Glen Cook Zapada cień wszystkich nocy Tom pierwszy cyklu „Imperium grozy” Jan Karłowski Data wydania oryginału: 1979 Data wydania polskiego: 1999 Wydanie I Spis treści•PROLOG: Lato 994 roku OUI; – Od ufundowania Imperium Ilkazaru; – Koniec polowania •JEDEN: Lata 583-590 OUI; – Wkracza na arenę świata •DWA: Jesień 995 roku OUI; – Na dół z Gór Strachu •TRZY: Jesień — Wiosna 995-996 roku OUI; – Z ust Głupca •CZTERY: lata 590-605 OUI; – Jakże samotne zostało miasto •PIĘĆ: Wiosna 996 roku OUI; – Zdradzona przez wszystkich •SZEŚĆ: Lato 996 roku OUI; – W sercu Gór Strachu •SIEDEM: Lata 605-808 OUI; – Nawet wróbel swój dom znajduje •OSIEM: Lato 996 roku OUI; – Jej warownie niezwyciężone są •DZIEWIĘĆ: Lato 996 roku OUI; – Za murami, które sięgają nieba •DZIESIĘĆ: Lata 808-965 OUI; – Jaki pożytek ma człowiek? •JEDENAŚCIE: Jesień 996 roku OUI; – Ognie, które płoną... •DWANAŚCIE: Jesień — Zima 996 roku OUI; – Piją wino przemocy •TRZYNAŚCIE: Lata 981-997 OUI; – W jego cieniu żyć będzie •CZTERNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; – Chociaż byli wrogami, pogodzili się z sobą •PIĘTNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; – Blask lecących strzał, jasność lśnienia włóczni •SZESNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; – Bowiem jak śmierć silna jest miłość, zazdrość zaś nieprzejednana niczym Otchłań •SIEDEMNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; – I myśli wzniecone nocnymi widziadłami •OSIEMNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; – Jakby zapadał cień wszystkich nocy •DZIEWIĘTNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; – Marsz Domeny Cienia •DWADZIEŚCIA: – Co się wydarzyło potem PROLOG: Lato 994 roku OUI; Od ufundowania Imperium Ilkazaru; Koniec polowania Za­lane błę­kit­nym światłem po­mieszcze­nie wy­drą­żone w li­tej skale. Czte­rech męż­czyzn już cze­kało. Wszedł piąty.— Miałem rację. — Znu­żenie i okrywa­jący go kurz zdra­dzały trudy prze­bytej po­dróży.— Gwiezdny Jeź­dziec sie­dzi we wszystkim po uszy. — Roz­parł się w krze­śle.Po­zo­stali cze­kali.— Koszto­wało to życie dwu­nastu mo­ich ludzi, jed­nak opła­ciło się. Prze­słu­cha­łem trzech męż­czyzn, któ­rzy towa­rzy­szyli Adeptowi do Ma­lik Taus. Ich świa­dectwo było prze­ko­nu­jące. Aniołem Ucznia oka­zał się Gwiezdny Jeź­dziec.— W po­rządku — od­parł ten, który po­dej­mo­wał de­cyzje. — Ale gdzie on teraz jest? I gdzie jest Jer­rad?— Dwa pyta­nia — jedna od­po­wiedź. Góra Grzmotu.Wo­bec braku reak­cji nowo przy­były cią­gnął dalej.— Zgi­nęła większość mo­ich naj­lep­szych agentów. Ale wia­do­mość do­tarła: ma­łego sta­ruszka i skrzydla­tego konia wi­dziano w po­bliżu Grot Sta­ro­żyt­nych. Jer­rad za­brał ze sobą gołę­bie. Ptasznik przy­niósł jed­nego z nich do­kład­nie w chwili, gdy wró­ciłem do domu. Jer­rad od­krył obo­zo­wi­sko sta­rego u stóp góry. Ma ze sobą Róg. — Ostatnia uwaga roz­brzmiała nutą histe­rycz­nego nie­malże pod­nie­cenia.— Wy­ru­szamy ran­kiem.Róg ten, Róg Gwiezd­nego Jeźdźca, Windmjir­nerhorn, za­sły­nął jako róg ob­fito­ści. Człowiek, który po­tra­fiłby wy­drzeć go z rąk wła­ści­ciela i pod­po­rząd­ko­wać swoim roz­ka­zom, nie po­trze­bo­wałby troszczyć się już o nic, mógłby two­rzyć bo­gactwa zdolne ku­pić cały świat.Cała piątka snuła ma­rze­nia o od­bu­do­wie daw­nego im­pe­rium, za­gra­bio­nego ich przodkom.Czas po­grze­bał ich im­pe­rium. Nie było już na świe­cie niszy, którą mo­głoby wy­peł­nić. To były ma­rze­nia, nic wię­cej. Większość z nich do­sko­nale zda­wała sobie z tego sprawę. Jed­nak nie­zmiennie trwali przy swoim, wie­dzeni siłą tra­dycji, chę­cią spro­sta­nia wy­zwa­niu oraz za­pa­łem prze­peł­nia­ją­cym tych dwóch, któ­rzy roz­ma­wiali. * * *— Tam w dole — oznajmił Jer­rad, wskazując na po­grą­żony w wie­czor­nym pół­mroku głę­boki, poro­śnięty zie­lo­nymi so­snami wą­wóz. — Obok wo­do­spadu.Reszta z tru­dem zdo­łała do­strzec nik­nący w od­dali dym obo­zo­wego ogni­ska.— Co on za­mie­rza?Jer­rad wzruszył ra­mio­nami.— Tylko tam sie­dzi. Od mie­siąca. Z wy­jąt­kiem jed­nej nocy w ubie­głym tygo­dniu, kiedy to po­fru­nął na koniu gdzieś z po­wro­tem na wschód. Wró­cił na­stęp­nego dnia przed zmierz­chem.— Wiesz, jak tam zejść?— Do­tąd nie pod­cho­dzi­łem bliżej. Nie chciałem go prze­stra­szyć.— W po­rządku. Le­piej od razu za­bierzmy się do tego. Wy­ko­rzy­stajmy resztę światła, jaka nam zo­stała.— Roz­łączmy się i wpad­nijmy na niego ze wszyst­kich stron. Jer­rad, co­kol­wiek się sta­nie, nie po­zwól mu do­paść Rogu. Za­bij go, jeśli bę­dzie trzeba.Było po pół­nocy, kiedy za­ata­ko­wali starca, a za­czę­liby jesz­cze póź­niej, gdyby nie wze­szedł księ­życ.Gwiezdny Jeź­dziec obu­dził się na od­głos kro­ków i z oszała­mia­jącą pręd­ko­ścią rzucił w kie­runku Rogu.Jer­rad sko­czył pierwszy, z no­żem w dłoni. Sta­rzec w pół drogi zmienił kie­runek ruchu i wy­konał za­dzi­wia­jący skok na grzbiet skrzydla­tego konia. Zwierzę wzbiło się w niebo wśród od­gło­sów przy­po­mi­nają­cych łopot smo­czych skrzydeł.— Wy­mknął się! — zło­rze­czył przy­wódca. — Prze­klęty! Prze­klęty! Prze­klęty!— Szybko­nogi stary pier­dziel — za­uwa­żył któ­ryś.— Co za róż­nica? — po­wie­dział Jer­rad. — Mamy to, po co przy­szli­śmy.Przy­wódca uniósł pę­katy Róg.— Tak. Teraz już go mamy. Zalą­żek No­wego Im­pe­rium. A Wia­tro­łak bę­dzie jego ka­mie­niem wę­giel­nym.— Chwała Im­pe­rium! — wy­krzyknęła reszta, wzo­rem swych przodków, acz­kol­wiek z róż­nym entu­zja­zmem.Z wy­soka do­biegł stłu­miony, odle­gły dźwięk, który mógł być echem śmiechu. JEDEN: Lata 583-590 OUI; Wkracza na arenę świata Kiedy kaci w kap­tu­rach wznosili ozdobnie cio­sany pal stosu, dziecko pła­kało u ich stóp. Gdy przy­pro­wa­dzili ko­bietę, o oczach czerwo­nych od pła­czu i roz­wi­chrzonych wło­sach, chciało do niej po­biec. Kat po­chwycił je deli­kat­nie i zło­żył w ra­mio­nach zdu­mio­nego sta­rego wie­śniaka. Gdy męż­czyźni w kap­tu­rach roz­kła­dali wo­kół niej wiązki chru­stu, ko­bieta w nie­mym bła­ganiu pa­trzyła na dziecko i męż­czy­znę, nie wi­dząc nic poza nimi. Ka­płan udzielił jej sa­kra­mentów, po­nie­waż we­dług jego reli­gii była bez winy. Za­nim po­wró­cił na przy­pi­sane mu w czas ob­rzędu miej­sce, po­trzą­snął ja­skrawo po­ma­lo­wa­nym kro­pi­dłem z koń­skiego wło­sia nad jej po­tar­ga­nymi wło­sami, ob­sy­pując ją uśmie­rza­ją­cym ból pył­kiem lo­tosu snu. Za­into­no­wał mo­dli­twę za jej duszę. Główny oprawca dał znak, by za­czy­nać. Jego po­moc­nicy przy­nieśli głownię. Kat przyłożył ją do wią­zek chru­stu. Ko­bieta spo­glą­dała na swoje stopy, jakby nie ro­zu­mie­jąc, co się dzieje. A dziecko nie prze­sta­wało pła­kać.Rol­nik, z cha­rak­tery­styczną dla wie­śnia­ków szorstką deli­kat­no­ścią, po­cie­szał chłopca i od­niósł go do miej­sca, skąd nic już nie mo­gli usły­szeć. Wkrótce mały prze­stał szlo­chać, jakby po­go­dził się z okrutnymi ka­pry­sami Prze­zna­cze­nia. Stary człowiek po­sta­wił go na ulicy wy­łożo­nej bru­ko­waną kostką, lecz nie wy­pusz­czał z dłoni jego ręki. Sam znał go­rycz żalu i wie­dział, że strata musi do­znać uko­jenia, aby nie prze­ro­dziła się w za­cie­kłą nie­na­wiść. Ten chło­piec pew­nego dnia zo­sta­nie męż­czy­zną.Męż­czy­zna i chło­piec prze­ci­skali się przez roz­ba­wione tłumy — Dzień Eg­ze­kucji zaw­sze był w Ilka­zarze świętem — ma­lec pod­ska­kiwał, aby na­dą­żyć za ma­sze­rują­cym szybko wie­śnia­kiem. Otarł łzy wierzchem brudnej dłoni. Opu­ściw­szy oko­lice Pa­łacu, wkroczyli w dzielnicę slumsów, a po­tem po­szli cuchną­cymi uliczkami, pod gąsz­czem roz­wie­szo­nego pra­nia, aż do­tarli do placu zwa­nego Ryn­kiem Wie­śnia­ków. Stary człowiek za­pro­wa­dził chłopca na stra­gan, za któ­rym wśród me­lo­nów, po­mi­do­rów, ogórków i war­ko­czy ku­ku­rydzy roz­sia­dła się star­sza ko­bieta.— Więc — za­gad­nęła dźwięcz­nym gło­sem. — Có­żeś ty przy­pro­wa­dził, Royal?— Ach, zo­bacz, Mama, ja­kie bie­dactwo — od­parł. — Wi­dzisz te smugi łez? Chodź tu, chodź, do­sta­niesz coś słod­kiego. — Pod­niósł chłopca i wszedł za stra­gan.Ko­bieta przetrzą­snęła małe za­wi­niątko i wy­cią­gnęła cu­kie­rek.— Pro­szę, mały. To dla cie­bie. Siądź, Royal. Za go­rąco, żeby włó­czyć się po mie­ście — spoj­rzała nad głową chłopca i py­ta­jąco unio­sła brwi.— Go­rący dzień, o tak — od­parł Royal. — Lu­dzie Króla znów spa­lili cza­row­nicę. Była młoda. Czarny kap­tur kazał mi za­brać stamtąd dziecko.Sto­jący w cie­niu starej ko­biety chło­piec żało­śnie spo­glą­dał wiel­kimi oczami. Lewą piąstką przy­ci­skał do ust twardy jak ka­mień cu­kie­rek. Prawą ocie­rał resztki pły­ną­cych łez. Ale już ucichł. Wy­glą­dał ni­czym mały bo­żek.— Po­my­śla­łem sobie, że mo­gli­by­śmy go wy­cho­wać — po­wie­dział Royal miękko, nie­pew­nie. Myśl ta zaha­czała o bole­sne dla obojga kwe­stie.— To wielka od­po­wie­dzialność, Royal.— Tak, Mama. Ale sami nie mamy dzieci. Jed­nak kiedy nas za­brak­nie, bę­dzie komu zo­sta­wić go­spo­dar­stwo, a i on bę­dzie miał z czego wy­żyć. — Nie po­wie­dział tego jasno, ale zro­zu­miała, że od­dałby go­spo­dar­stwo każ­demu, byle nie kró­lowi, który odziedzi­czy je, jeśli nie będą mieli po­tomka.— Od­tąd bę­dziesz przy­gar­niał wszystkie sie­roty, jakie znaj­dziesz?— Nie. Lecz wy­cho­wa­nie tego jest obo­wiązkiem, który nało­żyła na nas Śmierć. Jak mie­liby­śmy Ją zlek­ce­wa­żyć? Poza tym czyż po­przez wio­sny i lata, aż po je­sie­nie, nie żyli­śmy roz­paczliwą na­dzieją, że drzewo kie­dyś wyda owoc? Czy mam słu­żyć tej ziemi jak nie­wol­nik, ty zaś tu sprzeda­wać jej plony po to jedy­nie, aby zo­sta­wić po sobie tro­chę sre­bra za­ko­pa­nego pod pod­łogą dre­wutni? Albo żeby star­czyło na chłopski grób?— W po­rządku. Ale jesteś zbyt do­bry jak na ten świat. Choćby dla­tego, że po­ślu­biłeś mnie, wie­dząc, iż je­stem bez­płodna.— Nigdy nie ża­ło­wa­łem.— Za­tem zga­dzam się.Dziecko przyjęło to wszystko w mil­cze­niu. Kiedy sta­ruszka skończyła, od­jęło rękę od oczu i poło­żyło w jej zło­żo­nych na po­dołku dło­niach. * * *Dom Roy­ala, poło­żony nad brze­giem Aeos, dwie ligi w górę rzeki od mia­sta Ilka­zar, na­pełnił się ży­ciem. Po­mieszcze­nia, nie­gdyś po­kryte pa­tyną i ku­rzem, z wolna ob­ra­ca­jące się w ruinę, za­ja­śniały no­wym bla­skiem. Mał­żeń­stwo wy­do­było z kry­jówki mo­netę, za którą ku­pili farby, gwoździe i tka­ninę na za­słony. Mie­siąc po przy­byciu dziecka dom wy­glą­dał jak nowy. Po­kryte daw­niej sko­rupą brudu garnki i pa­telnie lśniły teraz nad pale­ni­skiem. Wy­mie­ciono na­gro­ma­dzone nie­czy­stości, spod któ­rych uka­zała się pod­łoga z twar­dego drewna. Na da­chu zło­tym bla­skiem lśniła nowa strzecha. Nie­wielki po­kój na ty­łach domu prze­obra­ził się w ba­śniowy świat, z ma­łym łó­żecz­kiem, szafką ręcz­nej ro­boty i jed­nym krze­słem dla dziecka.Zmiana była na tyle wy­raźna, że nie uszła ni­czy­jej uwagi. Przy­szedł kró­lew­ski po­borca, aby ode­brać na­leżne po­datki. Royal i sta­ruszka wła­ści­wie nie zwrócili nań uwagi.Lecz choć ofia­ro­wali mu całą swą mi­łość i serce, dziecko nigdy nie po­wie­działo „dziękuję”. Było dość grzeczne, nie sprawiało kło­po­tów i w ja­kiś smutny spo­sób ko­chało ich, ale ani razu się nie ode­zwało — choć cza­sem, późną nocą, Royal sły­szał, jak pła­cze w swoim po­koju. Przy­zwy­czaili się do jego mil­cze­nia i z bie­giem czasu nie pró­bo­wali już na­kło­nić go do mó­wie­nia. Do­szli do wniosku, że być może nigdy nie po­trafił mó­wić. Nie­szczęścia tego ro­dzaju nie nale­żały do rzad­kości w mie­ście tak okrutnym jak Ilka­zar.Zimą, gdy zie­mię po­kry­wał śnieg, ro­dzina nie opusz­czała domu. Royal uczył chłopca zajęć go­spo­dar­skich: stru­gania, obie­rania i łu­ska­nia ku­ku­rydzy, jak się wę­dzi i roz­wie­sza be­kon oraz po­słu­guje piłą czy młotkiem. A także gry w sza­chy, w któ­rych chło­piec wkrótce stał się mi­strzem. Roy­ala czę­sto zdu­mie­wała jego by­strość, za­po­minał bo­wiem, że dzieci nie są wcale mniej by­stre od doro­słych, bra­kuje im jedy­nie wie­dzy.Mi­nęła zima. Dziecko uro­sło i stało się mą­drzejsze, lecz nie ode­zwało się ani sło­wem. Na­zwali go Varth, co w ich ję­zyku zna­czyło Mil­czek. Na­de­szła wio­sna i Royal za­czął pra­co­wać w polu. Varth towa­rzy­szył mu, cho­dząc za płu­giem, roz­bija­jąc grudki ziemi bo­symi sto­pami. Wkrótce za­kieł­ko­wały młode pędy. Varth po­ma­gał pielić, sta­wiał tyczki na po­mi­dory i rzu­cał ka­mie­niami w ptaki, aby od­stra­szyć je od me­lo­nów. Sta­ruszka uznała, że w przy­szło­ści bę­dzie do­brym go­spo­da­rzem. Wy­glą­dało na to, że ma za­mi­ło­wa­nie do życia na roli.La­tem, kiedy doj­rzały me­lony, za­czerwie­niły się po­mi­dory, a ka­baczki osią­gnęły wiel­kość zie­lo­nych ma­czug, Varth po­ma­gał w żni­wach, ukła­dając i ścią­gając ładu­nek z wozu Roy­ala. Sta­ruszka prze­ciwna była temu, aby chło­piec wra­cał do IIka­zaru, ale Royal uznał, że z pew­no­ścią już o wszystkim za­po­mniał. Udał się więc z nimi na rynek, gdzie spę­dzili udany dzień. Ich zbiory nale­żały do naj­wcześniej­szych, to­war był wy­jąt­ko­wej jako­ści, zaś cały Ilka­zar wy­legł na ulice w po­szu­ki­wa­niu świe­żych wa­rzyw. Póź­niej, kiedy po­mi­dory i dy­nia spo­wsze­dnieją, miesz­kańcy za­czną nimi gar­dzić, pre­fe­rując mięso.Sta­ruszka, sie­dząc na swoim zwy­kłym miej­scu w cie­niu, po­wie­działa:— Ad­opcja była słuszna, choćby dla­tego, że przy­nio­sła nam szczęście. Spójrz! Kiedy nie ma me­lo­nów, ku­pują po­mi­dory lub dynie.— Pora jest wczesna. Kiedy stra­gany będą pełne i zo­sta­nie jesz­cze je­dze­nia dla świń, sprawy nie będą wy­glą­dać tak we­soło. My­ślisz, że mo­gli­by­śmy po­szu­kać na­uczyciela dla Var­tha?— Na­uczyciela? Royal! Je­ste­śmy chło­pami.— Owszem, kasty ka­stami, ale ist­nieją rów­nież spo­soby, żeby obejść po­działy. Sre­bro jest naj­lep­szym z nich. A mamy prze­cież tro­chę sre­bra, któ­rego w prze­ciw­nym razie nigdy nie wy­damy. My­śla­łem, że może chciałby na­uczyć się liter. Szkoda by­łoby mar­no­wać taki umysł do prac na roli. Lecz nie chciałbym an­ga­żo­wać w to ni­kogo bar­dziej zna­czą­cego. Naj­lep­szy bę­dzie wiej­ski ka­płan. Mógłby się pod­jąć nauki w za­mian za świeże wa­rzywa i tro­chę gro­sza dla uzu­peł­nie­nia zapa­sów wina w prze­rwach po­mię­dzy kwe­stami.— Wi­dzę, że już zde­cy­do­wałeś, cóż więc mogę rzec? Po­wiedzmy mu za­tem. Gdzie on jest?— Po dru­giej stro­nie placu, przy­gląda się, jak chłopcy grają w piłkę. Przypro­wa­dzę go.— Nie, nie, po­zwól, że ja pójdę. Cała już chyba zdrętwia­łam. Ty lepiej pil­nuj po­mi­do­rów. Nie­które z tych młó­dek po­trafią za­wró­cić w gło­wie. Okradnie cię, jak się za­ga­pisz, pró­bując zaj­rzeć pod roz­piętą blu­zeczkę. Te uszmin­ko­wane sutki...— Matka, Matka, za stary już je­stem na te rze­czy.— Nigdy nikt nie jest dość stary, żeby się nie za­pa­trzyć. — Prze­szła mię­dzy pu­stymi pu­dłami po po­mi­do­rach, obok reszty dyń i ru­szyła przez plac.Wró­ciła po chwili, za­nie­po­ko­jona.— Tam go nie ma, Royal. Chłopcy mó­wią, że po­szedł sobie jakąś go­dzinę temu. Osioł też gdzieś prze­padł.Royal po­pa­trzył w kie­runku za­gród.— Tak. W po­rządku. Coś mi się wy­daje, że wiem, do­kąd po­szedł. Te­raz ty pil­nuj kuchni czar­no­księżnika przed szelmo­stwem mło­dych uczennic.Ro­ze­śmiała się cicho, ale zaraz spo­chmurniała.— My­ślisz, że wró­cił tam, gdzie...— Mhm. Miałem na­dzieję, że zdą­żył za­po­mnieć, bo był wtedy tak mały. Ale nie­łatwo za­po­mnieć lekcji udzielonej przez Króla. Śmierć na stosie to groza, senny koszmar na całą resztę ży­cia. Przy­szy­kuj ja­kieś cu­kierki na nasz po­wrót.Royal od­na­lazł Var­tha tam, gdzie się nale­żało spo­dziewać — sie­dział okra­kiem na ośle przed bramą kró­lew­ską. Plac był mniej po­nury niż za­zwy­czaj, cho­ciaż chło­piec naj­wy­raź­niej nie przyjechał tu po to, by ob­ser­wo­wać po­zo­stało­ści po eg­ze­ku­cjach. Taki mały i kru­chy, przy­glą­dał się pała­co­wym forty­fika­cjom. Kiedy Royal wszedł na plac, Varth ru­szył wła­śnie w kie­runku bocznej furtki. Strażnik — bur­kliwy wete­ran w śred­nim wieku — za­trzymał go, do­py­tując się, czego tu szuka. Wciąż pró­bo­wał wy­dusić od­po­wiedź, kiedy nad­szedł Royal.— Prze­pra­szam, sier­żan­cie. Zbyt by­łem za­jęty pil­no­wa­niem stra­ganu. Zniknął mi z oczu.— Och, nic się nie stało, nic się nie stało. Dzieciaki takie są. Sam mam gro­madkę. Co się dzieje na rynku? Żona na­po­my­kała, że chce tam zaj­rzeć.— Niech się lepiej po­spie­szy. Me­lo­nów już nie ma. Po­mi­dory i dy­nie też za chwilę znikną.— Wy­glą­daj mnie dziś wie­czór. Odłóż dla mnie dynię i parę po­mi­do­rów. Mam wielką ochotę na gu­lasz. I uwa­żaj, gdzie włó­czy się ten osioł. Nosi dzielnego chło­paka na swoim grzbiecie. — Na po­że­gna­nie cie­pło i szczerze uśmiech­nął się do Var­tha.Kiedy Royal od­pro­wa­dzał jadą­cego na osiołku chłopca, Varth nie oka­zy­wał żad­nych emo­cji. Lecz póź­niej, gdy w dro­dze przez kręte uliczki stary wie­śniak za­pytał go, czy chciałby na­uczyć się sztuki pi­sania, chło­piec wpadł w za­chwyt. Sta­rego zdu­miała gwałtow­ność jego reak­cji. Przez mo­ment na­prawdę wy­da­wało się, że chło­piec wreszcie przemówi. Lecz po chwili po­wró­ciła ty­powa dlań apa­tia, jedy­nie na twa­rzy znać było odbi­cie we­wnętrznej rado­ści.Tak więc kiedy już sprzedali ostatnią dynię, a po­tem wró­cili we troje do domu, Royal udał się w od­wie­dziny do ka­płana ich para­fii. * * *Czas mijał, a chło­piec rósł, a w wieku dzie­się­ciu lat był rów­nie wy­soki jak Royal i nie­mal tak samo silny. Sta­rusz­ko­wie byli uszczęśli­wieni. Dbali o niego jak o cenny klej­not, dając mu wszystko, co naj­lep­sze. W kraju, gdzie bie­da­kom nie­ustannie towa­rzy­szyły cho­roby, głód i nie­do­ży­wie­nie, chło­piec miał ten przywilej, że jadał zna­ko­micie. Wy­rósł wy­soki w kraju, gdzie wy­socy męż­czyźni nale­żeli do rzad­kości.Jego na­uka pod okiem ka­płana prze­bie­gała po­myślnie. Szybko na­uczył się pisać, czę­sto robił no­tatki, by zre­kom­pen­so­wać brak mowy. Jego zdol­ności wy­warły na ka­pła­nie wiel­kie wra­żenie. Nie chciał żad­nej za­płaty z wy­jąt­kiem oka­zjo­nal­nych pre­zen­tów z da­rów ziemi. Upie­rał się, że uczenie żąd­nego wie­dzy chłopca to wy­star­cza­jąco hojna za­płata. Wkrótce na­uczył Var­tha wszyst­kiego, co sam po­trafił.Ale jak to nie­odmiennie być musi, pew­nego dnia w domu nad rzeką w Il­kaza­rze zago­ścił smutek. Je­sie­nią, po tym jak sprzedali na rynku ostatnią do­stawę, sta­ruszkę po­walił atak apo­plek­sji. Raz tylko krzyknęła i za­padła w śpiączkę, z któ­rej nie obu­dziła się już nigdy. Royal bo­lał nad jej stratą, jak przy­stało wie­lolet­niemu mę­żowi, w końcu jed­nak po­go­dził się z nią z wła­ści­wym mu sto­ickim spo­ko­jem. Mimo iż była bez­płodna, prze­żyła dłu­gie, pełne życie, a pod ko­niec za­znała na­wet rado­ści pły­nącej z wy­cho­wy­wa­nia syna. Poza tym Roy­ala cie­szyło, gdy wi­dział, że Varth rów­nie bole­śnie prze­żył jej odej­ście. Choć rzadko by­wał wy­lewny i czuły, nigdy nie oka­zy­wał nie­po­słu­szeń­stwa ani lek­ce­wa­żenia. My­ślami błą­dził da­leko, jakby prze­by­wał w kra­inie cieni, gdzie życie nie mo­gło go do­się­gnąć.Jak to rol­nicy czy­nili od wie­ków i wiecznie czy­nić będą, Varth i Royal naj­pierw po­grze­bali zmarłą, a po­tem wró­cili do prac w polu. Lecz wie­śniak był stary i jego pra­gnie­nie życia zga­sło wraz ze śmiercią żony. Wczesną wio­sną, w porze pierwszych sie­wów, cicho dołą­czył do niej w nocy. Varth my­ślał, że tam­ten śpi, póki ran­kiem nie po­trzą­snął go za ramię.Varth znów pła­kał, gdyż ko­chał Roy­ala, jak syn po­wi­nien ko­chać ojca. Udał się do wio­ski, od­szu­kał ka­płana i przy­pro­wa­dził go, aby od­pra­wił ob­rządki po­grze­bowe. Zaj­mo­wał się go­spo­dar­stwem naj­lepiej, jak po­trafił, aż do końca zbio­rów. Czę­sto sprzeda­wał towar zbyt tanio, bo nie chciało mu się tar­go­wać. Póź­niej, kiedy już uznał, że pra­cując przez całe lato, w do­sta­tecz­nym stop­niu uczcił pa­mięć swych przy­bra­nych ro­dzi­ców, zlecił ka­pła­nowi sprzedanie go­spo­dar­stwa i roz­po­czął życie na wła­sną rękę. DWA: Jesień 995 roku OUI; Na dół z Gór Strachu Ravenkrak był za­byt­ko­wym zam­kiem wy­bu­do­wa­nym tak głę­boko w Gó­rach Kraczno­diań­skich, na wy­so­kim szczycie Can­da­reen, że nie­wielu miesz­kań­ców poło­żo­nych niżej krain wie­działo o jego ist­nie­niu. Jed­nakże sied­mioro lu­dzi po­dą­żają­cych krę­tym gór­skim szla­kiem wkrótce sprawiło, że na­zwa ta za­częła go­ścić na wielu ustach. Sze­ściu z nich na­zwa­nych zo­stało Kró­lami Bu­rzy przez tych, któ­rzy ich nie znali. Po­dą­żali do sto­licy poło­żo­nego naj­dalej na pół­noc kraju spo­śród wszyst­kich kró­lestw Cis-Kraczno­diań­skich, mia­sta Iwa Skołowda.Na czele je­chał Tur­ran, Pan na Ravenkrak. Za nim je­chał Ri­dyeh, naj­star­szy, po­si­wiały, o okrutnej twa­rzy, póź­niej Val­ther, naj­młodszy brat, cał­kiem przy­stojny. Na­stępny był Brock, po­wolny i spo­kojny, oraz jego brat bliź­niak, Lu­xos. Lu­xos był wy­soki i chudy jak chart, Brock ni­ski i mocno umię­śniony. Na sa­mym końcu je­chał Jer­rad. Inte­re­so­wało go wy­łącz­nie po­lo­wa­nie, obo­jętnie, czy na gór­skiego niedźwie­dzia, czy na nie­bez­piecznego czło­wieka. Ra­zem sze­ściu dziwnych ludzi.Siódmą była ich sio­stra, Ne­pan­the, naj­młodsza z ro­dzeń­stwa. Miała dłu­gie, czarne włosy, co było cechą ro­dzinną. Je­chała dum­nie, jak na­ka­zy­wała god­ność, ale jej po­stawy w naj­mniejszej mie­rze nie można było na­zwać wo­jow­niczą czy zwy­cię­ską. Nie była to nie­po­ka­lana pani Ravenkrak, ale smutna i sa­motna ko­bieta. Nie­zwy­kle piękna, zbli­żała się do trzy­dzie­stej wio­sny swego ży­cia, jed­nakże jej serce było rów­nie zimne jak jej gór­ski dom. Obecna po­wściągli­wość była efektem sprzeciwu wo­bec za­mia­rów braci.Miała już dość ich in­tryg i ma­chi­nacji. Ty­dzień wcześniej, nie ba­cząc na groźbę wiecz­nego potę­pie­nia, we­zwała Wia­tro­łaka, by przełęcze, przez które obecnie je­chali, uczynił nie­moż­li­wymi do prze­bycia. Chciała za­trzymać braci w domu. Nie udało się, prze­stali jej ufać i dla­tego za­brali ze sobą.Cały od­dział nie­spo­koj­nie pod­je­chał do Pół­noc­nej Bramy Iwa Skołowda. Zgi­nę­liby, gdyby zo­stali roz­po­znani. Mię­dzy Ravenkrak a mia­stem ist­niała nie­na­wiść gorzka jak krew, stara jak pusz­cza i nie­uchronna ni­czym śmierć. Lecz przyjazd ich nie zo­stał za­uwa­żony. Była je­sień, pora, kiedy oczeki­wano tra­pe­rów i han­dla­rzy z pół­nocy, przywo­żą­cych ku­śnie­rzom z Iwa Skołowda skóry upo­lo­wa­nych latem zwie­rząt.Do­je­chali do śródmie­ścia, w na­tłoku ob­cych dźwięków i za­pa­chów, wreszcie za­trzymali się w Obe­rży pod Ce­sar­skim So­ko­łem, gdzie przez parę dni po­zo­sta­wali w ukry­ciu. Je­dynie Tur­ran, Val­ther i Ri­dyeh od­wa­żyli się wyjść na ulice, a i to do­piero nocą. Dnie spę­dzali za­mknięci w swoich po­ko­jach, snu­jąc plany.Ne­pan­the, opusz­czona i sa­motna, sie­działa w po­koju, za­sta­na­wia­jąc się, co chciałaby, a czego ba­łaby się zro­bić. Dużo spała i śniła dwa po­wta­rza­jące się sny, jeden piękny, drugi zaś prze­ra­ża­jący. Zły sen zaw­sze na­stę­po­wał po do­brym.W pierwszym śnie opusz­czała Góry Kraczno­diań­skie, jadąc na połu­dnie, przez Iwa Skołowda i Ita­skię, do ba­śniowego Dunno Scuttari lub ko­lebki za­chodniej kul­tury, Hel­lin Da­imiel, gdzie piękna i inte­li­gentna ko­bieta mo­gła od­na­leźć swoje miej­sce w świe­cie. Póź­niej sen prze­kształcał się nie­po­strzeżenie, aż zo­sta­wała sama w mie­ście o ty­siącu kryształo­wych wież. Pra­gnęła mieć jedną z tych wież na wła­sność. Czuła ogar­nia­jącą falę cie­pła, zwłaszcza ile­kroć jej spoj­rze­nie za­trzymy­wało się na jed­nej z nich — zaw­sze szmarag­do­wej — która nie­od­par­cie ją przy­cią­gała. Gdy pod­cho­dziła bliżej, wzbierał w niej lęk, ale i pra­gnie­nie. Póź­niej, przy dwu­dzie­stym kroku, śmiała się już tylko rado­śnie i bie­gła przed sie­bie.Zaw­sze tak samo. Póź­niej z mrocz­nych za­ka­mar­ków jej mó­zgu wy­lę­gały senne koszmary. Do­tknąć iglicy — to była iglica, nic wię­cej. A wówczas z ło­sko­tem sy­pią­cych się klej­no­tów iglica kru­szyła się na ka­wałki. Z ruin wy­rastał po­tworny smok.Ne­pan­the ucie­kała w senny kra­jo­braz, który ule­gał prze­obra­że­niom. Mia­sto o kryształo­wych wie­żach stało się la­sem gniew­nych, rażą­cych włóczni. Wie­działa, że włócznie nie mogą wy­rzą­dzić jej krzywdy, jed­nakże za bar­dzo się ich bała, by za­kwe­stio­no­wać praw­dziwą przy­czynę lęku.Póź­niej bu­dziła się mo­kra od potu, prze­ra­żona, pełna po­czu­cia winy, sama nie wie­dząc dla­czego.Choć noce, przez sny jakie przy­no­siły, z pew­no­ścią nie były nudne, Ne­pan­the nu­dziła się w ciągu dnia. Je­dyną rze­czą, o któ­rej mo­gła wówczas my­śleć, było jej po­sępne życie w Ravenkrak. Znu­żył ją wi­dok sza­rych gór, po­kry­tych cału­nem śniegu i owi­nię­tych wstęgami lo­do­wych rzek, oraz wy­jący bez prze­rwy ark­tyczny wiatr. Zmę­czyła ją sa­mot­ność i po­czu­cie od­rzu­cenia, rola na­rzę­dzia w obłą­ka­nych pla­nach braci. Nie chciała być dłu­żej Kró­lem Bu­rzy, chciała wy­do­stać się na świat i zwy­czaj­nie żyć.W końcu na­de­szła noc, ich piąta noc w Iwa Skołowda, kiedy Królowie Bu­rzy po­sta­no­wili przy­stą­pić do działania. O pół­nocy, gdy niebo za­snu­wały chmury, spo­mię­dzy któ­rych nie­kiedy ja­śniało światło księ­życa, bra­cia opu­ścili go­spodę. Byli uzbrojeni.Val­ther i Ri­dyeh po­gnali ku Pół­noc­nej Bra­mie. Tur­ran wraz z po­zo­sta­łymi poje­chał kłu­sem do Wieży Księ­życa, ar­chi­tek­to­nicz­nego mon­strum z sza­rego ka­mie­nia, skąd sprawo­wano rządy nad mia­stem i kró­le­stwem.W pod­zie­miach, w ciemności schodzili się bru­talni męż­czyźni i ostrzyli mie­cze. To miała być noc wy­rów­nania pora­chunków z Radą i Kró­lem.Val­ther i Ri­dyeh pod­je­chali do bramy, któ­rej pil­no­wało dwóch ospałych strażni­ków.— Kto idzie? — warknął jeden.— Śmierć, być może — od­parł Ri­dyeh.Za­świ­stał wy­do­by­wany z po­chwy miecz. Czu­bek ostrza za­trzymał się o włos od gar­dła strażnika.Drugi strażnik za­machnął się za­rdzewiałą włócznią, lecz Val­ther po­chylił się i unik­nął ciosu, po­tem przytknął sztylet do jego żeber.— Na bruk — roz­kazał.Męż­czy­zna po­słu­chał roz­kazu, szczęknęła włócznia. Drugi szybko po­szedł w jego ślady. Val­ther i Ri­dyeh związali ich i wrzucili do war­towni.Ri­dyeh wes­tchnął.— Gdy zo­ba­czy­łem opa­da­jącą włócznię... — Wzruszył ra­mio­nami.— Brama — mruknął Val­ther, zmieszany.Stę­kając z wy­siłku, unie­śli za­suwę i pchnęli bramę. Ri­dyeh przy­niósł z war­towni po­chodnię, wy­niósł ją na ze­wnątrz i wy­ma­chu­jąc po­nad głową, da­wał sy­gnały. Wkrótce usły­szeli od­głosy nad­cho­dzą­cych ukradkiem męż­czyzn.Ol­brzymi męż­czy­zna z rudą brodą wy­nu­rzył się z ciemności. Szło za nim sześćdzie­się­ciu żoł­nie­rzy w bar­wach Ravenkrak.— Ach, ka­pitan Grimna­son — za­śmiał się Ri­dyeh. Objął ku­dła­tego ol­brzyma. — Przybyłeś na czas. Świetnie.— Tak, mój panie. Jak się sprawy mają?— Jak dotąd zna­ko­micie. Ale jaki bę­dzie ko­niec, to się do­piero okaże — od­parł Val­ther. — Mamy przed sobą naj­trud­niej­szą część za­dania. Chodź za mną. * * *Tur­ran i po­zo­stali przy­byli pod Wieżę Księ­życa do­kład­nie w chwili, gdy Val­ther i Ri­dyeh otwierali bramę do mia­sta i prze­ko­nali się, że drzwi pil­nuje tylko jeden strażnik.— Strażniku, jeste­śmy kup­cami z Ita­skii, han­dla­rzami skór, pro­simy o au­dien­cję u Króla — po­wie­dział Tur­ran uprzejmie.— Być może jutro wie­czo­rem. Na pewno nie dzi­siej­szej nocy. Trwa ze­bra­nie Rady Wo­jen­nej. I czy nie jest aby tro­chę za późno? — za­pytał strażnik, wy­chy­lając głowę.— Rady Wo­jen­nej?— Tak. — Sa­motni żoł­nie­rze na po­ste­run­kach czę­sto by­wają spra­gnieni to­wa­rzy­stwa. Ten strażnik nie był wy­jąt­kiem. Po­chy­liw­szy się do przodu, szeptem wy­znał im: — Po­dej­rze­wamy Ravenkrak o pod­że­ganie mo­tło­chu. Jeden z na­szych ludzi uważa, że wi­dział Tur­rana, przy­wódcę tych obłą­ka­nych cza­row­ni­ków. To był stary Seth By­ranov. Pew­nie kiep­skie wino zmą­ciło mu wzrok. Ka­wał z niego hu­laki. Ale Król go usłu­chał. Ha? Cóż, być może stary dureń wie coś, czego my nie wiemy — za­chi­cho­tał, naj­wy­raź­niej uwa­żając to za nie­moż­liwe. — W każ­dym razie żad­nych au­dien­cji dzi­siej­szej nocy.— Na­wet dla Królów Bu­rzy we wła­snej oso­bie? — za­pytał Lu­xos. Ro­ze­śmiał się cicho, gdy stary człowiek drgnął ze zdziwie­nia.— Brock, Jer­rad, zaj­mij­cie się nim — roz­kazał Tur­ran. Szybko związali i za­kne­blo­wali żoł­nie­rza.— Lu­xos! — za­wołał Tur­ran, przy­bli­żając do światła po­chodni po­strzępiony ka­wa­łek per­ga­minu i spo­glą­dając nań spod przymru­żo­nych po­wiek. — Które schody?Trzymał w ręku plan wieży na­ry­so­wany dla Val­thera przez jed­nego z owych męż­czyzn ostrzą­cych mie­cze w piw­ni­cach.— Główne, jeśli nam się spie­szy.Tur­ran pro­wa­dził. Bez prze­szkód do­tarli do kom­naty rady na szczycie wieży. Tam pró­bo­wał za­stą­pić im drogę ko­lejny strażnik. Kiedy po­chylił się, aby po­pa­trzeć na ich twa­rze, do­strzegł w ich rę­kach ob­na­żone mie­cze.— Mor­dercy! — krzyknął.Cof­nął się, pró­bo­wał za­mknąć drzwi. Lecz Brock i Tur­ran już na­parli na nie ra­mio­nami, wcześniej oba­liw­szy na zie­mię obrońcę. Jer­rad podał mu wpraw­dzie rękę, wpierw jed­nak przy­dep­tał ostrze mie­cza.Członko­wie Rady wpa­dli w pa­nikę. Tłu­ści mieszcza­nie pra­wie po­kale­czyli się na­wzajem, wy­dzie­rając sobie broń i jed­no­cze­śnie wy­co­fując się pod naj­dal­szą ścianę. Ich nie­udolny strażnik przyłączył się do nich. Sam Król nie drgnął na­wet. Spa­rali­żo­wał go strach.— Do­bry wie­czór! — po­wie­dział Tur­ran. — Sły­sza­łem, że wła­śnie roz­ma­wia­liście o nas. Po­dejdźcie bliżej! Nie mu­sicie się lękać. Nie na­sta­jemy na wa­sze życie... cho­dzi nam tylko o wa­sze kró­le­stwo.Za­śmiał się.Jego we­so­łość szybko zga­sła. Członko­wie Rady nadal trzymali broń przy­go­to­waną do walki.— Ravenkrak musi do­stać to mia­sto.— Dla­czego? — za­pytał jeden z nich. — Wskrze­sza­cie nie­na­wiść tak dawną, że dziś sta­nowi na wpół za­po­mnianą le­gendę? Wieki upły­nęły od czasu, gdy wy­gnano stąd wa­szych przodków.— To coś wię­cej — od­parł Tur­ran. — Bu­du­jemy Im­pe­rium. Nowe Im­pe­rium, które przy­ćmi wiel­kość Ilka­zaru. — Po­wie­dział to po­waż­nie, choć wie­dział, że dla jego braci cała histo­ria była ra­czej grą wo­jenną, ro­dza­jem sza­chów, w któ­rych pion­kami byli żywi lu­dzie. We wszyst­kich pla­nach i przy­go­to­wa­niach ani on, ani bra­cia nie zwracali szczegól­nej uwagi na kon­se­kwencje czy koszty. Brock, Lu­xos, Jer­rad i Ri­dyeh roz­gry­wali od­wieczne fan­tazje Ravenkrak ra­czej dla roz­rywki niż z prawdzi­wym prze­ko­na­niem.Ner­wowy śmiech.— Światowe Im­pe­rium? Ravenkrak? Z tą garstką ludzi? Kiedy nie po­wio­dło się to Ilka­za­rowi i mi­lio­nom jego miesz­kań­ców? Je­steś obłą­kany.— Jak wściekły lis — od­parł Tur­ran, od­gar­nia­jąc ciemne włosy z czoła. — Jak wściekły lis. Za­jąłem już Iwa Skołowda. I to bez roz­lewu krwi.— Jesz­cze nie! — Jeden z członków Rady po­stąpił na­przód, go­tując miecz.Tur­ran ze smutkiem po­kręcił głową.— Zaj­mij się tym głup­cem, Lu­xos. Ale nie rób mu krzywdy — do­dał.Lu­xos pod­szedł bliżej, z uśmie­chem peł­nym pew­ności sie­bie. Jego prze­ciw­nik w wi­doczny spo­sób za­drżał. Na­stęp­nie wy­konał pchnięcie, które po­winno być śmiertel­nym cio­sem. Lecz Lu­xos odbił ostrze i wy­pro­wa­dził wła­sny atak. Trzykrot­nie stal za­dźwię­czała o stal. Człowiek z Iwa Skołowda po­pa­trzył na swoje pu­ste dło­nie.Sta­no­wiło to wy­star­cza­jącą na­uczkę dla po­zo­sta­łych.Tur­ran za­chi­cho­tał.— Tak jak po­wie­działem, zaj­mu­jemy mia­sto. Zro­bimy to bez przelewu krwi, jeśli zdo­łamy. Lecz jeśli wam za­leży, mo­żemy za­cho­wać święto Mrocznej Pani. Wy tam. Spójrzcie przez okno.Po­nury, tłusty człowiek po­słu­chał roz­kazu.— Żoł­nie­rze — jęk­nął. — Co wy robi­cie?— Po­wie­działem wam, zaj­mu­jemy mia­sto.Z gar­deł Członków Rady wy­dobył się po­mruk wściekło­ści. Rzu­cili się na­przód...— Wieża za­bez­pie­czona, mój panie — oznajmił za drzwiami ba­sowy głos. Ru­do­brody ka­pitan wprowa­dził do sali od­dział żoł­nie­rzy. Po­tem ob­rzucił spoj­rze­niem zdu­mio­nych Członków Rady, ro­ze­śmiał się i za­pytał: — Co mam z nimi zro­bić?— Za­mknąć w ich wła­snym lochu, aż Ne­pan­the bę­dzie bez­pieczna. Gdzie jest Val­ther?— Po­trze­buje­cie mnie? — Wszedł Val­ther, zdy­szany po wspi­naczce po schodach. Jego twarz zaró­żo­wiła się od pod­nie­cenia.— Tak. Zbierz swoich re­wo­lu­cjo­ni­stów. Dziś wie­czór chcę roz­po­cząć orga­ni­zo­wa­nie no­wego rządu. I wy­pro­wa­dzić nasze od­działy z mia­sta tak szybko, jak to tylko moż­liwe.Val­ther od­szedł.— Ri­dyeh, weź od­dział i przy­pro­wadź Ne­pan­the. Chcę, by za­mieszkała tutaj jesz­cze przed wschodem słońca — cią­gnął Tur­ran.Ri­dyeh ski­nął głową i wy­szedł.Ka­pitan Tur­rana po­pro­wa­dził Członków Rady do ich cel. Na­stęp­nie Królowie Bu­rzy usie­dli wraz z Kró­lem Iwa Skołowda i po­dyk­to­wali mu oświad­cze­nie ab­dy­kacji.Przy­szła Ne­pan­the. Męż­czyźni przy­nieśli z piw­nic na­ostrzone mie­cze. Zo­stała ich Księż­niczką, oni zaś sta­no­wili jej armię i po­licję — choć ża­den z Królów Bu­rzy nie miał do nich za­ufa­nia. Raz już oka­zali się zdrajcami.Ne­pan­the po­waż­nie po­trakto­wała swoją rolę i ode­grała ją znacznie lepiej, niż spo­dziewali się bra­cia. Nie­chętna pod­bo­jowi, po­wa­żyła się na wiele, aby mu za­po­biec, jed­nakże kiedy ko­nieczność zmu­siła ją do działania, za­an­ga­żo­wała się weń z peł­nym prze­ko­na­niem. To było nędzne, zgniłe mia­sto, nie­po­dobne do żad­nego z jej snów — lę­kała się, że w ogóle nie ist­niało mia­sto rów­nie piękne — lecz ostatecz­nie Iwa Skołowda była choćby cie­niem miej­sca z jej pra­gnień. Sko­rzy­sta więc tyle, ile tylko bę­dzie mo­gła ze swoich skra­dzio­nych chwil sławy.Usu­nięty z tronu Król ogło­sił ofi­cjal­nie swoją ab­dy­kację na­za­jutrz w połu­dnie, choć mia­sto już o tym wie­działo i nie wy­da­wało się skłonne do sta­wia­nia oporu. Lud­ność jego była tak bar­dzo sko­rum­po­wana, że naj­wy­raź­niej uwa­żała, iż nie ist­nieje nic gor­szego niż wła­śnie oba­lony rząd.Po­nie­waż Tur­ran nie chciał ostenta­cyj­nie ob­nosić się z wła­dzą, co mo­głoby roz­ją­trzyć histo­ryczne ani­mo­zje, po­wiódł więc swych żoł­nie­rzy z po­wro­tem do Ravenkrak, po­zo­sta­wia­jąc tylko jeden plu­ton pod wo­dzą pod­le­głego Grimna­so­nowi po­rucz­nika Rolfa Preshki w cha­rak­terze straży przy­bocznej Ne­pan­the. Po­zo­stali Królowie Bu­rzy zo­stali, by po­ma­gać sio­strze w two­rze­niu rządu, lecz pra­co­wali nie­cier­pli­wie, wy­cze­kując ko­lej­nego ła­twego pod­boju. * * *Ne­pan­the stała przy oknie w ciemnej kom­nacie Wieży Księ­życa zu­peł­nie sama. Spo­glą­dała na ogród za­lany księ­ży­co­wym bla­skiem. Świ­tało. Jej czarne włosy, spływa­jące na ra­miona, lśniły po ostatnim szczotko­wa­niu. Tań­czące spoj­rze­nie ciemnych oczu ba­dało ogród. Usta, pełne i ró­żowe, gdy się uśmie­chała (jakże rzadko), ścią­gnięte były w wą­ską, bladą kre­skę, gdyż my­ślała o czymś nie­przyjem­nym. Po­mię­dzy brwiami pra­wie zaw­sze znaj­do­wała się zmarszczka oznacza­jąca dez­apro­batę. Na­gle wy­rwała się z za­pa­trze­nia, obró­ciła i za­częła spa­ce­ro­wać. Jej chód był wdzięczny, lecz po­zba­wiony zmy­sło­wo­ści. Po­mimo swojego piękna nie wy­da­wała się ko­bieca, być może dla­tego, że zbyt długo żyła w towa­rzy­stwie twar­dych męż­czyzn, a być może dla­tego, że nie opuszczał jej strach. Złe sny na­wie­dzały ją te­raz każ­dej nocy. Lecz w owej chwili prze­śla­do­wały ją myśli o Ravenkrak, nie zaś wspo­mnienia koszma­rów.Urządzają sobie, my­ślała, za­bawę w pod­bój, do­kład­nie jak wówczas, gdy byli dziećmi. Lecz teraz już doro­śli, a to był rze­czy­wisty świat, świat który led­wie znali. Zbyt długo żyli w na swój spo­sób za­baw­nym, martwym Ravenkrak. Spo­wo­do­wało to zmiany w ich świado­mo­ści. Za­mek sza­leń­ców, my­ślała, w gó­rach, na naj­wyż­szym z naj­wyż­szych szczytów, wi­szący po­nad kra­iną ostrych ni­czym noże gór­skich grzbietów i wiecznej zimy. Stał tam tylko, stop­niowo kru­sze­jąc, a jego miesz­kańcy co jakiś czas na­pa­dali na Iwa Skołowda. Nie­szczęsne mia­sto! Ist­niały jed­nak stare pora­chunki, które nale­żało wy­rów­nać. Przodko­wie ich, wi­ce­kró­lowie Im­pe­rium w Iwa Skołowda, po jego roz­pa­dzie prze­pę­dzeni zo­stali do Kraczno­dia­nów. Od tej chwili nie­mal każde po­kole­nie ich po­tom­ków po­dej­mo­wało próbę przywró­cenia zwierzch­nic­twa feu­dal­nego ro­dziny nad Cis-Kraczno­diań­skimi pro­win­cjami daw­nego Im­pe­rium. Ma­rze­nia głup­ców umierają ostatnie.Tur­ran jak zaw­sze grał rolę przy­wódcy. Ale ja­kież on po­sia­dał armie? Ha! Parę setek ludzi, wśród któ­rych jedy­nie od­stępcy z Gil­dii Ru­do­bro­dego Grimna­sona nadawali się do walki. Mimo to współ­czuła mia­stom na za­cho­dzie. Staną do walki, a Tur­ran, z po­mocą Wia­tro­łaka, roz­bije ich sta­ro­żytne mury i sza­cowne zamki. Nigdy do­tych­czas w ro­dzi­nie nie do­szło do tak rady­kal­nego pod­po­rząd­ko­wa­nia się pa­no­wa­niu Mocy. W ten spo­sób do­bie­gnie końca pe­wien spo­sób życia. Kul­tura mi­kro­ko­smosu. Ravenkrak upadnie, po­nie­waż jego miesz­kańcy mu­szą roze­grać swoją grę. Ogarniał ją gniew, gdy przy­cho­dziło jej na myśl, co jesz­cze bę­dzie mu­siało umrzeć.Nie zda­jąc sobie z tego sprawy, do­ko­ny­wała tych sa­mych but­nych zało­żeń, co jej bra­cia. Nie­na­wi­dziła ich zu­chwałej pew­ności sie­bie, nie­mniej nie pra­gnęła dla sie­bie ni­czego in­nego, jak zwy­cię­stwa na ma­gicz­nym polu bi­tew­nym.— Czy te idiotyzmy nigdy się nie skończą? — za­py­tała w noc.Na pewno się skończą, pew­nego dnia, choćby do­piero wówczas, gdy z ust wy­słan­ni­ków Pani Śmierci pad­nie jej imię. Ko­niec na­dej­dzie: oznaczać bę­dzie zwy­cię­stwo lub klę­skę. W żad­nym z nich wszakże nie znaj­dzie ucieczki od tego nie­wiel­kiego, eks­klu­zyw­nego towa­rzy­stwa, w ja­kim się wy­cho­wała. Śmierć wy­da­wała się je­dyną drogą do prawdzi­wej wol­ności.Och, tak strasznie chciała się upo­rać z mę­czą­cymi tro­skami ży­wota. Bra­cia nie mieli poję­cia, o czym ona mówi. Byli ni­czym ma­leń­kie rybki, szczęśliwe na wo­dach swoich ma­łych zda­rzeń. Nie do­strzegali prze­stra­szo­nego dziecka, zbłą­ka­nego, peł­nego entu­zja­zmu, cie­ka­wego świata dziecka ukrytego w du­szy Ne­pan­the. Lecz Ne­pan­the sama rów­nież go nie ro­zu­miała — naj­mniej ze wszyst­kich tych lę­ków, które w ciągu dnia tłu­miła jej pło­mienna na­tura, a które no­cami do­mi­no­wały w jej snach.Sny zmieniły się w cza­sie jej po­bytu w Iwa Skołowda. Ich przyjemne frag­menty po­zo­stały takie same, lecz w chwili, gdy wy­cią­gała drżącą rękę, aby do­tknąć szmarag­do­wej iglicy... Wieża roz­pływa się, rodzi smoka, ona sama bie­gnie przez dziwną kra­inę. Przez las włóczni, lecz nie jest już dłu­żej sama. Z każ­dej strony, wdzięcz­nymi ty­sią­cami, koty klu­czą i wy­my­kają się — spod ziemi ster­czą włócznie i za­dają im ciosy. Po­ra­żone koty przyjmują ude­rze­nie z rado­ścią. Większość stać jedy­nie na sym­bo­liczne próby ucieczki. Prze­ra­żona Ne­pan­the ucieka. Ku jej roz­cza­ro­wa­niu, ucieka zaw­sze sama.Sama. Zaw­sze była sama, na­wet po­środku mia­sta, w sercu kró­le­stwa.Sny drę­czyły ją do tego stop­nia, że sta­rała się nie spać. Teraz, my­śląc o tych okropno­ściach, pra­gnęła tylko tego, by móc za­pła­kać. Nie po­tra­fiła. Ravenkrak stłu­mił w niej wszystkie sub­tel­niej­sze emo­cje: na­wet gniew i wściekłość przy­gasły. Wkrótce nie zo­sta­nie jej już nic prócz grozy sa­mot­nych nocy.Teraz za­częła prze­kli­nać, po­woli, me­to­dycznie. Na jej ustach za­go­ściły wszelkie obrzydli­wo­ści i bluź­nier­stwa, jakie usły­szała w ciągu swego ży­cia spę­dzo­nego w towa­rzy­stwie twar­dych męż­czyzn. Księ­życ znik­nął za hory­zon­tem na za­cho­dzie. Gwiazdy zbla­dły. Za­nim skończyła, nad­szedł pora­nek. A kiedy było już po wszystkim, zo­stała z ni­czym. Z ni­czym prócz stra­chu.Wtedy na krótką zale­dwie chwilę po­wró­ciły wspo­mnienia z dzie­ciń­stwa. Ma­rze­nie o księ­ciu, który przy­bę­dzie, by ura­to­wać ją z Can­da­reen.To wspo­mnienie było rów­nie przy­kre jak naj­gor­szy koszmar. Sprawiało, że py­tała samą sie­bie, kim stało się to nie­winne dziecko: nie­malże la­dacznicą, po­zwalającą, by pro­sty­tu­owali ją bra­cia pra­gnący dalej pro­wa­dzić swoją grę. W ciągu dnia mu­siała zno­sić poni­żenie, ja­kim były nie­na­wistne spoj­rze­nia ludz­kiego śmiecia, który bra­cia od­dali jej we wła­danie. Nie­chaj będą prze­klęci, zwłaszcza bra­cia, za to, że byli zbyt le­niwi, by sami rzą­dzić.Kiedy w końcu pod­dała się i poło­żyła spać, wpierw wy­szeptała uro­czy­stą mo­dli­twę:— Niech Bo­go­wie na Gó­rze i Bo­go­wie w Dole, czy też wszelkie Moce tu obecne zniszczą, roz­pro­szą i ob­rócą wni­wecz wy­słan­ni­ków zniszcze­nia, Królów Bu­rzy z Ravenkrak. * * *Pew­nej nocy w naj­wyż­szej kom­nacie na Wieży Księ­życa ze­brało się sze­ścioro lu­dzi, cze­kając na przy­bycie Tur­rana. Pię­ciu oczeki­wało go z bez­inte­re­sowną cier­pli­wo­ścią, lecz nie Ne­pan­the...— Psia­krew! — prze­klęła, ude­rza­jąc drobną pię­ścią w stół. Tym nie­ele­ganckim ge­stem dała do zro­zu­mie­nia, że zra­niono jej mi­łość wła­sną. — Czy ten próż­niak nigdy tu nie przyjdzie?— Cier­pli­wo­ści, Ne­pan­the — bła­gał Ri­dyeh. — Skąd ten po­śpiech? Od czasu, gdy nie­po­trzebnie we­zwałaś Wia­tro­łaka, po­goda stała się zu­peł­nie okropna. Bę­dziemy cze­kać, nie­ważne jak długo.Opa­no­wała się pod wpływem wzmianki o mi­nio­nym nie­po­wo­dze­niu, lecz nic wię­cej nie po­wie­działa.— Jesz­cze tro­chę — po­wie­dział Val­ther. — Wkrótce tu bę­dzie.I Tur­ran rze­czy­wi­ście po­jawił się za nie­spełna go­dzinę. Zwi­chrzone włosy, tak­su­jące spoj­rze­nie i uśmiech za całe po­wita­nie — przy­sta­nął na chwilę w drzwiach, obejmu­jąc wszyst­kich ba­daw­czym wzrokiem. Był naj­wyż­szy z całej sió­demki. Po­tężne, umię­śnione ciało wa­żące nie­mal dwieście fun­tów. Jego włosy i oczy były jak u reszty ro­dzeń­stwa ciemne i lśniące. Było w nim coś, jakaś cha­ry­zma, która sprawiała, że lu­dzie, zwłaszcza ko­biety, chęt­nie sprzyjali jego pla­nom. Skoń­czony fan­tasta, choć ma­rze­nia jego były mniej za­wiłe, acz­kol­wiek wspanial­sze znacznie niźli sny Ne­pan­the, pra­gnął sta­nąć na czele zwy­cię­skich armii. Przy­stojny, sym­pa­tyczny, miły, po­ten­cjal­nie wielki przy­wódca — i tro­chę sza­lony.— Jak stoją sprawy?— Do­sko­nale — od­parł Ri­dyeh. — Na­sze zwy­cię­stwo zo­stało zapi­sane w gwiaz­dach. Zie­mia za­trzę­sie się. — Tur­ran zmarsz­czył brwi. Opa­no­wał się. Ri­dyeh cią­gnął dalej: — Późno przy­by­wasz. Co się stało?— Po­goda. — Tur­ran za­siadł na jed­nym z wol­nych krze­seł. — Nad Kraczno­dia­nami bezu­stan­nie sza­leje burza. Efekt eks­pe­ry­mentu Ne­pan­the. Co wię­cej, z każdą chwilą się wzmaga. W dro­dze po­wrotnej prze­ży­łem pie­kło. Trzeba się tym zająć.Sar­kazm jego słów nie uszedł uwagi Ne­pan­the.— Wy prze­klęci męż­czyźni! — za­częła beł­kotać w pod­nie­ceniu. — Zaw­sze tacy wy­niośli... Do­brze, skoro jeste­śmy wszyscy ra­zem, bawmy się dalej w to bła­zeń­stwo. Jakie przy­wozisz wie­ści, Tur­ranie?— Ach, jesteś zaw­sze taka sama, Ne­pan­the, czyż nie? Zaw­sze wszystko szybko, szybko. Cóż, wy­daje się, że świat mógłby po­świę­cać mniej uwagi temu, co ro­bimy w Iwa Skołowda. — Zmienia­jąc temat, za­pytał: — Brock, czy zo­stało jesz­cze tro­chę wina? Zgłod­nia­łem przez drogę.— To wszystko, co masz do po­wie­dze­nia po tym, jak ka­załeś nam cze­kać tak długo? — do­ma­gała się od­po­wie­dzi Ne­pan­the. — Je­dynie: daj­cie mi coś jeść?Od­po­wiedź Tur­rana zdra­dzała długo tłu­miony gniew.— Zbyt długo zno­sili­śmy twoje dąsy, Ne­pan­the. To, co zro­biłaś z Wia­tro­ła­kiem, nie po­wtó­rzy się już wię­cej. Raz cię ostrzega­łem... po­traktu­jemy cię tak, jak na to za­słu­gu­jesz.Nie do­sły­szała gniewnej po­gróżki w jego gło­sie.— Co mo­żecie mi zro­bić? Za­mknąć w Głę­bo­kich Lo­chach, abym nie ze­psuła wa­szych idiotycz­nych pro­jek­tów?Jed­no­myślność ich pota­kują­cych ski­nień sprawiła, że za­mil­kła.Wstrzą­śnięta słu­chała Lu­xosa, który prze­cież czę­sto jej bro­nił, a teraz po­wie­dział:— Je­śli to je­dyny spo­sób, sam za­pro­wa­dzę cię w ot­chłań lochu.— I wy­rzucę klucz — do­dał Val­ther, je­dyny brat, z któ­rym była na­prawdę bli­sko.Po­czuła się przy­bita. Sza­leń­stwo Tur­rana ob­jęło ich wszyst­kich. I wie­działa, że nie wy­po­wia­dają czczych po­gró­żek. Za­mknęła usta i po­sta­no­wiła dalej mil­czeć.— Val­ther, co się tutaj działo? — za­pytał Tur­ran. Wy­wiad nale­żał do obo­wiązków Val­thera.— Mamy wieżę, sym­bol wła­dzy. Jak dotąd lu­dzie wy­dają się za­do­wo­leni. Cień Ilka­zaru nie nie­pokoi ich tak bar­dzo, jak jesz­cze parę po­koleń wstecz.Tur­ran za­my­ślił się.— Ne­pan­the, czy mo­żemy ci za­ufać i zo­sta­wić cię tu samą? — za­pytał w końcu.Uni­kając wszelkiego ry­zyka, led­wie ski­nęła głową. W każ­dym razie lu­dzie Val­thera nie spuszczą z niej oczu. Cóż mo­gła przedsię­wziąć, by uda­rem­nić ich grę?— Do­brze. Chcę wra­cać do domu, trzeba ćwi­czyć woj­ska. Rano wy­jeż­dżamy, wró­cimy o sto­sow­nej porze, aby zdą­żyć na po­czą­tek wio­sen­nej kam­panii. A ty uwa­żaj. Kiedy bę­dzie cię cią­gnęło do sa­bo­tażu, przy­po­mnij sobie Głę­bokie Lo­chy. Po­myśl, jakby to było, gdy­byś mu­siała za­mieszkać tam do czasu, aż wszystko się skończy. Moja cier­pli­wość chwilowo jest na wy­czer­paniu.Ne­pan­the za­drżała ze zgrozy. Głę­bokie Lo­chy były miej­scem peł­nym cuchną­cego szlamu, przejmu­ją­cym wstrętem, poło­żo­nym głę­boko pod Ravenkrak, na­wie­dza­nym po­dobno przez du­chy, opu­sto­sza­łym od tak dawna, że wła­ści­wie nikt z żyją­cych do końca ich nie po­znał.— Val­ther?— Tak?— Przygo­tu­jesz urzą­dze­nia kon­tro­lu­jące burzę. Po dro­dze za­trzyma­łem się przed am­ba­sadą Dvaru. Nie po­doba mi się ich sta­no­wi­sko. Nie mają za­miaru uznać na­szej zwierzch­ności. Le­piej ukarzmy ich dla przy­kładu. Za­wczasu okażmy naszą moc.Po­liczki Ne­pan­the zaró­żo­wiły się z pod­nie­cenia. Na­resz­cie wy­darzy się coś cie­ka­wego. Czuła ra­dość za każ­dym ra­zem, gdy ma­ni­pu­lo­wała Wia­tro­ła­kiem.(Wy­soko poło­żone łań­cu­chy gór na­wie­dzały ży­wio­łaki Po­wie­trza, moce, które sza­lały w burzach nad Kraczno­dia­nami, czę­sto nimi kie­rując. Miesz­kańcy ni­zin, my­ślący o nich jak o du­chach i de­mo­nach, nadali tym bu­rzom okre­śle­nie: Dziki Gon, wy­obra­żając sobie, że są to złe du­chy, ści­ga­jące dusze, by za­wlec je do wła­snego spe­cjal­nego Pie­kła. Królowie Bu­rzy wie­dzieli lepiej. Po wy­gna­niu w na­stęp­stwie Upadku Im­pe­rium z po­kole­nia na po­kole­nie ro­dzina na­uczyła się pa­no­wać nad ży­wio­ła­kami, a tym sa­mym nad po­godą, którą sprowa­dzały — zwłaszcza nad wściekłym wi­chrem — Wia­tro­ła­kiem.)Tego wie­czoru, kiedy w mia­stach ta­kich jak Ita­skia, Dunno Scuttari i Hel­lin Da­imiel miesz­kańcy roz­ko­szo­wali się przyjem­nym zi­mo­wym wie­czo­rem, Dvar, te­ryto­rium lenne Iwa Skołowda, ję­czał pod napo­rem nie­natu­ralnej burzy. Sza­lała całą noc, a gdy prze­szła, Dvar skrywała pię­cio­me­trowa war­stwa śniegu. Kiedy wściekli lu­dzie od­ko­py­wali mia­sto spod zasp, Królowie Bu­rzy kie­ro­wali się już na pół­noc, w stronę Ravenkrak. TRZY: Jesień — Wiosna 995-996 roku OUI; Z ust Głupca Człowiek o imie­niu Sal­tim­banco, gdzie in­dziej znany jako Szy­derca, sie­dział na skrawku błot­nistej ziemi przed Bramą Smoka w Ka­mieńcu Prost, ze­wsząd oto­czony przez brudne i ob­darte dzieci. Wszystkie chi­cho­tały, pa­trząc na niego, i do­ma­gały się sztu­czek. Kor­pu­lentny pseudo­filo­zof, fał­szywy cza­ro­dziej, bez­sku­tecz­nie usi­łował je ode­gnać i prze­krzy­czeć ich wrzaski, ocie­rając jed­no­cze­śnie ze sma­głej twa­rzy strużki potu.— Hai, Wiel­możny Pa­nie! — za­wołał do mi­jają­cego go po­dróż­nika. — Po­zwól, niech ci po­wróżę! Nie opuszczaj świetnego Ka­mieńca Prost, za­nim nie wy­słu­chasz, co zgo­to­wały ci Losy. Ta licha góra tłuszczu to słynny wielki ne­kro­manta, który prze­po­wie twą ukrytą przy­szłość. Tylko jedna ko­rona, Panie, a po­tężne osłony skryją twą osobę. Jedna ko­rona i twoja cenna jaźń bez­pieczna bę­dzie przed mocą wszela­kiego złego czaru.Po­dróż­nik splu­nął w kie­runku gru­bego męż­czy­zny i wy­minął go, opusz­cza­jąc Ka­mie­niec Prosi przez Bramę Smoka. Barwny po­jazd koły­sał się pod cię­ża­rem dy­mią­cych, cuchną­cych ko­szy z ka­dzi­dłami. Mi­nąw­szy po­sągi skrzydla­tych lwów i pa­skudnych chi­mer, przejechał po­mię­dzy dwoma ol­brzymimi smo­kami z zie­lo­nego ka­mie­nia, jeden na­zy­wał się Ognisto­oki, drugi Pło­mienno­pyski.Sal­tim­banco, tra­cąc głos, prze­klinał po­dróż­nika, mamro­cząc przez zęby jed­nej z cza­szek ze swojej ko­lekcji. Dzieci, nie ba­cząc na jego język, pisz­czały z ucie­chy. Zwołały przyjaciół. Gruby męż­czy­zna nie prze­rwał i te­raz sam sie­bie za­czął ob­rzu­cać obe­lgami, aby przy­cią­gnąć wię­cej chu­li­gań­skiej braci. Jego wiel­kie brą­zowe oczy, rzu­ca­jące wściekłe spoj­rze­nia z ukosa, pa­trzyły rów­nie zło­wieszczo jak Ognisto­oki spod bramy.— Phi! — par­sknął Sal­tim­banco, zaci­ska­jąc grube wargi w brą­zo­wej twa­rzy, okrą­głej jak me­lon. — Phi! — za­mru­czał sam do sie­bie. — Wszech­mocny, hojny, możny Ka­mieńcu Prosi, bez­cenny ru­binie mojej matki! Od trzech zim­nych, nie­szczę­snych, desz­czo­wych dni sie­dzę przed słynną Bramą Smoka i nie zdo­by­łem ani jed­nego sze­kla. Nie rzu­cono tej po­kor­nej przyjaciel­skiej du­szy ani jed­nego za­rdzewia­łego mie­dziaka. Co za dziwne mia­sto? Nic się tu nie za­robi, chyba że plwociny i łajno prze­li­czymy na ta­lenty i sze­kle. O naj­droż­szy śla­ma­zaro, naj­ser­deczniej­szy przyja­cielu od serca, przy­szedł czas wy­ru­szyć w drogę, by po­szu­kać roz­le­głych, bar­dziej zie­lo­nych pa­stwisk po dru­giej stro­nie hory­zontu. Być może bar­dziej prze­sąd­nej kra­iny, gdzie lu­dzie wie­rzą w bo­gów oraz w du­chy i skłonni są za­ufać potę­dze wszech­moc­nych nek­ro­mantów. Oso­bi­ście wy­ru­szam do ba­śniowego kró­le­stwa Iwa Skołowda.— Biada! — wy­krzyknął ten oszukań­czy cza­ro­dziej, a jego brzuch za­trząsł się, gdy sam sobie udzielał od­po­wie­dzi. — Tak da­leko! Ta góra mięsa żadną miarą nie jest w sta­nie zajść tak da­leko. Duży, do­brze od­ży­wiony ba­dacz filo­zofii zgi­nie z wy­cień­cze­nia, za­nim przejdzie dwa­dzie­ścia żmudnych mil.Wi­dząc, że musi prze­ko­nać swoją le­niwą na­turę, jego awantur­nicza po­łowa wy­to­czyła naj­sil­niej­szy i naj­mniej wia­ry­godny z ar­gu­mentów.— A poza tym, tłu­ścio­chu, jakąż prze­ra­ża­jącą przy­szłość od­słoni przed nie­za­leż­nym, zbuntowa­nym mę­żem żona wiedźma, gdy po­wróci on do nie­wdzięcz­nego Ka­mieńca Prost? Ognisto­czerwoną zbrodnię w sa­mym sercu plu­ga­wych uli­czek!Prze­rwał i przez chwilę roz­my­ślał. Przyglą­dał się spode łba ob­ser­wu­ją­cym go dzie­ciom. Za­mil­kły, wy­cze­kując dal­szych słów. Były go­towe.— Co wię­cej — mó­wił do sie­bie — czło­wieku o czu­łych sto­pach, nie zna­czy to, że oso­bi­ście mu­sisz po­ko­nać wiele mil na dłu­giej dro­dze do Iwa Skołowda. Czy nie mo­żemy przy­pad­kiem, po­sia­dając tak roz­liczne ta­lenty oraz wsparcie tej od­danej mło­dej szajki, po­rwać ja­kie­goś cen­nego środka transportu?Jego twarz poja­śniała na samą myśl o kra­dzieży.— Hai! Ta góra tłuszczu zdol­naż ci do wszyst­kiego, gdy staje w obli­czu uzbrojonej w kły ko­nieczności. Żona? Hai! Co za po­tworna myśl! — przez dłuż­szą chwilę mil­czał, po­tem spoj­rzał w górę, wy­brał pół tu­zina mło­dzieńców i przywołał ich ski­nie­niem ręki. * * *Próżniacy sprzed Bramy Smoka, któ­rzy sta­no­wili hała­strę zaw­sze go­tową złu­pić nie­ostroż­nych po­dróż­nych, zo­stali na­stęp­nego ranka ura­czeni nie­zwy­kłym wi­do­wi­skiem. Gruby, śniady męż­czy­zna w ozdobnym wy­ści­go­wym ry­dwa­nie, ude­ko­ro­wa­nym her­bem po­tęż­nej szla­checkiej ro­dziny, umy­kał po­spiesznie z mia­sta. Za ry­dwa­nem bie­gła gro­mada roze­śmianych, ob­dar­tych dzieci. Za nimi, za­cie­kle ści­gając po­jazd, lecz za­trzymy­wani przez chło­pa­ków, po­dą­żali w licz­bie dwu­nastu, pi­ki­nie­rzy ze straży miej­skiej. Na­stępna zgraja za­wo­do­wych łow­ców zło­dziei, spo­dziewa­ją­cych się spo­rego wy­na­gro­dze­nia od wła­ści­ciela ry­dwanu. Na sa­mym końcu, zbyt da­leko, by mo­gła mieć na­dzieję, że bę­dzie uczestni­czyć w sce­nie za­bija­nia, wlo­kła się sta­rze­jąca pięk­ność, roz­pa­cza­jąca ni­czym har­pia, któ­rej wła­śnie wy­rwano zdo­bycz (Szyderca rów­nież nie po­trafił nie la­mentować w głębi du­szy, kiedy my­ślał o cenie, którą tamta wy­zna­czyła za od­gry­wa­nie roli mi­tycz­nej żony).Cała ka­wal­kada prze­mknęła przez bramę i skie­ro­wała się na pół­noc, a gru­bas śmiał się sza­leń­czo.Teraz, skoro zło­dziej umknął, nie­za­do­wo­leni prze­śla­dowcy wra­cali. W od­dali roze­śmiany, gruby łaj­dak pę­dził swoim no­wym ry­dwa­nem drogą do Iwa Skołowda. * * *Gdy upewnił się, że jest już bez­pieczny, Sal­tim­banco stał się mniej zde­cy­do­wany. Każde przy­drożne źró­dło sta­no­wiło oka­zję, by nieco zma­ru­dzić. Pierwsza go­spoda, którą na­po­tkał, miała za­szczyt go­ścić jego ga­da­tliwą osobę przez nie­mal ty­dzień — aż go­spo­darz za­czął po­dej­rze­wać, iż jest w dia­bel­ski iście spo­sób oszuki­wany, i wy­rzucił go. Tak na­prawdę nie chciał je­chać do Iwa Skołowda, cho­ciaż nie zda­wał sobie z tego sprawy.Jakiś czas póź­niej Sal­tim­banco za­trzymał się i prze­pro­wa­dził roz­mowę z wła­ści­cie­lem kwit­ną­cego go­spo­dar­stwa. Go­spo­darz są­dził, iż ma do czy­nie­nia z umy­słowo ogra­ni­czo­nym, lecz uznał, że kiedy się z takim tar­go­wać o ko­nie, jest to oko­licz­ność ko­rzystna. Kupił od Sal­tim­banca ry­dwan i ko­nie za trzy sztuki sre­bra, do któ­rych do­rzucił wy­chu­dłego, wzrusza­jąco ko­micznego osiołka. Zwierzę zda­wało się Ugi­nać się pod ogrom­nym ciel­skiem no­wego wła­ści­ciela, lecz z po­zoru zu­peł­nie nie zwracało na to uwagi. Po­su­wało się na pół­noc, obo­jętny świadek oszustw swojego pana.Go­spo­darz, do­biw­szy targu, śmiał się w kułak, lecz śmiał się także i Sal­tim­banco. Miał z po­wro­tem pie­nią­dze wy­dane w Ka­mieńcu Prost i do tego osiołka. A osiołek to po­łowa wszyst­kiego, czego po­trze­bo­wał, aby jego wjazd do Iwa Skołowda jed­no­cze­śnie przy­cią­gał uwagę i sta­nowił po­kaz nie­ska­lanej nie­win­ności. Przygo­to­wu­jąc się do ode­gra­nia swej roli, za­czął bu­do­wać sobie re­puta­cję sza­lo­nego, ga­da­tli­wego i nie­szkodli­wego bła­zna.Roz­po­czął od udzielania dzie­sią­tek kre­tyń­skich od­po­wie­dzi na pyta­nia za­da­wane mu we wsiach mija­nych po dro­dze, za które to usługi żą­dał na­stęp­nie za­płaty. Gdy za­płata nie na­stę­po­wała, uno­sił się słusznym obu­rze­niem. Pro­ści lu­dzie z do­liny rzeki Srebrnej Wstążki ubó­stwiali go. Pła­cili za samą roz­rywkę. W miarę, jak zbli­żał się do Iwa Skołowda, co­raz czę­ściej śmiał się sam do sie­bie.Po­dróż na pół­noc po­stę­po­wała tak po­wol­nie, że sława po­prze­dzała jego na­dej­ście, a o to mu prze­cież cho­dziło. Wkrótce każda wio­ska miała przy­go­to­wane na jego przyjście nie­prawdo­po­dobne pyta­nia. (Za­zwy­czaj doty­czyły ko­smo­gonii lub ko­smologii: Pierwszej Przy­czyny, kształtu Ziemi, na­tury Słońca, Księ­życa i gwiazd. Cza­sami wszakże jacyś lu­dzie zwracali się doń z prośbą o radę w bar­dziej po­waż­nych kwe­stiach, wówczas od­po­wia­dał na nie bar­dziej niż za­zwy­czaj sza­leń­czo.) Kiedy nie­mal dwa mie­siące po wy­jeź­dzie z Ka­mieńca Prost w końcu przejechał przez Po­łu­dniową Bramę Iwa Skołowda, miał już ustaloną opi­nię. Wielu uwa­żało, że jest wa­ria­tem, za któ­rego się po­da­wał — a to była pod­stawa jego planu. Bez tego z pew­no­ścią mu się nie po­wie­dzie i nigdy nie zo­ba­czy wy­na­gro­dze­nia za pracę, do któ­rej go na­jęto.Ty­dzień po swoim szczęśli­wym, feto­wa­nym wjeździe, gdy zajął od­po­wiednio dzi­waczne po­mieszcze­nia w bied­nej dzielnicy mia­sta i prze­kształcił je w ta­jem­niczą świątynię, gru­bas przy­stąpił do działania.— Pora bym za­czął pracę.W pe­wien zimny, rześki po­ranek wje­chał na osiołku na Plac Ryn­kowy, prze­szu­kał stra­gany, aż od­na­lazł ten, który nale­żał do go­spo­darza na­po­tka­nego po dro­dze.— Ja — po­wie­dział do wie­śniaka — po­ży­czy­łbym pustą skrzynię.— Skrzynię? — za­pytał zdu­miony wie­śniak.— Tak, skrzynię na am­bonę — po­wie­dział to bez zmrużenia oka, lecz z wy­star­cza­ją­cym na­pię­ciem, by prze­ko­nać tam­tego, że ma do czy­nie­nia z człowie­kiem w za­awanso­wa­nym sta­dium sza­leń­stwa.Go­spo­darz uśmiech­nął się sze­roko. Sal­tim­banco od­wzajemnił uśmiech, gra­tulu­jąc sobie w du­chu.— Taka wy­star­czy?Sal­tim­banco przyjął i uważnie obej­rzał pustą skrzynkę prze­zna­czoną do prze­cho­wy­wa­nia pło­dów ziemi.— Jest dobra, ale do­syć niska. Masz jesz­cze jedną?— Pod wa­run­kiem, że od­dasz.— Daję naj­świętsze słowo ho­noru ja­kem Sal­tim­banco.W jed­nym końcu placu stało nie­wiel­kie usy­pisko gruzu, po­zo­stało­ści roz­wa­lo­nego bu­dynku. Tam, dość ryzy­kow­nie, Sal­tim­banco umieścił swoje skrzynie, wszedł na nie i za­czął wrzesz­czeć.— Po­ka­jajcie się! Grzesz­nicy, ko­niec świata, sąd osta­teczny są bli­sko. Po­ka­jajcie się! Przyjmij­cie prawdę, która przy­nie­sie wam wy­ba­cze­nie i życie wieczne.Sto­jący w po­bliżu zwrócili głowy w jego stronę. Znie­nacka prze­stra­szony, z ser­cem biją­cym jak młot, zmu­sił się, by kon­tynu­ować.— Sąd Osta­teczny nad­cho­dzi. Świat wkracza w czasy śmiertel­nego ognia! O grzesznicy, pod­daj­cie się miło­ści ofia­ro­wa­nej wam przez Świętą Dziewicę Gu­drun, Matkę Zie­mię, Nie­po­ka­laną, która ocali was dla miło­ści! Daj­cie mi wa­szą mi­łość, po­wiada ona, a ja dam wam życie wieczne — cią­gnął dalej, opi­sując ze sporą do­mieszką non­sensu drogę pra­wo­ści, któ­rej Gu­drun żą­dała od swoich uko­cha­nych, aby mo­gli zdo­być jej łaskę i za­mieszkać z nią w miej­scu zwa­nym Wieczno­ścią. Wspo­mniał o ogniu pie­kiel­nym i siarce, wy­mie­nił prze­ra­ża­jące tor­tury zgo­to­wane dla tych, któ­rym nie udało się zdo­być miło­ści Gu­drun. W in­ter­pre­tacji mitu zna­lazła się spora doza po­my­słów jego przy­bra­nego ojca, w ro­dzaju „ko­chaj mnie, bo jak nie...”, „dla­czego mnie tak ra­nisz”, „ty okrutny dzie­ciaku”.Nie­gdyś reli­gia ta była bar­dzo roz­po­wszech­niona na ob­sza­rze Po­mniejszych Kró­lestw, zwłaszcza w Kavelin, umarła już jed­nak przed wie­kami. Ani Sal­tim­banco, ani ża­den z jego słu­cha­czy, nie mieli naj­mniejszego poję­cia, o co w tym wszystkim cho­dzi. Jed­nakże od­niósł suk­ces. Pło­mienna mowa i groźba zbli­żają­cego się Sądu Ostatecz­nego przy­cią­gały uwagę. Po­jawili się na­stępni słu­cha­cze. Wkrótce ze­brał się cały tłum. Sal­tim­banco na­bierał coraz wię­cej otu­chy i śmiałości, coraz bar­dziej był też cie­kaw, co z tego wszyst­kiego wy­nik­nie. W ciągu pół go­dziny pod­bił bez reszty serca trzy­stu słu­cha­czy i cał­ko­wicie za­po­mniał o swoich oba­wach. Gdy zła­pał drugi od­dech, umiejętnie grał na emo­cjach tłumu.Re­zultat jego przemó­wie­nia był do­kład­nie taki, ja­kiego pra­gnął. Wi­dział to w ich twa­rzach, w skrywa­nych dłońmi uśmie­chach, w ostroż­nych, pota­kują­cych ski­nie­niach głów ludzi sto­ją­cych naj­bliżej, któ­rzy nie chcieli ura­zić jego uczuć, wy­ra­żając jawną dez­apro­batę wo­bec wi­docznego dla wszyst­kich sza­leń­stwa. Wła­sny uśmiech za­do­wo­lenia z od­nie­sio­nego suk­cesu za­cho­wał ostrożnie dla sie­bie. Uznali go za nie­szkodli­wego, sym­pa­tycz­nego po­my­leńca, z ro­dzaju tych, któ­rzy pra­gną być oglą­dani, jeśli przedtem nie umrą na za­zię­bie­nie, po­nie­waż za­po­mną uni­kać desz­czu.Udało mu się także ścią­gnąć na sie­bie uwagę Wła­dzy. W tłu­mie byli męż­czyźni, któ­rych zdą­żył już po­znać w in­nych kró­le­stwach, zbyt prze­ciętni, zbyt obo­jętni, zbyt uważni pod ma­ską obo­jęt­ności, by mo­gli być kimś in­nym niż szpiegami. Szpiedzy Królów Bu­rzy, któ­rych z pew­no­ścią inte­re­so­wało każde większe zgroma­dze­nie. Księż­niczka Ne­pan­the oka­zała się prze­bie­głym po­lity­kiem. Zad­bała o to, żeby na wy­pa­dek jej śmierci przy­boczna straż, skła­da­jąca się z by­łych zdrajców, nie uszła karze. Ich imiona i uczynki będą znane każ­demu na­stęp­nemu rzą­dowi — a wtedy zginą w naj­bar­dziej bole­sny spo­sób. Tak więc mu­sieli ją po­pie­rać, inte­re­so­wać się wszystkim, co mo­głoby być oznaką za­po­wia­da­jącą kształto­wa­nie się ruchu ma­ją­cego na celu zniszcze­nie Księż­niczki.Byli ludźmi trzyma­ją­cymi się w cie­niu, ostoją rządu, na któ­rego czele Val­ther po­sta­wił swoją sio­strę. Ścią­gnię­cie ich uwagi le­żało u źró­deł planu Sal­tim­banca. Każdy, zwłaszcza oni i ich pani, po­wi­nien uwa­żać go za nie­szkodli­wego klauna.— Co my­ślisz? — za­pytał jeden z nich dru­giego.— Bła­zen z no­wym przedsta­wie­niem. Wy­obra­żam sobie, że na ko­niec po­prosi o pie­nią­dze.I w tej sa­mej chwili Sal­tim­banco tak wła­śnie uczynił, dając do­wód, że inte­re­sują go nie tylko dusze słu­cha­czy. Uśmiech­nął się do sie­bie, wi­dząc, jak szpiedzy poro­zu­mie­wawczo ki­wają gło­wami. Na czas jakiś był bez­pieczny.Dzień po dniu, ty­dzień po tygo­dniu wy­gła­szał swoje idio­tyczne przemó­wie­nia, krą­żąc po mie­ście, aby jak naj­wię­cej ludzi mo­gło go usły­szeć. Co­dziennie mó­wił na inny temat, przywo­łując od­wieczne filo­zo­ficzne non­sensy, by zbu­do­wać sobie opi­nię nie­win­nego sza­leńca. Po ja­kimś cza­sie sku­pił wo­kół sie­bie mło­dych entu­zja­stów, któ­rzy po­ja­wiali się pod­czas wszyst­kich jego wy­stą­pień. Tych się oba­wiał. Czy nie za­szkodzą jego neu­tral­ności po­li­tycz­nej? Ci mło­dzi, bę­dąc po­li­tycz­nymi dur­niami, mogą wy­ko­rzy­stać jego wy­stą­pie­nia jako przy­krywkę dla po­ta­jem­nych działań. Lecz z cza­sem oka­zało się, że jego obawy nie miały pod­staw. Nie była to żadna działal­ność, po pro­stu roz­rywki znu­dzo­nej mło­dzieży.Po­nie­waż oso­bi­ście sprawiało mu to ol­brzymią przyjem­ność i za­rabiał kro­cie na da­rowi­znach, ty­go­dnie mi­jały nie­po­strzeżenie szybko. Mie­siąc dzie­lił ich od pierwszych dni wio­sny, gdy uznał, że mia­sto doj­rzało do jego opus ma­gnum, od dawna przy­go­to­wy­wa­nego, i dla większo­ści ludzi z ulicy bez wąt­pie­nia ko­micznego przemó­wie­nia na cześć Księż­niczki Ne­pan­the. Na­stroje po­li­tyczne z dnia na dzień były coraz bar­dziej zdra­dliwe, a Księż­niczka sta­nęła w obli­czu nara­stają­cego sprzeciwu ludu. Jako miej­sce przemó­wie­nia od­waż­nie wy­brał schody wej­ściowe Wieży Księ­życa.Po­nie­waż większość miesz­kań­ców Iwa Skołowda są­dziła, że przemó­wie­nie to ko­lejny odlot w ży­cio­wej ka­rierze noto­rycz­nego idioty, Sal­tim­banco był pe­wien, że uznają go za tego, za kogo chciał być uwa­żany. Rze­czy­wi­ście, przy­byli tak tłumnie jak nigdy dotąd. Gdy pod­je­chał do Wieży, sie­dząc okra­kiem na osiołku, cze­kał już na niego ol­brzymi tłum. Za­częli wi­wa­to­wać. Za­nie­po­ko­jona straż Wieży, w po­dwojonej sile, ob­ser­wo­wała wszystko z nie­pew­no­ścią.Żoł­nie­rze uspokoili się, gdy go do­strzegli. Uznali, że odtąd na­leży spo­dziewać się jedy­nie gromkich wy­bu­chów śmiechu. Sal­tim­banco zaś mo­dlił się tylko, żeby nie wy­bu­chło po­wstanie.Wspiął się nie­zgrabnie po stop­niach pro­wa­dzą­cych do drzwi Wieży, uno­sząc spódnice mni­szego ha­bitu jak stara ko­bieta, gdy pró­buje przejść bród. Za­nim wy­mó­wił pierwsze słowo, po gło­sach roz­brzmie­wa­ją­cych wśród tłumu wie­dział, że pu­bliczność przywita go cie­pło.Za­trzymał się pięć stopni po­niżej żoł­nie­rzy, od­wró­cił i z ust jego po­pły­nęły stru­mie­nie kwieci­stych po­chwał na cześć Ne­pan­the. Wkrótce tłum wył z rado­ści. * * *Ne­pan­the sie­działa w pół­mroku swej od­osobnio­nej kom­naty, po­grą­żona w odrętwie­niu. Opa­no­wał ją po­nury na­strój. Za­po­mniała o świe­cie, tylko cia­łem tkwiąc w rze­czy­wi­stości. Prze­ra­ża­jące de­mony ze snów obecnie ści­gały ją na­wet za dnia. Mo­gła za­snąć jedy­nie wtedy, gdy pa­dała z wy­czer­pania. Wy­jazd z Ravenkrak po­gor­szył jesz­cze jej stan, wni­wecz obra­cając wcześniej­sze na­dzieje od­miany na lep­sze.Do­bie­gły ją nie­wy­raźne od­głosy wrzawy, jakby zza dźwię­kosz­czel­nej za­słony.Wia­tro­łak? — taka była jej pierwsza, pełna prze­stra­chu myśl. — To są ludz­kie głosy — do­szła po chwili do wniosku.Po­de­szła do okna wy­cho­dzą­cego na ulicę, ocię­żale, jakby miała po dwa­kroć tyle lat. Ukryta w cie­niu spoj­rzała na zgroma­dzony w dole tłum i zdjął ją strach. Nigdy nie wi­działa tak wielu ludzi ze­bra­nych w jed­nym miej­scu. Dreszcz prze­raże­nia przywró­cił jej pełną przytom­ność. Od­su­nęła się od okna, trzyma­jąc ręce na gar­dle, od­wró­ciła i za­częła ucie­kać. Uchwy­ciw­szy sznur dzwonka, przywo­łała ka­pi­tana straży.Cze­kał na jej we­zwa­nie i nim skończyła dzwonić, pukał już do drzwi kom­naty.— Wejść! — roz­ka­zała, usi­łując ukryć swój po­płoch.— Pani?Nie zwróciła uwagi na uprzejmo­ści.— Rolf, co ci lu­dzie wy­pra­wiają? — Uczyniła nie­zde­cy­do­wany ruch ręką w kie­runku okna.— Bła­zen wy­gła­sza mowę, moja pani.— Kto? — żą­dała wy­ja­śnień. Była pewna, że w jej gło­sie sły­chać prze­raże­nie.Lecz ka­pitan, jeśli na­wet coś za­uwa­żył, ni­czym tego nie oka­zał. Cze­kał, zdra­dza­jąc jedy­nie oznaki za­cie­ka­wie­nia.— Po­słu­chajmy go — zde­cy­do­wała.Po­de­szli do okna i przy­sta­nęli, lecz nie­wiele zdo­łali usły­szeć przez śmiech tłumu, choć Ne­pan­the wy­da­wało się, że sły­szała, jak paro­krot­nie wy­mó­wiono jej imię.— Dla­czego oni się tak śmieją? — za­py­tała nie­śmiało ni­czym mała dziew­czynka.— Och, uwa­żają go za wiel­kiego bła­zna i klauna, Pani — Rolf za­chi­cho­tał, wy­chy­lając się na para­pet.— Ty zdaje się rów­nież, co?— W isto­cie, Iwa Skołowda po­trze­bo­wała ko­goś ta­kiego już od dłuż­szego czasu. Była na­zbyt sta­teczna — uśmiech­nął się.— Kim on jest? Skąd po­cho­dzi?— I tu mnie ma­cie. Wa­sza Wy­so­kość. Po­nie­waż ma po­słuch wśród ludu, pró­bo­wali­śmy to usta­lić. Wszystko, czego się do­wie­dzie­liśmy, to że przyjechał jakiś czas temu, po wy­gło­sze­niu ka­zań w wio­skach leżą­cych na połu­dniu. Ist­nieją do­wody, że jesz­cze wcześniej za­trzymał się w Ka­mieńcu Prost. Po przy­byciu do na­szego mia­sta spę­dził parę dni w sa­mot­ności, a póź­niej roz­po­czął wy­gła­szać swoje mowy. Teraz jest lu­do­wym bo­hate­rem. Nie mam naj­mniejszych wąt­pli­wo­ści, moja pani, że jest cał­ko­wicie nie­szkodliwy. Lu­dzie gro­ma­dzą się tylko po to, aby się z niego po­śmiać. Naj­wy­raź­niej mu to nie prze­szka­dza. Sporo na nich zara­bia.„A więc wi­dział mój strach”, po­my­ślała. „I te­raz pró­buje roz­pro­szyć moje obawy”.— O czym on mówi? I dla­czego tłumy są tak ogromne? — za­py­tała gło­śno.Żoł­nierz nagle wy­dał się stra­piony. Pró­bo­wał za­cho­wać po­wściągli­wość.— No dalej, dalej, Rolf. Sły­sza­łam, jak wy­ma­wiał moje imię. Co on o mnie mówi?— Jak Wa­sza Wy­so­kość roz­każe — wy­mru­czał. Naj­wy­raź­niej bał się, że utraci po­zycję ka­pi­tana. — To mowa na Twoją cześć, moja pani.W oczach Ne­pan­the roz­bły­sły iskry, za­rze­wie ognia, który łatwo prze­ro­dzić się może w gniew.— I z tego po­wodu uwa­żają go za bła­zna? — gniew przemie­nił się w furię, teraz już wi­doczny był nie tylko w oczach, ale rów­nież w zmarsz­czo­nych brwiach. — Dla­czego?Za­cho­wa­nie Rolfa wy­raź­nie wskazy­wało na to, że zde­cy­do­wa­nie wo­lałby zna­leźć się zu­peł­nie gdzie in­dziej. Od­chrząkiwał, prze­stę­po­wał z nogi na nogę, spo­glą­dał to na sufit, to na pod­łogę, mamrotał coś nie­wy­raź­nie.— Ka­pita­nie! — warknęła Ne­pan­the. — Nie po­do­bają mi się te nie­do­mó­wie­nia! Kiedy po raz ostatni uka­rałam żoł­nie­rza za wy­raża­nie wła­snych prze­ko­nań lub przy­no­sze­nie złych wie­ści? — za­py­tała ła­god­niej­szym to­nem.— Nie pa­mię­tam, Pani.— Je­śli się uważniej za­sta­no­wisz — wy­szeptała, pa­trząc w stronę okna — przy­po­mnisz so­bie, że wszystkie kary wy­mie­rza­łam za naru­sze­nia dys­cy­pliny, nie za wy­ko­ny­wa­nie obo­wiązków, które mo­gły nara­zić mnie na przy­kro­ści. Teraz pro­szę mó­wić. Dla­czego lu­dzie śmieją się, kiedy ten człowiek mnie wy­chwala?— Gar­dzą tobą, Pani.Zdało się jej, jakby przez pokój po­wiał zimny wiatr. W isto­cie, nad­cią­ga­jące szybko pół­nocne chmury za­po­wia­dały zi­mową bu­rzę.— Gar­dzą mną? Ale dla­czego? — W jej ci­chym pyta­niu sły­chać było ból.— Po­nie­waż jesteś tym, kim jesteś — od­parł ła­god­nie. — Po­nie­waż jesteś ko­bietą, po­nie­waż masz wła­dzę, po­nie­waż oba­liłaś Króla. Dla­czego lu­dzie gar­dzą swoimi władcami? Z tych wła­śnie po­wo­dów, może jesz­cze są ja­kieś inne, lecz przede wszystkim dla­tego, bo jesteś z Ravenkrak, ich od­wiecz­nego wroga, i po­nie­waż pod­że­gają ich usu­nięci Członko­wie Rady, któ­rych nie­roz­sąd­nie uwolniłaś. — Wes­tchnienie zim­nego wia­tru z Kraczno­dia­nów omiatają­cego swym po­dmu­chem wieżę miało w ta­kim sa­mym stop­niu cha­rak­ter du­chowy, jak rze­czy­wisty. Przejmo­wało chło­dem.Czy wiecznie sły­chać bę­dzie ło­skot Upadku? Ilka­zar legł w gru­zach, lecz echa tego gwałtow­nego wy­da­rze­nia cią­gle ze­wem wa­bią jego roz­pro­szone po świe­cie wnuki. Ciemne skrzydła nie­na­wiści nadal uno­szą się nad ich ży­ciem jak cie­nie krą­żą­cych sę­pów.Lu­dzie na dole w dal­szym ciągu zano­sili się śmiechem.— Po­wiedz mi Rolf, szczerze, czy lu­dziom nie żyje się lepiej, od­kąd tu na­sta­łam? Czy po­datki nie są niż­sze? Czy nie dbam o bied­nych? Czy nie za­stą­piłam prze­kup­nego, nie­udol­nego, obo­jęt­nego rządu rzą­dem nie­prze­kup­nym, spraw­nym i działają­cym szybko? Czy nie po­skromi­łam syn­dy­ka­tów zbrodni, które two­rzyły nie­mal drugi rząd, za­nim przy­by­łam? — Wzdry­gnęła się na wspo­mnienie ob­cię­tych głów na włócz­niach po­nad bra­mami mia­sta. — Przypo­mnij sobie rów­nież da­niny na roz­wój han­dlu po­mię­dzy Ita­skią a Ka­mieńcem Prost.— Wszystko prawda, ale te rze­czy nic nie zna­czą dla głup­ców, pani. Ja się tutaj wy­cho­wa­łem. Wa­sze re­formy zy­skały po­par­cie drobnych kup­ców, rze­mieślni­ków, zwłaszcza ku­śnie­rzy, członków ce­chów, oraz wśród bar­dziej roz­waż­nych pra­cow­ni­ków. Wszyscy oni zali­czali się do naj­bar­dziej wy­ko­rzy­sty­wa­nych ofiar sta­rego rządu oraz syn­dy­ka­tów. Ale większość ludzi nie da się oszukać twoimi re­for­mami. A poza tym bo­gaci, bos­so­wie kry­mi­nal­nego pod­zie­mia oraz usu­nięci Radni przez cały czas po­wta­rzają im, o co w tym wszystkim cho­dzi. I po­nadto, nie­za­leż­nie od re­form, jesteś obca, jesteś uzur­pa­torką. — Uśmiech­nął się słabo, pró­bując w ten spo­sób jesz­cze odrobinę zba­gate­lizo­wać całą sprawę.Jed­nak chłód wciąż wy­peł­niał po­mieszcze­nie.Ne­pan­the jed­nym ze swych rzad­kich uśmie­chów sprawiła, że na­pię­cie Rolfa nieco ze­lżało.— Obcy, a więc tyran, co? Na­wet jeśli ich nie­wdzięczne brzu­chy są pełne po raz pierwszy od wielu lat? Cóż, nie ma sprawy. Ich po­glądy mnie nie inte­re­sują... póki będą się sto­sow­nie za­cho­wy­wać.Za­my­śliła się na chwilę. Rolf cze­kał w mil­cze­niu, nie zwracając uwagi na przy­krość, jaką sprawił jej swoimi sło­wami. Na ko­niec po­wie­działa:— Przypo­mi­nam sobie słowa któ­regoś ze sta­ro­żyt­nych mę­dr­ców, które wy­czy­tałam w jed­nym z wie­ko­wych per­ga­mi­nów w do­mo­wej bi­blio­tece. Pisał: „Czło­wiek staje się mę­dr­cem do­piero wówczas, gdy za­czyna so­bie uświada­miać swój brak mą­dro­ści”, a po­tem roz­wa­żania jego pro­wa­dziły do tezy, że masy są bandą osłów, bo­wiem ich igno­ran­cja sięga prze­ko­nania, że wie­dzą już wszystko, co warte jest po­zna­nia.Rolf nie od­po­wie­dział nic, zda­wał się jakoś tak nie­zwy­czaj­nie za­my­ślony — być może dla­tego, że ona nagle oka­zała się wy­jąt­kowo wy­mowna... Wy­rwała go z za­my­śle­nia, rap­tow­nie zmienia­jąc temat:— Czy ten człowiek za­zwy­czaj przema­wia na mój temat?— Nie, moja pani. Każ­dego dnia jest to coś in­nego, a je­śli mogę cię pro­sić o wy­ba­cze­nie, zaw­sze cho­dzi o ja­kieś idiotyzmy. O ile wiem, to pierwszy raz pró­buje sił w po­lityce i nie wzbudza wiel­kich kon­tro­wer­syji.Chłodny wi­cher wiał, z każdą chwilą na­bie­rając sił.— Po­daj mi kilka przy­kła­dów.Zna­lazł­szy się z po­wro­tem na bez­piecznym grun­cie, Rolf roz­luźnił się, za­chi­cho­tał i po­dzie­lił się z nią za­sły­sza­nymi non­sen­sow­nymi wia­do­mo­ściami.— Choćby wczoraj twierdził, że świat jest okrą­gły.Ne­pan­the, która wie­działa, na­tychmiast opa­no­wał stan czuj­nej cie­ka­wo­ści.— Inny przy­kład!Tym ra­zem już nie chi­cho­cząc, Rolf po­śpiesznie po­wie­dział:— In­nego dnia twierdził, że Słońce jest zwy­kłą gwiazdą, tylko znaj­duje się bliżej. Ska­ane, tutej­szy filo­zof, wy­stąpił prze­ciwko jego tezie. Wy­wią­zał się na­prawdę piękny spór sza­leń­ców, Ska­ane zaś twierdził nadto, że Zie­mia krąży do­okoła Słońca...— A cóż ta­kiego po­wie­dział wcześniej?Rolf led­wie zdo­łał za­cho­wać po­wagę.— Coś reli­gij­nego, coś na temat tego, że za każdą siódmą rein­kar­nacją dusza wciela się w zwie­rzę, któ­rego na­tura naj­bar­dziej jest zbli­żona do istoty jed­nostki. Jego osioł, jak twierdził, to Vilis, ostatni Król Ilka­zaru.Cień uśmiechu po­jawił się na ustach Ne­pan­the.— Mów dalej.Rolf uśmiech­nął się. Przypo­mniał sobie wła­śnie zna­ko­mity przy­kład.— Cóż, od ostatniego tygo­dnia zie­mia zmieniła kształt. Wcześniej była wielką ło­dzią pły­nącą po mo­rzu eskaloń­skiego wina, sta­tek na­pę­dzała wielka kaczka wio­słu­jąca płe­twami i przy­cze­piona do rufy. Tego dnia był pi­jany, być może więc dla­tego wi­dział cały świat jako mo­rze wina.Ko­lejny z tych rzad­kich uśmie­chów prze­mknął przez obli­cze Ne­pan­the.— Przypro­wadźcie go tutaj!— Moja pani, jeżeli teraz mu prze­rwiemy, go­towi będą chyba szturmo­wać wieżę!— Cóż, po­cze­kajmy więc, aż skończy.— Tak, moja pani.Prze­szła przez kom­natę i zna­lazła się przy pół­noc­nym oknie. Po­kryte cza­pami śniegu szczyty Kraczno­dia­nów ma­ja­czyły w od­dali. Pół­nocny wiatr za­wo­dził, zwia­stu­jąc śnieg. * * *Sal­tim­banco zro­zu­miał do­nio­słość obecności Rolfa do­kład­nie w tej sa­mej chwili, kiedy tam­ten po­jawił się w drzwiach Wieży. Pięć mi­nut póź­niej jego mowa osią­gnęła wreszcie we­sołą pu­entę. Po kwa­dran­sie ulica przed Wieżą była już pusta, zo­stał tylko jego osioł i puszka na datki. Z puszki nie­malże się wy­sy­py­wało.Rolf za­prosił gru­basa do Wieży. Drżąc cały w środku, Sal­tim­banco po­szedł za nim. Do kom­naty Ne­pan­the do­tarł, dy­sząc ciężko i par­ska­jąc ni­czym zdy­cha­jący smok. Twarz jego po­czerwie­niała, po czole i po­licz­kach spływał pot.Drzwi do kom­naty Ne­pan­the stały otworem. Rolf wszedł, nie cze­kając na za­pro­sze­nie.— Oto człowiek, któ­rego obecności sobie zaży­czy­łaś, moja pani.Od­wró­ciw­szy się od pół­noc­nego okna, Ne­pan­the od­po­wie­działa:— Dziękuję ci, ka­pita­nie. Mo­żesz teraz odejść.— Po­wie­działeś, że on jest zu­peł­nie nie­szkodliwy.— Tak, ale...— Będę krzy­czała tak gło­śno, jak tylko po­trafię, gdy po­trzebna mi bę­dzie twoja po­moc. Odejdź!Po­szedł.Ne­pan­the sta­nęła twa­rzą w twarz z go­ściem i za­py­tała:— Cóż? — Kiedy nie ode­zwał się ani sło­wem, po­wtó­rzyła swe pyta­nie, tym ra­zem gło­śniej.Sal­tim­banco pró­bo­wał otrząsnąć się z czaru, jaki nim za­władnął na wi­dok tej ko­biety. Była piękna — kru­czo­czarne włosy, he­ba­nowe oczy i do­sko­nały owal twa­rzy — czy na­prawdę do­strzegł ślad sa­mot­ności i stra­chu za tymi li­niami marszczą­cymi czoło, któ­rych w mniejszym lub większym stop­niu się spo­dziewał? Był za­dzi­wiony. Ko­bieta w naj­mniejszej mie­rze nie przy­po­mi­nała tej sta­rze­jącej się har­pii, jakiej wi­doku oczekiwał. Być może zbli­żała się do trzy­dziestki, ale nie była stara. Po­dej­rze­wał, że może się to oka­zać znacznie mniej nie­przyjem­nym za­da­niem, niźli wy­glą­dało na pierwszy rzut oka.Do­kład­nie w tym mo­men­cie z ta­kich roz­wa­żań wy­rwał go jej głos.— Tak, ko­bieto? — Do końca zde­cy­do­wany grać swoją rolę, nie miał za­miaru skła­niać się przed żad­nym szla­chectwem, uznawać ni­czy­jej wyż­szo­ści.— Na­uczycielu, kim jesteś? — za­py­tała, ty­tułu­jąc go za­szczytnym przy­dom­kiem, jaki przy­zna­wano uczonym. — Czym je­steś?Było to do­syć nie­spo­dziewane pyta­nie, jed­nak praktyka zdo­byta na uli­cach po­zwo­liła mu udzielić na nie od­po­wie­dzi, która na­wet jeśli nie za­wie­rała w sobie żad­nej zu­peł­nie treści, była mimo to do­sta­tecz­nie ob­szerna.— Jam jest Sal­tim­banco. Naj­po­kor­niej­szy, naj­bar­dziej nędzny uczeń Je­dynej Wielkiej Prawdy. Wę­drowny że­brak wy­sła­wia­jący Święte Słowo. Jam jest Je­dy­nym Prawdzi­wym Pro­ro­kiem. A także Zbawcą Świata. Jam jest znu­żony Do­star­czy­ciel Ko­smicznej Mą­dro­ści. Jam Syn Króla Ta­jem­nej Wie­dzy...— Oraz Książę Kłamców! — za­śmiała się Ne­pan­the.— To tylko jedno z ob­liczy ty­siąc­fa­se­to­wego klej­notu Wielkiej Prawdy!— A jaka jest ta wielka prawda?— Wielka Prawda! Hai! To cud wszelkich wie­ków roz­kwi­ta­jący przed iskierką w wiel­kich i pięk­nych oczach damy...— Krótko pro­szę, bez tego traj­kotu kupca za­chwalają­cego towar.— A więc. Wielka Prawda brzmi: wszystko jest kłam­stwem! Wszyscy lu­dzie są kłamcami, wszystkie rze­czy i sprawy to kłamstwa. Wszech­świat, Czas, Życie, wszystko to są ko­smiczne żarty, z któ­rych uple­ciono dalej małe co­dzienne fał­sze. Na­wet Wielka Prawda nie jest godna za­ufa­nia.Ne­pan­the przyłożyła dłoń do ust, ukrywa­jąc roz­ba­wie­nie.— Nie jest to szczegól­nie ory­gi­nalne... Et­hrian z Ilkazaru, sześć wie­ków temu... nie­mniej inte­re­su­jące. Czy zaw­sze po­dą­żasz drogą swojej wiary, a więc nie mó­wisz nic prócz kłamstw?— Nie­chybnie! — Zare­ago­wał tak, jakby za­kwe­stio­no­wała jego po­czu­cie ho­noru.— I oto mamy ko­lejne z nich. — Za­śmiała się znowu, po­tem przyłapała się na tym, co robi. Śmiech za­marł na jej ustach, za­stą­piło go zdziwie­nie. Jak wiele mi­nęło czasu, kiedy miała lep­szy po­wód do śmiechu od zwy­kłego roz­ba­wie­nia? Czy ten gruby męż­czy­zna, który z pew­no­ścią nie jest takim głup­cem, ja­kiego uda­wał, po­trafi rów­nież do­pro­wa­dzić ją do łez?— Dla­czego gło­sisz takie dziwne rze­czy?Sal­tim­banco, zu­peł­nie prze­ra­żony za ma­ską bez­troski skrywa­jącą jego twarz, na­my­ślał się roz­waż­nie, za­nim od­po­wie­dział. W tej chwili za­pewne bę­dzie sto­sowna ja­kaś pół­prawda, która skie­ruje roz­mowę na inne tory.— Nie­zli­czone są sze­regi ludzi, któ­rzy nie uwa­żają mnie za ni­kogo wię­cej jak tylko prze­chwalają­cego się han­dla­rza non­sen­sem. Hai! Ci są naj­więk­szymi głup­cami. Przy­cho­dzą po to, bym za­ba­wiał ich wi­do­wi­skiem, co? A także, już po przedsta­wie­niu, wielu pod­cho­dzi do bied­nego gru­bego idioty i daje mu pie­nią­dze, aby uchronić go przed krzywdą, jaką sam sobie wy­rzą­dza. Wielka Pani, po­myśl! Wielu lu­dzi było dzi­siaj w tej ciż­bie przed Wieżą, nie? Trzy, cztery, albo i pięć ty­sięcy. Być może wśród nich tylko ty­siąc po­ża­łował bied­nego idioty. Każdy rzucił jeden grosz... choćby jeden drobny grosz, acz­kol­wiek nie­któ­rzy da­wali i wię­cej... do kosza, któ­rego strzegł bar­dzo smutny i wy­glą­da­jący na wy­głod­nia­łego osioł, nale­żący do skrety­nia­łego ka­zno­dziei. Doli­czy­łem się nie­złego łupu. Mam obecnie dzie­sięć ko­ron, a na­wet wię­cej, z jed­no­mie­sięcznego za­robku. A więc dalej niech tak bę­dzie, każ­dego dnia roku. Jako żem oszczędny, nagle je­stem rów­nie bo­gaty jak naj­bo­gat­szy wśród śmieją­cych się z ka­zno­dziei im­be­cyla. Hai! I wtedy ja się śmieję! Ale po cichu, milczkiem. Lu­dzi łatwo roz­wścieczyć, tak że po­tem za­czy­nają za­bijać.Sal­tim­banco za­chi­cho­tał na myśl o tym, jak ogłu­piał tych, któ­rzy mieli go za głupca, po­tem jed­nak przyłapał się na nie­ostrożno­ści. Zdradzał swoją skłonność do gro­ma­dze­nia pie­nię­dzy. Wilki prze­raże­nia wyły w głębi jego głowy. Był za­wo­dow­cem, to prawda, ale nigdy nie na­uczył się, jak cał­kiem tłu­mić emo­cje, gdy sytu­acja sta­wała się na­pięta. Wszakże po­trafił je do­brze skryć.— Czy lu­bisz, jak lu­dzie szy­dzą z cie­bie?— Hai! Jam jest aktor, czyż nie? Rze­sze śmieją się z gru­basa, prawda. Żad­nej rado­ści. Ale ten znany jest z tego, że cie­szy go złoto tak chy­trym spo­so­bem wy­do­byte z inną drogą nie­zdo­by­tych sa­kie­wek. W poje­dynku mię­dzy tłu­mem a Sal­tim­ban­kiem o to, kto z kogo zrobi większego głupca, wy­nik jest remi­sowy.Ne­pan­the od­wró­ciła się z po­wro­tem do pół­noc­nego okna, wpa­trzyła w bu­rzowe chmury zbie­ra­jące po­nad Kraczno­dia­nami. Po­tem gwałtow­nie się od­wró­ciła, wy­trą­cając Sal­tim­banca z chwilo­wego oszoło­mie­nia.— Czy zjesz ze mną kola­cję dzi­siej­szego wie­czoru? — za­py­tała. Po­tem aż wes­tchnęła, gdy sobie uświado­miła, co zro­biła, jak zu­chwale się za­cho­wała, nie­pewna wła­ści­wie do końca, co się stało i dla­czego tak po­stą­piła. Wie­działa tylko, że cie­szy ją towa­rzy­stwo tego szczerze ło­trow­skiego, z po­zoru we­soł­ko­wa­tego, we­wnątrz zaś prze­stra­szo­nego czło­wieka. Być może cho­dziło o prze­czu­cie ja­kie­goś uta­jo­nego z nim po­kre­wieństwa.Kiedy tak stali, pa­trząc na sie­bie, pierwsze śnieżne po­dmu­chy burzy za­częły sma­gać Wieżę. Po­bie­gła za­mknąć okna.Sal­tim­banco rze­czy­wi­ście zjadł wie­czo­rem kola­cję z tą ko­bietą, a po­tem sko­rzy­stał z za­pro­sze­nia, aby schronić się przed burzą i zo­stać na noc. On i ona roz­ma­wiali ze sobą przez długi czas na­stęp­nego dnia, co w końcu do­pro­wa­dziło do na­stęp­nej wspólnej kola­cji, a po­tem do na­stęp­nego za­pro­sze­nia na noc. Ko­lej­nego dnia Ne­pan­the za­pro­po­no­wała, że zo­sta­nie jego pa­tronką. Z po­zoru zu­peł­nie po­zba­wiony dumy, Sal­tim­banco na­tychmiast przyjął jej pro­po­zycję i szybko się wprowa­dził — ra­zem z osłem i resztą do­bytku. Komnata, którą mu przy­dzielono, znaj­do­wała się tuż przy aparta­mentach Ne­pan­the, co wy­wo­łało mnó­stwo ga­dania wśród służby. Jed­nak, nie­za­leż­nie jak się sta­rali, na­wet naj­bar­dziej za­an­ga­żo­wani w szpiego­wa­nie nie po­trafili od­kryć ni­czego nie­wła­ści­wego w ich wzajem­nych sto­sun­kach. CZTERY: lata 590-605 OUI; Jakże samotne zostało miasto Kiedy ode­brano mu tych, któ­rych ko­chał, Varth stał się zgorzk­niały. Po­sta­nowił więc pójść drogą, o któ­rej od dawna już my­ślał. Gdy tylko plony zo­stały ze­brane, od­wie­dził swego na­uczyciela, ka­płana, pro­sząc go, by po­mógł mu w sprzedaży go­spo­dar­stwa. Otrzymane pie­nią­dze wraz z tymi, jakie zo­sta­wił mu Royal, za­kopał w po­bliżu rzeki. Po­tem za­pa­ko­wał skromny do­bytek w starą skó­rzaną torbę i wy­ru­szył do Ilka­zaru.Wkrótce wśród licz­nych miej­skich że­bra­ków po­jawił się nowy, ten jed­nak był znacznie bar­dziej by­stry od po­zo­sta­łych, wciąż uczył się i uczył — jed­nak dalej nie rzu­cał się ni­komu w oczy, po­nie­waż nikt nie po­świę­cał uliczni­kowi wię­cej jak przy­god­nego spoj­rze­nia. Stał się szczupły, dziki i szorstki, a z wie­kiem był coraz mą­drzejszy.Wciąż jed­nak po­zo­sta­wał mil­czący jak daw­niej i przez to obcy. Starsi odeń lu­dzie robili się nie­spo­kojni w jego obecności — cho­ciaż nigdy nie mieli poję­cia, dla­czego tak się dzieje. Być może cho­dziło o jego chłodne spoj­rze­nie, być może o spo­sób, w jaki ką­ciki jego ust uno­siły się, zale­dwie cie­niem uśmiechu od­sła­nia­jąc kły, gdy tylko ktoś na­po­my­kał o pla­nach na przy­szłość. Było w jego spoj­rze­niu coś, co ka­zało doro­słym od­wra­cać wzrok. W ich oczach wy­glą­dać mu­siał jak jakaś wy­głod­niała istota, która wła­śnie za­sta­na­wia się, czy ich nie po­żreć.Jed­nak jego ob­cość przy­cią­gała doń takie same sie­roty jak on. Traktowali go z sza­cun­kiem i obawą, ja­kie doro­śli za­cho­wy­wali dla Mi­strzów Cza­ro­dziejów oraz Króla — i kró­lem też wkrótce zo­stał, władcą mrocz­nego im­pe­rium że­bra­ków i zło­dziei, któ­rzy jego pa­no­wa­nie uznawali za ko­rzystne dla sie­bie. Wy­glą­dał jak mały ko­ścisty bo­żek, dwór zaś swój usta­nowił na rogu Chłop­skiego Rynku, traf­nymi ra­dami przy­spa­rza­jąc swym zwolenni­kom wy­jąt­ko­wych bo­gactw.Zwolen­nicy ci wszakże, nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo po­dzi­wiali go w roli przy­wódcy, uznawali jed­nak nocne zaję­cia Var­tha za mocno nie­po­ko­jące. Czę­sto wę­dro­wał on bo­wiem do Dzielnicy Pała­ców, wpa­try­wał się w za­mek Króla albo w do­mo­stwa nie­któ­rych po­tęż­nych cza­ro­dziejów. Nigdy też nie opu­ścił ce­re­mo­nii pale­nia cza­row­nicy, cho­ciaż jego uwagę rzadko przy­ku­wały same potę­pione. Sze­roko otwartymi oczyma wpa­try­wał się w za­ma­sko­wane czar­nymi kap­tu­rami po­stacie oraz w cza­ro­dziejów, któ­rzy przy­szli do­pa­trzeć, by „sprawie­dli­wo­ści” stało się za­dość.Jakaż bo­wiem była to sprawie­dli­wość? W mie­ście, o któ­rego wiel­kości sta­no­wiła ma­gia, które rzą­dzone było za po­mocą magii — nie­ważne jak bar­dzo Król by się tego wy­pierał, o jego po­lityce oraz o po­lityce Im­pe­rium de­cy­do­wały ma­chi­nacje cza­row­ni­ków — ja­kim pra­wem w ogóle od­by­wały się pale­nia cza­row­nic? Jakąż to mocą dys­po­no­wały wiedźmy, że tak prze­ra­żała ma­gów?Ist­niała sta­ro­dawna wy­rocz­nia — w Il­kaza­rze wszyscy, od Króla do naj­po­dlej­szego że­braka, nie­wzrusze­nie wie­rzyli w ne­kro­man­cję — która obie­cy­wała, że mia­sto i Im­pe­rium upadną z po­wodu działania cza­row­nicy. Mi­strzowie Cza­ro­dzieje do­szli więc do wniosku, że martwa wiedźma bę­dzie mo­gła nie­wiele wskórać, aby wy­peł­nić pro­roc­two. Dla­tego wy­ko­ny­wano do­raźne eg­ze­kucje na wszyst­kich ko­bie­tach, na które padł choćby cień po­dej­rze­nia (albo które po­sia­dały dobra, ja­kich za­pra­gnął jeden z cza­ro­dziejów — al­bo­wiem wła­sność cza­row­nicy prze­cho­dziła w ręce tego, który ją wy­tropił i za­de­nun­cjo­wał).Varth cha­dzał do po­nie­któ­rych cza­ro­dziejów i ko­rzy­stając z za­rob­ków, jakie przy­no­siło jego że­bra­cze im­pe­rium, ku­po­wał wie­dzę. Udając peł­nego entu­zja­zmu chłopca nie­mowę, wy­dobył mnó­stwo se­kre­tów od wielu z nich. W ich oczach był jedy­nie za­bawną ano­malią wśród in­nych dzieci — jak wielu ludzi mniej mą­drych, po­peł­niali ten sam na­wy­kowy błąd kla­syfi­ko­wa­nia dzieci ra­zem z in­nymi ma­łymi zwie­rząt­kami jako istoty cza­sami za­bawne, nie­kiedy mę­czące, ale nigdy, prze­nigdy nie za­inte­re­so­wane żad­nymi po­waż­niej­szymi sprawami. Byli sta­rymi ludźmi, ci cza­ro­dzieje z Ilka­zaru, i za­po­mnieli już dawno, jak to jest być mło­dym. Większość ludzi o tym za­po­mina. I ta­kim spo­so­bem w trak­cie swych wi­zyt Varth zo­stał wta­jem­ni­czony w se­krety, które z pew­no­ścią trzymano by w ści­słej ta­jem­nicy przed star­szymi odeń męż­czy­znami.Od cza­ro­dziejów oraz od ka­pła­nów, któ­rych za­inte­re­so­wa­nie jego osobą wzbudziły do­nie­sie­nia daw­nego na­uczyciela, Varth otrzymał nie­zwy­kłe wy­kształce­nie. Omalże się nie roze­śmiał, kiedy wreszcie po­znał wy­rocz­nię, która była przy­czyną śmierci jego matki. Póź­niej do­wie­dział się, że umarła, aby za­wistny cza­row­nik mógł zdo­być urzą­dzony już dom, zaś Królowi jej śmierć miała za­pew­nić roz­wią­zanie pro­ble­mów oso­bi­stych, po­li­tycz­nych oraz fi­nan­so­wych.Pew­nej nocy ktoś zna­lazł go pła­czą­cego. Od tego czasu nosił nowe imię: Varth Lok­kur, Mil­czek, Który Żyje W Smutku. Stał się zna­ko­mi­tym akto­rem, ten Var­thlokkur. Wy­ko­rzy­stu­jąc litość, jaką inni ży­wili względem jego nie­moty, na­ginał sil­nych ludzi do swej woli. Cza­ro­dzieje uczyli go. Ka­płani tulili do piersi. Tak ma­ni­pu­lował swoimi ako­li­tami, że ci sami pra­gnęli przy­czy­nić się do reali­zacji jego ukrytych pla­nów. Nie znali ich na­wet, pewni byli tylko tego, iż ta­kowe po­siada. Stał się jed­nym z naj­bar­dziej zna­nych dzie­cia­ków Ilka­zaru oraz jedną z jego naj­bar­dziej in­try­gują­cych ta­jem­nic.Pew­nego dnia kilku ka­pła­nów ze­szło się ra­zem, a nie chcąc pa­trzeć, jak mar­nuje się umysł chłopca, po­sta­no­wili łożyć na jego edu­kację. Ale kiedy udali się doń, aby go o tym poin­for­mo­wać, prze­ko­nali się, że znik­nął. Wy­brał sobie dwu­nastu towa­rzy­szy i opu­ścił mia­sto. Do­kąd od­szedł? Dla­czego? Ka­płani przez czas jakiś czuli się nieco skon­fun­do­wani, wkrótce jed­nak za­po­mnieli. Było w nim coś nie­po­koją­cego, coś, o czym wo­leli nie pa­mię­tać. * * *Przełęcz Lao-Pa Sing znaj­duje się dwa ty­siące mil na wschód od Ilka­zaru i sta­nowi je­dyną drogę umożli­wia­jącą po­ko­nanie po­dwójnego łań­cu­cha gór, Słu­pów Ko­ści i Słu­pów Nie­bios. Na za­chód od niej poło­żone są mia­sta-pań­stwa, małe kró­le­stwa oraz roz­łoży­ste Im­pe­rium Ilka­zaru. Na wschód roz­cią­gało się Shin­san, Im­pe­rium Grozy, wzbudza­jące lęk z po­wodu cza­rów i wiary w zło, jaką w nim wy­zna­wano. Wci­śnięte w za­chodnie stoki tych gór roz­po­ście­rały się żyzne rów­niny Ste­pów For­cene jakby stwo­rzone dla wy­pasu zwie­rząt. Jed­nak próżno by­łoby na nich szu­kać ple­mion no­ma­dów. Zbyt bli­sko Shin­san...Z Lao-Pa Sing pew­nego wio­sen­nego dnia wiele mie­sięcy po tym, jak Var­thlokkur opu­ścił Ilka­zar, zje­chał konno dwu­na­sto­letni chło­piec. Nie był by­najmniej miesz­kań­cem Shin­san. Jego biała skóra, cha­rak­tery­styczna dla ludzi z za­chodu, te­raz zbrą­zo­wiała od słońca, ale nie miała barwy natu­ral­nego bursztynu ty­po­wej dla miesz­kań­ców wschodu. Na jego twa­rzy zma­gały się prze­ciw­stawne uczucia: prze­raże­nie, jakie wzbudzała prze­szłość, i na­dzieja na lep­szą przy­szłość. Po­ko­naw­szy przełęcz, chło­piec za­trzymał się, aby się upewnić, iż wciąż ma przy sobie swoją prze­pustkę do wol­ności. Z torby przy sio­dle wy­cią­gnął zwój per­ga­minu i roz­winął go, po­tem wpa­try­wał się przez chwilę w słowa, któ­rych nie po­trafił od­czy­tać: Do Króla i Cza­ro­dziejów Ilka­zaru: Za­pali się gniew mój i wy­gubię was mie­czem, i żony wa­sze będą wdowami, a dzieci wa­sze sie­ro­tami. List ozna­czony był po­zba­wioną cech szczegól­nych owalną pie­czę­cią.Prze­sła­nie nie wzbudziło szczegól­nego za­inte­re­so­wa­nia w Ilka­zarze. Szeptano tro­chę na temat bez­czel­ności nadawcy, jed­nak nikt się ni­czego nie oba­wiał. Po­sła­niec nie wy­mie­nił na­zwy kraju, z któ­rego przy­był.Rok póź­niej ko­lejny mło­dzie­niec o prze­rażo­nym spoj­rze­niu, który pę­dził, jakby ści­gał go dia­beł, przy­niósł na­stę­pu­jące słowa: Do Króla i Cza­ro­dziejów Ilkazaru, któ­rzy fał­szy­wie osą­dzili ko­bietę o imie­niu Smy­rena: Oni wiatr sieją i zbie­rać będą burzę. Tym ra­zem było to pie­czę­to­wane za­równo blan­kiem, jak i styli­zo­waną ma­ską śmierci. Wy­wo­łało znacznie wię­cej do­my­słów niźli po­przednie prze­sła­nie, bo­wiem po­sła­niec przy­znał się, iż przy­bywa z Shin­san. Zba­dano akta, wy­do­byto z nich histo­rię sprawy Smy­reny. Jej syn unik­nął prze­zna­cze­nia, jakie spo­tkało wiedźmę! Lęk prze­szył serca miesz­kań­ców mia­sta, wszędzie szeptano o sta­ro­żyt­nym pro­roc­twie.Ale nie zda­rzyło się nic i wkrótce o wszystkim za­po­mniano — póki nie upły­nął ko­lejny rok i nie przy­był trzeci po­sła­niec. Po nim zaś na­stępni, i działo się tak rok po roku, póki Król i cza­ro­dzieje nie uwie­rzyli. Wy­najęli więc za­bój­ców (na­wet moc Cza­ro­dziejów Iłka­zaru nie była w sta­nie do­ko­nać wy­łomu w nek­ro­mantycz­nej tar­czy strzegącej Shin­san), jed­nak skrytobój­cze mie­cze zbłą­kały się gdzieś po dro­dze. Nikt nie był na tyle głupi, aby udać się do Shin­san. Cóż po bo­gactwach w dzień gniewu. Pod dwu­nastą wia­do­mo­ścią wid­niało dwa­na­ście pie­częci, każda nio­sła groźną obietnicę. Król i cza­ro­dzieje usil­nie sta­rali się na­wzajem prze­ko­nać, że ich wła­dzy i mocy wy­star­czy, aby od­dalić wszelkie za­gro­żenie.Trzyna­stego roku młody męż­czy­zna opu­ścił Shin­san, jego oczy były omalże rów­nie dzi­kie ze stra­chu jak oczy jego po­przedni­ków. Po­konał Stepy For­cene, za­trzymał się w Necrem­nos nad rzeką Ro. Za­równo w mie­ście, jak i we wschod­niej czę­ści Ste­pów spo­tykał czę­sto le­giony Ilka­zaru. Necrem­nos było ”protekto­ratem” im­pe­rium, uznanie jego wła­dzy zwierzch­niej sta­no­wiło alter­na­tywę dla krwawej, z góry ska­zanej na po­rażkę wojny. Po­tęga Ilka­zaru, oparta na kom­bina­cji magii i mi­litar­nej per­fekcji, była nie do po­ko­nania.Pthothor Śmiały, Król Necrem­nos, był mą­drzejszy niźli po­dej­rze­wali jego pod­dani. Do­sko­nale zda­wał sobie sprawę z fa­tum cią­żą­cego na Ilka­zarze i przewi­dział, że Losy ude­rzą jesz­cze za cza­sów jego pa­no­wa­nia.Z tym to Kró­lem Var­thlokkur roz­ma­wiał na temat zmierzchu im­pe­riów.W She­mer­khan zastał mia­sto na skraju ruiny, ob­sa­dzone sil­nym gar­nizo­nem oku­pa­cyj­nym, gło­du­jące w isto­cie, po­nie­waż jego oby­wa­tele zmu­szeni byli do­kła­dać wszelkich sta­rań, aby spro­stać wy­soko­ści kon­try­bucji na­kła­da­nych przez Ilka­zar. Z jego Kró­lem Var­thlokkur też się spo­tkał, na­stęp­nie wy­ru­szył do Gog-Ah­lan.Do­tarł do ko­lej­nego pod­bi­tego mia­sta, sytu­acja w nim była jesz­cze gor­sza niźli w po­przednim. Za to, że na­zbyt długo sta­wiało opór na­jeźdźcy, zo­stało odarte z wszelkiej czci i ho­noru. Jego nie­gdyś dumni miesz­kańcy nie mieli obecnie prawa do żad­nej czę­ści swych do­cho­dów, prócz tego, co ich ko­biety mo­gły zaro­bić, za­spo­ka­jając chu­cie żoł­nie­rzy oku­pa­cyj­nej armii. I tym ra­zem Var­thlokkur prze­pro­wa­dził roz­mowę z po­zba­wio­nym real­nej wła­dzy Kró­lem i do­piero wówczas poje­chał dalej.Prze­był przełęcze na za­chód od Gog-Ah­lan i skie­rował się na połu­dnie, wkracza­jąc na te­reny Jebał al Alf Dhulquar­neni, martwej część świata, którą nie wła­dał ża­den Król. Na ko­niec wreszcie do­tarł do do­liny Sebil el Selib, co oznaczało Drogę Krzyżową, gdzie pierwszy Król-Im­pe­rator Ilka­zaru poj­mał w za­sadzce i ukrzyżo­wał ty­siąc zbuntowa­nej szlachty. Tam sta­nął obo­zem i za­brał się do przy­go­to­wań.Kilka dni póź­niej wkroczył do mia­sta, któ­remu za­wdzięczał życie i tak wiele bólu. Przy bra­mie wy­szli mu na spo­tka­nie cza­ro­dzieje oczeku­jący na do­roczną wia­do­mość, któ­rej jed­nak po­sła­niec tym ra­zem nie za­mie­rzał prze­kazać ni­komu jak tylko sa­memu Królowi. W po­sła­niu do­ma­gał się śmierci na stosie dla Yilisa oraz sie­dem razy po siedmiu cza­ro­dziejów Ilka­zaru w cha­rak­terze po­kuty za zbrodnię po­peł­nioną na Smy­renie. Jak tego nale­żało oczeki­wać, żą­danie zo­stało od­rzu­cone. Wia­do­mość koń­czyła się obietnicą głodu i plagi, trzę­sień ziemi i zna­ków na nie­bie, po­ja­wie­nia się wro­gów licz­nych jak gwiazdy na nie­bie i była pie­czę­to­wana 13.Na­on­czas pie­częć po­zo­sta­wała wciąż jesz­cze za­gadką. Kiedy jed­nak mi­styczna liczba zo­stała za­uwa­żona, cza­ro­dzieje do­szli do wniosku, że wroga na­leży szu­kać we wła­snych sze­re­gach. Prze­szu­kali mia­sto, ale on już znik­nął. Przetrzą­snęli Im­pe­rium i da­lej ni­czego nie od­na­leźli. Od­tąd strach stał się sta­łym uczestni­kiem ich narad. Jed­nak nic się nie stało. Albo przy­najmniej przez jakiś czas tak to wy­glą­dało. * * *Upa­dek Ilka­zaru opi­sany zo­stał w Czaro­dziejach z Ilka­zaru — wąt­pli­wej wia­ry­god­ności i bez wąt­pie­nia w wielu miej­scach prze­sa­dzo­nym epo­sie opiewa­ją­cym ko­niec Króla Vi­lisa — któ­rego pierwsze wersy brzmią, jak na­stę­puje: Ach! Jakże zo­stało sa­motne mia­sto tak ludne! Jak gdyby wdową się stała przo­du­jąca wśród lu­dów! Bar­ba­rzyńcy ru­nęli na gra­nice Im­pe­rium. Za­mieszki ogar­nęły lenne pań­stwa. Ar­mie zo­stały zdziesiąt­ko­wane i zde­mo­rali­zo­wane przez oso­bliwe za­razy. Gwiazda eks­plo­do­wała i zga­sła. W sa­mym Ilka­zarze wi­dziano smoka, który przemie­rzał tar­czę księ­życa w pełni. Zu­peł­nie nie­spo­ty­kany o tej porze roku sztorm zniszczył flotę na Mo­rzu Ko­tsüm. Pi­raci z Tro­lle­dyn­gii naje­chali na za­chodnie wy­brzeża.A słowa pie­śni gło­szą: Płacze, pła­cze wśród nocy, na po­licz­kach jej łzy; a nikt jej nie po­cie­sza spo­śród wszyst­kich przyjaciół ****** wers za­gu­biony ****** i stali się wro­gami. Lenne pań­stwa zna­lazły się w sta­nie otwartego buntu. Całe armie zo­stały za­sko­czone i po­ko­nane. Ban­kie­rzy z Ilka­zaru na­rze­kali, po­nie­waż po­życzki, ja­kich udzielili Im­pe­rium, nie zo­stały spła­cone. Ci, któ­rzy zysk swój czer­pali z ob­rotu łu­pami, sar­kali, po­nie­waż nie było już no­wych pod­bo­jów. Lu­dzie szemrali, kiedy za­czy­nały koń­czyć się za­pasy.Król, w zwy­kły, cha­rak­tery­styczny dla po­lity­ków spo­sób, pró­bo­wał po­wstrzymać przy­pływ nie­za­do­wo­lenia, wy­gła­sza­jąc ko­lejne mowy. Obiecał nie­moż­liwe zu­peł­nie rze­czy, w które jed­nak naj­wy­raź­niej sam wie­rzył...Nie po­trafił jed­nak po­wstrzymać bun­tow­ni­ków. Byli zbyt liczni, działali już w zbyt wielu miej­scach, a ich sze­regi z każ­dym dniem ro­sły — nadto zły los nie­odmiennie doty­kał armie wy­słane prze­ciwko nim: po­wo­dzie, zgniła żyw­ność, cho­roby. A wraz z każdą zwy­cię­ską rebe­lią, pod­no­siły się ko­lejne pod­bite ludy.Szepty mroczne i nie­po­ko­jące krą­żyły po ca­łym Ilka­zarze. Mia­stu nie zo­sta­nie oszczę­dzone żadne z okru­cieństw, gdy na­dejdą wreszcie wraży żoł­nie­rze. Lu­dzie ucie­kali — cho­ciaż Król ogło­sił, że emi­gra­cja sta­nowi zbrodnię główną. Głu­piec. Le­piej by zro­bił, gdyby sam po­zbył się jak naj­szyb­ciej ko­lej­nych gąb do wy­kar­mie­nia.Tego roku nie ze­brano na ob­sza­rach Ilka­zaru żad­nych plo­nów. Spo­rysz, ro­bactwo, wo­łek zbo­żowy i sza­rań­cza zniszczyły wszystko. Je­dy­nym źró­dłem żyw­ności były teraz za­pasy z lat ubie­głych i kur­czący się z każ­dym dniem stru­myk danin.Cho­ciaż trwogą na­pa­wała ich myśl o cza­ro­dziejach z Ilka­zaru, zbunto­wani Królowie oraz żądni łu­pów bar­ba­rzyńcy ze­brali się i zjed­no­czyli prze­ciwko Im­pe­rium.Po­wiada po­eta: Szczę­śliwsi mie­czem za­bici niż ci, co po­marli z głodu, któ­rzy ginęli bez­silni z braku pło­dów pola. Ręce czu­łych ko­biet go­to­wały swe dzieci: były dla nich po­kar­mem w czas klę­ski Córy mo­jego ludu. Pod Ilka­za­rem stały armie, do­brze od­ży­wione ar­mie o wy­so­kim mo­rale, które osią­gnęły, po­ko­nując im­pe­rialne le­giony. Ostenta­cyj­nie prze­ga­niali swoje tłu­ste stada przed oczyma ob­ser­wato­rów na mu­rach. W sa­mym mie­ście zaś zna­le­zione tru­chła szczurów sprzeda­wano za srebrnego sze­kla, schwytane żyw­cem szczury koszto­wały dwa razy tyle. Lu­dzie oba­wiali się swoich zmarłych. Obecność ich ciał zwia­sto­wała za­razę.Psy i koty znik­nęły, po­dob­nie jak wierz­chowce ka­wale­rii kró­lew­skiej oraz zwie­rzęta z Kró­lew­skiego Zoo. Mia­sto wrzało od plo­tek. Zniknęły dzieci. Lu­dzie cie­szący się do­brym zdrowiem oba­wiali się oskarżenia o ka­niba­lizm. Nie­kiedy ciała tych, któ­rzy padli po­wa­leni cho­robą, znaj­do­wano z wy­gry­zio­nymi ka­wał­kami mięsa, być może była to sprawa szczurów, a może nie...Ob­lęże­nie trwało nadal. Pew­nego dnia z obozu ota­cza­ją­cego mia­sto wy­je­chał po­nury mło­dzie­niec, prze­ra­żony nieco sa­mym mia­stem i cza­row­ni­kami, któ­rzy wciąż trwali za jego mu­rami — pew­ności sie­bie do­da­wał mu jedy­nie fakt, że ich dzieła neu­trali­zo­wały umiejętno­ści poje­dynczego czło­wieka wy­ćwi­czo­nego przez ta­jem­ni­czego Te­rvolę i Ksią­żąt Tauma­tur­gów z Shin­san. Przywiózł zwój per­ga­minu. Ktoś za­uwa­żył, że stało się to do­kład­nie w rocz­nicę do­star­cze­nia po­przednich wia­do­mo­ści. Po­wtó­rzone zo­stały w niej wcześniej­sze żą­dania Var­thlokkura, z jed­nym wszakże zna­czą­cym do­dat­kiem: dołą­czona doń zo­stała lista imion osób, które miały zo­stać wy­da­lone poza mury mia­sta i przed któ­rymi Król miał się uko­rzyć.Vilis stał się bar­dziej skłonny do ule­gło­ści. Pięć dni póź­niej zaob­ser­wo­wano jakąś ak­tyw­ność na mu­rach mia­sta. Królowie i ge­ne­rało­wie bun­tow­ni­ków, odziani w czerń, na ka­rych ko­niach, z czar­nymi sztanda­rami po­wie­wa­ją­cymi nad gło­wami pod­je­chali ku mu­rom mia­sta, za­trzymu­jąc się w odle­gło­ści strzału z łuku.Kiedy słońce do­tarło do ze­nitu, na szczytach mu­rów obron­nych wzniosło się sie­dem grup wy­so­kich pali, po sie­dem słu­pów w każ­dej. Do każ­dego z nich zo­stał przywią­zany, a przedtem ob­lany naftą Mistrz Cza­ro­dziej. Sam król przy­niósł po­chodnię, którą pod­pa­lono ogień. Póź­niej za­padła długa cisza. Żadna chmurka nie ka­ziła czy­stego nieba. Wszystkie istoty na ziemi zda­wały się za­mie­rać, cze­kając w nie­pew­ności. Po­tem za­pach do­tarł do noz­drzy ob­ser­wato­rów. Woń spa­lo­nego mięsa spło­szyła ich konie.Mil­czek nie zdra­dzał żad­nych emo­cji. Jego zwy­cię­stwo nie było jesz­cze cał­ko­wite.Kiedy ogień skończył poże­rać ciała, brama otworzyła się i wy­chu­dzeni, zniszczeni lu­dzie chwiej­nym kro­kiem wy­szli na ze­wnątrz. Na oczach wszyst­kich Król ukląkł i ca­łował ich zaku­rzone stopy, gdy prze­cho­dzili obok. Była ich zale­dwie garstka, wszyscy, któ­rzy prze­żyli spo­śród tych, co nie­gdyś po­mo­gli albo oka­zali odrobinę uprzejmo­ści nie­szczę­snemu sie­rocie. Jed­nym z nich był męż­czy­zna w po­szar­pa­nych czer­niach kata, in­nym pod­sta­rzały sier­żant. Byli wśród nich także ka­płani, garstka po­mniejszych cza­row­ni­ków oraz kilka zu­ży­tych pro­sty­tutek, które nie­gdyś w mniejszym lub większym stop­niu za­stą­piły mu matkę.Bramy za­mknęły się. Var­thlokkur cze­kał. Słońce po­woli wę­dro­wało ku za­cho­dowi. Wy­słał więc jeźdźca.— Gdzie trze­cia część po­kuty? — do­py­tywał się jeź­dziec.— Otrzymali­ście wszystko, co mogę wam dać — od­parł Król Vilis. — Moja wła­dza i moje Im­pe­rium obró­ciły się w proch. Do­syć już tego okru­cień­stwa! — Po­chwycił łuk, strzelił do po­słańca, chy­bił.— A więc Ilka­zar zgi­nie! — Jeź­dziec odje­chał.Var­thlokkur sie­dział w mil­cze­niu przez dłuż­szy czas, za­sta­na­wia­jąc się. Po­czy­nił obietnice, co do któ­rych miał na­dzieję, że nie bę­dzie mu­siał ich do­trzymy­wać. Nie chciał w isto­cie ni­kogo prócz Vi­lisa. Ale prze­cież towa­rzy­szyli mu Królowie, któ­rzy za­ufali jego słowu.Królowie ci cze­kali. Mia­sto cze­kało. Var­thlokkur zdo­był się wreszcie na pod­jęcie de­cyzji. Uniósł prawą rękę, po­tem lewą i przy­zwał to, co za­cho­wał w oczeki­wa­niu na tę oka­zję, moc, jaką nie byłby zdolny wła­dać ża­den przy­pad­kowy cza­row­nik. Tak nie­do­strzegal­nie, że z po­czątku je­dynie konie zdo­łały co­kol­wiek wy­czuć, zie­mia za­częła drżeć. Królowie prze­stra­szyli się, wi­dząc moc Var­thlokkura. Ge­niusz ziemi, Król ziemskich ży­wio­ła­ków, znany z tego, że nikt prócz naj­zna­ko­mit­szych mi­strzów wschod­nich cza­rów nie po­trafił go okiełznać, przy­by­wał na jego we­zwa­nie.Drżenie zmieniło się w trzę­sie­nie ziemi. Bramy mia­sta ru­nęły. Pale z przymo­co­wa­nymi do nich cza­ro­dziejami spa­dły z mu­rów. Iglice i mi­na­rety za­drżały. A zie­mia trzę­sła się coraz moc­niej. Za­pa­dały się w sobie wiel­kie bu­dowle. Gruby mur obronny mia­sta, naj­bar­dziej ma­sywna kon­strukcja Ilka­zaru, zary­so­wały szczeliny. Var­thlokkura za­czy­nały już boleć ra­miona, zdrętwiałe od wy­siłku utrzymy­wa­nia ich w górze, bez ruchu, oraz od Mocy, która przez nie pły­nęła. A jed­nak nie opuszczał rąk. Gdyby uczynił to przed cza­sem, ge­niusz ziemi po­rzu­ciłby swą pracę, nie do końca wszak jesz­cze wy­ko­naną, zaś Ilka­zar po­zo­stałby wy­star­cza­jąco po­tężny, by uczynić szturm straszliwie kosztow­nym. Pło­mie­nie roz­bły­sły i roz­nio­sły się po mie­ście. Pył wznie­cany przez pa­da­jące bu­dowle mie­szał się z dy­mem poża­rów, za­snu­wa­jąc niebo. Wielka bu­dowla, sta­no­wiąca sie­dzibę rządu ob­su­nęła się do Aeos (która wpływała do Ilka­zaru przez po­tężną, nie­znisz­czalną kratę), spię­trza­jąc wodę w rzece, co spo­wo­do­wało zala­nie czę­ści mia­sta.Na ko­niec wreszcie Var­thlokkur po­czuł się usa­tys­fak­cjo­no­wany i po­zwo­lił, by trzę­sie­nie ziemi za­marło. Spu­ścił swe ludz­kie psy. Wo­jow­nicy na­po­tkali nie­znaczny opór. On sam na czele Królów ru­szył do Pa­łacu.Vi­lisa od­na­leźli, jak sie­dział wśród ruin swej cyta­deli, koły­sząc się z boku na bok, ślina cie­kła mu z ust. Przy­ci­skał do piersi swoją ko­ronę i śpiewał dzie­cięcą pio­senkę. Żoł­nie­rze po­śpiesznie oczy­ścili z gruzu róg Placu Eg­ze­kucji. Wy­do­byli spod nich rzeź­biony słup, osa­dzili go w ziemi i przywią­zali doń Króla. Przynie­siono ża­gwie. Var­thlokkur sta­nął przed Vili­sem z po­chodnią w ręku.Jego zwolen­nicy oczeki­wali, że bę­dzie się śmiał albo cheł­pił do­peł­nie­niem za­po­wie­dzia­nej po­msty, on jed­nak tak nie uczynił. Spo­dziewali się, że te­raz, być może, przemówi wreszcie, po raz pierwszy od wielu dzie­sią­tek lat i po­wie coś w ro­dzaju: „Jak znaj­dziesz się w Pie­kle, przy­po­mnij sobie o mojej matce”, jed­nak nic ta­kiego nie na­stą­piło. Kiedy w końcu prze­rwał prze­dłu­ża­jącą się ciszę, rzekł tylko:— Sprawiłeś, że sta­łem się sa­motny, Kró­lew­ski Ilka­zarze — i od­rzucił po­chodnię na bok. Ze schyloną głową od­wró­cił się i po­woli wy­szedł z mia­sta, zo­sta­wia­jąc akty ewentual­nego miło­sier­dzia albo jego za­nie­cha­nia de­cyzji swych stronni­ków.Poeta, któ­rego z pew­no­ścią trudno na­zwać bez­stronnym, koń­czy swój po­emat gorzką klą­twą rzu­coną na Ilka­zar, potę­pia­jącą go na wieczność. Ale za­nim dzieło jego do­biega końca, można w nim zna­leźć krótką wska­zówkę, tłu­ma­czącą dla­czego Var­thlokkur od­rzucił wówczas na bok po­chodnię. W owym cza­sie nikt nie pod­jął się próby zro­zu­mie­nia tego, a póź­niej oprócz kilku uczonych nie­wielu zaj­mo­wała ta kwe­stia. Zniszcze­nie Ilka­zaru oraz śmierć jego Króla sprawiły, że Var­thlokkur stra­cił jedy­nego prawdzi­wego towa­rzy­sza swego ży­cia, któ­rym był przy­świe­ca­jący mu przez czterna­ście lat cel. Za ma­ską triumfu znaj­do­wało się tylko doj­mu­jące po­czu­cie po­rażki. PIĘĆ: Wiosna 996 roku OUI; Zdradzona przez wszystkich Noc w Iwa Skołowda, ko­niec sza­leją­cej burzy — naj­pew­niej ostatniej tej zimy. Góry Kraczno­diań­skie oraz do­lina rzeki Srebrnej Wstążki le­żały po­grze­bane pod roz­iskrzonym śnie­giem, tem­pe­ra­tura po­wie­trza bo­wiem pra­wie nie prze­kra­czała punktu top­nie­nia. Po­ziom Srebrnej Wstążki na pła­sko­wyżu był wy­soki, jesz­cze stopa, a po­wódź za­leje wschodnie mury. Wiatr za­wo­dził sa­motne requiem, omiatając swymi po­dmu­chami Wieżę Księ­życa. Była to noc, po któ­rej można oczeki­wać wstrząsa­ją­cych światem wy­da­rzeń, noc stwo­rzona wręcz dla Wia­tru Losu.Ne­pan­the sy­piała znacznie lepiej od czasu przyjazdu gru­bego czło­wieka. Nie był w sta­nie cał­ko­wicie prze­gnać de­mo­nów na­wie­dza­ją­cych jej myśli, wszak po­skromił je przy­najmniej nieco. Tej nocy wszakże znowu nie spała, cho­dząc po kom­nacie, cho­ciaż po­wo­dem nie był dawny strach. Ja­kieś prze­czu­cie mknęło na skrzydłach wia­tru, szep­czą­cego w szczeli­nach okien i za­słon. Lęk ja­ko­wyś prze­gnał wszelką myśl o śnie. Zda­rzało się, iż od czasu do czasu zdolna była po­chwycić mgnienie przy­szłych wy­da­rzeń, cho­ciaż rzadko były to ja­sne wizje. Coś prze­ra­ża­jąco złego działo się w Iwa Skołowda. Od wielu go­dzin już to wy­czu­wała, jed­nak nie po­tra­fiła od­kryć, co to jest.Spo­glą­dając przez okno wy­cho­dzące na pół­noc, w końcu zna­lazła wi­doczny po­wód swych zmartwień. Po nie­bie w stronę pół­noc­nego muru obron­nego wę­dro­wała łuna. Łuna ta po­woli ja­śniała co­raz bar­dziej. Wie­działa, co musi oznaczać. Pożar. Ale cóż to mu­siały być za pło­mie­nie! Aby wy­wo­łać tak po­tężną łunę, ogień mu­siał chyba wy­rwać się spod ja­kiej­kol­wiek kon­troli. Jej obawy sta­wały się coraz bar­dziej doj­mu­jące. Po­de­szła do swoich ubrań przy­go­to­wa­nych do wło­żenia ran­kiem.Wła­śnie skończyła się ubie­rać — i prze­kli­nała zła­many pa­zno­kieć — kiedy usły­szała od­głos stu­kania ko­łatką w drzwi.— Wejść! — za­wo­łała, pewna, że w jej gło­sie każdy może usły­szeć nie­skrywane prze­raże­nie.Rolf wszedł do środka z twa­rzą po­nurą.— Więc?— Złe wie­ści, moja pani.— Wi­działam ognie. Co się dzieje?— Za­ata­ko­wano nas. Ban­dyci ze wzgórz po­ko­nali mury. Musi być ich chyba z ty­siąc, za­bijają, plą­drują.Ne­pan­the zmarsz­czyła brwi. Co za dia­beł?Rolf cią­gnął dalej:— Żoł­nie­rze wal­czą dzielnie, bio­rąc pod uwagę oko­licz­ności.— Rolf, nie chcę za­rzu­cać ci kłamstwa, ale... cóż, oboje wiemy, że żadne z gór­skich ple­mion nie jest tak liczne. Każde z nich led­wie stać na wy­sta­wie­nie stu wo­jow­ni­ków, włą­cza­jąc w to ka­leki, star­ców i mło­dych chłopców. Wal­czą do­brze, bio­rąc pod uwagę ta­kie oko­licz­ności?— Być może tro­chę prze­sa­dzam, przy­się­gam jed­nak, że jest ich wię­cej niźli pięć setek. Wi­działem na wła­sne oczy przy­najmniej kil­kana­ście ple­miennych tote­mów. Mają też ja­kie­goś na­czel­nego wo­dza wo­jen­nego. Oko­licz­ności zaś są takie: wasi wro­go­wie w mie­ście przyłą­czyli się do ban­dy­tów. Za­ata­ko­wali nas od tyłu. Zaś nasi zwolen­nicy ata­kują ich. To jest cał­ko­wity chaos. Nie mogę rów­no­cze­śnie utrzymy­wać po­rządku pu­blicznego i bro­nić mia­sta.— Kiedy to się za­częło?— Trzy go­dziny temu, moja pani.— Dla­czego nie zo­sta­łam poin­for­mo­wana?— Z po­czątku wy­da­wało się, że nie ma takiej po­trzeby. Po­tem nie star­czyło już czasu.Po­woli, z po­czątku le­dwie sły­szalne od­głosy walk i sza­leją­cego po­żaru za­częły do­cie­rać do uszu Ne­pan­the. Ukrad­kowe cie­nie skra­dały się po uli­cach pod jej oknem, nie­które ucie­kały, inne dą­żyły ku do­tkniętej wal­kami dzielnicy.— Wódz gó­rali, czy go wi­działeś? Jak on wy­gląda? — Za­py­tała zu­peł­nie bez po­wodu, gdyż wie­działa, jaka bę­dzie od­po­wiedź Rolfa.— Wy­soki, szczupły, ciemno­skóry, o twa­rzy ja­strzębiej i oczach, które wy­glą­dają, jakby można zaj­rzeć przez nie w ognie sa­mych Pie­kieł. Nie jest gó­ralem, naj­wy­raź­niej nie po­cho­dzi ani z pół­nocy, ani z Iwa Skołowda, tu­dzież z za­chodu. Są­dzę, że to połu­dniowiec. Z pu­styni. Sły­sza­łem jego imię, ale nie po­trafię teraz go sobie przy­po­mnieć. Na­zy­wają go cza­ro­dziejem.— Var­thlokkur! — Ne­pan­the nie­malże wy­pluła to imię, wkładając weń cały swój gniew i strach.— Moja pani? — Rolf zmarsz­czył czoło. Sły­szał już wcześniej to imię. Gdzie? Aha. Stara pieśń, Cza­ro­dzieje z Ilka­zaru. Ale to nie miało naj­mniejszego sensu. Tamten Var­thlokkur żył setki lat temu.— Od wielu już lat trwoży mnie to imię, Rolf. — Duch w niej pod­upadł. Po­czuła się jak za­gu­biona, mała, prze­ra­żona dziew­czynka. — Cóż mogę teraz zro­bić? Dla­czego Tur­ran zo­sta­wił mnie tu samą? On by wie­dział, co po­cząć. — Za­pła­kała. Mi­nęło już wiele czasu, od­kąd zda­rzyło jej się to po raz ostatni. Z każdą chwilą jej łka­nie sta­wało się coraz bar­dziej histe­ryczne, aż w końcu za­mie­niło się w atak spa­zmów.Prze­ra­żony, zu­peł­nie wy­trą­cony z rów­no­wagi i nie­pewny, jak po­wi­nien zare­ago­wać, Rolf po­biegł do aparta­mentów Sal­tim­banca.Gruby męż­czy­zna obu­dził się z roz­bu­do­wa­nym, kwieci­stym prze­kleń­stwem na ustach, w któ­rym po­cho­dzące naj­pew­niej z nie­pra­wego łoża dzieci Rolfa prze­klęte zo­stały na wiele po­koleń na­przód.— Szy­derco, za­mknij swą prze­klętą gębę i słu­chaj! — Po­rwał tam­tego za poły noc­nej ko­szuli, go­tów nie­malże wy­mie­rzyć mu poli­czek.Sal­tim­banco przyjrzał się po­chy­lo­nemu nad sobą po­nu­remu obli­czu, za­sta­nowił nad imie­niem, które przed chwilą pa­dło.— Co się dzieje?— Ha­roun już tu jest. Wcześnie. Przewaga li­czebna jest po prze­ciw­nej stro­nie, ale do tego stop­nia udało mi się po­mie­szać im szyki, że nie po­zo­staje mu nic in­nego, jak tylko wy­grać.— Za­kła­dam więc, iż taki jest plan.— Tak. Ale kiedy do­nio­słem o ataku i opi­sa­łem Ha­rouna, ko­bieta wpa­dła w histe­rię i za­częła spa­zmować na temat Var­thlokku­rów, Fangdre­dów, El Ka­ba­rów. Le­piej, żebyś ją ja­koś uspokoił, ina­czej zniszczy całą ope­rację...— Jam jest uznany mistrz uspokaja­nia histe­ry­czek. Je­stem też wszak za­nie­po­ko­jony tym, że ktoś wy­ma­wia se­kretne imiona. Szy­derca nie żyje...Kilka chwil póź­niej Sal­tim­banco wpadł do aparta­mentów Ne­pan­the, roz­mo­ścił się, usa­dzi wszy ją sobie na kola­nach, i za­brał się do po­cie­sza­nia. Pró­bo­wał też od­kryć, co sta­no­wiło przy­czynę jej za­ła­ma­nia, ale po­niósł po­rażkę. Ne­pan­the od­zy­skała już pa­no­wa­nie nad sobą.— Ja — oznajmił znie­nacka, pod­no­sząc się gwałtow­nie i ła­piąc ją na chwilę przed upadkiem na po­sadzkę — sta­wię czoło, kol­cza­stym drzew­com włóczni bar­ba­rzyń­skich hord, pe­rorą swą pod­no­sząc dzielne serca żoł­nie­rzy! — Zniknął, za­nim zdą­żyła za­pro­te­sto­wać.Ne­pan­the, cho­ciaż sie­działa wciąż tam, gdzie ją po­sa­dził Sal­tim­banco, od­zy­skała wreszcie na­sta­wie­nie godne Królów Bu­rzy. Cał­ko­wicie już opa­no­wana, za­wo­łała:— Rolf! Wy­ślij czło­wieka do Ravenkrak z wie­ściami, co się tutaj wy­da­rzyło, każ mu także prze­kazać imię Var­thlokkur. Tur­ran bę­dzie wie­dział, o co cho­dzi. Och, i po­proś o po­siłki. Po­tem skrzyknij moją gwardię i wy­pro­wadź konie. Zaj­mij się przy­go­to­wa­niem drogi od­wrotu. I zo­bacz też, czy nie uda ci się zna­leźć gdzieś Sal­tim­banca, za­nim ten da się zabić.Prośba o po­siłki, z czego do­sko­nale zda­wała sobie sprawę, była cał­ko­wicie da­remna. Bi­twa bę­dzie już wy­grana bądź prze­grana, za­nim Tur­ran otrzyma jej wia­do­mość. Ale być może przy­pro­wa­dzi do­sta­tecz­nie wielu ludzi, aby odbić mia­sto. * * *Szybko, szyb­ciej niźli z po­zoru po­zwalałby jego opa­sły ka­dłub, Sal­tim­banco spie­szył do pół­noc­nej dzielnicy. Tu i tam de­mo­rali­zo­wał ko­lej­nych żoł­nie­rzy śmiałymi mo­wami pa­trio­tycz­nymi, obietni­cami ry­chłego zwy­cię­stwa i na­wo­ły­wa­niami do na­tychmia­sto­wego a mo­car­nego ataku. Jego do­brze ugrunto­wana sława wy­bie­rania zaw­sze złej strony i od­po­wie­dzi prze­ko­ny­wała żoł­nie­rzy, że już wła­ści­wie zo­stali po­ko­nani.Walki prze­nio­sły się tym­cza­sem do wschod­niej dzielnicy, którą za­mieszki­wali głównie drobni kupcy i rze­mieślnicy — przede wszystkim ku­śnie­rze znani ze swych wy­ro­bów da­leko za gra­ni­cami ro­dzin­nych stron — bę­dący jed­no­cze­śnie naj­bar­dziej zago­rza­łymi stronni­kami Ne­pan­the. Atak po­woli za­ła­my­wał się, w miarę jak jej stronnicy coraz bar­dziej zaja­dle bro­nili swych ro­dzin­nych do­mów. Szkoda tylko, że nie utworzono żad­nych od­wo­dów, które można by rzu­cić do boju, gdy sytu­acja stała się tak nie­oczeki­wa­nie ko­rzystna.Sal­tim­banco po­jawił się nagle przy Pół­noc­nej Bra­mie, na po­ste­runku do­wo­dze­nia na­jeźdźców. Wrzesz­cząc prze­raź­liwie, za­alar­mo­wał swych sprzymie­rzeń­ców, za­nim gó­rale roz­sz­cze­pili go włócz­niami. Człowiek o imie­niu Ha­roun we­pchnął go szybko do wnę­trza zdo­by­tego domu.Sal­tim­banco usiadł na­prze­ciwko na­past­nika, dzie­lił ich tylko po­dra­pany blat dę­bo­wego stołu.— My­ślę ci ja, że Wielki Ge­nerał ude­rzył na­zbyt wcześnie... cho­ciaż śmiało, od­no­sząc wszak suk­ces.Szczupły ciemno­skóry męż­czy­zna sie­dzący po prze­ciw­nej stro­nie stołu przez dłuż­szą chwilę mil­czał, po­tem zaś zasy­czał:— Mam talent. Jego na­bywca za­płacił do­brze. Za pie­nią­dze ofe­ruję towar od­po­wiedniej war­tości.— Ja czy­nię tak samo. — Sal­tim­banco był za­nie­po­ko­jony. Ha­roun był zimny, odle­gły. Czy coś po­szło źle? Po­tem wes­tchnął. Ten człowiek zaw­sze się tak za­cho­wy­wał w kry­zy­so­wych mo­mentach swoich spektaku­lar­nych, choć sto­sun­kowo drobnych par­ty­zanckich wo­jenek. Mu­siał taki być. Cał­ko­wite wy­cofa­nie było ko­nieczne. — Ope­racja po­szła wspaniale, plan był do­sko­nały. Krew za­leje Królów Bu­rzy. — Za­chi­cho­tał, my­śląc o garncu ze zło­tem na końcu tej, aku­rat szczegól­nie cho­lernej tęczy. — A ob­sy­pany zło­tem sta­rzec, co z nim?— Nic. Od ostatniego razu nie sły­sza­łem o nim ani słowa. Nie po­doba mi się to. Za­pła­ciłem kilku lu­dziom, aby mieli na niego oko. Zbiera mie­cze do wy­naję­cia w Mniej­szych Kró­le­stwach.— Jam jest stu­dent filo­zofii po­tęż­nych mental­nych ścię­gien, jed­nak nie­zdol­nym jest wy­ro­zu­mo­wać cel po­kręt­nego planu tego po­krę­co­nego starca. Nie lubię ciemności. Żre mnie lęk, tutaj, tutaj i tu­taj. — Ko­lejno klep­nął się w czoło, serce i sa­kiewkę.— Za od­po­wiednią za­płatą je­stem w sta­nie tole­ro­wać ta­jem­ni­czość. Słu­chaj, mam bitwę do sto­cze­nia. Nie mam czasu na po­ga­duszki, zwłaszcza jeśli nie ma się nic do po­wie­dze­nia. Prze­każ Rol­fowi moje gra­tula­cje. Uczy się szybko. Pew­nego dnia może stać się peł­nym part­ne­rem. I prze­każ też wy­razy sza­cunku Bra­giemu i Ela­nie. Teraz już idź. Po­roz­ma­wiamy so­bie, kiedy upadnie Ravenkrak.— Szybko, szybko. Zaw­sze wszystko szybko. Ja, który po­sia­dam by­stre oko i by­strzejszy jesz­cze je­stem, kiedy cho­dzi o działania głową, zna­la­złem inte­re­su­jące listy i nie­które sko­pio­wa­łem. Szpiedzy pra­cu­jący dla Val­thera. Nie­które z nich mogą się przy­dać.Z iryta­cją bin You­sif chwycił li­stę. Ge­stem wskazał drzwi.O wschodzie pa­trole Rolfa zna­lazły Sal­tim­banca wę­dru­ją­cego bez celu w po­bliżu Po­łu­dniowej Bramy. Na próżno słońce wy­silało się, pró­bując prze­bić pro­mie­niami dymy zale­ga­jące mia­sto. Gruby człowiek, naj­wy­raź­niej po­grą­żony w szoku, zo­stał bez­ce­re­mo­nial­nie przywią­zany do sio­dła i włą­czony do od­działu to­wa­rzy­szą­cego wy­co­fują­cej się Ne­pan­the. * * *Tur­ran po­su­wał się na połu­dnie wraz z awangardą swej nie­wiel­kiej armii, przejeż­dża­jąc wła­śnie przez jeden z tych wiecznie zie­lo­nych za­gaj­ni­ków ro­sną­cych w głę­bi­nach wą­wozu poło­żo­nego w wy­so­kiej stre­fie. Wiatr za­wo­dził. Echa lawin schodzą­cych z nie­bo­tycz­nych szczytów wy­ciem wy­peł­niały wą­wóz. Po­tem za­częli przy­by­wać po­słańcy nio­sący wie­ści z połu­dnia.Naj­pierw po­jawił się człowiek z ra­por­tem rze­komo wy­sła­nym przez Ne­pan­the, w rze­czy­wi­stości po­cho­dził on jed­nak od jed­nego ze szpiegów Val­thera — Rolfa. Po chwili na­my­słu Tur­ran we­zwał swoich braci, ci zaś nie­zwłocznie przy­byli. Wtedy też nade­szła druga wia­do­mość.— Mam tutaj dwie wia­do­mo­ści od wa­szego czło­wieka, Rolfa. W jed­nej z nich do­nosi, że wy­gląda na to, iż Ne­pan­the zna­lazła sobie ko­chanka.— Czy po­win­ni­śmy go zabić!— Nie. Jesz­cze nie. Być może przy nim się ustatkuje.Val­ther z uśmie­chem pod­sunął suge­stię:— Po­móżmy mu więc. Ona jest nieco opóźniona, nie są­dzi­cie?Na krótką chwilę od­głosy schodzą­cych lawin uto­nęły w śmiechu Tur­rana.— Opóźniona o ja­kieś pięt­na­ście lat. — Na jego twa­rzy za­stygł kwa­śny gry­mas. — Wina matki. — Val­ther znał swoją matkę wy­łącz­nie ze sły­sze­nia. Umarła przy naro­dzi­nach Ne­pan­the, tylko rok po tym, jak jemu dała życie. „Matka”, o któ­rej mó­wił Tur­ran i do któ­rej wszyscy czę­sto się od­wo­ły­wali, była drugą żoną ich ojca, po­nurą, nie­na­wi­dzącą seksu ko­bietą. — Ona opo­wie­działa Ne­pan­the wszystko o męż­czy­znach, a nikt nie do­wiódł jej, że nie miała racji...— Nie miała racji. Cóż to jest racja?— Hę?— Nie we­zwałeś mnie tutaj, aby roz­ma­wiać o ży­ciu sek­sual­nym Ne­pan­the. Albo o braku ta­ko­wego.— Nie, jed­nak to sta­nowi część tej kwe­stii. Ten facet, w któ­rym się za­ko­chała. Eks­cen­tryk swego ro­dzaju, za­pewne nie­szkodliwy, po­sia­da­jący jed­nak umiejęt­ność łago­dze­nia jej na­stro­jów. Nie, prawdzi­wym pro­ble­mem jest in­for­ma­cja, którą twój człowiek za­mie­ścił na sa­mym końcu ra­portu. Oraz to, co napi­sał póź­niej.— Co? — Val­ther za­czy­nał już się tro­chę nie­cier­pli­wić.— Tej nocy, kiedy pierwsza wia­do­mość zo­stała wy­słana, ban­dyci z gór za­ata­ko­wali Iwa Skołowda. Samo mia­sto, nie zaś ota­cza­jące je sioła. Ze­szli w dół od Srebrnej Wstążki zu­peł­nie nie wy­kryci, po­ko­nali mury obronne, otworzyli bramę... wszystko zu­peł­nie nie­po­strzeżenie.— Zdrada. Ktoś wziął za­płatę.— Rzecz ja­sna. Ale nie sły­sza­łeś jesz­cze naj­gor­szego. Rolf mówi, że byli w sile pię­ciu, sze­ściu setek.— Nie. Nie­moż­liwe. To by oznaczało, że ktoś zjed­no­czył ple­miona.— Ale prze­cież wa­dzą się ze sobą od wie­ków.— Słusznie. Ob­ser­wo­wa­łem, jak się rze­czy mają. Z tej kra­iny nie do­cie­rały do nas żadne plotki, oprócz tego, że ostatniej je­sieni jakiś cza­ro­dziej miał wy­brać na miej­sce swego sta­łego po­bytu oko­lice Gron. Spraw­dzi­łem go. Zie­larz, zna­chor, ża­den praw­dziwy mag.— A jed­nak ktoś mu­siał zor­gani­zo­wać ple­miona, skoro nas za­ata­ko­wały? Ra­cja?— Tak.— A więc tym kimś musi być twój zna­chor, skoro jest jedy­nym ob­cym w oko­licy. Przy­sta­jesz na ten wniosek?— Znowuż, tak. Ża­den z wo­dzów nie zgo­dziłby się otrzymy­wać roz­ka­zów od in­nego. Nie­mniej to wciąż nie ma sensu.— Nie. Ża­den szarlatan nie ma umiejętno­ści po­trzebnych, aby do­wo­dzić armią. Chyba, że był to ktoś zu­peł­nie inny...— Wciąż nie wy­daje mi się to moż­liwe... — Twarz Val­thera po­bla­dła. — Och, co ze mnie za głu­piec! Ha­roun bin You­sif!— Co?— Przez cały czas mia­łem wszystko przed oczami. Już sześć mie­sięcy temu po­wi­nie­nem coś zro­bić. Bo­go­wie, ja­kimż oka­za­łem się ślep­cem. Ten zna­chor to był Ha­roun bin You­sif.— O czym ty wła­ści­wie ga­dasz?— Po­myśl! Jeżeli nie stać cię na wy­naję­cie Gil­dii albo zwy­czaj­nych na­jem­ni­ków, a chcesz pro­wa­dzić wojnę i masz przed sobą nie­wiel­kie szansę na zwy­cię­stwo, co wówczas czy­nisz?Po dłuż­szej chwili Tur­ran wes­tchnął i, po­kiwał po­nuro głową.— Wy­naj­muję Ha­rouna bin You­sifa, Króla Bez Tronu. „Bo­ha­tera” spod Li­bia­nin i Hel­lin Da­imiel. Ku­puję to. Pa­suje aż na­zbyt do­brze. Co on teraz robi?Val­ther po­kręcił głową.— Z tego, co ostatnio sły­sza­łem, miał rze­komo pra­co­wać dla sztabu Ar­mii Ita­skiańskiej, opra­co­wu­jąc tak­tykę działań mili­cji Straży Przy­brzeżnej, która oka­za­łaby się sku­teczna prze­ciwko raj­de­rom Tro­lle­dyn­gian. Cho­dziło o to, by po­wstrzymać ich, póki nie przy­będą re­gu­larne od­działy.— Do­wiedz się! — Roz­kaz Tur­rana był chłodny i ostry ni­czym zi­mowy wi­cher. — Chcę wie­dzieć, dla­czego po­rzucił taką sy­ne­kurę, aby do­wo­dzić dzi­ku­sami. Chcę znać każde słowo, ja­kie wy­po­wie­dział na mie­siąc przed wy­jaz­dem, z kim roz­ma­wiał i dla­czego. Oraz każdy wy­ko­nany prze­zeń ruch. Chcę tego wszyst­kiego, i to szybko. Zalej Ita­skię agentami. Po­nie­waż ta druga wia­do­mość jest do­syć pa­skudna. Ne­pan­the nie po­tra­fiła utrzymać Iwa Skołowda. Zwolen­nicy sta­rego Króla zbuntowali się do­kład­nie w tej sa­mej chwili, gdy ban­dyci przy­pu­ścili swój atak. Ona twierdzi, że wszystko zo­stało z góry za­pla­no­wane. Po­wi­nie­nem zo­sta­wić z nią Ru­do­bro­dego. Preshka, uczeń, to jed­nak nie jest to samo co Grimna­son, mistrz.— Czy od­bi­jemy mia­sto?— Nie... — Błysk na­my­słu po­jawił się w oczach Tur­rana. — Ne­pan­the wy­co­fuje się na pół­noc z trzema set­kami lojal­nych miesz­kań­ców Iwa Skołowda. Za­łożę się, że ban­dyci wy­prze­dzają ją. A my jeste­śmy tutaj... Po­wiedz Ru­do­bro­demu, żeby się go­tował do for­sow­nego mar­szu.Chi­cho­cząc, Val­ther po­szedł po­szu­kać Grimna­sona.Jed­nak stało się tak, że w pu­łapkę na­jem­nika wpadł tylko ban­dycki mo­tłoch. Wy­czu­wa­jąc w jakiś spo­sób za­gro­żenie, Ha­roun bin You­sif w porę po­rzucił swych dzi­kich sprzymie­rzeń­ców i znik­nął. SZEŚĆ: Lato 996 roku OUI; W sercu Gór Strachu Wy­soki, zimny i sa­motny był Ravenkrak, ma­sywna, gó­ru­jąca nad oko­licą for­teca zbu­do­wana z sza­rego ka­mie­nia bez szczypty choćby za­prawy. Po­sia­dał dwa­na­ście wy­so­kich wież, nie­które z nich były kwa­dra­towe, inne okrą­głe, oraz kre­nela­żo­wane blanki przy­po­mi­na­jące ma­sywną dolną szczękę. Na kra­wę­dziach obron­nych mu­rów lód zale­gał pła­tami bieli. Wi­dziane z ze­wnętrz­nego stoku, po­zba­wione szyb okna nie­od­par­cie koja­rzyły się z pu­stymi oczodo­łami. Wielki tunel wej­ścia, z wi­szącą nad nim jak kły opusz­czaną kratą — do­peł­niał cało­ści wize­runku za­mczyska, do złu­dze­nia przy­po­mi­nają­cego czaszkę.Chłodne i pełne prze­cią­gów zda­wało się to miej­sce. Chłodne i pełne prze­cią­gów było.Ne­pan­the stała na blan­kach mieszczą­cej jej aparta­menty wieży, zwa­nej Dzwon­nicą, sta­wia­jąc czoło po­dmu­chom ark­tycz­nego wia­tru. Drżąc na ca­łym ciele, chło­nęła po­nure i sro­gie wi­doki na­gich skał i śnieżnych pól. Tak, for­teca wy­da­wała się nie­zwy­cię­żona, cho­ciaż Ne­pan­the z pew­no­ścią nie była w tej kwe­stii znawcą. Zo­stała wy­bu­do­wana w pla­nie trój­kąta na szczycie skal­nego wy­pię­trze­nia. Wy­łącz­nie do jed­nej ściany, zresztą naj­wyż­szej, wróg mógł w ogóle uzy­skać do­stęp. Po­zo­stałe sta­no­wiły zwień­cze­nie stro­mych zbo­czy ogra­ni­cza­ją­cych wy­pię­trze­nie. Ale wi­dok siły Ravenkrak nie na­pa­wał jej za­do­wo­le­niem. Uważała, że wszystko to w isto­cie i tak na nic się nie zda, że wroga, któ­remu przyjdzie sta­wić czoło, za­pewne nie za­trzymają ani mury obronne, ani naj­sku­tecz­niej­sza na­wet broń. Moce losu po­ko­ny­wały wszystkie ludz­kie umocnie­nia obronne w tak samo łatwy spo­sób, w jaki człowiek wę­dru­jący przez las od­gar­nia z twa­rzy paję­czyny — led­wie je za­uwa­żając, od­czu­wa­jąc jedy­nie przelotną iryta­cję.Jęki wia­tru zmieniły się w wy­cie. Jego po­dmu­chy szpe­rały szponami lodu pod jej ubra­niem.Z otwartych nie­wiel­kich drzwi na wi­cher wy­szła przy­sa­dzi­sta, oku­tana w gruby ubiór po­stać: Sal­tim­banco. Zer­kając na niego, Ne­pan­the wy­szeptała ze smutkiem:— Chciała­bym, żeby to wszystko się już skończyło.Bła­zen był w do­brym hu­mo­rze, co ostatnio sta­no­wiło rzad­kość.— Ach, Księż­niczko bez skazy! — za­wołał (on oraz jej lo­jalni Iwa Sko­łowdianie nale­gali, by za­cho­wała ten tytuł). — Uj­rzyj oto! W stal i sre­bro zbrojny ry­cerz zmie­rza wśród nie­bez­pie­czeństw przez pół świata, wdziera się na po­tężną górę, prze­nika przez mury nie­zdo­bytej for­tecy, aby ura­to­wać wię­zioną tam dziewicę bez skazy. „Ale cóż to ta­kiego?” — woła dzielny ry­cerz, okryty płaszczem wła­snej od­wagi. — „Gdzież skrywa się krwawy smok?” I wtedy ja, któ­rym jest wo­jow­ni­kiem o po­tęż­nych mię­śniach, wy­sma­gam go od bio­der do go­leni, tak i tak... kon­tra... lewy sier­powy na szczękę... do­stał!Po­mimo swego bez­na­dziejnego na­stroju Ne­pan­the za­śmiała się z tych bła­zeństw, zwłaszcza zaś roz­bawił ją nie­moż­liwy „lewy sier­powy na szczękę”. Śmiała się więc, po­tem jed­nak zdała sobie sprawę, że ten smok, któ­rego on miał na myśli, to jej po­nury na­strój, z roz­my­słem za­śmiała się więc jesz­cze gło­śniej. Pa­mię­tała czasy, kiedy w ogóle nie po­tra­fiła się śmiać, spo­dziewała się też, że taki czas w przy­szło­ści na­dej­dzie. W naj­bliż­szej przy­szło­ści.— Nie­stety, ja­kież to nie­szczęście, panie Ry­cerzu — jęk­nęła w uda­wa­nej roz­pa­czy (która jed­nak trą­ciła aż na­zbyt mocno prawdzi­wym cier­pie­niem) — nie ma tu żad­nego smoka, który trzy­małby mnie spę­taną w swym jarz­mie, lecz tylko ogry i tro­lle w licz­bie sze­ściu, bry­ka­jące po zamku pod mymi sto­pami.— Hai! Groźna gro­madka, po­wia­dasz więc? Biada! — la­mentował Sal­tim­banco. — Teraz strach mnie do­padł prze­możny, może bo­wiem tak być, żem zo­sta­wił w domu miecz na trolle.— Z pew­no­ścią nie jest to wła­ściwy spo­sób wy­raża­nia się o swoich bra­ciach — oznajmił jo­wial­nie trzeci głos.Sal­tim­banco i Ne­pan­the spoj­rzeli na Val­thera, każde ży­wiąc wła­sne po­dej­rze­nia, oboje też za­sta­na­wiali się, jakie też kno­wa­nia może zwia­sto­wać jego obecność. Wszakże wi­zyta Val­thera była chyba zu­peł­nie nie­winna — przy­najmniej w tym mo­men­cie.Wi­dząc, że pierwsze stwierdze­nie uszło jej bez­kar­nie, Ne­pan­the warknęła:— Nie jest to sto­sowny spo­sób mó­wie­nia o mo­ich bra­ciach? O was, któ­rzy ma­cie myśli łasic i serca sę­pów? Jeżeli więc nie ogry i tro­lle, bła­gam, po­wiedz mi, cóż ta­kiego?— Uważaj, Ne­pan­the. Gniew po­trafi zdra­dzić wszystkie skrzydlate se­krety. A ty zbli­żasz się na­prawdę nie­bez­piecznie do gra­nicy, mó­wiąc w ten spo­sób. — Zer­knął w dół, jakby tym spoj­rze­niem chciał jej przy­po­mnieć o Głę­bo­kich Lo­chach, po­tem zmienił temat. — Ale nie przy­sze­dłem tu po to, aby się kłó­cić, tylko po to, aby przyjrzeć się na­szej lo­do­watej do­me­nie w towa­rzy­stwie wła­snej sio­strzyczki.Cała trójka stała teraz, pa­trząc po­nad su­ro­wymi, po­kry­tymi lo­dem zbo­czami gór. Kur­czowo za­ci­śnięte szpony zimy nigdy tak na­prawdę nie wy­pusz­czały Ravenkrak ze swego uści­sku, latem tylko nie­znacznie go roz­luź­niały.— Wy­da­jesz się dzi­siaj po­etycko na­stro­jony — za­uwa­żyła Ne­pan­the.Val­ther wzruszył ra­mio­nami, wskazał przed sie­bie dło­nią.— Czy nie jest to wi­dok wart po­ematu?— Tak. Po­winna być to oda do Boga Zimy, albo Ojca Mroza. Czy też być może epos przedsta­wia­jący ody­seję lodu. Z pew­no­ścią nic ludz­kiego, nic, w czym kry­łyby się cie­plej­sze uczucia.— Mhm, prawdę rze­kła — wy­mru­czał Sal­tim­banco. Po­tem, przyjmu­jąc, że Val­ther chce po­roz­ma­wiać z Ne­pan­the na osobności, skie­rował się w stronę wyj­ścia.— Stój! Sal­tim­banco, nie mu­sisz wszak od­cho­dzić. — Val­ther udał, że sama myśl na­peł­nia go prawdzi­wym prze­raże­niem. — Nie bę­dziemy omawiać tutaj żad­nych ta­jem­nic. A na­strój Ne­pan­the z pew­no­ścią po­gor­szy się, kiedy ją zo­sta­wisz. Jeżeli kie­dy­kol­wiek ist­niało pa­na­ceum na umę­czone serce, elik­sir po­bu­dza­jący du­cha, to zna­leźć je można tylko w to­bie. Do­wód? Ne­pan­the. Ne­pan­the bez skazy, słodka Ne­pan­the, ongiś cał­ko­wicie za­tra­cona w swoich fan­ta­zjach i lę­kach, ka­wa­łek martwego drewna, nie­za­leż­nie od tego, ile oka­zy­wała serca. A ko­muż za­sługę przy­pisać za tę od­mianę? Na­wet Tur­ran zwrócił na to uwagę. Otóż tobie, Ociężały Królu.Ne­pan­the pa­trzyła na Val­thera, roz­ba­wiona.Sal­tim­banco zaś, który przy­zwy­cza­jony był do ak­cep­to­wa­nia w cha­rak­terze za­płaty naj­bar­dziej nie­go­dzi­wych po­chwał, tym ra­zem był za­am­bara­so­wany tak nie pa­su­jącą do cha­rak­teru Val­thera prze­mową — cho­ciaż nie aż tak znowu bar­dzo zmieszany, by po­zo­stać.— Daj ba­cze­nie, sio­stro — cią­gnął Val­ther. — Daj ba­cze­nie. Och, wiatr jęczy ni­czym umiera­jący smok. Kto ocali du­cha po­ko­na­nego klanu? Kto zwróci serca po­zba­wio­nym serc? Ten człowiek, który tak mą­drze od­grywa głupca! Są­dzę, że wcale głup­cem nie jest, lecz naj­bar­dziej by­strym łobu­zem, akto­rem i błaz­nem!Cho­ciaż na obli­czu Sal­tim­banca go­ścił błysk nie­śmiałego uśmiechu, w środku cały aż pocił się ze stra­chu. Pyta­nia te za­siały ziarna prze­raże­nia na żyz­nej w winę gle­bie jego myśli. Ile Val­ther tak na­prawdę wie­dział? Czy to były ja­kieś za­rzuty i alu­zje? Czy w ten spo­sób ostrzegał go, iż jest po­dej­rzany?Ne­pan­the prze­rwała stru­mień jego myśli, py­tając:— Valt, co sprawiło, że stałeś się taki przy­ziemny? Czy?... — Ugryzła się w język z de­mon­stra­cyjną, szy­der­czą zło­śli­wo­ścią, po­tem przy­brawszy nor­malny wy­raz twa­rzy, cią­gnęła dalej: — Miałam za­miar po­wie­dzieć coś pa­skudnego. Przypusz­czam, że nie je­stem dla was naj­lep­szym towa­rzy­stwem. Oto zna­leźli się tutaj dwaj ry­cer­scy pa­no­wie, pró­bu­jący mnie za­ba­wiać, a ja za­cho­wuję się ni­czym wy­jąca har­pia.Obaj męż­czyźni za­pro­te­sto­wali, uci­szyła ich jed­nak ge­stem dłoni.— Któż lepiej ode mnie wie, czym się sta­łam? — Po­tem wy­buchnęła śmiechem. Wy­raz szy­derczego prze­raże­nia na twa­rzy Sal­tim­banca był nie­malże skrajny. Naj­wy­raź­niej po­gwałciła wła­śnie jakąś sza­leń­czą filo­zo­ficzną dok­trynę.Jed­nak kiedy wreszcie gru­bas przemó­wił, nie miał nic filo­zo­ficz­nego do po­wie­dze­nia.— Biada! — za­wołał. — Po­słu­chaj­cie, jak wyje stary Lo­do­waty Wi­cher! Mnie strzegą mą­drze zgroma­dzone war­stwy ochron­nego tłuszczu. Moją jest droga świado­mej i za­pla­no­wa­nej oty­łości, wciąż jed­nak mogę przemie­nić się w za­mar­z­nięty ka­mień nad gór­skim stru­mie­niem. Bła­gam was więc, panie i pani! Czy mo­gli­by­śmy wszyscy ra­zem przejść do miej­sca, gdzie płoną cie­płe ognie?Jedno spoj­rze­nie na gra­ni­towe niebo, na sie­kące wo­kół nich po­dmu­chy śniegu, na ota­cza­jący ich ze­wsząd ja­łowy kraj, prze­ko­nało tę dwójkę o mą­dro­ści Sal­tim­banca.— Hai! — krzyknął Val­ther, prze­drzeźnia­jąc Sal­tim­banca. — Ten człowiek zno­wuż ma rację! Grzany miód w Wielkiej Komnacie, co? Cie­pły ogień, grzane wino, udziec ja­gnię­cia i przyjaciel­skie roz­mowy. Chodźmy.— Idę — oznajmiła Ne­pan­the i za­śmiała się lekko. — Ale chyba zre­zy­gnuję z ba­ra­niny. Żona Ru­do­bro­dego, Astrid, po­wie­działa mi, że zbyt duża ilość mięsa szkodzi na cerę.Val­ther i Sal­tim­banco pa­trzyli na nią, tłu­miąc ogar­nia­jący ich śmiech — ale udało im się po­wstrzymać, kiedy zdali sobie sprawę, że ona mówi po­waż­nie. To był po pro­stu śmiech, jaki ogar­nia czło­wieka, gdy usły­szy coś zu­peł­nie nie­oczeki­wa­nego — kie­dyż bo­wiem po raz ostatni, zda­rzyło im się usły­szeć, jak Ne­pan­the troszczy się tak o ko­biece sprawy? Po­tem Val­ther zerk­nął na Sal­tim­banca i wi­dać było wy­raź­nie, jak nowy przy­pływ roz­ba­wie­nia iskrzy się w jego oczach.Na kil­ku­nastu po­tęż­nych ko­min­kach ota­cza­ją­cych do­okoła Wielką Komnatę we­soło ry­czał ogień. Za każ­dym ra­zem, kiedy do niej wchodził, Sal­tim­banco zdu­mie­wał się do­mo­wym cha­rak­terem tego po­mieszcze­nia. Psy i małe dzieci, bez względu na ich płeć, ple­mię czy po­zycję, ba­wiły się ze sobą i wa­dziły, wrzesz­czały na sie­bie i ogry­zały od­rzu­cone przez doro­słych kości po­środku za­sła­nej grubą war­stwą słomy po­sadzki, wszystko z to­wa­rzy­sze­niem nie­moż­li­wego nie­malże do znie­sie­nia ha­łasu. Rzadko jed­nak się zda­rzało, by któ­ryś ze słu­żą­cych albo żoł­nie­rzy kop­nia­kiem usu­nął z drogi szczeniaka albo dziecko...Żoł­nie­rze Tur­rana oraz Iwa Sko­łowdianie Ne­pan­the sie­dzieli wo­kół nie­zli­czo­nych sto­łów, pijąc, śpiewa­jąc, opo­wia­dając sobie zmy­ślone histo­rie albo mę­cząc się w pi­jac­kich snach. Nie­któ­rzy leni­wie przy­glą­dali się wła­snym lub cu­dzym żo­nom. Sam Tur­ran także znaj­do­wał się w sali, sie­dział przy głównym stole, zwarty w tyta­nicz­nym poje­dynku na ręce z jed­nym z krzepkich słu­żą­cych Ru­do­bro­dego. Z od­dalo­nego krańca sali do­cie­rały me­ta­liczne szczękania, żoł­nie­rze ćwi­czyli tam, po­słu­gując się stę­pioną i po­zba­wioną ostrzy bro­nią. Wi­szące nad gło­wami sztandary chwiały się lekko w nie­mal nie­wy­czu­wal­nym prze­ciągu, po­grą­żone w ci­chym, wid­mo­wym tańcu wśród mi­go­czą­cego bla­sku pale­nisk i po­chodni.Inny ta­niec trwał wśród sto­łów — ko­biety (żony i córki żoł­nie­rzy) prze­cha­dzały się z dzbanami wina i piwa ale, z wiel­kimi ta­cami, na któ­rych spię­trzono stosy pie­czo­nej bara­niny, rzadką tu­taj wo­ło­winę, cza­sami zaś na­wet oka­zyjną, sa­motną tuszkę dzi­kiego ptaka.Ne­pan­the, Val­ther i Sal­tim­banco prze­ci­skali się przez tę mro­wiącą, hała­śliwą ciżbę, kie­rując się pro­sto do głównego stołu. Ne­pan­the i Sal­tim­banco od­kła­niali się w od­po­wie­dzi na liczne po­zdrowie­nia ze strony zgroma­dzo­nych. Sal­tim­banco był lu­biany przez żoł­nie­rzy ze względu na swoje bła­zeń­stwa. Ne­pan­the lu­biano zwy­czaj­nie z tego po­wodu, że jako ko­bieta do­da­wała bla­sku temu zniszczo­nemu sta­remu za­mczysku oraz oso­bli­wej ro­dzi­nie, która na nim wła­dała. Wszyscy Królowie Bu­rzy byli lu­biani za­pewne z tej przy­czyny, iż byli naj­lep­szymi pa­nami, ja­kich ci na­jem­nicy kie­dy­kol­wiek mieli. Żoł­nierz słu­żący pod ich sztanda­rem do­prawdy nie­wiele miał po­wo­dów do uskarżania się.Prawda, nie­na­wi­dzić mógł ich jedy­nie wróg, i to tylko dla­tego, że wy­stę­po­wali prze­ciw niemu. Zdołali już po­kazać wszystkim, iż bez­li­tośni są dla swych nie­przyjaciół, bez­względni w re­ali­zacji wła­snych ce­lów. O lu­dzi swoich zaś dbali z równą za­pal­czy­wo­ścią. Szy­derca z ra­do­ścią przyłą­czy­łby się do nich, gdyby jego lojal­ności wcześniej już nie ku­piono.Do­tarli wreszcie do stołu Tur­rana. Tur­ran wciąż po­grą­żony był w zapa­sach z sier­żan­tem Czarnym Kłem. Uniósł na chwilę wzrok, uśmiech­nął się. Twarz po­czerwie­niała mu od zbyt dużej ilości wy­pi­tego wina i wy­siłku, jaki wkładał w poje­dy­nek.— Ho! Ho! Pa­trzcie tylko, jak zaraz roz­łożę tego ło­buza! Uff! — Na mo­ment zde­kon­cen­tro­wał się. Czarny Kieł sko­rzy­stał z oka­zji. Zwy­cię­żył. Tur­ran za­śmiał się grzmiąco, klep­nął sier­żanta w ramię, za­wołał na służbę.Val­ther wśli­znął się na puste sie­dzi­sko sto­jące obok krze­sła brata. Ne­pan­the i Sal­tim­banco roz­siedli się po prze­ciw­nej stro­nie stołu. Pra­wie na­tychmiast po­ja­wiło się kilka ko­biet z no­żami, tale­rzami i ku­flami do wina oraz pi­wem ale. Za nimi na­stępne nio­sły na­poje orzeźwia­jące i bara­ninę, prócz tego inne jesz­cze roz­maite po­trawy, ja­kie skła­dały się na ja­dło­spis nie koń­czą­cego się po­siłku w Ravenkrak.— Hai! — po­wie­dział Val­ther, rów­no­cze­śnie szczypiąc jedną ze słu­żą­cych. — Ka­pu­śniak dla mojej sio­stry. Tylko żeby mi w nim nie było ani ka­wa­łeczka mięsa! Go­towa jesz­cze zruj­no­wać swoją nie­ska­zi­telną cerę.Ne­pan­the była za­sko­czona, sły­sząc chi­chot ko­biety. Dla­czego tamta się tak za­cho­wy­wała?... Po­nie­waż Val­ther za­cze­piał wszystkie, które mu wpa­dły pod rękę? Spoj­rzała ciężko na ko­biety. Ich śmiech za­marł. Ale mil­czały tylko do czasu, aż zna­lazły się w kuchniach, które wkrótce znowu roz­brzmiały ich ja­zgo­tem.Po­nie­waż ist­niał se­kret po­wszechnie znany wśród ko­biet z Ravenkrak, se­kret, który zda­wał im się za­chwyca­jący i który w isto­cie nie był żad­nym se­kre­tem dla ni­kogo, z wy­jąt­kiem Ne­pan­the. Była to ta­jem­nica znana rów­nie do­brze wszystkim męż­czy­znom. Jak bo­wiem któ­ryś z nich miałby unik­nąć wta­jem­ni­cze­nia w miej­scu, gdzie męż­czy­zna nie mógł uciec przed dłu­gimi języ­kami swoich żon i córek? Był to se­kret znany więc wszystkim męż­czy­znom, oprócz sa­mego Sal­tim­banca, on zaś po­woli za­czy­nał ży­wić pewne po­dej­rze­nia. Wszyscy oprócz Ne­pan­the wie­dzieli, że Ne­pan­the za­ko­chała się.Byli tacy, któ­rzy twierdzili, że Sal­tim­banco po­dziela jej uczucia, cy­tując jako do­wód swoich słów fakt, iż ostatnio znacznie stra­cił na wa­dze. Inni do­wo­dzili, że spo­wo­do­wane to zo­stało wa­run­kami, w ja­kich prze­bie­gał ich od­wrót do Ravenkrak, a póź­niej ogra­ni­cze­niami cha­rak­tery­zują­cymi życie na zamku. Wszak nie­za­leż­nie od tego, jaka była prawda, Sal­tim­banco rze­czy­wi­ście zrzu­cił kilka fun­tów.Chi­cho­tanie słu­żą­cych dziewek sprawiło, że po­liczki Ne­pan­the po­krył jakże do­da­jący jej uroku ru­mie­niec. Spoj­rzała chmurnie na Val­thera.— Ha! — oznajmił Tur­ran, za­sta­no­wiw­szy się nad stwierdze­niem brata. — Do­brze! — Wy­buchnął gromkim śmiechem.Oczy Ne­pan­the roz­bły­sły. Po­my­ślała o stu co naj­mniej pa­skudnych rze­czach, które mo­głaby po­wie­dzieć — ale jej bra­cia, dziew­czyny słu­żebne, Sal­tim­banco rów­nież w rze­czy sa­mej, wszyscy nagle za­mil­kli.Ptasznik, opie­ku­jący się zam­ko­wymi so­ko­łami i go­łę­biami, męż­czy­zna tak stary i nie­do­łężny, że czę­sto po­trze­bo­wał po­mocy, aby w ogóle móc się poru­szać, wbiegł pę­dem do Wielkiej Sali, wy­jąc, jakby na­stę­po­wała mu na pięty oso­bista banshee. Cisza ogar­nia­jąca obecnych po­głę­biła się do stanu wła­ści­wego chyba tylko gro­bow­com. Poru­szały się jedy­nie peł­ga­jące pło­mie­nie po­chodni. Setki ludzi naraz wstrzy­mały od­dech, oczekując na prze­ra­ża­jące wie­ści. Ptasznik już od mie­sięcy nie opuszczał swojej pta­szarni.Za­klę­cie pry­sło, gdy któ­reś z dzieci za­nio­sło się peł­nym prze­raże­nia łka­niem. Jakby to do­peł­niło ko­niecznych eg­zor­cy­zmów, wszędzie ode­zwały się ludz­kie głosy, ni­czym szum wzbiera­ją­cego przy­pływu. Ptasznik chwiejnie po­konał ostatnich kilka kro­ków dzielą­cych go od głównego stołu.— Pa­nie! — wy­skrzeczała ta sta­ro­żytna kary­ka­tura męż­czy­zny. — Panie! — A po­tem raz jesz­cze: — Panie!Tur­ran, który żywił głę­bokie przywią­zanie do sta­rego, zdławił wzbiera­jącą w nim nie­cier­pli­wość i za­czął przyjaciel­skie do­cie­kanie.— Do­brze, już do­brze, Ptaszniku — (i tak nikt już nie pa­mię­tał prawdzi­wego imie­nia tam­tego) — o co cho­dzi? Cóż też spo­wo­do­wało tak nad­zwy­czajne u czło­wieka w twoim wieku wzburze­nie?Ptasznik na­tychmiast za­po­mniał o celu swej misji, za­czął do­wo­dzić, że wciąż jesz­cze jest cał­kiem krzepki. Głównym przedmio­tem jego obaw była przymu­sowa eme­ry­tura.— Twoje wie­ści, Ptaszniku — przy­po­mniał mu Tur­ran. — Po­wód ca­łego tego pod­nie­cenia.Sta­remu udało się na tyle przy­najmniej zdławić swe lęki, by po­wie­dzieć:— Twój brat, panie. Wia­do­mość od two­jego brata.— Któ­rego brata? Któ­rego?— Cóż, oczywi­ście od lorda Ri­dy­eha, panie. Nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści, wia­do­mość jest od Ri­dy­eha.— I o czymże do­nosi mój brat?— Och! Cóż, oczywi­ście to dla­tego wła­śnie po­ko­na­łem tę całą drogę aż do Wielkiej Sali, nie­prawdaż? Mhm... och? Tak! — Za­czął prze­szu­ki­wać kie­sze­nie i za­ka­marki swego po­gnie­cio­nego, od tygo­dnia nie zmienia­nego ubioru. — Aha! A tutaj jest, tutaj schował się ten dia­beł. — Roz­kaszlał się char­ko­tliwie, a po­tem z ja­kie­goś za­ka­marka swej za­tłuszczo­nej bluzy wy­cią­gnął po­gięty, brudny skrawek per­ga­minu.Tur­ran z wdzięcz­no­ścią przyjął od niego po­szar­pany strzęp, za­prosił jesz­cze sta­rego, aby usiadł przy stole i wy­pił kufel wina, po­tem od­chylił się do tyłu i za­czął czy­tać przy świetle po­chodni.Obli­cze jego zmieniło się w pole bi­tewne emo­cji. Ciemne oczy lśniły nie­za­do­wo­le­niem i roz­cza­ro­wa­niem. Dłu­gie, opa­da­jące wąsy zda­wały się oży­wać w od­bla­sku pło­mieni mi­go­czą­cych na jego twa­rzy. Gniew roz­bły­ski­wał na niej, po­tem gasł, za­stę­po­wało go na­to­miast coś zbli­żo­nego do smutku. Noz­drza roz­dy­mały się, ścią­gały, znów roz­sze­rzały, w miarę jak czy­tał wia­do­mość. W końcu, kiedy sam sie­bie prze­konałO jej wia­ry­god­ności, zdu­sił per­ga­min w pię­ści i po­wstał.Jakby nie­świadom setek wpa­trują­cych się weń py­ta­jąco oczu zwrócił się do swych to­wa­rzy­szy przy stole.— Val­ther, Ne­pan­the, chodźcie ze mną. Ty także, gru­basie. — Teraz od­wró­cił się do żoł­nie­rza, z któ­rym to­czył poje­dy­nek na ręce. — Czarny Kieł, znajdź mo­ich braci. Przy­ślij ich do Niż­szego Ar­se­nału.Ru­szył w kie­runku głównego wyj­ścia, kro­cząc ni­czym król i igno­rując cał­ko­wicie szeptane do­my­sły krą­żące po Wielkiej Sali. Jego towa­rzy­szom z wy­sił­kiem uda­wało się do­trzymać mu kroku. * * *Niż­szy Ar­senał poło­żony był da­leko poni­żej pod­staw mu­rów obron­nych Ravenkrak. Jego kom­naty, oprócz sa­mych Głę­bo­kich Lo­chów, sta­no­wiły naj­głęb­szą partię for­tecy. Tu wła­śnie Królowie Bu­rzy od­da­wali się swoim czar­no­księ­skim praktykom. Tutaj spo­czy­wały w ukry­ciu ich naj­po­tęż­niej­sze teur­gie. Tutaj także zgroma­dzono skarby Ravenkrak, klej­noty i mo­nety, któ­rymi pła­cono szpiegom, za które ku­po­wano zdrajców, wy­naj­mo­wano za­bój­ców i na­by­wano broń. I nie gdzie in­dziej znaj­do­wał się do­sko­nale chro­niony Róg Gwiezd­nego Jeźdźca. Królom Bu­rzy udało się po­skromić go jedy­nie do tego stop­nia, że za­pew­niał im po­ży­wie­nie, odzież, od czasu do czasu złoto i drewno na opał. Wszak nie stał się, na co mieli na­dzieję, ka­mie­niem wę­giel­nym ich po­tęgi.Niż­szy Ar­senał sta­nowił mroczne miej­sce, brudne, cuchnące za­sta­rzałą ple­śnią, przejmu­jąco wil­gotne, na­wie­dzane tylko przez szczury i pa­jąki. Stare ściany omszałe były wil­gocią, war­stwa śli­skiej mazi za­ście­lają­cej po­sadzkę sprawiała, że każdy krok mógł oka­zać się zdra­dziecki. Skle­pie­nia gi­nęły w mroku. W prze­ci­wieństwie do iście do­mo­wej, oży­wio­nej at­mos­fery w gór­nej czę­ści for­tecy, te ka­za­maty pachniały czymś, co Sal­tim­ban­cowi koja­rzyło się w nie­jasny spo­sób z bluź­nier­stwem.Była to jego pierwsza wi­zyta w tak nisko poło­żonej czę­ści za­mczyska. Śli­zga­jąc się wła­ści­wie bez prze­rwy w bez­owocnym wy­siłku do­trzyma­nia kroku Tur­ra­nowi, po­grą­żał się jed­no­cze­śnie w prze­ra­żają­cym na­stroju, wy­obra­żając sobie zło cza­jące się za każ­dym na­stęp­nym za­krę­tem. W my­ślach go­tował się już tylko na nagły a sro­motny ko­niec. Jakoś jed­na­ko­woż udało mu się przetrwać całą po­dróż, która do­pro­wa­dziła ostatecz­nie do toną­cej w pół­mroku kom­naty. Po­mieszcze­nie było tak czy­ste, że po­czuł się ni­czym umiera­jący z pra­gnie­nia, któ­remu podano wreszcie wodę. Przez krótką chwilę zdu­mie­wał się błę­kit­nym bla­skiem za­le­wa­ją­cym kom­natę oraz oso­bli­wymi przy­rzą­dami tau­ma­tur­gicz­nymi roz­miesz­czo­nymi pod ścia­nami. Ci Królowie Bu­rzy byli na­zy­wani cza­row­ni­kami: tutaj oto miał przed oczyma do­wód.Za­jęli miej­sca wo­kół okrą­głego stołu, oto­czo­nego sied­mioma krze­słami, i cze­kali w mil­cze­niu. Nikt nie za­da­wał Tur­ra­nowi pytań. Przemówi, kiedy przyjdzie na to czas.Kilka mi­nut póź­niej po­jawił się Brock. Jego oczy roz­sze­rzyły się, gdy zo­ba­czył Sal­tim­banca.— A co on tutaj robi?— Ne­pan­the je teraz ka­pustę: ba­ra­nina jest nie­dobra na jej cerę — od­po­wie­dział Val­ther, takim to­nem, jakby to wszystko wy­ja­śniało. I rze­czy­wi­ście tak było, choć z tej od­po­wie­dzi ani ta, o któ­rej mó­wił, ani Sal­tim­banco ni­czego pojąć nie mo­gli.— Och!Czas mijał. Tur­ran za­czy­nał się nie­cier­pli­wić. Jego palce bęb­niły po bla­cie stołu. Brocka i Val­thera po­woli ogar­niał coraz większy nie­pokój. Sal­tim­banco, jak to mu się czę­sto zda­rzało w sytu­acjach wy­ma­gają­cych cier­pli­wego oczeki­wa­nia, do­no­śnie chra­pał.Wtedy ktoś ner­wowo za­szu­rał no­gami u drzwi.— Tak? — warknął Tur­ran, zi­ry­to­wany. Po­tem zaś: — Ach, to ty — już znacznie mniej gbu­ro­wato. — Wejdź, Czarny Kle. Gdzie on jest?Sier­żant wszedł z ocią­ga­niem, ostrożnie, jakby wę­dro­wał po roz­ża­rzo­nych wę­glach. Był prze­ra­żony i za­nie­po­ko­jony i na próżno pró­bo­wał ukryć swoje uczucia.— Pa­nie. Jer­rad opu­ścił za­mek. Po­luje na niedźwie­dzia. Może nie wró­cić przed koń­cem tygo­dnia.— Naj­pew­niej i do końca mie­siąca nie wróci! — mruknął Tur­ran. — Szkoda, że nic ni­komu nie po­wie­dział, wy­jeż­dża­jąc. Dziękuję ci, sier­żan­cie. Mo­żesz odejść.Czarny Kieł ukło­nił się, ob­rzucił ostatnim prze­stra­szo­nym spoj­rze­niem kom­natę i od­szedł.— Ne­pan­the, może obu­dzisz swojego przyja­ciela?Kuk­sa­niec pod żebro! Od zara­nia czasu zmora miło śnią­cych męż­czyzn. Prze­kli­nając szczerze i pa­skudnie, zgodnie ze sta­ro­daw­nym oby­cza­jem, Sal­tim­banco po­wró­cił do rze­czy­wi­stości.— Ri­dyeh przy­słał wia­do­mość — poin­for­mo­wał ich Tur­ran, marszcząc czoło. — Pisze, że nasz przyjaciel bin You­sif po­jawił się dzie­sięć dni temu w Iwa Skołowda. Na­stęp­nie w mie­ście do­szło do kilku mor­derstw. On znik­nął, po­wtórnie wy­pły­nął w Ka­mieńcu Prost, a tam do­ko­nano wię­cej za­bójstw. Póź­niej był wi­dziany w go­spo­dzie Czerwony Ro­gacz w Ita­skii, gdzie złoto prze­cie­kało mu przez palce jak woda. Na­prawdę chciałbym wie­dzieć, w jaki spo­sób udało mu się tak szybko po­zbie­rać. Po­tem znowu znik­nął. Tej nocy parę­na­ście osób znowu po­że­gnało się z ży­ciem. A każda z ofiar w Iwa Skołowda, w Ka­mieńcu Prost oraz w Ita­skii była jed­nym ze szpiegów Val­thera.— Co? — Val­ther aż pod­sko­czył, roz­wście­czony. — Jak?...— Nie mam poję­cia — warknął Tur­ran. — Mu­siał od ko­goś do­stać listę. Do­wiem się wszak, na­wet gdy­bym miał prze­słu­chi­wać każ­dego, kto prze­bywa w zamku.— Za­pi­suję sobie wszyst­kich — wy­mamrotał Val­ther. — Kto gdzie jest.— Aha? To nie jest szczegól­nie by­stre, nie­prawdaż? Oczeku­jemy od cie­bie, że bę­dziesz na­szym szpiegiem... Co ty sobie, do dia­bła, wła­ści­wie wy­obra­żasz, że niby co ro­bisz?Val­ther zi­gno­rował wy­buch gniewu brata.— Dla­czego miałby w tak de­spe­racki spo­sób sta­rać się, aby­śmy go nie zna­leźli? Prze­cież jest wolny.— Pro­ste — od­parła Ne­pan­the. — Nie jest. Kryje ko­goś in­nego. Tego, który prze­kazał mu listę.— Aha...Sal­tim­banco za­czął się pocić. Wilki pod­cho­dziły coraz bliżej. Mu­siał jakoś od­wró­cić ich uwagę... Tur­ran za­pytał:— Valt, kto mógł mieć do­stęp do two­ich do­ku­mentów?— Każdy. W do­wol­nej chwili. Nie za­my­kam drzwi. Nigdy nie są­dzi­łem, że ist­nieje taka po­trzeba. Każdy, kto miał choćby chwilę czasu, mógł zro­bić kopię listy.— Cóż, cho­lera jasna, za­cznij więc za­my­kać drzwi.— Znany mo­tyw za­my­kania drzwi stajni po tym, jak koń już uciekł — za­uwa­żył Sal­tim­banco. — Wielcy pa­no­wie, pani, ile osób w zamku umie czy­tać i pisać? — Wy­my­ślił w końcu swoją tak­tykę my­lącą. Wy­śle ich w po­ścig za cie­niami. — Może by­ście za­częli ich prze­słu­chi­wać, co? Ale nikt niech nie wspomina o zdra­dzie. Być może jeśli nie zo­sta­nie prze­pło­szony, zdrajca po­pełni w końcu ja­kiś błąd. Może po­win­ni­śmy pod­łożyć na wa­bia nową listę. Nie wie­dząc, że wszyscy go szu­kają, może po­now­nie pod­jąć się swego zdra­dzieckiego za­dania. Pu­łapka się za­trza­skuje! Mamy go! Hai! I od­bywa się wiel­kie wie­sza­nie! Wszyscy się ra­dują, dużo wina, dużo śpiewa­nia, wasz po­korny sługa jest bo­hate­rem jako autor planu, wszyscy są dla niego mili...— Do­bry po­mysł — po­wie­dział Tur­ran. — Ale żad­nego wie­sza­nia. Mam ochotę prze­słu­chać tego czło­wieka. Brock, chcę, żebyś jutro zna­lazł wszyst­kich, któ­rzy po­trafią czy­tać i pisać. Po­wiedz, że mamy tro­chę pa­pier­ko­wej ro­boty do wy­ko­nania. Za­pro­ponuj pre­mie, tak aby każdy chciał się przy­znać. Bę­dziemy ob­ser­wo­wać wszyst­kich, któ­rzy się zgło­szą. Teraz mo­żemy przejść do gor­szej po­łowy wie­ści Ri­dy­eha.— Chcesz po­wie­dzieć, że to nie wszystko i że są jesz­cze gor­sze rze­czy? — za­pytał Val­ther.— Tak. Iwa Skołowda i Dvar utworzyły przymie­rze. Teraz uformo­wali armię na­jem­ni­ków, aby za­ata­ko­wać Ravenkrak. Wznieśli sztandary ja­kieś dwa tygo­dnie temu i już mają pięć ty­sięcy ludzi. Godne uwagi, nie są­dzi­cie? Zwłaszcza bio­rąc pod uwagę, że większość tych na­jem­ni­ków po­cho­dzi z połu­dnia, aż z Li­bia­ninu, Hel­lin Da­imiel i Po­mniejszych Kró­lestw. A wszyscy ich ofi­ce­rowie są z Gil­dii.— Wy­gląda na to, że Wy­soka Iglica znowu wie­działa o czymś przed cza­sem — po­wie­dział Val­ther. — Na­prawdę ma­sze­rują na Ravenkrak? W jaki spo­sób chcą nas zna­leźć?— Znowu nasz przyjaciel Ha­roun. On do­wo­dzi. Ri­dyeh pisze, że spo­tkał się z Kró­lami, kiedy prze­by­wał w Iwa Skołowda i w Dva­rze.— Ale nie mogą prze­cież po­waż­nie my­śleć o zdo­byciu Ravenkrak...— Oni o tym nie wie­dzą. A my mamy okropne braki w lu­dziach. Jed­nak nie to martwi mnie naj­bar­dziej. Za­sta­na­wiam się, jaka jest praw­dziwa przy­czyna tego ca­łego za­mie­sza­nia. Po­my­ślcie. Ha­roun bin You­sif jest człowie­kiem, który ma misję do speł­nie­nia i ogromne ta­lenty. Za­jęty po­lity­ko­wa­niem, nę­ka­niem El Mu­rida i dora­dza­niem ita­skiań­skiemu Głównemu Szta­bowi żyje na peł­nych ob­ro­tach, a jego doba ma dwa­dzie­ścia pięć go­dzin. Acz­kol­wiek pławi się w luk­susie, co do tego nie ma wąt­pli­wo­ści.— Dla­czego więc — za­du­mał się Val­ther — człowiek miałby re­zy­gno­wać z ro­bie­nia do­kład­nie tego, na czym mu za­leży, po to tylko, żeby zająć się orga­niza­cją gó­ral­skich ple­mion?— To wła­śnie pró­buję wy­świetlić. Co wię­cej, dla­czego, po tym, jak już wy­pę­dził Ne­pan­the z Iwa Skołowda, na­tychmiast pra­wie ich roz­pu­ścił? — Mniej niźli pięć­dzie­się­ciu gó­rali wpa­dło w pu­łapkę, którą Tur­ran za­sta­wił na bin You­sifa.— Skończył swoją ro­botę.— Szach. Ktoś chciał nas wy­gonić z Iwa Skołowda. Do tego stop­nia, że był w sta­nie za­pła­cić hor­ren­dalną cenę, jakiej za­pewne You­sif zażą­dał za wy­ko­nanie tej pracy. I nie byli to z pew­no­ścią tam­tejsi roja­liści. Pa­mię­tajcie, on czy­nił swoje przy­go­to­wa­nia w gó­rach, za­nim jesz­cze przejęli­śmy wła­dzę w mie­ście.— Przedwie­dza — wy­mamrotał Brock. — Ne­kro­man­cja. — Wy­glą­dał, jakby wła­śnie ugryzł owoc dzi­kiej ja­błoni. — Gwiezdny Jeź­dziec chce wy­rów­nać ra­chunki?— Możliwe. Ale co szczegól­nie dziwne — za­bija szpiegów, pod­czas gdy jego armia ro­śnie w re­kruta. Dla­czego?— Dzieje się coś wiel­kiego — skon­sta­tował Val­ther.— Cu­dow­nie. I jest to coś, czego nie przewi­dzie­liśmy, kiedy za­ata­ko­wali­śmy rów­niny. Coś, co za­częło się dużo wcześniej i na co nie zwrócili­śmy uwagi. Tylko co?Tur­ran przema­wiał w spo­sób suge­ru­jący, że jego mowa ma cha­rak­ter czy­sto reto­ryczny, póki nie do­tarł do tego ostatniego „Co?” Wtedy oka­zało się, że on rów­nież nie ma poję­cia.— Naj­lepiej zro­bimy, jak nie bę­dziemy wy­ściu­biali nosa na ze­wnątrz, póki się nie okaże — po­wie­dział Val­ther. — Póki bę­dziemy mieli Róg, mo­żemy się tu utrzymać tak długo, jak bę­dzie trzeba. — Znacznie ciszej dodał jesz­cze: — To musi być on. Pró­buje wy­rów­nać ra­chunki.— Taki też jest mój plan. Mamy za mało ludzi, wąt­pię jed­nak, czy mimo to będą w sta­nie nas do­stać. Jeżeli uda nam się od­pie­rać ich ataki do zimy, wtedy wy­gramy. Wpadną w pu­łapkę po­gody, nie pora­dzą sobie z nie­pew­nymi szla­kami za­opa­trze­nia. Wy­obra­żam sobie, że od­stą­pią wraz z pierw­szymi śnie­gami i pójdą w roz­sypkę w mo­men­cie, kiedy dotrą na rów­niny. Ani Iwa Skołowda, ani Dvar nie mogą sobie po­zwo­lić na to, by utrzymać ich ra­zem. Nie mają do­sta­tecz­nie wy­so­kiego kre­dytu.— A na­stęp­nego lata znowu uj­rzą nas na swoim ob­sza­rze, tym ra­zem jed­nak będą słabsi — za­du­mał się Val­ther.— W każ­dym razie nie­źle to brzmi — wy­mru­czał Brock. — Wo­lał­bym jed­nak, by­ście mieli lep­sze poję­cie o tym, co się dzieje.— Ty — zwrócił się do niego Tur­ran. — Mia­nuję cię do­wódcą na czas oblę­żenia. Spraw, by ten stos ka­mieni stał się nie do zdo­bycia. Te­raz mu­simy po­wie­dzieć po­zo­sta­łym. Nie rób­cie ta­kich po­waż­nych min, niech uwa­żają to za nie­zły żart. Śmiejcie się z tego, że ktoś oka­zał się na tyle głupi, aby wy­stą­pić prze­ciwko nam. * * *Tur­ran i jego bra­cia udali się do Wielkiej Sali, gdzie oznajmili wszystkim ry­chłe oblę­żenie.Sal­tim­banco i Ne­pan­the wę­dro­wali przez chłodne ko­ryta­rze, póki nie do­tarli do jej aparta­mentów w Dzwon­nicy. Ne­pan­the usia­dła na stołku przed kro­snem i za­jęła się pracą nad swoimi ha­ftami. Sal­tim­banco zło­żył wy­god­nie swój tułów na wiel­kim, wy­pchanym gę­sim pu­chem fo­telu na wprost ko­minka. Słu­żąca Ne­pan­the przy­nio­sła ko­rzenne wino, po­tem na­tychmiast znik­nęła.Salon Ne­pan­the, być może naj­wy­god­niej urzą­dzona kom­nata w ca­łym Ravenkrak, pe­łen był ty­powo ko­bie­cych przed­miotów. Po­rzu­cona letnia suk­nia wi­siała w kącie, za­po­mniana; po­śpiesznie od­rzu­cona ko­ron­kowa re­bosa le­żała na jed­nym z krań­ców za­sła­nej ko­smety­kami toa­letki, z któ­rej rzadko ko­rzy­stała. Go­be­liny na pod­łodze, po­kryte dra­pe­riami ściany, same zapa­chy prze­sy­ca­jące po­wie­trze, wszystko mó­wiło jed­no­znacznie, że kom­nata ta na­leży do ko­biety.Było to po­mieszcze­nie, w któ­rym pa­no­wała at­mos­fera leni­wej wy­gody, tak ciche i przytulne, że Sal­tim­banco nie po­trafił po­ha­mo­wać sen­ności. Nie mi­nęło jesz­cze pięć mi­nut od ich przy­bycia, a już roz­legło się jego deli­katne chra­panie.Po­zwalając, by nitki haftu deli­kat­nie mu­skały jej włosy, Ne­pan­the za­pa­trzyła się na swego go­ścia w taki spo­sób, że sama by­łaby zdzi­wiona, gdyby wie­działa, co wi­dać w jej oczach, a po­tem wpa­dła w za­dumę. Wy­da­wało jej się, że na świe­cie tym po­jawił się już w pełni doj­rzały, w ja­kiejś chwili tuż przed przy­by­ciem do Iwa Skołowda.Prze­szłość? Czy Sal­tim­banco w ogóle miał jakąś prze­szłość? W rze­czy sa­mej, cho­ciaż nie­wielu męż­czyzn by­łoby dum­nych z ta­kiej prze­szło­ści.Jego naj­wcześniej­sze wspo­mnienia doty­czyły ło­trzy­kow­skiej mło­dości, spę­dzo­nej w towa­rzy­stwie śle­pego sadhu, alko­ho­lika (co sta­no­wiło główne źró­dło wszyst­kich błęd­nych prze­ko­nań leżą­cych u pod­staw jego aktu­al­nego działania — fakt, że święty człowiek był skończo­nym szal­bie­rzem), wę­dru­ją­cego mię­dzy Ar­gon, Necrem­nos i Throyes, z oka­zjo­nal­nymi wy­pa­dami do Ma­tay­angi. Tenże sadhu wcześnie wzbudził w nim nie­złomną po­gardę dla uczciwej pracy, nadto, od sa­mego ślepca jak i też od in­nych, w któ­rych kom­panii przy­cho­dziło im po­dró­żo­wać, po­sia­dał gruntowną wie­dzę na temat ta­len­tów kie­szon­kowca, sztu­czek ku­glar­skich, umiejętno­ści brzu­cho­mówstwa oraz wszelkich in­nych tri­ków iście te­atral­nej na­tury, do któ­rych się od­wo­ływał, chcąc prze­ko­nać in­nych o po­sia­daniu ma­gicz­nych mocy.Po wy­rów­naniu za­daw­nio­nych ra­chunków z tymże sadhu, zresztą w naj­lep­szym ło­trow­skim stylu (stary traktował go okrutnie, nie­malże jak nie­wol­nika), i po tym, jak przez kra­dzież i ha­zard stał się człowie­kiem znie­na­wi­dzo­nym na po­łowie te­ryto­riów Środko­wego Wschodu, uciekł na za­chód. W Altei przy­stał do trupy wę­drownych cyr­kow­ców, wio­dą­cych cy­gań­skie życie na ob­sza­rach coraz to in­nych okcyden­tal­nych kró­lestw. Cza­sami twierdził, iż imię, jakie przy­brał, Szy­derca, po­cho­dziło od po­staci, którą od­gry­wał w sztu­kach pa­syj­nych, ale nie była to prawda. Kiedy nie znaj­do­wał się na sce­nie albo w swojej budce z ta­bliczką „Ma­gelin Mag”, mie­szał się z tłu­mem od­wie­dza­ją­cych, któ­rym odci­nał sa­kiewki. Wszystkie te zaję­cia przy­no­siły mu wcale po­kaźne zy­ski.Pew­nego razu jed­nak od­ciął cał­ko­wicie nie­wła­ściwą sa­kiewkę i prze­konał się po chwili, że jego dło­nie więzi bole­sny uścisk. Na­gle zro­zu­miał, że pa­trzy oto w śniadą, orlą twarz, w dra­pieżne oczy... Zdołał się uwolnić, za­dając cios we­dle ma­niery wy­uczonej na wschodzie. Po­tem wal­czyli, ale ża­den nie zwy­cię­żył.Póź­niej Ha­roun przy­szedł, aby z nim po­roz­ma­wiać, Szy­derca zaś wkrótce prze­konał się, że nie­po­strzeżenie stał się pra­cow­ni­kiem You­sifa — agentem ma­ją­cym prze­nik­nąć do obozu El Mu­rida, wo­dza hord reli­gij­nych fa­naty­ków oble­gają­cych Hel­lin Da­imiel.Działając pod wpływem na­tchnienia, zadał de­cy­du­jący cios w Woj­nach El Mu­rida, z po­wo­dze­niem wy­kra­dając córkę Adepta, Yasmid. Za­mie­sza­nie, jakie na­stęp­nie po­wstało w obo­zie El Mu­rida, dało Ha­ro­unowi i jego par­ty­zan­tom mie­siąc ko­nieczny do tego, by prze­rwać oblę­żenie Hel­lin Da­imiel, przy­czy­niło się też do ugrunto­wa­nia za­słu­żonej re­puta­cji bin You­sifa.W póź­niej­szych la­tach on, Ha­roun oraz ich wspólny „przyjaciel”, Bragi Ra­gnar­son, spę­dzili kilka lat, pa­kując się w roz­maite oszała­mia­jące i dzi­kie przy­gody... a po­tem się z nich wy­do­stając. Póź­niej jed­nak su­mie­nie Ha­rouna zmu­siło go, aby przyjął rolę Króla Bez Tronu, do­wódcy roja­li­stów, któ­rych El Mu­rid wy­pę­dził z Hammad al Nakir, kiedy przejął w nim wła­dzę. Póź­niej Ra­gnar­son, ten głu­piec, oże­nił się i wtedy gruby śniady męż­czy­zna, do­bie­ga­jący już trzy­dziestki, prze­konał się, że oto znowu dry­fuje sa­mot­nie po świe­cie, wlo­kąc się za wo­zami cyr­kow­ców albo przyjmu­jąc przy­godne mi­sje szpiegow­skie. Wspo­mnienia związku, jaki łą­czył tych trzech lu­dzi, roz­wiały się w pa­mięci in­nych...Po­tem Ha­roun znowu po­jawił się jak spod ziemi w towa­rzy­stwie sta­rego czło­wieka, sza­fują­cego obietni­cami i nie­zmie­rzo­nym bo­gactwem.Szy­derca, na­ło­gowy gracz, roz­paczliwie po­trze­bo­wał pie­nię­dzy.Długa droga więc do­pro­wa­dziła go do miej­sca, gdzie się obecnie znaj­do­wał, nie­kiedy bole­sna, za­zwy­czaj nie­bez­pieczna, rzadko przy­no­sząca szczęście. Tutaj, w Ravenkrak, czuł się jak u sie­bie w domu i to tak bar­dzo bliski cał­ko­wi­tego za­do­wo­lenia, jak chyba nigdy w życiu. Po­lubił tych Królów Bu­rzy — a jed­nak przyjdzie prze­cież dzień, kiedy bę­dzie mu­siał ich zdra­dzić... SIEDEM: Lata 605-808 OUI; Nawet wróbel swój dom znajduje Upadł, upadł Ilka­zar, teraz jest ni­czym ruina, ni­czym śmierć. Cóż jesz­cze zo­stało więc, kiedy ten cel zo­stał osią­gnięty?Var­thlokkur od­szedł, po­grą­żony w roz­pa­czy i sa­motny. Jego wiel­kie dzieło zo­stało ukoń­czone. Jego za­miary uwień­czone po­wo­dze­niem.Zwy­cię­stwo już sma­ko­wało żół­cią. Za­płacił za nie dwu­dzie­stoma la­tami swego ży­cia, a teraz wy­da­wało się zu­peł­nie bez­przed­miotowe, być może na­wet sta­no­wiło tra­giczną po­myłkę. Nisz­cząc coś, co w jego oczach uciele­śniało nie­go­dzi­wość, zniszczył rów­no­cze­śnie wiele tego, co było dobre. Mimo całej nik­czemności, jaka tkwiła w jego sercu, ciało Im­pe­rium da­wało zwy­kłym lu­dziom to, za co nale­żała się wdzięcz­ność: pokój na przewa­żają­cych ob­sza­rach za­chodu, wspólne prawo i język, względne bez­pie­czeń­stwo spo­łeczne i mate­rialne... Ni­czym ro­baki, przewi­dy­wał Var­thlokkur, po­jawią się teraz ty­siące drobnych lor­dów, aby po­żreć trupa Im­pe­rium. Za­chód po­grąży się w cha­osie.Głę­boko przejmo­wał się wła­sną od­po­wie­dzialno­ścią za to, co na­stąpi.Czy po­wi­nien za­koń­czyć teraz opo­wieść swego ży­cia? Ze­rwać tym sa­mym z prze­szło­ścią i dzięki temu nie być zmu­szo­nym do ob­ser­wo­wa­nia i zno­sze­nia kon­se­kwencji wła­snych uczynków?Nie, uznał, że nie. Może ist­nieje jesz­cze coś, co mógłby zro­bić, aby usprawie­dli­wić swe ist­nie­nie, od­kupić zło, które wy­rzą­dził, zła­go­dzić nad­cho­dzący ból.Spoj­rzał w górę. Stopy po­nio­sły go na pół­noc. Taki sam do­bry kie­runek jak każdy inny, kiedy nie ma się żad­nego okre­ślo­nego miej­sca, do któ­rego można by pójść. Po­now­nie po­wró­cił do swych myśli, raz jesz­cze za­sta­na­wia­jąc się nad tym, co usły­szał od Roy­ala.Jest sto­sowny czas na wszystko, ma­wiał mu Royal. Czas ro­dze­nia się i czas umierania, mi­ło­wa­nia i nie­na­wiści, sia­nia i zbie­rania, opła­ki­wa­nia i śmiechu, wojny i po­koju, two­rze­nia i nisz­cze­nia. I czas na mi­łość do ko­biety. Tylko sam męż­czy­zna w swoim sercu może osą­dzić, kiedy ten czas na­dej­dzie. W miarę jak Ilka­zar zo­sta­wał z tyłu, coraz lepiej ro­zu­miał, że na swój chłopski spo­sób Royal był rów­nie mą­dry jak ka­płani i cza­ro­dzieje, któ­rzy uczyli go póź­niej. Po­grą­żał się w po­czu­ciu cał­ko­witej sa­mot­ności. Tę­sknił za Roy­alem i starą ko­bietą. Nie­na­wiść i pew­ność celu znik­nęły, wró­cił do miej­sca, z któ­rego wy­szedł, sa­motny w sa­mot­nym świe­cie.Po­czu­cie sa­mot­ności nigdy nie było tak do­głębne. Osamot­nie­nie po­znał do­brze pod­czas lat spę­dzo­nych w Shin­san, zaw­sze jed­nak skandal, jaki sta­no­wiło dla świata ist­nie­nie Ilka­zaru, po­trafił stłu­mić oso­biste udręki.„Upadł, upadł Ilka­zar, który po­tężny był wśród na­ro­dów...”Utrata matki spu­sto­szyła jego serce, jed­nak stratę tę osło­dziła mu życzli­wość kata, a póź­niej Roy­ala. Teraz ulice Ilka­zaru stały się do­mem dla sza­kali. Ni­czemu i ni­komu nie był po­trzebny. Jego imię już stało się le­gendą, go­tycką le­gendą prze­siąk­niętą mro­kiem i grozą. Le­genda opo­wia­dana przez wielu ludzi bę­dzie rosła wraz z upływem czasu. Póki po­zo­sta­nie Var­thlokku­rem, bę­dzie żył w próżni wy­wo­ły­wa­nej przez strach, że znowu mógłby wy­ko­rzy­stać Moc, jaką ujawnił pod Ilka­za­rem.„A co z ko­bie­tami?” — za­pytał się w du­chu. Jego igno­ran­cja od­no­śnie do prze­ciw­nej płci była rów­nie nie­zmie­rzona, jak wie­dza o Mocy. Zbyt wiele lat, lat, pod­czas któ­rych two­rzy się cha­rak­ter, zdo­bywa się wie­dzę, zmarno­wał na po­ścig za wid­mem swej ze­msty. Czy jaka­kol­wiek ko­bieta ze­chce Tego, Który Zniszczył Im­pe­rium? Pe­wien był, że miną wieki, za­nim ta­kową znaj­dzie. Ona mu­sia­łaby być rów­nie wy­ob­co­wana jak on sam, rów­nie nie­szczęśliwa, rów­nie nie­mą­dra. Gdzie mógłby zna­leźć swoje lu­strzane ko­biece odbi­cie?Przybrał inne imię. Twarz El­dreda Wę­drowca stała się odtąd znana na szla­kach łą­czą­cych za­chodnie mia­sta-pań­stwa. Sławę zdo­był jako człowiek ści­ga­jący ma­rze­nie, cho­ciaż nikt nie wie­dział wiele o natu­rze jego snu — jesz­cze mniej o sa­mym Wę­drowcu. Do­szedł do wniosku, że oto zna­lazł rzecz wartą jego trudu, kiedy za­po­znał się z kon­dycją bie­doty. Jego czary mogą prze­cież ulżyć ich nie­do­lom. W Hel­lin Da­imiel wy­niósł do wła­dzy czło­wieka ubo­giego, aby po­mógł swoim po­bra­tym­com, człowiek ten jed­nak oka­zał się bar­dziej okrutny i sko­rum­po­wany niż każdy dzie­dziczny mo­nar­cha. W Li­bia­nin człowiek, któ­remu ofia­rował znacznie mniej, pró­bo­wał tortu­ro­wać go, aby wy­mu­sić na nim wię­cej da­rów. El­dred stał się wreszcie człowie­kiem rów­nie po­gar­dza­nym, jak przedtem oba­wiano się Var­thlokkura, wkrótce też otrzymał przy­do­mek „Wścib­skiego Sta­rucha” od znacznie mniej na­przy­krzają­cego się ludz­kości Gwiezd­nego Jeźdźca.Ogarnięty czar­nymi my­ślami uciekł na wschód, aż na stepy poło­żone za Gó­rami M'­Hand. Prze­konał się wszakże, że z każ­dym dniem na­wie­dza­jące go myśli stają się coraz bar­dziej po­nure. Czy na­prawdę po­siada jaki­kol­wiek praw­dziwy po­wód do tego, by żyć? Po­wta­rzał wszystkie stare ar­gu­menty. I wtedy, pew­nej nocy, w po­nu­rym pa­rowie, nad ma­leń­kim stru­mie­niem, gdy wiatr ze ste­pów ję­czał w bez­list­nych gałę­ziach drzew po­nad jego głową, wyjął ze swych ju­ków oso­bliwe przy­rządy, na­ry­so­wał pen­ta­gramy, za­palił ka­dzi­dła, wy­śpiewał za­klę­cia i do­konał mo­car­nego przywo­łania. Głosy de­mo­nów stłu­miły wy­cie wia­tru. De­mo­niczni po­ma­gie­rzy po­ja­wiali się i zni­kali, mgli­ste istoty na poły wi­dzialne. Przed świ­tem udało mu się zdo­być nie­jasny wgląd w dół rzeki czasu.Gdzieś cze­kały na niego dwie ko­biety, jeżeli tylko uda mu się do­trwać. Oczeki­wa­nie mo­gło cią­gnąć się przez wieki, wy­rocz­nia zaś była nad­zwy­czaj mgli­sta i nie­jasna. Jedną z nich wy­ko­rzy­sta, drugą bę­dzie ko­chał. Jego mi­łość oczeki­wała go w cza­sie wiel­kich przemian, kiedy to nad­zwy­czajne moce będą zło­śli­wie wty­kać swe za­trute ja­dem palce w sprawy ludzi. Ne­kro­man­cji nie dało się bar­dziej roz­ja­śnić. Siły, o któ­rych Var­thlokkur są­dził, iż mu­szą to być Losy i Norny, będą się wa­dzić ze sobą.Ta­kim to spo­so­bem zde­cy­do­wał się żyć, aby ści­gać mi­łość, która była mu prze­zna­czona. Czuł, że same Losy nim kie­rują.W jakiś spo­sób gdzieś (być może od Te­rvoli albo Ksią­żąt Tauma­tur­gów z Im­pe­rium Grozy) nabył nie­wzruszone prze­ko­nanie, że Losy kon­tro­lują jego prze­zna­cze­nie. Do­dat­kowa wszakże część jego wy­roczni martwiła go głę­boko. Opłakując Ilka­zar, przy­siągł nigdy wię­cej nie wy­ko­rzy­sty­wać Mocy do nisz­cze­nia. Wy­rocz­nia wszakże gło­siła, że sta­nie się ina­czej pod­czas nad­cho­dzą­cej ery cha­osu. To go za­smu­cało. Var­thlokkur pa­trzył w pło­mie­nie swego ogni­ska, za­tra­cony w kon­tem­placji. Pod­czas po­bytu w Shin­san po­znał wszelkie moż­liwe czary. Oto­czono go nie­zwy­kłymi za­klę­ciami. Ja­kim kosztem? Nie po­trafił sobie przy­po­mnieć. Nie­po­koiła go i tro­chę prze­ra­żała jego se­lek­tywna amnezja. Otrzymał dar wiecznej mło­dości, cho­ciaż nie stał się nie­śmiertelny. Pew­nego dnia umrze, gdy ze­chcą tego Losy, nigdy się jed­nak nie po­sta­rzeje. Po­trafił od­wró­cić pro­ces sta­rze­nia się, gdy tylko miał na to ochotę, osią­gając naj­niż­szą gra­nicę wieku, w jakim był, gdy rzu­cano nań za­klę­cia.Po­zwo­lił więc sobie po­sta­rzeć się. Sta­rych ludzi prze­cież sza­no­wano i trakto­wano lepiej. Tak sa­motny, jak nie­wielu tylko ludzi było sa­mot­nych, pie­lę­gno­wał na­wet zwy­kłe, po­zba­wione większego zna­cze­nia wy­razy uprzejmo­ści, jakie przy­da­rzały mu się w życiu.Prze­konał się, że przy­sło­wia „Nikt nie jest sa­motną wy­spą” oraz „Nie sa­mym chle­bem człowiek żyje” są w naj­bar­dziej nie­przyjemny spo­sób praw­dziwe.Sa­motny. Taki sa­motny. Czy nie zda­rzy mu się zna­leźć choćby jed­nego przyja­ciela?Przez jakiś czas od­gry­wał rolę sza­mana jed­nego z ple­mion na ste­pach. Bez wąt­pie­nia był to upa­dek, on jed­nak starał się być wdzięczny za swe poło­żenie. Nie po­trafił cał­ko­wicie za­przeć się Mocy. Po­nie­waż ko­nieczne dlań było, aby po­trze­bo­wali go inni, łudził się prze­ko­na­niem, że członko­wie jego ple­mie­nia go ko­chają. Wciąż nie po­trafił pojąć ludz­kiej na­tury. Ple­mię wy­ru­szyło na wojnę. Jego wo­dzo­wie po­czuli się słusznie ura­żeni, gdy od­mó­wił wy­ko­rzy­sta­nia Mocy dla za­pew­nie­nia im przewagi. Nie użył na­wet większej jej ilości, niż to było ko­nieczne, gdy zwrócili się prze­ciwko niemu.Znowu więc stał się wę­drowcem, przemie­rzał basen Ro, wę­dro­wał wśród naj­star­szych miast Czło­wieka. Nie zo­ba­czył nic, co po­pra­wi­łoby jego opi­nię o wła­snym ga­tunku. Ża­łował, że rzeka czasu nie toczy szyb­ciej swych wód. Ona cze­kała gdzieś tam, w dole. * * *Jest taka stara droga, bie­gnąca na wschód od Iwa Skołowda, droga, która wy­daje się pro­wa­dzić doni­kąd. Co jakiś czas Królowie Iwa Skołowda wy­syłali wzdłuż tej drogi osadni­ków na Wschodnie Wrzosowi­ska i do Shary, skąd mieli, zgodnie z oczeki­wa­niami swych władców, wy­ru­go­wać dzi­ku­sów, choćby przez sam swój upór i li­czebność, a tym sa­mym zdo­być nowe te­ryto­ria dla Ko­rony. Uczestni­czy tych przedsię­wzięć koń­czyli nie­odmiennie w żo­łąd­kach bar­ba­rzyń­ców. W po­bliżu mia­sta droga była sze­roka i równo wy­bru­ko­wana, jed­nak po kil­ku­nastu li­gach, kiedy już tra­ciła swoją funk­cję traktu, któ­rym zwo­żono płody z wiej­skich oko­lic, wkrótce przemie­niała się w zwy­kłą ścieżkę. Pew­nego wio­sen­nego dnia, dwieście lat po upadku Ilka­zaru, Var­thlokkur szedł tą drogą, smutny stary człowiek, któ­remu jesz­cze nie udało się w życiu zna­leźć żad­nej rze­czy, jaka by na­dała mu war­tość. Ostatnimi czasy wszakże na­trafił na inte­re­su­jącą le­gendę. Była w niej mowa o odle­głym zamku, dziele nie­zna­nych bu­dow­ni­czych, oraz o nie­śmiertel­nym, któ­rego prze­szłość była rów­nie mgli­sta. Jed­nego i dru­giego nale­żało po­szu­ki­wać u krańca tej drogi, w tym skłę­bio­nym ma­sy­wie straszli­wych gór, zwa­nych Smo­czymi Zę­bi­skami. I za­mek, i nie­śmiertelny, zgodnie z wy­rocz­nią sa­mego Var­thlokkura, staną się nie­usu­walną czę­ścią jego prze­zna­cze­nia.Strzęp tej le­gendy od­na­lazł w jed­nym mie­ście, ko­lejny fragment mitu w in­nym, w na­stęp­nym jakiś ury­wek, co do któ­rego jedy­nie snuł do­my­sły. Wszystkie ra­zem wskazy­wały na za­mek, zwany Fangdre­dem albo Zamkiem Wi­chrów, rów­nie stary jak Miej­sce Ty­siąca Żela­znych Po­są­gów i wzbudza­jący rów­nie silny lęk, przy tym zaś rów­nie ta­jem­niczy, jak rze­komo ist­nie­jąca gdzieś wa­row­nia Gwiezd­nego Jeźdźca. W Fangdre­dzie miał za­mieszki­wać nie­śmiertelny, znany tylko pod imie­niem Starca z Gór, który rze­komo wy­cofał się doń, aby unik­nąć za­zdro­ści kró­cej żyją­cych ludzi.Może, my­ślał Var­thlokkur, on i ten nie­śmiertelny są ze sobą w ja­kiś spo­sób po­krewni. Być może od­nala­złszy Fangdred, znaj­dzie to, czego tak de­spe­racko po­szu­kiwał: dom i przyja­ciela.Var­thlokkur oba­wiał się, że po­woli za­czyna go ogar­niać sza­leń­stwo. W sa­mym środku roz­sza­la­łego, bar­ba­rzyń­skiego świata, gdzie każdy człowiek nu­rzał się we wzajem­nych związ­kach z set­kami in­nych ludzi, żyjąc, ko­cha­jąc, śmiejąc się, pła­cząc, umierając i pło­dząc po­tom­ków, on jeden znaj­do­wał się na ze­wnątrz, ob­ser­wator cał­ko­wicie wy­ob­co­wany z toku nor­mal­nych ludz­kich spraw. Nie chciał ca­łego swego ży­cia spę­dzić, sto­jąc z boku, nie chciał być sam — a jed­nak nie miał poję­cia, w jaki spo­sób przejść przez drzwi ludz­kiego wzajem ze sobą ob­co­wa­nia. Kiedy po­ma­gał in­nym, prze­kli­nano go. Kiedy nie po­ma­gał, nie­na­wi­dzono. Jed­nakże nie ist­niał spo­sób, aby mógł po­rzu­cić Moc, która sta­no­wiła jego prze­kleń­stwo.A Il­kazar sprawił, że oba­wiał się ludz­kich związków. Nad­miernie sen­ty­mentalny obraz związku z matką, któ­rej twa­rzy nie był w sta­nie sobie na­wet przy­po­mnieć, sprawił, że jego stopy wy­dep­ty­wały w życiu wą­ską, trudną i po­zba­wioną ra­dości ścieżkę, która za każ­dym ra­zem oka­zy­wała się okrutna w sto­sunku do dróg in­nych ży­wo­tów, z któ­rymi się krzy­żo­wała. Związki z ludźmi nigdy nie ukła­dały się w ten spo­sób, jak to się działo w jego ma­rze­niach; a nadto ma­rze­nia, o miło­ści i po­koju bez bólu, sta­wały się coraz bar­dziej rze­czy­wiste, pod­czas gdy bru­talna rze­czy­wi­stość, gdzie każdy kij ma dwa końce, zmieniała się w real­ność coraz bar­dziej wid­mową.Je­dyną ba­rierą, która sta­no­wiła tamę dla jego sza­leń­stwa, była ta ko­bieta, cze­ka­jąca gdzieś w dole stru­mie­nia czasu.Szedł już tą drogą od tygo­dni, naj­pierw przez Wschodnie Wrzosowi­ska, aż do­szedł do wzgórz, po­tem wspinał się i schodził po zbo­czach ogrom­nych, gó­rują­cych nad światem gór. Jego droga wio­dła wciąż wy­żej i wy­żej. Każda góra wyż­sza była od po­przedniej. Wkrótce zna­lazł się wy­żej, niżby mu się zda­wało moż­liwe. Szlak pro­wa­dził już pół mili po­nad szczytami ostatnich drzew. Orły szy­bo­wały pod nim. Jed­nak droga wciąż wio­dła wy­żej po sza­rym ka­mie­niu i śnieżnych zbo­czach — le­dwie wi­doczny szlak wy­cięty w ży­wej skale, przemie­rza­jący jedną grań za drugą, cza­sami nik­nący w tu­ne­lach, ale wciąż wy­żej i wy­żej. Na ko­niec, w miej­scu tak wy­soko poło­żo­nym, że led­wie mógł od­dy­chać, Var­thlokkur przy­sta­nął. Droga za­krę­ciła wła­śnie rap­tow­nie wo­kół ostrej niby nóż kra­wę­dzi zbo­cza i skończyła się.Zmę­czony, zziębnięty, za­sta­na­wiał się, czy wła­śnie nie prze­był na próżno ty­siąca mil. Po­tem za­uwa­żył stop­nie wy­cięte w zbo­czu góry, led­wie wi­doczne pod lo­dem i śnie­giem. Po­dą­żając spoj­rze­niem za ich śla­dem, wy­pa­trzył wieżę z kre­nela­żo­wa­nymi blan­kami wy­sta­jącą znad ma­ja­czą­cego nad nim urwi­ska. Z ję­kiem, zroz­pa­czony, ale zde­ter­mi­no­wany, roz­po­czął ostatnie ty­siąc stóp swej wę­drówki.Schody skończyły się na wą­skiej półce przed frontonem for­tecy. Wieża, którą wi­dział z dołu, przy­cupnęła na sa­mym szczycie góry i ni­czym latar­nia mor­ska wznosiła się dum­nie, sta­wia­jąc czoło wia­trom. Nie miała żad­nych wi­docznych okien ani drzwi. Ma­syw wa­rowni schodził aż do sa­mego wy­stępu, z któ­rego wi­dok roz­po­ście­rał się na ty­siąc­sto­powe po­dej­ście. A więc to był Fangdred i góra El Ka­bar. Nim więc za­stu­kał do ni­skiej bramy, Var­thlokkur obej­rzał się jesz­cze raz i objął spoj­rze­niem Smo­cze Zębi­ska.Teraz jasne stało się dla niego, skąd otrzymały swą na­zwę. Każdy szczyt był ni­czym gi­gan­tyczny sza­ro­biały kieł szar­piący pod­brzu­sze nieba. Nie­zli­czone głodne kły bez­ład­nie na­gro­ma­dzone w głę­bo­kich, wą­skich, ciemnych pasz­czach wą­wo­zów, przez całą drogę aż do za­mglonego hory­zontu.Var­thlokkur sta­nął przed bramą.Nie­spo­dziewany po­dmuch po­ru­szył za­stałe po­wie­trze w kom­nacie u sa­mego szczytu Wieży Wia­trów zamku Fangdred. Kurz za­tań­czył ner­wowo, jakby nagle nała­do­wany elek­tryczno­ścią sta­tyczną. Ci­che od­głosy, ob­łoczki ku­rzu, szepty — ślad tylko ruchu. Na tro­nie rzeź­bio­nym w sta­ro­żyt­nym ka­mie­niu sie­działa wy­chu­dzona po­stać — do tego stop­nia po­kryta ku­rzem i ob­le­piona paję­czy­nami, że z po­zoru ni­czym nie róż­niąca od mu­mii — wzięła płytki od­dech. Jego od­głos roz­niósł się echem po za­mkniętym na głu­cho po­mieszcze­niu. Oczy błyszczące gło­dem życia roz­warły się w po­marsz­czo­nej twa­rzy. Długa, siwa broda opa­dła na zaku­rzony błę­kitny far­tuch, który rów­nież roz­sypał się w pył w tym sa­mym mo­men­cie, gdy sie­dzący po­ru­szył się.Oczy, kiedy już raz się otworzyły, były do­prawdy za­dzi­wia­jące. Cho­ciaż osa­dzone w wie­ko­wej twa­rzy, zda­wały się wciąż młode i roz­iskrzone od śmiechu. Jed­nak nie były to oczy czło­wieka przy zdrowych zmy­słach. Ich wła­ści­ciel żył już zbyt długo, aby unik­nąć po­ca­łunku sza­leń­stwa.Przez dłuż­szy czas stary człowiek sie­dział bez ruchu, jego twarz ścią­gnął gry­mas sku­pie­nia. Od stu lat już tak trwał po­grą­żony we śnie, cze­kając, aż coś cie­ka­wego się wy­darzy. Co to bę­dzie tym ra­zem? — za­sta­na­wiał się. Jego spoj­rze­nie spo­częło na ta­fli zwiercia­dła osa­dzo­nego w ścia­nie. W zwiercia­dle nie od­bijał się wszak wi­dok zaku­rzo­nej kom­naty, ale szlak wio­dący na El Ka­bar.— Aha! Gość — za­brzmiał szept tak cichy, że led­wie poru­szył kurz osia­dły na wą­sach. Mi­nęły wieki, od­kąd ktoś po raz ostatni przy­szedł szu­kać Starca z Gór. Życie w Fangdre­dzie upływało w sa­mot­ności. Te­raz jed­nak po­czuł przy­pływ za­do­wo­lenia. Gość. To było na­prawdę warte prze­bu­dze­nia.Przez go­dzinę mu­siał gro­ma­dzić siły, za­nim zdo­był się na coś wię­cej niż tylko od­dy­cha­nie i poru­sza­nie gał­kami ocznymi. Jego oczy sta­rzały się szybko, zni­kała z nich ra­dość życia. Zbyt stary, zbyt stary. Po­marsz­czona dłoń mu­snęła wreszcie ma­leńką fiolkę schowaną w za­głę­bie­niu porę­czy tronu. Wy­dłu­bał ją po­krzywio­nym pal­cem. Upa­dła na po­sadzkę. Od­głos, jaki wy­dała, pę­kając, w pu­stej kom­nacie był jak ude­rze­nie naraz we wszystkie struny cym­ba­łów. Szkarłatny opar roz­lewał się po po­sadzce, wznosił. Sta­rzec ode­tchnął głę­boko. Za każ­dym wde­chem czerwo­nej mgły fala życia prze­pły­wała przez jego wątłe ciało. Wkrótce róż za­bar­wił skórę, a siła po­wró­ciła do z da­wien nie uży­wa­nych mię­śni.W końcu po­wstał i chwiejnie prze­szedł przez kom­natę, a kurz, w jaki za­mie­nił się przy tych ru­chach far­tuch, spły­nął chmurą, uka­zując nagie ciało. Jego bose stopy prze­su­wa­jące się w war­stwie pyłu wy­da­wały przytłu­mione, głu­che od­głosy. Pod­szedł do ga­bloty za­wie­rają­cej butle, re­torty i urny, oparł się o nią, ła­piąc od­dech. Po­tem zdjął nie­wielką bu­te­leczkę, od­kor­ko­wał ją, po­łknął za­war­tość. Co to było? Z pew­no­ścią coś gorz­kiego. Zro­bił prze­ra­żoną minę. Ale jed­no­cze­śnie mu­siało być to coś o zdu­mie­wa­jącej wręcz mocy. Jego ciało oży­wiło się w spo­sób wi­doczny.Cóż więc. Sta­rzec był ma­giem, spe­cjali­stą w dzie­dzi­nie magii życia, która sta­no­wiła do­prawdy nie­łatwy przedmiot ba­dań. W tej kom­nacie znaj­do­wały się roz­maite dzieła bę­dące two­rem magii, ale prócz lustra po­zwalają­cego wi­dzieć na odle­głość, żadne z nich nie prze­kra­czało umiejętno­ści któ­rego­kol­wiek z uczniów czar­no­księżnika.Mi­nęła ko­lejna go­dzina. Sta­rzec robił się coraz sil­niej­szy. Kiedy po­czuł się na­prawdę go­tów, pod­szedł do drzwi — nie­wi­dzialnych, póki nie po­cią­gnął dźwigni ukrytej w zdo­bie­niach ich por­talu — a te otworzyły się, uka­zując po­grą­żone w mroku schody pro­wa­dzące w dół. Kro­cząc przez za­mek, ob­ser­wo­wał szkody, jakie wy­rzą­dził w nim czas, od­no­to­wu­jąc w pa­mięci, co na­leży zro­bić, aby do­pro­wa­dzić wszystko do po­rządku.Kiedy do­tarł do drzwi wy­cho­dzą­cych na dzie­dzi­niec poło­żony poza bramą zamku, nagle usły­szał gwałtowne bum! bum! bum! do­bie­ga­jące z dru­giej strony wiel­kiego brą­zo­wego por­talu. Jego gość przy­był. Le­ciutko uty­kając, bo­wiem po dro­dze skrę­cił kostkę, po­śpie­szył ku wiel­kiej dźwigni. Drżał w po­dmu­chach prze­ni­kli­wego wia­tru, zma­gając się jed­no­cze­śnie z me­cha­ni­zmem. Skrzypie­nie i jęki dały wreszcie znać, że prze­ciw­waga ru­szyła z miej­sca. Pur­pu­ro­wie­jąc z zimna, za­sta­na­wiał się, czy brama w ogóle ustąpi. Wreszcie jed­nak po­ja­wiła się cienka szczelina światła i po­woli sta­wała coraz szer­sza.Stali przez chwilę bez słowa, wpa­trując się w sie­bie na­wzajem, mie­rząc się wzrokiem. W pe­wien spo­sób byli bar­dzo do sie­bie po­dobni, cho­ciaż tak różni. Włosy i broda Starca były cał­ko­wicie siwe. U Var­thlokkura zna­czyły je jesz­cze ślady natu­ral­nych kolo­rów. Cza­ro­dziej był wyż­szy, jed­nak sa­mot­ność wy­ryła po­dobne zmarszczki na ich twa­rzach. Roz­po­znali się wzajem od razu, nie z imie­nia prze­cież, ale dzięki zro­zu­mie­niu wzajem­nych po­trzeb. Stali się przyja­ciółmi, za­nim jesz­cze wy­po­wie­dziane zo­stały pierwsze słowa.Sta­rzec, ge­stem wskazując na swą na­gość, za­prosił Var­thlokkura do środka. Cza­ro­dziej lekko skło­nił głowę, przyjmu­jąc pro­po­zycję. Wciąż ża­den z nich nie ode­zwał się ani sło­wem.Sta­rzec za­mknął bramę, po­wiódł Var­thlokkura do wnę­trza za­mczyska.Cza­ro­dziej ogar­niał wzrokiem zaku­rzone ko­ryta­rze, po któ­rych szli, do­strzegając ich wiek, po­nury cha­rak­ter i brak ja­kich­kol­wiek śla­dów życia w pla­mach sza­rego światła, rzu­ca­nych przez pro­mie­nie słońca pa­da­jące z wy­so­kich okien. Naj­wy­raź­niej nie­wiele się tu działo.W po­mieszcze­niu poło­żo­nym głę­boko we wnę­trzu for­tecy, a wy­ku­tym w sa­mym skal­nym pod­łożu góry, Sta­rzec wy­konał kilka ge­stów przed frontem wiel­kiej zaku­rzo­nej szafy. Var­thlokkur ski­nął głową, roz­po­zna­jąc ga­blotę uży­waną do za­klęć staży. Front szafy znik­nął. Kurz po­sypał się ka­skadą.Sta­rzec ge­sty­ku­lował za­wzięcie, przy­glą­dając się za­war­tości szafy. Var­thlokku­rowi nie­po­trzebne były żadne dal­sze wy­ja­śnie­nia. Przy po­mocy naj­drobniej­szego za­klę­cia od­py­cha­nia usu­nął kurz z ka­miennego stołu. Sta­rzec wy­cią­gnął oto­czoną dotąd tar­czą czasu flaszkę wina. Var­thlokkur ustawił tale­rze, srebrne sztućce oraz cy­nowe kufle. Sta­rzec wy­dobył skądś talerz gorą­cej, pa­rują­cej jesz­cze szynki i drugi ze świe­żymi owo­cami. Stworzył dla sie­bie nowe ubra­nie i po­śpiesznie się odział. Kiedy prze­stał wreszcie się trząść, przyłączył się do Var­thlokkura.Cza­ro­dziej prze­konał się, że wino jest świetne, cho­ciaż wzbudziło ono w nim za­daw­nione smutki. Było to bo­wiem złote, przy­pra­wiane wino z Il­ka­zaru, deli­katne jak po­cału­nek dziewicy i nie­malże rów­nie rzad­kie jak jed­no­rożce.— Je­stem Var­thlokkur.Sta­rzec za­sta­na­wiał się nad tym przez chwilę. Na ko­niec po­kiwał głową.— Mil­czek, Który Żyje W Smutku. Z Ilka­zaru.— I El­dred Wę­dro­wiec.— Smutny człowiek. Przyglą­da­łem mu się od czasu do czasu. Pi­jał gorz­kie wina. Psy po­trafią być bar­dziej ludz­kie niż człowiek. One przy­najmniej nie znają nie­wdzięcz­ności. Ani zdrady.— Prawda. Ale po­rzu­ciłem gniew i roz­cza­ro­wa­nie.— Po­dob­nie jak ja. One zaw­sze będą tym, czym są, i nic nie po­trafi ich od­mie­nić. Przy­sze­dłeś tu w po­szu­ki­wa­niu cze­goś?— Miej­sca z dala od wszyst­kich miejsc i ludzi, i sa­mot­ności. Dwa stu­lecia wśród lu­dzi... to do­syć.— Coś zmieniło się w ciągu ostatnich stu lat? Prze­spa­łem je w cało­ści, znu­dzony po­wta­rzal­no­ścią.— My­ślę, że tak. Tak. Mia­sta upa­dały. Po­wstawały nowe Kró­le­stwa. Ale kró­lowie i zwy­kli lu­dzie po­zo­stali tacy sami w głębi swych serc.— I zaw­sze tak już bę­dzie. Fangdred sta­nowi schronie­nie przed tym wła­śnie. Witaj. Ale trzeba mnó­stwo zro­bić, aby uczynić to miej­sce zdat­nym do życia. Być może trzeba bę­dzie nająć słu­żą­cych i rze­mieślni­ków. Dla­czego tu­taj?— Jak już rze­kłem, po­trze­buję miej­sca poło­żo­nego z dala od świata, jed­nak nie zu­peł­nie osa­mot­nio­nego. Aby cze­kać.— Na co?— Na ko­bietę i swoje prze­zna­cze­nie. Od dzie­się­cio­leci nie obja­śniałem wy­roczni. Może ze­chcesz po­pa­trzeć? Wtedy ła­twiej zro­zu­miesz.— Oczywi­ście. Kiedy?— Ona wciąż znaj­duje się dwa stu­lecia w dole rzeki. Losy skrywają stru­mień czasu za za­słoną, nie po­zwalającą doj­rzeć większej czę­ści jej wieku. Wówczas ich dło­nie głę­boko zanu­rzą się w tok wy­da­rzeń, przy­no­szą­cych czas sporu i prawdzi­wych przemian. Wielkie moce wal­czyć będą o im­peria. Cza­ro­dzieje poty­kać się będą w bi­twach, ja­kich nie znały wcześniej­sze epoki. Tyle udało mi się jak dotąd prze­po­wie­dzieć. Rzadko kiedy mia­łem do czy­nie­nia z wy­rocz­nią tak nie­jasną.— Ach? O co cho­dzi z tymi Lo­sami? Czy zwróciły się prze­ciwko to­bie? — Oczy Starca roz­bły­sły, jakby wła­śnie roz­wa­żał moż­li­wość rzu­cenia wy­zwa­nia temu, czemu nic prze­ciw­sta­wić się nie może.— One staną po któ­rejś ze stron, ale nie mam poję­cia, jak to jest moż­liwe, ani na czym bę­dzie pole­gała moja rola. Grają w skompli­ko­waną grę, naj­wy­raź­niej działając prze­ciwko Nor­nom, nie­zro­zu­miałe są jed­nak re­guły tej gry ani jej stawka. Toż­sa­mość gra­czy też jest nie­pewna, a ich związki lenne efe­me­ryczne.— Masz więc już jakąś teorię? — Sta­rzec szarpnął w na­my­śle swoją brodę.— Bar­dzo po­wierz­chowną. Możliwe, że anta­goni­stami w grze są sys­temy kon­troli nad światem. Ma­gia prze­ciwko na­uce. Ro­man­tyczna staza prze­ciwko kli­nicz­nemu po­stę­powi. Stawką może być war­tość magii i bo­skość. To sytu­uje nas po stro­nie bo­gów. Ale nie po­trafię pojąć, jak Norny mo­głyby z nami wal­czyć. Jeżeli rze­czy­wi­ście tak to się wła­śnie dzieje. W upo­rząd­ko­wa­nym, ra­cjo­nal­nym świe­cie dla nich rów­nież nie ma miej­sca.Sta­rzec prze­cze­sał po­marsz­czoną dło­nią włosy.— Ro­zu­miem. My ży­jemy w za­cza­ro­wa­nym świe­cie, rzą­dzo­nym pra­wami magii. W tym sys­temie nie ma miej­sca na no­wo­ści lub zmiany. Z tego też po­wodu nie zmienił się on szczegól­nie od przyjścia Gwiezd­nego Jeźdźca. — Zda­rze­nie to było wcześniej­sze na­wet od naj­star­szych wspo­mnień Starca, cho­ciaż wie­dział on znacznie wię­cej, niźli byłby się go­tów kie­dy­kol­wiek przy­znać. — I wszystko trwać bę­dzie w ten sam spo­sób, póki Moc nie za­mrze. Nie mam poję­cia, czy mam rację. Ja mu­szę trwać po stro­nie sys­temu magii. Moje ko­lejne wy­bory zo­stały dla mnie za­pla­no­wane już dawno temu, za­nim jesz­cze zro­zu­mia­łem tyle, by móc ro­zum­nie wy­bie­rać.— Za­sta­nów się, jak mógłby wy­glą­dać świat bez magii.Sta­rzec przy­mknął po­wieki, od­chylił się na opar­cie krze­sła, pu­ścił wo­dze wy­obraźni. Przez długi czas trwał bez ruchu i w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, że wy­da­wało się, iż za­snął. Człowiek mniej cier­pliwy od Var­thlokkura za­pewne zdą­żyłby się już po­waż­nie zi­ry­to­wać. Jed­nak prze­cież Var­thlokkur dys­po­no­wał poję­ciem czasu od­miennym od kró­cej żyją­cych ludzi.— To nie bę­dzie miły świat — w końcu od­parł Sta­rzec. — Nie bę­dzie w nim miej­sca dla nas. Czary będą sta­no­wić kiep­ski dow­cip. Smoki i po­dobne im istoty staną się tre­ścią dzie­cię­cych baje­czek. Bo­go­wie zo­staną zde­gra­do­wani, póki ich sub­stan­cja nie zmieni się w nie­ważki dym. Nie­przyjemny świat, rzekłbym. Ja rów­nież będę mu­siał sta­nąć po stro­nie magii. Je­steś zmę­czony?— Po prze­byciu wielu dróg, do­świad­cze­niu roz­ma­itych rze­czy, wśród nich przede wszystkim życia. Ale mam za­miar na nią po­cze­kać.— Od­pocznij więc. Jutro za­bie­rzemy się do od­na­wia­nia Fangdred. A po­tem za­czniemy się przy­go­to­wy­wać do tego przy­szłego poje­dynku.Tak na­prawdę Var­thlokkur nie bar­dzo się troszczył o nad­cho­dzący bój. My­ślał o nim jedy­nie jako o ce­nie, którą przyjdzie mu za­pła­cić za zna­le­zie­nie swej ko­biety,— Gdzie mogę się roz­lo­ko­wać?— Wieża Wia­trów bę­dzie ci naj­lepiej od­po­wia­dała. Za­pewne szczegól­nie uży­teczne wyda ci się zwiercia­dło. Po­każę ci, jak tam dojść.Na­wet wró­bel swój dom znaj­duje. OSIEM: Lato 996 roku OUI; Jej warownie niezwyciężone są Awan­garda armii sprzymie­rzo­nych, idąca szybkim tem­pem przed głównymi si­łami, do­tarła na Can­da­reen o wiele dni wcześniej, niźli Tur­ran przewi­dy­wał. Mu­siał więc za­mknąć bramę dużo szyb­ciej, niż by mu to od­po­wia­dało. Lu­xos i Ri­dyeh wciąż jesz­cze nie wró­cili, ich za­danie pole­gało na śle­dze­niu armii Ha­rouna.Zgodnie z oczeki­wa­niami, bin You­sif do­wo­dził całą eks­pe­dycją. Oraz, we­dle tego jak przewi­dy­wał Grimna­son, ofi­cer do­wo­dzący na­jem­ni­kami Tur­rana, ten człowiek upie­rał się jak zaw­sze przy nie­spo­dzia­nym.Ru­do­brody i Tur­ran przy­kuc­nęli w księ­ży­co­wej po­świa­cie za­le­wa­jącej wy­soką wieżę, gó­ru­jącą nad bramą Ravenkrak, ob­ser­wu­jąc obóz roz­bity u pod­nóża Can­da­reen.— Tam! — po­wie­dział na­jem­nik, wskazując błysk sre­bra na stoku.— Wy­gra­łeś. — Tur­ran za­płacił mu gar­ścią srebrnych mo­net. — Zało­żył­bym się o do­wolną sumę, że jego lu­dzie będą zbyt zmę­czeni, a siły na­zbyt szczupłe.— Dla­tego wła­śnie nad­szedł tak szybko. Wie, jak inni my­ślą.Tur­ran od­wró­cił się, aby spoj­rzeć po­nad tylną czę­ścią para­petu na z po­zoru zu­peł­nie opu­sto­szały dzie­dzi­niec. Po­łowa gar­ni­zonu ukryta zo­stała wła­śnie tam i oczeki­wała na roz­kazy. Dał im znak, aby trwali w go­to­wo­ści.Ko­manda bin You­sifa do­tarły już do stóp mu­rów obron­nych.— Mo­gło im się udać — za­uwa­żył Tur­ran. — Są na­prawdę do­brzy. Ża­łuję, że mnie pierw­szemu nie przy­szło do głowy go wy­nająć. Bez ob­razy, Grimna­son. Ty już do­wio­dłeś, że je­steś rów­nie wiele wart.Strzały z przy­cze­pio­nymi do nich cien­kimi li­nami przele­ciały łu­kiem po­nad blan­kami.— Me­ta­lowe strzały — za­uwa­żył Grimna­son. — Mają się za­cze­pić w kre­nela­żach, po­tem wchodzi po nich naj­lżej­szy człowiek.Tak też się stało. Wspina­jący się szybko do­tarł na blanki, wciągnął grub­szą linę, którą był opa­sany, przymo­co­wał ją, od­wró­cił się, by ob­ser­wo­wać za­mek.— Sam Ha­roun we wła­snej oso­bie! — warknął cicho Tur­ran. — Tym ra­zem go mamy. — Zer­knął w stronę obozu, roz­bi­tego w niż­szej czę­ści zbo­cza. Ogniska pło­nęły w nim jasno, pod­trzymu­jąc złu­dze­nie, że awangarda ata­kują­cych oczekuje oto na przy­bycie reszty ich armii. Jed­nak tu i ów­dzie na stoku broń lśniła w bla­sku księ­życa. Roz­bły­ski te wszakże po­zo­sta­łyby nie­zau­wa­żone, gdyby Ru­do­brody tak nie upie­rał się przy swoich ostrzeże­niach.Jeden po dru­gim, dwu­nastu męż­czyzn wspięło się na blanki. Przez chwilę szeptali coś mię­dzy sobą, po­tem roz­pro­szyli się. Czte­rech po­dą­żyło za Ha­ro­unem na dół na dzie­dzi­niec, kie­rując się ku pod­sta­wom wieży, a po­tem do tu­nelu pro­wa­dzą­cego skroś mu­rów obron­nych. Po­zo­stali roz­dzie­lili się równo na dwa od­działy i każdy od­dział ru­szył ku jed­nej z war­towni. Czwórka towa­rzy­sząca Ha­ro­unowi pró­bo­wała obecnie unieść we­wnętrzny z dwu ka­miennych blo­ków, za­my­kają­cych wej­ście do tu­nelu.Na­past­nicy opu­ścili war­tow­nie.— Po­win­ni­śmy zo­sta­wić ko­goś tam w dole — wy­szeptał Tur­ran. — Wkrótce za­czną się cze­goś do­my­ślać.— Te­raz jest już za późno — od­parł Grimna­son, chi­cho­cząc. — Pu­łapka już się za­mknęła. — Prze­chylił się przez para­pet, dał znak żoł­nie­rzom ukrytym wśród skał poza bramą.Kilka chwil póź­niej z dołu usły­szeli wo­łanie:— Stać! Rzućcie bron!Róg ode­zwał się po­dwójną nutą. Na dzie­dzi­niec wpa­dli żoł­nie­rze, po­biegli w kie­runku mu­rów.Przy bra­mie roz­pę­tała się wrzawa. Żoł­nie­rze krzy­czeli. Za­świ­stały cię­ciwy kusz. Stal ude­rzyła o stal. Ha­roun i czte­rej jego lu­dzie prze­bili się przez ata­kują­cych, po­biegli w dół stoku. Bin You­sif krzyknął:— Wra­cać! To pu­łapka! Co­fać się!Wzdłuż mu­rów obron­nych Ravenkrak roz­bły­sły po­chodnie. Przygo­to­wane wcześniej tre­busze wy­pu­ściły swe poci­ski. Ka­ta­pulty wy­strzeliły salwy strzał. Łucznicy zwolnili cię­ciwy swojej broni. Bomby naf­towe z tre­bu­szy za­lały stok płyn­nym ogniem. Na­past­nicy w pło­ną­cych ubra­niach bie­gali ni­czym po­zba­wione głów kury.— To było łatwe — za­uwa­żył Tur­ran. — Martwi mnie jed­nak moż­li­wość po­waż­niej­szych ata­ków. Ten człowiek jest pie­kiel­nie uta­len­to­wany. * * *Po­zo­stali po­szu­kali schronie­nia w głębi zamku. Ne­pan­the i Sal­tim­banco, ma­jąc całą po­wierzchnię mu­rów dla sie­bie, spo­glą­dali w dół na Can­da­reen. Tu i tam ka­łuże nafty wciąż bul­go­tały ogniem, ma­lując po­trza­skany skalny ru­mosz feerią świateł i cieni. Nie­które z tych cieni poru­szały się. Żoł­nie­rze Ha­rouna zbie­rali swoich pole­głych.Przez dłuż­szą chwilę stali w mil­cze­niu. Sal­tim­banco my­ślał o Ru­do­bro­dym — Bragi Ra­gnar­sonie vel Ren­delu Grimna­sonie. Dla­czego, na wszystkie skarby świata, ostrzegł on Tur­rana? Gdyby nie to, Ravenkrak pa­dłoby łu­pem na­past­ni­ków i wtedy ro­bota, do któ­rej ich wy­na­jęto, do­bie­głaby końca. On zaś peł­niłby godną po­zaz­droszcze­nia funk­cję na­rzę­dzia, któ­rego na­wet nie trzeba było zdejmo­wać z półki.Cóż, u dia­bła, za­mie­rzał ten człowiek?Ne­pan­the rów­nież się martwiła. Teraz wreszcie zro­zu­miała roz­ba­wie­nie tych wszyst­kich ko­biet — i zu­peł­nie jej się nie po­do­bało. Kiedy z po­czątku nie­jasno uświado­miła sobie tę myśl, pró­bo­wała z nią wal­czyć. Coś w głębi jej serca prze­ko­ny­wało, że wszystko skończy się jakąś nie­go­dzi­wo­ścią.Ale w tym ciemnym za­kątku jej du­szy, skąd brały się nę­ka­jące ją de­mony, czuła, jak roz­luź­niają się pę­ta­jące więzy, kiedy prze­by­wała w po­bliżu Sal­tim­banca. Ro­man­tyczna, ja­śniej­sza strona jej oso­bo­wo­ści po­woli zdo­by­wała pa­no­wa­nie nad resztą. Fakt, iż Sal­tim­banco zu­peł­nie się o to nie troszczył, sty­mu­lował tylko cały pro­ces.Któ­ryś z ran­nych żoł­nie­rzy, spo­czy­wa­jący nie­zbyt da­leko do mu­rów zamku, za­czął krzy­czeć, kiedy towa­rzy­sze go pod­nieśli. Ne­pan­the za­drżała i przy­su­nęła się bliżej Sal­tim­banca. Jej dłoń mi­mo­wol­nie zaci­snęła się na jego ręce. Naj­wy­raź­niej zu­peł­nie nie zda­wała sobie sprawy z tego, co robi. On uda­wał, że ni­czego nie do­strzega.Jakiś czas póź­niej po­sły­szała od­głos do­bie­ga­jący gdzieś z po­wierzchni forty­fika­cji. Sal­tim­banco uniósł wzrok, oczekując po­ja­wie­nia się ko­lej­nego od­działu wart, które re­gu­larnie przemie­rzały tę trasę. Za­miast tego zo­ba­czył Grimna­sona i jego żonę. Nie­znacznie przy­mknął po­wieki. Ne­pan­the, gdyby mo­gła go teraz wi­dzieć, by­łaby za­sko­czona wy­ra­zem jego twa­rzy, która wy­ra­żała zu­peł­nie doń nie przy­sta­jącą twar­dość i gniew. I cho­ciaż w mgnieniu oka uczucia te roz­wiały się, nie umknęły wszak uwagi tam­tej dwójki. Męż­czy­zna wzdrygnął się. Jego żona od­po­wie­działa wy­zy­wa­ją­cym spoj­rze­niem.— Ach — po­wie­działa Ne­pan­the. — Ka­pitan Grimna­son. Astrid. Astrid, pięk­nie wy­glą­dasz dzi­siej­szej nocy.— Uhm — mruknął Grimna­son. — Tro­chę czasu za­brało mi, za­nim ją do tego na­mó­wi­łem. Co my­ślisz o tej su­kience? — Nie po­trafił spoj­rzeć pro­sto w oczy Szy­dercy.— Fan­ta­styczna. Astrid, na­prawdę, cie­szę się, że ubra­nie do kon­nej jazdy nie przy­rosło ci do grzbietu. Gdy­byś tak odziana udała się do Wielkiej Sali, wzbudzi­łabyś za­zdrość wszyst­kich ko­biet. Nie są­dzisz, że mam rację, Sal­tim­banco?— Hę? O tak, to prawda. — Spoj­rze­nia, jego i ofi­cera, za­iskrzyły ni­czym ostrza skrzyżo­wa­nych ra­pie­rów. — Pani Grimna­son świetnie na­daje się na żonę Puł­kow­nika.Dłoń Ne­pan­the zaci­snęła uchwyt na jego ręce.— Och, teraz zdra­dzi­łeś wszystko. To miała być nie­spo­dzianka. — Zwracając się do po­zo­sta­łych zaś, oznajmiła: — Tur­ran przedsta­wił cię do awansu. Po­wie­dział, że skontak­tuje się z Gil­dią, kiedy tylko za­koń­czy się oblę­żenie.— Nie je­stem już dłu­żej członkiem Gil­dii, moja pani.— Oni jed­nak twierdzą, że jest ina­czej.Ka­pitan wzruszył ra­mio­nami.— Oni nie życzą sobie, aby kto­kol­wiek mógł z nimi ze­rwać. Ale z dru­giej strony wcale się nie sta­rają, by warto było po­zo­stać w ich sze­re­gach.— Cóż, w każ­dym razie po­staraj się wy­glą­dać na za­sko­czo­nego, kiedy mój brat to ogłosi. On dużo myśli o to­bie, ka­pita­nie. Jak to się dzieje, że zaw­sze wiesz, co Ha­roun ma za­miar zro­bić?— Hai! — wy­krzyknął Sal­tim­banco. — Dzięki gwiazdom ja­śniejącym na nie­bio­sach Ru­do­brody zaw­sze zna myśli nie­na­wist­nego wroga! W prze­ciw­nym razie, cóż by się z nami teraz stało, co? Być może, by­łoby już po nas, co? Wojna by­łaby skoń­czona, Ravenkrak znisz­czony, mo­głoby i tak się stać.Na­jem­nik zro­zu­miał sens tej prze­mowy, po­sta­nowił go jed­nak zi­gno­ro­wać.— Moja pani, moi lu­dzie zaj­mują się wo­jaczką już od po­koleń. Z ojca na syna prze­ka­zują sobie za­wo­dowe sztuczki. Jedną z nich jest nie­prze­rwane stu­dio­wa­nie po­czy­nań wy­bit­nych do­wód­ców na­szych cza­sów, na wy­pa­dek gdyby się miało kie­dyś z któ­rymś zmie­rzyć. Są­dzę, że znam Ha­rouna już bar­dzo do­brze, acz­kol­wiek nie wy­daje mi się, by­śmy byli zdolni znowu za­sta­wić na niego sku­teczną pu­łapkę.— Ten Ha­roun to jest bar­dzo do­bry gene­rał — po­wie­dział Sal­tim­banco. — Pod­bił Iwa Skołowda wy­łącz­nie przy po­mocy ban­dy­tów, ma­jąc prze­ciwko so­bie li­czebną przewagę. Obawiam ci ja się, że wkrótce moje do­rodne ciało stać się może jeń­cem tegoż. Wielki wpraw­dzie jest ten za­mek, wszakże wielki ob­lega go gene­rał. Siła z nim ludzi, wię­cej niźli na­szych obrońców. To cud mniemany, że nie za­siada jesz­cze dzi­siej­szej nocy w Wielkiej Sali. Tu cud do­prawdy nie­sły­chany, że wszystko nie skończyło się jesz­cze dla nie­szczę­snego Ravenkrak. — Znowuż tony gniewu po­brzmiały w jego gło­sie. Ne­pan­the jed­nak myl­nie wzięła go za prze­raże­nie. Ka­pitan jed­nak zro­zu­miał.Po­dob­nie jak jego żona.— Pani — za­częła — czy mogę o czymś po­roz­ma­wiać z tobą? Na osobności? Chciała­bym pro­sić cię o po­ży­cze­nie paru rze­czy i może ko­lejnej su­kienki. Nie mo­żemy jed­nak o ta­kich sprawach dys­ku­to­wać w obecności męż­czyzn.Ne­pan­the ski­nęła głową. Pu­ściła dłoń Sal­tim­banca, pierwszy raz zda­jąc sobie sprawę z tego, co wcześniej zro­biła. Za­sko­czyło ją to. Prze­cież nic złego się nie stało. Coś w jej wnę­trzu za­drżało. Przez jakąś se­kundę po­czuła przy­pływ unie­sie­nia, opa­no­wała się jed­nak i po­szła za Astrid. Zniknęły wreszcie w cie­niu wieży wznoszą­cej się nad bramą.Szy­derca led­wie cze­kał, aż znikną im z oczu.— W co ty grasz, Bragi? By­łoby już po całej wrzawie, ale wielki głu­piec mu­siał otworzyć pasz­czę! A ja mógłbym od­dalić się swoją drogą, gra­jąc na fu­jarce. Pla­nu­jesz zdradę? Wpraw­dzie od sze­ściu mie­sięcy już nie ćwi­czy­łem z ra­pie­rem, wciąż jed­nak mogę cię zabić szybko jak pio­run...Żoł­nierz żachnął się. Nie wąt­pił, że gru­bas jest w sta­nie po­ko­nać go w poje­dynku. Nie­wielu z żyją­cych męż­czyzn po­tra­fi­łoby do­rów­nać Szy­dercy w umiejętno­ściach szermier­czych.— Gram na zwłokę — oznajmił. — Coś mi strasznie śmierdzi w całej tej sprawie, ale nie po­trafię od­kryć, co to jest. Po­wstrzy­ma­łem Ha­rouna, aby­śmy mieli czas się do­wie­dzieć. I chciałem go zła­pać po to, aby z nim po­roz­ma­wiać. Ostatnim ra­zem, kiedy nada­rzyła się taka szansa, mu­sia­łem wy­silać całą swoją wy­obraźnię, żeby Tur­ran nie poło­żył na nim swoich łap.— Ostatnim ra­zem?— Kiedy wra­cali­śmy z Iwa Skołowda. Cii!Senny war­tow­nik prze­szedł obok, mamro­cząc po­wita­nie. Nie zwrócił na nich szczegól­nej uwagi. Jak zwy­kle, Sal­tim­banco kłócił się o to, że zie­mia jest okrą­gła.Kiedy strażnik znik­nął, Sal­tim­banco warknął:— Mów dalej. Bar­dzo mnie inte­re­suje, jak wy­tłu­ma­czysz pustą sa­kiewkę, która dzi­siej­szej nocy miała być pełna.— Po­wie­działem, że coś tu jest nie w po­rządku. Ci Królowie Bu­rzy to są tylko znu­dzeni fa­ceci, za­ba­wia­jący się grą w sza­chy ży­wymi figu­rami. Oprócz Tur­rana i może Val­thera za cho­lerę nic ich nie ob­cho­dzi wskrze­sze­nie Im­pe­rium. Nie ma żad­nego po­wodu, dla któ­rego ktoś miałby za­da­wać sobie tyle trudu, aby ich zniszczyć. Dla­czego więc stary nas wy­najął? Tego chciałbym się do­wie­dzieć. I będę szu­kał, póki nie znajdę...— Su­mie­nie? — par­sknął Sal­tim­banco. — Wielki mój przyja­cielu, czyżby po tak wielu la­tach znie­nacka obu­dziło się w tobie su­mie­nie?— Nie. In­stynkt sa­mo­za­cho­wawczy. Gdy­bym wie­dział, na czym sto­imy, oraz upewnił się, że je­ste­śmy bez­pieczni, w jed­nej chwili po­de­rżnąłbym Tur­ra­nowi gar­dło... na­wet mimo to, że lubię fa­ceta. Nie, to nie jest su­mie­nie. Ktoś nas wy­ko­rzy­stuje, a ja chcę wie­dzieć, dla­czego tak się dzieje, za­nim to moje gar­dło zo­sta­nie pode­rżnięte. Nie zmieniam stron. Po pro­stu na jakiś czas nie będę się an­ga­żo­wał po żad­nej z nich. Gdyby któ­ryś z nas jed­nak miał zdra­dzić, ty je­steś jedy­nym, ma­ją­cym ku temu po­wody.— Hę?— Ne­pan­the. Wy dwoje bar­dzo afi­szu­jecie się ze sobą.— To jest ro­bota, za którą stary mi za­płacił, cho­dziło o to, abym po­dzie­lił ro­dzinę Królów Bu­rzy, tak na wszelki wy­pa­dek. Abym, gdyby coś miało za­wieść, był jego człowie­kiem w ich sze­re­gach. Cii! Ko­biety wra­cają. Jest wielką kulą jak piłka, w którą grają dzieci, tylko taką dużą, dużą.— A co się stało ze stat­kiem i gi­gan­tyczną kaczką? — za­py­tała Astrid, chi­cho­cząc.— Hai! Tak. Jest wielką okrą­głą kulą na mo­rzu eskaloń­skiego wina, na­pę­dzaną wy­ma­chami płe­two­no­giej kaczki skroś gwiaździ­stego wszech­świata.Grimna­son zmu­sił się do śmiechu. Żona wsu­nęła dłoń pod jego ramię, od­cią­gnęła go na bok. Po­tem on rów­nież oto­czył ją ra­mie­niem i ob­jęci ode­szli.Ne­pan­the pa­trzyła w ślad za nimi, ob­ser­wu­jąc ich ra­miona. * * *Grimna­son był żoł­nie­rzem o dość nie­ja­snym po­cho­dze­niu. Tylko jego żona oraz kilku przyjaciół wie­działo o nim wię­cej niż tylko to, że na­prawdę na­zy­wał się Bragi Ra­gnar­son i uro­dził się w Tro­lle­dyn­gii, kra­inie poło­żonej na pół­noc od Gór Kraczno­diań­skich. Jed­nak większo­ści ludzi, ja­kich zda­rzało mu się spo­tkać na swej dro­dze życia, wcale to nie ob­cho­dziło. Ich inte­re­so­wały jedy­nie jego zdol­ności mi­li­tarne. Czego wszak nie wie­dzieli jego pra­co­dawcy — a paru zda­rzyło się sro­dze za­pła­cić za tę nie­wie­dzę — to fakt, że Ra­gnar­son i bin You­sif byli bli­skimi przyja­ciółmi. An­ga­żując się po prze­ciw­nych stro­nach kon­flik­tów, ukła­dali prze­bieg wo­jen tak, aby szły po ich myśli, działając jed­no­cze­śnie z taką fine­zją, że na­wet prze­grane kam­panie przy­czy­niały się do pod­bu­do­wa­nia ich re­puta­cji. Szy­derca za­zwy­czaj w ta­kich wy­pad­kach od­gry­wał rolę mi­strza ce­re­mo­nii.Nigdy jesz­cze nie wpa­dli, cho­ciaż po­ważni ana­litycy w Wy­so­kiej Iglicy i ita­skiańskim Szta­bie Głównym (z któ­rych każdy miał swoje przy­czyny do ob­ser­wo­wa­nia uważnie po­czy­nań obu) po­woli za­czy­nali na­bie­rać po­dej­rzeń. Ich współ­praca pod­czas Wo­jen El Mu­rida oraz przez kilka póź­niej­szych lat, nie mo­gła zo­stać nie za­uwa­żona. Gdy ktoś zde­cy­duje się po­waż­nie po­grze­bać w prze­szło­ści któ­regoś z nich, z pew­no­ścią wszystko wyj­dzie na jaw.Jed­nak głównie sku­piali się na po­mniejszych zle­ce­niach od ludzi, któ­rzy nie mieli czasu albo pie­nię­dzy, by zre­ali­zo­wać za­kro­jone na szer­szą skalę po­szu­ki­wa­nia.Ina­czej jed­nak sprawa miała się ze sta­rym, który teraz był ich ostatecz­nym płat­ni­kiem i który już na pierwszym spo­tka­niu przedsta­wił im so­lidne do­wody ich działalno­ści, a po­nadto miał też z góry przy­go­to­waną dla Bra­giego nową toż­sa­mość Grimna­sona.Ra­gnar­son uro­dził się jako syn po­mniejszego trol­le­dyn­gjań­skiego wo­dza, Ra­gnara z Drauken­bring. Do­świad­cze­nie wo­jenne zdo­był już w wieku lat dzie­się­ciu, kiedy to po­pły­nął wraz ze swym oj­cem przez Ję­zyki Ognia, aby na­paść na wy­brzeża Freylandii. Po­tem przy­szła trol­le­dyn­giań­ska wojna o suk­cesję, w któ­rej Ra­gnar­son wal­czył pod prze­gra­nym sztanda­rem. Bragi oraz jego przy­brany brat, Ha­aken Czarny Kieł, ucie­kli przez Kraczno­diany. W wieku lat szes­nastu był już członkiem Gil­dii Na­jem­ni­ków.Nie­malże na­tychmiast po tym wy­bu­chły Wojny El Mu­rida. Bragi miał mnó­stwo ro­boty, a także liczne oka­zje, by udo­wod­nić swoje zdol­ności do­wód­cze. I wtedy to spo­tkał na swej dro­dze Ha­rouna bin You­sifa, Króla Bez Tronu.Ma­jąc dwa­dzie­ścia lat, zo­stał no­mi­no­wany ka­pita­nem Gil­dii. Jego pra­gnie­niem było wspiąć się jesz­cze wy­żej. Jed­nak nie po­trafił wy­zbyć się głównych wad cha­rak­teru: chciwo­ści oraz cał­ko­witej nie­zdol­ności do przy­swojenia sobie dys­cy­pliny nie­zbędnej na czas po­koju. Do­szedł więc do wniosku, iż le­piej bę­dzie pro­spe­rował poza au­spi­cjami Gil­dii jako wspólnik Ha­rouna, nie zaś jako puł­kow­nik czy choćby na­wet gene­rał. Gil­dia była ro­dza­jem mi­stycznego za­konu o czy­sto spartań­skim cha­rak­terze, nie­malże ascetycz­nym, co stwa­rzało nie­wiele oka­zji do oso­bi­stego wzboga­cenia się.Po pew­nym okre­sie nie­prze­rwa­nych pora­żek, jakie od­nosił, pra­cując na wła­sną rękę, Ra­gnar­son ze­brał kadrę po­dob­nie do niego my­ślą­cych by­łych żoł­nie­rzy Gil­dii i po­wró­cił do wcześniej­szego za­wodu na­jem­nika. Nie był szczegól­nie lu­biany w Wy­so­kiej Iglicy, sta­no­wią­cej kwaterę główną Gil­dii, gdzie sta­rzy żoł­nie­rze z Cy­tadeli po­strzegali go jako rene­gata. Cza­sami na­wet gro­zili, że przyjmą jego rezy­gna­cję. * * *Ne­pan­the zu­peł­nie bez­owocnie ślę­czała nad swoim ha­ftem, za­miast pra­co­wać, po­grą­żała się w roz­my­śla­niach. Ktoś za­pukał do jej drzwi. Wdzięczna była za to, że jej prze­rwano, rów­no­cze­śnie zaś mo­dliła się o to, by nie był to Sal­tim­banco. Teraz już nie chciała prze­by­wać z nim sam na sam.— Wejść! — za­wo­łała, rów­no­cze­śnie dzwoniąc na słu­żącą.Do wnę­trza kom­naty we­szła Astrid, nie­śmiało, naj­wy­raź­niej oszoło­miona nieco luk­su­sem, jaki pa­no­wał w salo­nie.— Przy­szłam w sprawie ubrań. Ren­del chce, że­bym je wło­żyła na dzi­siej­szy wie­czór.— Ka­za­łam Ani­nie roz­łożyć je w sy­pialni.Po­ko­jówka po­ja­wiła się.— Moja pani?— Przynieś nam, pro­szę, tro­chę wina, a po­tem po­mo­żemy Astrid w tej sprawie, o któ­rej roz­ma­wia­liśmy dzi­siaj rano.— Tak, moja pani. — Po­ko­jówka skło­niła się, wy­szła z po­mieszcze­nia. W kom­nacie za­pa­no­wała głę­boka i nie­wzruszona cisza, jaka zaw­sze przy­darza się w sytu­acji, gdy dwie za­du­mane ko­biety zejdą się ze sobą. Astrid (która na­prawdę miała na imię Elana), chciała już za­pro­po­no­wać tam­tej radę lub choćby po­cie­chę, jed­nak zwalczyła w sobie ten od­ruch. Ta ko­bieta była prze­cież wro­giem. Jed­nak tak na­prawdę nie po­tra­fiła nie­na­wi­dzić Ne­pan­the. Za bar­dzo jej współ­czuła, ale ko­bieta ta nie wy­rzą­dziła jej prze­cież żad­nej krzywdy. Nie­chaj prze­klęte będą kno­wa­nia męż­czyzn! Wo­la­łaby ra­czej, aby były przyja­ciół­kami niźli wro­gami.Cisza po­głę­biała się coraz bar­dziej, prze­ra­ża­jąca i zimna. Ja­koś trzeba było ją prze­rwać.— Nie star­cza mi po pro­stu słów po­dzięki, że po­ży­czy­łaś mi swoje ubra­nia. Żo­nie żoł­nie­rza nie­czę­sto zda­rza się zdo­być coś ład­nego. — Słowa, które wy­ma­wiała, były tylko dźwię­kami ma­ją­cymi prze­rwać tę prze­ra­ża­jącą ciszę.— To dla­czego zo­stałaś z Ren­de­lem? — za­py­tała Ne­pan­the. Na jej twa­rzy roz­bły­snął przelotny cień na­dziei. Astrid zaś na­tychmiast wy­czuła, że ich roz­mowa ob­racać się bę­dzie wo­kół pro­blemu Ne­pan­the. — Je­steś piękna i do­brze uro­dzona.Elana uśmiech­nęła się nie­malże wbrew sobie. Jej matka była słynną ita­skiańską kur­ty­zaną.— Je­steś do­brze wy­cho­wana i po­tra­fisz się zna­leźć w ele­ganckim towa­rzy­stwie. Nie po­win­naś mieć większych kło­po­tów ze zwróce­niem na sie­bie uwagi ja­kie­goś lorda dys­po­nują­cego po­sia­dło­ścią ziemską.By­wało i tak, od czasu do czasu przy­najmniej, w każ­dym razie wcześniej, kiedy jesz­cze była młodsza, że pró­bo­wała kilku ostroż­nych kro­ków po czerwo­nej ścieżce, którą wę­dro­wała jej matka. Ko­lejny uśmiech do wła­snych wspo­mnień.— Są­dzę, że bez większego trudu mo­gła­bym to zro­bić, gdy­bym cze­goś ta­kiego za­pra­gnęła. Ale to Ren­del wpadł mi w oko. — Fakt, że mo­gła nieco opu­ścić za­słonę ta­jem­nicy i zdra­dzić odrobinę prawdy, był nie­skończe­nie uspoka­ja­jący. W tym zamku nie było ni­kogo, kogo mo­głaby na­zwać przyja­ciółką, ni­kogo, z kim mo­głaby po pro­stu usiąść i po­plot­ko­wać jak ko­bieta z ko­bietą. Kilku tylko członków dru­żyny Bra­giego było żo­na­tych. — Nie tęsk­nię za luk­su­sami... przy­najmniej nie bar­dzo... po­nie­waż i tak nie mam czasu, aby się o nie troszczyć. — Uśmiech na jej twa­rzy zblakł. Tak na­prawdę tęsk­niła za po­sia­da­niem rze­czy, rze­czy, któ­rych pra­gnęła wręcz roz­paczliwie. Dom, dzieci, kilka przed­miotów zbytku... Ale Bragi nigdy nie był w sta­nie zdo­być dość pie­nię­dzy... Zaw­sze miała być jesz­cze ta jedna kam­pania, za­nim gdzieś osiądą. Może ta wła­śnie na­prawdę bę­dzie ostatnia, jeżeli stary za­płaci tak do­brze, jak obie­cał, jeżeli Bragi zde­cy­duje się działać, jeżeli ich nie od­kryją... Wszystkie te je­żeli, wszystkie te kosz­marne je­żeli...Na czole Ne­pan­the po­ja­wiła się zmarszczka wy­ra­ża­jąca nie­zro­zu­mie­nie.— Nie ro­zu­miesz — po­wie­działa Elana, stwier­dza­jąc jed­no­cze­śnie oczywi­stość. Pró­bo­wała za wszelką cenę po­zbie­rać myśli. Roz­mowa na temat pro­ble­mów Ne­pan­the z pew­no­ścią po­może jej w od­su­nię­ciu na bok wła­snych. — Kiedy spo­tkasz wła­ści­wego czło­wieka, bę­dziesz wie­działa, o czym my­ślę. W na­szych cza­sach oni nie po­ja­wiają się za­kuci w błyszczące zbroje. Ale kiedy na­prawdę go znaj­dziesz, je­dwa­bie i ka­prysy nie będą dla cie­bie wiele zna­czyły. Ry­bak, że­brak, król, zło­dziej, wszystko to nic dla cie­bie nie bę­dzie zna­czyć. Na­miot w polu bę­dzie rów­nie do­bry jak za­mek, a słoma rów­nie miękka jak puch, byle by­ście tylko byli ra­zem. Mu­sisz się przy­go­to­wać na ak­cep­tację tego, co na­dej­dzie. Patrz przez opa­ko­wa­nie na za­war­tość paczki. Albo spę­dzisz resztę swojego życia, za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego byłaś taką idiotką. Staję się strasznie mo­rali­za­tor­ska, nie­prawdaż?— Na­prawdę go ko­chasz? — za­py­tała Ne­pan­the. — Mam na myśli Ren­dela. — Zmieszała się jesz­cze bar­dziej, za­wsty­dzona tym, że stwierdza rzecz oczywistą.Elana z po­czątku są­dziła, że mó­wiąc te słowa, chce po pro­stu po­móc Szy­dercy, kiedy jed­nak póź­niej się na tym za­sta­no­wiła, do­szła do wniosku, że pły­nęły z głębi jej serca.— Bar­dziej niż zdaję sobie z tego sprawę, jeśli już py­tasz. Sama je­stem za­sko­czona. Bo­go­wie tylko wie­dzą, że nie było żad­nego mie­siąca mio­do­wego... oboje jeste­śmy zbyt uparci... ale nie wy­daje mi się, aby ist­niało coś, dla czego mo­gła­bym od niego uciec. Tak, ko­cham go. Na­wet mimo tego, że sama mu­sia­łam się mu oświad­czyć. — Ro­ze­śmiała się.— Ty go po­pro­siłaś o rękę?— Oczywi­ście, że tak. On jest na­prawdę trud­nym przy­pad­kiem. Jakiś czas na­wet za­brało mi prze­ko­nanie go.Po­ko­jówka przy­nio­sła wino, na­lała im, po­tem zwróciła się do Elany:— Je­żeli ze­chcesz przejść do sy­pialni, po­mogę ci przymie­rzać su­kienki.Salon Ne­pan­the był cu­downy, jed­nak jej sy­pial­nię Elana uznała za praw­dziwą kra­inę z baśni. Tutaj przed­mioty zbytku ukła­dały się war­stwą nie­malże tak grubą, jak liście opa­da­jące je­sie­nią, i na do­datek były rów­nie wy­godne.— Ren­del obie­cał mi taki pokój jak ten, kiedy brali­śmy ślub. Aż do dzi­siaj nie są­dzi­łam, że w ogóle coś ta­kiego zo­baczę.— To tylko poda­runek od mo­ich braci — od­parła Ne­pan­the, zby­wa­jąc całą rzecz wzrusze­niem ra­mion. — Jer­rad po­za­bijał dy­wa­niki. W większo­ści są to niedźwie­dzie skóry. Ri­dyeh zdo­był zwiercia­dło w Escalon. Rze­komo ma być ma­giczne, jed­nak żadne z nas nie po­trafi zmu­sić go do działania. Jest okropnie stare. Lu­xos zro­bił łoże. Wy­rzeź­bił je wła­sno­ręcz­nie, na wzór identycz­nego, jakie wi­dział w Ita­skii, tak przy­najmniej po­wie­dział.Po­ko­jówka obe­szła Elanę, za­częła roz­wią­zy­wać ta­siemki jej sukni.Ne­pan­the zaś cią­gnęła dalej:— Val­ther poda­rował mi ob­razy. Czy kie­dy­kol­wiek wi­działaś w życiu coś po­dob­nego?— Tylko raz. W Hel­lin Da­imiel, w mu­zeum.— Stamtąd wła­śnie je przywiózł... z Hel­lin Da­imiel. I sądzę, że zo­stały ukra­dzione z mu­zeum, jed­nak Val­ther nie zro­biłby prze­cież cze­goś ta­kiego. Przy­najmniej nie wy­daje mi się. Nigdy jed­nak nie po­wie­dział, w jaki spo­sób je zdo­był. Brock dał mi te ma­leń­kie figu­rynki. — Mi­kro­sko­pijne zamki i wo­jow­nicy, ide­alnie odrobione, stały na pod­sta­wie nie większej od dłoni Elany. — Są ręcz­nie rzeź­bione. Te jasne wy­ko­nano z dia­mentu. Czerwone z ru­bi­nów. Są figu­rami w ja­kiejś grze. Przypusz­czam, że rów­nież zo­stały skra­dzione. Tylko król mógłby sobie na coś ta­kiego po­zwo­lić.W tej chwili jed­nak Elana była już naga, drżała w je­sien­nym chło­dzie, który pa­no­wał w nie ogrzewa­nych kom­na­tach Ravenkrak. Kiedy jed­nak po­de­szła do po­ko­jówki, sto­jącej obok stosu je­dwabnych sukni, za­py­tała:— A co Tur­ran ci ofia­rował?— Nic! — warknęła Ne­pan­the. — Zu­peł­nie nic.— Moja pani! — ode­zwała się po­ko­jówka, jakby nieco wy­trą­cona z rów­no­wagi. — Oczywi­ście, że dał ci coś. Jest prze­cież ta suk­nia, którą okre­ślił jako ła­twiejszą część swego po­da­runku. — Za­chi­cho­tała. Nie miała wię­cej niż czterna­ście lat, wiek, w któ­rym wszystko sta­nowi po­wód bądź do śmiechu, bądź roz­pa­czy.Ne­pan­the za­gry­zła wargi, zmarsz­czyła brwi, od­wró­ciła się od nich.— Anina, za dużo mó­wisz.Po­ko­jówka za­chi­cho­tała po­now­nie, po­tem prze­szła do gar­de­roby.— Anina!Anina wró­ciła, nio­sąc wspaniały strój. Ela­nie aż za­parło dech w pier­siach. Uszyto go z ilo­ści je­dwa­biu do­sta­tecz­nej, by ota­klo­wać sta­tek.— Suk­nia ślubna! — wy­krzyknęła. — Ne­pan­the, to jest naj­pięk­niej­szy ze wszyst­kich poda­run­ków.Ne­pan­the tak mocno za­gry­zła usta, że aż po­bie­lały. Wy­krę­cała za­ple­cione cia­sno drobne dło­nie.— To jest tylko po­łowa pre­zentu — po­wie­działa Anina. — Resztę sta­nowi męż­czy­zna, który ma towa­rzy­szyć tej sukni. Ro­zu­miesz, lor­do­wie tutaj udzielają ślu­bów.— Dość! — warknęła Ne­pan­the. — Anina, wyjdź! Ja po­mogę Astrid. Być może do­dat­kowa ko­lejka szo­ro­wa­nia pod­łóg na­uczy cię pil­no­wać ję­zyka.Po­ko­jówka pró­bo­wała sprawiać wra­żenie skru­szo­nej, ale jej się to nie udało, nie wy­trzymała i za­częła chi­cho­tać.— Służba! — mruknęła Ne­pan­the.— Ona nie miała nic złego na myśli, moja pani.— Mam imię. Mów do mnie Ne­pan­the. Z pew­no­ścią nie miała nic złego na myśli. Ale za dużo sobie po­zwala.— Uważam, że jest to piękny pre­zent.Ne­pan­the szarpnęła za ko­ronki, wśród któ­rych prze­bie­rała. Elana aż wstrzy­mała dech.— Który? — za­py­tała na­tar­czy­wie.— Suk­nia, oczywi­ście. Miałam na sobie łachmany, kiedy szłam do ślubu. Co za su­kienka! Jak też mu­siałby wy­glą­dać w niej ślub! Niby ko­rona­cja w sta­rym Ilka­zarze.— Nie pla­nuję żad­nego za­mąż­pój­ścia, nigdy — od­parła Ne­pan­the, ce­dząc słowa. — Nie mam ochoty, by jaki­kol­wiek męż­czy­zna wpełzał na mnie i ob­łapiał mnie ni­czym... ni­czym zwie­rzę w wy­lę­garni!Gwałtow­ność tonu jej głosu była prze­ra­ża­jąca. Elana od­kaszlnęła, pod­czas gdy Ne­pan­the szar­pała dziko ko­lejny ze­staw ko­ronek. Chciała po­wie­dzieć coś jesz­cze, co­kol­wiek, aby za­trzeć po­przednie wra­żenie, po­cie­szyć tamtą, może jesz­cze po­chwalić coś, ale intu­icyj­nie wy­czuła, że mil­cze­nie bę­dzie naj­lep­szym wyj­ściem. Te­mat zo­stał za­mknięty — chyba że Ne­pan­the po­now­nie go poru­szy.Cisza, prze­ry­wana jedy­nie sze­le­stem odzieży, za­pa­no­wała w sy­pialni i było tak do chwili, gdy Ne­pan­the za­częła po­ma­gać Ela­nie w za­wią­zy­wa­niu bu­tów.Elana sie­działa na skraju łóżka. Ne­pan­the klę­czała przed nią, zapi­nając jej buty. Ze spoj­rze­niem wbi­tym w stopy Elany wy­ją­kała:— Jak to jest, mieć męż­czy­znę?— Co?W miej­scu, gdzie jej włosy roz­dzielały się, uka­zując skórę pod spodem, kark Ne­pan­the po­czerwie­niał.— No wiesz, w ten spo­sób.Jej od­po­wiedź, Elana do­sko­nale zda­wała sobie z tego sprawę, bę­dzie de­cy­du­jąca za­równo dla jej przy­szło­ści, jak i dla przy­szło­ści tej dziwnej ko­biety. Pró­bo­wała wy­my­ślić jakąś po­uczającą radę, nie po­tra­fiła.— Cóż mogę po­wie­dzieć? Nie po­trafię po­wie­dzieć ci, jak to bę­dzie w twoim przy­padku.— No do­brze, a jak my­ślisz? Matka nigdy tego nie lubiła. Po­wie­działa, że jest to nie­godne... że... no cóż, nie wiem.— Ale miała sied­mioro dzieci.— My­ślę o mojej ma­cosze. Moja praw­dziwa matka umarła, kiedy mnie ro­dziła.— Nie­które ko­biety w towa­rzy­stwie przy­wdzie­wają takie ma­ski. Nie sądzę, aby wiele z nich za­bie­rało je do łóżka. To nie jest brudne ani złe...— Ale jak to jest? — ża­ło­śnie za­py­tała Ne­pan­the.Elana wzruszyła ra­mio­nami. Roz­po­częła wy­ja­śnie­nia do pod­staw.— Znam tech­nikę...— A więc cóż mogę ci po­wie­dzieć? Jest tylko jeden spo­sób, aby się prze­ko­nać. Naj­trud­niej­szy.Wciąż nie pod­no­sząc głowy, Ne­pan­the wy­szeptała:— Czy to boli za pierwszym ra­zem? Sły­sza­łam... — Urwała.— Tro­chę, przy­najmniej nie­które ko­biety. Ale szybko o tym za­po­mnisz. Ja już led­wie pa­mię­tam...Ne­pan­the pod­nio­sła się gwałtow­nie, ode­szła na bok.— Skończy­łam — oznajmiła. — Przejrzyj się w lu­strze. — Po­tem zaś, kiedy Elana po­dzi­wiała swe odbi­cie, po­wie­działa: — Astrid, je­stem tro­chę prze­stra­szona. Nie po­trafię się zmienić! Cza­sami, kiedy on jest tutaj, bar­dzo tego chcę, gdy jed­nak tylko po­my­ślę... Nie chcę. Nie chcę się zmieniać! Cała je­stem po­krę­cona. Ża­łuję, że nie je­stem ko­bietą. W każ­dym razie, ża­łuję, że nie je­stem nor­malną ko­bietą.— Och, wy­daje mi się, że nie jesteś taka znowu nie­nor­malna — po­wie­działa Elana, pró­bując ją uspokoić. — Wszystkie się bo­imy... nie­które na­wet śmiertelnie... przedtem, gdy oczeku­jemy na to, co ma na­stą­pić. To się wy­daje... cóż... O, do dia­bła! Nie po­trafię tego wy­ja­śnić! Po­tem wszystko po pro­stu wy­gląda ina­czej. Strach znika. Nie­kiedy dzieje się to po­woli, ale w końcu zaw­sze tak jest. Nie po­trafię ci nic wię­cej po­wie­dzieć po­nad to, że nie ma w tym nic złego. Chodźmy, kola­cja czeka. Ren­del bę­dzie się martwił, a Tur­ran za­cznie wszystko przewra­cać do góry no­gami. DZIEWIĘĆ: Lato 996 roku OUI; Za murami, które sięgają nieba Wo­lał­bym, żeby prze­stali bić w te bębny! — warknął Tur­ran. Prze­chy­lony przez blanki, wpa­try­wał się w obóz wroga. Głu­chy ło­mot echem od­bijał się w górze, ni­czym bicie serca świata. — Do­pro­wa­dzają mnie do szału!— Na tym po­lega po­mysł — od­parł Ra­gnar­son, opie­rając się obok niego. — Wojna ner­wów. Stara sztuczka bin You­sifa. Do­wie­dział się, że tak po­stę­pują w Shin­san.— W każ­dym razie działa. — Król Bu­rzy od­wró­cił się, spoj­rzał wzdłuż muru obron­nego w kie­runku, gdzie Ne­pan­the i Sal­tim­banco prze­cha­dzali się ra­zem. — Jed­nak nie wszyscy się przejmują. Nasz pom­pa­tyczny przyjaciel czyni wy­raźne po­stępy.W rze­czy sa­mej. Spa­ce­ro­wali ręka w rękę, zaś Ne­pan­the zda­wała się zu­peł­nie nie wstydzić tego, że ktoś ich może zo­ba­czyć.— Ha! — za­uwa­żył Ra­gnar­son. — Ona czyni wy­raźne po­stępy. On zaś stra­cił na wa­dze dobre cztery ka­mie­nie. Co są­dzisz o do­pa­so­wa­niu się tej pary?Po chwili na­my­słu Tur­ran od­po­wie­dział:— Ne­pan­the po­trze­buje męż­czy­zny bar­dziej niźli cze­go­kol­wiek in­nego w świe­cie. Jed­nooki, jed­no­nogi że­brak z naj­bar­dziej po­nu­rych slumsów Ita­skii od­po­wia­dałby mi, gdyby się na niego zde­cy­do­wała. Ale, jeśli cho­dzi o mnie, Sal­tim­banco może być. Jego po­cho­dze­nie zdaje się ni­skie, jed­nak serce jest tak szla­chetne, jak u króla. Nie sprzeci­wiał­bym się ślu­bowi, czy choćby ro­man­sowi. Tak na­prawdę, gdy­bym wie­dział, jak mu po­móc ją uwieść...Grimna­son po­kiwał głową, za­pro­po­no­wał:— Gdyby było coś, co mógłbym w tej sprawie zro­bić... — Po­tem zaś dodał: — Mó­wiąc już o Ita­skii, czy sły­sza­łeś co­kol­wiek na temat Ha­rouna?— Nic. Złoto i ostrza noży za­mknęły wiele ust. Ri­dyeh ma kło­poty. Jak dużo czasu minie, za­nim dotrą do mu­rów?Ra­gnar­son spoj­rzał w dół na ro­boty ziemne bin You­sifa, dłu­gie, le­niwe zyg­zaki zmie­rza­jące w stronę Can­da­reen. Ciężka broń nie po­tra­fiła dać sobie z nimi rady.— Nie tak szybko.— Od­palić tre­busz nu­mer trzy! — za­wołał Tur­ran. — Skie­ro­wać ogień pierwszego na środ­kowy pod­kop.Po­cisk łu­kiem przeleciał w po­wie­trzu, cią­gnąc za sobą ogon dymu, jed­nak upadł za bli­sko. Nafta roz­pry­snęła się i teraz pło­nęła wśród strza­ska­nych skał.— Nie cał­kiem — za­uwa­żył Ra­gnar­son. — Może za dzień lub dwa.— Czy utrzy­mamy się do zimy?Ra­gnar­son był za­sko­czony. Tur­ran wątpi, czy jego wła­sna for­teca jest nie­zwy­cię­żona? Nie­moż­liwe!— Do je­sieni nie będą go­towi pod­jąć próby zdo­bycia mu­rów. A po­tem jesz­cze będą mu­sieli nad nimi przeleźć. Nie sądzę, aby byli w sta­nie. Nie w sytu­acji, gdy mu­szą wszystkie swoje ma­chiny ob­lęż­nicze tar­gać w górę stoku pod ogniem.— Mimo to wo­lał­bym, żeby się jesz­cze bar­dziej opóźnili. Czy nie mo­gli­by­śmy zro­bić wy­cieczki? Aby po­psuć im tro­chę ob­lęż­niczą ro­botę?— Można by po­wie­rzyć do­wództwo Rol­fowi. Nie­mniej cała sprawa bę­dzie dość ryzy­kowna. Nie bar­dzo mo­żemy po­zwo­lić sobie na straty w lu­dziach. Teraz nie mamy na­wet do­syć żoł­nie­rzy, aby bro­nić całej dłu­gość muru. Może po­win­ni­śmy po­słać Iwa Sko­łowdian Ne­pan­the. Na­wet jeśli nie wrócą, nie­wielka strata. Czarny Kieł i Smok­bójca tro­chę ich wy­musztro­wali, a wciąż nie są wiele lepsi od nie wy­szkolo­nych re­kru­tów.— Jak oce­niasz nasze szansę?— Wy­śmienicie. Ty­powa pro­ce­dura oblę­żenia do­maga się przewagi pię­ciu na jed­nego. Ich jest trzy razy wię­cej niż nas. Ha­roun do­sko­nale zdaje sobie z tego sprawę. Ale musi mieć coś przy­go­to­wane w za­na­drzu, w prze­ciw­nym razie już by od­stąpił. Nie po­trafię jed­nak wy­my­ślić, co to może być. — Zer­knął w dół. Sal­tim­banco i Ne­pan­the zeszli już z muru. Zo­ba­czył, jak wchodzą do Dzwon­nicy. Szy­derca z pew­no­ścią nie tracił czasu. Ale, wniosku­jąc z tego, co usły­szał od Elany, miał przed sobą trudny przy­pa­dek. Ko­biety. Za­dzi­wia­jące stwo­rze­nia.My­ślami po­biegł do tego sta­rego, który ich wy­najął. Kim on był? Dla­czego zniszcze­nie Ravenkrak było dla niego tak istotne? * * *Sal­tim­banco otworzył drzwi przed Ne­pan­the. Po­dzię­ko­wała mu, po­de­szła do swego kro­sna z ha­ftem, na­szpi­ko­wa­nym igłami. W Ravenkrak zaw­sze roz­pa­lano ogień, na­wet w cza­sie lata. Fotel nie był już w po­łowie na­wet tak wy­godny, jak wówczas, gdy sam wię­cej wa­żył. Przy­mknął na poły po­wieki i ob­ser­wo­wał pło­mie­nie przez rzęsy. Mie­niły się nie­zwy­kle wszyst­kimi bar­wami tęczy.Ne­pan­the przez ja­kieś pięt­na­ście mi­nut za­ba­wiała się swoim ha­ftem, po­tem za­częła spa­ce­ro­wać po kom­nacie. Jej oczy uni­kały spoj­rze­nia Sal­tim­banca. Przedtem mó­wili o oblę­żeniu i pla­nach stra­te­gicz­nych Tur­rana, jed­nak jej myśli bie­gły teraz w inną stronę.Sal­tim­banco był prze­ra­żony sa­mym sobą, swoimi żą­dzami i tym ja­kimś dziwnym, od­miennym uczuciem, jakim obda­rzał Ne­pan­the. O dru­gim są­dził wszakże, że sobie po­trafi z nim pora­dzić, jed­nak to pierwsze... Nie­jed­no­krot­nie był bli­sko do­ko­nania gwałtu. Ale w ten spo­sób zniszczy­łby wszystko.Ne­pan­the w końcu przy­znała sama przed sobą, że na­prawdę ko­cha tego dziwnie prze­stra­szo­nego czło­wieka. Zgo­dziła się na­wet, że pra­gnie... cóż, wła­śnie tego pra­gnęła. Ale była prze­ra­żona. Jej roz­mowy z Astrid uspokoiły czy­sto inte­lek­tu­alny strach, jed­nak mroczne prądy emo­cji wciąż wzbierały pod po­wierzchnią jej umy­słu, czer­piąc swą siłę z na­zbyt głę­bo­kich jego warstw, by dały się łatwo ukoić. Pewna była, że umrze jako dziewica.Okrążyła fotel, na któ­rym spo­czy­wał, na wpół śpiąc i wpa­trując się w pło­mie­nie spod rzęs, my­śląc o wpi­ciu się w jego ucho, na spo­sób, jaki opi­sała jej Astrid. Ale nie, tego by już było za wiele. Poza tym była na­zbyt prze­ra­żona.Sta­nęła mię­dzy fote­lem a ogni­skiem. Spoj­rzał na nią tymi dziwnymi brą­zo­wymi oczami. Przygry­zła wargę. Po­czuła ści­ska­nie w gar­dle, nie po­tra­fiła wy­krztusić ani słowa. Nie umiała po­wie­dzieć tego, co za­mie­rzała. Błysk emo­cji prze­mknął przez jego śniadą twarz. Co?...Drżąc lekko, ujęła jego dłoń, usia­dła na porę­czy fotela. Od­sunął się deli­kat­nie, po­wró­cił do ob­ser­wacji ognia. Po­ru­szyła się, po­chy­liła lekko ku niemu. Ze ści­śniętym gar­dłem, ochryple po­wie­działa:— Jest coś, czego byś chciał...Kiedy spoj­rzał na nią w górę, po­ko­nała ostatnie sześć cali, jakie jesz­cze ich dzie­liły, i przy­ci­snęła usta do jego ust. Trwało to tylko se­kundę. Po­czuła, jak drży jej szczęka. Prze­szył ją dreszcz. Po­czuła, jak on rów­nież drży, pró­bując się opa­no­wać. Chciała, aby siłą wciągnął ją sobie na ko­lana, lecz... Chwila ocza­ro­wa­nia mi­nęła. Gdzieś w głębi jej umy­słu za­trza­snęły się ja­kieś drzwi. Strach ją spa­rali­żo­wał. Po­woli wy­co­fała się, wal­cząc sama ze sobą, nie chcąc sprawić mu przy­kro­ści. Znowu ucie­kała, znowu ucie­kała przed sobą. Bole­śnie za­gry­zła wargi, wró­ciła do swego ha­ftu.Kilka chwil póź­niej, kiedy prze­kli­nała zły ścieg i swą wła­sną nie­po­rad­ność, za­czął chra­pać. Od­głos jed­nak wy­da­wał się tro­chę na­zbyt wy­raźny, jakby szy­dził z niej. To za­bo­lało ją do ży­wego.„Dla­czego nie mogę być nor­malną ko­bietą? Dla­czego? Dla­czego? Dla­czego?” * * *Na pu­kanie do drzwi Ne­pan­the od­po­wie­działa po­nu­rym:— Wejść. — Ale kiedy zo­ba­czyła Elanę wchodzącą do środka, twarz jej poja­śniała. — Astrid. Co ty sobie o mnie po­my­ślisz? Dla­czego je­stem taka po­plą­tana?Elana za­trzymała się jesz­cze w drzwiach, za­sta­na­wia­jąc się, co się wy­da­rzyło.— Twój towa­rzysz już cię opu­ścił?— Po­ca­ło­wa­łam go... ale on nic nie zro­bił... a po­tem prze­stra­szy­łam się i ze­psu­łam wszystko.— No i?— Cóż, chciałam...— Ne­pan­the, stało się, co się stało. Za bar­dzo się przejmu­jesz. Nie pró­buj robić ni­czego na siłę. Wtedy się nie uda. Po­zwól, by cała sytu­acja sama się roz­wi­jała. Wtedy, w pew­nej chwili spoj­rzysz do góry i zo­ba­czysz, jak wszystko roz­kwita. — Miała przy­najmniej na­dzieję, że tak bę­dzie.— Może. To jest po pro­stu... cóż... nie po­trafię wy­ja­śnić.— Dla­czego w ogóle pró­bo­wać? Ne­pan­the, uro­dzi­łaś się, aby się za­martwiać wszystkim, wiesz o tym? Wy­szu­ku­jesz pro­blemy tam, gdzie nie ma żad­nego. A to­bie sa­mej po­doba się to, jaka jesteś żało­sna? Cho­dzi mi o to, że z pew­no­ścią jest to coś, nad czym można się za­sta­no­wić, jed­nak nie uza­leż­niaj od tego ca­łego swego ży­cia. Po­trze­bu­jesz cze­goś, by zająć ręce, oto w czym rzecz. To jest twój pro­blem.— Co? Jaki ze mnie po­żytek? Je­stem tylko ko­lejną gębą do wy­kar­mie­nia, zu­peł­nie bez­uży­teczną dla Ravenkrak.— Do­pro­wa­dzasz mnie do szału, kiedy za­cho­wu­jesz się w ten spo­sób. Coś do zro­bie­nia? Ostatniej nocy Ren­del po­wie­dział, że Brock nie przy­go­tował żad­nego laza­retu. Bę­dziemy po­trze­bo­wali miej­sca, gdzie można do­glą­dać ran­nych. Sły­sza­łam, że w Głę­bo­kich Lo­chach jest mnó­stwo wol­nej prze­strzeni.— Ale tam na dole jest pa­skudnie. Od wie­ków nikt ich nie uży­wał.— Mo­żemy tam prze­cież po­sprzątać, nie­prawdaż? Słu­chaj, w ca­łym zamku jest pełno ko­biet, które głu­pieją z nudy. To przy­najmniej bę­dzie je trzymało z dala od kło­po­tów.— Za­bie­rze mnó­stwo czasu...— Mi­nie mie­siąc, za­nim oni tam na ze­wnątrz będą go­towi. Dłu­żej, jeśli Ren­del bę­dzie ich nękał, jak za­mie­rza.— Le­piej więc za­cznijmy od razu.Elana uśmiech­nęła się. Jej gam­bit oka­zał się sku­teczny.— Po­zwól mi coś na sie­bie wło­żyć — po­wie­działa Ne­pan­the. — Weź­miemy klu­cze, a po­tem zo­ba­czymy, co jest do zro­bie­nia. * * *Elana wraz z Ne­pan­the, Sal­tim­ban­kiem oraz Kró­lami Bu­rzy stała na para­pecie Czarnej Wieży, po­nad bramą Ravenkrak. Silny wiatr zaty­kał jej usta, gdy ob­ser­wo­wała losy śród­noc­nej wy­cieczki. Poni­żej oble­ga­jący pra­co­wali przy świetle po­chodni, póki nie zo­stali za­ata­ko­wani. Pierwsze ostrzeże­nie sta­no­wiły krzyki to­wa­rzy­szy. W tej chwili pło­mie­nie pod­sy­cane naftą poże­rały ich na­rzę­dzia i bu­dulec. Na­mioty w obo­zie ro­bot­ni­ków wy­le­ciały w po­wie­trze.Po­woli po­ja­wiali się pierwsi ranni. Walki trwały dalej. Sze­reg po­chodni pną­cych się po stoku zna­czył nad­cią­ga­jące po­siłki. Elana i Ne­pan­the po­bie­gły do swego za­im­pro­wi­zo­wa­nego laza­retu i za­jęły się smutnym, krwawym za­da­niem skła­dania żoł­nie­rzy na po­wrót w ca­łość. Większość ran­nych sta­no­wili jeńcy. Zre­ali­zo­waw­szy za­mie­rzony cel, czyli zniszcze­nie wy­su­niętej re­duty prze­ciw­nika oraz obró­cenie wni­wecz dwu tygo­dni prac ziemnych, Ra­gnar­son wy­cofał się. On i Rolf ze­brali swe kom­panie na dzie­dzińcu na apel.Na­gle po­ja­wiła się bie­gnąca Elana, krzy­czała, za­nim jesz­cze wy­padła z wnę­trza tu­nelu wio­dą­cego do Głę­bo­kich Lo­chów.— Bragi — pró­bo­wała za­czerpnąć tchu, nie­malże ze­mdlała. — Tam jest Ha­aken. Zo­stał ciężko ranny... I wie coś... coś o sta­rym.— Cholera! — Od­wró­cił się i za­wołał: — Rolf! Smok­bójca! Elana, zo­stań przy nim i nie po­zwól Ne­pan­the się zbli­żać. Zrób wszystko, żeby nas nie zdra­dził. — Rolf i Smok­bójca nad­biegli. Ra­gnar­son wy­jaśnił im sytu­ację. — Ha­aken zna­lazł to, czego chcieliśmy. Zejdę zaraz po od­pra­wie.— Co z nim? — za­pytał Rolf.— Nie­przytomny — od­parła Elana. — Ale nie po­trafię do­szu­kać się żad­nej rany, cho­ciaż wy­gląda, jakby umierał. Przede wszystkim trzeba utrzymać go przy życiu. — Znowu za­częła biec.— Cze­kaj! — za­wołał za nią Ra­gnar­son. — Jest takie nie uży­wane po­mieszcze­nie w Niż­szym Ar­se­nale. Gdyby udało się umieścić go tam, nikt by go nie zna­lazł. Cholera! Cholera! — Był prze­ra­żony moż­liwo­ścią, że Ha­aken ich zdra­dzi, prze­ra­żony tym, że może stra­cić je­dyną ro­dzinę, jaką kie­dy­kol­wiek po­sia­dał...Wy­soko w górze Sal­tim­banco ob­ser­wo­wał, jak od­dział roz­pra­sza się. Zer­knął na Królów Bu­rzy. Jak za­cza­ro­wani wpa­try­wali się w pło­mie­nie pod mu­rami. Znowu prze­niósł wzrok na dzie­dzi­niec, za­sta­na­wia­jąc się, jakie też mogą być zbli­ża­jące się kło­poty. Elana naj­wy­raź­niej przy­nio­sła ja­kieś wie­ści, więc on też po­wi­nien pójść, aby zo­ba­czyć, co się stało.— Ja — po­wie­dział — udać się za­mie­rzam na dół do Głę­bo­kich Lo­chów. Będę opie­ko­wał się dzielnymi żoł­nie­rzami.— Ha! — warknął Val­ther. — Po­trze­bu­jesz wy­mówki, żeby zo­ba­czyć się z Ne­pan­the, co? Cały czas ci od­ma­wia?Sal­tim­banco tylko ukło­nił się lekko i od­szedł. DZIESIĘĆ: Lata 808-965 OUI; Jaki pożytek ma człowiek? Fangdred od­mie­niał się gwałtow­nie, po­dob­nie jak jego pan. Chwile, kiedy oka­zy­wał cie­plej­sze uczucia i był towa­rzy­ski, sta­wały się coraz rzad­sze, coraz czę­ściej na­to­miast zda­rzały mu się na­pady iryta­cji. Co zna­ko­micie od­po­wia­dało Var­thlokku­rowi. Po dwu­stu la­tach sa­mot­ność staje się na­wy­kiem. Za­wie­ranie zbyt szybko zbyt wielu przyjaźni może sprawić, iż stopy po­niosą go znowu na szlak wę­drowca.Fangdred zmieniał się i to wła­śnie w tych przemia­nach spo­czy­wała przy­czyna po­gar­sza­ją­cych się na­stro­jów Starca. Po­jawili się słu­żący — bie­dacy wy­na­jęci w Iwa Skołowda. Cho­ciaż z po­czątku prze­ra­żeni per­spektywą takiej pracy, ostatecz­nie prze­ko­ny­wali się, że służba w Fangdre­dzie stwa­rza znacznie lep­sze wi­doki niźli po­zo­sta­nie w domu. Myli, szo­ro­wali, na­pra­wiali, wy­mie­niali. Go­to­wali, szyli, dbali o tych kilka koni, które zago­ściły w staj­niach Fangdredu. Po dzie­dzińcu za­częły spa­ce­ro­wać wie­prze, wraz z nimi pro­siaki, kaczki, gęsi, kury, kozy, owce i by­dło. Przybył już ko­wal i roz­po­czął pracę w kuźni. Ude­rze­nia młota na ko­wa­dle dźwię­czały przez cały dzień ni­czym dzwon. Cie­śla. Jego mło­tek i piła za­jęte były od świtu do zmierzchu. Po­tem mły­narz. Tkacz. Bu­dow­niczy, szewc, po­woź­nik, szwaczka, rzeź­nik, pie­karz, wy­twórca świec. Oraz ich dzieci. Mnó­stwo dzieci, ro­ze­śmianych, bie­gają­cych po ca­łym zamku, nę­kają­cych ku­cha­rza o miękkim sercu i pie­karza swoimi proś­bami o coś słod­kiego, zrzu­cają­cych ka­mie­nie z muru tylko po to, by zo­ba­czyć, jak zni­kają z pola wi­dze­nia. Var­thlokkur czę­sto przy­glą­dał się im z Wieży Wia­trów. Nigdy w życiu nie był dzieckiem. Och, i jesz­cze kob­ziarz. Cóż za kob­ziarz! Na swój wła­sny spo­sób kre­ował on ma­gię rów­nie po­tężną jak dzieła Var­thlokkura, rów­nie nie­śmiertelną, jak do­ko­nania Starca. Jego wi­bru­jące, cza­ru­jące tony nio­sły się po ko­ryta­rzach zamku, mie­sza­jąc z od­gło­sami ko­wal­skiego młota, piły cieśli i dzie­cię­cym śmiechem.W miarę jak za­mek coraz bar­dziej przy­po­minał dom, a lu­dzie po­woli osia­dali w nim na stałe, Var­thlokkur i Sta­rzec wy­co­fy­wali się z życia.Tak więc Sta­rzec wchodzi na dzie­dzi­niec, gdzie cieśla i ko­wal kłócą się z bu­dow­ni­czym na temat na­praw we­wnętrz­nego muru. Ich kłót­nia oraz wszystkie inne od­głosy, na­gle milkną. Z wy­jąt­kiem głosu kobzy: kob­ziarz nie oba­wia się ni­czego. Po­zo­stali zaś lę­kają się czło­wieka, który nigdy nie umrze, cho­ciaż on sam nie zro­bił nic, aby wzbudzić w nich ten strach.A więc Var­thlokkur od­wie­dza dzie­dzi­niec, gdzie cztery małe dziew­czynki ska­czą przez ska­kankę przy dźwię­kach kobzy. Naj­pierw ob­ser­wuje je z cie­nia, nie­wi­doczny, roz­ba­wiony. Kiedy jed­nak po­jawia się, aby za­pytać o tytuł pio­senki, dziew­czynki ucie­kają. Jest mu przy­kro. Tylko kob­ziarz zo­staje. On nie boi się Rzeźnika Ilka­zaru.Zra­nieni w swych uczuciach ci dwaj od­su­wają się od swych słu­żą­cych. Sta­rzec staje się coraz bar­dziej draż­liwy, Var­thlokkur mil­czący. Jed­nak każdy z nich ma na po­cie­chę wie­dzę o tym, że ist­nieje coś, co ma przewagę nad stra­chem: czas. Po­kole­nia przyjdą i przeminą, oni jed­nak będą trwali. Pew­nego dnia prze­ra­żone dzieci staną się dziadkami in­nych dzieci. Strach, ni­czym sól z ziemi, wy­płu­cze się.I cały wiek póź­niej lu­dzie już dłu­żej nie boją się swych pa­nów. Sta­rzec może spo­koj­nie roz­ma­wiać z cie­ślą, nie zmu­sza­jąc się do igno­ro­wa­nia drżą­cych kolan tam­tego. Var­thlokkur trzyma jeden z koń­ców ska­kanki ba­wią­cych się dzieci, a one dzię­kują mu, kiedy koń­czą i mó­wią do niego: Wujku Varth.I zaw­sze jest kob­ziarz, który się nie boi.Wiek nad­szedł i przeminął, po­woli, przy­no­sząc wła­ściwe mu zmiany. Pew­nego dnia, przy śnia­daniu, cza­ro­dziej po­wie­dział:— Przez sto lat nie zaj­mo­wa­łem się in­wo­kacją wy­roczni, za­sta­na­wiam się...— Czy mgły nie roz­pro­szyły się nieco nad twoją linią życia? — Sta­rzec cały poja­śniał. Prze­po­wiednia obie­cy­wała roz­rywkę. — Czy nie po­win­ni­śmy się udać do Wieży Wia­trów?— Ko­niecznie — od­parł Var­thlokkur, za­uwa­żając pod­nie­cenie tam­tego. — Gdy­bym po­sia­dał ja­kie­goś opie­kuńczego boga, po­mo­dlił­bym się do niego.— Czy mam za­pie­czę­to­wać drzwi? — za­pytał Sta­rzec, kiedy we­szli do warsztatu cza­ro­dzieja.— Tak. Nie chcę, by ktoś przy­pad­kiem wszedł do środka.Sta­rzec rzucił szybkie, pro­ste za­klę­cie. Drzwi stały się czę­ścią ściany.Var­thlokkur pod­szedł do stołu, na któ­rym zaku­rzone tau­ma­tur­giczne i nek­ro­man­tyczne in­stru­menty le­żały nie­tknięte od czasu, jak do­konał ostatniej in­wo­kacji wy­roczni. W ciągu ostatnich stu lat nie robił wła­ści­wie nic, od­dając się lek­turze i teo­re­tycz­nym do­cie­ka­niom nad na­turą magii. Jed­nak teraz stwierdził, iż nie opu­ściły go ani wie­dza, ani umiejętno­ści. Wkrótce już zwiercia­dło na ścia­nie roz­bły­sło, uka­zując gwałtow­nie zmienia­jące się brązy za­mro­żonej przy­szło­ści. On zaś szeptał, szeptał, nie ustając w ogra­ni­cza­niu ogni­sko­wej lustra, póki nie za­częło od­bijać wy­łącz­nie tych obra­zów, które go inte­re­so­wały.Te nie­liczne chmury, jakie skrywały pod sobą rzekę czasu, znik­nęły. Zaj­rzał więc w dół stru­mie­nia czasu i uj­rzał drobne frag­menty nad­cho­dzą­cej bitwy. Jego teorie naj­wy­raź­niej były słuszne. Norny i Losy wal­czyć będą ze sobą. Po­tem zajął się po­szu­ki­wa­niami swej ko­biety, wreszcie na mgnienie ujrzał jej twarz.— Ach! — wes­tchnął Sta­rzec. — Ona jest piękna. — W jego oczach roz­bły­sły iskierki uznania. Za­nim obli­cze ko­biety po­now­nie znik­nęło, obaj znali już ją do­brze.Włosy, ciemne ni­czym kru­cze skrzydło, dłu­gie, je­dwa­biste. Oczy, ma­ho­niowe i na­kra­piane zło­tem. Usta pełne i czerwone; coś w ukła­dzie ich kąci­ków suge­ro­wało, iż rzadko się uśmiecha. Także w linii brwi można było wy­pa­trzeć ślady skłonności do rap­tow­nych wy­bu­chów gniewu. Pełna życia, lecz smutna. Piękny owal twa­rzy o deli­kat­nych ry­sach, na­zna­czo­nej po­czu­ciem sa­mot­ności. Obaj męż­czyźni znali już ten wi­dok. Zbyt czę­sto mieli go przed oczyma, gdy pa­trzyli wzajem­nie we wła­sne obli­cza.W jed­nej chwili ona była tam, a po­tem znik­nęła, jed­nak roz­po­znali ją i zro­zu­mieli, kim jest. A Var­thlokkur ją po­ko­chał.— Jak długo jesz­cze? — za­pytał Sta­rzec.Var­thlokkur wzruszył ra­mio­nami.— Mniej niż wiek. Krót­szy jest teraz już czas mego oczeki­wa­nia niźli sto lat temu, dłuż­szy bę­dzie się jed­nak zda­wał, od kiedy ją zo­ba­czy­łem. Za na­stępne pięt­na­ście lub dwa­dzie­ścia lat bę­dziemy mu­sieli przyjrzeć się jej znowu.— Czy to była tylko gra mojej wy­obraźni?... Czy nie od­nio­słeś wra­żenia, że kon­flikt mię­dzy Lo­sami i Nor­nami jest wy­ni­kiem zwy­kłej za­zdro­ści? Wy­da­wało mi się, że mają za­miar cały świat uczynić krwawą sza­chownicą... ale tylko z po­wodu zwy­kłej, sta­ro­mod­nej zawi­ści. Wy­nik, który zde­cy­duje o wła­dzy nauki bądź magii, bę­dzie jedy­nie bę­kar­tem tego sporu. Na­to­miast cała walka doty­czyć bę­dzie tylko za­kresu po­sia­da­nych pre­ro­ga­tyw.— Być może — od­parł Var­thlokkur po ja­kiejś mi­nucie głę­bo­kiego na­my­słu. — Przy­cho­dzi mi do głowy pewna ana­logia. Coś, co się zda­rzyło w Ita­skii.— Król Ita­skii dys­po­no­wał dwoma ro­dza­jami kró­lew­skich pie­nię­dzy i do­cho­dów: jedne z nich po­kry­wały jego pry­watne wy­datki, dru­gie zaś nale­żały do Króla jako uosobie­nia pań­stwa. Linia po­działu mię­dzy tymi dwoma sys­te­mami cyr­kula­cji pie­nią­dza była do­syć nie­jasna. W cza­sach, o któ­rych mó­wię, ist­niały dwa urzędy fi­skalne, Kró­lew­ski Skarbnik oraz Kanclerz Fi­nan­sów, obaj byli za­zdro­snymi ludźmi, na do­datek dzie­liły ich oso­biste ani­mo­zje. Każdy z nich pró­bo­wał zniszczyć dru­giego, za­rzu­cając mu naru­sze­nia prawa, nie­kom­pe­ten­cję i tego typu rze­czy. Tym, czego każdy z nich pra­gnął, była cał­ko­wita kon­trola nad ob­ro­tem pie­nięż­nym. Wal­cząc o nią, zaw­sze w imię dobra kró­le­stwa, nie­malże do­pro­wa­dzili go do ruiny.— Pa­mię­tam. Śmiałem się do roz­puku, kiedy Król, od któ­rego do­ma­gali się roz­są­dze­nia ich sporu, po­zba­wił obu głów. I ro­zu­miem, na czym ana­logia ma pole­gać. Norny mia­łyby w niej być Skarbni­kami, przedsta­wi­ciel­kami bo­gów. Losy są Kancle­rzami, od­po­wie­dzialnymi za wszech­świat. Obie strony pra­gną zdo­być pa­tent na grze­banie się w ludz­kich sprawach.— Mniej wię­cej. Nie­mniej po­win­ni­śmy się za­sta­no­wić, co wła­ści­wie ro­bimy, stając po jed­nej ze stron w tym kon­flik­cie.— Mhm. Och. Jest jesz­cze coś. Coś, co doty­czy Shin­san. Po­chwyciłem tylko na mgnienie obraz od­no­szący się do Im­pe­rium Grozy. To­bie się rów­nież udało?Po chwili zwłoki Var­thlokkur od­po­wie­dział:— Nie. Nie wi­działem ni­czego. — Od­wró­cił się do stołu za­rzu­co­nego sto­sami ma­gicz­nych pism.Sta­rzec zmarsz­czył czoło, za­dał ko­lejne pyta­nie, znowu otrzymał wy­mi­ja­jącą od­po­wiedź. Po­sta­nowił więc po­rzu­cić temat.— Co więc za­mie­rzasz teraz zro­bić?— Wró­cić do mych ba­dań. Je­stem teraz na kra­wę­dzi istot­nego przełomu. Mam szansę zdo­bycia no­wej tau­ma­tur­gicz­nej Mocy, pra­wie zu­peł­nie nie­za­leż­nej od wszyst­kich, jakie zna­liśmy dotąd. Być może jest ona na­wet nie­za­leżna od Bie­gu­nów.Sta­rzec, za­sko­czony, wzdrygnął się.— Mó­wisz o Bie­gu­nach Mocy?Po­wszechnie przy­pusz­czano, że Dwa Bie­guny Mocy rze­czy­wi­ście ist­nieją, o jed­nym plotki gło­siły, iż znaj­duje się w rę­kach Gwiezd­nego Jeźdźca., drugi uznawano za zagi­niony. Były dla Mocy tym, czym bie­guny dla che­micznie wy­twa­rza­nej „elek­tryczności”, co ostatnimi czasy za­de­mon­stro­wano na Reb­sa­meń­skim Uni­wer­syte­cie w Hel­lin Da­imiel.— Pa­mię­tasz, jak Ten­no­tini za­pro­po­no­wał swoją Za­sadę Nie­oznaczo­ności?— Wzbu­dziła mnó­stwo śmiechu.— Wy­gląda na to, że miał rację. Jeżeli przyj­miemy nie­oznaczo­ność, znak Stałej Dele­stina prze­staje być ustalony. To by oznaczało li­kwi­dację poję­cia kie­run­ko­wo­ści. — Po­woli wpa­dał w coraz większe pod­nie­cenie. — Zo­bacz, co się sta­nie, jeśli wprowa­dzę ujemną stałą do mo­ich Funkcji Zi­mo­wego Sztormu. Są­dzę, że je­śli uda mi się wprowa­dzić ma­te­ma­tykę na wyż­szy po­ziom, udo­wod­nię, iż otworzy­łem zu­peł­nie nowy ob­szar ba­dań...— Nie na­dą­żam za tobą — po­wie­dział Sta­rzec. — Wciąż jesz­cze zma­gam się z Pierwot­nymi An­ka­ikami Yo Hsi.— Prze­pra­szam. Za­nim jed­nak po­sunę się dalej, będę mu­siał udać się w krótką po­droż.— Do Ilka­zaru? — Sta­rzec nie pa­trzył na swego go­ścia.— Tak. Po­wrót na scenę zbrodni, żeby tak rzec. Ze­msta miała smak gorz­kiego miodu.— Przy­sło­wie, które mu­szę dołą­czyć do mej księgi. — Przez wieki swego ży­cia Sta­rzec ko­lek­cjo­no­wał trafne po­wie­dze­nia. — Stąd mo­żesz zo­ba­czyć jego ruiny.— Wy­ru­szam po pie­nią­dze. Mam tro­chę sre­bra ukrytego w miej­scu, gdzie na pew­nej far­mie nie­gdyś stało drzewo, oraz nieco złota w miej­scu, które ja tylko znam. Te­raz są tam tylko ja­łowe zie­mie. Hammad al Nakir. Pu­sty­nia Śmierci.— Skarb?— Tak. Chroniony ma­sku­ją­cym za­klę­ciem.— Skarb Im­pe­rium — wy­mamrotał Sta­rzec. — Do­brze, ja zajmę się wszystkim.Kilka mie­sięcy póź­niej Var­thlokkur był już z po­wro­tem. Pro­wa­dził za sobą ka­ra­wanę zwie­rząt nio­są­cych złoto Ilka­zaru. Kiedy do­bie­gły do końca uro­czy­stości wy­pra­wione na jego po­wita­nie, do Fangdredu po­wró­cił zwy­kły spo­kój. Spo­kój ten trwał całe po­kole­nia. * * *Sta­rzec wę­dro­wał szczytem wietrz­nego, po­kry­tego lo­dem muru Fangdredu, ogar­nięty naj­bar­dziej mrocznym przy­gnę­bie­niem, za­sta­na­wia­jąc się, czy nie po­wró­cić w obję­cia swego dłu­giego snu. On i Var­thlokkur mieszkali ra­zem już od po­nad pół­tora wieku. Nic się nie zda­rzyło. Wzajemne za­inte­re­so­wa­nie roz­wiało się jak dym. Znowu za­gra­żała mu nuda. W jego oczach nie roz­bły­ski­wały już iskry, nie wspominał już mło­dości. Jed­nak w dal­szym ciągu wy­glą­dał tak, jak w dniu swego prze­bu­dze­nia: śred­niego wzrostu, szczupły, z brodą falu­jącą ni­czym sztandar na wie­trze. Wy­glą­dał na osiem­dzie­siąt lat, po­sia­dał ży­wot­ność trzy­dzie­sto­latka. Jed­nak nie uśmiechał się już dłu­żej. Teraz jego czoło czę­sto było zmarsz­czone. Słu­żący za­częli go uni­kać. Po­kole­nia, które żyły bli­sko niego, za­po­mniały o prze­raże­niu, jakie wią­zało się z jego imie­niem, wciąż jed­nak był Star­cem z Fangdredu, któ­rego nie nale­żało de­ner­wo­wać, gdy ogar­niał go po­nury na­strój. A ta­kie na­stroje ostatnimi czasy przy­da­rzały mu się czę­sto.Włosy i broda ło­po­tały mu dziko na wie­trze, po­sta­nowił więc po­rzu­cić mur dla wąt­pli­wej jako­ści wy­gód wspólnej sali. Komnata była nie­malże pu­sta, zajął jed­nak miej­sce przy głównym stole, nic jed­nak nie wzbudziło jego cie­ka­wo­ści. Po chwili, pod­czas któ­rej pa­trzył się jedy­nie w pustkę, od­wró­cił się do tych kilku słu­żą­cych, któ­rzy mieli od­wagę sta­wić czoło jego na­stro­jowi.— Rządco, pro­szę udać się do Wieży Wia­trów. Po­proś Var­thlokkura, żeby zszedł do mnie.Rządca skło­nił głowę i po­szedł.— Kob­zia­rzu, za­graj coś.Ten kob­ziarz, po­dob­nie jak wszyscy jego po­przednicy, nie znał stra­chu. Łyp­nął okiem na swego pana, oce­nił jego na­strój i za­grał pieśń, która szła tak: Niech prze­pad­nie dzień mego uro­dze­nia i noc, gdy po­wie­dziano: „Po­częty męż­czy­zna”. Niech dzień ten za­mieni się w ciemność... Sta­rzec znał tę ele­gię. Pod­niósł się zza stołu.— Kob­zia­rzu! — za­grzmiał. — Nie szydź ze mnie! Twoja głowa nie jest wszak osa­dzona na karku z ka­mie­nia. — Ude­rzył pię­ścią w stół, aż mu po­czerwie­niały kłyk­cie i krzyknął: — Mam już do­syć two­ich gie­rek. Cza­ro­dziej chciał cię tutaj mieć, za­graj więc coś dla niego! — Osu­nął się na sie­dze­nie, twarz mu pło­nęła.Kob­ziarz, w nie­znacznym tylko stop­niu onie­śmielony, skło­nił się i za­grał; Zerwij się, wie­trze pół­nocny, przyjdź, wie­trze połu­dniowy, po­wiej w ogrodzie moim, niech wyda swój za­pach bal­samu. Nie­chaj wej­dzie Miły do swego ogrodu i niech zjada jego przewy­borne owoce. Była to pieśń ko­biety, wzywa­jącej ko­chanka do swego łoża, jed­nak za­wie­rała do­sta­tecz­nie czy­telną alu­zję do sytu­acji cza­ro­dzieja, żeby ją rów­nież można było uznać za szy­der­stwo. Zresztą kob­ziarz spe­cjal­nie za­grał tylko jej za­koń­cze­nie, do­kład­nie w mo­men­cie, gdy Var­thlokkur wchodził do sali. Za­zwy­czaj cza­ro­dzieja gniewały słowa tej pie­śni, dzi­siaj jed­nak tylko się za­śmiał i prze­cho­dząc, po­kle­pał kob­zia­rza po ple­cach.Sta­rzec, ro­zu­mie­jąc ra­dość Var­thlokkura jako świa­dectwo tego, że przy­nosi dobre wie­ści, nieco po­we­selał.— Chciałeś się ze mną zo­ba­czyć? — za­pytał Var­thlokkur. Był naj­wy­raź­niej pod­nie­cony znacznie bar­dziej, niźli mu się to zda­rzało od dłuż­szego już czasu.— Tak. Ale być może teraz to już nie jest ważne. Przyno­sisz wie­ści. Cóż się wy­da­rzyło?— Gra w końcu roz­po­częła się. — od­parł Var­thlokkur. — Ko­niec już ma­new­rów my­lą­cych, ko­niec z re­kru­tacją. Gdzieś tego ślicznego ranka... nie mam poję­cia gdzie ani jak, po­nie­waż wszystko zo­stało pie­kiel­nie do­brze ukryte... Norny wy­ko­nały swój pierwszy po­ważny ruch.Z każ­dym jego sło­wem Sta­rzec czuł, jak przy­gnę­bie­nie go opuszcza. Jemu rów­nież za­czy­nał po­woli udzielać się na­strój pod­nie­cenia. Ba­talia roz­po­częła się. Wy­ma­sze­rują armie. Na­stą­pią trzę­sie­nia ziemi, za­razy, burze, świat bę­dzie świad­kiem po­tęż­nych dzieł ma­gów, w miarę jak Dy­ry­gent wy­ko­rzy­sty­wać bę­dzie ziemskie pionki, włą­cza­jąc je po kolei do ob­sady swej tra­gedii... A on bę­dzie w sa­mym środku tego wszyst­kiego po raz pierwszy od czasu Kru­cjat Na­wami. Bo­wiem ostatnie epo­peje Dy­ry­genta zwy­czaj­nie prze­gapił.— Wspaniale! A jesz­cze mi­nutę temu my­śla­łem o tym, by po­wró­cić do swego snu...Kob­ziarz zadął w in­stru­ment, wy­do­by­wa­jąc z niego pasaż. Sta­rzec pode­rwał się, wściekły.— Dla­czego mu­simy zno­sić tego głupca? Mam już do­syć szy­derstw i jego, i jego po­przedni­ków! — Naj­wi­doczniej jego na­strój aż tak bar­dzo się nie po­pra­wił. Kob­ziarz zre­zy­gno­wał ze swego mu­zycznego za­my­słu, za­nim zdą­żył usły­szeć coś jesz­cze. Nie bał się wpraw­dzie, ale nie bra­ko­wało mu też zdrowego roz­sądku.— Po­trze­bu­jemy ko­goś, kto bę­dzie nam przy­po­minał, że jeste­śmy jedy­nie ludźmi — za­uwa­żył Var­thlokkur. Za­do­wo­le­niem na­pa­wała go reak­cja Starca na wie­ści. Mimo wściekło­ści tam­tego po­sta­nowił poru­szyć sprawę, która już od dawna go nur­to­wała. — Jest coś, czego bym pra­gnął, jeśli się na to oczywi­ście zgo­dzisz.— Cóż to jest? — Sta­rzec nie spuszczał wzroku z ma­łego śnia­dego kob­zia­rza.Var­thlokkur po­chylił się nad nim, wy­szeptał kilka słów.Nie­śmiertelny miał jed­nak wąt­pli­wo­ści.— My­ślisz, że ona bę­dzie tego chciała?Cza­ro­dziej wzruszył ra­mio­nami.— Pro­po­no­wał­bym ją za­pytać, ale już po rzu­ceniu czaru.Var­thlokkur przytaknął.Sta­rzec kla­snął w dło­nie.— Mika! — Nad­biegł słu­żący. Co­raz wię­cej ich wy­cho­dziło z kry­jó­wek, w któ­rych się po­cho­wali. — Mika, idź do Wieży Wia­trów i przy­nieś nam... — a po­tem wy­mie­nił mnó­stwo nazw roz­ma­itych przed­miotów. Var­thlokkur ski­nie­niem głowy po­twierdzał słuszność każ­dego wy­boru. Sta­rzec na­prawdę znał się na swej magii życia.— Ma­rya, po­móż mu — zwrócił się Var­thlokkur do pulchnej młódki sto­jącej w po­bliżu. — I po­wiedz swojemu ojcu, że chcę z nim po­roz­ma­wiać.Ukłoniła się po­śpiesznie i po­pchnęła Mikę w kie­runku drzwi.Ma­rya była oso­bistą słu­żącą Var­thlokkura, po­zycja ta w jej oczach czy­niła ją naj­waż­niej­szą w ca­łym zamku. Bar­dzo oba­wiała się swego pana, ale wła­śnie ten lęk sta­nowił źró­dło jej uczucio­wego przywią­zania. Uwielbiała go. Nie była szczegól­nie by­strą dziew­czyną, ale skłonną do po­świę­ceń, a na­wet to sta­no­wiło wię­cej, niźli Var­thlokkur po­trze­bo­wał. Była ko­bietą o ciemnej kar­nacji, niską, do­syć przy­sa­dzi­stą i okrą­glutką. Z nie­odmien­nym upo­rem wal­czyła ze swoją nad­wagą. Źró­dła jej urody nale­żało wszakże szu­kać w jej wnę­trzu: w cie­ple i zdol­ności do nie­wzruszo­nej miło­ści. Była ide­ałem za­stęp­czej ko­biety, pierwszą z dwóch, które obie­cało Var­thlokku­rowi prze­zna­cze­nie.Cza­ro­dziej po­roz­ma­wiał z oj­cem dziew­czyny. Na­ra­dzali się przez krótką chwilę. Wspomi­nano o pew­nych ro­dza­jach magii. Po­tem oj­ciec udzielił swego przy­zwolenia.Pod­nie­cenie ogar­nęło zgroma­dzo­nych w kom­nacie. Słowo się roze­szło: we wspólnej sali do­ko­nane zo­staną czary. Lu­dzie gro­ma­dzili się, aby być świad­kami nie­zwy­kłego wy­da­rze­nia. Ich pa­no­wie nigdy nie zaj­mo­wali się ma­gią na oczach wszyst­kich.Ma­rya i Mika po­jawili się, nio­sąc wy­posa­żenie. Var­thlokkur i Sta­rzec roz­sta­wili in­stru­menty, na­kre­ślili wstępne runy, wy­śpiewali in­wo­kacje, byli już go­towi. Var­thlokkur wypił łap­czy­wie kufel gorz­kiego elik­siru, wszedł na miej­sce, gdzie ogni­sko­wała się moc magii. Sta­rzec, zu­peł­nie nie­złym teno­rem, wy­śpiewał za­klę­cie ini­cju­jące. Po­tem w mil­cze­niu cze­kał tylko, po­dob­nie jak tłum zgroma­dzony w ciemnie­ją­cym wnę­trzu sali.Ciemnie­ją­cym? Tak. Wkrótce całe światło zo­stało z niej prze­gnane, prócz tego, które wy­dzielała z sie­bie chmura sza­rego sre­bra ota­cza­jąca Var­thlokkura. W miarę upływu czasu sta­wała się coraz gęst­sza, póki w cało­ści go nie okryła. W chmurze za­częły latać ja­kieś roz­iskrzone płatki, ni­czym ćmy ko­łu­jące wo­kół cza­ro­dzieja jak ma­leńka srebrna trąba po­wietrzna. Po­tem nade­szły dźwięki ro­snące przez cały dia­pa­zon aż do za­wo­dze­nia; barwy wi­ro­wały jak w ka­lej­do­sko­pie, po­mie­szane z ja­kimiś oży­wio­nymi cie­niami, roz­bry­zgi­wały się na ścia­nach i stro­pie; za­pachniało nagle li­liami na wio­snę, skwa­śniałą sta­ro­ścią, skórą zmo­czo­nych w desz­czu bu­tów, ty­siące in­nych woni roze­szły się i na­tychmiast za­stą­piły je inne. Po­tem, zu­peł­nie znie­nacka, srebrny pył roz­jarzył się raz jesz­cze i znik­nął, może opadł na po­sadzkę. Światła przy­było. Szmer roz­szedł się wśród ob­ser­wato­rów zgroma­dzo­nych w sali. W sa­mym cen­trum splotu mocy, wo­kół któ­rego wi­rował srebrny pył, gdzie jakiś czas przedtem stary człowiek zajął miej­sce, stał teraz mło­dzie­niec w wieku lat dwu­dzie­stu pię­ciu,A jed­nak nie było złu­dzeń co do toż­sa­mo­ści. To był Var­thlokkur, do­kład­nie taki sam, jaki po­jawił się przed mu­rami IIka­zaru — sma­gły z ciemnymi wło­sami, szczupły, o twa­rzy ja­strzębiej, a jed­nak mimo to przy­stojny. Kiedy za­da­wał Ma­ryi pyta­nie, na jego twa­rzy za­stygł uśmiech triumfu.Po­bla­dła.Zgodnie z ży­cze­niem Var­thlokkura Sta­rzec, jako Pan na Fangdre­dzie, tego sa­mego dnia jesz­cze udzielił im ślubu. Ma­rya zu­peł­nie oszoło­miona uczestni­czyła w ce­re­mo­nii, nie­zdolna na­wet chyba do końca pojąć, jaki szczęśliwy przy­padł jej w udziale los. Var­thlokkur wszakże ob­ser­wo­wał wszystko z cy­nicz­nym bły­skiem w oku, traktując całe wy­da­rze­nie w kate­go­riach edu­ka­cyj­nych. Po­trze­bo­wał tre­ningu po­stę­po­wa­nia z ko­bie­tami. Ma­rya nada się świetnie.Jed­nak traktował ją do­sko­nale, od tego dnia po­przez wszystkie, co na­stą­piły póź­niej. Ona, jak to już po­wie­dziano, nie­zbyt bły­sko­tliwa, uwa­żała się za szczęśliwą — cho­ciaż zda­rzały się chwile, gdy zu­peł­nie nie­chcący przy­spa­rzał jej smutków.Var­thlokkur, który był człowie­kiem, mimo ciemności zale­gają­cych jego duszę, w miarę, jak czas upływał, od­krył w sobie ja­kieś uczucie dla niej (cho­ciaż przy­po­mi­nało to ra­czej uczucie, jakim obda­rza się wierne zwie­rzątko), i oczywi­ście nigdy nie mo­gło ono ry­wali­zo­wać z emo­cjami, ja­kie prze­peł­niały go, gdy my­ślał o tam­tej, która cze­kała w przy­szło­ści. Przez dłuż­szy czas nie zga­dzał się, aby Ma­rya miała dziecko, po­tem po­zwo­lił jej po­wić po­tomka, jed­nak do­piero wówczas, gdy pojął, iż bez­dzietność wy­ko­śla­wia jej duszę. Uro­dziła mu więc syna.Sta­rzeli się ra­zem, ostatecz­nie zaś Ma­rya ode­szła. W ciągu swego ży­cia zdą­żyła być świad­kiem wcze­snych po­su­nięć w Wielkiej Grze, która roz­po­częła się w dniu jej za­mąż­pój­ścia. * * *Mi­nęło sie­dem lat od we­sela. W po­czątku ósmego roku uro­dziło się dziecko, śniade i okrą­glut­kie jak matka, obda­rzone jej spo­koj­nym uspo­so­bie­niem, jed­nak, co łatwo można było wy­wniosko­wać z bły­sków iskie­rek w jego oczach, po­bło­go­sła­wione (bądź prze­klęte) inte­li­gen­cją ojca.Pew­nego zi­mo­wego dnia, kiedy wiatr wył, omiatając swymi po­dmu­chami mury zamku i zno­sił śnieg z wy­żej jesz­cze poło­żo­nych oko­lic, kiedy war­stwa lodu gruba na stopę przy­kryła dzie­dzi­niec Fangdredu, Var­thlokkur, Sta­rzec i Ma­rya zajęli miej­sca w lo­do­wato zim­nej kom­nacie na szczycie Wieży Wia­trów, wpa­trzeni w zwiercia­dło. Wiatr za­czął dąć jesz­cze sil­niej, wył ni­czym dusze potę­pień­ców na mę­kach. Nie­zbyt przyjemny dzień na naro­dziny. Ko­lejne naro­dziny, tym ra­zem nad­zwy­czaj istotne dla Var­thlokkura.Zwiercia­dło po­zwalało im zaj­rzeć do od­dalo­nego po­mieszcze­nia, głę­boko za­grze­ba­nego w sercu innej sma­ganej wia­trem wieży. W Ravenkrak, zim­nym i moc­nym ni­czym Fangdred, su­ro­wym jak znisz­czona ero­zją czaszka, do­mo­stwie Królów Bu­rzy. Na świat miał przyjść nowy czło­nek ro­dziny. Dziew­czynka.Ma­rya nie do końca wszystko ro­zu­miała. Nikt jed­nak nie za­troszczył się, by jej co­kol­wiek wy­ja­śnić. Czuła nie­pokój, wi­dząc tak wiel­kie za­inte­re­so­wa­nie swego męża tym wy­da­rze­niem. Skąd ta cie­ka­wość? — za­sta­na­wiała się.W cen­trum zwiercia­dła spo­czy­wała zło­żona nie­mocą ko­bieta.— Nie po­winna mieć dzieci — za­uwa­żył Sta­rzec. — Zbyt smu­kła. Jed­nak to jest już jej siódme, nie­prawdaż?— Tak — po­wie­działa Ma­rya, re­agu­jąc na pierwszą część jego uwagi. — Cierpi wielki ból.Var­thlokkur za­mru­gał. W jej sło­wach usły­szał oskarżenie, jakby na­prawdę py­tała, dla­czego ona wła­śnie nie może czę­ściej cier­pieć tego szczegól­nego bólu. Chciała mieć wię­cej dzieci. Jed­nak te oskarżenia ist­niały wy­łącz­nie w jego gło­wie. Ma­rya nie zo­stała po­bło­go­sła­wiona da­rem prze­bie­gło­ści czy sub­tel­ności.— Skurcze wy­stę­pują teraz znacznie czę­ściej — po­wie­dział Sta­rzec.— Już czas — do­dała ze współczu­ciem Ma­rya.W rze­czy sa­mej. Mąż ko­biety i aku­szerka po­de­szli ra­zem do jej łóżka. Słu­żący za­częli bie­gać tu i tam, przy­nosili ręcz­niki, go­rącą i zimną wodę oraz olejki dla zła­go­dze­nia bólu. W tle męż­czy­zna, na któ­rego ra­mie­niu sie­dział sokół, do­kła­dał drew do po­tęż­nego ko­minka, na próżno pró­bując prze­gnać ziąb z kom­naty.Ko­bieta po­wiła dziecko płci żeń­skiej, do­kład­nie tak jak obie­cały wy­rocz­nie. Dziecko było pa­skudne, po­marsz­czone, czerwone, zu­peł­nie nie­godne za­chwytów. Jed­nak Var­thlokkur oraz Sta­rzec pa­mię­tali ją z in­nej wizji, już jako doro­słą, a ten obraz zo­ba­czyli w zwiercia­dle wcześniej. Oj­ciec dał jej na imię Ne­pan­the, bio­rąc imię od na­zwy ma­gicz­nej mik­stury, która po­tra­fiła prze­gnać wszystkie troski z ludz­kiego serca. Po­tem poło­żył ją na pier­siach matki, otulił obie, chcąc za­bez­pie­czyć przed wściekłym chło­dem, i wró­cił do swych zajęć, na które skła­dało się głównie za­rzą­dza­nie zam­kiem. Nie da­jący się za­ta­mo­wać krwotok za­brał życie matki w ciągu mniej niż go­dziny.Kiedy wszystko się już skończyło, wielka ra­dość za­pa­no­wała w Fangdre­dzie. Var­thlokkur i Sta­rzec ogło­sili święto i wy­dali za­rzą­dze­nia, aby przy­go­to­wano ucztę. Za­rżnięto byka, wy­nie­siono z piw­nic wina, od­by­wały się gry, wszelkiego ro­dzaju kon­kursy i za­wody, a kob­zia­rza do­pro­wa­dzono nie­malże do sza­leń­stwa, zmu­sza­jąc go, by wciąż grał. Lu­dzie tań­czyli, śpiewali, każdy zaś we wręcz obrzydliwy spo­sób do­brze się bawił.Oprócz Ma­ryi. Ona była bar­dziej niźli dotąd skon­ster­no­wana i po­padła w emo­cjo­nalne skrajności od unie­sie­nia do roz­pa­czy.A po­tem jesz­cze kob­ziarz.W miarę jak dzień miał się ku koń­cowi, zaś po­ziom wina w ba­rył­kach się­gał już nie­malże dna, a nie­jeden ze świętują­cych ze stanu roz­ba­wie­nia prze­szedł nie­po­strzeżenie w cał­ko­wite upo­jenie, na­stroje tra­ciły całą swoją świąteczną ra­dość. Sta­rzec stał się po­wściągliwy i roz­draż­niony, aż wreszcie przema­wiał tylko mo­no­syla­bami albo warknię­ciami i po­mru­kami. W jego za­ćmionym nieco alko­ho­lem umy­śle, pię­trzyły się ko­lejne war­stwy czasu głę­bokie na mile­nia. Całe zło, które wi­dział w życiu i które wy­rzą­dził in­nym, po­wra­cało teraz do niego, by go na­wie­dzać.— Na­wami — mamrotał, po­wta­rza­jąc tę na­zwę po kilka razy. — Moja wina. — Całe znu­dze­nie, nie­gdyś prze­ry­wane tylko wy­bu­chami zło­ści, po­wró­ciło, żeby przy­po­mnieć mu, jak wiele jesz­cze obu tych uczuć za­zna w przy­szło­ści. Ogarniało go na­sila­jące się z każdą chwilą po­nure przy­gnę­bie­nie. Śmierć, mara, któ­rej dotąd jesz­cze nie oglą­dał, stała się nagle po­żą­daną, uko­chaną, szy­der­czą panią, wiecznym lśnieniem le­śnego próchna poza za­się­giem dłoni.Ale Var­thlokkur rów­nież, gdy tylko roz­we­sela­jące działanie wina w jego du­szy ustało, mu­siał pa­trzeć, jak przed jego oczyma prze­su­wają się wspo­mnienia wszyst­kich dni. Za­częło go łupać w skro­niach. Pa­mię­tał teraz wszystko, co chciał wcześniej prze­gnać ze swych myśli: śmierci, które wi­dział w daw­nych cza­sach; swoje lata spę­dzone w Shin­san i echa tar­gów, ja­kich tam dobił, aby otrzymać upra­gnione wy­kształce­nie; zło ce­chu­jące spo­sób, w jaki wy­ko­rzy­stał swoich sprzymie­rzeń­ców pod­czas zniszcze­nia Ilka­zaru. Teraz byli już martwi, ci wszyscy lu­dzie i tamte dni — wielu zaś zgi­nęło przez niego. Jak wielu ludzi umarło z jego imie­niem i prze­kleń­stwem na ustach? Pa­mię­tał wrzaski giną­cego Ilka­zaru... Aż do dziś dnia po­ja­wiały się w jego naj­gor­szych noc­nych koszma­rach. Teraz jed­nak ból ło­mo­czący w skro­niach, po­zo­sta­łość nad­miernego po­bła­żania sobie, otworzył tamę w jego du­szy, przez którą wy­lały się na świat jawy...— Ohyda! — za­wył Sta­rzec, ci­ska­jąc pu­stym gą­sio­rem w kob­zia­rza. Po­de­rwał się z miej­sca, wal­nął pię­ścią w stół. — Mó­wi­łem ci, żebyś tego nie grał.Kob­ziarz, sam już bar­dzo pi­jany, skło­nił się szy­der­czo, po­wtó­rzył swój pasaż. Ci­sza ogar­nęła całą salę. Wszystkie oczy zwróciły się na Starca, który się­gnął po nóż, ci­śnięty przez ko­goś w resztki pie­czeni. Ru­szył w stronę bła­zna.Kob­ziarz, zro­zu­miawszy, że tym ra­zem po­sunął się za da­leko, pod­biegł do Var­thlokkura. Cza­ro­dziej uspokoił jakoś Starca.Biedny głupi bła­zen! Za­nim jesz­cze na dobre unik­nął gniewu jed­nego pana, a już zdo­łał roz­draż­nić dru­giego, gra­jąc pa­saże z Czaro­dziejów z Ilka­zaru. Wszystko inne Var­thlokkur mógłby mu wy­ba­czyć. Na­strój jego był jed­nak teraz tak pa­skudny, że nie był w sta­nie się opa­no­wać.Bez słowa ostrzeże­nia...Wy­śpiewał ję­kliwe, dłu­gie za­klę­cie, czę­sto prze­ry­wa­jąc, aby po­prawnie wy­po­wie­dzieć gło­ski myl­nie arty­ku­ło­wane przez plą­czący się od nad­miaru wina język. Na­głe ude­rze­nie dło­nią, okrzyk i było po wszystkim. Kob­ziarz uniósł się w po­wie­trze, zu­peł­nie nie­ważki. Var­thlokkur warknął coś nie­zro­zu­miale, a po­tem kop­nął go, eks­pe­diu­jąc wi­ru­jący ludzki to­bołek w po­dróż po sali. Kob­ziarz wrzasnął, za­czął młó­cić rę­koma i no­gami po­wie­trze, zwy­miotował, ale wtedy dole­ciał już w po­bliże Starca.Na­prawdę szkoda, że Ma­rya i po­zo­stałe ko­biety wy­co­fały się już do swoich pokoi. Ła­go­dząca za­zwy­czaj w ta­kich przy­pad­kach obecność ko­biet może po­zwo­liłaby unik­nąć kata­strofy.Sta­rzec po­chwycił bez­władne ciało tam­tego za ramię, ob­rócił kob­zia­rzem w po­wie­trzu, a po­tem ci­snął nim w tłum pija­nych do­mowni­ków, z któ­rych nie­wielu tylko ży­wiło cie­plej­sze uczucia dla tref­nisia. Mały facet miał bo­wiem czę­sty zwy­czaj wy­po­wia­dania prawd, któ­rych nikt nie chciał sły­szeć.Do głosu do­szły in­stynkty stada. Kob­ziarz stał się roz­wrzesz­czaną piłką ska­czącą po sali, Var­thlokkur i Sta­rzec wie­dli prym w na­gonce. Za­mie­nili się w zwie­rzęta osa­cza­jące bez­bronną ofiarę, kar­mili się wła­snym okru­cień­stwem. Ktoś przy­po­mniał sobie, że tref­niś boi się wy­soko­ści. Zmieniona w ry­czącą, bez­ro­zumną masę tłuszcza, wy­lała się ze wspólnej sali na ze­wnętrzne mury obronne.Wy­dając z sie­bie dzi­kie wrzaski, kob­ziarz za­wisł nad ty­siąc­sto­pową prze­pa­ścią. Bła­gał o litość. Oni się śmiali. Wiatr uniósł go da­leko od muru. Var­thlokkur, zło­śli­wie uśmiech­nięty, przy­cią­gnął go bliżej, póki nie za­czął de­spe­racko szar­pać pa­znokciami bla­nek — po­tem zaś uwolnił cał­ko­wicie spod wpływu za­klę­cia. Szar­piąc się, spa­dał z wy­ciem, wrzesz­cząc ze stra­chu przed nie­chybną śmiercią... tylko po to, by za­trzymać się kil­kana­ście jar­dów po­nad lo­do­wa­tymi, po­strzępio­nymi ska­łami.Wiatr zapu­ścił swe mroźne macki przez mi­kro­sko­pijne szczeliny w ubra­niu Var­thlokkura. Chłód oka­zał się trzeź­wiący. Zro­zu­miał nagle, gdzie się zna­lazł, co wła­ści­wie robi. Po­czu­cie hańby na­pły­nęło do jego du­szy lepką, szarą falą, pło­sząc sza­leń­stwo, które nim owładnęło. Wciągnął kob­zia­rza do góry, przy­go­to­wany już, że bę­dzie mu­siał go bro­nić... I zo­ba­czył, że nie ma takiej po­trzeby. Lo­do­waty wi­cher po­działał tak samo na wszyst­kich po­zo­sta­łych. Większość ode­szła, aby w sa­mot­ności sta­wić czoło wła­snemu wstydowi.Var­thlokkur i Sta­rzec wy­lew­nie tam­tego prze­pra­szali, pro­po­nując wy­na­gro­dze­nie wszelkich strat.Kob­ziarz na­wet na nich nie spoj­rzał. Nie po­wie­dział ani słowa, od­cho­dząc, aby w sa­mot­ności ukoić swój gniew i strach. Jego od­da­la­jące się plecy sta­no­wiły ostatni obraz, jaki za­pa­mię­tali. * * *Oszalała ze stra­chu Mary a wy­rwała Var­thlokkura z po­nu­rych snów. Ję­cząc z po­wodu kaca, za­pytał szorstko:— Co?— Zniknął!— Hę? — Usiadł, po­tarł skro­nie, nie po­czuł żad­nej ulgi. — Kto?— Dziecko! Twój syn! — Nie ro­zu­mie­jąc jesz­cze, za­sta­na­wiał się obo­jętnie, co też łzy uczyniły z jej śniadą twa­rzą. Jego syn? — Masz za­miar coś z tym zro­bić? — do­py­ty­wała się dalej.Po­woli za­czy­nało mu się roz­ja­śniać w gło­wie, myśli krą­żyły coraz sprawniej. Kie­ro­wany intu­icją za­pytał:— Gdzie jest kob­ziarz?W ciągu pięt­nastu mi­nut wie­dzieli już wszystko. Bła­zen rów­nież znik­nął, a wraz z nim muł, koce i żyw­ność.— Ja­każ okrutna ze­msta! — krzy­czał Var­thlokkur. On i Sta­rzec spę­dzili wiele dni w Wieży Wia­trów, ści­gając, ści­gając... ale w końcu mu­sieli się przy­znać do po­rażki. Było tak, jakby męż­czy­zna i dziecko za­padli się pod zie­mię.— Losy wy­ko­rzy­stały nas w wy­jąt­kowo pa­skudny spo­sób — oznajmił Sta­rzec. — Okrutny.Taka była prawda. Wzięły za­kład­nika, aby za­pew­nić sobie udział Var­thlokkura w Wielkiej Grze.Ma­rya przez jakiś czas była nie­po­cie­szona, w końcu jed­nak uspokoiła się. Ko­biety z jej świata czę­sto mu­siały go­dzić się z utratą dziecka. JEDENAŚCIE: Jesień 996 roku OUI; Ognie, które płoną... Sal­tim­banco znowu sie­dział w fo­telu przed ko­min­kiem Ne­pan­the — ale jej nie było w kom­nacie. Prze­by­wała głę­boko w pod­zie­miach, opie­kując się ran­nymi. Wkrótce jed­nak miała wró­cić. W miarę jak rany się goiły, miała coraz mniej pracy. Obecnie mo­gła już wię­cej czasu spę­dzać ze swoim męż­czy­zną — bo­wiem w taki spo­sób nie­kiedy o nim my­ślała i tak też wszyscy go okre­ślali. Je­dynie sam Sal­tim­banco nie był do końca pe­wien, czy pa­suje do tej roli. Skoro wszystkie sprawy mię­dzy nimi były tak mgli­ste, w jego oczach wy­da­wała się kimś nie­wiele bliż­szym od przyja­ciółki. Kiedy, jak teraz, nie było jej w po­bliżu, ni­czego wła­ści­wie nie od­czu­wał. Na­to­miast w jej obecności jego dusza krze­pła w lód. Było w niej coś lo­do­wa­tego i ob­cego, nie­poj­mo­wal­nego, co sprawiało, że w jego emo­cjach do­mi­no­wała nie­wzruszona uczu­ciowa pustka, kiedy prze­by­wał w po­bliżu niej. Sto­so­wał się do wszyst­kich ma­new­rów, na jakie mu po­zwalała, one jed­nak w ja­kiś spo­sób zda­wały się kie­ro­wać w stronę ko­goś in­nego, ja­kie­goś wy­tworu ima­gina­cji, nie zaś prawdzi­wej ko­biety. Roz­dzielała ich emo­cjo­nalna próż­nia, taka, któ­rej nie był w sta­nie wy­peł­nić, póki trwał jej strach. Ach, prze­konał się, że seks jest znacznie mniej ważny, niźli wcześniej są­dził — jed­nak ten jej bez­ro­zumny lęk! Z niego ro­dziło się nie­natu­ralne na­pię­cie, które zże­rało wszelką na­dzieję ich związku. Rzadko kiedy zda­rzało mu się być z kimś, a jed­no­cze­śnie tak da­leko — czuł się pra­wie tak wy­ob­co­wany jak ona.Kiedy sie­dział, po­grą­żając się w tych roz­my­śla­niach, za­sta­na­wia­jąc nad na­turą ich związku, wpa­trując w ogień spod na wpół­przy­mkniętych po­wiek, roz­legło się pu­kanie do drzwi. Po­wstał, pod­szedł do wej­ścia, za drzwiami zo­ba­czył Elanę.— Ko­bieta jest w Głę­bo­kich Lo­chach.— Wiem. Słu­chaj, Ha­aken obu­dził się ze śpiączki. Mają za­miar z nim roz­ma­wiać. Chcesz zejść na dół?— Może póź­niej. Acz­kol­wiek chęt­nie wy­słu­cham sprawoz­dania. Tymcza­sem mu­szę jesz­cze po­mó­wić z tą dziwną ko­bietą. — Za­milkł na mo­ment, po­tem za­pytał: — Na czym po­lega mój pro­blem? Nie po­trafię zbu­rzyć mental­nych mu­rów grub­szych od umocnień ota­cza­ją­cych Ravenkrak.— Ona się boi...— Nie wy­su­wam wo­bec niej żad­nych żą­dań. Ciało ko­biety na­leży do niej. Po­trafię jakoś bez tego prze­żyć. To cho­dzi o cał­ko­witą sepa­rację i chłód, które skła­dają się na jej smutek.— To nie jest ona, tylko jej strach. Ona się boi, że wy­rzą­dzi ci krzywdę.— To głu­pie! Sza­lone.— Nie naj­mą­drzejsze w każ­dym razie, jed­nak dla niej jak naj­bar­dziej rze­czy­wiste. Gdy­by­śmy nie byli oble­gani, ucie­kłaby. Czuje się zła­pana w pu­łapkę. Wszystkie jej lęki są za­mknięte w cia­snym po­mieszcze­niu. Jest skrę­po­wana. W znacznie większym stop­niu niźli kie­dy­kol­wiek dotąd. Nie ma do­kąd uciec... boi się zaak­cep­to­wać nie­unik­nione... dla­tego wal­czy. Wiesz sam, że jej na­stroje zmieniają się cy­klicznie. Cza­sami ko­cha cię i pra­gnie... a po­tem zwy­cięża w niej strach. Wtedy nie po­trafi wal­czyć. Albo nie chce.— Cóż więc sto­jący przed tobą męż­czy­zna mógłby zro­bić?— Być cier­pli­wym. Cóż jesz­cze?— Jam cier­pli­wość za­cho­wy­wał już od wielu mie­sięcy. Ma mi­łość pło­nie... — Aha! Wreszcie się do tego przy­znał. -...Ale cier­pli­wość staje ni­czym przetarta blaszka. Ten drobny palu­szek zro­dzo­nego z fru­stra­cji gniewu, ni­czym wąż zwi­nięty gdzieś w głębi myśli. Z każdą chwilą trud­niej go opa­no­wać. Zda­rzają się chwile, żem go­tów jest krzy­czeć: „Ko­niec!” i przelazł­szy przez mury, odejść, gdzie oczy po­niosą, i do dia­bła z tą sza­loną ko­bietą o peł­nej dzi­wactw gło­wie. Liczne na­wet sztuki złota nie są tak ku­szące, jak ucieczka od my­ślo­wego za­mętu. Wino i ko­biety wkrótce sprawią, że człowiek ten za­po­mni, taką przy­najmniej mam na­dzieję. Wkrótce, już wkrótce, jej przy­darzy się to samo. Bi­cie głową o ścianę sto­sowne jest ra­czej dla żoł­nie­rzy pod mu­rami za­mczyska. Nie wy­nika stąd nic, tylko stłu­cze­nia. Mury Ravenkrak nie­moż­liwe są do zdo­bycia: nie bę­dzie więc żad­nych łu­pów dla ludzi tam w gó­rach. Mury obronne Ne­pan­the są nie­moż­liwe do zdo­bycia: nie ma za nimi żad­nych skar­bów dla sta­rego głupca. Wkrótce już was opuszczę.Elana pró­bo­wała coś po­wie­dzieć, po­wstrzy­mała się, gdy usły­szała, jak gdzieś w dole trza­snęły drzwi.— Nad­cho­dzi prze­dziwna ko­bieta — oznajmił Sal­tim­banco. — Nie je­stem wszak już dłu­żej w na­stroju, by na nią pa­trzeć. Wy­śli­zgnę się tyl­nym wyj­ściem. Przyjdź i po­wiedz mi. co po­wie­dział Czarny Kieł.Ne­pan­the zdą­żyła jed­nak przyjść na czas, aby ob­ser­wo­wać jego rejte­radę.— Co?...— Jest nie­szczęśliwy.— Mie­liśmy zjeść ra­zem obiad...— On cię ko­cha, a ty nie grasz z nim uczciwie. Za­czyna już my­śleć o przejściu przez mury.— Chce nas opu­ścić?— Nie opu­ścić. Uciec. Czuje się zła­pany w pu­łapkę.— Czy nie wszyscy jeste­śmy w nią zła­pani? Ale wszystko się skończy, kiedy na­dej­dzie wio­sna.— Nie uda­waj głup­szej, niż jesteś! — warknęła Elana ostrzej, niźli pier­wot­nie za­mie­rzała. — Ty jesteś po­wo­dem, dla któ­rego on czuje się schwytany w pu­łapkę. Po tym, jak przez tak długi czas wła­ści­wie do­tarł z tobą doni­kąd, bę­dzie wolał ra­czej uciec i za­po­mnieć. Dla­czego miałby dłu­żej bić głową w mur?— Ale wiesz, ja­kie mam kło­poty, by cho­ciażby mó­wić na ten temat...— Nie na tym po­lega pro­blem. Cho­dzi o inne ściany, ja­kie mię­dzy wami wznosisz.— Na przy­kład co?— Do­prawdy wiele rze­czy. Twoje zda­nie na temat sa­mej sie­bie, to po pierwsze. Są­dzisz, że nie jesteś dla niego dość dobra. A więc od­py­chasz go. A po­tem przy­cho­dzi jesz­cze to wszystko, o czym mó­wisz, że bę­dziesz ro­bić, kiedy skończy się wojna. Na­prawdę te pro­jekty nie są zbyt reali­styczne. Ale ty cze­piasz się ich, aby nie do­pu­ścić do sie­bie rze­czy­wi­stego świata. Tylko że w ten spo­sób Sal­tim­banca rów­nież do sie­bie nie do­pusz­czasz. I przez cały czas te zmienne na­stroje, to także w ni­czym nie po­maga.— Je­steś okrutna, Astrid.— A teraz znowu spoj­rze­nie skar­co­nego szcze­niaczka? Co jest w sta­nie cię poru­szyć? Wszyscy już zbyt długo oka­zy­wali ci cier­pli­wość. Gdyby la­nie mo­gło w czymś po­móc, po­pro­siła­bym Ren­dela, żeby ci je sprawił. Dla two­jego wła­snego do­bra. Ne­pan­the, roz­ma­wiamy o czło­wieku, któ­rego całe życie ob­raca się wo­kół cie­bie. Ty go za­bi­jasz i na­wet nie wy­da­jesz się tym za­nadto przejmo­wać. Tak na­prawdę ro­bisz wszystko, co tylko mo­żesz, aby był jesz­cze bar­dziej godny po­ża­ło­wa­nia. I dalej mó­wisz, że go ko­chasz! Zro­zum, oboje ma­cie po dwa­dzie­ścia dziewięć lat. To już jest mnó­stwo stra­co­nych lat. Nie po­tra­fisz tego na­pra­wić. Ale chcesz od­rzu­cić także całą resztę? Do­rośnij, Ne­pan­the! Obudź się! Mar­nu­jesz coś bar­dzo cen­nego.— Ale...— Zaw­sze masz jakąś wy­mówkę, nie­prawdaż? Po­myśl o tym. Za dzie­sięć lat, kiedy bę­dziesz dalej sie­dzieć tu w swojej wieży, jaką prze­szło­ścią bę­dziesz się mo­gła po­szczycić? Zie­mią ja­łową, tak nagą jak te góry?— Astrid...— Nie mam ochoty tego słu­chać! Nie mam czasu. Idę na dół do mo­jego męża. On jest praw­dziwy. A jeśli będę dłu­żej prze­by­wać z tobą, chyba za­cznę z wściekło­ści gryźć pa­znokcie.— Astrid...Ale Elana ode­szła, igno­rując jej bła­gania. Ne­pan­the, za­ła­mana, wró­ciła do swojego sa­lonu, po­de­szła do ko­minka. Po chwili po­rwała z pod­stawki małą sta­tu­etkę, ci­snęła nią przez po­mieszcze­nie.Od­głos tłu­kącej się por­ce­lany zwa­bił po­ko­jówkę. Za­stała Ne­pan­the dźgającą sztyletem swój haft. * * *Elana kro­czyła przez dzie­dzi­niec, wciąż go­tując się ze zło­ści.Val­ther wy­padł z wieży, gdzie stary Ptasznik trzymał swoje gołę­bie. Był blady, naj­wy­raź­niej wstrzą­śnięty.— Czy Ne­pan­the jest w Dzwon­nicy?Po­ki­wała głową. Kiedy po­biegł dalej, krzyknął jesz­cze przez ramię:— Znajdź swojego męża i Sal­tim­banca, je­śli go zo­ba­czysz, a po­tem przy­pro­wadź ich do Niż­szego Ar­se­nału. Szybko! — Zniknął we wnę­trzu Dzwon­nicy.Coś się stało. Co? Po­tem przy­po­mniała so­bie, że Bragi jest wła­śnie w Niż­szym Ar­se­nale i roz­ma­wia z Ha­ake­nem. Gra bę­dzie skoń­czona, je­śli ich ktoś pod­słu­cha.Kilka mi­nut póź­niej wpa­dła przez drzwi kom­naty, w któ­rej leżał Ha­aken, roz­paczliwie pró­bując zła­pać od­dech.— Coś się stało. Val­ther biega do­okoła, krzy­cząc, zwołując wszyst­kich na spo­tka­nie w kom­nacie cza­rów. Bragi, ty też masz się tam zja­wić.Ra­gnar­son za­marł, my­ślał przez chwilę.— Smok­bójca. — Wskazał na swego brata. — Za­kne­bluj go i ukryj. Nie spuszczaj z niego oka. Po­zo­stali na dół do Głę­bo­kich Lo­chów. Od­gry­waj­cie wi­zytę u cho­rego. Elana, gdzie jest Szy­derca?— Rozma­wia­liśmy chwilę ja­kiś czas temu, ale nie mam poję­cia, gdzie jest teraz. Przyjął to źle. Ne­pan­the w ni­czym nie oka­zała się po­mocna.— Cza­sami udaje się tam, gdzie schodzą się tylne mury, i tylko stoi, pa­trząc na wą­wóz — po­wie­dział Smok­bójca, za­wią­zując wę­zeł kne­bla na po­tylicy Czarnego Kła. — Tam wła­śnie go znaj­dzie­cie, jeśli rze­czy­wi­ście miał ochotę po­my­śleć. To jest naj­bar­dziej od­osobnione miej­sce w ca­łym Ravenkrak.— W po­rządku, zbie­ramy się — warknął Ra­gnar­son.Dzie­sięć mi­nut póź­niej cał­ko­wicie wy­czer­pana Elana do­tarła na szczyt jed­nego z niż­szych tyl­nych mu­rów obron­nych. Kilka jar­dów od niej, wpa­trzeni w wą­wóz roz­cią­ga­jący się pod Can­da­reen, stali Jer­rad i Sal­tim­banco. Po­da­wali sobie skó­rzany bu­kłak, mamro­cząc jed­no­cze­śnie coś cicho. Przywitali ją mil­cze­niem.— Coś się stało — oznajmiła. — Val­ther chce was wi­dzieć w Niż­szym Ar­se­nale.— Co jest tym ra­zem? — chciał wie­dzieć Jer­rad.Sal­tim­banco nie po­wie­dział nic. Raz tylko spoj­rzał na Elanę, a po­tem od­wró­cił się znowu w stronę wą­wozu... A to co? Cóż to ma być? Po ścia­nie tego nie­moż­li­wego stoku? Więc to tak! Od­wró­cił się po­now­nie, oto­czył ra­mie­niem barki Jer­rada.— Chodź, stary przyja­cielu. Uczynimy za­dość ich pra­gnie­niom, co? Ale to wino rów­nież weź­miemy ze sobą. Że­by­śmy sami też po­czuli się szczęśliwi. Hai! Zro­bimy tro­chę bała­ganu na spo­tka­niu, hę? Do­brze! Idziemy.Gdy do­tarli na miej­sce, po­zo­stali już na nich cze­kali. Jer­rad zajął swoje zwy­kłe krze­sło. Sal­tim­banco zaś usiadł na miej­scu Ri­dy­eha, mó­wiąc:— Stary plan gru­bego kpia­rza oka­zał się wielką po­rażką, co? Nowa in­tryga w celu zna­le­zie­nia szpiega? Może to dla mnie na­stępna szansa, aby zo­stać bo­hate­rem?— Nie sia­daj tutaj! — warknął Val­ther. — Po­staw sobie krze­sło pod ścianą.Jak na ko­mendę wszystkie brwi unio­sły się do góry. Val­ther nie zdra­dził jesz­cze swego se­kretu. Zro­bił to jed­nak na­tychmiast po tym, jak Sal­tim­banco usiadł, gdzie mu ka­zano.— Wła­śnie otrzyma­łem wia­do­mość od Lu­xosa. Wy­ko­rzy­stał swego ostatniego gołę­bia, aby ją wy­słać... — Urwał. Smutek i gniew zma­gały się na jego obli­czu.— Ri­dyeh nie żyje! — To był nie­malże krzyk.— Co?— Jak?— Je­steś pe­wien?Ra­gnar­son i Sal­tim­banco sie­dzieli w mil­cze­niu, nie­pewni, co teraz po­wie­dzieć lub zro­bić. Cała ope­racja nagle za­częła przy­bie­rać pa­skudny obrót. Członek ro­dziny zo­stał za­bity. Dla ich zdrady odtąd nie mo­gło już być wy­ba­cze­nia.— Za­mknijcie się! — krzyknął Val­ther, pró­bując uci­szyć zgiełk. — Wiem tylko tyle, że dwa tygo­dnie temu zo­stał za­mor­do­wany przez jed­nego z za­bój­ców bin You­sifa. Lu­xos pisze, że wpadł na jakiś trop. Po­szedł, aby za­pła­cić za in­for­ma­cję, i już nie wró­cił. Zna­leźli jego ciało w wo­dach Srebrnej Wstążki, związane za ręce i nogi z in­for­ma­to­rem. Obaj zo­stali za­rżnięci no­żem. Lu­xos pisze, że wraca do domu, za­nim jego spo­tka to samo.Ciszę, która za­padła po jego sło­wach, prze­rwał do­piero Tur­ran.— W po­rządku, te­raz to już nie jest gra. Teraz mamy dług do spła­cenia.— Kiedy za­bi­jemy wszyst­kich Ita­skian? — za­pytał Brock. Sprawił, że za­brzmiało to ni­czym pro­ste, nie pod­le­ga­jące dys­kusji wy­rów­nanie ra­chunków: mia­sto za brata.— Nie, tego nie zro­bimy — warknął Val­ther. — Nie mo­żemy sobie po­zwo­lić na ko­lej­nych wro­gów. W każ­dym razie to i tak nie jest wina Ita­skii. Zro­bił to bin You­sif.— Bin You­sif jest klientem cho­ler­nego ita­skiań­skiego Mi­ni­ster­stwa Wojny — sprzeciwił się Brock. — On jest ich głównym atu­tem, za­równo prze­ciwko El Mu­ri­dowi, jak i lor­dowi Sza­rego Pła­sko­wyżu. We wszystkim, co on robi, mo­żesz się zało­żyć, Mi­ni­ster­stwo tkwi po uszy.— Niech to jasna cho­lera! — krzyknęła Ne­pan­the. — Czy nie mo­żemy prze­rwać tego oblę­żenia?— Nie — oznajmił Tur­ran. — Nie jeste­śmy na to dość silni. Nie mogę pro­sić Ren­dela, żeby po­pełnił sa­mo­bój­stwo. W każ­dym razie co to ma wspólnego z całą sprawą?Nic nie miało. Ona tylko szu­kała drogi ucieczki przed in­nym pro­ble­mem.Jeden z na­jem­ni­ków Ra­gnar­sona wpadł do środka, kła­dąc tym sa­mym gwałtowny kres nara­dzie.— Ka­pita­nie, nad­cho­dzą.— Ogłoś alarm, Uthe.— Alarm bije już od kilku mi­nut. Kompanie są na sta­no­wi­skach. Tre­busze i ba­listy już strzelają.— Cóż, chodźmy się przyjrzeć. — Po­wstał.— Ru­szać się! — za­grzmiał Tur­ran. — Na mury!Kiedy Ra­gnar­son wy­szedł na główny dzie­dzi­niec, zastał na nim dzi­kie za­mie­sza­nie, męż­czyźni i ko­biety bie­gali na wszystkie strony. Z po­zoru poru­szali się zu­peł­nie bez­ład­nie, bez wy­raź­nego celu, jed­nak nikt nie ule­gał pa­nice i wkrótce wszędzie za­pa­no­wał ład. Po­śpiech ten w rze­czy­wi­stości zo­stał im wpojony pod­czas wy­czer­pują­cej dłu­go­trwałej musztry i słu­żyć miał wspomo­żeniu wy­sił­ków obrońców mu­rów. Tu lu­dzie napi­nali kata­pulty i ob­słu­gi­wali ciężką broń z chłodną sku­tecz­no­ścią. Ko­biety po­da­wały świeżą amu­nicję. I wtedy na­wał­nica śmierci ude­rzyła na blanki.Ra­gnar­son do­tarł na po­ste­runek do­wo­dze­nia znaj­du­jący się na szczycie wieży wieńczą­cej bramę, szybko ogar­nął spoj­rze­niem roz­wi­ja­jący się atak bin You­sifa. Ha­roun uzbroił swych lu­dzi w dra­biny i ko­twiczki, jed­nak jego od­działy już się wy­co­fy­wały. To była tylko próba. Czy Ha­ro­unowi udało się zna­leźć jakiś słaby punkt? Czy wy­ko­rzy­sta go, za­nim Tur­ran zdoła do­dać dwa do dwóch, i oczy­ści z agentów swój za­mek? Ra­gnar­son wie­dział, że nie zo­stało mu wiele czasu, by wy­cią­gnąć z Ha­akena ko­nieczne in­for­ma­cje. Mar­gines jego działań za­czy­nał się robić cho­lernie wą­ski. In­stynkt sa­mo­za­cho­wawczy do­ma­gał się, by jak naj­szyb­ciej zde­cy­do­wał, po któ­rej ze stron ma sta­nąć.— Gra­tula­cje — po­wie­dział Tur­ran. — Opłaciły się twoje ćwi­cze­nia.— To nie było na po­waż­nie, tylko pró­bo­wał. Czy mogę cię prze­pro­sić? — Nie cze­kając na od­po­wiedź, po­śpie­szył na dół do kry­jówki Ha­akena. — Kne­bel! — warknął, wchodząc. Smok­bójca wy­cią­gnął szmatę. — Cóż, Ha­aken, pa­mię­tasz coś?— Tak — jęk­nął Czarny Kieł. — Tam był ten stary dzi­wak, który za­cho­wy­wał się, jakby to on do­wo­dził. Wy­my­śli­łem sobie, żeby go uziemić, kiedy oko­licz­ności będą sprzyja­jące. A więc gdy po­szedł gdzieś zu­peł­nie sam, po­sze­dłem za nim. Przy­się­gam, nie zdra­dzi­łem się na­wet jed­nym sze­le­stem, kiedy je­stem już jed­nak ja­kieś dzie­sięć stóp od niego, on aż pod­ska­kuje, roz­gląda się do­okoła, wy­ciąga do mnie palec i na­stępną rze­czą, którą pa­mię­tam na pewno, to jak Elana mnie budzi. Bragi, to był jakiś ma­gik od de­mo­nów.— I co? To wszystko? — Bragi pró­bo­wał po­trzą­sać bra­tem, ale Ha­aken znowu stra­cił świado­mość.— Nie pod­nie­caj się tak — uspokoiła go Elana. — On już zdą­żył mi większość po­wie­dzieć. Mó­wił, że stary wciąż ga­dał do sie­bie. Że pa­mięta, jak stoi nad nim, wy­glą­dając na cho­rego i mru­cząc coś w ro­dzaju: „Varth, znowu to ro­bisz. Po­wi­nie­neś zo­stać w Fangdred. Nigdy nie po­wi­nie­neś opuszczać Smo­czych Zę­bisk. Wi­dzisz, do czego to pro­wa­dzi. Tylko jesz­cze wię­cej krwi na two­ich rę­kach”.— Smo­cze Zębi­ska, tak? Ach! Sta­rzec z Gór? Su­kin­syn! — Jego osta­nie słowo było już krzy­kiem.— Co?— Wreszcie zała­pa­łem. Sta­rzec z Gór. Mnie i Ha­ro­unowi płaci się Zło­tem Ilka­zaru. Cza­row­nik o imie­niu Var­thlokkur. Rze­czy, o któ­rych mi Rolf opo­wia­dał, o któ­rych bre­dziła Ne­pan­the w Iwa Skołowda. Var­thlokkur wy­stę­puje w Cza­ro­dziejach z Ilka­zaru. Le­gendy gło­szą, że mieszka ra­zem ze Star­cem z Gór. Złóż wszystko ze sobą. Jeżeli to jest ten sam facet, nie­źle wpa­dli­śmy. Po­wiada się o nim, że jest naj­większym cza­ro­dziejem, jaki kie­dy­kol­wiek cho­dził po tym świe­cie.— I co z tego? — za­pytał Smok­bójca, na któ­rym to w ogóle nie wy­warło wra­żenia. — A więc wiemy, kim on jest. Nie wiemy na­to­miast, dla­czego nas w to wciągnął.— Prawdo­po­dob­nie cho­dzi o Moc. Są tutaj rze­czy, któ­rych mógłby bar­dzo po­trze­bo­wać. Róg Gwiezd­nego Jeźdźca. In­stru­menty do kon­troli po­gody. — Ra­gnar­son po­kręcił głową. Teo­ria wy­da­wała się ra­czej chy­biona. Jed­nak nic in­nego nie przy­cho­dziło mu do głowy. * * *Wciąż po­grą­żony w po­nu­rym na­stroju, Sal­tim­banco po­woli przemie­rzał lo­do­wate ko­ryta­rze. Kwe­stia sta­rego zaj­mo­wała jedy­nie ma­leńką część jego myśli. Po­zo­stałe obra­cały się wo­kół Ne­pan­the, mrocz­nych kłótni i ży­wio­ło­wego wzajem­nego ob­wi­nia­nia się. W swoim umy­śle od­gry­wał na niby gorzki spór. Czuł się podle, schwytany w pu­łapkę, za­wie­dziony i w jakiś nie­jasny spo­sób wściekły. On ją ko­chał i nie­prze­rwa­nie do­zna­wał nie­po­wo­dzeń. Ne­pan­the rów­nież go ko­chała, nie miał już wąt­pli­wo­ści, lecz jej dziwne lęki i ma­rze­nia przy­sta­jące ra­czej małej dziew­czynce, stały mię­dzy nimi ni­czym ba­riera nie­prze­kra­czalna jak czas.Przy­szło mu do głowy, że jeśli na to po­zwoli, ten bez­sens może trwać wiecznie. Elana stre­ściła mu swoje kłót­nie z Ne­pan­the, co i tak na nie­wiele się przy­dało. Ne­pan­the po­zo­sta­wała tak samo da­leką, prze­stra­szoną, roz­ma­rzoną ko­bietą dzieckiem. Cóż, po­sta­nowił, trzeba temu poło­żyć kres. To na­prawdę musi się skończyć. Miał już do­syć gry w emo­cjo­nalne od­bija­nie pi­łeczki. Po­wziąwszy po­sta­no­wie­nie, przy­śpie­szył kroku.Na ze­wnątrz zo­ba­czył pierwsze białe płatki śniegu, zwia­stu­jące zimę. Czas, jak się wy­da­wało, wreszcie dołą­czył pod sztandary Królów Bu­rzy. Śnieg spadł o wiele tygo­dni za wcześnie.W Dzwon­nicy do­wie­dział się, że Ne­pan­the można zna­leźć w Niż­szym Ar­se­nale. Przez okno mógł oglą­dać pa­da­jący śnieg, na­gle zro­zu­miał, jak bli­sko kresu się zna­lazł. Miał na­dzieję, że stary nie bę­dzie żywił do niego urazy, po­dob­nie zresztą jak Ne­pan­the. Kiedy przyjdzie wreszcie Ha­roun, kiedy Ravenkrak upadnie, bę­dzie można przy­brać praw­dziwe barwy — a wówczas może się oka­zać, że obie strony uwa­żają go za zdrajcę. Czy stary za­płaci, tak jak obie­cał? Wpadnie po uszy w kło­poty, jeśli to nie na­stąpi. Ha­roun miał armię, poza tym był znany z noto­rycz­nego braku cier­pli­wo­ści. I Ne­pan­the. Czy ona go znie­na­widzi? Czy od­rzuci raz na zaw­sze?Takie myśli oraz ty­siące rów­nie po­nu­rych na­wie­dzały jego duszę, kiedy cze­kał na swoją ko­bietę. Roz­party w tym sa­mym co zaw­sze fo­telu przed ko­min­kiem, po­chło­nięty zmartwie­niami, nie zda­wał sobie sprawy z jej obecności, póki nie przemó­wiła. Wtedy do­piero uniósł wzrok.— Cześć.Jej twarz była zu­peł­nie po­zba­wiona kolo­rów. Cier­piała z po­wodu wła­snych zmartwień. Omalże nie zre­zy­gno­wał. Ale coś twar­dego na­brzmie­wało w jego wnę­trzu. Nie po­zwoli sobie na dal­sze nie­zde­cy­do­wa­nie. Musi być ja­kieś wyj­ście. Trzeba wreszcie roz­strzygnąć: po­czą­tek lub kres.— Ne­pan­the — za­czął, gło­sem twar­dym jak stal, co było ra­czej u niego nie­zwy­kłe. — Do­kąd my zmie­rzamy? Gdzieś doni­kąd? Czy wreszcie po­sta­no­wiłaś wy­doro­śleć?Twardy ton głosu i wy­raźne na­pię­cie, jakie było w nim znać, do tego stop­nia za­sko­czyły Ne­pan­the, że po­tra­fiła wy­jąkać jedy­nie:— Ja... cóż...Jego zde­cy­do­wa­nie po­głę­biło się jesz­cze bar­dziej. Przez zaci­śnięte zęby warknął:— W ciągu jed­nego dnia mu­sisz pod­jąć za­sad­niczą de­cyzję. Do ju­trzej­szej kola­cji. Albo usta­limy datę ślubu, albo nic z tego nie bę­dzie. Jeżeli nie, moja roz­pa­cza­jąca dusza przelezie przez mury obronne. Nie po­trafię wy­trzymać takiej miło­ści, co to raz jest, raz jej nie ma. Ravenkrak pad­nie przed koń­cem mie­siąca.— Co?— Albo usta­lisz datę ślubu, albo nie. To jest ulti­ma­tum. Żad­nych wię­cej gie­rek. Od­po­wiedź ju­tro. — Wielkimi kro­kami wy­szedł, mroczny i wściekły.— Cze­kaj! Mu­sisz dać mi tro­chę wię­cej czasu!— Już da­łem! — Za­trza­snął drzwi za sobą.Ne­pan­the wpa­try­wała się w nie, jakby były smo­kiem sto­ją­cym na dro­dze do jej wol­ności. Wszystko obra­cało się w ruinę. Nie mo­gła wyjść za mąż! Czy on nie po­trafił tego pojąć? Ko­chała go, tak, ale prawda była taka, że była go­towa zaak­cep­to­wać go tylko jako czło­wieka, na któ­rym można się oprzeć, kiedy życie rzuca kłody pod nogi. Nie chciała, aby stał się kimś, względem kogo bę­dzie w ja­kiś spo­sób od­po­wie­dzialna. Gry­ząc wargi, prze­szła do swojej sy­pialni.W drzwiach stała Anina.— Okrutny, nie­prawdaż?Ne­pan­the pa­trzyła na nią, po­now­nie za­sko­czona.— Ach, do­brze. — Anina za­śmiała się słabo. — Teraz bę­dziesz mo­gła mu po­kazać drzwi. — Wró­ciła do sy­pialni, wkrótce jed­nak po­ja­wiła się znowu. Nio­sła ze sobą torbę.— Do­kąd ty się wy­bie­rasz? — za­py­tała Ne­pan­the. — Po­trze­buję two­jej po­mocy, żeby się prze­brać do kola­cji.— Znajdź sobie ko­goś in­nego. Mój męż­czy­zna nie ży­czy sobie, że­bym prze­by­wała bli­sko cie­bie. — Tym męż­czy­zną był Rolf, który działał ra­zem z Szy­dercą. Ne­pan­the po­czuła się zdru­zgo­tana. Na­wet Rolf, jej wierny do­wódca i po­moc­nik od czasu tych pierwszych dni w Iwa Skołowda...Po raz drugi w ciągu kilku mi­nut ktoś za­trza­snął jej drzwi przed no­sem. Otworzyły się na­to­miast inne drzwiczki, w jej du­szy, uwalnia­jąc wszystkie stra­chy. Padła na łóżko, pła­kała i roz­my­ślała. Nie ze­szła na kola­cję. Ani chwili też nie prze­spała tej nocy.Kiedy nad­szedł świt, szary od płat­ków pa­dają­cego śniegu, stała w oknie, pa­trząc w stronę obozu Ha­rouna, ale nie wi­działa nic. Spo­glą­dała do swego wnę­trza, ana­lizu­jąc wściekłość, ją­kają ogar­niała, gdy my­ślała o świe­cie i lu­dziach, któ­rzy cią­gle ją do cze­goś po­py­chali. Jakie mieli prawo?...Za­częła prze­cha­dzać się po kom­nacie. Po­woli, w miarę jak gniew na­rastał, jej twarz po­czerwie­niała. Dawno już za­po­mniane łzy spły­nęły z ką­ci­ków oczu.— Prze­klęci, prze­klęci, prze­klęci! Dla­czego nie zo­sta­wią mnie w spo­koju? Nie chcę ni­kogo. Chcę być sobą! — A cichy głos, szy­der­czo prze­drzeźnia­jący ją gdzieś z ką­cika umy­słu, który rzadko opuszczał swoje cie­niste schronie­nie, chi­cho­tał zło­śli­wie: „Kła­miesz!” — Nie dam się skuć łań­cu­chem! — „Ha! Czym są więc twoje sny, jeśli nie łań­cu­chami, które więżą? Czym są lu­dzie i rze­czy, któ­rymi się ota­czasz, jeśli nie ścia­nami, które mają za­trzymać cię w środku? Uciekaj, a całe życie, które cię jesz­cze czeka, bę­dzie zie­mią rów­nie ja­łową, jak twoja prze­szłość. Cóż po­czniesz, kiedy twoje świetlane jutra wszystkie staną się szkiele­tami dni wczoraj­szych? Pła­czesz? Dla­czego? Nie bę­dziesz wie­działa, co stra­ciłaś, tylko nigdy już nie sta­niesz się cało­ścią”.Ta noc była gor­sza niźli któ­ra­kol­wiek pod­czas na­wie­dza­nych koszma­rami lat, za­nim w jej życiu po­jawił się Sal­tim­banco. Pła­kała, póki łzy nie chciały już dłu­żej pły­nąć, nisz­czyła przed­mioty, krzy­czała, sza­lała — i nie po­tra­fiła do­strzec żad­nej drogi ucieczki przed ko­nieczno­ścią pod­jęcia de­cyzji.To było na­prawdę dziwne. Nie przejmo­wała się do­brymi i złymi stro­nami de­cyzji, któ­rej do­ko­nania do­ma­gał się od niej Sal­tim­banco, ale tym, czy po­winna ją po­wziąć, czy też nie. De­cyzje sta­no­wiły dla niej ana­temę. Każda sta­wała się ko­lejną cegłą w mu­rze ota­cza­ją­cym celę rze­czy­wi­stości. Każda oznaczała po­świę­cenie czę­ści sa­mej sie­bie. * * *W połu­dnie na­stęp­nego dnia głód wreszcie przy­gnał Sal­tim­banca do Wielkiej Sali. Tam od­na­lazł Tur­rana, Val­thera i Brocka, roz­ka­zują­cych żoł­nie­rzom, któ­rzy roz­bie­rali usta­wione na ko­złach stoły. Po­chwycił pół bochna chleba i pu­char wina, za­nim zdo­łały w ma­giczny spo­sób znik­nąć, pod­szedł do Królów Bu­rzy.— Za­sta­na­wiam ci się ja, co się dzieje. — Całe pod­nie­cenie i nie­pokój wy­wo­łany wie­ściami o śmierci Ri­dy­eha jakby zu­peł­nie znik­nął. Cie­szyło go to, jed­nak za­sta­na­wiał się, dla­czego tak się stało.— Nie wiesz? — za­pro­te­sto­wał Tur­ran. — Są­dzę, że nie. To jest w jej stylu. Cóż, ja ci nigdy nie po­wiem.Brock, za­zwy­czaj nie oka­zu­jący szczegól­nie swych uczuć, przyjaciel­sko klep­nął Sal­tim­banca w ramię, ale także od­mó­wił ja­kich­kol­wiek wy­ja­śnień.Sta­rając się usil­nie, by w ciągu tych ostatnich kilku dni, jakie jesz­cze zo­stały, być tak nie­do­strzegal­nym, jak to tylko moż­liwe, Sal­tim­banco opu­ścił Wielką Salę. Za­mie­rzał udać się na tyły for­tecy, aby znowu obej­rzeć sobie wą­wóz, jed­nak oka­zało się nagle, że zmie­rza pro­sto do Dzwon­nicy. Po­sta­nowił pod­po­rząd­ko­wać się temu im­pul­sowi.Jakże był zdu­miony mi­zer­nym wy­glą­dem Ne­pan­the, kiedy otworzyła mu drzwi! W cał­ko­wi­tym mil­cze­niu za­pro­siła go ge­stem do środka. Zo­ba­czył, że znowu ze­szyła swój znisz­czony haft. Usiadł wy­god­nie w mię­ciut­kim fo­telu, od­chylił się na opar­cie, za­mknął oczy, za­cho­wu­jąc się tak, jak to miał w zwy­czaju, i cze­kał. Ne­pan­the miała zbyt wiele wła­snych zmartwień, aby prze­ży­wać głę­boko śmierć Ri­dy­eha. Tutaj był bez­pieczny.Ona zaś, przy­gry­zając znowu wargę (zbyt czę­sto to ro­biła i teraz miała tam trudną do za­goje­nia rankę), wpa­try­wała się weń przez dłuż­szą chwilę. Była blada i bar­dziej prze­stra­szona niźli kie­dy­kol­wiek dotąd. Po­sta­no­wie­nie, jakie miała pod­jąć, drę­czyło ją bez­litoś­nie, szar­piąc ko­rze­nie jej stra­chów. Ale była już zde­cy­do­wana mu spro­stać.Po­woli po­de­szła do jego fotela. Trzę­sła się cała. On uda­wał, że chra­pie, cho­ciaż przez zmrużone po­wieki wi­dział, jak gry­mas gniewu prze­cina jej twarz. Wy­cho­dziło na to, że ma­jąc taką mo­ty­wa­cję, boi się mniej.Otworzył oczy, uniósł wzrok, kiedy wsu­nęła swoją dłoń w jego. Wciąż za­gry­zając obo­lałą wargę, po­cią­gnęła go deli­kat­nie. Wstał i po­szedł za nią do sy­pialni. * * *Ło­skot bęb­nów niósł się po cie­ni­stych ko­ryta­rzach Ravenkrak. Trąby ob­wieszczały uro­czy­stość. Ja­skrawe je­dwabne sztandary po­wie­wały na każ­dej wieży. Gar­nizon for­tecy stał na dzie­dzińcu, wszyscy w peł­nym umundu­ro­wa­niu. Królowie Bu­rzy odziali się zbyt­kow­nie, co sta­no­wiło ja­skrawy kon­trast do za­zwy­czaj wkłada­nych spartań­skich ubio­rów. Sal­tim­banco, który już wła­ści­wie nie mógł się szczycić swoją tu­szą, wło­żył ofi­cjalne szaty, po­ży­czone od Brocka: czarny cze­pek, obrzeżony sre­brem, szkarłatną tu­nikę oraz poń­czo­chy, przy­piął także wy­pole­ro­waną do poły­sku broń lorda. Wy­ką­pany, ucze­sany i wy­stro­jony, w ogóle nie przy­po­minał bła­zna.Kie­rując się wskaza­niami Tur­rana — Król Bu­rzy za­cho­wy­wał się rów­nie ma­je­sta­tycz­nie jak każdy władca z połu­dnia — Sal­tim­banco sta­nął obok po­dium znaj­dują­cego się na po­cze­snym miej­scu Wielkiej Sali. Miesz­kańcy Ravenkrak sie­dzieli na ła­wach ustawio­nych w po­przek sali, wy­glą­dali niby mo­rze nie­spo­koj­nych bia­łych, śnia­dych i czar­nych twa­rzy. Na­gle po­czuł przy­pływ lęku. Po­dob­nie jak to było w przy­padku Ne­pan­the, nie był to dzień, o któ­rym śniłby kie­dy­kol­wiek po no­cach. Jed­nak po­trze­bo­wał jej, więc mu­siał jakoś się z nią związać.Od­głos bęb­nów zmienił ka­den­cję. Trąby wy­grzmiały swój ostatni zew. Panna młoda opu­ściła swoją wieżę. Nigdy już nie wróci do niej sama.Tur­ran wszedł na pod­wyż­sze­nie. Do niego nale­żało za­danie związania ich ze sobą. Po­ma­rań­czowy i złoty, szkarłatny i pur­pu­rowy, nie­ru­chomy, gó­rował nad wszyst­kimi niby jakiś ogni­sty de­mon.Z Dzwon­nicy, po ciemnej, oczysz­czo­nej ścieżce po­mię­dzy zwałami śniegu, przez nie­ustającą za­dymkę, or­szak panny mło­dej wy­ru­szył w kie­runku sali. Sześć ko­biet, odzianych w ciemne zie­lenie ha­fto­wane złotą nitką, nio­sło tren Ne­pan­the. Piki­nie­rzy w libe­rii ma­sze­ro­wali po obu jej stro­nach. Wszyscy poru­szali się po­wol­nym, od­mie­rzo­nym kro­kiem, nie dba­jąc o zimno. Śluby na Ravenkrak od­by­wały się zaw­sze z kró­lew­ską pompą i ce­re­mo­nia­łem.Or­szak panny mło­dej do­tarł do Wielkiej Sali. Val­ther i Jer­rad ob­na­żyli mie­cze i objęli straż przy Ne­pan­the. Po­woli wę­dro­wali w stronę pod­wyż­sze­nia.Sal­tim­banco pod­czas tego po­wol­nego mar­szu chyba do­świadczył wieczno­ści. Pa­trzył, za­chwycając się od nowa pięk­nem Ne­pan­the, jej ciemnymi oczyma i wło­sami, gładką cerą i deli­kat­no­ścią ry­sów. Tego wie­czoru wy­da­wała się święta nie­malże, nie­ziemska, jakby otu­lona ja­kimś eks­ta­tycz­nym za­klę­ciem. Jej bra­cia rów­nież byli jak za­cza­ro­wani. Na krótką chwilę za­po­mniał o swoich stra­chach, zda­wało mu się, że cała ta ce­re­mo­nia zdolna jest je roz­pro­szyć. Przez chwilę wszyscy wy­glą­dali, jakby wie­rzyli, że Ri­dyeh wciąż jesz­cze żyje.Ne­pan­the do­tarła do pod­wyż­sze­nia. Bębny uci­chły. Ce­re­mo­nia roz­po­częła się...Jakby zda­rzyło mu się prze­nieść w cza­sie, Sal­tim­banco w pew­nej chwili zdał sobie sprawę, że już po wszystkim, do­ko­nało się. Czy to prawda? Tak. Lu­dzie od­cho­dzili, uda­jąc się do swoich obo­wiązków. Gdzie też po­działy się te chwile?Ne­pan­the w końcu spoj­rzała pro­sto w jego oczy. Ujął jej dłoń, deli­kat­nie uści­snął. W tej chwili, w tym miej­scu, nie było wi­dać na jej twa­rzy żad­nego stra­chu ani wąt­pli­wo­ści.Na każde z tych uczuć było zresztą za późno. Zde­cy­do­wała się już. Bę­dzie wal­czyć teraz o to, na co się zde­cy­do­wała, rów­nie gorzko, jak przedtem się przed nim wzdragała. DWANAŚCIE: Jesień — Zima 996 roku OUI; Piją wino przemocy Sal­tim­banco ziewnął i prze­cią­gnął się, roz­ko­szu­jąc ostatnim kro­kiem ku po­wol­nemu i le­ni­wemu prze­bu­dze­niu. Prze­cią­gnął się znowu. Był roz­luź­niony jak kot. Jego wy­cią­gnięte lewe ramię tra­fiło na coś miękkiego i cie­płego, po­tem zato­nęło w ma­sie je­dwa­bi­stych wło­sów. Ziewnął znowu, przewró­cił się na bok tak, żeby móc spoj­rzeć w uśmiech­niętą twarz swojej mło­dej żony. Po­woli wy­cią­gnął dłoń, ści­gając ko­smyk wło­sów wy­sta­jący spod fałdy po­ścieli, zła­pał go mię­dzy kciuk i pa­lec wskazu­jący, skrę­cił i owi­nął sobie wo­kół palca, przy­glą­dając się jed­no­cze­śnie śpią­cej. Po­tem opusz­kiem palca prze­sunął deli­kat­nie po miękkim, zaró­żo­wio­nym po­liczku, śle­dząc linię szczęki i za­trzymu­jąc się do­piero w do­łeczku po­liczka. Pieszczota sprawiła, że le­ciu­teńko za­drgał ko­niu­szek jej ust: coś, czego rzadko był świad­kiem, przy­najmniej aż do wczoraj­szego wie­czoru, szczęśliwe, de­mo­niczne coś, co spę­dziło lata w za­mknięciu, a te­raz wy­szło na wierzch i mru­gało ze szczęścia. Jej uśmiech po­woli się roz­sze­rzał niósł ze sobą cie­pło. Ru­bi­nowe po­duszki, na któ­rych skła­dał po­ca­łunki, roz­dzie­liły się le­ciutko, uwalnia­jąc ulotne wes­tchnienie. Wy­cią­gnęła drobną, deli­katną dłoń, aby przy­kryć nią jego rękę, przytula­jąc ją do swego po­liczka. Po­woli, jakby nie chcąc za­kłó­cać jej drzemki, po­chylił się nad nią i po­ca­łował ten le­ciutki uśmiech w ką­ciku jej ust.— Mhm — wes­tchnęła, oczy ma­jąc wciąż za­mknięte.— Mam ci ja coś do wy­zna­nia.Otworzyła jedno za­spane oko.— Jam nie jest Sal­tim­banco. Nie je­stem pro­stym wę­drownym błaz­nem...— Ci­cho, wiem.— Hai! Jak to moż­liwe? Wciąż prze­cież jesz­cze od­dy­cham.— Wniosko­wa­nie. Listy Val­thera. Byłeś jedy­nym, który miał do nich do­stęp, a po­tem mógł się poro­zu­mieć z bin You­sifem. W Iwa Skołowda.Strach po­raził go do ży­wego.— Ri­dyeh? — sap­nął, nie­zdolny do wy­po­wie­dze­nia pyta­nia.— Wtedy cię nie­na­wi­dzi­łam. Ale tak na­prawdę to nie była twoja wina. Ja... hm... Dla­czego mamy o tym roz­ma­wiać? To się skończyło. Nie zmu­szaj mnie, że­bym o tym pa­mię­tała. Nie chcę. Po­całuj mnie. Do­tknij mnie. Ko­chaj mnie. Nie mów nic. Po­zwól mi po pro­stu za­po­mnieć.— Nie czu­jesz do mnie nie­na­wiści? Ravenkrak zo­sta­nie znisz­czone, a jam, w swym prze­bra­niu, pierwszy za to od­po­wie­dzialny.— Ravenkrak już zo­stał znisz­czony. Tylko Ravenkrak jesz­cze nic o tym nie wie.— Tak się zmieniłaś.Prze­rwało im pu­kanie do drzwi. Żadne z nich nie poru­szyło się. Pu­kanie jed­nak sta­wało się coraz bar­dziej na­tar­czywe.— Le­piej idź — po­wie­działa Ne­pan­the. — Prawdo­po­dob­nie to jeden z mo­ich braci.Tak też było. Val­ther zmie­rzył wzrokiem po­domkę Ne­pan­the, którą przyw­dział Sal­tim­banco, za­chi­cho­tał i po­wie­dział:— Tur­ran chce wi­dzieć Ne­pan­the w Niż­szym Ar­se­nale. Lu­xos wła­śnie wró­cił do nas. Wpuścili­śmy go przez bramę do­słownie trzy kroki przed ludźmi bin You­sifa.— Ob­rażo­nym jest na ten brak sza­cunku...— Do­kład­nie rzecz bio­rąc, to jest mój po­mysł — od­pa­rował Val­ther, prze­ry­wa­jąc mu. — Ale Tur­ran chce ją zo­ba­czyć, a on zaw­sze do­staje to, czego chce. Bie­giem, dzie­cino. — Poła­sko­tał Szy­dercę pod brodą. — Ta po­domka zna­ko­micie na cie­bie pa­suje. — Śmiejąc się, klep­nął go, nie do­dając mu otu­chy, i po­śpiesznie wy­szedł.Szy­derca, kiedy już wró­cił, zo­ba­czył, jak Ne­pan­the się ubiera. Jej obli­cze było za­chmurzone. Znowu się bała.— To był Val­ther. Masz spo­tka­nie w Niż­szym Ar­se­nale. Lu­xos wró­cił.— Sły­sza­łam. Po­mo­żesz mi? — Drgnęła, kiedy jej do­tknął. Chwilę póź­niej, drżą­cym szeptem, za­py­tała: — Jak na­zy­wają cię twoi przyja­ciele?— Wieloma imionami. Hai! Większość z nich nie jest prze­zna­czona dla uszu damy. Ale przeważ­nie mó­wią na mnie Szy­derca.— Szy­derco, bę­dziemy mu­sieli stąd odejść.— Dla­czego?— Moi bra­cia mogą wszystko od­kryć. Po­win­ni­śmy ich wy­prze­dzić.— Do­kąd pój­dziemy? Jak bę­dziemy żyli? Pie­nią­dze z popi­sów wo­kal­nych w Iwa Skołowda schowane w se­kret­nej skrytce w Wieży Księ­życa... stra­cone na zaw­sze! — To za­brzmiało nie­malże jak skomlenie.— Nie dbam o to, gdzie. Poza tym sama po­sia­dam tro­chę war­to­ści­wych przed­miotów.— W jaki spo­sób uciek­niemy?— Są spo­soby. Ale ty znasz bin You­sifa, nie­prawdaż? — W jej gło­sie nie po­brzmiewał na­wet ślad oskarżenia.— Od dawna.— Je­ste­ście przyja­ciółmi?— Kiedy jest złoto.— Ktoś jesz­cze? — Uśmiech­nęła się, kojąc jego na­pię­cie. Zro­zu­miał.— Ru­do­brody.— Co? — Była wy­raź­nie za­sko­czona.— Ren­del Grimna­son. Praw­dziwe imię brzmi: Bragi Ra­gnar­son.— I Astrid także?— Ma na imię Elana. A także Czarny Kieł, Smok­bójca, Rolf rów­nież. I zgadnij, komu wierni są żoł­nie­rze.— Och! Biedny Tur­ran. Oto­czony przez wro­gów. Teraz na­wet jego sio­stra do nich się zali­cza. Kiedy ma na­stą­pić ko­niec?Szy­derca po­kręcił głową.— Nasz pra­co­dawca, człowiek wy­so­kiej klasy o mil­czą­cych ustach, ni­czego nam nie po­wie­dział. Na­wet nie podał swojego imie­nia. Ale od­kryli­śmy, kim jest. To Ma­chiavelli magii.— Mag?— Tak. Wciąż jed­nak po­zo­staje pyta­nie, dla­czego tak bar­dzo za­leży mu na Ravenkrak.— Jak ma na imię?— Var­thlokkur...— Var­thlokkur! — Padła na łóżko. — Mó­wi­łam Tur­ra­nowi, ale on nie słu­chał.Jej reak­cja za­sko­czyła Szy­dercę.— Na czym po­lega pro­blem?— Chcesz wie­dzieć, czego on chce w Ravenkrak? Chce mnie! Od wielu już lat mnie nęka, chcąc, abym za niego wy­szła. Prawdo­po­dob­nie cho­dzi mu o moją moc. Nie o moją wła­dzę nad Wia­tro­ła­kiem, ale moc we­wnętrzną. Krew Królów Bu­rzy znana jest ze swej ma­gicz­nej siły. Nasi przodko­wie zali­czali się do ary­sto­kracji Ilka­zaru. Gdy­by­śmy byli ra­zem, nie­wielu po­tra­fi­łoby nam się prze­ciw­sta­wić. Kontrola po­gody by­łaby dzie­cinną fraszką. Dla­tego zaw­sze go od­py­cha­łam. — Za­ru­mie­niła się. Wie­działa, że wcale nie był to za­sad­niczy po­wód. — Ba­łam się, że Ravenkrak jako pierwszy na wła­snej skó­rze od­czuje jego nową po­tęgę. Teraz sądzę, że i tak nas zniszczy. Wcześniej czy póź­niej, śmierć do­ści­gnie wszystkie dzieci Im­pe­rium. Bądź go­towy do wy­ru­sze­nia, kiedy tylko wrócę. Do­pil­nuj, aby twoi przyja­ciele ode­szli ra­zem z nami.Wy­gła­dziła fałdy sukni, lekko po­ca­ło­wała go na po­że­gna­nie.— Ko­cham cię. — Słowa przy­szły jej z wy­sił­kiem, ale jakoś zdo­łała je wy­po­wie­dzieć. — Wrócę wkrótce. * * *Kiedy Ne­pan­the opu­ściła wieżę, pier­wej do­kład­nie owi­nąw­szy szyję i głowę sza­lem dla ochrony przez coraz gęst­szym śnie­giem, za­sta­no­wiła się wreszcie i zdu­miała zmianą, jaka za­szła w jej umy­śle. Cho­ciaż wciąż się bała, cała jej istota, ni­czym ma­gnes pod­le­ga­jący sile przy­cią­gania, kie­ro­wała się ku jed­nemu po­kła­dowi ma­gne­tytu. Sal­tim­ban­cowi. Nie, Szy­dercy. Ale jaka to w końcu róż­nica? Róża jest różą, nie­za­leż­nie jak się na­zywa. Śmieszne. Nie­malże fi­zycznie czuła, jak ulat­niają się jej lęki. Miała ochotę śpiewać. Na dwo­rze pa­no­wał jed­nak lo­do­waty ziąb. Wiatr już roz­wie­wał po­kłady nie­dawno spa­dłego śniegu (ucieczka by­łaby po­nu­rym, nie­szczęsnym przedsię­wzięciem), jed­nak nie wi­działa tego w ten spo­sób, nie dbała o to. Jej sek­su­alne lęki już za­czy­nały wy­da­wać się zwy­czaj­nie głu­pie — wcale prze­cież nie było źle — jed­nak na myśl o cze­kają­cym ją spo­tka­niu wciąż czuła się nie­pew­nie.Ne­pan­the jako ostatnia do­tarła do Niż­szego Ar­se­nału. Kiedy we­szła, zo­ba­czyła braci oczekują­cych na nią nie­cier­pli­wie. Nikt jed­nak nie zga­nił jej za spóźnie­nie. Po zło­żeniu jej spóźnio­nych ży­czeń z oka­zji za­mąż­pój­ścia Lu­xos po­prosił wszyst­kich o uwagę.— To są rze­czy Ri­dy­eha. Tyle, ile udało mi się od­zy­skać — za­czął, wskazując bez­ładny stos na stole. — Złota mo­neta, którą bin You­sif wy­dał po spo­tka­niu ze sta­rym człowie­kiem w Ita­skiańskiej ta­wer­nie. Bez wąt­pie­nia otrzymał ją od niego. Na­jem­ni­kom na ze­wnątrz płaci się tą samą wa­lutą. Tur­ran?Tur­ran przyjrzał się mo­necie.— Z Ilka­zaru. Dzi­siaj już do­syć rzadka.— Wy­dano ich ty­siące.— Ktoś zna­lazł skarb Ilka­zaru?— Nie za­po­mi­naj­cie, że źró­dłem tych mo­net jest stary. Skąd stary człowiek miałby wie­dzieć, gdzie zna­leźć taki skarb?— Var­thlokkur! — warknął Tur­ran.— Bły­sko­tliwe ro­zu­mo­wa­nie! — oznajmiła Ne­pan­the. — A co ci mó­wi­łam sześć mie­sięcy temu?— W po­rządku, prze­pra­szam. Nie są­dzi­łem, że on aż tak bar­dzo chce cię mieć. To oznacza, że wpa­dli­śmy w praw­dziwe kło­poty. Bę­dziemy mu­sieli wal­czyć rów­no­cze­śnie z ma­gią i żoł­nie­rzami.— To jesz­cze nie wszystko — wtrą­cił Lu­xos. — W kwe­stii tego, kto mógł prze­kazać listę szpiegów bin You­si­fowi. W kie­szeni Ri­dy­eha zna­la­złem ten pa­pier. Woda rzeczna nie­malże zu­peł­nie go wy­myła. Jed­nak dwa imiona są wy­raź­nie czy­telne: Bragi Ra­gnar­son i Szy­derca. Nie ro­zu­mie­cie? We­dług plo­tek bin You­sif działał ra­zem z ludźmi o tych imionach pod­czas Wo­jen El Mu­rida. A je­den z nich był w Ita­skii w owym cza­sie1 wi­dziano go, jak roz­ma­wiał z tym sa­mym sta­rym człowie­kiem. Gdzie znaj­dują się teraz? Co obecnie robią? Ja my­ślę, że są tutaj. W Ravenkrak.My­śli Ne­pan­the go­niły sza­leń­czo, po­szu­kując ja­kie­goś wyj­ścia z tej sytu­acji.Po­dając im do­ku­ment, Lu­xos po­wie­dział:— Jesz­cze jeden wers daje się od­czy­tać.Tur­ran zmarsz­czył brwi nad nie­wy­raź­nym pi­smem, prze­czy­tał:— „... niski i tłu­sty. Ra­gnar­son jest blon­dy­nem, wy­so­kim...” To wszystko?Pro­stą drogą zmie­rzali do od­kry­cia wszyst­kiego. Ne­pan­the wie­działa, że musi ostrzec swego męża... Ta myśl za­sko­czyła ją. Wy­zna­niu, jakie po­czy­niła przed Szy­dercą pół go­dziny wcześniej, tu­dzież zmianie obiektu lojal­ności, w isto­cie bra­ko­wało prze­ko­nania. Tymcza­sem jed­nak doj­rzała, a jej de­cyzja stała się ostateczna. Pod­nio­sła się. Na py­ta­jące spoj­rze­nie Tur­rana od­rze­kła:— Mu­szę iść do ła­zienki — i zo­sta­wiła ich po­chy­lo­nych nad wy­ni­kami śledztwa Ri­dy­eha, ni­czym ghoule nad otwartym gro­bem.— Czy to w ogóle ma jakiś sens? — usły­szała jesz­cze pyta­nie Tur­rana. Oraz, kiedy już ode­szła pra­wie tak da­leko, by nie móc sły­szeć, co mó­wią, jak Val­ther do­po­wie­dział:— Je­dy­nym tłu­stym człowie­kiem w ca­łym zamku jest Sal­tim­banco...Po­tem za­padła krótka ci­sza. Ne­pan­the chciała po­biec — i zde­rzyła się z zady­sza­nym żoł­nie­rzem.— Moja pani! — wy­krztusił. — Zwijają obóz. Wy­gląda na to, że po­sta­no­wili od­stą­pić.Strategia Tur­rana od­nio­sła suk­ces.— Dziękuję. Prze­każę wszystko moim bra­ciom. Wra­caj na swój po­ste­runek. — Udała, że za­wraca w kie­runku roz­ja­rzo­nych błę­kitną po­światą drzwi kom­naty narad. Za­trzymała się jed­nak, gdy tylko żoł­nierz znik­nął jej z oczu. Nie miała naj­mniejszego za­miaru mó­wić Tur­ra­nowi, że zwy­cię­żył. Niech gry­zie się jesz­cze przez jakiś czas, kłó­cąc z braćmi, póki Szy­derca i ona nie zdążą uciec. W każ­dym razie miała prze­czu­cie, że zwy­cię­stwo to wcale nie musi być do­kład­nie takie, na jakie z po­zoru wy­gląda.Stłu­mione przez za­kręty ko­ryta­rza do­bie­gły jej uszu z udręką wy­mó­wione przez Tur­rana słowa:— Ale prze­cież nie mo­gli­śmy wy­dać sio­stry za wroga!— Tak wła­śnie uczynili­śmy! — od­parł Val­ther. — Przy­się­gam, teraz kiedy o tym my­ślę, jasno wi­dzę, że nikt inny nie miał moż­liwo­ści wy­kra­dze­nia tych list. Sko­pio­wać i do­star­czyć bin You­si­fowi. Być może jed­nak po­win­ni­śmy do­pro­wa­dzić do szczęśli­wego po­wie­sze­nia.— Prze­klęty! — ryk­nął Tur­ran. Me­ta­lowe in­stru­menty za­grze­cho­tały, kiedy ude­rzył pię­ścią w stół. — Do­brze, to je­den. A co z dru­gim?— Grimna­son — ze smutkiem od­parł Val­ther.— Co? Nie! To jest nasz naj­lep­szy człowiek.— Zga­duję.— Ri­dyeh napi­sał, że jest blon­dy­nem.— Włosy można ufar­bo­wać. W każ­dym razie teraz to i tak nie ma zna­cze­nia. Je­ste­śmy oto­czeni przez wro­gów, od ze­wnątrz i od środka. Przez cały czas trwa­nia tej wo­jenki byli­śmy cał­ko­wicie ma­ni­pu­lo­wani. Co pa­suje zna­ko­micie do ta­kiego lisa jak Var­thlokkur. A więc po czte­rystu la­tach Ravenkrak wreszcie upadł, ale nie pod cio­sami oręża. Stał się ofiarą zdrady. Zaw­sze wie­dzie­liśmy, że tak się sta­nie. Chwała Im­pe­rium.Ne­pan­the usły­szała już wszystko, co chciała wie­dzieć. Po­bie­gła. * * *Ne­pan­the wpa­dła na dzie­dzi­niec, poto­czyła do­okoła dzi­kim spoj­rze­niem, przez ośle­pia­jącą za­dymkę le­dwie była w sta­nie do­strzec po­stać Ra­gnar­sona na szczycie mu­rów obron­nych. W jed­nej chwili była już przy jego boku, wy­szeptała bez tchu.— Bragi, moi bra­cia...— Wiem. — Na­wet się nie od­wró­cił. Jego spoj­rze­nie utkwione było w obo­zie bin You­sifa. Twarz wy­ra­żała zmę­cze­nie i smutek. — Szy­derca poin­for­mo­wał mnie, że chcesz odejść. Teraz jed­nak nie mam poję­cia, czy bę­dzie to jesz­cze moż­liwe. Sta­wia­jąc czynny opór, być może wy­da­łem na nas wy­rok i skoń­czymy z pode­rżniętymi gar­dłami. Ha­roun nie bę­dzie za­do­wo­lony. To nie jest człowiek, który skłonny byłby prze­ba­czyć.— Nic nie ro­zu­miesz — po­wie­działa. — Gra skoń­czona. Oni wie­dzą. Lu­xos przywiózł do­wody. Trzeba się zbie­rać i to na­tychmiast.Ra­gnar­son jakby cały skur­czył się w sobie. Westchnął. Od­wró­cił się do niej i rzekł:— Dziękuję ci, pani. Le­piej za­cznij pa­ko­wać swoje rze­czy. Nie za­bieraj ze sobą wię­cej, niż bę­dziesz mo­gła unieść. Tylko ubra­nia i je­dze­nie. Moi lu­dzie też już się przy­go­to­wują do odej­ścia. Czy w ta­kiej śnie­życy jesteś w sta­nie sprowa­dzić nas z tych gór?— Tak przy­pusz­czam — od­rze­kła. — Bądź ostrożny. Oni wkrótce po­dejmą ja­kieś działania. — Opu­ściła go, uda­jąc się do Dzwon­nicy.Ra­gnar­son stał jesz­cze przez mo­ment na po­przednim miej­scu, pa­trząc w dół gór­skiego zbo­cza. Jeden po dru­gim, w miarę jak koń­czyli przy­go­to­wa­nia, jego lu­dzie pod­cho­dzili do niego. Rolf Preshka. Re­skird Smok­bójca. Ha­aken na no­szach dźwiga­nych przez tę dwójkę. Elana oraz garstka ulu­bio­nych żoł­nie­rzy. Na ko­niec za­pytał:— Gdzie są Szy­derca i Ne­pan­the?Nikt nie wie­dział.— Nie lubię zo­sta­wiać ludzi za sobą — po­skar­żył się Smok­bójca.Zu­peł­nie u niego nie­spo­tyka­nym, zmę­czo­nym gło­sem, Ra­gnar­son od­rzekł:— Ja rów­nież nie­na­wi­dzę tego robić. Ale wo­lisz ra­czej być martwy?Preshka za­uwa­żył:— Nie zo­sta­wiamy prze­cież ni­kogo ze starej gwardii. Lif. Haas. Chotty... — Wy­mie­nił cały re­jestr na­zwisk sta­rych towa­rzy­szy.— Nie­mniej — pro­te­sto­wał Re­skird — cho­dzi tutaj o na­szą re­puta­cję...— Za­mknij się!Jakaś po­stać brnęła przez śnieg zasy­pu­jący dzie­dzi­niec, do­tarła do pod­nóża mu­rów i krzyknęła:— Ka­pita­nie, prze­cho­dzą przez mury od tyłu!Oszoło­miony Ra­gnar­son był w sta­nie tylko za­pytać:— Kto?— Lu­dzie bin You­sifa, jak sądzę.— Ilu?— Na razie tylko kilku, ale z każdą chwilą jest ich wię­cej.— Do­brze. Dziękuję. Rolf, wy­ślij wszyst­kich na tyły. To ich zmyli, póki nie uda nam się wy­do­stać. Po­śpieszcie się.Preshka od­szedł.— Elana, co z prze­bra­niami?— Ukryłam je na war­towni.— Do­brze. Gdzie, u dia­bła, są Szy­derca i Ne­pan­the?— To mu­szą być oni. — Dwa ciemne kształty chwiejnie brnęły przez zaspy drogą pro­wa­dzącą od Dzwon­nicy. Zza ich ple­ców do­cho­dziły stłu­mione od­głosy walki.— Niech Bo­go­wie na Gó­rze i Bo­go­wie w Dole, czy też wszelkie Moce tu obecne, zniszczą, roz­pro­szą i ob­rócą wni­wecz wy­słan­ni­ków zniszcze­nia, Królów Bu­rzy z Ravenkrak — po­wie­działa Ne­pan­the, kiedy wreszcie do­szli. — Od po­czątku się o to mo­dli­łam. Teraz mo­dły moje zo­stały wy­słu­chane, a ja ża­łuję, że nie mogę cof­nąć wy­po­wie­dzia­nych słów.— W po­rządku, na dół do war­towni — za­rzą­dził Ra­gnar­son. Kilka chwil póź­niej Smok­bójca po­wstrzy­my­wał war­tow­ni­ków, gro­żąc im mie­czem, pod­czas gdy Elana wy­do­by­wała ze schowka białe szaty po­zszywane z prze­ście­radeł. Kiedy Ra­gnar­son za­rzą­dził otwarcie bramy, Preshka wró­cił i przyw­dział swoje prze­bra­nie.Wrzask, wzbijający się po­nad coraz sil­niej­szy szczęk bitwy (wnio­sku­jąc z do­cie­rają­cych od­gło­sów, obrońcy byli górą), roz­niósł się echem po dzie­dzińcu. Lu­xos wy­padł z drzwi do Niż­szego Ar­se­nału.— Ru­szać się! — warknął Ra­gnar­son. Cho­ciaż nie żywił szczegól­nych wąt­pli­wo­ści, jaki byłby wy­nik poje­dynku z Lu­xo­sem, po­nie­waż wcześniej ćwi­czył z nim, za­trzymał się, by zająć go, póki po­zo­stali się nie wy­do­staną.Ra­gnar­son po­bierał swoje lek­cje szer­mierki w szkole, którą do­prawdy trudno by­łoby okre­ślić jako ry­cer­ską. Dla niego zdol­ność utrzyma­nia się przy życiu zna­czyła wię­cej niźli fair play, tu­dzież za­szczytna śmierć. Kiedy Lu­xos wy­konał pierwszy wy­pad, Bragi prze­sunął dło­nią po lo­do­wych so­plach zwi­sają­cych z przy­po­mi­nają­cej tunel bramy i ci­snął je w twarz ata­kują­cemu. Po­tem wsparł ich efekt po­tęż­nym kop­nia­kiem w żebra, który po­słał Lu­xosa z po­wro­tem do jego braci. Ra­gnar­son ucie­kał więc tylko dwa kroki za swoimi towa­rzy­szami.Udało im się prze­biec nie wię­cej niż kil­kana­ście kro­ków. Po­tem stok wo­kół nich jakby ożył. Śnieżne czapy za­ko­tło­wały się i za­mie­niły w odziane na biało po­stacie, pę­dzące ku otwartej bra­mie. Ra­gnar­son zo­stał po­bity, ode­pchnięty, sko­pany i zdeptany, gdyż lu­dzie bin You­sifa biegli wła­ści­wie po nim.Upadł, prze­kli­nając sa­mego sie­bie za to, że uwie­rzył, iż Ha­roun na­prawdę odej­dzie, nie pró­bując ostatniego, pod­stęp­nego ataku. Po­wi­nien to przewi­dzieć... Pierwsza fala ata­kują­cych przeto­czyła się nad nim, zu­peł­nie nie zwracając uwagi na jego ludzi. Jed­nak na­past­nicy w dole zbo­cza, któ­rych prze­kleń­stwa sły­chać było za ścianą sy­pią­cego śniegu, nie będą dbali o utrzyma­nie bramy. Bragi ukląkł. Ro­zej­rzał się do­okoła, nie zo­ba­czył ni­kogo. Na jego krzyk, który zresztą uto­nął w me­ta­licz­nym szczęku za ple­cami, rów­nież nikt nie od­po­wie­dział. Nie chcąc zwracać na sie­bie uwagi, od tego czasu trzymał już usta za­mknięte na kłódkę.Pod­niósł się, po­pra­wił uważnie strój ma­sku­jący i ru­szył dalej w dół stoku. W na­dziei, że po­zo­sta­łym uda się do­trzeć do miej­sca umówio­nego spo­tka­nia. * * *Z wes­tchnie­niem ulgi Ra­gnar­son opu­ścił wreszcie swój ko­niec no­szy przed na­mio­tem Ha­rouna. Bo­lały go ra­miona i barki. Obok niego, czujny, drżący z zimna włócznik roz­luźnił się jedy­nie odrobinę, wi­dząc, jak Ra­gnar­son ciężko usiadł w śniegu.Smok­bójcę i Ha­akena zna­lazł w osło­nie po­kry­tego śnie­giem okopu ja­kieś ćwierć mili poni­żej bramy. Smok­bójca pró­bo­wał bez ni­czy­jej po­mocy ścią­gnąć swego przyja­ciela niżej, ale nie był w sta­nie sam sobie z tym pora­dzić. Po­zo­stali znik­nęli, roz­pro­szeni przez szarżę na­cie­rają­cych na za­mek. Po­tem po­jawili się żoł­nie­rze Ha­rouna, naj­wy­raź­niej kie­ro­wani do­kład­nymi roz­ka­zami, i sprowa­dzili ich tutaj.Klapa na­miotu z trza­skiem od­padła na bok. Szczupły, śniady, odziany w czerń bin You­sif wy­glą­dał ni­czym kary­ka­tura Śmierci.— Daj­cie ich do środka — roz­kazał.Chrząka­jąc zna­cząco i pa­trząc po­nuro wzdłuż ostrza włóczni, Ra­gnar­son uniósł swój kra­niec no­szy. Chwilę póź­niej klapa na­miotu za­mknęła się za nim. Po­czuł cie­pło do­cho­dzące z kil­ku­nastu mo­sięż­nych pie­cy­ków.— Z nim wszystko do­brze?Bin You­sif po­chylił się nad Czarnym Kłem. Ha­aken wy­mamrotał:— Go­tów do swojej zmiany przy nie­sie­niu Re­skirda.Uśmiech, na poły zu­peł­nie dziki, prze­mknął przez obli­cze bin You­sifa.— Świetnie. — Od­wró­cił się. — Bragi, masz szczęście, że po­sia­dasz taką przy­stojną, wy­ga­daną żonę. I że moi lu­dzie ją zła­pali pierwszą. Być może nie dał­bym ci na­wet szansy dojść do słowa.Ra­gnar­son wła­śnie za­uwa­żył Elanę, przy­kuc­niętą w odle­głym kącie na­miotu, nie­malże wtu­loną w pie­cyk. Ob­da­rzyła go zmę­czo­nym uśmie­chem.Bin You­sif cią­gnął zaś dalej:— Nie mogę cię winić, że trzyma­łeś się z boku. Mój pro­blem po­lega jed­nak na tym, że w ogóle nie po­sia­dam su­mie­nia. Cóż, wszystko uło­żyło się w końcu do­brze. Nie ży­wię do cie­bie żad­nych pre­tensji. Stary człowiek ma nam za­pła­cić w Ita­skii. Ach. Musi być ktoś jesz­cze.Ra­gnar­son wraz z Ha­ro­unem pod­szedł do wyj­ścia z na­miotu. Ko­lejny je­niec, tym ra­zem Rolf, wła­śnie przy­był — ale Ra­gnar­son nie sku­pił swej uwagi na po­rucz­niku. Wo­kół całej jego po­staci, prze­sło­nięta za­słoną sy­pią­cego śniegu, ja­rzyła się roz­sza­lała po­żoga.— Ravenkrak pło­nie — oznajmił Ha­roun. — Wejdź, Rolf.Ra­gnar­son ude­rzył pię­ścią we wnę­trze swej dłoni. Za każ­dym ra­zem, gdy zdra­dzał ko­lej­nego pra­co­dawcę, czuł się coraz go­rzej. Był zły, był wstrętnym roba­kiem. Nie­gdyś przy­sięga czło­wieka coś zna­czyła — ale wtedy był jesz­cze szczenia­kiem, głup­cem w raju głup­ców Tro­lle­dyn­gji.— Je­żeli chcesz so­bie po­pa­trzeć, wyjdź na ze­wnątrz — warknął bin You­sif. — W każ­dym razie za­mknij klapę.Ra­gnar­son opu­ścił klapę na­miotu, za­sła­nia­jąc przed swoim wzrokiem re­zultat wła­snej zdrady.Spod pie­cyka, do któ­rego na­tychmiast się przytulił, Preshka za­pytał:— Skąd wie­działeś?Bin You­sif py­ta­jąco uniósł brwi, po­tem uśmiech­nął się.— Cho­dzi ci o to, że dzi­siaj mie­liśmy za­ata­ko­wać? Tak na pewno to nie wie­działem. Ale wy­da­wało się, że aku­rat teraz można spró­bo­wać. Kilka dni temu wy­pa­trzy­liśmy Lu­xosa. Do­sze­dłem do wniosku, że może wie­dzieć do­sta­tecz­nie dużo, aby zmu­sić was do na­tychmia­sto­wej ucieczki. A więc prze­pu­ścili­śmy go.— Co teraz? — do­py­tywał się Preshka.— Mamy cze­kać w Czerwo­nym Ro­ga­czu, w Ita­skii. Stary tam nam za­płaci.— Nie po­doba mi się to.— To jest wszystko, co by­łem w sta­nie wy­tar­go­wać. On nam już dłu­żej nie ufa. Zresztą, dla­czego miałby? Czarny Kieł omal na niego nie na­padł. Bragi wciąż od­pierał szturmy. A ja nie mo­głem ata­ko­wać.Ktoś krzyknął na ze­wnątrz. Ha­roun pod­szedł do wej­ścia.— Ach, więc już jeste­śmy wszyscy w kom­ple­cie. Wpro­wadźcie go. — Dwaj żoł­nie­rze, cią­gnąc za sobą nie­przytom­nego i do­kład­nie obanda­żo­wa­nego Szy­dercę, we­szli do środka. — Po­łóż­cie go na łóżku. Co się stało?— Nie chciał się pod­dać — po­wie­dział jeden. — Ko­niecznie chciał ko­goś zna­leźć. Mó­wił, że swoją żonę.— Żonę? Szy­derca? Bragi, co to za głu­poty?— To prawda. Wierz albo nie wierz. Jest żo­naty. Z Ne­pan­the. Od wczoraj­szego wie­czoru.— Och. — To było wes­tchnienie pełne au­ten­tycz­nego przy­gnę­bie­nia. Bin You­sif osu­nął się na sto­łek, zmarsz­czył brwi. — To nie­do­brze. Co z nim się stało? Miał ją tylko prze­ka­bacić, to wszystko. Skłó­cić ro­dzinę. Źle. Źle.— Dla­czego? — za­py­tała Elana. — Czy jest ja­kieś prawo, za­bra­nia­jące mu się oże­nić?— Na świe­cie są mi­liony ko­biet... Dla­czego mu­siał wy­brać aku­rat tę, któ­rej chciał stary człowiek?— Czy cie­bie w ogóle nie ob­cho­dzi, czego ona chce?— Nie. Do dia­bła, nie! Chcę otrzymać swoje pie­nią­dze. Ona jest w tym przy­padku tylko towa­rem. — W te­atralny spo­sób ude­rzył się w czoło. — To­wa­rem. Dla­czego? Dla­czego nie ktoś inny? I dla­czego ja? Dla­czego mam takie miękkie serce dla tego gru­basa? Po­wi­nie­nem pode­rżnąć mu gar­dło, w chwili gdy kradł moją sa­kiewkę. Od tego czasu nic stąd nie wy­nik­nęło, tylko same kło­poty. Na­prawdę za­pa­dłem chyba na sła­bość do głup­ców. Przyjaźń. — Po dłuż­szej chwili ta­kiego na­rze­kania i uża­lania się nad sobą roz­kazał, aby od­nale­ziono Ne­pan­the i przy­pro­wa­dzono ją do niego. Kiedy cze­kali, po­czy­nił przy­go­to­wa­nia do szybkiego wy­mar­szu, aby jak naj­ry­chlej uwolnić się spod cie­nia Var­thlokkura. * * *Ne­pan­the nig­dzie nie można było zna­leźć. Ha­roun wraz ze swymi żoł­nie­rzami szu­kał jej przez trzy dni. Przez ten czas wy­ja­śniły się losy wszyst­kich po­staci, wiel­kich i ma­łych, bio­rą­cych udział w wy­da­rze­niach pod Ravenkrak. For­teca zmieniła się teraz w za­snute dy­mem ruiny. Za­gi­nio­nych nie było znowu aż tak wielu, przy­pusz­czal­nie większość spo­czy­wała pod za­śnie­żo­nymi ster­tami zam­ko­wego gruzu. Zgi­nęło także kilku naj­wy­bit­niej­szych Królów Bu­rzy.Po­tem Szy­derca, po­dą­żając po szlaku, który, jak przy­pusz­czał, mo­gła wy­brać Ne­pan­the, po tym jak się zgu­bili i roz­dzie­lili nie­da­leko bramy zamku, na­trafił na pewną oso­bliwą rzecz. Na ob­szar, gdzie śnieg zo­stał sto­piony, a po­tem znowu za­marzł. Po­zo­stali rów­nież to wi­dzieli, ale nie przy­pi­sy­wali sprawie większego zna­cze­nia. Szy­derca z po­czątku po­stą­piłby po­dob­nie — ale był z nim Ha­roun, ten zaś miał do­sta­tecz­nie dużo do­świad­cze­nia w sprawach cza­rów, aby do­my­ślić się, o czym mogą świad­czyć takie ślady.— Tutaj ktoś rzucił za­klę­cie ma­sku­jące — oznajmił, za­ska­kując swego to­wa­rzy­sza. — Ugięcie drogi pro­mieni świetlnych wy­maga mnó­stwa cie­pła.— Czary? Co?...— Po­wie­działem ci, że stary chce mieć Ne­pan­the. Wy­gląda na to, że tu ją zna­lazł, okrył za­klę­ciem, a po­tem, kiedy się nada­rzyła spo­sob­ność, za­brał ją na dół. — Wskazał wzdłuż szlaku sła­biej sto­pio­nego śniegu wio­dą­cego w dół zbo­cza.— Pój­dziemy za nimi, co? Nie­długo po­win­ni­śmy go zła­pać. Stary człowiek nie po­trafi szybko cho­dzić...— Po­trafi, po­trafi.Wie­dząc, że i tak na nic się to nie zda, Ha­roun wy­słał jed­nak pa­trole po­ści­gowe. Nie zna­leźli ani cza­ro­dzieja, ani ko­biety. W tym cza­sie roz­pu­ścił swoją ar­mię, pu­sto­sząc tym sa­mym za­war­tość szkatuły, i wy­pu­ścił jeń­ców. Nie miał już nic, kiedy za­płacił ostat­niemu z żoł­nie­rzy. Nie miał z tego na­wet gro­sza zy­sku — po­nie­waż lu­dziom Bra­giego rów­nież trzeba było za­pła­cić.Stary musi się po­jawić w Ita­skii.Mimo pro­te­stów Szy­dercy Ha­roun po­pro­wa­dził swych to­wa­rzy­szy na połu­dnie, w na­dziei że je­śli już nic in­nego się nie zda­rzy, uda mu się przy­najmniej wy­do­stać swoją za­płatę. TRZYNAŚCIE: Lata 981-997 OUI; W jego cieniu żyć będzie Po­nura at­mos­fera zwi­sała ni­czym cięż­kie paję­czyny z kro­kwi po­mieszcze­nia, gdzie sie­dzieli Var­thlokkur i Sta­rzec. W po­wie­trzu pa­no­wał przejmu­jący ziąb. Woń kurzu su­cho krę­ciła w nosie. Wszystkie barwy roz­pły­nęły się w od­cie­niach sza­rości. Je­dyne światło do­cie­ra­jące do wnę­trza po­cho­dziło z da­leko wi­dzą­cego lustra. Uka­zy­wało scenę jed­nej z kom­nat rów­nie głę­boko za­grze­banej, w rów­nie mrocznym za­mczysku. Ob­ser­wo­wali szes­na­sto­letnią Ne­pan­the przy jej co­dziennych zaję­ciach. Zwiercia­dło stwa­rzało nie­ogra­ni­czone moż­liwo­ści pod­glą­dania, jed­nak obaj męż­czyźni skru­pu­latnie się ich wy­strzegali. Obo­wiązki Ne­pan­the były śmiertelnie nudne, po­siłki, drobniej­sze prace do­mowe, na­uka, a po­tem go­dziny spę­dzane nad ha­ftami. Kiedy po­trze­bo­wała sa­mot­ności, wy­co­fy­wała się do zam­ko­wej bi­blio­teki i tam czy­tała. Książki po­zo­sta­wały poza za­się­giem za­inte­re­so­wań braci, z wy­jąt­kiem może Lu­xosa. Do­wie­działa się z nich wiele, a większość z tego sta­no­wiły cał­ko­wite bzdury.Var­thlokkur i Sta­rzec po­trafili ob­ser­wo­wać ją go­dzi­nami, ten drugi za­czy­nał się po­woli już nu­dzić tym zaję­ciem, jed­nak jakoś się zmu­szał, naj­wy­raź­niej bo­wiem ostatnimi czasy coś nur­to­wało jego przyja­ciela. Var­thlokkur w końcu po­sta­nowił po­dzie­lić się zmartwie­niem:— Czy są­dzisz, że czas już, abym się wy­brał ją zo­ba­czyć?— Tak. Być może na­wet cze­kałeś zbyt długo. Nic prze­cież nie po­wstrzy­muje jej przed zna­le­zie­niem sobie in­nego ko­chanka.— Nie­przy­pad­kowo. To stare smo­czy­sko, jej ma­co­cha, naj­wy­raź­niej po­sta­no­wiła zmienić ją w wieczną dziewicę. — Po­wstał i za­czął spa­ce­ro­wać po kom­nacie. Od czasu do czasu od­wra­cając się przez ramię, cią­gnął dalej: — Męż­czyźni ją prze­ra­żają. W tym tej ko­bie­cie udało się osią­gnąć suk­ces. Przyjrzyj się, jak się za­cho­wuje w obecności mę­skiej służby. Z dru­giej strony jed­nak na­tury nie da się wiecznie tłam­sić. — Za­chi­cho­tał bez prze­ko­nania.Sta­rzec od­wró­cił się do niego, przy­glą­dał się, jak cza­ro­dziej zaj­muje się ja­kimś mi­ster­nym dziełem. Szar­piąc brodę, za­pytał:— Co ty wła­ści­wie ro­bisz?— Wy­bie­ram ja­kieś po­darki, aby wy­wrzeć sto­sowne wra­żenie na Ver­loi. Jej ojcu.— Masz za­miar od razu wy­ru­szyć?— Tak szybko, jak to tylko bę­dzie moż­liwe. Już za­czy­nam się robić ner­wowy, a mi­nęło do­piero kil­kana­ście se­kund od czasu, jak po­wziąłem po­sta­no­wie­nie.— Czy po­wi­nie­nem przy­go­to­wać za­klę­cie tele­por­tacji?Var­thlokkur po­bladł śmiertelnie.— Nie! — I aby wy­ja­śnić swoją prze­sadną reak­cję, dodał: — Chcę po­znać świat z pierwszej ręki. W każ­dym razie wszystkie te sprawy z tele­por­tacją nie­po­koją mnie. Jesz­cze w Shin­san, kiedy po­ma­ga­łem mo­jemu na­uczycie­lowi w ba­da­niach nad tym zja­wi­skiem, za­uwa­ży­łem roz­maite dziwne za­kłó­cenia w stru­mie­niu prze­no­szą­cym. Przypusz­czam, że tam może coś żyć. I na do­datek, może być to coś, czego ra­czej nie po­win­ni­śmy nie­po­koić. Fak­tem jest, że paru ludzi pod­czas prób tele­por­tacji zwy­czaj­nie znik­nęło na zaw­sze.Sta­rzec po raz pierwszy sły­szał, żeby Var­thlokkur choćby na­po­mknął o tym, co robił pod­czas po­bytu w Shin­san. Nie chciał na­ru­szać pry­wat­ności cza­ro­dzieja, po prawdzie to jed­nak cały aż skrę­cał się z cie­ka­wo­ści.— Nigdy nie mó­wiłeś wiele o Shin­san...— Im mniej się o tym mówi, tym lepiej.— Jak tam jest? Ja oso­bi­ście nigdy tam nie do­tar­łem, przy­najmniej po tym, jak Tuan Hua usta­nowił Im­pe­rium Grozy. A zwiercia­dło nie po­trafi zaj­rzeć poza gra­nicę.— Cały ob­szar oto­czony jest ba­rierą uniemoż­li­wia­jącą dale­ko­wi­dze­nie. Pod in­nymi wzglę­dami jest to taki sam kraj jak wszystkie inne. Po­siada re­gu­larną rzeźbę natu­ralną: wzgórza, rzeki, lasy. Li­ście są tam zie­lone. Niebo nie­bie­skie. Nie­za­leżne od tego, co ci opo­wia­dano, twoje zmy­sły nie wy­chwyci­łyby żad­nej róż­nicy w po­rów­naniu z resztą świata. Tylko przed oczyma swej du­szy mo­żesz do­strzec wszech­ogar­nia­jące zło... Na­prawdę, im mniej bę­dziesz wie­dział na ten temat, tym bę­dziesz szczęśliw­szy.Nieco zi­ry­to­wany tak agre­syw­nym za­cho­wa­niem Var­thlokkura, Sta­rzec spró­bo­wał jed­nak zadać mu pyta­nie, które drę­czyło go od sa­mego po­czątku.— Czym mu­siałeś za­pła­cić za zdo­bycie umiejętno­ści, jakie po­tem wy­ko­rzy­stałeś prze­ciwko Im­pe­rium?Szkarłat, wi­dzialny na­wet w pół­mroku kom­naty, wy­pełzł na kark Var­thlokkura. Wy­raz jego twa­rzy stał się skrajnie po­nury. Sta­rzec za­czął się już oba­wiać, że jedy­nym efektem wściubia­nia nosa w nie swoje sprawy może być wy­buch wściekłego gniewu. Spróbo­wał skie­ro­wać więc roz­mowę z po­wro­tem na bez­pieczne wody.— Masz za­miar wy­brać się w drogę we wła­snej po­staci?— A co jest ze mną nie w po­rządku? — Ty­grys ze zła­ma­nym zę­bem nie mógłby za­cho­wy­wać się bar­dziej za­pal­czy­wie.— Oczeki­wa­łem ra­czej, że spró­bu­jesz się znowu od­mło­dzić, tak samo jak zro­biłeś to w przy­padku Ma­ryi.— A co by sobie Ma­rya po­my­ślała? Nie. I Ne­pan­the też by­łaby prze­ra­żona. Nie, bę­dzie naj­lepiej dla wszyst­kich, jak dalej po­zo­stanę star­cem. — Pur­pura po­woli od­pły­wała z jego twa­rzy. — Kiedy już mnie nie bę­dzie, nie mów Ma­ryi, do­kąd się uda­łem. Nie trzeba jej ranić. Była dobrą żoną. Być może nie po­tra­fiłem jej ofia­ro­wać miło­ści ani na­stęp­nego syna, jed­nak mogę po­sta­rać się oszczędzić jej do­dat­ko­wego bólu. — Zaw­sze w ta­kich chwilach, kiedy opuszczał go gniew, a od­zy­wało się su­mie­nie, pró­bo­wał od­pła­cić jej zdwojoną tro­skli­wo­ścią, cho­ciaż cza­sami, po­dob­nie jak w przy­padku Il­ka­zaru i kob­zia­rza (nowy kob­ziarz był naj­bar­dziej roz­piesz­czany ze wszyst­kich mieszka­ją­cych w Fangdred), tro­ska po­ja­wiała się zbyt późno, by za­po­biec po­peł­nia­niu okrop­nych czy­nów.— Ja­koś jej to wy­ja­śnię. * * *Po­dróż Var­thlokkura trwała po­nad mie­siąc. Mu­siał prze­cież po­ko­nać parę dzi­kich zu­peł­nie łań­cu­chów gór­skich. Smo­cze Zębi­ska, a po­tem, po prze­byciu Shary i rów­nin Wschod­nich Wrzoso­wisk, Kraczno­diany. Po­goda czę­sto była zu­peł­nie okropna, nie szczędziła mu mgieł, desz­czów, śnie­gów, wi­chrów, które nigdy nie nio­sły ze sobą choć dro­biny cie­pła. Wszystkie nie­bez­pie­czeń­stwa, jakie rodzi las, przytra­fiały mu się nie­zwy­kle czę­sto, ban­dyci też nie raz za­stę­po­wali mu drogę. Chłopi nie­kiedy wy­cho­dzili na spo­tka­nie z ob­cym z ob­na­żoną bro­nią. Od czasu jego mło­dości świat stał się bar­dziej jesz­cze bru­talny. Po Upadku, kiedy za­bra­kło czynnika rów­no­wagi, jakim było Im­pe­rium Ilka­zaru, wszędzie nie­po­dzielnie za­pa­no­wała anar­chia, za­zwy­czaj jed­nak w po­przednich kil­kuset la­tach lo­kalne wła­dze da­wały sobie jakoś radę z za­cho­wa­niem po­rządku — aż do chwili obecnej, kiedy to na­stała ju­trzenka nad­cią­gają­cego cha­osu. Cał­ko­wity chaos bo­wiem wkrótce już za­władnie światem, nie nale­żało oczeki­wać in­nego re­zul­tatu zwady po­tęż­nych sił. Var­thlokkur po­grą­żał się więc w roz­pa­czy, pod­syca­nej prze­ko­na­niem, że przy­szłość przy­nie­sie ze sobą jedy­nie zmiany na gor­sze.Pew­nego dnia, kiedy zmę­czony do­tarł do krańca dłu­giej, wą­skiej przełęczy ogra­ni­czo­nej sza­rymi ska­łami, zo­ba­czył po raz pierwszy Ravenkrak. Wy­szedł na otwartą prze­strzeń, a wtedy wy­jący gór­ski wi­cher roz­pę­dził chmury dotąd skrywa­jące znaj­du­jący się przed nim szczyt. Zwiercia­dło nie prze­ka­zało peł­nego wy­glądu wa­rowni. Zo­ba­czył dwa­na­ście wie­życ i kru­sze­jące mury obronne na­zna­czone srebrnymi ła­tami lodu. Wi­dok ział chło­dem, sa­mot­no­ścią i mro­kiem, nie­od­par­cie przywo­dząc na myśl znisz­czoną ero­zją sta­ro­żytną czaszkę. Sko­jarzył mu się także z po­szczer­bioną cy­nową ko­roną, którą ktoś zwieńczył po­szar­pany szczyt Can­da­reen. Za­drżał, przejęty po­czu­ciem osa­mot­nie­nia, jakie roz­ta­czało wo­kół sie­bie to miej­sce. Cóż za prze­możne sza­leń­stwo na­tchnęło im­pe­rial­nych inży­nie­rów, by tutaj wła­śnie wy­bu­do­wać for­tecę?Kiedy Var­thlokkur pod­je­chał bliżej, zo­ba­czył czło­wieka wy­cho­dzą­cego przez bramę. Tamten za­trzymał się, po­pa­trzył, po­śpiesznie znik­nął tam, skąd przy­szedł. Wró­cił jed­nak, za­nim cza­ro­dziej zdą­żył przy­być na miej­sce.— Pan oczekuje w Wielkiej Sali — oznajmił, zaś zwracając się do so­koła sie­dzą­cego na ra­mie­niu, dodał: — Spo­koj­nie, De­mon. — Po czym znowu do Var­thlokkura: — Idź za mną.Var­thlokkur po­szedł za odźwier­nym przez cał­ko­wicie puste ko­ryta­rze. Oglądana z tak bli­ska, for­teca zda­wała się jesz­cze bar­dziej opusz­czona niźli Fangdred. Teraz w Fangdred mieszkali prze­cież lu­dzie, stwa­rza­jąc przy­najmniej iluzję domu. Ravenkrak nie dbało o żadne ilu­zje.Wielka Sala oka­zała się wiel­kim pu­stym po­mieszcze­niem, jakby po­grą­żo­nym w oczeki­wa­niu na ma­jące na­stą­pić w niej wy­da­rze­nia. Tylko kąt w jej krańcu był obecnie wy­ko­rzy­sty­wany. Tam też, przed wiel­kim ko­min­kiem, na któ­rym hu­czał ogień, sie­dział Ver­loya, Pan na Ravenkrak. Dzieci do­trzymy­wały towa­rzy­stwa ojcu. Cała sió­demka wy­da­wała się sze­re­giem wa­riacji na jeden temat. Szczupłe czy przy­sa­dzi­ste, ni­skie czy wy­sokie, wszystkie sta­no­wiły znie­kształcone odbi­cia swego ojca.— Usiądź, pro­szę. Czuj się jak u sie­bie w domu — za­czął Ver­loya. — Jak sobie wy­obra­żam, nie­łatwą od­byłeś po­dróż, za­nim do­tarłeś tutaj z miej­sca, z któ­rego wy­ru­szy­łeś. — Jego brwi unio­sły się py­ta­jąco. Var­thlokkur wszakże nie zare­ago­wał na suge­stię. Ver­loya cią­gnął więc dalej: — Trudno mi było dać wiarę, kiedy Ptasznik do­niósł mi, że zo­ba­czył na górze ob­cego. Ach!Słu­żący przy­niósł za­pra­wione ko­rze­niami wino. Mimo zde­cy­do­wa­nego po­sta­no­wie­nia, że bę­dzie się za­cho­wy­wał po­wściągli­wie, Var­thlokkur nie­malże rzucił się na swój kufel.— Wy­bacz mi — oznajmił, kiedy już wypił wszystko do dna. — To była uciążliwa po­dróż.— Żadne prze­pro­siny nie są ko­nieczne. Kilka razy jeź­dzi­łem do Iwa Skołowda i z po­wro­tem. Jest to na­prawdę mę­cząca wy­prawa, na­wet kiedy po­goda sprzyja. Ach. Ba­ra­nina.Wniesiono rów­nież świeżo upie­czone przy­smaki. Ver­loya od­kroił wielki płat pie­czeni, pod­czas gdy słu­żący wciąż do­nosili miski i ta­lerze, wa­rzywa i sło­dy­cze, ko­lejne dzbany grza­nego wina i ale. Po­tem sami też za­siedli za sto­łem. Wszyscy miesz­kańcy Ravenkrak zmieścili się przy jed­nym stole przed ko­min­kiem i jesz­cze zo­stało dużo miej­sca dla przyjezd­nego cza­ro­dzieja.W trak­cie po­siłku Var­thlokkur za­pytał o pa­nią zamku. Wskazano mu Ne­pan­the, która sie­działa u krańca stołu ze wzrokiem wbi­tym w swój talerz. Po­tem do­wie­dział się, że druga żona go­spo­darza zagi­nęła gdzieś po dro­dze, kiedy wy­ru­szyła z zamku, za­bie­rając ze sobą sporą część skarbca, i odtąd sta­no­wiła tabu wszelakich roz­mów. Ode­szła, ści­gając nie­prawdo­po­dobne ma­rze­nia z tego ro­dzaju, jaki póź­niej miał skompli­ko­wać życie Ne­pan­the.Na­peł­niw­szy żołą­dek, Var­thlokkur od­sunął się nieco od stołu. Teraz już był go­tów od­po­wie­dzieć na wszelkie pyta­nia.Ver­loya zro­zu­miał. Bek­nął do­no­śnie i za­gaił:— Te­raz po­roz­ma­wiajmy... jeżeli nie masz nic prze­ciwko temu. Wy­bacz mi, jeśli będę nieco na­tar­czywy. Tak rzadko mie­wamy go­ści. — Nie po­wie­dziawszy tego wprost, dał jed­nak do zro­zu­mie­nia, że go­ście rzadko kiedy za­cho­wy­wali się po przyjaciel­sku. Nie­zmordo­wani Iwa Sko­łowdianie, któ­rych oży­wiało pra­gnie­nie zdo­bycia sławy, za­zwy­czaj traktowali Ravenkrak jako swe główne wy­zwa­nie.Ta­mil al Ra­hman, Członek We­wnętrz­nego Kręgu, Pro­kon­sul i Wi­ce­król Cis-Kraczno­dii — pro­win­cji, która obejmo­wała swoim ob­sza­rem mię­dzy in­nymi Iwa Skołowda, kiedy jesz­cze Im­pe­rium sprawo­wało wła­dzę nad tymi zie­miami — po Upadku uciekł do Ravenkrak. Przez po­kole­nia jego po­tom­ko­wie wy­silali się, by tchnąć nowe życie w ze­włok Im­pe­rium, pró­bując oży­wić em­brio­nalną iskierkę du­cha skrytą w łonie Ravenkrak. Udało im się wszakże roz­pętać jedy­nie przewle­kłą nie­na­wiść mię­dzy wa­row­nią a Iwa Skołowda. Mia­sto bo­wiem za­zwy­czaj pierwsze by­wało wy­sta­wione na cios, pod­czas każ­dej sza­leń­czej próby oży­wie­nia ciała, które tak dawno temu ze­szło z tego świata, że próżno by się w nim do­szu­ki­wać choćby jed­nej całej kości.To opu­sto­szałe, prze­po­jone gory­czą za­mczysko, ten Ravenkrak sta­nowił wszystko, co po­zo­stało po prze­śnio­nym śnie. Ravenkrak, garstka ludzi oraz nie­ga­snąca nie­na­wiść do Iwa Skołowda.— Ro­zu­miem. Py­taj więc.— Skąd po­cho­dzisz?Dziwne, ale naj­pierw za­pytał o to, nie zaś o imię go­ścia. Var­thlokkur wzruszył ra­mio­nami. Już zde­cy­do­wał, że bę­dzie od­po­wia­dał cał­ko­wicie zgodnie z prawdą. Od­rzekł więc:— Z Fangdred w Smo­czych Zębi­skach.— Słu­cha­jący go za­szemrali ner­wowo. Znali tę na­zwę.— Sta­rzec z Gór?— Nie. Jego przyjaciel. Mo­gli­by­ście mnie okre­ślić mia­nem współpra­cow­nika.Ko­lejne poru­sze­nie. Naj­wy­raź­niej do­brze znali to dru­gie, mroczne imię koja­rzone z Fangdred. Ne­pan­the za­drżała. Var­thlokkur na­to­miast był wy­raź­nie roz­cza­ro­wany. Cze­kać go bę­dzie po­nury bój z tą ko­bietą. Była nie­śmiała ni­czym jed­noro­żec. Jed­nakże w tej chwili w rów­nym stop­niu prze­ra­żeni byli wszyscy po­zo­stali. Ża­den z członków jej ro­dziny nie był w sta­nie na­wet skryć lęku, jakim na­peł­niła go ta wia­do­mość.— Var­thlokkur? — wy­szeptał Ver­loya.Var­thlokkur przytaknął. Ne­pan­the za­częła drżeć jesz­cze bar­dziej. Głos Ver­loyi za­chry­piał, kiedy wreszcie po­wie­dział:— Czy­nisz nam za­szczyt.Var­thlokkur znowu mi­mo­wol­nie spoj­rzał na Ne­pan­the. Z wiel­kim wy­sił­kiem od­wró­cił od niej wzrok. Cze­kał już zbyt długo.Jego spoj­rze­nie wszakże wy­star­czyło. Krzyknęła z prze­raże­nia i ucie­kła, zwinnie ni­czym mknąca ga­zela.— Za­szczyt to coś, co naj­lepiej omówić na osobności... Twoja córka... O co cho­dzi?Ver­loya ze smutkiem po­kręcił głową.— Zbyt silny wpływ miała na nią jej ma­co­cha. Wy­bacz jej, jeśli mo­żesz.— Oczywi­ście, oczywi­ście. Ja je­stem Var­thlokkur. Opo­wiada się o mnie le­gendy. Ale nie­wiele prawdy jest w tych opo­wie­ściach. Za­sta­nów­cie się: A cóż ta­kiego po­wia­dają różni lu­dzie w Iwa Skołowda o Kró­lach Bu­rzy? Jeżeli obra­ziłem tę młodą damę, pro­szę, prze­każ­cie jej moje prze­pro­siny.Ver­loya wskazał pal­cem na jed­nego ze swoich sy­nów.— Po­wiedz Ne­pan­the, by tu na­tychmiast wró­ciła i bła­gała o wy­ba­cze­nie.— Nie. Pro­szę, nie rób­cie tego. Je­stem pe­wien, że to ja w czymś uchybiłem.— Jak sobie ży­czysz. Chłopcy, zo­sta­wicie nas, by­śmy mo­gli po­mó­wić. — Sy­no­wie i słu­żący rów­no­cze­śnie prze­nieśli się do odle­głego stołu. — A teraz, panie, cóż mogę dla cie­bie zro­bić?— To do­prawdy deli­katna sprawa, bio­rąc pod uwagę to, kim je­stem. Czy orientu­jesz się nieco w tele­la­zar­skich po­sta­ciach funk­cjo­nal­nych prze­słanki większej pro­roc­twa Bo­roby Thringa?— Nie. Wła­ści­wie nic nie wiem o sys­te­mach wschod­nich. Tran­s­tem­po­ralny prze­gląd Clin­gera to wszystko, na co mnie stać. My tutaj w chwili obecnej jeste­śmy ra­czej po­mniej­szymi cza­ro­dziejami, wy­jąw­szy może tylko nasze zdol­ności do wy­ko­rzy­sty­wa­nia Wia­tro­łaka.— Do­brze, Clin­ger po­wi­nien wy­star­czyć. To, co chciałbym, abyś zo­ba­czył, jest związane z kwe­stią czasu.— Sprowa­dziła cię tutaj wy­rocz­nia?— W pew­nym sen­sie. Wo­lał­bym ra­czej za­de­mon­stro­wać, niźli tłu­ma­czyć. Czy nie masz nic prze­ciwko temu? — Traktował Ver­loyę z całą uprzejmo­ścią, na jaką było go stać. Tamten był oszoło­miony od prze­ży­tego przed chwilą wstrząsu.— Naj­lep­szym miej­scem więc bę­dzie za­pewne Niż­szy Ar­senał. Za­bierz swoje rze­czy.Go­dzinę póź­niej, znió­słszy wszystko znacznie lepiej, niż Var­thlokkur przewi­dy­wał, Ver­loya po­wie­dział:— Tak do końca nie po­trafię pojąć całej tej sprawy z Lo­sami i Nor­nami. Cała rzecz przy­po­mina w mo­ich oczach partię sza­chów, w któ­rych re­guły zmieniają się wraz z każ­dym na­stęp­nym ru­chem. To zu­pełne sza­leń­stwo.— Wła­śnie. — Var­thlokkur wy­łożył mu wła­sne teorie, gdy tylko zajęli swe po­przednie miej­sca przed ko­min­kiem Wielkiej Sali.Cza­ro­dziej był nie­spo­kojny i zi­ry­to­wany. Tym ra­zem udało mu się zdo­być ko­lejne nowe in­for­ma­cje. Wy­rocz­nia suge­ro­wała, iż stare grze­chy mogą wreszcie go do­paść.Ver­loya rów­nież trapił się. Nie po­do­bała mu się rola, jaką w tej grze przewi­dziano dla jego dzieci.Var­thlokkur miał obecnie pewne przy­pusz­cze­nia, prze­ciwko czemu skie­ruje się jego dru­gie wiel­kie dzieło zniszcze­nia. To go bo­lało. Wie­dział też, że czyn ten od­mieni go znowu, być może rów­nie głę­boko jak za­głada Ilka­zaru.Sie­dzieli w mil­cze­niu przez mi­nut dzie­sięć, każdy sku­piony na wła­snym roz­cza­ro­wa­niu. Na ko­niec Var­thlokkur za­uwa­żył:— Wy­rocz­nia nie zmieniła się od dwu­stu lat.— Wi­działem. Teraz ro­zu­miem, dla­czego tu­taj przyje­cha­łeś. Nie po­trafię kła­mać. Nie po­doba mi się to. Jed­nak nie mogę w tej sprawie nic zmienić, na­wet gdy­bym chciał.— Bę­dziesz miał z nią trud­ności — cią­gnął dalej. — Dzi­siej­sze za­cho­wa­nie nie było ni­czym wy­jąt­ko­wym. Tak na­prawdę przy­pusz­czam, że mu­siała być bar­dzo za­cie­ka­wiona, iż tak długo z nami wy­sie­działa. Moja wina, jak mniemam. Po­wi­nie­nem, kiedy był jesz­cze na to czas, poło­żyć kres bzdu­rom, jakie żona kła­dła jej do głowy. Ale by­łem tak za­jęty sta­ra­niami, by uczynić męż­czyzn z mo­ich sy­nów. Nie mia­łem czasu troszczyć się o Ne­pan­the... Z wa­ha­niem wpraw­dzie, ale daję ci moje bło­go­sła­wieństwo na wszelkie do­bro, ja­kiego zazna od cie­bie. Jed­nak sta­wiam też ogra­ni­cze­nia. Naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie po­doba mi się cało­ściowy obraz spraw. Mam na­dzieję, że chłopców będę po­trafił jesz­cze cze­goś na­uczyć. Im­pe­rium jest zu­peł­nie martwe.— Być może gdy­byś od­wołał się do Mocy...— Nie będę uży­wał magii. Przy­się­ga­łem po raz drugi nigdy ni­kogo nie zmu­szać do żad­nych czy­nów. Nie ma od tej za­sady wy­jątku. Sta­nie się to bez cza­rów albo nie sta­nie się wcale.Po­go­dziwszy się z oj­cem dziew­czyny, Var­thlokkur pod­jął przewle­kły i z rzadka tylko na­gra­dzany wy­siłek wzniece­nia iskierki miło­ści w sercu tej dziew­czyny jed­no­rożca. Od czasu do czasu od­nosił wra­żenie, że być może na­stąpi przełom. Znacznie czę­ściej jed­nak wszystko przy­po­mi­nało przedsię­wzięcie z góry ska­zane na po­rażkę. Jed­nak pod­czas wie­ków oczeki­wa­nia na­uczył się cier­pli­wo­ści. Miał czas. Ni­czym kro­pla drą­żąca skałę, stop­niowo kru­szył ka­mień stra­chu Ne­pan­the. Kiedy skończyła dziewięt­na­ście lat, oczeki­wała już jego coraz częstszych wizyt, cho­ciaż trakto­wała go ra­czej jak mi­łego na­uczyciela filo­zofii niźli po­ten­cjal­nego ko­chanka. Są­dziła bo­wiem, że na tym świe­cie nie bę­dzie dla niej ko­chanków.Pe­wien był wszakże, że w ci­cho­ści du­cha pra­gnęła ko­goś ta­kiego. Za­to­piona w me­lan­cholii, cze­kała wciąż na ryce­rza z pie­śni śpiewa­nej przez tru­badu­rów, a ta­kich ludzi bole­śnie bra­ko­wało na dzi­siej­szym świe­cie.Na­prawdę szkoda. Świat po­wi­nien się szczycić na­prawdę po­rząd­nymi fa­ce­tami, a nie tylko ca­łym spektrum ludzi od złych do jesz­cze gor­szych. Var­thlokkur dzie­lił swój świat wy­łącz­nie na przyjaciół i wro­gów, nie ab­so­luty­zując kate­gorii dobra i zła, bo we­dług niego zale­żały one od zaj­mo­wa­nego sta­no­wi­ska.Na dwu­dzie­ste uro­dziny Ne­pan­the Var­thlokkur oświad­czył się jej. Ne­pan­the z po­czątku uznała, że tylko żar­tuje. Kiedy jed­nak prze­ko­ny­wał, że mówi jak naj­bar­dziej po­waż­nie, ucie­kła. Jego ziarna nie padły wszakże na do­sta­tecz­nie po­datną glebę. Przez rok od­ma­wiała wi­dy­wa­nia się z nim. Od­czuł to jako bole­sny cios, po­sta­nowił się jed­nak nie zra­żać.A choć ostatecz­nie za­częła z nim w końcu roz­ma­wiać, cały czas po­zo­sta­wała pło­chliwa i naj­wy­raź­niej nie opusz­czało jej po­czu­cie za­gro­żenia. Wy­glą­dało to wszystko tak, jakby kie­rując się cał­ko­wicie wy­ima­gi­no­wa­nym lę­kiem o rze­komo znaj­du­jącą w nie­bez­pie­czeń­stwie wła­sną cnotę, pró­bo­wała przywią­zać do sie­bie Val­thera, za­my­kając w roli jej obrońcy.Śmierć Ver­loyi sprawiła, że nieco zła­god­niała. To wła­śnie Var­thlokkur po­trafił naj­lepiej po­cie­szyć ją na po­grze­bie ojca. Jed­nak wy­łom w jej ka­pry­śnej natu­rze był tylko po­zorny. Nie miała za­miaru nadać ich związ­kowi bar­dziej in­tym­nego cha­rak­teru.Po­tem Var­thlokkur prze­żył wła­sną stratę. Ma­rya ode­szła w trak­cie jed­nego z jego coraz krót­szych po­by­tów w Fangdred. Za­czy­nał już po­dej­rze­wać, że ona zdaje sobie sprawę z jego po­czy­nań, tym bar­dziej więc starał się jej nie nie­po­koić. Szczerze opła­kiwał jej śmierć. Lep­szej żony nie mógłby chyba pra­gnąć ża­den męż­czy­zna. Cza­sami za­sta­na­wiał się, dla­czego nigdy nie był w sta­nie za­do­wolić się tymi wszyst­kimi do­brymi rze­czami, ja­kie przy­da­rzyły mu się w życiu. Wszakże nie ist­niała żadna ab­so­lutna, nie­za­leżna odeń siła, zmu­sza­jąca go do ści­gania fa­tum, jakie ujrzał w swojej wy­roczni. Gdyby za­pra­gnął i ze­chciał przyłożyć się do tego, mógłby zo­stać zwy­kłym chło­pem albo ża­glo­mi­strzem... Bra­ko­wało mu jed­nak woli. Uważał, że jego obo­wiązkiem jest przy­czy­nić się do wy­peł­nie­nia losu, jaki na­kła­dała nań wła­sna prze­po­wiednia.Opór Ne­pan­the jed­nak po­zo­sta­wał dalej ni­czym stal lub ada­mant, ugi­nał się, ale nigdy nie pękał. Sześć lat póź­niej, kiedy jej bra­cia prze­szli od roz­gry­wa­nych na ko­ryta­rzach zamku gier wo­jen­nych do pla­nów prawdzi­wych pod­bo­jów, ona wciąż nie chciała mu ulec. Przy­zwy­cza­iła się do tego, że sta­nowi część jej życia. Być może na­wet po­go­dziła się z ewentual­nym mał­żeń­stwem. Po­now­nie na­uczyła się za­cho­wy­wać spo­kój w jego obecności. Jed­nak ab­so­lutnie nie chciała mu po­móc w prze­nie­sie­niu łą­czą­cego ich związku na płaszczy­znę bar­dziej uczu­ciową.Nie­cier­pli­wość wzięła w końcu górę. Pew­nego dnia Var­thlokkur oświad­czył się znowu. Jak zwy­kle Ne­pan­the od­rzu­ciła jego pro­po­zycję. Roz­pę­tała się pierwsza z ich wiel­kich, peł­nych gniewu kłótni. W jej na­stęp­stwie, za­wie­dziony, po­wró­cił do Fangdredu z bez­względ­nym po­sta­no­wie­niem po­waż­niej­szego przyłoże­nia się do ma­chi­nacji, które Sta­rzec tkał już od wielu lat. * * *Sta­rzec. Sam dla sie­bie sta­nowił chyba nie wy­ja­śnioną ta­jem­nicę. Ża­den człowiek nie po­tra­fiłby prze­cho­wać w pa­mięci wszyst­kich wie­ków i zda­rzeń, ja­kich zda­rzało mu się być świad­kiem. Led­wie po­czu­wał się do współ­uczestni­cze­nia w świe­cie człowie­czeń­stwa i ludz­kich spraw. Żą­dze, miło­ści, nie­na­wiści, ból i ra­dości, na­mięt­ności, cóż zo­staje po nich w żar­nach czasu? Tylko proch. Tylko pył z ob­ra­cają­cych się młyńskich kół. Co można pa­mię­tać o ro­dzi­cach, któ­rzy umarli ty­siąc lat temu? Nie zo­staje na­wet poje­dyn­cze wspo­mnienie, inne prócz nie­moż­li­wych wła­ści­wie do wy­mó­wie­nia, ar­cha­icz­nych, ob­cych imion. Mło­dość? Nigdy nie był młody. Albo przy­najmniej teraz mu się tak wy­da­wało. Za­cho­wał kilka wspo­mnień o chwilach rado­ści, o dziew­czy­nie i po­lnych kwiatach oraz buj­nych zapa­chach wio­sny (imię tej dziew­czyny cza­sami na­wie­dzało jego sa­motne sny, zaś jej twarz czę­sto sta­wała mu przed oczyma w trak­cie zdu­mie­wa­ją­cych, krót­kich mo­mentów szczęścia, jakie mu się jesz­cze przy­da­rzały). Jego prze­szłość sta­no­wiła nie­skończo­nej dłu­gości ko­ry­tarz, mi­ja­jący mi­liony drzwi, za któ­rymi za­mknięte kryły się wspo­mnienia — wszystko zaś okryte star­czą sza­rzy­zną. Te­raź­niej­szość i przy­szłość po­zba­wione były barw. Prze­szłość kur­czyła się do roz­mia­rów ciemnego punktu, w któ­rym po raz pierwszy spo­tkał się z Dy­ry­gen­tem. Za tym wła­śnie tęsk­nił naj­bar­dziej, za światłem, za szkarła­tami, za zie­le­niami, błę­ki­tami, za po­tęgą miło­ści, bólu i na­mięt­ności. Był naj­star­szym z lu­dzi żyją­cych na tym świe­cie.Z wy­jąt­kiem jed­nego, cho­ciaż są­dził cza­sami, że rów­nież i jego przyjaciel, Gwiezdny Jeź­dziec, Dy­ry­gent, też być może opu­ścił już ten padół. Od czasu Kru­cjat Na­wami, ty­siąc lat temu, nie miał od niego żad­nych wia­do­mo­ści, cho­ciaż, gdyby się do­brze przyjrzeć, w tle wiel­kiego eposu Upadku, można było do­strzec ślady jego ręki.Nie­gdyś Sta­rzec chciał żyć wiecznie. Ale wtedy i on, i świat byli młodsi, nie­na­wi­dził zaś wówczas myśli na­wet o tym, że mo­głyby omi­nąć go nad­cho­dzące wieki. On­giś, kiedy ma­gia była rów­nie jak on i świat młoda i nie­po­skro­miona, on zaś wciąż jesz­cze po­sia­dał umiejęt­ność wy­my­śla­nia no­wych rze­czy, ryzy­ko­wał swą duszę i człowie­czeń­stwo, aby ugrunto­wać po­sia­daną nie­śmiertel­ność. Sta­no­wiła ona bez­zwrotny dar Gwiezd­nego Jeźdźca, za który trzeba było za­pła­cić okrutną cenę w wy­ob­co­wa­niu, nu­dzie, oraz długu, ja­kiego nigdy nie da się bez reszty spła­cić.By­wały chwile, gdy my­ślał, że może Śmierć sta­nie się jego słod­kim aniołem po­ranka (a mieć bę­dzie twarz jego za­po­mnianej miło­ści), gdy ma­rzył, jak z rado­ścią po­grąży się w jej słod­kich obję­ciach, kiedy już na­dej­dzie. Ona prze­cież uję­łaby mu cię­żaru spraw świata tego, w któ­rym dni jego były już tylko sze­re­giem nie­moż­li­wych do od­róż­nie­nia od sie­bie wę­drowców w nie­skończo­nym ko­ro­wo­dzie tego sa­mego. Ona mo­głaby mu ofia­ro­wać wol­ność. Matka Noc z miękkim czar­nym ło­nem, na któ­rym na wieczność spo­czy­wałby w po­koju...Lecz uścisk Jej ra­mion można było za­pew­nić sobie tak łatwo. Dla­czego po pro­stu nie sko­czył z mu­rów obron­nych Fangdred? Po­nie­waż rów­no­cze­śnie oba­wiał się upra­gnio­nej Pani. Ani nie po­trafił jesz­cze znieść myśli o świe­cie po­zba­wio­nym jego obecności. Ten po­pęd, ten prze­możny przymus, które przywio­dły go do nie­śmiertel­ności, wciąż pło­nęły nie­uga­szo­nym ża­rem wśród ogni jego du­szy. Może się zda­rzyć, że coś go omi­nie. Jed­nak cóż mia­łoby to być, skoro prze­żył te wszystkie wieki i tylko bole­śnie znu­dził się ich histo­rycz­nym po­stę­pem? Jeżeli kata­strofy, pod­boje i naj­świetniej­sze do­ko­nania arty­styczne ludz­kiego du­cha nie wy­star­czały, czego wię­cej było trzeba? Na cóż jesz­cze cze­kał?Kiedy opa­dały go po­nure na­stroje, kiedy sta­wał się zgryźliwy, takie też były i my­śli krą­żące po jego gło­wie. Nie miał już zie­lo­nego poję­cia, czego wła­ści­wie chce, ani też nie pró­bo­wał się tego do­wie­dzieć. Za­do­wa­lało go oczeki­wa­nie, aż to coś samo doń przyjdzie. Tymcza­sem żył dzięki na­wy­kom wy­kształco­nym przez wieki. Tę­sknił za za­po­mnieniem i od­pierał każdy wy­siłek, aby go unik­nąć. Dzie­sięć ty­sięcy lat już żył. Być może dane mu bę­dzie zo­ba­czyć jesz­cze na­stępne dzie­sięć ty­sięcy.A po­nadto miał prze­cież jesz­cze swoje długi i zo­bo­wią­zania. Nadarzała się oka­zja spła­cenia po­życzki wiecz­nego życia, którą za­cią­gnął. * * *W mrocznej kom­nacie na szczycie Wieży Wia­trów spo­czy­wała na stole wielka mapa. Jej wschodni kra­niec zna­czył kłom po­dobny sym­bol Smo­czych Zę­bisk. U jej szczytu ko­lejne kły: Kraczno­diany, a wśród nich napis: Ravenkrak. Mniej­szymi znaczkami w po­przek i w środku, a po­tem w kie­runku połu­dnia wy­pi­sano na­zwy miast i kró­lestw: Iwa Skołowda, Dvar, Ka­mie­niec Prost, Ita­skia, Szary Pła­sko­wyż, Menda­layas, Port­smo­uth oraz setka in­nych. Var­thlokkur ze Star­cem po­chy­lali się nad nimi, roz­wa­żając do­stępne moż­liwo­ści działania.— Tutaj — po­wie­dział Sta­rzec, pal­cem dźgając Kraczno­diany tuż po­nad Iwa Skołowda. — Ide­alna baza. Oko­liczne ludy, wszystkie zaj­mu­jące się roz­bo­jem, złym okiem spo­glą­dają na mia­sto. Zdolny człowiek, któ­rym nie bę­dzie kie­ro­wać ple­mienna za­zdrość, może zjed­no­czyć je w armię, dość silną, aby zdo­być z za­sko­cze­nia Iwa Skołowda, wszak nie po­sia­da­jącą dość siły, aby je utrzymać. Są­dzę, że to jest mniej wię­cej to, o co ci cho­dzi. I czego bę­dziesz po­trze­bo­wał, jeśli tam­tym uda się osa­dzić Ne­pan­the na tro­nie. Bę­dziemy mo­gli ją po­rwać, gdy stracą za­inte­re­so­wa­nie i zwrócą się ku dal­szym pod­bo­jom.— Po­mysł świetny, pod wa­run­kiem, że uda nam się ją poj­mać. Ona nie jest głu­pia. — Cho­ciaż bar­dzo sta­rała się to przed nim ukryć, Var­thlokkur od­krył u Ne­pan­the bły­sko­tliwy, prze­ni­kliwy umysł. Kiedy za­cho­wy­wała się głu­pio, wówczas, ogól­nie rzecz bio­rąc, z wła­snej woli sama się ośle­piała.— A więc ustalone? Wy­naj­miemy tego bin You­sifa oraz jego ludzi i wy­ko­rzy­stamy ich do od­izo­lo­wa­nia jej w Iwa Skołowda.— Tak sądzę. — Ja­kieś prze­czu­cie za­cią­żyło na jego du­szy. To z pew­no­ścią nie bę­dzie tak pro­ste, jak się wy­da­wało Star­cowi.Bó­lem prze­peł­niała go myśl o dru­gim wiel­kim akcie zniszcze­nia, ja­kiego przyjdzie mu do­ko­nać.— Przypusz­czam, że z ja­kie­goś po­wodu nie uda się nam. Skończy się na tym, że będę wal­czył z jej braćmi.Sta­rzec wzruszył ra­mio­nami.— Wszędzie pełno się włó­czy ryce­rzy bez dóbr i her­bów. W ciągu jed­nej nocy mo­żesz ze­brać całą armię.Var­thlokku­rowi zu­peł­nie nie po­dobał się kie­runek, w któ­rym zmie­rzały myśli Starca. Całe wieki temu nasy­cił się armią i woj­nami.— Cóż, teraz mają Róg Gwiezd­nego Jeźdźca — oznajmił Sta­rzec, led­wie skrywa­jąc roz­ba­wie­nie.Var­thlokkur zwrócił się w stronę zwiercia­dła, bar­dziej za­cie­ka­wiony to­nem głosu swego to­wa­rzy­sza niźli sa­mym wy­da­rze­niem. W jakiś spo­sób bra­ciom Ne­pan­the udało się usta­lić miej­sce po­bytu tego nie­uchwyt­nego sta­ro­żyt­nego, któ­rego po­cho­dze­nie za­snu­wała jesz­cze gęst­sza za­słona ta­jem­nicy niźli w przy­padku Starca. Ostatnimi czasy nie­ustannie tro­pili go na ob­sza­rze naj­dalej na za­chód wy­su­nię­tych łań­cu­chów Kraczno­dia­nów. Wreszcie udało im się przyłapać go w mo­men­cie nie­uwagi. To był zu­peł­nie nie­wia­ry­godny ma­newr. Gwiezdny Jeź­dziec był już do­prawdy za stary na to, by tak łatwo dać się po­dejść.— Są głup­cami. Wszyscy. — Go­rycz. — Je­den ma­giczny ta­li­zman nie uczyni ich jesz­cze nie­zwy­cię­żo­nymi. Na­wet jeśli bę­dzie to Windmjir­nerhorn.Róg, o któ­rym mó­wili, po­sia­dał wpraw­dzie wła­ści­wo­ści rogu ob­fito­ści, cho­ciaż nie do końca iden­tyczne z jego mi­tycz­nym od­po­wiedni­kiem. Wła­ści­wie ob­słu­gi­wany Windmjir­nerhorn mógł do­star­czyć nie­malże wszyst­kiego, o co zo­stał po­pro­szony. Przez wieki żądni wła­dzy lu­dzie pró­bo­wali go ukraść, cza­sami im się zresztą uda­wało. Jed­nak Gwiezdny Jeź­dziec zaw­sze wy­kra­dał go z po­wro­tem — po tym, jak chciwość do­pro­wa­dziła do zguby nie­for­tun­nych zło­dziei.Tur­ran chciał mieć Róg, by dzięki niemu zdo­być bo­gactwa oraz za­pasy nie­zbędne do wy­sta­wie­nia i wy­posa­żenia armii — ar­mii, które nigdy nie po­wstały, po­nie­waż brat Ne­pan­the nigdy nie na­uczył się wła­ści­wie po­słu­gi­wać Ro­giem. Zresztą tak się sprawa miała w przy­padku wszyst­kich jego amatorów. Za­nim po­siedli ko­nieczne umiejętno­ści, wcześniej zaw­sze sprowa­dzali na sie­bie nie­szczęście.— Jesz­cze się na­uczą. Wsa­dza­nie nosa w sprawy świata jest pro­stą drogą do tego, żeby ci go ktoś roz­kwa­sił. Ilka­zar wciąż jest tylko wid­mem. Po­dob­nie jak ja. A nie­któ­rzy z Iwa Sko­łowdian dalej pie­lę­gnują w ser­cach gorz­kie uczucia do Wi­ce­króla.— Co może tylko działać na naszą ko­rzyść.— Prawda. Cóż, lepiej zajmę się tymi sprawami. Za­aran­żuj mi spo­tka­nie z bin You­sifem. Bę­dziesz śle­dził bieg wy­da­rzeń?Sta­rzec skru­pu­latnie za­sto­so­wał się do ustaleń. Wi­dział, jak bin You­sif w prze­bra­niu zna­chora in­sta­luje się na wzgórzach i roz­po­czyna swe dzieło. Wi­dział, jak Ra­gnar­son za­ciąga się do woj­ska, a po­tem zo­staje mia­no­wany do­wódcą na­jem­ni­ków Tur­rana. Wi­dział, jak Szy­derca, we wcieleniu Sal­tim­banca, roz­po­czyna swój po­wolny po­chód w kie­runku Iwa Skołowda. Ob­ser­wo­wał, jak Ha­roun, nie­do­sta­tecz­nie poin­for­mo­wany o prawdzi­wych ce­lach swego pra­co­dawcy, wy­syła agenta, aby mieć pew­ność, że Król Iwa Skołowda bę­dzie znał za­miary Królów Bu­rzy. Plan Var­thlokkura nie za­walił się od razu jedy­nie dla­tego, że Tur­ran zdą­żył już wcześniej wy­ru­szyć w pole. Po­tem sprawy to­czyły się ze zmiennym szczę­ściem, naj­gor­szy obrót przy­bie­rając w mo­men­cie, gdy Ha­ro­unowi nie udało się poj­mać Ne­pan­the w Iwa Skołowda. Ale tego prze­cież Var­thlokkur się spo­dziewał. Już miał w po­go­towiu armię zdolną wkrótce wy­ru­szyć prze­ciwko Ravenkrak.Ale wtedy Ravenkrak nie upadł. Ra­gnar­son nie do­trzymał wa­run­ków swego kon­traktu. A bin You­sif sprzeciwił się mar­no­wa­niu ludz­kich ży­wo­tów pod­czas ko­lej­nych szturmów za­mczyska. Var­thlokkur, który gnany nie­cier­pli­wo­ścią sam do­wo­dził oblę­że­niem, od­po­wie­dział na to sza­lo­nym działa­niem — za­brał ze sobą bata­lion żoł­nie­rzy, po­pro­wa­dził ich wo­kół Can­da­reen, a po­tem przez mie­siąc kazał wy­ku­wać schody w li­czą­cym dwa ty­siące stóp urwi­stym zbo­czu, żeby za­ata­ko­wać za­mek od tyłu...Tylko po to, by zdo­być go wreszcie i prze­ko­nać się, że Ha­roun, pod­stę­pem, zdo­łał wreszcie wy­ko­nać swoją ro­botę.Jed­nak cel, jaki przy­świe­cał wszystkim tym działa­niom, nie zo­stał osią­gnięty — gdy tylko dym roz­wiał się nad zglisz­czami dru­giego wiel­kiego aktu zniszcze­nia do­ko­na­nego przez Var­thlokkura, Ne­pan­the znik­nęła. Pew­nego ranka, wśród śnieżnej za­dymki, sza­leń­czo ci­ska­jąc za­klę­cia mię­dzy ciała nie­zli­czo­nych pole­głych, cza­ro­dziej zna­lazł ją w po­łowie drogi z góry. Poj­mał ją i oto­czył za­klę­ciem ma­sku­ją­cym i przy pierwszej nada­rza­jącej się spo­sob­ności nie­zwłocznie wy­ru­szył do Fangdred. Mie­siąc póź­niej, z wciąż wściekłą Ne­pan­the w tobo­ganie, przy­był na miej­sce.Całe przedsię­wzięcie skończyło się fia­skiem. Nie przy­nio­sło nic prócz śmierci. Po­rzu­ceni żoł­nie­rze Var­thlokkura byli roz­złoszczeni, za­równo z tego po­wodu, że im nie za­pła­cono, jak i po­rwa­niem żony Szy­dercy. Bra­cia Ne­pan­the, oca­liw­szy Windmjir­nerhorna oraz in­stru­menta­rium słu­żące zsy­łaniu burz, unik­nęli za­głady i te­raz spa­ce­ro­wali swo­bod­nie po świe­cie, pa­łając gorzką żą­dzą ze­msty. Cza­ro­dziej po­chwycił wpraw­dzie swoją ofiarę, ale sprawom da­leko jesz­cze było do fi­nału.A Var­thlokkur do­sko­nale zda­wał sobie z tego sprawę. Led­wie wró­cił do domu, oznajmił swe przy­bycie i umieścił Ne­pan­the w jej no­wych aparta­mentach, już we­zwał Starca do Wieży Wia­trów.— Cel zo­stał osią­gnięty — wy­mamrotał. — Ona jest tutaj. Ale zo­sta­wi­łem tyle luź­nych nitek nie­do­koń­czo­nych działań, że z ła­two­ścią można z nich ukrę­cić pętlę na mój kark.— „Łatę w cału­nie, pod któ­rym mnie po­grze­bią” — za­cy­tował Sta­rzec. Var­thlokkur z po­czątku nie roz­po­znał źró­dła cy­tatu. Po­cho­dził on z Cza­ro­dziejów z Ilka­zaru, z koń­co­wej la­mentacji Króla Vi­lisa, wy­gło­szo­nej, kiedy pa­trzył, jak samo serce Im­pe­rium po­woli za­miera wo­kół niego. W dal­szej czę­ści opła­kiwał swe zruj­no­wane po­sia­dło­ści i osa­cza­jące go nie­szczęścia. Wy­róż­nione wśród nich miej­sce zaj­mo­wał zaś sam Var­thlokkur, któ­rego autor trenu okre­ślił mia­nem owej „łaty”.— Mu­szę się przy­go­to­wać. Sre­bro i he­ban, po­świata księ­ży­cowa i noc zaw­sze nale­żały do mnie. Czy mamy rze­mieślnika, zdol­nego wy­ko­nać dla mnie srebrne dzwonki? Pro­szę, oto jest — po­wie­dział, wy­cią­gając małą, znisz­czoną od sta­rości ka­setkę ze sterty ru­pieci spię­trzo­nych w kącie. Kiedy ją otworzył, na po­sadzkę po­sy­pały się ze­schnięte grudki ziemi. We­wnątrz znaj­do­wały się może dwa tu­ziny sta­ro­żyt­nych srebrnych mo­net. — Weź je. Każ mi zro­bić z nich dzwonki, na każ­dym ma być wszystkie trzy­na­ście mo­ich zna­ków.Sta­rzec przez czas jakiś zu­peł­nie nie re­ago­wał. Nigdy dotąd nie wi­dział, by Var­thlokkur za­cho­wy­wał się w taki spo­sób. Jego przyjaciel za­zwy­czaj głę­boko prze­ży­wał i długo tra­wił wszystkie swoje czyny oraz emo­cje.— A strzałę zro­bię sam. — Szybko po­rwał ze sterty w kącie he­ba­nową deskę i ze­staw pre­cy­zyj­nych na­rzę­dzi. Dwie srebrne mo­nety ze starej ka­setki za­trzymał rów­nież. — Idź już! Idź! Dzwonki. Przynieś mi dzwonki. — Cał­ko­wicie zbity z tropu Sta­rzec w końcu po­szedł.Kilka dni póź­niej po­wró­cił ze szkatułką pełną dzwo­neczków, Var­thlokkur przez ten czas wy­stru­gał strzałę. Drzewce miała z he­banu. Grot zaś sta­no­wiła srebrna mo­neta prze­kuta w szpic. Sre­brem z dru­giej mo­nety in­kru­sto­wał umiejętnie drzewce, rzeź­biąc runy i ka­bali­styczne znaki.— Pro­szę. Po­móż mi go zmonto­wać. — Cza­ro­dziej ze­brał na stole oso­bliwy sto­sik naj­prze­róż­niej­szych przed­miotów.Kie­rując się in­strukcjami Var­thlokkura, Sta­rzec zło­żył wreszcie mo­bil z ma­leń­kich, po­zba­wio­nych serc dzwo­neczków. Dźwięk będą wy­da­wać, ude­rza­jąc o sie­bie wzajem. Strzała obra­cała się leni­wie pod nimi.— Moje urzą­dze­nie ostrze­gaw­cze — wy­jaśnił mu Var­thlokkur. — Dzwo­neczki za­dźwięczą, kiedy ktoś bę­dzie miał za­miar mnie do­paść, po­cząwszy od mo­mentu, gdy znaj­dzie się pięć­dzie­siąt lig stąd. W miarę jak się bę­dzie zbli­żał, dzwonie­nie sta­nie się gło­śniej­sze. Strzała zaś wskaże nam do­kład­nie kie­runek, z któ­rego nad­cho­dzi. W ten spo­sób nie po­winno być większych trud­ności ze zna­le­zie­niem i po­wstrzyma­niem go. — Uśmiech­nął się, dumny ze swego drobnego dzieła.To na­prawdę przy­kre, po­my­ślał Sta­rzec, że Var­thlokkur jest tak mo­no­te­ma­tyczny, gdy cho­dzi o Ne­pan­the. Mał­żeń­stwo sprawiło, że stała się jesz­cze bar­dziej za­sad­nicza. Z kró­lika zmieniła się w ty­gry­sicę. Nie bę­dzie miała żad­nego in­nego męż­czy­zny, prócz tego, który ją wy­zwo­lił. Tego akto­rzyny. Tego zło­dzieja. Tego wy­traw­nego zdrajcy.W ciągu tych dni obli­cze Var­thlokkura czę­sto wy­ra­żało zno­szony w mil­cze­niu ból, ból wy­wo­łany my­ślami o tym, co wła­ści­wie uczynił, ile tak na­prawdę stra­cił. Sta­rzec pró­bo­wał skło­nić Ne­pan­the do oka­zania większego zro­zu­mie­nia, oczywi­ście kiedy cza­ro­dzieja nie było w po­bliżu.Po czę­ści mu się udało, odrobinę przy­najmniej, jed­nak była to ko­bieta o sil­nej oso­bo­wo­ści. Jeżeli wieki całe za­brało jej prze­ko­nanie się do jed­nego męż­czy­zny, de­kady mogą mi­nąć, za­nim zmieni obiekt swoich uczuć.Ze smutkiem po­kręcił głową. Dy­ry­gent wy­sta­wiał okrutne przedsta­wie­nie.Sta­rzec nie cier­piał lito­ści we wszyst­kich jej po­sta­ciach, jed­nak nie po­trafił nic pora­dzić, że na­prawdę żal mu było jego przyja­ciela Var­thlokkura. CZTERNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; Chociaż byli wrogami, pogodzili się z sobą Mi­nął mie­siąc. Ra­gnar­son, bin You­sif oraz ich towa­rzy­sze wreszcie zdo­byli pew­ność co do ży­wio­nych od pew­nego czasu po­dej­rzeń: Var­thlokkur nie po­jawi się, aby im za­pła­cić. Chyba po raz setny Ra­gnar­son za­pytał:— Je­steś pe­wien, że po­wie­dział, iż ma­cie się tutaj wła­śnie spo­tkać?A bin You­sif, pa­trząc przez otwarte okno na tar­czę nie­dawno wze­szłego słońca, od­po­wie­dział jak zaw­sze:— Je­stem pe­wien. Po­wie­dział: „Go­spoda Czerwony Ro­gacz, w Ita­skii”. My­ślisz, że jesz­cze za wcześnie na ale?— Za­pytaj Yal­mara. To jego ta­werna. Yal­mar!Pod­sta­rzały męż­czy­zna wy­kuś­tykał z kuchni i nie ode­zwawszy się ani sło­wem, po­sta­wił przed nimi dwa kufle. Kiedy jed­nak wra­cał na za­ple­cze, za­trzymał się, klep­nął otwartą dło­nią w czoło i oznajmił:— Och. Miałem wam po­wie­dzieć. Ostatniej nocy szu­kał was jakiś facet...Obaj drgnęli, oczy im roz­bły­sły.— Śniady sta­ruch z no­sem takim jak mój? — za­pytał z na­pię­ciem bin You­sif.Yal­mar za­sta­na­wiał się przez chwilę, wpa­trując się w orli nos Ha­rouna.— Nie-e, tego nie mogę rzec. Pod czter­dziestkę, czarne włosy, waga ciężka.Bin You­sif zmarsz­czył brwi. Ra­gnar­son już miał o coś za­pytać, kiedy Elana ze­szła po schodach ze znaj­dują­cych się na pię­trze po­ko­jów, a jej ruchy suge­ro­wały, że przy­nosi złe wie­ści.— On od­szedł — oznajmiła. — To się stało ze­szłej nocy.— Szy­derca?— Któżby inny?Dla wła­snego do­bra trzymali go w wię­zach, nie chcieli, aby pod­jął da­remną próbę wy­rów­nania ra­chunków z Var­thlokku­rem i zna­le­zie­nia Ne­pan­the — co znacznie mo­gło zmniej­szyć ich szansę uzy­ska­nia za­płaty.Bin You­sif wes­tchnął.— Cóż, stało się. Przypusz­cza­łem, że tak się to skończy. Sza­le­niec grze­bie w gnieździe szer­szeni, a my nie mamy na­wet nóg, by ucie­kać.— Co masz na myśli? — Nie­dbałe pyta­nie. Całą uwagę Ra­gnar­sona po­chła­niała Elana, która wy­glą­dała wła­śnie przez boczne okno. Ostatnimi czasy wy­da­wała się strasznie da­leka.— Cho­dzi mi o to, że Szy­derca zmu­sza nas, by­śmy mu po­mo­gli, czy nam się to po­doba, czy nie. On cho­lernie do­brze zdaje sobie sprawę, że do czasu tej sprawy z Var­thlokku­rem sta­no­wili­śmy ze­spół. A więc, czy chcemy się an­ga­żo­wać w jego oso­biste sprawy, czy nie, cza­row­nik weźmie nas na cel, kiedy się zo­rientuje, że Szy­derca go ściga. Tak na wszelki wy­pa­dek. Ty byś zro­bił ina­czej? Na czym po­lega pro­blem Elany?— Nie chcę mieć do czy­nie­nia z ludźmi z Fangdred. Ale jeżeli tak czy owak mamy zo­stać za­bici, rów­nie do­brze może się to stać twa­rzą w twarz z wro­giem. Przypusz­czam, że ona martwi się o Ne­pan­the. Ostatnimi czasy bar­dzo się zbli­żyły.Elana nie martwiła się o Ne­pan­the. A przy­najmniej kło­po­tliwe poło­żenie Ne­pan­the sta­no­wiło dru­go­rzędny przedmiot jej trosk. Pro­blem pole­gał na tym, że nie­dawno od­kryła, iż jest w ciąży. Jak mo­gła o tym poin­for­mo­wać Bra­giego, a rów­no­cze­śnie nie zo­stać wy­klu­czoną ze wszyst­kich jego pla­nów? Sama prze­cież czuła się tro­chę winna, po­nie­waż zaj­mo­wała się sobą, kiedy kło­poty Ne­pan­the były o ty­leż bar­dziej pa­skudne.Ra­gnar­son za­wołał o wię­cej ale, a kiedy zo­stało przy­nie­sione, za­pytał karczma­rza:— Ten człowiek, który o nas pytał. Czego chciał?— Nie po­wie­dział. Tylko rzekł, że jest wa­szym przyja­cie­lem.Ra­gnar­son po­dra­pał się po bro­dzie, która wreszcie wy­pło­wiała na swój natu­ralny blond kolor, i znowu za­pytał:— Z jakim mó­wił ak­cen­tem?— Nie ma po­trzeby już do­cie­kać. On tu jest.Ha­roun zerk­nął znad swego ku­fla. Ra­gnar­son się od­wró­cił...I na­tychmiast za­nur­ko­wał w lewo, wy­cią­gając się, jakby ska­kał do wody. Przetoczył się, nie­chcący po­trącił Yal­mara, wrzasnął:— Elana! — Bin You­sif po­szu­kał schronie­nia pod sto­łem, który wła­śnie przewró­cił Bragi, i za­grzmiał: — Ha­aken! Re­skird!Czte­rej męż­czyźni odziani w mni­sze szaty za­trzymali się w drzwiach, za­sko­czeni wy­bu­chową re­akcją, jaką wy­wo­łała ich obecność. Jeden nagle osu­nął się na ko­lana, po­trą­cony z tyłu. Za­nim zdo­łał się pod­nieść, już jedna ręka ujęła go pod brodę, a druga przyłożyła do gar­dła lśniącą stal. I nóż, i dłoń nale­żały do Elany. Twardym gło­sem oznajmiła po­zo­sta­łym:— Je­żeli któ­ryś się ruszy, Tur­ran jest tru­pem!Uwierzyli jej. Są­dząc po oka­zy­wa­nych oznakach życia, rów­nie do­brze mo­gliby być z ka­mie­nia.Ra­gnar­son w pół­przy­sia­dzie przemy­kał od stołu do stołu, wreszcie do­tarł do ściany, gdzie na koł­kach wi­siały mie­cze, rzucił jeden z nich bin You­si­fowi, sam dobył dla sie­bie drugi, a po­tem ru­szył w stronę drzwi. Schody za­ło­mo­tały gwałtow­nie. Smok­bójca i Czarny Kieł na poły ubrani wreszcie przy­byli. Za­jęli po­zycje po obu bo­kach Elany.Ra­gnar­son i bin You­sif dołą­czyli do nich.Rolf Preshka po­jawił się za ple­cami Królów Bu­rzy z mie­czem w dłoni.— Cholera! — warknął. — Zu­peł­nie nie­po­trzebnie wy­ska­ki­wa­łem przez to okno. Aha. Nie ma to jak sta­rzy przyja­ciele, co cza­sem wpadną w od­wie­dziny. — Pa­trzył na tę czwórkę rów­no­cze­śnie z nie­skrywaną cie­ka­wo­ścią oraz zło­śli­wym roz­ba­wie­niem.W dru­gim końcu sali go­spo­darz, który po­szu­kał schronie­nia za kon­tu­arem, wyj­rzał teraz ze swej kry­jówki ni­czym za­cie­ka­wiona sowa. Długa praca w za­wo­dzie wy­ro­biła w nim wła­ściwe odru­chy. Czerwony Ro­gacz miał naj­bar­dziej zszarganą re­puta­cję ze wszyst­kich tego typu miejsc w całej Ita­skii.— Szybko się ru­sza­cie — po­wie­dział Tur­ran. — Po­my­ślałby kto, że ma­cie nie­czy­ste su­mie­nia. — Cho­ciaż jego głos brzmiał bez­tro­sko, w oczach wi­dać było strach. — Daj­cie spo­kój. Nie jeste­śmy uzbrojeni.— Po­wie­dział cza­row­nik i za­śmiał się — wy­mamrotał bin You­sif. — Tym ra­zem swoje pio­runy po­cho­wali­ście do po­chew?— Przykro mi — prze­prosił Ra­gnar­son, zu­peł­nie nie­szczerze. — Spo­dziewali­śmy się kło­po­tów. — Wo­dził oczami po wszyst­kich czte­rech, od jed­nego do dru­giego, sza­cując ich. — Ale nie z wa­szej strony. Usiądźmy przy stole. — Chwilę póź­niej wszyscy Królowie Bu­rzy zo­stali po­sa­dzeni za sto­łem, ota­czało ich sze­ściu ludzi bin You­sifa, a dzban był już w dro­dze. — Czego chce­cie? — warknął Ra­gnar­son.— Po­ga­dać z Sal­tim­ban­kiem — od­parł Tur­ran— Z Szy­dercą — wtrą­cił Smok­bójca.— Sal­tim­banco, Szy­derca, wszystko jedno. Dla nas był on Sal­tim­ban­kiem, ale mo­żemy na­zy­wać go Szy­dercą, jeśli chce­cie. Chcieli­by­śmy się z nim zo­ba­czyć. To doty­czy Ne­pan­the.— Ona jest już dużą dziew­czynką. Wie, co robi — od­po­wie­działa Elana z fał­szywą sło­dy­czą w gło­sie. — Nie bę­dzie­cie się wtrą­cać w jej życie.— Nie, oczywi­ście, że nie. Nie mie­liśmy ta­kiego za­miaru. Na­wet po Ravenkrak nie po­trafi­liśmy ży­czyć jej źle... Cho­ciaż za­bo­lało nas, że wy­stą­piła prze­ciwko wła­snej ro­dzi­nie. — Tur­ran zmę­czo­nym ge­stem od­gar­nął włosy opa­da­jące mu na oczy. Przygar­bie­nie ra­mion, spo­sób, w jaki trzymał głowę, ukradkowe spoj­rze­nia, uni­ka­jące ich wzroku, zdra­dzały znu­żo­nego i prze­gra­nego czło­wieka, czło­wieka, który mu­siał pa­trzeć, jak wszystkie jego sny pa­dają łu­pem bez­litos­nych pło­mieni. — Chcemy ją wy­rwać z łap Var­thlokkura, wy­do­być z Fangdredu, aby nie mógł jej wy­ko­rzy­stać w żad­nych swoich dal­szych kno­wa­niach. — Na­wet po tym, jak przez lata całe spo­tykał się z cza­ro­dziejem, Tur­ran nie po­trafił po­strzegać go jako wol­nego od złych in­tencji. — Kiedy już uda się to za­ła­twić, bę­dzie wolna i bę­dzie mo­gła pójść, do­kąd chce, robić, co ze­chce, z kim­kol­wiek jej się tylko za­ma­rzy.— Mhm! — chrząknął Ra­gnar­son, jego cięż­kie brwi zje­chały się ze sobą w na­my­śle, drobna bli­zna na czole po­bie­lała.— Po­słu­chaj­cie — po­wie­dział Tur­ran gło­sem zdra­dza­ją­cym nuty de­spe­racji. — Nie nie­na­wi­dzimy was za to, co zro­bili­ście. Ren­del, byłeś moim przyja­cie­lem. My­ślę, że wciąż nim jesteś. Astrid...— Niech bę­dzie Bragi i Elana — za­uwa­żyła Elana.— Jak sobie chcesz, je­steś je­dyną przyja­ciółką, jaką Ne­pan­the kie­dy­kol­wiek miała. By­liby­śmy głup­cami, gdy­by­śmy nie­na­wi­dzili cię tylko za to, że dałaś się wy­strychnąć na dudka cza­ro­dziejowi...— Który na do­datek jesz­cze nam nie za­płacił — jęk­nął czarny Kieł.— Chcieli­by­śmy jakoś wy­ma­zać prze­szłość, po­go­dzić się z wami, za­przyjaźnić po­now­nie. Pa­mię­tając przez cały czas o ura­to­wa­niu Ne­pan­the.Bin You­sif wtrą­cił przy­ci­szo­nym gło­sem:— Za­po­mni­cie o prawdzi­wych po­wo­dach wa­śni? Na przy­kład o śmierci Ri­dy­eha?Cztery twa­rze skrzywiły się jak jedna. Tur­ran w wi­doczny spo­sób zma­gał się z uczuciami.— Tak. On już nie żyje. Żadna nie­na­wiść mu nie po­może. A ze­msta w ni­czym nie po­może żyją­cym. Prze­cież Ne­pan­the żyje. Jej można po­móc. Zale­cali­by­śmy się do dia­bła, jeśli nie by­łoby in­nego spo­sobu wy­do­sta­nia jej z łap Var­thlokkura.— Pra­wie je­stem go­tów ci uwie­rzyć — oznajmił Ra­gnar­son. — Ale tak na­prawdę, to czego wła­ści­wie od nas chce­cie?— Po­mocy Szy­dercy. Ona jest jego żoną. A on ma od­po­wiednią wie­dzę prak­tyczną, jak roz­wią­zy­wać tego typu pro­blemy.— Źle trafi­liście. Ten idiota uciekł wczoraj.— Ru­szył do Fangdred? Zu­peł­nie sam?— Tak. Sza­lony jak ka­pe­lusz­nik, nie­prawdaż? To wina wa­szej sio­stry. Za­ko­chał się. Przypusz­cza pew­nie, że może tam po­pę­dzić zu­peł­nie na oślep, jak ci wszyscy błędni ry­cerze, o któ­rych tyle w opo­wie­ściach, za ja­kimi prze­pa­dała. Nie mam poję­cia. Mogę się mylić. Nigdy dotąd nie zdra­dzał na­wet śladu tej za­razy. Być może zu­peł­nie zwa­rio­wał. Hej! Co się stało z Lu­xo­sem?Twarz Tur­rana znowu po­ciemniała. Od­po­wie­dział jed­nak:— Nie mo­gli­śmy zmu­sić go do opuszcze­nia Ravenkrak. Wal­czył do końca. Na­wet po tym, jak już wszyscy po­zo­stali pod­dali się. Był moim bra­tem i w pew­nym sen­sie je­stem z niego dumny. Był od­ważny, ale był rów­nież głupi. Setka ta­kich sza­leń­ców jak on po­tra­fi­łaby chyba za­trzymać świat w po­sa­dach. W końcu za­strzelono go z łuku. — Po chwili na­my­słu dodał jesz­cze: — Dla­czego lu­dzie po­trafią naj­wię­cej dać z sie­bie w przy­padku stra­co­nych spraw? Spójrzcie na wiel­kich hero­sów. Każdy z nich w końcu prze­gry­wał.Ra­gnar­son za­uwa­żył:— Fangdred musi być jesz­cze cięż­szym orze­chem do zgry­zie­nia od Ravenkrak. Nie mamy już żad­nej armii. Ani też pie­nię­dzy na wy­naję­cie ta­ko­wej. Jak wy sobie wy­obra­żacie prze­pro­wa­dze­nie tego?— Uhm. Wła­śnie, jak? — Wy­mamrotał tępo Tur­ran. On i jego bra­cia naj­wy­raź­niej trzymali się jesz­cze jakoś, po­nie­waż uwa­żali, że po­zo­stała im ta jedna choćby rzecz do zro­bie­nia. Wciąż czer­pali wodę, mimo iż wo­kół były już tylko po­trza­skane wręgi wraku ich ma­rzeń. — Nie mam poję­cia.— Ma­gia?— Zro­bimy, co w na­szej mocy. Przy po­mocy mie­czy lub Wia­tro­łaka. Bez Ri­dy­eha, Ne­pan­the i Lu­xosa nie bę­dziemy mieli nad nim tak ści­słej kon­troli. Za­pewne uda nam się wy­wo­łać deszcz lub śnieg, ale nie ma co ma­rzyć o ta­kiej za­wie­rusze, jaką ze­słali­śmy na Dvar.— Na­wet to może się oka­zać po­mocne, je­śli sta­nie się we wła­ści­wym cza­sie — za­du­mał się Ha­roun.— I ja tak my­ślę — zgo­dził się Tur­ran.— Bragi, nie po­doba mi się to — wtrą­cił Czarny Kieł.— Ani mnie, Ha­aken. Ale to już dłu­żej nie jest twoja walka. Ty i Rolf, także Re­skird, mo­żecie do­stać wszystko, co zo­stało po za­pła­ceniu ra­chunków. Elana, znajdź skarbczyk.— I co jesz­cze nale­ża­łoby zro­bić? — za­pytał iro­nicz­nie bin You­sif. Po­tem dodał: — Mieć burzę schowaną w kie­szeni by­łoby bar­dzo przyjem­nie, ale mu­simy wie­dzieć, kiedy i do­kąd ją wy­słać.— Pro­po­zycja — wtrą­cił Val­ther. — Vi­si­god­red i Zin­da­hjira. Moi agenci stamtąd do­noszą, że jakoś się z nimi do­ga­dali­ście.Na dźwięk tych imion ci­sza za­pa­no­wała wo­kół stołu. Na­le­żały do cza­row­ni­ków. Po­tęż­nych cza­row­ni­ków, mimo iż na­wet nie grali w tej sa­mej lidze co Var­thlokkur.— Mu­sisz głę­boko grze­bać, skoro się o nich do­wie­działeś — za­uwa­żył bin You­sif. — Te rze­czy zo­stały zro­bione po cichu.— Czas jest naj­większym pro­ble­mem — po­wie­dział Ra­gnar­son. — Szy­derca znacznie nas już wy­prze­dził. Jest więc moż­liwe, że bę­dzie martwy, za­nim uda nam się wy­kłó­cić umowę z tą dwójką. Nie je­stem pe­wien, czy w ogóle chcę z nimi robić ja­kieś inte­resy, w każ­dym razie z Vi­si­god­re­dem. Już je­stem mu wi­nien zbyt wiele.Tur­ran od­zy­skał jakby tro­chę swego wcześniej­szego ani­mu­szu, przy­najmniej można to było usły­szeć w to­nie jego głosu, gdy za­pro­po­no­wał:— Mo­żemy się do­sto­so­wać do wa­szego planu. Mo­żemy przy­gwoździć Szy­dercę złą po­godą, póki nie bę­dzie­cie go­towi mu po­móc.— No, my­ślę — warknął Ra­gnar­son. — Zwracając się zaś do Ha­rouna, za­pytał: — Czy Zin­da­hjira współpra­cuje z Vi­si­god­re­dem? Czy aby nie wa­dzą się dalej?— Mo­żemy im ofia­ro­wać Róg Gwiezd­nego Jeźdźca i nasze in­stru­menta­rium słu­żące do kie­ro­wa­nia bu­rzami, jeśli tylko po­mogą — oświad­czył Tur­ran. — Każdy, kto do­sta­nie je w swoje ręce, może się nimi po­słu­gi­wać.Ha­roun ski­nął głową.— Wła­śnie takie przed­mioty mogą prze­ko­nać Zin­da­hjirę. On uważa, że ma­szyna świata tylko wówczas do­brze cho­dzi, kiedy ją oli­wią ła­pówki.— Nie po­doba mi się to — zrzę­dził Ra­gnar­son. — Ale z braku ja­kie­goś in­nego planu... Cóż, dzi­siaj jesz­cze wy­ru­szam do Menda­layas.— My na­to­miast udamy się za Szy­dercą w stronę Fangdred — po­wie­dział Tur­ran. — I cały czas bę­dziemy zsy­łać okropną po­godę. Nie mamy też ta­kiego za­sięgu, jaki mie­liśmy wcześniej. Roz­bi­jemy obóz gdzieś na Wschod­nich Wrzosowi­skach, na tyle bli­sko Fangdred, aby móc ude­rzyć weń wszystkim, czym dys­po­nu­jemy, jeśli już do tego doj­dzie.Yal­mar przy­niósł ostatni dzban ale. Wznieśli toast za suk­ces, po­tem zajęli się omawia­niem swego na poły tylko przemy­śla­nego, śli­skiego planu. * * *Ra­gnar­son i jego żona wje­chali na szczyt wzgórza, za­trzymali się, by spoj­rzeć na poło­żony po prze­ciw­nej stro­nie do­liny szary go­tycki Za­mek Menda­layas. My­śli Bra­giego wę­dro­wały od zdu­mie­nia, jakim przejęły go nie­dawne re­we­lacje Elany doty­czące jej ciąży, do wspo­mnień jego ostatniej wi­zyty w tym miej­scu. Cho­ciaż był cza­row­ni­kiem, Visi­god­red przy każ­dej oka­zji oka­zy­wał się wspania­łym go­spo­da­rzem. Ra­gnar­son miał na­dzieję, że ten stan rze­czy nie uległ zmianie.— Prze­dziwnie wy­gląda to miej­sce — oznajmiła Elana. Od­su­nęła ko­smyk ru­dych wło­sów z czoła. Od czasu do czasu, w ta­jem­nicy, zmieniała kolor swoich wło­sów, wzbudza­jąc tym sa­mym zain­try­go­wa­nie Ra­gnar­sona oso­bliwą ma­gią, wła­ściwą ko­bie­tom. Nie­które z nich wszak były lep­szymi ilu­zjo­nist­kami niźli cza­ro­dzieje, któ­rzy osią­gnęli mi­strzostwo w swym fa­chu.— Mhm! — Jemu rów­nież włosy wchodziły na twarz. Silny, mroźny wi­cher wiał w dół z Kraczno­dia­nów. Pierwsze łań­cu­chy gór­skie wznosiły się ku niebu nie­da­leko na pół­noc od Menda­layas.— Na co cze­kamy?— Nie­po­koję się tro­chę? Do­brze się czu­jesz?— Nie za­cho­wuj się jak głu­piec. Oczywi­ście, że tak. Mi­nie jesz­cze wiele mie­sięcy, za­nim bę­dziesz miał po­wody do zmartwie­nia. — Wbiła pięty w boki swej kla­czy.Wkrótce już wjeżdżali po prze­ciw­le­głym zbo­czu do­liny, mi­jając win­nice ota­cza­jące Menda­layas. Ten stok był zu­peł­nie nagi, tyczki słu­żące ze pod­par­cie pę­dów wi­noro­śli ster­czały ku oło­wia­nemu niebu ni­czym zbrą­zo­wiałe szkielety dłoni. Te­raz do­prawdy sprawiały po­sępne wra­żenie, jed­nak wraz z wio­sną piękno po­wróci. La­tem zaś na­pęczniałe nie­bie­sko­pur­pu­rowe grona sku­pią się w na­brzmiałe ki­ście, a po­tem zro­dzą wino...Słu­żący odziany w zie­loną libe­rię oczekiwał na nich w bra­mie zamku. Skłonił się nisko.— Dzień do­bry, ka­pita­nie. Pani. Zajmę się wa­szymi wierz­chowcami, jeśli można? — Po­tem po­pro­wa­dził ich do środka. — Do­pa­trzę też po od­pro­wa­dze­niu zwie­rząt do stajni, aby prze­nie­siono rze­czy do wa­szych aparta­mentów. Jego lor­dow­ska mość oczekuje, że za­szczycicie go swoją obecno­ścią w gabi­necie. Alowa, ta młoda pani przy drzwiach, po­każe wam drogę.Kiedy już zna­leźli się na tyle da­leko, że słu­żący nie mógł nic usły­szeć, Elana wy­szeptała:— Ten Visi­god­red jest cza­ro­dziejem? Za­cho­wuje się ni­czym ary­sto­krata.— Ary­sto­kratą jest rów­nież. Hrabstwo Menda­layas to jego dzie­dziczne dobra. Otrzymał je w len­nie od Ita­skii, po­przez Księ­stwo Sza­rego Pła­sko­wyżu. Ma­gia sta­nowi tylko jego hobby, przy­najmniej tak twierdzi. Na­wet jeśli, jest jed­nak prawdzi­wym za­pa­leń­cem.— Wie­dział, że przyje­dziemy.— To jego ko­lejna poza. Ob­ser­wuje to hrab­stwo ni­czym ja­strząb, żeby po­tem móc wy­wrzeć wra­żenie na lu­dziach swoją przedwie­dzą.Dziew­czyna przy drzwiach, która rów­nież miała na sobie zie­lony strój, po­wie­działa:— Mój pan prze­syła wam po­zdrowie­nia i pyta, czy mógłby was przyjąć w swoim gabi­necie.— Nie wi­dzę naj­mniejszych prze­szkód. Pro­wadź.Kiedy Ra­gnar­son i Elana szli za nią po oświetlo­nych bla­skiem po­chodni, bo­gato deko­ro­wa­nych ko­ryta­rzach, dziew­czyna za­py­tała po­now­nie:— Co mie­liby­ście ochotę zjeść na obiad? Mój pan prosi, aby­ście czuli się tu jak u sie­bie w domu.— Co­kol­wiek ku­charz uzna za sto­sowne — od­parł Ra­gnar­son.— Dziękuję więc w jego imie­niu. Bę­dzie bar­dzo za­do­wo­lony, sły­sząc taką od­po­wiedź.Do­tarli do gabi­netu Visi­god­reda. Komnata była tak prze­stronna, jak wspólne sale w wielu in­nych zam­kach. Wo­kół wszyst­kich ścian stały oszklone ga­bloty, pyszniące się ko­lek­cją noży, mie­czy, łu­ków, kryształów, mo­net, ksiąg, nie­malże wszyst­kiego, co tylko lu­dzie zbie­rają. Nie­zli­czone półki, na któ­rych spo­czy­wały zwoje i opra­wione in­ku­na­buły, usta­wione pro­sto­padle do ścian, dzie­liły po­mieszcze­nie na wiele anek­sów, mię­dzy nimi usta­wiono kil­kana­ście sto­łów za­sta­wio­nych dotąd nie skla­syfi­ko­wa­nymi, ta­jem­ni­czymi eks­po­na­tami. Po­sadzkę po­kry­wała ko­lek­cja dy­wa­nów. Światło setki przy­najmniej wy­szu­ka­nych lamp bo­ry­kało się z mro­kiem, który w in­nym przy­padku opa­no­wałby tę po­zba­wioną okien kom­natę. Dwa lam­party spo­czy­wały w kręgu cie­pła roz­sie­wa­nym przez ko­mi­nek usy­tu­owany nie­da­leko wej­ścia.Po­sły­szeli jakiś dźwięk do­bie­ga­jący z wy­soka. Bragi uniósł wzrok. Jego spoj­rze­nie spo­częło na drobnej, hu­ma­no­idal­nej twa­rzyczce, która po­pa­trzyła mu w oczy i za­ćwierkała w pod­nie­ceniu. Jej po­sia­dacz prze­biegł na­to­miast po dę­bo­wej belce. Ra­gnar­son wzruszył ra­mio­nami. Po­nie­waż od wielu lat nie wi­dział małpy i pra­wie za­po­mniał już, jak wy­glą­dają, do­szedł więc teraz do wniosku, że musi być to de­mo­niczny to­tum­facki cza­ro­dzieja.Małpa prze­bie­gła kro­kiew aż do końca, a stamtąd ze­sko­czyła pro­sto w ra­miona wy­so­kiego, szczupłego męż­czy­zny o po­si­wia­łej bro­dzie, odzianego w pro­ste, zno­szone zie­lone szaty, ha­fto­wane srebrną nitką. Naj­wy­raź­niej był on miło­śni­kiem zie­leni w jej ciemnych od­mia­nach. Sta­lowe oczy pro­mie­nio­wały siłą cha­rak­teru. Uśmiech­nął się, a kiedy Ra­gnar­son pod­szedł bliżej, wy­zwo­lił jedną dłoń z uści­sku małpy.— Witaj z po­wro­tem, Bragi. — Uści­snęli sobie dło­nie. — Mi­nęło dużo czasu. Co? Trzy lata? Ci­cho, Billy — skar­cił małpę. — Wszystko w po­rządku. — Do Ra­gnar­sona zaś rzekł: — On się boi. Nie­wielu ludzi ostatnimi czasy od­wie­dza sta­rego, złego cza­ro­dzieja. Chodź, Billy. Chodź, za­ba­wimy się w Kła i Szpona.Małpa ze­śli­zgnęła się na po­sadzkę po no­dze cza­ro­dzieja, dzielnie sta­rając się tak sta­nąć, aby znaj­do­wać się mię­dzy cza­ro­dziejem a ob­cymi, po­tem po­bie­gła w kie­runku lam­par­tów. Zer­knęła przez ramię, aby się upewnić, że wszystko w po­rządku, na­stęp­nie chwyciła cęt­ko­wany ogon i szarpnęła zań. Lampart, który zda­wał się drzemać, od­wró­cił się bły­ska­wicznie i machnął łapą. Jed­nak Bil­ly'ego nie było już w miej­scu, gdzie spadł cios. Umknął bły­ska­wicznie, świergo­cząc coś, co za­pewne było mał­pim śmiechem.— Te­raz za­czą­łeś ko­lek­cjo­no­wać zwie­rzęta?— Nie, tak na­prawdę to nie. Są poda­run­kiem od przyja­ciółki. Od ko­biety, którą na­zy­wają Mgła. Zwalcie na pod­łogę książki z tych dwu krze­seł i usiądźcie sobie wy­god­nie.Przy­su­nęli sobie uwolnione od stert ksiąg krze­sła, w tym cza­sie zaś Visi­god­red uprzątał stół w po­bliżu ko­minka. Wkrótce za­siedli przy nim wy­god­nie, przyjęli wino z rąk ugrzecz­nio­nego słu­żą­cego i byli go­towi do roz­mowy. Ra­gnar­son wy­cią­gnął z kie­szeni dwie cięż­kie złote mo­nety, Visi­god­red pod­niósł je do światła.— Hmm. Il­kazar. Kute. Za pa­no­wa­nia Vi­lisa Czerwo­norę­kiego. Nie po­cho­dzą z Im­pe­rial­nej Mennicy. Zwróćcie uwagę na Ce­chowy Znak Gog-Ah­lan na tej jed­nej. Nie roz­po­znaję znaku na dru­giej. Czte­ro­listna koni­czyna i róże. She­mer­khan, jak my­ślicie? Wy­jąt­kowo rzad­kie, wła­ści­wie to jest tym­cza­sowa jed­nostka mo­ne­tarna, Ilka­zar nie­długo pa­no­wał nad wschod­nimi mia­stami, a większość im­pe­rial­nych mo­net zo­stała przeto­piona po Upadku. Czy tam, skąd po­cho­dzą, jest ich wię­cej?— Wy­star­cza­jąco dużo, żeby zruj­no­wać rynek.Brwi Visi­god­reda unio­sły się.— Skarb Il­ka­zaru?Ra­gnar­son przytaknął.— Zna­lazłeś go więc? Gra­tula­cje. Wie­działem, że któ­regoś dnia ci się uda. Masz w związku z tym ja­kieś wiel­kie plany?— To nie by­łem ja. Zna­lazł go ktoś inny. Po­wi­nie­neś znać to imię. Var­thlokkur.Oczy cza­ro­dzieja zwę­ziły się.— To nie jest dobre imię, żeby tak nim szermo­wać. Jaki jest związek?— Oprócz złota w jego ręce wpadł jesz­cze jeden skarb... przy­najmniej swego ro­dzaju. Żona mo­jego przyja­ciela Szy­dercy. Sły­sza­łeś już o upadku Królów Bu­rzy?— Kto nie sły­szał? W tym inte­resie wie­ści roz­cho­dzą się szybko. — W oczach Vi­si­god­reda za­mi­go­tały iskierki. W ostatnim stwierdze­niu mu­siał kryć się jakiś żart.— Bez wąt­pie­nia.— Poza tym wiem, że Var­thlokkur wplątany był w całą sprawę. Mi­nęło już bar­dzo dużo czasu, od­kąd ostatni raz naro­bił kło­po­tów. Do­pro­wa­dził Bractwo do ta­kiego stanu, ja­kiego na­wet nie jeste­ście w sta­nie sobie wy­obra­zić. A wszystko przez ko­bietę, co?Elana po­ki­wała głową.Visi­god­red obda­rzył ją przelot­nym, choć cie­płym uśmie­chem, a po­tem cią­gnął dalej:— Nie­jaką Ne­pan­the, jak przy­pusz­czam. Wpadła mu w oko, ale bez wzajem­ności. A więc zniszczył Ravenkrak i po­rwał ją ze sobą. Ty­powa rzecz dla ludzi ma­ją­cych moc, dzięki któ­rej mogą zdo­być wszystko, o czym sobie za­ma­rzą. Przez niego moi kole­dzy zu­peł­nie już gonią w piętkę. Po­wtórne po­ja­wie­nie się Nisz­czy­ciela Im­pe­rium... Mó­wiąc ła­god­nie, jest co naj­mniej nie­po­ko­jące.— Mu­sicie zro­zu­mieć, że cała rzecz po­lega na tym, iż on nie na­leży do towa­rzy­stwa — Vi­si­god­red za­chi­cho­tał. — Chłopcy w Pierw­szym Kręgu nie lubią, jak ktoś, kto nie jest członkiem klubu, wznieca ja­kieś nie­po­koje. Wtedy bo­wiem nie mogą go kon­tro­lo­wać. — Bar­dziej po­waż­nym to­nem dodał: — Na­prawdę bar­dzo nie po­doba nam się, że po­ten­cjalny wróg robi wła­śnie teraz mnó­stwo szumu. Zbyt wiele rze­czy dzieje się teraz na wschodzie. Pierwszy Krąg ostatnimi czasy spo­tykał się na zwoływa­nych nagle se­sjach. Oczywi­ście, ni­czego nie po­sta­no­wiono. Nigdy ni­czego nie zde­cy­du­jemy, póki bę­dziemy mu­sieli zno­sić tego py­szałka Zin­da­hjirę.— Ale przejdźmy do rze­czy. Jaki jest wasz związek z tymi wy­da­rze­niami?— Ne­pan­the wy­szła za Szy­dercę w noc po­prze­dza­jącą upa­dek Ravenkrak. A teraz Szy­derca wy­ru­szył do Fangdred. Jemu się zdaje, że ją uwolni.— Aha. No tak. Nie od­kry­łem roli, jaką od­gry­wali­ście w tych wy­da­rze­niach. Ren­del Grimna­son? Mo­głeś sobie wy­brać bar­dziej me­lo­dyj­nie brzmiące imię. Cóż więc. Obawiasz się, że wilk nie za­troszczy się od­róż­nia­niem owiec od ko­złów, tak? — Visi­god­red za­chi­cho­tał. — Nasz tłusty przyjaciel po­sta­wił i cie­bie, i bin You­sifa w kło­po­tliwej sytu­acji, co? Za­wie­sił miecz nad wa­szymi gło­wami, by tak rzec. Po­zwólcie mi zgadnąć. Po­trze­buje­cie mojej po­mocy?Elana żywo przytak­nęła. Ra­gnar­son tylko krótko ski­nął głową.— Moja Moc jest zu­peł­nie bez­uży­teczna w star­ciu z jego siłą. To jest prze­cież człowiek, który zdru­zgo­tał Im­pe­rium. Bragi. On po­konał cza­ro­dziejów z Ilka­zaru, przed któ­rymi na­wet Te­rvola czuli re­spekt. On się uczył w Shin­san, stu­dio­wał u China, Wu, Fenga, oraz sa­mych Ksią­żąt Tauma­tur­gów. To jest coś, o czym nigdy nie po­wi­nie­neś za­po­mi­nać. Istota, którą my na­zy­wamy Var­thlokku­rem, zo­stała, do pew­nego stop­nia przy­najmniej, stwo­rzona w Shin­san. Im­pe­rium Grozy już na zaw­sze bę­dzie sta­no­wiło część jego życia.— Wiem.Nie była to prawda. Dla niego bo­wiem Im­pe­rium Grozy sta­no­wiło coś w ro­dzaju bez­ciele­snego wi­dzia­dła. Shin­san było tylko prze­ra­żają­cym stwo­rem, który uwił sobie gniazdo gdzieś da­leko na wschodzie.— Nie oczeku­jemy od cie­bie, byś sam zajął się tą sprawą. Królowie Bu­rzy, któ­rym udało się prze­żyć... — Urwał. Wy­mó­wie­nie na­stęp­nego imie­nia mo­gło się oka­zać ryzy­kowne.— I?— Zin­da­hjira. Być może. Ha­roun pró­buje wła­śnie teraz go zwerbo­wać.— Ten uparty głu­piec? Bin You­sif bę­dzie po­trze­bo­wał tygo­dnia, by choćby skło­nić go do uznania, że ja w ogóle ist­nieję. Że mia­łem czel­ność prze­żyć wszystko, czym ci­skał we mnie.— Ist­nieje moż­li­wość ofia­ro­wana ła­pówki. Tur­ran chce się po­zbyć Rogu Gwiezd­nego Jeźdźca oraz swych in­stru­mentów do zsy­łania burzy, jeśli zgo­dzisz się po­móc. Po jed­nej z tych rze­czy dla każ­dego z was.— Windmjir­nerhorn, hę? Ku­szący kąsek, Bragi, ale każdy prócz Gwiezd­nego Jeźdźca, kto miał co­kol­wiek z nim wspólnego, źle koń­czył. Wciąż jed­nak pro­po­zycja po­zo­staje do roz­wa­żenia. Gdy­bym mógł mieć pew­ność, że Zin­da­hjira do­sta­nie Róg. Za­słu­żył sobie na niego. Co chcieliby­ście, abym zro­bił?— Nic szczegól­nie rzu­cają­cego się w oczy. Tylko że­byś ochronił Szy­dercę, aby w ogóle miał szansę do­trzeć tam, do­kąd zmie­rza. I być może udzielił mu odrobinę po­mocy, kiedy już znaj­dzie się na miej­scu.— Hmm. Zaj­rzyjmy do Reje­stru. — Cza­ro­dziej pod­szedł do stołu i za­czął grze­bać w wy­so­kim stosie ksiąg. Zna­lazł to, czego szu­kał, od­wró­cił się w ich stronę.Małpa Billy, sie­dząc okra­kiem na lam­par­cie i wy­ma­chu­jąc drewnia­nym mie­czem, prze­galo­po­wała obok, ści­gając śmiertelnie prze­rażo­nego szczura. Visi­god­red uchylił się zwinnie, a po­tem ru­szył w dal­szą drogę.— Billy jest po­gromcą szczurów. Przy­najmniej sie­bie za ta­kiego uważa. Ale to jed­nak Kieł wy­ko­nuje całą ro­botę. Po­pa­trzcie. Za­raz za­goni szczura w kie­runku Szpona.Tak się też stało. Szpon, który zda­wał się po­grą­żony we śnie, machnął tylko jedną łapą, kiedy szczur przemy­kał obok. Ko­niec po­lo­wa­nia.— Wy­jąt­kowo inte­li­gentne zwie­rzaki — za­uwa­żył Visi­god­red. — Po­dobne zresztą jak Billy. Cóż, oto mamy. Re­jestr. Jeżeli Zin­da­hjira i ja doj­dziemy jakoś do poro­zu­mie­nia, mogę za­sta­no­wić się nad przyję­ciem tej pracy. Za­kła­dając, oczywi­ście, że on rów­nież się zgo­dzi. Ale wszystko ma swoją cenę.— Tak też my­śla­łem. Zaw­sze jest jakaś cena. Wy­da­wało mi się jed­nak, że wi­nien jesteś mi przy­sługę.— A ty mi kilka przy­sług co naj­mniej. Tyle w każ­dym razie, że się ni­we­lują, po­wie­działbym. My­śla­łem o tym, by­ście po­mo­gli mi uzy­skać pew­ność, że Róg do­sta­nie się temu, kto na niego sobie za­słu­żył. Aha. Tu jest. Zin­da­hjira. — Przewró­cił stro­nicę, przyjrzał się jej uważnie, od­czy­tał, co na niej napi­sano. — Hmm. Oho. — Szczupły palec prze­su­wał wzdłuż stro­nicy, w miarę jak od­czy­tywał ko­lejne wersy. Po­tem uniósł wzrok, uśmiech­nął się. — Bę­dzie z nas zu­peł­nie nie­zły ze­spół, jeśli tylko ten próżny ga­duła po­trafi utrzymać swe na­stroje na wo­dzy. Wciąż jed­nak, na­wet we dwójkę, nie bę­dziemy wła­ści­wie żad­nymi prze­ciw­ni­kami dla Var­thlokkura. Przy­najmniej w otwartym star­ciu. Tak na­prawdę to Ksią­żęta Tauma­tur­go­wie są jedy­nymi ludźmi na świe­cie, któ­rzy mo­gliby spo­tkać się z nim jeden na jeden i mieć jakąś szansę.Wrzask prze­rwał prze­mowę Vi­si­god­reda. Od­wró­cił się. Kieł i Szpon za­szły karła z dwóch stron. Mały człowie­czek nie był większy od Bill­y'ego.— Kieł! Szpon! Za­cho­wuj­cie się! — Koty udały, że mil­czące gry­masy od­sła­nia­jące zęby były jedy­nie ziewnię­ciami ze znu­dze­nia, i opa­dły na brzu­chy. Ogony jed­nak wciąż le­niwie ude­rzały o po­sadzkę. Oczy śle­dziły karła, kiedy prze­cho­dził obok nich. — Mój uczeń. Co jest, Marco? — za­pytał Visi­god­red. — I na­prawdę życzę sobie, że­byś prze­stał draż­nić koty.Ka­rzeł uśmiech­nął się krzywo, jakby miał parę nie­przyjem­nych rze­czy do po­wie­dze­nia na temat trzyma­nia w domu lam­par­tów, ale za­trzymał dla sie­bie swoje słowa, po­nie­waż Visi­god­red i tak już wszystko to wcześniej sły­szał.— W po­cze­kalni jest sowa. Chce się wi­dzieć z ka­pita­nem Ra­gnar­so­nem. Po­wiada, że jest sko­nany i pra­gnie tylko do­star­czyć wia­do­mość, a po­tem tro­chę się prze­spać. Bar­dzo grzeczny jak na sowę. Ale jeśli chce­cie znać moje zda­nie, to on już wie, że Gert mieszka wy­soko w wieży, i na pewno nie sen sie­dzi w jego ma­łym ro­zumku.Ra­gnar­son uniósł brwi. Nie co dzień się prze­cież spo­tyka czło­wieka po­tra­fią­cego roz­ma­wiać z so­wami. Vi­si­god­red uśmiech­nął się.— Wpuść go, Marco. Nie. Idź do­okoła, inną drogą. Pew­nego dnia przyjdzie taki czas, że po­zwolę ko­tom do­brać się do cie­bie. — Do Ra­gnar­sona zaś rzekł: — Wia­do­mość od Zin­da­hjiry, nie ma naj­mniejszych wąt­pli­wo­ści. Prze­słana za twoim po­śred­nic­twem, by nie mu­siał nara­żać na szwank swej dumy.— Wo­bec tego Ha­roun mu­siał na­prawdę po­rząd­nie się spie­szyć. Do Mo­rza Sey­dar jest wściekły ka­wał drogi.Ka­rzeł po­wró­cił z wielką sową, sie­dzącą na jego ra­mie­niu. Ptak po­hu­kiwał ci­chutko do jego ucha.— On nie lubi światła dziennego.Sowa przele­ciała na stół, trze­po­cząc skrzydłami, i prze­szła po jego bla­cie do miej­sca, gdzie sie­dział Ra­gnar­son. Uniosła opie­rzoną nogę. Od­bie­rając wia­do­mość, Bragi pró­bo­wał umknąć spoj­rze­niem przed tymi mą­drymi, wy­peł­nio­nymi ciemno­ścią oczyma. Po­tem ptak za­ma­chał skrzydłami i od­leciał. Ra­gnar­son przyjrzał się per­ga­mi­nowi, podał go Visi­god­re­dowi.Cza­ro­dziej prze­biegł tekst wzrokiem.— Aha, on się zga­dza. Jeden mały okrzyk na chwałę chciwo­ści, Bragi. Reszta po­zo­staje już tylko kwe­stią ne­go­cjacji. A oto nad­cho­dzi obiad. Roz­gość­cie się wy­god­nie. Zo­sta­nie­cie tu przez jakiś czas. Marco! Wra­caj tu za­razi Mam dla cie­bie ro­botę. — Vi­si­god­red uśmiech­nął się po­now­nie.Ra­gnar­son jęk­nął z cicha, ro­zu­mie­jąc, o co cho­dzi. On i Elana mieli stać się za­kład­ni­kami, na wy­pa­dek gdyby przy­go­to­wy­wali jakąś ma­chlojkę, jak ta, w wy­niku któ­rej znisz­czony zo­stał Ravenkrak.Visi­god­red za­czął prze­ka­zy­wać in­strukcje strasznie nie­szczęśli­wemu kar­łowi. * * *Tur­ran i jego bra­cia w swej po­dróży omi­nęli wiel­kim łu­kiem Iwa Skołowda. No­wym władcom mia­sta z pew­no­ścią nic nie spodoba­łoby się tak bar­dzo jak głowy Królów Bu­rzy dla deko­racji iglic nad jego bra­mami. Po­ko­nując przez jeden dzień pięć­dzie­siąt mil na wschód od Iwa Skołowda, na­rzu­cając ostre tempo, przed sobą zaś gna­jąc burzę śnieżną, przy­pad­kiem trafili na opusz­czone go­spo­dar­stwo.— Co po­win­ni­śmy spro­ku­ro­wać? — za­pytał Brock, kiedy już się roz­go­ścili.— Wszystko, na co nas stać, stąd aż do Fangdredu, póki nie do­wiemy się, gdzie on jest — od­parł Tur­ran. — Kiedy już do­sta­niemy po­moc od tych cza­ro­dziejów, bę­dziemy mo­gli od­po­cząć.Tej nocy gruba war­stwa śniegu po­kryła Sharę oraz za­chodnie partie Smo­czych Zę­bisk. Na­stęp­nej nocy znowu pa­dało i ko­lejnej rów­nież, i tak trwało to aż do końca ty­go­dnia. Po­dróż po ob­sza­rze Wschod­nich Wrzoso­wisk, Shary albo Smo­czych Zę­bisk stała się wła­ści­wie nie­moż­liwa.Ósmego dnia na­stą­piła jed­nak zmiana pro­gramu działań. Miało się już ku za­cho­dowi, Tur­ran przy­go­to­wy­wał in­stru­menty słu­żące zsy­łaniu opa­dów, mil­kliwy Brock pa­rzył her­batę, a Jer­rad i Val­ther wy­szli, aby ze­brać drzewo na opał, kiedy po­wie­trze nad do­mo­stwem prze­szyło echo krzyku. Coś ude­rzyło w dach z do­no­śnym ło­mo­tem, a po­tem spa­dło w zaspę śnieżną pod pół­nocną ścianą. To­wa­rzy­szył temu wszyst­kiemu potok barwnych, acz stłu­mio­nych in­wektyw — do­piero gdy umilkły, roz­legło się pu­kanie do drzwi. Tur­ran po­szedł otworzyć i zo­ba­czył drżą­cego, ję­czą­cego karła oczekują­cego, by ktoś wpu­ścił go do środka.— Prze­klęty Rok! — warknął ka­rzeł i na­tychmiast wci­snął się do wnę­trza chaty. — Po­czu­cie hu­moru, ja­kiego nigdy nie do­świad­czy­liście. Lubi się przy­glą­dać, jak rze­czy spa­dają. Szczegól­nie jeśli w lo­cie wrzeszczą i wierzgają. Marco mam na imię. Hej! Ty! Ty jesteś Tur­ran? — za­pytał Tur­rana. — No? Jak już rze­kłem, je­stem Marco. Z Menda­layas. Vi­si­god­red przy­syła mnie i cały ten syf na tego gnoja. Przez całą drogę do Mo­rza Sey­dar, ty­dzień z tym na­dę­tym Zin­da­hjirą, a te­raz pie­kielne chwile szu­kania was, chłopcy. Ach, her­bata. Rano jej nie cier­pię, jed­nak wie­czo­rem to am­bro­zja. Słu­chaj, Tur­ran, szef przy­syła dla cie­bie tro­chę śmiecia. Mapa. — Wy­cią­gnął zza pa­zu­chy mapę. — A przez to dzia­do­stwo mo­żesz poro­zu­mieć się z Visi­god­re­dem i Zin­da­hjirą, kiedy tylko chcesz. Przez dwa­dzie­ścia cztery go­dziny czu­wają w Menda­layas. Mu­szą mieć cho­lerną kupę śmiechu.Marco ga­dał i gadał. Tur­ra­nowi z rzadka uda­wało się wtrą­cić choć słowo. Ka­rzeł miał z góry przy­go­to­wane od­po­wie­dzi na wszystkie ewentu­alne pyta­nia. Zwrócił uwagę na nie­równy cha­rak­ter te­renu roz­cią­gają­cego się mię­dzy go­spo­dar­stwem a Fangdre­dem. Zlo­kali­zo­wał Szy­dercę, czym za­dzi­wił Tur­rana. Gru­ba­sowi udało się dojść znacznie dalej, niźli przy­pusz­czali, prze­kro­czył już Sharę i do­tarł da­leko na wzgórza, za któ­rymi roz­po­ście­rały się Smo­cze Zębi­ska.— Ten gad­żet — oznajmił Marco, wy­cią­gnąwszy ostatni przedmiot ze swego worka — po­zwoli wam przez cały czas wi­dzieć, co robi wasz przyjaciel. Do­kład­nie wszystko, tak więc po­sta­rajcie się oka­zać nieco sza­cunku. — Z po­zoru był to zwy­kły ka­mień, kryształ, du­plikat urzą­dze­nia po­zwalają­cego im na­wią­zać kon­takt z Visi­god­re­dem i Zin­da­hjirą. — Szef przy­słałby wię­cej, ale obaj mają uro­bione ręce po łok­cie. Jeden dla ko­biety, jeden dla cza­ro­dzieja, je­den dla Starca z Gór. No i jesz­cze jeden, żeby nie spuszczać oka z Zin­da­hjiry.Tur­ran uśmiech­nął się z na­my­słem i po­wie­dział:— I z pew­no­ścią jeden dla mnie sa­mego i mo­ich braci. I jesz­cze jeden dla cie­bie.Ka­rzeł za­mru­gał i po­wie­dział:— Dajmy z tym spo­kój. Na dwo­rze jest zimno, w środku nie wi­dzę żad­nych dziew­cząt, a ja nie mogę udać się do domu, gdzie ich pełno, tylko mu­szę tu sie­dzieć, póki to gówno się skończy. Pierw­szym punktem roz­kładu dnia jest na­rada. Visi­god­red i Zin­da­hjirą wiszą na li­nii, cze­kając tylko na was. PIĘTNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; Blask lecących strzał, jasność lśnienia włóczni Kieł i Szpon ner­wowo spa­ce­ro­wały po pod­da­nym gruntow­nej reor­gani­zacji gabi­necie w na­stroju takim, że tylko pa­trzeć, jak za­czną zio­nąć ogniem. Billy leżał zwi­nięty w kłę­bek na kola­nach Visi­god­reda, śpiąc czuj­nym snem, na­wie­dzany przez ja­kieś nie­przyjemne mał­pie koszmary. Być może lam­party jego myśli wła­śnie do­ga­niały ucie­kają­cego du­cha jego mał­piej ima­gina­cji. Słu­żący po­ja­wiali się i wy­cho­dzili, przy­no­sząc na­poje chło­dzące, od­no­sząc zaś brudne kufle i na­czy­nia albo do­kła­dając do bu­zują­cego na ko­minku ognia. Byli rów­nie pod­nie­ceni jak zwie­rzęta. Przy stole, gdzie Visi­god­red i Ra­gnar­son po­chy­lali się wła­śnie nad jed­nym z ka­mieni ob­ser­wa­cyj­nych cza­ro­dzieja, da­wało się wy­czuć po­dwojone na­pię­cie. Szy­derca zna­lazł się już w odle­gło­ści mniejszej niż pięć­dzie­siąt mil od Fangdredu. A Var­thlokkur wreszcie zdra­dzał wy­raźne oznaki, że przy­go­to­wuje się do obrony. Z Zamku Wia­trów wy­słano za­bójcę. On i Szy­derca spo­tkają się za kilka go­dzin.Jed­nak kilka go­dzin to kilka go­dzin, a za­martwia­nie się przed fak­tem na nic się nie zda. Tyle stwierdził Ra­gnar­son.— Masz rację — zgo­dził się cicho Visi­god­red, drgnąwszy. — Ale nie martwi mnie samo to spo­tka­nie. Jakoś prze­pro­wa­dzimy go przez za­sadzkę. Zin­da­hjira bada obecnie teren i wszystko przy­go­to­wuje. Kło­pot jed­nak po­lega na tym, jak niby mamy to zro­bić, żeby nas jed­no­cze­śnie nie schwytano za rękę? — Urwał, za­chi­cho­tał, cią­gnął dalej: — Zin­da­hjira, który ma chyba dwie lewe ręce, chciał użyć de­mona dymu. Równie do­brze mógłby wy­pisać nasze imiona ogni­stymi lite­rami na noc­nym nie­bie.Ra­gnar­son, który spod zmarsz­czo­nych brwi ob­ser­wo­wał kryszta­łową kulę, teraz spoj­rzał ką­tem oka na obli­cze Visi­god­reda. Mimo si­wej brody i de­mon­stra­cyj­nej non­sza­lancji cza­ro­dziej był wy­raź­nie blady. Kro­ple potu lśniły na jego czole. Czy groza, jaką wzbudzało imię Var­thlokkura, rze­czy­wi­ście była uza­sad­niona? Jak dotąd, przy­najmniej o ile po­trafił do­strzec, Var­thlokkur nie zro­bił prze­cież nic po­waż­niej­szego. Na pod­sta­wie roz­ma­itych wskazó­wek, ja­kich ze­szłego wie­czoru do­star­czyła mu pro­wa­dzona za po­mocą kryształów roz­mowa z Ha­ro­unem, do­szedł do wniosku, że Zin­da­hjira był zu­peł­nie ogłu­piały ze stra­chu.Pod­sko­czył, kiedy po­czuł czy­jąś dłoń na ra­mie­niu. Dłoń jed­nak ześli­zgnęła się na jego plecy.— Coś się dzieje? — wy­szeptała Elana.— Nie. Cze­kamy, aż ten facet za­stawi swoją pu­łapkę. Po­tem po­sta­no­wimy, co z nią zro­bić. Ale do tego czasu zo­stało jesz­cze kilka go­dzin.Prze­cze­sała smu­kłymi pal­cami jego włosy, sta­nęła za nim, za­częła ma­so­wać kark i ra­miona.— Po­wi­nie­neś się tro­chę prze­spać — po­wie­działa.Bragi od­wró­cił się do niej, uśmiech­nął słabo, po­łożył ręce na jej ra­mio­nach, po­tem po­ca­łował ją w czoło i rzekł:— Za­cho­wu­jesz się jak praw­dziwa kwoka. Ćwi­czysz już?— Ba! Ty­powo mę­ska reak­cja. Po pro­stu mu­szę ci po­wie­dzieć coś, czego ty w swojej tę­pocie nie po­tra­fisz sam do­strzec. Na­prawdę, wy­koń­czysz się, jeśli tro­chę nie od­poczniesz.— Mhm. Są­dzę, że je­stem już tro­chę pi­jany ze zmę­cze­nia. Od­pocznę po tym, jak nam się uda prze­pro­wa­dzić Szy­dercę przez to wszystko.Visi­god­red po­chylił się na­przód, zaj­rzał w kulę.— My­ślę, że to jest to, na co cze­kali­śmy — oznajmił gło­sem znacznie bar­dziej oży­wio­nym niźli dotąd.Ra­gnar­son i Elana tło­czyli się za nim, pró­bując spo­glą­dać przez ramię cza­ro­dzieja. Kieł i Szpon za­trzymały się, naj­wy­raź­niej rów­nież na coś cze­kały. Billy poru­szył się na kola­nach Visi­god­reda, roz­winął, usiadł, po­tarł oczy swymi mał­pimi piąstkami. Visi­god­red ujął go pod ra­miona i po­sa­dził na po­sadzce.— Idź, po­baw się z Kłem, Billy. Mam pracę do wy­ko­nania.Lamparty wró­ciły do ko­minka i legły przy nim, ale nie roz­luź­niły się. Po­zo­sta­wały na­pięte, jakby zaraz miały sko­czyć. Billy usiadł mię­dzy nimi, każdą rączkę wspiera­jąc na obu grzbietach. On rów­nież za­cho­wy­wał się nie­natu­ralnie wręcz spo­koj­nie.Do kom­naty wszedł słu­żący, za­pytał Visi­god­reda, czy po­dać na­poje chło­dzące.Cza­ro­dziej od­po­wie­dział:— Will, za­wołaj wszyst­kich. Wkrótce bę­dziemy za­czy­nać.Oczy słu­żą­cego roz­sze­rzyły się. Po­sta­wił dzban na naj­bliż­szym stole, szybko wy­biegł na ko­ry­tarz.— Aha, tak, to jest to miej­sce — wy­mru­czał cza­ro­dziej, po tym jak już wró­cił do swego kryształu. — Zwróćcie uwagę na kry­jówkę.Ra­gnar­son spoj­rzał. Za­bójca wy­brał na za­sadzkę miej­sce, gdzie droga przylgnęła do stro­mego zbo­cza góry i była tak wą­ska, że po­dróż­nik nie bę­dzie w sta­nie wiele uczynić, aby wy­mknąć się na­past­ni­kowi. Z dru­giej zaś strony sam za­bójca z prze­ciw­ległej kra­wę­dzi wą­wozu mógł działać zza osłony skał, ide­alnej dla jego ce­lów. Do­star­czała mu bo­wiem kry­jówki, ochrony, a roz­ta­cza­jący się stamtąd wi­dok obejmo­wał przy­najmniej milę drogi.Po ja­kimś cza­sie Visi­god­red od­chrząknął.— Ach! — Za­uwa­żył słu­żą­cych cze­kają­cych pod drzwiami. Machnął wy­chu­dzoną, po­krytą nie­bie­skimi żył­kami dło­nią w kie­runku na­stęp­nego stołu i rzekł: — Tam. Niech każdy ob­ser­wuje kulę. Daj­cie mi znać, jeśli coś się wy­darzy.Słu­żący, po­włó­cząc no­gami, po­szli zająć miej­sca przed ku­lami, identycz­nymi jak te, które stały przed Visi­god­re­dem. Cza­ro­dziej za­pytał:— Gdzie jest Szy­derca?Jeden z męż­czyzn opi­sał naj­bliż­sze oto­cze­nie tam­tego.Visi­god­red po­kiwał głową.— Zo­stała już mniej niż go­dzina. Do­brze, co się dzieje w Wieży Wia­trów?— Nic nie sły­szę, panie. Mil­czą, cze­kają.— Nie po­doba mi się to, że nie je­stem w sta­nie przyjrzeć się temu miej­scu — po­skar­żył się Visi­god­red. — Mogą ro­bić różne rze­czy, a ja ska­zany je­stem tylko na słu­cha­nie. Czy Zin­da­hjira jest go­tów?— Tak — od­po­wie­działa ko­bieta, w jej gło­sie sły­chać było strach. Przyglą­danie się Zin­da­hjirze nie nale­żało do mi­łych zajęć, na­wet jeśli skrywała go ciemność. Za­zwy­czaj tak było. Kie­rował się ku cie­niom, jak ro­śliny zie­lone kie­rują się do światła. — Chce z tobą po­roz­ma­wiać.— Przynieś kulę.Ra­gnar­son i Elana od­su­nęli się, jed­nak nie spuszczali wzroku z Visi­god­reda, ob­ser­wu­jąc, jak mamrocze coś do kryształu. Kryształ zaś w od­po­wie­dzi od­mru­kiwał cicho, brzmiało to ni­czym szmer fal spo­koj­nego mo­rza albo deli­kat­nej bryzy w gałę­ziach sosen. Vi­si­god­red wy­mru­czał coś jesz­cze, po­tem po­kiwał głową. Od­wró­cił się od stołu, po­wie­dział do Ra­gnar­sona:— Mo­żemy to zro­bić, nie dając się przyłapać. On wpadł na ten sam po­mysł co ja. Po­zo­staje już tylko cze­kać i w tym cza­sie rzu­cić parę za­klęć. Jedno, żeby ochronić two­jego przyja­ciela przed skut­kami raże­nia zwy­kłej broni. Zajmę się tym zaraz.Ra­gnar­son i Elana po­de­szli do stołu, na któ­rym pre­zen­to­wała się licz­niej­sza bate­ria kryształów. Przez ramię męż­czy­zny Ra­gnar­son ob­ser­wo­wał, jak Szy­derca tru­dzi się na stro­mym szlaku, na któ­rym cze­kała go wkrótce po­tyczka z Mroczną Panią.— Och! Patrz! — wy­szeptała w pod­nie­ceniu Elana. — Ne­pan­the!Bragi pod­szedł i sta­nął obok niej, po­pa­trzył przez ramię in­nego słu­żą­cego. Tak, tam wła­śnie była, żona Szy­dercy, sie­działa w swojej kom­nacie w Fangdred, wy­glą­dała tak, jakby się mo­dliła. Kiedy za­pytał, ob­ser­wu­jący ją słu­żący po­wie­dział, że wła­śnie jej do­nie­siono o za­mia­rach Var­thlokkura. Wszelkie wi­doczne oznaki suge­ro­wały, że przy­go­to­wy­wała się na to, co nie­uchronne. Ma­leńka po­stać w kryształo­wej kuli za­częła ner­wowo przemie­rzać kom­natę. Na jej twa­rzy wal­czyły ze sobą strach i na­dzieja.Po cza­sie, który zda­wał się trwać kilka go­dzin, ale tak na­prawdę trwał tylko jedną, cza­ro­dziej za­wołał:— Pro­szę, przy­nie­ście mi kryształ Szy­dercy. — Bragi podał mu kulę. Visi­god­red wpa­try­wał się w nią przez chwilę, po­kiwał głową, wy­szeptał ostatnie słowa in­wo­kacji za­klę­cia, które wła­śnie rzu­cał. Po ko­lejnej chwili oczeki­wa­nia, która zda­wała się wieczno­ścią, po­wie­dział: — Za­raz wszystko się za­cznie.Broda i głowa Ra­gnar­sona rzu­cały dziwny cień na blat stołu, kiedy tak stał po­chy­lony i wpa­trzony w spo­czy­wa­jący przed cza­ro­dziejem kryształ. W kom­nacie nie­gło­sne roz­mowy służby urwały się jak no­żem uciął i za­pa­no­wała cisza, prze­ry­wana jedy­nie cięż­kimi od­de­chami, zgrzytem pazu­rów lam­par­tów prze­cha­dza­ją­cych się po go­łych ka­mie­niach przed pale­ni­skiem i led­wie sły­szal­nym mamrota­niem Visi­god­reda, który wła­śnie rzu­cał na­stępne za­klę­cie. Kiedy skończył in­kan­tację, na­pię­cie wzrosło jesz­cze bar­dziej.— Co robią Var­thlokkur i Sta­rzec? — za­pytał, kie­rując swe słowa do sie­dzą­cych przy dru­gim stole.— Nic nie sły­szę, panie.Visi­god­red po­kiwał głową. Mi­nęła ko­lejna mi­nuta. Wtedy Elana za­wo­łała:— Ne­pan­the wy­szła ze swojej kom­naty. Wy­cho­dzi na to, że idzie do wieży.Cza­ro­dziej znowu ski­nął głową. W jed­nym z kryształów Szy­derca z tru­dem po­ko­ny­wał ostatnią milę stro­mi­zny dzielącą go od za­sadzki. W in­nym za­bójca poru­szył się nie­znacznie, zaj­mu­jąc sta­no­wi­sko.— Już czas — po­wie­dział Visi­god­red.Za­bójca poru­szył się znowu. Visi­god­red po­chylił się do przodu, go­tów do wy­po­wie­dze­nia ostatniej se­kwencji po­tęż­nego za­klę­cia. Ra­gnar­son ści­snął po­ręcz krze­sła cza­ro­dzieja tak mocno, że aż za­trzesz­czały mu kłyk­cie. Po dru­giej stro­nie po­mieszcze­nia Elana za­gry­zała po­bie­lałe wargi.Coś bły­snęło w pro­mie­niach słońca przed skałą, za którą krył się za­bójca. Ra­gnar­son, nie spuszcza­jąc z oka kuli Szy­dercy, zo­ba­czył, jak przyjaciel za­chwiał się, oparł o ka­mień zbo­cza, osu­nął na ko­lana. Po­tem gru­bas za­czął peł­znąć w po­szu­ki­wa­niu kry­jówki, z ner­wo­wym po­śpie­chem, jaki oka­zuje szczur na wi­dok zbli­żają­cego się te­riera.Ko­lejny błysk grotu ku­szy w krysztale za­bójcy. Tra­fił w skałę bli­sko głowy Szy­dercy, odłu­pując parę od­pry­sków ka­mie­nia, za­chę­cając peł­zną­cego do zdwojenia wy­sił­ków.— Ach — wes­tchnął Vi­si­god­red. — Oto nad­cho­dzi.Ra­gnar­son zo­ba­czył jakiś ruch w ska­łach po­nad i za za­bójcą. Lód i śnieg za­czy­nały się poru­szać, spływa­jąc ma­je­sta­tycz­nie w dół, ni­czym wo­do­spad w ni­skiej gra­wita­cji. Wy­da­wało się, że cała góra roz­sy­puje się.La­wina osu­wała się w stronę za­bójcy ni­czym po­wódź za­mar­z­niętej śmierci. Wy­da­wało się, że za­nim go ogar­nęła, mi­nęła wieczność. Czasu miał tylko tyle, żeby zo­ba­czyć, co się dzieje, i spró­bo­wać uciec. A kiedy już go do­padła, ko­lejną wieczność trwało uspokoje­nie się wszyst­kiego. Wtedy jed­nak stru­mień prze­mknął już w dół i znik­nęło bez­po­śred­nie za­gro­żenie życia Szy­dercy, który w swoim krysztale pod­jął dal­szą po­dróż, uśmie­cha­jąc się ni­czym chło­piec, co po­znał wła­śnie jakiś se­kret.— To po­winno na jakiś czas wy­star­czyć — oznajmił Visi­god­red, wzdycha­jąc ciężko. — Wy, lu­dzie, mo­żecie wra­cać do swoich zajęć.Słu­żący znik­nęli.— Są­dzisz, że Var­thlokkur uwie­rzy, iż to był przy­pa­dek? — za­pytał Ra­gnar­son.— Nie wy­obra­żam sobie, czemu mia­łoby być ina­czej.— Czego spró­bu­jemy na­stęp­nym ra­zem?— Kto wie? Ale teraz nie mu­sisz się jesz­cze martwić. Dla­czego się tro­chę nie prze­śpisz? * * *— Hej, Tur­ran! — krzyknął Marco od drzwi domu. — Szef chce się z tobą zo­ba­czyć. Masz ro­botę do wy­ko­nania. Var­thlokkur pró­bo­wał do­stać two­jego przyja­ciela. — Ka­rzeł był jedy­nym, który zwracał choć odrobinę uwagi na kryształy. A po­nie­waż wła­ści­wie nic wię­cej nie chciał ro­bić, Królowie Bu­rzy po­wie­rzyli to zaję­cie jego od­po­wie­dzialności.Tur­ran machnął topo­rem, za­głę­bia­jąc jego ostrze w pniaku do rąba­nia drewna. Schwycił ka­ftan. Jego ciemne oczy lśniły groź­nie, gdy zbli­żał się do karła. Marco zaw­sze był jed­nak rów­nie od­ważny, jak wy­po­wia­dane prze­zeń słowa. Nie ob­cho­dziło go, co my­ślą, mó­wią lub czują inni, teraz więc, zu­peł­nie nie zmieszany, na­wet nie mru­gnąwszy, od­po­wie­dział tam­temu spo­koj­nym spoj­rze­niem.— Mógłbyś za­wo­łać mo­ich braci? — za­pytał Tur­ran, za­trzymu­jąc się w drzwiach.— Nie ma po­trzeby. Za pierwszym ra­zem spe­cjal­nie wrzesz­cza­łem gło­śno. Sły­szeli mnie. Patrz tam. Bie­gną. Wy­cho­dzi na to, że Jer­ra­dowi udało się zna­leźć coś do je­dze­nia.Tak też i było. Na­wet z tej odle­gło­ści Tur­ran z ła­two­ścią roz­po­znał ko­zicę, którą Jer­rad niósł na ra­mio­nach. Po­kiwał głową.— Ty po­roz­ma­wiaj z sze­fem — po­wie­dział ka­rzeł. — Ja za­cznę pa­rzyć her­batę. Cholera! To jest do­piero za­wszone świń­stwo. Dla­czego nie za­brali­ście ze sobą cze­goś, co by się nadawało do picia? Wina. Ale. — Od­wró­cił się do ognia, mamro­cząc coś i nie prze­stając krę­cić głową.Tur­ran wy­szczerzył zęby w uśmiechu, przy­po­mniawszy sobie, jak Marco obie­cy­wał, że nie prze­sta­nie się uskarżać. Po­tem uniósł brwi. Ka­rzeł na­prawdę coś robił. Nigdy od czasu swego przy­bycia nie oka­zał się w ni­czym po­mocny, prócz tylko ob­ser­wo­wa­nia kul albo włó­cze­nia się bez po­żytku do­okoła i wy­plu­wa­nia z sie­bie ta­siemco­wych mo­nolo­gów. Głównie doty­czyły one ko­biet. Jego ko­biet. Sia­dając przed kryształem, Tur­ran głup­ko­wato za­sta­na­wiał się nad czę­sto za­chwala­nym, ale bar­dzo ta­jem­ni­czym „syste­mem pod­rywu” Marca. Prawdo­po­dob­nie gadał, póki nie za­snęły z nu­dów, a do­piero po­tem wy­ko­ny­wał swój ruch.Do­tknął kuli w miej­scu, które wcześniej wskazał mu Marco. Szczupłe obli­cze Visi­god­reda, przy­po­mi­na­jące oso­bliwą, bro­datą rybę, wy­ska­ku­jącą z dia­mento­wych głę­bin, wy­peł­niło kryształ.— Marco po­wiada, że Var­thlokkur wy­konał swój pierwszy ruch — oznajmił. — My nie pa­trzy­liśmy. Jak po­szło? Przypusz­czam, że do­brze, po­nie­waż się uśmie­chasz.Kryształ za­drżał pod pal­cami Tur­rana, wy­dał z sie­bie cichy dźwięk, jaki mo­głaby wzbudzić lekka bryza na polu doj­rzałej psze­nicy. W szep­cie tym jed­nak po­brzmie­wały słowa, słowa nie da­jące się od­róż­nić z odle­gło­ści większej niż jard.— Po­szło do­brze, nie było żad­nego prze­ciw­działania. W Fangdred nie byli szczegól­nie za­chwyceni, ale ni­czego nie po­dej­rze­wają. Przy­najmniej ja nie po­tra­fiłem ni­czego wy­kryć. Do­kład­nie w tej chwili Var­thlokkur zło­rze­czy Lo­som i Nor­nom. Sta­rzec nie po­wie­dział nic. On sta­nowi przedmiot na­szych naj­po­waż­niej­szych zmartwień. Nie jest za­an­ga­żo­wany emo­cjo­nal­nie w całą sprawę. Ne­pan­the, rzecz jasna, prze­peł­nia zło­śliwa sa­tys­fak­cja. Szy­derca po­wi­nien być wkrótce na miej­scu.— Cu­dow­nie! Wspaniale! — oznajmił Tur­ran. — Moi bra­cia będą uszczęśli­wieni. No do­brze, czego chcesz? — Przez kilka mi­nut wsłuchi­wał się w naj­lżej­szy po­dmuch szeptu, od czasu do czasu ki­wa­jąc głową. Kiedy Vi­si­god­red skończył, za­pytał tylko: — Zaraz?— Marco! Visi­god­red chce z tobą ga­dać. — Po­sta­wił kryształ przed in­nym krze­słem.Ka­rzeł pod­sko­czył co sił w no­gach, za­pytał:— Tak, sze­fie?— Za­cho­wu­jesz się do­brze?— Czyż nie zaw­sze tak jest?— Nie­zbyt czę­sto, jed­nak jakoś to wy­trzymuję. Ktoś chce z tobą po­roz­ma­wiać. — Cza­ro­dziej znik­nął, a jego miej­sce za­jęły trzy młode ko­biety. Brwi Tur­rana unio­sły się aż na czoło. Wszystkie trzy pró­bo­wały mó­wić jed­no­cze­śnie. Marco zmie­rzył Tur­rana spoj­rze­niem, po­tem po­wie­dział:— To jest pry­watna roz­mowa. — Du­sząc w sobie śmiech, Król Bu­rzy dołą­czył do swoich braci, któ­rzy wła­śnie przed chwilą we­szli i za­bie­rali się do oprawia­nia ko­zicy.Kiedy jego roz­mowa do­bie­gła końca, Marco pod­szedł bliżej, by nad­zo­ro­wać ro­botę.— Biedne dziew­czyny! — po­wie­dział w prze­strzeń, jego de­mo­niczne oczy wy­peł­niał smutek. — Czują się takie sa­motne beze mnie. Biedne ko­chane istotki. Tur­ran, czego chciał szef?— Bu­rzy nad Fangdre­dem, aby Var­thlokkur nie mógł wy­syłać ko­lej­nych my­śli­wych. * * *Pół­noc. Wszyscy śpią, łącz­nie z Val­the­rem, który po­wi­nien wła­śnie czu­wać. Na ze­wnątrz, od­mie­rzany po­wol­nym ryt­mem, roz­lega się od­głos bu­tów skrzypią­cych na zlo­do­wa­cia­łym śniegu. Nie za­mknięte na za­mek drzwi po­woli uchylają się do środka. Ob­ry­so­wana łuną księ­ży­co­wej po­światy, przy­gar­biona po­stać za­trzymuje się w wej­ściu, na­słu­chu­jąc. Nie usły­szawszy ni­czego prócz cięż­kiego chra­pania, męż­czy­zna wchodzi i za­myka za sobą drzwi.Ba­dając drogę laską, jakby na­prawdę był ślepy, przy­gar­biony sta­rzec ob­cho­dzi po­mieszcze­nie do­okoła. W męt­nym świetle roz­sie­wa­nym przez kryształ sto­jący na stole przy­gląda się do­kład­nie każ­demu ze śpią­cych. Każde oglę­dziny koń­czy za­do­wo­lo­nym ski­nie­niem głowy — póki nie pod­cho­dzi do Marca. Wtedy marszczy w za­sta­no­wie­niu brwi, wkrótce jed­nak wzrusza ra­mio­nami i ru­sza dalej.Na ple­cach dźwiga nie­zgrabny to­bołek, który szybko, zręcznie pod­mie­nia na iden­tyczny, jaki Tur­ran ukrył pod deską w pod­łodze chaty. Ostrożnie, jak naj­ostrożniej, ni­czym człowiek z kru­chym dzbanem bez­cen­nej oliwy, wy­nosi przedmiot w zi­mową noc sprowa­dzoną na świat przez Królów Bu­rzy.Póź­niej, kiedy od­głos jego kro­ków cich­nie, roz­lega się głos, stary ni­czym czas, da­leki jak pierwszy świt:— Przyjdź, moje pod­niebne piękno. Udamy się do domu, znowu ma­jąc nasz skarb. — Dźwię­czący śmiech nie­sie się echem po śnieżnych po­lach. I po tym, jak ude­rza bły­ska­wica bez grzmotu, ko­pyta kru­szą śnieg, na­stęp­nie wielki biały koń roz­po­ściera sze­rokie skrzydła i prze­pę­dza noc. Za sobą wloką co­raz cich­szą we­so­łość.Zaw­sze od­bierał go z po­wro­tem, kiedy wszystkie szkody już się do­ko­nały. SZESNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; Bowiem jak śmierć silna jest miłość, zazdrość zaś nieprzejednana niczym Otchłań Nie poj­muję — wy­mru­czał Var­thlokkur. — On po pro­stu chyba nie umie się pod­dać. — Za nim, ni­czym mi­nia­tu­rowe ku­ranty, ma­leń­kie srebrne dzwo­neczki wciąż ude­rzały o sie­bie, znacznie gło­śniej teraz niż brzmiały ich pierwsze nie­śmiałe od­głosy ty­dzień temu. Strzała o srebrnym gro­cie wciąż wskazy­wała za­chód.Sta­rzec, sie­dząc przed zwiercia­dłem, po­chylił się do przodu. Czuł znowu peł­nię życia, gdy ob­ser­wo­wał męż­czy­znę brną­cego po po­wierzchni lo­dowca, sto mil na za­chód od nich. Wła­ści­wie bez prze­rwy, od czasu pierwszej me­lo­dyj­nej za­po­wie­dzi zbli­żają­cego się za­gro­żenia, on i Var­thlokkur przy­cho­dzili po­pa­trzeć na głupca to­rują­cego sobie ku nim drogę. Dziwny, nie­ugięty człowiek, prze­ra­ża­jący swoją wy­trwałością. Nic nie było w sta­nie go po­wstrzymać. Ani pa­skudna po­goda, ani góry, ani żadna z drobnych kata­strof, przy po­mocy któ­rych Var­thlokkur pró­bo­wał wzbudzić w nim roz­pacz. Śnieżne la­winy, ka­mienne la­winy, przewra­ca­jące się drzewa, zmyte wodą drogi on tylko omi­jał lub prze­kra­czał, wszystko z cier­pli­wo­ścią, która jed­no­znacznie świad­czyła o cał­ko­witej wie­rze w ostateczne zwy­cię­stwo. A cho­ciaż w ciągu tego ostatniego tygo­dnia po­konał mniej niż pięć­dzie­siąt mil, wciąż wstawał za każ­dym ra­zem o świ­cie i do zmierzchu dzielnie sta­wiał czoło Smo­czym Zębi­skom. Mógł zwy­cię­żyć w tej grze samą mocą swego uporu.— On jest sza­lony — oznajmił Sta­rzec. — Bę­dzie tak szedł, póki nie do­sta­nie tego, czego chce. Albo umrze. Kto jak kto, ale ty po­wi­nie­neś go zro­zu­mieć.— Niby dla­czego?— Jak wiele lat życia po­świę­ciłeś na zniszcze­nie Ilka­zaru? — Ale gdzieś w głębi umy­słu tkwiło nie wy­po­wie­dziane pyta­nie: „I ile cię to koszto­wało?”Cza­ro­dziej za­mru­gał, od­wró­cił się.— Zbyt wiele, a wszystkie zmarno­wane bez­pow­rot­nie. I od tego czasu psy sa­mego Pie­kła drep­czą mi po pię­tach. Tak, sądzę, że go ro­zu­miem. Ale dla ko­biety?Dla cze­goś, o czym twierdził, że jest ze­mstą na Ilka­zarze? No­soro­żec?— On mnie ko­cha!Męż­czyźni od­wró­cili się jak na ko­mendę. W drzwiach stała Ne­pan­the, pa­trząc na nich ja­rzą­cymi się oczyma. Jej twarz za­sty­gła w ma­skę źle skrywa­nego gniewu. Var­thlokkur po­kiwał głową:— Być może i tak, cho­ciaż oso­bi­ście sta­wiał­bym ra­czej na zra­nioną dumę.My­śli krą­żące po gło­wie Ne­pan­the da­wały się łatwo od­czy­tać. Oczywi­ście, że kie­ro­wała nim mi­łość. Ciężkie przejścia wciąż nie po­tra­fiły osła­bić wła­dzy, jaką ro­man­tyczne złu­dze­nia miały nad jej umy­słem, cho­ciaż po­woli ją pod­ko­py­wały.— Tak przy­pusz­czasz? Na­uczysz się jesz­cze przy­pusz­czać, kiedy on tutaj doj­dzie!Ale ta poje­dyn­cza uwaga wy­paliła cały jej we­wnętrzny ogień, Var­thlokkur nie miał naj­mniejszych trud­ności z do­strzeże­niem tego faktu.— Ne­pan­the, Ne­pan­the, dla­czego nie mo­żesz my­śleć ra­cjo­nal­nie? Czy on mnie za­bije, czy też, co bar­dziej prawdo­po­dobne, ja... — Urwał i za­miast do­koń­czyć po­przednią myśl, po­wie­dział tylko: — Cóż, nie mu­simy się o to spie­rać.— Po­rwa­łeś mnie, roz­łą­czy­łeś z moim mę­żem i jesz­cze chcesz, że­bym ci była wdzięczna? Są­dzisz, że mogę o tym my­śleć roz­sąd­nie? Dla­czego ty nie za­czniesz my­śleć roz­sąd­nie? Daj mi jakąś zi­mową odzież i po­zwól mi iść. — Do­tąd dwu­krot­nie pró­bo­wała ucie­kać. Dwa razy jej prze­szko­dzono i deli­kat­nie za­wró­cono do kom­nat. — Obiecuję, że nie po­zwolę mu cię zabić.Var­thlokkur od­wró­cił się do niej ple­cami, aby skryć roz­ba­wie­nie. Na tym pole­gała jego rola, nie­prawdaż? Źli cza­ro­dzieje z ro­man­sów zaw­sze koń­czyli roz­pła­tani mie­czem he­rosa.Sta­rzec, któ­remu da­leko było do roz­ba­wie­nia, wziął na sie­bie od­po­wie­dzialność za kłót­nię.— Ty po pro­stu nie po­tra­fisz zro­zu­mieć. Ten człowiek, Var­thlokkur, spę­dził cztery wieki, cze­kając na cie­bie. Cztery stu­lecia! Dla­czego? Po­nie­waż same Losy oznajmiły mu, że po­win­naś do niego nale­żeć. Ty jed­nak ne­gu­jesz ich wy­rok dla cze­goś tak nie zna­czą­cego jak... ten akto­rzyna i zło­dziej. Kim on jest? Czego po­trafi do­ko­nać?— Po­trafi mnie ko­chać.— Do­prawdy po­trafi? Czyżby? Ile z jego wy­sił­ków ma na celu od­zy­ska­nie za­płaty od Var­thlokkura? A sam Var­thlokkur, czy on nie po­trafi cię ko­chać?— Czy on w ogóle po­trafi ko­go­kol­wiek ko­chać? — za­py­tała gniewnie, cho­ciaż sła­bym gło­sem. Oczywi­stości, w które wie­rzyła bez za­strzeżeń, nagle nie wy­dały jej się takie pewne. Prze­klęte Wąt­pie­nie za­częło za­pusz­czać swoje czarne macki przez szczeliny w mu­rach ba­stionu jej wiary. — Cały świat wie, kim on jest. Mor­dercą ca­łego mia­sta.Sam już nie­źle roz­złosz­czony, Sta­rzec uśmiech­nął się okrutnie i warknął:— Dvar!Obrona Ne­pan­the za­częła słab­nąć, zwi­jając się ni­czym kwiecie tuli­pana o zmierzchu. Ilka­zar był mia­stem o przedpoto­po­wej nie­malże chciwo­ści i nie­go­dzi­wo­ści. We­dług do­wol­nie po­jętej sprawie­dli­wo­ści nale­żało się zgo­dzić, że za­słu­żył sobie na prze­zna­cze­nie, jakie go spo­tkało. Na­to­miast Dvar sta­nowił zu­peł­nie inny przy­pa­dek — mia­sto ni­czym mały trze­cio­rzędny staty­sta u boku po­tęż­niej­szych są­sia­dów, po­grą­żone w po­dwójnej za­leż­ności od Iwa Skołowda i Ka­mieńca Prost. Jego wy­łącz­nym ce­lem była reali­zacja gorą­cego, zaw­sze ska­za­nego na po­rażkę pra­gnie­nia bycia pa­nem wła­snego losu. Ne­pan­the, która prze­ży­wała takie unie­sie­nie tam­tej nocy, gdy ma­leń­kie mia­sto-pań­stwo rzu­cone zo­stało na ko­lana, teraz nie po­tra­fiła nic rzec — bez­władnie osu­nęła się na krze­sło.Sta­rzec pa­trzył na nią. Była bli­ska łez. Przed chwilą do­tknął nie za­gojo­nej rany na jej du­szy. I po raz ko­lejny zro­zu­miał, dla­czego za­równo wła­snemu mę­żowi, jak i Var­thlokku­rowi tak się po­doba. Była piękna, mimo iż obecnie sa­mot­ność i strach za­ga­siły nieco jej wdzięk. Od czasu przy­bycia do Fangdredu od­waż­nie prze­ciw­sta­wiała się im, gło­śno wy­ra­żała nie­wzruszone prze­ko­nanie, że ratu­nek wkrótce na­dej­dzie, nigdy nie zwątpiła, przy­najmniej otwarcie, w to, że mąż przy­bę­dzie. Teraz jed­nak, jak po­dej­rze­wał, za­częła sobie zda­wać po­woli sprawę, że Szy­derca rzucił wy­zwa­nie nie komu in­nemu, lecz temu Var­thlokku­rowi. Miała po­wody, by się bać. Wciąż jed­nak ją po­dzi­wiał. Jej strach był obawą o męża, nie o sie­bie. Ob­ser­wo­wał, jak ma­suje prawą skroń, po­chwycił lśnienie kryształo­wej łzy, którą pró­bo­wała skryć.Var­thlokkur opu­ścił po­mieszcze­nie. Nie ma­jąca kresu walka Szy­dercy z gó­rami na dłuż­szą metę ro­biła się nu­żąca.Sta­rzec skoncen­tro­wał swoją uwagę na zwiercia­dle, igno­rując ko­bietę. Wkrótce usły­szał sze­lest mate­riału. Prze­szła obok niego i z bli­ska wej­rzała w głąb zwiercia­dła.— Dla­czego je­steś taka nie­miła? — za­pytał.— Mam być mu wdzięczna za to, że zniszczył mój dom i po­za­bijał braci?— A po­tem wlókł cię przez góry jak zwy­kłego nie­wol­nika — wtrą­cił Sta­rzec. — Wcześniej mó­wiłaś bar­dziej do rze­czy. Nie, nie spo­dziewam się, że bę­dziesz uszczęśli­wiona. Ale na­prawdę był­bym za­do­wo­lony, gdy­byś tro­chę się za­sta­no­wiła nad przy­czy­nami tego wszyst­kiego. I żeby przy­najmniej w jed­nym do­wieść ci, że nie masz racji. Twoi bra­cia wciąż żyją, oprócz Lu­xosa, który w mniejszym lub większym stop­niu po­pełnił sa­mo­bój­stwo.— Co? Dla­czego on nic mi nie po­wie­dział?— Być może kie­ro­wała nim roz­pacz. On głę­boko wie­rzy w moc prze­zna­cze­nia.— Prze­pra­szam?— Za­sta­nów się: za­łóżmy, że ko­cha­łaś ko­goś od wie­ków...— Ko­cha­łam?— Ko­cha­łaś. Daj mi mó­wić dalej. Przypu­śćmy, że cze­kałaś na ko­goś, kogo ko­chasz od trzy­stu albo czte­rystu lat. Na przy­kład niech to bę­dzie twój mąż. A kiedy ta osoba, która była ci obie­cana już od tak dawna, na ko­niec się po­jawia, nie spo­tyka cię od niej nic prócz bólu. Czy nie ima­łabyś się wówczas wszelkich spo­so­bów? Nie po­su­nęła na­wet do drobnego okru­cień­stwa? Za­łożę się, że on nie wspomniał o two­ich bra­ciach, po­nie­waż chciał, że­byś się czuła odeń za­leżna. Jakby nie było ni­kogo, kto się o cie­bie za­troszczy. Dla­czego go od­rzu­ciłaś?— Je­stem mę­żatką. I szczęśliwa je­stem z ta­kim mę­żem, ja­kiego mam.Nie była to przemy­ślana od­po­wiedź. Tak na­prawdę Sta­rzec miał wra­żenie, że mał­żeń­stwo było dla niej ro­dza­jem cudu, w który wciąż nie po­tra­fiła do końca uwie­rzyć.— Zale­cał się do cie­bie przez dwa­na­ście lat, za­nim w ogóle spo­tka­łaś tego Szy­dercę. Chciał­bym wie­dzieć, dla­czego wtedy go od­rzu­ciłaś.Wzruszyła ra­mio­nami.— Mu­szę przy­znać, że jako kon­ku­rent za­cho­wy­wał się ab­so­lutnie bez za­rzutu. I lubi­łam go. Przy­najmniej na tyle, na ile po­tra­fiłam polu­bić męż­czy­znę. Na­prawdę dużo dla mnie zro­bił. Po­mógł mi zro­zu­mieć samą sie­bie. O wiele bar­dziej, niżby mi się to sa­mej udało. I za to je­stem mu wdzięczna. Ale był taki stary. I miał na imię Var­thlokkur. Zaw­sze są­dzi­łam, że chce mnie wy­ko­rzy­stać, że cho­dzi mu o moją Moc.— Czyli gdyby po­jawił się u cie­bie młodszy, pod in­nym imie­niem... cóż wówczas? A je­śli cho­dzi o Moc, gdyby jej za­pra­gnął, któż mógłby go po­wstrzymać po tym, co za­de­mon­stro­wał pod Ilka­za­rem? Czy ty w ogóle nie po­tra­fisz my­śleć lo­gicz­nie?— Nie wiem... Gdyby był młodszy, być może. Ale mia­łam wtedy inne pro­blemy... — Wzruszyła ra­mio­nami. Po­tem z wy­sił­kiem spró­bo­wała się roze­śmiać. — Nikt nigdy nie oskarżał mnie o to, że my­ślę nie­lo­gicz­nie.— Var­thlokkur miał kie­dyś słu­żącą, która bar­dzo go ko­chała. Dla roz­ma­itych po­wo­dów od­mło­dził się i wziął ją sobie za żonę. Jak to na­leży ro­zu­mieć: otóż jest stary z wy­boru, nie z ko­nieczności. A po­mi­nąw­szy już wszystko, co sły­sza­łaś, czy na­wet wi­działaś, jest na­prawdę mi­łym, deli­kat­nym człowie­kiem, który nie­na­widzi siły i przemocy. Być może taka po­stawa jest u niego reak­cją na nie­umiarko­wane eks­cesy mło­dości. Po­wiedz mi, czy kie­dy­kol­wiek traktował cię ina­czej niż tylko z uprzejmo­ścią i sza­cun­kiem?— On mnie po­rwał!Sta­rzec wes­tchnął. Roz­mowa zato­czyła pełny krąg i wró­ciła do punktu wyj­ścia.— Po­staraj się o tym nie my­śleć. To był mój po­mysł, a on wy­konał go, przez cały czas zresztą się sprzeci­wia­jąc i tylko dla­tego, że nic in­nego nie przy­cho­dziło mu do głowy. W prze­ciw­nym razie, mo­głoby to trwać całe lata w ten sam spo­sób: wałę­sałby się tu i tam, ma­jąc na­bitą głowę wy­łącz­nie my­ślami o to­bie, w końcu do­nikąd by nie do­szedł.— Twój po­mysł?— Tak.— Są­dzę, że traktował mnie po­prawnie, ale teraz po­jawił się pro­blem. Je­stem mę­żatką. — Wskazała odbi­cie męż­czy­zny w zwiercia­dle.— Po­roz­ma­wiajmy o fak­tach. Var­thlokkur, na twoje szczęście, wciąż się po­wstrzy­muje. Nie zro­bił dotąd nic, tylko utrudniał mu drogę. Wcześniej czy póź­niej wszakże bę­dzie mu­siał coś po­cząć. To stwo­rze­nie, którą na­zy­wasz swoim mę­żem, wkrótce już bę­dzie martwe... chyba że zre­zy­gnuje. W każ­dym razie ta część two­jego życia do­bie­gła już końca. Sam zajmę się całą sprawą, jeśli Var­thlokku­rowi za­brak­nie zde­cy­do­wa­nia.— Je­żeli go za­bi­jesz, sko­czę z muru — od­parła cicho. — Jeżeli za­wróci, po­pła­czę tro­chę... za­nim sko­czę. Ale on się nie podda.— Po­rzuć ten me­lo­dra­ma­tyczny ton — za­re­pli­ko­wał Sta­rzec. Jed­nak cały pro­blem pole­gał na tym, że wie­rzył, iż ona jest w sta­nie do­trzymać swej obietnicy. Do­wio­dła już, jak nie­ule­czal­nie jest ro­man­tyczna. * * *Var­thlokkur był zmę­czony. Zmę­czony kłót­niami z Ne­pan­the, zmę­czony cią­głym wy­sił­kiem pod­trzymy­wa­nia stru­mie­nia Mocy, która zda­wała się zani­kać, zmę­czony zma­ga­niem z Lo­sami, czy też jaki­mi­kol­wiek in­nymi zło­śli­wymi si­łami, kon­tro­lują­cymi jego prze­zna­cze­nie. Naj­bar­dziej fru­stru­jące było nie­dawne ogra­ni­cze­nie zdol­ności pa­no­wa­nia nad Mocą. Na­wet naj­lepiej po­my­ślane i za­pla­no­wane eks­pe­ry­menty roz­sy­py­wały się mu w rę­kach. Zda­rzały się chwile, gdy brał na­wet pod uwagę ewentual­ność uchylenia się przed nad­cią­gają­cymi zda­rze­niami i otu­lenia, ni­czym ko­ko­nem, głę­bo­kim snem Starca. Rozwa­żał także moż­li­wość sa­mo­bój­stwa, ale tylko przez krótki czas i nie na po­waż­nie, co jest ele­mentem do­świad­cze­nia po­wszech­nego. Ani śmierć, ani długi sen nie przy­czy­nią się do reali­zacji jego ce­lów. Żył tak długo tylko dla Ne­pan­the — do­sta­nie więc to, czego pra­gnął.Czę­sto prze­cha­dzał się po ci­chych i opu­sto­sza­łych po­mieszcze­niach Wieży Wia­trów, z du­szą roz­piętą na krzyżu myśli, szu­kając dróg, ja­kimi mógłby trafić do serca Ne­pan­the. I w umy­śle swoim znaj­do­wał ko­lejne takie drogi, każdą wszak od­rzu­cał, al­bo­wiem nie uwzględ­niały jej przy­zwolenia. Pra­gnął, aby świado­mie go zaak­cep­to­wała.Szy­derca rów­nież go iry­tował. Mógłby po­zbyć się tego szkodnika poje­dyn­czym ma­gicz­nym ude­rze­niem, ale chcąc za­cho­wać pokój z Ne­pan­the, mu­siał się po­wstrzymać. Jed­nak wkrótce trzeba bę­dzie coś przedsię­wziąć. Choćby w sa­mo­obronie.Pew­nego po­połu­dnia usiadł przed zwiercia­dłem, wspiera­jąc pod­bró­dek na dłoni, ob­ser­wu­jąc, jak jego wróg wspina się na gór­skie zbo­cze. Po­grą­żony w sen­nym na­my­śle, nie­wiele uwagi po­świę­cał wi­do­kowi. Jego myśli dry­fo­wały w le­niwej za­du­mie. Opa­no­wał go dziwnie letar­giczny na­strój, w któ­rym wszak czuł się lepiej, niźli mu się to zda­rzało już od dłu­giego czasu. Było tak, jakby jakiś działający poza sceną dy­plo­mata za­aran­żo­wał wreszcie krótki ro­zejm z Lo­sami.Ci­chy od­głos. Drzwi otworzyły się za nim. Jed­nak nie od­wró­cił głowy. Nie po­zwoli prze­cież, by coś zbu­rzyło ten cu­downy na­strój.Ktoś lek­kimi kro­kami przemie­rzył kom­natę i za­trzymał się tuż za nim. Dalej się nie od­wra­cał. Jego po­wieki, na­gle nie­zno­śnie cięż­kie, opa­dły. Od­głos kro­ków osoby pod­cho­dzą­cej do zwiercia­dła. Wie­dział, że Ne­pan­the czę­sto ob­ser­wo­wała swego męża. Oto była ko­lejna spo­sob­ność, by przemó­wić we wła­snej sprawie, jed­nak od­rzucił ją. Nie miał ochoty po­świę­cać swego na­stroju na ołta­rzu bez­owocnej sprzeczki.Po­sły­szał sze­lest su­kien, kiedy za­sia­dła w fo­telu Starca, zdało mu się, iż jest w sta­nie wy­róż­nić naj­słab­szy szmer jej od­de­chu. Po chwili eu­fo­rycz­nej iluzji, że oto speł­niają się jego ma­rze­nia, pró­bo­wał wy­obra­zić sobie ten od­dech w swoich wło­sach, na ra­mie­niu, tak jak pa­mię­tał od­dech Ma­ryi. Wspo­mnienia zawi­ro­wały w jego gło­wie. Twarz ima­gina­cyj­nej ko­chanki zmieniła się w twarz jego żony, a po­tem dał się po­nieść ma­rze­niom. Jed­nak po­czu­cie winy wciąż sku­bało skraj jego świado­mo­ści. Po­wi­nien po­zwo­lić jej mieć na­stępne dziecko. Ale nie. Jak brzmiało to przy­sło­wie, które czę­sto po­wta­rzał Sta­rzec? „Dzieci są za­kład­ni­kami w rę­kach Lo­sów”. Albo w rę­kach tych, któ­rym uda się je po­rwać.Ci­chy ka­szel Ne­pan­the sprawił, że po­wró­cił do rze­czy­wi­stości. Rozwarł po­wieki, spoj­rzał w stronę, gdzie sie­działa. Na jego spoj­rze­nie zare­ago­wała ner­wo­wym, ukradko­wym zerk­nię­ciem.— Nie je­stem w na­stroju do kłótni — oznajmił, za­my­kając oczy.— Ja też nie chcę się spie­rać — od­parła, a jej glos sprawił, że po­czuł dreszcz prze­bie­ga­jący po krę­go­słu­pie. — Chciałam tylko się do­wie­dzieć, dla­czego nie po­zwalasz mi odejść.— Ro­zu­miesz już? — za­pytał Var­thlokkur z wes­tchnie­niem. — Do­brze, mo­żemy za­cząć od tego miej­sca. Mó­wi­łem ci setki razy, dla­czego, ty jed­nak mnie nie słu­cha­łaś. Jeżeli po­wtó­rzę znowu, po­wiesz, że wcale tak nie jest i wciąż bę­dziesz się do­ma­gała podania prawdzi­wego po­wodu. O co cho­dzi? Odejdź i po­zwól mi drzemać, ko­bieto. Po­zwól mi przy­najmniej przez jeden dzień być zmę­czo­nym sta­rym człowie­kiem.Ne­pan­the poru­szyła się w fo­telu, zmarsz­czyła brwi. Mniej wię­cej pa­mię­tała, co po­wie­dział jej Sta­rzec, za­sta­na­wiała się teraz, jak Var­thlokkur wy­glą­dałby, bę­dąc mło­dym. Po­dej­rze­wała, że byłby ra­czej przy­stojny, so­koli, przy­po­mi­nałby w pew­nym stop­niu bin You­sifa.— W po­rządku — oznajmiła. — Dla dobra na­szej kłótni... och, ten nie­szczęsny do­bór słów!... za­łóżmy, że po­wie­działeś mi prawdę. Co za­mie­rzasz teraz zro­bić?Otworzył sze­roko oczy, objął ją uważnym spoj­rze­niem. Od­po­wie­działa wzrokiem rów­nie wy­zy­wa­ją­cym jak zaw­sze.— Co za­mie­rzam zro­bić? Na­prawdę cię to ob­cho­dzi? — To za­brzmiało tro­chę za ostro. — Nic. Tylko re­aguję. Na to co ty zro­bisz. Na to co on zrobi. — Wskazał obraz w zwiercia­dle. — Jeżeli tu do­trze, będę mu­siał się bro­nić. Czasu nie zo­stało już wiele. Jeśli zaś cho­dzi o cie­bie, przy­szłość po­każe.Ne­pan­the poru­szyła się ner­wowo, spoj­rzała na wize­runek swego męża. Jej twarz odrobinę po­bla­dła. Var­thlokkur przy­pusz­czał, że myśli teraz za­pewne o jego Mocy.— Nie chcę ni­kogo skrzyw­dzić — kon­tynu­ował. — Ale wa­sza dwójka, ne­gując wy­roki Lo­sów, zmu­sza mnie do tego. We­dług cie­bie Losy i Norny dają się na­giąć do ludz­kiej woli. Dla mnie jed­nak ich po­sta­no­wie­nia są nie­odwołalne.— Losy! Norny! To jest wszystko, co­kol­wiek tutaj usły­sza­łam. Czy nie mo­żesz być szczery? Całej winy wziąć na sie­bie? To prze­cież ty spo­wo­do­wałeś wszystkie te kło­poty.— Wi­dzisz? Tak wła­śnie my­ślisz, do­kład­nie jak po­wie­działem wcześniej. Po­wiem ci coś jesz­cze: po­dą­żam za to­kiem ustalo­nych z góry zda­rzeń. Mu­szę robić to, co robię, po­nie­waż je­stem pion­kiem w grach Prze­zna­cze­nia. Im wcześniej zdasz sobie sprawę, że do cie­bie to się też od­nosi, tym ry­chlej skończą się nasze nie­poro­zu­mie­nia.— Nie ist­nieje taki ar­gu­ment, który mógłby mnie o tym prze­ko­nać — warknęła. — On jest moim mę­żem. Nic tego nie zmieni. Nie po­zwolę na to... a Losy, czy kto tam jesz­cze, niech sobie idą do dia­bła.— Na­wet śmierć też tego nie zmieni? — za­pytał Var­thlokkur. — On umrze za dzień lub dwa. Tylko ze względu na cie­bie da­łem mu czas na za­sta­no­wie­nie się i za­wró­cenie. Ale na­prawdę już wkrótce, jeżeli dalej bę­dzie szedł swoją drogą, za­trzymam go.— Sko­czę z mu­rów!— Nie, nie sko­czysz. Wy­rocz­nia po­wiada, że bę­dziesz jesz­cze długo żyła.— Wy­rocz­nia! Mi­styfi­kacja!Cho­ciaż mó­wiąc te słowa, w isto­cie kwe­stio­no­wała jego umiejętno­ści, Var­thlokkur był zbyt zmę­czony, żeby z nią się spie­rać. Od­po­wie­dział tylko przy­ci­szo­nym gło­sem:— Ne­pan­the, od stu­leci zaj­muję się in­wo­kacją wy­roczni i jesz­cze nigdy nie zda­rzyło się, by któ­raś oka­zała się błędna. Spotka­łem już błędy w in­ter­pre­tacji, ludz­kie po­myłki, ale nigdy dotąd fał­szy­wej wy­roczni. Te stare wy­rocz­nie dzi­siaj wła­śnie się speł­niają, sta­no­wią dzi­siej­szą rze­czy­wi­stość. Ży­jesz na sa­mym czubku grotu strzały prze­zna­cze­nia, zwolnio­nej z cię­ciwy sto lat temu. Wierz mi lub nie, jak ci się po­doba, ale po­zwól, bym cię ostrzegł. Za ja­kieś parę dni do­ko­nasz wy­boru, który Losy zo­sta­wiły cał­ko­wicie tylko tobie. Od tego zale­żeć bę­dzie moja przy­szłość, twoja, two­jego męża, a moż­liwe też, że przy­szłość im­pe­riów. Na­prawdę. Wi­działem to na wła­sne oczy. Kiedy po­weź­miesz po­sta­no­wie­nie, pro­szę, i na kola­nach bła­gał­bym, gdyby moje zda­nie co­kol­wiek dla cie­bie zna­czyło, myśl chłodno i lo­gicz­nie. Raz cho­ciaż, na tę jedną bez­cenną chwilę, odłóż na bok emo­cje i po­myśl, za­nim za­czniesz mó­wić.Ne­pan­the za­drżała. W jego gło­sie było dość siły, by ostatecz­nie już ją prze­ko­nać, iż z pew­no­ścią on sam wie­rzy w to, co mówi.— Jaka to ma być de­cyzja?— Do­ty­cząca mojej pro­po­zycji.— W jaki spo­sób coś ta­kiego może mieć wpływ na inne ży­woty, prócz twego, mo­jego oraz Szy­dercy? Nie pró­buj na mnie sto­so­wać swych sztu­czek. Znasz już moją od­po­wiedź.— Na­prawdę? I na­prawdę już po­sta­no­wiłaś? Być może. Ale rze­czy się zmieniają. Z każdą chwilą. Może ci się zda­wać, że wszystko zo­stało już po­sta­no­wione, jed­nak po­zo­stało jesz­cze kilka dni, za­nim twoja de­cyzja sta­nie się nie­odwołalna. Bła­gam cię, kiedy na­dej­dzie czas, po­słu­guj się umy­słem, nie zaś ser­cem. — To, że jak dotąd nie za­de­mon­stro­wał jej jesz­cze żad­nego ze swoich nek­ro­mantycz­nych ar­gu­mentów, nie martwiło go wcale. Zu­peł­nie prze­oczył fakt, że by­najmniej nie wie­działa tyle co on.— Nie będę twoją ko­bietą.— Dla­czego nie?— Je­stem mę­żatką.Var­thlokkur wes­tchnął. Dys­kusja zato­czyła pełne koło i te­raz znowu wró­ciła do bez­sen­sow­nego punktu wyj­ścia. Roz­gory­czony warknął:— Na pewno nią bę­dziesz, kiedy wreszcie po­zbędę się tego kre­tyna... — Jęk­nął. Nisz­czy­ciel­skie, bole­sne sza­leń­stwo znowu wy­cią­gało po niego swe łap­ska. Obawiał się, że tym ra­zem nie bę­dzie w sta­nie się oprzeć.— Tknij go tylko, a cię za­biję!Za­sko­czyła go. To była zu­peł­nie inna Ne­pan­the. Gniew szybko ustą­pił miej­sca cie­ka­wo­ści. Uważnie wpa­try­wał się w jej twarz, po­szu­kując prawdy za słowną po­gróżką. Aha. Wcale tak nie my­ślała. Na jego gniew od­po­wie­działa wła­snym unie­sie­niem.— Wąt­pię. — A jed­nak to wcale nie było takie nie­moż­liwe. Trzeba bę­dzie przedsię­wziąć środki ostrożno­ści. Bar­dzo smutne zaję­cie. * * *Sta­rzec, uważnie ba­lan­sując srebrną tacą nie­sioną w jed­nej dłoni, wszedł do kom­naty. Zmarsz­czył czoło, sły­sząc ostre słowa, ni­czym sza­ble tnące po­wie­trze. Znowu za­częli się na­wzajem ranić.— Czy to się tak cią­gnie przez cały czas? — za­pytał. — Ten wasz jad za­czyna już mnie nu­dzić. Mój oj­ciec... ach, tak, mia­łem ta­ko­wego, nie wi­dzę po­wodu do za­sko­cze­nia... zwykł ma­wiać: „Je­żeli nie po­tra­fisz po­wie­dzieć nic mi­łego, trzymaj cho­lerną gębę za­mkniętą na kłódkę”.— To się może w każ­dej chwili skończyć! — warknęła Ne­pan­the. — Po pro­stu każ temu bro­da­temu lo­wela­sowi mnie pu­ścić.— Mię­dzy wami dwoma musi ist­nieć jakaś nie­wi­dzialna ba­riera. Brak wspólnych pojęć, czy co. Być może po pro­stu żadne z was nie słu­cha dru­giego. Mam po­mysł. — Głos Starca stał się miękki ni­czym je­dwab, słodki ni­czym miód, ni­czym sztylety po­kryte cu­krem. — Spo­sób, dzięki któ­remu on bę­dzie w sta­nie wreszcie do cie­bie do­trzeć, Ne­pan­the. Rzucę za­klę­cie na twoje myśli. Bę­dziesz mu­siała zro­bić to, co ko­nieczne.Var­thlokkur ob­rzucił go pio­ru­nują­cym, wściekłym spoj­rze­niem. Nie zmieszany uśmiech­nął się pa­skudnie w od­po­wie­dzi, a po­tem jego uśmiech sta­wał się coraz szer­szy, w miarę jak Ne­pan­the trwała wstrzą­śnięta w mil­cze­niu. Zu­peł­nie bez­wiednie wzięła ku­bek wina z tacy. Za­py­tała Var­thlokkura:— Czy on może to zro­bić?— Z ła­two­ścią. A twoja opi­nia na temat wła­snego męża sta­nie się jesz­cze gor­sza niż moja. Jego dotyk rze­czy­wi­ście sprawi, że się roz­cho­ru­jesz.Teraz zdra­dzała już wszelkie oznaki pa­niki.— Co za nie­go­dziwa, po­tworna rzecz... Dla­czego więc jesz­cze tego nie zro­biłeś?— Ja rów­nież się za­sta­na­wiam — warknął Sta­rzec. — Oszczę­dzi­łoby to nam mnó­stwa kło­po­tów...— A ja po­wia­dam, że nie chcę mieć nie­wol­nika — od­warknął Var­thlokkur. — Chcę mieć pełną ko­bietę.— Ale jak na razie nie masz na­wet jej du­cha, nie­prawdaż? — za­pytał Sta­rzec z jesz­cze bar­dziej fał­szywą sło­dy­czą. — Masz z tego tylko ból serca, za­da­wany ci przez ko­bietę o oślim mó­zgu... Cholera! Teraz ty mnie do tego zmu­szasz!Var­thlokkur i Ne­pan­the za­marli z otwartymi ustami, wstrzą­śnięci. Sta­rzec po­kręcił głową. W każ­dym razie wła­śnie do­wiódł Ne­pan­the, że ich alians jest czymś nie­wiele wię­cej, jak tylko fa­sadą, że we wzajem­nych sto­sun­kach mię­dzy nimi rów­nież nara­sta na­pię­cie. Być może teraz na nie­wiele jej się to zda, ale póź­niej... Teraz jego słowa tylko ra­niły, jak po­dej­rze­wał, bar­dziej niźli co­kol­wiek, co Var­thlokkur mógłby po­wie­dzieć. Przełknęła wielki haust wina, po­tem po­spiesznie wy­szła z kom­naty. Ra­miona miała przy­gar­bione.— Piękna ko­bieta — po­wie­dział Sta­rzec. — Lo­jalna i z cha­rak­terem. Przykro mi. To wszystko przez roz­cza­ro­wa­nie.— Ro­zu­miem. Jak czę­sto mu­szę się opa­no­wy­wać, żeby nie wy­po­wie­dzieć ta­kich sa­mych słów? — Var­thlokkur w wi­doczny spo­sób starał się po­ha­mo­wać gniew. Jed­nak ten spór do­piero co roz­po­częty mu­siał po­zo­stać za­wie­szony na jakiś czas. Kry­zys był obecnie tak bli­sko... Bę­dzie po­trze­bo­wał na­wet na poły od­da­nych so­jusz­ni­ków.— Być może wyj­dzie jej to tylko na dobre. Może wreszcie za­cznie my­śleć. Kto wie? Mam takie przy­sło­wie w moim zbio­rze. Jest jed­nym z naj­star­szych: „Nie mo­żesz zro­bić omletu, nie roz­bija­jąc jaj”. A mó­wiąc już o ja­jach do roz­bija­nia... co zro­bimy z jej mę­żem? Jest już zde­cy­do­wa­nie zbyt bli­sko. — Zmiana te­matu mo­gła za­mie­nić ich iryta­cję w ener­gię skie­ro­waną ku ja­kiejś po­ży­tecz­niej­szej pracy.— Nie mam poję­cia. W każ­dym razie nie chcę już wię­cej robić jej żad­nej krzywdy... Jed­nak póki on żyje, nie po­zo­staje mi choćby dro­bina na­dziei, czyż nie? Ja­kieś po­my­sły?— Po­my­sły... tak. Mogą ci się nie spodobać. Nie mam two­ich pro­ble­mów, więc po­trafię spoj­rzeć na całą sprawę z boku. Lu­bię my­śleć. W związku z tym uło­ży­łem kilka pla­nów. Mamy tu­taj czło­wieka, który świetnie po­słu­guje się kuszą. Wczoraj z nim roz­ma­wia­łem. Chętnie zej­dzie i zdejmie tego Szy­dercę, wy­star­czy, byś tylko wy­rzekł słowo.— Cóż, jest to pro­ste i bez­po­śred­nie. — Var­thlokkur po­tarł czoło, my­ślał przez dłuż­szą chwilę, roz­wa­żając inne moż­liwo­ści. Wy­da­wał się bar­dziej smutny, zmę­czony i star­szy niźli kie­dy­kol­wiek. Po ja­kimś cza­sie machnął ręką i po­wie­dział: — W po­rządku, zaj­mij się tym. Równie do­brze mo­żemy mieć to już za sobą.Var­thlokkur i Sta­rzec ob­ser­wo­wali, jak ich za­bójca zaj­muje sta­no­wi­sko wśród gła­zów pięć­dzie­siąt mil na za­chód od zamku.— Czy Ne­pan­the wie? — za­pytał Var­thlokkur.— Służba wie o wszystkim. Wie­ści się roz­niosą. Tutaj nie mamy przed sobą żad­nych se­kre­tów.Cza­ro­dziej zmę­czony ski­nął głową, spró­bo­wał skoncen­tro­wać swoją uwagę na obra­zie uka­zy­wa­nym przez zwiercia­dło. Szare i białe plamy ma­sku­ją­cego ubioru za­bójcy roz­pły­nęły się w tle po­kry­tego ła­tami śniegu gra­nitu.— Aha — po­wie­dział Sta­rzec. — Nad­cho­dzi.W od­dali Szy­derca okrą­żył kra­wędź skal­nego zbo­cza, znaj­dując się o milę od za­bójcy czy­hają­cego w za­sadzce...Za ich ple­cami drzwi z ło­sko­tem ude­rzyły o ścianę. Z oczyma czerwo­nymi od pła­czu, oszalała nie­malże z roz­pa­czy (Varthlok­kur miał wra­żenie déja vu: pa­mię­tał inną pła­czącą ko­bietę tak już dawno temu), Ne­pan­the pod­bie­gła do zwiercia­dła. Deli­katne dło­nie przy­ci­snęła do ust, dła­wiąc okrzyk.Var­thlokkur od­wró­cił się do niej, fala emo­cji za­le­wała jego duszę. Te­raz na pewno go znie­na­widzi. Po­tar­gane włosy, łzy w oczach... Zu­peł­nie jak tamta ko­bieta, Smy­rena...— Te­raz! — po­wie­dział Sta­rzec.Uwagę Var­thlokkura przy­kuł z po­wro­tem wi­dok uka­zy­wany przez zwiercia­dło. Do­strzegł nie­znaczne poru­sze­nie w miej­scu, gdzie ukrywał się za­bójca. Szy­derca za­chwiał się, upadł. Ne­pan­the wrzasnęła. Po­tem jed­nak gru­bas za­czął peł­znąć w po­szu­ki­wa­niu kry­jówki. Wśród skał do­strzegli ko­lejne poru­sze­nie. Grot bły­snął, nie czy­niąc Szy­dercy żad­nej krzywdy. Ne­pan­the roze­śmiała się histe­rycz­nie.— Niech mnie cho­lera! — za­wołał Sta­rzec. — Cóż, kiedy wyj­dzie znowu, a kie­dyś bę­dzie mu­siał, i tak już po nim.— Wąt­pię — od­parł Var­thlokkur.— Dla­czego?— Spójrz na zbo­cze.W kie­runku ar­ba­let­nika peł­zła po­woli la­wina.Var­thlokkur pod­niósł się, prze­szedł po kom­nacie. Jego wy­gląd zdra­dzał do­znaną przed chwilą po­rażkę. Nic już nie szło do­brze. Na­wet naj­prostsze rze­czy, pro­jekty po­zba­wione udziału magii roz­sy­py­wały się jakby tu­ziny rąk, z któ­rych każde cią­gnęły w swoją stronę, sa­bo­to­wały każdy jego plan. Jakże mu­siały go nie­na­wi­dzić Losy!Ne­pan­the śmiała się sza­leń­czo i nie mo­gła prze­stać. Sta­rzec przez krótką chwilę przy­glą­dał jej się ba­daw­czo, po­tem od­wró­cił się znowu do zwiercia­dła. W na­my­śle zmarsz­czył czoło. Skrzywił się, kiedy Szy­derca wy­pełzł z kry­jówki i pod­jął swój nu­żący marsz, te­raz już z łu­kiem w dłoni. Na twa­rzy gru­basa go­ścił pa­skudny, pełen pew­ności sie­bie uśmiech.Tego wie­czoru, co zu­peł­nie nie pa­so­wało do pory roku, spadł śnieg i po­krył wszystko grubą war­stwą. Droga wio­dąca wzdłuż El Ka­bar stała się wkrótce zbyt śliska, by z niej ko­rzy­stać. Ne­pan­the i Var­thlokkur spa­ce­ro­wali po mu­rach obron­nych Fangdred w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, a wo­kół nich roz­ta­czała się ba­jecz­nie spo­kojna za­śnie­żona prze­strzeń. Po­grą­żeni we wła­snych my­ślach, nie za­mie­nili ze sobą ani słowa. Sta­rzec, kiedy po raz pierwszy usły­szał o pa­dają­cym śniegu, zmarsz­czył znowu brwi i wy­cofał się do Wieży Wia­trów.Dużo póź­niej Var­thlokkur rów­nież tam się udał. Był zmę­czony, tak straszliwie zmę­czony, za­równo na ciele, jak na umy­śle i w sercu.— Mar­ność nad mar­no­ściami — mamrotał wciąż. — Wszystko to jest mar­ność i pył na wie­trze.— Masz — po­wie­dział Sta­rzec, kiedy wszedł do kom­naty wieńczą­cej wieżę, pro­po­nując mu kufel roz­sie­wa­jący wo­kół naj­gor­szy ze smrodów. — To cię po­stawi na nogi.— Fuj! Albo mnie za­bije! — Var­thlokkur wpa­try­wał się przez krótką chwilę w kufel, po­tem po­łknął za­war­tość. Po kilku prze­raź­li­wych, zło­wiesz­czych wręcz mi­nach i mi­nucie cał­ko­wi­tego mil­cze­nia, rze­czy­wi­ście po­czuł się lepiej. — Co to było?— Nie uwie­rzysz, ale i tak ci po­wiem. Ne­pan­the. Na­par. Wiesz, że czę­sto za­sta­na­wia­łem się, ile wła­ści­wie pre­ko­gni­cyj­nych mocy po­sia­dał jej oj­ciec, na­zy­wa­jąc ją tym imie­niem. Z pew­no­ścią jest gorzką mik­sturą, no nie?Var­thlokkur uśmiech­nął się słabo.— Co teraz? Nie mo­żemy wy­słać na­stęp­nego czło­wieka ze względu na ten śnieg. Bę­dziemy mu­sieli uciec się do cza­rów. Ale mnie obrzydze­niem na­peł­nia sama myśl, że mógłbym spró­bo­wać. Zresztą Moc w mo­ich rę­kach stała się ostatnio tak nie­godna za­ufa­nia i ka­pry­śna...— Więc, ko­lejny pół­śro­dek? Wo­bec tego co z istotą okre­ślaną jako Dia­bel­ski Ja­strząb? Prawda, jest to ryzy­kowne. Ptak jest śmiertelny. Można go zabić. Chcesz spró­bo­wać cze­goś mniej po­tęż­nego?— Nie, żad­nych de­mo­nów. Żad­nych dżin­nów, żad­nych du­chów. Nie­gdyś uda­wało mi się pod­po­rząd­ko­wać sobie naj­bar­dziej pa­skudne z nich, teraz jed­nak nie sądzę, abym po­trafił sobie pora­dzić ze zwy­kłym ży­wio­ła­kiem ognia czy po­wie­trza. Nie po­zwól, żeby Ne­pan­the się kie­dy­kol­wiek do­wie­działa, ale ma­sku­jące za­klę­cie, któ­rego uży­łem, wy­do­stając nas z Ravenkrak, nie­malże za­biło nas oboje. Nic z tego nie ro­zu­miem. Nigdy nie mia­łem z nim żad­nych kło­po­tów. Do­piero w ciągu ostatnich kilku mie­sięcy, Tak. Przypusz­czam, że musi to być coś w ro­dzaju Dia­bel­skiego Ja­strzębia.Świt zaró­żowił wschodni hory­zont, za­nim Var­thlokkur zdo­był ostateczną kon­trolę nad po­two­rem (Moc wy­my­kała się z jego dłoni i obecnie miał kło­poty na­wet z pro­stą ma­gią) i za­niósł go, roz­paczliwie łopo­czą­cego skrzydłami, na szczyt Wieży Wia­trów. Dwudzie­sto­sto­powe czarne skrzydła roz­po­starły się ni­czym lotki nocy. Błyszczące złote oczy pło­nęły ża­rem jak odrzwia sa­mych Pie­kieł. Le­gendy po­wia­dały, że istota ta jest bę­kar­cim po­mio­tem ja­strzębia i czar­nego ifryta, tym sa­mym dys­po­nuje więc atry­bu­tami za­równo tego, jak i Tamtego świata.Póź­niej, już po tym, jak zba­dał ptaka, zdo­był nad nim kon­trolę, do­szedł do wniosku, że do­brze po­służy jego ce­lom, i go­tował się do wy­sła­nia go, Ne­pan­the we­szła do kom­naty w wieży i w mil­cze­niu usia­dła przed zwiercia­dłem. Była nie­zwy­czaj­nie cicha. Być może oba­wiała się, że ostrzejszy ko­mentarz spo­wo­duje ko­lejny z miażdżą­cych wy­bu­chów Starca. Var­thlokkur przez czas jakiś mil­czał, po­tem zaś po­wie­dział:— Wo­lał­bym, żeby cię tu ra­czej nie było, kiedy...— Nie mo­żesz go po­wstrzymać. Po­trafię to wy­czuć. Jesz­cze będę się przy­glą­dać, jak pode­rżnie ci gar­dło. — Jej głos był martwy, jakby to ka­mień przemó­wił. Wy­da­wała się bar­dziej pewna sie­bie niż wcześniej, cho­ciaż nie mniej prze­ra­żona.Var­thlokkur zmarsz­czył czoło.— Zo­baczmy więc. — Wy­po­wie­dział słowo, które pode­rwało ja­strzębia do lotu. Wieża cała za­trzę­sła się, kiedy wiel­kie skrzydła za­częły młó­cić po­wie­trze po­nad ich gło­wami. Cza­ro­dziej osu­nął się na swój fotel, ob­ser­wo­wał, jak Szy­derca wę­druje po szczycie grani, trzy­dzie­ści mil od Fangdred.Ptak szybko do­tarł na miej­sce i za­czął krą­żyć w po­wie­trzu. Szy­derca do­strzegł cień, wy­słał zu­peł­nie nie­po­trzebną strzałę do góry. Sta­rzec stłu­mił śmiech, po­tem jed­nak za­milkł, kiedy Var­thlokkur ob­rzucił go jed­no­znacznym spoj­rze­niem. Ptak za­nur­ko­wał. Szy­derca od­rzucił łuk, przy­go­tował do walki miecz, mocno wparł się no­gami w zie­mię. Var­thlokkur wbrew sa­memu so­bie po­czuł po­dziw dla od­wagi tam­tego... Po­twór prze­mknął tuż poza za­się­giem ostrza, od­fru­nął na bok.Ptak zle­ciał niżej do wą­wozu, po­tem po­chwycił wstępu­jący prąd po­wie­trza, wzniósł się znowu. Var­thlokkur i Sta­rzec prze­kli­nali cicho. Ne­pan­the śmiała się ni­czym ura­do­wane dziecko.Po­now­nie po­twór za­nur­ko­wał, tym ra­zem nad­latu­jąc od strony słońca. Szy­derca na chwilę zu­peł­nie oślepł. Śmiech Ne­pan­the za­mie­nił się w jęk, kiedy jej mąż osło­nił dło­nią oczy. Ale gdy ja­strząb znaj­do­wał się nie­mal do­kład­nie nad nim, przy­kuc­nął, przetoczył się na bok, za­machnął mie­czem.Po­tężne pta­szy­sko ude­rzyło w kra­wędź grani, od­biło się od niej, poto­czyło, przez cały czas fan­ta­stycznie ko­zioł­kując. Szy­derca w jed­nej chwili po­mknął za nim. Przy pierwszej spo­sob­ności sko­czył na­przód i sztyletem od­ciął wielką głowę od karku, po­tem zaś zato­pił swój ra­pier w piersi ciemniej­szej niźli noc. Otarł skrwa­wioną klingę o pióra ja­strzębia i uśmiech­nął się.A więc było już po wszystkim, nie­malże rów­nie szybko, jak się za­częło, i wszystko poto­czyło się po myśli tego czło­wieka. Dia­bel­ski Ja­strząb o re­puta­cji mor­dercy, co wy­ni­kało już z sa­mego imie­nia, oka­zał się roz­paczliwie nie­za­radny. W rze­czy sa­mej, za­cho­wy­wał się z nie­wia­ry­godną wręcz tę­potą, zu­peł­nie jakby odu­rzony nar­koty­kiem...— Nie­moż­liwe! — wy­krzyknął Var­thlokkur. Jego obawy wez­brały jak nagła po­wódź. Sko­czył na równe nogi, prze­szedł kilka kro­ków, wy­mru­czał coś nie­zro­zu­miale.— Ne­pan­the, idź sobie gdzie in­dziej — warknął Sta­rzec.Ode­szła więc w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, jeśli nie li­czyć krót­kiego chi­chotu już przy wyj­ściu.Chwilę po tym, jak znik­nęła, Var­thlokkur od­wró­cił się i po­wie­dział:— Jemu się uda! Nie je­stem w sta­nie go za­trzymać! — Rysy jego twa­rzy wy­krzywiała pa­nika. Po­chylił się do przodu, przy­giął jakby pod cię­ża­rem drę­czą­cych go trosk.— Masz rację! — jęk­nął Sta­rzec. — Jemu się na­prawdę uda, jeżeli dalej bę­dziesz się w ten spo­sób za­cho­wy­wał. Chodź. Nie mamy czasu na de­fe­tyzm. Po­każę ci, dla­czego tak się dzieje. — Wy­mamrotał pro­ste za­klę­cie i wi­dok uka­zy­wany przez zwiercia­dło zmienił się. — Ostatniej nocy, kiedy ty spa­ce­ro­wałeś po mu­rach, ro­zej­rza­łem się tro­chę tu i tam. Wy­da­wało mi się dziwne, że Szy­derca miał tak fan­ta­styczne szczęście w na­szej za­sadzce. Pierwsza strzała zresztą tra­fiła do­kład­nie w cel, ale jemu mimo to nic się nie stało. A po­tem ta la­wina zu­peł­nie już pod­wa­żyła moje za­ufa­nie do tego zbiegu oko­licz­ności. Na ko­niec burza, która uniemoż­liwiła choćby otwarcie bram. Mo­gli­by­śmy wy­syłać ko­lej­nych ludzi, a to wszystko się zbyt, cho­lera, wy­god­nie dla niego ukła­dało.— Do czego zmie­rzasz?— Tylko po­patrz! — warknął Sta­rzec, wskazując pal­cem.Var­thlokkur po­pa­trzył. Do­kład­nie po­środku po­wierzchni zwiercia­dła zo­ba­czył pię­ciu męż­czyzn, w tym jed­nego karła. Znajdo­wali się gdzieś w za­grze­banej na ubo­czu far­mie, sku­pieni wo­kół lśniącej kuli. Wy­da­wali się strasznie pod­nie­ceni. Var­thlokkur na­tychmiast od­czuł przy­pływ za­inte­re­so­wa­nia.— Tur­ran! Jer­rad! I Val­ther, i Brock. Co?...— Je­żeli miał­bym zga­dy­wać, po­wie­działbym, że ob­ser­wują Szy­dercę. Oto twoja od­po­wiedź na pyta­nie o dziwną po­godę.— Ro­zu­miem!— Je­żeli już przy tym jeste­śmy, przyjrzyj się temu ma­leń­kiemu fa­ceci­kowi.— Komu? Och. Kto to jest?Sta­rzec wy­mru­czał ko­lejne za­klę­cie ak­tywi­zu­jące zwiercia­dło. Po­przednia scena znik­nęła, w jed­nej chwili na­to­miast za­stą­piła ją ko­lejna.— Ma na imię Marco. Jest uczniem tego czło­wieka.W lu­strze po­ja­wiła się szczupła, naj­wy­raź­niej prze­ra­żona po­stać. Po­chy­lała się na ko­lejną kryszta­łową kulą. Za nią stał człowiek ol­brzymiej po­stury, Var­thlokkur roz­po­znał go nie­malże na­tychmiast.— Ra­gnar­son.— No. Mó­wi­łem ci, żebyś go nie spuszczał z oka. Sam gru­bas nie po­tra­fiłby tak zręcznie roz­gry­wać swej gry. Wy­obraź sobie, co oni mu­szą my­śleć: raz, jesteś im wi­nien pie­nią­dze, przy­najmniej ich zda­niem; dwa, wie­dzą, że ty wiesz, iż działają ra­zem z Szy­dercą, i w związku z tym mo­żesz słusznie za­kła­dać, że to jest rów­nież ze­spo­łowy wy­siłek z ich strony... a więc w sa­mo­obronie zro­bili to, co zro­bili. Ten chudy człowiek to Visi­god­red, cza­ro­dziej z Pierw­szego Kręgu Bractwa. On spu­ścił la­winę. I on też do­star­czył tar­czy, która ochroniła Szy­dercę przed strzałami.— Mi­nęło już dużo czasu, od­kąd za­cza­ro­wa­łem to po­mieszcze­nie, aby nikt nie mógł zaj­rzeć do wnę­trza, jed­nak nie po­tra­fiłem się za­bez­pie­czyć przed pod­słu­chu­ją­cymi. Spo­dziewam się, że do­kład­nie w tej sa­mej chwili nas słu­cha i jest prze­ra­żony śmiertelnie, bo­wiem od­kryli­śmy, kim jest. Racja, Vi­si­god­red?Visi­god­red ski­nął głową. Sta­rzec za­śmiał się, wy­mru­czał ko­lejną in­kan­tację.— Tym ra­zem go zła­pali­śmy. — Oko zwiercia­dła zwróciło się na ja­kieś ciemne, po­nure miej­sce.— Ten drugi — oznajmił Var­thlokkur. — Bin You­sif.— Mhm. I cza­row­nik, który mieszka w gro­cie w po­bliżu Mo­rza Sey­dar, kil­kaset mil na połu­dnie stąd. Na­zywa się Zin­da­hjira.Var­thlokkur za­drżał, kiedy wy­obra­ził sobie furie, jakie może roz­pętać wojna cza­ro­dziejów.— Jak silni są obaj?— Rejestr obu zali­cza do Pierw­szego Kręgu. Są tak do­brzy, jak zwy­kle by­wają cza­ro­dzieje na za­cho­dzie, z wy­jąt­kiem cie­bie. Nie­na­wi­dzę tego po­wta­rzać, jed­nak mó­wi­łem ci, że...— Nie krę­puj się. Za­słu­ży­łem sobie. Wciąż nas słu­chają?— Tak my­ślę. Jeżeli na­wet nie, to i tak mo­gliby, gdyby tylko przy­szła im ochota. Te kryształy...— Po­sia­dają pewną sła­bość. Podaj mi, pro­szę, książkę Yu Chan. — Po­tem za­krzątnął się wo­kół swych na­rzę­dzi (na­gle miał wreszcie coś kon­kret­nego do zro­bie­nia, lepiej się od razu po­czuł i bar­dziej rze­czy­wisty zdał się we wła­snych oczach), wśród któ­rych znaj­do­wał się in­stru­ment przy­po­mi­na­jący kształtem wielki wi­delec o dwóch zę­bach. Przyjął książkę, o którą prosił, za­pytał: — Czy mógłbyś przy­nieść kryształ z ka­miennej ga­bloty? My­ślę, że to po­wi­nien być ametyst. — Sprawdził raz jesz­cze w książce. — Tak, ametyst. Wy­da­wało mi się, że pa­mię­tam to z mo­ich sesji z lor­dem Chi­nem. Tutaj. Wszystko go­towe. — Wy­śpiewał długą, skompli­ko­waną in­kan­tację, od­czy­tując słowa z księgi, po­tem ude­rzył wi­del­cem o stół, do­tknął wi­bru­ją­cym zę­bem klej­notu, po­wie­dział: — To po­winno uniemoż­liwić dal­sze pod­słu­chi­wa­nie. Dla ich przy­rzą­dów Fangdred jest w tej chwili ni­czym czarna dziura. A teraz co?— Kontratak!— Nie. Jeżeli oni na­leżą do Pierw­szego Kręgu, za­pewne po­sia­dają po­tężne środki obronne.— My­ślę, że nie są jed­nak w sta­nie prze­ciw­sta­wić się tobie.— Być może nie. Ale już od dawna moja wła­dza nad Mocą jest ra­czej nie­pewna. Kiedy ja będę się zaj­mo­wał miażdże­niem ich, Szy­derca może przy­być. Wy­kona swoją ro­botę i ich ura­tuje. Cho­ciaż oni sami być może jesz­cze nie zdają sobie z tego sprawy.— Co więc za­mie­rzasz?— Niech no po­my­ślę, niech no po­my­ślę. O, tak. Po pierwsze, sami przy­go­tu­jemy wła­sne środki obronne. Ci dwaj są te­raz prze­stra­szeni. Będą pró­bo­wali ude­rzyć pierwsi, szyb­ciej, w na­dziei, że przyłapią nas nie przy­go­to­wa­nych do obrony. Kiedy już bę­dziemy mieli so­lidną tar­czę, zajmę się kon­trolą Zi­mo­wego Sztormu. We­dług za­sady nie­oznaczo­ności. To wciąż jest kwe­stia eks­pe­ry­mentalna, mam jed­nak wra­żenie, że wkrótce od­kryję nowe źró­dło na­dają­cej się do wy­ko­rzy­sta­nia Mocy.— Co mam zro­bić?Dwaj męż­czyźni pra­co­wali zgodnie, a po­nie­waż Sta­rzec dys­po­no­wał wszelką wy­ma­ganą wie­dzą, bły­ska­wicznie wznieśli po­tężną tar­czę wo­kół Fangdred. W samą porę. Pierwszy atak na­stąpił w kilka chwil po tym, jak skończyli.Sta­rzec słu­chał wy­cia i za­wo­dze­nia i za­sta­na­wiał się tylko, w jaki spo­sób to, oraz wszystkie po­zo­stałe wy­da­rze­nia, pa­sują do obecnego sce­na­riu­sza ma­chi­nacji Dy­ry­genta. Do­piero teraz, mimo iż nie spał już od wie­ków, po­woli za­czy­nał wy­róż­niać po­szar­pane krańce mate­rii kno­wań tam­tego, wy­czu­wać mo­tyli dotyk mi­strza w ta­kich, naj­prawdo­po­dob­niej przy­go­to­waw­czych po­czy­na­niach, jak Wojny El Mu­rida.Co­kol­wiek miało na­stą­pić, skończy się krwawą jatką. Zaw­sze tak było. SIEDEMNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; I myśli wzniecone nocnymi widziadłami Ne­pan­the prze­szła przez kom­natę, du­ma­jąc o Szy­dercy, Var­thlokkurze i Starcu. Splątane troski galo­po­wały przez jej myśli, pły­nęły jakby nie­sione przy­pły­wem, roz­bijały się o skały mental­nych blo­kad, szeptały wzdłuż do­brze wy­ro­bio­nych ka­na­łów. Kiedy tego ranka ob­ser­wo­wała, jak Szy­derca unika, a po­tem zwy­cięża ja­strzębia, po raz pierwszy przy­szło jej na myśl, że ma re­alną szansę ujść z tego wszyst­kiego z ży­ciem. Po­dej­rze­wać za­częła to już po­przedniego wie­czoru, kiedy spa­ce­ro­wała po mu­rach obron­nych i wą­chała ten oso­bliwy, zna­jomy za­pach, który prze­sycał noc. Gdzieś w jakiś spo­sób jej bra­cia roz­po­czy­nali swoje ma­newry. Roz­po­znała bo­wiem woń Wia­tro­łaka.Gdzie oni są? W jaki spo­sób udało im się na­wią­zać poro­zu­mie­nie z jej mę­żem? Co z Ra­gnar­so­nem i bin You­sifem? Czy oni rów­nież byli we wszystko za­an­ga­żo­wani? Czy po­chód jej męża miał tylko od­wró­cić uwagę od działań po­zo­sta­łych, któ­rzy za­ata­kują z in­nej strony? Jak się prze­ko­nała, na­dzieja była smutną rze­czą. Kiedy nie miała śladu na­dziei, jej serce było spo­kojne, cho­ciaż po­tra­fiła pluć ja­dem na Var­thlokkura. Teraz jed­nak, kiedy po­ja­wiła się iskierka szansy na oca­lenie, prze­ży­wała praw­dziwą udrękę. Ni­czym zwie­rzę schwytane w pu­łapkę, pró­bo­wała bie­gać w tę stroną, w tamtą, po­szu­kując nie­wi­dzialnej szczeliny w prę­tach klatki. Jej serce było ni­czym bę­ben wy­da­jący od­głos kotła, biło szybko i prze­raź­liwie gło­śno...Czy Var­thlokkur wie­dział, że jej bra­cia wy­słali prze­ciwko niemu ży­wio­łaka po­gody? Prze­ra­ża­jąca myśl. Wo­bec niego będą i tak cał­ko­wicie bez­bronni. Rzu­ciła się na wy­ście­łane pu­chem łóżko, przewró­ciła na brzuch i wsparłszy pod­bró­dek na sple­cio­nych przedra­mio­nach, wpa­trzyła w nie­skończo­ność. W jaki spo­sób mo­głaby po­móc tym, któ­rzy szli jej na ratu­nek? Gdyby udało jej się od­wró­cić uwagę Var­thlokkura, póki Szy­derca się nie po­jawi... My­śli o uwiedze­niu go wi­ro­wały w jej gło­wie, od­rzu­ciła je jed­nak na­tychmiast, jej in­ten­cje będą za­pewne zbyt łatwe do od­czy­tania, na­wet jeśli zgodne z pra­gnie­niami cza­ro­dzieja.— Szy­derco. Tak bym chciała wie­dzieć, co zro­bić — wy­szeptała. Sa­mot­ność, jaką od­czu­wała pod­czas po­bytu w Fangdred osa­czała ją ni­czym szczerzące zęby widmo. Ta for­teca i za­mieszku­jący ją lu­dzie za bar­dzo sami przy­po­mi­nali Smo­cze Zębi­ska: nagie, ostre i pry­mi­tywne. Przeto­czyła się na plecy, wbiła wzrok w sufit. Łza za­krę­ciła się jej w oku. Tak źle być samą. Przypo­mniała so­bie jego ra­miona... cie­pło... bez­piecznie...Sa­mot­ność. Teraz już nieco lepiej ro­zu­miała Var­thlokkura. Cztery wieki spę­dzone bez żad­nego towa­rzy­stwa spo­wo­do­wały wielką sa­mot­ność. Po­my­ślała o jego wi­zy­tach w Ravenkrak. Wy­glą­dał na tak osa­mot­nio­nego, że był to z pew­no­ścią jeden z po­wo­dów, dla któ­rych źle go po­trakto­wała. Taki sam wy­raz twa­rzy oglą­dała prze­cież za każ­dym ra­zem, kiedy prze­cho­dziła obok lustra. Gdyby Szy­derca się nie po­jawił, Var­thlokkur zaś nie stra­cił cier­pli­wo­ści i nie po­sunął do przemocy, obecnie mo­głaby być już jego żoną. Na­prawdę brała tę moż­li­wość pod uwagę. Nie był złym człowie­kiem, na­prawdę nie, cho­ciaż zbyt­nio wie­rzył w po­tęgę Prze­zna­cze­nia.My­śli o Var­thlokkurze znowu na­su­nęły jej po­mysł zna­le­zie­nia ja­kie­goś spo­sobu, by od­wró­cić jego uwagę. Wła­ści­wie nie mo­gła spró­bo­wać ni­czego wię­cej. Cho­ciażby wie­dział o tym, jego na­tura zmusi go do poru­sza­nia się po moż­li­wych do przewi­dze­nia ścieżkach. Po­de­rwała się z łóżka, po­śpie­szyła do gar­de­roby wy­peł­nio­nej suk­niami, ja­kie jej poda­rował. Dał jej nadto jesz­cze wiele in­nych rze­czy od czasu, kiedy opu­ścili Ravenkrak.Nu­ciła pod no­sem, kiedy prze­szu­ki­wała gar­de­robę, po tak dłu­gim cza­sie sta­no­wiło to na­prawdę roz­koszne zaję­cie. Ha! Teraz nic już nie może pójść źle.Nie­da­leko, jakby wy­czu­wa­jąc jej na­strój, aktu­alny kob­ziarz grał me­lodię. Była tak stara jak świat. Ne­pan­the za­śmiała się, usły­szawszy ją. Pa­so­wała ide­alnie! Słyszę mego Mi­łego! Idzie, ska­cząc po gó­rach, prze­ska­kując pa­górki... Za­śmiała się znowu, wy­obra­żając sobie Szy­dercę ska­czą­cego z gór­skiego szczytu na gór­ski szczyt ni­czym Gwiezdny Jeź­dziec w opo­wie­ści o Królu Spod-Gó­rza. Wy­brała su­kienkę w kolo­rze bla­dej róży, unio­sła do piersi. Wy­glą­dała na ide­alnie do­pa­so­waną, cho­ciaż nigdy dotąd nie wi­działa u sie­bie tego stroju. Tak krótka — się­gała tylko do kolan — i z takiej deli­kat­nej mate­rii. Pa­mię­tała jak pewna ko­bieta mó­wiła jej, że Var­thlokkur sprowa­dza ubra­nia z ja­kie­goś odle­głego im­pe­rium. Za­śmiała się po raz trzeci, tym ra­zem gar­dłowo, i zrzu­ciła czarny bez­kształtny ubiór, jaki no­siła od czasu przyjazdu.Przez chwilę stała przed lu­strem, po­dzi­wiała odbi­cie swej na­gości, po­tem uper­fu­mo­wała się zapa­chem lilii — le­ciutko, nie­znacznie, tak żeby ota­czała ją tylko mgiełka naj­lżej­szego z moż­li­wych zapa­chów. Nigdy nie przy­kła­dała się szczegól­nie, by wy­robić w sobie czy­sto ko­biece na­wyki, jed­nak intu­icja pod­po­wia­dała jej wła­ściwy spo­sób po­stę­po­wa­nia.— Strzeż się, Var­thlokkurze — za­chi­cho­tała, wpa­trując się w swoje od­bicie w lu­strze. Nigdy dotąd nie wi­działa ta­kiej sukni, jed­nak to, co zro­biła, wy­da­wało się jej oczywiste. Wkrótce już po­now­nie stała przed lu­strem, po­pra­wia­jąc la­mówkę. Za­chwyciła się swoim wi­do­kiem w tak zmy­sło­wym stroju. Po­my­ślała, że w miej­scu, gdzie Var­thlokkur go kupił, naj­prawdo­po­dob­niej wcale nie miał w sobie nic lu­bież­nego. Co to musi być za dziwne miej­sce.La­mówka nie się­gała poza ko­lana. Spódnica była sze­roka, jed­nak reszta przylegała ściśle do ciała, uwy­dat­nia­jąc krą­gło­ści. Śmiałe. Wie­działa, że miesz­kańcy Fangdred, któ­rych trudno by­łoby wszak na­zwać pru­de­ryj­nymi, by­liby za­szo­ko­wani na­go­ścią jej nóg, zbyt oczywi­stym opię­ciem biu­stu. Jed­nak w du­szy każ­dej ko­biety drzemie choćby iskierka pra­gnie­nia, by cza­sami za­cho­wy­wać się jak dziwka. Ach! Czuła się tak cu­dow­nie pełna optymi­zmu.Jed­nak jej optymizm zgasł, kiedy opu­ściła swoją kom­natę. Fangdred nagle za­trząsł się w po­sa­dach. Ka­mień jęk­nął, wci­ska­jąc się w ka­mień. Wiatr za­wył nad zam­kiem ni­czym wo­łanie ze Szczeliny Za­głady. Nie, to nie był wiatr. Nie wiatr, na­wet Wia­tro­łak nie po­trafił wy­da­wać z sie­bie ta­kich gło­sów. To były stwory Pie­kła, wrzesz­czały, rzu­cając się na mury for­tecy. Czary! Za­po­mniała o pla­nie uwiedze­nia Var­thlokkura i prze­ra­żona po­bie­gła pro­sto ku Wieży Wia­trów. Jej kru­czo­czarne włosy po­wie­wały z tyłu, sma­gane jęzo­rami po­wie­trza. Prze­ra­żeni lu­dzie biegli po ko­ryta­rzach, nikt na­wet nie za­uwa­żył jej stroju. Choć ogar­nięta pa­niką, po­czuła jed­nak przy­pływ roz­cza­ro­wa­nia. Ko­bieta chce, aby ją za­uwa­żano, na­wet jeśli za­cho­wuje się nie­wła­ści­wie. Jed­nak wszyscy po­zo­stali zda­wali się prze­ra­żeni znacznie bar­dziej od niej, w za­mie­sza­niu bie­gali to tu, to tam, pró­bując uciec — do­kąd! — przed na­cie­ra­jącą ze wszyst­kich stron zło­ścią tłu­ką­cych się o ściany for­tecy upio­rów.Oprócz tego idioty kob­zia­rza. Zde­rzył się z nią w miej­scu, gdzie krzy­żo­wały się ko­ryta­rze. Mo­gła unik­nąć zde­rze­nia, gdyby tylko uwa­żała. Głu­piec grał mar­sza ża­łob­nego z Cza­ro­dziejów z Ilka­zaru, gło­śno, być może szy­dząc z Var­thlokkura, ona zaś po­winna go prze­cież usły­szeć. Jed­nak strach przytępił jej wrażli­wość. Kob­ziarz nie ist­niał dla niej, póki nie przewró­ciła się o niego.Jed­nak on ją za­uwa­żył. Z nie­mi­łym uśmie­chem, le­żąc na po­sadzce, za­grał starą ta­wer­nianą przy­śpiewkę Ko­bieta w czerwo­nej sukni. Ne­pan­the spło­nęła ru­mieńcem i po­śpie­szyła byle dalej od niego. Jed­nak za­wo­dze­nia kobzy ści­gały ją przez cały ko­ry­tarz, po któ­rym sza­lały prze­ciągi.Drżenie ścian oraz pan­de­mo­nium, ja­kie trwało w ich obrę­bie, uci­chło, jak no­żem uciął, gdy wpa­dła do warsztatu Var­thlokkura.Cza­ro­dziej stał w sa­mym cen­trum sta­ran­nie wy­ry­so­wa­nego wie­lo­krot­nego pen­ta­gramu, ozdobio­nego licz­nymi wę­żami ma­gicz­nych sym­boli. W po­wie­trzu, wsparte bo­kami o boki pen­ta­gramu na po­sadzce, wznosiły się iden­tyczne pię­cio­kąty, a każdy z nich miał po dwa boki wspólne z są­sia­dują­cymi, two­rząc tym sa­mym pięć pen­ta­gra­mów na­kre­ślo­nych li­niami błę­kit­nego ognia. Po­nad głową Var­thlokkura znaj­do­wał się pen­ta­gram pło­nący czerwie­nią, z któ­rego bo­ków wy­ra­stało po pięć pen­ta­gra­mów zie­lo­nych. One z kolei łą­czyły się z nie­bie­skimi pod nimi, tak że Var­thlokkur cał­ko­wicie za­mknięty po­zo­sta­wał w dwu­na­sto­ściennym klej­nocie pen­ta­gra­mów. W płaszczy­znach na­po­wietrz­nych pen­ta­gra­mów wiły się ogni­ste sym­bole w bar­wach sre­bra, złota, fio­letu i po­ma­rań­czy. Po­mieszcze­nie było cał­ko­wicie za­ciemnione, je­dyne światło da­wał ten skompli­ko­wany tau­ma­tur­giczno-to­polo­giczny kon­strukt. Ru­chome sym­bole roz­ja­rzały się, kiedy Var­thlokkur ude­rzał je czubkiem krót­kiej czar­nej różdżki, wnę­trze kom­naty zaś zda­wało się poru­szać, mi­go­cząc zgodnie z od­pły­wami i na­pły­wami prze­dziwnych barw.Ne­pan­the dała jeden krok. Gdyby od razu się ode­zwała, wszystko mo­gło ulec cał­ko­wi­temu zniszcze­niu. Zdołała się wszak opa­no­wać, za­mknęła deli­kat­nie drzwi i na pa­lusz­kach po­de­szła do miej­sca, gdzie sie­dział Sta­rzec i pa­trzył, ocza­ro­wany. Ją rów­nież szybko po­chło­nął roz­gry­wa­jący się przed ich oczami spektakl. To był pierwszy po­kaz magii Var­thlokkura, ja­kiego zda­rzyło jej się być świad­kiem. Przez mo­ment czuła, jak Moc pły­nąca w jej ży­łach rwie się ku cza­ro­dziejowi, szarpnię­ciem oznacza­ją­cym jej pra­gnie­nie osią­gnię­cia pełni.Cza­ro­dziej sta­nowił wspaniały wi­dok, kiedy stał tak w sercu swego tworu, a mno­gość barw pie­ściła jego rysy. Z różdżką w dłoni wy­glą­dał jak bóg deli­kat­nie mu­ska­jący gwiazdy swego wszech­świata.Zu­peł­nie bez­wiednie, chcąc po­dzie­lić się wra­że­niem, jakie przejęło ją do głębi, Ne­pan­the do­tknęła dłoni Starca, uści­snęła ją lekko, jak to czy­niła z oj­cem dawno mi­nio­nymi laty, kiedy była prze­stra­szona lub zdu­miona.— To jest wspaniałe, nie­prawdaż?Po­ki­wała tylko głową w oszoło­mie­niu.— To jest zu­peł­nie nowa rzecz, coś, co od­krył, cze­kając na cie­bie. Nigdy dotąd tego nie pró­bo­wał. Do­konał od­kry­cia, otwierają­cego cały nowy ob­szar ba­dań ma­gicz­nych. Zdumie­wa­jące.— To jest piękne — od­parła.— Mhm.— Ale dla­czego? Co się stało?Sta­rzec zerk­nął na nią z chy­trym uśmie­chem.— Po­plecznicy twego męża, Ra­gnar­son i bin You­sif, zna­leźli sobie parę cza­ro­dziejów na tyle sza­lo­nych, żeby nas za­ata­ko­wać. Zresztą bar­dzo kom­pe­tentni lu­dzie z Pierw­szego Kręgu, jed­nak dla Var­thlokkura nie są żad­nymi prze­ciw­ni­kami. Przyłapa­liśmy ich na gorą­cym uczynku, po tym jak zabili Dia­bel­skiego Ja­strzębia. Teraz pró­bują nas do­stać, za­nim my się do nich nie do­bie­rzemy. Ale na razie nie udało im się nic wskórać, wąt­pię też, by byli w sta­nie do­ko­nać naj­mniejszych choćby szkód.Ki­wała głową, w miarę jak jej wszystko wy­ja­śniał, zbyt ocza­ro­wana grą świateł i barw, aby zde­ner­wo­wać się jego sa­mo­za­do­wo­le­niem. Na­gle Var­thlokkur wy­raź­nie roz­luźnił się i wes­tchnął. Po­chy­liła się do przodu, pod­nie­cona, znowu czu­jąc to przy­cią­ganie. Cza­ro­dziej zaś wło­żył różdżkę pod pa­chę, rę­ka­wem otarł pot z czoła i wy­szedł z wnę­trza swego tworu. Symbole zawi­ro­wały, kiedy jego ruch za­kłócił ich natu­ralną cyr­kula­cję.Ne­pan­the wes­tchnęła. Var­thlokkur usły­szał ją.— Nie ma po­trzeby się ni­czego oba­wiać — oznajmił zmę­czo­nym gło­sem. — To nie jest wasz zwy­kły pen­ta­gram. Nie ochrania przed dia­błami. Można go okre­ślić jako ma­trycę Mocy. Sku­pia Moc, tak że mogę nią po­tem do­wol­nie kie­ro­wać. Symbole przedsta­wiają de­mony znaj­du­jące się na ze­wnątrz. Kiedy doty­kam jed­nego z nich, rów­no­cze­śnie na­kłu­wam duszę... — Urwał, po­tarł skro­nie. — Je­stem zmę­czony.Sta­rzec wy­pu­ścił dłoń Ne­pan­the.— Przyniosę ci coś do picia. Dla­czego nie mie­liby­ście po­sie­dzieć sobie przez chwilę sami? — Od­szedł.Var­thlokkur ma­so­wał swoje skro­nie mi­nutę, po­tem od­wró­cił się w kie­runku tej rze­czy, którą wy­kuł z Mocy.— Przypusz­czam, że lepiej bę­dzie, jak się tego po­zbędę — wy­mamrotał.— Pro­szę, nie — po­wie­działa Ne­pan­the. — Niech jesz­cze jakiś czas zo­sta­nie. Jest piękne. To jakby pa­trzeć na wszech­świat z ze­wnątrz.Var­thlokkur zerk­nął na swój wy­twór, po­tem osu­nął się na fotel Starca.— Przypusz­czam, że czymś ta­kim wła­śnie jest. Nigdy nie my­śla­łem o tym ina­czej jak tylko o na­rzę­dziu. — Przyjrzał się jej uważniej, ob­ser­wu­jąc plamy światła i cie­nia mi­go­czące na jej twa­rzy. Za­chi­cho­tał. — Ta su­kienka wła­ści­wie jest jak na cie­bie szyta. Ale czy nie po­ja­wiłaś się odrobinę za wcześnie? On nie do­trze tutaj aż do jutra.Mil­cze­nie prze­cią­gało się. Nie po­tra­fiła wy­my­ślić cze­goś, co można by po­wie­dzieć. Co wię­cej, pa­mię­tała to przy­cią­ganie, które czuła chwilę wcześniej, i oba­wiała się, że po­kusa może wy­pa­czyć jej słowa.Pod­niósł się, po­wie­dział:— Chodź tu­taj — i wziął ją za rękę, a po­tem pod­niósł z fo­tela. — Idź i stań w cen­trum pen­ta­gramu.Nie­pew­nie sta­nęła po­środku lśniącej żółtej gwiazdy, któ­rej końce wskazy­wały kąty pen­ta­gramu wy­ry­so­wa­nego na po­sadzce. Var­thlokkur wy­po­wie­dział kilka przy­ci­szo­nych słów, do­tknął swoją różdżką srebrnego sym­bolu. Przylgnął do niej. Po­tem przy­sunął ko­niec różdżki do jej le­wego ucha. Wzdry­gnęła się, opa­no­wała jed­nak od­ruch prze­stra­chu, po­tem była za­sko­czona, kiedy oka­zało się, że nic nie po­czuła. Z po­zoru wy­glą­dał na go­rący. Var­thlokkur przemó­wił po­now­nie. Symbol przylgnął tam, gdzie go po­zo­sta­wił.Po­wtó­rzył całą ope­rację, naj­pierw z jej pra­wym uchem, po­tem wy­pełnił jej włosy. A wtedy wy­pro­wa­dził ją ze środka swego tworu, pod­pro­wa­dził do zwiercia­dła (które w tym mo­men­cie było naj­zwy­klej­szym lu­strem) i uka­zał jej odbi­cie z gwiaz­dami we wło­sach.Uśmiech­nęła się, po­wie­działa ci­cho:— Czuję się ni­czym bo­gini. To jest cu­downe.— Zga­dza się. Je­steś moją bogi­nią. Ofia­ruję ci wszystkie gwiazdy nocy.Jej uśmiech zmienił się w gry­mas. Po­krę­ciła głową, bar­dziej by uwolnić się od od­czu­wa­nej fa­scy­nacji, niźli po to, by wy­razić sprzeciw.— Już do­ko­na­łam wy­boru. To jest ko­niec wszyst­kiego.— Nie cał­kiem. Po­zwól, że jesz­cze coś ci po­każę. Tę wy­rocz­nię, o któ­rej tak czę­sto wspomi­na­łem. A w którą ty nigdy nie chciałaś uwie­rzyć. — W końcu zdał sobie sprawę, że po­wi­nien za­pro­po­no­wać jej coś bar­dziej prze­ko­nują­cego niźli tylko słowo Var­thlokkura, Nisz­czy­ciela Im­pe­rium.Z oczyma roz­sze­rzo­nymi ze zdu­mie­nia i zu­peł­nie zmieszana, Ne­pan­the po­de­szła za nim do stołu. Wy­brał kilka in­stru­mentów i ustawił w po­rządku zna­nym tylko jemu. Za­czął śpiewać...Za­mek jęk­nął. Oto­czyły go wrzaski. Kurz po­sypał się z drżą­cego skle­pie­nia. Spo­glą­dając w górę, Var­thlokkur ude­rzył pię­ścią we wnę­trze dłoni. Warknął:— Są­dzi­łem, że są do­sta­tecz­nie mocno za­bez­pie­czone.Pa­zury prze­raże­nia po­chwyciły duszę Ne­pan­the.— Ma­gia! Wy­co­fałeś część ma­gicz­nej Mocy!— Nie, nie bój się. Mamy też inne środki obronne, które wy­trzymają, póki nie usta­no­wię no­wych. Przejdź tutaj, bar­dzo pro­szę. — Wró­cili z po­wro­tem do wnę­trza pen­ta­gra­mów. Ne­pan­the nie sta­wiała oporu, po­nie­waż do­sko­nale zda­wała sobie sprawę, że atak może być w ta­kim sa­mym stop­niu groźny dla niej, jak dla tych, któ­rzy ją nie­wo­lili. Po­jawił się Sta­rzec, biegł pra­wie, nio­sąc w obu dło­niach tacę z pi­wem ale i ka­nap­kami. Wy­raź­nie się od­prę­żył, kiedy zo­ba­czył, że de­fen­sywna ma­gia już zo­stała uru­cho­miona.Go­dzinę póź­niej Var­thlokkur po­wie­dział:— Tym ra­zem byli bar­dziej jesz­cze zde­ter­mi­no­wani. — Sto­jąc w sa­mym sercu swej kon­strukcji, doty­kał po kolei sym­bolu za sym­bo­lem. Każdy z nich wzdragał się przed kon­tak­tem. Ne­pan­the wy­jaśnił: — To do­tknięcie sprawia de­mo­nom mnó­stwo bólu. Ła­mie ich wolę walki. Ale nie mogą nas zo­sta­wić po tym, jak Visi­god­red i Zin­da­hjira związali je. Teraz osią­gnę­liśmy stan rów­no­wagi. Ja łamię ich wolę, ale one rów­nie szybko do­cho­dzą do sie­bie. Mam na­dzieję, że fakt, iż na­wet nie kło­po­czę się, aby zwrócić de­mony prze­ciwko woli ich pa­nów, na­pędzi im dia­bel­nego stra­chu. Mam na­dzieję, że za­czną się za­sta­na­wiać, co też ta­kiego przy­go­to­wuję w za­mian.Go­dzinę póź­niej stało się jasne, że atak rów­nie do­brze może w ogóle się nie skończyć. Sta­rzec po­wie­dział:— Mogą pró­bo­wać tak to cią­gnąć, póki Szy­derca nie sta­nie u bram.— Być może tak im się wła­śnie wy­daje. Po­zwól mi spoj­rzeć. Ach, tak. Podaj mi parę szczypiec, pro­szę. Tych wiel­kich. Dziękuję. Teraz coś srebrnego i ostrego. Igła... ach! Strzała... Co? — po­bladł jesz­cze bar­dziej.Wszyscy troje wpa­try­wali się w strzałę, która poru­szała się bez­władnie pod dzwo­neczkami mo­bilu Var­thlokkura. Ne­pan­the nie do­strzegała w tym ni­czego nad­zwy­czaj­nego. Po pro­stu wi­siała sobie tam, koły­sząc się w tę i we w tę. Sta­rzec, na któ­rego obli­czu za­stygł gry­mas kon­ster­nacji, wziął strzałę do ręki i podał Var­thlokku­rowi. Nie po­wie­dzieli jed­nak, co wy­wo­łało u nich takie osłu­pie­nie.Ne­pan­the po­de­szła bliżej, kiedy cza­ro­dziej ujął w szczypce jeden ze swych sym­boli. Ten wy­rywał się, zu­peł­nie jak żywy. Pró­bo­wał uciec. Ne­pan­the z obawą do­tknęła ucha.Var­thlokkur za­uwa­żył jej gest.— Nie, tak za­cho­wują się tylko te, które za­mknąłem we­wnątrz pen­ta­gra­mów, i tylko wówczas, gdy de­mony są w po­bliżu. — Z ostrożno­ścią wła­ściwą mi­strzom kra­wieckim prze­pchnął grot i drzewce strzały przez to coś szar­piące się w szczyp­cach. Na­tychmiast prze­stało wierzgać. Jego kolor szybko blakł, a po­tem, w jed­nej chwili, szczypce nie ści­skały już nic prócz po­wie­trza. — Do­brze. To nie po­winno po­trwać długo. — I w ciągu pół go­dziny zro­bił to samo z po­zo­sta­łymi sym­bo­lami. — Le­piej jed­nak wszystko zo­stawmy, jak jest — po­wie­dział, gdy skończył. — Oni mogą znowu spró­bo­wać. — Upewnił się, że męt­nie świe­cące sym­bole są na swoich miej­scach w każ­dej z płasz­czyzn jego struktury. — Do­brze, teraz zaj­mijmy się wy­rocz­nią. — Cho­ciaż led­wie się trzymał na no­gach, po­pro­wa­dził Ne­pan­the z po­wro­tem do stołu, gdzie spo­czy­wały w go­to­wo­ści jego nek­ro­man­tyczne na­rzę­dzia. Pie­śni spły­nęły z jego ust po­woli i ciężko jak płynna rtęć. Różdżka tań­czyła po­nad in­stru­mentami. Czas mijał. Wo­kół stołu za­częła for­mo­wać się mgła. Wkrótce we mgle poru­szyły się ja­kieś wi­dzia­dła, a po­tem przemó­wił z niej cichy, dźwięczny głos. Ne­pan­the, wbrew sobie sa­mej, stwierdziła, że nie po­trafi wprost ode­rwać oczu.Mo­gły mi­nąć go­dziny, za­nim wszystko do­bie­gło końca. A kiedy tak się stało, Var­thlokkur zda­wał się rów­nie zdu­miony, jak ona. Zaś Sta­rzec nie po­trafił ust za­mknąć, tak wstrzą­snęły nim zdo­byte in­for­ma­cje. Cał­ko­wicie nowe per­spektywy per­fidii i po­wszechnej za­głady otworzyły się przed jego bar­dziej sę­dzi­wym, a więc mniej igno­ranc­kim umy­słem. Var­thlokku­rowi led­wie udało się do­strzec szczyt góry lo­do­wej wszyst­kich, od­by­wa­ją­cych się aktu­alnie wy­da­rzeń.Po dłuż­szej chwili mil­cze­nia Ne­pan­the za­py­tała:— To nie było coś, czego się spo­dziewałeś, prawda? — Gar­dło miała zbyt ści­śnięte, żeby w ogóle mó­wić. Znowu czuła to po­tworne prze­raże­nie.Var­thlokkur po­woli po­kręcił głową.— Nie, tego nie oczeki­wa­łem wcale. A jed­nak po­tra­fiłaś do­strzec wy­bór, jaki przed tobą stoi, przed tobą i przede mną, oraz jak nie­wiele czasu po­zo­stało do chwili, w któ­rej bę­dziemy zmu­szeni go do­ko­nać.A Ne­pan­the, która całe swoje ży­cie prze­żyła oto­czona ma­gią, nie mo­gła już dłu­żej nie wie­rzyć. Po pro­stu nie było spo­sobu, żeby za­ne­go­wać tak ab­so­lutnie nie­od­parte ob­ja­wie­nie.— Ja też będę mu­siał do­ko­nać wy­boru — oznajmił Sta­rzec. — Mój jed­nak już zo­stał uczyniony. — Jego rola w dra­ma­cie Dy­ry­genta po­zo­sta­wała do pew­nego stop­nia nie­okre­ślona, za­leżna od jego wła­snej de­cyzji. — Stanę przy tobie, Var­thlokkurze. Ty zro­bisz to samo, Ne­pan­the, jeżeli w ogóle po­zo­stały ci resztki roz­sądku. Je­dyną alter­na­tywą jest cał­ko­wita za­głada. — Od­wró­cił się do Var­thlokkura, wy­raz jego twa­rzy po­zo­sta­wał zu­peł­nie nie­od­gad­niony.Cza­ro­dziej lekko skło­nił głowę.— Dziękuję ci. Wiesz, że to nie jest ko­nieczne. Wciąż mo­żesz zre­zy­gno­wać.— To było oszu­stwo. Przed chwilą wi­dzie­liśmy, że twoją wy­rocz­nią ma­ni­pu­lo­wano. To stwa­rza dla nas szansę. Wciąż je­steś Var­thlokku­rem, wiel­kim cza­ro­dziejem. Ja nie będę ucie­kał tylko dla­tego, że prze­ko­nałeś się, iż plan­sza do gry jest większa i inny ma kształt, niźli pier­wot­nie za­kła­dałeś. Wcześniej już po­sta­no­wiłeś, że bę­dziesz wal­czył. Po­trafię to w tobie wy­czuć. Na­wet jeśli uznasz ostatecz­nie, że takie po­stę­po­wa­nie jest bez sensu. Po­nie­waż wie­rzysz, że jesteś to wi­nien tym, do któ­rych zniszcze­nia zmu­sił cię władca ma­rio­netek. Nie stać mnie na to, by uczynić mniej. To jest także mój świat. — Piękna mowa, po­my­ślał. Jed­nak wy­po­wie­dze­nie wła­snych tez po­zwo­liło mu z jed­nej strony dać upust oso­bi­stym skłonno­ściom, ale też i zro­zu­mieć coś, w czym do­strzegł swój większy cel.Teraz wszystko trwało za­wie­szone w chwiejnej rów­no­wa­dze i Ne­pan­the nie po­dobał się ten stan. Cię­żar przy­szło­ści spo­czy­wał na jej ra­mio­nach. Mu­siała zde­cy­do­wać, po któ­rej stro­nie bę­dzie wal­czyć: obok swego męża czy obok Var­thlokkura. A zgodnie z obietnicą cza­ro­dzieja te­raz na­wet miło­ści nie śmiała poło­żyć na sza­lach wagi. Tak wiele przy­szło­ści le­gnie w gru­zach wraz z koń­cem nad­cią­gają­cej bitwy, bi­twy, którą mo­gła po­móc wy­grać — je­żeli wy­bie­rze Var­thlokkura.W tej sa­mej chwili zdała sobie sprawę, że pra­gnie­nie Var­thlokkura nie miało zwy­czaj­nej na­tury miło­sno-sek­sual­nej, w co ostatnio za­częła już po­woli wie­rzyć — cho­ciaż oczywi­ście te dwa czynniki skła­dały się na nie w istot­nej czę­ści — lecz było rów­nież pra­gnie­niem Mocy, co po­dej­rze­wała od po­czątku.Stany moż­liwo­ści. Moc bę­dzie także po­trzebna po stro­nie prze­ciw­nika.Wy­bie­rając swego męża, może do­pro­wa­dzić świat do cał­ko­witej kata­strofy, a tym spo­so­bem liczba zdra­dzo­nych bę­dzie się li­czyła w set­kach ty­sięcy, jeśli nie w mi­lio­nach. Losy naro­dów spo­czy­wały w jej rę­kach w znacznie większym stop­niu, niźli miało to miej­sce wówczas, gdy była tylko jedną z po­staci im­pe­riali­stycznych snów Ravenkrak. Wie­dza cię­ża­rem zale­gła na jej sercu. Po­de­szła do fotela, opa­dła nań, pod­wi­nęła nogi pod sie­bie (po­zwalała na to ta krótka su­kienka), wsparła pod­bró­dek na dłoni i po­grą­żyła się w roz­my­śla­niach.Var­thlokkur przez cały czas spa­ce­rował po kom­nacie. Grzechy lat mi­nio­nych znowu na­wie­dzały jego duszę. Wę­dro­wał ni­czym ty­grys za­mknięty w klatce, od czasu do czasu zer­kając na Ne­pan­the bądź na roz­dy­go­tane dzwo­neczki, ża­łując, że wcześniej nie zro­zu­miał jej lepiej, ża­łując, że nie wie wię­cej o tym, dla­czego jego chro­niony przed cu­dzymi za­klę­ciami ku­rant oszalał. Mu­siał zdo­być jej po­moc. Nie było miej­sca, do któ­rego mógłby uciec. Po­borca po­dat­ków nad­cho­dził i był tego ro­dzaju istotą, z którą spo­tka­nia nie da się unik­nąć.Sta­rzec od­cią­gnął Var­thlokkura na bok, wy­szeptał:— Jest tylko jeden wy­bór, który ośmielili­śmy się jej po­zo­sta­wić... na­wet gdy­by­śmy nie po­trafili go wy­mu­sić. Mu­sisz jakoś na nią wpłynąć. Jest ko­bietą. Mło­dość może sta­no­wić po­tężny śro­dek prze­ko­nu­jący. Uczyń się znowu mło­dym. Zo­ba­czymy, jak na to zare­aguje. Nie za­szkodzi jej kilka do­dat­ko­wych ar­gu­mentów. In­stru­menty mam tutaj, go­towe.Var­thlokkur wpa­try­wał się w Ne­pan­the. Na ko­niec ski­nął głową.— Masz rację. To nie za­szkodzi, już i tak rze­czy mają się wy­star­cza­jąco źle. Przygotuj je. — Od­wró­cił się, spoj­rzał na swe wiel­kie dzieło, jego wkład do ba­dań nad ma­gią, jego ostatnią na­dzieję. W przelot­nym mo­men­cie do­strzegł ar­tyzm, który wi­działa Ne­pan­the, piękno. Wszystko to wkrótce w proch się roz­sypie albo sta­nie nową bro­nią w arse­nale jego wro­gów. — Bo­wiem istota, przed którą drżę, wła­śnie po mnie zmie­rza, a to, co na­pawa mnie grozą, wkrótce mi się przy­darzy — wy­szeptał. Ne­pan­the spoj­rzała na niego py­ta­jąco, uśmiech­nęła się słabo, tak na­prawdę wcale go nie do­strzegała. Od­wró­cił się do Starca.— Go­tów?Var­thlokkur wciągnął głę­boki od­dech, wzruszył ra­mio­nami, rzekł:— Tak sądzę.Jej uwagę przy­cią­gnęła nowa in­kan­tacja, od­wró­ciła się, by po­pa­trzeć, w chwili gdy srebrne płatki oto­czyły Var­thlokkura. Wsparłszy dło­nie na opar­ciu fotela, a pod­bró­dek na dło­niach, trwała ocza­ro­wana, za­słu­chana i wpa­trzona, na­tychmiast też za­po­mniała o swoim dy­le­ma­cie. Po­tem srebrna chmura roz­wiała się. A jej aż za­parło dech w pier­siach.Var­thlokkur dał krok w jej stronę, wy­cią­gając ręce, bła­gając, tak młody, ja­kim był, gdy wzywał ge­niu­sza ziemi do IIka­zaru. Zniknęły zmarszczki, siwe włosy, przety­kana sre­brem broda oraz po­zna­czona nie­bie­skimi żył­kami skóra na wierz­chach dłoni. Tak jak oczeki­wała, bar­dzo przy­po­minał bin You­sifa — cho­ciaż jego cha­rak­ter nie był aż tak wi­doczny na twa­rzy. Ha­roun miał wy­gląd udrę­czo­nego, gło­dują­cego wilka.Po­woli po­krę­ciła głową, oba­wia­jąc się dać wiarę. Przy­cią­ganie, ja­kie czuła wcześniej, stało się jesz­cze sil­niej­sze.— Czy mogę go zo­ba­czyć? Mo­jego męża?— Za chwilę — po­wie­dział Sta­rzec. — Var­thlokkur, zjedz coś. — Wskazał na dawno temu przy­nie­sione i od tego czasu za­po­mniane ka­napki oraz wino, po­tem pod­szedł do zwiercia­dła. Wy­mamrotał in­kan­tację, a wtedy po­wierzchnia lustra ożyła, uka­zała wszakże jedy­nie psy­cho­de­liczne sza­leń­stwo.— Naj­pierw ja ich ośle­piłem. Te­raz oni po­dob­nie po­stą­pili ze mną — wy­mamrotał Var­thlokkur z peł­nymi ustami. — Nie, cze­kaj. Przypusz­czal­nie cho­dzi o moją sztuczkę. Tak, sądzę, że tak. Inter­fe­ren­cja.— On do­trze tutaj jutro — oznajmiła Ne­pan­the.— Tak — od­parł Var­thlokkur.— Nie chcę, żebyś mu robił krzywdę. — Po­woli za­czy­nała się pod­da­wać. Z wy­razu ich twa­rzy do­my­śliła się łatwo, że wie­dzą o tym. — Cholera! Ja go ko­cham.— Uff! — chrząknął Sta­rzec. Miał na­dzieję, że nie bę­dzie mu­siał po raz drugi, tym ra­zem za­pewne znacznie go­rzej, po­wta­rzać swej prze­mowy. — Var­thlokkur! To, co z sobą zro­biłeś... Czy mo­żesz to zro­bić rów­nież dla Ne­pan­the? Czy na nią także mo­żemy rzu­cić pier­wotne za­klę­cie?Nowe, od­mło­dzone rysy Var­thlokkura roz­bły­sły ży­wym za­inte­re­so­wa­niem. Po­wie­dział:— Nigdy nie bę­dzie młodsza, niźli jest teraz.— Może nie, ale na­wet tego wy­star­czy, nie­prawdaż? — Ne­pan­the już spi­jała jego słowa, pewna ich wagi, nie­zdolna jed­nak pojąć do końca zna­cze­nia. — Ne­pan­the, czy gdyby ist­niała taka moż­li­wość, że po udzieleniu nam wsparcia dzi­siej­szej nocy bę­dziesz mo­gła mimo wszystko wró­cić do swojego męża, rów­no­cze­śnie nie wy­pie­rając się swego prze­zna­cze­nia u boku Var­thlokkura, wy­bra­łabyś ją?— Nie ro­zu­miem.— Po­wiedz tak! — krzyknął Var­thlokkur. — Mogę zro­bić to w ten spo­sób, że w każ­dej chwili, gdy tylko zażą­dasz, przy­wrócę ci wiek, w któ­rym jesteś teraz. Mo­żesz prze­żyć ze swoim mę­żem resztę ży­cia, a po­tem wró­cić do mnie. Po­cze­kam naj­wy­żej jesz­cze kilka lat. Po­wiedz, że tak zro­bisz. Wiem, że tego chcesz. Mó­wią to twoje oczy. Och, Sta­rzec ofia­rował mi miód i mio­dowy pla­ster w chwili, gdy wy­da­wało mi się, że bę­dzie to tylko jedno z nich lub nic. — Na­gle stał się nad­zwy­czaj­nie pod­nie­cony. Po­tem jed­nak cień nie­pew­ności prze­mknął przez jego obli­cze. — Ale teraz, w tej chwili, bę­dziesz mu­siała się od­dać bez reszty. Wiesz, co mu­simy zro­bić. W prze­ciw­nym razie nie bę­dzie żad­nej przy­szło­ści. Dla ni­kogo z nas.— Wiem — od­po­wie­działa. Cię­żar spo­czy­wa­jący na jej du­szy stał się jak żar­łoczny smok. Każdy ar­gu­ment, jaki po­tra­fiła wy­my­ślić, wy­da­wał się rów­nie atrakcyjny, a jed­no­cze­śnie rów­nie od­py­cha­jący. Wszędzie, do­kąd­kol­wiek zwróciła spoj­rze­nie, wi­działa otwiera­jące się moż­liwo­ści reali­zacji rze­czy, za któ­rymi tęsk­niła jej dusza, jed­nak w każ­dym przy­padku to­wa­rzy­szyła im per­spektywa straszli­wych cier­pień, jakie po­niosą w wy­niku jej wy­boru inni lu­dzie. — A to jest chyba naj­okrutniej­sza rzecz, którą mogę mu wy­rzą­dzić. Gdyby się do­wie­dział, to by­łoby tak, jak­bym zato­piła w jego sercu roz­pa­lony nóż. Ale jeśli tego nie zro­bię, on nie po­żyje dość długo, by prze­ko­nać się, jak bar­dzo by cier­piał. To jest nie­sły­cha­nie okrutne, zra­nić, aby oca­lić życie, zdra­dzić, by ura­to­wać.— Po­myśl o so­bie jak o leka­rzu — pora­dził Sta­rzec. — Jak­byś pusz­czała krew.Jego suge­stia w ni­czym nie oka­zała się po­mocna. Smutek zmieszany z bó­lem za­lewał serce Ne­pan­the ni­czym bez­kresny ocean. Czy Szy­derca kie­dy­kol­wiek uwie­rzy, nie­ważne, ile w tym bę­dzie prawdy, że zdra­dziła go z miło­ści? Zniena­widzi ją... Ale przy­najmniej bę­dzie żywy, by móc nie­na­wi­dzić. Cholera! Gra, w któ­rej była pion­kiem, była okrutną grą. To, czego tak się oba­wiała ofia­ro­wać na­wet swemu mę­żowi, musi teraz z wła­snej woli dać Var­thlokku­rowi, aby jej Moc mo­gła połą­czyć się z jego i zasi­lić ją w nad­cią­gają­cym star­ciu. Jeżeli od­mówi...Fangdred za­drżał w swych pod­sta­wach.— Cholerni głupcy! — wściekł się Sta­rzec. — Po pro­stu nie po­trafią prze­stać! Po­zwól mnie. — Wszedł do ma­trycy Mocy, która znowu roz­ja­rzyła się ja­skrawo. Przy po­mocy szczypiec i strzały po­czy­nił szybkie i dzi­kie spu­sto­sze­nia wśród kon­gre­gacji dia­błów sza­leją­cych wo­kół for­tecy.Var­thlokkur od­pro­wa­dził Ne­pan­the na bok (drżała pod jego do­tknięciem, na które nie po­zwalała już od tak dawna) i za­cza­rował ją w ten spo­sób, by można ją zaw­sze przywró­cić do obecnego wieku. Za­brało to dużo czasu.Po wszystkim cza­ro­dziej opadł bez­władnie na fotel. Sta­rzec, który znaj­do­wał się w nie­wiele lep­szej kon­dycji, przy­go­tował napar z Ne­pan­the. Cała trójka po­pijała. Var­thlokkur oży­wiony po­now­nie za­pytał:— Ne­pan­the, spo­tkasz się ze mną w tym miej­scu za go­dzinę? — W nie­jasny spo­sób zdała sobie sprawę, że daje jej czas na przy­go­to­wa­nie się do tego, co mu­siało na­stą­pić. Drżąc na ca­łym ciele, przytak­nęła. Var­thlokkur zwrócił się do Starca: — Gdy­byś mnie po­trze­bo­wał, będę na mu­rze. — Po­tem wziął Ne­pan­the pod ramię i od­pro­wa­dził do schodów wio­dą­cych z wieży. Za ich ple­cami Sta­rzec za­czął przy­go­to­wy­wać po­mieszcze­nie na scenę jej hańby. Nie obej­rzała się za sie­bie. * * *W ciemno­ściach Var­thlokkur kro­czył po mu­rze obronnym Fangdred, pa­trząc na Smo­cze Zębi­ska. Jego młode włosy roz­wie­wał cie­pły połu­dniowy wiatr. Nie do­strzegał jed­nak ani gwiazd, ani gór, nie zda­wał sobie też sprawy z po­lep­sze­nia po­gody. Za­tracił się w cza­sie mi­nio­nym.We wła­snej prze­szło­ści. My­ślami po­wró­cił do Ilka­zaru, do tych kilku cie­plej­szych wspo­mnień doty­czą­cych ko­biety, która zgi­nęła na stosie. Była wspaniałą ko­bietą, tak ko­cha­jącą, jak tylko matka może być... Każde wspo­mnienie na jej temat sta­no­wiło rado­sne, tro­skli­wie prze­cho­wy­wane dzie­dzictwo. Gniew, nie­na­wiść i zimna de­ter­mi­nacja, które nim kie­ro­wały, które żywił w mil­cze­niu i z roz­my­słem przez te wszystkie lata z Roy­alem, też po­wró­ciły.Royal był na­stęp­nym do­brym człowie­kiem. On i jego stara ko­bieta: wszystko proch i proch; po­pioły i po­pioły. Miał na­dzieję, że trafili do swego wie­śnia­czego nieba. Oboje za­słu­gi­wali na znacznie wię­cej niźli okru­cień­stwa, jakie ofia­ro­wało im życie. Nie było prawdzi­wej sprawie­dli­wo­ści na tym świe­cie.Poru­szył się ner­wowo, czu­jąc na skó­rze cie­pły wiatr, w końcu roz­po­znał Wia­tro­łaka Królów Bu­rzy. Czy zrobi się do­sta­tecz­nie cie­pło, aby śnieg stop­niał?Jego myśli po­bie­gły na­stęp­nie do cza­rów i mrocz­nych wschod­nich szkół, w któ­rych wy­uczył się umiejętno­ści i które wy­pa­czyły jego duszę. Szkoły zła, ro­pie­jące rany, szamba wie­dzy na temat cha­osu, rzą­dzo­nego żela­zną dło­nią przez swych mi­strzów. Wy­krzy­wiona nie­go­dzi­wo­ścią twarz Yo Hsi sta­nęła mu przed oczyma, tylko po to, by na­tychmiast prze­gnał ją wize­runek obli­cza jego brata bliź­niaka, Nu Li Hsi. Ksią­żęta Tauma­tur­go­wie Shin­san. Byli pa­nami zła, zła na­prawdę czczonego pod bo­ską po­stacią w przy­po­rząd­ko­wa­nych im do­me­nach Shin­san, gdzie za­pew­niono im bo­skie nie­malże bez­pie­czeń­stwo w sa­mym sercu Im­pe­rium Grozy. Im­pe­rium Grozy Shin­san. Było tak ze­psute jak jego re­puta­cja. Te­rvola byli wy­słan­ni­kami Ciemności...Var­thlokkur za­drżał przejęty wspo­mnieniami, na­wet tak nie­ja­snymi jak jego. Ale nie po­trafił zu­peł­nie za­po­mnieć, na­wet jeśli nie pa­mię­tał większo­ści szczegó­łów ze swego tam­tej­szego życia. Sta­rzec za­pytał go o cenę, jaką za­płacił za swą wie­dzę. Nie po­trafił sobie przy­po­mnieć, jaka to była cena, nie­za­leż­nie od tego, jak się starał. To go prze­ra­żało. Nie miał naj­mniejszych wąt­pli­wo­ści, że cena była straszliwa. Jed­nej rze­czy był na­to­miast ab­so­lutnie pe­wien. Jesz­cze nie skończył jej spła­cać.My­ślami wy­biegł w przy­szłość, na którą obecnie skła­dało się tak wą­skie pa­smo moż­liwo­ści, a po­tem po­wró­cił do prze­szło­ści. Prze­szłość była zła, ale przy­najmniej nie było w niej stra­chu. Zma­ru­dził nad swoimi sa­mot­nymi la­tami, naj­pierw w roli El­dreda Wę­drowca, po­tem pierw­szymi wie­kami spę­dzo­nymi w Fangdred, swoimi ba­da­niami, dzie­się­cio­le­ciami wy­siłku, które za­owo­co­wały nie­zrówna­nymi rów­na­niami Zi­mo­wego Sztormu. A w końcu po­my­ślał rów­nież o Ne­pan­the.Ne­pan­the. Jego myśli zaw­sze, wcześniej czy póź­niej, wra­cały do niej. Cztery wieki to długi czas na mi­łość — a jesz­cze stu­lecia przed nimi. Z po­czątku krótka pauza, a naj­pierw oczeki­wa­nie na czło­wieka, który gdzieś nie­da­leko spę­dzał noc, śpiąc pod tym ro­sną­cym księ­ży­cem... Mu­siał zwy­cię­żyć w tym boju! Ne­pan­the w końcu się pod­dała. Nie mógł teraz po­zwo­lić, żeby to zwy­cię­stwo po­chło­nęła na­stępna klę­ska, nie wolno do­pu­ścić, by teraz opu­ściło go pra­gnie­nie serca.Sta­nął ple­cami do wia­tru, po­tem za­wró­cił drogą, którą przy­szedł. Już pra­wie czas. Być może ona już czeka. Jego serce za­częło ło­mo­tać w piersi. Zer­knął w stronę Wieży Wia­trów. W końcu...Trzeba było się po­spie­szyć. Za­nim po­dej­mie ja­kie­kol­wiek inne działania, za­nim ob­stawi swoje stawki w tej grze, musi na­uczyć Starca, jak ra­dzić sobie z Zi­mo­wym Sztormem. OSIEMNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; Jakby zapadał cień wszystkich nocy Strach przy­ćmiewał spraw­ność my­ślową Vi­si­god­reda. Ra­gnar­son nigdy jesz­cze nie wi­dział, by tam­ten za­cho­wy­wał się tak nie­pew­nie, by był do tego stop­nia zde­ner­wo­wany, mimo iż raz był świad­kiem jed­nej z poty­czek w nie koń­czą­cej się wa­śni Visi­god­reda z Zin­da­hjirą. Wówczas cza­ro­dziej przez cały czas po­zo­sta­wał chłodny, opa­no­wany i by­stry, ni­czym do­brze wy­ćwi­czony żoł­nierz za­cho­wu­jący spo­kój w ogniu bitwy.— Co teraz, Czarna Gębo?! — krzy­czał cza­ro­dziej do kryształu, za­pew­nia­ją­cego ko­mu­nika­cję z Zin­da­hjirą. — Nie, nie po­trafię nic wię­cej wy­my­ślić! Już wy­ko­rzy­stali­śmy wszystko, na co nas stać.Blady, trzę­sący się na ca­łym ciele, stary ary­sto­krata wsłuchał się w słowa rów­nie prze­rażo­nego sprzymie­rzeńca. Ra­gnar­son, sto­jący na tyle bli­sko, żeby wszystko usły­szeć, wy­chwycił ję­kliwe żą­danie Zin­da­hjiry, żeby Visi­god­red jed­nak coś wy­kom­bi­no­wał. To także było co naj­mniej dziwne. Zin­da­hjirą prze­zna­czony był wszakże do tego, żeby grzmieć i po­mstować, nie zaś tak bła­gal­nie za­wo­dzić.Na­jem­nik sam był mocno wy­trą­cony z rów­no­wagi, cho­ciaż jesz­cze nie pod­da­wał się pa­nice. Za­cho­wał tyle przytom­ności umy­słu, aby na­kazać Ela­nie przy­go­to­wać się do ucieczki z zamku.— Bragi! — Od­wró­cił się, sły­sząc jej szept. Elana wró­ciła. Ich do­bytek musi być już spa­ko­wany, ko­nie go­towe. Po­woli od­sunął się od cza­ro­dzieja...Kiedy tak ostrożnie zmie­rzał do wyj­ścia z kom­naty, usły­szał warknię­cie lam­parta, mor­der­cze warknię­cie, na­to­miast w traj­kota­nie ści­ska­jącej drewniany miecz małpki wy­raź­nie wkradł się gniew. Przez krótką chwilę roz­wa­żał uto­ro­wa­nie sobie drogi mie­czem — póki Kieł nie dołą­czył do swego to­wa­rzy­sza.— Billy na­prawdę jest po­gromcą szczurów — po­wie­dział Visi­god­red. — Wy, w prze­ci­wieństwie do nich, nie ma­cie za­miaru opu­ścić toną­cego okrętu, nie­prawdaż? Je­dyne przy­zwo­ite wyj­ście jest takie, by­ście ra­zem z nim po­szli na dno. To wasz okręt. * * *Tur­ran uniósł de­skę w pod­łodze, chwycił to­bołek znaj­du­jący się pod nią. Za ścianą domku jego bra­cia wo­łali, by się po­śpie­szył. Ich konie ner­wowo prze­stę­po­wały z nogi na nogę, wy­czu­wa­jąc grozę, jaka opa­no­wała ich pa­nów. Marco, zu­peł­nie ina­czej niźli dotąd, za­cho­wy­wał gro­bowe mil­cze­nie. Tur­ran po­rwał Róg, po­biegł — i po­tknął się w drzwiach. To­bołek spadł na zie­mię, pod­sko­czył raz, roz­winął się...Czte­rej Królowie Bu­rzy za­marli z otwartymi ustami, wpa­trzeni w ka­wa­łek drewna, który ktoś wy­rzeź­bił i po­ma­lował tak, żeby przy­po­minał Windmjir­nerhorn... * * *Ha­roun bin You­sif za­gubił się w ciemno­ściach, a ści­gały go wszystkie dia­bły Pie­kieł. Zin­da­hjira, któ­remu nie udało się zna­leźć ra­tunku u Vi­si­god­reda, na­wo­ływał i wrzesz­czał za nim, ob­wi­nia­jąc go o wszystko, prze­kli­nając, ogar­nięty wy­ni­kają­cym ze skrajnego prze­raże­nia gniewem. Po­pełnił nadto po­ważną po­myłkę, są­dząc, że pa­mięta drogę wio­dącą z la­bi­ryntu groty cza­row­nika. Jed­nak nie po­trafił od­na­leźć wyj­ścia z ja­skini — a żądny po­msty Zin­da­hjira, który naj­wy­raź­niej nie chciał zna­leźć żad­nego in­nego uj­ścia dla swego stra­chu, zbli­żał się coraz bar­dziej... * * *Męż­czy­zna był zmę­czony. Znu­żenie prze­ni­kało go aż do każ­dego ko­rzonka wło­sów, do szpiku ko­ści. Wy­siłek, który wło­żył w całe przedsię­wzięcie, prze­kra­czał wszelkie roz­sądne gra­nice ludz­kiej wy­trzyma­łości. Bo­lały go na­wet pa­znokcie albo przy­najmniej tak by po­wie­dział, gdyby za­pytać. Go­rący wiatr nie przy­niósł mu ulgi, przez niego pot szyb­ciej pa­rował na skó­rze, po­zba­wia­jąc jego ciało resztek wil­goci.Zrzucił z ra­mion swój pod­nisz­czony ple­cak, ukląkł, po­chylił się nad nie na­pię­tym drzew­cem łuku, wbił wzrok w mgli­stą syl­wetkę zamku przed sobą, któ­rego kon­tury odci­nały się na tle nieba w księ­ży­co­wej po­świa­cie. To wła­śnie było to. Ostatni etap. El Ka­bar. Czy cze­kali tam na niego, czy wie­dzieli, że pró­buje oszukać ich ryt­mem swej mar­szruty, nie za­trzymu­jąc się na dzi­siej­szą noc? Czy Bragi i Ha­roun, któ­rzy nie­malże z całą pew­no­ścią mu­sieli współpra­co­wać gdzieś z jaki­miś ma­gami (jak ina­czej można by wy­tłu­ma­czyć zu­peł­nie nie­oczeki­wany fakt, iż udało mu się dotąd prze­żyć?), do­kład­nie jak on sam za­pla­no­wał, zdo­łali ukryć go przed wzrokiem Var­thlokkura? Za późno już, by się nad tym za­sta­na­wiać. Droga, którą szedł, pro­wa­dziła tylko w jedną stronę, mu­siał zaak­cep­to­wać prze­zna­cze­nie, cze­ka­jące nań u jej kresu. Cho­ciaż w tej chwili nie zo­stało mu już wiele do przejścia, jak dotąd była to droga długa i wy­czer­pu­jąca. Ita­skia, z któ­rej wy­ru­szył, sprawiała wra­żenie, jakby znaj­do­wała się nie tylko w odle­gło­ści wielu mil, lecz rów­nież na całe wieki po­grą­żona w prze­szło­ści. Stu­lecia bo­wiem spę­dził, wy­sila­jąc się, gło­dując, nę­kany desz­czem, śnie­giem i mro­zem, towa­rzy­szą­cymi mu przez całą po­dróż, którą i tak prze­był, bie­gnąc wła­ści­wie u strzemie­nia Śmierci. Ravenkrak oraz ko­bieta, którą tam po­ślubił, zda­wały się rów­nie odle­głe jak po­czątki czasu.Obecnie trudno by­łoby już na­zwać go męż­czy­zną przy­sa­dzi­stym. Smo­cze Zębi­ska, głód i cią­głe po­bu­dze­nie emo­cjo­nalne, wy­żarły jego ciało ni­czym ghoule. Fałdy skóry zwi­sały mu na szyi, po­dob­nie jak wo­kół talii, wszędzie tam, gdzie na­stą­piły zbyt szybkie ubytki tkanki tłuszczo­wej...Ode­gnał sy­reni śpiew, na­wo­łu­jący, by się tro­chę prze­spał, prze­cze­sał dło­nią si­wie­jące włosy, kil­ka­krot­nie szybko pod­sko­czył w miej­scu, aby krew za­częła krą­żyć, po­tem ukląkł i za­czął prze­glą­dać za­war­tość ple­caka, wy­bie­rając rze­czy, które mo­gły mu się jesz­cze przy­dać. Sam ple­cak ukrył wśród ka­miennych gła­zów, po­tem na­cią­gnął łuk, nało­żył strzałę na cię­ciwę, upewnił się po raz ostatni, że nóż i miecz luźno wy­cho­dzą z po­chew. Ru­szył w drogę, by po­ko­nać ostatnią długą ligę.Wciąż był człowie­kiem za­gniewa­nym. Od czasu jak Var­thlokkur po­rwał jego żonę, mie­siące z tur­ko­tem po­woli prze­su­wały się obok, sa­motne, puste, od­mie­rzane szkiele­tami dni, jed­nak nie opu­ściły go ani gniew, ani de­ter­mi­nacja. Jesz­cze go­dzina, my­ślał, być może dwie, a na­dej­dzie czas za­płaty. Prze­kleń­stwa, prze­pla­tane czę­sto imie­niem Var­thlokkura, wiatr po­rywał z jego ust.Był człowie­kiem upartym.Ten wiatr zresztą na­pa­wał go nie­po­ko­jem i wy­wo­ływał pra­gnie­nie: nie­pokój brał się stąd, że był nie­natu­ralny, pra­gnie­nie wy­ni­kało z tego, że pocił się obfi­cie. Zmierzył wzrokiem stru­mień pie­niący się w po­bliżu ścieżki, zasi­lały go top­nie­jące śniegi. Czy można się napić? Nie. Od czasu spo­tka­nia z za­bójcą nie po­zwo­lił sobie na­wet na mo­ment de­kon­cen­tracji. Tutaj, pod samą bramą zamku wroga, nie wolno było po­peł­nić na­wet naj­mniejszego błędu. Przelotnie za­sta­nowił się, czy Var­thlokkur nie za­ba­wia się z nim, czy nie po­zwo­lił mu unik­nąć wpierw za­bójcy, a po­tem pta­szy­ska tylko po to, aby póź­niej jego los uczynić bar­dziej jesz­cze po­nu­rym. Być może na­wet po­zwolą mu zo­ba­czyć na chwilę cel całej wę­drówki, za­nim się z nim roz­pra­wią. Cza­row­ni­kom po­wszechnie przy­pi­sy­wano upodoba­nie w sub­tel­nych for­mach okru­cień­stwa.Chwile mi­jały, a wraz z nimi jego na­strój sta­wał się coraz bar­dziej po­nury. Po­now­nie zmę­cze­nie, tłu­mione tylko przez strach, ku­siło go, aby prze­spał się, za­nim roz­pęta ostatni akt całej roz­grywki. Zwalczył tę po­kusę, pra­gnąc na­tychmia­sto­wego zwy­cię­stwa lub po­rażki. Prze­pa­try­wał ota­cza­jącą go ciemność w po­szu­ki­wa­niu ja­kiejś pu­łapki, po­tem za­klął cicho, kiedy ostry odłamek skały prze­ciął znisz­czoną po­de­szwę buta i uraził piętę. Cho­ciaż nie po­trafił już pra­wie od­czu­wać bólu, czuł jed­nak, jak lepki pot mie­sza się z pły­nącą krwią.El Ka­bar ma­ja­czyło przed nim nagie ni­czym nowo naro­dzone dziecko, rów­nie mil­czące jak śmierć. Kiedy księ­życ wy­pełzł spoza ma­sywu zamku, na jego mu­rach roz­bły­sły srebrne iskierki. Po­dmu­chy wia­tru, uga­nia­jące się wśród ostrych ni­czym noże skał, szeptały jedno słowo: „Za­głada!” i na­peł­niały jego noz­drza wo­nią ziemi po­grze­banej od dawna pod śnie­giem. Zmu­sza­jąc się do większego jesz­cze natę­żenia uwagi, wy­brał za­cie­nione zbo­cze, sko­czył pod nie, ukląkł, by zła­pać tchu, ża­łując, że po­wie­trze nie jest tro­chę gęst­sze. Nie było już tu pra­wie nic, czym człowiek mógłby od­dy­chać. Po­zo­sta­wało tylko ży­wić na­dzieję, że walka, która go czeka, nie bę­dzie długa.Włosy opa­dły mu na oczy. Źle, jeżeli na­stąpi to w roz­strzygają­cym mo­men­cie. Związał je z tyłu przy po­mocy ka­wałka tka­niny od­dartej z po­strzępio­nego ka­ftana, po­gła­dził się po po­kry­tej szczeciną bro­dzie, ża­łując, że nie miał czasu się ogo­lić. Jego wy­gląd z pew­no­ścią nie wy­wrze wra­żenia na Ne­pan­the.Na sma­głej i okrą­głej twa­rzy wy­siłek nie odbił się jaki­miś więk­szymi zmianami, cho­ciaż bez wąt­pie­nia przy­było mu zmarsz­czek. Wy­glą­dając zza głazu, zo­ba­czył lisią czapę księ­życa o bar­wie henny. Z łu­kiem go­to­wym do strzału prze­biegł w na­stępną plamę cie­nia.Kiedy do­tarł do ty­siąc­stop­nio­wych schodów, po­czuł się strasznie głu­pio. Wszystkie środki ostrożno­ści oka­zały się zu­peł­nie nie­po­trzebne. U stóp schodów za­trzymał się, żeby in­ten­syw­nie naw­dy­chać po­wie­trza w na­dziei, że kiedy do­trze na ich szczyt, wciąż bę­dzie go­tów do walki. Na próżno. Przez całą drogę czę­sto mu­siał się za­trzymy­wać, by od­po­cząć.Ze­rwał się połu­dniowy wiatr i za­wo­dził cicho, po­tem ucichł. Jego władcy za­po­mnieli o nim już całe go­dziny temu, a sam Wia­tro­łak nie po­trafił zbyt długo zaj­mo­wać się jed­nym za­da­niem. Wraz z ostatnim jego tchnie­niem Szy­derca po raz pierwszy zo­ba­czył Fangdred, cho­ciaż był w sta­nie doj­rzeć tylko kre­nela­żo­wane blanki i szczyt Wieży Wia­trów. Nad jej szczytem nie było wi­dać choćby jed­nego obrońcy, ża­den nie po­wie­wał sztandar. Wszech­ogar­nia­jąca cisza. Za­mek wy­da­wał się przy­cza­jony, po­grą­żony w oczeki­wa­niu, ni­czym sfinks go­tu­jący się do skoku.Jakby kie­ro­wane wła­sną wolą jego stopy za­częły ma­sze­ro­wać w kie­runku co­raz bliż­szego prze­zna­cze­nia. Wkrótce łuk przewie­sił przez ramię, do­był mie­cza. Ze sta­rym przyja­cie­lem w dłoni czuł się znacznie bez­pieczniej.Z pew­no­ścią Var­thlokkur jest świadom jego na­dej­ścia.My­ślami wy­biegł ku Ne­pan­the, zo­ba­czył jej twarz, ciemne oczy, przy­po­mniał sobie drże­nie, które ją prze­szy­wało pod doty­kiem jego dłoni. I jego gniew wzrósł. Ja­kich okru­cieństw mu­siała za­znać tu, na jakie poni­żenia ją wy­sta­wiono?Kiedy nie­uchronnie wy­da­wało się, że już dalej nie wy­trzyma — schody skończyły się rap­tow­nie. Tylko wy­sił­kiem woli zdo­łał do­trzeć do cie­nia zale­gają­cego u stóp mu­rów obron­nych zamku. Tam osu­nął się na ko­lana, dy­sząc ciężko, oparty jed­nym ra­mie­niem o zimny ka­mień. Zmę­cze­nie po­now­nie wzięło nad nim górę, po­kusa snu wy­da­wała się nie­od­parta. I znowu ją zwalczył. Ogień wy­peł­nia­jący jego płuca po­woli przy­gasł. Spoj­rzał w górę, w kie­runku połu­dnia, po­nad zala­nymi księ­ży­cową po­światą gó­rami, spię­trzo­nymi ni­czym fale po­tęż­nego mo­rza... Sto­sowna na­zwa, po­my­ślał. Zębi­ska chciwe ludz­kiej krwi. Dość jed­nak próż­nych roz­wa­żań. Był go­tów. Starł strużkę śliny zwi­sa­jącą z dol­nej wargi, się­gnął do kie­szeni ka­ftana.Ni­czym dro­go­cen­nej perły strzegł flaszki brandy, skarbu, który niósł ze sobą przez całą drogę z Ita­skii. Splunął, roz­ko­szu­jąc się z po­czątku jej palą­cym sma­kiem... Dość! Już. Wy­pił wszystko jed­nym po­tęż­nym hau­stem. W żo­łądku po­czuł ude­rze­nie dłu­giej ogni­stej włóczni. Roz­kaszlał się, po­tem uspokoił od­dech, wstał.Serce wa­liło mu ni­czym mło­tem, w ży­łach roz­cho­dził się ogień. Przypo­mniał sobie, jak bę­dąc dzieckiem, zła­pał kie­dyś drozda i prze­rażo­nego ści­skał w pal­cach, przy­po­mniał sobie lek­kie i cie­płe trze­pota­nie ma­łego ser­duszka o wnę­trze dłoni. Po­tem wy­pu­ścił ptaka, żeby latał wolny... Cóż za dziwne wspo­mnienie, tutaj u sa­mych bram wro­giego zamku. Pod­jął dal­szą wspi­naczkę, ma­cając przed sobą mie­czem w ciemno­ściach, zna­lazł bramę... otwarta! Pu­łapka! — za­skrzeczało coś w jego gło­wie. Do­kła­danie taka sama, jak skrzynka z otwartymi drzwicz­kami, którą wy­ko­rzy­stał, żeby zła­pać drozda. On jed­nak przy­najmniej, po­my­ślał, wie­działa w co wchodzi. Ści­ska­jąc swą broń tak mocno, że aż roz­bo­lała go dłoń, prze­szedł przez bramę...I nic się nie stało. Zdu­miony ro­zej­rzał się do­okoła. Spo­dzie­wałby się wszyst­kiego, tylko nie tego. Sa­mego Var­thlokkura, wy­cho­dzą­cego mu na­prze­ciw, eks­plozji ognia, de­mona, cze­go­kol­wiek. Ale nic na niego nie cze­kało. Fangdred otu­lała cisza, wy­glą­dał na opusz­czony. Nie­dobra myśl. A co, jeśli cza­ro­dziej od­szedł stąd, za­bie­rając ze sobą Ne­pan­the i śmiejąc się w kułak? Jest to moż­liwe, po­my­ślał, naj­pierw jed­nak trzeba się prze­ko­nać, jak wy­gląda prawda.Nie­malże na­tychmiast zo­ba­czył światła i ludzi, ale znowu nie był to wi­dok, któ­rego można było oczeki­wać. Światła wy­pa­trzył naj­pierw. Do­pro­wa­dziły go do wspólnej sali Fangdredu, gdzie... gdzie przed jego oczyma roz­to­czył się do­prawdy zdu­mie­wa­jący żywy obraz. Słu­żący stali znie­ru­cho­mieli, jakby za­mro­żeni (co­kol­wiek się stało, stało się nie­dawno, po­nie­waż ogień wciąż żywo bu­zo­wał w ko­min­kach), nie zare­ago­wali na­wet wtedy, kiedy ze­brawszy całą swoją od­wagę, kla­snął gło­śno w dło­nie, po­tem uszczypnął jed­nego, szturchnął in­nego. Kiedy pró­bo­wał zna­leźć ich puls, nie wy­czuł ni­czego. Nie usły­szał szmeru od­de­chu, na­wet gdy przy­bliżył ucho do ich ust. Jed­nak z całą pew­no­ścią nie byli martwi, ich skóra była cie­pła i nie tra­ciła barw. Dziwne i prze­ra­ża­jące.Ostrożnie wy­cofał się z kom­naty z ob­na­żo­nym mie­czem w dłoni, oczekując w każ­dej chwili, że wszyscy znie­nacka po­wrócą do życia i pod­niosą la­rum. Ale nikt na­wet nie drgnął. Po­dob­nie zresztą jak na­stępne żywe po­sągi, które mijał po dro­dze. Ma­gia cał­ko­wicie okryła za­mek ni­czym koc.Udało mu się nie­malże do końca prze­ko­nać sa­mego sie­bie, że jest to dzieło Ra­gnar­sona i bin You­sifa, kiedy usły­szał cichy śmiech do­bie­ga­jący z końca ciemnego ko­ryta­rza. Roz­go­rącz­ko­wana wy­obraźnia pod­su­wała mu naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące ob­razy. Pod­szedł bliżej, usły­szał, jak ktoś mówi do sie­bie w płyn­nym, zu­peł­nie ob­cym ję­zyku. Zwiedził w swoim życiu wiele kra­jów i na­uczył się kilku języ­ków, zdu­miony był więc, że tego nie po­trafi roz­po­znać. Po chwili jed­nak wzruszył tylko ra­mio­nami. Głos nie nale­żał do Var­thlokkura, któ­rego spo­tkał prze­cież raz, przelotnie, w dniu, kiedy cza­ro­dziej wy­najął go. Po­szedł więc dalej, szu­kając cza­ro­dzieja.Przypad­kowo do­tarł do schodów wio­dą­cych na wieżę. Ru­szył w górę, nie dba­jąc szczegól­nie o za­pew­nie­nie sobie drogi od­wrotu. (Przez całą drogę do Fangdredu w nie­zwy­kły dla sie­bie spo­sób cał­ko­wicie lek­ce­wa­żył wszelkie moż­liwo­ści wy­cofa­nia się z całej sytu­acji, być może dla­tego, że pod­świado­mie wie­dział, iż nie ma naj­mniejszej szansy na ucieczkę.) Wieża była wy­soka, wyż­sza niźli wy­da­wała się, gdy pa­trzył z ze­wnątrz. Na ko­niec jed­nak do­tarł do po­destu wieńczą­cego schody.Słabe światło, w zmien­nych pa­ste­lo­wych od­cie­niach, prze­są­czało się przez szpary mię­dzy fu­tryną a lekko uchylo­nymi drzwiami. Cha­rak­ter tego miej­sca, at­mos­fera, jaką wo­kół sie­bie roz­ta­czało, przywio­dła mu na myśl wspo­mnienia z kom­naty cza­rów Królów Bu­rzy w pod­zie­miach Ravenkrak. Tutaj, zro­zu­miał to nie­malże na­tychmiast, znaj­dzie swojego cza­ro­dzieja. Z uchem przy­ci­śniętym do ka­mie­nia na­słu­chi­wał, ale nie­wiele po­trafił wy­chwycić.Cze­kaj! Czy nie był to szmer wy­silo­nego od­de­chu?W jaki spo­sób miałby wejść do środka? Wpaść gwałtow­nie, ma­jąc na­dzieję na za­sko­cze­nie? A przy­pu­śćmy, że drzwi sta­no­wią ro­dzaj pu­łapki na ptaszki i inne głu­pie stwo­rzonka? Jed­nak, kiedy wej­dzie do środka ostrożnie, może dać cza­ro­dziejowi czas, żeby przy­go­tował się do obrony. Zde­cy­do­wał się na bły­ska­wiczne wtar­gnię­cie i mo­dlił się tylko, żeby cza­ro­dziej czuł się bez­pieczny w swej kry­jówce.Drzwi lekko uchyliły się do środka. Wpadł przez nie, kre­śląc po­tęż­nymi wy­ma­chami klingi skompli­ko­wane ósemki, spoj­rze­niem omiótł całą kom­natę. Nikt na­wet nie miał za­miaru się bro­nić.Obli­cze mło­dego czło­wieka, za­czerwie­nione i po­kryte po­tem, unio­sło się spod futer spię­trzo­nych u stóp wiel­kiego zwiercia­dła. Py­ta­jące spoj­rze­nie szybko za­mie­niło się w prze­strach. Szy­derca po­czuł prze­szy­wa­jącą go roz­kosz. Cho­ciaż Var­thlokkur zmienił swój wy­gląd, wciąż po­trafił go roz­po­znać. Zmienił więc kie­runek swego na­tarcia, uniósł miecz, chcąc zadać ka­rzące cię­cie z obu rąk.Wtedy znad stosu futer unio­sła się druga twarz. Ona rów­nież wy­ra­żała grozę.A Szy­dercę zu­peł­nie opu­ścił bo­jowy duch.— Ne­pan­the! — krzyknął. I za­mie­nił się w ogłu­piałą, po­zba­wioną sil ma­rio­netkę, pchaną wy­łącz­nie siłą, bez­władu uzbrojone w miecz ra­mię ob­wisło, nie­pewne kroki zdra­dzały nagły na­wrót znu­żenia. Jego oczy nie wi­działy już nic, nie chciał oglą­dać ob­razu hańby, który roz­ta­czał się przed nim. Już przy­pra­wiła mu rogi...Ne­pan­the i Var­thlokkur za­częli beł­kotać ja­kieś wy­ja­śnie­nia, ona to­nem bła­gal­nym, on gło­sem roz­wściecza­jąco spo­koj­nym i roz­sąd­nym. Szy­derca opadł na fotel, prze­stał ich słu­chać. Oszalałe myśli i py­tania krą­żyły po jego gło­wie... Do­szedł tak da­leko, prze­szedł tyle, aby otrzymać tak po­nurą na­grodę? Usły­szał znowu, tym ra­zem z od­dali, tam­ten zły śmiech. Na­igra­wał się zeń? Na­prawdę, Var­thlokkur za­grał wstrętnie. Uko­ro­no­wa­niem wszyst­kiego po­winno być teraz ja­kieś gro­te­skowe auto­dafe, śmierć, którą za­dałby sobie wła­sną ręką, wtedy iro­nia do­peł­ni­łaby się.Gniew roz­go­rzał w nim znowu. Stu­lecia sza­leństw Var­thlokkura dzi­siej­szej nocy mu­szą do­biec kresu! Wy­sko­czył z fo­tela, nie­na­wiść do­dała mu sił. Ru­szył w kie­runku tam­tych dwojga, zbie­rają­cych swoje rze­czy. Pod­szedł po­woli, czu­bek ostrza mie­cza wsparł o pierś Var­thlokkura. To po­winno być wolne, bole­sne pchnięcie, za­słu­żył sobie wpraw­dzie na cios w be­be­chy, ale serce też może być. Nie żeby robił to z roz­my­słem, ale... Jed­nak ranny w brzuch, pod opieką magii życia, w jakiej spe­cjali­zo­wał się Sta­rzec, mógł prze­cież wy­zdrowieć...Kiedy pchnął, usły­szał zły śmiech do­bie­ga­jący z wej­ścia do kom­naty, wtedy po­pa­trzył w sze­roko roz­warte, po­zba­wione lęku oczy Var­thlokkura. Na twa­rzy cza­ro­dzieja do­strzegł zu­peł­nie inne emo­cje, niż się można było spo­dziewać. Może był to smutek?Cios nie wy­szedł mu do­brze, ręka za­drżała, spło­szona tym śmiechem, ale Szy­derca wie­dział, że na dłuż­szą metę, rana i tak okaże się śmiertelna. Var­thlokkur po pro­stu dłu­żej bę­dzie umierał, to wszystko — oczywi­ście, jeśli uda się Starca utrzymać z dala.Ne­pan­the krzyknęła.Szy­derca od­wró­cił się, żeby sta­wić czoło no­wemu wy­zwa­niu.Stary męż­czy­zna, bez wąt­pie­nia osła­wiony Sta­rzec z Gór, stał w drzwiach. Wy­da­wał się głę­boko wstrzą­śnięty. Za nim był jed­nak jesz­cze ktoś, cały odziany w czerń, z kap­tu­rem tak głę­boko na­su­nię­tym na oczy, że jego twarz po­zo­sta­wała zu­peł­nie nie­wi­doczna.— Yo Hsi — szep­nął słabo Var­thlokkur. — Po­ja­wiłeś się tro­chę wcześniej, niż oczeki­wali­śmy.Ciemna syl­wetka drgnęła lekko, jakby za­sko­czona.Szy­derca na­to­miast na­prawdę był za­sko­czony. To imię — ni­czym zły wiatr, dawno temu sły­szał je nie­sione szeptami z gra­nicz­nych gór wznoszą­cych się po­nad Ma­tay­anga, a to­wa­rzy­szyły mu opo­wie­ści ocie­ka­jące wręcz po­tworno­ścią i złem. Było to imię jed­nego z Ksią­żąt Tauma­tur­gów, jed­nego z dwu okrutnych władców Shin­san.A więc to dla­tego Var­thlokkur w ogóle nie przejmo­wał się tym, że on nad­cho­dzi. Do­prawdy ma­leńką był rybką obok tego po­nu­rego kata. Czy może być tak, że Bragi i Ha­roun wy­najęli?... Ale nie. Yo Hsi wła­dał po­łową im­pe­rium. Nikt nie mógł go wy­nająć. Ostatnie wy­da­rze­nia mu­szą mieć ja­kieś dru­gie dno, któ­rego na­wet nie po­dej­rze­wał. Zer­knął na skompli­ko­wany kon­strukt ma­giczny Var­thlokkura. Czy temu ele­ganc­kiemu in­stru­mentowi prze­zna­czone było ode­grać jakąś rolę w ca­łym dra­ma­cie?— Prze­kleń­stwo Gol­mune za­truwa na­wet bę­kar­cią krew — oznajmił Yo Hsi. Jego śmiech wy­pełnił po­mieszcze­nie.Gol­mune było imie­niem ro­dziny rzą­dzą­cej Ilka­za­rem.— Co? — tro­chę gwałtow­niej za­pytał Var­thlokkur. Słabł w oczach.Szy­derca uważnie przyjrzał się twa­rzom ze­bra­nych. Oczy Ne­pan­the wciąż bła­gal­nie szu­kały jego spoj­rze­nia. Var­thlokkur pa­trzył na Yo Hsi, naj­wy­raź­niej znacznie bar­dziej za­nie­po­ko­jony obecno­ścią czło­wieka ze wschodu niźli wła­sną, zbli­ża­jącą się śmiercią.Sta­rzec stał nie­ru­chomy ni­czym głaz, na jego obli­czu za­stygł gry­mas bólu. Jed­nak jego po­stawa nie przy­po­mi­nała w ni­czym nie­zwy­kłego bez­ruchu słu­żą­cych w zamku. Oczy bie­gały na wszystkie strony. Dla niego Yo Hsi był cał­ko­witą za­gadką, nie­zgłę­bioną czarną dziurą w mate­rii sytu­acji. Na nim spo­czy­wała więc ko­nieczność pod­jęcia ja­kichś działań. Szy­derca był prze­cież tylko człowie­kiem z mie­czem.— Vi­lis otruł swego ojca, Va­lisa, żeby zdo­być ko­ronę, jak to zresztą czę­sto zda­rzało się w przy­pad­kach suk­cesji na tro­nie Im­pe­rium. Vilis wziął sobie ko­chankę. Zro­dziła mu syna, któ­rego na­zwał Et­hrian, na cześć tego filo­zofa. Nad­szedł wszakże czas, kiedy w imię po­li­tycz­nych inte­re­sów Im­pe­rium mu­siał po­zbyć się syna. Ko­chanka stała się prze­szkodą w in­nych ro­man­sach. Jak zwy­kle więc jeden z po­pleczni­ków Króla wniósł oskarżenie o czary.— Nie! — wes­tchnął Var­thlokkur. A jed­nak z jego wy­razu twa­rzy Szy­derca wy­wniosko­wał, że wcale nie był zdzi­wiony. Po­czu­cie winy, wi­doczne na twa­rzy cza­ro­dzieja, nie miało w sobie śladu za­sko­cze­nia.— Ko­bieta zo­stała spa­lona. Jej dobra zwrócone Ko­ronie. Syn znik­nął. Wiele lat póź­niej po­jawił się znowu, aby zniszczyć Ilka­zar i zabić swego ojca, zgodnie z tra­dycją ro­dzinną. Trudno po­wie­dzieć, że­bym nie był ura­do­wany. — Yo Hsi za­śmiał się znowu tym sa­mym złym śmiechem.— Póź­niej na świat przy­szedł na­stępny Et­hrian, zro­dzony ze słu­żącej, ale z krwią Im­pe­rium w ży­łach, po­rwany póź­niej z ze­msty przez zam­ko­wego bła­zna, oczywi­ście ko­rzy­stają­cego z mojej ochrony. Po ja­kimś cza­sie dziecko stało się wę­drowcem, zło­dziejem i akto­rem.Spoj­rze­nia Szy­dercy i Var­thlokkura spo­tkały się. Nie­moż­liwe, po­my­ślał. Jed­nak na­wet jeśli cza­ro­dziej po­dej­rze­wał coś, oto była od­po­wiedź na pyta­nie, dla­czego wcześniej od­czu­wał takie dziwne opory.— Dzi­siej­szej nocy oj­ciec znowu umrze z ręki syna.— Dla­czego? — Sta­rzec ode­zwał się po raz pierwszy.— Prze­kleń­stwo Sebil el Selib. I na­wet teraz ko­bieta nosi w ło­nie dziecko, które oznacza wy­rok śmierci dla tego czło­wieka. — Śmiech.Ne­pan­the jęk­nęła, spoj­rzała na swojego męża, lekko ski­nęła głową. Rze­czy­wi­ście mo­gło tak być. Do­szła do wniosku, że po­częła pod­czas ich nocy po­ślub­nej na Can­da­reen.— Nie o to mi cho­dzi — warknął Sta­rzec, po­woli od­zy­sku­jąc nor­malną zgryźli­wość. — Dla­czego ty tutaj jesteś? Dla­czego od wie­ków kar­miłeś mego przyja­ciela fał­szy­wymi wy­rocz­niami?— Wiesz więc o tym? — Yo Hsi wy­da­wał się ura­do­wany.— Tak. Jeśli był­byś tak uprzejmy, od­po­wiedz, pro­szę. Od czasu, jak tu się po­ja­wiłeś, nie za­ofe­ro­wałeś jesz­cze nic prócz bzdur i tego śmiechu. — Nie wie­rzył, aby to spo­tka­nie miało być czę­ścią planu Dy­ry­genta. Sce­na­riusz nie mógłby przewi­dy­wać dlań tak śmiertelnie nie­bez­piecznej roli.— Gra? Stary spór. Wojna, walka. — Yo Hsi wy­konał sze­roki gest dło­nią.Przez chwilę Sta­rzec czuł się zu­peł­nie skon­fun­do­wany. Po­tem zro­zu­miał, na czym po­lega błąd. Książę Tauma­turg, zwany w swej ro­dzin­nej do­me­nie Księ­ciem De­mo­nem, nie miał dłoni.— Mój brat i ja wy­ko­rzy­sty­wali­śmy Za­chód jako plan­szę, na któ­rej roz­gry­wali­śmy grę o pa­no­wa­nie nad Shin­san — wy­jaśnił Yo Hsi. — Spór od­wo­łu­jący się do mi­litar­nych i tau­ma­tur­gicz­nych ar­gu­mentów uznaliśmy za bez­sen­sowny na oj­czy­stych zie­miach. Zbyt wy­rów­nane są nasze siły. Wszakże to je­den z nas musi zo­stać pa­nem. Po­dzielo­nemu Im­pe­rium bra­kuje moż­liwo­ści roz­woju. Spo­sobu zmiany rów­no­wagi wła­dzy nale­żało szu­kać gdzieś na ze­wnątrz, gdzie jest tak wiele nie­zna­nych jako­ści i nie­przewi­dy­wal­nych czynni­ków. Tutaj wła­śnie jeden z nas mógł zna­leźć wie­dzę lub broń, które po­mogą mu zwy­cię­żyć. Tutaj więc roz­gry­wali­śmy naszą bitwę, każdy z nas chciał zdo­być ją pierwszy lub przy­najmniej nie do­pu­ścić, by wpa­dła w ręce dru­giego.— Var­thlokkur z po­czątku był moim agentem, jed­nym z mych naj­waż­niej­szych na­rzę­dzi, uczyniłem go po­tęż­nym dla tego wła­śnie celu. Mój Te­rvola wy­ćwi­czył go do­brze. Za­czął swoją służbę w ele­gancki do­prawdy spo­sób, do­ko­nując zniszcze­nia jedy­nej po­tęgi zdol­nej po­wstrzymać Nu Li Hsi oraz mnie przed za­mie­rzo­nym wy­ko­rzy­sta­niem Za­chodu... mia­no­wicie cza­ro­dziejów z Ilka­zaru. I sam jeden obró­cił w perzynę Im­pe­rium, pań­stwo rzą­dzone tak żela­zną ręką, że ni­czego nie można było osią­gnąć, póki ist­niało. Jed­nak na tym po­prze­stał. Nie miał za­miaru dalej zwracać mi wie­dzy. Na ko­niec ukrył się tutaj. Wy­sy­łałem wy­rocz­nie, dzięki któ­rym mógłbym po­now­nie nało­żyć mu jarzmo, ale Nu Li Hsi prze­szka­dzał mi, w sub­telny spo­sób na­dając im taką treść, która po­słu­ży­łaby jego ce­lom. Var­thlokkur zaś przez cały czas nic nie robił. Wreszcie mnie roz­gniewał. Mój Te­rvola dora­dził mi, że­bym we wła­snej oso­bie po­jawił się na Za­cho­dzie, aby uka­rać go za po­gwałcenie umowy, jaką za­war­liśmy. Po­ja­wi­łem się, wszakże zbyt późno. Całe wieki za późno. Zro­zu­mia­łem, że Var­thlokkur aż do dzi­siej­szego dnia po pro­stu nie pa­mię­tał o umowie.— Oszuka­łem cię — szep­nął Var­thlokkur. — Tak jak oszukał­byś mnie. Do­biłem targu, wie­dząc, że Nu Li Hsi wy­czy­ści mój umysł ze wszyst­kiego, co mu nie bę­dzie od­po­wia­dało. A te­raz oszukuję cię znowu — oznajmił, jego słowa le­dwie były sły­szalne. — W Shin­san zniszczy­łeś moją duszę. Twoje ma­chi­nacje odarły mnie z miło­ści, ska­zały mnie na nie­na­wiść syna, któ­rego nie zna­łem, a w końcu mnie za­biły. Do­ko­na­łem jed­nak nie­moż­li­wego. Spła­ciłem mój dług wo­bec Ilka­zaru. Prze­ciw­sta­wi­łem się Yo Hsi i wy­gra­łem. Nu Li Hsi zwy­cię­żył, a tym sa­mym wy­peł­niłem obietnicę, jaką zło­ży­łem w Shin­san po­mniej­szemu z pary de­mo­nów. — Za­śmiał się słabo. — Jego Te­rvola uczył mnie rów­nież, Yo Hsi.— My­lisz się — od­po­wie­dział człowiek ze wschodu, ale z mniejszą niźli dotąd pew­no­ścią. — Ja wy­gra­łem. Wreszcie od­nala­złem po­wód mego triumfu. W głębi pa­mięci tego Starca spo­czywa wie­dza za­po­mniana przez wszyst­kich prócz niego i Gwiezd­nego Jeźdźca. Wie­dza, któ­rej na­tury nie jesteś na­wet w sta­nie pojąć. Z jego wnę­trza wy­kuję broń no­wego, nie­zwy­cię­żo­nego arse­nału. — Do Starca zaś rzekł: — Ja cie­bie od­kry­łem. Wiem, kim jesteś. Od­tąd masz no­wego pana.Z za­chry­płym chi­cho­tem Var­thlokkur umarł. Na jego twa­rzy za­stygł wy­raz unie­sie­nia. We­dle wła­snego prze­ko­nania w końcu zdo­łał od­kupić swe winy.Wciąż ogłu­szony re­we­la­cjami doty­czą­cymi swego po­cho­dze­nia, Szy­derca pa­trzył na leżą­cego u jego stóp czło­wieka młodszego odeń, któ­rego głowa spo­czy­wała na na­gim łonie Ne­pan­the. Jej oczy wciąż bła­gały go o wy­ba­cze­nie. Jed­nak gniew i nie­na­wiść znowu ści­snęły go za gar­dło, teraz jed­nak skie­ro­wały się w inną stronę. Płynnym, bły­ska­wicznym ru­chem rzucił się w stronę Yo Hsi. Przez mgnienie oka wi­dział za­sko­czone, tru­pie rysy twa­rzy pod kap­tu­rem cza­row­nika — po­tem coś po­chwyciło go, ode­pchnęło na bok, wreszcie za­krę­ciło nim, raz, drugi, trzeci. Ko­lory za­mi­go­tały w jego oczach, zlały się w nie­wy­raźną plamę. Wal­czył z nimi zu­peł­nie ogłu­piały. Je­dyną na­grodą był krzyk. Śmiał się sza­leń­czo, dołą­czył do niego śmiech Yo Hsi.Po­tem wró­ciła przytom­ność, a wraz z nią ostateczna trwoga — pa­trzył na cie­niutką pręgę czerwieni, w miej­scu gdzie klinga jego mie­cza za­głę­biła się pod lewą pier­sią Ne­pan­the. A w jej oczach wciąż trwało to nieme bła­ganie. Yo Hsi nie prze­sta­wał się śmiać. Sza­leń­stwo po­wró­ciło. Znowu rzucił się na czło­wieka ze wschodu.Za­tonął w bła­zeń­skim tańcu, próż­nym ni­czym walka z wia­tra­kami. Nic nie mo­gło do­się­gnąć cza­row­nika. Jed­nak sza­leń­stwo uwolniło go. Na ko­niec, naj­wy­raź­niej nie­po­mny swej wcześniej­szej prze­po­wiedni (teraz prze­cież, bio­rąc pod uwagę ry­chły zgon Ne­pan­the, po­waż­nie wąt­pli­wej), Yo Hsi wy­cią­gnął sztylet z brązu i za­topił go w piersi Szy­dercy.Po­woli osu­nął się na po­sadzkę, sza­leń­stwo opu­ściło go, spoj­rzał oskarży­ciel­sko na Ne­pan­the. Tak długo, tak da­leko, tylko po to. Przelotnie po­my­ślał jesz­cze, czy Var­thlokkur na­prawdę był jego oj­cem i czy przy­pad­kiem nie osą­dził źle Ne­pan­the. Po­tem ogar­nęła go ciemność. * * *Kiedy Szy­derca bez­owocnie ata­ko­wał Yo Hsi, Sta­rzec tym­cza­sem do­strzegł spo­sob­ność, na którą cze­kał. Żywo prze­szedł przez kom­natę, ujął różdżkę Var­thlokkura, wszedł w samo cen­trum tworu przyja­ciela. Za­nim sy­mu­lo­wany poje­dy­nek do­tarł do swego nie­uchron­nego końca, ukończył dzieło Var­thlokkura.— Po­dejdź tutaj — oznajmił Yo Hsi, kiedy już skończył z tam­tym. — Są rze­czy, o któ­rych mu­sisz mi po­wie­dzieć. Rze­czy z zara­nia czasu. Ta­jem­nice znane tylko tobie i Gwiezd­nemu Jeźdźcowi.— Nie mam ci nic do po­wie­dze­nia prócz jed­nego: jesteś skoń­czony. Tak jak on obie­cał.Śmiech.— Za­cho­wu­jesz się do­prawdy bar­dzo aro­gancko. To się zmieni. Moje tor­tury po­trafią pora­dzić sobie z ta­kimi histe­rycz­nymi ka­pry­sami.— Ale nigdy nie bę­dziesz miał oka­zji ich na mnie wy­pró­bo­wać. Nie opu­ścisz żywy tej kom­naty. Var­thlokkur po­wie­dział ci, że był go­tów na twoje przy­bycie. Miał rację, kiedy mó­wił, że to jest twój ko­niec.— Nie po­sia­dał żad­nej magii. Był wielki, prawda, ale nie po­trafił na­wet zgroma­dzić wszyst­kich swoich Mocy. Mój Te­rvola i ja od mie­sięcy wy­sysa­liśmy z niego siłę. Dzi­siej­szego wie­czoru nie po­trafił opa­no­wać naj­słab­szego du­cha. Idziemy.— Ty przyjdź do mnie.Zi­ry­to­wany Yo Hsi ru­szył w stronę Starca. Po trzech kro­kach jed­nak na­trafił na nie­prze­kra­czalną ścianę.— Var­thlokkur mógł stra­cić swoją zdol­ność walki z tobą, ale dzięki swoim ba­da­niom od­krył spo­sób po­wstrzyma­nia cie­bie. Ta rzecz, która mnie ota­cza, czer­pie z zu­peł­nie no­wego źró­dła Mocy. Żadne wsta­wiennic­two, ża­den żywy człowiek, nie po­trafi cię teraz uwolnić. Na­wet ten, któ­rego na­zwałeś moim pa­nem. Dzięki swej sztuce mo­żesz pod­trzymać wła­sne pro­cesy ży­ciowe, jed­nak dla świata je­steś martwy. Twoje moce zo­stały uwięzione. Nigdy żywy nie opu­ścisz tej klatki, a wraz z tobą za­mknięta zo­sta­nie twoja ma­gia. Ża­łuję tylko, że uwagę Var­thlokkura od­wró­ciła ta ko­bieta. Mógłby żyć, żeby być świad­kiem naj­większego triumfu swego ży­cia: upadku zła, które go stwo­rzyło. To przy­najmniej ukoiłoby w końcu jego udrękę.Yo Hsi pró­bo­wał uwolnić się z klatki, za­równo za po­mocą siły fi­zycznej, jak i magii. W środku pło­nęły ognie, roz­sie­wa­jąc nie­zno­śny dla oka blask. Cie­nie wal­czyły ze sobą. Ale nic nie po­ma­gało. A więc pró­bo­wał się tar­go­wać.— Je­steś stary, Yo Hsi, i wstrętny — od­parł Sta­rzec po usły­sze­niu oszała­mia­ją­cych wręcz obietnic. — Ale ja je­stem star­szy. Tylko Dy­ry­gent mógłby ewentual­nie wpłynąć teraz na moją de­cyzję. Nie­chaj się więc sta­nie. Odejdź ele­gancko, w mil­cze­niu. W prze­ciw­nym razie... — Do­tknął lekko jed­nego z sym­boli w pen­ta­gra­mie, po­dej­rza­nie przy­po­mi­nają­cego kształtem wą­trobę. Yo Hsi jęk­nął, skulił się w sobie. — Ja rów­nież dys­po­nuję moimi na­rzę­dziami tortur, a moja ma­gia po­trafi prze­nikać przez ściany klatki...— Odejdź ele­gancko? Nie! Mam jesz­cze coś. — Yo Hsi za­machnął się ręką, która po­mknęła ni­czym ata­ku­jący wąż. Ko­rzy­stając z je­dynej sła­bości klatki, jaką było prze­pusz­cza­nie mate­rii nie­orga­nicz­nej, za­truta strzałka wy­le­ciała z przy­rządu przymo­co­wa­nego do nad­garstka.Sta­rzec uchylił się, ale nie dość szybko. Westchnął, przyłożył ręce do rany, wkrótce zaś się za­chwiał, opadł po­woli na ko­lana. Uśmiech­nął się, szy­dząc z Yo Hsi, po­tem raz jesz­cze, ze szczę­ściem, do cze­goś nie­wi­dzialnego.— Tak długo cze­kałaś, Mroczna Pani. — Upadł na twarz, na poły wy­pa­dając poza obręb ma­gicz­nej struktury Var­thlokkura.Yo Hsi szalał, obi­jając się o ściany swej klatki, ci­ska­jąc w nie naj­po­tęż­niej­szą wschodnią ma­gią, ale, z czego już zda­wał sobie po­woli sprawę, z niej nie było wyj­ścia. DZIEWIĘTNAŚCIE: Wiosna 997 roku OUI; Marsz Domeny Cienia Var­thlokkur? — Ne­pan­the ujęła jego dłoń. W oszoło­mie­niu roz­glą­dała się po kom­nacie. Yo Hsi leżał sztywno kil­kana­ście stóp od niej. Komnata była zu­peł­nie pusta. Nic nie poru­szało się prócz sym­boli na urzą­dze­niu Var­thlokkura. — Co się stało?Usły­szała jakiś dźwięk. Yo Hsi od­wró­cił się. W drzwiach ma­ja­czyła jakaś mgli­sta, nie­wy­raźna syl­wetka, przy­po­mi­na­jąca ko­goś, kto mógł być bliź­nia­kiem czło­wieka ze wschodu. — Nu Li Hsi. — Cień na­prawdę oka­zał się jego bra­tem. Dawno już temu, żądni tronu, ra­zem za­mor­do­wali swego ojca, Tuan Hoa, co z kolei wprowa­dziło Im­pe­rium w jego obecny schi­zo­fre­niczny stan.Przybysz ukło­nił się lekko.— Za­mor­do­wałeś ich wszyst­kich?Var­thlokkur poru­szył się, chwiejnie usiadł obok Ne­pan­the. Nie ode­zwał się ani sło­wem.— Jak na wła­sne oczy wi­dzisz — po­wie­dział Yo Hsi. — Wciąż jesz­cze mamy remis.— Na­wet mo­jego Et­hriana? — Nu Li Hsi, któ­rego na­zy­wano Księ­ciem Smokiem, dał krok do wnę­trza po­mieszcze­nia, ro­zej­rzał się czuj­nie do­okoła. — Czuję tu coś dziwnego. Coś jest tutaj bar­dzo nie w po­rządku.— Sta­rzec mu­siał dla mnie za­mknąć klatkę — warknął Var­thlokkur.— Prawdo­po­dob­nie to wła­śnie wy­czu­wasz. — Yo Hsi wskazał na kon­strukt Zi­mo­wego Sztormu Var­thlokkura. — To jest coś no­wego.— Aha. Bez wąt­pie­nia. — Nu Li Hsi objął wzrokiem Zi­mowy Sztorm, w jego oczach od­bił się wy­raźny po­dziw pro­fe­sjo­nali­sty. Pod­szedł bliżej.— On nie wie! — wy­skrzeczał Var­thlokkur. — Yo Hsi być może wabi go wła­śnie w pu­łapkę.Yo Hsi na­tychmiast ze­sztywniał. Var­thlokkur nie­malże po­trafił od­czy­tać jego myśli. Czy ciało orga­niczne z ze­wnątrz może się prze­do­stać do środka klatki? Nie mógł do­pu­ścić, aby Shin­san wpadł przez po­myłkę w ręce brata. Zmu­sił się, by przyjąć prze­sad­nie roz­luź­nioną po­zycję.I Nu Li Hsi wszedł do klatki, za­trzymu­jąc się tylko na mo­ment, by machnąć dło­nią przed twa­rzą, jakby od­ga­niał ko­mara.— A ja mo­dli­łem się, by dane mi było zła­pać choć jed­nego z nich — po­wie­dział Var­thlokkur. Na jego twa­rzy zago­ścił wy­raz naj­wyż­szego szczęścia. — Po­łowa świata zo­stała uwolniona w prze­ciągu kilku mi­nut. — Pstryknął pal­cami. — O, tak pro­sto.Cza­ro­dziej sam z sie­bie kpił. Prze­cież wie­dział lepiej. Ksią­żęta Tauma­tur­go­wie mogą zo­stać za­stą­pieni. Im­pe­rium Grozy przetrwa. Nie­cier­pliwi spadko­biercy już oczeki­wali szczęśli­wego ob­rotu Losu.Sza­leń­czy śmiech prze­szył po­wie­trze.— To ko­niec, bra­cie. Prze­klął cię los. — Nieco mniej ma­nia­kal­nie dodał: — Obaj zo­stali­śmy prze­klęci. Nie po­tra­fiłem wy­trzymać myśli, że miałby zo­sta­wić Im­pe­rium w two­ich brudnych ła­pach.— O czym ty, do cho­lery, tak wrzesz­czysz? Sły­sza­łem plotki, że po­woli za­czy­nasz tracić ja­sność umy­słu.— To jest pu­łapka. Nasz uczeń prze­rósł swoich na­uczycieli. Nie mo­żemy stąd wyjść. — Znowu za­śmiał się sza­leń­czo. — Zwrócił nasze wła­sne plany prze­ciwko nam, drogi bra­cie.Zmarsz­czywszy brwi, Nu Li Hsi pró­bo­wał dojść do Zi­mo­wego Sztormu.Coś sta­nęło mu na prze­szkodzie.Ner­wowo pró­bo­wał za­wró­cić do drzwi.Znowu coś go po­wstrzy­mało.Ogarnięty już śmiertel­nym prze­raże­niem, Nu Li Hsi pod­jął ogłu­sza­jącą próbę sfor­so­wa­nia ścian klatki. Bez re­zul­tatu.Ni­czym zwie­rzęta, bra­cia ksią­żęta rzu­cili się na sie­bie, każdy z nich w jed­nej chwili chciał wy­wrzesz­czeć nie­na­wiść, co trwała pół mile­nium. Wal­czyli na czary, klingi wy­kute z brązu, po­tem go­łymi dło­niami, sto­pami i zę­bami. Ża­den nie zwy­cię­żył. Każdy z nich za­cho­wał nie­naru­szone for­ma­cje de­fen­sywne, zna­ko­mity re­fleks i umiejętno­ści walki wręcz.W ten spo­sób mo­gli sobie do­trzymy­wać towa­rzy­stwa na zaw­sze i nigdy się nie znu­dzić.Var­thlokkur wstał, pod­szedł do pu­łapki.— Nie pod­chodź zbyt bli­sko — ostrzegła go Ne­pan­the. — Bar­dzo by im się po­do­bało, gdy­byś zna­lazł się tam z nimi w środku.— Nie martw się. Będę uwa­żał. Są­dzę, że te­raz nie mogą mi zro­bić żad­nej krzywdy. Naj­pierw mu­sie­liby być zdolni zo­ba­czyć mnie lub do­tknąć. Spójrz tam. — Wskazał ręką.Po­pa­trzyła. I krzyknęła.— To my? I je­ste­śmy martwi? — Ciała Ne­pan­the i Var­thlokkura le­żały wśród po­krwawio­nych, skłę­bio­nych, jesz­cze mo­krych od ich potu futer. — Nie chcę umierać! — Jej głos aż kipiał histe­rią.Var­thlokkur przy­cią­gnął ją do sie­bie, pró­bo­wał po­cie­szyć. Ale on sam rów­nież był prze­ra­żony i ona to wy­czu­wała. Chciała uciec, uciec, uciec, tak bar­dzo, jak bar­dzo chciała uciec tam­tej przed­ostatniej nocy na Can­da­reen. Jed­nak stąd nie było ucieczki. Miecz już opadł.W jaki spo­sób zna­lazła się w takim poło­żeniu? Jaki zły Los?... Wpatry­wała się w swoje ciało, cho­ro­bli­wie zafa­scy­no­wana. Rana, która spo­wo­do­wała jej śmierć, była led­wie wi­doczna, zna­cząc tylko cie­niutką li­nię szkarłatu skroś jed­nej piersi.— Co się teraz sta­nie? — Nie była reli­gijna, ale nigdy też tak na­prawdę nie wie­rzyła, że śmierć jest czymś, co się może jej przytrafić.— Po­cze­kamy. Nie martw się. Wszystko bę­dzie do­brze. — Jed­nak jego ła­miący się nieco głos zdra­dzał brak wiary we wła­sne słowa.— Nic ci się nie stało? — Sta­rzec po­wstał, szedł w ich stronę. W jego gło­sie wy­raź­nie sły­chać było za­kło­pota­nie. Po­pie­lata twarz za­sty­gła w gry­ma­sie sil­nego wstrząsu. Wkrótce jed­nak i ten gry­mas ustą­pił miej­sca minie wy­ra­żają­cej cał­ko­wite po­mie­sza­nie.— Nic się nie stało? — Ne­pan­the wreszcie dała wy­raz, ogar­nia­ją­cemu ją prze­raże­niu. Po­czuła się głu­pio, jed­nak nie po­tra­fiła już się za­trzymać, warknęła: — Tru­powi ra­czej nic się stać nie może.Sta­rzec cof­nął się przed gwałtow­no­ścią emo­cji, jaką wło­żyła w te słowa.— Uspokój się — bła­gał Var­thlokkur.— Varth... — W takiej chwili, gdy większość ludzi pra­gnę­łaby, aby ktoś ich przytulił i uspokoił, ona chciała tylko być zo­sta­wiona w spo­koju. Pró­bo­wała wy­ja­śnić: — Po pro­stu taka już je­stem. Tak samo jest, kiedy by­wam chora albo boli mnie głowa.— Ne­pan­the, mu­simy ra­zem sta­wić temu czoło. — Nie po­trafił po­wie­dzieć: „Po­trze­buję cie­bie”. — Wy­obraź sobie sa­motne oczeki­wa­nie.— Oczeki­wa­nie? — za­pytał Sta­rzec. Był bar­dziej zdu­miony, niźli kie­dy­kol­wiek w życiu. — Oczeki­wa­nie na co niby? Co się dzieje?— Nie pa­mię­tasz? — Cza­ro­dziej wskazał ręką. Sta­rzec od­wró­cił się. Po­pa­trzył na wła­snego trupa. Jego oczy stop­niowo roz­sze­rzały się, w miarę jak do­cie­rało doń, co na­stą­piło.— Su­kin­syn. Po tak dłu­gim cza­sie. — Pod­szedł do swoich szczątków, uważnie omi­jając po dro­dze klatkę, i po­pa­trzył w swoją martwą twarz. De­likat­nie do­tknął po­liczka ciała, które nie­gdyś doń nale­żało, prze­sunął opusz­kami pal­ców po ry­sach uło­żo­nych w eks­ta­tycz­nym uśmiechu. — Na­de­szła na­prawdę jak ko­chanka... Ci dwaj... Kim jest ten drugi? Obaj są w pu­łapce? Żywi?— Tak. Obaj ty­rani Im­pe­rium Grozy schwytani za jed­nym okrutnym przej­ściem czó­łenka przez kro­sna Lo­sów.Z obli­cza Starca łatwo można było wy­wniosko­wać, że uważa cenę za zbyt wy­gó­ro­waną. Ale kiedy wreszcie się ode­zwał, po­wie­dział tylko:— To może spo­wo­do­wać jesz­cze wię­cej rado­ści niźli za­głada, którą sprowa­dzi­łeś na Ilka­zar. Być może w na­szej pa­mięci wszystko bę­dzie wy­glą­dać jak wspaniałe wa­kacje. — To już jed­nak po­wie­dział dość kwa­śno. Na jego twa­rzy wy­raź­nie od­bijała się walka, jaka go­rzała w jego wnę­trzu, spór za­daw­niony, któ­rego jedna strona pchała go ku nie­śmiertel­ności, druga zaś ku po­szu­ki­wa­niu uko­jenia w obję­ciach śmierci.Ne­pan­the roz­pła­kała się. Wszystko zda­rzyło się zbyt szybko, zbyt nie­oczeki­wa­nie, na­zbyt gwałtow­nie, by po­tra­fiła od razu zro­zu­mieć. I wciąż na jej bar­kach spo­czy­wał mon­stru­alny cię­żar winy. Zer­knęła na Szy­dercę, który się jesz­cze na­wet nie poru­szył. Tam leżał oj­ciec jej syna... Dziecka, które teraz nigdy się nie naro­dzi. Jak mo­gła mu to wszystko wy­ja­śnić? Jak skło­nić go, by zro­zu­miał, że w ten spo­sób pró­bo­wała tylko ura­to­wać mu życie?Jak za­słu­żyć na jego prze­ba­cze­nie? Tego mu­siał jej udzielić, ina­czej cię­żar bę­dzie nie do znie­sie­nia.Var­thlokkur po­now­nie przy­cią­gnął ją do sie­bie, chcąc po­cie­szyć. Tym ra­zem sama rzu­ciła mu się w ra­miona, szu­kając otu­chy w jego obję­ciach.— No tak. Na­wet śmierć nie jest koń­cem wiel­kiej zdrady.Ne­pan­the i Var­thlokkur od­sko­czyli od sie­bie. Szy­derca stał przed nimi, z rę­koma na bio­drach, wy­dęte wargi od­sła­niały zaci­śnięte zęby. Jego śniada twarz po­ciemniała jesz­cze z gniewu. Wstał na­gle, w jed­nej chwili oce­nił sytu­ację i naj­wy­raź­niej bez większych za­strzeżeń zaak­cep­tował swoją śmierć.Ne­pan­the zu­peł­nie za­po­mniała o prze­raże­niu wła­sną śmiercią, kiedy ogar­nęło ją po­czu­cie winy oraz strach przed i o wła­snego męża.— Na czym po­lega pro­blem? — za­pytał Szy­derca. — Czyż ja, pro­sta­czek, znany głu­piec i bła­zen, z ła­two­ścią ma­ni­pu­lo­wany przez zdra­dziecką żonę, z wła­snej ręki żem śmierć so­bie zadał? Biada! Wstrząsa mną do głębi mej skrety­niałej du­szy sama myśl!Jego uwaga sprawiła tylko, że Ne­pan­the jesz­cze bar­dziej po­czuła się jak dziwka.— Kto kogo zabił? — ko­niecznie chciał wie­dzieć Var­thlokkur. — To jest za­sad­nicza kwe­stia prze­zna­cze­nia — pró­bo­wał wy­ja­śnić.Szy­derca nie miał za­miaru słu­chać. Ne­pan­the po­dej­rze­wała, że cho­ciaż inte­lek­tual­nie przytomny, nie zdo­łał jesz­cze emo­cjo­nal­nie przy­sto­so­wać się do swego roz­paczli­wego poło­żenia, że pełna, ab­so­lutna prawda jesz­cze go nie oświeciła.Nu­cąc coś pod no­sem, wszedł do kom­naty pod­sta­rzały człowiek, przy­gięty do ziemi jakby pod cię­ża­rem ty­siąc­leci. Ostrożnie omi­nął nie­wi­dzialną klatkę, zło­żył ciężki to­bołek na bla­cie stołu.W po­mieszcze­niu za­pa­no­wała cał­ko­wita cisza.Ksią­żęta wschodu ob­ser­wo­wali go po­żą­dli­wie, ich oczy pło­nęły na­mięt­no­ścią iście wil­czą, jak wówczas, kiedy te stwo­rze­nia po­chwycą przelotny obraz nie­spo­dziewa­nej, a szczególne smacznej ofiary. Obaj za­częli szybko mamrotać bła­gania o po­moc.Sta­rzec spoj­rzał na nich z ukosa, za­chi­cho­tał, po­tem zerk­nął na cztery ciała, po­kiwał głową do ja­kichś swoich myśli, wró­cił do swego to­bołka.— Gwiezdny Jeź­dziec — wy­mamrotał Var­thlokkur. Był prze­stra­szony i za­sko­czony. — Ze wszyst­kich ludzi na świe­cie dla­czego wła­śnie ten się tutaj po­jawił?To samo pyta­nie przy­szło do głowy wszystkim po­zo­sta­łym. Ksią­żęta wschodu, roz­po­znawszy in­truza, po­grą­żyli się w peł­nym na­pię­cia mil­cze­niu.Sta­rzec wy­mru­czał:— Oto jest, mimo wszystko, ktoś star­szy i bar­dziej prze­bie­gły ode mnie. — W jego gło­sie za­brzmiały takie tony, które sprawiły, że Var­thlokkur zerk­nął nań po­dejrzliwie.Star­szy pan przemó­wił do swego Rogu. Roz­błysk światła ośle­pił wszyst­kich, któ­rzy przy­glą­dali się temu. Kiedy już z po­wro­tem przejrzeli na oczy, po bo­kach Gwiezd­nego Jeźdźca stały dwie wy­sokie, sta­lowe, baro­kowe zbroje.— Jego żywe po­sągi — cicho po­wie­dział Var­thlokkur.Ist­nieje okryte ta­jem­nicą miej­sce na wschód od Gór M'Hand, w po­bliżu Mo­rza Sey­dar, zwane Miej­scem Ty­siąca Żela­znych Po­są­gów. Uważa się, że zo­stało stwo­rzone przez Gwiezd­nego Jeźdźca jako schronie­nie, do któ­rego może się on w każ­dej chwili wy­cofać, i w któ­rym jego ta­jem­nice zo­staną za­cho­wane. Żad­nemu cza­row­ni­kowi nie udało się dotąd pojąć magii po­bu­dza­jącej żywe po­sągi strzegące ta­jem­nego serca Miej­sca.— Ciała — za­żądał Gwiezdny Jeź­dziec. — Po­łóż­cie je tam. — Wskazał na miej­sce na po­sadzce tuż przed nim. Bez naj­mniejszego wy­siłku dwie czarne istoty prze­nio­sły ciała. Po­tem sta­nęły z po­wro­tem pod ścianą, nie­ru­cho­mie­jąc, jakby znowu zmieniły się w martwy po­sąg.— Co on robi? — za­py­tała Ne­pan­the. Sta­rzec i Szy­derca po­de­szli bliżej do niej i Var­thlokkura. Wszyscy ostrożnie spo­glą­dali po sobie.— Są­dzę, że on za­mie­rza nas po­now­nie in­kar­no­wać — od­parł Sta­rzec. Na­dzieja wy­raź­nie prze­bijała w jego gło­sie. Nie­pew­nie spoj­rzał na po­zo­sta­łych. — Ale dla­czego?Yo Hsi i Nu Li Hsi do­szli do tego sa­mego wniosku.— Za­po­mnij o umarłych! — wo­łali. — Za­dbaj o ży­wych.— Uwolnij nas — do­koń­czył Nu Li Hsi.Gwiezdny Jeź­dziec wy­mamrotał coś do swego Rogu, po­łożył za­klę­cia na każ­dym z ciał, za­nim po­świę­cił choćby odrobinę uwagi bra­ciom. Na ko­niec, lekko prze­krzywiw­szy głowę, sta­nął przed nimi.— Wie­cie, kim je­stem? Czym je­stem? Kim jeste­ście w mo­ich oczach? I wciąż chce­cie, że­bym wam po­mógł? — Zwracając się do swego Rogu, do­dał: — Są chciwi i ze szczętem źli.Chciwi i ze szczętem źli. Współ­cze­sna le­genda gło­siła, że od czasu po dwa­kroć tak dłu­giego jak wiek Starca z Gór ta dziwna istota cho­dziła po świe­cie, nie­kiedy ob­ja­wia­jąc się lu­dziom. Nikt nie wie­dział, dla­czego na­dano jej takie imię, nikt nie znał ostatecz­nego celu jej działań, pewne jed­nak było, że każda jej ma­nife­stacja za­po­wia­dała za­ska­ku­jący zwrot w toku histo­rycz­nych zda­rzeń. Inny z przy­dom­ków Gwiezd­nego Jeźdźca brzmiał: Stary Wścibski.Kim był? Skąd się wy­wo­dził? I dla­czego się wtrą­cał?Teo­ria pre­fe­ro­wana ostatnimi czasy przez uczonych z Hel­lin Da­imiel gło­siła, że sta­nowił na­rzę­dzie Prawa lub Sprawie­dli­wo­ści. Wiele zna­nych histo­rycz­nych fak­tów na to wskazy­wało.Obecnie rów­nież wcielił się w tę rolę, pró­bując tak do­ku­czyć po­twornym ksią­żę­tom wschodu, któ­rych zbrodnie wszak były już stare, kiedy jesz­cze Ilka­zar był młody, żeby po­pro­sili o wy­mie­rze­nie sprawie­dli­wo­ści. Pro­wo­ko­wał ich, kwe­stio­no­wał ich umiejętno­ści, grał na ich stra­chach, tak ma­new­rując, że wreszcie za­częli o nią bła­gać.— Sprawie­dli­wość? — za­śmiał się rado­śnie. — Wo­bec tego dam wam za­kosztować sprawie­dli­wo­ści!Jego dłoń drgnęła. Dwie zbroje ru­szyły na­przód. Po­kle­pał jedną po ra­mie­niu, wskazał cel. We­szła do pu­łapki, po­chwyciła za­sko­czo­nego Yo Hsi. W wy­jąt­kowo pro­fe­sjo­nalny spo­sób, po­mimo prze­ra­żają­cych środ­ków obron­nych i cza­rów, jakie Książę De­mon we­zwał na ratu­nek, ży­jący po­sąg po­woli dusił swą ofiarę. Wkrótce nie­tknięty Yo Hsi po­jawił się już na tym po­zio­mie real­ności, na któ­rym od pew­nego czasu egzy­sto­wali Szy­derca, Ne­pan­the, Var­thlokkur oraz Sta­rzec z Gór. Wkrótce do­szedł do sie­bie po wstrząsie wy­wo­ła­nym śmiercią i po­now­nie spró­bo­wał gra­nic swego wię­zie­nia. I znowu bez po­wo­dze­nia.Tymcza­sem po­sąg zdą­żył już zwrócić się ku Nu Li Hsi. Książę Smok ucie­kał przed nią wo­kół klatki, ni­czym szczur za­mknięty w jed­nym po­mieszcze­niu z terie­rem.Uciec mu się nie udało. Nie ura­to­wało go rów­nież mi­strzow­skie opa­no­wa­nie Mocy. Me­ta­lowy po­twór opę­dził się przed jego ata­kami, po­chwycił go, zadu­sił i z po­gardą od­rzucił ciało na bok.Ne­pan­the ob­ser­wo­wała wszystko z nie­szczęśli­wym wy­ra­zem twa­rzy, ale nie od­czu­wała już tak wiel­kiego nie­po­koju, jak przed chwilą. Wszystkie emo­cje bla­kły nieco w tym mgli­stym pa­laty­nacie ostatecz­nej śmierci.Błysk.Żela­zni lu­dzie znik­nęli.— Opu­ścił klatkę! — wy­krzyknął Var­thlokkur. — Nic nie jest w sta­nie tego do­ko­nać.— Nie? Coś jed­nak zdo­łało — zare­pli­ko­wał Sta­rzec. — Rze­czy po­zba­wione ży­cia. Rze­czy nie­wrażliwe na czary. — Zmierzył wzrokiem Gwiezd­nego Jeźdźca, mina na jego twa­rzy wy­raź­nie da­wała do zro­zu­mie­nia, że z tam­tym łączy go nie­jedna wspólna ta­jem­nica.Gwiezdny Jeź­dziec od­po­wie­dział spoj­rze­niem.— Mu­szę się śpie­szyć. Nie zo­stało dużo czasu. — Od­wró­cił się do swego Rogu, wy­mamrotał coś cicho. Na­gle na stole po­ja­wiły się ta­jem­nicze in­stru­menty. Szybko przymo­co­wał je do ciał, w miej­scach gdzie znaj­do­wały się ży­wotne or­gany. Po­tem w po­śpie­chu przywołał przedmiot, który przy­po­minał ma­sywną, zdobną trumnę.— Ro­zu­miem już, co on za­mie­rza — oznajmił w pod­nie­ceniu Sta­rzec. — Od wie­ków nikt tego nie pró­bo­wał. Pełne wskrze­sze­nie. Za­po­mniana sztuka. Dzi­siaj jedy­nie on lub ja po­trafi­liby­śmy dać sobie z tym radę, a ja nigdy nie mia­łem od­po­wiednich na­rzę­dzi. Naj­waż­niej­sza jest ta skrzynia. Wszystko inne to są efektowne, ale w su­mie nie­istotne ozdóbki, któ­rych jedy­nym za­da­niem jest pod­trzyma­nie funk­cjo­no­wa­nia ży­wot­nych orga­nów. — Jego pod­nie­cenie jed­nak szybko za­mie­niło się w przy­gnę­bie­nie. — Ale nie star­czy mu czasu, żeby oży­wić nas wszyst­kich. Na­wet on nie­wiele pora­dzi na po­stę­pu­jącą de­gra­dację mó­zgu.— Ci­cho! — warknął Szy­derca.Ne­pan­the od­wró­ciła się do niego.— Czy ty sam nie mó­wiłeś... — Re­pry­menda za­marła na jej ustach. To nie o Starca mu cho­dziło. Wście­kłym wzrokiem pa­trzył na cie­nie ksią­żąt wschodu. Tamci po­now­nie za­częli na sie­bie uja­dać.Po­tem jego spoj­rze­nie po­wę­dro­wało do jej ciała i na­gle stała się świadoma swej na­gości.— Przykryj mnie, pro­szę.Var­thlokkur za­chi­cho­tał i po­wie­dział:— On nie może cię usły­szeć. A na­wet wtedy i tak nie ro­bi­łoby to róż­nicy. — Wskazał na jej wid­mową istotę, po­tem na in­nych. Wszyscy byli nadzy jak nowo naro­dzone nie­mowlęta.— Ale on pa­trzył na mnie. Albo przy­najmniej ja po­trafię pa­trzeć. — Po­czuła się głu­pio, w ta­kiej chwili przejmo­wać się wstydli­wo­ścią.— Zga­duje, ob­raca się w tę stronę. Wie, że tutaj jeste­śmy, ale nie ma poję­cia, gdzie sto­imy. Nie jeste­śmy także w sta­nie poru­szyć przed­miotu mate­rial­nego. Poza tym lepiej przywyk­nij do na­gości.— Zga­dza się — warknął Szy­derca. — Hańba żony-kurwy po­winna być od­kryta przed ca­łym światem.— Uważaj, co mó­wisz — gniewnie po­wie­dział Var­thlokkur.— Czas... — wtrą­cił Sta­rzec. — On pra­cuje zbyt wolno. Nie jest moż­liwe, żeby ura­tował nas wszyst­kich. — Lekki ślad histe­rycz­nej na­dziei za­brzmiał w jego gło­sie, gdy dodał: — Jed­nak ja się wśród nich znajdę. Jest mi to wi­nien. Raz ura­to­wa­łem mu życie.— Pewny sie­bie ty­siąc­latek! — wy­ce­dził Szy­derca. — W końcu za­czął się przejmo­wać wła­snym poło­że­niem.Jego zgryźli­wość jesz­cze bar­dziej roz­draż­niła Ne­pan­the.— To głu­pie, żeby­śmy teraz mieli się kłó­cić. A więc prze­stań­cie.— Mil­cze­nie, hańba im­be­cyla, który wie­rzy we wszystko, co mu się po­wie! — Jego prze­ko­nanie o wła­snej słuszności było już tak roz­dęte, że można by je chyba ciąć no­żem.Duch drze­miący w Ne­pan­the, ogień, który chcieli wzbudzić w niej bra­cia, roz­bły­snął pło­mie­niem. Ru­szyła w kie­runku Szy­dercy ni­czym po­lu­jąca me­duza. On cof­nął się i poty się wy­co­fywał, póki nie do­tarł do kąta.Nę­kając go gwałtow­nymi wy­bu­chami emo­cji, zmu­siła go w końcu, by za­czął jej słu­chać, a po­tem opo­wie­działa mu wszystko, co się wy­da­rzyło pod­czas ich roz­łąki.— Słu­chaj! — war­czała, gdy tylko usi­łował jej prze­rwać, albo: — Patrz na mnie! — kiedy ucie­kał spoj­rze­niem w bok. Skończyła zaś w ten spo­sób: — I to jest wła­śnie ab­so­lutna, cał­ko­wita prawda!Wciąż miał wąt­pli­wo­ści, ale przy­najmniej przy­szło mu do głowy, że może na jakiś czas po­wi­nien się po­wstrzymać przed fe­ro­wa­niem wy­ro­ków.— Czas po­każe, czy jest to prawda. Albo nie. — Po­tem, za­ska­kując ją nagłą zmianą te­matu: — Cza­ro­dziej jest na­prawdę mym oj­cem?— On chyba jest o tym prze­ko­nany.— Prawdę po­wie­dziano, że ma żona nosi dzie­cię? Moje dzie­cię?— Tak. Twoje dziecko. — Od­wró­ciła się, by ob­ser­wo­wać po­czy­nania Gwiezd­nego Jeźdźca, w rów­nym stop­niu po to, by skryć swe emo­cje, jak i zwy­czaj­nie za­inte­re­so­wana naj­bliż­szym ce­lem jego wy­sił­ków.Po­czuła przy­pływ pa­niki. Co z dzieckiem?Mu­siała żyć. Aby ura­to­wać dziecko. Obiegła szybko klatkę do­okoła, żeby zo­ba­czyć, kto zo­stał wy­brany.Var­thlokkur.Przez chwilę nie­na­wi­dziła go z taką siłą, że aż za­dzi­wiła bar­dziej ra­cjo­nalną część sa­mej sie­bie. Ona po­winna być pierwsza. Dla dobra dziecka.Nie­prawda, za­drwiła ja­kaś myśl w gło­wie. Wcale nie oba­wiała się o dziecko. Po pro­stu nie chciała umrzeć.Ciało Var­thlokkura wreszcie dało wsu­nąć się do trumny. Gwiezdny Jeź­dziec za­trza­snął jej wieko, warknął coś do swego Rogu. Jak zaw­sze w ję­zyku, któ­rego nikt nie ro­zu­miał. Róg za­gwizdał. Trumna za­częła cicho brzę­czeć.Ne­pan­the pod­bie­gła do Gwiezd­nego Jeźdźca, wrzasnęła nań:— Ja naj­pierw, ty idioto! Ja! — Biła go pię­ściami. On machnął dło­nią przed oczyma, jakby od­gar­niał paję­czyny z twa­rzy.Szy­derca za­śmiał się.— Ko­lejny przy­kład ko­smicznej sprawie­dli­wo­ści. O nie­go­dzi­wej ko­bie­cie za­po­mniano. Po­dob­nie jak o peł­nym po­czu­cia wła­snej war­tości sta­rym dzi­waku. Bar­dzom za­do­wo­lony. Po­grą­żon w eks­tazie, Gwiezdny Jeźdźcu.— Za­mknij się! — krzyknęła Ne­pan­the. — Niech go ktoś uci­szy. Nasz syn...— Ale to jest cu­downe, moja Ko­chana, moja Dia­mentowo­oka. Na Can­da­reen, po wiel­kim przyjęciu we­sel­nym, świeżo po­ślu­biona żona obie­cała iść za otu­ma­nio­nym mę­żem aż do bram Pie­kła. Być może teraz bę­dzie miała oka­zję.Jesz­cze za­nim skończył, zro­biło mu się przy­kro, po­ża­łował, że mściwość znowu kie­ro­wała jego sło­wami. Zro­zu­miał, że to jego strach po­woli, ukradkiem za­czyna opa­no­wy­wać uczucia i reak­cje.Nie po­trafił jed­nak go stłu­mić.Var­thlokkur jakby w oszoło­mie­niu ru­szył na­przód. Jego ciało wzywało go z po­wro­tem. Pró­bując opa­no­wać ten przymus, za­trzymał się przy Ne­pan­the na wy­star­cza­jąco długą chwilę, by wy­szeptać:— Pa­mię­taj o swoich obietni­cach, kiedy tylko wró­cimy do życia.Ne­pan­the po­ki­wała głową. Jak wiele bólu może przy­nieść mi­łość do dwóch męż­czyzn? Obawiała się, że nie­skończe­nie wiele.Wszystko wy­da­wało się takie pro­ste, za­nim po­jawił się Szy­derca.Var­thlokkur do­tarł wreszcie chwiejnie do trumny, a tam za­czął mamrotać jakąś dzie­cięcą mo­dli­twę.Obecnie Gwiezdny Jeź­dziec zu­peł­nie nie przy­po­minał znu­żo­nego wie­kiem starca. Ukląkł wśród ciał, ener­gicz­nie ma­ni­pu­lował przy­rzą­dami słu­żą­cymi pod­trzyma­niu życia.Szy­derca, któ­rego cał­ko­wicie ogar­nęła pa­nika, bez­litoś­nie natarł na Var­thlokkura.— Stary Dia­ble, Za­głado Ilka­zaru, przy­najmniej raz okaż tro­chę przy­zwo­itości. Zrób coś do­brego za­miast sa­mego zła...Sta­rzec rów­nież nie po­trafił opa­no­wać tar­gają­cych nim emo­cji, cho­ciaż go­rycz swą wy­lewał na Gwiezd­nego Jeźdźca.— Nie­wdzięcz­nik — po­wie­dział cicho. — Czy już za­po­mniał Na­wami? Kto ura­tował cię przed tortu­rami Odite?To wpływ Kra­iny Cieni, zro­zu­miała Ne­pan­the. Cho­ciaż stu­dziła sub­tel­niej­sze uczucia, z pew­no­ścią jed­nak pod­sy­cała ego­izm. Świado­mość bycia martwym i oczeki­wa­nie na głęb­szą jesz­cze śmierć, co miała na­stą­pić póź­niej, spuszczały ze smy­czy czarne psy du­szy.Na­gła myśl, która przy­szła jej do głowy, za­sko­czyła ją samą. Być może teraz wła­śnie trwał sąd, a za­cho­wa­nie pod­czas tego oczeki­wa­nia okre­ślało przy­szłą na­grodę lub karę.Od prze­ra­żają­cych spe­kula­cji wy­ba­wiło ją nagłe mil­cze­nie, które za­pa­no­wało w kom­nacie.Var­thlokkur znik­nął.Gwiezdny Jeź­dziec otworzył trumnę.Cza­ro­dziej od­dy­chał płytko. Jego skóra znowu od­zy­skała ró­żowy kolor, marsz­czyła się i drżała. Z rany nie pły­nęła już krew.Gwiezdny Jeź­dziec przemó­wił, rzucił za­klę­cie uzdrawia­nia, które Sta­rzec roz­po­znał. Po­tem na­kładł na uszko­dzone miej­sca ciała ja­kiejś śmierdzą­cej ma­ści i owi­nął je ban­da­żem.Ne­pan­the, sto­jąc za trumną, czuj­nie ob­ser­wo­wała swoich towa­rzy­szy w po­dróży przez śmierć. Iden­tyczne myśli na­wie­dzały ich głowy.Kto bę­dzie na­stępny?Z tego, co mó­wił Sta­rzec, jed­nemu z nich się nie uda. Być może dwójce. Na­stępny wy­brany rów­nie do­brze może być ostatnim, który prze­żyje, za­cho­wu­jąc zdrowe zmy­sły.Na przelotny mo­ment Ne­pan­the znie­na­wi­dziła obu męż­czyzn za to, że zmniej­szają jej szansę. Po­tem do­szła do wniosku, że to ona zo­sta­nie wy­brana jako na­stępna. Na­wet Gwiezdny Jeź­dziec nie mógł być tak po­zba­wiony ry­cer­sko­ści, żeby nie zare­ago­wać na ko­bietę w po­trze­bie. Nie­prawdaż?— Ura­to­wa­łem mu życie, wie­cie — po­wtó­rzył Sta­rzec. — Byli­śmy towa­rzy­szami. Pod­czas Kru­cjaty Na­wami. Dy­ry­gen­towi coś nie wy­szło. Na­ha­man Odite, na­brał po­dej­rzeń... — Na­brał wody w usta, zro­zu­miawszy, że na­wet tutaj po­wi­nien trzymać język za zę­bami od­no­śnie do pew­nych spraw.Ne­pan­the i Szy­derca wy­mie­nili po­zba­wione wy­razu spoj­rze­nia.Można im to wy­ba­czyć. Na­wet naj­mą­drzejsi z histo­ry­ków na Reb­sa­meń­skim Uni­wer­syte­cie w Hel­lin Da­imiel nie mieli zie­lo­nego poję­cia o Kru­cja­tach Na­wami. Działo się to już tak dawno temu i wią­zało z tak po­twornymi okru­cień­stwami, że pra­wie nikt nie oca­lał, aby prze­kazać rela­cję z wy­da­rzeń.— Za­mknij się! — warknęła Ne­pan­the ogar­nięta gwałtowną nie­na­wi­ścią. Bała się po pro­stu, że on mówi prawdę, że może sobie ro­ścić ja­kieś nad­zwy­czajne prawa do lito­ści Gwiezd­nego Jeźdźca. — Za­czniesz się prze­chwalać, do­piero kiedy on mnie włoży do środka. Wtedy nie będę mu­siała tego słu­chać.Szy­derca po­zo­sta­wał nie­natu­ralnie mil­czący, jego usta bez­gło­śnie wy­po­wia­dały słowa. Ne­pan­the za­śmiała się śmiechem, który brzmiał, jakby go skro­piono per­fu­mami pio­łunu. Ten człowiek, który w nic nie wie­rzył, który z wszyst­kiego szy­dził, który był tak prze­siąk­nięty cyni­zmem, że pra­wie roz­ta­czał wo­kół sie­bie jego woń, teraz zano­sił swe wo­łania do fał­szy­wych bo­gów.Gdzież on się na­uczył mo­dlić?Gwiezdny Jeź­dziec wy­cią­gnął Var­thlokkura z trumny, uło­żył z boku, przy­go­to­wu­jąc do dal­szych za­bie­gów. Cza­ro­dziej już wy­glą­dał zdrowiej.Po­ten­cjalny zbawca Ne­pan­the po­chylił się nad jej cia­łem. Na poły krzyknęła, na poły za­śmiała się triumfalnie.Ale on zwy­czaj­nie prze­sunął jej nogę, aby móc dojść do zwłok Szy­dercy.Ne­pan­the wrzasnęła po­now­nie, tym ra­zem jed­nak zdra­dza­jąc zu­peł­nie inne uczucia. Re­zy­gna­cja po­woli za­czy­nała wkradać się do jej du­szy.Sta­rzec za­klął.— Ty dia­ble! Ty nie­wdzięczny wrogu! Mam na­dzieję, że upieką twoją czarną du­szę...Ksią­żęta wschodu za­śmiali się. Stra­cili cał­ko­wicie za­inte­re­so­wa­nie wzajem­nymi sprzecz­kami, teraz za­częli szczuć na sie­bie tych, któ­rzy ich wcześniej poj­mali.— Mor­derca! — warknęła Ne­pan­the, zwracając się do męża. — Ja. Moje dziecko. Na­sza krew za­ciąży na two­jej du­szy, chyba że zmu­sisz go, aby prze­stał. — Znowu za­częła się skra­dać w jego stronę, nie­przytomna ze stra­chu i zło­ści.Sta­rzec, wstrzą­śnięty zdradą tego, któ­rego uwa­żał za swojego przyja­ciela, osu­nął się na fotel. Za­topił się w swych wspo­mnieniach, które teraz były znacznie ja­śniej­sze niźli wówczas, gdy żył.Dy­ry­gent go tutaj sprowa­dził, a po­tem przez całe wieki bez­litoś­nie wy­ko­rzy­sty­wał. Teraz rów­nież zo­stał bez­względnie po­trakto­wany. Tamten łzy na­wet nie uroni po jego stra­cie. Był tylko ko­lej­nym na­rzę­dziem w rę­kach garn­carza i zna­lazł się w sytu­acji, gdy ów musi do­ko­nać wy­boru, które na­rzę­dzia wy­rzu­cić.Ja­kież to epo­pe­iczne prze­zna­cze­nie kształto­wał teraz Gwiezdny Jeź­dziec, że Var­thlokkur i gruby kry­mi­nali­sta oka­zali się dlań waż­niejsi od niego?Gwiezdny Jeź­dziec był za­gadką, na­wet dla niego, który znał go naj­lepiej, który wie­dział, jak i dla­czego zo­stał on ze­słany na ten świat, jaką miał do wy­peł­nie­nia misję. Jed­nak plany tego czło­wieka okrywała mgła ta­jem­nicy, cho­ciaż jed­nej rze­czy Sta­rzec był ab­so­lutnie pe­wien. Wy­da­rze­nia tej nocy zo­stały bar­dzo tro­skli­wie za­aran­żo­wane, wio­dące do nich związki przy­czy­nowo-skut­kowe się­gały być może całe dzie­się­cio­lecia w prze­szłość.I nadto jesz­cze Sta­rzec żywił po­dej­rze­nia, za­mie­nia­jące się wraz z upływem stu­leci w pew­ność, że Gwiezdny Jeź­dziec starał się, nie­skończe­nie sub­telnie, uchylić od wy­roku na nim cią­żą­cego. Zniszcze­nie Na­wami, Il­ka­zaru... Żadne z nich nie było ko­nieczne. Były irra­cjo­nal­nymi wy­sko­kami — chyba żeby uznać je za część ja­kie­goś nie­prze­nik­nio­nego planu.Ne­pan­the skra­dała się za Szy­dercą. Zdą­żyli już obejść całe po­mieszcze­nie, wtedy jed­nak po­czuła, że nie po­trafi już dłu­żej pod­sycać swego gniewu. Wkrótce zo­stało po nim tylko lek­kie prze­raże­nie. Wtedy Szy­derca wziął ją w ra­miona i wy­szeptał te same uspoka­ja­jące ba­nały oraz pło­che żarty, któ­rymi do­da­wał jej du­cha w cza­sie napa­ści bin You­sifa na Iwa Skołowda. W ciągu kilku na­stęp­nych mi­nut udało im się za­cho­wać spo­kój, oży­wić mi­łość, wy­ba­czyć sobie wzajem.Wy­po­wie­dziawszy ostatnie stłu­mione słowa:— Oczy Łani, Piersi Go­łę­bicy, po dru­gich naro­dzi­nach bę­dzie lepiej. Obiecuję... — opu­ścił ich towa­rzy­stwo.Gwiezdny Jeź­dziec zaj­mo­wał się już po­zo­sta­łymi cia­łami, jego ręce śmi­gały go­rącz­kowo. Od czasu do czasu przelotnie spraw­dzał stan Var­thlokkura. Sta­rzec sie­dział w mil­cze­niu, wspomi­nając, cze­kając. Ksią­żęta wschodu znowu wa­dzili się z sobą, jed­nak z coraz mniejszym prze­ko­na­niem.Uczucia Ne­pan­the sta­wały się coraz bled­sze. Nie miała już ochoty na nic, tylko po­grą­żyć się w bier­nym oczeki­wa­niu. Usiadła obok Starca, wzięła go za rękę.Po­świ­sty­wa­nia i bu­cze­nia trumny uci­chły. Uścisk Starca wzmocnił się.— Uda mu się jesz­cze tylko z jed­nym z nas. Nie ma wąt­pli­wo­ści — po­wie­dział, ale jego gło­sowi bra­ko­wało siły. On, po­dob­nie jak i ona, chciał żyć, ale z każdą chwilą co­raz bar­dziej od­dalał się od brze­gów życia. Nie minie dużo czasu, po­dej­rze­wała Ne­pan­the, a w ogóle prze­sta­nie jej zale­żeć, być może na­wet nie zwróci uwagi na zew wskrze­sze­nia.Które z nich?, za­sta­na­wiała się, kiedy Gwiezdny Jeź­dziec wy­cią­gał Szy­dercę na po­sadzkę. Na­dzieja roz­bły­sła w niej, ale nie po­tra­fiła już roz­nie­cić woli życia. Od­wró­ciła się do Starca. Za­mknął oczy. Być może w ten spo­sób było ła­twiej, nie wie­dzieć... Ści­ska­jąc jego dłoń, rów­nież przy­mknęła po­wieki.Oczeki­wa­nie cią­gnęło się przez całą wieczność.Po­czuli oboje, jak ku wieży zbliża się coś, po­woli, jakby jakiś prze­ra­ża­jący mroczny my­śliwy dusz wę­szył nie­pewny ślad.Czas ru­szył z miej­sca. Jego ciężki le­niwy chód nagle na­brał tempa skoku głową w dół, do Pie­kła. Ne­pan­the usły­szała słabe, od­ległe jęki prze­raże­nia wy­da­wane przez ksią­żąt wschodu. Być może to wcale nie było dzieło jej wy­obraźni. Może na­prawdę coś się zbli­żało...Po­woli roz­wie­wała się w ni­cość. Czuła, jak to się dzieje. Jej uścisk na mate­rii bytu słabł coraz bar­dziej i bar­dziej...Szkoda, że jej syn nigdy się nie naro­dzi...Mrok.Szczęście, po­nie­waż już dłu­żej nie czuła stra­chu. DWADZIEŚCIA: Co się wydarzyło potem Człowiek może na­brać straszli­wego pra­gnie­nia po wspi­naczce na El Ka­bar — zwrócił się Var­thlokkur do Szy­dercy. Sie­dzieli po prze­ciw­nych stro­nach stołu, je­dząc pierwszy wie­czorny po­siłek po wskrze­sze­niu. — Ro­biłem to kil­kana­ście razy.Szy­derca pa­trzył na tego męż­czy­znę, który mógł być oj­cem, ja­kiego nigdy nie miał. Zdławił jed­nak przy­pływ sy­now­skich uczuć, prze­klął je jako zu­peł­nie nie­uza­sad­nione, a już zde­cy­do­wa­nie na­zbyt sen­ty­mentalne.— Po­byt w Kra­inie Cieni rów­nież straszliwie wy­susza — od­parł. — Za­sta­na­wia­łem ci się już, jakie też tor­tury cze­kają mą skromną osobę w Pie­kle. Za­pewne głównie abs­ty­nen­cja.Uni­kał spoj­rze­nia cza­ro­dzieja, roz­glą­dając się za słu­żą­cym po­dają­cym wino. Nie­zbyt swo­bod­nie czuli się w swoim towa­rzy­stwie. Ale słu­żą­cego nig­dzie nie było, nie miał kto wy­ba­wić ich z opre­sji. Po­dob­nie jak u po­zo­sta­łych miesz­kań­ców zamku, ta noc wy­wo­łała wiel­kie za­mie­sza­nie w jego my­ślach. Nikt ze służby nie po­trafił zwy­czaj­nie wró­cić do swych obo­wiązków.— Tak. Kra­ina Cieni.Tym sa­mym temat zo­stał wy­czer­pany, bez słów zgo­dzili się, że naj­lepiej bę­dzie, jeśli wy­po­wie­dziane tam słowa oraz wcześniej­sze uczynki odejdą w za­po­mnienie.Dzieciak, śmielszy niźli jego towa­rzy­sze w małej grupce, któ­rzy chi­cho­tali i ob­ser­wo­wali ich z pew­nej odle­gło­ści, pod­szedł do stołu. Pa­trzył na Szy­dercę przez kilka se­kund, po­tem pi­snął i uciekł, kiedy wę­dro­wiec wy­krzywił twarz w pa­skudnym gry­ma­sie.— Od nie­pa­mięt­nych cza­sów zaw­sze prze­śla­dują mnie bez­czelne, brudne ba­chory — warknął Szy­derca, wspomi­nając Bramę Smoka w Ka­mieńcu Prost. Tam wła­śnie wkroczył na swoją drogę bez po­wrotu, a po­tem było już za późno, by unik­nąć dziwnych, po­nu­rych przy­gód, które do­pro­wa­dziły go do spo­tka­nia z oj­cem.Ukrad­kiem, spod opa­dają­cych brwi, ob­ser­wo­wał Var­thlokkura. Czy ja­kieś nowe zło rodzi się wła­śnie w norze umy­słu cza­ro­dzieja? Był, kim był, i zro­bił rze­czy, które zro­bił. Za­słu­żył sobie na swoją pa­skudną sławę.Dłoń Szy­dercy po­szu­kała rę­koje­ści mie­cza. Jego wzrok prze­bie­gał kom­natę w po­szu­ki­wa­niu za­ląż­ków zdra­dzieckich kno­wań.Wy­łu­skał ją wśród sze­regu nie­zna­jo­mych twa­rzy. Za­marł. Wy­da­wała się pięk­niej­sza niźli kie­dy­kol­wiek dotąd. Wzbu­dza­jąca większe po­żą­danie po­mimo bla­dości, jaką na jej obli­czu po­zo­sta­wiły nie­dawne przejścia. W jakim sta­nie był jej umysł? Jak gorz­kie za­cho­wała wspo­mnienia? Czy ucierpiała po­waż­nie od de­gra­dacji mó­zgu, o któ­rej do znu­dze­nia glę­dził Sta­rzec?Czy oboje będą w sta­nie za­po­mnieć o mi­nio­nym gniewie, o za­zdro­ści i oca­lić coś z wra­ków, jakie inni lu­dzie zro­bili z ich ży­wo­tów? Czy uda im się od­zy­skać szczęście, które już było ich, na tak krótko, za­nim padł Ravenkrak?Usiadła obok, poło­żyła dłoń na jego dłoni. Uśmiech­nęła się, jakby nic się nie wy­da­rzyło po­przedniej nocy.Ich ro­zejm wciąż po­zo­sta­wał w mocy. Naj­wy­raź­niej rów­nież chciała za­po­mnieć.— Co się stało z Gwiezd­nym Jeźdźcem? — za­py­tała.— Od­szedł — od­parł Var­thlokkur. — Taki wła­śnie jest. Nigdy nie czeka na nic. Przypusz­czal­nie dla­tego, że wówczas mu­siałby od­po­wie­dzieć na parę pytań. Wy­gląda na to, że zad­bał o nasze ciała, zajął się Star­cem, od­cza­rował służbę, a po­tem odle­ciał. Tak wła­śnie zwykł czy­nić. Być może nikt nie usły­szy o nim nic przez naj­bliż­sze sto lat.— Sta­rzec. Jak on się czuje? — za­pytał Szy­derca.— Nie mam pew­ności. Wieża jest za­mknięta na głu­cho. Nie po­sia­dam zdol­ności ko­niecznych do przełama­nia strzegą­cych jej za­klęć. Nie­mniej po­dej­rze­wam, że to oznacza, iż żyje. Naj­pew­niej po­grą­żył się w głę­bo­kim śnie.Przypusz­cze­nie cza­ro­dzieja było bli­skie prawdy. W prze­ci­wieństwie do jego wła­snych naj­bar­dziej po­nu­rych oczeki­wań, Star­cowi nie po­zwolono umrzeć. Nie dane mu jed­nak było także wró­cić do życia. Jego ciało, odziane w ce­re­mo­nialne szaty, sie­dzi na ka­miennym tro­nie w kom­nacie u szczytu Wieży Wia­trów. Jego oczy, jeżeli kie­dy­kol­wiek jesz­cze się otworzą, spoj­rzą pro­sto w ma­giczne zwiercia­dło. Pod po­kry­tymi nie­bie­skimi żył­kami, po­marsz­czo­nymi dłońmi spo­czywa ma­leńka, kru­cha, kuli­sta fiolka. Świeże za­pasy me­dy­ka­mentów wy­peł­niają półki szafy. Pew­nego dnia, gdy po­jawi się taka po­trzeba, Dy­ry­gent może na po­wrót sprawić, by blask oży­wił jego oczy.W prze­ci­wieństwie do po­zo­stałej trójki, był na­prawdę jedy­nie na­rzę­dziem. Któ­rego czas uży­wa­nia do­biegł końca, któ­rego ostrze stę­piło się. Jed­nak Gwiezdny Jeź­dziec był oszczędny. Nie mar­no­wał ni­czego, co mo­gło któ­regoś dnia znowu oka­zać się uży­teczne. Komnata na szczycie Wieży Wia­trów jest więc ni­czym skrzynka z na­rzę­dziami, gdzie w spo­koju i bez­piecznie spo­czywa nie­po­trzebny na razie in­stru­ment. Na­wet Var­thlokkur nie był dość po­tężny, by otworzyć to miej­sce. A prze­cież wró­ciła doń peł­nia po­sia­da­nych Mocy.Mroczna Pani Starca z Gór znowu zaj­muje swe miej­sce na ołta­rzu.Ze star­cem kom­natę dzielą, być może za­cho­wane jako pa­miątka, a może jako me­mento, uło­żone w po­zycji sie­dzą­cej zwłoki Ksią­żąt Tauma­tur­gów.Główne danie po­ja­wiło się wreszcie. Szy­derca za­ata­ko­wał swoją por­cję, naj­wy­raź­niej chcąc, żeby teraz ktoś inny przez jakiś czas zajął się pro­wa­dze­niem roz­mowy. Od mie­sięcy nie miał w ustach po­rząd­nego po­siłku.— W pew­nym sen­sie wcale nie po­doba mi się, że Sta­rzec wy­padł z gry — oznajmiła Ne­pan­the. Szy­dercy zdało się jed­nak, że w jej gło­sie po­sły­szał naj­słab­sze echo pod­tek­stu: lepiej-on-niźli-ja. — Był w po­rządku, na­wet jeśli cza­sami za dużo zrzę­dził.— On nie od­szedł, tylko czeka. Na wolę Gwiezd­nego Jeźdźca. Są­dzę, że mię­dzy nimi musi ist­nieć coś ta­kiego, czego nikt nigdy na­wet nie po­dej­rze­wał. Ale... tak... mnie rów­nież go bra­kuje. Za­sta­na­wiam się tylko, jak wiele wie­dział rze­czy, któ­rych nigdy nie zdra­dził. Za dużo mie­wamy przed sobą ta­jem­nic.Po­woli, z na­my­słem, cza­ro­dziej prze­żuł kilka kę­sów. Po­tem kon­tynu­ował:— Mimo tej całej uszczypli­wo­ści i zrzę­dze­nia był w pew­nym sen­sie do­brym przyja­cie­lem. To źle, że nigdy w życiu nie miał celu, in­nego niźli tylko gra­nie swej roli. Na czymkol­wiek mia­łaby pole­gać.— Miejmy na­dzieję, że na­stęp­nym ra­zem bę­dzie bar­dziej szczęśliwy.— Dziecko? — Wy­beł­kotał Szy­derca, ma­jąc usta pełne pie­czo­nej wie­przowiny.— Do­brze. Cie­szę się, że ogo­liłeś się i umyłeś. Nigdy jesz­cze nie wi­działam ban­dyty ze wzgórz tak brudnego, śmierdzą­cego i dzi­kiego jak ty. — Ona i Var­thlokkur po­wró­cili do wspo­mnień i spe­kula­cji na temat Starca z Gór.Cza­ro­dziej sformu­łował nie­po­ko­jącą hi­po­tezę:— Wiesz, są uczeni, któ­rzy twierdzą, że Gwiezdny Jeź­dziec jest kimś w ro­dzaju awatara Sprawie­dli­wo­ści. Być może osą­dził nas wszyst­kich, nie tylko Ksią­żęta.— My­ślisz...— Tak. Być może Sta­rzec jako je­dyny z nas otrzymał praw­dziwą na­grodę. Po­zo­stali prze­cież wró­cili w sam śro­dek wszyst­kiego.Szy­derca łyp­nął okiem w jego stronę, wy­ra­żając po­ważne wąt­pli­wo­ści, ale nic nie po­wie­dział, wolał po­świę­cić całą uwagę kon­su­mo­wa­nemu wła­śnie kur­cza­kowi.Twarz Ne­pan­the wy­ra­żała smutek.— Cza­sami mie­wam prze­czu­cia — po­wie­działa. — I teraz wła­śnie mi się to przy­da­rzyło. Nad­cho­dzą cięż­kie czasy. Wiele bólu i smutku czeka mnie i mo­jego męża.Var­thlokkur nie do­konał jesz­cze in­wo­kacji wy­roczni, aby zo­ba­czyć, jak wy­gląda przy­szłość, w któ­rej nie ma­czają już pal­ców Ksią­żęta Tauma­tur­go­wie. Uni­kał na­wet myśli o tym, bojąc się, co może zo­ba­czyć.I tak nic by mu z tego nie przy­szło. Inne Moce już zdą­żyły się obu­dzić i nie spuszczały zeń oczu.— Bez wąt­pie­nia — rzekł, zwracając się do Ne­pan­the. — Wie­rzę, że jedy­nym po­wo­dem, dla któ­rego zna­leźli­śmy się tu z po­wro­tem, jest fakt, iż oczekuje się po nas, że znowu do­wie­dziemy swej uży­tecz­ności.Za głu­pawą ma­ską żar­łoka Szy­derca był nad­zwy­czaj czujny, badał każdy niu­ans tego, co po­wie­dział cza­ro­dziej, i spo­sób, w jaki to po­wie­dział. Szu­kał fał­szy­wej nuty w jego gło­sie. Oj­ciec czy nie, zwy­czaj­nie nie ufał prze­ba­cze­niu Var­thlokkura.Już czas, po­sta­nowił, by deli­kat­nie szturch­nąć to gniazdo szer­szeni, zo­ba­czyć, co w nim bzyka, czas ci­snąć ka­mień, aby prze­ko­nać się, co wy­peł­znie spod na­brzmia­łych głę­bin fał­szy­wie spo­koj­nej po­wierzchni stawu. Z dło­nią wspartą na rę­koje­ści mie­cza bek­nął po­tęż­nie, po­chylił się do przodu. Przy­mknąwszy po­wieki, to­nem takim, jakby pro­wa­dził zwy­kłą towa­rzy­ską kon­wer­sację, za­uwa­żył:— Je­śli pa­mięć mnie nie zwo­dzi, co nie­moż­liwe jest w pu­łapce ge­niu­szu, ja­kimż je­stem, czas był ongiś, gdy człowiek pe­wien obie­cał gru­bemu ku­gla­rzowi i jego przyja­cio­łom so­wite ho­nora­rium za wy­ko­nanie kilku drobnych sztu­czek dla tegoż. Jako żem po­sia­da­czem jest iście sło­nio­wej pa­mięci, com przed chwilą już nad­mie­nił, mogę rzec, iż we­ksel opiewał na: jeden ty­siąc i czte­rysta po­dwójnych zło­tych sze­kli bi­tych w men­nicy Im­pe­rium. Ówże dżentel­men wy­żej wy­mie­niony w cha­rak­terze za­liczki dał tylko osiem­dzie­siąt. Ja więc, zwa­żyw­szy drogę dzielącą od domu moje skromne ciało, ręką chwytam za sa­kiewkę i krzy­czę: „Biada!” Al­bo­wiem pod pal­cami nie czuję nic. Na­wet jed­nego za­śnie­działego mie­dziaka. Wielki przewi­duję więc głód...Ne­pan­the, która wreszcie zro­zu­miała, o co cho­dzi, wes­tchnęła:— Dla­czego nie do­dasz tego, co stra­ciłeś w Iwa Skołowda? — za­py­tała, roz­ba­wiona jego od­wagą.Szy­derca wy­szczerzył zęby. Od uda­wa­nej nie­win­ności oczy nie­malże wy­szły mu z orbit,— Sre­bro: trzy­sta dwa­dzie­ścia ko­ron. Miedź: dwieście trzy­dzie­ści cztery gro­sze, wszystko z Iwa Skołowda. Żad­nego złota. Z in­nych pro­win­cji całej Ita­skii roz­ma­icie, może po pięć srebrnych nobli. Ostrożnie sza­cując, alem wszak znany jest ze szczodro­ści, z tego, że mam serce dusi­gro­sza, z tego, że za­inte­re­so­wa­nym jest tylko mi­ni­mal­nym do­cho­dem wy­star­cza­ją­cym na skromne życie. Oraz w tej chwili także na życie nowo po­ślu­bio­nej żony, która tak nie­dawno zu­bo­żała.Tutaj miał rację. Bo­gactwa Ravenkrak prze­padły bez reszty. Pew­nego dnia mogą za­cząć się po­ja­wiać tu i tam ka­wałki sre­bra i złota, kiedy żoł­nie­rze Ha­rouna za­czną wreszcie plą­dro­wać ruiny.Ne­pan­the była w ta­kim sa­mym stop­niu po­zba­wiona środ­ków do życia jak jej mąż.Var­thlokkur śmiał się, póki łzy nie za­częły spływać mu po po­licz­kach.— Mu­sisz chyba być naj­bar­dziej bez­czel­nym roz­bój­ni­kiem od cza­sów Ra­in­hearta, który za­rżnął Smoka Kammen­garna.Szy­derca wy­szczerzył się po­wtórnie. Ne­pan­the kop­nęła go pod sto­łem. Zi­gno­rował jej ostrzeże­nie.— W mo­necie Ilka­zaru, jeśli można pro­sić. Z dzie­się­cio­pro­cen­to­wymi od­set­kami, li­czo­nymi od daty na­leż­nej płat­ności, to zna­czy od po­ranka, kiedy żoł­nie­rze mego uta­len­to­wa­nego towa­rzy­sza zdo­byli nie­zdo­bytą for­tecę Ravenkrak.— Cóż, czemu nie? — za­du­mał się Var­thlokkur, kiedy do­szedł wreszcie do sie­bie. — Mam tego pełne kosze. For­mal­nie rze­czy­wi­ście je­stem ci dłużny. I jesz­cze zo­stają twoi przyja­ciele, któ­rzy z pew­no­ścią nie da­dzą mi spo­koju... Ne­pan­the, ty rów­nież po­win­naś coś otrzymać. Jako pre­zent ślubny.Oczy Szy­dercy zwę­ziły się. Coś tutaj nie grało. Po wszyst­kich tych kło­po­tach Var­thlokkur pod­daje się tak łatwo? Nie po­trafił w to uwie­rzyć. W tym musi tkwić jakiś ha­czyk. Kru­czek lub pu­łapka...Ale...— Ko­sze? — Dla od­miany te­raz roz­warł sze­roko po­wieki. Chciwość zwy­cię­żyła wszelkie inne względy. — I wolno mi bę­dzie pójść i sa­memu wy­brać?Oto jak chciwy był ten człowiek. Sprzedane za od­po­wiednią cenę bo­ga­tym ko­lek­cjo­ne­rom na rynku, wła­ści­wie do­brane mo­nety, te naj­rzad­sze, mogą mu przy­nieść stu­krotny zysk. W ten spo­sób bę­dzie mógł zmienić skromną for­tunę w na­prawdę wielką. Znał ludzi ku­pują­cych takie rze­czy, orientował się, co jest naj­bar­dziej po­szu­ki­wane. Pew­nego dnia nosił się na­wet z za­my­słem, aby zro­bić im kon­ku­ren­cję — póki nie prze­konał się, że ko­nieczne ba­dania oraz re­klama wy­ma­gają na­zbyt wiele pracy.Pewna myśl prze­mknęła przez głowę Var­thlokkura.— Oczywi­ście. — Dla cza­ro­dzieja jedna mo­neta ni­czym się nie róż­niła od dru­giej. — Po­każę ci skar­biec.Szy­derca spę­dził w nim cały dzień, za­warł bliż­szą zna­jo­mość z każ­dym ka­wał­kiem złota. Var­thlokkur wkrótce stra­cił za­inte­re­so­wa­nie jego po­czy­na­niami i za­jął się swoimi sprawami. Szy­derca na­pełnił jesz­cze wszystkie swoje kie­sze­nie, odło­żyw­szy wpierw na bok sumę, która na­leżna była jemu i jego przyja­cio­łom. Oni, jak go poin­for­mo­wał Var­thlokkur, żyli i czuli się do­brze, cho­ciaż ostatecz­nej za­głady unik­nęli do­słownie o włos.Bo prze­cież, jak to Szy­derca za­pytał póź­niej Ne­pan­the, jaka ko­rzyść z tu­petu, jeśli miałby się mar­no­wać nie wy­ko­rzy­stany?Mieli za sobą wówczas już cztery dni drogi. Szy­derca mu­siał w końcu przy­znać, że Var­thlokkur na­prawdę za­mie­rzał uwolnić Ne­pan­the. Nigdy nie zro­zu­miał, dla­czego tak się stało, i przez cały czas coś po­dej­rze­wał, póki wreszcie nie po­że­gnali się z nim, ma­cha­jąc sobie przyjaźnie rę­koma na po­że­gna­nie. * * *W trak­cie po­dróży Ne­pan­the dużo my­ślała na temat swojej umowy z Var­thlokku­rem. Nie po­tra­fiła umieścić jej we wła­ści­wej per­spektywie. Wąt­pli­wo­ści po­zo­stały. Czy cza­ro­dziej bę­dzie się upie­rał przy do­trzyma­niu jej wa­run­ków? Czy to w po­rządku względem Szy­dercy? Czy nie wy­sta­wia go to na nie­bez­pie­czeń­stwo? Czy odtąd bę­dzie żył, nie zda­jąc sobie sprawy z za­gro­żenia, z tego, że pew­nej nocy w ciemno­ściach na­dziać się może na nóż?Bo­go­wie jedni wie­dzieli, że ko­chała swego męża. Wstyd ogar­niał ją, kiedy przy­po­mi­nała sobie swoje za­cho­wa­nie w Kra­inie Cieni. Serce biło jej niby mło­tem, kiedy poj­mo­wała, jak bli­ska była zniszcze­nia jego uczuć do sie­bie...Ale w jej du­szy za­gnieździło się rów­nież nie­dawno uświado­mione uczucie do Var­thlokkura, które mu­siała jakoś po­go­dzić z uczuciem, jakim da­rzyła Szy­dercę, ze swoją pełną ro­mantycz­nych rojeń dwu­dzie­sto­dziewię­cio­letnią prze­szło­ścią... Zro­biłam to dla cie­bie, skłamała przed samą sobą, pa­trząc na męża.Ale wszystko się ostatecz­nie jakoś uło­żyło, nie­prawdaż? Wszystkim udało się — cho­ciaż na wa­run­kach okre­ślo­nych kom­pro­mi­sów — osią­gnąć cele wła­snych pra­gnień. Świat po­zbył się odrobiny sta­ro­daw­nego zła. Być może przy­szłość przy­nie­sie speł­nie­nie kilku snów.Var­thlokkur nie do­konał in­wo­kacji wy­roczni. Być może ja­kieś pod­świadome prze­czu­cie nie po­zwalało mu zaj­rzeć tam, gdzie mo­gły oczeki­wać po­nure wie­ści. Co­kol­wiek to było, Ne­pan­the je­chała na za­chód zbrojna w na­dzieję — nie­za­leż­nie od tego, jak próżną miała się oka­zać.— Szy­derco, ko­cham cię.Ob­da­rzył ją jed­nym z tych swoich uśmie­chów Sal­tim­banca. Ale jego myśli wę­dro­wały da­leko, na­wie­dza­jąc labi­rynty spe­kula­cji, któ­rych źró­dłem była nie­dawno zdo­byta for­tuna — jak­kol­wiek bez­owocne miały się one oka­zać. KONIEC