HERBERT GEORGE WELLS HISTORIA PANA POLLY TŁUMACZYŁA RÓŻA CZEKAŃSKA–HEYMANOWA TYTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO THE HISTORY OF MR. POLLY ROZDZIAŁ I POCZĄTKI I BAZAR 1 — Dziura — syknął pan Polly, po czym dla odmiany ze znacznie większym naciskiem powtórzył: — Dziuuura! — Umilkł, ale po chwili wybuchnął w swoim dziwacznym żargonie: — Ach, ta głupia, cholerna, parszywa dziura! Siedział na przełazie, dzielącym dwa gołe poletka, dręczony dotkliwymi objawami niestrawności. Niemal codziennie po południu odczuwał te cierpienia, ale że brakowało mu wnikliwości, więc winę za nie przypisywał nie sobie, lecz całemu światu. Każdego popołudnia przekonywał się na nowo, że życie w ogóle i w każdym aspekcie jest „cholerne”. Dziś, znęcony złudnym błękitem nieba, które dlatego tylko było błękitne, że marcowy wiatr dął od zachodu, wyszedł na powietrze w nadziei, że uda mu się uszczknąć coś niecoś z wiosennej radości. Jednakże tajemna alchemia ducha i ciała nie pozwalała mu cieszyć się wiosną. Przed wyjściem miał kłopot ze znalezieniem czapki. Chciał włożyć właśnie czapkę — nową cyklistówkę — tymczasem pani Polly podała mu stary, miękki brązowy kapelusz. — Masz tu swój kapelusz — powiedziała tonem nieszczerej zachęty. Zaczął szukać w stosie gazet pod kuchennym stołem, lecz po chwili odwrócił się i wziął kapelusz. Włożył go na głowę, ale nie czuł się w nim dobrze. W ogóle czuł się niedobrze. Drżącą ręką nacisnął główkę kapelusza i próbował go włożyć na bakier to z lewej, to z prawej strony. Wtedy uświadomił sobie w pełni doznaną zniewagę. Kapelusz zakrywał mu lewą górną część twarzy, a on, rzucając spod ronda rozsierdzone spojrzenie na żonę, powiedział głosem ochrypłym z wściekłości: — Chciałabyś, widzę, żebym wiecznie nosił na łbie ten stary, zabłocony kalosz, co? A ja nie chcę! Mam go dosyć! A zresztą mam już dosyć tego wszystkiego… Do tego doszło… Kapelusz… Drżącą ręką zerwał go z głowy. — Kapelusz… — powtórzył. Cisnął nim o ziemię i kopnął z wściekłością. Kapelusz przeleciał przez kuchnię, odbił się o drzwi i upadł na ziemię z naderwaną wstążką. — Wcale nie wyjdę! — zawołał i włożywszy ręce do kieszeni znalazł w prawej zgubioną czapkę. Nie pozostawało mu nic innego, jak bez słowa skierować się wprost na schody i wyjść .trzasnąwszy mocno drzwiami. — Gagatek! — mruknęła pani Polly wśród zapadłej ciszy, podnosząc i otrzepując wzgardzone nakrycie głowy. — Znów te grymasy! — dodała. — Brak mi już cierpliwości! — Wolno i niechętnie, z miną osoby głęboko obrażonej zaczęła sprzątać skromną zastawę stołu po niedawnym posiłku i zaniosła naczynia pod kran. Uczta, jaką dla niego przygotowała, nie usprawiedliwiała w jej oczach mężowskiej niewdzięczności. Składała się z zimnej wieprzowiny pozostałej z niedzieli, smacznej sałaty, z zimnych kartofli i pikli z firmy Rashall, które szczególnie lubił. Zjadł przecież trzy korniszony, dwie cebule, mały kalafior i kilka kaparów — z wszelkimi pozorami apetytu, a nawet żarłocznie; prócz tego był jeszcze tłusty budyń na syropie i spory kawałek, sera. Lubił jasny, twardy ser — czerwony uważał za ciężko strawny. Zjadł również trzy kromki czarnego chleba i wypił więcej niż pół dzbanka piwa… Ale niektórym ludziom to jeszcze nie wystarcza. — Grymasy! — powiedziała pani Polly do zlewu, walcząc z musztardą na talerzu męża i wyrażając tym słowem jedyne rozwiązanie problemu, jakie jej się nasunęło. Tymczasem pan Polly siedział na przełazie pogrążony w nienawiści do życia, które uważał jednocześnie za nieumiarkowane i za nieodpowiadające jego wymaganiom. Nienawidził miasteczka Foxbourne, nienawidził jego głównej ulicy, nienawidził swego sklepu, żony i sąsiadów, jednego za drugim, i wreszcie z nieopisaną goryczą nienawidził samego siebie. — Po kiego licha osiadłem w tej przeklętej dziurze? — pytał. — Dlaczego to zrobiłem? Siedział na przełazie i patrzał oczami, które zdawały się być zmącone przez jakieś niedostrzegalne skazy, patrzał na świat, gdzie nawet wiosenne pąki były przywiędłe, światło słoneczne miało odcień metaliczny, a cienie nasiąkały niebiesko czarnym atramentem. Wiem, że moralista uważałby pana Polly za upostaciowanie grzesznego niezadowolenia, gdyż moraliści mają zwyczaj nie zwracać uwagi na materialne okoliczności, jeśli oczywiście można nazwać niedawny posiłek „okolicznością”, zważywszy, że nie „okalał” on pana Polly, lecz tkwił w jego wnętrzu. Nasi moraliści, rzecz prosta, odnoszą się obecnie krytycznie do picia — zarówno pod względem jakości, jak ilości, lecz ani kościół, ani państwo, ani szkoła nie ostrzegają mężczyzny przed przesadnym zaspokajaniem głodu oraz przed sposobem, w jaki go karmi żona. Tak więc pan Polly codziennie po obiedzie wpadał w niepohamowaną wściekłość i codziennie nienawidził zewnętrznego świata ł nawet nie przychodziło mu do głowy, że to właśnie z jego wewnętrznego świata, do którego tak po mistrzowsku robię delikatną aluzję, ten smętny chaos .przenika na zewnątrz. Jaka szkoda, że istoty ludzkie nie są przezroczyste! Gdyby na przykład pan Polly był przezroczysty albo przynajmniej trochę przejrzysty, to rzuciwszy okiem na iście laokonową walkę, rozgrywającą się we własnym jego wnętrzu, zrozumiałby, że jest nie tyle istotą ludzką, ile siedliskiem wojny domowej. Co za niezwykłe rzeczy musiały się rozgrywać we wnętrzu pana Polly! Ach, zaprawdę, niezwykłe! Było to chyba podobne do źle administrowanego fabrycznego miasta w dobie kryzysu. A więc agitatorzy, akty gwałtu i przemocy, strajki, stróże prawa i porządku czyniący wszelkie możliwe wysiłki, miotający się tu i ówdzie, zamieszki, „Marsylianka”, wozy więzienne, stukot i grzmot dudniących wozów więziennych… Nie wiem, dlaczego wschodni wiatr pogarsza stan ludzi chorych. Na pana Polly wpływał tak, że zdawało mu się, iż zęby tkwią mu luźno w szczękach, że jego własna skóra jest źle dopasowana, a włosy sterczą mu rozpaczliwie jak postronki. Dlaczego lekarze nie wymyślili jakiegoś lekarstwa na wschodni wiatr? — Nie pamiętasz nigdy, by we właściwym czasie ostrzyc sobie włosy — strofował siebie pan Polly spojrzawszy na swój cień. — Ty przeklęty, wytarty pędzlu malarski! Ech, ty! — i niecierpliwą dłonią przygładził sterczące kosmyki. 2 Pan Polly miał dokładnie lat trzydzieści siedem i pół. Był małego wzrostu, krępy, z tendencjami do wypukłości zlokalizowanych tu i ówdzie. Twarz miał dość przyjemną, rysy delikatne, i, gdyby nie cokolwiek za szeroki podbródek i zbyt spiczasty nos, niemal klasyczne. Kąty jego wrażliwych ust opuszczały się ku dołowi. Oczy miał rudawopiwne, spojrzenie smętne, a lewe oko bardziej okrągłe i jak gdyby bardziej zdziwione niż jego bliźniak. Cera jego była blada i żółtawa zapewne, jak wspomniałem wyżej, na skutek owej wewnętrznej wojny domowej. Zasadniczo należało powiedzieć: nosił się gładko ogolony, tyle że z małą płową kępką pod prawym uchem i szramą na podbródku. Czoło miał porysowane drobnymi zmarszczkami jak człowiek do głębi niezadowolony; koło oczu, szczególnie pod prawym, sieć zmarszczek — i siedział tak sobie na przełazie trochę krzywo, z rękami w kieszeniach, kołysząc jedną nogą. — Dziura! — powtórzył znów. I zanucił drżącym, rozdygotanym głosem: — Zgniiłaa, chooleerna, głuupiaa dziura! Ochrypł z wściekłości i reszta zdania utonęła w potoku niewybrednych epitetów. Miał na sobie zniszczoną czarną bonżurkę i kamizelkę; taśma, którą były obszyte, w niektórych miejscach luźno odstawała, Kołnierzyk z odwiniętymi rożkami wybrany z zapasów sklepowych oraz nowy, barwny, luźno związany krawat nosił dla zachęcenia klientów, „gdyż był właścicielem sklepu z męską galanterią. Cyklistówka, wzięta również ze sklepu i nasunięta na jedno oko, rzucała na jego rozzłoszczoną twarz jakiś desperacki cień. Buty miał brązowe, gdyż nie cierpiał zapachu czernidła. Możliwe, że dręczyła go nie tylko niestrawność. Za tymi powierzchownymi przykrościami pana Polly kryły się poważniejsze i głębsze strapienia. Średnie wykształcenie, jakie otrzymał, pozwalało mu sądzić, że arytmetyka jest nauką niebezpieczną i że w interesach lepiej jest jej unikać, mimo to obywanie się bez ksiąg buchalteryjnych i niezdolność do odróżniania kapitału od procentów nie mogła go zaślepić do tego stopnia, by nie widział, że prowadzenie małego sklepu przy High Street absolutnie się nie opłaca. Brak wpływającej gotówki, ograniczenia kredytowe, pusta kasa… najbardziej bohaterskie postanowienia, że utrzyma na twarzy uśmiech, okazywały się daremne i nie mogły się ostać wobec tych nieodpartych faktów. Jeszcze można było rano przed obiadem i pod wieczór po herbacie zająć się czymś i zapomnieć, że na horyzoncie zbierają się czarne chmury niewypłacalności, lecz prawdziwym utrapieniem były te popołudniowe godziny, te długie, szare szmaty czasu po ukończeniu posiłków, gdy cała odwaga obsuwa się gdzieś głęboko w niewidzialną otchłań, gdy życie wydaje się obnażone do kości, a wszystko to widzi się z beznadziejną jasnością. Pozwólcie,, że opowiem historię pana Polly od kołyski aż po jego obecne trudności. Najpierw dziecina, co cicho kwili I wymiotuje w ramionach niani… Był czas, kiedy dwie osoby uważały, że pan Polly jest najrozkoszniejszym i (najukochańszym stworzeniem na świecie, gdy całowały jego paluszki u nóżek, mlaszcząc: „mniam, mniam!”, gdy podziwiały cudowną miękkość i delikatność jego włosów, gdy wołały się nawzajem, by słuchać jego niezwykle wyrazistego gaworzenia i sprzeczały się o to, czy dźwięk, jaki wydał przed chwilą, brzmiał „ta ta”, czy też świadomie i umyślnie powiedział „tata”; utrzymywano wtedy w czystości każdy najdrobniejszy szczegół jego ciałka, zawijano go w miękkie, ciepłe pieluszki i obsypywano pocałunkami. Tak, trzydzieści cztery lata temu miał królewskie życie. Litościwa niepamięć odgradzała pana Polly od wszelkich wspomnień o tych wspaniałych czasach, o jego władczych żądaniach, które natychmiast zaspokajano, w przeciwieństwie do obecnych warunków jego życia. Tamte dwie osoby uwielbiały go od czuprynki na głowie do paluszków foremnych stopek. Karmiono go w sposób nierozsądny, gdyż wówczas nikt nie zadawał sobie trudu, by wtajemniczać matkę w arkana wychowania — aczkolwiek, rzecz prosta, niania i posługaczka dawały jej cenne wskazówki — wobec czego w piątym roku życia doskonały porządek jego wnętrza był już cokolwiek zmącony przez pierwsze dolegliwości… Matka jego umarła, gdy miał zaledwie siedem lat. Z okresu gdy zaczynał się uczyć, pozostały mu tylko niejasne wspomnienia. Pamiętam, że gdzieś widziałem obraz pod tytułem „Wychowanie”. Zdaje mi się, że tak się właśnie nazywał, ale przedstawiał wyraźnie „Imperium, uczące swych Synów”; w każdym razie był to fresk na ścianie jakiegoś publicznego gmachu w Manchester czy w Birmingham, a może w Glasgow, ale tego nie jestem pewien. Obraz przedstawiał wspaniałą kobietę o rozumnej, nieustraszonej twarzy, nachyloną nad dziećmi i wskazującą im odległe horyzonty. Niebo miało perłowy ton letniego brzasku, a cały obraz był cudownie jasny, jak gdyby prześwietlony młodością i nadzieją pięknych dzieci stojących na pierwszym planie. Czuło się, że kobieta opowiada im o rozległych widokach, jakie życie przed nimi otwiera, o cudach morza i gór, które kiedyś zobaczą, o rozkoszy, jaką będą im dawały nabyte umiejętności, o wysiłkach i dumie z dokonania wysiłku, o poświęceniu i szlachetnych czynach, na jakie potrafią się zdobyć. Może nawet szepnęła im coś o ciepłej, triumfującej tajemnicy miłości, którą poznać zdołają ci, co mają cierpliwość i nieskażone serca… Przypominała im o wielkim dziedzictwie angielskich dzieci, które kiedyś może będą kierować jedną piątą częścią całej ludzkości; o tym, że one i wszystkie ich czyny powinny być zawsze jak najlepsze, gdyż duma państwa ten obowiązek na nie nakłada; o ich duchowym szlachectwie i rycerskości; o wyrzeczeniach i miłosierdziu, o zdyscyplinowanej sile, jaka przystoi rycerzom i władcom… Wychowanie pana Polly nie bardzo ściśle stosowało się do tego obrazu. Przez jakiś czas chodził do szkoły powszechnej prowadzonej w sposób niezmiernie oszczędny, by móc jak najtaniej opłacać niewykwalifikowany personel nauczycielski; robił dodawanie, którego nie rozumiał i którego nikt mu nie wytłumaczył; musiał czytać katechizm i Biblię z jak największą pilnością, a zarazem z całkowitym lekceważeniem interpunkcji i sensu; przy nauce kaligrafii i rysunków musiał niewolniczo kopiować wzory; słuchał wykładów o laku, o jedwabnikach i stonce ziemniaczanej, o imbirze, żelazie i różnych innych rzeczach; uczył się wielu przedmiotów, które nie chciały mu się zmieścić w głowie… Gdy miał dwanaście lat, rodzina dla dokończenia edukacji wepchnęła go do jakiejś marnej prywatnej szkoły o jeszcze marniejszych aspiracjach, gdzie nie było już poglądowej nauki o rzeczach, natomiast lekcje buchalterii i języka francuskiego bezskutecznie prowadzone przez pewnego starszego pana, który nosił trudne do opisania ubranie, zażywał tabakę, pisał kaligraficznie, niczego uczniom nie tłumaczył, a używał laski z niezwykłym upodobaniem i wprawą. Pan Polly poszedł do szkoły powszechnej, gdy miał lat sześć, a opuścił szkołę prywatną mając lat czternaście i w owym czasie umysł jego był w takim samym stanie, w jakim znajdowałbyś się i ty, czytelniku, gdyby dokonał na tobie operacji wyrostka robaczkowego jakiś sumienny, energiczny, ale przepracowany i źle płatny czeladnik rzeźnicki, którego w kulminacyjnym momencie operacji zastąpiłby kancelista — mańkut, człowiek wzniosłych zasad, lecz nieumiarkowanych obyczajów; słowem, jeśli można tak się wyrazić, w mózgu pana Polly panował nieopisany galimatias. Miła ciekawość i dobre chęci dziecka zostały pomieszane, pokrzyżowane, posiekane, a operatorzy, że się tak wyrażę, zostawili w nieładzie wszystkie swoje gąbki i ligatury i pan Polly stracił wrodzone zaufanie do liczb, nauk, języków i możliwość poznania spraw z nimi związanych. Nie myślał już o współczesnym świecie jako o cudownej krainie życiowych doświadczeń, lecz jako o historii, geografii, o powtarzaniu trudnych do wymówienia nazw, jako o tabelach produktów, o zaludnieniu, wysokościach i długościach, o kolumnach dat… Ach, co za nieopisana nuda! Według niego religia polegała na recytowaniu mniej lub więcej niezrozumiałych słów, trudnych do zapamiętania, Bóg zaś był jakąś nieograniczoną istotą, podobną do nauczyciela, istotą ustanawiającą nieskończone przepisy, znane i nieznane — i narzucane bezlitośnie. Istota owa szafowała szczodrze karami i, co było najokropniejsze, posiadała nieograniczoną moc szpiegowania. (Wobec czego starał się wedle możności nie myśleć o tym niestrudzonym oku Opatrzności.) Pan Polly był niepewny co do pisowni i wymawiania wielu słów w swym pięknym i bogatym, lecz skomplikowanym języku, co było szczególnie godne ubolewania, gdyż słowa zawsze go pociągały, a gdyby los był dla niego łaskawszy, mógłby je stosować w sposób należyty. Miewał też zawsze wątpliwości, czy to osiem razy siedem, czy też dziewięć razy osiem jest sześćdziesiąt trzy, a nie znał metody, która by mu pomogła w rozwiązaniu tej wątpliwości. Myślał, że całą zaletę rysunku stanowią wyraźne kontury, ale wyciąganie konturów zawsze bezgranicznie go nudziło. Jednakże owa niestrawność żołądka i umysłu, mająca odegrać tak wielką rolę w jego późniejszej karierze, dopiero zaczynała się wtedy ujawniać, Jego wątroba i soki żołądkowe, jego ignorancja i wyobraźnia walczyły nieustannie przeciw temu, co groziło jednoczesnym opanowaniem jego duszy i ciała. Miewał radosne okresy przedsiębiorczości i w trzynastym roku życia odkrył nagle rozkosze czytania. Zaczął chciwie czytać powieści i książki podróżnicze, byleby zawierały wiele przygód. Znajdował je przeważnie w miejscowej czytelni; zabrał się także nieregularnie, lecz gruntownie do studiowania pewnych sugestywnych tygodników, jakie zwykliśmy nazywać „brukowymi kryminałami”; były to przedziwne, pełne fantazji wydawnictwa humorystyczne, zastąpione dziś przez comicsy, czyli pisma rysunkowe dla chłopców. Gdy mając czternaście lat wynurzył się z cienistej doliny nauki szkolnej, pozostało w nim coś (a nawet pozostało i później, gdy miał już trzydzieści pięć lat), coś, co wskazywało mu — wprawdzie niewidzialnym i władczym palcem pięknej kobiety z obrazu, ale jednak wskazywało i mówiło mu, że na świecie istnieją rzeczy ciekawe, że istnieje szczęście. Głęboko w jestestwie pana Polly, głęboko w tej jego duchowej ciemni, niby u człowieka zdzielonego po głowie i uważanego za trupa, lecz jeszcze żywego — snuło się przekonanie, że oprócz i ponad rzeczami „miłymi i przyjemnymi” istnieje piękno, istnieje rozkosz; że gdzieś tam — może niełatwo dostępne, lecz możliwe do doznania — istnieją czyste, proste i radosne stany ducha i ciała. Wymykał się czasem w bezksiężycowe zimowe noce i patrzył na gwiazdy, a potem wstydził się powiedzieć ojcu, gdzie był. Czytał opowieści o myśliwych i podróżnikach i wyobrażał sobie, że niby wicher pędzi na mustangu przez prerie Zachodniej Ameryki lub przybywa jako uwielbiany biały człowiek do rojnej wioski w Afryce Środkowej. Strzelał do niedźwiedzi z rewolweru, trzymając w drugiej ręce papierosa, z ich kłów i pazurów sporządzał naszyjniki dla pięknej, młodziutkiej córki wodza. Zabijał lwa ostrym końcem włóczni, przebijając na wskroś serce bestii. Marzył, jakby to było cudownie być nurkiem i. pogrążać się w ciemne, zielone tajemnice morza. Prowadził atak na forty nie do zdobycia i w chwili zwycięstwa umierał na wałach. Cały naród łzami oblewał jego mogiłę. Jeden przeciw dziesięciu nacierał na okręty i posyłał je na dno. Ubóstwiany przez królowe barbarzyńskich krajów nawracał całe narody na wiarę chrześcijańską. Brano go na tortury i znosił je spokojnie i pięknie— ale to zdarzyło mu się tylko raz czy dwa podczas Wielkiego Tygodnia i nie weszło w przyzwyczajenie. Badał dorzecze Amazonki i odkrył w skale żyłę złota, odsłoniętą przypadkowo, gdy na nią runęło wielkie drzewo. Zajęty tymi wyczynami, zapominał o pracy, którą miał właśnie wykonać, i siedział w niedbałej pozie na ławce, kusząc w ten sposób nauczyciela do użycia laski… Dwa razy odebrano mu sprzed nosa książkę. Przywołany do rzeczywistości, pocierał czoło lub wzdychał, zależnie od okoliczności, i znów starał się pisać tak pięknie, jak pouczał wzór1 kaligraficzny. Nienawidził pisania; atrament plamił mu palce, a jego zapach kręcił go w nosie. Był przy tym zawsze pełen nie wyrażanych wątpliwości. Dlaczego litery mają być pochylone od prawej strony ku lewej? Dlaczego litery mają być cieńsze u góry, a grubsze u dołu? Dlaczego rączkę obsadki należy trzymać po linii prawego ramienia? Pod koniec nauki jego zeszyty zwiastowały mu już, co go czeka w przyszłości, i przekształcały się w handlowe dokumenty. „Szanowny panie — pisał. — Powołując się na pańskie cenne zamówienie z dnia 26 ubiegłego miesiąca, zawiadamiamy…” Ucisk duszy i umysłu, jakiego pan Polly doznawał w ówczesnych uczelniach, nagle, gdy kończył czternaście lat, został przerwany. Ojciec, który od dawna zapomniał, że drobne członki syna zdawały mu się kiedyś ukształtowane ręką Boga i że potrafił przez pięć minut w porywie czułości obcałowywać mu paluszki u nóg, oświadczył pewnego dnia: — Czas już, żeby ten niedołęga zaczął myśleć o swojej przyszłości. A po miesiącu, czy też trochę później, pan Polly rozpoczął karierę w handlu, co go wreszcie doprowadziło do posiadania bankrutującego sklepiku z męską galanterią i do przełazu, na którym w tej chwili siedzi. 3 Pan Polly z natury nie interesował się wyrobami dzianymi ani męską galanterią. Co prawda od czasu do czasu zmuszał się do pozornego zainteresowania się handlem, ale wtedy właśnie trafiało mu się coś ciekawszego i wysiłek jego szedł na mamę. Terminował w jednym z tych wielkich, przeznaczonych raczej dla pospólstwa domów towarowych, które sprzedają wszystko, od fortepianów i mebli do książek i kapeluszy. Był to bazar „Port Burdock”, położony w Port Burdock, jednym z trzech miasteczek zgrupowanych dokoła stoczni. Pozostawał tam sześć lat. Spędził ten czas w zupełnej obojętności dla przedsiębiorstwa, pogrążony w jakiejś pozbawionej wszelkich wygód błogości, co jeszcze bardziej pogorszyło jego duchową i cielesną niestrawność. Na ogół wolał dom towarowy niż szkołę; godziny wydawały mu się tu dłuższe, za to natężenie pracy — o wiele słabsze. Pomieszczenie miało więcej powietrza, nie trzymano cię tu bez żadnego celu i laska nie była w użyciu. Człowiek obserwował tu z niecierpliwą ciekawością, jak mu rosną wąsy, i uczył się rudymentów towarzyskiego obcowania z ludźmi. Prowadził rozmowy i przekonywał się, że można mówić rzeczy zabawne. Miał także pieniądze na drobne wydatki, mógł wybierać sobie sam ubrania, a potem otrzymywał nawet niewielką pensję. Przy tym były tu dziewczęta! I przyjaźń! Przy spojrzeniu wstecz „Port Burdock” iskrzył się blaskiem wesołych wspomnień. — Co prawda niewiele pieniędzy zdołałem tam zaoszczędzić — mruknął do siebie pan Polly. Pierwsza sypialnia praktykantów była długim, zimnym pokojem o sześciu łóżkach, sześciu komodach z lustrami; stało tam również kilka drewnianych skrzynek i blaszanych pudeł; za tym pokojem znajdowała się jeszcze dłuższa i zimniejsza sypialnia o ośmiu łóżkach, z której przechodziło się do trzeciego pokoju, wytapetowanego żółtym papierem i zastawionego stołami pokrytymi ceratą — pokój ten w dzień służył za jadalnię, a po dziewiątej wieczorem za bawialnię i palarnię. Tutaj pan Polly, który był jedynakiem, doznał pierwszych radości towarzyskiego obcowania. Z początku dokuczano mu, gdyż nie uważał, by mycie twarzy należących do codziennych obowiązków, ale potem dwie bójki z kolegami ustaliły jego reputację jako złośnika, zaś obecność dziewcząt terminujących w sklepie przyczyniła się do podniesienia poziomu jego schludności do granic zadowalających. W swoim dziale miał niewiele do czynienia z praktykantkami, ale rozmawiał z nimi przy okazji, gdy przechodził przez inne działy bazaru, schodził im grzecznie z drogi, czasem pomagał nieść ciężkie pudła i przy takich okazjach czuł, że go obserwują. Z wyjątkiem pracy i wspólnych posiłków chłopcy i dziewczęta niewiele mieli sposobności do spotykania się. Jednak dziewczęta, tak bliskie, a jednocześnie tak dalekie, wywierały na nim głębokie wrażenie. Przyglądał im się, gdy przechodziły, i w duchu podziwiał piękno ich włosów, krągłość szyi, ciepłą miękkość policzków albo delikatność rąk. Czasem zdarzało mu się zakochać w jednej z nich podczas obiadu; wtedy usiłował wyrazić swą miłość przez sposób, w jaki podawał jej przy stole chleb lub margarynę. W sąsiednim dziale towarów łokciowych pracowała pewna praktykantka, blondynka o jasnej cerze, której co dzień mówił „dzień dobry” i przez pewien czas uważał tę chwilę za najważniejsze wydarzenie dnia. Gdy mówiła czasem: „Spodziewam się, że jutro będzie pogoda”, uważał to za wielkie przeżycie. Nie miał sióstr i z natury był skłonny do uwielbiania rodzaju kobiecego. Ale nie zdradzał się z tym przed Plattem i Parsonsem. Przed Plattem i Parsonsem udawał młodzieńca doświadczonego w stosunkach z kobietami. Byli to dwaj jego koledzy–praktykanci w dziale włókienniczym i wszyscy trzej bardzo się z sobą zaprzyjaźnili, a to dlatego, że nazwiska ich wszystkich zaczynały się na literę P. Powiedzieli sobie, że są trójką P., i wałęsali się wieczorami razem, zachowując się jak rozbrykane szczeniaki. Czasem, gdy mieli pieniądze, wpadali do restauracji na wódkę. Wtedy stawali się jeszcze weselsi, spacerowali pod gazowymi latarniami po jezdni i śpiewali. Platt miał ładny tenor i należał do chóru kościelnego, więc bywał w takich razach dyrygentem. Parsons miał niezły bas, którym to nucił, to ryczał w sposób godny podziwu. Udział pana Polly ograniczał się do przedziwnego pomruku, czegoś w rodzaju monotonnej recytacji, i zdawało mu się, że śpiewa „drugim głosem”. Śpiewaliby na głosy, gdyby wiedzieli, jak się do tego zabrać, a tymczasem śpiewali unisono melancholijne kabaretowe piosenki o żołnierzu umierającym z dala od swoich bliskich. Zachodzili czasem do spokojnej willowej dzielnicy, gdzie było mniej policjantów i innych przeszkód, i tam, wykrzyczawszy się do woli, byli z siebie bardzo zadowoleni. Pobudzali w ten sposób do beznadziejnego współzawodnictwa okoliczne psy, które długo jeszcze wyły, gdy trzej panowie P. dawno już znikli w mroku nocy. Pewien zazdrosny brutal, irlandzki terier, usiłował ugryźć Parsonsa, lecz został odegnany dzięki przeważającej liczbie i solidarności przeciwników. Trzej panowie P. ogromnie zżyli się z sobą i w żadnym innym towarzystwie nie czuli się tak dobrze jak we własnym. Rozmawiali na wszelkie możliwe tematy: rozmawiali w sypialni już po zgaszeniu świateł, dopóki inni koledzy nie zaczynali rzucać w nich butami. W godzinach popołudniowych, podczas zmniejszonego ruchu, wymykali się ze swoich działów, żeby poplotkować w pakowni. W niedziele i święta wybierali się na dalsze spacery i znów rozmawiali. Platt miał jasną cerę i czarne włosy, lubił szepty i tajemnice; interesowało go tak zwane „towarzystwo” 1 półświatek. Był au courant tych spraw, czytywał bowiem stale brukowiec pod tytułem „Nowoczesne Towarzystwo”. Parsons był mocniej zbudowany, zapowiadał się już na grubasa, miał kędzierzawe włosy, okrągłą, jowialną twarz i duży, mięsisty nos. Był obdarzony doskonałą pamięcią i szczerze interesował się literaturą. Umiał całe fragmenty Szekspira i Miltona na pamięć i deklamował je na każde zawołanie. Czytał wszystko, co mu wpadło pod rękę, a gdy mu się coś podobało, czytał to głośno. Z początku pan Polly odnosił się do tej literatury podejrzliwie, ale z czasem porwał go entuzjazm Parsonsa. Kiedyś trzej panowie P. poszli na przedstawienie „Romeo i Julia” do Teatru Królewskiego w Port Burdock i słuchali oczarowani, przechyleni przez poręcz galerii. Potem ułożyli sobie rodzaj hasła: „Czy to nam zagrałeś na nosie?” „Na co odzew brzmiał: „A, zagrałem!”* Blask Szekspirowskiej Werony na długie tygodnie opromienił życie panu Polly. Chodził tak, jak gdyby miał przy boku miecz, a z ramion spływała mu peleryna. Spacerował po brudnych ulicach Port Burdock z oczyma zwróconymi na okna pierwszego piętra i patrzył na balkony. Widok drabiny na podwórzu pogrążył go w romantycznych marzeniach. Kiedyś Parsons odkrył włoskiego pisarza, którego nazwisko pan Polly wymawiał „Bokasziu”; po tym odkryciu w słownictwie Parsonsa dawało się często słyszeć niepokojące słowo „amours”, a pan Polly stawał przed akcesoriami swego dziewiarskiego działu i bawiąc się sznurkiem i kawałkiem papieru rozmyślał o nie kończących się zabawach pod ciemnymi drzewami oliwkowymi, tonącymi w słońcu Italii. W owym czasie wszyscy trzej panowie P. zaczęli nosić wykładane kołnierzyki i szerokie, jedwabne, artystyczne krawaty, których nie wiązali na środku, lecz mocno przeciągali na jedną stronę i paradowali tak w sposób wyzywający, a nawet pyszałkowaty. Wtedy właśnie olśniło ich wspaniałe odkrycie wielkiego francuskiego pisarza, którego pan Polly nazywał „Rabuluz”. Trzej panowie P. uważali opis urodzinowej uczty Gargantui za najwspanialsze arcydzieło świata — a ja sam nie jestem pewny, czy nie mieli racji. Toteż w deszczowe niedzielne wieczory, gdy im groziło śpiewanie hymnów, prosili Parsonsa, żeby im głośno czytał. Wobec kilku kolegów, członków YMCA, którzy dzielili z nimi sypialnię, trzej panowie P. zachowywali się w sposób sarkastyczny i wyzywający. — Mamy pełne prawo robić w naszym kącie, co nam się podoba — utrzymywał Platt. — A wy u siebie róbcie, co chcecie. — Ale, ten wasz sposób wysławiania się! — sprzeciwiał się Morrison, blady, o poważnym spojrzeniu praktykant, prowadzący głęboko religijny tryb życia w najbardziej niesprzyjających warunkach. — Jak to: wysławiamy się! — huknął Parsons. — Człowieku, ależ to LITERATURA! — Niedziela nie jest odpowiednim dniem na literaturę. — Przecież tylko w niedzielę mamy czas, a zresztą… I wybuchał zacięty spór na temat religii. Pan Polly lojalnie podtrzymywał pozostałych dwóch panów P., lecz serce mu się krajało. W oczach Morrisona płonął żar przeświadczenia o słuszności bronionej sprawy; argumentował spokojnie i przekonywająco. Było widoczne, że potrafi pędzić lepszy tryb życia niż oni, był powściągliwy w słowie i postępowaniu, pilny, pracowity i wyszukanie uprzejmy. Gdy jego młodszy kolega miał odparzone stopy i tęsknił za domem, Morrison mył mu nogi i dodawał otuchy; mogąc wyjść wcześniej z pracy, pozostawał dłużej, żeby pomóc kolegom, co było czynem wprost nadludzkim. Tylko ten, kto sam pracował przez długie dnie i wlokące się godziny, mając tylko nikły promyk nadziei na chwilę odpoczynku i wolności między mozołem i snem, zrozumie, jak bardzo było to nadludzkie. Polly w głębi serca bał się zostać sam na sam z tym człowiekiem i ulec potędze jego ducha. Miał się więc na baczności. Platt, który również walczył ze sobą, nie mogąc w myśli pogodzić niektórych sprzeczności, powiedział o nim: — To bezwstydny hipokryta. — On nie jest hipokrytą — powiedział Parsons. — Człowieku, on nie jest wcale hipokrytą. Brak mu tylko błogosławionej joy de vive. W tym właśnie cała rzecz! Chodźmy lepiej do Harbour Arms, żeby popatrzeć na zalanych w pestkę, starych kapitanów. — Nie mam forsy, człowieku — powiedział pan Polly uderzając się po kieszeni. — Nie zawracaj głowy — odparł Parsons — znajdziesz jeszcze dwa pensy na jedną gorzką. — Poczekajcie, niech zapalę fajkę — zawołał Platt, który od niedawna zaczął z wielkim upodobaniem palić. — Zaraz idę z wami. (Pauza i zmaganie się z fajką.) — Człowieku, nie trzymaj jej na dół — powiedział Parsons obserwując Platta ze ściągniętymi brwiami. — Nie trzymaj fajki obróconej do dołu. Przecież musi mieć dopływ powietrza. Czy nie widziałeś gdzie mojej laski? No, śpiesz się, człowieku. I, wsparty na lasce, z niecierpliwym współczuciem patrzał na usiłującego zapalić fajkę Platta. 4 Jakże rozkoszne były te dni koleżeństwa dla początkującego bankruta, siedzącego w tej chwili na przełazie i pogrążonego we wspomnieniach przeszłości. Wlokące się nieskończenie godziny pracy w bazarze od dawna zbladły w jego pamięci, z wyjątkiem paru poważniejszych awantur i kilku wesołych przygód, ale rzadkie niedziele i święta jaśniały niby brylanty pośród zwykłych kamieni. Błyszczały słodką wspaniałością wieczornego nieba, odbitego w spokojnej wodzie, zaś poprzez te wszystkie niedziele widział Parsonsa, jak ryczał swoje tyrady o życiu, jak przy tym gestykulował, entuzjazmował się i budził entuzjazm w słuchaczach, jak miewał całe wykłady o książkach i opowiadał o tajemnicy tej swojej joy de vive. Szczególnie wspaniałe wycieczki odbywali w Zielone Świątki, w tak zwane „bankowe święto”. Trzej panowie P. wyruszali wczesnym rankiem w niedzielę, zajmowali pokój w jakiejś skromnej oberży, tam rozmawiali, rozmawiali, aż ich sen zmorzył; wracali wieczorem w poniedziałek śpiewając po ciemku lub kłócąc się na temat gwiazd. Stawali czasem na wzgórku w jakimś miłym wiejskim zakątku i patrzyli na rozciągający się u ichTlstóp Port Burdock, na splątaną sieć ulicznych latarni i światła tramwajów migoczące jak klejnoty na tle czarnego ogromu portowych wód. — A teraz nakładaj znów obrożę, człowieku — mówił Parsons. Człowiek w liczbie mnogiej brzmi niefortunnie, więc używał zawsze tego słowa w liczbie pojedynczej. — Nie wspominaj o tym! — odpowiadał Platt. Kiedyś w lecie wynajęli łódź na cały dzień. Przesuwali się wzdłuż przycumowanych do brzegu pancerników i starych, poczerniałych kadłubów okrętowych, obok najróżniejszych statków portowych, białego transportowca, obok stoczni i ciekawych widoków na warsztaty okrętowe, aż do płytkich kanałów i skalistej, porosłej splątanym zielskiem górnej przystani. Tego dnia właśnie Parsons i pan Polly prowadzili wielką dysputę i sprzeczali się o to, na jaką odległość można strzelać z działa dużego kalibru, Pagórkowata okolica za Port Burdock jest taka właśnie, jakim powinien być staroświecki, rzadko uczęszczany zakątek wiejski w Anglii. W owym czasie rowery były jeszcze mało znane i kosztowne, zaś era samochodów miała dopiero nadejść i zamącić wiejską ciszę. Trzej panowie P. szli wybranymi na chybił trafił ścieżkami poprzez pola i zapuszczali się w nieznane kręte dróżki między żywopłotami wiciokrzewu i dzikich róż. Czasem ośmielali się wędrować jakąś zieloną ścieżyną poprzez zarośla podszyte gęsto pierwiosnkami lub brodzić po pas wśród paproci w bukowych lasach. Jakieś dwadzieścia mil za Port Burdock zaczynała się okolica farm i plantacji chmielu, a jeszcze dalej, tam, dokąd tylko w święta jeździło się za ulgowymi biletami, ciągnęły się jałowe wzgórza pocięte gładkimi drogami, pełnymi czerwonawego piasku, porosłe sosnami, wrzosem i paprocią. Trzej panowie P. nie mogli sobie pozwolić na kupno rowerów i uważali, że jeśli kupią mocne buty, to i tak wydatek ten będzie stanowił największą pozycję w ich skromnym budżecie. Toteż machnęli ręką na elegancję i zafundowali sobie gotowe robocze buty podkute gwoździami. Krok ten wywołał w sypialni wiele dyskusji i sprzeciwów i trzej panowie P. zostali potępieni za uchybianie godności narodowej. Nie ma to na świecie jak wieś angielska dla tych, którzy tę wieś znają i nauczyli się ją kochać. Gdzież indziej znajdziesz takie delikatne a jednocześnie wyraziste zarysy wzgórz i dolin, taką ujętą w karby porządku gmatwaninę konturów, takie jelenie parki i niziny, zamki i okazałe domy, małe wioski i stare kościółki, farmy i stogi, i wielkie stodoły, odwieczne drzewa, jeziora i sadzawki, połyskujące wstęgi rzek, obsypane kwieciem żywopłoty, sady i kępy lasów, taką zieleń i tak przytulne oberże. Okolice wiejskie w innych krajach mają swoje przyjemne strony, nigdzie jednak nie znajdziesz podobnego urozmaicenia, zmieniającego się regularnie przez cały rok. Pikardia jest białoróżowa i rozkoszna w okresie kwitnienia drzew, Burgundia ma swój blask słoneczny, rozległe wzgórza i plątaninę winnic o powtarzającym się stale kolorycie; Italia — przydrożne kapliczki, kasztanowe i oliwne sady; w Ardenach masz wielkie lasy i wąwozy; Turenia, Nadrenia, Kampania z dalekim widokiem na Apeniny, południowe Niemcy ze swoją czystością, dobrobytem i górzystą okolicą pozostawiają trwałe wspomnienie swych uroków. Są jeszcze wzgórza i pola Wirginii, przypominającej Anglię, tylko większą i bardziej zaniedbaną, jest strojny pejzaż Nowej Anglii, trochę chłodny, ale subtelny jak mentalność jej mieszkańców, są skaliste drogi, wzgórza i lasy stanu nowojorskiego… Nigdzie jednak charakter i sceneria okolicy nie zmieniają się tak w zasięgu trzymilowego spaceru, żadna nie ma tak pełnego słodyczy światła ani takich: zmiennych chmur na niebie, żadna nie orzeźwia nas tak łagodnym, a silnym tchnieniem wiatru wiejącego od morza, jak nasza matka — Anglia. Dobrze czuli się trzej panowie P., gdy wędrowali po takim kraju i na pewien czas mogli zapomnieć, że nie mają w nim żadnego oparcia i że najlepsze swoje lata muszą spędzać na ciężkiej pracy za kontuarem, w dziurze podobnej do Port Burdock. Zapominali wtedy o stałych i przygodnych klientach, o wszystkim, i byli po prostu szczęśliwymi wędrowcami po świecie, gdzie wieje łagodny wietrzyk, gdzie śpiewają ptaki, a drzewa dają cień. Przybycie do oberży było zawsze ważnym momentem. W ich przekonaniu nikt nie brał ich za subiektów sklepowych; w oberży mogli spotkać piękną kelnerkę lub miłą starszą właścicielkę, czy jakiegoś — jak mówił Parsons — „typa z charakterem” pijącego przy ladzie. Najpierw odbywały się ważkie narady nad wyborem potraw, co kończyło się przeważnie na zimnym rostbefie i piklach albo na smażonej szynce z jajami i na limoniadzie mieszanej z piwem lub dwóch kuflach piwa i dwóch butelkach piwa jałowcowego, pieniącego się w olbrzymim brzuchatym dzbanku. Co za wspaniała chwila — stanąć z pańską miną w drzwiach oberży i patrzeć na świat: przed nimi kołyszący się szyld oberży, gęsi na zielonej łączce, sadzawka dla kaczek, czekający na pasażerów omnibus, wieża kościelna, śpiący kot, niebieskie niebo; z kuchni donosi się syczenie smażonego mięsa! Smakowity zapach wędzonego boczku! Tupot stóp kelnerki przynoszącej jedzenie; brzęk naczyń i stół już nakryty! Czysty obrus! „Gotowe, proszę pana!” albo: „Proszę panów do stołu!” O ileż to milsze niż: „Polly, ruszaj się!” „Uważaj, Polly”. Człowiek wchodzi. Siada. Zabiera się do jedzenia. — Czy chcesz chleba, człowieku? — Dobra! Człowieku, nie zabieraj całej skórki! Kiedyś, gdy jedli, zatrzymała się przy nich zwykła sobie, prosta dziewczyna w różowej wzorzystej sukience i zaczęła z nimi rozmawiać. Naśladując galanterię Parsonsa wszyscy trzej udawali, że są w niej namiętnie zakochani, więc zalecali się do niej i pytali, który z nich najwięcej się jej podoba; było widoczne, że któryś z nich naprawdę wpadł jej w oko, ale nie chciała im zdradzić, który. Trwało to tak długo, aż głos matki odwołał ją. Później, gdy już opuszczali oberżę, dziewczyna zaprowadziła ich w kąt ogrodu, nieśmiało podała im trzy żółtozielone jabłka i prosiła, żeby ją jeszcze którego dnia odwiedzili; potem uciekła i po chwili znów się ukazała; patrzyła za nimi z daleka i powiewała białą chusteczką, dopóki nie znikli za rogiem. Przez resztę dnia sprzeczali się, który z nich najwięcej jej się podobał, i w najbliższą niedzielę znów się tam wybrali. Nie zobaczyli jej jednak, a groźna mina matki nie zachęcała do pytań. Choćby Parsons, Platt i pan Polly dożyli stu lat, żaden z nich nie zapomniałby tej dziewczyny, gdy tak stała zaróżowiona, lekko uśmiechnięta, a jednak poważna, i odchylała gałęzie żywopłotu, trzymając w ręce jabłko… Któregoś dnia szli tak, trzymając się możliwie blisko brzegu morza, i zawędrowali wreszcie do Foxbourne, wysuniętego najdalej na wschód przedmieścia Brayling i Hampstead–on–the–Sea. Tego popołudnia Foxbourne wydało się panu Polly szczególnie miłym zakątkiem. Miało schludną, piaszczystą plażę, nie taką jak Port Burdock, gdzie zatoka pełna była błota, kamieni i odpadków węgla. Stało tam w rzędzie sześć kąpielowych kabin, a na promenadzie znajdowała się kryta hala, w której trzej panowie P. zasiedli po dobrym, choć kosztownym śniadanku, składającym się między innymi z selerów. Na wielu willach z werandami widniały tabliczki z napisem „do wynajęcia”; trzej panowie P. ucztowali w hotelu z wymalowanym na biało krużgankiem, strojnym wesoło w pelargonie. Ulica Główna ze starym kościółkiem w głębi tonęła w przyjemnej popołudniowej ciszy. — Doskonałe miejsce na interes — powiedział Platt ledwie widoczny spoza swojej wielkiej fajki. Słowa te utkwiły w pamięci pana Polly. 5 Pan Polly nie był równie pociągającym młodzieńcem jak Parsons. Nie miał dźwięcznego głosu i w tym okresie chodził z rękami w kieszeniach i miał minę lekko zamyśloną. Wyspecjalizował się w slangu lub posługiwał się przestarzałą, zapomnianą angielszczyzną i do tego samego pobudzał Parsonsa. Dziwnie pociągały pana Polly sugestywne słowa i nowe, niezwykłe wyrażenia. Nauka w szkole dała mu słabe albo żadne pojęcie o tajemniczej sztuce angielskiej wymowy i pod tym względem odebrała mu wszelkie zaufanie do siebie samego. Jego nauczycielowi brak było znajomości naukowych zasad lub stosował je niekonsekwentnie. Nowe słowa czarowały pana Polly i napełniały go przerażeniem. Nie przyswoił ich sobie należycie, a nie mogąc ich uniknąć, pławił się w nich. Kierował się zasadą, by nie dać się zdezorientować przez ortografię, która co prawda nie była tu nieomylnym wskaźnikiem. Toteż unikał ogólnie używanych zdań i wyrazy wymawiał błędnie, ale w ten sposób, by nie posądzano go o ignorancję, ale raczej o fantazjowanie. — Parsons wsadził nos w taśmowca, w gęstego od soczystych słów taśmowca — powiedział kiedyś. — Co takiego? — nie zrozumiał Platt. — To taki elokwintny rapsodus. — Gdzie? — zapytał Platt. — Tu, w naszej budzie, człowieku. Czyta Carlyle’a między kocami i serwetami! Czyta głośno! Aż się cały zapienił! Miele i miele! Warto to zobaczyć. Zedrze sobie kiedyś skórę z języka. Udawał, że w jednej ręce trzyma książkę, a drugą z zapałem gestykulował parodiując rozentuzjazmowanego Parsonsa: „Toteż mimo wszystko każdy bohater musi czasem powracać do Rzeczywistości, a to gwoli stania twardo ponad przejawami życia, a zaś nigdy pod Śmiałbym się, żeby go tak zastał nasz stary — rzekł Platt. — Parsons nawet by nie usłyszał, jak zupełnie upił się tym czytaniem — roześmiał się’ pan Polly. — Mnie się to nigdy nie zdarzyło. Gorzej jeszcze, niż wtedy „Rabeluzem”. ROZDZIAŁ II DYMISJA PARSONSA 1 Niespodziewanie i nagle Parsons został zwolniony z pracy. Zwolniono go w tak dziwnych i gwałtownych okolicznościach, że wywarło to na panu Polly głębokie wrażenie. Po latach jeszcze nie rozumiał tej sprawy i nie wiedział, po czyjej stronie była słuszność. Okres praktyki Parsonsa minął; został subiektem i dekorował wystawowe okna w dziale włókienniczym. Według własnej opinii dekorował je wspaniale. Mówił czasem: „Człowieku, moje stanowisko tutaj jest murowane, ponieważ umiem dekorować wystawę”. Gdy miewał w pracy jakiś zatarg, zwykł był twierdzić, że „Mały Puszek” — tak praktykanci w Bazarze nazywali pana Garvace’a, wspólnika i dyrektora administracyjnego — dwa razy się namyśli, zanim rozstanie się z jedynym człowiekiem w firmie, który z okna wystawowego, pełnego materiałów, potrafi zrobić coś, co ma swoją wymowę. Podobnie jak wielu kolegów–artystów padł ofiarą swych teorii. — Sztuka dekorowania okien wystawowych jest jeszcze w niemowlęctwie — mówił — tak, tak, tkwi jeszcze w powijakach. Symetria i sztywność jak na egipskim rysunku! Nie ma w tym za grosz radości. Wszystko — konwencjonalne. Okno wystawowe powinno zwracać uwagą przechodnia, przyciągać go, gdy je mija. To jasne jak słońce! Przyciągać! Tu głos jego zmienił się w ryk. — A czy przyciąga? Po krótkiej pauzie dziki pomruk: — Nnnie!! — On ma zupełnego kręćka — wzdychał pan Polly. — Mów dalej, człowieku. Chcemy jeszcze posłuchać! — Spójrzcie na wystawę z garderobą, dekorowaną przez starego Morrisona. Jest czyściutka, gustowna, poprawna, ale zapewniam was, że nudna! — Raz jeszcze krzyknął głośniej: — Nudna! — Nudna! — powtórzył jak echo pan Polly. — Po prostu poukładał rzędem sztuki materiału, wyglądające jak rząd pierzynek, tylko niektóre porozwijał jak należy. — Porządek i nuda jak w kościele — powiedział pan Polly. — Wystawowe okno powinno nas podniecać — mówił dalej Parsons — powinno wołać do przechodnia: „Stój i patrz!” Zamilkli na chwilę, a Platt obserwował go spoza pykającej fajki. — Rokokokjo — zrobił uwagę pan Polly. — Potrzebna nam jest nowa szkoła dekorowania wystaw sklepowych — powiedział Parsons nie zwracając uwagi na ten komentarz. — Nowa Szkoła! Szkoła Port Burdock! Pojutrze zmienię wystawę od strony ulicy Fitzallan. Tym razem będzie to prawdziwa zmiana. Albo przed oknem będą stały tłumy, albo wylecę stąd. Jeśli chodzi o ścisłość, obie przepowiednie sprawdziły się. Parsons mówił dalej tonem wyrzutu skierowanego do samego siebie: — Człowieku, byłem dotychczas zbyt skromny. Kryłem to w sobie. Nie doceniałem własnych możliwości. Tłumiłem w sobie wrzące rojne pomysły… Teraz już się to skończyło. — Skończyło się — przełknął ślinę pan Polly. — Tak jest, człowieku, skończyło się na dobre! 2 Platt podszedł do pana Polly, który był zajęty sortowaniem pudeł z kołnierzykami: — Parsons urządza swoją „podniecającą” wystawę. — Jaką wystawę? — Tę, o której mówił. Polly przypomniał sobie. Sortował dalej pudła z kołnierzykami nie odwracając oczu od starszego subiekta, Mansfielda. Mansfielda odwołano właśnie do buchalterki i Polly jednym susem wymknął się na ulicę, szybko przebiegł obok wystawy z towarami włókienniczymi i wpadł z powrotem, do sklepu przez dział jedwabi. Nie mógł przystanąć na dłużej, ale wystarczyło jedno spojrzenie na plecy nieświadomego tej inspekcji Parsonsa, by odgadnąć jego bezgraniczne zadowolenie z samego siebie. Parsons zdjął z siebie żakiet i pracował z zapałem. Miał zwyczaj mocno dociągać paski kamizelki, co uwypuklało zapowiadającą się korpulentność jego młodzieńczych kształtów. Sapał z podniecenia, przeczesywał palcami czuprynę i znów pracował szybko, z gorliwością człowieka natchnionego. Dokoła jego stóp i kolan leżały szkarłatne koce, które nie były zwinięte ani rozwinięte, lecz — jeśli można tak określić — po prostu kłębiły się. A nad tym rozciągnięty w poprzek okna olbrzymi, nawinięty na wałek ręcznik z tabliczką, a na tabliczce wielkimi, czarnymi literami zuchwały napis: „PATRZCIE!” Zaledwie Polly wpadł do działu z jedwabiami i spotkał Platta, już się zorientował, że inspekcja jego trwała za krótko. — Czy obejrzałeś półki w głębi? — zapytał go Platt. Nie, pan Polly nie zdążył tego zrobić. Odpowiedział tylko: — To będzie coś zupełnie niezwykłego! — i nurknął krętym podziemnym przejściem do swego działu z galanterią męską. Za chwilę otworzyły się drzwi od ulicy i wszedł Platt z miną człowieka całkowicie pochłoniętego pracą. Minę tę przybrał, by usprawiedliwić się, że musi przejść właśnie tędy, i skierował się ku schodom prowadzącym nas w dół do magazynu. Po drodze wzniósł do góry oczy, szepnął do pana Polly: — Rany Boskie! — i znikł. Nieodparta ciekawość ogarnęła pana Polly. Czy ma się znów odważyć na przejście przez dział włókienniczy i zaryzykować jeszcze jeden wypad na ulicę? Dał nurka w kierunku drzwi wyjściowych. — Dokąd? — zapytał go Mansfield. — Tam… mały piesek… — mruknął pan Polly tonem wyjaśnienia, nie dbając o to, jak tamten to zrozumie. Parsons wart był tej powtórnej fatygi. Parsons był bogaty w pomysły! Tym razem Polly przystanął, żeby się dokładnie przyjrzeć. Parsons ułożył olbrzymi, asymetryczny stos puszystych białych i czerwonych koców, poskręcanych i pozwijanych dla podkreślenia puszystości wełny. Wszystko to było ułożone w miłym pozornym nieładzie, a u góry widniał płomienny czerwony napis: „Przytulna przyjemność po przystępnych cenach” i drugi napis: „Otul się ciepło i zaśnij”. Mimo że był jasny dzień, zapalił z tej strony światła elektryczne, żeby mocny blask padał wprost na stos koców, a w tyle, dla podkreślenia kontrastu między jaskrawością i bezbarwnością, rozwieszał właśnie długie pasy szarej silezji i zimnych w kolorze ścierek do kurzu. Było to wspaniałe, ale… Pan Polly powiedział sobie, że czas już wracać. Znalazł Platta w dziale jedwabi, zamierzającego właśnie wymknąć się znów na ulicę. — Przytulna przyjemność po przystępnych cenach! — mruknął Polly. — Co za artystyczna alliterancja! Nie ośmielił się wyjść na ulicę po raz trzeci, ale kręcił się gorączkowo koło okna, gdy nagle ujrzał pana Garvace’a, administracyjnego dyrektora Bazaru, spacerującego swoim zwyczajem po chodniku, żeby dopilnować osobiście, czy wszystko idzie jak należy w prowadzonym przez niego interesie. Pan Garvace był niskim, tęgim człowieczkiem, wyglądającym skromnie, a zarazem dumnie, co zwykle idzie w parze z obfitą tuszą, miał zdecydowane ruchy, choleryczny temperament i ręce wyglądające jak wiązka palców. Był rudy i, jak to zwykle bywa u rudzielców, z końca nosa wyrastały mu kępki włosów. Gdy chciał wypróbować siłę swego spojrzenia na którymś ze swych pomocników, wypinał pierś, marszczył jedną brew i przymykał z lekka lewą powiekę. Twarz pana Polly zdradzała pożerającą go ciekawość. Czuł, że po prostu musi to zobaczyć. Tak, cokolwiek się stanie, on musi to widzieć. — Proszę pana, muszę coś powiedzieć Parsonsowi! — mruknął do pana Mansfielda i, opuściwszy pośpiesznie swoje stanowisko za kontuarem, pomknął jak strzała przez szereg działów, i przystanął za stosem prześcieradeł w chwili, gdy pryncypał wszedł z ulicy. — Parsons, co pan, u diabła, wyrabiasz w tym oknie? — zaczął pan Garvace. Tylko nogi Parsonsa, dolna część kamizelki i kawałek wymykającej się spód niej koszuli były widoczne. Stał w oknie na drabince i zawieszał właśnie ostatni pas materiału w głębi wystawy, przerzucając go przez mosiężny pręt, umieszczony pod sufitem. Wystawowe okno z materiałami włókienniczymi było oddzielone od sklepu przepierzeniem, podobnie jak w starożytnym kościele ławka kolatorska oddzielona jest od reszty kościoła. Wystawę oddzielała szklana przegródka z małymi drzwiczkami. Ukazała się w nich twarz Parsonsa patrzącego okrągłymi oczami na pracodawcę. Pan Garvace —musiał powtórzyć pytanie. — Dekoruję okno, proszę pana, według nowych zasad. — Wyłaź pan stamtąd! — zakomenderował pan Garvace. Parsons zagapił się na szefa, który ponowił rozkaz. Osłupiały ze zdziwienia, zaczął schodzić z drabinki. Pan Garvace rozejrzał się dokoła: — Morrison! Gdzie jest Morrison? Zjawił się Morrison. — Wyprzątnij pan okno — powiedział pan Garvace wskazując całą wiązką palców na Parsonsa. — Zabierz pan stąd to świństwo i udekoruj wystawę jak należy. Morrison zbliżył się z wahaniem. — Uprzejmie pana przepraszam — odezwał się Parsons z wyszukaną grzecznością — ale to okno ja dekoruję. — Zabrać stąd to wszystko! — powiedział pan Garvace odwracając się. Morrison znów zbliżył się o krok, ale Parsons zatrzasnął mu przed nosem drzwiczki z takim hukiem, że to zatrzymało pana Garvace’a. — Wyłaź pan z tego okna — powiedział. — Nie umiesz dekorować. Nie strugaj mi tu wariata… — Ta wystawa jest zrobiona dobrze — odparł geniusz od dekoracji wystaw, po czym nastąpiła mała pauza. — Otwórz pan drzwiczki i wejdź do środka — zwrócił się pan Garvace do Morrisona. — Zostaw pan te drzwiczki, Morrison — upierał się Parsons. Polly już nie starał się skryć za stosem boltońskich prześcieradeł. Zrozumiał, że stoi w obliczu zbyt doniosłych zdarzeń, by ktokolwiek miał zwracać na niego uwagę. — Wyprowadź go pan stamtąd! — rozkazał pan Garvace Morrisonowi. Morrison zdawał się wahać i zastanawiać nad swoim położeniem etycznym. Ale lojalność względem pracodawcy zwyciężyła. Położył rękę na drzwiczkach, żeby je otworzyć, Parsons usiłował tę rękę odsunąć. Pan Garvace zaczął Morrisonowi pomagać. Nagle serce pana Polly skoczyło do gardła i napełniło się zdumieniem i podziwem. Parsons na moment znikł za przegródką i natychmiast ukazał się znów, trzymając w ręku zwinięty wałek szorstkiego materiału na ręczniki i wałkiem tym huknął Morrisona przez łeb. Głowa Morrisona zachwiała się pod tym dźwięcznym uderzeniem, ale ani on, ani pan Garvace nie rozluźnili chwytu. Drzwiczki otworzyły się, wtem pan Garvace cofnął się gwałtownie do tyłu, chwytając się ręką za głowę — jego władcza, jego czcigodna łysina została znieważona ciosem. Parsons stracił wszelkie panowanie nad sobą — stał się jakimś obcym, innym człowiekiem, był wspaniały! Bóg jeden wie, do jakiego stopnia ta walka o sztukę podnieciła jego bujny temperament. — Co takiego, ty stara, grzmiąca trąbo jerychońska? Mówisz, że ja nie potrafię dekorować wystaw?! — i cisnął wałkiem w szefa. Za wałkiem poleciał pierwszy z brzegu koc, potem całe naręcze podszewki, wreszcie podstawka spod materiałów — wszystko to wpadało z wystawy do sklepu. Panu Polly błysnęła myśl, że sam Parsons uważa swoją dekorację za nieudaną i chce wystawę zdemolować. Na sekundę całą uwagę ześrodkował na przyjacielu, który rozwścieczony, podniecony wyglądał jak posąg symbolizujący trzęsienie ziemi i, stojąc bez kurtki na drabince, ciskał przed siebie, czym popadło. Potem spojrzał na plecy pana Garvace’a i usłyszał jego władczy głos zwrócony do nikogo specjalnie, lecz do wszystkich razem: — Zabierzcie go z tej wystawy! On oszalał! Jest niebezpieczny! Zabierzcie go z wystawy! W tej chwili szkarłatny koc znalazł się na głowie pana Garvace’a, a potem głos jego, na chwilę stłumiony, wybuchnął mimowolnym okrzykiem. Ze wszystkich stron Bazaru zaczęli się zbiegać ludzie. Buchalter Łuck potrącił pana Polly i powiedział: — Pomóż mu pan! — Sommerville, subiekt z działu jedwabi, skoczył na ladę i chwycił krzesło. Polly stracił głowę. Wczepił się rękami w sztukę prześcieradłowego płótna i gdyby mógł wyrwać z niej jedno prześcieradło, byłby z pewnością nim kogo zdzielił, ale nie mogąc tego zrobić, po prostu pchnął cały stos, który potoczył się daleko, a panu Polly zdawało się, że słyszy czyjś jęk, jednak nie zwracał na to uwagi. To ciśniecie stosem płótna zaspokoiło jego potrzebę uderzenia kogoś i teraz całą uwagę skupił na walce odbywającej się w oknie wystawowym. Przez jedną wspaniałą chwilę Parsons górował nad rozfalowanymi plecami skłębionymi koło drzwiczek, chwytał z okna sztuki materiałów i ciskał nimi dokoła, po czym przeniósł się na dół. Wtedy zawrzała szaleńcza walka, rozległ się jeden trzask, potem drugi oraz brzęk rozbitej szyby. Nastąpiła cisza i tylko słychać było ciężkie, zasapane oddechy. Opór Parsonsa został złamany… Polly stąpając po rozrzuconych sztukach płótna ujrzał zmienioną twarz przyjaciela z przeciętym czołem, które nie zaczęło jeszcze krwawić. Za jedno ramię trzymał go Sommerville, za drugie — Morrison. — Wy–wy–wy rozdrażniliście mnie — wyjąkał zdyszany Parsons chwytając z trudem powietrze. 3 Bywają zdarzenia, które odcinają się od ogólnego potoku innych zdarzeń i wydają się czymś w rodzaju objawienia. Taka właśnie była sprawa Parsonsa. Na początku była zabawna, a skończyła się wielkimi kłopotami. Codzienne życie pana Polly zostało porwane na strzępy, a pod nimi czaiły się nieznane głębie i strach. Życie nie jest wcale zabawną przygodą. Wezwanie policjanta wydawało się z początku jakimś gestem z pantomimy. Ale gdy stało się widoczne, że pana Garvace’a ogarnął szał zemsty, sprawa przybrała inny obrót. Sposób, w jaki policjant zapisywał sobie każdy szczegół zajścia, zrobił na panu Polly głębokie wrażenie. Polly zaczął układać krawaty nucąc pod nosem znaną piosenkę: „A w końcu huknął go mocno po łbie”. Tego wieczoru w sypialni Parsons zachował się mężnie. Siedział z obandażowaną głową na brzegu łóżka pakując wolno swoje rzeczy i nieustannie powtarzając: — On nie powinien był wtrącać się do mojej wystawy, człowieku. Nie powinien był dotykać mego okna. Polly miał następnego ranka udać się na policję jako świadek. Strach przed tą torturą przyćmił nawet tragiczny fakt, że Parsons nie tylko został pozwany do sądu za napaść, ale że został „wylany” i pakował swoje rzeczy. Polly znał samego siebie zbyt dobrze, by nie wiedzieć, że będzie bardzo złym świadkiem. Wiedział tylko jedno, jak w tej piosence: „A w końcu huknął go mocno po łbie”. Wszystko inne tańczyło mu już teraz w głowie, a jak będzie tańczyło jutro, Bóg jeden wie! Czy zostanie wzięty w krzyżowy ogień pytań? Czy to będzie „krzyweksięstwo”, jeśli się kto przejęzyczy? Ludzie przecie niekiedy krzywosięgają samym sobie. A to przewinienie nie lada. Platt robił wszystko możliwe, żeby pomóc Parsonsowi, i podburzał opinię publiczną przeciw Morrisonowi. Ale Parsons nie chciał słuchać żadnych zarzutów pod adresem Morrisona. — Ze swego punktu widzenia — mówił — Morrison jest w zupełnym porządku. Ja nie do niego mam pretensję. Parsons rozmyślał głośno nad dniem jutrzejszym. — Pewnie będę musiał zapłacić grzywnę — powiedział. — Nie myślę się wykręcać. To prawda, żem go uderzył. Uderzyłem go… — Zrobił pauzę. Zdawał się szukać dokładnego określenia i dokończył poufnym tonem: — W głowę, o, tutaj. Na rady, jakie mu dawał sprytny młody praktykant z końca sypialni, Parsons odpowiedział: — Nie przydadzą mi się na nic żadne odpowiedzi na krzyżowe pytania, bo na ławie świadków zasiądą stary Corks, ten z działu chemicznego, Mottishead, nasz agent handlowy, i cała banda. Jutro będę musiał uderzyć w pokorę, mój stary. Tak, uderzyć w pokorę. Przez jakiś czas pakował swoje rzeczy w milczeniu. — O, Boże, co za życie? — westchnął po chwili głęboko. — O dziewiątej trzydzieści pięć człowiek stara się spełnić swój obowiązek, może błądzi, ale stara się, jak umie najlepiej. A o dziesiątej czterdzieści spada na niego ruina! — podniósł głos do krzyku — po prostu ruina! — i dokończył ciszej: — Jak trzęsienie ziemi! — ,,Draka” była gorąca! — przyznał pan Polly. — Istne trzęsienie ziemi — powtórzył Parsons. Zaczął posępnie rozmyślać nad swoją przyszłością, aż pana Polly przeniknął dreszcz. — Czyż mam jakąś szansę dostania się do innej budy — mówił dalej Parsons — skoro będę miał w świadectwie, żem napadł na własnego szefa?… A zresztą on mi pewnie nie da żadnego świadectwa. A bez tego i w najlepszych czasach trudno o posadę. — Mógłbyś się zaangażować do cyrku — zaproponował Polly. Sprawa na policji nie przedstawiała się tak groźnie, jak się spodziewał pan Polly. Wskazano’ mu miejsce pod ścianą obok innych świadków i gdy skończyła się pewna ciekawa rozprawa o kradzież, zjawił się Parsons, ale nie zasiadł na ławie oskarżonych, lecz stanął przy stole. Wtedy pan Polly poczuł się raźniej. Wyciągnął nogi, które dotychczas przez szacunek dla sądu trzymał pod krzesłem, a ręce włożył do kieszeni. Zaczął wymyślać przezwiska dla czterech członków sądu siedzących przy stole. Pomyślał już o jednym z nich: „Czcigodny i Wielebny Signor ze wspaniałym nochalem”, gdy usłyszawszy swoje nazwisko, spoważniał. Wstał pośpiesznie i już skierował się ku ławie oskarżonych, gdy przeszkodził mu w tym stojący obok policjant. Sędzia z nieopisaną szybkością wyrecytował tekst przysięgi. — Tak jest — potwierdził z całym szacunkiem Polly i ucałował Ewangelię. Zeznanie jego było proste. Po uwadze sędziego, żeby mówił wyraźniej, zaczął mówić głośno. Starając się przedstawić w dobrym świetle Parsonsa, wyraził się o nim, że z natury posiada „cholerykalne” usposobienie, lecz po rozbawionym uśmiechu, jaki ukazał się na twarzy „Czcigodnego i Wielebnego Signora ze wspaniałym nochalem”, zorientował się, że określenie nie było tak szczęśliwe, jak mu się zdawało. Pozostali sędziowie byli wyraźnie zaskoczeni i zaczęli się żywo naradzać. — Chciał pan pewnie powiedzieć, że posiada golący tempełament? — zapytał sędzia przewodniczący. — Tak, chciałem powiedzieć, że posiada gołący tempełament — odpowiedział pan Polly, niezdolny w tej chwili do wymówienia litery „r”. — Więc nie chciał pan powiedzieć, że go bierze choleła? — Nie. Chciałem tylko powiedzieć, że daje się łatwo wytrącić z równowagi. — To dlaczego nie powiedział pan tak od łazu? — zapytał sędzia przewodniczący. Parsons otrzymał upomnienie. Przyszedł po swoje rzeczy w chwili, gdy wszyscy byli zajęci w sklepie, ale pan Garvace nie pozwolił mu wejść, żeby się mógł pożegnać z kolegami. Gdy pan Polly poszedł na górę po chleb z margaryną i herbatę na podwieczorek, wśliznął się na chwilkę do sypialni, by dowiedzieć się czegoś o Parsonsie. Ale Parsons znikł. Nie było go. Nie został po nim żaden ślad. Kąt jego został zamieciony i sprzątnięty. Po raz pierwszy w życiu pan Polly doznał uczucia niepowetowanej straty. Po chwili do sypialni wpadł Platt. — Uff! — powiedział i spostrzegł Polly’ego, który wyglądał przez okno i nie odwrócił się, Platt zbliżył się do niego. — Odszedł już — powiedział. — Mógł był, co prawda, pożegnać się z kolegami. Minęła dobra chwila, zanim Polly odwrócił się. Włożył palec do ust i przełknął ślinę. — Uraziłem się znów w ten przeklęty ząb — powiedział nie patrząc na Platta. — Od tego łzawią mi ciągle oczy. Patrząc na mnie mógłby ktoś pomyśleć, że mam w oczach rynny. ROZDZIAŁ III NOWE POSADY 1 Po wyjeździe Parsonsa Port Burdock nie był już dla pana Polly tym samym miastem co dawniej. Listy Parsonsa przychodziły rzadko, nie zawierały serdecznych zwrotów i nie zdradzały jego dawnej joy de vive. Pisał, że wyjechał do Londynu i znalazł miejsce sprzedawcy w podrzędnym sklepie z galanterią, położonym niedaleko cmentarza Sw. Pawła, gdzie właściciel sklepu nie wymagał żadnych referencji. Z biegiem czasu okazało się, że zaczęły go interesować inne rzeczy. Pisał o socjalizmie i prawach człowieka, co pana Polly niewiele obchodziło. Polly czuł, że inni, obcy ludzie zawładnęli Parsonsem, mają na niego wpływ i urabiają z niego innego człowieka, o ileż mniej interesującego!… Port Burdock stało się pustkowiem, pełnym blednących wspomnień o Parsonsie, a praca — niewypowiedzianą nudą. Platt beiz Parsonsa był towarzyszem męczącym; opanowały go jakieś idee romantyczne na temat intryg i występków oraz „pań z towarzystwa”. Duchowa depresja pana Polly objawiała się w jego ogólnej opieszałości. Pewna niecierpliwość w sposobie bycia pana Garvace’a zaczęła mu działać na nerwy. Stosunki stawały się naprężone. Dla sprawdzenia, czy jego pozycja w firmie jest mocna, Polly zażądał podwyżki, a gdy mu jej odmówiono, poprosił o zwolnienie. Upłynęły dwa miesiące, zanim otrzymał nową posadę, i czas ten był dla niego przykrą mieszaniną samotności, rozczarowania, niepokoju i upokorzenia. Z początku zamieszkał u swego żonatego kuzyna, posiadającego dom w Easewood. Owdowiały ojciec pana Polly przestał pracować w sklepie z rowerami i instrumentami muzycznymi i rzucił posadę organisty w parafialnym kościele, co mu dotychczas dawało utrzymanie; żył ź niewielkiej renty i zamieszkał ^i swego kuzyna. Z czasem stał się przykrym lokatorem na skutek jakiejś tajemniczej wewnętrznej dolegliwości, którą miejscowy lekarz określił mianem imaginacji. W dziwnie szybkim tempie zaczął się starzeć i stał się przesadnie drażliwy, ale żona kuzyna była dzielną gospodynią i potrafiła dać sobie z nim radę. Nasz pan Polly przebywał u kuzyna w charakterze zaproszonego gościa, ale po dwóch tygodniach tej nieco przydługiej gościny, kiedy po napisaniu około setki listów, zaczynających się: „Szanowny panie! Powołując się na ogłoszenie w »Swiecie Chrześcijańskim« zawiadamiam, że mógłbym objąć stanowisko sprzedawcy w sklepie z konfekcją męską. Posiadam sześcioletnie doświadczenie…” — wylał całą butelkę atramentu na serwetę i dywan w sypialni, kuzyn zabrał go na przechadzkę i zaczął mu zachwalać wyższość zamieszkania w Londynie, gdzie łatwiej będzie znaleźć jakąś od niedawna wakującą posadę. — Oddałeś mi przysługę, mój stary — powiedział pan Polly — pomogłeś mi. Inaczej sterczałbym tu jeszcze całymi tygodniami. — I zaczął się pakować. Wynajął pokój w instytucji będącej po trochu przystanią dla mężczyzn w jego warunkach, a po trochu — pretensjonalną a odrażającą kawiarnią oraz miejscem spotkań w przyjemne niedzielne popołudnia. Pan Polly, siedząc w głębi sali, spędził jedno takie miłe popołudnie, krytykując to, co widział, i wymyślając sobie takie określenia, jak: „Uduchowiony właściciel nadmiernie uwypuklonej krtani”. Miało to oznaczać jabłko Adamowe. Albo: „Poważna wesołość”. Jakiś młody, dzielny wikary, tłumacząc sobie mylnie jego zatroskaną twarz i poruszające się wargi, usiadł obok niego i wszczął z nim rozmowę — w nadziei, że pan Polly będzie czuł się bardziej swobodnie. Niemrawo prowadzona rozmowa urwała się na chwilę, a wtedy pan Polly, przypomniawszy sobie nagle Bazar Port Burdock, wstał, mruknął coś o „małym piesku”, ukłonił się i, westchnąwszy z ulgą, uciekł, żeby się włóczyć i obserwować życie na londyńskich ulicach. Mrowie ludzi, wyczekujących na pracę w hurtowniach towarowych na Wood Street i w okolicy cmentarza Św. Pawła, wydawało mu się ciekawe i podniecające, lecz wszyscy tam byli zbyt głęboko przejęci własnym losem, by potrafili zdobyć się na wesołość. Byli tam ludzie o różnych nastrojach — ufni w przyszłość i zrozpaczeni; jedni przesadnie eleganccy, inni w stanie zupełnego zaniedbania; trafiali się zadowoleni z siebie młodzieńcy, energiczni i rozpierający się łokciami, których widok napełniał pana Polly nienawiścią i pogardą. „Gogusie” — mówił o nich — „eleganccy smarkacze, mistrze w rozpychaniu siej łokciami”. Były tam indywidua o zgłodniałych, wybladłych twarzach, w wieku około trzydziestu pięciu lat. Polly określił ich jako „proleteleriuszy” — od dawna już starał się znaleźć kogoś, do kogo by pasowało to dźwięczne określenie. Ludzie w średnim wieku, „zaledwie czterdziestoletni, a już starzy”, rozprawiali w poczekalniach o sytuacji, w jakiej znalazł się handel. „Nigdy jeszcze nie było tak źle!” — mówili, a pan Polly zastanawiał się, czy można do nich zastosować epitet „wyssani z soków”. Widywał tam ludzi mających przesadne pojęcie o sobie samych, ostentacyjnie obrażonych i rozgniewanych tym, że dotychczas nie znaleźli jeszcze posad, i skłonnych do przypuszczenia, że jest to skutkiem jakiejś ogólnej zmowy przeciw nim. Zdarzali się ludzie tak nieśmiali, że strach brał na myśl, jak się zachowają, gdy zostaną wezwani na rozmowę z szefem. Był tam rumiany młodzieniec z tępą twarzą, który zdawał się sądzić, że jego niesłychanie wysoki kołnierzyk jest dostateczną bronią przeciw wszelkim przeciwnościom losu; był inny, który wzniósł swoją osobą nutkę wesołości, gdyż miał na sobie flanelową koszulę i ubranie w kratę niezwykle jadowitego koloru. Pan Polly zaglądał tu codziennie, żeby sprawdzić, ile znajomych twarzy ubyło. Na twarzach tych, co pozostali, codziennie czytał rosnący niepokój (będący odbiciem jego własnego niepokoju) i codziennie jakiś nowy okaz powiększał to ruchliwe grono. Uświadamiał sobie teraz, jak małą szansę dawało jego skromne świadectwo z Easewood wobec owej zgrai zgłodniałych konkurentów, stłoczonych w tym głównym źródle posad. Podczas tych obserwacji panu Polly zdawało się, że czuje nieprzyjemny zapach poczekalni u dentysty. Lada chwila mógł usłyszeć wywołane głośno swoje nazwisko, a wtedy będzie musiał stanąć przed obliczem jakiegoś nowego pracodawcy i raz jeszcze zapewniać go o swoim namiętnym przywiązaniu do jego firmy i o tym, że wysili całą swoją gorliwość w pracy dla każdego szefa, który będzie mu płacił pensję wynoszącą dwadzieścia sześć funtów rocznie. Wtedy przypuszczalny pryncypał roztoczy przed nim swoje pojęcia o idealnym pracowniku: „Potrzebny mi jest bystry, pełen dobrych chęci młodzieniec, który nie będzie miał nic przeciw temu, żeby zadać sobie trochę trudu. Nie chcę mieć u siebie opieszałego marudy, którego trzeba przynaglać do pracy. Dla takich nie ma u mnie miejsca… W podświadomości pana Polly i całkowicie poza jego kontrolą rodziły się nowe kombinacje słów, jak „Pyzaty Pulpet” albo „Pyzaty Czaruś”, które tak przymierzał do owego dżentelmena, jak sprzedawca dopasowuje klientowi kapelusze. — Jestem pewny, proszę pana, że we mnie nie znajdzie pan śladu opieszałości — rzekł pan Polly starając się zapomnieć o tym, jaki jest naprawdę. — Chcę mieć u siebie młodego człowieka, który pragnie zdobyć wyższe stanowisko. — Tak jest, proszę pana. Excelsior! — Nie rozumiem. — Powiedziałem: Excelsior, proszę pana. To moje motto. To z Longfellowa. Czy pan sobie życzy, bym się nim posługiwał? Pyzaty dżentelmen powrócił do wyjaśnienia, co uważa za ideał pracownika, lecz czynił to z miną trochę podejrzliwą. — Czy pan naprawdę chce zdobyć wyższe stanowisko? — zapytał. — Spodziewam, się, że tak, proszę pana, — Wzlecieć w górę albo wylecieć za drzwi, co? Pan Polly wydał nagły, nieartykułowany dźwięk, skinął głową z uznaniem i mruknął: — Tak, to zupełnie w moim stylu. — Niektórzy pracownicy pozostawali u mnie przez dwadzieścia lat — powiedział pryncypał. — Jeden z działu włókienniczego wstąpił do firmy jako dwunastoletni chłopiec. Czy pan jest chrześcijaninem? — Należę do kościoła anglikańskiego — rzekł pan Polly. — Hm… — mruknął pryncypał, trochę zrażony. — Dla dobra pracy wolałbym baptystę. Mimo to… Przyjrzał się krawatowi pana Polly, który był nieposzlakowanie czysty i właśnie taki, jaki przystoi ambitnemu sprzedawcy konfekcji męskiej. Poza i wyraz twarzy, jakie w danej chwili przybrał Polly, zostały określone przez jego wewnętrznego żonglera słowami „Serwilistyczna Deferencja”. — Jestem skłonny — powiedział przyszły pryncypał tonem konkluzji — sprawdzić pańskie referencje. Pan Polly wstał. — Dziękuję — rzekł pracodawca i pożegnał go. „Klops jak kloc! Klops jak kloc!” — powiedział sobie w duchu żongler, z natchnioną miną. — Spodziewam się, że otrzymam od pana wiadomość — rzekł pan Polly z grzecznością typowego subiekta. — O ile referencje okażą się zadowalające — odparł domniemany pracodawca. 2 Człowiek, którego mózg w swych najgłębszych zwojach przejęty jest tworzeniem dziwacznych zdań i kleceniem przezwisk ze źle zrozumianych słów, który pojmuje życie jako bryłę złotodajnej skały, a wszelkie cenne wartości znajduje jedynie poza zasięgiem spraw zarobkowych, który z upodobaniem czyta Boccaccia, Rabelais’go i Szekspira oraz używa określeń „Mistrz w przepychaniu się” albo „Elegancki smarkacz” jako wyrazu najbardziej gorzkiej dezaprobaty — tego rodzaju człowiek w dzisiejszych warunkach nie zdobędzie powodzenia w interesach. Pan Polly marzył zawsze o rzeczach poetycznych i delikatnych „i instynktownie nienawidził czynnego życia. Nie pociągali go swym urokiem ani eks–prezydent Teodor Roosevelt, ani generał Baden–Powell, ani pan Peter Keary, ani nieboszczyk dr Samuel Smiles, wątpię nawet, czy zdołałby to uczynić Leo Strachey; natomiast uwielbiał Falstaffa, Hudibrasa i rubaszny śmiech, uwielbiał dawną Anglię Washingtona Irvinga i pamiętniki o życiu na dworze Karola II. Toteż jego postępy w życiu były powolne. Nie otrzymywał podwyżek, tracił posady; w jego oczach było coś, co się szefom nie podobało; byłby jeszcze częściej tracił posady, gdyby nie to, że czasem potrafił być wyjątkowo zręcznym sprzedawcą, że miał wielkie zamiłowanie do porządku i umiał zręcznie, choć wolno, dekorować okna wystawowe. Przerzucał się z jednej posady na drugą, wymyślał mnóstwo przezwisk, stwarzał sobie wrogów i zdobywał przyjaciół — lecz żaden nie był mu tak bliski jak Parsons. Bywał często zakochany, lecz umiarkowanie i przelotnie, i od czasu do czasu myślał o tej dziewczynie, która mu ofiarowała żółtozielone jabłko. Doszedł do pochlebnego przekonania, że to właśnie jego młodzieńcza świeżość przypadła dziewczynie do gustu. Czasem myślał o Foxbourne, drzemiącym idyllicznie w słońcu. Miewał chwile niepokoju, zmęczenia i złego humoru, spowodowane początkami niestrawności. W życiu jego pojawiały się różne siły i idee, którym poddawał się na dłuższy lub krótszy okres. Otrzymał posadę w Canterbury, gdzie owładnął nim czar gotyckiej architektury. Między panem Polly a gotykiem istniało jakieś duchowe powinowactwo; w średnich wiekach siedziałby zapewne na rusztowaniu i rzeźbił na kapitelach wnikliwe, choć niezbyt pochlebne portrety kościelnych dygnitarzy; gdy tak spacerował wzdłuż krużganków za katedrą, z rękami założonymi w tył, i patrzył na soczystą zieleń trawy rosnącej pośrodku dziedzińca, doznawał dziwnego wrażenia, że jest u siebie w domu, bardziej u siebie niż gdziekolwiek indziej. „Uroczysty kapłon” — mruczał do siebie, mając wrażenie, że w ten sposób określa charakterystyczny typ średniowiecznego mnicha. Lubił siedzieć podczas nabożeństwa w nawie głównej i patrzeć przez wielką kratę na świece i chłopców z chóru, i słuchać stłumionych dźwięków organów, lecz nie wchodził nigdy do transeptów, gdyż wstęp tam był tylko za biletami. Muzyka i widok długiego rzeźbionego sklepienia napełniały go jakąś mistyczną błogością, której nawet nie potrafiłyby wyrazić jego długie, błędnie wymawiane słowa. Mimo to niektórym wymuskanym posągom w nawach bocznych dostawał się cały wianuszek epitetów, jak: „Brzuchata łzawnica”. „Pogrzebowa skarga”, „Zgnębiona anielskość” itp. Włóczył się wśród klasztornych zabudowań i myślał o tych przytulnych domkach z szarego kamienia, których mieszkańcy żyli w braterskiej bliskości. Przez zielone drzwiczki w wysokim kamiennym murze rzucał spojrzenia na równo strzyżone trawniki i jaskrawe klomby kwiatów; kraty okienne ukazywały w głębi osłonięte abażurem lampy i porządnie ustawione, oprawne w brązową skórę szeregi książek na półkach. Czasem mijał go jakiś dygnitarz w getrach („Nadęty kapłon”) lub grupa ubranych w białe komże chłopców z chóru ukazywała się pod dalekim łukiem krużganku i znikała w drzwiach. Czasem różowa lub kremowa sukienka dziewczęca przemknęła jak motyl przez chłodny, cichy plac. Najbardziej przemawiały do niego ruiny arkad benedyktyńskiej infirmerii i widok z budynku szkolnego na Bell Harry Tower. Pobudziło go to do przeczytania „Opowieści Kantuaryjskich”, lecz nie mógł sobie poradzić z archaiczną angielszczyzną Chaucera, która go męczyła, i był gotów oddać wszystkie opowieści za jakąś prawdziwą przygodę. Wolałby w tych opowieściach znaleźć mniej rozwlekłej gawędy, a więcej życia. Był pełen podziwu dla Kobiety z Bath i żałował, że nie było mu dane poznać tej niewiasty. W Canterbury po raz pierwszy zobaczył Amerykanów. Sklep, w którym pracował na Westgate Street, miał dobrą amerykańską klientelę. Idąc do pracy spotykał czasem tych Amerykanów, jak przystawali przed szyldem „Gospody pod Chaucerem”, a potem szli przez Mercery Lane do bramy Prior Goldstone. Miał wrażenie, że zawsze cechuje ich rodzaj spokojnego pośpiechu, że są to ludzie stanowczy i systematyczni — w znacznie większym stopniu niż Anglicy. „Kurtularni Drapieżcy” — próbował ich określić. „Zachłanny powrót do dziedzictwa”. Opowiadał o nich młodszym praktykantom. Podsłuchał kiedyś niedaleko bramy Christchurch jakąś paniusię, wykładającą przyjaciółce swoje poglądy. Jej akcent i intonacja utkwiły mu w pamięci i odtwarzał ją mniej więcej dokładnie: „A teraz powiedz mi, czy ten pomnik Marlowe’a jest naprawdę taki ważny? — pytała paniusia. — Nie mamy czasu na oglądanie jakichś drugorzędnych zabytków. Musimy tutaj zobaczyć tylko najważniejsze osobliwości, coś takiego jak wielka żywiołowa prabudowla kantuaryjskiej katedry. Coś, co do nas przemawia. Obejrzymy ją sobie, a potem napijemy się herbaty w tym samym pokoju, gdzie pijał ją Chaucer, i popędzimy, żeby złapać pociąg o czwartej osiemnaście do Londynu…” Musiał się zastanowić nad tymi pozornie słusznymi słowami, uważając, że mają pewien szczególny, nieopisany smaczek. „Wielka żywiołowa prabudowla kantuaryjskiej katedry” — powtarzał sobie. Wyobraził sobie Parsonsa rozmawiającego z Amerykanami. Co do siebie, wiedział, że stanowczo się do tego nie nadaje… Canterbury było najmilszym miejscem, w jakim zdarzyło mu się przebywać w tych latach nieustannej wędrówki, mimo że z braku towarzystwa czuł się tu bardzo samotny. 3 Po opuszczeniu Canterbury cały świat wydawał się panu Polly wysoce nieprzyjemny. Nie od razu, lecz z powolną, nieporadną natarczywością zaczęło go dręczyć przekonanie, że w handlu nie może liczyć na powodzenie. Nie powinien był wybrać dla siebie kariery handlowej, ale jaki zawód byłby dla niego odpowiedni, tego nie umiał powiedzieć. Robił wielkie, choć nieregularne wysiłki, i wypracował w sobie pewien wymuszony spryt, który jednak podobnie jak tania farba nie wytrzymywał próby słońca. Nauczył się także pewnej oszczędności, w czym pomogły mu okresy, gdy bywał literalnie bez grosza. Lecz jego współzawodnictwo ze zdolnymi, urodzonymi brutalami, którzy naprawdę chcieli „iść w górę”, było wręcz beznadziejne. Posadę w Canterbury opuścił z wielkim żalem. Pewnej niedzieli wraz z innym handlowcem wynajął łódź w Sturry na rzece Stour; mieli wiatr z zachodu i przez godzinę płynęli szczęśliwie w kierunku wschodnim. Dotychczas nigdy jeszcze nie kierowali żaglówką i zdawało im się, że jest to zajęcie bardzo proste i przyjemne. Gdy chcieli zawrócić, okazało się, że rzeka jest za wąsika, by łódź mogła wykonać zwrot, przy tym zaczął się odpływ i woda odpływała jak ze śluzy. Mordowali się przez sześć godzin, żeby powrócić do Sturry (wynajęcie łodzi kosztowało za pierwszą godzinę szylinga, a za następne po sześć pensów). Płynęli z szybkością mili na półtorej godziny, aż wreszcie przypływ przyszedł im z pomocą. Mieli jeszcze przed sobą całonocny spacer do Canterbury, gdzie zastali drzwi bezlitośnie zamknięte. Pryncypał w Canterbury był miłym, pobożnym człowiekiem i prawdopodobnie nie byłby wydalił pana Polly, gdyby go tak nie drażniło niefortunne zamiłowanie Polly’ego do kalamburów. — Odpływ to odpływ, proszę pana — powiedział Polly uważając, że sprawa jego nie wygląda źle. — Nie posiadam lunatycznej siły przyciągania księżyca, bym mógł odpływ powstrzymać. Było niemożliwe wytłumaczyć pryncypałowi z Canterbury, że kalambur ten nie jest bluźnierstwem ani też nie oznacza braku szacunku. — A zresztą dziś jesteś pan do niczego — powiedział pryncypał. — Pańskie ramiona zupełnie wyskoczyły z zawiasów. W ten sposób pan Polly powrócił do swoich obserwacji w biurze pośrednictwa pracy przy Wood Street i znów przeżył posępny okres. Tłum biedaków, czyhających na okruchy zatrudnienia, wydał mu się większy niż kiedykolwiek. Odbył naradę z samym sobą. Czy powinien puścić w trąbę konfekcję męską? Nie przyniosła mu dotąd nic dobrego, a gdy z wiekiem jego młodzieńcza obrotność zmieni się w nieruchliwość człowieka dojrzałego, sprawa będzie się przedstawiała jeszcze gorzej. Ale czym innym ma się zająć? Nic mu nie przychodziło do głowy. Poszedł któregoś wieczoru do kabaretu i w głowie powstał mu niejasny plan humorystycznego skeczu, który mógłby sam odegrać; tutejsi komicy wydawali mu się gwałtownymi awanturnikami, lecz nie byli wcale zabawni. Jednak gdy wyobraził sobie ziejącą otchłań widowni, doszedł do przekonania, że jego talent jest zbyt subtelny, aby go w ten sposób użytkować. To znów zdawało mu się, że miłym zajęciem byłoby wykrzykiwanie cen różnych jarzyn w którymś ze straganów, otwartych niedawno koło London Bridge, lecz po namyśle uznał, że brak mu odpowiednich fachowych wiadomości. Zamierzał już emigrować i zasięgnął nawet w tym celu informacji, lecz okazało się, że w żadnej z kolonii nie ma miejsca dla handlowca nie posiadającego kapitału. Wobec tego w dalszym ciągu wysiadywał w biurze pośrednictwa pracy przy Wood Street. Zgodził się już obniżyć swój wysoki ideał pensji o pięć funtów rocznie i wreszcie został przyjęty do ruchliwej firmy w Clapham, która sprzedawała gotowe ubrania, podawała pracownikom posiłki w suterenie, a w sobotę miała sklep otwarty do dwunastej. Trudno tu było zachować humor. Miewał coraz gorsze napady niestrawności, nocami nie spał, tylko rozmyślał. Zdawało mu się, że śmiech i słońce znikły dla niego na zawsze, podobnie jak wycieczki z kolegami i śpiewy przy księżycu. Główny inspektor firmy powziął do niego niechęć i często go strofował. „Obudź się, Polly!” „Ruszaj się, Polly!” — było jego codzienną zmorą życia. — „Przecież bystry chłop z pana — mówił — ale żadnego zapału! Żadnej energii! Co panu właściwie jest?” Podczas bezsennych nocy pan Polly miał uczucie… Takiego uczucia doznaje zapewne młody królik, który po igraszkach w słonecznym lasku, wesołych eskapadach na pole dojrzewającej pszenicy i podniecających a szczęśliwych ucieczkach przed psami, znajdzie się w końcu którejś nocy — mimo daremnych, rozpaczliwych wysiłków — w potrzasku, i to już na całe życie. Nie mógł zrozumieć, na czym polega jego błąd. Z prawdziwym wysiłkiem starał się wyrobić sobie właściwy sąd w tej sprawie. Czy naprawdę był leniwym marudą, którego należało przynaglać do roboty? Nie, tego nie mógł o sobie powiedzieć. W znacznej mierze przypisywał winę swemu ojcu. Od czego są ojcowie? Czy po to, by zmuszali synów do zawodu, jaki im zupełnie nie odpowiada? Czuł, że winę ponosi tu także ta niemądra szkoła, ale dlaczego — nie potrafił na to odpowiedzieć. Zrobił kilka szczerych wysiłków, żeby dodać sobie energii i przepychać się bezlitośnie łokciami. Ale było to piekielnie trudne. Musiał przyznać, że jest nieszczęśliwy, że ciąży na nim cała nędza nieprzystosowania się do ustroju społecznego i że nie ma dla niego żadnych widoków na szczęście, prócz, przypadkowych drobnych przyjemności. I mimo wszelkich starań, żeby się wewnętrznie wziąć w garść, mimo robionych sobie wyrzutów, czuł, że w tym wszystkim nie było jego winy. Nawiasem mówiąc, wszystkie te jego niepokoje zostały we właściwy sposób rozpoznane i określone przez pewnego superinteligentnego dżentelmena, mieszkającego w Highbury, noszącego złote binokle i stale zajętego pisaniem w pięknej bibliotece klubu Climax. Ów dżentelmen nie znał osobiście pana Polly, lecz pisał w ogóle o ludziach podobnych panu Polly: „Jednostkach źle przystosowanych do warunków życia, tak licznych w społeczeństwie nie umiejącym rozwinąć zbiorowej inteligencji i zbiorowej woli, które wprowadziłyby ład w jego zawiłe sprawy”. Ale zdania tego rodzaju nie przemawiały do pana Polly. ROZDZIAŁ IV PAN POLLY ZOSTAJE SIEROTĄ 1 W życiu pana Polly nastąpiła wielka zmiana na skutek śmierci ojca. Ojciec jego zmarł nagle; miejscowy lekarz upierał się nadal, że przyczyną choroby pacjenta była imaginacja, lecz w świadectwie śmierci ustąpił na rzecz wyrostka robaczkowego, będącego wówczas w modzie, a pan Polly stał się spadkobiercą pewnej ilości mebli w domu swego kuzyna, rodzinnej Biblii, sztychu z wizerunkiem Garibaldiego, popiersia Gladstone’a, popsutego złotego zegarka, złotego medalionu matki, kilku drobnych sztuk biżuterii, różnych bezwartościowych drobiazgów, mnóstwa starych ubrań nie do noszenia prawie, polisy ubezpieczeniowej i pieniędzy złożonych w banku na łączną sumę trzystu pięćdziesięciu pięciu funtów. Pan Polly uważał zawsze, że ojciec jego jest nieśmiertelny i że żyć będzie wiecznie. Ojciec, który z biegiem lat stał się małomówny, nie wspomniał mu nic o polisie ubezpieczeniowej. Dlatego zarówno pewien dostatek, jak strata ojca zaskoczyły pana Polly. Śmierć matki była dla niego dziecinnym zmartwieniem i została szybko zapomniana, a najsilniejszym uczuciem w jego życiu było przywiązanie do Parsonsa. Jedynacy, jeśli są z natury towarzyscy, zwykle odwracają się od rodzinnego domu; przy tym ciotka, która zastąpiła mu matkę, dawała mu szturchańce, była skąpa, porządnicka i nieskora do rozmowy — słowem, nie okazywała serca niechlujnemu chłopakowi. Zdarzyło się, że polubił jakiegoś chłopca czy dziewczynkę, ale nie na długo; żadne z tych dzieci nie wzbudziło w nim trwalszego przywiązania, więc mały Polly rósł trwoniąc po trochu zapasy uczuciowości, która stawała się coraz bardziej wstydliwa i nieśmiała. Ojciec wydawał mu się zawsze daleki — był to obcy człowiek, zawsze skłonny do gniewu i do dawania nauk z miną wysoce niezadowoloną ze swej latorośli. Strata ojca wstrząsnęła synem; otworzyła w jego życiu jakąś niespodziewaną lukę; zdawało mu się, że na niebie widnieje napis: „Śmierć”. Ale śmierć ta nie rozdarła mu serca, natomiast sprawiła, że sam stał się przedmiotem żywego zainteresowania i atencji. Przyjechał do domku w Easewood na skutek naglącej depeszy i dowiedział się, że ojciec nie żyje. Kuzyn Johnson przyjął go uroczyście i zaprowadził na górę, żeby mu pokazać sztywny, owinięty całunem kształt z twarzą niezwykle spokojną i na skutek zaciśniętych nozdrzy nieco pogardliwą. — Wygląda bardzo spokojnie — powiedział pan Polly starając się nie widzieć owego pogardliwego wyrazu. — To dla niego prawdziwe wyzwolenie — stwierdził pan Johnson. Zapadło milczenie. — To już drugi umarły, jakiego oglądam — powiedział pan Polly czując, że należy coś powiedzieć. — Zrobiliśmy wszystko, co było możliwe. — Nie wątpię, mój stary — powiedział pan Polly. Nastąpiła druga dłuższa pauza i Polly z ulgą zobaczył, że kuzyn Johnson skierował się do drzwi. Potem, o zmierzchu, pan Polly udał się na samotny spacer i nagle zmarły ojciec stanął mu w pamięci jak żywy. Myślał o rzeczach majaczących w odległej perspektywie pamięci — o radosnych chwilach, gdy ojciec baraszkował z rozbrykanym małym synkiem; o corocznej wyprawie na pantomimę do Crystal Pałace, gdzie przedstawienie pełne było olśniewających zdarzeń i cudów; widział barczyste, przejmujące go strachem plecy ojca, gdy załatwiał klientów w starym, tak znanym mu w najdrobniejszych szczegółach sklepie. To ciekawe, że wśród tych wspomnień najściślej zdawały się go łączyć ze zmarłym wspomnienia jego wybuchów gniewu. Kiedyś ojciec chciał przenieść przez kręcone schodki małą kanapkę z pokoiku za sklepem do sypialni na górę i kanapka uwięzia na schodach. Z początku zmagał się z nią spokojnie, aż nagle zaczął kląć jak dusza na mękach i ogarnęła go ślepa wściekłość. Klął, kopał i walił pięścią w oporny mebel, w końcu z ogromnym wysiłkiem wciągnął go na górę, uszkodziwszy przy tej sposobności tynk na ścianie, belkę i jedną z mosiężnych rolek przy nodze kanapki. Chwila, gdy ojciec utracił wszelką kontrolę nad sobą, wstrząsające odkrycie, że podlega on ludzkim przywarom, wywarły na panu Polly głębokie wrażenie. Zdawało mu się, że odkrył w ojcu jakąś wybujałą żywotność, i odkrycie to położyło ciepłą dłoń na sercu syna. Teraz wspomnienie to żywo stanęło mu przed oczyma i stało się punktem wyjścia dla wielu innych, które dotychczas drzemały w nim rozproszone i mgliste. Krnąbrna, lecz słaba istota, usiłująca z całą zaciekłością przesunąć oporny przedmiot przez zbyt wąskie przejście — oto był symbol, w którym pan Polly poznawał udręki własne i całej ludzkości. Biedny staruszek! Życie jego nie było wesołe, a teraz wszystko jest już poza nim, wszystko się skończyło… Johnson należał do tych ludzi, którzy znajdują wiele przyjemności w uroczystościach pogrzebowych; był poważnym, melancholijnym, praktycznym człowiekiem lat trzydziestu pięciu, skłonnym do udzielania bliźnim rad. Pełnił funkcje kasjera na węzłowej stacji Easewood i w pełnym poczuciu ważności swego stanowiska z natury był powściągliwy i skłonny do rozmyślań, o czym świadczyło jego wysokie i wypukłe czoło. Miał bladą piegowatą twarz i ciemnoszare, głęboko osadzone oczy. Najmniej poważną jego rozrywką była gra w cricketa, lecz sportem tym interesował się poważnie. Największą jego przyjemnością było pójść na mecz cricketowy, co czynił z takim namaszczeniem, jakby szedł do kościoła; obserwował grę krytycznie, rzadko ją oklaskiwał i każde uchybienie przeciw prawidłom gry oburzało go do głębi. Jego przekonania we wszystkich dziedzinach były nieugięte. Lubił namiętnie grać w szachy i warcaby i był uważnym a stałym czytelnikiem tygodnika „British Weekly”. Żona jego była kobietą małą, różową, zawsze uśmiechniętą, przypochlebną, przedsiębiorczą i gadatliwą. Starała się być miła, lubiła zapatrywać się na wszystko pogodnie, choćby sprawa nie była Wcale pogodna ani nie usprawiedliwiała optymizmu. Miała duże, niebieskie, wyraziste oczy, okrągłą twarz i mówiła zawsze o mężu — Harold. Powiedziała panu Polly kilka pełnych życzliwości uwag o zmarłym i starała się go pocieszyć. — Pod koniec był pełen otuchy — powtórzyła, jakby mu winszując. — Naprawdę, był pełen otuchy. Powiedziała to tak, jakby uważała, że śmierć jest czymś przyjemnym. Oboje małżonkowie starali się traktować pana Polly jak najlepiej i wobec jego wyjątkowej bezradności dopomóc mu pod każdym względem. Po skromnej kolacji, złożonej z chleba, szynki, sera, pikli, zimnej szarlotki i lekkiego piwa, i po uprzątnięciu ze stołu, posadzili go w fotelu, jak gdyby uważali go za chorego, a sami zasiedli na krzesłach i rozpoczęli rozmowę o tym, jak należy urządzić pogrzeb. Mimo wszystko pogrzeb daje sposobność do pewnego rodzaju zebrania towarzyskiego, które zdarza się rzadko, szczególnie gdy nie ma się bliskiej rodziny, tylko trochę krewnych, więc oboje życzyli sobie, żeby wszystko odbyło się jak należy i aby nic nie zostało zaniedbane. — Oczywiście, trzeba wynająć karawan — powiedziała pani Johnson — nie jakiś tam marny wehikuł, gdzie woźnica siedzi prawie na trumnie. Byłby to brak szacunku dla zmarłego. Nie rozumiem, jak ludzie mogą dopuścić do tego, by ich chowano na takim wozie. — Powiedziała to przymilnym głosem, jakim zwykle wyrażała swoje uczucia estetyczne. — Bardzo mi się podobają karawany oszklone. Są eleganckie i ładne. — Weźmiemy karawan od Podgera — zadecydował Johnson. — Jest najlepszy w całym Easewood. — Byleby był odpowiedni i przyzwoity — zgodził się pan Polly. — Podger sam przyjedzie i weźmie miarę na trumnę — powiedział Johnson. — Będziesz pewnie chciał mieć jedną lub dwie żałobne karety, stosownie do tego, kogo zamierzasz zaprosić — odezwała się pani Johnson. — Nie pomyślałem o tym, żeby kogokolwiek zapraszać — przyznał się pan Polly. — O, przecież musisz zaprosić kilku przyjaciół — obruszył się Johnson. — To niemożliwe, abyś nie poprosił przyjaciół, gdy twój ojciec schodzi do grobu. — Więc pogrzebowa stypa? — zapytał pan Polly. — Wcale nie stypa, ale trzeba będzie ich czymś przyjąć. Szynka i kurczęta będą najbardziej odpowiednie. Pewnie nie zechcesz, żeby się w kuchni dużo gotowało, podczas gdy w domu będzie się odbywała żałobna uroczystość. Ciekawa jestem, Haroldzie, kogo też Alfred zaprosi? Chyba tylko najbliższych krewnych. Nikt nie lubi tłumu gości w domu, ale z drugiej strony nie można być posądzonym o brak szacunku dla zmarłego. — Ależ on przeważnie nie cierpiał naszych — krewnych! — Teraz przestał już ich nie cierpieć — zauważyła pani Johnson — możesz być tego pewny. I dlatego uważam, że wszyscy powinni się stawić, nawet ciotka Mildred. — Zlecą się tu jak sępy — mruknął niedbale pan Polly. — Jeśli wszyscy przyjdą, nie zbierze się więcej jak dwanaście lub trzynaście osób — stwierdził pan Johnson. — Przygotujemy wszystko w pokoju wychodzącym na podwórze, a rękawiczki i whisky — we frontowym; podczas gdy będziemy zajęci… ceremonią, Bessie przyniesie wszystko na tacy do pokoju frontowego i ustawi tam porządnie, jak należy. Będzie dla panów whisky, a dla pań — sherry albo porto… — A skąd weźmiesz żałobne ubranie? — zapytał nagle Johnson. Pan Polly jeszcze się nie zastanawiał nad tym ubocznym rekwizytem żalu. — A wiesz, stary, że o tym nie pomyślałem! Ogarnęło go nieprzyjemne uczucie, wydało mu się nagle, że cały czernieje. Nie cierpiał czarnego koloru. — Chyba będę musiał włożyć żałobny strój? — zapytał. — Rzecz prosta — potwierdził Johnson z poważnym uśmiechem. — Już ja się tym zajmę — mruknęła niewyraźnie pani Johnson. — Na twoim miejscu sprawiłbym sobie tylko gotowe spodnie — radził Johnson. — To wystarczy. No i czarny atłasowy krawat, a także cylinder opasany krepą, i rękawiczki. — Jako najważniejsza osoba w żałobnym orszaku, musi mieć także czarne dżetowe spinki — dodała pani Johnson. — To niekonieczne — zaopiniował Johnson. — Ale jest dowodem szacunku — stwierdziła pani Johnson. — No tak, będzie to dowodem szacunku — zgodził się Johnson. Potem pani Johnson drobiazgowo i z największą znajomością rzeczy zaczęła rozprawiać o „trumience”, a podczas tego pan Polly coraz bardziej zagłębiał się w fotelu, zgadzając się z wewnętrznym protestem na wszystko, co mówili. Gdy już odszedł, żeby się położyć, usiadł jeszcze na brzeżku kanapy, na której mu posłano, i długo myślał nad tym, co go jutro czeka. — Zganiają cię, człowieku, aż do ostatniego tchu — powiedział do siebie. Instynktem zdrowego zwierzęcia nienawidził myśli o śmierci i wszystkiego, co z nią jest związane. W duchu biedził się nad rozwiązaniem trudnych problemów społecznych. „Nie będę o tym myślał — powiedział sobie wreszcie pan Polly. — Żal mi tylko, żem nie troszczył się o niego więcej, kiedy jeszcze żył”. 2 Pan Polly doznał poczucia straty, zanim zdążył stwierdzić swą nagłą zamożność i wynikające z niej odpowiedzialność i niepokój. Uświadomił to sobie dopiero nazajutrz — w niedzielę — gdy przed nabożeństwem przechodził z Johnsonem obok szeregu nowych budowli wznoszonych przez konkurujące ze sobą przedsiębiorstwa budowlane, co wskazywało, że tę dzielnicę miasta Easewood czeka przyszłość. Dzisiejszego ranka Johnson miał wolny dzień od pracy i wspaniałomyślnie poświęcił ten czas na udzielanie Polly’emu rad dotyczących jego przyszłości. — Nie zdaje mi się, żebym się rozumiał na interesach — mówił pan Polly. — Na mój gust za dużo tam „kanciarstwa”. — Ja na twoim miejscu wepchnąłbym się na jakąś posadę w pierwszorzędnej firmie w Londynie — powiedział pan Johnson — zgodziłbym się na mniejszą pensję i żyłbym z procentów. Nastąpiło milczenie. — Czy pomyślałeś już o ulokowaniu swoich pieniędzy? — zapytał Johnson. — Zaczynam się dopiero przyzwyczajać do myśli, że je mam, człowieku. — Będziesz musiał coś z nimi zrobić. Jeśli je ulokujesz odpowiednio, powinny ci dać około dwudziestu funtów rocznie. — Nie zdążyłem się jeszcze nad tym zastanowić — bronił się Polly. — Jest mnóstwo sposobów ulokowania forsy. — Jeśli się z nią rozstanę, to znów będę się czuł niepewnie. Nie jestem finansistą. Wolałbym już raczej grać na wyścigach. — Nie radziłbym ci tego. — Ależ to wcale nie w moim guście, mój stary. — Ta forsa może być zalążkiem twojej fortuny — powiedział Johnson. Pan Polly wydał jakiś nieartykułowany dźwięk. — Istnieją na przykład przedsiębiorstwa budowlane — zastanawiał się Johnson. Pan Polly przyznał, że rzeczywiście istnieją. — Mógłbyś je ulokować na hipotece. To bardzo pewna lokata. — Nie będę o tym myślał, dopóki mój stary nie zostanie pochowany — wymawiał się pan Polly od dalszej rozmowy. Skręcili za rogiem i poszli w kierunku przejazdu. — Może to i gorsza lokata niż umieszczenie forsy w niewielkim sklepie — powiedział Johnson. W danej chwili uwaga ta nie znalazła oddźwięku w duszy pana Polly. Zaczęła działać dopiero później. Utkwiła mu w pamięci niby małe, twarde ziarnko i zaczęła kiełkować. — Te sklepy mają dobre położenie — dodał Johnson. Szereg budynków, o których mówił, znajdował się w tym przykrym dla oka stadium budowy, gdy nałożenie tynku nie zdążyło jeszcze złagodzić surowego wyglądu ceglanych murów. Miejsce na sklep ziało podłużnym otworem ujętym w żelazne szyny. „Okna i wewnętrzne urządzenie zastosuje się do życzenia najemcy” — obiecywał napis na wywieszonej tablicy. W głębi sklepu był otwór na drzwi, przez które widać było schody wiodące do pokojów mieszkalnych. — Nieźle pomyślane — powiedział Johnson wchodząc do wnętrza budynku. — A tutaj miejsce na półki — wskazał ręką na gołą ścianę. Obaj panowie weszli na górę do małej bawialni (jeszcze lepiej byłoby tu urządzić sypialnię), znajdującej się nad sklepem. Potem zeszli na dół do kuchni. — W nowym domu pokoje zawsze wydają się małe — zauważył Johnson. Wyszli z domu przez tylne, nie wykończone jeszcze drzwi, skrócili sobie drogę, idąc przez zaśmiecone okruchami cegieł i gruzem podwórze, i znów znaleźli się na drodze. Podeszli bliżej do stacji, gdzie ułożono już bruk i gdzie czynne już sklepy tworzyły handlowy ośrodek Easewood. Po przeciwnej stronie ulicy otwarły się boczne drzwi zamożnie wyglądającego domku ze sklepem, skąd wyszła rodzina złożona z męża, żony i małego chłopczyka w marynarskim ubraniu. Kobieta była ładna, miała na sobie brązową suknię i słomkowy, przybrany kwiatami kapelusz; cała trójka, jak przystało w niedzielę, była wystrojona i czyściutka jak z pudełka. Sklep miał wielką lustrzaną szybę wystawową, w tej chwili zasłoniętą żółtą roletą, na której widniał pełen wywijasów napis: „Rymer, Wędliny i Towary Kolonialne”, a u dołu w kunsztownych zygzakach: „Światowej Sławy Kiełbasy Easewoodzkie”. Pan Johnson i dystyngowany kupiec przystanęli, żeby się przywitać. — Państwo do kościoła? — zapytał Johnson. — Wybieramy się przez pola do Little Dorington — odpowiedział pan Rymer. — To bardzo przyjemny spacerek — zauważył pan Johnson. — Bardzo przyjemny — potwierdził pan Rymer. — Mam nadzieję, że państwo dobrze się zabawią — powiedział pan Johnson. — Temu facetowi powiodło się — powiedział półgłosem Johnson, gdy odeszli nieco dalej. — Cztery lata temu przyjechał tu bez grosza i chudy jak tyka. A teraz, proszę spojrzeć! Rzecz prosta, że ciężko pracował — dodał mentorskim tonem. Przez pewien czas między kuzynami panowało milczenie. — Jedni ludzie nadają się do takiej pracy, drudzy do innej — rzekł Johnson. — Kto ma żyłkę do handlu, ten powinien prowadzić sklep. 3 W zręcznych rękach pani Johnson przygotowania do pogrzebu szły raźno i pomyślnie. W przeddzień tej smutnej ceremonii pani Johnson wyciągnęła skądś zapas czarnej satyny, kuchenną drabinkę i pudełko pluskiewek i z niezwykłym smakiem udekorowała dom czarnymi festonami i wstęgami. Rączkę do dzwonka przy drzwiach przewiązała czarną krepą, w rogu portretu Garibaldiego przypięła czarną kokardę, a biust Gladstone’a, własność zmarłego, owinęła czarną jak atrament gazą. Dwa wazony z widokami Tivoli i Zatoki Neapolitańskiej odwróciła w ten sposób, żeby ukryć połyskliwe krajobrazy i żeby widać było tylko błękitną emalię. Przyśpieszyła dawno wymarzone kupno serwety na stół do frontowego pokoju i rozpostarła nową, fioletowopurpurową na stole, gdzie dotychczas leżała zniszczona i spłowiała pluszowa, wytłaczana w róże i drapieżne ptaki. Wszystko, czymkolwiek miłość i szacunek mogą się przyczynić do uświetnienia uroczystości, zostało w jej mieszkanku należycie wykonane. Uwolniła pana Polly od nudnego obowiązku rozpisania zaproszeń i gdy zbliżał się czas pogrzebu, wysłała go z mężem do wąskiego ogródka za domem i została sama, żeby w spokoju poczynić ostatnie przygotowania. Wysłała ich razem, gdyż w skrytości ducha obawiała się, żeby pan Polly w ostatniej chwili nie drapnął, uchylając się od świętego obowiązku, a z ogródka nie było innego wyjścia, jak tylko przez dom. Pan Johnson wytrwale i z powodzeniem zajmował się ogrodnictwem, szczególnie udawały mu się selery i groszek. Przechadzał się teraz wolno po wąskiej ścieżce, opowiadając kuzynowi ciekawe szczegóły o hodowaniu groszku, o zręcznie stosowanych pomysłach, umiejętnie przezwyciężonych trudnościach i o wszystkim, co robił dla wygody i pomyślnego wzrostu tej trudnej do uprawy, lecz wdzięcznej jarzyny. W pewnej chwili czyjś nerwowy śmiech i podniesione głosy, dochodzące z domu, oznajmiły przybycie pierwszych gości i pełne naprężenia oczekiwanie skończyło się. Gdy pan Polly powrócił do domu, zastał tam trzy zupełnie sobie nie znane młode panny o różowych twarzach i głośnych manierach, demonstracyjnie ubrane w żałobę, zatopione w chaotycznej rozmowie z panią Johnson. Wszystkie trzy starym angielskim zwyczajem ucałowały go nader ochotnie. — To są twoje kuzynki, panny Larkins — przedstawiła pani Johnson. — To jest Ania (niespodziewany uścisk i cmoknięcie), to Miriam (rezolutny uścisk i cmoknięcie), a to Minnie (przeciągły uścisk i cmoknięcie). — Bardzo się cieszę! — powiedział pan Polly wynurzając się trochę pomięty i zadyszany z tych serdecznych objęć. — Bardzo! — A to ciotka Larkins — powiedziała pani Johnson, gdy starsza i okazalsza edycja trzech młodych panien ukazała się w drzwiach. Pan Polly cofnął się trochę przestraszony, ale ciotka Larkins wcale się tym nie zraziła. Uściskawszy i ucałowawszy głośno siostrzeńca, chwyciła go za ręce i przyjrzała się jego rysom. Miała okrągłą, sentymentalną i piegowatą twarz. — Poznałabym go nie wiem gdzie — powiedziała z zapałem.” — Słyszałyście, co mówi mama? — roześmiała się kuzynka Ania. — Przecież na oczy go nie widziała! — Poznałabym go wszędzie — powtórzyła pani Larkins — jako nieodrodne dziecko Lizzie. Masz jej oczy! Co za podobieństwo! A skoro twierdzisz, moja panno, żem go na oczy nie widziała, to wiedz, żem go niańczyła na kolanach! Tak, niańczyłam. go! — Ale teraz nie zmieściłby się już na twoich kolanach, mamo — wybuchnęła śmiechem Ania. Wszystkie siostry roześmiały się. — Co też ty wygadujesz, Aniu! — zawołała Miriam i przez chwilę w pokoju zapanowała wesołość. Pan Polly uważał, że powinien coś powiedzieć. — Minęły już czasy, gdy mnie niańczono! — westchnął. Sposób, w jaki ta uwaga została przyjęta, przekonałby każdego, nawet kogoś znacznie skromniejszego niż pan Polly, jak bardzo jest dowcipny. Po tej uwadze nastąpiła druga, prawie równie dowcipna jak pierwsza: — Teraz na mnie kolej, żebym kogo kołysał — powiedział z chytrym spojrzeniem na ciotkę i wywołał nowy wybuch śmiechu. — W każdym razie nie mnie — powiedziała pani Larkins. — Pięknie dziękuję. — I znów ogólna wesołość. Trochę to dziwne, ale te kobiety wydały mu się łatwe w obejściu. Jeszcze śmiały się i chichotały na myśl, jak wyglądałby pan Polly kołyszący na kolanach panią Larkins, gdy pan Johnson, który pobiegł otworzyć drzwi, wprowadził jakąś pochyloną postać, a pani Johnson przywitała go okrzykiem: — Patrzcie państwo! Wujaszek Pentstemon! Wujaszek Pentstemon robił dziwne wrażenie. Była to raczej stara niż czcigodna postać. Czas pozbawił go wszystkich włosów na głowie, zostawiając mu jako dywidendę tylko kilka małych pęczków, rozsypanych niedbale po całej twarzy; był ubrany w stary, zbyt obszerny surdut i wysoki cylinder, który zatrzymał na głowie; był bardzo zgarbiony, a w ręku trzymał pleciony koszyk, skąd nieśmiało wyglądały główki sałaty i cebule, przyniesione przezeń dla uświetnienia uroczystości. Wszedł chwiejnie do pokoju, opierając się wysiłkom Johnsona, który na próżno starał się uwolnić go od cylindra i kosza. Stanął na progu i ciężko dysząc spoglądał na zebranych z wyrazem głębokiej niechęci. Po chwili w oczach jego zamigotał błysk rozpoznania. — I ty tutaj? — zwrócił się do ciotki Larkins. — Powinnaś była… A to twoje dziewczęta? — Tak — odpowiedziała ciotka Larkins — lepszych dziewcząt nie znajdziesz… — A to jest Ania? — wuj Pentstemon wskazał zagiętym paznokciem. — To zabawne, że pamiętasz, jak jej na imię. — Napaskudziła mi kiedyś na grządkę pieczarek — powiedział nie krępując się wuj Pentstemon. — Ale też oberwała za to! Dałem jej wtedy w skórę. Pamiętam ją. Przyniosłem ci, Gracjo, trochę zieleniny. Jest świeżutka i zdrowa. Będę cię prosił o zwrot koszyka, pamiętaj… Czy trumna już zalutowana? I po co tak się spieszyć? Zawsze robicie wszystko prędzej niż trzeba. Uwagę jego odwrócił bolący ząb, więc zaczął go zawzięcie ssać, śliniąc się przy tym. Była w nim jakaś siła, sprawiająca, że w jego obecności każdy milkł choć na chwilę. Zdawał się być odłamkiem nieokrzesanej, rolniczej przeszłości naszej rasy, niby gruda ziemi wśród przedmiotów z papieru. Postawił rozmyślnie kosz z jarzynami na nowej fioletowej serwecie, zdjął ostrożnie cylinder, pogłaskał się po czole i wytarł brzeg kapelusza ogromną żółtoczerwoną chustką do nosa. — Rada jestem, że mogłeś przyjść, wujaszku — powiedziała pani Johnson. — Ano przyszedłem — odpowiedział wuj Pentstemon. — Przyszedłem. Zwrócił się do pani Larkins: — Dziewczęta pewnie mają posady, co? — zapytał. — Nie mają i nie będą miały — odpowiedziała pani Larkins. — Nie — powiedział nieokreślonym tonem i spojrzał na pana Polly. — Jesteś synem Lizzie? — zapytał. Zamieszanie spowodowane przybyciem nowych gości uratowało pana Polly od dalszej rozmowy. — A oto May Punt! — zawołała pani Johnson i do pokoju weszła drobna kobietka ubrana w pożyczoną od jakiejś tęższej pani żałobę, prowadząc za rękę jasnowłosego chłopczyka, ostronosego, pilnie rozglądającego się dokoła (był pierwszy raz w życiu na pogrzebie). Tuż za nią weszło kilku przyjaciół pani Johnson, którzy przyjściem swym dali wyraz uszanowania i nie wywarli na panu Polly żadnego określonego wrażenia. (Ciotka Mildred, będąca przedmiotem jakiegoś niewytłumaczonego zgorszenia całej rodziny, nie przyjęła zaproszenia pani Johnson — ku radości wszystkich, którzy tak jak ona rozumieli sytuację — ale kto tu sytuację rozumiał i jakiego była rodzaju, pan Polly nie mógł się połapać.) Wszyscy byli w grubej żałobie — oczywiście w żałobie według współczesnej mody angielskiej, to znaczy w ubraniach zbyt wyraźnie farbowanych i w noszonych na codzień kapeluszach i żakietach. Krepy było niewiele, a ubrania nie odznaczały się gustem i nie miały tego specjalnego, prawdziwie żałobnego posmaku, jaki widuje się w podobnych okolicznościach na kontynencie. Mimo to zgromadzenie tych czarno ubranych obcych ludzi wystarczyło, aby oszołomić i wprowadzić w zakłopotanie wrażliwego pana Polly. Zdawało mu się, że nigdy jeszcze nie oglądał czegoś równie niezwykłego. — No, a teraz, dziewczęta, zabierzcie się do pomocy — powiedziała pani Larkins i trzy córeczki zaczęły się krzątać i sprawiać zamieszanie między pokojem frontowym i tym wychodzącym na podwórze. — Sądzę, że każdy zechce wypić kieliszek sherry i zjeść biszkopcik — zaproponowała pani Johnson. — Nie będziemy robili ceremonii. I na miejscu, gdzie przedtem wuj Pentstemon umieścił jarzyny, stanęła karafka. Wuj Pentstemon nie zgodził się na rozłączenie ze swym cylindrem. Usiadł sztywno na krześle pod ścianą, trzymając swoje szacowne nakrycie głowy między nogami i strzegąc je zazdrośnie przed czyimkolwiek dotknięciem. — Nie zgniećcie mi mego kapelusza — powtarzał. Rozmowa potoczyła się bezładnie i na tematy ogólne. Wujaszek Pentstemon zwrócił się do pana Polly. — Jesteś jeszcze smarkaczem — powiedział. — Nigdy nie chciałem się zgodzić, żeby Lizzie wyszła za twego ojca, ale uważam, że co się stało, to się stało. Zdaje mi się, że jesteś subiektem czy czymś w tym rodzaju. — Jestem sprzedawcą w sklepie z męską konfekcją — odparł pan Polly. — Pamiętam. A te dziewczęta udają krawcowe. — Wcale nie udają, tylko są nimi naprawdę— poprawiła go pani Larkins z drugiego końca pokoju. — Wypiłbym jeszcze kieliszek sherry — oznajmił wuj, a potem rzekł łagodnie do Polly’ego: — Widzisz, jak im zależy, by wiedziano, że zajmują się krawiectwem. Wziął kieliszek z rąk pani Johnson i zważył go krytycznie w zgrubiałych palcach: — Zapłacisz za to wino — powiedział do pana Polly. — A więc twoje zdrowie… Nie właź na mój kapelusz, moja panno. Sczochrałaś go swoją spódnicą i przez to stracił najmniej szylinga na wartości. To nie taki gatunek, jaki widuje się w dzisiejszych czasach! Wypił z głośnym bulgotem. Sherry rozwiązało wszystkie języki i początkowa sztywność minęła. — Powinni byli zrobić pośmiertną sekcję — usłyszał Polly uwagę pani Punt, zwróconą do jednej z przyjaciółek pani Johnson. Miriam i jakaś inna pani rozpływały się w zachwytach nad dekoracją mieszkania. — Ślicznie i tak kulturalnie! — powtarzały obie od czasu do czasu. Sherry i biszkopty krążyły jeszcze dokoła, gdy ukazał się przedsiębiorca pogrzebowy, pan Podger, krępy, pogodnie zmartwiony, gładko wygolony jegomość, w towarzystwie swego pomocnika o wybitnie melancholijnej twarzy. Obaj przez chwilę rozmawiali z panem Johnsonem w przyległym korytarzu. Przyjście jego uciszyło podnoszącą się falę rozmów i wszyscy zaczęli nasłuchiwać, kiedy rozlegną się ciężkie kroki w pokoju na górze. 4 Potem zdarzenia zaczęły tłoczyć się dokoła pana Polly. Zauważył, że każdy pije swoje sherry z jakąś uroczystą chciwością, nawet małemu Puntowi wręczono z powagą jego małą porcję. Nastąpiło rozdawanie czarnych kozłowych rękawiczek, przymierzanie i nakładanie ich z pewną dozą humoru. — Dobre rękawiczki! — powiedział któryś z przyjaciół pani Johnson. — Jest nawet mała para dla Willa! — oznajmiła triumfalnie pani Johnson. Wszyscy zdawali się być w poważny sposób przejęci i zadowoleni z tej okolicznościowej ceremonii. Pan Podger poprosił pana Polly, jako głównego żałobnika, żeby wsiadł z panią Johnson, panią Larkins i Anią do pierwszej karety. — Bardzo chętnie! — powiedział pan Polly i natychmiast spostrzegł się, że brzmiało to zbyt ochoczo. — Cześć będzie musiała iść piechotą — powiedziała pani Johnson. — Mamy tylko dwie karety. W każdej może się zmieścić po sześć osób, ale i tak zostaną jeszcze trzy osoby. Prawie wszyscy ofiarowywali się wspaniałomyślnie pójść piechotą, tylko dwie pozostałe panny Larkins, przyznawszy się nieśmiało, że je cisną buciki, wsiadły z pewną skwapliwością do pierwszej karety. — Będzie nam strasznie ciasno — powiedziała Ania. — Lubię tłok — stwierdził pan Polly. Powiedział sobie w duchu, że właściwym określeniem skutku, jaki wywarła powyższa uwaga, było „histeryczne branie się za boki”. Pan Podger wszedł na chwilę do mieszkania, żeby objąć nadzór nad znoszeniem trumny ze schodów. — Już ją niosą! — powiedział wesoło, zacierając ręce. — Już niosą! Chwila ta utkwiła żywo w pamięci pana Polly, jak również niewygodna jazda na cmentarz, którą odbył wtłoczony między dwie panny, ubrane w błyszczącą i matową czerń żałoby. Zapamiętał także, że dął ostry wiatr i że odprawiający nabożeństwo pastor miał katar i miedzy jednym a drugim zdaniem pociągał nosem. Dziwne jest życie! Dziwne we wszystkich swoich przejawach! Czyż pan Polly przypuszczał, że potoczy się tak zupełnie inaczej, niż się spodziewał? Zauważył, że kuzynki Larkins coraz bardziej przyciągają jego uwagę. Zainteresowanie to było wzajemne. Obserwowały go z pewnego rodzaju hamowanym podnieceniem i na każdy jego gest lub słowo wybuchały śmiechem. Zaczął coraz dokładniej spostrzegać ich indywidualne cechy. Ania miała niebieskie oczy, czerwone, ponętne usta, chrapliwy głos i niezmiernie żywe ruchy, nad którymi nie umiała zapanować nawet podczas tej uroczystości; Minnie była tkliwa i nad wyraz szczodra w rozdawaniu uścisków i innych przymilnych pieszczot; Miriam — ciemnowłosa, spokojniejsza od sióstr, przyglądała mu się z powagą. Pani Larkins była ogromnie zadowolona ze swoich córek, a one miały w sobie jakąś naiwną czułość panien nie przyzwyczajonych do częstego obcowania z obcymi i uważały tego dziwnego kuzyna za właściwy przedmiot owej czułości. Pan Polly rzadko bywał całowany i kręciło mu się od tego w głowie. Nie umiałby za nic w świecie powiedzieć, czy panny Larkins, lub też która z nich, podobają mu się, czy też nie. Tymczasem było mu przyjemnie, że je pobudza do śmiechu, a one śmiały się z byle czego. Utkwiły mu w pamięci, tak samo jak cały pogrzeb i fakt, że podczas tej ceremonii był pierwszym żałobnikiem, w nowiuteńkim jedwabnym cylindrze, opasanym szeroką krepą. Obserwował ceremonię, która nie wywołała w nim oddźwięku, a dziwne uczucia potrącały struny jego serca. 5 Pan Polly wrócił pieszo do domu, gdyż chciał zostać sam. Miriam i Minnie miały ochotę mu towarzyszyć, lecz widząc obok niego wuja Pentstemona poszły naprzód. — Niegłupi jesteś — powiedział mu wuj Pentstemon. — Rad jestem, że wuj jest tego zdania — odparł pan Polly przygotowując się do dalszej rozmowy. — Lubię przejść się trochę przed jedzeniem — stwierdził wujaszek Pentstemon i wydał dźwięk podobny do czkawki. — Sherry burzy mi się w żołądku. To lura od jakiegoś kolonialnego kupca. Zaczął go rozpytywać, ile też mógł kosztować pogrzeb, i wydawał się zadowolony, że pan Polly nie umiał na to odpowiedzieć. — W takim razie — skonstatował — będzie cię kosztował znacznie więcej, niż się spodziewasz, mój chłopcze. — Znałem wielu przedsiębiorców pogrzebowych — powiedział nieoczekiwanie. — Tak, wielu przedsiębiorców pogrzebowych. Po chwili zaczął mówić o pannach Larkins. — Odnajmują pokoje i sprzątają, a nawet stara gotuje po domach obiady — objaśnił. — A spojrzeć na nie! Ubrane jak z igły! O ile nie mają na sobie wypożyczonych sukien. W dodatku pracują w fabryce. — Czy wuj dobrze znał mojego ojca? — zapytał pan Polly. — Nie mogłem znieść myśli, że Lizzie zrobiła taki mezalians! — odpowiedział wuj Pentstemon i ponownie czknął jeszcze głośniej. — Paskudne było to sherry! — dodał, a w jego drżącym głosie pan Polly po raz pierwszy usłyszał nutkę smutku. Pogrzeb podczas tak zimnego wiatru zaostrzył niezmiernie apetyty i wszystkie oczy błysnęły zadowoleniem na widok zimnej ‘przekąski zastawionej we frontowym pokoju. Pani Johnson żywo się zakrzątnęła i gdy pan Polly wrócił do mieszkania, zastał całe towarzystwo siedzące przy stole. — Chodź tutaj, Alfredzie — zawołała wesoło gospodyni. — Było cię nam brak! Betsy, czy przyniosłaś już butelki z piwem? Czy można nalać wujaszkowi kieliszek whisky? — Postaw butelkę tak, żebym mógł sam sobie nalać — rzekł wuj Pentstemon umieszczając starannie cylinder na szafie bibliotecznej, gdzie nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. Były tam dwie gotowane kury podane na zimno, które Johnson starannie i sprawiedliwie pokrajał i podzielił, piękna szynka, pieczeń z dzika, pasztet z nerek, duża salaterka sałaty, kilka rodzajów pikli, potem tort jabłeczny, omlet z konfiturami i spory kawał stiltońskiego sera, mnóstwo piwa, limoniada dla pań oraz mleko dla małego Punta — słowem, prawdziwa uczta. Pan Polly znalazł sobie miejsce między panią Punt, zajętą korygowaniem synowskich manier przy stole, a jedną z szkolnych koleżanek pani Johnson, zatopioną w rozmowie z panią domu, przy czym obie wspominały szkolne czasy i udzielały sobie wzajemnie wiadomości o wspólnych przyjaciółkach — która z nich zmieniła się bardzo, a która wyszła za mąż. Naprzeciw siedziała Miriam i ktoś z dawnych przyjaciół Johnsonów. Pan Polly musiał sam pokrajać i rozdzielać pieczeń dzika, było tak mało miejsca, że Bessie zajęta podawaniem nie mogła się przecisnąć za jego krzesłem. Wszystko to nie pozwalało mu skupić myśli nad rozważaniami o śmierci, w dodatku miedzy panią Larkins i wujem Pentstemonem wynikła ostra wymiana słów o nowoczesnym wychowaniu dziewcząt, która mimo łagodzącej interwencji Johnsona groziła zakłóceniem harmonii tej smutnej uroczystości. Rozmowy toczyły się mniej więcej w następujący sposób: Najpierw z prawej strony padło pytanie pani Punt, wyszeptane subtelnym półgłosem: — Panie Polly, zdaje mi się, że pan nie pomyślał o tym, by pana drogi ojciec został „sekcjonowany”? W tej chwili zwróciła się do niego sąsiadka z lewej strony: — Właśnie mówiłyśmy z Gracją o miłych minionych dniach, które nigdy już nie powrócą. Pan Polly odpowiedział pani Punt, że rzeczywiście nie przyszło mu to do głowy, i zaraz potem zapytał: — Czy mogę pani podać kawałek tej pieczeni? Sąsiadka z lewej mówiła dalej: — W szkole nazywano nas Gracja i Uroda, siedziałyśmy zwykle na jednej ławce… Pani Punt nagle upomniała synka: — Willie, nie połknij widelca! — A potem zwracając się do pana Polly: — Wie pan, przez pewien czas mieszkał u mnie młody człowiek, student medycyny… . Głos z dalekiego końca stołu: — Może chcesz szynki, Alfredzie? Dałam ci taki mały kawałek. Za krzesłem pana Polly ukazała się Bessie robiąc dzikie wysiłki, żeby się przecisnąć. Pan Polly pomagał jej jak mógł: — Nie może panienka przejść?’ Może ja posunę się jeszcze troszkę do przodu. Ooo! No, już dobrze! Dama z lewej strony, nie zrażona niczym, mówiła dalej do każdego, kto chciał jej słuchać, a pani Johnson patrzała na nią z rozpromienioną twarzą: — …a ona siedziała na ławce z bezczelną miną i urządzała takie zabawne kawały, że nikt by w to nie uwierzył, widząc ją dzisiaj. Wykrzywiała się na nauczycielki przez… Pani Punt ciągnęła wytrwale dalej: — W każdym razie zawartość żołądka powinna była być zbadana. Głos pani Johnson: — Alfredzie, przesuń dalej musztardę. Minnie, przechylając się przez stół: — Alfredzie… — …Kiedyś przez nią siedziałyśmy w kozie. Cała szkoła… Miriam głośniej: — Alfredzie! Wujaszek Pentstemon podnosząc wyzywająco głos: — I dziś dałbym jej w skórę, gdyby to znów zrobiła. Z pewnością! Szkaradna psotnica! Miriam, chwytając spojrzenie pana Polly: — Alfredzie, ta pani zna Canterbury. Mówiłam jej, żeś tam mieszkał. Pan Polly: — Rad jestem, że ta pani tam była. Ta pani krzycząc głośno: — Bardzo mi się tam podobało! Pani Larkins podnosząc głos: — Nie życzę sobie, by obmawiano moje dziewczęta. Czy to będzie ktoś stary, czy też młody… Pan Johnson w przestrzeń: — Nie ma wcale piwa! A w pokoju tak gorąco! Bessie: — Przepraszam pana, że znów przechodzę, ale… (reszta ginie w hałasie). Pan Polly poprawiając się na krześle: — Uff? Tak będzie dobrze? No, w porządku! Widelce i noże, jakby za jakąś tajemną umową, zaczynają stukać i brzęczeć, zagłuszając wszystkie inne dźwięki. — I nikt nie miał zielonego pojęcia, na co on umarł. Nikt… Willie, nie połykaj tak prędko! Przecież nikt cię nie goni ani nie śpieszysz się na pociąg, żebyś musiał tak prędko połykać! — Czy pamiętasz, Gracjo, jak kiedyś miałyśmy klasówkę… — Może nie powinnam tego mówić, ale lepszych dziewcząt nie znajdzie na całym świecie… Pani Johnson przeraźliwie gościnnym tonem: — Haroldzie, może pani Larkins zjadłaby jeszcze kawałeczek kury? Pan Polly wpadając w tok rozmowy: — Albo kawałek pieczeni? — a chwytając spojrzenie wuja Pentstemona: — Może posłać kawałek wujowi? — Alfredzie! Głośna czkawka wuja Pentstemona, chwila ogólnej konsternacji i stłumiony chichot Ani. Opowiadanie od strony prawego łokcia pana Polly ciurkało dalej spokojnym, lecz nieprzerwanym nurtem: — …Gdy tylko wszedł ten nowy doktor, zaraz powiedział: „Trzeba mu wyjąć wszystkie wnętrzności i włożyć do spirytusu, wszystkie!” Głośny bulgot w gardle Willie’ego. Po stronie lewej opowiadanie sięgało szczytu: — „Panienki — powiedziała — zanurzcie pióra w kałamarzach i podnieście nosy do góry”… Nalegająco: — Alfredzie! — Niektóre osoby lubią wtykać nos w sprawy cudzych córek, bo nie mają własnych, a ich biedne żony, zamęczone przez nich, od dawna spoczywają w grobie… Johnson powstrzymując burzę: — W dniu takim jak dzisiejszy nie będziemy przecież wznawiać starych rodzinnych waśni! — Możesz to nazywać starymi waśniami, ale ileż takich waśni wpędziło do grobu tamte biedne, kochane kobiety! — Alfredzie! — tonem wymówki. — Skoro zaczynasz się już dławić, mój chłopcze, to nie dostaniesz więcej ani kawałeczka! Ani tego pysznego budyniu! Ani w ogóle nic! — Z jej winy siedziałyśmy po południu w szkole przez calutki tydzień! Pan Polly myśląc, że to już koniec opowiadania, powiedział z głębokim zainteresowaniem: — Doprawdy? — Alfredzie! — tonem zniechęconym. — ….aż wreszcie dotarli do przyczyny! W jego żołądku znaleźli klucz od szuflady… — Więc nie pozwalaj wtrącać się do dziewcząt! — Kto się wtrąca? — Alfredzie, ta pani chce się dowiedzieć, czy państwo Prosser wyjechali już z Canterbury? — Ależ ja nie chciałbym najlichszemu robaczkowi robić przykrości! — Alfredzie, widzę, że nie bardzo jesteś zajęty tą pieczenia! I tak dalej przez godzinę. Ogólnie biorąc pan Polly doznał wrażenia, że wszystko odbyło się chaotycznie, a zarazem zabawnie. Zjadł jednak zbyt obficie i bez wyboru, toteż jeszcze na długo przed końcem uczty, gdy po półtorej godzinie goście odsunęli puste talerzyki po serze i prostując nogi z westchnieniem wstali od stołu, lekkie kurcze podrażnionego żołądka i melancholia zachmurzyły jego pogodny nastrój. Stanął między kominkiem i oknem — rolety były już podniesione — a dokoła niego skupiły się siostry Larkins. Walcząc z nadchodzącym przygnębieniem, starał się być dowcipny i żartował z dwóch zwracających uwagę pierścionków na ręce Ani. — To nie są prawdziwe kamienie — powiedziała zalotnie Ania. — Znalazłam je w czekoladowej bombie z niespodziankami. — Przypuszczam, że ta bomba spoczywała w męskiej kieszeni — powiedział pan Polly budząc niepowstrzymany wybuch śmiechu. — Co też ty wygadujesz! — zawołała Minnie klepiąc go po ramieniu. Nagle przypomniał sobie o czymś, co mu zupełnie wyleciało z głowy. — Tam do diabła! — zawołał poważnie zatroskany. — Co się stało? — zapytał Johnson. — Już trzy dni temu powinienem był stawić się w sklepie. Będę miał awanturę! — Ależ z ciebie kawalarz! — powiedziała kuzynka Ania pękając ze śmiechu. — Wyrzucą cię na łeb! Pan Polly zrobił bolesną minę. — Oh, nie wytrzymam! — zawołała. — Widzę, że nie bardzo się tym przejmujesz! Czując się nieswojo na skutek tej niewczesnej wesołości i urażonego spojrzenia, jakie rzuciła nań kuzynka Miriam, mruknął coś na swoje usprawiedliwienie i wymknął się przez sąsiedni pokój i pokój kredensowy do ogródka. Chłodne powietrze i drobny kapuśniaczek sprawiły mu pewną ulgę, ale przepełniony żołądek nie przestawał mu dokuczać. Wesołość jego znikła. Z rękami w kieszeni spacerował po ścieżce między dwiema grzędami wspaniale wyhodowanego groszku i nagle ogarnął go nierozsądny, przytłaczający żal po ojcu. Oszałamiający hałas, odurzenie i podniecenie ucztą opadły z niego niby nagle spuszczona w dół kurtyna. Myślał o tym zapalczywym, gniewnym człowieku, który klął ciągnąc kanapkę przez kręcone schody, o człowieku leżącym cicho w podłużnym dole, pod murem, obok kupki żwiru, mającej go niebawem zasypać. Ten spokój! Tajemnica śmierci! Wieczny wyrzut!… I nienawiść do wszystkich tych ludzi, tak, do wszystkich, ogarnęła duszę pana Polly. — Śmieszki o kurzych mózgach — mruknął pan Polly. Podszedł do ogrodzenia, położył na nim ręce i stał zapatrzony w próżnię. Stał tak przez dłuższą chwilę. Od strony domu dobiegały podniesione głosy, potem ucichły i pani Johnson zawołała Betsy. — Dziewczyński nietakt! — mruczał pan Polly. — W to im graj! Chcą się bawić nawet na pogrzebie. Ale jemu to obojętne. Nic go już nie obchodzi… Przez dłuższy czas nikt nie odczuwał braku pana Polly. Gdy wreszcie do nich powrócił, spojrzenie miał prawie posępne, ale nikt tego nie zauważył. Wszyscy spoglądali na zegarki, a pan Johnson dawał im dokładne informacje o rozkładzie pociągów. Na chwilę przed odjazdem wszyscy zaczęli się znów zajmować panem Polly i każdy powiedział mu kilka mniej lub więcej odpowiednich do okoliczności słów. Tylko wuj Pentstemon zupełnie o nim zapomniał, gdyż był nazbyt przejęty stratą swego plecionego koszyka, który gdzieś się zapodział, a według jego mniemania został mu podstępnie ukradziony. Pani Johnson usiłowała go wprowadzić w błąd, dając mu podobny, lecz gorszy koszyk, ale przecież jego własny kosz miał pałąk okręcony sznurkiem, według własnego, trudnego do naśladowania pomysłu — więc staruszek przyjął usiłowania pani Johnson za poważną obrazę swoich lat i inteligencji. Pan Polly został wydany na pastwę tria panien Larkins. Kuzynka Minnie stała się teraz wprost bezwstydna, ciągle całowała go na pożegnanie, a po chwili twierdziła, że jeszcze mogą pozostać. Kuzynka Miriain uważała, że Minnie zachowuje się głupio, i ze współczuciem spoglądała na pana Polly. Kuzynka Ania przestała chichotać i stała się prawie sentymentalna. Oznajmiła z całą szczerością, że trudno wyrazić słowami, jak świetnie bawiła się na pogrzebie. ROZDZIAŁ V ROMANS 1 Pan Polly wrócił Z pogrzebu do Clapham, przygotowany na przykrości, i przyjął dymisję z męską godnością. — Byłem o włos od tego, by samemu prosić o zwolnienie — powiedział grzecznie. W sypialni oznajmił kolegom, że przed wzięciem nowej posady zamierza zrobić sobie mały urlop, lecz przez wrodzoną małomówność nie wspomniał nic o otrzymanym spadku. — Doskonały pomysł — powiedział na to Ascough, kierownik działu obuwia. — Właśnie teraz jest na to najlepsza pora. Sześć tygodni w przepięknym Wood Street… Ciągłe wycieczki… Mały urlop! Oto co przede wszystkim podszepnęło mu poczucie zamożności, dzięki której mógł sobie nań pozwolić. Urlop! To było życie, a reszta to tylko nędzna wegetacja. Teraz będzie mógł sobie zafundować wakacje, będzie miał forsę na przejazdy koleją, na jedzenie i hotel. Ale… Chciał mieć kogoś, z kim mógłby spędzić razem ten okres. Przez jakiś czas nosił się z zamiarem odnalezienia Parsonsa. Zmusi go, by opuścił posadę, i zabierze ze sobą w podróż. Pojechaliby do Stratford–on–Avon, do Shrewsbury, w góry walijskie, do Wye i do kilku innych podobnych miejsc i spędziliby razem prawdziwe, wspaniałe, beztroskie, niczym nie skrępowane wakacje. Ale niestety! Parsons już dawno porzucił posadę w sklepie konfekcyjnym koło cmentarza Św. Pawła i nie zostawił żadnego adresu. Polly usiłował wmówić w siebie, że równie przyjemnie będzie mu podróżować samemu, lecz wiedział, że to nieprawda. Marzył o przypadkowych spotkaniach z rozkosznie interesującymi ludźmi gdzieś na bocznych drogach, a nawet o przygodach natury romantycznej. Takie spotkania zdarzały się w książkach Chaucera i „Boccaccia”; jeszcze łatwiej zdarzały się w powieści Richarda le Galienne „W pogoni za złotą dziewczyną”, którą czytał w Canterbury. Nie wierzył jednak, że takie przygody mogą się przytrafić w Anglii, a w dodatku — jemu samemu. Gdy w miesiąc później w Clapham zamknął za sobą drzwi i znalazł się nareszcie na ulicy, w słonecznym blasku pogodnego londyńskiego dnia, był tak oszołomiony swoja nieograniczoną wolnością, że zdobył się na pierwszy awanturniczy krok i kazał dorożkarzowi zawieźć się na dworzec Waterloo, gdzie kupił sobie bilet do Easewood. Pragnął… Czegóż więcej pragnął w życiu? Zdaje mi się, że jego głównym zamiarem było zabawić się, zabawić się w towarzystwie. Zdążył już wydać jeden czy dwa funty na trzy wytworne kolacje dla swych kolegów; urządził w niedzielę wielką i bardzo udaną wycieczkę do Richmond, przez Wandsworth i Wimbledon, prowadząc za sobą gadatliwe i wolno wlokące się towarzystwo, skupione koło uroczyście zadowolonego fundatora, na kolację złożoną z zimnego mięsa, sałaty i ponczu, tak, ponczu! Rzecz prosta, zapłacił odpowiedni rachunek. Ale dziś był dzień powszedni, jechał więc w pustym przedziale z torbą i walizką do Easewood i wyglądał przez okno na świat, na którym wszyscy jego bliźni zdawali się ciężko pracować na jakiejś posadzie lub też trawieni uczuciem trwogi i beznadziejności poszukiwali nowej pracy. Patrzył na ruchliwe podmiejskie drogi, na szeregi bliźniaczo podobnych do siebie domów, które były wyraźnie DO WYNAJĘCIA OD ZARAZ, lub pełne mrukliwych i zapracowanych ludzi. Koło Wimbledonu mignęły mu przed oczyma place golfowe i dwaj starsi dżentelmeni, prawdopodobnie utytułowani próżniacy, zajęci przerzucaniem na wielką odległość białych piłeczek, co czynili jakby od niechcenia, ale z wielką zręcznością. Pan Polly nie mógł ich zrozumieć. Zauważył, że wszystkie drogi, którym dziś przyglądał się, tak jak gdyby widział je po raz pierwszy, były ogrodzone mocnymi palikami, żelazną kratą lub starannie utrzymanym żywopłotem. Pomyślał, że może w innych krajach istnieją jeszcze piękne, malowniczo zaniedbane i nie ogrodzone polne drogi. A może trzeba było zastanowić się nad spędzeniem wakacji za granicą? Ogarnęło go pewne wspomnienie, a może był to jakiś zapomniany obraz czy też sen: na jakiejś bocznej drodze stała kareta, a obok niej czworo pięknych ludzi — dwóch mężczyzn i dwie kobiety w prześlicznych, strojach — tańczyło uroczysty taniec, pełen ceremonialnych ukłonów, przy dźwiękach skrzypiec wędrownego, spotkanego właśnie na drodze grajka. Oni jechali w jedną stronę, a on szedł w przeciwną i oto nastąpiło spotkanie. Może jechali wprost z błogosławionej rabelaisowskiej Abbaye Theleme, gdzie panowała ogólna zasada: „Rób, co ci się podoba”. Woźnica wyprzągł swoje dwa starannie utrzymane konie i pozwolił im paść się swobodnie w pobliżu, a sam usiadł na kamieniu i klaskał w dłonie skrzypkowi do taktu. Poprzez gałęzie drzew przedzierał się blask słoneczny, trawa była soczysta, gęsto przetykana narcyzami, a polanka, na której tańczyli, obficie usiana stokrotkami. Pan Polly, zacna dusza, miał niezachwianą wiarę, że tego rodzaju przygody mogą się zdarzać i że już się kiedyś zdarzały. Tego ranka dziwił się tylko, że właśnie jego nigdy nie spotkały. A może przytrafiają się tylko na południe od Guilford? Albo w Italii? Jest także możliwe, że już od stu lat przestały się zdarzać lub zdarzają się tylko w dni powszednie, wtedy gdy wszyscy poczciwi panowie Polly tkwią zamknięci w swoich sklepach. Tak marząc o rozkosznych niemożliwościach, do których tęskniło jego serce, pan Polly podążał trzęsącym podmiejskim pociągiem do cichego domku Johnsona, gdzie go oczekiwało głośne i żywe powitanie przez panią Johnson. 2 Pan Polly przełożył swoją niezaspokojoną tęsknotę za zabawą i beztroskim spędzeniem czasu na język zrozumiały dla Johnsonów, mówiąc im, że chce pobyć u nich przez pewien czas i zastanowić się nad objęciem nowej posady. Postanowienie to zostało przyjęte przez pana Johnsona z gorącą aprobatą. Pan Polly miał zająć swój dawny pokój i jadać u Johnsonów za opłatą osiemnastu szylingów tygodniowo. Nazajutrz rano pan Polly wyszedł z domu wcześnie i powrócił z zakupionym rowerem. Naukę jazdy na nim zamierzał odbywać i doprowadzić do mistrzostwa na piaszczystej uliczce za domem Johnsona. Lecz na jego wysiłki i walkę o mistrzowskie opanowanie jazdy na rowerze lepiej będzie zapuścić zasłonę. Pan Polly zakupił również pewną ilość książek: Rabelais’go, „Arabskie noce”, dzieła Sterne’a, cały stos „Opowieści z Blackwood”, całego Szekspira, używany tom Belłoca „Droga do Rzymu” oraz „Życie i śmierć Jazona”. — Weź sobie lepiej jaką dobrą książkę z wypożyczalni — powiedział Johnson przeglądając te wprowadzające go w zakłopotanie książki. Spóźniona wiosna, jak gdyby chcąc nadrobić czas stracony, zbliżała się teraz wielkimi krokami. Na ziemię lały się potoki słońca i hulał ożywczy wiatr; całe flotylle spiętrzonych chmur żeglowały w jakiejś strasznie ważnej misji po błękitnym morzu nieba. A pan Polly jeździł już na rowerze, wprawdzie niepewnie, po nieznanych drogach hrabstwa Surrey, zawsze ciekawy, co też zobaczy tam, za najbliższym zakrętem; przyglądał się tarninie, szukał pierwszych pąków majowych kwiatów i był zaskoczony i zmartwiony — jak zresztą wszyscy logicznie myślący ludzie — tym, że wczesny maj nie jest jeszcze prawdziwym majem! Nie jeździł z jednostajną szybkością, jak rozsądni cykliści, którzy wyznaczają sobie przejażdżkę z jednego miejsca na drugie i z góry ustalają, ile im to zabierze czasu. Jeździł ze zmienną szybkością, lecz tak jak gdyby szukał czegoś, bez czego życie byłoby wprawdzie jeszcze znośne, lecz straciłoby dużo na wartości. Czasem zupełnie bez powodu czuł się taki szczęśliwy, że musiał głośno śpiewać i gwizdać, czasem znów bywał dogłębnie, choć nieboleśnie smutny. Powietrze i ruch sprawiły, że przestał odczuwać niestrawność. Wieczorami przyjemnie było przechadzać się z Johnsonem po ogródku i omawiać plany na przyszłość. Johnson był pełen pomysłów. Pewnego dnia pan Polly przypomniał sobie drogę, która prowadziła do Stamton — tego szybko rozwijającego się przedmieścia Easewood — i gdy nogi jego wzmocniły się, rower jakimś nieuniknionym zrządzeniem losu zawiódł go — obok szeregu domów na bocznej ulicy — do domku, gdzie mieszkały kuzynki Larkins. Został przyjęty z entuzjazmem. Mieszkały przy nędznej, ślepej uliczce, zabudowanej szeregiem małych domków o mansardowych okienkach i brązowych obłupanych z farby drzwiach z czarną kołatką. Postawił swój błyszczący nowy rower pod oknem, zastukał i czekał, czując, że w swoim słomkowym kapeluszu i czarnym szewiotowym ubraniu wygląda korzystnie i dostatnio. Drzwi otworzyła mu kuzynka Miriam. Miała na sobie niebieską kretonową sukienkę, rzucającą na jej cerę jakiś żółtawy, ciepły cień, i mimo że minęła już czwarta po południu, była widocznie zajęta gospodarstwem, bo miała zawinięte po łokcie rękawy, spod których wysuwały się szczupłe, lecz ładnie toczone ramiona. Rozpięty od góry stanik ukazywał delikatną, krągłą szyję. Przez chwilę przyglądała mu się podejrzliwie i jakby z niechęcią, aż nagle poznała go i oczy jej zabłysły. — Ależ to kuzynek Alfred! — zawołała. — Pomyślałem sobie, że dobrze by było was odwiedzić — powiedział. — Co za pomysł, żeby tak przyjść bez uprzedzenia! — odpowiedziała. Przez chwilę przyglądali się sobie wzajemnie, a Miriam zastanawiała się, jak wybrnąć z tej niespodziewanej sytuacji. — A to mój wehikuł dla „eksploracji” okolicy — powiedział pan Polly wskazując na swój rower. Wyraz twarzy Miriam wskazywał, że nie oceniła należycie tej uwagi. — Poczekaj tu chwilę — odezwała się z nagłą determinacją — a ja powiem mamie. Zamknęła przed nim gwałtownie drzwi, zostawiając go trochę zaskoczonego na ulicy. — Mamo! — usłyszał jej wołanie, po czym nastąpiła szybka wymiana słów, których znaczenia nie mógł pochwycić. Wkrótce powróciła. Minęła tylko chwila, lecz stanęła przed nim odmieniona. Ramiona jej znikły w rękawach, fartuszek zdjęła, a nawet przyjemny nieład włosów został usunięty. — Nie chciałam być niegrzeczna, zamykając przed tobą drzwi — tłumaczyła się schodząc po schodach. — Musiałam tylko zawiadomić mamę. Jak się czujesz, Alfredzie? Wyglądasz bardzo dobrze. Nie wiedziałam, że jeździsz na rowerze. Czy to nowy rower? Nachyliła się nad rowerem. — Jak on błyszczy! — powiedziała. — Ileż kłopotu musisz mieć z czyszczeniem go! Pan Polly usłyszał jakieś przesuwanie w korytarzu i cały dom nagle zatętnił szybkim, choć stłumionym ruchem. — Rower jest prawie cały niklowany — powiedział pan Polly. — A co trzymasz w tej torbie? — zapytała i nagle zmieniając temat rozmowy: — U nas dzisiaj straszne zamieszanie — tłumaczyła się. — Robimy porządki. Dziś ja z kolei sprzątam mieszkanie. Jak widzisz, jestem cała brudna, ale lubię od czasu do czasu robić ,,porządki”‘. Gdyby nie ja, nikt by się tym nie zajął… Musisz nas brać takimi, jakie jesteśmy, Alfredzie. Całe szczęście, że nie wszystkie wyszłyśmy dziś z domu. — Na chwilę umilkła; widocznie namyślała się, co powiedzieć, żeby jakoś zapełnić czas czekania. — Rada jestem, że cię widzę — dodała po chwili. — Nie mogłem odmówić sobie tej przyjemności — odezwał się z galanterią pan Polly. — Musiałem przyjechać, żeby znów zobaczyć moje śliczne kuzyneczki. Miriam przez chwilę nic nie odpowiadała. Zaczerwieniła się gwałtownie. — Ach, co za blaga! — rzekła wreszcie. Spojrzała na pana Polly, a on, powodowany swoją niefortunną impulsywnością, nachylił się do niej, zajrzał jej w oczy i powiedział z naciskiem: — Przecież nie powiedziałem, o którą z nich chodzi mi najbardziej. Wyraz jej twarzy, jaki wywołały te słowa, dał mu do zrozumienia, że tego rodzaju żarty mogą być bardzo niebezpieczne. Oczy jej pożądliwie błysnęły. Na szczęście głos Minnie przerwał tę drażniącą sytuację. — Halo, Alfred! — zawołała od drzwi. Miała włosy porządnie uczesane, w czerwonej bluzce nie wyglądała korzystnie, ale widać było, że radość, z jaką go przywitała, jest szczera. Zaprosiły go na herbatę i pani Larkins, której obfite kształty tonęły w kwiecistym, lecz zniszczonym flanelowym szlafroku, potwierdziła to zaproszenie. Pan Polly wniósł do mieszkania rower, umieścił go w wąskim, pustym i ciemnym korytarzu i wszyscy stłoczyli się w małej, brudnej kuchni, w której pośpiesznie sprzątnięto ze stołu resztki południowego posiłku. — Musimy zostać tutaj — powiedziała pani Larkins — bo Miriam właśnie zaczęła sprzątać frontowy pokój. Nigdy nie widziałam dziewczyny tak zamiłowanej w sprzątaniu jak ona. Dla niej szorowanie jest świętem. Zastałeś nas w największym rozgardiaszu, lecz mimo to jesteś mile widziany. Szkoda, że Ania jest dziś zajęta, wróci dopiero koło siódmej. Miriam przyniosła krzesła i pilnowała ognia. Minnie przysunęła się do pana Polly mówiąc: — Bardzo się cieszę, Alfredzie, że cię znów widzę. — Powiedziała to z poufałym uśmiechem, który odsłonił jej złamany ząb. Pani Larkins wyjęła przybory do herbaty i zaczęła się rozwodzić nad szlachetną prostotą ich życia, prosząc, żeby nie brał im za złe tego skromnego otoczenia. Żywotność tych kobiet podnieciła pogodne usposobienie pana Polly. Uparł się, że będzie im pomagał w nakrywaniu do stołu, i wywołał wybuch śmiechu, udając, że nie wie, gdzie się stawia talerze i gdzie należy kłaść łyżki i noże. — Przy kim będę siedział? — zapytał i wzbudził ogólną wesołość usiłując ustawić nakrycia w ten sposób, żeby mógł dotykać łokciami wszystkich trzech pań na raz. Pani Larkins musiała usiąść w głębokim windsorskim fotelu obok staroświeckiego zegara (który był zepsuty ł aż czarny od kurzu), żeby się mogła naśmiać do woli z doskonale udawanego zmieszania pana Polly. Wreszcie wszyscy się usadowili i pan Polly wpadł znów w wesoły nastrój, opowiadając, jak uczył się jeździć na rowerze. Wystarczyło, aby powiedział „gibotać się”, a już wybuchał niemilknący śmiech. — Człowiek nigdy nie wie, jaka go spotka przygoda, nigdy… (Stłumiony chichot Minnie). — Jakiś tęgi starszy pan, bez marynarki, w ogromnym słomkowym kapeluszu przypominającym raczej kosz do papierów — chce przejechać na drugą stronę drogi — jedzie do sklepu z bańką na oliwę… — Chyba nie powiesz, żeś go przejechał? — zapytała pani Larkins otwierając szeroko usta. — Ja bym miał kogo przejechać? Nie, łaskawa pani, to się po mnie nie pokaże! Jeszcze nigdy nikogo nie przejechałem. Giboczę się. Zaczynam dzwonić. Giboczę się, giboczę… (Ogólny śmiech aż do łez). — Nikomu się nie śniło na niego najechać. Przecież musiał słyszeć dzwonek! Teraz on się giboczę. Poryw wiatru. Co się dzieje? Aż tu spada mu z głowy kapelusz i uderza w koło. Stary giboczę się. Bożef Co to będzie? Kapelusz na drodze, starszy pan w krzyk i biegnie za nim! Wpada na mnie. Nie zadzwonił szelma, nie miał wcale dzwonka — po prostu wpadł na mnie. Przechylani się, chwytając go za czcigodną czuprynę. Spada on, spadam ja, przyczepiony do niego. Oliwa z bańki bul–bul–bul na drogę. (Chwila przerwy, podczas której Minnie zajęta jest usuwaniem okrucha chleba, który jej wpadł do tchawicy). — A więc co się stało temu starowinie z bańka oliwy? — zapytała pani Larkins. — Siedzieliśmy pośród szczątków i zaczęliśmy się trochę kłócić. Powiedziałem mu, że nie powinien nosić takiego niebezpiecznego, fruwającego kapelusza. Że jeżeli nie potrafi utrzymać go na głowie, to niech lepiej zostawia w domu. Pyskowaliśmy więc jak się należy. On do mnie: „Ależ proszę pana!” Ja do niego: „Ależ proszę pana!” Skakaliśmy sobie do oczu. Ale na rowerze takie rzeczy zdarzają się ciągle. Wszystko wpada ci pod nogi — ludzie, kury, koty, psy… — Ale ty nie przejechałeś jeszcze nikogo? — Nigdy! Jak Boga kocham! — powiedział uroczyście pan Polly. — Powiada, że nigdy! — pisnęła Minnie. — Słyszałyście? Nigdy! — W tym miejscu tak się zakrztusiła, że trzeba ją było uderzyć parę razy po karku. — Nie bądź głupia! — powiedziała Miriam waląc ją z całych sił. Pan Polly nie miał dotychczas nigdy takiego powodzenia w towarzystwie. Panny chwytały każde jego słowo i zanosiły się od śmiechu. Ta rodzina była stworzona do śmiechu! A on śmiech lubił. Ich zachowanie się nie robiło na nim przykrego wrażenia; w podobnym otoczeniu sam spędził całe życie. Obrus na stole był wytarty do nitki, wyszczerbiona cukiernica i imbryk nie pasowały do filiżanek i spodków, talerze były także każdy z innej parafii, noże wyszczerbione, masło było włożone do jakiejś zielonej szklanej salaterki. W głębi stał kredens zastawiony różnorodnymi fajansowymi naczyniami; z boku wisiał na nim brudny koszyk do robót ręcznych; na oknie stała suchotnicza, zaniedbana pelargonia; podarte i poplamione tapety były upstrzone jaskrawymi kalendarzami, jakie rozdają kolonialni kupcy. Na kołkach przybitych do drzwi wisiały damskie okrycia, a podłogę zaścielały szczątki linoleum. Fotel, w którym siedział pan Polly, kiwał się, co również stało się przedmiotem jego żartów. — Prrr! Stój, stara szkapo! — wołał. — A cóż to za rączy rumak! Czego też nie wygadywał! Nigdy nie wiadomo, co znów przyjdzie mu do głowy. 3 — Co? Już odchodzisz? — zawołała pani Larkins. — O ósmej mam kolację. — Skoroś już przyjechał, to zostań z nami na kolacji — zapraszała pani Larkins, popierana okrzykami Minnie. — Idź z dziewczętami na spacer, a potem wróćcie na kolację. Pewnie po drodze spotkacie Anię, a ja tu posprzątam i nakryję do stołu. — Mam nadzieję, że nie będziesz się wtrącała do sprzątania we frontowym pokoju — powiedziała Miriam. — A któż by się wtrącał do sprzątania twojego frontowego pokoju? — zawołała pani Larkins zapominając na chwilę o panu Polly. Obie panny ubierały się z pewną starannością, podczas gdy matka unosiła się nad ich zaletami. Potem cała trójka wyszła, żeby pokazać kuzynowi Stamton. Na ulicy skore do śmiechu panny zachowywały się bardzo poprawnie, co szczególnie zaznaczyło się w zachowaniu Miriam. Zaprowadziły go na teren parku rozrywkowego — tak przynajmniej nazywały nowopowstającą dzielnicę z piękną willą inspektora budowy, wyasfaltowanymi ulicami, jubileuszową fontanną, pnącymi kwiatami i klombami narcyzów. Kazały mu podziwiać śliczne, artystycznie wykonane tablice informacyjne w zielonych ramach, a na nich ozdobne napisy, potem nowy cmentarz i widok na wzgórza Surrey, gazownię i kanał, wreszcie fabrykę, z której nagle wyłoniła się zdziwiona i rozpromieniona Ania. — Jak się macie! — zawołała. Każdemu normalnemu człowiekowi przyjemnie jest być ośrodkiem życzliwego zainteresowania rówieśników, a gdy się jest młodym, dowcipnym człowiekiem, świadomym, że do twarzy mu w nowym żałobnym ubraniu, a rówieśniczkami jego są trzy młode, wesołe, gadatliwe panny, sprzeczające się o zaszczyt chodzenia przy jego boku, to nic dziwnego, że jest się trochę podnieconym. Dziewczęta zaczęły się kłócić. — Teraz ja go zabieram dla siebie — mówiła Ania. — Wyście go miały przez całe popołudnie. A zresztą mam mu coś do powiedzenia. Tak, miała mu coś do powiedzenia. I zaraz powiedziała: — Słuchaj — zawołała porywczo. — Te pierścionki z czekoladowej bomby oddałam im z powrotem. — Jakie pierścionki? — Te, które widziałeś u mnie na pogrzebie twego biednego ojca. Przypisywałeś im pewne znaczenie, ale one wcale go nie miały. — W takim razie ten ktoś przegapił swoją szansę — odpowiedział pan Polly zrozumiawszy intencję Ani. — Ten ktoś nie miał żadnej szansy — odparła Ania. — Nie lubię być z nikim nazbyt poufała. — Ja również — przytaknął pan Polly. — Jestem wesoła i lubię na swój sposób pożartować — przyznała się Ania. — Ale bez żadnych ubocznych zamiarów. Nie jestem taka. — To dobrze — powiedział pan Polly. 4 Było już po dziesiątej, gdy pan Polly w jasnym blasku księżyca pędził z powrotem w kierunku Easewood, mając przywieszoną do kierownicy małą japońską latarenkę, która kołysząc się rzucała różowy krąg światła na przednie koło roweru. Był mocno zadowolony z samego siebie i z całego dnia. Do kolacji podano wielki dzban taniego piwa zmieszanego obficie z piwem imbirowym. Żaden cień nie padał na jego przyjemne podniecenie, dopóki nie stanął przed zaniepokojonym Johnsonem, spoglądającym na niego oczami pełnymi wyrzutu. Kuzyn czekał paląc fajkę i usiłując czytać dziwaczną książkę „Wędrówki pielgrzyma” opisującą przygody pewnego mnicha, który zawędrował do Sarmacji i widział długie szeregi tatarskich krytych wozów, wiozących namioty. — Czy miałeś jaki wypadek, Alfredzie? — zapytał Johnson. Cała słabość charakteru pana Polly ujawniła się w jego odpowiedzi: — Niewielki — odpowiedział. — W Stamton obluźnił mi się trochę pedał i nie mogłem jechać dalej. Czekając na naprawienie zajrzałem do kuzynek. — Chyba nie do ciotki Larkins? — Tak, właśnie do niej. Johnson ziewnął szeroko, zapytał o szczegóły wizyty i wysłuchał ich. — No, a teraz — powiedział — idź spać. Czytałem tę twoją książkę; jakaś dziwaczna! Nie mogłem nic zrozumieć. Według mnie zupełnie przestarzała. — Masz rację, mój stary — powiedział pan Polly. — Taka książka nie przynosi żadnego pożytku. — Ani trochę. — Czy oglądałeś jakie sklepy w Stamton? — Nie widziałem nic godnego uwagi. Dobranoc, mój stary! Przed i po tej krótkiej rozmowie pan Polly, będąc jeszcze pod urokiem wiosennej nocy, ogarnął ciepłym wspomnieniem kuzynki. Pan Polly zwykł był pić z zatrutego źródła angielskiej literatury, a źródło to zupełnie nie odpowiadało potrzebom solidnego subiekta czy kupca, bowiem czerpał zeń przekonanie, że dowcipny i wesoły młody człowiek powinien zalecać się do dziewcząt z galanterią, ale raczej niedbale. Zdawało mu się, że ten wieczór był uroczy, zabawny i jakby stworzony do zalecania się do wszystkich trzech kuzynek. Nie znaczyło to, żeby którą z nich szczególnie wyróżniał, wszystkie trzy miały w sobie coś, co go pociągało. Podobała mu się ich młodość, kobiecość, dobry humor i zainteresowanie, jakie mu okazywały. Śmiały się same nie wiedząc z czego. Minnie wypadł ząb, a Ania śmiała się do łez i wydawała okrzyki, ale wszystkie trzy były interesujące, naprawdę interesujące. Miriam nie była gorsza od tamtych. Wycałował je wszystkie i został przez nie wycałowany, a Minnie dodatkowo powtórzyła na nim swoje „pocałunkowe ćwiczenia”. Zagłębił nos w poduszce i zasnął; śnił o wszystkim, ale nie o zrobieniu kariery w życiu, jakby przystało na młodego człowieka w jego sytuacji. 5 Odtąd pan Polly zaczął prowadzić podwójne życie. Przed państwem Johnson udawał, że jest skłonny, choć jeszcze niezupełnie zdecydowany, do otworzenia własnego sklepu i że — według jego ulubionego wyrażenia — rozgląda się i „zamiaruje” go otworzyć. Wyjeżdżał więc co dzień po południu na poszukiwania mówiąc, że musi rzucić „okiem stratega” na Chertsey i Weybridge. Ale drogi, choć nie wszystkie, lecz w znacznej większości, jakimiś krętymi ścieżkami wiodły go do Stamton na śmiech, żarty i rosnącą poufałość z kuzynkami. Ich różnorodne charaktery budziły w nim coraz większe zainteresowanie. Wybuchy śmiechu stały się rzadsze, minęło szampańskie podniecenie pierwszego dnia znajomości, ale następne wizyty były nadal niezwykle przyjemne i podnoszące na duchu. Po powrocie do domu zaczynały się znów poważne, choć wykrętne rozmowy z Johnsonem. Johnson naprawdę pragnął, żeby pan Polly ustalił swój los. Był powściągliwym i uczciwym człowiekiem i wolałby, żeby kuzyn zaczął zarabiać, a nie wydawał pieniędzy na mieszkanie i stołowanie się u niego. Nienawidził marnotrawstwa — czyjegokolwiek marnotrawstwa — bardziej, niż pragnął dla siebie korzyści. Natomiast pani Johnson pochwalała ociąganie się Polly’ego i pan Polly uważał, że z nich dwojga ona była bardziej ludzka i życzliwa. Od. czasu do czasu, dla uprzyjemnienia rozmów z Johnsonem, udawał, że entuzjazmuje się pewnymi ulicami, przy których można by otworzyć sklep. Ale te mgliste projekty nie miały żadnych widoków. Wyobrażał sobie, jak się wspaniale wyrobi, nabędzie wprawy i zyska na wartości w londyńskim sklepie; ale obraz ten był blady i nie przekonujący. Starał się wzbudzić w sobie entuzjazm wyobrażając sobie, że jego stan posiadania będzie się powiększał gwałtownymi skokami, powiedzmy: o jakieś dwadzieścia funtów rocznie, w niewielkim, świetnie położonym sklepie gdzieś na rogu, jak mu to radził Johnson. Nie bez przejęcia wyobrażał sobie, jakie „zabójcze” oszczędności będzie musiał zaprowadzić w tym celu, ale serce mówiło mu, że w praktyce nigdy się nie zdobędzie na nie. I nagle zdarzyło się, że z krainy snów wyłoniła się i zjawiła w jego życiu prawdziwa romantyczna przygoda — przygoda, która go upoiła, napełniła radością, dała impuls do słodkich i pięknych myśli — i znikła. Zjawiła się i odbiegła go ta piękna pani, jak — niestety — odbiegła niejednego z nas, nie oszczędzając mu ani odrobiny smutku i poczucia pustki, jakie, po sobie zostawiła. W dodatku przygoda ta była zupełnie w guście pana Polly, gdyż zdarzyła się tak, jak się zdarza w książkach. Powziąwszy stanowcze postanowienie, że dziś nie pojedzie do Stamton, zawrócił na południe od Easewood, w stronę, gdzie obfitość paproci, dzikich storczyków, leśnych dzwonków, ptasiego ziela i porosłych bujną trawą polanek w cieniu drzew potrafi zastąpić lekkomyślnym umysłom rozważania o „zamiarowanym otwarciu sklepu”. Skręcił z gościńca i prowadził rower poprzez słabo zaznaczoną ścieżynę wśród paproci, aż zatrzymał się przed stosem belek, ułożonych pod wysokim kamiennym murem o wyszczerbionym daszku. Usiadł, powiesił swój słomkowy kapelusz na jakimś sęku, zapalił papierosa i zatopił się w przyjemnej zadumie i w obserwacji jakiegoś wesołego brązowoszarego ptaszka, który, ośmielony jego nieruchomą postawą, zaczął się do niego zbliżać. — Jak tu dobrze — szepnął pan Polly do brązowoszarego ptaszka. — O interesach będziemy myśleli później. Przyszło mu do głowy, że mógłby w ten sposób żyć jeszcze cztery czy pięć lat, a potem byłby nie o wiele uboższy niż za życia ojca. — Wstrętne interesy! — mruknął pan Polly. I wtedy zjawił się romans, a raczej dał się słyszeć. Romans rozpoczął się serią z początku nieznacznych, potem coraz głośniejszych szmerów po drugiej stronie muru, potem czyimś szeptem i obsuwaniem się drobnych kamyków z muru, potem pojawieniem .się dziesięciu różowych paluszków i oto romans w zadziwiający sposób stał się czyjąś szczupłą, smukłą nóżką w brązowej pończosze i brązowym pantoflu — noga ta przez chwilę usiłowała przedostać się na zewnątrz muru… aż wreszcie śliczna rudowłosa dziewczyna w krótkiej niebieskiej, płóciennej sukience, zdyszana i zmęczona wspinaniem się, usiadła okrakiem na murze, ciągle jeszcze nieświadoma obecności pana Polly… Jego instynktowna rycerskość kazała mu odwrócić głowę i przybrać niedbałą pozę kontemplacji nad otoczeniem, podczas gdy uszy jego i myśl były pilnie wytężone na każdy szmer poza plecami. — O mój Boże! — rozległ się okrzyk prawdziwego zdziwienia. Pan Polly momentalnie skoczył na nogi. — Co się stało? Czy mogę być pani w czym pomocny? — zapytał z pełną szacunku galanterią. — Sama nie wiem — odpowiedziała młoda panienka patrząc na niego spokojnie jasnymi, niebieskimi oczami. — Nie wiedziałam, że tu ktoś jest — dodała. — Bardzo przepraszam, że się narzucam — zawołał pan Polly. — Nie wiedziałem, że pani nie życzy sobie, bym tu był. Przez chwilę zastanawiała się nad tym powiedzeniem. — Nie o to mi chodzi — rzekła przyglądając mu się. — Ale nie powinnam przełazić przez mur. Sprzeciwia się to regulaminowi. Przynajmniej podczas zajęć szkolnych. Ale obecnie mamy wakacje… W ten sposób wytłumaczyła mu swoją sytuację. — Tak, podczas wakacji to zupełnie co innego — powiedział pan Polly. — Nie chciałabym naruszać regulaminu. — Precz z regulaminem! — zawołał pan Polly w nagłym porywie energii. — Niech spoczywa w spokoju! — I zachwycony własnym dowcipem i śmiałością wyciągnął do niej rękę. Wygramoliła jakoś drugą nogę spoza muru i poprawiła na sobie spódniczkę z iście kobiecą zręcznością. — Wolę zostać na murze — zdecydowała. — W ten sposób przynajmniej część mojej osoby nie naruszy regulaminu… Przyglądała mu się nadal z ledwo powstrzymywanym uśmiechem zadowolenia. Pan Polly również się do niej uśmiechał. — Pan jeździ na rowerze? — zapytała. Pan Polly odpowiedział twierdząco, na co oświadczyła, że ona także jeździ na rowerze. — Cała moja rodzina jest w Indiach — tłumaczyła mu. — To okropne! obrzydliwe, że mnie tak zostawili samą jedną. — A moja cała rodzina znajduje się w niebie — oświadczył pan Polly. — Co pan mówi! — Naprawdę — powiedział pan Polly. — Nie mam już nikogo. — To dlatego jest pan w żałobie — stwierdziła z prostotą i współczuciem. — Bardzo mi przykro. Naprawdę. Czy zginęli podczas pożaru, czy może na okręcie? Jej współczucie wydało mu się rozkoszne. Potrząsnął głową. — Nie, w zwykłym porządku statystyki zgonów. Najpierw jedno, potem drugie. Powiedział to melancholijnie, ale wewnętrznie aż drżał z podniecenia. — Więc pan jest samotny? — zapytała dziewczyna. Pan Polly skinął głową. — Siedziałem tu właśnie i z melancholią rozpatrywałem przeszłość — powiedział wskazując na stos belek i znów wyraz zadumy przemknął po jego twarzy. — W tym, co pan mówi, nie ma nic złego — powiedziała po chwili namysłu. — Jest tylko życzliwość. Czy nie zejdzie pani na dół? Rozejrzała się dokoła, potem spojrzała w dół na trawę i na niego. — Zostanę na murze — powiedziała — choćby ze względu na regulamin. Wyglądała na tym murze naprawdę prześlicznie. Miała ślicznie toczoną szyję, jej lekko zaostrzony podbródek, oglądany z dołu, był szczególnie uroczy, a piękne oczy z delikatnie zarysowanymi brwiami nie są nigdy takie ładne, jak wtedy, gdy spoglądają na kogo z góry. Jednak, Bogu dzięki, było widoczne, że żadne tego rodzaju wyrachowanie nie przemknęło w tej główce pod rudą gęstwa włosów. 6 — Porozmawiajmy sobie — zaproponowała i przez pewien czas oboje milczeli. Literackie doświadczenia pana Polly mówiły mu, że w takich okolicznościach powinien zdobyć się na jakiś objaw galanterii. Głos krwi doradzał mu to samo. — Obecność pani sprawia — powiedział — że czuję się jednym z tych starodawnych rycerzy, którzy wędrowali po świecie w poszukiwaniu strasznego smoka, pięknych dziewcząt i rycerskich przygód. — Czego? — zapytała. — Pięknych dziewcząt — powiedział z naciskiem. Pod jej piegami wystąpił natychmiast żywy rumieniec, tak charakterystyczny dla pięknych, rudowłosych dziewcząt. — Nonsens! — zawołała. — Jest pani śliczna. Nie ja pierwszy to pani mówię. Śliczna dziewczyna uwięziona w zaczarowanej szkole. — Gdyby pan znał tę szkołę, nie powiedziałby o niej, że jest zaczarowana. — A ja jestem rycerzem zakutym w stal. No, niezupełnie, w każdym razie mój ognisty rumak jest ze stali. Jestem gotów do zakatrupienia smoka i wyratowania pani. Roześmiała się wesołym śmiechem, który odsłonił jej rozkosznie błyszczące zęby. — Chciałabym, żeby pan kiedy spotkał smoka — powiedziała rozbawiona. Pan Polly poczuł się tak daleki od codziennego życia, jak daleko jest od ziemi do słońca. — Niech pani ze mną ucieknie! — ośmielił się zawołać. Spojrzała na niego, a potem wybuchnęła śmiechem. — Jaki pan zabawny! — zawołała. — Przecież poznał mnie pan zaledwie przed pięcioma minutami. — W średniowieczu to wystarcza. W każdym razie ja jestem gotów. Był zadowolony i dumny ze swego żartu i gotów w każdej chwili zręcznie zmienić ton rozmowy. — Chciałbym, żeby to było możliwe — dodał. — Wątpię, czy rycerze kiedykolwiek to robili. — O ile chodziło o równie piękne dziewczęta… — Przecież my nawet nie znamy nawzajem swoich imion — zauważyła przechodząc na ton bardziej rzeczowy. — Imię pani jest z pewnością najpiękniejsze na świecie. — Skąd pan wie? — Tak być powinno. — A wie pan, że jest naprawdę ładne: Christabel. — No co? Czy nie mówiłem? — A pańskie imię? — Jest brzydsze, niż na to zasługuję. Nazywam się Alfred. — Przecież nie mogę mówić do pana: Alfredzie! — To może Polly? — Ależ to imię dziewczęce! Na chwilę wypadł z tonu, — Chciałbym, żeby tak było! — zawołał i o mało nie ugryzł się w język, tak bardzo powiedzenie to było w guście panien Larkins. — Nie zapomnę tego imienia — zauważyła chcąc go pocieszyć. — Proszę mi powiedzieć — odezwała się po chwili milczenia — dlaczego pan jeździ po okolicy na rowerze? — Dlatego, że to lubię. Opierając się na swoim ograniczonym doświadczeniu życiowym starała się określić jego pozycję socjalną. Pan Polly stał oparty jedną ręką o mur, wpatrzony w dziewczynę, i aż mu się w głowie kręciło od śmiałych myśli. Jak sobie pewnie przypominacie, był niewielkiego wzrostu, ale ani nie wyglądał ubogo, ani nie był brzydki, a podczas wakacji opalił się i w tej chwili miał na twarzy rumieńce. Przyszło mu do głowy, żeby mówić z nią najprostszym, zwykłym językiem — i rzeczywiście najbardziej doświadczony lowelas nie natrafiłby na odpowiedniejszy ton. — Czuje, że jest to miłość od pierwszego wejrzenia! — powiedział, i powiedział szczerze. Spojrzała na niego oczami okrągłymi z podniecenia. — Uważam — odezwała się wolno nie okazując ani strachu, ani chęci ucieczki — że powinnam wrócić na tamtą stronę muru. — To nie ma dla mnie żadnego znaczenia — mruknął. — Jestem po prostu nikim. Wiem jednak, że pani jest najlepszym i najpiękniejszym stworzeniem, z jakim kiedykolwiek zdarzyło mi się mówić. — Przez chwilę nie mógł złapać oddechu. — W tym, co mówię, nie ma nic złego — dodał. — Uciekłabym natychmiast, gdybym myślała, że pan mówi to poważnie — odezwała się po chwili i oboje jednocześnie uśmiechnęli się. Przez pewien czas mówili o tym i owym. Spod szerokiego kształtnego czoła niebieskie oczy obserwowały pana Polly z przyjazną ciekawością, tak jak wyjątkowo inteligentny kot może obserwować obcego psa. Chciała wiedzieć o nim wszystko. Zadawała mu pytania przeszywające na wskroś szlachetnego rycerza w zbroi i dobierała się nawet do obrzydłej tajemnicy o sklepie i jego codziennej życiowej zależności. A gdy mu się wymknęło jakie kwieciste i źle zastosowane słówko, zamyślenie, niby cień chmury, przemykało po jej twarzy. Bum–bum! — rozległ się dźwięk gongu. — Boże! — zawołała dziewczyna. Przesunęła nad nim parę brązowych nóg i znikła. Ukazało się jeszcze na murze dziesięć końców różowych paluszków i chmurka rudych włosów. — Rycerzu! — zawołała z drugiej strony muru. — Rycerzu! — Jestem, o pani! — odpowiedział. — Proszę przyjść jutro. — Według rozkazu! Ale… — Co takiego? — Proszę o jeden paluszek. — Po co? — Żebym mógł go ucałować. Szmer uciekających kroków i cisza… Nazajutrz, pozwoliwszy mu czekać na siebie dwadzieścia minut, ukazała się znów, zadyszana wspinaniem się na mur, ale tym razem głową naprzód. Wydała mu się swobodniejsza i śmielsza, i jeszcze ładniejsza niż jego sny i czarowne wspomnienia, jakie wypełniały mu czas od wczoraj. 7 Znajomość ich, licząc od pierwszego dnia do ostatniego, trwała zaledwie dziesięć dni, ale pan Polly potrafił wtłoczyć w ten krótki okres dziesięć lat marzeń.’ — Zdaje mi się — powiedział Johnson do żony — że on niczym się nie interesuje poważnie. Jeżeli nie dopilnuje tego narożnego sklepu, to mu go sprzątną sprzed nosa. Polly i dziewczyna nie spotykali się w tym okresie codziennie, raz wypadła niedziela, więc nie mogła przyjść; ósmego dnia wszystkie panny zjechały się do szkoły, więc się jakoś wytłumaczyła. Dalsze ich spotkania ograniczyły się do tego, że ona siedziała na murze i, według swego określenia, mniej lub więcej przekraczała regulamin, zaś pan Polly, coraz bardziej zakochany, starał się wyrazić jej tę miłość, dobierając pięknie brzmiących słów. Dziewczyna, siedząc na murze w stanie nieprzytomnego podniecenia, od czasu do czasu zatapiała w nim wiwisekcyjną sondę zachęty z tym dziwnym, obojętnym okrucieństwem, jaki właściwy jest jej płci i wiekowi. A pan Polly zakochał się tak, jak gdyby cały ten świat zapadł się pod jego stopami, a on znalazł się na jakimś innym świecie, w świecie świetlistych obłoków, rozpaczliwej, beznadziejnej gęstwy pragnień i dzikich dolin nierozsądnej ekstazy, w świecie, którego nieokreślone smutki były bardziej subtelne i w jakiś niepojęty sposób milsze niż najczystsze złoto życia powszedniego, w świecie, którego radości — wprawdzie były to tylko przelotne błyski radości — wydawały mu się czarowniejsze niż przedśmiertne wizje męczennika o Królestwie Niebieskim. Widział jej uśmiechniętą twarzyczkę na tle nieba, a jej niedbałą pozę uważał za wcielenie samego życia. Było to nierozsądne, czyste szaleństwo, ale wszystko, co miał w sobie najlepszego i najbogatszego, niosło się wysoką falą, pieniło się u stóp dziewczyny i umierało, nigdy do niej nie docierając. Siedziała na murze zdziwiona ‘i rozbawiona i tylko raz, poruszona jego prośbami, nachyliła się trochę zawstydzona i podała mu piegowatą i stwardniałą od tenisa łapkę do pocałowania. Spojrzała mu w oczy i ogarnęło ją zmieszanie, poczuła zawrót głowy, cofnęła się i zesztywniała, a potem myślała o tej chwili, marzyła… Powodowana jakimś instynktem samoobrony opowiedziała swoim trzem najlepszym przyjaciółkom, wielkim znawczyniom ludzkich charakterów, o fenomenie, którego odkryła po drugiej stronie muru. — Niech mnie pani posłucha — mówił pan Polly. — Po prostu oszalałem z miłości dla pani! Nie mogę już dłużej grać tej komedii. Nie jestem żadnym rycerzem. Proszę mnie traktować jak zwykłego człowieka. Pani siedzi tu i uśmiecha się, a ja gotów jestem umrzeć w mękach pragnienia, żebyś była moją choć przez godzinę. Jestem nikim i niczym. Ale posłuchaj mnie. Czy zgodzisz się czekać na mnie pięć lat? Jesteś jeszcze taka młodziutka, czas minie szybko. — Cicho! — zawołała Christabel. Gdzieś obok niej — on tego nie usłyszał — rozległ się szmer i coś, czego nie widział, dotknęło jej ręki. — Dotychczas byłem zawsze tylko „dyletantystą”, ale pracować umiem. Teraz obudziłem się. Zaczekaj na mnie, aż dorobię się na tych pieniądzach, jakie otrzymałem w spadku. — Ale przecież pan ma bardzo mało pieniędzy! — Mam ich dosyć, żeby przy pewnym szczęściu móc się dorobić. Znajdę sposobność. Znajdę ją w jakikolwiek sposób. Wyjadę. Mówię poważnie. Przestanę rozpraszać się w drobiazgach i zaniedbywać swoje obowiązki. Jeśli nie wrócę, to trudno, ale jeśli powrócę… Na jej twarzy odbiło się zakłopotanie. Nagle nachyliła się nad! nim. — Niech pan przestanie! — powiedziała półgłosem. — Jak to przestać? — Niech pan dalej nie mówi w ten sposób! Jest pan teraz zupełnie inny. Proszę, niech pan będzie dalej rycerzem, który pragnie ucałować moją dłoń… jak to pan nazywał? — Cień uśmiechu przemknął po jej twarzy. — Ależ… Po chwili milczenia oboje spojrzeli po sobie, nasłuchując. Po drugiej stronie muru dał się słyszeć jakiś stłumiony zgiełk. — Cicho bądź, Rosie! — powiedział ktoś szeptem. — I ja chcę widzieć! Prawie nic nie słyszę. Podeprzyj mnie kolanem. — Idiotko! Przecież on cię zobaczy! Możesz wszystko popsuć! Ziemia zakołysała się pod stopami pana Polly. Poczuł się bliski zemdlenia. — Tam ktoś jest! — powiedział przerażony. Widziała, że nie potrafi się wytłumaczyć przed panem Polly. Zwróciła się do niewidzialnych słuchaczek: — Ach, wy wstrętne dziewuchy! — zawołała z śmiertelnym przerażeniem w głosie, skoczyła na drugą stronę muru i znikła. Rozległ się okrzyk bólu i przestrachu i szybka, ostra sprzeczka. Przez kilka sekund pan Polly stał z otwartymi ustami. Potem z nagłą chęcią potwierdzenia swych najgorszych przypuszczeń co do tego, co działo się po drugiej stronie muru, podniósł jedną z belek, oparł ją na kamieniach, niepewnymi palcami chwycił za kraj muru i wciągnął się na górę. Romans i jego bogini znikły. Rudowłosa dziewczyna z warkoczykami wykręcała w pasji ręce koleżanki, która jęczała z bólu i wołała: — Christabel! Litości! Przestań! — Idiotko! — wołała Christabel. — Dlaczegoś się śmiała? Idiotko!… Dwie inne panny, przerażone tym dzikim wybuchem gniewu, znikły za kępą buków. Uchwyt palców pana Polly rozluźnił się; uderzył brodą o kamienie, ześliznął się ciężko na ziemię, obcierając sobie policzek o mur i boleśnie uderzając się w goleń o belkę, po której dostał się na mur. Na chwilę przywarł do muru. Potem zaklął, zatoczył się, przeszedł po stosie belek i usiadł. Przez pewien czas siedział cicho, z zaciśniętymi ustami. — Błaźnie! — zawołał wreszcie. — Ty beznadziejny błaźnie! — i zaczął sobie rozcierać nogę, jak gdyby dopiero teraz poczuł, że go boli. Potem zauważył, że twarz ma mokrą od krwi, a krew ta, mimo że pochodziła z lekkich zadrapań, była czerwoną krwią jego serca. ROZDZIAŁ VI MIRIAM 1 Nasza ludzka natura jest tak nielogiczna i niekonsekwentna, że doznawszy krzywdy od jednych staramy się natychmiast zbliżyć do innych. Panu Polly zdawało się, że tylko dotknięcie ludzkiej ręki może złagodzić ból jego upokorzenia. Co więcej, dla jakiegoś nieokreślonego powodu powinno to być dotknięcie ręki kobiecej, a w jego życiu liczba kobiet była bardzo ograniczona. Pomyślał o domu pani Larkins, u której nie był już prawie od dziesięciu długich dni. Zdawało mu się, że one go uzdrowią — te łagodne, proste kobiety. Miały takie dobre serca, a on je zaniedbał dla złudy, dla mirażu. Gdyby do nich pojechał, mógłby znów pleść o głupstwach, śmiać się i zapomnieć o tym odmęcie wspomnień i myśli, jakie bez końca, nie do wytrzymania wirowały mu w głowie. — A, to ty! — zawołała pani Larkins. — Proszę bliżej! Stałeś się u nas rzadkim gościem, Alfredzie! — Rozglądałem się za interesami — skłamał pan Polly. — Wszystkie dziewczęta wyszły, ale Miriam zaraz wróci, poszła tylko po zakupy. Nie pozwala, żebym ja to robiła, powiada, że jestem niedbała. Ta dziewczyna jest doskonałą gospodynią. Minnie dostała pracą w jakiejś firmie z dywanami. Mam nadzieję, że jej ta praca nie zaszkodzi. Kochana Minnie, jest taka „delikatna”… Wejdź do saloniku. Jest tam trochę nieporządnie, ale musisz nas brać takimi, jakie jesteśmy. Dlaczego masz taką pokaleczoną twarz? — Mały wypadek z rowerem — powiedział pan Polly. — W jaki sposób? — Chciałem wyminąć jakiś wóz z niewłaściwej strony i wpadłem na mur. Pani Larkins obejrzała go troskliwie. — Ktoś powinien się zająć tymi zadrapaniami — stwierdziła. — Masz całą twarz pokaleczoną. Trzeba to wysmarować goldkremem. Wprowadź rower do korytarza i wracaj. Zaczęła po swojemu „robić porządek”. To znaczy poprzestawiała z miejsca na miejsce różne rozrzucone przedmioty, położyła koszyk z robótką na stosie książek, zdjęła kilka numerów „Powieści dla Kobiet” z po—zaginanymi kartkami, rzuciła je na kulawy fotel i zaczęła zbierać zastawę do herbaty, od czasu do czasu wykrzykując coś w rodzaju: — Ach, żeby ona tylko nie zapomniała o maśle! — Przez cały czas paplała o tym, jaka Ania jest wesoła i zręczna do robienia kapeluszy, że Minnie ją kocha, a Miriam ma zamiłowanie do gospodarstwa i porządku. Pan Polly stał przy oknie i myślał, że miły i szczery nastrój panuje u pań Larkins, Dobrze zrobił, że tu powrócił. — Jakoś długo szukasz tego sklepu — zauważyła pani Larkins. — Nie ma się czego śpieszyć — odrzekł pan Polly. — To prawda — zgodziła się pani Larkins, — Gdy już teraz się zdecydujesz, to będziesz go miał. To tak samo z wyborem męża. Zanim się go wybierze, trzeba się dobrze przyjrzeć. Larkinsa trzymałam w niepewności przez dwa lata, zanim się zdecydowałam. Piękny był mężczyzna, o czym możesz się przekonać patrząc na jego córki, ale nie ten jest piękny, kto jest piękny, ale ten, co pięknie postępuje. Czy zjesz trochę dżemu do herbaty? Mam nadzieję, że kiedy przyjdzie czas, moje córki także każą na siebie czekać swoim przyszłym mężom. Zawsze powtarzam moim córkom, że jeśli myślą o wyjściu za mąż, to widocznie nie wiedzą, kiedy jest im naprawdę dobrze. A oto Miriam! Weszła Miriam, jakaś nachmurzona, niosąc w siatce kilka paczek. — Mamo — powiedziała — dlaczego pozwoliłaś mi wyjść po zakupy z siatką, która ma złamaną rączkę! Wracając do domu zupełnie obtarłam sobie palec o sznurek. — Nagle ujrzała pana Polly i twarz jej rozjaśniła się. — Jak się masz, Alfred! Gdzieżeś się podziewał przez tyle czasu? — Rozglądałem się — odpowiedział pan Polly. — Znalazłeś sklep? — Podobał mi się jeden czy dwa. Ale to zajmuje dużo czasu. — Przyniosłaś, mamo, nie te filiżanki, co potrzeba. Poszła do kuchni, rozłożyła tam swoje zakupy i wróciła z właściwymi filiżankami. — Coś ty zrobił z twarzą, Alfredzie? — zapytała przyglądając się uważnie zadrapaniom. — Jest bardzo zaogniona. Pan Polly raz jeszcze opowiedział o swoim wypadku, a Miriam słuchała z miłym i pełnym prostoty współczuciem. — Jesteś dziś niezwykle spokojny — zauważyła, kiedy usiedli do herbaty. — Zamyślony — odpowiedział pan Polly. Zupełnie przypadkowo dotknął nad stołem jej ręki, a ona odpowiedziała mu tym samym. „Dlaczegoż by nie?” — pomyślał pan Polly i pochwyciwszy spojrzenie pani Larkins zarumienił się jak winowajca. Ale pani Larkins z niezwykłą powściągliwością nie powiedziała nic. Twarz jej miała wyraz zagadkowy, ale raczej przyjazny. W tej chwili weszła Minnie i zaczęła mówić o jakiejś pretensji do kierownika wytwórni dywanów, skarżąc się na jego niewłaściwy sposób oceniania pracy na akord. Jej opowiadanie było rozwlekłe, pełne błędów gramatycznych i wyrażeń technicznych, wyczuwało się w nim jednak pewną powagę. — Dostaję zawsze o jakieś sześć pensów mniej, niż się spodziewam — mówiła. — To dla mnie naprawdę krzywda. Wtedy pan Polly czując, że jest widocznie nudny, zaczął opisywać, jakiego sklepu szuka i jakie dotychczas obejrzał. W miarę mówienia zaczął się ożywiać. — Jakoś język znów ci się rozwiązał — zauważyła pani Larkins. Uwaga była słuszna. Pan Polly zaczął na ten temat fantazjować. Po raz pierwszy stwierdził, że umysł ma lotny i nie pozbawiony fantazji. Podniecało go to, że widział, jak chętnie, a nawet skwapliwie, słuchają tego, co mówi. Nie wiadomo skąd do głowy napływały mu świetne pomysły. Powoli wpadł w entuzjazm. — Gdy będę już miał swój sklep, muszę mieć także kota. A dla kota trzeba przygotować mieszkanie, prawda? — Po co ci kot? — zapytała pani Larkins. — Czy po to, żeby łapał myszy? — Nie. Żeby sobie spał na oknie. Będzie to wspaniały, czcigodny kot. Morągowaty. Kot nie jest nic wart, jeśli nie jest morągowaty. Tak, będę miał kota i kanarka! Nie przyszło mi to wcześniej do głowy, ale uważam, że kot i kanarek doskonale do siebie pasują, prawda? W lecie siedzę sobie przy śniadaniu w pokoiku za sklepem, fala słońca wlewa się przez okno, na krześle siedzi kot, kanarek śpiewa, a pani Polly… — No, no… — zachęcała go pani Larkins. — Pani Polly będzie zajęta smażeniem wspaniałego boczku. Boczek na patelni śpiewa, kanarek śpiewa, im—bryk z herbatą śpiewa, pani Polly… — Ale kto będzie panią Polly? — zapytała pani Larkins. — To tylko wytwór wyobraźni — odpowiedział pan Polly. — Umieszczam ją tam dla dopełnienia obrazu. Tymczasem nie widzę jeszcze jej twarzy ani figury. Ale reszta będzie taka, jak powiedziałem, zapewniam was. Muszę chyba mieć także kawałek ogrodu. Johnson jest, oczywiście, stworzony na ogrodnika — przypomniał sobie przez asocjację myśli. — Ale ja nie myślę o takim prawdziwym, dużym ogrodzie. Taki ogród to ciężka praca. Ile zmartwień! Gorliwe kopanie. To nie dla mnie, łaskawa pani! Nie! Żeby mnie potem bolał krzyż? Mój ogród to będzie po prostu grządka nasturcji i pachnącego groszku. Podwórko wyłożone czerwoną cegłą. Sznur do wieszania bielizny. Altanka postawiona w wolnej chwili. Na dachu jakaś zabawna chorągiewka. Na tylnej ścianie domu pnie się… — Czy dzikie wino? — zapytała Miriam. . — Nie. Caprifolium — odpowiedział pan Polly. — Ślicznie będzie u ciebie! — powiedziała pożądliwie Miriam. — Tak — potwierdził pan Polly. — Dzyń, dzyń, dzyń! Wchodzi się do sklepu. Wyprostował się, a one wszystkie się roześmiały. — . Niewielki, ale elegancki sklep. Kontuar. Biurko. Wszystko do garnituru. Stojak do parasoli. Na podłodze dywan. Na ladzie śpi kot. Nad ladą na drążku krawaty i skarpetki. Pięknie! — Nie wiem, czy potrafisz to wszystko urządzić jak należy — powiedziała Miriam. — Wszystko będzie dokładnie jak należy, łaskawa pani — odparł pan Polly. — Muszę mieć jednak kota, nie kotkę — mówił dalej pan Polly i zatrzymał się na chwilę — …bo inaczej pewnego pięknego dnia otwieram sklep, a tu okno pełne kociąt. Kotów się przecież nie sprzedaje… Po herbacie przez pewien czas Minnie i pan Polly zostali sami. Zaszło wtedy coś, co pana Polly przestraszyło i zrobiło na nim mocne wrażenie. Zapadło milczenie — jakieś niezręczne milczenie. Siedział oparty łokciami o stół i patrzał na nią. Przez całą drogę z Easewood do Stamton wyobraźnia jego błądziła dokoła zagadnienia, w jaki sposób powinny się odbywać oświadczyny. Nie wiem, dlaczego o tym myślał, ale myślał. Były to jakby tajemne ćwiczenia, nie mające określonego celu ani terminu, które mu się teraz przypomniały z jakąś niezwykłą siłą. W danej chwili nie mógł myśleć o niczym innym, jak tylko o przygotowaniu się do oświadczyn. Było coś nieodparcie fascynującego w wyobrażeniu sobie, do jakiego stopnia kilka wypowiedzianych przez niego słów wstrząsnęłoby i podnieciło Minnie. Minnie siedziała przy stole położywszy wśród przyborów do herbaty swój koszyk do robótek i cerowała rękawiczkę, żeby w ten sposób uniknąć sprzątania ze stołu. — Lubię koty — oświadczyła po chwili namysłu. — Zawsze mówiłam mamie, że chciałabym mieć kota. Ale tutaj nie mogłybyśmy trzymać kota, bo nie mamy podwórka. — Ja także nigdy nie miałem kota — powiedział pan Polly. — Lubię koty — powtórzyła Minnie. — Uważam, że są ładne — odparł pan Polly — ale mówiąc ściśle, nie wiem, czy je lubię. — Spodziewam się, że kiedyś będę miała kota. Może wtedy, kiedy ty będziesz miał już sklep. — Będę go miał już niedługo — zapewniał pan Polly. — Zobaczysz, i kanarka, i to wszystko. Potrząsnęła głową. — Ja wcześniej będę miała kota. Ty nigdy nie bierzesz poważnie tego, co mówisz. — Może będziemy go mieli razem — powiedział pan—Polly czując, że ciekawość jego wyprzedziła rozwagę. — Jak to? Co chcesz przez to powiedzieć? — zawołała Minnie, cała poruszona. — Ano sklep, a w nim kota — odpowiedział pan Polly wbrew woli i zaledwie to powiedział, poczuł zawrót głowy i cały pokrył się zimnym potem. Widział jej oczy zachłannie zwrócone na niego. — Więc chciałeś powiedzieć…? — zaczęła chcąc sprawdzić, czy dobrze zrozumiała. Pan Polly zerwał się z krzesła i spojrzał przez okno. — Tam… jakiś mały piesek… — mruknął kierując się spiesznie ku drzwiom. — Przegryzie mi oponę roweru… — I uciekł. Gdy już otwierał drzwi wyjściowe, usłyszał za sobą na korytarzu kroki pani Larkins. — Myślałem — powiedział — że mój rower jest w niebezpieczeństwie i że stoi na dworze. Co za przywidzenie! Mógłby go mały piesek… Czy Miriam już gotowa? — Do czego? — Żebyśmy wyszli razem na spotkanie Ani. Pani Larkins spojrzała na niego. — A może zostałbyś na kolacji? — Jeśli można… — odpowiedział pan Polly. — Dziwak z ciebie! — zaopiniowała pani Larkins i zawołała: — Miriam! Na progu stanęła Minnie, strasznie zmieszana. — Ależ, Alfredzie, tu nie ma żadnego pieska! Pan Polly przesunął ręką po czole. — Co za ciekawe przywidzenie. Czułem wyraźnie, że tu jest coś nie w porządku. Dlatego powiedziałem o piesku. Ale już wszystko dobrze. Nachylił się nad rowerem i pomacał oponę. — Mówiłeś coś o kocie, Alfredzie — zaczęła znów Minnie. — Dostaniesz go ode mnie — powiedział nie podnosząc głowy do góry. — Tego samego dnia, kiedy otworzę sklep. Wyprostował się i uśmiechnął uspokajająco. — Możesz mi wierzyć! — dodał. 2 Gdy dzięki niedostrzegalnym manewrom pani Larkins znalazł się u boku Miriam i oboje szli przez boiska sportowe na spotkanie Ani, pan Polly nie mógł powstrzymać się od dalszego mówienia o sklepie, który teraz całkowicie zawładnął jego myślą. Poczucie niebezpieczeństwa jeszcze bardziej go podniecało. Natarczywe naleganie Minnie, by im towarzyszyć, zostało odparte przez całkiem nowe, gwałtowne, a nawet ostro wyrażone życzenie pani Larkins, żeby Minnie choć raz raczyła coś zrobić w domu. — Czy naprawdę myślisz o założeniu sklepu? — zapytała Miriam. — Obrzydły mi już posady — odpowiedział starając się mówić spokojnie. — Sklep ma swoje ujemne strony, ale czułbym się u siebie panem. — Więc nie mówiłeś tego tylko tak, aby mówić? — Ależ nie! Własny sklep to mimo wszystko dobra rzecz. — Jest się wtedy u siebie — dodała Miriam. — Tak, tak. Jest się u siebie. Milczenie. — Jeśli nie trzyma się pomocnika, nie trzeba nawet prowadzić rachunków, ani nic w tym rodzaju. Sądzę, że potrafiłbym dobrze poprowadzić sklep, gdyby mi się nikt do niego nie wtrącał. — Chciałabym zobaczyć cię w twoim własnym sklepie — powiedziała Miriam. — Jestem pewna, że utrzymywałbyś go w wielkiej czystości i porządku. Rozmowa nie kleiła się. — Usiądźmy na jednej z tych ławek, tam dalej, za tymi tablicami informacyjnymi — zaproponowała Miriam. — Będziemy mogli patrzeć na te niebieskie kwiaty. Zastosowawszy się do tej rady usiedli na chwilę w zakątku, gdzie trójkątny klomb białych goździków i niebieskich ostróżek rozjaśniał szarość asfaltowanych ścieżek na placach sportowych. — Nie wiem, jak się te kwiaty nazywają — powiedziała Miriam. — Bardzo je lubię. Są takie ładne. — To są „delphicum” i ostróżki — powiedział poważnie pan Polly. — Widziałem takie same w parku w Port Burdock. — „Kwiecisty kącik” — dodał z uznaniem. Położył rękę na oparciu ławki i rozsiadł się wygodniej. Spojrzał na Miriam, która zamyślona siedziała w niedbałej pozie, z oczami zwróconymi na kwiaty. Była ubrana w starą sukienkę. Nie miała czasu przebrać się, niebieski kolor znoszonej sukienki nadawał jakiś ciepły ton cerze. Jej poza podkreślała kobiecość raczej chuderlawego i słabo rozwiniętego ciała i w sposób złudny uwypuklała płaską pierś. Cienka smuga światła przecinała jej profil. Popołudnie było pełne słońca; dzieci hałaśliwie bawiły się w pobliskim dole piaskiem; drzewa kwitły w ogrodach przed willami otaczającymi boiska sportowe; jasne barwy wczesnego lata rozweselały całą dookolną przestrzeń. Myśli Miriam i pana Polly pławiły się w tej jasności. Miriam wyraziła ten nastrój we właściwy sobie sposób: — Kto posiada własny sklep, ten powinien chyba czuć się szczęśliwy — powiedziała niezwykle miękkim głosem. Pomyślał, że miała rację. Tak, kto posiada własny sklep, powinien być szczęśliwy. Byłoby szaleństwem nie odpędzać od siebie bolesnych marzeń o dalekich od miasta lasach, o gąszczach paproci, o rudowłosych, ubranych w płócienne sukienki dziewczynach, siedzących w słonecznym blasku na szarym, walącym się murze, spoglądających po królewsku z góry jasnymi, niebieskimi oczami. Szalone i okrutne były te marzenia, marzenia, które skończyły się tym, że został narażony na śmieszność i wykpiony. Tutaj nikt z niego nie kpił. — Posiadanie sklepu dodaje godności — powiedziała Miriam zamyślona. — Czułbym się w sklepie szczęśliwy… — odparł robiąc dla efektu pauzę — …gdybym miał odpowiednią towarzyszkę — dokończył. Miriam nastawiła uszu. Pan Polly skręcił trochę ze śliskiej, lodowej ścieżki, na której przed chwilą wylądował. — Czyż ze mnie taki już stary piernik, żebym nie potrafił sprzedawać towarów? — powiedział. — Oczywiście, trzeba mieć nosa przy kupowaniu, ale dałbym sobie radę. Umilkł czując, że zapada się gdzieś coraz głębiej skroś to nieznośne milczenie, jakie teraz nastąpiło. — Gdybyś miał odpowiednią towarzyszkę… — powtórzyła Miriam. — Będę ją miał. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że już ją znalazłeś? Dał nurka w głąb. — Właśnie w tej chwili mam kogoś na oku — wyjąkał. — Alfredzie! — obróciła się do niego — czy chcesz powiedzieć?… Zapewne nie chciał, ale powiedział: — Tak! — Czy naprawdę? — zacisnęła ręce, żeby siedzieć spokojnie. Zrobił stanowczy krok. — A więc tak, Miriam! Ja i ty w niewielkim sklepie z kotem i kanarkiem… — Chciał się jeszcze wykręcić przechodząc na ton „hypohipoteczny”, ale było już za późno. — Mówię to jako przypuszczenie — dodał. — Więc jesteś we mnie zakochany, czy tak, Alfredzie? — zapytała Miriam. W takiej sytuacji cóż innego może powiedzieć mężczyzna, jeżeli nie „tak”. Nie bacząc na to, że znajdują się w parku publicznym, że tuż obok bawią się w piasku dzieci i przechodzą ludzie, Miriam przysunęła się bliżej, schwyciła go za ramię i pocałowała w usta. Dotknięcie to rozpaliło pana Polly. Otoczył ją ramieniem i odpowiedział pocałunkiem, czując, że czynem tym przypieczętował nieodwołalnie swój los. Doznał ciekawego wrażenia, że byłoby bardzo dobrze ożenić się i mieć własną żonę, gdyby tylko żoną tą nie była Miriam. Mimo to było mu przyjemnie trzymać ją w ramionach i całować jej usta. Odsunęli się trochę od siebie i przez pewien czas siedzieli oboje zaczerwienień!, nie umiejąc przerwać kłopotliwego milczenia. W danej chwili pan Polly był niezdolny do opanowania swego zakłopotania. — Nawet nie marzyłam — rzekła wreszcie Miriam — że zależy ci na mnie. Czasami zdawało mi się, że myślisz o Minnie, to znów, że o Ani… — Zawsze podobałaś mi się bardziej niż one — powiedział pan Polly. — A ja pokochałam cię, Alfredzie, od chwili, gdy po raz pierwszy spotkaliśmy się na pogrzebie twego biednego ojca. Gdybym była wiedziała… Ale zdawało mi się, że nigdy nie bierzesz poważnie tego, co mówisz. Po prostu nie mogę w to uwierzyć! — Ani ja! — rzekł pan Polly. — Więc zamierzasz ożenić się ze mną i otworzyć niewielki sklep? — zapytała Miriam. — Gdy tylko znajdę coś odpowiedniego — odpowiedział pan Polly. — Gdym z tobą wychodziła z domu, nie przyszło mi do głowy, że to się stanie! — Ani mnie! — To chyba sen! Przez chwilę oboje milczeli. — Chyba się uszczypnę, by się przekonać, że to prawda! — powiedziała Miriam. — Nie wyobrażam sobie, jak one w domu dadzą sobie radę beze mnie. Kiedy im powiem… Pan Polly za nic na świecie nie umiałby powiedzieć, czy jest pełny najtkliwszych nadziei, czy też panicznego przerażenia i żalu. — Mama nie zna się nic a nic na gospodarstwie, Ania nie lubi porządku, a Minnie nie ma do tego głowy. Co też one poczną beze mnie? — Będą musiały obejść się bez ciebie — rzekł pan Polly trzymając się mężnie raz obranej drogi. Zegar miejski wybił jakąś godzinę. — O, Boże! — zawołała Miriam. — Jeżeli będziemy tu tak siedzieli, zajęci naszą miłością, to rozminiemy się z Anią. Wstała i zrobiła ruch, jakby chciała wziąć pana Polly pod ramię. Ale pan Polly uważając, że naraziłoby to ich na śmieszność, uchylił się od podania jej ramienia. Zanim fala przerażenia i wahania ogarnęła go, na ścieżce ukazała się Ania. — Nie mów nikomu ani słowa — szepnął. — Powiem tylko mamie — odpowiedziała stanowczym tonem Miriam. 3 Cyfry są najokrutniejszą rzeczą w świecie. Gdy na nie patrzysz, wydaje ci się, że to nic nie znaczące, drobniutkie, czarne znaczki, ale tylko pomyśl, jaki cios potrafią zadać sercu. Powracasz z małej, beztroskiej wycieczki za granicę, przerzucasz stronicę gazety i obok mało ci znanej nazwy Towarzystwa Kolejowego, na którego hipotece ulokowałeś większą część swego kapitału, zamiast zwykle uparcie powtarzającej się cyfry 95 do 96 (wahającej się w najgorszym wypadku między 93 i 95) spostrzegasz zupełnie inne: 76,5 — 78,5. Doznajesz wrażenia, jak gdyby pod twymi stopami otworzyła się przepaść. Podobnie radosne przekonanie pana Polly, że środki jego są nieograniczone, nagle znikło, a na jego miejscu ukazała się wizja następująca: 298 zamiast 350 którą to cyfrę odtąd musiał uważać za istotny symbol swego stanu majątkowego. Poczuł w dołku przykry ucisk, przypominający do pewnego stopnia wrażenie, jakiego doznał, gdy zrozumiał jasno perfidię rudowłosej dziewczyny. Czoło jego okryło się potem. — Zbliża się katastrofa! — szepnął do siebie. Robiąc naprędce odejmowanie, doszedł do wniosku, że musiał wydać sześćdziesiąt dwa funty. — Pieczyste na pogrzebie… — mruknął przypominając sobie, na co mógł był wydać tyle pieniędzy. Radosne marzenia, pośród których żył, marzenia o tym, że czekają go długie, gorące dnie, otwarte drogi, godziny beztroskiej wolności, nagle znikły jak za dotknięciem różdżki. Znalazł się z powrotem w twardym świecie ekonomii, w świecie, który wymaga pracy, ogranicza pola działania, zniechęca do paplaniny i tłumi śmiech. Przypomniał sobie Wood Street i te straszne godziny bezowocnego czekania. A przecież przyrzekł Miriam, że się z nią ożeni, i właściwie pragnął tego. Podczas kolacji był bardzo roztargniony. Później, gdy pani Johnson, wymawiając się lekkim bólem głowy, poszła spać, wszczął rozmowę z Johnsonem. — Wiesz co, stary — zaczął — zdaje mi się, że już czas, bym się zabrał do jakiejś pracy. Jeździć i oglądać sklepy jest bardzo przyjemnie, ale czas już, bym któryś z nich nabył. — Już ci to dawno mówiłem — odparł Johnson. — Jak wygląda sprawa tego narożnego sklepu, o którym mi wspominałeś? — zapytał pan Polly. — Czy na serio o nim myślisz? — O ile to jest propozycja do przyjęcia, mój stary, a skoro jest do przyjęcia, to jak myślisz, jak się to będzie wyrażało w cyfrach? Johnson podszedł do komódki, wyjął z niej jakiś list, oddarł z niego nie zapisaną kartkę i powiedział z wyraźną satysfakcją: — Zaraz zobaczymy, jak się przedstawia w cyfrach. Weźmiemy pod uwagę najniższą sumę, za jaką będziesz mógł go nabyć. Zabrał się do obliczania, a pan Polly usiadł obok niego niby uczeń i przyglądał się ewolucjom szarych, obrzydłych cyfr, które miały rozporządzić jego małym skarbem. — Jakie bieżące wydatki przewidujesz przede wszystkim? — zapytał Johnson śliniąc ołówek. — Musimy je najpierw wziąć pod uwagę. Suma dzierżawna?… Po godzinie wstrętnych obliczeń Johnson oznajmił: — Starczy ledwie, ledwie, ale masz szansę. — Hm… — mruknął pan Polly. — Czego więcej może pragnąć odważny człowiek? — Jedną rzecz możesz zrobić z łatwością. Już się o to pytałem. — Co takiego, mój stary? — zapytał pan Polly. — Możesz wydzierżawić tylko sklep, a nie wynajmować całego domu. — Miałbym pomieszczenie tylko dla głowy, ale cóż począć z resztą ciała? — No, niezupełnie, sądzę, że dużo byś zaoszczędził pozostając nadal u nas, przecież jesteś samotny. — Nie pomyślałem o tym — rzekł pan Polly i w milczeniu zastanawiał się, jak bardzo niepotrzebna mu jest Miriam. — Ustaliliśmy, że zakupi się towarów za osiemdziesiąt funtów — mówił dalej Johnson. — Może by wydać na nie tylko siedemdziesiąt pięć? Zawsze będzie to mniej o pięć funtów. Prawda? Ale nic więcej obciąć nie można. — Nie, nie można — zgodził się pan Polly. — To wszystko jest bardzo interesujące — powiedział Johnson składając i rozkładając kartkę papieru. — Myślę czasem, że dobrze byłoby mieć własny interes zamiast stałej pensji. Naturalnie, będziesz musiał prowadzić książki. — Tak, trzeba się orientować, jak interes idzie. — Na twoim miejscu prowadziłbym podwójną buchalterię — doradzał Johnson. — Na początku jest to trochę kłopotliwe, ale daje dobre rezultaty. — Pokaż mi tę kartkę — rzekł pan Polly; wziął ją z uczuciem człowieka biorącego lekarstwo na wymioty i w milczeniu przejrzał zgrabne cyfry, nakreślone przez kuzyna. — A teraz — powiedział Johnson wstając i prostując się — do łóżka! Włóż sobie kartkę pod poduszkę i prześpij się na niej. — Dobra! — odpowiedział pan Polly. Pomyślał jednak, że lepiej by się przespał na łożu cierniowym. Spędził okropną noc. Czuł się podobnie jak pod koniec corocznego urlopu, ale stokroć gorzej. Miał wrażenie, że jest świeżo przyprowadzonym do aresztu więźniem, spoglądającym przez kraty na drzewa i wrzosowiska. Musiał znów powrócić do jarzma, a tak się do tego nadawał jak domowy kot. Przez całą noc Los ze spokojną uprzejmością, przybierając czasem twarz i ruchy Johnsona, prowadził go do tego nienawistnego sklepu na rogu, niedaleko stacji. — O, Boże! — wołał — może bym raczej wziął posadę? W ten sposób przynajmniej zachowałbym przy sobie pieniądze. — Ale Los nigdy się nie cofa. — Uciec mi gdzieś za morze! — szeptał do siebie pan Polly. Wiedział jednak, że się na to nie zdobędzie. — Poderżnąć sobie gardło… Mężnym wysiłkiem woli starał się myśleć o Miriam i przez pewien czas leżał spokojnie… — No i cóż? — zapytał Johnson, gdy pan Polly zeszedł na dół na śniadanie, przy którym już siedziała! wesoła pani Johnson. Śniadanie nigdy jeszcze nie wy dało się panu Polly tak niesmaczne. — Pozwól mi jeszcze przez dzień lub dwa namyślić się — odpowiedział pan Polly. — A tymczasem sklep sprzątną ci sprzed nosa — zauważył Johnson. Podczas ostatnich dni tej zabawy w chowanego z losem bywały chwile, gdy jego zaręczyny zdawały mu się czymś błahym i nic nie znaczącym; bywały inne chwile — te zdarzały się przeważnie w nocy, po kolacji, podczas której pani Johnson raczyła wszystkich potrawką z królika — gdy zaręczyny wydawały mu się tak ponure i poważne, że pan Polly zaczynał myśleć o samobójstwie. Były i takie chwile, gdy zupełnie wyraźnie miał ochotę się ożenić, gdyż myśl ta tkwiła mu głęboko w głowie i chciał ją za wszelką cenę urzeczywistnić. Usiłował także przypomnieć sobie wszystkie okoliczności, jakie towarzyszyły jego oświadczynom, i nigdy nie udało mu się ustalić dokładnie, co je spowodowało. Jeździł do Stamton tak często jak należało, całował kuzynki, a przede wszystkim Miriam, i wtedy czuł się raźniejszy i ożywiony. Wszystkie zdawały się wiedzieć już teraz o zaręczynach, a Minnie często płakała, ale była zrezygnowana. Pani Larkins przyjmowała go z niezwykłą serdecznością’ i do herbaty podawała duży słój dżemu domowej roboty. A pan Polly nie mógł się zdecydować, żeby podpisać umowę o wynajęcie sklepu, mimo że sprawa dojrzewała coraz więcej, mimo że została już spisana umowa wstępna, w której miejsce dla jego podpisu oznaczane było ołówkiem. Pewnego ranka, zaledwie Johnson poszedł na stację, pan Polly wyprowadził rower na drogę, wrócił do swego pokoju, zapakował długą, białą koszulę nocną, grzebień i szczotkę do zębów, zrobił to, jak umiał najszybciej, oznajmił pani Johnson, że wyjeżdża na parę dni, „żeby mu się rozjaśniło w głowie”, wsiadł na rower i skierował go ku równikowi, ku zwrotnikom, słowem ku południowemu wybrzeżu Anglii, a mówiąc ściślej: ku miejscu, gdzie śpi lub drzemie niewielkie miasteczko Fishbourne. Gdy po czterech dniach powrócił i sprawę sklepu znów poruszono, wprawił w zdumienie Johnsona mówiąc mu: — Wiesz, zrobiłem trochę inaczej, wziąłem sklep w Fishbourne; uważam, że to mi lepiej odpowiada. Zrobił pauzę i zaraz dodał tonem jeszcze bardziej niedbałym: — A jeszcze chciałem ci powiedzieć, że biorę ślub w Stamton… z jedną z kuzynek Larkins. — Ślub? — zawołał Johnson. — No tak, mój stary. Dzwony weselne. Nowożeniec… Zasadniczo Johnson zachował się powściągliwie. — To twoja sprawa — powiedział, gdy otrzymał bliższe wyjaśnienia — i mam nadzieję, że nie będziesz tego żałował poniewczasie. Natomiast pani Johnson najpierw przyjęła nowinę w gniewnym milczeniu, a potem zarzuciła go wymówkami. — Nie wiem, czym zasłużyliśmy — mówiła — żebyś sobie z nas w ten sposób zadrwił! Zadaliśmy sobie tyle trudu, żeby cię urządzić wygodnie, opiekowaliśmy się tobą, siedzieliśmy z tobą do późna i w ogóle… A ty odchodzisz od nas w sposób podstępny, bez słowa, wydzierżawiasz za naszymi plecami sklep, jakbyś się obawiał, że ci twoje pieniądze ukradniemy. Nie znoszę, żeby mnie kto oszukiwał, i nigdy bym cię o to nie posądzała, Alfredzie. Sezon dogodny dla wynajęcia pokoju już prawie minął i co ja teraz pocznę z tym twoim pokojem? Szczerość jest szczerością, a uczciwość —.uczciwością. Tak mnie przynajmniej uczono, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Mieszkałeś tu tak długo, jak długo było ci to wygodne, a teraz odchodzisz i nie pomyślisz nawet, czy to nam się podoba, czy nie. Johnson był zawsze względem ciebie zbyt delikatny. Siedzi tu i nie odezwie się ani słowem. A przecież całymi wieczorami dodaje, odejmuje, mnoży i dzieli, i myśli tylko nad tym, jak doradzić tobie, a nie pamięta o własnych interesach. Zatrzymała się, żeby nabrać tchu. — To ta nieszczęśliwa miłość — powiedział pan Polly niewyraźnie i jakby prosząc o przebaczenie. — Sam się tego nie spodziewałem. 4 Ślub pana Polly odbył się z nieunikniona koniecznością. Starał się wmówić w siebie, że działa z własnej, nieprzymuszonej woli, ale w głębi duszy czuł się najzupełniej bezradny, by móc się oprzeć potężnym siłom społecznym, które sam wprowadził w ruch. Pod naciskiem woli społecznej musiał się ożenić, podobnie jak w przeszłości inni poczciwcy podlegając woli społecznej bywali skazywani przez poważnych i „miarodajnych” bliźnich na uroczyste spalenie na stosie, utopienie lub powieszenie. Byłby stokroć wolał znaleźć się na jakimś mniej widocznym miejscu obserwatora, ale nie miał już wyboru. Zrobił wszystko, żeby jak najlepiej odegrać swą rolę, i w tym celu kupił sobie bardzo ładne spodnie w kratkę. Poza tym, z wyjątkiem żółtych rękawiczek, szaroniebieskiego krawata i tego, że ciężką opaskę z krepy zamieniono mu na lżejszą jedwabną, ubrany był tak samo jak w dniu pogrzebu ojca. Tak ludzkie radości splatają się ściśle ze smutkiem. Siostry Larkins poszyły sobie cuda z popielatego atłasu. Myśl o kwiecie pomarańczowym i białym welonie została z niechęcią porzucona ze względu na koszt dorożek. Nowelka, w Tttórej bohaterka stanęła przed ołtarzem „w skromnej spacerowej sukience”, wpłynęła na tę decyzję. Miriam tonęła w szczerych łzach, tak samo Ania, ale na pół ze śmiechem. Pan Polly słyszał, jak Ania mruczała coś niejasnego, że ona nigdy nie miała szczęścia, bo Miriam wiecznie sterczy w domu niby kot przy mysiej dziurze, co przecież — jak się to mówi — zawsze dawało do myślenia. Pani Larkins była od pierwszej chwili zaczerwieniona, rozgadana, skąpana w obfitych łzach; nieprawdopodobnie mokra i zmięta chustka do nosa tkwiła stale w jej tłustej, czerwonej dłoni. „Takie dobre są te moje dziewczęta! — powtarzała ciągle drżącym głosem. — Ta–a–akie do–o–o–bre dziewczęta!” Pan Polly wyszedł zupełnie mokry z jej objąć. Jej wzruszenie odbiło się na dolnych guzikach jej stanika i prawie ostatnim obowiązkiem córki, spełnionym przez Miriam tuż przed rozpoczęciem nowego życia, było zapiąć po raz jedenasty ten otwarty rozporek. Jej czarny czepeczek, przybrany czerwonymi różami, był mały i źle siedział na głowie; z początku zsunął się na prawe oko; gdy Ania zwróciła jej na to uwagę, przesunęła go na lewe; po ucałowaniu pana Polly delikatne dzieło modystki przestraszyło się czegoś i umieściło się na tyle głowy, trzymając się na szpilce, i przy każdej silniejszej fali wzruszenia właścicielki żałośnie trzepotało. Pan Polly mimo woli nie mógł oderwać oczu od tego czepka. Zdawało mu się, że jest to jakaś żywa istotka, którą pod koniec ceremonii napadł atak ziewania. Pani Johnson nie przyłączyła się do towarzystwa, ale pan Johnson wsunął się niepostrzeżenie, stanął pod ścianą i zamyślony obserwował pana Polly swymi dużymi, szarymi, pełnymi zwątpienia oczami, i cichutko pogwizdywał. W ten sposób był — jeśli tak można powiedzieć — drużbą sotto voce. Do kościoła wpadła gromadka dziewcząt w jasnych kapeluszach — były to koleżanki Miriam z miejsca pracy — wszystkie ciekawskie, trącały się nawzajem łokciami, ale tylko dwie zjiich przyszły później do domu pani Larkins. Pani Punt przyprowadziła z sobą swego szybko rozwijającego się synka (po raz pierwszy w życiu był na ślubie) ; wuj panien Larkins, pan Voules, dzierżawca oberży, był tak uprzejmy, że przyjechał w swoim wysokim, dwuosobowym powoziku z Sommershill wraz z krępą, dostatnio ubraną żoną, by poprowadzić pannę młodą do ołtarza. Kilka obcych osób weszło do kościoła i z dalszych ławek obserwowało ceremonię. Nikła gromadka ludzi zdawała się tylko podkreślać chłodną, burą pustkę ziejącą z tego kościoła, długich rzędów nie zajętych ławek, rozrzuconych książek do modlitwy i pustych klęczników. Wszystko razem robiło wrażenie jakiegoś niedorzecznego fiaska… Johnson naradzał się z cienkonogim, ubranym w krótką sutannę, sługą kościelnym nad tym, w jakim porządku ma się ustawić orszak. W drzwiach zakrystii ukazał się mający celebrować uroczystość pastor ubrany w komżę i w zamyśleniu drapał się po policzku, co było widocznie jego stałym przyzwyczajeniem. Zanim przyszła panna młoda, pan Polly dał wyraz swemu zainteresowaniu się kościołem, zamieniając z Johnsonem szeptane uwagi nad architekturą kościoła. — Te łuki są pewnie wczesnonormańskie? Prawda? — Nie wiem — odpowiedział Johnson. — Piękna jest ta posadzka układana w kwadraty, co? — W każdym razie jest równo ułożona. — Nie mogę powiedzieć, żeby mi się podobał ołtarz. Mimo tych kwiatów wygląda niepozornie… Zasłonił usta ręką i odchrząknął. W głębi ducha zastanawiał się, czy jego ucieczka w ostatniej chwili byłaby zbrodnią, czy też tylko nagannym brakiem taktu. Szmer od strony trącających się łokciami dziewcząt oznajmił o przybyciu ślubnego orszaku. Widok szczupłego orszaku, zbliżającego się od drzwi, stał się jednym z najnieznośniejszych wspomnień w jego życiu. Zakrystian zakrzątnął się, by ustawić weselników zgodnie z tradycją i moralnością. Nie zwracając uwagi na namiętny okrzyk pani Larkins: „Nie zabierajcie mi jej!” — kazał Miriam iść pierwszej z panem Voules, za nimi szły druhny, a potem on sam, starając się bezskutecznie zrozumieć słowa wyrażanego szeptem macierzyńskiego niepokoju pani Larkins. Pani Voules, krępa, tęga kobieta o kwadratowej, pozbawionej wyrazu twarzy, w modnej sukni, dopełniała procesji. Oczy pana Polly zwróciły się przede wszystkim na pannę młodą; widok jej napełnił go ciekawym wzruszeniem. Niepokój, pożądanie, przywiązanie, szacunek i dziwna, odpychająca niechęć zmieszały się w tym skomplikowanym odmęcie. W popielatej sukni wydała mu się jakaś obca, sztywna i pospolita. Nie było w niej nawet tego, co przemówiło do jego wrażliwego poczucia piękna, wtedy gdy jej się oświadczył na placach sportowych. Coś mu się także nie podobało w linii jej kapelusza; był to rzeczywiście nieudany kapelusz, przybrany bezsensownymi różowymi i popielatymi rozetkami. Potem spojrzał na panią Larkins i na jej czepeczek, który już przedtem przyciągnął jego uwagę i wyglądał z daleka jak sygnałowa chorągiewka. Za nią ujrzał dwie wzruszone, źle ubrane siostry narzeczonej, które teraz stały się jego siostrami. Kaprys wyobraźni ukazał mu piękną rudowłosą dziewczynę, która gdzieś i kiedyś w przyszłości będzie kroczyła przez jakąś wspaniałą nawę kościelną. — Mniejsza o to! Uwagę jego zwrócił pan Voules i jego bystre, niebieskie oczy, pełne intensywnego napięcia, oczy człowieka panującego nad sytuacją. Był to tłusty, krępy, czerwonolicy mężczyzna, ubrany w obcisły garnitur i zalotny krawat zawiązany pod najniższym z wielu czerwonych podbródków. Prowadził pannę młodą pod rękę z miną zwycięskiego wodza, a w wolnej ręce trzymał szary cylinder, jakich używa się do konnej jazdy. Pan Polly od razu zorientował się, że pan Voules wie o jego pragnieniu ucieczki. Jego źrenice otoczone niebieską tęczówką błyszczały zdecydowaną stanowczością. Mówiły one: „Przybyłem tutaj, żeby ci oddać tę dziewczynę, i uczynię to! Jestem tu na straży i wszystko musi się odbyć jak należy. Więc przestań już o tym myśleć”. I pan Polly przestał. Słaba wizja pewnego „małego pieska”, majacząca już na progu jego świadomości, rozpłynęła się w absolutnej niemożliwości. Aż do czasu, gdy nastąpił decydujący moment uroczystości, oko pana Voules nie przestawało obserwować pana Polly. Po czym pan Voules zszedł z posterunku, głośno wytarł nos ogromną wzorzystą chustką i, poszukawszy spojrzeniem aprobaty pani Voules, wesoło skinął jej głową jak ktoś, kto z góry był pewny pomyślnego zakończenia sprawy. Pan Polly poczuł się w tej chwili jak marionetka, którą odczepiono od poruszającego ją drutu. Ale stało się to na długo przedtem, zanim przyszło rzeczywiste uwolnienie. Uczuł oddech Miriam tuż przy sobie. — Halo! — powiedział, a czując, że to było niezręczne i że oczy wuja patrzą na niego z dezaprobatą, dodał: — W tej popielatej sukni bardzo ci do twarzy. Oczy Miriam błysnęły pod rondem kapelusza. — Doprawdy? — szepnęła. — Wyglądasz doskonale — dorzucił jeszcze, mając wrażenie, że pod wpływem krytycznych spojrzeń sztywnieją mu wargi, i odchrząknął. Ręka zakrystiana popchnęła go lekko z tyłu. Ktoś pociągnął Miriam w stronę ołtarza i stojącego przy nim pastora. — Przyszliśmy przecież na ślub — szepnął do niej z życzliwością. — Gdzie mam stanąć? Tutaj? Dobrze. Przez chwilę uwagę jego pociągnęły prawie automatyczne ruchy pastora. Ileż ten człowiek widział już ślubów! Można sobie wyobrazić, jak go to nudzi! „Nie rozpraszaj swojej uwagi!” — mówiło oko pana Voules. — Czy masz obrączkę? — szepnął Johnson. — Zastawiłem ją Wczoraj w lombardzie — odpowiedział pan Polly usiłując żartować i nagle pod badawczym spojrzeniem pana Voules przeżył straszną chwilę, gdy daremnie szukał obrączki w innej, niż należało, kieszonce od kamizelki… Pastor westchnął głęboko i udzielił im ślubu niedbale, bełkocząc prawie bez zatrzymywania się: — W obliczu Pana Boga Wszechmogącego i tej świętej kongregacji… małżeńskim węzłem… mocą… udzieloną przez… Myśli pana Polly błądziły gdzieś daleko; raz jeszcze jak gdyby zimna dłoń dotknęła jego serca i ujrzał słodką twarzyczkę w słońcu sączącym się skroś drzew. Ktoś go trącił. To Johnson wskazywał mu palcem w książce do nabożeństwa okrutne miejsce, do którego w tej chwili doszli. — Czy będziesz ją kochał… opiekował się… w zdrowiu… czy chorobie? — Odpowiedź: Będę. Pan Polly zwilżył suche wargi. — Będę — powiedział chrapliwie. Miriam prawie niedosłyszalnie odpowiedziała na podobne pytanie. Wtedy pastor zapytał: — Kto oddaje… dziewczynę temu mężowi? — Ja — odpowiedział pan Voules przyjemnym, pewnym głosem, rozglądając się po kościele. — Powtarzaj za mną — zwrócił się pastor do pana Polly. — Biorę sobie ciebie, Miriam, za małżonkę… — Biorę sobie ciebie, Miriam, za małżonkę… — powtórzył pan Polly. — …i przyrzekam ci… — …i przyrzekam ci… Potem przyszła kolej na Miriam. — Połączcie ręce — powiedział pastor. — Połączone? Nie! Na księdze! O, tak! Powtarzajcie za mną: „Zaślubiam cię tym pierścieniem”. — Zaślubiam cię tym pierścieniem… I tak mignęło, przemknęło, niby wizja czegoś bardzo pięknego, co ukazało się nam poprzez dym mijającego nas pociągu… — A teraz, mój chłopcze — powiedział pan Voules chwytając mocno pana Polly za łokieć — musisz się tylko podpisać w rejestrze i basta! Koniec! Przed nim stała Miriam, trochę sztywna, w kapeluszu lekko przekrzywionym na bok, z wyrazem pytającego wahania w oczach. Pan Voules popchnął go do niej. * Czy to nie dziwne? Była jego żoną! Nie wiadomo dlaczego Miriam i pani Larkins płakały, a Ania miała poważny wyraz twarzy. Czyż mimo wszystko nie pragnęły, żeby się z nią ożenił? A skoro się to stało… Dopiero w tej chwili zauważył obecność wuja Pentstemona, który stał z daleka, a teraz zaczął się zbliżać. Wuj miał na sobie jasnoniebieski krawat i uśmiechał się zagadkowo, ssąc swój jedyny ząb. 5 Dopiero w zakrystii pan Voules wykazał całą istotną wartość swojej indywidualności. Natychmiast po zakończeniu ceremonii, gdy już nic nie stało mu na przeszkodzie, niby ów Geniusz z bajki o rybaku, co wyskoczył nagle z garnka i rozlał się wszędzie, tak pan Voules opanował z miejsca całą sytuację. — Bardzo piękna ceremonia — powiedział do pastora — bardzo piękna! — Uścisnął ręce pani Larkins,, która przylgnęła do niego na chwilę, i pocałował Miriam w policzek. — W każdym razie pierwszy pocałunek należy do mnie! — powiedział. Zaprowadził pana Polly pod ramię do księgi parafialnej i podał krzesła pani Larkins i swojej żonie. Potem zwrócił się do Miriam: — No, a teraz państwo młodzi… Raz, dwa… albo znów ja ją ucałuję… Dobrze! W porządku. Jeszcze raz! Pan Polly, zmieszany, odwrócił się i znalazł schronienie w ramionach pani Larkins. Potem, w stanie obfitego zroszenia łzami, został porwany i wycałowany przez Anię i Minnie, które po kolei, według jakiegoś nieokreślonego regulaminu, ucałował pan Voules; wreszcie ten ostatni ucałował najzupełniej obojętną panią Voules i cmoknąwszy wargami powiedział: — A teraz jazda do domu! Wtedy pani Larkins z rozdzierającym okrzykiem chwyciła w objęcia Miriam i okryła ją wilgotnymi pocałunkami. Ania i Minnie również zamieniły pocałunkiki, a Johnson podszedł szybko do drzwi zakrystii i zaczął patrzeć w głąb kościoła, mając niewątpliwie głowę pełną świątobliwych myśli. — Lubię czasem takie ogólne całowanie — powiedział pan Voules i gwizdnąwszy przez zęby, nagle . głośno kilka razy klasnął w ręce. Tymczasem pastor jedną ręką drapał się w policzek, a w drugiej obracał pióro; zakrystian protestująco kaszlnął. — Powóz czeka przed kościołem — oznajmił pan Voules. — Dziś panna młoda nie może wrócić do domu piechotą. — A nas wuj nie zabierze? — zawołała Ania. — Dziś szczęśliwa para, panienko. Wkrótce przyjdzie i na ciebie kolej. — Co to, to nie! — zawołała Ania. — Ja nigdy nie wyjdę za mąż! — Będziesz musiała to zrobić, choćby dlatego, żeby rozpędzić tłum zalotników. Pan młody podaje ramię pannie młodej. Weźcie się pod ręce i marsz środkiem kościoła… Trata–ta–ta, trata–ta–ta! Naprzód! Pan Polly i panna młoda ruszyli w kierunku głównego wyjścia. Pani Larkins przeszła obok wuja Pentstemona, zajęta zbyt poważnie łkaniem, żeby go zauważyć. — Taka do–d–o–bra córka!… — łkała. — Nie przypuszczałaś, że przyjdę, co? — powiedział do niej wuj Pentstemon; ale pani Larkins zatopiona w wyrażaniu swoich uczuć nic nie odpowiedziała. — Założyłbym się, że nie przypuszczała, że przyjdę — rzekł wuj Pentstemon trochę stropiony, obierając sobie za słuchacza pana Johnsona. — Nie wiem — odparł Johnson — zdaje mi się, że wuj był zaproszony. Jak tam zdrowie? — Miałem podagrę — odpowiedział wuj Pentstemon i na chwilę zamyślił się. — To są po prostu cuda! — dodał głośnym szeptem. — Jedna z jej córek wyszła za mąż! To właśnie nazywam cudem. Boże dirogi! Cpś podobnego! — A teraz jak się wuj czuje? — zapytał Johnson. — Trochę mi strzyka w krzyżu. Pewnie będzie zmiana pogody. Przyniosłem jej ładny prezent. Mam go tu w tej paczce. Stara, cenna puszka do herbaty, która kiedyś należała do mojej matki. Przez długie lata trzymałem w niej tytoń, aż złamały się zawiasy od wieczka. Nie mam już z niej żadnego pożytku, więc pomyślałem sobie, że ją dam Miriam. Wprawdzie mógłbym nic jej nie dać… Państwo Polly ukazali się w głównym wyjściu. Przed kościołem zebrał się tłum złożony z kilku dorosłych osób i około pięćdziesięciorga dzieci i zaczął wiwatować na cześć nowozaślubionej pary. Wszystkie dzieci trzymały coś w małych torebkach. Uwagę pana Polly zwrócił wyraz jakiegoś mściwego skupienia na twarzy małego, o wielkich uszach chłopca, stojącego na przedzie. Przez chwilę pan Polly nie mógł się zorientować, co to wszystko znaczy. Nagle trzepnęła go w ucho garść ryżu, aż świeczki mu w oczach stanęły. — Jeszcze nie teraz, mały idioto! — usłyszał za sobą głos pana Voules i druga garść ryżu zabębniła mu po kapeluszu. — Jeszcze nie czas! — zawołał pan Voules głośniej. Pan Polly spostrzegł, że wraz z Miriam znajdują się wśród ustawionych w dwa półkola małych chłopców, z których każdy z błyskiem żądzy krwi w oczach sięga brudną garścią do torebki po ryż, a pan Voules, grożąc im dużą, czerwoną pięścią, powstrzymuje ich od dalszych ataków. Powoziku pilnował jakiś ulicznik, koń i bat były przystrojone białymi kokardami. Na tylnym siedzeniu stało kilka koszów, ale jako tako zdołano się pomieścić. — Jazda, ruszamy! — powiedział pan Voules. — Starzy na przedzie, a młodzi za nimi. — Nieznośna gromada, niepowstrzymanych w rzucaniu ryżu chłopców towarzyszyła im przy wsiadaniu do powozu. — Zakryj twarz chustką — powiedział pan Polly do żony i po bohatersku zajął miejsce od strony chodnika; schwycił się za kapelusz, zamknął oczy i przygotował się na najgorsze. — Ognia! — zawołał pan Voules i gęsta salwa uderzyła boleśnie pana młodego w twarz. Koń ruszył z kopyta i gdy pan młody zdołał znów spojrzeć na świat boży, powozik właśnie o włos przesunął się obok tramwaju, a z dala przed ogrodzeniem kościoła zakrystian i Johnson walczyli z tłumem chłopców o życie pozostałych członków rodziny Larkins. Pani Punt z synkiem uciekła na drugą stronę ulicy, przy czym malec potykał się i przewracał, ciągniony przez bezlitosną dłoń matki. Wuj Pentstemon, obarczony swoją puszką do herbaty, stał się głównym celem napastników i wymyślał im z całego serca. Z daleka zbliżał się policjant i z niewzruszonym spokojem zdawał się tego nie widzieć. — Dosyć już, smarkacze, dosyć! — wołał pan Voules, a potem rzucił przez ramię: — To ja przyniosłem ten ryż. Lubię stare tradycje. No, dosyć tego! Powozik szarpnął gwałtownie; wywoławszy okrzyk nieuzasadnionego przestrachu ze strony jakiegoś cyklisty, skręcił za rogiem i reszta ślubnego orszaku znikła sprzed oczu pana Polly. 6 — Zaniesiemy do domu te kosze, zanim stara powróci — powiedział pan Voules. — A pan potrzyma konia. — A co będzie z kluczem? — zapytał pan Polly. — Mam go w kieszeni. Chodźmy. I podczas gdy pan Polly trzymał spotniałego konia i wycierał pianę, ociekającą z wędzidła, Miriam i pan Voules zabrali się do roboty. Pan Voules wniósł do mieszkania różne kosze, które przywiózł ze sobą, i zamknął drzwi. Na pewien czas pan Polly został sam w małej, ślepej uliczce obok domku pani Larkins, podczas gdy sąsiedzi przyglądali mu się spoza opuszczonych rolet. Myślał o tym, że jest już człowiekiem żonatym i że pewnie ma głupią minę; że koń ma dziwny kształt głowy, a jego oko podobne jest do dolnego końca kija od golfa; zadawał sobie pytanie, co też koń o nim myśli i czy naprawdę lubi, żeby go głaskać po szyi, czy też tylko wzgardliwie na to pozwala. Czy koń wie, że on się ożenił? Potem zapytywał się, czy pastor miał go za idiotę ł czy ten ktoś, kto wygląda spoza koronkowej firanki w sąsiednim domu, jest kobietą, czy mężczyzną. Jakieś drzwi otworzyły się na ulice i na progu ukazał się starszy pan w haftowanym fezie na głowie; palił fajkę i na twarzy jego malował się wyraz spokojnego zadowolenia. Przez pewien czas przyglądał się panu Polly z łagodną, lecz tłumioną ciekawością. Wreszcie zawołał: — Halo! — Halo! — odpowiedział pan Polly. — Nie potrzebuje pan trzymać tego konia — rzekł starszy pan. — Żywa bestia! — powiedział pan Polly. — On przecież sam nie nawróci — zauważył starszy pan — a przed sobą ma ślepą ulicę. — Verbum sap! — odrzekł pan Polly i zostawiwszy konia skierował się do drzwi. Otworzyły się przed nim w tej samej chwili, gdy zza rogu wyłoniła się pani Larkins wsparta na ramieniu Johnsona, za nimi Ania i Minnie, dwie przyjaciółki, pani Punt z synkiem, a potem w niewielkiej odległości wuj Pentstemon. — Już nadchodzą — powiedział do Miriam, objął ją i pocałował. Miriam oddała mu pocałunek, gdy nagle oboje gwałtownie potknęli się o dwa puste kosze, stojące na korytarzu. Za chwilę ukazał się pan Voules. niosąc trzeci kosz. — Słuchajcie no! — zawołał. — Będziecie mieli na to jeszcze mnóstwo czasu, a teraz sprzątnijcie stąd te kosze, zanim przyjdzie stara. Mam tu zimną przekąskę, jak ją zobaczy, to podskoczy. Daję słowo! Miriam zabrała kosze, a pan Polly zachęcony przez pana Voules wszedł do małego frontowego pokoju. Ogromny pasztet i okazała szynka leżały pośród skromnej zastawy przygotowanej przez panią Larkins, kilka obiecująco wyglądających butelek stało obok butelki sherry i porto — wszystko to przywiózł pan Voules dla uświetnienia uroczystości. Dary te istotnie lepiej harmonizowały z lukrowanym ślubnym tortem, stojącym pośrodku. Pani Voules, nadal zupełnie obojętna, stała przy oknie, patrząc na to ze słabym uznaniem. — Zrobiło się ciaśniej na stole, co? — zawołał pan Voules i nadawszy oba policzki głośno zaklaskał w ręce. — To dopiero stara będzie miała niespodziankę, co? Cofnął się, uśmiechnął i, kłaniając się z rozpostartymi ramionami, patrzał na gromadkę przybyłych, którzy skupili się w drzwiach. — Co to jest? Wujaszku Voules! — zawołała głośno Ania. To była jego nagroda. W małym pokoju rozpoczął się weselny ścisk i tłok. Prawie wszyscy byli głodni i wszystkie oczy zabłysły na widok pasztetu, potężnej szynki i biesiadnego szeregu butelek. — Niechaj wszyscy usiądą! — zawołał pan Voules. — Kto nie ma krzesła, niech się o co oprze, będzie się liczyło, jakby siedział, i ułatwi to szybsze usunięcie jadła do żołądka! Dwie koleżanki biurowe Miriam przyszły jedne z pierwszych i teraz chcąc wyjść, żeby zanieść na górę swoje okrycia, utworzyły wraz z panem Johnsonem tak beznadziejny zator, że zamiar ten porzuciły. W tym zamieszaniu pan Polly zauważył, że wuj Pentstemon uwalnia się od swojej paczki i podaje ją pannie młodej. — Masz tutaj — powiedział wręczając jej paczkę — to mój ślubny podarunek. — A potem dodał uśmiechając się poufnie: — Nigdy nie przypuszczałem, że będę miał okazję do dania ci ślubnego prezentu. — Kto chce pasztetu z polędwicy i cynaderek? — wrzeszczał pan Voules. — Kto chce kawałek pasztetu? Marto, naleję ci kroplę tego starego winka. To ci dobrze zrobi… — Siadajcie i nie mówcie wszyscy na raz! Kto prosił o kawałek pasztetu?… — A to „krzykulec” — szepnął pan Polly. — „Biesiadny krzykulec!” — A do tego kawałek szynki! — krzyczał pan Voules trzymając na końcu noża plaster szynki. — Kto chce do pasztetu kawałek szynki? Pani Punt, czy można dać synkowi kawałek szynki?… — A teraz, panie i panowie — powiedział pan Voules, wstając i górując w natłoczonym pokoju — teraz, kiedy macie już talerze pełne, a w kieliszkach, gwarantuję, że coś dobrego, wypijemy zdrowie panny młodej. — Chcę naprzód coś zjeść — zaprotestował pełnymi ustami wśród oklasków wuj Pentstemon. — Najpierw chcę coś zjeść. Zabrzęczały kieliszki, zaszczekały talerze. Pan Polly znalazł się na chwilę obok Johnsona. — Wypij — powiedział wesoło pan Polly. — Rozwesel się, stary, i zjedz co. Nie widzę powodu, dlaczego nie miałbyś jeść. Mały Punt, stojący tuż przy butach pana Polly, gwałtownie wyrywał rękę z uścisku pani Punt. — Pasztetu! — wołał mały Punt. — Chcę pasztetu! — Masz usiąść, mój panie — przekonywała go pani Punt. — Masz usiąść i zjeść grzecznie kawałek szynki. Pasztetu nie powinieneś dostać i nie dostaniesz. — Ależ, pani Punt — zaprotestował pan Voules. — Niechże chłopak zje kawałek pasztetu, skoro chce. Przecież to wesele! — Nie trzymałeś go na rękach, wuju Voules, .kiedy chłopak wymiotował. Nie folgowałbyś teraz jego zachciankom… — Nie mogę oprzeć się wrażeniu, żeś popełnił błąd, mój chłopcze — powiedział pan Johnson poufnym szeptem. — Postąpiłeś zbyt pochopnie i nieopatrznie. Ale miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. — Wiem, że jesteś mi życzliwy — odpowiedział pan Polly. — Ale lepiej wypij coś. No i usiądź. Johnson w posępnym milczeniu zgodził się, a pan Polly zdobył dla siebie kawałek szynki i usiadł na pudle od stojącej w rogu maszyny do szycia i zabrał się do jedzenia. Był głodny i będąc trochę izolowany od reszty towarzystwa przez plecy i kapelusz pani Voules zajął się szynką i własnymi myślami. Wyciągnąwszy szyję spostrzegł, że pan Voules wstał i pochylając się nad stołem, jak to zwykli czynić biesiadni mówcy, stuknął ciemną butelką o stół. — Panie i panowie — zawołał i podniósłszy uroczyście w górę kieliszek, wyczekał chwilę. — Panie i panowie, zdrowie panny młodej! — Poszukał w myśli jakiegoś odpowiedniego okrzyku, a znalazłszy go, rozpromienił się i zawołał: — Niech żyje panna młoda! — Niech żyje! — powtórzył bez przekonania, ale rezolutnie Johnson i podniósł swój kieliszek. Wszyscy powtórzyli: — Niech żyje! — Niech żyje! — powiedział pan Polly, niewidoczny w swoim kąciku, podnosząc w górę widelec z kawałem szynki. — Doskonale! — powiedział pan Voules z westchnieniem ulgi, jak po wykonaniu trudnej operacji. — A teraz komu jeszcze dać trochę pasztetu? Na pewien czas rozmowa znów stała się ogólna. Ale oto pan Voules ponownie wstał z krzesła, stuknięciem w stół nakazał milczenie; po jego zadowolonym uśmiechu widać było, że był rad ze swego pierwszego oratorskiego wysiłku. — Panie i panowie — powiedział. — Spełnijmy następny toast: Zdrowie szczęśliwego pana młodego! — Przez pół minuty namyślał się, co by dalej powiedzieć, i zakończył triumfalnie: — Niech żyje pan młody! — Niech żyje! — powtórzyli wszyscy, a pan Polly, stanąwszy obok pana Voules, skłonił się pośród ogólnego entuzjazmu. — Niech mówi, co chce — odezwała się pani Larkins — ale on naprawdę znalazł szczęście! Ta dziewczyna to skarb nad skarby i zawsze taka była, nawet wtedy, gdy miała trzy latka i siostrzyczka jej spadła ze schodów, przybiegła na ratunek i pielęgnowała ją. Zawsze gotowa i chętna do pomocy, wiecznie zajęta porządkowaniem i czyszczeniem! To skarb, prawdziwy skarb, i gdy to mówię, oddaję jej tylko to, co jej się należy… Uciszyło ją dopiero lekkie, ale nieustępliwe stukanie. Pan Voules, opanowany nową myślą, wstał i zastukał butelką o stół: — Panie i panowie — powiedział. — Proszę napełnić kieliszki… Niech żyje matka panny młodej!… Tak, powtarzam raz jeszcze… panie i panowie, niech żyje matka panny młodej!… 7 Ubogi pokoik był duszny i natłoczony do ostatecznych granic, a niebo pana Polly ciemne od poczucia nieodwołalności faktów. Miriam, mając wciąż na głowie swój nietwarzowy kapelusz — za chwilę oboje mieli wyruszyć na stację — usiadła obok pani Punt i jej synka, czyniąc zadość obowiązkom gościnności, i od czasu do czasu spoglądała na męża z zamyślonym i dodającym otuchy uśmiechem. Raz nachyliła się do niego i szepnęła radośnie: — Wkrótce będziemy sami. — Obok niej siedział głęboko zamyślony Johnson, a dalej Ania żywo rozmawiała z koleżanką Miriam. Naprzeciwko wuj Pentstemon objadał się żarłocznie i rzucał gniewne spojrzenia na Anię. Obok pana Voules siedziała pani Larkins; nie qhciała przełknąć ani kęsa, twierdząc, że jedzeniem by się udławiła, ale od czasu do czasu panu Voules udawało się namówić ją na przełknięcie kilku kropel orzeźwiającego trunku. Wszędzie było pełno ryżu; wszyscy mieli go na kapeluszach, we włosach i w fałdach ubrania. W pewnej chwili pan Voules po raz czwarty zastukał w stół, wznosząc zdrowie drużby… Każda uczta musi kiedyś dobiec końca. Tym razem koniec przyśpieszyły niepokojące objawy, jakie zdradzał mały Punt. Po odbytej szeptem naradzie zabrano go od stołu; zaprowadzono do kąta między kominkiem i kredensem; wszyscy skwapliwie usuwali mu się z drogi. Johnson skorzystał ze sposobności, powiedział wszystkim, którzy mogli go usłyszeć, ,,do widzenia” i ulotnił się. Pan Polly wyszedł przed dom i paląc papierosa przechadzał się tam i z powrotem w towarzystwie wuj a Pentstemona, pan Voules wkładał butelki do koszów i szykował się do odjazdu, a panie zebrały się na górze dokoła panny młodej. Pan Polly był milczący, ale dzisiejsze zdarzenia pobudziły wuja Pentstemona do rozmowy. Mówił przerzucając się bez związku z jednego tematu na drugi, nie zwracając uwagi na słuchacza, jak to zwykle czynią starzy, mądrzy ludzie. — Powiadają — mówił wuj Pentstemon — że jeden pogrzeb rodzi następne. Dzisiaj mieliśmy ślub, ale różnie bywa… — Szynka zalazła mi w zęby — ciągnął dalej. — Nie rozumiem, dlaczego. Przecież niemożliwe, żeby w szynce były jakieś ości, sznurki czy coś w tym rodzaju. To niewyszukana potrawa… — Musiałeś się ożenić — zaczął mówić na nowo. — To zwykły porządek rzeczy. Jeden się żeni, drugi nie. Kiedym ja się żenił, byłem znacznie młodszy od ciebie. Dlatego nie mam ci tego za złe. Nie twoja wina, że należysz do rodzaju tych, co się żenią. To jest takie naturalne jak jedzenie i picie. Nie możesz się powstrzymać, i basta! Jeśli chodzi o to, czy dobrze jest się żenić, to ja nie widzę w tym nic specjalnie dobrego. Zakręci ci się nagle w głowie. Im goręcej przychodzi, tym prędzej stygnie; ale prędzej czy później — wszyscy mają tego dość… Ja nie mam powodu, żeby się skarżyć. Miałem dwie żony, obie pochowałem i mogłem był mieć trzecią, ale nigdy nie martwiłem się, że nie mam dzieci, nigdy… — Dobrześ zrobił, żeś się nie ożenił z tą wysoką. Zapewniam cię. To próżniak, lubi tylko szczerzyć zęby, zawsze była taka. Zapaskudziła mi grządkę pieczarek. Nie zapomnę jej tego. Ma nogi jak stonoga, włazi wszędzie i nie pyta o pozwolenie, jak zabłąkana kura na grządce grochu. Gdacze ko–ko–ko i jeszcze się śmieje! Ja jej się pośmieję!… Dałem w skórę dziewczynie… Przez chwilę zamyślił się złośliwie o Ani, starając się wydobyć jakiś uparty okruch jedzenia, który mu utkwił w zębie. — Kobiety są jak losy na loterii — mówił dalej wuj Pentstemon. — Albo jak paczki z niespodziankami, nie wiesz, co w nich jest, póki nie przyniesiesz do domu i nie otworzysz. Kiedy kawaler żeni się, to zawsze jakby kupował kota w worku. Zawsze! Małżeństwo widocznie zmienia zupełnie ich charaktery. Nigdy nie wiesz, co z nich wylezie. — Widziałem już, jak najlepsze dziewczyny z czasem stawały się niemożliwe — powiedział wuj Pentstemon i dodał z niezwykłym u niego zamyśleniem: — Nie chcę przez to powiedzieć, że ty dostałeś właśnie taką. Wyciągnął drugi okruch z zęba, mlaskając głośno. — Najgorszy rodzaj to zrzędy — ciągnął dalej. — Gdybym ja miał taką, bijałbym ją Czymś ciężkim po głowie. Nie mógłbym znieść zrzędy. Wolałbym już chyba takiego próżniaka jak tamta dziewczyna. Naprawdę. Mimo jej wszystkich dąsów potrafiłbym wybić jej z głowy tę ochotę do śmiechu. I uważałbym, gdzie włazi swoimi ciężkimi, niezgrabnymi nogami… — Mężczyzna powinien babę tłuc — zakończył wuj Pentstemon, streszczając bystro doświadczenie swego długiego życia. — Czy zła, czy dobra, mężczyzna powinien ją bijać. 8 Nareszcie przyszła chwila, gdy państwo młodzi musieli udać się na stacją, żeby złapać pociąg przez Waterloo do Fishbourne. Czasu zostało im już niewiele, więc dla uwieńczenia dnia weselnego kupili bilety drugiej klasy i zostali odprowadzeni na stacją przez wszystkich, z wyjątkiem pani Punt, gdyż mały Punt zupełnie się rozchorował. Odjazd! I pociąg ruszył. Pan Polly pamiętał, że powiewał kapeluszem, a Miriam chusteczką, dopóki tamci nie znikli im z oczu za mostem. Główną osobą był do ostatka pan Voules. Szedł za pociągiem po peronie, machając swoim kapeluszem do konnej jazdy i posyłając ręką pocałunki pannie młodej. Usiedli na swoich miejscach. — Mamy cały przedział dla siebie — powiedziała po chwili pani Polly. Zapadło milczenie. — Ileż tego ryżu wuj musiał zakupić! Chyba kilka funtów! Na to wspomnienie pan Polly poruszył szyją w kołnierzyku. — . Czy nie pocałujesz mnie, Alfredzie, teraz kiedy jesteśmy sami? Przysunął się na brzeg ławki, położył ręce na kolanach, nasunął kapelusz na jedno oko i twarz jego przybrała wyraz pożądania, odpowiedni do danej chwili. — Zaraz… Z chęcią — zawołał i udał, że wybiera sobie z namysłem miejsce do pocałowania. — Chodź do mnie — powiedział i przyciągnął ją do siebie. — Uważaj na mój kapelusz! — szepnęła pani Polly poddając się niezręcznie pocałunkom. ROZDZIAŁ VII MAŁY SKLEPIK W FISHBOURNE 1 Przez piętnaście lat pan Polly był szanowanym kupcem w Fishbourne. Były to lata, których każdy dzień był nudny, a gdy minęły, zdawało się, że minęły w mgnieniu oka. Ale pan Polly nie był już taki przystojny jak dawniej. Miał, jak to zostało stwierdzone na początku tej opowieści, trzydzieści siedem lat, był pulchny, lecz nie wyglądał zdrowo, gdyż miał żółtawą cerę i koło oczu zmarszczki niezadowolenia. Siedział na przełazie w Fishbourne i wołał wniebogłosy:—Ach, ta wstrętna, parszywa, głupia dziura! — Miał na sobie podniszczoną czarną bonżurkę i kamizelkę, tylko krawat jego był wspaniały, gdyż wziął go ze sklepu, i cyklistówka przekrzywiła mu się na jedno oko. Po piętnastu latach mogłoby wam się zdawać, że dziwny, mały kwiatuszek wyobraźni pana Polly od dawna już zwiądł i zmartwiał, nie zachowując w sobie najmniejszej żywej cząsteczki. A jednak pozostała w nim nienasycona tęsknota za wesołą, rozkoszną przygodą, za wdziękiem, za pięknem. Gdy mu się nadarzała sposobność, czytywał nadal książki, książki te opowiadały o uroczych miejscowościach za granicą, o rozkosznym spędzaniu czasu, umiały wydobyć z życia humor i w zręczny sposób grupować świeże i pełne wyrazu słowa. Niestety jednak, mało było takich książek, a do gazet i tanich powieści, które coraz obficiej pojawiały się w tych czasach, pan Polly nie miał żadnego pociągu. Brakowało w nich soczystych epitetów. W otoczeniu swym nie miał nikogo, z kim mógłby rozmawiać, a rozmawiać lubił. Tymczasem musiał zajmować się sklepem. Ten sklep od początku go mierził. Wynajął go, gdyż chciał uniknąć wyboru, narzuconego mu przez Johnsona, i dlatego, że Fishbourne przemówiło do jego wyobraźni. Nie zwrócił uwagi na źle zbudowane, niewygodne pokoiki, w których miał się ukryć i mieszkać, na ich beznadziejnie szczupłe wymiary, na niewygodnie umieszczoną w suterenie kuchnię, która z konieczności w zimie musiała im zastępować pokój jadalny, na wąskie podwórko sąsiadujące z podwórzem największego w Fishbourne hotelu, na męczące oczekiwanie klienteli ani na ograniczone możliwości w handlu. Wyobrażał sobie, jak oboje z Miriam siedzą przy śniadaniu w jasny zimowy poranek, w powietrzu unosi się smakowity zapach smażonego boczku i gorących grzanek do herbaty. Marzył równocześnie o tym, jak w niedzielne popołudnia będzie siadywał w zatoce nad morzem lub przechadzał się za miastem, zrywając stokrotki i maki. Ale w rzeczywistości on i Miriam zwykle przy śniadaniu byli w złym humorze, a do herbaty nie podawano gorących grzanek. A co do przechadzek za miasto, Miriam była zdania, że w niedzielę nie wypada włóczyć się po okolicy. Na nieszczęście dom nie spodobał się Miriam od pierwszego wejrzenia. Nie lubiła go od początku, a później, gdy zapoznała się z nim bliżej, zaczęła go lubić coraz mniej. — Za dużo tu schodów — mówiła — a przynoszenie węgla z komórki na podwórzu będzie kosztowało niemało trudu. — Nie pomyślałem o tym — odpowiedział pan Polly obchodząc z nią dom. — Trudno tu będzie utrzymać czystość — zawyrokowała Miriam. — To białe malowanie jest niebrzydkie, ale bardzo łatwo brudzi się. Wolałabym mieć wszystko pomalowane na ładny czerwony kolor. — Jest tu takie, miejsce — wskazał pan Polly — gdzie będziesz mogła trzymać kwiaty w doniczkach. — Co to, to nie! — odpowiedziała Miriam. — Dosyć miałam kłopotu z pelargoniami Minnie… Na tydzień przed ostatecznym wprowadzeniem się zamieszkali w tanim pensjonacie. W Stamton kupili trochę używanych mebli; nakrycie stołowe, tanią porcelanę i bieliznę dokompletowali w Fishbourne. Miriam, pozbawiona rozweselających kontaktów z domem rodzinnym, ujawniła własne poważne zalety i chodziła po miasteczku ze ściągniętymi brwiami, starając się dostosować do ideału, przez który rozumiała „mieć wszystko w porządku”. Pan Polly zajął się urządzeniem sklepu z pewną gorliwością, przy czym często gwizdał, aż wreszcie zjawiła się Miriam i oznajmiła, że od tego gwizdania huczy jej w głowie. Po wynajęciu sklepu pan Polly natychmiast wywiesił w oknie wystawowym grzmiące afisze, oznajmiające w przesadny sposób rychłe otwarcie. Potem wyłożył swoje towary, zdecydowany pokazać miastu Fishbourne, jak powinno się dekorować wystawy. Wystawił więc słomkowe, imitujące panamy kapelusze dla wioślarzy, kostiumy kąpielowe w odmienne od zwykłych paseczki, cienkie flanelowe koszule, letnie krawaty i gotowe flanelowe spodnie dla mężczyzn i chłopców. Mimochodem obserwował drobnego kupca, mającego naprzeciwko sklep z rybami, i właściciela sklepu z porcelaną i zastanawiał się, czy nie wypadałoby przyjaźnie ich pozdrowić. Pierwszej niedzieli w ich nowym życiu oboje z Miriam ubrali się bardzo starannie — on w swoje ślubno—pogrzebowe ubranie i kapelusz, a ona w spacerową sukienkę — i poszli uroczyście do kościoła. Trudno było sobie wyobrazić bardziej godną i szanowną parę. W następnym tygodniu życie potoczyło się zwykłymi torami. Zjawiło się kilku klientów — przeważnie po kostiumy kąpielowe, a w sobotę wieczorem po najtańsze kapelusze i krawaty, i pan Polly coraz częściej mógł stawać we drzwiach sklepowych i obserwować ruch na ulicy. Któregoś dnia zobaczył właściciela sąsiedniego sklepu z porcelaną rozpakowującego skrzynię z towarem na brzegu chodnika i podzielił się z nim obserwacją, że dzień jest piękny i pogodny. Sąsiad w odpowiedzi kiwnął obojętnie głową i nachylił się nad skrzynią w sposób zdecydowanie zniechęcający gadatliwego pana Polly do dalszej rozmowy. — Gorliwiec! Kupiec od siedmiu boleści!… — mruknął pan Polly w stronę nieuprzejmie odwróconych pleców. 2 Miriam łączyła w sobie poważne usposobienie z wielkim brakiem zmysłu praktycznego. Dom nie był nigdy czysty i sprzątnięty, natomiast wszystko w nim było .wiecznie porozstawiane i przygotowane do sprzątania; gotowała, bo musiała gotować, lecz robiła to z zupełnym lekceważeniem zasad dietetyki. Potrawy, jakie wychodziły z jej rąk, były raczej ugotowane niż przyrządzone i wyglądały tak niezdarnie jak dzicy ubrani przemocą przez misjonarza \v nie dopasowane do ich wzrostu odzienie. Takie potrawy leżą mściwie i buntowniczo w żołądku i wywołują magiczne skutki. Od dnia ślubu Miriam przestała słuchać, co mówi mąż, w jego obecności nigdy zmarszczki nie znikały z jej czoła, co wyglądało, jak gdyby była wiecznie czymś zatroskana i przejęta. O mężu wyrobiła sobie opinię — poniekąd słuszną — że jest leniwy. Pan Polly poświęcał dużo czasu na czytanie (co za próżniaczy nałóg!) i zaczął szukać towarzystwa do rozmowy. Bywał częstym gościem w oberży „Pod Opatrznością Boską” i byłby tam bywał co wieczór, gdyby nie to, że grywano tam w karty, co go śmiertelnie nudziło i przeszkadzało w rozmowie. Te ciągłe zmiany i kombinacje pięćdziesięciu dwóch kart, rozdawanych po pięć, i nieciekawe niespodzianki, a także podniecenie, jakie te zmiany wywoływały, nie miały dla niego żadnego uroku, gdyż umysł jego był zbyt wrażliwy i zbyt łatwo się męczył. Niebawem okazało się, że sklep zaledwie się opłaca, i Miriam nie kryła się ze zdaniem, że mąż powinien temu jakoś zaradzić, ale w jaki sposób, tego powiedzieć nie umiała. Gdy się utopi kapitał w sklepie, niełatwo jest wyciągnąć go z powrotem. Gdy klienci nie chcą dobrowolnie przyjść do ciebie, to nie ma prawnego sposobu, by ich do tego zmusić. Nie można zaczepiać ludzi na ulicy lub w miejscach, gdzie się kąpią, i skłaniać ich prośbą lub groźbą, żeby kupili flanelowe spodnie. Kupiec niełatwo potrafi sobie zdobyć dodatkowe źródła dochodu. Wintershed, mający sklep z rowerami i gramofonami, był jednocześnie organistą, Clamp ze sklepu z zabawkami pobierał opłaty za miejsca w ławkach kościelnych, Gambell, kupiec kolonialny, podawał do stołu, a żona jego gotowała, Carter, zegarmistrz, zostawiał sklep na opiece żony, a sam wychodził na miasto i regulował zegary,— pan Polly nie posiadał żadnej z tych sztuk i mimo cichych, choć natarczywych protestów ze strony Miriam, nie chciał się nauczyć żadnej innej. A gdy w letnie wieczory wyjeżdżał w okolicę na rowerze i natrafiał na sklep, gdzie sprzedawano książki, często nazajutrz tracił pół dnia, żeby kupić ich całą masę, przeważnie na chybił–trafił; przywoził je do domu związane sznurkiem i chował przed Miriam w sklepie pod kontuarem. A czyż dla każdej żony, obdarzonej przenikliwym umysłem, odkrycie takie nie byłoby wielką przykrością? Miriam zawsze miała ochotę podpalić te książki, ale wrodzony zmysł oszczędności nie pozwalał jej na to. Ileż różnych książek przeczytał podczas tych piętnastu lat! Czytał wszystko, co mu wpadło pod rękę, z wyjątkiem dzieł teologicznych, a kiedy czytał, wszelkie drobne niepowodzenia znikały mu sprzed oczu i powracał mu dawny podziw dla życia. Niechętne wstawanie rano, otwieranie sklepu i okurzanie go z udaną gorliwością, potem śniadanie, składające się z przegotowanego lub niedogotowanego jajka, surowego lub wędzonego śledzia i kawy przyrządzonej na sposób Miriam, to jest pełnej fusów; powrót do sklepu, poranna gazeta i wieczne wystawanie w drzwiach sklepowych, codzienne „dzień dobry” skierowane do przechodniów albo chwila plotkowania z rzadkimi klientami — wszystko to znikało przed nim, podobnie jak widownia w teatrze znika, gdy na scenie zapalą się światła. Nagromadził więc setki książek, starych, zakurzonych książek z oderwanymi okładkami, lub grubych tomów, na których nagich grzbietach widać było sznurki i resztki kleju — dla Miriam stanowiło to tylko wrogie śmietnisko. Były tam na przykład podróże La Perouse’a, ozdobione starannymi, wyraźnymi drzeworytami, pełne wynurzeń o przeżyciach żeglarza z XVIII wieku; żeglarz ten, prostak, awanturnik, często pijany, niepohamowany, a rozkoszny, gdy wypływał z rozpostartymi żaglami na morze, gdzie statek jego przeglądał się w lustrzanej wodzie, stawał się łagodny i powolny i płynął pełen wspomnień o ciemnoskórych, przyjaznych kobietach, które uśmiechały się do niego i stroiły mu głowę w wieńce z nieznanych kwiatów. Miał także książkę o opuszczonych pałacach w Yukatanie, których rozległe tarasy ginęły w gąszczu dziewiczych lasów, tak jak imiona ich budowniczych zaginęły w pamięci ludzkiej. Z La Perouse’em kojarzyły mu się „Nocne biesiady na wyspie” i z zawsze jednakowym zainteresowaniem odczytywał w „Wyspie głosów” mroczną scenę sztyletowania, kiedy to na rękę mordercy „pociekło coś niby gorąca herbata”; przedziwna, trudna do podzielenia się z kimś radość z żywego słowa, które zdolne jest przetworzyć stwierdzenie ohydnego faktu w piękno! Inną książką — nie znał jej początku — był drugi tom podróży dwóch księży: Huca i Gabeta. Pan Polly podążał śladem tych dwóch zacnych dusz poprzez Tybet, gdzie byli uczniami Sandury Brodatego (który dla ich dobra nazywał ich osłami ł ukradł im cały zapas masła), aż do samej Lhassy, ale pragnienie pana Polly, by odnaleźć pierwszą część książki, nie zostało nigdy zaspokojone, a tak pragnąłby wiedzieć, skąd pochodzili i kim właściwie byli! Czytał Fenimore’a Coopera i „Dziennik okrętowy” Toma Cringle’a jednocześnie z utworami Josepha Conrada, rozmyślał o różnokolorowych ludach Wschodnich i Zachodnich Indii i serce usychało mu z tęsknoty, by przed śmiercią ujrzeć te skąpane w słońcu kraje. Proza Conrada była dla niego rozkoszą, której nigdy by nie potrafił określić, jej dziwna, głęboka barwność robiła na nim ogromne wrażenie. Pewnego dnia znalazł w stosie poplamionych tanich książek z Port Burdock, dokąd czasem jeździł na swoim starzejącym się rowerze, „Żeglarza włóczęgę” Barta Kennedy. Po przeczytaniu tej niezwykle żywo napisanej powieści stał się bardziej uprzejmy i wyrozumiały dla krzepkich prostaków, wlokących się niezgrabnie przez ulice Fishbourne. Sterne’a czytał z uznaniem, Qhoć z pewnym zakłopotaniem, ale, co trudno zrozumieć: dla Dickensa, za wyjątkiem „Klubu Pickwicka”, nie miał nigdy sympatii. Natomiast lubił Levera i „Katarzynę” Thackeraya oraz Dumasa, odkąd zdobył wszystkie jego utwory wespół z „Wicehrabią de Bragelonne”. Dziwi mnie ta jego niewrażliwość na Dickensa i wspominam o tym tylko z obowiązku kronikarza. Bardziej rozumiem; dlaczego nie lubił Waltera Scotta. Tłumaczę to sobie jego nieznajomością właściwej wymowy słów. Poza tym pan Polly przekładał zawsze prozę nad utwory wierszowane. Książką, do której powracał zawsze z świeżą przyjemnością, była „Wędrówka po Ameryce Południowej” Watertona. Nawet zabawiał się w ten sposób, że — sam naśladując Watertona — wymyślał opisy różnych ptaków, przypisując im różne osobliwe cechy, z których sam się śmiał. Próbował nawet wtajemniczyć w tę zabawę Ruspera, kupca żelaznego. Czytał także dzieło Batesa o Amazonce, lecz gdy się dowiedział, że na tej rzece z jednego jej brzegu nie widać drugiego, to skutkiem jakiegoś niewytłumaczonego psychicznego procesu (czego również nie rozumiem) jego uwielbienie dla tej rzeki osłabło przynajmniej o dziesięć procent. Czytał najrozmaitsze dzieła; tom starych celtyckich opowieści, zebranych przez Joyce’a, zachwycił go, a Mitforda „Legendy starej Japonii” i kilka obłożonych papierem książek, jak „Opowieści z Czarnego Lasu”, które zdobył jeszcze w Easewood, stanowiły jego ulubioną lekturę. Przeczytał dokładnie sztuki Szekspira i w snach swoich nosił suknie z piętnastego wieku lub z epoki Elżbietańskiej i wędrował po burzliwym, niespokojnym, bujnym świecie… O świecie książek, wielka ojczyzno wzniosłych spraw, szczęśliwa przystani i rozkoszna ucieczko od dnia powszedniego!… Podczas tych długich piętnastu lat prowadzenia sklepu najważniejszą sprawą dla pana Polly było rozciągnąć się na kontuarze w skąpo oświetlonym sklepie, zatopić się w książce i tylko czasem z westchnieniem podnieść głowę, żeby zająć się interesami. W tym czasie używał mało ruchu, toteż niestrawność dręczyła go coraz częściej i źle wpływała na jego usposobienie. Utył, podupadł fizycznie, miewał ostre napady przygnębienia, drobne sprawy drażniły go coraz bardziej, a śmiech jego zamilkł. Włosy zaczęły mu wypadać i na tyle głowy ukazała się pokaźna łysina. Nagłe pewnego dnia, zapominając o książkach i o wszystkim, co przeżywał dzięki nim, pan Polly uświadomił sobie, że prowadzi sklep dokładnie od piętnastu lat, że wkrótce skończy lat czterdzieści i że w całym tym okresie życie jego nie miało żadnej wartości, że upłynęło w otoczeniu apatycznym, raczej mu niechętnym i usposobionym doń krytycznie, małostkowym i pozbawionym wszelkiqh szerszych horyzontów, i skutkiem tych myśli przyszłość przedstawiła mu się w szarych, beznadziejnych barwach. 3 Miałem już okazję wspomnieć o pewnym bardzo inteligentnym jegomościu w złotych binoklach, mieszkającym w Highbury i zajętym przeważnie pisaniem w pięknej bibliotece klubu Climax. Tam uporał się z zagadnieniem, które nazywał „problemem społecznym”, w beznamiętny, lecz należy przyznać, niezmiernie wnikliwy sposób. Był głęboko przekonany, że świat potrzebuje tego, co nazywał inteligencją zbiorową, a co w praktyce oznacza, że ty i ja, i każdy z nas powinien głęboko zastanawiać się nad niezmiernie trudnymi zagadnieniami, gromadzić otrzymane wyniki, zobowiązać się do bezwzględnej i niezłomnej rzetelności i uczciwości, pomagać i otaczać szacunkiem (tak przypuszczam) doskonały zespół profesorów, pisarzy, artystów i innych trudnych do zniesienia ludzi — zamiast wysilać mózg na poprawną i umiarkowaną grę w golfa i bridża (twierdząc przy tym, że poczucie humoru nie pozwala im posługiwać się mózgiem w innych celach) — i w ogóle, do licha! żyć w sposób przyzwoity, łatwy i godny dżentelmena. Otóż ten tęgogłowy, zatwardziały intelektualista twierdzi, że tu właśnie leży powód nieszczęść pana Polly. „Coraz bardziej skomplikowane społeczeństwo — pisze on — które na ogół uchyla się od rozważania swej przyszłości i poznania zawiłych problemów organizacji życia, jest w położeniu człowieka zaniedbującego dietę i kurację, człowieka unikającego kąpieli i ruchu i dającego folgę wszelkim swoim zachciankom. Społeczeństwo takie jest gromadą niepotrzebnych i żyjących bez celu ludzi, podobnie jak człowiek staje się nagromadzeniem tłuszczu i szkodliwych substancji we krwi. Jego siła i wydajność pracy obniża się, natomiast wzrasta w nim poczucie niepokoju i beznadziejności. Każdemu okresowi tej ewolucji towarzyszy maksimum przygnębienia, którego można by uniknąć, oraz poczucie, że zmarnowało się życie…” „Nic tak nie odzwierciedla tego zbiorowego otępienia naszego społeczeństwa i gwałtownej potrzeby żywej intelektualnej odnowy, jak przyjrzenie się tym szerokim masom nieprzydatnych, zakłopotanych, niedouczonych ludzi, pozbawionych sprawności fizycznej, żałosnych ludzi, których określamy tym nieodpowiednim i błędnym terminem »niższe klasy średnie«. Znaczna część tej niższej klasy średniej powinna być zaliczona do bezrobotnych i nie nadających się do zatrudnienia. Nie są to właściwie mówiąc bezrobotni, gdyż posiadanie pewnego niewielkiego kapitaliku, oszczędności odłożone w czasie, gdy pracowali i otrzymywali pensję, czy polisa ubezpieczeniowa nie pozwalają im na pobieranie zapomóg. Natomiast ludzie ci robią mało lub nic dla społeczności w zamian za to, co od niej otrzymują; nie mają dla niej żadnego zrozumienia ani nie poczuwają się do obowiązku służenia jej: są do tego zupełnie nie przygotowani i dlatego nie mają pojęcia, co to są jakieś cele społeczne. Na przykład znaczna część drobnych kupców to ludzie, którzy skutkiem niedołęstwa płynącego stąd, że otrzymali niedostateczne przygotowanie zawodowe albo żadne, albo też na skutek przemian, jakim uległ handel w ogóle, znaleźli się bez pracy i utknęli w nikomu nie potrzebnych sklepikach, które — jak sądzą — pozwolą im na nienaruszanie oszczędności, a nawet na ich powiększenie. Udaje im się wyciągnąć ze sklepów 60 do 70% sumy wystarczającej do zaspokojenia ich potrzeb, resztę muszą czerpać z kurczącego się kapitaliku. Zasadniczo życie ich jest chybione. Nie jest to tragiczne położenie robotnika, który traci pracę i głoduje, ale powolny i nieprzerwany łańcuch następujących po sobie drobnych strat, które albo — w najlepszym razie — kończą się na łożu śmierci przed ostatecznym bankructwem, albo doprowadzają do nędzy. Ich szansę podniesienia się w górę są mniejsze niż szansę wygrania na jakiejkolwiek loterii. Stuletni rozwój środków transportowych i komunikacyjnych doprowadził do tego, że handel w sposób nieunikniony musiał się zorganizować na szerokich podstawach ekonomicznych. Z wyjątkiem nowopowstałych państw, gdzie panuje jeszcze chaos i zamieszanie, możliwość, by ktokolwiek nie mający specjalnego przygotowania lub doświadczenia mógł zarobić w handlu detalicznym na samodzielne utrzymanie, znikła bezpowrotnie. Toteż rokrocznie możemy obserwować melancholijny pochód, zmierzający prosto do bankructwa lub więzienia za długi, a nie potrafimy pokierować sprawami tak, by tego uniknąć. Każdy numer dzienników handlowych zawiera jakie cztery lub pięć szpalt nowych ogłoszeń o bankructwie, a każda taka pozycja oznacza, że jeszcze jedna rodzina będzie walczyła o zapomogę z zasobów społecznych. Tworzy się nowy zastęp niepotrzebnych rzemieślników i subiektów sklepowych, żyjących z resztek oszczędności lub z pomocy krewnych, nowy zastęp wdów mających po mężu polisę ubezpieczeniową i niedouczonych synów skąpych ojców — wszyscy oni otwierają nędzne, źle wyposażone sklepiki, jakich jest pełno na każdym kroku…” Przytaczam te ustępy z kroniki tego inteligentnego, choć nieprzyjemnego współczesnego nam człowieka, tak jak zostały napisane. Uważałem, że należy je zacytować dla nadania szerszego aspektu tej opowieści. A teraz powracam do pana Polly siedzącego na przełazie i klnącego na wschodnim wietrze. Mam uczucie, że powracając w ten sposób do niego, przepływam przez nie spiętą mostami otchłań między sprawami ogólnymi i prywatnymi. Skądinąd jest to człowiek, który widzi jasno i zdaje sobie sprawę (przynajmniej tak przypuszczam) z wielkiego procesu zmuszającego miliony ludzkich istnień do życia trapionego mnóstwem niepokojących i nieszczęśliwych okoliczności. Nie mamy znikąd pomocy ani wskazówki, w jaki sposób moglibyśmy osiągnąć tę lepszą „zbiorową wolę i inteligencję”, które mogłyby stać się tamą dla dalszego potoku ludzkich niepowodzeń. A tymczasem pan Polly siedział na swoim przełazie — nie przygotowany do życia, nie ostrzeżony przed jego niebezpieczeństwami, zaniepokojony, gniewny, zrozpaczony, nie widząc przed sobą nic innego jak tylko to, że oplatany jest siecią beznadziejnej szarości, podczas gdy życie pląsa, dokoła niego; ów pan Polly, którego zdolność do przeżywania radości i piękna była co najmniej równie żywa i subtelna jak twoja czy moja. 4 Wspomniałem już, że nasza Matka Anglia wyposażyła pana Polly znacznie lepiej w zdolności kierowania swymi wewnętrznymi sprawami niż w umiejętność prowadzenia spraw zewnętrznych. Z niedbałą hojnością dostarcza ona swym dzieciom mnóstwa rozmaitego pożywienia łącznie z korzennymi przyprawami i konserwami, dotychczas ludziom nie znanymi. A Miriam przyrządzała z nich potrawy. Organizm pana Polly, podobnie jak bezładnie i źle rządzona demokracja, został doprowadzony do stanu wiecznych zaburzeń i nieporządku i domagał się nowego zła i niewłaściwego wewnętrznego zadowolenia pod postacią marynat, octu lub chrupiącej skórki na wieprzowinie, co znów sprowadzało mściwe skutki, tak jak tam, w świecie, wojny i przelew krwi. W ten sposób pan Polly został doprowadzony do nienawiści i szeregu przykrych sprzeczek z właścicielem domu, z dostawcami i większą częścią swoich sąsiadów. Rumbold, właściciel sąsiadującego z jego domem sklepu z porcelaną, bez żadnego wiadomego powodu od początku wydawał mu się usposobiony wrogo i stale rozpakowywał swoje skrzynie, obrócony tyłem do swego nowego sąsiada, a pan Polly od początku nie cierpiał tej niegrzecznej, pozbawionej ludzkiego wyrazu, szerokiej części jego ciała; miał ochotę uderzyć ją, kopnąć, wyśmiać. Ale czyż można śmiać się z cudzych… pleców, jeśli nie ma się w pobliżu przyjaciela, którego można jednocześnie trącić łokciem, zwracając mu na nie uwagę. W końcu pan Polly nie mógł już tego znieść. Zbliżył się do Rumbolda i trącił go. — Halo! — powiedział pan Rumbold prostując się nagle. — Czy nie mógłby pan pokazać mi się z innej strony? — zapytał pan Polly. — Mam już dosyć widoku pańskiej oficyny. — Co takiego? — zapytał pan Rumbold, szczerze zdumiony. — Spośród wszystkich kręgowców tylko człowiek trzyma twarz zwróconą ku niebu. Więc dlaczego pan swoją odwraca? Rumbold z beznadziejnym wyrazem twarzy potrząsnął głową. — Nie bardzo lubię tylne widoki. Rumbold, zaskoczony, nic nie rozumiał. — Chodzi o to, że mam już dość tego pańskiego odwracania się do mnie tyłem! Nagłe światło błysnęło w mózgu Rumbolda. — Aha! Więc o to panu chodzi? — Tak jest, o to mi chodzi — odpowiedział pan Polly. Rumbold podrapał się w ucho trzymanym w ręku i owiniętym w słomę słojem od marmolady. — Pewnie dlatego się odwracam, że wiatr wieje z tamtej strony — tłumaczył się. — Ale po co tyle krzyku? — Nie robię żadnego krzyku — zauważył pan Polly. — Mówię to tylko mimochodem. Nie lubię tego, mój panie, to wszystko. — To nie moja wina, że wiatr wieje z tej strony — odpowiedział Rumbold, jeszcze nie rozumiejąc jasno, o co chodzi. — To niegrzeczne z pańskiej strony. — Będę rozpakowywał tak, jak mi jest wygodnie. Nie mogę rozpakowywać, kiedy wiatr wieje mi w oczy. — Czy musisz pan to robić tak jak świnia szukająca ryjem trufli? — Trufli? — Nie potrzebuje pan rozpakowywać jak świnia. Pan Rumbold zaczął coś niecoś rozumieć. — Jak świnia? — powtórzył. — Więc pan nazywa mnie świnią? — Bo widzę, że tylko w ten sposób pan mnie zrozumie. — Więc to tak! — zawołał Rumbold, nagle rozgniewany, wywijając słojem od konfitur. — Wracaj pan do swego sklepu! Nie chcę kłócić się z panem i nie życzę sobie, żebyś pan kłócił się ze mną. Nie wiem, skąd te zaczepki! Jestem człowiekiem spokojnym i trzeźwym i byłbym grzeczny, gdyby pan wobec mnie był grzeczny. Wracaj pan do siebie! Słyszysz? — Więc pan chce powiedzieć… Przecież ja grzecznie prosiłem pana, żebyś przestał rozpakowywać, odwrócony do mnie tyłem. — Nazywać kogoś świnią jest niegrzecznie, a pan jest pod gazem. Niech pan wraca do siebie i pozwoli mi spokojnie pracować. Pan… pan jest podniecony. — Więc pan przypuszcza… — pana Polly aż zatkało. Zauważył, że Rumbold jest niezwykle mocno zbudowany. — Wracaj pan do swego sklepu i nie przeszkadzaj mi w robocie — zawołał pan Rumbold. — Przestań nazywać mnie świnią. Słyszysz? Lepiej zamieć pan swój sklep. — Przyszedłem tu, żeby pana grzecznie o coś poprosić. — Przyszedł pan tu po to, żeby się kłócić. Nie chcę mieć z panem nic do czynienia! Słyszysz pan? Nie lubię pańskiego widoku! Słyszałeś? I nie mogę tu sterczeć przez cały dzień i spierać się. Słyszysz pan? Chwila wzajemnego przyglądania się sobie. Pan Polly zorientował się, że do pewnego stopnia’ był winien. Pan Rumbold ciężko dysząc przeszedł obok niego, złożył słoiki w sklepie, przesadnie udając, że żadnego, pana Polly nie ma na świecie, przeszedłszy raz jeszcze odwrócił się pogardliwie tyłem do niego i zanurzył głowę w głębi skrzyni. Pan Polly stał zawiedziony. Czy powinien był kopnąć tę solidną masę ciała? Czy powinien był mu wymierzyć potężnego kopniaka? — Nie! Zanurzył ręce głęboko w kieszenie spodni, zaczął gwizdać i stanął na progu swego sklepu z wyrazem absolutnej obojętności. Tam pod melodię ,,Ludzi z Harlech” rozmyślał przez pewien czas nad malejącą coraz bardziej możliwością kopnięcia pana Rumbolda. Byłoby to wspaniałe i zadowoliłoby go na chwilę. Ale zdecydował, że tego nie zrobi. Dla jakiegoś nieokreślonego powodu nie mógł tego zrobić. Wszedł do sklepu i w zamyśleniu, wolno zaczął porządkować krawaty. Potem podszedł do okna i z ukosa spojrzał na Rumbolda. Pan Rumbold w dalszym ciągu zajęty był rozpakowywaniem skrzyń… Przez piętnaście lat pan Polly nie utrzymywał z nim żadnych stosunków. Nie przestawał go nienawidzić. Była chwila, gdy zdawało się, że się pogodzą, ale właśnie wtedy Rumboldowi wypadło spotkanie z wierzycielami, a potem znów rozpakowywał skrzynie jak dawniej, tępy i uparty jak zawsze. 5 Z Hinksem, siodlarzem, mającym sklep nieco dalej na tej samej ulicy, była inna sprawa. Tutaj Hinks był agresorem. Hinks był na swój sposób sportowcem, lubił ubrania w kratę i obcisłe spodnie, których noszenie było w gospodzie „Pod Opatrznością” uważane za wyraz zamiłowania do konnej jazdy. Z początku pan Polly poczuł do niego sympatię, zaczął często razem z nim bywać w gospodzie „Pod Opatrznością”, fundował mu i przyjmował od niego poczęstunki i ukrywał przed nim swoją kompletną ignorancję w dziedzinie „sportu końskiego”. Trwało to dopóty, dopóki Hinks nie zaczął się natarczywie domagać, żeby pan Polly grał z nim w bilard lub w kwestiach spornych trzymał z nim zakład. Wtedy pan Polly zaczął go unikać, a Hinks przestał ukrywać swoje przekonanie, że pan Polly w gruncie rzeczy był rozlazły i nudny. Mimo to nie przestał prowadzić z nim rozmów. Gdy go tylko zobaczył na progu sklepu, natychmiast zjawiał się i wszczynał rozmowy o sporcie, o kobietach czy spinkach do mankietów albo o radości życia — z miną człowieka tak całkowicie wtajemniczonego w te sprawy, że wreszcie pan Polly zaczął uważać siebie samego za najbardziej niedorozwinięty okaz człowieczy, jaki kiedykolwiek istniał. Zaczął więc wymyślać różne przezwiska dla określenia sposobu ubierania się pana Hinksa i w zaufaniu wyśmiewał przed Rusperem, kupcem żelaznym, słabości Hinksa. Nazywał go „kratkowanym galopantem”, a o jego nogach odzianych we wzorzyste pończochy mówił, że są to „drżące trzęsionki”. Tego rodzaju powiedzonka szybko obiegają dokoła. Pewnego dnia stał znudzony przed sklepem, gdy na ulicy ukazał się Hinks, który przystanął i z pewnej odległości zaczął mu się przyglądać z dziwnie złośliwą miną. Pan Polly z pewnym wahaniem skinął mu ręką na przywitanie. Pan Hinks splunął na bruk i zdawał się namyślać. Potem ze złowieszczym wyrazem twarzy podszedł do pana Polly i po chwili milczenia powiedział przez zęby poważnym i poufnym tonem: — Mówiono mi, że pan strzępi sobie na mnie język. Pan Polly osłupiał. — Nic o tym nie wiem — odpowiedział. — Nic pan o tym nie wiesz? A niech cię diabli! Strzępiłeś na mnie język! — Nieprawda — odrzekł pan Polly. — Nieprawda? Do stu diabłów! Strzępiłeś pan sobie na mnie swój głupi język i za to dostaniesz ode mnie po pysku. Słyszy pan? Pan Hinks zbadał zimnym, lecz stanowczym spojrzeniem, jakie to wywarło wrażenie, i raz jeszcze splunął. — Zrozumiane? — zapytał. — Nie przypominam sobie… — zaczął pan Polly. — Do cholery! Nie przypomina pan sobie? Za dużo chlapałeś pan swoim przeklętym jęzorem o tym, co nie trzeba! Dosyć już tego… Widzisz pan to? Tu pan Hinks zademonstrował mu swą piegowatą, olbrzymią pięść i z ostentacyjną poufałością pozwolił panu Polly zapoznać się z jej wyglądem i zapachem, obrócił ją w tę i tamtą stronę, potrząsał nią przez chwilę i starannie włożył z powrotem do kieszeni, jakby na przyszły użytek, po czym ostrożnie i wolno cofnął się o krok i odszedł, jak gdyby miał coś pilnego do roboty; odtąd przestał udawać, że jest przyjacielem pana Polly… 6 Wcześniej czy później stosunki pana Polly z kolegami–kupcami ulegały zerwaniu na skutek tego rodzaju przykrych zajść, wreszcie nie pozostał mu ani jeden przyjaciel, a osamotnienie stało się nie do zniesienia nawet na progu sklepu. Sklepy bankrutowały jeden po drugim, napływali nowi ludzie, powstawały nowe znajomości, lecz wcześniej czy później wybuchały nowe sprzeczki — naprężenie, w którym żyli ci źle odżywiani, ubogo mieszkający, znudzeni i skłopotani sąsiedzi, przyczyniało się do tego, że kłótnie stawały się nieuniknione. Już sam fakt, że pan Polly musiał ich codziennie widywać, że nie było od nich ucieczki, wystarczał, by jego czynny a rozdrażniony umysł nie mógł ich znieść. Między innymi kupcami z High Street był pewien kupiec kolonialny Chuffles, drobny, kosmaty, milczący człowieczek, zawzięty poligamista, który dostał kiedyś ostrą nauczkę od pewnego młodzieńca z sąsiedztwa z powodu skandalicznej awantury o siostrę jego żony, zresztą człowiek zupełnie nieinteresujący, i Tonks, również kupiec kolonialny, staruszek, mający starą, słabowitą żonę, przy czym oboje byli całkowicie oddani pobożnym praktykom. Tonks zbankrutował i sklep jego objęła filia państwowych składów żywnościowych, a kierownikiem sklepu został pewien młody człowiek, zupełnie podobny do lisa, tyle tylko, że nie szczekał. Sklep z zabawkami i słodyczami prowadziła pewna stara baba o odpychających manierach; to samo dało się powiedzieć o sklepie rybnym przy końcu ulicy. Na miejscu sklepu z wełną, którego właściciel zbankrutował, powstał inny, gdzie sprzedawano pisma i dzienniki, potem objął go kupiec towarów włókienniczych, a gdy i ten się wykończył, założono tam wreszcie skład materiałów piśmiennych. Trzy sklepy przy końcu ulicy na skutek niewypłacalności przechodziły kolejno w ręce kupca i reperatora rowerów, potem był tam skład gramofonów, wyroby tytoniowe, potem bazar sześciopensowych przedmiotów, skład obuwia, sklep owocowo–warzywny i bioskop — jednak żaden z kupców nie zaszczycił pana Polly swą przyjaźnią. Wszyscy ci przygodni kupcy byli ludźmi zatroskanymi, dążącymi bezmyślnie ku przeznaczonej im ciężkiej doli. Dwaj miejscowi mleczarze, bracia, pokłócili się między sobą o ojcowski testament i wzajemnie się zwalczali. Jeden z nich głuchy jak pień, co utrudniało z nim rozmowy, drugi sportowiec, miał wrodzony wstręt do nadawania ludziom przezwisk i trzymał stronę Hinksa. Tak wyglądało otoczenie pana Polly; toteż uważał, że żaden z nich nie jest dla niego odpowiednim towarzyszem; wszyscy byli nieciekawi, a w stosunku do niego pełni nieufności i niechęci — tworzyło to jakieś magiczne koło ludzi podejrzliwych, skłopotanych i pozbawionych ludzkich cech. W ten sposób trucizna gromadząca się w jego organizmie zatruwała świat zewnętrzny. Natomiast Boomer, właściciel handlu win, i Tashingford, aptekarz, byli zarozumialcami i uważali, że należą do wyższej klasy społecznej niż pan Polly. Ci nigdy się z nim nie kłócili i nie chcieli utrzymywać z nim stosunków, a nawet nie czynili żadnych prób w tym kierunku. W miarę jak wzmagała się wewnętrzna choroba pana Polly, a on sam coraz bardziej stawał się siedliskiem fermentujących pokarmów i zwalczających się nawzajem substancji, wzrastała w nim nienawiść do bliźnich, a ściślej mówiąc, do sąsiadów. Spotykał ich ciągle, dzień po dniu, i widział w nich odbicie własnego upadku. Ich widok przyprawiał go o ból w tyle i na czubku głowy, o słabość i drętwienie nóg i ramion. Oni sprawiali, że nawet powietrze było duszne. Pan Polly zatracił w sobie wszelką życzliwość wzglądem ludzi. Po południu krążył po sklepie znudzony śmiertelnie swoimi interesami, domem i Miriam, mimo to bał się wyjść z powodu swojej rozognionej i przesadnej nienawiści i bojaźni przed sąsiadami. Nie mógł się do tego zmusić, gdyż bał się narazić na krzyżowy ogień zimnych i obojętnych spojrzeń sąsiadów rzucanych mu spoza okien. Jednym z ostatnich jego przyjaciół był Rusper, kupiec żelazny. Rusper objął sklep po Worthingtonie w trzy lata po osiedleniu się tu pana Polly. Był to wysoki, szczupły, nerwowy i gwałtowny człowiek o owalnej, odchylonej w tył głowie; czytał gazety i był wytrwałym czytelnikiem pisma „Review of Reviews”, należał niegdyś do jakiegoś towarzystwa literackiego i miał jakiś defekt w podniebieniu, wskutek czego każde wymienione przezeń słowo wydawało się panu Polly niezmiernie interesujące. Defekt ten wywoływał w jego gardle jakiś szczególny, szczękający dźwięk — coś między chichotem i miarowym odgłosem, jaki wydaje prawidłowo działający gazomierz. Jego literackie upodobania niezupełnie zgadzały się z upodobaniami pana Polly; myślał, że książki pisane są po to, żeby zamykały w sobie „wielkie myśli”, i że sztuka jest dydaktyką w maskaradowym kostiumie; nie posiadał zrozumienia dla zręcznego zdania czy epitetu ani dla artystycznej budowy utworu, mimo to wiedział, że na świecie istnieją książki. Wiedział o istnieniu książek, był pełen szerokich, zagmatwanych idei z dziedziny, którą nazywał „myślą (kik) współczesną”, oraz beznadziejnie i niepotrzebnie interesował się „pomyślnym rozwojem (kik) rasy”. Te jego „kiki” śniły się panu Polly po nocach. W jego niezrównoważonym umyśle powstała myśl, że nie ma na świecie drugiej głowy, która swoim kształtem tak przypominałaby jajo jak głowa Ruspera. To podobieństwo było tak natarczywe, że gdy podczas dyskusji Rusper zapalał się, pan Polly mówił mu: — Człowieku, pogotuj je jeszcze, ugotuj je na twardo! — Albo wołał: — Musi się gotować przynajmniej przez sześć minut! — Rusper nigdy nie mógł tych aluzji zrozumieć i zaczął je ignorować jako jeszcze jeden objaw ekscentryczności pana Polly. Przez dłuższy czas nie rzucało to żadnego cienia na ich wzajemny stosunek, ale zawierało w sobie jądro przyszłego ostatecznego zerwania. W okresie trwania tej przyjaźni często zdarzało się, że pan Polly opuszczał swój sklep, szedł do zakładu Ruspera, stawał na progu i zapytywał: — Powiedz mi pan, w jakim kierunku działa myśl naszego stulecia? — I wychodził stamtąd w godzinę później. Od czasu do czasu Rusper wpadał do magazynu z galanterią męską z zapytaniem: — Czy słyszał pan ostatnie nowiny? — I spędzał tam cały ranek. Potem Rusper ożenił się i to nieopatrznie ożenił się z kobietą, która w oczach pana Polly była zupełnie nieciekawa. Od tej chwili stosunek między nimi zaczął się ochładzać. Na widok pani Rusper pan Polly nie mógł się powstrzymać, by nie pomyśleć, że ściąga ona zbyt mocno włosy do tyłu i że ma zbyt spiczaste łokcie. Miał szaloną chęć wyrazić te myśli w słowach, jakie tak bujnie kształtowały się w jego głowie, i konieczność powstrzymywania się od tego sprawiała, że w jej obecności czuł się nieswojo. Uważał, że ona musi wywierać zły wpływ na męża, bo zjawiała się zawsze wtedy, gdy usłyszała, że pan Rusper z nim rozmawia. Któregoś dnia obaj gorączkowali się na temat niebezpieczeństwa grożącego ze strony Niemców. — Coś mi się zdaje (kik) — mówił pan Rusper — że oni napadną na nas. — Ani im to w głowie! Wilhelm nie ma w sobie nic z Kserksesa. — Zobaczysz pan, że mam rację. — Właśnie tego nigdy nie zobaczę. — Zobaczysz (kik), nim upłynie pięć lat. — Nigdy w życiu! — Tak. — Nie! — Tak, tak! — Ach, ugotuj je na twardo! — zawołał pan Polly. Nagle zobaczył panią Rusper stojącą za kontuarem, na pół ukrytą za pękiem łopat, ogrodowych nożyc i maszynek do czyszczenia noży, i po jej wyrazie twarzy zorientował się, że zrozumiała, co chciał przez to powiedzieć. Rozmowa urwała się i pan Polly odszedł. Po tym zajściu oziębienie stosunków stale wzrastało. Pan Rusper zupełnie przestał przychodzić do magazynu z konfekcją, a pan Polly od czasu do czasu wpadał do składu wyrobów żelaznych udając, że przychodzi zupełnie przypadkowo. I cokolwiek ze sobą mówili, wszystko prowadziło do sprzeciwów i do podnoszenia głosu. Rusper został ostrzeżony” w sposób niejasny, lecz niepokojący, że pan Polly go obmawia i wyśmiewa się z niego, choć nie orientował się, jak i kiedy. Odtąd zdawało mu się, że każde słowo pana Polly jest dla niego obrazą, jakkolwiek obraza ta jest zamaskowana i ukryta w pięknych wyrażeniach. Wkrótce pan Polly również przestał odwiedzać Ruspera, a z kolei pan Rusper został dotknięty nagłą krótkowzrocznością, która nawiedzała go tylko ‘za zbliżeniem się pana Polly. Gdy pan Polly zjawiał się na horyzoncie, Rusper uparcie spoglądał w innym kierunku, a jego duża, owalna twarz nabierała wyrazu przybranej umyślnie pogody i udanego roztargnienia, które mogłyby zdenerwować człowieka nawet znacznie mniej drażliwego niż pan Polly. U niego wywoływało to gwałtowną Chęć wyśmiania i przedrzeźniania, a z gardła wydobywał mu się pogardliwy kaszelek, tym bardziej pogardliwy, im bardziej obojętną minę przybierał pan Rusper. Pewnego dnia pan Polly jadąc na rowerze miał wypadek. Jego rower był już teraz bardzo stary, zaś jedną z cech rowerowej starości jest ta, że pewnego dnia jego wolne koło z uporem przestaje być wolne. Mniej więcej odpowiada to temu okresowi ludzkiego starzenia się, gdy starszy pan traci jeden z siekaczy. Zdarzyło się to akurat w chwili, gdy pan Polly zbliżał się do sklepu Ruspera, a jakiś niesforny samochód, starając się wyminąć z niewłaściwej strony platformę, nie pozostawił panu Polly innego wyjścia jak tylko wjechać na chodnik i zeskoczyć z roweru. Zsiadając z roweru pan Polly zwykł był doprowadzać lewy pedał do najniższego poziomu, lecz zacięcie się hamulca wolnego koła spowodowało, że zbuntowany pedał nie zatrzymał się, a zanim bunt ten minął, pan Polly znalazł się pośród mnóstwa brzęczących przedmiotów, którymi pan Rusper zwykle ozdabiał front swego sklepu — były tam cynowe śmietniczki, wiadra, maszynki do strzyżenia trawników, grabie, łopaty i wiele innych grzechoczących narzędzi. Zanim pan Polly znalazł się wśród nich, przeżył przykrą chwilę bezradnej złości, trwającej, zdawało się, wieki, pod wpływem której człowiek nic nie rozumie i nie myśli o niczym innym jak tylko o wyrzuceniu ze siebie słów, o których później rad by zapomnieć. Wpadł na cały stos kubłów, które z brzękiem rozsypały się pod drzwiami, i wylądował jedną nogą w blaszanej skrzynce, pośród grzmotu rozsypujących się żelaznych przedmiotów. — Zastawiłeś pan cały chodnik! — wrzasnął na widok pana Ruspera wyłaniającego się ze sklepu ze swoją wielką spokojną twarzą, sfałdowaną w tej chwili zmarszczkami gniewu, jak na ściąganym żaglu. Przez chwilę pan Rusper w milczeniu poruszał rękami. — Co (kik) pan tu robi? — zapytał wreszcie. — Pan zastawiasz blaszane pułapki na ludzi! — krzyknął pan Polly. — Co (kik) pan narobił! — Zajmujesz pan cały chodnik, jak gdyby całe to parszywe miasto należało do pana! Oj, oj! Pan Polly, starając się wykonać jakiś pełen godności ruch, teraz dopiero spostrzegł, że jedna stopa ugrzęzła mu w blaszanej skrzynce. Zły i rozgoryczony, przez chwilę potrząsał hałaśliwie nogą i wreszcie z ogłuszającym grzmotem kopnął skrzynkę na brzeg chodnika, po drodze zawadziwszy nią o jakiś kubeł. Wreszcie podniósł swój rower i chciał wsiąść, żeby udać się w dalszą drogę, ale dłoń pana Ruspera zatrzymała, go. — Proszę mi (kik) to wszystko (kik) uporządkować! — Niech pan (kik) uporządkuje to sam! — Masz pan (kik) to natychmiast uporządkować! — Masz pan (kik) natychmiast zejść mi z drogi! Pan Rusper położył jedną dłoń na kierownicy roweru, a drugą schwycił pana Polly za kołnierz. Na co pan Polly zawołał: — Puść mnie pan! —i znów: — Słyszysz, puść mnie pan! — a potem z całej siły pchnął łokciem w kierunku przepony brzusznej pana Ruspera, Na co pan Rusper z namiętnym okrzykiem, podobnym bardziej do „kik — kik” niż do każdej innej kombinacji liter, puścił rączkę roweru, złapał pana Polly poprzez czapkę za włosy i zaczął go ściągać ku dołowi. Wtedy pan Polly, wykrzykując słowa, które każdy z nas zna, ale których nikt nie drukuje, wparł się głową we wklęsłą część ciała Ruspera, owinął go nogą i po strasznej chwili chwiejnego zaniku równowagi upadł pociągając go za sobą między rower i rozsypane wiaderka. Tam, na trotuarze, te niedoświadczone dzieci naszego pacyfistycznego stulecia, nie przywykłe do walki i nie zaprawione do gwałtów, oddały się dyletanckim i bezsensownym wysiłkom, żeby sobie wzajemnie wyrządzić krzywdę — widocznym rezultatem czego były ich zakurzone plecy, potargane czupryny i zmięte kołnierzyki. Pan Polly przypadkiem włożył Rusperowi palec w usta i przez pewien czas poważnie usiłował rozszerzyć ich wykrój w kierunku ucha; zanim tak się stało, pan Rusper ugryzł go (w dodatku ugryzł mocno) i skoncentrował cały swój wysiłek, żeby twarz pana Polly potrzeć o bruk. Pozycja każdego z nich kryła w sobie śmiertelne niebezpieczeństwo. Mimo to jeden drugiemu nie wytoczył ani kropli krwi. Nagle obu walczącym wydało się, że jego przeciwnikowi przybyło naraz wiele rąk, kilka głosów i dużo energii. Poddali się więc losowi i przestali walczyć. Zorientowali się, że zostali rozdzieleni i zatrzymani z dala od siebie przez zewnętrznie zgorszonych, a wewnętrznie zachwyconych sąsiadów, którzy ich proszą o wytłumaczenie, o co im poszło… — Kazałem mu (kik) wszystko ułożyć z powrotem — dyszał pan Rusper, trzymany umiejętnie w garści przez Hinksa. — Prosiłem go tylko (kik), żeby wszystko ułożył na swoje miejsce! Pan Polly trwał w uścisku małego Clampa ze sklepu z zabawkami, który trzymał go za ręce w niewygodny i skomplikowany sposób, co — jak później tłumaczył Wintershedowi — miało być kombinacją czegoś o romantycznej nazwie „jiu–jitsu” i czegoś innego, o jeszcze bardziej romantycznej nazwie „chwyt policyjny”. — Wiadra… — tłumaczył się urywkowo zasapany pan Polly. — Na całej ulicy… wiadra… Zagrodził całą ulicę wiadrami. Proszę tylko spojrzeć! — Um–(kik)–myśl–(kik)–nie wjechał na moje (kik) towary! On mi (kik) tylko ciągle robi na złość! — wołał pan Rusper. Obaj zachowali się niesłychanie poważnie i rozsądnie. Każdy z nich pragnął, by go uważano za odpowiedzialnego, inteligentnego człowieka, działającego w imię poszanowania prawa i dla ogólnego dobra. Obaj chcieli wytłumaczyć i wykazać absolutną konieczność wszystkiego, co każdy z nich zrobił. Uważali, że muszą traktować to zajście jako sprawę o poważnym powszechnym znaczeniu. Pan Polly z głębokim przekonaniem uważał, że w całym swoim życiu nigdy jeszcze nie był tak całkowicie w porządku jak wtedy, gdy wpakował nogę w skrzynkę; z drugiej strony pan Rusper uważał, że chwycenie pana Polly za włosy było jednym z niewinnych odruchów w jego spokojnym życiu. Obaj jednak zdawali sobie sprawę, że łatwo mogą stać się śmieszni, jeśli nie będą ostrożni i chociaż na sekundę stracą pewność siebie i niezachwianą godność, jaką dotychczas zachowali. Zrozumieli, że za żadną cenę nie mogą narazić się na śmieszność. Pan Chuffles, kupiec kolonialny o skandalicznej przeszłości, przyłączył się do tłumu zebranego dokoła dwóch głównych kombatantów i stał w milczeniu, jak przystoi wyrzutkowi społeczeństwa, wreszcie ze smutną, zmartwioną i bezradną miną podniósł leżący na ziemi rower pana Polly. Gambell, chłopiec na posyłki, idąc za jego przykładem, przywrócił godność blaszanej skrzynce i wiaderkom, przenosząc je z powrotem na ich właściwe miejsce. — On… (kik) on… sam powinien je odnieść — zaprotestował pan Rusper. — Ale o co wam poszło? — pytał po raz trzeci pan Hinks potrząsając łagodnie Rusperem. — Czy on obsypał pana przezwiskami? — Po prostu wjechałem na jego wiadra; każdemu mogło się to zdarzyć — tłumaczył się pan Polly. — A on nagle wypada i zaczyna mnie dusić. — To… (kik) napaść! — zawołał pan Rusper. — To on napadł na mnie! — powiedział pan Polly. — Wskoczył do mojej skrzynki (kik)! — wybuchnął pan Rusper. — Czy to nie napaść? — Zapomnij pan o tej sprawie — radził Hinks. — Wielka szkoda, że obaj zachowali się tak nieładnie — powiedział pan Chuffles zadowolony, że tym razem nie on jest przedmiotem moralnej nagany. — Czy kto widział, jak się to zaczęło? — zapytał pan Wintershed. — Byłam wtedy w sklepie — odezwała się nagle pani Rusper z progu, przeszywając grupkę zebranych mężczyzn i chłopców ostrym dźwiękiem swego kobiecego dyszkantu. — Jeśli potrzebny jest świadek, to przecież i ja mam język w gębie. Chyba ja także mam tu coś do powiedzenia, gdy widzę, że mój własny mąż został tak skrzywdzony. Mój mąż wyszedł i zaczął coś mówić do pana Polly, a ten wskakuje i zeskakuje z roweru między nasze wiadra i inne rzeczy i natychmiast buch męża w żołądek — natychmiast, w dziki sposób, bodzie go! A było to zaraz po obiedzie, a mój mąż ma słaby żołądek. Po prostu chciało mi się płakać. Wtedy Rusper zatrzymał go. Muszę powiedzieć, że Rusper… — Odjeżdżam — oświadczył nagle pan Polly uwalniając się z japońsko—angielskiego chwytu i wyciągając rękę po swój rower. — Ja pana nauczę zostawiać moje towary w spokoju — powiedział Rusper z miną człowieka, który dał komuś lekcję” dobrego wychowania. Pani Rusper w dalszym ciągu nieustępliwie składała swoje zeznania. — Usłyszysz pan o mnie, kiedy dostaniesz pozew do sądu — oznajmił pan Polly przygotowując się do wskoczenia na rower. — Pan (kik) także — odpowiedział pan Rusper. Ktoś podał panu Polly kołnierzyk. — Czy to pański kołnierzyk? Pan Polly dotknął ręką szyi. — Chyba tak. Czy nie widział kto mojego krawata? Jakiś chłopiec pokazał smętny strzęp poplamionego niebieskiego jedwabiu. — Przy panu człowiek nie jest pewny życia — wypalił pan Polly na pożegnanie. — Pańskie życie nigdy nie jest pewne — odpowiedział pan Rusper. Rozprawa w sądzie nie dała im satysfakcji. Sędzia za nic nie chciał uznać, by zachowanie którejkolwiek ze stron było poprawne, nie podobała mu się także gorliwość pani Rusper, do której, ku jej rozpaczy, mówił łagodnie, lecz stanowczo: „Moja dobra kobieto” i ciągle jej powtarzał: „Proszę odpowiadać na pytanie! Proszę odpowiadać na pytanie!” — To wielka szkoda — powiedział przewodniczący zalecając przeciwnikom, by żyli w zgodzie — wielka szkoda, że nie umiecie się zachować jak przystoi przyzwoitym kupcom. Dajecie zły przykład młodzieży. Nic dobrego nie wyniknie z tego ani dla miasta, ani dla was, ani dla nikogo, jeżeli poważni kupcy przez całe popołudnia będą zbijać bąki na ulicy. Tym razem darujemy wam, ale niech to będzie dla was przestrogą. Nie przypuszczałem, żeby ludzie na waszych stanowiskach mieli stawać przed sądem. To bardzo przykra sprawa, prawda? To ostatnie pytanie zwrócił do swych dwóch kolegów. — Oczywiście, oczywiście! — odpowiedział sędzia z prawej strony. — Hmm… tego… (kik) — mruknął pan Rusper. 7 Niesmak, jaki ogarnął pana Polly, gdy tak siedział na przełazie, miał jednak głębsze przyczyny niż kłótnia z Rusperem i upokorzenie, jakiego doznał stając przed miejscowym sądem. Po raz pierwszy w swojej kupieckiej karierze nie miał pieniędzy na zapłacenie czynszu za zbliżający się kwartał; w dodatku, o ile mógł wierzyć rachunkom, które sam prowadził, brakowało mu sześćdziesięciu do siedemdziesięciu funtów na spłacenie długów. Taki był rezultat piętnastu lat jego biernej cierpliwości i tępoty w najlepszym okresie jego życia. Co powie Miriam, gdy się o tym dowie i gdy zrozumie, że ją czeka wygnanie — wygnanie, Bóg wie dokąd — z ich obecnego domu? Będzie zrzędziła, robiła mu wyrzuty. Wiedział, że tak będzie, ale mimo to nie umiał znaleźć żadnej rady. Miriam powie, że powinien był ciężej pracować, zrobi mu sto innych, rozpaczliwych i bezcelowych wymówek. Takie myśli potrafią rzucić na duszę mroczny cień nawet beż pomocy nie strawionej zimnej wieprzowiny, zimnych kartofli i pikłi, a cóż dopiero z ich pomocą! Toteż w duszy pana Polly panował w tej chwili mrok. — Może by się trochę przejść? — mruknął pan Polly udręczony nie do zniesienia tymi rozmyślaniami i postawił jedną nogę na słupku. — Zabiję się — powiedział wreszcie. Myśl ta ostatnio często przychodziła mu do głowy i coraz —bardziej go pociągała, szczególnie po jedzeniu. Czuł, że życie nie da mu już szczęścia. Nienawidził Miriam, wiedział, że cokolwiek się zdarzy, nie zdoła nigdy od niej się odczepić. Czeka go tylko ciężki mozół i walka, walka i praca z pełnym zniechęcenia sercem i słabnącą odwagą, by móc dalej wytrzymać to posępne życie we dwoje. — Jestem ubezpieczony 4na życie — powiedział sobie. — Sklep jest także ubezpieczony, więc w ten sposób nie skrzywdzę ani jej, ani nikogo innego. — Wsunął ręce do kieszeni. — Nikogo nie skrzywdzę — powtórzył i zaczął opracowywać plan działania. Pomyślał sobie, że opracowanie planu jest zajęciem interesującym. Czuł, że nastrój jego rozjaśnia się nieco, i przyśpieszył kroku. Nie ma na świecie skuteczniejszego środka na melancholię niż dłuższy spacer i ćwiczenie wyobraźni, którego przedmiotem jest obmyślanie czegoś, co zamierzamy uczynić, toteż wkrótce gniew i zgryzota znikły z jego twarzy. Będzie musiał wykonać to w tajemnicy i bardzo roztropnie, gdyż w przeciwnym razie mogłyby z tego wyniknąć trudności z polisą asekuracyjną. Zaczął rozmyślać, jakby tu uniknąć tych trudności. Odbył długą przechadzkę, bo ostatecznie na cóż zda się śpieszyć z powrotem do sklepu, gdy jest się nie tylko niewypłacalnym, lecz gdy niebawem czeka cię śmierć? Zjedzony obiad i wschodni wiatr przestały mu dokuczać i gdy wreszcie powrócił do Fishbourne na swoją High Street, twarz miał pogodną i poczuł głód, tak charakterystyczny dla ludzi chorujących na niestrawność. Poszedł więc do sklepu i kupił ozdobioną czerwonymi napisami puszkę jasnoróżowej konserwy z ryb, znanej pod nazwą „Łosoś z głębokich mórz”. Nie bacząc na koszt postanowił ją spałaszować z octem, solą i pieprzem, jako przekąskę do kolacji. Tak też zrobił i ponieważ z Miriam rzadko rozmawiali, a ona po jego niedawnym wystąpieniu uważała za punkt honoru uparcie milczeć, jadł szybko i obficie i coraz bardziej posępniał. Zjadł łososia sam, bo Miriam, chcąc zaznaczyć, że to zbytek, powstrzymała się od jedzenia. Potem pan Polly powlókł się na High Street, uznał, że to miejsce z piekła rodem, spróbował zapalić fajkę, ale smak jej wydał mu się mdły i gorzki — i zmęczony położył się spać. Spał mniej więcej godzinę i obudził się, by podumać o zgarbionych plecach Miriam, o zagadce życia i o nęcącym postanowieniu skończenia raz na zawsze z tym wszystkim, co go więziło — o tym promiennym postanowieniu, które niby złowróżbna gwiazda świeciło ponad oparami i mrokiem jego nędznego życia… ROZDZIAŁ VIII ZERWANIE Z PRZESZŁOŚCIĄ 1 Pan Polly nakreślił sobie plan samobójstwa z wielką starannością i z niezwykłym altruizmem. Jego namiętna nienawiść do Miriam rozwiała się natychmiast, gdy tylko w jego głowie dojrzała myśl o rozstaniu się z nią na zawsze. Odtąd był pełen troski o zapewnienie jej pomyślnej przyszłości. Nie pragnął uwolnić się od niej jej kosztem. Nie miał najmniejszego zamiaru zostawić jej bez zaopatrzenia, z, przykrym wspomnieniem o zmarłym mężu i z bankructwem sklepu na karku. Zdawało mu się, że o ile potrafi załatwić wszystko w sposób należyty, to tym samym zdoła jej zapewnić otrzymanie pełnej sumy za obie polisy asekuracyjne — za swoją na życie i drugą od ognia. Teraz, obmyślając swój plan, czuł się szczęśliwszy niż kiedykolwiek dotąd, choć był to może bardziej wzniosły i chmurny rodzaj szczęścia niż ten, jaki mu dotychczas przypadał w udziale. Dziwił się, jak mógł tak długo znosić monotonię i nędzę swego chybionego życia. Jednak w mglistym półmroku jego mózgu czaiły się dziwne wątpliwości i pytania, które z całą stanowczością od siebie odsuwał. Musiał sobie głośno powtarzać: „Mam już dość tego!”, żeby postanowienie jego pozostało jasne i niezłomne. Jego życie było zupełnie chybione; w przyszłości nie mógł się spodziewać niczego innego prócz nieszczęścia. Więc po co miał żyć? Zgodnie z jego planem pożar miał wybuchnąć na schodach wiodących z parteru do kuchni i spiżarni, znajdujących się w suterenie. Obleje schody naftą i za pomocą drewek i papieru wznieci gwałtowny ogień w piwnicy z węglem. Przebije w schodach otwór, aby utworzyć przeciąg dla płomieni, a na górze, w sklepie, przygotuje cały stos pudeł, papieru i jakieś odpowiednie krzesełko. Blaszanka z naftą będzie leżała przewrócona, a w odpowiedniej odległości, w pokoju kredensowym, postawi, jakby dla napełnienia naftą, sklepową lampę, którą pochwyci w ostatniej chwili. Na klatce schodowej rozbije lampę pokojową — co będzie uchodziło za widoczną przyczynę pożaru — a sam poderżnie sobie gardło na górnych stopniach schodów kuchennych, które staną się jego śmiertelnym stosem. Wszystko to zrobi w niedzielę wieczorem, gdy Miriam pójdzie na nieszpory; w ten sposób stworzy pozór, że spadł ze schodów z zapaloną lampą w ręku i spalił się na śmierć. Pan Polly uważał, że w całym tym projekcie nie ma najmniejszej skazy. Był pewny, że potrafi sobie poderżnąć gardło — zrobi to z boku i nie przetnie tchawicy; wyrozumował sobie, że w ten sposób nie będzie go bardzo bolało. No i wreszcie skończy się to wszystko. Oczywiście, nie było powodu, żeby się z tym specjalnie śpieszyć, więc tymczasem zaczął rozmyślać nad ewentualnymi zmianami w planie… Zanim pan Polly mógł się zdecydować na wykonanie tego planu, musiał się przedtem znaleźć na samym dnie rozpaczy. Do tego potrzebny mu był szczególnie suchy, dmący kurzem wiatr wschodni, wyjątkowo ciężkostrawny obiad niedzielny, stanowczy list od Konka, Maybricka, Ghoola i Gabbitsa, jego głównych i najbardziej niecierpliwych wierzycieli, oraz rozmowa z Miriam, która — zaczęta od czynszu — doprowadzi do wzajemnego określenia ich charakterów. Pan Polly wyszedł na spacer, który go zdenerwował, i powróciwszy zastał Miriam w złym humorze nad zastawą do herbaty, gotującej się w imbryku od trzech kwadransów, i nad gorącymi, posmarowanymi masłem bułeczkami, stwardniałymi jak podeszew. Usiadł przy stole i jadł w milczeniu. Sprawa została zdecydowana. — Czy pójdziesz do kościoła? — zapytała Miriam po uprzątnięciu ze stołu. — A właśnie! — mruknął pan Polly. — Mam też być za co Panu Bogu wdzięczny. — Masz to, na co zasłużyłeś — odpowiedziała Miriam. — Widocznie! — odburknął pan Polly; podszedł do okna i zapatrzył się na jakiegoś osowiałego konia, stojącego na hotelowym podwórzu. Stał tam jeszcze, gdy Miriam, już ubrana do kościoła, zeszła ze schodów. Jego nieruchoma pozycja zastanowiła ją. — Zamiast się gnębić, poszedłbyś lepiej do kościoła — powiedziała. — Nie będę się już gnębił — mruknął pan Polly. Stała jeszcze trochę. Jej obecność drażniła go. Czuł, że za chwilę powie jej coś absurdalnego, że po raz ostatni zaapeluje do jej zrozumienia, którego nigdy dla niego nie miała. — Ach, idź już do kościoła! — powiedział tylko. Frontowe drzwi zatrzasnęły się za nią. — No, pozbyłem się jej wreszcie — powiedział pan Polly. Odwrócił się. — Dostałem po łbie — mruknął. A po chwili dodał: — Nie widzę żadnego powodu, żeby miała mnie przeklinać. Parszywy dom! Parszywe życie! Przez pewien czas stał zamyślony. — No, do roboty! — powiedział wreszcie. 2 Przez dwadzieścia minut pan Polly krzątał się po mieszkaniu czyniąc gruntowne i systematyczne przygotowania. Otworzył okna na strychu, żeby wywołać silny przeciąg w całym domu, w tylnych pokojach zapuścił rolety i zamknął kuchenne drzwi, żeby ukryć te przygotowania przed przygodnym obserwatorem. Pod koniec odemknie dlrzwi na podwórze; w ten sposób wytworzy się przeciąg w całym domu. Podważył i zerwał pierwszy stopień schodów. Wyniósł spod schodów węgiel i dołożywszy papieru zbudował solidny stos; rozpryskał dokoła naftę i ustawił lampy i blaszankę, tak jak to sobie przedtem ułożył, a w małym saloniku za sklepem poskładał jeden na drugim różne przedmioty. Obejrzawszy to wszystko powiedział do siebie: — Zapowiada się to na porządny pożar. Nie chciałbym, żeby wszedł tu teraz jaki klient. No, a teraz na schody! ,,Mam mnóstwo czasu” — uspokajał się. Wziął lampę, która miała wyjaśnić przyczynę wzniecenia pożaru, i wszedł na najwyższy stopień schodów prowadzących z pokoju kredensowego do saloniku. Usiadł w półmroku, mając nie zapaloną lampę obok siebie, i rozejrzał się dokoła. Będzie musiał zapalić ogień pod schodami w piwnicy z węglem, otworzyć kuchenne drzwi, potem szybko wbiec po schodach i na każdym stopniu zapalić rozlaną tam naftę, wreszcie znów usiąść i poderżnąć sobie gardło. Wyciągnął z kieszeni brzytwę i pomacał ostrze. Chyba nie będzie go bardzo bolało, a za dziesięć minut stanie się kupką popiołu w płomieniach, Więc taki jest koniec jego życia! Koniec! A teraz wydało mu się, że życie jego jeszcze się w ogóle nie zaczęło, tak, wcale się nie zaczęło! Jak gdyby od pierwszej chwili po urodzeniu duszą miał skrępowaną, a oczy szczelnie zabandażowane. Dlaczego żył takim życiem? Dlaczego ulegał tylu różnym rzeczom, dlaczego błądził wśród nich? Dlaczego nie upierał się przy zdobyciu tego, co uważał za piękne i pożądane, dlaczego nigdy nie szukał piękna, nie walczył o nie, nie narażał się, by je zdobyć, dlaczego raczej nie umarł, niżby miał się go wyrzec? Przecież tylko piękno ma jakąś wartość w życiu. Bezpieczeństwo nie jest ważne. Całe życie nie ma znaczenia, o ile się nie osiągnie tego, dla czego warto jest żyć… Był szaleńcem, tchórzem i szaleńcem; co prawda zmarnował się także dlatego, że nikt nigdy nie ostrzegł go, iż życie należy uchwycić w silne dłonie, nikt nigdy nie powiedział mu, jak małe znaczenie ma strach, ból lub śmierć. Ale na cóż by się zdało zaczynać życie na nowo? Minęło i przyszedł koniec. Zegar w pokoju od podwórza wybił pół godziny. — Już czas! — powiedział pan Polly i wstał. Przez chwilę — szybko, z poczuciem winy — walczył z chęcią ustawienia wszystkiego z powrotem. A może by wyrzec się tego rozpaczliwego zamiaru samobójstwa? Ale Miriam zaraz poczułaby zapach nafty! — Tym razem, bracie, nie masz wyjścia — powiedział sobie i zszedł wolno ze schodów trzymając w ręku pudełko zapałek. Zanim potarł zapałkę, przeczekał jakie pięć minut nasłuchując odgłosów dolatujących z podwórza hotelu Fishbourne Royal. Ręka trochę mu drżała. Papier sczerniał, przemknął po nim błękitny płomyk i zaczął się rozszerzać. Ogień posłusznie się zapalił i za chwilę drzewo zaczęło wesoło trzeszczeć. Ktoś może usłyszeć. Należy się śpieszyć. Zapalił małą kałużę nafty, rozlaną na podłodze kredensowego pokoju, i natychmiast drżąca łapa niebieskiego płomienia rzuciła się chciwie na zdobycz. Wbiegł na schody, przeskakując po trzy stopnie na raz, a w ślad za nim pełgał niebieski język płomienia. Znalazłszy się na górze schwycił lampę. — Teraz! — powiedział i cisnął ją na dół. Szkło rozbiło się, ale szklany zbiornik wytrzymał uderzenie i potoczył się po podłodze z hukiem podobnym do wybuchu bomby. Stary Rumbold usłyszy huk i nie będzie wiedział, skąd pochodzi… Niebawem dowie się! Trzymając brzytwę w ręku pan Polly zawahał się i usiadł. Trząsł się cały, ale bynajmniej się nie bał. Przeciągnął brzytwą pod lewym uchem. Boże! Ale to parzy jak pokrzywa! Nagle spostrzegł cienką, niebieską nitkę płomieni biegnącą mu po nodze. Zapatrzył się na nią i przez chwilę siedział nieruchomo z brzytwą w ręku. To pewnie nafta! Zajęła się na spodniach od ognia, gdy biegł po schodach. Nogi miał opryskane naftą! Przycisnął płomyk ręką, żeby go zgasić, i poczuł, że oparzył sobie nogę. Ale spodnie tliły się nadal i żarzyły. Wydało mu się, że musi zgasić płomyk, koniecznie jeszcze przed poderżnięciem sobie gardła. Położył brzytwę obok siebie, żeby mocno obiema rękami przydusić ogień. W tej chwili w otworze, który przebił w schodach, ukazał się wąski, wysoki, czerwony język płomienia; stał tam spokojnie, zupełnie spokojnie, i zdawał się na niego patrzeć. Był jakiś dziwny i jakiś taki spokojny, że pan Polly zagapił się na niego. Bzzz! — wybuchła na dole blaszanka nafty i już paliła się białym, śmierdzącym płomieniem. Przy wybuchu łososiowy płomyk zadrżał, zniżył się, potem rozdwoił się i znikł, i natychmiast cała klatka schodowa stanęła w buzującym ogniu. Pan Polly zerwał się i odskoczył w tył, jak gdyby napastliwe języki płomieni były stadem głodnych wilków. — Wielki Boże! — krzyknął jak człowiek nagle zbudzony ze snu. — Do diabła! Co tu robić? Jestem cały przesycony tą przeklętą naftą! Przygotował się do poderżnięcia sobie gardła, ale przecież to pożar! Trzeba będzie odłożyć to na później, a tymczasem, choć na chwilę, stłumić pożar. Przyszło mu do głowy, że najlepiej będzie zrobić to za pomocą wody. W małym saloniku ani w sklepie nie było wody. Zawahał się, czyby nie pobiec na górę do sypialni i nie przynieść stamtąd dzbanka wody. Ale w takim razie za pięć minut dom Rumbolda stanąłby w płomieniach. Wszystko to poszło szybciej, niż pan Polly przypuszczał. Pobiegł do drzwi pod schodami, ale gorący powiew cofnął go wstecz. Wtedy rzucił się przez sklep. Frontowe drzwi jakoś zacięły się; to go rozwścieczyło. Rzęził i walił w nie czując, że salonik stoi już w ogniu. Jeszcze chwila, drzwi się otworzyły na oścież, a on znalazł się na ulicy. Za nim klatka schodowa trzeszczała teraz, jakby tam kto strzelał z bata albo z rewolweru. Biegnąc pan Polly miał mętne poczucie, że postępuje nie tak, jak sobie uplanował, ale najważniejszą rzeczą był w tej chwili ten niepohamowany ogień za nim. Co tu robić? Obok, w sąsiednim domu, mieścił się posterunek straży ogniowej. Ulica nigdy nie wydała mu się taka pusta. Daleko na rogu przed gospodą „Pod Opatrznością” grupka wyrostków w porządnych czarnych ubraniach rozmawiała bez przerwy z policjantem Taplowem. — Hej! — wrzasnął do nich pan Polly. — Pali się! Pożar! — Nagle z przerażeniem przypomniał sobie, że głucha teściowa Rumbolda pewnie znajduje się sama w mieszkaniu na piętrze, zaczął więc dobijać się, kopać i walić z wściekłością w zamknięte drzwi sklepu Rumbolda. — Hej tam! — powtarzał. — Hej! Pali się! 3 Był to początek wielkiego pożaru w Fishbourne. Pożar ten ominął stosy napełnionych słomą skrzyń Ruspera, cofnął się do stajni i składu nafty należącyqh do hotelu Royal i stąd zaczął się tak rozszerzać, że zdawało się, iż z całego miasta zostaną zgliszcza. Wschodni wiatr, wzmagający się przez cały dzień, wachlował z rozmachem płomienie; wszystko było suche, a niewielka szopa obok Rumbolda, w której straż ogniowa trzymała swoje narzędzia, zapaliła się, zanim można było uratować sikawki i węże gumowe. W nieprawdopodobnie krótkim czasie wielki słup czarnego, pręgowanego czerwonym ogniem dymu wystrzelił w samym środku High Street i całe miasto ogarnęło podniecenie. Przeważna część najszanowniejszych obywateli fishbourneńskich znajdowała się wówczas w kościele lub w kaplicy. Wiele też osób skuszonych błękitnym niebem i jędrną świeżością wiosennego powietrza wyległo na wycieczki podmiejskie i dlatego brak było próżniaków i gadułów z wybrzeża i z bocznych ulic, gdyż z uderzeniem godziny szóstej łoskot otwieranych żaluzji i przekręcanych w zamkach kluczy oznacza koniec brytyjskiego Ramadanu, czyli cotygodniowej przerwy w piciu, jaką narzuca nam nasze prawo. Miejscowa dzieciarnia rozproszyła się po wybrzeżu lub bawiła się na podwórzach, pamiętając, że czeka ją kara, jeśli zabrudzi ubranie; młodzi ludzie parami spacerowali w bardziej odosobnionych zakątkach na peryferiach miasta. Kilku bezbożnych młodzieńców, mimo że ich mdliło, łowiło zawzięcie ryby kołysząc się na morzu w łodzi starego ateisty Tarbolda, a Clampsowie zabawiali swoich kuzynów przybyłych z Port Burdock. Nieliczni wycieczkowicze, jakimi Fishbourne mogło się pochwalić w sezonie wiosennym, siedzieli w kościele lub na plaży. Dla wszystkich tych ludzi słup dymu miał swoją wymowę. „Patrzcie! — zdawał się mówić. — Ten pożar do pewnego stopnia i was dotyczy. Co zamierzacie zrobić?” Trzej młodzieńcy, gdyby to był dzień powszedni, a oni byli ubrani jak na codzień, byliby może przybiegli na ratunek, ale ponieważ mieli na sobie odświętne czarne ubrania, pośpieszyli tylko na róg i stanęli koło sklepu Ruspera, żeby lepiej widzieć pana Polly dobijającego się do drzwi. Policjant był młodym, niedoświadczonym posterunkowym, lubił zbyt często zaglądać do szynków, więc wysunął tylko głowę z okna jakiejś prywatnej gospody. Ale, dzięki Bogu, nie zauważył naruszenia prawa. Powiedział tylko: — Sklepy Polly’ego i Rumbolda palą się! — i znikł. Nad sklepem Boomera otworzyło się okno i ukazał się w nim Boomer, kapitan straży ogniowej, i przyglądał się pożarowi z tępym wyrazem twarzy. Nie przestając się przyglądać zaczął borykać się z kołnierzykiem i krawatem.; przecież musiał przebrać się w mundur! Pies Hinksa, leżący na chodniku przed sklepem Wintersheda, obudził się i spojrzawszy podejrzliwie na pana Polly warknął nerwowo i podreptał za róg w aleję Granville. Pan Polly w dalszym ciągu walił i kopał w drzwi Rumbolda. Wtedy szynki i bary zaczęły wyrzucać z siebie mniej pożądane żywioły fishbourneńskiego towarzystwa. Chłopcy i mężczyźni biegli, krzyczeli, a wraz z rosnącym zgiełkiem coraz więcej okien otwierało się na ulicę. Aptekarz Tashingford ukazał się na progu swego domu, w fartuchu, bez marynarki, trzymając w ręce ramkę do klisz fotograficznych. Wtedy niby uosobienie praktycznej celowości nadbiegł pan Gambell, kupiec kolonialny, zapinając po drodze swój mundur. Miał na głowie wielki mosiężny hełm strażacki, spod którego widać mu było tylko koniec ostrego nosa, zacięte usta i nieustraszony podbródek. Biegł wprost do posterunku straży ogniowej, potrząsnął drzwiami, odwrócił się i spotkał się ze wzrokiem Boomera, tkwiącego jeszcze w swoim oknie. — Klucz! — zawołał. — Gdzie jest klucz? W odpowiedzi pan Boomer mruknął coś niewyraźnie o swoich spodniach i o pięciu minutach. — Czy widziałeś pan starego Rumbolda? — zawołał pan Polly podbiegając do Gambella. — Poszedł na spacer do Downford — odpowiedział pan Gambell. — Rozmawiałem z nim. Ale słyszysz pan? Nie mamy klucza! — Boże! — krzyknął pan Polly i z przerażeniem spojrzał na sklep z porcelaną. Wiedział, że staruszka musi tam być sama. Pobiegł z powrotem przed sklep i stał tam pełen niepokoju. Cały ruch na ulicy nic go nie obchodził. Ale ta głucha staruszka na górze, sama jedna! Drogocenne chwile mijają! Nagle błysnęła mu pewna myśl. i znikł ludziom z oczu w otwartych drzwiach piwiarni hotelu Royal. Tymczasem na ulicy gromadził się coraz większy tłum, tu i ówdzie ludzie zabierali się do ratunku. Pan Rusper był w domu, zajęty czytaniem broszury o reformie stawek taryfowych; korzystając ze spokoju podczas nieobecności żony, która poszła do kościoła, starał się wyciągnąć z lektury to, co go interesowało w dziedzinie handlu żelazem. Słyszał bieganinę na ulicy, ale przez pewien czas nie zwracał na to uwagi, aż do chwili, gdy okrzyk „Pali się!” nie pociągnął go do okna. Na broszurze Moneya, którą czytał obok rozprawki Holta Schoolinga, szybko nakreślił ołówkiem uwagę: „Bilans handlu około 12000000” i wyjrzał przez okno. Natychmiast je otworzył i natychmiast przestał uważać, że sprawy fiskalne są najważniejsze spośród wszystkich ludzkich spraw. — Dobry Boże! — zawołał pan Rusper. Gdyż nagle gwałtownie rozszerzająca się łuna oświetliła zabudowania koło jego domu, ogarnęła piwnicę, przemknęła przez mur ogrodowy i pokrytą papą szopę, w której hodował pieczarki, i objęła skład maszyn. Ogień przebiegł po nim jakby nie po to, by go pochłonąć, ale jak gdyby czyhając na zdobycz. Sklep pana Polly i górna część domu były już jednym wielkim ogniskiem, a spoza kraty przy piwnicy Rumbolda wydobywał się czarny dym. Pożar w składzie sprzętu pożarnego zaznaczył się tylko nagłym słupem dymu, jaki wybuchł z jego głębi. Straż ogniowa w bardzo nielicznym już składzie pracowała ciężko przy domu Rumbolda. Udało się im otworzyć drzwi zbyt późno; zdołali uratować żelazną drabinę i kilka kubłów i wyciągali swoje narzędzia razem z gumowym wężem, który teraz przedstawiał jedną miękką, przeciekającą wodą masę śmierdzącej gumy. Dokoła nich uwijał się Boomer, klnąc i pokrzykując. Ten bezpośredni atak na jego narzędzia obrażał jego poczucie rycerskości. Jego podwładni, zniechęceni, krzątali się koło uratowanej drabiny, starając się zrozumieć z wrzasku Boomera słowa komendy. — Hej! — zawołał Rusper z okna. — Co się tu (kik) dzieje? — Spaliły się nam węże gumowe! — zawołał Gambell spod hełmu. — Ja mam węże! — odkrzyknął Rusper. Miał je rzeczywiście. Posiadał na składzie kilka tysięcy stóp wężów gumowych różnego kalibru i gatunku i czuł, że teraz nadszedł czas, by je użyć. Za chwilę sklep jego został otwarty, a on ciskał na podłogę kubły, ogrodowe polewaczki i zwoje gumowych węży do polewania. — Rozwińcie je! — wołał do tłumu zebranego na ulicy. Posłuchali go. Teraz już setki rąk rozwijały, plątały i rozplątywały zapas wężów pana Ruspera w beznadziejnym i niezaspokojonym przekonaniu, że te węże w jakiś sposób zawierają i wypuszczą z siebie wodę. Pan Rusper, wstrząsany swoim „kikiem”, z całą furią zajął się drutami, mosiężnymi śrubami i innymi tajemniczymi częściami narzędzi. — Przymocujcie je (kik) do kurka w łazience! — zawołał pan Rusper. W sąsiednim domu, obok posterunku straży ogniowej, mieściła się mała filia słynnej firmy Mantell i Throbsom i pan Boomer, szukając we wzburzonym umyśle planu działania, postanowił dom ten uratować. — Niech kto zatelefonuje do Port Burdock i do Haimpstead–on–Sea po straż ogniową! — krzyknął do tłumu, a potem zakomenderował swoim strażakom: — Porąbcie wszystko, co drewniane w budynku straży! — W ten sposób żwawe toporki strażackie w jednej chwili utorowały drogę płowieniem, wywołując jednocześnie wprost cudowny przeciąg. Jednakże ten jego pomysł nie okazał się znów taki zły. Firma Mantell i Throbson była oddzielona z frontu od posterunku straży ogniowej oszkloną galerią, zaś z tyłu dach dużej szopy opuszczał się pochyło ku posterunkowi straży. Krzepcy robotnicy portowi, z których przeważnie składał się oddział straży ochotniczej, rzucili się z niezwykłym zapałem na szklany dach galerii i zaczęli go rąbać z takim łoskotem, że na pewien czas zagłuszyli huk płomieni. Czyniąc zadość żądaniu pana Boomera, kilka osób pobiegło ochoczo do nowej stacji telefonicznej, lecz tam młoda urzędniczka z chłodną oficjalną grzecznością oznajmiła im, że z własnej inicjatywy już przed dziesięciu minutami zrobiła wszystko, co należało. Przez chwilę rozmawiała z tymi zapaleńcami, a potem powróciła do okna. Rzeczywiście, widowisko warte było oglądania. Zapadał zmierzch i w wielu miejscach tryskały jasne płomienie. Łańcuch gorliwych ochotników, podających sobie wiadra, nieustannie polewał wodą piwiarnię hotelu Royal Fishbourne, sąsiadującą z zachodniej strony z domem pana Polly, a na górze w oknie łazienki stał kelner Niemiec, zajęty wężem. Ale dom pana Polly objęły większe płomienie, niż to się na ogół płonącym domom zdarza. W każdym oknie trzepotały drżące fale ognia i niby wężowe jęzory lizały trzy duże dziury w dachu, który zaczynał się już zapadać. W głębi coraz większe słupy ognia i snopy iskier wytryski—wały ze stajni hotelu Royal Fishbourne, gdzie zgromadzone były zapasy obroku dla koni. W sąsiadującym z domem pana Polly domu Rumbolda czarny dym wydobywał się spoza żelaznych krat zabezpieczających okna sutereny i od czasu do czasu czerwone języki zaczynały się ukazywać w oknach pierwszego piętra. Posterunek straży palił się gwałtowniej w tyle niż na froncie, a jego części drewniane płonęły szybko dziwnym, zielonkawym ogniem .szerząc dokoła ostry, gryzący zapach. Na ulicy kłębiący się tłum wdrapywał się na uratowaną żelazną drabinę i nie pozwalał trzem miejscowym policjantom zdjąć jej z grożącej zawaleniem fasady domu pana Polly; rozfalowana gromada postaci kręciła się, krzyczała i dawała strażakom hałaśliwe rady w ich usiłowaniach odcięcia firmy Mantell i Throbson od posterunku straży ogniowej, który już się dopalał. Dalej grupa ludzi pod gorączkowym kierownictwem Ruspera zdawała się zawzięcie niszczyć szare i czerwone węże — wyglądało to tak, jak gdyby cała ulica została dotknięta plagą robactwa. Jeszcze dalej ciżba mniej śmiałych i czynnych ludzi tamowała wszelki kołowy ruch na ulicy. Mężczyźni mieli na sobie przeważnie czarne, niedzielne ubrania; obok tej czerni nakrochmalona biel odświętnych sukien kobiet i dzieci nadawała całemu widowisku jakiś uroczysty ton. W pewnej chwili urzędniczka telefonów zwróciła uwagę na aptekarza, pana Tashingforda, który nie oglądając się na innych przebiegał przez ulicę, ciskał na posterunek straży ręczne granaty do gaszenia ognia i powracał po nowy zapas; spojrzała na pochyły dach szopy sięgający krawędzi parapetu okiennego w domu, gdzie mieściła się firma Mantell i Throbson. W oczach telefonistki błysnął wyraz zdumienia. Rzuciła się gorączkowo do okna, krzycząc głośno: — Dwoje ludzi na dachu! Tam! Dwoje ludzi na dachu! 4 Wzrok jej nie mylił. Dwie postacie wyłoniły się na pierwszym piętrze z okna klatki schodowej domu Rumbolda i brnąc z trudem posuwały się ku posterunkowi Straży ogniowej, a teraz wolno, ale zdecydowanie wspinały się w górę po dachu szopy, ku tylnej ścianie głównego budynku firmy Mantell i Throbson. Wspinały się wolno i jedna z nich przynaglała i pomagała drugiej, ześlizgując się i od czasu do czasu odpoczywając pośród nieustannie obsuwających się odłamków popękanych dachówek. Jedną z tych postaci był pan Polly z włosami w dzikim nieładzie, z twarzą umazaną sadzami, w osmolonych i poczerniałych spodniach; drugą była staruszka, spokojnie i gustownie ubrana w czarną suknię, ożywioną wąską białą koronką przy szyi i mankietach, w niedzielnym czepku z kremowej koronki, przybranym czarną aksamitną kokardą. Włosy jej znad pomarszczonego czoła były sczesane gładko do tyłu i upięte w kok; jej zwiędłe usta miały wyraz zdecydowania, jaki widzi się u bezzębnych starców. Staruszka trzęsła się, lecz nie ze strachu, tylko ze starości; mówiła głosem cichym i drżącym, lecz stanowczym. — Wspinać się do góry to dla minie drobnostka — mówiła nieugięcie z przerywanym, świszczącym oddechem. — Ale skakać nie umiem i nie będę. — To niech się pani wspina! — wołał pan Polly ciągnąc ją za ramię. — Na tych przeklętych dachówkach robi się jeden krok naprzód, a dwa w tył. — Nie jestem do tego przyzwyczajona — stwierdziła staruszka. — Człowiek uczy się przez całe życie — odrzekł pan Polly. — Niech się pani mocno trzyma! — I dosięgną—wszy szczytu dachu chwycił ją silnie za ramię i pociągnął za sobą. — Przecież nie umiem skakać — powtórzyła zaciskając wargi. — A takich starych kobiet jak ja nie powinno się popędzać. — Musimy się wspiąć jak najwyżej — rzekł pan Polly popychając ją łagodnie w górę. — Czy widzi pani ten błyszczący wytrysk wody? To już blisko jak do nieba. — Nie umiem skakać — powtarzała uparcie. — Mogę zrobić wszystko, tylko nie skakać. — Niech się pani trzyma! — wołał pan Polly — a ja panią popchnę. Tak, doskonale. — Bylebym tylko nie musiała skakać… Staruszka uchwyciła się parapetu i tu nastąpił moment wytężonej walki. — Hop! — zawołał pan Polly. — Niech się pani mocno trzyma! Do diabła! Gdzież się ona podziała? Uspokoił się, gdy nagle mignął chwiejnie obok niego wylatany, z wszytą z boku gumą, trzewik starej pani. — Myślałem, że tam już nie ma dachu — tłumaczył się wdrapując się na parapet obok niej. — Nigdy dotąd nie byłam na dachu — powiedziała staruszka. — Jestem cała wzburzona. Tu jest strasznie stromo. Szczególnie na tym ostatnim odcinku. Czy nie moglibyśmy przysiąść troszkę i odpocząć. Nie jestem już młodą dziewczyną, jaką byłam niegdyś. — Jeśli pani tu posiedzi jeszcze dziesięć minut — krzyknął pan Polly — to pęknie pani jak pieczony kasztan. Czy słyszy pani? Jak pieczony kasztan! JAK PIECZONY KASZTAN! PĘKNIE PANI! Głuchota musi mieć także jakieś granice. Obejdźmy dokoła i zobaczmy, czy nie ma tu okna mansardowego. Niech pani spojrzy na ten dym!… — Obrzydliwe! — powiedziała stara dama spoglądając we wskazanym kierunku i wydymając wargi z wyrazem głębokiego niesmaku. — Chodźmy! — Nie słyszę ani słowa, co pan mówi. Pociągnął ją za ramię. — Chodźmy! Zatrzymała się na chwilę i zupełnie niespodziewanie kilka razy z rzędu zachichotała. — Coś podobnego!! — śmiała się. — Jeszcze mnie to nigdy nie spotkało! Dokąd on mnie ciągnie? — I przeszła za parapetem aż na front sklepu sukienniczego. Tymczasem na dole ulica w gorączkowym podnieceniu powitała ich pojawienie się i okrzykami i wiwatami dodawała im odwagi. Dokoła pożarnej drabiny zawiązało się coś w rodzaju bezładnej walki; porządek reprezentował pan Boomer i trzej młodzi policjanci, nieporządek — kilku niezupełnie trzeźwych ochotników straży, z których każdy miał swój własny pogląd na manipulowanie drabiną. Spośród trzech wężów pana Ruspera dwa oplotły się dokoła drabiny. Pan Polly obserwował tę walkę z pewną niecierpliwością i raz po raz spoglądał przez ramię na stale rosnącą chmurę dymu i pary, jaka unosiła się nad płonącym posterunkiem straży. Postanowił rozbić okienko na poddaszu, wejść do środka i w ten sposób spróbować przedostać się na dół przez sklep. Dotarł do małej sypialni i powrócił po staruszkę. Przez pewien czas nie mogła zrozumieć, o co mu chodzi. — Musimy pójść natychmiast! — krzyknął. — Już od dawna nie zdarzyło mi się nic podobnego — odpowiedziała stara pani. — Musimy przedostać się na dół! — Ależ ja nie umiem skakać — odrzekła. — Nie! Niechętnie dała się poprowadzić. Wyjrzała poza parapet. — Biegamy i zmykamy zupełnie jak te małe czarne karaluchy w kuchni. — Musimy się śpieszyć. — Mój zięć, pan Rumbold, jest bardzo spokojnym człowiekiem. On jest zawsze spokojny. Toż by się zdziwił, gdyby mnie tak tu zobaczył! Ale, patrz pan. On tam jest na dole! — Poszperała tajemniczo w fałdach sukni, wyjęła zmiętą chustkę do nosa i zaczęła nią powiewać. — Niechże się pani wreszcie ruszy! — krzyknął pan Polly i schwycił ją za rękę. Wprowadził ją na poddasze, ale klatka schodowa pełna była duszącego dymu, więc nie odważył się zejść o piętro niżej. Zaprowadził ją do długiej sypialni dla praktykantów sklepowych, zamknął drzwi, żeby się odseparować od gryzącego dymu, i otworzywszy okno zauważył, że już przystawiono drabinę; na dole całe Fishbourne wrzało z podniecenia przyglądając się, jak po drabinie wspinała się wolno mała, rezolutna figurka w olbrzymim hełmie. Za chwilę przez parapet okienny zajrzał wybawca z miną bohaterską, lecz trochę zakłopotaną i śmieszną. — Biegnie jak myszka! — powiedziała staruszka. — Co za cuda! Same cuda dokoła! Ależ to pan Gambell! Tylko że schował głowę w tym garnku! Coś podobnego! — Czyż zdążymy sprowadzić ją na dół? — zapytał pan Gambell. — Mamy bardzo mało czasu. — On może uwięznąć w tym garnku. — To pani tu uwięźnie — rzekł pan Polly. — Chodźmy. — Ale ja ani myślę skakać — powiedziała staruszka rozumiejąc raczej ich gesty niż słowa, — Ani mi się śni! Nigdy nie lubiłam skakać i nie chcę skakać. Popchnęli ją delikatnie, ale stanowczo do okna. — Pozwólcie mi zejść po swojemu — powiedziała stojąc już przy oknie. — Byłoby mi łatwiej zejść, gdyby on to zdjął. — Ach, niechże pani już schodzi! — Jeszcze gorsze zdarzenie miałam kiedyś na przełazie Cartera, zanim go naprawili. Schodzę, aż tu krowa patrzy na mnie z drugiej strony przełazu. Pan Gambell przystanął opiekuńczo niżej, pan Polly z góry ustawił na drabinie jej starcze nogi. Na dole zaniepokojony tłum rzucał rady i robił wszystko, żeby przewrócić drabinę. Niestety strugi czarnego dymu zaczęły się wydobywać przez szpary w podłodze. Na kilka sekund wszyscy wstrzymali oddech, a tymczasem stara dama oddała się znów niebacznej wesołości. — Co za czasy! — wołała. — Biedny Rumbold! Wreszcie zaczęli wolno schodzić na dół; pan Polly został na swym niebezpiecznym posterunku i trzymał mocno długą drabinę, dopóki stara dama nie znalazła się w ramionach pana Rumbolda (który tonął we łzach), chroniona przez niego i młodego policjanta przed natrętnymi powinszowaniami tłumu. Wszyscy chcieli, wziąć w tym udział. Stojący najbliżej ściskali ją za ręce, dalsi wznosili okrzyki. — To był mój pierwszy pożar w życiu i prawdopodobnie ostatni. Trzeba było śpieszyć się i zmykać, ale naprawdę jestem rada, że mnie to nie ominęło — powiedziała staruszka, którą raczej zaniesiono, niż odprowadzono do hotelu Temperance. Słyszano również, jak powiedziała: — Mówił mi coś o pieczonych kasztanach. Ale żadnych pieczonych kasztanów tam nie było. Potem tłum zaczął śledzić, jak pan Polly coś niezręcznie majstruje przy górnych szczeblach drabiny. — Patrzcie, on schodzi! — zawołał jakiś głos. I oto pan Polly wynurzył się znów na świat z pożaru, który miaf być jego stosem pogrzebowym; wynurzył się mokry, podniecony, ale żyw i cały pośród burzy oklasków. Podczas gdy opuszczał się coraz niżej i niżej, tłum wył niby gromada psów. Niecierpliwi ludzie, nie mogąc się doczekać, schwycili go za nogi i znieśli na dół. Z trudem uratowano go przed jakimś entuzjastą, który w jego towarzystwie i na własny koszt chciał ugasić swoje niezwykle dokuczliwe pragnienie. Bohatera zaniesiono do hotelu Temperance i tam rzucono niby bezwładny worek w przesiąknięte łzami objęcia Miriam. 5 Po zapadnięciu zmroku i po przybyciu powiatowej straży i najpierw jednej, potem drugiej sikawki z Port Burdock i Hampstead–on–Sea miejscowa straż objęła drugorzędną, mniej odpowiedzialną rolę obserwatora. Nie będę śledził przebiegu pożaru aż do zgliszcz i tylko przelotnie spojrzę na nieszczęsnego pana Ruspera, który niby współczesny Laokoon na próżno usiłował odnaleźć swoje węże, podeptane i rozrzucone dokoła przez fachowców z Port Burdock. W małym saloniku hotelu Temperance niewielka grupa fishbourneńskich kupców siedziała przy stole zajęta rozmową, coraz to któryś z nich wstawał, szedł do okna, spoglądał na dymiące zgliszcza swego domu i znów siadał z powrotem. Wszyscy oni wraz z rodzinami byli gośćmi starej lady Bargrave, która okazała dużo współczucia i zainteresowania ich nieszczęściem. Zabrała kilka osób do własnego domu w Everdean, wynajęła cały hotel Temperance na tymczasowe schronienie pogorzelców i osobiście kierowała umieszczeniem bezdomnych pracowników firmy Mantell i Throbson. W hotelu Temperance zapanował zgiełk i wrzawa, wszędzie pełno było ludzi siedzących gdzie bądź, rozmawiających urywkami i zupełnie niezdolnych do udania się na spoczynek. Dyrektor hotelu był starym żołnierzem i czyniąc zadość najlepszym tradycjom wojskowym dopilnował, by wszyscy dostali po filiżance gorącego kakao. Gdzie spojrzeć, wszędzie widziało się gorące kakao, które bez wątpienia każdemu dodawało sił i otuchy. Gdy dyrektor zauważył, że ktoś jest przygnębiony lub zamyślony, radził mu wypić natychmiast jeszcze jedną filiżanką gorącego kakao dla pokrzepienia serca. Bohaterem dnia i ośrodkiem zainteresowania był pan Polly, gdyż nie tylko spowodował pożar na skutek przewrócenia zapalonej lampy, nie tylko osmalił sobie spodnie i cudem uniknął śmierci — o czym opowiadał szczegółowo po raz dwudziesty — ale natychmiast pomyślał o miłej, choć bezradnej staruszce z sąsiedztwa, wykazał szybką orientację znajdując sobie do niej dostęp przez podwórze hotelu Royal, dzielnie i z wielką wytrwałością ratował ją, mimo że zachowywała się lekkomyślnie, jak zwykle ludzie w jej wieku. Wszyscy byli pełni uznania dla pana Polly ł pragnęli mu to okazać, ściskając go parokrotnie mocno, aż do bólu, za rękę. Pan Rumbold przerwał milczenie, trwające między nimi od piętnastu lat, dziękował mu z wylaniem, przyznał, że nigdy nie oceniał go właściwie, i oświadczył, że pan Polly powinien otrzymać medal. Przekonanie, że pan Polly zasłużył na medal, rozpowszechniło się szeroko. Hinks także był tego zdania, co więcej, wyraził szczery podziw dla głębin i bogactwa jego wnętrza duchowego. W tym upartym twierdzeniu brzmiał jakiś ton przepraszający, jak gdyby Hinks żałował swych dawnych wypowiedzi, jakoby pan Polly był wewnętrznie płytki i nudny. Powiedział również, że pan Polly jest typem „człowieka białego”, który — jak wyjaśnił to obszerniej — posiada wątrobę skłonną do nadmiernego wydzielania żółci. Pan Polly słuchał tego wszystkiego z twarzą umytą, z włosami starannie wyszczotkowanymi, z rozczesanym przedziałem, miał przy tym minę skromną i nieco roztargnioną, a na sobie czarne frakowe spodnie dyrektora hotelu Temperance, który był od niego znacznie wyższy i tęższy. Zajrzał na górę do swoich kolegów–kupców i przez pewien czas stał zapatrzony na zaśmieconą, zalaną wodą ulicę ze zgaszonymi gazowymi latarniami. Jego towarzysze niedoli powrócili do urywkowej, bezładnej rozmowy. Omawiali coraz to inną ‘stronę klęski i od czasu do czasu zapadało milczenie. Mniej lub więcej opróżnione filiżanki kakao były porostawiane na stole, na kominku, na pianinie, a na środku stołu stała puszka biszkoptów, do której zgarbiony na krześle Rumbold sięgał raz po raz z roztargnieniem i chrupał głośno, co przypominało trzaskanie węgla w piecu. Uroczysty nastrój tego zebrania podkreślała jeszcze ta okoliczność, że prawie wszyscy obecni byli w czarnych niedzielnych ubraniach. Mały Clamp wyglądał szczególnie godnie w szeroko rozpiętym surducie, papierowym kołnierzyku z różkami i dużym biało—niebieskim krawacie. Wszyscy czuli, że stoją w obliczu wielkiej katastrofy, o której wiadomość przedostanie się do prasy, a nawet będzie zilustrowana mętnymi fotografiami zgliszcz. W obliczu takiej katastrofy szanujący się ludzie miewają miny posępne i zamyślone. A jednak nie można zaprzeczyć, że pod tym wszystkim krył się pierwiastek pewnego rozradowania. Niejeden z tych zacnych ludzi orientował się już, że w ciemnej przędzalni przeznaczenia otwierają się przed nim drzwi na oścież, że odzyska z powrotem pieniądze, które, jak mu się zdawało, utonęły na zawsze w głębinach handlu detalicznego. W wyobraźni każdego z nich powstawało życie, niczym Feniks z popiołów. — Przypuszczam, że zostanie przeprowadzona publiczna zbiórka — powiedział pan Clamp. — Ale nie dla ubezpieczonych — dodał pan Wintershed. — Miałem na myśli pracowników firmy Mantell i Throbson. Pewnie stracili wszystko. — Ci z pewnością otrzymają odszkodowanie. Nie boję się o nich — rzekł pan Rumbold. Milczenie. — Ja tam jestem ubezpieczony — oświadczył z nieukrywaną satysfakcją pan Clamp. — W Królewskiej Salamandrze. — Ja również — mruknął pan Wintershed. — Ja w Słońcu Glasgow — oznajmił pan Hinks. — To bardzo dobre towarzystwo asekuracyjne. — A czy pan, panie Polly, jest ubezpieczony? — Zasługuje na to — rzekł Rumbold. — Oczywiście — powiedział Hinks. — Spotkałby go cios nie lada, gdyby nie był ubezpieczony. Byłoby mu ciężko, gdyby mu nic nie kapnęło. — W Powszechnym Kupieckim — odpowiedział pan ‘Polly przez ramię, wyglądając jeszcze ciągle przez okno. — O, jestem w porządku. Przestali na chwilę o tym mówić, choć było widoczne, że temat ten nie przestaje zaprzątać ich umysłów. — Uwolniło mnie to od całej masy starych zapasów — odezwał się pan Wintershed. — To jedyna dobra strona tego pożaru. Uwaga ta każdemu wydała się niesmaczna. Jeszcze w gorszym guście był następny komentarz. — Rusper jest markotny, że jego to nie dotknęło. Wszystkim zrobiło się jakoś nieswojo i nikt nie miał chęci wyjaśnić, dlaczego Rusper jest nieco markotny. — Rusper miał tu na względzie jakiś własny interes— rzekł Hinks. — Ciekaw jestem, co też sobie myślał. Usiadł na środku drogi, trzymając w ręku szczypce i może jard drutu, i coś tam reperował. To dziwne, że nie stratowała go straż ogniowa z Port Burdock. Potem pogawędka przeszła na przyczyny, które wywołały pożar, i pan Polly po raz dwudziesty pierwszy musiał opowiedzieć, jak to się stało. Jego opowiadanie, dostosowane ściśle do okoliczności, było dokładne, niby zeznanie świadka przed sądem. — Upuściłem z rąk lampę — mówił. — Właśnie przed chwilą ją zapaliłem. Szedłem na górę, pośliznąłem się na stopniu, który był trochę nadgniły, i upadłem. W jednej chwili wszystko stanęło w ogniu!… Przy końcu opowiadania ziewnął i skierował się do drzwi. — Dobranoc! — powiedział pan Polly. — Dobranoc! — odpowiedział pan Rumbold. — Zachował się pan jak dzielny człowiek! Jeśli pan nie dostanie medalu… Zawiesił głos w wymownej pauzie. — Tak, tak! — zawołali panowie Wintershed i Clamp. — Dobranoc, stary — rzekł pan Hinks. — Dobranoc wszystkim! — odpowiedział pan Polly. Szedł wolno po schodach. Ogarnęło go nieokreślone zakłopotanie, właściwe popularnym bohaterom. Wszedł do sypialni i zapalił światło elektryczne. Był to całkiem przyjemny pokój, jeden z najlepszych w hotelu, obity czystą, jasną tapetą w kwiaty i z dużym lustrem. Miriam już spała; jej wypukłe plecy tworzyły pod kołdrą szkaradny, bezkształtny garb, który tak obrzydł panu Polly podczas piętnastu lat. Podszedł cicho do toalety i przyjrzał się starannie swemu odbiciu. Szarpnął na sobie spodnie. — Tonę w nich jak w worku— zauważył. — Zabawnie jest mieć na sobie cudze spodnie… Jak gdybym się raz jeszcze urodził i nagi przyszedł na świat. Miriam poruszyła się, przewróciła na bok i spojrzała na niego. — Halo! — powiedziała. — Halo! — Kładziesz się spać? — Jest już trzecia. Zapadło milczenie, podczas którego pan Polly wolno się rozbierał. — Zdaje mi się — powiedziała Miriam — że w gruncie rzeczy nie jest z nami tak źle. Wypłacą ci asekurację. Będziemy mogli z łatwością zacząć wszystko na nowo. — Hm… — mruknął pan Polly. Odwróciła twarz od niego i zamyśliła się. — Znajdziemy sobie jakiś lepszy dom — rzekła Miriam patrząc na tapetę w kwiaty. — Nie cierpiałam tamtych schodów. Pan Polly zdjął jeden trzewik. — Wybierzemy sobie lepszy punkt, gdzie będzie więcej do zrobienia — mówiła dalej Miriam. — Tak, tak, nie jest źle — szepnęła. — Przecież sam pragnąłeś jakiegoś ożywienia ruchu — dodała już na pół zasypiając. Panu Polly po raz pierwszy błysnęło w głowie, że o czymś zupełnie zapomniał. Powinien był poderżnąć sobie gardło! Przypomnienie to uderzyło go, ale teraz nie miało już szczególnego znaczenia. Wydało mu się czymś z dalekiej przeszłości, tylko dziwił się, że nie pomyślał o tym wcześniej. Dziwne jest to życie! Gdyby był to zrobił, nie zobaczyłby już nigdy tego czystego przyjemnego pokoju z elektrycznym światłem… Myśli jego zaczęły się błąkać w szczegółach. Gdzie też rzucił brzytwę? Pewnie w małym pokoiku za sklepem, ale nie mógł sobie tego przypomnieć dokładnie. W każdym razie teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Rozebrał się spokojnie, położył się i prawie natychmiast zasnął. ROZDZIAŁ IX POTWELSKA GOSPODA 1 Gdy ktoś raz już zdołał przedrzeć się przez papierowe ściany życia powszedniego, przez owe niematerialne ściany, w których wielu z nas pozostaje uwięzionych od kolebki aż do grobu, wtedy olśniewa go pewne odkrycie: jeżeli życie nie podoba ci się, możesz je zmienić. Zdobądź się na postanowienie, że za wszelką cenę musisz je zmienić, a potrafisz przekształcić je gruntownie. Możesz uczynić je czymś złowrogim i gniewnym, czymś przerażającym, ale jest również możliwe, że uczynisz je weselszym, przyjemniejszym, a w najgorszym razie — bardziej interesującym. Istnieje tylko jeden rodzaj człowieka, który sam winien jest własnej nędzy, to człowiek, który uważa, że życie jest nudne i bezbarwne. Nie ma na świecie okoliczności, których zdecydowany czyn nie mógłby zmienić; będzie to chyba tylko cela więzienna, ale nawet celę tę można podobno zmienić na szpital, gdy ktoś potrafi zdobyć się na stanowczą decyzję. Mówię o tym po to, by stwierdzić fakty, i dla informacji, a nie po to, by dawać moralne rady. I pan Polly leżąc bezsennie w nocy, dręczony niestrawnością obok chrapiącej głośno Miriam i w poczuciu, że sytuacja jego nie da się zmienić, zrozumiał wreszcie, że nie ma tu nic nieuniknionego, i pozbył się dotychczasowej rozpaczy. Mógłby, na przykład, dać stąd nura! Słowa te wydały mu się rozkoszne i nęcące: Dać nura! Dlaczego dotychczas nie pomyślał o ucieczce? Zdziwił się, a nawet nieco zgorszył, odkrywając w sobie tę pozbawioną wyobraźni skłonność do przestępczości, dzięki której skazał stare i zatęchłe Fishbourne na spalenie i na rozpoczęcie życia na nowo. (Chciałbym z całego serca dodać tu, że był tym szczerze zawstydzony.) Pożar ten zdawał się jednak zniszczyć też coś, co było w nim zahamowane i zduszone. Fishbourne nie było całym światem! Oto nowa i podstawowa prawda, o której w swoim nędznym życiu nic nie wiedział, Fishbourne, takie, jakie znał i do tego stopnia nienawidził, że chciał’ sobie odebrać życie, to nie świat! Pieniądze, które miał otrzymać za asekurację, sprawiły, że wszystko stawało się wykonalne, że wszystko to mógł załatwić życzliwie i po ludzku. A więc „zwieje” w sposób sprawiedliwy i ludzki. Zabierze ze sobą dokładnie dwadzieścia jeden funtów, a całą resztę zostawi dla Miriam. Wydawało mu się to absolutnie uczciwe. Bez niego będzie mogła robić różne rzeczy — różne rzeczy, do których go nieustannie przynaglała… Zaś on pajdzie tą białą drogą, prowadzącą do Garchester, potem do Crogate i dojdzie do Tunbridge Wells, gdzie znajduje się słynne Toad Rock, o którym tyle słyszał, lecz nigdy nie widział. (Był pewny, że to będzie po prostu cudo.) A potem będzie wędrował po różnych innych miastach i miasteczkach. Będzie szedł nie śpiesząc się, będzie nocował w gospodach, tu i tam weźmie się do jakiejś roboty, będzie rozmawiał z różnymi dziwnymi ludźmi. A może dostanie gdzie jaką korzystną pracę i zacznie mu się powodzić. A jeżeli mul się to nie uda, to położy się na szynach przed nadjeżdżającym pociągiem lub też poczeka na piękną, ciepłą noc i utopi się w jakiejś gładkiej, szerokiej rzece. Będzie to mniej przykre niż siedzenie u dentysty, daleko mniej przykre! I już nigdy w życiu nie otworzy sklepu. Takie to możliwości jutra rysowały się przed panem Polly podczas bezsennych nocy. Była wiosna i gdzieś trochę dalej, poza zasięgiem morskiego wiatru, kwitły już pewno w lesie anemony i pierwiosnki. 2 Zanim upłynął miesiąc, brzegiem rzeki między Uppingdon i Potwell wędrował wolny i zakurzony tramp z brzuszkiem, nieco łysawy, z rękami w kieszeniach, i w zamyśleniu gwizdał przez ściągnięte w kółko wargi. Dzień był wiosenny, gdy wszystko dokoła obficie pączkowało, a zieleń taka zielona, jakiej za ludzkiej pamięci Bóg nigdy jeszcze nie tworzył (wprawdzie powtarza się to co rok, lecz my o tym zapominamy), przeglądała się radośnie w zwierciadle także nie spotykanej dotychczas barwy. W pewnej chwili wędrownik zatrzymał się, stał tak cicho, że nawet gwizdanie zamarło mu na ustach, i obserwował wodnego szczura biegającego tam i z powrotem po małym przylądku, wrzynającym się w rzeczkę. Szczur plusnął w wodę, popłynął i dał nurka i dopiero gdy ostatnie kręgi na wodzie wygładziły się, pain Polly pogrążony w myślach ruszył w dalszą wędrówkę w nieznane. Pan Polly od wielu lat po raz pierwszy prowadził zdrowe ludzkie życie; przebywał ciągle na powietrzu, maszerował codziennie osiem lub dziewięć godzin, jadał skromnie, korzystał z każdej okazji, żeby pogawędzić z ludźmi, a nawet nie gardził rozmową o możliwości jakiejś pracy. I oprócz załatania dziury w kurtce, którą rozdarł przełażąc przez drut kolczasty i pozszywał pożyczoną igłą i nicią, nie zabrał się jeszcze do żadnej roboty. Nie martwił się także o interesy, o złe czasy i marny sezon. W dodatku po raz pierwszy w życiu oglądał Zorzę Polarną. Dotychczas wakacje kosztowały go niewiele. Urządził się według własnego planu. Wyruszył mając w kieszeni cztery banknoty pięciofuntowe i jeden funt rozmieniony na drobne i wyjechał pociągiem z Fishbourne do Ashington. Tam udał się do urzędu pocztowego, skąd listem poleconym wysłał cztery pięciofuntowe banknoty wraz z braterskim pozdrowieniem na swoje własne nazwisko do urzędu pocztowego w Gilhampton. Wysłał je właśnie do Gilhampton bez żadnego innego powodu, jedynie dlatego, że podobała mu się ta nazwa, i dlatego, że Gilhampton leżało pośród wiejskich folwarków, w jakie obfituje hrabstwo Sussex; wysławszy list, wyznaczył sobie w ten sposób cel, do którego musiał zawędrować, aby zaopatrzyć się w pieniądze. Przywędrowawszy wreszcie do Gilhampton zmienił jeden banknot pięciofuntowy, kupił cztery pocztowe przekazy i powtórzył tę manipulację z pozostałymi dziewiętnastoma funtami. Po upływie piętnastu lat odkrył na nowo ten ciekawy świat, po którym ludzie tak często chodzą jak ślepi i niewiarygodnie znudzeni. Wędrował po wiejskich drogach pośród świergotu, ćwierkania, pisku i śpiewu ptactwa, widział coraz to coś nowego i czuł się szczęśliwy i wolny od wszelkiej odpowiedzialności, niby chłopiec podczas niespodziewanych wakacji. Nawet wtedy, gdy przypominał sobie Miriam, umiał panować nad swymi myślami. Wstępował do jakiejś wiejskiej gospody i przesiadywał tam całymi godzinami, gawędząc o tym i owym z takim przemyślnym woźnicą, co to potrafi wiecznie odpoczywać w piwiarniach wiejskich gospod, podczas gdy jego duże, gładkie konie, pobrzękujące mosiężnymi kółkami uprzęży, czekają cierpliwie na dworze wraz z wozem. Znalazł pracę u Cyganów, wędrujących po okolicy z huśtawkami i karuzelą, ale pozostał u nich nie dłużej niż trzy dni, dopóki jeden z ich psów nie poczuł do niego gwałtownej antypatii i obrzydził mu całe zajęcie. Wdawał się w rozmowy z włóczęgami i z wiejskimi robotnikami. W dzień ucinał sobie drzemkę gdzieś pod płotem, a nocami sypiał w szopach lub stogach siana, a raz jeden, ale tylko raz, zdarzyło mu się spędzić noc w areszcie. Czuł się tak, jak muszą się czuć zgniecione trawy i stokrotki, gdy walec ogrodnika przesunie się z nich na inne miejsce. W ten sposób zebrał wiele niezwykłych i ciekawych wspomnień. Kiedyś przy świetle księżyca przechodził przez zamglone łąki; mgła leżała na trawie tak nisko, że sięgała mu zaledwie do pasa, a domy i kępy drzew stały niby wysepki w mlecznym morzu, tak ostro rysowała się górna warstwa mgły. Podchodził coraz bliżej i bliżej do jakiegoś tajemniczego przedmiotu, który niby łódź zdawał się płynąć po tym czarodziejskim jeziorze; coś ruszało się na rufie tej łodzi, a do dzioba był przywiązany sznur — po chwili okazało się, że była to zamyślona, senna, zapatrzona w niego krowa… W jakiejś dolince, niedaleko Maidstone, oglądał niezwykły, bardzo wyraźny i bardzo czerwony zachód słońca; szeroki pas czerwieni zaległ blade, bezchmurne niebo, a majaczące wokół horyzontu purpurowo—niebieskie, jasne i płaskie wzgórza wyglądały zupełnie tak samo, jak góry oglądane na obrazach. Zdawało mu się, że został przeniesiony do jakiegoś obcego kraju, i nie zdziwiłby się, gdyby stary, zgarbiony wieśniak, którego minął wyglądającego spoza wrót, przemówił do niego w jakimś obcym, nie znanym mu języku… Kiedyś nocą, przed samym świtem, gdy spał na stercie chrustu, obudził go daleki warkot samochodu pędzącego po szosie z niedozwoloną szybkością, a że nie mógł już zasnąć, wstał i gdy się rozwidniło, wszedł do Maidstone. Dotychczas nigdy nie był w obcym mieście o godzinie czwartej rano i panująca tu cisza w jasnym słonecznym świetle wywarła na nim głębokie wrażenie. Na którymś rogu przestraszył go policjant stojący w drzwiach nieruchomo, niby figura z wosku. Pan Polly powiedział mu dzień dobry i nie otrzymawszy odpowiedzi wszedł na most na rzece Medway i usiadł na barierze; siedział cichy i zamyślony, obserwując, jak budzi się miasto, i myśląc, co by zrobił, gdyby się ludzie nigdy już nie obudzili… Pewnego dnia szedł drogą obok pola kiełkujących paproci, obrzeżonego z dwóch stron rzadkimi drzewami, i nagle droga ta wydała mu się jakoś dziwnie znajoma. — Boże! — zawołał, odwrócił się i stanął. — Nie, to niemożliwe! Nie dowierzał własnym oczom. Zszedł z drogi, skręcił ledwie widoczną ścieżką na lewo i za pół minuty doszedł do starego, porosłego mchem kamiennego muru. Był to ten sam odcinek muru, który znał tak dobrze. Wydało mu się, że był tu nie dawniej niż wczoraj; leżał tam jeszcze stos belek, chyba ten sam. Było to absurdalne, ale belki zdawały się te same. Może tylko paprocie nie były takie wysokie i miały bardziej zwinięte liście — to wszystko. Tutaj oto stał on, a ona siedziała tam i patrzała na niego z góry. Gdzież ona się dziś obraca i co się z nią stało? Policzył, ile to już lat minęło, i zadumał się nad tym, że piękno mogło było wabić go takim władczym głosem, a nie znaczyło nic. Wdrapał się z pewną trudnością na szczyt muru i ujrzał daleko pod bukami dwie uczennice, blondynkę i brunetkę — drobne, pospolite dziewczynki z warkoczykami, które objąwszy się za szyję powierzały sobie niewątpliwie jakieś głupiutkie tajemnice. ,,A tamta czerwonowłosa dziewczyna? Czy była hrabianką? A może królewną? Może ma już dzieci? Czyż smutek kiedykolwiek ośmielił się jej dotknąć? Czy zupełnie już zapomniała?…” Włóczęga usiadł przy drodze, pogrążony w myślach, a komuś przejeżdżającemu samochodem pewnie się zdawało, że ten człowiek zastanawia się, jakby tu zdobyć jeszcze jeden kufel piwa. Ale naprawdę to, co włóczęga nieustannie powtarzał, było wariantem znanego hebrajskiego słowa. — Itchabod — powtarzał włóczęga głosem, jakim mówi się o rzeczach nieuniknionych. — To była wróżka Itchabod, człowieku. Do takich wspomnień nie powraca się, mój stary. 3 Pewnego gorącego majowego dnia było już koło drugiej po południu, gdy pan Polly w pogodnym nastroju i nie śpiesząc się przybył nad szeroki zakręt rzeki, do której przylegał trawnik i ogród należący do „Potwelskiej Gospody”. Przystanął tam i zapatrzył się na jej wysoki dach, kryty dachówką, tonący jak w gniazdku w kępie wielkich drzew — nad morzem nie zobaczysz nigdy dużych i kształtnych drzew — na szyld gospody wiszący nad drogą, na cętkowane słońcem zielone ławki u stoły, na zgrabne białe okienka i rzędy wysmukłych malw w ogrodzie. Żywopłot oddzielał zabudowania od żółtej, pełnej jaskrów łąki, a dalej, na tle nieba, rysowały się trzy topole, trzy niezwykle wysmukłe i zgrabne topole. Trudno powiedzieć, dlaczego wydały się panu Polly takie urocze, ale miały dla niego wdzięk prawie boski. Przez dłuższą chwilę stał nie mogąc od nich oderwać zachwyconych oczu. Wreszcie odczuł potrzebę zaspokojenia głodu nie tylko w dziedzinie estetyki. — Cudownie! — mruknął zbliżając się do gospody. — Kawał zimnej polędwicy, ciemne piwo i pajda pszennego chleba. Im bliżej podchodził do gospody, tym bardziej mu się podobała. Okna na parterze były długie i niskie i miały ładne czerwone okiennice. Nad zielonymi stolikami ustawionymi na powietrzu unosiły się przyjemne wspomnienia wypitych trunków; a winna latorośl obejmowała rozpostartymi ramionami cały front domu. Oparte o ścianę stało złamane wiosło, dwa bosaki od promu i poplamione, spłowiałe czerwone poduszki od wycieczkowej łodzi. Pan Polly wszedł po trzech schodkach przez oszklone drzwi i zajrzał do dużej niskiej izby; stał tam szynkwas z lewarkami do nalewania piwa, za nim na tle lustra widniał szereg jasnych, pociągających butelek, duże i małe cynowe miarki i zaopatrzone w kraniki zamiast korków butle umocowane do góry dnem za pomocą mosiężnego drutu i biała porcelanowa beczułka z napisem „Sok owocowy”; były tam także pudełka cygar i papierosów, kilka dzbanków modelowanych w kształt ludzkiej postaci; na ścianach wisiały oprawione i oszklone piękne kolorowe sceny myśliwskie, obrazki z wytwornymi panami, pijącymi sherry brandy firmy Piper, oraz ustalone przez prawo normy rozcieńczania alkoholowych napojów, drukowane na tekturkach przepisy o zakazie wprowadzania do szynku dzieci oraz satyryczne wierszyki p tym, jak nieładnie jest kląć i żądać kredytu, wreszcie trzy wielkie czerwone jabłka z wosku i duży, okrągły zegar. Ale wszystko to było tylko tłem dla najmilszej osoby w tym otoczeniu, która była najpulchniejszą kobietą, jaką pan Polly dotychczas widział. Kobieta ta siedziała w fotelu pośród wszystkich tych butelek, szklanek i innych błyszczących przedmiotów i spokojnie, pogodnie i bez najmniejszej utraty godności spała. Wiele osób nazwałoby tę kobietę tłustą, lecz wrodzone panu Polly trafne poczucie epitetu podszepnęło mu, że „pulchna” było tu właściwym określeniem. Miała kształtne czoło, zgrabny prosty nos, życzliwie uśmiechnięte usta, a pod nimi wesoły rząd podbródków, jakie mają pyzate cherubinki u stóp Madonny na obrazie Wniebowstąpienia. Jej „pulchność” była różowa, jędrna i zdrowa; pełne dołeczków ręce miała splecione na kolanach; wyglądało to tak, jakby chciała uścisnąć siebie samą, uścisnąć poufale i życzliwie, jak ktoś, kto wie, że ma piękne ciało i piękną duszę, i chce okazać wdzięczność Bogu, przyjmując z pokorą wszystko, czym ją obdarzył. Głowę miała cokolwiek przechyloną na bok, niewiele, ale tylko tyle, że nadawało jej to wyraz ufności i pozbawiało sztywnego wyrazu pewności siebie. I tak spała. — Mój typ! — mruknął pan Polly i otworzył delikatnie drzwi, walcząc między chęcią wejścia i podejścia bliżej i niechęcią przerwania snu tak widocznie słodkiego i przyjemnego. Drgnęła i obudziła się, a pan Polly zdziwił się widząc, że w oczach jej mignęło przerażenie, które jednak natychmiast znikło. — O, mój Boże! — zawołała z ulgą. — Myślałam, że to Jim. — Nigdy nie nazywałem się Jim — odpowiedział pan Polly. — Ma pan kapelusz taki jak on. — Aha! — rzekł pan Polly nachylając się nad kontuarem. — Byłam wprost pewna, że to Jim — powtórzyła wstając. — Ludzie ostrzegali mnie o tym chyba ze czterdzieści razy, o ile mówili prawdę. Czym mogę panu służyć? — Czy mógłbym dostać porcję zimnego mięsa? — Owszem, mogę panu dać porcję zimnej gotowanej wołowiny — zgodziła się pulchna dama. Podeszła do kontuaru i oparłszy się spojrzała na pana Polly badawczo, ale z życzliwością. — Mam zimną gotowaną wołowinę — oznajmiła i dodała pytająco: — A może główkę chrupiącej sałaty? — Tak, ze świeżą musztardą. — I kufelek piwa? — Tak, kufelek piwa. Oboje rozumieli się doskonale. — Czy pan szuka pracy? — zapytała tłuścioszka. — Poniekąd tak — odparł pan Polly. Uśmiechnęli się do siebie jak starzy przyjaciele. Nie wiem, czy to prawda, co mówi się o miłości, ale wiem z pewnością, że istnieje na świecie coś, co nazywamy przyjaźnią od pierwszego wejrzenia. Obojgu spodobały się wzajemnie ich głosy, sposób, w jaki się uśmiechali i mówili. — Mamy w tym roku taką cudowną wiosnę — oznajmił pan Polly chcąc przez to wyrazić wszystko, co czuł. — Jakiej pracy pan szuka? — zapytała. — Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem — odrzekł pan Polly. — Po prostu rozglądałem się dokoła, czekając na jakiś pomysł. — Czy mam podać panu mięso w barze, czy też na dworze? Bar jest tutaj, w tym pokoju. Pan Polly spojrzał na dębową ławę. — W barze będzie dla pani poręczniej — odpowiedział. — Słyszy pan? —: zapytała tłuścioszka. — Czy co słyszę? — Niech pan posłucha. Cisza została zmącona przez dalekie nawoływanie: „Hej tam! Przejazd!” — Słyszy pan? — powtórzyła. Skinął głową. — To wołają na prom. A nie ma przewoźnika. — Czy mógłbym ja to robić? — A umie pan kierować promem? — Nigdy nie próbowałem. — Trzeba wyciągać tykę, zanim prom cały jej nie minie. To wszystko. Niech pan spróbuje. Pan Polly wyszedł i znalazł się znów w blasku słonecznym. Czasem można opowiedzieć dużo w krótkich słowach. Oto gołe fakty. Pan Polly znalazł prom i tyczkę, przepłynął na drugą stronę, gdzie były schodki, tam pomógł wejść na prom jakiemuś starszemu panu w alpakowej marynarce i korkowym hełmie; przez dwadzieścia minut krążył z nim bezradnymi wywijasami po wodzie, wpakował prom w gąszcz niezapominajek i splątanych traw, opryskał pasażera wodą, dwa razy uderzył go tyczką w głowę, wreszcie zniesiony prądem o czterdzieści jardów niżej, wysadził przestraszonego i obrażonego jegomościa na grząski brzeg łąki, gdzie jegomość ów wpadł zaraz w konflikt z jakimś zaczepnym białym pieskiem, który pilnował czyjejś kurtki. Pan Polly z całą godnością, lecz w ten sam skomplikowany sposób powrócił na miejsce przycumowania promu. Pulchna kobieta rozczerwieniona i, jak mu się zdawało, we łzach czekała na jego powrót siedząc przed domem przy jednym z zielonych stolików. — A tom się z pana naśmiała! — oznajmiła mu. — Dlaczego? — zapytał pan Polly. — Nie uśmiałam się tak od czasu, gdy Jim powrócił do domu. Kiedy pan uderzył go w głowę, aż mnie boki bolały ze śmiechu. — Ee, przecież nie zrobiłem mu krzywdy, przynajmniej niewielką. — Czy pan zażądał zapłaty? — Nie —— odpowiedział pan Polly. — Nie przyszło mi to do głowy. Tłuścioszka schwyciła się rękami za boki i przez chwilę śmiała się nic nie mówiąc. — Powinien był pan kazać sobie coś zapłacić — powiedziała wreszcie. — Chodź pan lepiej i zjedz swoją wołowinę, zanim zawołają cię znów do przewożenia. Będzie nam dobrze ze sobą. Podeszła do stołu i przyglądała się, jak jadł. — Umie pan lepiej jeść niż wiosłować — i dodała: — mam nadzieję, że się pan nauczy kierować promem. — Chłonę szybko jak gąbka, a zatrzymuję jak w marmurze — rzekł pan Polly. — Ta wołowina, proszę pani, to delicje! Byłbym lepiej wiosłował, gdybym tego nie robił o pustym żołądku. Gdy się tyczkę zanurza w wodzie, doznaje się uczucia pustki… — Ja tam nigdy nie potrafię pościć — powiedziała tłuścioszka. — Czy pani szuka przewoźnika? — Szukam kogoś, kto by mi we wszystkim pomógł. — Właśnie ja jestem taki do wszystkiego. Jaką pani daje pensję? — Niewielką, ale będzie pan miał napiwki. Zdaje mi się, że to będzie dla pana odpowiednie. — I mnie się tak zdaje. A co mam robić? Nosić? Przenosić? Pilnować promu? Zająć się ogrodem? Myć butelki? „Ceteris paribus”? — Mniej więcej to wszystko — rzekła tłuścioszka. — Niech mnie pani weźmie na próbę. — Ja już to postanowiłam. W przeciwnym razie nie zaczęłabym o tym mówić. Przypuszczam, że się pan nada. Wygląda pan prawie na dżentelmena. Mam nadzieję, że pan nic nie przeskrobał. — Jestem poniekąd podpalaczem — powiedział pan Polly niby żartem. — Ale chyba nie weszło to panu w przyzwyczajenie? — zapytała tłuścioszka. — Zrobiłem to pierwszy raz w życiu, proszę pani — rzekł pan Polly żując soczysty, duży liść sałaty — pierwszy i ostatni. — To jeszcze nie tak źle, o ile pan nie siedział w więzieniu — powiedziała tłuścioszka. — Człowiek jeszcze nie staje się złym przez to, że mu się zdarzyło zrobić coś złego. Każdemu z nas może się to czasem przytrafić. Ale gdy już się człowiek do zła przyzwyczai i traci szacunek dla samego siebie, wtedy jest niebezpieczeństwo. Pan mi nie wygląda na złego człowieka. Czy siedział pan w więzieniu? — Nigdy. — Nawet w poprawczym, ani w żadnym takim zakładzie? — Nie. Czyż ja wyglądam na poprawionego? — Czy potrafi pan malować i czy zna się pan trochę na ciesielce? — Dlaczego nie? — Jeszcze kawałek sera? — Jeśli można, proszę. Sposób, w jaki podała mu ser, utwierdził pana Polly w przekonaniu, że interes jest ubity. Spędził całe popołudnie na oglądaniu zabudowań „Potwelskiej Gospody” i na poznawaniu obowiązków, jakie miał wykonywać, a należało do nich: malowanie parkanów smołą, kopanie kartofli, szorowanie łodzi, pomaganie ludziom wysiadać i wsiadać na prom, notowanie czasu tych, co wynajmowali dwie łodzie i jeden kajak, branie zastawu za wynajmowane łodzie i ukrywanie przed najemcami ich defektów, ostrzeganie niedoświadczonych wioślarzy, by płynęli raczej z prądem niż przeciw prądowi, reperacja dulek od łodzi, zapisywanie powracających łódek, z żądaniem przy tym dodatkowej zapłaty, czyszczenie kominów, malowanie i mycie okien, zamiatanie i posypywanie piaskiem pokoju gościnnego i baru, czyszczenie cynowych naczyń, mycie szklanek, reperacje rur i maszyn, zamków i zegarów, podawanie do stołu i nalewanie piwa, trzepanie dywanów i mat, mycie butelek i przechowywanie korków, schodzenie do piwnicy, przenoszenie, kurkowanie i łączenie z maszyną beczułek piwa, niszczenie gniazd os, pielęgnacja drzew, topienie niepotrzebnych kociąt w razie potrzeby, hodowanie psów, kaczek i nadzór nad różnym drobiem, zajęcie się ulami, karmienie i czyszczenie koni i osłów, mycie i garażowanie samochodów i rowerów, nadymanie opon i naprawa przedziurawionych dętek, w razie potrzeby wyciąganie topielców z wody, ratunek i okazywanie współczucia ludziom, nie umiejącym dać sobie rady na wodzie, urządzanie i dozorowanie kabin kąpielowych, obecność na pogrzebach w interesie gospody, mycie podłóg i pełnienie zwykłych szynkarskich czynności, prom, wypędzanie z ogrodu kur i kóz należących do sąsiadów, gracowanie ścieżek, kopanie rowów, zajęcie się ogrodem, rozwożenie butelek i syfonów do sąsiednich domów, wykonywanie najrozmaitszych zleceń zależnie od okoliczności, usuwanie pijanych i niebezpiecznych gości przy pomocy taktu lub muskułów, „sztama” z miejscowym policjantem, obrona budynków, a w szczególności ogrodu warzywnego przed nocnymi niszczycielami… — Mogę spróbować — oświadczył pan Polly przy podwieczorku. — Gdy nie będę miał nic innego do roboty, to może znajdę trochę czasu na łowienie ryb. 4 Pan Polly szczególnie zachwycał się kaczętami. Kaczątka popiskiwały pośród warzyw w towarzystwie swojej macochy–kury, a gdy on lub pulchna dama przechodzili ścieżką, małe stworzonka tłoczyły się dokoła nich, wskakiwały im na buty lub wierciły się między nogami pana Polly i robiły wszystko, by je podeptano i zabito, jak to zwykle zdarza się kaczętom na całym szerokim świecie. Pan Polly nigdy dotąd nie miał do czynienia z kaczętami, ich niezwykle jasne upierzenie, delikatna doskonałość nóżek i dziobków napełniały go zachwytem. Nie ulega wątpliwości, że na świecie nie ma nic przyjemniejszego niż małe kaczątka. Toteż pan Polly z największym trudem odrywał się od nich, by się wprawiać w kierowanie promem, przy czym pulchna dama dawała mu wskazówki stojąc na brzegu rzeki. Uważał, że to zajęcie trudne, lecz nie niemożliwe do nauczenia się i koło godziny czwartej udało mu się przewieźć drugiego pasażera przez rzeczną toń, prowadzącą od gospody gdzieś w nieznane. Gdy powracał, rzecz prosta, wolno, ale można by rzec, pewnie, do kołka, do którego należało przycumować prom, zauważył jakieś szczególnie urocze stworzonko oczekujące go na brzegu. Stała na szeroko rozstawionych nogach, z rękami założonymi w tył, z głową cokolwiek przekrzywioną na bok, i obserwowała wszystkie jego poruszenia z wyrazem pogardliwego zainteresowania. Miała czarne włosy, opalone na brązowo nóżki, krótką namarszćzoną sukienkę i wybitnie inteligentne oczy. Gdy znalazł się już dość blisko, przywitała go okrzykiem: — Hallo! — Halo! — odrzekł pan Polly unikając w tej samej chwili jakiegoś niebezpieczeństwa. — Głupi! — powiedziała dziewczynka, a pan Polly przysunął się bliżej. — Jak się pan nazywa? — Polly. — Kłamczuch! — Dlaczego kłamczuch? — Bo ja jestem Polly. — W takim razie ja nazywam się Alfred. Ale myślałem, że Polly. — Ja pierwsza byłam Polly. — No, to dobrze. Będę tu przewoźnikiem. — Widzę, ale musisz to lepiej robić. — Szkoda, że mnie nie widziałaś dziś raniutko. — Wyobrażam sobie… Widziałam już innych przewoźników. — Jakich innych? — Pan Polly wysiadł na brzeg i zajął się przywiązywaniem promu. — Tych, któryah wuj Jim stąd przepędził. — Przepędził? — Tak, on tu przychodzi i wypędza ich. Przypuszczam, że ciebie także stąd wypędzi. Jakiś tajemniczy cień padł na słońce i na miły obraz „Potwelskiej Gospody”. — Nie pozwolę się wypędzić — powiedział pan Polly. — Wuj Jim da sobie z tobą radę. Zaczęła cieniutko gwizdać i rzuciła kilka drobnych kamyków na kępkę spirei rosnących na brzegu. Po chwili zauważyła: — Kiedy wuj Jim powróci, to z ciebie flaki wypruje. A nawet może pozwoli mi się temu przyglądać. Milczenie. — Kto to jest ten wuj Jim? — zapytał wreszcie pan Polly słabym głosem. — Nie wiesz, kto to jest wuj Jim? On ci pokaże! Strasznie lubi dokuczać! Dopiero niedawno powrócił, a wypędził już stąd trzech. Wuj Jim nie lubi obcych. Żebyś wiedział, jak on potrafi kląć! On mnie nauczy kląć, kiedy już będę umiała gwizdać jak należy. — Nauczy cię kląć? — zawołał zgorszony pan Polly. — Tak, i jeszcze pluć! — dodała dziewczynka z dumą. — On powiada, że ja jestem najzabawniejszy mały bydlak, jakiego zdarzyło mu się znać. Po raz pierwszy w życiu panu Polly wydało się, że spotkał się z czymś naprawdę przerażającym. Patrzał na śliczne stworzonko stojące przed nim i kołyszące się na pulqfimych nóżkach — oczy tego dziecka nie umiały jeszcze wyrażać ani niesmaku, ani strachu. — Hmmm — mruknął pan Polly — a ile masz lat? — Dziewięć — odpowiedziała dziewczynka. Odwróciła się zamyślona. Uznała za właściwe dodać jeszcze: — Nie powiedziałabym, że wuj Jim jest ładny, ale lubi innych dręczyć… i babcia bardzo go nie lubi. 5 Pan Polly zastał tłuścioszkę w dużej, wyłożonej cegłami kuchni, gdzie rozpalała ogień na herbatę. Przystąpił od razu do rzeczy: — Niech no mi pani powie, kto to jest ten wuj Jim? Tłuścioszka zbladła i przez chwilę stała milcząc. Jedna z trzasek, których wiązkę trzymała w ręce, spadła niepostrzeżenie na podłogę. — Pewnie moja wnuczka opowiedziała panu tę historię. — Tylko urywki — odparł pan Polly. — Ha, cóż, wcześniej czy później będę musiała panu to powiedzieć. Ten Jim… To postrach całej okolicy! Tak, postrach! Nie przypuszczałam, że tak prędko dowie się pan o nim. Bardzo możliwe, że już sobie poszedł na dobre. — Mała uważa, że nie. — Będzie chyba ze dwa tygodnie, jak go nie widziano w pobliżu — stwierdziła tłuścioszka. — Ale co to za jeden? — Chyba muszę panu powiedzieć — westchnęła. — Mała twierdzi, że on stąd wypędza ludzi — zauważył pan Polly po chwili milczenia. — To syn mojej rodzonej siostry. — Przez chwilę tłuścioszka zapatrzyła się na trzaskający ogień. — Chyba trzeba będzie panu to powiedzieć — powtórzyła raz jeszcze. Widać było że jej się zbiera na płacz. — Staram się o tym nie myśleć, ale strach przed nim prześladuje mnie we dnie i w nocy. Staram się o nim nie myśleć. Zawsze lubiłam spokój. A teraz martwię się i boję, bo grozi mi od niego śmierć albo zupełna ruina! Sama nie wiem, co robić! To syn mojej rodzonej siostry, a ja, biedna wdowa, jestem wobec niego zupełnie bezradna. Położyła drewienka na kracie przed kominem i sięgnąwszy po chustkę, zaczęła szlochać i mówić prędko: — Nie martwiłabym się tak, gdyby nie to, że on wtrąca się do dziecka. Ciągle coś do niej mówi, niech ją choć chwilę zostawię samą, zaraz do niej gada, uczy ją takich wyrazów i różnych psot. — To brzydko z jego strony — rzekł pan Polly. — Brzydko? — krzyknęła tłuścioszka. — To po prostu okropne! A co ja mam zrobić? Ostatnio był tu już trzy razy, raz sześć dni, raz tydzień, potem jeszcze raz kilka dni, a ja modlę się dzień i noc, żeby się tu więcej nie pokazał. Tak, modlę się! Ale cóż z tego, kiedy zawsze powraca jak zły los. Zabiera mi pieniądze, zabiera mi różne rzeczy. Nie dopuszcza tu żadnego mężczyzny, żeby mnie obronił, zęby zajął się łódkami i promem. Ten przewóz przez rzekę to po prostu skandal! Ludzie stoją na brzegu, wołają, krzyczą i wymyślają… Gdybym złożyła skargę, powiedzą, że nie potrafię dać sobie rady, odbiorą mi koncesję, a gdzie ja pójdę? Przecież to całe moje utrzymanie, a on wie o tym, wyzyskuje sytuację i nic go to nie obchodzi. Taki to mój los. Odesłałabym stąd dziecko, ale nie mam nikogo kto by się nim zaopiekował. Okupuję mu się, jak mogę, ale znów wraca jeszcze gorszy niż przedtem i krąży dookoła i zawsze zrobi coś złego. A ja nie mam jednej żywej duszy, żeby mi pomogła! Nikogo! Mimo to nie traciłam nadziei, że kiedyś zdobędę kogoś takiego. Już jestem taka, nigdy nie tracę nadziei. Pan Polly zamyślił się nad tym, że najmilsze rzeczy w świecie muszą mieć zawsze jakieś plamy i skazy. — Przypuszczam, że to duży i tęgi chłop? — zapytał pan Polly starając się poznać gruntownie sytuację. Ale roztargniona tłuścioszka puściła to pytanie mimo uszu. Zajęła się rozpalaniem ognia i bezładnym opowiadaniem o tym, jak straszny jest wuj Jim. — Z tym chłopcem zawsze było coś nie w porządku — mówiła — ale można było mieć nadzieję, że w przyszłości nie będzie tak źle, dopóki go nie zabrali, wywieźli i „poprawili”… To prawda, że był okrutny dla kur i kurcząt, a nawet dźgnął jakiegoś chłopca nożem, ale mimo to z kotem obchodził się dobrze, że nie można lepiej. Jestem pewna, że nie chciał zrobić temu kotu krzywdy, cokolwiek ludzie o tym gadali. Nawet nie chciałam tego słuchać… Zepsuł go dopiero ten zakład poprawczy. Wpakowali go tam razem z mnóstwem londyńskich chłopaków, złych, zepsutych i gotowych do psoty, a że on, muszę przyznać, jest bardzo wytrzymały na ból, więc mu dawali szkołę i doprowadzili do tego, że chłopak uważał się za bohatera. Oni tam wyśmiewali swych ^nauczycieli, szydzili i drwili z nich, zresztą myślę, że to nie byli najlepsi w świecie nauczyciele; nie przypuszczam i nikt rozsądny nie przypuszcza, żeby każdy, kto jest nauczycielem, kapelanem albo opiekunem w domu poprawczym, był zaraz jakimś aniołem z nieba… Ale o czym to ja mówiłam? — Za co wysłano go do domu poprawczego? — Za ciągłe wagary i za kradzież. Nakradł co niemiara. Ukradł pieniądze jakiejś staruszce, a co miałam zrobić, gdy mnie wezwano do sądu na rozprawę? Musiałam powiedzieć całą prawdę. A on patrzył na mnie jak żmija — nie jak człowiek, ale jak żmija. Opiera się o barierkę i patrzy na mnie. „Dobrze, dobrze, ciotko Flo” — powiada,— tylko to, nic więcej. Nieraz śniła mi się ta chwila, a teraz powrócił. „Poprawili mnie tam — powiada — zrobili ze mnie diabła, a więc będę dla ciotki jak ten diabeł. A teraz dawaj, co masz!” — krzyczy. — Co mu pani dała ostatnim razem? — zapytał pan Polly. — Trzy funty w złocie — odrzekła tłuścioszka. — „To mi nie wystarczy na długo — powiedział — ale na pewien czas będę miał dosyć. Nie będę się spieszył, wrócę tu mniej więcej za tydzień”. Gdybym nie była zawsze taka pełna nadziei… Nie dokończyła zdania. Pan Polly zamyślił się. — Jaki on jest, tak na wymiar? — zapytał. — Co do mnie, to żaden ze mnie Herkules, szczególnie gdy chodzi o stronę „bicepcjonalną”. — To niech pan stąd wieje — powiedziała tłuścioszka raczej z przekonaniem niż z goryczą. — Lepiej niech pan zaraz stąd wieje, a ja postaram się o jakieś pieniądze, żeby sobie poszedł, kiedy tu znów powróci. Nawet nierozsądnie byłoby spodziewać się, że pan zrobi coś innego. Ale chyba to naturalne, że kobieta, jak ma kłopoty, to zwraca się o pomoc do mężczyzny i nie traci nadziei. — Dawno tu był? — zapytał pan Polly zapominając o własnym, niezbyt krzepkim wyglądzie. — Siódmego będzie trzy miesiące, jak wszedł przez te oto kuchenne drzwi, a przez siedem lat nie widziałam go na oczy. Stanął we drzwiach, spojrzał na mnie i nagle szczeknął jak pies i zaczął się śmiać, widząc, jak mnie przestraszył. „Poczciwa, stara ciotko Flo — powiada — czy nie jesteś zachwycona, żem tu przyszedł? I taki jestem poprawiony!” Pulchna paniusia podeszła do zlewu i napełniła wodą kociołek. — Nigdy go nie lubiłam — mówiła stojąc przy zlewie. — A kiedym go zobaczyła z tymi czarnymi, zepsutymi zębami… Pewnie, że nie przywitałam go bardzo serdecznie. Co to, to nie. „O Boże! — zawołałam — toż to Jim!” „Tak, to ja, Jim — odpowiedział. — Wróciłem jak fałszywy szyling, jak przeklęty, fałszywy szyling. Tam, gdzie jest Jim, tam są i kłopoty. Wszyscyście chcieli, żebym się poprawił, no to mnie macie, poprawionego! W poprawiaku poprawiono mi mój charakter i powiedziano, że teraz wszystko jest w porządku. Czy nie poprosisz mnie dalej, kochana ciociu?” „Wejdź, proszę — odezwałam się. — Nie prosiłabym cię, żebyś wszedł, gdybym nie zamierzała być dla ciebie grzeczna”. Wchodzi, zamyka za sobą drzwi i siada na tym krześle. „Przyszedłem — powiada — ty stary gracie, żeby ci dokuczać”. I jak zacznie kląć!… Chyba nikt na świecie nie nasłuchał się takich wyzwisk jak ja wtedy. Zaczęłam płakać. „A teraz — powiada — żeby ci pokazać, że nie boję się pomęczyć cię trochę…” Tu wstaje, chwyta mnie za ręce i zaczyna je wykręcać. Pan Polly aż otworzył usta. — Mogłabym nawet wytrzymać takie traktowanie z jego strony, ale mi chodzi o dlziecko. Pan Polly podszedł do kuchennego okna i zapatrzył się na swoją imienniczkę. Stała daleko na ogrodowej ścieżce z rękami założonymi w tył, z kosmykami czarnych, potarganych włosów opadających jej na twarz i była głęboko zamyślona, pewnie nad kaczętami. — Nie powinnyście tak zostać same bez opieki — powiedział. Tłuścioszka spojrzała na jego plecy z nadzieją w oczach. — Nie uważam, żeby to była moja sprawa — mruknął pan Polly. Tłuścioszka powróciła do swego zajęcia przy kociołku. — — Zanim stąd odejdę, chciałbym go zobaczyć — rzekł pan Polly, jakby myślał głośno, a potem dodał: — W każdym razie to nie moja sprawa. — Boże! — zawołał drgnąwszy nagle, gdyż usłyszał jakiś szelest w barze. — To tylko jakiś gość — rzekła tłuścioszka. 6 Pan Polly nie dawał szybkich, nierozważnych przyrzeczeń, ale dużo rozmyślał. — Alem wdepnął — powiedział sobie pan Polly — przecież to miejsce dla faceta, co szuka awantury. Mimo to pozostał i wykonał kilka prac według podanej wyżej listy oraz przewoził ludzi przez, rzekę. Minęły cztery dni, zanim dane mu było ujrzeć wuja Jima. Ludzki umysł jest tak odporny na to, czego jeszcze nie doświadczył, że pan Polly byłby wówczas łatwo uwierzył, iż tego rodzaju człowiek jak Jim w ogóle nie istnieje. Pulchna paniusia po tamtym jedynym wylewie zwierzeń nie powracała już do tego tematu, zaś mała Polly, gdy minęło pierwsze wrażenie po wzajemnym zawarciu znajomości, z bezpośrednią prostotą zajęła się obserwowaniem i ujarzmianiem nowej ludzkiej istoty, jaka zrządzeniem Opatrzności weszła w jej życie. Niebawem zapomniała, że kierując po raz pierwszy promem robił to tak niezdarnie; natomiast potrafił nadawać kaczętom takie zabawne przezwiska, strugać z drewienek łódeczki, udawać, że ucieka w sadzie przed nieistniejącym tygrysem, i robić to z taką powagą, na jaką nie zdobyłaby się; żadna inna ludzka istota. Wreszcie zgodziła się nazywać go panem Polly twierdząc, że on nosi to nazwisko na jej cześć. Wuj Jim powrócił o zmierzchu. Zjawił się bynajmniej nie tak gwałtownie, jak obawiał się pan Polly. Przyszedł zupełnie łagodny. Pan Polly wracał właśnie dróżką za kościołem, wiodącą do „Potwelskiej Gospody”, nadawszy na poczcie list z zamówieniem soku cytrynowego. Swoim zwyczajem szedł wolno, rozmyślając o różnych rzeczach. Nagłe podświadome napięcie muskułów ostrzegło go, że ktoś cichutko za nim idzie. Pierwsze, co zauważył, to twarz dziwnie szeroka u góry, a poniżej wykrzywiona tępym uśmiechem, niezgrabna postać i wlokący się chód. — Chwileczkę! — odezwał się chrapliwym szeptem, jakby w odpowiedzi na drgnięcie pana Polly. — Chwileczkę, łaskawy panie. Czy to pan jesteś tym nowym facetem w „Potwelskiej Gospodzie”? Pan Polly chciał się jakoś wykręcić. — Przypuśćmy, że tak — odpowiedział szorstko i przyspieszył kroku. — Chwileczkę! — powiedział wuj Jim ujmując go pod ramię. — Przecież to (popędliwie) nie żaden bieg maratoński. I nie znajdujemy się (gest krasomówczy) na żużlowym torze. Chciałbym z łaskawym panem zamienić słówko. Słyszysz pan? Pan Polly szarpnął ramieniem, żeby je uwolnić, i przystanął. — O co chodzi? — zapytał stawiając czoło niebezpieczeństwu. — Chciałem właśnie z panem pomówić (gest krasomówczy). Słyszy pan? Zamienić z panem kilka przyjaznych słów. Po prostu po to, żeby nie było żadnych cholernych nieporozumień. To wszystko, czego żądam. Jeśli pan jest naprawdę tym nowym facetem w gospodzie (wytworny gest krasomówczy), to nie potrzebuje pan stroić takiej dumnej, pańskiej miny. Nie ma się czym pysznić. Rozumiesz pan? Trzeba przyznać, że wuj Jim nie był pięknym mężczyzną. Niskiego wzrostu, niższy niż pan Polly, miał długie ramiona i chude ręce; cienka, żylasta szyja stercząca z szarej flanelowej koszuli podpierała wielką głowę, której szerokie, guzowate czoło przypominało głowę węża; miał pospolite, nieregularne rysy i spiczasty podbródek. Jego usta, pozbawione prawie zupełnie zębów, wyglądały w mroku jak czarna jama. Na skutek jakiegoś wypadku jedno oko miał małe i niespokojnie rozbiegane, a drugie — duże, zaczerwienione i pozbawione wyrazu; kosmyki prostych włosów wysuwały mu się spod czapki z daszkiem nasuniętej na bakier. Splunął przez zęby i niechlujnie wytarł sobie usta wierzchem dłoni. — Masz pan wiać stąd, a prędko! Zrozumiane? — Wiać stąd? — powtórzył pan Polly. — Dlaczegóż to? — Bo „Potwelska Gospoda” to mój rewir! Słyszysz? Pan Polly czuł, że traci rezon. — Jak to pański rewir? — zapytał. Wuj Jim wysunął głowę naprzód i ręką, o palcach zakrzywionych niby szpony, potrząsnął pod samym nosem pana Polly. — Nie twój parszywy interes — powiedział. — Masz stad wiać i basta! — A gdybym tego nie zrobił? — spytał pan Polly. — Zobaczymy! Musisz! Ton wujcia Jima stał się natarczywy i poufały. — Widzę, że łaskawy pan nie wie, z kim ma do czynienia — zasyczał. — To z mojej strony wielka grzeczność, że pana przestrzegam. Taki już ze mnie facet, że gdy czego chcę, nie cofam się przed niczym. Zrozumiane? Wyraz twarzy pana Polly stał się obojętny i poufały, jak gdyby całą tą sprawą i jego rozmówcą interesował się bardzo, ale nie miał z nimi nic wspólnego. — A co pan zamierza zrobić? — zapytał. — Gdybyś pan stąd nie uciekł? — Tak. — Cholera! — zaklął wujcio Jim. — Radzę panu… Zaraz zobaczysz! Stalowym chwytem ścisnął pana Polly za przegub ręki i pan Polly natychmiast zrozumiał o ile muskuły Jima różnią się od jego własnych. Napastnik zionął niezdrowym oddechem w jego twarz. — Co bym z panem zrobił, gdybym się do pana zabrał na dobre? — Zamilkł na chwilę, a noc zdawała się słuchać, co będzie dalej. — Zrobię z ciebie marmoladę! — syknął chrapliwym szeptem. — Pokraję cię na plasterki!… Będzie bolało… Skopię cię jak psa! Poranię w paskudny, straszny sposób!… Spojrzał badawczo w twarz pana Polly. — Zapłaczesz gorzko! kiedy się potem zobaczysz w lustrze! Słyszysz? Zapłaczesz gorzkimi łzami! — Pan nie ma prawa… — zaczął pan Polly. — Nie mam prawa? — krzyknął dziko. — Czyż ta starucha nie jest moją rodzoną ciotką? Przysunął się jeszcze bliżej. — Zrobię z ciebie jedną krwawą masę. Pokraję cię na kawałki!… Odsapnął chwilę. — To wcale nie pańska sprawa — powiedział. — Ale dziś jest już za późno, abym miał stąd odejść — zauważył pan Polly. — Przyjdę tu jutro, koło jedenastej. Słyszysz pan? A jeśli cię tu jeszcze zastanę… Zionął przekleństwem ścinającym krew w żyłach. — Hm… — mruknął pan Polly starając się traktować sprawę lekko. — Rozpatrzymy pańską propozycję. — No właśnie… — warknął J im i bezszelestnie nagle odsunął się. Szept jego stawał się coraz cichszy i pan Polly słyszał tylko mętne urywki jego zdań: — Będziesz się miał z pyszna… Już ja cię urządzę… Skopię cię jak psa… Wydrę z ciebie wątrobę… Rozerwę na kawałki i rozrzucę dokoła… Zobaczysz!… Tyle mnie obchodzisz, co zdechły szczur!… Wuj Jim zrobił ciekawy gest, jakby coś w ręku wyżymał, i zaczął się cofać, aż jego twarz stała się tylko niewyraźną, bladą plamą, i za chwilę zupełnie zniknął za żywopłotem. 7 Nazajutrz rano koło pół do jedenastej pan Polly siedział przy drodze pod kępą świerków w odległości trzech i pół mili od „Potwelskiej Gospody”. Nie był zupełnie pewny, czy wyszedł tylko na spacer, żeby się zastanowić nad sytuacją, czy też opuścił swój zagrożony raj na zawsze. Rozsądek wskazywał mu chudym, stanowczym palcem tę drugą ewentualność. Bo przecież w gruncie rzeczy sprawa ta nie była jego sprawą. Ta miła, pulchna kobiecina, choć taka miła, macierzyńska i przytulna, nic go przecież nie obchodziła, ani to dziecko z ciemną czuprynką, które w tak czarowny sposób łączyło w sobie wdzięk myszki, motyla i fruwającego ptaszka; to dziecko delikatniejsze od kwiatu i brzoskwini nie było przecież jego dzieckiem! Dobry Boże! Czymże one były dla niego? Niczym!… Co innego wuj Jim. To była jego sprawa. On mógł mieć coś w rodzaju pretensji. Jeżeli już mówić o obowiązku i o porzuceniu tego miłego, beztroskiego, pełnego humoru i zabawnych spostrzeżeń wędrownego życia, to przecież istnieje ktoś, kto ma słuszne i dawniejsze prawo do jego opieki i rycerskości. A może by tak posłuchać głosu obowiązku i powrócić znów do Miriam? Przecież miał już takie przyjemne wakacje… Siedząc tak i rozmyślając, jak umiał najlepiej, pan Polly wiedział, że gdyby tylko ośmielił się spojrzeć w górę, niebo otworzyłoby się i mógłby przeczytać na nim jasny wyrok w tej całej sprawie. Wiedział już tyle, ile człowiek może wiedzieć o życiu. Wiedział, że musi walczyć albo zginąć. Dotychczas życie nigdy nie było dlań tak jasne jak obecnie. Widział w nim zawsze jakieś skomplikowane, zabawne widowisko. Dawał się powodować takim czy innym odruchom, szukał wszędzie rozrywki i przyjemności, unikając rzeczy trudnych i bolesnych. Tak postępują ci, którzy przygotowują sobie życie pozbawione niebezpieczeństw, ale i poczucia honoru. Pan Polly żył w zamroczeniu i skrępowaniu, jak ktoś, kto urodził się w dżungli i nie widział nigdy morza ani nieba. Teraz wyszedł nagle na wielką, otwartą przestrzeń. Zdawało mu się, że Bóg i Niebiosa czuwają nad nim, a cała ziemia czeka na jego decyzję. — To nie mój interes —— powiedział pan Polly głośno. — W com ja się u diabła wpakował? I powtórzył głosem, w którym brzmiało coś między warknięciem i szlochem: — Nie mój parszywy interes! W mózgu jego powstało jak gdyby kilka oddzielnych przegródek, z których każda rozumowała na własną rękę nie zwracając uwagi na inne. Jedna z nich zajęła się interpretacją zdania: „Skopię cię jak psa!” Istnieje pewien rodzaj walki francuskiej, polegającej na zadawaniu ciosów nogami i wystrzeganiu się tych ciosów od przeciwnika. Nie spuszczaj z niego oka, a gdy widzisz, że podnosi nogę do góry, chwyć za nią i obal go na ziemię. Będzie musiał zdać się na twoją łaskę i niełaskę, jeśli potrafisz zastosować ten. chwyt właściwie. Ale jak to należy zrobić? Gdy pomyślał o wuju Jimie, tracił poczucie własnego ciała i w dołku czuł zupełną pustkę… „Stara niedołęga! Nie miała prawa wciągać mnie do swoich sporów. Czemu nie zwróciła się o pomoc do policji, zamiast wciągać mnie do rodzinnych kłótni, które mnie nic nie obchodzą! Wolałbym nie widzieć na oczy tej przeklętej gospody!” Realność sprawy zawisła nad nim niby sklepienie niebieskiej widział ją tak jasno jak słodki błękit nieba nad sobą, dalekie wzgórza i doliny, rozsypane wokół .niego. Człowiek rodzi się po to, aby szukał i znajdował w życiu swoją istotną cząstkę piękna, by temu pięknu służył, zdobywał je i pomnażał, by za nie walczył, żeby w imię jego stawił czoło wszystkiemu, żeby się odważał na wszystko, żeby nie robił sobie nic nawet ze śmierci, dopóki jego gasnące oczy są zwrócone na piękno. Zaś strach, a wraz z nim tępota, indolencja i chciwość — owe trzy kalekie siostry strachu, wypełzające i czatujące nań w nocy, walczą z człowiekiem chcąc go zatrzymać w rozwoju, by nim owładnąć, uwikłać go, oszukać i zabić w nim dążenie do piękna. Wystarczyłoby mu tylko podnieść oczy, by to wszystko zobaczyć, jako część swego świata, jako te płynące chmury i zmięte trawy; ale on pozostawał nadal zgnębionym, zrzędzącym, nędznym, brudnym, tłustawym włóczęgą, pełnym marzeń i chwiejnych wymówek. — Po cóżem u diabła się urodził? — mruknął jakby odgadując prawdę. „Co zrobisz, gdy jakiś brudny, śmierdzący drań rzuci cię o ziemię w pył i błoto, uklęknie ci na żołądku i wielką, kosmatą łapą dusić cię będzie za gardło coraz mocniej i mocniej w walce, w której w gruncie rzeczy nie chodzi o twoją osobę?” — Gdybym jeszcze miał najmniejszą szansę zwycięstwa — westchnął pan Polly. — Wiesz dobrze, że nie dasz mu rady — odpowiedział sobie samemu. Wstał, jak gdyby już był powziął decyzję, lecz za chwilę znów ogarnęły go wątpliwości. Przed nim leżała droga rozwidlająca się na wschód i na zachód. O godzinę drogi na zachód stąd znajdowała się „Potwelska Gospoda”. W danej chwili może już się tam coś działo… Na wschód zaś wiodła droga rozsądnego człowieka, droga wijąca się wśród żywopłotów, pól chmielu i lasów i prowadząca zapewne do jakiejś gospody, może do jakiegoś malowniczego kościółka, do miasteczka, gdzie znajdzie nowych ludzi. Tak, to droga rozsądku. Pan Polly widział już siebie idącego tą drogą i starał się widzieć swoje wewnętrzne zadowolenie, jak człowiek, który wie, że postąpił rozsądnie. Ale to jakoś nie wychodziło. Rozsądny człowiek, mimo całego swego rozsądku, nie czuł się szczęśliwy. Rozsądny człowiek miał tęgi brzuch, okrągłe ramiona, czerwone uszy, a w duchu pełno wymówek. Droga ta była bardzo przyjemna i pan Polly nie mógł zrozumieć, dlaczego rozsądny człowiek nie mógł nią pójść, wesoło nucąc, z poczuciem szczęścia i rozkoszowania się latem? Ale, niech to weźmie licho! Fakt pozostawał faktem — rozsądny człowiek nie szedł, tylko pełzał, tak, pełzał — to jedyne, właściwe określenie. Nie będzie szedł tą drogą, tylko będzie pełzał. Pan Polly zwrócił oczy na zachód, jakby szukając wytłumaczenia, i choć czuł, że nie jest już nędzną figurą, jednak to, co go czekało, było przerażające. — Jedno kopnięcie w żołądek, a taki typ jak ja rozłoży się jak długi — powiedział sobie. — O, Boże — zawołał pan Polly wznosząc oczy do nieba i po raz ostatni w tej walce z samym sobą mruknął: — A jednak to nie mój interes! Mówiąc to obrócił się twarzą ku „Potwelskiej Gospodzie”. Zawrócił i po powzięciu decyzji szedł ani zwalniając, ani przyśpieszając kroku, tylko myśl jego pracowała gorączkowo. „Jeśli mnie zabije, to zostanę zabity, a jeśli ja go zabiję, to mnie powieszą. Jakieś to nie bardzo sprawiedliwe. Ale nie przypuszczam ani na chwilę, bym ja go zdołał wystraszyć”. 8 Prywatna wojna między panem Polly i wujem Jimem o posiadanie „Potwelskiej Gospody” dzieliła się w sposób naturalny na trzy kampanie. Przede wszystkim wielka kampania zakończona triumfalnym wyrugowaniem wuja Jima z zabudowań przyległych do gospody; potem po krótkiej przerwie następna kampania — przelotna inwazja wuja Jima na gospodę, której punktem kulminacyjnym była bójka z pomocą zdechłego węgorza; zaś po kilku miesiącach mimowolnego zawieszenia broni ostatni, najważniejszy konflikt nocy niespodzianek. Każda z tych trzech kampanii zasługuje na odrębne omówienie. Pan Polly powrócił ostrożnie do gospody. Zastał pulchną kobiecinę siedzącą w barze z oczami zapatrzonymi w dal, z twarzą bladą, mokrą od łez. — O Boże! — wzdychała co chwila — o, Boże! — Powietrze było przesycone oparami alkoholu, na posypanych piaskiem deskach przy barze leżały okruchy potłuczonych butelek i przewrócona szklanka. Słysząc, że ktoś wchodzi, zaczęła znów rozpaczać, lecz wkrótce rozpacz ustąpiła miejsca zdumieniu. — Więc powrócił pan! — zawołała. . — Tak by się zdawało — odrzekł pan Polly. — On… on spił się jak bydlę i szuka małej. — A gdzie ona jest? — Zamknęłam ją na górze. — A posłała pani po policję? — Nie mam kogo posłać. — Ja się tym zajmę — rzekł pan Polly. — Mam iść tędy? Skinęła głową. Podszedł do złożonego z drobnych szybek okna i wyjrzał. Ogrodową ścieżką zbliżał się ku domowi wuj Jim z rękami w kieszeniach, gwiżdżąc ochryple. Pan Polly wspominał później z dumą i zdziwieniem, że ani nie zdrętwiał, ani nie poczuł się słabo. Rozejrzał się dokoła, schwycił za szyjkę jakąś butelkę, niby improwizowaną pałkę, i wyszedł drzwiami prowadzącymi do ogrodu. Wuj Jim zaskoczony przystanął. Nie mógł się jeszcze połapać w tej nowej sytuacji. — To ty? — zawołał. — Zmykaj stąd! — Nie twój interes — odparł pan Polly i zbliżył się o kilka kroków. Wuj Jim aż się zachwiał ze złości i zdumienia i skoczył naprzód z zaciśniętymi pięściami. Pan Polly zorientował się, że jeżeli pozwoli mu podejść bliżej, będzie zgubiony, i z całej siły grzmotnął go w szkaradną gębę. Butelka roztrzaskała się, a wuj Jim zachwiał się ogłuszony ciosem i oślepiony piwem. Potknięcia i skoki ludzkiego umysłu są zawsze niezbadane. Pan Polly nie przypuszczał, żeby butelka miała się rozbić. Przez chwilę poczuł się bezbronny i bezradny. Przed sobą miał rozwścieczonego Jima, który za chwilę rzuci się na niego, a w ręku do obrony nic prócz szyjki stłuczonej butelki. Na chwilę nasz pan Polly przestał odgrywać bohatera. Oto czeka go nowy atak; przeszył go nędzny strach; cisnął precz niepotrzebny odłamek szkła, zawrócił, rzucił się do ucieczki i skrył się za węgłem domu. — Butelką! — usłyszał za sobą chrypliwy głos. Było widoczne, że wróg przyjął wyzwanie i że się nie poddaje, chociaż ocieka krwią. Wuj Jim wpadł do domu. — Butelką! — powtórzył rozglądając się po barze. — Butelką!… Ja mu pokażę, jak się to walczy butelkami! W domu poprawczym wuj Jim przeszedł dokładne wyszkolenie, jak się walczy na butelki. Nie zwracając uwagi na osłupiałą z przerażenia ciotkę wpakował się między butelki z piwem i po potłuczeniu kilku przygotował dwie właściwe, odbijając im dna, i schwycił je za szyjki niby dwa sztylety. Tak uzbrojony wyruszył na zmiażdżenie wroga. Pan Polly uwolniony chwilowo od pogoni zatrzymał się za krzakami malin i skupił całą swą odwagę. Myśl, że zwycięski wuj Jim znajduje się w domu, przywróciła mu poczucie męskości. Obiegłszy dokoła gospodarskie zabudowania skierował się na brzeg rzeki w poszukiwaniu jakiej broni i znalazł stary bosak od łodzi. Bosakiem tym zdzielił wuja Jima w chwili, gdy ten ukazał się w drzwiach baru. Wuj Jim, klnąc straszliwie i trzymając w każdej ręce wyżej wspomniany sztylet, przeszedł przez drzazgi roztrzaskanego bosaka, niby jeździec cyrkowy przez papierową obręcz, a pan Polly raz jeszcze rzucił broń i uciekł. Gdyby nieuważny obserwator widział go tak pędzącego dokoła gospody i umykającego przed ociężałą i mściwą pogonią wuja Jima, byłby wydał zupełnie mylny sąd o wyniku tej kampanii. Pan Polly właśnie podczas tej gonitwy wykazał pewne wyrównawcze zalety i swoje najwyższe bojowe wartości; prawda, że wuj Jim był silny, brutalnie odważny, a także posiadał bogate i tak pomocne mu doświadczenie, nabyte w domu poprawczym, jednak z drugiej strony pan Polly był trzeźwy, bardziej ruchliwy, a jego umysł był w tej chwili pobudzony do niemal nieprawdopodobnej bystrości. Wobec tego nie tylko znacznie wyprzedził wuja Jima, lecz zdążył się zorientować, w jaki sposób ma wykorzystać tę swoją przewagę nad nim. W odmęcie myśli zapłonął mu czerwono wyraz „strategika”. Gdy po raz trzeci okrążył dom, wpadł jak strzała przez podwórze, zatrzasnął za sobą drzwi, zaryglował je, chwycił stojący przy wejściu do kuchni blaszany kubeł od karmienia świń i z wdziękiem i brzękiem wpakował go na głowę wuja Jima, gdy ten z pewnym opóźnieniem nadbiegł z drugiej strony zabudowań. Jakiś odprysk ze strzaskanej butelki trzepnął pana Polly w ucho, lecz nie zwrócił na to uwagi. Wuj Jim upadł i turlał się groźnie i hałaśliwie po płytach, którymi było wyłożone podwórze, mając jeszcze na głowie kubeł do karmienia świń, a w obu rękach resztki potrzaskanych butelek; tymczasem pan Polly zaryglował przed nim kuchenne drzwi. — Przecież to nie może trwać wiecznie — powiedział pan Polly z trudem chwytając powietrze i wybrał sobie broń spośród mioteł stojących za kuchennymi drzwiami. Wuj Jim stracił głowę. Podniósłszy się zaczął kopać w drzwi i wykrzykiwać nieprzystojne propozycje i wyzwiska, a tymczasem nasz strategik wysunąwszy się cichutko przez drzwi baru zdołał go z łatwością zaskoczyć, podkradł się niepostrzeżenie i… Ale zanim cios zdążył paść mu na głowę, wuj Jim usłyszał kroki i obejrzał się. Pan Polly cofnął się i opuścił miotłę — wahanie to było fatalne w skutkach. ‘ — No, teraz mam cię! — wrzasnął wuj Jim i gwałtownym zygzakowatym ruchem rzucił się naprzód. Podbiegł jednak zbyt blisko, tak że pan Polly zdążył go zatrzymać cudem za pomocą miotły, którą oparł o jego pierś. Wuj Jim obiema rękami schwycił za miotłę. — Puść ją! — zawołał i zaczął ją ciągnąć do siebie. Pan Polly potrząsnął głową, zacisnął blade wargi i szarpnął w swoją stronę. Każdy ciągnął miotłę do siebie. Wtedy wuj Jim usiłował uchwycić drugi jej koniec; pan Polly okręcił się. Obaj zaczęli obracać się wzajemnie wkoło siebie, obaj ciągnęli z całej siły. Każdy z nich z zaciętością śledził najmniejszy objaw inicjatywy ze strony przeciwnika. Pan Polly żałował, że miotły nie bywają dłuższe — że nie mają na przykład dwunastu lub trzynastu stóp długości; wuj Jim przeciwnie — wyraźnie wolał, by były krótsze. Marnował niepotrzebnie oddech zapowiadając, co za chwilę nastąpi — miało to być coś krwawego, dzikiego, coś, przed czym wzdryga się dusza — a miało nastąpić wtedy, gdy miotła przestanie już ich dzielić. Pan Polly myślał, że nigdy jeszcze nie widział wstrętniejszego człowieka. Nagle wuj Jim zaczął się rzucać gorączkowo, ale alkohol osłabia tempo ruchów, więc pan Polly mógł mu dotrzymać placu. Wtedy Jim jął szarpać miotłą i na jeden straszny moment zdołał ją wyrwać z rąk pana Polly. Ale pan Polly rozpaczliwym ruchem tonącego zdołał ją znów uchwycić, po czym wuj Jim pchnął go w przeponę brzuszną, ale pan Polly, czujny na wszystko, zakręcił nim w kółko. Nagle błysnął mu promyk nadziei. Zauważył, że tuż obok jest rzeka, a słup, do którego przywiązana jest łódź, znajduje się nie dalej jak o trzy jardy. Z dzikim okrzykiem pchnął miotłą przeciwnika w żebra. — Hura! — ryknął widząc, że opór tamtego osłabł. — Boże! — zawołał wuj Jim cofając się bezradnie w tył, a pan Polly pchnął mocno jeszcze raz i puścił miotłę pozostawiając ją w rozpaczliwie zaciśniętych łapach wroga. Plusk! i wuj Jim znalazł się w wodzie, a pan Polly skoczył jak kot na prom i porwał za tyczkę. Wuj Jim wyłonił się na powierzchnię ociekając wodą i bełkocząc przekleństwa: — Ty… (to nieważne, co mówił, a drukowanie tych słów mogłoby mnie doprowadzić do konfliktu z cenzurą). Przecież wiesz, że mam słaby żołądek! . Tyczka uderzyła go w szyję i popchnęła w tył i ku dołowi. — Przestań! — chwiejąc się krzyknął wuj Jim z prawdziwym przerażeniem w niegdyś tak strasznych oczach. Bęc! Padł na wznak w spienioną wodę, a pan Polly dźgał go dalej tyczką. Wuj Jim obrócił się pod wodą i znów stanął na nogach, kierując się, jakby w ucieczce, ku środkowi rzeki. Gdy tylko głowa jego ukazała się nad wodą, pan Polly znów dźgnął go w plecy i niżej, aż zabulgotała woda. Ukazała się zaciśnięta pięść wuja Jima i znikła. Ależ to niesłychane! Pan Polly odkrył piętę Achillesa. Żołądek wuja Jima nie znosił zimnej wody. Miotła popłynęła dalej, kołysząc się spokojnie na wzburzonej fali. Pan Polly upojony zwycięstwem raz po raz zanurzał wuja Jima w wodzie i obracał promem przywiązanym do łańcucha w taki sposób, że gdy wuj Jim wyłonił się z wody po raz czwarty — a znajdował się teraz prawie poza zasięgiem tyczki, chwiał się jak boja, ledwie szedł i był już widocznie zupełnie bezradny — pan Polly szczęśliwie dla nich obu nie mógł go już dosięgnąć. Wuj Jim poruszał się niezgrabnie jak ktoś, kto czuje się niepewnie w wodzie. — Wynoś się! — zawołał pan Polly. Wuj Jim z wysiłkiem stanął na nogach, wynurzył się tak, że woda sięgała mu pod pachy, potem jeden po drugim wyłaniały się guziki od jego kamizelki, aż tylko dwa pozostały ukryte, i zmierzał do lądowania. — Wynoś się stąd! — wołał pan Polly i wyskoczywszy z promu biegł wzdłuż brzegu śledząc każde poruszenie swej ofiary. — Mówiłem już, że mam słaby żołądek — powiedział płaczliwie wuj Jim. — Nie cierpię wody. To nie jest uczciwa walka. — Wynoś się stąd! — powtórzył pan Polly. — To nie jest uczciwa walka! — odpowiedział wuj Jim bliski płaczu, a wszystko, co w nim było groźne, znikło. — Wynoś się stąd! — wołał pan Polly niosąc należycie wycelowaną tyczkę. — Przecież muszę wyjść na brzeg, ty idioto! — zawołał wuj Jim z rozpaczliwym oburzeniem i zaczął iść z biegiem rzeki. — Wynoś się! — krzyknął pan Polly dręczony podobnym uczuciem. — Nie pozwolę, żebyś tu wracał kiedykolwiek!… Wuj Jim wolno, niechętnie, używając różnych argumentów, brnął z prądem. Próbował gróźb, próbował perswazji, próbował nawet, zbyt późno, uderzyć w ton patetyczny. Pan Polly pozostał nieugięty, mimo że w głębi duszy nie bardzo pewny, jak wyjść z tej sytuacji. — Zimno przenika mnie do szpiku kości! — krzyknął wuj Jim. — Przyda ci się ochłodzenie. Zostań w wodzie — odparł pan Polly. Obeszli zakręt rzeki aż do wysepki Nicholsona, skąd zatrzymana przez śluzę woda spływa na potwelski młyn. Tam po wielu układach i wykrętach wuj Jim zdobył się na rozpaczliwy wysiłek i czepiając się zwisających z wysepki gałęzi wikliny wydostał się z wody, mając między sobą a panem Polly potok wody spadający z młyna. Wynurzył się cały mokry, omulony i dyszący zemstą. — Do cholery! — zaklął. — Obedrę cię za to ze skóry! — Wynoś się stąd, bo może być z tobą jeszcze gorzej! — odpowiedział pan Polly. Tymczasem wuj Jim wytrzeźwiał i zawrócił, żeby przedrzeć się przez wikliny do młyna, pozostawiając za sobą lśniące ślady na szarozielonych gałązkach. Pan Polly pogrążony w myślach powrócił wolno do gospody i nagle mózg jego zaczął wrzeć od kipiących tam zdań. Tłuścioszka powitała go na schodkach prowadzących do drzwi gospody. — Wielki Boże! — zawołała, gdy podszedł bliżej. — Czy on pana aby nie zabił? — Wyglądam na zabitego? — zapytał pan Polly. — Ale gdzie jest Jim? — Uciekł. — Był pijany jak bydlę i wyglądał groźnie. — Wepchnąłem go do rzeki — oznajmił pan Polly. — To uspokoiło jego alkoholiczne „furiactwo”. Dałem mu niezłą nauczkę! — Czy nie zrobił panu krzywdy? — Ani trochę! — A skąd ta krew za pana uchem? Pan Polly pomacał się we wskazane miejsce. — To tylko zadraśnięcie! Zabawne, że nie zwróciłem na to uwagi. To były gorące chwile. Musiał mnie skaleczyć wtedy, kiedy tak wywijał tymi butelkami. Halo, malutka! Więc ośmieliłaś się zejść na dół? — To on pana nie zabił? — zapytała dziewczynka. — Przecież widzisz. — Żałuję, że nie widziałam całej walki. — Nie widziałaś? — Widziałam tylko, jak pan biegał dokoła domu, a wuj Jim pana gonił. Przez chwilę trwało milczenie. — To ja prowadziłem bieg — powiedział pan Polly. — Ktoś woła przy promie — zauważyła dziewczynka. — Rzeczywiście. Ale przez pewien czas nie zobaczysz tu wuja Jima. Na ten temat właśnie prowadziliśmy z nim konwersację. — A mnie się zdaje, że to woła wuj Jim — rzekła dziewczynka. — Jeżeli to on, to może sobie poczekać — powiedział krótko pan Polly. Odwrócił się i słuchał słów wykrzykiwanych przez stojącą na przeciwległym brzegu małą figurkę. O ile dobrze słyszał, wuj Jim zapowiadał spotkanie na jutro. W odpowiedzi pan Polly groźnie potrząsnął tyczką. Mała figurka na chwilę aż się skręciła,, a potem z wściekłością ruszyła w górę rzeki. W ten sposób pierwsza kampania zakończyła się niepewnym zwycięstwem. 9 Nazajutrz była środa. Dzień ten wlókł się wolno w „Potwelskiej Gospodzie”. Powietrze było gorące, duszne i pełne brzęczenia pszczół. Dwie czy trzy osoby prosiły o przewiezienie ich promem; jakiś starannie wyekwipowany rybak wpadł do baru na porcję zimnego mięsa i na szklankę piwa; kilku mężczyzn zajętych koszeniem traw zasiadło na godzinkę przy piwie, a potem przysłało przez chłopca kilka kubków i dzbanków po nową porcję — to wszystko. Pan Polly wstał wcześnie i krążył po obejściu, rozmyślając nad tym, jaką też taktykę obierze wuj Jim. Teraz nie był już tak do głębi zrozpaczony jak przed pierwszym spotkaniem. Był tylko niespokojny i poważny. Wuj Jim cofnął się, jak cofają się wszyscy przeciwnicy, jeżeli ktoś śmiało stawi im czoła. Był bez wątpienia groźny, lecz możliwy do pokonania. Zrządzeniem Opatrzności raz już poniósł porażkę i może zostać całkowicie pokonany. Pan Polly obchodził całą gospodę rozważając bojowe możliwości takich pokojowych przedmiotów, jak: pogrzebacze, miedziane pręty, ogrodowe narzędzia, kuchenne noże, ogrodowe siatki, druty kolczaste, wiosła, sznury do rozwieszania bielizny, koce, cynowe kubki, pończochy i potłuczone butelki. Sporządził sobie maczugę z butelki zawiniętej w pończochę według najlepszych wzorów z londyńskich przedmieść. Zakręcił nią dokoła głowy, stłukł szybę kawałkiem rozpryśniętego szkła i tak podarł pończochę, że stała się już niezdatna do zacerowania. Obmyślił sprytny plan z klapą od piwnicy — coś w rodzaju wilczego dołu, ale ostatecznie zaniechał go, ponieważ (a) mogłaby tam wpaść tłuścioszka i (b) obecność wuja Jima w piwnicy nie była wcale pożądana. Postanowił tego wieczora odrutować ogród, by na złodziejski sposób zabezpieczyć się przed nocnym napadem. Około drugiej godziny po południu jacyś trzej młodzieńcy przybyli obszerną łodzią od strony Lammam i poprosili, by im pozwolono rozłożyć się obozem na pastwisku za ogrodzeniem. Pan Polly pozwolił tym chętniej, iż widział, że ich bliskość wpłynie hamująco na dalsze poczynania wuja Jima. Jednak ani on, ani nikt inny nie zdołał przewidzieć, że późno po południu wuj Jim zakradnie się chytrze do gospody, uzbrojony w duży, z gruba ociosany kołek, i biorąc nachyloną postać jednego z przybyłych gości za pana Polly — gościowi temu pozwolono rwać w ogrodzie cebulę — trzepnie pewną zapraszającą część ciała w sposób niezapomniany i trudny do wybaczenia. Omyłka ta była absolutnie niezrozumiała; dźwięczny odgłos ciosu wzniósł się aż do nieba razem z okrzykiem zdumienia napadniętego, a pan Polly wypadł z gospody uzbrojony w patelnię, którą właśnie czyścił, żeby zaskoczyć napastnika od tyłu. Wuj Jim widząc swoją pomyłkę zaklął soczyście, odskoczył i znalazł się w ramionach dwóch pozostałych wycieczkowiczów, powracających z miasteczka z mięsem od rzeźnika i wiktuałami od kupca. Obaj schwycili go, zdzielili przez łeb kawałkiem polędwicy, trzepnęli pękniętą torbą cukru w kawałkach, przytrzymali, mimo że ich pogryzł, i za karę postanowili go zanurzyć w wodzie. Byli to weseli, silni, młodzi maklerzy giełdowi, amatorzy sportu wioślarskiego; pławili go więc w wodzie, jakby to była pyszna zabawa, a pan Polly nie miał nic innego do roboty jak pozbierać z ziemi kawałki cukru, wytrzeć je rękawem, ułożyć na talerzu i wytłumaczyć, że wuj Jim jest znany z brzydkiego charakteru i cokolwiek „stuknięty w głowę”. — On ma hysia na tym punkcie, że pani gospodyni jest rzekomo jego ciotką — powiedział pan Polly w formie wyjaśnienia. — Mamy z nim kłopot nie lada! Pochwycił spojrzenie wuja Jima, w chwili gdy ten ustępował z placu na kategoryczne żądanie obozujących wioślarzy — spojrzenie to źle wróżyło i w nocy panu Polly przyszło do głowy, że za trzecim razem szczęście może nie będzie mu już sprzyjało. Sprawdziło się to wkrótce, bo natychmiast po odjeździe obozujących wioślarzy. W Lammam czwartek był dniem, w którym wcześnie zamykano sklepy, a w „Potwelskiej Gospodzie” po niedzieli był to najpracowitszy dzień tygodnia. Czasem co najmniej sześć łodzi na raz stało przycumowanych do promu i tyleż łódek trzeba było wynajmować przygodnym wioślarzom. Niektórzy goście zamawiali kompletny podwieczorek, złożony z herbaty, dżemu, ciasta i jaj; innym chodziło tylko o kociołek wrzątku i chwilę odpoczynku; jeszcze inni wybierali z karty napoje chłodzące. Przybyli grupowali się dokoła, ale zwykle ci, którzy zadowalali się tylko wrzątkiem, dyskretnie unikali zajmowania stolików i sadowili się skromnie na trawie. Konsumenci całych podwieczorków z dżemem i jajami otrzymywali najlepsze obrusy i stoliki najbliższe schodków prowadzących do oszklonych drzwi gospody. Grupy rozłożone na trawie miały dla pana Polly najwięcej uroku. Po prawej stronie siedzieli konsumenci pełnych podwieczorków ze wszystkim, czego dusza zapragnie; dalej niewielka gromadka — złożona z trzech młodzieńców w niezwykłych koszulach: zielonej, fiołkowej i bladoniebieskiej, i dwóch panienek, jednej w żółtej, a drugiej w liliowej bluzeczce — siedziała przy stole nakrytym zielonym obrusem i piła herbatę z agrestowym dżemem; jeszcze dalej na trawie pod wierzbą o obciętych gałęziach rozłożyła się niewielka rodzina, zadowalająca się kociołkiem wrzątku i wiktuałami z własnego kosza; rodzinka ta była trochę niepokojona przez osy, które miały na drzewie gniazdo i co chwila spadały im do dżemu — wszyscy byli w żałobie, ale mimo to twarze ich promieniały radością; po prawej stronie, na trawniku, umieściła się duża grupa młodych terminatorów pijących piwo — wszyscy bez kołnierzyków, wszyscy rozgadani i weseli. Grupa młodzieży w tęczowych koszulach i bluzkach była ośrodkiem ogólnego zainteresowania. Przewodniczył jej jakiś starszy młodzieniec w złotych okularach, z piskliwym głosem i tajemniczą miną; on to zamawiał jedzenie i okazał szczególną znajomość zalet potwelskich dżemów, domagając się z całym naciskiem dżemu agrestowego. Pan Polly pilnie go obserwował, ochrzcił go mianem „wpływowego dobrodzieja”, rzucił okiem na terminatorów i wszedłszy do gospody udał się na dół, do piwnicy, żeby uzupełnić zapas imbirowego piwa, którym tłuścioszka pozwoliła mu się raczyć do woli podczas kłopotów związanych z kampanią. W piwnicy tej właśnie po raz pierwszy uświadomił sobie, że wuj Jim znów powrócił. Poznał go po głosie, głosie nie tylko chrapliwym, ale po prostu basowym — gdyż głosy pod wpływem alkoholu bardzo grubieją. — Gdzie jest ten kundel z zabłoconym pyskiem? — krzyczał wuj Jim. — Niech tu do mnie wyjdzie! Gdzie jest ten przeklęty drań z tyczką od promu? Chciałbym z nim zamienić słówko. Wyłaź, ty brzuchaty garnku nieczystości! Wyłaź, żebym mógł ci wytrzeć twoją paskudną gębę. Mam tu coś dla ciebie. Słyszysz? — Chowa się drań! Ot, co! — dudnił dalej głos wuja Jima wpadając na chwilę w ton żałosny, a potem z wzrastającym gniewem: — Wyłaź z mojego gniazda, ty parszywa kukułko, albo wypruję z ciebie twoje głupie flaki! Wyłaź, dziobaty szczurze! Wyłaź i spójrz mi w oczy, ty zezowaty synu śmierdziela!… Pan Polly wziął imbirowe piwo i zamyślony wszedł po schodkach do baru. — Wrócił! — powiedziała tłuścioszka ujrzawszy go. — Wiedziałam, że wróci. — Słyszałem go — odrzekł pan Polly rozglądając się, — Niech mi pani poda ten stary pogrzebacz, co leży tam pod szynkwasem obok syfonu z piwem. Drzwi otworzyły się delikatnie i pan Polly szybko się odwrócił. Ale był to tylko spiczasty nos i inteligentna twarz dobrze wychowanego młodzieńca w złotych okularach. Chrząknął i skierował okulary na pana Polly. — Proszę pana — powiedział ze spokojną powagą — jest tam ktoś, kto, jak mi się zdaje, pragnie z kimś się widzieć. — To dlaczego nie przyjdzie tutaj? — zapytał pan Polly. — Pewnie chce, żeby pan wyszedł do niego. — A po co? — Zdaje mi się — powiedział po chwili namysłu młodzieniec w złotych okularach — że on przyniósł panu w podarunku rybę. — To on tak wykrzykuje? — Jest rzeczywiście trochę hałaśliwy. — Wołałbym, żeby przyszedł tutaj. Młodzieniec w złotych okularach stał się jeszcze bardziej grzeczny. — Prosiłbym, żeby pan do niego wyszedł i nakłonił go do odejścia — powiedział. — Sposób, w jaki się wyraża, jest niewłaściwy wobec pań. — Nigdy nie był właściwy — zauważyła tłuścioszka głosem pełnym smutku. Pan Polly skierował się do drzwi i przystanął z ręką na klamce. Twarz w złotych okularach znikła. — A teraz, mój człowieku — doleciał głos z zewnątrz — niech pan uważa, co pan mówi… — Kimże ty jesteś, żeby wobec całego świata nazywać mnie „człowiekiem”? — zawołał wuj Jim głosem pełnym niewymownego zdziwienia i bólu i dodał pogardliwie: — Ty, złotooki gąsiorze! — Tss tss — syknął młodzieniec w złotych okularach. — Niech się pan pohamuje! W tej samej chwili nadbiegł pan Polly i zdążył zobaczyć, co nastąpiło potem. Wuj Jim bez kurtki i w głębokim dekoltażu trzymał w ręku — tak jest! — trzymał w ręku zdechłego węgorza owiniętego koło ogona w gazetę i wywijał nim w tył, naprzód i cokolwiek na ukos w ten sposób, żeby trzepnąć — w dodatku trzepnąć nim mocno z góry. Z dziwnie głuchym odgłosem grzmotnął młodzieńca w okularach w szczękę, a okrzyk przerażenia wydarł się z piersi siedzącego po obu stronach towarzystwa. Jedna z panien krzyknęła przeraźliwie: — Horacy! — i Wszyscy porwali się z miejsc. Ludzka gotowość do okazywania innym pomocy przyszła panu Polly na ratunek. — Rzuć to! — krzyknął zbiegając ze schodków, wymachując pogrzebaczem i popychając przed sobą pana w okularach, podobnie jak niegdyś wielcy bohaterowie zwykli byli zasłaniać się tarczą z wołowej skóry. Wuj Jim nagle zatoczył się i nastąpił na nogę młodzieńca w niebieskiej koszuli, który natychmiast pchnął go gwałtownie obiema rękami. — Puśćcie mnie! — ryknął wuj Jim. — Właśnie tego faceta szukam! — i odsuwając na, bok głowę pana w okularach z całej siły grzmotnął pana Polly. Na widok tej zniewagi wyrządzonej panu w okularach drgnęło serce kobiety i jej różowa parasolka spadła celnie i mocno na żylastą szyję wuja Jima, a jednocześnie młodzieniec w niebieskiej koszuli chciał go schwycić za kołnierz, ale .ręka mu się osunęła. — Sufrażystki! — warknął wuj Jim głosem ostrym jak sztylet. — Wszędzie ich pełno! — i wymierzył panu Polly drugi cios, jeszcze silniejszy od pierwszego. — Oj! — jęknął pan Polly. Tymczasem konsumenci dżemu i jaj przyłączyli się też do bójki. Jakiś tęgi, lecz jeszcze dziarski jegomość w garniturze w czarno–białą kratkę zapytał: — Co ten typ wyprawia? Nie ma tu gdzie policji? — Stało się więc widoczne, że opinia publiczna raz jeszcze przyszła na pomoc panu Polly. — A więc chodźcie tu wszyscy, całą gromadą! — zawołał wuj Jim cofając się zręcznie w tył, a zdechły węgorz wirujący mu w ręku siał dokoła zniszczenie. Różowa parasolka wypadła ze ściskającej ją dłoni i została rzucona pomiędzy kompletną, choć skromną zastawę do herbaty na zielonym stoliku. — Trzymajcie go! Niech go ktoś schwyci za kołnierz! — wołał jegomość w złotych okularach, cofając się na schodki prowadzące do gospody, jak gdyby pragnął nabrać rozpędu. — Stójcie spokojnie, wy przeklęte kominkowe cacka! — krzyknął wuj Jim i odstąpił w tył torując sobie drogę za pomocą wirującego węgorza. Pan Polly, nie zniechęcony poważnym uszkodzeniem swego nosa, przypuścił atak od frontu, dwaj młodzieńcy, w fiołkowej i niebieskiej koszuli, harcowali na flankach wuja Jima, pan w czarno–białą kratkę obmyślał jeszcze inne sposoby walki pozaflankowej, a dwaj praktykanci pobiegli po wiosła. Jegomość w złotych okularach, działając jakby w natchnieniu, zszedł znów z drewnianych schodków, schwycił obrus ze stolika konsumentów dżemu i jaj, wyciągnął go z niedostateczną ostrożnością spod fajansowych naczyń i z zaciśniętymi ustami ruszył naprzód; skradał się bokiem, błyskając szkłami okularów, a ruchami i postawą przypominał matadora. Wuj Jim był tak zajęty, że nie mógł obmyślić należytego planu odwrotu. Przy tym wyraźnie denerwowała go bliskość rzeki na tyłach. Potknął się na zakręcie i wpadł w pośpiesznie opuszczone obozowisko rodziny w żałobie, miażdżąc obcasami filiżanki, przewracając imbryk do herbaty, wreszcie w dalszym cofaniu się wdepnął w kosz z wiktuałami. Węgorz ukosem wyfrunął mu z ręki i legł zwiniętym pierścieniem na murawie. — Trzymajcie go! — krzyknął jegomość w okularach. — Łapcie go za kołnierz! — i, rzuciwszy się z niezwykłą szybkością naprzód, omotał najlepszym obrusem tłuścioszki głowę i ramiona wuja Jima. Pan Polly zrozumiał w lot ten manewr, pan w kratkę był niemalże równie szybki, toteż w sekundę potem wuj Jim stał się tylko związanym kłębkiem zduszonych przekleństw i parą wściekle rozfikanych nóg. — Do wody z nim! — dyszał pan Polly starając się podtrzymać to trzęsienie ziemi. Najlepiej wpakować go do wody! Związanym kłębkiem wstrząsnęły konwulsje gniewu i protestu. Jednym butem dosięgnął kosza i kopnął go o dziesięć jardów dalej. — Niech kto przyniesie z domu sznur do wieszania bielizny — poradził pan w złotych okularach. — Przecież on za chwilę wydostanie się z tego obrusa. Jeden z praktykantów pobiegł. — Mamy w ogrodzie siatki na ptaki! — zawołał pan Polly. — W ogrodzie! Praktykant zawahał się nie wiedząc, dokąd biec. Nagle wuj Jim znieruchomiał i w ich rękach stał się bezwładną i jak się zdawało, martwą masą — ściągnął ramiona, podkulił nogi i tak leżał. — Zemdlał! — zawołał pan w kratkę rozluźniając chwyt. — Może tylko udaje? — powiedział pan w okularach. — Trzymajcie go! — krzyknął pan Polly, ale już za późno, gdyż raptem ramiona i nogi wuja Jima skoczyły jak rozluźnione sprężyny. Pan Polly potoczył się w tył, upadł na stłuczony imbryk i znalazł się w ramionach ojca w żałobie. Silny cios w głowę ogłuszył go. W następnej sekundzie wuj Jim porwał się na nogi, a obrus spowijał głowę pana w kratkę. Wuj Jim uznał najwidoczniej, że zrobił wszystko, czego wymagał jego honor, i że wobec przeważających sił przeciwników i możliwości ponownego pławienia w rzece ucieczka nie przynosi mu ujmy. Wuj Jim wziął nogi za pas. Po przerwie trwającej czas nieokreślony pan Polly usiadł pośród szczątków tego idyllicznego podwieczorku. Dokoła leżało mnóstwo rozsypanych i potłuczonych przedmiotów, ale na razie trudno było określić rozmiary strat. Usiłował coś dojrzeć spoza gęstwy nóg. Usłyszał czyjś głos, mówiący wolno i tonem skargi. — Ktoś powinien nam zapłacić za ten stłuczony serwis — mówił ojciec w żałobie. — Nie przywieźliśmy go tutaj w żadnym razie po to, by na nim tańczono. 10 Przez trzy dni po tym zajściu trwała pełna niepokoju cisza, aż zjawił się jakiś prostak w niebieskim trykocie i w przerwach między opychaniem się chlebem, serem i marynowaną cebulą niespodziewanie oznajmił: — Paniusiu, Jim znów dostał się do mamra. — Co? — zawołała gospodyni. — Nasz Jim? — Tak, wasz Jim — odpowiedział człowiek i po przerwie niezbędnej dla przełknięcia, dodał: — Ukradł siekierę. Przez chwilę milczał, a potem odpowiedział na pytania pana Polly: — Tak, siekierę. Onegdaj, na drodze do Lammam. — A po co on ukradł tę siekierę? — zapytała tłuścioszka. — Ciekaw jestem, na co mu była siekiera — rzekł zamyślony pan Polly. — Musiała mu na coś być potrzebne. — powiedział dżentelmen w niebieskim trykocie i wepchnął do ust taki ogromny kęs, że uniemożliwił wszelką dalszą rozmowę. W małym barze nastąpiło dłuższe milczenie, a w głowie pana Polly zaroiło się od szybkich myśli. Podszedł do okna i zaczął gwizdać. — Siekiera czy nie siekiera! — mruknął — a postawię na swoim. Zwrócił się do człowieka w niebieskim trykocie, gdy uważał, że ten już jest zdolny do dalszej rozmowy, i zapytał: — A nie wie pan, na jak długo go tam posadzono? — Na trzy miesiące — odpowiedział człowiek w niebieskim trykocie i znów zapchał sobie usta, jakby przestraszony swoją chwilową zdolnością do mówienia. 11 Te trzy miesiące minęły zbyt szybko — były to miesiące słońca i ciepła, różnych nowych ćwiczeń na otwartym powietrzu, miesiące zdrowego pożywienia i doskonałego trawienia; podczas tych miesięcy pan Polly opalił się i zjędrniał, poza tym zaczął zapuszczać brodę; okres ten zakłócał jedynie niepokój, który pan Polly usilnie starał się tłumić. Wprawdzie ani on sam, ani tłuścioszka nigdy nie wspominali o dniu porachunku, mimo to imię wuja Jima, wypisane jaskrawymi literami milczenia, nie przestawało unosić się nad nimi podczas rozmów. Ponieważ termin tego okresu wytchnienia dobiegał końca, niepokój pana Polly rósł, aż wreszcie pozbawił go tak dobrze zasłużonego snu. Rozmyślał nad kupnem rewolweru. Zadowolił się małą, nędzną i brudną strzelbą na gawrony, którą kupił w Lammam pod pretekstem straszenia ptaków; nabił ją starannie i ukrył pod łóżkiem przed wzrokiem tłuścioszki. Minął wrzesień, zaczął się październik. Wreszcie nadeszła ta noc październikowa, której zdarzenia trudno jest życzliwemu kronikarzowi wyciągać z właściwej im nocnej mglistości i wystawiać je na jasne, ostre światło stwierdzonych faktów. Zadaniem powieściopisarza jest przedstawiać charaktery, a nie dokonywać nad nimi publicznej wiwisekcji… Najlepiej, najżyczliwiej, jeżeli nie najsprawiedliwiej, będzie przemilczeć to, o czym sam pan Polly zdecydowanie wolałby nie mówić. Pan Polly oświadczył, że w chwili gdy zauważył go cyklista, był zajęty szukaniem broni, za pomocą której skończyłby ostatecznie z wujem Jimem. Oświadczenie to przedstawiam czytelnikowi bez komentarzy. Oczywiście, strzelba była wówczas w posiadaniu wuja Jima i nikt na świecie, prócz pana Polly, nie wiedział, w jaki sposób ją zdobył. Cyklista był literatem, nazywał się Warspite i cierpiał na bezsenność; wstał, wyjechał przed samym świtem z domu, niedaleko Lammam, i znalazł pana Polly na pół schowanego w rowie koło muru potwelskiego cmentarza. Jest to zwykły, suchy rów pełen pokrzyw, zarośnięty głogiem i czarnym bzem i zupełnie nie nadający się na arsenał. Jest to chyba ostatnie miejsce, gdzie rozsądny człowiek mógłby szukać strzelby. Pan Warspite opowiada, że kiedy zsiadł z roweru, by zobaczyć, dlaczego pan Polly pozwala widzieć jedynie tylną część swojej osoby (co zresztą zrobił przez roztargnienie), pan Polly podniósł głowę i powiedział: „Strzeż się pan!”, i dodał: „On już dwa razy napadł na mnie. Pod wpływem perswazji wylazł z wielką ostrożnością z rowu. Był ubrany w białą bawełnianą nocną koszulę, jakie obecnie wyrugowane zostały powszechnie przez pidżamy; nogi miał obnażone, stopy bose, całe podrapane i umazane w błocie. Pana Warspite’a wyjątkowo żywo interesują jego bliźni, co stanowi tak szczególny i skomplikowany urok pisarzy na całym świecie, toteż natychmiast wspaniałomyślnie zajął się sprawą. Z inicjatywy pana Polly obaj mężczyźni powracali do gospody przez cmentarz, gdy nagle koło nowego nagrobka Sir Samuela Harpona, w rogu pod cisem, ujrzeli na ziemi rozerwaną na kawałki strzelbę. — To było chyba za jego trzecim wystrzałem — powiedział pan Polly. — Brzmiał jakoś dziwnie. To zajście dodało mu otuchy. Później wytłumaczył, że uciekł na cmentarz, gdyż tam kamienie grobowe chroniły go przed śrutem. Wyraził przy tym niepokój o los gospodyni potwelskiej oberży i jej wnuczki i coraz żwawiej szedł naprzód drogą prowadzącą do domu. Zastali drzwi gospody otwarte, cały bar w nieładzie — później zauważono brak wielu butelek whisky — i Błake’a, miejscowego policjanta, stukającego cierpliwie do otwartych drzwi. Policjant wszedł razem z nimi. Szkło w barze porządnie ucierpiało, a jedno z luster było strzaskane uderzeniem cynowego kubka. Szuflada, gdzie chowano pieniądze, była wyłamana i splądrowana, tak samo biurko mieszczące się w maleńkim pokoiku za barem. Jedno z okien na piętrze było otwarte i stamtąd dolatywał głos gospodyni, która ich zarzuciła pytaniami. Wyszli na zewnątrz i zaczęli z nią rozmawiać. Powiedziała im, że zamknęła się na górze z wnuczką i nie zejdzie na dół, dopóki nie będzie pewna, że w pobliżu nie ma ani wuja Jima, ani strzelby pana Polly. Blake i pan Warspite sprawdzili, czy nie ma gdzie ukrytego Jima, i uspokoili ją pod tym względem, a pan Polly udał się do swego pokoju po bardziej odpowiednie ubranie, gdyż zaczęło już świtać. Natychmiast jednak wrócił i poprosił obu panów, żeby na chwilkę weszli do niego i zobaczyli, co się tam dzieje. Znaleźli pokój w straszliwym nieładzie; pościel skręcona w kłębek leżała w kącie, wszystkie szuflady otwarte i splądrowane, krzesło potrzaskane, zamek przy drzwiach wyłamany i rozbity, jedno skrzydło drzwi z lekka opalone i przedziurawione, kulą, a okno otwarte na oścież. Wszystkie ubrania pana Polly znikły, natomiast na podłodze znaleziono jakiś usmolony kombinezon, żółto–brązową koszulę rozdartą na pół i parę zniszczonych butów. W powietrzu czuć było jeszcze lekki zapach prochu, a dwie książki, świeżo kupione przez pana Polly,, leżały ciśnięte gwałtownie pod łóżko. Pan Warspite spojrzał na pana Blake’a, potem obaj spojrzeli na pana Polly. — To są jego buty — powiedział pan Polly. Blake odwrócił oczy do okna. — Niektóre dachówki na dachu zostały potłuczone dopiero przed chwilą — zauważył. — Wyszedłem przez okno i spuściłem się po daszku nad kredensowym pokojem — odpowiedział pan Polly, ale wszyscy czuli, że w tym jego tłumaczeniu brak było wielu szczegółów… — Musimy go teraz znaleźć i pomówić z nim — powiedział Blake. — To już z obowiązku należy do mnie. 12 Ale wuj Jim znikł zupełnie… Minęło kilka dni, a nie pokazał się. Nie było w tym jeszcze nic dziwnego. Ale dnie przedłużały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące, a wuj Jim nie wracał. Minął rok i niepokój z jego powodu stał się mniej dotkliwy; po tym pierwszym uzdrawiającym roku przyszedł następny. Pewnego popołudnia, mniej więcej po upływie dwóch i pół lat od nocy niespodzianek, tłuścioszka wspomniała o nim. — Ciekawa jestem, co też się stało z Jimem. — Ja również czasem zastanawiam się nad tym — odrzekł pan Polly. ROZDZIAŁ X WIZYTA U MIRIAM 1 Pewnego letniego popołudnia, gdy minęło już pięć lat od chwili jego przybycia do „Gospody Potwelskiej”, pan Polly siedział pod wierzbą i łowił klenie. Był tęższy, bardziej opalony i zdrowszy niż tamten nieszczęsny, dręczony niestrawnością bankrut, którego. wizerunek umieściliśmy na początku niniejszej powieści. Był tęgi, ale tłuszcz miał rozmieszczony bardziej równomiernie, a dolna część jego twarzy nabrała pewnej powagi dzięki krótkiej, strzyżonej w kwadrat brodzie. Był także bardziej łysy niż dawniej. Po raz pierwszy dopiero znalazł wolną chwilę na łowienie ryb, mimo że od samego początku swej kariery w Potwell obiecywał sobie, że będzie często korzystał z tej przyjemności. Rybołówstwo, jak świadczą o tym złote stronice angielskiej literatury, jest zajęciem skłaniającym do rozmyślań nad przeszłością, toteż liczne wspomnienia zaniedbane od dawna wskutek nawału obowiązków, wyliczonych przeze mnie powyżej, zaczęły się teraz rozwijać w pamięci pana Polly. Rozmyślania o wuju Jimie wyczerpały się prędko wskutek braku materiału i ustąpiły miejsca obliczaniu lat i miesięcy, jakie upłynęły od czasu jego przybycia do Potwell, a to z kolei doprowadziło do filozoficznego przeglądu całego życia. Jego myśli zaczęły się snuć w sposób daleki i jakby nieosobisty dokoła Miriam. Przypomniał sobie, że ciąży na nim „wiele win zaniedbanych przez sumienie podczas nawału pracy, na przykład to, że podpalił dom i porzucił żonę. Po raz pierwszy stanął w obliczu tych od dawna lekceważonych faktów. Nie jest przyjemnie przypomnieć sobie, że się podpaliło dom, gdyż jest to czyn, który prowadzi do więzienia. Gdyby nie to, jestem przekonany, że pan Polly nie żałowałby ani trochę. Ale porzucenie Miriam to zupełnie inna sprawa. Porzucenie Miriam było podłością. Niniejsza opowieść nie jest bynajmniej gloryfikacją pana Polly, pokazuje go takim, jakim był naprawdę. Niezależnie od przykrego ukłucia, jakiego doznawał na myśl, co by było, gdyby prawda została odkryta, pan Polly nie odczuwał z powodu tego pożaru najmniejszej nawet skruchy. Mimo wszystko podpalenie jest zbrodnią względną. Niejeden czyn jest zbrodnią sam w sobie, zbrodnią nie mającą usprawiedliwienia; okrucieństwo, naigrawanie się, złamanie wiary zadziwiają nas i ranią, natomiast spalenie jakiejś rzeczy samo w sobie nie jest ani złe, ani dobre. Istnieje mnóstwo domów, które zasługują na spalenie, mnóstwo nowoczesnych mebli, przytłaczająca część obrazów i książek — listę tę można by długo wyliczać. Gdyby nasze społeczeństwo było w swojej zbiorowości trochę mniej głupie, to spaliłoby znaczną część Londynu lub na przykład Chicago, i zbudowałoby zdrowe i piękne miasta na miejsce tych szerzących zarazę, stłoczonych w kupie, zgniłych prywatnych domów czynszowych. Wizerunek pana Polly jest zupełnie chybiony, jeżeliście dotąd nie zrozumieli, że pod wieloma względami był on. prostym dzieckiem natury — niewyćwiczonym, niezdyscyplinowanym i bardziej impulsywnym niż przeciętny dzikus. Pomijając jedyną przykrą stronę, jaką był strach, pan Polly był niezmiernie zadowolony, że zdobył się na odwagę podpalenia domu, że uciekł i osiedlił się w „Potwelskiej Gospodzie”. Nie był zadowolony jedynie z tego, że porzucił Miriam. Tylko kilka razy w życiu widział, jak płakała, i zwykle wywoływało to w nim jedynie nędzne uczucie litości. Gdy teraz wyobraził ją sobie płaczącą, zmieszał się i zrozumiał, że był przecież odpowiedzialny za jej życie. Zapomniał przy tym, że i ona zepsuła jego życie. Dotychczas miał spokój, gdyż wiedział, że Miriam jest w posiadaniu ponad stu funtów z polisy asekuracyjnej, ale teraz, gdy tak rozmyślał z okiem utkwionym w pławik, zorientował się, że sto funtów nie może trwać wiecznie. Jego przekonanie o jej niezdarności pozostało niezachwiane; przez ten czas musiała pieniądze w jakiś sposób zmarnować. A potem… Wyobraził ją sobie ze zgarbionymi ramionami, pociągającą nosem, i widok ten, który podczas sprzeczki z nią był mu nienawistny, teraz wydawał się tylko dręcząco żałosny. — Do pioruna! — zaklął i w tej chwili pławik zanurzył się, więc pan Polly śmignął zdobyczą w powietrzu i zdjął ją z haczyka. Mimo woli porównał swój spokój i zdrowie z przypuszczalną niedolą Miriam. — Powinna była wziąć się do czego — mruknął do siebie nakładając na haczyk nową przynętę. — Zawsze mi mówiła, żebym się wziął do jakiejś roboty. Dlaczegóż nie miałaby zrobić tego sama? Obserwował, jak pławik coraz łagodniej kołysze się na spokojnej toni. — Głupio jest teraz o niej myśleć — powiedział sobie — okropnie głupio! — Ale skoro zaczął już myśleć, nie mógł się od tego powstrzymać. — O, do licha! — zawołał pan Polly i wyciągnął wędkę zauważywszy, że w ostatniej chwili druga ryba połknęła haczyk. Musiała biedaczka pomyśleć, że pan Polly nie jest z tego zadowolony. Zabrał swój sprzęt rybacki i zawrócił do domu. Cały wygląd „Potwelskiej Gospody” świadczył o troskliwości, jaką pan Polly ją otaczał, gdyż tutaj istotnie znalazł swoje miejsce na ziemi. Była teraz jaśniejsza, taka jasna, że aż biło w oczy od białej i zielonej farby, którą ją hojnie pomalował. Nawet ogrodowy parkan został pomalowany w zielone i białe pasy, jak również wszystkie łodzie, bo pan Polly należał do tych, którzy znajdują jakąś zmysłową przyjemność w nakładaniu farby. Na prawo i na lewo widać było dwie duże tablice, które przyczyniły się wielce do podniesienia popularności gospody pośród lekkomyślnych poszukiwaczy rozrywek. Obie tablice były czymś nowym. Jedna nosiła wypisane wielkimi literami słowo „Muzeum”, druga — również prosty i lakoniczny napis „Omelety”. Pisownia tej ostatniej była własną oryginalną pisownią pana Polly; ale gdy kiedyś przyjechała na śniadanie z Lammam łódź pełna ludzi i wszyscy stanęli przed tablicą z otwartymi ustami i śmieli się, a wszedłszy do gospody poprosili wyraźnie ironicznym tonem o „omelety”, pan Polly zorientował się, że jego błąd w pisowni zrobił dla gospody więcej, niżby tego dokonała najbardziej chytra pomysłowość. Zanim minął rok, gospoda stała się znana wzdłuż całej rzeki pod nową nazwą „Omelety”. Pan Polly w skrytości ducha stropił się tym, ale później sam się z tego śmiał i był zadowolony. A omlety tłustej gospodyni były naprawdę niezapomniane. (Proszę zauważyć, że zmieniłem jej określenie z „pulchnej” na „tłustą”. Ha, cóż, czas nie oszczędza nikogo z nas.) Stała właśnie na schodkach, gdy pan Polly wracał do domu, i uśmiechnęła się do niego szeroko. — Dużo pan złapał? — zapytała. — Mam pewien pomysł — odrzekł pan Polly. — Czy sprawiłoby to pani dużo ambarasu, gdybym wyjechał na parę dni na krótki urlop? Aż do czwartku nie będziemy mieli dużo do roboty. 2 Pan Polly, czując się zupełnie bezpieczny pod osłoną brody, raz jeszcze znalazł się na High Street w Fishbourne. Północna strona miasteczka pozostała taka, jak dawniej, oprócz nazwiska Ruspera, które znikło. Kilka nowych sklepów zastąpiło dawne, zniszczone przez pożar. Firma Mantell i Throbson powstała na nowo w bardziej ozdobnej szacie, zaś nowy posterunek straży ogniowej zbudowano w niemiecko–szwajcarskim stylu nie żałując czerwonej farby; obok, na miejscu sklepu Rumbolda, mieściło się Kolonialne Towarzystwo Handlu Herbatą, potem sklep tytoniowy Salmona i Glucksteina, a za nim niewielki sklep ze słodyczami z napisem „Herbaciarnia na piętrze”. Pan Polly pomyślał, że może tutaj uda mu się zasięgnąć informacji o swojej porzuconej żonie i przez chwilę zawahał się w wyborze między tą herbaciarnią i gospodą „Pod Opatrznością”, znajdującą się trochę dalej. Wtem oko jego zatrzymało się na nazwisku nad oknem wystawowym: — „Polly i Larkins” — przeczytał, — No, no, a to niespodzianka! Ogarnęła go przelotna słabość. Minął sklep, poszedł nieco dalej, zawrócił i przyjrzał mu się raz jeszcze. Za kontuarem stała kobieta w średnim wieku, niedbale ubrana; przez chwilę wziął ją za ogromnie zmienioną Miriam, lecz przyjrzawszy się, wiedział już, że to szwagierka Ania, która przytyła, ale nie była już wesoła. Gdy wszedł do sklepu, spojrzała na niego i widać było, że go zupełnie nie poznała. — Czy mógłbym dostać herbaty? — zapytał pan Polly. — Owszem — odpowiedziała Ania — tylko że u nas podaje się herbatę na górze… a moja siostra sprzątała tam właśnie i pokój jest jeszcze w nieładzie. — Tak jak zwykle… — mruknął pan Polly do siebie. — Przepraszam, nie dosłyszałam — rzekła Ania. — Powiedziałem, że to mi nie przeszkadza. Czy tędy? — Przypuszczam, że znajdzie się stolik — powiedziała Ania i poszła za nim na górę do pokoju, którego sumienny nieporządek przypominał mu mocno Miriam. — Nic tak nie przewraca wszystkiego do góry nogami jak porządki — zauważył wesoło pan Polly. — To jest sposób sprzątania mojej siostry — powiedziała obojętnie Ania. — Właśnie przed chwilą wyszła trochę na powietrze, ale przypuszczam, że niebawem wróci, żeby skończyć. Ten pokój, gdy się w nim posprząta, jest ładny i jasny. Czy mogę tu postawić dla pana stolik? — Pani pozwoli — zaofiarował się pan Polly i pomógł jej przenieść stolik. Usiadł przy otwartym oknie i bębniąc palcami po stole rozmyślał, jak przystąpić dalej do rzeczy, podczas gdy Ania poszła po herbatę. Mimo wszystko widać, że Miriam nie tak źle się powodzi. Namyślał się, jak zacząć dalszą rozmowę. — Niezwykłe nazwisko— powiedział, gdy Ania nakrywała stół serwetą. Ania spojrzała na niego pytająco. — Polly. Polly i Larkins. Sądzę, że to prawdziwe nazwisko? — To nazwisko mojej siostry, która była zamężna za panem Polly. — I owdowiała? — zapytał. — Tak jest. W październiku będzie pięć lat. — O, Boże! — zawołał pan Polly z nieudanym zdziwieniem. — Utonął. Znaleziono jego ciało. Dużo było o tym gadania w całym mieście. — Nigdy o tym nie słyszałem — rzekł pan Polly. — Jestem w tych stronach obcy. — Utonął w rzece Medway koło Maidstone. Musiał leżeć w wodzie przez dłuższy czas. Moja siostra byłaby go nie poznała, gdyby nie nazwisko, wszyte w ubranie. Był cały opuchnięty i nadjedzony przez ryby. — Coś podobnego! To musiał być dla niej cios! — Tak, to był cios — rzekła Ania i dodała posępnie: — Ale czasami cios bywa lepszy od długiej udręki. — Bez wątpienia — przytaknął pan Polly. Zaskoczony przyglądał się przygotowaniom do herbaty. „A więc utonąłem!” — powiedział sobie w duchu. — Był ubezpieczony na życie? — zapytał. — Za te pieniądze otworzyłyśmy herbaciarnię — odrzekła Ania, Skoro sprawy przyjęły taki obrót, dlaczego w duszy jego zaszczepiły się wyrzuty sumienia i niepokój o Miriam? Nie otrzymał na to ani cienia odpowiedzi. — Małżeństwo zawsze jest loterią — powiedział wreszcie. — Ona również jest tego zdania — rzekła Ania, — Czy mogę panu podać trochę dżemu? — Poprosiłbym o jajko — odpowiedział pan Polly. — Nawet o dwa. Mam takie uczucie… Jak gdybym miał uchronić… Czy on nie był dobrym mężem, ten pan Polly? — Był męczącym mężem — odpowiedziała Ania. — Często żal mi było mojej siostry. Był on człowiekiem tego rodzaju… — Czy był może rozpustny? — podpowiedział pan Polly. — Nie — Ania starała się być sprawiedliwą — nie był chyba rozpustnikiem. Był raczej słaby. Tak, słaby to właściwe określenie. Słaby niczym woda. Jak długo należy gotować dla pana jajka? — Dokładnie cztery minuty — odrzekł pan Polly. — Takeśmy się zagadali — zauważyła Ania. — Tak jest — zgodził się pan Polly, a Ania wyszła pozostawiając go sam na sam z myślami. Co go najbardziej dziwiło, to jego niedawne wyrzuty sumienia i tkliwość względem Miriam. Teraz, gdy znów znalazł się w tej atmosferze, wszystko to znikło i wróciło poprzednie uczucie nieprzezwyciężonej niechęci. Spojrzał na spiętrzone nieporządnie meble, na skąpy dywan, na brzydkie obrazki na ścianach. Skąd te wyrzuty sumienia? Dlaczego podtrzymywał w sobie złudny obraz bezradnej kobiety, w’ bezlitosnym mroku, płaczącej głośno z tęsknoty za nim? Zajrzał w niezgłębioną tajemnicę serca i natychmiast wynurzył się na płytszy grunt. Był więc słaby! Do diabła! Znał ludzi o wiele słabszych od siebie! Ania przyniosła jajka. W jej zachowaniu nic nie zachęcało do podjęcia na nowo rozmowy. — A interes dobrze idzie? — odważył się zapytać. Ania zastanowiła się. — I tak, i nie — odpowiedziała — rozmaicie: — Aha — mruknął i nachylił się nad jajkiem. — Czy w sprawie tamtego faceta było prowadzone dochodzenie? — Jakiego faceta? — Jakże mu… pana Polly! — Naturalnie. — Czy pani jest pewna, że to był on? — Jak to? Ania spojrzała na niego ostro, a pana Polly przeszedł dreszcz przerażenia. — A któż inny mógł był mieć na sobie jego ubranie? — Istotnie — rzekł pan. Polly i zaczął jeść jajko. Był tak wzburzony, że dopiero zjadłszy pół jajka zorientował się, że było nieświeże. Tymczasem Ania znajdowała się już na dole. — Boże! — zawołał sięgając szybko po pieprz. — Tak właśnie gospodaruje Miriam! Od pięciu lat nie jadłem takiego wstrętnego jajka… Ciekaw jestem, skąd ona je bierze? Chyba wybiera specjalnie takie. Zostawił jajko nie zjedzone i sięgnął po drugie. Było wprawdzie trochę stęchłe, lecz smakowało jako tako. Kończył właśnie jeść, gdy nagle do pokoju weszła Miriam. Spojrzał na nią. — Dzień dobry — powiedział i nagle zrozumiał, że od razu poznała go po ruchach i po głosie. Zbladła i zamknęła za sobą drzwi. Wyglądała tak, jakby za chwilę miała zemdleć. Pan Polly porwał się z miejsca i podał jej krzesło. — Mój Boże! — szepnęła i nie usiadła, a raczej osunęła się na nie. — To ty? — zapytała. — Nie — odpowiedział pan Polly bardzo poważnie — to nie ja. Po prostu jestem do niego podobny. To wszystko. — Wiedziałam, cały czas wiedziałam, że to nie ty tam byłeś. Starałam się Wmówić w siebie, że to ty. Myślałam, że może woda zmieniła przeguby twoich rąk, nogi i kolor włosów. — Ach! — Obawiałam się zawsze, że powrócisz. Pan Polly usiadł przed talerzem, na którym leżało jajko. — Ja wcale nie wróciłem — powiedział bardzo poważnie. — Nie myśl, żem powrócił. — Nie mam pojęcia, w jaki sposób będziemy teraz mogli spłacić asekurację. Zaczęła płakać. Wyjęła chusteczkę i zasłoniła sobie twarz. — Słuchaj, Miriam — rzekł pan Polly. — Nie wróciłem i nie mam zamiaru wracać. Ja… jestem tylko gościem z innego świata. Będziesz o mnie milczała, a ja nigdy się nie odezwę. Wróciłem, bo myślałem, że jest ci ciężko, że masz kłopoty lub coś w tym rodzaju. Teraz widziałem cię i to mi wystarcza. Najzupełniej wystarcza. Słyszysz? „Dematerializuję się”. Słyszysz? Raz, dwa, trzy i już mnie nie ma! Powrócił do swojej filiżanki, dopił hałaśliwie herbatę i wstał. — Nie myśl, że mnie jeszcze kiedykolwiek zobaczysz — powiedział. — To się nigdy nie stanie. Skierował się do drzwi. — — Jajko było bardzo smaczne — dorzucił, zawahał się przez sekundę i znikł… Ania była na dole w sklepie. — Pani szefowa miała jakiś nerwowy atak — powiedział do niej. — Zdawało jej się, że widzi ducha. Nie rozumiem, co to było. Do widzenia! I wyszedł. 3 Pan Polly siedział razem z tłuścioszką przy jednym z zielonych stolików za „Potwelską Gospodą” i starał się rozwiązać zagadkę życia. Był jeden z tych pogodnych, jasnych i cichych wieczorów, gdy zakręt rzeki wyglądał najpiękniej. Na tle ciemnej zieleni dalekiego brzegu sunął łabędź, rzeką szerokim, lśniącym potokiem płynęła do swego przeznaczenia, płynęła prawie bez szelestu, marszcząc się tylko przy stromym cyplu, gdzie rosły trzciny, a trzy topole rysowały się jasno i harmonijnie na seledynowym niebie. Było tak, jakby wszystko spoczywało bezpiecznie w wielkiej, ciepłej, kryształowej kuli nieba. Spoczywało tam tak bezpiecznie i cicho zamknięte, jak jeszcze nie narodzone dziecko w łonie matki. Był to wieczór pełen spokoju i trudnego do określenia poczucia bezpieczeństwa. Duszę pana Polly ogarnęło przekonanie, że chyba wszystko na świecie musi być zadowolone i zaspokojone. Trudno mu było uwierzyć, że w życiu jest więcej zgrzytów, niż nam się wydaje, że jest w nim wiele innych cieni prócz miękkiego aksamitnego mroku, stanowiącego tło dla tego milczącego łabędzia, wiele innych szmerów prócz szmeru wody wirującej dokoła, przywiązanego i kołyszącego się lekko promu. I myśl pana Polly, podniecona i rozmarzona delikatną dookolną atmosferą, pracowała spokojnie, lecz wytrwale, nad zebraniem różnych wspomnień, które wypływały na pół wynurzone z kręgu jego pamięci. Powiedział kilka słów, które niby krzywy, złamany kij, rzucony nagle w wodę, zmąciły odbicie kształtów, jakie pragnął w niej ujrzeć. — Jim nigdy już tu nie wróci — powiedział. — Utonął pięć lat temu. — Gdzie? — zapytała zdumiona tłuścioszką. — Daleko stąd. W Medway, w hrabstwie Kent. — Boże! — szepnęła kobieta. — Sprawiedliwie się stało. — Skąd pan wie? — Byłem u siebie w domu. — Gdzie to jest? — Mniejsza o to. Byłem tam i dowiedziałem się. Leżał długo w wodzie. Miał na sobie moje ubranie i myśleli, że to ja. — Kto tak myślał? — Mniejsza o to. Już tam do nich nie wrócę. Przez pewien czas tłuścioszka spoglądała na niego w .milczeniu. Badawczy wyraz jej oczu ustąpił miejsca spokojnemu zadowoleniu. Przeniosła wzrok na rzekę. — Biedny Jim! — westchnęła. — Nigdy nie miał dużo taktu. — Nie mogę powiedzieć, żebym była zmartwiona — dodała łagodnie. — Ani ja — rzekł pan Polly i rozwijając dalej myśl o Jimie, powiedział: — Ale gdyby dalej żył; nie osiągnąłby także nic dobrego. — On sam nigdy nie był dobry — przyznała tłuścioszka. — Nigdy! — Przypuszczam, że i on miewał swoje przyjemności — rozmyślał dalej pan Polly. — Ale nie były to nasze przyjemności. Myśl jego zwróciła się znów gdzie indziej. — Często nie rozumiem życia — szepnął cicho. Próbował znów rozumować. — Zdaje się, że człowiek wchodząc w życie spodziewa się czegoś. A to nie nadchodzi. Ale mniejsza o to. Człowiek z początku myśli, że istnieją rzeczy dobre i złe, lecz nie ma pojęcia, co jest dobre, a co złe. Byłem zawsze „sceptykiem” i zawsze uważałem za blagę twierdzenie, że ludzie umieją odróżnić zło od dobra. Przynajmniej ja sam nigdy tego nie potrafiłem. Jabłko Adama nie utkwiło w moim gardle. Nie posiadam go. Zamyślił się. — Kiedyś podpaliłem dom — powiedział. Tłuścioszka drgnęła. — Wcale tego nie żałuję. Nie uważam tego za gorszy czyn niż spalenie zabawki — jak to uczyniłem niegdyś będąc dzieckiem. Byłem bliski samobójstwa, chciałem poderżnąć sobie gardło. Któż nie był bliski tego, a przynajmniej nie myślał o tym? Większą część życia spędziłem jak we śnie. Ożeniłem się jak we śnie. Naprawdę nigdy nie miałem planu w życiu. Szedłem na ślepo. Różne rzeczy zdarzały mi się przypadkiem. Tak samo zdarza się to innym. Jim nie mógł temu nawet zapobiec. Strzelałem do niego i chciałem go zabić. Upuściłem strzelbę, a on ją schwycił. Miał mnie już w ręku. Jeszcze chwila, a z kolei on wepchnąłby mnie do wody… Dziwna była ta noc, proszę pani… Nie wiem tylko, po co było to wszystko… Zupełnie jak dzieci bawiące się w dziecinnym pokoju. Czasem robią sobie krzywdę… — Istnieje coś, co nie liczy się z nami — mówił dalej. — Nie to osiągamy, o co się staramy, nie to jest dobre, co nam się wydaje dobre. Nie to nas uszczęśliwia, co staramy się zdobyć; to, co uszczęśliwia innych, nie jest skutkiem naszych starań. Istnieje rodzaj charakteru, jaki lubimy i jaki chcemy mieć — istnieją inne, jakich nie pragniemy mieć. Trzeba go w sobie wypracować i ponosić konsekwencje… Miriam zawsze starała się… — Któż to jest Miriam? — zapytała tłuścioszka. — Nie zna jej pani. Ale ona chodziła zwykle ze ściągniętymi brwiami, starając się nie robić tego, co chciała zrobić — jeżeli w ogóle pragnęła cośkolwiek robić… Zaplątał się. — Nie można nic na to poradzić, że człowiek jest tłusty — powiedziała tłuścioszka starając się nadążyć za jego myślami. — Nie można — zgodził się pan Polly. — To pomaga, a zarazem przeszkadza. — Podobnie jak moja gadanina o tym i o owym. — Zarząd Miejski nie przedłużyłby mi koncesji, gdybym nie miała takiej tuszy… — A czym zasłużyliśmy sobie — rzekł pan Polly — na taki wieczór? Boże! Niech pani spojrzy! — Powiódł ręką po wielkim łuku nieba. — Gdybym był Murzynem lub Włochem, chodziłbym tu sobie dokoła i śpiewał. Czasem zdarza mi się, że gwiżdżę, ale naprawdę jest to śpiew, który mam w duszy. Czasem myślę, że żyję po to, by oglądać zachody słońca. — Nie myślę, żeby komu dobrze robiło takie wieczne oglądanie zachodu słońca, jak to pan zwykle robi — powiedziała tłuścioszka. — Mnie także nie. Ale robię to. Zostałem po to stworzony, żeby kochać zachody słońca i inne podobne rzeczy. — Ale to panu nie pomaga — zauważyła zamyślona tłuścioszka. — Cóż z tego? — odpowiedział pan Polly. Zdobyła się na myślowy wysiłek. — Przyjdzie dzień, gdy pan umrze — powiedziała. — Istnieją rzeczy, w które nie mogę uwierzyć — stwierdził nagle pan Polly. — Jedną z nich jest fakt, że kiedyś będzie się kościotrupem… — Wskazał ręką na żywopłot sąsiada. — Niech pani spojrzy, to tylko kłujące pokrzywy. Niepotrzebne zielsko, jeśli sądzić rzeczy według ich użyteczności. W życiu zupełnie są nieprzydatne. Ale proszę spojrzeć, jak wyglądają! — Sam wygląd nie wystarcza — powiedziała tłuścioszka. — Ilekroć tylko zapowiada się piękny zachód słońca, wtedy wszelką pracę odkładam na bok — rzekł pan Polly. — Przychodzę tutaj i patrzę. Tłuścioszka. spojrzała na niego oczami, w których zadowolenie walczyło z mimowolnym sprzeciwem, potem przesunęła wzrok na zielone pagody pokrzyw, rysujące się na złotawym niebie. — Chciałabym, żebyśmy tak mogli zawsze tu przychodzić. — Ja będę tu przychodził. Głos tłuścioszki stał się prawie niedosłyszalny. — Nie zawsze — powiedziała. Upłynęła chwila, zanim pan Polly odpowiedział: — Będę tu zawsze przychodził, nawet gdy stanę się już duchem. — I obrzydzi pan to miejsce innym — rzekła tłuścioszka porzucając swoje moralne nauki dla bardziej odpowiedniego dla siebie punktu widzenia. — Mój duch nie będzie tego rodzaju — powiedział pan Polly po dłuższej pauzie. — Będzie przezroczystą zjawą, miękką i ciepłą, jak gdyby… Nie mówili nic więcej, tylko siedzieli dalej tak długo, że twarze ich tylko niewyraźnie majaczyły w ciepłym zmierzchu. Nie tyle myśleli, ile pogrążyli się w cichym spokoju ducha. Nad nimi załopotał skrzydłami nietoperz. — Już czas stąd ruszyć, miła stara wspólniczko — powiedział pan Polly wstając. — Trzeba zjeść kolację. Pani ma rację, nie możemy tu siedzieć wiecznie. * Przekład Zofii Siwickiej.