się pieśni me same ze siebie wygwarzą, Obym ich nie dobywał, ale w sobie dożył! A nie chcę im górować ni barwić się twarzą, Jeno być niewidzialnym, jak ten, co mnie stworzył. 158 Trupięgi Kiedy nędzarz umiera, a śmierć swoje proso Sypie mu na przynętę, by w trumnę szedł boso, Rodzina z swej ofiarnej rozpaczy korzysta, By go obuć na wieczność, bo zbyt jest ciernista - I grosz trwoniąc ostatni dla nóg niedołęgi, Zdobywa buty z łyka, tak zwane trupięgi. A gdy go już wystroi w te zbytki żebracze, Wówczas dopiero widzi, że nędzarz - i płacze! Ja - poeta, co z nędzy chciałem się wymigać, Aby śpiewać bez troski i wieczność rozstrzygać, Gdy mnie w noc okradziono, drwię z ziemskiej mitręgi, Bo wiem, że tam - w zaświatach mam swoje trupięgi! Dar kochanki czy wrogów chytra zapomoga? - Wszystko jedno! W trupięgach pobiegnę do Boga! I będę się chełpliwie przechadzał w zaświecie, Właśnie tam i z powrotem po obłoków grzbiecie, I raz jeszcze - i nieraz - do trzeciego razu, Nie szczędząc oczom Boga moich stóp pokazu! A jeśli Bóg, cudaczną urażony pychą, Wzgardzi mną, jak nicością, obutą zbyt licho, Ja - gniewny, nim się duch mój z prochem utożsami, Będę tupał na Niego tymi trupięgami! Samotność 159 Ludzie Szli tędy ludzie biedni, prości - Bez przeznaczenia, bez przyszłości, Widziałem ich, słyszałem ich!... Szli niepotrzebni, nieprzytomni - Kto ich zobaczy - ten zapomni. Widziałem ich, słyszałem ich!... Szli ubogiego brzegiem cienia - I nikt nie stwierdził ich istnienia. Widziałem ich, słyszałem ich!.. Śpiewali skargę byle jaką I umierali jako tako... Widziałem ich, słyszałem ich!. Już ich nie widzę i nie słyszę - Lubię trwającą po nich ciszę. Widziałem ją, słyszałem ją!... 160 Niewidzialni Niewidzialnych istot tłumy sąsiadują z nami wszędzie. I kto kogo ujrzy pierwej? I kto komu duchem będzie? Błąkają się między nami i po nocy i o świcie - I nie wiedzą, że to właśnie jest wzajemność i współżycie. Oni o nas, a my o nich nic nie wiemy - tylko tyle, Że bywają nagłe zmierzchy i przychodzą pewne chwile... A łódź moja trwa u brzegu - ponad rzeki głęboczyzną - I ta woda, co śni siebie - jest jej grobem i ojczyzną. I ktoś bardzo wieloraki łodzią chwieje i kołysze - A stwierdziłem wokół zieleń i stwierdziłem wokół ciszę... A to oni łódź trącają, upojeni snem i trwogą - I odpłynąć chcą koniecznie, lecz nie mogą, bo nie mogą... Sił im starczy do majaczeń w mgle, co w śmierć się sączy błędna, Ale brak im dzielnej mocy, co do wioseł jest niezbędna... A ja pragnę, by łódź drgnęła, gdy się tłumnie zbliżą do niej, I by dłoń ich nieostrożna pozostała w mojej dłoni... 161 Piosenka Między mną a tobą - czarna gródź - Między mną a tobą - martwa łódź. Takim piersiom za karę - zgon biały, Że w pobliżu miłosnym nie trwały. Między mną a tobą - obcy los - Między mną a tobą - cudzy głos - Usta w mgłach się bez pieszczot zatracą. Boże, Boże - dlaczego i za co? Między mną a tobą - drętwy czar, Między mną a tobą - ciemny jar - Zanim ścieżkę upatrzymy własną, Wpierw się oczy dowiedzą, że gasną... 162 *** Bóg mnie opuścił - nie wiem czemu... Źle Mu w niebiosach! Wiem, że źle Mu. Ojciec mój tak swą śmierć przeoczył, Że idąc do dom - w grób się stoczył. Siostra umarła z łez i z głodu, A wszyscy mówią: "Bez powodu!" -A brat mój tak się z bólem ścierał, Żem nasłuchiwał, gdy umierał... Kochanka moja teraz ginie, Żem ją pokochał w złej godzinie. A ja - nim miasto w mroku zaśnie Idę ulicą, idę właśnie... 163 *** Już czas ukochać w sadzie pustkowie bezdomne, Ptaki niebem schorzałe i drzewa ułomne I płot, co tyle desek w złe stracił godziny, Że na trawę cień rzuca przejrzystej drabiny. Już czas ukochać wieczór z tamtej strony rzeki, I zmarłego sąsiada ogród niedaleki, I ciemność, co, nim duszę sny do snu uprzątną, Żywi nas po kryjomu dobrocią pokątną. Już czas ciułać okruchy ostatniego znoju W ubogich złocistościach zlękłego pokoju, I skroń złożyć w twe ręce, wycieńczone mgłami I nie płakać - nie płakać wspólnymi siłami! 164 Niedziela Za miastem na odludziu -- rozpacz i Niedziela! Puste niebo zaledwo ziemi się udziela. Dwoje nędzarzy bladych z miłości i strachu Szuka w rowie przytułku dla pieszczot bez dachu. On jej piersi, zużytym śmiałkujące czarem, Ogarnia skrzętnej dłoni przymilnym sucharem. A ona w zmierzchach rowu źrenicami dnieje, Oddając, zamiast cnoty - mus i beznadzieję. Niedołężni od żądzy, śmieszni od pośpiechu Uzręczniali się gnuśnie do żwawego grzechu. Do jej włosów wargami wpełzał, jak do krzaka, Raz tylko czułe słówko szepnął na bosaka. I ona, nim wylgnęła z rąk uboczem ciała, Raz się tylko do niego mgłą przycałowała. Trudno im, w twardym łożu głodne żarząc brzuchy, Ciułać steranych pieszczot poniszczone puchy! Nawet w snach upojenia tkwią zadry i sęki: Trzeba się docałować do nacichłej męki. Trzeba dreszczom dać dostęp do zbolałych kości - Więc kochali się wrogo - na przekór miłości. Poistnieli dla siebie z łaski tego cienia, Co ich w rowie od reszty wygrodził istnienia. Milczkiem rozkosz spożyli - z dala od wesela, Tyle tylko, że była naokół Niedziela! 165 Samotność Wiatr wie, jak trzeba nacichać... Za oknem - mrok się kołysze. Nie widać świata, nie słychać, Lecz ja coś widzę i słyszę... Ktoś z płaczem ku mnie z dna losu Bezradną wyciąga rękę! Nie znam obcego mi głosu, Ale znam dobrze tę mękę! Zaklina, błaga i woła, Więc w mrok wybiegam na drogę I nic nie widząc dokoła, Zrozumieć siebie nie mogę! W brzozie mgła sępi się wiotka. Sen pusty!... Wracam do domu... Nie! Nikt się z nikim nie spotka! Nikt nie pomoże nikomu! 166 *** Po co tyle świec nade mną, tyle twarzy? Ciału memu nic już złego się nie zdarzy. Wszyscy stoją, a ja jeden tylko leżę - Żal nieszczery, a umierać trzeba szczerze. Leżę właśnie, zapatrzony w wieńców liście, Uroczyście - wiekuiście - osobiście. Śmierć, co ścichła, znów zaczyna w głowie szumieć, Lecz rozumiem, że nie trzeba nic rozumieć... Tak mi ciężko zaznajamiać się z mogiłą, Tak się nie chce być czymś innym, niż się było! 167 *** Mrok na schodach. Pustka w domu Nie pomoże nikt nikomu. Ślady twoje śnieg zaprószył, Żal się w śniegu zawieruszył. Trzeba teraz w śnieg uwierzyć I tym śniegiem się ośnieżyć - I ocienić się tym cieniem I pomilczeć tym milczeniem. 168 *** Boże, pełen w niebie chwały, A na krzyżu - pomarniały - Gdzieś się skrywał i gdzieś bywał, Żem Cię nigdy nie widywał? Wiem, że w moich klęsk czeluści Moc mnie Twoja nie opuści! Czyli razem trwamy dzielnie, Czy też każdy z nas oddzielnie. Mów, co czynisz w tej godzinie, Kiedy dusza moja ginie? Czy łzę ronisz potajemną, Czy też giniesz razem ze mną? 169 Do siostry Spałaś w trumnie snem własnym, tak cicho, po bosku, Nie wiem, czy wszystkich naraz pozbawiona trosk? W śmierci taka zdrobniała, niby lalka z wosku... Kocham ten ubożuchny, ten zbolały wosk! Trup jest zawsze samotny! Sam na sam z otchłanią!... A właśnie ja - twój brat - Suknię Tobie sprawiłem za dużą i tanią, Suknię - na tamten świat! W każdym zgonie tkwi zbrodnia, co snem się powleka, Chociaż zbrodniarza brak... Wszyscy winni są śmierci każdego człowieka! O tak! Na pewno - tak! Winnych wskazać potrafię!... I nikt się nie broni!... I ten - i ta - i ów!... I ja sam! Ja - najbardziej, choć wiem, że i oni! I ja - i oni znów... Wina wszystkich naokół - milcząca, zbiorowa, A my mówimy: los! Niech od złego Bóg żywych i zmarłych zachowa! Módlmy się o to w głos! Tak się lękam, że jesteś wciąż głodna i chora, Że złą otrzymam -wieść - I że przyjdziesz zza grobu któregoś wieczora I szepniesz: "Daj mi jeść!" I cóż wtedy odpowiem? Nic mówić nie trzeba!... Niech mówi za mnie - Bóg! Siostro! Już w całym świecie nie ma tego chleba, Co by Cię karmić mógł! Trumna twoja spoczęła w ciężarowym wozie, Pamiętam nudny wóz. A była niedorzeczność i drwina w tej zgrozie! I był nieludzki mus! Bałem się, że Cię żywcem oddamy mogile W złym, letargicznym śnie. I ktoś wtargnął do wozu i rzekł, że się mylę, I uspokoił mnie. Czekałem, aż wóz ruszy, by wlec Cię do miasta... W skwar słońca skrzypnął wóz. Drgnęła trumna, a była godzina dwunasta. Żelazny zagrzmiał kłus!... I sam nagle w tym słońcu musiałem pozostać. Patrzyłem szynom w ślad... Świat się zmniejszył na zawsze o twą drobną postać, I zmalał cały świat! I myśl wątła do mojej wsnuła się żałoby, Niby pajęcza nić, Myśl, że nie ma na świecie tak drogiej osoby, Bez której nie można żyć! Noc, przy zmarłych spędzona, nazywa się - pusta! Brak tego, o kim łkasz... Zgniją oczy - i wyraz tych oczu - i usta. Śmierć patrzy w kość, nie w twarz!... Wiem, że gnijesz nabożnie i że wśród ciemnoty Pośmiertny dźwigasz krzyż, Lecz nie śmiem do podziemnej zaglądać Golgoty, By sprawdzić, jak tam śpisz? Trup trzeźwieje - wyzuty z krwi i upojenia! Już złudzeń - ani krzty! A może Bóg omija twój zgręz bez imienia I nie wie, że to - Ty? Boże, odlatujący w obce dla nas strony, Powstrzymaj odlot swój - I tul z płaczem do piersi ten wiecznie krzywdzony, Wierzący w Ciebie gnój! 170 Pogrzeb Słyszę, jak deszcz po liściach coraz gęściej pluska. Tak mnie nuży zwłok moich w zaświaty wywózka Na kołach, co się kręcą, choć nie wiedzą drogi!... Dla mnie już tylko - mroki i mroków rozłogi! Boże, czemuś dał duszę, co snu musi żebrać - I życie, które można tak łatwo odebrać? I czemuś mnie z takiego utworzył marliwa, Że mnie w tę obcą ciemność byle noc porywa? Czemu nieśmiertelniejesz na moim pogrzebie? Czemuś zabił mnie jadem, co nie truje ciebie? Czemu nuży mnie zwłok mych w zaświaty wywózka, A deszcz po żywych liściach coraz gęściej pluska?... 171 Noc bezsenna Świeci woda o północy, Księżyc okna przewiał wskroś. Pełen mocy i niemocy Księżyc okna przewiał wskroś. Bezimienne i ponure Idą ku mnie poprzez chmurę: Mrok - po pierwsze, blask - po wtóre, A po trzecie - jeszcze ktoś. Gdy tak słucham przyczajony, Ktoś zapukał raz i raz. W moje wrota z tamtej strony Ktoś zapukał raz i raz. Kto tam puka w moje wrota? "To - my: Wicher i Tęsknota, I ja - Ciemność spopod płota, Otwórz prędzej, bo już czas!" Otworzyłem w imię Boga - Wszystko troje wbiegło snadź! Tętni pułap i podłoga: Wszystko troje wbiegło snadź! I zdobywszy łoże moje, Co zna nocne niepokoje, Wszystko troje, wszystko troje Legło rzędem, aby spać. "Razem z tobą będziem spali W jednym łożu za pan brat. Niech się przyśni sznur korali W jednym łożu za pan brat". - Wicher przez sen w bok się miota, Jęczy Ciemność spopod płota, I przeciąga się Tęsknota, Ziewająca w cały świat! 172 *** Tam na obczyźnie, gdy próżni ostoję Noc wiekuista w bezgraniczach da mi, Pójdę, zbłąkany pomiędzy śmierciami, A co bądź spotkam - to nie będzie moje. Pełen niczyjej ciemności i zgrozy, Samemu sobie obcą będę marą - Z jakąż bym wówczas miłością i wiarą Modlił się choćby do obrazu brzozy! Jakżebym spłonął łzą szczęścia gorącą, Gdybym znienacka wśród mroków bezczynu Natrafił dłonią, Boga szukającą, Na gniazdo ptasie lub kwiaty jaśminu. 173 W trwodze Idź w mrok po senną strawę, zgłodniały tułaczu! Cień każdy i mgła każda mogą ci się przydać... Lecz co znaczy łza w oku, gdy nie słychać płaczu? I co znaczy ten wszechświat, gdy Boga nie widać? O wszyscy, wszyscy przyjdźcie w trwodze i bezładzie! Niech was będzie tak dużo, tak nieprzeliczenie, Bym się duchem zagubił w waszych snów gromadzie I bym nie mógł rozróżnić, gdzie wy, a gdzie cienie? Twarzy, zewsząd zjawionych jak najwięcej twarzy! I dłoni - i tej widnej na przestrzał ulicy!... Wszystko dzisiaj się skończy, nic się już nie zdarzy - I nie ma już od dawna żadnej tajemnicy!... Trzeba zejść się gromadnie, byle nie odwlekać... I pomówić o wszystkim... I przedsięwziąć kroki... I odtąd nic już nie mieć i na nic nie czekać - I co prędzej - na oślep iść w smutek głęboki... 174 Ubóstwo Każde zmarło inaczej śmiercią strasznie własną!... Ciało matki i ojca i siostry i brata... Dziś rysy waszych twarzy w pamięci mi gasną, Umieracie raz jeszcze śmiercią spoza świata. Już nie umiem zobaczyć siostry mej uśmiechu I tego, jak konając, padła na podłogę... Brat mglisty i niecały śni mi się w pośpiechu --• I głosu, którym mówił, przypomnieć nie mogę. Pochowani w mogile mrą wciąż za mogiłą! Widzę was na tle nieba, niby znaki wodne, Takie inne, znikliwe, z przeszłością niezgodne, Jakbym nigdy was nie miał - jakby was nie było! Nic nie było! Nic nie ma! Miłowałem zmory! Czciłem próżnie! Chcę łzami ocalić ból w sobie, Więc płaczę, ja - na wiarę w potęgę łez chory! Łzy się kończą! Mrze pamięć! Kres grozi żałobie! O Nocy, w przyszłość niebios wsrebrzona niemylnie - Jeśli chcesz w piersi moje uderzyć mgłą ciemną - Uderzaj bezlitośnie, uderzaj dość silnie, Bom - człowiek! Zniosę wszystko! Pomocuj się ze mną! Kto potrafi żal dłońmi tak tłumić obiema! Kto zdoła, gdy mu z oczu nicość jawę zmiecie, Tak nic nie mieć, naprawdę nic nie mieć na świecie, Jak człowiek, co nic nie ma, naprawdę nic nie ma! Krajobraz utracony 175 Z lat dziecięcych Przypominam - wszystkiego przypomnieć nie zdołam: Trawa... Za trawą - wszechświat... A ja - kogoś wołam. Podoba mi się własne w powietrzu wołanie - I pachnie macierzanka - i słońce śpi w sianie. A jeszcze? Co mi jeszcze z lat dawnych się marzy? Ogród, gdzie dużo liści znajomych i twarzy - Same liście i twarze!... Liściasto i ludno! Śmiech mój - w końcu alei. Śmiech stłumić tak trudno! Biegnę, głowę gmatwając w szumach, w podobłoczach! Oddech nieba mam - w piersi! Drzew wierzchołki - w oczach! Kroki moje już dudnią po grobli - nad rzeką. Słychać je tak daleko! Tak cudnie daleko! A teraz -- bieg z powrotem do domu - przez trawę - I po schodach, co lubią biegnących stóp wrzawę... I pokój, przepełniony wiosną i upałem, I tym moim po kątach rozwłóczonym ciałem - Dotyk szyby - ustami... Podróż - w nic, w oszklenie - I to czujne, bezbrzeżne z całych sił - istnienie! 176 Wspomnienie Lubię wspominać te dziecięce lata, Gdym, zaniedbując całą resztę świata, W znajome pole szedł razem z pastuchem Krów, co bezładnym swych rapci rozruchem Niską przed nami nieciły kurzawę, Ściągając na się wybiegły nad trawę Deszcz much zielonych i złotych i owych Samotnie skrzących, ciemnopurpurowych, Co, dogadzając przemyślnemu skrzydłu, Wpadają nagle w samo ślepie bydłu, Zapatrzonemu w dal, jak w swą oborę. Zawszem widywał po drodze brzóz korę W brunatne pręgi i te same cienie Lip na murawie i żółtych motyli Nagłe w powietrzu skrzydeł rozdwojenie I nagły w trawę zlot, gdy do badyli Nóg się czepliwych przytwierdzają schwytem I przykucnięte nad stawu błękitem Kaczki, co naszą zaoczywszy trzodę, Niezgrabnie, piersią zsuwały się w wodę - I tłumy wróbli, co z głuchym łoskotem Sfruwały z płotu, aby tuż pod płotem W długi się szereg rozsypać na trawie. I widywałem wszystko i nic prawie, Na niewidziane znając drogę całą, Bo odbywałem ją zarówno w sobie, Jak poza sobą. Dziś wierzę, iż w grobie, Gdy z mymi snami sam na sam zostanę, Znów ją odbędę, znów na niewidziane, W tym samym słońcu, jak we śnie przystało. Szliśmy więc dalej, brnąc w słonecznym złocie I ocierając zerwanym w przelocie Łopuchem mokre, przepocone czoło. A gdyśmy wreszcie tłumnie i wesoło, Olśnieni ciszą i połyskiem trawy, Na otworzyste wkroczyli pastwisko, Wnet w rozniecone dla własnej zabawy, Bezpożyteczne na pozór ognisko, Co niewidzialnym pod słońce płomieniem Drgało, za każdym widoczniejąc drgnieniem, Kładłem żołędzie i wiśniowe liście, Ażeby, skwiercząc, dymiło się wonniej. O, jakże kwiatom bywało przejrzyście W mych oczach, gdzie się odbiły przestronniej, Niźli w tej wodzie, co ciekła strumykiem Przez nasze palce, gdyśmy w niej maczali Chleb, w kostki tępym krajany kozikiem! Tak spożywałem go: ze wzrokiem w dali, Jakby na zawsze utkwionym - odruchem Warg swych zajęty, wsłuchany półuchem W chrapliwe, senne i parne oddechy Krów, co mozolnie przeżuwały zioła, Tej ociężałej doznając uciechy, Która im każe nie patrzeć dokoła W nic, jeno przed się znieruchomić pyski, Ociekłe śliną i pachnące mlekiem. A taka cisza na ten czar pobliski Szła z dala, jakby wiek mijał za wiekiem, Nie czyniąc zmiany, nie tykając wcale Pilnie ku słońcu roziskrzonych kwiatów Ani świegotu skowronka w upale Południejących nieustannie światów, Na których błękit wsparł się mimochodem. Naówczas wpodłuż kładłem się na trawie, Ażeby badać skrycie i ciekawie Znajomą łąkę, oglądaną spodem, Co rozumiejąc, czym jest taka chwila, Sama przede mną swą gęstwę rozluźnia, By mi ukazać, jak się cień motyla Tuż za skrzydłami po kwiatach opóźnia, I jak bąk w futro odziany tygrysie Na złotym jaskrze, olbrzymiejąc, skrzy się, Coraz to z innej zachodząc go strony - I jak przez maku czerniawą purpurę Żuk, w wonnym wnętrzu chytrze zatajony, Prześwieca plamą ruchliwą i ciemną - Jak chwiejna żaba, wznosząc ślepie bure W żółtej obwódce ku niebu, woń ziemną Pochłania krótkim a szybkim oddechem, Co jej podgardle w miech wzdyma białawy, A pysk pozornym koślawi uśmiechem - Jak boża krówka na kończynie trawy Z trudem swe skrzydła ku słońcu wyzwala, Rozpoławiając sztywnego korala Pancerz, zbyt mocno na karku zemknięty - Jak na włochatym, szorstkim liściu mięty, Wzdłuż rubinami wysadzana szczelnie, Lśni gąsienica, wspinając się dzielnie Na tylnych łapkach, i dalszy kierunek Węszy swym pyskiem, z którego wycieka Płyn bursztynowy, jarząc się z daleka - I jak wypełzły skądciś na rabunek, Pod kaszką, niby pod strzechą ze srebra, Wisi w powietrzu, chwiejąc się na strony, Pająk brzuchaty, na wskroś prześwietlony, Żem widział z lekka zaznaczone żebra, Niby misternie przeplatane cienie. A pod tych istnień zgiełkiem i natłokiem Czułem pierś ziemi i jej roztętnienie Pod moją piersią, zdławioną urokiem. I zdało mi się, że na sny radosne Lęgnę się w słońcu wraz z tłumem owadów, Dziw pierworodny, co z podziemnych sadów Wypełznął, węsząc żer oczom na wiosnę! I zdało mi się, że wokół i wszędzie Z głową tak samo, jak moja, upalną, Leżą w tym samym, co i ja, obłędzie, Czynne w milczeniu tęsknotą chóralną, Snem jednoczesnym objęte istoty, Ukryte w trawie aż po czub swój złoty, Olbrzymie, cudne, miłosne, złowieszcze, Co zgodnie dysząc, w łąkę patrzą chórem I widzą twarz mą nie wiadomo w którem Królestwie istnień, nie znaną im jeszcze, Lecz do ich twarzy podobną z brzemienia Słońca na oczach, pełnych zapatrzenia. I poprzez kwiaty rozmyślałem w trawie, Czyli je spotkam tam - w świecie na jawie, Kiedy przybiorą kształt ludzki i lice, Aby zachować naszą tajemnicę... I czy tych braci, co dzisiaj pokotem Mój sen zalegli, jako płaz przy płazie, Gdzieś poza łąką spotkanych przelotem Poznam po oczu odmiennym wyrazie? 177 Krajobraz utracony Czemu obcą mi wioskę z zwykłych lip gromadą Wspominam, jak dostępną niegdyś tajemnicę, Gdzie owiec znakowanych natłoczone stado Napełniło - już znikłą na zawsze ulicę?... Czemu dziś we wspomnieniu tak pilnie je śledzę? Ruch każdy, snem sprawdzony, odtwarzam zawzięcie. Czas mijał... One - w czasu wbłądziły niewiedzę I nagle bezładniejąc, znikły na zakręcie. I czemu czuję w piersi zdławiony płacz boży Na myśl, że nie zaszumią tamtych pól powiewy, I że się nie rozwidnią światłem tamtej zorzy Zgubioną wełną owiec pośmiecone krzewy? 178 Modlitwa Za młodych lat szeptałem żarliwie i skrycie Modlitwę o wydarzeń tragicznych przeżycie O łzę, która się w oczach rosiście przechowa Na pokarm dla mgieł nocnych i na treść - dla słowa. I nastał dzień, co zgrozą poraził mi duszę - I musiałem go przeżyć... On wiedział, że muszę... A już stało za drzwiami to Złe, co niweczy Szumy mego ogrodu nad gęstwą wszechrzeczy. Zasłuchany boleśnie w lada szmer na dworze - Nie wiem, kto w drzwi zapuka? Kto jeszcze przyjść może? I ze trwogą wspominam, sny tłumiąc bezsterne, Nieoględnej modlitwy słowa łatwowierne. 179 *** Niegdyś dom mój ochoczy i świat za dąbrową Porzuciłem, by dachu nie mieć ponad głową, I siebie porzuciłem gdzieś na skraju lasu Bez pomocy, bez żalu, bez śpiewu, bez czasu I biegłem tam, gdzie burza, mrok i zawierucha, By serce niepokoić i narazić ducha - Tak się chciałem utrudzić i krwią własną zbroczyć, Żeby istnieć wbrew sobie i ból swój przekroczyć. I minęło lat wiele - i po latach wielu - Marnotrawiąc dróg tysiąc - dotarłem do celu I pieśniami nade mną rozbrzmiały niebiosy, Powiększyły się kwiaty, zolbrzymiały rosy - I zgaduję, że z płaczem, po własnym pogrzebie, W opuszczoną bezdomność powracam do siebie. 180 Klęska Dawniej mi się zdawało, żem z mroków chaosu Wybiegł w świat - niepochwytny i wolny od losu. Że najtrwalszy ze wszystkich przywidzeń i dziwot - Sam o sobie śnię powieść - sam klecę mój żywot. Że powoli, niechętnie i niepostrzeżenie W złych snach mi się z dnia na dzień - ciuła przeznaczenie. I że musi upłynąć bardzo dużo czasu, Nim mrok pozna mnie w kwiatach lub stwierdzi śród lasu... Dziś wiem, że w zło się trzeba, jak w szelest, zasłuchać - Że je łatwiej wykrwawić, niźli udobruchać. Mgła mi z ręki wróżyła... Pamiętam szept cienia... Nim cios we mnie uderzył - wprzód zbrakło zbawienia. A gdym wołał o pomoc - tak nagle się stało, jakbym najpierw miał ranę, a później - to ciało... Bo między mną a klęską -- żaden czas nie płynął - I nie było tych godzin, gdym jeszcze nie zginął... Aniołowie Aniołowie 181 *** Niegdyś powagą i grozą płomienni - Stali się dzisiaj wspomnieniem i echem, Wymysłem ptaków, obłoków uśmiechem, Ci - niezastępni i ci - niezamienni. Dla gnuśnych bogów są stróżami ziemi, Dla zakochanych - wzorem lub przysięgą, Dla dzieci •- dziećmi, lecz bardziej pięknemi, A dla poetów - przyrównań potęgą! Dla zmarłych - lilią, wykwitłą za wcześnie, A dla rycerzy - ogniem i żelazem, A dla uśpionych - zaledwo snem we śnie, A dla mnie - niczym i wszystkim zarazem! Zaś dla rusałek, zrodzonych wód jaśnią, Są zaniedbaną w błękitach współbaśnią... 182 *** Bywają ognie - podobne do ciszy, Co na przechodnia w zaroślach czatuje... Takich się ogniów nie widzi, lecz słyszy - Nawet nie słyszy, lecz raczej zgaduje. Serca im w piersi wonieją, jak róże - Lecz im nie wolno korzystać z róż mocy, Ni czarów własnych nadużyć po nocy, Ni łkać, ni wątpić, ni konać w lazurze! Nie wolno modlitw gałązki jedynej, Niesionej Bogu ku czoła ozdobie, Przyłamać stopą - lub przyśnić się tobie W postaci nagiej, zuchwałej dziewczyny!... Więc próżno patrzą w słoneczność dokolną, Bo im ni kochać, ni szaleć nie wolno. 183 *** A oni właśnie najtrwalej, najdzielniej Mogliby kochać - od nocy do świtu - Podobni mewom w zatokach błękitu, Tym od nich różni, że tak nieśmiertelni. Oni to właśnie zmyśliliby krocie Pieszczot zawiłych, nie znanych na ziemi, I niestrudzeni byliby w pieszczocie, I niestrudzeni - i wielcy - i niemi! Bo dla nich tylko, zaprawdę, że dla nich Przyjdzie ta miłość, co światy ogarnie! Jam śledził w niebie poloty ich sarnie I lęk błękitny w ich źrenicach łanich! Jam słyszał nieraz, że szemrzą, jak płomień, Skrzydłem, utkanym z tęcz i oszołomień! 184 *** Znojni miłosnych zachceń tajemnicą, Jednako zemdleć potrafią w pogoni I za rycerzem, co się kocha w broni, I za bezbronną na kwiatach dziewicą. Zmarli i żywi, zbożni i występni, Niezwyciężeni - i ów, który ginie - Są ich miłości zarówno dostępni, Jak szczyty górskie i kwiaty w dolinie! Nie ujdzie motyl, ni pszczoła, ni szerszeń Ich oczom chciwym, gdzie błękitna baczność Zmienia tęsknotę w bezbrzeż i cudaczność, Skąpiąc jej wszelkich granic i zawierszeń! Bo nie zna granic ich żądzy przewina, Prócz tej, gdzie nagłe szczęście się zaczyna... 185 *** Zawieruszeni w parowach obłocznych I zapodziani wśród niebieskich polan -- Lubią się ruchów pozbywać widocznych, Klękać i włosy rozpuszczać do kolan. Lubią się kluczem rozwłóczyć żurawim Po sennej wzdłużni liliowych wieczorów Albo kagańcem zaświecić się pawim I pomieszaniem umyślnych kolorów. Oku, gdy ku nim pośpieszy i przebrnie Świetlane oćmy, co w niebie się mrowią, Oni się w gwiazdach błękitnie zróżowią, Zgasną i - spojrzyj! - zazłocą się srebrnie. Lecz im nie dano, mimo skrzydeł trwałość, Ponad kolorów ulecieć nieśmiałość!... 186 *** A lubią jeszcze powikłaną zgrają Spłoszyć się nagle o samej północy Albo udawać, że tylko udają Uległość niebu i hołd swej niemocy... I lubią szukać wskroś nieba opary I nie znajdować błękitnej przyczyny Narodzin, którym słoneczne zegary Nie dały jednej, śmiertelnej godziny. Lubią się jeszcze nie skarżyć, nie żalić Na kwiatów wonność, na słońca uduszność, I na ten ogień, co nie chce ich spalić, I na istnienia całego niesłuszność! A potem na wznak kłaść się na niebiosy, Splatać ramiona i rozplatać włosy. 187 *** Śni się im czasem, że ognia zagładom Oddają ciał swych zawiłą wytworność, Że przeklinają swych ramion oporność Zmownym pieszczotom i nocnym układom Że łodzie, tratwy i promy powietrzne Mkną na wyścigi wraz z nimi w zaświaty, Że złotym żądłem wpijają się w kwiaty, By z nich wysączyć wina niebezpieczne! Że, upojeni i śmiertelni prawie, Czepliwej wargi szukają wargami, Że się na ślepo tarzają po trawie, Ale nie sami! O, dziwnie nie sami!... I przez sen płaczą we trwodze dziecięcej, I we śnie wiedzą, że sen to - nic więcej!... 188 *** Ocknieni ze snu, przypomnieć nie mogą Widzeń, podobnych do ognia i róży, Choć wiedzą o tym, że sen się powtórzy Z tą samą różą i ogniem i trwogą... Wiatr im zaprzecza, do sporów niezdatnym, Zaprzecza, wyje i szumi nad czołem, Że róża - prochem, a ogień - popiołem, Popiołem szarym i prochem szkarłatnym! Więc gdy łzą oczu rozszemrzą jeziorność Ku ostatniemu na błękitach cieniu, Ofiarowują całemu stworzeniu Zaranność modlitw i skruchy wieczorność - Ofiarowują mu wszystkie swe zorze, Prócz tej, że sen ich powtórzyć się może. 189 *** Skąd oni rodem? Z czyjego kochania? I kto takiego udzielił im chrzęstu, Że pierś ich nigdy nie jest bez śpiewania, A skrzydła nigdy nie są bez szelestu? I kto ich zmyślił? Kto wywiódł ich z marzeń? I dla jakiego pod ziemią powodu? I dla jakiego na ziemi ogrodu? Dla jakich jeszcze na niebie wydarzeń? Kto pierwszy wyznał, nad czyją mogiłą To słowo: anioł, skrzydłami objawne, I czemu wyznał tak dziwnie, że było Od razu święte, od razu pradawne? I czemu, w zgony zapatrzon słoneczne, Tym, których nie ma, dał imię tak wieczne? 190 *** Nie ma ich nigdzie i w żadnej ustroni - Ni cnót ich śpiewnych, ni żądz nieugaśnych, Ni harf, grających pod męką ich dłoni, Ni surm, wiecznością i brązem hałaśnych! Trudno mieć wiarę w tę bajkę zaklętą, Jak trudno czasem żal rozbiałośnieżyć W postać łabędzia z szyją, snem przygiętą... I ja w nich nie chcę, nie mogę uwierzyć! Ni w to, że Bogu w marzeniach się roją, Ni w to, że skrzydłem od grzechu mię strzegą A jeśli śpiewam, to tylko dlatego, By zakłopotać ich bólem pieśń moją - I by niewiary sromotę bezsterną Pokrzepić pieśnią pokłonną i wierną. 191 Anioł Czemu leciał tak nisko ten anioł, ten duch, Sięgający piersiami skoszonego siana? Wiatr rozgarniał mu skrzydeł świeżący się puch, A od kurzu miał ciemne, jak murzyn, kolana... Włos jego - hartowana w niekochaniu miedź! Oczy płoną, miłosnym nieskalane szałem! Snem wezbrała mu w skrzydłach niewiadoma płeć, Kiedy lecąc, sam siebie przemilczał swym ciałem... Możem zbyt go zobaczył lub uwierzył zbyt, Bo w niechętnej zadumie przystanął w pół drogi... I znów w oczach mu błysnął nieczytelny świt, Gdy do lotu pierś tężył i prostował nogi... Rosa jeszcze mu ziębła na wargach, a on Już piętrami swych skrzydeł ku niebu się wzbielił I ogrom ciała oddał bezmiarom na strwoń, A jam się do niebiosów wówczas onieśmielił... Odtąd gdy wchodzę z tobą w umówiony park, Gdzie światła księżycowe do stóp nam się łaszą - W twych wargach szukam jego przemilczanych warg I nie wiem, co się dzieje z tą miłością naszą?... Za grobem 192 Za grobem Nad brzegami zagęstwionych nicości Szumi wiara w wiekuiste sitowie. Nikt już nie dba o swe ciało i kości! Nikt nikomu nic już odtąd nie powie! Z resztek życia śmierć swawolna po ciemku Wydmuchuje bańkę trudną i złotą, By przyświecać młodziuchnemu widemku, Co się bawi skrzepłą w kukłę tęsknotą. Z zaprószoną wspomnieniami źrenicą Cień zmarłego, co drętwotę pokonał, Mknie pośmiertnie urojoną ulicą, Aby wśnić się w dom, gdzie mieszkał i skonał. W rozwiewisku zagrobowej pokrzywy Dziwaczeje pleśniejąca Niedziela... Szukam brata, który nie był szczęśliwy! Szukam siostry, co nie znała wesela! Cienie, cienie! Darmo w mroku was gonię! Pustkę tylko chwytam dłońmi obiema... Więc nie wszyscy tu się znajdą po zgonie? Więc są tacy, których nie ma, bo nie ma? Nie ma mgły tej, co tak chciała być duszą, By się snami do wieczności sposobić! O, te bóle, które bolą, bo muszą! O, ta rozpacz, która nie wie, co robić! Już się gwiezdne poniszczyły zamiecie - Cień się chwieje, poróżniony z mogiłą, Coś innego stać się pragnie w zaświecie, Coś innego, niż to wszystko, co było!... 193 Pierwsza schadzka Pierwsza schadzka za grobem! Rozwalona brama. Stąpaj pilnie!... Ucałuj ten po drodze krzak. Czy to - ty? - Już zmieniona, a jeszcze - ta sama? Upewnij!... Wzrok mi słabnie... Podaj dłonią znak! Nie ma znaków! Od dawna już w nic się rozwiały! Nie ma żadnych upewnień! Nikt nie wierzy w nas!... Zmilkły śmiechy w ciemnościach i płacze ustały. W pajęczynie po kątach zagnieździł się - czas... Zejdź z drogi - ćmom i kwiatom!... Postroń się złudzeniom!., Chyba najrzeczywistszy jest ten siana stóg... Czemu płaczesz? - Dla ludzi, oddanych istnieniom, Ból nasz - ledwo jest dreszczem księżycowych smug. 194 Kochankowie Ledwo dziewczyna przyszła z daleka - Dreszcz go obleciał skrzydlaty. Zatrzepotała martwa powieka - I z grobu wyjrzał na światy. "Dobrze, żeś przyszła! Gniję daremnie, Własnego niepewny cienia! Gdziem jest, że oto - nie ma mnie we mnie? Są tylko moje cierpienia. Powiedz - schylona ponad mogiłą - Śpiącemu w mogił obłędzie - Gdzie się podziewa to, co mną było, A nigdy mną już nie będzie?" - Nic nie odrzekła w trwodze dziecięcej, Lecz martwa padła na wrzosy. Pewno kochała o wiele więcej, Niż myślał - kusząc niebiosy. Padła w ustroniu ojesieniałem, Gdzie kwiatom - straszno różowieć By kochankowi całym swym ciałem Dać tę jedyną odpowiedź! 195 *** Dłoń zanurzasz w śnie, W zagrobowym cieniu, Nie znajdujesz - mnie, Wołasz po imieniu! A ja - leżę tu, Gdzie ma być nas - dwoje. Brak mi tylko - tchu, Oto -- ciało moje... 196 W czas zmartwychwstania W czas zmartwychwstania Boża moc Trafi na opór nagłych zdarzeń. Nie wszystko stanie się w tę noc Według niebieskich wyobrażeń. Są takie gardła, których zew Umilkł w mogile - bezpowrotnie. Jest taka krew - przelana krew, Której nie przelał nikt - dwukrotnie. Jest takie próchno, co już dość Zaznało zgrozy w swym konaniu! Jest taka dumna w ziemi kość, Co się sprzeciwi - zmartwychwstaniu! I cóż, że surma w niebie gra, By nowym bytem - świat odurzyć? Nie każdy śmiech się zbudzić da! Nie każda łza się da powtórzyć! 197 Wiedza Byłem przed chwilą w bezkresie! Blask się potykał z mym ciałem... To ja tak złocę się w lesie... Wiedziałem o czymś, wiedziałem!. Lecz motyl mignął szkarłatnie Pomiędzy mną a modrzewiem... Sny moje, sny przedostatnie!... Już znikły! Znowu nic nie wiem.., Pobiegnę w chabry nieznane, W kąkolu całą dal zmieszczę! I umrę i zmartwychwstanę - I będę wiedział raz jeszcze!... 198 *** Puściła po stole swawolący wianek. "Kto go chwyci pierwszy - ten mój ukochanek!" Pochwycił tak ściśle, aż się kwiaty zwarły. "Skąd ty jesteś rodem?" - "Ja rodem - umarły!' "Co się stało wokół, że świat mi się mroczy?" - "To ja własnoręcznie zamykam ci oczy..." "Już mnie nigdzie nie ma i nigdy nie będzie!" - "Nie ma ciebie nigdzie, bo już jesteś wszędzie". 199 Kocmołuch Gdy śródlistne trzepoty gilów i jemiołuch Zmącą ciszy cmentarnej ustrój niezawiły - Cień z trudem z zaniedbanej wychodzi mogiły, Cały w rdzach i liszajach - podziemny kocmołuch. Słońce, grzejąc zmarłego, roztrwania po trawie Złote krzty - złote supły i złotsze podłużki, A on zmysłem nicości wyczuwa jaskrawię, Jak śmierć w słońcu - w kształt nikłej maleje śmiertuszki. Niezbyt pewny swej jawy i ufny snom niezbyt - - Spogląda oczodołów próżnicą wierutną W obłoków napuszyście wybujały Bezbyt, Poza którym nic nie ma, prócz tego, że smutno... Lecz on smutek w pośmiertnej przekroczył podróży, Pierś wzbogacił weselem nowego żywota, A gdy mu nieśmiertelność zbyt modro się dłuży -- Tka snowi wieczystemu wezgłowie ze złota!... Zazdroszczę mu, bo duszę do trosk ma niezdolną, Nie wie, co to jest - nędza i żal i pustkowie. Poznał przepych tajemnic! Niech wszystko opowie, Bo już - czas! Bo już dłużej przemilczać nie wolno! Lecz w chwili, gdy chcę zwiewne zadać mu pytania O słonecznych utrudach, o gwiezdnych mozołach, Widzę nagle, jak blednąc męczeńsko się słania Ten zagrobnych ran pleśnią pokryty biedołach!... W gęstwinie - cieniścieje bezludzie i lśni tam Zejście nieba na ziemię do drzew na uboczu - A ja patrzę w mrok jego spustoszałych oczu I nie pytam już o nic... Już o nic nie pytam... 200 Zaklęcie Ptaku nocny, coś bywał za świata rubieżą I widziałeś umarłych - mów, co czynią? - Leżą. A co jeszcze? - Wciąż leżą bez przerw, bez wytchnienia. Nie ma dla nich ni słońca, ni wiatru, ni cienia! Nie modlą się, nie płaczą, nie śnią i nie wierzą - I nic - tylko tak leżą! Nic - tylko tak leżą! Dziewczyna, co się mojej sprzeciwia przemocy, Niechaj w łożu obłędnym polegnie tej nocy! Bezoporna, bezsilna, bezbronna, bezwiedna Niechaj, grzesząc pragnieniem, leży sama jedna! Niech nie modli się, nie śni, nie płacze, nie wierzy I niech tylko tak leży -- niech dla mnie tak leży! 201 Noc Takiej nocy nie było! To noc - nietutejsza! Przyszła z innego świata i trzeba ją przeżyć... Już płaczą rzeczy martwe... Ale o to - mniejsza! Nie każdą śmierć dziś można wiecznością uśmierzyć. Nic nowego za grobem! Nic - poza tą bramą, Gdzie się duchy zlatują ku istnienia plewom! A cokolwiek się stanie - stanie się to samo - Złych zdarzeń powtarzalność ciąży nawet drzewom! Po pajęczej z chmur nici zszedł śnitrupek biały, Stanął w oknie i patrzy, komu spać przeszkodził? Krzyk słyszę! To - z Tarpejskiej na księżycu skały W przepaść boga strącono, który się narodził! Ponad brzegami 202 Don Kichot W jednym z pozagrobowych parków, uroczyście Zamiecionym skrzydłami bezsennych aniołów, W cieniu drzew, co po ziemskich dziedziczą swe liście Pożółkłe i zbyteczne - z duszą, niby ołów, Ciężką, chociaż pozbytą życia nędz i lichot, Na ławie marmurowej wysmukły Don Kichot Siedzi, dumając nad tym, że dumać nie warto, I pośmiertnym spojrzeniem, co nie sięga dalej, Niźli dłoń rozmodlona, obrzuca głąb alej, Gdzie ślad życia na piasku starannie zatarto. Bóg darmo dłoń ku niemu wyciąga z pobliża, Ażeby go powołać na wspólne biesiady We mgle, którą anioły, czyniąc znaki krzyża, Rozpraszają dla gościa. Gość niezłomnie blady Usuwa się i stroni i w pozgonnej ciszy Udaje, że nie widzi nic i nic nie słyszy. Niegdyś skrzydła wiatraków sen, posłuszny wiośnie, Złocił mu w groźne miecze rycerskich orszaków, A dzisiaj w dłoniach Boga, podanych miłośnie, Widzi zdradliwe skrzydła ułudnych wiatraków, I - nieufny - uśmiechem szyderczym przesłania Możliwość nowych błędów, snów i opętania. I nie postrzega nawet, jak nagle - bezszmerny Anioł do stóp mu składa purpurową różę, Przysłaną od Madonny na znak, że w lazurze Pamięta o rycerzu, który był jej wierny. Lecz on, niegdyś na ziemi istny wzór rycerza, Znieważając wysłańca i dawczynię daru, Odwraca twarz od róży, bo już nie dowierza Kwiatom, które posądza o przebiegłość czaru. Biały anioł się schyla nad niewiary jeńcem I całując go w czoło, przytłumionym głosem Szepcze: "To także od Niej!..." I nagłym rumieńcem Zapłoniony odlata. A rycerz ukosem W ślad jego napowietrzny nieufnie spoziera I zachwiany w niewierze raz jeszcze umiera Ową śmiercią, co wszelkim pocałunkom wzbrania Budzić takich umarłych i w dniu zmartwychwstania! 203 Pan Błyszczyński Kazimierzowi Wierzyńskiemu, Jego żywotnym zmaganiom się z upiorami współczesności i zdobywczym przeobrażeniom twórczym Ogród pana Błyszczyńskiego zielenieje na wymroczu, Gdzie się cud rozrasta w zgrozę i bezprawie. Sam go wywiódł z nicości błyszczydłami swych oczu I utrwalił na podśnionej drzewom trawie. Kiedy zmory są zajęte przyśpieszonym zmorowaniem Między mgłą a niebem, między mgłą a wodą - Zielna zjawa swe dłonie zbezcieleśnia ze łkaniem Nad paprocią - nad pokrzywą - nad lebiodą. W takiej chwili Bóg przelatał, pełen wspomnień wiekuistych, Ścieżką podobłoczną - właśnie, że tułaczą - I przystanął na zbiegu dwojga tęsknot gwiaździstych, Gdzie się widma migotliwie bylejaczą. Zaszumiało jaworowo, ale chyba wbrew jaworom - Samym cisz zamętem, samą cisz utratą... "Kto te szumy narzucił moim dumnym przestworom? Kto ten ogród roznicestwił tak liściato?..." Cisza... Nikt nie odpowiada. Płyną chmury i godziny... Wszelka dal w niebiosach - to dal zagrobowa. Pan Błyszczyński w świat nagle z trwożnej wyszedł gęstwiny, Szepnął: "Boże!" - i powiedział takie słowa: "Był w zaświatach - sen i wicher i zaklętej burzy rozgruch! Boże, snów spełnionych już mi dziś nie ujmuj! Jam te drzewa powcielał! To - mój zamysł i odruch... Moje dziwy... Moje rosy... Dreszcz i znój mój! Przebacz smutkom i widziadłom, nie znającym rodowodu, I opacznym kwiatom, com je snuł z niczego... Moja wina! O Boże, wejdź do mego ogrodu! Do ogrodu!... Do - mojego!... Do - mojego!... Wyznam Tobie całą zwiewność, całą gęstwę mojej wiary W życie zagrobowe kwiatów i motyli. Wejdź do mego ogrodu! I cóż z tego, że czary!... I cóż z tego, że ułuda nikłej chwili!..." Wszedł w gęstwinę, co szumiała poza życia drogowskazem. Sami byli teraz. Oko w oko - sami. Nic do siebie nie rzekli i ciemniejąc, szli razem Alejami - alejami - alejami! Ogród śnił się... Tu i ówdzie dąb prześniony zżółkł i powiądł. Każdy krzew sam w sobie miał zaświata wygląd. Sporo było w gałęziach - cisz zbłąkanych i sowiąt, Lecz nie było ani świerszczy, ani szczygląt. Uciekały się niebiosy pod najdalszych gwiazd obronę, Miesiąc złotym rogiem chmurę mgliście pobódł. Trzepotały się w piachu dusze zmarłych, spragnione Nowych zgonów i pośmiertnych w mroku swobód. Coś złociście wyspowego w daleczyźnie alej pełga - Można taką wyspę brwi skinieniem spłoszyć... Świetlikami za chwilę północ w zieleń się wełga, Niepokojąc gmatwaninę leśnych poszyć. Pan Błyszczyński sprawdzał ogród, czy dość czarom jego uległ I czy szum i poszum dość jest rzeczywisty - I czy liszaj na dębie - jadowity brzydulek - Dość się wgryza w złudną korę i w pień śnisty?... Badał jeszcze, czy ptak-lilia dość skowrończo w przyszłość śpiewa, I czy wąż-tulipan wiosny jest oznaką... I spojrzeniem przymuszał przeciwiące się drzewa, By do zwykłych podobniały jako tako... Drapieżniały zbyt cudacznie zdradnych kwiatów niebywałki, A gałęziom ciążył złej wieczności nawał. Pod stopami przechodniów piach niepewny i miałki Tyleż istniał, ile istnieć zaprzestawał. Szli, aż doszli tam, gdzie w mrzonce zagęstwionej i niczyjej Cień dziewczyny jaśniał oczu w dal rozbłystką, A jej usta i piersi i ramiona i sny jej Były takie, żeby właśnie kochać wszystko... Rzęsy miała dosyć złote, by rozwidnić blaskiem rzęs tych Dno zmyślonych jezior, gdzie mży śmierć zmyślona - Warkocz łatwo się płoszył, więc skrzydłami fal gęstych Wciąż uciekał i powracał na ramiona. Bóg w nią spojrzał, kiedy właśnie wynurzona z mgieł spowicia Urojone oczy w modre nic rozwarła. "Kto ją stworzył?" - zapytał. "Nikt, bo przyszła bez życia I bez śmierci, więc nie żyła i nie zmarła... Próżno szukam w jej warkoczu źdźbeł istnienia, snu okruszyn, Próżno chcę ugłaskać pozłocisty kędzierz! Tak mnie wzrusza ten niebyt, cudny niebyt dziewuszyn!... Bądź miłościw niebytowi... Wiem, że będziesz... Wyłoniłem z mroku ogród, oderwany od przyczyny, Rozkwieciłem próżnię, namnożyłem ścieżek - I już wszystko rozumiem, prócz tej jednej dziewczyny, Prócz tej jednej, którą kocham!" Bóg nic nie rzekł. "Znam usilność rzeczy sennych i znużenie rzeczy martwych. Ogród mój chwilami wolałby - bezlistnieć... Boże, nie skąp w obłokach błogosławieństw i kar Twych Tym, co wiedzą, że ich nie ma - a chcą istnieć! W Twych przestworach coś się stało... Mgła o cud się dopomina... Z tamtej strony świata modlą się zawieje. I w tych strasznych bezczasach taka nagła dziewczyna Tak niebacznie poza życiem - cieleśnieje! Zbliż się do niej, ciemny jarze! Zbliż się do niej, modra strugo! Czemuż pies mój wyje na jej czar cichutki? Może zimne jej usta są ostatnią posługą Dla tych właśnie, którzy wierzą tylko w smutki. Znam niedolę wniebowstąpień! Znam wskrzeszonych ust niedolę! I płacz wśród zieleni... I zgon sierociński... I to wszystko mnie boli!... Ja - sam siebie tak bolę!" - Wołał w bezmiar i ku Bogu pan Błyszczyński. Ale Boga już nie było... Pustka padła wzdłuż na kwiaty. Widma drzew szeptały: "Zmiłuj się nad nami!" - Błogosławiąc snom wszelkim, leciał w dalsze wszechświaty Powietrzami, wstrząsanymi powietrzami. Pewno widać było z nieba, że świat mija i przeminie, I że snom przyświeca - woda na kamieniu... Pan Błyszczyński zaszeptał w usta niemej dziewczynie: "Błędny cieniu, marny cieniu, cudny cieniu! Zabłękitnij - odbłękitnij... I mów wszystko i nie domów!... Czy tu jest ów wszechświat, gdzieś zgubiła siebie? Może ci się należy wpośród innych ogromów Inna zieleń - inna nicość - w innym niebie. Nie zaczęłaś dotąd istnieć w żadnym półśnie, w żadnym grobie, Dotąd stóp twych śladu nie stwierdziły kwiaty - Podczas twego niebytu zakochałem się w tobie, Naraziłem mroczne ciało na zaświaty! Czy mam z tobą iść w głąb żalu, czy w tę inną głąb doliny, Nim świat zginie śmiercią, niebem malowaną?... I jak dążyć do ciebie - do niebyłej dziewczyny - Ty - mgło moja, usta drogie, złota piano!... Oto resztki mych przeznaczeń: noc niedobra i dzień sępny - Oto - popłoch czarów, gdy je miłość zrani! Od nicości do ust twych - ledwo jeden krok wstępny, Od otchłani poprzez dreszcze - do otchłani! Śni się liściom - nieskończoność. Śni się wiosłom - dno i łódka. Odtrącone zorze raz na zawsze bledną... Czy śmierć w nic nas rozśmieje, czy nas z nowych łez utka - Wszystko jedno, tchu ostatni, wszystko jedno! Noc zabije nas nie mieczem, lecz jaśminem i konwalią - I zaciszem mogił - i oddechem sadu! Prędzej pochwyć treść nocy i ucałuj i spal ją, Żeby po niej nie zostało ani śladu! Wszystkim widmom chce się zginąć takim nagłym wielozgonem, Żeby brak ich we śnie - był dla jawy ulgą. A mój upiór śpi w jarze - na wybrzeżu zielonem, Gdy go znajdziesz, pusty cieniu - zbudź i tul go! Tam - wysoko i najwyżej - między niebem a nadrzewiem Włóczy się srebrnawo - cisza i znikomość. Tak o tobie nic nie wiem, tak cudownie nic nie wiem, Że miłością jest ta moja - niewiadomość!" Umilkł nagle pan Błyszczyński i popatrzył w dal niecałą, Świateł i przeznaczeń było coraz więcej. A on kochał ją w usta, kochał w stopy, w pierś białą - I minęło różnych czasów sto tysięcy! Ramionami ją ogarniał, a ustami doogarniał, Oczom z gwiazd przyrzucał patrzącego złota, Lecz cień w jego objęciach wciąż samotniał i marniał I nie wiedział, że to - miłość i pieszczota. Noc z roziskrzeń, wróżb i mgławic promienisty splotła batog, Żeby nim biczować nie dość chętne groby, A w księżycu się jarzył wykres cieśnin i zatok, Gdzie nic nie ma, prócz oddali i żałoby. Mrok zaskomlał w pustym dębie, zagwizdała nicość w klonie, I rozbłysła w księżyc - śmierć i pajęczyna... Pan Błyszczyński zrozumiał i załamał swe dłonie I pomyślał: "W nic rozwieje się dziewczyna!" - W nic rozwiała się dziewczyna i jej czar, poczęty w niebie, I pierś, zakończona różową soczystką, I rozpadło się ciało na żal straszny do siebie I niewiedzę o tym żalu!... I to - wszystko... Nie umarła, lecz umarło jej odbicie w jezior wodzie. Już się kończył zaświat...Ustał cud dziewczyński... O wieczności, wieczności, i ty byłaś w ogrodzie! I był blady, bardzo blady pan Błyszczyński. 204 Eliasz Adamowi Szczerbowskiemu w imię wspólnej wiary w zwycięstwo sztuki nad rozpanoszoną zmorą szarego człowieka Wziął go wicher i uniósł na ognistym wozie. Leciał rozzuchwalony w powietrzu i w grozie, Płaszcz swój zrzucił na ziemię, by z wyżyn rozstania Płaszczem ziemi dosięgnąć na znak pożegnania. I odtąd już go nigdy na ziemi nie było. Wszechświat stał mu się błędną wokół bezmogiłą. Ledwo skrzyć się nadążył rozbłyskaniec boży, By światłem zmuskać stada zdziczałych bezdroży. W twarz go biły obłoków wzburzone jaśminy, Wóz miotał w byle wieczność ognia rozprószyny, A on patrzył w to tylko, co w dal się rozwidnia, I górując - dołując, mknął, jak śród białydnia! Jęczała Nieskończoność, kół miażdżona złością, A gwiazdy rozpaczały nad Nieskończonością! Zezem spojrzał na Wenus, w jej śmigłe zaświaty, Gdzie się gęstwił do lotu ptak żywcem liściaty, Co zaledwo się różnił od dębów i sosen I tą właśnie różnicą leciał w sen-pierwosen. Prażywicznych wybroczyn leśne ustoiny Wywiały czad istnienia w pobliża męt siny, I mroki, woń ożywczą węsząc bezrozumnie, Zaroiły się wokół wroniście i tłumnie. A prorok przetarł oczy i przynaglił biegu. Rozpędzony na zawsze w tę noc bez noclegu Saturn, niebem zdyszany, dniał w nurtach ciemnoty I biegł ścieżką domyślną - niepochwycień złoty. I Jowisz jak tęczowa przewinął się plucha, I Neptun jak cienista przemknął zawierucha - A wóz boży, płomienie rozchyżywszy czujne, Minął słońca podwójne i słońca potrójne I brnął w gąszcz, gdzie z nicością zmieszane na poły, Włóczą się niedowcieleń pełzliwe męcioły. Tu właśnie samo z siebie wyłonione Śnisko, Mgłami się ocierając o wieczność pobliską, Lęgło w chorym przezroczu jadowitą chatę Z oknami rozwartymi na śmierci poświatę, A niczyje i nikim nie będące ciało Do jej progów omylnym łbem się przyśniwało, By wygoić ich kurzem od dołu do góry Rozjątrzoną bezdomność chciwej szczęścia skóry. Tu tkwiły włóczyzmory, w swym konaniu zwinne, Pstrocinami złych ślepi migotliwie czynne, Strawione zaraźliwym liszajem niebytu, A łase na ułomną podobiznę świtu... Tu mgławice dłużyły rąk wyłudę białą W schłon próżni, gdzie się dotąd nic jeszcze nie stało - Strzęp świata, zdruzganego na prochy w przestworzu, Bławatkowa! zadumą o świetlącym zbożu... Ale prorok, w tęsknoty zapodziany trudzie, Nie zważał na to rojne w niebiosach bezludzie Upojony tchem mgławic, zwycięsko rozpędny, Wsparty o krawędź wozu, a sam - nadkrawędny Ścigał bezkres i piersią czuł radość pościgu. A gwiazdy, drobniejące za nim w okamigu, I światy, co we wprawnym kołują obłędzie, I to życie, co pragnie trwać zawsze i wszędzie, I ziemskiego pobytu krzątliwa śródzielność, Świat i zaświat i dusza - śmierć i nieśmiertelność - Wszystko zbladło, zmarniało w wyżynnym wspomnieniu. Jak sen, co śnić się nie chce, a śni się wbrew chceniu. A właśnie uwikłany w czepliwym obłoku Trup anioła przelatał z bielmem śmierci w oku. Dziwny zdał się w pobliżu ogrom tego ciała I małość pustej śmierci, co w nim wciąż malała. Skrzydłami się w pozgonny żal nad sobą śnieżył, Coraz wyżej ulatał - coraz wyżej nie żył! Stąd już blisko do Boga! Już Eliasz zobaczył, Jak Bóg Smugą świetlistą w chmurze się zaznaczył. Oczom była dostępna tej Smugi połowa, Resztę, blednąc, zgadywał, a Bóg rzekł te słowa: "Chcę ci wyznać to, czego nie wyznam nikomu. Świat mój mija się ze mną! Źle mi w moim domu! Mogłem niegdyś przymusić nicość jeszcze młodą Do uśmiechu w mrok inny! Mrok nie był przeszkodą... Gdybym dał inny rozkaz, innych snów narzędzie, Czy byłoby inaczej, niż jest i niż będzie?..." "Śniłem o tym" - rzekł prorok. I posłuszny słowu - "Śniłem" - powtórzył ciszej, a Bóg mówił znowu: "Życiem tworzył! Tak, właśnie! Nieodparte życie! Na gwiazdach, na dnie jezior, na pagórów szczycie, W lwich paszczękach, w kłach wężów i w snu poza- wzroczach, W jamach krecich, w łzach ludzkich, i w wargach i w oczach, Nawet w miazgach padliny, w tumanach bez treści Jeszcze coś się mocuje, krząta i szeleści! Cóżem jeszcze mógł czynić? Jaką wybrać drogę? To - wszystko. Twór skończony. Nic nad to nie mogę!" I głos rozległ się echem i zamilkł niebawem. Eliasz głosu Bożego słuchał mimopławem, Ale biegu nie zwalniał. "Smugo!" - szepnął - "Smugo! Niech Cię z chmur tym imieniem wygarniam niedługo, Nim zgaśniesz!... A gdy zgaśniesz, znowu powiem: Boże! Nie wiem, gdzie Twoje brzegi, a gdzie moje morze? Lecz wiem, żem policzony pomiędzy Twe ptaki: Chcę lecieć w Twoją przyszłość! O, daj mi lot taki!" Zaiskrzyła się Smuga - i mrok bez oporu Przyjął skrę... Coś błysnęło w pamięciach przestworu, Lecz nastała ta cisza, co nic nie pamięta. Słychać było, jak czas się po gwiazdach wałęta... I rzekł Bóg: "Chciałbym ciebie zachować zazdrośnie Mym niebiosom. - Spójrz! Wszechświat ma się już ku wiośnie!" Eliasz z wozu wynurzył swą pierś i urwiście Zwisł nad głębią i dłonie w przód rozwiał, jak liście, I tak trwał, niby nagła mroków uroślina, Co pnączem swego ciała w bezmiary się wspina, I wargami zmacawszy chłód gwiezdnych przezroczy, Do Boga wzwyż i na wprost mówił w cztery oczy: "Tak, mogło być inaczej! Słowa śmiesznie złote Dla zbłagania ciemności! Chcę iść w tę Innotę, Chcę być tam, gdzieś nie bywał! Chcę walczyć sam na sam! Niech czuję, że zwyciężam, lub wiem, że wygasam! Chcę wzburzoną swobodą przekroczyć mą dolę! Puść mię tam - w bezbożyznę! Puść - na wolną wolę! Postroń wszystko, co było! Nie poskąp mi lotu! Już - z Tobą!... Już - bez Ciebie!... Nie żądaj powrotu!" Smuga zgasła, i Eliasz wziął jej Zmrok za zgodę. Wiatr pobruździł głąb nieba, jak jeziorną wodę, A on pędził na oślep i Zgasłą ominął. Wolny, Bogu zbyteczny - sam teraz popłynął Wyżej i niebezpieczniej w ten zmierzch ponadniebny, Gdzie już nie ma stworzenia i Bóg - niepotrzebny! Wszechświat skończył się... W oczach, niby gwiazd utrata, Utkwiła mu ta nagła skończoność wszechświata. Zmógł się z lotem ostatnią swych pragnień bezsiłą. I odtąd już go nigdy w wszechświecie nie było. Wóz się zachwiał. Skry jego, niby ślepie wilcze, Lśniły, przejrzawszy na wskroś zamysły tubylcze. I spełniło się... Eliasz czuł przez jedną chwilę, Że spełniło się właśnie... I czuł tylko tyle... Pochłonęła go drętwa i pilna Ciszyzna. Wiedział, że Bóg - daleko - że nic mu nie wyzna. Dreszcz lęku w nim zanikał raz jeszcze - raz jeszcze - I wstrząsnęły nim obce ciału przeciwdreszcze. Czekał, do jakich mroków pierś chętną dołoni? Dłoń wyciągnął w niewiedzę... Lecz minął czas dłoni! Rozwarł oczy... Czas oczu minął niepochwytnie! Już nie było błękitu, więc trwał bezbłękitnie. Dróg nie było, więc drogi na pewno nie zmylił, I z wozu gasnącego w bezświat się wychylił, By stwierdzić jasnowidztwem ostatniego tchnienia Możliwość innej jawy, niż jawa Istnienia! 205 Dziejba leśna Wnętrze grobowca pogańskiego. Przez otwór z prawej stro- ny- wchodzi święty Makary z wiązał chrustu na plecach. Posuwa się w głąb grobowca, układa chrust na ziemi i roznieca ognisko. Zrazu drobny, a potem coraz większy płomień rozwidnia grotę światłem, które pełga po ścianach grobowca wraz Z towarzy- szącą mu w bezładnym popłochu gromadą niepohamowanych cieni. Blask pada na leżące tu i ówdzie zwłoki, rozmaicie na ziemi rozpostarte. Święty Makary - odziany w szaty ubogie. Jest krępy - z czarną brodą. Ruchy ma pewne siebie, choć nieco porywcze i niespokojne. Układa płaszcz na ziemi i z chrustu robi jakie takie wezgłowie, aby spocząć- Makary Tu spocznę. Tu - mój nocleg - w pobliżu tych twarzy, Z którymi blask ogniska tak źle się kojarzy - Tak mu obco po martwych bezwyrazach pełgać - Tak się boi w sen wieczny zbyt złociście wełgać! (Rozgląda się po grobowcu). Prześpię noc. Na noc całą dla świata - przeminę I pomyślę, żem nabył śmierci odrobinę Od tych zmarłych... A z taką odrobiną właśnie Łatwiej mi już do Boga... (Przygląda się kolejno zwłokom). Leżą. tak grymaśnie... Ten - na wznak, ów - na boku, a tamten - na brzuchu. Coś w nich jeszcze się dzieje - pomimo bezruchu. Może milczą - wsłuchani w podziemnych burz łoskot? A może weszli w bezmiar tych pośmiertnych prostot, Gdzie się wszystko tak spełnia, jak chęć szumu w lesie, A cokolwiek się staje - jest tym, czego chce się... (Posuwając się w głąb grobowca, zatrsymuje się nad trupem o kształtach, świadczących jeszcze o dobrobycie - tłustych i ordynarnych). Więc i taki otylec - z mgłą zaświatów sprzeczny - Karkiem śmiesznie rubasznym - pcha się w żywot wieczny? (Przygląda się następnemu). A ten ma niesprawdzalną obojętność w twarzy Na to, co się zdarzyło - lub jeszcze się zdarzy... (Spostrzega piłkę). Piłka, którą poganin w swej bezbożnej chuci Rzucił w zaświat i czekał, czy mu kto odrzuci? (Spostrzega trupa Dziewczyny). Trup dziewczyny. Trup świeży. Skóra jeszcze gładka. Ileż to wiosen w kościach? Młodziuchna próchniatka. I dłonie dołyszkami odwróciła blada, Jak gdyby próbowała, czy właśnie deszcz pada?... Można całą jej duszę pomieścić w jaskółce! (Zamyśla się na chwilę). Na niej, jak na upchanej nicością pościółce, Głowę do snu utrwalę na dowód pogardy Dla tych zgręzów pogańskich! Sen będę miał twardy! (Układa głowę na piersiach Dziewczyny i nogi przed się wyciąga}. I przez sen będę chwalił bezmiar Twej wszechmocy - Śnij mi się, Boże wielki, śnij mi się tej nocy! (Szepce modlitwy i zasypia). Z głębi mroku - ^ najdalszych zmierzchów grobowca - wyła- niają się nagle dwie nieokreślone w swych zarysach postaci, które w miarę zbliżania się do śpiącego określają się coraz, wyraźniej i pośpiesznie] w swych kształtach. To - Amazarak i Azaradel. Obydwaj przyglądają się św. Makaremu. Azaradel Śpi. Amazarak I myśli, że właśnie sam Bóg mu się marzy, A śni mu się - nic z Boga - coś z człeka - twarz twarzy, Złuda do powszedniego dla śpiących użytku - Bóg prawdziwy dla świata jest przedmiotem zbytku. Azaradel Nogi przed się wyciągnął - dość krępe w budowie. Nicość ma za podnóżek, trupa - za wezgłowie. Amazarak I co to za karczemny do trupa stosunek! Chrapać na zmarłej piersi, co śni pocałunek! Azaradel I żywcem wstydliwości urągać trupięcej! Płeć zmarłych jest ta sama! Amazarak A może - coś więcej! (Azaradel przyklęka nad trupem Dziewczyny). Azaradel Boże! Jeśli Twe oczy umarłą postrzegą - Wwódź ją na pokuszenie, nie zbaw ode złego, Nie daj jej spocząć w grobie! Niech zawsze się trwoży O swój proch złotowłosy - o Twój uśmiech boży! Niechaj nawet po śmierci dba o urok trwalszy, Niech się w mroku boryka o szczęścia ciąg dalszy! (Wstaje Amazarak Amen! Szczera modlitwa wzrusza jak żałoba. I ten "szczęścia ciąg dalszy" - dość mi się podoba. Ty - ciał znawca. Zbudź trupa. Daj mu pląs i dreszcze. Niech ciało samo siebie przeżyje raz jeszcze. I niech święty Makary, gdy noc minie pusta, Pokocha w ustach zmarłej nie tylko te usta. zaklinająco wyciąga dłonie nad trupem Azaradel Twarzyczko, zaniedbana w śmiertelnym uboczu, Miej wiarę w siebie samą i w mus moich oczu. Noc mi dała w ciemnościach zatajony urząd, Bym się życia dobudził w zamarciu twych nóżąt. Zbudźcie się, dłonie, zziębłe od lęku i chłodu - Zbudźcie się, piersi, śmiercią zniszczone za młodu. Zbudźcie się, usta, troską zbielałe nieżywą - By dać innym swych pieszczot ciepłotę i lgniwo. I ty zbudź się, dziewczyno - ty sama, prócz ciała Prócz ust, dłoni i piersi - byś wszystka istniała! Dziewczyna otwiera oczy. Amazarak i Azaradel, unosząc się w powietrze, znikają w głębi mroku. W miejscu ich Zniknięcia ukazuje się drobna, jak zabawka, łódź ze świetlistego Złota i płynąc gdziekolwiek, gaśnie w punkcie nieokreślonym; jakby dobiła do brzegu, gdzie istota łodzi staje się zbyteczna. Piersi Dziewczyny wzdymają się najpierw próbnym, a potem coraz pewniejszym oddechem. Przez otwór grobowca przenika blada smuga świtu. Makary budźi się, nasłuchuje i zrywa się nagle na równe nogi. Makary Żyjesz? Dziewczyna Żyję... wbrew życiu. Coś mi się wspomina... Maka ry A co robisz w grobowcu? Dziewczyna Cierpię. Makary Moja wina, Żem się w piersi zawczasu życia nie dosłuchał. Dziewczyna (wstając) Zły byłeś dla mej piersi! Świt cię udobruchał. Gbur jesteś ze zmarłymi! Ze śmiercią - rubacha! Gdyś się porwał na nogi - miałam nawet stracha. Makary (zamyślony) Czym byłaś dla mnie w mroku? Dziewczyna Jest w mroku wygoda... Makary Czym byłaś?... Dziewczyna Tak mi nagle samej siebie szkoda! Łbem tkwiłeś na mej piersi - żywy nieprzytomnie, Miażdżyłeś bez miłości - spałeś bez snów o mnie, A teraz śmiesz mi patrzeć w zmartwychwstałe lico I pytać, czym ci byłam? - Twoją przespanicą! Makary Boże, jeżelim zgrzeszył w niewiedzy godzinę - Przebacz sen mój przebiegły i noc i dziewczynę! Dziewczyna Korzysz się modlitewnie, a gardzisz mną z pańska. Nie kochasz? Makary W oczach twoich mgła krąży pogańska. Dziewczyna A usta?... Makary O, nie myślę o ust twych koralu! Giniesz z nadmiaru grzechów! Dziewczyna Ginę z samożalu! O, weź mnie i w objęciach zanieś biedne ciało Daleko - aż do szczęścia! (zamyślona) Szczęście mi zmalało... Makary Zmalało? Dziewczyna Tak! Nic usta ustom nie pomogą! Nikt nikogo nie kocha! Wiem, że nikt - nikogo! Makary Miłość - w Bogu! Z twej duszy uczyń mu ofiarę. Dziewczyna Nie mam czasu na ciągłą w twego boga wiarę. Wierzę w to, co się samo naprędce wywróży, I w przemokłą od rosy - nieskończoność róży... Makary Tyle w tobie nicości, co skrzydeł w łabędziu... Dziewczyna Twój bóg nazbyt jest nigdzie, mój - na podorędziu. (Wskazuje otwór, słońcem zalany). Spójrz - światła już się burzą! W słońcu mi do twarzy! (Odsłania z lekka piersi). Lubię w nim się zazłocić! Niech się pierś pojarzy! I lubię kędziorami niepotrzebnie wstrząsać, Śmiać się i nic nie wiedzieć i na świat się dąsać. I nim stało się właśnie to, co mię pokładło Na ziemi... Makary Co się stało? Dziewczyna To, że wszystko zbladło! (Robi kilka kroków w głąb grobowca). Było tak: dajmy na to, że las się kołysze (Uderza stopą w ziemię). W tym miejscu - nie gdzie indziej... (Rozlega się szum leśny). Słyszysz szumy? Makary Choć brak lasu... Słyszę Dziewczyna Nic nie brak!... Zresztą brak mi czasu... Z chłopcami szłam do lasu, z całych sił do lasu, Aż zabrnęłam w gęstwinę, gdzie las się odmienił, Wypodziemnił się nagle i wypodzielenił i dział się tak pośpiesznie, że aż zbrakło czasu I nie można już było iść dalej - w głąb lasu - I nikt nie mógł zrozumieć i nie chciał zrozumieć, Czemu trzeba tak istnieć, żeby łkać i szumieć? A sęki i gałęzie i liście przez liście Działy się zieleniście, bardzo zieleniście - I ja, gdym w dziejbę leśną wbiegła nieostrożnie, Działam się wobec chłopców - bez płaczu a trwożnie! O, chwyć teraz w ramiona dziejbę mego ciała! To ta sama, co w lesie! Ta, co nie płakała... Makary O Boże! Dziewczyna Tak! O boże! Okropną pomyłkę Los mi zdarzył!... Z chłopcami bawiłam się w piłkę. (Podnosi piłkę). To ta sama. A dłonie do piłki mam skore. Pokochaj moje dłonie! Lecz serce mam chore! Pamiętaj! Matka radzi, żebym oszczędzała Serca mego staranniej, niźli reszty ciała. Było tak: (Odsuwa go w prawą stronę grobowca i wciska mu w dłonie piłkę). Tu w tym miejscu - mniej więcej - mniej więcej Stali chłopcy, pieszczoty spragnieni dziewczęcej, (Sama się cofa naprzeciw - w lewą stronę grobowca i uderza stopą o ziemię). A ja stałam tu właśnie! Tu była snu zaródź. Las dział się. (do Makarego) Dziej się prędzej! Rzuć piłkę! Nie marudź! Makary (rzuca piłkę) O Boże! Dziewczyna (łapiącpiłkę) Jeden z chłopców wpatrzony niezłomnie Zawołał: "Jeśli kochasz - rzuć piłkę wprost do mnie!" Makary I rzuciłaś? Dziewczyna (rzuca weń piłką) Rzuciłam, a on się zasmucił! Nie dowierzał rzutowi i blednąc, odrzucił. No, odrzuć! Czemu zwlekasz? Makary (odrzucając w zadumie piłkę) Coś we mnie się mroczy... Dziewczyna (łapiąc piłkę) Oczy masz takie trudne! Po prostu - nie oczy! Rzekłam chłopcu: "Jeżeli tę piłkę dla ciebie Tak wysoko podrzucę, że aż zginie w niebie, Czy uwierzysz, że kocham?" Zaszeptał: "Uwierzę!" (Rzuca piłkę coraz wyżej i wyżej pod strop grobowca w pląsach i podskokach). Rzuciłam zbyt miłośnie, zbyt mocno, zbyt szczerze I w skok za nią i serce pękło mi na dwoje! (Chwyta się za serce). Tak samo! O, tak samo! Biedne serce moje! (Pada na ziemię, Makary przyklęka nad nią). Makary I dlaczego ty właśnie?... Dziewczyna Daj dłoń, bym się wsparła. (Makary składa jej głowę na swej dłoni). Jeżeli spotkasz chłopca - powiedz, żem umarła. (Pociąga go ku sobie). Usta moje ucałuj - dla ulgi konania... Makary Oto krzyżem cię żegnam zamiast całowania. Dziewczyna Więc jeżeli nie w usta, to choć bliżej czoła... Makary Już twe czoło - niczyje... Dziewczyna Las szumi dokoła... (Umiera). (Szum leśny nagle zanika). Makary Szum ustał. Tak bezleśnie teraz i bezziemnie, Jakbym z lasu w nic wyszedł lub las wyszedł ze mnie (Patrzy na trupa). Daj, Boże, tej pogance w otchłani cierpienia Kąt taki, żeby miała choć pozór wytchnienia. (Azaradel i Amazarak zjawiają się tuż poza plecami św. Makarego, który powierzchnią ciała i domysłem wy- czuwa ich obecność). Makary (oglądając się nagle) Kto tam? Azaradel My... Makary Tak - poznaję... Amazarak Poznajesz nie wszystko. Azaradel Jak spędziłeś noc z rudą na wznak wiekuistką?... Amazarak Już odtąd będzie tobie śnił się na wyprzódki To Bóg, to znów - dziewczyna, dwie mgły lub dwa smutki, Dwie bliźnięce rozpacze - a może - dwa cienie Lub jedno w dwu osobach nieporozumienie! Makary Sen mój będzie posłuszny wolnej woli nieba, A noc spędziłem z trupem tak właśnie, jak trzeba! Azaradel Poskąpiłeś umarłej posługi ostatniej - Skromnego pocałunku lub pieszczoty bratniej. Amazarak W zamian za to głosiłeś myśli dość rozlazłe... Twój wspólnik to podkreśla i ma ci to za złe. Makary Mój wspólnik? Jaki wspólnik? Azaradel No, Ten, co to w niebie Myśli tylko o tobie i czeka na ciebie. Amazarak Wyznaj swoją ciemnawą na tle Boga winę. Makary Nic nie skrywam! Amazarak Żeś właśnie pokochał dziewczynę. Azaradel Jej usta... Może w myśli spijałeś ich żale? Makary Jej usta... Wyznam Bogu te wszystkie korale, Co z ust jej spadły na mnie, jak dotkliwa próżnia... Kocham? Nie wiem! Bóg pewno już grzech mój wyróżnia. (Azaradel i Amazarak zbliżają się do zwłok dziewczyny Amazarak Czas już zanieść umarłą do domu - bez domu Azaradel A poniesiem ją komu? Amazarak Już chyba nikomu. Makary Raz ożyła... raz drugi ożyć jeszcze może... Pójdę w ślad, by ku Tobie nawrócić ją, Boże! (Podnosi piłkę). Piłkę oddam, jeżeli obudzić się zdoła. Amazarak Zdarza się w mgle pozgonnej złocistość wesoła. Zabawicie się w piłkę! Gwiazdy wam poświecą.. Trzeba tylko tak rzucać, jakby była nieco Inna, niż jest... Bo zresztą nawet śmierci brama Zawsze inna i nigdy nie bywa ta sama. (Azaradel i Amazarak podnoszą trupa - szum leśny rozlega się nagle). Azaradel Nieśmy ją w którąkolwiek po drodze współciszę... Amazarak Las szumi. Makary Nie ma lasu. Azaradel Słyszysz szumy? Makary Słyszę. Jej - nie ma. Amazarak Las pozostał... Już ciału spać chce się, A dziewczyna się dzieje w tym lesie... Azaradel W tym lesie... Amazarak Przytul dziejbę pośmiertną dziewczęcego ciała Do piersi - wprost do piersi, póki wie, że pała... Makary Ktokolwiek wyjdzie z lasu - ten będzie zbawiony. Azaradel Nie wyjdziesz. Amazarak Pilnuj piłki. Azaradel Potkniesz się o zgony... Amazarak Chcesz umrzeć? Makary chcę Azaradel Dla Boga czy ledwo dla siebie? Makary Chcę dla Boga! (po namyśle) i dla niej... Amazarak Kochasz na pogrzebie... Może zmarłą pojmujesz jeszcze zbyt cieleśnie - Zbadaj serce i powiedz: czy czas, czy za wcześnie? (Makary kładzie wolną rękę na sercu). Makary Czas już! Czas... (Azaradel rusza pierwszy - szum się wzmaga). Azaradel Dalej w drogę. W głąb lasu, w głąb lasu... I czemu mówisz: "Czas już" - kiedy nie ma czasu! Amazarak Twoja miłość bieżąca nas wiecznych nie zmami. Azaradel Idziemy w nieskończoność. Makary Idę w ślad za wami. Szum umownego lasu wzmaga się coraz bardziej, urastając jakoby w burzę wiekuistą. Azaradel i Amazarak ze zwłoka- mi Dziewczyny postępują przed się - w mrok grobowca. Makary z piłką w ręku posuwa się w ich ślady, a^ wszyscy w mroku giną. 206 Rozmowa Ciało mówi do duszy: "Jestem tu - w tych światach, Gdzie i ty się zbłąkałaś. Ta sama nam droga. Spojrzyj tylko: woń wdycham, tarzam się we kwiatach, Ocieram się o słońce, o sen i o Boga, O którym mówisz zawsze ze smutkiem, jak gdyby Smutek był wiarą... Spojrzyj: jestem teraz w lesie, Bawią mię złote bąki i czerwone grzyby I to, że drzewom wokół tak zielenić chce się! Jeśli wolisz - każ mi się zapodziać na łące, A zobaczysz, jak zaraz swoją białość zmącę Purpurą rośnych maków, których dotyk nagły Budzi szczęście i życie tak jasno tłomaczy! Niech mię tylko po oczach kłos uderzy smagły, A już świat się rozwidnia i wiem, co świat znaczy. Nie przeszkadzaj mi wiedzieć! Milcz, dopóki drzewa Szumią, dopóki pachnie jałowiec i mięta! Milcz! Nie mówi się prawdy, lecz bez słów się śpiewa. Kłamie ten, co zna słowa, a nut nie pamięta. Jam z tych światów, gdzie w ogniu grzech, śpiewając, pląsa, Gdzie płoną piersi, wargi i kły, chciwe strawy - Gdzie róża, krwią nabiegła, lilię białą kąsa, I gdzie jeszcze brzmi w słońce zielony wrzask trawy! Nie tłum owego wrzasku! Nie nęć mię w mrok głuszy! Nie gardź mną, nie opuszczaj! - Porzuć swe zaświaty Dla wspólnych zabaw ze mną!" - Tak ciało do duszy Mówi, a dusza - nikła i płochliwa mara - Słucha jego poszeptów i przez łzy się stara Kochać te same kwiaty, rwać te same kwiaty. 207 Otchłań Kiedy wnoszę do lasu znój mego żywota I twarz tak niepodobną do tego, co leśne, Widzę otchłań, co skomląc, w gęstwinie się miota I rozrania o sęki swe żale bezkresne. Rozedrgana zielonym, pełnym rosy płaczem, Przerażona niebiosów ułudnym pobliżem - Kona z męki i tęskni nie wiadomo za czem, I cierpi, że nie może na ziemię paść krzyżem. I nie wie, do jakiego snu ma się ułożyć, I szuka, węsząc bólem, parowu lub jaru, Aby go dopasować do swego bezmiaru I zamieszkać na chwilę i w ciszę się wdrożyć. Czuję rozpacz jej nagą, czuję głód jej bosy, Jej bezdomność, gałęzi owianą szelestem, I oczy, które we mnie przez mętne szkła rosy Widzą kogoś innego, niż ten, który jestem. 208 *** Wyruszyła dusza w drogę... Dzwonią we dzwony. "Gdzie są teraz moje sady? Gdzie moje schrony?" Zawołały wszystkie lasy, pełne motyli: "Spocznij, duszo, w naszym cieniu - nie zwlekaj chwili!" "Jakże mogę w waszym cieniu spocząć niezwłocznie, Kiedy sama jestem cieniem, gdzie nikt nie spocznie!" Zawołała wonna łąka, zalśniona rosą: "Koś mnie sobie na użytek złocistą kosą!" "Jakże mogę ciebie kosić, łąko zielona - Kiedy sama kosą śmierci jestem skoszona!" I zawołał Bóg zjawiony: "Miłuj mnie w niebie, Gdzie radością niecierpliwy czekam na ciebie!" "Jakże mogę cię miłować w szczęścia pobliżu, Gdym smutnego pokochała niegdyś na krzyżu?" "Pozbawiłem ciebie świata i sosen z boru, Byś nie miała, oprócz Boga, nic do wyboru!" "Zagnałeś mnie z krasnych maków w ciemność mogiły - Gdzieżeś ukrył owe miecze, co mnie zabiły?" "Nie ukryłem owych mieczy, mam je przy boku, Jeno zechciej - nieszczęśliwa - spocząć w obłoku!" "Jakże spocznę w twym obłoku - z ziemią w rozłące, Kiedym lasom odmówiła i mojej łące!" "Otrzyj oczy zapłakane szat moich bielą, A rozkażę mym aniołom - niech cię weselą!" "Jakże mogę się weselić z tobą w przestworze, Kiedy śmierci twej pożądam - Boże, mój Boże!" I zamilkli i patrzyli nawzajem w oczy - A ponad nim i ponad nią wieczność się toczy. 209 *** Tu jestem - w mrokach ziemi i jestem - tam jeszcze W szumie gwiazd, gdzie niecały w mgle bożej się mieszczę, Gdzie powietrze, drżąc ustnie, sny mówi i gra mi, I jestem jeszcze dalej poza tymi snami. Zewsząd idę ku sobie; wszędzie na się czekam, Tu się spieszę dośpiewnie, tam - docisznie zwlekam I trwam, niby modlitwa, poza swą żałobą, Ta, co spełnić się nie chce, bo woli być sobą. 210 Karczma Między niebem a piekłem, wśród słynnych bezdroży, Które lotem starannie pomija duch boży, Stoi karczma, gdzie widma umarłych opojów Święcą tryumf swych szałów pijackich i znojów. Skąpiec, co mrąc, ostatnie połknął ametysty, Znajdzie tu za dwa grosze nocleg wiekuisty - I zbrodniarz, co w błysk noża zachował swą wiarę, Zdoła tutaj niejedną nadybać ofiarę - I nierządnica, sennym wabiąca pachnidłem, Brwi nabytym w tej karczmie barwi błękitnidłem, By się mizdrzyć do cieniów jakiegoś tłuściocha, Co po śmierci w tych barwach lubieżnie się kocha. I są w karczmie grajkowie, stłoczeni w kapelę, Co dbają o pląs cieniów i o ich wesele, A grają im takiego szczękacza-brzękacza, Że karczma z tancerzami w otchłań się zatacza, I przyzbą przytupując, wstrząsa tłum ich dziki, Aż im w ślepiach migają te krwawe świerszczyki! Jedna tylko za piecem ukryta starucha, Mać pięciorga wisielców - tej wrzawy nie słucha I pośmiertnie skulona, śni w sobie po cichu Cuda pierwszej miłości, spełnionej na strychu, I zawzięcie słodkiemu oddana wspomnieniu, Gra polkę-wytrzykąta na rdzawym grzebieniu. 211 W locie Na potworze, z majaczeń wylęgłym rozbłysku, Mknę, kresów nienawidząc, w wieczystą swobodę, W nieskończoność, co szumiąc, pieni mu się w pysku, Aż nagle zwierz mój trafia na lęk, na przeszkodę I w miejscu, gdzie dla oczu kończą się błękity, Staje dęba! Wiem dobrze: tu - Bóg jest ukryty! Zastygły w zlękłym skoku nad otchłanią wiszę, Pełno w niej jego spojrzeń i głos jego słyszę: "Jam - twój kres! Czekam na cię - na swego przybłędę. A gdziekolwiek podążysz - tam ja z tobą będę!" Nie znam kresu! Mej żądzy zuchwałym przymusem Znagliłem zwierza w bezmiar, a on jednym susem Przesadził otchłań z Bogiem, jak nikłą zaporę - I znów jestem swobodny! Niebo wokół gore! Lecz w chwili, kiedym gwiezdną zachłyśnięty tonią, Dłoń w grzywie zaprzepaścił, tą zbłąkaną dłonią W grzbiecie mego zwierzęcia zmacałem kark Boga! Onże tak mię unosi w szału bezzacisze, Jakby wspólna nam była w bezpowrotność droga? Tak, to - on! Wiem na pewno i głos jego słyszę: "Jam - twój kres! Czekam na cię - na swego przybłędę, A gdziekolwiek podążysz - tam ja z tobą będę!" Do głosu tego w niebie dusza ma nawyka, A pęd mój nie ustaje, a zwierz mój nie znika! 212 *** Jam - nie Osjan! W zmyślonej postaci ukryciu Bezpiecznie śpiewam moją ze światem niezgodę! Tarczą złudy obronny - zyskałem swobodę, Której on by zapragnął, gdyby tkwił w tym życiu. Za niego dźwigam brzemię należnej mi sławy I za niego o przyszłość mych pieśni się trwożę - Żyję tak, jakbym jego życia był ciekawy - Ginę, jak on by ginął, choć zginąć nie może! Ten go uczci, co będzie na moim pogrzebie, Gdy moja mgła się z jego spokrewni tumanem. Nikt się nigdy nie dowie, czym byłem dla siebie - Dla innych chciałbym zawsze być tylko Osjanem. Tak rzekł śpiewak, lecz własnym smutkom nie podołał, I nagle: Boże, Boże! - do Boga zawołał. Jam - nie Bóg! Twarzy mojej spragniony zatraty, Maskę Boga przywdziałem - zdradziecko pokrewną, I za Niego stworzyłem bezrozumne światy, Tak, jak On by je stworzył... Na pewno! Na pewno! Za Niego w mrok się wdarłem, by trwać w obłąkaniu, Tak jak On by to czynił, gdyby chciał się wdzierać! Za Niego mrę na krzyżu w bolesnym przebraniu Tak właśnie, jak On marłby, gdyby mógł umierać! Za Niego, jakby rozpacz gnała Go po niebie, Płacząc - w próżnię uchodzę, by marnieć - odłogiem! Nikt się nigdy nie dowie, czym byłem dla siebie! Dla was, co się modlicie, jestem tylko - Bogiem. 213 Nota biograficzna Bolesław Leśmian (właśc. Lesman) urodził się 12 stycznia 1878 r. w Warszawie (podawane są jeszcze dwie inne daty: 22 stycznia 1877 i 1879). Jego rodzicami byli Józef oraz Emma z Suderlandów. Ojciec Bolesława Leśmiana był urzędnikiem i pracował jako naczelnik Kasy Emerytalnej Kolei Południowo-Zachodniej w Kijowie. Własnością rodziny matki była fabryka fajansu w Iłży (założona w 1823 r.). Matka Leśmiana zmarła bardzo młodo; ojciec ożenił się potem z Heleną Dobrowolską. Młodość Bolesław Leśmian spędził w Kijowie, gdzie ukończył gimnazjum oraz wydział prawa Uniwersytetu im. Św. Włodzimierza. Uczestniczył wówczas w życiu kulturalnym miejscowej Polonii. Pisane w Kijowie wier- sze Leśmian - jeszcze wówczas student - posyłał do pism warszawskich. Debiut prasowy Leśmiana miał miejsce w połowie lat dziewięćdziesiątych XIX wieku: w 1895 r. w warszaw- skim piśmie "Wędrowiec" (nr 50) ukazały się dwa wiersze Leśmiana pt. Sekstyny. W kolejnych latach Leśmian publikował wiersze także w innych polskich czasopis- mach literackich, przede wszystkim takich jak "Bluszcz", "Głos", "Echo Muzyczne, Teatralne i Artystyczne" (1897, cykl Sny), "Tygodnik Mód i Powieści", "Przegląd Tygodniowy", "Tygodnik Literacki", "Życie" i "Węd- rowiec". W 1899 r. otrzymał wyróżnienie w konkursie krakowskiego pisma "Życie" za sonet pt. Pieśniowa słodycz z lasu się wylewa... Do Polski Leśmian powrócił na przełomie 1900/1901 (data nie jest ustalona) i rozpoczął pracę w biurze Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. W roku 1902 podróżował przez Wiedeń, Monachium do Paryża, gdzie przebywał w latach 1903-1906 oraz 1912-1914. Podczas pierwszego pobytu we Francji Leśmian ożenił się z malarką Zofią Chylińską. We Francji Leśmian miał okazję poznać najnowsze zjawis- ka artystyczne w literaturze i w sztuce, spotykał się też z wybitnymi pisarzami rosyjskiego symbolizmu: Dymitrem Mereżkowskim i Konstantym Balmontem. Jeszcze w 1902 r. Leśmian opublikował cykl wierszy pt. Z Księgi przeczuć, który włączył do pierwszego tomu swych poezji. Niektórzy historycy literatury datę pub- likacji tego cyklu uważają za właściwy debiut poety. Leśmian pisał też wiersze po rosyjsku: opublikował dwa cykle pt. Pieśni przemądrej Wasylisy (1906) oraz Księżycowe upojenie (1907). Oba cykle zamieściły ważne pisma rosyjskiego symbolizmu: "Zołotoje Runo" (1906, nr 11-12) oraz "Wiesy" (1907, nr 10) - ich polski przekład opublikował M. Pankowski ("Wiadomości", Londyn 1960, nr 44, przedr. Wiersze rosyjskie, Londyn 1961; Pochmiel księżycowy, 1987; Poezje zebrane, 1995). W 1907 r. Leśmian ponownie powrócił do Warszawy i kontynuował intensywną współpracę z pismami literac- kimi Młodej Polski, przede wszystkim z "Chimerą" (z którą współpracował od 1901 r.) - głównym pismem tego ruchu, redagowanym przez Zenona Przesmyckiego (pseud. Miriam). Przez cały czas utrzymywał bliskie kontakty z war- szawskim środowiskiem artystycznym, do którego wpro- wadził go wuj, znany pisarz Antoni Lange, a w 1911 r. razem z Kazimierzem Wroczyńskim założył eksperymen- talny Teatr Artystyczny. Mimo bliskich związków z Mi- riamem i innymi pisarzami Młodej Polski, Leśmian nie był zaliczany do jej pierwszoplanowych przedstawicieli - je- go debiut książkowy, tom wierszy pt. Sad rozstajny (1912), minął prawie bez echa. Wkrótce potem Leśmian opub- likował dwa tomy wariacji na temat bajek orientalnych: Klechdy sezamowe (1913) oraz Przygody Sindbada Żeglarza (1913), ale i one nie przyniosły mu rozgłosu. Napisał też cykl pt. Klechdy polskie (1913), opublikowany jednak dopiero w 1956 r. w Londynie. W jego dorobku są też tłumaczenia utworów Edgara Allana Poego (Opowieści nadzwyczajne, 1913). Jednocześnie z twórczością poetycką Leśmian upra- wiał twórczość eseistyczną, recenzencką i teatralną: był kierownikiem literackim Teatru Polskiego w Łodzi, gdzie zetknął się z pierwszymi utworami młodego Juliana Tuwima. Współpracował z pismami "Literatura i Sztuka" oraz "Myśl Polska", w których publikował wiersze i prozę. Swoje teksty podpisywał także pseudonimami: Felicjan Kostrzycki i Jerzy Ziembołowski. Do najważ- niejszych artykułów Leśmiana należą jego eseje-manifes- ty, w których sformułował swoją koncepcję poezji i litera- tury. Należą do nich m.in. "Z rozmyślań o Bergsonie" (1910), "Znaczenie pośrednictwa w metafizyce życia zbiorowego" (1910), "Rytm jako światopogląd" (1910), "Edgar Allan Poe" (1913), "U źródeł rytmu" (1915) oraz tekst najpóźniejszy pt. "Z rozmyślań o poezji" (1936). Przez krótki czas Leśmian był także kierownikiem literackim Teatru Polskiego w Łodzi. Kłopoty finansowe zmusiły go do pracy zawodowej: w 1918 r. - dzięki poparciu Eugeniusza Śmiarowskiego - przeniósł się do Hrubieszowa, gdzie pracował jako notariusz i rejent. W tym samym roku poznał w Iłży lekarkę Dorę Lebental, która okazała się jego największą miłością. W 1920 r. Leśmian opublikował tom pt. Łąka, który po raz pierwszy przyniósł mu słowa uznania krytyki literackiej. Tom ten docenili najwybitniejsi krytycy, m.in. Ostap Ortwin i Karol Irzykowski, ale Leśmian pub- likował nadal w pismach prowincjonalnych, takich jak "Czartak", "Ponowa", "Prom". W 1922 r. przeniósł się z Hrubieszowa do Zamościa, gdzie nadal pracował jako rejent. W 1929 r., wskutek malwersacji dokonanej przez wspólnika, Leśmian popadł w poważne kłopoty finan- sowe, które trapiły go do końca życia. Uniknął rozprawy sądowej tylko dzięki pożyczkom i poręczeniom przyja- ciół. Jako poeta był nadal niedoceniany, toteż w 1931 r. grono wielbicieli jego talentu (m.in. J. Brzechwa, E. Kozikowski, S. M. Saliński) przyznało mu - specjal- nie dla niego ustanowioną - nagrodę młodych pisarzy. W 1933 r. Bolesław Leśmian został wybrany do Polskiej Akademii Literatury i zaczął publikować w pis- mach stołecznych: w "Wiadomościach Literackich" i w "Skamandrze"; w 1935 r. przeniósł się na stałe do Warszawy. Tu w 1936 r. opublikował Przygody Sindbada Żeglarza oraz tom wierszy pt. Napój cienisty, który spowo- dował ponowne zainteresowanie krytyki jego twórczością (wysoko cenili go L. Fryde, H. Michalski, S. Napierski). W 1937 r. wydawca Leśmiana, J. Mortkowicz, wznowił tom Łąka. Bolesław Leśmian zmarł na zawał serca w Warszawie 5 listopada 1937 r. i został pochowany obok rodziny na Cmentarzu Powązkowskim. Płytę nagrobną położono dzięki staraniom jego bratanka, Jana Brzechwy. W 1938 r. Alfred Tom opublikował pośmiertny zbiór wierszy Leśmiana, któremu nadał tytuł Dziejba leśna. 214 Ważniejsze publikacje utworów Bolesława Leśmiana po roku 1945 1946: Wybór poezyj, ułożył i wstępem zaopatrzył L. Staff, Kraków. 1947: Łąka i traktat o poezji, Londyn. 1954: Klechdy sezamowe, Warszawa (wznow. 1959). 1955: Wiersze wybrane, opr. M. Jastrun, Warszawa. 1956: Klechdy polskie, wstęp B. Przyłuski, Londyn. 1957: Poezje zebrane, Warszawa. 1959: Klechdy polskie, red. A. Podsiad, Warszawa (wznow. 1978)". 1959: Szkice literackie (Z Pism Bolesława Leśmiana, t. 1), opr. J. Trznadel, Warszawa. 1961: Wiersze rosyjskie, przeł. M. Pankowski, Londyn. 1962: Utwory rozproszone. Listy (z lat 1 896 - 1916), (Z Pism Bolesława Leśmiana, t. 2), zebrał i opr. J. Trznadel, Warszawa. 1964: Wybór poezji, Warszawa (wznow. 1967). 1965: Poezje (Z Pism Bolesława Leśmiana, t. 3), opr. J. Trznadel, Warszawa. 1965: Przygody Sindbada Żeglarza, Warszawa (wznow. 1977, 1992). 1967: Poezje wybrane, wybór i wstęp Jan Z. Jakubowski, Warszawa (wznow. 1978). 1973: Wiersze wybrane, wybór i wstęp J. Trznadel, Warszawa. 1982: Poezje, wybór i wstęp B. Zadura, Warszawa. 1985: Skrzypek opętany [utwór sceniczny], opr. i wstęp R. H. Stone, Warszawa. 1987: Wybór poezji, wybór i wstęp R. Matuszewski, Warszawa. 1987: Bolesław Leśmian, Pochmielksiężycowy (wiersze rosyj- skie), posłowie J. Ficowski, Warszawa. 1989: Poezje wybrane, wybór, wstęp Cz. M. Szczepaniak, nota J. Bandrowska-Wróblewska, Warszawa. 1990: W malinowym chruśniaku, wybór M. Matyka-Sadajo- wa, Miniatura, Kraków. 1991: Ballady, wybór i posłowie M. Głowiński, Szczecin. 1991: Poezje wybrane, opr. J. Trznadel, Biblioteka Narodo- wa, Wrocław (wyd. 1 1974, wyd. 2 1983). 1992: Samotność i inne wiersze. Wydanie dwujęzyczne pol- sko-hebrajskie, H. Szoszana Raczynska, Arie Brau- ner, posł. R. Loew, Jerozolima. 1993: Dwoje ludzieńków, wybór A. Calikowska, Warszawa. 1993: Poezje zebrane> opr A. Madyda, wstęp M. Jakito- wicz, Toruń (wznow. 1995). 1994: Poezje, wstęp i opr. J. Trznadel, Warszawa. 1994: Klechdy sezamowe, Gdańsk. 215 Ważniejsze opracowania twórczości Bolesława Leśmiana Hasło "Bolesław Leśmian", w: Polski Słownik Biograficzny, t. 17 (opr. Jacek Trznadel); Obraz Literatury Pol- skiej Młoda Polska, t. 1 (opr. J. Trznadel). 1938: A. Szczerbowski, Bolesław Leśmian, Zamość. 1939: K. Wierzyński, O Bolesławie Leśmianie. Mowa wy- głoszona na uroczystym zebraniu Polskiej Akademii Literatury, Warszawa. 1949: W. Kubacki, Komentarz do Leśmiana, "Twórczość" nr 2. 1956: A. Sandauer, Filozofia Leśmiana, w tomie: Moje odchylenia, Warszawa. 1962: J. Sławiński (rec. B. Leśmian, Szkice literackie, 1959, opr. J. Trznadel), "Pamiętnik Literacki" 1962, nr 1. 1962: Z. Bieńkowski, Szczyty symbolizmu, "Twórczość" nr 8. 1964: J. Trznadel, Twórczość Leśmiana (Próba przekroju), Warszawa. 1964: S. K. Papierkowski, Bolesław Leśmian. Studium językowe, Lublin. 1965: K. Wyka, Czytam Leśmiana, w: Łowy na kryteria, Warszawa. 1965: B. Goślicki, Bolesław Leśmian, w: Autorzy naszych lektur, Wrocław. 1965: A. Sandauer, Pośmiertny triumf Młodej Polski, w to- mie: Z problemów literatury polskiej XX wieku, t. 1, Warszawa, przedr. w: Pośmiertny triumf Młodej Polski, czyli o poezji B. Leśmiana, w: Samobójstwo Mitrydatesa, Warszawa 1968. 1966: M. Jastrun, Kilka słów o Leśmianie, w: Wizerunki, Warszawa. 1966: A. Ważyk, Kwestia gustu, Warszawa, s. 153-173. 1966: Wspomnienia o Bolesławie Leśmianie, red. Z. Jastrzęb- ski, Lublin. 1967: "Poezja" nr 12 (numer poświęcony Leśmianowi). 1971: K. Wyka, Bolesław Leśmian: Dwa utwory (Dusiołek, Dziewczyna), w: Liryka polska. Interpretacje, pod red. J. Prokopa i J. Sławińskiego, Kraków. 1971: J. Sławiński, Semantyka Leśmiana, w: Studia o Leś- mianie, praca zbiorowa pod red. M. Głowińskiego i J. Sławińskiego [ponadto artykuły: A. Sandauera, M. Podrazy-Kwiatkowskiej, Z. Łapińskiego, J. Prokopa, J. Błońskiego, T. Skubalanki, E. Ol- kuśnik, M. Głowińskiego, J. M. Rymkiewicza, I. Opackiego, E. Czapłejewicza, R. Zimanda, K. Miklaszewskiego], Warszawa. 1971: S. Pollak, Niektóre problemy symbolizmu rosyjskiego a wiersze rosyjskie Leśmiana, w: Srebrny wiek i później, Warszawa. 1972: M. Głowiński, Wierszę B. Leśmiana, Biblioteka Analiz Literackich, Warszawa (wznow. 1987, 1992). 1972: R. S tonę, Leśmian i drugie pokolenie symbolistów rosyjs- kich, przeł. I. Sieradzki, "Pamiętnik Literacki" z. 3. 1973: A. Sandauer, Filozofia Leśmiana, w: Poeci trzech pokoleń, Warszawa, i inne wydania. 1973: E. Czaplejewicz, Adresat w poezji Leśmiana, Wrocław. 1975: R. Przybylski, Bolesław Leśmian, w: Literatura Polska 1918-1975, t. 1: 1918-1972, red. A. Brodzka, H. Zaworska, S. Żółkiewski, Warszawa. 1975: T. Karpowicz, Poezja niemożliwa. Modele Leśmianow- skiej wyobraźni, Wrocław. 1976: T. Nyczek, Bolesław Leśmian, Wrocław. 1978: J. Trznadel, Płomień obdarzony rozumem [tu trzy szkice o Leśmianie], Warszawa. 1979: J. Kwiatkowski, Główne nurty poezji dwudziestolecia, w: Obraz Literatury Polskiej, t. 2, red. J. Kądziela, J. Kwiatkowski, I. Wyczańska, Kraków. 1979: D. Ratajczak, Teatr artystyczny Bolesława Leśmia- na. Z problemów przełomu teatralnego w Polsce (1893-1913), Wrocław. 1981: M. Głowiński, Zaświatprzedstawiony. Szkice o poezji Bolesława Leśmiana, Warszawa. 1981: S. Borzym, Bergson i Leśmian. Światopogląd filozofa a światopogląd poety; "Studia Filozoficzne" nr 7-8, Warszawa. 1982: C. Rowiński, Człowiek i świat w poezji Leśmiana. Studium filozoficznych koncepcji poety, Warszawa. 1986: P. Coates, Identyczność i nieidentyczność w twórczości Bolesława Leśmiana. Studium o tautologii, paradoksie i lustrze, Warszawa. 1987: S. Barańczak, Angielskie "niedowcielenia" Leśmiana, w: Ocalone w tłumaczeniu. Szkice o warsztacie poezji Z dołączeniem małej antologii przekładów, Poznań 1992. 1990: J. Kwiatkowski, Literatura Dwudziestolecia, Warszawa. 1991: J. Trznadel, Wstęp do: B. Leśmian, Poezje wybrane, Wrocław. 1991: M. Głowiński, Posłowie do: B. Leśmian, Ballady, Szczecin. 1992: A. Bednarczyk, Taka cisza w ogrodzie... Iłżeckie miłości Leśmiana, przyp. posłowie opr. R. Lis, wstęp A. Czyż, Warszawa. 1993: M. Jakitowicz, Wstęp do: B. Leśmian Poezje zebrane, Toruń (wznow. 1995). 1994: L. Libera, Romantyczność i folklor. O twórczości Jacka Malczewskiego i Bolesława Leśmiana, Poznań. KONIEC Skanowanie i korekta Skartaris Wrocław 2003