ANDRE NORTON GWIAZDY NALEŻĄ DO NAS PRZEŁOŻYŁ ADAM BUDZYŃSKI TYTUŁ ORYGINAŁU: THE STARS ARE OURS ANDRE NORTON GWIAZDY NALEŻĄ DO NAS Ad Astra! Lot do gwiazd: a więc pierwszy jego domysł był trafny. Tutaj jest statek gwiezdny! Dard poczuł mimowolny dreszcz, przenikający wymizerowane ciało. Ludzie wylądowali na Marsie i Wenus na kilka dni przed Spaleniem i pogromem, stwierdzając, że na obu planetach panują warunki uniemożliwiające życie bez olbrzymich wydatków, których Terra nie chciała ponosić. Pax, w ramach programu wstrzymania eksperymentów naukowych, zabronił lotów kosmicznych. Ale statek gwiezdny miał przekroczyć granice Układu Słonecznego i polecieć dalej w poszukiwaniu innego słońca, innych planet. Wydawało się to snem szaleńca, ale Dard nie wątpił w szczerość człowieka, który o tym mówił. ANDRE NORTON (Alice Mary Norton), urodzona w Cleveland w roku 1912, znana jest naszym czytelnikom głównie jako autorka powieści i opowiadań Fantasy należących do cyklu „Świat Czarownic”. Wydawnictwo „Alkazar” przedstawia natomiast Andre Norton jako pisarkę Science Fiction, w przekonaniu, że wzbogaci to jej wizerunek artystyczny. KSIĘGA PIERWSZA TERRA PROLOG (Wyjątek z Encyclopedia Galactica) Pierwszy lot galaktyczny o charakterze badawczym i kolonizacyjnym nastąpił w bezpośrednim rezultacie osobliwej sytuacji socjopolitycznej na planecie Terra. W trakcie licznych wojen między armiami różnych narodów została wynaleziona broń atomowa. Obawiając się wyzwolonego demona, narody zaangażowały się w tak zwane „zimne wojny”, podczas których wszystkie państwa prześcigały się w gromadzeniu ogromnych stosów nowych i coraz groźniejszych rodzajów broni oraz mobilizowaniu sił ludzkich w staroświeckie „armie”. Działalność naukową zaczęto cenić jedynie wówczas, gdy mogła być pomocna \v zbrojeniach i przygotowaniach narodu do wojny. Od pewnego czasu przepisy „bezpieczeństwa” zmuszały naukowców oraz technokratów wszystkich kategorii do swoistych prac przymusowych. Jednakże unifikacja naukowców spowodowała zrodzenie się tajnego, podziemnego ruchu, w rezultacie czego powstały zespoły „Wolnego Naukowca”, grupy ekspertów i specjalistów, którzy sprzedawali swoje usługi zarówno przemysłowi prywatnemu, jak i rządom, prowadząc dla nich prace badawcze. A ponieważ nie zwracano uwagi na rasową, polityczną czy religijną wyższość poszczególnych członków tych zespołów, zaczęli oni myśleć kategoriami ściśle międzynarodowymi i planetarnymi, a nie narodowymi — czego nie znosili i czego się obawiali ich pracodawcy. Pod wpływem zachęty ze strony Wolnych Naukowców człowiek odbył lot międzyplanetarny. Terra była trzecią z kolei z dziewięciu planet krążących wokół słońca Sol I. Miała jednego satelitę. Lunę. Statki badawcze wylądowały na Lunie oraz na dwóch sąsiednich planetach. Marsie i Wenus. Żadnego z tych światów człowiek nie mógł skolonizować bez olbrzymich wydatków, a za tego rzędu wysiłek ofiarowywały one niewiele lub zgoła nic. Wskutek tego. po pierwszym wybuchu gwałtownego zainteresowania zaprzestano lotów w Kosmos i niewielu ludzi gościło na innych planetach, dokąd się udawano jedynie w celach badawczych. Skonstruowano trzy „stacje kosmiczne”, które jako sztuczne satelity obsługiwały Terrę. Tankowały na nich paliwo statki międzyplanetarne, wykorzystywano je także do prowadzenia obserwacji astronomicznych i meteorologicznych. Jedna ze stacji stanowiła broń nacjonalistów zwalczających Wolnych Naukowców. Na tę właśnie stację wtargnął oddział niezidentyfikowanych, uzbrojonych ludzi (późniejsze badania sugerowały, że byli oni najemnikami opłacanymi przez siły nacjonalistyczne). Grupa okupantów albo przez nieuświadomiony przypadek, albo w celowym zamiarze przekształciła pewne instalacje na stacji w broń atakującą Terrę. Istnieją dowody na to, że ludzie ci nie mieli pojęcia o potędze sił, które wyzwolili, i o tym. że natychmiast stracili nad nimi kontrolę. W rezultacie większa część gęsto zaludnionych terenów planety została kompletnie spustoszona i nikt nie był w stanie zdać sobie sprawy z zagłady życia na planecie. Wśród tych nielicznych spośród grupy rodowej, którzy przeżyli, znalazł się Arturo Renzi. Człowiek o niezwykle magnetycznej osobowości, był fanatycznym wyznawcą ciasnych doktryn nacjonalistycznych. Kłopoty osobiste sprawiły, że zaczął głosić teorie o fatalizmie nauki (jednocześnie propagując pogląd, że sami Wolni Naukowcy skierowali stację kosmiczną przeciwko Ziemi) i konieczności powrotu człowieka do prostego życia na ziemi, by ocalić samego siebie i Terrę. Ludziom pogrążonym w psychicznym szoku, spowodowanym potwornością dotykającego ich nieszczęścia, Renzi jawił się jako wielki przywódca, którego potrzebowali, a jego partia zyskała władzę nad całym światem. Mimo że Renzi był ograniczonym fanatykiem, głoszone przez niego poglądy polityczne wielu członków partii uważało za zbyt liberalne. Zabójstwo Renziego, dokonane przez człowieka, którego arbitralnie zidentyfikowano jako wyjętego spod prawa Wolnego Naukowca, wywołało straszliwy, trwający trzy dni program. Pod koniec tego okresu kilku żyjących jeszcze naukowców i technokratów ukryło się, a przez następne lata zabijano każdego z nich z osobna, gdy zdradzał ich przypadek lub człowiek. Saxon Bort, porucznik Renzistów, przejął dowództwo nad oddziałami przywódcy i zorganizował silną dyktaturę Towarzystwa Pax. Wiedza stawała się czymś podejrzanym, chyba że korzystał z niej uprzywilejowany „Człowiek Pokoju”. Społeczeństwo podzielono na trzy klasy: arystokrację reprezentowaną przez Ludzi Pokoju różnych szczebli, chłopstwo zamieszkujące ląd. oraz pracujących niewolników, którzy byli potomkami podejrzanych naukowców i technokratów. Wraz z wprowadzonym przez Pax na Ziemi terrorem odżyły na nowo stare uprzedzenia wobec osób o odmiennym pochodzeniu rasowym i poglądach religijnych. Zakazano wszystkich badań, prac nad wynalazkami i studiów, a planeta szybko staczała się w czasy totalnej ciemnoty i zacofania. Jednakże był to ten moment w jej historii, kiedy odbył się pierwszy lot galaktyczny. PATRZ TAKŻE: Astra: Pierwsza kolonia Wolni Naukowcy Renzi, Artnro Terra: Loty kosmiczne. ROZDZIAŁ 1 OBŁAWA Dard Nordis przystanął pod nisko zwisającymi gałęziami sosny, chroniąc się na moment przed ostro zacinającym wiatrem. Niebo na zachodzie zaciągnęło się purpurą przechodzącą gwałtownie w złotawą czerwień, jak gdyby był teraz sierpień, a nie koniec listopada. Jednak mimo całego przepychu kolory były wyblakłe i zimne jak powiewy wiatru przenikające przez postrzępioną odzież. Poruszył ramionami, usiłując równiej ułożyć wiązkę drewna na opał. pod którego ciężarem ugiął się jak staruszek. Mocniej zaciągnął rzemień służący mu za pasek do spodni. — Dard, przygląda nam się jakieś zwierzątko. Dard zamarł. Dla Dessie, która odczuwała osobliwe pokrewieństwo z futrzastymi stworzeniami, każdy zwierzak był przyjacielem. Mogła w tej chwili mówić o wiewiórce, albo — o wilku! Spojrzał na stojącą obok dziewczynkę i nagle zwilżył wyschnięte wargi. — Duże? — zapytał. Rączki dziewczynki, które w zwojach worka przypominały bezkształtne łapy, odmierzyły w powietrzu jakieś trzydzieści centymetrów. — Takie. To chyba lis — musi być mu zimno. Możemy… możemy go zabrać do domu? — Spojrzenie jej oczu, które, zdawało się, zajmowały ćwierć wymorusanej twarzyczki, było pełne tęsknoty i od zbyt dawna nabywanej cierpliwości. Potrząsnął głową. — Lisy mają grube futro — jest im cieplej niż nam, kochanie. Prawdopodobnie ma gdzieś tu dom i tam idzie. Pomyśl, czy idąc ścieżką nie mogłabyś nazbierać trochę drewna? Dziewczynka wydęła z oburzenia wargi. — Oczywiście. Nie jestem już dzieckiem. Ale okropnie zimno, prawda, Dardie? Chciałabym, żeby znów było lato. Nagle zanurzyła się w zaroślach i niechętnie podniosła płaski kawałek drewna, które służyło za sanki. Leżał na nich stos gałęzi i kilka kawałków kory. Dzisiaj przyniosą do domu niewiele opalu, nawet jeśli do jego wiązki doda się skrawki Dessie. Ale zniknęła im gdzieś siekiera, więc udało się zebrać tylko tyle. Schodził za dziewczynką ze skarpy, idąc po śladach, które zostawili przed dwiema godzinami. Między czarnymi brwiami Darda rysowały się głębokie linie zmarszczek. Ta siekiera… na pewno się nie zapodziała… ktoś ją ukradł. Ale kto? Ktoś, kto zdawał sobie sprawę, co znaczy taka strata: ktoś kto chciał im przeszkodzić w zbieraniu opału. To mógł być Hew Folley. Ale Hew od kilku tygodni nie pokazywał się w pobliżu gospodarstwa: a może był. tylko go nie widzieli? Gdyby tylko mógł przekonać Larsa, że Folley jest niebezpiecznym człowiekiem. Folleya zaliczono do mieszkańców lądu, więc został fanatycznym służalca Paxu. Niegdyś niezależni rolnicy wierzyli w pokój — prawdziwy pokój, a nie beznadziejną stagnację narzuconą przez Pax — i początkowo Renzi zyskał w nich gorących zwolenników. Gdy tyrańskie rządy tych, którzy przejęli władzę po śmierci Proroka, zdusiła niezależność rolników, część z nich się zbuntowała — ale za późno. Dzisiaj mieszkańcy lądu szczycili się własną ciemnotą i byli wierni swoim mocodawcom, którzy wyróżniali ich nielicznymi względami. I właśnie z ich szeregów rekrutowali się znienawidzeni Ludzie Pokoju. Folley był gorliwym zwolennikiem Paxu i od dawna chciał przyłączyć do własnej ziemi kilka hektarów należących do klepiących biedę Nordisów. Gdyby kiedykolwiek zaczął żywić podejrzenia co do ich przodków — że Nordisowie byli potomkami Wolnych Naukowców! Gdyby domyślał się, co teraz robi Lars! — Dardie. dlaczego musimy biec? Dard wstrzymał oddech, by nie wybuchnąć szlochem, i zwolnił kroku. Jednak paniczny strach wciąż popychał go w stronę głównego szlaku. Zawsze tak było. gdy oddalał się od gospodarstwa na godzinę czy dwie. Zawsze obawiał się wracać do… Stanowczo odegnał z myśli ten obraz, który zbyt natarczywie podsuwała mu wyobraźnia. Ze względu na Dessie zmusił się do półuśmiechu. — Dzisiaj wcześnie się ściemni, Dessie. Widzisz te wielkie chmury? — Będzie padał śnieg, Dardie? — Prawdopodobnie. Powinniśmy się cieszyć, że mamy drewno na opał. — Mam nadzieję, że lis dobiegnie do swojej nory, nim zacznie padać śnieg. Prawda, że zdąży? — Oczywiście, że tak. My też się pospieszmy. Dessie, pobiegnijmy tą ścieżką. Niepewnie spojrzała na bezkształtny zwój gałganów, którymi miała owinięte stopy. — Dardie, nie bardzo mogę poruszać nogami. Chyba mam na nich za dużo szmat. I teraz zimno mi w nogi… Oby nie były odmrożone — nie odmrożone! — westchnął Dard. Dotychczas mieli szczęście. Oczywiście, ciągle było im zimno i bardzo często głodowali. Ale nie przydarzył im się nieszczęśliwy wypadek ani poważna choroba. — Biegnij! — rozkazał ostrym tonem i powłócząca krótkimi nóżkami Dessie przyspieszyła kroku. Kiedy jednak dobiegli do parawanu zarośli przy końcu północnego pola, dziewczynka się zawahała, zgodnie z dawnymi instrukcjami. Dard rzucił wiązkę drewna i podpierając się rękami padł na kolana, by pod osłoną krzaków czołgać do przodu aż do momentu, gdy dojrzał odrapaną ścianę domu z polnych kamieni. Uważnie przypatrzył się śniegowi naniesionemu wokół na wpół zrujnowanego budynku. Dostrzegł ślady na podwórku, które zostawił on i Dessie. Ale gładka przestrzeń bieli między domem i główną drogą była nie naruszona. Od ich wyjścia nie było tu intruza. Z uczuciem ulgi, chociaż nie pozbywając się nawykowego lęku, Dard cofnął się, żeby pozbierać drewno. — Wszystko w porządku? — Dessie przestępowała niecierpliwie z jednej zziębniętej nogi na drugą. — W porządku. Dziewczynka szarpnęła sanki i z trudem pociągnęła je wzdłuż ściany, gdzie nie nawiało śniegu. W jednym z okien na dole migotało światełko. Lars musiał być w kuchni. W chwilę później strząsnęli z łachmanów śnieg i weszli do środka. Lars Nordis uniósł głowę, gdy pojawiła się najpierw jego córka, a potem brat. Powitalny uśmiech Larsa naprężył pergaminową skórę na wystających kościach policzkowych, i skrywany niepokój Darda pogłębił się, gdy pełen obaw przyjrzał się bratu. Zawsze głodowali, ale dzisiaj Lars wyglądał jak człowiek w ostatnim stadium agonii głodowej. — Dużo zebraliście? — zapytał Darda, gdy chłopiec zaczął zdejmować pierwszą warstwę materiału na worki, który służył mu za palto. — Tyle. ile się dało bez siekiery. Dessie przyniosła sporo sosnowych szyszek. Lars odwrócił się do córki, która przykucnęła przy ledwo żarzącym się palenisku i zaczęła odwijać pasma z materiału jutowego, które były jej rękawicami. — Dopisało wam szczęście! Dessie, widziałaś coś interesującego? — Zwracał się do niej jak do dorosłej osoby. — Tylko lisa — odparła poważnym tonem. — Przyglądał nam się spod drzewa. Wydawało mi się. że jest mu zimno, ale Dard powiedział, że lis ma dom… — Tak, kochanie, ma — zapewnił ją Lars. — Jakąś norę albo dziuplę w drzewie. — Chciałam go zabrać do naszego domu. Byłoby nam miło mieszkać z lisem albo wiewiórką; z jakimkolwiek zwierzęciem. — Przysunęła do ognia pokryte zaskorupiałym brudem, spierzchnięte rączki. — Może kiedyś… — Lars nie dokończył myśli i zaczął się wpatrywać ponad głową Dessie w wątłe płomyki. Dard powiesił na ścianie połatane łachmany, które były jego wyjściowym ubraniem i podszedł do kredensu. Gdy wyjął kawałek solonego mięsa, ponownie odezwał się brat. — Co z zapasem żywności? Dard zesztywniał. To nie było jedynie zwykłe pytanie. Zazdrośnie spojrzał na żałosne resztki na półkach. — Ile potrzeba? — zapytał, nie potrafiąc do końca ukryć urazy. — Żeby wystarczyło na dwa dni… jeśli możesz zrobić taką paczkę. Dard jednym spojrzeniem zmierzył i podzielił zapasy na porcje. — Jeśli to naprawdę konieczne… — niezdecydowanie zaprotestował. Po co systematycznie rabować własne, i tak już zbyt szczupłe, zapasy? Gdyby Lars zechciał to wyjaśnić! Ale wiedział, co Lars odpowie: im mniej teraz się wie. tym lepiej. Tak mogło być nawet w rodzinie. W porządku, przygotuje paczkę z żywnością, zostawi ją na stole, a rano paczka zniknie — otrzyma ją ktoś, kogo nie znał i nigdy nie zobaczy. A za tydzień, może za miesiąc, znów to samo… — Dziś wieczorem? — zapytał, gdy tylko zaczął kroić twarde jak drewno mięso. — Nie wiem. Zaniepokojony tonem głosu brata Dard rzucił tępy nóż, odwrócił się i spojrzał na twarz Larsa. Dostrzegł w jego oczach ogniki radości, których nie widział, odkąd przed dwoma laty zmarła matka Dessie. — A więc skończyłeś — powiedział Dard, nie mogąc uwierzyć, że to prawda, że wreszcie mogą być wolni! — Skończyłem. Przyślą wiadomość, a potem polecimy. — Kochanie — zwrócił się Dard do dziewczynki — przynieś szyszek. Dzisiaj rozpalimy duży ogień. Gdy Dessie wstała, żeby pójść do szopy, Dard zaczął mówić nad jej głową. — Lars, droga jest zasypana śniegiem. — No to co? — Siedzący przy stole mężczyzna nie wydawał się tym zmartwiony. — Cóż. do tej pory śnieg nigdy ich nie powstrzymywał i przychodzili. — Lars był odprężony i spokojny. Dard milczał, ale jego oczy nerwowo zerknęły na przedmiot oparty o ścianę za plecami Larsa. O tych kulach nigdy się nie wspominało. Zimą, przy głębokim śniegu, Lars nie wychodził na dwór, po prostu nie mógł! W jaki sposób zdołają stąd uciec, jeśli ci tajemniczy ludzie nie mają koni? A może jednak mają. To zawsze było jego największą wadą — kłopotanie się o przyszłość, martwienie się na zapas, jak gdyby nie mieli dosyć problemów do rozwiązania teraz! Dessie już wróciła i co jakiś czas podrzucała do ognia jedną szyszkę. Dard włożył do żelaznego kociołka kawałki mięsa i starannie pokrojone w kostki, wysuszone ziemniaki. Następnie wyszarpnął przykrywkę z blaszanej puszki i wlał jej cenną zawartość do kociołka. Jeżeli mieli uciekać, musieli się najeść na całą drogę, i nie było sensu przechowywać zapasów, których nie mogli zabrać ze sobą. — Urodziny? — zapytała zdziwiona Dessie. — Ale moje urodziny są w lecie, taty były w zeszłym miesiącu, a twoje, Dardie — policzyła na palcach — dopiero mają być. — Nie urodziny. Po prostu uroczystość. Dessie, weź łyżkę i dokładnie to pomieszaj. — Uroczystość — zamyślona powtórzyła nowe dla niej słowo. — Lubię uroczystości! Dardie, zrobisz herbatę? Zrób, to przecież jak urodziny! Gdy Dard wysypał na dłoń odrobinę suszonych listków, poczuł ich delikatny zapach. Zielona, orzeźwiająca w słoneczne dni mięta. Zdawał sobie sprawę, że się różni od Larsa: dla Darda więcej znaczyły kolory, zapachy, różnorodne dźwięki. Tak jak na swój sposób wyróżniała się Dessie — chętnie zawierając przyjaźnie z ptakami i zwierzętami. Widział, jak latem zeszłego roku siedziała zupełnie nieruchomo na murze z dwoma ptaszkami na ramieniu i tuliła w dłoni wiewiórkę. Ale również. Lars miał talenty, tylko musiał nauczyć się je wykorzystywać. Dard strząsnął z dłoni do czajnika ostatni kruchy listek i po raz tysięczny zaczął się zastanawiać, jak wyglądało życie w przeszłości, gdy Wolni Naukowcy mieli prawo uczyć, zdobywać wiedzę i prowadzić eksperymenty. Świat, który istniał przed Spaleniem, przed ogłoszeniem przez Renziego Wielkiego Pokoju, był chyba zupełnie inny. Z wczesnego dzieciństwa, które przypadało na tamte czasy, przypominał sobie jedynie przepełniające go uczucie nieuchwytnego szczęścia. Gdy rozpoczął się pogrom, miał osiem lat, Lars dwadzieścia pięć, a potem sytuacja coraz bardziej się pogarszała. Oczywiście, mieli szczęście, że w ogóle przeżyli pogrom — chociaż pochodzili z rodziny Naukowców. Ale podczas ucieczki Lars został kaleką. Dard przybył tu z Larsem i Katią. Katia była inna — na szczęście wszystko zapomniała. W pięć miesięcy po przyjściu na świat Dessie obaj musieli zacząć się opiekować jakby dwojgiem dzieci jednocześnie. Katia była kochana, zgodna i urocza, ale żyła w świecie własnych marzeń i żaden z nich nawet nie próbował sprowadzać jej na ziemię. Mieszkali tutaj od siedmiu, prawie już ośmiu lat. Ale przez ten cały czas Dard nie wierzył, że nic im tutaj nie grozi. Ciągle żyli na krawędzi strachu. Może najbardziej szczęśliwa z nich była Katia. Zabrał się do mieszania gulaszu, a Dessie nakrywała do stołu, kładąc trzy drewniane łyżki, wyszczerbioną glinianą miskę, cynowy półmisek i popękany talerz na zupę, dwa cynowe kubki i wytwornie zdobioną filiżankę z porcelany, którą Dard znalazł za krokwią w stodole i dał Dessie w prezencie na urodziny. — Dard, cóż za wspaniały zapach. Jesteś świetnym kucharzem, chłopcze — pochwalił go Lars. Dessie zgodnie skinęła głową, aż podskoczyły jej na ramionach warkoczyki grubości ołówka. — Lubię uroczystości! — obwieściła. — Dzisiaj możemy się zabawić w grę słów. — Oczywiście, że się zabawimy! — odparł z naciskiem Lars. Dard nie przestawał mieszać potrawy, ale czujnie wsłuchiwał się w każdą zmianę modulacji głosu Larsa. Czy w tej odpowiedzi doszukał się jakiegoś specjalnego sensu? Dlaczego Lars chciał się bawić w grę słów? I dlaczego on sam stawał się coraz ostrożniejszy — jak gdyby byli bezpieczni w kryjówce, podczas gdy w ciemnościach nocy czyhało niebezpieczeństwo! — Mam nową grę — ciągnęła dalej Dessie. — To śpiewa… Kładąc ręce na stole po obu stronach talerza, stukała połamanymi paznokciami w rytm recytowanych słów: Eesii, Osii, Iksii, Ann, Fulson, Folson, Orson, Kann. Dard wysilił się i wyrzucił z pamięci ten rytm — nie czas „widzieć” w nim teraz wzorzec. Dlaczego zawsze „widzi” słowa, które układają się w pamięci w biegnące do góry i w dół wzorce liniowe? To jest tak samo częścią jego osobowości jak zamiłowanie do kolorów, struktur, widoków i dźwięków. Od trzech lat Lars zachęcał go do doskonalenia tych zdolności, zadając do rozwiązywania problemy przypadkowych linijek starej poezji. — Tak. Dessie, to śpiewa — ponownie zgodził się Lars. — Rano słyszałem, jak to nuciłaś. I jest powód, że Dard musi ułożyć nam wzorzec… — Nagle przerwał, a Dard już nie próbował go wypytywać. Jedli w milczeniu, przełykając gorący gulasz i podnosząc naczynia, by wypić ich zawartość do ostatniej kropli. Ale wolno smakowali aromatyczny napój miętowy, który rozgrzewał wygłodniałe i przemarznięte ciała. Nikłe płomyki ognia dawały niewiele światła: jedynie od czasu do czasu wydobywało ono z mroku twarz Larsa. W kątach izby panowały ciemności. Dard nie zapalał natłuszczonej wiązki chrustu, która wisiała nad stołem. Był zbyt zmęczony i apatyczny. Ale Dessie obiegła stół i oparła się o pochylone ramię Larsa. — Obiecałeś… grę w słowa — przypomniała ojcu. — Tak… gra… Dard z westchnieniem pochylił się, by wyjąć z paleniska zwęglony patyk. Był pewny, że w głosie Larsa usłyszał tłumione podniecenie. Trzymał zwęglony patyk, który miał być ołówkiem, oraz blat pod blok do pisania. — Dessie, teraz sprawdźmy twój wierszyk — zaproponował Lars. — Powtarzaj go wolno, żeby Dard mógł narysować wzorzec. Dard zaczął kreślić szereg linii biegnących w górę i w dół. w górę i w dół. Tworzyły one wystarczająco zrozumiały i czytelny wzorzec. — Tato, kopiące nogi. Moja rymowanka tworzy rysunek kopiących nóg! Dard przypatrzył się swojemu dziełu. Dessie miała rację, nogi kopały, jedna z nich z większym rozmachem niż druga. Uśmiechnął się, po czym uniósł głowę, ponieważ Lars z trudem wstał i zaczął się przesuwać wokół stołu bez pomocy kul. Spojrzawszy na rozchodzące się linie, zmarszczył w skupieniu brwi. Z kieszeni na piersi połatanej koszuli wyjął kawałek kory, której używali do pisania, i ukrył ją do połowy w dłoni, tak że to, co było na niej zanotowane, pozostawało sekretem. Wziąwszy od Darda patyk, zaczął robić notatki, które jednak składały się z liczb, a nie słów. Wciąż wycierając coś na korze kantem ręki, pracował w zapamiętaniu, aż wreszcie skinął głową i umieścił ostatnie kombinacje liczb między liniami wzorca, który Dard zobaczył w nonsensownej rymowance Dessie. — Słuchajcie oboje… to jest ważne. — Jego głos zabrzmiał jak pilna komenda. — Wzorzec, który widzisz, Dard, w wierszyku Dessie, oraz te słowa. — Zaczął wolno recytować, mocno akcentując każde słowo. Siedem, dziewięć oraz dziesięć. Dwadzieścia, sześćdziesiąt i znów siedem. Dard uważnie przyglądał się zabrudzonemu wykresowi na blacie, póki diagram na zawsze nie wbił mu się w pamięć. Gdy skinął głową, Lars odwrócił się i wrzucił w ogień zapisany kawałek kory. Zwrócił oczy na młodszego brata w porozumiewawczym spojrzeniu nad pochyloną głową dziewczynki. — Dard, to wszystko jest twoje, tylko zapamiętaj… Gdy tylko młodszy Nordis powiedział: — Będę pamiętać… — przerwała mu nieświadoma niczego Dessie. — Siedem, dziewięć oraz dziesięć — powtórzyła z poważną miną. — Dwadzieścia, sześćdziesiąt i znów siedem. Widzicie, to można zaśpiewać tak jak mój wierszyk — tato, masz rację! — Tak. A teraz może pójdziesz spać. — Lars dowlókł się do swojego krzesła. — Jest już późno. Dard, ty też już idź. To był rozkaz. Więc Lars na kogoś czekał. Dard wygrzebał z ognia dwie cegły i owinął je w przepalone kawałki koca. Otworzył drzwi do sieni, skąd kręte schody prowadziły do pokoju na górze. Panowały w nim ciemności i przenikliwy chłód. Przez pozbawione firanek okno wpadała księżycowa smuga, oświetlająca stos słomy i postrzępione narzuty, zwalone na kupę przy kominku, do którego dochodziło trochę ciepła z kuchni na dole. Dard zrobił posłanie, wkładając do środka ciepłe cegły, i wepchnął daleko pod ścianę Dessie. Po chwili podszedł do okna, by popatrzeć na śnieg zalany księżycowym światłem. Mieszkali prawie dwa kilometry od szosy, i chłopiec przedsięwziął pewne środki ostrożności, by mieć pewność, że żaden patrol Ludzi Pokoju nie zjawi się na drodze dojazdowej bez ostrzeżenia. Z polem graniczyło jedynie gospodarstwo Folleya — niemniej jednak dla Nordisów stanowiło ono zagrożenie. Pewne poczucie bezpieczeństwa stwarzały majaczące w oddali dzikie góry. Gdyby Lars nie był inwalidą, już dawno mogliby tam się ukryć. Kiedy po raz pierwszy dotarli do tego gospodarstwa, wydawało im się bezpiecznym azylem po dwóch lata ukrywania się przed pościgami. Po zabójstwie Renziego i pogromie, podczas którego Ludzie Pokoju byli zajęci umacnianiem swojej władzy, powstało takie zamieszanie, że resztkom mniej znaczących technokratów i naukowców udało się pozostać na wolności i założyć pierwsze organizacje. Ale teraz patrole wszędzie robiły obławy i któregoś dnia, wcześniej czy później, jeden z nich mógł zjawić się tutaj — zwłaszcza gdyby Folley ujawnił swoje podejrzenia odpowiednim ludziom. Folley chciał przejąć gospodarstwo i nienawidził Larsa i Darda, bo byli innymi ludźmi niż on. Być dzisiaj odmieńcem to znaczy podpisać na siebie wyrok śmierci. Jak długo jeszcze mogli nie zwracać na siebie uwagi brygad pościgowych? Nękany najczarniejszymi przeczuciami zorientował się, że ze wściekłości gryzie kostki zaciśniętej pięści. Przeszedł przez niewielki pokój i zaczął po omacku przeszukiwać półkę. Mocniej zabiło mu serce, gdy zacisnął palce na rękojeści noża. To niewiele w porównaniu z bronią palną. Ale kiedy go trzymał w dłoni, nie czuł się zupełnie bezbronny. Odruchowo wsunął nóż za koszulę, czując na piersi lodowate dotknięcie metalu. Po chwili wczołgał się na słomiane posłanie. — Hmmm? — sennie mruknęła Dessie. — To ja, Dardie — szepnął uspokajająco. — Śpij. W kilka godzin, a może minut, później Dard nagle się obudził. Leżał bez ruchu, nasłuchując. W starym domu panowała cisza, nawet nie zaskrzypiała podłoga. Ale chłopiec wstał i podkradł się do okna. Przecież musiało go coś przebudzić, i wiecznie towarzyszący Dardowi strach kazał mu mieć się na baczności. Wytężył wzrok, żeby dojrzeć wszystkie szczegóły krajobrazu, którego śnieżna biel mieszała się z czernią nocy. Pomiędzy księżycem i śniegiem przesuwał się jakiś cień. Śmigłowiec zniżał lot, lądując tuż przed domem. Wyskoczyły z niego jakieś postaci i rozbiegły się na lewo i prawo, okrążając dom. Dard zaczął wyciągnąć z ciepłego posłania Dessie, kładąc rękę na jej ustach. Gdy przybliżył usta do jej ucha, przerażona dziewczynka szeroko otworzyła oczy. — Biegnij na dół do taty — rozkazał. — Obudź go! — Ludzie Pokoju? — Biegnąc na dół po schodach drżała nie tylko z zimna. — Powiedz, że chyba tak. Przylecieli helikopterem. — Jedynym, przed czym nie mógł się zabezpieczyć, było zaskoczenie z powietrza. Ale zostało im tak mało helikopterów, a teraz nie wolno było produkować maszyn, które produkowano przed pogromem. I dlaczego robili obławę na nie mający żadnego znaczenia dom, w którym mieszkają dziecko, inwalida i chłopiec? Chyba, że praca Larsa miała tak doniosłe znaczenie, że nie chcieli dopuścić do tego, by przekazał swoje odkrycia podziemiu. Dard obserwował, jak ciemne kształty ukrywają się jeden po drugim. Chyba już okrążyli zagrodę i wchodzą do środka. Chcieli wziąć mieszkańców żywcem. Zbyt wielu przypartych do muru naukowców oszukało ich w przeszłości. Więc teraz nie będą się spieszyć — będą się tak ociągać, że… — uśmiech Darda był jedynie wymuszonym grymasem. Wciąż trzymał coś w tajemnicy, coś, co mogło jeszcze uratować rodzinę Nordisów. Gdy zniknął z jego pola widzenia ostatni napastnik, Dard zbiegł do kuchni. Przed wciąż palącym się ogniem siedział Lars. — Przylecieli helikopterem i okrążyli dom — rzeczowo poinformował Dard. Teraz, gdy w końcu zdarzyło się to najgorsze, chłopiec był zaskakująco spokojny. — Ale zastawiona pułapka nie jest do końca zamknięta — o czym dopiero się przekonają! Przeszedł obok Larsa i jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki kredensu. Stojącej obok ojca Dessie rzucił torbę. — Zapakuj do niej jedzenie, tyle, ile się zmieści — polecił dziewczynce. — Lars, weź to! Zrzucił z kołków na podłogę wszystkie ubrania. — Ubierz się do wyjścia. Ale brat potrząsnął głową. — Dard, wiesz, że nie dam rady. Dessie cały czas pakowała do torby jedzenie. — Tato, pomogę ci, tylko skończę. Dard nie zwracał uwagi na brata. Pobiegł w drugi koniec kuchni i podniósł klapę nad piwnicą. — W lecie — wyjaśnił, gdy wrócił, żeby podnieść ubrania — za ścianą w piwnicy odkryłem podziemne przejście. Dochodzi do fundamentów stodoły. Możemy tam się schować… — Oni wiedzą, że tu jesteśmy. Będą szukać takich kryjówek — zaprotestował Lars. — Kiedy zatrę ślady, niczego nie znajdą. Zobaczył, że Lars zakłada resztki palta. Dessie zapakowała już jedzenia i pomogła ojcu nie tylko się ubrać, lecz także przeczołgać do otworu w podłodze. Nim Dard zabrał się do roboty, podał Dessie wiązkę sosnowych drzazg. Drzwi wejściowe i wszystkie okiennice na dole były zakratowane. Mogły zatrzymać napastników wystarczająco długo… Wyjął z kredensu puszkę i szczodrze rozlał jej zawartość po całej kuchni. Następnie zaczął schodzić po drabinie do piwnicy, i gdy już nad podłogą została mu tylko głowa, wrzucił w strużkę płynu zapaloną pochodnię. Zanim schował się przed falą ognia, zdążył zamknąć nad sobą klapę do piwnicy. Odsuwając na bok spróchniałe skrzynki, które zasłaniały wylot podziemnego tunelu. Dard usłyszał dochodzący z góry trzask, a przez szczeliny w podłodze zaczął przedostawać się dym. Pierwsza weszła do tunelu Dessie, a potem Dard taszczący za sobą Larsa. Nad ich głowami płonął dom. Ludzie na zewnątrz mogli dojść do przekonania, że wraz z domem spalą się ich ofiary. Płomienie pożaru mogły ukryć ich ucieczkę przez co najmniej kilka bezcennych minut, które oznaczały różnicę między życiem i śmiercią. ROZDZIAŁ 2 W UKRYCIU Zatrzymali się przy wyjściu z tunelu, które mieściło się w stodole. Nie było sensu wychodzić na górę. żeby wpaść w ręce któregoś z węszących Ludzi Pokoju. Lepiej pozostać w ukryciu, dopóki nie będzie wiadomo, czy płonący dom zmylił przeciwnika. Cała trójka przycupnęła w wąskim tunelu z kamiennymi ścianami, o które dorośli ocierali się ramionami. Od gołej ziemi ciągnął lodowaty chłód, przenikający źle chronione stopy, dochodzący do kolan i wywołujący dreszcze całego ciała. Dard nie wiedział, jak długo będą mogli wytrzymać to przenikliwe zimno. Przygryzł wargi nasłuchując z niepokojem, czy z góry nie dochodzą jakieś dźwięki. W odpowiedzi usłyszał wybuch, którego odgłos i podmuch dotarł do nich podziemnym przejściem. W tym momencie Lars wybuchł na wpół histerycznym chichotem. — Co się stało? — zaczął Dard. natychmiast odpowiadając sobie na pytanie: — Laboratorium! — Tak, laboratorium — powiedział Lars, z ulgą opierając się o ścianę. — Teraz trudno będzie im przeszukiwać dom. — Tym lepiej — warknął Dard. — Wybuch podsyci ogień? — Podsyci ogień! Mógł wysadzić w powietrze cały budynek. Nie zostało prawie nic, po czym mogliby się zorientować, co było w środku przed wybuchem. — Albo kto mógł tam być! — Po raz pierwszy Dard dojrzał promyk nadziei. Ludzie Pokoju nie mogli wiedzieć o tym przejściu i prawdopodobnie sądzili, że podczas wybuchu mieszkańcy domu wylecieli w powietrze. Napastnicy nie wiedzieli, że rodzina Nordisów uciekła — a teraz miała nawet większe szansę ucieczki. Dard wciąż czekał lub raczej kazał czekać Larsowi i Dessie w kryjówce, podczas gdy sam podczołgał się do wyjścia z tunelu i wszedł na drabinę, którą latem właśnie po to tutaj ustawił. Następnie przesunął się po spróchniałej podłodze stodoły do wejścia i wyjrzał na zewnątrz. Zniknął zarys ścian domu: języki niebieskobiałych płomieni rozświetlały ciemności i wokół było jasno jak w biały dzień. Dwóch mężczyzn w czarno–białych kombinezonach Ludzi Pokoju wyciągało z pożogi trzeciego. Wokół rozlegały się bezładne okrzyki. Przysłuchując się im Dard wywnioskował, że napastnicy są przekonani, iż ich ofiary wyleciały w powietrze razem z domem, zabierając ze sobą dwóch policjantów, którzy tuż przed eksplozją dobijali się do tylnych drzwi. Było też trzech rannych. Brygada pościgowa szybko wycofywała się w obawie przed następnym wybuchem. Ludzie Pokoju, którzy szczycili się brakiem wiedzy naukowej, często żywili tego rodzaju podejrzenia. Dard wstał. Ostatni mężczyzna ciągnąc za sobą karabin obchodził ogień, trzymając się tak daleko od podsycanych chemikaliami płomieni, że musiał iść po pas w śnieżnych zaspach. W kilka chwil później helikopter uniósł się, okrążył gospodarstwo i poleciał na zachód. Chłopiec westchnął z ulgą i wrócił po brata i Dessie. — Już po wszystkim — poinformował Larsa, podsadzając kalekę na drabinę. — Myślą, że przy eksplozji wylecieliśmy w powietrze i bali się następnej, więc szybko wzięli nogi za pas… Lars znów zachichotał. — Więc szybko nie wrócą. — Dard — zapytała Dessie wyłaniając się z ciemności — jeśli już nie ma naszego domu, to gdzie będziemy mieszkać? — Moja praktyczna córeczka — zauważył Lars. — Znajdziemy sobie inne miejsce… — Czekałeś na posłańca! — powiedział zaniepokojony Dard. — Jeśli zobaczył z gór płomień wybuchu, może w ogóle nie przyjść! — I dlatego zostawisz mu sygnał, że wciąż jesteśmy w krainie żywych, Dard. Jak zauważyła Dessie. nie mamy dachu nad głową, i im szybciej stąd znikniemy, tym lepiej. Nasi ostatni goście są przekonani, że nie żyjemy, więc bez żadnych obaw mogę zostać tutaj z Dessie. a ty sprowadź pomoc. Dojdź wzdłuż muru przy górnym pastwisku do rogu, gdzie się zaczyna droga ze starymi drzewami. Czterysta metrów za drogą rośnie olbrzymie drzewo, w którym jest dziupla. Włóż do niej to. — Lars wyjął ze swojego tobołka szmatę. — A potem wracaj do nas. Ten sygnał sprowadzi naszego człowieka z gór, nawet jeśli zobaczył wybuch. Będzie wiedział, że udało nam się uciec i czekamy w pobliżu na nawiązanie kontaktu. Jeżeli nie zjawi się do rana, spróbujemy podejść bliżej tego drzewa. Dard zrozumiał. Brat bał się iść nocą przez zaspy i gęste zarośla. Ale jutro mogą zmontować z niedopalonych desek coś w rodzaju sanek i zaciągnąć Larsa do lasu. Tymczasem trzeba koniecznie zostawić sygnał. Dard bez słowa wyszedł ze stodoły. Szedł, instynktownie chowając się w cieniu drzew i zarośli, które zarastały żyzne niegdyś pola. W pobliżu zabudowań zobaczył labirynt ścieżek wydeptanych przez Ludzi Pokoju i wszedł na jedną z nich, aby nie zostawiać śladów własnych stóp. Nie bardzo wiedział dlaczego zachowuje takie środki ostrożności, ale czujność, która od lat kierowała każdym krokiem Darda, teraz stała się nieodłączną częścią jego charakteru. Z drugiej strony, jeżeli on i jego najbliżsi przeżyli obławę, której od tak dawna się obawiał, to miał wrażenie, że wreszcie pozbył się części nieznośnego ciężaru. Gdy się oddalił od wygasającego pożaru, wokół panowała głęboka cisza zimowej nocy. Po niebie przemknęła jedynie śnieżna sowa, a w głębi lasu zawył wilk albo błąkający się zdziczały pies. Dard bez trudu znalazł drzewo, o którym mówił Lars, i upewnił się, czy dobrze ukrył szmatę w głębokiej dziupli. Było mu zimno, więc szybko zaczął biec do domu. Może uda się rozpalić w piwnicy małe ognisko i jakoś przetrwają do rana. Zastanawiał się. kiedy zacznie świtać, potykając się i trzymając kurczowo pokrytego śniegiem muru dla zachowania równowagi. Łóżko… sen… ciepło… Był tak zmęczony… tak strasznie zmęczony. W nocnej ciszy rozległ się jakiś odgłos. Strzał! Z grymasem przerażenia na twarzy dotknął rękojeści noża. Strzał! Lars nie miał broni! Ludzie Pokoju… ale przecież już odlecieli! Dard zaczął niezdarnie biec, potykając się i ślizgając w zdradliwych zaspach. Po chwili oprzytomniał i pod osłoną muru zaczął się skradać do stodoły w taki sposób, by nie stanowić celu dla przyczajonego gdzieś strzelca wyborowego. Dessie i Lars zostali sami i nie mieli czym się bronić! Gdy Dard podkradł się pod budynek, usłyszał krzyk Dessie. Zapominając o ostrożności, z nożem w ręku rzucił się przez pokryte udeptanym śniegiem podwórze do drzwi. Biegł bezgłośnie, mając stopy owinięte jutowymi szmatami. — Mam cię, diabelskie ziele! Dard uniósł ramię, ważąc w dłoni nóż. W tym momencie, jak gdyby tym razem Fortuna była po jego stronie, w żarzących się zgliszczach domu rozległ się brzęk pękającego szkła i wnętrze stodoły rozświetlił buchający z ruin płomień. Dessie wyrywała się w milczeniu, niby zwierzątko z potrzasku, z rąk Hewa Folleya. Gdy napastnik wymierzył cios twardą pięścią w twarz dziewczynki. Dard rzucił nożem. Miesiące ćwiczeń z tą jedyną bronią zostały wynagrodzone. Mężczyzna puścił Dessie, która wyczołgała się w ciemny kąt stodoły. Hew pochylił się. jak gdyby chciał podnieść leżącą u jego stóp strzelbę. Po czym zaniósł się kaszlem i krztusząc się upadł. Dard podniósł strzelbę i podszedł do wciąż krztuszącego się mężczyzny. Szarpnął Folleya za ramię i przewrócił na plecy. Szkliste oczy mężczyzny zmierzyły Darda nienawistnym spojrzeniem. — Trafiłeś… cholerny… śmierdzielu — wymamrotał i zaniósł się kaszlem. Z rozchylonych ust wypłynęła mu strużka krwi. — Chociaż… on… dobrze… się schował…. Zabij… zabij… — Reszta utonęła w fontannie krwi. Próbował się podnieść, ale nie miał siły. Dard obserwował go z ponurym wyrazem twarzy aż do momentu, gdy było po wszystkim, a potem, powstrzymując mdłości zajął się paskudną czynnością odzyskiwania swojego noża. Kiedy po kilku godzinach, których nie chciał wspominać, wyszedł z Dessie ze stodoły, nie było widać słońca. Z szarego nieba spływały wirujące płatki śniegu. Dard popatrzył na nie niewidzącym wzrokiem i po chwili poczuł niewielką ulgę. Burza śnieżna wiele ukryje przed ludzkim wzrokiem. Nie chodzi o to, że nikt nie znajdzie ciała biednego Larsa, które leży teraz zamurowane w podziemnym przejściu. Ale gwałtowna śnieżyca może zatrzymać ludzi Folleya, jeśli zaczęli go poszukiwać. Ten facet był tyranem i znęcał się nad ludźmi. Więc jego zniknięcie nie wzbudzi aż takiego zainteresowania, by dało się zebrać większą grupę poszukujących. — Dardie, dokąd idziemy? — monotonnym tonem zapytała Dessie. Powstrzymywała płacz, ale ciągle wstrząsały nią dreszcze i patrzyła na świat z lękiem w oczach. Dard, zarzucając na ramię torbę z zapasami, przyciągnął dziewczynkę do siebie. — Do lasu. Dessie. Przez jakiś czas będziemy żyć jak zwierzątka. Jesteś głodna? Nie patrząc mu w oczy potrząsnęła głową. Nie ruszała z miejsca, dopóki jej za sobą nie pociągnął. Śnieg gęstniał w dzikim tańcu i gnany podmuchami wiatru przysypywał wciąż jeszcze tlącą się piwnicę domu. Popychając przed sobą Dessie, Dard wszedł na ścieżkę, którą szedł nocą — wiodącą do spróchniałego drzewa i miejsca spotkania. Skontaktowanie się z posłańcem Larsa mogło być teraz ich jedyną szansą. Pod osłoną drzew wściekłe podmuchy wiatru były mniej dokuczliwe, ale śnieg przeciskał się do gołego ciała, przylepiał do rzęs i kosmyka włosów na czole Dessie, który odruchowo odgarniała. Dard nie mógł przestać myśleć o jedzeniu i ciepłym domu; kurczowo trzymał się tej myśli, zapominając o przeżyciach minionej nocy. Dessie nie mogła długo wytrzymać takiego tempa marszu. On także był u kresu sił. Zaczął podpierać się strzelbą. Strzelba… I trzy naboje… Tym dysponował. Ale użyje broni jedynie w ostateczności. Odgłos strzału niesie się zbyt daleko. Pozostało jedynie kilka strzelb i wszystkie były w rękach tych, którym mogli ufać Ludzie Pokoju. Strzał zwróciłby uwagę ludzi poszukujących Folleya. Gdyby zaczęto podejrzewać, że udało im się uciec… Zadrżał, ale nie z zimna. Pomagając Dessie utrzymywać równowagę, brnął dalej drogą prowadzącą do spróchniałego drzewa. Śnieg szybko zasypywał ślady, więc nie musiał się niepokoić, że ktoś wpadnie na ich trop. Ale powinni zatrzymać się gdzieś w pobliżu, żeby mógł ich odnaleźć posłaniec. Dard oznaczył miejsce, w którym Dessie mogła sobie podreptać. Dzięki temu dziewczynka nie marzła, ciągle się poruszając, i ubiła podłogę szałasu, który zbudował Dard. Szałas opierał się o powalone drzewo i miał dach z sosnowych, pokrytych śniegiem gałęzi. Dard widział ze swego legowiska dziuplę w drzewie i kazał Dessie obserwować, czy ktoś nie idzie ścieżką. Z kawałkami solonego i twardego jak drewno mięsa zjedli kilka garści śniegu. Dziewczynka zaczęła się skarżyć, że chce jej się spać, więc Dard wziął ją w ramiona i trzymając w jednej ręce strzelbę wgramolił się do szałasu, walcząc z ogarniającą go sennością. Postawił między stopami strzelbę i koniec lufy znalazł się tuż pod brodą: kiedy zasypiając zwiesił głowę, natychmiast obudziło go dotknięcie zimnego metalu. Ciągle nie dawało mu spokoju pytanie, jak długo tutaj wytrzymają? Co będzie, jeśli posłaniec nie zjawi się dzisiaj lub jutro? Latem zeszłego roku odkrył w górach jaskinię, ale… Gdy poczuł bolesne dźgnięcie końca lufy, w oczach pojawiły mu się łzy. Przestał padać śnieg. Pod jego ciężarem gałęzie pochyliły się do ziemi, ale powietrze było przejrzyste. Zsunął z siebie derkę i zaczął się przyglądać wymizerowanej twarzyczce Dessie. Dziewczynka przez sen ciągle nerwowo krzywiła twarz i raz cicho zapłakała. Gdy zmienił pozycję, żeby wyprostować zdrętwiałe nogi, Dessie uniosła się z posłania. Jednocześnie z jej pytaniem — Dardie? — chłopiec usłyszał inny dźwięk i zasłonił dziewczynce usta. Ktoś szedł leśnym szlakiem, podśpiewując niemelodyjnie jakąś piosenkę. Posłaniec? Nim pojawiła się nadzieja. Dard przeżył zawód. Dostrzegł w zaroślach przebłysk czerwieni, a po chwili wyłoniła się właścicielka jaskrawego beretu. Dard pogardliwie wydął wargi… Lotta Folley! Dessie wyrwała mu się z ramion i podpełzła na drugą stronę szałasu. Miał strzelbę, jednak nie mógł jej wycelować. Tak, Hew Folley był zdrajcą i mordercą. Ale nie potrafi zabić jego córki, chociaż mogła być tak samo okrutna i brutalna, chociaż on sam prawdopodobnie utraci wolność i życie! Korpulentna, mocno zbudowana dziewczyna w robionym na drutach berecie zatrzymywała się zasapana pod każdym drzewem, które musiała obejrzeć. Gdyby w tej chwili spojrzała w jego stronę… gdyby miała taki wzrok jak on… a nie miał powodu, by w to wątpić. Lotta uniosła głowę i przez otwartą, śnieżną przestrzeń jej oczy dojrzały napiętą twarz Darda. Nawet się nie poruszył, by umknąć jej wzrokowi. Ostatecznie siedział w półcieniu szałasu, a ona mogła go nie zauważyć. Ale Lotta szeroko rozwarła oczy i usta, które wydały bezgłośny okrzyk zdziwienia. Lekko zawiedziony czekał, że dziewczyna zacznie krzyczeć. Tylko że Lotta ciągle milczała. Na jej twarzy, która w pierwszym momencie przybrała wyraz zdziwienia, teraz malowała się jak zwykle tępa i nieco ponura poczciwość. Strzepnęła z przodu kurtki odrobinę śniegu, nie patrząc w górę i kiedy się odezwała zachrypniętym głosem, można było odnieść wrażenie, że zwraca się do najbliższego drzewa. — Ludzie Pokoju przetrząsają okolicę. Dard milczał. Lotta wydęła wargi i dodała: — Szukają was. Chłopiec wciąż milczał. Przestała otrzepywać kurtkę i przebiegła wzrokiem drzewa i zarośla zasłaniające starą drogę. — Mówią, że twój brat to śmierdziel… „Śmierdziel”, pogardliwa nazwa naukowca. Dard ciągle milczał. Ale zaskoczyło go następne pytanie. — Dessie… nic jej się nie stało? Dard nie zdążył złapać dziewczynki, która prześliznęła się obok niego i stanęła przed córką Folleya. Lotta pogrzebała w kieszeni swojej torby i wyjęła paczkę owiniętą w zatłuszczoną szmatę. Nie podała jej Dessie, tylko ostrożnie położyła przy pniaku. — To dla ciebie — powiedziała do dziewczynki, po czym odwróciła się do Darda. — Lepiej tutaj nie zostawajcie. Ojciec powiedział o was Ludziom Pokoju. — Zawahała się. — Ojciec nie wrócił na noc… Dard głęboko zaczerpnął powietrza. Czy spojrzenie, którym go zmierzyła, nie świadczyło, że już wie? Ale jeśli wiedziała, co leży w stodole — dlaczego nie skierowała pogoni do ich kryjówki? Nigdy nie odnosił się życzliwie do Lotty Folley. Dawno temu, kiedy objęli to gospodarstwo, często ich odwiedzała, obserwując Katię i Dessie z jakimś głupkowatym zainteresowaniem. Rzadko się odzywała, a to co mówiła, świadczyło, że poziomem umysłowym niezbyt odbiega od kretynki. Myślał o niej z pogardą, chociaż nigdy tego po sobie nie okazywał. — Ojciec nie wrócił na noc — powtórzyła, i Dard był pewny, że dziewczyna wie albo podejrzewa. Jak Lotta się teraz zachowa? Nie mógł jej zastrzelić… po prostu nie mógł… Po chwili zdał sobie sprawę, że musiała zobaczyć i rozpoznać tę broń. Nie mógł sensownie wyjaśnić dlaczego ma ją ze sobą. Strzelba Folleya była prawdziwym skarbem i nie powinna się znajdować w obcych rękach, a już z pewnością nie w rękach wrogów Folleya, dopóki żył jej właściciel. Dard trzymał się czasu przeszłego. A więc Lotta dowiedziała się! Co teraz zrobi? — Ojciec był nienawistnikiem — powiedziała przenosząc wzrok na Dessie. — Lubił wszystko psuć. — Wymawiała te słowa bez żadnych emocji, charakterystycznym, przytłumionym głosem. — Chciał skrzywdzić Dessie. Chciał ją wysłać do obozu pracy. Powiedział, że idzie do was. Dard, lepiej daj mi tę strzelbę. Kiedy znajdą ją przy ojcu, nie będą szukać człowieka, który z nią uciekł. — Ale dlaczego? — krzyknął bardziej oburzony, niż mógł się spodziewać. — Nikt nie pośle Dessie do obozu pracy — oświadczyła stanowczo. — Bardzo lubię Dessie. Lubiłam też jej mamę. Kiedyś zrobiła dla mnie grę. Tata ją znalazł i spalił. Ty możesz zaopiekować się Dessie. Musisz zaopiekować się Dessie! — Błagalnie patrzyła Dardowi w oczy. — Musisz ją zabrać tam, gdzie nie znajdzie jej żaden Człowiek Pokoju. Daj mi strzelbę, a ja ją schowam. Doprowadzony do kresu wytrzymałości Dard odpowiedział zgodnie z prawdą. — Nie możemy jeszcze stąd iść… — Ktoś po was przychodzi? — przerwała mu. — To znaczy, że ojciec miał rację: twój brat był śmierdzielem? Dard bezwiednie skinął głową. — W porządku — stwierdziła wzruszając ramionami. — Dam wam znać, jak znów przyjdą. Ale pamiętaj, musisz uważać na Dessie! — Będę uważał. — Podał jej strzelbę, a Lotta trzymając ją w jednym ręku pokazała leżącą na śniegu paczkę. — Daj jej to. Spróbuję wam przynieść trochę więcej jedzenia, może jeszcze dzisiaj wieczorem. Jeśli oni pomyślą, żeście uciekli, to sprowadzą psy z miasta. Jeśli to zrobią… — Szurnęła nogą po śniegu. Po chwili oparła strzelbę o stare drzewo i otworzyła torbę. Rękami w grubych rękawicach rozwinęła gruby wełniany szal, po czym rzuciła go dziewczynce. — Owiń się nim — poleciła tonem matki czy w ostateczności starszej siostry. — Zostawiłabym ci kurtkę, tylko że oni by zauważyli. — Podniosła strzelbę. — A teraz położę ją tam, gdzie jest jej miejsce, i może przestaną dalej szukać. Dard w milczeniu patrzył, jak się oddala, wciąż nie mogąc zrozumieć jej zachowania. Czy rzeczywiście zaniesie strzelbę do stodoły, mimo że zna prawdę? I dlaczego to robi? Przyklęknął, żeby owinąć Dessie szalem głowę i ramiona. Z jakiegoś powodu córka Folleya chciała im pomóc i zaczął zdawać sobie sprawę, jak potrzebna mu była ta pomoc. W paczce, którą zostawiła Lotta, było jedzenie, jakiego od lat nie widział — grubo posmarowane masłem kromki prawdziwego chleba i kawał tłustej wieprzowiny. Dessie czekała, kiedy zacznie jeść Dard, i chłopiec tak się najadł, że potem tylko powąchał z obrzydzeniem ohydne zapasy, które mieli ze sobą. Gdy zaspokoili głód, zadał pytanie nie dające mu spokoju od zaskakującej rozmowy z córką Folleya. — Dessie, dobrze znasz Lottę? Dziewczynka oblizała się, zbierając językiem okruszyny. — Lotta często do nas przychodziła. — Ale nie widziałem jej od… — Przerwał, nie chcąc wspominać o śmierci Katii. — Przychodziła ze mną porozmawiać, kiedy byłam na polu. Myślę, że bała się ciebie i… taty. Zawsze przynosiła mi jakieś smakołyki. Powiedziała, że kiedyś da mi sukienkę… różową sukienkę. Dard, bardzo chciałabym mieć różową sukienkę. Lubię Lottę… ona zawsze jest dobra… ma dobre serce. Dessie wygładziła końce nowego szala. — Ona boi się swojego tatusia. Jest dla niej niedobry. Raz przyszedł, gdy Lotta była ze mną. i bardzo się zezłościł. Uciął nożem patyk i uderzył ją. Powiedziała mi, żebym szybko uciekała, i uciekłam. Dardie, to był bardzo zły człowiek. Ja też się go bałam. Nie przyjdzie po nas? — Nie! Namówił Dessie, żeby znów zasnęła, a kiedy się obudziła, wiedział, że sam musi natychmiast się zdrzemnąć. Kazał jej obserwować drzewa i kiedy ktoś się zjawi w pobliżu, obudzić siebie, dodając że od tego zależy ich życie. Gdy się ocknął z niespokojnego, pełnego koszmarów snu, zachodziło słońce. Przy nim spokojnie przykucnęła Dessie z twarzyczką obróconą w stronę leśnego szlaku. Gdy się uniósł z posłania, spojrzała na niego. — Tam przed chwilą był królik. — Pokazała drobne ślady na śniegu. — Ale ludzi nie było. Dard. Czy zostało trochę chleba? Jestem głodna. — No pewnie, że jesteś! — Wyczołgał się z szałasu, wyprostował zdrętwiałe kończyny i zaczął rozwijać resztki prezentu od Lotty. Mimo odczuwanego głodu Dessie jadła powoli, jak gdyby smakowała każdą okruszynę. Szybko zapadał zmrok, chociaż niebo było jeszcze pokryte czerwonymi smugami. Dzisiaj muszą tu zostać — ale jutro? Jeżeli Lotta zaniesie strzelbę do stodoły, a poszukiwania nie ustaną, jutro uciekinierzy znów wyruszą na szlak. — Dardie, znów będzie padał śnieg? Popatrzył w niebo. — Chyba nie. Chciałbym, żeby popadał. — Dlaczego? Trudno iść w głębokim śniegu. — Dlatego, że kiedy pada śnieg, jest naprawdę cieplej — próbował wyjaśnić. — W nocy jest za zimno… — Nie kończąc zdania objął Dessie długimi ramionami i wciągnął do szałasu. Dziewczynka powierciła się. żeby wygodniej się usadowić, po czym znów poderwała na równe nogi. — Ktoś się zbliża! — szepnęła ogrzewając mu gorącym oddechem policzek. Również Dard usłyszał ciche skrzypienie stóp na zlodowaciałym śniegu. Zacisnął rękę na trzonku noża. ROZDZIAŁ 3 MIESZKAŃCY SZCZELINY Przybysz był niewielkiego wzrostu i Dard przewyższał go o ponad dziesięć centymetrów. Dzięki temu chłopak odzyskał pewność siebie i wyszedł z szałasu. Obserwował, jak obcy ufnie podchodzi bliżej, jak gdyby wiedział, ile kroków dzieli go od celu. O ile można było stwierdzić w szybko zapadającym zmroku, miał ubranie tak samo postrzępione jak Dard. To nie był mieszkaniec lądu ani wywiadowca Ludzi Pokoju. Takim oberwańcem mógł być jedynie ktoś, kto nie miał w zanadrzu wszystkich ważnych „kart zaufania”. A więc był człowiekiem „niepewnym” i wyjętym spod prawa, jak technokraci i naukowcy. Przybysz nagle zatrzymał się przy spróchniałym drzewie. Jednak nie uniósł ręki do dziupli, tylko zaczął uważnie przyglądać się śladom pozostawionym przez Lottę. W końcu wzruszył ramionami i sięgnął do dziupli. Gdy Dard się poruszył, nieznajomy odwrócił się w pólprzysiadzie. Błysnął zębami, które okalała broda, a w ręku zamigotał mu nagi metal noża. Jednak wciąż milczał, więc ciszę przerwał Dard. — Nazywam się Dard Nordis… — Więc?… — Tak wydłużył pojedyncze słowo, że przypominało syk węża. Dard wyczuł, że ma czynienia z groźnym człowiekiem, bardziej niebezpiecznym niż Hew Folley czy ktokolwiek inny pokroju tego bydlaka. — Sądzę, że mi wyjaśnisz, co się stało? — dodał przybysz. — Wczoraj w nocy… był napad — odparł lakonicznie Dard, odczuwając zamiast ulgi głębokie przygnębienie. — Pomyśleliśmy, że musimy uciekać. — Zrobił krok w stronę spróchniałego drzewa. — Przyszedłem tutaj na prośbę Larsa, żeby zostawić wiadomość. Kiedy wróciłem, Lars nie żył… zabił go sąsiad, który prawdopodobnie nasłał na nas Ludzi Pokoju. Więc czekaliśmy tutaj z Dessie na pana. — Ludzie Pokoju! — powiedział z pogardą mężczyzna. — A Lars Nordis nie żyje. To wielkie nieszczęście. — Wciąż nie odkładał trzymanej w ręce broni. Przypominała strzelbę, ale pewne osobliwe szczegóły wylotu lufy świadczyły, że jest o wiele od niej groźniejsza. — I teraz — powiedział mężczyzna zbliżając się o krok, czy dwa do Darda — czego się po mnie spodziewasz? Co mam z wami zrobić? Dard nerwowo zwilżył wyschnięte wargi. Nie brał pod uwagę takiej możliwości, że bez Larsa i tego. co Lars miał do zaoferowania, tajemnicze podziemie nie będzie chciało wziąć na siebie ciężaru opieki nad niewyszkolonym chłopakiem i małym dzieckiem. Obowiązującym prawem wśród wszystkich postawionych obecnie poza prawem jest twarda konieczność, i zbyteczne osoby oraz dodatkowe gęby do wyżywienia nie były pożądane. Została mu jedyna nadzieja… Lars ciągle tak dopominał się o ten wzór słowa, że teraz Dard doszedł do wniosku, iż musi przedstawić odkrycie brata w postaci łatwego do zapamiętania wykresu linii i liczb. Musiał w to uwierzyć i przekonać posłańca o doniosłości tej informacji. To będzie najlepsza przepustka do podziemia dla niego i Dessie. — Lars zakończył swoją pracę — rzeczowo poinformował Dard. opanowując drżenie głosu. — Sądzę, że chcecie znać rezultaty… Mężczyzna gwałtownie skinął głową i odłożył broń o dziwnym kształcie. — Masz formułę? Dard zaryzykował i dotknął ręką czoła. — Mam ją tutaj. Przekażę ją, jeśli dotrę do właściwych osób. Posłaniec nerwowo kopnął grudkę śniegu. — To długa droga, trzeba iść w góry. Macie zapas żywności? — Trochę. Powiem, kiedy będziemy w bezpiecznym miejscu… kiedy już nic nie będzie grozić Dessie. — No, nie wiem… to dziecko… a droga trudna. — Zobaczy pan, damy sobie radę — obiecał Dard nie mając pewności, czy dotrzymają obietnicy. — Lepiej wyruszyć od razu, bo nie jest wykluczone, że nas poszukują. Mężczyzna wzruszył ramionami. — No dobrze. Chodźcie za mną! Dard podał posłańcowi torbę z żywnością i wziął Dessie za rękę. Mężczyzna ruszył bez słowa drogą, którą przyszedł, a oni za nim, idąc po śladach przewodnika. Szli przez całą noc. Dard najpierw prowadził, a potem niósł Dessie, aż po krótkim postoju przewodnik przywołał go machnięciem ręki i wziął Dessie na barana. Co jakiś czas robili przerwy w marszu, ale zbyt krótkie, żeby odpocząć, i Dard stracił nadzieję, że zdoła wytrzymać tempo marszu. Posłaniec był niezmordowaną maszyną, kroczącą niby robot tylko sobie znanymi ścieżkami. O świcie znaleźli się w pobliżu szczytu jakiegoś wzniesienia. Dard wspiął się na ostatni urwisty stok, dostrzegając czekającego na niego przewodnika. Mężczyzna wskazał kciukiem grań rozpadliny. — Jaskinia… obóz — wydusił z siebie dwa słowa i postawił Dessie na ziemi. — Dasz radę iść sama? — zapytał dziewczynkę. — Tak — odparła, poufale biorąc go za rękę. — Dobrze wspinam się po górach. Na jego twarzy ukazał się przelotny, zakłopotany uśmiech, który ściągnął wokół zaciśniętych ust dawno zapomniane mięśnie. — No pewnie, siostrzyczko! Jaskinia była dość głęboka, do obszernego wnętrza trzeba było się przeciskać przez ciasne wejście. Dla Darda było objawieniem, gdy przewodnik wyciągnął zza występu skalnego małą skrzynkę i wyjął z niej przenośny grzejnik. Chłopiec doszedł do wniosku, że znalazł się w obozowisku regularnie wykorzystywanym przez wysłanników podziemia. Usiadłszy na posłaniu z liści przyglądał się, jak mężczyzna wyjmuje czarną skrzynkę i montuje na jej boku tarczę. Po chwili zaczęli odczuwać promieniujące od skrzynki ciepło. To wszystko było wyposażeniem Wolnych Naukowców i znajdowało się na szczycie zakazanych urządzeń. Dard jak przez mgłę przypomniał sobie takie komfortowe urządzenia z czasów sprzed pogromu. Dessie westchnęła z rozkoszy i zwinęła się w pobliżu tego cudu techniki. Śpiącymi oczami przyglądała się, jak jego właściciel otwiera puszkę z zupą i wlewa na wpół zamarzniętą zawartość do stojącego na grzejniku rondla. Grzebiąc w worku z zapasami, które przyniósł Dard, mężczyzna chrząknął stwierdziwszy, że jedzenia jest żałośnie mało. — Nie mieliśmy czasu, żeby zabrać więcej — wyjaśnił Dard, zirytowany pogardliwym zachowaniem przewodnika. — Dlaczego na was napadli? — zapytał mężczyzna siadając po turecku na ziemi. Odsuwając od siebie dziwną strzelbę, sprawdził magazynek z nabojami i przymrużając oko zajrzał do lufy. — Kto wie? Był mieszkaniec lądu, który chciał przejąć nasze gospodarstwo. To ten, który zastrzelił Larsa. — Hmm… — Mężczyzna spojrzał na kipiącą zupę. — A więc, mimo wszystko, mogła to być tylko zwykła obława… którą spowodowała jedynie zła wola? Dard wywnioskował z tonu przewodnika, że była to odpowiedź bardziej przez niego oczekiwana. Wrócił myślami do ostatniego wieczoru w domu, kiedy Lars powiedział o sukcesie. Napad nastąpił w zbyt trafnie wybranym momencie… jak gdyby za wszelką cenę trzeba było nie dopuścić do tego. by odkrycie Larsa dostało się w ręce ludzi, którzy mogli je wykorzystać. Nad czym Lars pracował i dlaczego było to tak ważne? I czy on. Dard Nordis rzeczywiście nic o tym nie wiedział? — Jak się pan nazywa? — zapytała Dessie spoglądając na mężczyznę znad kubka zupy. której jej nalał. — Nigdy pana nie widziałam… Na twarzy przewodnika ponownie ukazał się uśmiech. — Nie, nigdy mnie nie widziałaś, Dessie. Ale ja widziałem cię wiele razy. I możesz do mnie mówić Sach. — Sach — powtórzyła. — To śmieszne imię. Ale zupa jest bardzo dobra. Sach. To jakaś uroczystość? Wyglądał na zaskoczonego. — Nic nie wiem o uroczystości, Dessie. Ale będziemy mieli cały dzień na sen. Przed nami jeszcze długa droga. Chyba teraz gdzieś tutaj sobie pościelisz i zaśniesz. Dard pokręcił głową nad własnym zapasem żywności i wkrótce potem także ułożył się do snu. Po chwili się obudził. Pochylony Sach, zakrywając mu ręką usta, potrząsał Darda za ramię. Gdy tylko chłopiec oprzytomniał, Sach przyklęknął i wyszeptał: — Od pół godziny krąży nad nami helikopter. Albo patrolują, albo zauważyli tę jaskinię i obserwują. A teraz posłuchaj i dobrze sobie zapamiętaj. To co robił Lars Nordis, jest dla Mieszkańców Szczeliny ważniejsze niż życie. Czekali na wyniki ostatnich doświadczeń Larsa. — Przerwał, a po chwili zupełnie zmienionym głosem, jak gdyby powtarzając jakieś zaklęcie, dodał dwa słowa, które kiedyś Dard usłyszał od Larsa: — „Ad Astra”. — Po czym mówił dalej tonem szorstkiej komendy: — Oni chcą to mieć, i to szybko. Znajdujemy się jakieś osiem kilometrów od doliny. Wyznacz sobie linię prowadzącą od wyjścia z jaskini wprost na szczyt i trzymaj się tego kierunku. Dobrze mnie obserwuj. Jeżeli helikopter poleci za mną, będziesz miał czas na dotarcie do szczytu. Starajcie się być dla nich niewidoczni. Znajdziecie się na otwartej przestrzeni tylko podczas przechodzenia przez rzekę. — Ale pan… — zaspany Dard usiłował zebrać myśli. — Ja zejdę zboczem w przeciwnym kierunku. Jeżeli oni coś podejrzewają i obserwują naszą kryjówkę, polecą za mną. Już bawiłem się w taką ciuciubabkę i znam tę grę. Stań przy wejściu i obserwuj, a ja już uciekam! Dard poszedł za nim do wąskiego wyjścia z jaskini, gdzie Sach stanął w cieniu skały i zaczął nasłuchiwać. Również Dard usłyszał słabe pojękiwanie helikoptera tnącego mroźne powietrze. Odległy dźwięk zamienił się w ogłuszający warkot, który przepłynął nad ich głowami i wycichł. Sach wciąż czekał. Po chwili skinął Dardowi głową na pożegnanie i zniknął. Chłopak podczołgał się na sam skraj skalnego występu. Sach zręcznie zjechał z czterometrowego stoku. Gdyby ktokolwiek w tej chwili go zobaczył, trudno byłoby odgadnąć, skąd Sach się zjawił. Ześlizgiwał się bez pośpiechu, by zasugerować, że opuszcza stanowisko, które uznał za niebezpieczne. Helikopter wracał, albo rutynowo obserwując teren, albo dlatego, że z pokładu dostrzeżono ciemną sylwetkę Sacha. Przewodnik wskoczył pod osłonę sosnowego gąszczu, ale wcześniej został dostrzeżony. Helikopter zaczął krążyć coraz niżej. Głośny huk odbijał się echem od pobliskich skał. Ktoś strzelił do uciekającego. — Dardie! — Nie bój się — krzyknął chłopiec w głąb jaskini. — Zaraz wracam. Prawdopodobnie Sach przekradł się na skraj lasu. Helikopter wykonał kolejne okrążenie i zbliżył się do ziemi, żeby umożliwić trzem mężczyznom skok w głęboki śnieg. Zanim stanęli na równe nogi, jednego z nich oświetlił zwarty snop zielonego światła. Mężczyzna krzyknął i padając wzbił w powietrze wysoką fontannę śniegu. Pozostali padli plackiem na śnieg i zaczęli się czołgać w kierunku lasu, z którego wystrzelono. Helikopter zaatakował z góry, siejąc śmierć wśród milczących drzew. Sach nie tylko zwrócił na siebie uwagę napastników, lecz ponadto robił wszystko, by nie przestali się nim interesować. Helikopter unosił się ponad drzewami, na zachód od jaskini. Gdy dwaj mężczyźni wbiegli w gęste zarośla, Dard stracił ich z oczu. Wkrótce nadejdzie wieczór. Wschodni stok stanowił dobrą osłonę. Widniały na nim fragmenty gołej skały, gdzie nie było śniegu. Dard przymrużył oczy i stwierdził, że ślady stóp bez trudu można było dojrzeć z powietrza. Ale istniało jeszcze inne zejście w dolinę, na którym nie zostawiałoby się zdradliwych tropów. Wszedł do jaskini i zapalił pozostawioną przez Sacha lampę. — Dardie. już idziemy? — zapytała Dessie. — Najpierw trzeba coś zjeść. — Działał w sposób przemyślany. Jeżeli informacja Sacha była prawdziwa, mieli przed sobą długą drogę. Nie powinni więc wyruszać z pustymi żołądkami. Lekkomyślnie skorzystali z zapasów, zostawiając jedynie resztki żywności, które miały jeszcze wystarczyć na co najmniej jeden dzień. — Gdzie Jest Sach? — chciała wiedzieć Dessie. — Musiał iść. Dalej sami będziemy szli. Zjedz to wszystko, Dessie. — Przecież jem — odparła nadąsana. — Chciałabym, żebyśmy tutaj zostali. Skrzynka tak grzeje, że jest bardzo przytulnie. Przez moment Darda kusiło, żeby nie wychodzić w jaskini. Ryzykowny marsz nieznanym szlakiem, w śniegu i zimnie, kiedy mogli wygodnie sobie leżeć w zaciszu, nie tylko zakrawał na głupotę, ale graniczył ze zbrodnią, zwłaszcza że wiązał się z wyciągnięciem Dessie na dzikie odludzie. Jednak Sach tak natarczywie mówił o grożącym im niebezpieczeństwie, gdyby zrezygnowali z dalszego marszu, że Dard uległ. Skoro Sach był przekonany, że posiadana przez nich informacja jest tak ważna, że… No dobrze, dotrzymają zawartej umowy. Poza tym od momentu pojawienia się helikoptera ciągle się obawiał, że Ludzie Pokoju zapamiętali jaskinię i wiedzą, gdzie się znajduje. O zmierzchu wyszli na zewnątrz, zanurzając się w mroźnym powietrzu. Dard wskazał najbliższy występ gołej skały. — Musimy pójść tędy. żeby nie zostawiać śladów w śniegu. Dessie skinęła głową. — A co zrobimy, kiedy skała się skończy? — Będziemy cierpliwie czekać! Szli skrajem skalnego występu, i Dardowi wydawało się, że od głazów ciągnie chłód ze zdwojoną intensywnością. W pewnym momencie Dessie podbiegła do przodu i zaczęła się huśtać na samej krawędzi, dopóki jej nie złapał. — A teraz skoczymy w dół — wyjaśnił dziewczynce. — Prosto w zaspę. Zamierzając skoczyć pierwszy, napiął już mięśnie, gdy wyprzedzając go rzuciła się w dół Dessie. Nie wiedział, czy dziewczynka skoczyła samorzutnie, czy straciła równowagę. Ale nim zdążył się ruszyć, zniknęła, a w miejscu jej lądowania uniósł się pióropusz śniegu. Dard przykucnął pełen najgorszych obaw, dopóki nie zobaczył wymachującej ręki, po czym rzucił się w dół tak mierząc, aby wylądować obok Dessie. Przez moment leciał w mroźnym powietrzu, a potem zapadł się w głębokim śniegu, który zatkał mu usta i oblepił oczy. Gdy wygrzebali się z głębokiej zaspy, Dard spojrzał na skalny występ. Musieli pokonać przestrzeń dzielącą ich od lasu, gdzie ich ślady będą niewidoczne dla szpiegów z helikoptera. Podstęp się udał! Teraz, jak powiedział Sach, jeszcze jakieś osiem kilometrów. Dard obrócił się na wschód. Tempo marszu będzie zależeć od wielkości zasp i rodzaju terenu stanowiącego oparcie dla nóg. Pod osłoną drzew łatwiej iść. Na szczęście, las nie jest zbyt gęsty. A kierując się na szczyt i na rzekę mogą dotrzeć do celu. Na początku drogi wszystko wydawało się proste i Dard był w doskonałym nastroju. Jednak przed świtem przeżyli koszmar. Gdy doszli do brzegu rzeki, lód okazał się zbyt cienki, żeby przeprawić się na drugą stronę. Idąc całe wieki jej brzegiem zapadali się po kolana w sypkim śniegu. Dard niósł Dessie i musiał rzucić torbę z zapasami. Zamarło mu serce, gdy się zorientował, że musi coraz częściej i coraz dłużej odpoczywać. Ale się nie poddawał i nie próbował rozbijać obozu, bo był pewny, że jeśli zdecyduje się odpocząć, już nigdy nie wstanie. Rano dotarli do jedynego miejsca, gdzie można było sforsować rzekę. Wygięta w łuk pokrywa lodowa tworzyła niepewny most, po którym bojaźliwie przeczołgali się na drugi brzeg. Ostry jak igła szczyt, mierzący chyba w niebo, gorzko pomyślał chłopiec, wydawał się bliższy niż przedtem. Próbował się ukryć w cieniu zarośli i drzew, ale przeszkodziły mu w tym odbijające się od śniegu promienie wschodzącego słońca. W końcu powlókł się dalej: stawiając stopy z przesadną ostrożnością i skupiając się jedynie na poruszaniu nogami, nie zwracał uwagi na to, czy krąży nad nimi helikopter, czy nie. Dessie odpoczywała, siedząc z na wpół zamkniętymi oczami na ramionach Darda. Chłopiec przypuszczał, że jest nieprzytomna: wcale nie protestowała, gdy ją położył na powalonym drzewie, a sam oparł się o pień leśnego giganta, by zaczerpnąć mroźnego powietrza, które wywoływało kłucie w płucach. Jakiś instynkt lub szczęśliwy traf nie pozwolił mu zboczyć z właściwego kierunku — szczyt był wciąż z przodu. W tej chwili zobaczył, że dojścia do niego strzegła wąska rozpadlina, przez którą prowadziła niewielka ścieżka. Ale nie miał pojęcia, co było za rozpadliną i jak daleko jest od miejsca, w którym mógłby otrzymać pomoc. Przez chwilę odpoczął, wolno odliczając do stu, a potem podniósł Dessie i słaniając się na nogach ruszył w drogę, omijając drapiące wrzośce i sąsiadujące z nimi krzewy. W momencie kiedy wyprostował się z dziewczynką na rękach, wydało mu się, że w pobliżu korony szczytu błysnęło dziwne światło. To promienie słońca odbijające się od lodu, pomyślał i powlókł się dalej. Nie był pewien, czy ostatni odcinek drogi zdoła przejść o własnych siłach. Nie przeszedł jeszcze dziesięciu metrów, gdy usłyszał złowieszczy warkot śmigłowca. Nie próbując zlokalizować źródła tego dźwięku rzucił się wraz ze swoim brzemieniem w zarośla, tocząc się po śniegu i zawadzając o gałęzie. W rannym powietrzu wizg śmigieł maszyny rozbrzmiewał ze zdwojoną wyrazistością. W chwilę później zobaczył, jak z pobliskiego pnia odpadają odpryski kory. Ciągnąc za sobą Dessie zaszył się w gęstych zaroślach. Ale zdawał sobie sprawę, że jest to jedynie przedłużanie końca ucieczki. Tamci wiedzieli, że jest sam, nie licząc dziecka, i mogli dojść do wniosku, że nie ma broni. Wystarczyło im jedynie wyskoczyć z helikoptera i bez zbędnego pośpiechu zatrzymać zbiega. Maszyna wciąż krążyła nad gąszczem zarośli, w których się ukryli, ale nie zniżała lotu. Doszedłszy do wniosku, że go nie widzą. Dard przykucnął i trzymając Dessie na rękach zaczął się zastanawiać. Sach… Sach i ten zielony promień, który skierował na Ludzi Pokoju w pobliżu górskiej jaskini: to było właśnie to. Napastnicy wiedzieli, że nie ma karabinu. Jednak obawiali się. że może mieć potężniejszą broń, taką samą, jaką posłużył się Sach. Dessie zapłakała i przytuliła się do Darda, gdy helikopter ponownie zanurkował nad ich kryjówką, przelatując zaledwie kilkanaście centymetrów ponad gałęziami, które omal nie zaplątały się w podwozie maszyny. Wycie silnika zagłuszył huk strzałów karabinowych. Dard zobaczył lecące z drzewa drzazgi, a jedna z nich zadrapała mu policzek. Jedynie siłą woli trwał bez ruchu, przytulając Dessie, która wzdrygała się na huk każdego strzału. Napastnicy nie widzieli swych ofiar, ponieważ w przeciwnym wypadku nie strzelaliby na oślep. Celniejsze ostrzeliwanie zarośli zmusiłoby każdego do wyjścia z ukrycia. Najokropniejsze było to, że Dard zdawał sobie sprawę, iż serie śmiercionośnych pocisków przeczesujących leśny gąszcz mogły ich pozabijać lub zmusić do poruszenia się. Rozejrzał się po zaroślach i wykonał pierwszy konstruktywny gest, zdejmując z Dessie szal, który dostała od Lotty. Szybko zawiązał jeden koniec na ciernistych gałęziach, po czym kazał Dessie przyklęknąć w śniegu i odepchnął ją od pokrytego cierniami krzaka. Dziewczynka posłusznie zaczęła się za nim czołgać centymetr po centymetrze. Na szczęście śmigłowiec w tym momencie krążył nad skrajem zarośli i napastnicy na kilka minut przerwali ostrzeliwanie terenu. Dard czołgał się do momentu, gdy koniec szala naprężył mu się w dłoni, a on wyciągnąwszy rękę na całą długość chwycił luźny koniec jedynie kciukiem i palcem wskazującym. Po czym położył się i czekał. Znów nadlatywał helikopter, z którego krzyżowy ogień prowadziło już kilku strzelców wyborowych. Dard mocno przygryzł wargi. Teraz! Sądząc z odgłosów silnika, maszyna znajdowała się we właściwym położeniu. Gdy rozległ się odgłos strzału, Dard dwukrotnie szarpnął szal, na co napastnicy odpowiedzieli wzmożonym ogniem. Dard wydał z siebie dziki okrzyk, a Dessie, otrząsając się z oszołomienia, również krzyknęła cienkim głosikiem. Jeszcze jedno szarpnięcie za szal i Dard zaczął biec na czworaka, popychając przed sobą dziewczynkę. Gdyby tylko napastnicy uwierzyli, że trafili uciekinierów! Wówczas helikopter by odleciał, a oni wróciliby do miejsca, w którym jest zawiązany szal. I byłaby minimalna, cholernie mała szansa wydostania się z matni. Dard skulił się z przerażenia, słysząc strzały z helikoptera, które wciąż koncentrowały się za jego plecami: strzelcy otworzyli ogień, nie wzywając do poddania się. W prześladowcach kipiała cała ślepa nienawiść, zrodzona podczas pogromu. Dard zdawał sobie sprawę, że nikt, komu udowodniono więzi krwi z naukowcami, nie miał żadnych szans, jeśli wpadł w ręce Ludzi Pokoju, a w tej chwili ostatecznie pozbył się resztek nadziei, że zlitują się nad bezbronnymi. Ciągnąc za sobą Dessie dobrnął do skraju zarośli. Zupełnie przypadkowo wyłonili się ze strony wychodzącej na szczyt. Ale przed nimi rozpościerała się otwarta przestrzeń, którą nie sposób było przejść niepostrzeżenie. Blask słońca utrudniał podjęcie tego ostatniego kroku. Mimo że z braku nadziei opadł zupełnie z sił, nagle dostrzegł na szczycie błyski, które nabierały zbyt regularnych kształtów, by mogło je wywoływać światło słoneczne. Gdy Dard wciąż się w nie wpatrywał, przed nim rozpostarł się jakiś cień. Helikopter lądował na pokrytej dziewiczym śniegiem przestrzeni. Dard pochylił się, kurczowo przytulając Dessie, która syknęła z bólu. gdy jeszcze mocniej ścisnął ją za ramiona. To koniec. Nie było dalszej ucieczki. Ludzie Pokoju ociągali się z opuszczeniem helikoptera. Wyglądało na to, że nie mieli ochoty zbliżać się do zarośli. Byli ostrożni po tym, jak Sach zabił jednego z nich. Gdy dwóch ludzi zaczęło się skradać wokół ogona maszyny, Dard dostrzegł obracający się na dachu helikoptera karabin maszynowy, który ich osłaniał. Napastnicy zaczęli wolno czołgać się w śniegu. Ale zanim dotarli poza długi cień helikoptera, migoczące światło na szczycie góry zajarzyło się oślepiającym płomieniem. Dard oderwał od niego oczy i spojrzał na Ludzi Pokoju, nie widząc zbliżającego się wyzwolenia. Rozległ się świst, a potem głośny brzęk, jak gdyby rozpryskiwało się szkło. Wokół helikoptera uniosła się zielona mgiełka: ta sama zieleń śmiercionośnych promieni, którymi posłużył się Sach w pobliżu jaskini. Gdy smugi mgły wolno zaczęły płynąć w stronę zarośli, Dard padł twarzą w śnieg, pociągając za sobą Dessie. To musiał być gaz i tamci ludzie teraz w nim brnęli. Po chwili świat pociemniał mu w oczach i Dard spadł w przepastną głębię, w którą zmiotło także Dessie. ROZDZIAŁ 4 AD ASTRA Dard leżał na plecach wpatrując się w nieznane, szare kształty. W pewnym momencie zobaczył, że unosi się nad nim różowa kula. Oczy. nos i usta, które się otwierały i zamykały, zajęły właściwą pozycję. — Jak ci jest, kolego? Dard zastanawiał się nad pytaniem, leżąc twarzą w śniegu. Ludzie Pokoju skradają się za nim i… za Dessie! Dessie! Usiadł z największym wysiłkiem, i w tym momencie poruszyła się twarz stojącej nad nim postaci. — Dziewczynka czuje się dobrze. Obojgu wam nic się nie stało. Nazywacie się Nordisowie? Dard skinął głową. — Gdzie to jest? — zapytał, wolno formułując każde słowo. Twarz nieznajomego wykrzywiła się w uśmiechu. — To, jak sądzę, nowy wariant starego „gdzie ja jestem?”. Jesteś w Szczelinie, chłopcze. Widzieliśmy, jak próbowaliście przejść przez rzekę, mając na karku helikopter. Udało ci się zatrzymać go wystarczająco długo, żebyśmy mogli położyć mgłę. Potem was zabraliśmy. Wzięliśmy też helikopter i dla wyrównania rachunku trochę żywności, tak że wnieśliście opłatę za wstęp, gdybyście nawet nie byli krewnymi Larsa Nordisa. — Skąd wiedzieliście, kim jesteśmy? — zapytał Dard. W ciemnobrązowych oczach zamigotały ogniki. — Mamy swoje sposoby, jeżeli chcemy się dowiedzieć. To bezbolesna operacja, przeprowadziliśmy ją, kiedy spałeś. — Mówiłem przez sen? Ale ja nie mówię we śnie! — Może w normalnych warunkach. Ale niech tylko nasz lekarz podłączy ci aparat ekstrakcyjny, zaczniesz mówić. Jesteś w kiepskim humorze, chłopcze, prawda? Dard uniósł się na łokciach, a mężczyzna podsunął mu pod plecy dodatkowe oparcie. Dopiero teraz chłopiec zobaczył, że leży na wąskim łóżku w pomieszczeniu, które zapewne stanowiło część jaskini, ponieważ trzy ściany były gołą skałą, a czwartą pokrywała gładka szara masa, w której wycięto drzwi. Nie było okien, a łagodne światło sączyło się z dwóch rurek umieszczonych pod kamiennym sufitem. Gość usiadł na składanym stołku, który był jedynym meblem w izbie przypominającej celę. Ale Dard miał na sobie ubranie, jakiego nie widział od lat. Był w czystym kombinezonie, który okrywał wykąpane ciało. Czule pogłaskał koc. — Gdzie jestem… i co tutaj jest? — rozwinął swoje pierwsze pytanie. — To jest Szczelina, ostatnia twierdza, o ile nam wiadomo. Wolnych Ludzi. — Przybysz wstał ze stołka i wyprostował się. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o ciemnej cerze, z którą kontrastowały białe mocne zęby i porcelanowa biel gałek ocznych. Kręcone ciemne włosy przywierały do okrągłej czaszki, pod dolną wargą ledwo rysował się zarost brody. — To brama Ad Astra… — Zamilkł wpatrując się w Darda, jak gdyby oceniał wrażenie, jakie dwa ostatnie słowa wywarły na chłopcu. — Ad Astra — powtórzył Dard. — Lars kiedyś o tym wspominał. — Ad Astra znaczy „do gwiazd”. I to jest główna baza wyprawy. Dard zmarszczył brwi. Do gwiazd! Lot nie międzyplanetarny, lecz do gwiazd! Ależ to niemożliwe! — Myślałem, że Mars i Wenus… — zaczął niepewnym tonem. — Chłopcze, kto mówi o Marsie czy Wenus? Oczywiście, to niemożliwe. Założenie kolonii na którejś z nich pozbawiłoby Terrę większości bogactw naturalnych: kto może lepiej o tym wiedzieć niż ja? Nie, lot nie międzyplanetarny, lecz do gwiazd. Polecimy, żeby zająć wybrane i oczekujące nas światy, o których nawet nie marzyły przyziemne, ludzkie płazy! Ad Astra! Lot do gwiazd: a więc pierwszy jego domysł był trafny. Tutaj jest statek gwiezdny! Dard poczuł mimowolny dreszcz, przenikający wymizerowane ciało. Ludzie wylądowali na Marsie i Wenus na kilka dni przed Spaleniem i pogromem, stwierdzając, że na obu planetach panują warunki uniemożliwiające życie bez olbrzymich wydatków, których Terra nie chciała ponosić. Pax, w ramach programu wstrzymania eksperymentów naukowych, zabronił lotów kosmicznych. Ale statek gwiezdny miał przekroczyć granice Układu Słonecznego i polecieć dalej w poszukiwaniu innego słońca, innych planet. Wydawało się to snem szaleńca, ale Dard nie wątpił w szczerość człowieka, który o tym mówił. — Ale co Lars miał z tym wspólnego? — zastanowił się na głos. Lars zajmował się chemią, a nie astronomią czy mechaniką lotu kosmicznego. Dard nie był pewien, czy brat odróżniał jeden gwiazdozbiór od drugiego. — Odgrywał bardzo istotną rolę. Czekaliśmy, kiedy się obudzisz, żebyś poinformował nas o jego odkryciach. — A już myślałem, że wydobyliście ze mnie wszystko, gdy byłem nieprzytomny. — Owszem, wydobyliśmy to, co robiłeś w ciągu ostatnich dni. Ale przyniosłeś wiadomość od Larsa, prawda? — W beztroskim tonie jego głosu po raz pierwszy pojawiło się zaniepokojenie. Dard wygładził koc i zaczął nerwowo skubać wełnistą powierzchnię. — Nie wiem… mam nadzieję, że tak. Jego towarzysz przeczesał palcami gęste włosy. — Sądzę, że jest tu Tas. Czekał, kiedy tylko się u nas zjawisz. — Podszedł do ściany i nacisnął guzik. — Przy okazji — powiedział przez ramię. — Zapomniałem się przedstawić. Nazywam się Simba Kimber: pilot nawigator kosmiczny Simba Kimber. — Powtórzył ten tytuł, jak gdyby bardzo wiele dla niego znaczył. — A Tas to Pierwszy Naukowiec, Tas Kordov z sekcji biologicznej. Naszą organizację tworzą pozostali przy życiu członkowie sześciu zespołów Wolnych Naukowców, a także kilku ludzi wyjętych spod prawa, którzy nie są zwolennikami Paxu… Och, wejdź, Tas. Wszedł niski mężczyzna, który był niemal szerszy niż dłuższy. Ale miał silne, nie otłuszczone mięśnie ramion, rąk i nóg. Chodził w wyblakłym mundurze Wolnych Naukowców z jaskrawym mieczem Pierwszego Stopnia na piersi. Jego oczy i wydatne kości policzkowe miały tatarski zarys, i Dard był przekonany, że Tas nie był rodowitym mieszkańcem lądu, na którym teraz mieszkał. — No, wreszcie się obudziłeś, co? — zauważył, uśmiechając się do Darda. — Czekaliśmy, kiedy otworzysz oczy i usta, młody człowieku. Jaką wiadomość przyniosłeś od Larsa Nordisa? Dard już dłużej nie mógł się wahać, czy wyznać prawdę. — Nie wiem, czy mam coś do przekazania. Tej nocy, gdy urządzono na nas obławę, Lars powiedział, że skończył pracę… — To świetnie! — powiedział Tas Kordov i zatarł pulchne ręce. — Ale gdy musieliśmy uciekać, nie wziął ze sobą żadnych papierów… Kordov wykrzywił twarz, jakby chciał siłą wyciągnąć z Darda to, na co czekał. — Ale przekazał ci jakąś wiadomość, na pewno przekazał jakąś wiadomość! — Tylko jedną rzecz. I nie wiem, czy to bardzo ważne. Muszę dostać coś do pisania, żeby właściwie to wyjaśnić. — To wszystko? — Kordov wyjął z kieszeni w spodniach notatnik i otworzył na czystej stronie, podając go Dardowi razem z rapidografem. Wyekwipowany w przyrządy do pisania Dard przystąpił do wyjaśnień, w które żaden z gości nie mógł uwierzyć. — Trzeba się cofnąć do przeszłości. Lars wiedział, że słowa wyobrażam sobie jako rysunki. To znaczy, że jeśli słyszę wiersz, w mojej wyobraźni rysuje się wzór… — Przerwał usiłując domyślić się z wyrazu ich twarzy, czy rozumieją. Jakoś nie zabrzmiało to zbyt sensownie. Kordov przygryzł pożółkłymi zębami dolną wargę. — Hmm… semantyka to nie moja specjalność. Ale przypuszczam, że rozumiem, co masz na myśli. Zademonstruj to! Czując się głupio, Dard wyrecytował wierszyk Dessie, składający się z rymujących się zgłosek, rysując w notatniku wzór. „Eesee. Osee. Icksie, Ann: Fullson. Follson. Orson, Kann”. Podkreślał, stawiał akcenty i rysował linie, tak jak to robił tego wieczoru w domu, aż w końcu znów powstały kopiące nogi. — Lars widział, jak to rysowałem, i bardzo się zainteresował. A potem dał mi dwie linijki innego wiersza, które jednak według mnie nie tworzyły tego samego wzoru. Ale on się upierał, że ten wzór pasuje do jego linijek. — A te linijki Larsa? — zapytał Tas. Dard powtórzył na głos słowa, notując je na papierze. „Siedem, dziewięć, cztery, dziesięć: dwadzieścia, sześćdziesiąt i znów siedem”. Dokładnie dopasował linijki do cyfr i liczb, po czym wręczył rezultat swojej pracy Kordovowi. Według niego nie miało to żadnego sensu, a jeżeli Pierwszy Naukowiec nie dopatrzy się w tym żadnego sensu, to znaczy, że nie pozna bezcennej tajemnicy Larsa. Gdy Tas wciąż wpatrywał się ze zmarszczonymi brwiami w kartkę papieru, Dard stracił resztki pewności siebie. — Pomysłowe — mruknął Kimber zaglądając ponad ramieniem Pierwszego Naukowca. — To może być szyfr. — Tak — potwierdził Tas podchodząc do drzwi. — Muszę się nad tym zastanowić. I jeszcze raz przejrzeć inne notatki. Muszę… Z tym zniknął za drzwiami. Dard głęboko westchnął. — Prawdopodobnie to nic nie znaczy — powiedział znużonym tonem. — Ale w ogóle co to mogłoby być? — Formułka określająca „zimny sen” — odparł Kimber. — Co to jest „zimny sen”? — Podczas tej podróży poddajemy się hibernacji i zasypiamy, bo inaczej statek dotarłby do celu wypełniony jedynie mgiełką! Nawet z tymi wszystkimi udoskonaleniami technicznymi, nowym napędem i innymi cudami, wielki skok naszego statku trwa dłużej niż ludzkie życie, a nawet życie kilku pokoleń! — Mówiąc to, Kimber przechadzał się od jednego do drugiego rogu. — Rzeczywiście, nie mieliśmy szans… zaczęliśmy myśleć o tym. żeby zbudować bazę na Marsie… aż jeden z naszych ludzi przypadkowo dowiedział się, że Lars Nordis żyje. Przed pogromem opublikował on pracę naukową na temat systemu krążenia krwi u nietoperzy… badając spadek temperatury ich ciała podczas zimowego snu. Nie pytaj mnie o to, jestem tylko pilotem nawigatorem, a nie Wielkim Mózgiem! Ale Lars Nordis był bliski czegoś, co według Kordova było osiągalne… zamrożenia istoty ludzkiej, która pogrążając się w śnie na nieokreślony czas. pozostawałaby przy życiu. I od kiedy skontaktowaliśmy się z Larsem, ciągle dostarczał nam nowych danych. — Ale dlaczego? — Jeśli Lars tak blisko współpracował z tą grupą, to dlaczego nie chciał się do niej przyłączyć? Dlaczego musieli mieszkać na farmie, przymierając głodem i stale trzęsąc się ze strachu przed łapanką? — Dlaczego tutaj nie przyszedł? — To pytanie Kimber jakby wyjął Dardowi z ust. — Powiedział, że będąc inwalidą chyba nie dałby rady tutaj dojść. Nie chciał spróbować aż do ostatniej chwili, kiedy już nie miało żadnego znaczenia, czy ktoś spostrzeże, że usiłuje tutaj dojść albo że doszedł. Nim znalazł rozwiązanie naszego problemu, sądził, że jest stale przez kogoś inwigilowany i że w tym samym momencie, kiedy on czy któreś z was zachowa się w niecodzienny sposób, inwigilator sprowadzi Ludzi Pokoju. Musieliście żyć na krawędzi strachu. — I była to bardzo wąska krawędź — dodał Dard. To co powiedział Kimber, było logiczne. Jeżeli Folley ich szpiegował, a musiał to robić, bo w przeciwnym razie nie zjawiłby się w stodole, to wydało mu się podejrzane, że nikt z Nordisów nie kręcił się jak zwykle koło domu. Lars nigdy by nie przeszedł tylu kilometrów. Tak, Dard zrozumiał, dlaczego brat zwlekał do momentu, gdy było już za późno. — Ale jest inna sprawa. — Kimber znów usiadł na taborecie i opierając łokcie na kolanach podparł rękami podbródek. — Co wiesz o Świątyni Głosu? Dard, wciąż pochłonięty problemem hibernacji, był zaskoczony. Dlaczego Kimber wypytuje go o największą tajemnicę pobliskiego centrum Paxu? „Głos” był gigantycznym komputerem, do którego przedstawiciele Paxu wprowadzali dane, by po ich przetworzeniu otrzymać dyrektywy umożliwiające sprawowanie kontroli nad tysiącami podległych im osób. Wiedział, co to jest „Głos”, musiał co nieco słyszeć na ten temat. Jednak wątpił, by jakikolwiek Wolny Naukowiec lub współpracownik w rodzaju ludzi wyjętych spod prawa, ośmielił się zbliżyć do „Świątyni”, w której był zainstalowany komputer. — To jest centrum Paxu… — zaczął, ale pilot natychmiast mu przerwał. — Chodzi mi o to. żebyś własnymi słowami opisał to miejsce. Dard zamarł. Miał nadzieję, że opanuje ogarniającą go panikę. Skąd wiedzieli, że był w Świątyni? Dzięki tajemniczej aparaturze, która przeszukała jego pamięć, gdy był nieprzytomny? — Byłeś tam… dwa lata temu — nie ustępował Kimber. — Tak, byłem. Katia chorowała i tylko tam mogłem dostać lekarstwa, gdybym miał „kartę zaufania”. Złożyłem wizytę Siódmego Dnia, ale kiedy pokazałem kartę wstępu do Koła, zaczęli mi zadawać za dużo pytań. Nie dostałem karty. Kimber skinął głową. — W porządku, chłopcze. Nie oskarżam cię o to, że jesteś wtyczką Paxu. Gdybyś był, ostrzegłby nas aparat ekstrakcyjny. Lecz istnieje powód, dla którego chcę poznać Świątynię Głosu. A teraz opowiedz mi ze wszystkimi szczegółami, co zapamiętałeś. Dard zaczął opowiadać. Doszedł do wniosku, że ma dobrą pamięć. Przypomniał sobie, ile zrobił kroków wchodząc na wewnętrzny dziedziniec, cytował niemal słowo w słowo to wszystko, co w tym szczególnym Siódmym Dniu powiedział wiernym „Uwieńczony Laurem” mówca. Gdy skończył opowieść. Kimber patrzył na niego z wyrazem twarzy, w którym zdumienie mieszało się z zachwytem. — Mój Boże, dzieciaku, w jaki sposób po tak krótkiej wizycie wszystko zapamiętałeś? Dard uśmiechnął się. — Co gorsza, niczego nie mogę zapomnieć. Mogę panu opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami o każdym dniu. który przeżyłem po pogromie. Zanim — dotknął ręką głowy — zanim z jakichś powodów to wszystko stanie się mniej wyraziste. — Wielu z nas wolałoby raczej nie pamiętać tego, co się potem stało. Władzę objęła banda fanatyków, przejęły ją siły Renziego. które opanowały świat, i wszystko z trzaskiem runęło. Zorganizowaliśmy się zgodnie ze zbiorowym rozsądkiem, żeby ratować życie. Teraz nic nie możemy zrobić dla reszty ludzkości, będąc jedynie garstką wyjętych spod prawa, ukrywających się na dzikim odludziu. Za głowę każdego mieszkańca Szczeliny wyznaczono olbrzymią nagrodę. Całe paxowskie towarzystwo bardzo chciałoby zrobić na nas obławę. Ale my planujemy ucieczkę. I dlatego musimy skorzystać z pomocy Głosu. — Głosu? Kimber nie zwrócił uwagi na pytanie chłopca. — Wiesz, co to jest Głos. prawda? Komputer, sztuczny mózg, który odpowiada na ich pytania. Nakarm go danymi, on przetworzy liczby, po czym wyrzyga odpowiedź dotyczącą każdego problemu, którego rozwiązanie zajęłoby człowiekowi kilka miesięcy lub lat. Wyznaczenie kursu lotu w przestrzeń kosmiczną, który nas wyniesie do słońca podobnego do gwiazdy Sol, i dzięki któremu znajdziemy się w przyjaznym nam świecie, przekracza nasze możliwości. Mamy dane i wszystkie drobne obliczenia, ale Głos musi je nam opracować! Dard wpatrywał się wytrzeszczonymi oczami w tego szaleńca. Nikt poza tymi nielicznymi Ludźmi Pokoju, którym przyznawano status „Laureata”, nie ośmielał się zbliżyć do wewnętrznego sanktuarium, gdzie mieścił się Głos. Dard nie przypuszczał, że Kimber zaproponuje, by się tam dostać i zaprząc komputer do nielegalnych operacji. Kimber nie wyrażał zainteresowania dalszymi informacjami, więc Dard też już o nic nie pytał. W kilka godzin po tym, gdy mu pokazano tę dziwną, wystającą ze skały i podobną do plastra miodu fortecę, prawie o niej zapomniał. Kimber był eskortą i przewodnikiem po wąskich przejściach: pozwalał Dardowi zaglądać do ogrodów wodnych, dziwnych laboratoriów i nawet raz spojrzeć z punktu widokowego na statek gwiezdny. — Nie jest zbyt duży, prawda? — zauważył pilot przyglądając się ze zmarszczonymi brwiami srebrzystej strzale. — Ale to najlepsze nasze dzieło. Rdzeniem statku jest eksperymentalny moduł, zaprojektowany tuż przed pogromem do przeprowadzania prób na planetach. Na początku zamieszek przetransportowano tutaj najważniejsze części, i od tamtej pory go budujemy. Nie. statek nie był duży. Prawdę mówiąc, Dard nie wiedział, gdzie się na nim pomieszczą wszyscy mieszkańcy Szczeliny, niezależnie od tego, czy stosowano by budzenie z hibernacji, czy nie. Ale głośno o tym nie wspomniał, natomiast zauważył: — Nie wiem, jak wam się udało to wszystko tak długo utrzymać w tajemnicy. Kimber uśmiechnął się. — Mamy kilka sposobów. Co myślisz o tym? — Wyjął rękę z kieszeni spodni. Na jego dłoni leżała płytka błyszczącego metalu. — To, mój chłopcze, jest złoto! Ponad sto lat temu ta odrobina była bardzo cenna, ponieważ rządy poukrywały zapasy złota i ściśle kontrolowały jego wydobycie. Ale złoto nie straciło swej magicznej siły. W tych górach znaleźliśmy wiele metali, i chociaż złoto jest nam tutaj niepotrzebne, wciąż ma wartość na zewnątrz. — Wskazał szczyt strzegący wejścia do Szczeliny. — Mamy kurierów zajmujących się handlem i opłaciliśmy ludzi w odpowiednich miejscach. Tak więc to wszystko jest zamaskowane. Gdybyś przeleciał helikopterem tę kotlinę, zobaczyłbyś jedynie to, co chcą ci pokazać nasi technicy. Nie pytaj mnie. jak to robią, chociażby w jaki sposób zakrzywiają promienie światła: to dla mnie zbyt skomplikowane. — Wzruszył ramionami. — Jestem tylko pilotem czekającym na rozkazy. — Ale jeżeli potraficie się ukrywać, to po co Ad Astra? Kimber podrapał się po brodzie. — Jest kilka powodów. Pax mocno trzyma całą władzę w rękach, więc Ludzie Pokoju nadużywają jej, by zlikwidować ostatnie ogniska oporu. Przez naszych posłańców i przekupionych ludzi z zewnątrz ciągle otrzymujemy ostrzeżenia, że specjalne brygady zbroją się i planują wielką obławę. Żyjemy tu jak królik, który ze strachu przed węszącym psem skulił się na dnie nory. Nie mamy czasu na nic poza statkiem, przygotowując się do wykorzystania nikłej szansy na inna przyszłość, którą nam oferuje ten pojazd. Lui Skort, lekarz interesujący się historią, przewiduje, że Pax będzie jeszcze istniał pięćdziesiąt, do stu lat. A Szczelina nie może istnieć tak długo. Więc staramy się wykorzystać szansę, która jest jedną szansą na milion. Może nie znajdziemy innej, podobnej do Ziemi planety, może nie przeżyjemy tej podróży. No cóż, sam możesz sobie dopowiedzieć inne „ale”, „jeżeli” i „gdyby”. Dard wciąż wpatrywał się w gwiezdny statek. Tak, tysiąc szans niepowodzenia przeciwko jednej lub dwóch sukcesu. Ale jaka przygoda! I być wolnym, znaleźć się daleko od mrocznego bagna, które hamowało rozwój umysłowy i podsycało ludzki strach, znaleźć się wśród gwiazd! Usłyszał cichy śmiech Kimbera. — Ciebie też to wzięło, chłopcze, prawda? No dobrze, trzymaj za nas kciuki. Jeżeli sprawdzi się odkrycie twojego brata, jeżeli Głos nada nam właściwy kurs, jeżeli nowe paliwo opracowane przez Tanga rzeczywiście wyniesie statek na odpowiednią wysokość, to polecimy! Kimber był chyba przekonany, że teraz Dard ośmieli się zadać to drugie pytanie. — Statek nie jest zbyt duży. W jaki sposób upakujecie wszystkich ludzi? Pilot po raz pierwszy nie spojrzał mu w oczy. Szpicem zniszczonego buta kopnął z wściekłością niewinny stół. — Zapakujemy więcej osób. niż się spodziewasz patrząc na statek, jeżeli będziemy mogli wykorzystać hibernację. — Ale wszystkich nie zabierzecie — upierał się Dard. odczuwając potrzebę poznania prawdy. — Nie wszystkich — zgodził się Kimber z jawną niechęcią. Dard przymrużył oczy, ale tym razem gładką, srebrną sylwetkę gwiezdnego statku przysłoniła mu jakaś mgła. Nie miał zamiaru dalej pytać. Nie było takiej potrzeby, i nie pragnął usłyszeć szczerej odpowiedzi. Zmienił nagle temat. — Kiedy chcecie spróbować dostać się do Głosu? — Kiedy tylko otrzymam informację od Tasa… — A czego byś chciał się dowiedzieć od Tasa? — doszedł głos zza pleców Darda. — Że udało mu się doszukać sensu w bełkocie i „kopiących nogach” oraz w całej reszcie dziwacznej łamigłówki, którą ten młody człowiek zaśmiecił sobie głowę? Sim, jeżeli jest to to, na co czekałeś, nie musisz dłużej czekać! To ma sens, i dzięki Larsowi Nordisowi oraz naszym posłańcom — Kordov uspokajająco ścisnął ramię Darda — możemy teraz wystartować, kiedy tylko będziemy chcieli. Czekamy jedynie na to, że wykonasz swoje zadanie w tej operacji. — Całkiem nieźle. — Kimber chciał się odwrócić, ale Dard złapał go za ramię. — Proszę posłuchać. Pan nigdy nie był w Świątyni Głosu. — Oczywiście, że nie — wtrącił się Tas. — Przecież nie jest szaleńcem. Czy wkłada się rękę w rozżarzone do czerwoności imadło? — A ja byłem. Nie znam się na komputerowych obliczeniach, ale mogę pana tam zaprowadzić i wskazać drogę powrotną. I co nieco wiem o formalnościach urzędowych… Kimber otworzył już usta. żeby odmówić chłopcu, ale Pierwszy Naukowiec wyprzedził pilota. — Sim, on ma rację. Jeśli młody Nordis już tam był, to może się przydać bardziej niż ktokolwiek inny. Poza tym w tym przebraniu, które przygotowałeś, będzie mniej ryzykował. Pilot zaczął się zastanawiać, i Dard był już przygotowany na zdecydowaną odmowę. Jednak w końcu Kimber nieznacznie skinął głową. Tas popchnął Darda. żeby za nim poszedł. — No, idźcie. Ale uważaj, żeby Kimber wrócił w całości. Sami dajemy sobie radę z wieloma rzeczami, ale on jest jedynym naszym pilotem kosmicznym, jedynym doświadczonym nawigatorem. Dard szedł za Kimberem skalnymi korytarzami przez labirynt pomieszczeń mieszkalnych, aż dotarli do wykutych w kamieniu schodów. Schody prowadziły do obszernego pomieszczenia, w którym stał helikopter noszący wszystkie znaki identyfikacyjne maszyny Paxu. — Poznajesz? Bawiłeś się z nim w berka w kotlinie. A teraz wskakuj do środka! Kimber wyjął z helikoptera zwinięte w tobołek ubranie i rzucił Dardowi. Chłopiec założył czarno–biały kombinezon Ludzi Pokoju i zapiął go, jednocześnie zaciskając pas z przytroczonym pistoletem. Kombinezon był za duży, ale w wieczornym półmroku można było tego nie zauważyć. Żeby mieć jakąkolwiek szansę, musieli dostać się do Głosu w nocy. Dard ostrożnie usiadł przy pilocie we wnętrzu helikoptera. Szyberdach odsunął się, odsłaniając niebo. Gdy Dard dyskretnie zacisnął ręce na brzegu siedzenia, Kimber zapalił silnik. Dard mocno przywarł do fotela i maszyna wolno uniosła się w powietrze. ROZDZIAŁ 5 NOCNA WIZYTA Dard przyglądał się krajobrazowi, nad którym leciał helikopter. Pokonanie wiodącej wśród gór drogi, którą przeszli z Dessie, teraz zajęło zaledwie kilka minut. Był pewien, że widzi ślady, które zostawili w śniegu. Maszyna wzniosła się tak wysoko, że Dard nie mógł dostrzec jaskini. Po chwili po raz pierwszy przypomniał sobie Sacha. Tam w dole. na stromym stoku posłaniec pokazał mu drogę ucieczki. — Miał pan jakąś wiadomość od Sacha? — Niepokoił się o tego rozważnego człowieka. Kimber nie odpowiedział od razu. Gdy się odezwał. Dard wyczuł rezerwę w tonie jego głosu. — Jeszcze nie. Nie zameldował się w żadnym z naszych punktów kontaktowych. Przypomina mi to… Pilot skierował helikopter na prawo i zaczęli się oddalać od ścieżki, którą Dard szedł w góry. Nie wiadomo dlaczego ucieszył się, że nie przelecą nad zwęglonymi ruinami zagrody. Po przeleceniu kilku kilometrów zaczęli krążyć nad innym gospodarstwem, będącym w o wiele lepszym stanie niż ta, w której mieszkała rodzina Nordisów. Zabudowania pyszniły się takim dobrobytem mieszkańców cieszących się najwidoczniej łaskami Paxu, że Dard był zdumiony, iż Kimber tutaj przyleciał. Jedynie ludzie mający wspaniałe perspektywy pod nowymi rządami mogli utrzymywać budynki w tale dobrym stanie. Kłęby dymu z komina świadczyły o cieple i dostatku żywności w tym domu, o lepszych warunkach bytowych, które były dostępne jedynie dla wiernych zwolenników Paxu. A jednak Kimber bez wahania wylądował, sadzając helikopter na ubitym śniegu w pobliżu domu. Jednak pilot nie opuszczał maszyny. Drzwi domu otworzyły się i na podwórze wyszedł mężczyzna w samodziałowym ubraniu „aprobowanego” mieszkańca lądu, sądząc z zewnętrznych oznak — drugi Folley. Coraz bardziej zaniepokojony Dard przez moment był skłonny niedowierzać Kimberowi, gdy okrągła twarz mężczyzny przylgnęła do szyby helikoptera. Bladoniebieskie oczy przemknęły po obu pasażerach, i Dard nie mógł nie zauważyć, że się nieco rozwarły, gdy mężczyzna przeniósł wzrok z kamiennej twarzy Kimbera na jego błyszczący kombinezon. Człowiek odwrócił się i fuknął na nadbiegającego z wyszczerzonymi kłami psa. — Już czas? — zapytał. — Tak — odparł Kimber. — Jeśli możesz, zbieraj się wieczorem, Harmon. — Już spakowaliśmy trochę dobytku. Chłopcy oczyścili drogę… Znów spojrzał na Darda. — Co to za chłopak? — Brat Nordisa. Przedostał się do nas z jego córką. Lars nie żyje… była obława. — Wiem. Słyszałem, że wszyscy… że wszystkich Nordisów złapano. Cieszę się, że to nieprawda. No dobrze… wkrótce się zobaczymy… Skinął na pożegnanie ręką i zawrócił do domu. Kimber zapalił silnik i oderwali się od ziemi. — Nie sądziłem… — zaczął Dard. Kimber uśmiechnął się. — Nie sądziłeś, że taki facet jak Harmon może być naszym człowiekiem? Tu i ówdzie mamy bardzo dziwne kontakty. Mamy ludzi jeżdżących ciężarówkami i takich, którzy przed pogromem byli wybitnymi naukowcami. Santee był podoficerem starej armii, potrafi czytać i podpisać się, a dzisiaj jest ekspertem do spraw broni, i dla nas jest tak samo ważny jak Tas Kordov, jeden z najwybitniejszych biologów na świecie. Pytamy człowieka tylko o jedno: czy wierzy w prawdziwą wolność. Harmon bardziej nam się przyda w przyszłości. Udało nam się wyhodować jadalne rośliny wodne: jadłeś u nas jeden czy dwa posiłki i znasz ich smak, ale poczciwy rolnik nauczy nas lepszych sztuczek. Ponadto Harmon jest asem, którego cały czas trzymamy w rękawie. On z żoną, ich syn i dziewczynki — dwojaczki od ponad pięciu lat świadczą nam pewne usługi i wspaniale się spisują. Ale jestem przekonany, że z ulgą przyjął wiadomość, iż to się kończy. Trudno prowadzić podwójne życie. A teraz do dzieła. Helikopter obrócił się i zgodnie z planem poleciał na zachód w chmurach podświetlonych promieniami zachodzącego słońca. W kabinie było ciepło, a tak czystego ubrania wychudzony Dard nie miał na sobie od lat. Chłopiec rozluźnił się w wyściełanym fotelu, ale w głębi duszy odczuwał podniecenie, nad którym przestał już dominować strach: dodawała mu otuchy pewność siebie Kimbera i jego przekonanie, że misja się uda. W dole biegła wstążka szosy pokrytej ubitym śniegiem i dzięki temu przejezdnej. Dard próbował rozpoznawać punkty orientacyjne. Jednak nigdy nie oglądając tego krajobrazu z powietrza, mógł się jedynie domyślać, że do miasta prowadzi ich ta sama droga, która łączy gospodarstwo Folleya z walącą się zagrodą Nordisów, a potem biegnie przez wieś sąsiadującą już ze zniszczonym w trakcie Spalenia miastem. Do głównej szosy dochodziła inna, pełna kolein wiejska droga, i Dard rozpoznał jej krzywiznę. To droga Folleya! Była najwidoczniej bardzo zjeżdżona od czasu burzy śnieżnej. Przez moment pomyślał, czy Lotta dotrzymała obietnicy i wróciła do spróchniałego drzewa z jedzeniem dla Dessie. Dessie! Dessie! W nadziei, że nie zdradzi Kimberowi utajonego problemu, który go gnębił od chwili, gdy zobaczył gwiezdny statek, powiedział: — W Szczelinie nie widziałem w ogóle dzieci. Kimber był pochłonięty prowadzeniem maszyny, i gdy się odezwał, ton jego głosu zdradzał lekkie roztargnienie. — Jest tylko dwoje. Córeczka Carlee Skort ma trzy lata, a chłopiec Winsonów prawie cztery. Bliźniaczki Harmonów chyba dziesięć, ale nie mieszkają w Szczelinie. — Dessie kończy sześć lat. Kimber uśmiechnął się. — Inteligentne i sprytne maleństwo, prawda? Kiedy przekonaliśmy ją, że wyzdrowiejesz, zaopiekowała się nią Carlee. Słyszałem, że Dessie rządzi w przedszkolu. Carlee była zaskoczona, że to takie mądre dziecko. — Dessie jest bardzo poważna — stwierdził zamyślony Dard. — I dojrzała jak na swój wiek. A także utalentowana. Przyjaźni się ze zwierzętami, i to nie domowymi, ale dzikimi. Widziałem, jak do niej podchodzą. Twierdzi, że zwierzęta mówią. Czy nie powiedział za dużo? Czy nie scharakteryzował Dessie jako dziecka, które nie nadaje się do towarzystwa na statku gwiezdnym, gdzie za ważną osobę uważa się rolnika? Ale z pewnością przyszłość dziecka jest więcej warta niż przyszłość osoby dorosłej! Dessie koniecznie musi być wzięta pod uwagę! — Carlee też sądzi, że Dessie jest poważna. — Zabrzmiało to niezbyt zobowiązujące. Co prawda Dard nie znał Carlee, ale jej opinia o Dessie podniosła chłopca na duchu. Kobieta, zwłaszcza kobieta mająca własne dziecko, zrozumie, że Dessie załamałaby się nerwowo. Jeśli chodzi o niego samego, postanowił nie martwić się na zapas. Zaczął obserwować ginącą w mroku drogę i skupił się na bieżących problemach. — Lądowisko dla helikopterów znajduje się za Świątynią. I nie powinien pan przelatywać nad budynkiem: nic nie może unosić się ponad świętym dachem. — To okrążymy ją. Nie ma sensu ryzykować. Lądowisko jest dobrze strzeżone? — Nie wiem, wstęp na nie mają tylko Ludzie Pokoju. Ale myślę, że w ciemnościach i tym helikopterem… — Możemy nadrabiać bezczelnością? Miejmy nadzieję, że nie zapytają mnie o sygnały rozpoznawcze. Spróbuję wylądować na samym skraju, w najbardziej zaciemnionej części… jeżeli nie mają reflektorów… — Miejskie światła! — przerwał mu Dard wpatrując się w żółte plamy na dole. — Świątynia jest na tym wzniesieniu z południowej strony. Niech pan popatrzy! Była niezła widoczność. Dostrzegli żółtawe światełka, sączące się z okien domów mieszkalnych. Ale za nimi biły w granatowe niebo pasma oślepiającego błękitu i bieli. Kimber okrążył wielką budowlę. Świątynia zajmowała jedną trzecią wzniesienia, które wyrównano tak. że było szeroką platformą. Za gmachem rozpościerała się oświetlona przestrzeń, gdzie zobaczyli rząd helikopterów. — Dziesięć — policzył Kimber. Oświetlenie deski kontrolnej wydobywało z cienia pokrytą zmarszczkami twarz. — Myślałem, że mają więcej maszyn. Tutaj jest centrum kontroli i nocą rzadko latają, przynajmniej nie latali dawniej. — Ale teraz latają. Zaatakowali nas w nocy. — W każdym razie im rzadziej, tym lepiej. Spójrz na ten długi cień, musiał się przepalić reflektor. Spróbuję tam wylądować. Gdy maszyna zwolniła, Dardowi wydawało się. że raczej unoszą się w powietrzu, niż posuwają do przodu. Wokół nich zrobiło się jaśniej, i po chwili podwozie miękko dotknęło ziemi. Kimber mocno uścisnął mu dłoń. — A teraz, chłopcze, posłuchaj — mruknął pilot. — Masz przy pasie pistolet. Strzelałeś z takiej broni? — Nie. — Celowanie i naciśnięcie spustu nie wymaga specjalnej wprawy. Ale dopóki cl nie powiem, nie rób tego. Mamy tylko po dwa naboje, i nie możemy ich zmarnować. Nic, absolutnie nic nie może nam przeszkodzić w złożeniu wizyty Głosowi! — stwierdził stanowczym tonem Kimber. To zabrzmiało jak rozkaz wydany nie tylko chłopcu, lecz także przeznaczeniu czy szczęściu. — Wycofując się stamtąd, być może, będziemy musieli strzelać, chociaż mam nadzieję, że nie okaże się to konieczne. Naszą nadzieją będzie więc broń. Ale żeby się tam dostać, musimy blefować. Ludzie Pokoju zgromadzili resztki wynalazków sprzed pogromu, odnotował Dard idąc z Kimberem wolnym krokiem przez płytę lądowiska, ale nie utrzymywali urządzeń w należytym stanie. Nie paliło się kilka reflektorów, pod butami trzeszczał spękany beton. Widocznie w obozach pracy zostało niewielu techników. Któregoś dnia nie wystartuje ani jeden helikopter, przepali się ostatni reflektor. Czy przywódcy Paxu pomyśleli o tym? A może w ogóle ich to nie obchodziło? Stare miasta, dzieło inżynierów i techników, zamieniły się w rumowiska, w których mieszkały nietoperze i ptactwo. Pozostały jedynie brudne, zacofane wioski, otoczone polami, których obrzeża porastały dzikie zarośla dochodzące do ludzkich siedzib. Jak dotąd, na nikogo się nie natknęli, ale już podchodzili do zachodniej bramy Świątyni, przy której stała straż. Dard wyprężył się i podniósł głowę, zdobywając się na butę, która osłaniała Ludzi Pokoju tak szczelnie jak jaskrawy mundur. Kimber przyjął właściwą postawę. Kroczył z diaboliczną miną przystającą Laureatowi. Dard robił wszystko, żeby się do niego upodobnić. Chłopak nie mógł jednak stłumić cichego westchnienia ulgi, gdy przepuściła ich straż i przeszli przez próg bramy. Oczywiście, do sanktuarium Głosu było jeszcze daleko. Wiedza Darda o tym miejscu pozwalała im dotrzeć jedynie do drugiego dziedzińca. Kimber zatrzymał się i złapał chłopca za rękaw. Zbiegając z oświetlonej ścieżki, ukryli się w cieniu jednego z masywnych filarów. Przed nimi rozpościerał się wewnętrzny dziedziniec, na którym zbierał się lud; wkrótce miało się odbyć takie zgromadzenie, podczas którego wysłuchiwano, jak to określił Renzi, mądrości wygłaszanych przez jednego z Laureatów. Teraz dziedziniec był pusty. Po zmroku ci, którzy nie byli „Oddani Wewnętrznemu Pokojowi” nie ośmielali się wchodzić do Świątyni. Całe przedsięwzięcie stawało się więc bardziej ryzykowne, ponieważ byli sami wśród Ludzi Pokoju i nie znając ich zwyczajów mogli się zdekonspirować. Dard zacisnął rękę, ale nie sięgnął po broń. — Gdzie jest Głos? Chłopiec wskazał sklepione przejście po drugiej stronie wewnętrznego dziedzińca. Za nim znajdowało się to, czego szukali, ale nie był pewny gdzie. Kimber zaczął się przemykać od filara do filara, a Dard za nim. Dwa razy zamarli na odgłos kroków dochodzących z dziedzińca. Przechodzili Ludzie Pokoju, potem dwóch Laureatów, a gdy znaleźli się w pobliżu przejścia, minęło ich dwóch powłóczących nogami niewolników, niosących skrzynię i pilnowanych przez strażnika. Kimber oparł się plecami o filar i przyciągnął do siebie Darda. — Duży ruch. — Jego szept zmieszał się ze śmiechem, i Dard zobaczył w oczach pilota figlarne ogniki. Przeczekali, aż przejdą niewolnicy i strażnik, po czym śmiało wyszli na otwartą przestrzeń i zniknęli w bramie. Znaleźli się w słabo oświetlonym korytarzu, który załamywał się w regularnych odstępach: mijali otwarte drzwi, przez które padało na podłogę jasne światło, będące pułapką dla przechodniów. Ale Kimber szedł pewnym krokiem człowieka, który miał prawo tutaj być. Nie próbował zaglądać do bocznych pomieszczeń, jak gdyby oglądał ich wnętrza tysiąc razy. Dard nie mógł wyjść z podziwu dla pewności siebie pilota. Czy w tym labiryncie znajdował się Głos? Nie podejrzewał, by to wszystko umieszczono poza wewnętrznym dziedzińcem. Nim zbliżyli się do końca korytarza, Kimber zwolnił krok i zaczął się rozglądać. Ostrożnie poruszył klamką w zamkniętych drzwiach, które bezszelestnie się otworzyły, odsłaniając widok na wiodące w dół schody. Na twarzy Kimbera pojawił się uśmiech. — Na dół. To musi być tam… — bezgłośnie wyszeptał. Podchodząc do skraju klatki schodowej zajrzeli do pieczary, której mrok rozpraszało jedynie sączące się z zewnątrz światło. Wykop biegł w dół, głęboko wrzynając się we wzniesienie, na którym stała Świątynia. Na samym dnie pieczary znajdował się Głos — pozbawiona twarzy, milcząca, ale potężna góra metalu. U stóp schodów stali strażnicy, jednak ich postawa nie wskazywała na to, by obawiali się, że zostaną wezwani do jakichkolwiek obowiązków. Na krzywej ławce przed klawiaturą z tarczami i dźwigniami wyciągnął się trzeci mężczyzna w szkarłatno–złotej tunice Laureata drugiego kręgu. — Nocna zmiana — Kimber szepnął na ucho Dardowi, po czym usiadł na platformie i zaczął zdejmować buty. Po chwili wahania Dard wziął przykład z pilota. Kimber, z kołyszącymi się w ręce butami, zaczął bezszelestnie schodzić na dół, trzymając się blisko ściany. Ale nie wyjmował z kabury pistoletu, więc Dard również nie sięgał po broń. Komorę wypełniał jednostajny szum wnętrzności Głosu, który odbijał się spotęgowanym echem po obszernym, wysokim wnętrzu. Kimber długo się ociągał. Dardowi wydawało się. że zbyt długo, przed zejściem na dół. Gdy jeszcze byli na ostatniej kondygnacji schodów, pilot przyciągnął chłopca i zbliżył wargi do jego ucha. — Ja załatwię tego faceta na ławce. Potem zajmiemy się pozostałymi… Mówiąc to. wymachiwał butami. Cztery stopnie… pięć, bezszelestnie skradali się w dół. Kimber wyciągnął pistolet i nacisnął spust. Bezgłośny promień trafił w cel. Mężczyzna na ławce zwinął się i odwrócił w ich stronę straszliwie wykrzywioną twarz, a potem runął na podłogę. W tym samym momencie Kimber wybił się w powietrze i rzucił na dół. Gdy rozległ się przerażający krzyk. Dard poszedł w ślady pilota. Chłopiec zderzył się z drugim strażnikiem i obaj padli na podłogę, wściekle szarpiąc się i okładając kopniakami. Uchylając się przed ciosem, Dard uderzył przeciwnika w twarz złożonymi butami. Zadał jeszcze trzy mocne uderzenia, gdy ktoś go schwycił za ramię i odciągnął od nieprzytomnej ofiary. Kimber z surowym wyrazem oczu potrząsnął rozwścieczonym walką chłopcem. Gdy z Darda wyparowała wściekłość, pytająco spojrzał na pilota. Związali leżące bez ruchu ofiary ich własnymi pasami i sznurowadłami, po czym Kimber usiadł na ławce przed Głosem. Z kieszeni bluzy wyjął gruby plik papierów i rozłożył je na stromej klawiaturze, pod pierwszym rzędem przycisków. Dard denerwował się, uważając, że pilot zbyt długo grzebie w papierach. Ale chłopak był na tyle przytomny, by milczeć, gdy Kimber zatarł ręce, jak gdyby wycierał pot, a potem zaczął uważnie przyglądać się po kolei rzędom przycisków, z których każdy był oznaczony innym znakiem. Nie spiesząc się, pilot ostrożnie dotykał przycisków, włączając pierwszy, drugi, potem trzeci. Przyspieszył rytmiczny szum dochodzącego z Głosu, ogromny komputer zaczął ożywać. Kimber nacisnął klawisz wzbudzający pracę Głosu, jedynie od czasu do czasu zatrzymując pracę mechanizmu, by zerknąć do notatek, które błyskawicznie przekładał. Szum zamienił się w pulsujące buczenie, które, jak obawiał się Dard, musiało być wyraźnie słyszalne w Świątyni. Chłopiec wycofał się do klatki schodowej, bardziej zwracając uwagę na drzwi na górze, niż na Kimbera. Wyjął z kabury broń. Jak zauważył pilot, mechanizm broni był dziecinnie prosty: trzeba wycelować i nacisnąć spust: to dziecinnie łatwe. Miał do wykorzystania dwa pociski. Pieszcząc zimny metal zerknął w stronę Głosu. Na oświetlonej twarzy Kimbera ukazały się kropelki potu, i wciąż przecierał sobie ręką oczy. Skończył już tę część pracy, która do niego należała, i czekał, kiedy Głos przyswoi dostarczone mu dane i przystąpi do rozwiązywania problemu. Ale z każdą minutą przymusowego oczekiwania narastało grożące im niebezpieczeństwo. Jedna z ofiar przewróciła się na bok i sponad knebla, który wepchnęli jej do ust. spojrzała z nienawiścią na Darda. Buczenie komputera przycichło, zamieniając się w senne pomrukiwanie. W pieczarze nie było słychać żadnego innego dźwięku. Dard podszedł do Kimbera i dotknął jego ramienia. — Długo jeszcze? Kimber wzruszył ramionami nie spuszczając wzroku z ekranu nad klawiaturą. Podświetlony czworobok uparcie pozostawał pusty. Dard nie mógł spokojnie stać. Nie miał zegarka i wydawało mu się, że są tutaj zbyt długo: wkrótce mogło już świtać. Co się stanie, jeżeli za chwilę obejmie służbę nowa zmiana obserwatorów i strażników? Rozmyślanie przerwał mu ostry, natarczywy dźwięk. Zamigotał ekran. Wolno zaczęły się na nim ukazywać jakieś wzory, liczby i równania. Kimber w szalonym pośpiechu zaczął je zapisywać, sprawdzając i poprawiając każdy swój gryzmoł. Gdy zniknął z ekranu ostatni zestaw liczb, pilot zawahał się i wcisnął pojedynczy przycisk z prawej strony klawiatury. Moment oczekiwania, i na ekranie zabłysło pięć cyfr. Kimber odczytał je z westchnieniem ulgi. Schował arkusze z obliczeniami do kieszeni, po czym z uśmiechem pochylił się i nacisnął tyle przycisków, ile mógł jednocześnie dotknąć. Komputer znów przystąpił do pracy, ale Kimber nie czekając na odpowiedź podszedł do Darda. — Będą musieli rozwiązać niezłą łamigłówkę, jeśli się zorientują, że ktoś tu myszkował — wyjaśnił. — Nie odczytają tego. Nie sądzę, by któryś z tych głupców miał tyle wyobraźni, żeby się zorientować, po co przyszyliśmy. No. a teraz pośpieszmy się. chłopcze! Kiniber nadal takie tempo, że Dard z trudem za nim nadążał. Gdy stanęli przed drzwiami na korytarz, pilot zaczął nasłuchiwać. — Miejmy nadzieję, że wszyscy śpią kamiennym snem — szepnął. — Mieliśmy dzisiaj sporo szczęścia i jeszcze nie powinno nas opuszczać. Korytarz był tak samo pusty, jak wtedy, gdy się skradali do Głosu. Zniknęło kilka smug światła dochodzącego z bocznych pomieszczeń. Mieli przed sobą tylko trzy takie niebezpieczne plamy. Dwie minęli bez kłopotu, ale gdy weszli w trzecią, przeciął ją poruszający się cień: z pokoju wychodził mężczyzna. Miał na sobie purpurowo–zlotą tuniką, z taką ilością złoceń, jakiej Dard w życiu nie widział: najwidoczniej jeden z hierarchów. Wpatrywał się w nich ze zirytowaną i nieco podejrzliwą miną. — Pax! — to słowo zabrzmiało nie jak konwencjonalne, uprzejme pozdrowienie, lecz jak władczy rozkaz. — Co tu robicie, bracia? To pora nocnego czuwania… Kimber wycofał się w cień, a mężczyzna nieświadomie ruszył za nim, wychodząc na korytarz. — Co tu… — zaczął ponownie, gdy pilot obiema rękami złapał go za gardło, pozbawiając ofiarę powietrza. Dard złapał go za ręce. którymi usiłował się wyzwolić z uścisku Kimbera, i obaj zawlekli szamoczącego się jeńca przez sklepione przejście na słabo oświetlony dziedziniec. — Albo pójdziesz spokojnie — zasyczał Kimber — albo zostaniesz tu na zawsze. Szybko, wybieraj. Gdy Kiniber zwolnił uścisk, jeniec przestał się szamotać. — Po co brać go ze sobą? — zapytał Dard. Z twarzy Kirnbera zniknął sympatyczny uśmiech, co upodobniło go do warczącego wilka. — Asekuracja — padła zwięzła odpowiedź. —— Jeszcze się stąd nie wydostaliśmy. A teraz w drogę! — Popchnął mocno jeńca, a potem złapał go jedną ręką za kark, i cała trójka ruszyła w stronę zewnętrznej bramy i wolności. ROZDZIAŁ 6 PIĘĆ DNI, CZTERDZIEŚCI PIĘĆ MINUT Wejście na dziedziniec zewnętrzny zagradzała metalowa krata. Kiedy do niej podeszli, jeniec parsknął śmiechem. Szybko ochłonął ze strachu, i chociaż w rękach Kimbera był zupełnie bezbronny, ton jakim zadał pytanie świadczył, że odzyskał zimną krew. — W jaki sposób proponujesz przez to przejść? Pilot przyjął to pytanie niemal beztrosko. — Sądzę, że krata jest wyposażona w zamek zegarowy? Nie odpowiadając Kimberowi. Laureat zadał drugie pytanie: — Kim jesteś? — A jeśli powiem — buntownikiem? Ale była to myląca odpowiedź. Mężczyzna zacisnął zęby. — A więc — zaczął łagodnym półszeptem, który jednak zapowiadał okrutny odwet — Lossler się na to odważył? Lossler! Kimber nie miał czasu na pogawędkę. Wepchnął jeńca w otwarte ramiona Darda. po czym przy zamku w kracie zamontował czarny krążek. Rozległ się trzask, posypał się grad iskier. Kimber naparł ramieniem na zaporę i brama ustąpiła. Zabierając ze sobą jeńca wyszli na wolność, którą ofiarowała im noc. Miasto tonęło w ciemnościach rozpraszanych jedynie przez uliczne latarnie. Księżyc w pełni malował głębokie, czarno—białe półcienie na śniegu pokrywającym dachy i podwórka. — Marsz! — Kimber popchnął jeńca w kierunku lądowiska helikopterów.. Dard ruszył za nimi kłusem, nerwowo się rozglądając i wciąż nie mogąc uwierzyć, że się im udało. Zanim weszli na pokruszony beton lądowiska. Kimber pouczył Laureata. — Zabierzemy helikopter — wyjaśnił od niechcenia, jak gdyby omawiał nudne sprawozdanie — i kiedy już będziemy w kabinie, przestaniesz być nam potrzebny, zrozumiano? Tylko od ciebie zależy, w jakim stanie cię zostawimy… — Możesz powiedzieć ode mnie Losslerowi — odparł przez zaciśnięte zęby Laureat — że nie ujdzie mu to na sucho! — Tylko nam uchodzi na sucho, prawda? A teraz idź przed nami — jesteśmy przyjaciółmi, gdybyśmy natknęli się na straż. Odprowadzisz nas, i dłużej nie będziemy sprawiać kłopotu. — Chwileczkę — zaprotestował jeniec. — Po co tu przyszliście? — Po co przyszliśmy? To drugorzędny problem, i będziesz miał czas, żeby do rana go rozwiązać: jeśli ci się uda. Gdzie jest straż? Gdy jeniec nie odpowiedział, Kimber zadał mu cios, po którym Laureat nie mógł złapać powietrza. — Gdzie… jest… straż — lodowatym tonem powtórzył pilot, najwyraźniej tracąc cierpliwość. — Trzy straże… przy bramie i na patrolu — odparł jeniec przez zaciśnięte zęby. — Znakomicie. Następnym razem postaraj się szybciej odpowiadać. Przeprowadzisz nas przez bramę. Wysyłasz nas w specjalnej misji. W tym samym momencie, gdy Dard dostrzegł czarno–bialy płaszcz, padła komenda: — Stój! Kimber posłusznie zatrzymał trzyosobowy pochód. — Powiedz wasze hasło — szepnął. — Pax, bracia. Zaniepokojony Dard czekał, że jeniec ostrzeże wartownika. Ale Kimber musiał zastosować jakieś środki ostrożności, bo głos Laureata zabrzmiał całkiem naturalnie. — Laureat Dawson ze specjalnym zadaniem do Towarzystwa… Strażnik zasalutował. — Proszę przechodzić. Czcigodny Dawsonie! Dard trzymał się tuż za Kimberem i Dawsonem, starając się za wszelką cenę zachować postawę wojskową. Szedł prężnym krokiem aż do rzędu helikopterów. Po chwili Kimber zwrócił się do chłopca. — Jeszcze sprawa paliwa. Wskocz do tej maszynki i popatrz na górny wskaźnik w rzędzie zegarów, który jest naprzeciwko drążka steru. Jeśli znajduje się między liczbą czterdzieści i sześćdziesiąt, zawołaj mnie. Jeżeli nie, pójdziemy do następnej maszyny. Dard usiadł na fotelu i odszukał przycisk oświetlenia deski rozdzielczej. Między czterdzieści i sześćdziesiąt! Białe liczby tańczyły mu przed oczami, dopóki nie opanował nerwów. — Pięćdziesiąt trzy! — cicho zawołał. Dard nie miał pojęcia, co Kimber zamierza zrobić z Dawsonem. W tym momencie Laureat wyrwał się i rzucił na ziemię, próbując pociągnąć za sobą pilota. Jednocześnie zaczął krzyczeć, i jego wrzask musiał się nieść nie tylko przez lądowisko, lecz z pewnością docierał też do Świątyni. Dard rzucił się do drzwi helikoptera. Ale nim zdążył wyskoczyć, zobaczył, jak ręka Kimbera unosi się i błyskawicznie opada w śmiertelnym ciosie. Krzyk wzywający pomocy nagle ucichł i pilot podbiegł do maszyny. Dard miał opuszczoną głowę, gdy Kimber wgramolił się za deskę rozdzielczą. Gdy helikopter przechylił się, zaczęły trzaskać otwarte drzwi, dopóki Kimber ich nie zamknął. W chwilę potem, kiedy już unieśli się w powietrze, usłyszeli uderzenie pocisku w kabinę. Chłopiec obejrzał się z fotela, ciekaw, czy startuje za nimi helikopter. Czy zdążą uciec, zanim pościg usiądzie im na ogonie? — Szczęście nie trwa wiecznie — mruknął Kimber. — Co o tym sądzisz, chłopcze? Czyżby mieli jeszcze coś do nas? Teraz trudno byłoby się wymigać. Na niebie złowieszczo mrugnęło czerwone światło. — Startuje… błyskają światła płatów. — Światła płatów, hę? No już dobrze, dobrze, gdyby nawet, nie jesteśmy gapami. — Kimber przesunął w dół małą dźwignię. Dard dostrzegł kątem oka, że przestały migotać końce płatów ich helikoptera. Ale prześladowca nie wyłączył silnika… albo nie martwił się o to, że zdradzi swoją pozycję. — Mam tylko jedno pytanie’ — ciągnął dalej pilot, na w pół do siebie. — Kto to jest ten Lossler i dlaczego nasz drogi przyjaciel spodziewał się, że tamten narobi mu kłopotów? Jakieś konflikty między szychami Paxu — tak to mi pachnie. Szkoda, że wcześniej nie wiedzieliśmy o tym, że Lossler w coś się wplątał. — Czy ten konflikt zmieniłby coś w waszych planach? — Nie. ale przez kilka miesięcy mielibyśmy niezłą zabawę. I wygrywanie jednego ugrupowania przeciwko drugiemu mogłoby się nam opłacać. Tak jak dzisiaj, cała odpowiedzialność spadnie na Losslera, a nie na nas. Dzięki temu nikt nie będzie kręcił się w pobliżu Szczeliny w decydującym czasie, który nam tutaj pozostał. Co za… Kimber wychylił się do przodu, nagle skupiając uwagę na zegarach. Po chwili puknął w ten sam wskaźnik, który Dard sprawdzał przed startem. Wskazówka za popękanym szkiełkiem była tak samo nieruchoma jak cyfry, które przysłaniała. Kimber zmarszczył brwi. Ponownie popukał w szkiełko, usiłując potrząsnąć wskazówką. Po czym zagłębił się w fotelu. — Mój Boże — zauważył, jak gdyby mówił o rozgwieżdżonej nocy — dopiero teraz mamy problem. Ile zostało paliwa? Pełny bak, połówka, czy się kończy? Coś mi się wydawało, że wszystko idzie zbyt gładko. Teraz musimy chyba… Monotonnie pomrukujący silnik zakrztusił się, po czym znów zaczął normalnie pracować. Kimber z rezygnacją wzruszył ramionami. — To nie jest kwestia „musimy chyba”, ten kaszel zapowiada, że dalej pójdziemy na piechotę. Co z przyjacielem za nami? — Twardo się trzyma — musiał przyznać Dard. — No to robi się naprawdę bardzo przyjemnie. Udałoby się, gdyby nie ten cholerny księżyc. Bodaj kilka chmur na niebie. W tym momencie silnik postanowił znów się zakrztusić, ale tym razem powrót do normy trwał dłużej. — Jeszcze tylko trzy, cztery krople paliwa. Lepiej wylądować, nim maszyna zamieni się w naleśnik. Gdzie jest kawałek zaciemnionego terenu? O, drzewa! Jesteś pewien, że mamy za sobą tylko jeden helikopter? — Tak. — Dard obejrzał się, zanim odpowiedział. — Więc musimy wybrać gorsze rozwiązanie. No to do dzieła! Helikopter zniżył lot nad polem z dala od szosy, nad którą lecieli, i opadł ciężko na sporej zaspie. Za niskim murem rosła kępa drzew. Dard był pewny, że dojrzał za drzewami zarys domu. Wygramolili się na zewnątrz i przeskakując murek zaczęli brnąć w śniegu do zagajnika. Zza ich pleców doszedł warkot nadlatującego helikoptera. Ludzie z pokładu musieli dostrzec maszynę na ziemi, bo od razu skierowali się w jej stronę. — Ta dróżka prowadzi do domu — powiedział Dard, z trudem łapiąc powietrze, podczas gdy Kimber szedł dalej, chcąc się przedrzeć za cienką zasłonę drzew. — Znajdziemy tu jakiś transport? — Mieszkańcy lądu nie mają już samochodów. Folley miał kategorię AA. a Lotta mówiła, że dwukrotnie składał podanie o samochód i dwukrotnie mu odmawiano. Może konie… Kimber parsknął. — Konie, tego brakowało! Nawet nie wiem. gdzie ma głowę, a gdzie ogon! — Konno można szybciej stąd zwiać — powiedział Dard poślizgując się na oblodzonym śniegu i wpadając w iglasty gąszcz. — Pewnie wyślą za nami psy: jesteśmy bardzo blisko miasta. Kimber zwolnił tempo marszu. — Już zapomniałem o przyjemnościach cywilizacji — zauważył. — Często używają psów do tropienia ludzi? — To zależy od tego. jak ważny jest tropiony. — A my chyba jesteśmy teraz na pierwszym miejscu listy wrogów publicznych. Nie ma to jak zasłużyć sobie na psy i nie mieć mięsa do rzucania za sobą. No dobrze, podejdźmy do tego domu i zobaczmy, ile znajdziemy koni albo jakichś ich podróbek. Zatrzymali się na skraju zagajnika. W trzech oknach domu zapaliło się światło, które sięgając przez pokrytą śniegiem drogę oświetliło helikopter. Kimber zaśmiał się, chociaż nie było mu do śmiechu. — Ten facet przy maszynie wymachuje karabinem. — Chwileczkę! — Dard zatrzymał Kimbera, gdy ten chciał wyjść z zarośli. Tak, chłopiec miał rację — nadlatywał drugi helikopter! — Jeżeli w ogóle mają rozum — powiedział szeptem pilot — to wezmą nas w kocioł. Musimy zwiewać. Ale Dard szybko go pohamował. — Chce pan uciekać w stronę szosy? — zapytał chłopiec. — Oczywiście! Nie możemy teraz zabłądzić, a jedynym naszym przewodnikiem jest szosa. Chyba, że dobrze znasz ten teren i nie będziemy się błąkać po omacku. Dard przytrzymywał pilota obiema rękami. — Jest tylko jedna droga prowadząca w góry. Ale nie możemy nią iść. jeżeli… Chłopiec puścił Kimbera i podciągnął do góry skraj kurtki, którą miał na sobie; czarna kurtka miała białe lamówki. Zdrętwiałymi palcami odpiął guziki i rozsunął zbyt obszerne na niego ubranie. Nie mylił się! Na czarny materiał były naszyte takie same białe lamówki jak na mankietach i wysokim kołnierzu kurtki. Spodnie też były białe. Pośpiesznie przewrócił rękawy na drugą stronę. Kimber obserwował chłopca, dopóki się nie zorientował, o co chodzi, a po chwili i on przewrócił swój kombinezon na drugą stronę. Biel na tle bieli, jeśli nie zbłądzą, jeśli napastnicy nie sprowadzą psów, dawała jakąś szansę, że będą się mogli niepostrzeżenie wymknąć. W tym samym momencie, gdy stoczyli się do rowu przy szosie, wylądował drugi, helikopter. Wyskoczyło z niego i rozbiegło się wachlarzykiem, jak policzył Dard, co najmniej sześciu ludzi, którzy zaczęli ukradkiem przeszukiwać opuszczony przez zbiegów zagajnik. Dłużej nie zwlekając, uciekinierzy przedarli się przez suche zarośla wypełniające część rowu i postrzępiony żywopłot, który okalał pola. Gdy Dard pomyślał przez moment, że poczuje śmiertelne ukąszenie kuli, przebiegły mu ciarki po plecach. Dzisiaj śmierć była mu bliższa niż pilot, który kopnął chłopcu w twarz grudę śniegu. W jakiś czas później dotarli do wiejskiej drogi, i żeby się prześlizgnąć na drugą stronę, odważyli się wyjść na otwartą przestrzeń. Przeszył ich dotkliwy chłód. Kombinezony w ogrzewanej kabinie helikoptera wydawały się ciepłe, ale słabo chroniły przed mroźnymi powiewami wiatru, który zasypywał uciekinierów kłębami śniegu. Dard z niepokojem obserwował księżyc. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Ale chmury zapowiadałyby burzę śnieżną, a oni nie chcieli się znaleźć w śnieżycy na otwartej przestrzeni. Gdy Kimber zaczął biec susami, Dard bez trudu go dogonił. Nie miał pojęcia, jak daleko są teraz od Szczeliny. I ile czasu zajmie im powrót? Czy Kimber rozpozna wiodący wśród gór szlak? Sam mógł odnaleźć ścieżkę, która prowadziła od farmy w góry. Ale gdzie jest gospodarstwo? — Jak daleko jest z waszej zagrody do miasta? — Jakieś piętnaście kilometrów. Ale w takim śniegu… — Dard westchnął i nad jego głową ukazała się biała mgiełka. — Tak…śnieg. I później chyba będzie go więcej. Słuchaj, chłopcze, to ważne. Nie mamy zbyt wiele czasu… — Pewnie poczekają do rana. I jeśli zabiorą ze sobą psy… — Nie to miałem na myśli! — Dardowi wydawało się, że Kimber przestał się martwić o pościg, jak gdyby strach o własną skórę nie miał dla pilota żadnego znaczenia. — Najważniejsze jest co innego. Kurs lotu, który obliczył dla nas Głos… przed wyjściem zapytałem, jak długo będzie ważny. Odpowiedź brzmiała: pięć dni i dwie godziny. Teraz obliczyłem, że zostało nam pięć dni i czterdzieści pięć minut. Musimy w tym czasie wystartować w Kosmos, a jeśli nie zdążymy, trzeba będzie ponownie złożyć wizytę Głosowi. Prawdę mówiąc, myślę, że sytuacja jest beznadziejna. — Pięć dni i czterdzieści minut — powtórzył Dard. — Ale jeśli nawet przez cały czas będzie dopisywało nam szczęście, dotarcie do Szczeliny zajmie dwa. trzy dni. I nie mamy żywności… — Miejmy nadzieję, że Kordov wszystko tam przygotowuje — przerwał mu Kimber. — A od czekania tutaj nie przybędzie nam czasu. Chodźmy. W ciągu następnych kilku godzin dwa razy musieli się ukrywać przed nadlatującymi helikopterami. Lecące obok siebie maszyny uparcie patrolowały teren i wydawało się prawie niemożliwe, by uciekinierzy nie zostali zauważeni. Być może byli niewidzialni dzięki białym kombinezonom. Słońce było już wysoko, gdy Dard chwycił za koniec wystającego ze śniegu słupka i odwrócił się twarzą do drogi, którą oznaczał spróchniały palik. — Droga do naszej zagrody — oszczędnie cedził słowa, kołysząc się na nogach. Znaleźć się tak daleko od miasta w tak krótkim czasie. Musieli przelecieć helikopterem spory szmat drogi, zanim przymusowo wylądowali. — To na pewno wasz dom? Dard skinął głową wstrzymując oddech. — Hmmm. — Kimber wpatrywał się w gładką biel śniegu. — Ślady będą widoczne jak atrament na papierze. Ale nie ma rady. — Zastanawiam się. Dom jest spalony i nie znajdziemy tam żywności. — Masz do zaproponowania coś lepszego? — zapytał Kimber z ponurą miną. — Folleyowie. — Myślałem, że… — Folley nie żyje. Prowadził gospodarstwo z trzema niewolnikami. Jego syn przed miesiącem wyjechał i odbywa nowicjat w Paxie. Sądzę, że uda się nam tam dowlec i ich przechytrzyć. Powiemy, że nasz helikopter zepsuł się w górach i przychodzimy po pomoc. Kimber z ożywieniem zamrugał oczami. — Tym głupcom zdarza się to często. Ile osób może być w gospodarstwie? — Druga żona Folleya, jego córka i niewolnicy. Nie sądzę, żeby po wyjeździe syna zatrudnili nadzorcę. — I chętnie pomogą Ludziom Pokoju, którzy mają kłopot! Ale przecież oni cię znają… — Nigdy nie widziałem żony Folleya, nie odwiedzaliśmy się. A Lotta, no cóż, pozwoliła mi uciec. I mniej ryzykujemy niż wtedy, gdybyśmy poszli stąd prosto w góry. Powlekli się dalej. Przy końcu drogi Folleyów przewrócili nad drugą stronę bluzy, strzepując z nich śnieg. Wciąż byli wymięci i rozczochrani, ale można było to usprawiedliwić kłopotami ze śmigłowcem. — Przecież — zauważył Kimber, gdy wchodzili na niewielkie wzgórze w pobliżu domu Folleyów — Ludzie Pokoju niczego nie wyjaśniali mieszkańcom lądu. Jeżeli będziemy zadawać pytania i nie udzielać żadnych wyjaśnień, zagramy jedynie nasze role. Wszystko zależy od tego, czy słyszeli o pościgu… Z komina leciał dym, i Dard spostrzegł, że w oknie wychodzącym na drogę poruszyła się firanka. Zauważono ich. Lotta — teraz wszystko zależało od Lotty. Zerknął na Kimbera. Z jego ciemnej twarzy zniknął wesoły, pogodny uśmiech. To był twardy, muskularny facet, typowy Człowiek Pokoju, nie słuchający bzdur, które plotą mieszkańcy lądu. Nim zrobili dwa kroki wzdłuż drewnianej werandy osłaniającej cały bok domu, otworzyły się drzwi. Czekała na nich kobieta, która skubiąc poplamiony fartuch niepewnie się uśmiechnęła, demonstrując brak przedniego zęba. — Pax, szlachetni panowie. Pax. — Miała gruby, jak ona sama głos, w którym było więcej pewności siebie niż w wyrazie jej twarzy. Kimber wykonał gest. będący interpretacją własną oficjalnego pozdrowienia i odpowiedział bez namysłu „Pax” tonem pełnym wyższości. — To jest…? Kobieta wykonała groteskowy dyg, próbując okazać uprzejmość. — Farma Hewa Folleya, szlachetny panie. — A gdzie jest ten Folley? — Kimber; zapytał, jak gdyby oczekiwał, że nieobecny gospodarz zaraz się przed nim ukaże. — Nie żyje, panie. Zamordowali go bandyci. Chyba go zabili, bo… Ale proszę wejść, szlachetni panowie, proszę do środka… — Cofnęła się o krok, zostawiając przejście do otwartej kuchni. Zapach jedzenia sprawił, że Darda ścisnęło w gardle, a po chwili zebrało mu się na wymioty. Na brudnym stole stały grube półmiski pokryte zaschniętym tłuszczem, kubek z niedopitą ziołową herbatą, kawałki chleba, będące pozostałościami po śniadaniu. Nie zwracając uwagi na to, że kobieta nie dokończyła zdania, Kimber usiadł na najbliższym krześle i przysunął do siebie brudne talerze. Dard opadł na krzesło naprzeciwko pilota, szczęśliwy, że twarde drewniane siedzenie podparło jego dygocące ciało. — Macie jedzenie, kobieto? — zapytał Kimber. — Dajcie na stół. Przez kilka godzin błądziliśmy w tym wyludnionym terenie. Jest tu jakiś posłaniec, którego moglibyśmy wysłać do miasta? Popsuł się nam helikopter i musimy ściągnąć ekipę mechaników. Kobieta krzątała się przy kuchni, wbijając jajka, prawdziwe jajka, do brudnego rondelka. — Jedzenie, tak. szlachetni panowie. Ale gorzej z posłańcem. Od śmierci męża mam tylko niewolników, trzymam ich pod kluczem. Nie ma kogo posłać. — Nie macie syna? — Kimber wziął ze stołu kawałek chleba. Na głupkowatej twarzy kobiety pojawił się szeroki uśmiech. — Mam, szlachetny panie, mam syna. Ale miesiąc temu został wybrany przez Dom Gałązki Oliwnej. Teraz przygotowuje się, żeby wam służyć, szlachetny panie. Jeżeli spodziewała się, że ta informacja rozchmurzy miny gości i złagodzi ich szorstkie zachowanie, musiała być zawiedziona, ponieważ Kimber lekko uniósł brwi i powiedział: — Kobieto, sami nie możemy pójść do miasta. Naprawdę nie macie kogo posłać? — Jest Lotta. — Podeszła do drzwi i szorstkim tonem zawołała dziewczynę. — Po śmierci ojca musi obrządzać krowy. Ale do miasta daleka droga na piechotę, szlachetny panie. — To niech jedzie konno. A w jaki sposób wy się tam dostajecie, kobieto? — Kimber włożył sobie na talerz trzy jajka i podsunął półmisek Dardowi. który lekko oszołomiony taką obfitością jedzenia zawahał się przez moment, nim po nie sięgnął. — Mamy źrebaka. Mogłaby pojechać konno — niechętnie zgodziła się kobieta. — No to niech jedzie. Nie mam zamiaru czekać cały dzień na pomoc. Im szybciej pojedzie, tym lepiej. — Wołałaś mnie? Dard znał ten głos. Przez dłuższą chwilę nie podnosił głowy. Jednak czując wewnętrzny przymus, który wciąż kazał mu stawiać czoło niebezpieczeństwu, Dard spojrzał w oczy stojącej w drzwiach dziewczynie. Zaciskając palce zaczął przebierać widelcem po talerzu. Ale jej wyraz twarzy nie zmienił się i Dard miał nadzieję, że on też zachowuje kamienną minę. — Wołałaś mnie? — powtórzyła Lotta. Kobieta skinęła głową na Ludzi Pokoju. — Tym panom popsuł się helikopter. Chcą, żebyś pojechała do miasta i zawiozła wiadomość. Weź źrebaka i jedź. — W porządku. — Dziewczyna wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi. ROZDZIAŁ 7 BITWA PRZY TAMIE Dard machinalnie przeżuwał jedzenie, które już nie miało żadnego smaku. Gdy Kimber wbił widelec w gruby plaster szynki, chłopiec zapytał pilota: — Dać dziewczynie instrukcje, proszę pana? Kimber przełknął wędlinę. — Bardzo dobrze. Upewnij się, czy jest już gotowa, zamierzam tu czekać przez kilka dni. Niech powie szefowi pogotowia technicznego, że znajdzie nas przy helikopterze Tylko trochę odtajemy w cieple i zaraz wracamy. Ale im szybciej wyjedzie, tym szybciej zjawi się pomoc. Dard wyszedł na podwórze i zobaczył, że Lotta siodła konia. Słysząc skrzypienie jego butów na śniegu, obejrzała się. — Gdzie jest Dessie? Coś z nią zrobił? — Jest w bezpiecznym miejscu. Lotta uważnie przyjrzała się chłopcu i skinęła głową. — Mówisz prawdę, co? Rzeczywiście chcecie, żebym pojechała do miasta? Po co? Przecież nie jesteście Ludźmi Pokoju. — Nie. I im dłużej będziesz zwlekać z wyjazdem, tym lepiej. Ale posłuchaj… — Musiał w jakiś sposób ochronić Lottę. Jeżeli później będą ją podejrzewać, że pomogła uciekinierom, dziewczynę czeka marny los. — Kiedy dojedziesz do Świątyni i wszystko im opowiesz, dodaj, że wyglądamy podejrzanie. Nas już tutaj nie będzie. Lotta skinieniem głowy wskazała dom. — Nie ufaj jej. Ona nie jest moją matką i Folley też nie był naprawdę moim ojcem. Mój tata był krewnym Folleya, który chciał zabrać ziemię po tacie, i dlatego wzięli mnie do siebie. Nie ufaj jej, ona jest gorsza od Folleya. Nie będę się spieszyła i kiedy tam zajadę, zrobię tak, jak mówiłeś. Słuchaj, Dard: jesteś pewny, że Dessie nic się nie stanie? — Nie, jeżeli uda się nam do niej wrócić. Będzie mogła żyć tak, jak sobie wymarzyła… Dziewczyna uważnie wpatrywała się w niego małymi oczami osadzonymi w bladej, ziemistej twarzy. — Pamiętaj, obiecałeś! Musisz stąd uciekać i zabrać ją ze sobą. Już ja coś dla nich wymyślę. Nie jestem — nagle się do niego uśmiechnęła — taka głupia, na jaką wyglądam, Dard, nawet jeśli nie dorównuję Nordisom! Niezdarnie wgramoliła się na siodło i kiedy ściągnęła cugle, koń ruszył truchtem. Dard wrócił do domu, zasiadając do stołu z lepszym apetytem. Kimber kroił sobie olbrzymie kawały ciasta z jabłkami, zwracając się między jedną i drugą porcją do chłopaka. — Teraz jest jasny dzień, więc pomyślałem sobie, że możemy podjechać autobusem. Słuchajcie, kobieto — zwrócił się do niechętnej im gospodyni — możecie ich skierować do nas, jeżeli nie wrócimy? Dard szpicem buta kopnął ostrzegawczo Kimbera w nogę. Pilot potwierdził, że zrozumiał ostrzeżenie trącając go w łokieć. — W którym kierunku się udajecie? — zapytała kobieta. Dard pomyślał, że przestała się do nich zwracać z szacunkiem. Czyżby zaczęła podejrzewać, że nie gości dwóch nowych władców tego lądu? — Na północ. Zostawimy ślady, żebyśmy mogli po nich wrócić. Chyba dacie nam trochę jedzenia, to część zjemy w południe. Tylko przyślijcie ekipę techniczną. — Tak, szlachetni panowie. Jednak powiedziała to niechętnym tonem i bardzo długo odkładała kawałki zimnego mięsa oraz chleb. Albo był tak zdenerwowany, że tylko tak mu się wydawało, pomyślał Dard. Pół godziny później wyszli z domu. Trzymali się dróżki, a potem prowadzącej na północ szosy, aż w końcu doszli do lasku, który ich ukrył przed wzrokiem przypadkowego obserwatora. Wówczas Kimber obrócił się twarzą na zachód. — Teraz dokąd? — Pójdziemy szlakiem, który dalej, za ostrym zakrętem zawraca w góry — poinformował go Dard. — Przecina drogę ze starymi drzewami w pobliżu tego drzewa, przy którym spotkałem się z Sachem. — Dobrze. Powierzam ci obowiązki przewodnika. Ale pospieszmy się! Ta dziewczyna może szybko dojechać do… — Opóźni wszystko, co tylko będzie mogła. Ona wszystko wie… Kimber cicho gwizdnął. — To się przyda… jeśli istotnie działa na naszą korzyść. — Powiedziałem jej, że dzięki temu uratujemy Dessie. A ona martwi się tylko o Dessie. Ciepło, dobre jedzenie i krótki wypoczynek u Folleyów sprawiły, że nabrali ochoty i sił do marszu. Po dwóch nieudanych próbach Dard w końcu odnalazł drogę ze starymi drzewami. Wzdłuż niej ciągnęły się wydeptane w śniegu ślady, które pewnie zostawiła Lotta, domyślił się Dard. Kimber narzucił niezbyt forsowne tempo, zdając sobie sprawę ile pozostało jeszcze przed nimi kilometrów. Dłużej wypoczęli przy drzewie z dziuplą. W lesie panowała nienaturalna cisza, oślepiające promienie słońca odbijały się od śniegu, zmuszając piechurów do przymrużania oczu. W pobliżu drzewa zaczynały się ślady, które kiedyś pozostawił Dard z Dessie i Sachem. Na szczęście, pogratulował sobie chłopiec, dalej nie było śniegu i marsz wyboistą ścieżką nie sprawiał większego kłopotu. Ale obaj byli zmęczeni i mimowolnie zwolnili tempo, gdy wgramolili się na szlak prowadzący na szczyt kryjący w swoim wnętrzu jaskinię. Tam odpoczną, obiecał sobie wyczerpany Dard. Co jakiś zatrzymywali się, żeby coś zjeść, zaczerpnąć powietrza i szli ciągle dalej i dalej. Dard stracił poczucie upływu czasu i zamienił się w takiego samego robota, jak ten, którego ślady widniały na śniegu. Gdy dotarli do podnóża stromego zbocza, po którym mieli wdrapać się do jaskini, oparł się o drzewo. Na tle śnieżnej zaspy dostrzegł wykrzywioną ze zmęczenia twarz Kimbera, który stracił do reszty poczucie humoru. W panującej w tym momencie ciszy usłyszał odległy, bardzo słaby dźwięk, który doszedł do nich jedynie dzięki jakiemuś kaprysowi prądu powietrza — odgłos ujadania psa biegnącego świeżym tropem. Kimber gwałtownie uniósł głowę. Dard zwilżył suche wargi. Nad nimi wąskie wejście do jaskini! Bez słowa zaczęli zawzięcie wdrapywać się do góry. Ale coś się stało ze skałą, którą mieli przed sobą. Może oczy… ślepota śnieżna: Dard potrząsnął głową w nadziei, że zacznie wyraźnie widzieć. Jednak widok pozostał ten sam. Po trosze spodziewał się tego, co zobaczył docierając na samą górę. Chory, trzęsący się i bliski mdłości wpatrywał się w głazy i gałęzie zamykające wejście do jaskini, a po chwili zaczął wymiotować i przetoczył się na drugą stronę szczytu. Gdy wycierał sobie usta garścią śniegu, zjawił się Kimber. — No to już wiemy, co się stało z Sachem… Dard spojrzał na niego załzawionymi oczami. Pilot zacisnął zęby. — Zostawimy go tam, żeby odstraszał — wymamrotał Kimber — i ostrzegał. Musieli się zorientować, że to jedno z naszych stałych stanowisk. — Jak można coś takiego zrobić? — Słuchaj, chłopcze, ktoś wychodzi z jakąś ideą, która początkowo może wydawać się słuszna. Renzi nie był oszustem, w zasadzie to przyzwoity człowiek. Słyszałem jego wczesne przemówienia i zgadzałem się w większości z tym. co mówił. Ale nie uznawał, no cóż, „litości”, to najtrafniejsze określenie. Wszystkim chciał narzucić swój własny model życia, oczywiście, dla wspólnego dobra. A ponieważ był na swój sposób wielkim i szczerym człowiekiem, zdobył poparcie przyzwoitych ludzi. Mieli oni powyżej uszu wojny, i po szoku, jaki przeżyli w czasie Wielkiego Spalenia uwierzyli, że nauka prowadzi do zła. Wolni Naukowcy byli zbyt niezależni i organizowali się w zamknięte klany. Istniał rozdział między myślą i uczuciem. A człowiekowi łatwiej jest czuć, niż myśleć. Więc Renzi apelował do uczuć, które przeciwstawiał powściągliwości nauki. Przyłączyli się do niego inni fanatycy i ci, którzy chcieli za wszelką cenę dojść do władzy. Zawsze się znajdą tacy ludzie, o czym mogliśmy się właśnie przekonać. Są gorsi od zwierząt, bo one nie torturują innych zwierząt dla przyjemności. Gdy dopuścisz do władzy fanatyków, zwolenników stosowania siły, sadystów, zapomnij o przyzwoitości i dobrych obyczajach. Jedyną nadzieją tego świata jest teraz rozłam w ich szeregach i wewnętrzna walka o władzę. Zwalczanie wolności myśli i tolerancji — kontynuował — nie jest czymś nowym. Przed kilkuset laty działała inkwizycja religijna. A w wieku dwudziestym to samo robili dyktatorzy w takim czy innym systemie politycznym. Wciąż mami nas fanatyczna wiara w jedną ideę. przekonanie, że idea czy naród są ważniejsze niż pojedynczy człowiek. Posiadanie władzy, możliwość całkowitego kontrolowania społeczeństwa zmienia i demoralizuje człowieka. Kiedy wychowamy ludzi, którzy nie chcą rządzić innymi, którzy będą zgodnie dążyć do wspólnego celu, wówczas wyruszymy tam… — Kimber wskazał ręką na niebie coś. czego teraz nie mogli dojrzeć. — Wolni Naukowcy omal nie dotarli do tego punktu. I dlatego nienawidził ich Renzi oraz ludzie jego pokroju. Ale było ich niewielu, niczym ginąca w morzu kropelka. I utonęli, tak jak inni przed nimi. kierujący się tą samą wizją. Nie można wyrządzić człowiekowi większej krzywdy, niż ta, którą sobie sam wyrządził. Ale posłuchaj… Kimber z uniesioną głową wpatrywał się w szczyt strzegący odległą Szczelinę. Zaczął wolno powtarzać: — „Jakiekolwiek ograniczenia, fizyczne czy umysłowe, dla rodzaju ludzkiego są jedynie wyzwaniem. Nic nie powstrzyma ludzi przed poszukiwaniami, nawet Człowiek. Cuda przestrzeni międzyplanetarnej, a także gwiazdy należą do nas, tylko musimy tego chcieć!”. — Gwiazdy należą do nas! — powtórzył Dard. — Kto to powiedział? — Technokrata Udor Chang, jeden z naszych męczenników. Pomagał przy przenoszeniu statku gwiezdnego w góry, prowadził pionierskie badania nad paliwem i… Ale pamiętamy jego słowa. My, ludzie wyjęci spod prawa, poświęciliśmy tej dewizie życie. Niezależnie od tego, kim każdy z nas był w przeszłości — Wolnym Naukowcem, technokratą, robotnikiem, rolnikiem czy żołnierzem — stanowimy jedność, ponieważ wierzymy w wolność jednostki, w to, że człowiek ma prawo się rozwijać i poszerzać horyzonty. I mamy odwagę szukać miejsca, w którym będziemy mogli wprowadzić w życie nasze przekonania. Ziemia wyparła się nas. więc musimy szukać gwiazd. Kimber zaczął schodzić po stoku. Dard go dogonił, żeby powiedzieć o fortelu, który wykorzystał z Dessie i który mógł zbić z tropu psy. Znaleźli wysoki występ w skale i skoczyli w dół, gdzie Dard najpierw wylądował na gałęziach sosny, a potem runął na ziemię, nie mogąc złapać oddechu aż do momentu, gdy obok niego spadł z łomotem Kimber. Chłopiec był zdziwiony, że pilot przestał szukać kryjówek. Szybko zapadała noc, i nie mogli dalej iść w tym tempie bez odpoczynku. Ale Kimber parł do przodu, dopóki nie znaleźli się na otwartej przestrzeni nad rzeką. Pilot wyjął taki sam płaski krążek, jakiego użył przy otwieraniu bramy w pobliżu Świątyni, i rzucił przed siebie. Ciemności nocy rozświetlił słup zielonego ognia, który stał nieruchomo przez co najmniej pięć minut. W półmroku dobrze było widać, jak zieleni się pobliski śnieg i twarze uciekinierów. — A teraz czekamy — powiedział Kimber odzyskując dobry humor. — Nim Pax się połapie, przylecą po nas chłopcy. Jednak nie tak łatwo było czekać, kiedy każda minuta decydowała o życiu. Zjedli resztki zapasów i ułożyli się między dwoma powalonymi drzewami na skraju polany. Płomień przygasał, ale jarzące się jądro świeciło przez kilka godzin. Kimber cały czas mówił. Zerwał się wiatr. Ale jego zawodzenie między gałęziami drzew nie mieszało się ze ujadaniem psów. Dard przebierał palcami po kolbie pistoletu: miał dwa naboje, a jeszcze jeden tkwił w broni Kimbera. Trochę za mało, żeby się zmierzyć z ludźmi podążającymi ich tropem. Tropiący mieli karabiny. Kimber poruszył się i na czworaka wyszedł z kryjówki. Z szarego nieba wolno spływał czarny kształt — helikopter. Pilot kazał Dardowi podejść do maszyny. Otworzyły się drzwi i towarzysze Kimbera wciągnęli chłopca do środka. Ody się unieśli w powietrze, Dard oparł głowę na miękkim siedzeniu, słysząc jak przez mgłę gorączkowe pytania i odpowiedzi współpasażerów. Kiedy się obudził, cała szalona przygoda minionych czterdziestu ośmiu godzin wydawała mu się jedynie snem, bo leżał na tym samym łóżku co przedtem. Z tą różnicą, że nie było przy nim Kimbera. Leżąc Dard usiłował oddzielić sen od rzeczywistości. Po chwili poderwało go brzęczenie, które mogło oznaczać jedynie alarm. Drżącymi rękami sięgnął po leżące na podłodze ubranie, po czym uchylił drzwi i wyjrzał na korytarz. W końcu korytarza dwóch mężczyzn pchało przed sobą wózek. Kółka wózka zawadziły o framugę i obaj faceci, klnąc soczyście, próbowali sforsować przeszkodę, by pojechać dalej. Dard ruszył w ich kierunku, ale szybko zniknęli. Rzucił się za biegnącymi kłusem mężczyznami, którzy wpadli na stromą rampę wiodącą do wnętrza góry. Znaleźli się w ogromnej jaskini wypełnionej skłębionym tłumem. Dard przystanął, próbując wyłowić jakąś znajomą twarz. Pracujący ludzie byli podzieleni na dwie grupy. Jedna przenosiła do wąskiej kotliny, w której stał statek gwiezdny, skrzynie i pojemniki: w tej grupie pracowały kobiety. Druga grupa, której towarzyszyli mężczyźni z wozami, była uzbrojona. — Hej, ty! Dard zorientował się, że woła go facet z czarną brodą, używający karabinu do kierowania ruchem uzbrojonych ludzi. Gdy podszedł, facet wepchnął go karabinem do kolejki osób wchodzących do tunelu po prawej stronie. Szli na stanowiska obronne, domyślił się, ale nikt niczego nie wyjaśniał. Odpowiedź przyszła dość szybko wraz z odgłosami strzałów karabinowych. Do wąskiej kotliny przy Szczelinie runęły zwały kłębiących się skał i zlepionej śniegiem ziemi, rozbijając się o wystające korony i korzenie małych drzew. Po tamie zamykającej kotlinę czołgali się ludzie, ciągnąc za sobą różnego rodzaju broń. od zwyczajnych karabinów i strzelb myśliwskich po skrzynię z rurą, o której zastosowaniu Dard nie miał zielonego pojęcia. Zobaczył co najmniej dziesięciu obrońców chowających się właśnie w rozpadlinach wzdłuż skraju zapory. Od czasu do czasu otwierali ogień i odgłosy strzałów odbijały się od skalnych ścian ogłuszającym echem. Dard zaczął wdrapywać się na śliskie zbocze, szukając oparcia dla nóg. aż wreszcie dotarł do najbliższego strzelca w rozpadlinie. Gdy staczająca się grudka ziemi zapowiedziała jego przybycie, mężczyzna uniósł głowę. — Chłopcze, schowaj łepetynę! — krzyknął. — Oni ciągle bawią się w helikopter. Na pewno się czegoś do tej pory nauczyli! Dard podczołgał się do snajpera i spojrzał w dół na niesamowite pole walki. Patrząc na to rumowisko usiłował sobie wyobrazić, co zaszło tutaj od momentu, kiedy wrócił z Kimberem do Szczeliny. Między skałami tkwiły dwa wypalone szkielety helikopterów. Z jednego jeszcze unosiły się wstążki dymu. Obok leżały cztery ciała w czarno–białych kombinezonach Paxu. Dard wytężał wzrok, ale w dole nie było żywego ducha. — No tak. Wszyscy się pochowali. Zachodzą w głowę, jak nas stąd wykurzyć. Ale ściągnięcie w góry dużych dział zajmie im kupę czasu, którego nie mają. Zanim nas wysadzą w powietrze, statek wystartuje! Statek wystartuje! A więc to tak! Był żołnierzem, którego poświęcono, by utrzymać fort. a w tym czasie statek gwiezdny poleci na spotkanie wolności. Dard wpatrywał się w zadumie w strzelbę, nie widząc ani metalowej lufy. ani drewnianego łożyska. No cóż. pomyślał z wściekłością, czyż nie zdawał sobie sprawy, jak to wszystko się potoczy: czy nie wiedział o tym od chwili, gdy Kimber milcząco przyznał, że nie wszyscy przebywający w Szczelinie wylecą w przestrzeli kosmiczną? — Hej! — krzyknął snajper trącając go w łokieć. — Popatrz… tam na dole… Spojrzał w kierunku, który wskazywał brudny palec. Coś przesuwało się wokół wraku helikoptera leżącego dalej od tamy — jakaś czarna rura. Dard ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się jej konturom. To było za duże na karabin. Rurę obrócono wylotem w stronę tamy. I nie miało to kształtu żadnej z broni, jaką Dard dotychczas widział. — Santee! Hej. Santee! — krzyknął sąsiad. — Tamci przytaszczyli moździerz! Gdy brodacz odepchnął Darda i zajął jego miejsce w rozpadlinie, chłopak boleśnie nadział się na wystającą gałąź. — A niech to wszyscy diabli, masz rację! Myślałem, że nie została im ani jedna sztuka. No dobra, tymczasem musimy się jakoś trzymać. Dam znać chłopakom. Przez ten czas trochę zabaw tamtych rykoszetami. Może ustrzelisz któregoś z tych pięknisiów. Gdybyśmy mieli trochę szczęścia… ale zaczynam podejrzewać, że nie mamy. Brodacz wygramolił się z rozpadliny i Dard mógł wrócić na swoje stanowisko. Jego towarzysz wygładzał kupkę ziemi, na której spoczywała lufa karabinu. Dard widział, że celuje nie w wylot lufy tej dziwnej broni, ale w skałę tuż za nią. A więc to miał na myśli Santee mówiąc o zabawie w rykoszety! Strzelanie w skałę w nadziei, że odbijające się pociski trafią ludzi obsługujących moździerz. Całkiem przyjemne, jeśli da się to zrobić. Dard skierował broń na właściwy, jak sądził, cel. Inni wpadli na ten sam pomysł. Jedna bezładna salwa szła za drugą. I sztuczka się udała, bo jeden z tamtych zatoczył się z krzykiem i padł na ziemię. — Dlaczego nie używają zielonego gazu? — zapytał Dard, pamiętając, jak sam się zaznajomił z metodami walki mieszkańców Szczeliny. — A w jaki sposób załatwiliśmy te helikoptery, synku? Chłopcy w ten sam sposób przyłożyli jeszcze kilku maszynom w pobliżu rzeki. Ale gorzej im poszło, kiedy wybuchem zasypywali kotlinę. I setki ton skał z ziemią przysypały działo gazowe razem z paroma przyzwoitymi gośćmi! Przez pewien czas moździerz ani drgnął. Być może obsługę wystrzelano rykoszetowym ogniem. Gdy tylko obrońcy zaczęli w to wierzyć, czarny wylot lufy drgnął i niby ociężałe zwierzę wycofał się za skałę. Partner Darda obserwował ten manewr z kwaśną miną. — Teraz szykują coś nowego. Pewnie dowodzi tym wszystkim facet z głową na karku. I jeśli tak jest, nie będzie nam lekko. Fiuu! — wrzasnął przeraźliwym głosem. Ale Darda nie trzeba było ostrzegać, bo i on zobaczył czarną kulę wolno unoszącą się w kierunku zapory. — Schowaj głowę, chłopcze! Głowę… Dard przypadł do ziemi, zasłaniając rękami wtuloną w ramiona głowę. Wybuch wyrzucił w powietrze fontannę ziemi, po czym wokół rozległy się rozpaczliwe krzyki i jęki. Oszołomiony Dard strząsnął z ubrania warstwę błota zmieszanego ze śniegiem. Po lewej stronie tamy powstała potężna wyrwa. Poniżej było widać skrawek bieli; nie był to śnieg, lecz tkwiąca po nadgarstek w ziemi ręka. — Trafili Dana… i Reda… i Loftena. Niezła zdobycz dla Paxu — mruknął snajper. — Dopisało im przypadkowo szczęście, czy też jesteśmy w zasięgu ich ognia? Jednak siły Paxu miały ich w swoim zasięgu. Usypisko ze skał i ziemi rozdarł drugi potężny wybuch. Zanim zatrzymała się lawina kamieni, snajper brutalnie potrząsnął Dardem. — Jeżeli jeszcze żyjesz, chłopcze, to chodź! Santee powiedział, że się wycofujemy do następnego zakrętu kanionu. I to szybko, bo mamy zamiar znów uderzyć i jeżeli zostaniesz po tej stronie, to twoja sprawa! Dard skoczył w dół za przewodnikiem, przewracając się i w czasie koziołkowania zdzierając sobie rękaw razem ze skórą na przedramieniu. W kilka chwil później ośmiu zdyszanych obrońców z napiętymi twarzami otoczyło Santee’ego, który machnięciem ręki wskazał im kanion. Santee zaczął głośno odliczać sekundy. Gdy odliczył „dziesięć”, położył rękę na czarnym pudełku, które miał ze sobą. Rozległ się głuchy wybuch, nie tak głośny jak strzały z moździerza. Dard z przerażeniem, któremu towarzyszyła fascynacja, patrzył, jak całe przeciwległe urwisko majestatycznie uniosło się w powietrze i runęło w dół, tworząc drugą i jeszcze wyższą tamę. Gdy przestały się staczać głazy zmieszane z ziemią, Santee poprowadził ludzi na górę, gdzie zaczęli się okopywać naprzeciwko nieprzyjaciela. Dard znów leżał i czekał z gotowym do strzału karabinem, tym razem samotnie. Regularnie grzmiał moździerz, bijąc systematycznie w pierwszą zaporę. Jednak poza tym Pax nie wykazywał aktywności. Ile czasu zajęłoby przesunięcie moździerza, żeby zaczął ostrzeliwać ich nowe pozycje? Nie mogliby się wówczas wycofać ani wysadzić w powietrze innej części góry. Gdy poniżej pierwszej zapory zamigotały jakieś sylwetki, obrona otworzyła ogień. W sekundę później strzelanina pod zaporą nasiliła się. Dard zrozumiał, co się stało: ranni, pozostali tam mieszkańcy Szczeliny rozpaczliwie ostrzeliwali się, żeby powstrzymać zwycięzców. Ale ta strzelanina była jedynie wstępem do tego, co zobaczyli: unoszący się nad skalnym rumowiskiem czarny zadarty nos moździerza. ROZDZIAŁ 8 SEN W ZAMROŻENIU Nie widząc ludzi obsługujących moździerz, obrońcy mogli prowadzić ogień jedynie do najmniejszego i najtrudniejszego do trafienia celu — wylotu lufy działa. Być może ta bitwa miała tylko zaabsorbować ich myśli i skupić uwagę na niebezpieczeństwie: myśląc jedynie o zagrożeniu i widząc je, każdy z walczących mógł zapomnieć, że na pokładzie statku zmieści się niewiele osób: że kiedy wystartuje, część mieszkańców Szczeliny zostanie tutaj. Dessie! Dard zwinął się w kłębek w zagłębieniu, które wydrążył własnym ciałem. Na pewno Dessie znajdzie się na pokładzie. Jest tak niewiele dzieci, tak niewiele kobiet, że Dessie będzie cennym nabytkiem! Usiłował myśleć jedynie o poruszającym się cieniu, który, jak mu się wydawało, zobaczył przed sobą. Albo wydawało mu się, że cień się poruszył, gdy do niego strzelił. Wyszli na pole walki z samego rana. W ciągu dnia zjadł trochę suchego prowiantu, który popił kilkoma łykami ze wspólnej manierki. Przedwieczorne słońce wydłużało cienie. Pod osłoną nocy moździerz otworzy ogień, wgryzie się w drugą zaporę. A obrońcy, krok po kroku, zaczną się wycofywać. A może, mimo wszystko, bitwa zakończy się przed zapadnięciem ciemności. Dobrze znany odgłos tnących powietrze płatów doszedł do nich, zanim zobaczyli helikopter, który unosił się tuż nad pierwszą zaporą, niemal dotykając podwoziem ziemi. Dard obserwował to z rezygnacją, nie zwracając uwagi na padające wokół granaty. Skulił się, gdy maszyna zaczęła nabierać wysokości. W chwilę później ogłuszył go wybuch. Czuł, że podmuch wyrzuca go z okopu i niesie w powietrzu. Wylądował na czworakach i zaczął pełznąć przez dziwnie cichy świat toczących się kamieni i błota. W odległości metra jakiś mężczyzna usiłował wyrwać nogi z hałdy ziemi. Grzebał w niej jedną ręką, a druga — mocno krwawiąca — była wykręcona i zginała się pod dziwnym kątem. Gdy Dard podszedł bliżej, mężczyzna spojrzał dzikim wzrokiem i zaczął wykrzykiwać słowa, których chłopiec nie mógł dosłyszeć poprzez wypełniający mu głowę szum. Rozczapierzonymi palcami zaczął rozgrzebywać ziemię wokół nóg uwięzionego. Pochyliła się nad nimi jakaś postać, odsuwając na bok Darda. Potężny Santee przyklęknął i zaczął odgarniać ziemię i kamienie, aż wreszcie obaj zabrali się do oswobodzenia rannego. Dard, mimo że głowa drżała mu od szumu, pomógł zanieść osłabionego mężczyznę do wewnętrznej kotliny otaczającej statek gwiezdny. W pewnym momencie Santee potknął się. i cała trójka runęła na ziemię. Dard uklęknął i ostrożnie odwrócił głowę, mrużąc oczy na widok tego, co zobaczył. Ludziom w helikopterze nie udało się rozerwać tamy, tak jak to planowali. Granaty nadszarpnęły uskok, z którego osunęły się tony ziemi i kamieni. Oglądając to miejsce nikt by nie uwierzył, że kiedyś była tam dolina. Spośród obrońców tej tamy pozostało jedynie trzech ludzi — on, Santee i ranny, którego nieśli. Dard zastanawiał się, czy wybuch ogłuszył go na dobre. Szum w głowie, który utrudniał mu zachowanie równowagi podczas marszu, nie miał nic wspólnego z normalnym dźwiękiem i zagłuszał słowa Santee’ego. Dotknął obiema rękami potłuczonych i obolałych żeber, szczęśliwy, że jeszcze jest na tym świecie. Ale nieprzyjaciel nie był na tyle usatysfakcjonowany, by dać im spokój. Ze skalnej ściany trysnęła fontanna pyłu. Dard przez moment wpatrywał się w to miejsce, dopóki Santee uderzeniem pięści nie powalił go na ziemię. Dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że są odcięci w zagłębieniu, a snajperzy z helikoptera próbują ich wystrzelać jak kaczki. To był koniec: lecz świadomość tego faktu wcale go nie przeraziła. Spokojnie leżał i czekał. Podparł rękami głowę, w której mu wciąż dzwoniło. Po chwili ktoś go szarpnął za pas i przewrócił na plecy. Otwierając oczy zobaczył, że Santee bierze jego karabin. W gęstwinie czarnego zarostu, który zasłaniał niemal całą twarz, połyskiwały zaciśnięte z wściekłości zęby. Ale w karabinie były tylko dwa pociski. Może chłopiec powiedział to na głos, bo Santee spojrzał na niego i sprawdził magazynek. Dwoma strzałami z karabinu nie sposób zestrzelić helikoptera. Darda rozbawiła go myśl o tym i uśmiechnął się do siebie. Z karabinem na helikopter! Santee przyklęknął za skałą i zaczął obracać głową, obserwując krążącą maszynę. To co się po chwili zdarzyło, mogło zaskoczyć Darda wcześniej, ale teraz już niczemu się nie dziwił. Robiąc duże koło, helikopter uderzył w niewidzialną zaporę w powietrzu. Poprzez zapadający zmrok zobaczyli, że dosłownie odbił się od niej jak owad od gigantycznej dłoni, po czym runął w dół. Z maszyny wyskoczyło i popłynęło w powietrzu dwóch pilotów, którzy utrzymywali wysokość nieznanym Dardowi sposobem. Santee wstał i dokładnie wymierzył do celu z karabinu. Trafił bliższego faceta. Ale drugi strzał spudłował. Santee padł na ziemię, kryjąc się na czas przed ogniem nieprzyjaciela, który lądując na ziemi schował się za powyginanym kadłubem helikoptera. Dlaczego ten facet tutaj nie podbiegł, żeby ich wykończyć, nerwowo pomyślał Dard. Dlaczego odwlekał egzekucję? Robiło się coraz ciemniej. Przetarł oczy, by się przekonać, czy nie zawodzi go również wzrok. Ale nie, widział, jak Santee przeczołgał się na brzuchu pośród skał, a potem ruchami węża popełznął w stronę helikoptera. Dard zastanawiał się, w jaki sposób brodacz gołymi rękami i nie mając amunicji w karabinie, zaatakuje uzbrojonego człowieka. Dard wciąż był obojętny na to. co się wokół niego działo. Obserwował akcję, w której sam nie brał udziału. Ale chcąc widzieć, jak to wszystko się skończy, ruszył śladem Santee’ego. Gdy brodacz zniknął Dardowi z pola widzenia, chłopak zirytował się. Jeżeli człowiek za helikopterem jest przekonany, że próbują uciec do kotliny, to pewnie zwróci uwagę na ten kierunek, a nie na Santee’ego. Dard zaczął macać wokół siebie w ciemnościach, poszukując odpowiednich kamieni: ważył je w ręku i odrzucał, dopóki nie natrafił na jeden większy niż dwie pięści. Dwa następne położył przed sobą. Z całej siły rzucił w kotlinę największy kamień. Gdy przestał się toczyć, błysnął strzał. Potem rzucił drugi kamień, a po chwili trzeci. Za każdym razem odpowiedzią był błysk strzału. Dard odzyskiwał słuch: usłyszał słaby odgłos ostatniego strzału. Poszukał następnych kamieni i rzucał jeden po drugim, by podtrzymać złudzenie. Ale tym razem nie padł ani jeden strzał. Czyżby Santee załatwił snajpera? Siadając na ziemi oparł się o skalną ścianę i czekał, nie wiedząc dokładnie na co. Na powrót Santee’ego? Na start statku? Czy zdążą wrócić tam na czas? Czy zobaczy dzisiaj Kimbera prowadzącego statek w przestrzeń kosmiczną kursem, który obliczył dla nich Głos? Czy potem podda się działaniu leku Larsa i zaśnie snem, z którego można się nie obudzić? Ale gdyby podróżnicy się obudzili! Dard głęboko westchnął i na moment o wszystkim zapomniał — o bólu przenikającym całe ciało, o skalnej pułapce, w której był zamknięty, o braku przyszłości. Zapomniał o wszystkim, pogrążając się w marzeniach o tym, co mogło być ponad niebem, na którym zaczął szukać pierwszej mrugającej gwiazdy. Inny świat… inne słońce… i śmiały start! Gdy wbił wzrok w niebo, z ciemności wynurzył się jakiś kształt, zasłaniając gwiazdę, którą Dard właśnie odnalazł. Poczuwszy na ramieniu bolesny uścisk palców, poderwał się na równe nogi. Po czym, głównie dzięki sile i stanowczości Santee’ego, podnieśli rannego i ruszyli chwiejnym krokiem w stronę kotliny. Dard zapomniał o marzeniach, z największym wysiłkiem dotrzymując kroku brodaczowi. Gdy szerokim półkolem obeszli potężny głaz, musieli się zatrzymać, oślepieni ostrym światłem. Statek otaczały buchające pochodnie. Ustała gwałtowna krzątanina, trwająca podczas ładowania skrzyń. Dard nie widział w ogóle kobiet, zniknęła również większość mężczyzn. Ci, których widział, przesuwali do góry skrzynie po rampie. Zaraz to się skończy i ci na dole wejdą do srebrnego statku. Zamknie się luk, ognisty wybuch wyniesie statek w górę. Mimo szumu w głowie usłyszał dudniący okrzyk. Ładowacze rzucili pracę i zbierając się w grupę stanęli naprzeciwko tych obrońców tamy, którym udało się przeżyć. Santee ponownie wydał rozkaz i grupa rozstąpiła się przed idącymi. Dard usiadł przy rannym mężczyźnie, podwijając pod siebie nogi. Obojętnym wzrokiem zaczął obserwować grupę idących ludzi. Jeden z nich miał straszliwie postrzępioną na ramionach koszulę: czyżby miał wylądować na innej planecie powiewając tym łachmanem? Całkiem interesujący problem. Chłopca okrążył las nóg, buty trysnęły mu śniegiem w twarz. Wzięto go pod ręce, podniesiono z ziemi i zaczęto prowadzić do statku. Ale to nie w porządku, pomyślał jak przez mgłę. Kimber mówił, że na pokładzie jest niewiele miejsca: on był spisany na straty. Jednak nie potrafił się kłócić z prowadzącymi go ludźmi, nawet wówczas, gdy wepchnięto go na platformę przystawioną do statku. We włazie stał Kordov: powitał go władczym skinieniem ręki. Po chwili Dard znalazł się w maleńkiej kajucie, gdzie podsunięto mu pod usta kubek mlecznego płynu, który po dłuższym wahaniu wypił do ostatniej kropli. Gdy pozbawiony smaku płyn rozlał się po wnętrzu ciała, chłopca posadzono na składanym siedzeniu, które wysunęło się z metalowej ściany. Dardowi kręciło się w głowie. — Tak… pole siłowe wciąż się trzyma… — Nie przedostaną się przez to ostatnie zbocze, co? — Nie mają czym. Darda słyszał jak przez mgłę mnóstwo słów. Od czasu do czasu tworzyły zrozumiałe zdania, które po chwili traciły sens. — Czy moglibyście się nie spieszyć… — Ten dudniący głos należy do Santee’ego? I szorstkie, wtrącone pytanie: — Co z chłopcem? — Z nim? To prawdziwy chwat! Ma też łeb na karku. Ostatni wybuch mocno nim potrząsnął, ale chłopak ma wszystko na miejscu. Kimber! To Kimber o niego pytał. Jednak Dard nie miał siły się podnieść i spojrzeć na pilota. — Najpierw załatwimy Tremonta i przeniesiemy go na dół. Wy obaj poczekacie chwilkę. Lui, daj im zupy i ten pierwszy proszek… Dardowi znów podano jakiś napój: tym razem była to parująca ciecz, która pachniała mięsem. Potem musiał połknąć kapsułkę. Gdy się poruszył, strasznie bolało go całe posiniaczone ciało. Mimo wszystko wyprostował się i rozejrzał po pomieszczeniu. Naprzeciwko na wysuwanym fotelu siedział Santee w podartej koszuli, która odsłaniała gęsto owłosione ramiona i ręce. Dard słyszał strzępy rozmowy, ale niewiele mógł z niej zrozumieć. — Lepiej ci. chłopcze? — zapytał potężny brodacz. Na to pytanie Dard odpowiedział skinięciem głowy i natychmiast pożałował, że nią poruszył. — My też lecimy? — zapytał wymawiając słowa z największym trudem. Santee wybuchnął śmiechem. — Niechby teraz wyrzucili nas ze statku! Skąd ci to przyszło do głowy, chłopcze? — Kimber mówił, że nie ma miejsca. Brodacz przestał się śmiać. — Dzieciaku, może nie było. Ale tylu porządnych ludzi zginęło przy zasypywaniu kotliny, że te opryszki szybko tu nie wejdą. A ponieważ wciąż funkcjonuje ekran, również nie przylecą. Więc nasi ludzie nie muszą walczyć tam, na zewnątrz. A tam, dokąd leci to stare pudło, mogą się przydać waleczni mężczyźni. Tak, że jak już weszliśmy do środka, nikt nas stąd nie wyrzuci. Prawda, doktorze? — skierował pytanie do wysokiego młodzieńca, który właśnie wszedł. Przybyszowi sterczał na głowie grzebień blond włosów, który się wyginał jak pień gruszy, a szeroko rozwarte oczy promieniowały entuzjazmem. — Jesteś młodszym Nordisem, prawda? — zapytał nie zwracając uwagi na brodacza. — Bardzo chciałem poznać twojego brata! Gdybym nie widział formuły, nigdy bym nie uwierzył w jego odkrycia. Hibernacja i zamrożenie — Jego formuła w połączeniu z biologicznymi eksperymentami Tasa! Zamroziliśmy nawet trzy cielaki Hammonda, ale na jakiej trawie będą się paść, zanim zdechną! I to wszystko dzięki Larsowi Nordisowi! Dard był zbyt zmęczony, by wykazać jakiekolwiek zainteresowanie. Pragnął zasnąć, zapomnieć o wszystkim i wszystkich. „Zasnąć, śnić, marzyć może”, stare słowa układały mu się we wzorzec. Tylko… lepiej w tej chwili nie zasypiać. Czy w przestrzeni kosmicznej się śni: i jakie dziwaczne sny nawiedzają ludzi drzemiących między światami? Dard otrząsnął się z zamyślenia… jest coś ważnego… zanim odważy się zasnąć, musi zapytać o coś ważnego. — Gdzie Jest Dessie? — Córeczka Nordisa? Jest z moją córką i moją żoną — są już pod… — Pod czym? — Są zamrożone i śpią, tak jak większość ekipy. Tylko kilka osób wnosi bagaż. Potem kolej na mnie i Kordova. Wylecimy, kiedy Kimber upewni się co do kursu i wszystko będzie załadowane. Pozostali… — Zostaną zapakowani przed startem. Zaoszczędzi się znużenia i nerwów w czasie przyspieszenia — przerwał mu Kimber od drzwi. — Cieszę się, że jesteś na pokładzie, chłopcze — przywitał Darda. — Obiecuję ci, żadnego przymusowego lądowania podczas tej podróży. Zapakuję cię do kwater załogi i szybko się obudzisz w nowym świecie — powiedział znikając za drzwiami. Być może zaczęła działać kapsułka, a może sprawiły to słowa człowieka, który specjalnie przyszedł, żeby podtrzymać go na duchu, w końcu jednak Dard zapalił się do podróży. Obudzi się i zobaczy nowy świat! Kiedy Santee wyszedł z Lui Skortem. Dard został sam. Uciszył się hałas na korytarzu. W końcu usłyszał dzwon alarmowy. W chwilę później stanął na ciężkich jak ołów nogach. Mimo kłopotów, jakie sprawiał mu każdy krok, opierając się o ścianę wyszedł na korytarz. Po spiralnych schodach w centralnej części statku schodził Kimber. Trzymał w rękach taki sam miotacz promieni z zadartą lufą, jaki miał Sach. Bez słowa minął Darda. Trzymając się rękami ściany, chłopiec powlókł się dalej. Gdy wyjrzał z komory powietrznej, zobaczył przykucniętego na rampie pilota. Wokół była czarna noc, jedynie z rzadka pojawiały się odległe błyski. Dard zaczął nasłuchiwać. Co jakiś czas dochodziły go odgłosy strzałów moździerza. Ludzie Pokoju wciąż wściekle atakowali tamę w rozpadlinie. Ale po co wyszedł Kimber? Czy w jaskiniach pozostawiono coś ważnego? Dard odsunął zamek i zaczął obserwować błyski światła, które pojawiły się w tunelu. Wybiegł stamtąd Santee i wielkimi susami dopadł platformy statku. Minął Kimbera i ledwo Dard cofnął się za drzwi, wpadł do środka. — Jazda! — Gdy potężny brodacz wepchnął go do korytarza, dobiegł Kimber. Wcisnął kilka guzików i zamek luku się zamknął. Santee wyszczerzył zęby. — Przyjemna robota, na ile sam mogę to ocenić — poinformował pilota. — Ekran wyłączony, a ostatni ładunek ustawiony na eksplozję za czterdzieści minut. Startujemy wcześniej? — Tak. Lepiej obaj już idźcie. Lui czeka, i nie chcemy później zeskrobywać z podłogi skutków przyspieszenia — odparł Kimber. Z pomocą obu mężczyzn Dard wszedł na schody i zaczęli mijać różne podesty, na których znajdowały się zamknięte na głucho drzwi. W końcu pojawiła się szeroka twarz Kordova, który przyglądając się im z zaniepokojeniem pomógł Dardowi sforsować trzy ostatnie stopnie. Kimber opuścił ich, wchodząc po schodkach do kabiny sterowniczej. — Tędy… — powiedział Kordov popychając ich przed sobą. Gdy Dard zobaczył to, co znajdowało się w kabinie, ogarnął go wstręt. Skrzynie leżące na metalowych półkach przypominały trumny! Półki były tak zapełnione, że zostało jedynie miejsce na najniższą skrzynię, która czekała otwarta na podłodze. Kordov wskazał ją. — Ta dla ciebie, Santee, zrobiona dla dużego faceta. Dard, jesteś lżejszy. Przymierzymy cię do tej z wiekiem, na najwyższej półce w głębi. Druga pólka z czterema gotowymi trumnami stalą pod ścianą po drugiej stronie kabiny. Dard zadrżał, ale to nie wyobraźnia czy napięte nerwy sprawiły, że przeszyły go dreszcze: panował tutaj chłód płynący z otwartych skrzyń. — Zaśniesz, a potem zostaniesz zamrożony — wyjaśnił Kordov. Santee zaśmiał się. — Tas, tylko żebyś nas odmroził! Nie mam zamiaru spędzić reszty życia w charakterze sopla lodu. tylko po to, żeby twoi mądrale mogli udowodnić to czy owo. Co teraz, ładujemy się do środka? — Najpierw się rozbierz — polecił Pierwszy Naukowiec. — A potem dostaniesz parę zastrzyków. Przysunął stolik na kółkach, na którym leżały rzędy strzykawek. Ostrożnie wybrał dwie: jedna była wypełniona ciemnoczerwonym płynem, druga bezbarwną substancją. Gdy Dard szarpał się z klamrami i suwakami swojego kombinezonu. Santee zadał pytanie za nich obu. — A w jaki sposób się obudzimy, kiedy przyjdzie właściwy czas? Te urządzenia potrafią ostrzegać? — Te trzy — Kordov wskazał trzy niższe trumny na półce w głębi — mają specjalne wyposażenie, które obudzi Kimbera, Lui i mnie, gdy statek zasygnalizuje, że doleciał do końca wyznaczonego kursu. Nastąpi to wówczas, gdy instrumenty wykryją podobne do Sol słońce, które podtrzymuje życie na tych planetach, na których panują warunki zbliżone do ziemskich. W ten sposób zaprogramowaliśmy automaty sterujące, które się włączą, gdy tylko znajdziemy się w przestrzeni kosmicznej. Podczas lotu statek może zboczyć, żeby uniknąć zderzenia z meteorami lub z innych powodów. Ale zawsze będzie wracał na wyznaczony kurs. Jeżeli przebudzimy się w pobliżu układu planetarnego, a Kimber zrobił wszystko, by tak się stało, postawimy na nogi wszystkich ludzi niezbędnych podczas lądowania statku. Ale większość z was przebudzi się po wylądowaniu, bo na pokładzie jest za mało miejsca, Kordov wzruszył ramionami. — Kto wie? Żaden człowiek nie podążał jeszcze do galaktyk. Może jest to zadanie dla kilku pokoleń? Santee, zwinąwszy ubranie w kulę, ze stoickim spokojem czekał, kiedy Kordov zrobi mu zastrzyki. Po czym machnął wielką pięścią, wdrapał się do trumny i wyciągnął w niej jak długi. Kordov nastawił aparaturę przy głowie i nogach leżącego. Buchnęły mrożące strumienie lodowatego powietrza. Santee zamknął oczy. gdy Pierwszy Naukowiec po ustawieniu trzech tarczy na wieku zasunął je. Strzałki na tarczach kołysały się przez chwilę, by znieruchomieć po prawej stronie skali. Kordov wepchnął skrzynię na półkę. — Kolej na ciebie — zwrócił się do Darda. Skrzynia z wiekiem zjechała na dwóch długich metalowych ramionach ze stojącej w głębi półki. Dard z wyraźną niechęcią pozbył się ostatniej części garderoby. Oczywiście, teoretycznie rozumiał koncepcję, którą Lars dla nich opracował. Ale w praktyce to oznaczało, że miał być zamrożony w skrzyni, zamienić się w ślepy, bezradny twór i może nigdy już się nie obudzić! Zacisnął zęby, żeby opanować ogarniające go przerażenie. Ukłucie pierwszego zastrzyku wywołało wstrząs. Podskoczył, gdy tylko Kordov zbliżył rękę. by przytrzymać go za przedramię przed następnym zastrzykiem. — To wszystko… do środka, synu. Do zobaczenia w innym świecie. Kordov roześmiał się, ale Wątły uśmiech układającego się w trumnie Darda nie świadczył o jego dobrym humorze. Ponieważ Kordov mógł mieć absolutną rację. Kiedy zaczęła nasuwać się pokrywa, Darda naszło szalone pragnienie, by krzyknąć, że w ten sposób nie pozwoli się zamknąć, że chce wyjść ze skrzyni i zrezygnować z całego wariackiego przedsięwzięcia. Ale wieko zamknęło się. Było zimno… tak zimno… ciemno… zimno. Człowiek zawsze wierzył, że tak wygląda przestrzeń kosmiczna… zimna i ciemna… wieczny chłód i ciemności… bez końca. KSIĘGA DRUGA ASTRA ROZDZIAŁ 1 PRZEBUDZENIE Dardowi zrobiło się ciepło i przez zamknięte powieki zaczęło go razić czerwonawe światło. Ciepło było przyjemne, ale chciał odwrócić oczy od dokuczliwego blasku. Poruszyć się: ale to wymagało wysiłku, na który nie mógł się zdobyć. Lepiej znów pogrążyć się w mroku… lepiej zasnąć… Ze stanu błogości wyrwało go bolesne ukłucie. Dard z największym wysiłkiem uniósł powieki. Nad nim unosiły się przymglone barwy, które co jakiś czas znikały z pola widzenia. Wzrok powoli odzyskiwał ostrość, wyłaniające się z mgły kontury zaczęły nabierać wyrazistości. Na linii jego wzroku ukazała się znajoma skądś twarz i ręce. Uświadomił sobie, że ręce przesuwają się po jego ciele, i ponownie poczuł bolesne ukłucie. Rozległ się krótki, przerywany krzyk. Mówić… mówić… Dard chciał otworzyć usta, poruszyć językiem. Ale z dręczącą powolnością skradała się rezygnacja, jak gdyby tego rodzaju ruchy nie były wykonywane od bardzo, bardzo dawna. Od jak dawna? Od…? Zaczął sobie przypominać, i wyciągnął ręce, żeby dotknąć wnętrza trumny. Ale nie natrafił na żadną przeszkodę — nie był już uwięziony w skrzyni! — Wypij to. chłopcze… Słowa same składały się w logiczną całość, gdy Dard ssał rurkę, którą włożono mu do ust. Gorący napój wywoływał uczucie przyjemnego mrowienia i rozgrzewając przemarznięte wnętrza przywracał siłę mięśniom. Dziwnie zachciało mu się spać, i tym razem tamte ręce nie robiły nic, by Dard zachował przytomność. — W porządku. Nie denerwuj się, będziemy do ciebie zaglądać… Słysząc te uspokajające słowa. Dard zasnął. Gdy się znów obudził, uniósł głowę i rozejrzał wokół. Leżał na grubej macie, na podłodze najdziwniejszego pomieszczenia, jakie w życiu widział. W wyściełanym krześle huśtał się ciemnowłosy mężczyzna, który nie odrywał oczu od zamontowanego w ścianie szerokiego ekranu. Dwa takie same krzesła stały przy pulpicie sterowniczym. Dard dostrzegł jeszcze trzy maty z kompletami rzemyków i klamerek, podobne do tej, na której leżał. Podciągnął stopę, żeby usiąść po turecku, i rozejrzał się po kabinie. Zaczął powoli wiązać ze sobą fakty. To nie mogło być nic innego jak kabina sterownicza statku. Obudził się… wstał…. to znaczy, że…! Mimowolnie dotknął ręką ust. Teraz musi zobaczyć, co ogląda na ekranie towarzysz podróży. Musi zobaczyć! Ale ciało porusza się tak wolno. Zastałe stawy, rozleniwione mięśnie. O rany… wszystko skrzypi! Ręce i oczy mówią mu, że jest ubrany. Chociaż ciemnozielone spodnie i bluza są tak błyszczące i śliskie jak żaden ze znanych mu materiałów. Wyciągnął stopy w dziwacznych, miękkich butach i ruszył małymi kroczkami, lecz zaraz padł na najbliższe krzesło. Mężczyzna obserwujący ekran odwrócił głowę i uśmiechnął się. To był Kimber: ten sam Kimber, którego ostatni raz widział wchodzącego do tej kabiny w nocy, gdy rozpoczęła się podróż. Kiedy to było? — Witam! — Pilot wskazał obrotowe krzesło obok siebie. — Siadaj, twoje nogi jeszcze nie przyzwyczaiły się do statku. Śniło ci się coś miłego? Dard na próbę poruszył językiem. — Nie pamiętam — wypowiedział z łatwością te słowa. — Gdzie jesteśmy? Kimber zaśmiał się. — To wie jedynie przestrzeń kosmiczna. Ale stara łajba uznała, że jesteśmy wystarczająco blisko celu, by nas obudzić. Potem do towarzystwa dodaliśmy ciebie i przed lądowaniem prawdopodobnie obudzimy jeszcze kilku facetów. Rozumiesz? Na czarnym szkle ekranu zapaliły się trzy punkciki. — To nowy układ słoneczny, mój chłopcze! No, szczęście zabrało się z nami na tych rakietach. To — Kimber wskazał największą plamkę — to jest żółte słońce o temperaturze około 11 tysięcy stopni i rozmiarach zbliżonych do rozmiarów Sol. Mogłoby być w istocie bliźniakiem Sol. A gdyby było bliźniakiem Sol, moglibyśmy mieć nadzieję, iż jedna z trzech jego planet jest na tyle podobna do Terry, że nas gościnnie przyjmie. — Trzy planety? Widzę tylko jedną. — Pozostałe są teraz za Sol II. Widzieliśmy ją z Tasem: od momentu, kiedy obudził nas system sterujący statku, mieliśmy cały tydzień na sporządzenie mapy Sol II. Daj nam jeszcze jeden dzień, a znajdziemy świat, którego szukamy, i tam skierujemy statek… Trzy światy — i żółte słońce. Dard chciałby wiedzieć więcej, żeby uzupełnić olbrzymie braki w wykształceniu. Na ziemi pod rządami Paxu umiejętność czytania i pisania graniczyła z bohaterstwem: Dard był dumny, że się tego nauczył. Ale teraz czuł. że to w ogóle nic! — Dlaczego obudziliście akurat mnie? — zapytał. — Nie mogę tutaj dać sobie rady. Powiedział pan. że Kordov i pan… — Usiłował sobie przypomnieć. Wcześnie miał być obudzony ten trzeci… Kimber skupił uwagę na ekranie i po chwili odpowiedział: — Byłeś pod ręką i możesz pomóc Kordovowi. Skortowi się nie udało. Lui Skort — ten młody lekarz, który tak się zachwycał lekiem Larsa! To on miał być tym trzecim. — Co… co się stało? — Jeszcze nie wiemy. To wszystko, statek, jego kurs, skrzynie zamrażające konstruowaliśmy opierając się jedynie na nadziei. Nie mieliśmy możliwości przeprowadzenia odpowiednich prób. Statek obudził Kordova i mnie. Ale Lui… — Od jak dawna lecimy w przestrzeni kosmicznej? — Od trzystu lat, a może dłużej. Czas w Kosmosie może się różnić od czasu na planecie. Jest to jedno z zagadnień, o które spierają się naukowcy. Nie potrafimy tego dokładnie określić. — Czy zawiodła tylko skrzynia Skorta? Twarz Kimbera przybrała ponury wyraz, jak tego wieczoru, gdy przedzierali się do Szczeliny. — Przekonamy się o tym dopiero po wylądowaniu, kiedy zaczniemy wszystkich odmrażać. Nie można otwierać skrzynek, dopóki ich lokatorzy nie będą przygotowani do powrotu do życia. Poza tym statek jest za mały, wszystkich obudzić przed wylądowaniem… Trumny! Były podobne do trumien, i mogły stać się trumnami dla całego bezwładnego ładunku statku! Być może tylko oni trzej przeżyją. — Mamy nadzieję, że przeżyje wysoki odsetek zamrożonych — ciągnął Kimber. — Skrzynia Lui miała specjalną regulację, i to mogło być przyczyną awarii. Ale trzy z czterech skrzyń były w porządku. Kordov… — Tak, i co, Kordov? — odezwał się zza ich pleców rześki glos. Krępy Pierwszy Naukowiec rozsunął łokciami dwa obrotowe krzesła i obu siedzącym na nich mężczyznom wręczył po plastykowym zbiorniczku z rurką. Taki sam trzymał w ręku. gdy siadał na wolnym krześle. — Kordov — odpowiedział na własne pytanie — wciąż się troszczy o wasze słabowite ciała, moi drodzy. I powinniście być szczęśliwi, że osobiście się nimi interesuje. A teraz wypijcie to i bądźcie mi wdzięczni! — Włożył rurkę zbiorniczka do ust i pociągnął spory łyk. Dard zorientował się, że musi wypić taki sam ciepło–słony płyn, jaki podano mu po pierwszym przebudzeniu. I to zupełnie mu wystarczyło. Ale wypił tylko jeden łyk, po czym zapytał: — Słyszałem o Skorcie. Ilu jeszcze innych ludzi? Tas Kordov wytarł sobie usta kwadratową dłonią. — Tego nie wiemy. Nie chcemy zbyt dokładnie badać zawartości skrzyń, dopóki nie wylądujemy. Oczywiście wszyscy chcemy znać odpowiedź na to pytanie, młody człowieku. Ilu…? Mamy nadzieję, że większość przeżyje. Proponuję otworzyć dwie następne z kwatery załogi: są w nich ludzie, których kwalifikacje będą nam potrzebne. Jednak co do pozostałych, muszą trwać w uśpieniu, dopóki nie zaoferujemy im nowego świata. A i to — wskazał na ekran — jest problematyczne. Znaleźliśmy odpowiedniego rodzaju słońce. Ale pamiętasz, że Sol ma dziewięć planet i tylko na jednej z nich mógł swobodnie żyć człowiek. Tutaj są trzy planety, być może Mars, Wenus i Merkury, i nie ma Terry. Sim, jak sądzisz, którą z nich powinniśmy sprawdzić? Pilot, zanim odpowiedział, wypił łyk. — Sądząc z orbit na mapie, wybrałbym środkową. Znajduje się bliżej Sol II niż Terra wobec Sol I. ale jest najbardziej zbliżona do orbity Terry. — Nie mam zielonego pojęcia o astronomii — wyznał Dard. — Przypuszczacie, że dzięki „żółtemu” słońcu mogła powstać planeta, na której panują warunki podobne do ziemskich, więc jeśli jeden z tych trzech światów jest podobny do Terry, to co z rozumnymi formami życia? Czy dzięki takim samym warunkom nie mogły tam powstać tak samo wysoko zorganizowane istoty żyjące? Kordov pochylił się do przodu, naruszając niepewną równowagę obrotowego krzesła. — Rozumne formy życia… możliwe. Humanoid lub Człowiek… jedynie być może. Jeżeli na jednej planecie panującą grupą są Naczelne, to na drugiej mogą nią być owady lub zwierzęta mięsożerne. — Nie zapominaj o tym! — powiedział Kimber unosząc rękę i machając palcem przed ekranem. — To ręka pomogła człowiekowi stać się grupą panującą. Przypuśćmy, że masz tylko… powiedzmy kocią łapę. Jeśli nawet kieruje nią inteligencja, i niech nikt mi nie mówi, że kot nie jest inteligentnym stworzeniem, mózg kota pracuje inaczej. Jednak nikt, kto posługuje się mózgiem, nie powie, że kot nie potrafi przystosować do swoich potrzeb środowiska, wbrew głupocie człowieka, z którą musi mieć do czynienia to zwierzę. Ale gdybyśmy się rodzili z łapami zamiast rąk, niezależnie od tego. jakie mielibyśmy supermózgi, czy potrafilibyśmy wytwarzać narzędzia i inne artefakty? Naczelne na planecie Terra mają ręce. Posługując się nimi stworzyły cywilizację materialną, tak jak posługując się małpią paplaniną i gorszymi niż małpie sposobami zburzyły własne dzieło. Nie, gdybyśmy nie mieli rąk. niczego byśmy nie osiągnęli. — No dobrze — odparł Kordov — przyznaję ci rację, jeśli chodzi o zalety rąk. Ale wciąż twierdzę, że niektóre panujące gatunki, odmienne od Naczelnych, mogłyby się z powodzeniem rozwijać w nieco innych warunkach. Cała historia, zarówno ta, którą tworzy człowiek, jak i ta. którą tworzy przyroda, jest uwarunkowana przez niezliczone „jeśli”. Załóżmy, że twoje superkoty nauczyły się używać łap i czekają na nas. Ale to fantazjowanie. — Roześmiał się. — Miejmy nadzieję, że to, co się tam znajduje, to świat, w którym nigdy nie istniały rozumne formy życia. Jeśli mamy szczęście… Kimber z kwaśną miną wpatrywał się w ekran. — Szczęście wozi się cały czas na naszych rakietach. Czasami zastanawiam się. czy nie mieliśmy trochę za dużo szczęścia i czy pod koniec podróży nie będzie trzeba za nie zapłacić. Ale w końcu możemy sobie wybrać miejsce lądowania i zamierzam wybrać punkt możliwie odległy od jakichkolwiek śladów cywilizacji, jeżeli w ogóle tam jest cywilizacja. Powiedzmy, na pustyni albo… — Sim, wybór punktu lądowania zostawiamy tobie. A teraz, Dard, jeśli już wypiłeś swoją porcję, proszę, chodź ze mną. Czeka na ciebie robota. Dard spróbował wstać, ale stracił równowagę i gdyby nie Pierwszy Naukowiec, upadłby na podłogę. — W kabinach występuje niewielka siła przyciągania — wyjaśnił Kordov. — Jednak nie taka, jaką znamy z Terry. Uważaj i chodź wolno, dopóki się nie nauczysz poruszać nogami. Zgodnie z radami Kordova, Dard kurczowo przytrzymując się krzeseł i wszystkiego, co było w zasięgu rąk, dotarł do owalnych drzwi. Za nimi mieściła się o wiele mniejsza kabina z dwiema wbudowanymi w ścianę kuszetkami i rzędami szafek z żywnością. — To kwatera pilotów podczas lotu międzyplanetarnego. — Kordov wyszedł na środek kabiny, gdzie mieścił się otwór dający dostęp do niższego pokładu. — Zejdź na dół. Dard ostrożnie zszedł po stromych schodkach i znalazł się w sektorze, do którego złożono pasażerów na czas snu w zamrożeniu. Po chwili do tej samej kabiny wszedł Kordov. W głębi stały na stelażu trzy otwarte skrzynie. Na innej półce dostrzegł trumny pokryte grubą warstwą bieli. jak gdyby je wycięto z dziewiczego śniegu. Gdy Kordov wcisnął guzik, najwyższa skrzynia zjechała na podłogę. Zdjął ją z podajnika i z pomocą Darda przesunął do drzwi. Wspólnie przenieśli trumnę do drugiego pokoju, który był miniaturowym laboratorium. Kordov przyklęknął, żeby odczytać pomiary. Po chwili odetchnął z ulgą. — Ta jest w porządku. A teraz otwórzmy… Wieko stawiało opór, jak gdyby trzymał je twardy klej. Jednak pod ciągłym naciskiem w końcu ustąpiło ze szmerem zasysanego powietrza. Owiał ich mroźny chłód, niosący ze sobą zapach chemikaliów. Pierwszy Naukowiec zbadał sztywne ciało. — Tak. tak! Teraz musimy mu pomóc powrócić do życia. Najpierw… na tamtą leżankę… Dard pomógł przenieść mężczyznę na stojącą w pobliżu koję. Zgodnie z instrukcją zaczął przecierać lodowate ciało olejkiem z butelki, którą dał mu Kordov, obserwując, jak Pierwszy Naukowiec wstrzykuje do serca i rozchodzących się żył różne płyny. W miarę jak wykonywali zabiegł, do ciała powracało życie. A gdy mężczyzna w pełni ożył, został nakarmiony i nagle zapadł w drugi sen. Dard pomógł go ubrać i przenieść na górę do kabiny. Tu położono go na macie antyakceleracyjnej. — Kto… o, Cully! — zawołał Kimber identyfikując dopiero co przywróconego do życia członka załogi. — Świetnie. Kogo jeszcze przyniesiecie? Lekko zasapany Kordov przez chwilę się zastanawiał. — Mamy tam Santee’ego, Rogana i Macleya. — Dla Santee’ego na statku nie ma roboty, a Cully jest inżynierem. Chwileczkę… Rogan! Przeszedł trening w przestrzeni kosmicznej jako ekspert łączności. Przyda się nam… — Rogan później. Najpierw zajmiemy się resztą. Chyba w tej chwili nie jest nam potrzebny łącznościowiec? Kimber spojrzał na zegary w pulpicie sterowniczym. — Nie będzie potrzebny przez przynajmniej pięć godzin. A może osiem, jeżeli zechcesz poleniuchować. — Jestem leniwy, kiedy lenistwo przynosi jakąś korzyść. Większość kłopotów, od których uciekliśmy, brało się z tego, że ciągle się spieszyliśmy, żeby mieć zajęcie. Tak, jest czas na ciężką pracę, ale człowiek musi też mieć wolne, by bezczynnie usiąść w słońcu i pogrążyć się na kilka godzin w myślach. Jeżeli to w ogóle możliwe, trzeba się spieszyć powoli. Nie wiadomo, czy to w wyniku snu w zamrożeniu, ale wszystkich nagle ogarnęła senność. Kordov był przekonany, że to przejdzie, ale Kimber niepokoił się, ponieważ zbliżali się do wybranej planety, i poprosił Pierwszego Naukowca o środek pobudzający. — Muszę zachować przytomność umysłu — usłyszał Dard strzępek rozmowy, gdy wracał z sąsiedniej kabiny po drzemce. — Nie mogę zasypiać w momencie wprowadzania statku w atmosferę. Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Cully mógłby trzymać ster w skurczonej ręce, Rogan także, gdybyś wyniósł ich z chłodni. Ale żaden z nich nie jest pilotem, a lądowanie w nieznanym terenie nie jest zajęciem dla nowicjusza! — Dobrze, Sim. Dostaniesz swoją pigułkę w odpowiednim momencie. Ale teraz idź się położyć, odpocznij i spróbuj zasnąć. Obiecuję, że cię obudzę. W tym czasie Cully będzie obserwował kurs statku… Tykowaty inżynier, który od momentu przebudzenia niewiele mówił, zajmując miejsce niechętnie opuszczane przez Kimbera jedynie skinął głową. Podregulował obraz i kładąc głowę na tylnym oparciu krzesła wbił wzrok w ekran. W ciągu minionych godzin jasne punkciki zmieniły położenie. Świecąca kula, którą Kimber nazwał Sol II, przesunęła się na skraj wąskiego wycinka ich pola widzenia. Ale wybrany przez nich świat wypełniał teraz większość ekranu i z każdą sekundą się rozrastał. Kordov usiadł obok Darda. Błękitnawozieloną sferę na ekranie przecinały skrawki innego koloru. — Regiony polarne… śnieg — skomentował Kordov. — Tak! — zgodził się małomówny Cully. — I morza… Do czego Cully dodał swoje pierwsze długie przemówienie. — Dużo wód. Wkrótce natrafimy na ląd. — Chyba, że to wszystko jest wodą — powiedział w zamyśleniu Kordov. — Wówczas — uśmiechnął się do Darda — będziemy zmuszeni zostawić ją rybom i szukać dalej. — Brakuje jednej rzeczy — powiedział Cully, ponownie regulując ostrość obrazu. — Księżyca. Nie ma księżyca! Dard obserwował powiększającą się sferę, i po raz pierwszy od przebudzenia prysnął senny nastrój biernej akceptacji wydarzeń. Żyć pod niebem, na którym nigdy nie pojawi się księżyc. Zniknął księżyc! Wszystkie stare pieśni, stare legendy opowiadane z pokolenia na pokolenie, pamięć o tym. że księżyc był ich pierwszym krokiem w Kosmos, to wszystko zniknęło. Nie ma księżyca i nigdy już go nie będzie! — O czym więc przyszli poeci będą pisać wiersze? — zapytał dudniącym głosem Kordov. — A i nas czekają czarne noce. Ale nie można mieć wszystkiego na raz. nawet drugiej odskoczni w przestrzeń kosmiczną. Nasz księżyc był przystankiem w drodze i drogowskazem, który nas zapraszał i wabił nie tylko do siebie, ale i w Kosmos. Nie wiadomo, czy istnieją tam albo kiedykolwiek istniały istoty rozumne. — Żadnych śladów lotów kosmicznych? — zapytał z ciekawością Cully. — Żadnych. Jednak oczywiście nie mamy pewności. Jeżeli coś nie zarejestrowało się na naszych ekranach, nie możemy od razu powiedzieć, że to „coś” nie istnieje. Nawet gdybyśmy znajdowali się w pobliżu uczęszczanego szlaku kosmicznego, nie mielibyśmy o tym pojęcia! A teraz, Dardie, zajmiemy się Roganem. Obiecałem Simowi, że będzie pod ręką i przejmie cześć obowiązków. Zeszli na dół, zdjęli ze stelażu odpowiednią skrzynię i przywrócili do życia śpiącego w niej mężczyznę. — Ten jest ostatni — oświadczył Kordov, gdy przenieśli Rogana do kabiny sterowniczej. — Następni po wylądowaniu. Ooo! Jego okrzyk został wywołany widokiem, który Kordov zobaczył na ekranie. Zbliżał się olbrzymi masyw lądu w błękitno–czerwone cętki na tle jaśniejszych barw morza. — Więc nie przyłączamy się do ryb. Dard, idź i potrząśnij Simem, żeby ożył. Musi już objąć dyżur! Gdy w chwilę później Dard przykucnął obok maty antyakceleracyjnej, na której leżał nieprzytomny Rogan, pozostali zasiedli przy pulpicie sterowniczym. W kabinie panowała napięta atmosfera, jedynie Kimber zachowywał beztroski wyraz twarzy. — Rogan jeszcze nie doszedł do siebie? — zapytał nie odwracając głowy. Dard delikatnie potrząsnął za ramię leżącego mężczyznę. Rogan poruszył się i coś wymamrotał. Po chwili otworzył oczy i spojrzał na sufit kabiny. Po sekundzie usiadł. — Udało się! — krzyknął. — Jakbyś zgadł! — odparł. pogodnym tonem Kordov. — A teraz… — A teraz czeka na ciebie robota, kolego — wtrącił Kimber. — Chodź tutaj i powiedz nam. co o tym sądzisz. Kordov odsunął trzecie krzesło i pomógł Roganowi usiąść. Ściskając kurczowo poręcze siedzenia, jak gdyby się bał, że w każdej chwili może spaść, Rogan wbił wzrok w ekran. Wydał westchnienie szczerego zachwytu. — To… cudowne! Dard był tego samego zdania. Wspaniała feeria kolorów robiła na nim takie samo wrażenie jak zachód słońca na planecie Terra. Nie mógł znaleźć słów, by opisać to, co widział. Ale nie miał szans długo się zachwycać. — Lepiej się zapnijcie — zaproponował pilot. — Wchodzimy w… Kordov rzucił się na matę, zapinając pasy oplatające kombinezon, i Dard zrobił to samo. Leżał na gąbczastej podściółce, trzymając głowę pod kątem uniemożliwiającym mu widzenie ekranu. Przedzierali się przez atmosferę i chłopiec musiał stracić przytomność, ponieważ nie pamiętał ostatniego etapu podchodzenia do lądowania. Statek zadrżał, podrzucając Darda do góry, a może był to dół. Wydawało mu się, że w zaczyna w pełni działać siła grawitacji. Potężne uderzenie szarpnęło wszystkimi mięśniami jego ciała i Dard z trudem zaczerpnął powietrza. Ale jeszcze dotykał rękami sprzączek, którymi był przytwierdzony do podłogi, gdy usłyszał: — Koniec podróży! Wysiadać! Ktoś na to odpowiedział — oschłym tonem Cullyego: — Dobra robota, Sim ROZDZIAŁ 2 NOWY ŚWIAT — Rogan? Ekspert do spraw łączności obrócił krzesło i gdy znalazł się przy innej części tablicy kontrolnej, jego palce zaczęły przebiegać po przyciskach. Zatańczyły strzałki zegarów, ożyły przyrządy rejestrujące, a Rogan jedynie bezgłośnie poruszył wargami. Kimber wcisnął przycisk włączający ekran, który zgasł podczas lądowania. Przed oczami zafascynowanych widzów wolno zaczęły się pojawiać obrazy najbliższej okolicy. — Sądząc po długich cieniach — zauważył Rogan — jest późne popołudnie. Statek osiadł w centrum obszaru pokrytego szarobłękitnym żwirem lub piaskiem, za którym w oddali było widać urwiska skalne składające się z błękitnych, żółtych i białych warstw. Gdy obraz się zmienił, widzowie w kabinie sterowniczej dostrzegli, że urwisko przechodzi w długą kotlinę, której dnem płynęła kręta rzeka. — Ta woda jest czerwona! — krzyknął zaskoczony Dard. Brzegi czerwonej rzeki porastała niska granatowozielona roślinność, która okrywając urwisko biegła wzdłuż wody do na wpół wypalonych, piaszczystych obszarów. Wybiegli wzrokiem za rzekę, gdzie wznosiły się liczne urwiska. Dalej był brzeg oceanu i przewalające się błękitne fale z białymi grzywami. W tym miejscu wpływała do morza rzeka, zabarwiając na czerwono błękitną wodę. Morze, powietrze, urwiska, rzeka — lecz ani jednej żywej istoty! — Poczekaj! — krzyknął Kimber, i Rogan wcisnął przycisk zatrzymujący obraz na ekranie. — Chyba zobaczyłem coś w powietrzu. A może tylko mi się wydawało. Obraz zaczął się cofać, póki nie wrócił do początkowej sceny. Kimber wstał z krzesła. — Ta część lądu wydaje się nie zajęta. I, Tas, nie było widać też śladów cywilizacji, gdy podchodziliśmy do lądowania. Może wciąż dopisuje nam szczęście i znaleźliśmy się w nie zamieszkanym świecie. — Hmmm. Ale czy możemy tutaj zostać? — Pierwszy Naukowiec przecisnął się do Cully’ego. — Atmosfera, temperatura niemal taka sama jak na planecie Terra. Tak. możemy tutaj żyć i oddychać. Kimber uwolnił się z krępujących ruchy pasów. — Sądzę, że powinniśmy to sprawdzić osobiście. Dard miał opuścić kabinę ostatni. Wciąż kręciło mu się w głowie od orgii kolorów na ekranie. Po szarej monotonii tej części Terry. którą niegdyś zamieszkiwał, jaskrawe kolory zapierały dech w piersi. Zszedł do połowy drabinki, gdy usłyszał dzwonek zapowiadający otwarcie luku i wysunięcie rampy, która miała ich przenieść poza grunt rozgrzany buchającymi ogniem dyszami. Kiedy zeskoczył z drabinki, wzdłuż rampy stali towarzysze podróży, wdychając cieple, orzeźwiające powietrze. Łagodny podmuch wiatru zmiótł mu na czoło kosmyk włosów. Czyste powietrze — nie skażone unoszącymi się we wnętrzu statku zapachami chemikaliów. Piasek wokół łap podtrzymujących statek stopił się na zakrzepłe mleczne szkło, które omijali skacząc z rampy wprost na wydmy. Kimber z Kordovem ruszyli w stronę brzegu obmywanego przez wysokie fale. Cully ledwo dopadł plaży, natychmiast wyciągnął się na piasku i przyciskając ręce do ziemi bezmyślnie wpatrywał się w niebo, podczas gdy Rogan rozglądał się wokół, jak gdyby weryfikując obrazy, które wcześniej pokazywał mu ekran. Dard zbliżał się do piasków. Cały czas zastanawiał się nad tym, dlaczego ta rzeka jest czerwona. Morze miało normalny kolor, z wyjątkiem czerwonych plam u ujścia rzeki. Chcąc się dowiedzieć, co .zabarwiało jej toń, postanowił pójść nad rzekę. Piasek był miękki i bardziej sypki niż ten, jaki pamiętał z Terry. Wciskał się Dardowi do butów, które unosiły kłęby kurzu zasypujące ślady stóp. Chłopiec pochylił się i przesiał przez palce garstkę ziemi tego nowego świata, odczuwając dziwne mrowienie rozchodzące się od dłoni. Otaczały go zewsząd kolory — błękit piasku — czerwień rzeki — czerwień, żółć i biel warstw tworzących urwiska. Nad sklepieniem chmur rozpościerał się błękit — czy to w ogóle błękit? Czyż nie było w nim minimalnego odcienia zieleni? Raczej turkus niż prawdziwy błękit! Powoli przyzwyczajał się do kolorów i potrafił już odróżnić bardziej subtelne odcienie wśród jasno jarzących się tonów: odcienie, których nie umiał nazwać, jak ten blady fiolet pokrywający pasmami piasek. Dard szedł dalej aż dotarł do kamienistego brzegu rzeki. Nie była zbyt szeroka, mógł się przeprawić na drugi brzeg czterema susami. Nurt rzeki lekko falował, ale mętna, rdzawoczerwona woda obmywając kamienie tworzyła na nich czerwonawe obwódki. Dard przyklęknął i miał już umoczyć palec, gdy usłyszał ostrzeżenie: — Chłopcze, nie próbuj. To może ci zaszkodzić. — Na kamienisty brzeg zszedł Rogan. — Lepiej zachować ostrożność, niż potem żałować. Przekonałem się o tym na Wenus. Nie widziałeś gdzieś tutaj kawałka drewna? Dard pogrzebał wśród kamieni i znalazł coś, co wyglądało na zwyczajny patyk. Ale Rogan, zanim go podniósł, dokładnie obejrzał. Gdy włożył patyk do wody i ostrożnie wyjął, została na nim trzycentymetrowa czerwona obwódka. Przyjrzeli jej się z bliska. — To żyje! — Później Dard pomyślał, że gdyby on trzymał patyk i zdał sobie sprawę, czym była czerwona plama, to by go rzucił z obrzydzeniem. Ale Rogan nawet się nie wzdrygnął. — Sympatyczne żyjątka, co? — zapytał. — Podobne do pająków. Ciekawe, czy latają? A może pływają? I dlaczego ta woda jest taka mętna? — Przyklęknął na brzegu i zgarnął patykiem z powierzchni wody sporą porcję czegoś, co Dard uważał za najbardziej obrzydliwe robactwo. Po usunięciu warstwy „pająków” woda zmieniła kolor na nieco jaśniejszy, brązowawy. — To znaczy, że można je odsączać — z zadowoleniem zauważył Rogan. — Przez filtr będziemy mogli pić, jeżeli w ogóle ta ciecz nadaje się do picia. Dard pospiesznie przełykał ślinę, gdy Rogan strząsał większą ilość wyłowionych z nurtu stworzeń: następnie ruszyli za odbarwioną wodą w stronę morza. Kilka razy zbaczali z drogi, omijając czerwone łaty na brzegu rzeki. Okazało się, że główną przeszkodą nie są „pająki” na brzegu, lecz nagle wiry. które zatrzymywały ich w kilku miejscach. Od morza wiał porywisty wiatr, niosący charakterystyczny posmak, który Rogan natychmiast rozpoznał. — Powietrze jest słone… naturalne morze! — krzyknął i jednocześnie rozległo się ohydne skrzeczenie. Gdy tylko przycichło jego echo, usłyszeli ludzki krzyk. Tuż nad samym morzem biegli plażą Kimber i Kordov. Nad ich głowami krążyła jakaś zmora, co prawda niewielka, jednak na tyle okropna, by można było mieć pewność, że wyleciała z koszmarnego snu. Gdyby wąż z Terry był wyposażony w skrzydła nietoperza, dwie nogi ze szponami, owłosiony ogon i szeroką paszczę z rzędem kłów. w przybliżeniu przypominałby tę fruwającą poczwarę. Mogła mieć jakieś pół metra długości, ale furia, z jaką klapała paszczą, była o wiele większa niż ciało krążące nad głowami biegnących. Rogan odłożył patyk z pająkami, gdy Dard sięgnął do wewnętrznej kieszeni bluzy po jedyny przedmiot, jaki zabrał ze sobą z Terry. Rzucił myśliwskim nożem i dzięki niewiarygodnemu szczęściu odciął skrzydło zmorze, która spadla z przeraźliwym wrzaskiem na ziemię. Machając jednym skrzydłem wiła się z bólu po piasku, dopóki Kimber z Kordovem nie przygnietli jej pospiesznie ciskanymi kamieniami. Oczy zmory pałały wściekłą nienawiścią, gdy otoczyli ją kołem, unikając kłapiącej szczęki i uderzeń owłosionego ogona, z którego kapały żółte krople. — Założę się, że to trucizna — zauważył Rogan. — Miłe stworzonko: mam nadzieję, że nie rosną większe. — Co to jest? — zapytał zaniepokojony Cully i zbiegł ze skarpy, trzymając w ręku miotacz zielonych promieni. — Skąd ten cały hałas? Rogan odsunął się na bok. odsłaniając rannego smoka. — Tubylec nas nie lubi. — Zazwyczaj nie sądzę — wtrącił Kimber — że najpierw trzeba strzelać, a dopiero potem prowadzić śledztwo. Ale ta paskuda z pewnością ma wredny charakter: nim się zorientowałem, że jest w pobliżu, omal nie odgryzła mi ucha. Jorge. możesz ją zastrzelić, nie tracąc na próżno czasu? Tas, pewnie później będziesz chciał ją zabrać, żeby zobaczyć, co ją tak zdenerwowało. Zafascynowany biolog przykucnął w bezpiecznej odległości, obserwując konwulsyjne drgawki smoka. — Tak, bardzo was proszę, nie zmasakrujcie tego doszczętnie. Wąż… fruwający wąż! Przecież to niemożliwe! — Może na planecie Terra — przypomniał mu Kimber. — Czy możemy powiedzieć, co tutaj jest możliwe, a co nie? Jorge, nie daj temu paskudztwu się męczyć! Zielony promień uciął stworzeniu górną część głowy, która bezwładnie spadła na piasek. Tas zbliżył się do niej ostrożnie, omijając z daleka ogon wydzielający żółty jad. Rogan wrócił na plażę po kolekcję pająków, a Dard podniósł z piasku nóż i wytarł do czysta ostrze. — Fruwające węże i pająki, które pływają — powiedział Rogan demonstrując patyk. — Bałbym się tutaj usiąść, bo zaraz może wyskoczyć jakaś poczwara. Tas był w rozterce, nie wiedząc, czy najpierw zająć się martwym smokiem, czy przyniesionymi przez Rogana pająkami wodnymi. — To wszystko — wskazał rękami urwiska, piasek i morze — jest nowym, dziewiczym światem. Colly schował broń do kabury i w zamyśleniu przypatrywał się niespokojnym falom. — Slim. co o tym myślisz? — zapytał pilota, wskazując nisko gromadzące się chmury, które wolno zasnuwały niebo. — Na ziemi powiedziałbym, że zbliża się burza. — I to chyba potężna — zauważył Rogan. — Poza statkiem nie mamy schronienia. Ale w końcu jest lato, więc nie zmarzniemy. — Tak pan sądzi? — zapytał Dard nie bez powodu. Zrywał się wiatr od morza, zacinający wilgotnym, lodowatym chłodem. Temperatura szybko spadała. Kimber przypatrywał się chmurom. — Lepiej wracajmy. — Ale kiedy odwrócił się w stronę lądu, jego okrzyk zaalarmował pozostałych. Zostawili statek gwiezdny, nie zabezpieczywszy go przed podmuchami wiatru. Teraz kadłub przechylił się i jego szpic mierzył w nadmorską kotlinę. Dobre pół godziny później Kimber wstał spod statku z pogodnym wyrazem twarzy. Jedna z nóg przebiła stopioną warstwę piasku, która powstała pod wpływem żaru buchającego z silnika na plażę. Ale pod rozłupaną skorupą szkła noga natrafiła na twardą skałę. Pokiereszowany kadłub nie błyszczał już niby lustro, jak niegdyś w Szczelinie: statek był na to za stary i odbył zbyt długą podróż. Ale nie miał zamiaru sprawić im zawodu. — Wszystko w porządku, tylko się trochę przechylił — powtórzył Kimber zdanie, które tak radośnie powiedział przed kilku minutami. — Stoi na skośnym występie i dlatego jest pochylony. Ale stoi. I — nie musiał zwracać ich uwagi na zapadającą ciemność — może to znów dopisało nam szczęście. Z dziobem odwróconym od wiatru łatwiej mu się oprze, nawet przy największym huraganie. Dard trzymał się balustrady rampy. Wokół szalała wichura, wznosząc tumany sypkiego piasku wciskającego się do oczu i ust, które strach było otworzyć. Kurzawa zapędziła już Kordova do wnętrza statku. Trzymał swojego smoka w szczypcach i bardziej się interesował nim oraz pająkami Rogana niż szalejącą wokół burzą. — Wieje na całego — wycedził Rogan. — To chyba huragan. Jeżeli nie chcecie być żywcem pogrzebani w tych ruchomych wydmach, lepiej się schowajmy. Dopóki jeszcze możemy utrzymać się na nogach, czas stąd zwiewać. Dard ruszył za nim z rampy akurat na czas. by uniknąć burzy piaskowej, przez którą musieli się przedzierać dwaj pozostali. W komorze powietrznej statku była wydzielona część, w której oczyścili kombinezony, ale gdy znaleźli się w kwaterach, Dardowi wciąż zgrzytał piasek w zębach i pod stopami. Nie znalazłszy Kordova w kabinie sterowniczej ani w jego kabinie Kimber i dwaj pozostali usiedli na kojach, a Dard na podłodze. Czuł. jak drży cały statek. Czyżby wiatr nabrał już takiej siły? Na to pytanie odpowiedział Rogan. — Chodźmy zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz — powiedział wychodząc do kabiny sterowniczej. Kimber i Dard podnieśli się, żeby pójść za nim, ale Rogan pokręcił głową. — Nie taki diabeł straszny, jak go malują — zauważył. — Poza tym nie widzę nic ekscytującego w burzy piaskowej. Potwierdziło się to. ponieważ na ekranie niewiele mogli zobaczyć. Z burzą nadciągnęły nocne ciemności. Zirytowany inżynier wyłączył aparaturę i wrócili do kabiny, gdzie Cully już spał, a Kimber wdrapywał się na koję. — Twoje „pająki” — wybuchnął na widok Rogana — są roślinami! — Przecież się poruszają — zaprotestował Dard. — Mają kończyny. Kordov potrząsnął głową. — Korzonki, nie kończyny. I chociaż się poruszają, są roślinami. To jakaś odmiana grzybów wodnych. — Muchomory z nogami! — roześmiał się Rogan. — Teraz chyba kolej na drzewa z rękami. A co ze smokiem, czy to aby nie fruwająca kapusta? Kordova nie trzeba było zmuszać do dyskusji o smoku. — Jadowity gad mięsożerny. Będziemy musieli na nie uważać. Ale nie bójcie się, ten był w pełni rozwinięty. — Nie musimy się bać, że przylecą większe? — zapytał sennym głosem Kimber. — Powinniśmy być im wdzięczni za życzliwość i mieć nadzieję, że wybierając się na polowanie głośno skrzeczą. Ale w tej chwili pomyślmy o dniu jutrzejszym. — I jutrzejszym… i jutrzejszym — powtórzył śpiący Rogan, ale Cully zerwał się ze swojej koi. — Kiedy obudzimy pozostałych? — zapytał. — I czy zostajemy tutaj? Kordov podłożył dłonie pod głowę i oparł ją o ścianę kabiny. — Jutro rano przywrócę do życia doktor Carlee Skort, która mi pomoże przywracać do życia innych. Więc chcesz się wybrać na rekonesans w najbliższe okolice? Wkrótce musimy podjąć decyzję, czy zostajemy tutaj, czy poszukamy na wpół stałej siedziby gdzie indziej. — Jest jeszcze tylko jedna sprawa — powiedział Kimber. — Możemy ponownie wystartować. Ale już nie mogę zagwarantować bezpiecznego lądowania. Paliwo… — Wzruszył ramionami. — Nie wiem, jak długo trwała nasza podróż, ale gdybyśmy nie wylądowali tutaj w odpowiednim czasie, nie wylądowalibyśmy w ogóle. — Tak? — Kordov uniósł brwi. — Więc musimy mieć pewność, zanim pomyślimy o nowym miejscu. A gdyby wziąć „sanie”? — Wyciągnę je z samego rana. To znaczy, zrobię to, jeżeli do rana ustanie burza. Nie mogę wystawiać tego pojazdu na silny wiatr, bo jeszcze nie jest dopracowany — stwierdził Kimber. — A co z żywnością? — zapytał Cully. — Dla nas w tej chwili i tą w ogóle dla pozostałych, kiedy się już obudzą? Kordov otworzył jedną z szafek z żywnością, wyjął pięć paczuszek i rozdał obecnym. — Koncentraty. Ale masz rację, zapasy nie są wieczne. Nie będziemy mogli obudzić wszystkich, dopóki nie zapewnimy im żywności i dachu nad głową. Trzeba więc wynieść z chłodni Harmona, który przebada glebę w górze rzeki, gdzie rośnie taka bujna roślinność. Grupa badawcza może także polować. — Mam nadzieję, że nie na smoki — mruknął Rogan z ustami wypchanymi wysuszonym ciastkiem. — Odnoszę wrażenie, że mój organizm słabo trawi smoki. A także wędrujące grzyby… Dard po raz pierwszy odważył się przerwać starszemu. — Niektóre grzyby, to znaczy grzyby jadalne, są smaczne. — Nie miał ochoty na czerwone pająki, ale wiedział, czym jest prawdziwy głód. i gdyby mu przyszło wybierać między głodem i pływającymi grzybami, zamknąłby oczy i zjadł. — No właśnie — powiedział rozpromieniony Kordov. — Zbadamy ich walory odżywcze. Wezmę z chłodni chomiki i na nich wypróbuję miejscowe produkty. — Jeżeli nie dostaną skrętu kiszek i nie padną na miejscu, będziemy ucztować. — Kimber przeciągnął się i ziewnął. — No, jutro czeka nas ciężki dzień, więc chyba się trochę prześpimy. Zagrajmy w orła i reszkę o koje i maty. Z poważnymi minami rzucali monetę z dziurką, którą Kimber nosił na szył jako talizman. Dard stwierdził, że Fortuna zesłała go na matę antyakceleracyjną, ale nie bardzo się tym zmartwił. Miękka wykładzina z gąbki była o niebo wygodniejsza niż jakiekolwiek łóżko. Ale kiedy zwinął się na macie, nie mógł zmrużyć oka. W głowie wirowały mu w dzikim tańcu wszystkie cuda nowego świata. A tuż za nim czaił się strach. Lui Skort był młodym człowiekiem, a jednak nie przeżył lotu. W ilu jeszcze skrzyniach na statku zamiast życia gnieździła się śmierć? Co się dzieje z Dessie? Teraz gdy już go nic nie rozpraszało, nic nie odciągało uwagi. Dard myślał tylko o niej — o sterczących żółtych wstążeczkach, o tym. jak siadywała cicho w trawie wśród ptaków i zwierzątek, które traktowały ją jako cząstkę własnego świata i w ogóle jej się nie bały. Dobra, cierpliwa Dessie! Usiadł na macie. Leżeć i spać spokojnie, gdy Dessie mogła już nigdy się nie obudzić i nie zobaczyć nowego świata? Dard nie mógł zwlekać. Wyczołgał się na czworaka z kabiny sterowniczej i przekradł między kojami. Jedną zajmował skulony w kłębek Kimber, ale druga, która przypadła Kordovowi, była pusta. Dard zbiegł na dół po schodach. Na dolnym pokładzie było widać skrawek światła, i Dard usłyszał, że ktoś się porusza. Podbiegł na palcach do drzwi laboratorium, w którym pomagał przywrócić do życia Cully’ego i Rogana. W środku krzątał się Pierwszy Naukowiec, rozkładając sprzęt, probówki i butelki. Gdy cień Darda padł na podłogę. Kordov uniósł głowę. — O co chodzi? — O Dessie! — wybuchnął chłopiec. — Muszę się dowiedzieć o Dessie! — Ach tak? Ale to dla własnej wygody i bezpieczeństwa nasi towarzysze muszą spać, dopóki nie zapewnimy im żywności i dachu nad głową. — Wiem o tym. — Nie potrafił już dłużej ukrywać rozpaczy. — Ale w ogóle nie można się niczego dowiedzieć? Ja muszę wiedzieć, co się dzieje z Dessie. muszę koniecznie! Tas Kordov naciągnął palcami dolną wargę, po czym ją puścił, by z mlaśnięciem wróciła na miejsce. — To nie takie proste, mój chłopcze. Możemy stwierdzić, czy zawiódł w jakiś sposób mechanizm. Być może, a tylko być może, możemy się upewnić co do kilku innych spraw. Zresztą rano otworzę ten przedział, żeby wyjąć Carlee Skort. Carlee… — Jego twarz upodobniła do twarzy nieszczęśliwego dziecka. — Będę musiał jej powiedzieć o Lui. To bardzo smutna sprawa. No cóż, takie jest życie. Chodźmy już. Zeszli na piąty poziom pod pokładem. Niewiele światła rozpraszało panujące tutaj ciemności i mocniej się odczuwało uderzenia wiatru w kadłub statku. Kordov sprawdzał karteczki na zamkniętych drzwiach, by w końcu odsunąć zasuwę i otworzyć drzwi z szumem przemieszczającego się powietrza. Dard poczuł nieprzyjemny powiew chłodu. Przeciskał się za Kordovem między rzędami półek z trumnopodobnymi skrzyniami. Przy ostatniej skrzyni Kordov uklęknął i zapalił latarkę, żeby przeczytać wskazania zegarów. — Dessie i Lara Skort są w jednej skrzyni: były tak małe. że się pomieściły. — Smuga światła latarki przeniosła się z pierwszej tarczy na drugą, a potem na następną. Kordov uśmiechnął się do chłopca. — Wszystko jest tak. jak powinno być, synu. Ponieważ skrzynia była zamknięta, w środku nie doszło do żadnych zmian organicznych ani chemicznych. W moim przekonaniu obie żyją i nic im nie jest. Już wkrótce dziewczynki zaczną biegać i bawić w berka. Będą tak wolne, jak nigdy nie mogłyby być na planecie Terra. Nie martw się. Dessie będzie ci towarzyszyć w tym świecie! Dard opanował się i powiedział spokojnym tonem: — Dzięki, bardzo panu dziękuję. Kordov przeszedł już do następnej skrzyni i odczytywał zegary. Wstał z kolana, po czym z aprobatą poklepał skrzynkę. — Carlee też… mieliśmy dużo szczęścia. ROZDZIAŁ 3 WODOROSTY PO BURZY — O mój Boże! Gdy Darda obudził raczej ton niż słowa tego przerażającego okrzyku, chłopiec wczołgał się na matę. Przed ekranem zgromadzili się Kimber, Rogan i Cully. Mógł być środek nocy albo przedpołudnie, bo wewnątrz statku dzień nie różnił się od nocy. Ale na ekranie był dzień i po szarym niebie przemykały postrzępione chmury. Gdy Dard pochylił się nad fotelem pilota, zobaczył, co tak zaskoczyło jego towarzyszy. Tam gdzie wczoraj rozciągał się gładki obszar błękitnych piasków, tworząc jasny dywan u podnóża kolorowych urwisk, stała jedynie woda. Kiedy Rogan włączył obrotową kamerę, zobaczyli wezbrane wody otaczające statek gwiezdny. Połknęły nawet nurt rzeki, na której nie było widać czerwonych plam. Zniknęła plaża, a morze podeszło niemal do stóp Terran. — A to niespodzianka! — odezwał się Rogan. — Płyniemy do brzegu? — Chyba nie jest bardzo głęboko — odparł Kimber. — Pewnie woda tak wylewa podczas każdego huraganu. Les, przerzuć się znów na urwiska. Obraz z zawrotną szybkością przestawił się na wzniesienie. Kimber miał rację, u podnóża skalistej skarpy ukazała się już piaszczysta łata. Ze zboczy spływała woda. Stukając podeszwami po metalowych schodkach zeszli na dół statku i wysunęli rampę, żeby dotrzeć do pełnej wirów wody. Słaby prąd obmywał metalowe łapy, a cały czas powiększały się łachy nagiego piasku na urwiskach. Wezbrane wody niosły zielska, które owijały się wokół łap statku. Na mieliźnie pod rampą rzucały się ryby i walczył o życie jakiś potwór, rozpryskując łuskowatym ogonem fale. W miarę jak woda wsiąkała w piasek, wynurzały się oblepione mułem zielska. — Co to za…! — krzyknął Cully przygotowując się do skoku. — Tam… tam na prawo! Co to jest? Jakiś stwór wpełzł na jeszcze mokry piasek i zaczął się wycofywać w stronę morza. Ale nikt nawet nie starał się odgadnąć, co to jest. Kimber wbiegł do wnętrza statku, a reszta na próżno próbowała lepiej się temu przypatrzeć. Stwór miał dziwny bladozielony kolor i gdy biegł na czterech cienkich nogach, trudno go było odróżnić od morskiej wody. Widoczny był jedynie zarys głowy. — Mam! — Kimber wpadł na rampę jak burza i gdyby nie złapał się balustrady, spadłby do wody. Przyniósł polową lornetkę. — Jest to jeszcze tam… tak. widzę! — Skierował lornetkę we właściwym kierunku. — No, no! — Co to jest? — zapytał Rogan hamując się, by nie wyrwać lornetki z rąk pilota. — No! — Również Cull nie potrafił się opanować. — Człowieku, daj mi tę lornetkę. Wszyscy chcemy zobaczyć! Dard przymrużył oczy. usiłując gołymi oczami zastąpić lornetkę, którą Kimber podawał Roganowi. Stwór na piasku nie wyglądał na przerażonego obecnością statku gwiezdnego ani obserwujących go ludzi. Może nie zniknie z pola widzenia do czasu, kiedy on, jako najmłodszy członek załogi, doczeka się na lornetkę. Stał kopiąc mokry piasek, dopóki Cully nie podał mu lornetki. Gorączkowo wyregulował ostrość obrazu. Po spotkaniu z grzybiastymi pająkami i latającym smokiem nie był bardzo zaskoczony widokiem niesamowitej bestii. Miała szarozieloną, pozbawioną zarostu i łusek skórę, która do pewnego stopnia przypominała jego własne gładkie ciało. Z gruszkowatego łba wyrastały wydatne uszy, a olbrzymie i szeroko rozstawione oczy obejmowały prawdopodobnie szerszy horyzont niż oczy zwierząt z Terry. Z gruszkowatego łba wystawało coś, co można było jedynie określić jako szeroki kaczy dziób o smolistym kolorze. Gdy Dard przypatrywał się bestii przez lornetkę, usiadła na tylnych łapach jak pies i ponad kurczącym się pasmem morza spojrzała łagodnym wzrokiem na statek. W roztargnieniu wytarła przednią łapą piasek z dzioba. — Kaczkopies — nazwał ją Kimber. — Nie wygląda zbyt groźnie, prawda? Zaraz… Ale patrzcie na to! Z ciemnej szczeliny urwiska wyszedł cały pochód kaczkopsów i dołączył do pierwszego zwierzęcia. Jeden z nich, dwa razy mniejszy od pierwszego, był szarozielony, ale trzy pozostałe miały taki sam żółty kolor, zauważył Dard0 jak warstwa urwiska. Gdy maszerowały na tle tej warstwy, stawały się niewidoczne. Dwa żółte były dojrzałymi osobnikami, ale trzeci wyglądał na szczeniaka. W połowie dróżki usiadł i nie chciał iść dalej, póki jeden z większych nie zawrócił, by go potrącić łbem. — Rodzinna wycieczka — zauważył Dard nie ośmielając się dłużej trzymać lornetki, po którą niecierpliwie sięgnął Kimber. — Ale niegroźna — zauważył pilot. — Jak sadzisz, pozwolą na to, żebyśmy się do nich zbliżyli? Woda już opadła. — Można spróbować. Niech Jorge przygotuje na wszelki wypadek broń. gdyby okazały się groźne. — Łącznościowiec wszedł ostrożnie do sięgającej po kolana wody. Szedł okrężną drogą, omijając unoszone prądem zielska i zatrzymał się. by sięgnąć po miotającą się na piasku rybę. Tutaj dogonił go Dard. Poza tym. że ryba na mieliźnie miała dziwnie płaski łeb i wydatny brzuch, była pierwszą żywą istotą, która przypominała istotę z Terry. Miała ponad sto pięćdziesiąt centymetrów długości i szczerzyła śmiercionośne zęby. Biła jeszcze potężnym ogonem opadającą wodę. ale ucieczka była niemożliwa. Dard powiedział porywczo: — Może pan… ją zabić? Nie może się stąd wydostać i chyba o tym wie. — Ahaaa. — Cully, jak zwykle, był oszczędny w słowach. Skierował promień w wiercący się łeb. W konwulsyjnej drgawce ryba wyskoczyła z wody, po czym opadła i zaczęła się unosić na powierzchni do góry brzuchem. — A gdyby ją zjeść na śniadanie? — zapytał Rogan. — Jest trochę podobna do tuńczyka i może mieć taki sam smak. Damy ją Kordovowi, niech zobaczy, czy można wbić w nią zęby. Mógłbym zjeść jeden, a może nawet dwa płaty! Dzień dobry! — widzę, że fajerwerk nie spłoszył naszych kaczkopsów. Powiedziałbym, że widowisko przypadło im do gustu. Rogan nie mylił się. Rodzina kaczkopsów rozsiadała się wzdłuż krawędzi szybko wysychającej ławicy w pobliżu statku, wyraźnie interesując się ludźmi oraz martwą rybą. Jednak gdy Dard zrobił na próbę krok w stronę piaszczystej ławicy, żółci członkowie klanu cofnęli się. a jeden z nich wypchnął najmniejsze zwierzę za siebie. Zielone kaczkopsy nie ruszały się z miejsca, tylko jeden młodszy biegał z sykiem nad brzegiem wody. Dard zatrzymał się nad szemrzącym zalewem. Cully obwiązał sznurkiem ogon martwej ryby i powiesił ją na balustradzie rampy. Prawdopodobnie nie mogąc się oprzeć widokowi takiej masy jedzenia, najmniejszy kaczkopies żałośnie zaskomlał i między łapami opiekuna podbiegł do wody. Większe żółte zwierzę z rezygnacją poszło w ślady szczeniaka i zaczęło grzebać pazurami przednich łap w piasku: wykopało czerwonego, wijącego się stwora, na którego zachłannie rzuciło się małe. Ale zielony przewodnik grupy z wściekłością zasyczał na łowcę i oba zwierzaki uciekły znad wody. Po chwili zaczął się wycofywać również przewodnik, nie spuszczając wzroku z ludzi i ostrzegawczym sykiem stawiając czoło niebezpieczeństwu, które stwarzali odważni przybysze z Terry. Gdy w rozpadlinie urwiska skrył się najmniejszy kaczkopies, zniknął także opiekun, zostawiając jedynie ślady na piasku, które znaczyły szlak ich ucieczki. Dard dostrzegł jednak wystający z rozpadliny czubek czarnego dzioba. — Ciągłe nas obserwuje. — Jest ostrożny — powiedział zamyślony pilot. — Co sugeruje, że mają wrogów: wrogów, którzy mogą wyglądać tak jak my. Ale to też jest dziwne. Jeżeli nie będziemy zwracać na nie uwagi, to może… Przerwał mu okrzyk dochodzący ze statku. Na rampie stał Kordov, wymachując rękami do towarzyszy. Gdy brnęli przez błoto w stronę statku, biolog pociągnął za sznurek i odwiązał rybę. — Jaki jest twój werdykt? — zapytał Rogan. gdy podeszli do pochylonego nad łupem Kordova. — Jemy to. czy nie? — Dajcie mi jeszcze kilka minut i pomóżcie w laboratorium, to odpowiem na to pytanie. Ale jest to zbliżone do fauny ziemskiej. Więc może być jadalne. A co oglądaliście przy urwiskach? Latające smoki? — Po prostu spędzaliśmy czas na przyjęciu — odparł Rogan i opowiedział mu o kaczkopsach. Warto było czekać na werdykt Kordova. pomyślał Dard, gdy jadł ze smakiem delikatne płaty białego mięsa, upieczone na ruszcie pod nadzorem biologa i pokrojone na równe porcje dla wygłodniałych członków załogi. — W końcu możemy wpisać starego pasibrzucha do naszego jadłospisu — zauważył Rogan. — Ale znaleźliśmy go chyba tylko fuksem. To ryba głębinowa i nie będzie tylu burz, by codziennie wyrzucały takie okazy na brzeg — odparł Kimber. Oblizał się i spojrzał ze smutkiem w pusty plastykowy talerz. — Jednak moglibyśmy rozejrzeć się po plaży za następnym wyrzutkiem. Cully wyciągnął długie kończyny. — Wyniesiemy teraz sanie? — Wiatr przycichł, więc nic im nie grozi. A może byśmy — pilot zwrócił się do Kordova — obudzili Santee’ego i Harmona, bo będą nam potrzebni. Pierwszy Naukowiec zgodził się. — Ale najpierw Carlee, jest lekarką. Potem zajmiemy się innymi. Zaraz wylatujecie? — Powiemy ci, kiedy będziemy startować. Nie wybieramy się zbyt daleko. Pewnie skręcimy w tę kotlinę przed nami, a potem przelecimy z półtora kilometra wzdłuż brzegu. Może wylądowaliśmy na pustkowiu, na co wszystko wskazuje, ale najpierw chcę się upewnić. Gdy w samo południe przez chmury przebiło się słońce, mieli ręce pełne roboty. Sanie, doszedł do wniosku Dard, były, zgodnie z nazwą, płaskim pojazdem z siedzeniami dla dwóch pasażerów, za którymi można było schować bagaż. Chłopiec pomógł zmontować większą część pojazdu, podczas gdy Kimber z Cullym pocili się nad zainstalowaniem silnika. Dard uświadomił sobie, że jest to maszyna latająca, jednak zupełnie niepodobna do helikoptera czy rakiety: nie miał pojęcia, w jaki sposób bez śmigieł i dyszy uniesie się w powietrze. Gdy zwierzył się ze swych wątpliwości Roganowi. inżynier położył się na wydmie, by połączyć wypoczynek z wyjaśnieniami. — Chłopcze, nie wiem, jak to działa. Zastosowano tu zupełnie nowe rozwiązania. Ten silnik wymyślili w ostatnich miesiącach naszego pobytu w Szczelinie. To coś w rodzaju antygrawitacji. Wynosi cię do góry i utrzymuje w powietrzu, dopóki jej nie wyłączysz. Wysyła snop promieni, które odbijając się od ziemi przenoszą cię w dowolne miejsce. Gdyby starczyło im czasu, wyposażyliby w ten napęd statek gwiezdny. Lecz dysponowaliśmy tylko tymi eksperymentalnymi saniami, a musieliśmy polegać na napędzie, o którym więcej wiemy. Sim. jak wam leci? Sklecicie to do kupy? Pilot uśmiechnął się, demonstrując wymazaną czarnym smarem twarz. — Cully, dokręć tę śrubę — wskazał, co trzeba wyregulować — i będą gotowe do lotu! A przynajmniej powinny. Wypróbujemy je. Wspiął się na płaski pojazd, usiadł za przyrządami sterowniczymi i zapiął pas bezpieczeństwa, po czym włączył silnik. Sanie wzleciały w górę z szybkością, która rzuciła widzów na ziemię i wyrwała okrzyk zdumienia z piersi pilota. Po chwili Kimber wyrównał lot maszyny i zrobił duże koło nad statkiem. Kończąc próbny lot ósemką zmniejszył szybkość i zaczął wypatrywać lądowiska na suchym piasku w pobliżu rampy. — Brawo! Radosny okrzyk aplauzu wydobył się z otwartego luku. Kordov uśmiechnął się do stojących niżej towarzyszy, a wraz z nim stojąca obok. z jedną ręką na balustradzie, kobieta: gdy uniosła głowę, słońce utworzyło wokół jej warkoczy czerwoną aureolę. Dard obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. To była ta Carlee, która opiekowała się Dessie. Ale była młodsza, niż się spodziewał, młodsza i wątła. Miała sine cienie pod oczami, a kiedy się uśmiechnęła, wyraz jej twarzy świadczył o bólu, z którym musiała się pogodzić. Gdy zeszła do milczącej grupy, ciszę przerwał Kimber. — Jak sądzisz. Carlee? — zapytał rzeczowo, jak gdyby rozstali się przed godziną i w tym czasie nie zdarzyła się tragedia. Zaufałabyś temu zwariowanemu latawcowi? — Z dobrym pilotem za sterami, tak. — Po czym patrząc na każdego po kolei wolno wymawiała nazwiska, jak gdyby chciała się upewnić, że rzeczywiście tutaj są. — Les Rogan, Jorge Cully i… — Doszła do Darda. i po chwili wahania jej uśmiech rozjaśnił się — no, ty musisz być Dardem, Dardem Nordisem. opowiadała mi o tobie Dessie. Och, to świetnie… cudownie… — Jej wzrok zaczął błądzić po skalistym urwisku, morzu, błękitnym niebie nad ich głowami. — Nim się zabierzecie do roboty, odkrywcy — oświadczył Kordov — trzeba coś przekąsić. Znów zjedli rybę, po ćwierć ciastka z puszki i połknęli kapsułki, które wmusił w nich Kordov. Gdy skończyli posiłek, Pierwszy Naukowiec zwrócił się do Kimbera. — Ponieważ już skleciliście do kupy tę latającą bryczkę, zmywacie się? — Tak. Zostało nam jeszcze cztery, może pięć godzin światła dziennego. Sądzę, że z powietrza zobaczymy w tym czasie więcej, niż idąc na piechotę. — Kogo ze sobą zabierasz ? — zapytała Carlee. — Rogana. ma doświadczenia z Wenus. I… Dard ugryzł się w język. Nie mógł poprosić Kimbera, żeby go zabrał. Pilot, oczywiście, wybierze Cully’ego. Po co mu zupełnie zielony chłopak. Był tak pewny tego wyboru, że nie mógł uwierzyć własnym uszom, gdy Kimber powiedział: — I chłopca, niewiele waży. Nie chcemy przeciążać maszyny, jeżeli mamy wrócić ze zwierzyną lub okazami. Cully jest świetnym strzelcem i będę czuł się bezpieczniej zostawiając go tutaj na posterunku! — Niezłym — przyznał Kordov. — Tylko nie zapuszczajcie się zbyt daleko i nie wypadnijcie z tej idiotycznej maszyny. Nie mamy czasu składać do kupy odkrywców, którzy nie potrafią się utrzymać w fotelach! W ten sposób Dard znalazł się w saniach, siadając obok pilota, podczas gdy Rogan zajął miejsce za nimi. Zapięli pasy bezpieczeństwa pod nadzorem Kimbera, który przed startem sprawdził klamry. Lekka maszyna uniosła się łagodniej niż za pierwszym razem i Kimber nie próbował jej wznosić zbyt wysoko nad poziom wierzchołków urwiska. Prześlizgując się na wysokości kilku metrów nad skałami, pomknęli wzdłuż zakrzywionej linii brzegu na północ. Z tej wysokości Dard doskonale widział na zachód od siebie niemal całą kotlinę, której dnem płynęła czerwona rzeka. Niska roślinność widziana z góry zbiegała się w kępy drzew. Między nimi latały jakieś stworzenia, które jednak nie wyglądały na smoki. Urwisko nad brzegiem morza zaczęło się wznosić, tworząc prostopadłą skalną ścianę. Podczas lądowania gwiezdny statek zmieścił się najwidoczniej w jedynym rozstępie w tej ścianie. Z pokładu sani widzieli bowiem jedynie tę zaporę w postaci połyskujących wśród roślinności głazów i wyłaniający się ze wzburzonego morza ląd. Rogana krzyknął, po chwili również skulił się Dard, gdy oślepił go ostry promień światła. Błysnął z powierzchni morza, jak gdyby ktoś lustrem rzucił na nich światło słoneczne. Kimber zawrócił i skierował sanie tuż nad powierzchnię wody w poszukiwaniu źródła światła. Zobaczyli skrawek plaży, kilka metrów piasku, na którym leżało naniesione w czasie huraganu zielsko. Kimber zaczął ostrożnie podchodzić do lądowania. Gdy sanie podskoczyły stykając się z ziemią, pasażerowie ze zdumieniem zaczęli się wpatrywać w źródło odbitego światła. Ze skalnej ściany wystawał, niby ze specjalnie wymodelowanej w tym celu kieszeni, stożkowaty kawałek metalu! Nie surowy, nieobrobiony metal, lecz wspaniale wymodelowany i oczyszczony z domieszek stop! Dard szarpnął klamrę pasa bezpieczeństwa, spiesząc się do znaleziska. Ale zanim wyskoczył z sani, Kimber biegł już po piasku. Cała trójka uważnie przyglądała się osobliwemu przedmiotowi, nie odważając się dotknąć. Kimber przykucnął, żeby zajrzeć pod spód. Zobaczył cienki metalowy pierścień otaczający najszerszą część stożka, który jak gdyby tkwił w rurze. — Pocisk w lufie karabinu! — Rogan znalazł niezbyt przekonujące porównanie. — To jest pocisk! — Nie sądzę. — Kimber delikatnie pociągnął za czubek. — Zobaczmy, czy da się wyciągnąć. — Przyniósł z sani komplet narzędzi. — Nie rozpędzaj się — powiedział Rogan patrząc podejrzliwie na te przygotowania. — Jeżeli jest w tym materiał wybuchowy i popełnimy błąd. może nas rozerwać na kawałki. — To nie jest pocisk — upierał się Kimber. — I leży tu od dawna. Widzisz to? — Pokazał świeże zadrapania na skalnej ścianie. — Ta wyrwa powstała niedawno. Prawdopodobnie sztorm oderwał kawał skały i odsłonił nasze znalezisko. A teraz trochę w tym pogrzebiemy. Energicznie zabrali się do roboty, a potem, gdy nic im się nie przydarzyło, nabrali pewności siebie — aż wyciągnęli „pocisk” z rury na tyle, by zobaczyć, że stożek jest tylko czubem długiego cylindra. W końcu zaczepili na nim łańcuch i wykorzystując siłę sań wyciągnęli z rury. Cylinder długości dwóch metrów był do połowy zanurzony w wodzie, a zamknięty luk znajdował się tuż nad jej powierzchnią. Kimber klęknął przed rurą i ręczną latarką zaświecił do jej wnętrza. Jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, biegł tunel wyłożony idealnie gładkim metalem. — Wielkie nieba, co to może być? — zdziwił się Rogan. — Chyba jakiś rodzaj transportu. — Kimber wciąż trzymał latarkę w rurze, jak gdyby mocno wierzył, że zdoła wydedukować, jakie było przeznaczenie znaleziska. Gdy Rogan szturchnął cylinder nogą, rura lekko się poruszyła. Inżynier wyciągnął jeden koniec na piasek. Ku własnemu zdumieniu udało mu się unieść rurę kilkanaście centymetrów do góry. — O wiele lżejsza, niż by się wydawało! Chyba możemy ją zabrać ze sobą. — Hmmm… — Kimber zajął miejsce Rogana i uniósł cylinder. — Damy sobie radę. Nie zaszkodzi spróbować; We trzech przenieśli cylinder i umocowali na saniach, chociaż końce rury wystawały po obu stronach kadłuba. Podczas startu Kimber zachowywał zdwojoną ostrożność. Gdy minęli z daleka urwisko, sanie zawróciły szerokim lukiem w stronę kotliny. — Mamy odpowiedź na jedno pytanie — powiedział Rogan wychylając się do przodu. — Nie jesteśmy tutaj pierwszymi inteligentnymi istotami. — Tak. — Pilot nic nie dodał do tego lakonicznego stwierdzenia. Skupił całą uwagę na statku gwiezdnym. Dard kręcił się na siedzeniu. Nie musiał obracać głowy, by zobaczyć gładki cylinder: czuł jego obecność i rozumiał, co znaczy dla nich wszystkich ten kawałek metalu. Taki kształt mogły mu nadać jedynie istoty myślące, istoty o wysokim poziomie inteligencji. Ale gdzie one są teraz? Obserwują i czekają, kiedy Terranie zrobią pierwszy fałszywy krok? ROZDZIAŁ 4 CI INNI! — A teraz ostrożnie. — Cully odłożył dłuto, którym ostrożnie się posługiwał, i zaczął naciskać. Obserwatorzy nie stali tuż za jego plecami. Opanowali ciekawość, która zgromadziła ich wokół inżyniera otwierającego cylinder. — Za lekkie jak na materiał wybuchowy — powtórzył Rogan chyba po raz pięćdziesiąty od momentu, gdy wyładowali znalezisko przed statkiem gwiezdnym. Carlee Skort i Trude Harmon siedziały na rampie w dogodnym miejscu do obserwowania ludzi na dole. którzy podawali Cully’emu niepotrzebne narzędzia i nawzajem sobie przeszkadzali. Ale nadszedł ostatni moment niepewności. Po godzinie dłubania inżynier mógł wreszcie otworzyć niewielki luk w cylindrze. Gdy Cully oświetlił latarką wnętrze, zderzył się głową z Kimberem i Kordovein. Następnie zaczął ostrożnie podawać zaciekawionym sąsiadom małe okrągłe pojemniki oraz większą, ozdobną skrzynkę. Wszystkie były wykonane z tego samego lekkiego stopu co cylinder i wydawały się nie naruszone przez czas. — Transporter ładunku — orzekł Kimber. — Co może być w tych pojemnikach? — Przyłożył do ucha małe pudełko i delikatnie nim potrząsnął, ale nic nie zagrzechotało. Kordov podniósł skrzynkę, dokładnie przyglądając się zamkowi. W końcu pokręcił głową, wyjął z kieszeni nóż i ostrzem podważył wieko. Gdy wieko się uniosło, na brzegach skrzynki pojawiły się kłaczki gąbczastej substancji. Pierwszy Naukowiec ostrożnie je zebrał i ugniótł palcami w paski. Kiedy popołudniowe słońce oświetliło zawartość skrzynki, wszystkim Terranom zaparło dech. — Co to jest? — ktoś zapytał. Kordov podniósł gruby misternie spleciony sznur, który rozwijając się, zwisał mu z ręki. — Opale? — zasugerował. — Nie, są zbyt twarde i fasetowane. Diamenty…? Nie sądzę. Przyznaję, nigdy czegoś takiego nie widziałem. — Królewski skarb — bezwiednie powiedział Dard. Niesamowite piękno klejnotów, które Kordov trzymał w palcach, pociągało chłopca bardziej niż jakikolwiek przedmiot stworzony przez człowieka. — Jest tam tego więcej? — zapytał Kimber. — To duża skrzynka. — Zobaczymy. Dziewczęta — Kordov podał dwóm kobietom sznur dziwnych klejnotów — pilnujcie tego. Gdy usunięto następną warstwę uszczelniającą, ukazały się dwie bransolety z czerwonymi kamieniami, które zidentyfikował Santee. — To rubiny. W czasie poszukiwań w górach na Księżycu znalazłem podobne do tych. Dobry kolor. Tas, co tam jeszcze macie? Po usunięciu trzeciej warstwy dotarli do ostatniego i największego cudu, którym był pas szerokości ponad dziesięcin centymetrów, z owalną klamrą wysadzaną klejnotami: sam pas był zrobiony z kryształowych łańcuszków. Trude Harmon próbowała się nim opasać, ale zabrakło kilku centymetrów. Był za krótki także dla Carlee. — Dziewczyna, która go nosiła, musiała być bardzo szczupła — zauważyła Harmon. — Może w ogóle nie była dziewczyną — powiedziała Carlee. W tej myśli było coś przerażającego. Carlee pierwsza głośno wyraziła ich skrytą obawę, że ci. którzy pakowali zasobnik, nie byli istotami ludzkimi. — No cóż, bransolety nosi się na rękach — zauważył Rogan. — A ten naszyjnik zakłada na szyję. Pas, dziewczęta, podsuwa myśl o biodrach, jeśli są nawet szczuplejsze niż wasze. Santee wyjął ze stosu następny pojemnik. — Zobaczmy resztę. Pojemniki opasano cienkimi metalowymi taśmami, które trzeba było odrywać. Zawartości pierwszych trzech otwartych puszek nie udało im się zidentyfikować. W dwóch zapakowano suche gałęzie i liście, w trzeciej — fiolki z różnymi proszkami i czarnym osadem, który mógł być pozostałością jakiegoś płynu. Fiolki przekazano do zbadania Kordovowi. Wśród pozostałych pojemników trzy były większe i cięższe. Dard złamał na jednym z nich początek metalowej taśmy i oderwał ją od puszki. Pod wiekiem znajdował się prostokąt grubo tkanego i kilkakrotnie złożonego materiału, który służył za ochronną wyściółkę. Ponieważ puszka przypominała pudło na klejnoty, ludzie przestali grzebać w stosie i otoczyli Darda wyjmującego gruby materiał. To co pod nim znalazł, było niemal tak cenne jak klejnoty. Nie śmiać dotykać palcami, delikatnie wyciągał go z pojemnika końcem metalowego pręta. Była to sztuka tkaniny. Ale żaden z nich — nawet ci, którzy pamiętali cuda miast przed Spaleniem — nie widzieli czegoś takiego. Gdy Dard obrócił w słońcu opalizującą tkaninę, ogniste kolory zafalowały wzdłuż każdej fałdy i załamania. Był chyba wysadzany tymi samymi kosztownościami, z których zrobiono naszyjnik. Carlee wyszarpnęła mu tkaninę, a Trude Harmon nieśmiało wetknęła palec pod oblamowanie. — To woal! — krzyknęła. — Cudowny! — Otwórzcie pozostałe! — Carlee wskazała dwa podobne do siebie pojemniki. — Może jest w nich więcej tej tkaniny. Znaleziony materiał nie był już tak przejrzysty i opalizujący, ale mienił się kolorami pełnymi subtelnych odcieni, których Terranłe nie potrafili nazwać. Zachęceni tym odkryciem, zaczęli buszować we wszystkich skrzyniach, dopóki Kordov nie przywołał ich do porządku. — To wszystko — wskazał bogactwa wydobyte ze skrzyń — to z pewnością przedmioty zbytku, pochodzące z cywilizacji o wiele bardziej rozwiniętej niż nasza. Wydaje mi się, że jest to przesyłka, która nigdy nie dotarła do miejsca przeznaczenia. — Co do tej rury, w której znaleźliśmy zasobnik — powiedział w zamyśleniu Kimber — przypuszczam, że przenosili nimi takie zasobniki na dużą odległość. Nawet przez morze. My nie transportowaliśmy towarów w ten sposób, ale nie możemy oceniać tego świata kategoriami Terry. Poza tym nie mają tutaj przypływów. — Tas, Sim — Carlee obróciła bransoletę w rękach, pokrytych bliznami świadczącymi o ciężkiej pracy w Szczelinie — oni są tutaj? Ci Inni? Kimber wstał i strzepnął ze spodni piasek. — To właśnie będziemy musieli szybko ustalić! — Spojrzał na słońce. — Dzisiaj jest już za późno, ale jutro… — Hej! — Rogan ważył na dłoni małą rolkę, którą przed chwilą wyjął z płaskiego pudełka. — Sądzę, że to jakiś mikrofilm. Może będziemy mogli to sprawdzić, jeżeli uda się zmontować przeglądarkę. Kordov nagle się ożywił. — Ile tego tam jest? Rogan wyjął jedną rolkę po drugiej z otwartego pudła. — Widzę dwadzieścia. — Możesz zmontować przeglądarkę? — zapytał Kordov. Inżynier wzruszył ramionami. — Mogę spróbować. Ale muszę się dostać do automatów, które są w magazynie na dnie statku, a to nie takie proste. — Poza tym — Cully zaglądał do wnętrza opróżnionego pojemnika — jest tu jakiś silnik, chyba napędowy. Wyjmę go i zobaczę, jak działa. Kimber przygładził rękami gęste włosy. — Przypuszczam, że będzie ci potrzebny warsztat mechaniczny, co? — W tonie jego głosu zabrzmiała ironia. — A przecież pozostał problem z tymi na statku. Co z nimi zrobić? — Nie znaleźliście żadnych śladów cywilizacji poza tym jednym — przerwała mu Carlee. — I nie wiecie, jak długo cylinder leżał tam. gdzie go znaleźliście. Nie możemy odkładać osadnictwa aż do chwili, gdy będziemy pewni. Jeżeli są tutaj miasta czy ośrodki cywilizacji, mogą być od nas oddalone o setki kilometrów. Załóżmy, że statek kosmiczny wylądował na planecie Terra w centrum północno–zachodniej Kanady albo w stepach Azji Środkowej, lub w środku Australii, w jakimkolwiek słabo zaludnionym regionie. Informacja o przybyciu statku dotarłaby do ludzi po kilku miesiącach, a może latach, zwłaszcza że Pax zabronił podróżować. Podobna sytuacja może być tutaj. O tym. że wylądowaliśmy, długo może nikt nie wiedzieć, jeżeli zamieszkamy na tej planecie. — Wiesz — dodał Kordov — to rozsądne. Zbadajmy kotlinę, i jeśli wyniki badań będą obiecujące, załóżmy tam osadę dla naszych ludzi. W tym samym czasie zespół badawczy może sporządzić mapę całej okolicy. Tylko nie kontaktujmy się z żadną napotkaną rasą. póki nie dowiemy się. jak Jest wobec nas nastawiona. — Albo jakiego rodzaju są to istoty — powiedziała sama do siebie Carlee. „Jakiego rodzaju są to istoty”. Dard to usłyszał. Carlee najprawdopodobniej była przekonana, że inteligentne istoty, które mogły zamieszkiwać ten świat, nie są istotami ludzkimi. Terran znów mógł ogarnąć odwieczny ludzki strach przed tym. co nieznane i niezrozumiałe. Czy ten obcy świat kiedykolwiek stanie się ich domem? — Pokaż je… są cudowne! — Trude Harmon klęknęła na piasku obok Darda. by się przyjrzeć małym rzeźbom, które chłopiec machinalnie rozpakowywał. Ta. którą trzymał w ręku, przedstawiała niesamowite zwierzę, będące krzyżówką konia z jeleniem — z grzywą, ogonem i rogami. Stojące dęba z rozwartymi nozdrzami zwierzę przedstawiało sobą miniaturowe wyobrażenie wścieklej furii. W oczodołach tkwiły maleńkie perły, kopyta pokrywał połyskującym metalem. Rzeźbę natchnął życiem prawdziwy mistrz. — Przepiękne ! — Oni kochają piękno — odparł Dard. — Ale wydaje mi się, że te figurki — wziął drugą rzeźbę, przedstawiającą karzełka ze pletwowatymi stopami, małpią twarzą i pozbawionymi kciuków rękami — są używane do gry. Proszę popatrzeć, tu jest jeszcze jeden koń z rogami, ale w innym kolorze, i jeszcze jedna małpa z płetwami. Figury szachowe? — I maleńkie drzewko! — Odpakowała trzecią figurkę. — Trzy złote jabłka! Istotnie, na gałęziach stożkowatego drzewka połyskiwały złociste kuleczki. Złote jabłka! To o jabłkach słońca Lars opowiadał Dessie! — Hmm? — Harinon przykucnął przy żonie, chcąc zobaczyć, co ją tak zainteresowało. — Jabłka? Trude, co z tymi jabłkami? Wyciągnęła dłoń, na której stało drzewko. — Złote jabłka! Tim, widzisz? — Bardziej wygląda mi to na sosnę. — Delikatnie wziął do ręki drzewko. — Ale owoce… to musi być to. — Jego spojrzenie powędrowało za statek, do wylotu kotliny porośniętej blękitnozieloną roślinnością. — Tani mogą być i sosny, na których rosną jabłka, Trude. Są też fruwające węże, pływające pająki–rośliny, zielone i żółte kaczkopsy, które nas ciągle obserwują z tamtych rozpadlin: No cóż, w końcu mogę też uwierzyć, że będziemy zrywać jabłka z sosen. Tylko trzeba szybko odszukać te drzewa. Nazajutrz rano wybrali się na poszukiwanie miejsca pod przyszły obóz. Kimber z Roganem i Santeem krążyli w saniach nad kotliną. Gdy zasygnalizowali, że nic nie zakłóca tam spokoju, druga grupa wyruszyła na piechotę. Cully, Harmon i Dard. z zapasami żywności, strzelbami i manierkami wypełnionymi wodą wolno posuwali się w górę rzeki. Na piasku przy wejściu do kotliny zobaczyli ciemniejsze, od rdzawożóltych po ciemnobrązowe, pasma ziemi. Rosły na niej kępy trawy o cienkich liściach i bardzo twardych łodygach. Kępy dochodziły do niskich krzaków pokrytych postrzępionymi niebieskozielonymi liśćmi. Cala trójka przystanęła na chwilę, gdy poruszyła się przed nimi trawa, maskująca biegnące zwierzę. Dard ruszył pierwszy, stąpając cichym krokiem trapera. Ostrożnie rozsuwając długie łodygi, dostrzegł w dole prawdziwą ścieżkę, tak wyraźną jak trop zwierzęcia na planecie Terra, ale w miniaturze. Trawa wciąż się poruszała, więc stał nieruchomo, bojąc się oddychać. W pobliżu niskich zarośli ukazał się rdzawobrązowy łebek, niemal nie różniący się kolorem od gołej ziemi na ścieżce. Dard czekał. Zwierzę wyskoczyło na otwartą przestrzeń. Zbliżone rozmiarami do szczura z Terry, skakało na długich tylnych nogach, między którymi huśtał się puszysty ogon. Małe, podobne do rąk łapy zwisały wzdłuż pokrytego sierścią brzucha. Zwierzę miało duże uszy w kształcie wachlarza, obramowane takim samym puszkiem jak ogon. W czarnych oczach nie było widać ani źrenic, ani tęczówki, a z okrągłego pyszczka wystawały charakterystyczne zęby gryzonia. Ale Dard nie miał zbyt wiele czasu na katalogowanie tych cech fizycznych. Zwierzę dostrzegło chłopca. Gwałtownie odbiło się od ziemi j obracając się w powietrzu, w ułamku sekundy zniknęło. Dard podniósł ze ścieżki przedmiot, który upuściło w locie. — Królik, wiewiórka czy szczur? — zastanawiał się Harmon. — Jak to sprawdzić? Chłopcze, co zgubiło to zwierzę? Dard trzymał w ręku błyszczący granatowy strąk długości około siedmiu centymetrów. Niechętnie oddał go Harmonowi, który po zdarciu skórki wytrząsnął kilkanaście granatowych ziarenek. — Gruszki, groch, pszenica? — Zniecierpliwienie Harmona graniczyło z irytacją. — Rośnie, dojrzewa i może nadaje się do jedzenia. Ale — zwrócił się do towarzyszy i dokończył impulsywnie — jak się o tym przekonać? — Zabrać ziarenka i wypróbować na chomikach — lakonicznie odparł Cully. — Ale ten skoczek dał susa. co? — W ten sposób nieświadomie nadał nazwę trzeciemu gatunkowi, który odkryli wśród fauny nowego świata. Harmon schował nasiona i strąk do kieszeni zamykanej na suwak i ruszyli przez sięgającą do pasa trawę, w której tu i ówdzie dostrzegali ziarenka nasion. Po chwili znaleźli się w takim gąszczu roślin ze strączkowymi główkami, że mogli je ścinać na całym polu dojrzewającego ziarna. Ciszę przerwał Harmon: — Czy to wam coś przypomina? — No tak, to wygląda jak pole dojrzewającej pszenicy! Miałem wrażenie, że przechodzimy przez czyjeś gospodarstwo! — Przecież nie ma płotu — zaprotestował Dard. — Nie, ale jeśli to pole nie było uprawiane od dłuższego czasu, rośliny mogły się same wysiać i rozprzestrzenić. To wygląda na część gospodarstwa rolnego! Objąwszy przewodnictwo Harmon przeszedł przez najwęższy odcinek dojrzewających plonów do linii krzewów. Ponieważ teoria Harmona pobudziła uwagę Darda, chłopiec pomyślał, że pole ze zbożem mógł ogradzać niczym płot długi pas wyższej roślinności. Gdy obeszli linię krzewów, stwierdzili, że Harmona nie zawiódł instynkt. Większy budynek sąsiadujący z kilkoma mniejszymi, wszystkie oplecione bujną winoroślą, nie były złudzeniem: nie była złudzeniem również wysoka trawa i od dawna nie przycinane krzewy. Jednak nie te budynki zwróciły uwagę przybyszów. Ciągły szum i rój jakichś owadów przyciągnęły ich pod drzewo stojące na placu, który kiedyś musiał być frontowym dziedzińcem: jeżeli ci Inni zakładali frontowe dziedzińce. — Złote jabłka! — Dard rozpoznał drzewo z rzeźby, którą oglądał wczoraj wieczorem. Zielononiebieski stożek stanowił właściwe tło dla żółtych kulistych owoców, pod których ciężarem uginały się gałęzie. Powietrze i trawa wokół drzewa roiły się od biesiadników. Terranie obserwowali krążące ptaki, a może olbrzymie motyle, które przysiadając na gałęziach przepychały się. by wbić dziób w dojrzałe jabłka. Jednocześnie ciągle zjawiały się i oddalały skoczki, zbierające opadłe owoce. Gdy ludzie podeszli bliżej, zaaferowane zwierzęta w ogóle się nie spłoszyły. Jeden ze skoczków przebiegł Cully’emu między nogami, niosąc w łapkach ćwiartkę jabłka, a ptakomotyl w drodze na ucztę prześliznął się Dardowi po głowie. — No. coś takiego! — Cully omal nie nadepnął na rudobrązowego zwierzaka. Gdy podniósł zupełnie nieprzytomnego skoczka, Harmon wybuchnął śmiechem. — Pijany jak bela — zauważył. — Widziałem kurczęta tak samo zalane jabłecznikiem. Patrz, ten ptaszek też nie może prosto lecieć! Nie mylił się. Fioletowy ptak z szarozielonymi obwódkami na skrzydłach z trudem doleciał do pobliskich krzaków i przysiadł, jak gdyby nie miał pewności, czy starczy mu sił na dalszy lot. Cully położył na ziemi bezwładnego skoczka i zerwał złote jabłko. Bez trudu je rozłamał i pokazał towarzyszom. Miąższ otaczała twarda skórka, a od szypułki rozchodziły się promieniście różowe żyłki. Trudno było się oprzeć nęcącemu zapachowi owocu. Dard chciał je wyrwać inżynierowi z ręki i zatopić zęby w gładkiej skórce, by się przekonać, że smak jabłka dorównuje jego zapachowi. — Szkoda, że nie wzięliśmy chomika, żeby na nim wypróbować. Ale możemy zabrać ze sobą kilka jabłek. Jeśli będą dobre — Harmon przełknął ślinę — czeka nas niezła wyżerka! Nie musimy wszystkich zostawiać zwierzętom! Mogę się założyć, że gość. który tu mieszkał, zgromadził spore zapasy złotych jabłek. Ale jabłka nie uciekną, a ja chciałbym zobaczyć dom i stodoły. Dom i stodoły, jeżeli były to właściwe określenia dla tych budynków, tonery w winorośli i bujnych krzewach. Gdy przeszli przez coś, co kiedyś musiało być drzwiami frontowymi największego budynku, Cully cicho gwizdnął. — Napad. Drzwi zostały roztrzaskane od zewnętrznej strony. Dard, nawykły do zbrodni band Paxu, zauważył zwisające resztki bramy i zgodził się z Cullym. Weszli do kompletnie zrujnowanego pomieszczenia. Musiało zostać splądrowane dawno temu, bo ze szczelin w ścianach wyrastała gęsta trawa, a gruz przy zetknięciu z butami zamieniał się w pył. Dard podniósł kawałek rozbitego szkła z siatką białych linii układających się w ornament. — Tak, to napad — zgodził się Harmon, dobrze pamiętający przeszłość na planecie Terra. — Całkiem możliwe, że byli tutaj miejscowi Ludzie Pokoju. Ale to musiało się zdarzyć bardzo dawno. Lepiej, żeby Kordov i inne tęgie głowy przebadały okolicę. Może się dowiedzą, co się tutaj zdarzyło. Ciekawe, czy stodoła też ucierpiała. Na widok wnętrza większego z dwóch pozostałych budynków Harmon zaczął kląć, a Dardowi ścierpła skóra. Pod ścianą leżały rzędem białe szkielety, każdy w osobnej przegrodzie. Harmon sięgnął po czaszkę o dziwnym kształcie, ale rozsypała mu się w ręku. — Zostawili je tutaj, żeby umarły z pragnienia i głodu! — powiedział przez zaciśnięte zęby. — Oprawcy byli gorsi od Ludzi Pokoju! — I oni pewnie zwyciężyli — zauważył Cully. — Zimno mi się robi, kiedy o tym pomyślę. Wszyscy trzej wzdrygnęli się na dźwięk okrzyku, a Dard wymierzył strzelbę w stronę wejścia do stodoły. A jeśli „oni” wrócili? Po chwili się zreflektował. Do tej tragedii doszło dawno temu i jej sprawcy nie żyli od wielu lat. Ale jeśli zostawili podobnych do siebie potomków? Do budynku wszedł Kimber. — Co tu robicie? — zapytał. — Obserwowaliśmy was z sani. O, do licha… a co to jest? — Ostrzeżenie, które zostawili okrutni ludzie — stwierdził Dard. — Był atak na farmę i napastnicy zamknęli te zwierzęta tutaj, by zdechły z głodu. Kimber w zamyśleniu przeszedł wzdłuż rzędu kości. — Zdarzyło się to przed wielu laty. — Dard odniósł wrażenie, że pilot powiedział to, by rozproszyć własne wątpliwości. — Tak — potwierdził Harmon. — Bardzo dawno temu. I od tamtej pory oprawcy się nie pojawili. Sądzę, że możemy się tutaj sprowadzić i przejąć gospodarstwo. To była kiedyś żyzna ziemia i nie ma powodu, by dalej zarastała chwastami. ROZDZIAŁ 5 SPUSTOSZENIA WOJENNE Przez następne pięć dni mieli ręce pełne roboty. Dokładne badania wnętrza kotliny, prowadzone pieszo i z powietrza, nie ujawniły innych śladów dawnej cywilizacji. I Terrariie postanowili nie zasiedlać farmy. Z budynkami kojarzyły się stare obawy i nieszczęścia, więc nie tylko Dard czuł się nieswojo w ich ścianach. Trzy złote jabłka należały do najcenniejszych ze znalezionych tutaj skarbów. Gdy chomiki zjadły ze smakiem jedno, zachęceni tym Terranie, wraz z futrzastymi i skrzydlatymi mieszkańcami kotliny rzucili się na następne, ponieważ smak jabłek dorównywał ich wyglądowi i zapachowi, chociaż ludzie nie mogli się nimi upić. Miejscowe zboże również okazało się przydatne i Harmori wyprowadził ze statku jedną z przywiezionych z Terry jałówek, którą pasł na zarośniętych polach, gdzie zwierzę przybierało na wadze. Chomik nie chciał jednak tknąć jasnozielonych jagód ze szkarłatnym odcieniem, Terranie zatem musieli ich unikać, chociaż skoczki i ptaki objadały się nimi bez przerwy. Obóz rozbili w kotlinie otoczonej przez skaliste urwiska. Następnego dnia znaleźli jaskinię, która prowadziła zakosami do wewnętrznego systemu galerii: przez jedną z nich wił się strumień. Przyzwyczajeni do takich pomieszczeń po latach pobytu w Szczelinie, chętnie zamieszkali w pieczarze. Obudzono następną grupę pasażerów statku, którzy zajęli się montowaniem maszyn i przekształcaniem jaskini w nowe, dobrze zamaskowane pomieszczenie. Wciąż bowiem pamiętali o zagrożeniu, jaki wywołały w nich ruiny farmy. Ze statku wyniesiono trzy martwe ciała w tych samych skrzyniach, w których odbyły podróż, aby je pochować wraz z Lui Skortem. Ale Kordov wciąż się upierał, że Terranom dopisuje szczęście. Obecnie pracowało piętnastu mężczyzn i dziesięć kobiet, które pomagały im zbierać z pola zboże i przygotować do zamieszkania jaskinię. — A niech go cholera! — zaklął Kimber odrywając się od silnika sań. — Co się stało? — zapytał Dard. Po chwili zobaczył, co tak zirytowało pilota. W stronę wysokich traw uciekał skoczek, trzymając w przednich łapach jakiś błyszczący przedmiot. Znów coś zwędził! Dard rzucił się w pogoń i złapał rozpaczliwie wierzgające zwierzątko, którego przeraźliwy pisk zakłócił spokój warsztatu pod gołym niebem. Chłopiec uwolnił jeńca, który najpierw ugryzł go w rękę, a potem wypuścił skradzioną śrubę. Teraz skoczek z pustymi łapami wycofywał się w zarośla, wywrzaskując mało pochlebne komentarze na temat Darda i jego przodków. — Lepiej opatrzyć tę ranę — powiedział Kimber. podnosząc z ziemi odzyskaną śrubę. — Nie mam pojęcia, co zrobić z tymi zwierzakami. Trzeba je cały czas obserwować, bo wszystko wynoszą. Banda złodziei! Dard spojrzał na zranioną rękę. — Chciałbym znaleźć jamę czy gniazdo, do którego zanoszą swoje łupy. To musi być prawdziwy skład osobliwości. — Jeśli ktokolwiek może je podejść, to tylko ty — powiedział Cully, który demontował cylinder. — Zauważyłeś, Sim. jak ten chłopak porusza się w terenie? Idę o zakład, że przejdzie bezszelestnie przez pole z żytem i nie zostawi za sobą śladu. Jak się nauczyłeś tej pożytecznej sztuki? — Jako wyjęty spod prawa musiałem się tego nauczyć — odparł Dard. — Wiecie, skoczki są strasznymi szkodnikami, ale podziwiam je mimo wszystko. Kimber parsknął z pogardą. — Dlaczego? Dlatego, że jak sobie coś upatrzą, to potrafią to zwędzić? Mają przed sobą tylko jeden cel, prawda? A ja bym wolał, żeby były bardziej bojaźliwe. Żeby bardziej przypominały kaczkopsy, które nas obserwują, ale się nie zbliżają. Biegnij, chłopcze, niech ci zaraz opatrzą ten palec. Dard odszukał Carlee Skort, która we niszy w ścianie drugiej pieczary urządzała małe ambulatorium. Carlee wyjałowiła mu ranę i zakleiła plastrem. — Skoczki! — Potrząsnęła głową. — Już nie wiem, jak je przegonić. Wczoraj ukradły Trudzie nóż do obierania kartofli i trzy szpulki nici. Dard mógł zrozumieć jej irytację. Zginęły niby drobiazgi, ale były to przedmioty nie do zastąpienia. — Na szczęście boją się wchodzić do jaskini. Jak do tej pory. żadnego w środku nie złapaliśmy. Ale to najbardziej uparci i zręczni złodzieje, jakich widziałam. Dard, po opatrunku wstąp do kuchni i weź obiad dla pracujących ludzi. Trude powinna już do tej pory przygotować porcje. Minąwszy ekipy robotników chłopiec poszedł do niewielkiego pomieszczenia w jaskini, gdzie Trude Harmon z pomocnicą przygotowywała plastykowe pojemniki. W powietrzu unosił się smakowity zapach, który uświadomił Dardowi. że jest głodny jak wilk. Od śniadania upłynęło wiele godzin! — Ach. to ty — przywitała go Trude. — Ile osób jest w twojej ekipie? — Trzy. Poruszała ustami odliczając w milczeniu porcje i wkładała je do kontenera. — Nie zapomnij go odnieść. I nie zostawiaj tam, gdzie skoczek może się dobrać do jedzenia! — Dobrze, proszę pani. Coś wspaniale pachnie. Uśmiechnęła się z dumą. — Złote jabłka. Zrobiłyśmy z nich coś na wzór puddingu. Przekonasz się, jaki smaczny. O, przypomniało mi się: Petra, gdzie jest ten dziwny liść? Dziewczyna z ciemnymi włosami przestała mieszać w rondlu i wyjęła z kieszeni zielony liść. Miał kształt trójkąta, którego zieleń była przetykana czerwonymi i żółtymi żyłkami. — Widziałeś coś takiego, Dard? — zapytała Trude. Zaciekawiony wziął liść do ręki i po chwili przecząco pokręcił głową. — Oderwij kawałek i powąchaj! Gdy oddarł kawałek liścia, poczuł delikatny aromat ziół zmieszanych z kwiatami, najprzyjemniejszy ze znanych mu aromatów, który zagłuszył smakowity zapach potrawy. — Możesz to wetrzeć w skórę albo włosy i zapach zostanie na długo — z zachwytem powiedziała Petra. — Nigdy byś nie zgadł, skąd mamy ten liść — przerwała jej Trude. — Opowiedz mu. — Gdy wczoraj byłam na polu. zobaczyłam uciekającego z nim w żyto skoczka. Myślałam, że zwierzak dobiera się do naszego jedzenia, i zaczęłam go gonić. Gdy się przedzierał przez zarośla okalające pole, upuścił liść. Podniosłam go i od razu pomyślałyśmy, że jest chyba jadalny, bo skoczek chciał go zabrać. Ale liść ma tylko przyjemny zapach. — No pewnie i jeśli chcesz wąchać ten zapach w kuchni — Trude zerknęła na Darda — po prostu zdobądź, chłopcze, więcej tych liści. Już nie możemy znieść paskudnego odoru naszego statku, który śmierdzi chemikaliami. Uwielbiamy zapach perfum. Kiedy wybierzesz się na tę waszą wycieczkę, rozejrzyj się po okolicy i zobacz, czy nie ma tam czegoś dla nas. No, już idź. I zabierz obiad. Dard oddał Petrze aromatyczny liść i wziął kontener. Ale wychodził z kuchni zaintrygowany. Co Trude miała na myśli mówiąc o „tej waszej wycieczce”? Nie zamierzał opuszczać kotliny. Czyżby były jakieś inne plany? Postanowił pójść do Kimbera, który powinien mu wszystko wyjaśnić. — Obiad, co? — Cully wyczołgał się spod cylindra, gdy Dard postawił na ziemi kontener. Inżynier najpierw wytarł ręce w trawę, a potem kawałkiem szmaty. — Co przygotowały tym razem? — Duszone jabłka między innymi — odparł zniecierpliwiony Dard. — Panie Kimber. Trude Harmon wspomniała coś o tym, że mam wziąć udział w ekspedycji. Sim Kimber podniósł pokrywkę kontenera i zanim odpowiedział, wetknął nos do wnętrza z aromatyczną potrawą. — Musimy zarobić na swoje utrzymanie, chłopcze. Jesteśmy specjalistami jedynie od polowań i transportu, i od nas zależy, co będziemy mogli zrobić w tych dwóch dziedzinach. Dobrze znałeś. las i góry na ziemi, lubiłeś zwierzęta, więc Kordov przydzielił cię do sekcji badań terenowych. Dard siedział w milczeniu, bojąc się odezwać, pragnąc stłumić w sobie obłędną radość. W ciągu ostatnich dni próbował pójść za przykładem Harmona i zainteresować się rolnictwem, próbował włączyć się do pracy w jaskini. Ale nie miał zielonego pojęcia o montowanych w obłędnym tempie maszynach. Pracujący na nich ludzie posługiwali się nie znanym mu fachowym żargonem, który w uszach Darda brzmiał jak obcojęzyczny bełkot. Od tak dawna czuł się odpowiedzialny za innych — za Larsa i Dessie, za to. żeby mieli co jeść i gdzie mieszkać, nawet za ich bezpieczeństwo. A teraz nie odpowiadał nawet za siebie. Zaczynał czuć się niepotrzebny, ponieważ miał niewielkie pojęcie o umiejętnościach, które się tutaj ceniło. Był przygotowany do walki o życie i przetrwanie we wrogim świecie. Gdy ta presja zniknęła, Dard sądził, że nie ma nic do zaoferowania kolonizatorom. Marzył o tym, by opuścić tę zgraną grupę, w której czuł się obco. i rozpocząć poszukiwania cudów nowego świata, niezależnie od tego, czy miało to być tropienie skoczków chowających się w tajemniczych legowiskach, czy lot nad urwiskami do leżących za nimi nieznanych terenów. Tak bardzo pragnął poznawać nieznane i odkrywać tajemnice nowego świata, że sama myśl o tym często sprawiała mu ból. I Kimber to właśnie mu proponuje! Dard nie mógł wydusić z siebie słowa. Być może jednak mówiły za niego oczy i zachwycony wyraz twarzy, bo gdy pilot spojrzał mu w oczy, chłopiec szybko spuścił wzrok. Gdy się już opanował, zapytał obojętnym, jak mu się wydawało, tonem: — Ale jakie macie plany? — Polecimy w głąb lądu — odparł Cully, zanim Kimber zdążył przełknąć duszone jabłka. — Załadujemy się do tej starej bryki — inżynier czule pogłaskał sanie — i polecimy zobaczyć, co jest po drugiej stronie urwisk. A głównie po to, by się przekonać, czy mamy oczekiwać stamtąd gości. — My… kto? Kimber wymienił tych. którzy mają uczestniczyć w wyprawie. — Ja będę pilotem. Cully zajmie się silnikiem. A Santee będzie nas ubezpieczał. — I walczył…? — Zanim Dard dokończył pytanie. Kimber miał gotową odpowiedź. — Zabijania — powiedział wpatrując się troskliwie w pełną łyżkę, którą podnosił do ust — nie mamy w programie, jeśli nie będzie to konieczne. Nie skrzywdzimy nawet takiego szkodnika, jaki… Cully. jest za twoimi plecami! Inżynier odwrócił się i zdążył jeszcze podnieść mały klucz, krzyżując plany futrzastemu złodziejowi, który chciał go zwędzić. — Nie zagrażamy nawet tym szkodnikom — dokończył Kimber. po czym zwrócił się do klnącego jak szewc inżyniera: — Dlaczego nie usiądziesz na wszystkim tak jak ja? — Przesunął się. żeby mogli zobaczyć narzędzia, na których siedział. — Wygodne to nie jest, ale przynajmniej mi nie zginą! Nie — wrócił do wcześniejszego tematu — nie mamy zamiaru zabijać, jeśli to nie będzie konieczne. W obronie życia… żeby zdobyć żywność, jeśli będzie to absolutnie konieczne. Ale nie dla sportu! — Uśmiechnął się ironicznie. — Sport! Najwspanialszym sportem jest polowanie. Człowiek w końcu doszedł do tego wniosku, gdy sterroryzował wszystkie żyjące istoty na ziemi. Ludzie zabijali bez żadnego powodu, a teraz znów mamy możliwość wyboru. Może tym razem będziemy rozsądniejsi. Santee jest świetnym strzelcem, ale to wcale nie znaczy, że będzie zaraz strzelał. Dard miał jeszcze tylko jedno pytanie. — Kiedy wylatujemy? — Jutro z samego rana. Dwa dni temu, podczas ostatniego okrążenia nad urwiskami dostrzegliśmy ślady drogi biegnącej na wschód. Ona nas poprowadzi. Wczesnym popołudniem zakończyli prace przy saniach, po czym zaczęli pakować żywność i sprzęt. Kimber przygotował zapasy na pięć dni pobytu w głębi lądu, na wschód od rejonu, w którym wylądował gwiezdny statek. — Ten kierunek wskazywała rura. kiedy ją znaleźliśmy. Jeśli był to przenośnik ładunku lecący do jakiegoś miasta, a sądzę, że był, właśnie tam możemy natknąć się na ślady cywilizacji — powiedział Kimber przytłumionym głosem, wpatrując się w zegary kontrolne maszyny. — Tak. — Santee dorzucił do bagaży mały plecak. — Ale sądząc z tego, co zobaczyliśmy na farmie, oprawcy byli brutalni i niebezpieczni. Lepiej więc uważać, żeby nas nie zestrzelono, nim zasygnalizujemy, że mamy pokojowe zamiary. — Gospodarstwo zostało splądrowane przed wielu laty — odważył się powiedzieć Dard. — I dlaczego grabieżcy ponownie się nie pojawili, jeżeli byli zwycięzcami w jakiejś wojnie? Harmon mówi, że ziemia jest bardzo urodzajna i może się tutaj osiedlić każdy rolnik. — Żołnierze nie zajmują się rolnictwem — odparł Santee. — Według mnie farmę splądrowało wojsko albo ktoś w rodzaju tych przeklętych Ludzi Pokoju. Zawsze byli gotowi niszczyć, grabić i prześladować spokojnych ludzi. Dla tych zwyrodnialców ziemia nic nie znaczyła. Ale rozumiem, co Harmon miał na myśli. Jeżeli wojna się skończyła, dlaczego nikt tutaj nie wrócił, żeby zająć się odbudową? — Może wszyscy zginęli — powiedział Dard. — Wysadzili się w powietrze? — Kimber zmarszczył brwi rozważając tę ewentualność. — To zbyt ostateczne, nawet jak na wielką wojnę. Pożary pochłonęły miasta na planecie Terra, a w pogromach zginęli ludzie, którzy mogli je odbudować. Ale i potem wegetowało sporo osób. Oczywiście, tubylcy byli bardziej rozwinięci technicznie niż my, na co wskazują przedmioty znalezione w przenośniku. To najlepiej dowodzi, że jeśli byli podobni do nas, wyprzedzili nas również w konstruowaniu potężnej, śmiercionośnej broni. No cóż. mam wrażenie, że już wkrótce się o tym przekonamy. O szarym świcie poprzedzającym wschód słońca Dard usiadł na łóżku: obok w mroku majaczyła jakaś postać. Trzęsąc się nie tyle z zimna, co ze zdenerwowania, spakował plecak i wymknął się za Cullym z pieczary do sani. Czterej uczestnicy wyprawy jedli na chybcika zimne skrawki, prowadząc chaotyczną rozmowę. — Powiedzmy, pięć dni — zwrócił się Rogan do Kordova. — Ale może się przedłużyć. Musisz dopuścić margines błędu. I nikogo po nas nie wysyłaj, jeżeli nie wrócimy zgodnie z planem. Podejmij tylko środki ostrożności. Kordov potrząsnął głową. — Tutaj nie da się zastąpić żadnego człowieka. Sim, wszyscy są potrzebni. Ale po co się martwić o to. co się nie zdarzy? Nie wierzę, że nie wrócicie! Masz spis roślin i innych rzeczy, których będziecie poszukiwać? W odpowiedzi Kimber dotknął kieszeni na piersi. Cully zajął w saniach tylne siedzenie i kiwnął na Darda. żeby usiadł obok. Gdy Kimber był już za pulpitem sterowniczym. do maszyny wgramolił się Santee, kładąc na kolana karabin. — Będę na nasłuchu! — obiecał Rogan. Gdy Kimber uniósł maszynę w rześkie powietrze świtu, Harmon mruknął coś, co mogło być albo pożegnaniem, albo przypomnieniem. Dard był zbyt podekscytowany, by tracić czas na machanie ręką lub spoglądanie za siebie w bezpieczną kotlinę. Napięty pochylił się do przodu, jak gdyby samą siłą woli mógł przyspieszyć ten lot w nieznane. Utrzymując szybkość biegnącego człowieka przelecieli wzdłuż urwisk do zwężenia kotliny. Tuż pod krawędzią skalnych ścian był las. który ekipy badawcze zlokalizowały wcześniej, chociaż ze względu na gęstość drzewostanu nie wchodziły do wnętrza. — Dziwna sprawa — zauważył Cully, gdy wzbili się nad wierzchołki drzew. — Rośnie długa odnoga, przygina się do ziemi, zapuszcza w niej korzenie i w tym miejscu wyrasta drzewo. Ta cała gęstwina pod nami mogła wyrosnąć z jednego drzewa! I nie można się przez nią przedrzeć! Niebo było usłane różowymi chorągiewkami. Otoczyło ich stado kolorowych motyli — ptaków, które towarzyszyły maszynie, dopóki nie wylecieli ze skalistej kotliny. Dojrzeli na ziemi pod sobą niebieskozielony dywan, dziwnie posępny i przygnębiający swoją niezmienną ciemnością. Wzdłuż wschodniej strony urwisk ciągnęło się pasmo drzew wyrastających z odnóg, sięgające po daleki horyzont. — Tam! — Santee wskazał na dół. — Trochę przeszkadzają drzewa, ale widzę drogę! Wąska jasna wstążka, zasłonięta z dużej odległości przez drzewa, biegła na wschód. Kimber skierował nad nią sanie. Ale dopiero po godzinie dotarli do skraju lasu i wyraźnie zobaczyli pełną rozstępów i wybojów szosęTktóra była ich przewodnikiem. Biegła przez równinę, na której od czasu do czasu dostrzegali samotne i opuszczone domy. oplecione bujną zielenią. — Ani żywej duszy… zupełna pustynia — zauważył Dard. gdy przelecieli nad czwartym budynkiem. — Wojna — zastanawiał się Kimber — albo choroby… Musiały ten rejon wymieść do czysta. I dawno temu, jeśli sądzić z rozrośniętych krzaków i wyglądu szosy. Po dobrych dwóch godzinach opuścili dolinę, która ich doprowadziła nad coś, co niegdyś było wioską. Dopiero tutaj mogli stwierdzić, jakiego rodzaju nieszczęście dotknęło ten rejon. Olbrzymi lej w ziemi otaczały kikuty domów noszące maziste ślady topniejącego w żarze metalu. — Nalot? — w kompletnej ciszy zapytał Cully. — Dobrze to załatwili… i na zawsze: a więc to wojna. Kimber nie wykonał okrążenia nad ruinami. Przyspieszył szybkość sań, gnany pragnieniem, które opanowało wszystkich, by zobaczyć, co leży za poszarpanym horyzontem. Pod nimi przesuwało się następne miasto, większe i brutalnie zniszczone, którego centrum, będące wielkim kraterem, otaczały na wpół stopione ruiny. Za ruinami znów ciągnęła się rozległa równina nakrapiana paciorkami wymarłych farm. Droga kończyła się w doszczętnie zniszczonym mieście nad brzegiem zatoki, który biegnąc na północ wrzynał się w morze. Pasażerowie sań dostrzegli roztrzaskane i powyginane wieże, których pierwotne kształty, wyłaniające się zza wielkich kraterów, trudno było rozpoznać. Brzeg morza był gładką przestrzenią pokrytą krystalicznym żużlem, w którym odbijały się promienie słońca. Morskie fale lizały żużlową pokrywę, jednak jej krawędzie oparły się działaniu wody i czasu. Również w głębi zatoki fale obmywały jakieś rumowisko — statki? A może elementy budynków, które potężny podmuch rzucił do morza? Kimber krążył nad pajęczyną starych ulic. Ale zniszczenia były tak ogromne, że z tego, co widzieli, mogli jedynie się domyślać, czym rumowisko było pierwotnie. Hałdy pokruszonego metalu mogły sugerować, że są to resztki zardzewiałych pojazdów transportu naziemnego, które mogły tam leżeć od czasów wielkiej katastrofy. Z sani nie było widać żadnych szczątków żyjących tam niegdyś istot. Wylądowali na skrawku trawiastej ziemi, przed olbrzymią stertą gruzów, z których wystawały trzy ściany. Nieme ruiny wiejskiego domu wymownie świadczyły o tragedii, jaka się tu rozegrała. Ale tak samo bezosobowe było całe miasto. Tak totalne zniszczenie było chyba snem. — Bomba atomowa, bomba wodorowa, bomba zerowa. — Cully wyrecytował listę najgorszych rodzajów broni, jakie znała Terra. — Musieli je mieć… wszystkie! — I z pewnością byli ludźmi, bo ich użyli! — dodał wściekle Kimber. Wyszedł z sani i stanął przed budynkiem. Ściany odbijały promienie słońca, niczym metaliczna powłoka, ale odblask był łagodny, o zielononiebieskim odcieniu, jak gdyby bloki, z których zbudowano dom. wydobywano z morza. Dwanaście tarasów szerokości ziemskiego kwartału mieszkalnego prowadziło w górę do monumentalnej bramy, skąd rozciągał się widok na zalany słońcem bezkresny ląd. Bramę oplatała wstęga zlewających się i kontrastujących ze sobą w dziwny sposób kolorów, których dobór mógł być znaczący, ale jeszcze nie był, dla oczu Terran. Gdy Dard uważnie przypatrzył się tym barwom, odniósł niejasne wrażenie, że ich kolejność i dobór jest przemyślany: być może są czymś więcej niż tylko dekoracją. ROZDZIAŁ 6 KATASTROFA Zwały osuwających się rumowisk uniemożliwiały im podjęcie pieszej wyprawy do miasta. Cully zeskoczył z zapadającej się pod jego ciężarem hałdy gruzów, i jedynie dzięki temu nie wpadł do jamy. Rozsiane wszędzie leje tak głęboko drążyły fundamenty, że stojący na gruzach Terranie patrząc w ciemny dół. dokąd nie docierało słońce, widzieli kilka podziemnych poziomów. Zdenerwowani tym, że inżynierowi tylko cudem udało się uratować, wrócili do sań i zjedli posiłek składający się z koncetratów. — Nigdzie nie ma ptaków — zauważył Dard, nagle uświadamiając sobie ten fakt. — Ani śladu żywej istoty. — No właśnie. — Santee wbił w trawę obcas buta. — Ani owadów. A w kotlinie roi się od nich! — Nie ma ptaków, ani owadów — powiedział w zamyśleniu Kimber. — To miejsce jest martwe. Nie wiem jak wy, ale ja mam tego wszystkiego dosyć. Zgodzili się z pilotem. Drażniła ich wisząca w powietrzu cisza, którą zakłócały jedynie odgłosy osuwania się gruzów. Dard przełknął ostatni kęs i zwrócił się do Kimbera. — Został nam jeszcze mikrofilm? — Po co? Chcesz fotografować ruiny? — zapytał Cully. — Nie, jedno z kolorowych pasm na bramie — odparł chłopiec. Pomysł, że pasma coś oznaczały, był może głupi, ale jakoś nie mógł z niego zrezygnować. — W porządku, chłopcze. — Kimber wyjął mały aparat i nastawił ostrość, kierując obiektyw w miejsce, gdzie było ostre słońce. — Nie widzę żadnego wzoru na bramie. Ale te kolory mogą coś znaczyć. Było to jedyne zdjęcie, jakie zrobili na ziemi. Jednak gdy znów wznieśli się w powietrze, Cully sfotografował pokryty ruinami obszar z lotu ptaka. Zbliżali się do granic miasta, lecąc na wschód, gdy Santee krzyknął i złapał Kimbera za ramię. Ulica pod nimi była mniej zasypana gruzami niż te w centrum i coś się na niej poruszało. Nadlatujące sanie spłoszyły stado szarych czteronogich istot, które rozpierzchły się w ruinach, zostawiając na poplamionym krwią chodniku swój posiłek. — O rany! — zawołał krztusząc się Cully, a Dard zatkał sobie nos. gdy wraz z podmuchem wiatru dotarł do nich okropny odór. Wysiedli z sań. gromadząc się wokół sterty ogryzionych kości i gnijącego mięsa. — To zwierzę nie padło dzisiaj — zauważył niepotrzebnie Kimber. Dard obszedł poplamiony krwią teren. Martwe istoty dorównywały wielkością koniowi z Terry, a ich porozrzucane szkielety świadczyły o tym, że były czworonożne i miały kopyta. Chcąc się przyjrzeć czaszce, do której przylegała sierść zlepiona zakrzepłą krwią, musiał podejść bliżej. Nie mylił się: znad oczodołów wystawały dwa rogi! To był rogaty koń. w którego istnienie nikt nie wierzył! — Dwurożec? — zadumał się pilot. — Co? — zapytał zaskoczony Santee. — Stare książki na planecie Terra mówiły o legendarnym zwierzęciu. Miało na środku czoła jeden róg. ale poza tym nie różniło się od konia. No a to jest koń z dwoma rogami, zatem dwurożec zamiast jednorożca. Ale stworzenia, które tutaj ucztowały, są za małe. żeby powalić takie olbrzymie zwierzę. Mimo odrażającego odoru Dard pochylił się nad szkieletem, by spojrzeć z bliska na odcinek kręgosłupa za czaszką. Dostrzegł zmiażdżone kręgi szyjne, jak gdyby na karku dwurożca zacisnęło się gigantyczne imadło. — Zgruchotane — zgodził się Kimber. — Ale kto to mógł zrobić? Cully przyjrzał się szkieletowi. — O wiele za duży na konia. — Na ziemi byli ludzie, którzy mieli do dwóch i pół metra wzrostu i ważyli blisko tonę — odparł Kimber. — Ten facet musiał mieć podobne wymiary. — Ale czym można zmiażdżyć kręgosłup podtrzymujący tonę mięsa? — zaciekawił się Santee. Wrócił do sani i wziął broń. Dard cofnął się od straszliwie cuchnących kości. Kilka kroków dalej natknął się |na to, czego szukał — na ślady dowodzące, że ciało było wleczone niemal przez dwie ulice. Dostrzegł również odciski wyraźnie odbite w naniesionej na jezdnię ziemi. Na głębokie ślady kopyt dwurożca nakładały się inne, trzech pazurzastych palców, które łączyła płetwowata błona. Dard przyklęknął i zaczął rozgarniać najgłębsze odciski. — Przypominają ślady kurczęcia. — Za plecami Darda stał Santee. — Raczej jakiegoś gada. Podobne odciski zostawia jaszczurka, tylko jej są mniejsze. — Jeszcze jeden gigantyczny smok? — zasugerował Cully. Dard potrząsnął głową i podniósłszy się z klęczek zaczął wracać po dziwnych śladach. — To zwierzę biega, nie lata. Ale jestem pewny, że to groźny drapieżnik. Z lewej strony od nich coś rzuciło się do ucieczki. Santee obrócił się z bronią gotową do strzału. Z pobliskiej sterty gruzów stoczył się kamień i z głuchym odgłosem odbił się od pożółkłego zęba w czaszce. — Ktoś się zdenerwował, że przerywamy mu obiad — powiedział Cully wybuchając śmiechem, który brzmiał nienaturalnie głośno w tym niesamowitym otoczeniu. Kirnber wrócił do sań. — Możemy pozwolić mu lub jej wrócić do stołu. Tutaj jest — rozejrzał się po ruinach — za dużo dobrych kryjówek. Czuję się bezpieczniej na otwartej przestrzeni, gdzie mogę dostrzec każdą jaszczurkę, nim ona mnie zauważy. Kiedy unieśli się w powietrze. Kimber nie wziął kursu w głąb lądu. lecz poleciał na północny zachód, nad zatokę. Znikały pod nimi ruiny i zaczęły się ukazywać pojedyncze domy, w lepszym stanie niż w centrum miasta. Dostrzegli grządki wspaniałych, od dawna zdziczałych kwiatów. Niewielkie potoki wiły się przez zielone tereny, które w przekonaniu Darda były niegdyś parkami. Bajkowe baszty, najwidoczniej zbyt delikatne, by się oprzeć sile przyciągania planety, wskazywały bezużytecznymi wieżyczkami krążące sanie. Wznieśli się na wysokość kilkuset metrów nad pałacem. Budowlę dzieliła na dwie części zakrzepła, krystaliczna plama. Nic z tego. co widzieli na ziemi, nie zachęcało ich do lądowania. W jednym miejscu rosły zbyt wysokie drzewa, inne były za bardzo zacienione. W zarośniętym parku i dzikiej okolicy można się było dobrze ukryć i podkraść do nieostrożnych przybyszów. Zostawiwszy za sobą martwe miasto lecieli nad zieloną równiną stykającą się z akwamarynowym morzem. Z bujnej zieleni coraz rzadziej wyłaniały się budynki: były to prawdopodobnie zagrody. Jak gdyby poświadczając, że przerażające miasto zostało daleko za Terranami, pojawiły się ptaki. Brzeg morski znów zakręcał, ale Kimber nie poleciał nad nim na zachód. Skręcił na wschód, nad prostokątne pola, których granice wyznaczały krzaczaste żywopłoty. Na jednym z pól dostrzegli pierwsze żywe dwurożce, cztery starsze i dwa źrebaki, ale wszystkie cztery dorównywały rozmiarami osobnikowi, którego szkielet widzieli w mieście. Zwierzęta były jednolitej maści, nie przypominającej żadnej z odmian umaszczenia koni na planecie Terra. Miały ciemnoszarą sierść, czarne grzywy i ogony oraz lekko przyprószone srebrem brzuchy i nogi. Srebrne rogi połyskiwały niby drogocenny metal. Gdy sanie przeleciały nad stadem, największe zwierzę uniosło głowę wydając tubalny ryk. Po czym zagoniło przed siebie towarzyszy i całe stado pogalopowało przez pole w stronę żywopłotu, za którym był zagajnik. Uciekające zwierzęta jednym susem przesadziły żywopłot i zniknęły wśród drzew. — Nieźle biegają — zauważył Cully. — Sądzicie, że zawsze były dzikie? A może to potomkowie rasy domowej? Pewnie Harmon chciałby mieć taką parę. Bardzo się zeźlił. kiedy nie zabraliśmy tych dwóch źrebiąt, które sobie wybrał. — Ten duży to niezły numer! Widzieliście, jak poganiał resztę rogami? — zapytał Santee. — Nie chciałbym się z nim spotkać. — To dziwne. — Zaintrygowany Dard obserwował skraj zagajnika. — Myśleliście, że uciekły, a one ciągle tam stoją. — Ukryły się w bezpiecznym miejscu przed zagrożeniem z powietrza — powiedział Kimber. — Co podsuwa myśl, że istnieje możliwość takiego zagrożenia. — Latające niebezpieczeństwo! — Dard gwizdnął, gdy zrozumiał, co pilot miał na myśli. — To coś może być takie duże jak nasze sanie. Ale byłoby zbyt ciężkie, żeby latać o własnych siłach! — Na planecie Terra latały większe — przypomniał mu pilot. — A poza tym wcale nie musi to być żywa istota, której obawiają się te zwierzęta, ale maszyna. Tak czy inaczej, lepiej mieć się na baczności. — Ale tamte latające maszyny były bardzo dawno temu — zaprotestował chłopiec. — Czy tak prymitywne urządzenia mogły przetrwać razem z człowiekiem lub jakimikolwiek istotami, które zbudowały to miasto? — Trudno powiedzieć, co tutaj przetrwało, a co nie: albo co uległo mutacji, jeżeli miasto zostało zniszczone przez pociski radioaktywne. Nie wiemy też, czym są napędzane maszyny latające. Ponieważ dwurożce wciąż przebywały w zagajniku, sanie uniosły się w powietrze i poleciały na wschód, mając za sobą skłaniające się ku zachodowi słońce, które rzucało długie, wysmukłe cienie. — Gdzie rozbijemy obóz? — zapytał Santee. — Gdzieś w tej okolicy? — Chyba tak — odparł Kimber. — Popatrz, tam płynie rzeka i nad nią chyba znajdziemy wygodne miejsce. Rzeka była tak płytka i czysta, że mogli dojrzeć z powietrza kamienie leżące na dnie koryta. Postrzępione grzywy wodnej roślinności przysłaniały brzeg aż do wysokich urwisk. Słońce zaskrzyło się na obszerniejszym rozlewisku, gdy sanie dotarły nad miejsce, gdzie piaszczyste koryto wpadało do okrągłego jeziora. Spływający do niego potok tworzył miniaturowy wodospad, a pozioma piaszczysta łacha była wygodnym lądowiskiem dla sań. Cully przeciągnął się i powiedział z uśmiechem: — Całkiem nieźle. Sim, znajdź jakiś kąt. Mogę się przespać nawet w jaskini! Miejsce, które wskazał, nie było w zasadzie jaskinią, raczej częściowo osłoniętym zagłębieniem pod skalnym nawisem. Ale gdy rozwinęli śpiwory pod tylną ścianą, ten zakątek dawał im poczucie bezpieczeństwa. Była to pierwsza noc, którą Dard spędzał pod gołym niebem, na którym nie było księżyca, i czuł się nieswojo w ciemnościach, chociaż gwiazdy utworzyły nowe kryształowe konstelacje. Rozpalili ognisko, ale poza kręgiem jego światła było tak ciemno, że trudno było odróżnić kciuk od palca wskazującego. Przygasł ogień i tylko żarzyły się węgielki, gdy Darda nagle obudziło wycie. Odgłos żałosnego zawodzenia powtórzył się, będąc albo echem albo odpowiedzią dochodzącą znad rzekł. Był pewny, że przez szum wodospadu słyszy chrzęst kroków na żwirze. Na odgłos kolejnego wrzasku serce podeszło mu do gardła, a Kimber zapalił latarkę, nie ruszając się z miejsca obok Darda. Światło latarki wyłowiło z ciemności niesamowite zwierzę dwunożne. Wysokie na jakieś metr dwadzieścia ciało zwierzęcia było pokryte srebrnym włosiem, a na plecach i kończynach nastroszonym puszkiem. Trzy czwarte twarzy zajmowały okrągłe, wytrzeszczone z przerażenia oczy. które nie miały powiek. Nad pyskiem z ostrymi kłami rysował się ledwo widoczny nos. Zwierzę zasłoniło sobie oczy czteropalczastymi łapami i wydało jęk, który zamienił się w wycie. Ale nie ruszało się z miejsca, jak gdyby nieznane światło zupełnie je sparaliżowało. — Małpa! — odezwał się Santee. — Małpa na nocnej wycieczce! W strumień światła latarki zaczęły zlatywać się olbrzymie owady ze skrzydłami pokrytymi puszkiem i przypominające ćmy, niektóre z nich wielkie jak ptaki. Na ich widok ożywił się nocny gość. Z kocią zręcznością złapał dwie ćmy i zniknął w ciemnościach, skąd zaczęły dochodzić pomruki sugerujące, że spiera się z innym zwierzęciem o to. do kogo należy łup. Kimber cierpliwie trzymał latarkę: w strumieniu światła gęstniała chmara wciąż zlatujących się ciem. Na samym skraju światła błysnęły okrągłe, fosforyzujące gałki oczne, a pokryte futrem łapy zanurzyły się w ruchliwej chmarze. Triumfalne piski obwieściły udany połów, a po chwili wycie przeszło w radosny chór. jak gdyby do pomyślnych łowów wezwano inne zwierzęta. Zanim pierwsza fala ciem dotarła do Terran, Kimber zgasił latarkę. Szelest skrzydeł utonął w odgłosach piskliwych wrzasków. Ale gdy nie zapaliło się światło. Terranie usłyszeli chrzęst żwiru i odgłosy zawodzenia wycofujących się w dół rzeki „małp”. — Mam nadzieję, że przedstawienie się skończyło — sennie powiedział Cully. — Ale jakiś cwaniak mógłby zbić fortunę sprzedając tym małpiszonom latarki. Dardowi głowa opadła na wyściółkę w śpiworze. Załóżmy, że „małpy” są na tyle inteligentne, by Terranie mogli nawiązać z nimi wymianę handlową. Czy można się z nimi porozumieć? Pozycja stojąca i sposób posługiwania się łapami zdawały się świadczyć o tym, że są bardziej przystępne niż inne miejscowe istoty, które Terranie dotychczas widzieli. Na pewno „małpy” nie budowały miast. Ale chodziły wyprostowane i potrafiły szybko ocenić przydatność światła do zwabiania pożywienia. Jeżeli były zwierzętami nocnymi, na co wskazywały ich olbrzymie oczy i łatwość poruszania się w ciemnościach, czy Terranie kiedykolwiek znów je zobaczą? Zastanawiając się nad tymi problemami Dard wreszcie zasnął. Śniło mu się. że znów stoi przed zdruzgotanym budynkiem w mieście i uważnie studiuje zagadkowe zestawienie kolorów na bramie. Tym razem już zaczął pojmować zawarty w nim sens, gdy nagle usłyszał za plecami jakiś odgłos. Bojąc się odwrócić głowę — wiedział bowiem, że jego tropem idzie śmierć — zaczął uciekać, choć nogi ciążyły mu jak ołów. Za nim nieustępliwie podążała śmierć. Z trudem łapiąc powietrze skręcił za rogiem w zasypaną gruzami ulicę i zobaczył przed sobą stos skrwawionych kości, z których unosił się popielaty obłok. Pośliznął się, upadł i… Gdy się obudził z łomoczącym sercem, był cały spocony. W szarym świetle przedświtu dostrzegł płynącą wodę i resztki wczorajszego ogniska. Wyśliznął się ze śpiwora i ukradkiem wyczołgał na otwartą przestrzeń. Poszedł na brzeg i zaczął ochlapywać głowę wodą. dopóki zupełnie nie oprzytomniał po koszmarnym śnie. Wszedłszy na strome urwisko w pobliżu wodospadu łapał w płuca chłodne powietrze. Z czarnej, połyskującej skały zwieszała się winorośl, przyssana odrostami do chropowatej powierzchni kamienia. Jej jasnoszare pędy nie miały liści poza kilku gęstymi pękami listowia w pobliżu wierzchołka urwiska. Wpatrując się w zagłębienie między krzyżującymi się pędami dokonał odkrycia. Jaśniejszą zielenią z pewnością wyróżniała się pachnąca roślina, o którą prosiła Trude Harmon! Trójkątne liście, mieniące się kolorami na brudnobrązowym tle, wyrastały z purpurowych łodyg. Były także strąki z nasionami! Zwisały pod własnym ciężarem tak nisko, że mógł ich dotknąć. Zerwał trzy i sięgnął po czwarty. W tym momencie dostrzegł, że tuż przy ziemi coś rozpaczliwie się szamocze. Dwa pnącza wielkości jego małego palca trzymały w dławiącym uścisku konika polnego. Owadowi wyszły na wierzch małe oczy, a z otworu gębowego płynęła krwawa piana. Dard wyjął nóż, żeby przeciąć białe powrozy. Ale stal odbijała się od nich jak gdyby piłował tępym ostrzem kauczuk. Nim zdążył ponownie unieść nóż, grubsze pnącze owinęło się wokół nadgarstka Darda, pozbawiając chłopca równowagi. Błyskawicznie ożyły zwisające wokół lepkie pnącza, owijając się wokół jego ciała. Zauważył, że każdy zaciskający się splot ma małe ciernie, które kalecząc skórę zostawiają piekące zadrapania. Z krzykiem zaczął się wyszarpywać, jednak wyglądało na to, że coraz głębiej tonie w lepkiej plątaninie, i gdy już stracił wszelką nadzieję, usłyszał okrzyki i zobaczył nadbiegających towarzyszy. Zanim się zbliżyli, udało mu się wyswobodzić rękę, w której trzymał nóż, i zaczął przecinać oplątujące go wici. W tym momencie stwierdził ze zdziwieniem, że pnącza zaczęły same opadać. Po chwili z rezygnacją opuściło się ostatnie. — Co się stało? — krzyknął Santee. — Jak się oswobodziłeś z tej pułapki? Gdziekolwiek roślina dotknęła ciała chłopca, pozostawiła małe nakłucia, z których sączyła się krew. Miał zakrwawione całe ręce, szyję i jeden policzek. Ale kłujące pędy, które przed chwilą z niego opadły zaczęły czernieć, marszczyć się i rozpadać w kawałki! Roślina posmakowała jego krwi i zatruła się! — Zatruta! Ja ją zatrułem! — Ciesz się z tego — powiedział Kimber. — Miałeś szczęście, a one nie! — Powiercił szpicem buta w żwirze pod winoroślami, odgrzebując kruche kostki i małe czaszki. Opatrując zadrapania Darda, pilot mówił stanowczym tonem: — Od tej pory trzymamy się razem. Tym razem wszystko dobrze się skończyło, ale następnym może być gorzej. Trzymamy się kupy i nie dowierzamy niczemu, póki się nie przekonamy, że nic nam nie grozi! Ale trzymali się razem i na pozór nic im nie groziło, gdy tego samego dnia spotkało ich nieszczęście. Lecieli nad sennym potokiem, który prowadził ich do pasma wzgórz, i przed południem dostrzegli na północnym wschodzie szarofioletowy łańcuch gór. Jak daleko mogli z sań sięgnąć okiem, z północy na południe ciągnęły się góry. Gdyby uwagi Terran nie pochłonęły bez reszty odległe szczyty, być może zobaczyliby pod sobą coś. co by ich ostrzegło. Jednak raczej nie. Rasa przygotowująca się do wojny wykazuje wprost nieograniczoną pomysłowość. Zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa dopiero wówczas, gdy wstrząsnęło nimi potężne uderzenie. Rozległ się huk i sanie zadrżały, jak gdyby potrąciła je gigantyczna maczuga. Maszyna zaczęła spadać obracając się wokół własnej osi. choć Kimber szarpał sterami, usiłując wyprowadzić ją z korkociągu. Gdyby pasażerowie nie byli przypasani. pęd powietrza wyrzuciłby ich w pierwszych trzech sekundach obłędnego spadania. Gdy Dard usiłował zrozumieć, co się stało, oślepił go błysk rozpryskującego się światła. Ogłuszył ich odgłos wybuchu, ktoś krzyknął z bólu. Zdając sobie sprawę, że spadające sanie straciły sterowność, Dard tuż przed zderzeniem z ziemią instynktownie objął rękami głowę i stracił przytomność. Nie był chyba zbyt długo nieprzytomny, bo gdy uniósł głowę, Cully jeszcze szarpał pasy, usiłując się z nich uwolnić. Czując, że ma pełne usta. Dard splunął i dostrzegł na ziemi kroplę krwi oraz ząb. Odpiął pas i wygramolił się za Cully m z maszyny. Przed saniami Santee pochylał się nad leżącym na ziemi Kimberem, któremu z rany na czole ciekła krew. — Co się stało? — Dard wytarł brodę i spojrzał na zakrwawioną rękę. Miał obolałe usta i szczęki. Kimber otworzył oczy i spojrzał na nich nieprzytomnym wzrokiem. Po chwili doszedł do siebie i zapytał: — Kto nas zestrzelił? Santee mocniej ujął broń, którą trzymał w rękach. — Zaraz się dowiem! Nim zdążyli zaprotestować, popędził w głąb doliny, w której wylądowali, i zaczął biec zygzakami, gdy się zbliżył do jej wylotu. Doszedł ich stamtąd odgłos wybuchu pocisku, po czym zapadła cisza. Dard z Cullym odciągnęli Kimbera od sań. Pilotowi krwawiła poszarpana rana w pobliżu ramienia. Otworzyli torbę medyczną i inżynier tak fachowo zabrał się do opatrywania rannego, że Dard nie miał nic do roboty. Gdy Kimber wyciągnął się na śpiworze, Cully wrócił do sań. Zdjął pokrywę silnika i zanurzył się do pasa w komorze, każąc Dardowi świecić do wnętrza latarką. Kiedy się z niej wynurzył, miał spokojny wyraz twarzy. — Niedobrze? — zapytał Kimber. Jego twarz nabrała kolorów i mógł się unieść na łokciach. — Nie najgorzej, mogło się przytrafić coś gorszego. — Cully’ego zagłuszył krzyk dochodzący od drzew, wśród których zniknął Santee. Potężny brodacz wracał ze strzelbą na ramieniu, jak gdyby niczego się nie obawiał. — Kochani, można normalnie zwariować! Tam są zamaskowane działa. Niewielkie sztuki, lekka artyleria polowa. Ale przy nich ani żywego ducha. Same do nas strzelały! — Gdy przelecieliśmy nad pewnym punktem, włączyło się automatyczne sterowanie i zaczęły strzelać — stwierdził Cully. — Jakiś radar, założę się. Powinien być tu Rogan. — Kiedy wrócimy — ponurym tonem przypomniał mu Kimber — zaraz musimy mu o tym powiedzieć. Uszkodzone sanie, którymi mają przelecieć kilkaset kilometrów nad nieznanymi terenami. Czeka nas niezła piesza wycieczka, przemknęło Dardowi przez głowę. Ale nie powiedział tego na głos. ROZDZIAŁ 7 PODRÓŻ POWROTNA — Ciekawe ile jest tu jeszcze takich pułapek? — Cully podejrzliwie spojrzał w dolinę. — Chyba niezbyt wiele — odparł niepewnie Kimber. — To czysty przypadek, że te działa jeszcze strzelały… Zagłuszył go odgłos wybuchu, który zakołysał pod nimi ziemię. Dard zobaczył jak w głębi doliny lecą w powietrze drzewa z korzeniami i unoszą się wstęgi żółtawego dymu. — To chyba koniec — powiedział Kimber, gdy nastąpiła cisza. — Działa same wysadziły się w powietrze. — Mogły to zrobić wcześniej — burknął Santee. — O wiele wcześniej! Wydostaniemy się stąd? — zwrócił się do inżyniera, którego podmuch odrzucił od sań. — Będzie z tym pewien problem. Owszem, uniosą się w powietrze. Ale nie z pełnym obciążeniem. Kiedy się je odciąży, lecąc w przechyle zabiorą dwie osoby. Santee uśmiechnął się do pozostałych rozbitków. — W porządku. Dwóch z nas pójdzie na piechotę i zabierze trochę gratów. Dwóch poleci saniami. Kimber niechętnie wyraził zgodę. — Chyba rzeczywiście tak zrobimy. Ci z sań mogą rozbić obóz w odległości pół dnia marszu i zaczekać na pozostałych. Nie wolno nam tracić kontaktu. Możesz połączyć się z Roganem w kotlinie? Cully wyjął mały aparat. Kimber, niezdarnie posługując się lewą ręką, zaczął przy nim manipulować. Ale nie było odpowiedzi. Inżynier potrząsnął pudełkiem. Usłyszeli ciche grzechotanie, które unicestwiło ich nadzieję na to, że prześlą wiadomość do towarzyszy. Przenocowali w tym samym miejscu, gdzie ich rzuciły pozostałości po dawnej wojnie. Santee z Dardem poszli do zamaskowanego stanowiska, gdzie zobaczyli dwa przewrócone działa z otwartymi zamkami, a za nimi świeżą jamę, z której jeszcze unosił się dym. Terranie obeszli wokół stanowisko, zachowując bezpieczną odległość. Jeżeli był tu kiedyś człowiek czy jakaś inna rozumna istota, musiało to być bardzo dawno temu. Ale Dard, nie znając się na technice, wierzył, że działa były sterowane automatycznie. Być może działania wojenne zostały w pełni zautomatyzowane, ponieważ brakowało ludzi. — Coś tu jest! Usłyszawszy okrzyk Santee’ego rzucił się w jego stronę i spostrzegł wejście do szybu. Podmuch wybuchu odrzucił klapę, która wcześniej przykrywała schody. Santee zapalił latarkę i zaczął schodzić w dół. Stopnie schodów były bardzo wąskie i płytkie, jak gdyby stopy ich poprzednich użytkowników nie dorównywały wielkością stopom Terran i miały inny kształt. Gdy dotarli na dół, znaleźli się w prostokątnej komorze z metalowymi ścianami. Pod jedną z nich znajdowała się tablica sterownicza, przy której stał stolik i ławka. Poza tym pomieszczenie było puste. — Tutaj włączyli automatyczne sterowanie działami i sobie poszli. Na metalu w ogóle nie ma rdzy. Ale opuścili to miejsce bardzo dawno temu… Gdy Santee oświetlił latarką pulpit. Dard dostrzegł na stoliku jakiś przedmiot. Wziął go, kiedy towarzysz wyprawy wszedł na schody, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Trzymał w ręku cztery płytki krystalicznej substancji, spojone ze sobą w górnym prawym rogu. Przez każdą płytkę biegły kolorowe pasma, tworząc kombinację podobną do tej, którą widział na bramie w mieście. Regulamin? Rozkazy? Schował płytki do kieszeni, postanawiając porównać ją z fotografią bramy. Następnego dnia przystąpili z samego rana do realizacji planu Santee’ego. Do sań wsiadł Kimber z unieruchomionym ramieniem i Cully, który potrafił obsługiwać stery. Podzielili ograniczone do minimum bagaże, część zostawiając w saniach, a dwa plecaki Dardowi i Santee’emu. Sanie uniosły się i poszybowały tuż nad wierzchołkami drzew na południe. Miały lecieć z najmniejszą szybkością, utrzymując ten sam kurs do południa, kiedy załoga powinna rozbić obóz i czekać na idących pieszo towarzyszy. Dard zarzucił plecak i podniósł z ziemi kompas. Santee wziął plecak i strzelbę. Gdy sanie zniknęły za wzniesieniem, ruszyli szybkim krokiem, którym Dard przemierzał lasy Terry. Marsz w pagórkowatym, rzadko zalesionym terenie nie sprawiał im większego kłopotu. Po kilkunastu minutach natknęli się na starą drogę biegnącą we właściwym kierunku i mogli przyspieszyć kroku. Za Terranami krążyły wylatujące z wysokich traw owady, nieustannie szpiegowały ich skoczki. Tuż przed południem doszli do ostrego zakrętu, skąd droga prowadziła na zachód, ku odległemu morzu, i musieli z niej zejść, by dalej przedzierać się przez pola. Ale mieli szczęście, bo wkrótce natknęli się na zagrodę, gdzie rosły dwa drzewa uginające się pod ciężarem złotych jabłek. Przeciskając się wśród tłumu na wpół pijanych ptaków, owadów i skoczków, nazbierali owoców, które zaspokajały nie tylko głód, ale i pragnienie. Do plecaka napchali jabłek dla pasażerów sań. Santee z rozkoszą jadł aromatyczny owoc. — Ciągle się zastanawiam, gdzie zniknęli ludzie. Pewnie, była tu straszna wojna, ale ktoś musiał przeżyć. Przecież nie wszyscy zginęli! — A jeżeli użyto gazów trujących czy bakterii lub jakichś promieni wywołujących skażenia? — odparł Dard. — Ani w ruinach miasta, ani w pobliżu zagród nie ma śladów człowieka. — Według mnie, wygląda to tak. jakby — potężny strzelec dokładnie oblizał palce — wszyscy się stąd wynieśli w taki sam sposób jak my ze Szczeliny. Gdy opuścili zagrodę, charakter terenu zaczął się zmieniać. Ziemia była pokryta łatami piaszczystego żwiru. Kępy drzew biegły do gąszczy ciernistych zarośli, w których Dard dostrzegł takie same czarne skaty jak te. które porastała zabójcza winorośl przy rzece. Gdy zatrzymali się na szczycie urwistego wzniesienia, Santee długo obserwował okolicę. — To przypomina pustynię. Dobrze, że mamy jabłka, bo możemy nie natrafić na wodę. Panował tu o wiele większy upał niż na błękitnozielonych polach, bo wypalona przez słońce ziemia i niebieski piasek odbijały żar lejący się z nieba. Dardowi zaczął spływać między łopatkami pot i piekła go skóra otarta rzemieniami plecaka. Gdy zwilżył językiem usta, poczuł smak soli. Uwaga Santee’ego o braku wody wzmogła w chłopcu pragnienie. Pod nimi był wąwóz. Dard przymrużył powieki i przetarł oczy. Nie, to nie fatamorgana — dnem wąwozu biegła połyskująca w słońcu linia. Zwrócił na nią uwagę Santee’ego. który podniósł do oczu lornetkę. — Szyna! Ale dlaczego tylko jedna? — Możemy tam zejść — zaproponował Dard. — Zobaczmy, co to jest. Zeszli na dół i stwierdzili, że pojedyncza szyna sięga od wydrążenia w ścianie wąwozu do tunelu po przeciwnej stronie. Nie znajdując poza „tym nic ciekawego, wdrapali się na przeciwległe urwisko i ruszyli na południe. Wczesnym popołudniem dostrzegli na bezchmurnym niebie dymny sygnał. Rzucili się biegiem w kierunku, skąd unosił się dym. i skrajem niewielkiego płaskowyżu dotarli do obozu. — Jak długo — zapytał Santee, gdy zajadali się złotymi jabłkami — będzie trwać ta piesza wycieczka? — Jeszcze dzień, może półtora dnia musicie się pomęczyć — odparł Kimber. — Jorge grzebał przy silniku, ale niewiele może zrobić bez specjalnych narzędzi. Santee wyszczerzył zęby. — No cóż, te kamasze trzymają się całkiem nieźle. Nie ma strachu, możemy się jeszcze trochę pomordować. — Co do strachu, to nie bądź taki pewny — ostrzegł go pilot. — Musicie z Dardem uważać, bo tu wszędzie mogą być pułapki. Od chwili, kiedy zostaliśmy zestrzeleni, nie ufam nawet bezchmurnemu niebu! Drugi dzień w drodze był podobny do pierwszego. Z tą różnicą, że trudniej było im iść przez wypaloną pustynię i wolniej się posuwali, niż to było zaplanowane. Gdy schodzili po skalnych występach do piaszczystego parowu. Dard uniósł głowę i pokręcił nosem. Gdzieś z dołu unosił się odrażający fetor. Już wąchał coś bardzo podobnego! Gnijące resztki dwurożca! W zapadlinie dostrzegł rozkładającą się masę. — Co cię zatrzymało? — zapytał nadchodzący Santee. — Czuje pan? Santee zmarszczył brodatą twarz. — Tak. strasznie śmierdzi. Jakaś padlina! Dard uważnie rozejrzał się wokół. Jeśli zawrócą na szlak wiodący przez pagórkowaty teren, stracą mnóstwo czasu. Ostatecznie morderstwo, którego ofiara leżała w zapadlinie — jeśli było to morderstwo — miało miejsce przed wielu dniami i jego sprawca dawno zniknął. Postanowił zdać się na Santee’ego. — Idziemy dalej parowem? — Zawracając stracimy mnóstwo czasu. Raczej idźmy dalej. Schodzili w dół bardzo ostrożnie, i Dard zamarł na kilka sekund, gdy potrącił kamień, który z hukiem stoczył się ze zbocza. Jednak w dole panowała cisza — czuć było jedynie straszny, mdlący odór. Santee zdjął z ramienia strzelbę, a Dard trzymał rękę na pasie. Rano Cully dał mu miotacz mówiąc, że bardziej się przyda piechurom. Zaciskając rękę na kolbie, Dard cieszył się, że ma tę broń. W tym złowróżbnym miejscu — w panującej tu wielkiej ciszy — czaiło się jakieś niebezpieczeństwo. Odległy wylot wąwozu przysłaniały bujne kolczaste krzaki, świadczące o tym. że ziemia jest wilgotna, chociaż kłujące liście miały popielaty kolor. Gdy zaczęli bezszelestnie przedzierać się przez krzewy, natrafili na bijące źródło. Wypełnione wodą zagłębienie otaczały osady soli, a brzegi sączącego się dnem doliny strumyczka pokrywał zielonkawy pył. Ostry zapach unoszących się z wody oparów nie tłumił innych mdłych wyziewów. Musieli się przedrzeć przez gęste zarośla na drugą stronę doliny i szybko wydostać z tego zakażonego parowu. Ale w stromym zboczu nie było żadnych występów ułatwiających wspinaczkę, więc w poszukiwaniu łatwiejszej drogi poszli nad strumyczek. Mętna woda rozlewała się w cuchnące bajoro z szerokim pierścieniem jadowitej zieleni. Wokół bajora zgromadziły się do połowy zagrzebane w błocie, koszmarne stwory. Miały chropowatą, żółtawozieloną skórę, którą pokrywała łuska upodabniająca je do gadów. Ale wygrzewające się w słońcu stwory budziły większą odrazę niż węże, przed którymi wzdraga się człowiek z wrodzonym od wieków wstrętem. To były prawdziwe potwory z piekła rodem. Czując mdłości. Terranie stali w osłupieniu wśród odpadków z uczty. Od obrzydliwych resztek i zoranej ziemi bił odór świadczący o tym, że było to od dawna używane legowisko. Dard ocenił, że gady miały około trzech metrów długości. Tylne, mocno umięśnione nogi. kończące się płetwowatymi stopami, przypominały kloce. Krótkie przedramiona, którymi obejmowały sterczące brzuchy, były karykaturą rąk ludzkich, z palcami uzbrojonymi w wystające pazury. Jednak najokropniejsze były płaskie głowy, zbyt małe w stosunku do ciał i trzymające się na niezwykle długich, cienkich szyjach, stwarzając wrażenie głowy kobry na tułowiu jaszczurki. Gdy Dard i Santee się zatrzymali, na brzuchu najbliższej poczwary odsunął się brzeg luźnej skóry i z worka wyszła mała kopia potwora, wyciągając szyję, by possać matkę. Gdy przełknęła pierwszy łyk. instynktownie zwróciła uwagę na obserwatorów. Z piskiem wdrapała się do torby. Większy potwór uniósł głowę i kołysząc się do przodu i tyłu kłapnął paszczą niby wąż gotowy do ataku! Dard rzucił się do ucieczki, pociągając za sobą Santee’ego. Dopadli skalnej ściany, ale tak sparaliżował ich strach, że żaden nie śmiał się odwrócić plecami do potwora na tyle choćby, by poszukać w skale oparcia dla rąk i stóp. Stwór za bajorem podniósł się, wysoko nad nimi górując. Następnie popchnął małe do kryjówki i odwrócił się, wyrzucając fontannę skrwawionej ziemi. Płaska głowa schowała się w ramiona i z uzbrojonej w zęby jadowe paszczy wydobył się syk, który już po chwili mógł rywalizować z ostrym gwizdem maszyny parowej. Okrzyk wojenny obudził drzemiące potwory. Ale po uczcie były zbyt ospale i nieruchawe, żeby się podnieść. Santee strzelił. Pocisk paraliżujący trafił między ziejące nienawiścią oczy. Z roztrzaskanej czaszki wypłynęła zielona galareta. Ale potwór rzucił się z wysuniętymi pazurami w pogoń za Terranami. Powinien nie żyć. Ale szedł, mimo że miał roztrzaskaną czaszkę i był ślepy! — Nie ma mózgu w głowie! — krzyknął Dard. — Uciekajmy! Rozbiegli się w przeciwnych kierunkach. Potwór zadał potężny cios w ścianę urwiska, wczepiając pazury w skałę. Wciąż wył nieprzytomnie, wzbudzając czujność ospałych towarzyszy. Jeden z nich potężnym susem przeskoczył bajoro i rzucił się z pazurami na rannego. Trzy pozostałe zdawały się wahać. Z sykiem unosiły i opuszczały płaskie głowy, a jeden z nich przeszedł na drugą stronę bajora, po czym się wycofał. Nie czekając dłużej Dard dokładnie wycelował miotacz i skierował zielony promień w środek rozdętego tułowia potwora, który na prawo od chłopca przestępował z nogi na nogę. Terranie musieli oczyścić sobie drogę, bo przechodząc obok walczących ze sobą gadów narażali się na pewną śmierć. Wyjąc z bólu. ofiara Darda zatrzepotała rękami nad straszliwą dziurą, którą zostawił promień w jej ciele, i zwaliła się do wody, zabarwiając ją krwią i żółtą trującą cieczą. Dard skorzystał z tego. że dwa gady zacięcie ze sobą walczyły i popędził do Santee’ego. Ruszyli wzdłuż ściany skalistego zbocza., chcąc dojść do doliny za bajorem. Przez kilka minut wydawało się, że potwory ich nie zauważą. Jeden z nich zajął się trupem w bajorze. Ale gdy przyłączył się do niego mniejszy, poszły w ruch zęby i pazury, i musiał się wycofać. Wychodząc z wody syczał z wściekłości, kołysząc głową i w tym momencie dostrzegł Terran. Błyskawicznie skoczył w ich kierunku. Długość tego skoku przeraziła przypartych do muru ludzi. Wgramolili się za dającą słabą osłonę głazy narzutowe. Drugi pocisk Santee’ego wyrwał dziurę w łuskowatej piersi prześladowcy, który jednak nie zaprzestał pogoni. Dard nacisnął spust miotacza. Ale wydobywający się z niego promień ledwo błysnął. Przeciął bok kołyszącej się głowy, odłupując część czaszki i jedno oko, oraz przecinając mięśnie szyi tak głęboko, że roztrzaskana głowa bezwładnie opadła. Dard ponownie nacisnął spust: bez rezultatu. Wyczerpał się magazynek! Chłopca ogłuszył huk broni Santee’ego. Pocisk jedynie drasnął ramię skręcającego się z bólu potwora. Straciwszy nadzieję, zaczęli się wycofywać szybkim marszem. Ale znajdowali się za bajorem w środku doliny, a jedyną drogą ucieczki była ścieżka głęboko zorana stopami potworów. Przeciągły skowyt zagłuszył wycie ścigającego ich prześladowcy. Do pościgu włączyło się drugie zwierzę. — Jeszcze… trzy… cztery… metry — wydusił Dard, z trudem łapiąc powietrze — otwór… za… mały… Pędził co tchu w płucach do kryjówki, a za nim biegł Santee. Od idealnie okrągłego wydrążenia w skale biegła pojedyncza szyna starodawnego systemu transportowego. Rzucili się w ciemności i posuwali się w głąb. dopóki Dard nie natrafił na jakiś ciężki przedmiot, który ustąpił pod jego ciężarem tak nagle, że chłopiec runął na ziemię tracąc oddech. Gdy złapał powietrze i usiadł, wciąż kręciło mu się w głowie. W tunelu rozległ się ogłuszający huk strzału. — Wreszcie dostał! W każdym razie zablokował wejście. Ale tutaj nie jesteśmy bezpieczni. Mogą się do nas przecisnąć. Co za…! — W głosie Santee’ego zabrzmiał ton zawodu i obawy. — Co się stało? — Wystrzeliłem ostatni pocisk. Masz jeszcze jeden magazynek do miotacza? — Nie. — Lepiej przejdźmy na drugi koniec tunelu. Sądząc z odgłosów, rozbierają nieboszczyka na kawałki. Kiedy skończą, znów zajmą się nami… — Niech pan poświeci. Tam się coś rusza… Dard wyciągnął rękę i natrafił na gładki metal. Gdy Santee zapalił latarkę, chłopiec zobaczył, że stoi przed cylindrem podobnym do tego, który wyjęli z rury na brzegu morza. Stal na łapach z wyżłobieniami, na których ślizgał się po pojedynczej szynie. Nie sposób było przejść za cylinder, ponieważ swoim obwodem niemal dotykał ścian tunelu. Jeśli chcą przejść na drugi koniec, będą musieli pchać przeszkodę przed sobą. Wprawili go w ruch i pchali przez dobre pięć minut, po czym zasobnik, sunąc jeszcze z rozpędu kilkadziesiąt centymetrów, zatrzymał się z brzękiem. Mimo wysiłków nie mogli go popchnąć dalej. Dard oparł się o ścianę i poświecił latarką pod cylinder. — Zapadlisko! Santee pogładził brudną ręką brodę. — Zakorkowało nas, co? Poświeć tutaj, przyjrzymy się ścianom. Kilka kroków za sobą znaleźli niewielką wnękę, w której leżały narzędzia o dziwnych kształtach. — Schowek brygady remontowej — wyjaśnił Santee rozrzucając butem narzędzia. — Może któreś z nich się przyda. A teraz przesuniemy naszą taczkę do tyłu i przyjrzymy się temu zapadlisku. Łatwo było pchać zasobnik przed sobą. Ale z wycofaniem mieli spore kłopoty, zwłaszcza że na gładkiej powierzchni cylindra nie było żadnych uchwytów. Gdy go przesuwali, zawadzając sobie nawzajem w niewygodnej z konieczności pozycji, łamali paznokcie i kaleczyli palce do krwi. Uparty zasobnik cofał się beznadziejnie wolno. Dochodzące ich w tej chwili odgłosy świadczyły, że potwory szybko rozprawiają się z ciałem tarasującym wejście do tunelu. W końcu przesunęli wagon za wnękę i mogli z niej wyjść. Nie zabierając plecaków pobiegli do zapadliska, jedynie po to, by się natknąć na hałdę ziemi zmieszanej z kamieniami. Gdy Santee wetknął w nią lufę strzelby, jedynie stoczyły się dwie grudki ziemi. Żeby przekopać się przez tę przeszkodę, musieli mieć czas i narzędzia. Jednak ani jednego, ani drugiego nie mieli, musiał przyznać potężny brodacz. — Zostały dwa te potwory. I jeżeli jeden z nich tutaj się dostanie, zepchnie na nas wagon. Ale prędzej ja to zrobię! Zdecydowanym krokiem podszedł do zasobnika. Dard pospieszył za nim. Nie chciał o tym myśleć, ale ciągle miał w oczach obraz jaszczurowatego potwora pchającego na nich wagon. Nie miał pojęcia, co Santee zamierza zrobić, ale wolał zająć się czymkolwiek, niż czekać na taki koniec. — W porządku — powiedział Santee kładąc ręce na tylnej części cylindra — odłóż latarkę i zacznij pchać! Zrobimy jaszczurom paskudną niespodziankę. Dard odłożył latarkę i stanął obok Santee’ego. Mobilizując wszystkie siły naparli na nieruchomy zasobnik. Ruszył z miejsca stawiając o wiele mniejszy opór niż poprzednio. Ciche pobrzękiwanie sunącego wagonu przeszło w miarowy łoskot. Oddalając się od nich nabierał prędkości. — Daliśmy mu niezły napęd! — zauważył triumfalnym tonem Santee. Powstrzymał biegnącego do wyjścia Darda, gdy wagon nabrał prędkości. Rozległ się odgłos uderzenia i przeraźliwy pisk. Zobaczyli jasny krąg światła dziennego w wejściu do tunelu, ale wagonik i prześladowcy zniknęli. ROZDZIAŁ 8 TRYTON DESSIE Widząc, że nic się nie porusza w zalanym dziennym światłem wejściu do tunelu, zabrali plecaki i wyszli na zewnątrz. Pędzący zasobnik spadł z szyny i zarył się metalowymi nogami w piaszczyste dno kotliny, przygniatając jednego z potworów, wijącego się z bólu na poszarpanych resztkach zwierzęcia, które wcześniej postrzelił Santee. Terranie przeskoczyli nad ciskającą się głową uwięzionego jaszczura, obeszli tułów i ruszyli w stronę przeciwległej ściany kanionu. Tutaj stopnie skalne umożliwiały wspinaczkę. Przygnieciony przez przenośnik jaszczur nie był groźny. Gdy zasapani dotarli na szczyt, obejrzeli się za siebie. W dole potwór wciąż próbował wydobyć się spod przygniatającego go ciężaru. Jeśli przeżyły inne jaszczury, żadnego z nich nie było przy miotającym się zwierzęciu. Santee wytarł pot z twarzy. — Nie mam pojęcia, w jaki sposób udało nam się stamtąd wydostać. O mały włos nie złożyły nam wizyty. — Czym prędzej idźmy do sań, zanim dopadną nas ich krewniacy. — Tak — zgodził się Santee, nerwowo szarpiąc rzemień u strzelby. — Następnym razem na taką wycieczkę wezmę więcej amunicji. Za dużo tutaj niespodzianek. Szli ledwo powłócząc nogami, zbyt wyczerpani ostatnimi przeżyciami, żeby przyspieszyć tempo marszu. Ściemniało się, gdy dotarli do drogi prowadzącej na porosłą trawą wyżynę. Rysujący się w oddali cień mógł być jedynie lasem. Obejdą go czy będą musieli się przedzierać przez leśne gąszcze, zadał sobie pytanie Dard. Ale widoczne z daleka światło podniosło go na duchu. Paliło się obozowe ognisko. Cully wylądował po tej stronie lasu. Gdy Santee z Dardem dowlekli się do kręgu światła, które rzucało ognisko, zostali zasypani gradem pytań. Dard był zbyt zmęczony. by na nie odpowiadać. Szybko zjadł kolację i wszedł do śpiwora, zanim Santee opowiedział o ich wszystkich przygodach. Gdy opowieść się skończyła, Kimber oświadczył stanowczym tonem: — Zbyt duże ryzyko. Wybierając się w teren musimy być lepiej uzbrojeni. Ale ponieważ już wiemy, że naszej kolonii nie zagrażają istoty myślące, szybko tutaj chyba nie wrócimy. Jutro przelecimy saniami nad lasem i urwiskami i znajdziemy się w domu. Tamte skały należą już do nas. „Dom”. Dard powtórzył w myślach to słowo, usiłując skojarzyć je z nadmorską kotliną, z jaskinią będącą kwaterą gwiezdnych podróżników. Dawno, bardzo dawno temu słowo „dom” oznaczało spokój, ciepło i szczęście. Tak było przed Spaleniem, przed pogromami. Ale tamte szczęśliwe czasy pamiętał jak przez mgłę. Później „dom” kojarzył mu się z zagrodą, zimnem, głodem i ciągłym strachem. Teraz „domem” będzie pieczara wyżłobiona w kolorowym urwisku, odległa od Terry o kilkaset lat lotu statkiem gwiezdnym. Nazajutrz rano włóczył się z Santeem po obozowisku, podczas gdy Cully. po wyregulowaniu szwankującego silnika, wystartował w stronę morza z Kimberem na pokładzie. Po godzinie wrócił i inżynier polecił Dardowi wsiąść do przechylonej maszyny. Lecieli wolno, prześlizgując się nad przeszkodami, i Cully nie wylądował w kotlinie pod jaskinią, gdzie mieszkali, ale wysadził Darda z plecakiem na skraju starych pól. Chłopiec zaczął się przedzierać przez wysokie trawy. Na odległym polu krzątali się ludzie, w większości ci sami, których widział przed wyprawą w głąb lądu. Ale pozostałych prawdopodobnie niedawno obudzono. Po chwili Dard dostrzegł młodszego od siebie o kilka lat chłopca, który głośno pogwizdując pędził przed sobą trzy cielaki. Na widok wymizerowanego’ podróżnika chłopiec przystanął i uśmiechnął się. — Cześć! Ty jesteś Dard Nordis, tak? Powiedz, fajnie było oglądać zburzone miasta, jaszczury i inne rzeczy? Ja też tam pojadę, kiedy tata mi pozwoli. Nazywam się Lanny Harmon. Możesz poczekać? Tylko uwiążę zwierzęta. Chciałbym z tobą wrócić. — No pewnie. — Dard odłożył plecak i obserwował, jak Lanny przywiązuje cielaki do drzewa na pastwisku. — Bardzo im smakuje taka trawa — wyjaśnił chłopiec, gdy wrócił do Darda. — Daj, poniosę ci plecak. Pan Kimber opowiadał, że walczyliście z wielkimi jaszczurami. Są groźniejsze od latających smoków? — No jasne — odparł Dard. — Słuchaj, czy wszystkich już obudzono? — Wszystkich, których dało się obudzić. — Przez twarz chłopca przemknął cień smutku. — Sześciu się nie udało. O doktorze Skorcie już wiesz, ale jeszcze pani Winson i pani Grene. Looie Denton i kilka osób, których nie znam. Ale pozostali dobrze się czują. Byliśmy bardzo szczęśliwi. O rany… popatrz! Dard potknął się w pół kroku i upadł na ziemię obok Lanny’ego, który przykucnąwszy rozgarniał trawę nad kopczykiem zlepionych mułem liści. — A cóż to takiego? Lanny zachichotał. — Gniazdo skoczków. Znalazła je Dessie i przyprowadziła mnie tutaj. Patrz! — Zapukał w sklepienie kopczyka. Po chwili z otworu przy ziemi wysunęła się głowa skoczka i oburzony zwierzak dał do zrozumienia, co sądzi o zakłócaniu mu spokoju. — Skoczek pozwolił Dessie się pogłaskać i nie uciekał. Moja siostra Maria chce mieć skoczka, bo one są podobne do kotków. Ale mama mówi, że wszystko kradną, i nie pozwala zabrać skoczka do jaskini. A jednak chciałbym jednego oswoić. Mijając pole zboża z błękitnymi strąkami natknęli się na żniwiarzy. Dard witał się z nieznajomymi, zaskoczony zupełnie nowymi twarzami. Gdy zszedł z pola, zapytał Lanny’ego: — Ile teraz jest osób? — Dwudziestu pięciu mężczyzn, wliczając w to was czterech, i dwadzieścia trzy kobiety. Są też małe dziewczynki, dwie moje siostry — Maria i Martie, Dessie i Lara Skort. I niemowlę. Don Winson. To chyba już wszyscy. Większość mężczyzn rozbiera teraz statek gwiezdny. — Rozbierają statek? — Dlaczego tak go to przeraziło? — No pewnie. Nie będziemy już nim latać, bo jest za mało paliwa. Statek był tak skonstruowany, że z części można zbudować warsztaty i magazyny. No, już jesteśmy na miejscu! Wyszli na ścieżkę biegnącą pod górę do głównego wejścia do pieczary. Trzech ludzi na platformie zwieszającej się ze szczytu urwiska wstawiało szyby w otwory, które miały być oknami. — Dardie! Dardie! Dardie! Objęły go szczupłe rączki i poczuł na policzkach dotyk twarzy Dessie. Klękając wziął ją w objęcia. — Dardie — szepnęła, lekko pociągając nosem. — Wiedziałam, że wrócisz i cały czas na ciebie czekałam! — powiedziała z promiennym uśmiechem. — Bardzo mi się tutaj podoba. Naprawdę! Jest tyle zwierząt i niektóre mają takie same domy jak my… i lubią mnie. Kiedy już wróciłeś, Dardie, jest cudownie! — Na pewno, kochanie. — A więc wróciłeś, synu — przywitała go Trude Harmon. — Idę o zakład, że jesteś głodny. Chodź, dam ci coś do zjedzenia i chwilę odpoczniesz. Słyszałam, że mieliście niesamowite przygody. Z Dessie mocno trzymającą go za rękę i Lannym niosącym za nim plecak Dard wszedł do pomieszczenia, w którym stał długi stół otoczony ławami. Przed opróżnionymi talerzami siedział Kimber, rozmawiając z podekscytowanym Kordovem. — Ale gdzie się podziali mieszkańcy tego miasta? — mówił podniesionym głosem mały biolog, gdy Dard zabierał się do jedzenia, które rozstawiła przed nim Harrnon. — Nie mogli przecież zniknąć jak kamfora. Kimber odpowiedział na to pytanie tak samo jak kiedyś Dard. — Po wojnie mogła być jakaś epidemia albo zmarli w wyniku choroby radiacyjnej: trudno teraz powiedzieć. Ale wygląd miasta świadczy, że zniknęli przed wielu laty. Nie znaleźliśmy żadnych śladów życia poza zwierzętami. Trochę strachu napędziły nam tylko jaszczurki… — Bezludny świat! — Kordov potrząsnął głową. — To przerażające! Ci Inni popełnili gdzieś błąd. — Musimy uważać, żeby nie pójść w ich ślady. Wieczorem wszyscy zebrali się przy ogromnym ognisku przed jaskinią, a Kiniber i pozostali dzielili się wrażeniami z wyprawy w głąb lądu. Słuchacze z zapartym tchem chłonęli opowieści o martwym mieście, automatycznie sterowanej baterii dział, o walce z jaszczurami. Kiedy skończyli, znów pojawiło się pytanie: — Ale gdzie się podziali mieszkańcy? Kimber podzielił się ze słuchaczami swoim przypuszczeniem, po czym dodał: — Lepiej zastanówmy się nad tym, dlaczego zniknęli. i niech odpowiedź na to pytanie będzie dla nas ostrzeżeniem. Zostawili nam bezludne tereny, na których wszystko trzeba rozpoczynać od nowa. Musimy jednak pamiętać, że na innych kontynentach tego świata mogą jeszcze żyć resztki tej rasy. Rozum nakazuje zachować czujność. Siedząca Dardowi na kolanach Dessie szepnęła mxi do ucha: — Podobało mi się opowiadanie o nocnych małpach. Myślisz, że przyjdą tu i ja też będę mogła je zobaczyć? Byłoby bardzo śmiesznie. — Tak. byłoby śmiesznie — odparł szeptem. Może kiedyś, gdy będą mieli pewność, że w głębi lądu nic im nie grozi, wybiorą się tam wszyscy i będzie mógł pokazać Dessie te małpy. Ale najpierw trzeba odnaleźć i wybić co do nogi łuskowate potwory! Ponieważ Kimber nie mógł się posługiwać unieruchomioną ręką. Dard pomagał Cully’emu przy naprawianiu sań. Widząc, że chłopiec sprawnie wykonuje jego polecenia, Cully powrócił do myśli o wymontowaniu silnika napędzającego zasobnik, który wyjęli ze znalezionej nad morzem rury. Uparł się, że odszuka w dolinie zamieszkałej przez jaszczury drugi cylinder i porówna je. Dessie cały czas przebywała w pobliżu pracujących mężczyzn. Codziennie od samego rana ani na krok nie odstępowała Darda. Inne dzieciaki trzeba było ciągle pilnować, a ona wolała przebywać w towarzystwie dorosłych. A ponieważ cały czas była zaabsorbowana zabawnymi wyczynami skoczków, owadów i ptakomotyli, często zapominali o jej obecności. — Nie… Dard odwrócił się przerażony słysząc jej krzyk. Dziewczynka szarpała się z największym skoczkiem, jakiego dotychczas widział, co najmniej dziadkiem klanu. Jednak Dessie okazała się silniejsza i wyrwała lup. który zwierzę zwędziło z leżącej na ziemi bluzy Darda. — Odpiął kieszeń — powiedziała oburzona — i wyjął to, jakby do niego należało! Co to jest? Śliczne… — Dotykała palcami arkuszy pokrytych falującymi pasmami kolorów. — No wiesz, zupełnie o tym zapomniałem. Dessie, to książka, przynajmniej mi się tak wydaje. Należała do Innych. — Co? — Kimber sięgnął po arkusze. — Chłopcze, skąd to masz? Dard wyjaśnił, że znalazł je w podziemnym schronie pod stanowiskiem dział, i podzielił się swoim przypuszczeniem, że Inni mogli wykorzystywać kolorowe pasma do zapisywania. — Miałem je porównać ze zdjęciem bramy w mieście, które pan zrobił. Ale później tyle się działo, że zupełnie o tym zapomniałem. — Pamiętam, byłeś przekonany, że te wzory coś znaczą. — Dard rysuje obrazki ze słów — odpowiedziała za niego Dessie. — Dardie, pokaż, jak to robisz. Kimber patrzył z zainteresowaniem, jak Dard szkicuje układ linijki wiersza. Pilot skinął głową. — Zestaw słów. I dlatego zrozumiałeś, że to coś oznacza. W porządku. Pamiętasz tę rolkę taśmy, którą znaleźliśmy w pierwszym przenośniku? Rogan jest przekonany, że z pomocą naszej aparatury można ją odczytać. Idź do statku i powiedz mu, żeby wydobył ten sprzęt. Chcę wiedzieć… no, idź już! Dard poszedł z Dessie brzegiem rzeki nad morze, gdzie stopniowo demontowano resztki statku, w miarę jak jego części były potrzebne do zagospodarowania jaskini. Na wodzie unosiły się czerwone laty roślin — pająków, które jednak nie przykrywały całej rzeki jak tego dnia, gdy wylądował statek. — Jeszcze tutaj nie byłam — wyznała Dessie. — Pani Harrnon mówi, że latają tu złe smoki. Dard też chciał ją ostrzec. Mogła spróbować zaprzyjaźnić się z potworem! — Tak. Dessie, latają. I nie są w ogóle podobne do zwierząt. Obiecaj, że jeśli zobaczysz smoka, natychmiast mnie zawołasz! Poważny wyraz twarzy Darda najwidoczniej wywarł wrażenie na Dessie, bo natychmiast się zgodziła. — Tak. Dardie. Pan Rogan przyniósł mi śliczne muszelki. Czy mogę zejść nad morze i poszukać innych? — zapytała. — Możesz, ale daleko nie odchodź, żebym cię widział ze statku — odparł, nie widząc powodu, dla którego nie miałaby poszukać skarbów na morskim brzegu. Statek, który był konstrukcją solidną i bezpieczną w przestrzeni kosmicznej, zamienił się w dziurawą skorupę. Dard przecisnął się do magazynu, gdzie inżynier sprawdzał znaki na skrzynkach. Gdy chłopiec powiedział, po co przyszedł, Rogan się zapalił. — Oczywiście, spróbujemy przejrzeć taśmy. Będzie nam potrzebne to, to i — odsunął większy pojemnik — tamto. Wszystko zmontuję, kiedy przeniesiemy części do pieczary. Dziś wieczorem lub jutro rano będziemy mogli przejrzeć jedną rolkę. Chcesz mi pomóc? Dard wziął jedną skrzynkę pod pachę i chwytając za uchwyt drugiej wyszedł ze statku na zewnątrz. — Przyszła ze mną Dessie. Chciała nazbierać nad morzem muszelek. Muszę po nią pójść. — Naturalnie. — Rogan postawił na ziemię skrzynię i poszedł z Dardem. Gdy dochodząc do brzegu usłyszeli krzyk, rzucili się pędem przed siebie. — Dardie! Dardie! Szybko…! Chłopiec sięgnął po miotacz, który otrzymał od Cully’ego po przygodzie z jaszczurami. Był w nim pełny ładunek. Ale nigdzie nie widzieli żadnego potwora. — Jest przy tamtych skałach! — krzyknął Rogan. Ale Dard już wcześniej dostrzegł Dessie, która rzucając kamieniami w jednego z fruwających smoków wciąż wzywała pomocy. Ku zaskoczeniu chłopca nie zaczęła biec do wybawców, tylko odważnie stała w miejscu, dopóki nie ściął promieniem głowy smoka, który wpadł do morza. — Chodź tutaj — zawołał, ale Dessie potrząsnęła głową. Zobaczył łzy na jej policzkach. — Dardie, tutaj jest jakieś morskie zwierzątko. Bardzo się boi. Musimy mu pomóc… Dard przystanął, łapiąc Rogana za rękę. Ufał instynktowi Dessie. Chroniła inną istotę, nie siebie, i chłopiec czuł, że jej zachowanie powinno być wzorem dla nich wszystkich. Gdy się opanował, powiedział przyciszonym głosem: — Dobrze, Dessie. Smok jest zabity. Możesz pomóc wyjść temu zwierzątku, czy mam do ciebie przyjść? Przetarła ręką mokrą od łez twarz. — Mogę. Jest przestraszone i mogłoby się jeszcze bardziej przestraszyć widząc dużego człowieka. Przycupnęła przed niewielkim rozstępem między skałami i zaczęła pieszczotliwie wabić zwierzątko. Po chwili odwróciła głowę. — Wychodzi. Ale nie zbliżaj się tutaj… proszę… Dard skinął głową. Dessie włożyła rękę do rozpadliny między skalami. Był pewien, że widzi jak coś niepewnie dotknęło jej dłoni. Dessie cofnęła się, wciąż wabiąc niewidoczne stworzenie. Chociaż Dard przywykł do niespodzianek, jakie go spotykały w tym świecie, zaparło mu dech. Stworzenie wysokości pięćdziesięciu centymetrów ufnie obejmowało czterema paluszkami dłoń Dessie. Miało szarosrebrny kolor, ale gdy na futerko pokrywające całe ciało padły promienie słoneczne, puszyste włoski zaiskrzyły się tęczowymi kolorami. Z okrągłej, pozbawionej uszu głowy wystawały olbrzymie oczy, które wpatrywały się w Dessie. Gdy zwierzątko dostrzegło dwóch mężczyzn, zawahało się na moment i, co Darda kompletnie rozbroiło, włożyło do pyszczka łapkę i zaczęło ją ssać. Zarówno palce stóp. jak i kończyn górnych były połączone łuskowatą barwną błoną. Zaintrygowany Dard wciąż wpatrywał się w dziwne zwierzę. Przypominało wyjca, jednak nie dorównywało mu wielkością i najwyraźniej było zwierzęciem ziemnowodnym. Ponadto wydawało się, że doskonale widzi w świetle dziennym. — Dessie, skąd ono wyszło? — zapytał szeptem, nie chcąc spłoszyć zwierzęcia. — Z morza — odparła wskazując wolną ręką fale. — Zbierałam muszelki i kiedy podeszłam do wody. żeby opłukać je z piasku, wystawiło głowę i zaczęło mi się przypatrywać. Przedtem ociekało wodą… ale teraz jest śliczne… — Odwracając się od mężczyzn zaczęła świegotać w taki sam sposób jak do zwierząt na utraconej planecie Terra. — Potem — mówiła dalej — nadleciał smok i pogonił je w skały, więc zawołałam ciebie. Mówiłeś, żeby cię zawołać, kiedy zobaczę smoka. Smoki są złe. Zwierzątko bardzo się przestraszyło. — Powiedziało ci to? — zapytał Rogan. Jego wibrujący w powietrzu głos prawdopodobnie przestraszył zwierzątko, które przytuliło pyszczek do twarzy Dessie. — Panie Rogan, proszę… — potrząsnęła z dezaprobatą głową. — Ono się boi, kiedy pan mówi. Nie, ono nie mówi tak jak my. Po prostu wiem, co czuje… — Dotknęła palcem czoła. — Chciało się ze mną pobawić i wyszło na brzeg. Bardzo miłe zwierzątko, najmilsze ze wszystkich, jakie znam! Lubię je bardziej niż lisa, zajączka czy nawet sowę. — Wielkie nieba! Spójrzcie za skały! Dard spojrzał w kierunku, który wskazywał palec Rogana. Z wody wynurzały się dwie połyskujące głowy z olbrzymimi oczami, które śledziły grupę na plaży. Chłopiec mocniej ścisnął rękę Rogana. — Cicho! To ważne! Dessie promieniowała szczęściem. — Morskie zwierzaki! Popatrz, kochanie! — Dessie skierowała uwagę małego trytona na morze. Zwierzątko natychmiast wyrwało łapę z jej dłoni i pobiegło na brzeg. Już miało zanurkować w morzu, ale zatrzymało się i odwracając głowę spojrzało na Dessie. W tym czasie dwa pozostałe podpłynęły na płytszą wodę i zaczęły brodzić przy brzegu. Po krótkim namyśle maluch rzucił się w stronę niższej ze zbliżających się postaci, wpadając w jej otwarte ramiona. Największe z całej trójki oddzieliło matkę z dzieckiem od stojących na brzegu Terran. — Zobaczcie, co on niesie! — krzyknął zaskoczony Rogan. Ale Dard już wcześniej dokonał tego samego odkrycia. Tryton był uzbrojony we włócznię zakończoną kolczastym grotem. Do pasa nad biodrami miał przytroczoną szkatułkę i długą, zaostrzoną ość. To nie było zwierzę! Mały tryton uwolnił się z objęć, prześliznął pod ręką ojca i zaczął uciekać do Dessie. Łapiąc ją za rękę, pociągnął w stronę stojącej w wodzie pary. Dard ruszył za nimi: nie podobała mu się ta włócznia. Ale zanim dogonił Dessie, tryton wbił grot w wodę obmywającą skały. Gdy uniósł włócznię, na jej ostrzu tkwił pozbawiony głowy smok. Po czym podszedł do Dessie, złapał malucha i całkiem po ludzku dal mu klapsa. Zapominając o strachu, Dard wybuchnął śmiechem. Na pierwszy rzut oka trytony nie przypominały istot ludzkich, ale wyglądało na to, że kierują się tymi samymi uczuciami co Terranie. Dard wszedł ostrożnie do wody. Czujny tryton, trzymając w pogotowiu włócznię zaczął się cofać do swej towarzyszki i malucha, którego do niej popchnął. Dard wyciągnął obie ręce w starym jak świat geście przyjaźni. Tryton przyglądał im się badawczo. Po chwili wolno położył włócznię na mokrym piasku, objął ją palcami błoniastych stóp i podał chłopcu pokryte kolorowymi łuskami łapy. ROZDZIAŁ 9 POROZUMIENIE I SOJUSZ — Kiedy zwiewamy? — Cully wiercił palcem dziury w piasku, denerwując się bezczynnym oczekiwaniem. Dard spojrzał na grupę sześciu mężczyzn, którzy z nim przyszli na brzeg morza. Siedzieli ze skrzyżowanymi nogami na piasku i. zgodnie z poleceniem, czekali w milczeniu. Pierwsze spotkanie Terran z przedstawicielami społeczności trytonów było zaplanowane na popołudnie — o ile Dard dobrze zrozumiał gesty, którymi się porozumiewali. Na brzegu były rozłożone prezenty, które w przekonaniu Terran mogły sprawić przyjemność mieszkańcom morza. Zgromadzili tutaj kilka kolorowych kompletów plastykowych misek, różnej wielkości butelki, pospiesznie zabrane z laboratorium, złote jabłka, miejscowe zboże. Trudno było znaleźć przedmioty nadające się do używania pod wodą. — Zbliżają się! — Dessie czekała niecierpliwie na samym brzegu, i w tym momencie, rozpryskując wodę rzuciła się z wyciągniętymi rękami do małego trytona, który spieszył na jej spotkanie wzbijając fontannę wodnego pyłu. Trzymając się za ręce wyszli na suchy brzeg, gdzie maluch na widok mężczyzn nieśmiało przytulił się do dziewczynki. Uśmiechnięta Dessie powiedziała poważnym tonem: — Zaraz tu będą Ssssat i Ssssutu. Dardowi ukrył zdumienie. Dlaczego Dessie wypowiadała z taką pewnością siebie te osobliwe imiona — skąd je znała? Wczoraj wieczorem wypytywał Kimbera, Kordova i Carlee, którzy zgodnie doszli do wniosku, że porozumiewała się myślami z tą morską rodziną. Byli zmuszeni przyjąć koncepcję telepatii, która mogła być przydatna w kontaktach z podmorskimi stworzeniami. Dochodząc do wniosku, że interpretacja Dessie może się przydać tego dnia, przygotowali ją do jej roli. Ssssat i Ssssutu — jeśli takie były imiona trytonów, które przed chwilą wyłoniły się z fal — wychodziły na ląd. Oba stworzenia niosły kolczaste włócznie, a przy pasach stanowiących ich jedyny przyodziewek miały długie sztylety z ości. Usiadły przy prezentach i z powagą sów zaczęły się wpatrywać w Darda i pozostałych Terran. — Dessie! — zawołał Dard. — Teraz mam dać im prezenty? — zapytała nadbiegająca Dessie. — Tak. Spróbuj wytłumaczyć gościom, że chcemy się z nimi zaprzyjaźnić. Wzięła dwie miski i kładąc na nich po jabłku i po garści zboża postawiła przed wysłannikami. Jeden z trytonów wyciągnął łapę i Dessie bez wahania położyła na niej dłoń. W ten sposób kontaktowali się ze sobą przez dłuższą chwilę. Po czym oba stworzenia wyraźnie się odprężyły. Odłożywszy włócznie, zaczęły się gładzić po głowach i ramionach, pokrytych szybko schnącym w słońcu kolorowym puszkiem. — One też chcą się zaprzyjaźnić — wyjaśniła Dessie. — Dardie, jeśli położysz ręce na ich łapach, zrozumiesz co chcą powiedzieć. One nie mówią ustami. To jest Ssssat… Dard wstał powoli, żeby nie spłoszyć trytonów, i przeszedł kilka kroków, siadając naprzeciw gości. Gdy wyciągnął rękę, na ciepłej dłoni poczuł chłodny dotyk wilgotnych, łuskowatych palców. I omal nie odsunął z przerażenia ręki. gdy stwierdził, że tryton do niego mówi! Do świadomości chłopca docierały słowa, myśli — jakieś obce pojęcia, których nie mógł zrozumieć. Jednak stopniowo łączył w logiczną całość większość tego, co usiłował mu powiedzieć „rozmówca”. — Mieszkańcy lądu, obserwowaliśmy was z niepokojem. Baliśmy się, że zjawiliście się tutaj, by znów uwięzić nas w ciemnościach… — Uwięzić w ciemnościach? — powtórzył Dard, nim zdążył sformułować w myślach to pytanie. — Ci, którzy niegdyś chodzili po tej ziemi, mieli ciemne więzienia, w których trzymali naszych pradziadów, dziadów i ojców. W myślach chłopca pojawiło się pojęcie długiego czasu. — Ale gdy nadszedł czas pożarów — mówił dalej tryton — wyzwoliliśmy się, i nie chcemy już wracać do ciemności. — Zabrzmiało to jak ostrzeżenie. — Nic nie wiemy o więzieniach i nie zagrażamy wam — powiedział w głębokim zamyśleniu Dard. — My również wyrwaliśmy się z ciemności — dodał, nagle uświadamiając sobie, że musi to powiedzieć. — To prawda, ani kolorem ani kształtami nie przypominacie tych, którzy budowali więzienia. I okazujecie nam przyjaźń. Ty zastrzeliłeś latającego smoka, który chciał zabić mojego małego. Wierzę, że nie macie złych zamiarów. Chcecie tutaj zostać? Dard wskazał ręką teren w głębi lądu. — Budujemy się tam. — Lubicie owoce rzeki? — zapytał tryton. — Owoce rzeki? — Zakłopotanemu Dardowi dopiero po chwili przyszły na myśl czerwone pająki–rośliny. W odpowiedzi potrząsnął głową. — Więc możemy je zbierać, jak zawsze? A może też — zabrzmiało to. jak ubijanie interesu — będziecie pilnować, żeby nas nie atakowały smoki? Siła rażenia waszej broni jest większa niż tej. którą my mamy. — Nie znosimy smoków tak samo jak wy. Zaraz porozmawiam z towarzyszami… — Zdejmując dłoń z łapy trytona. Dard powiedział Terranom o propozycji. — Oczywiście! — Tubalny glos Santee’ego był daleki od szeptu, i jego brzmienie zaniepokoiło oba trytony. — Niech przychodzą i zbierają swoje pająki. Ja będę czatował na smoki. — Dobrze — zgodził się Kimber. — Nie lubimy smoków tak samo jak oni. Nim minęła godzina, nawiązano serdeczne stosunki i trytony obiecały, że wrócą jutro rano z brygadą robotników. Gdy z prezentami weszły do morza, ojciec wziął malucha na barana. Maluch machał Dessie na pożegnanie, dopóki cała trójka nie zniknęła pod wodą. — Mówiły o więzieniach — zadumał się Kimber wieczorem, gdy dyskutowali o dzisiejszym spotkaniu na otwartym zgromadzeniu wszystkich Terran. — Swego czasu musieli je uwięzić budowniczowie miast, a uciekły w czasie wojny lub później. Ale z pewnością nie były zwierzętami domowymi. — Raczej niewolnikami — podsunęła Carlee Skort. — Prawdopodobnie były zmuszane do pracy w głębinach morskich, dokąd nie mogli dotrzeć mieszkańcy lądu. Jutro mają się zjawić? Świetnie, dlaczego nie mielibyśmy się z nimi spotkać? Moglibyśmy pomóc przy zbieraniu pająków i udowodnić naszą dobrą wolę. Wrzawa popierających ją głosów świadczyła o entuzjazmie zebranych. Rodzina trytonów Dessie przemawiała do wyobraźni wszystkich Terran. I Dard był przekonany, że wszyscy wyjdą na spotkanie nowych przyjaciół. Gdy nazajutrz rano osadnicy poszli nad rzekę, po płytkiej, leniwie płynącej wodzie brodziły już trytony zgarniając sieciami plecionymi jak kosze czerwone pająki. Mały tryton taplał się w rzece, a linię brzegu patrolowały samce z włóczniami, obserwując szczyty urwisk, na których zazwyczaj sadowiły się smoki. Wszystkie trytony zamarły na widok zbliżających się Terran i gdy znów wróciły do swych zajęć, wydawało się. że cały czas dyskretnie obserwują przybyszów. Dard i pozostali uczestnicy wczorajszego spotkania podeszli z wyciągniętymi rękami do mieszkańców morza. Grupa uzbrojonych samców odłączyła się i stanęła naprzeciwko Terran. Dard dostrzegł w środku grupy korpulentnego osobnika w trudnym do określenia wieku: był pełen powagi i dostojeństwa. Dard dotknął obiema rękami dłoni dowódcy wojowników. — To jest Aaaak, nasz „Przyjaciel Wielu”. Chce się porozumieć z waszym „Prawodawcą”. „Prawodawca”. Kordov miał największe prawo występować w roli przywódcy osadników. Dard skinął na Pierwszego Naukowca. — To jest ich wódz. proszę pana. Chce rozmawiać z naszym przywódcą. — Tak? Nie uważam się za przywódcę — Kordov dotknął łap starszego trytona — ale to zaszczyt z nim rozmawiać. — Gdy Kordov wymienił uścisk rąk z wodzem, nieśmiało podeszli do nich pozostali osadnicy. Ale po godzinie ludzie i trytony zaprzyjaźnili się na dobre. Gdy Terranie wyjęli żywność, one przyniosły kosze pełne ryb i roślin wodnych. W zamian chętnie przyjęły złote jabłka, ale trzymały się z daleka od ognisk, przy których ludzie piekli otrzymane w prezencie ryby. Wszystkie ogniska otaczały kręgi zdumionych widzów, zachowujących bezpieczną odległość od ognia. Ku dzikiej radości trytonów zestrzelono z miotaczy trzy nadlatujące smoki. Poprosiły, by Terranie pokazali im broń, i z żalem ją zwróciły, gdy doszły do wniosku, że miotacze nie przetrwają w ich podwodnym świecie. — Chociaż — powiedział Cully, gdy się to wyjaśniło — chyba mogłyby wykorzystać niektóre metale pozostawione przez Innych. Wydaje się. że są odporne na rdzę i erozję na ziemi, więc może także i w wodzie. — Nordis! Słysząc swoje nazwisko Dard odszedł od inżyniera do grupy, w której stali Kimber, Kordov, Aaaatak i kilka innych trytonów. Byli tam także Harmon. Santee i kilku techników. — Tak. proszę pana? — Widziałeś jaszczury, więc zapytaj Aaaataka, czy właśnie o nich stara się nam coś powiedzieć. Nie bardzo go rozumiemy, ale to wydaje się niezwykle ważne. — Kordov cofnął się. przepuszczając chłopca. Dard dotknął pazurów wodza trytonów. — Czy chcesz nam opowiedzieć o… — Zamknął oczy, by się lepiej skoncentrować na wywołanym z pamięci wizerunku olbrzymich gadów. — Nie! — padła zdecydowanie przecząca odpowiedź. — Tak, widzieliśmy je, ścigały mieszkańców innego lądu. Kiedyś były poddanymi tych. o których mówimy. Ci… Zupełnie inny obraz… jakaś istota dwunożna… o ludzkich kształtach… ale jakoś nic się nie zgadzało. Dard nigdy czegoś takiego nie widział. Obraz był zamazany i niewyraźny, jak gdyby widział go z dużej odległości… lub przez wodę! Przez wodę! Aaaatak natychmiast to podchwycił. — Teraz myślisz właściwie. Gdy oni są w pobliżu, nie wychodzimy z ukrycia! I dlatego w ten sposób ich widzimy… — Więc żyją na lądzie? Gdzieś w pobliżu? — zapytał Dard. Strach nadawał wyrazistości wszystkim wrażeniom przekazywanymi mu przez wodza trytonów. — Tak, żyją na lądzie. Ale nie w pobliżu, bo w przeciwnym wypadku nas by tu nie było. Wychodzimy na brzeg tam, gdzie oni nie przychodzą. Kiedyś wszędzie było ich pełno… byli tutaj… i po drugiej stronie morza. Budowali więzienia i ogrodzenia, gdzie trzymali takie istoty jak ja, które musiały dla nich pracować. Potem coś się zdarzyło. Z nieba spadł ognisty deszcz i straszna choroba. Zaczęli umierać, niektórzy szybko, inni wolniej, i wtedy moi krewni uciekli z niewoli. — Rozmówca zakomunikował o tym z głęboką satysfakcją. — Potem ukryliśmy się w głębinach morza, gdzie nie mogli nas znaleźć. Kiedy jeszcze byłem mały, przebywaliśmy w morskich głębiach. Ale z czasem nasi młodzi wojownicy zaczęli wychodzić na ląd w poszukiwaniu żywności i bezpieczniejszego schronienia, bo w głębinach były potwory tak straszne jak lądowe jaszczury. Nasze oddziały dostrzegły, że ci — Dard znów zobaczył osobliwe dwunogi — opuścili tereny między rafami, co zawsze było naszym pragnieniem. Nikt z nich nie został na tym lądzie, ale… — Wódz trytonów zawahał się i wycofując łapę z ręki Darda zwrócił się do towarzyszy, jak gdyby chciał zasięgnąć rady. Dard wykorzystując tę sposobność zrelacjonował Terranom to, czego się dowiedział. — Niedobitki Innych — powtórzył Kimber za chłopcem. — Ale tutaj ich nie ma? — Nie. Aaaatak mówi, że trytony nie pojawiają się tam, gdzie są tamci. Chwileczkę, on chce jeszcze coś powiedzieć. Ponieważ Aaaak już trzymał wyciągniętą łapę, Dard szybko ją uścisnął. — Teraz moi poddani wierzą, że nie jesteście tacy sami jak tamci. Wydaje się, że wyglądacie trochę inaczej niż oni i macie inny kolor skóry — pociągnął pazurzastym palcem po wierzchu dłoni Darda — i traktujecie nas jak ludzie wolni traktują inne wolne istoty. Tamci nas tak nie traktowali i od zamierzchłej przeszłości panowała między nami nienawiść: zabijanie sprawiało im rozkosz. Obserwowaliśmy was od czasu, gdy spłynęliście z nieba. Dawno już nie widzieliśmy latających statków, ale tamci też niegdyś podróżowali w chmurach, więc pomyśleliśmy, że jesteście z tego samego rodu. Teraz wiemy, że to nieprawda. Ale musimy was ostrzec: miejcie się na baczności! Po drugiej stronie morza jeszcze żyją Inni, i chociaż jest ich niewielu, mają ciemne umysły i są gotowi unieść włócznie przeciwko każdej żywej istocie! Teraz — Dard miał nieodparte wrażenie, że wódz trytonów przechodzi do sedna sprawy — jesteśmy społecznością, która dobrze zna morze, ale niewiele wie o lądzie. Przekonaliśmy się, że nie pochodzicie z tego świata, bo spadliście z nieba, ale czy nie mówiłeś również o tym, że przybyliście z miejsca, gdzie więzili was wrogowie? Dard potwierdził, pamiętając to, co powiedział pierwszym wysłannikom. — Jeśli jesteście mądrzy, nie będziecie szukać tych, którzy mogliby was uwięzić. Bo to by zrobili Inni. Oni nie uznają żadnych praw ani dążeń, które nie są zgodne z ich wolą. Nasi wojownicy wciąż ich obserwują z ukrycia i donoszą o ich ruchach. Ich potędze możemy przeciwstawić jedynie naszą przebiegłość i znajomość morza. Bo cóż znaczy włócznia przeciwko broni, która zabija z dużej odległości? Ale wy macie potężniejszą broń. I gdybyśmy połączyli nasze umiejętności z waszymi przeciwko nim… Ale teraz musisz to tak wytłumaczyć Prawodawcy i Starszyźnie, żeby mogli zrozumieć nasze intencje. — Cofnął łapę i odszedł od Darda, który zaczął wszystko objaśniać towarzyszom. — Sojusz! — Tas Kordov zrozumiał, co znaczy ta propozycja. — Hmm. — Przygryzł dolną wargę. — Lepiej im powiedz… Nie, ja to powiem. Wyjaśnię im, że musimy przedyskutować tę propozycję. — A co z Innymi? — zaczął dopytywać się Harmon. — Czy trytony mówią, że Inni, którzy są tutaj, kiedyś mieszkali w tym mieście? — Nie ma ich tutaj, są za morzem… — zaczął Dard, ale przerwał mu Rogan. — Chyba wódz nie ma o nich najlepszego zdania, co? — Mówi, że są wrogami. — Należą do innego gatunku niż on — podkreślił Harmon. — I trytony były kiedyś ich niewolnikami. — My również — powiedział w zadumie Kimber — wiemy z własnego doświadczenia, czym jest niewolnictwo, prawda? Na planecie Terra przebywaliśmy w obozach pracy, a jeżeli ktoś nie miał szczęścia, zabijano go z zimną krwią. Dobrze pamiętam spędzone tam lata. Harmon przesypywał z ręki do ręki garść piasku. — Tak, wiem o tym. Tylko nie dajmy się wciągnąć w lokalną wojnę. Gdy zamilkł, jego słowa wciąż dźwięczały w uszach Terran. Żadnych sojuszów, które wplączą ich w wojnę! Dard instynktownie czul, że zgadza się z tą myślą. Tylko Kimber, Santee i być może Kordov nie w pełni zgadzali się z Harmonem. Dard spojrzał na brzeg rzeki. Trytony kończyły już połowy, zbierały swój dobytek i całymi rodzinami prześlizgiwały się w stronę morza. Zastanawiał się, co Kordov powie wodzowi. Nie mógł już dłużej znieść niepewności. Chciał stąd uciec, by zapomnieć o tym, że wszystko może się zacząć od nowa, o życiu w niepewności i ciągłym strachu przed atakiem wrogich sił. Według wodza trytonów Inni są teraz za morzem, ale jak długo tam pozostaną? Czy nie skuszą ich żyzne, bezludne tereny, którymi kiedyś władali? I nie będą życzliwie traktować nowych osadników. Gdyby Terranie wiedzieli o nich więcej! Inni zniszczyli świat, który do nich należał. Dard przypomniał sobie, jakiego okrucieństwa dopuścili się w stodole. Bandyckie napady, grabieże, doszczętnie zburzone miasto, automatycznie sterowane działa, które zestrzeliwały wszystko, co nad nimi przelatywało, wreszcie ostrzeżenia trytonów. Wlókł się krok za krokiem do pieczary w urwisku, która była ich domem. Wczoraj wieczorem Rogan zmontował aparat projekcyjny, i teraz mieli do niego włożyć pierwszą ze znalezionych taśm. Jeśli taśmy mogły coś im powiedzieć o władcach tego świata, to najwyższy czas je przejrzeć! — Dokąd idziesz, chłopcze? — usłyszał pytanie idącego za nim Kimbera. — Do jaskini. — Pchało go przeświadczenie, że nie może tracić czasu, że musi się natychmiast dowiedzieć! Pilot nie zadawał już więcej pytań, ale wszedł za Dardem do skalnej wnęki, gdzie Rogan zainstalował aparat. Chłopiec sprawdził, czy wszystko jest przygotowane, i wyłączył światło. Kwadratowy ekran na ścianie połyskiwał jasnobłękitną poświatą, a po chwili zaczął pomrukiwać projektor. — To jedna z tych rolek z przenośnika? Ale Dard nie odpowiedział. Zaczął wpatrywać się w ekran… — Wyłącz to! Wyłącz! Drżącymi palcami odszukał właściwy przycisk. Na moment oślepiło ich ostre światło, wydobywając z mroku kolorowe pasma skalnych ścian. Kimber zasłonił rękami twarz i ciężko oddychał. Blady z przerażenia Dard nie miał odwagi się poruszyć. Chwycił się krawędzi półki, na której stał projektor, i ścisnął ją tak mocno, że zbielały mu koniuszki palców. Usiłował skupić uwagę na trupiej bladości własnych palców — a nie na tym. co przed chwilą zobaczył. — Co… co pan widział? — zapytał stłumionym głosem i zwilżył wargi. Musiał to wiedzieć. Być może to wszystko tylko mu się przywidziało. Ale… ale to niemożliwe! Myśl o tym, że jedynie on to widział, wprawiła go w przerażenie. — Nie wiem… — odparł pilot. — To nie było przeznaczone dla istot ludzkich… dla ludzi takich jak… my… — Dard wsłuchiwał się w każde słowo Kimbera z rosnącym przerażeniem. Uniósł głowę i zmusił się, by spojrzeć na wyblakły ekran, pragnąc się upewnić, że nic tam już nie ma. — Coś mi się stało, gdy to zobaczyłem — wyznał półszeptem. — To chyba z tego powodu. Ale, wielki Boże, co oni myśleli, co czuli? To istoty zupełnie odmienne od istot ludzkich. Nie mamy z nimi nic wspólnego i nigdy nie nawiążemy z nimi kontaktu! — To wszystko było kolorem, wirującym i falującym kolorem — zaczął Dard. Kimber mocno zacisnął rękę na jego nadgarstku. — Miałem rację — mówił dalej, nie czując bólu miażdżącego uścisku — oni wykorzystywali kolor do porozumiewania się. Ale… ale… — Co chcieli powiedzieć posługując się kolorem? Oczywiście nie nam, nigdy w życiu. Dard. musisz uważać. Jeszcze pięć minut i mógłbyś przestać być raz na zawsze istotą ludzką! — Nie moglibyśmy nawiązać z nimi kontaktu… dzięki… — Rozumowi, który to pojmie? Nie, nie moglibyśmy. Więc przyszedłeś tutaj, żeby się przekonać, czy Harmon ma rację zachowując neutralność? Teraz już wiesz, że nie mamy z nimi nic wspólnego. I musimy to wytłumaczyć wszystkim Terranom. Jeżeli spotkamy się z Innymi, niewątpliwie wybuchnie wojna. — Nas jest pięćdziesięcioro troje, a ich? Być może został cały naród. — Dard wciąż był blady z przerażenia, czując że dzieje się z nim coś niedobrego. Najpierw długie lata tyranii Paxu. której okrucieństwo można było zrozumieć, ponieważ była dziełem istot ludzkich. A teraz to dotknięcie, na które człowiek się nie odważył, dotknięcie zadające gwałt duszy ludzkiej! Kimber opanował zdenerwowanie. Na twarzy pilota, pojawił się nawet figlarny uśmiech, gdy powiedział: — Gdy spór jest najbardziej zażarty, wtedy istoty ludzkie ostro zabierają się do roboty. Nie powinniśmy się martwić na zapas. Sprowadź tu Kordova i Harmona: jeżeli mamy przedyskutować propozycję trytonów, musimy im uświadomić, czego się można spodziewać zza morza. Jednak taśma Innych, ku zdumieniu Darda, wzbudziła w Harmonie jedynie niejasny niepokój, chociaż wstrząsnęła Kordovem. Gdy zaczęli nalegać, żeby przejrzeli ją pozostali Terranie, doszli do wniosku, że podczas projekcji każdy z nich odnosił inne wrażenie. Rogan, wrażliwy na środki przekazu, omal nie zemdlał po kilku sekundach wpatrywania się w ekran. Santee przyznał, że to mu się nie podoba, ale nie powiedział dlaczego. Jednak w końcu stało się oczywiste, iż mają nadzieję, że uda się im uniknąć spotkania z Innymi. — Powtarzam — upierał się Harmon — że nie powinniśmy dać się wciągnąć w cokolwiek, co proponują te morskie stworzenia. Powiedz im, że film prezentuje Innych jako prawdziwe diabły. No dobrze, są jeszcze za morzem. Nie powinniśmy narażać się na kłopoty, a wówczas może ich unikniemy! — Nie proponujemy utworzenia sił ekspedycyjnych — odparł Kimber. — Ale jeśli żyją za morzem, mogą wpaść na pomysł, by zażądać zwrotu tych ziem, i musisz o tym wcześniej wiedzieć. Trytony będą nas stale informować. Później możemy je wyposażyć w lepszą broń. — Tak, i natychmiast narobisz sobie kłopotu! Wyprodukujesz broń miotającą promienie przez morze, a trytony natychmiast jej użyją. One nienawidzą Innych. Na ziemi strzelaliśmy do ludzi Paxu, gdy tylko nadarzyła się okazja, prawda? I niech to się zdarzy kilka razy, a Inni przyjdą tutaj w poszukiwaniu tej nowej broni. Nie mówię, że powinniśmy się odwrócić plecami od trytonów: są wobec nas pokojowo nastawione. Ale popełnimy straszne głupstwo, jeżeli się wplączemy w ich wojnę. Powiedziałem to już wcześniej i ciągle będę powtarzał! — W porządku, Tim. Mówisz świętą prawdę. Ale tutaj jest dobra ziemia, co? — Pewnie, że dobra! Będziemy mieć piękne gospodarstwo rolne. „Ale uprawianie roli nie łączy się z prowadzeniem wojny. Co się stało z tym gościem, który mieszkał w pobliżu? Nie przeżył ostatniej wojny, prawda? — Załóżmy, że zechcą odzyskać tę ziemię. Jak długo będziemy mogli jej bronić? W oczach Tima Harmona po raz pierwszy pojawił się cień wątpliwości. — No dobrze! — Z rezygnacją machnął ręką. — Częściowo zgodzę się z tobą. Bądźmy przyjaciółmi i trochę im pomóżmy. Ale nie będę głosował za przyłączeniem się do ich prywatnej wojny! — Tego po tobie oczekiwaliśmy. Tim. Sprzymierzymy się z trytonami i zaplanujemy sobie obronę — uspokoił go Kimber. Na twarzy Darda ukazał się wymuszony uśmiech. Czuł rozbawienie, ale i znużenie. Przelecieli galaktykę w poszukiwaniu wolności, by znów żyć cieniu strachu. Musieli przebyć bardzo długą drogę, by znaleźć się w… domu! Strzec nowej granicy możliwości ludzkich. Czy nie to miał niegdyś na myśli Kimber. gdy cytował pamiętne słowa, stojąc na górskim stoku zimą, która panowała na planecie Terra? „Jakiekolwiek ograniczenia, fizyczne czy umysłowe, dla rodzaju ludzkiego są jedynie wyzwaniem. Nic nie powstrzyma ludzi przed poszukiwaniami, nawet Człowiek. Cuda przestrzeni międzyplanetarnej, a także gwiazdy należą do nas, tylko musimy tego chcieć!” Poznali cuda przestrzeni kosmicznej, należały do nich gwiazdy — jeśli zdołają powstrzymać Innych. Ale kto lub co. ośmieli się powiedzieć, że nie zdołają? Dard czuł, że narasta w nim duma: zerwali okowy przestrzeni kosmicznej… Przed nimi rozpościerał otwarty na oścież świat, świat nieograniczonych możliwości. Na odległej planecie Terra grupa śmiałków zawarła przymierze, ponieważ każdy z nich wierzył — w co? W wolność, w wolność Człowieka. Widząc jałowość poczynań Paxu nie dali się zniewolić. Poświęcili się zakazanej przez Pax wiedzy i ona przywiodła ich tutaj. Pracowali dla wspólnego celu. i jeśli tylko zechcą, mogą wszystko osiągnąć! Dard wpatrywał się w kolorowe urwiska, ale oczami duszy widział bezkresny, oczekujący ląd. Sojusz ze społecznością trytonów… ujarzmianie ziemi… budowa nowej cywilizacji — czuł przyspieszone bicie serca. Życie ludzkie jest zbyt krótkie, by urzeczywistnić to wszystko, co uważał za konieczne. Czy można pokonać człowieka? Niepewnej przyszłości odpowiedział jednym słowem: NIE!