JULIAN MAY NIEURODZONY KRÓL SAGA O PLIOCEŃSKIM WYGNANIU (PRZEŁOŻYŁA ANNA RESZKA) dla Dave'a i Sama, technika katastrof i króla piwoszy jeszcze jedna wycieczka na Mamcie „Wszyscy nosimy w sobie nasze katorgi, zbrodnie i moc niszczenia; naszym zadaniem jednak nie jest spuścić je z łańcucha, lecz walczyć z nimi w sobie i w innych. Bunt, odwieczna wola, żeby nie ulec... jest dziś nadal zasadą tej walki. Twórca form, źródło prawdziwego życia darzy nas sensem w bezkształtnym i wściekłym biegu historii." Albert Camus: Człowiek zbuntowany Wielobarwny Kraj Złota Obręcz Streszczenie Wielka Interwencja z roku 2013 otworzyła ludzkości drogę do gwiazd. Do roku 2110, kiedy zaczyna się akcja pierwszej części sagi, Ziemianie zostali pełnoprawnymi członkami dobrowolnej konfederacji planetarnych kolonizatorów, Środowiska Galaktycznego, które charakteryzowało się wysokim poziomem technicznym i zarazem umiejętnościami wykonywania zaawansowanych operacji mentalnych zwanych metafunkcjami. Te ostatnie — obejmujące telepatię, psychokinezę i wiele innych mocy — były zakodowane w ludzkich genach od niepamiętnych czasów, ale rzadko się ujawniały. Pięć założycielskich ras Środowiska obserwowało rozwój ludzkości przez dziesiątki tysięcy lat. Po naradach postanowiło przyjąć Ziemian do wspólnoty „przed osiągnięciem dojrzałości psychospołecznej" ze względu na ogromny potencjał metapsychiczny i możliwość prześcignięcia innych ras. Przy pomocy kosmitów Ziemianie skolonizowali ponad siedemset planet, które wcześniej zbadano i uznano za odpowiednie do zamieszkania. Ziemianie nauczyli się rozwijać siły metapsychiczne poprzez specjalne szkolenie i inżynierię genetyczną. Chociaż liczba ludzi z czynnymi funkcjami metapsychicznymi wzrastała w każdym pokoleniu, w roku 2110 większość populacji była „normalna", to znaczy posiadała metafunkcje bardzo słabe albo utajone, nie nadające się do wykorzystania z powodu barier psychologicznych lub innych czynników. Codzienną działalność społeczno-ekonomiczną Ludzkości Środowiska prowadzili „normalni", ale metapsychicy zajmowali uprzywilejowane stanowiska w rządzie, nauce i innych dziedzinach, w których mentalne zdolności były cenne dla Środowiska jako całości. Tylko raz, między Wielką Interwencją a rokiem 2110, wydawało się, że przyjęcie ludzkości do Środowiska było błędem: w roku 2083, podczas krótkiej Rebelii Metapsychicznej. Wzniecona przez garstkę Ziemian, omal nie doprowadziła do zniszczenia całej organizacji Środowiska. Rebelię stłumili lojalni metapsychiczni ludzie. Następnie podjęto kroki, żeby nie dopuścić w przyszłości do podobnej katastrofy. Niektórym buntownikom udało się uniknąć kary dzięki ucieczce przez jedyny w swoim rodzaju luk ratunkowy w postaci jednokierunkowej Bramy Czasu prowadzącej sześć milionów lat w przeszłość, do ziemskiego pliocenu. Uskok w czasie został odkryty w roku 2034, w okresie gwałtownego rozwoju nauki po Wielkiej Interwencji. Ponieważ prowadził tylko w przeszłość (powracające rzeczy starzały się w ciągu sekund o sześć milionów lat i rozpadały w proch) i do określonego miejsca (doliny Rodanu), odkrywca ze smutkiem uznał, że jest to osobliwość bez praktycznego zastosowania. Po śmierci odkrywcy w roku 2041 wdowa Angelique Guderian stwierdziła, że mąż się mylił. Interwencja zapoczątkowała Złoty Wiek ludzkości, dając nieograniczoną przestrzeń życiową, dostatek energii i członkostwo we wspaniałej galaktycznej cywilizacji. Lecz nawet w Złotych Wiekach trafiają się nieprzystosowani, w tym wypadku ludzie, którzy z natury nie nadawali się do sztywnych struktur społecznych Środowiska. Madame Guderian przekonała się, że jest sporo takich osób i to gotowych przyzwoicie zapłacić za przeniesienie do świata bez reguł. Geolodzy i paleontolodzy wiedzieli, że pliocen to idylliczna epoka tuż przed narodzinami rozumnego życia na naszej planecie. Romantycy i indywidualiści z niemal wszystkich grup etnicznych Ziemi w końcu odkryli „podziemną kolejkę" do pliocenu, która „wyruszała" z oryginalnej francuskiej gospody poza metropolitalnym centrum Lyonu. Od roku 2041 do 2106 odmłodzona Madame Guderian wysyłała klientów ze Starej Ziemi na Wygnanie, do domniemanego raju sprzed sześciu milionów lat. Nie znając dalszego losu chrononautów, dręczona spóźnionymi wyrzutami sumienia, Madame sama przeniosła się do pliocenu, a jej gospodę przejęło Środowisko, które uznało Bramę Czasu za honorowy sposób pozbycia się dysydentów. Do roku 2110 prawie sto tysięcy osób udało się w nieznane. W sierpniu 2110 roku osiem osób tworzących Zieloną Grupę trafiło na Wygnanie: Richard Voorhees, były kapitan statków międzygwiezdnych; Felicja Landry, osiemnastoletnia sportsmenka, którą gwałtowny temperament i uśpione siły psychiczne czyniły wyrzutkiem; Klaudiusz Majewski, owdowiały stary paleontolog; Siostra Amerie Roccaro, lekarka i zakonnica; Bryan Grenfell, antropolog szukający swojej ukochanej, Mercy Lamballe, która wcześniej przeszła przez bramę; Elizabeth Orme, Wielka Mistrzyni metapsychiczna, która po urazie mózgu straciła ogromne zdolności mentalne; Stein Oleson, zbuntowany wiertacz marzący o życiu w prostszym świecie i Aiken Drum, ujmujący młody kanciarz o latentnych i, podobnie jak u Felicji, sporych zdolnościach metapsychicznych. Zielona Grupa odkryła, podobnie jak przed nimi inni podróżnicy w czasie, że idylliczna Europa plioceńska znajduje się pod kontrolą humanoidów z innej galaktyki, wygnanych z powodu barbarzyńskich zwyczajów. Dominujący członkowie rasy egzotów, Tanowie, byli wysocy i przystojni. Mimo tysiąca lat pobytu na Ziemi ich liczba nie przekraczała dwudziestu tysięcy, gdyż reprodukcję hamowało szkodliwe promieniowanie Słońca. Ponieważ plazma zarodkowa egzotów była zgodna z ludzką, od prawie siedemdziesięciu lat trzymali chrononautów w niewoli, wykorzystując ich między innymi w programie rozmnażania. Odwieczni wrogowie Tanów, Firvulagowie, czterokrotnie przewyższali ich liczbą. Nazywani Małym Ludem, byli przeważnie niskiego wzrostu, choć trafiali się osobnicy wysocy jak ludzie, a nawet prawdziwe olbrzymy. Na plioceńskiej Ziemi nie mieli kłopotów z rozmnażaniem. Tanowie i Firvulagowie stanowili dymorficzną rasę. Ci pierwsi byli metapsychicznie uśpieni, drudzy natomiast czynni, choć przeważnie mieli ograniczoną moc. Tanowie dysponujący wyższą techniką skonstruowali wzmacniacze umysłu, naszyjniki zwane złotymi obręczami*, które usprawniały metafunkcje. Firvulagowie nie potrzebowali obręczy, żeby korzystać z metazdol-ności. Niektórzy z ich wielkich bohaterów dorównywali Tanom pod tym względem, choć większość była słabsza. Przez tysiąc lat spędzonych na Ziemi (którą nazywali Wielobarwnym Krajem) siły Tanów i Firvulagów były mniej więcej wyrównane w rytualnych wojnach toczonych z nakazu religii. Wyrafinowaniem i techniką Tanowie nadrabiali przewagę liczebną prymitywniejszych Firvulagów. Pojawienie się ludzi przeważyło szalę na korzyść tych pierwszych. Przybysze wspomogli dość dekadencki establishment naukowy Tanów, dając mu zastrzyk w postaci wiedzy i doświadczenia Środowiska Galaktycznego znacznie bardziej zaawansowanego w rozwoju. Ponadto potomkowie ludzi i Tanów okazali się obdarzeni niezwykłą siłą psychiczną i fizyczną. Podróżnicy w czasie nie mogli zabierać do pliocenu skomplikowanej broni, a Tanowie byli bardzo konserwatywni, jeśli chodzi o rodzaj sprzętu militarnego, który pozwalali konstruować ludzkim niewolnikom. Mimo to dzięki ludzkiej pomysłowości Tanowie uzyskali przewagę nad wrogiem, zwłaszcza że Firvulagowie nigdy nie kojarzyli się w pary z ludźmi i generalnie nimi pogardzali. Większość chrononautów prowadziła całkiem niezłe życie pod panowaniem Tanów. Najcięższe prace wykonywały ramapiteki, posłuszne dzięki prostym obręczom. O ironio, te małe małpki należały do linii hominidów, której ukoronowaniem stał się sześć milionów lat później Homo sapiens. Zaufani ludzie pełniący ważne funkcje nosili szare obręcze. Nie wzmacniały one cech meta, lecz pozwalały na telepatyczne porozumienie z Tanami, którzy za pomocą urządzenia mogli również wymierzać kary lub nagradzać. Jeśli testy wykazywały, że nowo przybyły podróżnik w czasie ma znaczne utajone metafunkcje, szczęściarz otrzymywał srebrną obręcz. Był to prawdziwy wzmacniacz podobny do złotych obroży noszonych przez egzotów, lecz miał wbudowane obwody kontrolujące. Ludzie ze srebrnymi obręczami zostawali warunkowymi obywatelami Wielobarwnego Kraju. Z rzadka, i to tylko jeśli się sprawdzili, otrzymywali złote obręcze i całkowitą wolność. Udoskonalona technika obręczy była dziełem genialnego człowieka, psychobiologa Eusebio Gomeza-Nolana, który w nagrodę otrzymał złotą obrożę i został przewodniczącym Gwardii Poskramiaczy, jednego z pięciu metapsychicznych qua-si-klanów stanowiących podstawę społeczeństwa Tanów. Znany pod przydomkiem Gomnol, Lord Gomez-Nolan odgrywał znaczącą rolę w polityce Wielobarwnego Kraju, dopóki fatalnie nie przeliczył się z siłami. Losem Tanów i Firvulagów subtelnie kierowała tajemnicza kobieta, która nie należała do żadnej z tych ras, lecz stała na straży obu: Brede Oblubienica Statku. Wraz ze swoim towarzyszem Statkiem, gigantycznym rozumnym organizmem przystosowanym do podróży międzygalaktycznych, przywiozła egzo-tów na plioceńską Ziemię. Potrafiła przewidywać przyszłość — choć nie doskonale — i wiedziała, że losy Tanów, Firvulagów i chrononautów są ze sobą ściśle związane. Punktem zwrotnym dla wszystkich stało się przybycie ośmiu członków Zielonej Grupy do tańskiego ośrodka recepcyjnego, Zamku Przejścia. Tanowie tradycyjnie poddawali wszystkich świeżo przybyłych ludzi testom na obecność utajonych metafunkcji. Tych, którzy byli nimi obdarzeni lub mieli inne niezwykłe talenty, wysyłano na południe do stolicy Muriah położonej na półwyspie Aven (dzisiejsze Baleary), w pustym słonym Basenie Śródziemnym. Normalnych ludzi przydzielano do pracy w różnych miastach Tanów, a młode i zdrowe kobiety — do rozmnażania. Karawany eskortowane przez oddziały ludzi z szarymi obręczami opuszczały Zamek Przejścia co tydzień. Podczas badań przeprowadzonych przez nadzorców Lorda Creyna i Lady Epone Zielona Grupa okazała się typowa. Najbardziej wyróżniała się Elżbieta Orme. Podróż przez tunel czasowy przywróciła jej sprawność metapsychiczną. Elżbieta odzyskała zdumiewającą moc jasnosłyszenia i korekcji. Stało się jasne, że pod tym względem przewyższy Tanów. Creyn z miejsca zawyrokował, że czeka ją „wspaniałe życie" w Wielobarwnym Kraju. Ona sama nie była tego taka pewna. Środowisko zabraniało podróży w czasie aktywnym metapsychikom, gdyż groziło to uzyskaniem niesprawiedliwej mentalnej dominacji w prymitywnym otoczeniu, gdzie brakowało restrykcji Wspólnoty. Elżbieta była introwertyczką całkowicie pozbawioną instynktu agresji. Uznała, że jedyną obroną przed popadnięciem w zarozumiałość i arogancję będzie nieangażowanie się w żadne miejscowe sprawy i oddanie się ulubionej pasji — lotom balonowym. U drugiego członka Zielonej Grupy, młodego recydywisty Aikena Druma, odkryto ogromne uśpione możliwości. Otrzymał srebrną obręcz i obietnicę, że jeśli będzie się dobrze zachowywał (co było wątpliwe), uzyska specjalne przywileje po przeszkoleniu w Muriah. Przyjaciel Aikena, potężny eks-wiertacz Stein Oleson próbował uciec z zamku, zabijając kilku strażników toporem wikinga. Ujarzmiono go szarą obręczą. Ze względu na posturę miał zostać kimś w rodzaju gladiatora w Muriah. Ryszard Voorhees, były kapitan statków międzygwiezdnych, który popadł w niełaskę, również próbował ucieczki. Przypadkiem trafił do pokoju poskramiaczki, Lady Epone, która poraziła mu umysł i wysłała do więziennego dormitorium, gdzie inni „normalni" czekali na wymarsz cotygodniowej karawany do Finiah, miasta położonego nad Rodanem, na północny wschód od zamku. Antropolog Bryan Grenfell nie miał ukrytych zdolności metapsychicznych, lecz na Creynie zrobiły wrażenie jego osiągnięcia zawodowe. Tanowie bardzo potrzebowali antropologa kultury! Bryan również został wysłany do Muriah, co przyjął ze spokojem, gdyż w stolicy spodziewał się znaleźć ukochaną Mercy Lamballe. Klaudiusz Majewski, stary paleontolog, i zakonnica Siostra Amerie nie wykazali podczas testów żadnych utajonych zdolności. Następnie Lady Epone próbowała zbadać Felicję Landry, ale mała sportsmenka wpadła w histerię, co uniemożliwiło dokonanie mentalnej oceny. Felicja celowo odegrała przedstawienie, ponieważ wiedziała, że posiada bardzo silne moce psychiczne. Nie chciała, by nałożono jej obręcz i zniewolono, zwłaszcza gdy dowiedziała się, że Tanowie zamierzają wykorzystać ją i Siostrę Amerie jako klacze rozpłodowe. W rozmowie z zakonnicą poprzysięgła zemstę na całej rasie Tanów. Choć wtedy rzecz wydawała się absurdalna, Siostra Amerie nie wątpiła, że Felicja jest w stanie zrealizować groźbę. Zielona Grupa została rozdzielona i wieczorem dwie karawany opuściły Zamek Przejścia. Na północ, razem ze sporą gromadką normalnych ludzi, wyruszyli: Felicja, Siostra Amerie, Klaudiusz i wciąż jeszcze zamroczony Ryszard. Pilnowało ich sześciu żołnierzy z szarymi obręczami i Lady Epone. Podróżnicy jechali na plioceńskich zwierzętach podobnych do koni, zwanych chalikami. W grupie znajdowali się również: Basil, były wykładowca uniwersytecki i alpinista; Yoshimitsu i Tatsuji w strojach samurajów odzwierciedlających ich dziedzictwo oraz niejaki Dougal, którego omal nie doprowadziły do szaleństwa nie chciane zaloty Lady Epone. Karawana jadąca na południe była znacznie mniejsza. Prowadzona przez Creyna z minimalną eskortą dwóch strażników, składała się z Elżbiety i Bryana bez obręczy, Aikena Druma w srebrnej obroży, nieprzytomnego Steina w szarej i dwojga latentnych ludzi, którzy otrzymali srebrne wzmacniacze: Sukey Davies, byłej policjantki do spraw nieletnich z satelitarnej ziemskiej kolonii i Raimo Hakkinena, ponurego kanadyjskiego leśnika fińskiego pochodzenia. Karawana kierująca się do Muriah weszła na pokład statku i bez żadnych przygód popłynęła Rodanem na południe. Creyn okazał się bardzo tolerancyjnym nadzorcą. Szczególną sympatię okazywał Elżbiecie. Aiken Drum i Raimo zostali kolegami i współkonspiratorami. Aiken odkrył, że jego utajone zdolności ujawniają się w zdumiewającym tempie, co zapowiadało niezłą zabawę. Steinowi wygoiły się rany odniesione podczas awantury w zamku. Związał się z Sukey, która dzięki zdolnościom korekcyjnym wyleczyła go z urazu psychicznego. W nadrzecznym mieście Darask Elżbieta pomogła ludzkiej kobiecie ze złotą obręczą, Estelli Sirone, urodzić bliźniaki, Tankę i Firvulaga. Kiedy grupa wreszcie dotarła do Muriah, przywitała ją triumfalna procesja Tanów zakutych w lśniące zbroje z wielobarwnego szkła i jadących na chalikach. Powitanie było przeznaczone głównie dla Elżbiety, która wkrótce odkryła, że jest pionkiem w grze między kilkoma zwalczającymi się frakcjami na dworze Tanów. Tymczasem na szlaku prowadzącym na północ czterej inni członkowie Zielonej Grupy planowali bunt. Felicja, zawodowa atletka, była nadzwyczaj silna, a uśpione zdolności metapsychiczne umożliwiały jej kontrolę nad zwierzętami. Miała również ze sobą mały sztylecik, który przeoczono w Zamku Przejścia. Kiedy karawana dotarła do jeziora Bresse, wprowadzono w życie plan ucieczki opracowany przez Felicję. Ryszard, przebrany w szatę zakonną Amerie, zabił dowódcę strażników. Felicja poszczuła stado eskortujących karawanę wielkich psodźwiedzi na Lady Epone i żołnierzy. Podczas walki, która się wywiązała, zginął Tatsuji oraz cała eskorta. Gdy Ryszard zbliżył się do Epone, myśląc, że ona również nie żyje, ciężko ranna Tanka zniewoliła go mentalnie. Ostatkiem sił Ryszard zabił ją sztyletem Felicji. Znacznie później zakonnica, która jednocześnie była lekarką, wydedukowała, że niemal nieśmiertelnych Tanów można zabić żelazną bronią. Z tego powodu zabronili używania w plioceńskiej Europie żelaza, zastępując je stopami miedzi i vitrodurem, rodzajem bardzo twardego szkła. Felicja przez cały czas pożądliwie patrzyła na złotą obrożę Epone, wiedząc, że mentalny wzmacniacz jest w stanie wyzwolić potężne metazdolności kryjące się w jej mózgu. Nie zdążyła jednak zabrać obręczy martwej kobiecie, gdyż szalony Dougal wrzucił urządzenie do jeziora. W furii Felicja omal go nie zabiła. Amerie musiała jej podać środek uspokajający. Byli więźniowie z przerażeniem uświadomili sobie, że umierająca Epone telepatycznie przekazała do najbliższego fortu wiadomość o walce. Musieli się szybko rozdzielić. Jedna grupa pod przewodnictwem Basila postanowiła popłynąć małymi łodziami jeziorem do Gór Jurajskich. Stutrzydziestotrzyletni paleontolog Klaudiusz, po latach spędzonych na prymitywnych planetach Środowiska, wiedział jak przetrwać w dziczy. Poradził przyjaciołom z Zielonej Grupy, żeby nie płynęli jeziorem, lecz skierowali się w stronę gęsto zalesionych Wogezów, które znajdowały się znacznie bliżej niż Jura. Drugi samuraj, Yosh, postanowił pójść samotnie na północ, w nadziei, że dotrze do morza. Duża grupa uciekinierów, która wypłynęła na jezioro, została schwytana i w łańcuchach odstawiona do Finiah. Natomiast Klaudiusz, Ryszard, Amerie i Felicja dotarli do Wogezów, gdzie spotkali grupę wolnych ludzi, wyjętych spod prawa zbiegów. Tanowie nazywali ich Motłochem. Przywódczynią była stara kobieta, Angelique Guderian, dawna właścicielka Bramy Czasu i główna sprawczyni degradacji plioceńskiej ludzkości. Na szyi miała złotą obręcz, podarunek od śmiertelnych wrogów Tanów, Firvulagów, którzy zawarli tymczasowy sojusz z Motłochem. Madame miała umiarkowane siły metapsychiczne. Zabicie Epone przez uciekinierów było wydarzeniem bez precedensu. Nigdy przedtem zwykły człowiek nie spowodował śmierci żadnego z twardych egzotów, którzy żyli setki lat. Ekspedycja karna Tanów pod dowództwem Lorda Velteyna z Finiah przystąpiła do poszukiwania sprawców, którzy znajdowali się gdzieś w Wogezach. Członkowie Zielonej Grupy razem z Madame Guderian i dwustoma członkami Motłochu ukryli się w wielkim, pustym w środku pniu drzewa. Madame wyjawiła nowo przybyłym wielki plan oswobodzenia ludzi spod panowania Tanów, który obmyśliła, żeby zmazać swoją winę. Zastępca Madame, Indianin Peopeo Moxmox Burkę, który kiedyś był sędzią, żywo zainteresował się teorią Amerie, dotyczącą wrażliwości egzotów na żelazo. Mogła się ona stać sekretnym atutem w walce o wyzwolenie ludzkości. W kryjówce Motłochu pojawił się któregoś dnia zaprzyjaźniony Firvulag Fitharn Kuternoga i opowiedział Zielonej Grupie legendę o Grobowcu Statku. Wielki organizm zdolny do podróży kosmicznych, a zarazem towarzysz Brede zginął w trakcie wykonywania skoku z rodzinnej galaktyki do Drogi Mlecznej. Tanowie i Firvulagowie uratowali się na małych maszynach latających, zanim runął na Ziemię, tworząc wielki krater zwany Grobowcem Statku. Motloch i Firvulagowie od jakiegoś czasu szukali miejsca dawnej katastrofy. Choć minęło od niej tysiąc lat, istniała możliwość, że maszyny latające, które zostały w Grobowcu, mogą się nadawać do użytku. Wewnątrz jednej z nich spoczywało ciało Lugonna Błyszczącego, bohatera Tanów, który zginął w rytualnym pojedynku i został pochowany razem ze świętą bronią, Włócznią, działem fotonowym miotającym strumienie energii. Włócznia w rękach Motłochu mogła zniszczyć równowagę sił. Ludzie Madame na próżno szukali Grobowca Statku. Lecz Klaudiusz, znający się trochę na geologii, stwierdził, że jedynym kraterem, który wchodzi w grę, jest astroblema Ries znajdująca się około trzystu kilometrów na wschód za Schwarzwaldem, na północnym brzegu Dunaju. Natychmiast postanowiono zorganizować nową wyprawę. Przy odrobinie szczęścia poszukiwacze mieli wrócić przed końcem września. Pierwszego października zaczynał się Rozejm i tylko przed tym dniem Firvulagowie byli gotowi przyłączyć się do ludzi, żeby wspólnie zaatakować Finiah. W ekspedycji zgodził się wziąć udział Fitharn. Tymczasem wolni ludzie, którzy pozostali na miejscu, zamierzali udać się na poszukiwanie złóż rudy żelaza, zgodnie ze wskazówkami Klaudiusza. Chcieli je wytopić, przekuć na broń i użyć podczas ataku na Finiah. Plan trzymali w sekrecie przed Firvulagami, gdyż Madame wątpiła w ich lojalność. Po uzyskaniu pozwolenia od Yeochee IV, króla Firvulagów, ekspedycja wyruszyła. W jej skład wchodzili: Madame Gude-rian, Ryszard, Felicja, Wódz Burkę, były mechanik samolotowy Stefanko, inżynier Marta, Klaudiusz i Fitharn. Zwłaszcza Felicja paliła się, żeby wziąć udział w wyprawie. Była pewna, że starożytny bohater Lugonn będzie miał na szyi złotą obręcz, którą ona sobie przywłaszczy. Zanim wyprawa dotarła do Schwarzwaldu, przydarzyło się nieszczęście. Na bagnach nad Renem zaatakowała ich wielka dzika świnia i zabiła Stefanko oraz ciężko raniła Wodza Burkę. Słabowita Marta, która jako niewolnica Tanów urodziła jedno po drugim czworo dzieci, dostała krwotoku. Zanosiło się na to, że trzeba będzie przerwać wyprawę. Marta uparła się jednak, żeby iść dalej. Felicja zaoferowała się w razie potrzeby nieść chorą, która była ważnym członkiem grupy, gdyż tylko ona miała niezbędne wykształcenie techniczne i mogła uruchomić latacz i fotonową Włócznię. Fitharn zgodził się zabrać Wodza Burkę do wioski Motłochu, Ukrytych Źródeł, gdzie została Amerie ze złamaną ręką. Po wielu dniach zmniejszona liczebnie wyprawa przekroczyła pasmo Schwarzwaldu i weszła na terytorium Sugolla, władcy groteskowych mutantów zwanych Wyjcami. Sugoll ukrywał swe straszliwie zdeformowane ciało, przybierając złudną postać przystojnego mężczyzny. Początkowo odmówił ludziom pomocy i groził, że ich zabije. Złagodniał jednak, kiedy Klaudiusz wskazał przyczynę deformacji Wyjców: radioaktywne skały, wśród których żyli od pokoleń. Paleontolog napomknął, że mutanci mogliby odmienić swój los, zwracając się do ludzkich genetyków pracujących dla Tanów. Wyzwolenie ludzkości — i pomoc dla ekspedycji — leżały więc w interesie Wyjców. Sugoll w końcu zgodził się dać im przewodnika, który miał ich zaprowadzić do Dunaju. Czterej podróżnicy wyruszyli w dalszą drogę. Dwudziestego drugiego września dotarli wreszcie do krateru. Ryszard i Marta, którzy tymczasem zostali kochankami, przystąpili do naprawy jednego z lataczy i wielkiej Włóczni. Po napadzie gniewu wywołanym przez odkrycie, że na szkielecie Lugonna nie ma obręczy, Felicja uspokoiła się i dalej zachowywała się już wzorowo. Czas jednak uciekał. Niedługo miał wejść w życie Rozejm. Marta znowu dostała krwotoku i była bardzo osłabiona. Mimo to nie pozwoliła towarzyszom wrócić do Ukrytych Źródeł, dopóki nie przetestują broni fotonowej. Tymczasem na brzegu Rodanu naprzeciwko Finiah zebrała się wielka armia Firvulagów. Dodatkowo zwerbowano kilkuset ludzi z Motłochu mieszkających w rozrzuconych osadach i w tajemnicy uzbrojono ich w żelazo. O zmierzchu dwudziestego dziewiątego września latacz wylądował w Ukrytych Źródłach z Włócznią gotową do użycia. Amerie zrobiła słabnącej Marcie transfuzję, modląc się o cud. Zrozpaczony Ryszard nie mógł zostać przy ukochanej, gdyż musiał wziąć udział w bitwie, pilotując latacz. Razem z nim polecieli Madame Guderian, która osłaniała samolot mocą metapsychiczną, i Klaudiusz obsługujący broń fotonową. Ten ostatni najpierw zrobił wyłoni w murach miasta, a następnie wycelował Włócznię w jedyną w Wielobarwnym Kraju kopalnię baru niezbędnego do produkcji obręczy. Fale Firvulagów, którzy przybrali złudne kształty przerażających potworów, oraz Motłochu dowodzonego przez Wodza Burkę, zalały miasto. Po desperackiej walce Finiah padło. Niedobitki Tanów wraz z Lordem Velteynem uciekły w kierunku Zamku Przejścia. Niewolnicy (a wielu było zadowolonych ze swego losu) otrzymali do wyboru wolność albo śmierć. Ludzie z szarymi lub srebrnymi obręczami musieli poddać się bolesnemu zabiegowi usunięcia ich za pomocą żelaznego pilnika. Wielu uległo poważnemu załamaniu nerwowemu. Klaudiusz i Madame zostali podczas ataku powietrznego trafieni przez Yelteyna wiązkami psychoenergii. Ryszard utracił wzrok w jednym oku, ale udało mu się bezpiecznie dolecieć do Ukrytych Źródeł. Tam dowiedział się, że Marta umarła. Zrozpaczony wziął jej ciało i odleciał, żeby na orbicie, tysiące kilometrów nad plioceńską Ziemią, poczekać na śmierć. Tymczasem Felicja wędrowała samotnie w stronę Finiah. Gorzko żałowała, że spóźniła się na samą bitwę. Miała jednak nadzieję, że znajdzie w ruinach wymarzoną złotą obręcz, zdobędzie odpowiednią moc i zgodnie z przysięgą zniszczy całą rasę Tanów. Tak się też stało. Obręcz uaktywniła utajone zdolności jasnosłyszenia, psychokinezy, kreatywności i zniewalania. Minęło trochę czasu, zanim Felicja nauczyła się właściwie z nich korzystać. Wróciła do Ukrytych Źródeł, żeby pomóc Madame Guderian w następnej fazie oswobodzenia ludzkości. W tym samym czasie daleko na południu, w stolicy Tanów, Muriah, czterej inni członkowie Zielonej Grupy zetknęli się z zupełnie innym obliczem Wielobarwnego Kraju. Po przybyciu na miejsce Zieloni i ich towarzysze, Raimo i Sukey, zostali przedstawieni arystokracji Tanów podczas wystawnej uczty. Elżbieta dowiedziała się od króla Thagdala, że sama Brede Oblubienica Statku zapozna ją z obyczajami Tanów, co było niesłychanym zaszczytem. Po inicjacji trwającej miesiąc Elżbieta miała zostać zapłodniona przez króla i dać początek nowej dynastii mieszańców, czynnych metapsychików. Królowa Nontusvel bez zastrzeżeń zgadzała się na plan męża. Elżbieta nie dała po sobie niczego poznać. Pozostali honorowani więźniowie również dowiedzieli się, co ich czeka. Antropolog Bryan miał przeprowadzić badania nad wpływem ludzi na socjoekonomię Tanów. Jedna z frakcji, kierowana przez Nodonna Mistrza Bojów, najpotężniejszego syna Thagdala i Nontusvel oraz przypuszczalnego następcy, twierdziła, że pojawienie się ludzi miało szkodliwy wpływ na kulturę Tanów, a nie dobroczynny, w co wierzyli Thagdal i większość arystokracji. Bryan, korzystając z wyrafinowanych metod analitycznych Środowiska, miał rozsądzić spór. Rozumiało się samo przez się, że Bryan potwierdzi słuszność królewskiej polityki. Gigantyczny wiking Stein, Raimo Hakkinen i Sukey Davies musieli popisać się talentami przed towarzystwem. Srebrna obręcz Sukey uaktywniła potężną utajoną zdolność korekcji. Dziewczyna miała wstąpić do Gildii Korektorów kierowanej przez cywilizowanego i wrażliwego Dionketa, żeby uczyć się sztuki mentalnego leczenia. Biedny Raimo, obdarzony tylko słabą psychokinetyczną mocą, dowiedział się, że będzie seksualną zabawką Tanek, których mężowie nie byli w stanie zapłodnić. Steina przedstawiono uczestnikom uczty jako kandydata na gladiatora w Wielkiej Bitwie, dorocznej rytualnej wojnie między Tanami i Firvulagami, w której brali również udział niektórzy ludzie. Niewiele brakowało, by został sprzedany Tanu, który dawał najwyższą stawkę, kiedy nieprawdopodobne wydarzenie wprawiło tłum arystokracji w osłupienie. Aiken Drum złożył ofertę kupna Steina. Uśpione siły metapsychiczne czarującego młodego oszusta zostały rozbudzone przez srebrną obręcz. Uwolniona mentalna moc Aikena była tak wielka, że spaliła obwody kontrolne obroży. Drum stał się czynnym metapsychikiem bez sztucznego wzmocnienia. Tylko Elżbieta, która była nauczycielką młodych metapsychików w Środowisku, wiedziała, co się dzieje. Tanowie zorientowali się, że Aiken Drum nie jest zwykłym latentnym, lecz nie uświadamiali sobie, jak groźny może być jego potencjał. Kiedy arystokraci Tanów zaczęli licytować się o jego przyjaciela Steina, Aiken zrozumiał, że wielki wiking jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Stein nie tylko wybrał Sukey na partnerkę (co Tanowie uważali za zdradę ze strony kobiety ze srebrną obręczą), ale również należał do osobników zupełnie niepodatnych na działanie obroży. Noszenie szarej obręczy oznaczałoby dla niego chorobę psychiczną albo śmierć. Ludzi zwykle dokładnie badano przed zaobrożowaniem, lecz Steinowi założono wzmacniacz, żeby go poskromić po krwawej walce w Zamku Przejścia. Tanów nie obchodziło, jak długo będzie żył. Aikena natomiast tak, dlatego włączył się do licytacji, obiecując królowi, że w formie zapłaty zabije monstrualnego Firvulaga Delbaetha, który terroryzował sąsiednią „Hiszpanię". Król był zaskoczony nie tylko zuchwalstwem Aikena, ale mocą, którą dostrzegł po krótkim wejrzeniu w umysł młodego oszusta. Wydawało się to nieprawdopodobne, ale ten hochsztapler w złotym stroju z mnóstwem kieszeni stanowił zagrożenie dla samego Thagdala. Złe przeczucia króla potwierdziły się, kiedy członkini Wysokiego Stołu Tanów, Mayvar Twórczyni Królów, przewodnicząca Gildii Jasnosłyszących, oświadczyła, że podoba się jej pomysł Aikena, który zostanie jej protegowanym. Thagdal uważał Mayvar za złośliwą starą babę i podejrzewał, że może chodzić tylko o gest. Z drugiej strony, nie została „twórczynią królów" bez powodu... Wstrząśnięty Thagdal przyjął propozycję Aikena. Delbaeth był zagrożeniem, z którym król powinien był się uporać już dawno temu. Teraz został przyparty do muru przez podstępnego człowieka. Postanowił, że Aiken i Stein zostaną wprowadzeni w arkana sztuki rycerskiej Tanów przez Lorda Mieczy, a potem razem z dużym oddziałem wyruszą przeciwko straszliwemu Delbaethowi. Po wystawnym bankiecie zaczęły się gorączkowe narady w Zastępie Nontusvel, który tworzyły dzieci Thagdala i panującej Królowej. W ciągu dwóch tysięcy lat życia Thagdal miał wiele żon i tysiące innych dzieci zarówno z kobiet Tanów jak i ludzi, gdyż jego nasienie uważano za doskonałe, co było podstawą królewskiej władzy. Zastęp uważał siebie za elitę i od dawna miał dynastyczne aspiracje sprzeczne z odwiecznym obyczajem Tanów. Przywódcą Zastępu był Nodonn, największy bohater wojenny. Tanów, Przewodniczący Gildii Psychokinetyków, władca Goriah, bogatego miasta leżącego na wybrzeżu Armoryki, czyli Brytanii. W przeciwieństwie do wszechpotężnego ojca nie był tak płodny. Jego potomstwo, niezbyt liczne, nie wykazywało znaczących zdolności metapsychicznych. Nodonn należał do Wysokiego Stołu, podobnie jak jego bracia, bliźniacy Fian i Kuhal, którzy dzielili stanowisko Drugiego Lorda Psychokinetyków, Culluket Interrogator — Drugi Korektor, Imidol — Drugi Poskramiacz, który niechętnie podporządkowywał się ludzkiemu przewodniczącemu Gildii Poskramiaczy Gomnolowi, wojownicza Riganone, która zamierzała rzucić wyzwanie starej Mayvar i zdobyć przywództwo nad Jasnosłyszącymi. W skład Zastępu wchodziło jeszcze dwustu innych członków, ale nie wszyscy mieli moce mentalne pierwszej klasy, a sam Zastęp nie miał większości w Wysokim Stole. Gdyby Nodonn został następcą Thagdala, dynastia mogła zdobyć ogromną władzę. Teraz jednak sukcesja wydawała się zagrożona. Nie przez Aikena Druma, zlekceważonego przez Zastęp jako metapsychiczna nowa, która wypali się równie szybko, jak rozbłysła. Najbardziej obawiano się Elżbiety. Gdyby Thagdal spłodził z nią dzieci obdarzone mocą, bez wątpienia utworzyłyby zaczątek elity mieszańców silniejszych fizycznie i mentalnie niż czystej krwi Tanowie. Plan wykorzystania Elżbiety jako matki rodu podsunął królowi Gomnol. Zastęp słusznie podejrzewał, że przebiegły Lord Poskramiacz zamierza zrobić dla siebie miejsce wśród nowej elity władzy obejmującej ludzkich czynnych metapsychików. Po naradach przywódcy Zastępu postanowili, że Elżbieta musi umrzeć. Czekało ich trudne zadanie, gdyż żaden Tanu nie był w stanie pokonać Wielkiej Mistrzyni w bezpośrednim mentalnym ataku. Gdyby jednak członkowie Zastępu zadziałali wspólnie, w metapsychicznym koncercie, mieliby szansę. (Ale, Tanom jako indywidualistom taka współpraca przychodziła z trudem. Metapsychiczny koncert wymagał ścisłej koordynacji. Korektor Culluket i Zniewalacz Imidol mimo wszystko podjęli próbę.) Minęło kilka tygodni. Zastęp przeprowadził kilka nieudolnych ataków na Elżbietę. Wiedząc, że skuteczność napaści będzie rosła, Elżbieta schroniła się u Brede Oblubienicy Statku, w pokoju bez drzwi, niedostępnym dla mentalnej penetracji. Brede miała własne plany wobec Elżbiety, które nie miały nic wspólnego z intrygami Thagdala, Gomnola czy Zastępu. Oblubienica Statku, strażniczka Tanów i Firvulagów, uznała, że Wielka Mistrzyni zdoła uczynić z barbarzyńskich wojowniczych ras prawdziwie cywilizowane społeczeństwo umysłu (czego Brede sama nie była w stanie dokonać). Elżbieta nie miała ochoty popierać ambitnych planów Brede. Była pogrążona w rozpaczy. Czuła się jak jedyna dorosła osoba wśród złośliwych dzieci, które nie potrafiły inaczej zareagować na kogoś lepszego od siebie, jak zabijając ze strachu. Odrzuciła wszelkie myśli o duchowym matkowaniu czy dzieleniu się z Brede rolą strażniczki. Powiedziała Oblubienicy Statku, że jedyne czego pragnie, to odlecieć czerwonym balonem, który zabrała ze sobą do pliocenu. Odlecieć i cieszyć się samotnością. Tymczasem Aiken Drum uczył się od Mayvar Twórczyni Królów, jak korzystać z metazdolności. Mayvar podarowała mu złotą obręcz, lecz Aiken szybko pokazał starej kobiecie, że nie potrzebuje żadnego wzmacniacza. Postanowił jednak nosić obrożę dla zmylenia Tanów. Mayvar dała mu również pewne proste urządzenie, które miało zapewnić zwycięstwo nad potworem Delbaethem, pod warunkiem, że użyje go tak, by inni członkowie Polowania niczego nie zauważyli. Stein natomiast przeszedł szkolenie wojskowe. Martwił się o Sukey, która miała rozpocząć naukę korekcji. Obawy Steina potwierdziły się, kiedy telepatycznie odebrał jej krzyk strachu. Natychmiast popędził do siedziby Gildii Korektorów i stwierdził, że żonę poddano operacji. Zdradziecka ludzka lekarka Tasha-Bybar odwróciła proces sterylizacji, której obowiązkowo poddawano kobiety podróżujące w czasie, i przygotowała Sukey dla króla Thagdala. (Tasha, wielka bohaterka Tanów, udoskonaliła zabieg przywracania płodności, który pozwolił wprowadzić w życie plan wykorzystania ludzkich kobiet do reprodukcji. Jej uczniowie wykonywali operacje we wszystkich miastach Tanów, do których przybywały chrononautki. Z powodu nakazu sterylizacji kobiet, który wprowadziła Madame Guderian, o wiele mniej kobiet niż mężczyzn wybierało się w podróż do pliocenu.) Stein odkrył, że niesławna Tasha szpieguje ich. Dowiedziawszy się telepatycznie od Sukey, jaki los spotkał tysiące kobiet, zabił lekarkę na miejscu. Jego czyn odkrył korektor Creyn, który obiecał zachować milczenie i napomknął Steinowi i Sukey o Frakcji Pokojowej wśród wojowniczych z natury Tanów. Pacyfiści głosili heretycki pogląd, że pewnego dnia Tanowie i Firvulagowie zostaną braćmi na dobre i na złe. W wrześniowym Mityngu Sportowym odbywającym się w Muriah Aiken i Stein musieli wykazać się sprawnością w walce na arenie przed arystokracją Wielobarwnego Kraju. Gdyby zdali egzamin, zostaliby przyjęci na członków drużyny bojowej Tanów i wzięli udział w Wyprawie na Delbaetha. Stein walczył jako pierwszy. Wojennym toporem rozpłatał monstrualne zwierzę podobne do hieny. Potem przyszła kolej na Aikena. Jego przeciwnikiem był krokodyl o długości siedemnastu metrów. Sam Nodonn Mistrz Bojów sprowadził zwierzę dla Aikena, gdyż uznał go za człowieka, z którym należy się liczyć. Aiken siedział na chaliko, zakuty w złotą szklaną zbroję i uzbrojony tylko w szklaną lancę. Był przerażony. Stracił kontrolę nad wierzchowcem i spadł na ziemię. Zasady zabraniały użycia mentalnych sił przeciwko bestii, ale posłużył się wrodzonym sprytem. Tanowie oszaleli na widok jego popisu. Król Thagdal i Nodonn zareagowali chłodniej. Antropolog Bryan Grenfell spędzał dni na studiowaniu kultury Tanów w towarzystwie genialnego mieszańca Ogmola. Podczas zawodów siedział w królewskiej loży razem z królem i królową, Aluteynem Mistrzem Rzemiosł, a zarazem przewodniczącym Gildii Kreatorów, Mistrzem Genetyków Greg-Donnetem (dawnej: Gregory Prentice Brown) i innymi notablami. Bryan został przedstawiony Nodonnowi, ale patrzył tylko na jego nową żonę Lady Rosmar, którą okazała się czarująca Mercy Lamballe, ukochana Bryana. To za nią właśnie udał się do pliocenu. Mercy nosiła teraz złotą obręcz i miała ogromną moc psychokreatywną. Sprawdziwszy się, Aiken i Stein wyruszyli na wyprawę. Ekspedycja składała się z kilkuset rycerzy dowodzonych przez samego króla. Nodonn również brał w niej udział, żeby mieć oko na Aikena. Dwaj członkowie Wysokiego Stołu, mieszańcy o wielkiej sile mentalnej, zostali sojusznikami Druma. Byli to Alberonn Pożeracz Umysłów i Bleyn Champion. Wielobarwny oddział zaczął polowanie w wielkim mieście Afaliah na półwyspie Aven. Jego stetryczały władca Celadeyr, choć niezbyt przyjazny Zastępowi, lekceważąco odniósł się do pomysłu, że człowiek taki jak Aiken Drum poradzi sobie z Delbaethem. Przez trzy tygodnie ścigano potwora, który bombardował rycerzy śmiercionośnymi ognistymi kulami i skutecznie trzymał ich na dystans. W końcu Firvulag zniknął w rozległej sieci jaskiń na Przesmyku Gibraltarskim, a król Thagdal i Nodonn zażądali od Aikena, żeby przyznał się do porażki. Aiken odmówił. On i Stein zrzucili szklane zbroje i przygotowali się do zejścia za Delbaethem pod ziemię. Zgodnie z prawem wyprawa miała się zakończyć za trzy dni, gdyż wtedy zaczynał się Wielki Rozejm, a Tanowie i Firvulagowie przysięgli, że nie będą walczyć do czasu rytualnej wojny. Aiken domagał się, żeby mu dano owe trzy dni. Popierany przez stronników, otrzymał zgodę. Używając psychokreatywnej mocy, zamienił siebie i Steina w nietoperze. Obaj wlecieli do jaskiń. Dwa dni później znaleźli Delbaetha i zabili go sekretnym urządzeniem, które Mayvar dała Aikenowi. Przed wyjściem z jaskini Firvulaga Stein zwrócił uwagę Aikena, że wody Atlantyku rozbijają się o jej zachodnią ścianę. Tylko wąski Przesmyk Gibraltarski tworzący pomost między Hiszpanią a Afryką oddzielał pełny ocean od głębokiego pustego basenu Morza Śródziemnego. Po wejściu w życie miesięcznego Rozejmu Tanowie i Firvulagowie zaczęli ściągać ze wszystkich stron Wielobarwnego Kraju na Białosrebrną Równinę pod Muriah, słony obszar, na którym powoli powstawało miasto namiotów, trybuny, wytyczano szranki i pole bitwy. Dzięki przejęciu od ludzi zwyczaju konnej walki i innych innowacji Tanowie wygrywali czterdzieści lat z rzędu. Firvulagowie byli coraz bardziej rozgoryczeni i zawzięci. Upadek Finiah trochę pocieszył Mały Lud i skłonił do przyjęcia paru zwyczajów wojennych Motłochu w nadziei, że szczęście się odmieni. Nowym taktykom sprzeciwiał się stary Mistrz Bojów, Firvulag Pallol Jednooki, jednak musiał ustąpić młodszym generałom, Sharnowi i Ayfie. W tym czasie w wiosce Motłochu, Ukrytych Źródłach, Madame Guderian omawiała plan wyzwolenia ludzkości spod jarzma Tanów. Faza Pierwsza zakończyła się sukcesem. Finiah i kopalnia baru zamieniły się w ruinę. Faza Druga była bardziej ryzykowna. Pod przykrywką Rozejmu mała grupa Motłochu miała dostać się do fabryki obręczy w Muriah i zepsuć maszynerię. Przedsięwzięcie zapowiadało się na szczególnie niebezpieczne, bowiem fabryka mieściła się wewnątrz przypominającego fortecę kompleksu Gildii Poskramiaczy, której przewodził renegat Lord Gomnol. Faza Trzecia wiązała się z zamknięciem Bramy Czasu. Madame miała zamiar dokonać dzieła osobiście, lecz Klaudiusz uparł się, że jej pomoże. W czwartej fazie ludzie mieli użyć żelaznej broni. Postanowiono, że wyzwoleni mieszkańcy Finiah oraz Motłoch, przybyły z różnych części Europy na bitwę o Finiah, założą kilka Żelaznych Osad. Będą w nich wydobywać, wytapiać i przekuwać „krwawy metal", przygotowując się do ostatecznego uwolnienia ludzkości. Jedenaścioro ludzi, łącznie z Madame i częścią Zielonej GruPy, opuściło Ukryte Źródła, żeby zrealizować Fazę Drugą i Trzecią. Przebrali się za zbiegów z Finiah lojalnych wobec Tanów. W Roniah Madame i Klaudiusz odłączyli się i ukryli w pobliżu Zamku Przejścia, a pozostali ruszyli dalej na południe, do stolicy. Dwie grupy miały spróbować zsynchronizowanego ataku na Bramę Czasu i fabrykę obręczy. Grupa, która ruszyła na południe, składała się z Felicji, Siostry Amerie, Wodza Burkę, alpinisty Basila Wimborne'a (uwolnionego z więzienia w Finiah) i pięciu oddanych przedstawicieli Motłochu. Dzięki złotej obręczy zdolności metapsychi-czne Felicji rozwijały się przez cały czas. Dziewczyna niosła również fotonową Włócznię. Broń wyładowała się podczas walki o Finiah, ale sabotażyści mieli nadzieję, że towarzysz z Zielonej Grupy, Aiken Drum, znajdzie na to sposób. Zbliżając się do Muriah, grupa wysłała do Aikena telepatyczną wiadomość o spisku Motłochu. Sabotażyści uznali za oczywiste, że Aiken będzie lojalny wobec ludzkości i chętny do współpracy. Mylili się jednak. Przebywający w Muriah Aiken, Stein i Elżbieta dowiedzieli się jednocześnie o planowanych atakach na fabrykę obręczy i Bramę Czasu. Elżbieta niechętnie pomagała Brede w osiągnięciu sprawności metapsychicznej, ale nadal była zdecydowana uciec z Muriah czerwonym balonem i żyć samotnie. Stein z entuzjazmem przyjął perspektywę ataku na Tanów, ale Aiken bał się, że egzoci prześwietlą prosty umysł Steina i odkryją spisek. Wspólnie z nowym sojusznikiem Gomnolem (który wyznał, że sprzyja ludziom) nałożyli blokadę mentalną na umysł wielkiego wikinga. Nie przewidzieli, że Stein powie o planach sabotażu swojej żonie Sukey. Aiken i Gomnol Lord Zniewalacz nie ufali sobie nawzajem, ale z konieczności zawarli przymierze. Aiken zamierzał zostać królem Wielobarwnego Kraju, a do spełnienia ambicji potrzebował wielu pomocników. Gomnol był szczerze znienawidzony przez obecnego pretendenta do tronu, Nodonna, i wiedział, że jego pozycja doradcy króla Thagdala chwieje się. Monarcha Tanów już zaczął się staczać po równi pochyłej i mógł pociągnąć za sobą Gomnola. Król uważał, że rasa Tanów zyskała na domieszce ludzkich genów i wykorzystaniu ludzkiej techniki. Badania socjologiczne Bryana Grenfella, trzymane na razie w sekrecie, wykazały, że ludzie zdominują Wielobarwny Kraj, jeśli Thagdal będzie kontynuował dotychczasową politykę. Król słusznie podejrzewał, że najstarszy syn Nodonn zamierza wykorzystać wyniki badań, żeby zdyskredytować go publicznie podczas Wielkiej Bitwy. W dodatku prestiż króla ucierpiał mocno, kiedy Brede zabroniła wprowadzenia w życie planu Gomnola dotyczącego związku Thagdala i Elżbiety, która stała się nietykalna. Król wiedział, że jego nadzieja na założenie superdynastii nie spełni się. Co gorsza, było bardzo prawdopodobne, że ten zaszczyt przypadnie Aikenowi Drumowi! Pogrążony w rozpaczy Thagdal zwierzył się z obaw królowej Nontusyel, która potrafiła rozweselić męża. Poleciła przysłać mu dla rozrywki Sukey. Dionket musiał posłuchać rozkazu. Kiedy Thagdal zaspokoił żądze, Sukey wymknęła się spod kontroli mściwa myśl, że sabotażyści z północy wkrótce przybędą do Muriah. Królowa wychwyciła ją i zawiadomiła brata Nodonna, Culluketa Interrogatora, groźnego i potężnego członka Zastępu. Culluket wycisnął z Sukey wszystko, co Stein nieopatrznie powiedział jej o spisku. Oboje zostali skazani i wtrąceni do więzienia, gdzie mieli oczekiwać na śmierć. Aikenowi, choć znano go jako przyjaciela Steina, udało się przekonać Culluketa, że wiking o niczym nie wiedział. Lecz Zastęp uznał, że zarówno Aiken jak i Gomnol współdziałali z konspiratorami Motłochu. Tymczasem grupa dotarła do Muriah i była gotowa do ataku. Sabotażyści wezwali Aikena do kryjówki i niechętnie przekazali mu nie działającą Włócznię. Drum obiecał, że spróbuje ją naładować, ale w rzeczywistości ani myślał oddawać ją spiskowcom. Miała stanowić kluczowy element jego własnej intrygi. Kiedy Aiken nie wrócił o wyznaczonej godzinie, konspiratorzy zaczęli bez niego wprowadzać plan w życie, w nadziei, że moc metapsychiczna Felicji okaże się wystarczająca, by zniszczyć fabrykę obręczy. Wolni ludzie wkroczyli w przebraniach do kompleksu Gildii Zniewalaczy. Felicja stopiła drzwi fabryki strumieniem mentalnej energii... i przekonała się, że czeka na nich sześćdziesięciu rycerzy Zastępu dowodzonych przez Imidola Drugiego Zniewalacza i Culluketa Interrogatora. Motłochowi udało się zabić piętnastu Tanów żelazną bronią i metastrzałami Felicji. Sama dziewczyna została jednak ogłuszona, a reszta sabotażystów, z wyjątkiem Siostry Amerie, Wodza Burkę i Basila, zabita. Fabryka obręczy ocalała. Gomnol przybył, kiedy było już po walce, i spokojnie oznajmił Zastępowi, że przez cały czas panował nad sytuacją. Nikt nie uwierzył jego zapewnieniom o niewinności. Przećwiczywszy metapsychiczny koncert podczas bezskutecznych ataków na Elżbietę, członkowie Zastępu połączyli siły, żeby zabić Gomnola. Wiedzieli, że wina i tak spadnie na nieznośną Felicję. Dziewczynie zdjęto złotą obręcz i zabrano na przesłuchanie, które miał prowadzić Culluket. Pozostali trzej sabotażyści, ciężko ranni, zostali wtrąceni do tego samego więzienia, w którym Stein i Sukey czekali na śmierć. Daleko na północ od Muriah, w pobliżu Bramy Czasu Madame Guderian i Klaudiusz przygotowywali się do działania. Wykonali pojemniki z bursztynu, materiału znanego z tego, że bez uszczerbku przechodził przez tunel czasowy w odwrotnym kierunku, i zamknęli w nich ostrzeżenie dla operatorów z dwudziestego drugiego wieku przed wysyłaniem nowych ludzi do pliocenu. Kiedy wzeszło słońce, Madame uczyniła siebie i towarzysza niewidzialnymi i dwoje starych ludzi ruszyło w stronę bramy. Tymczasem szukał ich Aiken, który nie chciał zamknięcia tunelu czasowego, gdyż to pozbawiłoby go przyszłych poddanych. Zanim dostrzegł ofiary, porwało go miniaturowe tornado. Nodonn miał własne plany wobec pary staruszków. Kiedy Klaudiusz i Madame zbliżyli się do bramy, ich umysły wypełnił obraz Nodonna. Następca tronu nie zamierzał ich powstrzymać, tylko wyjaśnić swoje stanowisko. Sam nie śmiał zamknąć Bramy Czasu, choć wiedział, że stanowi ona śmiertelne zagrożenie dla jego rasy. Powiedział Madame i Klaudiuszowi, że muszą się ujawnić, by było wiadomo, kto jest odpowiedzialny za zamknięcie tunelu. Potem pozwolił im iść. Trzymając się za ręce, dwoje starych ludzi weszło do tunelu czasowego i wróciło do dwudziestego drugiego wieku. Ich ciała rozsypały się w proch, ale pojemniki z bursztynu przetrwały. Brama została natychmiast zamknięta. Nadszedł czas Wielkiej Bitwy. Pomniejsi arystokraci dziwnie upodobali sobie Aikena Druma i jego królewskie aspiracje stawały się coraz bardziej realne. W dodatku udało mu się naprawić Włócznię. Świętej broni po raz ostatni oficjalnie użyto przed tysiącem lat podczas pojedynku dwóch wielkich bohaterów w Grobowcu Statku, kiedy Tanowie i Firvulagowie przybyli na Ziemię. Włócznią władał bohater Tanów, Lugonn Błyszczący. Bohater Firyulagów Sharn walczył podobną bronią laserową zwaną Mieczem. W późniejszych latach Miecz stanowił trofeum Wielkiej Bitwy i obecnie znajdował się pod pieczą Nodonna Mistrza Bojów. Posiadanie Włóczni dawało Aikenowi mocny atut w walce o władzę. Zgodnie z uświęconym rycerskim zwyczajem Tanów Aiken dostałby pozwolenie na walkę z Nodonnem, Włócznia przeciwko Mieczowi, gdyby udało mu się zyskać odpowiednią liczbę zwolenników podczas Wielkiej Bitwy. Przed Aikenem pojawiło się jednak nowe zagrożenie z nieoczekiwanej strony — przyjaciela Steina. Siedząc w więzieniu z Sukey, która poroniła ich syna, Stein stopniowo ulegał wpływowi szarej obręczy. Jednocześnie mentalna blokada zastosowana przez Gomnola zaczęła słabnąć. Zachodziła obawa, że Stein nieświadomie zdradzi powiązania Aikena z sabotażystami i jego spisek z Lordem Kreatorem. Opierając się pokusie zabicia Steina i Sukey, Aiken ubłagał Mayvar, żeby wydostała parę z więzienia i wysłała daleko od Muriah, poza zasięg jasnosłyszenia Zastępu. Mayvar zgodziła się, a następnie wzięła udział w tajnym spotkaniu Pokojowej Frakcji, która liczyła na to, że Aikenowi uda się zdobyć tron i zapoczątkować nową erę pokoju i cywilizacji w Wielobarwnym Kraju. Oprócz Mayvar do frakcji należeli członkowie Wysokiego Stołu, mieszańcy Bleyn, Alberonn i Katlinel Ciemnooka (która oznajmiła, że zaręczyła się z samym władcą Wyjców Sugollem), Dionket Lord Uzdrawiacz, Creyn i dwóch skazanych na banicję Tanów, którzy mogli odegrać szczególną rolę w nadchodzącej Wielkiej Bitwie. Jednym z nich był Leyr, ojciec Katlinel, Lord Zniewalacz usunięty przez Gomnola. Ponieważ ten ostatni zginął, Zastęp zamierzał wysunąć Imidola jako kandydata na Przewodniczącego Gildii. Frakcja Pokojowa nakłoniła Leyra, żeby rzucił wyzwanie młodemu Imidolowi i nie dopuścił do przejęcia kontroli nad Gildią Poskramiaczy przez Zastęp. Leyr był już stary, ale wszyscy wiedzieli, że Imidol jest słabszy niż Gomnol, więc istniała szansa, że Leyr zwycięży. Drugim odsuniętym Tanu obecnym na tajnym zebraniu był Minanonn Heretyk. Pięćset lat wcześniej pełnił funkcję Mistrza Bojów. Ale barbarzyńscy Tanowie nie tolerowali jego pacyfistycznych poglądów i wygnali go w Pireneje. Frakcja Pokojowa liczyła, że jeśli Aiken pokona Nodonna, Minanonn będzie walczył z Kuhalem Ziemiotrzęścą o fotel przewodniczącego Gildii Psychokinetyków. Minanonn nie chciał jednak wyrzec się swoich zasad, natomiast Leyr zgodził się wystąpić przeciwko Imidolowi. Tej samej nocy na górze poza Muriah Elżbieta czekała na przybycie Creyna. Jej wielki balon na rozgrzane powietrze był gotowy do lotu. Creyn miał przywieźć Steina i Sukey i cała trójka zamierzała polecieć w bezpieczne miejsce. Korektor Tanu przywiózł jednak nie dwoje, lecz troje ludzi. W powozie leżała nieprzytomna Felicja. Creyn znalazł ją w sąsiedniej celi, bliską śmierci po torturach Culluketa. Felicja, podobnie jak Stein, miała teraz szarą obręcz. Sukey dostała żelazne nożyce, żeby usunąć wzmacniacz po dotarciu na miejsce. Był tylko jeden problem: gondola balonu mogła pomieścić zaledwie trzy osoby. Elżbieta wpadła w rozpacz i wściekłość. Brede i Dionket błagali ją, żeby została z nimi. Była im bardzo potrzebna jako Wielka Mistrzyni metapsychiczna. Lecz Elżbieta nie chciała brać na siebie odpowiedzialności, zwłaszcza że stale groziłaby jej śmierć ze strony Zastępu. Na widok zmaltretowanej trójki poczuła się schwytana w sieć Oblubienicy Statku. W końcu wysłała troje więźniów swoim balonem. Następnie wróciła do pokoju Brede i otoczyła się mentalnym kokonem, który odizolował ją od innych umysłów. Nastał Pierwszy Dzień Bitwy. Był to dzień bezkrwawych zawodów sportowych i uroczystości. Mercy przybyła popatrzeć na emocjonujące pojedynki Bryana, który dosłownie umierał z miłości do niej. Potem sama rzuciła wyzwanie staremu Aluteynowi Mistrzowi Rzemiosł, żeby walczyć z nim o stanowisko przewodniczącego Gildii Kreatorów. W tym samym czasie balon poniósł Felicję, Steina i Sukey na zachód i wylądował nad Długim Fiordem na wschód od góry Alboran. Gdy Felicja odzyskała przytomność, okazało się, że podczas tortur Culluket nieświadomie zastosował drastyczną technikę korekcji umysłu, którą wcześniej Elżbieta wykorzystała wobec Brede. Dzięki temu Felicja stała się czynna metapsychicznie i już nie potrzebowała obręczy. Jej zdolności psychokinetyczne i kreatywne, zwłaszcza ich destrukcyjne aspekty, nie miały sobie równych na plioceńskiej Ziemi. Felicja była wreszcie w stanie zemścić się na Tanu. Miała zamiar otworzyć Przesmyk Gibraltarski i wpuścić Atlantyk do pustego Basenu Śródziemnego. Pole bitwy pod Muriah, Białosrebrna Równina, znajdowało się poniżej poziomu morza. Felicja nie dbała o to, że tysiące Firvulagów i ludzi utoną w następstwie kataklizmu. Nie wierzyła w zapewnienia Firvułagów o przyjaźni (podobnie jak Madame Guderian), a większość mieszkańców Muriah stanowili Tanowie. Potrzebowała tylko pomocy Steina, żeby zrealizować plan. Jako eks-wiertacz skorupy ziemskiej mógł jej wskazać miejsce, gdzie powinna zniszczyć przesmyk. Początkowo Stein nie chciał o niczym słyszeć. Nie żywił urazy wobec Tanów, w każdym razie na tyle silnej, by mścić się w tak potworny sposób. Wtedy Felicja powiedziała wikingowi, że to król Thagdal jest odpowiedzialny za poronienie Sukey, za które Stein obwiniał siebie. Z wściekłości udzielił Felicji wszelkiej pomocy. Pokazał jej, co zrobić, żeby w basenie Alboran powstało odpowiednie ciśnienie wody. Następnie dał jej znak, kiedy ma wysadzić Przesmyk Gibraltarski. Pomimo ogromnej mocy Felicja osłabła przed wykonaniem zadania. Zaślepiona nienawiścią, zaczęła się modlić o pomoc wszelkich istniejących sił ciemności... i pomoc nadeszła. Felicji udało się otworzyć Wrota Gibraltarskie. Potężna kaskada morskiej wody zaczęła wypełniać basen Alboran za naturalną tamą w pobliżu Długiego Fiordu. Kulminacyjnym wydarzeniem Drugiego Dnia Wielkiej Bitwy był wybór przywódców na podstawie manifestacji siły. Dziewięciu zasłużonych przywódców Firvulagów zostało przyjętych przez aklamację. Tylko stary Pallol Jednooki, Mistrz Bojów Firvulagów, dał pokaz przerażającej mocy metapsychicznej. Wybór tańskich przywódców nie przebiegał tak sprawnie. Nikt nie rzucił wyzwania Bleynowi, Alberonnowi, Lady Bunone Nauczycielce Wojny i Taganowi Lordowi Mieczy. Zgodnie z przewidywaniami Dionket wyznaczył Culluketa na swojego zastępcę. Nodonn, który sam został Mistrzem Bojów, wybrał swojego brata Kuhala Ziemiotrzęścę. Napięcie wzrosło, kiedy o wakat po Gomnolu wystąpili Imidol i banita Leyr. Obaj zgodzili się stoczyć pojedynek o stanowisko głównego Zniewalacza. Następnie przyszła kolej Aluteyna Mistrza Rzemiosł, Lorda Kreatorów. Wyzwanie rzuciła mu Mercy i odniosła zwycięstwo. Aluteyn wybrał śmierć zamiast banicji. Wszedł do ogromnego szklanego naczynia zwanego Wielką Retortą, w której skazani na śmierć oczekiwali na swój los. Mercy, nowa Lady Kreatorka, odmówiła udziału w Bitwie. Wyznaczyła do niej swojego zastępcę Velteyna, Lorda zniszczonego Finiah. Jako ostatnia wystąpiła Mayvar, przewodnicząca Gildii Jasnosłyszących, która wybrała Aikena na zastępcę zamiast proponowanej przez Zastęp Riganone. Po tym jak król Thagdal ogłosił Nodonna Mistrzem Bojów, całe towarzystwo udało się na odpoczynek i ucztę. Następnego dnia miała się rozpocząć właściwa Bitwa trwająca z przerwami dwa i pół dnia. W tym czasie obszar za kamienną tamą po drugiej stronie Basenu Śródziemnego wypełniał się wodą... Ostatnie, fatalne w skutkach, psychokreatywne uderzenie, które miało wpuścić morze na równinę, spowodowało, że Felicja wypadła z balonu. Stein i Sukey nie mogli jej odnaleźć. Po przecięciu srebrnej obręczy Sukey nie mogli również przesłać do Muriah telepatycznego ostrzeżenia. Stein skierował więc balon na północ i poszybował ku wolności do odległej części Francji. Jedyną osobą w Muriah, która wiedziała o zbliżającej się katastrofie, był usunięty Kreator, Aluteyn Mistrz Rzemiosł. Kiedy zaczęła się Wielka Bitwa, odebrał geofizyczne sygnały, że na równinę wdziera się morze i — uwięziony w Wielkiej Retorcie __ próbował wszystkich ostrzec. Tanowie i Firvulagowie, pochłonięci rytualną wojną i odwieczną rywalizacją, zignorowali go. Raimo Hakkinen zmuszony do udziału w bitwie został uratowany przed śmiercią przez Aikena Druma. Próbował następnie zdezerterować, ale schwytano go i skazano na Retortę za tchórzostwo. W przeciwieństwie do czterdziestu poprzednich Wielkich Bitew, które Tanowie z łatwością wygrali, ta była bardziej wyrównana. Firvulagowie zastosowali przeciwko rumakom Tanów i ludziom w obrożach nową taktykę, której nauczyli się w Finiah. Mały Lud radził sobie nadspodziewanie dobrze, choć Tanowie zwyciężali w najważniejszych konkurencjach. Velteyn z Finiah, żądny zemsty po utracie miasta, był odpowiedzialny za porażki Tanów. Z drugiej strony Aiken Drum podstępnymi sztuczkami doprowadził do wielu zwycięstw, które zachwyciły bardziej postępowych Tanów, ale rozwścieczyły reakcjonistów z Zastępu, zwłaszcza Nodonna Mistrza Bojów. Rywalizacja między Aikenem a Nodonnem o tytuł Mistrza Bojów stała się bardziej zażarta w drugim dniu walk. Podczas uczty Nodonn próbował zdyskredytować Aikena, prezentując opracowanie Bryana Grenfella na temat wpływu ludzkości na Wielobarwny Kraj. Niektórzy z Tanów opuścili Aikena, jednak reszta była na tyle pragmatyczna, żeby z nim trzymać. W pojedynku zniewalaczy Imidol z Zastępu pokonał starego Leyra. Twardy stary Celadeyr z Afaliah zajął miejsce Velteyna jako Drugi Kreator po Mercy. Wkrótce po rozpoczęciu Bitwy Brede Oblubienica Statku w sekrecie przyniosła uzdrawiającą Skórę do celi więziennej w Muriah, gdzie leżeli umierający Wódz Burkę, Basil i Amerie. Przed ostatnim dniem Bitwy wszyscy troje wrócili w pełni do zdrowia. Brede zabrała ich w tajemnicy do siedziby Korektorów na Górze Bohaterów. W pokoju z oknami wychodzącymi na Białosrebrną Równinę znajdowały się szafy pełne rzeczy z dwudziestego drugiego wieku, które Tanowie konfiskowali chrononautom. Co ważniejsze, była tam Elżbieta pogrążona w głębokiej śpiączce. Brede poinstruowała troje ludzi, żeby zaopiekowali się Elżbietą i sprzętem i zaczekali do rana. Do tego czasu pod żadnym pozorem mieli nie opuszczać pokoju. Wielka Bitwa zbliżała się do finału, podczas którego czempioni Tanów i Firvulagów mieli spotkać się w bezpośredniej walce. Na razie Tanowie utrzymywali niewielką przewagę nad Małym Ludem, ale sytuacja mogła ulec zmianie podczas Pojedynków. Firvulagowie wiązali szczególne nadzieje z faktem, że Nodonn i Aiken nie brali udziału w pierwszej rundzie Pojedynków. Obaj kandydaci na mistrza bojów wybrali po czterech bohaterów, którzy mieli walczyć na ich konto. Pretendent, którego ludzie wygrają najwięcej potyczek z Firvulagami, miał w decydującym Pojedynku Mistrzów Bojów zmierzyć się z Pallolem Jednookim. Stronnicy Aikena przegrali dwa pojedynki i wygrali dwa. Rycerze Nodonna wygrali jedną walkę, przegrali dwie i zremisowali jedną. To oznaczało, że z Pallolem spotka się Aiken. W razie jego porażki Firvulagowie wygraliby Wielką Bitwę. Aiken zapewniał, że pokona ogra, jeśli Wysoki Stół pozwoli mu posłużyć się tą samą sztuczką, dzięki której pokonał Delbaetha. Nodonn i jego ludzie musieli, acz z niechęcią, wyrazić zgodę. Zgodnie z obietnicą Aiken pokonał Mistrza Bojów Firvulagów i Tanowie zostali zwycięzcami Wielkiej Bitwy. Załamani Firvulagowie postanowili opuścić pole bitwy przed ceremonią rozdania nagród. Do pozostania nie zachęciła ich nawet perspektywa ujrzenia, jak Aiken i Nodonn walczą Mieczem i Włócznią. W finale uczestniczyli tylko członkowie rodu królewskiego i dwór. Ogłoszono uroczyście zwycięstwo Tanów. Aiken otrzymał trofeum: Miecz Sharna (fotonową broń podobną do Włóczni). Zamiast podarować ją w hołdzie królowi Thagdalowi i w ten sposób uznać zwierzchnictwo Tanów, Aiken wbił Miecz w ziemię. Thagdal dał znak Nodonnowi, żeby ją wziął jako Królewski Champion. Tymczasem sprzymierzeńcy Aikena przypasali mu Włócznię. Dwaj przeciwnicy rozpoczęli pojedynek akurat w chwili, kiedy na Białosrebrną Równinę wdarł się Atlantyk. Mentalne krzyki tysięcy tonących obudziły Elżbietę ze śpiączki, w którą zapadła z własnej woli. Razem z trójką towarzyszy przyglądała się z wieży zniszczonemu Muriah i zalanej Biało-srebrnej Równinie. Ocaleli ludzie i Wódz Burkę czekali w Domu Korektorów na ewakuację. Nie wszyscy uczestnicy bitwy i widzowie zginęli w Potopie. Ofiarami byli głównie Tanowie. Nielicznych wyrzuciła na brzeg fala powodziowa, garstka uratowała się dzięki zdolnościom metapsychicznym. Ludzie i mieszańcy dopłynęli do brzegu. Aiken Drum uratował siebie i Mercy. O ironio, dryfująca Wielka Retorta z ładunkiem skazańców przyniosła ratunek Aluteynowi Mistrzowi Rzemiosł, Raimo Hakkinenowi i wielu innym ludziom. Stało się jasne, że po kataklizmie powstanie w Wielobarwnym Kraju nowa równowaga sił. Firvulagowie umocnili się pod nowymi władcami, królem Sharnem-Mesem i królową Ayfą. Miasta Tanów, pozbawione wielkich metapsychicznych talentów, były teraz narażone na ataki Motłochu i Małego Ludu. Większość arystokracji, łącznie z Brede Oblubienicą Statku, zginęła. Tanowie, którzy przeżyli, musieli zdecydować, czy ślubować posłuszeństwo uzurpatorowi, który obiecał, że uratuje ich przed wyginięciem. Po krótkim przypomnieniu minionych wydarzeń tom III opisuje wydarzenia po Wielkim Potopie. PROLOG Ewakuowano zabitych, rannych i tych z wypalonymi mózgami. Górski las stał spokojnie w świetle plioceńskiego księżyca. W powietrzu mieszały się zapachy żywicy i orchidei. Polatuchy powychodziły z kryjówek i zaczęły szybować wśród jarzębin i brzóz. Na zboczu wulkanu Mont-Dore, gdzie drzewa rosły rzadziej, lekko połyskiwała groźna półkula. Miała średnicę około piętnastu metrów. Lustrzana powierzchnia nadawała jej wygląd gigantycznej kryształowej kuli do wróżenia, częściowo zagrzebanej w ziemi i przebitej wysokim, smukłym pniem. Jakaś odważna latająca wiewiórka wypadła z lasu, skoczyła w górę i wykonała próbne lądowanie na pniaku tuż nad lśniącą wypukłością. — Bezczelny łobuz — mruknął Leyr Lord Zniewalacz. — Nie, po prostu ciekawskie stworzenie — powiedział łagodnie człowiek Sebi-Gomnol. Zwierzątko śmignęło w dół pnia odartego z kory, wyciągnęło łapkę i dotknęło półkuli. Nic się nie wydarzyło. Wisząc głową w dół, polatucha zaczęła węszyć i najwyraźniej doszła do jakiegoś wniosku. Zeskoczyła na lustrzaną powierzchnię i natychmiast ześliznęła się, lądując bezładnie na ziemi. Pozbierała się od razu i czmychnęła, a obserwujący wybuchnęli śmiechem. — Teraz wie tyle co my — zauważył Bormol z Roniah. — Szkoda, że nam nauka nie przyszła tak łatwo! Sześć lśniących istot stało w stosownej odległości od półkuli. Był wśród nich człowiek o wyjątkowo dużym nosie, pozostali zaś, wyżsi od niego o dwie głowy, należeli do urodziwej rasy Tanów. Wszyscy nosili fantastyczne szklane zbroje najeżone oszlifowanymi kolcami i wysadzane kamieniami szlachetnymi. Otwarte hełmy mieli zwieńczone rogami albo wizerunkami heraldycznych zwierząt. Promieniowali delikatnym wewnętrznym blaskiem. Człowiek palił cygaro. — Poległo szesnastu wojowników drużyny bojowej z Roniah — stwierdził Condateyr, zastępca Bormola. — Nie mówiąc o dwudziestu czy trzydziestu szarych i srebrnych zabitych w Zamku Przejścia, zanim zaczęliśmy Polowanie. Czynni ludzie! Na Wielką Tanę, nigdy przedtem nie puszczano czynnych przez bramę! Dlatego natychmiast cię wezwaliśmy, Mistrzu Bojów. Nodonn skinął głową. Różowo-złote światło bijące od jego wspaniałej postaci przyćmiewało niebieski i zielony blask pozostałych zbroi. Umysł jak zwykle przesyłał enigmatyczny uśmiech, a słowa zostały wypowiedziane cichym głosem. — Brama Czasu. Przeklęta Brama Czasu. — Mentalne uderzenia, które pokonały strażników, członkowie Polowania odparli z łatwością, Mistrzu Bojów — powiedział Bormol. — Lecz napastnicy mieli również skomplikowaną broń miotającą spójne wiązki energii. Kiedy wreszcie zapędziliśmy ich w kozi róg, użyli jej przeciwko nam. Nasze tarcze metapsychiczne okazały się za słabe. Dopiero Condateyr i ja wpadliśmy na pomysł, żeby zastosować tradycyjną zmasowaną obronę mentalną. Ledwo zdążyliśmy. Sebi-Gomnol uśmiechnął się zza cygara do Lorda Roniah. — I wykonaliście strategiczny odwrót. Bardzo roztropnie, Bracie Poskramiaczu. — Nauczyłem się ostrożności w stosunkach z ludźmi, Bracie Poskramiaczu. Gomnol zignorował obraźliwe słowa i zwrócił się do Nodonna. — Mistrzu Bojów, broń użyta przez czynnych metapsychików jest bez wątpienia typem przenośnej wyrzutni fotonowej. Działa podobne do Miecza Sharna, trofeum w Wielkiej Bitwie. Nodonn wskazał na lustrzaną półkulę. — A ta rzecz, za którą się ukrywają? — W naszym świecie nazywamy to polem siłowym sigma. Przypuszczam, że najeźdźcom trochę czasu zajęło uruchomienie generatora. — Żadna z naszych broni ani energii psychokreatywnych nie jest w stanie przebić tej cholernej srebrnej bańki — powiedział Bormol. — Przy dużym wysiłku można ją spenetrować ultrazmysłami, ale obcy używają mentalnego sposobu porozumiewania się, który jest dla nas niezrozumiały. Większość z nich śpi od kilku godzin... co nam niewiele pomoże. — Jak silne jest to pole sigma, synu? — zapytał Gomnola Aluteyn, przewodniczący Gildii Kreatorów. — Jest całkowicie odporne na wszelkie ataki, Mistrzu Rzemiosł. — W uśmiechu człowieka czaiła się odrobina dumy. Leyr Lord Poskramiacz spiorunował wzrokiem swojego zastępcę. — Sądziłem, że obowiązujące zasady zabraniają przenoszenia takiego sprzętu przez Bramę Czasu? — To prawda, Lordzie Poskramiaczu. Nie można przynosić do pliocenu żadnej nowoczesnej broni. Jest to zabronione przez Radę Środowiska Galaktycznego. — Gomnol wzruszył ramionami. — Oczywiście Rada zakazała również przepuszczania przez bramę czynnych metapsychików. Tęgi Aluteyn rzucił kwieciste przekleństwo. — Ale setka tych drani jakoś się tu dostała! I pokonała zuchów naszego brata Bormola! A co teraz? Pytam, co teraz? Machnął lśniącą szmaragdową pięścią, wskazując na okrągłe pole siłowe, w którym odbijał się miniaturowy księżyc i zniekształcony zarys lasu na tle nieba. — Wezwałem cię tutaj w nadziei, że otrzymam użyteczną radę, Bracie Kreatorze — odparł Bormol z godnością — a nie retoryczne pytania. Intruzi teraz śpią, ale kiedyś się obudzą. A wtedy mogą zacząć do nas strzelać. — To zależy od rodzaju generatora — powiedział Gomnol. — Musimy jednak założyć, że mogą to zrobić. Cała szóstka połączyła się w nie dopracowanym metapsychicznym koncercie, żeby spenetrować półkulę, ale wnętrze stanowiło zamazaną plamę. Wytężając mentalny słuch, odebrali tylko cykliczne fale mózgowe śpiących i twardy jak stal promień świadomości obserwatora, którego mentalne emanacje przekraczały granice percepcji Tanów. W końcu Gomnol odezwał się do Lorda Roniah. — Podsumujmy jeszcze raz smutne wydarzenia dnia, Bracie Poskramiaczu. Nie pomińmy żadnych szczegółów. Umysł Bormola, wspomagany przez Condateyra, przekazał pozostałej czwórce pełen obraz klęski. Przybycie grupy czynnych metapsychików pierwszy odkrył żołnierz z szarą obręczą stojący na blankach Zamku Przejścia. (Na szczęście przeżył masakrę.) Najeźdźcy przeszli przez Bramę Czasu o niezwykłej porze, o godzinie jedenastej zamiast o świcie, jak to się działo od ponad czterdziestu lat podróży w czasie. W związku z tym nie miał ich kto przechwycić w krótkim okresie dezorientacji po przejściu tunelu czasowego. Kiedy żołnierze wreszcie wyszli z zamku, żeby zbadać sprawę, powalił ich potężny zniewalający strumień metaenergii. To zaalarmowało strażnika ze srebrną obręczą, który z kolei powiadomił dwóch nadzorców. Przybysze obrócili mentalną broń i podręczne fotonowe pistolety o niedużej mocy przeciwko personelowi zamku. Wysłano telepatyczny alarm do Roniah, które leżało ponad trzydzieści kilometrów od bramy. Kiedy dwie godziny później Bormol i Condateyr przybyli z Wielkim Polowaniem, najeźdźcy zniknęli, a połowa strażników i nadzorcy nie żyli, zaś zwykli chrononauci znajdowali się w stanie katatonii po sondowaniu mózgów dokonanym przez metapsychików. Oddział Bormola natykał się na miraże i metapsychiczne bariery tworzone przez zbiegów, którzy jednak po jakimś czasie osłabli, zostawiając wyraźny ślad małych terenowych pojazdów, którymi się poruszali. Kierowali się na zachód, przez stepy Płaskowyżu Lyońskiego i dalej do lasu, który ciągnął się między płaskowyżem o ogromnym stratovolcano Mont-Dore. Chalika Polowania lepiej sobie radziły w podróży przez dzikie tereny niż pojazdy obcych. Uciekinierzy porzucili prawie tuzin wehikułów o grubych kołach na bagnisku gęsto porośniętym bambusem. Dwa kolejne znaleziono trochę dalej rozdeptane na krwawą miazgę przez słonie o szablastych kłach. Krótko po zachodzie słońca zbiegowie popełnili błąd, podążając na zachód doliną, która zwężała się, tworząc stromy Kanion. Zmęczeni, przestraszeni, schwytani w pułapkę, opuścili na moment metapsychiczną tarczę, co wykorzystali najlepsi jasnosłyszący Bormola. Stwierdzili, że przeciwników jest stu jeden, że wszyscy są czynnymi metapsychikami po głębokim urazie mentalnym, a niektórzy w bardzo kiepskim stanie fizycznym. Chrononauci mieli ze sobą osiemdziesiąt dziewięć miniaturowych pojazdów z przyczepami wykonanych z materiału pochodzącego z dwudziestego drugiego wieku. Ostrożna próba ataku podjęta przez Bormola i jego najlepszych zniewalaczy spotkała się tylko ze słabą metapsychiczną reakcją. Potyczka w zamku i długi pościg wyraźnie wyczerpały intruzów. Teraz tkwili w pułapce. Gardząc mentalną walką, oddział z Roniah zaatakował, wydając telepatyczny okrzyk bojowy. Został przywitany ogniem z działa fotonowego. Tanowie wycofali się, ratując rannych. Po przegrupowaniu się stwierdzili, że uciekinierzy skruszyli jedną ścianę kanionu, zbudowali z gruzu pochylnię i uciekli ze ślepej uliczki. Po zapadnięciu nocy zwiadowcy zameldowali Bormolowi o gigantycznej lustrzanej półkuli. I wtedy Lord Roniah postanowił wezwać na pomoc Mistrza Bojów i jego doradców... — Jedna rzecz mnie teraz niepokoi — odezwał się No-donn. — Więźniowie w Zamku Przejścia. Zwykli chrononauci zatrzymani w obozie przejściowym. Mówisz, że ich wysondowano? — Ich umysły są czystsze niż Białosrebrna Równina, Mistrzu Bojów — odparł Bormol z naciskiem. — Tabulae rasae. To najbardziej diabelska rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Dobrze, że jest początek tygodnia i mamy tylko jeńców z dwóch dni. Tych szesnastu ludzi to teraz już tylko rośliny. Ktokolwiek to zrobił, musi być korektorem samego diabła. — Dowiedział się wszystkiego, co jeńcy wiedzieli o nas — burknął Leyr. — I wymazał im umysły — dodał Gomnol — co oznacza, że ostatnio przybyli chrononauci mogli nam powiedzieć o tych intruzach coś interesującego. — Wiemy, że niektórzy z nich, jeśli nie wszyscy, należą do „klasy mistrzowskiej" — stwierdził Condateyr. — Inaczej nie byliby w stanie zabić nadzorców. Lord Moranet i Lady Senevar mieli najwyższe umiejętności, jeśli chodzi o korekcję i zniewalanie. Nodonn Mistrz Bojów otworzył umysł i podzielił się wnioskami z obecnymi: Niektórzy z przybyszów mają ogromne moce metapsychiczne, większe od naszych. Nie użyli ich jednak w pełni przeciwko Polowaniu Bormola, lecz zdali się na fizyczną broń. W dodatku postanowili uciec przed naszymi oddziałami niż stawić im czoło. Są najwyraźniej osłabieni. Może ranni. Ci metapsychicy, elita ludzkiej rasy, wybrali ostateczność, którą jest Wygnanie, oficjalnie dla nich zabronione. Ergo, muszą być wyjęci spod prawa, co wydaje się nieprawdopodobne. Wszyscy metapsychicy Środowiska Galaktycznego należą do mentalnej Wspólnoty. Tam nie ma wyrzutków ani buntowników. — Przynajmniej nic o nich nie wiemy, Mistrzu Bojów — stwierdził Gomnol na głos. — Lecz wiedza Tanów na temat Starszej Ziemi pochodzi z konieczności od ludzkich chrononautów. A co normalni ludzie, nawet latentni jak ja, mogą naprawdę wiedzieć o frakcji metapsychicznej i wewnętrznych działaniach Rady Galaktycznej? — Uśmiechnął się krzywo i dotknął złotej obroży pod niebieską szklaną kryzą zbroi. — Musieliśmy się zjawić w pliocenie, żeby odnaleźć prawdziwe braterstwo wspólnych myśli i boską moc. Dzięki wam, Tanom. Umysł Nodonna jak słońce oświetlił ciemne cysty urazy tkwiące głęboko w sercu ludzkiego zniewalacza. Twarz Apolla pozostała jednak pogodna jak zawsze. — Zapamiętamy twoją wdzięczność, Adoptowany Bracie. Potwierdź ją teraz czynem! W przeciwieństwie do nas możesz zapytać obcych, kim są i czego chcą. Użyj mowy myśli na ludzką modłę, której my nie odbieramy. Po słowach Mistrza Bojów Gomnol poczuł ukłucie strachu wynikającego z poczucia winy. — O tak, Eusebio Gomezie-Nolanie. Wiemy o nieszkodliwym sekrecie uczniaka, podsycającym dumę ludzi ze złotymi obręczami. Teraz może okazać się użyteczny. Przemów do Motłochu, Drugi Poskramiaczu. I wiernie przekaż nam odpowiedź. Jaśniejąca niebieska postać lekko się zachwiała, twarz za fantastycznym hełmem spopielała, cygaro wypadło z ust. Mistrz Bojów wezwał wszystkie pięć mentalnych zdolności i na krótką chwilę zamknął Gomnola w metapsychicznym uścisku. Lord Zniewalacz jeszcze nigdy nie doświadczył takiego bólu, który natychmiast ustąpił miejsca przyjemności. Nodonn zaczekał cierpliwie, aż człowiek odzyska równowagę, i powtórzył: — Przemów, Drugi Poskramiaczu. Gomnol wolno wypuścił powietrze. Wzniósł mentalny ekran, żeby zamaskować zmieszanie i nienawiść. — Ty, Mistrzu Bojów, a także Mistrz Rzemiosł, musicie się odsunąć, na wypadek gdyby intruzi zareagowali agresywnie. To działo fotonowe... — Nodonn i ja możemy wspólnie otoczyć się silnym ekranem — powiedział Aluteyn. — Skoro wiemy, czego się spodziewać, ochronimy całą grupkę. Do dzieła, synu. Gomnol szybko odzyskał pewność siebie. Skinął głową, przyjął odpowiednią pozę i wyciągnął rękę, wzywając całą moc zniewalania. Jego myśli stały się nieczytelne dla Tanów, którzy byli w pełni świadomi wyższości jego techniki — łagodnego przepływu przez pole siłowe, nagłej koncentracji w falę i nieodpartego ataku na zmęczoną świadomość czuwającą wewnątrz lustrzanej półkuli. Gomnol zadał pytanie i ukryty obserwator musiał odpowiedzieć. Leyr rzucił na intymną modłę Tanów gorzki komentarz odnośnie przedstawienia odegranego przez podwładnego: Spójrzcie na tego karzełka, Bracia! Mija dopiero dziesięć lat, odkąd daliśmy mu złoto, a jego moc zniewalania niemal dorównuje mojej! Jak długo zadowoli się stanowiskiem Drugiego, co? Pozostali trzymali umysły zamknięte. Było to niewygodne pytanie. Po jakimś czasie Gomnol wycofał się z półkuli i powiedział z wysiłkiem do towarzyszy: — On mówi, żeby ich zostawić w spokoju. Opuszczą Europę. Nie podoba się im hegemonia Tanów. Pojadą do Ameryki Północnej. Nigdy nie wrócą. — Dzięki Tanie! — mruknął Bormol. — Powodzenia. Gomnol zaprotestował pośpiesznie. — Nie rozumiecie. Cała grupa... wszyscy są czynnymi metapsychikami mistrzowskiej klasy! W moim świecie sześć milionów lat w przyszłości doszło do czegoś w rodzaju metapsychicznego zamachu stanu. To niedobitki rebeliantów. Lecz oni omal nie wygrali! Omal nie pokonali metapsychicznych magnatów ze wszystkich sześciu ras Środowiska Galaktycznego!... Są teraz w okropnym stanie, ale odzyskają siły. I gdyby wtedy zostali naszymi sprzymierzeńcami... — Obcych należy zniszczyć. — Myśl i głos Nodonna były grzmiące jak trzask pioruna. — Pomyśl jednak o korzyściach płynących z sojuszu! Firvulagowie... — Korzyści przypadłyby w udziale ludzkości, Drugi Poskramiaczu! Ci ludzie nie noszą złotych obręczy. Nie mogą należeć do naszej wspólnoty. — Oczywiście masz rację Mistrzu Bojów! — wykrzyknął Leyr. Rzucił Gomnolowi mentalne upomnienie. — Opanuj się, Numerze Drugi. Ton myśli Aluteyna Mistrza Rzemiosł był pełen wahania. — Do licha, synu, dlaczego ci ludzie mieliby się do nas przyłączyć, skoro będą pewnie zdolni do opanowania całego Wielobarwnego Kraju, gdy trochę odpoczną i dojdą do siebie? — I użyją paru dział fotonowych — mruknął Bormol. — Jeśli stworzymy metapsychiczny koncert, nasza wola zwycięży — upierał się Gomnol. — Jest nas tysiące ze złotymi obręczami i tylko garstka najeźdźców. Niektórzy z nich są umierający. Innych zdruzgotała porażka i wygnanie. Chętnie skorzystają z oferty przyjaźni, mówię wam! — Rozmawiałem z królem — oznajmił Mistrz Bojów. — Popiera moją decyzję. Ostatnim wysiłkiem Gomnol posłał Nodonnowi prywatne błaganie: Pomyśl, Mistrzu Bojów, pomyśl! To wyjątkowa okazja! Przywódcą zbiegów jest członekRady MarcRemillard. Cała rodzinaRemillardów kieruje polityką PaństwaLudzkościŚrodowiska! Marc i pozostali mogą pomóc ZastępowiNontusvel w walce przeciwko Firvulagom... Nie. Marc jest odpornynaurazy. Inni sąznaczniesłabsi. Działając w metapsychicznymkoncercie Zastęp i ja możemy z łatwością... Nie. Marc jest bratemJonaRemillarda! A Jon = Jack Bezcielesny!! Marc prawie dorównuje bratu. Pamiętam... Nie. Światło księżyca zalśniło na kroplach potu spływających po twarzy Gomnola. Z ciemnego lasu dobiegło ciche rżenie i tętent kopyt. Opancerzone chalika przybiegły truchtem na telepatyczny rozkaz Leyra. Nodonn usadowił się w siodle, rozsiewając niesamowity różowozłoty blask. — Rozmawiałem również z moimi braćmi z Zastępu — oznajmił Nodonn, spoglądając w dół na Gomnola. — Hual Wielkie Serce i Mitheyn Lord Sasaran pokierują Wielkim Polowaniem. Hual przywiezie z Goriah Miecz Sharna i ja użyję go przeciwko Motłochowi. Mitheyn wyruszy z Sasaran z oddziałem mocnym w psychokinezie, kreatywności i zniewalaniu. Pozwolimy intruzom udać się na zachód do doliny Donaar. Zniszczymy ich w okolicy Dzikich Grot w miejscu, które sami wybierzemy. — Wola Tany — powiedział Gomnol z rezygnacją. Wytarł twarz chusteczką i sięgnął po nowe cygaro. Wsiadł na chaliko i ruszył za towarzyszami. Trzy dni później przy rzece, która w przyszłości miała się nazywać Dordogne, Kawaleria Tanów dokonała zmasowanego ataku na wolno poruszającą się karawanę wehikułów z dwudziestego drugiego wieku. Ponieważ ludzie, nawet osłabieni, znacznie przewyższali zdolnością jasnosłyszenia egzotów, próba zasadzki nie powiodła się. Zbiegli buntownicy wyciągnęli z bagażników bezładnie upchnięty nowoczesny sprzęt. Naładowali baterie słoneczne, przygotowali podręczną broń i osobiste ekrany siłowe, zamontowali działo fotonowe. Czterystu dziewiętnastu rycerzy, łącznie z Lordem Sasaran i Hualem Wielkie Serce, zginęło w bitwie. Jeszcze więcej zostało rannych, prawie wszyscy, którzy przeżyli. Nodonn Mistrz Bojów ujrzał swoje Latające Polowanie zdziesiątkowane, a jego ulubiony chaliko dosłownie wyleciał spod niego w powietrze. On sam o włos nie wypuścił cennego Miecza Sharna do rzeki Donaar i utracił nie tylko apollińską godność, ale i panowanie nad sobą. Leyr Lord Zniewalacz stracił ramię, pół nogi i płat wątroby. Musiał spędzić osiem miesięcy w Skórze, a w tym czasie jego zastępca, Sebi-Gomnol, umocnił swoją pozycję i postanowił wyzwać niknącego w oczach zwierzchnika podczas przyszłorocznej Manifestacji Mocy. Intruzi skierowali się w stronę wybrzeża Atlantyku. Połączyli modułowe pojazdy terenowe, tworząc łodzie, wezwali pomyślny psychokinetyczny wiatr i popłynęli ku zachodzącemu słońcu. Po dwóch miesiącach przerwy Brama Czasu podjęła normalne działanie. Kierując się radą Mistrza Bojów, Thagdal, król Wielobarwnego Kraju, wydał dekret, że inwazja obcych i pogrom nigdy nie miały miejsca. Przez następne dwadzieścia siedem lat królestwo Tanów na wygnaniu kwitło... do czasu, kiedy otworzyły się Wrota Gibraltarskie i Puste Morze wypełniło się. Część I PO POTOPIE ROZDZIAŁ PIERWSZY Wielki kruk przeleciał nad opustoszałym Muriah. Ostatnimi czasy musiał w poszukiwaniach zapuszczać się daleko od swojej góry, gdyż pobliskie wybrzeża Hiszpanii i kurczącego się Aven były niemal oczyszczone ze zdobyczy, a ciała głęboko zagrzebane w mule podnoszącego się Morza Śródziemnego. Już wiele miesięcy temu zebrał łatwo dostępne złote obręcze i znalazł wielki skarb. Łupy stawały się coraz cenniejsze ze względu na swą rzadkość. Ruiny Muriah pokrył zielony całun. Po blisko czterech miesiącach pory deszczowej dawna stolica Wielobarwnego Kraju Tanów uległa inwazji nieokiełznanej plioceńskiej roślinności. Pędy, odrośle i wąsy ozdobnych krzewów — nie przycinanych, odkąd zginęły ramapiteki, mali ogrodnicy — oplotły dziedzińce, wielkie schody i mury z białego marmuru. Nowe rośliny wciskały się w otwarte drzwi i okna, wspinały na dachy, rozsadzając czerwone i niebieskie dachówki. Drzewa wypuszczały witki z roztrzaskanych pni. Zarodniki i nasiona kiełkowały z upiorną żywotnością w szczelinach chodników i murów. Rozległe esplanady, areny sportowe, plac targowy, rezydencje i dumne budowle wzniesione przez Tanów i ich ludzkich niewolników niszczały nieubłaganie. Grzyby, pleśń i pospolite kwitnące chwasty rozsadzały lśniące płaszczyzny alabastru i zmatowiałe mozaiki. Ciężkie kolumny pałacu króla Thagdala przechyliły się podważone przez brązowe grzyby. Srebrne lampy stojące wzdłuż pustych bulwarów sczerniały pod wpływem morskiej mgły. Fasady budynków wszystkich pięciu Gildii Mentalnych straciły heraldyczne kolory pod warstwą pleśni. Nawet wysokie szklane iglice, których bajkowe oświetlenie zgasło na zawsze, były pokryte zaschniętą solą i liszajami. Kruk skoncentrował swoje poszukiwania na północnej części zrujnowanego miasta. Cały rejon doków znajdował się teraz pod wodą. Posępne fale sięgały do połowy znajdującej się skarpy poniżej siedziby Gildii Poskramiaczy. Świetliki ogromnej budowli były roztrzaskane, a w fabryce obręczy nie kryły się teraz żadne skarby. Ptak zadbał o to. Jego wzrok przenikał głęboko, przez wodę i skały, docierał do podmorskich jaskiń, które kiedyś znajdowały się wysoko nad słonymi równinami otaczającymi Zatokę Katalońską. Wiele miesięcy temu, kiedy Muriah jeszcze żyło, kruk ukrył się w jednej z tych jaskiń z przyjaciółmi skazanymi na zagładę. A potem zjawił się oszust i okradł go! (Lecz tym ptak również się zajął.) Wcześniej czy później zadba o inne nie dokończone sprawy, gdyż w swoim szaleństwie ptak, który szybował w nie kończących się poszukiwaniach przez szare marcowe niebo nad szarym nowym morzem, był bardzo metodycznym stworzeniem. Zbadał grotę po grocie, gdzie leżały przedmioty wyrzucone przez pierwszą falę Potopu i następnie pogrzebane, kiedy wody się podniosły. W górnych komorach niektórych jaskiń zostało powietrze. To w jednej z nich kruk dostrzegł w końcu błysk cennego metalu. Złoto. Ochrypły krzyk radości odbił się echem od urwisk Aven. Kruk zanurkował i zawisł bez ruchu z rozpostartymi hebanowymi skrzydłami tuż nad ołowianą wodą. Nagle na jego miejscu pojawiła się niewysoka dziewczyna z chmurą jasnych włosów. Była ubrana w lśniący czarny pancerz, nagolenniki i rękawice. Felicja roześmiała się na głos, raptem zupełnie naga, biała jak słony osad, z wyjątkiem dużych ciemnych oczu. Przebiła wodę czysto jak strzała. Niczym torpeda wpłynęła przez morski tunel do jaskini. Połyskując jak bladoniebieski ogień świętego Elma, podeszła do wąskiej półki, na której leżało ciało. Roześmiała się na widok martwego wroga... i wtedy uświadomiła sobie, że zmatowiała szklana zbroja nie jest ametystowa, jak się jej wydawało w zwodniczym niebieskim świetle, lecz rubinowa. Był to kolor Gildii Korektorów. — Nie! — krzyknęła, opadając na kolana przy trupie rycerza Tanu. Miał otwarte usta, a pomarszczone powieki zamknięte. Był bez hełmu. Proste jasne włosy przykleiły się do czaszki. Złotą obręcz oblepiała gnijąca materia. — O nie — zaszlochała. — Jeszcze nie. Zeskrobała maź pokrywającą heraldyczny motyw na napierśniku. Szlochała i jęczała, dopóki wzór nie ukazał się w całości. Było to stylizowane drzewo pełne owoców wysadzanych klejnotami, a nie herb Culluketa Interrogatora. W wilgotnej jaskini rozdzwoniły się salwy śmiechu. Jaka była głupia. Oczywiście, że to nie on. Felicja poderwała się na równe nogi, chwyciła kryzę rubinowej zbroi i pociągnęła. Szklane płytki głośno brzęknęły o kamienne podłoże. Głowa oddzieliła się od ciała, gdyż Felicja tak mocno szarpnęła obręcz, że kręgosłup rozpadł się na części. Uniosła obręcz w górę. Jarzyła się czystym blaskiem. Dziewczyna wskoczyła z powrotem do wody i po chwili czarny kruk szybował w niebo, trzymając złoty krąg w potężnych pazurach. W myślach Felicja krzyknęła z głęboką ulgą i triumfem. Zawołała do Ukochanego, jak to często robiła, używając deklamacyjnego trybu mowy mentalnej, która niosła się przez kontynenty i oceany, rozbrzmiewała po świecie jak pogłos zamierającego grzmotu. Culluket! zawołała w bezkształtną szarość wysoko nad zatopionym Aven. Odpowiedziały jej diabły. Radość zmieniła się w przerażenie. Felicja schowała się za nieprzeniknionym ekranem myślowym i pofrunęła w stronę lądu hiszpańskiego. Z przodu rozwinęła stożkowatą osłonę psychokreatywną, żeby uchronić się przed spaleniem się pod wpływem tarcia. Dopiero kiedy dotarła w pobliże góry Mulhacen, wyhamowała wściekły pęd i zaryzykowała ostrożne zerknięcie by sprawdzić, czy diabły ją ścigają. Nie. Jeszcze raz je oszukała. Odrzuciła wszystkie ekrany i wydała ochrypły wyzywający krzyk. Potem poleciała do domu, trzymając w pazurach nowy skarb. ROZDZIAŁ DRUGI Ponad osiem tysięcy kilometrów na zachód od Europy wielkie plioceńskie nitkopłetwy znowu zaczęły wiosenną migrację na tarlisko w pobliżu wyspy Ocala. Była to pora, kiedy starszy brat świętego zawieszał męczące gwiezdne poszukiwania na rzecz jedynej formy odpoczynku — polowania na srebrne potwory. Mężczyzna siedzący w skifie obserwował nadpływające ryby. Nie ruszał się i nie powodował żadnego hałasu, ukryty w gęstwinie mangrowców i kwitnących epifltów u ujścia Suwanee po zachodniej stronie wyspy. Rozmyślnie ograniczył zdumiewające mentalne pole widzenia do kilkuset metrów od kryjówki, gdyż miał swoje zasady i nigdy ich nie łamał. Przynajmniej świadomie. Starym zwyczajem ryby wychynęły na powierzchnię i okręciły się w iskrzącej niebieskiej wodzie, nabierając powietrza. Łuski większe od dłoni odbijały tropikalne słońce jak lustra. Z wysuniętym pyskiem, błyszczącymi czarnymi oczami i ostrymi skrzelami w kolorze bladego szkarłatu, nitkopłetwy przypominały raczej morskie smoki niż zwykłe ryby. Wiele z nich przekraczało długość trzech metrów i osiągało jeszcze większe rozmiary, o czym wędkarz dobrze wiedział. Schwytany na haczyk nitkopłetw potrafił walczyć z maniacką zawziętością czasami nawet przez dwadzieścia godzin. Mężczyzna obserwował paradę, w miarę jak słońce wznosiło się coraz wyżej, pokrywając mocno opaloną skórę warstewką potu. Miał na sobie tylko parę spodni drelichowych, wypłowiałych od starości i słonej wody. Odmłodzone ciało było równie potężne i silnie umięśnione jak zawsze. Na twarzy jednak uwidaczniała się bolesna odyseja przegranego idealisty. Dopiero kiedy szczególnie duży okaz nitkopłetwa o szczękach poznaczonych bliznami po spotkaniu sprzed kilku sezonów przepłynął obok niego, usta wędkarza wykrzywiły się w nikłym, dziwnie miłym uśmiechu. „Nie ty", powiedział do ogromnego stworzenia. „Już byłaś na haczyku. Czekam na inną. Większą." Pochłonięty obserwacją, raptem uświadomił sobie, że jest podpatrywany. Dzieci znowu go szpiegowały ultrawzrokiem, choć wszyscy mieszkańcy Ocali wiedzieli, że nie wolno mu przeszkadzać, kiedy nadpływają nitkopłetwy. Żaden ze starych rebeliantów nie odważyłby się na to, pamiętając aż za dobrze możliwości przywódcy, który ich poprowadził, kiedy rzucili wyzwanie Drodze Mlecznej. Lecz drugie pokolenie, niespokojne i powoli osiągające wiek dojrzały, było mniej skłonne do okazywania szacunku. Nawet jego własne dzieci, Hagen i Cloud (którym nigdy nie opowiadał, jakie miał wobec nich plany, gdyby Rebelia się powiodła), uważały, że jego mentalne siły osłabły z czasem... nie mówiąc o wysiłku związanym z daremnymi badaniami trzydziestu sześciu tysięcy plioceńskich układów planetarnych w poszukiwaniu innych zespolonych umysłów. Lekceważenie młodzików zmieniło się w podziw tylko raz: ostatniej jesieni, kiedy Felicja Landry w rozpaczy szukała pomocy i ratunku u ciemnych mocy. Wołanie dziewczyny było tak potężne i naglące, że czynni metapsychicy na Ocali, po drugiej stronie świata, wyraźnie je odebrali i dowiedzieli się, czego próbowała dokonać na Gibraltarze. Mężczyzna skwitował jej gniewną zuchwałość swoim zwykłym osobliwym uśmiechem i powiedział: „Dlaczego Anioł Otchłani nie miałby zatroszczyć się o swoje?" I bezzwłocznie połączył i zogniskował psychoenergię czterdziestu trzech ocalałych konspiratorów Metapsychicznej Rebelii oraz nie zespoloną, lecz ogromną kreatywność trzydzieściorga dwojga dorosłych dzieci, i łaskawie wspomógł szaloną kobietę. Puste Morze napełniło się. Był to zaledwie ułamek jego mocy. Wystarczył jednak, żeby niektórzy obdarzeni większą wyobraźnią młodzi ludzie zmienili zdanie na temat samotnego badacza gwiazd. Poczuł, że znowu go macają, choć robili to dyskretnie. Wiedział, jakie mają zamiary. Nudzili się na wygnaniu na Ocali, nudziły ich intrygi i ostre restrykcje starszych, a nade wszystko brak zespolonej mentalnej Wspólnoty (gdyż żaden ze zbiegów nie miał specjalistycznego wykształcenia wymaganego od metapsychicznych nauczycieli). Teraz, kiedy wiadomo było, że Europa, tajemniczy i nęcący Wielobarwny Kraj, jest w stanie chaosu, co ambitniejsi członkowie drugiego pokolenia snuli naiwne plany podboju. Nie dla nich było cierpliwe przeszukiwanie planety za planetą, żeby znaleźć pokrewne umysły, które pomogłyby im wrócić z wygnania. Dzieci miały nadzieję zdobyć władzę i stworzyć Wspólnotę na plioceńskiej Ziemi. A najśmielsi mieli jeszcze większą ambicję. Niewyobrażalną. Ogromna ryba bryknęła w słońcu. Mężczyzna wyjął wędkę z futerału, otworzył pudełko ze sprzętem, sprawdził mentalnie kołowrotek, zamontował go i zaczął nawijać linkę. Wędka była wykonana z laminowanego bambusa. Zrobił ją sam ponad dwadzieścia lat temu. Zmajstrował również kołowrotek. Tylko linka była produktem świata odległego o sześć milionów lat od ujścia plioceńskiej Suwanee. Wyważona i niezastąpiona, zdolna oprzeć się stalowym szczękom nitkopłetwa, wytrzymywała obciążenie siedmiu kilogramów, co dawało rybie zdecydowaną przewagę sportową nad wędkarzem. Złapanie choćby najmniejszego ze wspaniałych stworzeń na wędkę z linką cienką jak pajęczyna (oczywiście bez użycia metapsychicznej siły!) było najwyższym osiągnięciem. W tym sezonie mężczyzna zamierzał sięgnąć po największe trofeum. Postanowił złowić jednego ze starych, lśniących lewiatanów klanu nitkopłetwów, które dochodziły do czterech metrów długości i ważyły prawie trzysta kilogramów. Zamierzał złapać jednego z nich na wędkę zrobioną domowym sposobem i delikatną linkę. Potrafię tego dokonać, powiedział do siebie, uśmiechając się trochę krzywym czarującym uśmiechem. Jeden stary potwór przeciwko drugiemu. Znowu przesunął się po nim ultrawzrok dzieci. Zamknąwszy umysł, Marc Remillard usadowił się na dnie łodzi w blasku słońca i czekał na zdobycz. ROZDZIAŁ TRZECI Po północy, kiedy w Goriah zaszedł księżyc, pokrywa chmur rozstąpiła się wzdłuż wybrzeża Brytanii i marcowe meteory ukazały się w całej wspaniałości. W napadzie dobrego humoru Aiken Drum kazał wygasić wszystkie światła w mieście, obudzić Mercy i przyprowadzić do niego. Czekał na wąskim balkonie otaczającym najwyższą iglicę Szklanego Zamku. Gdy Mercy wreszcie zjawiła się, krzyknęła na widok zdumiewającej nocy: — Ach! Pośród północnych konstelacji niebo przecinały niezliczonymi łukami białe iskry, większe meteory z jasnosrebrnymi ogonami, a od czasu do czasu pomarańczowe ogniste kule zostawiające smugę. Wszystkie rozbiegały się z centralnego punktu jak szprychy w gwiezdnym kole albo płatki rozwijającej się w nieskończoność astralnej chryzantemy. Meteory przelatywały nad głowami Aikena i Mercy i znikały za Wyspą Bretońską po drugiej stronie cieśniny. Niektóre gasły w czarnym morzu. Noc była pełna cichych szmerów, jakby nieziemskich szeptów. — To dla ciebie! — wykrzyknął Aiken pompatycznie, władczym gestem pokazując na widowisko. — Jedna z moich skromniejszych sztuczek, lecz warta królowej Tanów! Mercy podeszła do niego śmiejąc się. — Jeszcze nie królowej, mój jaśniejący samochwało, mimo wszystkich twoich obietnic. Gwiezdny deszcz jest uroczy, co nie znaczy, że choć przez chwilę uwierzyłam, że ty go wywołałeś. — Znowu we mnie wątpisz, kobieto? Mały mężczyzna w połyskliwym stroju pełnym kieszeni uniósł ręce. Kilkanaście meteorów poszybowało z ostrym sykiem prosto na niego i utworzyło diadem z białych iskrzących się świateł. Mężczyzna podał go Mercy z triumfalnym uśmiechem. — Koronuję cię na królową Wielobarwnego Kraju! — To iluzje! — krzyknęła. — Fałszywy podarunek miłości Lorda Lugonna Aikena Druma! Strzeliła palcami i gwiezdny diadem zmienił się w żar, wysypując się z dłoni Aikena jak gasnące węgle przez kratę kominka. Małemu człowieczkowi wyciągnęła się twarz, lecz Mercy uśmiechnęła się do niego nagle w płonącej ciemności, aż serce w nim podskoczyło. — Kocham prawdziwe meteory. Jesteś miły, że mnie zawołałeś, mój oszuście. Pocałowała go mocno. Dzikie oczy miała otwarte i kiedy tarcze ochronne Aikena na moment opadły, próbowała go zaskoczyć sondą korekcyjną. — Kochasz mnie! — zawołała. — Jak diabli! Wzniósł bariery obronne, odzyskując samokontrolę, i próbował uciec przed mentalnym badaniem, lecz tak, by jej nie zranić. Wielkie metapsychiczne zdolności, które rozwijały się przez całą zimę — i wywoływały u ocalałych Wielkich Tanów nabożny lęk skłaniając do uległości — zawodziły w obecności Mercy-Rosmar. — Nie kocham cię! — zaprotestował głosem i myślą. — To niepotrzebne. Jej rozbawienie sięgnęło apogeum. — Niepotrzebne? Ale przyjąłbyś ode mnie dar przyjemności, prawda? Niezależnie od tego, czy mnie kochasz czy nie, arcyoszuście. Chcesz tego teraz. Przyznaj! No cóż... Korekcyjny lancet zmienił się w słodki palący płomień, który powędrował wzdłuż nerwów i rozpalił w nim pożądanie, wbrew jego woli. — Czarodziejka — jęknął. Leżał na szklanej podłodze wieży, z nogami zaplątanymi w poły zwiewnego peniuaru Mercy. Kiedy odzyskał zmysły, zaczai się śmiać, żeby zamaskować inne emocje. Mercy uklękła obok Aikena, objęła jego głowę i ucałowała powieki. — Nie bój się — powiedziała. — Wszystko pójdzie tak, jak zaplanowałeś. — Nie boję się niczego! — zaprotestował. — Razem pokonamy wszystkich, Lady Dziki Ogień. — Nie to miałam na myśli, ty intrygancie. — Spojrzała na niego. Odprężony, opierał głowę o jej nabrzmiały brzuch. — Choć niemal mnie przekonałeś, że potrafisz przywrócić chwałę. — Potrafię! Uwierz mi. Wszystko obmyśliłem. Jak poradzić sobie z Firvulagami, jak pozyskać lojalność Tanów, jak odbudować gospodarkę. Wszystko. Będę królem, a ty królową, a nasze marzenia ziszczą się. Jego twarz wykrzywioną groteskowym uśmiechem rozjaśnił wewnętrzny blask. Aiken poczuł, że umysł Mercy wzdraga się przed nagłym deja vu, tak intensywnym, że poruszył się nawet śpiący płód. — Widziałam już twoją twarz — powiedziała w zdumieniu. — W Starym Świecie. Jestem pewna. To było we Włoszech. We Florencji. — Niemożliwe. Na Starej Ziemi zjawiłem się po raz pierwszy, kiedy jechałem do gospody we Francji bez żadnych przesiadek. Ty już wtedy przeszłaś przez Bramę Czasu. — Widziałam cię — upierała się Mercy. — A może to był obraz? Może w Palazzo Vecchio? Ale czyj portret? — Nie ma we mnie włoskich genów — mruknął wyciągając rękę, żeby pogłaskać ją po włosach. Meteory kreśliły wokół jej głowy surrealistyczną aureolę. — Dalriada, na której się wychowałem, jest szkockim światem. My, dzieci z probówek, mamy patentowane szkockie chromosomy. Uniósł się i dotknął ustami jej warg. Przywarła do niego i Aiken od razu wiedział, że Mercy znowu wznieci w nim pożar, który będzie pragnął ugasić mimo strachu. Kiedy odzyskał zmysły, leżał w jej objęciach, dziecko kopało go w ucho, a przeklęte meteory wciąż eksplodowały w pirotechnicznej drwinie. — Wstydź się, że przeszkadzasz kochanej Agraynel — powiedziała Mercy. Aiken poczuł, że mentalna kołysanka uspokaja nie narodzoną dziewczynkę. Nagle, bez widocznego powodu, jego oczy napełniły się łzami. Upokorzony, wzniósł na powrót nieprzenikliwą mentalną barierę, żeby Mercy nie zorientowała się, jak bardzo zazdrosny jest o dziecko. — Jeszcze tylko miesiąc do narodzin. I wtedy będę cię miał, Lady Dziki Ogień! Odpłacę ci z nawiązką! Dowiesz się, jak to jest stracić grunt pod nogami. — Dopiero w maju — zbeształa go. — W Święto Miłości, tak jak ustaliliśmy. — O nie! Wtedy odbędzie się oficjalny ślub. Chyba nie zamierzasz mnie dręczyć tak długo!... Właściwie dlaczego nie mógłbym cię wziąć od razu, metapsychicznie tak jak ty mnie? — Otoczył ją ramionami i pociągnął w dół. Próbował wedrzeć się w nią mocą zniewalania. — Pokaż mi, jak się kochasz magicznie! Pokaż mi albo sam to sprawdzę! — Nie można! — krzyknęła, odpowiadając mu psychokreatywną ripostą, która omal go nie oślepiła. — To zaszkodziłoby dziecku. Tak są zbudowane kobiety. Puścił ją. Znowu wrócił piekielny strach i łzy. — Do diabła z dzieckiem. Zbliżyła do niego twarz. Czułość zastąpiła malującą się na niej pogardę. — Ech, biedaku. Rozumiem. Rozumiem. Ustami osuszyła jego łzy. Wyrwał się gwałtownie z jej objęć. Rozciągnął się na podłodze. Zacisnął usta. Jego oczy były duże i czarne. — Nie chcę tego od ciebie! Nigdy. — W porządku. — Wzruszyła ramionami. — Naprawdę nie musisz się bać. To całkiem naturalne, że w miłości kobiety łączą się dwie funkcje. — Nie kochasz mnie i ja nie kocham ciebie. Po co więc udawać? I nie potrzebuję twojej litości! — Gorączkowo szukał odpowiednich słów, żeby poczuła się winna. — Dlaczego nigdy mi nie pozwoliłaś zrobić sobie przyjemności? Ani razu! Zawsze jesteś gotowa doprowadzić mnie do szaleństwa, ale nigdy nie pozwalasz mi się dotknąć. Jestem taki odrażający? — Nie bądź głupi. Chodzi o dziecko, mówię ci. — Z Nodonnem pieprzyliście się jak szaleni i wtedy nie martwiłaś się o dziecko. Ten zakichany antropolog też dostał od ciebie wszystko, co najsłodsze. Cała cholerna stolica wiedziała, co wyprawiacie! Jej uśmiech był spokojny. — To było w drugim trymestrze i Agraynel nie miała wtedy nic przeciwko temu. Teraz jest jej ciasno. Niecierpliwi się, żeby wyjść. — Nie wmawiaj mi głupot. — Wstał. Jego twarz nie była promienna, a głos brzmiał jak u robota. — Nie dopuszczasz mnie do siebie, bo nadal opłakujesz Nodonna. — Jak mogłabym nie opłakiwać? — powiedziała zimno. Podniosła się i stanęła obok niego. Jasny szyfon szlafroka wydawał się marszczyć pod wpływem gwiezdnego deszczu. — Mayvar opowiedziała mi wszystko o twoim pięknisiu! — krzyknął w furii. — Też mi król byłby z niego! Władca Tanów ma obowiązek przekazywać swoje doskonałe geny poddanym, ale czy wiesz, że twój cudowny Nodonn był niemal bezpłodny? Wielki Mistrz Bojów! Żył osiemset lat i miał tylko garstkę dzieci. I to wcale nie najwspanialszych. Mayvar Twórczyni Królów odrzuciła go. Był nominalnym następcą tronu, ponieważ Zastęp Nontusvel chciał go wykorzystać przeciwko Thagdalowi. Jak myślisz, dlaczego Mayvar tak się ucieszyła na mój widok? Dlaczego nazwała mnie Lugonnem po prawdziwym następcy tronu? Mercy chwyciła jego wymachujące dłonie. Stali na bosaka twarzą w twarz. Kobieta była o kilkanaście centymetrów wyższa. — To prawda, że zostałeś wybrany przez Twórczynię Królów — powiedziała cicho. — I może wygrałbyś pojedynek z Mistrzem Bojów na Białosrebrnej Równinie... a może nie. Nodonn nie żyje. Utonął. Lecz ty żyjesz, Lordzie Aikenie-Lugonnie, władco Goriah. Kto by przewidział, co się stanie, kiedy spotkaliśmy się przemoczeni do suchej nitki i wymiotujący jak szczeniaki w złotym kotle dryfującym na fali Wielkiego Potopu! Jesteśmy ze sobą niecałe pięć miesięcy, a wydaje mi się, że znam cię cały wiek, Panie Chaosu. Będziesz królem! Nie wątpię w to. Widzę to... wiem! W Wielobarwnym Kraju nie ma Tanów ani ludzi, którzy by ci dorównywali metaps ychiczną mocą. Nikt inny nie złożyłby kawałków roztrzaskanego świata tak, jak ty to zrobiłeś. Zacząłeś jego odbudowę. Dlatego zostanę z tobą i będę ci pomagać. Kiedy urodzę córkę Thagdala, wyjdę za ciebie i zostanę królową. Podczas majowego Święta Miłości, tak jak uzgodniliśmy. A jeśli chodzi o nasze dzieci, zobaczymy, co nam ześle dobra Bogini. Wściekłość go opuściła. W głowie kołatała mu się tylko jedna niesforna myśl: Gdybyś mnie kochała, byłbym bezpieczny. Mercy uśmiechnęła się do niego w duchu, zmienna jak zachodnie morze. Przez cały wspólnie spędzony czas oboje grali w tę grę. Do tej pory Aiken uważał siebie za zwycięzcę, odpornego na urok, który zniewalał wszystkich. — Boisz się mnie — stwierdziła. — I masz nadzieję, że poprzez miłość zdobędziesz nade mną kontrolę. Ale czy w zamian jesteś gotowy mnie kochać, dawać i dzielić się? Czy będziesz tylko rządził? Bariery, za którymi kryła się prawda, pękły. — Wiesz, że już cię kocham. — Czy dość mocno, by nie żądać nic w zamian? Bezinteresownie? — Nie wiem. Jej głos i ton umysłu osłabły. — A jeśli nie odwzajemnię twojej miłości, Hermesie Chrysorapisie? Co ze mną zrobisz? Zamknął ją w ramionach, chowając twarz w pachnących lokach. Wyczuwał ironiczny triumf w jej pytaniu. Wiedziała. Wiedziała. Odsunął się od niej. Niebo szarzało przed świtem. Meteorów było coraz mniej. — Nie wywołałem gwiezdnego deszczu. Meteory nadlatują każdej wiosny o tej porze. Zapowiadają koniec pory deszczowej. Chciałem ci zrobić niespodziankę. — Co ze mną zrobisz, jeśli cię nie pokocham? — powtórzyła pytanie. — Myślę, że wiesz. Podał jej rękę i oboje weszli do mrocznej wieży. Ostatnie meteory, które eksplodowały w chłodnej ciemności. ROZDZIAŁ CZWARTY Jeszcze jeden dzień i Tony Wayland zrealizowałby plan ucieczki. Jeszcze tylko jeden dzień i zwyczajnie wyruszyłby z karawaną do Fort Rusty... a potem oddalił się niepostrzeżenie. Lecz Wyjcy zaatakowali kopalnię „Żelazna Dziewica" przed odejściem karawany. I teraz Tony wiedział, że umrze... Jako plioceński rara avis, inżynier metalurg i eks-srebrny w pełni władz umysłowych (jego psychokreatywne zdolności były co najwyżej umiarkowane, a wysoki status u Tanów zawdzięczał ulepszonej technice rafinacji, którą wprowadził w kopalni baru w Finiah), Tony otrzymał ścisłe rozkazy od nowych przełożonych z Komitetu Sterującego Motłochem, żeby unikać sytuacji zagrażających życiu. Tony zwykle podejmował ryzykowne wyprawy do Żelaznych Osad tylko za dnia, kiedy wrodzy ezgoci rzadko wychodzili z ukrycia. Sir Dougal, przydzielony mu przez Starego Człowieka Kawai rosły ochroniarz, chodził za nim krok w krok. Pseudośredniowieczne dziwactwa Dougala aż nadto rekompensowało fanatyczne oddanie pracy oraz wprawa w posługiwaniu się składanym łukiem. Prawdę mówiąc Tony był wdzięczny, że została przynajmniej jedna osoba, która niezmiennie zwracała się do niego per „Lordzie". Hutnicy Motłochu zajmujący się wydobyciem i obróbką żelaza mieli nastawienie egalitarne i zachowywali się zaczepnie, jeśli nie pogardliwe wobec zdeklasowanego właściciela srebrnej obręczy. Tony współpracował z Tanami i robił to ochoczo. Dlatego uważano go za zdrajcę ludzkiej rasy. Nie znaczy to, że ktokolwiek śmiał rzucić mu takie oskarżenie w twarz! W żadnym razie, gdyż jego umiejętności były bezcenne. Jeśli wolni ludzie mieszkający w niedostępnych Wogezach — Motioch i zbiegowie z Finiah — chcieli uniknąć niewoli u Tanów, zagrożenia ze strony Wyjców i zdrady Firvulagów, produkcja żelaza była strategiczną koniecznością. „Krwawy metal" działał zabójczo na wszystkich przedstawicieli pozagalaktycznej rasy, która zamieszkiwała plioceńską Europę razem z ludźmi, a użycie żelaznej broni okazało się decydującym czynnikiem w zniszczeniu Finiah przez koalicję Firvulagów i Motłoch. Tony Wayland był główną zdobyczą wojenną ludzi. Większość posiadaczy srebrnych obręczy, nie biorących udziału w walce, uciekła na terytorium Tanów, kiedy Lord Velteyn ewakuował miasto skazane na zagładę. Tony jednak nie miał szczęścia. Banda Motłochu złapała go na gorącym uczynku w Domu Uciech w Finiah, zbyt zamroczonego po interludium z piękną Tanką, żeby odróżnić rakiety wybuchające mu w głowie od odgłosów Gotterdammerung. Tak więc napastnicy chwycili go we czterech, zanieśli twarzą do ziemi przed trybunał Motłochu i postawili przed takim samym wyborem jak wszystkich ludzi z obręczami po upadku Finiah: wolność albo śmierć. Pragmatyk Tony pogodził się z utratą srebrnej obręczy i tygodniami męczącego psychicznego przystosowania. Nie zapomniał jednak... ani nie wybaczył. Uciekłby do Tanów bez namysłu, gdyby nie jeszcze większa katastrofa, która zniszczyła stolicę egzotów Muriah i spowodowała śmierć większości rządzącej arystokracji. Wielki Potop zrobił takie spustoszenia, że Tony nie potrafił ocenić, gdzie ma największe szansę. Fort Onion River i inne posterunki na szlaku do Zamku Przejścia, obsadzone przez szaroobręczowych, były od dawna opuszczone. Sama twierdza, obecnie bezużyteczna po zaniknięciu Bramy Czasu, podobno została zajęta przez Firvulagów. Mały Lud zdobył również niewielką cytadelę Burask na niebezpiecznym zachodnim szlaku prowadzącym do Armoryki i Goriah. Tony nie miał więc innego wyboru jak zostać w Wogezach z wolnymi ludźmi. Udawał, że chętnie współpracuje z powstańcami Motłochu, choć życie w nowo założonych nad Mozelą Żelaznych Osadach było okrutnym upokorzeniem po wyrafinowanych rozkoszach Finiah. W sześciu osadach mieszkało około czterystu osób, głównie mężczyzn. Pięć wiosek leżało w bliskiej odległości od przyszłego Nancy. Nosiły nazwy: Żelazna Dziewica, Hematyt, Mesabi, Haut-Fourneauville i Wulkan. W każdej, otoczonej palisadą z ciężkich bali, znajdowała się kopalnia odkrywkowa i prosty piec do wytopu. Największa, Żelazna Dziewica, służyła jako składowisko żelaza produkowanego przez pozostałe. Mieściło się ono obok iglastego lasu przerzedzonego przez chorobę i na sugestię Tony'ego posiadało destylarnię prowadzącą uboczną produkcję. Wulkan i Haut-Fourneauville miały prymitywne piece hutnicze i walcownię. Dziewięćdziesiąt kilometrów na południe od tej piątki, mniej więcej w połowie drogi między nimi a kwaterą główną Motłochu w Ukrytych Źródłach, leżała największa nowa osada, Fort Rusty. Tutaj mieścił się główny zakład metalurgiczny, gdzie surówkę i pręty przekuwano na broń. W forcie znajdował się również piec do wypalania wapna oraz piece do produkcji węgla drzewnego. Cenne surowce spławiano Mozelą do kopalnianych i hutniczych miasteczek, podobnie jak żywność i inne towary. Karawany pociągowych chalików i żyrafowatych helladoteriów zwoziły żelazo do Fortu Rusty. Ponieważ przedsięwzięcie było świeżej daty, na razie nie próbowano eksportować żelaznej broni do innych grup Motłochu. Wieści jednak rozchodziły się. Przez całą porę deszczową do Wogezów zjeżdżały ekspedycje śmiałków z Basenu Paryskiego i Helwecji, a nawet z Bordeaux i Albionu, domagając się krwawego metalu. Nowo przybyłych zmuszano przez kilka tygodni do czarnej roboty, kruszenia skał wapiennych lub palenia w nienasyconych piecach koksowniczych, a potem płacono im zimnym żelazem i odsyłano do domu. Od końca listopada przez całą zimę Tony Wayland pracował po dwanaście i czternaście godzin na dobę. Był mistrzem, laborantem, nadzorcą, głównym majstrem, kontrolerem jakości i usmarowanym robotnikiem. Wszyscy go chwalili, ale nikt się z nim nie przyjaźnił z wyjątkiem obłąkanego Dougala, który wskakiwał w rolę błędnego rycerza i wyskakiwał z niej jak aktor szekspirowski ciągle zapominający tekstu. Tony mógł tylko uzbroić się w cierpliwość i czekać na zmianę sytuacji politycznej w Wielobarwnym Kraju. Jeśli można było wierzyć plotkom przyniesionym przez ostatnią zgraję poszukiwaczy żelaza, sytuacja dojrzewała! Mówiono, że pewien parweniusz zajął miejsce nieżyjącego Mistrza Bojów Nodonna i został władcą bogatego dominium Goriah w Brytanii. Krążyły pogłoski, że uzurpatora zaakceptowały — wręcz mile powitały — zdemoralizowane niedobitki Wysokiego Stołu Tanów. Podobno wkrótce miał się ożenić z wdową po Mistrzu Bojów, a ludzi z obręczami uczynić arystokratami! (Biednego Tony'ego aż świerzbiła szyja na wspomnienie ekstazy wyzwalanej przez utraconą srebrną obręcz.) W miarę jak pora deszczowa zbliżała się ku końcowi, Tony planował ucieczkę. Może kiedy grupa Motłochu z Górnego Laar skończy pracę i wyjedzie z Fort Rusty z ładunkiem siekier, noży i żelaznych grotów, będzie mógł wymknąć się potajemnie i dołączyć do nich w bezpiecznej odległości od Wogezów, kiedy ludzie wysłani w pościg znudzą się i wrócą do domu. Lojalny, nie pytający o nic Dougal pójdzie z nim, jeśli Tony powoła się na swój tytuł suzerena. Kiedy dotrą do Laar, pożeglują w stronę Atlantyku, aż dotrą prawie pod Goriah. Tony nigdy nie wątpił, że on i Dougal spotkają się z właściwym przyjęciem u nowego monarchy... i z parą lśniących złotych obręczy... Wszystko poszłoby tak, jak zaplanował, gdyby nie atak Wyjców, który pomieszał mu szyki. Głaz wielkości dyni potoczył się w dół wąwozu, wpadł przez roztrzaskaną palisadę i uderzył o drewnianą ścianę baraku jak kula armatnia. — Cholera, chłopaki, oni są jeszcze poza zasięgiem strzał! Sztygar Orion Blue, wieśniak o zapadłych policzkach, odchrząknął i splunął. Przy każdym uderzeniu do środka sypała się zaprawa spomiędzy dębowych bali półmetrowej szerokości. Oblężeni w malutkiej fortecy, krztusili się w kłębiących chmurach sproszkowanej gliny, pleśni i trocin. Sir Dougal ignorował bombardowanie. Gęsty pot skapywał z rudej brody na tytanową kolczugę. Rycerska opończa ozdobiona czerwonym herbem z głową lwa była jak zwykle nieskazitelnie czysta. Materiał z dwudziestego drugiego wieku odpychał zanieczyszczenia. — Diabły wcielone! Pokażcie się! — wykrzyknął, przez otwory strzelnicze śląc strzałę za strzałą z potężnego składanego łuku. Kolejny głaz uderzył w ścianę, wstrząsając całym fortem. Kiedy zapadła cisza, w oddali rozległ się cichy okrzyk. — Aha! Aha! — wrzasnął Dougal. — Giń, bękarcie! Orion Blue zerknął przez otwór strzelniczy, przy którym stał mediewista. — Toczą wielki pocisk, Doogie. Możesz ich powstrzymać? — Są poza zasięgiem — odparł rycerz stanowczo. Od strony zbocza dobiegł grzmiący łoskot. Beniamino odsunął się z wrzaskiem od otworu. Ze strachu zaczął wołać falsetem: — Cofnijcie się! Cofnijcie się! Ten głaz jest większy niż jajo dinozaura! I leci prosto na nas! Obrońcy rozbiegli się przeklinając. Tony Wayland stał samotnie przy swoim otworze. Sparaliżowany, nie mógł oderwać wzroku od ogromnego kawałka granitu, który podskakując toczył się na nich. Wysoko na zboczu, poza zasięgiem strzał z żelaznymi grotami, podskakiwała i wiwatowała zgraja goblinów. Świecili lekko w porannej mgle. — Uważaj, panie! — krzyknął Dougal. Tony poczuł, że silne ręce chwytają go i odpychają od okna. Niemal równocześnie nastąpił potężny wstrząs. Jeden z wielkich bali w zachodniej ścianie wygiął się do środka. Górne bale obsunęły się z przerażającym skrzypieniem. Mimo to budowla trzymała się mocno... na razie. Gdyby któryś z pocisków trafił w dach, który był znacznie słabszej konstrukcji, zawaliłaby się na nich. Czołgający się w kurzu Orion nie zadał sobie trudu, żeby się podnieść. Pełzł w stronę północno-wschodniego rogu baraku, gdzie za ścianą ze skórzanych worków napełnionych żelaznymi grotami chowała się większość ocalałych górników. — To koniec, chłopcy. Zostało nas tylko dziewięciu! Zjawy zburzą fort, a potem wypalą nam mózgi, jak zrobiły z tamtymi biedakami. Tony przyłączył się do hutników, trzymając pod pachą bezużyteczną kuszę. Tylko Dougal stał na posterunku przy zachodniej ścianie, gdzie mniejsze skały nadal uderzały w dębowe deski. Rycerz grzmotnął się w złotego lwa na piersi. — Precz, dziecięce strachy! Zamierzacie stchórzyć przed agentami ciemności, wy sukinsyny? Ja nie! — Chwycił garść strzał. — Bogowie, miejcie w opiece draniów! W tym momencie pękła cięciwa i wszystkie krążki zaczęły wirować bezsilnie. — O cholera — rzucił Dougal. Zbliżył się do stłoczonej gromadki obrońców i opadł na kolano przed Tonym, wyciągając żelazny sztylet. — Zawiodłem cię, Wielki Panie. Moje życie należy do ciebie. Jeśli wydasz rozkaz, użyję mizerykordii, żeby oszczędzić tobie i tym pachołkom męczeńskiej śmierci z rąk demonicznych Wyjców. — Kogo nazywasz pachołkiem? — warknął Orion. Kilku mężczyzn z rozdziawionymi ustami cofnęło się przed klęczącym człowiekiem. — Przeklęty pomyleniec! — mruknął jeden. — Przywołaj go do porządku, Wayland! — powiedział inny. W tym momencie w barak uderzyły trzy ogromne kamienie i złamany bal jeszcze mocniej wybrzuszył się do środka. Mały Beniamino oblizał wargi i wywrócił przekrwionymi oczami. — Doogie ma rację, chłopaki. Ci, którzy wpadli w zasadzkę, umarli szybko. Lecz jeśli Wyjcy wezmą nas do niewoli, urządzą sobie zabawę, jak w zeszłym miesiącu, kiedy złapali biednego Alfa i Venga Honga. Dougal opuścił sztylet, który teraz znalazł się na wysokości przepony Tony'ego. — Powiedz tylko słowo, milordzie. Spotkamy się przed tronem Aslana. — Przestań! — krzyknął metalurg, przywierając do ściany. Wyciągnął przed siebie kuszę. Po chwili Dougal schował sztylet do pochwy i wziął broń z kurtuazyjnym ukłonem. — Zostały nam jeszcze kusze, Sir Dougalu, nawet jeśli nie mają zasięgu twojego łuku. A bale gną się, ale nie ustępują. W Fort Rusty i innych wioskach już pewnie wiedzą, że jesteśmy w kłopotach. Jeśli jeszcze trochę wytrzymamy, przyślą posiłki... — Marzenia, Wayland — powiedział gorzko jeden z górników. Jeden z górników skulił się z głową między kolanami, trzęsąc się od cichego szlochu. Hamid, który obsługiwał aparaturę do destylacji terpentyny, zerknął na ręczny żyrokompas, żeby upewnić się co do kierunku Mekki odległej w czasie o sześć milionów lat, padł na twarz i rozpoczął modły. Orion Blue podszedł do jednego ze wschodnich otworów, które wychodziły na Mozelę, i przez małą lunetę przyjrzał się rzece przesłoniętej mgłą. — Piekło i szatani! — wykrzyknął, odsuwając się od szczeliny jak porażony prądem. — Ktoś nadpływa! Ale na pewno nie odsiecz z Rusty, kurwa mać! Wszyscy oprócz Hamida i szlochającego górnika stłoczyli się przy Orionie. Do przystani zbliżała się duża tratwa. Stała na niej wysoka konstrukcja przypominająca żurawia na kołowej platformie. W jej górnej części znajdowało się ruchome ramię z pojemnikiem podobnym do czerpaka w jednym końcu i bezkształtnym dużym przedmiotem w drugim. Skomplikowana sieć lin łączyła ramię z podstawą. Po przycumowaniu tratwy trzej monstrualni Wyjcy przywiązali liny do drewnianej machiny i zaczęli ją holować w stronę otwartych wrót wioski. — Maledizione! — zajęczał Beniamino. — Una bombarda! — Co to jest, u licha? — zapytał Tony. Sir Dougal przyjrzał się machinie z profesjonalnym zainteresowaniem. — Balista. A może perrier. Albo bricole? Zabawne... Nigdy nie słyszałem, by Wyjcy stosowali urządzenia mechaniczne. — Do czego służy?! — wrzasnął zirytowany Tony. — To może być po prostu onager — zadumał się Dougal. Odwrócił się z poważną miną do Oriona Blue. — Mogę na chwilkę pożyczyć od ciebie lunetę? Sztygar podał mu ją bez słowa. Dougal zaczął obserwować w napięciu, mrucząc coś pod nosem. — To nie jest klasyczna balista. Ma przeciwwagę. Rany, już wiem! To trebuchet! Rozpromieniony oddał szkło Orionowi. — Co... to... takiego? — ryknął Tony. Rycerz wzruszył ramionami. — Cóż, średniowieczna katapulta. Wykończą nas miotając głazy na dach. — Do diabła! — jęknął Orion. Tony z fatalistycznym spokojem obserwował zbliżającą się machinę. Środkowy osobnik z holującej trójki był przerażającym monstrum, które Dougal nazwał „fachan". Poruszał się niezgrabnymi susami, ponieważ miał tylko jedną słupowatą nogę. Dłoń o ponad metrowej szerokości, zakończona czarnymi pazurami, wyrastała prosto z kurczakowatego tułowia. Potwór miał cyklopowe oko i żabie usta, z których zwieszał się obleśny chwytny język. Towarzysze fachana byli potworami o mniej niezwykłym wyglądzie: dwumetrowa grzebieniasta jaszczurka o gorejących czerwonych oczach i wysoki błękitny dzik chodzący na tylnych nogach. Posuwając się z mozołem w stronę osady, trójka Wyjców napełniała powietrze bojowymi pohukiwaniami. Pobratymcy ze wzgórza nad fortem odpowiedzieli radośnie i posłali w dół na baraki prawdziwą lawinę kamieni. Siła nowego ataku, o ironio, przyniosła wytchnienie oblężonym górnikom. Przed zachodnią ścianą nagromadziło się tyle skał, że utworzyły hałdę w kształcie klina, który odchylał na prawo lub na lewo tony toczących się pocisków. Kiedy dla egzotów stało się jasne, że bombardowanie utraciło skuteczność, postanowili zaczekać na przybycie katapulty. Dougal uniósł ramiona. Połyskujące w półmroku ogniwa kolczugi i szkarłatna opończa czyniły z niego wspaniałą postać. — Wzbij się, wznieś, moja duszo, twoje miejsce jest na wysokościach! A plugawe ciało niechaj sczeźnie na ziemi! — Westchnął teatralnie i zamknął oczy. — Przeklęty świr! — Orion chwycił kuszę, którą rzucił rycerz, i skórzany kosz z żelaznymi bełtami. — Obudź się, Doogie! Zasuwaj do frontowej ściany. Potwory z machiną zaraz znajdą się w zasięgu strzał! Dougal wyszedł z transu. — Co powiadasz, brudny wyrobniku? — Ciągną tę cholerną procę w stronę magazynu! Teraz coś przy niej majstrują! Są wystawieni na strzał. Możesz mieć tych drani jak na widelcu, jeśli dobrze obliczysz trajektorię. Dougal, Tony i pozostali górnicy podbiegli do Oriona stojącego przy północnej ścianie. Płaski teren między barakiem a warsztatami był zasłany ciałami ludzi i chalików. Kiedy Wyjcy przypuścili atak z zaskoczenia, karawana z surówką właśnie opuszczała Fort Rusty. Katapulta stała teraz w odległości około dziewięćdziesięciu metrów od baraku, częściowo zasłonięta przez narożnik drewnianej destylarni. Wielki stos sosnowych pni leżący obok magazynu zapewniał napastnikom częściową osłonę, ale ludzie zamknięci w baraku mogli dojrzeć w górnej części machiny oblężniczej ciemną postać, która robiła jakieś przygotowania. — Wrogowie się ruszyli! — krzyknął Beniamino zerkający przez zachodni otwór. — Schodzą ze wzgórza, okrążają nas od północy. Założę się, że zamierzają wspomóc kolesiów amunicją do katapulty. Nieprzyjaciele przemknęli poza zasięgiem strzał między odległą częścią palisady a wyrobiskiem, gdzie czerwona ruda stanowiła szokujący kontrast z zielenią dżungli, niczym otwarta rana w ziemi. Zapadła niesamowita cisza, przerywana skrzypieniem machiny, przy której manipulował jeden z Wyjców. Dougal wycelował. Świsnęła kusza. Z drugiej strony osady dobiegło gulgoczące wycie. Niebieskie ciało zwaliło się z katapulty. Zanim zniknęło z pola widzenia, dziwnie się skurczyło. Za stertą pni rozległ się chór gniewnych wrzasków. — Hej-jaa! — Orion z lornetką przy oku radośnie klepnął się w udo. — Patrz tam! Po drugiej stronie stosu! Coś się porusza w gęstwinie! Świst. Zjawa podobna do futrzastej kuli z kłami wyskoczyła w powietrze, machając szczątkowymi kończynami i skrzecząc jak dziki kot. Znikając, również przybrała inną postać. — Trafiony! Czysty strzał! — stwierdził Dougal. — To już dwóch — zachichotał Orion. Tony klepnął wielkiego mężczyznę w opancerzone ramię. — Dobra robota, rycerzu. — Do usług, milordzie. Beniamino gwałtownie wciągnął powietrze. — Hej, ramię machiny zaczyna się poruszać. Zaraz zaczną miotać. Dougal zerknął przez celownik kuszy i powiedział z rozpaczą: — Nic nie widzę. Wzrok mi się mąci. To wróg... o rany! Zaczyna się! Przeciwwaga opuściła się do samego dołu. Cały mechanizm zawibrował. Ramię błyskawicznie podniosło się w górę i blok granitu, który musiał ważyć z pięćdziesiąt kilogramów, ze świstem przeleciał nad dachem baraku. Wylądował po drugiej stronie z hukiem, który przetoczył się echem po lesie. — Bismillah! — krzyknął syn Proroka opadając na kolana. — Koniec z nami. — Zrób coś, Dougalu! — ponaglił Tony swojego heroicznego wasala, który jednak ze smutkiem pokręcił głową. — Nie mogę dojrzeć żadnego demona, milordzie. Kryją się za destylarnią. — Destylarnią! — Twarz Tony'ego rozpromieniła się. — Baryłki smoły, terpentyny, dziegciu w drewnianej szopie. Gdybyś w nią trafił płonącą strzałą... Głuchy łoskot oznaczał upadek kolejnej skały w odległości niecałych pięciu metrów od baraku. — Namierzyli nas — jęknął Orion. — Wynośmy się z linii ognia! Obrońcy rozpierzchli się. Tony zaklął z furią, próbując tak zmodyfikować drzewce strzały, by można ją wystrzelić z kuszy. Ktoś znalazł trochę łatwopalnego paku, a Beniamino wykorzystał swoje umiejętności obozowego kucharza i wzniecił ogień. Trzeci pocisk wpadł przez dach w chwili, kiedy Tony rozwiązał problem strzały. Pomieszczenie wypełnił huk i fruwające drzazgi. Spadająca belka uderzyła w plecy jednego z górników i przygwoździła go do podłogi. Kiedy koledzy, krzycząc i kaszląc, starali się uwolnić ofiarę, Tony skończył przywiązywać do strzały szmatę nasączoną smołą i podpalił. Wcisnął ją Dougalowi. — Masz tylko jedną szansę. Otwarte okno destylarni. Bij, zabij, wielkoludzie! Dougal wycelował i strzelił. Kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Kolejna wielka skała roztrzaskała dach tuż nad otworem strzelniczym, przy którym stali Tony i Dougal. Kiedy posypały się na nich deski i krokwie, próbowali osłonić głowy. Tony poczuł, że pada. Rozległo się ogłuszające łupnięcie, łoskot i daleki chór pomieszanych krzyków. Kiedy wygrzebał się spomiędzy desek jak połamana lalka w ogromnym zburzonym domu z zapałek, usłyszał, jak Orion wywrzaskuje marsz triumfalny, i domyślił się, że płonąca strzała trafiła w cel. Potem ogarnęła go ciemność. Ocknął się zabandażowany i unieruchomiony szynami. Nad sobą zobaczył rozpromienioną, umazaną smołą twarz Denny'ego Johnsona, tymczasowego przywódcy Motłochu. Obok niego stał medyk Jafar z Ukrytych Źródeł i sam wódz Stary Człowiek Kawai. Tony próbował coś powiedzieć, ale nie mógł otworzyć ust. — Ho... s... stao? — zapytał głupio. Doktor uniósł głowę Tony'ego, podał szklankę wody ze słomką i pomógł mu się napić. — Masz zdrutowaną szczękę. Nie przejmuj się. — To... yli... oni. — Metalurgowi udało się uśmiechnąć krzywo. — Kawaleria... szyjechaa... na czas, co? Denny skinął głową. — Barka z Fort Rusty wysadziła wojowników, kiedy zjawy próbowały gasić płonącą katapultę i ratować rannych. Wykończyliśmy wszystkich. — Ty i inni obrońcy stawiliście wspaniały opór, Wayland-san — powiedział Stary Człowiek Kawai. — Wolni ludzie mają wobec was wielki dług. — To... fiefrzone... zwysięstwo — mruknął Tony ze zmęczeniem. — Hotwory... wytuukny szydziestu alo... szterdziestu naszych. Na ziemistej, niewiarygodnie pomarszczonej twarzy Kawai malowało się ożywienie. Pośpieszył z wyjaśnieniami. — Straty są duże, Wayland-san, ale nasi towarzysze nie zginęli na próżno. Z tej potyczki wynieśliśmy cenną wiedzę. Tony przerwał mu z rozdrażnieniem. — Dooggie? Zie... je Doogie? Lekarz zerknął na urządzenie monitorujące przymocowane do czoła Tony'ego. — Za bardzo się podnieca. Tony wytrzeszczył oczy i próbował się podnieść. — Chywa... nie... chsecie howiezieć, że Doogie... nie żyje? — Sir Dougal żyje i wraca do zdrowia. Podobnie jak pięciu innych obrońców — odparł Kawai. Tony westchnął i odprężył się. Już zasypiał, lecz nagle otworzył oczy i przewiercił wzrokiem starego Japończyka. — Hiezę? Jaką hiezę? Denny Johnson pochylił się nad łóżkiem. — Przez cały czas obwinialiśmy o ataki Wyjców, zdeformowanych mutantów, którzy nie zaakceptowali przymierza między ludźmi a Firvulagami. Uznaliśmy ich za wrogów, ponieważ Mały Lud to nasi serdeczni przyjaciele od upadku Finiah. Tak przynajmniej sądziliśmy. — Masz na myśli, że te zjawy... Czarne paciorkowate oczy Kawai zabłysły gniewem. — Ciała napastników w chwili śmierci wróciły do normalnego kształtu. Denny i jego oddział znaleźli nie trupy mutantów, lecz normalnych Firvulagów. Naszych domniemanych sojuszników. — Potrząsnął głową. — Madame Guderian nigdy nie ufała Małemu Ludowi. Jej wątpliwości potwierdziły się. To Firvulagowie przypuszczali podstępne ataki w nadziei, że zmuszą nas do opuszczenia Żelaznych Wiosek. Boją się krwawego metalu mimo naszych zapewnień, że nigdy nie użyjemy żelaznej broni przeciwko przyjaciołom. Tony zamrugał. — Oże... to tylko jacyś ahanturnicy. — Trupy miały na sobie obsydianowe zbroje — powiedział Denny. — To byli żołnierze regularnej armii króla Sharna i królowej Ayfy. A użycie machiny oblężniczej świadczy, że nie tracąc czasu przyjmują nowe metody walki, teraz, kiedy równowaga sił zmieniła się na ich korzyść. — Nigdy byśmy tego nie odkryli — dodał Kawai — gdybyś im tak mężnie nie stawił oporu. Tony jęknął i odwrócił się. — Musi teraz odpocząć — stwierdził lekarz. Ranny metalurg wymamrotał jeszcze jedno zdanie i zapadł w sen. Kawai z niepokojem zmarszczył czoło. — Doktorze Jafar? Co on powiedział? — Chyba... — Lekarz z zakłopotaniem zmarszczył brwi. — „Zabierzcie mnie z powrotem do Finiah." ROZDZIAŁ PIĄTY Lady Estella-Sirone, owdowiała pani Darask, była pewna, że Elżbiecie spodoba się dom. Wysłała przodem swojego majordo-musa, żeby poczynił przygotowania, wraz z osobami, które zgłosiły się do prac domowych i ochrony. Główna grupa uciekinierów obozowała na zachodnim krańcu Lać Provencal. Stamtąd było tylko pół dnia jazdy konnej do domku myśliwskiego na Czarnej Turni w Montagne Noir na południu Francji. Zanim Elżbieta i jej czworo przyjaciół wraz z eskortą wiernych ludzi i Tanów ze złotymi obręczami przybyli na inspekcję, groźny Hughie B. Kennedy VII wysprzątał, ozdobił i przygotował dla gości wiejskie schronienie swojej pani. Stół w prywatnej sali jadalnej przyległej do pokoi pana domu (które miały być apartamentem Elżbiety) zastawiono zgodnie z wyobrażeniem irlandzkiego majordomusa o lekkim obiedzie: marynowane grzyby, gotowane żabie udka w galarecie szampańskiej, nadziewane zielone oliwki, wędzony łosoś, jaja siewki a la Christiana, suflet z szynki ze szparagami, przepiórki, pieczeń z hippariona na zimno, pomarańcze, ciasteczka, chleb świętojański, sałatka Waldorff, pasztet z gęsich wątróbek, rogaliki. Dla koordynatorów ewakuacji Muriah był to pierwszy uroczysty i cywilizowany posiłek od wielu miesięcy. Poddali się atmosferze święta, jednocześnie smutnego i radosnego. Górska kryjówka doskonale odpowiadała potrzebom Elżbiety. Było oczywiste, że Creyn zostanie z nią. Pozostali mieli zgodnie z planem kontynuować podróż do Ukrytych Źródeł. Istniała możliwość, że rozdzielą się na zawsze, choć mogli się teraz komunikować za pośrednictwem złotych obręczy noszonych przez Basila i Wodza Burkę. Dlatego też konwersacja była wymuszona, a ból rozstania psuł wszystkim apetyt. W końcu zrezygnowali z udawania wesołości i zaczęli wspominać straszną podróż, która zbliżała się do końca. Nie kończąca się wędrówka przez zniszczony półwysep Aven, podczas której tłum uciekinierów z trzech ras rozrastał się, stwarzając poważny problem logistyczny i psychospołeczny. Zdradziecka nocna ucieczka kontyngentu Firvulagów, którzy zbiegli z dużą częścią wyposażenia niezbędnego do przetrwania, akurat kiedy zaczęła się najgorsza część pory deszczowej. Borykanie się z chorymi, rannymi, zrezygnowanymi i wymęczonymi uchodźcami. Paniczna ucieczka przed Celadeyrem z Afaliah i jego bandą fanatyków starego reżimu. Straszna przeprawa przez Puszczę Katalońską rzadko używanym szlakiem, który zmienił się w trzęsawisko pełne jadowitych węży, gigantycznych moskitów, gryzących pijawek... I wreszcie odpoczynek. Podnóża wschodnich Pirenejów z licznymi kopalniami i plantacjami oraz wyludnione miasta Tarasiah i Geroniah chętne do przyjęcia nowych obywateli. (Na południe zdążyły już dotrzeć wieści o zdobyciu dalekiego Bu-rask przez Firvulagów i krążyły pogłoski, że na liście podbojów są następne niedostatecznie bronione miasta.) Jedna trzecia z trzech tysięcy siedmiuset pozbawionych dachu nad głową ludzi i Tanów postanowiła osiedlić się w Hiszpanii. Reszta, w nadziei dotarcia do dawnych domów, kontynuowała marsz ku brzegom Lać Proyenęal, gdzie gościnna Estella-Sirone z Darask zapewniła im wszelkie wygody. (Byli przecież towarzyszami Elżbiety, która uratowała jej życie.) Zdziesiątkowane miasta Langwedocji prześcigały się w wysyłaniu werbowników do obozu uchodźców. Jeszcze ciekawsze propozycje przyszły z Goriah w dalekiej Armoryce, gdzie Aiken Drum umacniał pozycję, oferując wysoki status i bogactwa wszystkim Tanom, którzy się do niego przyłączą, i złote obręcze ludziom, którzy złożą hołd Lordowi Aikenowi-Lugonnowi. Aiken wysłał do Elżbiety osobiste telepatyczne zaproszenie, obiecując jej całkowitą niezależność „pod jego ochroną". Odmówiła mu, dziękując chłodno. Dionket Lord Uzdrawiacz i inni członkowie Frakcji Pokojowej wyruszyli do Minanonna Heretyka, który jako tymczasowy Mistrz Bojów rządził w pirenejskiej enklawie garstką Tanów, Firvulagów i paru wolnych ludzi żyjących zgodnie w spartańskich warunkach. Dionket namawiał Elżbietę, żeby dla własnego bezpieczeństwa poszła z nimi. Ona wiedziała jednak, nawet bez metapsychicznego jasnowidztwa, że spokojne życie wśród pacyfistów nigdy nie będzie jej udziałem w Wielobarwnym Kraju. Z większym trudem przyszło jej oznajmienie Wodzowi Burkę, Basilowi Wimborne'owi i Siostrze Amerie Roccaro, że nie może im towarzyszyć do wioski Motłochu, Ukrytych Źródeł. Potrzebowała ustronia, gdzie mogłaby się ukryć przez jakiś czas, żeby dojść do siebie i pomedytować nad nową rolą, którą sama wybrała. — I tak nadeszła nieuchronna chwila — powiedziała Elżbieta z uśmiechem, wstając od biesiadnego stołu i strzepując okruchy z czarnej sukni. — Pójdziemy obejrzeć balkon? Zdaje się, że biegnie wokół całego domu. Creyn poderwał się i otworzył przeszklone drzwi, zanim inni zdążyli się ruszyć. Do posiłku Tanów zdjął proste szaty podróżne i włożył szkarłatno-biały oficjalny strój wysokiego rangą korektora. Kiedy wyszedł na światło słoneczne, jego źrenice zwęziły się, a tęczówki głęboko osadzonych oczu przybrały nieziemski błękitny odcień. Na czas exodusu ściął krótko jasne włosy. Górował teraz nad Elżbietą jak wychudzony serafin El Greca. Wyglądał światowo i zarazem krucho. Liczył sobie sześćset trzydzieści cztery lata i był przygotowany na to, że jeśli zajdzie taka potrzeba, zostanie na Czarnej Turni przez resztę życia, służąc osobie, którą Brede Oblubienica Statku nazwała „najważniejszą osobą na świecie". Basil oparł się o balustradę udając, że podziwia widok. — Myślę, że to miejsce doskonale się dla ciebie nadaje, Elżbieto! — Mówił zbyt raźnym tonem. — Izolacja, bezpieczeństwo, wspaniałe naturalne otoczenie, a po drugiej stronie jeziora przyjaciele z Darask. Dość blisko, żeby ci dostarczać wszystko, czego będziesz potrzebowała. Lady Estella-Sirone miała rację. Domek jest doskonałą pustelnią. To siedziba Odyna! Gniazdo, z którego możesz obserwować świat! Przesłał mentalny obraz, wzbudzając ogólny śmiech. Tylko Amerie, która nie miała obręczy, zrobiła ponurą minę. — Tylko bez cholernych mentalnych żartów! — To zabawny obraz. — Elżbieta wzięła zakonnicę pod ramię. — Wyobraź sobie trzeciorzędne przedstawienie opery Wagnera. Gipsowe góry, mnóstwo stroboskopowego światła i blaszanych grzmotów. I mnie jako nordycką boginię w Asgardzie, w hełmie ze skrzydłami na głowie, która z groźną miną spoglądam w dół na Ziemię. Mam pod ręką kosz pełen gromów i ciskam nimi, kiedy dojrzę jakiegoś grzesznika. — Tylko że ty byś tego nie zrobiła — stwierdziła Amerie. — Nie. — I w tym właśnie cały sęk — odezwał się z urazą Peopeo Moxmox Burkę. Jednocześnie starał się nieudolnie wznieść mentalny ekran, żeby ukryć emocje przed Elżbietą. Przeklęta złota obręcz! Gdyby nie była konieczna... Dobry stary Basil wyczuł jego niezręczne zabiegi oraz zbliżający się wybuch gniewu i rozżalenia, które mogły utrudnić pożegnanie. Z profesorskim taktem przemówił do Creyna w intymnym trybie: Pomóż mu. Pomóż nam zakończyć sprawę. Nie otrzymał wyraźnego sygnału, że Tanu usłyszał. Lecz dwoje ludzi raptem stwierdziło, że potrafią zapanować nad obawami i zachować stoicką postawę. Basil był teraz wzorem zdrowego rozsądku. Burkę, dawny sędzia, stanowił archetyp czerwonoskórego, spokojny i surowy jak cedrowa rzeźba. Jeśli Elżbieta dostrzegła metapsychiczny manewr, nie dała tego po sobie poznać. Szła wzdłuż balkonu, przyglądając się oryginalnej robocie ciesielskiej i podziwiając widok, który zapierał dech w piersiach. Na południowym zachodzie rysował się biały pas wysokich Pirenejów, połyskując na tle nieba i oddzielając je od ciemnych nizin. Powietrze było nieruchome, ciężkie, niezwykle przezroczyste, jak często bywa w górach przed burzą. — Widzę kraj Minanonna — powiedziała. — Dolinę i otaczające ją wysokie ośnieżone szczyty. Jak Szangri-La. — Byłabyś bezpieczniejsza z nim i Dionketem — stwierdziła Amerie. — Albo z nami w Ukrytych Źródłach. Nie można ufać temu draniowi Celadeyrowi. On potrafi latać i unieść jedną osobę. Co mu przeszkodzi zjawić się tutaj i porwać cię? Byłabyś świetną zakładniczką. A nasz mały oszust Aiken Drum może mieć podobne plany. Elżbieta stanęła przed trójką przyjaciół i przesłała im wielką falę pocieszenia i otuchy. Creyn stał za nią. — Próbowałam wam wyjaśnić, dlaczego nie mogę mieszkać z Minanonnem ani w Wogezach z wolnymi ludźmi. Nie mogę okazywać stronniczości. Muszę być do dyspozycji wszystkich frakcji Wielobarwnego Kraju, jeśli mam skutecznie wypełniać nową rolę. I dotyczy to zwłaszcza Aikena Druma i Celadeyra z Afaliah. Basil przesuwał palcem po groteskowej rzeźbie na balustradzie. Była to twarz goblina. — A co z Firvulagami? Przewyższają nas liczebnie dziesięć razy, a Sharn i Ayfa to zupełnie inny gatunek egzotów niż stary król Yeochee. Sługa Lady Estelli, Kennedy, powiedział mi, że widziano, jak Mały Lud z Helwecji zbiera się w pobliżu Bardelask. To mała cytadela nad Rodanem, jakieś osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt kilometrów na północ od Lac Proven9al. Wyjątkowo słabo broniona, gdyż Lord Daral i większość jego rycerzy utonęli w czasie Potopu. Kennedy uważa, że Firvulagowie zamierzają kolejno zdobyć słabsze miasta wbrew rozejmowi. Sharn i Ayfa zawsze mogą zrzucić winę na Wyjców. — Jeśli pojedziesz z, nami do Ukrytych Źródeł — powiedział Burkę — obronimy cię żelazem. Elżbieta położyła dłoń na potężnym, pokrytym bliznami przedramieniu Indianina. — Mam własne sposoby obrony, Peo. Wierz mi. Firvulagowie nie zrobią mi krzywdy. Ani nikt inny. Burkę spojrzał na nią spode łba, dotykając rytualnym gestem złotej obręczy. — Jeśli będzie ci grozić jakiekolwiek niebezpieczeństwo, musisz nas wezwać. Dobrze pamiętamy, co o tobie powiedziała Brede. — Brede! — Elżbieta roześmiała się i odwróciła tyłem do przyjaciół. — Oblubienica Statku zawsze miała skłonności do dramatyzowania. I bardzo dobrze wiedziała, jak nami manipulować! Wielka Mistrzyni obróciła się, rozkładając ramiona. Wydawało się, że obejmuje całą trójkę, osłania ich dusze wielkimi skrzydłami. — Manipulacja to nie mój sposób postępowania. Zamierzam być magnesem, a nie boginią. — Zawołasz nas, Creynie, w razie potrzeby? — zwróciła się Amerie do korektora. — Tak, Siostro. — Zawahał się i dodał z żalem: — Jeśli zamierzasz wyruszyć dzisiaj z karawaną do Sayzorask, musisz już iść. Zaczekam na dole, żeby się z tobą pożegnać. — Ukłonił się kurtuazyjnie i odszedł. W oczach Amerie błysnęły łzy. Nastąpiło symboliczne oddzielenie trójki przyjaciół od Elżbiety. Dopiero teraz dotarła do nich nieuchronność rozstania. — Nie martw się. — Twarz i umysł Elżbiety nadal się uśmiechały. — Wszystko będzie dobrze. Mamy pracę do wykonania. To nam pomoże. Basil przerwał czar, podchodząc do Elżbiety i biorąc ją za rękę. — Creyn to świetny gość. Zupełnie jak człowiek. On i jego ludzie dobrze się tobą zaopiekują. Jestem tego pewien. — Drogi Basil. — Pocałowała go w policzek. Odsunął się i zatrzymał przy drzwiach balkonowych. — Możesz być pewna, że zrobię wszystko co w mojej mocy w sprawie Sugolla. A kiedy już będzie po wszystkim i zapanuje spokój, zabiorę cię na wspinaczkę, tak jak obiecałem. Przesłała mu drwiącą minę. — Będziesz musiał mi udowodnić, że w Alpach jest plioceński Everest! Niczego takiego nie mogę wypatrzyć! — On istnieje! — Pogroził jej palcem. — Wiesz, że amatorom trudno jest ocenić wysokość. Zwłaszcza oczami umysłu. — Z pożegnalnym gestem zniknął we wnętrzu domu. Teraz przyszła kolej na Burkę. Stanął z nieruchomą twarzą przed kobietą w czerni i zacinając się, przemówił do niej za pośrednictwem urządzenia wzmacniającego, którego jeszcze dobrze nie znał: Nauczę się telepatycznej mowy. Będę z tobą rozmawiał na odległość. Mój najdroższy Peo... Nie jestem pewna, czy to mądre, że ty i Basil przyjęliście złote obręcze. Creyn nas sprawdził. Powiedział, że się nadajemy. Nie musisz się o nas martwić. Tylko nam pomóż, kiedy będziemy potrzebowali rady. — Wiesz, że zawsze chętnie udzielę wam rady — powiedziała na głos. — Taka już jestem. Lecz ty, Basil i inni silni musicie poprowadzić ludzkość i egzotów dobrej woli. Ja nie mogę. Ewakuacja Muriah to dopiero początek, ale dzięki wam dobry początek. Nawet Firvulagowie przekonali się, że przyjaźń między ludźmi i egzotycznymi rasami jest możliwa. Konieczna. — Ha. — Indianin dopuścił do głosu cynizm prawnika. — Egzoci byli potulni tuż po kataklizmie, kiedy jeszcze nie otrząsnęli się z szoku. Żadnemu z Tanów ani Firvulagów jeszcze nigdy ziemia nie usunęła się spod nóg. — W przeciwieństwie do biednych fujarowatych chrononautów! — Tak więc chętnie przyjęli moje przywództwo na szlaku z Aven. Lecz sama widziałaś, jak szybko wszystko się popsuło, kiedy dotarliśmy do Afaliah na kontynencie. Tylko posmakowali normalnego życia, zarzucili jedną mentalną kotwicę... i koniec! Ci sami aroganccy Tanowie i podstępni Firvulagowie. Mogłoby się skończyć bardzo źle, gdyby Mały Lud nie uciekł wtedy w krzaki. Przez chwilę bez słowa dodawali sobie otuchy. Potem Elżbieta odezwała się. — Ilu uciekinierów zamierzasz zabrać do Ukrytych Źródeł? — Zmniejszyliśmy grupę do trzydziestu odważnych i godnych zaufania ludzi. Techników, śmiałków, którzy wezmą udział w naszej małej ekspedycji. Zebraliśmy dwunastu byłych specjalistów od napędu grawomagnetycznego, mających przeszkolenie lotnicze. — Wspaniale! A jeśli Sugoll i Katlinel pomogą... — Lepiej, żeby to zrobili. — Burkę spochmurniał. — Felicja i inni, którzy znali dokładne położenie Grobowca Statku, nie żyją. Elżbieta i Burkę zupełnie zapomnieli o Amerie. Lecz na wzmiankę o Felicji zakonnica nie mogła się powstrzymać przed cichym okrzykiem. Na twarzy Burkę wyraźnie odmalowały się jego myśli: Do diabła. Ta moja niewyparzona gęba. Na głos zaś powiedział: — Czas na mnie! Potężnymi ramionami objął Elżbietę, rzucił „Mazeł tow!" i szybkim krokiem wszedł do chaty. — Przykro mi, że wam przerwałam — powiedziała Amerie zduszonym głosem. — Kiedy mi przypomniał, że Felicja... — Twarz zakonnicy stężała z udręki. — Umrzeć w taki sposób, mając na sumieniu Gibraltar... — Uznałam, że będzie lepiej, jeśli inni w to wierzyli — stwierdziła Elżbieta. — Lecz ty ją kochałaś. Zasłużyłaś na prawdę. Siostra Amerie Roccaro stała bez ruchu przed Elżbietą. Nie nosiła złotej obręczy i nie miała czynnych zdolności metapsychicznych, ale w tym momencie do jej umysłu przeniknęła straszna wiadomość. — Felicja żyje — stwierdziła Amerie. — Zgadza się. — Od kiedy jesteś tego pewna? — Od sześciu tygodni. Usłyszałam, to znaczy odebrałam, dziwne wołania. Początkowo nie brzmiały jak ludzkie. Nie zwróciłam na nie uwagi. Codzienne problemy związane z podróżą były tak przytłaczające. Człowiek ma skłonność do odgradzania się od mentalnych emanacji, żeby zachować energię, inaczej by oszalał. Ale to wołanie... — Jesteś pewna, że to była Felicja? — Tylko raz rozmawiała ze mną na odległość, kiedy płynęliście Rodanem, żeby napaść na fabrykę obręczy. Pamiętam jednak jej mentalną sygnaturę. — Elżbieta spojrzała na odległe góry. — My, Wielcy Mistrzowie, jesteśmy w tym dobrzy. — Elżbieto, dlaczego... dlaczego... — Amerie urwała, próbując odzyskać panowanie nad sobą. — Dlaczego ona to zrobiła? Oczywiście wiedziałam, że chce się zemścić. Kiedy robiono nam testy w Zamku Przejścia i Tanka powiedziała nam, że będziemy musiały rodzić Tanom dzieci jak reszta niewolnic, Felicja nie posiadała się z wściekłości. Jakby zniewolenie plioceńskiej ludzkości było osobistym afrontem. — Jesteś kapłanką i jednocześnie lekarką. Czy muszę ci to przeliterować? Kochasz ją, ale wiesz, jaka jest. — Tak — odparła zakonnica strapionym tonem. Elżbieta ruszyła balkonem, a Amerie za nią. Dotarły do wschodniej strony domu. Lazurowe Lac Provencal ciągnęło się niemal po horyzont, gdzie przybierało odcień szarości. Z tamtego kierunku nadchodziła burza. — Pamiętasz Culluketa, Interrogatora Królewskiego? — zapytała Elżbieta. — Widziałam go tylko raz. Po klęsce w fabryce obręczy zostaliśmy schwytani. To on założył nam szare obręcze niewolników i posłał do więzienia na śmierć. Tak, pamiętam Interrogatora. Nosił lśniącą zbroję z czerwonego szkła i był najpiękniejszym mężczyzną Tanu, jakiego kiedykolwiek widziałam. — Zabrał Felicję i torturował ją. — O Jezu. — Pracował nad nią więcej, niż było potrzeba do wydobycia informacji. Dionket opowiedział mi o tym podczas ewakuacji. Jako szef Gildii Korektorów Dionket wiedział, co zamierza Culluket, ale nie mógł ingerować w wewnętrzne sprawy Zastępu. Tortury i ból obudziły zdolności metapsychiczne Felicji i umożliwiły jej dokonanie zemsty. Stosownej do jej mocy. — Elżbieta zrobiła przerwę. — Zdaje się, że działania Culla doprowadziły do powstania między nimi dwojgiem perwersyjnej więzi. Dlatego ona go szuka, wzywa jego imię. Nie jest pewna, czy jej dręczyciel przeżył Potop. Niestety, ja jestem. Cull żyje i zmierza do Goriah, gdyż ma nadzieję, że Aiken obroni go przed Felicją. Niech Bóg ma Culla w opiece, jeśli ona go wytropi. Lekarka walczyła w Amerie z kochanką. Chwilowo wzięła górę profesjonalistka. — Tak, rozumiem co masz na myśli. Felicja z natury jest sadomasochistką. Interrogator nie tylko zadał jej straszliwy ból, ale wyzwolił mentalne moce, o których marzyła przez całe życie. Nic dziwnego, że go kocha... Elżbieta nic nie odpowiedziała. — Co można zrobić z Felicją? Jej moce...! Mój Boże, nawet Święty Jack Bezcielesny czy też Diamentowa Maska nie potrafiliby przeciąć Gibraltaru! Żaden samotny umysł. — Felicja nie użyła swojej niszczycielskiej mocy od czasu powodzi. Może nie jest w stanie. Wyobraża sobie, że jest czarnym padlinożernym ptakiem. Zbiera złote obręcze i ukrywa je. Nie wiem gdzie. Jest bardzo sprytna. Ekranuje się, z wyjątkiem momentów, kiedy woła Culla. Kobiety stanęły obok siebie przy poręczy. Elżbieta w długiej czarnej sukni i wysoka Amerie w białym kombinezonie z koloratką na szyi. Wiatr zaczął poruszać ciemnymi jodłami, które rosły wokół odosobnionego wzgórza z chatą. Niewidoczny drozd płaczliwie ostrzegał przed zmianą pogody. — Mogłabyś pomóc Felicji głęboką korekcją? — zapytała Amerie. — Wyleczyć psychozę? — Możliwe. Gdyby ze mną współpracowała. Lecz czy nie bezpieczniej byłoby zostawić ją w tym stanie, żeby nie mogła korzystać z sił psychoenergetycznych? Muszę głęboko się nad tym zastanowić. Zakonnica cofnęła się, spoglądając na nią z przerażeniem. Elżbieta tylko uśmiechnęła się zrezygnowana. — Będziesz musiała podjąć tyle decyzji — powiedziała Amerie. Elżbieta wzruszyła ramionami. Odwróciła się tak, że zakonnica nie mogła zobaczyć jej twarzy. — Na Olimpie jest zimno i samotnie. — Gdybym tylko mogła ci pomóc. Ktokolwiek z nas... Elżbieta zacisnęła dłonie na drewnianej poręczy. Kostki jej zbielały. — Możesz zrobić jedną rzecz. Przez wzgląd na moje skrupuły. — Tak. Oczywiście. Z kieszeni kombinezonu Amerie wyjęła fioletową wstążkę, pocałowała ją i zawiesiła sobie na szyi. Wyrecytowała starą formułkę, podobnie jak recytowała ją dla obudzonej ze śpiączki w górskim sanktuarium, skąd obserwowali Potop; podobnie jak wypowiadała ją w niezliczone noce podczas długiego exodusu, gdy Elżbieta płakała razem z zimowym deszczem bębniącym w prowizoryczne namioty. — Tylko uwierz, Elżbieto. — Próbuję. Próbuję. Amerie pobłogosławiła kobietę. — Chodź, dziecię Boże i złóż swoje brzemię. Gdyż On powiedział Kościołowi: „Komu wybaczycie grzechy, temu będą odpuszczone." — Pobłogosław mnie, Siostro, bo zgrzeszyłam. — Niech przyjdzie spragniony. Niech przyjmie dar wody życia. — Przyznaję się do dumy. Przyznaję do pychy, niezrównanej arogancji. Przyznaję do bluźnierstwa przeciwko uzdrawiającemu Duchowi. Do pogardy dla słabszych umysłów. Do odrzucenia miłości dla innych rozumnych istot. Przyznaję do rozpaczy. Przyznaję do grzechów, których nie można wybaczyć, i proszę o wybaczenie. Przepraszam. Pomóż mi uwierzyć! Pomóż mi uwierzyć, że istnieje Bóg, który wybacza to co niewybaczalne. Pomóż mi uwierzyć, że nie jestem sama. Pomóż mi. ROZDZIAŁ SZÓSTY Wielkie dzikie chaliko drapało pazurami ściany boksu, rżąc i sapiąc, uderzało potężnym korpusem w grube deski, aż gwoździe zaczęły się obluzowywać. Czterej kowboje z szarymi obręczami próbowali je okiełznać lonżą i liną o grubości trzydziestu centymetrów krępującą nogi. Wysyłali fale czystego przerażenia, kiedy Beniamin Barret Travis prowadził trzech Wielkich do zagrody, żeby pokazać im ujeżdżanie. — Naprawdę zamierzasz stawić czoło temu zabójcy, Brazosie? — zapytał Aiken Drum przejęty grozą. Chaliko stanęło na tylnych nogach i zarżało donośnie. Był to niebieski deresz o wysokości co najmniej dwóch metrów, z czarno owłosionymi pęcinami i grzywą oraz płonącymi oczami w czarnej oprawie. — Och, na cycki Tany! — zaklął Alberonn Pożeracz Umysłów. — Jest wielkie jak nosorożec. Brazos Ben dotknął srebrnej obręczy. Chaliko cofnęło się z rykiem i uderzyło zadem w ogrodzenie. — Do diabła, ono nie jest nawet w przybliżeniu takie jak inne dzikie, które ujeżdżałem. Nie jest złe z natury, tylko przestraszone. — Travis ma rację — stwierdził Interrogator. — Jest ogarnięte przerażeniem. Uzda, pęta na nogi, siodło, wszystko to w połączeniu z utratą wolności i obecnością ludzi doprowadza je do obłędu. Tylko wrodzona inteligencja i fakt, że nie stała mu się żadna krzywda, ratują je przed samobójczym szałem. Brazos Ben uśmiechnął się do korektora. — I nie zapominaj, że rozmawiam z nim od tygodnia, Lordzie Cull. Widziałeś, jak się uspokoiło, kiedy przesłałem mu mentalny gwizd. Chalika są bystrymi końmi i potrafią rozpoznać przyjazny umysł. — Więc dlaczego nie ujeżdżacie ich telepatycznie? — zaciekawił się Alberonn. — Po co te wszystkie kowbojskie hece? — Chaliko trzeba złamać na oba sposoby, Lordzie Alby. Inaczej nadawałoby się tylko dla jeźdźców ze złotymi i srebrnymi obręczami. Żaden szary ani bezobręczowy nie mógłby go nawet dotknąć. Po oswojeniu chaliko i przyzwyczajeniu do zwykłych komend głosowych i dotykowych następuje ujeżdżanie mentalne. Oczywiście podczas całego szkolenia mówię do swoich podopiecznych. Dzięki mojej metodzie można wyszkolić dziesięć razy liczniejsze stado i w znacznie krótszym czasie. Można wykorzystywać szarych trenerów i bezobręczowych zamiast srebrnych, którzy włączają się w ostatnim etapie telepatycznego programowania. Różni się to trochę od tresury udomowionych zwierząt, która jest łatwiejsza. Lecz Mistrz Bojów... — Brazos Ben urwał, łypiąc na Aikena — ...to znaczy, były Mistrz Bojów chciał, żeby Goriah miało najlepszą kawalerię w Wielobarwnym Kraju, kiedy nadejdzie czas Bitwy. A to oznaczało, że trzeba wytresować dzikie zwierzęta. Stojące w drugim końcu zagrody chaliko zarżało. Brazos Ben wyciągnął z kieszonki na piersi małą puszkę tytoniu i wsadził szczyptę do ust. — Gotowi do akcji? — Pokaż im, BB! — zarechotał Aiken. Trener podszedł do zagrody, a Aiken, Culluket Interrogator i Alberonn Pożeracz Umysłów zbliżyli się do płotu i znaleźli miejsce, gdzie nie było za dużo błota. Choć nie padało, niebo było ciemne i posępne, a od cieśniny Redon wiał zimny wiatr. Trzej mężczyźni mieli na sobie tradycyjne stroje sztormowe z kolorowej skóry ze stożkowatymi kapturami i wysokie buty za kolana. Ubranie Aikena było złote z czarnym oblamowaniem, Interrogatora — ciemnoczerwone, a Alberonna — turkusowe, wskazujące na jego status kreatora-zniewalacza. Ludzkie pochodzenie Alberonna przejawiało się czekoladową skórą, która tworzyła zaskakujący kontrast z zielonymi oczami Tanów i szopą kędzierzawych blond włosów wymykających się spod kaptura. Członek Wysokiego Stołu był o pół głowy wyższy od Culluketa i górował nad małym Aikenem jak baśniowy gigant. — Mój nieżyjący brat Nodonn uważał Travisa za jednego ze swych najcenniejszych sług — zauważył Culluket. Brazos właśnie doglądał zdejmowania pęt z tylnych nóg chaliko. — Chciałbym mieć jeszcze pięćdziesięciu takich — stwierdził Aiken. — Wyszkolenie dużej liczby wierzchowców będzie decydujące dla mojej strategii wojny z Firvulagami. Przynajmniej do czasu, kiedy znajdę samoloty. — To zły znak, że Mały Lud pokonał stare uprzedzenie do jazdy konnej — powiedział Culluket. Aiken skinął głową. — Jeden z moich szpiegów doniósł, że nawet próbują udomowić małe hippariony dla gnomów! Wiemy też, że dla oddziałów ogrów-wojowników ukradli oswojone chalika ze wszystkich odosobnionych plantacji wokół wschodnich miast. — Bleyn przekazał mi telepatycznie, że to samo dzieje się wokół Rocilan — oznajmił Alberonn. — Najazdy, podstępne ataki, zasadzki. Oczywiście o wszystko obwinia się Wyjców. Lecz w Candy City sytuacja jest poważniejsza. Pomniejsi lordowie i ludzie z obręczami nie uznają dowództwa Bleyna, nawet kiedy rozkazy wydaje Lady Eadnar. Bleyn nie cieszy się autorytetem i choć jest jej szwagrem, uważają go za obcego. Do diabła, Aikenie! Mam zamiar pojechać i ożenić się z Eadnar, nie czekając do majowego Święta Miłości! — Nie możesz, Kreatorze — powiedział Interrogator. — To jeszcze bardziej zaogniłoby sytuację. Stara Lady Morna-Ia jest uparta, jeśli chodzi o respektowanie okresu żałoby po swoim synu. Ona uważa, że nawet maj to za wczesny termin na ślub. Alberonn zrobił ponurą minę. — Powinienem był pozwolić utonąć starej wiedźmie. Znalazła się jednak na pływającym wraku razem z Eadnar, więc co miałem zrobić? — Chyba będą kłopoty — zauważył Aiken, wsuwając głowę między deski zagrody. Kowboje otworzyli boks. Brazos Ben, żując w zamyśleniu tytoń, trzymał w jednej ręce lonżę, a w drugiej sznur przywiązany w skomplikowany sposób do przednich kostek chaliko. Zwierzę skoczyło w gęste błoto, tocząc dzikim wzrokiem. Zaczęło tańczyć. Spod kopyt wydobywały się głośne cmoktające dźwięki. — Co to za pęta na nogach? — zapytał Alberonn. — Myślałem, że Ben będzie na nim jeździł. — Zamknij się i patrz — rzucił Aiken. Brazos Ben już nie uspokajał chaliko za pomocą srebrnej obręczy. Wręcz rozmyślnie zdawał się je prowokować, szarpiąc mocno postronek. Zwierzę robiło bokami. Naprężyło szyję, odrzuciło głowę do tyłu. Kiedy Ben zapędził je na środek zagrody, chaliko zaczęło brykać w szale. Strzemiona wiszące z dużego siodła podobnego do krzesła obijały mu się o boki. Błoto bryzgało na wszystkie strony. Aiken pośpiesznie wzniósł ekran ochronny PK. Ben ostrożnie ściągnął linkę, która biegła od prawej strony siodła przez pierścień na prawej kostce i dalej w górę przez klamrę popręgu, w dół do lewego pęta, w górę do strzemienia i wreszcie do tresera. — BB nazywa to ruchomym „W" — wyjaśnił Aiken. — Trzeba go używać właściwie, bo inaczej można znarowić chaliko. Naprawdę uczy oporne bestie bojaźni bożej. Kiedy linka naprężyła się, wielkie chaliko padło na kolana w błoto. Ben przytrzymał je w tej pozycji, przemawiając do niego cicho i cmokając. Pogłaskał zwierzę po szyi, ale nie próbował spojrzeć w przerażone oczy. Po kilku minutach popuścił linkę i pozwolił mu wstać. Nie przestając mówić, lekkim szarpnięciem zmusił zwierzę do marszu. Chaliko stanęło dęba, zarżało i już miało zerwać się do biegu, ale Ben ściągnął linkę. Zwierzę powoli opadło na kolana, zanurzając się głęboko w czarną maź. — Travis z powrotem wszedł w umysł zwierzęcia — powiedział Culluket, a jego piękną, ponurą twarz rozjaśnił podziw. — Mówi mu łagodnie, kto jest jego panem. Widzicie? Zwierzę reaguje. Nie jest głupie. Lecz będzie znowu próbowało się uwolnić. Procedura powtórzyła się. Tym razem Brazos Ben nucił niemelodyjnie. Zmusił chaliko do zrobienia kilkunastu kroków, zanim stworzenie zaczęło buntowniczo wierzgać i drapać pazurami. Ben wypluł tytoniowy sok i podstępnie przewrócił zwierzę w breję. Pochylił się i pogłaskał je po pysku, cmokając i strofując. Chaliko postawiło uszy, a napięte mięśnie karku rozluźniły się. Ben pozwolił mu wstać, strzelił z lonży i uśmiechnął się z zadowoleniem, kiedy zwierzę ruszyło wolnym truchtem wokół niego, reagując na każdy ruch uwięzi. Do widzów dotarła zwięzła myśl: Jest ujarzmiony, Wielcy. Notable przesłali mu szczere „Slonshal!" Trener skinął na jednego z pomocników, żeby wziął od niego obie liny, a sam przez parę minut penetrował mózg chaliko, by upewnić się, że zwierzę nie knuje żadnej szatańskiej sztuczki. Następnie, brodząc przez gęste błocko, wyszedł z zagrody i zbliżył się do Aikena, Culluketa i Alberonna. — Więc nie będziesz dzisiaj na nim jeździł? — spytał mieszaniec rozczarowanym tonem. — Musiałbym użyć linki W. Wolałbym jednak tego nie robić. Przy truchcie pazury chaliko z łatwością mogą przeciąć sznur. Najważniejsze, że zrozumiało, kto tu jest szefem. Za kilka dni przyzwyczai się do uździenicy i wtedy zaczniemy jeździć. Nie sądzę, żeby ten źrebak potrzebował pęt. — Wspaniała robota, BB! — pochwalił Aiken. — Przypuszczam, że na Starej Ziemi zajmowałeś się hodowlą — powiedział Alberonn. Benjamin Barret Travis splunął uprzejmie przez ramię. — Do diabła, nie, Lordzie Alby. A szkoda! Po ojcu odziedziczyłem biurko kontrolera w Westex Food w El Paso, największego eksportera latynoamerykańskich produktów spożywczych w Środowisku. — Zamrugał jasnymi oczami. — Jak żyję, nie chcę już nigdy widzieć fasolki... — Podciągnął dżinsy. — Mam zamiar trochę się rozerwać i potresować naprawdę świetnego białego ogiera, panowie. Chcielibyście mi pomóc? Towarzystwo innych jeźdźców ułatwia programowanie. — Brzmi nieźle! — zawołał Alberonn. — Ty pojedziesz z Benem, Alby — zadecydował Aiken. — Cull i ja mamy parę spraw do omówienia. — Zwrócił się do trenera. — Przyjdź dzisiaj do Szklanego Zamku na kolację, BB. I przyprowadź Sally Mae. — Jasne, Mistrzu Bojów. Ubłocony mężczyzna machnął niedbale ręką i spokojnym krokiem odszedł w towarzystwie starego wojownika, telepatycznie wspominając uparte rumaki, które kiedyś tresował. — Właśnie porozumiał się ze mną komandor Congreve — oznajmił Aiken Interrogatorowi. — Przed chwilą przybyła wielka grupa rekrutów, więc najlepiej wracajmy. Trzydziestu ośmiu Tanów i prawie setka ludzi, w tym dwunastu ze złotymi obręczami, a także gromadka srebrnych techników. Większość jest z Afaliah. Stary Celadeyr przeprowadził coś w rodzaju czystki. Wyrzucił wszystkich funkcyjnych i techników na kierowniczych stanowiskach, a mieszańców z arystokracji zmusił do ucieczki z całym dobytkiem. — Wkrótce zbadam, co się tam dzieje. — Reszta przybyszów pochodzi z hiszpańskiego miasta, które zajął Mistrz Rzemiosł. Calamosk. — O Bogini! To pewnie tchórze z Retorty, hołota wyznaczona do egzekucji na koniec Bitwy! Przyjmiesz taką hałastrę? Spojrzenie paciorkowatych oczu Aikena było zimne. — Nie mów bzdur, Pięknisiu. W Wielobarwnym Kraju nastał nowy porządek. Zapomniałeś? Kiedyś mnie samego uważano za hołotę!... Lećmy. Zasunęli przezroczyste wizjery i wzbili się w powietrze. Kłuły ich igiełki deszczu. Przelecieli nad farmą chalików, która leżała blisko cieśniny na północ od Goriah, nad sadami, gajami oliwnymi i ogrodami, zbliżając się do miasta. Goriah było zbudowane na wielkim wzniesieniu i zajmowało obszar prawie czterech kilometrów kwadratowych. Większość budynków, z wyjątkiem wspaniałej centralnej cytadeli i niektórych siedzib Wielkich, zbudowano z pobielonego kamienia i te miały czerwone dachy. Rezydencje Tanów były ozdobione iglicami oraz przyporami w kolorach różowym i złotym, heraldycznych barwach Gildii Psychokinetyków zmarłego Nodonna. Szklany Zamek miał dawniej te same kolory, lecz kiedy zjawił się uzurpator, większość różowych elementów usunięto i zastąpiono czarnymi lub fioletowymi akcentami, które upodobał sobie nowy Mistrz Bojów. Nocą wszystkie domy pospólstwa wyróżniały się tysiącami małych lamp oliwnych rozwieszonych na dachach i murach ogrodów. Budowle Tanów zdobiła feeria metapsychicznych świateł wszelkich kolorów, a Szklany Zamek jaśniał złotem i ametystem — mocniej niż za panowania Nodonna — stanowiąc latarnię morską widoczną z odległości trzydziestu kilometrów, aż przy ujściu Laar. Kiedy obaj lewitanci opadli przy wschodniej bramie miasta, Aiken zauważył: — Komandor Congreve wyłowił dzisiaj naprawdę dużą złotą rybę. Sullivana-Tonna z Finiah nad Rodanem. Słyszałeś kiedyś o nim? Interrogator zaklął ponuro. — Ten cholerny tłusty tchórz! Gdyby użył swojej mocy, jak przystało na wojownika, Finiah mogłoby odeprzeć atak Guderian! Czy go znam...! I zapoznał Aikena z faktami: Aloysius X. Sullivan, zwany Sullivanem-Tonnem. Dziewięćdziesiąt sześć lat, odmłodzony, przebywający w pliocenie od trzydziestu dwóch lat. Kiedyś profesor teologii na Uniwersytecie Fordham, a potem wysoko postawiony psychokinetyk u Lorda Velteyna z Finiah. Metapsychiczna moc Tonna była imponująca (potrafił unieść w powietrze czterdziestu ludzi albo prawie pięć ton materii nieożywionej), ale jego użyteczność dla Tanów ograniczały pacyfistyczne przekonania, stanowiące przykrywkę dla nieprzezwyciężonej bojaźliwości. Zawsze kategorycznie odmawiał wykorzystania PK w Wielkich Bitwach, Polowaniach i wszelkich agresywnych działaniach, ale inne obowiązki wykonywał sumiennie. Po upadku Finiah pomagał w powietrznej ewakuacji cywilów i na koniec udał się do Zamku Przejścia, który wykorzystano jako ośrodek dla uchodźców. Kiedy nadeszła fala powodziowa, Tonn przebywał w małym hiszpańskim miasteczku Calamosk, towarzysząc swojej nastoletniej narzeczonej, Lady Olone, która nie wzięła udziału w Wielkiej Bitwie, gdyż podczas nierozważnej próby samodzielnego lotu złamała sobie kręgosłup i musiała poddać się leczeniu w Skórze. Olone, słodka blondynka i poskramiaczka o ogromnym, nie szkolonym talencie, przyjechała z Tonnem do Goriah. — Wysonduję tę parę — zapowiedział Culluket — ale wiadomo, dlaczego się tu zjawili. Ojciec Olone zginął w Potopie, a Mistrz Rzemiosł jest zbyt twardy, żeby nabrać się na jej urocze fortele. Tonn może i jest obłudnym dupkiem, a Oly to szczwana dzierlatka, lecz sądzę, że możemy polegać na ich lojalności. Aiken i Culluket weszli do baraków, gdzie oddzielano nowo przybyłych Tanów i ludzi ze złotymi obręczami od zwykłych uchodźców. Congreve, potężny mężczyzna ze złotą obręczą i w niebieskiej zbroi zniewalacza, na powitanie uderzył się w napierśnik i nie tracąc czasu, telepatycznie przesłał ocenę: Pozdrowienia dla Mistrza Bojów i Wielkiego Lorda Interrogatora! Złotoobręczowi którzy przyjechali dzisiaj mają przeważnie poślednie moce z wyjątkiem Sullivana-Tonna i Lady Olone. Ci z Afaliah są szanowanymi mieszańcami i arystokratami którzy nie mogli strawić reakcyjnej dyktatury Lorda Celadeyra. Jedenastu czystej krwi Tanów z Calamosk to byli więźniowie Aluteyna z Wielkiej Retorty (klasyfikacja). Dziękujemy Congreve. Niech to szlag trafi. Czterech zdrajców sześciu morderców żon i oszust podatkowy wśród naszych egzotycznych więźniów. Ponieważ jednak przeżyło tak niewielu Tanów każdy kto chce mnie poprzeć musi być mile przyjęty. Cull... zbadaj ich dokładnie. Zwłaszcza zdrajców! To się rozumie samo przez się Najjaśniejszy. Zajmiemy się również dwudziestoma pomniejszymi złotymi z Calamosk takimi jak więzień Retorty skazany za tchórzostwo w czasie Bitwy. Zaopiekuj się teraz łaskawie Tonnem i jego kochanką, którzy źle znoszą chwilowy areszt. — Witam zwycięskiego Mistrza Bojów Aikena-Lugonna! — wykrzyknął tęgi osobnik ubrany we wspaniałą szatę w kolorach wiśniowym i złotym. Zanim jednak zdążył coś dorzucić, rozległ się gardłowy okrzyk: — Aik! Aik... to naprawdę ty? Z barwnej grupy ludzi ze złotymi obręczami wyskoczył chudy mężczyzna z włosami koloru pakułów i płaską twarzą o mongolskich rysach. Miał na sobie flanelową koszulę w kratę, sztruksowe spodnie i ciężkie buty na grubych podeszwach. Padł na kolana przed małym uzurpatorem i wymamrotał: — To znaczy, Lord Lugonn. Przykro mi, że przerwałem tamtemu gościowi, ale... Jak rażony gromem Aiken odrzucił złoty kaptur stroju przeciwdeszczowego. — Raimo! Stary drwalu! — Jeśli mnie chcesz, oddaję się pod twoje rozkazy, dzieciaku. Przyprowadziłem paru chłopaków. — Jeśli ciebie chcę...! — wrzasnął Najjaśniejszy. Obaj mężczyźni padli sobie w ramiona, chichocząc jak wariaci. No tak! Sullivan-Tonn przybrał wyniosłą minę. Czułe powitanie przerwał Culluket, który odezwał się do Aikena na modłę intymną: Wstępna sonda Congreve'a wykazuje że Raimo-Hakkinen ma mnóstwo najświeższych wiadomości pozwól mi sięgnąć głęboko w jego umysł natychmiast. ?! Zapomnij o tym. Oburzenie. — Ray, człowieku, chcesz powiedzieć, że zamierzali cię usmażyć? Za to, że nie chciałeś brać udziału w Bitwie? Posłuchaj Najjaśniejszy on dużowie o FrakcjiPokojowej Dionketa i planach CelozAfaliah wobec MinanonnaHeretyka atakże... — Lordzie Aikenie-Lugonnie, proszę pozwolić mi mówić! — ryknął Sullivan-Tonn. Aiken i Interrogator dalej wymieniali się myślami: Wybadaj głupca Tonna, a nie Raimo. Łapyzdala od niego. Wiem, że Raimototwójprzyjaciel Najjaśniejszy ale onmacennewiadomości nawet o Felicji. Pozwól mi goprzycisnąć... Preczod Raimo. Felicjamaobsesję na punkcie sadysty CulluketaInterrogatora. Raimo rozgłasza że Felicja wydobyła Włócznię z dna NowegoMorza. Chryste! Samousprawiedliwienie. Wiedziałem że cię tozainteresuje. I co? Zgadzasz się na badanie? ...Raimo wie gdzie jest Felicja i Włócznia? Brak danych. Raimo widział ptaka-dziewczynę lecącego w stronę GórBetyckich. Miejscowi Firvulagowie powiedzieli mu że Feli-cjamaWłócznię. Muszę go wysondować żeby się upewnić. Zgadzasz się? Nie!... Tak... cholera! Później. Ale tylko kiedy sam powiem i pod moim nadzorem. Potem doprowadzisz mu mózg do porządku. Słyszysz Korektorze/Wielki Wezyrze/CulluPięknolicy? Słyszę i uznaję twoją władzę Królu. (Leczy ty/ja musimy znaleźć sukęboginię zanim ona przyjdzieponas. Dlaczego jej nie zabiłem kiedy miałem okazję?) Szyderstwo. Nie wiesz? — Mów! — powiedział Aiken na głos. Mentalna rozmowa z Interrogatorem trwała około dziesięciu sekund. Aiken zbył błagania Culluketa i przesłał cały swój urok Raimo, Sullivanowi-Tonnowi, smukłej Lady Olone (która obserwowała Aikena uważnie, odkąd się zjawił), wszystkim Tanom i ludziom zebranym w ponurej sali recepcyjnej. Ośmielony Sullivan-Tonn wykrzyknął: — Twoi pachołkowie potraktowali nas skandalicznie, Lordzie Lugonnie. Ośmielili się przeszukać nasze bagaże, a jeden niezdara upuścił bezcenną butelkę dwudziestoczteroletniej Jameson's Reserve! Ledwo zdążyłem ją uratować dzięki PK. — To straszne — powiedział Aiken marszcząc brwi. Przesłał komendantowi subliminalne mrugnięcie. — Z pewnością wiecie, Congreve, że osobistość o randze Lorda Sullivana-Tonna nie podlega takim procedurom. Dostajecie upomnienie. Congreve zasalutował. — Korzę się, Mistrzu Bojów. Są to zwykłe środki ostrożności, które podejmujemy wobec wszystkich ludzi starających się o prawo do stałego pobytu w Goriah. Tej zasady przestrzegano surowo za czasów Lorda Nodonna ze względu na zagrożenie krwawym metalem. — Nodonn stał się pokarmem dla ryb — rzucił Aiken. — A ja rozkazuję, żeby od tej pory Tanowie i ludzie byli witani równie serdecznie. Zapamiętajcie to, bo inaczej odpowiecie przede mną. Sullivan-Tonn uśmiechnął się z zadowoleniem. Przyciągnął do siebie skromną Olone i przedstawił ją Aikenowi i Interrogatorowi. — Lady Olone z Calamosk, córka nieżyjącego Lorda Onedana Trębacza, która ma zostać moją żoną podczas tegorocznego Święta Miłości. Mentalny płomień wysłany przez dziewczynę natychmiast zgasł. Ukłoniła się wdzięcznie. Najjaśniejszy uśmiechnął się szeroko i złożył długi pocałunek na jej dłoni. Olone zapytała niskim głosem: — Czy to prawda, Lordzie Mistrzu Bojów, że będziesz królem? Czarne oczy zabłysły. — Jeśli taka będzie wola Tany, kochanie! — Ze wszystkimi królewskimi przywilejami? — Na koralowych wargach zaigrał uśmiech. Twarz Sullivana-Tonna była nieporuszona. — To najważniejsze w tej grze — odparł Aiken. Podszedł do rozradowanego Raimo, położył mu rękę na plecach i zawołał: — A teraz, cieszcie się wszyscy! Aiken Drum jest z wami! Żadnych więcej aresztów, rewizji, śledztw. Pójdziemy wszyscy do Szklanego Zamku i zabawimy się! ROZDZIAŁ SIÓDMY Stary Isak Henning męczył ją tak długo, aż w końcu Hulda zgodziła się podjąć męczącą wspinaczkę na cypel i trzymać wartę do północy, choć wiedziała, że będzie padać. — Tylko my zostaliśmy, żeby ostrzec innych, dziewczyno! Kościste kciuki wpiły się w jej silne ramiona. Pokryte bielmem oczy Isaka powędrowały niespokojnie w stronę wewnętrznej komory jaskini. — To najniebezpieczniejsza pora! Pełnia księżyca po wiosennej równonocy! Polowanie musi się pojawić! Tak się dzieje każdego roku. Posłuchaj mnie teraz, dziewczyno! Kiedy zauważysz, że nadlatują od strony Aven, rozniecisz ognisko. Los całego Kersic zależy od ciebie! — Tak, dziadku. — On mógł ich wezwać! Nawet we śnie! — Ton starego człowieka przypominał jadowity syk. — Tak, dziadku. Drżącą ręką Isak zgarnął żarzące się węgielki z ogniska do glinianego naczynia. Przysypał je popiołem, żeby się tliły. Hulda wzięła od niego naczynie i grubą pochodnię z trzcin nasączonych łojem. — Wiesz, co masz zrobić! — warknął na nią. — Co? — zapytała. — Dać sygnał, ty głupia krowo! — wybuchnął. — Jeśli zobaczysz Latające Polowanie, zapal pochodnię od rozżarzonych węgli. Później pochodnią podpal duży stos drewna! Hulda uśmiechnęła się. — Zapalić pochodnię. Podpalić drewno. Tak, dziadku. — Ale tylko jeśli zobaczysz Polowanie, do diabła! — zaskrzeczał stary. — Kiedy zobaczysz, że nadlatują spomiędzy gwiazd, wirują, wznoszą się i opadają jak węże z tęczowego światła! — Dobrze. Wpatrywała się w niego z nieobecnym wyrazem twarzy. Nie była piękna, lecz silna i zdrowa. Wargi i policzki lśniły od tłustej pieczonej koszatki, którą jedli na kolację. Skórzana bluza była jeszcze w miarę czysta. Rysowały się pod nią piersi nabrzmiałe z powodu, którego Isak doskonale się domyślał. — Na co czekasz? — ryknął. — Idź już, ty przerośnięta suko! Stała pośrodku mniejszej komory jaskini. Ręce zwisały jej po bokach. — Nie skrzywdzisz Boga, kiedy mnie nie będzie, dziadku. Isak uciekł spojrzeniem. — Idź na cypel. Wykonaj swój obowiązek, a jego zostaw mnie. — Oddychał szybko. — Latające Polowanie może już być w drodze na Kersic! — Nie skrzywdzisz Boga. Hulda położyła na ziemię dzban z żarem i nie zapaloną pochodnię. Isak próbował uskoczyć, ale ona była szybsza. Chwyciła go za ramiona cienkie jak patyki, przycisnęła mu je do żeber i uniosła. Trzymany przez tytankę w wyciągniętych rękach, starzec kopał, wył i pluł wściekle, dyndając nogami w powietrzu. Wreszcie wybuchnął płaczem. Postawiła go ostrożnie, przykucnęła, kiedy upadł, i wytarła mu twarz rogiem rozciętej spódnicy. — Nie skrzywdzisz mojego Boga z Morza — stwierdziła zadowolona. — Nie. Nie mógł powstrzymać drżenia. Zapach piżma był odurzający. — Pójdę więc — oznajmiła. — I jeśli zobaczę Latające Polowanie, rozpalę ognisko. Choć na Kersic nie ma nikogo, kto by je zobaczył. — Są, są — zajęczał starzec. Zakrył twarz dłońmi. — Nie — powiedziała Hulda. — Odpłynęli, kiedy podniosła się słona woda. Jesteś tylko ty, ja i Bóg. — Czule poklepała Isaka po piegowatej łysej czaszce i wzięła przedmioty przygotowane do rozniecenia ogniska. — A Latające Polowanie już się nigdy nie zjawi. Woda jest zbyt głęboka. Dość głęboka, żeby wlać się do szczeliny, gdzie chowa się słońce, więc Myśliwi nie wydostaną się z niej nigdy, żeby nas ścigać. — Stuknięta krowa — wymamrotał Isak. — Idź, idź. I bądź czujna. — Dobrze. To nie zaszkodzi. Zostawiła go zwiniętego w kłębek na ziemi i wyruszyła w mrok. Nad wodą niebo miało kolor kaczego jaja, a nad grzbietem Kersic — ciemnoniebieski, przecięty fioletowymi końskimi ogonami. Pojawiło się kilka słabych gwiazd. Hulda nuciła fałszywie, maszerując długim krokiem. Było wilgotno i chłodno, ale nie zwracała na to uwagi. Dobrze okryła Boga narzutą z zeszytych pasów króliczej skóry. Serce zabiło jej mocniej na myśl o nim. Był taki piękny i sprawiał tyle radości, nawet pogrążony w nie kończącym się śnie! Wkrótce przyprawi mu rękę, kiedy dziadek skończy polerować ją piaskiem. Jeśli szybko wróci po daremnym czuwaniu, będzie miała jeszcze dużo czasu, by oddać mu cześć. A dziadek obudzi się, będzie patrzył i jęczał. — Nienawidzę cię, dziadku — powiedziała. Przedzierając się przez wysokie zarośla, dotarła do końca cypla, gdzie pośród poskręcanych pinii znajdowała się polanka i wysoki srebrnoszary stos drewna. Hulda postawiła naczynie z żarem, odłożyła pochodnię i podeszła do stromego zachodniego krańca cypla. Usiadła na krawędzi, majtając w powietrzu silnymi nogami. Porywisty wiatr przewiewał jej bluzę, pieszcząc skórę. Znalazła go na dole w zatoczce, wśród ostrych skał zakrytych teraz przez wodę. To był cud. Niespodzianka. Bóg z Morza. Ani razu w ciągu tych miesięcy, kiedy go pielęgnowała, nie otworzył oczu. Lecz wiedziała, że otworzy je pewnego dnia, teraz kiedy straszne rany wygoiły się. Obudzi się i pokocha ją. Wtedy zabijemy dziadka, postanowiła Hulda. ROZDZIAŁ ÓSMY Czarne fale rozbijały się o pasmo Rif na maghrebskim wybrzeżu Afryki i o stare wulkaniczne wzgórza, które kiedyś stanowiły południowy koniec naturalnej zapory w postaci pokruszonych skał. Zaczęło mżyć. Kuhal Ziemiotrzęśca, Drugi Lord Psychokinetyk, obozował w najbardziej osłoniętym miejscu, jakie znalazł, w wadi o stromych ścianach. Ciurkał nim strumyk, który ginął w kamienistej plaży, nie docierając do Nowego Morza. Rosły tam palmy i kwitnące akacje oraz kępa różowych narcyzów o ostrym zapachu, kołyszących się w głębokim cieniu nad małym źródełkiem. Kuhal ustawił łódkę Firvulagów jak kopułę nad stosunkowo suchym zagłębieniem terenu. Obok niego leżał Fian. Kuhalowi udało się rozniecić ogień słabą kreatywną mocą, ale zdobycz na kolację była nędzna: rdzeń palmy, parę pieczonych ptasich jaj z embrionami, kilka smacznych, lecz mało treściwych kwiatów akacji smażonych na resztce tłuszczu z chomika. Malutki wąż już się skończył. Kuhal był dość przezorny, by nie gotować występujących w obfitości, lecz trujących cebulek narcyzów. Fian jęknął. Mżawka przeszła w silny deszcz, który bębnił o skórę łódki. ZIMNO! zimno zimno ZIMNO ZIMNO ZIMNOZIMNO ja/ja wiem ZIMNOZIMNO zimno zimno zimno zimno ZIMNO Przykrycie, które Kuhal zrobił ze skór małych zwierząt, już się rozlatywało. Nici ze ścięgien zgniły, a futro odpadało kępami. Zamierzał naprawić je świeżymi skórami, ale łaty odrywały się od starszych kawałków. Otulił Fiana najlepiej, jak zdołał, i poszedł nazbierać drew na ogień. W górze wąwozu znalazł drzewo z uschniętymi gałęziami. Kiedy je łamał i układał w stos, kolce podrapały mu dłonie. Wpełzł pod łódkę, zdjął przemoczone ponczo i zarzucił je na otwór, żeby służyło jako zasłona i zatrzymywało ciepło. Skóra antylopy śmierdziała potwornie. Fian poruszył się, szarpiąc brudny różowo-złoty materiał, który przykrywał straszne rany na głowie. Kuhal przytrzymał ręce brata i wcisnął je z powrotem pod futrzane przykrycie. Były lepkie i zimne, wychudzone i ciasno obciągnięte skórą, puls miał nierówny. umieram... Nie. umrzemy razem... Nie. umrzemy z zimna?... NIE! krewtakazimnasercebijetakwolno... NIE JA/JA NAS OGRZEJĘ!! Połączony umysł walczył. Jedna połowa pragnęła się wyrwać i położyć kres miesiącom męki. Druga, kochająca, nakazywała żyć. [psycho A kinetyczny] [vaso A dilator] [stymu A lacja] A A A CH ! Ból pochodził głównie z zainfekowanych nerwów twarzowych. Dokuczała wilgoć i zimno. Zebrawszy z trudem dość PK, żeby przywrócić bratu cyrkulację, Kuhal wezwał teraz na pomoc swe zdolności korekcyjne, żeby ukoić ból. Brakowało mu sił, żeby dokonać obejścia. Miała to być dziesiąta z kolei noc bez snu. Zbliżał się kres wytrzymałości. Będą musieli przeczekać tutaj do rana. Wypocząć dobrze, ogrzać się i wysuszyć, znaleźć jakieś treściwe pożywienie. Wola życia niemal opuściła Fiana. Śpij, Fianie tak Śpij, drogibracie tak Śpij, zwierciadłoduszy tak Śpij, łagodneserce tak Śpij, kochany tak Śpij, Fianieumyślemojegoumysłu, śpij [wolny rytm fal theta] Śpij. Przez większą część dnia Fian majaczył, a mentalne nawałnice w prawej półkuli mózgu atakowały umocnienia lewej odurzonej zmęczeniem, aż Kuhal sam zaczął doznawać halucynacji. Szedł z trudem wzdłuż pradawnej plaży, holując Fiana we wraku łódki przez płyciznę. Nagle wydawało mu się, że daleko na wodzie we mgle widzi miasto. Jaśniało jak ziemskie słońce — Muriah odrodzone w całej wspaniałości! Kuhal usłyszał kobiety Tanu śpiewające Pieśń, tłumy wiwatujące na Wiosennym Mityngu Sportowym, dźwięk trąb i szczęk mieczy uderzających w szklane tarcze. Oczarowany puścił sznur łódki. Dom! Byli prawie w domu! Po miesiącach mozolnej wędrówki na zachód wzdłuż wybrzeża Afryki, na pół obłąkanym, głodnym, wycieńczonym metapsychiczną impotencją rozbitkom przydarzył się cud. Kuhal wyciągnął przed siebie ręce i ruszył ku wizji, brnąc w morze. Ciężko ranny brat, którego udziałem w Mózgu była większa intuicja, rozpoznał miraż. Zebrawszy resztki zniewalającej mocy, zmusił Kuhala do powrotu i chwycenia liny. — Teraz popłyniemy razem na Błogosławioną Wyspę — powiedział Fian. Lecz burza w mózgu Kuhala ucichła. Z uporem wybrał dla nich obu życie. Dotarli do brzegu. — Umieram — stwierdził Fian. — Dlaczego z tym nie skończyć szybko? — Nie umrzesz. Nie pozwolę ci. Wrócimy do Europy. Jak tylko deszcze ustaną, wiatr zmieni kierunek. Zmajstruję żagiel. — Co nam przyjdzie z tego, że przeprawimy się na drugi brzeg? Wszyscy zginęli w Potopie. — Nie wiemy! Nasze ultrazmysły są zbyt osłabione, byśmy dostrzegli to, co znajduje się poza zasięgiem wzroku... a może nawet mniej. — Kuhal! Umyśle mojego umysłu. Pozostała nam tylko śmierć... jeśli mamy być razem. Kuhal zaprzeczył krzykiem. Śmierć nie mieściła mu się w głowie. Rozdzielenie również było nie do pomyślenia. — Zaufaj mi! Zawsze mi ufałeś, podążałeś za mną. Jesteśmy jednym. Wrócił ból i bezradność. — Jeśli nie pójdziesz za mną, będę musiał iść sam — powiedział Fian. — Nie! Na najniższym poziomie świadomości do Kuhala dotarła prawda: Boję się... Siedząc w prowizorycznym namiocie sieczonym przez deszcz, Kuhal Ziemiotrzęśca, były Drugi Lord Psychokinetyków za czasów Nodonna, trzymał mocno śpiącego bliźniaka. Ognisko zasyczało. Wkrótce deszcz je zgasi. Fale mózgowe Fiana stawały się coraz wolniejsze, spokojniejsze. Nie czuł bólu. Lecz dla czuwającego brata wyglądało to inaczej: [wolny rytm theta] [wolny rytm theta] STRACH [wolny rytm theta] [wolny rytm theta] ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Ściemniło się i zaczęło lać, zanim ronin Yoshimitsu Watanabe dotarł do dwunastej bramy na Szlaku Redońskim. — Przebrzydli zdziercy Firvulagowie — powiedział gderliwie. Pohamował się i ze znużeniem rozważył sprawę. Już stracił mnóstwo czasu, płynąc przez wezbrane fiordy i omijając osuwiska. Jeśli w ogóle dotrze dzisiaj do Goriah, będzie to pora, kiedy trudno oczekiwać gościnności, nawet gdy ma się pieniądze. A gdyby był bez grosza... Wygłodniałe chaliko skorzystało z okazji, żeby wygrzebać trochę korzonków z błotnistej ziemi. Yosh popędził je cichym: „Wio, Kiku." Zwierzę podeszło do skraju przepaści, spojrzało w dół na spieniony potok i cofnęło się strachliwie. Parów był wąski, ale niezwykle stromy i pełen zwalonych drzew. Jego brzegi spinał prosty most z ociosanych bali. Na obu końcach znajdowały się „bramy", kopce wysokości człowieka, z wbitymi na szczycie słupami, na których wisiały barwne papierowe lampiony w kształcie fantastycznych czaszek z rogami. Źródłem światła, dość kapryśnym, były uwięzione w środku duże świetliki. Jeśli podróżny chciał skorzystać z mostu, musiał wrzucić zwyczajowy datek do otworu u podstawy kopca. Podobno gapowiczom groziło pożarcie przez trolle. Yosh odwiązał słomkowe mino i pozwolił mu opaść na plecy, tak żeby groźna wspaniałość uma-yoroi z czerwonymi sznurówkami była wyraźnie widoczna dla nocnego drapieżcy. Dwoma szybkimi ruchami zastąpił kapelusz przeciwdeszczowy kabuto stanowiącym część zbroi. Następnie chwycił wykonany domowym sposobem (lecz niebezpieczny) nodachi, który miał przewieszony przez prawe ramię. Wyciągnął przed siebie długi miecz. Razem z Kiku wyglądali jak posąg. Upiorne lampy chwiały się na wietrze i migotały. Letni deszcz bębnił o gęste listowie dżungli. Kilka drzewnych żab śpiewało wiosenny madrygał. — Hej, posłuchajcie! — odezwał się Yosh dźwięcznym głosem. — Jestem człowiekiem honoru. Dotrzymuję Przymierza ludzi z Firvulagami. Przez całą drogę z Basenu Paryskiego bez słowa płaciłem wasze cholerne cło. Teraz zostały mi tylko trzy srebrne monety. Jeśli je oddam, będę spłukany. W Goriah nie będę miał pieniędzy na nocleg, jedzenie, paszę dla wierzchowca. Na nic. Więc nie zapłacę! Musimy dokonać handlu wymiennego! Żaby ucichły. Słychać było tylko szum deszczu i przytłumiony ryk wodospadu. Nagle przy moście pojawił się zielony blask. Na drogę wyskoczyła jakaś wysoka i straszna zjawa. Wyglądała jak gad, miała łuskowate ciało i płetwowate kończyny. Głowa do złudzenia przypominała czaszkę zwieńczoną rogami i służącą jako lampa. Była pokryta zrogowaciałą skórą. Ogromne wyłupiaste oczy świeciły w niej jak zielone reflektory. Zanim istota zaatakowała, Yosh otworzył usta i wydał kiai, wezwanie do starożytnych mistrzów bujutsu, wokalną wibrację o tak zdumiewającej mocy i przerażającym brzmieniu, że troll zachwiał się jak pod prawdziwym ciosem. Padł na kolana, bijąc się po głowie pazurzastymi łapami. Ponaglone przez Yosha chaliko skoczyło. Ogromne zwierzę miało w kłębie prawie dwa metry. Przednie nogi uzbrojone w pazury większe od ludzkiej dłoni wylądowały zaledwie kilka centymetrów od sparaliżowanego trolla. Czubek wielkiego nodachi zawisł nad brzuchem Firvulaga. — Miecz jest żelazny, nie brązowy ani szklany — uprzedził Yosh. — Znasz standardowy angielski? To broń z krwawego metalu! Nopar o beyn! Jedno ukłucie i jesteś martwy. Zabiłem dwudziestu dwóch Wyjców i dwóch Tanów tym nodachi i jestem gotowy upolować pierwszego Firvulaga, jeśli tylko mrugniesz okiem. Troll wypuścił powietrze. — Twierdzisz, że dotrzymujesz Przymierza, człowieku z Motłochu? — Do tej pory tak. Zamierzasz okazać rozsądek w sprawie myta? Oczy istoty zabłysły. — Czy nie zasługuję na to, by zarabiać na życie? Tej zimy trzy razy most został zmyty i musiałem go naprawiać! Dwie sztuki srebra to tanio. Nie zarabiam nawet na konserwację. A poza tym królewscy poborcy podatkowi zgarniają trzydzieści procent prowizji. Miecz nie drgnął. — Nie stać mnie na to. Po Potopie nastały w Północnej Krainie ciężkie czasy. Dlatego jadę do Goriah. Więc jak? Jesteś gotowy umrzeć za dwie zakichane monety? Wzrok potwora przygasł. — Och, do diabła. Przechodź i niech cię piekło pochłonie. Mogę już zmienić kształt i wstać? To zimne błoto jest dla mnie zabójcze. Mam lumbago. Yosh skinął głową i zabrał miecz. Gadzia postać rozpadła się na kolorowe iskry, które zlały się w lekko połyskujące ciało egzoty średniego wzrostu. Jego twarz była pokryta bliznami, nos długi i ostry, a pod krzaczastymi rudymi brwiami błyszczały paciorkowate oczy. Obcy miał na sobie stożkowaty szkarłatny kapelusz, spodnie w takim samym kolorze (teraz ubłocone), koszulę z żabotem, skórzany kaftan haftowany w stylizowane splecione zwierzęta i podkute ćwiekami długie buty z wygiętymi noskami. — Posłuchaj, możemy dobić targu — powiedział troll. — Do miasta Najjaśniejszego jest jeszcze ponad trzydzieści mil. Masz przed sobą długą drogę, a noc jest paskudna. Sam zresztą powiedziałeś, że twój portfel jest prawie pusty. Potrzebowałbyś więcej niż te trzy sztuki, żeby znaleźć przyzwoity nocleg w Goriah. Mój szwagier Malachee prowadzi miłą gospodę zaledwie kilka kilometrów stąd. Mógłbyś za dwie monety zjeść dobry posiłek, dostać łóżko i worek korzonków dla zwierzaka. Rano przepuszczę cię za jednego srebrnika zamiast zwyczajowych dwóch. Co ty na to? Yosh zmrużył oczy. — Nie nabierasz mnie? Firvulag odwrócił ręce dłońmi do góry. — Ludzie i Mały Lud są sojusznikami! Król Sharn i królowa Ayfa oficjalnie to potwierdzili. Nikt cię nie zatłucze w łóżku u Malachee. — Ale człowiek nocujący w gospodzie Firvulaga... — Nie jest to codzienne w głębi kraju, ale całkiem normalne w lasach, zwłaszcza odkąd Najjaśniejszy rozesłał wieści o rekrutacji. Moi pobratymcy potrafią korzystać z okazji! Dzisiaj wysłałem już dwóch piechurów z Motłochu do Malachee. Będziesz miał towarzystwo. Yosh wyszczerzył się. Wsunął miecz do pochwy. Ścisnął chaliko piętami i wierzchowiec cofnął się od przemoczonego egzoty. — W porządku. Umowa stoi. Jak mam znaleźć to miejsce? — Wróć szlakiem do skrętu prowadzącego do urwisk nad Cieśniną Redońską. Przy zagajniku dębów korkowych skręć w prawo i jedź łąkami, aż zobaczysz kurhan. To będzie tam. Nora Malachee. Powiedz mu, że przysłał cię Kipol Zielonozęby. Powlókł się do skraju przepaści i obejrzał przez ramię. — Ten twój okrzyk wojenny to tradycyjna sztuczka Firvułagów, wiesz. Stare sztuczki są najlepsze. Nie mam urazy. — Z ironicznym pożegnalnym gestem Kipol Zielonozęby zniknął w ziemi. Kurhan miał wielkość dużego namiotu cyrkowego i był porośnięty krzakami. Wyrastał na omiatanym wiatrem wrzosowisku jakieś pół kilometra od cieśniny i wyglądał na zupełnie opuszczony. Deszcz ustał na chwilę. Postrzępione chmury pędziły po niebie jak szwadrony czarownic. Na południowym horyzoncie widniała perłowa poświata, na tle której rysowały się niskie nadbrzeżne wzgórza. Były to światła Goriah, nowej siedziby Aikena Druma i obecnej stolicy Wielobarwnego Kraju. Po przejęciu władzy nad starym królestwem Tanów przez człowieka i zarazem czynnego metapsychika nastały nowe czasy na Wygnaniu Plioceńskim. — Już nie mogę się doczekać! — powiedział Yosh do cierpliwej Kiku. Wjazd do Goriah będzie bardziej imponujący za dnia. Przyholuje stado kolorowych latawców do samych bram miasta, żeby zwrócić uwagę ludzi. Następnie wjedzie do Goriah na wypoczętej i przystojnej Kiku, ubrany we wspaniałą samurajską zbroję z okresu Muromachi, prezentując broń. Podaruje miecz z ręcznie kutego żelaza Lordowi Aikenowi-Lugonnowi. Yoshimitsu Watanabe przestanie być roninem, wojownikiem bez pana dryfującym po morzu życia. Zostanie goshozamurai, królewskim wojownikiem! Przez chwilę Yosh zastanawiał się, co w godzinie chwały powiedzieliby na jego widok koledzy z firmy Rocky Mountain Robotics w dobrym starym Denver dwudziestego drugiego wieku... Rzeczywistość sprowadziła go na plioceńską Ziemię. Zbroja była ciężka i przeciekała jak rzeszoto. Pusty brzuch przyrastał do krzyża. Biedna Kiku musiała skubać marne janowce. Gdzie może być ta cholerna gospoda? Objechał pagórek, świecąc latarką w zagłębienia i krzaki. Znalazł jedynie wąski kamień, wysoki na jakieś pół metra, z namalowanym czarnym ideogramem. Kiedy pochylił się w siodle, żeby mu się przyjrzeć, usłyszał stłumione ochrypłe śmiechy i muzykę. Dobiegające z wnętrza pagórka...? — Halo! — krzyknął. Dźwięki zlały się ze świstem wiatru. — Jest tam kto? Czy to Nora Malachee'ego? Przysyła mnie Kippy Zielonozęby! Rozległ się zgrzyt. Chaliko cofnęło się spłoszone. W zboczu zarysował się prostokąt przyćmionego żółtego światła o wysokości około trzech metrów i nieco mniejszej szerokości. Ziemia rozstąpiła się, ukazując spory tunel oświetlony ściennymi kagankami. W prawo i w lewo odchodziły korytarze. W przeciwległym końcu znajdowały się duże drewniane drzwi z dwoma judaszami, które wyglądały jak karmazynowe oczy. Dobiegały zza nich przytłumione pijackie śmiechy, śpiewy, brzęki, trzaski i inne odgłosy rozpasanej zabawy. — Będziesz tak stał całą noc, człowieku, czy wejdziesz? Dorastający Firvulag, przygarbiony i krostowaty, gestem zaprosił Yosha do środka z uśmiechem wyższości na twarzy. Kiedy wojownik wszedł za młodzieńcem w korytarz po prawej stronie, wejście do wydrążonego wzgórza zamknęło się. Starając się zapanować nad paniką (podobnie jak Kiku, która zachowywała się płochliwie w nowym otoczeniu), Yosh wjechał do izby, gdzie walały się pełne worki, najróżniejsze pakunki, zapieczętowane beczki i domowe graty. Wyrostek oparł się o beczkę, skubiąc brudnym palcem zaogniony wągier na nosie. Wskazał na kupkę słomy leżącą pod ścianą. — Zostaw tam zwierzę. Przywiąż do pierścienia w ścianie. Korzenie są w workach. Nakarm je i wyszczotkuj. Chalika mnie nie lubią. Zachichotał i jego rysy wykrzywiły się złowieszczo, zdradzając podstępną naturę. Kiku parsknęła i pokazała białka oczu. Yosh zsiadł z wierzchowca. Kiedy zajmował się zwierzęciem, poczuł, że wzrok egzoty przewierca mu plecy w miejscu, gdzie wisiał wielki zakrzywiony nodachi. — Zostaw tutaj miecz z krwawego metalu — powiedział chłopak zaczepnym tonem. — W magazynie. Yosh nie odwrócił się. Wycierał Kiku garścią słomy. — Nie. Zatrzymam przy sobie broń i zbroję. A rano sprawdzę, czy wszystkie rzeczy są na miejscu. Będę naprawdę niepocieszony, jeśli cokolwiek zginie... Okręcił się i wykonał mieczem szybki jak błyskawica ruch iaijutsu, zatrzymując go o włos od czoła osłupiałego Firvulaga. — ...i możliwe, że ty również będziesz niepocieszony, dzieciaku. Gdybyś kręcił się przy moim chaliko. Zrozumiałeś? — Malachee! — zaskrzeczał młodzieniec. Kiedy karzełkowaty właściciel gospody wpadł do izby, Yosh przeciął mieczem worek z korzonkami. — No, no! Co to za zamieszanie, Nuckalarnie, mój chłopcze? Nowy przybysz? Witamy, przyjacielu! Twarz Malachee'ego była pulchna i różowa. Ostre uszy sterczały z korony jedwabistych białych włosów. Miał skórzany fartuch, rękawy podwinięte do łokci i bardzo czyste ręce. Rzucił szybkie spojrzenie na miecz i łypnął na Yosha. — Oczywiście możecie zatrzymać broń, sir. Lecz schowaną w pochwie. Żadnych demonstracji sztuki wojennej w Norze Malachee'ego. Nuckalarn, z twarzą pokrytą ze strachu brzydkimi białymi plamami oprócz zwykłych krost, skrzywił usta w wymuszonym zuchowatym uśmiechu. — Powiedział, że mnie potnie krwawym metalem! Przeklęty Motłoch! Malachee uniósł brew i spojrzał na Yosha z naganą. — To nieporozumienie. — Wojownik uśmiechnął się łagodnie do Malachee'ego, ignorując epitety, które młody Firvulag mamrotał pod nosem w swoim języku. Schował miecz, wyjął dwa srebrniki z uchi-bukuro i podał je gospodarzowi. — Pozwólcie, że zapłacę z góry jako wyraz dobrej woli. Twój szwagier bardzo mi polecał tę gospodę. Malachee zamrugał, wziął pieniądze i zaprowadził gościa do ogólnej sali. Kiedy drewniane drzwi otworzyły się, Yosha uderzyło pulsujące różowe światło, zgiełk, zapach pieczonego mięsa i rozlanego piwa. Zobaczył pyzate i rumiane karły plączące się pod nogami i ogry zawadzające głowami o powałę. Żaden z uczestników zabawy nie przybrał złudnego wyglądu, co Mały Lud miał w zwyczaju podczas kontaktów z ludźmi. Yosh z zainteresowaniem stwierdził, że mimo różnic wzrostu żaden z Firvulagów nie jest fizycznie zdeformowany jak Wyjcy ani nędznie ubrany. Gdyby osobnicy średniej budowy nosili stroje z dwudziestego drugiego wieku, nie zwróciliby na siebie uwagi w typowym zatłoczonym barze na Starszej Ziemi. — Proszę tędy do tego miłego stolika! — Malachee próbował przekrzyczeć gwar. — Możecie usiąść ze swoimi ziomkami! Rolę dekoracji w głównej sali odgrywały sękate korzenie, ozdobne minerały, masywne drewniane stemple z wyrzeźbionymi gargulcami i pomysłowe sprzęty w kształcie grzybów. Kiedy Yosh szedł za gospodarzem przez tłum, Firvulagowie rozstępowali się, przybierając różne miny. Niektórzy patrzyli spode łba i coś mamrotali. Mimo królewskich dekretów rozejm był w dalszym ciągu kruchy. W półmroku panującym na drugim końcu sali wielki moczymorda wymachiwał ramionami jak wiatrak. Głębokim barytonem powtarzał śpiewnie jedno słowo: — Vaaf-na! Reszta towarzystwa odpowiadała chórem. — Vafna! Vafna! Malachee pchnął Yosha na jeden z drewnianych stołków w kształcie grzyba stojący przy ścianie i krzyknął mu do ucha: — Ciesz się przedstawieniem! Zaraz przyślę kolację! Za dwie sztuki możesz jeść i pić, ile zechcesz! Będziesz dzielił pokój sypialny z tymi podróżnymi! Dziękuję, że tu przyjechałeś! W głębi sali ciemnoczerwone światło pojaśniało, zmieniając się w pomarańczowe. Yosh obrzucił taksującym spojrzeniem dwóch ludzi, którzy siedzieli przy stole. Jeden był wysokim, mocno zbudowanym młodzieńcem z meszkiem na brodzie, ubranym w wyświechtane skórzane spodne z frędzlami. Nieśmiały uśmiech, którym przywitał Yosha, świadczył o dziecinnej prostolinijności. Drugi mężczyzna był znacznie starszy, w wytartej bluzie i porwanej pelerynie z rodzaju tych, które nosili kawalerzyści o szarych obręczach. Miał wysunięty do przodu nieogolony podbródek, tłuste włosy opadające na nieprzyjaźnie zmrużone oczy i czujność niepoprawnego awanturnika. — Cześć, niezły strój! — odezwał się młody człowiek do Yosha. — Nie dostałeś osobnego pokoju? Sza! — Ściszył głos do konspiracyjnego szeptu. — Ten miecz jest z żelaza? — Tak — odparł Yosh. Twardziel rzucił mu groźne spojrzenie znad kufla z piwem. — Jesteś Mongołem, skośnooki? — Japończykiem z pochodzenia — wyjaśnił Yosh spokojnie. — Urodzonym w Ameryce Północnej. — Fajnie, że się spotkaliśmy! — powiedział młodzieniec. — My mamy tylko scyzoryk z brązu i vitrodurowy nóż do zdejmowania skór. Jestem pewien, że nas dzisiaj w nocy zarżną w łóżkach. Cii! Twoim żelazem wymusimy respekt! Hej, jestem Sunny Jim Quigley, a to jest Vilkas. A ty? — Nazywam się Watanabe. — Odpowiedź Yosha utonęła w wyciu wielkiego Firvulaga. — Vaaaaf-na! — Vafna! Vafna! Vafna! Vafna! — zaśpiewali pozostali goście. Bębnili kuflami, rękojeściami noży i pięściami po stołach. Niewidoczni dobosze podjęli rytm. Rozległ się nagły syk, puf i błysk. Gospoda zakołysała się od wesołych okrzyków. Z instrumentu podobnego do pianina wydobyły się silne basowe tony i w blask ognia wbiegło pląsając pięć kobiet-Firvulagów. Zaczęły śpiewać prowokujące przyśpiewki w egzotycznym języku, a mężczyźni odpowiadali łagodnym chórem. Tancerki miały na sobie długie spódnice kojarzące się z sielankami. Nakrycia głowy, staniki i cholewki szkarłatnych butów były gęsto wysadzane kamieniami szlachetnymi, które rzucały hipnotyczny blask i rozsiewały po sali iskierki w rytm coraz szybszego tańca... Yosh wytężył wzrok w czerwonawym mroku. Te kobiety! Czy były realne...? Śpiew nabierał życia. W wyzwaniach tancerek i odpowiedziach mężczyzn czuło się niemal namacalny erotyzm. Krótka muzyczna fraza prawie wykrzyczana przez widzów stanowiła sygnał, po którym kobiety zaczęły kolejno podskakiwać. W górze kostiumy znikały jak dym i wydawało się, że to nimfy o gładkiej skórze i płonących włosach wiją się w piekle gorących kolorów. Instrumenty perkusyjne brzęczały i dzwoniły, chór mieszanych głosów wyśpiewał grzmiące crescendo. I w tym momencie rozżarzone ciała strawił ogień. Wśród przygniatającej ciszy zapanował nastrój melancholii. Światło przygasło. Pośrodku sali zmaterializowała się samotna kobieca postać. Uda i piersi miała przesłonięte zwiewną mgłą. Zaśpiewała krótką liryczną pieśń, czystą i ściskającą za serce. Kiedy przebrzmiała ostatnia nuta, zniknęło również światło zorzy. Zapadła cisza. Nagle wszyscy egzoci zerwali się z miejsc z końcowym ogłuszającym krzykiem. — Vafna! — Mój Boże — powiedział Yosh. Po czole młodzieńca stoczyły się krople potu. — Sza! Nieokrzesany Vilkas opróżnił kufel, odstawił go z trzaskiem na stół i obraził Boginię Tanów. — Dały ładne małe przedstawienie, co? Naprawdę wzruszające. Dobra, bawcie się, frajerzy, umierajcie z tęsknoty. To wszystko, czego możecie oczekiwać. Wszystko, co dostanie każdy z tych łobuzów. — Zatoczył ramieniem, wskazując na tłum roześmianych bywalców z kaprawymi oczami, którzy powoli otrząsali się z czaru. — Cholerne dziwki Firvulagów! Robią to tylko na odległość, dopóki faceci się z nimi nie ożenią. My, ludzie, odbieramy na niewłaściwej częstotliwości, dlatego nie dostajemy niczego, a one wiedzą, że nie możemy ich do niczego zmusić z powodu tych przeklętych zębów. Więc wiedźmy śmieją się z nas! Wiedzą, że mamy mało kobiet. — Zęby? — powtórzył Yosh bezmyślnie. — Nigdy nie zbliżyłem się do kobiety Firvulagów na tyle, żeby zajrzeć jej w usta. Co takiego szczególnego jest w ich zębach? Zmieszany Sunny Jim odwrócił wzrok. Vilkas zaśmiał się niewesoło. — Nie chodzi o te zęby, skośnooki. — Przez chwilę patrzył znacząco na Yosha, a potem szepnął: — Inne zęby. Na dole. — Ach. — Samuraj uśmiechnął się zimno. — Rozumiem teraz, dlaczego tak cię to denerwuje. Nie wyglądasz na człowieka, który uprzejmie prosi. Albo dostaje wiele propozycji za darmo. Obsługujący chłopak pojawił się obok Yosha i zaczął zestawiać potrawy z tacy: talerz z dużą porcją pieczonych żeberek polanych ostrym sosem, miskę czegoś, co pachniało jak zupa z ostryg, bochenek chleba koloru fioletowego i ogromny kufel piwa. Na koniec postawił na stole talerzyk pełen małych grzybków o czerwonych kapeluszach z białymi plamkami. Yosh wyciągnął rękę. — Co to jest? Przekąska? Owłosiona dłoń ścisnęła go za nadgarstek. — Uważaj na te grzyby, skośnooki. Firvulagowie są po nich na haju, ale człowieka potrafią posłać do piekła szybciej niż alkohol metylowy. — Vilkas niespiesznie rozluźnił chwyt. — Hej, a może ty lubisz odloty po grzybach. — Łypnął na kelnera. — Jeszcze piwa! Sunny Jim wymusił pojednawczy uśmiech. — Ej, Vilkas! Może byś przestał? — Zwrócił błagalne spojrzenie na Yosha. — Vilkas nie ma nic złego na myśli. On tylko dostaje małpiego rozumu po piwie. Zeszły miesiąc był dla niego ciężki. Przebywał w Burask, kiedy Wyjcy rozwalili miasto, a przedtem... — Zamknij się, Jim — powiedział Vilkas. Dostał piwo i duszkiem wypił cały litr. Yosh spojrzał beznamiętnie na Vilkasa. — Kampai! — wzniósł toast i pociągnął łyk. — Ach, Burask. Pechowo przegapiłem okazję. Lecz jakiś tydzień później natknąłem się na grupę Tanów uciekających z miasta. — Zanurzył łyżkę w gulaszu. Była to porcja w sam raz dla Galaktycznego Obżartusa. Jim wytrzeszczył oczy. — A niech mnie piorun strzeli, człowieku! I co? — Byli osłabieni metapsychicznie. Dwóm obciąłem głowy. Pozostali uciekli. Niestety przy okazji zniszczyłem mieczem złote obręcze. Zdobyłem jednak świetne chaliko. — Szczęściarz — mruknął Vilkas. — Szczęśliwy skośnooki drań. Chcesz wiedzieć, jakie ja miałem szczęście? Jim przerwał tyradę, którą zapewne dobrze znał. — A teraz jedziesz do Goriah? — Gdy Yosh skinął głową, Jim wykrzyknął: — Hej! Kiedy rozeszły się pogłoski, że ten gość, który chce zostać królem, rozdaje złote obręcze, od razu zostawiłem rodzinne bagna i ruszyłem na szlak! A stary Vilkas... no, po Burask nie musiałem go namawiać, żeby pojechał ze mną. — A przedtem Finiah! — krzyknął mężczyzna w bluzie kawalerzysty. — Uciekłem od Motłochu, kiedy zdjęli mi obręcz, ale w Burask Tanowie potraktowali mnie jak zdrajcę! Nigdy nie miałem szczęścia. W Środowisku też. Litwini rodzą się pechowcami. Nawet nie dali nam własnej planety! Do diabła, nawet pieprzeni Albańczycy mają planetę, a my nie. Wiesz, co nam powiedziała zakichana Rada? „Skolonizujcie sobie jakąś trzeciorzędną planetę"! Powiedzieli, psiamać, że nie mamy dość dynamizmu etnicznego. Mieliśmy dzielić planetę z wszawymi Łotyszami, Kostarykanami i Sikkimczykami! — Ostatnie słowa zapił piwem i padł głową na poplamiony stół. — Cholerni jankesi dostali dwanaście planet. Cholerni Japończycy dziewięć. A biedni Litwini żadnej. — Zaczął szlochać. — O rany, Vilkas — odezwał się Sunny Jim. — No już, przestań. Yosh przyjrzał się beznadziejnej parze. I tak nie byłoby za bardzo na co popatrzyć, ale zrobiłby większe wrażenie w Goriah, gdyby przybył samotrzeć w towarzystwie dwóch nędznych ashigaru. Miał dość sprzętu i ubrań, żeby ich wyposażyć. Chłopak nauczyłby się obsługiwać latawce, a zgorzkniały żołnierz nosiłby chorągiew i siatkę z głowami Tanów. — Szlak do Goriah wciąż jest niebezpieczny — stwierdził. — Możesz jutro wyruszyć ze mną, Jim, jeśli chcesz. Yilkas również. Poprosiłbym was tylko o niesienie paru rzeczy. — Hej, to miło, chłopie! — Sunny Jim ucieszył się. — Żadna zjawa nie stanie nam na drodze, jeśli będziemy się trzymać blisko ciebie i żelaznego miecza! Czy to nie świetny pomysł, Yilkas? Litwin uniósł głowę. — Super. — Ze śmiertelną powagą wlepił w Yosha przekrwione oczy. — Mówiłeś, że jak się nazywasz, skośnooki? Yosh odłożył żeberko na talerz i uśmiechnął się jak do drażliwego dziecka. — Możecie mnie nazywać Yoshi-sama. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Statek z Rocilan powoli przybił do nabrzeża w Goriah, gdzie czekał komitet powitalny. Padał rzadki deszczyk. Czarne flagi ze złotym palcem Lorda Aikena-Lugonna oklapły, nasiąknięte wodą. Jeźdźcy na przystrojonych wierzchowcach byli zupełnie przemoczeni. Mercy ostrzegła jednak Aikena, żeby nie manipulował dzisiaj żywiołami, nawet w interesie gościnności. Powstrzymanie deszczu — albo inna manifestacja niezwykłych zdolności metapsychicznych — byłoby gafą w oczach Tanów, którzy uznaliby, że pretendentowi do tronu brakuje skromności. Załoga z szarymi obręczami ustawiła ozdobny trap. Elitarna gwardia Aikena złożona z żołnierzy piechoty ze złotymi obręczami wprawnie stanęła w szyku. Błyszczące półzbroje z mosiądzu i czarnego szkła lśniły jeszcze bardziej od kropel deszczu. Pachołkowie przynieśli stołek do wsiadania i postawili przy rampie. Sam Alberonn Pożeracz Umysłów przyprowadził cztery białe chalika dla gości. Na pokładzie rozbrzmiała syrena. Kilka dam z orszaku Aikena uniosło szklane rogi i odpowiedziało fanfarą. Eadnar, wdowa po Lordzie Gradlonnie z Rocilan, zaczęła schodzić po trapie, a za nią czcigodna teściowa Lady Morna-Ia, jej siostra Tirone Śpiewaczka Duszy i mąż Tirone, Bleyr Champion. Aiken zdjął złoty kapelusz z ociekającym czarnym piórem, uniósł się dyskretnie w powietrze, prostując w siodle, i rozłożył szeroko ramiona w geście powitania. — Slonshal! — krzyknął myślą i głosem uzurpator Goriah, aż zadrżały kamienne mury portu. — Slonshal! — powtórzył przyłączając się do powitania Mercy, gdy tymczasem goście wsiadali na czekające chalika. — Slonshal! — zagrzmiał po raz trzeci, aż zafalowały żagle statku, a mewy poderwały się z pali i pirsów jak chmura szarego, różowego i białego konfetti. Z gardeł i umysłów zgromadzonych na nabrzeżu wydobyły się tony Pieśni Tanów, tak dobrze znanej wygnańcom z dwudziestego drugiego wieku: Li gan nol po'kone niesi, Kóne o lan li pred near, U taynel compri la neyn, Ni blepan algar dedone. Shompri póne, a gabrinel, Shal u car metan presi, Nar metan u bor taynel o pogekone, Car metan sed gone mori. Jest to kraj błyszczący przez życie i czas, Kraj piękny w ciągu wieku świata. A wielobarwne piątki kwiatów spadają na niego, Ze starych drzew, wśród których ptaki śpiewają. Każda barwa tu świeci, rozkosz jest wszechobecna, Muzyka wypełnia Srebrną Równinę, Brzmiąc łagodnie na Równinie Wielobarwnego Kraju, Na Białosrebrnej Równinie ku południowi. Nie ma tu płaczu ni zdrady, ni smutku, Nie ma choroby, niemocy ni śmierci. Są bogactwa, wielobarwne skarby, Słodka muzyka dla uszu, najlepsze wino dla ust. Złote rydwany mkną w zawody na Równinie Sportów, Wielobarwne wierzchowce biegną w czas wiecznej pogody. Ani śmierć, ani schyłek czasu Nie przyjdą po żyjących w tym Wielobarwnym Kraju. Honorowi goście z Rocilan dołączyli do śpiewu, lecz przy ostatnim wersie owdowiali Alberonn i Eadnar rozpłakali się otwarcie, a pokryte bliznami oblicze starej Lady Morny stężało w maskę smutku. Umysł Mercy zgubił ton i zamiast pieśni podjął celtycki lament: Ochone, ochone! Wszyscy umilkli. Ptaki sfrunęły z powrotem na miejsca odpoczynku. Wody portu były nieruchome jak ołowiane prześcieradło podziurawione przez deszcz. — Witajcie, Wielcy z Rocilan — powiedział Aiken i zadeklamował w myślach: Śmiech i radość powrócą, a wraz z nimi miłość, zabawa i wielobarwne skarby serca. Obiecuje wam to Najjaśniejszy! Lady Morna-Ia zerknęła na niego surowo. — Jesteś mizerniejszej postury, niż sugeruje obraz przesyłany na odległość, Mistrzu Bojów. I znacznie młodszy. — Dzień przed Świętem Miłości skończę dwadzieścia dwa lata, Jasnosłysząca Lady — odparł gospodarz. — Na mojej ojczystej planecie, Dalriadzie, już od czterech lat byłbym dojrzałym człowiekiem. Dość dorosłym, by pełnić obieralny urząd, o ile współmieszkańcy nie wypędziliby mnie przez wzgląd na dobro publiczne! Mentalna uwaga Morny była cicha, lecz słyszalna: To zrozumiałe. — Jeśli chodzi zaś o mój wzrost — dodał z uśmiechem — byłem dość duży dla Mayvar Twórczyni Królów, pani zmarłej siostry z Gildii. — Morna żachnęła się na tę insynuację, lecz Aiken mówił dalej. — I gdyby Potop nie przerwał mojego pojedynku z Nodonnem, ociosałbym go do takich samych rozmiarów. — Ty tak twierdzisz — odparowała dama. — Zdaje się, że w Goriah są w modzie harde słowa i kpiny z uświęconej tradycji. — jej spojrzenie padło na owdowiałą synową Eadnar, która bezgłośnie porozumiewała się z Alberonnem trzymającym uzdę jej chaliko. — Ośmieliłeś się zaręczyć z Mercy-Rosmar wbrew naszym zwyczajom żałobnym, Mistrzu Bojów, i twój bezwstydny przykład skłonił Eadnar do profanacji pamięci mojego syna. Aiken raptem zrezygnował z bufonady i z całym czarem, na jaki potrafił się zdobyć, przemówił do starej kobiety na intymną modłę telepatyczną: Jasnosłysząca Lady Morno-Io, jest pani Pierwszą Przybyszką, podporą swojej Gildii, osobą wielkiej mądrości i siły metapsychicznej. Zdaje sobie pani sprawę z niebezpieczeństwa, które nam grozi. Tylu rycerzy zginęło w Potopie. Wróg, który przewyższa nas liczebnie, czyha, żeby wykorzystać każdy przejaw słabości. Nie będzie miał skrupułów przed złamaniem tradycji, jeśli to przyśpieszy nasz upadek! Przypomnij sobie bezprecedensowy atak Wyjców na Burask, kiedy to napastnicy użyli łuków i strzał. A potyczki u stóp Alp wokół Bardelask, gdzie ogry i skrzaty dosiadały chalików i hipparionów wbrew odwiecznym zwyczajom! Wróg planuje kolejno zdobyć miasta, które utraciły silnych panów i walczące lady. Nawet Rocilan na wybrzeżu atlantyckim i protektorat Goriah są narażone na atak Firvulagów z Dzikich Grot. Urocza Eadnar to kreatywny geniusz, jeśli chodzi o tkaniny i cukiernictwo, ale nie jest osobą zdolną podjąć się obrony waszego miasta przed dobrze uzbrojoną armią potworów na wierzchowcach! To dlatego na moje nalegania Alberonn Pożeracz Umysłów poprosił ją o rękę mimo żałoby. Ma wybitne kwalifikacje. To zaszczyt dla Rocilan, że będzie nim rządził członek Wysokiego Stołu i do tego wybitny wojownik! Poza tym Alberonn ocalił życie pani i Eadnar podczas Potopu... — Nie jesteśmy w stanie odwdzięczyć się Lordowi Pożeraczowi Umysłów — powiedziała na głos Morna. Twarz miała zaciętą. — Przyjmiemy go z pokorą i radością. Mimo to... Aha. Widzę to, czego pani wcale nie stara się ukryć! Ja się pani nie podobam i to, że mieszam się do spraw Rocilan, depczę wasze tradycje, mierzi panią. Zająłem Goriah i zamierzam zostać królem! Jesteś człowiekiem. I łajdakiem! Wiem. Jeśli jednak skorzysta pani ze swoich nadzwyczajnych ultrazmysłów i przestanie zwracać uwagę na moją mizerną posturę, rasę, młodość, fanfaronadę i niegrzeczne zachowanie, stwierdzi pani, że jestem tym, którego teraz potrzebuje Wielobarwny Kraj. Tylko ja potrafię go odbudować i rozgromić wrogów! Kto w to wierzy? Bleyn i Alberonn. Popierają mnie tak samo jak podczas ostatniej Wielkiej Bitwy. Mercy-Rosmar, przewodnicząca Gildii Kreatorów, zgodziła się zostać moją żoną. Jest tutaj Drugi Korektor, Lord Culluket, który przybył do Goriah w zeszłym miesiącu, żeby związać swój los z Najjaśniejszym. Czterech z pięciu członków Wielkiego Stołu, którzy przeżyli, pokłada we mnie wiarę! A pani? — To prawda, co mówią o twojej przebiegłości i ostrym języku. — Lecz twarz starej kobiety zmiękła i pojawił się na niej chłodny uśmiech. — W jednej chwili jesteś obłudnym szarlatanem, a w następnej... — Całkiem możliwym do przyjęcia kandydatem na króla! — Zachichotał, nasadził na głowę złoty kapelusz z szerokim rondem i łypnął z ukosa na mokre pióra, które opadły mu na oczy. — Na drogiej wilgotnej Dalriadzie nazwalibyśmy to miłym porankiem. Co by pani powiedziała, droga Lady, na małą wycieczkę? Tylko odrobinę zboczylibyśmy z drogi do Szklanego Zamku. Chciałbym, żeby szlachetne damy z Rocilan zobaczyły, czego dokonałem, przygotowując Majowy Zagajnik na tegoroczne Święto Miłości. Będziecie zdumione! — Doskonale — powiedziała Morna. Goście i członkowie komitetu powitalnego, którzy wymieszali się ze sobą i wdali w pogawędki, umilkli w oczekiwaniu. Mercy siedząca na białym chaliko przyjęła propozycję Aikena jak wielką niespodziankę. Nie dała po sobie poznać, że oboje od początku ją zaplanowali. W jej dzikich oczach zabłysła psychokreatywna moc i nawet urocze siostry z Rocilan wyglądały przy niej blado. — Lećmy! — wykrzyknęła Mercy. — To wspaniały dzień na Czarodziejską Przejażdżkę! — Odrzuciła kaptur aksamitnego królewskiego płaszcza. Piękne kasztanowate włosy pociemniały i skręciły się od deszczu. — Bez żołnierzy, dam i kawalerów do towarzystwa. Niech wracają do Goriah. Drodzy goście, lećcie za mną! Lećmy! Wzbiła się w powietrze, zostawiając Aikena z otwartymi ustami. Ten szczegół zdecydowanie nie był zaplanowany. Z obecnych tylko Culluket potrafił kwitować. Aiken musiał zabrać czwórkę gości z Rocilan i Alberonna, gwałcąc nakaz skromności. Ciężarnej Mercy nie można było potępić, gdyż według obyczajów Tanów mogła sobie pozwolić na każdy kaprys. Lecz jego postawiła w trudnej sytuacji. — Diablica — powiedział Aiken wzruszając ramionami. — Poleciała! I tak złamię mnóstwo cholernych zasad, żeby uratować was przed Firvulagami, więc jeszcze jeden grzech nie zaszkodzi. — Machnął ręką i deszcz ustał. — Gdybyśmy znajdowali się na Dalriadzie, polecielibyśmy miłym komfortowym samolotem, a nie na tych przerośniętych zjadaczach rzepy. Trzymajcie się mocno! Tym drobiazgiem zajmę się również! Bez wysiłku uniósł towarzystwo w górę. Chalika pogalopowały przez ołowiane chmury. Szybko dogonili Mercy, która tylko roześmiała się i poszybowała na wschód tuż nad gęsto zalesionymi wzgórzami. W tym miejscu szeroka Laar skręcała w stronę Skażonego Bagna i płynęła dalej do Atlantyku. Równolegle do rzeki biegła ruchliwa droga. Wozy zaprzężone w hellady i karawany chalików zwoziły ciosane kamienie, rzeźbione drewno, zwoje darni i ozdobne rośliny na polanę w pobliżu Laar. Ośmiu jeźdźców opuściło się i zwolniło do spacerowego tempa, szybując tuż nad koronami dużych magnolii i czarnych drzew gumowych. W dole uwijali się robotnicy. Ludzie z szarymi obręczami i bezobręczowi nadzorowali stada pracowitych ramapiteków wzrostu dziecka, które dźwigały towary, kopały, orały, karczowały, sadziły rośliny. — Zmieniło się tu od naszego ślubu z Tirone — zauważył Bleyn. — Co to będzie, Aikenie? — Luksusowy obóz dla Firvulagów, naszych gości. Niespodzianka! Bleynowi opadła szczęka. Wyglądał jak rażony piorunem. — Na zęby Tany! Nie możesz ich zaprosić! — To wbrew wszelkim zasadom! — oświadczyła Morna. — Firvulagowie nigdy... — Już przyjęli — przerwał jej wesoło Najjaśniejszy. — Oczywiście tylko najwięksi. Król Sharn i królowa Ayfa oraz członkowie świty. Lista gości jest skromna. Dwieście lub trzysta osób. Może przywiozą prezenty. — Ależ Mały Lud zawsze urządzał własne obchody Święta Miłości — zaprotestowała Tirone Śpiewaczka Duszy. — Tano-wie i Firvulagowie spotykają się podczas Bitwy, jak przystało na Wrogów. Nigdy podczas Święta! — Zwykli Firvulagowie mogą sobie robić, co chcą, droga Lady — odparł Aiken. — Ja kieruję się racją stanu, zapraszając członków rodziny królewskiej na nasze święto. Będzie to dla nich bardzo pouczające. Przekonają się, jakie mam poparcie wśród Tanów i ludzi z obręczami! — O ile władcy miast cię poprą — burknął Alberonn nie kryjąc niepokoju. Aiken sprowadził gości na ziemię i dalej pojechali drogą, która wiła się wśród nadrzecznych zagajników. — Lord Lugonn i ja poświęciliśmy wiele uwagi tegorocznemu Świętu Miłości — odezwała się Mercy. — Planowaliśmy je przez całą zimę, żeby pokazać mieszkańcom Wielobarwnego Kraju obchody, jakich jeszcze nigdy nie widzieli. Otworzyła umysł, pokazując swoje osiągnięcia na Starszej Ziemi, gdzie dla sentymentalnych kolonistów organizowała widowiska historyczne na wzór średniowiecznej Europy. Kunszt Mercy miał dodać świetności uroczemu, lecz dość naiwnemu świętu płodności zakorzenionemu w tradycji Tanów. Dzięki Aikenowi, który był człowiekiem uniwersalnym, i własnemu doświadczeniu przewodniczącej Kreatorów, udało się jej urzeczywistnić najbardziej fantastyczne projekty. Nieważne, że oznaczało to splądrowanie skarbca Goriah i zahamowanie robót publicznych przez zimę i wiosnę. Widowisko musiało być należycie dopracowane. — Zachowamy najważniejsze tradycje Święta Miłości — powiedziała Mercy, uspokajając Lady Mornę. — Przysięgi serc, taniec wokół słupa, śluby, kochanie się na pokrytej rosą majowej trawie. Lecz będą też nowe wspaniałe atrakcje. — Z jej umysłu kaskadą popłynęły wizje. — Miejsca schadzek zostaną pięknie udekorowane, piękniej niż ktokolwiek potrafi sobie wyobrazić! Przewidzieliśmy nowe zabawy. Nowe pieśni, tańce, występy komików, sztuki romantyczne i maskarady dla wszystkich w Noc Sekretnej Miłości. I jedzenie...! Wiecie, jak uwielbiam wymyślać smakołyki. Zaczekajcie, aż spróbujecie o północy nowych potraw piknikowych. Uroczystości ślubne zakończy wielki bankiet weselny, który sam w sobie będzie afrodyzjakiem! Nawet zaproszeni Firvulagowie nie oprą się naszej gościnności. Wiecie, jakimi są miłośnikami perfum. Sprowadziliśmy prawie sześćdziesiąt wozów orchidei, jaśminu i pachnących lilii wodnych. Mały Lud będzie odurzony balsamicznymi woniami! — A kiedy nacieszą nosy — powiedział Aiken — będą mogli dogodzić innym zmysłom. Na zboczu zbudowaliśmy mnóstwo nowych omszałych grot. Mały Lud upodobał je sobie na wiosenne rozrywki. — Z pewną modyfikacją. — Culluket Interrogator uśmiechnął się chłodno w cieniu kaptura. — Zwróćcie uwagę, jaki doskonały widok na obozowisko Wroga roztacza się z wieżyczek Szklanego Zamku w Goriah... Widzi to pani, Lady Morno? — Bardzo sprytne — stwierdziła jasnosłysząca. — Cieszę się, że mimo tej szalonej ostentacji zachowaliście choć odrobinę ostrożności. Aiken wyczuł nutę dezaprobaty i uśmiechnął się. — Przez cały czas mamy na uwadze bezpieczeństwo, Lady Morno, czy pani tego nie rozumie? — Może i tak — przyznała niechętnie. — Obejrzyjmy teraz główny amfiteatr! — zaproponowała Mercy i poszybowała przodem. Grupka skręciła w głąb lądu. Stare platany z nakrapianymi pniami, niektóre o średnicy ponad czterech metrów, stały na straży po obu stronach prostej jak strzała trawiastej alei Tanów, która ginęła we mgle. Na grzędach kwiatowych pracowały ramapiteczki, przycinając krzewy, albo zdrapywały mech z ławek, przygotowując je do malowania. Inne małe małpki śmigały po dachach pergoli obrośniętych winem, usuwając gniazda os, zabijając pająki i przepędzając kolonie nietoperzy, które rozpanoszyły się w Majowym Zagajniku od zeszłorocznego Święta Miłości. Jechali teraz wolniej, aż ujrzeli największą atrakcję wycieczki. — Ach, nowy słup majowego gaiku! — wykrzyknęła Eadnar z zachwytem. — Jaki wysoki! I popędziła, żeby mu się przyjrzeć. Po chwili wahania ruszyła za nią roześmiana siostra Tirone. Nie zwracały uwagi na deszcz, który zaczął je smagać, kiedy opuściły psychokinetyczną bańkę ochronną Aikena. Najjaśniejszy od niechcenia wydłużył promień mentalnego pola siłowego do pół kilometra. — Na litość Tany! — krzyknęła mimowolnie Lady Morna. — Przewyższasz mocą Kuhala i Fiana z Zastępu, którzy zwykle osłaniali arenę sportową w Muriah! — Doprawdy? — spytał Aiken. Wskazał głową na Eadnar, która właśnie otrzymała bukiet żonkili od jednego z architektów ze srebrpą obręczą. — Miło widzieć, że mała wdówka jest weselsza. Może czeka na święto. Dał Alberonnowi Pożeraczowi Umysłów żartobliwego mentalnego kuksańca, na który mieszaniec zareagował nieśmiało, ukrywając emocje. — Moja synowa jest młoda — powiedziała Morna. — Ma zaledwie siedemdziesiąt trzy lata i znosi tragiczną stratę łatwiej niż ja. — Przyjrzała się szczygłowi z jasnoczerwonym łebkiem. Siedział na kwitnącym krzewie i słodko śpiewał. — Życie musi toczyć się dalej. — Zwłaszcza na wiosnę — dodał Aiken. Mercy jadąca statecznie u jego boku oddzieliła myśli jasną nieprzezroczystą kurtyną. W kącikach ust pojawił się tajemniczy uśmiech. Wjechali na otwarty teren, który wcześniej był zwykłą łąką, zanim Mercy puściła wodze wyobraźni. Szmaragdowa niecka tworzyła teraz opadający łagodnie amfiteatr, który kończył się na dole ubitą ziemią do tańca. Na trawie pasły się stada owiec. Dalej znajdowała się scena pokryta darnią i otoczona wiecznie zielonymi krzewami. Za nią wyrastał ze ściętego kopca wysoki słup. Czubek nagiego drewnianego pala ginął w nisko wiszących chmurach deszczowych. Kilkadziesiąt metrów od słupa stał powóz z szaroobręczowymi woźnicami. — A teraz największa niespodzianka! — oznajmił Aiken. Mrugnął do Mercy. — Trzymałem asa w rękawie. Mniejsza o etykietę! Eadnar i Tirone dołączyły do grupy. — Wspaniały słup — pochwaliła Tirone. — Ciekawe, jak znaleźliście smukłe drzewo o tak imponującej wysokości. — Nie znaleźliśmy — odparł Aiken lakonicznie. — To artefakt. Wzmocniony. Ale taka sztuczka jest dobra dla początkujących, Kreatywna Siostro. Teraz zobaczycie coś specjalnego! — I zawołał telepatycznie: Jesteście gotowi, chłopcy? Woźnice odpowiedzieli chórem: Gotowi, szefie! Kpiarz wykonał rękami w powietrzu kilka ruchów jak hipnotyzer. Z wozu opadła brezentowa płachta i ukazały się przysadziste drewniane skrzynie. Kolejny ruch i odskoczyły wieka. Aiken zmarszczył się, zsunął kapelusz na tył głowy, odpiął mankiety złotego stroju i zakasał rękawy. — Cofnijcie się! — ryknął. Zebrał siły psychokinetyczne, aż napięły mu się wszystkie mięśnie. — Akcja! Z otwartych skrzyń wyfrunęły w mgliste powietrze niczym złote liście setki cienkich metalizowanych arkuszy. Zgodnie z dyrygenckimi ruchami Aikena zaczęły opadać i wznosić się, tańcząc jak rój motyli. Złota folia tworzyła strumienie, rozszczepiała się, splatała, skręcała i wiła. Kartki otoczyły słup jak błyszczący płyn. Te, które znajdowały się niżej, krążyły szybciej. Zdawały się wtapiać w drewno. Szybciej, niż zdołało zarejestrować oko, reszta arkuszy pokryła wysoki pal gładką żółtą powłoką, która rzucała iskry. Psychokreatywne powlekanie zakończyło się. Słup parował w deszczu, a obecni wznieśli okrzyki radości. — Nigdy jeszcze nie było takiego wspaniałego słupa — szepnęła Eadnar. — Znasz jego symbolikę, prawda, Najjaśniejszy? Aiken uroczyście skinął głową. — O tak. Dlatego tak ciężko pracowałem. Musiał być wyjątkowy, skoro ma reprezentować mnie! — Ile pieniędzy ze skarbca Goriah wydano na urzeczywistnienie waszej wizji? — spytała żartobliwie Lady Morna. — Nie tyle, żeby nie zwróciło się dwudziestokrotnie — odparł Aiken uprzejmie. — Zamierzam sobie odbić wydatki na Firvulagach. I to uczciwie... pod warunkiem, że zdołam nakłonić Sharna i Ayfę, by zgodzili się na moje propozycje co do przyszłorocznej Wielkiej Bitwy. — Kolejna nowinka? — rzuciła Morna zrezygnowanym tonem. — Mam ich wiele — odparł Aiken ciepło. — Podczas święta będziesz mogła, pani, nasycić się nimi do woli. — W tym roku festiwal musi być najwspanialszy w historii wygnania — powiedziała Mercy — żeby podnieść Tanów i ludzi na duchu i zrobić wrażenie na Firvulagach. Zmusić ich, żeby zaakceptowali nowe porządki. Będziemy mieli trzy dni nieprzerwanej zabawy. — A podczas wielkiego finału — dorzucił Culluket Interrogator — wszyscy goście, Tanowie, Firvulagowie i ludzie, będą świadkami koronacji Lorda Aikena-Lugonna i Lady Mercy-Rosmar na króla i królową Wielobarwnego Kraju. Goście z Rocilan zamarli w zdumieniu. Nikt nie zauważył, że po sztuczce Aikena ze złoceniem słupa psychokinetyczna osłona zniknęła i padał teraz na nich łagodny deszczyk. — Za wcześnie! — wykrzyknął Bleyn. — Tanowie pełnej krwi nie są gotowi, by zaakceptować ludzkiego króla, Aikenie! Minęło sześćdziesiąt lat, zanim przyjęto Alberonna i mnie do Wysokiego Stołu, a Katlinel dołączyła dopiero w zeszłym roku. Z powodu ludzkich genów. — Wysoki Stół przyjął Gomnola — zauważył Aiken. — On był człowiekiem. — Wymusił zgodę i był za to znienawidzony — oświadczyła sucho Morna. — Mercy jest człowiekiem — rzucił Aiken. — Czyżby? — mruknął Interrogator z uśmiechem. — Mój nieżyjący brat Mistrz Bojów wcale tak nie uważał... To była nowina dla Aikena. Zwrócił się do Mercy na modłę intymną: Co takiego? Telepatyczne rozbawienie. Nodonn kazał GregDonnetowi zrobić analizę genetyczną. Mójdawnyukochany oznajmił że mam więcej tańskichgenów niż ludzkich. BiednyGreggy oczywiście zwariował. Później cię przycisnę Lady Dziki Ogień! — Przy życiu zostało około dwóch i pół tysiąca Tanów czystej krwi — powiedziała na głos Mercy. — Większość z nich ma niewielkie moce. Natomiast dzięki większej wytrzymałości fizycznej przeżyło prawie dwa razy tylu mieszańców. Mój Lord ocenia, że zdobędzie wyraźną przewagę dzięki poparciu drobnej szlachty. — Celadeyr z Afaliah i jego tradycjonaliści prędzej będą walczyć, niż pozwolą na to — stwierdziła ponuro Lady Morna. — A ja potrafię doskonale zrozumieć ich uczucia. Celo i ja oboje należymy do Pierwszych Przybyszów, a ty, młody Mistrzu Bojów, lekceważysz religijne zasady, które zaprowadziły nas na wygnanie! Tirone, która w sekrecie była członkiem Frakcji Pokojowej, teraz delikatnie wtrąciła jasną myśl: Pora porzucić starą wojowniczą religię, najdroższa teściowo. Sama Brede to powiedziała. Wielu z nas uważa, że Lord Aiken-Lugonn może wprowadzić konieczne zmiany. — Przekonasz się, co znaczy wojna, dziewczyno, jeśli ten młodzik spróbuje zdobyć tron bez zgody Wysokiego Stołu! — wybuchnęła skonsternowana Morna. Obiekcje Eadnar były natury praktycznej. — Nawet jeśli większość elektorów Wysokiego Stołu stanie po twojej stronie, Najjaśniejszy, upór Celadeyra może doprowadzić do fatalnego rozłamu wśród rycerstwa. Firvulagowie skorzystają z tarć wewnętrznych i dokończą to, co zapoczątkował Potop. — Wszyscy prosimy, Aikenie, żebyś działał rozważnie! — powiedział Bleyn. — Nie ogłaszaj się królem, dopóki nie będziesz pewien, że władcy miast poprą ciebie, a nie Celo. Jeśli zdobędziesz koronę, a dysydenci zignorują twoją proklamację i rozkazy, wyjdziesz na głupca. — Cała struktura władzy Tanów opiera się na bezwzględnej lojalności wobec suwerena — oświadczyła Morna. — On nie jest zwykłym władcą wybranym w sposób, w jaki Mały Lud wybiera swoich plebejskich demokratycznych monarchów. Nasz król jest ojcem wszystkich Tanów! Aiken ciągle się jeszcze uśmiechał, ale w czarnych oczach zapłonęła pogarda. — Ponad osiemdziesiąt tysięcy Firvulagów szykuje się, żeby nam dać kopniaka, przyjaciele. Chcecie króla i Mistrza Bojów? A może wolicie tatusia, który by was utulił, gdy za oknem będą wyć demony? Kogoś, kto wytrze wam tyłki, kiedy zrobicie ze strachu w majtki? — Chcemy ciebie — oświadczył Interrogator. Sondujący ultrawzrok przesunął się po obecnych jak lodowaty promień. — Tylko ty masz dość siły i umiejętności dyrygowania metapsychi-cznym koncertem, którym możemy pokonać wrogów. — Zrobił pauzę. — A Firvulagowie nie są jednymi wrogami. Mentalna jadowita mina oszusta przeszła błyskawiczną transformację. Wyrażała teraz całkowitą lojalność, gotowość do obrony poddanych, jeśli tylko zaakceptują go i pokochają. Przez chwilę pozwolił gościom podziwiać swoją ogromną metapsychiczną moc, zanim ukrył się za kurtyną kpiny z samego siebie. Następnie przywołał wspomnienia i oczarował ich mentalną elokwencją, która tak rzadko znajdowała odbicie w jego słowach: Precz z wątpliwościami i obawami, przyjaciele! Przypomnijcie sobie proroctwo Twórczyni Królów. Ona nigdy nie straciła wiary w człowieka, którego wybrała. Przypomnijcie sobie, jak zabiłem Delbaetha i Mistrza Bojów Pallola Jednookiego! A jeśli wahacie się dlatego, że pokonałem ich podstępem, to przypomnijcie sobie, jak triumfowałem na polu Wielkiej Bitwy, jak wielcy i drobni lordowie zbierali się pod moją chorągwią. Tagan Pan Mieczy! Bunone. Nauczycielka Wojny, największa z wojujących taktyków! I ty, Alberonnie, i ty, Bleynie! Pamiętacie, jak zwykli ludzie i szlachta pokochali mnie za odwagę i śmiałość? Pamiętacie, w jaki sposób trafiła do mnie Włócznia Lugonna? (I choć ta święta Włócznia na razie zaginęła, odzyskam ją, nie bójcie się!) Pamiętacie, jak cała armia uznała moje prawo do wyzwania Nodonna? I Brede! Wygrałbym Pojedynek Mistrzów Bojów, gdyby Tana nie miała własnych planów, gdyby nie oczyściła planszy do gry i na nowo nie poustawiała figur. Nadal się wahacie? Nie jesteście religijni? Zważcie, przyjaciele, że Aiken Drum żyje i ma się dobrze, jest panem Szklanego Zamku i władcą Goriah poprzez uzurpację, suzerenem Rocilan, Sasaran, Amalizan i wielu osad wokół Bordeaux i w Armoryce! A gdzie jest ten, który kiedyś nimi rządził? Utonął. (Mercy nie mogła powstrzymać mentalnego okrzyku. Aiken usłyszał: Nodonn! Mój Nodonn!) O przyjaciele. Wiecie, że Tanowie muszą mieć króla. Jeśli nie mnie, to kogo? Chcecie Celadeyra z Afaliah? On twierdzi, że nie pretenduje do tronu, a ja mu wierzę. Staruszek jest przekonany, że Potop zwiastuje koniec Wielobarwnego Kraju! Szykuje swoją małą armię na Nocną Wojnę, która w moim rozumieniu jest czymś w rodzaju Ragnaroku albo Armageddonu oznaczającego ostateczną klęskę zarówno Tanów jak i Firvulagów. A to są banialuki! Sharn i Ayfa nie przewidują żadnej apokalipsy. Chcą nam złamać karki i zwyciężyć! (Chcąc nie chcąc, obecni odpowiedzieli: To prawda. W Małym Ludzie nie ma fatalizmu. Firvulagowie uciekają od tradycji, które ich pętają. Potop był dla nich darem Bożym.) Posłuchajcie mnie! Jeśli chcemy z nimi walczyć, musimy mieć przywódcę. Wy, członkowie Wysokiego Stołu, wiecie, że jestem od was silniejszy. Więc kto?... Minannon Heretyk? Wiem, że był prawdziwym zabijaką, kiedy pełnił funkcję Mistrza Bojów, ale teraz jest pacyfistą, nie bardziej nadającym się do walki z Firvulagami niż Dionket Uzdrowiciel! Jedynymi członkami Wysokiego Stołu, którzy mogliby się podjąć tego zadania, są Katlinel Ciemnooka i Aluteyn Mistrz Rzemiosł, jeśli jej zechcecie przebaczyć zdradę, którą było poślubienie Lorda Wyjców, a jemu przegraną z Mercy. (I znowu musieli się zgodzić: Nie. Żadne z nich nie mogłoby nas poprowadzić przeciwko Firvulagom.) Aiken Drum dosiadł wierzchowca. Kropla deszczu wisiała na czubku jego długiego kształtnego nosa. Usta, które potrafiły w jednej chwili wykrzywić się złośliwie, teraz uśmiechnęły się. Otworzył umysł i pozwolił zajaśnieć swojej mocy. — Widzicie więc teraz, jak się rzeczy mają — powiedział na głos. — Jestem jedynym liczącym się kandydatem. Ci, którzy z zasady sprzeciwiają się ludzkiemu władcy, mogą się buntować, krzyczeć i przeklinać, ale w końcu będą musieli mnie zaakceptować. Do diabła, nawet stary Celo wykazałby się rozsądkiem, gdyby uznał, że mamy szansę pobić Wroga. — Znając Lorda Afaliah, zgadzam się z ostatnim komentarzem Najjaśniejszego — oświadczył Culluket. — Celadeyr jest uparty i okazał się niewiarygodnie głupi, wyganiając techników-ludzi. W żadnym razie jednak nie jest chory na umyśle. Ani nie jest samobójcą. Bleyn nadal nie był przekonany. — Kłopot polega na tym, że reakcjoniści nie znają cię tak dobrze jak my, Aikenie. Dlatego się wahają. Jeszcze osiem miast musi odpowiedzieć na twoje zaproszenie na Święto Miłości. Celo odmówił ci wprost. Jeśli ogłosisz koronację, narazisz się na fiasko. — Musimy jakoś skłonić niezdecydowanych do podjęcia decyzji — wtrącił Alberonn — i zdobyć jak najwięcej zwolenników. Aiken zmarszczył czoło i pogrążył się w zadumie. Po chwili spojrzał na narzeczoną. — Mercy, kochanie, pamiętasz, jak mi opowiadałaś, co robili angielscy monarchowie, żeby wziąć w karby niepewnych wasali? Zwłaszcza Henryk VIII i królowa Elżbieta. Podróżowali po królestwie, zatrzymując się w różnych miastach, poklepując niezdecydowanych po plecach, roztaczając królewski urok, a czasami szczękając mieczem? Mercy w lot chwyciła, do czego zmierza Aiken. — To były tak zwane królewskie objazdy. Potężne narzędzie polityczne! — I znowu doznała dziwnego uczucia deja vu, dręczącej pewności, że już kiedyś widziała przebiegłą i triumfującą twarz Aikena. We Włoszech! Na portrecie we florenckim pałacu. — Zrobię królewski objazd przed koronacją — oznajmił Drum. — Odwiedzę każde miasto i wyjaśnię, jak się sprawy mają w Wielobarwnym Kraju. Wykorzystam umiejętność przyjacielskiej perswazji. Przygotowałem też kilka niespodzianek! — I kto ci się przeciwstawi, mój przebiegły Najjaśniejszy? Prąd przebiegł między Aikenem i Mercy. Czyżby jej rezerwa topniała? Przecież był wyjątkowy! — To będzie skuteczny manewr — stwierdził Culluket. — Połączenie pokory, królewskiej łaskawości i tupetu. Odwiedzisz miasta, jak przystoi pretendentowi, a potem Lordowie przyjdą do ciebie z pełnym zaufaniem, żeby uznać twoją władzę. Alberonn skinął głową Śledczemu. — A my trzej będziemy towarzyszyć Aikenowi, użyczając mu prestiżu Wysokiego Stołu. Nieobecność Lady Kreatorki będzie zrozumiała. — Podoba mi się to — stwierdził Bleyn zwięźle. — Mamy teraz w Goriah dość złotych rekrutów Tanów i ludzi, żeby zorganizować odpowiedni pokaz siły. Aiken zapiął mankiety i wyprostował kapelusz. Bezceremonialnym psychokinetycznym gestem strzepnął wilgoć ze strojów gości i rozpostarł na nowo metapsychiczny parasol. — Ruszymy ostrożnie doliną Garonny i dotrzemy do Hiszpanii. A pierwszym miastem, do którego zawitamy, będzie... Afaliah! Lady Morna oniemiała, Eadnar i Tirone okazały silny niepokój. — To wcale nie jest niebezpieczne — zapewnił je Aiken. — Zniewalacze Celo są drugiego sortu, a ja sam z łatwością potrafi? poskromić staruszka. Zrobimy dobrą minę do złej gry. Będziemy udawali, że nic nie wiemy o dołkach, które pode mną kopał, choć nigdy nie wystąpił z otwartą prowokacją. Nawet zaproszenie na Święto Miłości było dość uprzejme. Mogę powiedzieć, że nie dostałem jego listu. — Jeśli Celo się ugnie, inni powinni wpaść ci prosto w ręce jak dojrzałe pomarańcze — stwierdził Culluket. — Gotowe do wyciśnięcia — zgodził się Aiken. — Może już wrócimy do Goriah i zaczniemy polerować zbroje? Uniósł wszystkich razem ze zwierzętami w powietrze, jednocześnie osłaniając od deszczu. — Mam nadzieję, że stary Peliet i jego mędrcy nie mylą się, zapowiadając, że deszczowa pora już się kończy — powiedział do Mercy. — Jeszcze jestem mało doświadczony, jeśli chodzi o lewitowanie dużych grup. A na Plioceńskim Wygnaniu nie ma komputerowych prognoz pogody, które pomogłyby człowiekowi zaplanować przeprawę przez góry. Mercy zaśmiała się wesoło. — Jakoś sobie poradzisz, mój spryciarzu. Nieurodzone królewiątko z Dalriady odległej o sześć milionów lat! Czyżby jakieś włoskie geny zawędrowały do surowej Szkocji? A potem jeszcze dalej, zamrożone, do laboratorium na jednej z planet Środowiska, żeby zrodzić tego dziwnego młodego mężczyznę, który był gotów uczynić ją królową? Na czyim portrecie znajdowała się twarz Aikena? Orszak jeźdźców pędził po niebie w stronę Goriah, którego szklane wieże lśniły na tle poszerzającego się pasa błękitu. Mercy dręczyło obsesyjne pytanie. Pozwoliła wymknąć się nieopatrznej myśli. Umysł Aikena błądził gdzie indziej, lecz Interrogator odpowiedział jej z nienaganną uprzejmością na modłę intymną: Czy mogę ci służyć swoim talentem, Lady Kreator? Gdybyś zechciał, Korektorze. Ten obraz doprowadza mnie do szału! Gdybyś mógł przejrzeć moje wspomnienia i podsunąć skojarzenie. To bardzo prosta sprawa dla specjalisty... Och! Cieszę się, że ci pomogłem, Lady. Muszę przyznać, ze podobieństwo jest nadzwyczajne. Ten florentyński polityk wygląda na bardzo niebezpiecznego człowieka! Któregoś dnia musi mi pani o nim opowiedzieć. ROZDZIAŁ JEDENASTY Jasnosłyszący kruk leciał nad wybrzeżem Maghrebu. Deszcze sprawiły, że na zboczach pojawiła się trawa oraz różowe i żółte kwiaty, a wąwozy zamieniły się w wątłe oazy, które zdawały się dążyć ku nowemu niebieskiemu morzu. Ptak rozkoszował się wielobarwnym krajobrazem. Naturalne piękno, bardziej niż cokolwiek innego, pomagało mu odpędzić strach. Szybując w wiosennym słońcu, unoszony prądami powietrza nad światem, który sam stworzył, odzyskiwał równowagę psychiczną i pogrążał się w zapomnieniu. Wyczuł inteligentne życie... i złoto. Wezwał psychokinetyczną wichurę i poleciał na wschód. Pierwszy rozbłysk aury życia nie osiągnął progu percepcji drapieżnika, ale wkrótce zdołał ją dostrzec w zalesionym parowie o stromych zboczach. Zapach cennego metalu, żywego i martwego, podniecił go do szaleństwa. Wzmagający się metapsychiczny wiatr wyrwał mu czarne pióra z końców skrzydeł. Kruk zaskrzeczał z bólu i podniecenia. Gdy dotarł na miejsce, uciszył huragan i wylądował na występie skalnym w pobliżu sączącego się strumyka. Na małej polance jakiś rozbitek Tanu klęczał obok ciała towarzysza. Kruk przyjrzał się im uważnie. Miał wrażenie, że ich zna. Rzucało się w oczy, że są bliźniakami, mimo straszliwych ran na głowie jednego z nich. Szlochający Tanu był piękny. Miał klasyczne rysy członka Zastępu Nontusvel. Najwyraźniej właśnie wrócił z polowania, gdyż obok niego na ziemi leżało ciało młodej gazeli i toporna włócznia wykonana ze szklanego sztyletu przywiązanego do młodego drzewka. Podobnie jak martwy bliźniak, był ubrany w różowo-złote łachmany, resztki stroju Gildii Psychokinetyków. Wyglądało na to, że zmarły nie miał ochoty czekać, aż brat wróci z jedzeniem. Kępa trujących różowych narcyzów rosnących obok strumienia była częściowo wyrwana z korzeniami, a na ziemi leżała do połowy zjedzona cebulka. Gigantyczny kruk uniósł skrzydła. Ochrypłe krzyki — krrra, krrra — sprawiły, że mężczyzna podniósł wzrok i zadrżał, wytrzeszczając oczy. Kruk z wielkim zainteresowaniem zauważył, że ten bliźniak jest dosłownie niespełna rozumu. On i jego brat najwidoczniej żyli w mentalnej symbiozie. Musieli być zdolni do wielkich czynów, zanim Potop porwał ich i wyrzucił na północnoafrykański brzeg. Wraz ze śmiercią brata zdolności metapsychiczne pozostałego przy życiu bliźniaka przeszły w stan latencji, zredukowane do poziomu niższego niż u „normalnej" ludzkiej istoty. Wielki ptak sfrunął na ziemię i wylądował obok głowy trupa. Pogrążony w rozpaczy brat bez słowa wpatrywał się w kruka. Zielone oczy miał pełne łez, a usta wykrzywione w grymasie udręki. Dopiero kiedy dziób ptaka zawisł nad gardłem martwego mężczyzny, Tanu krzyknął: — Fian! Znała ich, tych różowo-złotych bliźniaków! Paroksyzm gniewu sprawił, że na miejscu ptaka pojawiła się smukła kobieta w niebieskiej szklanej zbroi. Nie miała hełmu. Włosy tworzyły platynową chmurę wokół jej głowy. Oczy płonęły gniewem Hekate. Kuhal Ziemiotrzęśca również ją rozpoznał. Przypomniał sobie dużą mroczną salę w twierdzy Gildii Poskramiaczy, Zastęp Nontusvel przygotowujący się do odparcia ataku ludzi na fabrykę obręczy, sabotażystów Motłochu uzbrojonych w żelazo. Dowodziła nimi ta straszna mała kobieta. Kuhal przypomniał sobie psychokreatywne detonacje, sypiący się gruz, mentalne zmagania... i radość Tanów pośród dymu i krwi, ich zwycięstwo mimo potęgi tego kobiecego potwora. To była Felicja, która zabiła jego siostrę Epone i ślubowała zniszczyć całą rasę Tanów, lecz wpadła w pułapkę Imidola, a potem została poddana torturom przez Culluketa. Felicja roześmiała się. Trzymała jego słabą świadomość jak w imadle i grzebała w jej szczątkach. Kuhal i Fian! Bracia mojego Ukochanego. Jaki zabawny umysł. Byłeś lewą półkulą. On miał rację. Syzygia, półboska para, aion! Kuhal Ziemiotrzęśca Drugi Lord Psychokinetyk i Fian Łamacz Nieba, jego lepsza połowa! Jej dziki chichot przeszedł w chrapliwe krakanie. Wielki kruk zamachał czarnymi skrzydłami, a Kuhal skulił się, chwytając dłońmi złotą obręcz. Myśl Felicji przybrała rozdrażniony ton: A gdzie jest Ukochany? Gdzie? Wołam i wołam a odpowiadają tylko odległe diabły i nieurodzony Najjaśniejszy. Próbują mnie oszukać! Nie chcę ich. On jest jedynym którego kocham i pragnę! Gdzie jest ten który chciał mnie zniszczyć a zamiast tego wyrwał mnie z uśpienia? Kuhal jęknął głośno. Groziła mu dezintegracja okaleczonej tożsamości. Cull umarł! Imidol też umarł Mayvar król królowa i wspaniały Mistrz Bojów! Wszyscy zginęli. Ja też zginąłem tak jak drogiFian jestem sam bezradny. Ty pokonałaś mściwego PtakaŚmierci. Zdawało mu się, że błyszczące oczy kruka mrugnęły. Okrutny dziób znowu zbliżył się do szyi martwego Fiana. Zapięcie złotej obręczy obróciło się i otworzyło się pod wpływem PK Felicji. Ptak chwycił złoto. Żyjący bliźniak zaczai się czołgać po ziemi. Rękami zasłaniał własną szyję. Drwina zabarwiła myśl kruka: Och zatrzymaj sobie na razie obrożę Ziemiotrzęśco. Felicja wzbiła się w powietrze, niosąc obręcz, i skierowała ku wybrzeżu Hiszpanii. Kuhal przesłał pojedynczy okrzyk rozpaczy, tak potężny, że rozbrzmiał od jednego krańca Nowego Morza po drugi. Potem Tanu padł bez ruchu. *** Felicja przeleciała nad Morzem Śródziemnym i bez zmęczenia dotarła do Gór Betyckich, do doliny, gdzie wezbrana Proto-Andarax szalała w dżunglach porastających stoki góry Mulhacen. Nawet w czasach Środowiska Galaktycznego Mulhacen wystawała ponad pasmo Sierra Nevada, a zacienione zbocze pokrywał mały lodowiec. W łagodniejszej epoce plioceńskiej góra wznosiła się na jakieś 4200 metrów, a śniegi pokrywały tylko wierzchołek. Ptak wzbił się wyżej i skręcił w stronę północnego stoku. Tropikalne drzewa ustąpiły miejsca zaroślom wawrzynów. W miejscach bardziej wypalonych przez słońce rosły sosny i splątane rododendrony pokryte pękami białych lub karminowych kwiatów. Szablozęby kot wygrzewający się na skale ziewnął. Przymrużone oczy podążyły za krukiem, zdumione błyskiem złota na tle nieba. Kruk dryfował na wznoszącym się prądzie powietrza, który pozwalał mu obserwować odległą niebieską zatokę Gwadalkwi-wir. Za nią majaczyły się Ciemne Góry, gdzie mieszkali dzicy Firvulagowie. Ptak wszedł w ślizg, wytracił wysokość i zanurkował w stronę zapraszającego ujścia rzeki Genil, nareszcie w domu po długim dniu polowania. Skalne drozdy i gajówki zaniosły powitalne trele. Nad wodę wyskoczył tłusty brązowy pstrąg. Jak zwykle przyjaciele czekali przed wejściem do kryjówki. Wydra z prezentem w postaci ryby. Łania z małym, która dzieliła się z nią słodkim mlekiem. Żółta Panda z delikatnymi pędami bambusa, które przyniosła z nizin. Wiewiórka i Piżmak z orzechami i mączystymi bulwami. Karłowaty Mastodont wesoło wymachiwał gałęzią z błyszczącymi fioletowymi owocami. Felicja stanęła przed nimi i uśmiechnęła się, unosząc złotą obręcz. — Widzicie? Jeszcze jedna! Ryś, Pseudaelurus, otarł się z uwielbieniem o jej gołe nogi. Inni przyjaciele, pławiący się w cieple jej umysłu, stłoczyli się przy niej z podarunkami. Przyjęła wszystkie: jedzenie, wieńce kwiatów przyniesione przez tkacze, pachnącą suszoną trawę, którą myszy i góralki zebrały na świeże legowisko. — Dziękuję wszystkim — powiedziała Felicja, gdy zwierzęta odprawiły rytuał powitalny. Słońce zaszło i od kanionu Genil zaczął wiać chłodny wiatr. Kilka ptaków zostało jeszcze, żeby jej pośpiewać, w czasie gdy ona roznieciła ogień mentalnym płomieniem i gotowała kolację. Jak zwykle wieczorem rozległy się diabelskie głosy, które mówiły kłamstwa, kusiły cudami i przypominały, że jej pomogły, kiedy opuściły ją siły po przerwaniu Przesmyku Gibraltarskiego. Zignorowała je i wkrótce diabły umilkły. Może była szalona, ale nie tak głupia, żeby rozmawiać z nimi na odległość i zdradzić w ten sposób miejsce swojego pobytu. Niech próbują ją wyśledzić! Niech ktokolwiek próbuje: odległe diabły, Aiken Drum albo bezsilna Elżbieta! Felicja wiedziała, jak się przed nimi ukryć. (I wołała Ukochanego tylko z nieba, gdzie nie groziło jej niebezpieczeństwo.) Z ogniska zostały żarzące się węgle. Felicja posprzątała teren przed kryjówką i na chwilę przystanęła pod jasnymi gwiazdami. Dobrze, że deszcz ustał. Kwiaty we włosach i na szyi pachniały jeszcze bardziej odurzająco, teraz kiedy zaczęły więdnąć. Felicja wzięła złotą obręcz Fiana i weszła do skalnej szczeliny. Widziała całkiem dobrze w smolistej ciemności, ale chciała nacieszyć się skarbem, więc uniosła dłoń i skrzesała jasny płomień psychoenergii. Zalśniły mikowe skały. Jaskinia znajdowała się w osypisku, nie wyrzeźbiła jej woda. Wnętrze było zupełnie suche. Za legowiskiem wznosiła się skalna płyta ważąca wiele ton, która zagradzała drogę. Felicja niedbale machnęła w jej stronę obręczą i skała odsunęła się. W mniejszej komorze leżało złoto w wielkich stosach: skarb Nibelungów zdobyty w ciągu czterech miesięcy cierpliwych poszukiwań. Tysiące skomplikowanych wzmacniaczy mentalnych wisiało kiedyś na szyjach Tanu i uprzywilejowanych ludzi, uaktywniając latentne siły metapsychiczne. Teraz jednak dumni posiadacze obręczy byli martwi. Zginęli w Potopie. Ich ciała wypływały na powierzchnię zalanej wody Białosrebrnej Równiny, gdzie znajdowali je padlinożercy... i Felicja. Ograbiała ciała gnijące na płyciznach i wyszukiwała szkielety zagrzebane w mule. Kiedy łupy stały się skromniejsze, zaczęła polować na rozbitków i zabierać złote obręcze słabym, którzy nie mogli się obronić przed wielkim ptaszyskiem. Walczyła z nimi uczciwie, powstrzymując się od użycia sił metapsychicznych. Sam dziób i pazury zwykle wystarczały, by pokonać ocalałych nieszczęśników, którzy kiedyś rządzili Wielobarwnym Krajem. Felicja rzuciła nową zdobycz na najbliższy stos. Rozległ się głośny brzęk i obręcze potoczyły się we wszystkich kierunkach. Ukazał się przedmiot do połowy zagrzebany w masie cennego metalu. Podniosła go z łatwością mimo znacznej wagi. Była to wielka włócznia ze lśniącego szkła połączona kablem z wysadzaną klejnotami skrzynką, z której zwisały rozerwane paski. Felicja machnęła Włócznią i przycisnęła jeden z guzików na rękojeści. Jak zwykle bez rezultatu. Słona woda sprawiła, że moduł zasilający wyładował się. Fotonowa broń była równie bezużyteczna jak wtedy, kiedy Felicja zabrała ją Lugonnowi Błyszczącemu w Grobowcu Statku. Fałszywy Najjaśniejszy wystrychnął ją później na dudka i zabrał Włócznię, ale poniósł karę podczas Potopu. Teraz Włócznia będzie należała do niej na zawsze. Delikatnie położyła trofeum na złotym łożu i wyszła ze skarbca. Udała się do własnego łoża wymoszczonego sianem. W środku nocy napłynęło zimne powietrze z wierzchołka góry i Felicja znowu miała koszmary. Lecz przed świtem, kiedy ryś zwinął się u jej stóp, zapadła w spokojny sen. Kuhal Ziemiotrzęśca leżał bez zmysłów przez większą część dnia, powalony ciężarem straty i profanacji dokonanej przez Felicję. Kiedy wreszcie się ocknął, nastał wieczór, a wraz z nim do martwego brata podkradły się małe stworzenia. Przeklinając odpędził je, a potem zajął się myciem ciała i przygotowaniami do pogrzebu. Nie miał świeżych ubrań, ale zawiesił na szyi Fiana ciężki medalion z twarzą Janusa będącego ich herbem, jedyną ozdobę, która im została. Zaniósł Fiana na brzeg, a potem przyciągnął łódkę. Włożył do niej ciało i puścił na morze. Potem ukląkł na skałach pokrytych solą i próbował zaśpiewać Pieśń. Lecz bez Fiana nigdy już nie miało być muzyki, więc tylko recytował słowa. Znowu wydawało mu się, że widzi jaśniejące miasto we mgle. Fian w łodzi ze skóry podążał ścieżką światła, która do niego prowadziła. Wracał do domu. Po długim czasie Kuhal zebrał resztki sił i krzyknął mentalnie: Czekaj na mnie, Bracie! Nagle dotarła do niego bezcielesna odpowiedź: ...Więc tam jesteś! Smutna zaduma ustąpiła miejsca strachowi. Kuhal stał sparaliżowany, wpatrując się w jasność po drugiej stronie morza. Tym razem nie był to perłowy miraż, lecz ostry blask, zielone kryptonowe wyładowanie szybko nabierające intensywności. Głos dobiegający ze światła sypnął przekleństwami i zwrócił się do Kuhala na modłę intymną: Dlaczego do cholery ukrywałeś się w przeklętym bazaltowym wąwozie zamiast trzymać się otwartej przestrzeni, gdzie mógłbym cię wyśledzić? Aż w Afaliah usłyszeliśmy śmiertelny okrzyk twojego Fiana! Z mgły wyłonił się rycerz Tanu w lśniącej akwamarynowej zbroi siedzący na ogromnym chaliko. Wylądował na ziemi. — Celo? To ty? — Głos Kuhala był ochrypłym szeptem. — Oczywiście, że ja, ty biedny głupi idioto. Któż by inny? Tylko ja zostałem z tych, którzy potrafili lewitować i przenosić innych, nie licząc tego małego szubrawca i Tonna Renegata. A jest mało prawdopodobne, żeby tu przylecieli i uratowali ci tyłek! — Myślałem... Fian i ja myśleliśmy, że jesteśmy sami. Jedyni, którzy przeżyli. Sroga twarz staruszka o siwych brwiach zapłonęła gniewem. Celadeyr z Afaliah posłał niewprawną korekcyjną sondę do obłąkanego umysłu młodego mężczyzny. — Wielka Bogini, co za pomysł! Nie dziwię się jednak, że tak myślałeś, zważywszy na stan, w jakim się znajdujesz. Udało się nam uratować innych ocalałych, ale tylko z Aven i europejskiego wybrzeża. Jak, na imię Tany, znalazłeś się w Afryce? Kuhal nie dopowiedział. Zemdlał. Stary bohater z Afaliah dał upust żalowi, przeklinając jeszcze mocniej. Daleko na wodzie dostrzegł łódkę i użył kreatywnej mocy, żeby otoczyć ją astralnym płomieniem. Odśpiewał Pieśń za zmarłego bliźniaka, załadował żywego na grzbiet chaliko i wzbił się w powietrze. ROZDZIAŁ DWUNASTY Elżbieta odprężyła się i uśmiechnęła. — Cieszę się, że go uratowali. Biedny człowiek. Myślał, że on i jego brat są ostatnimi żywymi Tanami. Creyn nie mógł powstrzymać się od myśli: Pamiętam inną osobę, która również rozpaczała, że jest sama. — Znam to uczucie. (Głęboko ukryta wątpliwość znajdowała się poza percepcją Creyna.) Uzdrowiciel Tanu sięgnął ręką przez stół i nalał im obojgu kawy. Nad Montagne Noire przetoczył się grzmot. Znowu zaczął padać deszcz, siekąc w małe ołowiane szybki wschodnich okien. Po chwili nic nie było przez nie widać. — Oprócz Culluketa Kuhal Ziemiotrzęśca jest jedynym ocalałym członkiem Wysokiego Stołu z Zastępu Nontusvel — zauważył Creyn. — Pozostałych piętnastu członków Zastępu, którzy uratowali się z Potopu, to pomniejsze talenty. — Przypuszczam, że Celadeyr wsadzi Kuhala do Skóry i będzie starał się go wyleczyć, żeby później wciągnąć do opozycji. Drugi Lord Psychokinetyków może być niezłym sprzymierzeńcem, kiedy odzyska siły. Jakie są szansę pełnego wyleczenia? — Niewielkie. Skuteczność Skóry zależy nie tylko od umiejętności lekarza, lecz również od siły woli pacjenta. A Kuhal utracił połowę umysłu. Uzdrowicielem Celo jest Boduragol, dość kompetentny, ale wątpię czy nawet sam Dionket zdołałby przywrócić Kuhala do pełnego zdrowia. Tak czy inaczej, w najlepszym wypadku leczenie będzie trwało prawie rok. — Kuhal niemal całkowicie utracił zdolność telepatycznego przekazu — stwierdziła Elżbieta. — Nie miałam pojęcia, że bliźniacy są w Afryce, dopóki Kuhal nie wydał ostatniej nocy tego strasznego krzyku. Jednocześnie błysnęło i rozległ się grzmot, kiedy po raz czwarty tego burzowego wieczoru piorun uderzył w domek myśliwski na Czarnej Turni. Ładunek elektryczny spłynął do ziemi. — Dziwię się, że przy takiej pogodzie w ogóle byłaś w stanie sięgnąć ultrazmysłem do Afryki — powiedział Creyn. — Stwierdzam, że mój własny mentalny wzrok dociera tylko do Amalizan. Co prawda nie jestem Wielkim Mistrzem. Uśmiechnęła się do niego, odstawiając filiżankę. — Nie. Lecz nadszedł czas, żebym zaczęła uczyć cię wyspecjalizowanych technik widzenia na odległość. Filtr statyczny leży w twoich możliwościach. Potrzebujesz tylko odrobiny praktyki. Zademonstrowała mu program i oboje przystąpili do ćwiczeń. Elżbieta pomagała przyjacielowi i korygowała go, gdy szeroko-zakresowym ultrawzrokiem usiłował przedrzeć się przez burzę. Wreszcie powiedziała: Wystarczy. Osunął się na krześle. Gładką twarz serafina pokrywał pot. Tak... wiem. Ton jego mentalnego głosu był smutny. Widzę również, że mam jeszcze mnóstwo do nauczenia się, zanim będę mógł ci służyć pomocą w obserwacjach. — Nalej sobie kawy — zaproponowała. — To pomaga. Mamy szczęście, że w plioceński klimat służy kawowcom. A teraz poważnie. Już teraz możesz być dla mnie prawdziwą pomocą. Wciąż jeszcze nie jestem tak silna jak w Środowisku. Przy dużych odległościach skupienie wzroku kosztuje mnie nieproporcjonalnie dużo wysiłku. Będziesz służyć jako dodatkowa para mentalnych oczu podczas obserwacji i może dostrzeżesz szczegóły, które mi umkną. — Rozumiem. — Przez chwilę milczał. — Czy moja pomoc zwiększy szansę wytropienia Felicji? Elżbieta ściągnęła brwi. W obu umysłach pojawił się złowieszczy obraz dziewczyny-kruka. — Creynie, nie wiem, co z nią zrobimy. Ona jest wyjątkowo niebezpieczna! Żaden metapsychik ze Środowiska Galaktycznego nie posiada takich mocy kreatywnych i psychokinetycznych. O ile się orientuję, nigdy wcześniej tak destrukcyjny potencjał nie skupiał się w jednej osobie. — Nawet w waszych świętych patronach? Albo w ich przeciwnikach, którzy wszczęli Rebelię Metapsychiczną? — Żaden czynny metapsychik Środowiska nie dokonałby tego co Felicja. — Deszcz zabębnił w okna. — Mam na myśli zwłaszcza ten ostatni psychokreatywny wybuch, który otworzył Gibraltar. Nie miałam okazji zbadać umysłu Felicji po osiągnięciu przez nią stanu czynnego. Gdybym jednak mogła dokonać głębokiej korekcji, niewykluczone, że dałoby się zneutralizować niebezpieczeństwo grożące z jej strony. — Nawet gdyby operacja miała okazać się fatalna w skutkach dla nas obu. Creyn zaprotestował mentalnie: Nie wolno ci się narażać! Nie takie jest twoje przeznaczenie! Masz być naszą przewodniczką, Czcigodna Brede! — Nie nazywaj mnie tak! — krzyknęła Elżbieta, kuląc się mentalnie. — Nie znam swojego przeznaczenia, podobnie jak nie znała go Brede, niech będzie przeklęta! — Dawna gorycz wypłynęła z podświadomości. — Oblubienica Statku była bardzo pewna siebie, ale może zrobiła źle, przywożąc was na Ziemię. Tanowie i Firvulagowie przetrwają tu na tyle długo, by wpłynąć na rozwój ludzkości. Lecz moja rasa zaszłaby dalej, gdybyście powyrzynali się nawzajem tysiące lat temu w galaktyce Duat! — Brede uważała, że obie nasze rasy odniosą wzajemne korzyści — stwierdził Creyn. — Kosztem jakich cierpień? Po ilu milionach lat? Elżbiecie załamał się głos. Wzniosła bezkształtną kurtynę ukrywającą emocje, lecz Creyn jako doświadczony korektor dostrzegł jej dumę. — Nawet jeśli manipulowanie przez Brede przeznaczeniem naszych ras było wyrazem arogancji, to rezultaty okazały się pomyślne. Wasi filozofowie nazwaliby to felix culpa — powiedział. Elżbieta roześmiała się. — Dobrze poznałeś ludzi, prawda? Do tego stopnia, żeby bawić się w nasze małe kazuistyczne gierki. — Wiem tylko, że motywy Brede i jej Statku były szlachetne i nieegoistyczne — odparł po prostu. — W ten sam sposób kierowała nami do samego końca. — Wszyscy wiemy, że miała dobre zamiary. Nawet kiedy mnie tyranizowała. Wielu autarchów było przekonanych, że wiedzą, co jest najlepsze dla poddanych. Takie samo przekonanie żywili buntownicy w Środowisku. Byli bardzo zarozumiali! Wiedzieli, że ludzie mają w sobie największy metapsychiczny potencjał spośród wszystkich ras naszej Galaktyki. Dlatego wyciągnęli logiczny wniosek, że ludzkość musi odgrywać dominującą rolę w galaktycznej cywilizacji. I to już. Uważali, że nie można zostawić władzy nad Środowiskiem podrzędnym umysłowościom. Lecz nie da się dokonać przyśpieszonej mentalnej ewolucji. Tak samo dzieci nie mogą dorosnąć w przyśpieszonym tempie dzięki zwariowanym technikom, których zwolennikami byli rebelianci. Wymuszanie dojrzałości jest nie tylko złe, lecz całkowicie bezskuteczne, czy mówimy o rozwoju dziecka, czy też o doskonaleniu galaktycznego Umysłu. Przesłała uzdrowicielowi Tanu obraz zniszczeń spowodowanych przez Marca Remillarda i jego klikę oraz kosztów przywrócenia mentalnej równowagi. — Dlatego się boję... — Dostrzegasz analogię między Metapsychiczną Rebelią a manipulacją losem Tanów i Firvulagów dokonaną przez Brede — stwierdził. — Boisz się, że jeśli zajmiesz miejsce Brede, możesz stać się współwinna jej... grzechu. Elżbieta westchnęła. — W Środowisku istniał konsensus miliardów umysłów, z których składała się Rada. Zbiorowy Umysł wiedział, że ma rację, a buntownicy się mylą. A co ja wiem? Nasilający się wiatr wydawał dźwięki jak psodźwiedzie goniące za zwierzyną podczas demonicznego Polowania. Podmuch wleciał przez komin, wciskając do pokoju pachnący balsamicznie dym z kominka. Creyn zatrzymał wirujące popioły, gdyż Elżbieta siedziała bez ruchu. Wręcz z radością przyjęła łzy wywołane przez dym. Kiedy wytarła oczy, oboje zabrali się do najważniejszego zadania tej nocy. Najlepszą porą na ultrazmysłowe poszukiwania była noc, kiedy wielka masa planety blokowała Słońce stanowiące znacznie większą przeszkodę dla metapsychików niż burza. W nocy umysł mógł wędrować swobodniej, łatwiej wnikać do ukrytych miejsc, wsłuchiwać się w najdalsze szepty, przemawiać sugestywniej do niechętnych mentalnych uszu. Nawet w czasach przedmetapsychicznych wiedziano, że czarnoksiężnicy działają nocą, kiedy grasują niewidzialne istoty, a świadomość śmiertelników odpoczywa razem z ich ciałami, uwalniając się w snach od dziennych bólów i napięć... Kiedy umysły Elżbiety i Creyna połączyły się, wydawało się, że pokój zniknął, a oni zawiśli nad masywem Montagne Noire smaganym przez deszcz. Elżbieta skoncentrowała się, wytężyła ultrawzrok i z łatwością pociągnęła Creyna za sobą jak latawiec. Obserwuj i ucz się! Widzisz w dole, wokół Czarnej Turni, małe wysepki żywej aury oznaczające osiedla górnicze. Skoncentruj się i zogniskuj ultrawzrok na pojedynczych ludziach, na każdym z osobna lub na małych grupkach. Wsłuchaj się w zwykłą mowę albo telepatyczną na modłę deklamacyjną lub konwersacyjną. (Nawet dla Wielkiego Mistrza praktycznie niemożliwe jest spenetrowanie na odległość głębszych pokładów świadomości. Trudne również lub niemożliwe jest zlokalizowanie osoby, która otoczy się szczelnym ekranem. Istnieją również sztuczne urządzenia ekranujące — na przykład projektor Brede z „pokoju bez drzwi" — które blokują ultrazmysty.) Teraz obserwuj, jak się szuka znajomego umysłu. Znamy sygnaturę, więc możemy szukać pobieżnie, ignorując inne aury, aż go namierzymy. Jest! To Wódz Burkę śpiący w obozie przy Wielkiej Południowej Drodze, jakieś trzydzieści kilometrów od Roniah. (Pozdrowienia dla was, ukochani bracia i siostry. Odpoczywajcie w spokoju.) A teraz, Creynie, twoja kolej. Przyłącz się do mnie. Spróbujemy znacznie trudniejszej rzeczy: zlokalizowania umysłu, który na pewno jest częściowo chroniony i czujny. Zrobimy to tak delikatnie, że nas nie wyczuje. Nie będziemy podsłuchiwać jego słów ani myśli. Sięgnijmy na północny-wschód do Wysokiego Vrazla w Wogezach. Szukajmy Sharna-Mesa, młodego monarchy Firvulagów, który zuchwale tytułuje się Królem Wielobarwnego Kraju. Oto dzielny generał w domu... Jego sześcioro dzieci piecze kasztany w kominku i grzeje kolejny kufel piwa dla ciężko pracującego tatusia. Srogi wódz wymachuje ostrym obsydianowym nożem i mruczy przekleństwo mrożące krew w żyłach. Domyślamy się tego, choć nie możemy nic słyszeć, po wyrazie twarzy jego żony, królowej Ayfy, przywódczyni Dziwożon Bojowych. Znowu błyska ostrze szklanego noża. Lecą drzazgi. Sharn stawia gotowe chaliko na podłodze w salonie. Dzieci cieszą się i tłoczą wokół zwierzęcia na kółkach. Każde chce pierwsze pojeździć na nowej zabawce, łamiąc tradycję. W Wysokim Vrazlu tradycja jest w dzisiejszych czasach rzeczą kruchą i nietrwatą... A teraz spróbujmy najtrudniejszej sztuki. Poszukajmy Felicji. Przypomnij sobie jej sygnaturę. Zwróć uwagę na potencjalne sposoby ekranowania. Jest niewyszkolona, więc będą dość prymitywne, lecz w tej szalonej kobiecie drzemie wielki kreatywny potencjał, który sprawia, że wyrafinowane techniki stają się nieistotne. Prawdopodobnie nam się nie powiedzie. Mimo to spróbujemy. Na wszelki wypadek. Na południe. Za Amalizan, za Tarasiah. Skręćmy na zachód, dalej. Za nową siedzibę Aluteyna Mistrza Rzemiosł nad rzeką Iberią. Za groźne wieże Afaliah, gdzie ponury stary kreator-poskramiacz chroni się za potężnymi kamiennymi murami, myśląc o chorym, który teraz śpi bez snów w Skórze. Wkrótce wstanie świt. Zapowiada go charakterystyczny grzmot. Istnieje program, który neutralizuje skutki jonizacji słonecznej, ale jest znacznie trudniejszy niż korygowanie wyładowań podczas burzy. Obserwuj mnie i rób to samo. Patrz uważnie. Szukamy jej aury. Wiemy, że Felicja ukrywa się gdzieś w Górach Betyckich na południu Hiszpanii. Wytęż wzrok. Nie zważaj na niewyraźne mentalne punkciki Firvulagów, Wyjców, na niewielkie kolonie wolnych ludzi, rzadkie posterunki żołnierzy z Afaliah. Zawężaj i rozszerzaj pole poszukiwań! Korzystaj z mentalnych oczu, uszu i specjalnego zmysłu tropiącego, który dostraja się tylko do określonej aury... Nic. (Ale dlaczego? Sharn ekranował się, lecz z łatwością go znalazłaś.) Siły Sharna są jak siły niemowlęcia. Zaczekamy. Czarny ptak wylatuje o świcie i czasami nawołuje. Otwiera umysł i nasłuchuje szukając Ukochanego. Może niechcący naprowadzi nas na ślad. Wtedy będziemy mogli... (Elżbieto. Jest.) Widzę. Widzę ją i słyszę. Nad górą Mulhacen! Oczywiście. Tam się ukrywa! A teraz wyszła, żeby zawołać. Culluket! Kruk szybuje ku stratosferze. Niebo nad Sierra Nevada jest czyste o świcie. Culluket! Wiem, że żyjesz. Woła tego, który czerpał satysfakcję z tanatofilii, lecz nie wiedział, że ona również znajdzie spełnienie. Uciekła mu i zrobiła bezbronnej ziemi to, co on zrobił jej. Culluket, odpowiedz! Widzisz, jak krąży wysoko, lśniąc w świetle poranka. Nie chroni jej teraz żaden ekran mentalny, nie strzeże żaden psychokreatywny mur. Felicja szuka znienawidzonego kochanka. Lecz on jest korektorem, potrafi sondować umysły, zmieniać je, maskować się. Jest przebiegły i silny. Ptak go nie dostrzega. Culluket... musisz gdzieś być. Hej wy, pomóżcie mi go znaleźć! (Elżbieto! Czy ona nas zauważyła?) Nie. Creynie, bądź cicho! Pomogliście mi wcześniej. Teraz zwracam się do was znowu! Pomóżcie mi znaleźć Ukochanego. Powiedzcie mi, gdzie on jest. Odezwijcie się! Widzicie mnie? Jeśli się do mnie odezwiecie, tym razem wam odpowiem! Wspomina swoje dzieło, otwarcie Wrót Gibraltarskich. Wejrzyj w jej pamięć i zobacz, jak wywołała kataklizm. O Boże. (Ulga i szok. Wcale nie jest tak potężna. Nie zrobiła tego sama. Dostała wsparcie.) Pomóżcie mi znowu. Nie będę się przed wami ukrywać. Możemy zostać przyjaciółmi. Posłuchaj, Creynie! Nie, zaczekaj. Muszę włączyć jeszcze jeden korektor. Transmisja jest słaba, a w dodatku nakłada się na nią niewprawny metapsychiczny koncert nadawany z dużej odległości. Nie jest to modła egzotów. Ani ludzi z obręczami. To jedyna w swoim rodzaju modła czynnych metapsychików... Boże Wszechmocny, to moja własna modła. Pomóż mi, Creynie. Wesprzyj mnie, przyjacielu. Pójdź jego tropem, znajdź źródło, dowiedz się wszystkiego, co zdołasz... ( Diabły? Czy to wy? ( Tak, Felicjo. ( Cześć, Diabły. ( Cześć, Felicjo. Wołamy się już tak długo. ( Wiem. Lecz wam nie ufam. Mam tylu wrogów. ( Biedna Felicja. My tylko chcemy ci pomóc. Już raz ci pomogliśmy. ( Pomóżcie mi znowu. Pokażcie mi, gdzie ukrywa się Cull. ( Kto?... Ach. Tak. Interesujące. ( Mniejsza o to. Pokażcie mi teraz! ( Droga Felicja. Zrobilibyśmy to, gdybyśmy mogli. Jesteśmy daleko od ciebie. Od niego również. Musielibyśmy przyjechać aż z Ameryki Północnej. ( Oooch. ( Nie martw się. Chętnie to zrobimy. Bardzo chcemy cię poznać. ( Nie! Możecie ukraść... próbować mnie oszukać! Tak jak ten mały łajdak Aiken Drum! ( Nie zrobilibyśmy tego, Felicjo. Nie jesteśmy tacy jak Aiken czy inni twoi wrogowie. Dowiedziemy swojej przyjaźni. Nie tylko znajdziemy twojego kochanka. Przyprowadzimy ci go! ( Potrafilibyście to zrobić? ( Jeden z nas jest poskramiaczem-korektorem klasymistrzowskiej. Pozostali również są silni. I jesteśmy młodzi, Felicjo. Jak ty! Wierzymy w działanie. ( Nie skrzywdzicie mnie. ( Oczywiście, że nie. Chcemy, żebyś była naszą przywódczynią. Jesteś silniejsza od nas. ( Może. Lecz kiedy działacie razem... Posłuchajcie. Może przyjechać tylko jedna osoba. ( Nic z tego, Felicjo. Do poszukiwań twojego Culluketa potrzeba nas co najmniej pięcioro. ( Pięcioro? Dobrze. Ale nie więcej. Rozumiecie? ( Doskonale. Możemy ci pomóc również w inny sposób. A ty pomożesz nam!... A teraz wskaż nam dokładne miejsce swego pobytu w Hiszpanii. ( Jestem tutaj. Widzicie moją kryjówkę na górze Mulhacen? ( Tak. Zjawimy się u ciebie za piętnaście dni. Czekaj na nas. Do widzenia, Felicjo, nasza przyjaciółko. ( Do widzenia, Diabły. Elżbieta siedziała przy stole naprzeciwko Creyna. Burza ustała. Promienie słońca wdzierające się przez wschodnie okna padły na gasnące węgliki w palenisku, zamieniając je w popiół. — Kiedy przybyłam do pliocenu — odezwała się Elżbieta — przeszukałam całą planetę w nadziei, że znajdę innych czynnych metapsychików podobnych do mnie. — Pamiętam. To było tego wieczora, kiedy wyjechaliśmy z Zamku Przejścia do Roniah. Wzniosłaś silną barierę, ale ja wiedziałem, że czegoś szukasz. Elżbieta przygarbiła się na krześle. Miała zmizerowaną twarz. Creyn wezwał telepatyczne Mary-Dedrę, kobietę ze złotą obręczą, która kiedyś była powiernicą Mayvar, a obecnie służyła u Elżbiety jako dama do towarzystwa. — Odkryłam tylko jeden wątpliwy ślad po drugiej stronie Ziemi. Moje ultrazmysły dopiero się regenerowały, więc uznałam ten słaby sygnał za echo. Był jednak prawdziwy. — Nie mogłaś zbadać go dokładniej? — Poszukiwanie na odległość to specyficzna umiejętność wymagająca ogromnej wytrzymałości. Wielki Mistrz może zapuszczać sondy jak nurek schodzący pod wodę bez butli tlenowej. Lecz żeby znieść długotrwały wysiłek, potrzeba specjalnego sprzętu lub pomocy innych umysłów. — Ze znużeniem przesunęła dłonią po czole. — Z twoją pomocą powinnam uzyskać więcej informacji o tych diabłach. Domyślam się, kim są. Boże, wiem, aż za dobrze. Creyn również wiedział. — Przez długi czas nie dawali o sobie znać — powiedział. — Dwadzieścia siedem lat. Grupa czynnych ludzi przeszła przez Bramę Czasu i zaatakowała naszą drużynę bojową, a my ponieśliśmy wielką klęskę. Kiedy intruzi opuścili Europę, całą historię wymazano z archiwów. Tylko niektórzy z nas, zwłaszcza nieżyjący już Gomnol, zastanawiali się, co stało się z czynnymi metapsychikami. Możemy się domyślać, dlaczego tak go to interesowało! Lecz miał dość słabe ultrazmysły, więc nigdy ich nie wytropił. — Rebelianci mieszkają na zachodniej półkuli. W okolicach naszej Florydy. — Elżbieta zamknęła oczy i pogrążyła się w bolesnych rozmyślaniach. — Miałam zaledwie siedemnaście lat w czasie Rebelii Metapsychicznej. Byłam początkującą nauczycielką na małej, zimnej planecie. Należałam już do Wspólnoty i nigdy nie zapomnę reakcji trzystu miliardów egzotycznych umysłów na próbę zamachu. Środowisko podjęło ogromne ryzyko, przyjmując ludzi do wspaniałej cywilizacji, choć jeszcze byliśmy psychospołecznie niedojrzali. A my zawiedliśmy ich zaufanie. — Wiem, że Rebelia była krótka. Trwała zaledwie kilka miesięcy. — Masz rację. Lecz wyleczenie blizn zajęło lata. To było najgłębsze upokorzenie naszej rasy... Rząd Państwa Ludzkości zadziałał bezwzględnie, żeby położyć kres buntowi. Niewinni bardzo ucierpieli. W rezultacie jednak Środowisko stało się silniejsze niż kiedykolwiek. — Kolejna felix culpa? Elżbieta otworzyła oczy i spojrzała kpiarsko na egzota. — Historia ludzkości jest ich pełna. Otworzyły się drzwi i z nieśmiałym mentalnym pozdrowieniem weszła Mary-Dedra, niosąc tacę ze śniadaniem. Creyn wstał. — Będziesz miała dość siły, żeby dzisiaj znowu szukać? — zapytał. — O tak — odparła Elżbieta zrezygnowanym tonem. — Musimy wytropić diabły Felicji. Policzyć je, zidentyfikować, a potem podjąć odpowiednie kroki, żeby odsunąć niebezpieczeństwo. Odpocznij i przyjdź o siódmej. — Uśmiechnęła się cierpko. — Zrobimy małą przejażdżkę do piekła. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Nad Suwanee na zachodnim wybrzeżu Ocali dochodziła druga nad ranem. Gigantyczna srebrna ryba przyczaiła się głęboko w czarnej wodzie nakrapianej przez księżyc, odpoczywając po walce z Markiem Remillardem. Przez szesnaście godzin buldogowaty nitkopłetw próbował zerwać się z linki łączącej go z człowiekiem. Ryba miała czterysta trzydzieści centymetrów długości i ważyła dwieście dziewięćdziesiąt pięć kilo. W jej podniebieniu tkwił hak ze wzmocnioną żyłką (plioceńskie nitkopłetwy miały ostre zęby). Linka mogła się zerwać pod obciążeniem zaledwie siedmiu kilogramów, a mimo to nitkopłetw nie był w stanie się uwolnić, tak duże były umiejętności wędkarza. Teraz zarówno człowiek jak i ryba doszli do kresu wytrzymałości. Należało oczekiwać, że wkrótce wędkarz popełni błąd w ocenie, straciwszy wyczucie w omdlałych rękach, i linka zerwie się albo ryba się podda i wypłynie na powierzchnię, gdzie spadnie na nią oszczep. Marc wsadził koniec dużego wędziska za ciężki skórzany pas czekając, aż ryba podejmie walkę. Jedynymi dźwiękami były odległe pluski skaczących kiełbi i skrzek nocnej czapli. Marc oddychał powoli i głęboko, usuwając produkty zmęczenia z komórek mięśniowych ramion i pleców. Ultrazmysły miał głuche i ślepe. Nie mógł obserwować przeciwnika, bo nie chciał. Nawet w decydującym momencie dawał rybie sportową przewagę. Nie śledził jej ultrawzrokiem, nie próbował jej zniewalać ani wywierać na nią psychokinetycznego nacisku. Kreatywną mocą nie wzmacniał wędki, linki ani kołowrotka ponad ich normalną wytrzymałość. Tylko pod jednym względem Marc robił ustępstwo od techniki wędkowania niemetapsychików. Ponieważ łowił sam, korzystał z mentalnej mocy, żeby utrzymywać łódkę w równowadze. Nie chciał wpaść do wody podczas walki. Raptem uświadomił sobie subtelną zmianę napięcia linki. W jednej chwili woda kanału była spokojna jak w sadzawce, a w następnej wybuchła z gwałtownością wulkanu. Ogromny kształt lśniący w świetle księżyca wyskoczył ponad sześć metrów nad powierzchnię, okręcając się w powietrzu. Oczy wielkości spodków połyskiwały pomarańczowo, a pokrywy skrzeli szczękały jak gigantyczna grzechotka. Marc pochylił się i opuścił koniec wędki, żeby poluzować linkę, gdyż w powietrzu mogła łatwo się zerwać. Wielkie srebrne stworzenie wpadło z pluskiem do wody jak trzydrzwiowa szafa. Ułamek sekundy później wyskoczyło znowu, młócąc ogonem. Łódka zakołysała się. Ociekając wodą, Marc wykrzyknął słowa zachęty do przeciwnika. Był to największy nitkopłetw, jakiego złapał na haczyk. Już go prawie miał. Ryba zaczęła płynąć w jego stronę. Marc ściągnął linkę. Tak jak się spodziewał, stwór wyskoczył ponownie wielkim łukiem, celując prosto w łódkę. Marc zaśmiał się głośno i w ostatniej chwili usunął się z drogi. Ryba zanurzyła się z takim impetem, że przez burtę przelała się fala i wypełniła łódź do połowy. Marc psychokinetycznie usunął wodę na chwilę przed tym, jak nitkopłetw wychynął na powierzchnię z drugiej strony, wirując jak urwane dynamo. Usiłował wypluć hak. Znowu poszedł na dno. Kołowrotek zajęczał przeciągle, kiedy ryba szybko popłynęła w stronę płycizny po lewej stronie kanału. Marc skierował za nią łódkę, czekając na następny skok. I rzeczywiście, ogromne łuskowate ciało uniosło się nad powierzchnię, szybując coraz wyżej, jakby w zwolnionym tempie. Nitkopłetw rozsiewał wokół siebie diamentowe krople i szczękał zębami, a w najwyższym punkcie wydał donośny pomruk. Potem opadł z impetem, który omal nie wyrzucił Marca za burtę. Nie zdołał jednak pozbyć się haka. Znowu zaczął się oddalać w stronę brzegu, a człowiek ruszył za nim. Następny skok był niezdecydowany. Cielsko tylko odrobinę wynurzyło się z wody, nawet jej nie spieniając. Marc nie mógł się oprzeć, żeby nie zawołać do ryby w deklamacyjnym trybie: Teraz ty wspaniały draniu! Teraz cię mam... Silny promień światła przebił ciemność w górze rzeki. Przeszył Marca stojącego w łodzi. Oślepiony mentalnie i fizycznie, zamarł na moment. Ryba skoczyła. Linka pękła. Tato znaleźliśmy ją znaleźliśmy Felicję! Za późno. Psychoenergetyczny promień zgasł. Wysłał go Hagen, podobnie jak radosną i beztroską myśl, zachwycony własnym triumfem. Nadpływająca szalupa z grupką młodych ludzi zatrzymała się gwałtownie jakieś sto pięćdziesiąt metrów od wędkarza, jakby natrafiła na szklaną ścianę. Zakotłowała się woda, łódź zadrżała, posypały się drzazgi. Przed dziobem łodzi kołysał się na fali wielki nitkopłetw, łykając powietrze i ciesząc się wolnością. Marc przyjrzał mu się uważnie, upewniając się, że nie odniósł poważniejszych obrażeń podczas długiej walki, a następnie psychokinetycznie odczepił hak. Ryba powoli zanurzyła się w czarnej wodzie. Marc zobaczył, że odpływa w stronę zatoki. Tato... W przeciwieństwie do brata Cloud zdawała sobie sprawę, jakie skutki miało ich wtargnięcie. Mentalny żal i przeprosiny natrafiły na następną barierę. Metapsychiczna ściana zniknęła i prąd zniósł szalupę na mniejszą łódkę. Marc zwinął linkę, obserwując intruzów. Miał rację. W pozostałej trójce rozpoznał największych konspiratorów wśród młodego pokolenia: Elaby'ego Gathensa, Jillian Morgenthaler i Vaughna Jarrowa. Próbowali nadrabiać miną. Było oczywiste, że wypływając nagle z jeziora Serene, by zrobić Marcowi niespodziankę, spodziewali się miłego powitania. Dwie łodzie spotkały się. Jillian zatrzymała szalupę, rzuciła kotwicę i pobiegła na rufę, żeby wziąć skif na hol. Hagen, nadal uśmiechając się mentalnie, spuścił drabinkę, uparcie nie przyznając się do popełnienia faux pas. — Felicja jest w Hiszpanii, Tato, tak jak podejrzewaliśmy. Ukrywa się w jaskini na Mulhacen w Sierra Nevada. — Obraz. Położenie geograficzne. — I wyobraź sobie, dobrowolnie nas zaprosiła! Ściana w umyśle Marca pozostała nienaruszona. Chwycił drabinkę i przeskoczył na szalupę, gardząc lewitacją. Młodzi ludzie cofnęli się, jednocząc umysły w nieporadnych przeprosinach. Tylko Cloud przejawiała szczery żal. Dzieci Rebelii, wszystkie w wieku dwudziestu paru lat, miały na sobie wieczorowe stroje. Tej nocy na jeziorze Serene odbywało się przyjęcie, którego kulminacją był udany kontakt z Felicją. Hagen i Elaby prezentowali się elegancko w tropikalnych smokingach. Vaughn, mimo że paradował w takim samym stroju, wyglądał jak zwykłe niechlujnie. Ciemnowłosa Jillian nosiła pareo z miękkiego batiku. Suknia Cloud połyskiwała lekko w świetle księżyca, podobnie jak jej umysł. Nagi do pasa, bosy i ociekający wodą niegdysiejszy buntownik stanął na wypolerowanym pokładzie przed piątką młodych ludzi. — Wiecie, że nie wolno mi przeszkadzać, kiedy przypływają nitkopłetwy. — Do diabła z rybami, Tato — wybuchnął Hagen. — Mamy ją! Felicję... Urwał i z krzykiem przycisnął dłonie do skroni. Ostry odór wymiotów rozniósł się w ciepłym nocnym powietrzu, a w eterze zapach strachu. Hagen po raz pierwszy zobaczył prawdziwe oblicze Abaddona. Cloud ruszyła mu na pomoc, oddziałując na ich strasznego ojca słodką zniewalającą mocą o pełnym zakresie. Skorzystała z korekcyjnych umiejętności, żeby przesłonić kurtyną potworną rzeczywistość i wymazać wspomnienie o niej. Hagen zatoczył się do tyłu i wpadł w ramiona Elaby'ego i Vaughna. Wędkarz czekał, otoczywszy umysł zasłoną. Z pomocą Cloud Hagen uspokoił się. Wyprostował się, odsunął od kolegów i stanął chwiejnie, zabrudzony. — Tato... musisz... posłuchać — wysapał. Marca rozbawił upór syna. Niewielki dołek w podbródku podkreślało padające ukośnie światło księżyca, a krzaczaste brwi wyglądały jak skrzydła. Gęste kręcone włosy, które ostatnio posiwiały mimo zdolności samoodmładzania, były mokre. Fałszywe łzy ze słonej wody lśniły na wystających kościach policzkowych i cienkim nosie o rozdętych nozdrzach. Marc nie chciał rozmawiać telepatycznie z Hagenem. — Mów — zażądał. — Felicja zgodziła się, żebyśmy do niej przyjechali. Obiecaliśmy, że pomożemy jej odnaleźć i zniszczyć jakiegoś korektora Tanu, który poddał ją torturom. Tato, musisz nam pozwolić! Mentalne kleszcze znowu zacisnęły się lekko, aż młody człowiek wstrzymał oddech. Był delikatniejszą kopią ojca. Nie miał jego byczego karku ani głęboko osadzonych oczu. Podobnie jak siostra, Hagen odziedziczył rudawe włosy po dawno zmarłej Cyndii Muldowney oraz jej upór. — To dla nas wyjątkowa okazja! Felicją można manipulować. Elaby, Jillian, Cloud i ja mamy dość mocy, żeby ją przyszpilić. Gdyby jeszcze udało się nam przekonać ją do twoich urządzeń! To będzie niebezpieczne, bo tylko nasza piątka może się do niej zbliżyć. Jeśli będziesz nam podpowiadał na odległość, co mamy robić, dostaniemy ją. Imadło zacisnęło się mocniej. Hagen jęknął i zacisnął pięści, wbijając paznokcie w dłonie. Wiedział, że w razie potrzeby Cloud weźmie na siebie cały ból. — Tylko wasza piątka — odezwał się Marc. — Tak powiedziała. Nie wiem, czy to prawda, że potrafi wykryć dodatkowe osoby, ale nie możemy ryzykować. — Domyślam się, że to ty, Cloud, Elaby, Jillian i Vaughn prowadziliście konferencje na odległość. — Tak. Usta Marca wykrzywił lodowaty uśmiech. — A co zrobicie, kiedy uda się wam ujarzmić potwora? — Wykorzystamy go, żeby zdobyć panowanie nad Europą! Zmusimy Elżbietę, żeby przyznała nam status adeptów, pełne zespolenie! Tato, nie możemy tutaj gnić z wami, nie możemy, nie chcemy. Umrzemy w tym przeklętym kraju! Kleszcze rozluźniły się. — Zamierzałem w lecie rozpocząć szkolenie — powiedział Marc łagodnie — żebyś pomógł mi w gwiezdnych poszukiwaniach. Z całego drugiego pokolenia ty masz największy potencjał. Wytrwałość połączoną z szerokim spektrum metafunkcji. — Cholera! — krzyknął Hagen Remillard. — Czy nigdy nie przyjmiesz do wiadomości, że to daremne poszukiwania? Plioceńska Galaktyka jest zbyt niedojrzała na zespolenie z Umysłem! Jesteście sami, Tato, ty i twoi towarzysze. A my razem z wami! Elżbieta jest Wielką Mistrzynią i może pomóc nam zrobić przynajmniej pierwsze kroki ku zespoleniu. Marc zwrócił się do córki. — Ty również uważasz, że moje wysiłki są daremne? Cloud otworzyła największe mentalne głębie: Tak Tato. Nie ma w Galaktyce żadnej rasy, która by nas uratowała z wygnania. Tylko te, które są na Ziemi. — I popierasz ten pomysł z najazdem i porwaniem? Korsarską wyprawę? Cloud schowała się za ekrany i powiedziała ostrym głosem: — W Europie są jeszcze inni ludzie. Ludzie naszej kultury, którzy mogą nas poprzeć. Potop zniszczył społeczność Tanów i wszystko wskazuje na to, że cały kraj przejdzie pod kontrolę Firvulagów, jeśli nie będziemy interweniować. A Firvulagowie są czynnymi metapsychikami, Tato. Pamiętaj o tym. Do tej pory ich rozwój mentalny hamowały głupie obyczaje. Z powodu tradycyjnego indywidualizmu nie nauczyli się działać w prawdziwym metakoncercie. Lecz ich nastawienie szybko się zmienia. Nawet jeśli Aiken Drum pokieruje Tanami, Firvulagowie mają dużą przewagę liczebną. Gdybyśmy jednak pomogli ludziom i Tanom, wspólnie z łatwością przeciwstawilibyśmy się Firvulagom. — Nie mówiąc o broni, którą zgromadziłeś — dodał Hagen. — W Europie jest coś jeszcze — powiedział Marc. Pięcioro młodych ludzi wlepiło w niego wzrok. — Brama Czasu. Puste spojrzenia. — Twoim prawdziwym celem jest otworzenie jej. O to chodzi w całym przedsięwzięciu. Naprawdę myślałeś, że potrafisz ukryć przede mną prawdę? Rezygnacja i ulga ogarnęły umysł Hagena. — Oczywiście masz rację, Tato. Zrobimy wszystko, by zdobyć to, co ty odrzuciłeś!... Teraz mnie zabij, jeśli myślisz, że dzięki temu inni uwierzą w ciebie. Wiesz, że tak się nie stanie. Zanim Marc zdążył zareagować, Elaby Gathen odepchnął Hagena. Jego myśli buchnęły gwałtownym płomieniem, zatrzymując gniew Abaddona na tyle długo, by wzbudzić jego ciekawość i niechętny podziw. W chwili iluminacji Marc zrozumiał, że plan szukania Felicji, podboju, a przede wszystkim otwarcia Bramy Czasu wcale nie jest pomysłem Hagena, lecz Elaby'ego. Nie rzucającego się w oczy, lecz skutecznego Elaby'ego Gathena. Spryciarza, który teraz czekał z otwartym umysłem na brutalną korekcyjną sondę Marca i nawet nie drgnął. Elaby'ego Gathena, który ośmielił się pokochać jego córkę i sterować jego synem. W umyśle młodego człowieka był szczery podziw dla przywódcy Rebelii Metapsychicznej i żal, że wielkie marzenie nie ziściło się. Była też determinacja, równie nieugięta jak Marca. On i jego rówieśnicy chcieli otrzymać szansę pokierowania własnym losem. — Szkoda, że wcześniej nie zwróciłem na ciebie uwagi — powiedział Marc. — Zanim wasze plany się skrystalizowały. — Mamy w archiwach komputerowych wszystkie dane Gu-deriana. Mamy parametry techniczne urządzenia. Jeśli zdobędziemy panowanie nad Europą, będziemy mieli dostęp nie tylko do Bramy Czasu, ale i do surowców, których użył Guderian, niobu i cezu, nie występujących w plioceńskiej Ameryce Północnej. Mając bazę w Europie, pozyskamy do współpracy techników Środowiska, którzy mogą jeszcze żyć. To będzie wymagało czasu i organizacji, ale urządzenie Guderiana zostanie zbudowane. Marc roześmiał się. — I w efekcie powstanie dwustronna Brama Czasu. A ty spodziewasz się, że wyrażę na to zgodę? Agenci Rady nie interesują się wami, dzieciakami, ale zapewniam was, że nawet po dwudziestu siedmiu latach będą żywo zainteresowani moją osobą! Umysł i głos Elaby'ego były nacechowane wyjątkowym taktem. — Po przejściu do Środowiska naturalnie zniszczymy oba urządzenia. Podobnie można zmienić ukształtowanie terenu i tym samym na stałe zamknąć Bramę Czasu, skoro przy tworzeniu osobliwości decydujące znaczenie ma czynnik geologiczny. — Będziesz bezpieczny, Tato — powiedziała Cloud przysuwając się do Elaby'ego. — A my... — Urwała, ale dokończyła zdanie mentalnie: ...będziemy mogli wrócić do domu. — Może pan sam nadzorować zniszczenie plioceńskiego końca tunelu czasowego, sir — podsunął Gathen. Łódź zatańczyła na linie. Zaczynał się przypływ, wpychając leniwe wody do ujścia Suwanee. Wkrótce nitkopłetw opuści żerowisko wśród raf zatoki i popłynie w górę rzeki. Lecz Marc już stracił zainteresowanie wielką rybą. Rozczarowanie, które spotkało go u progu zwycięstwa, zostawiło po sobie napięcie i pozbawiło katharsis. Nie udało mu się ujarzmić przeciwnika. Okazja przepadła. Nie miał najmniejszej ochoty zaczynać wszystkiego od początku. Gathen precyzyjnie kreślił swój plan. — Będziemy potrzebowali dwóch dni, żeby zgromadzić ekwipunek i załadować kecz Jillian stojący w zatoce Manchineel. Sama podróż do Europy zajmie jedenaście dni. Phil mówi, że pogoda na Atlantyku nam sprzyja. Nie będzie przeciwnych wiatrów zdolnych pokonać nasze PK. Vaughn będzie pana informował o każdym naszym kroku. Kiedy skontaktujemy się z Felicją, poradzi nam pan, jak mamy dalej postępować. — Możecie jechać wszyscy oprócz Hagena — oświadczył Marc. — Tato, nie! — krzyknął syn. Oczy Abaddona zapłonęły pod krzaczastymi brwiami. — Ta eskapada jest skrajnie niebezpieczna, wręcz szaleńcza. Nie doceniacie Felicji. Lecz ja znam ją aż za dobrze. To ja dyrygowałem metakoncertem. Wasz plan obezwładnienia jej jest nierealny. Nie powstrzyma jej żadne urządzenie, podobnie jak nie zdołało powstrzymać mnie! Musicie posłużyć się sprytem, wykorzystać jej obłąkanie i sprawić, żeby sama wpadła w sidła. Zwrócił się do Cloud: Twoje zdolności korekcyjne prawie dorównują moim córko. Nie jestem pewien czy wystarczy ci odwagi. Papo zrobię wszystko żeby osiągnąć cel. Wiem. Marc spochmurniał. Musi pozwolić jej jechać, nawet gdyby miała zginąć. Nie śmiał ryzykować, że córka wybierze drogę Cyndii. Już ją stracił. Lecz syn... — Dlaczego muszę zostać? — zapytał Hagen wojowniczo. — Na wypadek, gdy tamtym się nie powiedzie. Ktoś musi kontynuować gwiezdne poszukiwania. Młody człowiek wybuchnął gniewem. — Ty stary głupcze! Kiedy przestaniesz żyć mrzonkami? Niech mnie diabli, jeśli spędzę resztę życia zamknięty w tym cholernym pudle, szukając czegoś, co nie istnieje! Czwórka młodych ludzi cofnęła się przerażona. Błysnęło oślepiające światło. Buchnęło gorące powietrze. Hagen zachwiał się, roztapiając w blasku. Jego krzyki stawały się coraz przeraźliwsze, zmieniając w ochrypłe, rytmiczne piski. Coś ogromnego i srebrnego, płonącego astralnym ogniem, wypadło z głośnym pluskiem za burtę. — Zamiast Hagena zabierzesz ze sobą do Europy Owena Blancharda — powiedział Marc do Elaby'ego. — Był moim najlepszym zniewalaczem podczas Rebelii. Może również pełnić funkcję jasnosłyszącego, gdyby coś się przydarzyło Vaughnowi. Owen będzie miał taką władzę jak ja i zadba, żebym otrzymywał dokładne sprawozdania z wyprawy. — Ależ, sir, on jest taki słaby — zaczął Elaby. — Więc się nim zaopiekujecie! — zagrzmiał Marc. — Blanchard pojedzie. — Tak, sir. Umysł Cloud płakał. Tato, biedny Hagen... W ręku Marca nagle znalazła się ucięta żyłka z przyczepioną na końcu sztuczną muchą. Błysnęła zaostrzona stal. — Nie martw się o niego. Postanowiłem zacząć szkolić go dzisiaj zamiast czekać do lata. Nitkopłetw kołysał się na czarnej wodzie. Chwytał powietrze, zostawiając ślad w postaci lśniących bąbelków. Łuski połyskiwały dziwnym blaskiem. Marc Remillard z satysfakcją obserwował stworzenie. Wrócił na swoją łódkę. — Jestem pewien, że Hagen się ustatkuje i przyłoży do nauki, kiedy spędzi trochę czasu na haku. Część II ŚWIĘTO MIŁOŚCI ROZDZIAŁ PIERWSZY W pierwszych tygodniach po Potopie Sugoll z Łąkowej Góry uzyskał pełne prawa obywatelskie dla swoich poddanych, zdeformowanych Firvulagów zwanych Wyjcami. Mutanci, którzy paręset lat wcześniej odłączyli się od głównego pnia Małego Ludu, poparli elekcję pary monarszej Sharna i Ayfy z Wysokiego Vrazla i złożyli im hołd. Sugoll zgodził się dotrzymywać warunków porozumienia między Firvulagami a Motłochem zawartego przez nieżyjącą Madame Guderian i króla Yeochee IV, a także rozejmu między Tanami a Firvulagami ogłoszonego przez uzurpatora Aikena Druma. Dominium Sugolla leżało na uboczu, za Schwarzwaldem, więc władca Wyjców nie miał pojęcia, że przez całą zimę Firvulagowie naruszali oba traktaty pokojowe, atakując miasta Tanów i osady Motłochu, i zrzucali winę na mutantów. Król Sharn i królowa Ayfa niewiele myśli poświęcali swoim nowym poddanym, przynajmniej do początku stycznia, kiedy to do Wysokiego Vrazla dotarł następujący komunikat: DO ICH STRASZLIWYCH WYSOKOŚCI AYFY I SHARNA-MESA, suwerenów Wyżyn i Nizin, monarchów Piekielnej Nieskończoności, Matki i Ojca wszystkich Firvulagów, władców Znanego Świata POZDROWIENIA OD SUGOLLA, pana Łąkowej Góry i Przywódcy tak zwanych Wyjców, waszego posłusznego wasala. Pokornie zapraszam was, byśmy wspólnie cieszyli się z okazji moich zaślubin z Najwyższą Kreatywną Lady Katlinel Ciemnooką, byłą członkinią Wysokiego Stołu, która łaskawie zgodziła się zostać moją żoną, za co chwała niech będzie Wszechmocnej Te. Chcę was powiadomić, Wasze Wysokości, o ważnej sprawie, która zajmowała moją uwagę przez wiele miesięcy i ostatnio zbliża się ku ostatecznemu rozwiązaniu. W czasach poprzedzających ostatnią Wielką Bitwę dotarła do moich ziem ekspedycja Ludzi, za pozwoleniem Waszego nieodżałowanego poprzednika Yeochee IV, w poszukiwaniu legendarnego Grobowca Statku. Pewien naukowiec z tej grupy raczył mi udzielić informacji, która okazała się niezwykle cenna dla mojego ludu. Rzecz w tym, że nasze główne osiedla w Wodnych Jaskiniach i wokół Łąkowej Góry przez niedopatrzenie zostały założone w pobliżu złóż radioaktywnych minerałów. W ciągu wieków radiacja wpłynęła niekorzystnie na plazmę zarodkową mojego ludu, powodując szkodliwe mutacje, których smutne objawy są aż za dobrze znane. Hipoteza tego naukowca została następnie potwierdzona przez Lorda Grega-Donneta Mistrza Genetyków, wcześniej Gregory'ego Prentice Browna, byłego mieszkańca Muriah, a obecnie honorowego obywatela Łąkowej Góry, który był największym w Wielobarwnym Kraju specjalistą od genetyki i piastował kiedyś prestiżowe stanowisko w znanej uczelni medycznej Środowiska Galaktycznego. Greg-Donnet podjął się w zeszłym miesiącu analizy naszej sytuacji z zamiarem jej poprawy. Z pewnością ucieszy was nowina, Wasze Wysokości, że istnieje nadzieja dla naszych biednych, dotkniętych nieszczęściem obywateli. Niektórym będzie można przywrócić prawie normalny wygląd dzięki leczeniu w zmodyfikowanej Skórze Tanów, jeśli zdołamy nakłonić do współpracy uznanych praktyków spośród naszych byłych wrogów. Pozostali mutanci muszą pocieszyć się myślą, że przyszłe pokolenia będą normalne, gdy usunie się czynniki teratogenne dzięki inżynierii genetycznej oraz innym metodom eugenicznym, które można zastosować już dzisiaj pod waszym łaskawym patronatem. Greg-Donnet stwierdził, że musimy się wynieść z tej niebezpiecznej okolicy do kraju wolnego od skażeń radioaktywnych. Postanowiliśmy zatem opuścić nasze dominium w Łąkowej Górze, gdy tylko ustaną deszcze, i przyjechać do Wysokiego Vrazla jako lojalni poddani gotowi osiedlić się na terenach, które nam łaskawie zechcecie przydzielić. Wiedzcie również, że Greg-Donnet radzi odnowić naszą pulę genową poprzez związki z normalnymi Firvulagami, co będzie uzupełnieniem znacznie trudniejszych genetycznych metod, z którymi musimy zaczekać do czasu wyszkolenia techników. Mając to na względzie, niniejszym wyrzekamy się starego antagonizmu, który uniemożliwiał społeczne i seksualne kontakty między Wyjcami a naszymi normalnymi braćmi i siostrami. Podczas tegorocznego Święta Miłości zamierzam przyprowadzić grupę uroczych dziewic z najznamienitszych rodów. W tradycyjny sposób wybiorą sobie one mężów spośród waszych mężnych chłopców. Panny będą oczywiście miały najbardziej pociągające z iluzorycznych ciał i sowite posagi z zasobnego skarbca Łąkowej Góry. Jako kolejny wyraz miłości, wdzięczności i dobrej woli, by Mały Lud mógł podzielać naszą radość z połączenia z krewnymi, jesteśmy gotowi ponieść całe koszty tegorocznego Święta Miłości Firvulagów. Oczekujcie nas w Wysokim Vrazlu około dwóch tygodni po wiosennej równonocy. Bez wątpienia do tego czasu wybierzecie dla nas odpowiednie miejsce do zamieszkania oraz zajmiecie się sprawą tymczasowego utrzymania narzeczonych przez rodziny panów młodych. Zawsze do waszych usług, Wasze Wysokości, SUGOLL. — To się nazywa tupet! — wykrzyknął Sharn, uderzając w biurko potężną pięścią. Wosk do pieczęci, księgi rachunkowe, tabliczki pamięci, dyktafon z dwudziestego drugiego wieku i ulubiony puchar króla (zrobiony z czaszki Lorda Velteyna) zatańczyły na wypolerowanych dębowych deskach. — Wezwijcie kuriera Wyjców! Dam mu taką odpowiedź, że wstrząśnie przebrzydłym Sugollem od zdeformowanych śmierdzących palców nóg po rogaty łeb! Sprowadzi się do nas, też coś! Z bandą niewyżytych seksualnie potworów, którym podczas święta mam rzucić na pożarcie swoich poddanych? Do kroćset! — Podobno jest bogaty — rzuciła Ayfa w zadumie. Siedziała przy własnym biurku przyległym do biurka męża i gryzła czubek srebrnego Parkera ostrymi zębami. Królewski gabinet we wnętrzu góry Grand Ballon w mglistych Wogezach był przytulny i jasny, ogrzewany przez duży piecyk koksowy z mosiądzu, ustawiony wewnątrz ceramicznego pieca w kształcie wydrążonej rzepy. Na kredensie stały jeszcze resztki królewskiego obiadu zjedzonego dzisiaj kameralnie. Na ścianach wisiały starannie dobrane zdobyczne chorągwie i broń Tanów, trofea z ostatniej Wielkiej Bitwy. Oba biurka oświetlały grube świece o trzech knotach każda. — Pokracznemu draniowi nie ujdzie to na sucho — warknął Sharn. — Czy on sobie myśli, że ma do czynienia z troskliwym monarchą takim jak biedny stary Yeochee? — Jesteśmy monarchami — powiedziała przystojna dziwo-żona o włosach koloru moreli. — Uważam list Sugolla za intrygujący. — Psychokinetycznie podniosła z podłogi welinową kartkę, którą zrzucił Sharn. — Przesiedlenie. Hmm. — W Wysokim Vrazlu nie ma dla nich miejsca. W Łąkowej Górze musi mieszkać z siedemset albo osiemset monstrów! Musimy skierować ich do Famorel w Alpach. A może do Dzikich Grot albo nawet do Koneyn. Na Te! Jakbyśmy mieli mało kłopotów z utrzymaniem wieśniaków w ryzach. Teraz zwali się nam na głowy nowa banda upartych dzikusów, którzy będą chcieli robić wszystko na swój sposób, choćby to miało zupełnie pokrzyżować nam królewskie plany! — Nionel. — Królowa Ayfa uśmiechnęła się przeczytawszy list. — Tam muszą się udać. Sharn zamknął wielkie usta, rezygnując z kolejnej tyrady. Uniósł brwi. Jego umysł wysłał żonie promyk radosnego uznania. Ayfa uśmiechnęła się pobłażliwie. — Nionel! — zawył król. — Oczywiście! Odnowienie i zasiedlenie miasta zajmie Wyjcom lata. W maju będzie Święto, a jesienią... — Nowe Zawody. Wreszcie na naszym własnym Złotym Polu. Objęli się mentalnie, zachwycając świetnym pomysłem. Sugoll i jego horda, bez wątpienia bogaci, mogliby stać się dla Firvulagów cennym nabytkiem, gdyby udało się ich przekonać do zamieszkania w mieście duchów Nionel leżącym w dziczy niedaleko Basenu Paryskiego. W obrębie Nionel znajdowało się rytualne pole bitwy Małego Ludu, opuszczone od czterdziestu lat, podczas których Tanowie wygrywali w Wielkich Bitwach. — Tylko tam mogą się odbyć tegoroczne Zawody — stwierdził Sharn. — Nawet jeśli ten podstępny mały kogucik w ostatniej minucie ukradł nam zwycięstwo, w tym roku w żaden sposób nie zdoła przygotować odpowiednich terenów do walki. A Białosrebrna Równina znajduje się pięćdziesiąt pięć metrów poniżej poziomu słonej wody. — Myślę, że Aiken się zgodzi, jeśli dyplomatycznie złożymy propozycję. Nie mówiąc o twoim pomyśle ufundowania na osłodę nowego trofeum zamiast zaginionej Włóczni... O tak. Wszystko doskonale się powiedzie! — W zupie jest zdechła mysz. Ayfo. Cholerne narzeczone. Ayfa zamyśliła się. — Jeśli mają wystarczającą moc zmiany kształtu, może nie będą takie straszne. I nie zapominaj o posagach. Poza tym ile ich może być? Prawdopodobnie ze dwadzieścia albo trzydzieści, zważywszy na liczebność Wyjców, o której Guderian donosiła Fitharnowi. Z pewnością znajdzie się dość rodzin, które chętnie zgodzą się na małżeństwa swoich synów w zamian za skreślenie z naszej czarnej listy. — Tak — zadumał się Sharn. — To może się udać. Musi. Naprawdę nie możemy sobie pozwolić na rozdrażnienie tego parweniusza Sugolla. Chodzi nie tylko o to, by zapobiec wojnie domowej. Nie wolno nam zapominać, że on jest jedynym, który zna drogę do Grobowca Statku. Pewnego dnia ta informacja może się okazać niezwykle użyteczna. OD SHARNA I AYFY, Wysokiego Króla i Wysokiej Królowej Wielobarwnego Kraju Do Sugolla, Pana Łąkowej Góry, naszego ukochanego i lojalnego wasala. POZDROWIENIA. Z przyjemnością i sympatią przeczytaliśmy Twój list informujący o ślubie oraz nadziejach na złagodzenie waszych zaburzeń genetycznych. Przybywajcie do Wysokiego Vrazla, będziecie mile widziani! Mamy idealny dom dla ciebie i twoich poddanych, który opiszemy wam osobiście. Wyświadczyliście nam wielki zaszczyt, oferując wasze bez wątpienia czarujące córki na Święto Miłości. Tę sprawę również omówimy szczegółowo po waszym przybyciu. Przekaż chętnym pannom szczere życzenia szczęścia i doczekania się potomstwa. Twoim poddanym ślemy wyrazy miłości i zapewniamy o stałej trosce, a Tobie i sławnej Małżonce Lady Katlinel królewskie błogosławieństwo. Na dowód poważania załączamy małe podarunki. Mogą one okazać się przydatne podczas podróży, w razie napotkania groźnych hien albo amficjonów, od których niestety roi się w rejonach na zachód od Rodanu. Przed użyciem zapoznajcie się z instrukcjami. Zwracamy Twoją uwagę na uproszczony sposób adresowania. AYFA, KRÓLOWA SHARN-MES, KRÓL Zał.: 3 pistolety obezwładniające na baterie słoneczne Husqvarna Mark VI-G Po otrzymaniu od monarchów satysfakcjonującej odpowiedzi Sugoll przystąpił do zwoływania poddanych. Sharn i Ayfa mylili się sądząc, że do Wysokiego Vrazla przybędą tylko mutanci z Feldbergu. Wyjcy, którzy w ciągu wieków uciekli z radioaktywnych jaskiń i zamieszkali w bezpieczniejszych okolicach, dowiedzieli się o pomyślnych genetycznych prognozach Grega-Donneta i również chcieli mieć w nich swój udział. Zebrawszy dobytek, patetyczne i odrażające istoty porzuciły osady w głębi Fennoskandii, wędrując na południe przez krainę Bursztynowych Jezior, gdzie zimowe noce są długie i ciepłe pod niebem stale zasnutym chmurami. Tłumy Wyjców ściągały do Łąkowej Góry ze Szwabii i Frankonii, a także z gór Erzegebirge pełnych bogactw naturalnych i z odległej Bohemii. Ci ostatni przynosili wielkie ilości klejnotów i drogocennych metali, które wydobywali tylko ze względu na ich piękno, używając do ozdabiania zdeformowanych ciał. Mutanci z Lasu Hercyńskiego na zachód od Rodanu, przeważnie samotni i ubodzy, odpowiedzieli na zaproszenie Sugołla najlepiej, jak mogli. Z trudem przeprawili się przez Wogezy i Schwarzwald do podziemnych wiosek Feldbergu, gdzie litościwa Katlinel umieściła ich w suchych górnych jaskiniach, podkarmiła i obdarowała pięknymi nowymi ubraniami. Wszyscy zdolni do pracy zostali zatrudnieni przy budowie łodzi lub gromadzeniu zapasów w oczekiwaniu na pojawienie się meteorów, które stanowiły zapowiedź plioceńskiej wiosny. Wreszcie spadły gwiezdne ulewy, deszcze ustały, a podziemne rzeki pod Feldbergiem stały się spławne. Wszystko było gotowe. Zaczęła się wielka Migracja Wyjców. Dziesięć dni po równonocy szeregi mutantów, dobrze ubranych i niosących wszystkie swoje skarby, wmaszerowały do strasznej dziury w ziemi, zwanej Szybem Alliky'ego. Sugoll zaniósł krótką inwokację do Te, rozległo się skrzypienie maszynerii i w dół ruszyły wielkie kosze z grupkami podróżników trzymających pochodnie. Byli wśród nich mężczyźni, kobiety, hermafrodyci i osobniki bezpłciowe, dzieci i starcy, diabolicznie zniekształceni i na pozór normalni. Wyjcy śpiewali zawodzącą pożegnalną pieśń, która niosła się z głębi ziemi jak chór potępieńców. Wysiedli na najniższym poziomie kopalni Łąkowej Góry i ruszyli obok granatów, żółtych i różowych beryli i zielonych kryształów turmalinu, leżących w bezładnych stosach. Utworzyli pojedynczy rząd i zeszli jeszcze głębiej do granitowych wnętrzności Feldbergu, posuwając się wzdłuż naturalnych szczelin w litej skale. Pochodnie dymiły w wilgotnym chłodzie, a kapanie wody wybijało rytm do niesamowitej pieśni Wyjców. Wreszcie dotarli do wielkiej podziemnej komory. Wzdłuż nowo zbudowanego mola na brzegu jeziora o czarnej jak płachta onyksu powierzchni płonęły beczułki z ropą. Stała tam zakotwiczona ogromna flotylla mocnych płaskodennych łodzi z załogami złożonymi z monstrualnych przewoźników wyposażonych w drągi. Podróżnicy ze śpiewem weszli na pokłady. Łodzie odbijały od brzegu jedna za drugą, z ozdobnym statkiem Sugolla na czele, aż oświetlony pochodniami sznur zajął całe jezioro jak okiem sięgnąć i skierował się w nieprzeniknioną ciemność. Taką podróż odbyło wcześniej niewielu Wyjców. Pod masywem Feldbergu znajdowały się niezliczone Wodne Jaskinie pełne źródeł, wodospadów, strumyków i syfonów. Górne poziomy były dobrze zbadane, podobnie jak podziemne dopływy rzek Paradise i Ystroll, lecz tylko niewielu śmiałków odważyło się zapuścić poza Czarne Jezioro i od dawna już nie żyli. Zostały po nich tylko na pół zapomniane opowieści o tym, co znajduje się dalej. Ultrawzrok Katlinel, osłabiony pod ziemią, był ich jedynym przyrządem nawigacyjnym. Łodzie wpłynęły do szerokiego naturalnego tunelu o niskim sklepieniu. Światło pochodni rzucało drżące refleksy na mokre skały. Śpiew odbijał się echem od ścian, aż w końcu umilkli przerażeni i zdezorientowani. Wtedy Katlinel, chcąc ich zabawić, otworzyła umysł i zaczęła opowiadać historie o świecie Tanów i normalnych Firvulagów, kończąc na doniosłych wydarzeniach z ostatniej Wielkiej Bitwy i Potopie, o których dowiedziała się, rozmawiając na odległość z ocalałymi członkami Bractwa Kreatorów. Po pięciu godzinach flota zatrzymała się, żeby ludzie odpoczęli i pożywili się. Potem załogi zmieniły się i Wyjcy podjęli podróż. Teraz Lord Greg-Donnet został głównym zabawiaczem. Godzina za godziną prowadził telepatyczny wykład o mutagennych efektach twardego promieniowania i genetycznych metodach naprawiania uszkodzonych chromosomów. Pochodnie zgasły jedna po drugiej, pasażerowie zapadli w drzemkę i wkrótce jedynymi dźwiękami pośród ciszy były uderzenia drągów, plusk wody i kwilenie śpiących dzieci. Minęło wiele godzin. Sugoll i Katlinel siedzieli obok siebie na dziobie łodzi prowadzącej, a Greg-Donnet drzemał za nimi na skórzanych poduszkach. Lord i Lady Wyrzutków dzielili się telepatycznie nadziejami i obawami, dodając sobie otuchy i śmiejąc się z niespodzianki, która czekała króla Sharna i królową Ayfę. Oprócz siedmiuset obywateli Łąkowej Góry zebrało się prawie dziewięć tysięcy emigrantów, a wśród nich tysiąc dwieście pięćdziesiąt sześć dziewic w wieku odpowiednim do małżeństwa. Piętnaście godzin po opuszczeniu Czarnego Jeziora podróżnicy poczuli świeży powiew niosący zapachy ziemi i roślinności zamiast mokrych skał. Śpiący obudzili się. Dzieci zaczęły się wiercić i szczebiotać. Od łodzi do łodzi niosły się zapytania. Wreszcie Katlinel potwierdziła, że dotarli do końca podziemnego tunelu. W przodzie pojawił się słaby blask. Przewoźnicy z całej siły oparli się na drągach, pokonując ostatni długi zakręt. U wylotu jaskini wisiała cienka zasłona z gałęzi. Katlinel wstała, dotknęła złotej obręczy i usunęła przeszkodę niewidocznym ostrzem psychoenergii. Obcięte konary wpadły do wody i łodzie wypłynęły na otwartą przestrzeń. Wyłoniły się u stóp wielkiego zalesionego urwiska, w krainie posrebrzonej przez księżyc. Po obu stronach ciągnęły się stepy porośnięte falującymi trawami. W pobliżu rzeki rosły zagajniki majestatycznych palm i wierzb płaczących. Wyjcy z przepełnionych łodzi zaczęli spontanicznie zmieniać kształty, jakby, wreszcie wychynąwszy na świat, pragnęli zamaskować deformacje. Rogate i grzebieniaste straszydło, które przez całą podróż siedziało obok Katlinel, przeistoczyło się w wysokiego humanoida równie przystojnego jak Tanowie, w ozdobionej klejnotami kurtce myśliwskiej i stożkowatej czapce zwieńczonej małą koroną. — Możesz prześledzić bieg rzeki, skoro już nas nie otaczają skały? — zapytał Sugoll żony. Katlinel sięgnęła ultrawzrokiem kilka kilometrów na południe. — Tak, widzę. Wpada do naprawdę wielkiej rzeki, która wypływa z dużego jeziora w Helwecji na wschodzie. Niedaleko stąd skręca w prawo i płynie na północ. — Przekazała mentalny obraz Gregowi-Donnetowi. — O, to jest Rodan — stwierdził Szalony Greggy wesoło. — Taką mieliśmy nadzieję. Teraz popłyniemy w dół do Wysokiego Vrazla, a potem do samego Nibelheimu! — Ile czasu zajmie nam dotarcie do celu? — zapytał Sugoll. Katlinel skoncentrowała się. — Mniej niż dzień. Rzeka płynie szybko po wiosennych roztopach. Możemy rozbić obóz na noc, a rano ruszyć dalej. Te łąki wyglądają na bezpieczne. Nie ma drapieżnych zwierząt, nie wyczuwam żadnego rozumnego życia. — Jeśli ktoś się podkradnie — powiedział Greg z zawziętością — możemy go poczęstować ładunkiem z prezentów Sharna i Ayfy. Przyszłoby wam do głowy, że mają taką kontrabandę? Oczywiście było tajemnicą poliszynela, że chrononauci szmuglują broń i inne zakazane rzeczy, ale my, uprzywilejowani ludzie, sądziliśmy, że Tanowie je niszczyli. Co za fascynująca możliwość spekulacji! — Zachichotał. — Bardzo bym chciał upolować słonia! Dziesięć ton cielska walącego się u moich stóp! — I dodał z żalem: — W Muriah nigdy nie chodziłem na Polowania. Tanowie powiedzieli, że jestem zbyt cenny. — Bo jesteś, Greggy. — Sugoll, który wydawał telepatyczne rozkazy, kierując łodzie na brzeg, uśmiechnął się do małego genetyka. — Dla nas również jesteś cenny. Zadbam o to, żebyś w odpowiednim czasie podkradł się do jakiegoś grubego zwierza, ale musisz obiecać, że nie zrobisz nic na własną rękę. Utrata ciebie byłaby katastrofą. Stary mężczyzna pośpiesznie uspokoił władcę. Obejrzał się na przybijające do brzegu łodzie i pasażerów wysiadających w świetle księżyca. — Uważam, że wszyscy wyglądacie wspaniale w iluzorycznych ciałach! A ty i Katy tworzycie cudowną parę, Sugollu. Pan Wyjców lekko zmarszczył czoło. — Nie dostrzegasz nawet cienia naszych prawdziwych monstrualnych kształtów? — Ani śladu! — Miejmy nadzieję — powiedział Sugoll — że nasze przebrania okażą się równie nieprzeniknione dla monarszej pary. I dla narzeczonych podczas Święta Miłości. — Dziewięć tysięcy? — wykrzyknął Sharn załamany. — O Bogini! — Strażnicy rzeczni liczyli ich dwa razy, o Przerażający — odparł Fitharn. — Zdaje się, że jest też ponad tysiąc dziewic. Wszystkie w lśniących czerwonych butach i wiankach ze wstążkami, a do tego tak obwieszone opalami, szafirami i rubinami, że ledwo mogą się poruszać. — Ale jak wyglądają? — zapytała Ayfa ponuro. Fitharn zawahał się. Zacisnął usta, przymrużył oczy, podrapał się za uchem i poprawił stożkowaty kapelusz. Cisza przedłużała się. — No więc? — powtórzyła dziwożona. — Możesz mi odpowiedzieć? — W ciemnej sypialni, Wasza Wysokość, jeśli narzeczony będzie bardzo podniecony... Sharn jęknął. — Aż tak źle? — Ich przebrania są pomysłowe i atrakcyjne, ale obawiam się, że prawdziwego Firvulaga nie zmylą ani na chwilę. — Nie możemy ryzykować oficjalnego powitania w pałacu — oświadczyła Ayfa. — Wybuchłyby zamieszki. — Co najmniej — westchnął król. — Jeśli chcecie mojej rady — powiedział Fitharn — wyjdźcie im naprzeciw, zanim dotrą do Wysokiego Vrazla. Powitajcie ich na drodze wystawnym piknikiem, muzyką, alkoholem. Razem z komitetem powitalnym złożonym z godnych zaufania arystokratów i ich dam, pouczonych, że mają się zachować taktownie. (Oczywiście nie zapraszajcie tych, którzy mają synów nadających się na mężów.) Zróbcie to, co mój stary przyjaciel Wódz Burkę nazywałby braniem pod włos! Zagadajcie tę bandę monstrów. Powiedzcie, że chcieliście oszczędzić im trudów podróży do stolicy, zwłaszcza że mają jeszcze przed sobą długą drogę do Nionel. — Możemy im opowiedzieć o pięknym nowym domu — wtrąciła Ayfa. — Pokazać im mentalne obrazy! Obiecać rabaty na materiały budowlane! Dać im na drogę stada zwierząt jucznych i pociągowych. — Tylko nie moje nowe stada chalików i hellad! — jęknął król. — Możesz ukraść następne — powiedziała twardo żona. — To sytuacja krytyczna. Im szybciej ta zgraja nieszczęśników zniknie z Wogezów, tym lepiej. Sharn potrząsnął bezradnie wielką głową. — W ten sposób tylko odsuwamy problem, a nie rozwiązujemy go. Na razie nasi poddani niewiele wiedzą o migracji. Lecz co zrobimy, kiedy nadejdzie maj? Zgodziliśmy się, żeby Wyjcy pokryli koszty obchodów! — Do tego czasu coś wymyślimy — uspokoiła go Ayfa. — A poza tym nas tutaj nie będzie. Nie pamiętasz? W tym roku spędzamy Święto Miłości z Aikenem Drumem, Mercy-Rosmar i niedobitkami Tanów w Goriah. — Tak, dzięki Te za małe dobrodziejstwa. Tam będę się musiał martwić tylko skrytobójstwem! — Czy mogę poczynić przygotowania do pikniku? — zapytał Fitharn. — Tak — zdecydował Sharn rzeczowym tonem. — To świetny pomysł, Fitharnie. Będziesz mistrzem ceremonii. Przygotuj najlepsze ubranie i sztuczną złotą nogę wysadzaną krwawnikami. Nakarmimy i dopieścimy te szkaradztwa, przyprawimy o zawrót głowy. Nawet nie będą podejrzewać, że w środku nam się wszystko przewraca! Myślisz, że zabrali ze sobą skarby? — Strażnicy donieśli, że horda Wyjców ma ze sobą skrzynie, kufry i wypchane sakiewki. Ayfa wydała głębokie westchnienie. — Więc jednak wszystko będzie dobrze. I tak doszło do uroczystego powitania nad Onion River (Cebulową Rzeką) na południe od Wysokiego Yrazla, w pięknej leśnej okolicy, gdzie słowiki śpiewały pośród gigantycznych paproci, a kwitnące drzewa sypały płatki na sielankową scenerię. Król i królowa Firvulagów, ich sześćdziesięcioro najbardziej dyskretnych dworzan, gwardia honorowa złożona z ogrów i dziwożon oraz prawie cała armia królewskich kucharzy odgrywali swoje role w trwającej przez cały dzień wiejskiej zabawie, która oczarowała naiwnych Wyjców. Częstowani jedzeniem i piciem, oszołomieni po spożyciu nadmiernej ilości halucynogennych grzybów, emigranci zareagowali entuzjastycznie na propozycję osiedlenia się w Nionel. Królewski dar w postaci czterystu osiodłanych chalików, dwa razy większej liczby pociągowych hellad wraz z wozami oraz stada zarodowego niedawno oswojonych małych hipparionów spowodował przypływ rzewnej wdzięczności u zamroczonych potworków. Po krótkim krygowaniu się Sharn i Ayfa zgodzili się przyjąć równowartość wagi tych podarunków w drogocennych kamieniach jako pierwszą ratę podatków, które naród Wyjców był winien tronowi za ostatnie osiemset pięćdziesiąt sześć lat. Sprawę utrzymania narzeczonych przez szlachetne rody Firvulagów delikatnie pominięto. Sugollowi powiedziano, że społeczność egzotów zarzuciła ten zwyczaj, a zważywszy na dużą liczbę kobiet Wyjców w wieku nadającym się do zamążpójścia przywrócenie go teraz byłoby kłopotliwe. Para królewska gładko oświadczyła, że narzeczone będą znacznie szczęśliwsze (i bardziej użyteczne), towarzysząc swoim rodzinom do Nionel. Będą tam mogły nie tylko wziąć udział w odnowieniu miasta, ale również przygotować siedziby, które będą dzieliły z przyszłymi małżonkami. W czasie Święta Miłości panny Wyjców odprawią zwykłe rytuały, a chłopcy i dziewczęta sami dobiorą się parami. Królowa Ayfa wyśmiała obawy, że zmutowane narzeczone będą w niekorzystnej sytuacji. To prawda, że jest ich dużo, lecz ona osobiście wyśle zaproszenia na Święto Miłości do najdalszych enklaw „dzikich" Firvulagów — tylko formalnie lojalnych wobec tronu — zapewniając w ten sposób dodatkowe zastępy narzeczonych. Jeśli w tym roku niektóre piękności Wyjców nie znajdą sobie mężów, z pewnością zostaną porwane podczas następnych świąt, gdy tylko rozejdzie się po Wielobarwnym Kraju wieść o ich uroku i hojnych posagach. Okazawszy tak wielką łaskawość, para królewska odjechała razem z dworem. Czując, że z ramion zdjęto mu wielki ciężar, Sugoll udał się do złotego namiotu, ogłosiwszy wpierw dwudniowy okres odpoczynku. Zamroczeni i szczęśliwi mutanci rozeszli się po zaśmieconym zagajniku i pokładli się na ziemi. Po zapadnięciu w sen wracali do zwykłych postaci. Tylko Katlinel i Greg-Donnet czuwali. Kiedy księżyc zaszedł, a ogniska wygasły, majestatyczna kobieta-mieszaniec i drobny akademik w rozwianym płaszczu wzięli latarnie i poszli sprawdzić, czy śpiący są bezpieczni. Na zdeptanej trawie leżały pokotem zdeformowane, groteskowe ciała, które wyglądały osobliwie w bogatych strojach. Wszędzie walały się puste dzbany i brudne naczynia. Po jakimś czasie Greg-Donnet odezwał się. — Nie powiedziałaś Sugollowi? — Nie potrafiłabym. Jeszcze nie. Przez całą zimę miał tyle zmartwień na głowie, a potem wszystkie przygotowania i podróż. Bał się, że Sharn wygoni nasz lud w jakąś okropną dzicz, na przykład do Albionu! W porównaniu z nim Nionel będzie rajem. Niech odzyska trochę sił, zanim przekażemy mu złe wieści. I niech ci się nie wymknie żadna aluzja, Greggy, bo będę na ciebie bardzo zła. — Nie ma obawy, nie ma obawy. — Genetyk potrząsnął małpią główką. — Muszę przyznać, że król, królowa i ich dworacy rozegrali sprawę bardzo dobrze. Kiedy jednak przechadzałem się wśród nich, dostrzegłem sporo niedobrych znaków. A ty, moja droga, ze swoimi zdolnościami korekcyjnymi, musiałaś od razu domyślić się prawdy. — To był jedyny logiczny wniosek — powiedziała Katlinel. — Wyjcy z łatwością potrafią przejrzeć nawzajem swoje przebrania. A Firvulagowie są przecież z nimi spokrewnieni. Greg-Donnet wydał żałobne westchnienie. — Tylko ludzie i Tanowie bez zdolności korekcyjnych nie zauważyliby niczego. Biedne dziewczyny! Cóż, wymieszanie pul genowych było tylko małą częścią planu eugenicznego. Nadal pozostaje inżynieria genetyczna i Skóra. — Ale podczas Święta Miłości nasz lud przeżyje upokorzenie! Kto wie, co mogą zrobić? Och, Greggy, co za wstyd. Zatrzymała się i uniosła lampę. Pod wierzbą leżały skulone trzy potwory splecione patykowatymi kończynami. Twarze goblinów były rozluźnione i spokojne. Istoty miały na sobie spódnice wysadzane klejnotami, wianki z kwiatów i małe czerwone buciki. ROZDZIAŁ DRUGI Kruk siedział na samotnym drzewie pośrodku kwitnącej sawanny i obserwował parę szablozębych kotów podkradających się do zdobyczy. Małe stado gazel antidorcas o płowej sierści i rogach w kształcie liry pasło się spokojnie, dopóki nie spłoszył go samiec machairodusa, wyskakując z kępy wysokiej trawy. Gazele rozbiegły się, a przyczajona kocica zaatakowała. Niemal bez wysiłku złapała jedną z gazel i rozorała jej szyję dziesięciocentymetrowymi kłami. Nadbiegł jej towarzysz, dopominając się o swój udział. Ofiara jeszcze walczyła, gdy kruk sfrunął z drzewa, gnany odwiecznym pragnieniem. Koty cofnęły się przed zniewalającą wiązką energii. Przysiadły powarkując i fukając. Drapieżny ptak zaatakował jedno z czarnych oczu gazeli. Dziób uderzył jak hebanowy sztylet. Zwierzę wygięło się w łuk i zesztywniało. Kruk napił się wodnistej limfy i nasycił krwią. Nie przeszył go jednak oczekiwany prąd. Pofrunął z powrotem na gałąź i kołysał się na niej, ociężały i nieszczęśliwy, obserwując, jak oburzone koty wracają do rozpoczętego posiłku. Żadnej przyjemności! Już nigdy więcej. Nigdy więcej dawnej fali gorącej psychoenergii w chwili, kiedy ofiara umierała, potwierdzając jego moc. W blasku złota można znaleźć drobne radości, a pocieszenie u wiernych przyjaciół z Mulhacen. Lecz nigdy więcej cudownego spełnienia. Nawet gdyby przemierzył cały świat. To jego wina. Słońce powiększyło się i zaczęło wirować. Ptak chwycił się gałęzi i poczuł, że w głowie mu się kręci, a żołądek podchodzi do gardła i wyrzuca z siebie posklejane ciemne grudki. Osłabłe pazury puściły się gałęzi. Kruk runął bezwładnie na ziemię, machając skrzydłami, i wylądował w kałuży cuchnących wymiocin. Przywiązana za ręce i nogi do maszynerii w kształcie koła, wisiała głową w dół. Kat zadawał jej coraz większy ból, który wnikał przez wszystkie otwory ciała. Koło obracało się, opuszczając ją w kadź z nieczystościami. Mimo że miała rozwarte usta, zamykała gardło opuchniętym językiem, ratując się przed utopieniem, podczas gdy płuca pękały w agonii. W momencie kiedy symfonia bólu zdawała się osiągać crescendo, następowało ostateczne upokorzenie — wbicie na pal. A potem słońce. Świeże powietrze. Obrót koła. Kombinacja ekstazy i bólu oddala się. Przestań, błagał go jej umysł. Nie... Nie przestawać? Śmiejąc się czyścił ją delikatnie. Jego piękna twarz ukazywała się w szkarłatnej mgle. Czasami całował jej ciało (i to było najgorsze, gdyż doprowadzał ją niemal do szaleństwa. Omal nie wykrzykiwała, że go kocha-nienawidzi). Krzycz, mówił do niej łagodnie. Przeklinaj mnie na głos. To będzie spełnieniem. Ona jednak nie wydawała żadnego dźwięku, zamykając oczy i umysł przed świadomością tego, co nieuchronnie następowało. Ciepły strumień, lekkie uderzenia po twarzy i powiekach. Podoba ci się to. Taka właśnie jesteś... Przestań. Nie przestawaj. Pozwól mi raczej umrzeć, niżbym się miała dowiedzieć. Agonia wiedzy. Przeszywający, oczyszczający ból, który płonął w mózgu i przeplatał się z furią. Nie przestawaj... Krzycz, powtarzał. Proś krzykiem o koniec. Lecz ona nie krzyczała. Koło zataczało pełny krąg, niosąc ją znowu w dół do śmierdzącego koryta. Dusza się w niej kurczyła, tożsamość chowała w maleńkim mentalnym sanktuarium pośród sprzeczności: bólu i przyjemności, upokorzenia i zachwytu, miłości i nienawiści. Niszczył ją i stwarzał na nowo. Przywodził do upadku i doskonalił. Doprowadzał do szaleństwa i nieświadomie wyzwalał nadludzki potencjał metapsychiczny. Zabijał ją w akcie miłości. Przestań. Nie przestawaj. Ukochany kacie. Kruk zatrzepotał słabo skrzydłami pod ogromnym krwawym słońcem. Wirująca tarcza wydzielała smrodliwe, palące krople, wyrzucała coś w rodzaju strumienia, wiru, który próbował go wciągnąć. Nic z tego, powiedziała. Ból już nie sprawia przyjemności. Nigdy więcej, póki cię nie zdobędę i nie złamię, Ukochany. Pasywna ziemia to za mało. Szablozebe koty skończyły ucztę i usiadły w słońcu, myjąc pyski. Były wspaniałymi stworzeniami. Marmurkowe wzory przechodziły w ciemne pręgi i plamki na łbach i kończynach. Samiec podszedł wolnym krokiem do zdychającego kruka, żeby go obwąchać. Ptak był odrażającą istotą, śmierdział cierpieniem, wiec kot tylko pacnął go pogardliwie, wrócił do towarzyszki i zaprowadził ją na popołudniową drzemkę. Ptak ocknął się z odrętwienia i zawołał: Culluket. Felicjo. Czy to ty, Ukochany? Nie. To ja. Elżbieta. Moja biedna Felicjo. Pozwól że ci pomogę. Pomożesz? Powstrzymasz? Potrafię ci pomóc. Powstrzymać nocne koszmary i nieszczęście. Powstrzymać? Powstrzymać bólprzyjemność? To nie jest prawdziwa przyjemność. Nie ma jej już. Został tylko ból. Umysł pełen bólu i poczucia winy. Chory umysł. Pozwól mi pomóc. Pomóc? Tylko on może mi pomóc. Umierając. Nieprawda. Ja mogę pomóc. Zmyć cały brud na zawsze. Uczynić cię znowu jasną i czystą. Nigdy taka nie będę. Mogę być tylko pogardzana odrzucona splugawiona. Nieprawda. Można cię wyleczyć. Przyjdź do mnie. Przyjść? Ale oni przyjeżdżają! Przyjeżdżają do mnie! Żeby się pokłonić złożyć hołd i słuchać moich rozkazów. Podarować to czego pragnie moje serce. Przyjść do ciebie? Głupiagłupiagłupia... To są kłamcy Felicjo. Nie dadzą ci tego czego pragniesz. Wykorzystają cię żeby zdobyć to czego szukają. Oni szukają mojego Ukochanego. Żeby mi sprawić przyjemność. Przywrócić radość! Nie. Oni kłamią. Nieoniniemogąsączarnymianiołami... To ludzie. Czynni metapsychicy. Nie diabły? Ludzie. Okłamali cię. Posłuchaj mnie Felicjo. Wiesz że byłam w Środowisku potężnym uzdrawiaczem. Wyleczę cię jeśli tylko przyjdziesz do mnie z własnej woli. Nie poproszę o nic w zamian. Nie będę próbowała cię zniewolić. Mam blokadę superego która nie pozwala mi skrzywdzić myślącej istoty. Chcę tylko ujrzeć cię zdrową na umyśle wolną i spokojną. Tamci nie potrafią tego dokonać. Może potrafią! Zapytaj ich. Zrobię to! I wkrótce dowiem się czy kłamali mówiąc że przyprowadzą mi Culla. Sprawdź ich. Tak. Tak. Elżbieto? Naprawdę mogłabyś wymazać koszmary? Wiesz że to boli. Wiem. Na tym polega twoja choroba. Czasami odbierasz ból jako przyjemność. W twoich mentalnych obwodach nastąpiło spięcie. To się stało kiedy byłaś bardzo młoda. Mogę cię jednak wyleczyć jeśli dobrowolnie otworzysz się przede mną. Przyjdziesz? Czy przyjdę? Powstrzymasz ból? Nie powstrzymuj. Tak? Nie! Culluket! Culluket! Culluket! Kruk zerwał się do lotu, skrzecząc ochryple. Szablozebe koty drzemały na hiszpańskim stepie, a stado gazel pasło się w spokoju. ROZDZIAŁ TRZECI Na południowym murze obronnym Afaliah kłócili się dwaj Pierwsi Przybysze, spoglądając w dół na oddział, który odbywał musztrę na dziedzińcu. — Zasady! Zasady! — wściekał się Aluteyn Mistrz Rzemiosł. — Głodni ludzie powiedzą ci, gdzie masz sobie wsadzić swoje zasady! Celo, Potop poluzował ci klepki! — Mam zostać niewolnikiem wynalazków Motłochu? — zapytał Celadeyr retorycznie. — Ta rzecz to symbol wszystkiego, przed czym nas ostrzegał Nodonn. Narzędzie bezdusznej technokracji Środowiska! Tylko ludzie potrafili ją obsługiwać! — Teraz nie jest niczyim narzędziem, ty nieudolny idioto. Dlaczego nie wypraktykowałeś szlachetnego idealizmu na czymś mniej ważnym niż miejscowa gospodarka? W magazynach jest zapas mąki tylko na dwa tygodnie! Słodka Tano, wszystkie miasta stąd do Amalizan są uzależnione od twojego młyna. Czyżbyśmy musieli jeść suchą kaszę i otręby? — Dlaczego nie? — krzyknął Lord Afaliah. — Są o niebo zdrowsze niż paszteciki, rogaliki i naleśniki, którymi się zwykle opychasz! Spójrz tylko na siebie, AL Masz na sobie tony tłuszczu. Świetna wymówka dla władcy miasta! Jeśli Wróg zaatakuje twoje Calamosk, będziesz wyglądał jak hipopotam w szmaragdowej zbroi! Tradycyjne jedzenie wyszłoby ci na zdrowie. — Bardzo ci dziękuję za radę — odparł Mistrz Rzemiosł jedwabistym głosem. Przysunął twarz z siwymi wąsami i krzaczastymi brwiami do twarzy przyjaciela. — Dziwne. Miałem wrażenie, że wezwałeś mnie tutaj, by prosić o pomoc, a nie po to, by mi dawać wykład na temat zdrowego odżywiania się i wyśmiewać się z mojego wyglądu! Cóż, uczymy się przez całe życie. Sam sobie naprawiaj ten twój cholerny młyn! — Obrócił się na pięcie i tupiąc ruszył w stronę schodów. — Al, wracaj — wykrztusił z trudem, ale myśl była błagalna. — Jestem partaczem. Zamierzałem tylko wyłączyć automaty w młynie. Wracaj i pokieruj naprawą. Zrób coś, żebyśmy nie byli tak zależni od Motłochu. Mistrz Rzemiosł zatrzymał się na szczycie schodów i czekał, aż Celadeyr do niego podejdzie. — Myślałeś, że masz do czynienia z prymitywnym wodnym młynem na Duat? Tamto było w sam raz dla ciebie, Celo! Prymitywna maszyneria dla prymitywnego umysłu. — Wiesz, że ten... wynalazek wytwarza czterdzieści trzy gatunki produktów mącznych? Od delikatnej mąki na ciasto po sieczkę, którą karmimy hellady. Odszukanie obwodów mieszarki, żeby przestawić ją na ręczną obsługę, wydawało się całkiem proste, tylko zapomniałem o analizatorze próbek i urządzeniu do kontroli jakości. Wystarczy je wyłączyć, a otrzymuje się surowiec o zabawnym kolorze i nieprzewidywalnych właściwościach, które doprowadzają piekarzy do rozpaczy. Spróbuj ręcznie dozować dodatki, a otrzymasz trujące gówno skażone nadtlenkiem benzoilu, bromianem potasowym i Tana wie czym jeszcze. — To byłoby trudne nawet dla mnie, Celo. Gdzie jest technik, który wcześniej nadzorował pracę automatów? — Jorgensen utonął razem z większością personelu. Byli zapalonymi kibicami sportowymi. Facet, który przyszedł na jego miejsce, okazał się bezczelnym draniem. Nie miał obręczy. Według korektorów nie nadawał się do jej noszenia. Próbował mnie naciskać. Mnie! Zrobiłem z niego tłustą plamę. — To bardzo rozsądne. — Miałem narażać na szwank swój autorytet? — zawył Celadeyr. Jego twarz płonęła, a włosy trzaskały od wyładowań elektrycznych. — Ten żałosny Mukherji myślał, że ma mnie w garści. Powiedział, że będzie pracował, jeśli zagwarantuję mu przywileje nosiciela złotej obręczy! Jego wywrotowa postawa zaczęła się upowszechniać wśród innych techników. O, bardzo dobrze wiedzieli, że Aiken Drum obiecał złote obręcze wszystkim ludziom, którzy będą się do tego nadawali, a pozostałym — pełne prawa obywatelskie. Kazałem Boduragolowi i jego korektorom wysondować wszystkich ludzi ze złotymi obręczami i bezobręczowych w Afaliah, żeby wyplenić zdrajców. — Ja też jestem zdrajcą, Celo. — Mistrz Rzemiosł uśmiechnął się sardonicznie. — Skazano mnie na utratę praw! Usunięto z Wysokiego Stołu, a ja wymigałem się od śmierci. — Nie bądź śmieszny, Al. Dobrowolnie wybrałeś śmierć zamiast wygnania, a potem rozmyśliłeś się, gdy sytuacja uległa zmianie. Jeśli o mnie chodzi, jesteś nadal Lordem Kreatorem. I do diabła z Aikenem Drumem! Aluteyn roześmiał się. — O nie. Nie zwabisz mnie do swojego samobójczego korpusu tradycjonalistów. Zbyt dużo dowiedziałem się o Aikenie Drumie w ostatnich miesiącach, żeby występować przeciwko niemu! Zatańczę w maju na ślubie małego łotra i wypiję za zdrowie młodej pary. — Zaakceptujesz go jako króla? — krzyknął Celadeyr. — Dlaczego nie? Oprócz niego jedynym kandydatem mógłby być Minanonn, a on nie wejdzie do gry. Wolę tego dzieciaka niż Sharna-Mesa i Ayfę. Celadeyr chwycił Mistrza Rzemiosł za ramiona. Nadmiar psychoenergii utworzył wokół nich wyraźną aurę. — Szykuje się Nocna Wojna, Al! Nie widzisz tego, Kreatywny Bracie? Zbliża się ostateczna walka z Wrogiem, do której się szykowaliśmy, kiedy Federacja Galaktyczna wygnała nas na Skraj Kosmosu! Brede przepowiedziała ostateczną walkę, kiedy nas tutaj przywiozła Statkiem. Lecz Brede już nie ma, a ta biedna głupia Elżbieta nigdy nie zajmie jej miejsca. Stanowimy jedność, Al. Jesteśmy w tym samym wieku. Mija trzy tysiące obiegów planety od naszych urodzin na biednej utraconej Duat. Staw czoło Nocy razem ze mną! — Celo... Lord Afaliah wskazał na dziedziniec cytadeli, gdzie odbywały się ćwiczenia z bronią. — Przygotowujemy się! Wszyscy Tanowie wierni starym tradycjom. Są tutaj lojalni członkowie Zastępu Nontusvel... Szesnastu, łącznie z Kuhalem Ziemiotrzęścą. Aluteyn rzucił staremu towarzyszowi spojrzenie pełne litości. — Zapaleńcy o małej mocy. Wiem wszystko o biednym Kuhalu. — Każdego dnia przyłącza się do nas coraz więcej Tanów — zapewnił Celadeyr, ale puścił Mistrza Rzemiosł i poświata zbladła. — Dzicy Firvulagowie z gór ostrzą klingi, kradną wasze chalika i czekają na posiłki od Sharna! Kto będzie teraz doglądał plantacji, kiedy zwolniłeś administratorów-ludzi? Wielu z nich zatrzymało się w Calamosk. Wybierają się do Aikena Druma. Celadeyr odwrócił wzrok. — Mój syn Uriet i córka Fethneya zatrudniają nadzorców Tanów. Tak samo jak robiliśmy na początku. Mistrz Rzemiosł prychnął. — Sądzisz, że nie wiem, ile jest warte młodsze pokolenie, gdy trzeba się wziąć do ciężkiej pracy! Kiedy kierowałem Domem Kreatorów, nie mogliśmy znaleźć kandydatów do praktycznych zawodów. Rolnictwa, hodowli. Przekonasz się, że przyjaciele twoich dzieci są wspaniali w wydawaniu uczt, komponowaniu ballad i jeżdżeniu na Polowania, na których zwierzyną jest wszawy Motłoch. Lecz polegać na nich, jeśli chodzi o produkcję najważniejszych towarów na handel? Bogini dała ci kurzy rozum! Zepsuty młyn będzie najmniejszym z twoich zmartwień, kiedy padną plantacje. Twarz Celadeyra była pozbawiona wyrazu, a umysł zamknięty. — Aluteynie Mistrzu Rzemiosł — powiedział oficjalnym tonem — zaklinam cię na świętą przynależność do Gildii Kreatorów, żebyś przyszedł mi z pomocą. Zbliża się Nocna Wojna, a Przeciwnik jest blisko. Pierwsi Przybysze stali naprzeciwko siebie bez ruchu. Lodowatoniebieskie oczy Aluteyna zaszły mgłą, a myśli popłynęły bezładnie: Celo Celo chłopie byliśmy uczniami starego Amergana (niech Bogini da mu wieczny spoczynek) kreatorami twórcami budowniczymi! Nigdy nie zawiedliśmy dbając o dobro naszej rasy budując chroniąc aflrmując życie. Wybrałem Retortę kiedy uznałem że śmierć jest najwłaściwszym wyjściem ale teraz muszę żyć odrzucając zmęczenie przyjmując obowiązki. Ty też musisz! — Ja myślę o Nocnej Wojnie! — powiedział Celadeyr. — A może sądzisz, że zwariowałem? Myślę że Potop straty smutek przewaga Wroga wściekłość zaprowadziły cię na twój własny Skraj Kosmosu! Jeśli przełkniemy dumę zjednoczymy się z ludźmi możemy powstrzymać Wroga odbudować Wielobarwny Kraj. Tyle kolorów. A teraz wszystko ciemne. Celo nasze pokolenie nic nie zdziała kiedy młodzi wybiorą życie. Przeciwnik nadchodzi! Ludzkość! Aiken Drum! Nie Celo nie. To niemożliwe. Nie Wybraniec Twórczyni Królów. Zapomniałem... o tym. — Więc pora, żebyś sobie przypomniał — rozległ się donośny głos. Oślepiający świetlny punkt zawisł kilka metrów za południowym murem Afaliah, który opadał w stromy wąwóz Proto-Jucar. Iskra rozrosła się w jaśniejącą kryształową kulę. Wewnątrz niej siedział ze skrzyżowanymi nogami mały człowieczek ubrany w złoty strój pełen kieszeni. — To ty — odezwał się Celadeyr z Afaliah. Kula poszybowała ku nim i opuściła się. Gdy dotknęła kamiennej posadzki, rozpadła się na atomy. Aiken Drum zdjął kapelusz z piórami. — Witam, Kreatywny Bracie z Afaliah. Podsłuchiwałem cię przez ostatnie dziesięć minut. Naprawdę powinieneś posłuchać rady Mistrza Rzemiosł, który jest drażliwym starym bałwanem, ale ma sporo rozsądku. Stary mistrz nagle przeistoczył się w ogromną zjawę, która zarysowała się na tle nieba, unosząc rękę groźnym gestem. — Giń, parweniuszu — zawył Celadeyr grzmiącym głosem i cisnął mentalny piorun. Detonacja i błysk zielonego światła sprawiły, że wszyscy rycerze na dziedzińcu zamarli, zapominając o pozorowanej bitwie. — Towarzysze broni! Do mnie! — zawołał, ale jego głos był słaby jak szmer liści, a mentalny okrzyk gniewu odbił się od sklepienia czaszki. Celadeyr porzucił iluzoryczną postać i próbował rzucić się na uzurpatora. Żaden mięsień nie zareagował. Starzec stał bez ruchu, podobnie jak rycerze na placu. — A byliśmy takimi dobrymi przyjaciółmi podczas Polowania na Delbaetha — przypomniał Aiken z żalem. — Nie pamiętasz, Kreatywny Bracie? Ścigaliśmy potwora po całych Górach Betyckich, nie unosząc się w powietrze z obawy, że osmali nam pięty. — Najjaśniejszy zachichotał. — Teraz nie mielibyśmy takich kłopotów. Jak widzicie, moja moc znacznie wzrosła. Któregoś dnia może skłonię Dionketa Lorda Uzdrawiacza, by na waszych oczach zrobił mi analizę umysłu. Przekonacie się wtedy, jakim zuchem jest wasz przyszły król. Rozpalona twarz Celadeyra zbladła. — Uwolnij mnie. Walcz jak prawdziwy wojownik — powiedział ochrypłym szeptem. — Walczyć z tobą? — zapytał kanciarz lekkim tonem. — Nic z tego. Nie przyjmuję wyzwań od tchórzy. — Tchórzy! Aiken podszedł do unieruchomionego Tanu i lekko uniósł się w powietrze, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. — Jesteś wypalonym, smutnym, szukającym śmierci tchórzem. Zamierzam walczyć z Firvulagami. Mają nad nami ogromną przewagę liczebną. Lecz członek Wysokiego Stołu, wielki Lord Afaliah woli położyć się i umrzeć. Albo oddać się w łapy ogrów i dziwożon, wręczyć im miecz i powiedzieć: „tnijcie"! — Chłopak aż tak bardzo się nie myli, jeśli chodzi o twoje ukryte motywy, Celo — stwierdził ponuro Mistrz Rzemiosł. — Przeciwniku! Walcz ze mną uczciwie — błagał Celadeyr z twarzą wykrzywioną w udręce. Aiken stanął na ziemi. — Walczę bronią, którą mam. To jedyne rozsądne wyjście. — I machnął ręką. W powietrzu nad przepaścią zawisł oddział około czterystu zbrojnych rycerzy na wierzchowcach. Na czele jaśniały postacie Culluketa, Alberonna i Bleyna, a za nimi błyszczeli Tanowie i mieszańcy z wszystkich pięciu Gildii Mentalnych. Blask ich aur świadczył o potędze umysłów. Tęczowa armia uniosła broń. Nad blankami przetoczyła się grzmiąca salwa. — Slonshal, Celadeyr! Slonshal, Lord Afaliah! — Nie przybyliśmy tutaj, żeby walczyć — oświadczył Aiken. Ciepłe pochlebstwa wsączyły się do mózgu Celadeyra. — Chcemy wam pokazać, że mamy szansę, jeśli zjednoczymy się przeciwko Wrogowi. Większość wojowników musiałem zostawić w Goriah. Przyprowadziłem tylko ten oddział, żebyś dokonał przeglądu. Przed północną bramą twojego miasta czeka też moja nowa elitarna gwardia ludzi ze złotymi obręczami. Może byś raczył rzucić na nich okiem. Celadeyr wytężył mentalny wzrok. Dojrzał co najmniej tysiącosobowy szwadron, przed którym otwierała się brama Afaliah. Dowodzili nim oficerowie o metapsychicznych aurach. Niektórzy ze zwykłych rycerzy również jaśnieli, a wszyscy mieli złote obręcze i najdziwniejszą broń. — No, dalej — ponaglił Aiken. — Przyjrzyj się dokładniej ich broni. Nasz nieżyjący wielki Mistrz Bojów mógł sobie wiele gadać o odrzuceniu techniki Motłochu, ale nie był na tyle głupi, by postępować zgodnie ze swoimi zasadami. W przeciwieństwie do ciebie, Kreatywny Bracie! Piwnice Szklanego Zamku w Goriah są pełne kontrabandy z ostatnich siedemdziesięciu lat. Mam paralizatory. Blastery na baterie słoneczne. Dwururki na słonie Rigby 470. Pistolety pneumatyczne na śrut. Generatory ultradźwięków. Wszelkie rodzaje ręcznej broni przeszmuglowanej przez sprytnych chrononautów, którzy chcieli mieć przewagę nad plioceńskimi współwygnańcami. Oprócz tajnego składu, który znalazłem, mogą być jeszcze inne. Masz jakiś, Celo? A może lepiej zadajmy to pytanie twojemu synowi Urietowi i córce Fethneyi. Na ustach Celadeyra zaigrał smutny uśmiech. — Nie wiedziałem o składach z kontrabandą. To by jednak wyjaśniało pewne rzeczy, które mnie zaintrygowały. Po zniszczeniu Burask rozeszły się pogłoski, że Wróg ma groźną nową broń. Nieżyjący Lord Osgeyr był chciwcem, więc możliwe, że gromadził zakazaną broń zamiast ją niszczyć. — Dzięki za informację — powiedział Aiken. — Sprawdzę to. Armia powietrznych jeźdźców ruszyła. Chalika przekroczyły zgrabnie wały miejskie i opadły powoli na wielki dziedziniec. Rycerze Afaliah odruchowo sformowali się w szyk kompanii honorowej. — Miałem jeszcze inny powód przyjazdu — oznajmił Aiken. Celadeyr stwierdził, że jest wolny. Nie wykonał żadnego ruchu w stronę złotego młodzieńca. — Chyba wiem. Aiken pogroził mu palcem. — Nie wyciągaj pochopnych wniosków! Powiedziałem, że wszyscy w tym tkwimy. Mamy wspólnego Wroga! Lecz nie o to chodzi. Przyjechałem, bo zdaje się, że nie dotarło do ciebie zaproszenie na ślub. Celadeyr nie mógł się powstrzymać od przekleństwa. — Nie otrzymaliśmy od ciebie potwierdzenia — powiedział Aiken z udawaną szczerością. — Mercy była zmartwiona. Ja również. Jak bym mógł wyprawić wesele bez starych przyjaciół z Afaliah? Towarzyszy z pościgu za Delbaethem? Jestem więc tutaj, żeby osobiście wręczyć ci zaproszenie. — No dalej, Celo — odezwał się łagodnie Aluteyn Mistrz Rzemiosł. — Ja wybrałem życie. Teraz twoja kolej. Celadeyr stał na szeroko rozstawionych stopach, z rękami opuszczonymi po bokach. Zacisnął pięści. Zamknął oczy, nie chcąc patrzeć na Przeciwnika. Wreszcie niechętnie wyraził zgodę. Aiken rozpromienił się. — Wspaniale! Nie pożałujesz decyzji, Kreatywny Bracie. Możemy sobie nawzajem pomóc w tych ciężkich czasach. Na przykład... — Aiken strzelił palcami. Zmaterializowała się kolejna astralna bańka, opadając na mur. W środku znajdował się samuraj ze złotą obręczą i w pełnej zbroi z okresu Muromachi. Gdy kula wyparowała, wojownik ukłonił się. — Lordzie Celadeyr, Mistrzu Rzemiosł, chcę wam przedstawić mojego nowego przyjaciela Yosha Watanabe. Człowieka o wielkiej pomysłowości! Ta zbroja składała się kiedyś z setek małych żelaznych płytek, ale on zastąpił je kawałkami skóry mastodonta, stopił żelazo i wykuł sobie miecz z krwawego metalu. Żył wolny niemal od pierwszego dnia pobytu w pliocenie, a mimo to nie mógł się doczekać, kiedy się do mnie przyłączy! Celo, Yosh może ci udzielić konsultacji. W Środowisku był niezłym inżynierem. Yosh łypnął na Lorda Afaliah, który odpowiedział mu podejrzliwym spojrzeniem. — Musimy ruszać. Spędzimy tutaj noc, a jutro wyruszymy do Tarasiah i paru innych miast, żeby dokonać inspekcji i dostarczyć jeszcze kilku zbiorowych zaproszeń na ślub! — oznajmił Aiken. — Yosh chętnie zostanie tutaj na parę tygodni, żeby ci pomóc. Możesz go zabrać do Goriah, kiedy przyjedziesz na wesele. — Rozumiem — odparł Celadeyr słabo. — Zgadzasz się, Yosh? — zapytał Aiken. — Co tylko rozkażesz, szefie — powiedział samuraj uprzejmie i zwrócił się do Lorda Afaliah. — Może obejrzymy młyn? Celadeyr nie poruszył się, lecz Mistrz Rzemiosł otoczył ramieniem starego przyjaciela i pociągnął go do schodów. — To dobry pomysł — stwierdził. — Chyba wiem, gdzie znajdziemy specjalistyczne narzędzia i części potrzebne do naprawy. Celo, czy laboratorium Treoneta nadal jest nietknięte? Lord Afaliah skinął głową. — Jeden z moich nieżyjących braci z Gildii był zagorzałym zwolennikiem mikroprocesorów i innych elektronicznych gadżetów ze Starszej Ziemi — wyjaśnił Aluteyn Yoshowi. — W swojej rezydencji miał laboratorium i jedną z największych bibliotek technicznych w Wielobarwnym Kraju. Pójdziemy tam i wprowadzimy cię w zagadnienie, synu. Możesz zrzucić ten wymyślny strój i założyć praktyczniejsze ubranie. Chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebym ci się przyglądał podczas pracy? — Będzie mi miło — odparł Yosh. — Zobaczymy się na kolacji — rzucił Aiken i zniknął jak zdmuchnięty ogieniek. Celadeyr potrząsnął głową. — I to ma być nasz król. — Przyzwyczajaj się do tej myśli — poradził Aluteyn Mistrz Rzemiosł. ROZDZIAŁ CZWARTY Wyszła w mrok, żeby zaczerpnąć powietrza, nim zawezwie kobiety. Księżyc, ciężarny jak ona, wisiał nad Cieśniną Redońską. Pełnia zacznie się dopiero w noc Majowego Święta, co było wspaniałym znakiem. Lecz na Mercy przyszedł już czas. Balkon jej apartamentu na wieży był szeroki, zastawiony złotymi donicami, w których rosły krzewy i kwiaty. Rzadko teraz wychodziła, gdyż ametystowe czarodziejskie oświetlenie zainstalowane przez Aikena-Lugonna wydawało się jej chłodne i melancholijne. Jakże inaczej było za czasów Nodonna! Wysadzane klejnotami lampy rozwieszone wzdłuż kryształowej balustrady i w rogach matowych szklanych ścian dawały ciepłe różowe światło, a gdy tylko wyraziła życzenie, kochanek-demon zjawiał się u jej boku, by razem z nią podziwiać zachód słońca za wyspą Breton i ostatnie promienie znikające w wygwieżdżonym fiolecie. W podobną noc wspólnie wypowiedzieli życzenie pod księżycem w nowiu. A teraz kości wspaniałego Apolla spoczywały w mule Nowego Morza. — A moje spoczną tutaj — powiedziała do dziecka w łonie — w Brytanii, gdzie się urodzę za sześć milionów lat. Pewnego dnia Georges Lamballe i Siobhan O'Connell będą wędrowali plażami Belle Ile i znajdą cienką warstewkę węgla z paskami fosforu. To będę ja. Płód podskoczył, wyczuwając jej ból, i Mercy ogarnęły wyrzuty sumienia. Uspokój się kochanie Agraynel uspokój się Grania moje serce. Już dzisiaj będziesz wolna. Nie narodzona uspokoiła się. Mercy znowu spróbowała wysondować umysł dziecka, ale pod łatwo dostrzegalnymi powierzchownymi emocjami osobowość była niezgłębiona, niepokojąca, odmienna. Przedświadomość córki Thagdala stanowiła szumiący wir, niecierpliwie czekający na wessanie nowego świata fizycznych odczuć. Już jej nie wystarczały ograniczone bodźce docierające do łona. Nieświadomie tęskniła do podniet silniejszych niż bicie matczynego serca, odgłosy pracy płuc i przewodu pokarmowego, nikła czerwień widziana oczami zasnutymi błoną, lekki dotyk słabo wyczuwalny poprzez łożysko i maź płodową lub wszechobecny zapach i smak płynu owodniowego. Więcej! zdawał się krzyczeć telepatyczny głos. A matka odpowiedziała: Wkrótce. Ultrazdolności Agraynel (podobnie jak u wszystkich dojrzałych płodów, utajonych lub czynnych) były całkowicie zdominowane przez potrzebę miłości. Słabymi siłami psychokinetycznymi atakowała ściany więzienia; słabymi siłami korekcyjnymi wdzierała się do świadomości Mercy; usiłowała stworzyć nierozerwalną więź między nimi dwiema, jednocześnie próbując się wyzwolić; najmocniej zaś zniewalała. W ten sposób nastąpił powszechny cud, nawiązał się metapsychiczny kontakt jak między każdą normalną matką i dzieckiem. Miłości! wołał nienasycony maleńki umysł. Więcej miłości! Matka cię kocha. Ty kochasz mamę. Śpij. Umysł dziecka pogrążył się we śnie, zadowolony. Biedny Aiken, pomyślała Mercy. A za chwilę: Nodonn. Mój Nodonn. — To niezgodne z naszymi zwyczajami — zaprotestowała Lady Morna-Ia. — Matka naszej drużyny bojowej powinna odważnie walczyć aż do zwycięstwa! Zwłaszcza ty, która możesz zostać założycielką nowego Zastępu! — Poród odbędzie się tak, jak postanowiłam — oznajmiła Mercy. — Lord Uzdrawiacz i wszystkie szlachetne damy czekają na nas w sali audiencyjnej. — Wszystkie? — Morna była skonsternowana. — W tej najbardziej intymnej, uświęconej chwili? — Rycerki, które towarzyszą Lordowi Aikenowi-Lugonnowi, później poznają nową metodę. Pozostałe są gotowe. Chętnie zrezygnuję z prywatności. Jestem Lady Kreator i moim obowiązkiem jest udzielić wam lekcji. Na przyszłość. Morna nie mogła się pomylić co do jej intencji. — Chyba nie zamierzasz... — Kiedy damy to zobaczą, nie będą chciały rodzić w inny sposób. Morna pokiwała głową. — Tyle rzeczy się zmieniło. Lecz ty jesteś Lady Kreator. Mercy uśmiechnęła się do wysokiej kobiety w lawendowych szatach. Niebieskie oczy królowej błyszczały, a kasztanowate włosy były rozpuszczone. Miała na sobie długą białą koszulę ze złotym obrąbkiem, z cienkiego jak mgiełka materiału. Skórę nagich ramion znaczyły drobne piegi. Rozcięcie koszuli biegło od lśniącej złotej obręczy między pełnymi piersiami aż do wydatnego brzucha. — Droga Siostro Morno, jesteś kandydatką na Twórczynię Królów, jedną ze szlachetnie urodzonych dam. Byłaś dobra dla kobiety pogrążonej w żałobie, a osiemset lat temu pomagałaś królowej Nontusvel urodzić pierwszego syna. Tym razem twoja rola będzie trochę inna. Poza tym Agraynel to dziewczynka. Kiedy jej aura oddzieli się od mojej, przekonasz się jednak, że to niezwykłe dziecko, godne być twoją chrześniaczką. Mercy wzięła zimną, suchą rękę Morny i przycisnęła do swojego brzucha. — Poczuj ją. Poznaj! Jest gotowa. — Płód kopnął z całej siły i Mercy roześmiała się. Kobiety uścisnęły się mentalnie. — Teraz zaprowadź mnie do sali audiencyjnej. Wielka komnata była mroczna. Witrażowe okna, które zdobiły ją w dziennym świetle, zaciemniono na noc. Nie oświetlały jej czarodziejskie lampy, tylko świece rozsiewające migotliwy pomarańczowy blask. Zamiast łóżka, stołka lub fotela do rodzenia stał złoty stół z dwoma dużymi basenami — jednym z bitego złota i drugim z przezroczystego kryształu, do połowy napełnionym ciepłą wodą. Obok stołu czekał Dionket Lord Uzdrawiacz, wezwany z dobrowolnego wygnania w Pirenejach. W jednej ręce trzymał złotą sakiewkę, a w drugiej lśniące rubinowe ostrze. Za nim stały trzy Tanki, zarozumiałe i nie okazujące ani odrobiny lęku: korektorka w szkarłatno-białej szacie, psychokinetyczka ubrana w róż i złoto oraz poskramiaczka w niebieskim stroju. Tą ostatnią była sama Olone, narzeczona Sullivana-Tonna. Mercy powoli zbliżyła się do podium. Kilkaset obecnych na sali kobiet było ubranych w białe opończe z kapturami. Stały nieruchomo, z umysłami równie szczelnie zakrytymi jak ciała. Pozdrawiam was Siostry, odezwała się do nich Mercy. Odpowiedziałyśmy na twoje wezwanie, szepnęły umysły, Lady Goriah. Chcę wam zademonstrować nowy sposób wydawania dziecka na świat. Wiecie, że moje moce są ogromne i różnią się od mocy najbardziej kreatywnych Tanów. Moje są łagodne, a nie agresywne. Nie służą walce, lecz kształceniu. Udzielę wam teraz lekcji. Jeśli spodoba się wam mój sposób, będziecie mogły go naśladować. Podeszła do stołu. Morna i trzy dziewczęta cofnęły się. Mercy stanęła twarzą do kobiet, które wstrzymały oddechy, i zamknęła oczy. Wysoki Lord Uzdrawiacz skinął ręką. Ze złotego worka wyfrunął materiał cieńszy od najdelikatniejszego pląsu. Doskonale przezroczysty, spowił Mercy jak welon. Jej ciało zaczęło jaśnieć. Światło skoncentrowało się w nabrzmiałym brzuchu. Biała koszula stała się równie przejrzysta jak Skóra, a pośrodku jasności zarysowała się maleńka postać. Przeniknąwszy przez powłoki brzuszne, z ciała Mercy wydostał się świetlisty, niemal ektoplazmatyczny kształt i przepłynął między jej wyciągniętymi dłońmi. Kobiety wydały mentalne westchnienie, natychmiast stłumione. Surowa twarz Dionketa złagodniała w uśmiechu. Najbliżej stojące wyczuły, że wielka sieć korekcyjnych i psychokreatywnych sił splata się z kreatywnymi zdolnościami matki, błyskawicznie gojąc rany. Dionket zrobił ruch ręką i Skóra zniknęła. Mercy spojrzała na nowo narodzoną, otoczoną jeszcze błonami płodowymi. Cienka jak pajęczyna bańka z płynem owodniowym zawisła tuż nad wyciągniętymi rękami Mercy. Pępowina była nadal połączona z łożyskiem. Morna wzięła złoty basen i razem z psychokinetyczka podstawiły go pod bańkę. Błysnął rubinowy skalpel Dionketa i wody spłynęły kaskadą. Uzdrawiacz przeciął pępowinę, która również wpadła do misy. Agraynel otworzyła oczy. Po pocałunku Mercy wtłaczającym jej do płuc ciepłe powietrze z łatwością złapała oddech. Teraz z kolei wystąpiła do przodu korektorka z kryształową misą, miękką gąbką i ręcznikami. Dziecko nadal unosiło się w powietrzu, wiercąc się lekko, kiedy Mercy i Morna obmywały je z mazi płodowej. Jego skóra była świeża i różowa. Mercy pocałowała dziecko, susząc je oddechem. Młoda Olone zrobiła krok do przodu, trzymając ubranko i kocyk i owinęła małe ciałko. Mercy wzięła córeczkę w ramiona i podała jej pierś. Dziecko jeszcze nie potrafiło ssać, ale otworzyło umysł i piło, piło. Przejęte kobiety bały się poruszyć, ale na zachętę Mercy podeszły ostrożnie, zasypując noworodka delikatnymi mentalnymi pieszczotami. — Teraz nadamy jej imię. Głos Morny był cichy, lecz wszyscy obecni go usłyszeli. Stara kobieta uniosła wysoko maleńką złotą obręcz. Rozległo się ogólne westchnienie. Trzy damy dworu zesztywniały w oczekiwaniu, która z nich dostąpi zaszczytu. — Olone — powiedziała Mercy i skinęła na nią mentalnie. Panna w szatach Gildii Poskramiaczy wzięła dziecko w ramiona, zdjęta zachwytem. Powinnaś być moja! Jaka jesteś śliczna! — Nadaję ci imię Agraynel ul-Mercy vur-Thagdal. — Morna założyła złotą obręcz na szyjkę dziecka i zapięła zamek. — Dobra Bogini obdarzy cię długim życiem, zaszczytami i szczęściem w jej służbie. Slonshal, szepnęły setki kobiecych umysłów. Slonshal, westchnął Dionket Lord Uzdrawiacz. Slonshal, powiedziała Mercy do córki, odbierając ją Olone. Jej serce przepełniła radość po raz pierwszy od Potopu. Mornie, która wyprowadzała ją z sali, zadała żartobliwe pytanie: Naprawdę jesteś kandydatką na Twórczynię Królów, Morno? Masz dar jasnowidzenia? Czy widzisz tę ślicznotkę jako królową? W sali audiencyjnej mentalne głosy śpiewały Pieśń tak miękko, jakby ktoś brzdąkał na eolskiej harfie. — Widzę Agraynel jako Królową Wielobarwnego Kraju. Mercy wykrzyknęła z zachwytem: — Naprawdę? Och, nie drażnij się ze mną! Na gładkim czole starej kobiety pojawiły się kropelki potu. Jej wargi drżały. — Mówię prawdę. Wiedziałam to od jej pierwszego oddechu. Mercy stanęła przed draperiami w głębi podium. Miała dzikie spojrzenie. Przytuliła mocno dziecko do gorącego policzka. Oczy dziewczynki wydawały się ogromne w drobnej twarzyczce. — A kto będzie królem? — spytała. — On... jeszcze się nie urodził. — Ale ty wiesz, kto nim będzie? I czyim będzie dzieckiem? — nalegała Mercy. — Powiedz mi, Morno! Musisz mi powiedzieć! Morna cofnęła się z pobladłą twarzą. Odgrodziła umysł. — Nie mogę! — powiedziała drżącym głosem. — Nie mogę. Odwróciła się i uciekła za ciężkie draperie. Mercy z osłupieniem patrzyła w ślad za nią. Dionket otoczył ramieniem młodą matkę i jednocześnie sięgnął korekcyjną mocą do jej zmęczonego umysłu, żeby odpędzić nieuniknione pytanie, niepokój i strach. Mercy zapomniała o wszystkim. Dziecko przywarło do niej i zaczęło szukać piersi. Dla Mercy przestał istnieć cały świat. ROZDZIAŁ PIĄTY Obudził go wstrętny odżywczy pocałunek. Jakiś język wepchnął mu do ust jedzenie, przeżute, ciepłe i bez smaku. Wilgotne palce zaczęły masować mu gardło. Musiał przełknąć. Kobiecy głos nucił do rytmu jego serca prymitywną melodię złożoną z dwóch nut. Poczuł ciężki zapach jedzenia i nie mytego ciała, źle wyprawionej skóry, dymu i skał. Usłyszał odległy plusk wody, czyjś kaszel i splunięcie. Pieśń ptaka oraz chrapliwy oddech wiatru wśród górskich sosen. Stracił ultrawzrok, ciało miał sparaliżowane, ale wreszcie zdołał otworzyć oczy. Zakłuło go światło, choć było nikłe. Wyrwał mu się cichy jęk. Nucenie gwałtownie ustało. — O Boże, to ty? Pasma bardzo długich i bardzo brudnych jasnych włosów. Ziemista cera pod warstwą brudu, krótki i płaski nos, małe, szeroko rozstawione szare oczy, teraz wytrzeszczone z niedowierzania i zachwytu. Rozdziawione usta, wargi umazane jedzeniem, spróchniałe zęby. — Mój Bóg z Morza. Obudziłeś się! Twarz zbliżyła się i znowu poczuł pocałunek, tym razem pełen radosnej namiętności. Usta przesunęły się na jego nos, policzki, oczy i czoło, płatki uszu, gładki podbródek. — Obudziłeś się! Obudziłeś się i żyjesz! Mój piękny Bóg! Nie był zdolny do żadnego ruchu. Mógł tylko wodzić oczami. Zniknęły wszystkie zdolności metapsychiczne. Kiedy kobieta zerwała się i odbiegła, zobaczył kamienne ściany jaskini niknącej w ciemności. Źródło światła znajdowało się przy jego nogach (jeśli je miał). — Naprawdę? — odezwał się gderliwy głos starego mężczyzny, który przestał kaszleć. — Zobaczmy ten cud. Szurające kroki, gulgoczące od flegmy sapanie. Podniecony szept: — Cicho, dziadku. Bądź ostrożny. Nie dotykaj go. — Zamknij się, ty głupia krowo, i pozwól mi popatrzeć. Pochylili się nad nim oboje. Wielka silna kobieta w poplamionym skórzanym ubraniu. Starzec z Motłochu, łysy i brodaty, o zaczerwienionych oczach i okrutnym orlim nosie, w wystrzępionych płóciennych spodniach i czarnym futrze z norek, lśniącym i wspaniałym. Mężczyzna przykucnął. Błyskawicznym ruchem wyciągnął rękę. — Dziadku, nie! — zawyła kobieta. Oczy sparaliżowanego wypełniły się łzami bólu. Starzec chwycił go za włosy i uniósł. Kiedy łzy przelały się, zobaczył własne ciało zakryte po piersi futrem. Uwolniony przez dręczyciela, upadł bezwładnie do tyłu. Stary mężczyzna uszczypnął go w nos stwardniałymi palcami i wymierzył kilka ostrych policzków, skrzecząc: — Tak! Tak! Obudził się! Ale jest bezradny. Tańskie łajno! Góra martwego mięsa! Kobieta odciągnęła starca. — Nie możesz skrzywdzić Boga, dziadku! — powiedziała strasznym głosem. Rozległ się głuchy odgłos, syk bólu i skamlenie. — On jest mój! Wyciągnęłam go z morza i uratowałam od śmierci. Nie pozwolę ci go skrzywdzić. — Znowu grzmotnięcie i słabe krzyki. — Do diabła, dziewczyno, nie chciałem nic zrobić. Auuu! Przetrąciłaś mi krzyż, suko. Pomóż mi wstać. — Najpierw obiecaj, dziadku. — Obiecuję, obiecuję. — I pełne złości mamrotanie. — Przynieś jego rękę. I podgrzej oliwę na ognisku. Starzec odszedł, sapiąc przez nos. Kobieta uklękła z czcią i znowu obdarzyła go pocałunkiem. Zacisnął zęby, broniąc się słabo przed jej językiem. — Nie, nie — skarciła go łagodnie i pogładziła po włosach. — Kocham cię. Nie musisz się bać. Wkrótce uczynię cię szczęśliwym. Najpierw jednak niespodzianka. Dziadek stanął nad nim ze skórzaną torbą i jakimś pojemnikiem. — Mogę popatrzeć? — zapytał. Jego oczy rozjarzyły się dziwnie. Oblizał spękane wargi. — Proszę, Huldo. Pozwól mi popatrzeć. Zaśmiała się ironicznie. — Chcesz sobie przypomnieć stare czasy. — Czy nie zrobiłem dla ciebie ręki? — powiedział płaczliwie starzec. — Będę cicho. Nawet się nie zorientujesz, że tu jestem. — Wiem, że nas podglądasz nocami. Głupi stary dziadek. No dobrze. Ale najpierw jego ręka. Lekki chłód. Zsunęła z niego futrzane okrycie. Słaby zmysł kinestetyczny pozwolił mu wyczuć ruch przy prawym boku. Potem zobaczył. Uniosła jego prawe ramię. Kończyło się poniżej łokcia. Z głębi gardła wydobył się zduszony dźwięk. Ręka opadła. Kobieta krzyknęła z litością. — Och, biedny Bóg! Zapomniałam, że nie wiesz. — Pocałunki. Wstrętne pocałunki. — Kiedy cię znalazłam na brzegu laguny, byłeś ranny. Zgubiłeś jedną ze szklanych rękawic. Ramię miałeś całe poszarpane od ostrych osadów soli, które tworzą się na skałach pod naszym urwiskiem. I jeszcze ta hiena. Odpędziłam ją, ale jej ślina była trująca. Rana śmierdziała i nie chciała się goić. Dziadek powiedział mi, co mam zrobić. Nie sądził, że się odważę. Zbliżyła się toporna, pełna oddania twarz. Owiał go cuchnący oddech. Kobieta uśmiechnęła się i cofnęła. Trzymała coś w dłoni. Drewnianą rękę. — Kazałam dziadkowi zrobić to dla ciebie. — Odrażający staruszek zachichotał. — Teraz ci ją przymocuję. Znowu będziesz cały. — Radośnie zademonstrowała mu protezę wyposażoną w skórzane paski. Palce zginały się. — Kiedy wydobrzejesz, będziesz mógł nią ruszać. Tak twierdzi dziadek. — Rzuciła niespokojne spojrzenie na staruszka. — Mam nadzieje, że mówi prawdę. Nie zawsze tak robi. Ale nie myśl o tym. Pomyśl o wyzdrowieniu. Zamknął oczy, przerażony tą perspektywą. Śmiech starca zakończył się atakiem suchego kaszlu. Rozszedł się smród podgrzanego oleju. — Nie martw się. Nie spiesz się. Wiem, co robić. Jak przywrócić ci energię życiową. Znowu zaczęła nucić prostą melodię, najpierw dostosowując się do rytmu jego serca, a potem przyspieszając go. Zdjęła z niego futrzane nakrycie. Rozsmarowała oliwę na bezwładnym ciele. Przewróciła go i zaczęła masować zwiotczałe mięśnie, przywracając do życia. Obróciła go z powrotem na plecy i klęknęła nad nim. — Ożyj, mój Boże Radości. Ożyj dla mnie! Nie, błagał. Nie, nie z nią. Lecz słońce odpowiedziało na jej błaganie, rozświetlając jaskinię różowozłotym blaskiem. Nie mógł się obronić przed jego natarczywością. Kobieta szepnęła: — O tak. Tak. Wchłonęła jasność. Zaczęła mruczeć w narastającym tempie i kołysać się, a jego porwała fala życia. ROZDZIAŁ SZÓSTY PEOPEO MOXMOX BURKE. Słyszę Elżbieto. Znam twój dylemat Peo. Szaleństwo! Znalazłem prawie tysiąc biwakujących na zachodnim brzegu LacBresse. Głodująsąranni. Walczązesobą. Zagnali ich tu Wyjcy (?) Firvulagowie (?). Jedni i drudzy. W ostatnich miesiącach miały miejsce dziwne migracje Wyjców. Firvulagowie zdobyli Burask i wypędzili mieszkańców bez obręczy w Las Hercyński. Część twojej grupy stanowią wygnańcy z Burask. Pozostali to Motłoch z małych osad napadniętych przez migrujących Wyjców. Nieszczęśnicy! Żołnierze muszą tu zaprowadzić porządek. Co mam robić do diabła? Wszyscy nie pomieszczą się w UkrytychŹródłach i ŻelaznychOsadach. Zginą jeśli ich zostawimy. Zresztą Amerie i tak tego nie zrobi. Ona czuje misję! I co? Poradź! To są ludzie. Odłóż powrót do Ukrytych Źródeł. Kontynuuj misję. Trzeba odwołać poselstwo Basila do Sugolla i Katlinel. Wyjcy opuścili Feldberg. Świat się wywraca dogórynogami! Peo oddział złożony z trzydziestu konnych rozprawi się z tłuszczą. Jednocześnie możesz realizować nasz plan. Zabierz ich na północ. Do jeziora Bresse wpada mała rzeka. Przepraw się przez nią. Szesnaście kilometrów na zachód trafisz na górny bieg innej rzeki. Firvulagowie nazywają ją Pliktol. Idź wzdłuż niej. Trochę dalej staje się spławna. Po stu sześćdziesięciu kilometrach łączy się z dużą rzeką Nonol. (Tą która przepływa przez Burask.) Idź wzdłuż niej jeszcze pięćdziesiąt kilometrów aż dotrzesz do rozległych łąk które Mały Ludek nazywa Złotym Polem. (O tej porze roku są pełne jaskrów. Później zakwitają wielkie żółte stokrotki.) Na prawym brzegu rzeki leży miasto Firvulagów Nionel. Ze Złotym Polem łączy je wiszący most. Myślałem że to tylko legenda! Istnieje naprawdę. Sugoll, Katlinel i Wyjcy otrzymali je od Firvulagów pod warunkiem że je odbudują. !! Zabierz tam swoich biedaków Peo. Sugoll przyjmie ich z otwartymi ramionami. Chyba żartujesz. Nie. Nie mów ludziom że jadą do miasta Wyjców. Powiedz tylko że tam będą bezpieczni i szczęśliwi... Są wśród nich jacyś z obręczami? Nie. Myślę że wszyscy z obręczami zostali zabici przez zjawy albo uratowani przez Tanów. To dobrze. Gdy dotrzesz do Nionel możesz porozmawiać z Sugollem o nowej wyprawie do Grobowca Statku. Da ci przewodników. Będziesz mógł wyruszyć ze swoimi śmiałkami zaraz po Majowym Święcie. Zostaw Amerie w Ukrytych Źródłach. Sam też powinieneś tam zostać i wysłać Basila na czele ekspedycji. Decyzja należy do ciebie. Latem zapewne nastąpi eskalacja wrogich działań Firvulagów. Wcześniej czy później Aiken Drum pokusi się o wasze żelazo. Cudownie. Na razie będzie spokój Peo. Podczas Święta Miłości obowiązuje dwutygodniowy rozejm. Lepiej żebyś miała rację w sprawie Nionel Elżbieto. Dlaczego Sugoll miałby nas przyjąć z otwartymi ramionami? Bardziej prawdopodobne że nas zetrze w pył! Zaufaj mi. Przywita was z radością bo większość uciekinierów to mężczyźni. ? Zaufaj mi! Błogosławieństwa Peo. Oy. ROZDZIAŁ SIÓDMY Tego roku sezon wędkarski skończył się wcześniej, nie dlatego jednak, że nitkopłetwy odpłynęły, lecz z powodu złego samopoczucia i zniechęcenia Remillarda, które miały bezpośredni związek z idiotyczną europejską eskapadą. Od chwili kiedy kecz podniósł żagle, Marc próbował odpędzić od siebie wszelkie myśli o młodych ludziach. One jednak wracały uporczywie. Pokusa, żeby ich śledzić, była nieodparta, zwłaszcza wieczorami, kiedy nie musiał nadzorować Hagena. Siadywał wtedy na zacisznej werandzie wychodzącej na jezioro Serene. Sączył wódkę i słuchał odgłosów plioceńskiej dżungli, które koiły mu nerwy. Po drugiej stronie ogrodu w oknie Patricii Castellane paliło się światło. Ostatnie gwiezdne poszukiwania stłumiły jednak jego libido bardziej, niż był gotowy się przyznać. Tym razem wolno wracał do sił. Pogrążony w zadumie stwierdził, że zamiast ogrodu i ściany lasu widzi trzynastometrowy kecz uparcie sunący po spokojnym Morzu Sargassowym, napędzany siłą psychokinetyczną załogi, a nie kapryśnymi wiatrami. Mężczyźni spali, a nocną wachtę niezmiennie pełniły Jillian i Cloud. Jego córka kładła się na pokładzie dziobowym jak blada nereida, generując metapsychiczny wiatr. Ciemnowłosa szkutniczka stojąca przy sterze utrzymywała kurs tak dokładnie, że kilwater tworzył zupełnie prostą fosforyzującą linię między odbiciami gwiazd. Czasami nad wodę wyskoczyła latająca ryba, błyskając jak duch morskiego ptaka, zanim pogrążyła się znowu w płynnej ciemności. Trafiały się też lśniące ławice kałamarnic albo wielkie stada srebrzystych węgorzy wijących się w świetle księżyca. Tacy młodzi. Tak pewni sukcesu. Nikt jednak nie potrafił przewidzieć reakcji szalonej Felicji. Cloud i Elaby byli silnymi zniewalaczami o sporych zdolnościach korekcyjnych. Jillian doskonale radziła sobie z psychokinezą. Vaughn, mimo ograniczonej inteligencji, miał dużą moc psychokreatywną i doskonały ultrawzrok. W ładowni statku znajdowało się dużo najróżniejszej broni, urządzenie obezwładniające (które mogło się przydać) oraz projektor hipnotyzujący o mocy sześćdziesięciu tysięcy watów (i wątpliwej przydatności). W bezpośredniej mentalnej konfrontacji z Felicją dzieciaki nie miały szans. Mogły jedynie liczyć na pokonanie jej podstępem. Podstępem Owena Blancharda. Marc spenetrował ultrawzrokiem dziobówkę, gdzie sędziwy strateg Rebelii urządził sobie prywatną kwaterę. Tej nocy Blanchard rzucał się niespokojnie na wąskiej koi, zlany potem mimo że nie było gorąco. Od czasu do czasu zdarzały mu się okresy bezdechu, które trwały nawet minutę. Steinbrenner twierdził, że stan Owena nie jest ciężki. Z drugiej strony Blanchard miał sto dwadzieścia osiem lat i przeszedł tylko jedno odmłodzenie. Nieugięcie odmawiał wejścia do dość kapryśnego basenu regeneracyjnego na Ocali. Jakże staruszek się wściekał, gdy nakłaniano go do wzięcia udziału w wyprawie! Marc musiał wykorzystać charyzmę i całą moc zniewalania, żeby wyrwać Owena z ukochanego gniazdka na Long Beach: chaty pokrytej strzechą, w której mieszkał ze stadem leniwych kotów, niezliczonych padlinożernych krabów i rojem karaluchów wielkości kart do gry. Jedynym zajęciem Owena Blancharda, poza wspominaniem dni dawnej chwały, było zbieranie muszli i słuchanie muzyki klasycznej. Koty dokonywały daremnych prób eksterminacji karaluchów i krabów, ale Owen nie miał nic przeciwko dzieleniu z nimi chaty. Bezkręgowce jadły o wiele mniej od kotów, a płytki z nagraniami były niezniszczalne. Na początku podróży, kiedy keczem kołysał silny Prąd Zatokowy, Owen cierpiał na ciężką chorobę morską. Ożył, gdy znaleźli się w strefie ciszy morskiej, ale nadal wolał spędzać większość czasu pod pokładem, słuchając Mahlera i Strawińskiego na wszczepionym mikroinduktorze. Odnosił się z rezerwą do czwórki współtowarzyszy, a oni z kolei dyplomatycznie trzymali się od niego z daleka. Nie mogli uwierzyć, że ten kruchy esteta dowodził w Środowisku Galaktycznym armadą Rebeliantów podczas zamachu stanu, który omal nie zakończył się powodzeniem. Marc doskonale wiedział o niezadowoleniu młodych ludzi. Obiecali wprawdzie, że podporządkują się Owenowi, ale chcieli, by wykazał się zaraz po przybyciu do Hiszpanii. Istniała możliwość, że pozbędą się go, jeśli będzie postępował zbyt ostrożnie. A wtedy na pewno popełnią błąd katastrofalny w skutkach i Felicja rozniesie ich na atomy... Marc zmarszczył gniewnie brwi, dopił drinka i rzucił szklankę w ciemny ogród. Światło u Patricii zgasło. Do diabła ze wszystkimi! Do diabła z Owenem Blanchardem, który poddał się wiekowi. Do diabła z młodym pokoleniem i ich niecierpliwością. Do diabła z Cloud i jej brakiem wiary. Do diabła z Hagenem i jego słabością. Do diabła z wszechświatem i jego pustymi gwiazdami. — Hagen! — ryknął. Hagen! Jestem z Dianą. Pozbądź się jej! Idziemy do obserwatorium! W czasach Środowiska Galaktycznego tylko pięciu rasom istot rozumnych (nie licząc Ziemian) udało się przetrwać niebezpieczeństwa związane z rozwojem techniki i przejść do metapsychicznego zespolenia, do stanu mentalnej Jedności pozwalającej na pokojową kolonizację innych planet. Komputer Marca Remillarda w obserwatorium na Ocali obliczył, że istnieje nieskończenie małe prawdopodobieństwo istnienia w plioceńskiej Drodze Mlecznej zespolonej rasy. Marc zbadał 634468321 gwiazd ciągu głównego o typach spektralnych F2 do K1, wokół których mogły krążyć planety będące siedliskiem rozumu. Przez ponad dwadzieścia pięć lat wygnania sprawdził mentalnie trzydzieści sześć tysięcy czterysta czterdzieści trzy z nich w nadziei, że może tym razem uda mu się spełnić dawne marzenie. Poszukiwania i marzenie stanowiły sens jego życia. Powinien odpoczywać dwa tygodnie przed następną próbą, ale nie zrobił tego. W żaden sposób nie mógł wpłynąć na bieg wydarzeń w Hiszpanii. (Nie śmiał zbyt głęboko zastanawiać się, jakiego rezultatu pragnie.) Nie... jego zadanie to gwiezdne poszukiwania. Nie pozwoli, by młodzi mu przeszkadzali. Razem z Hagenem wybrali stu gwiezdnych kandydatów, którymi mieli się zajmować przez następne dwadzieścia dni. Odległości wynosiły od czterech do dwunastu tysięcy lat świetlnych, ale dla metapsychika takiego jak Marc ten czynnik można było pominąć pod warunkiem, że uda mu się skupić umysł na odległym obiekcie i zbadać go z należycie. Z braku „odbiorcy" kierunek ustalało się za pomocą sprzętu podłączonego do umysłu operatora, zaś urządzenie podtrzymujące życie umożliwiało gwiezdnemu poszukiwaczowi przeżycie eksperymentu. Hagen pomógł Marcowi ułożyć się w dopasowanej do kształtu ciała metalowo-ceramicznej skrzyni, zaprogramował najważniejsze parametry, podłączył aparaturę medyczną i ustawił zegar na dwadzieścia dni. Poszukiwanie odbywało się tylko nocami. Dni badacz spędzał w stanie głębokiego letargu. — Gotowy? Hagen miał zawieszony u pasa masywny, całkowicie nieprzeźroczysty hełm. Twarz młodego mężczyzny była blada, a z umysłu sączył się lęk, lecz nie chodziło o ojca. Poprzednio Marc sam przygotowywał się do gwiezdnych poszukiwań. Pomoc Hagena była zbędna. Miała służyć szkoleniu. — Na co czekasz? — zapytał Marc zmęczonym głosem. — Nałóż mi hełm. Syn wypełnił polecenie. Czternaście fotonowych promieni przewierciło czaszkę Marca, czternaście elektrod wniknęło do kory mózgowej, wysuwając nadprzewodzące włókna. Dwie igłowe sondy podłączone do systemu chłodzenia i utrzymywania zwiększonego ciśnienia przewierciły móżdżek i pień mózgu. Ból był rozdzierający i krótki. ROZPOCZĄĆ PRZEPROGRAMOWANIE METABOLICZNE. Skrzynię wypełnił płyn. Marc przestał oddychać. Ciecz krążąca w jego żyłach nie była krwią. Właściwie Marc przestał być istotą ludzką, a stał się żyjącą maszyną, chronioną wewnętrznie i zewnętrznie przed nadaktywnością mózgu. PODŁĄCZYĆ URZĄDZENIA POMOCNICZE. Każde telepatyczne polecenie docierało do Hagena za pośrednictwem komputera. Całkowitą kontrolę nad ojcem przejęła diabelska maszyna, czekając cierpliwie, aż Hagen powtórzy polecenie, wykona operację i przejdzie do kolejnej czynności. PRZYGOTOWAĆ DO PODNIESIENIA. Hagen miał spocone dłonie. — Podnieść operatora — powiedział. Pancerna skrzynia wtoczyła się na małą platformę windy hydraulicznej. URUCHOMIĆ WINDĘ. — Zawieźć go na górę. Ciało zamknięte w kapsule uniosło się ku kopule obserwatorium. Część dachu odsunęła się automatycznie i bezszelestnie. Winda zwolniła i zatrzymała się. Gwiazdy plioceńskiego kwietnia czekały na Marca Remillarda, podobnie jak miały czekać za parę miesięcy na jego syna. WŁĄCZYĆ NAPĘD. — Włączyć napęd — powtórzył Hagen. Do komputera zostały wprowadzone koordynaty pierwszej gwiazdy. Ekran zgasł. Zostały tylko migające diody. Badacz rozpoczął pracę. Aż do jego „powrotu" nikt nie mógł się z nim skontaktować. Wewnętrzne oświetlenie obserwatorium wyłączyło się, wszystkie systemy były zamknięte, niedostępne ekranowaniu i bronione przez ukryte lasery (o czym Hagen i inni mieszkańcy Ocali dobrze wiedzieli). Nikt i nic nie mogło przeszkodzić Remillardowi. Hagen odłożył mikrofon na miejsce. Stał przez chwilę, patrząc w górę na wolno obracającą się kapsułę umieszczoną na szczycie cylindrycznego podnośnika, który zasłaniał rozgwieżdżone niebo. — Ja nie chcę! — krzyknął głosem nabrzmiałym nienawiścią. — Ja nie! Wybiegł, a drzwi zamknęły się za nim automatycznie. ROZDZIAŁ ÓSMY — Zgubiliśmy się! — stwierdził Tony Wayland. — Ta cholerna rzeka to nie Laar. Płynie na północ, a nie na północny zachód. — Obawiam się, że ma pan rację, milordzie. — Dougal zerknął na czerwone niebo. Słońce już dawno zaszło. — Lepiej płyńmy do brzegu, prześpijmy się, a jutro spróbujemy od nowa. Może wszechmocny Aslan pojawi się nam we śnie i skieruje do odległego Cair Paravel. Naparł na wiosło i skierował tratwę w stronę prawego brzegu. Osiedli w mule pośród ogromnych liriodendronów. Z sękatych gałęzi zwisały kępki mchu. — Proszę uważać na krokodyle — uprzedził Dougal niedbale, zarzucając na ramię worki z prowiantem. — Musimy poszukać suchszego terenu. Zostawili tratwę i brnąc w wodzie przeszli kilkaset metrów w dół rzeki, zanim znaleźli stromy pagórek, który w porze deszczowej zapewne stawał się małą wysepką. Rosło na nim kilka drzew cynamonowych, krzaki porzeczek i trawa. — Wygląda dobrze — stwierdził Tony. — Kritersy musiałyby się wspinać. I jest drewno na opał. Przynajmniej tym razem rozbijanie obozu okazało się dość łatwe. Po skromnej kolacji złożonej z bulw i pieczonego bobra ułożyli się zadowoleni przy ognisku. — Droga była ciężka, milordzie. — Dougal wyczesywał rudą brodę. Resztki bobra spadły na emblemat ze złotym lwem i odskoczyły od rycerskiej opończy uszytej z materiału odpychającego brud. — Żałuje pan, że wynieśliśmy się po angielsku z kuźni Wulkana? — Nie bądź osłem, Dougie. Znajdziemy drogę do Goriah. Jeszcze jutro popłyniemy tą rzeką i jeśli nie skręci na zachód, ruszymy dalej lądem. Cholera... szkoda, że nie mam lepszej orientacji w terenie. Bezwstydnie obijałem się podczas tej fazy szkolenia w oberży. — To były nudne ćwiczenia. W każdym razie wygląda na to, że nasi prześladowcy się znudzili. — Miejmy nadzieję. Ten wielki czarny gbur Denny Johnson chyba nas nie powiesi jako zdrajców, jeśli nas złapie. — Tony zaczął majstrować przy kompasie, którym była namagnesowana igła umieszczona na słomce i włożona do kubka z wodą. — Coś tu się nie zgadza — mruknął. — Zabierz ten cholerny kozik, dobrze? Dougal posłusznie zabrał nóż myśliwski z miękkiej stali. — Tak lepiej. Wiesz, myślałem, że będziemy w domu, kiedy dotrzemy do rzeki. Zrobiliśmy tak, jak nam powiedział ten facet w Fort Rusty: druga duża rzeka na zachód od Mozeli. Ale czy pierwsza, przez którą się przeprawiliśmy, rzeczywiście była duża? Ta jest bliżej, niż się spodziewałem. — Tony odłożył kompas i przygnębiony zapatrzył się w ogień. — Mogłem się tego spodziewać. Wszystko za dobrze się układało. — Droga prowadząca ku niebezpieczeństwu jest gładka — zauważył Dougal. Czyścił nożem paznokcie. — Idę za panem jako posłuszny sługa, milordzie, ale co się z nami stanie, jeśli ten Aiken Drum odmówi nam schronienia? — Nie odmówi. Bardziej potrzebuje metalurga niż kontyngentu Motłochu z Ukrytych Źródeł. Jestem cenny, Dougie! Będzie wojna między Drumem a Firvulagami, a broń z żelaza zadecyduje o zwycięstwie... Z dżungli dobiegł niesamowity ryk, niczym wielokrotnie spotęgowana i nieudolna fanfara orkiestry dętej. — Słonie szablozębe? — rzucił z niepokojem Tony, przysuwając się bliżej ogniska. Oczy Dougala błysnęły pod krzaczastymi rudymi brwiami. — Albo duchy tego nawiedzonego lasu! Wyczuwam je wokół nas. Okrutniki, demony, zmory, zjawy, szkarady, dziwożony...! Tony oblał się potem. — Do diabła, Dougie! To tylko jakieś zwierzę, mówię ci! Do trąbienia dołączyły wrzaski, pohukiwania i niezrozumiały jazgot. — Duchy i straszydła — ciągnął dalej rycerz. — Ogry i minotaury! Widma i upiory! Wstał pobrzękując tytanową kolczugą, wyciągnął wielki obu-ręczny miecz i przybrał groźną pozę w świetle dogasającego ogniska. — Napnij mięśnie! Pobudź krew! Zbierz odwagę, a nie zginiemy! — Na litość boską, ucisz się! — powiedział błagalnie Tony. Patrząc na miecz, Dougal zadeklamował: Zło zamieni się w dobro, kiedy nadejdzie Aslan. Na dźwięk jego ryku pierzchną smutki. Gdy obnaży zęby, zimę spotka śmierć, A gdy potrząśnie grzywą, znowu nastanie wiosna. Wyszczerzył się, schował miecz i ziewnął. — To pomoże. Śpij spokojnie, staruszku. Zwinął się w kłębek i po dwóch minutach już chrapał. Tony zaklął i dołożył gałęzi do ognia. Odgłosy dżungli stały się donośniejsze. Rano wysepka była ozdobiona kroplami rosy, a przerażający nocny harmider ustąpił miejsca śpiewowi ptaków. Tony obudził się zesztywniały i z opuchniętą twarzą. Dougal jak zawsze tryskał energią. — Niech pan spojrzy, jaki piękny dzień, milordzie! Dumny kwiecień odziany w najwspanialszą szatę tchnie ducha młodości we wszystko! Tony jęknął i poszedł w krzaki. Z sieci wysadzanej kryształkami obserwował go pająk większy od dłoni. Gdzieś w głębi zamglonego lasu, za ogromnymi tulipanowcami zarżały dzikie chalika. W każdym razie Tony miał nadzieję, że są dzikie. Zbiegowie wsiedli na tratwę i odbili od brzegu. Nieco dalej rzeka połączyła się z inną, płynącą ze wschodu. Lasy przerzedziły się. — To nie może być Laar — stwierdził Tony. — Przez kilkaset kilometrów aż do Skażonego Bagna miała płynąć przez gęstą dżunglę. — Coś się rusza na lewym brzegu — oznajmił Dougal. — Cholera jasna! — Tony spojrzał przez lunetę. — Ludzie na wierzchowcach! Albo raczej... Chryste, nie, to jacyś egzoci! Steruj na prawo, Dougalu. Szybko, człowieku, zanim nas zauważą! Około tuzina jeźdźców zbliżało się pod wiatr do dużego stada hipparionów, które pasły się na kwitnącym stepie. Prawy brzeg rzeki był gęsto porośnięty lasem. Tratwa wpłynęła pod wierzby i obaj podróżnicy wdrapali się na brzeg. Tony znowu spojrzał przez lunetę i rzucił przekleństwo. — Niech to szlag! Jeden z myśliwych kieruje się w stronę rzeki. Musiał nas zauważyć. — Kto to jest... Tanu czy Firvulag? — Jeśli to nie jest iluzoryczne ciało... — zaczął Tony. Był wyraźnie zaintrygowany. — Niech no spojrzę — powiedział Dougal i wziął od niego lunetę. Gwizdnął cicho. — A niech mnie! Tym razem to chyba naprawdę Wyjcy, a nie przebrani Firvulagowie. Jeździec stojący na drugim brzegu zdawał się patrzeć prosto na nich przez zasłonę z krzaków. — Czy Wyjcy są jasnowidzami podobnie jak Mały Lud? — zapytał Tony. — Kurza dupa! — rzekł rycerz. — On wie, że tu jesteśmy. Ale rzeka jest za głęboka, żeby chaliko ją przepłynęło. Obserwator w końcu zawrócił wierzchowca i potruchtał wolno do swoich towarzyszy. Tony wydał głębokie westchnienie ulgi. — Na grzywę Aslana — rzucił Dougal — niewiele brakowało. Tony był bliski paniki. — Źle popłynęliśmy. Wiedziałem. Wybraliśmy niewłaściwą rzekę. Bóg wie jaką. Może któryś z dopływów Nonol. — Rozejrzał się. — Musimy zawrócić i dalej pójść na piechotę. Będziemy musieli przedzierać się przez dżunglę, dopóki nie trafimy na szlak... Dougal znowu spojrzał przez lunetę. — Coś widać na północy. Na płaskowyżu za zakrętem. — Wytężył wzrok. — Chyba cytadela! Ale nie Cair Paravel. — Jego głos opadł do nabożnego szeptu. — El Dorado! — Na miłość boską! — wykrzyknął Tony. — Daj mi te kurewskie szkła. — Spojrzał i serce mu zamarło. Na horyzoncie rysowało się miasto egzotów. Ale które? Nie Burask, bo leżało po niewłaściwej stronie rzeki i nie wyglądało na zniszczone. Lecz tak daleko na północ nie było innych osad Tanów. — Cokolwiek to jest, nie wróży nam dobrze. Ruszamy. Spakowali worki i przez nadrzeczną gęstwinę zaczęli wdrapywać się na wysoki brzeg. Po piętnastu minutach marszu dotarli do leśnej ścieżki biegnącej równolegle do rzeki. — Uważaj na zwierzęta — ostrzegł Tony. Ruszyli szybkim krokiem na południe. Dougal niósł obnażony miecz, a Tony maczetę. Słońce wędrowało coraz wyżej. Pojawiły się owady. Z wielkich liści spadały pijawki i przywierały do ciała Tony'ego. (Pechowo miał na sobie koszulę z krótkim rękawem. Zaczął zazdrościć Dougalowi kolczugi.) Zatrzymali się na obiad przy strumieniu. Kiedy zbierali się do dalszej podróży, stwierdzili, że pod workami schroniła się mała żmija. Zaatakowała Tony'ego, lecz Dougal rozpłatał ją mieczem na pół. Po południu, kiedy Tony ocenił, że przeszli jakieś osiem czy dziewięć kilometrów, szlak nagle poszerzył się. Stanowił prawdziwą leśną aleję. Pośrodku leżały kupki łajna wielkości piłek futbolowych. Podróżnicy zatrzymali się w pół kroku. W plecy wiał lekki wietrzyk. Raptem rozległ się grzmot, a ziemia zadrżała im pod stopami. Tony spojrzał w górę, osłaniając oczy. — Nie widzę żadnych chmur. Z drugiej strony... — Spójrz przed siebie — powiedział Dougal spokojnie. Stwór stał nieruchomo na szlaku, niemal niewidoczny z powodu gry cieni i świateł. Na wysokości pięciu metrów nad ziemią ujrzeli ogromną trójkątną głowę z uszami jak wielkie rozłożone wachlarze. Trąba była zwinięta. Rozdęte nozdrza zwęszyły intruzów. Z pyska wystawały dwa zakrzywione kły dwumetrowej długości, do połowy pokryte skórą. Zwierzę było ciemnobrązowe, miało długie nogi i postawę urażonego majestatu. Ważyło z dwanaście ton. Dinoterium przyjrzało się ludziom, sklasyfikowało ich jako robactwo wchodzące na jego teren, ryknęło jak trąba archanielska i zaszarżowało. Jeden ze zbiegów skoczył w lewo, a drugi w prawo. Ponieważ Tony krzyczał, zwierz popędził za nim, tratując drzewa. Kiwał wielką głową, kłami wyrywał z korzeniami większe pnie i ciskał je trąbą na boki. Człowiek robił uniki i kluczył, nadal wrzeszcząc co sił w płucach, a bestia pędziła za nim, rycząc z wściekłości. Tony trafił z powrotem na ścieżkę i popędził nią, tym razem oszczędzając oddech. Dinoterium wypadło spomiędzy drzew i z łoskotem pognało za nim. Ziemia pod nim drżała. Inżynier przyspieszył kroku, ale potwór go doganiał, nie przestając czynić piekielnego hałasu. Tony'ego chwyciła kolka. W oczach mu pociemniało. Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Potknął się na stosie wyschniętych odchodów i upadł. Z rezygnacją czekał na śmierć przez stratowanie. Gdzieś nad jego głową rozległ się świst. Tony usłyszał huk i poczuł wstrząs. W górę podniosła się fontanna kurzu, który otulił go ze wszystkich stron. Ryk zwierzęcia ucichł, a zaszokowana dżungla wstrzymała oddech. — I jak wam się podoba? — zawołał wesoło czyjś piskliwy głos. — Czyż nie jest fantastyczny? Kurz opadł. Tony podniósł oczy. Nad nim stało chaliko w ozdobnym rzędzie. Jeźdźcem był mały człowieczek o wyglądzie psotnej małpki. Miał na sobie klasyczny strój angielskiego myśliwego, wyróżniający się jedynie tym, że żakiet był turkusowy a nie różowy. Pod pachą człowieczek trzymał paralizator o dużej mocy. Tony wytrzeszczył oczy. Ujrzał innych dobrze ubranych jeźdźców — Firvulagów. Przystojny mężczyzna i kobieta o wyglądzie tańskiej arystokratki również trzymali przyszłościową broń. Małpiszonek zeskoczył z chaliko, połaskotał Tony'ego pod brodą i powiedział: — Spokojnie, chłopcze. Już wszystko w porządku. Z dżungli wyłonił się wierny Dougal z mieczem w dłoni. Tony wstał chwiejnie. Łowca słoni podszedł wolno do powalonej zwierzyny i postawił na niej nogę. — Kamera gotowa, Katy, kochanie? Uśmiech! Dama pomachała do niego z uśmiechem. Szalony Greggy przewiesił broń przez plecy i wrócił do wierzchowca. — Jedźmy już. Zabierzemy was do Nionel. Lepiej, żeby was tu nie było, kiedy przyjaciel się obudzi. — Mały człowieczek mrugnął okiem. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Kawalkada Aikena wróciła do Goriah nocą dwudziestego pierwszego kwietnia — po cichu i lądem — gdyż uczestnicy Święta Miłości już zjeżdżali się do Armoryki, a członków rodu królewskiego Firvulagów spodziewano się w każdej chwili. Zgodnie z rozkazem Aikena Mercy czekała na dziedzińcu Szklanego Zamku z nieliczną grupką szaroobręczowych stajennych, którzy mieli przejąć zmęczone chalika Ważnych Osobistości. Blask Najjaśniejszego nieco przygasł. Wizjer złotego hełmu był zamknięty, diamentowe ozdoby i czarne pióra zakurzone. Aiken nie powiedział do widzenia szlachetnym towarzyszom podróży, którzy rozeszli się do apartamentów. Zsiadł z wierzchowca, skinął głową Mercy i chwycił ją za łokieć. — Mój panie? — zapytała niespokojnie. Weszli do holu królewskiego skrzydła zamku. — Pomóc ci zdjąć hełm? Korytarz oświetlały lampki oliwne umieszczone w bursztynowych naczyniach. Powiew z otwartych okien poruszał płomykami. Na ścianach tańczyły tajemnicze cienie. Mercy rozpięła paski i zdjęła ciężki kask z głowy Aikena. Władca był wymizerowany, miał zapadnięte oczy, a gęste rude włosy straciły połysk. — Dziękuję. Ja go poniosę — powiedział. Poszli do schodów. — Przecież wyprawa zakończyła się sukcesem! — powiedziała skonsternowana. Jego śmiech był suchy i pozbawiony wesołości. — O tak. Celadeyr uległ naciskowi, przebiegły stary drań. Musiałem jednak zabić jego krewkiego protegowanego, który przejął władzę nad Geroniah. A w Var-Mesk była straszna awantura z poskramiaczem-korektorem Miakonnem, jednym z synów Dionketa. Zupełne przeciwieństwo tego spokojnego człowieka. I to miał być jeden z moich sprzymierzeńców! — Co się stało? — Pijaczyna wydał dla nas bankiet i kiedy wszyscy byliśmy mocno podchmieleni, próbował wypalić mi mózg. I zrobiłby to, gdyby nie było przy mnie Culla. Na szczęście Interrogator nigdy się nie upija. Przycisnął skurczybyka i zrobił z niego śliniącego się idiotę. Mięczak był z niego. Stwierdziliśmy, że większość arystokracji Var-Mesk jest lojalna, więc tylko wyznaczyliśmy nowego lorda miasta. Starego kreatora PK, który kierował fabryką szkła. Weszli na spiralne schody prowadzące do ich apartamentów. Aiken potrząsnął głową i ruszył do niepozornych drzwi z brązu znajdujących się w końcu korytarza. Otworzył je psychokinetycznie. Za nimi znajdowały się strome kamienne schody, które prowadziły w ciemność. — Muszę coś zrobić, kochanie. Możesz pójść ze mną albo zaczekać. — Pójdę. Aiken stworzył jaśniejącą kulę psychoenergii, która oświetliła im drogę. Drzwi zamknęły się za nimi. — Przygasłeś — zauważyła Mercy. — Nawet Potop tak cię nie wyczerpał. W kamiennej klatce schodowej głos władcy brzmiał jak z grobowca. — Po pierwsze jestem śmiertelnie zmęczony. Utrzymywanie w powietrzu tylu ludzi przekracza siły jednego człowieka. Oczywiście nie zawsze lecieliśmy. Elitarna gwardia ludzka trzymała się ziemi, a ja i rycerze na wierzchowcach kwitowaliśmy tylko przed bramami miast, żeby zrobić większe wrażenie. A czterystuosobowy oddział mogę utrzymać w powietrzu najwyżej pół godziny. Po najlepszych przedstawieniach jestem wykończony przez cały następny dzień. Tak więc trzytygodniowa wyprawa, nie wspominając już o awanturze w Geroniah i małej potyczce, którą mieliśmy w okolicy Bardelask z bandą Firvulagów, dała mi się we znaki. Zresztą sama widzisz. — Biedny Najjaśniejszy. Spojrzał na nią przez ramię. — Wyglądasz dobrze. Jak leci? No tak! Jego zazdrość jeszcze wzrosła, jeśli to w ogóle możliwe. — Agraynel kwitnie. Ma doskonałe ciało i umysł. Świetnie przystosowała się do obręczy. Aiken chrząknął. — Lady Morna-Ia twierdzi, że wyrośnie na piękną i szczęśliwą dziewczynę. — I to wszystko co powinieneś wiedzieć! — Doszłaś już do siebie? — Jestem Lady Kreator — odparła. — Moja kreatywność sprzyja życiu, podczas gdy twoja... — Staram się jak mogę. No wiesz. Zwłaszcza w tych okolicznościach. — Po twarzy przemknął mu drwiący uśmiech. — Odzyskam siły, zanim zaczną się uroczystości. Żaden z dystyngowanych gości nie będzie podejrzewał, ile mnie kosztowała ta wyprawa. Nie wiedzą tego nawet moi ludzie, z wyjątkiem Culla. Bardzo mi pomógł. — Interrogator jest mistrzem korekcji. Między innymi. — Przybrała oskarżycielską minę. — Twój przyjaciel Raimo Hakkinen ledwo wyzdrowiał po sondowaniu przez Culluketa. Ma do ciebie żal. — Nic nie mogłem na to poradzić — warknął Aiken. — Musieliśmy dowiedzieć się ważnych rzeczy o Felicji i Celo. Wydobyć wszelkie informacje, które miał ukryte w podświadomości. — Ależ on jest twoim przyjacielem. Mogłeś postąpić z nim łagodniej. I tak zdobyłbyś potrzebne dane. — Musiałem je uzyskać szybko. — Zatrzymał się na schodach i odwrócił. Wokół ust zarysowały mu się zmarszczki. — Felicja ma Włócznię. Po Święcie Miłości zastanowię się, co z nią zrobić. Chryste, Mercy! Myślisz, że chętnie oddałem biednego Raya w ręce Culla? Nie miałem wyjścia. Królowie często muszą robić rzeczy, które... które... — Których się wstydzą? — Nie wstydzę się! Wynagrodzę to Rayowi. Dzięki niemu dowiedzieliśmy się wszystkiego o słabych i mocnych stronach Celo. Na podstawie SOS, które Celo wysłał do Mistrza Rzemiosł. Ray był jednym z najbliższych przyjaciół Aluteyna, dopóki stary półgłówek nie doszedł do wniosku, że drwal zaczyna się robić zbyt zarozumiały. — A jeśli Raimo nadużyje twojej przyjaźni? — Nie zrobi tego, u licha. — Aiken ruszył w dół. Mercy musiała przyspieszyć kroku, żeby go dogonić. — Chyba masz rację. Twój Raimo nosi przecież złotą obręcz i kiedyś ocaliłeś mu życie. Są jednak w Goriah ludzie, którzy żywią wobec ciebie urazy. W dodatku ich liczba wzrosła, odkąd wyjechałeś. — O czym ty mówisz, kobieto? — Ze zmęczenia nawet irytacja przychodziła mu z trudem. — Obiecałeś, że każdy człowiek, który zaciągnie się pod twój sztandar, otrzyma złotą obręcz. Tak się nie stało. — Oczywiście, że nie. Zabrakło nam obręczy! Otrzymują je tylko wojownicy i ludzie na strategicznych stanowiskach. I to dopiero wtedy, kiedy Cull i jego chłopcy potwierdzą ich lojalność. Właśnie to miałem na myśli od samego początku. — Większość rekrutów zrozumiała cię inaczej. — Do diabła z nimi — powiedział Aiken brutalnie. — Chcę dla nich zrobić wszystko co w mojej mocy, ale istnieją pewne granice. — Oczywiście. Łaska królewska zawsze ma swoje granice. Zeszli na sam dół i stanęli przed następnymi drzwiami. Były ciężkie, z całą baterią tańskich zamków szyfrowych. Chroniło je również pole siłowe, które powodowało mrowienie. Mercy wiedziała, że to nie może być produkt techniki egzotów. — Wcale nie chciałem, żeby Wielobarwny Kraj był jakąś głupią demokracją — mruknął Aiken. Manipulował mentalnie przy zamkach. Rozlegało się szczękanie i buczenie. Kraty uniosły się, zasuwy otworzyły, i wyłączyło się pole siłowe. — Nigdy inaczej nie sądziłam — odparła. — Powinieneś jednak wiedzieć, że nowo przybyli, którzy otrzymali szare lub srebrne obręcze zamiast złotych, są zawiedzeni. Mimo wbudowanych obwodów przyjemności! A ci, którzy w ogóle nie nadają się do noszenia obręczy, czują się oszukani. Paru ludzi Congreve musiał srogo ukarać, kiedy próbowali uciec od pracy w Majowym Zagajniku. — Zajmę się jutro tą sprawą. Nie martw się. — Otworzył drzwi i dotknął przełącznika. Zapaliły się świetlówki umieszczone pod sufitem. — Oczaruję tych buntowników, kochana. A co o tym sądzisz? Mercy stanęła oczarowana. Dawny loch zamieniono na magazyn. Kamienne ściany pokryto plastikowym uszczelnieniem. Powietrze, na klatce schodowej pełne wilgoci i pleśni, tutaj było podgrzewane, suche i nasycone jakimś środkiem odkażającym. W pomieszczeniu stały niezliczone rzędy regałów i stojaków. Niektóre towary były zapakowane w specjalne kokony, inne tylko w przezroczysty plas. Znajdował się tutaj imponujący zestaw drobnej broni z dwudziestego drugiego wieku, a także mnóstwo sprzętu, który feudalni Tanowie skonfiskowali chrononautom jako zbyt nowoczesny. Mercy zobaczyła najróżniejsze baterie słoneczne, składane wehikuły, tajemnicze urządzenia oznaczone napisami: „OGNIWOWO-TAŚMOWY MINIKOM-BAJN GÓRNICZY", „KONCENTRATOR JONÓW MORSKICH FAIRBANKSA MORSE'A" oraz „EKSTRAKTOR ATMOSFERYCZNY GAZÓW SZLACHETNYCH — MITSUBISHI HI LTD". Były też czasze antenowe, anihilatory górnicze i kultury mikroorganizmów. Urządzenia o niewiadomym zastosowaniu obok zwykłych domowych urządzeń. — Nazywam to Głównym Magazynem — odezwał się Aiken. Usiadł przy konsoli małego komputera i powiedział coś cicho do mikrofonu. — Zdaje się, że Nodonn i Gomnol lubili chomikować drobiazgi, które król Thagdal kazał niszczyć. Nieboszczyk Lord Burask również to robił, ale na mniejszą skalę. Kryjówkę Gomnola odkryła Brede tuż przed Potopem. Przekazała Elżbiecie i jej klice reformatorów niektóre urządzenia o niemilitarnym przeznaczeniu. Resztę pewnie zniszczyła. Moi ludzie przeszukali ruiny Muriah i nic nie znaleźli. Natomiast skarby z Burask przechwycili Firvulagowie. Mercy gwałtownie wciągnęła powietrze. — Sharn i Ayfa nie będą mieli skrupułów przed ich użyciem! Spomiędzy regałów wyjechał mały robot i zatrzymał się przed Aikenem. — Materiały, o które prosiłeś, obywatelu — powiedział. — Dzięki. — Aiken otworzył górną klapę, wyjął małą paczkę i schował za pazuchę. Wyłączył komputer i skierował się do drzwi. — W tym rzecz, kochana. Chodź. Pewnego dnia może pozwolę ci na małą wyprawę po zakupy. — W razie wojny? — zapytała ze smutkiem. — Nie ja ją zacznę. — Firvulagowie mogą cię zamordować podczas święta. Zaproszenie ich było bardzo nierozważne. Potrafią lepiej zestroić umysły niż kiedyś Zastęp Nontusvel. Aiken podszedł do niej. Hełm trzymał w ręce. Drugą zaś objął ją w pasie. Ostre szklane płytki zbroi zakłuły Mercy przez cienki materiał sukni. — Zaproszenie Małego Ludu jest przejawem siły, Lady Dziki Ogień, a takiej taktyki wymaga obecna chwila. Firvulagowie i Tanowie są równie prymitywni. Sharn i Ayfa. Chwiejni lordowie miast i chytry stary Celo. Nawet szalona Felicja jest prymitywna! Siła to jedyne, co rozumieją barbarzyńcy. A jeśli chodzi o groźbę skrytobójstwa... dam sobie radę z każdym Tanu czy Firvulagiem, gdy nie śpię. Kiedy zaś śpię... właśnie dlatego tu przyszedłem. Po generator pola. Bóg wie przed czym zamierzał bronić się w pliocenie jakiś paranoidalny podróżnik w czasie. Ten gadżet bardzo mi się przyda, bo nie jestem zbyt dobry w samokorekcji. W oczach koloru morza pojawił się podziw i coś jeszcze. — Nie doceniają cię. Wszyscy. Myślę, że pokonasz ich sztuczkami i gładkimi słówkami. Zwycięstwo będzie jednak miało swoją cenę. Ciekawe, czy ją zapłacisz? Albo ja? Przyciągnął do siebie głowę Mercy. Ich wargi spotkały się w gorącym, elektryzującym pocałunku. Wejrzał w nią i roześmiał się. — Więc twoim afrodyzjakiem jest strach przed śmiercią, Lady Dziki Ogień? — Podobnie jak twoim, Amadan-na-Briona. — To nie jest tańskie imię. Co oznacza? Otwórz się przede mną... Lecz odgrodziła się od niego. Wyczuwał tylko rosnącą namiętność. — Amadan to postać ze starego celtyckiego folkloru. Żartowniś. Niebezpieczny głupiec, którego natchnieniem była śmierć. — Zaśmiała się szaleńczo. — Chodźmy, mój Amadanie! Chodźmy stąd. Zmieniłam zdanie. Nie będziemy czekać. Znajdziesz u mnie spokój. Kwietniowe niebo zabłysło zorzami tej nocy, kiedy po raz pierwszy naprawdę się kochali. W szczytowym momencie zamek w Goriah rozdzwonił się jak wielki szklany dzwon. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Vaughn Jarrow wychylając się ryzykownie za burt? powtórzył uwodzicielskie telepatyczne wezwanie. — Daj spokój — powiedział Elaby Gathen, nie zadając sobie trudu, żeby ukryć niesmak. — Steruj i pilnuj swojego nosa. Znowu rozbrzmiał niesamowity bezdźwięczny trel. Z iskrzących się falek dobiegł w odpowiedzi słaby krzyk. — Hej ho! — zajodlował Vaughn. Uniósł karabinek Matsushita RL9. — Wiesz, co powiedział Owen... — zaczął Elaby. W tej chwili morświn wyskoczył nad powierzchnię wody w radosnym powitaniu. Vaughn strzelił. Czerwony promień przeszył morskiego ssaka tuż pod płetwą grzbietową. Zwierzę wydało straszny telepatyczny okrzyk, w którym mieszały się poczucie zdrady i ból. Vaughn zachichotał i ponownie strzelił szeroką wiązką w stworzenie młócące wodę. Krzyk zamarł i morświn pogrążył się w morzu pośród rozszerzającej się brunatnej plamy. — Ty bezmyślny młody kretynie! Owen Blanchard wybiegł wściekły na pokład i zachwiał się. Elaby stał na listwie uszczelniającej luk, trzymał się wanty i stopą obsługiwał koło sterowe. Teraz włączył autopilota i skoczył na pomoc starszemu mężczyźnie, który wyglądał, jakby miał dostać ataku apopleksji. — Mówiłem ci, żebyś zostawił morświny w spokoju! Rozkazałem ci! Vaughn oparł się o reling i przewiesił karabinek przez nagie ramię. Miał na sobie tylko spodenki kąpielowe. Otłuszczone ciało lśniło od emulsji ochronnej. — Nudziłem się na wachcie. Musiałem się jakoś rozerwać. — Strzelaj do rekinów albo do płaszczek! Vaughn wzruszył ramionami. — Nie przypływają na moje wezwanie. — Morświny są rozumne, do cholery! Vaughn zaczał majstrować przy karabinku. Uśmiechnął się chytrze, unikając wzroku Owena. — Podobnie jak cztery miliardy nie zespolonych, których zabiłeś podczas Rebelii. Nie praw mi kazań, staruszku. Elaby użył siły zniewalającej, żeby utemperować rówieśnika. — Starczy, Vaughn. Nie udawaj głupszego, niż jesteś. Owen ostrzegał cię, że morświny mogą się skomunikować z Felicją. Ona lubi zwierzęta. Są jej przyjaciółmi. — Bzdury. Mowa morświnów ma zasięg najwyżej dwóch kilometrów. — Nie możemy ryzykować — powiedział Owen. — Poza tym Felicji tutaj nie ma. — Nie wiadomo — warknął Owen. — Więc póki co zostaw morświny w spokoju! Vaughn zmrużył oczy przed oślepiającym blaskiem i uśmiechnął się jeszcze szerzej. — W porządku, staruszku. Znajdę sobie jakieś nowe cele. Muszę potrenować oko. Owen opadł na jedno z siedzeń w kokpicie. Twarz miał czerwoną. Worki pod wodnistymi oczami były wyraźniejsze niż zwykle. — Udało mi się dokonać modyfikacji słuchawek. Urządzenie obezwładniające jest gotowe. Musiałaby jednak być bardzo naiwna, żeby wpaść w naszą pułapkę. — A hipnotyzator? — Elaby wziął w ręce koło sterowe. — Nie działa. — Owen wyjął chusteczkę, związał cztery rogi i nałożył prowizoryczną czapeczkę na piaskowe, krótko ostrzyżone włosy. — Dwadzieścia siedem lat w tropikalnym klimacie... prędzej uśpiłbyś Felicję kubkiem gorącego mleka niż tym. Elaby zaklął. Projektor hipnotyczny o mocy sześćdziesięciu tysięcy watów, teoretycznie zdolny do odrzucenia szarżującego tłumu o pięćset metrów, ułatwiłby porwanie Felicji. — Więc wszystko będzie zależało od ciebie, ode mnie i Cloud. Będziemy musieli zaatakować monstrum samymi umysłami. Żebyśmy tylko z Cloud nie stracili sił, generując wiatr... Był dwudziesty siódmy kwietnia. Przepłynięcie oceanu zabrało im tydzień dłużej, niż planowali, gdyż za Azorami trafili na okres ciszy. Tylko Elaby, Cloud i kapitan Jillian Morgenthaler mieli zdolności psychokinetyczne, a jeszcze w pełni nie doszli do siebie po wysiłku w strefie bezwietrznej. Łódź wydostała się wreszcie z obszaru stojącego powietrza dziewięćset kilometrów od Hiszpanii, lecz przemęczona trójka była osłabiona mentalnie, a Owen znowu zapadł na chorobę morską. Owen i Vaughn próbowali zawiadomić Felicję o zwłoce, lecz nie otrzymali odpowiedzi. Po wpłynięciu do zatoki Gwadalkwi-wir obaj przystąpili do badania ultrawzrokiem południowej Hiszpanii. Nie znaleźli Felicji, choć zlokalizowali jej opuszczone orle gniazdo. Z jakiegoś powodu szalona kobieta ekranowała umysł, broniąc się przed metapsychiczną obserwacją. — Musimy uzbroić się w cierpliwość i czekać, aż sama się do nas odezwie, kiedy będzie gotowa — stwierdził Elaby. Pozostali musieli przystać na jego ostrożną propozycję. Jacht płynął wolno po zwężającej się zatoce. Trzymał się prawego brzegu i kierował ku Rio Genil spływającej z Mulhacen. Różowe plaże porośnięte palmami owocowymi były pood-dzielane od siebie niskimi cyplami, które ciągnęły się do gęsto zalesionych wzgórz. Na południowym horyzoncie ponad warstwą mgły rysowały się Góry Betyckie z najwyższym szczytem Mulhacen o wysokości ponad czterech tysięcy metrów nakrytym białą czapą mimo tropikalnego klimatu. Z kuchni dobiegło nagle mentalne wołanie Cloud: Sygnał z prawej burty! W porządku. — Jak wygląda tamta zatoczka, Vaughn? Są skały? Elaby wziął kurs na prawo. — Wygląda na czystą. Wpłyń do niej. Woda wygładziła się, gdy od wiatru zasłonił ich mały przylądek. Elaby psychokinetycznie zwinął główny żagiel i bezan. Zostawił kliwer, wypełniając go lekkim podmuchem. — Piętnaście metrów — powiedział Vaughn. — Rzućmy kotwicę. Kecz ustawił się burtą do brzegu, popychany zefirkiem Elaby'ego. Mała kotwica opadła na dno. Gdy się zatrzymali, Cloud i Jillian, pełniące tego dnia dyżur w kuchni, pojawiły się z talerzami smażonej ryby, sałatą ze słodko-kwaśnym sosem i plackami ryżowymi. Do picia był sok arbuzowy. — Bez rumu. — Cloud spojrzała znacząco na Vaughna. — Ktoś wyżłopał cały zapas. — Czego się spodziewacie, skoro żadna z was mnie nie chce? — zauważył Vaughn tonem męczennika. — Grog to mój jedyny przyjaciel. I jedzenie. Podaj mi talerz. Zatoczka była głęboka, ocieniona i spokojna. Spomiędzy skał u nasady cypla wypływał z pluskiem strumień i znikał w różowawym piasku. W przezroczystej wodzie podpływały do łodzi ławice zaciekawionych ryb. — Mogliśmy trafić gorzej — zauważył Elaby. Jillian skinęła głową. — Vaughn i ja możemy zająć się konserwacją łodzi i uzupełnianiem zapasów, a wy troje odpocznijcie przed polowaniem na potwora. — Hej! Już jestem gotów do polowania! — Vaughn połknął obiad w trzy minuty i przyszedł do kokpitu. — Niech tylko narzucę ubranie. Pomożesz mi, Jill, kochanie? — Tylko nie tobie — mruknęła, kiedy zniknął pod pokładem. Poszła na rufę i zaczęła przygotowywać nadmuchiwaną łódkę. — Słyszałam morświna — powiedziała Cloud do Owena. — Jego krzyk przeszył mi mózg jak nóż. Naprawdę myślisz, że mógł przekazać Felicji wiadomość o nas? — Nie wiem — odparł stary buntownik. — Są rozumnymi stworzeniami i komunikują się ze sobą telepatycznie. To mnie bardziej niepokoi niż śmiertelne okrzyki jednostek. Vaughn wczoraj zabił trzy, a przedwczoraj siedem. Dzisiaj tylko jednego. Młodego i niedoświadczonego. — Myślisz, że wieść się rozeszła? — Kto wie? — Owen odstawił prawie nietknięte jedzenie. — Nie mam pojęcia, dlaczego wzięliście tego durnia na wyprawę? — Jest członkiem grupy, która to wszystko zaplanowała — wyjaśnił Elaby — i najlepszym jasnowidzem z nas. Może jest trochę tępy, ale nigdy nie dowiedzielibyśmy się o Felicji, gdyby zeszłej jesieni dla zabawy nie obserwował Europy. Spójrzcie. Szybko. Myśl Jillian ściągnęła ich na rufę skierowaną w stronę plaży. Na skraju dżungli stały cztery małe postacie. Dwie największe były wzrostu sześcioletniego dziecka, pozostałe niższe. Całe ciała, z wyjątkiem pysków, pokrywało gładkie brązowe futro. — Czyż nie są urocze? — szepnęła Cloud. — To małpy? — Człowiekowate — zdecydował Elaby. — Doktor Warshaw powiedziała, że prawdopodobnie natkniemy się na nie w Europie. To mogą być driopiteki, przodkowie naszych szympansów. Z drugiej strony, są takie małe i mają wyprostowaną postawę... Myślę, że to ramapiteki. Przodkowie ludzi. — Odbieram od nich jakieś obrazy — zdziwił się Owen. — Prymitywna samoświadomość i niewinna ciekawość. Jak dwu-, trzyletnie dzieci. Bardzo różnią się od morświnów rodzajem inteligencji. Przypominają mi istoty z pewnej planety, gdzie... Z kokpitu wyleciał szkarłatny promień światła. Najwyższe stworzenie upadło trafione w głowę. Jillian krzyknęła. Cloud doskoczyła do Vaughna. — Ty kupo gówna! Po policzkach spływały jej łzy. Dźwignęła chłopaka i cisnęła za burtę razem z karabinkiem laserowym. Ramapiteczki zamarły, spoglądając to na martwego towarzysza, to na łódź. Ułamek sekundy później na plaży został tylko skulony kształt. Vaughn podpłynął do burty kaszląc i przeklinając. Elaby zignorował go i poszedł pocieszyć Cloud. Jillian psychokinety-cznie wyciągnęła z wody snajpera i broń. — To było wspaniałe osiągnięcie, asie. Nawet jak na ciebie. — O co ten hałas? Przecież musimy uzupełnić zapasy, no nie? Będziecie wybrzydzać na gulasz z małpy? — Vaughn sprawdził broń i mruknął. — Cholera. Chyba się wyładował. Stracę całe popołudnie, żeby go rozłożyć. Łódź obracała się leniwie na linie kotwicznej, poruszana lekkim wietrzykiem. Vaughn został na rufie, a pozostali zebrali się w kokpicie, wyłączając go z telepatycznej rozmowy. Nagle ekran zniknął. Wszyscy czworo z osłupieniem i niedowierzaniem spojrzeli w stronę brzegu. Vaughn odwrócił głowę, żeby zobaczyć, co zwróciło ich uwagę. — Hej... spójrzcie na to ptaszysko! Gigantyczny ptak opadał na rozpostartych skrzydłach. W pierwszej chwili Vaughn pomyślał, że to kondor. Lecz gdy wytężył ultrawzrok, przekonał się, że to ogromny kruk. Ptak wylądował lekko na plaży przy zwłokach, przekrzywił głowę i zakrakał. Vaughn uniósł karabinek. — Może zostało trochę ładunku... Nie zdążył wystrzelić. Skóra napięła się i pękła, krew zawrzała, mięśnie rozdzieliły się na włókna. Kości rozpadły się pośród szkarłatnego oparu. Przez moment widać było czaszkę z rozdziawionymi ustami, otoczoną szarawą mgiełką. Broń ze szczękiem upadła na pokład. Krwawa chmura zawirowała jak ohydna trąba powietrzna i odpłynęła nad zatoczkę. Jej czyste wody uniosły się z rykiem i zmieszały z nią. Po chwili z Vaughna została tylko różowa piana. Czarny ptak zniknął. Felicja stała na rufie obok nadmuchiwanej łódki, której Jill nie zdążyła spuścić na wodę. Na upiornie bladej twarzy, okolonej burzą platynowych włosów, jarzyły się ogromne brązowe oczy. Dziewczyna miała na sobie podkoszulek i krótką spódnicę ze śnieżnobiałego zamszu, a na drobnych stopach białe sandałki. Skierowała wzrok na broń, a potem na podróżników, którzy ujrzeli zbliżającą się śmierć. — Nie chcieliśmy... — zaczęła Jillian. Wszyscy czworo upadli na deski, gdy trzynastometrowy kecz gwałtownie przechylił się na prawą burtę. Utworzyła się ogromna fala. Kil uderzył w nagle odsłonięte dno, stabilizatory roztrzaskały się. Wody zatoczki opadły, wypychając łódź do góry. Felicja stała jak przygwożdżona do pokładu. Wreszcie kołysanie ustało. Mała kotwica jakimś cudem wytrzymała. Cloud i Elaby pochylili się nad Jillian, która leżała nieprzytomna. Z lewej skroni ciekła jej krew. Owen wstał z trudem, przytrzymując się steru. — Niedobrze, że zabiliście moje morświny — odezwała się Felicja. — Są dużo milsze od ludzi i egzotów. Dobre. Owen Blanchard otworzył przed nią umysł: Spójrz, jestem stary. Nie chcę cię skrzywdzić. Razem z tobą ubolewam nad losem twoich przyjaciół. Cieszę się, że zniszczyłaś okrutnika. Miałaś rację. To twój świat. Ty nim rządzisz, Pani Zwierząt, Bogini Lasów, Księżycowa Dziewico, Mściwa Łowczyni. — Tak — powiedziała Felicja. Mogę się do ciebie zwrócić, o Wspaniała? — Jesteście diabłami. Przybyliśmy na twoje zaproszenie. Alabastrowe czoło zmarszczyło się. — Nie pamiętam. Z Ameryki Północnej. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Przyjaciółmi, którzy pomogli ci otworzyć Gibraltar. Teraz przybywają, żeby ci służyć. Byłeś młody, kiedy z tobą rozmawiałam. Dlaczego jesteś stary? Tylko ktoś mądry może ci udzielić pomocy. Ja jestem mądry. Pozostali będą pracować ze mną. Dla ciebie. Ta kobieta, którą ogłuszyłaś, również. Felicja obrzuciła Jillian pogardliwym spojrzeniem. — Może umrzeć. Ma pękniętą czaszkę. Wyleczymy ją. Jesteśmy uzdrowicielami. Wszyscy troje, którzy stoimy pokornie przed tobą. — Naprawdę? Felicja odsłoniła głębsze poziomy mentalne: chaos, jaskrawe kolory, nieartykuowane okrzyki, nienasycone, bolesne pragnienie. (Połączcie się ze mną! zwrócił się Owen do Elaby'ego i Cloud na modłę intymną. Bądźcie gotowi mnie wesprzeć.) — Są takie chwile, kiedy sama czuję potrzebę leczenia — wyznała Felicja. — Mam koszmary. Zdarza się, że złe sny przychodzą na jawie. — Wygrażające tłumy. Brud. (Teraz! Ostrożnie.) Czy tutaj cię boli, Wspaniała? Tutaj? A może tutaj? — O tak! Jak to zrobiłeś? Było mi... dobrze. Możemy sprawić, że będzie ci jeszcze lepiej. Pomożemy ci, jeśli tylko się otworzysz... NIE!!! (Dobry Boże, Owenie! Omal nas nie wyczuła!) (Spokojnie, dzieci. Trzymajcie się blisko mnie.) — Nie otworzę się przed wami — oznajmiła Felicja z rozdrażnieniem. — Nigdy nikomu nie pozwoliłam na korekcję. Ani tutaj, ani w Środowisku. A chcieli mnie zmienić. Lecz gdybym się zmieniła, przestałabym być sobą! Byłabym zgubiona. To właśnie robią naginacze umysłów. Zabierają tożsamość i przerabiają na swoją modłę. Zadowolone z siebie robactwo. O Wspaniała, jesteśmy bardzo subtelnymi uzdrowicielami. Najzręczniejsi korektorzy nie zmieniają osobowości. Oni tylko wymazują urazy. Usuwają ból. — Lubię trochę bólu. Na tym polega twoja choroba. — Oboje z Moim Ukochanym to lubimy. On jest bardzo potężnym korektorem jak na egzotę. Drugim po tym tchórzu Dionkecie. Zaczynała tracić czujność. W wirze tworzyły się obrazy. Piękna męska twarz o szafirowych oczach i włosach jak pochodnia. Mentalna sygnatura egzoty. Czy to twój Ukochany, Wspaniała? Culluket, którego mamy ci przyprowadzić? — Kocham go bardziej niż życie czy śmierć. On nie może być martwy! — Zalała ją fala paniki. — Od Potopu ślad po nim zaginął! Jeśli umarł beze mnie... jeśli się ośmielił, wszystko stracone! Może się ukrywa. Ultrazmysły i siły korekcyjne to najsłabsze z moich metazdolności. — Nagle zadała pytanie wprost: — Jesteś Wielkim Mistrzem korektorem, diable? (Uważaj, Owenie.) Oczywiście. Mam ci pokazać zaświadczenie od Rady? (Obraz.) Proszę. Nie tylko jestem Wielkim Mistrzem, ale mam dwoje asystentów, którzy również są potężnymi uzdrowicielami. (To było bardzo sprytne, Owenie. Prawie nas oszukałeś!) (Felicja to dziecko. Co ona wie o tych sprawach? Poza tym granica między korektorem a zniewalaczem jest trudno uchwytna...) — Jeśli jesteś Wielkim Mistrzem — mówiła Felicja — mógłbyś skłamać, a ja bym się nie zorientowała. (Och.) — Otwórzcie przede mną umysły, diabły! Pozwólcie mi się wysondować! Wielka Felicjo, jeśli zniszczysz nam umysły, nie będziemy mogli ci pomóc w żaden sposób. Brakuje ci umiejętności łagodnego sondowania. Wybacz, że to mówię, ale jeśli nam zrobisz krzywdę, możesz nigdy nie znaleźć swojego Culluketa. I nie zostaniesz Królową Świata. — Królową? — Blada postać stojąca na rufie rozpromieniła się fizycznie i mentalnie. Perłowe halo widoczne nawet w tropikalnym słońcu upodabniało ją do Diany. — Możesz uczynić mnie królową? Nie tylko lasów i zwierząt, ale ludzi? Królową Wielobarwnego Kraju! Wszyscy będą cię kochali. Ludzie, Tanowie i Firvulagowie. Uczynimy cię królową i będziemy ci służyć wiecznie. Trzeba cię tylko wyleczyć. Kiedy koszmary i cierpienia znikną, prawdziwa szlachetność ducha sama się objawi. Twoje moce metapsychiczne staną się jeszcze większe. Będziesz niepokonana! Będziesz Boginią! — Egzoci czczą Boginię. Twierdzą jednak, że jest niematerialna. Myślicie, że mogłaby mieć ciało? Bez ich wiedzy? Ruszyła w stronę kokpitu. Deski skrzypiały i uginały się pod ciężkimi stąpnięciami koturnów. Elaby zebrał siły kreatywne i stworzył niewidzialną tarczę, modląc się, żeby teraz ich nie zaatakowała. W krótkiej chwili, kiedy odłączył się od Owena i Cloud, uświadomił sobie obecność jakiegoś obserwatora. Nie mógł ostrzec towarzyszy, nie mógł przerwać hipnotycznych, zniewalających zapewnień Owena. Będziesz Boginią, Felicjo. Na pewno zostaniesz Boginią, kiedy się wyleczysz. — Jak to zrobisz? Pokaż mi dokładnie! Mamy specjalny sprzęt, Felicjo. Zupełnie inny niż urządzenia korekcyjne, które mogłaś widzieć w Środowisku. Wytworzymy mentalne połączenie między tobą a nami, a ty przez cały czas zachowasz całkowitą kontrolę nad swoimi metazdolnościami. Leczenie będzie trwało tylko chwilę! Znikną wszystkie cienie, a zostaną blaski. Mamy ci pokazać sprzęt? Zademonstrować na sobie jego działanie? Dziewczyna zmarszczyła się. — Sprzęt? Myślałam... że potrafisz uleczyć mnie mentalnie. To potrwałoby znacznie dłużej. I może nie dałoby takich rezultatów. Masz bardzo potężny umysł, Felicjo. — Wiem. — Jej uśmiech przyprawiał o dreszcze, (Elaby. Cloud. Kiedy pójdziecie po trankwilizator, ustawcie go na pełną moc. Uważajcie na oznakowane słuchawki.) Owen Blanchard wskazał na zemdloną Jillian. — Ta nieprzytomna kobieta jest naszym kapitanem, budowniczynią łodzi. Możemy zanieść ją pod pokład? Potem pokażemy ci sprzęt. — Ja ją zaniosę — zaoferowała się Felicja, łaskawa Bogini. — Chciałabym zejść pod pokład. — Twoja aura — zwrócił jej uwagę Owen. — Ach, to. Felicja sprawiała wrażenie, jakby dopiero teraz zauważyła szkody, które wyrządziła promieniowaniem. Roześmiała się psotnie i blask przygasł. Pochyliła się, przesunęła dłonią po zwęglonych deskach i przywróciła je do dawnego stanu. Podniosła Jillian jedną ręką i zeszła po schodkach. — Możesz położyć Jillian na kozetce — powiedział Owen. Cloud i Elaby przesunęli się ku rufie. Felicja delikatnie ułożyła dziewczynę i dotknęła palcem rany na głowie. — Przykro mi z jej powodu. To był błąd. Ja tylko chciałam was postraszyć. — Rozejrzała się z zaciekawieniem po saloniku. — Ładnie tutaj. Jak sprytnie zamocowane są krzesła, stół i lampy. — Na przegubach — wyjaśnił Owen. — Zawsze stoją prosto, nawet jeśli łódź się kołysze. — I przypłynęliście aż z Ameryki Północnej — zdziwiła się Felicja. — Zawsze chciałam tam polecieć, ale nie sądzę, żebym zdołała tak długo utrzymać się w powietrzu bez snu. Latanie wymaga wielkiej koncentracji, zwłaszcza gdy wieje wiatr. A wy, diabły, latacie? — Nie. Parę osób na Florydzie to potrafi, lecz na niewielkie odległości. Felicja ruszyła przed siebie, zaglądając tu i ówdzie. Otworzyła wiszącą szafkę i zerknęła przez ramię na Owena. W środku było pełno broni laserowej. — Nie będziecie tego potrzebowali. Bogini was ochroni. — Oczywiście, że nie — powiedział Owen skwapliwie. — To dobrze. Wykonała błyskawiczny gest. Pojawił się błysk i zawartość szafki zmieniła się w bezkształtną, lekko dymiącą masę. Owen z trudem przełknął ślinę. — Sprzęt korekcyjny już gotowy — oznajmiła Cloud. — Mamy go zanieść na pokład czy wolisz go sprawdzić tutaj? — Wolę pójść na górę — zadecydowała Felicja. — Przenikanie przez ściany i przedmioty byłoby męczące, gdybym nagle zechciała odlecieć... — Nie odchodź, proszę. Na opalonej twarzy Elaby'ego Gathena, wyrazistej i szczerej, ukazał się pełen czci błagalny wyraz. — Może jeszcze trochę zostanę — powiedziała Felicja z uśmiechem. Trankwilizator był połączony z zasilaczem. Cloud ostrożnie odwijała kabel, kiedy wchodzili na pokład. Felicja szła na końcu. Elaby postawił małą konsolę na ławce, włączył funkcję kontrolną i nałożył jedną z trzech par słuchawek. Identyczna para, rzucona niedbale na stół z mapami, miała nie rzucające się w oczy zadrapanie na jednej z elektrod. Felicja dokładnie prześwietliła urządzenie, ale tylko ekspert zauważyłby dodatkowy mikroskopijny obwód scalony. — Maszyna gotowa do przeprowadzenia wstępnej analizy — oznajmił Elaby. Wziął do ręki kask z drobnej złotej siatki, która zaiskrzyła w słońcu. — Badany zakłada ten hełmofon, a operatorzy używają słuchawek takich, jakie mam na głowie. Chcesz, żeby zrobił analizę? — Niech ona będzie królikiem doświadczalnym — powiedziała Felicja wskazując na Cloud. Córka Marca Remillarda nasadziła siatkowy kask na blond włosy. Położyła się na ławce. Miała na sobie niebieskie szorty i koszulkę takiego samego koloru. Na opalonych nogach widać było siniaki po niedawnych upadkach. Była rozluźniona, oddychała regularnie, nie okazując strachu. Zamknęła oczy. Elaby dotknął jednego z przycisków, jednocześnie telepatycznie kasując funkcję głębokiego sondowania. Kolejnym mentalnym impulsem włączył dodatkowy obwód. — Chcesz posłuchać oceny Cloud? — Elaby podał Felicji zmodyfikowane słuchawki. Zawahała się i wzięła je od chłopaka. Trójka korektorów znieruchomiała, ekranując umysły. Felicja uniosła ręce... Nie zakładaj ich, Felicjo. Przestraszona dziewczyna upuściła słuchawki. Elaby otoczył Cloud, Owena i siebie silnym ekranem ochronnym, przygotowany na zemstę Felicji. W umysłach wszystkich obecnych rozbrzmiał daleki głos. Oni majstrowali przy tym urządzeniu, Felicjo. Zrobią ci krzywdę, a nie uleczą. Duże brązowe oczy spojrzały z naganą na drżących winowajców. — Okłamaliście mnie? Okłamali. — Nie przyjechaliście, żeby mi pomóc? Przyjechali, żeby cię wykorzystać. Nie potrafią ci pomóc. — Nikt mi nie może pomóc. — Łzy spłynęły po bladych policzkach. — Już nigdy nie będę czysta. Och, diabły. To wszystko były kłamstwa, że uczynicie mnie królową i sprowadzicie Culla. Diabły milczały. — Teraz będę musiała żyć dalej z koszmarami, aż pogrążę się w bagnie. Do ostatniego krzyku. Nie, dziecko. Ja ci pomogę. Felicja spojrzała pustym wzrokiem w lazurowe niebo, ku północy. — Ty, Elżbieto? Jestem prawdziwą Wielką Mistrzynią korektorką, Felicjo. Wiesz, że to prawda. Tamten wyrzekł się Wspólnoty, biorąc udział w Rebelii Metapsychicznej. Zresztą jego specjalnością było zniewalanie, a nie uzdrawianie. Nigdy nie zamierzał ci pomóc. On i ci młodzi chcieli uczynić cię niewolnicą, a potem opanować Europę. — Zabiję ich! Teraz! Przestań. — Dlaczego? Nie możesz wciąż zabijać. Ciężar winy utrudni leczenie. Przyjedź do mnie, a zgodnie z obietnicą zlikwiduję ból i zło. Osiągniesz spokój. Pomogę ci znaleźć prawdziwą miłość zamiast perwersyjnej. — Miłość? Ona mnie nie zechce — stwierdziła dziewczyna ze smutkiem. — Choć powiedziała, że mnie kocha. Moja biedna mała. Ona odrzuciła tylko seks, a nie miłość. Tyle musisz się nauczyć! Pozwól mi się uczyć. Przyjdź do mnie z własnej woli i zaufaj. Owen wdarł się ze swoją myślą: Ona kłamie! Ona kłamie! Nie słuchaj jej, Felicjo! Co dla ciebie zrobiła? Pomogła ci przy Gibraltarze? My tak! Jesteśmy twoimi prawdziwymi przyjaciółmi! Zdezorientowany umysł i oczy zwróciły się ku niemu. — Udowodnij to, diable. Zapytaj Elżbiety, czy uczyni cię królową! Zapytaj, czy da ci Ukochanego! Elżbieto? Po wyleczeniu inaczej spojrzysz na wszystko, Felicjo. Będziesz wiedziała, co jest urojeniem, a co czystą miłością. Dowiedz się, czym jest prawdziwa moc i spełnienie. Dokonasz wolnego wyboru. Poznasz siebie, pokochasz. Uwierz mi. Chodź. Drobna postać zamigotała i zniknęła. Tuż nad wodami zatoczki pojawił się kruk, który nad cyplem wzbił się wysoko w powietrze. — I co teraz? — spytał Elaby bezdźwięcznym głosem. — Wynośmy się stąd szybko. — Cloud spojrzała na niego spokojnie. — Zrobimy co się da dla biednej Jill, naprawimy łódź i będziemy starannie chronić umysły. Miejmy nadzieję, że ojciec udzieli nam jakiejś rady, kiedy wróci z gwiezdnych poszukiwań. ROZDZIAŁ JEDENASTY Wiem, że polubisz polowanie — upierał się Aiken. — Nigdy nie widziałeś takich zwierząt. Jeden ze smoków omal mnie kiedyś nie pożarł. — To wielkie szczęście dla Wielobarwnego Kraju, Mistrzu Bojów, że ocalałeś — zauważył król Sharn. Królowa Ayfa i pięcioro Firvulagów-arystokratów roześmiało się. Na ten niepokojący odgłos chalika postawiły uszy i zatoczyły oczami. Uspokoił je dopiero Culluket. Powietrzne Polowanie było największą atrakcją przedświątecznego przyjęcia wydanego przez Aikena i Mercy dla Gnomiej Rady Firvulagów. Niektórzy goście odmówili uczestnictwa, bo chociaż Aiken zarzucił dawną okrutną formę Polowania, pozostały im gorzkie wspomnienia z czasów, kiedy zdobycze biegały na dwóch nogach. Frakcja występująca przeciwko krwawemu sportowi została w zamku, by wziąć udział w wieczorku muzycznym, którego gospodynią była Mercy. W tym czasie Aiken poprowadził powietrzne safari na krokodyle zamieszkujące zalewiska w delcie Laar. Towarzyszyli mu Tanowie: Culluket, Alberonn, Bleyn, Alyuteyn Mistrz Rzemiosł, Celadeyr z Afaliah oraz imponująca Lady Armida z Bardelask, wdowa po Darelu, władczyni oblężonego miasta nad Rodanem. Poza królem i królową grupa Firvulagów składała się z bohaterów wojennych: Medora, Pierwszego Przybysza i zastępcy Sharna, który przybrał postać kolczastego czarnego insekta; Strasznej Skathe, przyjaciółki Ayfy, dziwożony o zębach jak łopaty i długich pazurach; młodego Fafnora Lodowe Szczęki, który pokonał Culluketa podczas ostatniej Wielkiej Bitwy; Tetrola Kruszygnata, upierzonego węża, którego z kolei pokonał Alberonn; oraz Betularna Białorękiego, Pierwszego Przybysza i odwiecznego przeciwnika równie sędziwego Celadeyra. Żaden z arystokratów Małego Ludu nie potrafił lewitować, nie mówiąc o teleportowaniu rumaków, więc cały ciężar zadania spoczął na Najjaśniejszym. Ryzyko związane z wyprawą było niewielkie dzięki metapsychicznej sile ognia Firvulagów. Już na początku wizyty Sharn zademonstrował postępy w ofensywnym metakoncercie poczynione przez Mały Lud. Dawniej mistrzowie zazdrośnie odmawiali dzielenia się mocą, ale pod kierunkiem Sharna nauczyli się łączyć siły mentalne. Współpraca nadal trochę kulała i ograniczała się do kreatywności, ale Culluket ocenił, że psychoenergia dworu królewskiego Firvulagów przewyższa kreatywny potencjał Aikena, zwłaszcza teraz, kiedy był osłabiony po wyprawie. Tylko Bleyn, Alberonn i Culluket wystarczająco znali jego wzorzec mentalny, żeby utworzyć sieć. W tych okolicznościach Aiken zrezygnował z masowego zabójstwa najwyższych rangą wrogów. Sharn i Ayfa, kierując się własną strategią, okazywali dobrą wolę i udawali, że nigdy nie złamali Rozejmu. Było już zupełnie ciemno, kiedy myśliwi dotarli do Skażonego Bagna na południe od Goriah. Żółty, lekko zamglony księżyc, któremu brakowało dwóch dni do pełni, świecił z dezaprobatą jak podejrzliwy demoniczny dozorca. — Plezjozaury, morskie potwory, składają jaja w słodkiej wodzie — powiedział Aiken. — O tej porze roku płyną w górę Laar i parzą się w lagunach. Tymczasem smoki czatują na biedne bestie pijane miłością. — Namiętność często rozprasza najdzielniejszych — zauważyła królowa Ayfa. Była ubrana w efektowny strój jeździecki z różowego metalicznego materiału, fioletowe buty i płaszcz z czarnego brokatu. Na włosach koloru moreli, częściowo zakrytych kapturem, miała wysadzany klejnotami diadem, z którego zwisały druty z nawleczonymi koralikami. Ta dziwna ozdoba Firvulagów zakrywała jej brodę, boki twarzy, czoło i nasadę nosa, tworząc coś w rodzaju otwartej maski, również iskrzącej się od kamieni szlachetnych. Królowa wyglądałaby niemal pięknie, gdyby nie umięśnione ramiona i wojowniczy błysk w ciemnych oczach. — Chyba równie łatwo będzie upolować plezjozaura jak smoka — stwierdził młody Fafnor. Tanowie przesłali mu dezaprobatę. — Uważamy, że polowanie na morskie potwory w czasie godów jest niesportowe, chłopcze — wyjaśnił Aiken. — Smoki to co innego. — Biedne krokodyle — odezwała się Lady Armida. — Nikt ich nie lubi. Lecz nasz mądry Seniet twierdzi, że są równie zagrożonym gatunkiem jak morskie plezjozaury. — Albo Tanowie — wtrąciła Straszna Skathe z rubasznym śmiechem. — Dzięki Dobrej Bogini, że tylu naszych ludzi uratowało się z Potopu — zaskrzeczał stary Betularn. — Przeżyliście tylko dlatego, Białoręki, że sprawiliśmy wam lanie! — odciął się Celadeyr. — Gdybyśmy wam nie dali batów podczas Pojedynków, nie zabralibyście w porę tyłków z Biało-srebrnej Równiny. Zawsze wymykaliście się sromotnie przed rozdaniem nagród. Wieczni przegrani! — Ale żywi. — Betularn był zadowolony z siebie. — W tym roku będziecie mieli szczęście, jeśli uda się wam wystawić cztery drużyny przeciwko naszym czterdziestu! — W tym roku Bitwa będzie inna — oświadczył Aiken. — Mam im powiedzieć, Sharnie? — Dlaczego nie, Mistrzu Bojów? Za parę dni i tak oficjalnie to ogłosimy podczas Święta Miłości. Myśliwi zatrzymali się w powietrzu i zbili w ciasny krąg. Firvulagowie, Celadeyr, Mistrz Rzemiosł i Lady Armida, nie wtajemniczeni w plany Aikena, podnieśli harmider. — To proste — powiedział Aiken. — Sytuacja w Wielobarwnym Kraju zmieniła się tak bardzo, że pora porzucić stare zwyczaje. Betularn ma rację. Mały Lud przewyższa nas liczebnie. Gdyby Wielka Bitwa odbyła się według starych zasad, czekałaby nas rzeź. Parę tygodni temu zaproponowałem więc królowi Sharnowi i królowej Ayfie zupełnie nowy rodzaj rywalizacji. Nie wielką Bitwę, lecz Wielki Turniej z całkowicie nowym systemem punktacji i bez śmiertelnych potyczek. Pojedynki Bohaterów oceniano na punkty, a wszyscy wiedzą, że była to najbardziej pasjonująca część Bitwy. Proponujemy zawody siłowe i zręcznościowe. Nie twierdzę, że nikt nie zostanie zabity. Nie chcemy gry w pchełki! Lecz polowanie na głowy będzie jedynie symboliczne, nie zaś dosłowne, a przegrani zapłacą zwycięzcom skarbami i chorągwiami bitewnymi. — I będzie nowe trofeum — dodał Sharn. — Ponieważ nie ma już Miecza ani Włóczni, potrzebny jest nowy przedmiot rywalizacji. Obecnie pracują nad nim w Wysokim Vrazlu najlepsi mistrzowie. Będzie się nazywał Śpiewający Kamień. Jest to ogromny beryl o właściwościach psychokreatywnych, wycięty na kształt królewskiego tronu polowego. Na koniec Turnieju zostanie dostrojony do aury monarchy zwycięskiej frakcji. Przez następny rok będzie reagował niebiańską muzyką za każdym razem, kiedy zasiądzie na nim prawdziwy Najwyższy Król Wielobarwnego Kraju. — Kładąc raz na zawsze kres zakusom samozwańców! — Aiken mrugnął do Sharna. Wszyscy wiedzieli, że od Potopu władca Firvulagów używał tytułu nielegalnie. — Żadnych więcej bitew na śmierć i życie? — wykrzyknął rozczarowany Celadeyr. — Żadnego ścinania głów? — zawtórował mu Betularn. Obaj weterani byli wstrząśnięci. Aluteyn Mistrz Rzemiosł skwitował słowa rówieśników gorzkim uśmiechem. — Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Wygnanie wchodzi w nową erę, chcemy tego czy nie. — Ale przecież Gnomia Rada nie przegłosowała tego! — zaprotestował Tetrol Kruszygnat. — Stary król Yeochee nigdy by nie... — Nasz królewski brat Yeochee udał się pod opiekę Te — przerwała Ayfa wasalowi. — My podjęliśmy decyzję. Zapewne zainteresuje cię wiadomość, że tegoroczny Wielki Turniej odbędzie się na naszym Złotym Polu w Nionel, podobnie jak następne... — Jeśli wygracie, Królowo! — wtrąciła Armida. — Podobnie jak następne zawody, dopóki Tanowie nie przygotują własnego terenu do walk — kontynuowała pogodnie Ayfa. — Wtedy obie rasy będą kolejno gospodarzami, niezależnie od tego, która wygra. — Całkiem rozsądne — stwierdził Mistrz Rzemiosł. — To śmierdzi! — orzekł Celadeyr. — Racja! — poparł go Betularn. — Tak postanowiliśmy! — wykrzyknęli jednocześnie Aiken i Sharn. Chalika stanęły dęba. Z bagna w dole dobiegł ryk. — Widzicie? — powiedział Aiken z szerokim uśmiechem. — Smoki wiedzą, że przybył ich ulubiony kąsek: ja! Lądujemy? Firvulagowie, którzy mają zapolować, niech przygotują broń. Ja będę przynętą. Jeśli krokodyle mnie zjedzą, wszystkie umowy zostają zerwane. I jeśli o mnie chodzi, możecie sobie toczyć wojnę. Chalika opadły z wiatrem w stronę laguny otoczonej wysokimi cyprysami i oddzielonej od Laar meandrującym kanałem. Aiken zgasił złoty metablask, a pozostali jeźdźcy poszli za jego przykładem. Sharn popędził wierzchowca, żeby dotrzymać kroku uzurpatorowi. W przeciwieństwie do królowej Sharn nosił nie strój jeździecki, lecz ozdobną obsydianową zbroję. Zamiast ciężkiego hełmu bojowego miał na głowie przyłbicę zwieńczoną trzema rogami. Jego długie ciemne włosy wystawały z otworów jak pióra. Dierżył miecz z kryształowym brzeszczotem, niemal tak długi jak ciało Aikena. — Nie masz broni, Mistrzu Bojów — zauważył król. — Będę miał dość roboty z utrzymywaniem was w powietrzu. W zamian musicie zadbać o to, żeby bestie nie zrobiły ze mnie nocnej przekąski! Od Culluketa, który miał najsilniejszy ultrawzrok, nadeszło telepatyczne ostrzeżenie: Cisza. Coś nadpływa kanałem! Nie smok. Plezjozaur. Aaach! wykrzyknęli Firvulagowie. Kawalkada zatrzymała się w powietrzu, widmowo oświetlana przez księżyc od tyłu. Coś uniosło się nad wodę. Zdawało się, że to wąż morski wysuwa się z atramentowej szczeliny, robiąc ślad w kształcie litery V. Za szyją pięciometrowej długości pojawił się grzbiet plezjozaura. Zwierzę otworzyło paszczę i zawyło żałośnie do księżyca: „Uuuuu-auuu". Z głębin wyskoczył drugi wężowy kształt, rozpryskując wodę. Zaryczał wyższym tonem. Pierwszy stwór odpowiedział mu i zwiększył tempo. Oba potwory nawoływały się aż do momentu spotkania. Lśniące szyje splotły się, a wycie zlało się w ogłuszający duet. Potem obie bestie zanurzyły się, zostawiając po sobie oleiste bańki powietrza i zamierające echo. Jasnowidze zobaczyli gargantuiczny podwodny akt, po którym samiec wypłynął na powierzchnię i położył się, leniwie poruszając kończynami, a samica popłynęła w stronę podmokłego brzegu, gdzie z rzadka rosły cyprysy. Wygramoliła się na ląd i sapiąc podpełzła kilkadziesiąt metrów. Tam wpadła w szał, kopiąc łapami, cielskiem i głową, aż wyżłobiła błotnistą nieckę, która napełniła się wodą gruntową. Jaja! Jaja! Okrzyk królowej Ayfy podjęli pozostali Firvulagowie. Culluket wzmocnił wzrok słabszych jasnowidzów, żeby mogli zobaczyć wielkie perliste sferoidy, dwa razy większe od ludzkiej głowy, składane w ciepłym błocie. Samica odpoczęła chwilę po złożeniu ostatniego jaja, a potem zasypała nieckę, wykonując lekkie ruchy pływackie. Samiec wolno zanurzył się w wodzie. Wydał ostatni przeciągły ryk i zniknął. Samica leżała nieruchomo na brzegu, robiąc ubłoconymi bokami. Spójrzcie na prawo! powiedział Culluket. Dwa wielkie skurwysyny! Brać je! krzyknął Aiken. Ścisnął szklanymi ostrogami boki wierzchowca. Złoty rycerz i rumak wylądowali z donośnym chlupotem. Chaliko zanurzyło się w błocie po włochate pęciny, ale nie wpadło w panikę. Aiken zeskoczył, rozbłyskując jak lampa halogenowa. Teren pod omszałymi cyprysami był teraz oświetlony jak w letnie południe. W stronę wyczerpanej plezjozaurzycy skradały się przez rzadkie zarośla dwa ogromne krokodyle. Ich oczy jarzyły się czerwono, w otwartych paszczach połyskiwały kły podobne do obranych i zaostrzonych bananów. Głowa większego gada miała ponad dwa metry długości. Aiken zaczął skakać po bagnie jak błędny ognik, wydając wulgarne odgłosy. Pierwszy krokodyl skręcił w jego stronę, a drugi zatrzymał się zakłopotany. — Na co czekacie? — ponaglił Aiken Firvulagów. — Atakujcie, do cholery! — Mogę, Królu? — spytał błagalnie Fafnor, opuszczając lancę. Sharn skinął głową. — I ty, Medorze. Przygotuj się i bądź czujny. Z mężnymi okrzykami dwaj myśliwi spięli chalika ostrogami i popędzili w stronę tańczącego karła. Wydawało się, że go stratują, ale on uskoczył, wirując jak płonący liść. Fafnor przebił bliższego krokodyla lancą. Zwierzę zaryczało i machnęło potężnym ogonem w stronę chaliko, którego uratowało tylko to, że nagle uniosło się cztery metry w powietrze. Lanca Fafnora została w wijącym się ciele. Młody bohater wyciągnął miecz i ponownie skoczył na ofiarę. Musiał teraz uważać nie tylko na kły i ogon bestii, lecz również na własną lancę, która zdawała się żywić wrogie zamiary. Kilka razy omal nie wysadziła go z siodła. Medor trzymał się z tyłu, bezradny. Metapsychiczna interwencja byłaby niesportowym zachowaniem, a reguły Polowania pozwalały towarzyszowi na włączenie się dopiero wówczas, gdy główny myśliwy spadał z konia albo tracił broń. — Nie tnij go po ogonie, ośle! — krzyknął Aiken. — To nie zabawa! Celuj w mózg! W oko! Fafnor oprzytomniał, zamierzył się mieczem i dźgnął potężnie oburącz. Odskoczył, gdy gad zaczął się miotać w agonii. Ciemna krew trysnęła z paszczy i po chwili zwierzę znieruchomiało. Grupa ożyła. Tęczowy blask zalał lagunę. Tanowie i Firvulagowie wznieśli triumfalne okrzyki. Aiken podszedł spacerkiem do martwego potwora. Korzystając z psychoenergii wyrwał jeden z wystających kłów i wręczył trofeum Fafnorowi. — Niezła robota, dzieciaku. Tymczasem drugi krokodyl zniknął. Lecz w Małym Ludzie obudziła się żyłka sportowa. Wszyscy zaczęli się domagać, żeby Aiken znalazł im nową ofiarę. — Dlaczego nie? Noc jeszcze młoda! — Na jego wargach zaigrał wystudiowany niedbały uśmiech. — Oczywiście na lądzie każdy może pokonać bestię. Lecz prawdziwy dreszczyk emocji jest wtedy, gdy uda się zabić którąś na morzu, z powietrza. Jeśli macie dość odwagi na to, by podjąć prawdziwe wyzwanie, polecimy nad cieśninę Redon i znajdziemy dużego samca płezjozaura. Zawsze jest sezon na te, które się nie parzą. Obowiązują jednak normalne zasady: żadnych sił metapsychicznych, tylko zwykła broń. I jeszcze jedna uwaga! Nie można zostawić zwierzęcia rannego. Jeśli nie uda się od razu czysty cios, trzeba skoczyć do wody, żeby dobić zwierzę. Zapadła nagła cisza. Aiken potoczył ironicznym spojrzeniem po twarzach gości. — I co? Nie ma ochotników? Wy, Firvulagowie, podobno lepiej sobie radzicie w wodzie niż Tanowie. Pokonanie morskiej bestii w jej własnym żywiole nie powinno wam sprawić kłopotu. Nie jest tak trudno ją trafić. Trzeba tylko dobrego oka i silnych nerwów. — Ja się zgłaszam, skoro żaden Wróg nie chce zaryzykować — odezwał się stary Celadeyr z Afaliah objawiając niezwykłą u siebie wesołość. — Pozwól mi to zrobić, Królu! — poprosił Betularn suwerena. Pozostałe ogry przyklasnęły mu pośpiesznie. — Nie — powiedział Sharn. — Ten honor mnie przypadnie w udziale, żeby nasz dzielny gospodarz nie myślał, że brakuje nam tak cenionej przez Motłoch odwagi. — Przyda mi się dobra lekcja — skwitował Aiken. — Ruszajmy! Myśliwi wzbili się w powietrze i skierowali na zachód ku cieśninie. Księżyc był w połowie drogi ku zenitowi. Aiken uniósł jeźdźców na znaczną wysokość, tak że mogli dojrzeć czarny pas wybrzeża, połyskującą wodę, światła Goriah na horyzoncie i migające ogniki obozowiska Firvulagów nad Laar w sąsiedztwie Majowego Zagajnika. — Plezjozaury, które w takie noce zostają na morzu, są zazwyczaj bardzo młode albo bardzo stare — wyjaśnił Aiken. — Stare osobniki naprawdę potrafią walczyć, wierzcie mi! Będziemy krążyli, dopóki Culluket nie dostrzeże wyjątkowego okazu specjalnie dla ciebie, Sharnie. Pokaż, że prawdziwy Firvulag ma jaja! Idiota, powiedziała Ayfa do męża na intymną modłę. Zapędził mnie w pułapkę. A jakże. Miałem pozwolić, żeby usunęła mnie w cień para ramoli? Ja jestem królem i Mistrzem Bojów! Wzór odwagi i uporu... cały samiec, doprawdy! Plezjozaury nie wyglądają na tak niebezpieczne jak krokodyle. Mógłbym załatwić tamtego na bagnie tępym stołowym nożem. Cóż, będziesz miał okazję. Mam dziwne przeczucie, że Aiken Drum to zaplanował! Jeśli coś uknuł, spróbuje zadziałać, kiedy będę zajęty bestią. Ty i Medor musicie przez cały czas obserwować małego skurwiela. Przy najmniejszym wahnięciu PK, przy najmniejszym podejrzeniu, że może mnie upuścić do wody, połączcie siły, żeby go zmieść. Nawet gdybyśmy wszyscy mieli stracić życie, nie splamimy honoru naszej rasy. Niech cię Te strzeże, kochany głuptasie! Wiesz, co myślę o takim honorze! Tak. Mimo to zrobisz, jak ci każę. A teraz bądź cicho. — Znalazłem odpowiedniego potwora morskiego, Mistrzu Bojów — oznajmił Culluket. — Opadamy! — krzyknął Najjaśniejszy. Kawalkada jak strzała popędziła w dół ku morzu zalanemu księżycowym blaskiem. — Jest na powierzchni, Cull? — Wyleguje się — potwierdził Interrogator — ale jest czujny. Lepiej stańmy się niewidzialni, z wyjątkiem króla. Trzynastu uczestników Polowania zniknęło. Na niebie został tylko Sharn i jego rumak, którzy mknęli w dół jak ciemny meteor, podtrzymywani psychokinetyczną mocą Aikena Druma. Do umysłu króla Firvulagów dotarł telepatyczny przekaz uzurpatora: Zostaniemy w górze! Bierz go! Najlepiej celować w szyję. Slonshal Wielkoludzie! Sharn wyciągnął miecz. Spiął wierzchowca, zatrzymując się tuż nad wodą, i podryfował w stronę niewyraźnego połyskującego cielska, które leżało na falach zwieńczonych gdzieniegdzie białą pianą. Szyja płezjozaura spoczywała na wodzie, tworząc wdzięczne zawijasy, a cienki ogon poruszał się falistym ruchem. Było to gigantyczne stworzenie, niemal takiej długości jak kaszaloty z Morza Anwerskiego, niemal o połowę większe od tych, które widzieli na bagnach. Sharn zbliżył się do zwierzęcia niemal na wysokości grzbietów fal. Zawisł nad jego głową. Modlił się, żeby bestia miała kiepski wzrok, żeby gumowata skóra była niewrażliwa na wibracje powietrza i żeby wiatr się nie zmienił, niosąc jego zapach. Plezjozaur zaczął płynąć wolno. Sharn ruszył za nim. Z uniesionym kryształowym mieczem wyczekiwał, aż bestia znajdzie się pod wiatr i uniesie szyję w ulubiony sposób. Wiatr zmienił kierunek. Potwór wychwycił obcy zapach. Sharn ścisnął chaliko piętami. Rumak wyrwał naprzód. Niesamowita szyja wyprostowała się, rozbryzgując wodę, i wystrzeliła do tyłu jak bicz. Paszcza rozdziawiła się. Sharn gwałtownie ściągnął wodze i chaliko skoczyło w pełnym galopie, niecały metr nad falami. Szyja plezjozaura wiła się za nimi jak wąż. Nagle Sharn poczuł przerażony, że coś chwyta go za lewą łydkę zakutą w pancerz. Szarpnięte chaliko zatrzymało się raptownie. Jeździec krzyknął, a rumak zawtórował mu rżeniem. Lecz nawet w krytycznej sytuacji król nie zamierzał łamać reguł Polowania. Zamiast przeszyć potwora wiązką psychoenergii, pchnął go niezdarnie mieczem. Szczęki puściły. Chaliko stęknęło głośno. Sharn popędził go w górę. Rumak zareagował tak, jak go szkolono. Pognał w powietrzu z taką łatwością, jakby galopował po stepie. Sharn zawrócił go i skierował z powrotem w dół. Zawrzał w nim gniew. Uzurpator to zaplanował! On i jego kat znali tego plezjozaura, wiedzieli, że jest chytry i odważny, i specjalnie skierowali grupę na jego terytorium. A teraz czekali, aż bestia go zabije. Zwierzę wyskoczyło z wody błyskawicznym ruchem, spieniając wodę i wijąc się jak koszmarny pyton. Nie miało wielkiej głowy, lecz zęby były zagięte i ostre jak brzytwy. Co najmniej jeden zrobił Sharnowi dziurę w nodze, gdyż kapała z niej krew, chociaż nie czuł bólu. Nurkując wydał stary wojenny okrzyk Małego Ludu, przekazany przez przodka jego przodka, który pokonał Lugonna Błyszczącego w Grobowcu Statku i zdobył nieśmiertelny Miecz. — Ylahayll! — ryknął król Sharn-Mes. — Ylahayll Tanom! Ylahayll Aikenowi Drumowi! Szyja wystrzeliła w jego stronę. Rozdziawiona paszcza już na niego czekała, gdyby chybił. Krzyknął znowu: — Ylahayll! I zadał cios. Głowa potwora wpadła do morza. Uczestnicy Polowania zabłysnęli w górze różnokolorowymi światłami, krążąc jak na karuzeli. Sharn wyłowił głowę i z tytaniczną siłą cisnął ją prosto w Aikena Druma. Łeb zajaśniał zielenią, a w rozwartej paszczy groźnie zalśniły zęby. — Tym razem trofeum jest dla ciebie — zawołał Sharn do gospodarza. ROZDZIAŁ DWUNASTY O świcie ostatniego dnia kwietnia rozpoczęły się obchody Święta Miłości Firvulagów. Z obozowiska na Złotym Polu nadciągali tysiącami przedstawiciele Małego Ludu ubrani w najlepsze stroje. Chłopcy i dziewczęta w wieku nadającym się do małżeństwa mieli na głowach przeplatane wstążkami wianki z werbeny i komosy, roślin najbardziej zbliżonych do pewnych ziół z utraconej Duat, które sprzyjały płodności. Matrony były obładowane tobołkami z haftowanego płótna pełnymi cennych podarunków, a mężczyźni nieśli trąbki, oboje, fujarki, cymbałki, tam-tamy i bębenki najróżniejszych rodzajów. Za nimi ciągnęła wielka grupa małych dzieci w opończach i czapeczkach z zielonych liści. Smyki taszczyły koszyki z malowanymi jajkami i wymachiwały hałaśliwymi grzechotkami. Z towarzyszeniem kociej muzyki tłum dotarł do wiszącego mostu na Nionel, gdzie powitała go delegacja jeźdźców z Sugollem na czele. Pan Wyjców, we wspaniałym iluzorycznym ciele i ubrany cały na biało, gestem zaprosił poddanych do miasta. Przeprowadził ich przez most, którego liny obwieszone były łopoczącymi tęczowymi flagami, a poręcze ozdobione roślinnymi girlandami. Na drugim brzegu rzeki czekały otwarte bramy odnowionego Nionel. Pracowici mieszkańcy zdrapali czterdziestoletni zielony nalot z muchomorzastych kopuł i zaokrąglonych dachów, które teraz błyszczały jak złoto w świetle poranka. Jaśniały również świeżo otynkowane ściany domów, posypane piaskiem ulice i wielki plac, gdzie miały się odbyć główne uroczystości. Fontanny, słupy latarń i uliczne kramy zostały wypolerowane do połysku. Nowy Pawilon Wielkich miał kolumny z zielonego serpentynu oplecione żółtymi różami oraz markizę ze złotogłowiu. Cały plac był otoczony pasem zieleni i kwitnących drzew. Okoliczne budynki obwieszono proporcjami i pękami kwiatów. Wyjcy z Nionel, ubrani jeszcze okazalej niż ich zdrowi kuzyni, tłoczyli się na balkonach i w oknach, stali w kilkunastu rzędach pod arkadami i zapełniali boczne ulice. Wznieśli okrzyki, kiedy tłum gości zaczął wlewać się na plac przy akompaniamencie madrygału Święta Miłości: Chodźcie na żółte piaski Wszyscy, którzy szukacie kochanków. Zatańczcie dziesięć razy wokół kwitnącego drzewa, Wybierzcie ukochaną osobę i zapłaćcie. Strzeżcie się jednak złodziei miłości! I strzeżcie się przebranego Wroga! Unikajcie maminsynków, swarliwych panien I krewnych z pustymi sakiewkami! O Królu i Królowo Maja, rządźcie wielkodusznie. Dobra Bogini, błogosław czas radości i kochania. Niech o północy zapłoną dwa wysokie ogniska, A tych, którzy między nimi przejdą, obdarz wieczną miłością. Sugoll i jego dwór udali się do Pawilonu Wielkich, gdzie pan Wyjców zasiadł na tronie. Katlinel, która miała pełnić rolę Królowej Maja, czekała już na niego w towarzystwie arystokracji Firvulagów z Wielkim Kapitanem Galborem i jego żoną Habetrot na czele oraz legendarną parą rzemieślników Finoderee i Mabino Prządką Marzeń. Król Sharn, królowa Ayfa i członkowie Gnomiej Rady przebywali w Goriah w gościnie u Tanów. Nikt jednak za nimi nie tęsknił. Mały Lud był niezwykle podniecony, że Święto Miłości nareszcie znowu odbywa się w Nionel. Przeminęły dwa pełne pokolenia od ostatnich majowych uroczystości w tym mieście. W czasach panowania Tanów Firvula-gowie, z żalu i zranionej dumy, pozwolili, by wielkie ogólne Święto Miłości rozsypało się na małe, lokalne karnawaliki. Nionel podupadło, gdy wyglądało na to, że na Złotym Polu już nigdy nie odbędzie się Wielka Bitwa. Teraz jednak wszystko się zmieniło. Zajmując miejsca, nowo przybyli rozmawiali z zapałem o wspaniałej renowacji, której dokonali mutanci. (Prawdę mówiąc, drogie stare miasto nigdy nie wyglądało lepiej.) Zapowiadało się, że będzie to pamiętne Majowe Święto, zwłaszcza że następczyni Brede udało się rozwiązać problem odrażających panien na wydaniu. — Potem ukoronują Sugolla i Katy kwiatami — mówił Szalony Greggy do Wodza Burkę. — Para królewska wyda pierwszy oficjalny rozkaz i wybuchną zamieszki! — Zachichotał radośnie. — Oczywiście nie będzie to prawdziwy bunt — powiedziała Siostra Amerie Roccario odstawiając filiżankę kawy. Trzydziestu trzech podróżników udających się do Ukrytych Źródeł i ich miejscowy przewodnik, genetyk Greg-Donnet, ukryło się bezpiecznie w bocznym skrzydle pawilonu. Tłum złożony z blisko tysiąca uciekinierów, których przyprowadzili do Nionel znad jeziora Bresse, rozproszył się na czas święta wśród miejscowej ludności. Ubrani w pożyczone od Wyjców stroje, emigranci nie różnili się od przeciętnych przedstawicieli rasy Firvulagów. — Tylko uważnie obserwuj, siostro. Sugoll mi wszystko wyjaśnił. Widzisz? Nadchodzi Mała Zielona Armia! Gromada dzieci ubranych w liściaste stroje zbliżyła się do tronów Sugolla i Katlinel. Król Maja wzniósł ukwiecone berło. — Dzielny Zielony Ludu, broń naszego święta przed Wrogiem! Przeszukaj każdą kryjówkę, każdą mysią dziurkę i sekretną szparkę, żeby podli intruzi nie zepsuli nam Święta Miłości i nie wykradli cennych panien i panów młodych. Elfie wojsko wzniosło przeraźliwy okrzyk. Dzieci rozpierzchły się wśród tłumu dorosłych, zuchwale unosząc spódnice i grzebiąc w tobołkach. Dorośli zareagowali wrzaskami, klapsami i ogłuszającą kocią muzyką. Urwisy wcale się nie wystraszyły. Przebiegły na wschodnią stronę placu, gdzie stały nakryte stoły. Zaczęły wdrapywać się na nie, wywracać parasole i podkradać smakołyki. — Oczywiście żaden Tanu nie pojawi się jako nieproszony gość — powiedział Greggy. — Obawiam się, że Mały Lud ma dość wygórowane mniemanie o własnej atrakcyjności! Lecz dla zabawy paru wyrostków z Nionel, przebranych w fałszywe szklane zbroje, będzie robić za straszydła. I... ooo! Nadchodzą! Grupa intruzów uzbrojonych w miękkie dmuchane maczugi wypadła na plac z bocznej ulicy. Mała Zielona Armia zbiegła się z piskiem, wyjmując broń. W powietrzu zaczęły latać kolorowe jajka. Niektóre były wypchane konfetti, w innych znajdowała się mocno perfumowana, zabarwiona woda. Trafiały się też pociski napełnione piórami i miodem, a także zarodnikami grzybów, które pobudzały do kichania. Część pochodziła prosto z gniazd, lecz dzieci pozbawione zasad rzucały jajka ugotowane na twardo albo zepsute. Zaatakowani „Tanowie" odpowiedzieli strzałami z balonów, zmieniając się na moment w straszne zjawy. Ale chochliki przystrojone w liście nie ulękły się. Skoczyły na chwiejących się, usmarowanych wrogów i ściągnęły ich na żółty piasek. Nieszczęśnicy ulegli im pośród żałobnych jęków, eksplodujących balonów i chrzęstu skorupek. Zwycięskie Zielone Ludziki przyniosły sznury, związały jeńców i ściągnęły ich z placu boju. Dorośli wybuchnęli gromkim śmiechem i zasiedli do długiej uczty pod gołym niebem. — Dla małych nicponi jest przygotowany piknik w innej części miasta. Najpierw zdejmą z siebie liście i umyją się — powiedział Greggy. — Przez resztę święta będą miały swoje zabawy. Teatrzyki lalkowe, gry i różne takie. W ten sposób nie będą przeszkadzały dorosłym. — Widok tej liściastej armii kojarzy mi się z przejmującymi fragmentami Złotej gałęzi Frazera — odezwał się Basil Wimborne. — Odpędzanie złych duchów przed rozpoczęciem rytuałów płodności! Ciekawe, jaki charakter miał ten zwyczaj w dawnych czasach na ich rodzinnej planecie — na pewno bardziej barbarzyński i okrutny. — Proszę, kolego — zaprotestował Greggy. — Jem. Oblizał palce z dżemu truskawkowego i ruszył w stronę wystawnego bufetu, przy którym uprzywilejowani ludzie mieszali się z arystokracją egzotów, racząc się ciastkami, jajecznicą ze smardzami, pieczonymi kiełbaskami z antylopy, smażonym na ruszcie koźlęciem, musującymi winami owocowymi i bitą śmietaną. — Jeśli naprawdę lubisz spekulacje, zwróć uwagę na ceremonię z udziałem Króla i Królowej Maja i taniec wokół słupa... — Znowu narzucasz gościom błędne interpretacje naszego folkloru, Greggy? — Za nim stał Sugoll, wysoki i wspaniały, w koronie z białych i czerwonych lilii. Genetyk przybrał zawstydzoną minę, a władca spojrzał na Basila i Wodza Burkę. — A twoim towarzyszom podoba się spektakl? — To miła odmiana, Lordzie Sugoll — powiedział Burkę. — Mieliśmy długą i ciężką zimę. A kiedy już myśleliśmy, że bezpiecznie dotrzemy do Ukrytych Źródeł, zostaliśmy obarczeni odpowiedzialnością za tłum nieszczęśników umierających z głodu. — Ostatni z Wallawallów potrząsnął siwą głową. — Jesteście pewni, że będą w stanie się zasymilować? — spytała z niepokojem zakonnica. — Nie rozumiemy, dlaczego Elżbieta kazała nam ich tutaj przyprowadzić. Niektórzy z nich są bardzo twardzi. Pochodzą głównie z najniższej warstwy bezobręczowych z Burask albo odległych osad Motłochu napadniętych przez Wyjców. Szczerze mówiąc, nigdy nie spotkaliśmy tak zdziczałych i dziwnych ludzi. Ani w czasie wojny w Finiah, ani w trakcie ewakuacji Muriah. Omal nie dostaliśmy szału, pilnując ich podczas marszu. Gideon złamał rękę, gdy próbował rozdzielić dwóch bijących się. Kiedy indziej zaś paru obdarciuchów zaczaiło się na Ookpika i Nazira i mocno ich poturbowało z zemsty za jakąś karę. — Dolała sobie kawy. — Nie mówiąc o tym, że Wang, pan Betsy, Baronowa i ja ciągle musieliśmy oganiać się przed niewyżytymi, śliniącymi się typami. W uśmiechu Sugolla mieszało się rozbawienie i współczucie. — Teraz jestem pewien, że Elżbieta postąpiła słusznie, przysyłając nam tych desperatów. Zobaczycie! — Ściszył głos. — Mamy niewiele czasu. Niedługo rozpoczną się zabawy. Pozwoli pani, Siostro, że zabiorę Basila i Wodza Burkę, by omówić sprawę ekspedycji do Grobowca Statku. Amerie skinęła głową i podeszła do Greggy'ego, który rozmawiał z Magnusem i Thomasem, medykami wyprawy, o czynnikach mutagennych. — Tędy — powiedział pan Wyjców i zaprowadził Wodza Burkę i Basila do oddzielonego zasłoną pomieszczenia, gdzie czekał wystrojony karzeł. — To jest Kalipin, który zgłosił się na przewodnika. Mały egzota uścisnął przybyłym dłonie. Gdy Burkę zaczął wypowiadać zwykłe powitalne uprzejmości, karzeł przeszedł metamorfozę i słowa zamarły w krtani Indianina. Tors Kalipina zaokrąglił się, a kończyny zrobiły się długie i cienkie. Uśmiechnięta twarz ściągnęła się i wyostrzyła, aż zaczęła przypominać ptasią, z wyjątkiem klapiastych uszu z opadającymi górnymi płatkami. Oczy poczerniały i zapadły się, otoczone groteskowymi workami. Skóra zrobiła się tłusta, a włosy wymykające się spod szykownej zielonej czapki z klamerką wysadzaną klejnotami upodobniły się do brudnej miotły. — I co? — Straszydło przesunęło wzrokiem po gościach. — Nadal chcecie ryzykować podróż do Grobowca Statku ze mną? — Wiemy o genetycznej skazie Wyjców, przyjacielu — powiedział Basil łagodnie. — Nie możemy udawać, że różnice nie istnieją. Zastanawiam się jednak, czy my dla was nie wyglądamy równie dziwacznie. Może przestaniemy zwracać uwagę na osobliwości wyglądu i po prostu będziemy robić swoje. Wystarczy to, co nas czeka. — Mamy do przebycia ponad sześćset waszych kilometrów — stwierdził Kalipin. — W pierwszej części podróży może nam grozić niebezpieczeństwo ze strony Firvulagów, jeśli domyśla się celu wyprawy. Sharn i Ayfa nie są głupcami. Lepiej będzie, jeśli przeprawimy się przez Rodan, zanim wrócą do Wysokiego Vrazla. — Mamy chalika — powiedział Burkę. — Potrafisz jeździć? Gnom skrzywił się. — Tylko nie te cholerne monstra! Potrafię jeździć na hipparionach. Lecz wierzchowce na nic nam się nie zdadzą za Rodanem. Będziemy musieli iść pieszo aż do źródeł Ystroll pod Feldbergiem. Mam nadzieję, że wasi ludzie są w dobrej formie. Droga przez Czarny Las będzie ciężka. — Kalipin zmierzył wzrokiem Indianina. — Zauważyłem, że utykasz. — Tak — westchnął Burkę. — Już postanowiono, że zostanę w Ukrytych Źródłach, a grupę śmiałków poprowadzi Basil. Elżbieta spodziewa się tego lata kłopotów w okolicach kopalń żelaza. — Krwawy metal! — Kalipin zadrżał. Spojrzał z wyrzutem na Sugolla. — Prości ludzie pragnęliby zrozumieć, dlaczego upieracie się, panie, żebyśmy byli sprzymierzeńcami Motłochu! — To nasza jedyna nadzieja — odparł władca Wyjców. — Pewnego dnia zrozumiesz. A na razie słuchaj mnie! Przystojny mężczyzna w białej szacie przybrał na ułamek sekundy postać koszmarną ponad wszelkie wyobrażenie. Burkę i Basil gwałtownie zaczerpnęli powietrza. Sugoll uśmiechnął się melancholijnie. — Nie wiedzieliście? Góruję nad swoim ludem pod każdym względem, nawet fizycznej brzydoty. Oszczędzałem was z czystej kurtuazji, ponieważ jesteście gośćmi. — Zwrócił się do goblina. — A ty, Kalipinie, w towarzystwie ludzi przybieraj lepszą postać. Nie powinniśmy bez potrzeby straszyć naszych przyjaciół. Stwór posłusznie przeistoczył się w normalnego karła. — We śnie wszyscy wracamy do pierwotnych kształtów — uprzedził ludzi ze złośliwą satysfakcją. — Na postojach musicie być dzielni! Chyba że mój pan rozkaże mi spać w mroku. Sugoll roześmiał się. — Zuchwały łotr. Tylko dobrze wypełnij misję. Teraz jesteś wolny. Wracaj do śniadania! Kiedy karzeł wyszedł, Sugoll wskazał na dużą rzeźbioną skrzynię, która stała w kącie. — To będzie mój wkład w ekspedycję. Otwórzcie ją, proszę. Basil ukląkł. Uniósł wieko i krzyknął. — Boże! Skąd to masz? — Paralizatory są darem od Sharna i Ayfy. — O cholera — powiedział Wódz Burkę. — Domyślam się, że to delikatna aluzja. Sharn chyba podejrzewa, że moja lojalność wobec tronu Firvulagów jest mniej szczera. A jeśli wybuchnie wojna z Aikenem Drumem... Cóż, nie trzeba być wielkim strategiem, by zrozumieć, jak ważne jest położenie Nionel, między Goriah a Wysokim Vrazlem. — Jeśli uda się naprawić samoloty — powiedział Basil — Aiken ani Sharn nie ośmielą się was skrzywdzić. — Przesunął zniszczoną dłonią po broni, bez słowa wskazał Wodzowi Burkę zasilacz i zamknął wieko. — Z pewnością bardzo się nam przydadzą. Dziękujemy, Lordzie Sugoll. To będzie niebezpieczna wyprawa, choć wezmą w niej udział doświadczeni ludzie. Poza tym nie wiadomo, ile lataczy okaże się zdatnych do użytku. Wódz i mieszkańcy Ukrytych Źródeł przygotują kryjówkę dla co najmniej dwóch. — Do czego mogą się przydać na wojnie? — zapytał Sugoll. — Musicie wybaczyć mi ignorancję, ale latające maszyny wydają się całkiem bezużyteczne wobec wojsk lądowych Firvu-lagów. Nie macie już Włóczni Lugonna, której użyto przeciwko Finiah. — To prawda — przyznał Burkę. — Lecz grupa Madame mogła w pośpiechu przeoczyć jakąś inną, choćby potencjalną broń. Tę myśl podsunął nam jeden z nowych towarzyszy, były inżynier projektant statków kosmicznych Dmitros Anastos. — Latacze z Grobowca Statku — dodał Basil — to skomplikowane maszyny o grawomagnetycznym napędzie i zasięgu orbitalnym. Podobne mieliśmy w Środowisku Galaktycznym. Były wyposażone w urządzenia umożliwiające dokowanie i załadunek w przestrzeni kosmicznej, gdy ro-pole jest wyłączone. Pola siłowe służyły też do odchylania torów meteorów. Niektóre statki miały nawet małe lasery do anihilacji kosmicznych śmieci. Jeśli nasi technicy znajdą podobne urządzenia na starożytnych lataczach, może przerobią je na broń. Gdy okaże się to niewykonalne, zawsze pozostaje żelazo. I nadzieja, że znajdziemy i złupimy kryjówkę Sharna z nowoczesnym sprzętem. Władca Wyjców wyglądał na coraz bardziej zdumionego. Z rezygnacją wzniósł ręce do nieba. — Oby Teah sprawiła, że samo posiadanie latających maszyn przez naszych przyjaciół powstrzyma wroga! — Amen — dodał Basil. — Nie powinniśmy jednak za bardzo liczyć na boską interwencję. Zwłaszcza kiedy z jednej strony mamy Firvulagów, a z drugiej Aikena Druma. — Spójrz na te małe piękności! Tylko na nie spójrz! Tony Wayland chwycił Dougala za ramię i pociągnął za sobą, przedzierając się przez tłum egzotów. Gnomy i ogry były w dobrym humorze, więc nie zważały na popychanie. Tylko raz wydawało się, że pijany facet w stroju Firvulaga wyleje na Tony'ego kufel piwa, by nauczyć go dobrych manier... — Nie jesteś jedynym napalonym, palancie — stwierdził piwosz. — Zaczekaj, a dostaniesz swoje, zanim noc się skończy. Zbliżała się północ. Hulanki i tańce zamężnych osób dobiegły końca i wielki plac wokół słupa majowego przygotowano do Tańca Narzeczonych. Orkiestra zagrała nastrojową, wolną melodię. Pojawiła się uroczysta procesja panien na wydaniu. Wszystkie miały na sobie bogate stroje i nakrycia głowy w kolorach czerwonym i zielonym. Szczególną uwagę zwracały na siebie dziewczęta w szkarłatnych wspaniałych płaszczach gęsto wysadzanych klejnotami, w prowokacyjnych sukniach i czerwonych butach. Na długich brązowych albo ciemnorudych lokach miały wysokie nakrycia głowy inkrustowane rubinami i kamieniami szlachetnymi podobnymi do opali. Klejnoty dodawały blasku rozpromienionym twarzom. — Kieszonkowe Wenus, jedna w jedną! — zachwycał się Tony. Twarz rycerza pozostawała nieprzenikniona. — To są egzotki. Spokrewnione z zaborczymi Tanami. Tony zignorował jego słowa. — I chętne, przynajmniej na tę jedną noc! Boże, Dougie, ile to już czasu minęło! — Stanowczo za dużo — burknął pijak. — Jezu, spójrzcie na te klejnoty! — Do diabła z klejnotami — powiedział z uczuciem inny Firvulag. — Mogłyby mieć na sobie nawet worki jutowe. Nareszcie prawdziwe kobiety! — To nie są ludzkie kobiety, tylko czarownice! — Dougal podniósł głos. — Kogo to obchodzi? — obruszył się Tony. — W tę jedną noc w roku pójdą z każdym! Wystarczy tylko złapać wianek, który rzucą w czasie tańca. — Ja chcę czerwoną! — krzyknął ktoś. — Dziewczynę w małych czerwonych bucikach! — Wytrzymaj jeszcze trochę, amigo! Już niedługo! Muzykanci zagrali na żywszą nutę i dziewczęta zaczęły okrążać słup. Przy każdej frazie mężczyźni wywrzaskiwali coś we własnym języku, a dziewczęta odpowiadały. Obie płcie nawoływały się, drażniły nawzajem, a welony na gwiaździstych nakryciach głowy powiewały w rytm coraz szybszego tańca, tworząc zamazany płomień. Wreszcie panny wydały głośny okrzyk i podbiegły do słupa ozdobionego plecionymi wstążkami i girlandami kwiatów. Dziewczęta zniknęły. Na ich miejscu pojawiły się miriady tęczowych światełek niczym tropikalne robaczki świętojańskie. Błędne ogniki w magiczny sposób przylgnęły do połyskujących wstążek i cały rój zaczął tańczyć w wolniejszym, bardziej zmysłowym rytmie. Wstążki splatały się i rozplatały. Światełka rozpalały się i gasły, wirowały i falowały. Zapraszający śpiew zmienił się w nucenie, ciche i kuszące. Oczarowani mężczyźni podjęli pieśń, kiwając się w takt muzyki. Raptem tempo tańca wzrosło. Na żółtym piasku znowu pojawiły się dziewczęta. Każda trzymała w ręce wianek. Tanecznym krokiem ruszyły w stronę czekających mężczyzn, przerzucając się docinkami. Rozpoczęło się dobieranie partnerów. Mężczyźni chwytali wianki wybranych dziewcząt i pozwalali się wciągnąć do tanecznego kręgu. Trudno się było oprzeć wirującym kolorom, duszącemu zapachowi kwiatów, zmysłowemu rytmowi muzyki. Jedna z maleńkich piękności stanęła przed Tonym Waylandem. Czarne oczy iskrzyły się pod ozdobnym nakryciem głowy. Pachnący majowy wiatr rozwiał czerwono-złotą tkaninę, ukazując delikatne ciało, zaokrąglone, wabiące i zupełnie ludzkie w kształcie. — Chodź, chodź — zaśpiewała nimfa. — Nie, mój panie! — krzyknął Dougal, chwytając Tony'ego za ramię. Inżynier wyrwał mu się. — Chodź, chodź! Tony złapał wianek. Dziewczyna pociągnęła go za sobą. Wayland zauważył, że kobiety w czerwieni wybierają przeważnie ludzi. Jak to miło z ich strony! Były najładniejsze. — Nie idź! — błagał Dougal. — Ona cię zaczarowała. Rzeczywiście. Wcale mu to nie przeszkadzało. W tańcu egzotka zawiesiła mu na szyi girland? z kwiatów. Dotknęła ustami swoich palców i przycisnęła je do jego warg. Krew zawrzała w Tonym. Zignorował ostrzegawczy krzyk Dougala, gdyż melodia zmieniła się w donośny pean na cześć miłości. Pary okrążały słup. W części placu przyległej do bramy miasta tłum widzów nagle rozstąpił się, robiąc przejście. Zapłonęły dwa wielkie ogniska, których płomienie sięgnęły na wysokość siedmiu metrów. Pary przemaszerowały między stosami i wyszły na łąkę zalaną księżycowym światłem. Ciepły wietrzyk niósł z Nionel dźwięki muzyki. — Jestem Rowane — powiedziała nimfa. — Kocham cię. — Mam na imię Tony i też cię kocham! Otumaniony zdradliwym zapachem kwiatów zawieszonych na szyi, pozwolił się odciągnąć od innych par. Dotarli do altanki utworzonej przez krzewy i weszli do niej. Tony zdjął ozdobne nakrycie głowy razem z welonem i pochylił się, żeby pocałować dziewczynę. Oboje zrzucili z siebie ubrania i zaczęli się kochać. Dziewczyna krzyczała w ekstazie, a on całkowicie poddał się rozkoszy. Na koniec rozpłakał się, a kochanka utuliła go. — Teraz śpijmy — powiedziała. — Mój najdroższy Tony. Poczuł, że owija mu głowę jedwabną tkaniną i lekko ją zawiązuje. — Rowane? Co robisz? — Szszzz. Nie możesz mnie zobaczyć we śnie. To byłoby straszne. Obiecaj, że nie będziesz próbował. — Ciepłe wargi dotknęły przez jedwab jego ust i powiek. — Mój mały Kwiat Majowy. Moja egzotyczna kochanka. Jeśli to uczyni cię szczęśliwą. — Powoli pogrążał się w słodkiej nieświadomości. Powoli bladło wspomnienie okrzyków uniesienia Rowane, lecz nie zniknęła duma z własnej męskości, w której dziewczyna tak wspaniale go utwierdziła. — Przez wzgląd na ciebie nie będę patrzył. Dziwna mała... — To nie dla mojego dobra, kochany Tonee. Dla twojego. — Zaśmiała się czule. Tony zasnął i miał bardzo osobliwy sen. Kiedy się obudził i jeszcze nieprzytomny zerwał zasłonę, stwierdził, że sen się ziścił. — O mój Boże! — wychrypiał. Dziewczyna otworzyła oczy i natychmiast przybrała dawną postać małej ślicznej dziewczyny. Ubrała się i zdjęła mu z szyi zwiędły wieniec. — Rowane! — W jego głosie brzmiała udręka. — Co ci zrobili? Na jej twarzy pojawił się mądry uśmiech. — Zwykli Firvulagowie potrafią dostrzec nasze przebrania. Nigdy by nie wybrali narzeczonych w czerwieni. A wy, biedacy... Wiemy, jak mało waszych kobiet przechodziło przez Bramę Czasu. Zresztą i tak natychmiast zostawały niewolnicami Tanów. Cóż było robić? Czy to nie jest najlepsze wyjście? — Pocałowała go namiętnie. Poczuł, że jest gotowy, mimo że już znał prawdę. — Kochany Lord Greg-Donnet mówi, że pierwsze mieszane dzieci będą miały normalny wygląd. Potem będzie musiała wkroczyć inżynieria genetyczna, żeby zlikwidować mutacje. — Pierwsze... mieszane dzieci? Świat zawirował wokół Tony'ego. Łąka była pełna złotych kwiatów i wzlatujących skowronków. — Nasze dziecko będzie odporne na krwawy metal, podobnie jak ludzie. Czy to nie wspaniałe? — Uhm. Chwyciła go za ręce i pociągnęła do góry. — Teraz wszyscy spieszą do Nionel na poranną majową ucztę. Chyba nie chcesz się spóźnić? — Nie... — Pokochasz moich rodziców — dodała. — I Nionel. Biegnijmy. Popędzili przez miękką trawę, trzymając się za ręce. Co ja powiem biednemu staremu Dougalowi? pomyślał Tony. Lecz wtedy zobaczył innych kochanków schodzących się do bram miasta, a pośród nich wielkiego rudobrodego mężczyznę w opończy z lwią głową w herbie, prowadzonego przez śliczną małą kobietę w czerwieni. I Tony wiedział, że już nie musi się o nic martwić. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Przez ostatnie trzy noce próbowaliśmy zabić małego diabła podczas snu, i guzik — powiedział gderliwie Medor. — Nie wiem, dlaczego dzisiaj miałoby być inaczej. On używa jakiejś mechanicznej osłony. Podaj mi potrawkę z królika. Król Sharn przesunął talerz w stronę swojego pierwszego zastępcy, który nałożył sobie wielką porcję i zabrał się do jedzenia. — Dzisiaj w nocy Aiken nie nocuje w zamku — wyjaśnił król. — Będzie razem ze wszystkimi w Zagajniku, a użycie tego gadżetu naraziłoby na szwank jego godność. — Jak to? — zapytał Mimee z Famorel, wicekról Małego Ludu z Helwecji. — Nasz pomysłowy gospodarz zaplanował kolejną szaloną innowację. Noc Sekretnej Miłości. Po uczcie mamy udać się do namiotów rozbitych za amfiteatrem i wybrać sobie kostiumy na maskaradę. Zabronione są wszelkie iluzje. O północy zacznie się bal maskowy, po którym aż do świtu wszyscy będą się kochać w Miejscu Schadzek. Będzie to coś w rodzaju słynnego wieczoru kawalerskiego i panieńskiego przed jutrzejszymi ślubami. Z tym że cholerne narzeczone Tanki będą prawdopodobnie baraszkować w krzakach z Wrogami. — Dekadenckie suki — burknął Mimee. — I pomyśleć, że właśnie w tej chwili nasi zaczynają w Nionel święty Taniec Narzeczonych. — Rzucił tęskne spojrzenie na księżyc w pełni, którego światło przytłumiały lampy na stole biesiadnym. Firvulagowie uparli się przy oddzielnych stołach. Chętnie jedli potrawy Tanów, ale gardzili ich winami i wysokoprocentowymi napojami na korzyść własnego piwa i miodu pitnego. — Jeśli poślubiasz kobietę z rasy Firvulagów, wiesz, co ci się dostanie. — Medor wydał głuche westchnienie. — Dziewica! Stuprocentowa! I wierna po grób, jak już otworzy dla ciebie tę swoją cudowną vagina dentata. Ach, żeby była tutaj moja mała Andamathe... Ty przywiozłeś ze sobą żonę, Sharn. Cholernie nie w porządku z twojej strony, że zmusiłeś nas do pozostawienia małżonek w domu! To psuje całe święto! Podaj mi nerkówkę. — Jestem królową — odezwała się Ayfa. — Musiałam przyjechać. A reszta ma zachować czujność. To jest misja na terytorium wroga, bardzo poważna sprawa. Będziecie kiedy indziej wykorzystywać do woli swoje pieprzone gonady. — Więc mamy dzisiaj w nocy zapolować na Aikena Druma — stwierdził młody Fafnor Lodowe Szczęki. — Domyślam się, że mamy założyć kostiumy i wmieszać się w tłum. — Tylko bez przesady — ostrzegła królowa z błyskiem w ciemnych oczach. — Tanki nie mają tam zębów, ale chodzą plotki, że na koniec z mężczyzny zostaje cień. Nie daj się skusić, chłopcze. — Niech Bogini broni! — obruszył się młody ogr. — Musimy śledzić Aikena wszędzie, dokąd pójdzie, i zaatakować we właściwym momencie — stwierdził Sharn. — Cała nasza dwunastka. — On będzie gonił za tą młodą poskramiaczką Olone — powiedział Medor przebiegle. — Wszyscy plotkują o jej bezwstydnym popisywaniu się przed Królem Maja. Podaj mi ortolany z rożna. Król chwycił srebrną tacę i z trzaskiem postawił ją poza zasięgiem Medora. — Kurwa, czy ty myślisz o czymś poza jedzeniem? Nic dziwnego, że nie byliśmy w stanie nic zdziałać! Gdy tylko zjawiliśmy się w Goriah, cała krew spłynęła nam z mózgów do żołądków! — Medor potrzebuje osłody. — Na twarzy starego Betularna pojawił się złośliwy uśmiech. — I wcale nie z tego powodu, że jego żona została w Nionel. Zgadnijcie, kogo widziałem przy specjalnym stole w spokojnym zakątku ogrodu, raczącego się tą papką dla chorych w towarzystwie własnego brata, Interrogatora? Ni mniej ni więcej tylko przeciwnika Medora z Wielkiej Bitwy, Kuhala Ziemiotrzęścę! Którego uważaliśmy za martwego! — Na Te! — wykrzyknął król. — To zła wiadomość. Kuhal zremisował z tobą w Pojedynkach Bohaterów, Medorze, a jego PK jest... — Niczym — powiedział ogr z ustami pełnymi jedzenia. — Jego bliźniak Fian umarł i Kuhal jest teraz nikim. Większość dnia spędza w Skórze. Domyślam się, że Aiken zmusił Tanów z Afaliah, żeby mu towarzyszyli do Goriah i wzięli udział w koronacji. Kuhal jest członkiem Wysokiego Stołu, ale dla nas stanowi takie samo zagrożenie jak nowo narodzony kociak. Podaj mi dynię i majonez łososiowy. Mimee z Famorel skrzywił się. — Twoja wątroba będzie dochodzić do siebie przez miesiąc. — I co z tego? — powiedział Medor. — Wojna nie zacznie się przed jesienią. — Cisza! — syknął Sharn. Przybrał demoniczną postać trzymetrowego skorpiona albinosa z błyszczącymi organami wewnętrznymi. Skarcił mentalnie nieostrożnego Medora, który zwalił się z krzesła na trawę, obolały, zaszokowany i oblany majonezem. Sharn wrócił do normalnego wyglądu. Spojrzał bez wyrazu na Gnomią Radę. — Nikt nie zna dnia rozpoczęcia Nocnej Wojny. Ani ja. Ani wy. Nigdy nie rozmawiajcie o tym między sobą. Nie myślcie o tym! Rozumiecie? — Tak, Królu — odpowiedzieli wszyscy zgodnie. Nad stołem Króla i Królowej Maja zaczęły się pokazy sztucznych ogni. Oznaczały one koniec Księżycowej Uczty i początek Nocy Sekretnej Miłości. — A teraz wybierzcie sobie stroje maskaradowe i zachowajcie trzeźwość — rozkazał Sharn. — Spotkamy się za godzinę pod słupem. — Wyglądasz... śmiesznie — stwierdził Kuhal. — Ale masz styl. Culluket wzruszył ramionami. — Uznałem, że to będzie zabawne przebranie. Brat widział wyraźnie wyraz jego twarzy pod maską śmierci. Wobec idiotycznej zabawy odbywającej się na placu ironiczny uśmiech Culla był w pełni zrozumiały. Ale skąd podniecenie? — Zaskakujesz mnie, Interrogatorze. Myślałem, że jesteś ponad takie rozrywki. — Tak, ale dzisiaj jest szczególna okazja. Śmierć złożyła ramiona obleczone w czarny materiał z namalowanymi piszczelami i zaczęła obserwować widowisko. Muzyka stawała się coraz bardziej zmysłowa, a tancerze podnieceni i rozwiąźli. Młodzi, którym nie trzeba było sztucznych podniet, dobierali się w pary i wymykali między drzewami w stronę Miejsca Schadzek. Nawet tradycyjnie nastawieni Tanowie, którzy niechętnie przyszli na maskaradę, sprawiali wrażenie, jakby zaraz mieli ulec dionizyjskiej atmosferze. Ta pląsająca rozpustnica przebrana za purpurową ćmę to z pewnością czcigodna Morna-Ia. A tęgi osobnik w opończy i z głową pantery, bezwstydnie brykający z gibkimi czarodziejkami uwieszonymi u ramion, podejrzanie przypominał Mistrza Rzemiosł. Aiken Drum oczywiście znajdował się w środku wydarzeń, ubrany w wielobarwny strój średniowiecznego błazna. Miał maskę z obscenicznie długim nosem, który zdawał się żyć własnym życiem. — Pojutrze ogłosimy go królem! — zauważył Kuhal. — Niech nam Bogini wybaczy. A ty byłeś jednym z jego głównych popleczników, korektorze. Ty, starszy Zastępu! Ja mam przynajmniej wytłumaczenie. Uszkodzenie mózgu. Ty zaś, pomimo trudnego charakteru, jesteś wzorem racjonalności. Mimo to spokojnie zaakceptowałeś tego oszusta, a nawet mu służyłeś! Wszyscy wiedzieli, że ty i Nodonn nie lubiliście się, ale że ślubowałeś lojalność jednemu z Motłochu... to sprzeczne ze wszystkim, o co walczył Zastęp Nontusvel. Śmierć roześmiała się. — Kto został z naszego wspaniałego Zastępu? Piętnastu pomniejszych braci i sióstr pod skrzydłami Celo. Większość z nich przeżyła dlatego, że zostali ranni w Bitwie i wysłani do Siedziby Korektorów. Poza tym tylko ja i ty. Kuhal odwrócił się. Jego wychudzona twarz stężała. W pamięci pojawił mu się obraz, łatwo zauważalny dla Interrogatora. — Ja. Połowa umysłu. Połowa człowieka. Osierocony i okaleczony. Pozbawiony miłości, której zwykły człowiek nigdy nie zrozumie! Zdjęty żalem, poszarzał nagle na twarzy i zachwiał się. Culluket wziął go pod ramię i zaprowadził do wyściełanego siedziska pod żywopłotem, z dala od spojrzeń biesiadników. Kuhal opadł na ławkę, przyjął kubek z jakimś leczniczym wywarem i wysączył do dna. Po chwili silne zioła zaczęły działać. Przywołał na wargi blady uśmiech. — Niemal zazdroszczę twoim ukochanym biedactwom objęć Śmierci, bracie! Postaraj się wybrać młode, jeśli zdołasz je odciągnąć od tych podnieconych małp. Młode raczej nie będą znać smutnej historii twoich dziewięciu żon i trzydziestu nieszczęsnych kochanek. — Już wybrałem kochankę — powiedział Culluket. — I ona wszystko wie. — Więc idź — ponaglił go Kuhal. — Ja sobie tu odpocznę. Rano Boduragol i korektorzy z Afaliah zajmą się mną. Ciesz się Nocą Sekretnej Miłości, bracie! Śmierć skinęła głową, uniosła szkieletowatą rękę i oddaliła się zmierzając ku maskaradzie. Sullivan-Tonn tańczył z narzeczoną, piękną młodą zniewalaczką Olone. Doskonale wiedział, jaki mroczny impuls kazał mu wybrać maskę antylopy ze spiralnymi rogami. — Nie możesz z nim iść. Zabraniam ci. Twój ojciec dał mi najuroczystszą obietnicę! W płaszczu z białych płatków i wysokim ukwieconym nakryciu głowy Olone wyglądała zjawiskowo. Mała półmaska była złota, ozdobiona pręcikami kwiatów i klejnotami. Dziewczyna spojrzała w dół na starego narzeczonego z uśmiechem, w którym mieszało się rozbawienie i pogarda. — Ojciec nie żyje. A zresztą wola króla jest ważniejsza niż wola władcy miasta. — Olone! Moje drogie dziecko. Mój nietknięty kwiatuszku! Zatrzymam cię czarami... Poczuła zaciskającą się psychokinetyczną obręcz. Wystarczyło jednak zniewalające pchnięcie i zdruzgotany narzeczony zaczął szlochać pod idiotyczną maską. Oboje zawirowali po miękkiej trawie w rytm pulsującej muzyki. — Ojciec złożył ci obietnicę bez mojej zgody, kiedy byłam dzieckiem. Powinieneś być wdzięczny, że zgadzam się wyjść za człowieka. — Żaden psychokinetyk nie może się równać ze mną, jeśli chodzi o moc! — pochwalił się Sullivan-Tonn. — Z wyjątkiem Aikena. Nie uważaj się za taką świetną partię. Jesteś zbyt pękaty i strasznie stary jak na kogoś, kto ma zaledwie dziewięćdziesiąt sześć lat. Poza tym myślę, że to tchórzliwe z twojej strony, że nie walczyłeś w Finiah. — Nie mów tak! Przecież bardzo cię kocham! — Och, gadanie. — Prowadziła go coraz bliżej środka placu, gdzie Błazen i jego Dama tańczyli, czasami unosząc się w powietrze. — Wiem, dlaczego chcesz dziewicy. Nie myśl, że nie potrafię czytać tych okropnych książek, które pokazywałeś Interrogatorowi. Co z tego, że nie są napisane w standardowym angielskim! Myślisz, że my, Tanowie, nie potrafimy używać translatora Sony? La nouvelle Justine, też coś! Wypróbuj na mnie po ślubie choć jedną ze sztuczek Motłochu, a zrobię z ciebie galaretę! — Kochanie, ja nigdy... — Och, bądź cicho! Większość par znajdujących się jeszcze na placu skupiła się wokół Aikena i Mercy. Lady Goriah miała na sobie proste czarne domino i celtycki kostium, który wybrała na przejście przez Bramę Czasu. Muzyka stała się wolniejsza. Błazen i irlandzka księżniczka tańczyli na odległość ramienia. Jego twarz była ukryta nie tylko za niedorzeczną długonosą maską, ale również za mentalną kurtyną. Na bladych wargach Mercy błąkał się wszystkowiedzący uśmiech. Taniec skończył się i oboje złożyli sobie ukłony. Po chwili rozbrzmiała nowa melodia, zgrzytliwa, niesamowita, nie nadająca się do tańczenia. Olone wyśliznęła się z ramion Sullivana i podbiegła do Aikena. — Mój Królu! — powiedziała bez tchu i dygnęła nisko. Żartowniś strzelił palcami i zbliżył się do niej w podskokach. Olone wstała chichocząc i spotkała się z bezceremonialną pieszczotą nosa. Bezradny Sullivan zobaczył, jak oboje odbiegają. Mercy została teraz niemal zupełnie sama pośrodku wielkiego trawnika. Muzycy, sami ludzie, grali końcowe tony La Valse. Sullivan zadrżał zdjęty przeczuciem. Widmowa postać, która czekała pod platanami, wyszła na światło księżycowe i skinęła. Mercy podeszła wolno, stanęła na palcach i pocałowała Śmierć w wąskie usta. — Wszyscy gotowi? — szepnął Sharn. — Gotowi — odpowiedziała Ayfa i dziesięciu ogrów. Zamachowcy złączyli umysły i wypuścili metapsychiczną strzałę. Oczy Olone były jak gwiazdy. — Och, Aikenie. Nie wiedziałam, że to będzie tak. Spryciarz wyglądał na lekko zdziwionego. — Chyba przeszedłem samego siebie! Może w słupie majowym jednak jest coś magicznego. W przeciwieństwie do uroczystości weselnych Firvulagów śluby Tanów odbywały się w pełnym świetle dziennym w południe Majowego Dnia. Pary narzeczeńskie prowadzone przez Aikena-Lugonna i Mercy-Rosmar krążyły wokół wielkiego złotego słupa przy dźwiękach statecznej procesyjnej muzyki i Pieśni. Panny młode i panowie młodzi byli ubrani w szaty i suknie w heraldycznych kolorach, z narzuconymi na wierzch białymi płaszczami. Narzeczone miały wianuszki z białych lilii, a narzeczeni wieńce z paproci. Jedyna innowacja wprowadzona przez Mercy do starożytnej ceremonii polegała na wpleceniu gałązek rozmarynu do małżeńskich koron. — To roślina od niepamiętnych czasów używana podczas wesel na Starszej Ziemi — wyjaśniła — a także moja roślina: rozmaryn, Rosmar. Rozmaryn na pamiątkę... Przypomniała sobie inne wesele. Odbyło się w połowie ostatniego czerwca. Nie była to zbiorowa uroczystość jak teraz, lecz prywatna, w której uczestniczyli tylko dworzanie i mieszkańcy Goriah. Ona nie miała na sobie zielono-niebieskiej szaty Gildii Kreatorów (jeszcze nie przeszła inicjacji), lecz różowo-złotą, w barwach swojego demonicznego kochanka. Gdyby żył, dzisiaj powtórzyliby ślubowanie, prowadząc nie paradę nowo zaślubionych, lecz późniejszą procesję w czasie ceremonii odnowienia przysiąg. Nodonn! krzyknęła na intymną modłę. Nikt jej nie usłyszał. Ani poważny mały człowieczek stojący obok niej w złoto-czarnym stroju, ani Eadnar, ani Alberonn, którzy szli bezpośrednio za nimi na honorowym miejscu, żadna z pozostałych stu siedemdziesięciu par Tanów i ludzi ze złotymi obręczami okrążających złoty słup. Tańczyli trzymając sznury z kwiatów, które zwisały ze szczytu słupa, aż znaleźli się w ciasnym kręgu, puścili serpentyny i pocałowali się dla przypieczętowania przysięgi. Mercy-Rosmar Lady Kreator odsunęła lśniącą od łez twarz od twarzy Aikena i wyciągnęła przed siebie ręce. Powietrze wypełniło się chmurą pachnących białych kwiatków, które krążyły wokół całujących się par, osiadały im na włosach, osypywały się z weselnych płaszczy, tworząc perfumowane pryzmy na szmaragdowym placu tanecznym. — Slonshal! — wykrzyknęli świadkowie. — Slonshal! Slonshal! Gdy rytuał dobiegł końca, Majowy Zagajnik zapełnił się tysiącami ramów — sług i kelnerów w złoto-czarnych liberiach. Pary i goście zasiedli na ocienionej trawie do piknikowej uczty, w której dominowały dania i napoje uważane za afrodyzjaki. Między biesiadnikami przechadzali się zabawiacze, a pod wieczór pojawili się minstrele z nieprzyzwoitymi przyśpiewkami. Ostatnim punktem programu i zarazem preludium do nocy miłości był wspaniały, zmysłowy balet. (W tym czasie Firvulagowie wrócili do obozowiska. Sharn, Ayfa i Gnomia Rada zebrali się wściekli wokół ogniska i upili do nieprzytomności. Culluket przez całą noc obserwował wrogów na odległość, lecz omszałe groty, które Mercy tak starannie przygotowała, pozostały puste.) Kiedy majowy księżyc wzeszedł wysoko, Tanowie i ludzie podobierali się w pary i spokojniej niż poprzedniej nocy udali się do altanek ukrytych w krzakach, gdzie znaleźli stosy świeżych płatków kwiatowych. Nowo poślubieni rozpostarli białe płaszcze, stare małżeństwa ułożyły się na noc w ulubionych pozycjach. Nawet przypadkowe pary, samotni i zdesperowani znaleźli słodkie ukojenie w lesie omiatanym przez nocny wiatr. Kiedy wszyscy się rozeszli, Aiken i Mercy zbliżyli się do słupa majowego. Objęli wysoką złotą kolumnę i zaczęli ją okrążać. — Teraz jesteś moja — powiedział Aiken. — A ty czyj jesteś? — odparła wybuchając dzikim śmiechem na widok jego nagle spoważniałej twarzy. W odpowiedzi mocniej ścisnął jej dłonie i zaczął tańczyć szybciej. Ze słupa już zniknęły kwietne sznury. Wznosił się ku wygwieżdżonemu zenitowi jak monstrualny pylon. Rozdzieleni przez niego, Mercy i Aiken oderwali się od ziemi i spiralą polecieli w górę. Zgubili weselne korony, a białe płaszcze wydęły się i utworzyły wokół nich wirującą chmurę. Wznosili się coraz szybciej. Wokół wszystko stanowiło zamazaną plamę, z wyjątkiem groteskowej maski króla i uśmiechniętej twarzy królowej. Kręcili się nad wierzchołkiem, w oświetlonej księżycowym blaskiem bańce, którą utworzyły ich płaszcze. Mercy wydawało się, że zaraz umrze ze strachu i pożądania. Oczy Aikena wyglądały jak dwie czarne dziury. Zniknął mały człowieczek, a na jego miejscu pojawił się olbrzym. Wielki słup rozsiewał intensywne złote światło i promieniował ciepłem jak słońce. — A ty czyj jesteś? — powtórzyła dużo później. — Niczyj. Biedny Najjaśniejszy. Ale wtedy już go nie było. Wstał świt i nadszedł czas przygotowań do koronacji. Tradycyjnie Święto Miłości kończyło się łagodną detronizacją dotychczasowych Króla i Królowej Maja, po której lojalni Tanowie odnawiali przysięgi wierności wobec prawowitego suwerena. W tym roku jednak miało być inaczej, o czym wszyscy wiedzieli. Wielobarwny Kraj żył tą wieścią od czasu pomyślnego zakończenia wyprawy Aikena. Byli tacy, którzy się cieszyli i tacy, którzy rozpaczali. Jeszcze inni wierzyli, że Bogini zainterweniuje w ostatniej minucie i położy kres wysoce niezadowalającej sytuacji. Rankiem drugiego maja Lady Morna-Ia wysłała wezwania i w południe na trawiastym placu zebrało się Konklawe Tanów. Uczestniczyło w nim ponad sześć tysięcy osób, dwie trzecie ocalałych z Potopu. Firvulagowie również się zjawili ponurą gromadką, ubrani w obsydianowe zbroje i mocno skacowani. Zgromadzenie arystokratów otaczał potężny tłum ludzi zajmujących resztę placu aż do terenów parkowych wokół amfiteatru, razem około piętnastu tysięcy nosicieli srebrnych i szarych obręczy oraz bezobręczowych, którzy przybyli nie tylko z Goriah, lecz także z Rocilan i Sasaran, zaproszeni przez uzurpatora na świadków jego chwały. Podium oczyszczono z dekoracji. Zniknęły ukwiecone trony, a w ich miejscu postawiono dwa nie ozdobione, proste krzesła z czarnego marmuru. Rozbrzmiała pojedyncza nuta zagrana na szklanym karnyksie. Tłum umilkł, obserwując scenę, na której nagle pojawiła się Elżbieta. Z umysłów i gardeł wyrwał się mimowolny okrzyk zdumienia. Elżbieta miała na sobie kostium Brede i wielkie czarno-czerwone nakrycie głowy. W rękach trzymała szklany łańcuch ciszy. Mentalną falą uspokoiła umysły Tanów, przypominając im, kto dał jej władzę. Obok niej pojawił się Aiken w lśniącej złotej zbroi i z gołą głową. — Wybierajcie — powiedziała Elżbieta. — Chcecie go na króla? Odpowiedź była cicha i nieunikniona. — Tak. — U Tanów nie istnieje zwyczaj koronacji królów — stwierdziła sukcesorka Oblubienicy Statku — podobnie jak nie ma tradycji pokojowego wstępowania na tron. Dla waszej rasy monarcha zawsze był bohaterem wojennym, a jego jedyną koroną hełm wojownika. Lecz ten król poprosił o nowy symbol, więc mu go daję. Elżbieta wręczyła Aikenowi prosty diadem z czarnego szkła. Aiken ukłonił się jej i sam nałożył go sobie na kręcone ciemnorude włosy. Od strony tłumu dobiegł odgłos, jakby wszyscy wstrzymali oddechy, wydali westchnienie ulgi albo tłumili szloch. Elżbieta pochyliła się nad Aikenem, przemawiając do jego umysłu. Władca skinął głową i kobieta zniknęła. W miejscu, gdzie przed chwilą stała, pojawiło się szesnaścioro Tanów i Mercy. — Przedstawiam wam nowy Wysoki Stół — oznajmił Aiken cichym głosem, ale nawet najbardziej oddaleni widzowie usłyszeli jego słowa. — Królowa i Lady Kreator, współwładczyni Goriah, Mercy-Rosmar. Mercy uklękła przed Aikenem i przyjęła od niego zielony diadem. On wziął ją za rękę i zaprowadził do marmurowych tronów. Oboje zasiedli na nich, a kandydaci do Wysokiego Stołu podchodzili do nich kolejno, dotykając obręczy i składając bezdźwięczny hołd. — Przewodnicząca Gildii Jasnosłyszących, czcigodna Lady Morna-Ia Twórczyni Królów... Przewodniczący Gildii Korektorów, Culluket Interrogator... Zastępca Lorda Psychokinetyka, Bleyn Champion... Drugi Lord Psychokinetyk, Kuhal Ziemiotrzęśca... Drugi Lord Kreator i Lord Calamosk, Aluteyn Mistrz Rzemiosł... Druga Lady Jasnosłysząca, Sibel Długi Warkocz... Drugi Lord Poskramiacz i Lord Amalizan, Artigonn... Lord i Lady Rocilan, Alberonn Pożeracz Umysłów i Eadnar... Lord Afaliah, Celadeyr... Lady Bardelask, Armida Groźna... Lord Sasaran, Neyal Młodszy... Lord Tarasiah, Thufan Gromowładny... Lord Geroniah, Diarmet... Lord Sayzorask, Lomnovel Wypalacz Mózgów... Lord Roniah, Condateyr Grzmiący. Aiken spojrzał na nowo pasowanych Wielkich. — Ja sam obejmuję funkcję przewodniczącego Gildii Poskramiaczy i Gildii Psychokinetyków. Stanowisko Drugiego Korektora jest chwilowo wolne. Ponieważ Lady Estella-Sirone z Darask i Moreyn Szkłomistrz, Lord Var-Mesk, są nieobecni na konklawe, wstrzymuję ich nominację do Wysokiego Stołu do czasu, aż osobiście złożą przysięgę. Wstał z tronu i przez chwilę w milczeniu patrzył na tłum egzotów, ludzi i mieszańców. Na poważną twarz wrócił dawny błazeński uśmiech. Aiken uderzył pięścią w szklany napierśnik z herbem tak stylizowanym i wysadzanym żółtymi klejnotami, że trudno było rozpoznać wzór. — A co z wami? Przyjmujecie mnie z całego serca jako Króla Wielobarwnego Kraju? — Slonshal! — zagrzmiały umysły i głosy poddanych. — Slonshal Król Aiken-Lugonn! Slonshal! Firvulagowie nie odezwali się. Zanim sobie o nich przypomniano, znajdowali się już na szlaku do Nionel. Część III GIGANTOMACHIA ROZDZIAŁ PIERWSZY Zawołał ją we śnie. Mercy! I obudził się w grocie, której skalne ściany nie przepuszczały żadnych telepatycznych impulsów. Mercy! krzyknął jego umysł, ale dźwięk, który wyszedł z ust, był ledwo słyszalny. Jak zawsze próbował się unieść. Jak zawsze zdołał poruszyć tylko mięśniami twarzy i szyi. Ciepły wiatr przesycony zapachem kwitnącej makii wdzierał się do jaskini. Leżącemu bardzo chciało się pić. Odwrócił głowę, skoncentrował wolę na zdrowym ramieniu, rozkazując mu poruszyć się i sięgnąć po stojącą w pobliżu butelkę z wodą. Ramię pozostało bezwładne. Nic nie mógł zrobić. O Bogini, pozwól mi umrzeć. Pozwól mi umrzeć, zanim Isak Henning i Hulda wrócą. Mucha usiadła na twarzy, przeszła na popękane wargi. Na próżno obrzucał klątwami nieszczęsne stworzenie. Powiał gorący wiatr, zasypując go kurzem. Jego skóra była teraz wyjątkowo wrażliwa. Przez futrzane legowisko czuł każdą nierówność na dnie jaskini, wilgotne kłaki. Słońce chyliło się ku zachodowi i jego silne promienie świeciły mu prosto w twarz przez krótką chwilę, ale to wystarczyło, żeby się oblał potem. Pragnienie było nieznośne. Mucha odleciała. Wtedy jednak zjawił się groźniejszy insekt. Duży czarno-biały giez, który przewiercił mu skórę pokładełkiem ostrym jak igła i złożył jaja w żywym ciele. Wezbrały w nim przerażenie i obrzydzenie. Wytężył siły zniewalające, próbował odgonić stworzenie PK. Usiadło mu na brzuchu. Wydał zduszony krzyk. Jakiś cień padł na całą długość jaskini, a wiatr przyniósł znajomy zapach piżma. Chrząknął z rozpaczliwym ponagleniem. Hulda nadbiegła i zgoniła owada gołą ręką w momencie, kiedy zamierzał go ugryźć. — A masz! — krzyknęła, wgniatając gza w kurz zrogowaciałą stopą. — Już nie żyje diabelskie stworzenie! Przemyła zanieczyszczone miejsce chłodną wodą i dała mu się napić, a potem przytuliła jego głowę do piersi i zaczęła nucić. Dziadek wszedł do środka z zającami złapanymi we wnyki i obrzucił ich drwiącym spojrzeniem. Hulda nie zwróciła na niego uwagi. — Już dobrze? — zapytała. — Tak. — Nie masz innych ukąszeń? Nie uwierają cię kamyki? — Nie. Tylko daj mi wody. Znowu dała mu napić się, a potem przyniosła gliniane naczynie. Kiedy go myła, Isak obdarł zające ze skóry i nadział na szpikulec. Rozszedł się smakowity zapach smażonego mięsa. Mógł teraz bez trudu gryźć i przełykać. Hulda była bardzo urażona, kiedy twardo odmówił karmienia z ust, ale miał dość już siły, by mocno zacisnąć usta, więc przestała go dręczyć. — Dzisiaj będzie piękny księżyc — oznajmiła. — Pełny. Chciałbyś wyjść na zewnątrz? Moglibyśmy spać na trawie, a Dziadek w jaskini. — Nie — powiedział stanowczo. — Zostanę tutaj. — W porządku, ale dzisiejsza noc jest szczególna. Tak mówi Dziadek. — Oczy jej zalśniły. Potrząsnęła sztywnymi płowymi włosami. — Po kolacji będzie niespodzianka! Serce w nim zamarło. Pełnia księżyca i wiosenne ciepło? — Jaki to miesiąc? — zapytał. Pochyliła się nad nim, nasłuchując, a on powtórzył. — Jaki to miesiąc? Starzec usłyszał jego słowa i stanął nad nim. — Nazywamy go majem, Panie Boże! Wy mówicie, że to Święto Miłości! Świetnie się bawiliście, Tanowie, co? Te wasze diabelskie rytuały płodności. Już nigdy więcej! Twój lud zginął, Boże. Wszyscy utonęli w mścicielskim Potopie. Latające Polowanie z Muriah nie pojawiło się od ostatniej jesieni. Nigdy więcej nie zjawi się na Kersic. — Mówiłam ci, dziadku — powiedziała Hulda łagodnie. — Nie chciałeś mi wierzyć. — Bo jesteś tylko przygłupiastym kocmołuchem — mruknął Isak Henning. — Ale w tym jednym miałaś rację. — I miałam rację, że mój Bóg się obudzi. — Spojrzała uważnie na dziadka. — Wkrótce zupełnie wydobrzeje. Obdarty starzec doskoczył do ogniska. — Wtedy użyje PK, żeby poruszać drewnianą ręką! — Zachichotał złośliwie. — Będzie sam się drapał i wycierał sobie tyłek. Hę, hę, hę! — Przestań, dziadku! Staruszek łypnął na nią wyzywająco, a zarazem z lekką obawą. — To tylko żart. Cholerna krowa, żadnego poczucia humoru. Gdy zjedli kolację, zapadł wieczór. Na zewnątrz zaczęły śpiewać ptaki i Hulda oznajmiła, że idzie do wodospadu wykąpać się. — A kiedy wrócę, nie chcę cię tutaj zastać, Dziadku. Zabierz rzeczy do dziupli w korkowcu. Będzie ci tam przyjemnie. Jeśli spróbujesz nas dzisiaj podglądać, pożałujesz. Isak obserwował, jak dziewczyna odchodzi i bezsilnie mruczał pod nosem przekleństwa. Wziął futrzaną narzutę, zgarnął w nią przybory do rozniecania ognia, butelkę z wodą, kawałek szarego chleba i zestaw trzech vitrodurowych noży do drewna. Z tobołkiem na plecach poczłapał w głąb jaskini i stanął nad inwalidą. — Dzisiaj w nocy dostaniesz za swoje, Boże. Naszą Huldę opętało majowe szaleństwo! Śmiał się, dopóki nie złapał go kaszel. Odchrząknął i splunął. Wstrętna ślina spadła zaledwie parę centymetrów od pięknej twarzy Boga. — Kim jest Hulda? — spytał chory z wysiłkiem. — Aha, cha, cha, cha! — wybuchnął starzec. — Chcesz wiedzieć, w jakiej glebie zakiełkuje twoje nasienie? Cóż, jej babka była jedną z was! Prawie. Kiedy jako niewolnika bez obręczy przywieziono mnie na plantację Smocza Dziedzina na Aven, posłano mnie, żebym przetrzebił stada antylop. Na zboczu góry znalazłem porzucone dziecko. Nie wiedziałem, że to przemie-niec. Półkrwi Furvulag, któremu dała życie jakaś biedna prostytutka, jak to się czasami zdarza. W bardziej cywilizowanych stronach dzieci Firvulagów oddaje się Małemu Ludowi. Lecz na Aven, gdzie nie ma żadnych Firvulagów... Cóż, znalazłem biedactwo, więc wziąłem je do swojej chaty. Miałem antylopę z małym, więc było mleko. Na początku po prostu eksperymentowałem. Dziewczynka potrafiła zmieniać kształty, nawet kiedy była maleńka, i czytać mi w myślach. Wiedziała, że jestem samotny, i przekonała się, że najbardziej lubię jej ludzki kształt. Szybko rosła i starała się mnie zadowolić. Isak przykucnął obok nieruchomej postaci. — Hulda? — zapytał Bóg. — Nie, jeszcze nie. Podrzutek był najpierw pieszczoszkiem, potem przyjaciółką i służącą, aż w końcu... cóż, ponieważ wy, dranie Tanu, nie dajecie nam, mężczyznom bez obręczy, żadnych kobiet, kiedy dziewczyna dojrzała, zacząłem ją pieprzyć. Lubiła mnie. Nazwałem ją Borghilda od imienia kobiety, którą znałem w Środowisku. Byliśmy szczęśliwi w górach. Ja wykonywałem swoje głupie zajęcia, a ona starała się wyglądać ładnie, tak jak tamta Borghilda. Pewnego dnia dowiedział się o niej jakiś facet i zażądał swojego udziału. Kiedy go pobiłem, doniósł nadzorcy. Zanim jednak zjawili się kawalerzyści z szarymi obręczami, ja i Borghilda wynieśliśmy się. Przeszliśmy przez Pasmo Smoka, zrobiliśmy sobie skórzaną łódkę z małym żaglem i przybyliśmy na Kersic. A potem ona urodziła dziecko i umarła. — Huldę? — Jeszcze nie, do licha. Nazwało dziecko Karin. Też rosła szybko. Mieszkaliśmy na wyspie w małej osadzie Motłochu. Karin miała w sobie dość cech Firvulagów, żeby odstraszyć innych mężczyzn z wioski. Bali się jej i mnie. Dobrze się nam powodziło w tamtych czasach. A potem Karin urodziła dziecko i tym razem to była Hulda. Pewnej nocy przybyło z Muriah Latające Polowanie. Od czasu do czasu zjawiało się na Kersic, kiedy ludzie wyjęci spod prawa zdążyli się rozmnożyć. Wszyscy zginęli oprócz mnie i małej Huldy. Uciekliśmy i znaleźliśmy to miejsce. To było dawno temu. — A kiedy Hulda dorosła, wziąłeś ją — stwierdził wolno Bóg. Isak cofnął się jak zdzielony pięścią, potknął się o tobołek i upadł na ziemię. — Nie! Nie! Oddychając chrapliwie, zaczął grzebać po omacku wśród futer. W słabym świetle ogniska zabłysnęło szafirowe ostrze, zbliżyło się do szyi Boga i drżąc zawisło nad ozdobną klamrą jego złotej obręczy. — Przebrzydły Tanu — syknął starzec. — Przez całe lata o tym marzyłem. — Zrób to — powiedział Bóg. Isak Henning ścisnął rękojeść w kościstych rękach i uniósł nóż. — Nienawidzę cię, nienawidzę cię! Wszystko zniszczyliście. Szansę na nowe życie! Teraz wy również jesteście skończeni! My wszyscy... Stare ciało zaczęło drżeć konwulsyjnie, wygięło się w łuk od gwałtownych spazmów. Isak wypuścił szklany nóż, zakrył twarz dłońmi i zaczął szlochać. W tym momencie wróciała Hulda — wysoka, czysta, naga, w wianku z kwiatów dzikiej pomarańczy. — Głupi dziadek. Mówiłam ci, żebyś sobie poszedł. Uśmiechnęła się do Boga. — Dziadek próbował mnie skrzywdzić tylko raz, kiedy byłam małą dziewczynką. Dałam mu nauczkę. Pokaż Bogu, dziadku. Starzec, nadal szlochając, odsunął przepaskę biodrową i pokazał, co niechętna dziewczyna mająca w sobie geny Firvulagów potrafi zrobić mężczyźnie, który próbuje ją zniewolić. — Teraz odejdź. Zostaw nas samych, dziadku. Staruszek wymknął się na zewnątrz, a Hulda poszła w głąb jaskini, wróciła po chwili i zaczęła ubierać swojego Boga. Obracała go bez wysiłku jak lalkę. Zdjęty przerażeniem, nie zwracał na to uwagi. Firvulag! Była Firvulagiem. On, który miał takie aspiracje, naruszył największe tabu. Firvulag! To wyjaśnia jej posturę i siłę, prymitywną witalność. Kiedyś ten okaleczony wrak, jej ojciec-dziadek, był krzepkim mężczyzną. — Dzisiaj będzie najlepsza pełnia księżyca ze wszystkich, bo nareszcie się obudziłeś — powiedziała Hulda. I po chwili dodała: — Zabijesz go, dobrze? Gdy tylko będziesz mógł? Nie był w stanie jej odpowiedzieć. Teraz sobie uświadomił, w jaki strój go ubrała. W koszulę i spodnie z cienkiej siatki stanowiące podkład pod szklaną zbroję. Potem kolejno nałożyła mu wszystkie części zbroi (z wyjątkiem brakującej prawej rękawicy) na ramiona, nogi i plecy, a na koniec napierśnik z herbem przedstawiającym słońce, cały ozdobiony złotem i różowymi kamieniami szlachetnymi oraz hełm z błyszczącymi kolcami i heraldycznym nieziemskim ptakiem. Pod głowę podłożyła mu wałki z futra i zostawiła otwarty wizjer. Mimo wyściółki wszystko go uwierało. Rzemienie wrzynały się w przewrażliwione ciało, jakby leżał na łożu z gwoździ. Upokorzenie, poczucie winy i nienawiść narastały w nim jak magma. Nagle zbroja zaczęła świecić. — Och, jak cudownie! — krzyknęła. — Mój cudowny Bóg! Bóg Światła, Piękna i Radości! Rozsunęła spódnicę, uklękła i przystąpiła do oddawania mu czci. Jej miękkie ciało było świetliste i miało kolor brzoskwini. Stwierdził, że wbrew woli budzi się w nim pożądanie. — Nie! Po raz pierwszy usłyszał swój głos odbijający się echem od sklepienia jaskini. Zebrał siły, żeby unieść rękę i odepchnąć tę twarz pełną uwielbienia. Jego mięśnie były jak z ołowiu. Blask potężniał. — Bóg Słońca! — śpiewała. — Och, mój własny Bóg! Dosiadła go, przytłaczając całym ciężarem. Krzyczała, a on zatracił się zupełnie, otoczony jasnością, która przyćmiewała słońce. Hulda osunęła się bez zmysłów. On zawisł w szkarłatnej pustce. Jestem martwy, pomyślał, i skazany na potępienie. Otworzył oczy. Oślepił go krwawy blask. Pochodził z jego własnego ciała. Płonęła nim szklana zbroja. Mnóstwo drobnych igiełek wbiło mu się w skórę. Po chwili poczuł mrowienie i pulsowanie w rytm łomoczącego serca. Lewa ręka spoczywała na piersi. Uniósł ją. A potem prawą razem z jaśniejącą drewnianą protezą zakończoną topornie wystruganymi palcami. Odtoczył się od kobiety, oparł o ścianę jaskini i wstał. Blask bijący od niego wciskał się we wszystkie zakątki jaskini. Bóg zobaczył lekki ruch w pobliżu ciemnego wejścia i ruszył w jego stronę. Za skałą chował się starzec. Wrócił, żeby ich podglądać. Nodonn chwycił Isaka Henninga za kark i uniósł w powietrze. Śmiech triumfującego Apolla przypominał ryk huraganu. Wychudzona postać przeleciała przez jaskinię i upadła z hukiem na ziemię obok Huldy. Stare kości pękły. Rozległy się żałosne krzyki. Kobieta poruszyła się, uniosła głowę, spojrzała z bezmyślnym zdumieniem na połamanego dziadka, a potem na niego. Zasłoniła oczy przed jego blaskiem. Nodonn podszedł do nich, podzwaniając zbroją przy każdym kroku. Uniósł Isaka zdrową ręką i podsunął drewnianą dłoń pod wykrzywioną twarz. — Teraz umrzesz — powiedział. — Oboje umrzecie. Starzec zaczął się śmiać. Sztuczne palce ścisnęły mu łysą czaszkę jak kleszcze. Śmiech przeszedł we wrzask. — Zabij ją! Zabij ją! Lecz zanim to zrobisz, zajrzyj do środka! Zajrzyj... Wysoki skrzek zmieszał się z innymi dźwiękami. Nodonn oderwał starcowi głowę i cisnął razem z ciałem na ziemię. Hulda obserwowała go rozszerzonymi oczami. Nie było w nich strachu. Zajrzyj do środka? Kobieta leżała w zakrwawionym kurzu. Kilka zgniecionych kwiatów pomarańczy wplątało się jej we włosy. Nodonn wytężył ultrawzrok. W pojemnym brzuchu znajdował się dwunastotygodniowy płód długi na pół jego małego palca. Doskonały i silny. Chłopiec. — Syn — szepnął. — Nareszcie. Ale jakim cudem? Mimo promieniowania bezlitosnej gwiazdy, która drwiła z niego przez osiemset lat? Był wszechmocnym Mistrzem Bojów, a spłodził tylko córki, słabe istoty, z których przeżyło zaledwie kilka. Spojrzał na skały. Spojrzał na spokojną kobietę o zakazanych genach. Jego rasa wzbraniała się przed kojarzeniem z Firvulagami od czasu Nocnej Wojny w odległej galaktyce Duat. Lecz Gomnol, snujący własne plany eugeniczne, zachęcał do mieszania puli genowej... jako sposobu na osiągnięcie czynnych zdolności metapsychicznych. Czy to możliwe? Ostrożnie sięgnął do maleńkiego mózgu. Lecz płód był ledwo uformowany, a on zbyt niezręczny. Musiał poczekać. — Zostaniesz tutaj — powiedział do kobiety — i kiedy mój syn się urodzi, będziesz się nim opiekować troskliwie, dopóki nie zjawię się po niego. — Teraz odejdziesz? — szepnęła przerażona Hulda. — Tak. Łzy trysnęły jej z oczu. Zaczęła drżeć. Nodonn podniósł futrzane okrycie i narzucił jej na ramiona. Dotknęła twardego, gładkiego szkła jego rękawicy. — W głębi jaskini — powiedziała głucho. — Twoja broń. Wydał triumfalny okrzyk, kiedy znalazł plecak i Włócznię! Wcisnął guzik, ale broń nie działała. Znajdzie sposób, żeby ją naprawić. — A teraz żegnaj — odezwał się do kobiety. — Dziecko będzie nosiło imię Thagdal. Zapamiętaj. — Dagdal — powtórzyła Hulda szlochając. — Mały Dag. O Boże. Wyszedł z jaskini i wytężył ultrawzrok. Było ciemno, ale dostrzegł na zachodnim brzegu wysoki cypel, który odpowiadaj jego celom. Ruszył szybko w jego stronę. Po przejściu kilometra zwolnił, chwiejąc się na nogach. Zdrowiejące ciało i umysł szybko osłabły po wcześniejszym ogromnym wysiłku. Należało się tego spodziewać. Będzie musiał uważać. Jego moc kreatywna, która w dawniejszych czasach sprowadzała błyskawice i poruszała góry, teraz ledwo wystarczyła na to, żeby wyciął sobie gruby kostur do podpierania się. Potężna siła PK, którą kiedyś unosił w powietrze pięćdziesięciu rycerzy z wierzchowcami, zaledwie wspomagała słabnące mięśnie nóg, kiedy wchodził na urwisko. Zza gór wyszło słońce i zdzieliło go promieniami między łopatki. Bez tchu, rozpalony gorączką, wbijał kij w ziemię i z mozołem wędrował w górę stromym szlakiem. Kurz wzbijany przez szurające stopy wisiał wokół niego w nieruchomym powietrzu. Krzaki pachniały żywicą. Owady brzęczały, a płytki zbroi dzwoniły fałszywie przy każdym ruchu. Dokąd idę? Po co? Ach, tak, żeby zawołać. Wysłać telepatyczną wiadomość, powiedzieć, że żyję. Muszę wejść ponad ekranujące skały. W przeciwnym razie nie zdołam sięgnąć daleko myślą... Wreszcie dotarł na odpowiednią wysokość. Nadal znajdował się pośród gęstych zarośli makii i poskręcanych jałowców, lecz szło mu się łatwiej. Wiał lekki wietrzyk. Zawołać do nich... do ocalałych członków Zastępu, do braci i sióstr krwi. Zawołać i poczekać na ratunek. Doszedł na skraj cypla, na otwartą przestrzeń, gdzie rosły pinie, a na wypalonym kręgu ziemi leżały rozrzucone popioły i węgle ostatniego ogniska Huldy (którym uczciła jego przebudzenie). Stamtąd po raz pierwszy zobaczył Nowe Morze, które zalało jego świat — ogromne, niebieskie, a nie mlecznobiałe jak płytka laguna, którą kiedyś było — rozciągające się na północ i na południe aż po zamglony horyzont, do granic jego osłabionego mentalnego wzroku. Nodonn chwycił się kurczowo kija i opadł na kolana. Sparaliżowany widokiem, wydał głośny jęk. Wróciła pamięć: gigantyczna fala, krzyki tonących. I śmiech wybijający się ponad chaos, ochrypły jak krakanie kruka... Usiadł pod jedną z sękatych sosen. Udało mu się zdjąć zbroję. Niemal cudem znalazł drobne truskawki ukryte między skałami i zebrał ich dość, żeby ukoić pragnienie i głód. Potem podczołgał się na skraj cypla i wytężył ultrawzrok. Północ: dawniej na Kersic słone równiny ciągnęły się od skał najbardziej wysuniętych na północ aż do kontynentalnej skarpy na wschód od Var-Mesk, małego miasteczka, które stało się ośrodkiem produkcji szkła ze względu na bliskość pokładów sody amoniakalnej. Teraz wszystkie równiny znajdowały się pod wodą, a Kersic było prawdziwą wyspą. Południe: mnóstwo słonej wody aż do samej Afryki. Z tej strony znajdowały się najgłębsze części starej laguny. Wschód: wnętrze Kersic, zalesione i dzikie. Zachód: Aven... O Bogini, tak. Ledwo widoczne w oddali. Większa część półwyspu pod słoną wodą, która wdarła się w głąb dolin. Muriah zniszczone, ciche, porośnięte dżunglą. Fale obijające się o popękane stopnie pałacu Thagdala. Opuszczone plantacje, nie przetrzebione stada antylop, zdziczałe chalika i hellady, płochliwi potomkowie udomowionych ramapiteków, na próżno czekający wśród ruin na rozkazy panów, które przywrócą do życia zimne małe obręcze. Co zostało? Kto ocalał? Co powinien zrobić? Pytania przelatywały mu przez mózg jak płatki złota w pucharze z gwiezdnym likierem. Szum krwi wypełniał uszy, przed oczami przesuwały się pulsujące kolorowe plamy. Zawołać o pomoc. Nie! Dlaczego usłyszał ostrzeżenie? Dlaczego wszystkie instynkty krzyknęły, że powinien zachować ostrożność, nie dawać sygnału, dopóki w pełni nie odzyska sił, nie dowie się, co się wydarzyło w czasie sześciu miesięcy, kiedy leżał nieprzytomny w jaskini? Przed czym miał się ukrywać? Przed kim? Pogrążył się w nieświadomości. Kiedy otworzył oczy, zrozumiał, że nie powinien wzywać braci, sióstr ani słabych telepatycznych źródeł w miastach na lądzie. Była tylko jedna osoba, przed którą nie bał się ujawnić, jedyna, która mogła mu powiedzieć prawdę o sytuacji w Wielobarwnym Kraju po Potopie. Mimo że osłabiony, mógł wysłać do niej myśl na modłę intymną. Powinna się dowiedzieć, że on żyje. Na pewno wciąż nasłuchuje jego wołania, choć wszyscy są pewni, że on nie żyje. Tylko ona będzie mogła się tu zjawić. Zebrał resztki sił, uformował jasną myśl, wezwanie, które jak strzała pomknęło nad Nowym Morzem i przewędrowało Europę, docierając do jednego umysłu: Mercy. ROZDZIAŁ DRUGI Gwiazda miała w jego katalogu oznaczenie K1-226, lecz gdy tylko skoncentrował się na układzie skaładającym się z trzech planet, wiedział, że to Elirion. Drugą od słońca była Poltroy, sześć milionów lat młodsza, znajdująca się na etapie epoki lodowcowej. Mieszkańcy, których w Środowisku podziwiano za ogładę i talenty dyplomatyczne, osiągnęli dopiero poziom pitekantropów. Niscy kanibale, pokryci futrem aż po rubinowe oczy, skakali po lodowcach, myśląc tylko o zastawianiu pułapek na sąsiadów i rozbijaniu im czaszek na eucharystyczną ucztę z mózgów. Elirion była ostatnią gwiazdą w tej serii poszukiwań i w oczywisty sposób bezużyteczną dla celów Marca Remillarda. Mimo to poświęcił jej dwie ponadplanowe godziny, zafascynowany prymitywnymi Poltrojanami. Wmówił sobie, że powoduje nim intelektualna ciekawość. Lecz jego superego szydziło i proponowało, żeby znalazł inną wymówkę, by odwlekać powrót do domu, gdzie prawdopodobnie czekała na niego przykra niespodzianka. Paleolityczni Poltrojanie skakali, hasali, porykiwali, wrzeszczeli i padali na kolana przed martwymi ofiarami, zanim przystąpili do rytualnej trepanacji. Żądny krwi wódz pewnego małego klanu był sobowtórem Ominena-Limirotina, Czwartego Interlokutora Rady... Wreszcie Marc wycofał ultrawzrok. Wydał polecenie komputerowi i natychmiast znalazł się we własnym ciele, zamknięty w nieprzezroczystym pancerzu, który podtrzymywał jego funkcje życiowe podczas czterystukrotnego przeciążenia korowego. Zobaczył, że ktoś czeka w obserwatorium, i serce mu podskoczyło. Przez moment miał nadzieję, że jego przeczucie okaże się fałszywe. Lecz to nie był Hagen, tylko Patricia Castellane, szczelnie osłonięta mentalnym ekranem, co utwierdziło go w przekonaniu, że stało się nieszczęście. ODŁĄCZYĆ ZASILANIE POMOCNICZE. Jego mózg zaczął stygnąć. Za gałkami ocznymi Marc poczuł mdlący ból. PRZYWRÓCIĆ NORMALNE FUNKCJE METABOLICZNE. Chwila zawieszenia, chłodu i całkowitego spokoju po kometarnym locie. URUCHOMIĆ WINDĘ. WYŁĄCZYĆ LASERY. ZŁOŻYĆ RAPORT O FUNKCJONOWANIU CIAŁA. — Normalne parametry wszystkich funkcji ciała — zapewnił go skaner. W tym momencie Hagen powinien przejąć kontrolę nad usuwaniem sond i uwalnianiem ojca z pancerza, po powtórnym sprawdzeniu wszystkich wskaźników. Nie nadeszła żadna pomoc. Już nigdy jej nie otrzyma. Głosem i telepatycznie wydał polecenie: USUNĄĆ ELEKTRODY Z KORY I RDZENIA. ZDJĄĆ CHOLERNY HEŁM. Komputer spokojnie przekazał rozkazy. Klamry otworzyły się, ciężki kask z cerametalu przekręcił się o jedną czwartą obrotu. Przez podłączone kable dotarły do Marca wibracje podnośnika. Poczuł ciepłe wilgotne powietrze, zobaczył rozproszone światło i znajomy zegar cyfrowy przypominający, że to plioceńska Ziemia: 23:07:33..................16.5 + 27 Połowy wieka rozsunęły się, a cała kapsuła nachyliła, żeby ułatwić mu wyjście. Marc wykonał kilka ćwiczeń izometrycznych, z roztargnieniem dotknął jednej z drobnych ranek zostawionych na czole przez psychoelektroniczną koronę cierniową i stwierdził, że krew już zaschła. Miał na sobie czarny obcisły kombinezon ciśnieniowy z licznymi przewodami i zbiornikami. Skafander był zupełnie mokry i śmierdzący od płynu, w którym pływał przez ostatnie dwanaście dni. Marc zrobił w myśli uwagę, że powinien wreszcie zmienić skład roztworu, nadając mu przyjemniejszy zapach. Marc. Mogę wejść? Supeł, o którym tylko na chwilę zapomniał podczas całej operacji, znowu zacisnął mu się w żołądku. Czas na naprawdę złe wieści. Marc wyszedł z pancernej skrzyni i odesłał ją do schowka na sprzęt. Drzwi kopuły otworzyły się i stanąła w nich Patricia niosąca dwie wysokie oszronione szklanki z plasterkami cytryny. Miała na sobie wieczorową suknię bez pleców, z bladoniebieskiego materiału przetykanego złotą nitką. Wyglądała znacznie młodziej, a rozpuszczone włosy nabrały koloru syropu klonowego, koloru, który Marc pamiętał z czasów młodości w New Hampshire. Przyjął jej pocałunek, lekki jak płatek śniegu, wziął szklankę i przepłukał gardło alkoholem. — Ilu odeszło z Hagenem? — zapytał. — Dwadzieścioro ośmioro. Wszystkie dzieciaki i pięcioro wnuków. Zabrali pojazdy terenowe i zniszczyli wszystkie ponad sześciometrowe łodzie na wyspie. — Ekwipunek? — Pięć ton broni, przenośny generator sigma, wszystkie mechaniczne ekrany mentalne, dziwny zestaw narzędzi, zapasy. Wyruszyli cztery dni temu. Popłynęliśmy za nimi małymi łodziami, lecz Hagen, Phil Overton i młody Keogh wywołali szkwał, który nas omal nie zmiótł. A bez ciebie nasza próba długodystansowej syntezy zniewalającej zawiodła. — Cztery dni. — W podkrążonych oczach malowała się jeszcze większa udręka niż zwykle. — Dobrze to zaplanowali. Teraz znajdują się już poza zasięgiem mojej siły zniewalającej. — Ale nie poza zasięgiem zmasowanego uderzenia kreatywnego. Nie ma miejsca na Ziemi, gdzie mogliby się schronić przed psychopiorunem... gdybyś zdecydował się go cisnąć. Oczywiście założyli, że tego nie zrobisz. Patricia mówiła obojętnie. Nie miała dzieci. — Muszę pomyśleć. — Marc przeczesał palcami wilgotne włosy. Był zgłodniały, jak zwykle po gwiezdnych poszukiwaniach. Chemiczny zapach kombinezonu wyjątkowo go dzisiaj drażnił. — Zamierzam wziąć prysznic i przebrać się. Jadłaś kolację? — Czekałam na ciebie. Spóźniłeś się. Na jego twarzy pojawił się charakterystyczny krzywy uśmiech. Weszli do przebieralni. — Trochę czasu zmitrężyłem w ostatnim układzie, odwlekając nieuniknione. — Spodziewałeś się tego? — Na jej twarzy pojawiła się konsternacja, którą ukrywała za mentalnym ekranem. — Zaczynam myśleć, że celowo to sprowokowałem. Zdjął kombinezon i wszedł do staromodnej kabiny prysznicowej, rozkoszując się zaprogramowanymi wcześniej drobnymi przyjemnościami: pulsującymi igłami ciepłej wody i mydła Canoe w płynie, słonym prysznicem i na koniec lodowatym potopem. Podając mu płaszcz kąpielowy, Patricia przesunęła wzrokiem po jego ciele ze szczerym podziwem, który był tylko w połowie żartobliwy. — Jaka szkoda, że w trakcie gwiezdnych poszukiwań tracisz opaleniznę. A poza tym jesteś ten sam: stary szpakowaty Adonis z brwiami Mefista. Boże, jak ja nienawidzę samoodmładzają-cych się mężczyzn... I pożądam! — Przykro mi, kochanie. To kolejny skutek uboczny gwiezdnych poszukiwań. Przynajmniej na razie. — Do czasu, kiedy zwariuję na tyle, by znowu zacząć trwonić soki życiowe. Westchnęła. — Dwa tygodnie w basenie regeneracyjnym, żeby odzyskać przyblakły urok. Dlaczego miałabym się przejmować? — Jesteś wspaniała. Podobają mi się twoje nowe włosy. Tylko cierpliwości. Zawsze troskliwa, zawsze wierna i nie narzucająca się z miłością. Patricia Castellane, która kierowała zniszczeniem własnej planety, żeby poprzeć jego Rebelię, była jedyną kobietą dzielącą z nim łoże od czasu śmierci Cyndii w apokalipsie na Starszej Ziemi. — Mam wezwać pozostałych? — zapytała. Nałożył marszczoną koszulę. — Możemy spróbować. Wezwij Steinbrennera, Kramera, Dalemberta, Ragnar Gathen, Warshaw. Van Wyka, jeśli jest trzeźwy. Strangford, niezależnie od stanu, i Keoghów. — Zawiązał w pasie czerwoną szarfę. — Alexisa Maniona? — Do diabła z nim. Jestem zaskoczony, że nie uciekł z dzieciakami! Pomagał tej cholernej Felicji... — Urwał i spojrzał na nią pytająco. Patricia odpowiedziała mu, jednocześnie wysyłając telepatyczne wezwania. — Felicja zabiła Vaughna Jarrowa podczas pierwszego spotkania. Cloud, Elaby i Owen są cali, ale to już koniec misji. — Przesłała mu raporty Owena t Hiszpanii. Dowiedział się z nich o Felicji i Elżbiecie, koronacji i ślubie Aikena Druma. — Na razie ślad zaginął po Felicji. Elaby i Cloud próbują uratować Jill. Zapewniają o swojej lojalności mimo zdrady pozostałych dzieci i czekają na twoje wskazówki. Marc wybuchnął cynicznym śmiechem. Uczesał się i podał Patricii ramię. Wyszli z obserwatorium i ruszyli brzegiem jeziora Serene do domu. Księżyc w nowiu już zaszedł, a tropikalne niebo było usiane diamentowymi gwiazdami. Wygnani buntownicy nadali plioceńskim konstelacjom własne nazwy. Mars wisiał nisko na zachodzie, jako kokarda na Kapeluszu Napoleona. — Elaby i Cloud będą musieli zrezygnować ze swoich planów, skoro Felicja udała się z wizytą do Elżbiety — zauważył Marc. — Możemy spokojnie założyć, że nowym celem będzie Aiken Drum. — Bezpośredni atak, kiedy dzieciaki dotrą do Europy? — Jeśli Elaby i Coud postradają rozum. — Więc propozycja przyłączenia się do niego? Marc zatrzymał się i spojrzał na jezioro. Właśnie nadpływały łodzie z jego współkonspiratorami, którzy kiedyś byli członkami Rady, dopóki nie związali swoich losów z nim i jego marzeniem o panowaniu ludzi nad Środowiskiem Galaktycznym. Przy życiu zostało tylko jedenastu przywódców — licząc Patricię i Owena — i trzydziestu jeden podwładnych. — Najprawdopodobniej dzieci przystąpią do pokojowych rokowań wstępnych z Aikenem Drumem — powiedział Marc. — Nie znamy jego pełnych możliwości ani słabych punktów. Zważywszy na brak doświadczenia dzieci, ich sąd na temat króla Aikena-Lugonna będzie obarczony większymi błędami niż nasz. — Firvulagowie podjęli nieudaną próbę wspólnego ataku podczas obchodów Święta Miłości. Na odległość nie udało nam się określić przyczyny porażki, lecz Jeff Steinbrenner uważa, że Aiken mógł mieć przy sobie generator pola ochronnego. — Może. Z drugiej strony, ten nieurodzony królewicz mógł po prostu nabrać mocy. Jest do tego zdolny. To bardzo interesujący młody człowiek! Siły metapsychiczne stanowią tylko część jego arsenału. Zdaje się, że jest urodzonym politykiem. Pod powierzchnią umysłu Patricii czaił się strach. — Jeśli Aiken Drum zareaguje pozytywnie na plan otwarcia Bramy Czasu... — Nie dopowiedziała myśli. Gdyby istniało przejście w obie strony między pliocenem a Środowiskiem, agenci Magistratu zapewne postaraliby się wymierzyć sprawiedliwość ocalałym buntownikom nawet po dwudziestu siedmiu latach. Marc patrzył na niezliczone gwiazdy i milczał przez parę minut. — Wystarczy jeden świat i rasa na odpowiedniem szczeblu rozwoju — odezwał się w końcu. — Tego tylko szukam, Pat. Gdybyśmy poprosili o azyl, altruizm skłoniłby ich do udzielenia nam pomocy. Prawdę o biednych słabych ludziach zrozumieli za późno. Mając nowy start, już byśmy nie popełnili błędów. Znowu sięgnęlibyśmy po władzę. Dokonalibyśmy infiltracji, jednocześnie hodując sztucznie nowe liczne pokolenie. Moglibyśmy tego dokonać, mimo że została nas garstka. Gdybyśmy tylko znaleźli gwiazdę... — Marc, co zrobimy teraz? — krzyknęła. Wziął ją za rękę i ruszyli w stronę domu. Na przystani paliły się światła i przybiło już co najmniej sześć łodzi. — Chodź i zjedz za mną kolację — zaproponował — a potem porozmawiamy z tamtymi. Korekcyjną mocą wywarł lekki nacisk na jej ekran ochronny. — Nie bój się otworzyć przede mną, Pat. Od dawna wiem, że wszyscy uważacie moje gwiezdne poszukiwania za daremne. Może ja również podświadomie tak uważam. Jeśli to prawda, może dojdę do wniosku, że czas ułożyć zupełnie nowy plan działania. — Ja nie boję się tego powiedzieć, w przeciwieństwie do was! Oczy Gerrita Van Wyka były wyłupiaste i jasne. Z lekko otwartymi szerokimi ustami, czaszką lśniącą w świetle lamp werandy i drżącymi małymi dłońmi, w których ściskał pustą szklankę z dzwoniącymi kostkami lodu, wyglądał bardziej niż kiedykolwiek jak wojownicza żaba. Wziął głęboki oddech. — Mieliśmy wiele znaków, że coś takiego może się wydarzyć. Sprawa Felicji była pierwszym ostrzeżeniem. Czy możemy obwiniać dzieci? Spójrz prawdzie w oczy, Marc! Twój pomysł, żeby znaleźć inną zespoloną rasę, jest w najlepszym razie celem długodystansowym, a miałeś dwadzieścia pięć lat, żeby go zrealizować. Przeszukałeś ponad trzydzieści tysięcy układów i znalazłeś tylko dwanaście zamieszkanych przez rozumne istoty, lecz żadna nawet nie zbliżyła się do poziomu sprzężonego Umysłu. Marc siedział z Patricią przy małym stole jadalnym, a pozostała dziewiątka stała albo porozsiadała się na wiklinowych meblach. Patricią przysunęła tacę z mango i Marc zaczął obierać owoce srebrnym nożykiem. — Tym razem to już koniec — oznajmił. — Znalazłem Poltroy. Ośmioro gości zareagowało mentalnymi komentarzami pełnymi podniecenia. Tylko Cordelia Warshaw, antropolog i psychotaktyk, zachowała spokój. — Na którym szczeblu drabiny się znajdują? — Mniej więcej na poziomie erectusa. Pokiwała głową. — To by się zgadzało, zważywszy na wolniejsze tempo ewolucji. Jaka szkoda, że nie znalazłeś Lylmik. Marc jadł kawałki soczystego owocu, jednocześnie przesyłając zgromadzonym relację z gwiezdnych poszukiwań. Przypomniał im, że rozpoczął je od zbadania rzadkiej gromady gwiazd zawierającej słońce Lylmik. Nie znalazł śladu najstarszej rozumnej rasy Galaktyki. — Gdzieś tam są. — Wytarł usta chusteczką. — Lecz Bóg wie gdzie. — Nieuchwytne małe ludziki majstrowały coś przy swoim słońcu — odezwał się Kramer. — Marc i ja wiele lat temu badaliśmy tę sprawę. Trudno określić, jakie jest w pliocenie jego widmo. Niektórzy astrofizycy spekulują, że Lylmikowie mogli przesunąć gasnącą gwiazdę do ciągu głównego milion lat przed pierwszą fuzją umysłów. Jeśli to prawda... — Wzruszył ramionami. — Nie mogę tracić czasu na badanie rodzących się czerwonych gigantów — powiedział Marc. — Nasze szansę są nikłe, nawet jeśli ograniczę poszukiwania do najbardziej prawdopodobnych układów. — Nasze szansę są zerowe teraz, kiedy uciekły dzieciaki — oświadczył Van Wyk. Wygramolił się z fotela i sięgnął po butelkę wódki. Szarpnął ją mocno, gdyż wydawała się przyklejona do tacy. Helayne Strangford zaśmiała się piskliwie. — Skoro ja nie mogę jej dostać, ty również nie dostaniesz, Gerry! Na trzeźwo obserwuj zbliżający się koniec! A może to odłożymy, Marc? Zamierzasz nas poprosić, byśmy ci pomogli je zabić? Nasze własne dzieci? Po to, żebyśmy my byli bezpieczni? Podeszła do stołu i stanęła nad Markiem z wykrzywioną twarzą i zaciśniętymi pięściami, napięta jak struna pomimo niedawnych heroicznych korekcyjnych wysiłków Steinbrennera. Anioł Otchłani rozważył zagrożenie i zareagował litościwie. Helayne wpadła w czekające ramiona Steinbrennera, powalona zwykłym paraliżem motorycznym i jednoczesnym paraliżem mowy, lecz zachowała pełną świadomość. Lekarz położył kobietę na sofie. Dalembert i Warshaw podparli ją poduszkami. — To będzie trudna decyzja dla nas wszystkich, Helayne — powiedział Marc. — Kochasz Chrisa, Leilę, małego Joela, Ragnar kocha Elaby'ego, Keoghowie kochają Niala. Peter, Jordy i Cordelia kochają swoje dzieci i wnuki. I ty też, oskarżył go umysł Helayne. — Tak — przyznał Marc. Odepchnął krzesło i wstał. Jedna z okiennic była lekko uchylona. Do środka wlatywały ćmy i krążyły wokół lampy. Marc zamknął zasuwkę, od niechcenia zlikwidował owady i oparł się o słup ganku z rękami wciśniętymi w kieszenie. — Cloud i Hagen są wszystkim, co mi zostało po Cyndii. Musiałem ich zabrać na wygnanie. To było złe, ale konieczne. — Omiótł spojrzeniem towarzyszy. — Podobnie jak było złe, lecz ludzkie i zrozumiałe, że wy zdecydowaliście się tutaj na potomstwo. Mieliśmy nadzieję, że naszym marzeniem zarazimy młodych. Nie udało się nam, a ja zawiodłem podwójnie, nie znajdując świata, który przyszedłby nam na ratunek. — Jeszcze jest czas — powiedziała Patricia. — Całe wieki, jeśli nie zrezygnujemy! Jeśli będziemy mieli odwagę. — Zaryzykowaliśmy podczas Rebelii! — warknął Jordan Kramer. — Przypomnę wam, że moja pierwsza rodzina zginęła na Okanagonie, a syn Dalemberta był w Dwunastej Flocie. Nie rób nam wykładów z odwagi, Castellane. A jeśli chodzi o miłość, wszyscy wiemy, że jesteś niezdolna... — Jordy — rzucił Marc unosząc brew. Niepotrzebny był mentalny cios, żeby przerwać tyradę fizyka. Z pobladłą twarzą Kramer odwrócił się od reszty towarzystwa i zapatrzył w noc. Z ciemnego kąta dobiegł powolny głos Ragnar Gathen. — Gwiezdne poszukiwania były wspaniałym pomysłem, który dał nam nadzieję, uczynił wygnanie znośniejszym. Lecz dzieci... one cię nie znały tak jak my, Marc. Więc skoro dostrzegły możliwość ucieczki z więzienia, które dla nich wybraliśmy, muszą z niej skorzystać. — Kiedy zostanie otwarta Brama Czasu, zginiemy — oświadczył Van Wyk. — Albo wykasują nam umysły po upokarzającym publicznym procesie. — Elaby obiecał mi, że zniszczą Bramę Czasu, gdy znajdą się po drugiej stronie — powiedziała Gathen. — Hagen by tego nie zrobił — stwierdził Marc. — Choć niekoniecznie celowo. Tak czy inaczej brama pozostałaby otwarta dla agentów. Mała doktor Warshaw o słodkiej twarzy skinęła głową. — Marc ma rację. Nie tylko jego dziecko żywi urazę. Jedyne bezpieczne dla nas wyjście to zabić ich wszystkich. — Pogładziła dłoń Helayne. Oczy sparaliżowanej kobiety były zamknięte. Płynęły z nich łzy. — To nie jest dobre rozwiązanie — powiedziała Patricia. — Wystarczy, że parę osób przeżyje i przekaże Aikenowi Drumowi informacje, jak zrekonstruować aparat Guderiana, wcześniej czy później on sam podejmie się tego zadania, korzystając z urządzeń wykradzionych przez dzieci lub nie. Przeanalizowałam tę możliwość. — Zgadzamy się z Castellane — oświadczył Diarmid Keogh. Umysł jego siostry Deidre przekazał bezlitosny obraz koncertowego psychoenergetycznego uderzenia, które rozwiązałoby problem. Przywódca Rebelii Metapsychicznej spoglądał niewidzącym wzrokiem ku wschodowi. — Jest jeszcze inna możliwość. Ryzykowna. Odpowiedziało mu milczenie. — Widzę ich — oznajmił Marc. — Modułowy statek płynie bardzo wolno przez strefę bezwietrznej pogody. Żagle są bezużyteczne, ponieważ wszystkie siły PK dzieciaki kierują do głównego silnika. Dość łatwo byłoby ich trafić, lecz znacznie trudniej podgrzać dużą masę powietrza i skierować ich z powrotem do domu. — Czy to możliwe? — krzyknął Peter Dalembert. W jego umyśle wrzało. — Co o tym sądzisz, Jordy? — zapytał Marc. — Są daleko — odparł Kramer sceptycznie, przystępując do obliczeń. — To jakieś dwa tysiące kilometrów, dzięki początkowemu impetowi. Nie możemy tak po prostu podgrzać powietrza. Musimy zlokalizować stosowny tropikalny niż i przemieścić go. Na przakład taki. — Przekazał Marcowi obraz. — Widzę coś takiego na północ od równika. — Nie — powiedział Marc. Kramer wzruszył ramionami. — No właśnie. Możemy czekać tydzień albo dwa na okazję. Do tej pory będą w Europie albo w regionie zachodnich wiatrów, skąd nie mamy szansy ich ściągnąć. — Jest — powiedział Marc pokazując fizykowi mapę meteorologiczną. — Niedaleko wybrzeża Afryki. — Hmm. Gdyby tylko udało się nam go skierować na zachód. Można by też zepchnąć ich na wybrzeże marokańskie. — Cholera, Jordy — burknął Steibrenner — mamy dość mocy, żeby odsuwać huragany od Ocali, więc dlaczego tak cholernie trudno jest wygenerować pomyślny wiatr? — Odwrócenie masy powietrza to zupełnie co innego niż zrobienie wiatru, Jeff. Albo przesunięcie jej w kierunku przeciwnym do prądów atmosferycznych dominujących o tej porze roku. Mamy czterdzieści dwa umysły, z czego sześć czy siedem słabych, jeśli chodzi o PK i kreację. Byłoby to piekielnie wyczerpujące. — A licz się z tym, że dzieci będą stawiać opór — przypomniał im Diarmid Keogh. Deidre odtworzyła obraz gwałtownego szkwału, który stworzyli uciekinierzy pierwszego dnia, a Diarmid dodał: — To nasz drogi Nial kierował burzą, która miała zatopić kochanego tatusia i mamusię. Współdziałał z Philem Overtonem i Hagenem, mimo że chłopcy nie są sprzężeni. Tak, musimy założyć, że będą walczyć. — Mają broń fotonową — rzucił Van Wyk drżącym głosem. — Nie mów jak idiota, Gerry — skarciła go Patricia. — Marc jest z nami. Przenośne działa nie mogą nam nic zrobić. Zanim uciekinierzy wycelują w Ocalę, znajdą się w zasięgu zniewalającej siły Marca. — Użyją wszystkiego, co mają pod ręką — upierał się Van Wyk. — To będzie walka na śmierć i życie — dodała Warshaw cicho. — Spróbujemy oszczędzić dzieci — powiedział Marc. — Przede wszystkim musimy zyskać na czasie. Nie zapominajcie, że Cloud, Elaby i Owen są w Europie, Felicja na razie zniknęła, a Aiken Drum jest podatny na manipulację. Muszę się zastanowić, przeanalizować sytuację. — Miałeś na to dwadzieścia siedem lat — rzucił Van Wyk zuchowato. Lecz Marc był daleko. — Jeśli stwierdzimy, że nie damy rady zawrócić dzieci, przynajmniej przeszkodzimy im w dotarciu do Europy. Gdyby nam się udało zagnać ich na wybrzeże Afryki, odsunęlibyśmy od siebie zagrożenie i mieli czas na przygotowanie własnej akcji. Tak... Wrócił do rzeczywistości i podziałał na umysły obecnych siłą zniewalania oraz hipnotyczną perswazją. — Gwiezdne poszukiwania! Gdyby mi się udało, byłby to dla nas ratunek, substytut marzenia, które się nie spełniło. Ściągnąłem na was klęskę. Postanowiliście udać się za mną do pliocenu i spróbować jeszcze raz. I znowu zawiodłem. Nasze dzieci mają własne marzenie, a ja musiałem rozważyć implikacje ich wyboru. Robiłem to przez ostatnich dwadzieścia dni, przeszukując gwiazdy. Teraz wspólnie poszukujemy rozwiązania. Ostateczna decyzja należy do mnie. Powiedzcie mi, jak byście głosowali. — Zabić ich — powiedziała Cordelia Warshaw. — To jedyne bezpieczne wyjście — poparła ją Patricia. Nastąpił moment wahania, lecz tylko Gerrit Van Wyk przyłączył się do kobiet, które wydały wyrok śmierci. Pozostali wybrali ryzykowniejszy kurs. Marc przedstawił obecnym plan, który mógł im zapewnić bezpieczeństwo i jednocześnie dać dzieciom szansę powrotu do Środowiska. Istniało również prawdopodobieństwo, że pomysł sprowadzi zagładę na nich wszystkich i na niczego nie podejrzewających mieszkańców Wielobarwnego Kraju. — To właśnie zamierzam zrobić — oświadczył Marc. — Wesprzecie mnie? Byli członkowie Rady Galaktycznej telepatycznie potwierdzili jego przywództwo. — Doskonale. Skontaktuję się dzisiaj z Owenem. Jutro zaczniemy modyfikację urządzenia do gwiezdnych poszukiwań i konstrukcję nowego wehikułu. Zepchniemy dzieci do Afryki i postaramy się, żeby tam zostały, póki nie zakończymy przygotowań. Jeśli nie wydarzy się coś nieoczekiwanego, wyruszymy do Europy pod koniec sierpnia. ROZDZIAŁ TRZECI Felicja chodziła niespokojnie po balkonie domku myśliwskiego na Czarnej Turni niczym płochliwy leśny duszek, rzucając wokół siebie nerwowe spojrzenia i omiatając ultrawzrokiem górski las jak promieniem radiolatarni. — Jesteś tutaj bezpieczna — zapewniła ją Elżbieta. Stała w drzwiach ubrana w stary kombinezon z czerwonego denimu, który dziewczyna powinna pamiętać z oberży. Chciała w ten sposób podkreślić, że jest jej starą przyjaciółką. Kruk zjawił się w chacie ponad dwa tygodnie temu i każdego dnia siadał na poręczy balkonu, zmieniając się w przestraszoną dziewczynę. I każdego dnia mimo umiejętnych perswazji Elżbiety kruk odlatywał po coraz dłuższych rozmowach. Dzisiaj Felicja odważyła się zostać ponad dwie godziny. — Ostatniej nocy miałam koszmary, Elżbieto. — Przykro mi. — Wkrótce zacznę głośno krzyczeć. Jeśli to zrobię, umrę. Utonę w złocie i gównie. — Chyba że pozwolisz, bym ci pomogła. Szalone oczy zogromniały. W mózg Elżbiety wpiły się pazury, ale zanim zrobiły jej krzywdę, Wielka Mistrzyni wzniosła mocną barierę. Pazury zaczęły się ślizgać bezradnie po gładkiej nieustępliwej powierzchni, wreszcie cofnęły się. — Ja... ja nie chciałam tego zrobić — powiedziała Felicja. — Chciałaś. — Ton korektorki był smutny. — Zabiłabyś każdego, kto gotów jest cię pokochać. — Nie! — Tak. Twój mózg jest chory. Drogi przewodzenia przyjemności i bólu są ze sobą splecione. Mam ci pokazać różnice między normalną strukturą mentalną a twoją? — Dobrze. W przedsionku umysłu Felicji uformowały się obrazy, niezwykle skomplikowane, lecz opatrzone etykietkami, które mogło zrozumieć nawet to niewykształcone dziecko. Przez piętnaście minut dziewczyna studiowała mapy obu mózgów, ukrywając się za ekranem. Wreszcie przez powstałą w nim szczelinę wyjrzała nieśmiała istota. — Elżbieto? Ten mózg należy do mnie? — Jest najbardziej zbliżony do twojego. Tylko taki mogłam stworzyć, nie wchodząc w ciebie. — Czyj jest ten drugi? — Siostry Amerie. Dziewczyna zadrżała. Zeszła z poręczy balkonu i zbliżyła się do Elżbiety. Blada, drobna i bardzo samotna. — Jestem potworem. Wcale nie jestem człowiekiem, prawda? — Możesz nim być. Wszystko to znajduje się w twojej podświadomości, a od czasu otwarcia Cieśniny Gibraltarskiej wywarło silny wpływ na twoją świadomość. Można cię jednak wyleczyć. Jeszcze jest czas. — Ale niedużo? — Tak, dziecko. Niedługo będziesz niezdolna do wysiłku woli, by pozwolić na korekcję. Musisz wpuścić mnie dobrowolnie. Jesteś zbyt silna, żebym mogła cię zmusić. Nawet jeśli się zgodzisz, leczenie będzie bardzo ryzykownym zadaniem. Dopóki się tu nie zjawiłaś, dopóki nie zbadałam cię z bliska, nie zdawałam sobie sprawy, jakie to niebezpieczne. — Mogłabym cię zabić? — Z łatwością. — Mimo to spróbujesz mi pomóc? — Tak. Dziewczyna podniosła drobną główkę. Ciemne oczy napełniły się łzami. — Dlaczego? Żeby uratować przede mną świat? — Po części — przyznała Elżbieta. — Lecz również, żeby uratować ciebie. Felicja odwróciła wzrok. Na jej ustach pojawił się dziwny uśmiech. — Jesteś równie zła jak Amerie. Jej chodziło o moją duszę. Ty również jesteś katoliczką, prawda? — Tak. — I co ci po tym w pliocenie? — Czasami niewiele. Życie wszędzie jest podobne i muszę się do niego przystosować. Dziewczyna roześmiała się. — Nawet jeśli wątpisz? — Zwłaszcza wtedy — powiedziała Elżbieta. — Jesteś bardzo bystra, Felicjo. — Cofnęła się do pokoju, gdzie przed dużym oknem stały dwa fotele. — Wejdź i usiądź. Felicja zawahała się. Korektorka wyczuła w dziewczynie wir sprzecznych emocji, silny strach walczący ze szczerą potrzebą miłości, stłamszoną pod ciężarem winy i perwersji. Elżbieta usiadła w jednym z foteli i spojrzała na widok za oknem, faliste wzgórza Montagne Noire, odległy blask Lac Provencal. Kruk jeszcze nie odleciał. Felicja obserwowała ją. W pewnej chwili mała sonda próbowała prześliznąć się przez linie obronne korektorki: ciekawa, pełna rozpaczliwej nadziei. Elżbieta zakryła twarz dłońmi i zaczęła się modlić. Całkiem opuściła barierę i powiedziała: — Zajrzyj w mój umysł, jeśli chcesz, Felicjo. Bądź delikatna, dziecko. Przekonaj się, że mówiłam ci prawdę, że pragnę tylko ci pomóc. Sonda zagłębiła się, lecz Felicja niechcący odkryła się na moment. O Boże, widzisz emocjonalną zdradę złych rodziców wobec małej dziewczynki. Czy przez to nie jest ona w stanie zbliżyć się do nikogo, kto mógłby ich zastąpić? — Kochasz mnie? Niedowierzanie... powstrzymywana furia... — Nie mam własnych dzieci, ale kochałam ich wiele. Leczyłam je, uczyłam. To było moje życie w Środowisku. — Ale żadne z nich nie było tak złe jak ja? — Żadne nie potrzebowało mnie tak bardzo jak ty, Felicjo. Dziewczyna siedziała w drugim fotelu, pochylając się ku kobiecie w czerwonym kombinezonie. To tylko Elżbieta! Była miła w oberży, przekonywała urzędników, żeby nie przykuwali jej łańcuchem do fotela po ataku na radcę Shonkwilera. Elżbieta, która spartaczyła polowanie na łosie, a potem okazała wdzięczność, kiedy Felicja wyręczyła ją w odzieraniu zdobyczy ze skóry i usuwaniu wnętrzności. Elżbieta, która była tak smutna z powodu straty męża. Która nauczyła się pilotować balon, żeby móc swobodnie latać sobie w pliocenie... a zrezygnowała z tej wolności i spokoju, żeby Felicja mogła uciec Culluketowi. — Wierzę ci — powiedział cichy głosik. Potwór wycofał się daleko. Elżbieta opuściła ręce, wyprostowała się i uśmiechnęła. — Mam ci powiedzieć, jak to zrobimy? Felicja skinęła głową. Chmura platynowych włosów była naelektryzowana z podniecenia. — Po pierwsze, musimy przejść w bezpieczne miejsce, gdzie twoje wyładowania mentalne nie będą nikomu zagrażały. Słyszałaś kiedyś o pokoju bez drzwi? Felicja potrząsnęła głową. — To urządzenie do mechanicznego ekranowania mózgu. Brede używała go jako kryjówki, kiedy ciśnienie innych osobowości stawało się zbyt duże do zniesienia. Ze środka mogła obserwować innych ultrawzrokiem, ale nikt nie mógł dotrzeć do niej. Brede pozwoliła mi się tam schronić na jakiś czas. Zanim zginęła w Potopie, przekazała urządzenie moim przyjaciołom. Pokój bez drzwi nie jest więzieniem. Można go w każdej chwili opuścić. Jeśli jednak mam się podjąć leczenia, będziemy musiały spędzić w nim cały ten okres. Może nawet kilka tygodni. — Zgadzam się. — Jest jeszcze jeden warunek. Ponieważ jesteś bardzo silna, chciałabym mieć pomocników w pewnych fazach leczenia. Nie mam takiej mocy jak w Środowisku. Pamiętasz, że straciłam zdolności metapsychiczne i odzyskałam je dopiero pod wpływem szoku po przejściu Bramy Czasu. — Pamiętam. Kto będzie pomocnikiem? — Creyn i Dionket. Dziewczyna zmarszczyła się. — Creyn jest w porządku. Nie boję się go. Lecz Lord Uzdrawiacz... on jest potężniejszy od Culluketa, ale nie powstrzymał go. Był zbyt tchórzliwy. A teraz ukrywa się w Pirenejach z Minanonnem i głupią Frakcją Pokojową zamiast pomagać swoim w walce z Firvulagami. Uważam, że to nikczemne! — Nie rozumiesz Dionketa. Mimo to musisz go zaakceptować. — Jakie będzie ich zadanie? Przecież wiesz, że nie dadzą mi rady. — Zaprogramuję kilka specjalnych mentalnych hamulców, które oni będą obsługiwać, gdy ja będę zajęta bardziej skomplikowanymi zadaniami. Wyobraź sobie chirurga, który używa retraktorów, zacisków i innych instrumentów, żeby odsłonić pole operacyjne. Dionket i Creyn uwolnią mnie od konieczności stałego obserwowania twoich mechanizmów obronnych, gdy będę dokonywała katharsis. Felicja milczała. Wielkie brązowe oczy z roztargnieniem obserwowały orła krążącego powoli na bezchmurnym majowym niebie. Wreszcie odezwała się. — I potem już będę dobra? — Będziesz zdrowa, dziecko. Tylko Bóg wie to drugie. Potwór wyjrzał z ukrycia, drwiąc z Elżbiety. — Amerie nie potrafiła mi udowodnić, że istnieje Bóg. Albo że nas kocha, jeśli istnieje. Możesz to udowodnić? — Istnieją racjonalne dowody istnienia Pierwszej Przyczyny i Omegi, Ojca i Syna. Dowody Miłości, którą nazywamy Duchem Świętym. Nie znamy jednak ani jednego człowieka, który by uwierzył po otrzymaniu tych dowodów. Służą głównie nawróconym, którzy chcą potwierdzenia. — Masz na myśli rozwianie wątpliwości! — Przezwyciężenie słabości. Najpierw jednak musi zaistnieć potrzeba. To jedyny prawdziwy dowód. Potrzeba miłości. — Amerie powiedziała mi kiedyś coś podobnego. Wtedy chciałam uwierzyć w Boga. Może wtedy istniał dla mnie. Teraz nie. Nie ma Boga i nie ma diabłów, a ty jesteś tylko snem! Masz! Teraz wiesz, co myślę! — Felicjo... — Co z tego, że nie wierzę w nic? Nadal możesz mnie wyleczyć? — Jestem pewna, że tak. Uśmiech potwora zakwitł jak trujący kwiat. — Ciekawe, czy wasz Bóg pochwala twoją wielką pewność siebie! Jeśli ugryziesz więcej, niż możesz przełknąć, zapłacisz za to. I może wiele innych osób. Elżbieta wstała. Jej umysł nadal był otwarty. — Dokonaj teraz wyboru, Felicjo. Zgódź się na leczenie albo odejdź i nigdy nie wracaj. Diaboliczny uśmiech zniknął. Pojawił się dawny strach i jeszcze dawniejsza potrzeba, która nigdy nie została zaspokojona. Biedne udręczone dziecko, akceptujące cierpienie zamiast miłości, brud jako substytut piękna, śmierć zamiast strasznego życia. — I co? — zapytała Elżbieta. — Zostanę z tobą — szepnęła dziewczyna. Mur zawalił się. Naga istota patrzyła na Elżbietę i czekała. ROZDZIAŁ CZWARTY Aiken doszedł do wniosku, że czasami stanowisko króla jest nic nie warte. O trzeciej rano nie spał i obserwował ponuro, jak brązowe sowy polują na myszy na obwałowaniach i balkonach Szklanego Zamku. Światła były wygaszone. Musiał nakazać zaciemnienie raz w tygodniu, żeby upierzeni myśliwi mieli ułatwione zadanie w walce z gryzoniami, które namnożyły się ostatnio, gdyż jego dwór lubił jadać pod gołym niebem. To był frustrujący dzień. Celadeyr z Afaliah wysunął poważne obiekcje wobec świetnego planu Aikena, by zrobić najazd na kryjówkę Felicji. Nie miał ochoty dostarczyć chalików na wyprawę i wolał, żeby zgrupowanie odbyło się w jego mieście, a nie nad zatoką Gwadalkwiwir. Ustąpił bardzo niechętnie, dopiero kiedy Aiken skorzystał z królewskiej władzy. W dodatku Yosh Watanabe poinformował króla, że bambus z nowej dostawy zupełnie nie nadaje się na szkielety latawców bojowych. Był zbyt słaby na duży o-dako i zbyt łamliwy dla mniejszego rokkaku. Jeśli podczas tegorocznego Wielkiego Turnieju miały się odbyć zawody latawców bojowych, musieli wrócić do deski kreślarskiej (i na bagna). Przyszły też wieści, że cholerni bezobręczowi zbuntowali się w głównej fabryce cukierków w Rocilan. Aiken wysłał Alberonna, żeby to sprawdził. Okazało się, że kadra wybrańców ze złotymi obręczami (bez szczególnych utajonych zdolności metapsychicznych) zmuszała ramapiteki i robotników bez obręczy do większego wysiłku i sprzedawała ponadplanową produkcję na czarnym rynku. Złotym pośpiesznie udzielono nagany, a przepracowanym robotnikom zmniejszono normy. Aiken zastanawiał się jednak, ilu jego podopiecznych mogło być w to wmieszanych, i w końcu postanowił wezwać całą elitarną gwardię do Goriah, żeby mieć kontrolę nad fabryką. W rezultacie niektóre miejskie garnizony miały zostać niebezpiecznie uszczuplone, lecz to i tak było nieuniknione po rozpoczęciu ekspedycji hiszpańskiej. Potem była sprawa Bardelask. Mały Lud z Famorel zacieśniał okrążenie, niszcząc kolejno okoliczne plantacje. Lady Armida przestraszyła się (mając ku temu powody) i zażądała, żeby suweren przysłał posiłki i dał nauczkę staremu Mimee i jego bandzie. Aiken oczywiście nie mógł tego zrobić. Nie teraz, kiedy gromadził siły, by ruszyć na Koneyn. Biedne Bardelask było skazane, choć nie śmiał tego powiedzieć Armidzie. Musiał się teraz skupić na głównych celach strategicznych: fotonowej Włóczni i złotych obręczach, które zachomikowała Felicja. W każdej chwili Elżbieta mogła zakończyć leczenie i wypuścić monstrum na wolność. (Szpieg Aikena na Czarnej Turni oceniał, że kuracja zajmie jeszcze jakieś dwa tygodnie, ale kto by ryzykował?) Musiał zrobić nalot na ukryty skarb, zanim Felicja wyjdzie z pokoju bez drzwi, a potem, zgodnie z planem Culluketa, zwabić ją w pułapkę, zanim się zorientuje w sytuacji. Później nowo przybyły członek Motłochu z regionu Wogezów doniósł, że szykuje się ekspedycja Wolnych Ludzi. Krążyły również plotki, że wyjęci spod prawa wkrótce będą mieli inną broń oprócz żelaza. Sullivan-Tonn „z szacunkiem pytał", czy on i Olone dostaną pozwolenie na przenosiny do Afaliah. Młoda zniewalaczka urągała mężowi, nazywając go starym zazdrośnikiem, a jednocześnie puszczała oko do Aikena. (Prośba została wzięta pod rozwagę.) Z powodu spraw, które zwaliły się na niego w ciągu dnia, Aiken spóźnił się na kolację. Pieczony łabędź wysechł, a suflet opadł. Piątą noc z rzędu Mercy oddała mu się bez entuzjazmu, za co winiła „złe fluidy" krążące w nocnym majowym powietrzu. To ostatnie z niejasnych powodów martwiło Aikena najbardziej. On sam wyczuwał obecność jakiegoś tajemniczego mentalnego czynnika. Ponieważ jednak nie miał wprawy w jasnosłyszeniu, nie mógł upewnić się co do jego istnienia ani tym bardziej zidentyfikować czy wyśledzić źródła. Zwrócił się do Culluketa, ale Interrogator nic nie wykrył. Czymkolwiek była ta emanacja, wyglądała na dzieło człowieka. Gdy Mercy zasnęła w satynowej pościeli, całkiem rozbudzony Aiken wreszcie zebrał się na odwagę, by sprawdzić paskudne podejrzenie: że ona sama jest źródłem metapsychicznych zakłóceń. Ostrożnie stworzył delikatną sondę, podobno niewykrywalną, która w połączeniu z jego wielką siłą zniewalającą mogła okazać się skuteczna. Interrogator szkolił go do tej operacji przez kilka miesięcy, a on zastosował ją z powodzeniem wobec paru osób, między innymi wobec niepewnego Sullivana. Lecz nigdy nie ośmielił się użyć sondy przeciwko swojej żonie. Korekcja była jego najsłabszą stroną i gdyby Mercy go przyłapała... Uśmiechnęła się we śnie. Aikena zalały fale wściekłości. To musi być prawda! Nie ma innego wyjaśnienia, dlaczego już się go nie boi i w związku z tym jest oziębła. Sonda wsunęła się do mózgu delikatnie i pieszczotliwie. Jesteś szczęśliwa Mercy kochanie? Bardzo. Dlaczego jesteś szczęśliwa? Mam dziecko i mojego słodkiego acushla. A kto nim jest? A któż by inny jak nie mój prawdziwy kochanek? (Do licha, żadnego obrazu!) Spójrz na swego kochanka Mercy i powiedz mi co widzisz. Widzę nowe słońce wstające nad morzem. (Słońce!) Słyszysz jego głos? Teraz go słyszę. (Może ona mówi o mnie!) Jakie jest jego imię Mercy kochanie? Jego imię jest Radość. Jasność. Kulminacja. Gdzie on jest kobieto gdzie on jest kto to jest? Och w połowie drogi między Var-Mesk a piekłem nie odchodź kochany nie ryzykuj Potwór zaczekaj na mnie pomóż mi czekać... (Jezu!) Przesunął zniewalającą moc z kory mózgowej do rdzenia kręgowego. Mercy przestała się rzucać, zaczęła oddychać spokojnie i zmalało ryzyko, że się obudzi. Jednak gdzieś na najgłębszym poziomie mentalnym wyczuła niebezpieczeństwo, choć nie rozpoznała intruza. Aiken czekał, lecz śpiąca zachowała czujność. Wreszcie musiał się wycofać z najwyższą ostrożnością. Po chwili wstał z łóżka, nałożył szlafrok i wyszedł na balkon, żeby pomyśleć. Wszystkie odpowiedzi Mercy mogły równie dobrze dotyczyć jego. Intrygująca była jedynie wzmianka o Var-Mesk. (Chyba żeby uznać całe cholerne sondowanie za niewarte uwagi.) Sondy! Cóż to za podła, tchórzliwa rzecz: grzebanie w mózgu kobiety, którą kochał, szukanie pretekstu, żeby ją oskarżyć. Tak, oskarżyć. Tak, kobietę, którą kochał. Nigdy więcej, poprzysiągł sobie. Niezależnie od podejrzeń. Zresztą jeśli to prawda i on wrócił, wkrótce się dowiem w inny sposób. Nie będę sondował Mercy. Obserwował sowy i słuchał, jak fale cieśniny Redon rozbijają się o odległą tamę. To prawda, że życie króla może być piekłem. Wyłączył się, przestał myśleć, pozwolił, by rozgorączkowany mózg odpoczął za mentalnym ekranem i tarczą urządzenia psychoelektronicznego, które stale teraz nosił przy sobie. Odpłynął, przygnębiony, dręczony niepokojem. I wtedy usłyszał. Daleki głos, słaby, lecz wyraźny mimo wzniesionej barykady. Aiken Drum. Pozdrowienia. Byłeś twardym orzechem do zgryzienia. Nie bój się. Od tygodnia próbujemy do ciebie dotrzeć. Niestety z niepożądanymi skutkami w całej Europie. To musiało być dość kłopotliwe dla twojego otoczenia. — Kto to mówi, do cholery? — szepnął Aiken. Śmiech. Spokojnie chłopcze spokojnie. Prześledź promień myślowy. Możesz to zrobić? Właśnie. Po drugiej stronie Atlantyku. Daleko od Wielobarwnego Kraju. Teraz mówię do ciebie tylko ja. Nie stanowię zagrożenia. Wręcz przeciwnie. — Przedstaw się — rzucił Aiken przez zaciśnięte zęby, usiłując przeniknąć wzrokiem ciemność — albo włączę pole sigma! Masz jedno z tych urządzeń? Ciekawe. Mimo to przebiłem się. Twój własny metapsychiczny mur jest potężniejszy niż wszelkie wynalazki wiesz. Nieźle jak na amatora. Dlatego mieliśmy takie trudności z dotarciem do ciebie. Nie chcieliśmy posługiwać się zwykłą deklamacyjną modłą. Mamy sprawę do ciebie osobiście. — Pokaż się, do licha! Dobrze. Obraz: masywna lśniąca metaliczna skrzynia o ludzkim kształcie wytwór zaawansowanej techniki. Zbroja kosmiczna? Osłona przed promieniowaniem? Sprzęt do podtrzymywania życia? Twarz mężczyzny, przystojna i surowa, dołek w brodzie szerokie usta głęboko osadzone oczy i krzaczaste brwi doskonały orli nos kręcone siwiejące włosy. Pomożemy ci zdobyć Włócznię i złote obręcze. — Też coś! — Serce mu podskoczyło, a jednocześnie ogarnął go strach. Kto to jest? Czy to znaczy że znasz kryjówkę Felicji w Górach Betyckich? Tak. Możemy zawrzeć umowę. W tym momencie doszła do głosu jego natura oszusta. Tak? Trzej moi ludzie są już w Europie. Nie musisz się bać. Metapsychicznie są znacznie słabsi od ciebie. (Obrazy.) Wiemy o twoich przygotowaniach do inwazji na Hiszpanię zanim Felicja wyjdzie z pokoju bez drzwi. Wiemy że chcesz znaleźć i naprawić fotonową Włócznię a potem użyć jej przeciwko dziewczynie. To moja Włócznia do diabła. Obręcze również są moją własnością! Nie zabiję Felicji jeśli posłucha głosu rozsądku gdy Elżbieta już ją wyleczy. Myślisz więc, że zdrowa Felicja będzie łagodna? Marna szansa, przyznał. Mów. Twoi zwiadowcy nie zdołali odnaleźć skarbu Felicji. Na dowód mojej dobrej woli powiem ci że orle gniazdo znajduje się na północnym zboczu góry Mulhacen czterysta trzydzieści kilometrów na południe od Afaliah. Nie pokażesz mi mapki? rzucił Aiken złośliwie. To duża góra. Moi ludzie spotkają się z twoim oddziałem u podnóża Gór Betyckich na Rio Genil i zaprowadzą cię prosto do jaskini. Bądź tam za tydzień od dzisiaj. Aiken prychnął pogardliwie. Najlepiej niech twoi ludzie przyniosą mi Włócznię i obręcze do Goriah! Nie potrafią lewitować i nie mają pojazdów naziemnych. Poza tym istnieje niebezpieczeństwo że Felicja wróci wcześniej z czego zapewne zdajesz sobie sprawę. Nie próbuj mnie przechytrzyć, powiedział Aiken spokojnie. Może mi powiesz Panie Twardzielu co z tego będziesz miał? I kim jesteś? Skąd mam wiedzieć że jesteś człowiekiem? Nie widzę cię przez tę cholerną skorupę. Jestem człowiekiem jak ty. Ten sprzęt wzmacnia ultrazmysły i metazdolności. Na przykład pozwala na penetrację twojej wielofazowej bariery. Aiken mentalnym wzrokiem przyjrzał się urządzeniu, z którego już zniknęła twarz mężczyzny. Zdaje mi się, że widziałem zdjęcie takiej maszynerii jak twoja. Dawno temu w jednym z podręczników szkolnych do nauki z których powinienem bardziej się przykładać. Wielcy Mistrzowie Środowiska używali takiego sprzętu do podtrzymywania życia kiedy mieli do wykonania naprawdę ciężką mentalną pracę. Nie mam na myśli tylko jasnosłyszenia. Nagle zmienił temat. Wróćmy do twojej propozycji. Przypuszczam że chodzi ci o udział we władzy nad Europą. Wcale nie. Gdybym chciał Wielobarwnego Kraju opanowałbym go wiele lat temu. Nie musisz się bać że podbiję twoje małe królestwo Aikenie Drum. Rządzenie kilkoma tysiącami barbarzyńców i rola feudalnego suwerena nie są w moim stylu. Podobnie jak dyplomacja kochasiu! Touche Wasza Wysokość... Nadal jednak twierdzę że ta planeta jest dość duża dla nas obu. Moje potrzeby są skromne i w najmniejszym stopniu nie zagrażają twoim ambicjom. Chyba że sięgniesz poza plioceńską Europę. Podaj warunki. To wymaga wielu wyjaśnień i przypomnienia paru faktów z dość zamierzchłej historii. Sytuacja jeszcze nie dojrzała. Wolałbym odłożyć rozmowę o moim udziale do czasu gdy rozprawisz się z Felicją. Na razie oferuję ci wiedzę moich trojga współpracowników oraz ich pełną metapsychiczną współpracę podczas wyprawy. Mają umysły silniejsze niż twoi tańscy sprzymierzeńcy lecz podporządkują się twojej woli w metakoncercie który opracowaliście razem z Culluketem. Więc o tym również wiesz! Może liczysz na to że Felicja mnie pokona i nie będę w stanie pokrzyżować ci planów? Felicja stanowi znacznie większe zagrożenie dla moich planów niż dla twoich. Ha! Więc nie masz dość mocy żeby samemu ją poskromić! Nawet z pomocą tego czarodziejskiego urządzenia! Felicja dla nas obu stanowi zagrożenie. Aiken zawahał się. Nieznany metapsychik z Ameryki Północnej mówił rozsądnie, ale on nie mógł się wyzbyć podejrzeń i wątpliwości, czy da się powstrzymać Felicję amatorskim metakoncertem w bezpośredniej konfrontacji. Chcę ci coś pokazać, powiedział Aiken. Oto schemat mózgów które będę miał do dyspozycji. A to plan zniewalająco-kreatywnopsychokinetycznego ataku który opracowaliśmy z Cullem. Ja mam nim pokierować, a on będzie nadzorował całą operację. Wygląda na to że znasz Felicję o wiele lepiej ode mnie. Myślisz że mamy szansę skoro prawdopodobnie ona będzie wkrótce zdrowa i w pełni sił metapsychicznych? Zapadła cisza. Obraz zbladł. Aiken został sam na balkonie. Chłodny wiatr przewiewał mu szlafrok. Król zadrżał nie tylko z zimna. Dręczyły go złe przeczucia. Po chwili głos odezwał się znowu. Pierwotnie zamierzałeś uniknąć konfrontacji z Felicją za wszelką cenę. Chciałeś odnaleźć fotonową Włócznię naprawić ją i zaczaić się nad Czarną Turnią żeby zaatakować w momencie kiedy dziewczyna wyjdzie z pokoju bez drzwi. Racja. Ten plan zależy od tego czy znajdziemy jej kryjówkę w Górach Betyckich zanim Elżbieta skończy kurację. Nadal możemy go przeprowadzić. Lecz jakie będziemy mieli szansę jeśli Felicja nas uprzedzi? Brakuje mi danych. Wszystko jednak wskazuje na to że nawet gdy będą ci pomagali moi trzej ludzie Felicja zniszczy was jeśli znajdzie się w odległości dwóch kilometrów od grupy uderzeniowej. Metakoncert który opracował Culluket jest bardzo nieskuteczny. Całość powinna być większa od sumy części. Jaki jest współczynnik? zapytał Aiken ponuro. Zaledwie zero cztery sześć. Mógłbyś mnie nauczyć jak zwiększyć moc? W ciągu tygodnia? W jego mózgu zadźwięczał śmiech. Aiken zobaczył znowu twarz nieznajomego i poczuł podziw wobec człowieka, który również miał w sobie skłonność do brawury. No więc mógłbyś? spytał drżącym głosem mały człowieczek. (Czy to możliwe, żebyś był tym, kim według mnie jesteś?) Mógłbym ułożyć odpowiedni program. Lecz wprowadzenie go w życie byłoby bardzo niebezpieczne dla takiego naturalnego talentu jak ty. Najlepiej żeby wzięli w nim udział twoi obręczowi i moi ludzie a także my dwaj. Jeden z nas dostarczyłby mocy a drugi pokierował wiązką energii. Ja to zrobię. Skanalizowanie takiej ilości psychoenergii może okazać się fatalne w skutkach. Nie znam twojej wytrzymałości. Culluket zna. Miałby nadzór nad operacją i w razie czego przerwałby ją. Także w wypadku gdybyś próbował porazić mnie zamiast Felicji! Śmiech. Powaga. To urządzenie chroni mnie przed moją własną mocą metapsychiczną. Ty nie dałbyś sobie rady z całym moim potencjałem a mniejszy mógłby nie wystarczyć do zniszczenia Felicji. Ale nie jest to wykluczone! Mam rację? Cisza. Mam rację? powtórzył król. Wiesz czym jest psychokreatywne sprzężenie zwrotne? (Obraz) Podczas bardziej wyrafinowanego metakoncertu istnieje niebezpieczeństwo dla wszystkich uczestników jeśli w decydującym momencie dyrygent zawiedzie. Aiken zachichotał. Rozumiem. Jeśli dyrygent nawali zginie cała orkiestra. Lecz jeśli osoba monitorująca wykona swoje zadanie niebezpieczeństwo będzie mniejsze. Mam rację? Jeśli Felicja odbije psychowiązkę ja wykituję lecz wtedy zadziała bezpiecznik i reszta wycofa się pod osłoną synergicznego parasola. Czyż nie tak to działa Wielki Mistrzu? Czy nie tak twój brat i jego żona stłumili Rebelię? Cisza. / co? Chcesz walki czy nie? Nie masz wiele do stracenia... oprócz prezentu w postaci bardzo użytecznego programu metapsychicznego. Byłoby bezpieczniej, gdybym ja kierował wiązką. Mielibyśmy pewność że wykończymy Felicję. Nic z tego. Ja tu jestem królem a nie żaden były buntownik. Jeśli nie wchodzisz do gry wracam do swojego starego ryzykownego planu. Znajdę kryjówkę Felicji nawet bez pomocy twojej trójki z Hiszpanii. Świetnie. Będą współpracował z tobą i twoim korektorem Aikenie Drum. Uśmiech oszusta pokonał bezmiar oceanu. Tak przypuszczałem. Ludzie zawsze mi ustępują! Jak mam się do ciebie zwracać? Niektórzy moi ludzie mogliby się zdenerwować gdybym używał twojego prawdziwego nazwiska. Nazywaj mnie Abaddon. (Ironiczna mina.) Bardzo odpowiednio. Więc za tydzień nad Rio Genil Abaddonie. Zbierz najpotężniejszych metapsychików. Będziesz ich potrzebował królu Aikenie-Lugonnie. W eterze nagle zapadła cisza, obce emanacje zniknęły, jakby nigdy nie istniały. Aiken usłyszał nocne ptaki, szum fal, cichy jęk śpiącej żony. Wszedł na placach do sypialni i zdjął szlafrok. Mercy leżała odkryta, z jedną ręką uniesioną nad głową w pozie słodkiej bezbronności. Podniecony i triumfujący, poczuł nieodpartą pokusę, żeby ją wysondować. Zajrzał w jej sen i utwierdził się w podejrzeniach. Nodonn Mistrz Bojów żył. Ukrywał się, lecz na razie nie stanowił zagrożenia. A on postara się, żeby tak zostało. Mercy uśmiechnęła się przez sen. Aiken delikatnie wycofał sondę, pocałował żonę i okrył ją satynowym prześcieradłem. — Dlaczego musiałem cię pokochać? — spytał cicho, wychodząc z pokoju, żeby spać samotnie. ROZDZIAŁ PIĄTY Trzej młodzi mężczyźni stali na mostku dowodzenia modułowego wehikułu terenowego. Hagen trzymał ster. Niebo było błękitne i bezchmurne, powietrze nieruchome, lecz statek robił co najmniej sześć węzłów. Wirnik na baterię słoneczną napędzali metapsychicznie specjaliści PK pełniący wachtę. — Nic im nie powiedziałem — oznajmił Phil Overton. — Mają dość zmartwień. Muszę się zajmować dziećmi, chorymi i napędem PK. Coś wisi w powietrzu parę tysięcy kilometrów na południe. Niepokoi mnie to. W umysłach kolegów, niczym trójwymiarowe zdjęcie, pojawiła się mapa synoptyczna. — Widzicie te chmury? Jakie mają wyraźne granice? Porównajcie je z niżem na południe od Zatoki Benińskiej, normalnym dla tej pory roku. Od trzech dni mam oko na tę małą anomalię, która pogłębia się w nienaturalny sposób. Kostki Hagena zbielały na kole sterowym. — Myślisz, że to robota mojego ojca? — Boże! — wykrzyknął Nial Keogh. — Teraz kiedy jesteśmy tak blisko strefy zachodnich wiatrów! Phil wzruszył ramionami. — O tej porze roku nie występują huragany. Ta burza wygląda bardziej podejrzanie, a warunki meteorologiczne sprzyjają jej, czy ktoś temu pomaga, czy nie. — Damy radę przed nią uciec? — zapytał Hagen ponuro. Phil przekazał obraz. — Oto nasze położenie, tędy nadchodzi sztorm, podkrada się do nas. Jeśli utrzymamy obecny kurs, znajdziemy się bezpośrednio na jego drodze. Natkniemy się na niego w tym miejscu za trzy dni. Jeśli zwolnimy, uderzą w nas wiatry i zepchną na południe. Jeśli przyśpieszymy, istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że przesunie się za nami albo nawet popchnie nas na północ od strefy zachodnich wiatrów. — Pod warunkiem, że jego kierunek nie zmieni się — wtrącił Nial. — Jeśli stoi za tym Marc, z pewnością tak się nie stanie. — Co możemy zrobić oprócz zwiększenia prędkości? — Na twarzy Hagena odmalowała się rozpacz. — Jaką mamy szansę? Słodki Chryste, Phil, dajemy z siebie wszystko! Widziałeś, co się stało z biednym Barrym. Dianę również słabnie. Phil zastanowił się. — To zależy od tego, jaki jest cel Marca. — Nie zamierza nas utopić — oświadczył Nial. — W przeciwnym razie zmiótłby nas dziesięć dni temu. Tę partię wygraliśmy. — Mógłby nas zagnać z powrotem na Florydę? — zapytał Hagen. — Do licha, nie — odparł Phil. — Jeden niż do tego nie wystarczy. Trzeba by całej serii sztormów. Gdyby Marc wcześniej spróbował tej sztuczki, może miałby szansę. — Przesłał towarzyszom obraz zjawisk atmosferycznych z poprzedniego tygodnia. — Widzicie? Nie miał takiej możliwości. Chwycił się pierwszej okazji. Niech pomyślę chwilę. — Nie może nas ściągnąć do domu i nie zamierza nas zatopić — powiedział Hagen. — Zostaje więc zmiana kursu. Jeśli uda mu się zepchnąć nas na południowy wschód, dotrzemy do Afryki zamiast do Europy. Phil skinął głową. W jego umyśle pojawiła się następna mapa pogody. — Wiatry sztormowe wirują przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Wystarczy że Marc utrzyma nas na tym kursie, a wylądujemy w Maroku. Nawet cholerny prąd mu sprzyja! Wszystko zależy teraz od energii, którą jest w stanie włożyć w sztorm. Jeśli nie da rady go podtrzymać, wyrwiemy się, zanim zepchnie nas dość blisko lądu, by spróbować psychokinetycznego kopa. — A gdybyśmy wygenerowali duże sigma-pole? — podsunął Hagen. — Obniżyli współczynnik tarcia, żeby wiatry nas ominęły? — Nic z tego — powiedział Nial. — Na słonej wodzie generator zużywa za dużo mocy. Wyładuje się po maksimum czterech, pięciu godzinach. — Cholera. Ma nas w garści. — Twarz Hagena wykrzywiła się w niewesołym uśmiechu i na moment złowieszczo upodobniła się do twarzy ojca. — Równie dobrze możemy od razu obrać kurs na Afrykę! Przynajmniej oszczędzimy dzieciakom huraganu. — Ty jesteś kapitanem — powiedział Phil. — Oczywiście to tylko domysł, że burza jest sprawką Marca. Nie mamy dowodu... — Za trzy dni będziemy mieli — stwierdził Hagen. — To na pewno on. Możesz się założyć! — Włączył autopilota i wydał polecenie zmiany kursu. Dziób amfibii powoli przesunął się w prawo. — Zmiana kursu dokonana — zameldował autopilot. — Stały na jeden-jeden-pięć stopni. Hagen szarpnięciem otworzył drzwi i wyszedł chwiejnie na pomost nawigacyjny. — Czy to ci wystarczy? — krzyknął w niebo. — Znowu wygrałeś! Gratulacje! I niech cię diabli, tato. Nie otrzymał odpowiedzi. Nie spodziewał się jej. Z pustym umysłem ruszył w stronę schodów i zniknął pod pokładem. Phil i Nial milczeli, dumając nad tym co nieuniknione. W końcu młody Keogh westchnął. — Ja przejmę ster na resztę wachty. Ty idź i powiedz psychokinetykom, żeby odpoczęli. Już nie ma pośpiechu. Moreyn Szkłomistrz, Lord Var-Mesk, niecierpliwymi telepatycznymi kuksańcami popędzał chaliko i luzaka po plaży zalanej światłem księżyca. Jakże nienawidził jeździć na tych zwierzakach! Chalika żywiły wobec niego wrodzoną antypatię i nie słuchały jego rozkazów. Problem był mniejszy, kiedy obok znajdowali się inni jeźdźcy, którzy wspomagali jego niewielką siłę zniewalania. Lecz tajemnicza wiadomość przekazana telepatycznie mówiła, żeby przyjechał sam i zachował wszystko w ścisłym sekrecie, pamiętając o przysiędze Gildii Psychokinetyków. Tak więc wlókł się przez upiorną plażę, czujnie wyglądając ruchomych piasków za każdym razem, kiedy przechodził przez słodkowodne strumienie, które spływały z wysokiej skarpy kontynentalnej. Lekko fosforyzujące falki pluskały o brzeg. Cienka lina wodorostów kalała sterylną białość. Dzięki coraz mniejszemu zasoleniu dawne Puste Morze przekształciło się w Morze Życia... Znajdował się ponad czterdzieści kilometrów od miasta. Jechał przez wyludniony obszar, który za sześć milionów lat miał leżeć tuż przy Lazurowym Wybrzeżu. Może by się odważyć na krótkodystansowe deklamacyjne zawołanie? Przeszukał wzrokiem horyzont, lecz zobaczył tylko wydmy i złoża ewaporacyjne. Tajemniczy Psychokinetyczny Brat dobrze się ukrył. Moreyn tutaj! Aha! Po drugiej stronie piramidy soli słabiutka różowo-złota aura. Kolejny biedak, wyrzucony na brzeg, zapomniany przez Tanę, po wielu miesiącach dotarł do Wielobarwnego Kraju. Moreyn przesłał mentalny uśmiech i podniósł rękę w powitalnym geście. Objechał solny monolit od strony lądu, dostrzegł tratwę i rozpoznał brata, który go wzywał. — Lord Mistrz Bojów! — szepnął osłupiały. Chaliko wymknęło się spod niepewnej zniewalającej kontroli i zaczęło cofać się przed otoczonym poświatą ciałem leżącym na białym piasku. — Spokój, do diabła! — krzyknął piskliwie Moreyn. Nodonn otworzył oczy. Wierzchowce skamieniały. Moreyn z trudem zszedł z wysokiego siodła i ukląkł przy leżącej postaci. — Przykryję cię płaszczem! Jesteś spragniony! Tu jest butelka! O Bogini, co się stało z twoją ręką? — To długa opowieść, Psychokinetyczny Bracie. Dziękuję, że przyjechałeś. Jestem wykończony. Pociągnął duży łyk wody i opadł z powrotem na piasek. Moreyn zakrzątnął się wokół niego, otulając płaszczem. Nodonn miał na sobie strój pod zbroję, przesiąknięty solą i podarty. Odkryta skóra była poparzona od słońca. — Myśleliśmy, że nie żyjesz! To wspaniałe! — Moreynowi wydłużyła się twarz. — To znaczy straszne! Uzurpator z Motłochu Aiken Drum zmusił nas, byśmy uznali go królem. Szedł od miasta do miasta ze swoją armią i groził. Nikt nie mógł mu stawić czoła. Ze wstydem przyznaję, że w Var-Mesk wszyscy płaszczyli się przed Najjaśniejszym z wyjątkiem Miakonna Syna Uzdrawiacza. O, byłbyś dumny, Mistrzu Bojów, gdybyś go zobaczył. Oczywiście nie miał szans, ale podtrzymał tradycje drużyny bojowej. Czekał, aż uzurpator się upije, a potem zażądał wyjaśnień! To było śmiałe posunięcie i mogłoby się powieść, gdyby nie zdradziecki Interrogator... — Moreyn urwał. — Spokojnie, Bracie — powiedział Nodonn. — Dobrze wiem, że Culluket zdradził Zastęp. Wiem, co zrobił Miakonnowi i dlaczego jesteś teraz lordem miasta na jego miejsce. Moreyn przygryzł wargi i zamknął umysł, przytłoczony cierpieniem i wstydem. Nodonn wyciągnął do niego rękę. — Mniejsza o to, Bracie. Zawsze byłeś doskonałym wytapiaczem szkła. — Skinął głową w kierunku tratwy z prymitywnym żaglem ze skór. Do jednego z masztów był przywiązany tobołek. — Widzisz? To zbroja, którą mi zrobiłeś trzysta lat temu. Zgubiłem jedną rękawicę. Będziesz musiał mi zrobić drugą, zanim wyruszę w pole. — Będziesz walczył z uzurpatorem? — Moreyn przeobraził się w jednej chwili. — Teraz nie wyglądam na Mistrza Bojów, ale poprawię się. Ponad pół roku spędziłem na Kersic, nieprzytomny. Teraz tylko dwoje Tanów wie o mnie: Lady Mercy-Rosmar i ty. — Ona wyszła za mąż za króla — zaczął biadolić Moreyn — i została koronowana na królową. — Spokojnie — powtórzył Nodonn, łagodząc mentalne wzburzenie lorda miasta. — Mercy jest z uzurpatorem, bo prosiłem ją, żeby wytrzymała i czekała na właściwy moment. Pozostaje mi wierna w skrytości serca i kiedyś znowu się połączymy. Zamierzam zażądać wszystkiego, co należy do mnie. Będziesz mi pomagał do końca, Moreynie? — Oddałbym za ciebie życie, Mistrzu Bojów, choć jest niewiele warte. Wiesz jednak, jak żałosne są moje ofensywne siły metapsychiczne. Aiken Drum nie zaprosiłby mnie nawet na Wyprawę do Koneyn... — Wiem, że szuka Włóczni i złotych obręczy, żeby udekorować swoją hałastrę. Na dużo mu się zdadzą! Wzrok Moreyna przyciągała drewniana ręka, na którą zerkał z osobliwym lękiem. — Nie mamy uzdrowiciela w Var-Mesk, który potrafiłby zająć się twoją raną, Mistrzu Bojów. Wielu korektorów zginęło w Potopie. Najbliższy kompetentny praktyk, godny zaufania operator Skóry, to Boduragol z Afaliah. — Ten, który zajął się moim bratem Kuhalem z Zastępu. Tak, znam go. — Nodonn zgiął palce protezy, uśmiechając się lekko. — Nie martw się, Moreynie. Ta prowizorka sprawuje się nieźle. Jeśli wejdę do Skóry, minie dziewięć miesięcy, zanim odrośnie mi ręka. Nie mogę tak długo leżeć bezczynnie, zwłaszcza że szybko wracają mi siły metapsychiczne i wzywa przeznaczenie. Myślę, że leczenie można odłożyć do czasu, kiedy rozprawię się z tym Panem Chaosu z Goriah! Moreyn otworzył usta. Przesłał obraz czystej rozpaczy. — O nie, Mistrzu Bojów! Nie możesz odkładać leczenia! Nie zdołasz zebrać wojska! — Tak myślisz? — spytał zaskoczony Mistrz Bojów. — Mój Panie, może zapomniałeś... — Weź się w garść, człowieku — warknął Nodonn. — Wyjaśnij mi, o co chodzi albo przynajmniej otwórz przede mną umysł. Słaby ekran uniósł się i Nodonn wyczytał w myślach Moreyna zasadę wojny religijnej, na którą nie powoływano się przez tysiące lat na utraconej Duat i nigdy od czasu przybycia Tanów do Wielobarwnego Kraju: do tronu nie może pretendować osoba, która nie jest doskonała pod względem fizycznym. Nodonn roześmiał się. — Taką masz obiekcję? Traktujesz poważnie te przestarzałe bzdury? I to teraz, kiedy nasz tron profanuje parweniusz z Motłochu? — Takie jest prawo — szepnął Moreyn z uporem. — Aiken-Lugonn został wybrany zgodnie z prawem przez zgromadzenie wasali, a wcześniej przez Mayvar Twórczynię Królów, mimo swojego pochodzenia. Podobno nie urodziła go kobieta, tylko na Starszej Ziemi miał miejsce jakiś cud. — Dziecko z probówki dojrzewające w sztucznym łonie — zadrwił Mistrz Bojów. — Żaden cud. Jest wielu takich ludzi. Lecz Moreyn upierał się dalej. — Moja Lady Glanluil, która wzięła udział w Święcie Miłości zamiast mnie, ponieważ byłem chory, opowiadała mi, że podczas uczty weselnej Interrogator mówił bardzo dziwne rzeczy. Twierdził, że król, to znaczy Aiken-Lugonn, i królowa Mercy-Rosmar mają prawdziwe geny Tanów! — Aiken Drum spokrewniony z nami? Też coś? — Lecz Mistrz Bojów poczuł zimny dreszcz na plecach. Dobrze wiedzieć, że Mercy ma w sobie więcej z Tanki niż ludzkiej kobiety. Udowodnił to na długo przed swoją dezercją Mistrz Genetyk Greg-Donnet. — Interrogator interesuje się nauką — powiedział Moreyn — i zdobył ogromną wiedzę o tych tajemnych sprawach, rozmawiając ze specjalistami-ludźmi. Podobno ostatnie prace z dziedziny genetyki wykazały, iż dosłownie wszyscy ludzie w Wielobarwnym Kraju, którzy mają zdolności metapsychiczne, mają również przewagę genów Tanów lub Firvulagów. Działa tu jakaś tajemnicza siła, która wiąże naszą rasę z Motłochem. — Niemożliwe! Bezpośrednim przodkiem ludzi są ramapiteki, które dla nas pracują. Czyżbyśmy mieli zbrukać naszą krew, parząc się ze zwierzętami? Nigdy! A te małpy jeszcze przez pięć milionów lat nie staną się istotami rozumnymi. Na długo przed tym znikniemy z tej ponurej planety. — Jesteś tego pewien? — zapytał Moreyn. Nodonn popadł w milczenie, przypomniawszy sobie patetyczną parę starych ludzi, przywódczynię buntu Angeliąue Guderian i jej małżonka Klaudiusza, którym pozwolił odejść przez Bramę Czasu i zginąć. Stary mężczyzna ośmielił się przeciwstawić. Usłyszawszy rozkaz Mistrza Bojów: „Wracajcie, skąd przyszliście", Klaudiusz dał mu zaskakującą odpowiedź, która teraz stanęła mu w pamięci jak żywa. I już nie tak paradoksalna: „Ty głupcze. My pochodzimy stąd." — Szaleństwo! — rzucił Nodonn ze złością. — Ludzie mają swoje legendy — kontynuował Moreyn. — Mity o rasach Odwiecznych, którzy żyli na Ziemi eony przed pojawieniem się ludzkości i przetrwali jako żałosne i pogardzane istoty do czasów bezpośrednio poprzedzających Środowisko Galaktyczne. Ludzie nadawali Odwiecznym wiele nazw: demony, czarodzieje, bogowie, giganci, elfy. Przez całe dzieje byli przekonani, że Odwieczni istnieją. I że od czasu do czasu łączą się z ludźmi w pary. — Szaleństwo! — powtórzył Nodonn. — Zabraniam ci o tym mówić. — Podniósł się niepewnie i odkopnął płaszcz Moreyna. — Podprowadź luzaka do pagórka soli, żebym mógł go dosiąść. Moreyn pośpiesznie wykonał polecenie, lecz nie mógł się powstrzymać od dokończenia wywodu. — Myślę, że to wszystko są bajki, Mistrzu Bojów. Lecz inni Tanowie tak nie uważają, a zwłaszcza mieszańcy. Legenda tłumacząca nasze pokrewieństwo z ludźmi czyni gorzką pigułkę, którą jest panowanie Motłochu, łatwiejszą do przełknięcia. — Dam im inne lekarstwo — oświadczył Nodonn. — Weź tobołek ze zbroją i przytrocz do mojego siodła. Wiesz, co jest w środku? Święty Miecz! Broń, którą władałem podczas pierwszego pojedynku z uzurpatorem. Zamierzam użyć jej znowu i odnieść zwycięstwo! Wtedy zobaczymy, kto ośmieli się paplać o utraconych rękach, Nieurodzonych Królach i tańskich bękartach wracających przez czas, żeby parzyć się z własnymi przodkami! Nieszczęsny Moreyn skurczył się w sobie. Ciało Nodonna zajaśniało wściekłym słonecznym blaskiem, powodując ból oczu. — Uważaj, żeby wróg cię nie wyśledził, Mistrzu Bojów! Uważaj! Aura zgasła w jednej sekundzie. — Masz rację, stary przyjacielu. Jestem zbyt porywczy. To nierozważne i głupie. Mercy ostrzegła mnie, że szpiedzy uzurpatora są wszędzie. Od tej pory będę się dobrze pilnował. Nie narażę cię na niebezpieczeństwo. — Och, a kogo ja obchodzę? — jęknął Szkłomistrz. — Moje życie nic nie znaczy. Twoje znaczy wszystko! Niezdarnie przytrzymał strzemiona chaliko i próbował go dosiąść. Kiedy zwierzę zaczęło tańczyć, zrezygnował i sromotnie wywindował się na siodło, korzystając z PK. Nodonn z trudem powstrzymał uśmiech. — Jesteś pod moją opieką, Mistrzu Bojów! — powiedział Moreyn. — Mam święty obowiązek chronić cię do czasu, kiedy Lord Celadeyr i Królowa Mercy-Rosmar przyjadą i zabiorą cię do Afaliah. — Przesłał prośbę o cierpliwość okaleczonemu tytanowi, którego twarz niknęła w ciemności. — Przygotowałem dla ciebie kryjówkę, gdzie sam będę mógł zadbać o twoje potrzeby. Obawiam się, że ukrywanie się może być dla ciebie męczące, gdyż pomieszczenie jest małe i znajduje się w podziemiach fabryki szkła. Lecz jeśli na jakiś czas pohamujesz zapał bitewny i będziesz cierpliwy... — Ostatnio miałem okazję wyćwiczyć się w cierpliwości. — ...to odzyskasz siły fizyczne i metapsychiczne i wypełnisz swoje wielkie przeznaczenie, jeśli taka będzie wola Dobrej Bogini... Nodonn skinął głową. — Jestem w twoich rękach, Moreynie. Od tej pory rozkazuj mi, a ja będę posłuszny. Szkłomistrz westchnął z ulgą. — To świetnie. Teraz pojedziemy do domu. Ty kieruj chalikami, jeśli nie masz nic przeciwko temu. — Oczywiście — odparł Mistrz Bojów. Wierzchowce ruszyły idealnie zgranym kłusem w stronę Var-Mesk. ROZDZIAŁ SZÓSTY — Nadjeżdżają! Nadjeżdżają! — wykrzykiwał pasterz Calistro pędząc kanionem Ukryte Źródła, zapomniawszy o obowiązkach. — Siostra Amerie, Wódz Burkę i mnóstwo innych! Ludzie wybiegli z domów i chat, nawołując się w podnieceniu. Długa kawalkada jeźdźców zbliżała się do wioski. Stary Człowiek Kawai usłyszał wrzawę i wystawił głowę przez drzwi porośniętego pnącymi różami domku Madame Guderian, który stał pod sosnami. — Jedzie! Mały kot wyskoczył z pudełka pod stołem. Staruszek omal nie potknął się o niego, kiedy wrócił po nóż. — Muszę naciąć kawiatów i pośpieszyć jej na powitanie! — Wskazał palcem na kota. — A ty zadbaj, żeby kocięta się umyły i nie przyniosły nam wstydu! Trzasnęły drzwi z drucianą siatką. Mrucząc do siebie, staruszek naciął naręcze ciężkich czerwcowych róż i pobiegł ścieżką, gubiąc różowe i szkarłatne płatki. Nastąpiło sentymentalne powitanie starych przyjaciół z Peopeo Moxmox Burke'em, Basilem Wimborne'em i Amerie Roccario, których obwołano bohaterami Motłochu. Równie serdecznie przyjęto trzydziestu pilotów, techników i śmiałków, po których tak wiele się spodziewano. Denny Johnson, dowódca obrony Motłochu, od razu nazwał grupę „Draniami Basila" ku oburzeniu byłego wykładowcy i alpinisty. Po przyjemnym interludium w łaźni publicznej nowo przybyli zostali ugoszczeni smażonymi rybami i ciastem truskawkowym pośpiesznie upieczonym przez Marialenę Torrejon. Winiarz Perkin wyciągnął z piwniczki gąsiory Rieslinga, pachnącego młodego wina i słodkiego białego muszkatela, którymi zaczęto spełniać nie kończące się toasty z takim rezultatem, że duża część mieszkańców wioski oraz Pongo Warburton, Ookpik i Seumas Mac Suibhne nie byli w stanie wziąć udziału w mszy dziękczynnej, którą odprawiła Amerie na koniec wielkiego dnia. Wreszcie Stary Człowiek Kawai zaprowadził wyczerpaną Amerie do domku Madame mimo jej protestów, że to jest teraz jego dom i tak powinno zostać. — Porozmawiamy o tym później — powiedział były producent elektroniki. — Na razie zajmiesz sypialnię Madame. Jej duch byłby zadowolony, a ja uschnę ze zgryzoty, jeśli odmówisz mi tego zaszczytu. Będzie mi całkiem wygodnie na macie w kuchni w towarzystwie kotów. Otworzył siatkowe drzwi i przepuścił zakonnicę. Zatrzymała się jak wryta, ukucnęła i zawołała. — Dejah! Smukłe małe zwierzę o piaskowym futerku i ogonie z czarnym koniuszkiem przybiegło do niej i skoczyło w ramiona. Z wyjątkiem dużych oczu i uszu przypominało minaturową pumę. Była to samica gatunku Felis zitteli, pierwszych prawdziwych kotów. Rozpromieniona Amerie przytuliła mruczące stworzenie. — Nie sądziłam, że ją jeszcze zobaczę, Kawai-san. Myślisz, że za mną tęskniła? — Miała rozrywki — zauważył sucho Japończyk. Wskazał na pudełko pod stołem. Wystawały z niego trzy małe łebki. — Wszystkie samce. Dziewięć tygodni. Jeszcze ich nie nazwałem. Czekałem, mając nadzieję, że ty... że moja przysięga wobec męczenników z Nagasaki... Zwiesił głowę. Na koszuli pojawiły się podejrzane wilgotne plamy. Amerie postawiła kotkę i objęła go. — Zwariowany stary buddysta. Puściła go i zaczęła bawić się z kociakami, a tymczasem Japończyk rozwinął tatami i futon przed kominkiem, a potem sprawdził, czy w sypialni Amerie wszystko jest przygotowane. — Postanowiłam nazwać je Tars Tarkas, Carthoris i Edgar — powiedziała zakonnica, wkładając kocięta z powrotem do pudełka. — Kiedy dorosną, będą patriarchami kociego rodu. Wstała z podłogi, zesztywniała i zmęczona. Złe samopoczucie zniknęło jednak na widok małego pokoiku, połączenia kuchni z salonem, który był jedynym prawdziwym domem, jaki miała na plioceńskim wyganiu. Mieszkała w tej chatce przez kilka krótkich tygodni, w czasie kiedy Madame, Felicja, Ryszard, Klaudiusz i inni wyruszyli na wyprawę do Grobowca Statku, lecz wszystkie kąty wydawały się drogie i znajome. Wisiały tu utkane przez Madame zasłony, wypieszczone koronkowe serwetki, plecione dywany. Przy kominku stał trójnóg z mosiężnym pogrzebaczem i szufelką, który zrobił Khalid Khan, oraz jeden z koszyków Miz Cheryl-Ann z drewnem na opał. Jej własna biblioteczka książek medycznych i religijnych była bezpiecznie schowana w kredensie razem ze starannie złożonym habitem i małymi wiązkami ziół. Drewniany różaniec, który wystrugał dla niej Klaudiusz Majewski, leżał obok w pudełku z drzewa bukowego. Kawai wyszedł z sypialni. — Wszystko gotowe. — Tak dobrze być znowu w domu — powiedziała łamiącym się głosem. Stary mężczyzna złożył jej uroczysty ukłon. — O-kaeri nasai, Amerie-chan. Witaj w domu, najdroższa córko. Burkę i Basil byli zbyt zmęczeni, żeby spać, a poza tym mieli wiele spraw do omówienia. — Chodźmy do starego wigwamu — powiedział stary Indianin do Denny'ego Johnsona. — Powinieneś przywitać się z trzydziestym pierwszym członkiem grupy Basila. — Onieśmiela go tłum ludzi — wyjaśnił alpinista. — Nie chciał wziąć udziału w przyjęciu, więc umieściliśmy go w domu Peo z mnóstwem jedzenia i picia. Miejmy nadzieję, że nie przedawkował ciasta truskawkowego. Mały Lud wyjątkowo je uwielbia. Chata z okorowanych bali stała przy południowej ścianie kanionu, kilka metrów od strumyka, w którym mieszała się górąca i zimna woda. Z komina unosiła się cienka smużka dymu i znikała między niskimi gałęziami sekwoi. — Kalipin? — zawołał Burkę cicho. Odsunął skórzaną zasłonę i wszedł do środka, a Basil i Denny za nim. Wnętrze wigwamu było niemal zupełnie ciemne. W czerwonawym blasku bijącym od kamiennego kominka poruszyła się przysadzista postać. — Więc wreszcie przyszedłeś, Peopeo Moxmox. — Mam nadzieję, że zbytnio się nie nudziłeś. Czy miałbyś coś przeciwko temu, żebym zapalił świecę? — Będę musiał wtedy zmienić kształt — powiedział głos zrzędliwie. — Ale śmiało. To twój dom. — Proszę, nie rób sobie kłopotu — zaprotestował Basil. — Mam rozkazy. Już jestem gotowy. Burkę zapalił dwie świece w zwierciadlanej lampie, która stała na stole. Światło ukazało karła w średnim wieku pijącego piwo z wielkiego glinianego kufla. Wokół niego walały się brudne naczynia. — To nasz koordynator obrony, Denny Johnson — powiedział Burkę. — Denny, poznaj Kalipina, którego Lord Sugoll wyznaczył na przewodnika Drani Basila. Denny wyciągnął rękę. Mutant uścisnął ją z pewnym wahaniem. — Wy, ludzie, jesteście bardzo skorzy do dotykania się nawzajem — poskarżył się Kalipin. — Staram się dostosować do waszych zwyczajów, ale to trudne. Teah wie jakie trudne. — Wydał żałobne westchnienie i pociągnął duży łyk piwa. — Jak to się stało, że nie zauważyliśmy cię wcześniej, przyjacielu Kalipin? — zapytał Denny. — Podczas podróży byłem niewidzialny. — Karzeł wzdrygnął się. — Wszystkie te jazgoczące umysły Motłochu! Wielu moich ziomków łatwo przyzwyczaja się do ludzi. A mój Pan jest przekonany, że musimy się zjednoczyć, żeby przetrwać. Lecz to trudne. Bardzo trudne. — W zboczu góry za wigwamem jest jaskinia, której używam jako magazynu — powiedział Burkę. — Może tam byłoby ci wygodniej? Mutant rozpromienił się. — Jaskinia! Jakże tęskniłem za bezpieczeństwem łona Ziemi, odkąd opuściliśmy Łąkową Górę, żeby się przenieść do Nionel! Och, miasto jest wspaniałe, niemutagenne i rozwija się, lecz nigdzie nie czuję się lepiej niż w przytulnej jaskini. Tak słodko się tam śpi. Burkę pomógł Kalipinowi zebrać rzeczy i wyprowadził go z chaty. Basil pogrzebał w kominku i nastawił dzbanek kawy. — Na pewno chcesz zajrzeć do skórzanej torby, której tak pilnował nasz mały przyjaciel — powiedział do Johnsona. Położył ją na stole, otworzył i zagwizdał. — Cholera jasna, człowieku, jak oni to przenieśli przez Bramę Czasu? — Raczej przeszmuglowali. Podobnie jak wiele innej broni. Wiesz, że Aiken Drum wyposażył swoją elitarną gwardię w broń z dwudziestego drugiego wieku? — Tak. — Danny zmrużył oczy. — Ukradłeś mu to? — Nie, to podarunek od Lorda Sugolla, który z kolei otrzymał je od Sharna. — O Boże. — Właśnie. — Basil wyjął trzy kubki, rogowe łyżki i miód. Wrócił Burkę. — Kalipin już się urządził. — Dostrzegł otwartą skórzaną torbę z paralizatorami. — Oglądasz prezenty. Basil weźmie dwa na wyprawę do Grobowca Statku, a jeden sobie zostawimy. Może się przydać. Czeka nas ciężkie lato, Dennisie. — Firvulagowie otwarcie atakują Żelazne Osady? — zapytał Basil. Denny zmarszczył hebanowe czoło i potrząsnął głową. — Niezupełnie. Nie wypowiedzieli wojny, a ambasador z drewnianą nogą przyjeżdża regularnie z Wysokiego Vrazla. Jest bardzo przyjazny i nastawiony pokojowo. My mówimy o napadach, a Sharn i Ayfa bezczelnie zrzucają winę na Wyjców i mówią, żebyśmy kierowali skargi do Nionel. — Jeśli uda się nam uruchomić parę lataczy, Firvulagowie inaczej zaśpiewają — oświadczył Burkę. — Podobnie jak ten mały złoty łajdak z Goriah. — Kiedy usłyszeliśmy plotki o nowoczesnej broni — powiedział Denny — zaproponowaliśmy Aikenowi Drumowi surówkę jako zapłatę. — I co? — zapytał Burkę. — Guzik. Sam próbowałby przejąć nasze kopalnie, gdybyśmy nie byli tak blisko Wysokiego Vrazla. W takiej sytuacji ma nadzieję, że Firvulagowie rozgromią nas, zanim zainfekujemy całą plioceńską ludzkość wirusem wolności. O, przysyła nam posłów z zapewnieniami o dobrej woli, obiecuje pokój, dobrobyt, wolność i sprawiedliwość dla wszystkich. Naprawdę jednak interesują go nasi metalurdzy. W Brytanii są złoża rudy żelaza, na które mały sukinsyn ma chrapkę. — Jakie ponieśliśmy straty? — zapytał Basil. — Może będziemy musieli opuścić Żelazną Dziewicę i Haut-Fourneauville. Cholera, oddałbym prawe oko za kilkanaście laserowych karabinków Matsu z noktowizorami. — Zastanawiam się na tym — powiedział Burkę enigmatycznie. — Gdy wyprawimy Basila i jego Drani, spróbuję coś wymyślić. — Wyruszamy pojutrze — oznajmił Basil. — No nie, dopiero co przyjechaliście! — zaprotestował Denny. — Musicie odpocząć. Nawet nie poznaliśmy twoich ludzi. Sophronisba Gillis to dorodna kobieta. — Jeśli zamierzasz... hmm... uderzyć do niej — powiedział Basil nieśmiało — radziłbym zachować ostrożność. Była kiedyś trzecim inżynierem na frachtowcu w Czwartym Sektorze. Kiedy prowadziliśmy tłum wyposzczonych delikwentów do Nionel, Phronsie była jedyną kobietą w naszej grupie, która nie bała się o własne bezpieczeństwo. — Ujarzmię ją — oświadczył Denny z pewnością siebie. Zaraz jednak nachmurzył się. — Na pewno nie możecie zostać dłużej? Basil potrząsnął głową. — Przykro mi, że ci pokrzyżuję plany, staruszku. Wyruszamy zgodnie z planem. Rozkoszna Sophronisba również. — Inni też wpadną na pomysł, żeby przechwycić samoloty — dorzucił Burkę. — Obecnie Aiken ma na głowie mnóstwo spraw. — Basil dotknął złotej obręczy. — Elżbieta zapewnia nas, że on jeszcze nie wie o naszej ekspedycji. Lecz ceł Drani Basila musi być oczywisty dla wszystkich, którzy brali udział w dzisiejszym powitaniu... — Taktownie zawiesił głos. Denny wzruszył ramionami zrezygnowany. — Wieść dotrze do Żelaznych Osad. Wystarczy jeden gaduła zbiegły do Goriah i sprawa się rypnie. — Zwiadowcy z Wysokiego Vrazla też nas na pewno zauważą, kiedy przeprawimy się przez Rodan — dodał Basil. — Myślisz, że Sharn powie Aikenowi? — spytał Denny z niedowierzaniem. — Może — odparł Burkę — jeśli dojdzie do wniosku, że stanowimy większe zagrożenie. Basil nalał wszystkim kawy. Przez chwilę pili w milczeniu. — Zastanawiałem się, dlaczego Mały Lud sam nie poszedł po samoloty — odezwał się Denny. — Bóg wie, że w ciągu ostatnich miesięcy wprowadzali innowacje jak szaleni. Sharn i Ayfa wyrzucili dawne tradycje za okno. — Nie wszystkie — sprostował Basil. — Grobowiec jest nadal świętym miejscem dla Firvulagów i Tanów. Miejsce spoczynku zmarłych otacza silne tabu. Starają się wymazać wszelką pamięć o nim. — Kiedy samoloty znajdą się w innym miejscu, możemy się spodziewać zmiany postawy — stwierdził Burkę. — Dlatego musimy dobrze ukryć statki. — Znalazłem kryjówkę dla dwóch, tak jak chcieliście — oznajmił Denny. — Miejsce zwane Doliną Hien, dokąd Firvulagowie nigdy nie chodzą. Gdybyście zobaczyli walające się tam kości, zrozumielibyście dlaczego. W dolinie jest mnóstwo gigantycznych sekwoi i innych drzew, które dadzą dobrą osłonę przed Latającym Polowaniem. To dwieście kilometrów na północ stąd, niedaleko Proto-Sekwany. Blisko do Nionel. — Brzmi nieźle — stwierdził Burkę. — Maxl zna to miejsce — dodał Denny. — Jeśli zabierzecie go ze sobą, a zostawicie tutaj Drania ze złamaną ręką, znajdziecie je bez trudu. — Uśmiechnął się krzywo. — Problemem może być wydostanie się z doliny! Basil spokojnie wysączył kawę. — Damy sobie radę. — A co zamierzacie zrobić z resztą lataczy? Nie możecie zostawić maszyn dla Aikena, a zniszczenie ich byłoby zbrodnią. — Nie możemy ci powiedzieć, Denny — odparł Burkę. — Nie bierz tego do siebie. Nawet Dranie Basila nie będą wiedzieli, póki ekspedycja nie dotrze do jeziora kraterowego. — W porządku. Nie ma sprawy. Zauważyłem tylko, że w waszej grupie jest dwunastu pilotów... — Czternastu — poprawił Basil. — Doktor Thongsa potrafi kierować pojazdami orbitalnymi, a inżynier Betsy ma również doświadczenie w pilotowaniu. — Ten stuknięty transwestyta? — prychnął Denny uderzając pięścią w stół. — Domyśliłem się, że musi mieć jakieś atuty, skoro go wzięliście. Ale... pan Betsy? — Jest wcieleniem królowej Elżbiety I — powiedział Basil sztywno — stąd czerwona peruka wysadzana perłami i kostium. W Środowisku nazywał się Merton Hudspeth. Był starszym inżynierem od prac naukowo-badawczych w oddziale ro-samolotów Boeinga. — Nie żartujesz? — Denny był zaskoczony. — Do Betsy'ego trzeba się przyzwyczaić — przyznał Burkę i dodał: — A do nas to nie? — Wstał, ziewnął szeroko i łypnął chytrze na potężnego wojownika. — Na przykład stary Basil, który wolał wspinać się po górach niż uczyć literatury na miłym uniwersytecie w Limie. Albo pan Justice Burkę z piórami we włosach i przepasce na biodrach, niedoszły Geronimo. Nie mówiąc o tobie, mój barytonie z Covent Garden! Powiedz mi, czarnuchu, nadal śpiewasz Toreadora pełną piersią, siekąc egzotycznych najeźdźców? — Lepiej w to wierz, czerwonoskóry! Przypomnij mi, żebym jutro ogłosił wybory na wodza. Zamierzam osobiście nominować cię na krzesło elektryczne. — Dzięki, żółtooki. — Nie ma za co, łysa pało. Grubo ciosana twarz Indianina spoważniała. — Bóg wie, że chciałbym osiąść tutaj i odgrywać męża stanu... Jest jednak inna możliwość. Pomyślę o niej i przedyskutuję ją z Elżbietą. Zobaczymy, co ona o tym sądzi. — Odstawił kubek i zawiązał torbę z paralizatorami. — Przez kilka tygodni po wojnie z Finiah wydawało się, że żelazne włócznie i strzały to najgroźniejsza broń. Bóg wie, że się nam przydały i nadal będą użyteczne przeciwko ezgotom. Lecz będziemy wyglądali dość głupio, miotając strzały z grawomagnetycznych samolotów, przyjaciele. Zresztą elitarna gwardia Aikena Druma nie jest wrażliwa na krwawy metal. — Myślisz o zdobyciu dla nas prawdziwej broni? — powiedział Denny. — Jak? Napadniesz na zbrojownię Sharna? — Nie zbliżylibyśmy się do Wysokiego Vrazla na odległość dziesięciu kilometrów. Ale istnieje inna możliwość. Kiedy Firvu-lagowie zniszczyli Burask, Sharn uratował swój ukryty skarb. Podobno Aiken Drum też trzyma broń w lochach Goriah. Tak więc co najmniej dwaj lordowie naruszyli edykt Thagdala zabraniający gromadzenia broni ze Środowiska. Myślę, że mogli to również zrobić inni. — W Finiah nie było nic — przypomniał mu Denny. — Ale co z Roniah? Właśnie uciekłem stamtąd, człowieku. Stary Lord Bormol był typem prawdziwego naukowca. Poskramiaczem. Wiecie, jak usilnie ta Gildia chroniła swoich tajemnic. Mógł mieć jakąś kryjówkę. Miasto leży niedaleko Ukrytych Źródeł. Gdybyśmy popłynęli w dół rzeki i weszli od strony doków, gdzie nie ma murów.... — Tam może nie być żadnej broni — powiedział Burkę. — Wszyscy wojownicy Motłochu będą potrzebni w Wogezach do obrony kopalń. Niezwykle starannie należy rozważyć wszystkie za i przeciw. Dzięki Bogu, ostateczna decyzja będzie należeć do Elżbiety, a nie do mnie. — Pozwolisz, żeby... jakaś mistyczka dyktowała nam strategię? — rzucił Denny z oburzeniem. — Tak — odparł Basil swobodnie. — Wiesz, że robi to przez cały czas. Jest najważniejszą osobą na świecie. — Biedactwo — dodał Peopeo Moxmox Burkę. ROZDZIAŁ SIÓDMY Elżbieta przygotowała się do zejścia w otchłań. Wejście było wąskie, lecz zapraszało perwersyjnie, gotowe w każdej chwili wypluć ostatni niszczący wodospad. Agresja szukała wyładowania w śmierci. Dionket i Creyn, tworzący stawidło, opierali się diabelskiemu ciśnieniu, zmęczeni, lecz nieugięci. Obaj żywili poczucie winy i zarazem nadzieję, gdyż wiedzieli, że dzikie zło, które wzbierało jak powódź, miało swoje źródło w ich własnym rasowym Umyśle. Uzdrawiaczom groziło ogromne niebezpieczeństwo. Uległość Felicji była prawie na wyczerpaniu. Im bardziej Elżbieta zbliżała się do źródła dysfunkcji, tym większy strach ogarniał pacjentkę. Determinacja Felicji, i tak dość słaba, chwiała się wobec bliskiej perspektywy nieodwracalnej zmiany. Zamiast stawiać jej czoło, wolała bawić się myślą o położeniu kresu udręce. Za każdym razem kiedy Elżbieta mijała Dionketa i Creyna i wkraczała w piekielny wir zepsucia, dwaj korektorzy nie mogli uwierzyć, że wróci. Skoro nawet wierzchnie warstwy szaleństwa dziewczyny wywierały tak potworny nacisk na ich połączone metaumysły, jakie straszne rzeczy musiały czekać na Wielką Mistrzynię w rozżarzonych głębiach, zwłaszcza teraz, gdy koniec był bliski? — Felicja jest w piątym stadium choroby — ostrzegł Dionket. — Wisi na krawędzi. Jeśli katharsis się nie uda, psychoenergia może się skierować na zewnątrz i ogarnąć Czarną Turnię ognistą kulą. Z drugiej strony, jeśli ci się powiedzie, cała agresja i gwałtowność skierują się do wewnątrz i doprowadzą do jej unicestwienia. Z twojego punktu widzenia byłaby to porażka. Lecz obiektywnie patrząc, monstrum zostałoby zniszczone. — Nie mogę rozmyślnie skrzywdzić rozumnej istoty — oświadczyła Elżbieta, lecz w jej głosie pobrzmiewała duma, a nie nagana. — Bardziej niż kiedykolwiek wierzę, że potrafię ją uratować. Jestem prawie u źródła! Chyba wreszcie wytropiłam przyczynę choroby. Pokazała im związek między budową węchomózgowia Felicji a pewnymi anomaliami. Dwaj egzoci nie zrozumieli jej jednak z powodu braku wykształcenia w dziedzinie psychobiologii rozwojowej. Od czasu wygnania techniki korekcyjne Tanów stały się bardziej sztuką niż nauką. — Pozwól jej umrzeć, Elżbieto — nalegał Creyn. — Jeśli ona nie załamie się całkowicie, pochłonie cię. Wpadniesz w psychokreatywną pułapkę, staniesz się wieczną uczestniczką jej wyobrażeń, współwinną potwornych zbrodni. — Gdyby Felicja wyzdrowiała... I Elżbieta roztoczyła przed nimi wizję wspaniałych rzeczy, których mogła dokonać mała bogini pod kuratelą Wielkiej Mistrzyni. — Nie byłoby więcej wojen w Wielobarwnym Kraju. Żadnego zagrożenia ze strony Rebeliantów wygnanych do Ameryki Północnej. Mając po swojej stronie Felicję z jej zdolnościami zniewalającymi, moglibyśmy stworzyć miniaturową Jedność Tanów, Firvulagów i czynnych ludzi! Dionket i Creyn spojrzeli na Elżbietę ze smutkiem i lękiem. — Jest coraz bardziej oczywiste, że ona pragnie śmierci. — Wybrałaby życie, gdyby była zdrowa! I nieagresję. W uśmiechu Dionketa Lorda Uzdrawiacza nie było cynizmu, lecz odwieczna mądrość. — Więc metapsychicy Środowiska Galaktycznego zlikwidowali grzech? — Oczywiście, że nie — odparła gniewnie Wielka Mistrzyni i pogrążyła się w milczeniu. Dwaj egzoci nadal protestowali bez słów. Wreszcie Elżbieta powiedziała: — Nigdy jeszcze nie miałam tak trudnego zadania. W porównaniu z nim aktywnienie zdolności metapsychicznych Brede było łatwizną. Jesteśmy tak blisko sukcesu! Nie mogę teraz, mimo niebezpieczeństwa, porzucić Felicji. Nie mogę pozwolić jej umrzeć. Ona ma niezwykle cenny umysł, ogromne zdolności zniewalające i kreatywne, a psychokinetyczne niewiele słabsze. W Środowisku Galaktycznym nie było osoby o takiej mocy. — Ona nigdy nie osiągnie stanu pełnego zespolenia — stwierdził Dionket. — Jest wybrykiem natury. Jej rodzice... — Potrząsnął głową. — Nie mamy doświadczenia z takimi przypadkami jak Felicja. Tana wie, że nasza rasa ma wady, ale tańscy rodzice nigdy nie wykorzystaliby dziecka w taki sposób, jak wykorzystano tę biedną dziewczynę. I to z czystej nudy, bez złej woli! — Felicja nie jest potworem — oświadczyła Elżbieta. — Odkryłam w niej resztki człowieczeństwa. Za każdym razem, gdy w nią wchodzę, widzę coraz więcej duszy. — Więc dlaczego tak się boi? — zapytał Dionket. — Dlaczego słabnie w postanowieniu, nie chce pozwolić na ostateczną katharsis? — Bo to niebezpieczne. Ona balansuje na krawędzi, jak sam powiedziałeś, i cierpi. — Zwróci się przeciwko tobie — stwierdził Lord Uzdrawiacz — i jeśli uderzy pełną mocą, będziesz zgubiona. — Warto zaryzykować, mówię wam! — Ty zostałaś wyznaczona przez Oblubienicę Statku — przypomniał Creyn ponuro. — Nie Felicja, — Oblubienica Statku nie miała prawa odgrywać Boga. — A ty? — spytał Creyn. — Dlaczego mnie naciskacie? — krzyknęła. — Zgodziliście się pomóc. Znaliście stan Felicji. Dionket okazał jej współczucie. — Lecz nie znaliśmy uporu uzdrawiaczki. — Wyleczę ją. Bez waszej pomocy. Jej determinacja podziałała na obu Tanów jak bat. — Pomożemy ci — powiedział Dionket — choćbyśmy mieli umrzeć. Elżbieta zeszła do Avernu na całe sześć godzin. Ściany pokoju zniknęły. Trzej uzdrowiciele zebrani wokół łóżka, na którym leżała wątła dziewczyna, byli wykończeni i zlani lepkim potem. Pokaleczeni odłamkami wspomnień Felicji, przytłoczeni jej wściekłością i dziecinną bezradnością, dzielący jej upokorzenie, ogłuszeni nieprzerwanymi krzykami, wytrwali. Mimo psychoelektronicznej bariery część ładunku nie została pochłonięta przez skały Czarnej Turni, lecz uciekła do atmosfery. Nad górą uformowała się trująca chmura, a na dachu domu zatańczyły szkarłatne błyskawice. Gorące jonowe wiatry strąciły igły z okolicznych drzew i zwarzyły alpejskie kwiaty. Wrażliwe małe gajówki wypadły martwe z gniazd. Słabsi domownicy ze złotymi obręczami puścili się z krzykiem w dół stromego szlaku. Nawet co silniejsi nie znieśli psychicznego napięcia, szukając schronienia w najdalszych kątach piwnicy, gdzie pokładli się półprzytomni na wypolerowanych grafitowych łupkach. — Chodź, Felicjo — powiedziała Elżbieta. Część istoty dziewczyny walczyła, wybuchała, kurczyła się, rozbłyskiwała. Odpychała ochronne korekcyjne skrzydła, próbując uciec, wyrwać się z kajdanów miłości. Normalne ścieżki przyjemności, od tak dawna w zaniku, śpiewały przenikliwie w nowo poznanej rozkoszy i udręce. Mroczne kanały, które zaczęły pozbywać się elektrycznego jadu, jeszcze domagały się świeżych bodźców, powrotu do znajomego bólu, do uścisku śmierci-ojca (czy to ty, Ukochany?), plugawej radości, niszczycielskiej śmierci-matki, podziękowań i cuchnących pocałunków. — Chodź, Felicjo. Chodź, zostaw to, odrzuć. Zapomnij o starym ciele i weź nowe. Zapomnij o tych niegodziwych ludziach, którzy cię poczęli i bawili się tobą jak żywą lalką, a potem wyrzucili z beztroskim okrucieństwem. Bądź nienarodzoną. Bądź nowo narodzoną! Uzdrów się. Spójrz na siebie jak na osobę godną miłości. Przypomnij sobie irracjonalne oddanie wiernych przyjaciół-zwierząt. Przypomnij sobie czystą miłość siostry Amerie. Spójrz na mnie jak na matkę i na tych dwóch jak na braci, którzy biorą cię w objęcia. (Lecz Amerie mnie odrzuciła...) — Chodź, Felicjo. Spójrz, podziwiaj, pokochaj promienne nowe ja. Jesteś piękna, dziecko, i masz silne ciało. A twój nowy umysł... och, dziecko, zobacz, jaki jest wspaniały! Tak, narodzony z cierpienia i brudu, lecz dzięki temu zdolny do przeobrażenia. (On to zrobił! Ukochany. Muszę mu podziękować za obudzenie utajonych mocy, za zerwanie więzów obusiecznym jasnym lancetem. Culluket!) — Nie jemu, Felicjo. Culluket! Nie wracaj tam. Jesteś już tak blisko, moja mała, czysta i silna, prawie dobra... Amerie? Spójrz w inną stronę. Spójrz w kierunku światła i rzeczywistości, w stronę spokoju, zjednoczenia z innymi umysłami, które pokochają cię naprawdę. Culluket? Amerie? Zobacz, jak wszystko się uspokaja, cichnie. Twoja wola staje się silna, trzymasz emocje w ryzach. Wybierz niesamolubną miłość! Postanów, że będziesz dobra i szlachetna... Wybieram... wybieram... — Obudź się, Felicjo. Wracaj. Otwórz oczy. Ukazały się wielkie brązowe oczy, przerażające w bezkrwistej twarzy pod miękkimi platynowymi włosami. Pełne zdumienia, przesuwały się z twarzy Elżbiety na Dionketa, Creyna i z powrotem, zamglone łzami, a po chwili jasne jak gwiazdy. — Czy to jest zdrowie? — zapytała Felicja. Uniosła się na łokciu, drżąc. Opuściła wzrok. — To samo stare ciało, ten sam mózg, ale inny. — Roześmiała się cicho i wbiła spojrzenie w Elżbietę. — Dlaczego mnie obudziłaś, zanim zdążyłam wybrać? Wielka Mistrzyni milczała. — Chcesz, żebym była taka jak ty, Elżbieto? — Dokonaj własnego wyboru. — Głos był łagodny, ale mentalny ton zgrzytliwy i lękliwy. — Być taką jak ty. — Na policzkach dziewczyny pojawiły się kolory. Zerwała się i stanęła na łóżku, mała i silnia. Otaczała ją perłowa aura. — Ja mam być taka jak ty, Elżbieto? Felicja odrzuciła w tył jaśniejącą głowę i wybuchnęła dzikim, donośnym śmiechem pełnym witalności. — Wybrałam swoje ja! Spójrz na mnie. Spójrz na mnie! Czy nie wolałabyś być mną? Robić to, na co ci przyjdzie ochota? — I znowu się zaśmiała serdecznie. — Biedna Elżbieta. — Bogini wyciągnęła świetlistą rękę i dotknęła ramienia Wielkiej Mistrzyni. — Mimo wszystko dziękuję ci. Zniknęła. Elżbieta siedziała bez ruchu, wpatrując się w puste łóżko, zbyt wyczerpana, by płakać, zbyt osłabiona, by rozpaczać. Miała nieobecne spojrzenie, jakby prawdziwy wybór już się dokonał, a ten był tylko jego konsekwencją. — Zostań — powiedział z naciskiem Dionket. Creyn stanął nad nią, czerwony od krwi, biały od mentalnego światła, ze złotą obręczą na szyi. Wyciągnął upierścienioną dłoń o długich palcach i wyraźnych kostkach i podał jej gliniany kubek. — Pij, Elżbieto. Jak kiedyś. Wysączyła gorzką ziołową herbatę, a potem opuściła tarczę ochronną, żeby mógł wyraźnie zobaczyć czekającą ognistą trumnę, nieodpartą pokusę. — Potrzebujemy ciebie bardziej niż kiedykolwiek — oświadczył Creyn. Lecz Dionket wykazał się większą mądrością. — Nie zasługujesz na czyściec — stwierdził surowo. — Najpierw musisz to naprawić. — Tak — odparła z uśmiechem i rozpłakała się. ROZDZIAŁ ÓSMY Cloud położyła bukiet na kopczyku ziemi i wstała. Oczy miała suche. Wychwytywała ultrawzrokiem misterne szczegóły wewnętrznej budowy orchidei, jednocześnie odsuwając od siebie obraz samego grobu. Pęk kwiatów był ogromny, składał się z dwudziestu pięciu czy trzydziestu gatunków. Zebrała je w niecałe pięć minut, nie oddalając się od Rio Genil. — Tanowie nazywają Hiszpanię „Koneyn" — powiedziała bez związku — czyli „Kraina Kwiatów". Słyszałam, jak ktoś mówił, że nigdzie indziej w Europie nie ma tylu gatunków. Najbardziej lubię lazurowe orchidee. I bladozielone z czarnym brzeżkiem. Orchidee na grób. Biedna Jill. — Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy. Steinbrenner uprzedzał nas o groźbie zapalenia opon mózgowych. Elaby oparł skalną płytę o pień gigantycznego plątana i zaczął ją obrabiać siłami metakreatywnymi. Ostry smród topionego minerału na chwilę przytłumił subtelny zapach orchidei i uleciał z lekkim wiatrem wiejącym w dół rzeki. Zadowolony Elaby psychokinetycznie uniósł płytę i umieścił w wykopie przygotowanym w szczycie kopca. Jillian Miriam Morgenthaler 20 września P3-2 czerwca P27 „Gdzie leży ląd, do którego dopłynie statek? Żeglarze wiedzą tylko, że daleko, daleko." — Czy napis przetrwa sześć milionów lat? — powiedziała Cloud. — Kto wie? Znajdujemy się w basenie Gwadalkwiwir. To miejsce zniknie pod warstwą mułu. Cloud ruszyła powoli w stronę łodzi wyciągniętej na plażę. — Ostatniej zimy, kiedy układaliśmy plany, zapytałam Alexisa Maniona, czy w skałach plioceńskich znaleziono jakieś ślady wygnańców. Powiedział, że nie. Trudno uwierzyć, że nic nie przetrwało. Elaby zepchnął łódkę na leniwe wody, brązowe jak mocna herbata. Rzeka była żeglowna do miejsca odległego o pięćdziesiąt kilometrów od Mulhacen. — Gdyby jakiś paleontolog znalazł szkielet Homo sapiens w formacjach plioceńskich, trzymałby usta na kłódkę, nie chcąc się ośmieszyć. A jeśli chodzi o skamieniały bermudzki kecz... — Doktor Manion powiedział, że nic, co robimy tutaj w starożytnych czasach, nie może mieć wpływu na przyszłość. Że ta przyszłość... już jest. — Przyjemna myśl, dodająca otuchy. Przypomnij mi ją, kiedy z Aikenem Drumem ł jego bandą wysadzimy w powietrze Mulhacen. Nadmuchiwana łódka dopłynęła do burty kecza. Cloud przycumowała ją i weszła na pokład. — Owen jeszcze śpi — stwierdziła wysławszy pod pokład krótkie ultraspojrzenie. — To dobrze. Zmęczył się, pomagając ci przy Jill. Dzięki Bogu, że nie upierał się, by popłynąć na pogrzeb. — Pogrzebał w przenośnej lodówce i wyciągnął butelkę ponczu kokosowego oraz dwie kanapki z kurczakiem. Zapasy topniały szybko. — Masz, to pieczone mięso ze stypy. Odpręż się, dziecino. Odpocznij, zanim zjawi się Król Elfów. Usiedli w płóciennych fotelach, osłonięci od słońca przez daszek rozciągnięty między głównym masztem a bagsztagiem. Cloud łapczywie rzuciła się na kanapkę. — Cywilizowane jedzenie! Boże, mam już dość ryb, pieczonego ptactwa wodnego i mdłych owoców palmowych. Na Florydzie jest teraz pora śniadania, wiesz? Bekon i jajecznica. Grzanki i miód. Sok pomarańczowy i słodka mrożona herbata. — Wiedźma bez serca — rzucił Elaby oskarżycielskim tonem. Dolał jej ponczu w kolorze mleka. — Żałujesz, że tu przyjechałaś? Potrząsnęła głową. — Musiałam. Wszyscy musieliśmy. Nie żałują nawet ci, których tata zepchnął do Afryki. Tak czy inaczej, jesteśmy trochę bliżej Bramy Czasu. Zmusiliśmy tatę, żeby potraktował poważnie nasze plany. — Zawahała się. On przybędzie do Europy. — Jesteś pewna? — Znam go dobrze. — Pomoże nam czy będzie próbował przeszkodzić? — Chyba jeszcze się nie zdecydował. Nie potrafię stwierdzić. Odstawiła resztki posiłku. Chmura siarkowożółtych motyli przeleciała nad lewym relingiem, kierując się ku zatoce Gwa-dalkwiwir. Cloud chwyciła jednego, przyjrzała się trzepoczącym małym skrzydełkom i wypuściła go. Poleciał za innymi. — Miałam rację. Tata nie chce nas zabić. Nie zrobi tego, jeśli nie będzie musiał. Chyba że rozmyślnie narazimy starych Rebeliantów na niebezpieczeństwo, otwierając bramę... albo jeśli spróbujemy go zabić. — Niektórzy z nas nie mieliby skrupułów. — Wiem. — Twarz miała spokojną. — Hagen. Ty. — A ty nie? — Młody mężczyzna zakręcił kostkami lodu w szklance i zmarszczył brwi. Kiedy Cloud nie odpowiedziała, zadał następne pytanie. — Stanęłabyś nam na drodze, gdyby nie było innego wyjścia? — Chcę, żebyśmy byli wolni — odparła. — Gdyby tylko oba pokolenia mogły ze sobą współpracować zamiast stać na przeciwległych biegunach! Zbudowanie aparatu i zainstalowanie go w samym środku barbarzyńskiego kręgu będzie piekielnie trudne. Może nawet niemożliwe. — Nie skreślaj nas pochopnie, dziecino. Jeszcze nie przegraliśmy. Utraciliśmy element zaskoczenia, a groźby twojego popędliwego brata podważyły wiarę Marca w naszą lojalność. Lecz twój ojciec nie jest największym przeciwnikiem w tej bitwie. Nie zapominaj o Nieurodzonym Królu. Jeśli nie powiedzie mu się w Wielobarwnym Kraju, zacznie szukać innych celów. — Tutaj Aiken jest rakiem na bezrybiu — powiedziała Cloud z powątpiewaniem. — Kim byłby w Środowisku w porównaniu z Zespolonym Umysłem? Poza tym, zdaje się, że tata wzbudził w nim podziw i lęk. Elaby zachichotał cicho. — Nie wierz w to. On jest młody. Ma dopiero dwadzieścia dwa lata. Mimo to udało mu się pokonać tańską arystokrację, która rządziła w pliocenie przez ponad czterdzieści lat. I posługiwał się tylko własnym mózgiem. — Aiken po prostu zebrał kawałki po katastrofie. Jest królem ruin! Półbogiem w czasie Zmierzchu Bogów. — Może tak, może nie. Rozpiera go energia i ambicja. I nie zapominaj o jego mocy. Twój ojciec może tym razem złapać na haczyk rybę, której nie da rady wyciągnąć. Cloud przygryzła wargę, spoglądając w stronę wspaniałej góry kwiatów i kamiennej płyty na brzegu. — Myślisz, że Aiken naprawdę poradzi sobie z tak potężnym metakoncertem? Może tata zamierza w krytycznym momencie przejąć dowodzenie. — Jeśli Marc tego nie zrobi, będziemy mieli szansę przeciągnąć Aikena na swoją stronę. Nie mogę się nadziwić, że Marc zgodził się, by Aiken dyrygował metakoncertem. To świadczy o zaufaniu do zdolności Złotego Chłopca... albo o manipulacji. — Trudno uwierzyć, że ktokolwiek na tym świecie może równać się z tatą. — Ton Cloud był pełen zakłopotania. — Zbyt długo odgrywał Boga — stwierdził Elaby gorzko. — Zapomnieliśmy, że Marc jest człowiekiem. Że przegrał. Stracił wszystko, co miał w Środowisku, a teraz utracił nas. I czuje się zagrożony przez Felicję i Aikena. — Tata nadal jest Wielkim Mistrzem jasnosłyszenia, zniewalania i kreacji — powiedziała Cloud spokojnie. — W pliocenie ogranicza go brak odpowiednich umysłów, z którymi mógłby współdziałać. Nie zapominaj, że był jednym z największych mentalnych koordynatorów w Galaktyce. Tylko jego brat John go przewyższał. — Przypomnij mi, żebym zapalił świeczkę Świętemu Jackowi Bezcielesnemu. Cloud wytężyła ultrawzrok, kierując go ku małym wysepkom przy ujściu Genil, gdzie od dwóch dni obozowały wojska Celadeyra, Aluteyna i innych hiszpańskich Tanów, czekając na przybycie floty Aikena Druma. Potem przesunęła wzrok na zachód ku Atlantykowi. — Nie widzę Aikena — stwierdziła niespokojnie. — Gdzie teraz jest, Elaby? — Około piętnastu godzin drogi stąd. Zgodnie z umową zjawią się o świcie. Oszczędzają metasiły i przez większą część drogi z Brytanii korzystają z wiatrów matki natury. Dopiero dzisiaj rano, kiedy minęli przylądek St. Vincent, Aiken uciekł się do psychokinezy. Flota robi teraz jakieś dwadzieścia sześć węzłów. Jutro wyruszymy w stronę Gór Betyckich, tak jak zostało ustalone. — I może wszyscy zginiemy. — Cloud podeszła do niego, położyła mu głowę na ramieniu i objęła mocno, wbijając palce w plecy. — Kochanie, nie wiem, dlaczego coś takiego czuję... biedna Jill i ten głupi pomysł Aikena Druma... to nienormalne, ale... — Normalne — szepnął jej do ucha. — Normalne jest czepianie się życia, kiedy zbliża się koniec świata. To bardzo powszechna reakcja, jeśli można wierzyć książkom z biblioteki na Ocali. Plagi, wojny, trzęsienia ziemi, wszelkie nieszczęścia pobudzają żądze. — To śmieszne. Pocałował ją. — Seks często jest śmieszny. I co z tego? — Poprowadził ją w stronę schodów. — Co powiesz na to, żebyśmy trochę pokołysali łodzią, zanim przygotujemy się na królewską wizytę? Zniknęli pod pokładem. Wiatr ustał, a leśne stworzenia umilkły w popołudniowym upale. Dwie ramapiteczki wyszły z dżungli i zbliżyły się do grobu. Zbadały stos kwiatów i dotknęły dziwnych nacięć na skalnej płycie. Zaspokoiwszy ciekawość zniknęły wśród zieleni. W zagraconej kabinie na wielkim szkunerze, który był statkiem flagowym Tanów, Culluket pracował nad rubinową zbroją. Osadził luźne kamienie w herbie, wymienił zużyty pasek i na koniec wypolerował całość, żeby szkło z domieszką tlenku żelazowego lśniło mocniej niż świeża krew. Przynajmniej po śmierci będziesz wyglądał wspaniale, powiedział do siebie. W końcu przesadziłeś, Interrogatorze! Jeśli nawet nie pożre cię demoniczna ukochana, posłużysz jako żywa zapora między Aikenem Drumem a Aniołem Otchłani i twój zbyt przebiegły mózg zamieni się w węgielek. Umrzesz za swojego króla, zostaniesz prawdziwym męczennikiem wojny religijnej. Bohater Zastępu Nontusvel nie mógłby marzyć o bardziej chwalebnej śmierci! Jaka szkoda, że jesteś zdrajcą i ateistą, w dodatku tak przywiązanym do życia, że zgodziłbyś się na każde poniżenie. Nawet błagałbyś ją o litość, gdyby to nie było beznadziejne... — Culluket — odezwała się Mercy. Drgnął, wyrwany z gorzkich rozmyślań. Mercy ubrana w srebrno-zieloną paradną zbroję przeniknęła przez drzwi kabiny. Było to równie poważnym naruszeniem tańskiej etykiety jak lewitacja bez rumaka. — O co chodzi, Wielka Królowo? — Pośpiesznie zebrał rozrzucone części zbroi, żeby zrobić miejsce. Jej umysł promieniował potężnie, napierając na jego mocną barierę z taką zniewalającą siłą, że poczuł się wręcz zamroczony. — Chcę, żebyś udał się ze mną jako eskorta do Lorda Celadeyra, póki Aiken konferuje z tym strasznym Abaddonem. Teraz mam jedyną okazję. No, pośpiesz się! Załóż zbroję. To nie będzie towarzyska wizyta. I weź mały generator sigma-pola, który dał ci Aiken do obrony przed Felicją. Culluket ubrał się szybko. Niewidzialni, polecieli nad zatoką Gwadalkwiwir w stronę starego księżyca wstającego nad andaluzyjską dżunglą i obozu, gdzie Lord Afaliah, Mistrz Rzemiosł i inni arystokraci Koneyn czekali na przybycie floty. Miejsce spotkania starannie zamaskowano, fizycznie i mentalnie. Trzy i pół tysiąca chalików spędzono na bagno porośnięte mangrowcami, pięć kilometrów od zakamuflowanych namiotów szlachty i sług. — Przemów do swojego brata Kuhala na modłę intymną — rozkazała królowa, gdy zawiśli nad obozowiskiem. — Powiedz mu, że przybyliśmy. — Kuhal jest tutaj? — zdziwił się Culluket. — Chyba go nie zmuszono... — Rób, co powiedziałam — warknęła. — To ja zadbałam o to, żeby Celo go zabrał. Wkrótce dowiesz się dlaczego. Powiedz Kuhalowi, żeby wezwał Celo i Aluteyna Mistrza Rzemiosł do swojego namiotu. Culluket wykonał polecenie i po chwili oboje zmaterializowali się w słabo oświetlonym namiocie Ziemiotrzęścy. Kuhal leżał na koi, wsparty na poduszkach. Obok niego stali dwaj tańscy bohaterowie, czekając w milczeniu na wyjaśnienia Mercy. Nie ukrywali swojej niechęci do Inerrogatora. — Nodonn żyje — oznajmiła. — O Bogini! — wykrzyknął Kuhal, a Culluket pośpiesznie nałożył prymitywny tłumik korekcyjny na mózg inwalidy. — Włącz sigma-pole — rozkazała Mercy. — To będzie wystarczająca osłona, dopóki Aiken nie nabierze podejrzeń. Culluket wyjął urządzenie i położył na nocnym stoliku Kuhala. Odgłosy dżungli ucichły. Namiot znalazł się wewnątrz dynamicznego pola niemal nieprzenikliwego dla energii i materii. — Wiem o tym od początku maja — odparła Mercy na nie wypowiedziane pytanie. — Był rozbitkiem na Kersic. Przez cały czas leżał w śpiączce. Opiekowała się nim kobieta z Motłochu mieszkająca w jaskini. Dlatego nikt z nas go nie wykrył. Nawet ja. — Gdzie jest teraz? — zapytał Celadeyr bezbarwnym głosem. — Jak się czuje? — Ukrywa się w Var-Mesk. Opiekuje się nim Lord Moreyn, który jest... — obrzuciła Lorda Afaliah i Mistrza Rzemiosł uważnym spojrzeniem — Pierwszym Przybyszem, podobnie jak wy. Wiernym starym tradycjom. Tak samo jak wy. — Chwileczkę! — zaprotestował Aluteyn. — Złożyłem przysięgę wierności... — Podłemu uzurpatorowi! — przerwał mu Kuhal. — Pod przymusem i w poczuciu beznadziejności, jak my wszyscy. Bogini nie uznaje takich przysiąg. Można je złamać! — Uspokój się, bo sobie zaszkodzisz — poradził mu Mistrz Rzemiosł. Przyciągnął do sobie toporny stołek i opadł nań ciężko. Pozostali również rozsiedli się wokół łóżka. Mercy i Culluket zdjęli hełmy. — Opowiedz nam dokładnie, co przydarzyło się Nodonnowi, dziewczyno — poprosił Aluteyn królową. — Nie pomiń niczego. Mercy bez komentarza przesłała im fakty, którym towarzyszyło jedynie jasne tło jej radości. Gdy obecni przestudiowali obraz, Kuhal złożył królowej ukłon i ucałował dłoń w srebrnej rękawicy. Po raz pierwszy od powrotu do domu jego oczy napełniły się łzami. — Naprawdę jesteś jedną z nas, Mercy-Rosmar — powiedział. — Godną tego, by być królową. Reakcja starego Celo była chłodniejsza i rzeczowa. — Nodonn jest słaby jak kociak. Nie tak jak ty, Kuhalu, ale w żadnym razie nie może zmierzyć się z Aikenem. — Spojrzał na Mercy. — Tak długo zwlekałaś... może to prawda, że nie miałaś wyboru. Czego od nas oczekujesz? — Że go porzucicie — powiedziała wprost. — Zostawicie go Felicji. Wszyscy potrafimy lewitować z wyjątkiem Kuhala. Celo może go teleportować. Wystartujmy teraz do Var-Mesk chronieni przez sigma-pole! Polećmy przez Aven i Kersic, gdzie będziemy mogli się ukryć w jaskiniach przed jego gniewem, kiedy się zmęczymy! Aiken nie ma mocy psychoenergetycznej działającej na dużą odległość. I nie poleci za nami, gdyż oznaczałoby to zaniechanie Polowania. — Dziewczyno, dziewczyno! — jęknął Aluteyn. — Szczęście pozbawiło cię rozumu. — Jak mógłbym zostawić wojowników w obliczu zagrożenia ze strony Felicji? — zapytał Celo. — Czy Nodonn chciałby tego? — Flota już dopływa — powiedział Kuhal smutno. — Wielka Królowo, gdybyś powiedziała nam o tym wcześniej! — Nie miałam odwagi skontaktować się z wami na odległość! — krzyknęła. — Nie jestem w tym zbyt wprawna. To Nodonn utrzymywał łączność między nami. I ostrzegł mnie... — Jej pogarda smagnęła Culluketa jak rozżarzony do czerwoności pręt. — Ty podsłuchiwałeś! A teraz nawet Aiken coś podejrzewa, może wie, że Nodonn żyje! Bałam się, że mowa na odległość zdradzi Nodonna. Albo że zrobi to Culluket! Interrogator skłonił głowę. — Moja lojalność wobec uzurpatora zachwiała się od czasu jego przymierza z Abaddonem. Wiesz, jaką rolę mi wyznaczyli... Aluteyn zaśmiał się krótko. — I wiemy również, co jest warta twoja lojalność, gdy w grę wchodzi cenna skóra! Biedny Cull. Tym razem podwójnie się oszukałeś. — Wiem, że Culluket nienawidzi Nodonna. — Ton Mercy był lodowaty. — Lecz są braćmi z Zastępu. I Tanami. Poza tym istnieje wystarczający powód, by Cull znowu zmienił front. Czyż nie tak, Korekcyjny Bracie? — Wielka Królowa jest mądra — odparł Culluket bez emocji. — Więc dobrze! — wykrzyknęła Mercy z dawnym ogniem w oczach. — Skoro nie możemy lecieć do Nodonna, pomyślmy, jak wykorzystać Felicję, żeby zabić Aikena! Ostrzeżemy ją o najeździe na kryjówkę? — Elżbieta trzyma Felicję w pokoju bez drzwi — oznajmił Aluteyn. — Ona może nas nie usłyszeć. A w takim razie nie możemy liczyć na to, że nas oszczędzi. Twarz Kuhala pobladła. — Na miłość Tany, nie myśl nawet o wezwaniu tej niebezpiecznej kobiety, Królowo! Cull może ci powiedzieć, do czego jest zdolna! — Nawet szanowny Abaddon żywi respekt wobec Felicji — stwierdził Interrogator. — Skoro zastanawiamy się co robić, nie zapominajmy, że Abaddon ma nieprześcignioną dyrygencką moc w metakoncercie. Może nas na odległość zmieść jednym psychokreatywnym podmuchem. Wiem to na pewno. Nie może nas zniewolić z drugiej strony planety, lecz posiada zdumiewający ultrawzrok. — A więc dlaczego, u licha, nie wskazał Aikenowi Nodonna? — zdziwił się Celo. Culluket wzruszył ramionami. — To wyjątkowo apodyktyczny człowiek. Jestem dla niego tylko rzeczą. Abaddona nie obchodzi nasza drobna polityka. On jest manipulatorem, lecz tylko na wielką skalę... — W przeciwieństwie do ciebie, Bracie — rzucił Kuhal. — ...i jest całkiem możliwe, że nie dba o to, kto rządzi Wielobarwnym Krajem. Wykorzystałby Nodonna równie skwapliwie, jak teraz wykorzystuje Aikena. — Drań! — syknęła Mercy. — Kto to może być? Czterej Tanowie spojrzeli na nią ze zdumieniem. — Nie wiesz? — zapytał Mistrz Rzemiosł. — Och, dziewczyno. Nic dziwnego, że miałaś takie szalone plany. I opowiedział jej, rozpoczynając od wydarzeń, których sam był świadkiem dwadzieścia siedem lat wcześniej, kiedy to on, stary Lord Poskramiacz, Gomnol i Lord Roniah natknęli się na Marca Remillarda i jego bandę zbiegłych metapsychicznych Rebeliantów. Mercy zamieniła się w kamień. — Więc nie ma nadziei na zatrzymanie Polowania. Żadnej nadziei. — Odwróciła się od nich. — Jeśli Aiken dostanie Włócznię, Nodonn nie będzie miał nad nim przewagi w końcowym Pojedynku Mistrzów Bojów. — Nie. — Culluket uśmiechnął się za jej plecami. — Nodonn będzie musiał stoczyć z Aikenem uczciwą walkę, jeśli chce być królem. I może przegra. — Bracie, dość! — Kuhal usiadł z wysiłkiem. — Nie ma honorowego sposobu, by wycofać się z Polowania. Musimy współpracować z Aikenem Drumem i tylko Dobra Bogini wie, jak to się skończy. Może ona wykorzysta Felicję, żeby zniszczyć uzurpatora... albo jemu zagwarantuje sukces. Lecz jeśli przeżyjemy, prawdziwy król poprowadzi nas na Nocną Wojnę! Z twarzą wykrzywioną bólem Kuhal opadł na poduszki. Culluket pochylił się nad nim i przytknął dłonie do jego skroni. Kuhal odprężył się i natychmiast zasnął. Mercy wyłączyła mały generator sigma-pola i podała go Interrogatorowi. — Biedny Kuhal ma rację — odezwał się Celadeyr. — Będziemy musieli pomóc Aikenowi Drumowi i temu złemu geniuszowi z Ameryki. Chcemy tego czy nie. Obaj z Aluteynem ukłonili się Mercy i wyszli z namiotu w hałaśliwą noc. Mercy stanęła obok Interrogatora, który schował urządzenie ochronne do torby husarskiej. — Przez cały czas wiedziałeś o Nodonnie? Nie była to dla ciebie nowina. — Jestem największym korektorem Zastępu. Wyczułbym śmierć najstarszego brata. — Mimo to nie ostrzegłeś Aikena. — On wiedział. Pokazałem mu, gdzie znajdzie dowód. W tobie. — Intrygant! — Podobnie jak ty, moja Królowo. Myślę jednak, że przynajmniej moja gra zbliża się do końca. Uśmiechnął się do niej, zanim zasłonił piękną twarz czerwonym hełmem. Ona delikatnie dotknęła herbu na jego napierśniku. Przedstawiał trupią czaszkę, która była jego znakiem heraldycznym. Nie zauważyła przedtem, że oczy są szafirowe, podobnie jak jego, a głowę otacza jasne halo naśladujące jego włosy. — Czy to znaczy, że wreszcie się boisz? — zapytała lekkim tonem. — Tak. — Ja też! Weźmiesz mnie za rękę, Śmierci? Pocieszysz? Skinął głową, zamknął wizjer i przyciągnął ją do siebie. Wysoka, odziana w czerwoną zbroję postać i mniejsza w szmaragdowo-srebrnej zniknęły jak zjawy pozostawiając Kuhala Ziemiotrzęścę pogrążonego we śnie bez snów. Poranna mgła spowiła drzewa iglaste w Ukrytych Źródłach jak welon. Amerie szła sama w stronę małej drewnianej kaplicy, niosąc chleb i wino. Koguty piały, kozy w zagrodach i uwiązane chalika już się obudziły. Lecz mieszkańcy wioski i goście jeszcze leżeli w łóżkach po nocnym przyjęciu. Tylko ty i ja dzisiejszego ranka, Panie, pomyślała Amerie. Cieszę się. Zapaliła dwie świece na ołtarzu i poszła do maleńkiej zakrystii. Zdjęła kwef i nałożyła szkarłatny ornat na Zielone Świątki. Śpiewając pieśń, wróciła do sanktuarium. Veni Creator Spiritus, Mentes tuorum visita: Imple superna gratia, Quae tu creasti pectora. U stóp ołtarza odmówiła modlitwy, potem odwróciła się w stronę ciemnej kaplicy, żeby udzielić pierwszego błogosławieństwa. — Dominus vobiscum. — Et cum spiritu tuo — odpowiedziała Felicja... Kapłanka zamarła z uniesionymi rękami, a dziewczyna w długiej białej sukni ruszyła przejściem i stanęła przed ołtarzem uśmiechając się. — Wróciłam — oznajmiła Felicja. — Elżbieta pracowała nade mną. Wyrzuciła z mojego umysłu wszystkie śmieci. Jestem zdrowa, Amerie. Czy to nie cudowne? Potrafię kochać, nie czując potrzeby bólu. Mogę dokonać wyboru, kogo kochać i jak. Mogę dać ci radość taką jak moja! Elżbieta kazała mi wybierać! Był Culluket i byłaś ty. Pamiętasz go, prawda? Kochałam go bardziej niż ciebie, kiedy byłam szalona. Teraz jednak zmądrzałam, więc przyszłam po ciebie. — Felicjo, a moje ślubowanie. Mój wybór. — Ale to przecież ja — powiedziała dziewczyna. — Nie jakaś tam kobieta... ja! Kochasz mnie i chcesz tak jak ja ciebie. Więc chodź. — Nie rozumiesz. Moje wyrzeczenie jest darem dla Boga. Ofiarą z ciała, podobnie jak chleb i wino, które poświęcę podczas mszy. Złożyłam ją dawno temu. — To ją odbierz. — Felicja stała przed ławkami, jaśniejąc w blasku dwóch świec. Chwiała się, jakby była figurką wyciętą z delikatnej tkaniny, poruszaną prześpieszonym oddechem kapłanki. Jej oczy przypominały studnie. — Chodź. Polecimy razem! Jestem teraz białozorem, a ty będziesz ptakiem-kardynałem! — Nie — szepnęła Amerie. — Felicjo, nie mogę. Wciąż nie rozumiesz. Tutaj jest moje miejsce, chcę służyć tym ludziom. Oni mnie potrzebują. Jestem ich kapłanką i lekarką. Są dla mnie dobrzy i ja ich kocham... Dziewczyna w bieli przerwała jej. — Mnie kochasz bardziej. — Tak — przyznała Amerie. — Kocham i zawsze będę. Ale to niczego nie zmienia. Nie mogę nic poradzić na tę miłość, lecz mogę pozostawić ją nie spełnioną. I zrobię tak. Wyraz twarzy Felicji zmieniał się powoli. Przemknęło przez nią zdumienie, zaskoczenie, cierpienie, frustracja, wściekłość. — Nie? — Nie. — To przez twojego Boga, tak? Zamknął cię! Schwytał w tę głupią sieć samowyrzeczeń! — Nie wyrzekłam się siebie. Nie rozumiesz. — Przestań mi to powtarzać! Rozumiem! Wybrałaś jego, a nie mnie! Uważasz, że moja miłość jest nieczysta i grzeszna! — Z oczu Felicji pociekły łzy. — Nie jestem dobra. Zaglądam do twojej duszy i widzę, że wciąż się mnie boisz. Nie pójdziesz ze mną i nigdy nie pozwolisz mi tu zostać. Och, nie! Nie jestem dość ludzka, żeby należeć do twojego małego stadka, czyż nie, Dobra Pasterko? Jestem Boginią! Lecz ty wolisz swojego przeklętego małodusznego, zazdrosnego Boga. Amerie opadła na kolana. — Jesteś człowiekiem, droga Felicjo, jesteś. Lecz tak różnisz się od nas! Wracaj do Elżbiety. Niech cię nauczy, jak żyć w świecie umysłu. Tam jest twoje miejsce. — Nie — zaszlochała Felicja. — Należę do ciebie. — Nigdy nie potrafię wejść do twojego świata umysłu, Felicjo. Jestem tylko normalną kobietą. Nic nie mogę na to poradzić, ale boję się ludzi takich jak ty... podobnie jak nie mogę przestać cię kochać. Felicjo, zostaw mnie w spokoju. Idź do swoich. — Nie pójdę! — krzyknęła dziewczyna. — Nie pójdę bez ciebie! Jeśli nie pójdziesz ze mną z własnej woli, zmuszę cię! Świece zgasły nagle. Tylko blade zamglone światło padające z dwóch małych okienek i światło lampek na ołtarzu oświetlało wnętrze. Felicja złapała Amerie za ramiona. Psychoenergia wypłynęła z jej umysłu i poraziła Amerie. — Zrobisz tak, jak mówię! — krzyknęła Felicja strasznym głosem. — Zostaniesz ze mną tak długo, jak będę chciała. Słyszysz mnie? Wstrząsana drgawkami, ze sparaliżowanymi strunami głosowymi, Amerie poczuła, że unosi się w powietrze. Rozszedł się zapach palonego materiału, kiedy jej ubranie zaczęło dymić pod palcami Felicji. Potem zapaliła się skóra zakonnicy, a serce zatrzymało. Sursum corda. — Wybierz mnie, Amerie! — Felicja jarzyła się cała. — Zrób to, a pozwolę bić twojemu sercu. Tylko powiedz, że mnie kochasz. Dignum et justum est. Felicja rzuciła ciało na posadzkę i poszybowała w górę, blednąc. Hoc est enim corpus meum. — Wybierz mnie! Proszę, Amerie! — Per ipsum et cum ipso... — Proszę! — In secula... Gasnące oczy Amerie zajaśniały. Jej umysł powiedział Felicji: Nie. Kocham cię. Ta msza jest dla ciebie. I umysł zamilkł, zostawiając dziewczynę, która wpadła w furię, lamentowała, aż wreszcie zamieniła się z powrotem w czarnego kruka. Odleciała do Hiszpanii, żeby dać wybór drugiej ukochanej osobie. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Jest na wolności. Jest na wolności. Felicja jest na wolności... Bezgłośny refren powtarzał się na podprogowym poziomie świadomości Aikena, niczym zgrzytliwy fałsz zagłuszający nieprzerwany, uporczywy ton strachu. Zła wieść nie pochodziła od niekompetentnego szpiega z Czarnej Turni, lecz od samej Elżbiety, która przemówiła do niego krótko po świcie, kiedy flota znajdowała się niecałą godzinę drogi od miejsca spotkania z siłami zbrojnymi Koneyn i trzema metapsychikami z Ameryki. Ona jest na wolności Aikenie! Felicja jest na wolności. Wypuściłam ją... ona zabiła Amerie. Cholera jasna. Śmierć Amerie to moja wina. Mogłam zabić Felicję w trakcie leczenia. Pozwolić by pogrążyła się w otchłani. Zniszczyć jej ego. Stałaby się rośliną. Creyn i Dionket nalegali mogłam tak postąpić zaniechać dalszego działania w tak skomplikowanym przypadku nie naruszyłabym zasad etyki. Ale nie! Byłam taka pewna że ją uratuję! Uzdrowiłam ją... Zdrowa nie znaczy altruistyczna. Zgadza się? Felicja pozostała całkowicie egocentryczna. Robi tylko to co się, jej podoba. Wyszłam na kompletną idiotkę. Elżbieto jesteś niewinna. Pracowałam z dziećmi w Środowisku! A Felicja jest dzieckiem. Gdyby tylko została pozwoliła się wyedukować gdyby dojrzała och Aikenie ona może nigdy nie dorosnąć dziecięcy żywioł wyrwał się na wolność! Uciekła... Cholera. Cholera! (Dreszcznaplecach ściskaniewżołądku łomotanieserca) Szalone potwory można pokonać ich własnymi ułudami. Zdrowe monstrum = Ja + AniołOtchłani!! Ona jest na wolności. Nie wiem gdzie można ją znaleźć. Jej ekran mentalny jest doskonały. Musisz poprosić Remillarda żeby spróbował wytropić ją ultrawzrokiem. Pewnik: Felicja będzie szukała Culla. Odrzucona przez Amerie zwróci się ku drugiemu obiektowi miłości. Nie muszę ci mówić co się stanie jeśli go znajdzie. Musisz chronić Culla wszelkimi dostępnymi środkami. Cull ma zadanie do wykonania. Nie nie. Ukryj go w głębokiej jaskini z dala od Europy najszybciej jak to możliwe! Musisz porzucić plan najazdu na kryjówkę Felicji. To samobójstwo! Muszę mieć Włócznię. Działo fotonowe + koncert metapsychiczny dadzą mi przewagę sił. Nie tylko przeciwko Felicji... Aiken nie możesz kontynuować Wyprawy teraz kiedy ona jest na wolności. Wszystko zorganizowane. Odkładanie nic nie pomoże. Może zdążymy przejąć łup zanim ona się zorientuje. Jej ultrawzrok jest drugiej klasy. Nie na miłość boską nie. Muszę. (Na wolności Felicja jest na wolności! Na wolności Felicja jest na wolności!) Cholera zabiłaś mi ćwieka... Felicja jest w stanie zniszczyć ciebie + całe wojsko. Wygram! (Panika. Odrzuć pokusę. Staw opór! Roznieś przeciwnika!) Na wolności Felicja jest na wolności. Na wolności... Przestań Elżbieto przerwij tę pętlę! Jeśli pójdziesz zginiesz będę miała waszą śmierć na sumieniu podobnie jak śmierć Amerie! Tytyty! To cholernie źle dla ciebie! I do diabła z sumieniem! Przestań mnie naciskać. Dokonaj aktu skruchy albo coś w tym rodzaju. Proszę... Znikaj. ... Kiedy posłał jej stek przekleństw, Elżbieta wyłączyła się. Wycofała się do sanktuarium pokoju bez drzwi. — Właśnie... ukryj się! — wrzasnął. — Posprzątanie bałaganu zostaw mi, ty niewydarzona reformatorko. Zrobię to, skoro muszę! Wysłał dobrze strzeżone wezwanie do Ameryki Północnej. Choć Felicja nie rozsiewała mentalnej aury, którą potrafiłby wykryć jasnosłyszący, nie rozpłynęła się całkowicie. Przeszukując ultrazmysłami południową Hiszpanię, Abaddon mógł przynajmniej określić, gdzie jej na pewno nie ma. Nie stwierdził obecności Felicji na obszarze osiemdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych wokół Mulhacen. To wystarczyło Aikenowi, by dać znak do rozpoczęcia najazdu. Siedemdziesiąt pięć żaglowców floty Aikena, w której skład wchodziły wszystkie jednostki zdatne do żeglugi po morzu, zakotwiczyło przy ujściu Rio Genil o piątej trzydzieści rano. Ludzie z elitarnej gwardii, liczącej dwa tysiące członków, pośpiesznie nadmuchali i zwodowali flotyllę stu osiemdziesięciu pneumatycznych łodzi i popłynęli do obozu, gdzie czekały wojska hiszpańskie. Każda łódź zasilana energią słoneczną mogła pomieścić dwudziestu tańskich rycerzy wraz z rumakami, sprzętem i zapasami. Dwie łodzie zamieniono w polowy warsztat naprawczy laserów, żeby bez zwłoki można było przystąpić do naprawy Włóczni. Zaraz po ósmej Aiken wsiadł na czarne chaliko i wzbił się w powietrze przed szeregami czekających wojowników. W przeciwieństwie do nich nie miał na sobie szklanej zbroi, lecz złoty kombinezon z mnóstwem kieszeni, czarną błyszczącą pelerynę oraz kapelusz z szerokim rondem i czarnymi piórami, zwieńczony królewskim diademem. Pozdrowił rycerzy, arystokratów, członków Wysokiego Stołu i królową Mercy-Rosmar, unosząc małą pozłacaną pałkę laserową, która służyła mu za buławę marszałkowską. — Towarzysze broni! Jesteśmy gotowi do najazdu na kryjówkę potwora. W jaskini na górze Mulhacen znajduje się święta Włócznia Lugonna, którą straciłem podczas Potopu. Jest ona symbolem władzy królewskiej i zarazem bronią. Możemy jej użyć nie tylko przeciwko Felicji, lecz również przeciwko Firvulagom i innym wrogom, którzy ośmielą się rzucić nam wyzwanie. Ponadto w jaskini znajduje się skarb w postaci złotych obręczy. Ponieważ urządzenia do produkcji obręczy znajdujące się w Muriah zostały zniszczone podczas powodzi, musimy zdobyć ten skarb, by dzięki niemu pobudzić zdolności metapsychiczne naszych dzieci, zanim urodzą się nam naturalni metapsychicy. Święta Włócznia i obręcze to warunek przetrwania rasy Tanów! Stanowią prawdziwy cel naszej Wyprawy. Nie bagatelizuję niebezpieczeństwa. Grozi nam śmierć. Umysł Felicji jest najpotężniejszy w Wielobarwnym Kraju, potężniejszy niż jakikolwiek umysł w przyszłym Środowisku Galaktycznym. Możemy jednak stawić jej czoło! Możemy zjednoczyć się w metakoncercie i pod moim przywództwem pokonać demona raz na zawsze. Uwierzcie mi! Teraz wam powiem, co zrobimy. Rzeka Genil jest spławna na odcinku około stu trzydziestu pięciu kilometrów, czyli dziewięćdziesięciu tańskich mil. Popłyniemy nią do Mulhacen, skąd wypływa. Są tam bystrzyny, lecz mamy doskonałych kapitanów, więc nie bójcie się. Wspomogą nas psychokinetycy, żebyśmy dotarli do celu przed czternastą. Potem przesiądziemy się na chalika. Zaczyna się tam sawanna, więc pojedziemy lądem kolejne dwadzieścia pięć czy trzydzieści kilometrów. Po godzinie podróży powinniśmy dotrzeć do masywu Sierra Nevada porośniętego gęstym lasem. Przez całą drogę będziemy wspólnymi siłami tworzyli psychoenergetyczny parasol, który osłoni nas przed wzrokiem monstrum. U stóp Mulhacen zaczekacie w miejscu dogodnym do obserwacji, a ja polecę do jaskini. Wy zapewnicie mi osłonę. Nie będę miał trudności z wyniesieniem łupu, ponieważ jestem w stanie unieść w powietrze ponad czterysta ton. Tak czy inaczej będzie to najbardziej niebezpieczny moment wyprawy, gdyż zużyję siły na teleportację, a jednocześnie będę dyrygował ofensywnym metakoncertem. Jeśli zamierzaliście się pomodlić, zróbcie to teraz... Kiedy bezpiecznie dotrę do stóp góry, rozdam skarb i wrócimy do łodzi. Wypuścimy wierzchowce. Dzięki temu łodzie będą lżejsze i szybciej dotrzemy do zatoki. Poza tym będziemy płynęli z prądem. W owym czasie nasi technicy pod kierownictwem Pete'a Carvalho i Yuggotha McGillicuddy'ego naprawią Włócznię. Za to rówież się pomódlmy! Pomogę im, jeśli nie będę wtedy zajęty walką o życie. Po zreperowaniu świętego działa będziemy mogli wrócić do domu! Abaddon przestudiował to, czego Felicja dokonała z Gibraltarem, i ocenił nasz wspólny potencjał. Kreatywność Felicji jest ogromna, lecz jeśli trafimy ją z działa fotonowego, oprócz metakoncertowego podmuchu, powinniśmy roznieść potwora na strzępy. Zatem ruszajmy! Zwyciężymy. Macie na to gwarancję Najjaśniejszego! Wcześniej uprzedzono żołnierzy, żeby pod żadnym pozorem nie reagowali. Mimo to eter wypełnił się triumfalnymi okrzykami radości. Nadmuchiwane łodzie ruszyły w górę Genil z szybkością ponad dwudziestu kilometrów na godzinę. Zaraz po rozpoczęciu podróży trzy tysiące pięciuset pięćdziesięciu wojowników sprzęgło umysły, tworząc metakoncert, który miał stanowić broń i zarazem tarczę króla Aikena-Lugonna. Trzej metapsychicy z Ameryki wzięli się do dzieła. Owen Blanchard przejął kontrolę nad zniewalaczami, którymi dyrygowali Alberonn Pożeracz Umysłów, Artigonn z Amalizan i Condateyr z Roniah. Cloud Remillard koordynowała psychokinetyków pod przywództwem Bleyna Championa, Neyala z Sasaran, Diarmeta z Geroniah i Kuhala Ziemiotrzęścy (ten ostatni był uczestnikiem pro forma). Najważniejszą grupą kreatorów dowodził Elaby Gathen, który współpracował z Mercy, Aluteynem Mistrzem Rzemiosł, Celadeyrem, Lomnovelem Wypalaczem Mózgów i Thufanem Gromowładnym. Członkom Wysokiego Stołu powierzono zadanie oczyszczenia podstruktur każdego łańcucha syntagmatycznego, związanie słabszych umysłów w spójną całość, która dzięki nowej wyrafinowanej metodzie Abaddona miała większą moc niż suma składników. Gdy metakoncert ustabilizował się na właściwym poziomie dynamicznym, Marc Remillard przejął kierownictwo, wygładził chropowatości i dołączył umysły buntowników z Ocali oraz zbiegłych dzieci (kipiących ze złości, lecz uległych), które obozowały na wybrzeżu marokańskim dziewięćset kilometrów na południe od Mulhacen. Do tej kombinacji Marc dodał swoją własną ogromną moc kreatywną wzmocnioną przez urządzenia. Następnie rozdzielił funkcje zaczepne i obronne, przydzielając te pierwsze kreatorom, a drugie zniewalaczom. Nadzór nad całością Organicznego Umysłu zachował dla siebie wirtuozowskim posunięciem, którego Aiken i Tanowie nie dostrzegli. Miał prowadzić obserwację ultrazmysłami i w razie potrzeby wszcząć alarm, gdyby coś odwróciło uwagę Aikena albo gdyby Felicja uknuła wyjątkowo przemyślny plan. Jako ostatni włączył się osłabiony i ubezwłasnowolniony umysł Culluketa Interrogatora, który miał stanowić łącznik między Markiem a dyrygentem. Zachował świadomość, lecz miał być żywym przewodem, przez który psychoenergia mogła płynąć tylko w jednym kierunku: na zewnątrz. Pełnił rolę bezpiecznika na wypadek, gdyby Felicja próbowała spenetrować Umysł albo spowodować spięcie. Wtedy czekała go śmierć. (To byłoby najłatwiejsze! pomyślał. Lecz jednocześnie odezwał się w nim ostrzegawczy głos: Najpierw zapłacisz za wszystko.) Gdy Umysł był gotowy, do Aikena odezwał się tajemniczy Abaddon. — Teraz wystarczy, że wprowadzisz swój umysł na miejsce dyrygenta, kiedy uznasz, że temu podołasz... Przed oszołomionym Aikenem zamigotała mentalna budowla. Jaka wspaniała! Jaka potężna! Jaka ogromna! To prawda, że program ułożył Abaddon, lecz dowodzenie wiął na siebie Aiken Drum. Niebo, które ujrzał przez barierę ochronną, miało kolor fioletowy. Słoneczna tarcza jaśniała cynobrowo z rozżarzonym do białości rdzeniem. Uciekające do tyłu ściany dżungli po obu stronach rzeki były tak intensywie zielone, że niemal przechodziły w czerń. Sama Genil, nadal okryta mgłą, stanowiła nie kończący się kręty szlak stopionego złota. Kiedy uznasz, że temu podołasz... Teraz! Wypełniła go boska moc. Rozkoszował się posłuszną mu potęgą. Był Mercy, Aluteynem, Alberonnem i Bleynem. Był Owenem Blanchardem, Wielkim Mistrzem Poskramiaczem. Był Cloud i Elabym, młodym, niedoświadczonym metapsychikiem. Do niego należały umysły ponad trzech tysięcy Tanów, zsynchronizowane w bezprzykładnej jedności. Był wszystkimi naraz czterdziestoma weteranami Rebelii Metapsychicznej i dwudziestoma ośmioma ich potomkami. Był Markiem Remillardem, który rzucił wyzwanie Galaktyce, a teraz leżał zamknięty w chłodzonej kapsule, z igłami w rozżarzonym mózgu. Był nimi wszystkimi! I sobą! Był królem. Sądziła, że znajdzie go w Goriah, ale kiedy okrążyła Szklany Zamek, wołając jego imię, nie odpowiedział. Nie znalazła go w mieście, na plantacjach ani w osadach. Rozpoznałaby jego aurę, niezależnie od tego, gdzie by się ukrył. Lecz nie było go tutaj. Zbita z tropu, poleciała na południe wzdłuż wybrzeża Atlantyku do Rocilan. Culluketa nie było również w Candy City ani w Sasaran nad Garonną, potężną rzeką, którą Tanowie nazywali Baar. Kruk przeszukał Amalizan, cytadelę strzegącą głównych kopalń złota Wielobarwnego Kraju, a potem pofrunął do Sayzorask nad dolnym biegiem Rodanu i Darask w Prowansji. Ukochany! Culluket! Kruk nawoływał niestrudzenie, ale wyglądało na to, że ukochanego nie ma w żadnym z francuskich miast. Lodowatą i twardą aurę koloru zaschniętej krwi rozpoznałby bez trudu, gdyż jego ultrazmysły wyostrzyły się po korekcji. Wyczułby Interrogatora z odległości kilkunastu kilometrów. Ptak odpoczął w lesie na zachód od wielkiego jeziora i wreszcie przerwał długi post. Porwał noworodka antylopy i posilił się jego językiem. Pokrzepiony, wzbił się w powietrze. Kiedy mijał Czarną Turnię, krzyknął drwiąco, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Wcale jej zresztą nie oczekiwał. Elżbieta jeszcze się przyda któregoś dnia, pomyślał kurk. Lecz nie potrzebuję jej pomocy, żeby znaleźć Culla. Zabawniej będzie poszukać go samemu! Poleciał na południe, mknąc z szybkością wichru nad kwitnącymi dżunglami Corbiere i przełęczą we wschodnich Pirenejach. Ukochanego nie było w Geroniah ani w Tarasiah, więc ptak skręcił w głąb lądu, przeleciał nad Puszczą Katalońską i dotarł do iberyjskiego Wielkiego Kanionu, gdzie nad wartkim strumieniem wznosiła się samotna cytadela Calamosk Aluteyna Mistrza Rzemiosł. Tam również nie znalazł Culluketa. Miasto sprawiało wrażenie wyludnionego. Kruk przypomniał sobie, że inne miejsca, które odwiedził, również były dziwnie pozbawione aury życia, zwłaszcza Tanów. Gdzie się podziali wszyscy egzoci? Pora deszczowa skończyła się dwa miesiące temu i rozległe równiny południa przybrały kolory od szmaragdowego do cytrynowego. Tylko na mokradłach i nizinach wzdłuż brzegów wielkich rzek takich jak Proto-Jucar, która przepływała przez Afaliah, roślinność rosła bujnie. Culluket! Culluket! Lecz tutaj też nie zastała Ukochanego, podobnie jak lorda miasta Celadeyra i jego rycerzy. Była coraz bardziej zaintrygowana. Może Aiken Drum wyjechał na Wyprawę przeciwko Firvulagom z zachodnich Alp. Felicja nie przeszukała miast w górnym biegu Rodanu, lecz poleciała prosto z Ukrytych Źródeł do Goriah, gdzie spodziewała się znaleźć ofiarę. Jeśli jednak król zorganizował ekspedycję karną... Nudziło ją podejmowanie decyzji. Jeśli poszukiwania miały być metodyczne, powinna polecieć nad Morzem Śródziemnym do ponurego Var-Mesk, a potem do Bardelask i Roniah. Lecz robiło się coraz później, a szalone tempo wyczerpało ją w końcu. Polecę do domu i zacznę jutro od nowa, pomyślała. Wzbiła się na prądach termicznych i popędziła jak strzała na południe w kierunku Gór Betyckich. Do krójówki, skarbu, drogich przyjaciół. Mogłabym go trzymać zakutego w złote łańcuchy. Zamkniętego w złocie. Napełnionego złotem! Tak! W mięśniach sieć przewodzącego metalu i złote terminale zewnętrzne prowadzące do wszystkich głównych splotów nerwowych! Mózg wymagałby osobnego podłączenia. On sam pomógłby je zbudować. Rozkoszna perspektywa! Mogłaby grać na nim jak na wspaniałym instrumencie, najpierw rozgrzewając go prostymi capriccio i inwencjami, potem przechodząc do skomplikowanych panharmo-nii, dytyrambów radości i bólu. Och, Ukochany! Przedtem czerpałam radość z brania. To było chore i szalone, czyż nie? Lecz teraz jestem zdrowa. Chcę dawać i cieszyć się tym jak wszystkie chore umysły, nawet te, które mroczna tajemnica napawa wstrętem i oburzeniem. My jednak wiemy, Ukochany, że widok cierpiącego tylko potwierdza naszą moc i umacnia poczucie wartości. Naszą nagrodą jest cena, którą nie my płacimy. (Czyż ona nie cierpiała i nie umarła za mnie, Crucifixus etiam pro nobis, tak samo jak uczynił jej głupi Bóg?) Ty również będziesz cierpiał wspaniale, Ukochany, lecz nie umrzesz. Za bardzo cię kocham, żeby pozwolić ci umrzeć. Aiken dotarł do jaskini Felicji jako pająk. Spuścił się na nitce pajęczyny, jednej z setek, które tego popołudnia ciepły wiatr przywiał na północne zbocze góry. Kiedy lśniąca nić zaplątała się w sosnowe igły, zszedł w dół po gałęzi i odpoczął, ostrożnie snując pajęcze myśli na wypadek, gdyby Abaddon przeoczył monstrum. Ultrawzrokiem zbadał wnętrze jaskini. Felicja nie chowała się między zielonkawymi głazami ani w kanionie, ani w wyższych partiach góry, gdzie kwitły kępami różowe i białe alpejskie kwiaty. Odważniej sięgnął ultrawzrokiem i upewnił się, że dziewczyna nie ukrywa się we wnętrzu Mulhacen, przynajmniej w odległości kilometra od jaskini. Mały pajączek opuścił się z drzewa i zamienił w mężczyznę w złotym kombinezonie. Metapsychiczną tarczą zasłonił wejście do pieczary. Z dużej kieszeni na plecach wyjął titiridionową sieć i rozpostarł na ziemi. Z jaśniejącą twarzą wszedł do jaskini i dalej do wewnętrznej komory, odsunąwszy blok skalny, jakby to był parawan z papieru. Bijący od Aikena blask oświetlił wielki stos złotych obręczy. Ile ich zgromadził szalony padlinożerca? Wygląda na to, że tysiące. W miastach Tanów pozostały niewielkie zapasy mentalnych wzmacniaczy, lecz nie mogły się równać z łupem Felicji. Aiken zaczął wyrzucać z jaskini obręcze, które gromadziły się na sieci. Wkrótce odsłonił Włócznię Lugonna i zasilacz. — Nareszcie! — mruknął biorąc do ręki broń. Ostatnio używał jej podczas Pojedynku Mistrzów Bojów przeciwko Nodonnowi. Kiedy opróżnił wewnętrzną komorę z obręczy, wyszedł z jaskini z Włócznią na ramieniu i spojrzał na skarb. Skinął ręką i sieć zwinęła się w worek pełen złotych obręczy. Pozostawało mu teraz wrócić do czekającej armii, rozdać trofea i odlecieć. Felicja mogłaby się nawet nie dowiedzieć, kto ją obrabował... Nie chciał jednak na tym zakończyć. Poderwał się w górę, unosząc ogromny pakunek, i poleciał kilka kilometrów na północ wzdłuż grani łączącej Mulhacen z siostrzanym szczytem Alcazaba. Zostawił tam Włócznię i obręcze, i zawrócił, otoczony bańką pola siłowego. Zawisł przed jaskinią i powiedział do Abaddona: Zwiń ekran! Przejdź na tryb ofensywny! Muszę zostawić królewską wizytówkę! Słońce pojaśniało nagle, oślepiając go. Odniósł wrażenie, że umysł mu pęcznieje, staje się wszechpotężny. Skoncentrowała się w nim cała ofensywna moc metakoncertu. (Przystopuj, Chłopaczku! Nie ma sensu zrównywać tego miejsca ziemią. Chyba nie chcesz ściągnąć jej uwagi. Dysponujesz teraz straszliwą energią, a nie masz doświadczenia! Wycofaj się, dzieciaku. Zostaw jej pamiątkę i uciekaj.) Uciekaj! Roześmiał się jak Jowisz, ciskając psychopiorun. Rozległ się grzmot. Ogromny kawał góry rozpadł się na kawałki i zwalił na pieczarę, w której mieszkała dziewczyna-kruk. Fale dźwiękowe odbiły się w niebo. Prawie nie było dymu, lecz kryjówka Felicji zniknęła. Kreatywny podmuch dosięgnął go w powietrzu. Aiken zachwiał się, zdjęty bólem. Nawet osłabiona, energia metakoncertu omal nie zamieniła mu mózgu w parę. Marc Marc co się dzieje Boże pomóż! Amator tępak! Skorzystałeś z niewłaściwych kanałów (obrazy) nieszkodliwych przy niższej mocy bardzo niebezpiecznych przy dużej. Nawet Felicja miała dość rozsądku by nie używać tego trybu kreatywnego... Taktaktak. Tylko zrób coś. Ból. Przeciążenie zabija tak samo jak sprzężenie zwrotne! Za bardzo ci zaufałem. Nalitośćboską oszczędź sobie wykładów i wyzwisk dla swoich-cholernychbachorów pokaż jak skanalizować energię. Powstrzymywane przekleństwa. (Tajemniczy obraz.) Widzisz Wasza Królewska Wysokość? Aha. I co z tego? Królu Aikenie-Lugonnie bierz łup i wracaj do swoich. Dokończymy lekcję w drodze powrotnej. Mam nadzieję że szybko się uczysz. Kolorowi rycerze lecieli nad sawanną Granady. Wielkie pazury rumaków orały suchą darń, wyrywały z korzeniami jaskry, fioletowe gwiazdnice i świetliki. Hałas połączył stada gazel i hipparionów. Szablozębe koty budziły się z drzemki i ryczały z przerażenia, a wielkie dropie wylatywały z gniazd ukrytych pośród kęp trawy. Słońce chyliło się ku zachodowi i mocno przypiekało. Tumany kurzu wzbijały się za armią, tańcząc jak wysokie ciemne duchy nad słabą poświatą ochronnego baldachimu. Jeźdźcy nie kierowali wierzchowcami. Ich umysły były pochłonięte metakoncertem. I choć widzieli, słyszeli i czuli upał, kurz i zapachy łąk, nie mieli własnej woli ani poczucia odrębności. Każdy mózg funkcjonował jako komórka Organicznego Umysłu. Dołączał swoją psychoenergię do wielkiej tarczy ochronnej, zachowując jej większą część w rezerwie, gotowy na ofensywne uderzenie. Rozkaz mógł paść w każdej chwili. Król Aiken-Lugonn galopował na czele hordy, prowadząc swoich ludzi z powrotem nad Rio Genil. Za jego siodłem, podobnie jak za siodłami wszystkich jeźdźców, znajdowała się torba pełna złotych obręczy, które dzwoniły przy każdym kroku. W rękach trzymał lancę ze złotego szkła połączoną kablem z modułem zasilania przewieszonym przez plecy. Odczyt na module świadczył, że broń jest wyładowana. Pięć kolorowych przycisków na rękojeści było pokrytych osadem soli, podobnie jak otwór wielkości łebka szpilki. Włócznia Lugonna nie działała, lecz technicy z narzędziami czekali na łodziach, by przywrócić ją do życia. Król niecierpliwił się już, żeby pokonać nią Felicję i rozgromić Firvulagów. A potem dokończyć zadanie, które przerwał Potop: zabić Nodonna. Pod postacią kruka, ze szczelnie osłoniętym umysłem, Felicja dotarła do kryjówki na Mulhacen. Osłupiała zawisła w powietrzu na widok ogromnego osypiska, lśniących bloków miki większych od budynków. Ścięte ze zbocza góry przygniotły pieczarę, która była jej domem. Zniknęły drzewa, kwitnące krzewy, wodospad z obrośniętą paprociami sadzawką służącą jej do kąpieli, palenisko i oryginalne rustykalne meble, które stały tuż u wejścia do jaskini, omszałe głazy, gdzie gnieździły się drozdy i śpiewały dla niej w wieczornej ciszy. Wszystko zniknęło. Mała odnoga rzeki, siedziba tłustego pstrąga, została pogrzebana pod tonami gruzu, podobnie jak ścieżka dla zwierząt, którą przyjaciele docierali do jej drzwi. Ocalał jedynie ryś wygrzewający się na płaskiej skale w promieniach zachodzącego słońca. Kruk opadł spiralą, krzycząc. W pierwszej chwili sądził, że katastrofa miała naturalne przyczyny, lecz kiedy zobaczył zakurzoną złotą obręcz do połowy zagrzebaną w rumowisku i sięgnął w głąb jaskini ultrawzrokiem, stwierdził, że skarbiec jest pusty. — Culluket! — krzyknęła Felicja. Dźwięk rozbrzmiał echem w wąwozie wyżłobionym przez młodą Genil. Ryś położył po sobie uszy. — Culluket i Aiken Drum! Ryś zniknął w skalnym chaosie, a ciemno upierzony ptak sfrunął na opuszczoną przez niego skalę i dokonał przeobrażenia. Na skale pojawiła się fantastyczna istota ubrana w błyszczący strój z nieprzemakalnej czarnej skóry, zmodyfikowaną zbroję hoplity, pamiątkę po dawnej profesji. Pancerz wyglądał teraz groźniej. Dawne otwarte nagolenniki i krótkie rękawice rozrosły się, zakrywając całe nogi i ramiona. Zdobiły je zakrzywione ostrogi i narośle w kształcie pazurów. Hełm miał dziób drapieżcy i kolczasty grzbień zachodzący na tył. Z otworu w kształcie litery T wydostawały się dwa promienie światła, białe jak magnezjowe rozbłyski. Kiedy istota zaczęła badać wzrokiem granadyjski step na północ od góry, promienie przeszły pasmo metamorficznych skał jak lasery. Felicja przeszukała dolinę Genil, zlokalizowała wrogów i ruszyła za nimi w pościg jak mściwa kometa. Łodzie płynęły w dół rzeki. Aiken ultrawzrokiem pomagał Carvalho i McGillicuddy'emu przy naprawie Włóczni, kiedy nagle dotarło do niego ostrzeżenie Marca: Felicja jest w drodze. — Kończcie, na litość boską! — krzyknął Aiken do przerażonych techników i przeleciał na statek flagowy w syczącej chmurze ozonu. — Zauważył ją! — wrzasnął. Tym razem jego reakcja była natychmiastowa. Zrobił wdech i wchłonął energię. Przy wydechu straszliwa płonąca kula poleciała z rykiem w stronę niewyraźnej plamki, czarnej na tle turkusowego wieczornego nieba, która goniła flotyllę. Ognista kula rozkwitła, wypalając czterdzieści kilometrów kwadratowych dżungli. Wiązka potwornej energii ogłuszyła Aikena. Wszystkie neurony zamieniły się w strumień lawy. Mózg zagotował się, pulsując jak gwiazda zmienna. Skamląca tchórzliwie część jaźni powiedziała: Marc miał rację! Nastąpiło przeciążenie i teraz jesteś martwy, frajerze! Na szczęście zawrót głowy minął i Aiken ze zdumieniem stwierdził, że nadal stoi przed dyrygenckim pulpitem Organicznego Umysłu, a Abaddon zamiast oskarżać go albo szydzić, łaskawie udziela mu pochwały: Całkiem nieźle... jak na początkującego. Chyba ją dostałeś. Naprawdę? W punkcie zero nie wykrywam żadnej masy ani energii. Jezu, lepiej, żebyś miał rację. Ten strzał niemal mnie wykończył... Boże nie ona wykonała W-skok... (niejasny obraz)... Nad tobą Aikenie uderz ją znowu uderz! Ostrzeżenie Abaddona zahuczało w jego obolałym mózgu. Bezpośrednio nad sobą zobaczył Felicję powiększoną przez jakieś niesamowite zjawisko atmosferyczne. Wydawało się, że ma kilkaset metrów wzrostu. Jej postać otaczały białe promienie, które falowały jak płynny jedwab. Monstrualna twarz była półprzeźroczysta, oczy czarne i płonące, podobnie jak umysł. Aiken poczuł, że bariera ochronna nad flotyllą zaczyna się kurczyć. Coś niedobrego działo się w segmencie zniewalaczy. Zawiódł najważniejszy składnik i cała struktura waliła się... Ekran wrócił na miejsce. Marc Remillard wspomógł go własnymi siłami, omijając martwego Owena Blancharda. Aiken instynktownie wiedział, że ta prowizoryczna naprawa wystarczy tylko na ułamki sekund, a on, główny dyrygent, musi wrócić do trybu ofensywnego i jeszcze raz strzelić do Felicji pełną mocą metakoncertu, nawet jeśli go to zabije. Nie miał nawet czasu, żeby wycelować. Otrzymał żądaną dawkę energii i skierował ją na ślepo w monstrum. Nieludzki wrzask rozbrzmiewał pod sklepieniem niebieskim. Psychowybuchy zderzały się ze sobą, eksplodowały, implodowały, wygaszały się nawzajem. Rozszerzająca się powoli bezgłośna i bezrozbłyskowa psychokreatywna detonacja przyćmiła światło. Pojawiła się struktura usiana tysiącami wielokolorowych iskier, które rozbłyskiwały i gasły. Przez pół świata ciągnęło się faliste spojenie w kolorze ciemnego karminu. (Między moim bólem a jego?) Czujący i wrażliwy pomost bólu, grożący zawaleniem, zregenerował się i na nowo utworzył śmiertelny biały płomień. Świeca gasnąca w rubionowej szklanej rurze. Wybuch śmiechu. Cichnące rozpaczliwe wycie. Abaddonie? Słyszę... Królu Aikenie-Lugonnie. Dostałem ją? Zginęła. Już nie stanowi zagrożenia. Teraz twoja kolej by dotrzymać warunków przymierza. Na razie żadnego kontaktu. Do widzenia. Marc... przeciążenie. Nie żyjesz? Marc? ... Marc, ODEZWIJ SIĘ! ... Zdumiewające, pomyślał. To było krańcowe przeciążenie i powinienem zginąć, a wygląda na to, że żyję! Spójrzcie na mój mózg, lichą tkaninę z karbonizowanej przędzy, połyskującą w próżni. Wyjmijcie mnie z probówki na świat, a obrócę się w proch... Nonsens, Aikenie. Trzymaj się mnie. Prawie skończyłam cię składać do kupy. Jesteś twardym Szkotem, zbyt niegodziwym, żeby umrzeć młodo. Elżbieta? Bądź cicho. Myślałem że nie potrafisz korygować na odległość. Nie potrafię. Jestem tutaj. Przestań mówić, do licha. To bardzo ciężka praca. Trudzę się od tygodnia i jestem zmęczona. Od tygodnia! Odpłynął. Wokół niego szeptały umysły. Setki, nie, tysiące. Tanowie. Czynni ludzie ze złotymi obręczami. Jego ludzie. Elżbieto? Mój metakoncert nie udał się, prawda? Trwał wystarczająco długo. Cicho. Ach. Tu i tu. I tam. Światła! Akcja! Widział, czuł, słyszał. Usiadł na miękkim stole i prześcieradło zsunęło się z jego nagiego ciała. Było całe. Stół znajdował się pośrodku małego dekamolowego namiotu o siatkowych ścianach. Zewsząd otaczała go hiszpańska dżungla: bujna zieleń, kakofonia dźwięków wydawanych przez ssaki, ptaki, płazy i owady. W środku zobaczył Elżbietę, Creyna i Dionketa w nieoficjalnych szatach korektorów oraz brodatego Tanu o krótko ostrzyżonych włosach i niebieskich twardych oczach poskramiacza, który trzymał złoty strój. — Pozwól. Słaby i zdezorientowany król pozwolił się ubrać w kombinezon o wielu kieszeniach, co nie było takie proste. — Więc Felicja nie żyje? — zapytał. — Jej ciało wpadło do Genil jak płonący meteor — odpowiedział Dionket przesyłając obraz. — Nastąpił wtórny psychokreatywny wstrząs i odłupał się dwustumetrową skałą, która ją przygniotła. Niektórych rycerzy porwała lawina. — Czułem, że giną ludzie. — Aiken wpatrywał się pustym wzrokiem w dżunglę. — Kto? Elżbieta wsparła go korekcyjną siłą. — Brakuje dziewięćdziesięciu sześciu. Aluteyna Mistrza Rzemiosł, Artigonna z Amalizan, Elaby'ego Gathena, Culluketa Interrogatora. I Mercy. — Mercy nie żyje? — Przesunął spojrzeniem po otaczających go twarzach. — Nie wierzę! — Nie znaleziono jej ciała — powiedziała Elżbieta. — Lawina i fala na rzece były straszne. Zmienił się bieg Genil. Twoi ludzie znaleźli szczątki Mistrza Rzemiosł i Elaby'ego Gathena oraz ciała paru pomniejszonych arystokratów. Może wiesz, że Owen Blanchard zmarł z powodu udaru. — Omal wszystkich nie zabiłem! — wykrzyknął Aiken z goryczą. — Czułem, że staruszek wykitował w momencie, kiedy zaatakowała Felicja. Gdyby nie Marc... — Zachwiał się i opadł na łóżko, ukrywając twarz w dłoniach. — To on dokończył robotę. Boże, gdybyście wiedzieli. — Kiedy podniósł wzrok, w jego oczach był dziwny blask. Na twarzy malował się wymuszony uśmiech. — To była bolesna nauczka. — Przez następny miesiąc będziesz miał kaca — uprzedziła go Elżbieta. — Uspokój się. Pozwól mózgowi się zregenerować. Niecierpliwie pokiwał głową. — Gdzie jesteśmy? — W obozie przy ujściu Genil. Twoi ludzie czekali, aż odzyskasz przytomność. Garstka odniosła poważne rany, nie licząc porwanych przez lawinę i paru, którym wypaliło mózgi, kiedy obrona się załamała. Ranni przebywają w Skórze w Afaliah. Aiken spojrzał na nią nieśmiało. — Dziękuję, że przyjechałaś, Elżbieto. Byłem wobec ciebie nieprzyjemny. Przepraszam. — Daj spokój — powiedziała i uśmiechnęła się. Aiken odwrócił się do brodatego Tanu, którego mentalna sygnatura była równie czytelna jak odznaka na lazurowej tunice. — Zapewne teleportowałeś tutaj grupę medyków z Czarnej Turni. Lekkie skinięcie głową. — Dziękuję, Minanonnie. Może byś się zastanowił nad przyłączeniem do nas. W Wielobarwnym Kraju panuje nowy porządek. Wiele rzeczy się zmienia. Twoja pomoc przydałaby się nam wszystkim. Heretycki eks-Mistrz Bojów pozwolił sobie na chłodny uśmiech. — Obserwowałem cię z Pirenejów. Odwiedź mnie kiedyś. Bez armii. — Umowa stoi. Aiken podziękował Creynowi i Dionketowi, ostrożnie nasadził kapelusz z piórkiem na bolącą głowę i zawahał się. Przypomniała mu się ważna sprawa. — Nie wiecie, co się stało z moją Włócznią? Elżbieta westchnęła. — Jest bezpieczna na twoim statku flagowym. Dzień i noc strzegą jej Bleyn i Alberonn. Została zreperowana. — Wspaniale! — Król rozpromienił się. — Właściwie jestem zadowolony, że nie użyłem jej przeciwko Felicji. To święta broń. Za dobra na takich jak ona. Cieszę się, że wykończyliśmy ją siłami mentalnymi. Szkoda starego Culla, ale może tak jest lepiej. Machnął im beztrosko, idąc trochę chwiejnym krokiem do wyjścia. Rozległa się burza wiwatów, która zagłuszyła odgłosy dżungli. Kiedy okrzyki ucichły, z obozu do łodzi zakotwiczonych na wodach zatoki Gwadalkwiwir poniosła się Pieśń... Genil płynęła z Mulhacen nowym korytem, które szerokim łukiem okrążało wielkie rumowisko skalne. Martwe ciała były dobrze pogrzebane, zabezpieczone przed szakalami i innymi padlinożercami. Głęboko pod kopcem płonął w rubinie maleńki biały ogieniek, czekając w ciemnościach na świeże paliwo. Część IV PAN CHAOSU ROZDZIAŁ PIERWSZY Moreyn z Var-Mesk skulił się w ciemnościach pustego magazynu fabryki szkła. Drobny deszczyk padał mu na przerzedzone włosy, spływał po kołnierzu płaszcza, kapał na kark. Moreyn kichnął. Było niezwykle zimno jak na połowę czerwca. Ostry wiatr wiał od Nowego Morza. Pogoda ostatnimi czasy oszalała, pomyślał Tanu markotnie, jak niemal wszystko w Wielobarwnym Kraju. Spojrzał w czarne niebo nad wodą i wyraził pragnienie, żeby Celadeyr i korektor już się zjawili. A może by rozpostrzeć mały psychokreatywny parasol? Byłby to wyraz słabości, ale — na Tanę — zwierzęca wytrzymałość nie jest największą cnotą, podobnie jak rozsądek niekoniecznie świadczy o folgowaniu sobie czy degeneracji. Kichnął znowu. Rozwinął niewidoczny parasol, a przemoknięte nogi okrył dyskretnym kokonem podczerwieni. Co też mogło zatrzymać Celo? Spóźniał się już prawie godzinę. Nie znaczy to, że Moreyn palił się, żeby zrzucić z siebie święty obowiązek. Zaszczytem było pielęgnowanie Mistrza Bojów, który to doceniał, wychwalając go za zdobycie rzadkich materiałów do naprawy Miecza, odnowienie zbroi i wykonanie nowej rękawicy na drewnianą rękę. (Ta ręka!) Kiedy jednak Nodonnowi wróciły siły, zaczęła go irytować bezczynność. Nie chciał pozostawać w ukryciu w wilgotnej celi i zaczął nocami buszować po dolnych poziomach kopalni trony. O tej porze mogli zauważyć go tylko ramowie, więc nie groziło mu zdemaskowanie. Lecz Nodonn wziął się do pomagania małpom w pracy. Odzyskanymi siłami psychokinetycznymi ładował na wózki ogromne ilości minerału, co mogło wzbudzić podejrżenia sztygarów z szarymi obręczami, którzy sprawdzali urobek. Kiedy Moreyn położył kres tej zabawie, znudzony Mistrz Bojów zaczał bawić się z myszami. Stada gryzoni zamieszkiwały kanały cytadeli i docierały do fabryki szkła przez ogromny dren. Niejeden raz Moreyna zaskakiwały karne szeregi małych stworzeń, maszerujących i odbywających musztrę, podczas gdy Nodonn dokonywał przeglądu małej armii siedząc na kupce tłuczonego szkła niczym wcielenie Apolla Sminteusa. Tak, to był najwyższy czas, żeby przenieść szybko powracającego do zdrowia Mistrza Bojów do Afaliah, gdzie można by przystąpić do leczenia ręki. Mimo że nogi mu się już rozgrzały, Szkłomistrz poczuł dreszcz strachu. Jednoręki Wojownik! Zgodnie z odwieczną tradycją Tanów była to jedna z najstraszniejszych zapowiedzi Nocnej Wojny. Moreyn, dobiegło tajemne wołanie na modłę intymną. (Nareszcie!) Tutaj. Na dole, Celo. W dół opadli spiralą dwaj jeźdźcy. Skórzane stroje przeciwdeszczowe i ciała chalików odbijały światła miasta zamazane przez mgłę, dopóki nie stanęli na ciemnym dziedzińcu. — Witaj, Kreatywny Bracie — pozdrowił Moreyn Lorda Afaliah, który zsunął się z siodła. Gdy jednak zwrócił się do drugiego przybysza, zamarł, z trudem ukrywając zdumienie. Smukła postać należała do kobiety i choć jej mentalna sygnatura i twarz były zamaskowane, poznał, że to nie korektorka, lecz członkini Gildii Kreatorów. Kiedy nieznajoma uniosła kaptur, Moreyn wykrzyknął: — Wielka Królowa! Ty żyjesz! Mówiono... wszyscy opłakiwaliśmy ciebie i inne ofiary Felicji... — To oszustwo było konieczne — powiedziała Mercy. — Zaprowadź mnie do męża. — O tak, rozumiem! — Moreyn kichnął dwa razy. — Musiałaś pozbyć się nadzoru uzurpatora. Rozumiem! Tędy. Przywiązali chalika do poręczy i weszli do nie używanego magazynu pełnego przestarzałej maszynerii. Moreyn uniósł drzwi zapadowe i we troje zeszli do jednego z wielu tuneli biegnących pod miastem wytapiaczy szkła. Na początku drogę oświetlał tylko psychokreatywny płomień z palca Moreyna, gdyż szli przez od dawna opuszczone wyrobiska. Wkrótce dotarli do miejsc, gdzie bulgotały gorące solne cieplice, tworząc krystaliczne osady węglanu sodowego, który wydobywały milczące brygady ramapiteczek. Kapiące pochodnie wypełniały duszne komory pomarańczowym blaskiem. Białe i pastelowe pokłady minerału były poznaczone pasami sadzy, tworząc piekielne freski, które wyglądały jak żywe w migoczącym świetle. Źródła bulgotały i wydzielały cuchnące opary. Małe małpki z wielkimi błyszczącymi oczami nosiły skórzane koturny i rękawice dla ochrony przed alkalicznymi osadami. Odłupywały kryształy trony vitrodurowymi kilofami, nakładały łopatami do czekających gondoli i odpychały wózki. — Co za piekielne miejsce! — stwierdziła Mercy. — Biedne zwierzątka. — Pracują tylko po sześć godzin — powiedział Moreyn tonem usprawiedliwienia. — Ten smród to siarka, a poza tym jest tu dość świeżego powietrza. Droga Lady, nasze kopalnie są naprawdę rajem w porównaniu z kopalnami złota w Amalizan... — I on tutaj się ukrywa? — zapytała Mercy wstrząśnięta. Schodzili coraz głębiej. Było gorąco, a za solnymi ścianami rozbrzmiewało dudnienie jakby ukrytej katarakty albo tajemniczych maszyn. — Wielka Bogini — mruknął Celadeyr ściągając kaptur i rozpinając ubranie. — Co za cholerna łaźnia parowa! Jak jeszcze daleko, Mori? Szkłomistrz poprowadził ich do okratowanych drewnianych drzwi, których powierzchnia lekko drżała. To zza nich dobiegał hałas. - Tędy. Zapalił psychokreatywny płomyk. Uniósł kraty za pomocą PK i otworzył drzwi niczym bramę Tartaru. Weszli do wielkiego rynsztoka, którym płynął z rykiem w dół strumień cuchnącej wody. Powietrze było o dobrych piętnaście stopni chłodniejsze i przesycone kloaczym odorem. Mercy skrzywiła się z odrazą, a Celadeyr pośpiesznie zapiął płaszcz, naciągnął kaptur i zamknął wizjer. — Chodźcie za mną. Uważajcie. — Moreyn ruszył przed siebie kocim krokiem, trzymając w górze świecącą rękę. — To podziemna część rzeki Var. Niesie główne ścieki z miasta i fabryki przez szelf kontynentalny. Ten tunel miał kiedyś wiele mil długości, lecz z każdym dniem podnoszenia się poziomu Nowego Morza staje się coraz krótszy. Tutaj skręcamy. Skręcili do odgałęzienia tunelu, na szczęście suchego. Kiedy Moreyn otworzył ostatnie drzwi, uciekło przez nie kilkadziesiąt myszy. Mercy wepchnęła się przed Szkłomistrzem do małego oświetlonego pomieszczenia, niemal pieczary wykutej w wapiennej skale i wyposażonej w minimum sprzętów. Stał tam Nodonn, blady i wychudzony, złotą grzywą szorujący o sklepienie, ubrany w białą wełnianą tunikę. Wyciągnął ręce do Mercy... zdrową i drewnianą. Z oczu Mercy trysnęły łzy. Nodonn z płonącym sercem przytulił ją do piersi i powiedział do Moreyna i Celadeyra: — Zostawcie nas. Zaczekajcie na górze. Znam drogę do wyjścia. Kiedy dwaj mężczyźni wyszli i zamknęli za sobą drzwi, Nodonn uniósł Mercy i poszukał jej ust. Ich umysły wykrzyczały powitanie bez słów, zapominając o całym świecie. Żyli oboje i wreszcie się połączyli, lecz tęsknoty strasznych samotnych miesięcy nie dało się ukoić podczas pierwszego spotkania. Było zbyt mało czasu, a nie chcieli trwonić na zwykłą ekstazę sił życiowych potrzebnych na zbliżającą się podróż. Tak więc demon tylko westchnął na koniec, a piękna dama zmrużyła oczy jak przed światłem słonecznym. Potem trzymali się w objęciach, rozgrzani, a umysły nadal trwały w słodkim połączeniu. — Macierzyństwo dodało ci głębi, królowo — stwierdził. — Jesteś fontanną wytchnienia. Źródłem otuchy. — Wszystko to jest dla ciebie. Nigdy cię już nie opuszczę, nawet po to, by wrócić do Agraynel. Ona jest tylko moim ciałem. Ty jesteś moim życiem. Jak mogłam wątpić, że żyjesz? Jak mogłam go przyjąć? Potrafisz mi wybaczyć zdradę? — Jeśli ty wybaczysz mi moją. — Opowiedział jej o Huldzie. — Nie zrobiłem tego z własnej woli, lecz teraz wiem, że czerpałem nieczystą radość z własnego pohańbienia. Nieszczęsna kobieta nosi mojego syna, którego chciałbym dać tobie, Rosmar: pierwszego z mojego Zastępu. — Mniejsza o to, kochany. Jakoś to naprawimy. Najważniejsze, że znowu jesteśmy razem. Nodonn zesztywniał. Chwycił ją za ramiona i odsunął od siebie. — Jeśli chodzi o to... będziesz musiała do niego wrócić. — Nie! — krzyknęła ochryple. W jej głosie brzmiało przerażenie. — Co masz na myśli? Odwrócił się i zaczął zdejmować tunikę. Spod łóżka polowego wyciągnął dwa worki, jeden ze szklaną zbroją i drugi z ubraniem pod spód. — Pozbycie się go nie będzie łatwe, skoro został uznany za króla przez drużynę bojową. On jest moim głównym celem, oprócz odzyskania sprzymierzeńców. To potężny metapsychiczny przeciwnik. Nie potrafię go wysondować na odległość, Mercy. Nawet jeśli nie nosi ekranów ze Środowiska, osłania się silną mentalną tarczą, której nie mogę spenetrować. Nie jestem nawet w stanie śledzić jego ruchów, chyba że są przy nim jakieś inne osoby nieświadomie zostawiające ślady. Mogę go szpiegować tylko w jeden sposób. Przez ciebie... Zakryła umysł. Oczy głębokie jak morze napełniły się łzami. — Dopiero co cię odzyskałam, a ty chcesz, żebym odeszła? — Oczywiście, że nie! — powiedział głosem pełnym udręki. Przycisnęła usta do jego nagiej piersi, wdychając egzotyczne feromony, słuchając bicia serca. — Pójdę do niego, jeśli mi każesz, kochany. Miałam jasnowidzenie... Jej twarz była całkiem ukryta w długich kasztanowych włosach. Mercy drżała w przeciwdeszczowym stroju z ciemnozielonej skóry koźlęcej. Nodonn przytulił ją mocno. — Co widziałaś? Przemówiła do niego telepatycznie: Grozi mi śmierć z jego strony. On mnie kocha i zabije. Taką samą wizję miał biedny Cull w związku z Felicją. (Jako dwoje skazanych potrafiliśmy się pocieszyć. Świetny żart!) — Mniejsza o Culla. Potrafię zrozumieć, że Aiken cię kocha. Ale zabić cię? Nonsens! Jesteś Lady Kreatorka. Twoja energia jest życiodajna! — Może dla Tanów — szepnęła. — Lecz nie dla ludzi. Przypomnij sobie Bryana, który umarł przeze mnie. Ton Nodonna był cyniczny. — Nasz Najjaśniejszy Uzurpator twierdzi, że w jego żyłach płynie krew Tanów, podobnie jak w twoich. Jeśli wierzy we własną bajkę, nie może uważać cię za demona. — Może więc chodzi o zazdrość. Moja kreatywność sprzyja życiu. Jego psychoenergia służy tylko podbojom, niszczeniu wszelkiego oporu. Aiken wyrzekłby się miłości dla władzy. Nie może sobie wybaczyć, że mnie kocha. Poczuje się bezpieczny dopiero wtedy, kiedy będę martwa. — Nie jest potworem jak Felicja. — Nie — przyznała. — Mógł rzucić jej Culla na pożarcie i zapobiec atakowi, lecz nie zrobił tego. Próbował go uratować tak samo jak siebie. — Zadumała się. — Aiken został poważnie ranny w pojedynku nad Genil. Jest teraz bardzo osłabiony. — Wiem — odparł Nodonn z satysfakcją. — Liczę na to. Spojrzała na niego. — Byłoby ci łatwiej, gdybym przebywała w Goriah. Och, mój kochany. Oczywiście że wrócę, jeśli tego chcesz! — W jej oczach pojawił się dziki błysk. — Chętnie umrę dla ciebie. Nodonn zaczął się ubierać. — Aiken nie zabije cię. Nawet jeśli podejrzewa, że żyję. Żaden normalny człowiek nie mógłby zabić ukochanej. — Żaden normalny Tanu — powiedziała ze smutkiem. — Ludzie są inni, najdroższy. — W jaskini zadźwięczał jej śmiech. — Lecz kogo obchodzą moje przeczucia? W Środowisku jasnowidztwo uważano za wyjątkowo kapryśną metazdołność. Czasami można było na niej polegać, znacznie częściej zawodziła. Spójrz na swoją własną rasę! Brede powiedziała, że Elżbieta jest najważniejszą osobą na świecie. Wyobrażasz sobie! Ta niepewna siebie, pełna wątpliwości kobieta. Wiem, kto jest najważniejszym człowiekiem. Ty! Z ponurym wyrazem twarzy zakładał szybko różowo-złotą zbroję. — Raczej ten tajemniczy metapsychik z Ameryki. Abaddon. W porównaniu z nim Aiken i ja jesteśmy parą metapsychicznych niemowląt. Mercy nagle spoważniała. — On prowadzi własną grę. Celo podejrzewa, że umyślnie pozwolił Felicji wypalić mózg Aikena. W kulminacyjnym momencie walki wyczułam coś podejrzanego w mentalnych falach. Nie potrafiłam jednak stwierdzić co. Przygniotła mnie skała. Celo przyszedł mi na ratunek i postanowiliśmy, że będę udawać martwą. On zaniósł do obozu mój zgnieciony szmaragdowy hełm... Nodonn zmurżył oczy o przeszywającym spojrzeniu. — Więc Abaddon mógł wykorzystać Felicję przeciwko Aikenowi. To bardzo obiecujące! Ciekawe, czy ten Amerykanin jest otwarty na propozycje? — Możes się dowiesz — powiedziała Mercy. — Jego córka jest w Afaliah. — Co? Mercy skinęła głową. — Cloud ma pękniętą miednicę. Korektorzy uznali, że powinna wykurować się u Celo, zanim pojedzie do Goriah. — W jej oczach zapalił się figlarny ognik. — Będziesz musiał poważnie się zastanowić, zanim dopuścisz ją do spisku. Cloud Remillard byłaby dla ciebie wspaniałą sojuszniczką, Mistrzu Bojów. Jest Wielką Mistrzynią PK i niezłą korektorką. Poza tym jest atrakcyjną blondynką. W twoim typie. Wysoki Apollo odrzucił w tył złotą głowę i wybuchnął śmiechem. Potem wziął w dłonie twarz Mercy. — Ty jesteś w moim typie. Czekałem na ciebie osiemset lat. Tylko ty. — Pocałował ją w czoło. Chwyciła go za zdrową rękę. — Pozwól mi zostać z tobą w Afaliah. Proszę! Przynajmniej dopóki nie wyzdrowiejesz. Nie odsyłaj mnie do niego, dopóki nie wynagrodzimy sobie rozłąki. — Na trochę — zgodził się. — Lecz naprawdę niedługo. Musiałbym spędzić dziewięć miesięcy w Skórze, czego bym nie zniósł. Wyruszę przeciwko Aikenowi, jak tylko zbiorę wojsko. Póki jego umysł jest osłabiony. Mercy cofnęła się, wznosząc mentalne mury. — Będziesz z nim walczył jedną ręką? — Ta, którą będę władał Mieczem, jest w doskonałym stanie. — Sprawnie zgiął drewniane palce. — Może nie wygląda najlepiej, lecz służy dobrze. Mercy dotknęła protezy. — Drewno? Ach nie. To do ciebie nie pasuje, mój demoniczny kochanku! — Rozejrzała się po celi. — Złoto byłoby dobre, ale niestety mamy tylko dwie obręcze! — Jej wzrok padł na ozdobne naczynia, w które Moreyn zaopatrzył dostojnego gościa. — Srebro! Będziesz miał srebro, dzięki samej Lady Kreatorce. Mój dar dla ciebie, Mistrzu Bojów. Skinęła ręką. Lśniący talerz, miska, kubek i kufel stopiły się w bezkształtną masę, a następnie otoczyły metaliczną iskrzącą się chmurą wyciągniętą rękę Nodonna. — Srebro! — zawołała Mercy. — Nodonn Srebrnoręki! Toporna proteza wystrugana przez Isaka Henninga zniknęła. Na jej miejscu pojawiła się doskonała replika utraconej ręki, lśniąca jak lustro, tak misternie wykonana, że ruchome stawy były niewidoczne. Mercy ucałowała kolejno wszystkie palce i wnętrze dłoni. — Będę ją nosił, dopóki nie zniszczę Aikena Druma — przysiągł Nodonn. — Dopóki nie zostanę królem Wielobarwnego Kraju, a ty moją królową. Złożył dwie szklane rękawice i otworzył drzwi. Ruszyli kanałem przy świetle bijącym od twarzy obojga. Nie zwracali uwagi na cuchnące wyziewy. ROZDZIAŁ DRUGI — Załoga gotowa? — dobiegł z wnętrza retikulatora głuchy głos Betsy'ego. — Yo — odparł Ookpik rozplątując kable. — Podłącz regulator przepływu magnetohydrodynamicznego — rozkazał Betsy. Widać było tylko jego sutą krynolinę leżącą na cerametalicznym pomoście. Górna połowa ciała tkwiła wewnątrz egzotycznej maszynerii, którą inżynier naprawiał. — Regulator w porządku — zameldował Ookpik. Z luku wychynęła ręka z obłupanym lakierem na paznokciach, macając w powietrzu. — To decydujący moment. Daj mi termiczną igłę numer dziesięć, różowy chip z dwucentymetrowymi drutami i tę egzotyczną część z oznaczeniem w kształcie dwóch pików. — Masz. Ookpik włożył je Betsy'emu do ręki. Rozległ się syk. Kilka smużek dymu uniosło się wokół obciśniętej gorsetem talii inżyniera. Betsy wydał wysoki okrzyk i jak szalony wyskoczył z wnętrzności retikulatora, łapiąc się za szyję i rzucając obrazowe przekleństwa. — Podpaliłem sobie kołnierzyk lutownicą — wyjaśnił odrywając sczerniały kawałek koronki. Poprawił perukę wysadzaną perłami, nałożył z powrotem okulary ochronne i zanurkował w maszynie. Rozległy się kolejne syki i dźwięczna wiązanka. — Niech to diabli! — Betsy wydostał się z otworu. — Sprawdź teraz całą zewnętrzną sieć! Technik Inuita wykonał polecenie i z rosnącym zdumieniem przestudiował odczyt. — Bets, udało się! — Pilot gotowy? — wrzasnął Betsy. — Gotowy — dobiegł melodyjny głos Baronowej. — Startujmy! Kiedy Betsy zatrzasnął luk, rozległ się głęboki donośny pomruk szesnastu generatorów egzotycznego latacza. Inżynier i Ookpik uśmiechnęli się do siebie szeroko. — Moc na zewnętrzną sieć — zawołał Betsy. — Zrobione — odkrzyknęła Baronowa. — Tylko testujecie, chłopaki, czy w końcu lecimy? Betsy otrzepał się z kurzu. Morelowy brokat wspaniałej sukni był poplamiony i rozerwany, a koronkowe mankiety nadpalone. Lecz sznur pereł nadal lśnił na dekolcie, a wysoki kołnierz ze złotej koronki był prawie nie zniszczony. Betsy zdjął gogle i schował je do torebki. — Palą się wszystkie idiotyczne światła na silniku — stwierdziła Baronowa Charlotte-Amalie von Weissenberg-Rothenstein i wskazała na okna po obu stronach. — Jesteśmy cali omotani siecią. Głosuję za próbnym lotem. Mamy jeszcze trochę czasu przed kolacją. Betsy zerknął na odchylone do tyłu skrzydła samolotu, po których pełzały fioletowe ogniki ro-pola. — No dobra, startuj! Baronowa zaczęła włączać przyciski na tablicy kontrolnej, przygotowując grawomagnetyczny latacz do startu. Betsy opadł z wdzięcznością na fotel po prawej stronie, a Ookpik zajął miejsce nawigatora, w zamyśleniu żując wąsa i obserwując odczyty na tablicy. Samolot uniósł się pionowo w powietrze bez najmniejszego drżenia i poleciał wolno wzdłuż brzegu krateru w kierunku innych parkujących lataczy. — Oho! Witajcie w stadzie, numer Dwa-Dziewięć — odezwał się głos w komunikatorze. — Wszystko w porządku? — Obserwuj nas na ekranie — odparła Baronowa lakonicznie. — Zaraz się przekonamy. Krajobraz za oknami zamazał się. W ciągu niecałych dwóch sekund niebo z kobaltowego stało się fioletowe, a potem czarne. Członkowie załogi nie poczuli żadnego przyśpieszenia ani ruchu. Tylko widok za oknami i wskazania instrumentów świadczyły, że podróżują w najwyższych warstwach ziemskiej atmosfery z szybkością prawie dwunastu tysięcy kilometrów na godzinę, wykonując skomplikowane pętle kreślone przez Baronową siedzącą przy sterach. Weszli z powrotem w atmosferę, aż kadłub się rozjarzył. Samolot wycelował w jezioro na północ od plioceńskiego Dunaju, gdzie tysiąc lat wcześniej rozbił się Statek Brede. Matowoczarny samolot zmienił się z pocisku w ptaka. Z całkowicie rozpostartymi skrzydłami przechylił się przy skręcie i pomknął nad wodą wdzięcznie jak jaskółka. Na południowym krańcu niecki stało dwadzieścia osiem długonogich lataczy, ze skrzydłami opuszczonymi do ziemi i ostrymi nosami pochylonymi jak w medytacji. Na zachodzie i północy krawędź krateru była poszarpana i częściowo zapadnięta, a ze spalonej makii sterczały poskręcane kawałki cerametalu. Niektóre latacze rozbiły się podczas próbnych lotów. Jeden eksplodował po włączeniu silnika. Inne okazały się nie do naprawienia i zostały zatopione w jeziorze po wyjęciu części. Z czterdziestu dwóch samolotów, które przed miesiącem znaleźli Dranie Basila, Betsy i jego załoga wyremontowali właśnie ostatni, dwudziesty dziewiąty. Doprowadzenie do użytku egzotycznych lataczy kosztowało życie dwóch pilotów i czterech techników, a inżynier Seumas Mac Suibhne wypadł pewnej nocy przez właz i złamał obie nogi. Ekspedycja zakończyła się więc zaskakującym sukcesem. — Lata. Wracamy — powiedziała Baronowa przez radio. — Dwadzieścia Dziewięć ląduje. — Hurra. Już myśleliśmy, że na dobre utknęliście w tym wraku. Betsy westchnął głęboko i powiedział do drugiego mikrofonu: — Naprawdę myślałem, że będę musiał się poddać, Pongo. Gdyby Dimitri nie zasugerował obejścia MHD, nadal tkwilibyśmy na ziemi. Już miałem powyżej uszu naprawiania tych barbarzyńskich gruchotów. — Wiedzieliśmy, że tylko ty potrafisz tego dokonać — włączył się drugi głos. — To ty, Basil? — zapytała Baronowa. Samolot podchodził do lądowania. — Obserwowałem was na radarze — powiedział Basil. — Niezły pokaz. Przygotowujemy dla was uroczystą kolację. Gulasz ze starej antylopy i dziki czosnek. Ookpik wydał zduszony dźwięk. — Ostatni ptaszek ze stada — mruknęła pilotka. Rozległ się cichy zgrzyt, kiedy otoczone ro-polem podwozie dotknęło ziemi. Z kępek suchej trawy podpalonej przez fioletową sieć uniósł się dym. Ogon latacza opadł, a nos pochylił się do dołu. Baronowa wyłączyła ro-pole oraz wszystkie urządzenia i siedziała wpatrując się w tablicę kontrolną z nieobecnym uśmiechem. — Mogłabym przetańczyć całą noc. Betsy poklepał ją po ramieniu. Ookpik już otwierał luk. — Chodź, Charly kochanie. Nie każ czekać naszemu drogiemu dowódcy. Umieram z ciekawości, żeby się dowiedzieć, gdzie zamierza ukryć flotę. — Gdybym tylko mogła odlecieć z tego zwariowanego kraju! — powiedziała Baronowa. — Na drugą stronę planety. Do plioceńskiej Australii albo do Chin, gdzie nie ma Tanów ani Firvulagów ani szalonych kurdupli ogłaszających się Królami Świata! Och, Betsy, jakbym chciała ukraść ten samolot! — Wiemy, co czujesz. Obawiam się, że Basil również. Baronowa zebrała drobiazgi osobiste. — Rzekome strzeżenie floty przed maruderami Firvulagów to marny fortel. — Przekonał się o tym Seumas. — Betsy wygładził kozią bródkę i znacząco przymknął fioletową powiekę. — Żartujesz! — Bardzo nierozważny młody człowiek, mimo dużych umiejętności. Jestem pewien, że on i Thongsa wszystko sobie zaplanowali. Jednak przeliczyli się sądząc, że Sophronisba Gillis da się wciągnąć w spisek. Ona jest całkowicie lojalna. Baronowa parsknęła rubasznym śmiechem. — Myślisz, że Phronsie wypchnęła starego Shame'a przez luk, kiedy zasugerował, że we trójkę porwą samolot? Betsy wzruszył ramionami. — Seumas mógłby dalej pracować mimo złamanych nóg. Jego wielki przyjaciel i dobry pilot od wypadku sprawia wrażenie, jakby usiłował stłumić strach. Podobnie zachowywałby się każdy człowiek, gdyby nieposkromiona panna Gillis szukała najmniejszego pretekstu, żeby go wdeptać w ziemię. — Phronsie stróż porządku. Mój Boże. — Basil jest świetnym przywódcą. Długie lata spędzone w dżungli dały mu wiedzę o ludzkiej naturze. Poważnie traktuje swoje obowiązki i wie, że latacze są straszną pokusą, nawet dla najlepszych z nas. Ruszyli w stronę wyjścia. — Założę się, że Taffy Evans jest również strażnikiem Basi-la — powiedziała Baronowa. — I Nazir! I ten przystojniak Bengt Sandvik. Tak, gdy o tym napomknąłeś, przypomniałam sobie, że zawsze któryś z nich był wśród załogi, kiedy naprawiano kolejny samolot... ups! Potknęła się o splątane kable. Transwestyta przytrzymał ją żelaznym uściskiem, mimo że pilotka była od niego cięższa o jakieś piętnaście kilogramów. Baronowa gwałtownie wciągnęła powietrze i spojrzała w piękne zielone oczy. — Ty też, co? — Kolacja czeka — powiedział Betsy. Skinął ręką w kierunku drabinki. — Ty pierwsza, kochanie. *** Pierwszy samolot zszedł na wysokość dziesięciu tysięcy metrów i zawisł nad oślepiająco jasnymi szczytami. — Fancholernietastycznie — wykrzyknął Pongo Warburton. — Ciekawe, ile mają metrów. Wysokościomierz radiowy był wyposażony w zaimprowizowany konwerter. Basil i Aldo Manetti przez kilka minut obserwowali centralną część masywu, szkicując mapę na dużym arkuszu durfilmu. — Główny wierzchołek, Monte Rosa, ma dziewięć tysięcy osiemdziesiąt dwa metry. Sąsiednie szczyty sięgają ponad osiem tysięcy metrów — poinformował Basil głosem drżącym z podniecenia. — A Everest? — dopytywał się Pongo. — Jakieś osiem tysięcy osiemset pięćdziesiąt — odparł Aldo — zależnie od tego, ile śniegu spadło podczas monsunu. I kiedy ostatnio były na nim ekipy śmieciarzy sprzątające po turystach. Pilot zbliżył się do potężnej góry. — Wspaniała — szepnął Basil. — I dziewicza — dorzucił Aldo. — Mógłbym płakać. Płaczę. — Czy to jest najwyższy szczyt na plioceńskiej Ziemi? — zapytał Pongo. — Bez wątpienia — odparł Basil — jeśli geolodzy mają rację, że w tej epoce Alpy przewyższały Himalaje. Oczywiście Góry Helweckie ulegną silnej erozji w plejstoceńskiej epoce lodowcowej, będą też trwały ruchy tektoniczne w całym rejonie Alp. Biedna Monte Rosa ustąpi miejsca Mont Blanc. W Środowisku będzie dopiero drugim pod względem wysokości szczytem w Europie. I tylko miejscowi oraz paru zapalonych alpinistów takich jak Aldo i ja będą znali jej nazwę. — Numer Jeden, tu Dwunastka — odezwało się radio. — Znajdujemy się na dwudziestu tysiącach metrów i czekamy. — Utrzymajcie wysokość — polecił Basil. — Podziwiajcie widok, a tymczasem ja i Aldo rozejrzymy się w terenie. — Spuścimy tutaj ro-łodzie? — zapytał anonimowy głos z nutą konsternacji. Z konieczności wszyscy Dranie brali udział w pierwszej fazie rozprowadzania samolotów. Tylko przewodnik Kalipin został nad jeziorem. — Taki mam plan — przyznał Basil. Rozległ się groźny kobiecy chichot. — Jeśli któryś z was zamierza podkraść się później lądem i porwać ptaka, niech nie zapomni ciepłej bielizny i szpikulca do lodu. — Prędzej spróbujemy zmiękczyć ci serce, Phronsie — odgryzł się zniechęcony głos. — Niedostępność tego miejsca jest jedną z jego największych zalet — stwierdził Basil. — Nie dotrze tutaj żaden ezgota ani człowiek na chaliko. Nawet lewitując. Zwierzęta byłyby narażone na anoksję i hipotermię, podobnie jak nie zaaklimatyzowani jeźdźcy. — Niektórzy Tanowie latają — zauważył Taffy Evans. — Ten cholerny Aiken Drum również. — Nie możemy całkowicie wyeliminować niebezpieczeństwa — przyznał Basil. — Lecz jeśli starannie wybierzemy miejsce, samoloty szybko przykryje śnieg, utrudniając wykrycie ich ultrazmysłami. Przywódcy Motłochu będą w posiadaniu jedynej mapy z zaznaczoną kryjówką. Kiedy będziemy potrzebowali samolotów, stopimy śnieg promieniowaniem cieplnym. Radiowa pogawędka trwała dalej, a tymczasem Basil i Aldo wylądowali w wysoko położonej dolinie pod północnym zboczem Monta Rosa, które było wolne od lodowca, lecz pokryte świeżym śniegiem mimo połowy lipca. Podczas ostatniego odmłodzenia obaj alpiniści kazali sobie sztucznie przystosować organizmy do dużych wysokości. Ostrzegli Pongo Warburtona, żeby nie opuszczał samolotu, nałożyli ciepłe ubrania i z radością wybiegli na śnieg pod pretekstem przeprowadzenia ostatnich pomiarów. Manetti usiadł na skalnym występie i spojrzał na górę rysującą się nad nimi. — Co za wspaniałe miejsce, by rozpocząć podejście! Co o tym sądzisz? — Masz rację. Znajdujemy się na wysokości... pięciu tysięcy dziewięciuset dwudziestu czterech metrów, czyli do wierzchołka jest stąd jeszcze niezła wycieczka. — Ściszył głos. — Po to przybyłem do pliocenu. Żeby znaleźć odpowiednie miejsce i wspinać się. Pomyśleć, że dotarłem tak blisko. — Może wojna będzie krótka. Basil przyglądał się dolinie przez małą lornetkę. — Piekielnie trudno dostać się tutaj bez samolotu. Trzeba by iść od północy. Niemal pionowe podejście z doliny Wallis nad Rodanem. Logistyczny koszmar. — Nic trudnego, jeśli ma się ukryte w Wogezach dwa latacze. Po wyszkoleniu Sił Powietrznych Motłochu można przesunąć zamarzniętą flotę w dogodniejsze miejsce. To oczywiście nie mój interes, ale czy twoje środki ostrożności związane z możliwością kradzieży lataczy nie są przesadne? — Rozkazy Wodza Burke'a, chłopie. Jak biblijny centurion jestem tylko człowiekiem posłusznym władzy. I bardzo mi to odpowiada. Aldo wstał i przeciągnął się. — No dobrze, ściągnijmy tamtych i wracajmy do Grobowca Statku po drugi rzut. Wygląda na to, że bez kłopotów wykonamy dzisiaj zadanie. — Będziemy musieli wystawić dzisiaj w nocy dodatkowe straże przy kraterze — stwierdził Basil, kiedy wracali do latacza. — Zostały tylko dwa samoloty, którymi możemy polecieć do domu... „Qui custodiet ipsos custodes", jak zauważy pewnego dnia twój rodak Juwenal. — Sam byłbym wystawiony na pokusę — zaśmiał się Aldo — gdybym potrafił tym latać. I gdybym nie miał takiej ochoty wspiąć się z tobą któregoś pięknego dnia na Rosę, compadre mio. — Jesteśmy tak blisko celu, Aldo. Gdyby coś poszło teraz nie tak... — Co mogłoby się stać? Jutro wracamy do domu! Na twarzy Basila pojawił się bolesny wyraz. — Były pewne... zapowiedzi kłopotów. — Znowu Thongsa? — Aldo pogardliwie skrzywił wargi. — Nie ma obawy. Phronsie tak go wystraszyła, że gość nie odważy się pójść nawet do toalety bez towarzystwa. — Obawiam się, że to coś groźniejszego. Nie powinienem cię tym obarczać, Aldo. Jako dowódca wyprawy będę musiał załatwić sprawę najlepiej jak potrafię. — Los centuriona jest niewesoły. Przypominam sobie, że musiał nie tylko przyjmować rozkazy, ale i wydawać je. Obaj przez kilka minut szli w milczeniu po chrzęszczącym śniegu. Mimo że otaczały ich pola lodowe, słońce przygrzewało mocno. Obaj zdjęli hełmy i rozpięli kombinezony. Zaparkowany samolot stał w odległości pół kilometra. — Gdyby Wódz Burkę był tutaj — powiedział Basil — bez wahania podjąłby konieczną decyzję. Obawiam się, że moja krew rozrzedziła się zbytnio w ciągu wieków cywilizacji, żebym potrafił okazać bezwzględność... Czy mogę ci zadać abstrakcyjne pytanie? — Mów — odparł zaskoczony Aldo. — Przypuśćmy, że ostatniej nocy zaufany członek naszej grupy zaproponował drugiemu zdradę. Ten drugi człowiek, będący w tajemnicy jednym z moich zaufanych... hm, stróżów porządku, zawiadomił mnie o zdradzieckiej propozycji. Pozornie zgodził się na nią, żeby grać na zwłokę. — Jezu Chryste! — Przypuśćmy, że potencjalny zdrajca jest osobą, która do tej pory zachowywała się wzorowo. Przypuśćmy, że ta osoba posiada niezwykłe talenty, które zamierzaliśmy wykorzystać podczas przygotowań do wojny. Przypuśćmy, że ta osoba nie jest pilotem i dlatego miała nadzieję, że zwerbuje któregoś, by przeprowadzić plan... — To znaczy co, na litość boską? — Przekazać samolot i współrzędne kryjówki Aikenowi Drumowi. Za odpowiednią cenę. — Jeśli mamy dalej teoretyzować — mruknął Aldo — istnieją dwa wyjścia. Numero uno. Zabić na miejscu cholernego drania, zanim znajdzie pilota o wątpliwej lojalności. Numero duo, skoro ten facet naprawdę jest cenny, darować mu życie pod warunkiem, że będzie współpracował. Basil zacisnął wargi i skinął głową. — A które z tych wyjść jest, według ciebie, rozsądniejsze? — Cóż, jak do tej pory facet nie zrobił nic złego oprócz gadania. Zgadza się? — Tak. Propozycję, którą złożył mojemu informatorowi, sformułował bardzo oględnie. Intencja była jednak oczywista. — Och, do diabła, nie wiem — powiedział Aldo. — Masz tylko słowo tego informatora. A jeśli źle zrozumiał tego drugiego faceta? Jeśli ma w tym jakiś prywatny interes? — Manetti wytarł pot z czoła. — Te możliwości również przyszły mi do głowy. — Może wziąć zdrajcę pod obserwację? Może nawet powiedzieć mu o wątpliwościach? Może zrozumie, że gra nie jest warta świeczki. W takim wypadku nadal będzie przydatny. Dobrzy technicy od ro-samolotów nie rodzą się w pliocenie na kamieniu. — To prawda. — Zbliżali się do latacza. — Doceniam twoją radę, Aldo. Pomogłeś mi. Człowiek o twardszym sercu wybrałby ostrzejszy kurs. Lecz my, alpiniści, jesteśmy w głębi duszy romantykami. Chciałbym każdemu dać szansę. Aldo zaczął wchodzić po drabince. Uśmiechnął się przez ramię do Basila. — Umiejętne podejście psychologiczne potrafi zdziałać równie dużo jak pięść. — Mam nadzieję, że się nie mylisz — odparł Basil. — Mam nadzieję. Basil jęknął, przewracając się na dekamolowej koi. Ktoś potrząsał go za ramię. Na zewnątrz namiotu rozbrzmiewało staccato głosów i gwałtowny płacz. Było bardzo ciemno. — Basil, obudź się — powtarzał natarczywie Bengt Sandvik. — Nagły wypadek. — O nie. Dowódca wyprawy uniósł się na łokciu i spojrzał na zegarek. Dochodziła czwarta. Spóźniony atak choroby wysokościowej sprawił, że kręciło mu się w głowie. Ledwo rozumiał, co do niego mówi Bengt. Namacał buty i wsunął w nie stopy. — ...trzasnął Nazira w głowę i próbował porwać Jedynkę. Gdyby Betsy nie zjawił się z paralizatorem... — Kto? — zapytał Basil ze znużeniem. Dobrze wiedział. — Aldo Manetti. Baronowa miała być jego pilotem. Basil narzucił koszulę i wyszedł z namiotu. Taffy Evans wykręcał rękę alpiniście, który stał niepewnie po strzale z paralizatora. Baronową Charlotte-Amalie trzymała mocno Phronsie Gillis. Betsy, w kombinezonie lotniczym z zamkami błyskawicznymi i peruce, trzymał więźniów na muszce Husqvarny. Basil zbliżył się do Alda. — Więc nie potrafiłeś wybrać drugiego wyjścia. Aldo odchylił głowę i splunął słabo. Ślina skapnęła mu na ciemny podbródek. Basil odwrócił się i znowu zerknął na zegarek. — Niedługo świt. Czas zwijać obóz. — Spojrzał na dwa samoloty rysujące się na tle wygwieżdżonego nieba i jeziora. — Szkoda, że nie ma tutaj drzew. Lecz wyrzucenie przez luk powinno wystarczyć. — Co zamierzasz zrobić? — krzyknęła Baronowa. — Na razie przywiążcie oboje do nóg Jedynki. — Co zamierzasz zrobić? — Powiesić was, moja droga — odparł Basil. Wrócił do namiotu, żeby się ubrać. ROZDZIAŁ TRZECI Boduragol, główny korektor Afaliah, siedział na stołku pośrodku mrocznej komory Skóry, z zamkniętymi oczami i umysłem całkowicie pochłoniętym pracą. Jego nowa metoda leczenia okazała się niekwestionowanym sukcesem. Stan dwójki pacjentów poprawił się znacznie, odkąd korektor wpadł na pomysł, by połączyć ich wysoce kompatybilne enancjomorficzne funkcje psychokinetyczne w ramach jego własnej matrycy korekcyjnej. Zwłaszcza uszkodzona prawa półkula mózgowa mężczyzny zregenerowała się w znacznym stopniu dzięki dużej jatropsychicznej mocy towarzyszki niedoli. Równoczesne wyzdrowienie rannej należało uznać za czysto przypadkowe. Boduragol był zafascynowany rezultatem jako naukowiec i zadowolony jako osoba sentymentalna. Pacjenci stali obok siebie w uprzężach, spowici przezroczystymi kokonami, które przylegały do ciała, czyści jak alabastrowe posągi. Na jednym poziomie mentalnym mężczyzna Tanu i ludzka kobieta aktywnie współpracowali z korektorem. Na poziomie głębszym, ukryci za silną barierą, po prostu rozmawiali. CLOUD: Nie widzisz, że dzieje twojego pokolenia były tożsame z naszymi? Rodzice z góry określili wasz los. Nie mieliście nic do powiedzienia i nie mogliście kwestionować ich zdania. Podobnie jak my. KUHAL: Jak mogłoby być inaczej? Nasza rasa opuściła galaktykę Duat, żeby być wolną, żyć według własnych zasad. Czy nie tak samo było z wami? CLOUD: Tak twierdzili nasi rodzice. I przez wiele lat wierzyliśmy im. KUHAL: Teraz już nie wierzycie. Cóż, Tanowie również mieli heretyków. CLOUD: Analityczny krytycyzm nie jest herezją, jeśli człowiek jest naprawdę wolny. KUHAL: Imputujesz, że my nie jesteśmy? CLOUD: Ignorancja, inercja i strach krępowały moje pokolenie. Zadawanie pytań było niebezpieczne i bolesne w skutkach, lecz konieczne. KUHAL: Nie rozumiem. CLOUD: Opowiedzieć ci naszą historię? KUHAL: Mamy czas. Może my również pozwoliliśmy, by rządziły nami ignorancja i bezwładność. Zwłaszcza w stosunkach z wami. Znaliśmy tylko niewielką część waszej rasy, chrononautów. Niemetapsychicy zostawali służącymi. Utajonych przyjmowaliśmy do rodziny. Tylko Nodonn widział, jakie ryzyko się z tym wiąże, lecz większość z nas nie chciała słuchać jego ostrzeżeń. Ślepota jest wygodniejsza. CLOUD: Wiem. KUHAL: Me pozwól, żebym odwodził cię od tematu. Zacznij od początku. Opowiedz mi, jak pojawili się wśród was czynni metapsychicy. Opowiedz mi, jak doszło do Rebelii. CLOUD: Wiesz, że w ciągu paru tysiącleci przed kontaktem z egzotycznymi rasami i włączeniem do Środowiska ludzie ze Starszej Ziemi powoli rozwijali zdolności metapsychiczne. KUHAL: Wyjaśnił to nam Mistrz Genetyk. CLOUD: Czynni metapsychicy, którzy żyli pod koniec dwudziestego wieku, szybko zbliżali się do poziomu zespolonych umysłów. Byli bardzo ostrożni z ujawnianiem swoich zdolności przed zwykłymi ludźmi. Niektórzy, zwłaszcza ci z silnymi talentami zniewalającymi i korekcyjnymi, wykorzystywali je do osobistych celów. Inni, nastawieni bardziej altruistycznie, studiowali zjawisko, traktując siebie i innych czynnych jako króliki doświadczalne. Opracowali specjalne techniki edukacyjne, stworzyli małą, niedoskonałą replikę Zespolonego Umysłu Środowiska i rozgłosili wiadomość o swoim istnieniu. To właśnie skłoniło Środowisko do rozpoczęcia Wielkiej Interwencji, mimo że większość ludzi była nadal prymitywna pod względem etycznym. Co prawda Ziemianie znajdowali się na wyższym poziomie dojrzałości psychospołecznejniż Tanowie, lecz w porównaniu z zespolonymi rasami byli barbarzyńcami. KUHAL: Więc ty i ja jesteśmy prymitywni! Tajemnica naszego podobieństwa staje się mniej mroczna. Lecz dość dygresji. CLOUD: Jeden z głównych ośrodków badań metapsychicznych mieścił się w Dartmouth College w Ameryce Północnej. Przed Interwencją szefami wydziału byli Denis Remillard i Lucille Cartier, oboje czynni i podobnego pochodzenia etnicznego. Wkrótce pobrali się. Denis i Lucille, moi pradziadkowie, mieli siedmioro dzieci, wszystkie obdarzone silnymi zdolnościami metapsychicznymi. Najmłodszym i najbardziej utalentowanym był mój dziadek Paul, który urodził się rok po Interwencji. Już w łonie szkolono go nowatorskimi metodami, które później stały się normą. Paul zasłynął jako Człowiek, Który Sprzedał New Hampshire. Dzięki jego wysiłkom ten mały skrawek Ameryki Północnej został planetarnym centrum operacji metapsychicznych, kiedy Ziemia weszła w skład Środowiska. KUHAL: I twoja rodzina umocniła dominację. CLOUD: Tak. Paul był pierwszym człowiekiem wybranym do Rady, rządu Środowiska Galaktycznego, który składał się w całości z metapsychików klasy mistrzowskiej starannie wyszkolonych w analizie psychospołecznej i rozwiązywaniu problemów. Czworo z jego pięciorga dzieci również weszło w skład Rady. Marc był najstarszy. Został Głównym Wielkim Mistrzem, jednym z najpotężniejszych umysłów w Galaktyce. KUHAL: Czy to twój ojciec, mężczyzna nazywający siebie Abaddonem? CLOUD: Tak. Ten przydomek otrzymał podczas Rebelii. W naszej świętej księdze jest rozdział o ostatnich dniach świata, kiedy to siły dobra i zła przystąpiły do ostatecznej bitwy. Abaddon to dowódca armii diabłów. Ma inne imiona: Anioł Otchłani, Niszczyciel. Mój ojciec... KUHAL: Wojna końca świata! Nasze mity również o niej mówią. Nazywamy ją Nocną Wojną. Kiedy prześladowani Tanowie i Firvulagowie zostali wypędzeni z rodzinnej planety leżącej na krańcach galaktyki Duat, myśleli, że stoczą Nocną Wojnę. Lecz interweniowała Brede. Jej Statek przywiózł nas do tego układu. Celadeyr i jego poplecznicy uważają, że Nocna Wojna będzie się toczyć w Wielobarwnym Kraju!... Wybacz mi, Cloud. Znowu ci przerwałem. Opowiedz mi o Rebelii twojego ojca. CLOUD: Nie mogę ci wiele powiedzieć. Miałam wtedy zaledwie rok. Mój brat Hagen dwa lata. Nasi rodzice zaangażowali się w ogromny spisek mający na celu przejęcie władzy nad Środowiskiem przez ludzką rasę. Był to wspaniały plan, który ułożyli mój ojciec, doktor Steinbrenner i parę innych osób. Chcieli przekształcić nas, dzieci, w superistoty, ultrametapsychików. Zamierzali wprowadzić plan w życie po zamachu stanu, ale oczywiście zamach nie powiódł się. Papa nigdy nam nie opowiadał o swoich planach co do nas, a cały zapis został wykasowany z pamięci komputera na Ocali. Obawiam się, że musiało być w nim coś potwornego, ponieważ mama... mama... KUHAL: Nie mów. Rozumiem. Bardzo mi przykro. CLOUD: Tata nas kocha. Nie mogę uwierzyć, że chciał zrobić nam coś złego. Przynajmniej świadomie. KUHAL: Opowiedz mi resztę historii. CLOUD: Rebelia miała miejsce w 2083. Trwała niecałe osiem miesięcy w swej otwartej fazie. Porwała dużą liczbę czynnych ludzi i miliony normalnych. Prawie wszyscy szeregowi Rebelianci zginęli, podobnie jak wielu niewinnych na planetach objętych buntem. W końcu ojca zdradził młodszy brat Jon i jego żona Illusio. Jon Remillard, czternaście lat młodszy od taty, był mutantem. Zanim osiągnął wiek dojrzały, został z niego tylko nagi mózg, który „ubierał się" w dowolnie wymyślony kształt. Można by go uznać za monstrum, ale Środowisko zrobiło z niego świętego, który zdławił Rebelię. Żona Jona była Wielką Mistrzynią, specjalistką od metakoncertu. Miała tylko połowę twarzy w rezultacie jakiegoś psychokreatywnego wypadku i nigdy nie dała jej sobie zregenerować, gdyż deformacja stała się symbolem jej władzy. Nosiła diamentową maskę... KUHAL: Jack Bezcielesny i Diamentowa Maska. Gomnol wspominał o nich... CLOUD: Oboje zginęli, natomiast tata przeżył. Przeprowadził mnie, Hagena i stu innych ocalałych buntowników przez Bramę Czasu. KUHAL: Pamiętam ten czarny dzień, kiedy walczyłem z najeźdźcami w Bitwie u Dzikich Grot. Nasze wojsko zostało zmasakrowane. Król Thagdal kazał wymazać ten incydent z oficjalnej historii, a ludzie ukryli się po drugiej stronie Zachodniego Morza. CLOUD: Tato zabrał swoich ludzi do Ameryki Północnej. Nie chciał z wami walczyć. Wielu jego zwolenników było poważnie rannych, a on sam omal nie umarł z powodu straszliwych obrażeń mózgu. Stworzyliśmy sobie nowy dom na wyspie niedaleko południowo-wschodniego wybrzeża Ameryki. Jest piękna. Nazywamy ją Ocala. Wszystkie nasze dzieci tam się urodziły. KUHAL: Opuściłaś ją jednak. Dlaczego? CLOUD: Kiedy byliśmy młodzi, nie potrafiliśmy sobie wyobrazić niczego innego oprócz podążania drogą wybraną przez rodziców. Tato zabrał do pliocenu najróżniejsze urządzenia. Kiedy doszedł do siebie, zbudował obserwatorium i zaczął badać gwiazdy w poszukiwaniu innej rasy metapsychików. Wiedział, że jeśli znajdzie taką rasę, skłoni ją, by przyszła nam z pomocą. Miał nadzieję realizować wielkie marzenia o dominacji ludzi w świecie o sześć milionów lat młodszym od Środowiska. Wielu jego zwolenników wierzyło, że jest w stanie tego dokonać. Tato... potrafi sprawić, że inni w niego wierzą. Lata mijały. Przeszukano tysiące gwiazd lecz bez rezultatu i wielu byłych Rebeliantów zwątpiło. Zdarzały się samobójstwa... i morderstwa. Niektórzy oszaleli, inni uciekli się do narkotyków, a jeszcze inni odeszli. My, dzieci, widziałyśmy to wszystko, dorastając. Wreszcie zaczęłyśmy myśleć samodzielnie. Przestałyśmy wierzyć w marzenia taty. Felicja stała się katalizatorem. Obserwowałyśmy was jeszcze przed jej przybyciem. Połączyłyśmy siły i szpiegowałyśmy was w Europie dla rozrywki. KUHAL: Aha. Znudzone dzieci zabijające czas obserwowaniem niższych form życia! Wcale nie byliśmy realni, prawda, Cloud? Byliśmy tylko mrówkami uwijającymi się w mrowisku. I pewnego dnia zaciekawiło was, co się stanie, jeśli zrobicie potop... CLOUD: Nie! KUHAL: Dlaczego pomogliście Felicji nas zniszczyć? CLOUD: Patrzyliśmy z zawiścią na Wielobarwny Kraj. Nie chodziło nam o niego samego. Traktowaliśmy go jako etap powrotu do Środowiska. KUHAL: Powrotu? Przez Bramę Czasu? To przecież niemożliwe! CLOUD: Wcale nie. Elaby Gathen, który zginął podczas walki Aikena z Felicją, był pewien, że potrafi zbudować duplikat urządzenia zakrzywiającego czas. Mieliśmy plany z komputera. Kiedy mój brat i inni uciekli z Ocali, zabrali ze sobą wszystkie działające aparaty i mapy złóż mineralnych. KUHAL: A twój ojciec? Jak na to zareagował? CLOUD: Początkowo gwałtownie się sprzeciwiał. Teraz... nie wiem. Zmusiliśmy go, żeby przemyślał sprawę. On wie, że nigdy nie wrócimy na Ocalę. Może postanowił pozwolić nam iść za własnym przeznaczeniem. A po tym, co się stało z Felicją i Aikenem Drumem, może nam nawet pomoże. Tak samo jak tobie. KUHAL: O czym ty mówisz? CLOUD: Hagen i wszyscy, którzy wylądowali w Afryce, spędzili trochę czasu na studiowaniu mentalnych aspektów walki z Felicją. Naradziłam się z nimi. Ponieważ wy, Tanowie, jesteście tak prymitywni metapsychicznie, prawdopodobnie nie zdajecie sobie w pełni sprawy, ile dziwnych rzeczy zdarzyło się nad Genil! Miejmy nadzieję, że Aiken Drum również. KUHAL: Wyjaśnij to! CLOUD: Dobrze. Weźmy program metakoncertu, którego tato nauczył Aikena. My nie możemy równać się doświadczeniem z ojcem. Najwyraźniej jednak tato zaplanował, iż Aiken i Felicja zginą w tej walce. KUHAL: Wielka Bogini! CLOUD: Tato wiedział bardzo dobrze, że nie może się mierzyć z Felicją. Nawet wykorzystując przeciwko niej każdą dostępną jednostkę mentalnej mocy nie mógł być pewien rezultatu. Oczywiście po naprawieniu fotonowej Włóczni zyskałby przewagę. Istnieje wiele rodzajów ofensywnego metakoncertu. Niektóre są bardzo ryzykowne dla głównego dyrygenta. Tato stworzył program pozwalający na wyciśnięcie ostatniego erga psychoenergii podczas uderzenia, co powinno zabić nie tylko Felicję, ale i Aikena, gdyby wpadł w panikę. Było to bardzo prawdopodobne. Lecz Aiken przy pierwszym uderzeniu nie wykorzystał całej mocy. Wystraszył go atak na kryjówkę Felicji, więc tym razem osłabił przepływ energii, utrzymując go na poziomie nie zagrażającym życiu. Jak sobie może przypominasz, tato myślał, że pierwsze uderzenie wykończyło Felicję. KUHAL: Abaddon powiedział, że nie wyczuwa masy ani energii, a zaraz potem krzyknął, że Felicja skoczyła. Przyznaję, że tego nie rozumiem. CLOUD: Powiedział, że Felicja wykonała W-skok, co oznacza skok w inny wymiar albo translację. W Środowisku jest to niezwykle rzadka umiejętność. Jej odmianę nazywa się teleportacją. KUHAL: Statek Brede! CLOUD: Co? KUHAL: Gigantyczny organizm, jej narzeczony. Statki mogły poruszać się szybciej niż światło, podróżując przez hiperprzestrzeń wyłącznie przy użyciu napędu mentalnego. Chcesz powiedzieć, że Felicja... CLOUD: Mogła to zrobić instynktownie, w reakcji obronnej. Może po prostu usunęła się poza zasięg rażenia. Hagen sądzi, że podążyła za ultrazmysłowym promieniem taty i zabiła go! KUHAL: Ale ona zaatakowała Aikena... CLOUD: To mogło się stać w ułamku sekundy. Kiedy Felicja znowu pojawiła się nad Aikenem, psychokreatywna moc taty zmieniła się. Przeszukaliśmy pamięć i stwierdziliśmy, że podczas pierwszego ataku tato przez cała czas kierował obroną, z wyjątkiem krótkiej chwili, kiedy na głównym kanale przeszedł błyskawicznie na tryb ofensywny. Po skoku Felicji ekran na moment zniknął i wtedy umarł Owen Blanchard. Może dosięgło go wyładowanie iskrowe. Sądzimy, że tato wycofał się w porę, by się obronić przed Felicją, a potem wziął udział w ostatecznym uderzeniu. KUHAL: Uważasz, że Felicja nie zrobiła poważniejszej krzywdy twojemu ojcu? CLOUD: Przeciwnie. Może być ranny. To wyjaśniałoby jego dziwne zamilknięcie po walce i fakt, że od miesiąca nie ma z nim kontaktu. KUHAL: Lecz twój ojciec funkcjonował jeszcze po incydencie z W-skokiem. CLOUD: I był podłączony do psychoenergetycznej sieci, która mogła pochłonąć energię wybuchu małej bomby wodorowej! On jest Wielkim Mistrzem i posługiwał się Bóg wie iloma urządzeniami wspomagającymi. Zamyka się w pancernej kapsule i włącza nadprzewodzący sztuczny system nerwowy. Hagen wie na ten temat więcej ode mnie. Podejrzewa, że tato znajdował się w centrum silnego zniewalająco-kreatywnego uderzenia, a teraz przebywa w basenie regeneracyjnym i dlatego ostatnio w eterze panuje cisza. KUHAL: Jak to dobrze dla ciebie i twoich rówieśników. CLOUD: I może dla ciebie. KUHAL: ? CLOUD: Posłuchaj i spróbuj zrozumieć. Uważam, że Tanowie i ludzie mają wspólny los. Muszą współpracować, jeśli chcą przetrwać. KUHAL: A Aiken Drum? CLOUD: Aiken powinien był umrzeć. Ocalał. Wygląda to tak, jakby Felicja w ostatniej chwili sama odebrała znaczną część psychoenergii, ratując go. Bóg wie jak i dlaczego. Ona nie żyje. Lecz Aiken ma się całkiem dobrze. Jest tylko trochę osłabiony i do tej pory pewnie domyślił się, że tato chciał go przechytrzyć. Dzięki programowi metakoncertu jest teraz w stanie sam wiele dokonać. Bez trudu go przerobi. Kiedy rozbroi mentalne pułapki, ruszy na twojego brata Nodonna i jego frakcję, a kiedy was wykończy, zajmie się tatą. KUHAL: Albo tobą. CLOUD: Wszyscy moi towarzysze i ja chcemy wrócić do Środowiska. Nic nie stracicie pomagając nam. A mamy dużo do zaoferowania. KUHAL: Już wiele mi z siebie dałaś. CLOUD: I nawzajem. Jestem prawie zdrowa i stało się to trzy razy szybciej, niż gdybym przebywała w basenie regeneracyjnym na Ocali. KUHAL: Uważałem, że pomysł Boduragola jest kiepski. Utrata brata bliźniaka wydawała się nieodwracalnym nieszczęściem. Nasza biotechnologia stwarza niewielkie szansę regeneracji całej półkuli mózgowej. Myliłem się jednak. CLOUD: Na tym polega adaptacja. U ludzi często zdarza się, że lewa połowa mózgu przejmuje funkcje prawej i na odwrót. KUHAL: Może nauczyłabyś mnie, jak być człowiekiem. CLOUD: To się da zrobić, ale musisz jeszcze popracować. Boduragol otworzył oczy i uśmiechnął się. Przepływ sił PK i korekcyjnych między dwojgiem pacjentów był wyjątkowo harmonijny. On sam naprawdę nie był już potrzebny. Zsunął się ze stołka i podszedł do dwóch nieruchomych ciał: mężczyzny ze złotą obręczą i kobiety z ciężkimi warkoczami lśniących jasnych włosów. Dlaczego po prostu nie zostawię tych dwojga w spokoju? Jeszcze tydzień i oboje prawdopodobnie będą całkiem zdrowi. Doskonale. Boduragol poprawił Skórę wokół alabastrowych nóg Cloud Remillard. Doskonale, powtórzył i wyszedł, pozostawiając pacjentów. ROZDZIAŁ CZWARTY Kiedy Mercy wróciła do Goriah pod koniec lipca, śmiertelne osłabienie Aikena po walce z Felicją wreszcie ustąpiło, a ranny mózg zaczął zdrowieć. Opowieść królowej była krótka: cierpiała na amnezję od chwili, kiedy.jej łódź porwała lawina. Wędrowała samotnie przez dżunglę na wschód od Genil. Uratowali ją bezobręczowi zbieracze, którzy jej nie poznali. Zaprowadzili ją do Afaliah, ale najpierw zebrali dostateczną ilość rzadkich orchidei do cieplarni Lady Pennar-Ia, żony Celadeyra. Choć historia była nieprawdopodobna, Aiken uwierzył w nią bez zastrzeżeń i nie próbował wysondować umysłu Mercy. Wróciła cała i zdrowa, a w dodatku znowu obudziła się w niej namiętność. To mu wystarczało. Był zadowolony. Pewnego pięknego sierpniowego dnia udali się na wydmy nad cieśninę Redon, żeby zobaczyć pokaz latawców bojowych, które Yosh Watanabe i jego załoga przygotowali na Wielki Turniej. Aiken, Mercy oraz liczne grono Wielkich zasiedli pod markizą i rozkoszowali się morską bryzą. Mieli ze sobą mnóstwo piknikowego jedzenia i mrożonego wina. Nowa rozrywka okazała się ciekawa, a czasami budziła nawet dreszcz emocji. Pierwsze wzbiły się w powietrze zgrabne hata z Nagasaki, w kształcie rombu, z linkami pokrytymi kruszonym szkłem, bogato ozdobione stylizowanymi wzorami w kolorach czerwonym, białym i niebieskim. W razie zwycięstwa któregoś z latawców tańscy arystokraci wznosili tradycyjny okrzyk: „Katsuro!" i płacili zakłady, a Yosh promieniał, chodził dumny jak paw i sypał wyjaśnieniami. Gdy słońce przekroczyło zenit, wiatr wzmógł się i wielkie latawce poszybowały wysoko. Były wśród nich rokkaku z Sanjo, sześciokąty większe od człowieka, ozdobione barwnymi portretami samurajów, japońskich demonów i mitycznych stworzeń. Były też prostokątne o-dako z Shirone, o długości prawie siedmiu metrów i szerokości pięciu, z namalowanymi wspaniałymi rybami i ptakami, postaciami z folkloru i motywami abstrakcyjnymi. Obsługiwane przez załogi złożone z pięciu do dziesięciu ludzi, bojowe latawce były zbyt ciężkie na manewry z przecinaniem linek. Zamiast tego staczały majestatyczne walki powietrzne, wlatując na siebie. Przegrywający latawiec, pozbawiony siły nośnej, spadał bezładnie na ziemię. Zwycięzcy z konieczności podążali za nim w dół, gdyż linki były splątane, z tym że zwycięskie latawce z reguły do końca zachowywały godność, lądując bezpiecznie, podczas gdy wrogowie rozbijali się na piasku pośród stosu porwanego papieru i połamanych bambusowych ram. Kiedy uznano, że wiatr jest dość silny i stały, wtoczono na plażę ogromne bojowe latawce, które miały wziąć udział w samym Turnieju, a nie we wstępnych pojedynkach. Dwa o-dako mierzyły czternaście i pół metra na jedenaście i ważyły ponad osiemset kilo każdy. Umieszczono je na prowizorycznym rusztowaniu, żeby zamocować linki i przywiązać je do głównego kabla nośnego. Ten ostatni był połączony z ciężkim kołowrotkiem. Wojownik wisiał przyczepiony do ramy w lekkiej uprzęży. Trzy linki dawały mu możliwość manewru, lecz całością sterowała załoga naziemna złożona z pięćdziesięciu ludzi wyposażonych w ruchome linki kontrolne, które łączyły się z głównym kablem za pomocą dużych karabińczyków w kształcie litery D. Kiedy parę gigantycznych o-dako przygotowano do lotu, Yosh podszedł do królewskiego towarzystwa. Za nim podążał jego asystent, Litwin Vilkas. Yosh miał na sobie wspaniałą samurajską zbroję, a Vilkas tylko nieco mniej ozdobny strój ashigaru, czyli pieszego wojownika. Yosh ukłonił się Aikenowi i Mercy. — To będzie pierwsza oficjalna demonstracja latawców przenoszących ludzi, Aiken-sama. Po raz pierwszy spróbujemy walki powietrznej. — Podał królowi długie drzewce z zakrzywioną klingą na końcu. — Vilkas i ja spróbujemy stoczyć pojedynek używając naginata. Oczywiście nie będziemy walczyć bezpośrednio ze sobą. Nie można atakować wojownika ani niszczyć mu uprzęży. Reguły pozwalają na przecinanie linek, hamulcowych i manewrujących, głównego kabla, bambusowej ramy i papierowej powłoki. — To może być dla was niebezpieczne — zauważyła Mercy. Młoda poskramiaczka Olone, która opiekowała się Agraynel w czasie nieobecności królowej, stała tuż za tronem, trzymając w ramionach niemowlę. Mercy wyciągnęła ręce po dziecko i przytuliła je. — Ponieważ nie mamy siatek ochronnych, pojedynek mógłby się źle skończyć dla zwykłych ludzi, takich jak Vilkas i ja — kontynuował Yosh. — Minimalizujemy ryzyko, wyznaczając adeptów PK na operatorów, jednocześnie ku waszej rozrywce. — Japończyk złożył uprzejmy ukłon tęgiemu mężczyźnie ze złotą obręczą, który stał obok wysokiej Olone. — Lord Sullivan-Tonn był tak dobry, że pomagał nam w ćwiczeniach. Zgodził się zostać operatorem Vilkasa podczas dzisiejszych zawodów. Aiken spojrzał na Sullivana w zamyśleniu. — Trudno jest nauczyć się kierowania latawcem? Okazały psychokinetyk machnął ręką. — Całkiem proste — odparł ze sztucznym uśmiechem. — Na czym to polega? — zapytał Aiken Yosha. — Operator wydaje telepatyczne rozkazy wojownikowi i załodze naziemnej, doradzając taktykę. Może również generować wiatr PK, ale tylko dla swojego latawca. Zwiewanie latawca przeciwnika w kierunku ziemi grozi dyskwalifikacją. To skutecznie ogranicza korzystanie z wiatru do okresów, kiedy dwa latawce są daleko od siebie, chyba że dmuchacz jest bardzo precyzyjny. Zapewne przekonacie się, że w krytycznych sytuacjach ścisła współpraca z załogą naziemną daje najlepsze efekty. Jeśli walczącemu splączą się linki, obowiązkiem operatora jest bezpieczne sprowadzenie go na ziemię. To dlatego kapitanami mogą być tylko psychokinetycy. Aiken skinął głową, uśmiechnął się lekko. Jego oczy były jak dwie dziury wypalone w pergaminie. Miał na sobie złote dżinsy i czarną koszulę rozpiętą pod szyją. — Więc Sullivan będzie dzisiaj sterował twoim ichibanem, co, Yosh? A kto tobie będzie pomagał? — Miałem nadzieje, że ty wyświadczysz mi ten zaszczyt, Aiken-sama. — Och, proszę, zrób to! — pisnęła Olone. — Jestem pewna, że wygrasz! Twarz Sullivana stężała na tę oznakę nielojalności młodej żony. — Tak, kieruj drugim latawcem, mój królu — powiedział z przymusem. — Czuję się jeszcze trochę osłabiony — stwierdził Aiken. — Nie będziesz musiał utrzymywać o-dako w powietrzu, jeśli przegram, Aiken-sama. Wystarczy, że mnie utrzymasz. Ważę tylko sześćdziesiąt cztery kilo w zbroi — wyjaśnił Yosh. Aiken wstał z wyraźnym wysiłkiem. — Do diabła, dam sobie radę. Wykonałeś wspaniałą robotę, Yosh. No dalej! O-tanoshimi nasai! Yosh wyszczerzył się. — Jasne, szefie! Odszedł pośpiesznie z Vilkasem, żeby dokończyć przygotowań. Aiken opadł na wiklinowy tron, obserwując biegnące załogi. Odgrodził umysł. Robiło się gorąco, gdyż chylące się ku zachodowi słońce zaglądało już pod markizę. Sullivan i Olone prowadzili banalną pogawędkę, a dziecko marudziło, choć Mercy próbowała je zabawić. W końcu Aiken odezwał się: — Nie widzisz, że jest głodna, Mercy? Niech Olone ją nakarmi. — Och, biedna kruszynka! — wykrzyknęła Olone, skwapliwie odbierając dziecko. Wyciągnęła jedną z długich piersi spod lazurowej szyfonowej sukni. — Jesteś głodna, Grania jagniątko? Chodź do niani! Niemowlę zaczęło ssać żarłocznie. Irytujące mentalne kwilenie utonęło w emanacjach czystej błogości. — Zabierz ją w drugi koniec namiotu, gdzie jest chłodniej, kochanie — powiedziała Mercy do dziewczyny. — Tak, moja Królowo. Mam ją przynieść z powrotem, kiedy skończy jeść? Na twarzy Mercy malowało się roztargnienie, wręcz obojętność. — Znajdź jakiś spokojny kąt, żeby ją ukołysać i pośpiewać, Olone. Obawiam się, że wrzawa zbytnio ją podnieciła. To samolubne z mojej strony, że ją tu zabrałam, ale chciałam mieć ją blisko siebie. Olone dygnęła i odeszła pośpiesznie, jakby się obawiała, że Mercy zmieni zdanie. — Moja żona kocha Agraynel jak własne dziecko, Królowo — zauważył Sullivan. — Wiem. I jestem jej wdzięczna bardziej, niż potrafię wyrazić, za to, że opiekowała się dzieckiem, kiedy mnie nie było. Myślę, że to podświadoma troska o Agraynel wyleczyła mnie z amnezji, kiedy wędrowałam samotnie przez dżunglę Koneyn. Aiken zachichotał cicho. — Z pewnością nie była to podświadoma troska o mnie! Udał, że jest zaabsorbowany przygotowaniami trwającymi na plaży. Zdemontowano rusztowania i teraz spocone załogi trzymały oba latawce na napiętych linach kotwicznych. Latawiec Sullivana, w kolorze szkarłatnym i złotym, był udekorowany rysunkiem wspaniałego japońskiego wojownika w hełmie na tle kwiatów wiśni. Latawiec Aikena, w tonacjach błękitu, był bardziej surowy i przedstawiał wielkie fale tsunami załamujące się nad skalistą wysepką. Sullivan czynił wysiłki, żeby zachowywać się dwornie, mimo że wewnątrz cały się burzył. — Nikt nie był bardziej zdumiony niż ja, Wielka Królowo, kiedy Olone zgłosiła się na ochotnika, że będzie karmić twoją drogą Agraynel. Nie wiedziałem, że taka rzecz jest możliwa u kobiety, która sama nie urodziła dziecka! Tanowie są zadziwiającą rasą, czyż nie? Są tak ludzcy, a jednocześnie tak fascynująco odmienni! Podobne piersi jak Tanki mają kobiety kilku europejskich ludów. Ellefolków i Skogra ze Skandynawii, Fee z Francji, germańskich Nixenów, Aguane z włoskich Alp, Giane z Sardynii... — Wszystkie elfiny mają długie piersi — powiedziała ciepło Mercy. — Nie ma nic tajemniczego w laktacji, drogi Tonnie. Jeśli kobieta pragnie tego naprawdę głęboko i ma silną wolę, wydziela się hormon prolaktyna i jej piersi napełniają się pokarmem, nawet u tych, które nie urodziły dzieci. Z Tankami jest tak samo. Cała magia polega na pragnieniu, by karmić. — Nie zapominaj jednak, że okazało się to bardzo korzystne nie tylko dla Agraynel, ale i dla mnie — dobiegł złośliwy komentarz Aikena. Sullivan poczerwieniał na twarzy. Zerwał się na równe nogi. Z nieszczelnie osłoniętego umysłu wymykały się uczucia upokorzenia i bezsilnej wściekłości. Mercy spojrzała na Aikena smutnym wzrokiem. — Tak, to prawda, że nie mam pokarmu. Nie mogę go dać swojej córce, biedactwu. Oboje wiemy, co mogę dać tobie! Więc bierz to. — Ja... idę na plażę! — wymamrotał Sullivan. — Obejrzę swój latawiec. Wybaczcie... wybaczcie. I uciekł. Jego różowo-złoty kaftan powiewał na gorącym wietrze. — To było brutalne z twojej strony, że go tak zawstydziłeś — stwierdziła Mercy. — I niepotrzebne. On wie, co się dzieje. — Jest osłem. I impotentem. — Aiken zamknął oczy. Spocone rude włosy przykleiły mu się do okrągłej czaszki. — Zdradziłby mnie bez namysłu, gdyby miał pewność, że wyjdzie z tego cało. A ciebie nie było... — Wlepił w nią pusty wzrok. — Powiedzieli mi, że nie żyjesz, Mercy. — Czy to prawda, że płakałeś nad moim srebrno-szmaragdowym hełmem? — Ton drwiny w jej głosie był ledwo uchwytny. Mały mężczyzna odwrócił się. — Tak — przyznał. — Miałem go przy sobie przez całą drogę do Goriah, kiedy kuro wałem obolałą głowę. Był przesiąknięty zapachem twoich perfum, mimo że wymoczył się w Rio Genil. Wierz mi, że płakałem, dziecino. Choć wiedziałem, że żyjesz. — Ach. — Nie sądziłem, że go zostawisz. To był jego pomysł, prawda? Na plaży rozległy się okrzyki: „Leci! Leci w górę!" Tańscy arystokraci wybiegli z namiotu, żeby mieć lepszy widok. Szkarłatny latawiec bojowy wzbił się powoli w jasne niebo. Wojownik wisiał przyczepiony do niego jak wrzecionowaty ogon. Chwilę później wzniósł się w powietrze niebieski. Yosh przemówił do króla na odległość: Gdy tylko będziesz gotowy, szefie! — Zaczynaj — wydał rozkaz Aiken. Wielkie latawce zrobiły ruch, jakby kiwały na siebie, a następnie ruszyły do pierwszego starcia. W słońcu zabłysły srebrne naginata. Załogi naziemne popuszczały to w tę, to drugą stronę liny grubości nadgarstków, a operatorzy kołowrotów likwidowali luz. Aiken zmrużył oczy przed blaskiem, oceniając siłę wiatru. — Chyba powinnaś stać obok mnie i przekazywać mu polecenia — powiedział do Mercy. — Inaczej nie przedrze się przez moje ekrany. Mercy z nieprzystępną miną oparła się o poduszki. Kasztanowate włosy zakrywały ramiona opalone na złoty kolor, kontrastując z suknią koloru jadeitu. — Zostanę z tobą, jak długo będziesz mnie chciał. Czy mam odejść? Niebieski latawiec wiszący kilkanaście metrów nad szkarłatnym zanurkował raptownie. Słońce odbiło się od ostrza Yo-sha, który jednym ciosem przeciął linkę manewrową Vilkasa. Załoga popuściła główną linę i czerwony latawiec skoczył do góry. — Znowu się mnie boisz — stwierdził Aiken. — Właśnie to cię podnieca. Nie odejdziesz. Pragniesz mnie jak wtedy po tańcu wokół słupa! Daję ci więcej niż kiedykolwiek. Kocham cię bardziej niż on. Przyznaj to! Szkarłatny latawiec skakał w górę i w dół, huśtał się na boki jak oszalałe wahadło, robiąc uniki. Vilkasowi udało się przeciąć kilka centralnych linek hamulcowych, lecz skutek był niewielki. Japończyk ciął linki przeciwnika i robił wielkie pionowe rozdarcia w papierze, aż cała twarz namalowanego samuraja zmieniła się w powiewające strzępy. Czerwony latawiec opadł mimo szalonych wysiłków załogi, a Vilkas prawie szorował nogami po sękatych drzewach porastających wydmy. Aiken wykrzywił usta w zawziętym uśmiechu. Nie patrzył na Mercy, lecz w umyśle miał tylko jej twarz i ona o tym wiedziała. — Nodonn zbiera zwolenników w Afaliah! Wysyła wezwania do wszystkich reakcjonistów, awanturników i tych, którzy nienawidzą ludzi. Jak sądzisz, ilu rycerzy uda mu się zwerbować? Kilkuset? Ilu z tego wojowników pierwszej klasy? On sam, Celo, jego brat Kuhal, jeśli kiedykolwiek odzyska zdrowie, może ten stary dupek z Tarasiah, Thufan Pierdzigrom. Czy on naprawdę myśli, że ma szansę mnie pokonać? A może zamierza pojawić się na Wielkim Turnieju z Mieczem i rzucić mi wyzwanie? Czy on sobie wyobraża, że Króla Wielobarwnego Kraju wybiera się jak wiejskiego hycla? Widzowie wznieśli gromkie wiwaty. Yosh przeciął ostatnią parę linek hamulcowych i szkarłatny latawiec zachwiał się, a jego dolny koniec zadarł się w górę. Stracił szybkość i zaczął spadać na zatłoczoną plażę. Vilkas rzucił naginata i złapał się kurczowo resztek uprzęży. Wydawało się, że latawiec uderzy w niego jak tablica niesiona huraganowym wiatrem. Rozpaczliwy mentalny krzyk Litwina, wzmocniony przez szarą obręcz, wdarł się w umysły Aikena i Mercy. Tłum rozbiegł się, załogi porzuciły liny. — Przeklęty Sullivan! — ryknął król. Chwycił za rattanowe poręcze tronu, zamknął oczy i wytężył siły psychokinetyczne, krzywiąc się z wysiłku. Vilkas, zaplątany w latawiec, lada moment miał z impetem spaść na twardy mokry piasek. Kiedy załoga się rozpierzchła, latawiec Yosha wyrwał się spod kontroli i teraz spadał jak kamień do morza. Aiken jęknął. Vilkas uwolnił się od spadającego latawca i poleciał w górę. Parę sekund później spłynął łagodnie na ziemię. Niebieski latawiec, reagując na nagły podmuch psychokreatywnego wiatru, wzbił się na taką wysokość, na jaką pozwalały pęta. Operatorzy kołowrotów, którzy wcześniej porzucili maszynerię i pozwolili, żeby lina rozwinęła się do końca, zbiegli się teraz, żeby włączyć hamulec i wykonać prawidłowe lądowanie. Od załóg zgromadzonych na plaży dobiegły okrzyki ulgi, mieszając się z wiwatami arystokratów, którzy z wydm obserwowali rozwój wypadków, oraz ciche mentalne przeprosiny Sullivana-Tonna skierowane do króla na intymną modłę. Mercy podeszła do Aikena, zaskoczona, że udana akcja kosztowała go tyle wysiłku. Wyjęła z rękawa jedwabną chusteczkę i wytarła mu mokre czoło. Po chwili jego chrapliwy oddech uspokoił się, a on sam odprężył się z głową odchyloną do tyłu. — Nie wiedziałam. Czy to przez Felicję? — A kogóż by innego? — Spojrzał na nią oczami zamglonymi z bólu. — Teraz już wiesz. Nie omieszkaj od razu przekazać Nodonnowi dobrych wieści! Przypomnij mu jednak, że Włócznia sprawuje się doskonale, a w lochu mam schowanych parę rzeczy, którymi mogę go przywitać, gdyby zdecydował się złożyć nam przyjacielską wizytę. Mercy nic nie odpowiedziała. — Powiedz, żeby za długo nie zwlekał — dodał Aiken. — Zabawna historia, Lady Kreatorko, że za każdym razem, kiedy cię biorę, staję się coraz silniejszy. Olone trochę mi pomogła, ale ty jesteś moim najlepszym lekarstwem. Zostając ze mną, przygotowujesz własną klęskę. I jego! Dotknęła palcami mocno napiętej skóry na policzkach Aikena, kształtnego nosa, cienkich warg, teraz bezkrwistych. Uklękła na poduszkach leżących na stosie obok tronu, położyła mu chłodne dłonie na oczach i pocałowała delikatnie i namiętnie. Odsunęła mentalny welon, a on zobaczył strach wymieszany z żarem. — Amadan — szepnęła. — Fatalny Amadan mojej duszy. — Ale nie twojego serca. Nigdy. — Jest tak jak przed majowym świętem. Więc bierz to, co chcesz, Nieurodzony Królu. Bierz, póki możesz, bo kiedy odejdę, nie znajdziesz innej. ROZDZIAŁ PIĄTY Na ostatnim etapie podróży, kiedy Tony Wayland niemal umierał z głodu i pragnienia oraz nie mógł już znieść wstrząsów i sadystycznego mentalnego ponaglania przez egzotycznych dręczycieli, krzyknął: — Okłamałem was! Nie ma żadnych latających maszyn. Wymyśliłem je, żebyście mnie nie zabili tak jak innych. To nieprawda. Skłamałem, mówiąc wam! Zabijcie mnie. Proszę, zabijcie. Przed jego oślepionymi oczami pojawiła się ognista kula. Wyjrzało z niej monstrum z rozpływającą się twarzą i zachichotało. — Wszystko we właściwym czasie, człowieku z Motłochu. Byłeś bardzo sprytny, co? I nadal tak uważasz, kłamiąc, że kłamałeś. — Stwór potraktował go straszliwym mentalnym ciosem, zmieniając się z ognistego smoka w rój maleńkich pomarańczowych bączków. — Powiesz całą prawdę, kiedy zaprowadzę cię do króla i królowej albo nie nazywam się Karbree Robak! Przybrał postać robaka. Odrażające zwoje zdawały się wdzierać w głąb czaszki Tony'ego przez nozdrza. Tony zakrztusił się, wrzasnął, obiecując zachowywać się poprawnie i zemdlał. Miał sen... Rowane, jego narzeczona z rasy Wyjców, przyszła go pocieszyć. Czasami była piękna, a czasami ukazywała się w prawdziwej postaci, z umieszczonym pośrodku czoła okiem bez powieki, miękkimi łuskami na łokciach i grzbiecie, grzywą i niebieskim owłosieniem jak futro niebieskiego lisa. — Och, mój Tonee — powiedziała. — Co ci zrobili? Pomogę ci. Masz wodę i jedzenie. Utulę cię w ramionach, a kochające oko będzie cię strzegło. Nie pozwolę cię więcej skrzywdzić. Poczuł jej pocałunek, wspaniały i płomienny jak objęcia i zęby jak zaostrzone perły. Dwa zestawy zębów zawsze oferujących miłość, delikatnych... — Rowane, ciebie nie ma! Obudził się na kłusującym helladotherium. Był nadal oślepiony i skrępowany ciasno jak baleron. Jechał po wyboistej górskiej ścieżce prowadzącej do Wysokiego Vrazla. — Rowane, mój kwiatuszku — zajęczał. — Dlaczego cię opuściłem? Dlaczego? — Można się domyślić, prawda, chłopaki? — dobiegł go szyderczy głos Karbree. Pozostali Firvulagowie parsknęli obleśnym rechotem. — Powinieneś jeść więcej czosnku i trufli, ptasi szwancu! — Albo potrawki z jeża! — Albo korzeni mandragory! Kobiety Firvulagów są bardzo wymagające, nawet te z rasy Wyjców! — Hej, czy to prawda, co mówią o ich kuciapkach? Rozradowane potwory przerzucały się wulgarnymi docinkami, lecz Tony ledwie słuchał. Łzy na próżno usiłowały wydostać się zza lepkiego wosku, który sklejał mu oczy. Rzemienie ze skóry wrzynały się w kostki i ramiona. Od jazdy na helladzie miał poodbijane nerki. Żałował, że jest przytomny. Porzucona Rowane znajdowała się w dalekim Nionel. Może płakała teraz ze złamanym sercem i wyła w ich weselnym domku na końcu alejki porośniętej lnicą. Biedny Dougal, który niechętnie towarzyszył był swemu panu w ucieczce, prawdopodobnie leżał martwy w miejscu zasadzki. Zdradzeni Orion Blue, Jiro, Boris i Karolina z pewnością zostali zabici. Jego ofiary! I gdy wyśpiewa wszystko monarchom Firvulagów w Wysokim Vrazlu, co się na pewno stanie, jeśli przeżyje tę podróż, sprowadzi śmierć na pozostałych, którzy teraz pracują nad dwoma la-taczami w Dolinie Hien. — Jestem podły! — krzyknął Tony Wayland. — Podły! Przynoszę nieszczęście! Moja srebrna obręcz! Dlaczego mi ją zabrali? Zaczął się miotać w gwałtownych spazmach, aż spłoszyła się spokojna hellada. W końcu Karbree Robak musiał zdzielić mentalnie jeńca i przyniósł tym samym Tony'emu upragnione zapomnienie. Tony spadł i wylądował na czymś miękkim: na trocinach, liściach albo na korze pachnącej olejkiem eterycznym. — Uwolnijcie go. Przemyjcie mu oczy — powiedział kobiecy głos, ostry jak vitrodurowe ostrze. — Doprowadźcie do porządku. Potem go wprowadzimy. Po przecięciu więzów Tony legł bezwładnie, na pół sparaliżowany. Usłyszał, jak jeden ze strażników mówi: — Tak jest, Straszna Skathe. Tony odniósł wrażenie, jakby skierowano mu w twarz lampę rozgrzewającą. Lepki wosk, który zlepił gałki oczne, zaczął się topić. Tony poczuł pazury i silne szarpnięcie. Jednocześnie odzyskał wzrok i stracił rzęsy. Jego krzyk był tak słaby, że zginął w ogólnej wrzawie. — Wody — jęknął, wycierając oczy wierzchem brudnej dłoni. Nad nim rysowała się sylwetka karła w obsydianowej zbroi, jednego z członków patrolu, który go schwytał, oraz gigantycznego Firvulaga wysokiej rangi. Jego strój z czarnego szkła był ozdobiony złotymi ornamentami i wysadzany rubinami. Osobnik miał oczy jak płonące węgle. To one zapewne stanowiły źródło promieniowania, które roztopiło skorupę na powiekach. — Dajcie mu pić — rozkazał ogr. Tony ze zdumieniem stwierdził, że gigant jest kobietą. Ktoś przytknął mu do ust róg z chłodnym płynem. Drugi karzeł obmył mu twarz i ręce, a potem zaczął brutalnie masować mrowiące nogi, żeby przywrócić krążenie. Tony rozejrzał się. Rzucono go na kupę gnoju przy drzwiach stajni. Na placu będącym połączeniem targowiska na wolnym powietrzu i jarmarku, kłębił się tłum. Wokół wznosiły się poszarpane turnie, urwiska i kamienne skarpy, które Tony w pierwszej chwili wziął za naturalne formacje geologiczne. Zaraz jednak ujrzał miriady małych okienek z otwartymi okiennicami oraz tarasy z krzewami i kwiatami alpejskimi i balkony, z których arystokraci Małego Ludu obserwowali zatłoczony plac. Na rynku stały setki kolorowych straganów z markizami. Na powiewających flagach widniały ideogramy i symbole totemiczne. Handlarze sprzedawali jedzenie, ubrania, trunki, perfumy i leki. Duża grupa widzów zebrała się wokół aukcji hipparionów, przyglądając się z wyrazem podejrzliwości i fascynacji na twarzach brykającym, na pół oswojonym małym zwierzętom. Inny tłumek czekał w kolejce przed ozdobnym namiotem z otwartymi połami, otoczonym przez gwardię honorową złożoną z gigantów, którzy trzymali proporce udekorowane pozłacanymi czaszkami. Powietrze wibrowało od nawoływań kramarzy, śmiechów, wrzasków kupujących i gapiów oraz muzyki gnomowatych ulicznych grajków. — Podnieście go — powiedziała olbrzymka w czarnej zbroi. Tony stanął na drżących nogach i zamrugał oczami. Ubranie z cętkowanej skóry kozłowej, które uznał za dobry kamuflaż, kiedy uciekał z Nionel, było poplamione krwią i gnojem. — Wygląda zbyt parszywie, żeby go zaprezentować Ich Wysokościom — stwierdziła olbrzymka. — Na litość Te, przynieście jakiś płaszcz albo opończę. — Już się robi, Wielki Kapitanie! Jeden z karłów wybiegł ze stajni i wrócił z całkiem czystym poncho z zielonej skóry. Narzucono je na Tony'ego. Straszna Skathe skinęła głową i pokazała mu gestem, żeby szedł za nią. Dwa karły z czarnymi halabardami ruszyły za nim. Kiedy zaczęli się przedzierać przez tłum, pojawił się Karbree Robak. Odświeżył się, zdjął strój podróżny, a założył paradną zbroję niemal równie ozdobną jak zbroja Skathe. — Dobrze się spisałeś, Robaku — powiedziała Skathe na powitanie. — Jego umysł przecieka jak cedzak. Te wie, jak król i królowa wykorzystają jego wiedzę. W każdym razie to będzie niezła rozrywka. — Motłoch zawsze jest pełen niespodzianek — odparł Karbree wesoło. — Czysty przypadek, że natknęliśmy się na niego nad Seekol. Normalnie nie zbliżamy się na dwadzieścia mil do tamtego sekretnego miejsca. Zawsze korzystamy z głównego szlaku wzdłuż Pliktol. Lecz jeden z chłopaków słyszał o sekretnym miejscu, gdzie podobno hub jest jak pcheł na psodźwiedziu, nawet w środku lata, więc zboczyliśmy z drogi. Nie znaleźliśmy żadnych grzybów. Weszli w ciżbę otaczającą królewski namiot. Jeden z karłów torował drogę drzewcem halabardy, krzycząc: — Z drogi, do diabła! Droga dla Wielkiej Kapitan Skathe i bohatera Karbree Robaka! Pospólstwo rozstąpiło się, przygadując coś i uśmiechając się szeroko. Parę osób zrobiło groźne miny do Tony'ego albo znalazło sposób, żeby nadepnąć mu na stopy, kiedy przechodził obok nich powłóczącym krokiem. Jeniec i eskorta weszli do wielkiego namiotu pełnego szlachty Firvulagów w zbrojach lub w zwykłych ubraniach. Gwar trochę przycichł i Tony usłyszał, że anonsują ich mistrzowie ceremonii. Do nowo przybyłych zbliżył się przerażający ogr, do którego Skathe zwróciła się czule, nazywając go Medorem. — Rzemieślnicy wnoszą właśnie Śpiewający Kamień — poinformował. — Po nich będzie wasza kolej. Chodźcie. Zaprowadzę was na miejsce w pierwszym rzędzie. To najbardziej niesamowita rzecz, jaką widziałem. Karzeł pchnął Tony'ego, który ruszył za Karbree do miejsca odgrodzonego szkarłatnymi i złotymi linami. Król Sharn i królowa Ayfa siedzieli na niskim podwyższeniu otoczonym przez sztandarowych. Władcy mieli na sobie lekkie szaty w niebieskie, zielone i srebrne pasy, a na głowach identyczne srebrne diademy. Paziowie kręcili się z tacami pełnymi owoców, cukierków i piwa, z dzbanami wina umieszczonymi w koszykach z lodem oraz z podarunkami od petentów. Po lewej stronie podium siedzieli królewscy skrybowie, przyjmując petycje, skargi, propozycje i donosy. — Najwyższy Królu, Najwyższa Królowo i Gnomowa Rado Firvulagów! — zagrzmiał główny herold. — Gildia Szlifierzy Kamieni Szlachetnych z przewodniczącym szanownym Yuchorem Schludnołapym prosi o przyjęcie nowego Wielkiego Trofeum i wyraża nadzieję, że Naród Firvulagów łaskawie je zaakceptuje! Zgromadzeni wydali cichy okrzyk podziwu. Dziesięciu Małych Ludzi w strojach Gildii, z Przewodniczącym na czele, zbliżało się do tronów ciągnąc wózek, na którym spoczywał Śpiewający Kamień. Był to ogromny półprzeźroczysty beryl w kolorze niebieskozielonym, z rdzeniem przyćmionego pulsującego światła. Oszlifowano go w kształt polowego stołka z rodzaju tych, na których zasiadali królowie Firvulagów i Tanów, pasując na rycerzy bohaterów Wielkiej Bitwy. Bez oparcia, w przekroju poprzecznym miał kształt litery U i wygięte podłokietniki. Nogi i narożniki były wyrzeźbione w heraldyczne skrzydlate stwory o gadzich ciałach, przypominające dwunożne smoki z utraconej Duat. Wszystkie rzeźby obrzeżono lśniącym stopem platyny i rodu. Na siedzeniu leżała poduszka z zielonego jedwabiu ozdobiona chwastami i nitkami z tych samych metali. — Wielkie Trofeum — ogłosił herold — będzie symbolem nowej Ery Antagonizmu między Małym Ludem Wielobarwnego Kraju a Wrogiem znienawidzonym do końca świata! Zerwała się burza wiwatów, bojowych okrzyków, przekleństw i wrzasków: „Śmierć wszystkim Tanom" oraz „Ylahayll Aiken-Lugonn!" Król i królowa unieśli ręce, uciszając tłum, i herold dokończył ogłoszenie. — Śpiewający Kamień otrzyma drużyna bojowa, która zwycięży w tegorocznych zawodach na tradycyjnym Złotym Polu Firvulagów. Został tak zaprogramowany, że zaśpiewa radosną pieśń na sto głosów, gdy usiądzie na nim prawdziwy Król Wielobarwnego Kraju. Kiedy jakiś uzurpator albo pomniejszy władca ośmieli się usiąść na Kamieniu, spotka go śmierć, a nie słodka muzyka! Arystokraci Firvulagów podnieśli ogłuszającą wrzawę. Wielu przybrało iluzoryczne postacie. Świecące groteskowe i koszmarne zjawy skakały w górę pośród wystrojonych gigantów i gnomów. Przewodniczący Gildii Szlifierzy zbliżył się do podium, na które jego ludzie właśnie stawiali trofeum. — Wysoki Królu! Wysoka Królowo! Suwerenowie Wysokości i Głębi, Monarchowie Piekielnej Otchłani, Ojcze i Matko wszystkich Firvulagów, Władcy Znanego Świata, objawcie się! Gnom zakończył wezwanie zamaszystym gestem i usunął się, wskazując na stołek. Sharn spojrzał na niego podejrzliwie, ale nie poruszył się. Ayfa wycelowała palce w czcigodnego Yuchora Schludnołapego. — Jesteś pewien, że ta rzecz jest zaprogramowana właściwie? Przewodniczący Gildii zerwał kapelusz z głowy i padł na kolana. — O tak, Wysoka Królowo! — Najpierw ty — powiedziała Ayfa do męża. Sharn majestatycznym krokiem podszedł do Kamienia i opuścił nań królewskie siedzenie. Rozbrzmiało osiem nut. Były jak potężne dźwięki dzwonu, które w jakiś sposób otrzymały podkład w postaci egzotycznych głosów. Uniosły się w powietrze niczym materialne twory. Można je było nie tylko usłyszeć, ale i wyczuć. Wzmacniały się nawzajem, tworząc cudownie harmonijne wibracje. Osiem nut uzyskiwało odpowiedzi od ziemi, otaczających skał, kości słuchaczy. Każde kolejne powtórzenie frazy było głośniejsze od poprzedniego, wspanialsze, bardziej bolesne: Otrząsnąwszy się z pierwszego osłupienia, Tony Wayland zaczął się śmiać. Jego śmiech utonął w śpiewie kamienia, lecz król Sharn usłyszał go. Wstał. Muzyka ucichła stopniowo, zostawiając pogłos. W namiocie dał się słyszeć szalony chichot Tony'ego, który wreszcie zdał sobie sprawę, że wszyscy egzoci patrzą na niego oburzeni. Stłumił śmiech i wymamrotał: — Cóż, ja... no wiecie... to znaczy... — Zanucił krótką melodyjkę, która w zdumiewający sposób zlała się z jeszcze słyszalną Pieśnią Kamienia. — To pewnie sprawka tego drania Denny'e-go Johnsona albo któregoś z chłopaków. Weia! Waga! Woge du Welle walle żur Wiege, wagala weia... Nad Tonym, Karbree, Skathe i karłami pojawił się sięgający dachu skorpion albinos z przeświecającymi trzewiami. — Zamknij się! Robak wzruszył ramionami. — Wielki Królu, on jest trochę oszołomiony po podróży. Zaczekaj, aż usłyszysz jego historię. Sharn przybrał na powrót normalną postać. Uniósł ręce, i gorączkowe szepty, które wywołało improwizowane wystąpienie Tony'ego, ucichły. — Dziękujemy lojalnym członkom Gildii Szlifierzy i jej przewodniczącemu Yuchorowi Schludnołapemu za dobrze wykonaną robotę — powiedział król. — Zanieście teraz Śpiewający Kamień do Królewskiego Skarbca, gdzie będzie spoczywał bezpiecznie do Wielkiego Turnieju, który zacznie się za dziesięć tygodni. Rozległy się oklaski. Ayfa podeszła ze zmarszczonym czołem do drżącego ze strachu metalurga, którego mocno trzymały karły, skrzyżowawszy halabardy z czarnego szkła na jego gardle. — Kim jest ten nieszczęśnik? — zapytała królowa krótko. — Zaraz się dowiemy — odparł król. Kochałem ją bardzo, ale ona była nienasycona (powiedział Tony Wayland). Wiedziałem, że się wykończę, jeśli nie odpocznę. Gdybym nadal miał srebrną obręcz, wszystko byłoby w porządku, ale bez niej... Zmówiłem się więc ze swoim przyjacielem Dougalem, który podczas Święta Miłości również wziął sobie żonę z Wyjców i tak samo jak ja zbliżał się do kresu wytrzymałości. Wymknęliśmy się pewnej ciemnej nocy, żeby dotrzeć do Goriah. Wiecie, że Aiken Drum obiecał obręcze wszystkim, którzy się do niego przyłączą... Nie dotrzymał słowa... Chryste, w dzisiejszych czasach nie można na nikim polegać... No tak. Dougal i ja postanowiliśmy trzymać się z dala od rzek Nonol i Pliktol. Na szlakach kręci się zbyt dużo Wyjców. Skierowaliśmy się w stronę Proto-Sekwany, którą wy nazywacie Seekol. Nie wiedzieliśmy nic o gigantycznych hienach. Maszerowaliśmy przez dzień czy dwa w górę rzeki, aż dotarliśmy do gęstej dżungli. Późnym popołudniem znaleźliśmy się w dolinie porośniętej wielkimi drzewami. Tam zobaczyliśmy ptaki, to znaczy samoloty. Chryste, to był szok! Ogromne maszyny na sztywnych nogach stały ukryte wśród sekwoi. Pracowali przy nich ludzie. Resztę popołudnia przeleżeliśmy obserwując. Już mieliśmy wycofać się ukradkiem, kiedy zobaczyliśmy, że tamci przygotowują jednego ptaka do lotu. Moglibyście odejść w takim momencie? Więc tkwiliśmy tam do wieczora. I niech stracę wzrok, jeśli ta maszyna to nie był ro-samolot o napędzie grawomagnetycznym, który działa na tej samej zasadzie co latające maszyny w kształcie jajka znane w Środowisku Galaktycznym. Jak w ogóle te skurwysyństwa trafiły do pliocenu... Co? Takie same były w Finiah? Chujówka. W każdym razie widzieliśmy start i lądowanie. Zrobiła się noc, więc musieliśmy rozbić obóz. Wtedy zjawiło się stado hien i gdyby Dougal nie umiał tak dobrze posługiwać się mieczem, bestie rozerwałyby nas na kawałki. Narobiliśmy tyle hałasu podczas walki, że obudzilibyśmy umarłych. Z obozu Motłochu nadbiegli ludzie i pomogli nam odgonić hieny. Jeden z nich rozpoznał mnie. I od niedzieli jebali mnie równo przez tydzień. W Finiah nosiłem srebrną obręcz. Kiedy mnie schwytali i odcięli ją, powiedzieli, że mogę dla nich pracować albo wytną mi również flaki. Więc współpracowałem i czekałem na odpowiedni moment. Kiedy trafiła się okazja, uciekłem z Dougalem. Zamierzaliśmy udać się do Goriah i przyłączyć do Aikena Druma, lecz schwytali nas Wyjcy i... Na chuj z tym. No więc kiedy ten człowiek, Orion Blue, mnie rozpoznał i nazwał zdrajcą, niektórzy z Motłochu chcieli mnie powiesić na miejscu. Dougala oczywiście też. Lecz ich przywódca, człowiek ze złotą obręczą imieniem Basil, powiedział, że zabiorą nas do Ukrytych Źródeł i postawią przed Wodzem Burkę, który nas osądzi. No więc wyruszyliśmy razem z Blue i trzema innymi strażnikami. Na szlaku wasza banda urządziła zasadzkę. Resztę znacie. Kiedy zobaczyłem biednego starego Dougala na ziemi i resztę ludzi z Motłochu zabitych, doszedłem do wniosku, że trzeba być rozsądnym. Krzyknąłem o samolotach. Wasz człowiek, Robak, postanowił mnie do was przyprowadzić. Bardzo mi miło. A teraz zabijcie mnie i niech was szlag. Co?... Tak, były tylko dwa samoloty. Jeden nadawał się do lotu. Drugi wypalił roślinność pod sobą. Nie wyglądał na zepsuty. Ludzie przy nim pracowali. Wnosili i wynosili sprzęt. Ilu? Nie liczyliśmy ich. Niech no pomyślę. Co najmniej trzydziestu pięciu, może więcej... Byli tam też strażnicy! Niektórzy uzbrojeni w żelazne włócznie i strzały, a jeden wielki i czarny w paralizator! Nie rozmawiali przy mnie o swoich planach. Przecież jestem zdrajcą. Renegat Tony! Najpierw zdradziłem Tanów, wybierając życie i pozwalając, by Motłoch zabrał mi srebrną obręcz. Potem zdradziłem Motłoch, uciekając z Żelaznych Osad. Następnie zdradziłem Wyjców, opuszczając żonę. A jeśli wy potrzymacie mnie tutaj dość długo, zrobię dla was wszystko co w mojej mocy! Walala weiala weia!... — Co sądzisz o jego historii? — zapytała Ayfa Sharna, kiedy wyprowadzono Tony'ego. — Wiedzieliśmy, że ekspedycja Motłochu wyruszyła na wschód, w stronę Grobowca Statku. Teraz wiemy, że im się powiodło. — Co z tym zrobimy, Wysoki Królu? — zapytała Skathe. — W czasie Nocnej Wojny nie będzie przymierza między Filvulagami a Motłochem. Ludzie użyją samolotów przeciwko nam. Król i królowa siedzieli przy małym stole ze Skathe i jej zastępcą Medorem. Przeszli do drugiej części królewskiego namiotu odgrodzonej zasłoną, żeby porozmawiać z Tonym, a teraz pili zimne piwo z wielkich szklanych kufli. — Zwracam waszą uwagę na fakt, że Dolina Hien znajduje się blisko Nionel — zauważył Sharn. — Myślisz, że Wyjcy są w zmowie z ludźmi? — Medor wytarł pianę z zajęczej wargi. — To pewne — odparł król Firvulagów. — Obawialiśmy się, że tak będzie — stwierdziła ponuro Ayfa — po tej sprawie z narzeczonymi. Fitharn Kuternoga badał tę sprawę podczas misji dyplomatycznej do Nionel. Mamy jego raport gotowy do przedstawienia na jutrzejszym posiedzeniu Rady Gnomów. Sugoll oficjalnie potwierdza lojalność wobec stolicy. Goni swoich ludzi, którzy przygotowują Złote Pole na Turniej. Lecz jeśli chodzi o sojusz w Nocnej Wojnie, nie liczmy na niego. Plemię Wyjców ma ścisłe powiązania z ludźmi. — Musimy coś zrobić z tymi samolotami — upierała się Skathe. — To będzie ciężki orzech do zgryzienia. Słyszeliśmy, co mówił ten zdrajca. Motłoch strzeże samolotów żelazem. — Jeśli pójdziemy tam w dużej sile, zdradzimy się przed Sugollem. Albo przed Aikenem Drumem — stwierdził Medor. — Pieprzyć go — warknęła Skathe. — Przydałyby się nam te samoloty. Medor zaśmiał się ponuro. — Nic z tego! Wśród nas jest zaledwie paru Pierwszych Przybyszów, którzy pamiętają ewakuację ze Statku Brede. Nie sądzę, żeby choć jeden z nich odróżniał wariometr od tachometru. Te wie, że ja nie mam o tym pojęcia, a jestem najbardziej obeznanym z techniką członkiem Rady. Nie... latacze są dla nas bezużyteczne. — Może nie — odezwał się Sharn. Na jego ustach pojawił się uśmiech. — Zastanówmy się. Lamentowaliśmy, że przywództwo nad Wrogiem przeszło w ręce człowieka. Wpił się w Goriah mocniej niż kleszcz. Nodonn i Celo nigdy nie wykopią Aikena ze Szklanego Zamku, mając tylko paruset rycerzy. Nie pomoże im nawet święty Miecz. — Nasz Miecz? — powiedział Medor zduszonym głosem. — Kto zna go lepiej niż ja?! — krzyknął Sharn. — Dziadek mojego dziadka władał nim podczas pierwszej Wielkiej Próby przy Grobowcu Statku! A kiedy zacznie się Nocna Wojna, ja będę go dzierżył, pod warunkiem że zaowocuje pomysł, który mi przyszedł do głowy. — Chyba wiem! — zawołała Ayfa. — Nodonn jest honorowy, mimo że jest Księciem Dupków. Jeśli coś obieca, dotrzymuje słowa. — Kto? — zapytała Skathe. — Co? Jak? — Powiemy Nodonnowi o tych samolotach — wyjaśnił jej Sharn. — Wiesz, że Wrogowie mają zainteresowania techniczne. Celadeyr z Afaliah i Thufan Gromowładny są kreatorami i Pierwszymi Przybyszami. Możliwe, że znają się na latających maszynach. Zresztą w cytadelach są biblioteki. — Jeśli Tanowie je wykradną, nie będą stanowiły dla nas zagrożenia — wtrącił podniecony Medor. — Nodonn nie wykorzysta ich w Nocnej Wojnie. Jest na to zbyt rycerski. — Wykorzysta je przeciwko Aikenowi Drumowi — stwierdziła Ayfa. Medor odchylił się do tym na krześle i roześmiał gromko. — Nodonn zabije Aikena podczas osławionego Latającego Polowania, zanim zacznie się Wielki Turniej! Przejmie władzę nad Tanami! Wspaniale! I w zamian za naszą pomoc... — Da mi Miecz — dokończył Sharn. — Jak tylko zdobędzie Goriah. Pozostanie mu tylko wyjąć broń z martwej dłoni uzurpatora. Twarz Skathe rozpromieniła się z podziwu. — Wysoki Królu, twoja mądrość nie zna granic! Sharn pociągnął łyk piwa. — No nie wiem. — Mrugnął do Ayfy. — Od czasu do czasu wpadam na dobry pomysł... — Kiedy skontaktujesz się z Nodonnem? — spytał Medor. Na twarzy króla pojawił się wyraz namaszczenia. — Dzisiaj w nocy. Przedstawię mu sprawę. Założę się o swój tron, że połknie przynętę. Kiedy jutro zbierze się Rada Gnomów, prawdopodobnie targ już będzie dobity. Medor wstał. — Mam powiedzieć Karbree, żeby pozbył się Tony'ego? — Daj mi go na trochę — powiedziała Skathe z namysłem. Uśmiechnęła się na widok powątpiewających min obecnych. — Znacie mnie. Jestem tradycjonalistką do szpiku kości. Pomyślałam jednak, że dobrze byłoby wybadać, czy Wyjcy czegoś nie knują. Sharn, Ayfa i Medor byli zaskoczeni. — Cóż, nigdy nie wiadomo, dopóki się nie spróbuje — stwierdziła dziwożona rozsądnie. ROZDZIAŁ SZÓSTY W Afaliah prawie świtało i pierwsza euforia po konferencji z królem Firvulagów zaczęła opadać. Nodonn, jego brat Kuhal i Celadeyr siedzieli w bibliotece cytadeli, pijąc kawę z brandy. Podłoga była zasłana kryształkami po maniackich poszukiwaniach danych technicznych i podręcznika obsługi starożytnych maszyn latających. W końcu je znaleziono w niewłaściwej szufladzie i teraz Celadeyr manipulował obrazem na wielkim ekranie, a pozostali dwaj Tanowie zastanawiali się nad dalszymi działaniami. — Tylko spójrzcie — powiedział Celo, powiększając schemat wnętrza. — Zapomniałem o dużej komorze bagażowej w ogonie. Samolot może pomieścić z dwustu rycerzy. To daje nam czterystu wojowników do inwazji na Goriah! Będziemy mieli tylu, kiedy Thufan i jego Polowanie dotrą tu pojutrze z Tarasiah. — To szczęście, że stary Gromowładny potrafi pilnować tych maszyn — stwierdził Nodonn. — Lecz ty, Celo... — Miałem sześć godzin szkolenia na Duat! — zawył weteran. — To więcej niż inni. — Tysiąc lat temu — odezwał się Kuhal zachowując obojętną minę. — Podręcznik jest napisany prostym językiem — odrzekł Celo. — Nie będę musiał wykonywać żadnych skomplikowanych manewrów. Tylko unieść się w powietrze i dotrzeć na bliską odległość do tego małego drania, żeby użyć Miecza. Na dużo mu się zda sigma-pole, gdy wypali się wokół niego dziurę w podłodze! — Mimo to byłoby lepiej, gdyby któryś z młodszych kreatorów... — zaczął Kuhal. — Nie ma czasu, żeby od początku kogoś wyszkolić — upierał się Celo. — Dam sobie radę, do diabła! Nafaszerujcie mnie pangamatem i niech Boduragol się postara, żebym nabrał dawnych odruchów pilota, a polecę jak napalony nietoperz w okresie godowym! Stary Gromowładny może mnie sprawdzić, zanim opuścimy Dolinę Hien. — Jeśli opuścimy — powiedział Nodonn marszcząc brwi. Dolał sobie brandy do kubka. — Wydaje mi się, że najtrudniejszą fazą przedsięwzięcia będzie początek. Uprowadzenie samolotów tak, żeby Aiken Drum się o tym nie dowiedział. — Jego szpiedzy są wszędzie — zauważył Celo. — A Sharn powiedział mi, że szef ekipy techników nosi złotą obręcz. To pewne, że Motłoch będzie wolał rządy Aikena Druma niż moje. Musimy starannie rozprawić się z ludźmi z Doliny Hien, żeby nie ostrzegli Aikena. W przeciwnym razie stracimy element zaskoczenia podczas ataku na Goriah. Mogłoby to okazać się dla nas fatalne w skutkach. — Zaatakujemy ich razem z Latającym Polowaniem — powiedział gwałtownie Celo. — Zmasakrujemy ich jak w starych dobrych czasach! Apollo roześmiał się pobłażliwie. — Nie jestem Mistrzem Bojów, którym byłem w starych dobrych czasach, a ci ludzie nie są dawną strachliwą zwierzyną. Są dobrze uzbrojeni. Samolotów strzeże ich czterdziestu lub więcej. Nie możemy pozwolić, by któryś uciekł albo podniósł alarm. Nie będę nawet próbował przenieść całego Polowania z Koneyn do Puszczy Hercyńskiej. To zbyt duży wysiłek. W czasie inwazji na Goriah byłbym niebezpiecznie osłabiony. — Możemy zaczekać, aż w pełni dojdziesz do siebie... — zaczął Celadeyr. Nodonn uniósł rękę. — Z każdym dniem Aiken Drum wraca do zdrowia. Mercy przez cały czas informuje mnie o jego postępach. Ona nawet... uczestniczy w jego leczeniu. Oczywiście wbrew własnej woli. Nie. Jeśli mamy pokonać uzurpatora, musimy uderzyć jak najszybciej. — Który plan podoba ci się najbardziej, Bracie? — zapytał Kuhal. — Wezmę tylko garstkę najsilniejszych i najodważniejszych rycerzy. Polecimy na północ bez chalików, na skrzydłach metapsychicznego wiatru, i uderzymy na Motłoch w Dolinie Hien siłami mentalnymi. Żadnej broni, rycerskich walk, żadnego Polowania. — Nodonn uśmiechnął się, odebrawszy oburzenie, które stary mistrz szybko stłumił. — Teraz wiesz, Celo, do czego jestem gotów się posunąć. Motłoch nie walczy z nami według zasad wojny religijnej, więc sam nie mam skrupułów przed użyciem wszelkich środków. Celadeyr zawahał się, a po chwili powiedział: — Jeśli będziesz walczył nieuczciwie z Aikenem Drumem, Tanowie cię potępią. On został wybrany przez Mayvar Twórczynię Królów i zatwierdzony przez Konklawe. — Spotkam się z uzurpatorem zgodnie ze starym rytuałem — zapewnił go Nodonn. — Miecz przeciwko Włóczni. Podejmiemy uświęcony pojedynek przerwany przez Potop. Na twarzy starego kreatora odmalowała się wyraźna ulga. — To wystarczy. Jeśli chodzi o porwanie samolotów, twoja propozycja jest śmiała, lecz wiąże się z dużym ryzykiem. Wystarczy, że ten człowiek ze złotą obręczą prześle tylko jedną myśl. — Gdyby żył Cull — powiedział Mistrz Bojów — byłby nieoceniony w takiej misji jak ta. Potrafiłby zidentyfikować umysły obcych, uśpić podejrzenia i zdusić krzyki. — Najwyższej klasy poskramiacze odeszli do Aikena albo co gorsza są z Dionketem i pacyfistami. Mój Boduragol jest świetnym uzdrawiaczem, ale nie sprawdzi się w krytycznej sytuacji. Żaden z jego podwładnych z Domu Uzdrawiaczy nie jest na tyle kompetentny, by pracować z bezobręczowymi. Piekielnie trudno jest zniewolić mentalnie ludzi bez szarych albo srebrnych obręczy. A złotoobręczowy to naprawdę trudny przeciwnik. — Gdyby Mercy była z nami! — wykrzyknął Nodonn. — Potrzebujemy człowieka, żeby sobie poradzić z ludźmi. Kuhal z trzaskiem odstawił kubek na stół. Jego twarz rozpromieniła się. — Oczywiście — szepnął. — Oczywiście! CLOUD: Zamierzam to zrobić. HAGEN: Jesteś szalona. Albo zakochałaś się w tym egzocie, żeby się pocieszyć po biednym starym Elabym. CLOUD: Drań! (Ból.) HAGEN: Przepraszam... Nie powinnaś ryzykować! Jesteśmy już tak blisko. Jutro pokonamy pasmo Rif, jeśli uda się nam zreperować gąsienicę na cholernym FH-4. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę wodospad! Potem uszczelnimy wehikuły, przepłyniemy przez Sródziemniak, przejedziemy przez Półwysep Balear-ski i będziemy prawie w Afaliah. Chcemy, żebyś nas tam przywitała, kochanie, a nie wyprawiała się na jakąś szaloną wyprawę z ukochanym. CLOUD: Dzięki mnie Nodonn może zdobyć samoloty potrzebne do ataku na Aikena Druma. Jeśli pomogę egzotom, żaden ze strażników nie podniesie alarmu. Przy okazji ocalę im życie, co jest dla mnie ważne, nawet jeśli ciebie to nie obchodzi. Zniewolę ich, a potem przeniesiemy ich do więzienia zamiast zabijać na miejscu, jak planują egzoci. Nic mi nie grozi, pod warunkiem że nie dostanę ładunkiem z Husky. HAGEN: Husky? Chryste, Cloud! Skąd Motłoch wziął prawdziwą broń? Myślałem, że mają tylko łuki i strzały... CLOUD: Sama nie wiedziałam, że Motłoch i elitarne oddziały Aikena używają nowoczesnej broni. HAGEN: Cholera. CLOUD: Kuhal i Nodonn opracowali mały scenariusz akcji w Dolinie Hien. Będę całkiem bezpieczna. Nie martw się. HAGEN: No cóż, powodzenia, siostro. Posłuchaj! Pod żadnym pozorem nie bierz udziału w inwazji na czarodziejski zamek Aikena Druma. CLOUD: Nie ma obawy. HAGEN: Pomyśl o Bramie Czasu. Pamiętaj, że liczymy na ciebie. Ty będziesz pertraktować z tatą. Nie będzie wiecznie przebywał w basenie regeneracyjnym. Kiedy dojdzie do siebie, nie będzie siedział na Ocali, lecz zjawi się tutaj. Tylko ty potrafisz z nim postępować. CLOUD: Wiele razy go wzywałam, ale nie odpowiadał. Na pewno leży w basenie regeneracyjnym. Chyba że... Hagenie, chyba nie sądzisz, że on... HAGEN: Nie bądź idiotką. CLOUD: Felicja omal nie zabiła Aikena. Jeśli wykonała W-skok do Ameryki, mogła dostać się prosto do obserwatorium na mentalnym promieniu taty, niezależnie od wszystkich ekranów. HAGEN: On żyje, do diabła. CLOUD: Udało się nawiązać kontakt z Manionem? HAGEN: Nie. Veikko wciąż próbuje, ale nie ma takiej mocy w intymnym trybie jak stary Vaughn, a nie chcemy ryzykować otwartego wołania. Nie znaczy to, że ktokolwiek na Ocali powiedziałby nam prawdę... CLOUD: Przyszli. Muszę już ruszać. HAGEN: Uważaj na siebie. Bardzo uważaj. CLOUD: Ty też. Przywieź mi trójwymiarowy obrazek Wodospadu Gibraltarskiego. To musi być widok... Grupa z obozu Motłochu w Dolinie Hien polująca na bekasy znalazła Dougala. Żył jeszcze prawie tydzień po zasadzce Firvulagów. Bredził w gorączce, cały pokryty zainfekowanymi ranami od ukąszeń owadów. Udało mu się przejść po własnych śladach prawie dwadzieścia kilometrów, zanim upadł na błotnistej ścieżce na południe od doliny, gdzie ukryto samoloty. — Wolałbym umrzeć w suchym miejscu — mruknął Dougal, kiedy wybawcy wyciągali go z błota. — Jak Boga kocham, Morisco, moje małe ciało jest zmęczone życiem. — Czasami sama uważam je za męczące — powiedziała cedząc słowa Sophronisba Gillis. — Jak spadłeś z Oriona, frajerze? Lecz Dougal tylko mamrotał bez składu. Kiedy dotarli do obozu, ocknął się na widok dwóch zaparkowanych lataczy i jęknął. — Niestety! Biedne sokoły szybujące dumnie nad ziemią! — I znowu pogrążył się w odrętwieniu. Phronsie i pozostali myśliwi zanieśli nawiedzonego mediewistę do szpitalika polowego. Zapadł zmrok. Promienie księżyca w pełni przedzierały się jak reflektory przez wysokie sekwoje, malując na srebrno czarne samoloty. Wszyscy Dranie Basila, którzy nie trzymali warty, stłoczyli się w namiocie szpitalnym, gdzie lekarze Thongsa i Magnus Bell bezskutecznie starali się przywrócić rannego do przytomności. — To wygląda beznadziejnie, Basilu — stwierdził Magnus. — Facet jest w szoku. Oprócz powierzchownych ran ma chyba pękniętą śledzionę. Bóg wie jakim cudem jeszcze żyje. — Zabierz stąd ludzi! — rzucił Thongsa. Basil wygonił tłumek na polanę zalaną światłem księżycowym. — Musimy dowiedzieć się, co się stało z eskortą jeńca — powiedział do Phronsie. — Czy Dougal po prostu uciekł, czy też strażników napadli ludzie Aikena albo Firvulagowie. Jesteś pewna, że Dougal nie powiedział niczego ważnego, co by świadczyło, że ktoś wie o naszej kryjówce? Posągowa kobieta wzruszyła ramionami. — Tylko deklamował Szekspira. Facet jest stuknięty. Kiedy go tu przynieśliśmy, coś mamrotał o samolotach. Nazwał je dumnymi sokołami czy jakoś tak. Byłemu wykładowcy z Oxfordu rozszerzyły się oczy. — Co powiedział? Dokładnie. — Pamiętam! — zawołał jeden z myśliwych. — Powiedział: „Biedne sokoły krążą dumnie nad okolicą." Basil przesunął wzrok na samoloty o długich nogach, opuszczonych skrzydłach, dziobach i pokładach nawigacyjnych pochylonych jak ptasie szyje. Wyrecytował: Sokoła szybującego dumnie nad ziemią Zabiła polująca sowa. — Subhan'llah! — szepnął technik Nazir. — Czuję to samo. — Basil dotknął złotej obręczy. — Może to trochę niejasne, ale obawiam się, że istnieje jedna interpretacja cytatu Dougala. Mianowicie... — Hej, nie ruszaj się! — rozległ się okrzyk po drugiej stronie polany. Odezwały się też głosy i zadudniły kroki, błysnęły latarki, przecinając cienie za jednym z lataczy. — Stój do cholery albo strzelam! — wrzasnął Taffy Evans. Promienie latarki skupiły się na pniu sekwoi, pod którą kuliła się samotna ludzka kobieta. Osłaniała oczy przed światłem. Doskoczyła do niej wielka postać w krynolinie i bezlitośnie dźgnęła ją żelaznym końcem włóczni. Nieznajoma wybuchnęła płaczem. Wszyscy stali jak rażeni piorunem. — Nie rób mi krzywdy! — zaszlochała kobieta. — Proszę. Strażnicy zagonili pojmaną w stronę Basila i otaczającej go grupy. — W każdym razie to na pewno człowiek — zawołał Betsy z satysfakcją. — Nie jakiś żałosny egzotyczny przemieniec! — Oczywiście, że jestem człowiekiem — wyjęczała kobieta. Potknęła się. Taffy Evans niosący paralizator szybko przerzucił broń na ramię i przytrzymał kobietę. Uśmiechnęła się do niego. — Nie spuszczaj z niej Husky, Taff! — Wcielenie królowej Elżbiety I nie traciło czujności. — Jeden fałszywy ruch i strzelaj! — Och, przestań, Bets — zaprotestował pilot. Kiedy schwytana stanęła przed szpitalikiem w jasnym świetle księżyca, wyglądała tak nieszkodliwie, że wszyscy, nawet uzbrojeni strażnicy, wyraźnie się odprężyli. Miała na sobie białe płócienne szorty, bawełnianą koszulę zawiązaną na brzuchu i mały plecak. Blond włosy odgarnięte z czoła wąską opaską były lśniące, a twarz uderzająco piękna mimo malującego się na niej przestrachu i łez. Basil wystąpił do przodu. Złota obręcz błyszczała w rozcięciu bluzy safari. Cloud Remillard podeszła do niego i powiedziała: — Pan zapewne jest profesorem Wimborne'em! — Obawiam się, że nie miałem... — zaczął Basil. Nagle zalała go fala bolesnej tęsknoty. Dziwił się, jak mógł nie poznać Alicji. Niezwykła Alicja o długiej szyi i chytrym spojrzeniu, która uciekła z Krainy Czarów, przyłożyła mu palec do warg, jednocześnie uciszając umysł, żeby nie zaalarmował Wodza Burkę w Ukrytych Źródłach. — O nie — powiedziała Cloud łagodnie. Wysunęła korekcyjne macki, paraliżując mózgi wszystkich obecnych. Basil i jego Dranie stali pod nocnym niebem nieruchomi jak posągi. Paralizator i żelazna broń z brzękiem upadły na ziemię. Łzy bezradnej wściekłości zabłysły w oczach Betsy'ego, który wyglądałby jak figura woskowa madame Tussaud, gdyby nie ogromne wąsy i mała kozia bródka. Dwaj lekarze zostawili pacjenta, wezwani rozkazem korektorki, i dołączyli do zniewolonych towarzyszy. — Ktoś jeszcze został? — zapytała Cloud nie wiadomo kogo. — Zaczekajcie! — rzuciła stanowczym tonem. — Póki on ma obręcz, istnieje ryzyko. Basil obserwował, jak nieznajoma zdejmuje i otwiera plecak. Ze środka wyjęła ciężkie nożyce do cięcia drutu. Zupełnie pozbawiony siły woli Basil ukląkł i pochylił kark. Cloud przecięła mu obręcz jednym ruchem i alpinista zwalił się bez zmysłów na ziemię. — Teraz jest bezpiecznie — powiedziała Cloud. Sparaliżowani ludzie krzyknęliby, gdyby nie utracili kontroli nad własnymi strunami głosowymi. W świetle księżyca zmaterializowały się cztery zjawy, przyćmiewając go blaskiem vitrodurowych zbroi. Dwie jaśniały zielenią Kreatorów, jedna sodową poświatą Psychokinetyków, a czwarta, która górowała nad pozostałymi, świeciła jak słońce w zenicie. Piloci, technicy i medycy poczuli rozpacz na widok Nodonna, nieprzejednanego wroga ludzkości, który przysiągł za wszelką cenę wyrzucić chrononautów z Wielobarwnego Kraju. — Obiecałeś — przypomniała Cloud Remillard. Apollo westchnął. — Tak. Bezbolesnym mentalnym zastrzykiem kobieta pozbawiła jeńców przytomności. Wszyscy, nawet ranny Dougal, obudzili się dopiero po dwóch dniach spędzonych w lochach Afaliah, a walka między rywalizującymi Mistrzami Bojów była już dawno rozstrzygnięta. ROZDZIAŁ SIÓDMY Mercy znalazła Sullivana-Tonna siedzącego samotnie w zagraconym pokoju na szczycie północno-zachodniej wieży Szklanego Zamku. Czytał Essais de sciences maudites i sączył Stregę z weneckiego pucharu o bardzo nieprzyzwoitym kształcie. — Wielka Królowo! — wykrzyknął i pośpiesznie odłożył książkę. Niestety nie miał co zrobić z pucharem. Twarz Mercy była blada, lecz umysł, tylko częściowo ekranowany, zdawał się płonąć z silnej emocji. — Przykro mi, że ci przeszkadzam. Nie naruszałabym twojej prywatności, gdyby sprawa nie była tak pilna. — Zrobię co w mojej mocy... — zająknął się pod jej spojrzeniem. — Czy on ci coś zrobił? Skrzywdził cię? Mimo onieśmielenia korpulentny psychokinetyk był oburzony. Podbiegł do Mercy, objął ją ramieniem i zaprowadził do krzesła, które stało w chłodzie wiejącym od morza. — Zrobił to co zwykle — odparła ponuro. — Lecz zanim noc dobiegnie końca, zemszczę się. Jeśli mi pomożesz, Sullivanie. — Pomogę — obiecał. — Potrafisz otwierać każdy zamek? — Oczywiście! — Nawet ten specjalny, który założył w magazynach pod zamkiem? Sullivan wytrzeszczył oczy. — Chyba nie chodzi ci o sekretne pomieszczenia, gdzie przechowywana jest broń i urządzenia ze Środowiska. — Właśnie o te. Potrafisz? Powstrzymywała się od użycia sił zniewalających i psychokreatywnych, którymi potrafiła kształtować materię i energię wedle kaprysu. Nie chciała go przestraszyć. Zamek był bardzo skomplikowany i opierał się jej manipulacjom. Zamierzała unieszkodliwić broń, ale tak, żeby Aiken nie wykrył zniszczeń przed czasem... Sullivan z wielkim talentem PK był jej jedyną nadzieją. — Ja... mogę spróbować, Lady Kreatorko. Zerwała się z krzesła. Cienka jak mgiełka zielona suknia ze srebrnym oblamowaniem zafalowała. — Niech to będzie twoja zemsta, Sullivanie! Wiem, że go nienawidzisz tak samo jak ja. Lecz wkrótce, może o świcie, zapłaci za wszystkie swoje postępki! Teraz musimy się pośpieszyć, póki on śpi. — Chwyciła wilgotną dłoń psychokinetyka i ścisnęła. Jej oczy płonęły. — Chodź ze mną! — rzuciła i pobiegła w dół krętymi schodami. Podążył w ślad za nią, klapiąc skórzanymi kapciami po matowej szklanej posadzce. Wiśniowa szata powiewała, a piaskowe włosy były zjeżone z przerażenia. W zamku panowała cisza. Oboje przemknęli przez atrium, gdzie na wietrze pobrzękiwały dzwonki i pluskała mała fontanna. Wielki biały owczarek Deirdre skoczył przywitać się z panią, niemal przyprawiając Sullivana o atak serca. — Leżeć, Deirdre! Zostań tutaj! — syknęła Mercy i zwierzę znikło w cieniu. Pobiegli korytarzami, w których odbijały się echem ich kroki. Księżyc zaglądał przez płyty dachowe z kolorowego szkła, tworząc na posadzce lawendowe, różowe i bursztynowe sadzawki. Tu i ówdzie mali ramowie z miotłami i szmatkami kulili się przed nimi ze strachu. Jedynym człowiekiem, którego zobaczyli, był strażnik w średnim wieku stojący sztywno na warcie przed salą audiencyjną. Trzymał przed sobą vitrodurowy miecz z wytrwałością szaroobręczowego. Wreszcie dotarli do spiralnych schodów w królewskim skrzydle pałacu. Wielkie foyer oświetlały lampki oliwne. Mercy pokazała Sułlivanowi niepozorne drzwi z brązu. — Otwórz je. Sullivan skoncentrował się, zaciskając usta i marszcząc czoło. Rozległ się przytłumiony trzask. Za drzwiami ukazały się strome kamienne schody prowadzące w ciemność. — To nie było zbyt trudne. — Sullivan uśmiechnął się krzywo. — Prawdziwy zamek jest na dole. Pośpiesz się, człowieku! On może się obudzić i zobaczy, że mnie nie ma. Wyczarowała pochodnię w kształcie ognistej kuli i ostrożnie ruszyła po topornie wyciosanych stopniach. Nie były śliskie, lecz zostały zaprojektowane dla długonogich egzotów. Sullivan zaczął sapać. Przed upadkiem ratował się tylko dzięki PK, więc od czasu do czasu podskakiwał jak balonik. Wreszcie dotarli na dół. Znajdowały się tam sklepione drzwi z całą baterią tańskich szyfrowych zamków. Gdy Sullivan zbliżył się, żeby je zbadać, poczuł mrowienie na skórze, a powietrze wokół niego jakby zgęstniało. — Pole siłowe, moja Królowo. Dzięki Bogu, nie sigma. Chyba grawomagnetyczny repulsor dla ochrony przed wilgocią, zarodnikami grzybów i kurzem. Nie mówiąc o złodziejach i złoczyńcach. — Zachichotał nerwowo. — Otwórz je — powiedziała Mercy spokojnie. Sullivan wziął się do dzieła. Z czaszki i spod pach spływały mu strumyki potu. Mentalnym wzrokiem ujrzał kody, mikroskopijne bańki wewnątrz baniek, pokryte psychosensytywnymi substancjami chemicznymi. Skoncentrował się i zaczął je kolejno przekłuwać. Rozległo się brzęczenie. — Mam — mruknął. Przyjrzyj się uważnie. Tak, zbiór sekwencyjny. Genialne! A w podstrukturze pełno ciągów zerowych. Buczenie. Szczęk. Trzask. Pole siłowe wyłączyło się. — Dobrze! Teraz... Nacisnąć, przekręcić, pchnąć! Za drzwiami rozległy się hałasy. To odsunęły się zasuwy i uniosła krata. Potem zapadła cisza i ukazała się szczelina. — Udało ci się! — Mercy przepchnęła się obok niego i włączyła światło. — Trzeba to wszystko zachować dla Nodonna, ale unieszkodliwić na czas ataku mojego kochanka-demona! Spojrzała na długie rzędy szklanych regałów i półek, na tysiące urządzeń opakowanych w przezroczysty durofilm, na ściany pokryte grubą warstwą uszczelniacza odpornego na wilgoć i substancje chemiczne, na mały komputer i stojącego obok robota. — Zaczniemy od was! — zawołała Mercy. Z jej dłoni wystrzelił szmaragdowy promień. Komputer i robot zaczęły dymić, a na podłodze pojawiły się rosnące szybko kałuże cuchnącej cieczy. — To powinno opóźnić następną wyprawę mojego pana i władcy po zakupy! Co dalej? Musimy uczynić wszystko niezdatnym do użytku. Później Nodonn każe chemikowi ze Środowiska zsyntetyzować specjalne rozpuszczalniki. Ze strachem widocznym na twarzy Sullivan-Tonn cofnął się powoli w stronę drzwi. Mercy roześmiała się na ten widok. — Właśnie, drogi Sullivanie. Uciekaj! Wykonałeś zadanie. Idź stąd, jeśli cenisz życie! Zaraz uwarzę kocioł śmierdzącej kleistej polewki i zaleję nią broń Aikena Druma, by nie mógł jej użyć przeciwko mojemu ukochanemu! Skalne ściany zatrzęsły się od potężnej eksplozji. Z plastikowych wykładzin zaczęła się wydobywać obrzydliwa żółta substancja. Pieniła się i falowała. — Polimery z warstwy izolacyjnej! — krzyknęła Mercy otoczona psychokreatywną kulą. — Któż inny oprócz mnie potrafiłby rozłożyć, wymieszać i przekształcić ich gigantyczne molekuły? Ja, władczyni substancji organicznych, która umie stworzyć pełnowartościowe pożywienie z odpadków! Która może też zrobić diabelski klej i lepką pianę, żeby pozlepiać kokony i paczki, oraz bąble trującego gazu, który wszystko spoi. Ohydna substancja lała się jak magma, wypełniając wszystkie szczeliny magazynu. Ochronna bańka wyleciała przez drzwi, które zamknęły się z trzaskiem. Mercy śmiała się dziko. Klatka schodowa była pełna szkodliwych oparów, więc królowa poszybowała w górę, gdzie czekał na nią Sullivan. Kiedy znalazła się w bezpiecznym miejscu, zamknął ciężkie drzwi. Oboje stanęli bez ruchu obok siebie. Na dolnym stopniu krętych schodów siedział Aiken Drum, wpatrując się w nich nieruchomym wzrokiem. W powietrzu nadal rozbrzmiewało echo trzaśnięcia drzwiami. — Zrobione! — wykrzyknęła Mercy z radością. — On jest w drodze! Będziesz z nim walczył uczciwie, mały człowieku, bo wydobycie broni z trującej masy, w którą ją zatopiłam, zajmie wiele tygodni! Weź Włócznię, królu Aikenie-Lugonnie. Zmuś wypalony mózg do działania. Nodonn nadchodzi! To już koniec! — Tak — zgodził się Aiken. — Odejdź — powiedział niedbale do Sullivana-Tonna. Psychokinetyk uniósł się w powietrze i pomknął jak strzała przez wielkie foyer w stronę korytarza prowadzącego na dziedziniec. Nagle trafił na niewidzialny mur. Rozległ się nieprzyjemny trzask i zduszony okrzyk. — Nie poleciał daleko — stwierdził Aiken. Tęgie ciało Sullivana przykleiło się do niewidocznej ściany. Z nosa ciekła mu krew, szczęka była wywichnięta, a dolna warga przebita przez roztrzaskane zęby. Mężczyzna zaczął wydawać bulgoczące krzyki. Nogi stanęły mu w płomieniach. — Nie! — krzyknęła Mercy. — To przez ciebie — powiedział Aiken. Dym zgęstniał i zaczął się kłębić. Sullivan wił się, a dźwięki wydobywające się z jego umysłu i gardła były równie straszne jak ciało obłażące ze skóry. Ubranie spłonęło w jednej chwili. Teraz palił się od kolan w górę, a ze stóp i łydek zostały tylko zwęglone kości. — O Boże — zaszlochała Mercy. Wypuściła małą błyszczącą kulę, która uderzyła płonącego mężczyznę prosto w głowę. Mentalne krzyki ucichły. Rozległ się tylko trzask ognia i cichy płacz Mercy. — Chodź ze mną na górę. Aiken wyciągnął do niej rękę. Mercy powoli podeszła do niego. Dopiero teraz zauważyła, że jest ubrany cały na czarno. Nawet złoty ton jego myśli stał się mroczny, przerażający i bardziej ekscytujący niż kiedykolwiek. Wzięła go za rękę. Ciało miał ciepłe, zupełnie ludzkie. — Jak to zrobisz, Amadan-na-Briona? — zapytała z chorobliwą ciekawością. — Chodź — powtórzył. — Zobaczysz. Włócznia. Złota, pełna gorącej energii, głodna. Żywe drzewce, nie ze szkła, jak się spodziewała. Pierwsze wyładowanie było lekkie i bolesne, drugie pochłaniające energię, wszystkie siły życiowe, całą radość i smutek, pamięć, wszystko co zostało stworzone, co dojrzało i spełniło się. Gdy ją wziął, odeszła. On był żywy i jaśniejący. Kiedy spojrzał na popioły, był zaskoczony, że tak mało cierpi. ROZDZIAŁ ÓSMY Dwa samoloty Nodonna zbliżały się do Goriah od strony morza i zachodzącego księżyca, choć było jasne, że uzurpator nie tylko przewidział inwazję, lecz przygotował specjalne powitanie dla swojego arcyrywala. Wszystkie światła w mieście paliły się, tak że nawet z dużej odległości niebo stanowiło tło koloru macicy perłowej dla wielobarwnych migoczących budynków. Potężny miejski mur zdobiły pomarańczowe paciorki ognisk, a na każdym bastionie wisiały złowieszcze fioletowe i niebieskie czarodziejskie lampy. Szklany Zamek stojący na wzgórzu, które górowało nad morzem, tworzył oślepiający stos ametystów i topazów, spięty mieniącymi się łukami przyporowymi i zwieńczony filigranowymi iglicami, na których świeciły żółte gwiazdy. Wysoko nad cytadelą unosiły się latawce na złotych i srebrnych linach. Były ich setki, od gigantycznych owalnych wanwanów o średnicy ponad dwudziestu metrów po pudełka, stonogi, miękko-płaty, paralotnie, wijące się smoki i japońskie bojowe latawce o kształtach geometrycznych lub zwierzęcych. Wszystkie były obwieszone małymi lampkami. Największe, teraz bez pasażerów, ozdobiono kolorowymi malowidłami wykrzywionych samurajów, orientalnych demonów i rozwścieczonych mitycznych postaci. Nodonn Mistrz Bojów nie mógł się powstrzymać od okrzyku na ten szalony widok. Dwa latacze zawisły w powietrzu, ekranowane i niewidzialne, kilka tysięcy metrów od obwałowań zamkowych, podczas gdy najeźdźcy opanowywali przed atakiem paroksyzmy śmiechu. — Lecimy dalej, Mistrzu Bojów? — dobiegł z radia głos Thufana Gromowładnego. — Powietrze nad zamkiem jest jak gęste od szarańczy. Nodonn stał za Celadeyrem, który pilotował samolot Numer Jeden. Zbadał ultrawzrokiem dziwaczną zaporę. — Papier, bambusowe ramy i płachty lichego jedwabiu! — stwierdził pogardliwie. — Ro-pola osłaniające samoloty spalą je jak drzazgi. Leć w sam środek. Niech drużyna bojowa przygotuje się do skoku na zamek, jak tylko zmiotę Mieczem królewskie apartamenty. — Według rozkazu — odparł Thufan. Celadeyr z uśmiechem szaleńca na twarzy widocznej za szklanym wizjerem przesunął drążek i bezinercyjny samolot poleciał w rój latawców z zaledwie poddźwiękową szybkością. Dwa oślepiające błyski światła rozświetliły całą okolicę, kiedy grawomagnetyczne latacze równocześnie wpadły na silnie przewodzące liny kotwiczne. Wszystkie latawce stanęły w płomieniach i spłonęły w ciągu paru sekund, a ro-samoloty zawisły nieruchomo pośród burzy ogniowej. Po kadłubach z czarnego cerametalu pełzały migoczące ogniki pól siłowych. Złote i srebrne kable odprowadzały energię do ziemi. Słabsze przewodniki stopiły się spadły dymiącymi łukami. Mocne liny wanwanów, o-dako i innych wielkich latawców oplatały maszyny jak sieć pajęczą. Silniki pracowały z maksymalną mocą, usiłując przeciwstawić się nieubłaganej sile. W eterze zabrzmiał telepatyczny śmiech oszusta, mieszając się z przeraźliwym zgrzytem generatorów ro-pola, trzeszczeniem naładowanych drutów i donośnym sykiem zjonizowanej pary, która unosiła się z wrzącego morza. — Uciekajmy! — krzyknął Nodonn do rycerzy. — Skaczmy, póki czas! — Bracie, luk się zaklinował! — zawołał Kuhal Ziemiotrzęśca. Potężną siłą psychokinetyczną Nodonn odblokował śluzę i utworzył ochronny tunel dla uciekających rycerzy. Tych, którzy nie potrafili sami kwitować, nieśli Mistrz Bojów i Kuhal. Żołnierze wylądowali na murze zamku jak strumień tęczowych meteorytów. Sam Nodonn dzierżący fotonowy Miecz opuścił samolot dopiero, kiedy zobaczył, że Celadeyr jest już bezpieczny. Samolot zadrżał, obrócił się powoli do góry nogami i spadł do morza spowity fioletową chmurą. — Thufan! — krzyknął grzmiący głos. — Ewakuujcie się! Przez mentalny tumult dotarły do Nodonna oszalałe myśli Pierwszego Przybysza. Rycerze schwytani w pułapkę w drugim samolocie wpadli w panikę, rąbiąc zaklinowany właz szklaną bronią i na próżno bombardując go psychokreatywnymi uderzeniami. Przykro mi Mistrzu Bojów... powinienem... niebezpieczne lądowanie... my Tanowie... więcej rycerstwa niż umiejętności... Na najwyższej wieżyczce Szklanego Zamku tańczył złoty chochlik wymachując błyszczącą igłą. Promień zielonego światła przeszył samolot wiszący w powietrzu. Fala uderzeniowa dosięgła Nodonna, który zobaczył ognisty kwiat z fioletowymi plamkami rozkwitający powoli nad wodą i wstrząsany wtórnymi detonacjami. Nodonn wyciągnął Miecz. Spójny promień, identyczny jak ten, który zniszczył latacz, zamienił w parę szczyt wieżyczki. W powietrzu rozległ się ogłuszający huk. I śmiech. Spróbuj jeszcze raz, dotarła do niego szydercza myśl. Nodonn rozbił kikut wieży w drobny mak. Lecz oczywiście Wroga już tam nie było. Zostało po nim tylko echo drwin. Nodonn przewiercił ultrawzrokiem główną wieżę cytadeli. Dwunastu ocalałych rycerzy już walczyło z przeciwnikiem. Tańskie wojsko lojalne wobec króla, dowodzone przez Bleyna Championa i Alberonna Pożeracza Umysłów, szykowało się do metakoncertowego ataku. Mistrz Bojów posłał smugę światła w stronę dziedzińca. Duży fragment murów zwalił się na obrońców. — Cofnąć się! — krzyknął Bleyn i błyskawiczne utworzył ekran PK. Sześćdziesięciu rycerzom pod jego przywództwem udało się zmienić tor spadającego muru, który ranił tylko kilku. Oddział Nodonna rzucił się na lojalistów. W trakcie pojedynków wręcz dyscyplina potrzebna do wspólnego mentalnego wysiłku całkowicie się załamała. Zarówno atakujący Tanowie jak i obrońcy instynktownie wrócili do odwiecznego stylu walki swoich ras, wymachując szklaną bronią i zadając na oślep mentalne ciosy. — Zespolić umysły! — rzucił Alberonn. Młodsi żołnierze skupili się wokół Poskramiacza i stworzyli skuteczny metakoncert. Rycerze Nodonna trafieni multimental-nymi ciosami umierali na miejscu albo odnosili poważne obrażenia mózgu. Lecz Mistrz Bojów szybko wykorzystał zamieszanie. Zagrzał słabszych ludzi do walki na dziedzińcu, a tymczasem najlepsi rycerze wyrwali się z kłębowiska. Podzieleni na trzy grupy dowodzone przez niego, Kuhala Ziemiotrzęścy i Celadeyra wdarli się do zamku. — Znajdźcie Aikena Druma! — Mistrz Bojów płonął słonecznym blaskiem wściekłości. — Każda grupa uda się do innej części cytadeli, lecz pamiętajcie, że on jest mój! Zwykły ultrawzrok był bezużyteczny w poszukiwaniu uzurpatora, którego chronił nie tylko spryt, lecz także przenośne urządzenia ekranujące. Należało go znaleźć osobiście albo skłonić do konfrontacji. Celadeyr z Afaliah i siedemdziesięciu kilku rycerzy torowali sobie drogę do skrzydła cytadeli zamieszkanego głównie przez ludzi, zbierając przerażające żniwo wśród obrońców z szarymi i srebrnymi obręczami. Ludzie oddani Aikenowi byli bezradni wobec nacierających Tanów, którzy zniewalali ich za pośrednictwem obręczy. Kolejne fale szarych pod dowództwem srebrnych oficerów napotykały na nieprzenikniony mur wrogów, którzy zmuszali ich do rzucania żelaznej broni i poddania się ciosom straszliwych szklanych mieczy. — Tnijcie Motłoch! — skrzeczał stary Lord Afaliah. — Zetrzyjcie ich z powierzchni! Poprowadził swoją kompanię do zamkowego garnizonu sądząc, że Aiken mógł tam znaleźć schronienie wśród członków własnej rasy. Jego rycerze zabijali każdego człowieka, którego napotkali, lecz nagle znaleźli się poza zasięgiem mentalnego pola ochronnego Nodonna i stanęli oko w oko z oddziałem złotoobręczowej elitarnej gwardii. Niepodatni na zniewolenie ludzie w pełnych szklanych zbrojach, zdolni do odchylania małych psychokreatywnych wiązek pojedynczych napastników, nieśli nieznaną broń. Było ich zaledwie dwudziestu, dowodzonych przez komendanta Congreve'a, który jaśniał żywym lazurem własnej metapsychicznej mocy. Pozdrawiał Celadeyra w trybie intymnym. — Znam cię, Congreve! — ryknął Celadeyr. — Byłeś lojalnym sługą Mistrza Bojów, zanim ten złoty kurdupel zawrócił ci w głowie. Przyłączcie się do nas! Rzućcie broń! — Poddaj się, Celadeyrze z Afaliah — odparł Congreve. — Król Aiken-Lugonn daruje wam życie. Celadeyr i jego rycerze roześmiali się unosząc wielkie miecze. — Trzykrotnie przewyższamy was liczebnie — stwierdził stary kreator. — Daję wam pięć sekund. — Gotowy, Jerry? — spytał Congreve spokojnie. — Do diabła z wami, Motłochem! — zawył Celo i cisnął potężny psychopiorun w uzbrojonych ludzi. Congreve stał bez ruchu pośród trzaskającego wyładowania. W tym samym czasie rycerz PK z tylnych szeregów napastników nadleciał prosto na niego, wymachując płonącym mieczem jak anioł u wrót Edenu. — Zabij go, Jer — powiedział Congreve. Jeden z gwardzistów pochylił się nad laserowym karabinem. Rozległo się ćwierknięcie jak z syntezatora Mooga. Zabłysnął szkarłatny promień. Przeciął szarżującego psychokinetyka na pół od szczytu czaszki po pachwiny. Nieszczęśnik runął na posadzkę niecałe dwa metry od Celadeyra. — Poddajcie się — powtórzył Congreve. Tanowie stali bez ruchu, wstrząśnięci. Nagle wyskoczyli do przodu czterej Poskramiacze i Kreator, machając mieczami. Pierwszy szereg gwardii wypalił z karabinków Matsushity. Pięciu atakujących zwaliło się na ziemię z przeszytymi mózgami i sercami. Szklane zbroje zabrzęczały na kamiennych płytach podwórca. — Poddajcie się. — Tym razem głos Congreve był znużony. — Mamy rozkaz was oszczędzić. Król Aiken-Lugonn przypomina wam, że prawdziwym wrogiem w Nocnej Wojnie są Firvulagowie, a nie ludzie. Celadeyrowi wydawało się, że słyszy przenikliwy mentalny lament. Dochodził z głębi cytadeli wraz z odgłosami wściekłej walki. Zdesperowany Lord Afaliah wysłał telepatyczne błaganie do Mistrza Bojów. Pomóż nam albo zginiemy. Nie otrzymał odpowiedzi. Za nim rozległ się brzęk szklanego miecza o posadzkę, a po nim następne wraz z westchnieniem wielu umysłów opłakujących utraconą nadzieję. Celadeyr powoli opuścił broń. Zmatowiały miecz wypadł mu z ręki. Człowiek ze złotą obręczą skinął głową. — Wycelować karabiny. Przygotować Husky — rozkazał. Celadeyr zobaczył, że gwardziści wieszają na ramionach lekką broń, jednoczesnym ruchem zdejmując inną i celując w przeciwników. — Przecież poddaliśmy się! — krzyknął z niedowierzaniem. — Niestety goni nas czas... — odparł Congreve przepraszającym tonem. — Nastawić na piątkę. Ognia. Husqvarny zaśpiewały trzaskającą pieśń zapomnienia. Lord Afaliah i jego rycerze zwalili się na ziemię. *** Tym, który znalazł Mercy, był Kuhal Ziemiotrzęśca. On i jego rycerz szli jak burza przez królewskie skrzydło, otwierając drzwi, zaglądając do nisz i szaf, dźgając bronią draperie, terroryzując lokajów i pokojówki, zabijając strażników z szarymi obręczami. Wreszcie natrafili na wysokie złote drzwi. Na wysadzanych klejnotami wolutach znajdowały się wielkie tarcze herbowe z grożącym palcem samego uzurpatora. — To jego apartamenty! — krzyknął Kuhal. Uderzył w drzwi psychokinetycznym ciosem, aż wypadły z zawiasów z donośnym hukiem. Z uniesionym różowo-złotym mieczem wpadł do środka, a za nim czterdziestu rycerzy. Zobaczyli przedpokój z chłodnymi rattanowymi meblami i dużym balkonem wychodzącym na morze posrebrzone przez księżyc, dalej dwie ubieralnie z szafami pełnymi ubrań oraz wewnętrzny salon z luksusową łazienką, całą w onyksie i złocie, a na końcu królewską sypialnię oświetloną festonami fioletowych i bursztynowych gwiazd, w której dominowało wielkie okrągłe łoże ze złotym baldachimem i czarnymi satynowymi prześcieradłami. Leżała na nim blada postać. Kuhal stanął jak skamieniały. Bracie! krzyknął jego umysł. Nodonn, do mnie! Mistrz Bojów zmaterializował się obok niego, wypełniając ciemny pokój słonecznym blaskiem. Kuhal usunął się, nakazując swoim ludziom wyjść. Nodonn został sam. — Moja Mercy-Rosmar — szepnął Apollo stając nad nią. Drogie ciało wydawało się nietknięte: smukłe ramiona, jedno odrzucone, drugie spoczywające przy boku; stopy z dziwnie długimi palcami, kolana z dołeczkami, zaokrąglone biodra, ciemne łono. Małe sterczące piersi były doskonałe w perłowej szarości, a plecy i szyja lekko wygięte w łuk, tak że delikatna szczęka rysowała się wyraźnie jak wzruszający relief. Spokojna twarz i lekko rozchylone usta, zabarwione jego własnym ciepłym światłem, wyglądały jak żywe. Nigdy jednak jej rzęsy ani włosy nie były tak jasne i cienkie jak pajęczyna lub bazaltowe nici powstające w niektórych wulkanach. — Dręczyłaś go i przerażałaś — odezwał się. — I słusznie. A teraz on wchłonął całą twoją gwałtowność, całą witalność, na moją zgubę. Ach, Mercy. Ostrzegałaś mnie. Dziki Ogniu, płonący nieostrożnie i swobodnie. Zaczekaj. Zdjął rękawicę z różowego szkła. Srebrną ręką przesunął szybko po jej ciele. Po chwili została z Mercy tylko obręcz i proch tworzący pierzaste spirale na czarnej pościeli... Za oknem zachodzący księżyc nagle zapłonął intensywnym złotym blaskiem. Mentalny głos rozkazał: Wyjdź. Spotkali się wysoko w powietrzu nad morzem, jaśniejący, wściekli i zgodnie z rytuałem chronieni tylko przez własne umysły. Kiedy rozbłysła pierwsza zielona błyskawica i do obwarowań miasta dotarł grzmot, wszystkie inne walki ustały. Żołnierze obu bohaterów, Tanowie i ludzie, porzucili własne trywialne potyczki, żeby obserwować pojedynek tytanów. Cywile, którzy pochowali się przed napastnikami, wychodzili z kryjówek na blanki i wieżyczki, stając obok milczących widzów w szklanych zbrojach. Goriah wyglądało teraz jak miasto duchów. W ciemności przed świtem zgasły metapsychiczne czarodziejskie światła i lampki oliwne. Zielone eksplozje nad cieśniną Redon rzucały ostre cienie jak na Księżycu. Lśniące ciała obu wojowników otaczał oślepiający blask. Niektórzy z widzów byli świadkami wcześniejszego pojedynku między Aikenem i Nodonnem na Białosrebrnej Równinie. Ci dostrzegli pewne różnice w stylu walki ich obu. Mały człowieczek stał się bardziej rozważny i defensywny, a boski Mistrz Bojów walczył agresywniej, co kontrastowało z jego zwykłą chłodną nieugiętością. Nodonn był bardziej aktywny. Otoczony nimbem, wzbijał się nad rywalem, zasypując go strumieniami energii wypluwanymi przez Miecz niczym gwiezdne rozbłyski. Odbijając się od psychokreatywnego ekranu Aikena, zostawiały rysy i roztaczały niebieski, zielonożółty albo cynobrowy blask przy silniejszych wiązkach. — Partacz! — zagrzmiał potężny głos. — Nieurodzony! Ja jestem dziedzicem Wielobarwnego Kraju, pierworodnym Thagdala i Nontusvel. Kto cię począł, człowieku z Motłochu? Sterylne naczynia w genetycznej kuchni? Probówki, w których zmieszano zamrożoną spermę i leniwe jajo jakiejś martwej kobiety? Też mi król! Też mi Mistrz Bojów! Miecz wystrzelił i potworny grzmot przetoczył się nad morzem. Mentalna osłona Aikena rozbłysła ciemnym oranżem, a jego mała postać zmatowiała i pociemniała wewnątrz meta-psychicznego halo. — Walcz! — zaryczał Nodonn. — A może walczysz tylko z kobietami? Czy ich namiętność cię przeraża, karle? Cofasz się przed ich ciepłem jak ślimak przed słońcem? Ja jestem słońcem! Zaćmij mnie, jeśli potrafisz! Aiken uniósł Włócznię wewnątrz kurczącej się mentalnej osłony. Milczał i nie reagował na zaczepki. Kula siłowa w szkarłatne cętki wydawała się dryfować bez celu, niemal ślizgając się po powierzchni czarnej wody. — Walcz, do diabła! — zagrzmiał Nodonn. — A może szukasz śmierci? — Mistrz Bojów zaczął krążyć nad rywalem. Aura tworzyła za nim kometarny ogon. — O to chodzi? Zabijając ją, miałeś nadzieję odzyskać siły. Nakarmiłeś się jej kreatywnością, żeby wzmocnić swoją! Czy było warto, łajdaku? Warto było zabijać jedyną istotę, którą kochałeś? Nodonn nacisnął ostatni z pięciu guzików na rękojeści Miecza, ustawiając broń na pełną moc. Odczyt na wyświetlaczu informował, że wystarczy jej tylko na dwa strzały. — Jesteś zmęczony królowaniem? Zmęczony poskramianiem tych, którzy cię nienawidzą, boją się i pogardzają tobą? Mały człowiek! Oszust! Podstępny szczur! Zdrajca, wróg honoru, szlachetności i piękna! Potworny błysk światła pochłonął Aikena i jego ekran. Wyżłobił krater w spokojnym morzu, z którego trysnęła rozjarzona fontanna pary. Wewnątrz wiru pulsowały złote błyski na zmianę z ciemnokarminowymi. Nodonn czekał. Wreszcie pojawiła się gładka kula o barwie zaschniętej krwi. Ledwo otaczała małą postać w zmatowiałej zbroi, dzierżącą szklaną lancę. — Chodź — zaprosił Apollo. Bańka uniosła się powoli. Wizjer Aikena był otwarty, a oczy głębokie jak studnie. — Pójdziesz na śmierć w milczeniu? — krzyknął Nodonn. — Bardzo dobrze! Nodonn wezwał całą moc umysłu i przystąpił do ostatniego ataku, jednocześnie strzelając z działa fotonowego. Buchnął oślepiający zielony płomień otoczony migotliwą mgiełką plazmy. Piekielny łoskot, który mu towarzyszył, wstrząsnął powietrzem i przetoczył się po wzgórzach Armoryki i wyżynach Brytanii po drugiej stronie cieśniny. Odpowiedziały mu nie milknące echa. Aiken znowu się ukazał. Nie chroniony tarczą. Złoty. — Nie — powiedział Mistrz Bojów. Najjaśniejszy uśmiechał się. Nodonn z rozpaczą stwierdził, że wszystko było zaplanowane. Sprowokowany, zrobił wszystko co w jego mocy, a obserwatorzy przekonali się o tym na własne oczy lub poprzez ultrazmysły. Aiken odpiął Włócznię. Unoszący się nieruchomo w powietrzu Nodonn poczuł, że przeciwnik manipuluje psychokinetycznie przy jego własnej uprzęży. Paski zsunęły mu się z ramion, rękojeść Miecza wypadła z ręki pozbawionej czucia. Jednocześnie Włócznia Aikena pofrunęła w górę i oba działa fotonowe zniknęły. Nodonn zdjął hełm. Ochronny nimb wyparował podczas ostatniego ataku na Nieurodzonego króla, lecz ciało jaśniało jak wschodzące słońce. Aiken wyglądał jak gwiazda. — Ciebie również potrzebuję — powiedział. Apollo w jednej chwili utracił całą moc i stanął w płomieniach. Zostały po nim tylko szare popioły, poczerniała srebrna ręka, która spadała do morza, oraz zamierająca ironiczna myśl. Król Wielobarwnego Kraju złapał rękę. Słońce wstawało nad Szklanym Zamkiem, a jego poddani śpiewali Pieśń, która mogła być przeznaczona dla niego. Nieźle się bawiłem, pomyślał i ruszył do domu. EPILOG Nad Ocalą zapadła noc. Drzewne żaby ćwiczyły uwertury przed jesiennymi godami. Robaczki świętojańskie mrugały w zaroślach rosnących przy ganku. Żółty księżyc zdawał się odbijać jak lustro ironiczny, krzywy uśmiech Marca Remillarda. — Tego się spodziewałeś? — spytała Patricia Castellane. Marc wstał powoli z płóciennego krzesła i przeciągnął się. — Mniej więcej. Pomysł mentalnej absorbcji był... niezwykły. W czasach przed zespoleniem Poltrojanie mieli zwyczaj tuczyć się koszem wrogów, lecz nigdy nie słyszałem, żeby tak robili ludzie. Dość dziwaczna sprawa, ale interesująca... Stanęła obok niego. Wspomnienia dramatu, który niedawno rozegrał się w Europie, stanęły mu w pamięci. Umysł miał teraz spokojny, zahartowany i twardy jak diament. — Tak się cieszę, że jest ci lepiej — powiedziała. — Bałam się. Jego śmiech był beztroski, pełen dawnej siły. — Powinnaś wiedzieć, że niełatwo jest zabić Abaddona. Nigdy już nie dam się zaskoczyć. — Nadal wybierasz się w podróż? — Jeśli tego nie zrobię, on przyjdzie do mnie. — Może tak byłoby lepiej. — Zastanawiam się nad tym. Otoczył ją ramieniem i pocałował. Od jeziora wiał chłodny wiatr. — Cóż, to powinien być bardzo ciekawy Wielki Turniej — powiedział z westchnieniem. — Może powinniśmy wziąć w nim udział — rzucił Marc Remillard. Weszli do domu trzymając się za ręce. Wraz z chłodniejszym powietrzem pojawiła się rosa. Żaby umilkły, świetliki ukryły się wśród listowia. Ocala zasnęła. Tom IV Sagi o Plioceńskim Wygnaniu zatytułowany Przeciwnik opowiada o walce z Nocą, paru odkupieniach, dwoistości i ostatecznym powrocie do Środowiska Galaktycznego, gdzie wszystko się zaczęto. * precyzyjna (ale rzadko używana w jęz. potocznym) nazwa: torkus (przyp. red.).