Karol Maliszewski Rok w drodze Nad jeziorem Strzelnica nad jeziorem. Rozwrzeszczany, czerwony kapitan; piłka odbija się od wysp asfaltu. Ktoś kogoś postrzeli, dobrzy koledzy, ale jeszcze czas na to; czas zaciera ślady na wszechwładnym piachu. Kompania kopie grób dla marzeń, dół na ścięte włosy, kwiaty. (Przywieźli termosy z kawą na starze, pachnące rogale, bermudzkie trójkąty topionych serków. Któryś rogalem imituje seks.) Jesień Wystawialiśmy te swoje nagie ciała gdzie popadnie. Tak samo drzewa. Wymienialiśmy się liśćmi w upiornym tańcu nad ziemią. Uporczywy rytm, głuche flamenco rdzy. Pierwszy przymrozek pod stopą. Wzięty za listonosza, mówię, że nie. Mężczyzna przechyla butelkę - rozgwiazdy piany znaczą bruk. (Ma pan moją rentę?) Ślimak przymarznięty do deski z rozbijanych rusztowań. Brunatny liść przybity śluzem do krowiego brzucha. Niepocieszony mijam lecznicę. Skaza Ciemność. Nadepnąć tę rzecz i doznać olśnienia. Drobna, dziecięca ciemność nagłego przebudzenia. Krztuszący się dzwonek. Przeprasza i odchodzi, zbierając na fundusz. W telewizji przedstawiają piszącego ślusarza. Czyta utwór pt. "Jak zasnąć w taką noc." Ślinię się, słuchając. Nowy Villon albo" Kędy w bordelu cicha noc..." Zostawiając burdel na stole rodzina mi znika, czuję się samotny jak pizda, bo przecież nie palec. W pokoju ucicha, w kuchni ucicha. Nawet w kiblu woda nie daje. Gdzie jesteście? Na werandzie schnie pranie. Chociaż tyle. Powycieram, wstanę, wystawię butelkę na wabia. Filumenistyka Po sposobie, w jaki gasisz światło w dziecięcym pokoju, wnioskuję, że nie jesteś klasycznym barbarzyńcą. Przypominają się nagle czołgi robione z pustych pudełek Czechowice Dziedzice. I te czołgi szły na Pragę, omijając łukiem miasteczko. Bolał żołądek od zabaw z siarką i drobnej rozterki, komu wierzyć. Ojciec był wolny jak Europa, matka mówiła tak nie można. Potem przez jakiś czas Bystrzyca Kłodzka, zupełnie z rzadka Sianów bądź maggi, gdy w sklepie na rogu nie mieli drobnych. Albo albo Albo gonić skurwysyna, za przeproszeniem, co uciekł obronie, zrobić go na szaro i dobrze wrzucić chłopakom. Drzeć się jak opętany po tym golu, a potem chodzić po górach zachrypnięty i po kolędzie (za kolesia, który się oberwał) też. Albo jeździć rowerem po dziurawych mostach, pisać wiersze, palić papiery po zmarłym dziadku i zobaczyć to niesamowite zdjęcie Chruszczowa, a to wujek Edek. Nosić dzieciaka i odwzajemniać jego przytulanie, poklepywać żonę po następnym brzuchu. Kochać się z tym brzuchem. Wszystko. Łaska Spięte gniewem twarze. W oczach się nie przelewa, bo płytko. Szumi ślina w ustach, po chwili się rozpryskuje, zagotowało się. Poszło o darmowe kawałki brzozy w tartaku. Poszły w ruch kurwy etc. Szary człowiek ściska w ręku ołówek z sosnowego drewna. Załatwia sprawę przyjęcia córki do zakładu. Dopłata do czynszu doprowadza sąsiada na skraj, po dwóch piwach wybija szybę wypożyczalni. Wszystko jest wypożyczone, kierownika nie ma, wiersz jest dowodem łaski. Zdania na wypadek śmierci E. i J. Sołtyszczakom Być ojcem i spokojnie rozmawiać z synem. Doprowadzić córki do miejsca, skąd same ogarną pozostałość życia. Być synem i spokojnie rozmawiać z ojcem przez ścianę z trawy, gliny, przez korzenie, kłącza. Nie spodziewać się czegoś nadzwyczajnego, bo wszystko jest nadzwyczajne. Groby, grzbiety fal, grzywy koni, kościany grzebień u twojej skroni. Sukienka matki, i twoja. Szmer spodni w szafie, jęk szuflad. Błądzący oddech trafi na poetę lub szewca jak Boehme; pozostawi oddźwięk. Już trzeba wierzyć w coś niezniszczalnego. Nie orze, nie sieje, i tak dalej, wiesza się na drabinie wersów i doznaje wstrząsu na widok słów powracających z wojny znaczeń, wynosi im na próg coś do zjedzenia i przezornie cofa się do sieni; a tam go już nic nie obchodzi. Sprawny i sprytny we współzawodnictwie rzędów. Pamiętaj, że jakaś dziewczynka z innego szeregu będzie chciała cię zajechać. Daj z siebie wszystko w taczkach, przywdziewaniu szarfy, toczeniu i żabce. W przyszłości może się okazać, że nie jesteś tym interesującym człowiekiem, którego warto zaprosić na lekcję wychowawczą. Wszystko jest możliwe, jeżeli da się znieść. Czy można? Następna mówi ci, że już nie może, że tak dalej być to koszmar. Nie jestem pedałem i nie chce nim zostać. Ale ile można. Przychodzi taka chwila. Można, można. I to będzie jak grom, jak niszczyciel, jak O.R.P., jak wtedy, gdy "Ruch" spadł do trzeciej i po raz pierwszy widziałem łzy na stalowym obliczu, zespawanego z nieprzystających skrawków, ojca. List czytelnika z Wałbrzyskiego "Na tyle listów chciałem odpowiedzieć grzecznie. Trzydzieści siedem lat byłem miły. Szkoda, że to się skończyło. Trudno to nazwać transgresją. Kupa gnoju, którą chciałem toczyć w jakiejś formie, np. kuli, okazała się za wielka. Po prostu." *** Wysiadłem, usiadłem Uszedł ze mnie duch na jakąś godzinę i czułem w ręce bilet przez Leszno, Poznań, Konin; dopiero potem myśl, żeby coś wyjąć i przestać migotać, wpisywać w szybę, wszystko oddychało we mnie, byłem we wszystkim. Bolała od tego głowa i kolana, jakbym wędrował na klęczkach po wiosennej grudzie, tłukł okna, a przedtem pasł głowę rozbłyskiem widoków (to bliskie konania), snów, napomknień. Czyj sen jest większy w tym pokoleniu, i słyszę: czy napisałeś już o mojej książce i: kiedy wreszcie napiszesz - a chuja napiszę. Wysiadłem z pociągu, bo mi się spodobały czyjeś usta w szybie, ruszały się. Nie mogłem znaleźć zeszytu. Którym uciekł Którym uciekł pociąg do Białegostoku i prosicie o wsparcie dużo was coraz więcej. Wielki post Wśliznął się w trumnę pejzażu ten szelest, malarstwo flamandzkie czy co do cholery. Kot płacze na schodach wtulony w poduszkę marcowej śnieżycy, opery na trzy, i już cztery: inflacja pór, miesięcy, całego poczucia. Człowiek budzi się w człowieku (pst, kurwa, kocie) z ręką w kanale, na pilocie ciągłego czuwania: lepkie ślady, Vermeery, szumy, telepatia, higiena usteczek nienawykłych do posług, do szukania związku. Powrót do źródeł, najęty jak kłamie -- poparzony, pojebany, w futro wsunięty jak w trumnę. Biculewicz, Blatny, Šalamun wystarczą. (Zawszony deszcz dobija córkę. Dziewiąte miejsce Wisły w Europie niepokoi syna.) Jeszcze Zadura. Przedmieście, przedwiośnie, przed kamerą Staruszka ma chudego banana, ja mam grubego. Staruszka ma futro, ja nie mam. Jemy w milczeniu. Czekamy na nadejście wiosny, siódemki, lepszych czasów. Za ścianą kręcą film przyrodniczy i pokrzykują na Stasia, psuje szyki, wprowadza niepotrzebne psy. Nie wiedzą, że jest bezdomny. Kręcą się faceci z kablami i wpuszczają zimno, artyści. Chciałbym ich opieprzyć cytatem z "Cantos". Taki odważny to ja nie jestem czarna przewodnico z dzwoneczkiem * banana. * kawałek z Pounda w tłumaczeniu Andrzeja Sosnowskiego Okolice Barda (Wartha) Krzyśkowi Śliwce i PKP Rilke spadłby z tej góry jak zwykły śmiertelnik - pokładł się rocznik 27: świerki, sosny, modrzewie, podmuch był krótki (gęsty) Ostatni miesiąc do emerytury, w dystynkcje leśnika wplątuje się śmierć, brzozy gorzkie w widoku, las cierpki w dotyku - tak wiele obiecywał za młodu Dymią góry, kopcą się doliny, był pożar w deszczu, sadzonki w szałasie już nas nie dotyczą, zawiodła Matka Boska, zawiódł krzyż dębowy - ogłosił upadłość ramion w lesie. Październik Cóż, bez tej lipy niebo byłoby bezradne, jak syrena na skraju złomowiska, na rozbieranym wiadukcie śpiew lokomotywy. Księżyc w serii znaczków na niebie - ząbkowane Haiti, rozwarty seks malwy; i głos: "nie jesteś poetą krajobrazu, wypierdalaj". I coś się ze strumieniem oddala, oddala sens i przybywa z daleka: stanąłem u ujścia, rzeka skojarzeń ma cofnięte źródła. Wypłynąć jeszcze tej nocy z tornistrem pełnym książek, na zbutwiałej tratwie wić mały ból języka, który chciałby lizać szron na różach, pokrywach śmietnika. Świat ze słów (W. Centralna, 15.30, rozmodlony clochard bije pokłony, chyba widzi tę swoją naj-Panienkę; Piotr Śliwiński i Przemysław Czapliński ruszają, zaciskając kciuki na spoconym niklu klamek; Warszawa wypuszcza ze swych objęć Marcina Barana; lokomotywę pokrył kał gołębi i pomniejszych ptaszków, to jest transcendencja, stoję oparty o minorum gentium metafizykę, szybę z pornosami, i w duchu pierdolę wymądrzanie na łamach czasopism; cieniem jestem, cieniarzem, cieciem, prowadzę objazdowy klozet, cyrk powiatowego monty-Katona, w silnik wciągnęły się kolorowe piórka i czyjś stanik. Nie mam z ukręcaniem kruchych łebków wspólnego języka; opływa wszystko, ścieka) - jak penis na wystawie seks-szopu, opuszczony i sztuczny. *** Napływ Trzeci raz po mleko, tamte worki były pęknięte. Lało się za mną z pół kilometra, nikt nie powiedział. Jerry zaciągnął na dworzec, tradycja. Musiały być wielkie te białe kałuże, wróble się w nich myją, natrząsają, podszczypują. Omijamy sztywnego w parku, rosa złazi całymi płatami z ławki, na której butelki w reklamówce. W pospiesznym coś ze trzynaście, w zwykłym (kluczborskim) tylko jedna po orange. Omijamy celników, straganiarzy, pomywaczy, strzelców wyborowych i podglądamy, jak się dziś ładnie podmywasz, jak pachniesz rosą i mydełkiem beautiful. To nie reklama. Bezradność. "Niepotrzebny napływ spodni do krwi." Z czerwca, w aptekach zabrakło tabletek, żona nadawała bez przerwy. Latały fragmenty recenzji, trąc o podniebienie. Potem Sting, dwa numery deszczu, laska luminalu pod ręką sąsiadki. Piersi, które wiszą, wchodzą i wychodzą. Są wszędzie, pot ma gdzie błyszczeć: na tych lekko wysuniętych salonach. Moje piosenki są wyrazem osobistych uczuć. Berryman i "Death of a Critic". Nie, to chyba Lowell: tańczące fontanny, ognie błądzące po policzkach i kiełbaskach, cukrowa wata. Kolorowe kuleczki, w które można wsadzić fiuta. Cennik tego nie obejmuje. Dziewczynki uciekające z piskiem. Z lipca Bohdanowi Zadurze Rorty wyskoczył z aorty (śpiączka), syn z kłębka jasnego śpiewu - ciemne popołudnie, spędzam je obłudnie. Czytam recenzję, piszę recenzję, jestem recenzentem. W nocy słyszałem głos Boga, zrecenzowałem: "słowik zaświatów". Puszczyk. Zrecenzowałem wschód słońca, czerwony wrzask głogowej gałęzi na stoku Gońca, zapach bzu, symultanę pól w cyklach, w czkawce burz; nie ma cię w antologiach, nie ma mnie w antologiach, w spisach rzeczy podbitych, przypisanych. Bóg nas ostatnio nie używa, nie czyta. Nie ma nas nawet w zamyśle. Niech z nas coś wytryśnie! Rorty z aorty, Wittgenstein z języka. Woda z pól Darkowi Sośnickiemu Podpełza zwątpienie, o pół tonu światła mniej pod latarnią wiersza; oszczędność energii, kuśtykanie frazy; o jedenastej cichnie szum maszyn, milkną drzewa, pękają dreny - woda z pól, z miedz. Surowy napój, który trzeba przebyć; gruda gliny w usta Sens (Ostrołęka) Piotrowi Matywieckiemu Obudziłem się na granicy województw. Zakopywano zwłoki sarny i dano mi to oglądać przez ramię. We śnie pisałem wiersze nie oglądając się na D.Ś., M. G., na nikogo. Teraz, przebudzony, budziłem niesmak mieszając rzeczy, podnosząc sweter, rozrzucone gazety. Mówcie, co chcecie. Zastanówcie się, co mówicie. Dowolne nazwiska: kryją się w płytkich okopach sensu. We śnie było lekko. Zaraz potem jest lepko, butelka po wódce na sąsiednim fotelu. Brudni ludzie wysiedli w Pułtusku, Ulewa chciała ich umyć, ale nie dała rady. Jeden z dyskutantów miał rację. Musiałem to przespać. I kartkę przewróciła ciepła ręka zza szyby, zza chmur podobnych do trumien. Bóg chyba jest. Jak promień. Tylko coś we mnie wyschło, w przerwie. Tamtędy leje się woda, mówi kierowca. Tren Antoniemu Mackiewiczowi Przebiera palcami ciemność i pociera o pierścionek pełni zastawiony w lombardzie uschłych olch; miasteczka pełnią wartę tylko dla mnie, połyka je horyzont, chłodzi wiatr. Kobieta drzemie, a spod jej nóg ucieka ziemia. Agresywny pot, ale nawet mi nie staje; robi się starzec ze mnie, powoli smakuję ten chleb, niosę trumnę, ocieram się o sąsiedni grób, a potem przebieram palcami, sypiąc na twoją twarz kamyczki, muszelki, grudki. Ciemność dnia. Oda Mariuszowi Grzebalskiemu Psy wskakiwały na mur, liżąc twoje ślady; liście podrygiwały w tańcu; rzeczka w Sudetach jak Potomak w marcu; stygnące stygmatyczne znaki na pełznących zboczach - smutne ogniska, przy których ludzie z opuszczonymi głowami na krawędzi obłoków. Wiatr wiał, ale słychać było niechęć i zrzędzenie losu; stało, co się miało ruszać, co się kiedyś ruszało w dzieciństwie, śniło Psy wskakiwały na mur, liżąc twoje ślady Jesteśmy Jeszcze lokówka ciepła, rozrzucona bielizna, nie wyłączone radio mówi, ze Okocim sześćdziesiąt. Stan wód i uczuć, jak to w lutym. Nadgryziona bułka, pomarszczony dywan, okno mieni się nagłym słońcem. Byłaś tu przed chwilą, teraz jesteś w pracy. Co uchyliłaś, zostanie uchylone. We mnie mieni się przestrzeń, wirują: śluz, ślina, sine krople z sutek. To się chyba nazywa uśmiech losu. Pojawił się wreszcie na twarzy, prysnął w okulary. I zapach, smak tego, co się dzieje. Jak młode zboże rozgryzane wolno. Szum wokół nas; z gołębi, obłoków, z płatków sadzy i skóry. Jesteśmy jak niecierpliwe pukanie dzieci, odwołane lekcje nieznośnej gramatyki. *** Ciepły grudzień Ani i Jurkowi "jastrząb kwilił, co rozwścieczało psy. krzesło w rzece. kry." Tu szedłem, a tam dosłownie leżałem pod brukiem, pod pianą liści bitą na asfalcie: oddech ziemi strofował mnie, naprowadzał - zaczynały się schody, korytarze. Tak się leży, tak układa, wyrównuje oddechy ze wszech stron - w sobie. Tak się widzi kroki od spodu, przeczuwa podeszwy; podejrzany wiatr. W zajezdni dużo flag. Trochę szedłem, ale coraz bardziej obraz zachodził w głąb. Zachodziłem, zaszedłem, stoję nad otwartą myślą: w notatniku zaciskał się rząd, gwar brył. I sny. Kręto, przestrzennie, lustrzanie. Zimny styczeń Kasi i Jarkowi I otrząsną perlistym śmiechem szadź z opłotków; ja nie wiem, kto te dzieci robił, i w jakiej pokorze. Są na wzgórkach: między parowy wpada krzyk nerwowy, roztrzęsiona sanna. Z drogi, z drogi. Zbocza lśnią jak śledzie. Chcą połamać nogi przechodnia, co zatrzymał chwilę: hałdę, rzekę; w pomarszczony obłok ciężko kasztan wchodzi, rozsypując obrok. Wozy wypełnione węglem suną w głąb doliny. Pęka serce mrozu nad kamieniołomem: zgrzyt stalowej liny. Kwaśny luty Oldze i Romkowi Gdy nie dają szans rozbudzone dzieci; albo to jest najważniejsza szansa. Zapal, wcześnie zapal; palę arkuszami zeszłorocznych ocen. Jeszcze wcześniej uderzenia, trzask - pojemniki na śmieci opróżniane w śnieg. Kto żyw w nieznanej ciemności przeszukuje teren Martwej i przyległych; natkną się na psa, czy nie... Popiół, wszędzie popiół, rudoszary ślad po wcześniejszych, teraz dumnych ze swego pióropusza. Nad dachami wpada w poślizg wiatr jak cuchnący oddech chorego olbrzyma; otrzepuję się z sierści, ciemność trwa - a właściwie trawi resztki. Potem blask. Mokry marzec Najmniejsza rzeczka w kołnierzu piachu z zeszłorocznych worków, brudnopis wiosny, żywioł się powtarza w pospiesznych szkicach. Jak na pocztówkach (witrażach) kosaćce piją przemarzniętą wodę prawie za progiem, u stóp wielkiej gruszy, z aniołami w tle. I znów: ty, anioł, posuń się, i skrzydło gnie się, uwiera, paskudzi już przyjętą ranę, przednówek. I znów to: Przesada (dyżurny, stacja Opatówek) odprowadzony, ostygły; z połyskiem mętnych wód. Kwiecień; spółka z o.o. Andrzejowi Sosnowskiemu Któregoś roku wiosna. Reszty z pewnym trudem wydawane przez domokrążców. W ostatniej chwili dostrzeżone zielone race od wschodu. Wracaliśmy z podróży służbowej i ktoś powiedział, o kasztan. Nawet mgła jak uroczystość (z wetkniętą świecą pierwszej komunii pokornych aut przed szlabanem), miasteczko za nią jak rozstrzygnięcie turnieju na wiersz o. Należność prześlemy pocztą. O, kasztan. Wyprostują się pocztówki na krawędziach. Zieleń łąk spadnie na nas jak jastrząb. Wszystko będzie z marszu; bez dłużyzn i pustych popisów pulsu. Maj Bażanty żerują w rozlewiskach Nysy. Cień Szczelińca, plamy śniegu, zagadkowe rysy. Zając przywiera. Potem pociąg odchodzi. Ścinawka. Siedem lokomotyw. Ścięta chłodem para. (Pracownia świata, coś z niej wybiega i wbiega. Cierpliwie nanoszone błoto. I gest poety, jak strzepuje z płaszcza niewidoczną dla innych fałdę.) Głuchy czerwiec Iwonie i Antkowi "...żeby rzucać carmina w przestrzeń sakralnych jaskiń..." C. Miłosz Kaplice jak ptactwo, co obsiada miedze i wydaje głuchy krzyk słyszany przez nielicznych; przez nielicznych tak bardzo. Urodziłem się w okolicy pozbawionej katedr - luster wyższej wiary, pośród wzgórz kręcących się w kółko nasiąkałem pustką, niedzielą bez znaczeń. I teraz nie słyszę, co w powietrzu drży i dlaczego; za moja głuchotę pomódl się czytelny, jasny i wytrwały. * * * Na rzecznej wyspie kilka owoców znikąd. Czerwone jabłko, liliowa śliwa, coś zielonego. Wrzesień. Spokojnie pracują dwie nornice. Ja też pracuję. Idę do pracy. Tego tak nie widać, jak w sierpniu. Żółte światło leje się z wiaduktu na kolczastą grzywę pierwszego kasztana. I ktoś oschle przez astry: "w tym miejscu się zabił, proszę pana, w tym". Niejasny październik Anicie i Tomkowi "I ogień brał w palce. Żegnał cię tak skąpo, świecie..." Szum ulicy osuwa się jak jama pod stopą (w czas grzybobrania); pisk mokrej trawy i poszczególne krzyki, sekwencje z "Age of Empires"; jęk autobusu, szczęk obluzowanych przekładni w termopilskim wąwozie, gdzie niejeden kozak od zwykłego kozika, tak. Ten do Sokolca o 750 usłużnie drepcze, dymi, już wiem, jak wkręci się tyłem w obluzowaną barierkę stanowiska. Do Radkowa o 630 spowity moją dawną śmiercią; o, to było coś osiemnastoletniego, zmumifikowa ło się, nawet nie pachnie raną. Krótki listopad Żyje z pogrzebu kolorów, kona pod mostem, z którego skoczył przedwczoraj, żadne słońce go tam nie dojdzie. Kim jest we mnie, jaką ważną częścią, elementem partycji, nie zdawkową transcendencją? Zaraziłem się śmiercią przez niego, trup padał gęsto w cmentarnych rozmowach; listopad skończył się przedwczoraj, o, przygotował się na całego: śnieg na skórzastych liściach w rzece, szron na brwiach paproci i dwuznacznie na twoich rzęsach, Siwa. Spis treści Nad jeziorem Jesień Skaza Nowy Villon Filumenistyka Albo albo Zdania na wypadek śmierci Nie orze, nie sieje, i tak dalej Sprawny i sprytny Czy można? List czytelnika z Wałbrzyskiego Wysiadłem, usiadłem Którym uciekł Wielki post Biculewicz, Blatny, Šalamun Przedmieście, przedwiośnie, przed kamerą Okolice Barda Październik Świat ze słów Napływ Z czerwca Z lipca Woda z pól Sens (Ostrołęka) Tren Oda Jesteśmy Ciepły grudzień Zimny styczeń Kwaśny luty Mokry marzec Kwiecień; spółka z o.o. Maj Głuchy czerwiec *** (Na rzecznej wyspie) Niejasny październik Krótki listopad KONIEC KSIĄŻKI