Tułacze W.G. Kingstom Tłumaczyła: Salome Kowalska ROZDZIAŁ I Nasz stary dom w Pensylwanii - Odmiana losu - Przybycie na Trinidad - Przyjazd wuja Pawła i kuzyna Artura - Założenie przedsiębiorstwa. - Podejrzenie o herezją - Choroba mam y- Ostrzeżenie don Antonia - Śmierć mamy - Oburzenie księdza - Opuszczenie domu - Ucieczka Artura Ja i moja siostra Marina mieszkaliśmy od urodzenia w starym kochanym domu w stanie Pensylwania*. Nasz tato, Denis Macnamara, był bogatym kupcem i osiedlił się tutaj z mamą zaraz po ślubie. Dobrze nam się powodziło, mieliśmy wszystko, czego dusza zapragnie. Wuj Paweł Mctherclift, brat mamy, pracował w przedsiębiorstwie ojca i mieszkał razem z nami, podobnie jak kuzyn Artur Tuffnel, który już dawno przyjechał z Anglii, aby szukać pracy w kolonii*. Ojca nie opuszczał na ogół dobry humor, był zawsze pogodny i robił wrażenie człowieka, któremu szczęście zawsze dopisuje. Tymczasem pewnego dnia przybył do nas jakiś mężczyzna, z którym ojciec rozmawiał przez kilka godzin w swoim pokoju. Gdy nieznajomy wyszedł, wydawało mi się, że tata postarzał się nagle o kilka lat, stracił dotychczasową werwę i dobry humor. Jednocześnie zarówno wuj Paweł, jak i Artur bardzo sposępnieli. Chociaż byłem bardzo młody, od razu zorientowałem się, że stało się coś złego. Obawy moje potwierdziły się, gdy przypadkiem usłyszałem rozmowę rodziców: - Musimy bezzwłocznie wyjechać. Nie mogę pominąć tej okazji wobec nieszczęścia, jakie nas spotkało - mówił ojciec, trzymając w ręku gazetę i wskazując jakiś artykuł. - Rząd hiszpański wydał ustawę, zezwalającą wszystkim obcokrajowcom wyznania rzymsko-katolickiego na osiedlenie się na pięknej i urodzajnej wyspie Trinidad* . Przez pięć lat wszystkich osiedleńców chronić 'będzie prawo nie zezwalające na egzekwowanie od nich długów zaciągniętych w miejscu poprzedniego zamieszkania. Jeżeli więc uda nam się dotrzeć tam szczęśliwie, wierzyciele nie będą mogli mnie dosięgnąć i w ten sposób uzyskam po jakimś czasie możność spłacenia długów i odzyskam straconą pozycję. - Ależ, mój drogi -rzekła mama - jeżeli zrobilibyśmy tak, jak proponujesz, to przecież bardzo łatwo wyszłoby na jaw, że nie jesteśmy wyznania rzymskokatolickiego i znaleźlibyśmy się w bardzo kłopotliwej, a nawet niebezpiecznej sytuacji. Przypuszczam, że nie chciałbyś chyba, abyśmy stwarzali choćby zewnętrzne pozory przynależności do religii, której nie wyznajemy?- Wszystko zależy od tego, czy .będą nas o to pytać. Zakłada się z góry, że wszystkie osoby, osiedlające się na wyspie, są wyznania uznawanego przez rząd - odparł ojciec. Mama westchnęła spostrzegłszy, że ojciec w tej chwili jest zły i ślepy niczym Lot ze Starego Testamentu, skoro wyraził gotowość poświęcenia zasad wyznawanej religii, Piszę o tym z wielkim bólem. Ustalono, że wyjeżdżamy natychmiast do Baltimore, gdzie wsiądziemy na statek kursujący miedzy tym portem a wyspą Trinidad. Wuj Paweł i Artur mieli pozostać jeszcze, aby załatwić różne sprawy ojca, potem mieli przyjechać jak najszybciej za nami. *Trinidad - wyspa na Morzu Karaibskim położona u północno-wschodnich wybrzeży Ameryki Południowej, w pobliżu delty rzeki Orinoko. Powierzchnia wyspy - 4828 km kw. Odkryta przez Kolumba w r. 1498, stała się następnie kolonią hiszpańską. Od 1797 r. jest kolonią brytyjską -akcja powieści „Tułacze” toczy się w drugiej połowie XVIII wieku, w czasach gdy wyspa Trinidad była kolonią hiszpańską). *Pensylwania - jeden z północno-wschodnich stanów Ameryki Północnej. *W owym czasie obecne Stany Zjednoczone były kolonią angielską. Poza nimi jedyną osobą, którą wtajemniczył ojciec w swoje zamiary, był Tymoteusz Nolan, zwany przez nas Timem. Przybył on tutaj ż ojcem ze starej Irlandii, jako chłopiec do posług. - Zmuszony jestem pozostawić cię tutaj, Timie. Sądzę jednak, że łatwo znajdziesz tu lepsze warunki od tych, jakie miałeś u mnie. Będzie mi ciebie brak, dodał ojciec, zapoznawszy go uprzednio ze swymi planami. - Że też wielmożnemu panu przyszło coś takiego do głowy! Jakże mógłbym zgodzić się na to, żeby go zostawić, a także szanowną panienkę i pana Guya, i przestać się o nich troszczyć - odpowiedział Tim. - Gardziłbym samym sobą, gdybym tak postąpił. Żeby nie było w tej sprawie żadnych wątpliwości, muszę powiedzieć, iż nie chodzi mi o pieniądze. Wystarczającą zapłatą będzie dla mnie przyjemność służenia panu Wtedy, gdy znajdzie się pan w kłopotach. Niech łaskawy pan tylko zgodzi się, abym mu towarzyszył, a wdzięczny będę za to z całego serca. Ojciec nie mógł się sprzeciwić gorącym prośbom Tima i dlatego ustalono, że będzie on jednym z członków wyprawy. Smutny to był dzień, gdyśmy tak nagle, przez nikogo nie żegnani, wyjechali pociągiem na południe. Do Baltimore dojechaliśmy szczęśliwie i nie zatrzymując się wsiedliśmy zaraz na statek „Loyal Briton", który natychmiast rozwinął żagle. Gdy wypłynęliśmy z portu, wydawało mi się, że ojciec odetchnął swobodniej. Pocieszała nas myśl, że wuj Paweł i Artur także niedługo z nami się połączą. Spodziewali się, że będą gotowi do wyjazdu za miesiąc, na następny statek, o ile nie napotkają jakichś trudności, których mój ojciec jednak się obawiał. W pełni zdaję sobie sprawę, że gdyby nie mogli pozostać i uzgodnić spraw z wierzycielami, to ojcu nie udałoby się opuścić kraju tak potajemnie, przepisy prawne były bowiem wówczas bardzo surowe. Gdyby ojciec nie uciekł mogli go wtrącić do więzienia i uniemożliwiliby w ten sposób spłacenie długów, a my wszyscy popadlibyśmy w nędzę. Jednak nawet i wtedy, jestem głęboko przekonany, wuj 'Paweł i Artur zrobiliby wszystko, aby pomóc mamie i Marinie, podczas gdy ja mógłbym wkrótce otrzymać jakąś pracę. Nie chciałbym jednak zatrzymywać się dłużej nad tymi sprawami. Wszystko jedno, czy ojciec postąpił słusznie, czy też nie, ode mnie to nie zależało. Osobiście uważam, że jeżeli człowiek znajdzie się w takich okolicznościach, to powinien zostać i odważnie stawić czoło wszelkim trudnościom. Podróż mieliśmy dobrą i wydawało mi się, że powoli ojciec i mama odzyskiwali dobre samopoczucie. Ja i Marina pierwszy raz byliśmy na morzu i ogromnie nam się to podobało. Wielką radość sprawiało nam Obserwowanie nieznanych ryb, które przepływały obok statku lub wyskakiwały z wody, i krążących nad naszymi głowami ptaków. Nocą patrzyliśmy na niezliczoną ilość gwiazd jaśniejących na niebie lub na fosforyzującą powierzchnię oceanu, który w pewnych momentach zamieniał się jakby w jedno olbrzymie morze ognia. Wreszcie dostrzegliśmy północny brzeg wyspy, która na jakiś czas miała stać się dla nas domem. Znalazłszy się bliżej, zaczęliśmy przypatrywać się brzegom z wielkim zainteresowaniem i ogromnie rozczarowaliśmy się widząc jedynie pasmo wysokich, nagich skał, wystających prosto z wody i rozciągających się - jak okiem sięgnąć - ze wschodu na zachód. - Z pewnością trudno będzie uprawiać trzcinę cukrową lub kawę na takiej twardej glebie! - wykrzyknął Tim, wskazując na brzeg. - Poczekaj, aż miniemy Smoczą Paszczę i wpłyniemy do Zatoki Wygnańca - odrzekł kapitan. - Będziesz wtedy musiał zmienić zdanie, mój chłopcze. Staliśmy na 'pokładzie owiani przyjemnym, świeżym wietrzykiem. Płynęliśmy właśnie przez Boca Grandę, jedno z wejść do zatoki, gdy oczom naszym ukazał się widok tak piękny, jakiego dotychczas nigdy jeszcze nie widziałem. Z prawej strony wyrastały góry Cumana, znajdujące się na obszarze Ameryki Południowej, sięgające szczytami chmur, a po lewej stronie zjawiły się stronie brzegi wyspy Trinidad, pokryte aż po wierzchołki gór mnóstwem drzew kontrastujących intensywną zielenią liści z błękitem nieba. Jak okiem sięgnąć - wzdłuż brzegu rosły drzewa mango, których zwisające gałęzie zanurzały się w morzu. Z tyłu, za rufą statku, widniały cztery wejścia do zatoki, nazwane przez Kolumba Smoczymi Paszczami. Były oddzielone od siebie urwistymi wysepkami pełnymi kwiatów. Z lewej strony rozciągał się widok na wyspę pociętą pasmami zielonych wzgórz i wąwozów, ze srebrnymi łańcuchami strumieni, biegnących po zboczach w kierunku zatoki. Przybyliśmy do Zatoki Chagarainusa, w której powstał potem główny port wyspy Trinidad. Nazajutrz rano wysiedliśmy na ląd w Port Royal, gdyż obecna stolica wyspy, Port of Spain, była wówczas małą wioską rybacką. W tym samym czasie przybiło do portu jeszcze kilka innych statków, tak iż zapanował dość duży ruch, i chociaż kręciło się wokół nas wielu zakonników, żaden nie zapytał o nasze wyznanie. Stało się tak, jak przypuszczał ojciec - uważano za coś oczywistego, że byliśmy tak samo, jak reszta przybyszów, katolikami. Ojciec nie tracił czasu. Wybrał na miejsce osiedlenia północny kraniec wyspy, 'blisko podnóża gór, dobrze nawodniony spływającymi ze zboczy strumieniami. Zażądano od nas bardzo niewielkiej opłaty dzierżawnej, którą ojciec miał uiścić po zagospodarowaniu się i zdobyciu pewnych środków finansowych. Warunki te ojciec uważał za bardzo dobre i miał pełną wiarę w powodzenie całego przedsięwzięcia. Z miejsca założył plantację kakao; na wyspie było już ich kilka. Drzewo kakaowe podobne jest do drzewa wiśni: ma około 15 stóp* wysokości i owocuje najlepiej na świeżej glebie, blisko koryta rzeki, wymaga jednak ochrony przed silnym wiatrem i palącymi promieniami słońca. Z tych względów co drugi rząd sadzi się babkę, czyli drzewa szkarłatnego grochu, które wyrastają szybko ponad drzewa kakaowe. Nadają one jednocześnie wspaniały wygląd plantacji: długie, nagie gałęzie kontrastują z bogatymi w zieleń drzewami kakaowymi, rosnącymi pod nimi. Poza tym założyliśmy plantacje gałki muszkatołowej, cynamonu i goździków; zrobiono wszystko, co tylko było możliwe, aby tę ziemię uczynić płodną. Nim przybył wuj Paweł i Artur, widać już było znaczne postępy w zagospodarowaniu. Musieli oni zostać dłużej, niż się tego spodziewaliśmy, tak iż nawet zaczęliśmy się o nich niepokoić. Toteż wielka była nasza radość, gdy wreszcie się zjawili. Marina, rzuciwszy się na szyję Arturowi, witała go jak siostra; cieszyła się ogromnie, bo bardzo go kochała. Wuj Paweł winszował ojcu wielkiej energii i dziwił się bardzo, że tak dużo zostało już zrobione. - Powodzenie swoje zawdzięczam przede wszystkim odpowiedniemu traktowaniu zatrudnionych u mnie robotników powiedział ojciec. Tubylcy przychodzą tu gromadnie i wolą pracować u mnie niż u któregokolwiek z sąsiadów. Dzięki pomocy wuja Pawła i Artura mieliśmy coraz większe osiągnięcia. W Port Royal założyli oni dom handlowy. Wuj Paweł był jego kierownikiem, a Artur i ja pomocnikami. Eksportowaliśmy wiele artykułów. Statki towarowe wywoziły miedzy innymi znaczne ilości drzewa budulcowego, na wyspie rosły bowiem wspaniałe drzewa i czerwone cedry i różne gatunki bardzo cennych palm, używane do budowy okrętów i wielu innych przedmiotów. Ogólnie biorąc nasza posiadłość należała do najbardziej rozwiniętych na wyspie i, jak można było tego się spodziewać, wzbudzaliśmy zazdrość wśród miejscowych 'kupców. Ojciec nic sobie jednak nie robił z zawiści Hiszpanów. Warunki tak się ułożyły, że wuj, Artur i ja mieszkaliśmy przez cały tydzień w mieście, a wracaliśmy do domu w każdą sobotę wieczorem, radośnie witani przez mamę i Marinę. Dotychczas w mieście nie zauważono, iż nie bywamy w kościele. Nasz dom znajdował się dość daleko od jakiegokolwiek kościoła można więc było nam wybaczyć, że nie chodzimy na niedzielną mszę. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że na wyspie działa inkwizycja, choć nie wiedzieliśmy, kto z mieszkańców jest z nią związany. W stosunku do ogólnej liczby mieszkańców bardzo dużo było księży i zakonników, a część z nich systematycznie odwiedzała niektóre domy w mieście i okolicy. Dotychczas nie byliśmy przez *I stopa = 30,48 cm nich napastowani, gdyż wychodziliśmy do pracy wcześnie rano, a wracaliśmy przeważnie późnym wieczorem. Tymczasem pewnego sobotniego wieczoru, wracając do domu, spotkaliśmy po drodze mnicha jadącego na mule. Pozdrowiliśmy go według panującego obyczaju i chcieliśmy minąć, ale mnich zatrzymał wuja Pawła i zadał mu jakieś pytanie. Częściowo tylko mogliśmy słyszeć, o czym rozmawiano, ale zrozumieliśmy, że mnich poruszał sprawy religijne i wyraźnie usiłował wyciągnąć od wuja, co on na ten temat myśli. Wuj był człowiekiem -prostym i szczerym i dlatego trudno mu było odpowiedzieć na niektóre pytania. - Jestem niemal pewny, iż mnich, wiedząc, że będziemy tędy szli, przybył tutaj, aby się z nami spotkać - zauważył Artur. - Wolałbym, żeby wuj przyśpieszył kroku i wcale mu nie odpowiadał. Choć mnich tak słodko się uśmiecha i łagodnie mówi, nie podoba mi się ton jego głosu.- Ani mnie dodałem. - Mam nadzieję, że nie zechce przyjść do nas, aby i z nami porozmawiać- Jeżeliby przyszedł, musimy udzielić mu krótkich odpowiedzi i twierdzić, że zagadnienia religijne są dla nas zbyt trudne odpowiedział Artur. - Moglibyśmy postawić mu jakieś kłopotliwe pytania i w najgorszym razie powiedzieć, że bardzo słabo orientujemy się w sprawach religijnych. Musimy jednak bacznie uważać na to, co mówimy. Wuj Paweł na próżno usiłował wyprzedzić mnicha tak, aby przy tym nie okazać się niegrzecznym. Nie powiodły mu się te manewry i mnich wyciągnął od niego wszystko, co chciał. Potem pozwolił swojemu mułowi, by szedł między nami i w pewnym momencie zwrócił się w przyjacielskiej formie do Artura, pytając, jak często chodzi do kościoła od czasu swego przyjazdu na wyspę i kto jest jego spowiednikiem. Artur odpowiedział, że każdą niedzielę spędza na wsi, a przez cały tydzień pracuje, więc musi się przyznać, że dotychczas nie zajmował się tymi sprawami.- A ty? - zapytał mnich zwracając się do mnie. Czy również zaniedbałeś obowiązki religijne?- Wydaje mi się, że nie - odpowiedziałem - ale my, Anglicy, jesteśmy inaczej wychowani niż Hiszpanie i dlatego może ksiądz nas dobrze nie rozumie. - Wszyscy prawdziwi katolicy są tacy sami - odparł mnich. Możecie się spodziewać w niedługim czasie odwiedzin przeora mojego zakonu, który zainteresuje się waszym życiem religijnym. Według mnie, pozostawia ono wiele do życzenia. Do widzenia, młodzi panowie, nie mogę wam dać swego błogosławieństwa, póki nie dowiem się o was czegoś więcej. Ukłoniliśmy się zakonnikowi, który uzyskawszy od nas wszystkie informacje, jakich potrzebował, zatrzymał muła, następnie popędziliśmy naprzód, by połączyć się z wujem Pawłem. Artur zaśmiał się.- Wydaje mi się, że zabiliśmy mu w głowę klina - powiedział.-Wszystko będzie zależało od tego, czy rzeczywiście wkrótce nas odwiedzi wraz z zapowiedzianym przeorem, który w taki czy inny sposób może odkryć prawdę - odparłem. Chociaż wuj Paweł starał się zlekceważyć tę sprawę, czułem, że był tym wszystkim zaniepokojony. Skoro tylko przybyliśmy na miejsce, powiedział ojcu, mamie i Marinie, że powinni się przygotować do zapowiedzianej wizyty. - Nie możemy dać się podejść - odrzekł mój ojciec. - Okażę swoją gorliwość religijną, ofiarowując pomoc w wybudowaniu kaplicy tutaj, w tej okolicy.- Ja nie zaprę się prawdy - odpowiedziała ze łzami w oczach matka.- Ani ja! - zawołała Marina. Ojciec spojrzał niespokojnie.- Musicie starać się zejść mu z oczu, jeśli tutaj przyjdzie - powiedział. - Ja sam się nim zajmę. Miałem potem rozmowę z młodszą ode mnie siostrą. - To hańba i tchórzostwo zapierać się swojej wiary - powiedziała. - Błagam cię, Guyu, jakiekolwiek byłyby tego konsekwencje, nie wypieraj się prawdy. Ojciec ciągle jeszcze jest zaślepiony nadzieją utrzymania majątku albo też myśli inaczej, niż mówi. Gdyby tak zrobił, jak zapowiedział, może zapewniłby nam bezpieczeństwo, gdyż ze względu na niego inkwizytorzy przestaliby się nami interesować. Jeżeliby tak się stało, to powinniśmy się modlić o siłę i wytrwałość. Strasznie to przykre, że tak musi cierpieć nasza biedna mama. Ona już teraz czuje, w jak okropnej znaleźliśmy się sytuacji. Och, co mamy robić? - Ufać Bogu - odrzekł Artur wchodząc właśnie do pokoju i słysząc ostatnie słowa Mariny. - Moim zdaniem, twój ojciec niewątpliwie nie ima racji. Gdybym wiedział, jak wyglądają stosunki na tej wyspie i na co możemy liczyć, gdybym to wszystko wiedział nim wyjechaliśmy z domu, nie radziłbym mu, by przyjeżdżał na Trinidad. Skoro jednak tu jesteśmy, musimy się zastanowić, jak postąpić, jeżeli, czego się obawiam, będą nas wypytywać o sprawy wiary. Omawialiśmy ten temat w trójkę i zadecydowaliśmy, że jeżeli zapytają nas, przyznamy się, że jesteśmy protestantami i odmówimy przejścia na wiarę katolicką. Byliśmy przekonani, że wuj Paweł zgodzi się z naszym zdaniem i zaproponowaliśmy mu, by porozmawiał w tej sprawie z mamą. Odpowiedź wuja Pawła nie rozczarowała nas. Obciążył siebie winą, że uległ perswazjom ojca i zdecydował się wpłynąć na mamę, aby uważała za swój obowiązek bronić niezachwianie swoich przekonań. W poniedziałek rano wuj Paweł, Artur i ja udaliśmy się do miasta. W czasie drogi wuj powiedział nam, że mama przyrzekła mu uroczyście nie zmienić swej wiary i raczej gotowa jest przecierpieć wszystko najgorsze, niż dopuścić się takiego występku. Rozmawiał także z ojcem, który bardzo się tym zaniepokoił i oświadczył, że wolałby raczej oficjalnie przyjąć wiarę tego kraju, jeżeliby zaistniała taka potrzeba, niż opuścić majątek i narazić się na stratę fortuny. Znając jednak nasze stanowisko, pozwoliłby nam uciec z wyspy. Po przyjeździe do miasta załatwialiśmy jak zawsze nasze interesy, nie napotykając żadnych trudności ze strony urzędników inkwizycji. W środę wieczorem mieliśmy już właśnie opuścić biuro, gdy przybył Tim z zawiadomieniem od ojca, że musimy wracać do domu z powodu niespodziewanej choroby mamy. Osiodłaliśmy natychmiast konie i odjechaliśmy w towarzystwie don Antonia - lekarza o wielkiej sławie. Wuj posłał po niego, gdy otrzymał wiadomość o chorobie mamy. Po przybyciu na miejsce stwierdziliśmy, że, niestety, ojciec nie wzywał nas bez powodu. Biedna mama rozchorowała się poważnie. Lekarz dawał tylko słabe nadzieje na jej wyzdrowienie. Musiał zaraz wracać do miasta, lecz obiecał, że odwiedzi mamę następnego dnia. Nazajutrz mama bardzo się ożywiła i gdy don Antonio się zjawił, wydawało się, że jest jej znacznie lepiej. Wyraz troski malował się jednak na twarzy doktora, dlatego, udając się za nim do salonu, ja z Arturem 'spodziewaliśmy się usłyszeć coś złego o stanie zdrowia mamy. Ale on, rozejrzawszy się dokoła, czy jakiś służący nie podsłuchuje, zamknął drzwi i powiedział cichym głosem: - Stan zdrowia waszej matki nie niepokoi mnie w takim stopniu, jak los was wszystkich, przyjaciele. Istnieją podejrzenia, że jesteście heretykami, ponieważ nie uczęszczacie na mszę do kościoła, nie chodzicie do spowiedzi i nie wypełniacie innych obowiązków nakładanych przez Kościół katolicki. Otrzymałem wiadomość, że inkwizycja chce się wami zająć i ukarać was surowo. Choćby wasz ojciec zmienił wyznanie, nie zdoła tym was osłonić i tak samo grozić wam będzie kara. Jedno mógłbym wam tylko poradzić, skoro nie chcecie przyjąć religii tego kraju: nie zwlekając powinniście uciekać do jakiegoś zakątka na wybrzeżu, daleko od stolicy, by dostać się stamtąd na statek płynący do jednej z najbliższych wysp lub gdziekolwiek indziej. Nie zdajecie sobie sprawy, w jak okrutny sposób możecie być ukarani, jeżeli raz dostaniecie się w ręce inkwizycji. Ja sam, ostrzegając was, ryzykuję utratę wolności, nie mówiąc już o gorszych konsekwencjach, nie miałbym jednak sumienia odejść stąd i was nie ostrzec. Podziękowaliśmy serdecznie drogiemu przyjacielowi za radę, której nam udzielił, a on powtórzył jeszcze raz to samo ojcu, który wszedł właśnie do pokoju. Potem nie czynił już żadnych uwag, jakkolwiek był wyraźnie zdenerwowany. Zaledwie wyszedł don Antonio, stan zdrowia mamy zaczął się gwałtownie pogarszać. Artur skoczył na konia i popędził galopem do doktora. Czekaliśmy niespokojnie na jego powrót z lekarzem, bo z każdą chwilą mamie robiło się gorzej. Jakże byliśmy wdzięczni, gdy don Antonio znów zjawił się w naszym domu. Zbadał tylko puls mamy, a potem wywołał ojca z pokoju i powiedział, że mama umiera i że w niczym nie może już jej pomóc. Słowa jego zaraz się potwierdziły. Gdy stanęliśmy dokoła jej łóżka, zaczęła nas 'błagać, byśmy niezachwianie trwali przy wierze, w której zostaliśmy wychowani. Potem poprosiła nas, byśmy wyszli z pokoju i rozmawiała z ojcem, jak przypuszczam, na ten sam temat, gdyż wydawał się bardzo poruszony. Światło i brzask dnia zaglądał do okien, gdy mama wydała z siebie ostatnie tchnienie. Wszyscy odczuliśmy gorzko jej stratę, a biedna Marina 'była tak złamana, że zaczęliśmy poważnie obawiać się o jej zdrowie. W krajach położonych na tej szerokości geograficznej grzebie się zmarłych zaraz po śmierci. Bolesna była to dla nas próba, gdyśmy widzieli, jak niosą zwłoki do grobu przygotowanego niedaleko domu, w malowniczym zakątku na zboczu wzgórza. Zaledwie trumna została złożona do grobu, gdy nadeszli dwaj księża z orszakiem pogrzebowym. Byli oburzeni, że pochowaliśmy mamę w czasie ich nieobecności, a z tego, co mówili, wynikało niezbicie, że całą naszą rodzinę uważają za heretycką. Ojciec usiłował ich ułagodzić i łudził się, że odeszli uspokojeni. - Nie zapominajcie o moim ostrzeżeniu - powiedział don Antonio, żegnając się z nami. - Nie pozwólcie się zwieść, choćby mnisi, którzy tu przychodzą, mówili wam przyjazne słówka. Ich celem będzie oszukać was i zdradzić. Postanowiliśmy, że wuj Paweł i Artur powrócą następnego dnia do miasta, aby otworzyć przedsiębiorstwo, ja zaś miałem zostać w domu i zaopiekować się Mariną. W jakiś czas potem, gdy zapadła noc, siedząc w salonie usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Artur wstał, by zobaczyć, kto przyszedł nas odwiedzić. Wrócił szybko, trzymając w ręku list do mojego ojca, przesłany przez don Antonia za pośrednictwem jego czarnego służącego. Zawierał tylko takie słowa: „Zróbcie, jak wam radziłem. Nie można odkładać sprawy do jutra. Murzyna odesłaliśmy z ustną wiadomością, że zastosujemy się ściśle do polecenia, a ojciec z wujem Pawłem i Arturem zasiedli, aby się naradzić, co zrobić. - Co do mnie -powiedział ojciec - postanowiłem zostać. Nie mogę porzucić tego wszystkiego, co tu osiągnąłem. Tylko przymusowe okoliczności, a nie własna wola, mogą mnie skłonić, bym zmienił swoje wyznanie na katolickie. Ale ty i Artur możecie tak postąpić, jak uważacie za słuszne, i jeżeli postanowicie uciec z wyspy, wyślę z wami Guya i Marinę, a także Tima, jeżeli tylko będzie chciał wam towarzyszyć. Wujowi Pawłowi bardzo przykra była myśl, że ma opuścić ojca; wyraził z tego powodu ubolewanie, ale ponieważ zdecydował się nie zmieniać swojej wiary, zapowiedział, że gotów jest wyjechać z nami natychmiast. Spróbuje zrealizować plan zaproponowany przez don Antonia. Usłyszawszy o naszej decyzji, biedny Tim był poważnie zakłopotany, jak postąpić. - Jeżeli zostaniesz, musisz ze mną przejść na katolicyzm - powiedział ojciec. - Wobec tego, mimo całego szacunku dla wielmożnego pana, pójdę za panem Guyem i Mariną wszędzie, gdzie i oni. Strasznie to jednak smutne, że mam pana opuścić. - Niestety, tak być musi - odparł ojciec. - Teraz idź i przygotuj konie. My rozejrzymy się, co trzeba zapakować na drogę. Koni mieliśmy dosyć, dlatego też przygotowania poszły bardzo szybko i w ciągu pół godziny od otrzymania ostrzeżenia don Antonia siedzieliśmy już w siodłach i pod przewodnictwem tubylców, dobrze znających teren, wjechaliśmy na długą, wąską ścieżkę prowadzącą pod górę, która oddzielała nasz dom od morza. Wuj Paweł i przewodnicy jechali pierwsi. Za nimi, na małym kucyku podążała Marina w towarzystwie Artura, potem jechałem ja, a Tim na samym końcu. Najważniejszym naszym zadaniem było dostać się w takie miejsce na wybrzeżu morskim, gdzie można by się ukryć przed pościgiem inkwizycji. Wąska i stroma ścieżka, którą jechaliśmy, prowadziła na szczyt wzgórza, skąd potem zstępowaliśmy w kierunku morza. Groziło nam wielkie niebezpieczeństwo. Gdyby ktoś z nas uczynił jakikolwiek nieostrożny ruch, w każdej chwili konie mogłyby się pośliznąć i zrzucić nas na jedną lub drugą stronę zbocza, na dno przepaści. Krok za krokiem posuwaliśmy się naprzód, bo teren był niebezpieczny. Po jakimś czasie, gdy ujechaliśmy już kawał drogi, spostrzegliśmy, że po lewej strome wyłania się ocean, a po prawej wznoszą się urwiste brzegi wzgórz. Rzadko kiedy na ścieżce zmieścił się jeden koń obok drugiego. W jednym miejscu biegła ona na wysokości zaledwie 8-10 stóp nad poziomem morza, a potem wznosiła się nagle do 80 lub 100 stóp, odsłaniając pod nami stromą przepaść. Świtało już, gdy rzuciwszy wzrokiem na ocean, dostrzegłem parę statków zakotwiczonych przy brzegu. Nie mogłem się powstrzymać, by nie krzyknąć do wuja Pawła, który 'mógł statków nie zauważyć. Na nieszczęście, mój krzyk przestraszył Arturowego konia, który stanął dęba. Jakież było moje przerażenie, gdy nagle spostrzegłem, że tylne jego kopyta ześlizgują się w przepaść. Marina krzyknęła ze zgrozy i wydawało mi się, że za chwilę Artur spadnie, gruchocąc kości o skały. Taki byłby niechybnie jego los, gdyby nie zeskoczył z siodła akurat w momencie, gdy koń ześlizgiwał się w przepaść. Na próżno biedne zwierzę usiłowało instynktownie wdrapać się znów na ścieżkę, rozpaczliwie czepiając się kopytami skały. Artur próbował mu pomóc, chwytając za uzdę; lecz za chwilę ujrzeliśmy, jak koń runął w przepaść. Byliśmy wdzięczni losowi, że Artur się uratował i dlatego prędko zapomnieliśmy o  biednym zwierzęciu. - Jedźcie dalej, jedźcie dalej! - poganiał nas Artur. - Ja pójdę obok kucyka Mariny. Nie można przeze mnie zwlekać. Ruszyliśmy więc znowu naprzód i w końcu dotarliśmy do miejsca, w którym droga urywała się; nie można było posuwać się dalej konno. Nasz główny przewodnik, który zdawał sobie sprawę, że mieliśmy ważne powody do ucieczki, bał się towarzyszyć nam dalej. Doradził, by konie odesłać przez góry inną -drogą, niż ta, którą przybyliśmy, i iść pieszo wzdłuż brzegu aż do miejsca, w jakim będzie można się ukryć. Powiedział, że znajdziemy je idąc stale naprzód. Zaproponował, że sam pójdzie z końmi i powróci do nas, gdy zaprowadzi je w bezpieczne miejsce, gdzie urzędnicy inkwizycji nie zdołają ich odnaleźć. ROZDZIAŁ II Podróż - Przeprawa przez rzekę - Ujawnienie ucieczki - Przybycie na miejsce schronienia - Pierwsza noc w dżungli - Przybycie Camo - Malpy-pająki - Ciekawe widowisko - Przeprawa małp przez rzekę Mieliśmy teraz przed sobą trudny do przebycia szmat drogi; wiodła ona częściowo wzdłuż brzegu i nieco dalej od niego, gdzie wznosiły się skały sięgające aż do morza i tak strome, że nie było mowy o wspinaniu się na nie. Chociaż Marina była już bardzo zmęczona, śpieszyliśmy ciągle naprzód, gdyż najważniejszą rzeczą było dotarcie do leśnej kryjówki, zanim strażnicy inkwizycji odkryją naszą ucieczkę. Mieliśmy nadzieję, że jeśli będą nas ścigać i wezmą krajowców za przewodników, to dadzą się wywieść w .pole, gdyż konie wysłaliśmy w głąb wyspy. Będą podążali ich śladami sądząc, że ciągle jedziemy konno, nie pójdą natomiast wzdłuż brzegu, w kierunku, jaki obraliśmy. Byliśmy pewni, że na skalistym gruncie, jaki przemierzaliśmy pieszo, nie zostawimy śladów, nawet takich, które mogłoby wytropić bystre oko Indianina. Idąc naprzód, staraliśmy się nie złamać ani jednej gałązki, nie podeptać roślin ani traw. Gdy trzeba było iść brzegiem, brodziliśmy w wodzie albo szliśmy po twardym piasku, zmywanym przez fale. Idąc tak brzegiem lub wdrapując się na skały, cały czas posuwaliśmy się przez teren, gdzie nie było ani odrobiny cienia, który by chronił przed promieniami się, że nie odnajdziemy już miejsca, w którym można by odpocząć. Z chęcią zatrzymalibyśmy się nad brzegiem rzeki w jakimś niewidocznym miejscu, ale wuj Paweł uważał, że rozsądniej będzie iść naprzód, aż napotkamy naszych Indian. Zbliżał .się już wieczór i zaczęło się ściemniać, gdy odwróciwszy wzrok ku leśnej polance opuszczonej przez nas przed chwila, zobaczyliśmy jakąś postać biegnącą w naszym kierunku. Wkrótce okazało się, że jest to Gamo, jeden z przewodników. Dawał nam znaki, by się nie zatrzymywać, a ponieważ biegł, wkrótce dogonił nas bez trudu. - Spieszcie .się! - wykrzyknął. - Jesteśmy niedaleko od miejsca, do którego chcę was zaprowadzić. Już odkryto waszą ucieczkę i alguarile* was szukają. - Jeśli tu nas znajdą, poczęstuję ich tym drągiem! - zawołał Tim wywijając grubym kijem. - Będzie znacznie lepiej ukryć się, niż zetknąć się z nimi - zauważył przewodnik w charakterystycznym dialekcie. Pośpieszyliśmy naprzód, w czasie drogi wuj Paweł i Artur pomagali Marinie podtrzymując ją, a Tim i ja zamykaliśmy pochód. Tim ciągle spoglądał to tu, to tam, spozierał w tył i wywijał swoim drągiem, jakby już dostrzegł prześladowców i gotował się, aby dać im odpowiednią odprawę. Mimo wielkiego zmęczenia posuwaliśmy się szybko naprzód. Gamo prowadził nas przez taką część dżungli, w której sami nie zdołalibyśmy rozpoznać jakiejkolwiek drogi. O zmroku, gdy cienie wieczoru błąkały się między drzewami, dostrzegliśmy lśniącą przed nami wodę. Camo poprowadził nas drogą w górę nad urwiskiem, pomiędzy pniami drzew, wśród takiej gęstwiny, że często tylko w pojedynkę można było się przedrzeć. Wkrótce znaleźliśmy się na małej, otwartej przestrzeni, gęsto porośniętej trawą i krzewami, gdzie nikt nie mógłby nas znaleźć, nawet znając tę okolicę. Tuż obok wyrastał stromy pagórek znacznej wysokości. Gałęzie drzew, łączące się ponad głowami, zasłaniały nas całkowicie i nie było prawdopodobne, aby nas mógł ktokolwiek dostrzec, patrząc w dół ze szczytu wzniesienia.- Będziecie tu całkowicie bezpieczni, gdyż nie ma innej ścieżki poza tą, którą przyszliśmy - powiedział Camo. - Teraz wrócę i zatrę wszelkie ślady, aby najbystrzejsze oko któregoś z naszych prześladowców nie mogło poznać, że ktoś tędy przechodził. * Alguarile (hiszp.) — żandarmi. Tylko z jednej strony gęstwiny tworzyły się szpary między gałęziami i przepuszczały nieco światła do naszej kryjówki. Tędy mogliśmy spoglądać na morze, od którego nie byliśmy wcale daleko. Wuj Paweł był zupełnie zadowolony z miejsca wybranego przez Camo i oświadczył, że nie ma poważniejszych obaw, byśmy mogli być tutaj wykryci. Znużeni do ostateczności, byliśmy szczęśliwi, że możemy nareszcie odpocząć. Potem dopiero pożywiliśmy się nieco zapasami przyniesionymi z sobą i w pełni oceniliśmy, jak bardzo potrzebny jest nam odpoczynek. Wiatr zupełnie tu nie dochodził, było więc prawie tak ciepło, jak wewnątrz domu, i zbyteczne okazały się jakiekolwiek przykrycia. Ponieważ buty i skarpety przemokły podczas przechodzenia przez rzekę, uznaliśmy, że lepiej będzie je zdjąć i powiesić na drzewach, by wyschły, niż w wilgotnych spać w nocy. Wuj Paweł ułożył Marinę obok siebie i podsunął jej ramię pod głowę zamiast poduszki. Dopiero teraz, gdy minęła potrzeba wysiłku, biedna dziewczyna odczuła smutek swego osierocenia i niebezpieczeństwo sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się. Strapienie przez długą chwilę nie pozwoliło jej zamknąć oczu, ale w końcu zwyciężyło zmęczenie i zapadła w głęboki, spokojny sen. Ja czas jakiś spędziłem z Arturem na pogawędce, a Tim stal na straży przy wejściu, czekając na powrót Gamo, który poszedł szukać swoich towarzyszy. Trudno nam było panować nad sennością, także i Timowi nie przychodziło to łatwo. Niewiele brakowało, by uległ, ale poczucie obowiązku pomagało mu przezwyciężyć naturalną potrzebę wypoczynku. Przechadzał się tam i z powrotem, dźwigając w ręku swój ciężki drąg, gotów do walki z nieprzyjacielem - wszystko jedno, człowiekiem czy zwierzęciem - który zbliżyłby się do naszej kryjówki. Pod ręką, w pogotowiu, mieliśmy także strzelby, potrzebne nie tyle do walki z naszymi prześladowcami, gdyż to byłoby szaleństwem, ile dla ochrony przed napaścią dzikich zwierząt. - Trzeba być przygotowanym na wszystko - powiedział Artur. - Ale chociaż wiem, że na kontynencie są jaguary i pumy, wątpię bardzo, czy znajdują się również na wyspie Trinidad. - Słyszałem, że większość zwierząt żyjących w olbrzymich dżunglach Ameryki Południowej można także spotkać na tej wyspie odpowiedziałem. - Zarówno jaguar, jak i puma polując zakradają się cicho i jeżeli któreś z nich zauważyłoby nas, skoczyłoby szybciej, niż byśmy zdążyli przygotować się do obrony. Nie trzeba narażać się na niebezpieczeństwo i łudzić się, że nie ma tutaj takich zwierząt. - Oczywiście, na wszelki wypadek zachowamy daleko idącą ostrożność odparł Artur. -Będzie rozsądniej, jeżeli się przygotujemy, choćbyśmy mieli potem stwierdzić, że przedsięwzięte środki ostrożności nie były potrzebne. Minęła może godzina, może więcej, gdy usłyszeliśmy szelest w pobliskich zaroślach. I Artur, i ja poderwaliśmy się na równe nogi, a Tim uchwycił mocniej swój drąg. Nastawiliśmy uszu. Głos dochodził z dołu, ze ścieżki prowadzącej do naszej kryjówki. Czekaliśmy w zupełnej ciszy, gdyż było zbyt ciemno, by cokolwiek dostrzec. W pewnym momencie dotarł do naszych uszu odgłos zbliżających się, lekkich kroków. Ku naszej uldze usłyszeliśmy głos Camo. - Wszystko w porządku! - zawołał. - Alguarile zawrócili bojąc się, że zbłądzą po ciemku w tej części wyspy. Możemy teraz swobodnie wypoczywać, gdyż nikt nie będzie usiłował do nas się zbliżyć. W każdym razie mamy przed sobą kilka godzin spokoju. To nas bardzo pocieszyło, a poczciwy Camo i dwaj jego towarzysze zapewnili, że będą czuwać w czasie naszego wypoczynku. Chyba nie minęła minuta, a zapadliśmy w sen obydwaj - Artur i ja - a podejrzewam, że i Tim poszedł w nasze ślady. Ze snu zbudził nas wczesny brzask dnia, wdzierający się od wschodu przez szpary naszej leśnej altany. Wszyscy byliśmy bardzo głodni, gdyż poprzedniego wieczoru zjedliśmy niewiele. Obawialiśmy się jednak rozpalać ogień, gdyż dym mógłby zdradzić naszą obecność. Musieliśmy więc zadowolić się zimnym pożywieniem i łykiem wody, którą Camo przyniósł z pobliskiej rzeki. Marina trochę poweselała, niemniej jednak wszyscy bardzo niepokoiliśmy się o ojca, snując domysły, jak został potraktowany, gdy inkwizytorzy stwierdzili naszą ucieczkę. Okolica, w której znajdowaliśmy się, była dzika w całym tego słowa znaczeniu. Wydawało się, że nie dotarła tu nigdy noga cywilizowanego człowieka, jak również od dawna nie przebywał tu żaden z tubylców, którzy w spokojnych czasach zamieszkiwali ten obszar. Zostali oni wywiezieni do pracy przez bezlitosnych Hiszpanów; pod ich panowaniem wyginęło już dziewięć dziesiątych ludności tej ziemi. Towarzyszący nam krajowcy bardzo dobrze byli traktowani w czasie służby u mojego ojca, przywiązani więc byli do nas gorąco i z całego serca nienawidzili Hiszpanów. Dlatego byliśmy przekonani, że pod ich opieką możemy się czuć całkowicie bezpieczni. W ciągu dnia baliśmy się ruszać z miejsca, chociaż Camo i dwaj jego towarzysze wychodzili wiele razy na zwiady i w końcu wrócili z pocieszającą wiadomością, że nigdzie w okolicy nie ma naszych prześladowców. Przynieśli kilka dzikich kaczek, które upolowali z łuków, i zapewnili nas, że bez narażenia się na niebezpieczeństwo możemy rozpalić ogień, aby je upiec. Nazbieraliśmy zaraz sporo chrustu, W czasie gdy tubylcy ściągali opał i rozpalali ognisko, wziąłem się z wujem do skubania kaczek, a Artur i Marina, klęcząc, przypatrywali się, jak sobie z tym radzimy. Kaczki osadzone na rożnie opartym o dwa rozwidlone kije, wbite w ziemię, szybko upiekły się nad ogniem. Po upieczeniu stanowiły wspaniałą kolację wraz z herbatą zagotowaną w kociołku przyniesionym przez Tima, podaną wprawdzie bez mleka, ale z odrobiną cukru „dla panienki" - jak powiedział Tim. Nie przyzwyczajonym do tego rodzaju sytuacji to wszystko wydawało się nam niesamowite, ale wkrótce mieliśmy się zapoznać z okolicznościami jeszcze bardziej niezwykłymi i romantycznymi. Noc minęła podobnie jak poprzednia, tylko teraz podtrzymywaliśmy ogień bez obawy, że możemy zdradzić naszą kryjówkę. Nazajutrz, zostawiwszy w leśnej altanie Marinę i Tima uzbrojonego w strzelbę, towarzyszyłem Arturowi, który z drugą strzelbą wyruszył do dżungli w poszukiwaniu zwierzyny. Wuj Paweł poszedł tymczasem nad morze, by spojrzeć, czy jakiś statek nie zbliża się przypadkiem do brzegu. Gdyby się okazało, że to statek angielski, wuj miał zamiar dać sygnał, spodziewając się, że wyślą po nas łódkę. W czasie naszego marszu widzieliśmy z daleka okręt, ale teraz nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie dojrzeliśmy na oceanie żadnego statku. - Nie ma nadziei, żeby wypłynąć dzisiaj - zauważyłem. - Pewnie ani dziś, ani w ciągu następnych dni odparł Artur. Trudno się łudzić, że wkrótce jakiś statek przepłynie tak blisko naszego miejsca, by mógł nas dostrzec. Musimy się pogodzić z myślą o pozostaniu tutaj przez kilka tygodni, a może nawet miesięcy. Na szczęście, urządziliśmy się tutaj nie najgorzej; w każdym razie jest tu znacznie lepiej niż w więzieniu inkwizycji. - Oczywiście - odparłem. - Gdybym tylko wiedział, że biedny ojciec jest bezpieczny, nie martwiłbym się wcale. Jestem pewien, że podobnie myśli Marina. Skierowaliśmy się w dół, nad brzeg rzeki ocienionej po obu stronach drzewami. Wyglądała na głęboką. Wiedzieliśmy, że wszystkie rzeki na wyspie Trinidad obfitują w ryby, żałowaliśmy więc, że nie mamy ani harpunów, ani wędek lub sieci, gdyż moglibyśmy bez trudu zdobyć sporo żywności. Artur robił w każdym razie niezły użytek ze swojej strzelby, bo zabił kilka ptaków, a między nimi parę papug o szkarłatnym upierzeniu i wspaniałych skrzydłach, mieniących się czerwienią, błękitem i zielenią. Obładowani naszymi myśliwskimi trofeami wróciliśmy do obozowiska, które wydało nam się teraz jeszcze bardziej wygodne niż poprzednio. Wuj Paweł z pomocą krajowców wziął się do budowania małej chatki dla Mariny. Każdy z nas przygotował sobie miejsce do spania usypane z ziemi pokrytej liśćmi palmowymi. Wuj uznał, że nie można przewidzieć, kiedy zdołamy stąd wyruszyć. Kierując się rozsądkiem, należało ze względu na zdrowie - urządzić się tak wygodnie, jak tylko to było możliwe. Nasza kryjówka wydawała się całkiem bezpieczna; poniechano za nami pościgu, a przyczyną tego było prawdopodobnie przekonanie, że uciekliśmy z wyspy. Gamo i inni krajowcy w ciągu dnia obeszli dokładnie całą okolicę, nie napotkawszy nikogo, i upewnili się ostatecznie, że nasi nieprzyjaciele porzucili zamiar szukania nas tutaj. Wuj Paweł był nawet skłonny wrócić do domu, by dowiedzieć się o los ojca. Camo oświadczył jednak, że jest to bardzo niebezpieczne, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa dom nasz jest pod obserwacją inkwizycji i ktokolwiek by do niego przyszedł, wracając wskazałby drogę do naszej kryjówki. Wobec tego zgodnie zaniechaliśmy myśli o powrocie. Wieczorem usiedliśmy wokół obozowego ogniska i roztrząsaliśmy rozmaite projekty. Artur zaproponował, by udać się bardziej na południe. Zdaniem Gamo, powinniśmy zostać tu na miejscu. Okolica była słabo zaludniona i można było wędrować całe kilometry lasem, nie napotkawszy nikogo. - A w jaki sposób zaopatrzymy się w żywność? :- zapytał Artur. - Mamy strzelby. Sam się przekonałeś, jakie mnóstwo zwierzyny można upolować -odpowiedziałem. - Drzewa dostarczą nam owoców i jakoś będziemy mogli sobie poradzić bez chleba i innych smakołyków. Jestem gotów stale pełnić funkcję myśliwego w naszym obozie.- Mogłabym ci towarzyszyć - powiedziała Marina. - Mam bystre oczy i potrafię wypatrzyć każdego ptaka lub zwierzę. Z wiadomości dostarczonych nam przez wiernych Indian wynikało, że nie musimy się już obawiać pościgu. Prócz tego byliśmy pewni, że gdyby nawet dojrzał nas któryś z krajowców, to także nie doniesie o tym znienawidzonym Hiszpanom. Na następny dzień ułożyliśmy plam wyprawy: Artur wybierze się z jedną strzelbą, a ja z drugą; ze mną pójdzie Marina. Wuj Paweł uznał za najważniejsze wypatrywanie statku, jeżeli pragniemy opuścić wyspę; Tim podjął się pilnowania obozu, a tubylcy mieli chodzić po okolicy na zwiady, by ostrzec nas w porę, gdyby Hiszpanie zbliżyli się do lasu. Wtedy należało pośpieszyć do naszej kryjówki, gdzie mogliśmy czuć się zupełnie bezpieczni. Noc upłynęła tak samo jak poprzednie. Następnego ranka Artur, Marina i ja wyruszyliśmy po śniadaniu na polowanie, by napełnić żywnością spiżarnię. Ponieważ mieliśmy, małe zapasy amunicji, postanowiliśmy strzelać tylko wtedy, gdy będziemy całkowicie pewni, że trafimy do upatrzonej zwierzyny. Nie odeszliśmy jeszcze daleko, gdy spostrzegłem wielką papugę o pięknym upierzeniu. Strzeliłem - spadła z gałęzi na ziemię. Była ciężko zraniona i nie mogła fruwać; gdy Marina podbiegła, chcąc ją podnieść, poderwała się i o mało jej nie dziobnęła. Wędrowaliśmy dalej, dopóki w dole nie ujrzeliśmy rzeki. Ponieważ sądziliśmy, że blisko niej spotkamy więcej ptaków, zeszliśmy na brzeg i w milczeniu torowaliśmy sobie drogę poprzez gęstą dżunglę, trudną do przebycia. Wtem Marina krzyknęła: - Och, Guy, cóż to za stworzenie! Patrz, zwiesza się tam z gałęzi! Zatrzymaliśmy się oboje. Zadarłszy do góry głowę, spostrzegłem zwierzę, o którym mówiła Marina. Było podobne do olbrzymiego pająka. Miało bardzo długie przednie i tylne kończyny, i jeszcze dłuższy ogon, na którym huśtało się, zawieszone na gałęzi. Nagle obróciło się dookoła na ogonie i złapało się gałęzi przednimi łapami. W tym momencie, obracając głowę, dostrzegło nas. Prawdopodobnie pierwszy raz zobaczyło człowieka, a w każdym razie po raz pierwszy ujrzało ludzi o białej skórze. Małpa - bo była to małpa - wydając głośny wrzask skoczyła na koniec gałęzi, lecz z przestrachu wypuściła ją i spadła do wody. Byłem gotów zastrzelić ją, wiedziałem bowiem, że tubylcy, a także biali mieszkańcy wyspy jedzą małpie mięso, chociaż my nigdy nie mieliśmy okazji go skosztować. Dziwne stworzenie płynęło z prądem rzeki i wzywało głośno pomocy. W odpowiedzi odezwało się wiele małp, które dostrzegliśmy teraz na gałęziach tuż nad naszymi głowami. Nie zwracając na nas uwagi, biegły na koniec długiej gałęzi, sięgającej daleko nad wodę; nagle jedna z nich rzuciła się i złapała przednimi łapami długą sepo, czyli pnącą latorośl, zwieszającą się z konaru; druga, kołysząc się na ogonie okręconym dookoła pierwszej małpy, opadła niżej; trzecia skoczyła po tej żywej linie i pozwoliła drugiej kończynami złapać się za swój ogon, wreszcie czwarta szybko jak błyskawica ześliznęła się na dół i pozwoliła uchwycić trzeciej swój ogon i jedno ramię, podczas gdy drugie ramię zwiesiła tuż nad powierzchnią wody. Gdy tonąca małpa zbliżyła się - uchwyciła ją tym ramieniem. Teraz pierwsza z niezwykłą siłą podciągnęła ją do góry, wlokąc za sobą cztery zwisające małpy, dopóki druga nie chwyciła się latorośli; później obie podciągnęły się w górę i podniosły następne, aż wreszcie ta, która była w wodzie, zdołała bezpiecznie usiąść na gałęzi. Cała ta akcja odbywała się wśród okropnych pisków i wrzasków, które nie ustawały, mimo że wszystkie małpy usiadły już na gałęzi. Mieliśmy wrażenie, że niedoszła „topielica" opowiada swoim towarzyszkom o dziwnych stworzeniach, które zobaczyła, gdyż wszystkie spoglądały na nas poprzez liście. Mogłem zastrzelić którąś z nich, ale nie potrafiłem się do tego zmusić, tak zaskoczyło mnie ich zachowanie. Skoro tylko nas spostrzegły, zaczęły piszczeć, skakały do góry po drzewach i szybko znikały w gęstwinie liści. Staliśmy nadal cicho i spokojnie i po chwili ujrzeliśmy łepek o jasnych oczach, zerkający spomiędzy gałęzi; potem ukazał się drugi i trzeci. Gdy małpy zobaczyły, że się nie ruszamy, zdobyły się na odwagę i podczołgały się bliżej. Wyglądały tak komicznie, że Marina i ja nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu. Małpy, gdy tylko usłyszały nasze głosy, natychmiast skoczyły na gałęzie. Z błyskawiczną szybkością utworzyły teraz łańcuch podobny do tego, który pomógł im wyciągnąć z wody towarzyszkę; potem zaczęły kołysać się w przód i w tył, coraz bardziej zbliżając się do przeciwległego brzegu. Wreszcie małpa, znajdująca się na końcu łańcucha, złapała wyciągniętymi łapami gałąź drzewa rosnącego na przeciwnym brzegu i pociągnęła za sobą towarzyszki. Nad rzeką zawisła girlanda albo raczej most wiszący. Po tym żywym moście zaczęło przeprawiać się całe stado, piszcząc i skrzecząc. Gdy wszystkie przeszły na drugi brzeg, małpa znajdująca się po drugiej stronie puściła najwyższą gałąź, a w tej samej chwili po przeciwległej stronie jej towarzyszki, które dotychczas trzymały się najniższej gałęzi, zaczęły gwałtownie wspinać się w górę. Wskutek tego silna małpa, która przez cały czas utrzymywała ciężar swych towarzyszek, znalazła się przez moment w wodzie. Ale wkrótce wszystkie, nareszcie bezpieczne, rozbiegły się po gałęziach, wyraźnie zadowolone, że już nas dzieli rzeka. Staliśmy dalej przypatrując się im i śmiejąc się serdecznie. Niewiele upłynęło czasu, gdy ciekawość przezwyciężyła ich strach. Zbliżyły się ku brzegowi i spozierały na nas spomiędzy liści, a młode pięły się w górę i w dół po lianach, wyprawiając przedziwne harce. Patrząc na nie zapomnieliśmy na chwilę o naszych kłopotach i niebezpiecznej sytuacji. Małpy te znane są pod nazwą ateli, czyli małp-pająków. Ich długie, cienkie race i nogi, a jeszcze dłuższe ogony rzeczywiście upodabniają je do pająków. Obserwowały nas w dalszym ciągu, ale nie wróciły przez rzekę, najwidoczniej zadowolone, że są bezpieczne na przeciwległym brzegu; a przecież z łatwością mógłbym zastrzelić niejedną z nich. Jednak Marina nalegała, bym tego nie robił, a i ja sam nie miałem na to ochoty. Przypatrzywszy się im jeszcze przez chwilę, skierowaliśmy się do schroniska. Podczas marszu przez las ubiłem znowu kilka ptaków, które uzupełniły nasz zapas żywności. ROZDZIAŁ III Jose - Wieści od ojca Jego przybycie -Morska krowa -W poszukiwaniu łodzi - Zdradzieckie zamiary Josego udaremnione przez anakondę Już cały tydzień spędziliśmy w naszym ukryciu i jak dotąd nie nadarzyła się żadna sposobność ucieczki. O ile zdołaliśmy się zorientować, można by żyć w tym miejscu przez wiele miesięcy, nie narażając się na odkrycie, gdyby tylko udało nam się zaopatrywać samodzielnie w żywność. To właśnie stanowiło najważniejsze zagadnienie. Mogliśmy upolować dość zwierząt, aby zapewnić sobie pod dostatkiem mięsa, ale potrzebowaliśmy prócz tego również mąki i warzyw, poza tym nasz skąpy zapas herbaty i cukru znacznie się już zmniejszył. Marinie zrobiliśmy względnie wygodną chatkę, a reszta naszej gromadki zadowalała się spaniem pod gołym niebem. W pełni ufając naszemu Camo, radziliśmy się go w jaki sposób można by otrzymać z domu świeże zapasy, zwłaszcza te, które były szczególnie niezbędne dla Mariny. Odpowiedział nam, że postara się uczynić wszystko, czego sobie tylko życzymy, ale jeszcze raz ostrzegł nas przed niebezpieczeństwem, jakie by groziło, gdyby został wyśledzony. - Nie podejmujcie żadnych ryzykownych przedsięwzięć ze względu na mnie - wykrzyknęła Marina. - Wolałabym wyrzec się nie wiem czego, by mieć pewność, że naszym przyjaciołom nie przydarzy się jakieś nieszczęście. Jedyną rzeczą, której pragnę, to wiedzieć, co się dzieje z naszym biednym ojcem. - W każdym razie jeszcze poczekamy - odpowiedział wuj. - Jeżeli okaże się, że do naszej wyspy nie zbliża się żaden statek, musimy pomyśleć o jakiejś łodzi, którą moglibyśmy stąd odpłynąć. Nie będzie jednak bezpiecznie opuszczać wyspy bez zapasu żywności i słodkiej wody. Może upłynąć wiele dni, zanim uda się nam dostać na pokład jakiegoś- statku, który by nas zawiózł na stały ląd. Zgodnie więc z radą wuja najważniejszym aktualnym zadaniem stało się zdobycie niezbędnych zapasów żywności. Camo i reszta Indian wychodziła codziennie na rozpoznanie, czy do naszej kryjówki nie zbliża się przypadkiem ktoś niepowołany. Pewnego wieczoru jeden z krajowców wrócił z wiadomością, że wszystko jest w porządku, ale Camo nie zjawił się w obozie. Zabrawszy strzelby wyszliśmy więc w dżunglę, dość daleko od naszego schronienia. W pewnym momencie dostrzegliśmy między drzewami jakiegoś mężczyznę, skradającego się w naszym kierunku. Sądząc po ostrożnych ruchach, nabraliśmy przekonania, że to nie jest Camo. Postanowiliśmy więc ukryć się, by w razie wycofywania się nie mógł nas zauważyć. Gdy podszedł bliżej, zorientowaliśmy się, że musiał wiedzieć o naszym schronieniu, bo rozglądał się bacznie na wszystkie strony i szedł prosto w kierunku naszej kryjówki. Zatrzymał się w pewnej odległości, a wtedy rozpoznaliśmy w nim jednego ze służby ojca - Metysa imieniem Jose. Nie należał do ludzi zasługujących na zaufanie, choć był człowiekiem przedsiębiorczym i dobrze pracującym, mieliśmy wobec tego wątpliwości, czy zdradzić naszą obecność, czy też pozostać w ukryciu. Z drugiej strony byliśmy bardzo zaniepokojeni i zaciekawieni, jaka jest sytuacja w domu. Przyszło nam na myśl, że to może ojciec przesyła nam przez niego jakieś wiadomości. Artur wyszeptał mi do ucha: - Lepiej będzie, jeśli mu się pokażemy, a potem będziemy go pilnować, gdyby chciał pójść do naszych wrogów i dostarczyć im o nas informacji. Zgodziłem się na to. Wyszliśmy więc zza drzew i spotkaliśmy się twarzą w twarz z Josem.- Zapytaliśmy go zaraz, czy przyniósł jakieś wiadomości od ojca. Jose wcale nie okazał zdziwienia na nasz widok; przeciwnie, ucieszył się bardzo, że nie opuściliśmy jeszcze wyspy, został bowiem wysłany przez mego ojca, by z nami się spotkać. Opowiadał, że szuka nas już od kilku dni i dopiero gdy spostrzegł Camo, zrozumiał, że znajduje się niedaleko nas. Jeśli chodzi o ojca, to wie on, że interesuje się nim inkwizycja, gdyż otrzymał ostrzeżenie od doktora Antonia i dlatego ukrył się. - Czy połączy się z nami? - zapytał żywo Artur. - Będzie bezpieczniejszy tutaj niż gdziekolwiek indziej. - Nie wie, gdzie was znaleźć, seniores*. Jeżeli jednak wskażecie mi miejsce swego schronienia, powrócę i sprowadzę go do was. Usłyszawszy te słowa, Artur spojrzał na mnie znacząco, jakby wątpił, czy Jose mówi prawdę. - Lepiej byłoby nie okazywać po sobie wahania - szepnął - lecz z drugiej strony byłoby nierozsądnie zaprowadzić Josego do naszej kryjówki. - Cóż więc robić? - zapytałem. - Powiemy mu, żeby wrócił do twego ojca i sprowadził go tu, na to miejsce. Jeżeli przyjdzie z ojcem, będzie można mieć do niego pełne zaufanie. Uznałem plan Artura za słuszny, ale uważałem, że powinniśmy się naradzić w tej sprawie z wujem Pawłem. Artur zapytał Josego, ile czasu potrzeba mu na przyprowadzenie ojca. Na podstawie jego odpowiedzi zaproponowaliśmy spotkanie w południe dnia następnego. - jak to? Czy nie zaprowadzicie mnie do swej kryjówki? - zapytał Jose. - Jestem głodny i zmęczony, chciałbym coś zjeść i odpocząć, aby nabrać sił. Już byłem gotów zaspokoić jego życzenie, ale po zastanowieniu wstrzymałem się z udzieleniem odpowiedzi, czekając, co powie Artur. - Bardzo żałujemy, lecz nie możemy cię tam teraz zaprowadzić, bo to nie zależy tylko od nas - odrzekł Artur. - Wróć do swego pana i powiedz mu, że jesteśmy zdrowi i bardzo się ucieszymy, gdy zobaczymy go tutaj. Jose wyglądał, jakby był trochę zawiedziony. - No, chodź - rzekł Artur - odprowadzimy cię kawałek. Masz tu na drogę dwa ptaki, które upolowaliśmy. Łatwiej jakoś przetrzymacie do jutra - ty i senior Denis. Jose ociągał się; najwyraźniej chciał poznać drogę do naszej kryjówki. Artur był jednak stanowczy i Jose rad nierad zmuszony był udać się z nami w drogę powrotną. Uszliśmy około mili przez dżunglę i nie mieliśmy zamiaru iść już dalej; obawialiśmy się, że możemy zmylić drogę. Pożegnaliśmy więc Josego i ruszyliśmy z powrotem, oglądając się od czasu do czasu, czy nie idzie za nami. Było już ciemno, gdy dotarliśmy do naszej kryjówka. Camo wrócił niedawno i - o dziwo - nic nie wiedział o Josem. Wuj uznał nasze postępowanie za słuszne i wyraził wątpliwość, czy Jose jest uczciwy i szczery. Dowiemy się jutro - rozważał, - Jeżeli przyjdzie wraz z twym ojcem, wszystko będzie w porządku, jeśli nie, musimy bardzo uważać, by nie wpadł na trop naszej kryjówki. Funkcjonariusze inkwizycji, zwątpiwszy w odnalezienie nas, mogli go przekupić. Niewykluczone, że pozwolili ojcu wyrwać się ze swoich szponów po to, aby złapać nas wszystkich. Wuj Paweł tak bardzo przejął się tymi przypuszczeniami, że zaproponował, byśmy przenieśli się bardziej na południe, w inne miejsce. Gdy poradziliśmy się Camo w tej sprawie, Indianin odpowiedział, że trudno będzie znaleźć bezpieczniejsze schronienie niż obecne. Oznajmił, że on i jego towarzysze staną w pobliżu na czatach. Gdyby Jose szedł z jakimiś obcymi ludźmi, natychmiast pośpieszą i zawiadomią nas o tym, byśmy mieli czas uciec. Byłem przekonany, że ojciec przyjdzie. Ryzykował wprawdzie utratę swojej posiadłości, ale było to lepsze, niż żyć w kłamstwie lub dostać się do więzienia inkwizycji. Noc wydawała mi się bardzo długa. Nie mogłem zasnąć, bo myślałem o tym, co może wydarzyć się nazajutrz. O oznaczonej godzinie Artur i ja poszliśmy na umówione miejsce; Camo i tubylcy wyszli wcześniej, ażeby obserwować Josego, w miarę jak będzie się zbliżał. Gdy nadeszła godzina spotkania, zaczęliśmy się niepokoić. W końcu dostrzegliśmy sylwetki *senior – (hiszp) pan dwóch osób idących przez las. Serce zabiło mi z radości, gdy w jednej z nich rozpoznałem ojca, a w drugiej Josego. Artur i ja pośpieszyliśmy ku nim i wkrótce już padliśmy sobie z ojcem w objęcia. Wyglądał na chorego, był blady, ale bardzo szczęśliwy, że udało mu się uciec. Natychmiast zaprowadziliśmy go do naszej kryjówki. Za nami szedł Jose. Ojciec był bardzo przygnębiony i niespokojny o dalszą przyszłość; wuj Paweł starał się podnieść go na duchu. Radził mu zaufać Bogu i wierzyć, że wszystko ułoży się jak najlepiej. Następnie omówiliśmy nasze plany na przyszłość w związku z tym, że ojciec pragnął jak najszybciej opuścić wyspę. Ponieważ mówiliśmy po angielsku, Jose nie rozumiał ani słowa, ale bacznie obserwował wszystko dokoła; jego spojrzenie nie podobało się ani mnie, ani Arturowi. Naszą uwagę zaprzątnęła teraz sprawa zdobycia pożywienia na czas podróży. Camo uważał, że powinniśmy upolować krowę morską, której mięso pokrajane w pasy i wysuszone na słońcu można przez długi czas przechowywać. Zaofiarował się od razu zejść nad rzekę i wytropić jedną z nich. Artur, Tim, pozostali dwaj tubylcy i ja poszliśmy razem z nim. Tim miał z sobą siekierę, my strzelby, a krajowcy długie dzidy z przywiązanymi do nich powrozami, Camo zajął miejsce na najniższej gałęzi drzewa tuż nad wodą, a my usadowiliśmy się w nieznacznej odległości, gotowi w każdej chwili przyjść mu z pomocą. Przez jakiś czas czekaliśmy, patrząc to w górę, to w dół rzeki, czy nie pojawi się krowa morska w zasięgu dzidy Camo. Stworzenie, którego poszukiwaliśmy, należy do gatunku ziemnowodnych ssaków, które często żyją parami, żywią się roślinami morskimi, czasem wylegują się na brzegu w laskach orzechów kakaowych. Właściwa nazwa zwierzęcia brzmi manat; ma ono około 15 stóp długości, dwie płetwo kończyny i pokryte jest sierścią; waga jego sięga często 1200 funtów*. Nigdy jeszcze takiej krowy nie widziałem, ale Camo opisał jej wygląd, gdyśmy szli ku brzegowi. Wreszcie dostrzegliśmy jakiś ciemny kształt, płynący powoli w górę rzeki łeb zwierzęcia przypominał głowę krowy, a pokryte sierścią cielsko wystawało znacznie ponad poziom wody. Gamo również ją dostrzegł. Wątpliwości budziło to, czy krowa podpłynie na tyle blisko, aby mógł dosięgnąć ją dzidą. Gdy znalazła się bliżej, zauważyliśmy, że przy jej boku płynie cielątko. Nagle, ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu, skierowała się ku przeciwległemu brzegowi; wydawało się, że już .się nam wymknęła. Tymczasem niespodziewanie zawróciła. Przez jakiś czas tkwiła w jednym miejscu, potem, nie przeczuwając czyhającego na nią niebezpieczeństwa, podpłynęła prosto pod gałąź, na której czatował Camo. Jego długa dzida, wypuszczona z wielką siłą, ugrzęzła głęboko w grzbiecie zwierzęcia. Inni krajowcy, obserwując baczenie całą scenę, skoczyli szybko naprzód i wbili mocno swoje oszczepy - jeden w kark, drugi w pobliżu ogona. Zranione zwierzę zaczęło się gwałtownie miotać, ale nie usiłowało uciec. Widząc to, Artur i ja podeszliśmy do brzegu tak blisko, jak tylko to było możliwe. Artur z zupełnie bliskiej odległości wziął je na ceł i strzelił, trafiając w łeb zwierzęcia. Znieruchomiało natychmiast. Z łatwością pociągnęliśmy je w kierunku miejsca, gdzie mogliśmy pewnie stanąć. Musieliśmy wytężyć wszystkie siły, aby wyciągnąć je na brzeg. Cielątko czołgało się za matką i próbowało wdrapać się na brzeg, ale Tim jednym uderzeniem siekiery pozbawił je życia. Wydawało nam się to okrutne, ale przymusowa sytuacja nie pozwalała na litość. Byliśmy szczęśliwi, że udało nam się zdobyć tak duży zapas mięsa. Zabraliśmy się zaraz do roboty, ćwiartując zwierzę według wskazówek Camo i obładowując każdego taką ilością mięsa, jaką zdołał unieść. Zostawiwszy jednego z tubylców przy zabitym zwierzęciu na straży przed drapieżnikami, pośpieszyliśmy do naszej kryjówki i prędko wróciliśmy, by wziąć następną porcję mięsa. Wuj Paweł cieszył się naszym sukcesem; pokrajaliśmy teraz mięso na cienkie pasy i powiesiliśmy je na słońcu. Wieczorem ugotowaliśmy jedną porcję młodego manata na kolację i stwierdziliśmy zgodnie, że smakuje niczym najdelikatniejsza wieprzowina. *l funt = ok. 45 dag Mieliśmy teraz wystarczający zapas mięsa, aby przetrwać kilkanaście dni. Jeśli do tego dodać zebrane orzechy kakaowe, korzenie jadalne, banany, rajskie figi i inne owoce, to posiadaliśmy odpowiedni zapas żywności na długą podróż. Wierzyliśmy, że szybko uda nam się dostać na pokład jakiegoś statku. Jeżeli nie, to wuj proponował, aby skierować się na wyspę Tobago położoną na północny wschód od Trinidadu. Powinniśmy do niej dotrzeć w ciągu kilku dni. Najpoważniejszą trudnością było zdobycie łodzi; wuj Paweł z Arturem postanowili, że wyruszą na jej poszukiwanie w kierunku południowym. W płóciennych grubych spodniach, w kapeluszach o szerokich rondach mogli uchodzić za angielskich marynarzy, którym nikt nie śmiałby stanąć na drodze. Spodziewali się, że uda się im wynająć łódź bez trudności, a jeżeli nie, to byli zdecydowani zabrać łódź, a następnie przesłać właścicielowi więcej pieniędzy, niż była warta. Uważali, że nasze położenie usprawiedliwiłoby taki czyn, chociaż ja osobiście jestem przekonamy, że nigdy nie należy postępować niewłaściwie, bez względu na cel, jaki zamierza się osiągnąć. Camo i dwaj inni tubylcy mieli towarzyszyć wujowi i Arturowi i pomóc im w realizacji przedsięwzięcia. Artur wziął z sobą jedną strzelbę, a drugą zostawił mnie. Minęło już kilka godzin od ich odejścia, gdy Tim i ja zdecydowaliśmy się ruszyć w dżunglę, by upolować kilka ptaków na kolację. Ojciec, który jeszcze dotychczas nie wypoczął po męczącej przeprawie, a poza tym był całkowicie przybity, ponieważ zawiodły go wszystkie nadzieje - został w kryjówce wraz z Mariną. Jose również pozostał na miejscu, by przygotować mięso, które miało być powiązane w małe paczuszki i przykryte liśćmi. Udaliśmy się z Timem w kierunku zachodnim. Nie wiem właściwie, dlaczego poszliśmy w tę stronę, opuszczając bowiem obozowisko mieliśmy zamiar udać się nad rzekę, i tak też powiedzieliśmy Josemu. Uszliśmy kawałek drogi, gdy nagle dostrzegliśmy sylwetkę małego daniela, zwanego mangrowe. Nie widział nas, mieliśmy więc możność podejść go i przebrać odpowiednią pozycję do strzału. Wreszcie, gdy znaleźliśmy się w odległości około pięćdziesięciu jardów* od niego, strzeliłem i zobaczyłem z radością, że położyłem go na miejscu, Tim szybko obdarł go ze skóry i poćwiartował. Obładowani mięsem, powoli skierowaliśmy się w drogę powrotną do obozowiska. Gdy uszliśmy już spory kawałek, dostrzegliśmy w pewnej odległości sylwetkę Josego, który przemykał między drzewami. W tej samej chwili tuż przed nim wyrosła zapora, której zjawienie się przeraziło nas ogromnie. Był to olbrzymi wąż, któremu Jose przez nieuwagę zakłócił odpoczynek; w chwilę potem potwór rzucił się na niego i zaczął się owijać wokół jego ciała. Jose wydał z siebie okropny krzyk, nie podejrzewając nawet, że ktoś jest w pobliżu. Zaczęliśmy biec ku niemu -Tim ze swoją siekierą w dłoni, a ja z kijem, który podniosłem do góry. Bałem się strzelać, bo mógłbym przecież zabić człowieka. Jose nie był nigdy w dobrych stosunkach z Timem, który podejrzewał go od początku o nieszczerość. Obecność jego teraz, w tymi miejscu, była najlepszym dowodem zdrady. Mimo to Tim rzucił się odważnie w stronę olbrzymiego węża i uderzył w niego siekierą tak silnie, że omal nie odciął mu ogona. Potwór w dalszym ciągu trzymał mocno w swych splotach przerażonego Josego, którego krzyki stawały się coraz słabsze. - Paniczu, niech panicz odetnie mu ogon, a ja zajmę się łbem! - krzyknął Tim i zamierzył się, chcąc ugodzić w kark potwora. W chwili gdy paszcza węża znalazła się tuż obok Josego, Tim zadał cios siekierą, rozcinając łeb. Wąż nie puścił jednak swej ofiary. Tim uderzył go jeszcze raz, a wtedy potwór upadł wraz z Josem na ziemię. Zbryzgany krwią węża, Jose, leżąc na ziemi i ledwo dysząc, wyglądał okropnie. Chwyciwszy go za ramiona, wyciągnęliśmy go spomiędzy rozluźnionych zwojów wężowego cielska. Przypuszczaliśmy, że ma pogruchotane kości, ale na szczęście okazało się, że nie ucierpiał bardzo. Tymczasem anakonda - bo tak nazywał się wąż - w dalszym ciągu wiła się i drgała, co mogło *1 jard — 91 cm. stać się dla nas niebezpieczne. - Musimy wykończyć tego dżentelmena, nim zajmiemy się drugim, to znaczy Josem - zawołał Tim. - Jeżeli bowiem wąż ożyje, to wszystkich nas połknie jak pigułki. - Wydaje mi się, Timie, że ciosy, jakie mu zadałeś, trochę nadwerężyły jego zdolności trawienia - zauważyłem. - Ho, ho, ale będę spokojniejszy, jeśli go uderzę jeszcze raz - wykrzyknął mój towarzysz, odcinając łeb węża jednym ciosem. - No, teraz to już koniec! - zawołał, unosząc triumfalnie łeb potwora do góry. Gdy zmierzyliśmy anakondę, okazało się, że ma pełne trzydzieści stóp długości, a gdy Tim rozciął siekierą cielsko węża, znalazł w nim małego jelenia i trzy paki*; wszystkie były większe od zająca i wyglądały jak żywe, co świadczyło, że potwór niedawno je połknął. Anakonda robiła okropne wrażenie - tułów jej, w środku rozdęty, zwężał się gwałtownie ku ogonowi. Wąż wypełzł prawdopodobnie ze strumienia, będącego dopływem głównej rzeki. Strumień płynął w niewielkiej odległości od miejsca, gdzie został napadnięty Jose. Nie wyobrażałem sobie, że na wyspie Trinidad można znaleźć anakondę takich rozmiarów. Camo zapewniał nas, że nigdy nie widział dusiciela, więc stworzenia te były tu chyba bardzo rzadkie. Zwróciliśmy teraz uwagę na Josego, który jeszcze nie ochłonął z przerażenia. Siedział na ziemi jęcząc i obmacywał swoje obolałe ciało. Postawiliśmy go w końcu na nogi i zaprowadziwszy nad brzeg rzeki, obmyliśmy z krwi węża, która obryzgała mu ciało. - A teraz, Jose, powiedz mi, dokąd szedłeś, gdy napadł cię wąż? - zapytałem, gdy już na tyle ochłonął, że mógł mówić. - Ach, nie pytaj mnie o to, seńor Guy! Wrócę razem z wami i pozostanę wierny do końca życia. Uważałem, że najlepiej będzie nie zadawać mu dalszych pytań, lecz pozostawić to ojcu. Byłem jednak święcie przekonany, że gdyby nie anakonda, nie zobaczylibyśmy go już nigdy więcej. Wszystkie dane świadczyły o tym, że szedł właśnie donieść inkwizycji o miejscu naszej kryjówki. Pomagając mu iść, dotarliśmy wreszcie do naszego leśnego domu w chwili, gdy zapadł już zmrok. Ojciec spojrzał surowo na Josego i zapytał, gdzie był. Nikczemnik upadł na kolana i przyznał się do zamierzonej zdrady, błagając ojca o przebaczenie. Przyrzekał, że pozostanie wierny na zawsze. - Chcę ci uwierzyć raz jeszcze - powiedział ojciec. - Ale nie wolno ci nigdy opuszczać tej kryjówki, dopóki tu jesteśmy. Jose nie odpowiedział; usiadłszy na ziemi, jęczał z bólu. Uścisk anakondy był silniejszy, niż początkowo przypuszczaliśmy. - Wielmożny pan może polegać na mnie, że nie spuszczę oka z naszego nowego przyjaciela -powiedział Tim spozierając na Josego. - I pomyśleć, że gdyby się wąż nim nie zajął, sprowadziłby na nas swoich inkwizycyjnych dżentelmenów. Na wszelki wypadek zrobię sobie taką małą pałeczkę, by nie usiłował jeszcze raz się stąd wydostać. Musiałaby bowiem jego główka z nią się zapoznać, a to nie wyszłoby jej na zdrowie. Po odkryciu zamierzonej zdrady przez naszego służącego sprawa ucieczki z wyspy stała się dla nas jeszcze bardziej paląca niż przedtem. Oczekiwaliśmy z niepokojem powrotu wuja i Artura, mając nadzieję, że udało im się znaleźć upragnioną łódź. *Paka.— gryzoń wielkości zająca. ROZDZIAŁ IV Powrót wuja Pawła - Nasza łódź - Sztorm - Zapasy żywności za burtą - Śmierć Josego -Pogrzeb na morzu - Nasze cierpienia - Żagiel na horyzoncie – Rozczarowanie -Połów ryb Minął jeszcze jeden dzień. Ogarniał nas coraz większy niepokój o wuja i kuzyna. Czasami ojciec mówił, że lepiej wrócić na plantację i tam odważnie spojrzeć niebezpieczeństwu w oczy. Innym razem gotów był jak najprędzej wsiąść na statek i odjechać daleko od wyspy. Często mówił, że szczęście opuściło go już bezpowrotnie. Wydawało nam się, że ojciec pragnie tylko śmierci jako wybawienia od wszelkich strapień. Bardzo boleśnie odczuł zgon mamy, to nieszczęście całkowicie go pognębiło. Ale to nie wszystko: ojciec najwyraźniej czuł się winowajcą. Jakże mogło być inaczej, skoro wiedział, że własnym postępowaniem doprowadził do naszej obecnej, rozpaczliwej sytuacji. Jeśli o nas idzie - nie pozwalaliśmy sobie w ogóle na lamenty; Marina starała się z całych sił uspokoić i pocieszyć ojca. Tłumaczyła mu, że powinien wierzyć, iż wszystko jeszcze dobrze się ułoży. Chociaż ani ja, ani Marina nie potrafiliśmy ojca pocieszyć, robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby go powstrzymać od powrotu na plantację. Kilkakrotnie w ciągu dnia schodziłem na piaszczystą plażę, nie zauważyłem jednak ani łodzi, ani nawet żagla na horyzoncie. Tim nie chciał opuszczać swojego posterunku w obozie; zrezygnował nawet z polowania na ptaki, byleby tylko nie spuszczać oka z Josego. Nie ulegało wątpliwości, że Jose gotów był uciec, gdyby tylko nadarzyła się sposobność. - Gdy znajdziemy się wreszcie na pełnym morzu, może sobie gałgan odejść i donosić, o czym tylko zechce - mówił Tim, - Chociaż szkoda, że pokazaliśmy mu naszą przytulną kryjówkę. Mogą się znaleźć inni uczciwi ludzie, którym mogłaby się bardzo przydać. Dlatego wolałbym wziąć go raczej z sobą, skoro nie można się go pozbyć zakończył Tim. Była już głęboka noc. Jak zwykle zamknęliśmy się wieczorem w naszej kryjówce, maskując dokładnie wejście. Marina ułożyła się do snu w swojej chatce, ojciec poszedł do szałasu, który dla niego zbudowaliśmy; Jose spał albo też udawał, że śpi, a Tim przysiadł koło mnie, gdyż tej nocy ja pełniłem wartę. Wtem usłyszeliśmy niewyraźny szelest, tak jakby ktoś zbliżał się do polany. Ogień palił się jasno; w jego blasku byliśmy widoczni dla każdego, kto szedł ścieżką prowadzącą do naszego obozu. Mój niepokój zniknął jednak natychmiast, gdy usłyszałem głos wuja Pawła. Wkrótce wyłonił się z mroku, a za nim Artur i Camo. - Ani chwili nie mamy do stracenia - powiedział. - Zdobyliśmy łódź. Choć nie jest tak wielka, jak 'byśmy chcieli, myślę jednak, że wszyscy się w niej zmieścimy. Przyholowaliśmy ją do ujścia rzeki. Jest ukryta w bezpiecznym miejscu. Mamy tam także kilka beczek wody i tyle żywności, ile tylko udało się zdobyć. Musimy załadować się natychmiast, aby nim nastanie dzień, znaleźć się jak najdalej od brzegu. Ojciec spał bardzo czujnie, obudził go więc głos wuja. Niezmiernie się ucieszył z pomyślnych wiadomości. - Jestem całkowicie przygotowany do wyprawy i odetchnę z ulgą, gdy opuszczę tę nieszczęsną ziemię - wyszeptał. Obudziłem Marinę. W minutę była również gotowa do drogi. Wzięliśmy się natychmiast do pakowania żywności, już przedtem przezornie zgromadzonej. Obładowaliśmy się ponad siły. Jeden z najcięższych worów wziął Jose. - Zostaniesz z nami - powiedział mu ojciec. - Zgodzisz się na to chętnie, jeżeli naprawdę masz dla mnie szacunek, o jakim mnie zapewniałeś. Skoro tylko dojdą nas pomyślne wiadomości z wyspy, będziesz mógł wrócić, jeśli zechcesz. Moim największym pragnieniem jest służyć panu, seńor - odpowiedział Jose. - Gdyby nie seńor Guy i Tim, byłbym zginął uduszony przez strasznego węża. Wdzięczny im jestem za ocalenie mi życia. Niech sobie mówi, co chce, i tak będę miał na niego oko - szepnął mi Tim do ucha. -Jeżeli spróbuje dać drapaka, pokażę mu zaraz, że moje nogi nie gorsze od jego. Uwinęliśmy się szybko. Wygasiwszy dokładnie ogień, aby nie spowodować pożaru lasu, opuściliśmy gościnną wyspę. Camo prowadził, Artur towarzyszył Marinie, a ojciec, Tim i ja zamykaliśmy pochód. - Zaczekajcie chwilę - rzekł Camo, gdy uszliśmy już kawałek drogi. - Zamaskuję wejście, aby nikt obcy nie mógł tu trafić. Położywszy swój bagaż na ziemi, zaczął przyginać do siebie gałęzie niskich drzew, wśród których torowaliśmy sobie drogę. To samo zwykle robiliśmy, wychodząc z kryjówki. Wędrowaliśmy w milczeniu przez las aż do morza. Idąc dalej wzdłuż brzegu przebyliśmy prawie milę i dotarliśmy w końcu do małej przystani, utworzonej przez zalew u ujścia rzeki. Tu odnaleźliśmy łódź. Pilnowało jej dwu tubylców. Wydawało nam się, że jest rzeczywiście zbyt mała, by ryzykować na niej długą podróż, jaka nas czekała. Nie mieliśmy jednak wyboru. Na szczęście okazało -się, że może pomieścić nas wszystkich. Jedynym człowiekiem wśród nas, obeznanym z morzem, był wuj, ponieważ młodość spędził jako marynarz. Dla ścisłości muszę dodać, że zarówno mój kuzyn, jak i ja, a nawet Tim i Jose umieli wiosłować. Dlatego można było mieć nadzieją, że jeżeli tylko pogoda dopisze, będziemy sobie nieźle radzić w czasie morskiej podróży. Camo i dwaj tubylcy towarzyszyliby nam chętnie w wyprawie, ale ojciec i wuj uzgodnili, że lepiej będzie, gdy zostaną. Nie było powodu obawiać się, że mogą trafić do więzienia; powinni tylko pozostać jakiś czas w ukryciu. Pomogli nam jeszcze przy załadunku, a potem żegnając się z nami mieli, poczciwcy, łzy w oczach. Ujęliśmy wreszcie wiosła w dłonie i wuj Paweł dał znak, że czas odbijać od brzegu. Zaczęliśmy wiosłować w dół rzeki. Podniosła się lekka bryza, wiejąca od brzegu, tak że woda u ujścia rzeki połyskiwała gładką taflą. Wiosłując z zapałem, posuwaliśmy się ku morzu, a gdy daleko za nami został brzeg, odetchnęliśmy z ulgą po raz pierwszy od wielu dni. Wyrwaliśmy się ze szponów inkwizycji, a nie zastanawialiśmy się nad niebezpieczeństwami, które mogą nas spotkać. Odpłynąwszy od brzegu poczuliśmy, że wiatr się wzmaga. Na komendę wuja Pawła podnieśliśmy maszt i rozpięliśmy żagiel. Od tej chwili sunęliśmy po wodzie znacznie szybciej niż poprzednio, gdy posługiwaliśmy się wiosłami. Zapowiadała się ładna pogoda i wuj dodawał nam otuchy - mówił, że najprawdopodobniej przed południem powinniśmy napotkać jakiś statek. Gdybyśmy jednak na niego nie natrafili, proponował wziąć kurs na Tobago. Łódź była po brzegi wyładowana zapasami żywności i słodką wodą, toteż zostało niewiele miejsca, by się położyć. W tylnej części łodzi urządziliśmy tylko dla Mariny małą kabinę z zapasowego żagla. Obowiązek sterowania łodzią przypadł przede wszystkim wujowi Pawłowi, gdyż i Arturowi, i mnie brakowało wprawy w sterowaniu, a Tim i Jose nie mieli w ogóle o tym najmniejszego pojęcia. W tych warunkach wuj nie chciał nikomu powierzyć steru. Ciągle sunęliśmy naprzód. Brzegi wyspy ledwie już były widoczne, a pogoda od chwili opuszczenia brzegu - zdecydowanie dobra. Ale przed świtem zauważyliśmy, że zaczyna się ściemniać. O świcie słońce wyłaniające się zza oceanu podobne było do olbrzymiej, ognistej kuli i rozsiewało po niebie czerwone promienie, które barwiły groźnym 'blaskiem brzegi skłębionych, gwałtownie przygnanych chmur. Wiatr stał się kapryśny; zaczął wiać od zachodu, ale gdy tylko wuj Paweł skierował dziób łodzi ku północy, nagle zmienił się i ciął z niesłychaną siłą właśnie z przeciwnej strony. Musieliśmy więc na komendę wuja ściągnąć żagiel do połowy, ale mimo to łódź nie mogła utrzymać równowagi. Na próżno usiłowaliśmy przeciwstawić się chłoszczącym ciosom wiatru. - Nie posuwamy się ani o cal 'W kierunku, w którym chcieliśmy płynąć - stwierdził w końcu wuj Paweł. - Musimy albo wydostać się poza zasięg burzy, albo dobić do 'brzegu, który opuściliśmy, i próbować wpłynąć do jakiejś rzeki lub przystani, gdzie można by znaleźć schronienie, dopóki nie minie sztorm. Ojciec niechętnie myślał o powrocie na wyspę. Obawiał się, że wydamy się podejrzani władzom, gdziekolwiek uda się nam wylądować, i że władze te mogą nas wydać w ręce prześladowców. Sterowaliśmy więc teraz na południe, w kierunku przeciwnym, niż chcieliśmy płynąć. Morze było wzburzone, wiatr stawał się coraz gwałtowniejszy. Im bardziej kołysało się morze, tym czujniej trzeba było pilnować żagla, aby uniknąć wywrócenia łodzi przez wielkie fale, przelewające się przez rufę. Biedny wuj Paweł czuwał nad sterem już od kilku godzin, ponieważ bał się go powierzyć komukolwiek z nas. Wiatr ciągle się wzmagał i nagły podmuch, silniejszy niż dotychczasowe, uderzył w żagiel. W oka mgnieniu zarówno maszt, jak i żagiel frunęły za burtę i zanim zdążyliśmy je pochwycić - przepadły w falach 'bez śladu. W tej sytuacji wuj Paweł kazał nam wziąć się do wioseł i pracować z całych sił, ale mimo to fale, które zalewały łódź, porwały wszystkie beczki z wodą i większą część zapasów żywności. W czasie gdy Artur i Tim wiosłowali, ojciec, Jose i ja, wspomagani przez Marinę, zabraliśmy się do czerpania i wylewania wody z łodzi; wymagało to wielkiego wysiłku, by nie dopuścić do zupełnego zalania jej przez fale. Nasze położenie było teraz naprawdę krytyczne. Wuj Paweł zachowywał spokój tak jak przedtem, rozkazywał, ale z tonu jego głosu wyczuwałem, że boi się o nasz los. I rzeczywiście, gdyby burza nadal się wzmagała żadna ludzka siła nie zdołałaby nas uratować. Na szczęście, po ostatnim gwałtownym podmuchu wiatr zaczął się uspokajać. Jednak morze w dalszym ciągu było zbyt wzburzone, aby udało się nam obrócić dziób łodzi przeciw falom. Gdy tylko wyczerpaliśmy wodę z łodzi, Jose i ja zabraliśmy się do wioseł. Mimo naszych wysiłków fale co chwila przelewały się przez pokład i trzeba było znów wybierać wodę. Robiliśmy to z zaciekłością, .gdy nagle usłyszeliśmy krzyk wuja Pawła: - Do wioseł! Wiosłujcie co sił, by ratować życie! Nie szczędziliśmy wysiłków, ale mimo to nie zapobiegliśmy nieszczęściu. Ciężka fala, wielka jak góra, przewaliła się przez łódź, unosząc z pokładu niemal połowę pozostałego zapasu żywności. Gdyby w tym momencie wuj Paweł nie przytrzymał Mariny, wydaje mi się, że ją także porwałaby fala, a następna - zmyłaby z pokładu nas wszystkich. Znów wzięliśmy się do wylewania wody, co zajęło nam sporo czasu. Kiedy wreszcie łódź doprowadzona została do porządku i zaczęliśmy szukać wioseł, ogarnęło nas przerażenie: zarówno wiosła Josego, jak i moje zmyła fala. Tak więc zostały tylko dwa i posługując się nimi mieliśmy płynąć naprzód. Prócz nich został nam mały żagiel, którym przykryliśmy kabinę Mariny. Burza szalała jeszcze w ciągu dwu następnych dni i wydawać się może czymś zdumiewającym, że moja mała siostra zdołała to przeżyć. Z zapasów została tylko niewielka beczułka częściowo wypełniona wodą, dwie paczki suszonego mięsa z krowy morskiej i kilka pomarańcz oraz innych owoców, które zresztą były już nadpsute. Wuj Paweł wydzielał porcje z najwyższą rozwagą, dając Marinie więcej niż nam, ale jej o tym nie mówił, obawiając się, że może nie przystać na wyróżnienie. Biedny ojciec leżał na dnie łodzi tak zgnębiony i wyczerpany, że gdybyśmy go nie podtrzymywali na duchu, to by chyba zupełnie się załamał. Jose był w jeszcze gorszym stanie. Nie przyszedł jeszcze do siebie po napaści przez anakondę i gdy zapytałem wuja, czy Jose wróci do zdrowia, wuj potrząsnął przecząco głową. - Z nas wszystkich on pierwszy - szepnął złamanym głosem. Jose jęczał skulony na dnie łodzi. Jego widok wzruszył miłosierne serce Tkną, który wstał ze swego miejsca i przysiadł u jego boku. - Głowa do góry! - rzekł. - Może niedługo spotkamy jakiś statek, a wtedy na pewno znajdzie się dużo pożywienia i szybko przyjdziesz do siebie. - Nie, nie! - jęczał Jose, moja godzina wybiła. Dobrze mi tak, bo chciałem was wydać i liczyłem, że otrzymam za to nagrodę Teraz umieram, wiem o tym. Pragnę wyspowiadać się ze swoich grzechów, aby umrzeć w spokoju, ale nie ma księdza... - Spowiadaj się, mój przyjacielu, Temu, który gotów jest wysłuchać każdego grzesznika czującego skruchę - odrzekł Tim, który podobnie jak większość irlandzkich protestantów znał dobrze zasady wiary katolickiej. - To tylko ważne, czy wszyscy tutaj gotowi są przebaczyć ci krzywdę, jaką chciałeś im wyrządzić. Wiatr ucichł zupełnie, morze stawało się coraz spokojniejsze. Wreszcie zapadła noc. Jose jeszcze oddychał, ale nie odzywał się. Przypuszczam, że zrozumiał, o czym mówiliśmy. Artur i Tim siedzieli przy nim na zmianę, natomiast Marina i ja nie odstępowaliśmy ojca, starając się podtrzymać go na duchu. Całkowicie wyczerpany wuj Paweł zapadał w sen. Słońce właśnie wstawało, gdy Jose wydał ostatnie tchnienie. Ojciec zasnął na chwilę, a gdy się obudził, czuł się bardzo pokrzepiony. Posiliwszy się trochę łykiem wody i pomarańczą, zdołał już usiąść o własnych siłach, co napełniło nas nadzieją, że wyzdrowieje. Nie powiedzieliśmy mu o śmierci Josego, ale wkrótce jego błądzący wzrok spoczął na dnie łodzi. - Doprawdy, miłosierny jest Bóg, że mnie oszczędził. Mogłem podzielić los tego biednego człowieka - powiedział. Czekaliśmy, dopóki wuj Paweł nie obudzi się i nie powie, co zrobić. Zbudziwszy się oświadczył, że należy natychmiast pochować Josego. Usiadłem z Mariną na rufie łodzi, a wuj Paweł i Tim podnieśli ciało Josego do góry, Tim przywiązał mu do nogi kamień, wuj zmówił modlitwę, aby wszystkich Bóg zachował. Potem opuścili ciało ostrożnie ma wodę - zaraz zanurzyło się i zniknęło pod jej powierzchnią. Smutny to był widok i biedna Marina patrzyła na to wszystko z przerażeniem w oczach. Wiele bym dał, by można było oszczędzić jej tego przeżycia. Nasze .zapasy żywności i wody mogły nam wystarczyć zaledwie na kilka dni, a lądu nie było widać. Wuj Paweł obliczył, że powinniśmy znajdować się jakieś piętnaście lub dwadzieścia mil francuskich* na południowy wschód od Przylądka Galeota, najbardziej na południe wysuniętego punktu Trinidadu. Brunatny kolor wody wskazywał również, że płynęliśmy niedaleko ujścia potężnej rzeki Orinoko*. Rozporządzając pełnią sił i mając cztery wiosła, moglibyśmy z czasem dotrzeć 'do brzegu, ale przy naszym osłabieniu, z jedną tylko parą wioseł mieliśmy znikomą szansę dokonania tego. Ciągłe wierzyliśmy, że spotkamy jakiś statek, ale patrząc dookoła na błyszczącą powierzchnię oceanu, nigdzie nie dostrzegaliśmy nawet żagla. Wprawdzie tak długo, dopóki panowała na morzu cisza, nic szczególnego mię mogło się 'wydarzyć, ale nasze szczupłe zapasy żywności mogły wyczerpać się do reszty. — Trzymajcie się, przyjaciele! Nie traćmy nadziei i nie poddawajmy się rozpaczy — rzekł w końcu wuj. Poczuliśmy otuchę w sercu i nawet ojciec poweselał trochę; nie wyglądał już na tak przygnębionego, jak niedawno. Przypuszczam, że uważając siebie za sprawcę naszych nieszczęść, dręczył się tym okropnie. Nikt z nas nie napomknął o tym nigdy ani słowem i staraliśmy się ze wszystkich sił go pocieszyć. Artur próbował przemawiać doń serdecznie, Tim zaczął śpiewać jakąś piosenkę ze swego rodzinnego kraju, której nauczył się w chłopięcych latach. Głos mu się jednak załamał i omal nie wybuchnął łkaniem. Cisza, która •nastąpiła, przyniosła nam wytchnienie, a byliśmy bardzo spragnieni odpoczynku. Następnego ranka głód dawał nam się wszystkim we znaki; najdzielniej trzymał się wuj Paweł. Zabraliśmy się do skromnego śniadania. Składało się z wody i kawałka suszonego mięsa oraz zgniłych owoców. Potem wuj wstał i rozejrzał się uważnie dookoła. *l mila francuska«=3 mile morskie = 5556 m; l mila m o r s k a = 1852 m. *Orinoko - trzecia co do wielkości rzeka w Południowej Ameryce (po Amazonce i Paranie), długości ok. 2370 km Ujście Orinoko rozgałęzia się, tworząc deltę o powierzchni 40 200 km2. Statki morskie mogą płynąć korytem rzeki ok. 1500 km w głąb lądu. - Przypuszczam, że niedługo powieje lekki wiatr - powiedział - trzeba więc zaraz przygotować żagiel. Przykro mi, Marino, że pozbawimy nakrycia twój kącik, ale nie mamy innego wyjścia, jeżeli chcemy, by łódź posuwała się naprzód. Będę szczęśliwa, jeśli żagiel się przyda - rzekła, pomagając w rozplątywaniu węzłów, które zabezpieczały płótno przed zmyciem z pokładu. Żagiel był stary i podarty, ale przy silnym wietrze mógł jeszcze nam służyć. Jedno z wioseł przeznaczyliśmy na maszt, a z drugiego trzeba było zrobić reję. Wuj Paweł ustawił pierwsze wiosło i umocował je silnie kawałkami sznurów, które udało się znaleźć na dnie łodzi; związał je z sobą, aby zrobić linę. - Trudno zachwycać się wyglądem naszego żagla - oświadczył, zakończywszy tę pracą - ale będziemy szczęśliwi, jeżeli pozwoli nam spokojnie dobić do jakiejś przystani dodał jeszcze. Postąpił krok naprzód i znowu usiadł na belce sterowej, kładąc jedną rękę na rumplu*, tak aby nie stracić ani chwili, gdy tylko bryza nas dosięgnie. - Już wiatr się zrywa - zawołał w końcu - wolałbym jednak, by wiał z innej strony. Jeśli będzie tak słaby, jak przypuszczam, to spróbujemy z nim walczyć, by zmienić kierunek. - Mówiąc to wskazał na północny zachód, gdzie cały horyzont opasywała ciemnobłękitna linia, która gwałtownie zbliżała się do nas i z każdą chwilą stawała się szersza. Po chwili powiał łagodny wietrzyk i zmarszczył powierzchnię wody, tworząc drobniutkie fale, które to znikały, to znów pojawiały się, aż wreszcie cała powierzchnia wody sfałdowała się od podmuchów. Nasz trójkątny żagiel wybrzuszył się i łódź posuwała się z szybkością kilku mil na godzinę. Wuj Paweł stał, spoglądając w kierunku, skąd dął wiatr, i nagle zawołał:- Żagiel, żagiel! Płynie z północy, od strony Orinoko albo z jakiegoś portu północnej części kontynentu! Artur i ja spojrzeliśmy, ale oczom naszym ukazała się tylko biała plamka widniejąca tuż nad horyzontem; jedynie wprawne oko marynarza mogło rozpoznać w niej topsel* jakiegoś statku. Staliśmy wpatrzeni w dal, pełni nadziei, że zdołamy przeciąć mu drogę, nim nas minie i popłynie dalej na południe. Jakże uważnie go wypatrywaliśmy! Kierowaliśmy wzrok to na daleki żagiel, to na wuja Pawła, którego twarz zdradzała niepokój. Stopniowo płótno na horyzoncie rosło i wkrótce mogliśmy się przekonać, że był to szkuner płynący pod pełnymi żaglami, szybko prujący wodę. Wkrótce stało się zupełnie oczywiste, że nie uda się nam przeciąć mu drogi i że jedynie możemy liczyć na to, że (ktoś dostrzeże nas z pokładu statku. W końcu, gdy statek znalazł się już niedaleko przed nami, Tim wstał i zaczął wymachiwać rękami, a my wszyscy - krzyczeć ze wszystkich sił. Chcieliśmy wypalić ze strzelby, ale proch zamókł i nic z tego nie wyszło. Szkuner wciąż jeszcze był przed nami. Nikt z pokładu nie rzucił jednak okiem w naszą stronę, gdyż na tle ogromnego oceanu stanowić musieliśmy tylko drobny punkcik. Wszystkie nasze okrzyki i znaki nie zdały się na nic. Wtedy wuj Paweł skierował łódź w innym kierunku, aby tym sposobem zwrócić na nas uwagę, gdyż nie mieliśmy już żadnej nadziei, aby można było dogonić płynący szkuner. - Niech się dzieje wola boska! - zawołał w końcu wuj. - Oddalamy się jednak coraz bardziej od naszego kursu. Musimy mieć nadzieję, że jeszcze jakiś inny statek będzie tędy przepływał i może wtedy dostrzegą nas z pokładu. Jeżeli i to zawiedzie, to przy tak sprzyjającym wietrze możemy dotrzeć do północnej Gujany. Chociaż wuj tak powiedział, nie mogłem powstrzymać się od smutnych przypuszczeń, że przecież nasze zapasy żywności nie wystarczą, aby przez ten okres czasu utrzymać się przy życiu. Jeżeli chodzi o mnie, to czułem taki głód, jak jeszcze nigdy w życiu. Przede wszystkim chciało mi się pić. Obawiam się, że Marina nie mniej cierpiała, choć nie żaliła się wcale. *rumpel – dźwignia do poruszania steru *topsel – górny żagiel Zachowałem jednak ostrożność i nie odezwałem się ani słowem, aby nie wzbudzać popłochu. Napomknąłem szeptem o swych obawach Arturowi, gdy usiedliśmy na wręgach łodzi. - Nie poddaję się rozpaczy - powiedział mi wtedy. - Może być, że wkrótce pojawią się ptaki i będzie można na nie zapolować. Może, w razie ciszy, jakaś latająca ryba spadnie na pokład albo zdołamy złapać co innego. Może uda się nam skręcić ze sznurka wędkę i zrobić jakiś haczyk. - Co za wspaniały pomysł! - zawołałem. - Mam przecież pilniczek przy swoim scyzoryku. Może znajdziemy jakiś gwóźdź, z którego zaraz zrobię haczyk. Wygnę go tak, by miał odpowiedni kształt. Nie tracąc czasu przystąpiliśmy zaraz do realizacji nowego pomysłu. Zaczęły się poszukiwania i, na szczęście, znaleźliśmy długi, cienki gwóźdź z hartowanego żelaza. Nikomu nie powiedziałem, co zamierzam zrobić, ale wziąłem się zaraz do piłowania, aby zrobić zaczepy - najtrudniejszą część haczyka. Artur przypomniał sobie, że ma parę mocnych skarpet i po spruciu górnej części skręcił z nitek długi sznur. Wzięty podwójnie, okazał się wystarczająco mocny, aby wytrzymać nawet znaczny ciężar. Gdy on przygotowywał sznur, ja uporałem się z haczykiem; wędka była gotowa. Nie była tak długa, jak byśmy tego pragnęli, ale wystarczyła na takie zanurzenie, by znęcić nieostrożną rybę. W czasie naszej pracy nad wędką Tim czyścił strzelby; zamki, nie zabezpieczone przed wilgocią, nie nadawały się do użytku, a strzelby były nam przecież tak bardzo potrzebne. Nabiliśmy je na nowo i pod-sypaliśmy świeży proch. Wuj dopiero wtedy zauważył, czym się zajmujemy. - Słusznie - powiedział. - Musimy robić, co się tylko da, żeby ratować życie. Wiatr ucichł znowu i doszliśmy do wniosku, że nadszedł najodpowiedniejszy czas na rozpoczęcie połowu ryb. Musieliśmy poświęcić na ten cel kawałeczek mięsa krowy morskiej, ale wierzyliśmy, że nam się to zwróci z nawiązką. Po osadzeniu przynęty na haczyku i przywiązaniu kawałka ołowiu do wędziska, rzuciliśmy je do wody, holując za rufą. Nigdy chyba żaden rybak nie trzymał wędki w tak napiętym oczekiwaniu i z takim pragnieniem, by ryba chwyciła, jak to czynił teraz Artur. Nie musiał długo czekać. - Wzięła! - wykrzyknął podniecony. - Hura! Jest na haczyku! Ostrożnie wyciągał sznur, a Tim i ja wychyliliśmy się z łodzi, aby pochwycić spodziewaną zdobycz, pełni obawy, że może się urwać w ostatniej chwili. Była to ryba długa prawie na dwie stopy; broniła się, na szczęście, słabo, gdyż w przeciwnym razie zerwałaby haczyk. Od razu chwyciliśmy ją w ręce, a potem szybkim ruchem rzuciliśmy w bezpieczne miejsce na pokładzie. Nikt z nas nie wiedział, jak się ta ryba nazywa, ponieważ jednak była podobna do innych znanych nam ryb, sądziliśmy, że będzie się nadawała do jedzenia. - Gdybyśmy mieli kuchnię, w której można by ją ugotować! - zawołała Marina. - Musimy się obejść bez tego zauważył wuj Paweł i nie będziemy pierwsi, którzy dziękują Bogu, że zdobyli surową rybę na obiad. Jestem przekonany, że ta ryba wtedy uratowała nam życie. Nawet Marina zjadła mały, dobrze zbity kawałek. Dziwne to, ale tylko tę jedyną rybę złowiliśmy, chociaż wędka przez wiele godzin tkwiła w wodzie. Baliśmy się zostawić ją bez opieki, bo. gdyby nikt z nas jej nie trzymał, a złapałaby się jakaś większa ryba, haczyk mógł się urwać. Dlatego też wyciągnęliśmy wędkę na noc z wody. Ponieważ zapanowała cisza, Artur przejął ster, a wuj Paweł położył się, by odpocząć. ROZDZIAŁ V Nareszcie statek! - Uratowani - Uprzejmy kapitan - Wejście do rzeki Orinoko - Huragan - Dwóch ludzi za burtą - Rozbitkowie na drzewie - Niepokojące pytanie - Ciekawa scena - Zdobycie pożywienia - Nasz nowy przyjaciel Quacko Wuj Paweł spał uspokojony obietnicą, że przy najmniejszej zmianie pogody natychmiast go obudzimy. Nadal sprzyjał nam pomyślny wiatr i orientowaliśmy się według gwiazd, że płyniemy we właściwym kierunku. Przez cały czas wytężałem wzrok, uparcie walcząc ze snem. Wiele jednak razy zasypiałem po prostu z otwartymi oczyma i dopiero głos Artura budził mnie z drzemki. Musiało być już około północy, gdy obejrzawszy się za siebie zobaczyłem cień sunący po tafli oceanu. Przetarłem oczy sądząc, że to złudzenie. Ale nie –w niewielkiej odległości rysował się coraz wyraźniej i sunął w naszym kierunku. - Patrz, Arturze, co to może być?! - zawołałem. - Szalupa albo mały szkuner! - wykrzyknął Artur Obudziliśmy zaraz wuja Pawła. - Czy -to może być statek wysłany w pościg za nami? - zapytałem, - Nie ma obawy. Nasi prześladowcy nie przypuszczają, że dotarliśmy tak daleko na południe, nie wiedzą, gdzie nas szukać - odpowiedział wuj. Słowa te jednak nie rozproszyły moich wątpliwości. - Najlepiej będzie zawołać do nich, a wtedy dowiemy się, kim są - zaproponował wuj Paweł, na co my, jak na komendę, chórem wykrzyknęliśmy: - A hoj! Statek, a hoj! Jakiś głos odpowiedział nam po holendersku. Ojciec, znający ten język, zawołał zaraz: - Na miłość boską, zatrzymajcie się i weźcie nas na pokład! - Dobrze - brzmiała odpowiedź - zaraz będziemy przy was. Po kilku minutach podpłynął ku nam maty holenderski kuter handlowy i w chwilę później znaleźliśmy się wszyscy na jego pokładzie. Naszą łódź przycumowano do rufy i podniesiono żagiel. Kapitan kutra, Mynheer Jan van Dunk, przyjął nas bardzo uprzejmie i okazał wiele współczucia dowiedziawszy się o naszych przygodach; zwłaszcza przejęty był losem Mariny. - Mam małą córeczkę, taką właśnie jak ona - powiedział biorąc Marinę w ramiona. - Zaniosę ją do mojej koi, niech się prześpi, nim przygotujemy kolację. Biedactwo, przez tyle dni nic nie jadło! -: Nie jestem głodna - powiedziała Marina - ale bardzo chce mi się spać.- Zaraz damy ci herbaty. Piotrze - zwrócił się do swego porucznika - rozpal ogień pod kuchnią. Tylko śpiesz się, bo wszyscy są głodni. Szyper* wydawał dyspozycje, a my siedzieliśmy dokoła stołu w jego małej kajucie i, jak można sobie wyobrazić, było nam dość ciasno.- Jesteśmy spragnieni przede wszystkim wody, odczuwamy jej brak bardziej niż czegokolwiek - powiedział wuj Paweł. Tak, tak, ale dolejemy do niej trochę holenderskiej wódki. Woda szkodzi wygłodniałym ludziom. Piotr przyniósł szybko wielki dzban wody, ale kapitan nie pozwolił mu napełnić kubków, dopóki nie wlał do każdego trochę schiedamu — holenderskiej , wódki. - Pijcie - powiedział - teraz nie będziecie mieli żadnych dolegliwości. Nigdy nie piłem tak wspaniałego napoju. Pokrzepił nas znakomicie, toteż zabraliśmy się ochoczo do zimnej, solonej wołowiny, kiełbasy i sucharów, którymi częstował nas gościnny kapitan. Gdy zaspokoiliśmy głód, poczuliśmy na nowo pragnienie. Wtedy Piotr przyniósł dzban z gorącą herbatą; pokrzepieni nią, ożywiliśmy się znacznie. Kapitan van Dunk specjalnie dbał o Marinę. Przez cały czas nakładał jej jedzenie i dolewał herbaty, aż mała zapewniła go, że już nie może więcej jeść ani pić. Gdy już pożywiliśmy się należycie, kapitan wraz z porucznikiem przygotowali nam kajutę, byśmy mogli jak najlepiej wypocząć. *szyper – kapitan kutra Ojca umieszczono w koi porucznika, wuj Paweł spał w tyle kajuty, Tim i Artur po drugiej stronie, a ja na stole. Muszę zaznaczyć, że załoga kapitana van Dunka składała się z porucznika Piotra - również Holendra, oraz trzech majtków: Murzyna i dwóch Indian. Byliśmy wszyscy bardzo wyczerpani i szybko zapadliśmy w sen. Spaliśmy kilka godzin. Po przebudzeniu, ma pół jeszcze przytomni, prosiliśmy znów o jedzenie, które szybko nam podano dzięki uczynności porucznika. Ponieważ kabina znajdowała się na pokładzie, a drzwi i wietrzniki były szeroko otwarte, wewnątrz kajuty panował kojący chłód. Po tak długiej podróży w prymitywnej, zatłoczonej łodzi wydawało nam się, że zostaliśmy nagle przeniesieni do wspaniałego pałacu. Kapitan van Dunk zaglądał bardzo często do naszej kajuty. Jego zainteresowanie nami bynajmniej nie słabło; wprost przeciwnie - okazywał wyraźną radość, gdy tylko mógł spełnić nasze życzenia. Pod wieczór Marina przyszła całkowicie do siebie. Chciała podnieść się z koi i wyjść na pokład. Nasz ojciec czuł się również o wiele lepiej. Miał ochotę wstać, ale szyper uważał, że powinien jeszcze odpocząć, dopóki nie wróci w pełni do sił. Zarówno ojciec, jak i wuj Paweł byli do tego stopnia wyczerpani psychicznie i fizycznie, że nie zapytali nawet, jaką trasą płynie statek, a kapitan z kolei nie zapytał nas o cel naszej podróży. Kapitan van Dunk wyglądał tak, jak właśnie wyobrażałem sobie typowego holenderskiego kapitana. Był niski i gruby, lubił sobie wypić kieliszeczek wódki, a szczególnym sentymentem darzył swoją fajkę. Okazał się człowiekiem serdecznym i dobrodusznym w najwyższym stopniu. Najwyraźniej cieszył się, że właśnie on uratował nam życie. Porucznik Piotr różnił się od niego całkowicie wyglądem zewnętrznym: wysoki i chudy, miał melancholijny wyraz twarzy, co było sprzeczne z jego pogodnym usposobieniem, gdyż był równie wesoły i serdeczny, jak kapitan. Artur, Tim i ja wyszliśmy na chwilę na pokład i stwierdziliśmy, że kuter posuwa się ze znaczną szybkością. Nie mogę powiedzieć, że odbyliśmy przechadzkę po pokładzie - był bowiem tak mały, że mogliśmy jedynie przejść się po nim robiąc trzy kroki naprzód i trzy kroki w tył. Wkrótce wróciliśmy do kajuty na kolację, którą przygotowywał pod kierunkiem Piotra czarny Sambo, wysilając cały swój kunszt kucharski. Nie były to jakieś wyszukane potrawy, ale .smakowały nam jak wytworne dania na najwspanialszym bankiecie. Odczuwaliśmy jeszcze zmęczenie po nieprzespanych nocach w łodzi, więc .znów położyliśmy się w małej kabince, aby odpocząć. Uprzejmy kapitan i porucznik dla naszej wygody odmawiali ciągle powrotu do własnych koi. Następnego dnia wyszedłszy na pokład stwierdziłem, że w powietrzu panuje całkowita cisza. Po śniadaniu wyciągnięto wiosła; żaden z nas nie chciał uchodzić za próżniaka, więc zabraliśmy się do wiosłowania. Powinienem wcześniej już wyjaśnić, 'że macierzystym portem naszego statku 'był Stabroek, ówczesne osiedle holenderskie w Gujanie. Po odbyciu rejsu do wyspy Trinidad, kuter płynął w górę rzeki Orinoko. Miano tam dokonać wymiany handlowej z tubylcami. Dowiedziawszy się o tym, ojciec i wuj Paweł prosili, by zawieziono nas do Stabroeku. - Obawiam się - powiedział wuj - że z naszego powodu musielibyście zbytnio zboczyć z kursu, będąc zaś z wami tutaj, zjadamy wasze zapasy żywności i zajmujemy wasze kajuty.-Ależ nie, moi przyjaciele - odparł zacny kapitan - bardzo mi przyjemnie, iż jesteście z nami, a Marina zawojowała mnie zupełnie. Tak więc, jeśli tylko macie ochotę pozostać, to popłyniemy razem w górę rzeki, co potrwa tydzień lub dwa, a po dokonaniu kilku 'transakcji z krajowcami zawiozę was do Staforoeku lub gdziekolwiek indzie, zgodnie z waszym życzeniem. Nie przewiduję również żadnych trudności w zaopatrzeniu w żywność i wodę. Został mi nawet niemały zapas schiedamu. Tak więc, przyjaciele, nie zginiemy z głodu. Ojciec i wuj woleliby od razu wysiąść na ląd, nie mogli jednak wymagać od kapitana, by zmienił kurs. Bez sprzeciwu zgodzili się więc na 'dalszą podróż. Na oceanie od dłuższego czasu panowała cisza. Wiosłowaliśmy wytrwale, gdy wtem spostrzegłem, że Piotr, nasz porucznik, bacznie obserwuje horyzont. Wdrapał się -na fokmaszt* i zawołał: - Ląd! Zaraz będziemy przy ujściu rzeki. - Dziwny to ląd, słowo daję - odezwał się Tim. - Ja widzę tylko rząd krzaków kołyszących się nad powierzchnią morza. - Gdy podpłyniemy bliżej, okaże się, że są to potężne drzewa - zauważył Piotr. Wszyscy wzięli się raźno do wioseł. Kuter płynął z szybkością trzech lub czterech mil na godzinę. Silny prąd wody przy ujściu rzeki uniemożliwiał nam wejście, ale na szczęście podniósł się lekki wiatr. Natychmiast rozwinęliśmy żagiel i wreszcie znaleźliśmy się u jednego licznych ujść potężnej rzeki Orinoko, wśród wysp pokrytych lasem drzew melonowych. Najbardziej jednak malownicza i imponująca była szerokość rzeki. Posuwając się naprzód dostrzegliśmy w południowej stronie słabe zarysy wysokich gór. Ani jeden żagiel nie zamajaczył na tej ogromnej przestrzeni. Gdzieniegdzie tylko widzieliśmy w pobliżu brzegów pokrytych dziewiczym lasem czółna tubylców, żadne z nich jednak do nas się nie zbliżyło. Kapitan nie zamierzał pozostawać długo u ujścia rzeki. Chciał tu tylko zaopatrzyć się w żywność, a potem miał popłynąć paręset mil w górę rzeki, gdzie mieszkali ludzie, z którymi prowadził handel. Trzeba było sterować z wielką uwagą, by nie wpaść na liczne mielizny i piaszczyste progi, które bardzo przeszkadzały w rejsie. Ciemności zmusiły nas w końcu do zwinięcia żagla, zbyt niebezpieczna jest bowiem jazda bez pilota, znającego dokładnie dostępne dla żeglugi przejścia. W nocy obudziły mnie odgłosy szybkich kroków. Wybiegłem na pokład, zobaczyłem kapitana i porucznika przypatrujących się z niepokojem linie kotwicznej. - Co się stało? - zapytałem. - Jak dotąd, nic - brzmiała odpowiedź - ale będziemy mogli powiedzieć, że mamy szczęście, jeżeli kotwica wytrzyma i prąd nie zniesie nas w dół rzeki. Od chwili gdy wpłynęliśmy na Orinoko, rzeka bardzo przybrała, wyczuwa się silny prąd od strony lądu. Na szczęście, kotwica wytrzymała. Kapitan i porucznik czuwali przez całą noc, trzymając w pogotowiu drugą kotwicę. Ja nie miałem najmniejszej ochoty wracać do kabiny, nie chciałem zresztą budzić swoich towarzyszy. Następnego ranka zerwał się silny wiatr, mogliśmy więc podnieść -kotwicę i rozwinąwszy żagiel popłynąć przeciw prądowi w górę rzeki. Gdy mijaliśmy jedną z wysp, zbliżyło się do nas na czółnach kilku 'krajowców sprzedających żywność. Nabyliśmy ją chętnie. Wśród innych zapasów kupiliśmy kilka żółwi lądowych, które po ugotowaniu smakowały wyśmienicie. Zaopatrzyliśmy się również w bardzo dobre śliwki, które rosły dziko w lesie nad brzegami rzeki. Można powiedzieć, że powodziło nam się doskonale, toteż humory się poprawiły i z nadzieją zaczęliśmy patrzeć w przyszłość. Ojciec nawet mówił, że byłby gotów powrócić na Trinidad, gdyby tylko zniesiono inkwizycję. Ludzie tego kraju nienawidzili jej powszechnie, a zwłaszcza nowi osiedleńcy, którzy przyzwyczaili się żyć w krajach szanujących wolność sumienia i wyznania. Jeszcze pełny tydzień trwała nasza podróż w górę rzeki. Wiatr na szczęście nam sprzyjał, gdyż inaczej nie posunęlibyśmy się ani trochę. Poziom wody na rzece .znacznie się podniósł, co łatwo można było stwierdzić obserwując brzegi: w niektórych miejscach dżungla jakby wyrastała z wody. Miało to dla nas swoje dobre strony, gdyż mogliśmy, nie lawirując, płynąć prosto przed siebie. Teraz nie przerażały nas mielizny i piaszczyste progi, podczas gdy w normalnych warunkach były bardzo niebezpieczne: musielibyśmy sterować kutrem od jednego brzegu do drugiego, aby ominąć przeszkody. Jak dotąd, pogoda była bardzo ładna. Ale -u schyłku pewnej nocy, w kilka godzin po zakotwiczeniu kutra wiatr się wzmógł, *fokmaszt – pierwszy maszt na kutrze a ciemne chmury zaczęły się gromadzić na niebie. Zagrzmiało i jasna błyskawica rozdarła niebo. Ktoś krzyknął - Kotwica puściła! Natychmiast wciągnięto żagiel i w ten sposób uniknęliśmy katastrofy. Wielka rzeka, dotychczas tak cicha, rozhulała się na dobre, olbrzymie fale rzucały małym kutrem raz w górę, raz w dół. Wydawało się, że jesteśmy pośrodku wzburzonego oceanu. Nie było mowy o rzuceniu kotwicy, przy brzegu nie zauważyliśmy żadnej przystani, w której można by się schronić. Drzewa gięły się od silnych podmuchów wichru. Jedynym dla nas ratunkiem było utrzymanie się na środku rzeki. Nasz dzielny kapitan czuwał przy kole sterowym i robił, co .mógł, by podtrzymać nas na duchu. Zapewnił, że jego kuter przetrwał jeszcze cięższe nawałnice. Tymczasem fale przewalały się nad pokładem, a maszty i takielunek* trzeszczały pod wściekłymi uderzeniami wichury. W tym miejscu było niebezpiecznie, ale groziłoby nam jeszcze większe niebezpieczeństwo, gdybyśmy się znaleźli w pobliżu zatopionej dżungli; prąd wody podmywał korzenie potężnych drzew, które przewracały się i waliły do rzeki. Gdyby jedno z nich uderzyło w nasz statek, zmiażdżony poszedłby na dno. Marina zachowywała się jak bohaterka. Chociaż sytuacja była tragiczna, moja mała siostra potrafiła zachować odwagę i podtrzymać na duchu wszystkich znajdujących się na pokładzie. Z godziny na godzinę mały stateczek walczył z żywiołem, aż w końcu gwałtowny podmuch wiatru, silniejszy niż poprzednie, uderzył w burtę i wywrócił kuter na bok. Wydawało się, że już się nie podniesie. Żagiel podarty został na strzępy, a fale porwały ster. Nawałnica pędziła teraz kuter na północ, w poprzek rzeki, prosto na zatopiony las, gdzie fale przelewały się między zwalonymi drzewami. Ciężka fala, załamując się, napełniła naszą łódź, przymocowaną do rufy kutra. Dla własnego bezpieczeństwa musieliśmy odciąć linę. Nagle przed nami wyrosło z wody wielkie drzewo o rozłożystych gałęziach. Statek uderzył w nie gwałtownie; złamał się grotmaszt* i woda natychmiast go poniosła. Przewracając się, wyłamał wielką dziurę. w dziobie kutra. Sytuacja wydawała się beznadziejna, nieuchronnie groziła nam katastrofa.: W każdej chwili któreś z drzew, pochylających się nad naszymi głowami, podmyte rwącym nurtem, mogło przewrócić się i zatopić kuter. Znów zadął wiatr i statek zaczął dryfować wzdłuż brzegu porosłego dżunglą. Usiłowaliśmy zarzucić cumę* dookoła jakiegoś pnia, ale to nam się nie udało. Piotr i jeszcze ktoś z załogi ponowili wysiłki - niestety, znaleźli się za burtą. Usłyszeliśmy krzyki, lecz nie mogliśmy przyjść im z pomocą. W ciemności straciliśmy obydwu szybko z oczu. Wciąż pchało nas naprzód. Woda coraz gwałtowniej wdzierała się na statek, w każdej chwili mógł pójść na dno. Wszelkie próby uratowania go były daremne. Liczyliśmy jedynie, że jeśli kuter zaczepi o jakieś drzewo, uratujemy się przynajmniej na krótki czas, wdrapując się na jego gałęzie. Szum fal, wycie wichru, plusk wody, trzask łamanych drzew - wszystko to zlewało się w jeden przerażający ryk nawałnicy, zagłuszający nasze głosy. Wuj Paweł krzyczał: - Nie traćcie nadziei! Ja zajmę się Mariną, wy pamiętajcie o sobie! Cokolwiek się stanie, nie traćcie przytomności umysłu! Nagle z ogromną siłą rzuciło kutrem o pień olbrzymiego drzewa, które wystawało ze spienionych fal, tworząc jakby zieloną wyspę. Woda zaczęła gwałtownie wdzierać się na statek. Poczuliśmy, że tonie. Wuj Paweł chwycił Marinę w ramiona i skoczył na najbliższą gałąź. Artur, złapawszy minie za rękę, poszedł w jego ślady. - Guy, pomogę ci, musisz się ratować! - zawołał, ciągnąc mnie za sobą. Nie zauważyłem w tym momencie ojca. Znajdował się na rufie; liczyłem, że Tim zrobi wszystko, by go uratować. Wuj Paweł skoczył zręcznie, jak prawdziwy marynarz. Czepiając się zwieszających się lian, piął się wyżej. Artur i ja znaleźliśmy się, nie wiedząc *Takielunek - olinowanie. *Grotmaszt - maszt główny. *Cuma - lina służąca do umocowania statku przy brzegu. właściwie, w jaki sposób, po drugiej stronie olbrzymiego pnia i bez namysłu zaczęliśmy wspinać się na drzewo. Zobaczyłem tam dwu innych towarzyszy niedoli. Wtem podniósł się głośny krzyk. Z bezpiecznego miejsca spojrzałem w dół i ogarnęło mnie przerażenie ze statku nie pozostało ani śladu. Na próżno wołałem ojca - nie było żadnej odpowiedzi. Dostrzegłem teraz murzyna Sambo, który przylgnął do górnych gałęzi, a niżej Indianina Kallolo, utrzymującego się na powierzchni wody, z której dopiero co się wynurzył. W tym właśnie momencie podniósł się krzyk: - Ratunku! Ratunku! Tonę! Po głosie poznałem Tima. Już Artur i ja zaczęliśmy zsuwać się z drzewa, chcąc przyjść mu z pomocą, ale uprzedził nas Indianin. Wyciągnąwszy ramię, chwycił wynurzającego się Tima za rękę i pomógł mu wyjść z wody. Zsunęliśmy się po drzewie na dół, aby pomóc Kallolo, i wkrótce wciągnęliśmy Tima do góry na gałąź. Tim dopiero teraz zauważył brak mojego ojca. - Ojej, co się stało z panem?! - wykrzyknął. - Czy nie zatonął? Co się z nami stanie?! Nikt nie potrafił odpowiedzieć na te pytania. Mój ojciec i dzielny kapitan zniknęli wraz ze statkiem, który - czego najbardziej się teraz obawialiśmy - według wszelkiego prawdopodobieństwa poszedł na dno. Tim pamiętał tylko, że nagle został zmieciony z pokładu i gdy znalazł się w wodzie, walczył z falą, by nie utonąć. Prawdopodobnie zmiotła go zwisająca gałąź, gdy statek pod nią przepływał. Obawa, że jego pan mógł zginąć, nie pozwalała Timowi cieszyć się z własnego ocalenia. Spieniony nurt wody podmywał drzewo, na którym siedzieliśmy. Ciężkie bałwany raz po raz uderzały o pień. Nie wiadomo było, jak długo potrafi ono oprzeć się rzece, W każdej chwili mogło zwalić się w wodę. Uwagę naszą przyciągnął teraz wuj Paweł i Marina. Obydwoje znaleźli się jakby w sieci z lian, zawieszonej kilka stóp nad falami, które, zdawało się, usiłowały wedrzeć się do nich. Należało natychmiast im pomóc i umieścić dziewczynkę, w bezpiecznym miejscu. Wstawał właśnie dzień i blask świtu odsłonił naszym oczom niesamowity i przerażający obraz. Z jednej strony szeroka rzeka, wzburzona olbrzymimi falami, które pieniły się i przewalały, a z drugiej - bezkresna dżungla, jak okiem sięgnąć zalana mętną wodą, a w niej poplątane, połamane gałęzie, wyrwane krzewy, sterty liści, owoców, zmiecionych przez szalejący wiatr. Nie mieliśmy jednak czasu na oglądanie tego niesamowitego widoku. Arturowi udało się dostać na gałąź zwisającą tuż nad głową wuja Pawła i Mariny. Teraz wuj miał wdrapać się wyżej, Artur zaś próbował podciągnąć do góry Marinę. Nie było to jednak łatwe. W końcu, z moją pomocą i dzięki zręczności Mariny udało się Arturowi umieścić ją na wyższej gałęzi, tej samej, na której znajdowaliśmy się poprzednio. Wuj Paweł wdrapał się za nami. Byliśmy teraz razem. Nie wiedzieliśmy, co nas jeszcze czeka: czy woda podniesie się wyżej i jak długo będzie trwała powódź. Jednego 'byliśmy pewni - że nie był to biblijny potop i że nie zatopi ziemi zupełnie. - Gdzie jest tatuś? Co się z nim stało?! - zawołała Marina rozglądając się dokoła, nie dostrzegając go pośród nas. - Z pewnością ciągle jeszcze znajduje się na pokładzie statku - odpowiedział wuj Paweł, nie chcąc jej przerazić. - Gdyby kuter poszedł na dno, zauważylibyśmy maszty sterczące mad wodą. Prawdopodobnie kuter popłynął dalej i może znajduje się teraz w niewielkiej od nas odległości. Nie trzeba jednak rozpaczać, choć muszę przyznać, że nasze położenie jest bardzo ciężkie. - Ja też myślę, że pan zdołał się uratować - powiedział Tim. - Znajdował się na drugim końcu statku, gdy wielka gałąź zrzuciła mnie z pokładu. Zarówno on, jak i kapitan mogą być teraz w lepszej sytuacji niż my. Jeżeli bowiem statek wpłynął między zatopione drzewa, mogły go one zatrzymać. Mają też jedzenie, które jest znacznie więcej warte niż to wszystko, co my tutaj możemy znaleźć wśród tych olbrzymich drzew. Nie ma powodu do narzekania. Powinniśmy być wdzięczni, że dały nam one teraz schronienie. Wydawało się, że biedna Marina trochę się uspokoiła. W każdym razie nie zadawała więcej pytań, lecz usiadła na tej samej gałęzi, na której znajdowaliśmy się, i spoglądała w dół na wzburzoną wodę. Rozmawialiśmy właśnie, co przede wszystkim należy zrobić, gdy doszedł nas głośny jazgot, rozlegający się tuż nad naszymi głowami. Kierując wzrok do góry, zobaczyliśmy kilka małp, które zeszły z najwyższych gałęzi i przypatrywały się nam uważnie. Niektóre obserwowały nas z uwagą, inne huśtały się na lianach i zupełnie ignorowały naszą obecność. Ponieważ siedzieliśmy spokojnie - zostały na swoich miejscach. Zwłaszcza jedna z nich, wielka, o długim ogonie i olbrzymich wąsach, była nadzwyczaj odważna; przebiegła po 'gałęzi i usiadła naprzeciwko Indianina Kallolo w odległości najwyżej dwunastu jardów. Najwyraźniej wcale się go nie bała. Kallolo zaczął do niej mówić w swoim narzeczu, a gdy przerwał, małpa coś zaskrzeczała w odpowiedzi. - Ona mnie już znać - powiedział Kallolo. - My już być wielcy przyjaciele. Quaoko! Quacko! -. Chodź tutaj, dobry Quacko. Powiedz mi, gdzie byłeś od czasu, gdy uciekłeś od swego starego pana? - Quacko! Quacko! - odpowiedziała małpa, naśladując głos Indianina. Kallolo zaczął -posuwać się wzdłuż gałęzi. Małpa zamiast cofać się, podchodziła coraz bliżej. W pewnej chwili Kallolo zatrzymał się, przemawiając wciąż do niej łagodnym tonem, a po chwili posunął się znów naprzód. Małpa stała jak urzeczona. Nie przypuszczałem, by to stworzenie rzeczywiście rozumiało tubylca i by on rozumiał skrzeczenie małpy. W końcu Kallolo zbliżył się tak, że mógł dosięgnąć Quacko - wtedy wyciągnął spokojnie rękę i zaczął łaskotać małpę po nosie. Potem przysunął się jeszcze bliżej i zaczął głaskać ją po głowie i po grzbiecie. Przez cały czas małpa siedziała zupełnie spokojnie, natomiast jej towarzyszki chodziły to tu, to tam, niektóre huśtały się na lianach. W końcu ujrzeliśmy ze zdumieniem, że Kallolo bierze Quacko na ręce i prędka wraca z nim do nas. Quacko patrzył na nas wszystkich po kolei trochę przerażony, lecz szybko uspokoił się i po kilku minutach czuł się jak u siebie w domu. On był przedtem między białymi ludźmi - powiedział Kallolo, pokazując uszy małpy, w których znajdowały się małe, złote kolczyki. - Zaraz tak pomyślałem, gdy przyszedł po raz pierwszy nam się przypatrzeć. On i ja od dawna wielcy przyjaciele. To właśnie było przyczyną, że w tak niezwykły sposób Kallolo oczarował małpę. Zgodnie z jego oświadczeniem stworzenie czuło się z nami. tak swobodnie, jakbyśmy od dawna byli jego przyjaciółmi. To wydarzenie bardzo nas ubawiło, szybko jednak powróciliśmy do ważniejszych spraw. Należało mianowicie zastanowić się, w jaki sposób zdobyć żywność. Było oczywiste, że małpy muszą tutaj znajdować pożywienie, a przecież to, co umożliwiało im utrzymanie się przy życiu, powinno i nam wystarczyć do przetrwania. Tytko czy znajdziemy odpowiednie ilości żywności, tego nie byliśmy pewni. Kallolo zrozumiał naszą rozmowę. - Nie ma się czego obawiać, mamy tu pełno jedzenia - zauważył. - Chciałbym, żebyś je nam pokazał - powiedział Tim. - Złapiemy inne małpy i zjemy je - odrzekł Kallolo - Zaopiekujcie się Quacko, a ja pójdę poszukać pożywienia. Powiedziawszy to zaczął wspinać się po gałęziach i wkrótce zniknął nam z oczu w gęstym listowiu. Patrząc do góry nie zdołaliśmy z dolnych konarów dojrzeć wierzchołka drzewa. Prawdopodobnie było to drzewo zwane „Jakubowym bobem". Idąc za radą Kallolo, Tim próbował złapać jedną z małp. Niestety, w odróżnieniu od Quacko inne małpy były bardzo ostrożne i zręczne, tak że Timowi nie udało się do nich zbliżyć. Drżałem z obawy, by przy tych zabiegach nie wpadł w wir pieniącej się wody. Silny prąd niechybnie uniósłby go, zanim zdołalibyśmy przyjść mu z pomocą. Wreszcie wuj Paweł zawołał Tima i kazał mu zaprzestać beznadziejnego polowania. Poradził natomiast, abyśmy, zachowując wszelką ostrożność, rozpoczęli poszukiwania żywności na drzewie. Spodziewał się, że może znajdziemy orzechy, owoce, jaja ptasie albo młode ptaki. Wszyscy zaczęliśmy się wspinać na drzewo, tylko wuj Paweł został przy Marinie. Nie posunąłem się daleko, gdy z niewielkiej odległości doszedł mnie jakiś głos, wołający: - Uou! uou! Rozejrzałem się uważnie i spostrzegłem na gałęzi jakiegoś ptaka. Był mniejszy trochę od pospolitego gołębia i różnił się od niego pięknym upierzeniem. Łebek -miał niebieski, szyję i podbrzusze jasnożółte. Na krótkich nóżkach wyglądał jak siedząca na jajach kura. Zobaczył mnie .i nawet się nie poruszył. Bałem się, że gdy podejdę bliżej - na odległość wyciągniętej ręki - po prostu go spłoszę. Dlatego zatrzymałem się, rozmyślając, co należy zrobić. Przyszedł mi do głowy pomysł, żeby uciąć długi, mocny kij, na końcu którego należało zrobić pętlę. Sądziłem, że w ten sposób uda mi się złapać nie tylko jednego ptaka, ale i inne siedzące na drzewie. Natychmiast przystąpiłem do realizacji swojego pomysłu: upatrzyłem niedaleko odpowiednią gałąź, ułamałem i na końcu zrobiłem pętlę ze sznurka, który na szczęście miałem w kieszeni. Tak powstało sidło. Wracając, trzymałem kij przed sobą i pochyliłem się nieco, aby móc zarzucić pętlę na łebek. Poszło lepiej, niż się spodziewałem. Pętla nie od razu zacisnęła się na szyi ptaka. Już chciał pofrunąć, ale było za późno. Gdy szarpnąłem kijem, w powietrze uniosło się pierze. Pochwyciłem ptaka w ręce i myśląc o tym, jak bardzo potrzebne jest nam jego mięso, zacisnąłem pętlę na szyi i z triumfem zsunąłem się niżej. Rozejrzawszy się dookoła, dostrzegłem kilka innych ptaków tego samego gatunku i złapałem jeszcze trzy. Nie usiłowały nawet uciekać, choć przysunąłem się zupełnie blisko. W końcu wróciłem ze swoim łupem na konar, gdzie został wuj Paweł i Marina. Artur i Tim zjawili się mniej więcej w tym samym czasie, pierwszy niósł kilka jajek, a drugi parę ogromnych żab leśnych. - Kiedy człowiek jest głodny, nie może grymasić powiedział Tim. - Wydaje mi się, że chociaż z wyglądu te bestie nie grzeszą pięknością, to jednak mogą z powodzeniem przyczynić się do podtrzymania naszych sił, dopóki nie nadejdą lepsze czasy - dorzucił z westchnieniem. - Oczywiście - odpowiedział wuj. - Jestem przekonany, że drzewa dostarczą nam pod dostatkiem pożywienia, jeżeli tylko będziemy umieli go szukać. Ja osobiście nie jestem zbyt wybredny w jedzeniu. Sambo przyniósł obrzydliwie wyglądającą jaszczurkę, ale zapewniał, że będzie się nadawała do jedzenia. Z pewnym niepokojem oczekiwaliśmy powrotu Kallolo. Jedyną zdobyczą, którą można było zjeść z przyjemnością, bez gotowania, były jaja przyniesione przez Artura, Dlatego też on i wuj przeznaczyli je dla Mariny. Trzeba było ją jednak długo przekonywać, nim zgodziła .się je zjeść. Zapewniliśmy ją, że nie jesteśmy bardzo głodni, a przy większym apetycie z taką samą przyjemnością zjemy jaszczurkę lub żabę. Zaczęliśmy teraz naradzać się nad sposobem rozpalenia ognia, aby można było ugotować nasz mięsny obiad. W rozwidleniu konarów było co prawda na to dość miejsca, ale obawialiśmy się, że ogień mógłby się przenieść dalej i wywołać pożar. Nie potrafiliśmy jednak się przemóc, aby jeść na surowo żaby, jaszczurki czy nawet ptaki, chociaż zdawaliśmy sobie sprawę, że w końcu głód może nas do tego zmusić. Wtem usłyszeliśmy nad sobą głos Kallolo i kierując wzrok do góry, zobaczyliśmy, jak zręcznie opuszcza się z gałęzi na gałąź. - Patrzcie tylko! - wykrzyknął. - Moja wyprawa w niebiosa dała niezłe rezultaty i sięgnął ręką do torby zrobionej z trawy. Torbę tę nosił zawsze przy boku. Wyjął z niej teraz sporo dojrzałych fig, które rozdzielił między nas wszystkich. Najwięcej dostała ich Marina. Jak one nam smakowały! Było to zarówno wyśmienite pożywienie jak i napój. Pokrzepiliśmy się na ciele i na duchu. Pokazałem Kallolo złapane ptaki. Nazwał je boklorami i dodał, że nadają się doskonale do jedzenia. Spodziewał się, że złapiemy jeszcze inne, gdyż przylatują tutaj skuszone dojrzałymi figami. ROZDZIAŁ VI Rozpalenie ogniska – Poranek- Opis „leśnej wyspy" - Napad papug - Leniwiec - Obłaskawienie papugi Tak więc nie obawialiśmy się już śmierci głodowej, nawet gdyby trzeba było tu pozostać przez wiele dni. Nie mogliśmy jednak zapominać o czyhających tu na nas niebezpieczeństwach. Drzewa otaczające nas były wprawdzie ogromne, ale gdyby przyszła następna burza, mogłaby wyrwać je z korzeniami, mogłaby bić w nie pioruny - wtedy wszystkim groziłaby śmierć. Jeżeliby nawet burza nas oszczędziła, kto wie, jak długo czekalibyśmy na opadnięcie wód Orinoko, by można było iść dalej pieszo. Nie wiadomo zresztą, w jakim kierunku. Prawdopodobnie wpadlibyśmy w ręce dzikich - w najlepszym razie groziła więc nam niewola. Wreszcie należało pamiętać o dzikich zwierzętach i jadowitych wężach: potężnym boa lub anakondzie czy jeszcze okropniejszym labarri, czyli „panu krzewów". Jego nazwa przerażała nawet tubylców. Jak dotąd nie wiedzieliśmy nic o losach ojca i odważnego kapitana van Dunka. Wuj starał się ze wszystkich sił podtrzymać nas na duchu. Dawał dobry przykład swoim zachowaniem; był pogodny i pełen wiary w przyszłość. Poprzednio już wspomniałem, że zdobyliśmy pewien zapas żywności, ale nie chcąc jeść żab na surowo, zastanawialiśmy się, jak je ugotować. Kallolo zapewnił nas, że 'bez obawy nożna rozpalić ognisko w rozgałęzieniu drzewa, pilnując tylko, by nie paliło się zbyt długo i by ogień nie przeniósł się na inne gałęzie. Wuj Paweł miał zawsze z sobą malutkie pudełko z hubką i krzesiwem, dzięki czemu mogliśmy od razu skrzesać ogień. 'Nie zwlekając nazbieraliśmy spory zapas suchych gałązek. Kallolo wybrał się znów na polowanie, biorąc z sobą mój kij z pętlą, a nam przypadło w udziale rozpalenie ogniska. Gdy Kallolo wrócił, ognisko paliło się już równym płomieniem. Dzięki jego wyprawie nasze zapasy żywności powiększyły się o kilka ptaków. Zostały szybko oskubane i wypatroszone, po czym zaczęliśmy co rychlej piec je na ogniu. Tim zajmował się oprawianiem żab, a Sambo złapaną przez siebie jaszczurką; obydwaj zapewniali, że ich specjały będą smaczniejsze od ptaków. Nie wiem, jak by wyglądały, gdyby gotowało się je w garnku, ale w tej postaci nie przedstawiały się zachęcająco. Kilka dużych liści posłużyło nam za talerze, a palce zastąpiły noże i widelce. Wszystko smakowało nam nadzwyczajnie. Spróbowałem kawałek udka żaby i okazało się, że gdybym nie wiedział, co jem, nie odróżniłbym mięsa żabiego od delikatnego mięsa młodej kaczki, upieczonej w podobny sposób. Kallolo z ostatniej swojej wyprawy przyniósł jeszcze trochę fig i ofiarował Każdemu z nas po jednej na deser. Tim westchnął, że uczta byłaby dopiero wtedy całkowicie udana, gdyby znalazło się trochę dżinu - „wody życia" - a ewentualnie, skoro tego nam brak, przydałaby się chociaż filiżanka gorącej kawy. Niestety, musieliśmy poprzestać na ugaszeniu pragnienia mętną wodą, otaczającą nas zewsząd, która została przyniesiona na górę w kapeluszach. Dzień minął znacznie szybciej, niż mogłem przypuszczać. Burza całkowicie ucichła, ale woda nie opadła ani trochę - przeciwnie, podniosła się wyżej niż poprzedniej nocy. Wuj Paweł doradził, byśmy poszukali miejsc do spania, na których można by rozłożyć się swobodnie, bez obawy, że się spadnie. Przede wszystkim staraliśmy się znaleźć coś odpowiedniego dla Mariny. W pewnym miejscu zwieszało się mnóstwo lian, tworząc oryginalny hamak. Przynieśliśmy jeszcze więcej pnączy. Wuj Paweł i Artur upletli z nich tak wygodne i bezpieczne posłanie, że Marina nie mogła wypaść w żadnym przypadku. Mnie radzili, bym sobie również przygotował obok podobny hamak. Wuj zrobił sobie posłanie na bardziej oddalonym konarze. Reszta urządziła się, jak mogła: Kallolo, ze swym nowym przyjacielem, Quacko, wdrapał się na jedną z wyższych gałęzi i tam wyciągnął się wygodnie z małpą przy boku. Ufnie przytuliła się do niego; z jej zachowania wynikało, że od dawna przyzwyczajona była do ludzi i jest zadowolona, że znów znajduje się wśród nich. Pierwsza noc w nowym „mieszkaniu" upłynęła w zupełnym spokoju. Wiatr prawie nie poruszał liśćmi. Wszyscy byliśmy zmęczeni fizycznie i psychicznie ostatnimi przeżyciami. Dała się nam też we znaki poprzednio nie przespana noc, dlatego większość z nas zamknęła oczy, gdy tylko znalazła się na swoich posłaniach. Zanim zasnąłem, zdążyłem zauważyć, że Marina zapadła w spokojny sen; sam przeniosłem się również szybko do krainy marzeń. Wydaje mi się, że nigdy nie spałem równie mocno, jak w tym niezwykłym łożu. Prawdopodobnie byłbym spał tak długo, dopóki słońce nie stanęłaby wysoko na niebie, ale gdy tylko pierwsze promienie jutrzenki przedarły się przez grubą warstwę liści, obudził mnie koncert pomieszanych głosów. Paplały i piszczały małpy, rechotały leśne żaby, ćwierkały papużki, a wielkie papugi, przelatując z gałęzi na gałąź, wrzeszczały głośniej niż inne ptaki. Przez; dobrą chwilę leżałem oszołomiony, nie mogąc uprzytomnić sobie, gdzie jestem i skąd pochodzą owe dziwne dźwięki. Próbowałem ponownie zasnąć, ale bezskutecznie. Wreszcie obudziłem się zupełnie. Odruchowo spojrzałem na Marinę: wciąż spała spokojnie, a i reszta towarzyszy, o ile mogłem dostrzec w niezbyt jasnym oświetleniu, nawet nie drgnęła. Wszyscy leżeli w tych samych pozycjach, w jakich zasnęli wieczorem. Stopniowo robiło się coraz widniej. Usiadłem i nieoczekiwanie ujrzałem z pół tuzina szpetnych stworzeń, przeszywających nas wzrokiem. Wiedziałem, że to są małpy. Zeszły z górnych gałęzi, dokąd się schroniły, gdy objęliśmy w posiadanie ich siedzibę. Dwie czy trzy zbliżyły się po chwili do Quacko i prawdopodobnie usiłowały namówić go do powrotu. Odpowiedział gestem, który zdawał się wskazywać, że nie ma najmniejszego zamiaru wracać do dawnego trybu życia, skoro znalazł się znów wśród cywilizowanych ludzi. Jazgot małp obudził jego nowego przyjaciela, Kallolo; zwrócił się on do Quacko w swoim narzeczu, 'które małpa zdawała się rozumieć, bo wkrótce zeszła niżej i wtuliła się w ramiona Kallolo. Promienie wschodzącego słońca, przedzierające się między gałęziami, obudziły resztę naszego towarzystwa; opuściwszy swoje legowisko, każdy przedostał się na główny konar. Wuj Paweł ustalił, że powinniśmy zabrać się do pracy: należało zdobyć pożywienie na śniadanie. Mój pomysł polowania na ptaki został przez wszystkich przyjęty. Artur, Kallolo i Sambo ucięli zaraz kilka gałęzi i na ich końcach zrobili pętle ze sznurka, tak jak na moim kiju. Uzgodniliśmy, że pozwolimy Marinie spać aż do chwili, gdy śniadanie będzie gotowe. Trzeba było coś złowić, a potem upiec. Ponieważ wszyscy byliśmy porządnie głodni, szybko rozeszliśmy się, aby znaleźć żywność na śniadanie. Wdrapałem się tym razem wyżej niż poprzednio i dotarłem do małego drzewa figowego, rosnącego w rozwidleniu potężnych konarów naszego olbrzyma. Siedziało tam kilka ptaków: jedne o czarnym i czerwonym upierzeniu, Inne z jasnoczerwoną szyjką i główką oraz ciemnozielonymi i czarnymi skrzydłami. Zajęte były dziobaniem dojrzałych owoców. Postanowiłem złapać ich teraz więcej, niż udało mi się poprzednio. Podczołgałem się ostrożnie i zabrałem się do dzieła: złapałem po cztery ptaki z każdego gatunku. Kieszenie i czapkę napełniłem po brzegi dojrzałymi figami. Resztę ptaków wystraszyłem głośnym krzykiem, licząc na to, że nie wrócą, zanim nie przyjdę tu po raz drugi. Z trudnością przyszło mi zejść z gałęzi. Jak wiadomo, łatwiej wspinać się na drzewo, niż z niego schodzić, a przecież w naszej sytuacji ześliźnięcie się z konaru pociągnąć mogło za sobą poważne konsekwencje. Na szczęście, dotarłem wreszcie do naszej bazy bez wypadku. Marina siedziała już obok wuja Pawła. Reszta naszej grupki wróciła nieco później. Wszystkim powiodło się. Tim złapał wprawdzie tylko jednego ptaka, ale chełpił się, że nazbierał pół tuzina żab; Sambo przyniósł tyle samo jaszczurek. Artur upolował parę dość dużych papużek, a Kallolo odkrył gniazdo olbrzymich papug, z którego zabrał młode; przyniósł prócz tego sporo fig. Ogólnie biorąc, mogliśmy być zadowoleni z naszych porannych łowów, gdyż zdobyliśmy pożywienie na cały dzień. Złapane przeze mnie ptaki nazywały się manakiny i ptaki tygrysie. Te ostatnie były nieduże i niezbyt zgrabne, ale mięso miały miękkie i smaczne. Znajdowaliśmy się nadal w trudnej sytuacji, ale nie czulibyśmy się nieszczęśliwi, gdybyśmy wiedzieli, że ojcu udało się uratować. Wuj Paweł zawiadomił nas, że był na samym końcu wystającego nad wodą konaru, skąd mógł objąć wzrokiem zarówno górną, jak i dolną część rzeki. Nigdzie jednak nie zauważył śladu naszego kutra, nie zobaczył również nigdzie ani porucznika, ani Indianina, których zmiotło z pokładu, gdy usiłowali uratować statek przez przycumowanie go do drzewa. Nazbieraliśmy jeszcze trochę suchych gałęzi i zwiędłych liści, aby rozpalić ognisko i upiec zdobycz. - Byłbym rad, gdybyśmy mieli jakiś garnek do gotowania wody -zauważyłem. - Gdybyśmy jeszcze mieli herbatę do zaparzenia, panie Guy, i trochę cukru, to byłoby cudownie - orzekł Tim. - Na razie powinniśmy być zadowoleni, że zdobyliśmy tyle smacznego pożywienia i mamy zimną wodę, którą można ugasić pragnienie. Ze względu jednak na Marinę bardzo bym się cieszył, gdybyśmy mieli herbatę - odpowiedział wuj Paweł. - Ach, nie myślcie tylko o mnie - zawołała Marina. - Wystarczy mi w zupełności zimna woda do picia, nie pragnę niczego więcej. - Rozsądna z ciebie dziewczyna rzekł wuj Paweł, głaszcząc ją po policzku.-Dzięki twemu usposobieniu, które nie pozwala ci uskarżać się na zły los, będziesz łatwiej pokonywała niebezpieczeństwa i trudności, jakie mogą nas jeszcze spotkać. Muszą przyznać, że spożyliśmy obfity posiłek; byłby może jeszcze smaczniejszy, gdybyśmy mieli trochę soli. Niestety, w naszych warunkach nie można było o tym marzyć. Po śniadaniu podpiekliśmy pozostałe żaby, jaszczurki i ptaki, aby się nie zepsuły, i powiesiliśmy je pod grubym konarem w zacienionym miejscu, które szumnie nazwaliśmy spiżarnią. Spodziewaliśmy się, że znajdując się tam, długo zachowają swą świeżość i zostaną na „czarną" godzinę. Marinie sytuacja nasza dawała się bardziej we znaki, bo nie potrafiła, jak my, wspinać się po drzewach. I Artur, i ja pomagaliśmy jej wprawdzie spacerować wzdłuż grubego konara, ale przechadzki te przypominały spacer rybaka w łodzi, który uszedłszy trzy kroki może nagle znaleźć się za burtą. Bezpieczniej więc było, gdy siedziała spokojnie, nie narażając się na skręcenie nogi czy upadek do wody. Wspinała się jednak trochę i znów siadała w rozwidleniu konarów. Tymczasem wuj, Artur i ja chodziliśmy na odkrywcze wyprawy w obrębie naszej kępy. Ogółem nie rosło tu więcej niż siedem wielkich drzew, ale pomiędzy gałęziami zwieszało się niezliczone mnóstwo lian, latorośli, które opadały w dół i zapuszczały korzenie, aby znów wystrzelić do góry wijącymi się pnączami; często były one grubsze niż ciało człowieka, a niekiedy tak wiotkie, jak najcieńsze liny takielunkowe na statku. Nie mieliśmy trudności w posuwaniu się między drzewami, ale należało zachować ostrożność, by uchronić się od upadku do wody. Wśród drzew rósł piękny cedr, trzy drzewa palmowe - każde innego gatunku. Jednym z nich było bardzo wysokie drzewo bawełniane, z szeroko rozpościerającą się u wierzchołka koroną. Drugie - mulatto - miało cienki pień i ciemnozielone liście, a jego konary, rozpościerające się między gałęziami drzew sąsiednich, pokryte były kępkami małych, białych kwiatków. Nie potrafię opisać pozostałych drzew, które tworzyły nasz dziwny gaj, ani licznych pasożytniczych roślin, z których niejedną można by nazwać drzewem ze względu na jej imponujące rozmiary. Oprócz drzew figowych były także inne, dające owoce i orzechy, które dostarczały pożywienia małpom i innym zwierzętom oraz rozmaitemu ptactwu. Jeden kraniec gaju nie łączył się wyraźnie z główną kępą, ale dwa wystające konary dochodziły do niego i związane były, niby łańcuchem, lianami, tworzącymi wygodny most między oddalonymi od siebie częściami. Pragnąłem zbadać wraz z Arturem cały ten pograniczny rejon, skoro chwilowo staliśmy się jego mieszkańcami. Droga wiodła przez naturalny most, który opisałem. Kiedy dotarliśmy do drugiego końca, usłyszeliśmy koncert dźwięcznych, ptasich głosów, raz silniejszych, to znów cichnących, w każdym razie mniej głośnych niż te, które wydawały z siebie papugi widziane poprzedniego dnia, gdy przelatywały blisko kępy drzew. Zatrzymawszy się dla upewnienia, Skąd słychać owe głosy, stwierdziliśmy, że dochodzą one z drzewa o bujnej koronie i gałęziach zwieszających się o parę stóp nad wodą. ' - Jestem pewny, że to papugi tak hałasują - powiedział Artur. - Łowy powinny nam się udać. Można łby tu zebrać ładną kolekcję młodych ptaków, które są o wiele smaczniejsze niż duże. Złapiemy ich kilka na dzisiejszą kolację i przyjdziemy powtórnie, gdy zajdzie potrzeba. Postanowiliśmy podczołgać się bliżej. - Widzę łam kilka ptaków - powiedział Artur. - Jak na papugi są bardzo duże. Przypuszczam, że są to tak zwane papugi-olbrzymki. Zaraz przekonay się o tym. Zatrzymaliśmy się chwilę, aby odpocząć, gdyż podchodzenie było trochę męczące, potem znów zaczęliśmy posuwać się naprzód. Artur prowadził. Miał przymocowany do pasa fiński nóż, pożyczony od Murzyna Sambo. Drzewo, do którego dotarliśmy, było bardzo stare, miało pełno dziupli i jam, powstałych po wyłamanych przez wicher lub pioruny konarach. W każdej dziupli znajdowało się duże gniazdo z parą młodych ptaków. Zanim wyciągnęliśmy ręce, aby schwycić kilka młodych i wsadzić je do worków, które mieliśmy na plecach, stare ptaki, siedzące nad nami na gałęziach, podniosły ogłuszający wrzask i pisk, i ze wszystkich stron zleciały się całą chmarą z wyraźną chęcią stoczenia bitwy o swe młode. Niektóre przyfrunęły, jak się wydawało, z przeciwległej kępy, inne zleciały się w oka mgnieniu z otaczających nas drzew. Do tej pory ukryte były pod liśćmi, teraz zaś sfrunęły na dół, wrzeszcząc głośno i otaczając nas ze wszystkich stron. Niektóre rzuciły się na nas, dziobiąc głowy, nogi i stopy, a znalazły się i takie, które zaczęły targać z całej siły nasze koszule. Z największą trudnością udało nam się ochronić oczy przed ptaszyskami - najwyraźniej chciały nam je wydziobać. - Skacz, Guy, do wody! To jedno może cię uratować! - zawołał Artur wyciągając swój nóż i próbując nim odpędzić rozwścieczone ptaszyska. Nie miałem nic pod ręką, żeby się bronić, wobec tego, idąc za radą Artura, przedostałem się na niższą część drzewa, skąd mogłem skoczyć do wody. Puściwszy gałąź dałem nura w mętne zalewisko, pogrążając się na kilka stóp. Nie myślałem w tej chwili o tym, że mogę natrafić na ukryte pod powierzchnią konary i zranić się boleśnie. Uniknąwszy niebezpieczeństwa, szybko wypłynąłem na powierzchnię i usłyszałem plusk, świadczący, że Artur poszedł w moje ślady. Olbrzymie papugi rzuciły się za nami, ale gdy zanurzyliśmy się ponownie - odleciały. Chciały prawdopodobnie upewnić się, czy nie splądrowaliśmy im gniazd. Na szczęście, prąd rzeki nie był tu bardzo silny i mogliśmy mu się oprzeć. Popłynęliśmy aż do środkowej części kępy. Tam, schwyciwszy się kilku zwieszających się lian, wdrapaliśmy się z powrotem na gałąź, na której odpoczywaliśmy poprzednio. Takim to sposobem uniknęliśmy poważnego niebezpieczeństwa. Doszliśmy jednak do wniosku, że jeśli z żywnością 'będzie krucho, zorganizujemy nową wyprawę na wielkie papugi i złapiemy kilka młodych ptaków. Na razie udało nam się wyjść z opresji. Ja miałem tylko dwie czy trzy rany od ptasich dziobów, natomiast Artur był bardziej poszkodowany - dwa ptaszyska podarły mu koszulę w strzępy i również zadały kilka bolesnych ran. Po krótkim odpoczynku udaliśmy się w powrotną drogę do naszych przyjaciół. Nie odeszliśmy jednak daleko, gdy wzrok mój spoczął na wielkim owłosionym stworzeniu, zwieszającym się z gałęzi. Obserwowało nas, gdy przedzieraliśmy się między gałęziami. - Och, Arturze! - zawołałem. - Patrz, przecież to niedźwiedź! Zejdzie niżej i urządzi nas znacznie gorzej niż te wielkie papużyska. Artur spojrzał we wskazanym przeze mnie kierunku. - Nie bój się – odpowiedział. - on na nas nie napadnie. To leniwiec. Jest tak ospały i spokojny, jak żadne inne stworzenie. Jest to jedno ze zwierząt, które upolujemy, jeśli zajdzie potrzeba. Nie może teraz zejść, zdołamy go więc ominąć. Boi się wpaść do wody, ale nawet gdyby znajdował się nad ziemią, to i tak by nie zszedł, gdyż wie, że wtedy można by go schwycić. Podczołgamy się bliżej, aby lepiej mu się przyjrzeć. Jak mi się wydaje, wcale się nas nie boi i nie będzie próbował uciekać. Uczyniliśmy tak, jak radził Artur, i zobaczyliśmy, że to stworzenie o niewielkiej głowie i małym, okrągłym pysku pokryte jest grubą, ostrą szczeciną. Miało mocne pazury i długie kończyny przednie, którymi trzymało się gałęzi; tylne kończyny były o połowę krótsze od przednich i miały chwytne stopy. Stwierdziliśmy to, o czym już przedtem słyszeliśmy, że leniwiec jest przystosowany do życia na drzewach, ale nie wspina się po gałęziach jak wiewiórka, lecz zwisa z nich. Porusza się, a nawet śpi również w tej samej pozycji, uczepiony jakiegoś konaru. Długie przednie kończyny, zakończone silnymi pazurami, pozwalają mu na obronę przed wężami, które często go atakują. Przypuszczaliśmy, że nie był tu sam, i gdybyśmy mieli ochotę na kotlety z leniwca, to można by zdobyć spory zapas mięsa. Nie obawialiśmy się już w tym czasie, że może zabraknąć nam mięsa, chociaż należało się liczyć, że nim zdołamy się stąd wydostać, zjemy wszystko, co uda nam się zdobyć. Po długiej wędrówce wróciliśmy na gałąź, gdzie zostawiliśmy wuja i Marinę. Opowiedzieliśmy im o naszych przygodach, które zaniepokoiły zwłaszcza Marinę, gdy usłyszała o naszej walce z wielkimi papugami i o tym, że byliśmy zmuszeni szukać schronienia w rzece., - Jakie by to było okropne, gdybyście utonęli! - zawołała. - Albo gdyby was pożarł rekin, aligator lub anakonda! - Nie groziło nam nic podobnego - uspokajał ją Artur. - Mieliśmy niewielki kawałek do przepłynięcia, a potem już można było wydostać się na gałąź. - Nie jestem tego taki pewien, jak ty, Arturze - wtrącił się wuj Paweł. - Trzeba podziękować Bogu, że zdołaliście uniknąć niebezpieczeństwa. Kallolo wrócił właśnie z rozpoznawczej wyprawy i usłyszał o naszych przygodach. Zapowiedział, że pójdzie w nocy zabrać z gniazda młode papugi. Stare nie będą mogły bronić gniazd i przy okazji, być może, uda się złapać kilka większych ptaków. Kallolo przyniósł papugę, którą nazwał Ara; była jeszcze młoda, ale już dość duża. Nasza Ara już teraz zdumiewała wszystkich pięknym kolorem piór, choć prawdziwie barwne upierzenia mają dopiero duże papugi. Tułów miała jasnoszkarłatny, skrzydła mieniły się barwą czerwoną, żółtą, niebieską i zieloną, długi ogon - szkarłatną i niebieską. Kallolo złapał ptaka w sidła, w momencie gdy wyfruwał z gniazda. Zapewniał nas, że zdoła go oswoić. Biedne stworzenie było trochę spłoszone, ale gdy zauważyło, że ludzie obchodzą się z nim łagodnie, zaczęło dziobać pokarm z ręki. Kallolo przywiązał je kawałkiem sznurka do gałęzi blisko nas, gdzie mogło sobie wygodnie siedzieć. Małpa Quacko patrzyła na Arę nieco złym okiem, ale Kallolo dał jej do zrozumienia, że nie ma powodu do zazdrości o nową faworytkę. W ten sposób Ara i Quacko stali się przyjaciółmi. W naszym leśnym mieszkaniu dzień upłynął nam szybciej, niż mogliśmy tego oczekiwać. Gdybyśmy jeszcze mieli pewność, że nasz ojciec ocalał, to można by uważać, że znajdujemy się w całkiem znośnych warunkach. Do snu ułożyliśmy się jak poprzedniej nocy - każdy w swoim legowisku. ROZDZIAŁ VII Budowa tratwy - Żagiel! - Odnalezieni towarzysze - Opowiadanie ojca – Upór Holendra - Podróż odkrywcza - Cisza - Ogromna ryba - Tratwa w płomieniach. Minęły jeszcze dwa dni, podobne do tych, które opisałem. Nadal panowała cisza. Najlżejszy powiew wiatru nie zmarszczył gładkiej powierzchni wód rozlanych daleko na północ. Przez cały czas wezbrane wody nie opadły ani trochę, przeciwnie sądząc po znakach zrobionych przez wuja pierwszego dnia po przybyciu, poziom wody podniósł się jeszcze o jeden lub dwa cale. Toteż nie mogliśmy liczyć na szybką zmianę naszej sytuacji, nie było mowy o jakichkolwiek perspektywach poprawy dotychczasowego położenia. Artur zaproponował zbudowanie tratwy. W naszych warunkach nie było to z/byt trudne: mieliśmy duże noże i wziąwszy się solidnie do roboty, mogliśmy ściąć sporo gałęzi i lian do wiązania. Niestety, nikt nie wiedział, w jakim kierunku należało płynąć, mając nawet zbudowaną tratwę, która by zabrała wszystkich. Wprawdzie mogliśmy wiosłować, ale upłynęłoby wiele czasu, zanim dotarlibyśmy do lądu. A poza tym, czy gdzie indziej byłoby nam lepiej niż tutaj? Zastanawialiśmy się poważnie, czy jechać w nieznane, czy zostać. Wuj Paweł zapytany o radę zadecydował, że lepiej będzie zdać się na łaskę losu i pozostać na miejscu. Muszą przecież płynąć jakieś statki w górę lub w dół rzeki. Gdy woda opadnie, ktoś nas w końcu zauważy i zabierze na pokład. Zdawszy się natomiast na przypadek, moglibyśmy wpaść w ręce Hiszpanów. Wuj Paweł nie miał do nich zbytniego zaufania, szczególnie do ich dobrego serca. - Moim zdaniem, nie powinniśmy się stąd ruszać, chyba że będziemy do tego zmuszeni - mówił wuj Paweł. - Wtedy skierujemy się jednym z licznych dopływów Orinoko na południe, gdzie znajdują się kołonie holenderskie. Tam możemy spodziewać się przyjaznego przyjęcia. Artur zgodził się z wujem, a reszta przyjaciół podporządkowała się chętnie ich decyzji. Ponieważ zanosiło się na kilkutygodniowy pobyt na kępie, stwierdziliśmy konieczność lepszego przystosowania naszej siedziby do potrzeb mieszkalnych. Kallolo opisał nam, w jaki sposób okoliczne plemiona budują między pniami drzew palmowych wiszące podłogi, na których mieszkają z całymi rodzinami przez okres powodzi. Pomysł ten spotkał się z ogólnym uznaniem i zabraliśmy się zaraz do pracy, gromadząc w tym celu długie gałęzie. Wybrane miejsce znajdowało się nieco wyżej na drzewie, gdzie wiele konarów wyrastało poziomo, niemal równo jeden obok drugiego. Z sąsiednich drzew pościnaliśmy trochę grubych gałęzi i każdą przymocowaliśmy lianami. Przy tej okazji wuj Paweł i Sambo wykazali niezwykłą zręczność. Potrzeba nam było sporo takich grubych konarów, ale nasza mała dżungla posiadała wystarczającą ilość budulca. Nim dzień upłynął, podłoga była gotowa. Następnie zbudowaliśmy na niej szałas dla Mariny. Bardzo nam była potrzebna glina do zbudowania paleniska, niestety, nie mogło być mowy o jej znalezieniu, dopóki woda pokrywała ziemię. Musieliśmy więc rozpalać ognisko jak dotąd - na grubej gałęzi drzewa, której dotychczas nic się nie stało, jedynie kora przypaliła się trochę i poczerniała. Przenieśliśmy się wszyscy na podłogę, tylko Kallolo i Sambo woleli w dalszym ciągu spać między konarami drzew. Cieszyłem się bardzo, że udało nam się zrobić stosunkowo wygodny szałas dla Mariny, która mimo ciężkich przeżyć trzymała się dzielnie. Skończywszy pierwszą pracę, zbudowaliśmy punkt obserwacyjny na końcu długiego konaru. Trzeba było wyciąć dookoła wszystkie gałęzie, zasłaniające widok na rzekę. Tutaj w ciągu dnia jeden z nas pełnił wartę, by wypatrzyć każdą łódź, płynącą rzeką. Uzgodniliśmy, że gdyby pokazał się jakiś statek hiszpański, pozwolimy mu przepłynąć, nie dając żadnego znaku. Jeżeli natomiast zjawiłby się szkuner holenderski lub angielski (chociaż nie przypuszczaliśmy, aby ktoś z naszych ziomków płynął tą rzeką), zdecydowani byliśmy zrobić wszystko, aby zwrócić na siebie uwagę. Przez cały czas nie wiał najlżejszy wiaterek. Pełniliśmy straż na naszym punkcie obserwacyjnym, choć wiedzieliśmy, że przy tej pogodzie nie przepłynie żaden statek: było mało prawdopodobne, by ktokolwiek zechciał 'kierować się w dół rzeki, uzależniając się wyłącznie od jej prądów. W dwa dni później, gdy pełniłem wartę na naszym punkcie obserwacyjnym, a jasna tarcza słońca wznosiła się coraz wyżej nad horyzontem, poczułem na policzkach lekki wiaterek. Z każdą chwilą stawał się silniejszy, marszcząc gładką, spokojną dotychczas powierzchnię wody. Przyglądałem się rzece, jak daleko mogłem sięgnąć okiem. Nagle dostrzegłem wyłaniający się z oddali i widoczny na tle lasu - biały żagiel. Płynął w naszym kierunku. Wydawało mi się, że jest to żagiel jakiejś dużej łodzi, z pewnością nie indiańskiej. Początkowo przypuszczałem, że to kuter, ale wkrótce stwierdziłem, że się mylę, gdyż kutry nie mają tego rodzaju ożaglowania. Jeżeli na pokładzie byli Hiszpanie, miałem nie dawać żadnego znaku. Świadomość, że mogli to być oni, była straszna. Nie miałem żadnych wątpliwości, że wuj miał rację, nie życząc nam, 'byśmy wpadli w ich ręce. Nie chciałem wołać współtowarzyszy, nie mając pewności, kto się zbliża. Siedziałem więc i obserwowałem bacznie widniejący w dali biały żagiel. Wyraźnie się przybliżał. Wnioskując z jego wysokości, myślałem, że jest to kuter zaopatrzony w zapasowy maszt. Wreszcie stwierdziłem, że nie jest to kuter, ale jakiś dziwacznie zbudowany statek. Po chwili zagadka rozwiązała się ostatecznie: nie był to wcale statek, lecz pień olbrzymiego drzewa, do którego przymocowano maszt z rozpiętym żaglem. Nic dziwnego, że zbliżał się tak powoli! Ożyła we mnie nadzieja, że może mojemu ojcu i kapitanowi udało się uratować z tonącego statku i teraz płyną w naszym kierunku. Nie mogłem dłużej wytrzymać i zawołałem wuja, który natychmiast znalazł się przy mnie. Przypatrzywszy się lepiej, zawołał: - Nie ma żadnych wątpliwości! To twój ojciec i kapitan van Dunk! Widzę też porucznika i Indianina. Jakże jestem szczęśliwy, że wszyscy zachowali się przy życiu! Nie przypuszczałem, że jeszcze kiedyś ich zobaczę. Wiatr wzmógł się nieco i „łódź" z żaglem zbliżała się teraz szybciej. Wszystkie nasze wątpliwości rozwiały się. Wuj i ja, wspiąwszy się na palce, powiewaliśmy chusteczkami i krzyczeliśmy, by zwrócić ich uwagę. Wreszcie i oni mas dojrzeli. Za pomocą żagla i wioseł skierowali „statek" w naszą stronę. Oznajmiłem radosną wiadomość pozostałym współtowarzyszom. Po chwili wszyscy zeszli na najniższą gałąź. Jakaż radość opanowała nas wszystkich, gdy wreszcie podpłynęli zupełnie blisko i powitaliśmy naszego biednego ojca! Był wynędzniały po przebytych trudach, również kapitan bardzo zmizerniał. Przymocowawszy łódź, która wydała się nam bardzo lekka, poprowadziliśmy ojca i jego towarzyszy na naszą wiszącą podłogę, gdzie czekało już śniadanie. Byli bardzo zdziwieni spostrzegłszy, że mamy gorące pożywienie; to zaostrzyło jeszcze ich apetyt, gdyż przez cały czas spożywali tylko zimny pokarm. Skoro zaspokoili głód, zaczęła się opowieść o tym, co im się wydarzyło. Gdy opuściliśmy pokład i przenieśliśmy się na drzewo, prąd uniósł statek w dół rzeki kilka mil przez zalaną dżunglę. W końcu, uderzywszy o wystający z wody pień drzewa, statek poszedł na dno w dość płytkim miejscu. Mojemu ojcu i kapitanowi udało się dotrzeć do olbrzymiego drzewa, którego jedna gałąź wystawała tuż nad wodą. Tutaj zostali aż do rana. Potem kapitanowi udało się dostać na zatopiony statek i wyciągnąć maszt, kilka lin i jeden z żagli. Złożyli to na drzewie, na którym się schronili. Podczas następnej wyprawy na statek kapitan zabrał beczułkę sucharów i butelkę holenderskiej wódki. Pożywiwszy się nabrali sił i zaczęli zastanawiać się, w jaki sposób przyjść nam ż pomocą. Nie przypuszczając, że uda nam się zdobyć wystarczającą ilość pożywienia, obawiali się, że umrzemy z głodu. Na próżno jednak kapitan usiłował wydostać z zatopionego statku kawałki drzewa na zbudowanie tratwy. Przy trzeciej wyprawie omal nie porwał go prąd, wobec czego ojciec radził, by zaniechał tych wysiłków. Początkowo usłuchał ojca, ale potem, przywiązawszy się linami do gałęzi drzewa, kilkakrotnie schodził na statek. Wynoszenie przedmiotów przychodziło mu coraz trudniej, albowiem kuter był poważnie uszkodzony i pod naporem fal rozpadł się na kawałki. Wśród uratowanych rzeczy znalazło się niewielkie pudło z rzeczami Mariny, którego szczęśliwym trafem fale nie zmyły z łodzi. Kapitan wyniósł także patelnię, kilka haków i lin, siekierę, piłę, mały świder, trochę gwoździ i inne drobne przedmioty. Mając zapas żywności na kilka dni, nie obawiali się, że umrą z głodu, ale niepokój o nas się nie zmniejszył. Postanowili wreszcie wyruszyć na poszukiwania. Widzieli, jak płyną rzeką drzewa powalone przez powódź. Wtedy przyszedł im do głowy pomysł, ażeby z pnia jednego z takich drzew - mając żagiel i maszty - zrobić łódź. Rozsądek dyktował, że wpierw należało pochwycić pień i przymocować go do drzewa, na którym przebywali. W pewnym momencie zauważyli ogromny pień z wystającą gałęzią na jednym końcu. Wydawał się bardzo lekki, wystawał bowiem wysoko nad wodą. Czekali pełni niepokoju, czy jakiś wir go nie porwie i nie odrzuci daleko. Dzielny kapitan stanął na konarze, trzymając w ręku linę umocowaną z drugiej strony do drzewa i uważnie obserwował płynący pień. Gdy wreszcie znalazł się blisko, zeskoczył na niego i z wprawą właściwą marynarzom przymocował koniec liny do wystającej gałęzi. Pień był już uwiązany. W ten sposób zdobyli to, czego tak bardzo pragnęli. Wiatr jednak mieli przeciwko sobie. Chociaż wiał w pożądanym kierunku, był tak silny, że niebezpiecznie byłoby rozpoczynać podróż. W czasie przymusowego postoju kapitan, wspomagany przez mojego ojca, zrobił w pniu otwory ma maszt. Udało się umocować go za pomocą wbitych u nasady klinów, stał prosto, przywiązany kawałkami liny. Mieli więc teraz łódź wystarczających rozmiarów, aby unieść nie tylko ich samych, ale i nas wszystkich. Musieli jednak ciągle odkładać moment rozpoczęcia podróży. Z jednej deski zrobili ster, z dwóch innych zmontowali wiosła, by móc posuwać się i kierować tym nieruchawym pojazdem. Wreszcie zaczęła wiać lekka bryza. Niemało trudności nastręczyło przeniesienie na pień wszystkich rzeczy wydobytych ze statku, których przezorny kapitan sporo nagromadził. Wciągnęli żagiel i ku wielkiej radości łódź ruszyła naprzód. Musieli trzymać się niedaleko .brzegu, blisko drzew, aby uniknąć głównego prądu rzeki. Gdy trafiali na wiry, posuwali się co prawda bardzo powoli, ale ciągle naprzód. Prawie zupełnie stracili nadzieję, że zdołają odnaleźć porucznika i Indianina; kapitan przypuszczał, że obaj utonęli. Przez kilka godzin obijali się tak wzdłuż brzegu. Czasami posuwali się szybciej, czasami wolniej – w przybliżeniu około pół węzła*. W pewnym momencie usłyszeli z dżungli czyjeś wołanie. Spojrzawszy w tę stronę, zobaczyli dwóch ludzi, siedzących na wystającej gałęzi drzewa. Kapitan poznał porucznika Piotra i Indianina Macko, Fakt, że oni przeżyli, pogłębił nadzieję, że i my również ocaleliśmy i nie umarliśmy z głodu. Nasuwało się teraz pytanie, jak ci dwaj mężczyźni zdołają się dostać z gałęzi drzewa na łódź. Kapitan zatrzymał się najbliżej, jak tylko to było możliwe. I on, i ojciec obawiali się, że zaczepią masztem o gałęzie drzewa albo zawadzą o podwodne konary, które mogły wywrócić łódź. Udało się jednak uniknąć tego niebezpieczeństwa. Kapitan kazał obydwóm rozbitkom skoczyć do wody, skąd miał ich wciągnąć na pień. Macko uczynił to pierwszy. Zszedłszy na najniższą gałąź, sterczącą około 30 stóp nad wodą, skoczył głową w dół, na minutę zniknął pod powierzchnią, potem wypłynął i po chwili dostał na pień. Kapitan rzucił teraz myśl, by Macko, jako świetny pływak, wziął linę i podał ją Piotrowi, który Chwyciwszy się jej, będzie mógł zejść z drzewa. Macko podjął się chętnie tego zadania, choć obawiał się, czy potrafi wspiąć się na gładki pień. Ale ujrzawszy siekierę zawołał: - Teraz na pewno potrafię to zrobić! Wziął siekierę w rękę, owinął się liną dokoła pasa i popłynął do drzewa, na którym siedział Piotr. Za chwilę pozostali w łodzi ujrzeli, jak w pniu drzewa nacina siekierą stopnie. *1 węzeł - mila morska/godzinę. Po chwili wspinał się już po nich w górę, trzymając się jedną ręką pnia. Wkrótce był już dość wysoko, ciągnąc za sobą linę. Tymczasem Piotr zszedł na najniższą gałąź i schyliwszy się, pomógł mu się wdrapać. Przymocowano linę do gałęzi i Piotr, zsunąwszy się po niej, skoczył do wody z wysokości zaledwie kilku stóp. Okazało się, że 'był również jak Macko dobrym pływakiem, lecz nienadzwyczajnym nurkiem. Szybko dopłynął do pnia, gdzie wciągnięto go na ,pokład". Dzielny Indianin odwiązawszy linę skoczył i płynąc przyciągnął ją do tratwy. .Przybył nie później niż w minutę po Piotrze i wciągnięto go na pokład nieco zmęczonego tym wysiłkiem. Obaj mężczyźni opowiadali ojcu i kapitanowi, jak to zmyci ze statku podpłynęli do jakiegoś drzewa, niedaleko od miejsca, gdzie potem zostali; jak wdrapali się na nie, a potem wędrowali przez dżunglę po lianach, aż doszli do drzewa, na którym ojciec wraz z kapitanem ich odnaleźli. Zdobywali wystarczającą ilość pożywienia, ale nie mając czym rozpalić ogniska, musieli spożywać wszystko na surowo. Ich potrawy składały się z młodych ptaków, jaszczurek, żab leśnych i liszek. Jako pokarm roślinny służyły im śliwki i inne owoce, liście palmy assai i różne orzechy. Opuszczony żagiel został z powrotem wciągnięty na maszt i rozpoczęto w czwórkę dalszą podróż. Załoga łodzi, choć zbyt mała, musiała pełnić służbę na zmianę. Gdy więc kapitan i ojciec położyli się, by wypocząć, Piotr ujął ster, a Macko stanął na dziobie celem obsługi żagla. Tak płynęli całą noc. Posuwali się bardzo powoli, mogli więc uważnie rozglądać się dokoła. Jakżeż byli szczęśliwi, gdy nazajutrz rano ujrzeli mnie. Stopniowo ustąpił niepokój o nas wszystkich. Cieszyliśmy się tak bardzo z cudownego ocalenia naszego ojca, że zupełnie zapomnieliśmy o grożącym niebezpieczeństwie. Ojciec był zdumiony, zobaczywszy zrobioną przez nas wspaniałą, wiszącą podłogę i zdobyte zapasy żywności. Kapitana i Piotra nęciła dalsza podróż. Wuj Paweł również chciał wyruszyć z nimi. Mieli nadzieję, że w pobliżu natrafią na ujście jakiegoś dopływu Orinoko i płynąc nim w górę, znajdą suchy ląd. Głównym celem kapitana było dotrzeć do lądu i zbudować statek, na którym można by wrócić do Gujany. Był przekonany, że uda mu się tego dokonać. - Dla chcącego nie ma nic trudnego - mówił z holenderską zaciętością. - Zbudujemy statek, jeżeli tylko dopisze zdrowie i siły. Ojciec mój nie chciał się na to zgodzić, by nie narażać Mariny na tak męczącą podróż. Więc choć łódź mogła unieść nas wszystkich, ktoś musiał pozostać z Mariną. Oczywiście zdecydował się na to ojciec, a Tim, odzyskawszy swego pana, nie chciał go już opuścić. Postanowił więc zostać i wraz z ojcem opiekować się Mariną. Kapitan uznał, iż Sambo również powinien zostać, aby pomagać im w zdobywaniu pożywienia. Mnie paliła żądza przygód i ojciec po chwilowym wahaniu pozwolił mi wziąć udział w wyprawie. Kallolo chciał zostawić małpę Marinie, ale ledwo Quacko zauważył swego pana na łodzi, skoczył również i zajął miejsce na drugim końcu, pokazując wyraźnie, że nie ma zamiaru zostać bez swego przyjaciela. - Niech z wami płynie - powiedziała Marina. - Nie chciałabym go zatrzymywać przemocą. Byłby bardzo nieszczęśliwy po rozłące z Kallolo. Tak więc Quacko stał się jednym z członków naszej załogi, a właściwie pasażerem, gdyż nie można było oczekiwać, aby mógł pomagać w prowadzeniu naszej łodzi. Dzień upłynął nam na przygotowaniach do podróży i wymianie żywności: kapitan zostawił ojcu beczułkę sucharów, trochę śledzi i kilka 'butelek swojej ulubionej holenderskiej wódki. - Jestem przekonany, że z łatwością uda nam się płynąć pod prąd przy rozwiniętym żaglu i dotrzeć do ujścia dopływu Orinoko. Wtedy powrócimy do was, gdyż budowa statku trwać może kilka tygodni, a wy przez ten cały czas musielibyście mieszkać na drzewie -powiedział kapitan. Odpłynęliśmy nazajutrz. Silny wiatr dął w nasz żagiel, sunęliśmy więc po wodzie z większą szybkością, niż dotychczas to się zdarzało. Wśród wielu przedmiotów, które znalazły się na pokładzie, była pewna ilość wielkich orzechów palmy cuja, z których wuj Paweł zaproponował zrobić pływaki, coś w rodzaju pasów ratowniczych dla każdego z członków naszej wyprawy. - W takich pasach będziemy mogli bezpiecznie dopłynąć do brzegu. Mogą nam one oddać wielką przysługę, gdy będziemy musieli ratować życie. Mieliśmy wystarczającą ilość sznurów, które Kallolo przezornie przygotował z włókna palm rosnących na naszej kępie. Użyliśmy ich obecnie do sporządzenia pasów. W czasie podróży nie dawała mi spokoju myśl, że przecież mogliśmy zbudować indiańskie kanu, które z pewnością byłoby odpowiedniejsze dla naszych celów, niż ciężki, mało zwrotny pień drzewa. Ale kapitan van Durck wolał „pojazd" mniej wywrotny. Wiał pomyślny dla nas, łagodny wiatr. Płynęliśmy beztroscy, w dobrych humorach. Sunąc 'tak wzdłuż dżungli wypatrywaliśmy pilnie, czy nie widać po lewej stronie otwartej przestrzeni, będącej ujściem rzeki. Mijała godzina za godziną, a przed naszymi oczyma rozpościerała się wciąż wstęga dżungli. Wykorzystując pomyślny kierunek wiatru, płynęliśmy zarówno w ciągu dnia, jak i w nocy. Trzymaliśmy się blisko brzegu, przepływając nieraz między kępami drzew jeśli można to tak nazwać. Unikaliśmy głównego nurtu rzeki, który mógłby nas znieść w niepożądanym kierunku. Krajowcy, uciąwszy kilka cienkich gałęzi, zrobili z nich łuki, strzały i dzidy, mogliśmy więc upolować trochę zwierzyny, gdy skończą się nasze zapasy. Kallolo chciał koniecznie zrobić sławną zabatana, czyli dmuchawkę strzelecką, niestety, nie mógł znaleźć odpowiedniego gatunku drzewa. Szukał również rośliny, z której sporządza się truciznę woorali do zatruwania grotów. Miał nadzieję, że po wylądowaniu uda mu się zdobyć wszystkie części potrzebne do zbudowania dmuchawki. Obiecał nawet tą dmuchawką upolować tyle zwierzyny, ile tylko będziemy chcieli. Żeglowaliśmy już czwarty dzień. Dotarliśmy wreszcie do miejsca, gdzie dżungla ustępowała szerokiej przestrzeni wodnej, z widocznym daleko na horyzoncie zarysem lasu. Znaleźliśmy się więc u ujścia jakiejś potężnej rzeki. Tego właśnie szukaliśmy. Wiatr, który zmienił teraz kierunek, ułatwiał nam żeglowanie pod prąd. Silny nurt niestety spychał nas w dół. Właśnie wtedy, gdy udało nam się pokonać prąd i mogliśmy popłynąć w górę, wiatr nagle ustał. Szybko podryfowaliśmy z powrotem do ujścia. Nie mogliśmy dobić do żadnego drzewa, aby przycumować naszą łódź. Znalazłszy się na spokojnej wodzie, kołysaliśmy się tkwiąc w jednym miejscu. Ruszywszy znów wzdłuż brzegu dżungli, po przebyciu pół mili utknęliśmy w pewnym momencie na płytkiej wodzie, nie posuwając się naprzód ani nie cofając się. Ponieważ zaczęło ubywać nam zapasów, zabraliśmy się do łowienia ryb. Na szczęście mieliśmy wędki i haczyki, a jako przynęty użyliśmy suszonych śledzi. Nie trzeba było długo czekać na wyniki połowu. Złapaliśmy kilka dziwnych stworzeń, które ze względu na wygląd baliśmy się jeść. Ale Kallolo znał większość z nich i pouczył nas, które są jadalne, a które trujące. Trujące natychmiast wyrzucił za burtę. Ponieważ obawialiśmy się rozpalić na łodzi ognisko, suszyliśmy ryby na słońcu. Chociaż nie były zbyt smaczne, dzięki nim mogliśmy trochę zaoszczędzić naszych zapasów żywności. Tubylcy i Piotr zjadali te ryby na surowo. Przez trzy dni nasza łódź stała w miejscu. Na szczęście mieliśmy dość roboty. Wuj Paweł, kapitan i ja robiliśmy z wielkich orzechów pasy ratunkowe, o których już mówiłem. Po wydrążeniu otworu w skorupie wydłubywaliśmy ze środka ziarna, a potem zaklejaliśmy otwór żywiczną substancją, zebraną z drzew przez wuja Pawła. Indianie wraz z porucznikiem sporządzali dzidy, łuki i strzały. W chwilach wolnych od zajęć łowiliśmy ryby. Mając przeważnie małe haczyki, mogliśmy liczyć tylko na ryby średnich rozmiarów, ale posiadaliśmy również jeden wielki hak na mocnej linie i spodziewaliśmy się, że uda nam się złapać dużą rybę. Nie zawiedliśmy się. Trzymałem właśnie linę w ręce i od jakiegoś czasu czułem mocne szarpnięcia. Gdy uznałem, że ryba chwyciła hak dość silnie, zacząłem wyciągać linę. Musiałem jednak wezwać towarzyszy do pomocy, gdyż wyglądało na to, że ryba łatwiej wyciągnie mnie z łodzi, niż ja ją z wody. Wuj i kapitan chwycili również za linę. Obawialiśmy się, że się zerwie, a była zbyt krótka, żeby ją zluźnić. Napiętą do ostateczności, z trudem mogliśmy ją utrzymać. W końcu wynurzył się z wody łeb ryby. Zobaczywszy go Indianie wykrzyknęli: - Perieku, perieku! - Leżąc wychylili się i chwyciwszy palcami za skrzela, wyciągnęli ją z wody. Miała przynajmniej trzy stopy długości i pokryta była lśniącą łuską. Nigdy w życiu nie widziałem tak pięknej ryby. Zabiliśmy ją kilkoma uderzeniami. Indianie pouczyli nas, że mięso jej po kilkudniowym suszeniu może być długo przechowywane. Ponieważ mieliśmy ochotę na mięso pieczone, a nie surowe, zaczęliśmy zastanawiać się nad sposobem rozpalenia ogniska. Dryfowaliśmy właśnie wzdłuż skraju dżungli. Spuściwszy żagiel i zdjąwszy maszt podpłynęliśmy całkiem blisko do drzew, z których można było odłamać suche gałęzie na opał. Za pomocą siekiery i noży szybko poszło gromadzenie chrustu. Ponieważ żaden z niższych konarów drzew, wystających z wody, nie nadawał się do tego, by rozpalić na nim ognisko, zdecydowaliśmy zrobić to na naszej łodzi. Rozpaliwszy ogień, odpłynęliśmy z powrotem na otwartą przestrzeń. Skrzesanie ognia -nie było trudne: wuj Paweł miał zawsze przy sobie pudełko z hubką i krzesiwem, a także trochę przygotowanej podpałki. Również krajowcy w razie potrzeby potrafiliby rozpalić ognisko, choć niewątpliwie uzyskanie zarzewia przez pocieranie byłoby dla nich bardzo trudne. Nie podnieśliśmy na razie masztu, który wraz z żaglem i reją leżał wzdłuż łodzi. Ogień szybko się rozpalił. Porcję perieku nadzialiśmy na rożen i piekliśmy nad ogniem. Siedzieliśmy sobie na krypie, - jedni na dziobie, drudzy na rufie, i rozkoszowaliśmy się zapachem pieczystego. Nagle powiał wiatr i ku naszemu przerażeniu środkowa część łodzi stanęła momentalnie w płomieniach. Ogień wystrzelił w górę i rozszerzał się z taką szybkością, że ledwo zdążyliśmy chwycić niektóre rzeczy będące pod ręką, i wyskoczyć za burtę z pasami ratunkowymi na piersiach. Spłoszony Quacko przylgnął do ramion Kallolo, wyrażając przejmującym wrzaskiem swój przestrach. Przytomny Macko oblał najpierw wodą na pół upieczoną perieku, która mogłaby się całkowicie spalić, a następnie skoczył za nami do wody. Na szczęście nic wartościowego nie zostało na pokładzie; maszt i żagiel rzuciliśmy do wody. Płynęliśmy obok płonącej łodzi, ale płomień był tak silny, że groził spaleniem jej aż do samej linii zanurzenia. - Nie dopuścimy do tego! - krzyknął kapitan. - To śmierć! - zawtórowali niemal jednocześnie Macko i wuj Paweł. - Wszyscy do gaszenia pożaru! Zgodnie z wezwaniem wuja i kapitana, wszyscy, czerpiąc wodę dłońmi, zaczęliśmy zalewać płomienie. - Śmiało, chłopcy, śmiało, jak najwięcej wody! - krzyczał wuj. Na szczęście ogień, zamieniwszy w popiół masę suchych roślin, które grubą warstwą pokrywały pokład, nie rozszerzał się dalej, gdyż na łodzi nie było już łatwopalnego materiału. Tak więc tylko własnymi dłońmi ugasiliśmy pożar. Macko, który pierwszy wskoczył na pokład, wrzasnął przeraźliwie i szybko zeskoczył, ponieważ powierzchnia jego była tak gorąca, że nie można było na niej ustać. Trzeba było polewać ją wodą jeszcze przez jakiś czas, dopóki nie wystygła. W końcu mogliśmy z powrotem wejść na pokład. Wyglądał jak dno galaru węglowego w deszczowy dzień; cały był pokryty mokrym popiołem, który długo zmiataliśmy do wody. Quacko patrzył podejrzliwie na spalone na węgiel drzewo, jakby obawiał się, że za chwilę znowu stanie w płomieniach. Nie chciał za nic opuścić ramion Kallolo; tam jedynie czuł się naprawdę bezpiecznie. Doprowadziwszy naszą łódź do porządku, zasiedliśmy do pieczeni z perieku. Było to bardzo smaczne mięso. Potem ustawiliśmy maszt i oporządziliśmy takiełunek. Byliśmy gotowi, do kontynuowania podróży, czekaliśmy tylko na pomyślny wiatr. Zjawił się wcześniej, niż się tego spodziewaliśmy, ale, niestety, wiał w przeciwnym kierunku, niż mieliśmy płynąć. Zarówno kapitan, jak i wuj zapowiadali, że taki stan utrzyma się przez kilka dni. Nasze zapasy żywności zmniejszyły się już znacznie, a odkrywcza wyprawa nie dała jeszcze spodziewanych rezultatów. Wuj radził wrócić do naszych przyjaciół i tam poczekać na pomyślny wiatr. Można było wprawdzie przymocować łódź do drzewa, aby nie dryfować z powrotem kilka mil, ale nie wiedzieliśmy, czy wystarczy nam żywności. Nie mieliśmy ochoty jeść surowych ryb i owoców znajdowanych doraźnie na drzewach. Należało raczej powrócić do naszych współtowarzyszy ze względu na grożący brak żywności. Argumenty te przekonały kapitana. Skierowawszy łódź w odwrotnym kierunku, rozpostarliśmy żagiel i sunęliśmy z powrotem znacznie szybciej niż poprzednio, gdy płynęliśmy pod prąd. ROZDZIAŁ VIII Powrót na „leśną wyspę" - W poszukiwaniu żywności - Schwytanie leniwca - Wędzenie mięsa - Odpłynięcie z „leśnej wyspy" - Groźny atak - W górę rzeki - Obozowisko indiańskie Do kępy drzew, na której zostali nasi przyjaciele, przybyliśmy o zachodzie słońca. Jak można było przypuszczać, bardzo się zdziwili naszym szybkim powrotem i oczywiście byli przekonani, że przydarzył się nam jakiś wypadek. - Co się stało? - zapytał Artur, schodząc pośpiesznie na najniższą gałąź- - Nic się nie stało, tylko paskudny wiatr przygnał nas z powrotem do portu - śmiejąc się odpowiedział kapitan. - Tak, tak! Przy pomyślnym wietrze znów popłyniemy i mam nadzieję, że następnym razem osiągniemy cel wyprawy. W czasie naszej nieobecności życie na kępie toczyło się spokojnie. Ojciec stopniowo odzyskiwał siły, Marina czuła się znacznie lepiej, mogąc przechadzać się po wiszącej podłodze. Wspomniałem już, że zgodnie z pomysłem Artura zbudowaliśmy dla Mariny chatkę z liści palmowych. W wyprawach łowieckich duże sukcesy odnosił Artur. Nie ustępował mu Tim i Murzyn Sambo. Oczywiście nie odważyli się polować na papugi-olbrzymki, ale w różnych częściach leśnej kępy chwytali małe papużki i wiele innych ptaków. Znów widzieli leniwca, ale nie mając ochoty na jego mięso, pozwolili mu cieszyć się życiem. Jednak w związku z naszym przybyciem na kępę Kallolo i Macko postanowili schwytać zwierzę jeszcze przed świtem. --O tej porze 'bowiem - mówili - złapać je łatwiej niż podczas dnia, gdy leniwiec nie śpi i może uciekać po gałęziach znacznie szybciej niż goniący go ludzie. Wtedy trudno go schwytać. Kallolo oświadczył, że zatrutym grotem myśliwskiej dmuchawki potrafiłby uśmiercić zwierzę w ciągu kilku minut. Niestety, mieliśmy tylko włócznie i strzały, toteż przewidywaliśmy, ,że polowanie na leniwca zajmie sporo czasu. Musieliśmy rozważyć różne sytuacje - gdyby wisiał bezpośrednio nad wodą, nie należało strzelać, mógłby bowiem spaść i utopić się, a wtedy stracilibyśmy mięso. Artur zaproponował, byśmy spróbowali przywiązać zwierzę linką do drzewa. - Najpierw ugodzimy je, a potem przywiążemy - odrzekł Kallolo. - W ten sposób nie spadnie. Wczepiony pazurami w drzewo, będzie się trzymał, aż zdechnie. Najważniejszą troską kapitana było zgromadzenie odpowiednich zapasów żywności na wyprawę. Dlatego zgodzono się na plan Kallolo: postanowiliśmy zabić leniwca jeszcze przed wschodem słońca. Artur i ja chcieliśmy również wziąć udział w polowaniu i pomóc Kallolo w schwytaniu zwierzęcia. Kallolo obiecał nas. zawołać, gdy nadejdzie czas wyprawy. Jak zwykle ułożyliśmy się do snu na naszej wiszącej podłodze, mając pod głową wiązki badyli zamiast poduszki, a zamiast przykrycia - pułap z gałęzi nad głową. Spałem jeszcze mocno, gdy poczułem rękę Kallolo na ramieniu i usłyszałem jego głos: - Wstawaj, czas wyruszać! Przedtem już Kallolo obudził Artura. Natychmiast zerwaliśmy się na nogi i po chwili, prowadzeni przez dwóch tubylców, wędrowaliśmy z gałęzi na gałąź, z drzewa na drzewo. Tę karkołomną podróż ułatwiały nam liany, Artur miał z sobą kawałek liny, i ja również. Należało poruszać się z największą ostrożnością, gdyż łatwo można było spaść. Nasi przewodnicy poruszali się bezszelestnie, aby, jak mówili, nie spłoszyć upatrzonej ofiary. Z pewnością leniwiec uciekłby wtedy na koniec kępy, jak najdalej od prześladowców. Miałem wątpliwości, czy idziemy we właściwym kierunku. Nie wiedzieliśmy, gdzie szukać leniwca. Nie zauważyłem, że przewodnicy zatrzymywali się to tu, to tam i obserwowali bacznie liście drzew. W końcu znaleźliśmy się koło wielkiego drzewa, zwanego cecropia. Zauważyliśmy, że niektóre gałęzie były niemal odarte z liści, inne zaś, tylko częściowo ogryzione. - Jest niedaleko - szepnął Kallolo. - Zostańcie tutaj, a ja pójdę sprawdzić. Przyjdźcie, .gdy was zawołam. Kallolo i Macko cicho posuwali się wzdłuż zwisającej gałęzi, trzymając w ręku dzidy. Do tej gałęzi nie można było dostać się od dołu, ale zauważyłem, że inna mała gałąź znajdowała się nieco wyżej od tamtej. Indianie czołgali się dalej wzdłuż większego konaru. Wiedziałem, że leniwca można znaleźć pod gałęzią, a nie na niej, domyślałem się więc, że wisiał przyczepiony do mniejszego z tych dwóch konarów. Nie mogłem go jednak dojrzeć. W pewnym momencie zobaczyłem, że jeden z krajowców wspiął się na wyższą .gałąź i zaczął posuwać się wzdłuż niej, potem zszedł niżej, drugi Indianin także posuwał się naprzód - jakby na spotkanie Kallolo. Nagle podnieśli włócznie i równocześnie cisnęli je w ciało leniwca. - Chodźcie, chodźcie! - krzyknął Kallolo. Podczołgaliśmy się więc z Arturem wzdłuż gałęzi, po czym, postępując według wskazówek Kallolo, opuściliśmy linę z pętlą. Macko pochwycił linę i opasawszy nią niższą gałąź, odrzucił ją nam na górę. Posunęliśmy się trochę naprzód i przywiązaliśmy linę według wskazówek tubylców. - Teraz nam nie ucieknie - powiedział Kallolo. - Wrócimy po niego rano. Sprawdziliśmy, czy liny dobrze opasują ciało leniwca. Był silnie przywiązany do drzewa i nie zachodziła obawa, by mógł spaść. Wróciliśmy więc do naszej bazy Już za dnia udaliśmy się z Timem i Sambo po leniwca. Nie żył już i gdybyśmy go nie przymocowali linami, spadłby do wody. Przynieśliśmy go na grubej gałęzi do naszej „kuchni". Ściągnęliśmy z niego skórę, oprawiliśmy go i w ten sposób zdobyliśmy dostateczny zapas mięsa. Było dość twarde, żylaste i niezbyt smaczne, ale w naszych warunkach należało być zadowolonym, że choć takie mięso udało się zdobyć. Teraz powstało zagadnienie, jak je przechować. Kapitan zaproponował, byśmy spróbowali je uwędzić. Początkowo wydawało się to niemożliwe. Postąpiliśmy jednak według wskazówek kapitana; zrobiliśmy koszyk z wikliny, w nim umieściliśmy mięso, pokryliśmy je grubą warstwą liści palmowych i zawiesiliśmy koszyk nad paleniskiem. Regulowaliśmy ogień, przykrywając płomienie świeżymi gałązkami i liśćmi, by uzyskać jak najwięcej dymu. W ten sposób uwędziliśmy nie tylko mięso leniwca, ale także pewną ilość papużek i innych ptaków, a nawet kilka ryb. Ryby te złowiliśmy dryfując na naszej łodzi, przywiązanej do drzewa; mogliśmy oddalać się od kępy tylko na długość liny. Kapitanowi bardzo zależało na tym, aby w przyszłej wyprawie wszyscy wzięli udział. Prosił więc ojca, by odważył się przenieść na pokład łodzi. Zapewnił go, że będzie tam całkiem bezpieczny, zarówno on jak i Marina. Skoro pojedziemy wszyscy razem, będziemy mogli posuwać się rzeką w głąb kontynentu i szukać odpowiedniego miejsca, gdzie można by wylądować i zbudować statek-kuter; nie będzie wtedy trzeba wracać po nikogo. Ojciec zgodził się w końcu i rozpoczęły się gorączkowe przygotowania do podróży. Przed wyruszeniem urządziliśmy wielkie łowy, podjęliśmy nawet wyprawę na papugi-olbrzymki. Poszło nas kilku; przestraszone naszym widokiem i bronią, z której strzelaliśmy, papugi zaczęły uciekać. Pozostały tylko zranione, zabite i młode w gniazdach. Złapaliśmy także kilka innych ptaków i zebraliśmy spory zapas fig, śliwek i orzechów. Odbyło się również generalne pranie ubrań, choć niektórzy z nas mieli bardzo skąpe odzienie. Uważaliśmy jednak, że trzeba utrzymać czystość, od której w dużym stopniu zależy nasze zdrowie. Jak dotąd, nikt nie chorował, byliśmy tylko osłabieni i przemęczeni trudami podróży, ale to było nie do uniknięcia. Zapasy żywności zapakowaliśmy dokładnie i poczyniliśmy inne niezbędne przygotowania. Rozpoczęcie podróży uzależnione było jedynie od pomyślnego wiatru. Żywności mieliśmy pod dostatkiem. Będąc w posiadaniu garnka, mogliśmy gotować wodę i różne potrawy. Wzięliśmy z sobą łuki, strzały i włócznie, a także haczyki i wędziska do łapania ryb, aby zapewnić sobie w ten sposób zdobycie pożywienia. Wśród naszych zapasów mieliśmy jeszcze dwie butelki holenderskiej wódki, bo chociaż kapitan van Dunk uwielbiał ten napój, gospodarzył nim oszczędnie. - Zachowamy te butelki na wypadek choroby - wyjaśnił. Wiatr ciągle był niepomyślny, obniżył się nieco poziom wody. Nie było to dla nas pożądane, gdyż tylko przy dotychczasowym stanie wody mogliśmy łatwo przedostać się w głąb lądu. Można było wprawdzie zużytkować wiosła, znajdujące się na naszej łodzi, i płynąć w kierunku zachodnim, ale ze względu na małą szybkość nie warto było w ogóle podejmować takiego wysiłku. Czekaliśmy więc na sprzyjający wiatr. Następnego dnia, jakby na pocieszenie, powiała lekka bryza ze wschodu. - Na pokład, przyjaciele! - zawołał kapitan. Pośpiesznie zeszliśmy na. dół do naszej przystani, każdy obładowany tyloma paczkami, ile mógł udźwignąć. Quacko, tak jak przedtem, usadowił się na karku Kallolo, Ara zaś trzymała się głowy Macko. Cały nasz dobytek umieściliśmy pośrodku łodzi. Wuj jeszcze raz wszedł na górę, aby sprawdzić, czy coś nie zostało na naszej wiszącej podłodze. Odcumowaliśmy łódź i chwyciwszy za wiosła odbiliśmy od leśnej kępy. Potem osadziliśmy maszt, umocowaliśmy go linami i wbiliśmy kliny, alby stał pewniej. Rozwinęliśmy na bomie* żagiel i podciągnąwszy go w górę, ruszyliśmy pod prąd rzeki. Staraliśmy się bardzo, aby utrzymać równowagę i nie spowodować wywrócenia się łodzi. Każdy miał wyznaczone miejsce, z którego nie wolno było się ruszyć bez zezwolenia wuja lub .kapitana. Później, z każdej strony łodzi umocowane zostały żerdzie, zapewniające jej utrzymanie równowagi, a nie wpływające na zmniejszenie szybkości. Zrobione zostało wszystko, co nakazywał zdrowy rozsądek i przezorność, aby zapewnić względne bezpieczeństwo w czasie podróży tym nieruchawym środkiem lokomocji. Dla nas najwartościowsze 'było drzewo cedrowe; jako bardzo lekkie, przewyższało pod tym względem inne gatunki drzew. Płaskie z jednej strony i zaokrąglone z drugiej, kształtem rzeczywiście przypominało czółno. Gdybyśmy mogli wyciągnąć nasz pień na brzeg, można by z niego zrobić czółno nadające się do żeglugi po spokojnej rzece. W obecnych warunkach uczyniliśmy wszystko, co było można, by zapewnić maksimum bezpieczeństwa. Muszę dodać, że w tylnej części łodzi skleciliśmy dla Mariny budkę, która miała jej służyć jako miejsce spania w nocy i jako ochrona przed upałem w ciągu dnia. Tak samo jak przedtem płynęliśmy dniem i nocą. Nasza łódź zanurzyła się teraz nieco głębiej, ale przy dobrym wietrze posuwaliśmy się dość szybko i w ciągu dwóch dni dotarliśmy do miejsca, skąd poprzednio musieliśmy zawrócić. Marina była nam bardzo wdzięczna za troskliwą opiekę i dopisywał jej dobry humor; również i ojciec stał się pogodniejszy. Wkrótce, gdy minęliśmy miejsce, do którego już poprzednio dotarliśmy, wiatr zaczął dąć w kierunku północnym i wkrótce wpłynęliśmy do rzeki, która była dopływem Orinoko. Nad Orinoko drzewa zatopione były na głębokość kilku stóp, nie istniała więc możliwość znalezienia suchego brzegu. Mijały dni, a my płynęliśmy, czuwając nieustannie, czy nie czyha na nas jakieś niebezpieczeństwo. Najbardziej groźne było natrafienie na niewidoczne gałęzie zatopionego drzewa lub na płynące z prądem pnie powalonych drzew. Szczęśliwie uniknęliśmy wszystkich tych niebezpieczeństw i chociaż bardzo często przemykaliśmy blisko płynących pni, nie wyrządziły nam one żadnej szkody. Wreszcie zauważyliśmy, że rzeka zwęża się znacznie, ale z żadnej strony nie widać ani kawałka suchego brzegu. Wskazywało to( że teren, przez który przejeżdżaliśmy, musiał być idealnie równy. Wiatr, ciągle jeszcze pomyślny, dął bardzo słabo i musieliśmy trzymać się blisko brzegu, aby nie dać porwać się zbyt silnemu prądowi rzeki. Wciąż jednak, pomagając sobie wiosłami, posuwaliśmy się naprzód. Ponieważ rzeka stała się w pewnym momencie bardzo wąska, sądziliśmy, że zbliżamy się do jej źródeł. Niestety, nagle znaleźliśmy się u wejścia do szerokiego rozlewiska, podobnego do *Bom - poziomy drąg przy grotmaszcie. jeziora, gdzie przeciwległy brzeg dżungli zaledwie był widoczny. Kapitan van Dunk z obawy przed burzą nie chciał płynąć przez środek jeziora i trzymał się wciąż brzegu. Miał nadzieję, że odnajdzie kawałek twardego gruntu albo inną rzekę, 'którą można byłoby popłynąć w górę. W ciągu następnej nocy wiatr dął wyjątkowo słabo, toteż posuwaliśmy się bardzo wolno, wolniej niż kiedykolwiek przedtem. Obudziłem się o wschodzie słońca i usiadłem wraz z Kallolo przy sterze naszej dziwacznej łodzi, na pieńku, do 'którego przymocowana była lina żagla. Indianin wpatrywał się w szeroko rozlewającą się wodę, a stały jego towarzysz, Quacko, siedział mu na ramieniu, bawiąc się ze mną. - Ona nie rozumieć twój język, pan Guy! - powiedział Kallolo. - Niech pan Guy mówi jak ja, to małpa wiedzieć, co pan mówi. I zwrócił się do Quacko językiem, który wydał mi się bardziej podobny do świergotu ptaków, niż do mowy ludzkiej, a Quacko odpowiedział Kallolo z wielką radością, naśladując głos swego przyjaciela. Nagle stworzonko spojrzało na wodę, a potem opasawszy łapkami szyję Kallolo, zaczęło bełkotać coś po swojemu, głośniej niż przedtem. - On coś widzieć! - zawołał krajowiec, przyglądając się. gładkiej powierzchni wody. - Co to może być?! - zapytałem. Kallolo nie odpowiedział, W tym momencie nad powierzchnią wody wychylił się długi, lśniący łeb i zbliżał się z wielką szybkością do łodzi. Indianin siedział nieruchomo, jakby sparaliżowany z przerażenia. Za łbem potwora ukazał się długi, cienki odwłok i nagle poznałem, że jest to olbrzymia, potworna anakonda. Ku naszemu przerażeniu potwór, podpłynąwszy do łodzi, próbował się na nią dostać, ukazując całe swe potworne cielsko. Paszczę miał otwartą szeroko, tak że mógł połknąć każdego z nas. - Uciekać! Pan Guy, uciekać! - wykrzyknął krajowiec i odskoczył do tyłu, trzymając Quacko -w ramionach. Nasze krzyki obudziły śpiących towarzyszy, którzy poderwali się na równe nogi. Macko pierwszy chwycił dzidę i przybiegł z pomocą. Każdy z nas instynktownie odskoczył do tyłu - jak najdalej od potwornej paszczy. W sekundę potem chwyciliśmy za dzidy. Nasze krzyki i rząd najeżonych włóczni spłoszył anakondę, zawahała się, czy na nas skoczyć. Wszyscy trzymaliśmy najeżone dzidy, a Mąko tymczasem chwycił łuk i wypuścił strzałę prosto w gardziel potwora. Z głośnym sykiem bólu anakonda zaczęła się wycofywać. Wtedy wszyscy zaczęliśmy posuwać się naprzód, ryzykując nawet wywrócenie łodzi, która zachybotała się niebezpiecznie. Druga celna strzała, wypuszczona z łuku Macko, spowodowała, że ogromne cielsko wyprężyło się, ześliznęło do wody i ku naszemu wielkiemu zadowoleniu zniknęło pod powierzchnią. Biedny Quacko ciągle drżał na całym ciele, rozumiejąc widocznie instynktownie, jak łatwo mógłby znaleźć się w paszczy anakondy. Po tym przeżyciu odetchnęliśmy z ulgą i uspokoiliśmy się. - Niechby jeszcze raz spróbowała nas zaatakować! - wołał dzielny kapitan. - Szybko odcięlibyśmy jej łeb i zrobili sobie z jej cielska zrazy na obiad. Sądzę, że jednak tak nie myślał, gdyż trzeba by być niesamowicie głodnym, aby zjeść kawałek mięsa tak ohydnego potwora, chociaż mięso to nie jest chyba trujące. Jestem przekonany, że również tubylcy, choć nie są wybredni i jedzą prawie wszystko, nie chcieliby żywić się takim mięsem. Chcąc jak najprędzej opuścić to miejsce, chwyciliśmy za wiosła i odbiliśmy gwałtownie. Około południa powiał pomyślny wiatr i zaczęliśmy płynąć dość szybko. Dla ścisłości muszę dodać, że poruszając się nawet z największą szybkością, nie osiągaliśmy więcej niż cztery węzły. Nasza przeciętna wynosiła około dwóch węzłów, to znaczy mogliśmy przebyć w ciągu dnia dwadzieścia cztery mile morskie. 'Ogólnie biorąc tempo nie było złe. Płynęliśmy aż do zapadnięcia nocy, na próżno wypatrując jakiegoś miejsca do lądowania. Między drzewami jednak, jak okiem sięgnąć, rozlewała się szeroka woda. Ponieważ wiał słaby wiaterek, nie chcieliśmy się zatrzymywać, lecz płynęliśmy dalej. Wschodzący księżyc oświetlał wystarczająco drogę, co pozwalało nam uniknąć czyhających niebezpieczeństw. Wuj i kapitan van Dunk, jako oficerowie warty, kierowali łodzią na zmianę. Ojciec i Marina traktowani byli jako pasażerowie, a reszta załogi podzielona została na dwie części, pełniące na zmianę wartę. Można się domyślić, że po napaści anakondy pilnie obserwowaliśmy wszystko dookoła, żeby jakiś inny potwór podobnego rodzaju nie wsunął swego łba na pokład. Kallolo i Mąko trzymali łuk w pogotowiu, zdecydowani przeszyć strzałą paszczę każdego potwora, który ukaże się na powierzchni wody. Noc jednak minęła, a żaden niepożądany gość nie zjawił się. To, co nas spotkało poprzedniego dnia, wydawało nam się teraz jakimś koszmarnym snem, w którego prawdziwość ledwo sami mogliśmy uwierzyć. Z nastaniem dnia zrobiło nam się raźno na duszy, a ożywczy wiatr i jasne promienie słońca poprawiły jeszcze nasz humor. Nie odważyliśmy się, jak dotąd, rozpalić ogniska na pokładzie, zresztą, aby zdobyć opał, musielibyśmy zatrzymać się blisko drzew. Zdani więc byliśmy na odżywianie się wędzonym mięsem i rybami, a także różnego rodzaju owocami i orzechami, które przezornie zabraliśmy z sobą. Zimna woda była dla nas jedynym napojem. Marina posilała się niemal wyłącznie owocami i orzechami. Troska o nią właśnie była powodem mojego niepokoju -pozbawiona była stale ciepłego pożywienia. Według naszych obliczeń, oddaliliśmy się znacznie od Orinoko, ale wciąż jeszcze nie znaleźliśmy tak upragnionego suchego lądu. Nawet nad otaczającymi nas zewsząd drzewami nie zamajaczyły na horyzoncie żadne pasma wzgórz. Nad spokojnym bezmiarem wód, po których płynęliśmy, świeciło południowe słońce w pełnej swej krasie. Przed nami roztoczyła się wśród drzew otwarta przestrzeń, poprzez którą widać było rzekę w jej górnym biegu. Skierowaliśmy tam naszą łódź. Rzeka miała na tym odcinku znaczną szerokość, zwężała się jedynie w miejscach, gdzie wystawały gałęzie drzew i gdzie ukryte były pod wodą korzenie. Żeglowaliśmy dalej w górę rzeki: kapitan van Dunk uważał, że powinniśmy wkrótce dotrzeć do terenów, gdzie rzeka nie wylała, płynąc korytem o wysokich brzegach. Wzdłuż naszej trasy rosły wspaniałe drzewa, dochodzące do stu pięćdziesięciu stóp wysokości. Wśród nich szczególnie przyciągały oczy drzewa, zwane cecropia, o białych pniach, drzewa chlebowe - wyniosłe i smukłe jak drzewa kauczukowe o gładkiej, szarej korze, które wysoko wznosiły swoje korony o grubych, lśniących liściach. Między nimi ukazywały się palmy assai o wiotkich pniach, z wdzięcznymi grzywami delikatnych zielonych piór, palmy mirtowate, należące do najpiękniejszych; obwieszone były kiściami lśniących owoców i olbrzymimi wachlarzowatymi liśćmi, pociętymi niczym wstążki. Przeważały tu wszelkiego rodzaju gatunki palm. Podszycie nie wyglądało na bardzo gęste, ale wśród górnych gałęzi liany splątane były z sobą mocno. Niektóre okręcały się dookoła drzew, trzymając je w mocnym uścisku, inne zwieszały się z gałęzi na gałąź, tworząc girlandy lub spadając długimi sznurami na ziemię. Widać tu było także mnóstwo innych roślin pasożytniczych o najpiękniejszych, najwspanialszych kwiatach. Jednym z najładniejszych był kwiat o barwie żółtej: zawieszony między dwoma pniami drzew świecił w mroku, jakby miał płatki ze złota. Przekonaliśmy się potem, że rósł na łodydze długości półtora jarda, wyrastającej spomiędzy liści i przyczepionej do kory drzewa. Inne kwiaty były białe lub centkowane; najwspanialszym bez wątpienia był błyszczący purpurowy kwiat o cudownym zapachu. Widzieliśmy tu również rośliny jakby zawieszone w powietrzu, które kształtem przypominały korony olbrzymich drzew ananasowych. Były to wielkie, pnące się obrazkowce, zwane arum, o ciemnozielonych liściach w kształcie strzały, tworzące fantastyczną dekorację. Roiło się tu od paproci o olbrzymich liściach i od innych pasożytniczych roślin, które rosły na korze drzew, sięgając najwyższych gałęzi korony. Na nich pasożytowały inne rośliny - dosłownie więc pasożyt rósł na pasożycie. Rośliny te posiadały liście o najrozmaitszych kształtach: jedne pięknie powycinane, drugie przypominające wachlarze - imponujące rozmiarami i podobne do liści palmy, oraz całe mnóstwo innych, różnej wielkości i formy. Owoce wielu drzew były jadalne. Do najbardziej kuszących należały maraje, rosnące w wielkich kiściach. Większość palm również miała owoce. Niektóre z nich podobne były do orzechów kakaowych, inne do jagód, choć większe od nich. Rosła tu także mała palemka, mająca na górnych gałązkach korony miękkie, soczyste pączki, które spożywaliśmy do mięsa zamiast jarzyny. Owoce innych palm koloru jasno-brązowych kasztanów zwieszały się między liśćmi tworzącymi koronę. Każda kiść była długości około jednej stopy; wypełnione miąższem przypominały wielkie kiście winogron. Spotykaliśmy jeszcze inne palmy o zielonych owocach, podobnych trochę do oliwek - zwieszały się tuż pod liśćmi. Widzieliśmy również owoce podobne do strąków fasoli - długości od jednej do trzech stóp. O palmie cuja, największej wśród palm kokosowych, już wspominałem!. Jej owoce o kulistym kształcie są bardzo podobne do dyni, mają błyszczącą, jasnozieloną łupinę. Wypełnia je miękki, biały miąższ i płyn, który łatwo można wypić po rozłupaniu owocu. Zapomniałem powiedzieć, że z łupin tych owoców nasi Indianie zrobili kilka garnków i misek, my zaś - pasy ratunkowe, które już opisywałem. Płynąc wzdłuż brzegu widzieliśmy mnóstwo ptaków o wspaniałym upierzeniu. Jedne siedziały na gałęziach drzew, inne fruwały nad rzeką. Wśród nich było kilka gatunków tukanów i kilka małych, o spiczastych ogonach manakinów wróblowatych. Widzieliśmy również dziwnego czarnego ptaka — hoacyna parasolowatego, zwanego tak, ponieważ na łebku wyrasta mu pióropusz w kształcie parasola. Zauważyliśmy również stada papużek i jasnoniebieskich trębaczy, a od czasu do czasu pojawiał się uroczy ptak penelopa o delikatnych białych skrzydłach i czerwonym jak wino upierzeniu. Najrozmaitsze gatunki małp skakały po gałęziach i podchodziły bliżej, aby nam się przyjrzeć. Wrzeszczały wtedy, jakby pytając, dlaczego wtargnęliśmy do ich królestwa. Czasami można było zauważyć leniwca, który, zwinięty i przyczepiony do gałęzi palmy drażnią, karmił się jej liśćmi. W górze nad nami fruwały lśniące, barwne motyle i połyskujące w słońcu smocze muchy. Płynęliśmy wciąż naprzód, a przestrzeń między drzewami stawała się z każdą chwilą mniejsza, aż w końcu wydawało się, 'że zamyka się przed nami zupełnie - tak blisko zwieszały się z obu stron gałęzie nad naszymi głowami. Przebywszy jednak tak długi odcinek rzeki, kapitan van Dunk nie chciał wracać, chociaż miał poważne wątpliwości, czy uda nam się tędy przedostać i wypłynąć na szersze wody. Wnioskując z głębokości rzeki, był przekonany, że powinniśmy znaleźć jakieś przejście; wskazywał na to również słaby nurt wody. Wjechaliśmy wreszcie w tak wąski i niski „tunel" drzewny, że trzeba było zdjąć maszt, aby móc przejechać. Odczuliśmy raptowną zmianę - jasna poświata na otwartej przestrzeni wodnej zmieniła się nagle w posępny półmrok dżungli. Musieliśmy teraz wiosłować powoli. Często trzeba było odpychać łódź wiosłami od pni i w ten sposób posuwać się naprzód. Chociaż byliśmy przyzwyczajeni do podzwrotnikowego krajobrazu - nic, co nas już przedtem zadziwiło, nie mogło się równać z ogromnym przepychem świata roślinnego, roztaczającego się teraz przed naszymi oczyma. Marina była oczarowana i co chwila wołała: - Ach, jaki uroczy kwiat! Co za śliczne drzewo! Popatrz, jaki wspaniały ptak! O, jaki pyszny motyl! - aż wyczerpała cały zapas superlatywów. Wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie wystające korzenie olbrzymiego drzewa uniemożliwiły całkowicie posuwanie się naprzód. Sterując w ich kierunku, osadziliśmy mocno w miejscu naszą łódź i wysiedliśmy - nie mogę powiedzieć, że na brzeg, ale na korzenie drzewa. Wątpiliśmy bardzo, czy przedarłszy się przez gęstwinę, dotrzemy do kawałka suchej ziemi. Była to akurat pora naszego wieczornego posiłku, więc nim powzięliśmy decyzję, co robić dalej, zasiedliśmy do kolacji. Kapitan uważał, że najpierw należy spróbować, czy za pomocą liny nie da się nam przyciągnąć łodzi. Jeżeliby się to okazało niemożliwe, trzeba by zbudować niedużą tratwę, na której z jednym lub dwoma towarzyszami można by przedostać się dalej. Waszej kolacji przyglądało się wielu widzów; z różnych stron lasu nadciągały gromady małp zaciekawionych dziwnym dla nich widowiskiem. Skakały z gałęzi na gałąź, wspinały się po lianach, aby na nas popatrzeć. Potem usiadły na gałęziach nad naszymi głowami i rajcowały głośno, jakby plotkowały o nas i wymieniały uwagi na nasz temat. Quacko spoglądał do góry i odpowiadał im w ich języku, czyni wydawały się bardzo zdziwione. Niektóre z nich - przypuszczam, że pod wpływem tego, co mówił Quacko -zdecydowały się podejść bliżej i gdybyśmy tylko chcieli, moglibyśmy kilka upolować z łuków. Byłoby to jednak nadużyciem zaufania, jakie nam okazywały. Na szczęście dla nich mieliśmy dość żywności,. Mam poważne wątpliwości, czy byśmy pozwolili im uciec, gdyby było inaczej. Kalio Macko zauważywszy, jak mało już mamy owoców, zgłosili się. na ochotnika, aby pójść do lasu i spróbować coś znaleźć. Wuj zgodził się na ich propozycję przede wszystkim ze względu na Marinę. Trzeba było wykazać ogromną zręczność i mieć doświadczenie, aby wspinając się z drzewa na drzewo między poplątanymi gałęziami i siecią lian, nie wpaść do wody. Indianie wyruszyli uzbrojeni w dzidy i długie noże zatknięte za pasem. Mieli niedługo wrócić. My tymczasem, skończywszy posiłek, wdrapaliśmy się na olbrzymie korzenie, przy których wylądowaliśmy, i siedząc na nich czekaliśmy na powrót naszych współtowarzyszy. Wuj Paweł, kapitan van Dunk i Piotr omawiali plany na przyszłość. Zdawali sobie sprawę z trudności, które mogły wystąpić przy realizacji tych projektów i, jak przystało na ludzi odważnych i rozsądnych, szukali najlepszych rozwiązań. Piła, którą mieliśmy, była za mała, aby móc nią ścinać pnie na tratwę, ale można było zastosować inną metodę: wbijać w pień kliny i podcinać siekierą. Chociaż nikt nie miał ani jednego gwoździa, bale poprzeczne mogły być przybite za pomocą drewnianych czopów. - Tak, tak! - któryś już raz wykrzykiwał dzielny kapitan. - Dla chcącego nie ma nic trudnego. My to zrobimy, nie ma obawy! Jego wiara podnosiła wszystkich na duchu. Dzień miał się już ku końcowi, a dwaj krajowcy nie wracali. Zaczęliśmy się obawiać, czy nie spotkała ich jakaś przygoda lub czy nie zabłądzili. Jedna rzecz była niewątpliwa - że i tę noc spędzimy na naszej łodzi zamiast, jak się tego spodziewaliśmy, na suchej ziemi, w chatkach, które mieliśmy zamiar budować. Najgorętszym życzeniem mojego ojca - ze względu na Marinę - był jak najszybszy powrót do cywilizowanego świata. Gdy powiedział coś na ten temat, Marina zawołała: - Nie myśl ciągle o mnie, tatusiu. Naprawdę podoba mi się takie życie. Mam nadzieję, że nie spotkamy już anakondy, węża boa czy jadowitych gadów, których w tych stronach podobno jest dużo.- Jestem przekonany, moje dziecko, że unikniemy tego rodzaju nieprzyjemności - odpowiedział ojciec - ale istnieją inne niebezpieczeństwa, które grożą ci na każdym kroku. Modlę się jednak, aby cię ominęły. - Nie będziemy mówić o niebezpieczeństwach ani o trudnościach - wtrącił się wuj. - Najważniejsza rzecz, to odważnie stawić im czoło w razie potrzeby. Ojciec zwrócił uwagę, że już czas wrócić na łódź, aby za dnia przygotować się do noclegu, gdyż w cieniu drzew będzie znacznie ciemniej niż na otwartej przestrzeni. Wstałem właśnie i spoglądałem w górę strumienia, gdy zauważyłem gdzieś bardzo daleko między drzewami błysk jasnego światła. Powiedziałem o tym wujowi, który siedział obok mnie. Wstał i spojrzał we wskazanym przeze mnie kierunku. - To na pewno ognisko - powiedział. - Rozpalono je albo na gałęziach jakiegoś wysokiego drzewa, albo na ziemi, na terenie znacznie wyżej położonym niż poziom rzeki. Może Kallolo i Macko dotarli tam i rozniecili ogień, aby nam dać jakiś znak? Nie umiem tego wyjaśnić. Reszta naszego towarzystwa również wstała i wszyscy patrzyli w tym samym 'kierunku. Byli zaskoczeni. - A może ten ogień rozpalili krajowcy? - snuł domysły Artur, - Słyszałem, że niektóre plemiona, zamieszkujące te tereny, mają zwyczaj budowania mieszkań na drzewach. Jeżeli tak jest, to musimy się mieć na baczności. W każdym razie byłoby lepiej nie spotkać się z nimi, choć może okazałoby się, że są dla nas usposobieni przyjaźnie. Ale z drugiej strony mogą być oburzeni, że obcy pogwałcili ich terytorium, i mogą na nas napaść. Wuj Paweł zgodził się z Arturem, iż ogień najprawdopodobniej rozpalili krajowcy. - Jak dotąd, nie mogli nas zauważyć, i byłoby rozsądniej ukryć się, dopóki to możliwe, a rano poszukać innej drogi. - Nie mogę się z panem zgodzić - odparł kapitan van Dunk. - Nie mamy najmniejszego powodu obawiać się tubylców, nędzne to i biedne stworzenia. A ponieważ są przekonani, że biały człowiek nigdy nie wyrusza bez broni palnej, nie będą próbowali nas atakować. - Ależ kapitanie - odrzekł Artur - jeżeli przekonają się( że nie posiadamy broni palnej, uświadomią sobie, że jesteśmy zdani na ich łaskę i bardzo łatwo mogą nas pokonać, choćby dlatego, że mają przewagę liczebną. - My jednak posiadamy dzidy, łuki i strzały, zaopatrzymy się także w kilka porządnych drągów i na pewno uda się nam łatwo przepędzić dzikich. - A przypuśćmy, że posiadają śmiercionośne dmuchawki z zatrutymi grotami. Mogą wtedy zaatakować nas z daleka, nie pozwalając się do siebie zbliżyć - powiedział Artur. - Artur ma rację - zauważył wuj. - Byłoby szaleństwem narażać się na niebezpieczeństwo, jeżeli można go uniknąć. Dyskusja ciągnęła się dalej, gdy wtem dostrzegliśmy dwie postacie wynurzające się z zapadającego Szybko mroku. Czyżby to byli dzicy, o których przed chwilą mówiliśmy? Przyznam się, że zrobiło mi się nieswojo nie tyle ze względu na siebie, co na Marinę i ojca, i po raz pierwszy od czasu gdy dotarliśmy do Orinoko, zapragnąłem znaleźć się w bezpiecznym miejscu między ludźmi cywilizowanymi. Prawdopodobnie moich współtowarzyszy nawiedziły podobne myśli, choć nikt ich nie zdradził. Nasz niepokój zniknął, gdy usłyszeliśmy głosy Kallolo i Macko, którzy po chwili znaleźli się przy nas. Przynieśli sporo dojrzałych, purpurowych śliwek i kilka kiści wspaniałych maraja, dzięki którym mieliśmy wszyscy niezłą kolację. Zapytaliśmy ich zaraz, czy nie widzieli Indian. -Widzieliśmy - odpowiedział Kallolo - ale są stąd daleko. Ponieważ w nocy nie oddalą się od swych siedzib, możemy uniknąć zetknięcia się z nimi. Najpierw musimy się przekonać, czy są przyjaciółmi, czy wrogami. Jeżeli są przyjaciółmi, mogą nam pomóc w przedostaniu się przez to przejście. Ale jeżeli okażą się wrogami, spróbujemy wyniknąć się stąd tak, aby nas nie zauważyli. Zebraliśmy się teraz wszyscy na naszej łodzi i usiedliśmy, aby ustalić plan działania, Marina zaś udała się do swojej kabiny. - Uważam, że należy zrobić tak, jak proponowałem poprzednio - powiedział kapitan. .Zbudujemy małą tratwę, i Piotr, ja, Macko i Sambo spróbujemy przedostać się przez przesmyk. Wy zostaniecie tutaj, kryjąc się przed tubylcami za tymi grubymi drzewami. Gdy uda nam się przedostać dalej, wyślę z powrotem Macko, aby i wam pomógł przepłynąć. Będziecie musieli zbudować jeszcze dwie nieduże tratwy, które będą mogły unieść was wszystkich, Początkowo wuj nie bardzo zgadzał się z projektem kapitana. Nie chciał, abyśmy się rozdzielali. W razie napadu dzikich duża grupa łatwiej mogła się obronić niż mała. Wuj dowodził jednocześnie, że gdybyśmy zostali w łodzi, moglibyśmy w razie napadu cofnąć się w dół rzeki i mielibyśmy szansę uratowania się. Zrazu kapitan chciał wziąć się natychmiast do budowania tratwy, by wypłynąć jeszcze tej nocy i minąć siedzibę Indian przed nastaniem dnia. Panowały jednak tak wielkie ciemności, że nie było mowy o rozpoczęciu prac i trzeba było odłożyć budowę tratwy do rana. Tak więc kapitan musiał przesunąć termin wyprawy na następną noc. ROZDZIAŁ Wyjce - Piękne widowisko - Kurupira - Budowanie tratwy - Odjazd kapitana van Dunka i jego towarzyszy - Odwiedziny w obozowisku indiańskim - Białe uistlti - Powrót Macko -Daleka wyprawa pływacka Tej nocy czuwaliśmy w łodzi z wiosłami w rękach, gotowi do ucieczka w razie zbliżania się Indian. Kallolo stał na czatach, opierając stopy na korzeniach drzewa, w tym samym miejscu, skąd po raz pierwszy dostrzegliśmy błysk ognia sygnalizujący sąsiedztwo dzikich. Stamtąd mógłby nas na czas ostrzec przed Indianami, gdyby którykolwiek z nich opuścił swoją siedzibę i zbliżał się w naszym kierunku. Było jednak mało prawdopodobne, aby zakłócano nam spokój wtedy, gdy było ciemno. Zaledwie słońce błysnęło za drzewami, otoczył nas gęsty mrok. Z oddali dochodziło okropne wycie, rozbrzmiewające echem po dżungli. - Ojej - zawołałem bezwiednie – z pewnością dzicy idą. - Nie, pan Guy nie obawiać się tego - odpowiedział Kallolo - to tylko małpy wyć; wykrzykiwać jedna do drugiej na wierzchołkach drzew. Po tym zapewnieniu inne odgłosy dochodzące z dżungli nie wzbudziły już we mnie tak wielkiej trwogi. Wiedziałem, że były to głosy zwierząt, ptaków lub owadów. Przelatywały nad naszymi głowami gromady papużek i niebieskich papug ara, rozlegało się krakanie i skrzeczenie różnych innych ptaków, zlewając się w okropny, dysonansowy chór. Nagle podniósł się dziwnie brzmiący głos wielkiej cykady -świerszcza, siedzącego, wysoko na drzewie. Świdrował w uszach jak zgrzyt żelaza po szkle. Brzmiał z początku jak chrapliwe skrzypienie, a potem zmienił się w przejmujący dreszczem zgrzyt. Koncert skończył się wreszcie długim, głośnym gwizdem. Jego zadziwiający wykonawca jest bardzo mały w porównaniu z siłą swego głosu. Nim zakończył koncert, żaby leśne zaczęły swoje: Kwak, kwak, dram, dram, hu, hu!, przy akompaniamencie innych nocnych odgłosów dżungli, zlewających się w długotrwały, monotonny hałas. Gdy tak siedzieliśmy, nagle wokół nas zrobiło się jasno. Dżungla roziskrzyła się światełkami najrozmaitszych barw: rozbłyskiwały to tu, to tam, potem przygasały, aby za chwilę znów zalśnić pełnym blaskiem. Okazało się, że są to świecące muchy i chrząszcze. Ponieważ światełka to rozbłyski wały, to nikły, zdawało się, że tańczą. Było to niezwykłe, piękne widowisko. Wkrótce jednak świecące muchy zniknęły, a ich miejsce zajęły wielkie chrząszcze, zwane dumnymi. Te świeciły czerwonym i zielonym światłem. Czerwone światełko, podobne do światła lampy, błyskało lub znikało zależnie od lotu chrząszcza: owady obracały się w locie i znów . to tu, to tam pojawiały się zielone światełka. Te dwa zmieniające się światła, zielone i czerwone, stwarzały obraz, którego opis przekracza moje możliwości. Kilka tych chrząszczy złapaliśmy i gdybyśmy mieli przezroczyste butelki moglibyśmy zrobić latarnię dającą tyle światła, że można by przy nim pracować. Nawet przez grube szkło butelki po koniaku chrząszcze dawały dość silne światło, było ono jednak dla naszych potrzeb zbyt pozwalając jedynie rozeznać drogę od korzeni drzew dno naszej łodzi. Po jakimś czasie wszystko się uciszyło. Nagle usłyszeliśmy głośny pisk czy krzyk, który prawdopodobnie wydało jakieś stworzenie, znalazłszy się w szponach tygrysa lub żelaznych splotach węża boa dusiciela. Trzeba było mieć silne nerwy, aby w czasie tej nocy nie stracić pogody ducha. Od czasu do czasu dawał się słyszeć jakiś trzask, rozchodzący się szerokim echem po dżungli, jakby jakaś wielka gałąź lub całe drzewo podmyte przez wodę zwaliło się do rzeki, zaczepiając gałęziami o inne drzewa. Odgłosy te jednak nie były mi obce. Tymczasem, gdy wszyscy już leżeliśmy w naszej łodzi, nie mogąc zasnąć, do uszu naszych dobiegł nagle taki wrzask, że porwaliśmy się. na równe nogi. Było to jakby uderzenie żelaznej sztaby o wydrążone drzewo i równocześnie wstrząsający krzyk. Ponieważ nie powtórzyło się to już więcej, zapanowała śmiertelna cisza, zwiększając okropne przypuszczenia o tym, co mogło się wydarzyć. - Co to może być? - zapytałem Kallolo, który właśnie wrócił na pokład i usiadł obok mnie. - To, pan Guy, głos kurupiry. Bardzo zły człowiek o kudłatych włosach, który żyje na drzewach. Nigdy nie pozwala, żeby go ktoś zobaczył. Włóczy się całą noc, robiąc jak najwięcej hałasu. Ma jasnoczerwoną gębę i długie nogi jak jeleń. Często przychodzi na plantacje, aby ukraść manioku i jeżeli mu się uda, porywa małe dzieci. - Ale jeśli nikt go nie widział, to jak możesz mówić, że ma czerwoną twarz, jelenie nogi i kudłate włosy? - zapytałem. - Ach, pan Guy, tego już nie mogę wiedzieć, ale mój ojciec tak mi mówił, a jego ojciec znów mówił jemu, więc przypuszczam, że dawno, dawno temu ktoś widział kurupirę. Mam nadzieję, że jednak nie złoży nam wizyty - dodałem. - Myślę, że nie, pan Guy - odrzekł Kallolo, wzdrygając się i rozglądając dookoła w ciemnościach, jakby uważał, że jest to jednak możliwe. Mimo że znajdowaliśmy się w niebezpiecznej sytuacji, zapadłem w sen. Gdy się ocknąłem, budził się dzień. Ptaki fruwały nad moją głową, cykady zaczęły swój koncert, a gromady papużek, papug i innych skrzydlatych mieszkańców dżungli przelatywały nad naszymi głowami, szukając pożywienia. Nad szczytami drzew widać było podobne do motyli, piękne złote ćmy o długich ogonach. Niebo przybrało najpiękniejszą błękitną barwę. Przeciągały po nim białe strzępy obłoków. Drzewa najrozmaitszych kształtów, nierozpoznawalne w ciągu nocy, teraz ukazywały swe odrębne cechy: maleńkie listeczki rysowały się wyraźnie na tle wielkich, ciężkich, soczystych liści olbrzymich drzew i pierzastych, podobnych do wachlarzy liści palm. Powietrze początkowo było chłodne i orzeźwiające, lecz zanim jeszcze słońce ukazało się na poziomie najwyższych gałęzi drzew, temperatura zaczęła wzrastać, zapowiadając dzień duszny i upalny. Wszyscy szybko wzięli się do roboty. Kapitan pierwsze kroki skierował na korzenie drzewa nie mogę bowiem powiedzieć, że na brzeg a za nim Piotr i reszta załogi. Zaczęli ścinać mniejsze palmy i inne drzewa, które ich zdaniem nadawały się na tratwę. Ścinano drzewo za drzewem, ale powalenie każdego kosztowało wiele czasu. Artur, Tim i ja staraliśmy się pomagać, holując zwalone pnie do miejsca, gdzie tkwiła nasza łódź, i układając bale jeden obok drugiego. Tak przygotowane trzeba było zbić, łącząc je poprzecznie pniami. Wybierano na nie trochę lżejsze drzewa i ucinano na szerokość tratwy. Chcieliśmy teraz, patrząc z góry, odnaleźć siedzibę Indian, ale z żadnego miejsca nie było można jej dojrzeć. Upewniliśmy się więc, że nie musimy się ich obawiać, gdyż trudno im będzie nas dostrzec. Wykonane przez nas prace można wprawdzie opisać w kilku słowach, nam jednak zajęły one cały dzień. Przygotowane już na tratwę pnie należało związać, trzeba więc było szukać giętkich lian, co zajęło również sporo czasu, zapadła znów noc, nim tratwa była gotowa. Ucięliśmy i ociosaliśmy jeszcze kilka pali, które miały nam służyć do poruszania i 'kierowania tratwą. Kapitan przypatrywał się z wyraźnym zadowoleniem wspólnemu dziełu. - Wiecie co, przyjaciele - powiedział - nasza tratwa może unieść więcej niż połowę naszej gromady. Jeżeli więc połowa z was zechciałaby się na nią załadować, to jestem gotów poczekać, abyśmy zbudowali jeszcze jedną tratwę i wyruszyli wszyscy razem. Nie mogę pogodzić się z myślą, że mógłbym was zostawić. Wuj Paweł i ojciec zdecydowanie odmówili przyjęcia tej propozycji. - Kapitanie, wolałbym raczej, aby pan pierwszy pojechał naprzód i zbadał drogę rzekł wuj. - Jeżeli uda się panu znaleźć odpowiednie miejsce, gdzie można by wziąć się do budowy kutra, to wyśle pan kogoś po nas, a my tymczasem zbudujemy jedną lub dwie tratwy. Ryzyko wyprawy jest dla Mariny i jej ojca zbyt wielkie. - Niech tak będzie odparł kapitan. -Jestem przekonany, że niedługo się spotkamy. A teraz, przyjaciele, trzeba zaraz wsiadać na tratwę Właśnie .siedzieliśmy przy kolacji. Gdy skończyliśmy posiłek, zaczęliśmy przenosić z łodzi na tratwę te rzeczy, które kapitan pragnął wziąć z sobą. Wreszcie, uścisnąwszy każdemu rękę, kapitan i jego załoga przenieśli się na tratwę. Każdy z nich trzymał w ręku długą żerdź, która służyła jako oparcie, a jednoczenie jako drąg do odpychania tratwy. Przy pożegnaniu nie mówiliśmy głośno, jak to się działo w innych przypadkach, obawiając się, że nasze głosy mogłyby dotrzeć do Indian, którzy może znajdowali się gdzieś w pobliżu. Tak to nasi przyjaciele w całkowitej ciszy odpłynęli na środek rzeki. Ponieważ było już ciemno, szybko straciliśmy ich z oczu. Od samego początku chciałem się upewnić, gdzie właściwie znajduje się siedziba Indian i rozważałem możliwość zorganizowania wyprawy w .dżunglę. Można było przypuszczać, że osiedle ich jest zbudowane podobnie jak nasza poprzednia siedziba nad Orinoko, wysoko na gałęziach jakiegoś olbrzymiego drzewa albo na wiszącej podłodze, rozpiętej między kilkoma drzewami. W ten sposób jak mówił mi Kallolo, Indianie, mieszkający blisko ujścia rzeki, budują swoje siedziby. Rozważaliśmy z Arturem problem wyprawy i zaproponowaliśmy Kallolo współudział. Odpowiedział, że postanowił iść sam, ale skoro pragniemy mu towarzyszyć, to nie ma nic przeciwko temu. Gdyby tak kilkanaście czarodziejskich, świecących chrząszczy fruwało przed nami, to byśmy wiedzieli którędy trzeba iść; ponieważ jednak nie można było na nie liczyć, skazani byliśmy na poruszanie się w ciemnościach. Na szczęście, na niebie świecił jasny księżyc i dawał wystarczająco dużo światła, aby nie stracić z oczu brzegu rzeki. Baliśmy się tylko jednego - anakondy, ale Kallolo zaręczał, że rzadko można ją spotkać w wąskich rzekach. Aligator zaś orientuje się, które t«reny zostaną zalane wodą, i wędruje w głąb kraju, gdzie może znaleźć piaszczyste, słoneczne brzegi, na których lubi wylegiwać się w ciągu dnia i gdzie znajduje więcej żywności. Napomknęliśmy o naszych zamiarach wujowi i ojcu, początkowo nie chcieli się zgodzić, ale gdy Kallolo zapewnił ich, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa i będzie się nami opiekował, zezwolili w końcu na wyprawę, ostrzegając tylko, abyśmy nie zapuszczali się zbyt daleko. Tim chciał również pójść z nami, lecz wuj żądał, by pozostał z nimi i służył pomocą w razie potrzeby. Wyruszyliśmy. Każdy wziął długi drąg służący do obrony i jednocześnie do oparcia przy posuwaniu się wzdłuż powalonych pni i wystających korzeni drzew. Kallolo prowadził, ja szedłem za nim, a Artur na końcu. Wzięliśmy również z sobą długą linę; jeden jej koniec trzymał w ręce Kallolo, drugim Artur okręcił się wokół pasa, Ja zaś przywiązałem się osobnym kawałkiem sznura pośrodku liny. Jeśliby więc ktoś z nas -ześliznął się do wody, to przy tym ubezpieczeniu można by łatwo go wyciągnąć. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nasza wyprawa należała do ryzykownych i muszę przyznać, że nie spodziewałem się takich .trudności, jakie napotykaliśmy, nie przewidywałem tak ogromnego wysiłku, na który trzeba było się zdobyć. Bez Kallolo jako przewodnika z pewnością nie moglibyśmy niczego dokonać. Czasem musieliśmy skakać z korzenia na korzeń, innym razem iść po przewróconych pniach, wystających z wody na kilka stóp, a nierzadko trzeba było brodzić w wodzie po kolana, narażając się w każdej chwili ma to, że straci się grunt pod nogami. To tu, to tam trzeba było wdrapywać się na drzewo. Przez cały czas trzymaliśmy się prawego brzegu rzeki, gdyż po tej stronie spodziewaliśmy się znaleźć indiański obóz. Kallolo posuwał się ostrożnie, dając nam czas na znalezienie odpowiedniego miejsca dla oparcia stopy przed uczynieniem następnego kroku. Nieraz szliśmy w trójkę wzdłuż przewróconego pnia, czasem znów musieliśmy czepiać się korzeni wielkich drzew. Szliśmy w ten sposób już dość długo, gdy nagle ujrzeliśmy przed sobą szeroką przestrzeń wody: trzeba było przez nią przejść, jeśli chcieliśmy się dostać do następnego skupiska drzew. Mieliśmy nadzieję, że ich konary mogą nam umożliwić dalszą wędrówkę. Kallolo zgruntował wodę drągiem. - Myślę, że możemy przez nią przebrnąć - powiedział - choć może lepiej byłoby przepłynąć wpław. Nie pokaleczymy sobie wtedy nóg o jakieś podwodne korzenie. Uzgodniliśmy, że będziemy płynąć razem z nim. Przyznam się jednak, że nie miałem wielkiej ochoty zanurzyć się w tej czarnej jak atrament wodzie. Nie mogłem pozbyć się obawy, że jakiś potwór drzemiący w głębinie wynurzy się z rzeki i pochwyci nas w swoją paszczę. Ale rzecz była postanowiona i na myśl nam nawet nie przyszło, że można by się cofnąć. - Czy jesteście gotowi? - zapytał Kallolo. - Tak - odrzekł Artur. Kallolo wszedł do wody i zaczął płynąć. My poszliśmy za jego przykładem, trzymając w ręku swoje drągi. Starałem się trzymać swój drąg w ten sposób, by ewentualnie jakieś stworzenie znajdujące się pod wodą zamiast mojej nogi chwyciło drąg. Okazało się, że Artur zrobił to samo, natomiast Kallolo uważał, że to było wcale niepotrzebne. Wkrótce dotarliśmy do drzewa, którego gałęzie niemal dotykały wody. Wdrapaliśmy się na nie i bez większych trudności posuwaliśmy się naprzód, trzymając się zwisających lian. .Uszliśmy kawałek drogi, gdy natrafiłem nogą na coś śliskiego. Usłyszałem głośny syk i poczułem, że coś Wysuwa mi się spod nóg, by skoczyć do wody. Uświadomiłem sobie, że nadepnąłem na węża, który na szczęście mnie nie ukąsił. Powiedziałem o tym Arturowi - Nie spotkamy już chyba drugiego -powiedział cicho.- Tego zresztą można było się spodziewać. Jedynym dla nas drogowskazem był błysk ognia, docierający od czasu do czasu z obozowiska Indian. Wydawało się ono znacznie odleglejsze, niż przypuszczaliśmy. Nieraz już zdawało mi się, że światło obozowiska wcale nie jest bliżej, niż wtedy, gdyśmy je zobaczyli po raz pierwszy! W pewnych momentach zaczynałem nawet żałować, że zdecydowałem się na tę wyprawę. Potem jednak uprzytomniłem sobie, jak doniosłe ma ona znaczenie, jeżeli uda nam się ustalić dokładnie położenie obozowiska Indian i jego odległość od rzeki. Posuwając się naprzód niejednokrotnie potrącaliśmy wielkie żaby siedzące na niższych gałęziach i dryfujących pniach. Skakały wtedy do wody z głośnym rechotem. Ze wszystkich zresztą stron dochodziło rechotanie żab. Często mignął nam przed oczyma jakiś wielki nietoperz lub inny nocny ptak. Skrzydła nietoperzy ocierały się niekiedy o nasze twarze, a ptaki przelatujące w ciemności wydawały ostry skrzek lub ogół jednak panowała dookoła cisza i pochłaniająca wszystko, przygnębiająca ciemność. Czasem tylko widzieliśmy chmary świecących much lub chrząszczy Wreszcie, posuwając się ciągle naprzód, zauważyliśmy prosto przed nami jakieś światło, znajdujące się znacznie wyżej niż teren, po którym się poruszaliśmy. Trzeba było podejść bliżej, aby zorientować się, jak daleko od rzeki ono się znajduje, ale baliśmy się, że zostaniemy spostrzeżeni. Znów poszliśmy trochę naprzód i ku naszemu zdumieniu dotarliśmy do rzeki, która oddzielała nas od indiańskiego obozu. Zaczęliśmy się czołgać cicho wzdłuż gałęzi zwieszających się tuż nad wodą, aż dotarliśmy do miejsca, z którego mogliśmy dokładnie obejrzeć obóz. Była to, jak już przedtem przypuszczałem, wielka wisząca podłoga, zbudowana na gałęziach olbrzymiego drzewa. Na środku palił się ogień, a dookoła niego siedziało jakieś trzydzieści czy czterdzieści osób. Stojących dalej i rozproszonych - nie można było dostrzec w mroku. Zauważyłem kilku Indian na gałęziach, inni siedzieli niedaleko nas na pniach tworzących naturalny most na rzece. Odblask ognia oświetlił wyraźnie dwie siedzące tam postacie. Nie mogliśmy się poruszyć, nie chcąc, by nas zauważyli. Po co tam stali, nie wiedzieliśmy, ale wydawało się że na kogoś czekają. Czyżby w jakiś sposób odkryli naszą obecność? Myślę, że nie potrzebowaliby dużo czasu, aby przeprawić się przez rzekę i znaleźć się przy nas. Nie dostrzegliśmy jednak żadnego czółna. Na czółnie mogli nas bardzo łatwo doścignąć i nie mielibyśmy najmniejszych szans ucieczki. Jeżeliby kapitan van Dunk i jego towarzysze przejeżdżali tędy, z pewnością musieliby wpaść w ręce dzikich. Spoglądaliśmy w górę na platformę i wszędzie dookoła, ale nasz wzrok napotykał jedynie postacie tubylców. Stałem trochę z 'tyłu za moimi towarzyszami, którzy teraz cofnęli się. Zapytałem, co myślą o tym wszystkim. - To nie jest główne koryto rzeki - powiedział Kallolo. - Musimy jednak bardzo uważać, gdyż oni znajdują się w niedalekiej od nas odległości. Mimo wszystko przypuszczam, że kapitanowi udało się przemknąć niepostrzeżenie. Musimy sobie zapamiętać to miejsce. Gdy będziemy tędy przepływać, trzeba się trzymać prawej strony, aby być jak najdalej od nich. Artur podzielał zdanie Kallolo. Przyznawał, że czuje się bardzo niepewnie z powodu nieznacznej odległości dzielącej nas od obozowiska Indian. Nie ulegało Wątpliwości, że dzicy mają czółna i jeżeliby zorientowali się, że obcy są blisko nich, najprawdopodobniej puściliby się na poszukiwania. Zdobywszy teraz wszystkie niezbędne informacje, doszliśmy do wniosku, że czas już wracać. Udaliśmy się więc w drogę powrotną z Kallolo na czele. Nie mogę pojąć, w jaki sposób potrafił on nas prowadzić. Ja od razu bym zabłądził, chyba że odwracałbym się nieustannie i spoglądał cna ognisko Indian jako na drogowskaz. Kallolo obrał teraz inną drogę niż poprzednio, a chociaż była dłuższa, wydawało mi się, że łatwiejsza do przebycia lub może po prostu oswoiliśmy się bardziej z trudnościami. Na pewnych odcinkach drogi musieliśmy płynąć i gdyby nie obawa, że zaatakuje nas anakonda lub aligator, to ten sposób podróżowania byłby najmniej męczący. Ponieważ jednak przepływaliśmy przez wodę czarną, tajemniczą, nie mogę powiedzieć, żeby to było przyjemne, W niektórych miejscach woda była tak płytka, że mogliśmy brodzić bez trudności. Wnioskowaliśmy z tego, że teren tutaj się wznosi i utwierdziliśmy się w nadziei, że niedługo dotrzemy do skrawka suchego lądu. Największej zręczności wymagało przechodzenie po pniach: musieliśmy bardzo uważać, by zachować równowagę i nie ześliznąć się do wody. Często musieliśmy drapać się po korzeniach drzew lub niskich konarach, czasem skakać z jednej gałęzi na drugą, trzymając się lian. Niekiedy gałęzie drzew tak były cienkie, że nie mogły nas utrzymać lub nie było miejsca na oparcie dla stopy. W pewnym momencie Artur i ja wpadliśmy w grzęzawisko i bylibyśmy niewątpliwie stracili życie, gdyby Kallolo nie wyciągnął za pomocą liny, którą byliśmy ubezpieczeni. O wschodzie słońca, całkowicie już wyczerpani, ujrzeliśmy wreszcie naszą łódź, a na niej naszych towarzyszy. Byli o nas bardzo niespokojni, gdyż nie przypuszczali, że nasza nieobecność potrwa tak długo. Byliśmy szczęśliwi, że możemy zdjąć mokre spodnie i koszule i przykryć się płaszczami wuja i ojca. Nasze ubrania wywiesiliśmy na słońce, aby wyschły, co nie trwało długo. Byliśmy zbyt zmęczeni, aby jeść, położyliśmy się więc i spaliśmy z Arturem aż do śniadania. Tymczasem Kallolo, który był bardziej od nas wytrzymały, złożył sprawozdanie z naszej wyprawy ojcu i wujowi. Gdy się obudziłem, śniadanie było już gotowe, ubrałem się więc i siadłem do jedzenia. Odważyliśmy się nawet zapalić małe ognisko, bo Kallolo zapewniał, że z takiej odległości Indianie nie mogą dostrzec dymu. W żelaznych garnkach ugotowaliśmy wywar z liści zastępujących herbatę. Wypiłem trochę tego płynu, ale nie byłem w stanie nic jeść. Artur czuł się jeszcze gorzej niż ja, czym wszyscy bardzo się zaniepokoili. W naszych warunkach każda choroba była niebezpieczna. Nie mieliśmy żadnych lekarstw i gdybyśmy naprawdę się rozchorowali, sytuacja byłaby bardzo trudna. Kallolo widząc, co się z nami dzieje, zaraz zabrał , się do dzieła: pościnał sporo gałęzi palmowych i z pomocą Tima zrobił coś w rodzaju altany, która chroniła nas przed słońcem. Potem zapuścił się w głąb dżungli i wnet wrócił z owocami jakiejś palmy. - Wywar z nich - powiedział - to chłodzący napój. Zalał owoce wodą i postawił na ogniu. Potem ze skupionym wyrazem twarzy ostudził płyn i dał nam w dużym garnuszku; resztę przelał do naczynia zrobionego z orzechów palmy cuja. Leżeliśmy przez cały dzień, a głowa pękała nam z bólu. Gdyby należało przedsięwziąć jakąś wyprawę - nie tylibyśmy w stanie wziąć w niej udziału. Wuj uważał, że należy puścić nam krew, ale Kallolo błagał usilnie, by tego nie robił. Zaręczał, że jeżeli będziemy się leczyć według jego wskazówek, to wkrótce przyjdziemy do siebie. Wypiliśmy kilka garnuszków przygotowanego przez niego napoju; pod wieczór głowa przestała mnie boleć, a chociaż czułem jeszcze taką ociężałość, jakiej nie doświadczyłem nigdy przedtem, to jednak nie miałem już żadnych innych przykrych dolegliwości. Następnego poranka byliśmy obaj z Arturem całkiem zdrowi i mogliśmy zjeść porcję ryb i mięsa specjalnie dla nas ugotowanych. Skonsumowaliśmy także dość pokaźną ilość owoców zebranych w dżungli przez Kallolo. Przez cały czas naszej wędrówki chorowałem tylko ten jeden raz. - Jakże się cieszę, że znów jesteście zdrowi! - zawołała Marina siadając przy nas. -Przez cały wczorajszy dzień czułam się nieszczęśliwa. Myślałam, jakie by to było okropne, gdybyście się poważnie rozchorowali. Nie jestem zmęczona tym trybem życia, ale chciałabym z całego serca, byśmy znów znaleźli się w bezpiecznym miejscu, między przyjaciółmi. - W każdym razie to jest lepsze, niż gdyby nas uwięziła inkwizycja - rzekł Artur. -Chociaż ze względu na ciebie, Marino, i ja chciałbym, byśmy już byli bezpieczni. Może niedługo dostaniemy się na ląd. Jeżeli kapitanowi uda się zrealizować swoje zamiary, wkrótce będziemy mogli stąd wyruszyć. Następnie, o ile uda nam się dostać do holenderskiego osiedla, będziemy uratowani, bowiem gdy Holendrzy usłyszą, że uciekliśmy przed inkwizycją, jestem pewien, że przyjmą nas bardzo serdecznie. Wiecie przecież, Jak dzielnie bili się w swoim kraju pod wodzą Wilhelma Orańskiego z żołnierzami inkwizycji, gdy Filip hiszpański ze swoim okrutnymi generałem, księciem Albą, próbowali ją im narzucić. Holendrzy nigdy nie zapomną tych czasów. Kraj ich jest tak samo protestancki, jak stara Anglia i jej kolonie. Usłyszałem, jak ojciec westchnął: nie miałem wątpliwości dlaczego. Żałował, że zorganizował przedsiębiorstwo w reżimie, który utrzymuje ten okropny system, prowadzący do zniszczenia wszystkich zasad religijnych i czyniący z ludzi fanatyków lub hipokrytów. Artur usłyszał westchnienie ojca i zmienił temat, uważając, że nie należy mówić o tym, co sprawia komuś ból. Z niepokojem oczekiwaliśmy powrotu Macko, który powinien był przynieść nam wiadomość od kapitana van Dunka. Zapowiadający się od rana upał w południe stał się nie do wytrzymania: słońce stanęło w zenicie i promienie jego padały prostopadle na wąską rzekę, gdzie nie czuć było najlżejszego ruchu powietrza. Osłonięci dachem altany leżeliśmy w cieniu, chroniąc się przed palącym słońcem. Altana kryła nas także przed wzrokiem tubylców, gdyby przechodzili gdzieś w pobliżu. Nasza część altany była otwarta dla swobodnego przepływu powietrza, tak że mogliśmy stąd obserwować dżunglę. Siedzieliśmy wszyscy razem, każdy z nas czuł ociężałość i nie miał nawet ochoty do rozmowy. Ja leżałem tuż przy Marinie, która nagle trąciła mnie szepcząc: - Guy, spójrz na te dziwne stworzenia! Zwróciłem oczy we wskazanym kierunku i zobaczyłem całe stado małp bez ogonów; przypatrywały się nam z gałęzi sąsiedniego drzewa. Były to stworzenia wyglądające bardzo interesująco: mordki miały koloru jasnoczerwonego, tułów długości około 18 cali pokryty był długą, lśniącą, białawą sierścią, a łby porastały rzadkie i krótkie siwe włosy. Mała mordka pokryta była z obydwu boków krótkimi włosami, wąsy koloru piaskowego spadały poniżej podbródka. Były to żywe, małe stworzonka, biegały w dół i w górę po większych gałęziach, nie skakały jednak z jednej gałęzi na drugą, jak czyniła większość małp dotychczas przez nas spotykanych. Niektóre z nich nosiły swe małe na plecach, a mimo to poruszały się niemal tak samo szybko, jak pozostałe. Siedzieliśmy bez ruchu, obserwując ucieszne figle. Od czasu do czasu niektóre podchodziły bliżej, by na nas popatrzeć i biegły z powrotem, jakby chciały zdać raport swoim towarzyszkom o dziwnych stworzeniach, które ujrzały. Po nich przychodziły inne i spoglądały na nas swymi czerwonawo-żółtymi oczami: najwidoczniej chciały się dowiedzieć, kim właściwie jesteśmy i czy nie wyrządzimy im krzywdy. Potem odbiegały na pewną odległość, jazgocząc i skrzecząc w wielkim podnieceniu. I znowu powodowane ciekawością zjawiały się następne -przeważnie matki wraz z małymi małpkami, które uznaliśmy za niezamężne młode panny. Bardzo nas rozbawiły swoim zachowaniem się. Ale gdy mniej więcej po godzinie wuj Paweł, który dotychczas spał, zbudził się nagłe i głośno kichnął, wszystkie małpy uciekły na drzewo, poczęły wspinać się coraz wyżej, aż zupełnie zginęły nam z oczu. Kallolo wyjaśnił nam, że ten gatunek małp znany jest pod nazwą białych uakari lub uistiti. Marina westchnęła, że chciałaby mieć taką małpkę. Kallolo tłumaczył, że bardzo trudno jest je złapać, a schwytane, jeżeli nie są bardzo młode, z tęsknoty chudną i szybko •giną, są 'bowiem bardzo delikatne. Powiedział nam także, że gdy krajowiec chce złapać taką małpkę, posługuje się dmuchawką z grotami umaczanymi w truciźnie woorali. Trucizna ta działa w minimalnym stopniu na ludzi spożywających sól, natomiast wywołuje śmiertelne objawy u wszystkich zwierząt i krajowców nie używających soli. Sól jest jedynym lekarstwem na tę truciznę. Myśliwy więc, chcąc upolować żywą uistiti, bierze z sobą sól. Zraniwszy małpkę zatrutą strzałą, posuwa się za nią przez dżunglę, aż trucizna zacznie działać i małpka spadnie z drzewa. Myśliwy czeka na ten moment, chwyta spadającą i natychmiast wkłada jej do pyszczka szczyptę soli. W krótkim czasie stworzonko ożyje. Najczęściej działanie trucizny nie jest jeszcze zbyt silne i daje się małpkę uratować. Tak złapane młode małpki szybko się oswajają i biali płacą za nie wysoką cenę, kupując stworzonka jako przyjemne maskotki. Kallolo obiecał, że gdy tylko sporządzi dmuchawkę myśliwską, spróbuje złapać białą uistiti dla Mariny. Dotychczas Quacko i papuga Ara były dla nas głównym źródłem rozrywki. Te dwa stworzonka stały się wielkimi przyjaciółmi, chociaż Quacko od czasu do czasu zdradzał ochotę do wyrywania piór z grzbietu przyjaciółki. Gdy jednak zabierał się do tego, Ara dziobała go w głowę, a raz uderzyła go w ogon. Ilekroć prosiliśmy Kallolo, by złapał nam więcej zwierzątek-maskotek, odpowiadał niezmiennie: - Poczekajcie, aż zrobię sobie dmuchawkę do strzelania i przygotuję truciznę. Wtedy przyniosę wam tyle rozmaitych stworzeń, ile tylko zechcecie. I dodawał jeszcze: - Ho, ho, dmuchawka myśliwska to cudowna broń, można nią zabijać i małe, i wielkie zwierzęta: zarówno dużego tapira, dzikiego jaguara czy pumę, jak i najdrobniejsze - wróblowate rnanakiny czy piękne jak kwiaty kolibry. W ciągu dnia Kallolo wygrzebywał się bardzo często z naszej kryjówki i rozglądał dookoła. Patrzył przede wszystkim w kierunku obozu indiańskiego, aby się upewnić, czy dzicy nie zbliżają się do nas. Był przekonany, iż nie posiadają czółen, do tej pory bowiem, pływając po rzece, już by nas dawno odkryli. O zachodzie słońca wrócił z zatrważającą wiadomością, że widział z daleka jakiegoś Indianina, najwyraźniej kierującego się w naszą stronę. Radził siedzieć zupełnie cicho, tak aby można było uciec, gdyby nas spostrzegł, podszedłszy zupełnie blisko do naszej łodzi. - .Gdy zobaczyłem, że jest to tylko jeden człowiek, zdałem sobie sprawę, że nie przychodzi we wrogich zamiarach - mówił Kallolo. - Ale być może, że skoro nas znajdzie, powróci ze swoimi towarzyszami. Wleźliśmy więc wszyscy do naszej liściastej altany, a ponieważ zbliżała się już noc, rozpinając nad nami swój mroczny płaszcz, było mało prawdopodobne, aby ktoś nas zobaczył. Nie mówiliśmy z sobą obawiając się, by Indianin nas nie usłyszał. Tymczasem z dżungli zaczęły dochodzić odgłosy, które już poprzednio opisałem, uniemożliwiające nasłuchiwanie trzasku łamanych gałązek, gdyby ktoś zbliżał się do nas. Już myśleliśmy, że zawrócił, gdy nagle rozległ się głos zupełnie blisko nas: - Halo!... Co się stało z nimi wszystkimi? Ku naszej wielkiej radości rozpoznaliśmy głos Macko. Wkrótce wdrapał się na pokład łodzi, ciesząc się niezmiernie, że nas odnalazł. Miał do opowiedzenia wiele przygód niezależnie od ważnych wiadomości, które przyniósł od kapitana. Chcieliśmy je jak najprędzej usłyszeć. - Moje sprawozdanie będzie krótkie - powiedział. - Kapitan prosi, abyście natychmiast ruszyli w drogę i dołączyli do niego. Musicie wiedzieć, że podróż tratwą jest znacznie trudniejsza, niż przypuszczaliśmy, gdyż z wody wystaje mnóstwo korzeni, a zwisające gałęzie dotykają niemal wody. Często musieliśmy zeskakiwać z tratwy i ciągnąć ją, jeżeli woda była płytka. Innym razem musieliśmy płynąć obok lub pchać ją przed sobą. Byliśmy przekonani, że tubylcy nie odkryli naszej obecności, w każdym razie nie ścigali nas. Dwa razy zauważyliśmy ich, gdy byliśmy w wodzie, i nie mieliśmy pewności, czy nas nie widzieli. Stwierdziliśmy, że rzeka rozciąga się na kilka mil - czasem jest szersza niż tutaj, a czasem znacznie węższa. Przy końcu rozszerza się, tworząc szereg jezior. Mimo długiej drogi nie mogliśmy dotrzeć do kawałka suchej ziemi. Wreszcie, popłynąwszy w górę jakiejś rzeczki, dobiliśmy do brzegu. Dżungla była tam mniej gęsta niż dotychczas. Posuwając się ciągle naprzód, dotarliśmy do otwartej, niedużej polanki, akurat takiej, jakiej szukał kapitan. Wyładowaliśmy nasze zapasy i kapitan wraz z Piotrem zaczęli budować chatkę i znaczyć drzewa, które ich zdaniem nadawały się na budowę statku. Kapitan wysłał mnie i Sambo tratwą po was. Dopłynęliśmy nią do wąskiego przejścia, gdzie zostawiłem Sambo, by pilnował tratwy, nałapał ryb i zabił kilka ptaków na zapas. Tymczasem ja popłynąłem tutaj, pomagając sobie drewnianymi pływakami. Rozważywszy trudności, jakie napotkaliśmy przeprawiając się tutaj, kapitan radzi wam przepłynąć ten odcinek rzeki. Nie widzieliśmy tu ani jednego aligatora, a są to jedyne zwierzęta, których należy się bać. Kapitan jest przekonany, że wszystkie popłynęły w głąb lądu, w każdym razie nie ma ich na tym odcinku. Znam teraz dobrze drogę. Korzystając z ciemności nocnych, możemy przepłynąć w pobliżu obozu indiańskiego, nie narażając się na to, że nas spostrzegą. Jeżeli byście nie chcieli postąpić tak, jak radzi kapitan, to powinniście zawrócić naszą łodzią w dół rzeki i poszukać jakiegoś szerszego i głębszego dopływu, który na pewno znajduje się gdzieś bardziej na północy. Tamtym właśnie dopływem kapitan ma zamiar przeprowadzić ma wody Orinoko swój statek, gdy będzie już zbudowany. Słuchaliśmy uważnie tego, co mówił Macko. Wuj miał poważne wątpliwości co do przedstawionego planu, a ojciec nie chciał narażać Mariny na takie niebezpieczeństwo. Ona jednak oświadczyła, że bardzo chętnie weźmie udział w wyprawie. Zarówno Kallolo jak i Mąko bardzo nalegali, abyśmy zrobili tak, jak radzi kapitan. Powrót łodzią w dół rzeki zabrałby nam dużo czasu i, co gorsza, moglibyśmy wpaść w ręce dzikich, usposobionych mniej pokojowo niż ci, którzy znajdują się w naszym sąsiedztwie. Jak dotąd nie mieliśmy okazji poznać ich bliżej. Możliwe, że byli nastawieni przyjaźnie, ale nie mieliśmy co do tego pewności. Rozsądniej było spróbować w ogóle uniknąć spotkania z nimi. Jedna rzecz była pewna, a mianowicie, że nie mieli zwyczaju wędrować po okolicy, gdyż w przeciwnym razie musieliby do tej pory natknąć się na nas. Mogliśmy więc mieć nadzieję, że przepłyniemy obok nich niepostrzeżenie. Te argumenty w końcu przekonały ojca i wuja Pawła, którzy zgodzili się na podjęcie wyprawy. Niewielką ilość rzeczy, które mieliśmy z sobą, związaliśmy mocno i umieściliśmy na drewnianych pływakach - maleńkich tratewkach, które Kallolo i Macko podjęli się pchać przed sobą. Tak samo zrobiliśmy z sukienką Mariny i naszymi marynarkami. Marina została tylko w ściśle przylegającej bieliźnie, która przeszkadzała jej w ruchach, a my mieliśmy ha -sobie tylko spodnie. Po tych przygotowaniach sporządziliśmy pływaki z drzewa dla każdego po cztery; ta ilość wystarczała każdemu na utrzymanie się na powierzchni wody, a jednocześnie nie przeszkadzały one w posuwaniu się naprzód. Zjedliśmy ostatni posiłek na pokładzie naszej łodzi, 'którą tak szczęśliwie dotąd podróżowaliśmy, przeczekaliśmy jakiś czas, aż tubylcy, według naszego mniemania, pójdą spać i stanęliśmy gotowi do "no we j i niebezpiecznej wyprawy. W każdym innym klimacie nie można by jej przedsięwziąć. Nawet w nocy woda była ciepła. Nie obawialiśmy się żadnych przeszkód. Doprawdy ubrania, jako ochrona przed zimnem, wcale nie były potrzebne, nie należy się więc dziwić, że ciemnoskórzy krajowcy uważają je za zbyteczne obciążenie i na ogół obywają się bez nich. - Jesteście gotowi? - zapytał wuj Paweł. - Tak! - brzmiała zbiorowa odpowiedź. - Wszyscy gotowi. Postanowiono, że wuj Paweł obejmie komendę, a Macko będzie przewodnikiem. Indianin wskoczył do wody, popłynął na środek rzeki, a wuj i ojciec poszli za jego przykładem. Potem uczynił to Kallolo, niosąc na głowie Quacko, oraz Tim z Arą również na głowie. Marina, Artur i ja zamykaliśmy wyprawę; w razie potrzeby mieliśmy służyć Marinie pomocą. Pływaki okazały się świetnym wynalazkiem i doszliśmy do wniosku, że pływanie jest dużo łatwiejszym sposobem poruszania się, niż przedzieranie się po konarach i pniach przez zalaną dżunglę. Płynęliśmy w górę rzeki, trzymając się blisko siebie, w milczeniu, aby przypadkiem Indianie nie usłyszeli naszych głosów. Chcieliśmy za wszelką cenę uniknąć spotkania z nimi. Poruszaliśmy się powoli, gdyż nawet najlepsi pływacy muszą odpoczywać. Czas mi się dłużył. Sądziłem, że płyniemy już przeszło godzinę, a w rzeczywistości nie byliśmy dłużej w wodzie niż pół godziny. Nie mogliśmy jednak powstrzymać się, aby nie spojrzeć od czasu do czasu na ogromne ognisko, zapalone przez Indian, którego jasne płomienie widać było z daleka. Zamiast zbliżać się do niego, jak początkowo sądziłem oddalaliśmy się: stawało się coraz mniej widoczne, aż wreszcie zostało z tyłu za nami. Zrozumiałem, że skierowaliśmy się w przeciwną stronę. Znajdowaliśmy się jednak wciąż blisko niebezpieczeństwa i dlatego pragnęliśmy odpłynąć stąd jak najdalej. Na lewo od nas zauważyłem ujście jakiejś rzeki, do którego dotarliśmy owej pamiętnej nocy. Ujście to prowadziło nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości bezpośrednio do obozowiska Indian. Gdybyśmy nie mieli Macko za przewodnika, moglibyśmy skierować się właśnie w górę tego kanału i w ten sposób .znaleźć się tuż przy domniemanym nieprzyjacielu. Zacząłem już odczuwać pewne zmęczenie i obawiałem się, że Marina jest także u kresu wytrzymałości. Zapytałem ją, jak się czuje. - Bardzo bym chciała trochę odpocząć, jeżeli to jest możliwe - odrzekła ,- ale mogę jeszcze trochę popłynąć. Zaczynają mnie jednak boleć ręce i nogi. Macko, który znajdował się o parę metrów przed nami, zaraz zawrócił i powiedziawszy kilka słów do wuja Pawła, poprowadził nas ku brzegowi rzeki. Tam znaleźliśmy wystającą nad wodą skarpę z korzeni jakiegoś wielkiego drzewa, podobną do tej, którą już poprzednio opisywałem. Wszyscy wdrapaliśmy się na nią, a Artur i ja pomogliśmy Marinie usadowić się w miejscu, na którym całkiem wygodnie mogła odpocząć. Usiedliśmy przy niej i mówiliśmy do siebie tylko szeptem. Po krótkim odpoczynku wuj Paweł zapytał Marinę, czy już może płynąć dalej. - Tak - odpowiedziała. - Coraz bardziej upodabniam się do ryby, i wydaje mi się, że gdy się trochę przyzwyczaję, będę czuła się lepiej w wodzie niż na suchym lądzie. Odpowiedź ta świadczyła, że Marina jest w dobrym humorze, więc po chwili całe towarzystwo zsunęło się z korzeni do rzeki. Posuwaliśmy się tak jak poprzednio. Quacko i Ara niewątpliwie protestowaliby przeciwko takiej wyprawie, gdyby nie to, że podróżowali uczepieni głów swoich przyjaciół. Siedzieli zupełnie spokojnie, sądząc, że wszystko jest w porządku, i na pewno byli przekonani o wielkiej roli, jaką w całej wyprawie odgrywają.. Płynęliśmy już przez jakiś czas, gdy dostrzegłem, że mroki nocy zaczynają powoli rzednąć, a ich miejsce zajmuje blask jutrzenki. Opiszę teraz, jak noc przechodziła w dzień, tak jak to wtedy widziałem. Najpierw szczyty drzew zapaliły się czerwienią wschodzącego słońca. Blask ten zaczął gwałtownie zniżać się, obejmował drzewa, ogromne pnie i liany, bogate listowie i cichą wodę. Wszystko kąpało się w ciepłym świetle ranka. Równocześnie poprawiło się nasze samopoczucie: ledwo mogłem się powstrzymać, aby nie krzyknąć z radości. Wokół pływały po wodzie wspaniałe lilie wodne z liśćmi ogromnych rozmiarów; takich lilii nigdy dotychczas nie widzieliśmy. Macko, płynący na przedzie, usiadł na gałęzi i ukryty za listowiem kiwał na nas, abyśmy podeszli, a wuj wskazywał ręką do góry na lewo. Spojrzałem przez ramię i zobaczyłem za leśną polaną wiszącą podłogę, opartą na kilku drzewach palmowych, a na niej tubylców. Kilku z nich z włóczniami w rękach stało na niższych gałęziach; zajęci byli łowieniem ryb czy żółwi za pomocą włóczni. Wydawali się tak bardzo zaabsorbowani połowem, że chyba nas nie zauważyli. Chociaż płynęliśmy już dość długo, nie mogliśmy pozwolić sobie na odpoczynek. Trzeba było posuwać się naprzód możliwie jak najszybciej. Wkrótce Marina przyznała się, że nie ma już sił płynąć dalej. Na szczęście mieliśmy z sobą kawałek liny zostawionej nam przez kapitana. Jeden jej koniec odwiązaliśmy od pływaka Mariny, a Kallolo chwycił drugi koniec. On holował Marinę, a Artur i ja płynęliśmy obok niej. Teraz mogliśmy poruszać się szybciej niż poprzednio. W końcu wszyscy byliśmy wyczerpani. Artur i ja nie mieliśmy nawet siły powiedzieć, że chcielibyśmy odpocząć. Ponieważ już od jakiegoś czasu straciliśmy z oczu Indian, sądziliśmy, że nie grozi nam teraz niebezpieczeństwo i że możemy pozwolić sobie na wytchnienie. Dotarłszy więc do drzewa o rozłożystych konarach, poprzeplatanych gęsto lianami, ci, którzy pierwsi wdrapali się na gałąź wystającą ponad wodą nie więcej niż na jedną stopę, pomogli Marinie, Arturowi i mnie uczynić to samo. Osłonięci od piekących o tej porze promieni słonecznych, mogliśmy nareszcie tutaj wypocząć. Gęste listowie, otaczające nas dookoła, kryło naszą gromadkę przed niepożądanymi oczyma. ROZDZIAŁ X Tratwa dla Mariny - Powrót Sambo – Dzicy - Macko w niewoli- Ucieczka Macko i jego brata Polo - Opowiadanie Kallolo - Nocny alarm Ilekroć wracam myślami do owej cudownej podróży wodą, wydaje mi się, że przeżyłem tylko sen i ogarniają mnie wątpliwości, czy to się działo na-, prawdę. A przecież wszystkie wydarzenia z tamtych dni żyją dotąd niezatarte w mojej pamięci: doskonale przypominam sobie krajobraz, bohaterów i wszystko, co się wtedy mówiło. Pamięć mnie przekonywa, że wszystko to zdarzyć się musiało w rzeczywistości. Po usadowieniu się na rozłożystym konarze, zdjęliśmy nasze zapasy żywności z jednej z maleńkich tratewek i zabraliśmy się do śniadania. Wzmocniło ono nasze siły, a na picie nie mieliśmy ochoty. Płynąc długo wchłonęliśmy dużo wody przez pory skóry i to spowodowało, że straciliśmy w ogóle pragnienie. Sądząc po samym sobie, nie mogłem oprzeć się gnębiącej obawie, że Marina musiała się bardzo zmęczyć. Zapytałem ją, czy źle się czuje. - Niestety, tak. Chociaż chciałabym płynąć dalej, boję się bardzo, że już nie podołam i że z mojego powodu wszyscy będziecie musieli się zatrzymać. Bolą mnie ręce, ale skoro trzeba płynąć dalej, zrobię wszystko co tylko w mojej mocy. A jeśli nawet stracę zupełnie siły, będę mogła przecież położyć się na wznak, a Kallolo będzie mnie holował. - Nie wolno nam dopuścić do tego, byś zachorowała-zawołał Artur. - Musimy zbudować tak dużą tratwę, aby cię uniosła; położysz się na niej, a my będziemy cię holowali. To z pewnością lepsze, niż pozwolić, abyś płynęła dalej. Marina podziękowała mu i szczerze przyznała, że będzie jej nieporównanie bardziej odpowiadał ten nowy sposób podróżowania. Lubi sobie popływać - ale niezbyt długo. Artur zwrócił się zaraz z tą propozycją do wuja Pawła i mojego ojca. Podobnie jak on uważali, że trzeba zbudować tratwę dla Mariny. Powinna być tak dużych rozmiarów, by mogła unieść również ojca, ale on nie chciał nawet o tym słyszeć. Zapewniał nas, że rozkoszuje się pływaniem i nie obawia się bynajmniej, iż mógłby osłabnąć. Bez zwłoki zabraliśmy się do pracy. Ponieważ nie mieliśmy z sobą siekiery, trzeba było podcinać głęboko nożami pnie młodych palm o podobnej grubości, a następnie łamać je co sił w rękach. Potem należało jeszcze ściąć kilka krótszych na poprzeczki. Po przygotowaniu całego materiału przystąpiliśmy do związywania pni, używając do tego długich, cienkich lian. Tratwa, chociaż bardzo prymitywna, była wystarczająco mocna, aby służyć swojemu celowi, a gdyby nawet rozbiła się na kawałki, Marinę zabezpieczały pasy ratunkowe, dzięki którym mogła łatwiej płynąć. Na tratwie umieszczone zostały wszystkie nasze tobołki, które dotychczas albo pchaliśmy przed sobą, albo holowaliśmy. Potem zwróciliśmy się raz jeszcze z prośbą do ojca, czyby nie przystał jednak, aby i jemu zbudować drugą tratwę, nieco mniejszą. - Nie - odpowiedział - ale będę płynął blisko Mariny. To pozwoli mi odpocząć, jeżeli zmęczę się bardzo. Gdy byliśmy zajęci sporządzaniem tratwy, Kallolo i Mąko zrobili wycieczkę do dżungli, aby dowiedzieć się czegoś pewniejszego o tubylcach, których widzieliśmy, chcąc osądzić choćby z wyglądu, czy mogą być .usposobieni przyjaźnie, czy też wrogo. Nasi towarzysze zapewniali, że potrafią to poznać po ich sposobie, ubrania, po znakach na ciele, a przede wszystkim po posiadanej broni. Jeżeliby się okazało, że jest to plemię usposobione przyjaźnie, nasi współtowarzysze mieli od nich pożyczyć czółno, w którym bezpiecznie i wygodnie odbylibyśmy resztę naszej podróży. Jeżeli natomiast wydawałoby się, że Indianie nastawieni są wrogo, mieli zamiar ukraść im czółno. Zapewniali, że możemy się czuć całkowicie bezpieczni, gdyż przedsięwezmą wszelkie środki ostrożności, aby nie dopuścić do wykrycia nas. Już upłynęło sporo czasu, odkąd odeszli, i tratwa była niemal gotowa. W pewnym momencie, spojrzawszy w górę rzeki, dostrzegliśmy jakiegoś człowieka, płynącego środkiem koryta prosto w naszym kierunku. Gdy zbliżył się, rozpoznaliśmy wełnistą głowę i czarną twarz Sambo. On nas nie zauważył nawet wtedy, gdy znalazł się tuż pod konarem, na którym siedzieliśmy. :Zdziwiła go tylko tratwa unosząca się na wodzie. Podpłynął bliżej, aby się jej przypatrzeć. Dopiero gdy Artur i ja wybuchnęliśmy serdecznym śmiechem na widok malującego się na jego .twarzy zdziwienia, zauważył, że znajduje się tuż przy nas. - Ach, pana Guy! Gdzie pan był przez cały czas? - wykrzyknął, gdy wyciągnąłem rękę, aby mu pomóc w wydostaniu się na konar, - Schowany byłem za gałęziami tego drzewa - odpowiedziałem. - A ty skąd przybywasz? - To było tak, pan Guy. Czekam jakiś czas, W końcu pomyślałem sobie, że młoda pani i ojciec pana na pewno zmęczyli się tak długim pływaniem. Więc myślę sobie, że przecież mógłbym poprowadzić tratwę w dół rzeki tak daleko, jak tylko będę mógł ją holować. Po drodze wpadła jednak na korzenie wielkiego drzewa, sterczącego niedaleko stąd na środku rzeki, utonęła i sam nie mogłem jej wyciągnąć. Skoczyłem przeto do wody i przypłynąłem, aby wam o tym powiedzieć. Gdy wyruszycie w dalszą drogę, niektórzy będą mogli - po jej wyciągnięciu - na niej wypocząć, inni popłyną obok niej i w ten sposób będziemy mogli posuwać się szybciej naprzód, niż gdybyśmy wszyscy musieli cały czas płynąć. Ojciec i wuj podziękowali Sambo za nowiny i zapowiedzieli, że skoro tylko dwaj nasi Indianie powrócą, zaraz wyruszą z Sambo naprzód. Okazało się także, że Sambo musi wpierw coś zjeść i trochę wypocząć, bo przyznał sam, że nie byłby w stanie wyruszyć zaraz w dalszą drogę. Wuj zaproponował, aby w takim razie Marina natychmiast, nie zwlekając, rozpoczęła dalszą podróż w towarzystwie Artura i ojca. Ja także miałem wielką ochotę popłynąć z nimi, ale Artur pływał lepiej ode mnie i miał więcej sił, a tym samym był bardziej odpowiednim opiekunem dla Mariny. Ona - jak zawsze była gotowa uczynić wszystko, co uważano za słuszne, i zaraz zajęła miejsce na tratwie. Tymczasem ojciec i Artur, zszedłszy z konaru do wody, stanęli - każdy po innej stronie tratwy; trzymając się jej jedną ręką, płynęli naprzód. Nie zdążyli jeszcze zbytnio się oddalić, gdy okazało się, że rzeka jest w tym miejscu płytka i nie trzeba płynąć, lecz brodząc można posuwać się naprzód. Żałowałem, że nie udałem się razem z nimi i że nie będę mógł uczestniczyć w zwalczaniu trudności i wielu przeszkód, na które niewątpliwie się natkną. Wkrótce zniknęłi mi z oczu, zasłonięci zwieszającymi się nad wodą gałęziami drzew i roślin pnących. Pełen niepokoju podzieliłem się swymi myślami z Sambo. - Niech pan się o to nie martwi, pan Guy - odrzekł. - Przed nimi bardzo dobra droga. Jest tam dużo miejsc, na których można odpocząć. Zresztą, wkrótce ich dościgniemy, i zdrowi, i cali dostaniemy się na tratwę. Mimo tych uspokajających słów, w dalszym ciągu 'byłem pełen obaw i zapytałem Sambo, czy nie zechciałby mi towarzyszyć, gdy już odpocznie, oczywiście, o ile wuj nie będzie miał nic przeciwko temu, byśmy wyruszyli sami. - Z największą chęcią - odpowiedział - ale myślę, że nie uczynimy tego wcześniej niż w momencie, gdy powróci Kallolo i Mąko, a wtedy będziemy mogli popłynąć wszyscy razem. Czekamy i czekamy, ale jakoś nie widać żadnego z naszych Indian. Wuj Paweł zaczął się już bardzo o nich niepokoić, a nie chciał rozpoczynać dalszej podróży przed ich powrotem. Opowiedziałem mu wobec tego, jak bardzo boję się o ojca, Marinę i Artura, zapytałem, czy nie pozwoliłby mi wyruszyć naprzód z Sambo. - Dobrze rozumiem twój niepokój - odpowiedział - myślę jednak, że są tak samo bezpieczni, jak gdyby byli razem z nami. Jeżeli jednak koniecznie chcesz zaraz ruszyć w drogę, nie będę się sprzeciwiał. Tim i ja udamy się za wami, gdy tylko powrócą dwaj nasi Indianie. Podziękowałem wujowi za pozwolenie, wziąłem pływaki i zapytałem Sambo, czy jest już gotów do drogi. - Tak, już jestem gotów, pan Guy - odrzekł. Podniósłszy się z legowiska na lianach, rzucił pływaki z drzewa do wody i sam zeskoczył. Powiedziawszy „do widzenia" Tiinowi, poszedłem w ślady Sambo. - Stój! stój! Słyszę, że nadchodzą nasi Indianie, ruszymy więc wszyscy razem! - Powoli popłyniemy naprzód - odrzekłem - a potem zaczekamy. W chwilę potem usłyszałem wołanie Kallolo: - Uciekajcie, uciekajcie! Nie ma chwili do stracenia! Dzicy nadchodzą! Obejrzawszy się w tył, zobaczyłem w zapadającym mroku, jak skacząc po powalonych pniach i korzeniach Kałlolo śpieszył w naszym kierunku. W tym samym momencie wuj i Tim ześliznęli się do wody i schwyciwszy swoje pływaki przygotowali się do odbicia. - Gdzie jest Macko? - zapytał wuj. - Biegnie za mną - odparł Kallolo i rzucił się natychmiast do wody. Gdy był już w wodzie, Quacko, o którym zapomniał, ześliznął się z gałęzi i usiadł na jego ramieniu; Ara, choć miała skrzydła związane, również zeskoczyła na głowę Tima. Wydawało nam się, że Macko jest już blisko, więc krzyknąwszy, aby pośpieszył za nami, ruszyliśmy naprzód. Nie odpłynęliśmy jeszcze daleko, gdy spostrzegliśmy, że przechodzi przez konar, na którym siedzieliśmy, a następnie usiłuje przedrzeć się przez masy zwalonych pni i korzeni tarasujących mu drogę. Zauważyliśmy, że ma zamiar wejść do wody bez pływaków, a chociaż sam świetnie pływał, zachodziła obawa, że nie da sobie rady na tak długim odcinku drogi. Już miał skoczyć do rzeki, gdy nagle ukazało się kilkunastu ciemnoskórych dzikusów, uzbrojonych w dzidy i maczugi. Niektórzy wyszli z leśnego gąszczu, inni zeskoczyli z gałęzi drzew, po których najwidoczniej gonili za Kallolo i Macko. Kilku z nich schwytało Macko, nim zdołał skoczyć do wody, a jeden zdzielił go ciężką maczugą, jakby chciał zmiażdżyć mu czaszkę. Nie było mowy o przyjściu mu z pomocą. Przynaglani przez Kallolo do pośpiechu, skierowaliśmy się na środek koryta, gdzie na szczęście woda była płytsza, tak że brodząc mogliśmy posuwać się szybko naprzód. Indianie dostrzegłszy nas skoczyli do wody i chcąc nas zapewne przestraszyć, zaczęli głośno krzyczeć. To nas, oczywiście, nie zdołało zatrzymać. Brodząc lub płynąc, gdy było zbyt głęboko, szybko posuwaliśmy się naprzód. W tyle widzieliśmy ciemne sylwetki dzikich, uwijających się jeszcze wśród drzew. Zastanawialiśmy się, czy mają zamiar nas ścigać wędrując po gałęziach drzew, a jeżeli tak, to czy będą od nas szybsi i czy nas dogonią. Chociaż po pewnym czasie straciliśmy ich z oczu, nie mogliśmy się uwolnić od niepokoju, że w każdej chwili mogą nas zaatakować. Nie mieliśmy w tej chwili innego wyjścia, jak możliwie szybko posuwać się naprzód. Bardzo dobrze się stało, że wysłaliśmy już przedtem Marinę na tratwie. Gdybyśmy musieli teraz ją holować, poruszalibyśmy się znaczniej wolniej. Rozglądaliśmy się dookoła, szukając z niepokojem Mariny, ojca i Artura, w przekonaniu, że lada chwila ich dogonimy. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, ile właściwie minęło czasu od chwili, gdy odpłynęliśmy, i jak daleko mogą być teraz od nas. Płynąc lub brodząc, bez przerwy posuwaliśmy się naprzód. Gęste wodorosty nie pozwalały zbliżać się do 'brzegu, choć był tam twardy grunt. Mieliśmy nadzieję, że to może powstrzymać naszych prześladowców, jeżeli nas jeszcze gonią. Wreszcie po jakimś czasie wszyscy poczuliśmy się bardzo zmęczeni wskutek dużego i długotrwałego wysiłku. Zmęczenie jeszcze bardziej dałoby mi się we znaki, gdyby nie pomagał mi Tim i Kallolo. Na szczęście, jeszcze raz powtarzam, Marina i ojciec nie musieli zdobywać się na tak wielki wysiłek, jak my. Najprawdopodobniej Marina nie wytrzymałaby tego tempa. Teraz, zatrzymawszy się i nie usłyszawszy żadnych głosów, doszliśmy do przekonania, że możemy sobie już pozwolić na odpoczynek na jakimś powalonym pniu, by nabrać sił do dalszej drogi. Posunąwszy się jeszcze kawałek naprzód, natrafiliśmy właśnie na taki pień, gdzie wszyscy mogliśmy się z powodzeniem zmieścić. Z tego pnia widać było zarówno dolny, jak i górny bieg rzeki. Wdrapaliśmy się nań i po raz pierwszy poczułem, że chwieję się na nogach z nadmiernego zmęczenia. Wuj, popatrzywszy na mnie, wziął mnie za rękę i powiedział: - Boję się, Guyu, czy to nie był zbyt wielki wysiłek dla ciebie. - Ależ skądże, wuju, zaraz mi będzie lepiej - odpowiedziałem. - Bardziej niż o siebie boję się o Marinę i ojca. Gdybym wiedział, że nic im nie zagraża, mógłbym jeszcze raz przebyć taką samą drogę. - Jeżeli o nich chodzi, to jestem zupełnie spokojny - odparł wuj. - Już tyle czasu minęło, jak wyruszyli, że teraz muszą być chyba blisko tratwy albo siedzą na niej bezpiecznie. Może już po wschodzie słońca spotkamy się z nimi. Odpoczywaliśmy jakiś czas i wuj zaproponował, by przed wyruszeniem w dalszą drogę posilić się nieco. Mimo pośpiechu nie zapomnieliśmy zabrać z sobą tratewki z żywnością i ubrań przymocowanych do drewnianych pływaków; były to dla nas zbyt wartościowe rzeczy, żeby nie pamiętać o nich nawet w najbardziej niebezpiecznej sytuacji. Wyjęliśmy z paczki kilka suszonych ryb i trochę owoców - dla każdego po jednym, ale jedliśmy bez apetytu, bardziej z uświadamianej sobie konieczności, niż odczuwanej potrzeby. Zapakowaliśmy właśnie tobołki, gotowi do dalszej drogi, gdy Kallolo wykrzyknął: -Ktoś idzie! Poczęliśmy nasłuchiwać. Po kilku sekundach potrafiliśmy rozpoznać chrzęst gałęzi, tak jakby ktoś po nich stąpał. - Chwileczkę - rzekł Kallolo - tam jest dwóch ludzi, ale to nie są wrogowie, gdyż nie zbliżaliby się w ten sposób. Kto tam? - zapytał w swoim języku. - Przyjaciele! - brzmiała odpowiedź. - To Macko - zawołał Kallolo i głośno go pozdrowił. Za chwilę, przedzierając się przez zarośla, które go dotychczas zakrywały, zjawił się Macko we własnej osobie, wdrapał się na pień drzewa i usiadł przy nas. Tuż za nim postępował jakiś drugi Indianin, którego Macko nam przedstawił mówiąc: - On jest więcej niż przyjaciel, to jest mój rodzony brat, którego porwali i więzili nasi wrogowie Guarani. Zmusili go do uczestnictwa w swojej wyprawie. Po napadzie na nas Guarani odbywali naradę wojenną. Wtedy postanowił uciec. Gdy przybył na miejsce naszego postoju, znalazł mnie nieprzytomnego od upływu krwi. Obmył i opatrzył mi rany, a gdy wróciłem do przytomności, z jego pomocą ruszyliśmy, aby was dogonić. Mojemu bratu udało się znaleźć krótszą drogę przez dżunglę i ominąć zakręty rzeki, dzięki czemu dogoniliśmy was, choć nie sądziliśmy, że to tak prędko nastąpi. Bardzo byliśmy zadowoleni z ucieczki Mąko i pomocy, jaką zyskujemy w jego bracie. Nazywał się Polo. Był dobrze zbudowanym, silnym mężczyzną i mogliśmy mieć z niego wiele pożytku. W obecnej sytuacji musieliśmy jeszcze poczekać, aby Macko odzyskał siły do dalszej drogi. Aż dziwne wydawało się nam, że mimo tak ciężkich obrażeń w ogóle był zdolny do poruszania się. Na szczęście nie miał złamanej żadnej kości, a Indianie nie troszczą się zbytnio o siniaki. Plemię, które na nas napadło, to Guarani, największe z mieszkających w Ameryce Południowej plemion indiańskich. Wuj objaśnił, że można ich spotkać daleko na południe, aż nad rzeką La Pląta, a także nad większością rzek między La Pląta a Orinoko, wszędzie tam, gdzie nie osiedlił się jeszcze biały człowiek. Ponieważ rokrocznie miejsca, które zamieszkują, nawiedza powódź, budują sobie osady nad wodą, na palmach mauritia. Korony tych drzew o wachlarzowa-tych liściach powiewają nad głowami i ochraniają przed promieniami palącego słońca. Palmy te dają im nie tylko ochronę przed słońcem i materiał na budowę siedzib, ale również dostarczają pożywienia. Siedziby budują na kilka stóp ponad najwyższym stanem wody, przymocowując poziomo do pni palmowych poprzeczne legary. Na tej konstrukcji kładą rozłupane pnie mniejszych palm, które tworzą w ten sposób podłogę. Nad nią budują dach z liści tych samych palm. Do wznoszących się nad podłogą pni przymocowują hamaki do spania, a na podłodze lepią z gliny palenisko, aby 'gotować i piec pożywienie. Znane są powszechnie ich czółna, które pozwalają na łowienie ryb i innych stworzeń wodnych oraz służą jako środek przenoszenia się z miejsca na miejsce. Plemię, na które natrafiliśmy, zostawiło najprawdopodobniej swoje czółna u brzegu jakiejś innej rzeki: gdyby je mieli na miejscu, nie zdołalibyśmy upiec, Usposobieni byli bardziej wojowniczo i zaczepnie niż większość tego ludu, o którym panuje przekonanie, że jest łagodny. Pod względem obyczajów stoją na bardzo niskim poziomie. Nie dbają o odzienie, nawet kobiety noszą tylko osłony z łyka drzewnego oraz z liści orzechów kakaowych lub palmy kapuścianej; wygląd ich jest nad wyraz niechlujny. Na suchym lądzie, w pobliżu rzeki uprawiają kasawę (maniok) i inne jarzyny. Z kasawy sporządzają odurzający napój, który wielu z nich doprowadza do ataku szału. Ważnym pokarmem, służącym im za chleb, jest miąższ palmy mauritia. Żadne inne drzewo nie jest tak użyteczne, jak to właśnie. Jego pąki zawierają mączkę podobną do mączki sago; otrzymuje się z niej pastę, którą się kraje na cienkie plasterki i suszy na słońcu. Z soku robią wino palmowe. Owoce, zamknięte w podłużnych twardych łuskach, podobne są do brunatnych szyszek sosnowych i zależnie od okresu, w którym się je zbiera, zastępują szereg różnych artykułów. Niedojrzałe są mączyste, po pełnym dojrzeniu w smaku przypominają cukier. Takich informacji udzielił nam wuj Paweł. Dlaczego Guarani nas napadli, tego nie wiem; być może, iż zauważyli w naszej grupie Indian z wrogiego im plemienia. Kallolo i Macko opowiedzieli nam, że należą do plemienia Akawojów mieszkających w pobliżu źródeł rzeki Esseąuibo. Akawoje stoją na wyższym poziomie pod względem kultury rolnej od wszystkich innych plemion. Zagrożeni, gotowi są bronić swego kraju nie mniej dzielnie niż inne ludy. Kobiety cieszą się u nich opinią dobrych gospodyń, troskliwie opiekują się swymi mężami i krewnymi płci męskiej w czasie choroby i na starość, dlatego mężczyźni mają dla nich więcej szacunku, niż zdarza się to u innych dzikich ludów. Młodej matce nie pozwalają pracować lub przygotowywać posiłku mężowi - całą uwagę winna poświęcić dziecku. Kobiety akawojskie są czyste, gościnne, szczodre i gorąco kochają swoje dzieci. Nie kłócą się i nie piją; spojrzenia mają łagodne. Używają tytoniu, lecz nie żują go ani nie palą, po prostu trzymają go pod wargami, aby zaspokoić głód i utrzymać zęby w czystości. Ogólnie biorąc, trudno byłoby znaleźć plemię usposobione bardziej pokojowo i bardziej szanujące porządek niż właśnie Akawoje. Tak opowiadał Kallolo o swoich współziomkach. Można mieć pewne zastrzeżenia co do ścisłości informacji, ale na podstawie tego, cośmy widzieli, skłonny jestem wierzyć, że przedstawiony obraz był prawdziwy. Wuj Paweł nie chciał już dłużej odkładać dalszej podróży i zapytał Macko, czy będzie mógł z nami wyruszyć. Ponieważ Kallolo i Polo oświadczyli, że będą mu pomagać, powiedział, że mimo osłabienia nie opóźni naszej wyprawy. - Poczekamy jeszcze trochę - zadecydował wuj. Wróciliśmy więc na miejsce wypoczynku, czyli na korzenie drzewa. Były one tak olbrzymie, że każdy bez obawy zsunięcia się do wody miał dla siebie wygodne miejsce. Ja znalazłem wydrążony korzeń, w którym mogłem wypoczywać z wyciągniętymi nogami. Wuj Paweł wyszukał sobie podobne miejsce obok mnie. Zdawało się, że miał zamiar niedługo dać rozkaz do ruszenia w drogę, a tymczasem, podobnie zresztą jak ja, na skutek zmęczenia mocno zasnął. Obudził nas głos Kallolo: - Nadchodzą! Nadchodzą! Musimy uciekać! - krzyczał. Otworzyłem oczy i spostrzegłem, że jest już widno. Wuj zerwał się od razu na równe nogi. Podziwiałem jego nadzwyczajną trzeźwość umysłu, mimo że przed chwilą spał jeszcze mocno, natychmiast zorientował się w sytuacja i zapytał, skąd nadchodzą dzicy i jak daleko mogą być od nas. Kallolo wskazał na wschód. - Mogą tu być za trzy cztery minuty – odpowiedział. - A więc, przyjaciele, ruszamy, ażeby znaleźć się jak najdalej od nich - rzekł wuj, - Mieliśmy już okazję przekonać się, że nie mają ochoty ścigać nas w wodzie. Rozejrzałem się i stwierdziłem, że nie ma między nami Tima i Sambo. Odeszli niedaleko w dżunglę, aby zerwać trochę smakowitych owoców. - Już ich zawołałem, zaraz wrócą - powiedział Kallolo. - Nie byłoby jednak rozsądnie na nich czekać. Wuj przyznał rację Kallolo i zlecił mu objąć przewodnictwo. Nie tracąc więc czasu zsunęliśmy się do wody. Kallolo, zgodnie ze swoją funkcją, prowadził, za nim płynął wuj, potem ja, a na końcu Indianie. Nie oddaliliśmy się zbytnio, gdy dostrzegłem, że Tim skacze z konaru do wody. Przy nim był Sambo - kamień spadł mi z serca; obaj za chwilę znaleźli się przy nas. Kilka razy oglądałem się jeszcze, czy nie zobaczę dzikich, ale nigdzie ich nie spostrzegłem. Mimo to nie zdołałem pozbyć się uczucia, że w każdej chwili mogą się zjawić i zatrzymać nas: mogli przecież posuwać się za nami tak jak przedtem, po gałęziach czy powalonych pniach drzew albo przedzierać się przez zarośla. Gdybyśmy posiadali z sobą broń palną, bardzo łatwo zatrzymalibyśmy dzikich w dżungli, ale w obecnej sytuacji było to niemożliwe. Gdyby mieli ochotę napaść na nas, nie potrafilibyśmy się obronić. Zdaje się, że wuj myślał tak samo, tylko nie okazywał tego po sobie, aby nie potęgować naszych obaw. Przeciwnie, podnosił nas na duchu, jak mógł. Po długim wypoczynku czułem się znacznie silniejszy i łatwiej mogłem płynąć niż poprzednio. To samo chyba można powiedzieć i o reszcie naszych współtowarzyszy- Słyszałem, jak Tim żartował z Sambo: - Przez to ciągłe pływanie zmieniłem się już w wielką rybę i trudno mi będzie chodzić po ziemi. A jak ty się czujesz, Sambo? - Też tak jak ryba, pan Tim -- odparł Murzyn. - Ale myślę, że jeszcze kiedyś zamienię się z powrotem w człowieka. Czułem się tak samo jak Sambo. Bardzo bym się cieszył, gdybym mógł znaleźć się na lądzie w wygodnym mieszkaniu. Był to jednak luksus - marzenie, którego realizacji nie można jeszcze było oczekiwać przez wiele następnych dni. A jednak gdy słońce rzuciło na nas swoje promienie, poczułem jak wczoraj, że wraca mi dobry humor, a niebezpieczeństwa, przerażające w nocy, wydawały się teraz mniej straszne. Poza tym uświadomiłem sobie, że nawet gdyby dzicy na nas napadli i zabrali do niewoli, potrafilibyśmy chyba uciec, jak zrobił to Macko i jego brat. Zresztą, Bóg raczy wiedzieć, może wcale nie mieli w stosunku do nas złych zamiarów, a ścigali nas powodowani zwykłą ciekawością, a nie wrogimi uczuciami. Najrozsądniej było jednak trzymać się od nich z daleka. Wuj zapowiedział, że obecnie musimy tak długo płynąć, aż spotkamy się z Mariną, ojcem i Arturem. Mijała godzina za godziną. Nie byłoby możliwe utrzymać się tyle czasu na powierzchni wody, gdyby nie nasze pływaki. Unoszeni przez nie, bez trudu posuwaliśmy się naprzód, odpychając się tylko nogami. Mimo tego wielkiego ułatwienia i pewności, że nie zatoniemy, poczuliśmy się w pewnym momencie bardzo zmęczeni, a w dodatku zaczął nam doskwierać głód. Pierwszy odezwał się Tim: - Hej, panie Guy! Czy nie zechciałby pan zwrócić uwagi panu Pawłowi, że umieramy z głodu? Jeżeli nie będzie mu to przeszkadzało, to wyjdziemy z wody na jakiś pień i napełnimy trochę nasze żołądki mięsem i owocami. Bo chociaż prowadzimy rybi tryb życia, to jednak nie potrafimy, tak jak one, jeść w wodzie. Przekazałem wujowi Pawłowi propozycje Tima i raz jeszcze wdrapaliśmy się na konar, gdzie każdy dostał swoją porcję pożywienia i mógł sobie trochę odpocząć. ROZDZIAŁ XI Sprytne maskotki - Dalsze wyczyny pływackie - Ucieczka przed aligatorem - Ojciec i Marina - Na jeziorze - Dziwny żagiel - Łowienie ryb Odpoczywaliśmy już jakiś czas i poczuliśmy, że teraz możemy płynąć wiele mil bez zatrzymania się. Byliśmy w dość dobrych nastrojach, gdyż wszystko wskazywało na to, że nie spotkamy już dzikich. Liczyliśmy także na to, że będzie to nasz ostatni etap i w końcu dotrzemy do Mariny, ojca i Artura, przebywających bezpiecznie na tratwie. Wuj proponował zbudowanie dodatkowej tratwy, aby cała nasza gromadka mogła płynąć razem. Właśnie kończyliśmy posiłek, gdy Kallolo wykrzyknął z wielkim niepokojem: - Ojej, a gdzie jest Quacko? Jak mogłem zostawić go samego! Niebezpieczeństwo, które nam groziło, tak zaprzątnęło moje myśli, że zupełnie o nim zapomniałem. Muszę wrócić i odnaleźć kochaną małpkę. Zginie, spostrzegłszy, że została opuszczona przez swych przyjaciół. - Zostań, zostań - powiedział wuj Paweł. - Chociaż bardzo szanuję twoje uczucie dla małpki i jej niezwykłe przywiązanie do ciebie, wolałbym, byś nie narażał się, chcąc ją odzyskać. Życie naszej całej gromady jest znacznie ważniejsze niż życie jednej małpki. Zarówno więc ze względu na siebie samego, jak i na nas wszystkich, muszę ci tego zabronić. Ale Kallolo był niepocieszony. - Senor Paweł, pobiegnę tylko kawałek - prosił. Macko i Polo mogą was równie dobrze poprowadzić, jak ja. Nie mogę pogodzić się z myślą, że przez zapomnienie straciłem przyjaciela. Oczywiście nie tłumaczę tutaj dosłownie tego, co mówił Indianin, tylko oddaję sens jego słów. Wuj Paweł był niewzruszony. - Moje sumienie nie pozwala zgodzić się na to. Nie wybaczyłbym sobie nigdy, gdyby spotkało cię coś złego -odpowiedział. Mnie również było bardzo przykro, że zgubiliśmy Quacko, ale myśl o naszym własnym bezpieczeństwie przyczyniła się całkowicie do tego, że zapomnieliśmy o nim. - No tak, a przecież ja zapomniałem o Arze - zawołał Tim. - Zostawiłem naszą papugę śpiącą na gałęzi drzewa, kiedy właśnie te bestie indiańskie wpędziły nas do wody. Jestem równie niedobry jak ty, Kallolo, gdyż nie zatroszczyłem się o przyjaciela i do tej chwili nie pomyślałem o nim zupełnie. - Patrzcie! Patrzcie! - wykrzyknąłem nagle. Wszyscy odwrócili głowy i zobaczyli, jak Ara leci szybko ku nam. Za chwilę usiadła na ramieniu Tima i wpatrując się w jego twarz zaczęła gulgotać w jakiś dziwaczny sposób, jakby łajać go za to, że ją niecnie opuścił. Gdy podał jej garstkę owoców, nie chciała jeść - może dlatego, że zjadła lepsze śniadanie, które znalazła w czasie drogi, a które bardziej przypadło jej do smaku. Minęło zaledwie kilka minut, gdy zobaczyłem, że Kallolo i Macko spoglądają niespokojnie poprzez drzewa na wschód i wskazują sobie jakieś ledwo widoczne, poruszające się cienie. Z kilku słów, które do mnie doszły, 'zrozumiałem, iż obawiają się powrotu dzikich. Tymczasem twarze ich rozjaśniły się i w chwilę potem zobaczyliśmy Quacko, jak skacząc między zwieszającymi się lianami i biegnąc po gałęziach drzew szybko zbliżał się do nas. Wkrótce siedział już na ramieniu Kallolo i zaczął skrzeczeć, jakby miał mu dużo do powiedzenia. Kallolo był szczerze wzruszony powrotem swego przyjaciela. Wuj Paweł dał znak do wyruszenia. Prowadził teraz Macko i Sambo, którzy niedawno przebyli rzekę wzdłuż jej dolnego biegu i lepiej ją znali niż Kallolo, który zamykał naszą wyprawę. Podobnie jak przedtem zdawało mi się, że płynę jak we śnie przez ciemną, równą płaszczyznę wody, a poruszając rękami i nogami posuwam się naprzód. Zauważyłem przede mną wuja Pawła; po jednej stronie widziałem zielone drzewa o potężnych pniach, splątane liany, latorośle i niezliczone pasożytnicze rośliny, które zwieszając się przybierały najbardziej fantastyczne kształty. Nade mną było jasne, błękitne niebo i o prześlicznym upierzeniu ptactwo, które dziwnie skrzeczało, przelatując tam i z powrotem. Tu i ówdzie leżały w wodzie powalone drzewa, inne pochylały się nad jej powierzchnią, zawieszone na sieci lian i gałęzi, utworzonej przez sąsiednie drzewa. Niektóre olbrzymy zawisły w poprzek rzeki, tworząc most łączący przeciwległe brzegi. Czasami zjawiały się gromady małp, figlujących na gałęziach drzew. Wpatrywały się w nas ciekawymi oczkami, szczebiocząc przy tym i skrzecząc, jakby domagały się wyjaśnień, co nas przywiodło do ich siedzib. W pewnym momencie przepływaliśmy między cylindrycznymi pniami, które wystawały z głębokiej wody niczym antyczna kolumnada świątyni. Potem spadła na nas kaskada owoców, którymi żywiło się ptactwo. Spojrzawszy do góry ujrzeliśmy gromady papużek o długich ogonach, stada jasno błękitnych manakinów lub penełop o białych, delikatnych skrzydłach i czerwonawej barwie upierzenia. To znów trogon, furkocząc skrzydłami, usiłował skubnąć owoców, albo niezgrabny tukan, siadając na gałęzi, potrząsnął nią nad naszymi głowami. Widzieliśmy kilka gatunków trogonów i ciekawego czarnego ptaszka hoacyna, którego już poprzednio opisałem. Gdzieniegdzie zwisające gałęzie bambusa zanurzały się w wodzie, pokryte niemal całkowicie purpurowym powojem konwolwuli, żółte begonie wznosiły złote kiście aż po wierzchołki najwyższych drzew; kwitnący biały mirt i pomarańczowa malwa zdobiły brzegi rzeki. Na powalonych pniach siedziały, czatując na łup, różnokolorowe kraby rozmaitych kształtów i wielkości. Pomimo prób nie udało nam się złowić żadnego, bo uciekały bardzo zręcznie na zwinnych nóżkach. To wszystko oraz wiele innych ciekawych rzeczy widziałem, płynąc z towarzyszami rzeką, jakby we śnie. Gdy promienie słońca padały na powierzchnię - woda stawała się tak jasna i przezroczysta, że mogliśmy widzieć dno, choć było tak głęboko, że o brodzeniu nie mogło być mowy. Ale gdy słońce zaszło za grube drzewo lub gdy zasłoniło je gęste listowie, woda stawała się czarna jak atrament i wtedy nie mogłem przezwyciężyć uczucia strachu, że tam, w głębi, czyhają jakieś okropne potwory, które chcą nas schwytać i wciągnąć w otchłań. Nie podzieliłem się z nikim moimi obawami. Być może zresztą, że inni czuli to samo co ja, ale nikt nie mówił o tym ani słowa. Ponieważ musieliśmy kontynuować naszą podróż, nie było innego wyjścia. Zaczęliśmy się niepokoić, że dotychczas nie widzimy jeszcze naszych przyjaciół, rozglądaliśmy się więc dookoła. Sambo zapewniał, że znajdujemy się już blisko miejsca, w którym zostawił tratwę. Ponieważ on i Tim płynęli szybciej od nas, a Kallolo zmuszony do podtrzymywania małpki nie mógł rozwinąć pełnej szybkości, wuj polecił im, by popłynęli naprzód i zawiadomili naszych przyjaciół, że już przybywamy. Najbardziej do tego zadania nadawałby się Macko i Polo, ale pierwszy z powodu odniesionych ran ledwo podążał za nami, a drugi mógł być potrzebny jako pomoc dla Macko. Gdy nadszedł wieczór, poczułem, że już nie na długo starczy mi sił i zapragnąłem bardziej niż kiedykolwiek znaleźć się wreszcie na tratwie. Podejrzewałem, że wuj Paweł czuł się tak samo jak ja, ale dzięki cechującej go niezwykłej dzielności nie skarżył się zupełnie, płynąc dalej wytrwale, jakby to był jego zwykły sposób poruszania się. Coraz częściej nawiedzały mnie niespokojne myśli o losie tych, których kochałem najbardziej na świecie. Przychodziły one zawsze wtedy, gdy czułem się wyczerpany wskutek wysiłku. Starałem się je odpędzić. Na zapytanie wuja, jak się czuję, potrafiłem zdobyć się na słowa: „całkiem dobrze". Dzień miał się ku końcowi. W zakątkach rzeki zaczęły zjawiać się cienie, które wspinały się powoli po pniach drzew. Koryto rzeki, igarap - jak nazywają tutaj tego typu strumienie - stało się bardzo wąskie. Prąd rzeki był niedostrzegalny; lilie i inne piękne rośliny wodne o żółtych kwiatach, rośliny o dziwnych liściach i kwiatach jasnoniebieskich spoczywały nieruchomo na powierzchni wody; gdzie indziej wynurzały się gigantycznych rozmiarów liście i kwiaty, które poznaliśmy dopiero teraz, gdy znaleźliśmy się w tych okolicach. Tim i Sambo dawno już zniknęłi nam z oczu i mieliśmy nadzieję, że może dotarli już do naszych przyjaciół. Gdy minęliśmy jeszcze jeden zakręt rzeki, dostrzegłem jakieś postacie stojące daleko na jednym z potężnych pni. Najpierw zaświtała mi myśl, że to Indianie przecięli nam drogę, zwróciłem się więc z pytaniem do wuja. - Tak, tak! Jestem szczęśliwy, że ich widzę - odpowiedział. - Wszak to twój ojciec, Artur i Marina. Ale dlaczego nie siedzą na tratwie, tego nie rozumiem. Ich widok podniósł nas na duchu i dodał nam sił. Płynęliśmy teraz z nowym zapasem energii, jakby to był wyścig, kto przybędzie pierwszy. Wuj Paweł mnie pobił - byłem jeszcze daleko, gdy zobaczyłem, jak wdrapuje się na pień drzewa i wita się z każdym. Nawet Macko i Polo prześcignęli mnie; posuwali się wzdłuż jakiegoś drzewa, leżącego w poprzek pnia, na którym siedzieli nasi współtowarzysze i patrzyli w stronę górnego biegu rzeki. Chciałem jak najszybciej posuwać się naprzód, ale wydawało mi się, że mam ręce i nogi z ołowiu i ledwo mogłem nimi poruszać. Czułem się tak, jak to nieraz zdarza się we śnie, gdy chce się dogonić kogoś, by się, z nim porozumieć, lub gdy się ucieka przed jakąś dziką bestią, a nie można się poruszyć. Przede mną na potężnym pniu stał ojciec i Marina, Artur leżał wyciągnięty, a wuj usiadł, spuściwszy nogi nad wodą. Nagle porwał się i ze zgrozą zawołał: - Szybko, szybko, Guy! Wytęż siły! Ratuj się! Zdając sobie sprawę, że wuj ma widocznie ważki powód do przynaglania mnie, zrobiłem wszystko, co było w mej mocy, by zadośćuczynić jego poleceniu. W chwili gdy dobiłem do brzegu, spojrzałem w tył i ujrzałem jakiś ciemny kształt wynurzający się na powierzchnię. Zaraz potem otworzyła się powoli potężna paszcza z rzędami olbrzymich zębów. Wspiąłem się do góry, uświadomiwszy sobie odruchowo, że jest to aligator. Choć nie był zbyt duży, mógł jednak poważnie mnie zranić, jeśli nie pozbawić od razu nogi albo wciągnąć w głąb rzeki. Wuj podał mi ręce, i Artur, który dotychczas nie widział grożącego mi niebezpieczeństwa, schylił się, by mi pomóc. Starczyło mi jeszcze tylko siły, by uściskać się z ojcem i Mariną i padłem zupełnie wyczerpany na pień obok Artura. Jak przez mgłę widziałem, że moi towarzysze wciąż, spoglądają niespokojnie w dół rzeki, w kierunku, gdzie Kallolo płynął za mną z Quacko na ramieniu. Wykrzykiwali do niego pokazując potwora, który łypał okiem w kierunku małpki. Niewątpliwie zmiażdżyłby ją w swej paszczy, gdyby nie trzymała się kurczowo szyi Indianina. Kallolo natomiast wcale się nie przestraszył gada i zamiast uciekać naprzód, skręcił w bok i wyciągnął z pochwy swój długi nóż, gotów w razie napadu bronić siebie i swego ulubieńca. Krzyki moich przyjaciół spłoszyły aligatora, który zamiast natrzeć na Kallolo, czego można było się spodziewać, skrył się pod powierzchnią wody, prawdopodobnie by schronić się bliżej brzegu. Kallolo tymczasem szybko dopłynął do nas i wdrapał się na powalony pień. - Co się stało z Timem i Sambo? - zapytałem słabym głosem, bo chociaż nie mogłem się utrzymać na nogach, nie straciłem jednak przytomności. - Popłynęli naprzód do tratwy, która jest niedaleko stąd - odpowiedział Artur. - Właśnie czekamy na ich powrót. Twój ojciec i ja byliśmy tak zmęczeni, że gdy dotarliśmy do tego wygodnego schronienia, postanowiliśmy pozostać tu aż do chwili waszego przytycia. Teraz, kiedy wiemy, że ta bestia tutaj się zadomowiła, możemy uważać, iż mieliśmy szczęście nie wędrując dalej. - Naprawdę jestem szczęśliwa, że nie wiedziałam o aligatorze - powiedziała Marina. -Umarłabym ze strachu, gdybym pomyślała, że w każdej chwili ojciec lub Artur mogą być napadnięci przez .potwora. Kallolo podszedł do całej sprawy całkiem rzeczowo: - Niechby kajman podszedł do mnie blisko, a pożałowałby swojej odwagi - powiedział. -Miałem przygotowany nóż i wbiłbym mu go w szyję, zanim zdążyłby mnie tknąć. Nie bałbym się nawet, gdyby był większy, musiałbym tylko wiedzieć, że się zbliża. Te stwory są niebezpieczne tylko wtedy, kiedy na-. padają niespodziewanie. - Ale ponieważ ja nie miałem przygotowanego noża ani nawet nie umiałbym się nim posłużyć, jestem bardzo zadowolony, że wydostałem się na czas z wody i uniknąłem ostrych zębów aligatora - powiedziałem. Marina wzdrygnęła się. - Tak, naprawdę, to było okropne wiedzieć, jakie niebezpieczeństwo ci grozi. Szczęście prawdziwe, że gdy ojciec i Artur płynęli z boku przy mojej tratwie, nie zaatakował ich żaden z tych potworów. Rzeczywiście, uniknęliśmy bardzo poważnego niebezpieczeństwa - odrzekł ojciec. - Prawdopodobnie bestia zlękła się i wyglądu tratwy, i hałasu, jaki robiliśmy w wodzie, albo też może nie było jej jeszcze wtedy w pobliżu. - A ja przypuszczam, że nie była daleko stąd -zauważył wuj Paweł. - Te gady, zamieszkując jakieś zalewisko lub zatokę rzeki, nie oddalają się od niej zbytnio. Tak więc ukazanie się tutaj aligatora jest dla nas ostrzeżeniem na przyszłość, gdy będziemy wchodzić do wody... Czy nie widać przypadkiem Sambo i Tima na tratwie? - zawołał wuj do Indian, którzy jakby kogoś wypatrywali. - Tak, tak, właśnie w tej chwili dojrzeliśmy ich. Stoją na tratwie i popychają ją naprzód, tak mi się przynajmniej wydaje - odpowiedział Macko wskazując ręką przed siebie. Spojrzałem w tym kierunku. Promienie zachodzącego słońca zabarwiły purpurowo gałęzie i ozłociły wierzchołki drzew po obu stronach rzeki. Nic nie mogło przewyższyć niewypowiedzianego uroku tego krajobrazu. -jakież to cudne! - wykrzyknęła Marina. - Nim tutaj przybyliśmy, nie było prawdopodobnie nikogo, kto mógłby podziwiać piękno krajobrazu. Czy nie wydaje się dziwne, że tyle cudnych miejsc, które istnieją w tych stronach, ukrytych jest przed oczyma ludzi cywilizowanych? -Jest wiele pięknych rzeczy, o których istnieniu nie mamy nawet pojęcia zauważył wuj Paweł. -Ptaki o najpiękniejszym upierzeniu można znaleźć tylko w częściach globu, zamieszkanych przez ludy najbardziej prymitywne. Nic nie może przewyższyć wspaniałości gór lodowych na Biegunie Południowym i Północnym. Jak cudownie kolorowe ryby pływają głęboko pod powierzchnią oceanu, dokąd nie może sięgnąć oko ludzkie! Ale musimy się zgodzić, że ludzie cywilizowani nie są jedynymi stworzeniami, zdolnymi cieszyć się pięknem wszechświata, dowodzącego potęgi Stwórcy. Artur słuchał uważnie wywodów wuja Pawła. - Tak, oczywiście, zgadzam się z tobą: - powiedział wreszcie. - W otaczającej nas przyrodzie widzimy mnóstwo rzeczy, lecz często nie jesteśmy zdolni zrozumieć sensu ich istnienia. Możemy tylko pokornie schylić głowę w podziwie przed jej potęgą i bogactwem. Uwagę naszą przyciągnęła teraz zbliżająca się tratwa. Wuj zainteresował się stanem naszych zapasów żywności. Stwierdziliśmy, że bardzo się one uszczupliły, a po owocach nie został nawet ślad. Ponieważ było jeszcze widno, wuj wysłał Indian na poszukiwanie owoców. Niedaleko widzieliśmy kilka palm oraz inne drzewa obsiadłe przez stada ptactwa, co świadczyło, że owoce były już dojrzałe. Zarówno Artur jak i ja chcieliśmy towarzyszyć Indianom, ale czuliśmy się zbyt zmęczeni, aby się ruszyć. - Uważajcie, aby się nie natknąć na gniazda papug-olbrzymek. Mogłyby was zaatakować jak kiedyś - ostrzegł Artur. - Widzę bowiem wiele tych ptaków na jednym z drzew, muszą więc w pobliżu mieć swoje siedziby. W każdym razie nie lubią, gdy przerywa się im ucztę i często rozpoczynają walkę z intruzami, - Nie bój się - odrzekł wuj. - Indianie doskonale wiedzą, jak sobie z nimi radzić. Niedługo już czekaliśmy na Sambo i Tima, którzy przyciągnęli tratwę do naszego pnia. Wobec tego, że było już późno, wuj uznał, że najlepiej będzie pozostać w tym samym miejscu aż do rana. Wtedy przystąpimy do budowy drugiej tratwy dla tej części naszej grupy, która nie zmieści się na pierwszej tratwie. Ponieważ nie mieliśmy żadnych narzędzi z wyjątkiem noży, ścinanie drzew wydawało się zadaniem niełatwym. Tim zaproponował, aby zacząć pracę od razu, tak by do rana już coś zrobić. Wuj Paweł przyjął ten projekt. Sambo z pomocą Kallolo zaraz zabrał się do roboty, wyłamując rękami tyle młodych palemek, ile napotkali po drodze. Ani ja, ani Artur nie czuliśmy się na siłach, by im pomagać. Nie nadawaliśmy się do niczego; - mogliśmy tylko leżeć wyciągnięci na pniu drzewa. Nawet gdyby Indianie w pościgu za nami dotarli aż tutaj, jestem przekonany, że nie potrafilibyśmy się zdobyć na wysiłek potrzebny do ucieczki. Ojciec mój był również bardzo wyczerpany; tylko wuj, chociaż bardzo zmęczony, ciągle był pełen energii i kierował wszystkimi sprawami. Nasi dwaj Indianie powrócili, przynosząc spory zapas owoców. Z przyjemnością zasiedliśmy do kolacji - była to pierwsza wspólna biesiada od wielu dni. Po jej ukończeniu trzeba było zaraz przygotować miejsca do spania, gdyż ciemności nocy ogarniały nas coraz bardziej. Z lian, które zwieszały się z górnej gałęzi, sporządziliśmy bezpieczne posłanie dla Mariny. Potem poszukaliśmy podobnych miejsc dla nas, by móc odpocząć bez obawy, że wpadniemy do wody. Nie mogłem opędzić się od myśli, że gdyby przydarzył się taki wypadek, to potwór, któregośmy widzieli, nie omieszkałby na nas napaść. Czytałem kiedyś o ludziach śpiących na wulkanie - nasz los był podobny. Gdybyśmy wpadli do wody, groziłoby nam tak samo wielkie niebezpieczeństwo jak owym podróżnym, których w trakcie zajadania obiadu zaskoczył wybuch wulkanu, wyrzucającego z siebie strumienie lawy i chmury popiołu. Chociaż wydawało nam się, że jesteśmy już w bezpiecznej odległości od dzikich, to jednak wuj uważał za konieczne wystawić na noc wartę, która miała nas ostrzec przed zbliżającym się nieprzyjacielem. Artur i ja prosiliśmy, by i nas uwzględnić przy wypełnianiu tego obowiązku. Wuj Paweł pierwszy objął wartę, by dać nam trochę czasu na odpoczynek. Nie spałem zbyt mocno. Często otwierałem oczy i widziałem wysoką postać wuja, przechodzącego tam i z powrotem po pniu drzewa i podpierającego się kijem dla utrzymania równowagi. Szedł w każdą stronę trzy albo cztery kroki, zatrzymując się co chwila i spoglądając w dół rzeki albo w kierunku dżungli. Uspokoiłem się, że wuj w razie niebezpieczeństwa na pewno ostrzeże nas na czas; jego postać zaczęła w moich oczach rozciągać się do gigantycznych rozmiarów, a rosnąc stawała się coraz mniej wyraźna -wreszcie rozpłynęła się jak we mgle. Zamknęły mi się oczy. Obudził mnie Artur. Odbył swoją wartę, a teraz przyszła kolej na mnie. Ostrzegał, bym był ostrożny i nie zsunął się z pnia, co jemu przed chwilą się przydarzyło. Wstałem i wziąłem kij, który on mi wręczył. Jeden jego koniec był ostro zakończony - miał służyć do zadania ciosu jakiejś bestii lub dzikiemu, gdyby nas chciał zaatakować. Istniało małe prawdopodobieństwo, by nas napadł jaguar lub puma, gdyż te zwierzęta nie lubią przechodzić przez wodę, która oddzielała nas od suchego lądu. Nie byliśmy jednak zabezpieczeni od zdradzieckiej anakondy, chociaż od czasu gdy opuściliśmy szeroką rzekę, nie natrafiliśmy na ślady tego gada. Nie mogłem również zapomnieć o potworze, który napadł na nas w ciągu dnia. Dlatego często, gdy spoglądałem w dół i w górę koryta rzeki, zdawało mi się, że widzę, jak bestia płynie w naszym kierunku, trzymając łeb nad powierzchnią wody. Na szczęście za każdym razem okazywało się, że przedmiot, który dostrzegałem, był podwodnym korzeniem lub gałęzią drzewa. Uczułem wielką ulgę, gdy wreszcie na wschodniej stronie nieba rozbłysły pierwsze promienie słońca i do moich uszu zaczęły docierać odgłosy budzącej się przyrody. Papużki, papugi i niezliczona ilość innego ptactwa rozpoczęła swój koncert, odbijający się echem po całej dżungli. Obudziłem zaraz współtowarzyszy i natychmiast wszyscy zabrali się do pracy nad budową tratwy. Część materiałów przygotowaliśmy poprzedniego wieczora, należało jednak zdobyć ich więcej; Indianie poszli więc z Timem w dżunglę, aby wyciąć trochę palm, a wuj z pomocą Sambo miał zabrać się do ich związywania, Artur i ja zajęliśmy się przyciąganiem i ucinaniem lian, które ojciec i Marina obdzierali z kory, by móc ich potem użyć zamiast powrozów. Znacznie łatwiej posuwałaby się nasza praca, gdybyśmy posiadali siekiery; nasze noże mogły służyć jedynie do ucinania cieńszych gałęzi i oporządzania lub cięcia lian. Pracowaliśmy z taką energią i zapałem, że o ósmej godzinie - sądząc według słońca - tratwa była gotowa i mogła unieść sześć osób. Porządnie zmęczeni tym wysiłkiem usiedliśmy na potężnym pniu, aby z wilczym apetytem zjeść śniadanie. Słońce przypiekało już mocno, ale w cieniu zwieszających się gałęzi odczuwaliśmy przyjemny chłód; owoce przyniesione przez naszych Indian działały również bardzo orzeźwiająco. W czasie posiłku zjedliśmy ostatnie suszone ryby i mięso, które mieliśmy z sobą, i od tej chwili byliśmy całkowicie zależni od ptactwa lub zwierzyny, którą trzeba było złapać lub ustrzelić w dżungli, i od ryb wyłowionych z rzeki. Nie obawialiśmy się jednak, że umrzemy z głodu. Kallolo zapewniał nas, że powinniśmy tu znaleźć mnóstwo żółwi, a poza tym za pomocą myśliwskiej dmuchawki, którą obiecywał zrobić, potrafi on zabić tyle ptactwa i małp, ile będziemy chcieli. Owoce wielu odmian drzew palmowych, które już widzieliśmy, mogły nam zapewnić obfitość pokarmów roślinnych. Do ostatnich czynności należało ucięcie kilku prostych gałęzi, złamanych przez burze, i rozszczepienie ich na cienkie deski za pomocą klinów. Deski te zostały przymocowane do kijów i w ten sposób zrobiliśmy tyle wioseł, ile było potrzeba. Gdy wszystko było gotowe, wuj Paweł wydał rozkaz odpłynięcia. Mniejszą tratwę podciągnięto pod konar i zajęli ją: Marina jako pasażer, wuj Paweł jako kapitan, Sambo jako pilot, Artur i ja - jako załoga. Ojciec zajął miejsce na nowo zbudowanej tratwie, prowadzonej przez trzech Indian i Tima, na której pozostało jeszcze dużo wolnego miejsca. Musieli oni uważać, aby wstając nie wpaść do wody albo nie wywrócić tratwy. Gdy zajęliśmy swoje miejsca, wuj Paweł powiedział: - Zaczynamy, przyjaciele, naszą podróż. Chroń nas, Boże, przed wszelkim złem, które może na nas czyhać! Koryto rzeki było w tym miejscu dość wąskie, dlatego mieliśmy poważne trudności w posuwaniu się naprzód. Nasza tratwa - ponieważ była niniejsza - łatwiej prześlizgiwała się między zwieszającymi się gałęziami i korzeniami, ale załoga drugiej tratwy, chcąc przeprowadzić ją przez wąskie przejścia, musiała kilkakrotnie wskakiwać do wody. Szybkość posuwana się była znikoma. Krajobraz był tak podobny do tego, który już mijaliśmy poprzednio, że niejednokrotnie prawie nie orientowaliśmy się, gdzie się znajdujemy. Przez jakiś czas płynęliśmy pod zwieszającym się, grubym listowiem drzew, gdy nagle otworzyła się przed nami jasna, błyszcząca powierzchnia jeziora. Ku naszej wielkiej radości wkrótce opuściliśmy igarap - koryto rzeki - którym płynęliśmy przez tak długi czas. Jasne światło słoneczne świeże powietrze pokrzepiło nas, tak że poczuliśmy się, jakby wszystkie trudności były już przezwyciężone. Na szczęście nie myśleliśmy o tych, które jeszcze mogły nas czekać. Ponieważ wiał słaby wiatr z północy, zaproponowałem byśmy zrobili żagiel. Na maszt i reję zużytkowaliśmy dwa drągi; nie mieliśmy jednak ani kawałka tkaniny na 'Sporządzenie żagla. Ostatecznie poświęciliśmy na ten cel wszystkie chustki do nosa, a Sambo swoją koszulę. Za pomocą sznura przygotowanego do łowienia ryb złączyliśmy wszystko razem i przymocowaliśmy do rei. Wkrótce powiał silny wiatr, wydymając nasz oryginalny żagiel, i dzięki temu płynęliśmy z taką szybkością, jakbyśmy wiosłowali. Załoga drugiej tratwy poszła za naszym przykładem. Zobaczyliśmy, jak dwie koszule i jedna duża chustka do nosa utworzyły na niej główny żagiel. Tak pod tymi dziwnymi żaglami sunęliśmy spokojnie po gładkiej powierzchni jeziora. Wędki do łowienia ryb i haczyki przechowywaliśmy troskliwie; teraz wuj rozdzielił je między załogę obu tratw. Zarzuciliśmy wędki, chociaż szybkość, z jaką się poruszaliśmy, była zbyt duża, aby można było liczyć na złowienie ryby. Ale rozczarowaliśmy się przyjemnie. Wkrótce poczułem nagłe szarpnięcie. Ryba ciągnęła silnie, ale ponieważ wędka była mocna - nie mogła się zerwać. Wyciągnąłem ją z pomocą Sambo, który przy tym o mało nie wypadł z tratwy. Wyciągnięta na pokład ryba ważyła co najmniej kilkanaście funtów i wyglądem swoim przypominała czarną rybę z północnych mórz. Kallolo powiedział mi, że ryba ta nazywa się tambaki i jest tutaj uważana za jeden z najlepszych przysmaków, Szkoda tylko, że nie mogliśmy jej ugotować przed przybyciem na ląd. Ponieważ jednak mieliśmy nadzieję, że niedługo tam się znajdziemy, zarzuciliśmy wędkę po raz drugi. Po kilku minutach złapaliśmy drugą podobną rybę tylko nieco mniejszą. Równocześnie na drugiej tratwie nasi Indianie złapali trzy ryby równie duże, ale innego gatunku. Mniej wrażliwi od nas, natychmiast oczyścili jedną z nich, poćwiartowali i wysuszywszy na słońcu, zjedli ją na obiad. My natomiast zadowoliliśmy się owocami i orzechami, które zebraliśmy rano. Po krótkim odpoczynku wzięliśmy się znów do wiosłowania, a ponieważ wiał pomyślny wiatr, tratwa mknęła ze znaczną szybkością. Spodziewaliśmy się, że będziemy mieli nadal wiatr równie sprzyjający jak dotychczas i że przed nocą dopłyniemy do miejsca, w którym został kapitan van Dunk i Piotr. Wpłynęliśmy znowu do koryta rzeki, które opisywał Sambo. Było wystarczająco szerokie, a że wiał ciągle pomyślny wiatr, więc szybko je przepłynęliśmy i znaleźliśmy się znów na jeziorze podobnym do poprzedniego. Z największą radością przyjęliśmy zapewnienie Sambo, że za jakieś pół godziny dotrzemy do celu naszej podróży. Pomagaliśmy sobie wiosłami, ciesząc się, że wkrótce uściśniemy dłonie zacnego kapitana i jego towarzysza. Marzyliśmy również o tym, jak to przyjemnie będzie spać wygodnie w chatce i spożywać dobrze ugotowany posiłek. ROZDZIAŁ XII Radosne spotkanie - Osiedlenie się - Straszne niebezpieczeństwo - Nowa broń Kallolo -Postęp w budowie statku - Spotkanie z jaguarem - Skutki grzeczności Tima Płynęliśmy już około stu jardów pod konarami potężnych drzew, zwisających nad jeziorem, wypatrując, czy nie ujrzymy na brzegu siedziby naszych przyjaciół. Lilie wodne o ogromnych liściach unosiły się na powierzchni wody, co wskazywało, że nie jest tu głęboko. Na niższych gałęziach drzew i tam, gdzie skrawki lądu wdzierały się w jezioro, roiło się od wspaniałego ptactwa. Wśród niego urokiem kolorów wyróżniał się ibis szkarłatny i jego różowy krewniak. Ibisy szkarłatne były jaskrawoczerwone, jedynie końce skrzydeł miały czarne; ich krewniaki były również piękne - w upierzeniu przeważał kolor pastelowo różowy, a piersi i skrzydła u nasady były karminowe; obydwa gatunki miały bardzo kształtne dzioby. Obserwowaliśmy, jak uganiały się wzdłuż brzegu, łowiąc w wodzie 'krewetki i inne drobne stworzonka. Ibis leśny jest większy od tych dwóch gatunków, jakie oglądaliśmy. Upierzenie ma na ogół białe, a końce skrzydeł i ogon koloru ciemnopurpurowego. Cieszyliśmy się, że zarówno dżungla, jak i woda dostarczą nam obfitego pożywienia. -Będziemy mieć dużo kłopotów ze zmianą odzieży - powiedziałem do wuja. - Na szczęście skrzynka z sukienkami Mariny uratowała się, jej sytuacja jest więc daleko lepsza niż nasza. -Nie powinniśmy przejmować się tym, że nie mamy takiego odzienia, do jakiego przywykliśmy, a więc: butów, kapeluszy i płaszczy - odrzekł wuj. - Ale gdy spadną z nas spodnie, .poradzimy sobie jakoś, sporządzając krótkie spódniczki. Wiem o tym, że będziemy wtedy trochę podobni do dzikich, ale nie staniemy się przez to ludźmi mniej cywilizowanymi. - Łatwo potrafię sobie wyobrazić, jak zrobić ubranie z liści albo nawet plecionki - odezwał się Artur. - Ale jak wam się wydaje, czy można będzie sporządzić buty, jeżeli nie uda się złapać jakiegoś dzikiego zwierzęcia i ściągnąć z niego skóry? - Ja uważam, że można by zrobić buty z materiałów roślinnych - odrzekł wuj. - Widziałem już pewne gatunki drzew, które do tego się nadają, i nie ulega wątpliwości, że znajdziemy je w pobliżu naszej siedziby. Każdy marynarz umie zrobić kapelusz z trawy albo z liści. Reszta naszego odzienia musi być zrobiona - tak jak ty proponujesz - z plecionek. Gdy wylądujemy na brzegu, wszystko zależeć będzie od tego, ile czasu i pracy zabierze nam zaspokojenie naszych potrzeb życiowych. Powinniśmy uważać się za szczęśliwych, jeśli nie będziemy zmuszeni siedzieć na drzewach, medytując nad nieszczęściami, które nas spotkały, albo nad trudnościami, które nas jeszcze czekają. - Chciałbym być już na brzegu -stwierdziłem - i nie myśleć o przeszłości ani o czyhających na nas niebezpieczeństwach. -Uważaj, Guy - zawołał wuj. - Twoje pragnienia zaraz się spełnią. Spojrzyj tam: na brzegu stoi chatka, a przy niej kapitan i Piotr czekają, by nas powitać. Nasi przyjaciele wskazywali nam miejsce, gdzie najłatwiej było przybić do brzegu. Kapitan i jego towarzysz stanęli tak, aby móc przycumować tratwę. - Witajcie, przyjaciele, witajcie w naszym nowym domu na terra firma - wykrzyknął pierwszy z nich, serdecznie ściskając dłoń wuja Pawła. Potem schyliwszy się chwycił Marinę w ramiona i troskliwie przeniósł na brzeg, wołając: - Ach, ty moja miła dziewczynko! Jakże się cieszę, że znów widzę cię zdrową i całą mimo niebezpieczeństw, przez które przeszłaś! - Doprawdy, czuję się bardzo szczęśliwa, że przybyłam tutaj - odparła Marina. - Bałam się, że już nigdy się z panem nie zobaczymy. - I opowiedziała o grozie, którą przeżyła w czasie podróży przez igarap. -Wcale nie wyglądacie na tak bardzo zmęczonych, jak się tego spodziewałem - zauważył kapitan. - Kilka dni pobytu na stałym lądzie w wesołym nastroju przywróci wam dobrą formę. Potem uścisnął dłoń Artura i moją i poklepawszy przyjacielsko Sambo, podszedł do drugiej tratwy, która tuż za nami przybiła do brzegu, i przywitał się z ojcem oraz załogą. Całe towarzystwo wyszło na brzeg, a obie tratwy przymocowaliśmy do drzew rosnących w wodzie. Zacny kapitan poprowadził nas teraz do dwóch chatek, zbudowanych przez niego i Piotra. Pokazywał je z nie tajonym uczuciem satysfakcji. Jedna była mała, druga, dość dużych rozmiarów, mogła pomieścić nawet kilkanaście osób. - Myślałem o naszej panience i za swój pierwszy obowiązek uważałem zbudowanie domku, który mogłaby mieć wyłącznie dla siebie - powiedział kapitan. Marina dziękowała mu serdecznie, a on wprowadził ją do małej chatki, w której przygotował miejsce do spania i sporządził stół oraz trójnogi zydel. Chociaż wszystko było bardzo prymitywne, świadczyło jednak o żywym pragnieniu „budowniczych", aby Marinie było wygodnie. Łóżko było zrobione z grubej warstwy suchej trawy i Marina bardzo cieszyła się na myśl, że będzie tu mogła spokojnie odpoczywać. Większa chatka pozbawiona była umeblowania. - Moi przyjaciele, musimy się zadowolić spożywaniem posiłków i spaniem bezpośrednio na ziemi, dopóki nie zrobimy sobie hamaków, stołu i ławek - powiedział kapitan. - Piotr i ja nie zdołaliśmy nic więcej przygotować, mogę was jednak zapewnić, że ciężko pracowaliśmy, aby dokonać tego, co widzicie. - Rzeczywiście napracowaliście się bardzo, kapitanie - zauważył z uznaniem wuj. - Jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni za to, że trudziliście się tak dla naszego dobra. - Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że przede wszystkim potrzebne wam będzie miejsce, gdzie moglibyście spać bezpiecznie, bez obawy napaści przez pumę czy jaguara - odpowiedział kapitan. - Chatce starczy miejsca dla was czterech oraz dla mnie i Piotra, reszta musi natychmiast zabrać się do budowania nowej chatki. Nie można poświęcić na to zbyt wiele czasu, gdyż wszyscy będziemy mieli pełne ręce roboty przy budowie statku i zaopatrzeniu się w żywność. Możemy zdobyć obfite zapasy, ale nie należy oczekiwać, żeby „pieczone gołąbki same wleciały do gąbki". - Każdy z nas jest gotów pomagać w realizacji twoich planów, kapitanie. Przyznaj, że trudno znaleźć bardziej karny zespół ludzi - odrzekł wuj Paweł. - Ależ, tak, tak, jestem tego pewny odparł kapitan. - A więc, zamiast tracić czas na próżne gadanie, chodźmy na kolację. Piecze się właśnie kilka papużek i czeka trochę smacznych owoców dla naszej panienki. - A my przywieźliśmy z sobą kilka ładnych ryb na tę uroczystość - powiedziałem. - Więc zaraz wziąć je na rożen! - zawołał kapitan. Pobiegłem na tratwę i wróciłem, niosąc w każdej ręce wielką rybę. Piotr, który pełnił funkcję kucharza, i Sambo oczyścili je, a potem zająwszy miejsce przy ognisku, obracali mięso na rożnie. Marina zjadła tylko kawałek ryby i trochę chleba z kasawy, upieczonego przez kapitana na jej cześć. Potem kapitan poprosił, by weszła do swej chatki i udała się na tak potrzebny jej wypoczynek. Skrzyneczka, która przybyła z nami na tratwie, pozwoliła Marinie na zmianę odzieży - luksus, na który nikt z nas nie mógł już liczyć. Wszyscy cieszyliśmy się tą powitalną uroczystością, ale ponieważ byliśmy bardzo zmęczeni, tęskniliśmy do wygodnego spędzenia nocy. Gdy posiłek się skończył, kapitan przygotował dla nas sporo suchej trawy i liści. Szczerze mówię, że nigdy dotychczas nie spałem tak mocno na łóżku z piernatem, jak tej nocy w naszym nowym „osiedlu", jak je nazywał kapitan. Gdy się obudziłem, światło dzienne wdzierało się już do chatki. Całe towarzystwo, z wyjątkiem mojego ojca, było już na nogach, a kapitan wydawał polecenia, co każdy ma robić. Ojciec chciał także wstać. - Nie, nie, mój drogi przyjacielu - zaoponował kapitan. - Pan jest zmęczony i potrzebuje wypoczynku. Musimy zwolnić pana od pracy, aż wróci pan całkowicie do sił. - Ale ja już teraz jestem gotów do pracy - powiedziałem -zrywając się na równe nogi. -Proszę mi powiedzieć, co mam robić, a chętnie wszystko wykonam. Gdybym miał siekierę, poszedłbym zaraz ścinać drzewa. - Przede wszystkim trzeba będzie zrobić narzędzia do pracy - odrzekł kapitan. - Musimy poszukać kilku dużych kamieni odpowiedniego kształtu, które by mogły służyć jako młotki. Tutaj rzadko można je znaleźć, ale pójdziemy szukać ich w głębi lądu. Musimy także zrobić kliny, aby móc rozłupywać pnie, które Piotr, najlepszy drwal, będzie ścinał. Potem czeka nas mnóstwo pracy przy struganiu nożem drewnianych gwoździ. Musimy się zadowolić nawet skromnymi osiągnięciami, a każdy powinien podejmować się takich robót, do jakich jest najlepiej przygotowany. Zdawałem sobie sprawę, że uwagi kapitana van Dunka są bardzo rozsądne. Wzmogły we mnie wiarę w powodzenie naszych planów. Lepsze to było, niż gdyby popędzał nas do pośpiesznego wykonania zamierzonej roboty. Zgłosiłem zaraz gotowość udania się na poszukiwanie potrzebnych kamieni. - Pójdziecie w trzech grupach - powiedział kapitan. - Ty z jednym Indianinem, twój kuzyn z drugim, a Tim - z trzecim, Zjadłszy pośpiesznie na śniadanie to, co zostało z wczorajszej kolacji, wyruszyliśmy natychmiast. Moim towarzyszem był Polo. Artur wziął z sobą Macko, a z Timem poszedł Kallolo. Indianie mieli łuki, a każdy z nas był uzbrojony w długi drąg, zaostrzony na jednym końcu - mógł służyć jako dzida lub oparcie w czasie marszu. Nie obawialiśmy .się spotkać nieprzyjaciół, gdyż kapitan i Piotr zapewnili nas, że nie natrafili nigdzie na ślad tubylców. Uszedłszy kawałek drogi razem, rozdzieliliśmy się: Artur wraz ze swym towarzyszem poszedł na prawo, w kierunku nieco górzystego terenu, rozciągającego się pod lasem, ja miałem pójść prosto w stronę łańcucha pagórków, a Tim i Kallolo - na lewo. Uszedłszy niewielki odcinek drogi, znaleźliśmy się nad brzegiem porywistego i płytkiego strumienia, w którego korycie spodziewałem się znaleźć kamienie odpowiedniego kształtu. Szliśmy wzdłuż brzegu i wkrótce dotarliśmy do miejsca, w którym leżał kamień - właśnie taki, jaki nam był potrzebny. To zachęciło nas do dalszych poszukiwań. I rzeczywiście, w krótkim czasie znaleźliśmy trzy następne: jeden miał otwór w środku, inne były dość długie o płaskim końcu, zwężone, takiego kształtu, że łatwo było przymocować do nich rękojeść. Dwa kamienie dałem Polo, a dwa niosłem sam. Byliśmy pewni, że kapitan będzie bardzo zadowolony z naszej zdobyczy, i ruszyliśmy w drogę powrotną. Przypuszczając, że rzeka prowadzi nas we właściwym kierunku, szliśmy wzdłuż jej brzegu,. Brnęliśmy tak, aż znaleźliśmy się w dżungli, której podszycie nie było tak gęste, żeby nie można było przejść. Czasami oddalaliśmy się nieco od strumienia, po czym znów szliśmy tuż przy brzegu. Woda była zupełnie przezroczysta. Drzewa rosnące tutaj obwieszone były pnącymi pasożytniczymi roślinami, które pokryte barwnymi kwiatami zwieszały się z gałęzi, tworząc fantastyczne wprost girlandy. Pomyślałem sobie, że bardzo przydałaby mi się kąpiel. Ponieważ było dość gorąco, więc zanim zdjąłem spodnie, usiadłem na zwieszającej się tuż nad wodą gałęzi, żeby ochłonąć. Polo stał na brzegu obok mnie. - Hm, już chyba dosyć się ochłodziłem - powiedziałem do niego i już miałem zamiar skoczyć do rwącej rzeki, gdy naraz spostrzegłem, że coś zakłóciło powierzchnię wody i za chwilę wynurzył się potworny łeb i potężna paszcza olbrzymiego aligatora. Wlepił we mnie złe ślepia, jakby chciał, -bym natychmiast znalazł się w jego paszczy. Na jego widok przeszył mnie dreszcz trwogi; niewiele brakowało, bym znalazł się w wodzie tuż przy nim i bym został wciągnięty pod powierzchnię, jak to już wydarzyło się wielu ludziom. Dziękowałem Bogu, że dostrzegłem na czas tego potwora. Jego zjawienie się było dla nas wszystkich ostrzeżeniem przed lekkomyślnym wchodzeniem do wody. Polo pomógł mi zejść z gałęzi, gdyż obawiał się, Że przypadkiem mogę się ześliznąć i stać się ofiarą aligatora. Nigdy dotąd nie widziałem tak ohydnego zwierzęcia- Chociaż krzyczeliśmy ile sił, wydawało się, że wcale -się nie przestraszył i ciągle pływał po powierzchni, jakby miał zamiar nas zaatakować. Polo doradzał, abyśmy oddalili się od brzegu, gdyż znał przypadki, gdy aligatory pod wpływem głodu wychodziły na ląd, a schwytawszy łup unosiły go z sobą do wody. Gdy słuchałem tego opowiadania, jeszcze raz przeszył mnie dreszcz na myśl, co mogło się wydarzyć. Siedzieliśmy jakiś czas, obserwując potwora z bezpiecznej odległości, trzymając w pogotowiu dzidy, ale nie okazywał ochoty, aby iść za nami, i w końcu odpłynął. Wkrótce straciliśmy go z oczu. Nasza droga powrotna przez dżunglę nastręczała nam sporo trudności, gdyż okazało się, że rzeka oddala się od naszego osiedla bardziej, niż przypuszczaliśmy. Wreszcie jednak dotarliśmy na miejsce. Kapitanowi bardzo podobały się kamienie, które przynieśliśmy. Artur i Tim znaleźli dwa kamienie, nadające się na młotki - były wystarczająco duże i ciężkie. Ponadto przynieśli kilka dużych i twardych kamieni krzemienistych w kształcie klina lub siekiery, które zdaniem kapitana posiadały ogromną dla nas wartość. - Tak pomyślałem, gdy je znalazłem – powiedział Artur. - Wydaje mi się, że jeżeli z jednej strony odłupie się kawałek lub trochę zetrze, to będzie można je naostrzyć i zrobić z nich kliny lub siekiery. - Sporządzimy z nich siekiery, jakkolwiek naostrzenie ich będzie wymagało trochę pracy - rzekł. Potem będziemy mogli łatwo je osadzić na trzonki i staną się dla nas bardzo użyteczne jeżeli nie do ścinania drzew, to przynajmniej do nacinania pni pod kliny i do wygładzania desek, gdy się już pień rozszczepi. Musicie poszukać więcej podobnych kamieni, a jeżeli je znajdziecie, to wszyscy będziemy już mieli narzędzia i praca szybko posunie się naprzód. Trzej Indianie zabrali się natychmiast nie tylko do osadzania młotków na trzonki, ale także do ostrzenia kamieni, z których miały być sporządzone siekiery. - To zajmie trochę czasu - powiedział Kallolo - ale w naszym kraju nie myśli się wcale o czasie, a cierpliwością przezwycięża się wszelkie trudności. - Nie możemy jednak zapomnieć o konieczności zaopatrzenia w żywność naszego osiedla - zauważył wuj. - Kallolo obiecał podobno dostarczyć nam żywności, jeżeli znajdzie czas na zrobienie dmuchawki myśliwskiej. Sądzę, że byłoby rozsądnie, by teraz zajął się właśnie tym, a dopiero potem jakąś inną pracą. Kapitan poparł ten projekt i zlecił, by Kallolo zajął się wyszukaniem materiału, który będzie mu potrzebny do zrobienia dmuchawki. Indianinowi zabłysły oczy. -Tak, tak, pójdę na poszukiwania jutro rano - powiedział. - Poszukam także rośliny, z której sporządza się truciznę, gdyż bez trucizny zabatana ma małą wartość. Dziś będę pracował nad zrobieniem siekier i młotków, które Macko i Polo wykończą, gdy ja zajmę się zabatana. Widząc, że wszyscy mężczyźni pracują, Marina prosiła również o jakieś zajęcie. -Bardzo chętnie gotowałabym dla was, ale, niestety, nie bardzo znam się na tym. Gdyby jednak Sambo trochę mnie poduczył, z czasem mogłabym chyba zupełnie dobrze gotować. -Znajdziemy dla ciebie jakieś przyjemniejsze zajęcie, moja panienko - powiedział kapitan. Niektórzy z nas nie mają kapeluszy. Będziemy także potrzebowali dużo mat i plecionek na pościel, ubranie, a także na sporządzenie żagli do naszego statku. Myślę, że gdybyś ty i twój tatuś z pomocą Guya zainteresowali się tymi właśnie rzeczami, oddalibyście naszej grupce nieocenione usługi. Marinie bardzo spodobał się ten projekt. Również ojciec i ja wyraziliśmy gotowość przystąpienia do tego rodzaju pracy. Zaraz zaczęliśmy się nad tym zastanawiać, choć na razie nie mogliśmy spodziewać się pomyślnych wyników, nie bardzo bowiem orientowaliśmy się, jak się do tego zabrać. Kallolo zapowiedział, że pokaże nam, jak w jego kraju plecie się maty. Są one różnego rodzaju: jedne dość delikatne, nadające się na ubrania, inne - grube i szorstkie, do pokrywania dachów i ścian kabin na pokładzie łodzi; wreszcie -bardzo mocne, nadające się na żagle. Niedaleko nad brzegiem jeziora rosło kilka młodych bambusów. Artur i ja ścięliśmy je i poprosiliśmy Kallolo, by nauczył nas, jak należy je pleść. Zaraz rozpoczął lekcję, zwracając uwagę, że te bambusy nadają się tylko na dość szorstkie kapelusze. Pouczył nas także, że trzeba je najpierw wysuszyć, potem rozszczepić, zanim przystąpi się do pracy. Bardzo pragnęliśmy się tego nauczyć i zaraz zabraliśmy się gorliwie do pracy. Nim Marina poszła na noc do swojej chatki, upletliśmy kilkanaście jardów plecionki, a ojciec miał już w głowie projekt, jak zrobić z tego maty. Nie mogę sobie pozwolić na to, aby opisywać nasze prace każdego dnia i ich stopniowe postępy. Pewnego dnia Kallolo wyruszył o brzasku i powrócił wieczorem przynosząc z sobą surowce do zrobienia zabatany oraz rośliny na truciznę woorali. Z kilkunastu młodych łodyg palmowych, które przyniósł, wybrał dwie różnych rozmiarów. Były bardzo chropowate, gdyż zostały na nich ślady po liściach. Kallolo wytłumaczył nam, że gdy palmę włoży się do wody - miąższ, który znajduje się wewnątrz łodygi, zgnije szybko i łatwo można go wydobyć, tak że powstanie w środku rura o gładkich ściankach. Mniejsza palemka była bardzo delikatna, gruba mniej więcej na palec; druga natomiast miała około półtora cala średnicy. Cieńsza miała być wsunięta do grubszej po to, aby zabatana nie mogła się wygiąć. Po trzech dniach moczenia palemek w wodzie Kallolo mógł już usunąć ze środka miąższ, który zaczął gnić. Potem umocował na jednym końcu drewniany ustnik w kształcie kielicha i obwiązał spiralnie całą rurę długim, płaskim czarnym paskiem z kory palmy pnącej. Między innymi materiałami przyniósł także trochę czarnego wosku, którym wysmarował rurkę z zewnątrz. Zrobiona w ten sposób dmuchawka rozszerzała się u wylotu, podczas gdy ustnik znajdował się w części zwężonej. Szerszy koniec został następnie zabezpieczony przed pęknięciem; do tego celu posłużył pierścień ochronny, wycięty z łupiny orzecha. Mniej więcej w odległości dwóch stóp od ustnika umocowana została para zębów aguti, zastępujących muszkę. Skończywszy swą zabatanę, Kallolo powiesił ją ostrożnie za jeden koniec - gdyby wygięła się choć troszeczkę, straciłaby wszelką wartość. Potem zaczął sporządzać strzały. Użył do tego liści specjalnego gatunku palmy, twardych, kruchych, zakończonych ostro jak igła. Upaliwszy grubszy koniec, obwiązał go dziką bawełną, tak aby osiągnąć potrzebną grubość w stosunku do otworu rury. Gdy zrobił pierwszą strzałę, włożył ją do dmuchawki i skierował w stronę papużki, która siedziała na drzewie w odległości pięćdziesięciu jardów. Lekko zraniona, zaskrzeczała i od-frunęła, a strzała upadła na ziemię. Stało się tak, ponieważ strzała jeszcze nie była zatruta. - Ptak zginąłby w ciągu trzydziestu lub czterdziestu sekund, gdyby strzała była umaczana w truciźnie - powiedział Kallolo. Kallolo był wyraźnie zadowolony ze swego osiągnięcia i zapewniał, że jego zabatana jest narzędziem śmierci. Musiał tylko jeszcze spreparować truciznę. Miał przygotowane wszystkie składniki w trzech dużych czarkach, ale wszystkie jego wysiłki poszłyby na marne, gdyby nie znalazł naczynia, w którym by to wszystko można było ugotować. Ponieważ drewniane naczynia z łupin orzechów zupełnie się do tego nie nadawały, zapytał kapitana, czy nie mógłby użyć naszego garnka do gotowania wody. - Ależ, mój drogi, jeśli zapaskudzisz tym garnek, to wszyscy się zatrujemy - powiedział kapitan cofając się ze zgrozą. - Lepiej zaniechać całej tej zabawy, niż opłacić to kosztem naszego zdrowia. Kallolo zapewniał kapitana, że naczynie nie będzie w sposób szkodliwy dla zdrowia zanieczyszczone, a gdyby nawet .biały człowiek łyknął trochę tej trucizny, wcale by mu nie zaszkodziła. - Ja jednak nie chciałbym ryzykować - odparł kapitan. - Zresztą, jeśli przyrzekniesz, że oczyścisz dokładnie naczynie po użyciu, to nie będę się temu sprzeciwiał. Zdaję sobie bowiem sprawę, że za pomocą swojej .dmuchawki zdobędziesz więcej żywności sam, niż my wszyscy rażeni za pomocą włóczni, łuków i wędek. Otrzymawszy naczynie, Kallolo zabrał się natychmiast do dzieła. Muszę nadmienić, że niedaleko od naszego osiedla zbudował sobie małą chatkę, do której naznosił różnych zielsk przez siebie zebranych i w niej właśnie warzył tę miksturę. Jednym ze składników były owoce winorośli woorali, drugim - korzeń o ostrym, gorzkim smaku. Poza tym w skład mieszaniny wchodziły jeszcze: dwie cebulkowate rośliny, zawierające zielony, lepki sok, i dwa gatunki mrówek - jedne duże i czarne z ostrymi, jadowitymi żądłami, drugie małe, czerwone, o żądle działającym podobnie jak pokrzywa. Pokrajawszy winorośl woorali i gorzki korzeń na cienkie plasterki, włożył je do sita zrobionego z włókien palmowych i trzymał nad czarą, polewając wodą. Z sita spływał gęsty płyn podobny do kawy. Potem z cebulkowatych roślin wycisnął sok do naczynia, dodając suszonych mrówek. Usunąwszy wszystko, co niepotrzebne, rozpalił ogień na środku chatki i wlawszy miksturę do garnka, gotował ją powoli przez kilka godzin. Gdy z płynu zrobił się gęsty, ciemnobrązowy syrop, zebrał z niego szumowiny i wtedy uznał, że trucizna jest już gotowa. Maczał więc w niej przygotowane uprzednio groty, a także kilka dużych strzał i ostrza niektórych dzid. Pozostałość wylał do małej czarki, którą szczelnie przykrył liśćmi i powiesił u pułapu chatki. - Teraz - zawołał - możemy stawić czoło każdemu wrogowi, który się do nas zbliży, i pozwolić sobie na urządzenie tylu wypraw łowieckich, ile tylko dusza zapragnie! Pozostało jeszcze ostatnie zadanie oczyścić garnek. Gotował więc w nim wodę kilkakrotnie, za każdym razem wylewając wszystko i skrobiąc ścianki nożem, potem wycierał wnętrze liśćmi. Trzeba przyznać, że garnek był zupełnie czysty, bez żadnego śladu po truciźnie. Kapitan, odbierając go, podejrzliwym okiem badał jego wnętrze, ale gdy opowiedziałem mu, jak został oczyszczony, uspokoił się i pozwolił gotować w nim wodę do picia. W tym czasie zrobiliśmy znaczną ilość różnych młotków i cztery siekiery. Macko i Polo wyostrzyli je pod wodą za pomocą kamieni wydobytych z rzeki. W tym celu każdy z nich wykopał na brzegu jeziora dół, który potem napełnił wodą, i usiadłszy nad nim, tarł kamienne siekiery o kamienie pod powierzchnią wody. Opowiedziałem im o dużym aligatorze, którego widziałem. - Nie trzeba ich się obawiać, pan Guy - uspokajał Mąko - skoro robimy tutaj tyle hałasu. Kajmany są ostrożne i raczej nie zbliżają się do ludzi. - Mam nadzieję, że się nie mylisz - odrzekłem. - Radzę jednak umieścić w przybrzeżnymi mule kilka drągów, które uniemożliwią głodnemu kajmanowi wyjście na brzeg. Praca nasza została uwieńczona pierwszym wielkim sukcesem: było nim założenie kilu* pod nasz przyszły statek. Zrobiony .został z niemałym trudem, za pomocą jednej prawdziwej siekiery. Gdy pomyśleliśmy, że te same prymitywne narzędzia służyć nam będą do wykonania żebrowania, a potem cięcia i przybijania desek i że zajmie to mnóstwo czasu, ogarnęła nas rozpacz, - Ale czyż nie mamy piły, świdra i siekiery? Dlaczego więc mamy rozpaczać? - wykrzykiwał raz po raz kapitan. - Nie mamy wprawdzie ani jednego gwoździa, ale możemy je zrobić z drzewa. Nie mamy ani kawałka żelaza, ale możemy je zastąpić drzewem. Nie bójcie się, na pewno zbudujemy statek. Ponieważ nie mieliśmy ani kawałka papieru, aby narysować plan 'techniczny statku, (kapitan udeptał nagą kawałek ziemi i zrobił na nim szkic z taką dokładnością, że przygotowywane części miały być tej samej wielkości i tego samego kształtu, co na rysunku. Wręgi zmniejszały się coraz bardziej w kierunku dziobu i rufy, do nich miały być przybite deski kadłuba. Wujowi podobał się bardzo plan kapitana van Dunka i w miarę możności zaczął pomagać mu w jego realizacji. Całymi dniami trwały prace przy łupaniu i ciosaniu drzewa. Każdy wygięty kawałek porównywano z planem, alby sprawdzić, na jakie żebro w konstrukcji szkieletu będzie się najbardziej nadawał. Tim okazał się jednym z najlepszych pracowników z całego naszego zespołu. Przypuszczam, że gdybyśmy posiadali normalne narzędzia pracy, moglibyśmy mu dorównać, ale jego talent właśnie polegał na tym, że potrafił zręcznie posługiwać się tymi prymitywnymi narzędziami i jednocześnie wynajdywać nowe metody pracy. Był przede wszystkim specjalistą od rozłupywania drzewa na deski. Nim zdążyło się zwalić pień, on już zabierał się do zdzierania kory, poczynając od wierzchołka drzewa aż do końca pnia; potem umieszczał kliny w długim nacięciu i przesuwając się od jednego do drugiego, wbijał je młotem tak, jakby grał na jakimś muzycznym instrumencie. Gdy wszystkie kliny były już mocno wbite, zwoływał resztę współtowarzyszy, którzy z młotami w rękach na jego znak uderzali jednocześnie; czasem udawało się jędrnym ciosem odłupać deskę. Jak dotąd, ani dzikie zwierzęta nie zakłócały nam spokoju, ani wąż nie pokazał swego ohydnego łba. Pewnego poranka wybrałem się z Timem do dżungli, aby obejrzeć drzewa przeznaczone do ścięcia. Tim wziął z sobą siekierę, chcąc je poznaczyć. Ja bezmyślnie zostawiłem swój łuk i strzały w obozie, a miałem tylko z sobą ostro zakończony kij. Przeszliśmy rzadko porośnięty zagajnik i przybyliśmy na wąską polankę, prawdopodobnie powstałą skutkiem niszczycielskiego działania huraganu. Na Skraju polanki Tim znalazł właśnie takie drzewa, jakich szukaliśmy. Szliśmy w ich kierunku, gdy nagie, jakieś dwadzieścia jardów przed nami ukazał się potężny jaguar. Stał i patrzył na nas, jakby zastanawiając się, czy nie skoczyć. - Nie uciekaj, Guy, jeśli ci życie miłe! - zawołał Tim. - Stój spokojnie, a załatwię się zaraz z tym dżentelmenem. Zrobiłem tak, jak kazał, ale trzymałem kurczowo przed soibą ostro zakończony kij, chociaż wiedziałem, że gdyby to jaguar mnie zaatakował, taki kij nie miałby większego znaczenia niż wykałaczka. Tymczasem Tim podszedł odważnie i ku memu zdumieniu, zdjąwszy swój kapelusz, wykrzyknął: - Moje uszanowanie, wielmożny panie jaguarze! Czy mię zechciałby pan powiedzieć, czego pan sobie życzy? A może by pan zrezygnował ze swoich planów? Wolelibyśmy objąć w posiadanie teren, w którym pan żyje, niż korzystać z pańskiego towarzystwa. Jaguar, zdziwiony spokojem człowieka, powoli odwrócił się i odszedł jak niepyszny, podwinąwszy ogon pod siebie. Widząc to Tim zaczął wydawać z siebie dzikie okrzyki, które mniej więcej brzmiały: - Uolop--ahuu-abuu! Erin-gou-bra! - w czym mu z zapałem pomagałem. Wyznaję, że odczuwałem niemałe zadowolenie z pokojowego zakończenia pierwszego spotkania z jednym z najdzikszych zwierząt, przed którym drżeliśmy ze strachu w dżunglach nad rzeką Orinoko. Puma, czyli amerykański lew, chociaż nie tak okazała jak jaguar, jest jednak zwierzęciem, którego nie chciałby napotkać żaden nie uzbrojony człowiek. Wprawdzie rzuca się na człowieka tylko wtedy, gdy jest głodna, może jednak napaść, kiedy jest się zupełnie bezbronnym. Dziki jaguar, przeciwnie, przez długi czas skrada się za śladami Indianina i nagle chwyta go i rozszarpuje. Jakkolwiek zwykle nie jest większy od wilka, to jednak czasami osiąga wielkość tygrysa bengalskiego i nazywany jest często tygrysem lup panterą Nowego Świata. Jest bardzo podobny do leoparda. Potrafi skoczyć na pień drzewa i za pomocą swych silnych pazurów posuwać się wzdłuż gałęzi, aby następnie z góry skoczyć na nieprzyjaciela. Jest to naprawdę król południowoamerykańskiej puszczy. Napada nawet na gruboskórego tapira lub, co dziwniejsze, na aligatora. Ma respekt przed jego potężną paszczą, ale zręcznie atakuje go od strony ogona. Niektóre zwierzęta nie boją się jaguara: jednym jest wielki mrówkojad, a drugim - mały piżmowiec. Z samotnym piżmowcem jaguar szybko się załatwia, ale jeżeli napotyka całe stado, sprawa przybiera całkiem inny obrót. Napadają one śmiało całą gromadą, szarpiąc go ostrymi kłami. I chociaż kilka z nich ginie, reszta zakłuwa go na śmierć albo zmusza do ucieczki. Mieliśmy więc szczęście, ze jaguar nie zastał nas zajętych praca, zwróconych do niego tyłem, bo w takim przypadku rozszarpałby nas od razu. Najprawdopodobniej nasz jaguar, jak Tim się domyślał, spożył już przedtem śniadanie i dlatego tak łatwo zdecydował się na odejście. I rzeczywiście, niedaleko od miejsca, gdzie się ukazał, znaleźliśmy resztki daniela, którego przed chwilą pożerał; kilka sępów królewskich zajętych było jedzeniem resztek, które jaguar zostawił po swojej uczcie. W czasie gdy Tim pracował, ja pilnowałem, czy jaguar lub jakiś inny nieprzyjaciel nie zbliża się do nas. Żałowałem, że nie wziąłem z sobą łuku i strzał i postanowiłem sobie, że nigdy już nie wyjdę be-z nich z naszego obozu. Drzewa zostały wkrótce ścięte, wybraliśmy bowiem niezbyt wielkie, aby je było łatwo rozłupać. Gdy już leżały na ziemi, Tim wyrównał wierzchnią stronę i wyciął za pomocą siekiery głębokie rowki wzdłuż całego pnia, tak że od razu można było wbijać kliny. Czasami rozłupywało się drzewa od podstawy do wierzchołka i w ten sposób powstawało kilka desek, które wymagały tylko obróbki przed użyciem. Przygotowanie desek było tu znacznie prostsze niż w naszym północnym klimacie, ponieważ położone w cieniu, w miejscu przewiewnym, bardzo szybko wysychały. Po rozszczepieniu drzewa na deski każdy z nas niósł je do osiedla. Wróciwszy do obozu opowiedziałem, jak Tim poskromił jaguara. Nasi przyjaciele nie wiedzieli, czy śmiać się, czy winszować nam tak szczęśliwego zakończenia przygody, w każdym razie postanowili mieć się na baczności i wypatrywać pilnie, czy przypadkiem król dżungli nie zechce nas zaszczycić swoją wizytą. *Kil - podstawowa belka w szkielecie okrętu. ROZDZIAŁ XIII Marina w niebezpieczeństwie - Jazda na grzbiecie aligatora - Wyratowani - Triumf Tima Sporządzanie przez mas różnego rodzaju przedmiotów posuwało się naprzód w nie zmniejszającym się tempie. Osiągnęliśmy dużą sprawność w robieniu mat, wypróbowując do tego celu rozmaite surowce. Niektóre pochodziły z różnych gatunków palm, inne z rosnących nad brzegami jeziora lub pobliskiej rzeki traw i trzcin. Zrobiliśmy dość dużo sznurów, które splecione razem miały służyć jako liny na statku. Bardzo ważną rzeczą były hamaki, w których mogliśmy spać: było w nich znacznie chłodniej niż na stojących pryczach. Istniało jeszcze kilka innych przyczyn, aby nie spać na ziemi: unikaliśmy W ten sposób pogryzienia przez robactwo lub napaści ze strony jakiegoś jadowitego węża, który mógł zrobić sobie legowisko w stosie trawy i liści służących nam za materace. Kiedy sporządziliśmy już pewną ilość powrozów, Piotr wyciął kilka igieł i kołeczków i zabrał się do plecienia dla siebie hamaku. Wszyscy inni poszli za jego przykładem i wkrótce każdy miał swój hamak, który zawieszał w chatce. Na dzień hamaki zdejmowaliśmy, tak że mieliśmy obecnie znacznie więcej miejsca niż poprzednio. Artur i ja zrobiliśmy dla Mariny pewien rodzaj łóżka, w którym mogła spać wygodniej, niż w stojącej na ziemi skrzyni, wykonanej przez kapitana. Wuj Paweł nie zapomniał o swoich planach zaopatrzenia nas w odzież, ale ponieważ mieliśmy teraz mnóstwo innych rzeczy do zrobienia, więc na razie nie zaczynał pracy nad sporządzaniem ubrań. Wszyscy mieliśmy już kapelusze zrobione z trawy, które w naszych warunkach - ponieważ pracowaliśmy ciągle na słońcu - były niezbędne. Indianie wybierali się często na poszukiwanie zwierzyny i owoców, zaopatrując nas w żywność tak obficie, że nigdy niczego nie brakowało nam do jedzenia. Kallolo zrobił nam również wino palmowe i kilka innych orzeźwiających napojów owocowych. Od czasu do czasu wuj płynął na małej tratewce na jezioro wraz z którymś z naszych towarzyszy. Zabierał haczyki i wędki i wracał zawsze z pokaźnym połowem. Pewnego razu wybrał się z Arturem właśnie na taką wyprawę, a Marina poprosiła mnie, by pójść z nią na poszukiwanie szczególnie elastycznej trawy, zwanej kapim, oraz kilku innych gatunków traw rosnących nad brzegiem rzeki. Tim i Sambo poszli za nami, aby pomóc w przyniesieniu tego, co zbierzemy, a Kallolo i Macko, pragnąc upolować kilka ptaków, również wyruszyli z nami, uzbrojeni w swoje rurki myśliwskie. Doszliśmy właśnie do miejsca w pobliżu ujścia rzeki, gdzie była otwarta przestrzeń, na której drzewa nie rosły tak gęsto, jak gdzie indziej. Tim szedł z Sambo. Ja oddaliłem się nieco, gdy Marina spostrzegła właśnie gatunek trawy, jakiego .szukaliśmy. Indianie ustrzelili tukana i stali opodal czekając, by zdobycz spadła. Wody wówczas już opadły, rzeka płynęła znacznie szybciej niż przedtem. Patrząc na jakiś płynący pień, zastanawiałem się, jak by to było dobrze zatrzymać go i wyciągnąć na brzeg. Pozwoliłoby nam to zaoszczędzić wiele godzin pracy, bo można by go zużytkować przy budowie statku. Potem zobaczyłem wuja i Artura na tratwie. Zbliżyli się do ujścia rzeki, ale nie mogli płynąć pod prąd. Wołałem do nich, wskazując im dryfujący pień. I wtedy usłyszałem przeszywający krzyk. Odwróciłem się momentalnie i zobaczyłem, że Marina spadła z wystającego cypla i że unosi ją gwałtowny prąd rzeki. Ogarnęło mnie straszne przerażenie, gdyż prawie w tej samej chwili dostrzegłem olbrzymiego aligatora, który otworzywszy paszczę wynurzył się z wody i płynął wprost w kierunku Mariny. Krzyknąłem na Kallolo, który w tej samej chwili dostrzegł potwora. Kallolo z błyskawiczną szybkością napiął łuk i ugodził bestię strzałą W samo ślepie. Aligator rzucił się w 'bok i częściowo oślepły zaczął się miotać, zbliżając się do brzegu. Tim i Sambo spostrzegłszy, że zbliża się ku nim, wdrapali się na drzewo pochylone nad rzeką. Tim wiedziony jakimś impulsem, z którego prawdopodobnie sam nie zdawał sobie sprawy, skoczył wprost na grzbiet aligatora i wpijając palce lewej ręki w pozostałe oko zwierzęcia, zaczął gwałtownie walić go w łeb maczugą, którą trzymał w prawej dłoni. Gad zaskoczony tym atakiem dał susa pod wodę, wzbijając potężnym ogonem spienione fontanny. W tej sytuacji powinienem był drżeć ze strachu przed tym, co grozi śmiałkowi, ale w tym momencie potrafiłem myśleć tylko o śmiertelnym niebezpieczeństwie, grożącym mojej kochanej Marinie. Jestem przekonany, że tylko pragnienie ocalenia Mariny skłoniło Tima do tego bezprzykładnego aktu 'bohaterstwa. Może to być uważane również za młodzieńczą chęć popisania się, bo z pewnością oddałby Marinie większą przysługę, gdyby podpłynął do niej i pomógł jej wydostać się 'z wody. Gdy tylko ochłonąłem z przerażenia, które na jakiś czas odebrało mi przytomność, skoczyłem do rzeki i popłynąłem do Mariny. W pierwszej chwili była jakby sparaliżowana z przerażenia, szybko jednak opamiętała się i zaczęła poruszać rękami i nogami, aby utrzymać się na powierzchni wody. Ja, wytężając wszystkie siły, płynąłem w jej kierunku, aby jej dopomóc, i drżałem ze strachu, że jakiś inny aligator może zjawić się nagle i porwać jedno z nas. Ale nasze krzyki i gwałtowne wzburzenie wody, wywołane przez potwora, którego Tim ujarzmił, niewątpliwie powstrzymało inne gady od opuszczenia kryjówek. W ten sposób Tim swoim postępkiem przyczynił się do uratowania nas obojga. Aligator wraz z siedzącym na nim jeźdźcem mknął z zawrotną szybkością raz pod prąd, raz w poprzek rzeki. Potwór niewątpliwie zanurzyłby się zupełnie w wodzie, gdyby nie to, że Tim ciągnął z całych sił jego łeb ku tyłowi. Jednocześnie przez cały czas krzyczał do Sambo, aby podpłynął i wskoczył również na grzbiet aligatora, a do Indian - by strzelali do niego. Ale Sambo, chociaż był człowiekiem odważnym, nie miał ochoty na taką jazdę, a Indianie zdawali sobie sprawę, że ich strzała może zarówno ugrzęznąć w grzbiecie aligatora, jak i zranić Tima. Tak więc Tim wciąż trzymał się na grzbiecie niczym doświadczony dżokej, okładając potwora maczugą po łbie, paszczy i grzbiecie. Wyłaniało się pytanie: kto pierwszy się zmęczy - Irlandczyk czy aligator? Tymczasem ja dotarłem już do Mariny i zdając sobie sprawę, jak ważną rzeczą jest sprawianie hałasu, wrzeszczałem co tchu w piersiach, prosząc Marinę, aby czyniła to samo. Wuj zobaczywszy, co się dzieje, wiosłował ze wszystkich sił, aby zbliżyć się do nas. Było to dla nas bardzo ważne, gdyż Marina z przerażenia zupełnie osłabła. Robiłem wszystko, co w mojej mocy, aby utrzymać ją na powierzchni wody i z pewnością, gdyby nie to, byłaby utonęła. Indianie widząc, że wuj Paweł wraz z Arturem zdążają nam na pomoc, i wiedząc, że jestem dobrym pływakiem, pośpieszyli wzdłuż brzegu z Sambo, aby pomóc Timowi. Spodziewali się bowiem, że aligator wcześniej czy później opuści łeb w wodę i zanurzywszy się zada swemu prześladowcy potężny cios ogonem albo pociągnie go wraz z sobą w głębinę. Przyglądając się twarzy Mariny spostrzegłem, jak bardzo zbladła. Obejmowałem ją mocno rękami, utrzymując się na powierzchni dzięki ruchowi nóg, nic innego 'bowiem nie mogłem robić. Prąd znosił nas gwałtownie w dół rzeki. Patrząc na tratwę, obawiałem się, że prąd zepchnie nas i przepłyniemy z dala od niej. Nie było sensu wołać do znajdujących się na niej przyjaciół, gdyż i tak robili wszystko, co mogli. Były to naprawdę straszne chwile. Wrzaski i piski Tima oraz Indian brzmią mi jeszcze w uszach do tej pory; czułem, że są niedaleko. Dochodził rnnie także hałas, który wywoływał aligator, bijąc z wściekłością potężnym ogonem. Bałem się, że w każdej chwili może skierować się w naszą stronę i dając szalonego susa zderzy się z tratwą, przewracając ją do góry dnem. Wolałem się nie rozglądać, tylko skierowawszy wzrok na tratwę, próbowałem płynąć w jej stronę, poruszając tylko prawą ręką, gdyż lewą ująłem mocniej Marinę. Najbardziej obawiałem się, że silny wstrząs, jaki przeżyła siostra, może ją załamać. Czułem, że i mnie siły opuszczają. Jedyną nadzieją był widok wuja i Artura, zbliżających się coraz szybciej. Jednak mimo niewielkiej odległości zachodziła obawa, że nie wytrzymam, że Marina wysunie się z mojego uścisku. Poczułem, że mi się robi ciemno w oczach. Tonąłem. Po chwili zdawało mi się, że nie trzymam już Mariny w ramionach, ale zaraz potem uczułem silny uścisk wuja Pawła, a druga moja ręka uchwyciła brzeg tratwy. Wuj klęczał, tuląc zemdloną Marinę, a Artur wciągnął mnie na tratwę. Pocałowałem Marinę prosto w usta. Otworzyła oczy - i moje serce zabiło żywiej z radości. Była jeszcze śmiertelnie blada, lecz uśmiechała się łagodnie, mówiąc; - Zaraz przyjdę do siebie, Guy - Tak, tak, nasza dziewczynka jest już bezpieczna i wkrótce całkiem przyjdzie do siebie! - zawołał wuj, choć drżący jego głos świadczył o tym, że jeszcze nie pozbył się okropnego wrażenia. Artur wiosłował teraz ze wszystkich sił, aby dobić do brzegu, gdzie woda była spokojniejsza. Ja, opanowawszy osłabienie, obserwowałem Tima i jego niezwykłe wyczyny. Gdy aligator zdradzał chęć posuwania się w górę lub w dół rzeki - w kierunku jeziora - Tim, wciskając ciągle palce w jego oczną jamę, zawracał go natychmiast wściekłym uderzeniem maczugi; oślepione zwierzę kręciło się to w jedną, to w drugą stronę od brzegu do brzegu. Indianie znajdujący się na brzegu podbiegli tymczasem wraz z Sambo do miejsca, gdzie docierał gad w gwałtownych susach. Kallolo obserwował uważnie ruchy potwora, a jego towarzysz ściął kilka długich i mocnych pnączy, zwieszających się z sąsiedniego drzewa. -Podajcie mi rękę, bo inaczej dotrę do pałacu wieczności wcześniej, niżbym sobie tego życzył! -krzyczał Tim, nie tracąc humoru nawet w tej okropnej sytuacji. - Trzymaj go za łeb! Nie puść łba! - odkrzyknęli w odpowiedzi Indianie, zdając sobie sprawę, że jest to jedyna szansa ocalenia, o ile Timowi starczy sił. Wreszcie aligator zbliżył się do Kallolo, który tylko na to czekał. Napiął łuk i wypuścił zeń zatrutą strzałę prosto w paszczę potwora. Zraniony aligator zawrócił jednym ruchem cielska i znów sunął w poprzek rzeki; jeszcze raz Tim zmusił go do powrotu potężnym uderzeniem maczugą i jeszcze raz gad pomknął w stronę brzegu niedaleko miejsca, gdzie czyhał Kallolo. Odrzuciwszy łuk i kołczan, nie wiedząc, czy trucizna oddziała zabójczo na potwora, skoczył do wody i wyciągnąwszy swój długi nóż, wbił go w samą pierś aligatora. Ugodzony śmiertelnie gad poruszył gwałtownie potężnym ogonem, ale już po raz ostatni. Indianin z nożem w ręku gotów był powtórzyć cios, ale nie zachodziła potrzeba -aligator powoli przewracał się na bok, a łeb mu opadał, mimo wysiłków Tima, by go podtrzymać. - Zeskakuj, inaczej wciągnie cię razem z sobą na dno! - krzyknął Kallolo. -Dawaj powróz! - zwrócił się do swego towarzysza. Pośpiesznie i sprawnie zarzucili na szyję potwora przygotowaną zawczasu pętlę; Tim w tym momencie zeskoczył z jego grzbietu i ruszył w stronę brzegu. - Ujeżdżałem wiele płochliwych koni, gdy byłem chłopcem, ale ani razu nie jechałem na tak narowistej bestii. Nie zdarzyło mi się w ciągu całego życia ujeździć podobnego mustanga, jak ten zwierzak - zawołał Irlandczyk. Indianie przygotowali tymczasem nowe powrozy i obwiązali nimi przednie łapy potwora, potem wspólnym wysiłkiem zaczęli ciągnąć go powoli do góry, na brzeg rzeki. Gad bronił się jeszcze ostatkiem sił. Choć opór ten był słaby, nastręczył znacznych trudności zwycięzcom. Otwarta paszcza z rzędami ostrych zębów ostrzegała, że rozsądniej i bezpieczniej będzie trzymać się w przyzwoitej odległości. Jednak Kallolo, który odważył się na niebezpieczne spotkanie z potworem w wodzie, nie zawahał się i teraz. Podszedł do niego i zadał mu kilka śmiertelnych pchnięć nożem. Tim był tak bez reszty pochłonięty niedawnymi wrażeniami, że zupełnie nie umiał wyjaśnić, po co właściwie skoczył na grzbiet potwora. Powoli jednak przychodził do siebie i przypominał sobie przyczynę swego czynu. Zobaczywszy teraz Marinę i mnie, siedzących bezpiecznie na tratwie, z dzikim krzykiem zbliżał się w naszym kierunku, ujawniając gwałtownymi gestami i minami niezmierną radość, że jesteśmy uratowani. - Oczywiście i ona się uratowała, moja kochana panienka! - zawołał wskazując na pokład tratwy. - Nie zjadł jej ten żarłok, a przecież tego bałem się najbardziej. Piękny, wspaniały to kraj, ale byłby jeszcze sympatyczniejszy, gdyby nie było w nim takich mieszkańców! W naszej starej, najdroższej Irlandii nie ma krokodyli, żmij i wężów, i za to niech będzie błogosławiony święty Patryk, który je wszystkie z naszej ziemi usunął. Zamilkł na chwilę. Wuj Paweł poprosił Tima, ażeby go zastąpił i pomógł wiosłować, kierując tratwę w stronę naszej osady, sam bowiem musiał zająć się Mariną. Pragnął jak najszybciej znaleźć się z nią na brzegu i ułożyć do łóżka, gdyż bardzo potrzebny był jej odpoczynek. Tymczasem usiedliśmy z wujem przy niej i rozcieraliśmy jej stopy i ręce, żałowaliśmy przy tym, że nie mamy z sobą ani kropli holenderskiej wódki naszego kapitana. O żadnych innych lekach nie mogło być mowy, tym gorliwiej więc stosowaliśmy rozgrzewający masaż, bo Marina w przemoczonej sukience drżała pomimo upalnych promieni słońca. Powoli rumieńce zakwitły na jej policzkach. Teraz byliśmy pewni, że nie zachoruje na skutek tego wypadku. Artur wraz z Timem wytężali wszystkie siły, aby popychać naszą tratwę. Nie mieliśmy większych trudności w posuwaniu się naprzód, gdyż prąd unosił nas w kierunku ujścia rzeki. Płynęliśmy więc szybko wzdłuż brzegu. Mimo wszystko wuj Paweł był ciągle zaniepokojony stanem Mariny. Nigdy nie widziałem, by był tak podniecony. Spoczywała w jego ramionach osłabła, o on pochylał się nad nią i uśmiechał się serdecznie. - Trzymaj się, moja mała dziewczynko - mówił. - Niedługo już będziemy w domu i wszystko będzie dobrze. Nie pozwolimy już nigdy, byś mogła być narażona na podobne niebezpieczeństwo. Te pustkowia nie nadają się na samotne spacery dla młodych dziewcząt. Musisz pozostać w obozowisku aż do czasu, gdy będzie gotowy nowy statek morski. - Wcale się tak bardzo nie przestraszyłam, i za chwilę będę już całkiem spokojna. Na pewno, wujciu - odpowiedziała słabym głosem Marina. - Tylko ciągle jeszcze myślę o tym okropnym aligatorze. On nie będzie nas już prześladował, prawda? - Panienka nie potrzebuje się wcale obawiać, gdyż bestia nie jest już teraz groźniejsza od zdechłego kota - uspokajał ją Tim, dosłyszawszy jej słowa. - Ho, ho, byłbym zajeździł to bydlę na śmierć, gdyby Kallolo mnie nie uprzedził i nie posłał mu strzały prosto w gardziel, a potem nie dziabnął go swoim drągiem kilkanaście razy! Aligator leży już sobie na brzegu i właśnie ucinają mu olbrzymi łeb. Może być panienka zupełnie spokojna, że stracił na zawsze ochotę do zawierania znajomości z dziewczynkami. Słowa Tima miały taki skutek, że uwolniły Marinę od niepokojących myśli, że aligator mógłby płynąć za nami. Ja i wuj usiłowaliśmy podnieść ją na duchu, rozproszyć myśli o okropnym niebezpieczeństwie, które jej zagrażało. Czas, który był potrzebny, aby dotrzeć do naszego obozu, bardzo nam się dłużył; mimo wszystko łatwiej było przewieźć Marinę na tratwie, niż przenosić ją przez dżunglę. Gdy przybiliśmy do brzegu, zobaczył nas ojciec i pomógł przenieść Marinę do chatki. Gdy dowiedział się o wydarzeniu, bardzo się tym przejął i winił siebie za to, że pozwolił Marinie udać się na wyprawę. Zgodził się z wujem, że w przyszłości nie może ona opuszczać osiedla bez opiekuna, który by czuwał nad każdym jej krokiem. Kapitan, który był zajęty budową statku, usłyszawszy o okropnej przygodzie, przybył pośpiesznie do chatki, trzymając pod pachą buteleczkę holenderskiej wódki. - Moja mała Marino! Cóż byśmy zrobili, gdyby cię porwał aligator? Stracilibyśmy zupełnie ochotę do życia i na tym brzegu zostawilibyśmy nasze kości bielejące w słońcu! - wykrzyknął podnieconym głosem. - Ona musi łyknąć trochę wódki, to jest najlepsze lekarstwo na wszystkie choroby. Opieram się ciągle pokusie, aby napić się kropelkę i pocieszyć serce, gdy nawiedzają mnie myśli o mojej kochanej żonie i miesiącach, które jeszcze upłyną, zanim ją znów zobaczę. Wuj Paweł podał Marinie mały kieliszek schiedamu, który niewątpliwie wywarł zbawienny skutek, bo pogrążył ją w głębokim śnie. W krótkim czasie przybyli Indianie, niosąc głowę aligatora. Sambo postanowił ją zachować i udekorować nią dziób naszego nowego statku. - Pomyślimy o tym jeszcze - powiedział wuj Paweł. - Mam wątpliwości, czy nie będzie to przyczyną przykrych wspomnień dla Mariny. W każdym razie weźmiemy ten łeb z sobą na pokład i być może, iż za parę lat, gdy Marina będzie opowiadać o naszych przygodach w dżunglach Orinoko, wspomnienie to nie będzie dla niej tak przykre, jak obecnie. ROZDZIAŁ XIV Schwytanie młodej papugi - Zakład garncarski i inne zajęcia - Drzewo kauczukowe - Jak wuj Paweł robi buty - Iguana - Wzbogacenie żywego inwentarza - Marina i wąż labarri -Ara wśród papug Quacko i Ara, chociaż byli jedynymi bezrobotnymi członkami naszej malej społeczności, wbrew powszechnemu mniemaniu czuli się bardzo szczęśliwi i niewątpliwie dostarczali nam ciągle dużo uciechy. Tim zauważył, że zwierzęta stają się coraz bardziej zarozumiałe i za wiele myślą o sobie. Zaproponował więc złapać jeszcze jedno po to, by je nauczyć właściwego zachowania się. Ilekroć Tim kończył pracę, zawsze udawał się na wyprawy odkrywcze w okolice naszego osiedla. Niedaleko od nas odkrył siedzibę stada papug-olbrzymek i postanowił jedną z nich złapać. Przypomniałem mu o napadzie tych ptaszysk na mnie i Artura, gdy plądrowaliśmy ich gniazda na Leśnej Wyspie. - Tam było to zupełnie zrozumiałe, panie Guy, ale tutaj to całkiem inna sprawa - odpowiedział. - Znajdujemy się przecież na twardym gruncie i można będzie wziąć nogi za pas, jeżeli nas napadną. Widzi pan, że siedzą wysoko na gałęziach i nie będzie im się chciało zejść tylko po to, żeby poszukać jednej lub dwu towarzyszek, które spadły na ziemię. Tim wtajemniczył jeszcze Kallolo w swoje zamiary i wyruszyliśmy we trzech: Kallolo ze swoją dmuchawką myśliwską, a Tim i ja - z łukami. Tim niósł ponadto długą matę, przez którą z jednej strony przeciągnięty był sznur, umocowany z drugiej strony. Kallolo żartował, że gdyby miał trochę soli, łowienie żywych papug w dowolnej ilości nie byłoby wcale trudne, ale nie mieliśmy dotychczas żadnej możliwości wypróbowania skuteczności systemu łowieckiego Kallolo. Wkrótce dotarliśmy do siedziby ptaków. Gdy nas zobaczyły, wbrew przewidywaniom Tima zerwały się wszystkie z drzew i zaczęły krążyć nad naszymi głowami, skrzecząc niesamowicie. Kallolo patrzył na nas spokojnie i na razie nie strzelał. Ja i Tim wypuściliśmy strzały z naszych łuków, ale chybiliśmy obaj. Ptaki zaczęły znowu siadać na drzewach i wtedy znów strzeliłem, trafiając jednego z nich w skrzydło. Była to młoda papuga, która próbowała uciec, piszcząc głośno z przestrachu i z bólu. Usiłowaliśmy ją złapać: Tim zarzucił na nią matę, nie puszczając z ręki sznura. Gdy próbowaliśmy wydobyć ją spod maty i obezwładnić, zrozpaczona, że nie ucieknie, walczyła dzielnie o wolność, dziobiąc nas zapamiętale po rękach i nogach. Mimo to worek Tima szybko ją przykrył. Ściągnęliśmy sznur i jeniec znalazł się w naszej mocy. Kallolo nie brał ptaków żywcem, tylko zestrzelił za pomocą swej śmiercionośnej dmuchawki jeszcze trzy sztuki. Lekko zranione, początkowo nie ulegały działaniu trucizny; następowało to dopiero po kilku chwilach. Kallolo powiązał je więc za nogi i przerzucił przez ramię. Obładowani zdobyczą wracaliśmy do domu. Zabite ptaki zaraz oskubaliśmy i upiekliśmy na rożnie na kolację. Mięso było soczyste i kruche. Żywą papugę zostawiliśmy przez całą noc w worku, a gdy pod wpływem głodu nieco osłabła, daliśmy jej kilka orzechów, które pożarła łapczywie. Potem pozwoliliśmy jej wyjść z worka, przywiązawszy ją długim łykiem za nogę. Na noc poszła na grzędę, a następnego ranka już się oswoiła i chętnie przyjmowała podsuwane jej orzechy i owoce. Miała upierzenie barwy niebieskiej i żółtej, nie była jednak tak ładna, jak jej niektóre krewniaczki. Odznaczała się pogodnym usposobieniem i można było przewidywać, że wkrótce stanie się ulubienicą wszystkich. W tym czasie wznieśliśmy w osiedlu kilka chatek. Dzielny kapitan i jego towarzysz, chcąc, by nam było wygodniej, zbudowali. osobną chatkę dla siebie. Tim i Sambo wznieśli czwartą, a Indianie - piątą. Nie można ich było zaliczyć do wspaniałych dzieł architektury, ale stanowiły wystarczające schronienie dla nas wszystkich, żyjących w tym ciepłym klimacie. Osobna szopa bez ścian, chroniąca nas tylko przed promieniami słonecznymi, służyła nam za jadalnię. Duże postępy zrobiliśmy także przy budowie naszego statku: przód i tył kadłuba, jak również niektóre żebra były już zmontowane. Wycinanie żeber prymitywnymi narzędziami, jakie .posiadaliśmy, szło bardzo powoli. Tylko Holender - naprawdę - tylko uparty Holender mógł zdecydować się na takie przedsięwzięcie i mimo niezliczonych trudności, na które ciągle się napotykało, wierzyć, że będzie ono uwieńczone sukcesem. - Nie obawiajcie się, przyjaciele, zbudujemy statek - powtarzał kapitan. - Tylko uważajcie, żebyście nie połamali siekier. Jeżeli je połamiecie, będziemy musieli pracować tylko za pomocą noży. Nasza praca będzie wtedy trwała znacznie dłużej, ale i tak zbudujemy statek. Cierpliwością i wytrwałością zwycięża się w życiu. Niewątpliwie nasza praca wymagała cierpliwości, ale każdego dnia widać było postęp. Gdy kapitan wraz ze swym towarzyszem pracowali przy obróbce pni, wszyscy inni wygładzali deski. Mieliśmy już duży ich stos, gotowych do przybicia wtedy, gdy żebrowanie będzie w pełni gotowe. Ojciec, Marina i ja wprawialiśmy się w pleceniu mat. Nie były one jednak wystarczająco mocne i nie nadawały się na żagiel. To, co robiliśmy, mogło tylko służyć na pokrycie dachu kabiny albo jako materiał na spódniczki lub płaszcze. Poza tym urządziliśmy szereg nowych pracowni. Pierwszą była garncarnia. Znaleźliśmy na szczęście trochę gliny, która nadawała się do tego celu i zapoznaliśmy ojca ze sposobem wypalania naczyń. Przede wszystkim więc został zbudowany piec, następnie z dobrze wyrobionej gliny zaczęliśmy lepić naczynia najrozmaitszych kształtów i rozmiarów. Najważniejszą sprawą było dokładne ich wypalenie, tak aby można było w nich gotować różne potrawy. Sporo naczyń się potłukło, inne były na ogól niezgrabne i niezbyt gładkie, ale po jakimś czasie doszliśmy do pewnej wprawy, tak że potrafiliśmy wypalać garnki, które były wytrzymałe na ogień. Na życzenie wuja zrobiliśmy nawet kilka małych filiżanek, chociaż wuj nie chciał nam wyjawić do jakiego celu mają służyć. Wuj nie zapomniał także o obietnicy zaopatrzenia nas w obuwie, gdy nasze obecne będzie już podarte. Od dawna chodziliśmy boso. Stwierdziliśmy jednak, że poruszanie się po dżungli bez obuwia jest .bolesne i niebezpieczne, pewnego więc dnia przypomniałem wujowi o obietnicy. - Nie zapomniałem o tym i zaraz spełnię moje przyrzeczenie - odpowiedział wuj. - Chodź ze mną do lasu, weź tylko z sobą filiżanki, które zrobiłeś na moją prośbę. - Do czego one będą potrzebne? - zapytałem. - Zobaczysz później -odrzekł wuj. Wyruszyliśmy w kierunku zachodnim. Uszedłszy kawałek drogi, zobaczyliśmy to tu, to tam bardzo wysokie drzewa o średnicy dwóch lub trzech stóp. Pnie miały okrągłe i mocne, a korę jasną, niezbyt gładką. Korony tych drzew nie rozrastały się wszerz; wyglądały bardzo ładnie ze swymi długimi, cienkimi, owalnymi liśćmi, rosnącymi po trzy razem. Niektóre miały więcej niż jedną stopę długości, inne były trochę krótsze. - To są drzewa seringa - powiedział wuj. - Z żywicy, którą one wydzielają, mam zamiar spreparować nasze buty. Spojrzałem na niego ze zdumieniem, gdyż widać było, że nie żartuje. Przyniesione naczynia przymocował za pomocą łyka do drzew, zawiesiwszy je na małych kółeczkach, wybitych w pień. Nad każdym zrobił głębokie nacięcie kamienną siekierą i prawie natychmiast zaczęła się wydobywać ze szpary substancja mleczna, kapiąc do zawieszonych naczyń. Wuj spróbował jej najpierw sam, potem mnie dał do skosztowania, zapewniając, że jest nieszkodliwa dla zdrowia. Smakowała mi bardzo, gdyż przypominała słodzoną śmietanę. Szliśmy od drzewa do drzewa, nacinając głęboko korę i przymocowując garnuszki, dopóki nie rozwiesiliśmy wszystkich. Po dokonaniu tej czynności jedni zabrali się pod kierownictwem wuja do budowania warsztatu, a Indianie, również z polecenia wuja, udali się na poszukiwania specjalnych orzechów palmowych, niezbędnych, jak wuj powiedział, do produkcji. Gdy już pierwsze czynności zostały dokonane, wróciliśmy do osiedla. Teraz kazał nam wuj zabrać się do zrobienia kopyt szewskich, odpowiadających rozmiarami stopom poszczególnych członków naszej grupy. Dla Mariny zrobił sam lewe i prawe kopyto, a reszta naszej gromadki musiała się zadowolić jednakowymi kopytami na obie stopy. Wprawdzie były one dość chropowate i niezbyt foremne, jednak odpowiadały celowi, któremu miały służyć. Nazajutrz rano znów wyruszyliśmy w dżunglę, zabierając z sobą pewną ilość dużych naczyń, zdaniem wuja Pawła potrzebnych do produkcji. Przybywszy do szałasu, wzniesionego poprzedniego dnia, wuj usypał z zebranych zawczasu orzechów palmowych duży stos, który otoczył kamieniami i przykrył odwróconym do góry dnem sporych rozmiarów naczyniem, zrobiwszy w nim uprzednio dziurę. Następnie poszliśmy zebrać garnuszki przyczepione do drzew kauczukowych. Wypełnione były po brzegi żywicą, zabraliśmy je więc do szopy i zawartość przelaliśmy do większych naczyń. Opróżnione garnuszki przymocowaliśmy znów do drzew kauczukowych pod nacięciami kory. Przygotowane uprzednio kopyta posmarowaliśmy teraz gliną. Stos orzechów został podpalony i przez otwór umieszczonego na wierzchu naczynia zaczął się wydobywać biały dym. Do jednego z kopyt posmarowanego gliną przymocowaliśmy drewnianą rączkę i zanurzyliśmy je teraz w naczyniu z żywicą kauczukową. Wyciągnąwszy je stwierdziliśmy, że pokryło się cienką warstwą kauczuku. Kopyto potrzymaliśmy następnie nad wydobywającym się ze stosu dymem: żywica kauczukowa szybko wyschła i nieco pociemniała. Następnie znów umoczyliśmy kopyto w kauczuku i wysuszyliśmy nad dymem. Czynność tę powtarzaliśmy kilkanaście razy, aż warstwa kauczuku na kopycie stała się odpowiednio gruba. Staraliśmy się, aby w miejscu, gdzie jest zelówka, warstwa była •grubsza. Gdy nabraliśmy wprawy w wykonywaniu tych czynności, stwierdziliśmy, że nie zajmują mam dużo czasu - w ciągu pięciu minut jedna para obuwia była gotowa. Maczaliśmy i suszyliśmy w ten sposób jedno kopyto po drugim, a gotowe obuwie wieszaliśmy na zewnątrz szopy na specjalnych drążkach, by dalej jeszcze schły na słońcu. Nie musieliśmy się obawiać, że nasze obuwie może ktoś ukraść, zostawiliśmy je więc i wróciliśmy do naszych domków, gdzie, jak zwykle, czekało nas jeszcze wiele zajęć. Nazajutrz rano znów wróciliśmy 'do szopy i zebrawszy żywicę kauczukową z drzew, przelaliśmy ją do naczyń i kończyliśmy pracę nad obuwiem, zaczętą poprzedniego dnia. Na podeszwach zrobiliśmy szereg nacięć, aby zapobiec ślizganiu się i następnie zdjęliśmy buty z kopyt, aby można było znów robić następne pary pantofli. Przygotowaliśmy więc nową partię butów, 'które wywiesiliśmy na słońcu, by wyschły, a gotowe obuwie zabraliśmy do domu. Marina była zachwycona swymi bucikami - były miękkie i elastyczne, chociaż nie wytrzymałyby dłuższej drogi. Tak to wynaleźliśmy sposób nie tylko na robienie butów, ale także kauczukowych butelek i filiżanek. Wuj Paweł myślał nawet o tym, by wyprodukować materiał zastępujący ubranie - można by robić płaszcze i .spódniczki, a nawet spodnie. Nie było jednak substancji, którą można by pokrywać kauczukiem i wuj obawiał się, że z samego kauczuku ubranie byłoby zbyt słabe i szybko by się podarło. Doszliśmy więc do przekonania, że lepsze są już maty, tylko, oczywiście, nie należy ich używać w czasie pogody deszczowej. Wracając następnego dnia z naszej pracowni, spostrzegliśmy, że coś porusza się między gałęziami drzewa, niedaleko od nas. Tim pobiegł, aby się upewnić co to jest. - Hej, ho, jeżeli to nie jest aligator, to nie wiem, co to może być! - wykrzyknął. - Według mnie, bestia wdrapała się na drzewo i może skoczyć na dół, gdy będziemy przechodzić. - Nie obawiajcie się - uspokoił nas wuj. - Wprawdzie aligatory wychodzą z wody, ale nigdy zbytnio się od niej nie oddalają, a już nigdy nie wchodzą na drzewa. To stworzenie, które widzicie, to iguana - gatunek jaszczurki, która żyje na drzewach. Chociaż jest duża i wygląda obrzydliwie, mięso jej jest bardzo smaczne. Spróbujmy więc ją złapać. `Stanąwszy pod drzewem, zaczęliśmy się jej przyglądać - była to olbrzymia jaszczurka, długa na jakieś cztery stopy. Drzewo nie było duże, więc potrząsnęliśmy nim i iguana spadła na ziemię. Mimo jej niewątpliwie imponującego wyglądu, Tim śmiało złapał ją za kark i grzbiet, i mocno ją przytrzymał. Szarpała się. wywijała mocnym ogonem, jedynym swoim narzędziem obrony, bo zęby, mimo że miała ich wiele, były małe i słabe. Wuj zarzucił na łeb stworzenia pętlę, którą ja trzymałem; on sam zrobił drugą pętlę i skrępował nią ogon gada. Wraz z Timem pociągnęliśmy ją za sobą, a chociaż iguana stawiała pewien opór, dowlekliśmy ją do osiedla. Ponieważ wiedzieliśmy, że Marina będzie chciała zobaczyć jaszczurkę, wuj poszedł, aby ją zawołać. Iguana ze swym ogromnym podgardlem, paskudnym pyskiem oraz wystającym grzebieniem wzdłuż grzbietu wyglądała naprawdę imponująco. Marina, która przyszła w towarzystwie ojca i Artura, krzyknęła z przestrachu - iguana przypomniała jej aligatora - obawiała się bowiem, że jaszczurka może wyrwać się z pętli i rzucić się na nas. I właśnie w tym samym momencie tylny powróz, trzymany luźno przez Tima, zsunął się z ogona i iguana poczuwszy, że jest wolna, zaczęła nim wywijać na wszystkie 'Strony. Tim na próżno usiłował złapać ją za ogon; wywróciła go na ziemię uderzywszy ogonem w nogę, aż zawył z bólu, i gdyby wuj nie odciągnął go na bok, byłby z pewnością otrzymał jeszcze więcej takich ciosów. Ponieważ groziło nam, że iguana może wyrządzić innym spośród nas jakąś krzywdę, Sambo szybko pozbawił ją życia. Choć wyglądała obrzydliwie, Sambo zapewnił, iż będzie z niej znakomita pieczeń. I rzeczywiście, przy obiedzie stwierdziliśmy, że jego zapowiedź była całkowicie uzasadniona. Już przyzwyczailiśmy się zjadać paskudnie wyglądające stworzenia, więc choćby nie wiem jak były nieapetyczne, nigdy nie wahaliśmy się ich spróbować. Kallolo był naszym głównym myśliwym. Artur i ja zawsze towarzyszyliśmy mu z ochotą, jeśli tylko mogliśmy .znaleźć trochę czasu poza naszymi normalnymi zajęciami. Pewnego razu szliśmy właśnie wzdłuż brzegu jeziora, gdy z wierzchołka niewysokiego drzewa sfrunął na wodę jakiś duży ptak. Był cały czarny, piersi tylko pokrywały mu białe piórka, głowę zaś zdobił piękny pióropusz. - Straciliśmy ptaka, lecz spróbujmy znaleźć coś innego - powiedział Kallolo, dając mi swoją dmuchawkę i łuk do potrzymania. Wdrapał się na drzewo tak wysoko, aż dotarł do gniazda ptaka - grzebieniastej kuropatwy hokko. Wyciągnął z gniazda dwa jaja, które ostrożnie zniósł na ziemię. Były białe w czarne kropki, znacznie większe od kaczych, choć ptak rozmiarami przypominał właśnie kaczkę. Jajka, dopiero co zniesione, były bardzo smaczne, Kallolo wspiął się jeszcze raz na drzewo i założył sidła, chcąc złapać samicę, którą może udałoby się oswoić. Idąc potem dalej przez dżunglę, usłyszałem szelest dochodzący z leśnego podszycia i zobaczyłem tuż przede mną ciemnoskóre stworzenie wielkości cielęcia, biegnące w kierunku wody. Łeb, który przelotnie zauważyłem, miał charakterystyczne wydłużenie, jakby ryj. Przypuszczałem, że zwierzęciem tym jest tapir. Zawołałem zaraz Kallolo i powiedziałem mu o tym. Kallolo zbadał grunt i stwierdził, że tapir często tędy przechodzi, można więc było mieć nadzieję, że uda nam się go złapać. Sprowadziliśmy zaraz Tima i Sambo i wraz z nimi postanowiliśmy wykopać dół, chcąc w ten sposób schwytać zwierzę. Do tego celu użyliśmy niedawno zrobionych, drewnianych szpadli, które doskonale nadawały się do kopania miękkiej ziemi. Kallolo oznaczył miejsce, przez które tapir -zwykle przechodził, i wzięliśmy się do kopania dołu. Ponieważ tapir nie potrafi się wspinać, wykopaliśmy dół głęboki na cztery stopy, na siedem stóp długi i cztery szeroki. Odrzuciwszy wykopaną ziemię jak najdalej, przykryliśmy dół cienkimi gałązkami, w przekonaniu, że od razu się załamią pod ciężarem zwierzęcia. Następnego ranka, gdy nasi współtowarzysze byli bardzo zajęci, poszedłem z Kallolo na zwiady. Każdy z nas niósł szpadel, sznur i kawałek maty. Najpierw chcieliśmy obejrzeć drzewo, na którym Kallolo zastawił sidła na kuropatwę. Już z daleka zauważyliśmy, że na wierzchołku drzewa trzepocze się ptak. Kallolo wdrapał się na drzewo i zniósł na dół złapaną w sidła hokko. Kuropatwa była tak przerażona, że nie próbowała stawiać oporu. Indianin zakrył jej łebek matą i schowawszy pod ramię, poszedł wraz ze mną zobaczyć, co się dzieje w naszym dole. Zanim doszliśmy na miejsce, już zauważyliśmy, że gałązki przykrywające dół są połamane, a więc i tapir musiał wpaść w pułapkę .Zwierzę nie mogło obrócić się i stało całkiem bezradnie. Kallolo miał z sobą worek ściągany łykiem, założył go więc zwierzęciu na łeb, podobnie jak kuropatwie. Następnie spętał mu powrozem przednie nogi i sznur mocno przywiązał do drzewa. Kuropatwę ze związanymi łapkami położył na ziemi. Wraz ze mną podsypał trochę ziemi pod przednie nogi tapira i w ten sposób powstał rodzaj pochylni, po której tapir mógł sam wydostać się z dołu. Wydawało mu się prawdopodobnie, że gdy znajdzie się na powierzchni, będzie wolny. Ponieważ było to zwierzę bardzo silne, z pewnością zerwałoby powrozy, gdyby nie worek na łbie, który nie pozwalał mu zorientować się, co się wokół niego dzieje. Kallolo zbliżył się teraz do tapira, przemawiając doń łagodnie, i poklepał go po łopatce. Zwierzę uspokoiło się wreszcie i wydawało się, jakby lęk opuścił je zupełnie. - Teraz wrócimy do obozu z naszą zdobyczą. Myślę, że uda nam się szybko obłaskawić zwierzęta - powiedział Kallolo. Zdjął sznur z nóg tapira, a Obwiązał mu szyję i pociągnął ku domowi. Ja podążałem za nim z kuropatwą pod pachą. Widząc nasz zwycięski powrót, wszyscy witali nas serdecznie i ściskali ręce, a Marina prosiła, by jej pozwolono obłaskawić ptaka. - 'Chciałabym także zawrzeć przyjaźń z tapirem - dodała - ale wydaje mi się, że będzie on niesfornym uczniem. - Nie trzeba się tego wcale obawiać - zapewniał Kallolo. - W krótkimi czasie tapir oswoi się jak pies i będzie wszędzie za panienką chodził. Kallolo wykazywał cudowne uzdolnienia w kierunku oswajania zwierząt, osiągając to swą łagodnością. Najpierw gładził zwierzęta, karmiąc je z własnych rąk Tapira nie pozwolił wypuszczać na swobodę przez kilka dni, regularnie przynosił mu takie pożywienie, jakie zwierzę najbardziej lubiło. Zaprowadził je również nad wodę do kąpieli, trzymając mocno na sznurze, by za daleko nie odpłynęło. Marina naśladowała go, chcąc oswoić kuropatwę. Wkrótce ptak poznawał ją i cieszył się, gdy zbliżała się z ulubionym pokarmem. W końcu, mając już pewność, że nie odleci, puściła go swobodnie tuż przed normalnym czasem karmienia i podsuwała owoce uprzednio przygotowane. Ptak przyfrunął do niej i od tego czasu stale chodził za nią krok w krok. Crass - tak nazwaliśmy kuropatwę - stała się wkrótce naszą ulubienicą, a Quacko i Ara były o nią bardzo zazdrosne. Małpa od czasu do czasu zakradała się chytrze i wyskubywała piórka Crass, która natychmiast chroniła się pod opiekę Mariny. Ara zaś fruwała jej nad głową i skubała pióropusz. Mieliśmy więc teraz małą menażerię, przybyły bowiem różnego rodzaju papugi i druga małpa. Tapir całkiem się zadomowił. Można go było puszczać samego do kąpieli, po której wracał zawsze i kładł się przed chatką, jakby wiedział, że tutaj jest bezpieczny przed swoim największym nieprzyjacielem - jaguarem. Nie mogliśmy jednak poświęcać zbyt wiele czasu naszym zwierzętom, gdyż mieliśmy ważniejsze zajęcia: budowę statku i zaopatrywanie naszej spiżarni w żywność. Co prawda mię odczuwaliśmy braku pożywienia, ale musieliśmy obmyśleć sposoby zabezpieczenia żywności na okres podróży. Dni mijały szybko. Chociaż wydawało się, że cieśle pracują powoli, to jednak budowa kutra z dnia na dzień postępowała naprzód. Wielką satysfakcję sprawiało nam liczenie zwiększającej się liczby wręg, które wyrastały z kilu naszego statku. Pewnego dnia pracowaliśmy wszyscy przy budowie statku z wyjątkiem Tima i Sambo, którzy wyjechali łowić ryby na jezioro, niedaleko od brzegu. Chytry Quacko zauważywszy, że wszyscy jesteśmy zajęci, i dostrzegłszy, że Crass pożywia się w pewnej odległości od osiedla, zaczął się do niej podkradać. Crass spostrzegła to w pewnej chwili i przypomniawszy sobie, że prócz nóg ma jeszcze skrzydła, pofrunęła w kierunku sąsiedniego drzewa. Quacko jednak także nie zapomniał sztuki wspinania się po drzewach i podążył za nią. Wkrótce znalazł się na gałęzi, na której siedziała Crass. Nie spuszczając go z oka kuropatwa przefrunęła na konar drzewa rosnącego tuż przy jeziorze, a zadowolony Quacko, przeskakując z gałęzi na gałąź, ścigał ją dalej. Marina, zajęta w tym czasie w warsztacie tkackim, spojrzała nagle w górę i dostrzegła z daleka swoich pupilów, oddalających się od osiedla. Bojąc się, że prześladowana Crass ucieknie, zaczęła przywoływać Quacko, ścigając równocześnie uciekającą kuropatwę. Dostrzegłszy Marinę, jak posuwała się przez gęste zarośla, zawołałem Artura i razem, pobiegliśmy jej na pomoc. Dżungla była jednak w tym miejscu tak gęsta, że zaraz straciliśmy Marinę z oczu. Chociaż krzyczeliśmy głośno, aby wróciła, nie dawała żadnej odpowiedzi. Pamiętając o okropnym niebezpieczeństwie, na jakie narażona była poprzednio nad brzegiem rzeki, nie mogłem opędzić się od niepokoju, że znów może jej się przydarzyć jakiś przykry wypadek. Posuwając się naprzód, zobaczyliśmy Orass na gałęzi drzewa tuż nad naszymi głowami, byłem więc pewny, że i Marina znajduje się gdzieś w pobliżu. Po prostu myślałem, że Marina chce nas nastraszyć i zamiast szukać jej dalej, zdecydowałem się wejść z Arturem na drzewo, aby złapać ptaka za pomocą lian, co przyszło nam z łatwością. Wspiąwszy się wyżej, dostrzegliśmy niedaleko Marinę, która kurczowo przywarłszy do drzewa palmowego, wpatrywała się przerażonym wzrokiem w jakiś punkt na ziemi. W tej samej chwili Crass frunęła w jej kierunku, a Artur zeskoczył na ziemię wołając: - Żmija! Żmija! Przeżyłem okropną chwilę strachu, że Obrzydliwy gad rzuci się na moją siostrę. Spostrzegłem, że jest to jedna z najbardziej jadowitych żmij, znana pod nazwą labarri. Wtedy usłyszałem wołanie: - Proszę stać spokojnie, panno Marino, i nie ruszać się! To wołał Sambo, który właśnie przypłynął tratwą do brzegu. Zeskoczył z niej jak oparzony, pośpieszył wzdłuż brzegu trzymając w ręce długi kij. Żmija, zwinąwszy się pod korzeniem jakiegoś drzewa, cały czas zachowywała się spokojnie, tylko groźnie syczała. Prawdopodobnie przygotowywała się do skoku. Wtedy Sambo, wdrapawszy się na brzeg, zadał potworowi silny cios w łeb. Gad wyprostował się i po chwili otrzymał drugi cios. Groźny łeb opadł. Marina, wybawiona z niebezpieczeństwa, padła zemdlona. Obydwaj z Arturem przypadliśmy do niej, a Crass sfrunęła do jej stóp. Upewniwszy się, że żmija jest martwa, ruszyliśmy do domu niosąc Marinę na rękach, a Crass dreptała za swoją panią. Wprawdzie Marina odzyskała szybko przytomność i szła już później sama, była jednak tak zdenerwowana, że z trudnością mogła posuwać się naprzód. Co chwila zatrzymywała się, patrząc, czy na drodze znów nie czai się żmija. Quacko, wstydząc się swego nieprzystojnego zachowania, wrócił do domu jeszcze przed nami i usiadł przed chatą z miną tak poważną, jak gubernator osiedla. Widocznie wyobrażał sobie, że jego niecne figle z kuropatwą nie zostały zauważone. Jeszcze raz zobowiązaliśmy Marinę, alby sama nie opuszczała obozu, przestrzegając ją, że może napotkać nie tylko żmiję, ale również drapieżnego jaguara, pumę albo anakondę -taką, jaka zaatakowała nas na jeziorze. - Nie mogłam pogodzić się z myślą, że stracę moją kochaną Crass. iNie przypuszczałam nawet, że ona może tak daleko pofrunąć - odpowiedziała niemal z płaczem, talk jakby zrobiła coś złego. - My ciebie nie karcimy, kochanie - powiedział wuj - ale ostrzegamy cię dla twojego własnego i naszego dobra. Nie daj :Bóg, gdyby ci się stało coś złego! Gdy ludzie zaczynają postępować nierozsądnie, nigdy nie wiadomo, kiedy i co ich od tego powstrzyma. Twoja przygoda i straszne niebezpieczeństwo, na jakie się naraziłaś, powinny być i dla innych nauczką. Nie ganimy cię, chociaż napędziłaś nam wielkiego strachu. Musimy dać ci strażnika, ale nie po to, aby cię pilnował, lecz by chronił cię od przykrych wypadków. - Przeze mnie nie odciągaj, wujku, nikogo od ważnych prac! - zawołała Marina. - Naprawdę na przyszłość będę bardziej rozsądna, przyrzekam. A jeżeli któryś z moich ulubieńców ucieknie, przyjdę, do ciebie, wujku, a ty według swego uznania przydzielisz kogoś, kto pomoże mi w schwytaniu zbiega. Decyzja Mariny przeszła ogniową próbę w kilka dni później. Towarzyszka naszych przejść, papuga Ara, która, jak zapewniał Tim, nauczyła się mówić niczym człowiek, była bardzo przywiązana i zadomowiona, nie wiadomo dlaczego wpadła na pomysł, żeby zniknąć Marinie z oczu. Zgodnie ze swoim przyrzeczeniem Marina nie poszła za nią, jakkolwiek była przekonana, że papuga usiadła na pobliskim drzewie lub pofrunęła do miejsca, gdzie pracowaliśmy. Tymczasem Macko, który poszedł jej szukać, nigdzie nie mógł jej znaleźć. Minął cały dzień d Marina poczęła tracić nadzieję, że ptak się odnajdzie. Nazajutrz rano zwróciły naszą uwagę przedziwne odgłosy stada papug, znajdujących się niedaleko nas. W pewnych momentach wszystko cichło, by za chwilę znów zabrzmieć całą gamą pisków i skrzeków, przypominających krakanie wron zebranych po wschodzie słońca wokół samotnej, zabłąkanej sowy. Jaka była przyczyna tego gwaru - nikt nie potrafił powiedzieć. Artur przypuszczał, że wierzchołek drzewa jest pewnie papuzim parlamentem i że właśnie rozpoczęto posiedzenie, na którym deputowani mają przedyskutować szereg nowych uchwał dla dobra całej społeczności albo też uchwalić wniosek o wypowiedzeniu wojny wyniosłym papugom-olbrzymkom. Artur, Tim i ja, schwyciwszy łuki i strzały oraz dmuchawki myśliwskie, podczołgaliśmy się ostrożnie w kierunku drzewa i ku naszemu najwyższemu zdumieniu poznaliśmy od razu przyczynę tego zgiełku. Najwyżej, na samym wierzchołku, aby dobrze było ją widać, siedziała Ara, a wokół niej, na różnych gałęziach, zebrało się całe zgromadzenie papug. - Razem, chłopcy, ciągnijcie! Hoop! - doleciał nas głos z wierzchołka drzewa, a za nim wybuch pisków, wrzasków, usiłujących ten głos naśladować. - Cha, cha, cha! - wybuchnęła śmiechem Ara, kręcąc głową. Nastąpiły dalsze okrzyki: -ha, cha! Razem, chłopcy, ciągnijcie, hooop! - potem Ara rozwinęła skrzydła i zaczęła z gracją kłaniać się, tańczyć i obracać dookoła gałęzi, którą wybrała sobie na podium. Zrobiło to na słuchaczkach niezwykłe wrażenie: papugi zaczęły wić się i kręcić w ten sam sposób, a potem z coraz większym powodzeniem powtarzały okrzyki. Brzmiało to tak, jakby tną statku handlowym krzyczała gromada majtków podnoszących kotwicę przed wyruszeniem w morze. Tymczasem jedna z obecnych na zgromadzeniu papug dostrzegła nas i dała znaki ostrzegawcze. Podniósł się krzyk przerażenia i nastąpił gromadny odlot. Pozostała tylko Ara, przemawiająca do pustych gałęzi, gdyż ona sama, nie bojąc się nas, nie uważała za stosowne ruszyć się z miejsca. Nasuwało się teraz pytanie, jak ją schwytać. Dmuchawka Kallolo mogła ją ściągnąć na dół z wysokiej gałęzi, ale wtedy nasza Ara nadawałaby się jedynie na pieczeń, a chcieliśmy przecież mieć ją żywą. Znowu przyszło nam na myśl, że byłoby najlepiej posłużyć się szczyptą soli; nie istniałaby wtedy najmniejsza obawa, że strąciwszy Arę dmuchawką, uśmiercimy ją: odrobina soli zneutralizowałaby działanie trucizny. - Na pewno zeszłaby na dół, gdyby panienka ją zawołała - zauważył Tim. Artur pobiegł i sprowadził Marinę, która zresztą chętnie to zrobiła. Gdyśmy się cofnęli, aby się ukryć, Marina zaczęła wołać Arę, używając najmilszych słów, jakimi kiedykolwiek do niej się zwracała. Ara spojrzała w dół i kiwnąwszy łebkiem sfrunęła na niższą gałąź. Marina w dalszym ciągu ją wołała, pokazując kilka owoców palmowych, które Ara specjalnie lubiła. Papuga zeszła jeszcze niżej i w końcu przyciągnięta częściowo słodkim głosem, a częściowo słodkim owocem sfrunęła na jej rękę. Marina zaniosła Arę z triumfem do osiedla, pouczając ją po drodze, jak to nierozsądnie jest oddalać się od domu. - Zapamiętaj sobie, Ara - mówiła z największą powagą. - Gdy ludzie zaczynają postępować nierozsądnie, nigdy nie wiadomo, kiedy i co ich od tego powstrzyma. Mogłaby cię ugryźć żmija albo złapać jakiś drapieżnik i już byśmy cię nie oglądali. Przyrzeknij mi, że już nigdy nie pójdziesz sama bez odpowiedniej opieki! Przyrzekasz, prawda? - Rażeni, chłopcy, ciągnijcie! Hooop! Cha, cha, cha! - zaskrzeczała Ara, To była jedyna odpowiedź, jaką Marina zdołała uzyskać. Wydawało się jednak, że Marina jest z niej w pełni zadowolona, gdyż ptak wtulił się w jej ramiona, jakby przyrzekał, że już nigdy nie będzie sam włóczył się po dżungli. ROZDZIAŁ XV Nazwa dla naszego statku - Cukrownia Sambo - Mleczne drzewo - Tucznik Tima - Osaczeni przez piżmoświnie - Ocaleni przez jaguara - Palmy brzoskwiniowe - Kaczka jąkana –W poszukiwaniu żółwi wodnych - Wodowanie „Nadziei" - Najście dzikich - W ostatniej chwili - Nasze osiedle w płomieniach Pewnego wieczoru prowadziliśmy ożywioną dyskusję, jak nazwać nasz nowy statek. Proponowano różne nazwy. Artur uważał, że statek powinien się nazywać „Marina", Tim, który miał także coś do powiedzenia w tej sprawie, zaproponował nazwę „Irlandia". - „Jasna panienka", to będzie odpowiednia nazwa - powiedział porucznik, kłaniając się z marynarską galanterią mojej siostrze. - Ach, tnie! Proszę was, nie nazywajcie statku imieniem związanym z moją osobą. Jestem bardzo zobowiązana panu Piotrowi, ale zdaje mi się, że nie jestem wcale „jasną panienką". Nigdy dotąd nie przyszło ani do głowy, aby myśleć na ten temat, ale teraz, gdy spojrzałem na słodką twarz Mariny, zobaczyłem, że rzeczywiście była opalona ma ciemnobrązowy kolor i pokryta w dodatku piegami: wynik ciągłego działania powietrza i słońca. - A więc, pozostając z pełnym uszanowaniem dla panny Mariny, sądzę, że można by znaleźć odpowiedniejszą .nazwę od tych, które dotychczas proponowano zauważył kapitan. - Może nasz statek nazwać ,,Nadzieja". Chociaż nie jest jeszcze skończony, jednak mamy nadzieję, że to wkrótce nastąpi; mamy także nadzieją, że uciekłszy przed hiszpańskimi krążownikami, uniknąwszy burz, skał i mielizn - „Nadzieja" zaniesie nas bezpiecznie do Stabroeku. Co pan o tyra myśli, panie Pawle? - „Nadzieja" - powtórzył nazwę wuj Paweł. - Podoba mi się. Tak, tak, to jest dla statku odpowiednia nazwa, dobra nazwa. Nasz statek to wynik woli, siły i wytrwałości, a te czynniki zawsze muszą przynieść w efekcie nadzieję powodzenia. Co o tym sądzisz, bracie? -Zbyt często żegnałem się już ma zawsze z nadzieją, aby mogło mi zależeć na wyborze takiej nazwy. Chcecie ochrzcić tak nasz kuter, rad wejdę na pokład „Nadziei". Może wtedy, gdy dowiezie nas ona bezpiecznie do cywilizowanych krajów, uwierzę, .że nawet na tym świecie mogę mieć jeszcze nadzieję - odpowiedział ojciec. Ja byłem za propozycją Artura, ale ponieważ starsi uważali, że „Nadzieja" jest odpowiedniejszą nazwą, głosowałem za nią wraz z Mariną. Tak więc postanowiono, że nasz statek będzie się nazywał „Nadzieja" i odtąd zawsze tak o nim mówiliśmy. W miarę jak zbliżał się termin spuszczania statku na wodę, nasi myśliwi musieli niestrudzenie polować, aby przygotować odpowiednie zapasy żywności na naszą podróż. Zbudowaliśmy dwie suszarnie - jedną do suszenia ryb, a drugą do mięsa. Złapaliśmy kilka dużych ryto perieku, mięso ich pokroiliśmy na kawałki i ususzyliśmy na słońcu, a potem uwędziliśmy. Choć nie bardzo smaczne, było ono bardzo zdrowe i pożywne. Uzbieraliśmy też sporą ilość dojrzałych owoców i orzechów. - 'Gdybym miała trochę cukru, mogłabym z nich zrobić powidła i konfitury - powiedziała Marina, patrząc na koszyk pełen owoców palmowych i śliwek, które właśnie przynieśliśmy. - często pomagałam mamie w tej pracy i doskonale wiem, jak to się robi - westchnęła. - Tu jest trzcina cukrowa - zawołał Sambo. - Przypomniałem sobie, że pewnego dnia widziałem wysokie trzciny, i pomyślałem, że to zwyczajny bambus, rosnący wśród mnóstwa innych roślin. - Usiłował sobie teraz przypomnieć, gdzie to było. - Skąd wiesz że to trzcina cukrowa? - zapytałem Sambo. - Sambo ssał ją Była bardzo słodka - odpowiedział krzywiąc się przy tym tak, jak tylko zadowolony Murzyn to potrafi. - Czy sądzisz, Sambo, że mógłbyś tę trzcinę odnaleźć? - Tak, tak, pan Guy, przyniosę do domu mnóstwo, i będzie cukier na konfitury dla panny Mariny. - Ale trzcina to jeszcze nie cukier - powiedziałem. - Ja zrobić -odpowiedział. - Ja robić długo cukier na Jamajka jako murzyński niewolnik. Sambo poszedł szukać trzciny i wkrótce przyniósł jej sporą ilość, bo jak się okazało, rosła w pobliżu. Wszyscy próbowaliśmy jej i przez kilka dni każdy z nas spacerował, trzymając w ustach kawałek trzciny cukrowej. Sambo zaś, jako spec, zabrał się do urządzenia fabryki cukru. Było to bardzo proste: fabryka składała się z kilku większych garnków glinianych do gotowania syropu oraz z długich korytek z obramowaniem i deseczką na obu końcach. Korytka lekko pochylone umieściliśmy nad garnkami. W korytku spoczywał olbrzymi kamień-otoczek, przewiązany powrozem, aby można było go przeciągać wzdłuż korytka. Do koryt nakładało się trzcinę, a ciężki kamień, przesuwany po niej, wyciskał sok, który spływał do drugiego korytka i następnie do podstawionych naczyń. Pod naczyniami rozpaliliśmy ognisko. Z gorącego syropu trzeba było usuwać szumowinę. Wapno palone, które Sambo znalazł, posłużyło nam do otrzymania wody wapiennej w celu zmiękczenia płynu. Gdy pierwszy etap gotowania został zakończony, syrop przelany do nowych naczyń gotowaliśmy powtórnie i po ostudzeniu spuszczaliśmy jako melasę do drewnianych skrzyń; tam następowała krystalizacja. Kryształki miały już wygląd normalnego cukru. - Nie dano by za niego ani centa na rynku - powiedział ojciec. - Ale nie ma najmniejszej wątpliwości, że dla Mariny będzie znakomity. I rzeczywiście, Marina była zachwycona i zapewniła Sambo, że cukier jest zupełnie dobry. -Gdyby tak znaleźć krzewy herbaty, moglibyśmy mieć wspaniały napój na śniadanie zamiast zimnej wody lub soku palmowego - zauważyła. - Wtedy znowu zabrakłoby mleka do herbaty -dodała po chwili. - Mleka? Sytuacja wcale nie wygląda tak rozpaczliwie pod tym względem - powiedział wuj. - Przyrzekam, że przyniosę wam świeżego mleka, które będzie .się nadawało do herbaty. Właśnie wczoraj zauważyłem drzewo chlebowe massaraiiduba, które znajduje się niedaleko stąd. Przyniosę dziś wieczorem garnek pełen tego soku, który, gdy jest świeży, trudno odróżnić od najlepszego, pełnowartościowego mleka. Ponieważ Marina koniecznie chciała zobaczyć to cudowne roślinne mleko, wuj wybrał się po nie wieczorem, wziąwszy z sobą największy garnek. Ja i Sambo, niosąc siekierę, towarzyszyliśmy mu w tej wyprawie. Niedaleko od osiedla zatrzymaliśmy się przy drzewie o głęboko popękanej i chropowatej korze czerwonawego koloru. - Spod tej czerwonej „skóry" z pewnością nic innego nie może wytrysnąć, tylko biały sok -zażartowałem. - Poczekaj, aż Sambo matnie korę siekierą. O, nacinaj tutaj, Sambo! - dyrygował wuj, wskazując część pnia, pod którą trzymał 'naczynie. Murzyn zrobił tak, jak mu kazano - powstało jedno nacięcie, drugie, trzecie. - Już dosyć, dosyć! - krzyczał wuj, bo spod kory trysnął gwałtownie strumień najczystszego białego mleka, tak że w mgnieniu oka garnek się napełnił. Powąchałem je, skosztowałem - było trochę ostre, ale niewątpliwie mogło uchodzić za prawdziwe mleko. Wuj Paweł ostrzegł nas, byśmy nie pili go za dużo, bo mogłoby nam zaszkodzić. Do osiedla przyniósł Sambo na głowie garnek mleka, które Marina uznała za wspaniałe. Ale herbaty jak nie było tak nie było. Kallolo próbował temu zaradzić. Przyniósł Marinie jagody, o których wiedział, że na pewno są jadalne. Gdy je ugotowała, wywar był podobny do kawy. Podejrzewałem, że była to po prostu dzika kawa i jej oryginalne ziarnka jakoś się-tu zabłąkały. Mogliśmy z nich przyrządzić sobie bardzo cenny, smaczny napój, który mieszaliśmy z mlekiem i słodziliśmy cukrem. Ojciec ciągle jednak marzył o herbacie albo przynajmniej o czymś, co by ją przypominało. - Jeżeli znajdziemy choć jeden krzew herbaty, będziemy mieli satysfakcję, że nie jest opodatkowana - żartował - a dochód z niej nie zostanie zużytkowany tak, byśmy nie mieli nad tym kontroli. Żartując, biedny ojciec robił aluzję do podatków, których ciężar amerykańskie kolonie odczuwały w tym czasie bardzo dotkliwie Na próżno jednak szukaliśmy herbaty albo chociaż krzewów o podobnych liściach. Nie znaleźliśmy jej, ale za to nauczyliśmy się sporządzać różne wywary, które były orzeźwiającymi napojami. Nad brzegami małego jeziorka Kallolo odkrył pólka dzikiego ryżu, którym żywiło się mnóstwo wodnego ptactwa. Zebraliśmy poważny zapas ziarna i przekonaliśmy się, jak bardzo jest pożyteczne, zastępując - po ugotowaniu - inną strawę. Ryż .służył nam do potrawki z mięsa papug, papużek i małp, które było naszym głównym po żywieniem. Dawno już przestaliśmy być wybredni, jeśli chodzi o jedzenie, i widać, że to, co jedliśmy, służyło nam doskonale, bo wyglądaliśmy dobrze, byliśmy zdrowi i silni; lepszego samopoczucia nie można było sobie życzyć. Przyzwyczailiśmy się zupełnie do obecnego trybu życia, nikt nie skarżył się ani na ciężką pracę, ani na niedostatek pożywienia. Niewątpliwie musieliśmy ciężko pracować, by utrzymać się przy życiu: jedzenie samo nie spadało nam. z nieba. Wiedzieliśmy jednak, że jeżeli nie będziemy szczędzić wysiłków i trudu, to potrafimy je zdobyć w dostatecznej ilości. W naszą pułapkę schwytaliśmy jeszcze dwa tapiry. Były starsze od naszego pierwszego jeńca i nie wykazywały żadnych skłonności do oswojenia się, wobec czego musieliśmy je zabić i zakonserwować. Pokroiliśmy mięso na kawałki i usmażyliśmy je. Było wprawdzie dość twarde, ale znośne w smaku. Mimo obfitości podobnego rodzaju mięsa, Tim tęsknił ciągle za dobrą, tłustą wieprzowiną. - Nie ma nic lepszego jak wieprzowina! Chciałbym bardzo mieć dwa albo trzy tłuste wieprzki, które można by chować w kącie naszej chaty. Tak je przecież hodują w  wielu chałupach w moim kraju! - wykrzyknął Tim pewnego dnia. - Przypomniałyby nam dom rodzinny. Uwagi Tima stanęły mi żywo w pamięci, gdy niedługo, udawszy się do naszej pułapki, począł wołać radośnie: - Hurra, hurra! Złapała się prawdziwa, piękna świnia! Ale bestia wygląda tak, jakby miała źle we łbie, myślę wiec, że rozsądniej będzie nie schodzić do niej na dół. Jeżeli ktoś zechce mi pomóc, to na pewno wkrótce założymy hodowlę nierogacizny. Wuj, ja i Sambo mieliśmy z sobą sznury, pobiegliśmy więc wyciągać wieprza. Zobaczywszy zdobycz, wuj Paweł zawołał: - Dobrze, Timie, żeś nie wskoczył do dołu wydobywać tego nowego „przyjaciela". Spojrzyj tylko na jego pysk! - i końcem kija odsłonił w pysku zwierzęcia parę wystających kłów, ostrych jak lancet. - To rzeczywiście jest świnia, niewątpliwie, ale zupełnie niepodobna do świń z północnych krajów. To zwierzę nazywa się pekari, czyli piżmoświnia, a chociaż nie jest duże, należy do najdzikszych. Stado piżmoświń potrafi odegnać jaguara, a chociaż trochę ucierpi od jego pazurów, szybko zakłuje go na śmierć swymi „szablami". Zwierzęta te w ogóle nie znają uczucia strachu. Trzeba się zabezpieczyć, nim je wyciągniemy, bo inaczej narobi nam bigosu. Zrobiwszy pętlę zarzuciliśmy ją na łeb piżmoświni i wyciągnąwszy ją na powierzchnię, szybko zabiliśmy. Potem wuj pokazał nam gruczoł znajdujący się w tylnej części jej grzbietu i wyciął go ostrożnie, tłumacząc, że gdyby tego nie uczynił, całe mięso przesiąkłoby nieprzyjemnym zapachem. Tim i Sambo, przywiązawszy piżmoświnię do długiego drąga, zanieśli zwierzę z triumfem do osiedla. Mięso było wspaniałe, a czego nie mogliśmy zjeść od razu, uwędziliśmy i zostawiliśmy na czas podróży. Tim ciągle był jednak niezadowolony. Koniecznie chciał złowić kilka piżmoświń, które mógłby hodować w szopie. Pewnego ranka, o wschodzie słońca udał się na łowiecką wyprawę obiecując, że wróci na śniadanie. Gdy nadeszła pora śniadania, Tim nie zjawił się jednak. Czekałem wraz z Arturem godzinę, dwie, potem zaczął nas ogarniać niepokój o wiernego kompana, aż wreszcie postanowiliśmy go poszukać. Poszliśmy w tę stronę, w którą on się udał, spodziewając się, że natrafimy ma jego ślad. Najpierw skierowaliśmy się do naszej pułapki. Była pusta, ale opodal dostrzegliśmy kilka połamanych gałązek. Tim widocznie poszedł dalej, więc i my podążyliśmy naprzód, ustrzeliwszy po drodze kilka ptaków. W pewnym momencie usłyszeliśmy głos, który wydał nam się głosem Tima: - Na drzewo! Właźcie na drzewo, jeśli wam życie miłe! Rozejrzeliśmy się dookoła. Na szczęście, w pobliżu było drzewo, którego konary sięgały prawie ziemi; można było wdrapać się na nie bez trudu. W tej samej chwili dostrzegliśmy kilkanaście tuzinów czarnych stworzeń, pędzących w naszym kierunku. Skoczyliśmy na drzewo i ledwo wdrapaliśmy się na nie, całe stado piżmoświń okrążyło je naokoło. Ryjąc ziemię i które, w ten sposób objawiało swoją wściekłość. Ledwo usadowiliśmy się na gałęzi, zobaczyliśmy, że obok nas, na innym drzewie, siedzi Tim. Sytuacja była jasna: został oblężony przez stado tak samo, jak my teraz, Spytaliśmy go, jak długo tutaj pokutuje. - Jakieś dwie godziny lub więcej - odpowiedział. - Wracałem właśnie przez dżunglę do osady, gdy do strzegły mnie te okropne małe bestie. Gdybym nie skoczył błyskawicznie ma drzewo, byłyby zatopiły ostre kły w moich łydkach. Wystrzelałem z łuku wszystkie strzały, jakie miałem w kołczanie, i zabiłem chyba połowę stada, ale tnie udało mi się pozostałych zmusić do odwrotu. Słowo daję, że te bestie mogą zgotować mam śmierć głodową. Położenie nasze było nie do pozazdroszczenia. Toteż zdecydowaliśmy się zrobić wszystko, aby zmusić piżmoświnie do ucieczki. Zaczęliśmy strzelać do nich z łuków. Mierzyliśmy uważnie, aby nie marnować Strzał. Małe bestie tłoczyły się pod nami i skakały na pień drzewa lub spoglądały do góry złymi ślepiami, najwidoczniej pragnąc, by któryś z  nas spadł na ziemię. - Ładnie byśmy wyglądali, gdyby tak się stało - powiedziałem do Artura. - Uważaj więc, jak siedzisz - ostrzegł. - Nim strzelisz, oprzyj mocno stopy ma gałęzi, która jest pod nami-. Stanęliśmy na jednym konarze, opierając się o drugi, rosnący trochę wyżej, było więc nam stosunkowo wygodnie .strzelać. Zabiliśmy prawie tuzin piżmoświń, ale pozostałe wcale nie przejmowały się śmiercią swoich towarzyszek i atakowały nas z taką samą furią, jak poprzednio. W końcu, wystrzeliwszy więcej niż połowę zapasu strzał, zaczęliśmy się obawiać, że napastnicy wezmą nas głodem. Artur radził zaprzestać już strzelania. Miał nadzieję, że piżmoświnie z tego czy innego powodu zrezygnują z oblężenia i odejdą. - Choćbyśmy pokroili na kawałki wszystkie zabite zwierzęta, i tak nie potrafimy zanieść do domu nawet czwartej części, nie ma więc sensu zabijać ich więcej - zauważył. Artur odwrócił się, aby powiedzieć kilka słów do Tima, Nagle coś zwróciło jego uwagę, bo wskazując w dół ręką wyszeptał: - Patrzcie! Patrzcie! Spójrzcie na to zwierzę! Popatrzywszy -we wskazanym przez niego kierunku, dostrzegliśmy wielkiego jaguara podkradającego się ostrożnie do zranionej pekari leżącej na ziemi, Zastygliśmy w bezruchu. Spodziewaliśmy się, że jaguar porwie nie tylko zdychającą piżmoświnię, ale także kilka jej żywych towarzyszek. Głośny pisk, który wydała zraniona pekari, znalazłszy się w pazurach jaguara, zwrócił uwagę całego stada, ale zamiast rozbiec się, wszystkie rzuciły się jednocześnie w stronę naparstnika. Gdy jaguar spostrzegł, że piżmoświnie biegną w jego kierunku, uskoczył w bok unosząc swoją ofiarę. Piżmoświnie nie zrezygnowały jednak z zemsty i rzuciły się za nim w pogoń. Obserwowaliśmy to z niemałym zainteresowaniem; obawialiśmy się, że jeśli nie dogonią jaguara, szybko powrócą, by rozpocząć od nowa oblężenie. Na szczęście nie wróciły. - Teraz czas na nas. Zabierajcie zabite sztuki! - wykrzyknął Artur i zawołał Tima, który również szybko zszedł z drzewa. - No, chyba nie miałoby sensu zostawić takich ładnych zapasów wieprzowiny - powiedział Tim wyciągając swój nóż. - Jeżeli piżmoświnie powrócą, musicie znów szybko skoczyć na drzewo. Co do jaguara, to jest mało prawdopodobne, by znów chciał tutaj wetknąć swój nos. Te bestie pewno go już zakłuły, jeżeli własne łapy nie poniosły go odpowiednio szybko. Ponieważ wydawało się raczej pewne, że piżmoświnie nie wrócą, poszliśmy za radą Tima i ćwiartowaliśmy zabite zwierzęta, wybierając najlepsze części. Wkrótce mieliśmy trzy ładunki mięsa, tak ciężkie, że ledwo mogliśmy je unieść. Umieściwszy je sobie na barkach, ruszyliśmy w powrotną drogę do osiedla. Po drodze rozglądaliśmy się bacznie, czy jakieś zwierzę nie idzie za nami. Spieszyliśmy się bardzo nie tylko dlatego, że chcieliśmy uciec przed piżmoświniami, ale ponieważ należało wysłać natychmiast naszych przyjaciół, by przynieśli następną porcję mięsa. Piżmoświnie już nas nie .ścigały i bez przygód dotarliśmy do naszego osiedla. Nasi towarzysze, uzbrojeni w łuki, strzały i dzidy, gotowi byli natychmiast iść z nami. Kallolo poza tym wziął -swoją dmuchawkę i uśmiechnąwszy się tajemniczo, powiedział: - Jeżeli te stworzonka zechcą podejść do mnie blisko, postaram się o to, by żadne z nich już nie mogło się oddalić. Tymczasem doszedłszy do miejsca, gdzie zostawiliśmy zabite piżmoświnie, nie spostrzegliśmy żadnego żywego stworzenia. Jaguar również nie wracał po zabite pekari, pewnie więc został zakłuty przez dzikie bestie, które goniły za nim kawał drogi, albo też wskoczył do wody i w ten sposób się uratował, piżmoświnie bowiem niechętnie wchodzą do wody. Kilka sępów i orłów czekało, by skorzystać z uczty, którą dla nich przygotowaliśmy. Natomiast dwa pancerniki i mnóstwo robactwa rzuciło się już na padlinę. Tylko piżmoświnie, które padły ostatnie, leżały nie tknięte. Toteż 'każdy z nas musiał nieść -znowu ciężki ładunek udźców, które w naszej wędzarni miały zamienić się w szynki i bekony. Przyniósłszy nowy zapas żywności stwierdziliśmy, że mamy jej wystarczającą ilość do końca naszej podróży do Stabroeku, choćby nawet trwała dłużej, niż obliczaliśmy. Posiadaliśmy dzbany gliniane i stągwie z orzechów cuva, w których mogliśmy przechować niezbędne zapasy wody. Ponieważ .znajdowaliśmy się na rzece, wody nie trzeba było zbyt dużo. Dzbany gliniane mogły się potłuc, dlatego wuj postanowił zrobić kilka bukłaków z kauczuku. Wprawdzie woda mogła w nich nabrać nieprzyjemnego smaku, ale nie stawała się przez to szkodliwa dla zdrowia i stanowić mogła nasz żelazny zapas. Dla zrealizowania tego projektu wuj Paweł zrobił kilka glinianych form na butelki z okrągłym otworem na ustnik i powoli wypalał je nad ogniem. Następnie pokrył formy odpowiednio grubą warstwą żywicy kauczukowej i suszył je w dymie, tak jak to robił z naszymi butami. Formy łatwo się potem tłukło i kawałkami wyciągało ze środka. Tak więc butelki kauczukowe były gotowe, należało postarać się tylko o korki i kawałki sznurka. W ten sposób byliśmy zaopatrzeni w najważniejsze rzeczy, zapewniające mam znośną egzystencję w czasie podróży. Mieliśmy suszone ryby i mięso, orzechy i konserwy owocowe, ryż i produkty mączne. Drzewom palmowymi zawdzięczaliśmy więcej niż jakimkolwiek innym roślinom, a to zarówno .ze względu na owoce, jak i na mąkę, która w zupełności zastępowała mąkę pszeniczną. W pewnym miejscu, kiedyś widocznie zamieszkałym przez Indian, lecz od dawna już opuszczonym, rosło kilka palm brzoskwiniowych. Były to wysokie, strzeliste drzewa, wysokości 60 stóp. Każde miało po kilka kiści owoców, a pojedyncza kiść była tak duża, że Macko, najsilniejszy z nas, ledwo mógł ją unieść. Nazwaliśmy te owoce brzoskwiniami ze względu na kolor, a nie smak lub zapach, gdyż są suche i mączyste. Kosztując je doszliśmy do przekonania, że mają taki smak, jak kasztany jadalne z domieszką sera. Ugotowane, stają ,się prawie tak mączyste jak kartofle. Każdy owoc jest wielkości dużej -brzoskwini. Stwierdziliśmy, że są one bardzo pożywne i najwyżej osiem do dziesięciu można było zjeść na jeden posiłek. Samo drzewo wygląda pięknie: liście wygięte w kształcie łuku tworzą ciemnozielone sklepienie, pod którym zwieszają się ciężkie kiście czerwonych owoców. Sprowadziły nas do tego miejsca stada sępów krążących nad palmami. Gdy znaleźliśmy się bliżej, okazało się, że nie przyfrunęły tutaj po padlinę, ale by pożywić się owocami. Inna palma, assai, dostarczała nam mnóstwa ciemnobrązowych jagód wielkości borówek, z których sporządziliśmy ożywczy napój. Pień tej palmy jest zupełnie gładki, a owoce rosną w ciężkich kiściach tuż pod długimi liśćmi, wieńczącymi wierzchołek drzewa. Początkowo sądziliśmy, że nie będzie można się do nich dostać, ale Macko pokazał nam, jak to się robi. Związawszy stopy łykiem palmowym tuż powyżej kostki i przyciskając kolana do pnia, szybko wspinał się w górę, aż dosięgnął owoców rosnących u samego szczytu. Chociaż mogliśmy złowić w najbliższym otoczeniu osiedla wystarczającą ilość zwierzyny, to dla odmiany urządzaliśmy czasem dłuższe wyprawy w dżunglę. Pewnego dnia towarzyszyłem Kallolo w dość dalekiej wyprawie w kierunku północnym. Idąc przez dżunglę przybyliśmy nieoczekiwanie nad brzeg małego jeziora, połączonego, jak się później okazało, z innymi jeziorkami podobnej wielkości. Staliśmy ukryci za drzewami gęsto pokrywającymi jego brzegi, gdy Kallolo szepnął do mnie: - Nie ruszaj się i nic nie mów, a zaraz złapiemy ptaka, którego bardzo wysoko cenią nasi towarzysze. - Mówiąc wskazał na wodę, gdzie pływały okrągłe, olbrzymie liście, podobne do talerzy, z brzegami zawiniętymi do góry, a wśród nich zdumiewająco piękne kwiaty. Lecz jeszcze bardziej zadziwił mnie duży ptak o długich nogach, przechadzający się po kwiatach i liściach, które, o ile mogłem się zorientować z tej odległości, pod jego ciężarem wcale nie zanurzały się głębiej w Wodę. Kallolo powiedział mi, bym stał cicho, po czym zrzucił z siebie ubranie i przykrywszy głowę pękiem trawy, wyrwanej z brzegu, wszedł do wody i posuwał się ostrożnie w kierunku ptaka. Ptak, stojąc na jednym liściu, zajęty był wyławianiem! wodnych robaków pływających po powierzchni jeziorka i od czasu do czasu klekotał donośnie. Gdy odwrócił się w stronę Kallolo, ten natychmiast się zatrzymał, a gdy ptak zajął się z powrotem łowieniem robaków, Kallolo począł posuwać się naprzód. W ten sposób podszedł do niego z tyłu i chwyciwszy zręcznie za długie nogi, wciągnął go błyskawicznie pod wodę. Na próżno ptaszysko walczyło, alby się uwolnić. Kallolo mi je przyniósł i z triumfem objaśnił, że ptak ten to kaczka piżmowa. Nazywa się jąkana, co znaczy ptak-piec, gdyż przechadza się po olbrzymich liściach podobnych do patelni, używanych do pieczenia manioku. - Od razu poznałem, że to jąkana - powiedział. Ptak ten ma czarne upierzenie o zielonkawym .połysku, nogi bardzo wysokie i cienkie, o długich pazurach. Zwłaszcza tylny pazur jest bardzo długi. Jakkolwiek robił wrażenie dużego ptaka, ważył niewiele i tylko nieznacznie dociążał liście. Zmierzywszy go stwierdziliśmy, że ma około dziesięciu cali długości. Zdziwił nas niewielki dziób pomarańczowego koloru, wygięty do góry. Przynieśliśmy naszego więźnia do domu, chcąc go oswoić, ale po kilku dniach zdechł, prawdopodobnie z braku pokarmu, do którego był przyzwyczajony. Następnego dnia po tej przygodzie będąc w lesie zauważyłem, że trawa koło mnie porusza się. Skoczyłem w tył przypuszczając, że to jakiś wąż czy żmija. Bez Obawy stanąłem, zdecydowany uderzyć kijem, gdy zajdzie potrzeba. Nie należy bowiem obawiać się żmii, gdy ma się silne nerwy, dobre oczy i w porę się ją dostrzeże. Obserwowałem pilnie ścieżkę i oto zamiast żmii wychylił się z trawy żółw lądowy. Podniosłem go i wziąłem z sobą. Sądzę, że ważył jakieś dwadzieścia funtów. Sambo bardzo się ucieszył, gdy go zobaczył. - To jest najlepsze pożywienie ze wszystkiego, co dotychczas zdobyliśmy! - wykrzyknął. -Jeśli złapiemy ich więcej, będziemy mieli dość żywności na drogę, gdyż żółwie mogą żyć długi czas bez jedzenia. Ponieważ w tym miejscu mogło być więcej żółwi, wyruszyliśmy wraz z Sambo i Macko, aby je złapać. Powiodło nam się znakomicie, bo napotkaliśmy chyba całą ich kolonię i w krótkim czasie byliśmy w posiadaniu sześciu żółwi niemal tej samej wielkości, co pierwszy. Mąko twierdził, że ponieważ żyją gromadnie i rzadko oddalają się od swych kryjówek, powinniśmy złapać ich jeszcze więcej. Wróciliśmy do obozu każdy z 'żółwiem pod pachą i musieliśmy się zastanowić, w jaki sposób utrzymać je przy życiu. Gdy się je położyło na grzbiecie, nie leżały spokojnie jak żółwie wodne, lecz natychmiast odwracały się i zaczynały pełzać. Postanowiliśmy więc zrobić dla nich zagrodę, w której miały pozostać aż do czasu naszego wyjazdu. Zabraliśmy się zaraz do pracy, a żółwie, okręcone powrozem, przywiązaliśmy na razie do kołków wbitych w ziemię. Nim noc zapadła, obszerna żółwia zagroda była już gotowa. Ponieważ nie potrafiły one się wspinać, żerdzie ogrodzenia nie były zbyt wysokie. Stworzenia te jednak, aby się wydostać z niewoli, wygrzebywały bardzo głębokie doły, trzeba więc było wkopać pale głęboko. Do .gotowej zagrody przenieśliśmy nasze żółwie i daliśmy im wiele różnych owoców, które bardzo chętnie jadły. Żółwie lądowe przypomniały nam o istnieniu żółwi wodnych. Chociaż wielu ludzi nie ceni mięsa żółwi wodnych tak, jak lądowych, pomyśleliśmy, że nam jednak przydałoby się kilka sztuk, gdyż można by je tak jak żółwie lądowe długi czas pozostawić na pokładzie statku bez pożywienia. Teraz właśnie zbliżał się czas, gdy wychodziły one na brzeg składać jaja, postanowiliśmy więc zrobić wycieczkę wzdłuż jeziora. Należało szukać piaszczystego brzegu, bowiem żółwie wodne składały jaja w nadbrzeżnym piasku. Wyprawa miała dla nas duże znaczenie i dlatego sam wuj Paweł postanowił wziąć w niej udział, zabierając z sobą Kallolo, Sambo i mnie. Wyruszyliśmy o świcie na małej tratwie, zaopatrzeni w żywność na trzy dni. Kallolo wziął swoją dmuchawkę, my wędki, łuki, strzały, a nawet ostro zakończone kije jako włócznie, aby zdobyć tyle pożywienia, ile zechcemy. Płynęliśmy wzdłuż zachodniego brzegu jeziora, kierując się na północ. Mijaliśmy wiele przesmyków, które bez wątpienia prowadziły do innych jezior położonych w głębi lądu - podobnych do tego, gdzie złapaliśmy kaczkę piżmową . Płynąc dość długo, nie widzieliśmy ani kawałka piaszczystego brzegu. Zaczęliśmy już wątpić w powodzenie wyprawy, ale wuj zdecydowany był płynąć dalej, żałował tylko, że nie zbudowaliśmy sobie łódki, moglibyśmy bowiem posuwać się w większej odległości od brzegu i łatwiej łowiłoby się ryby. Jednak zrobienie czółna zajęłoby nie tylko dużo czasu, ale zużyłoby także część materiałów niezbędnych do budowy statku, toteż dobrze się stało, że zrezygnowaliśmy z tego zamiaru, Wiał południowy wiatr, posuwaliśmy się cicho po wodzie. Gdy wiatr stawał się silniejszy, płynęliśmy szybciej, a gdy ustawał, chwytaliśmy za wiosła. W pewnym momencie Kallolo spostrzegł jakiś przedmiot unoszący się na powierzchni wody. - Wiosłujcie powoli i starajcie się robić jak najmniej hałasu - powiedział. - To jest żółw. Zaraz będziemy go mieli, choć nie możemy złapać go żywego. Mówiąc to napiął łuk. Zbliżaliśmy się ostrożnie. Wtem Kallolo, zerwawszy się na równe nogi, wypuścił w powietrze dużą strzałę, która zatoczywszy łuk utkwiła w skorupie żółwia. - Wiosłujcie szybko! - zawołał. Zrobiliśmy, jak kazał, ale im bardziej zbliżaliśmy się do żółwia, tym głębiej zanurzał się w wodzie. Nad zwierciadłem wody wystawało jeszcze tylko drzewce strzały. Kallolo skoczył do wody, schwytał je w momencie, gdy już znikało, i pociągnął za sobą. Obwiązawszy żółwia powrozem, wciągnęliśmy go na pokład. Kallolo złamał drzewce i przewrócił żółwia na grzbiet. Był jeszcze żywy, lecz ledwo poruszał nogami. - Nie wrócimy do obozu z pustymi rękami - mówiliśmy sobie. Już mieliśmy zawrócić, gdy wuj wypatrzył właśnie piaszczysty brzeg, jakiego szukaliśmy. Z nowymi siłami powiosłowaliśmy w tym kierunku i gdy podpłynęliśmy bliżej, wuj wyraził przekonanie, iż właśnie na tym brzegu często spotkać można żółwie wodne. Nie wylądowaliśmy tam jednak. Popłynęliśmy dalej i dobiliśmy do brzegu na przestrzeni, która pozwalała na rozbicie obozu. Żółwie są stworzeniami zbyt bojaźliwymi i ostrożnymi, by składać jaja w piasku, po którym przeszła noga człowieka czy drapieżnika. Nie mogliśmy więc swobodnie się poruszać, dopóki nie wyjdą na brzeg, Czynią to w nocy i wracają do wody dopiero po wschodzie słońca. Zbudowaliśmy sobie z gałęzi szałas, rozpaliliśmy ognisko i ugotowaliśmy kolację. Zjadłszy ją, położyliśmy się spać, pełniąc straż kolejno. Na wuja przypadła warta poranna. Obudził nas tuż przed brzaskiem. Poszliśmy ostrożnie wzdłuż brzegu, zbliżając się do piaszczystej łachy, na której ku swemu zadowoleniu zauważyliśmy kilka ciemnych punktów, posuwających się powoli. Pobiegliśmy szybko - wuj Paweł i Kallolo z jednej stromy, ja i Tim z drugiej, i znaleźliśmy się wśród żółwi. Wytężając wszystkie siły przewracaliśmy je na grzbiety. Spłoszone stworzenia próbowały czołgać się w kierunku wody, ale byliśmy szybsi od nich i w krótkim czasie przewróciliśmy na grzbiety dwadzieścia sztuk. Leżały zupełnie bezradne, zdane na naszą łaskę. Co z nimi zrobić? To było pierwsze pytanie. Nie mogliśmy zanieść wszystkich na tratwę, a gdybyśmy zdecydowali się je zostawić, padłyby niewątpliwie ofiarą jaguara lub aligatora, sępa czy orła. Od pierwszego dnia życia na nieporadne żółwie czyha mnóstwo wrogów. Zaproponowałem dla żartu, aby żółwie zaprząc i skłonić do ciągnięcia naszej tratwy; Sambo przyjął to z całą powagą i wyraził obawę, że prawdopodobnie popłynęłyby w odwrotnym kierunku, niż byśmy sobie życzyli, ponieważ nie można nimi kierować. Obliczyliśmy, że tratwa mogła unieść najwyżej sześć sztuk. Zdecydowaliśmy się więc zbudować zagrodę, w której można by żółwie zostawić na grzbietach, zakryte gałęziami, zabezpieczone w ten sposób przed atakiem wrogów. Wkrótce przygotowaliśmy materiał potrzebny do zbudowania zagrody oraz kilka grubszych gałęzi. Po skończonej pracy wciągnęliśmy do zagrody naszych więźniów i przykryliśmy liśćmi. Na ogół nie zachowuje się takich środków ostrożności, lecz po prostu zostawia się kogoś na straży, dopóki nie powrócą towarzysze. W dobrych humorach wracaliśmy z naszym łupem do osiedla. Przebywszy drogę bez przygód, zjawiliśmy się w obozie serdecznie witani przez towarzyszy. Wkrótce wyruszyliśmy po zostawione żółwie, a nasi współtowarzysze przystąpili do budowy zagrody nad brzegiem jeziora. Wbili pale w płytkiej, przybrzeżnej wodzie, w której żółwie mogły czuć się zupełnie dobrze. My zaś wzięliśmy z sobą kilka koszyków, aby napełnić je żółwimi jajami. Gdy dobiliśmy z powrotem do miejsca, gdzie zostawiliśmy żółwie, okazało się, że nie na próżno zastosowaliśmy zabezpieczenie. Aligator wyraźnie wtykał nos między pale, ale nie mógł ich wywrócić, także jaguar niewątpliwie odwiedził to miejsce, ale nie udało mu się przedrzeć przez gęsty dach. Poprzedniej nocy wiele żółwi przywędrowało do łachy, toteż szybko napełniliśmy kosze pozostawionymi przez nie jajami. Po powrocie do domu rozbiliśmy sporą ilość jaj, wylewając ich zawartość do dużego koryta. Wkrótce na powierzchnię wypłynął tłuszcz podobny do oliwy. Zebraliśmy go i zlewaliśmy do glinianych dzbanów, dopóki nie były pełne. Uzyskaliśmy więc zapas doskonałej oliwy, nadającej się do wszystkiego, do czego zwykło się używać tego tłuszczu. -Świetnie się spisaliście, przyjaciele - zawołał kapitan. - Obficie zaopatrzyliście w żywność naszą ,,Nadzieję". Pozwól, Boże, byśmy za kilka dni spuścili ją na wodę! Robota przy takielunku nie potrwa długo i nim nastanie pora deszczowa, pożegnamy to miejsce, które zawsze wspominać będziemy z sympatią, gdyż było naszym domem przez tyle miesięcy. Gorączkowo wykończaliśmy budowę. Kładło się ostatnie deski. Statek był całkowicie pokryty, a w tylnej części stały już kabiny dla Mariny i ojca. Sporządziliśmy zapasy mat, które wraz ze starym żaglem, uratowanym z rozbitego kutra, wystarczyły na ożaglowanie statku, następnie liny i bloki, ustawialiśmy maszty, mocowaliśmy reje. Łyko niektórych roślin posłużyło do uszczelniania desek, a dwa czy trzy drzewa rycynusowe dostarczyły nam smoły na szwy i posmarowanie kadłuba z zewnątrz. Ponieważ nie mieliśmy farby, pokryliśmy ściany od wewnątrz szybkoschnącym „lakierem" - była to mieszanka soku drzew rycynusowych z oliwą. Wreszcie ustalony został dzień spuszczenia naszego statku na wodę. Nie mieliśmy flagi, ale Sambo zachował swoją czerwoną chustkę. Przywiązana na szczycie głównego masztu, dumnie powiewała na wietrze. Niebo było pogodne, wiał łagodny wiatr. Z głośnym okrzykiem i życzeniami, aby ,,Nadzieja" miała pomyślną podróż, wybiliśmy podpórki, na których stał statek. Gładko ześliznął się do wody jak dzika kaczka, gotująca skrzydła do lotu. Z dwóch wielkich pni zrobiliśmy prymitywne molo, wzdłuż którego statek został ustawiony, by łatwiej było wnieść na pokład takielunek i reje. W tym samym celu z drugiej strony przyciągnięte zostały tratwy. To była ostatnia usługa, którą nam jeszcze miały oddać. Chociaż przygotowaliśmy mnóstwo żywności, chcieliśmy jeszcze mieć na codzienny użytek pewien zapas owoców i jarzyn oraz trochę ptactwa. Pewnego poranka wybraliśmy się wiec z Kallolo na wyprawę, każdy z wielkim koszykiem na plecach. Kallolo wziął swoją dmuchawkę, a ja łuk. Mieliśmy także ostro zakończone kije, bez których nigdy się nie ruszaliśmy; Skierowaliśmy się w stronę małych jeziorek, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć mnóstwo ptactwa wodnego i różnych owoców. Ten kraj bowiem jest tak obficie obdarzony przez naturę, że niektóre drzewa rodzą owoce przez cały rok. Doszliśmy do jeziora, gdzie Kallolo złapał kaczkę piżmową. Maszerując wzdłuż brzegu minęliśmy wąską groblę, która rozdzielała to jeziorko od drugiego. W pewnym momencie Kallolo zatrzymał mnie,; wskazując na wznoszący się, w pewnej odległości wąski słup dymu. Najwyraźniej pochodził z ogniska palącego się tuż przy brzegu. - Tu muszą być krajowcy - szepnął Kallolo - ale dopóki ich nie zobaczę z bliska, nie mogę powiedzieć, czy to są przyjaciele, czy wrogowie. Zatrzymaj się tutaj, a ja tymczasem pójdę wodą wzdłuż brzegu. Rodzaj roślin wodnych wskazuje, że tutaj jest płytko. Ukryty za krzakami będę mógł zobaczyć dzikich, zaś oni mnie nie zauważą. Przyczaiłem się za krzakami, a Kallolo szedł naprzód raz brodząc, raz płynąc ku miejscu, skąd unosił się dym. Obserwowałem go pełen niepokoju. W końcu Kallolo zatrzymał się położywszy rękę na przewróconym pniu drzewa i patrzył uważnie przed siebie, ja zaś nałożyłem na łuk strzałę, gotów przyjść z pomocą, gdyby go dostrzeżono. Kallolo powoli zanurzył się w wodzie i zawrócił, kierując się ku mnie. Z zachowywanej przez niego ostrożności domyśliłem się, że. nie był zadowolony. - Musimy stąd pośpiesznie uciekać - wyszeptał. - Widziałem wielką gromadę ludzi, a sądząc z posiadanej przez nich broni, nie mam żadnej wątpliwości, że jest to wyprawa wojenna. Prawdopodobnie nie wiedzą nic o naszym bliskim sąsiedztwie. Jeżeli jednak dostrzegą naszą obecność i w dodatku stwierdzą, jak nas jest mało, mogą przypuścić atak licząc na to, że posiadamy jakieś cenne dla nich przedmioty. Zaczęliśmy szybko oddalać się od niebezpiecznego miejsca. Kallolo uważał, że byłoby ryzykowne zostawać tutaj dłużej, choć więc zebraliśmy niewiele owoców i upolowaliśmy tylko kilka ptaków, pośpiesznie wracaliśmy do naszego osiedla. Sprawozdanie, jakie złożyliśmy, zaniepokoiło wszystkich bardzo. Wynikało z niego, że należy niezwłocznie przygotować statek do podróży, byśmy mogli w razie ataku dzikich pośpieszyć na pokład i odpłynąć na jezioro, choćby nawet takielunek statku nie był kompletny. Możliwości innej obrony były znikome. Wszyscy pracowali więc do późnej nocy, aby zakończyć niezbędne roboty. Następnie Kallolo i Macko zgłosili się na ochotnika, aby pójść na zwiady. Należało upewnić się, czy dzicy nie zbliżają się, chcąc nas zaskoczyć. Noc minęła jednak spokojnie, a następnego ranka, skoro tylko słońce zabłysło na niebie, wszyscy -byliśmy na nogach. Marynarze zajęci byli przy takielunku, reszta wnosiła na pokład zapasy żywności. Marina czuwała nad wszystkimi naszymi pracami - ona to sporządziła żagiel, maty na koszyki, sznury i przechowywała żywność. Uwijaliśmy się jak mrówki, biegając do magazynu, na statek i z powrotem. Na końcu zanieśliśmy na pokład żółwie wodne i lądowe. Pierwsze położyliśmy ma pokładzie na grzbietach i przykryliśmy kawałkiem maty; żółwie lądowe zamknęliśmy w skrzyni specjalnie dla nich przygotowanej. Następny dzień zbliżał się ku końcowi i nasi Indianie znów poszli na zwiady. Wróciwszy przynieśli wiadomość, że tubylcy są po drugiej stronie jeziora i prawdopodobnie ominą nasze osiedle w .znacznej odległości. Chociaż nie byliśmy pewni, czy tak rzeczywiście będzie, uzgodniliśmy, że należy pilnie zwracać uwagę na wszystko tak długo, jak długo pozostajemy na brzegu. Mieliśmy teraz tylko umocować żagle. Kilku z nas zajęło się tą pracą, inni przenosili na statek resztę ekwipunku i żywności. Polo, który nie był jeszcze nigdy na morzu, nie śpieszył się na pokład. Zapuścił się w dżunglę, aby ustrzelić kilka papug ze stada znajdującego się w sąsiedztwie. Miały one być ugotowane wraz z żółwiem wodnym jeszcze przed zaokrętowaniem, gdyż nasze możliwości kulinarne na pokładzie były ograniczone. Zbudowaliśmy wprawdzie piec gliniany, ale małych rozmiarów. Można było na nim gotować tylko niewielkie ilości potraw. Pomagałem Marinie pakować żywność dla jej ulubienic: papugi Ara, siedzącej Marinie na ramieniu, kuropatwy hokko, biegającej dookoła i dziobiącej ziarno, które rzuciłem, i dla Quacko, który teraz siedział na dachu chatki, chrupiąc okruchy. Ojciec wraz z Arturem byli zajęci czym innym, Tim właśnie niósł jakiś ciężar na plecach, gdy nagle usłyszeliśmy krzyk i obejrzawszy się zobaczyliśmy Polo pędzącego ze wszystkich sił. - Uciekajcie! Uciekajcie! - krzyczał. - Pośpieszcie się, jeśli wam życie miłe! Nieprzyjaciel mnie dostrzegł! Idą tutaj! Jest ich ze stu, wszystkich nas pozabijają! W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć, że to prawda, ale zobaczyłem, że ojciec i Artur potraktowali sprawę całkiem poważnie. - Guy, mój chłopcze, bierz natychmiast Marinę na pokład. Ja z Arturem idziemy za wami! - krzyknął ojciec. Kapitan van Dunk usłyszawszy krzyk zapytał, co się dzieje. Gdy Polo powtórzył mu, co się stało, zdecydował się natychmiast. - A więc odpływamy zaraz - zawołał. – Jeżeli zbliżający się ludzie okażą się przyjaciółmi, możemy powrócić i zabrać to, co jeszcze zostało. Ale rozsądek nie pozwala teraz na zwłokę. Chwyciłem Marinę za rękę, a za nami ruszyły pierzaste maskotki, para małp i Quacko. Biegliśmy wzdłuż pnia, przy którym stała nasza „Nadzieja". Umieściłem Marinę na pokładzie i właśnie chciałem wrócić na ląd, aby zabrać kilka pozostawionych przedmiotów, gdy dostrzegłem zbliżające się, ponure postacie. Nad ich głowami widać było sterczące łuki i dzidy. Kapitan krzyknął na mojego ojca i pozostałych, by się pośpieszyli, ci zaś, którzy znajdowali się już na statku, chwycili do ręki długie drągi, ażeby zepchnąć statek z płytkiej wody. W dżungli rozlegały się okrzyki dzikich. Zostaliśmy przez nich odkryci. Ojciec wraz z Arturem biegli na „molo", za nimi Macko, niosąc jakiś ciężar, a Tim, który uważał za swój obowiązek zostać na końcu, zamykał pochód. Nie było chwili do stracenia. Ledwo Tim wskoczył na pokład, ostatnia lina zastała odrzucona i „Nadzieja" popłynęła na głęboką wodę. W tym momencie nasz tapir, pasący się w znacznej odległości, przydreptał na brzeg. W żaden sposób nie mogliśmy już zabrać go na pokład - byłby zupełnie zbędnym i uciążliwym pasażerem, z przykrością musieliśmy go więc zostawić. Zobaczyliśmy jeszcze, że wchodzi do jeziora, brodząc aż po szyję w wodzie. Naszą uwagę przyciągali przede wszystkim dzicy, którzy teraz gromadą wtargnęli do naszego osiedla. Stwierdziwszy, że wszyscy uciekliśmy, pośpieszyli na brzeg i wydawali głośne okrzyki, chcąc skłonić nas do powrotu. Kilku z nich, chwyciwszy za łuki, posłało strzały w naszym kierunku. To wzmogło nasz niepokój, czy uda nam się uciec, ale mocniej zaczęliśmy poruszać wiosłami i szybciej popłynęliśmy naprzód. Wreszcie powiał łagodny wiaterek, który umożliwił nam rozwinięcie żagli, i nasza „Nadzieja" prędko pomknęła po gładkiej powierzchni jeziora. Zobaczyliśmy jeszcze, jak dzicy strzelają do nas z łuków i zapamiętale wymachują dzidami. Za nimi podnosił się słup dymu: jasne płomienie pożerały naszą osadę. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że dzicy wyładowali swoją wściekłość również na naszym tapirze. Zakręt na jeziorze przesłonił nam na zawsze nasze małe, kochane osiedle. ROZDZIAŁ XVI Nasze maskotki - Burza - Zniecierpliwienie kapitana - Przerażające wieści - Pościg - Nasi prześladowcy na brzegu - Dobijamy do Stabroeku - Przyjemne wiadomości - Powrót na Trinidad - Śmierć ojca - Zakończenie Przez całą noc płynęliśmy wolno po jeziorze i o pierwszym brzasku zobaczyliśmy szerokie przejście, które, zdaniem kapitana, miało nas zaprowadzić przez łańcuch małych jeziorek do rzeki wpadającej do morza, do Orinoko. Wiatr mieliśmy pomyślny, a kapitan i porucznik długimi drągami badali grunt, aby uniknąć ukrytych piaszczystych mielizn. Wygląd brzegów bardzo się zmienił: obszary poprzednio pokryte wodą obecnie porastała wysoka trawa i bujne krzewy. Tam gdzie poprzednio nie było żadnego lądu, znajdowały się małe wysepki, pokryte roślinnością. Nawigacja w tych warunkach była bardzo trudna. Trzeba było sterować bardzo ostrożnie, ażeby nie wpaść na brzeg. Głębokość wody była jeszcze znaczna i nie zachodziła obawa, byśmy zatrzymali się na jakimś progu piaskowym czy mieliźnie. W wielu miejscach, które poprzednio zalane były wodą, widzieliśmy szałasy tubylców. Skupieni w gromady, spoglądali na nas ze zdumieniem. Niektórzy wsiadali do swych czółen i płynęli za nami, ale prawdopodobnie przypuszczając, iż posiadamy broń palną, trzymali się w dość znacznej odległości. Czasami przypływało kilku Indian, aby z nami przeprowadzić wymianę handlową, przynosząc owoce i żółwie lądowe. Nie wpuszczaliśmy ich na pokład i ukrywaliśmy starannie nasze łuki i strzały, aby nie mogli zauważyć, że jesteśmy prymitywnie uzbrojeni. Było właściwie dość ciasno na pokładzie naszego stateczku, wiozącego dwunastu ludzi, trzy małpy, kuropatwę, dwie papugi i trzy papużki. Były to papużki długoogoniaste. Jedna z nich miała na łebku żółty pióropusz i uważała się prawdopodobnie za wodza całej grupki, zasługującego na największą uwagę. Mieliśmy dziesięć żółwi wodnych i kilka żółwi lądowych. Żółwie umieściliśmy na dnie statku; stanowiły one nasz balast. Quacko i papugi dostarczały nam ciągłej rozrywki. Quacko zajmował miejsce naprzeciw papug na dachu kabiny, do której były przymocowane papuzie grzędy. Artur, Marina i ja usiłowaliśmy nauczyć zwierzęta dobrych manier i rozmaitych sztuczek, by mogły odpowiednio zaprezentować się w cywilizowanym świecie. W ciągu długiego pobytu w dżunglach Orinoko czuliśmy się bardzo szczęśliwi. Jednak wszyscy, zwłaszcza starsi, wzdychali z tęsknotą do takiego miejsca, gdzie można by żyć bez obawy przed napaścią tubylców, anakondy czy innego drapieżnika, gdzie można by się dowiedzieć, co się dzieje na świecie. Natomiast my, młodzi, czulibyśmy się zupełnie szczęśliwi, gdybyśmy mogli pozostać jeszcze dłużej w naszym osiedlu. Muszę powiedzieć, że od czasu do czasu mieliśmy małe nieprzyjemności, nasze maskotki nie zawsze żyły w zgodzie. Zadzierżystość ich łagodziła czasem interwencja opiekuna, dla którego odczuwały jeszcze jaki taki respekt. Ale na papugi nie było sposobu. Jack - największy okaz - choć jego miejsce było na najwyższej żerdzi jako najbardziej zaszczytnym miejscu, ciągle złaził na dół i kłócił się z innymi, skrzecząc przeraźliwie. Pewnego dnia wszczął awanturę z mniejszymi papugami i w ferworze bijatyki wszystkie trzy wpadły do wody. Gdyby Sambo nie skoczył im na ratunek, byłyby wszystkie zatonęły albo dostały się w paszczę żarłocznego aligatora. Małe papużki były równie bojowe, jak ich więksi krewniacy. Żółtoczubiki wystarczyły za tuzin zielonogłowych - tak się miedzy sobą użerały wśród nieustannych wrzasków i krzyków, że zakłócały ogólny spokój, toteż kapitan nieraz już był gotów „wysadzić" je na ląd, gdzie mogłyby sobie dysputować do woli. Czasem trzy papużki jednoczyły się we wspólnym froncie i włażąc to do góry, to na dół wymyślały dużym papugom. Gdy stado ich krewniaków przelatywało nad statkiem, wszystkie podnosiły tak okropną wrzawę, iż mogły ją usłyszeć wszystkie ptaki na odległość jednej mili. Najlepiej z całego towarzystwa zachowywała się hokko. Gdy już zjadła swoją porcję, potrafiła całymi godzinami siedzieć u stóp Mariny. Crass okazała się również bardzo pożyteczna: zjadała wszystkie muchy i robaki, które dostawały się na pokład. Marina teraz pilnie reperowała resztki swojej garderoby - chciała wyglądać przyzwoicie, gdy statek zawinie do portu. Wreszcie dotarliśmy do głównego koryta Orinoko i płynęliśmy szybko, unoszeni przez prąd. Nasza dalsza podróż nie odbyła się jednak bez przygód. Dotychczasowa łagodna pogoda zmieniła się nagle i powiał gwałtowny wiatr, dmąc nam prosto w twarz. Po chwili przerodził się on w wichurę, która na szczęście obeszła się łagodnie ze statkiem, a groziła jedynie podarciem na strzępy naszych żagli. Napotkaliśmy wtedy po prawej stronie zatokę czy też ujście jakiejś rzeki i znaleźliśmy tam schronienie pod wysokim brzegiem, na głębokiej wodzie. Przypomniawszy sobie naszą poprzednią podróż, nie mogliśmy pozbyć się obawy, że w razie zmiany kierunku wiatru mógłby nas spotkać podobny los. Muszę jeszcze powiedzieć, że posiadaliśmy bardzo ciężką, zrobioną z twardego drzewa kotwicę, obciążoną jeszcze kamieniami przywiązanymi za pomocą grubych powrozów. Był to przedmiot ciężki, nieruchawy i musieliśmy bardzo uważać, by go nie zgubić. Wichura chyliła drzewa nad naszymi głowami i zachodziła obawa, że któreś z nich, wywracając się, mogłoby zwalić się na pokład i zdruzgotać statek. Mieliśmy jednak nadzieję, że tak się nie stanie i względnie bezpieczni zostaliśmy na tym samym miejscu. Ponieważ burza nie słabła, trzej nasi Indianie wyszli ma brzeg, aby upolować trochę zwierzyny: Kallolo ze swoją dmuchawką, a dwaj pozostali z łukami i strzałami. Wysiadłszy bezpiecznie na ląd, wkrótce zniknęłi nam z oczu. Kapitan nie chciał im pozwolić na opuszczenie statku. - Nierozsądnie jest rozdrabniać siły wtedy, gdy nie wiadomo, co może się wydarzyć - powiedział. - Zresztą idźcie, ale nie oddalajcie się zbytnio. Nadciągnęła noc, a Indianie nie wrócili. Zaczęliśmy bardzo się o nich niepokoić. Burza nie ustawała, więc tłumaczyliśmy sobie, że poszli dalej, niż początkowo mieli zamiar, wiedząc, że nie wyruszymy w czasie burzy. Byliśmy pewni, że nie opuścili nas rozmyślnie; Kallolo i Macko mieli swoje rodziny w pobliżu Stabroeku i bardzo chcieli do nich powrócić. Przez całą noc połowa naszej załogi pełniła wartę, pozostali gotowi byli wstać w każdej chwili. Tuż przed świtem wicher zaczął trochę łagodnieć i kapitan nie mógł opanować swojego zniecierpliwienia z powodu nieobecności Indian. - Jeżeli wiatr się uspokoi, odpłyniemy i zostawimy ich tutaj! - zawołał. - Ostrzegałem ich, żeby daleko nie odchodzili. Wuj próbował wziąć ich w obronę. - Wiatr się jeszcze nie uspokoił ani nie zmienił kierunku -powiedział - więc i tak mię możemy odpłynąć. Kallolo zdaje sobie sprawę, kiedy powinien wrócić. Poczekajmy jeszcze cierpliwie, na pewno niedługo nadejdą. Słońce wstało, chmury się rozproszyły, ale wciąż jeszcze wiał silny wiatr. Minęła jedna lub dwie godziny. Zauważyliśmy, że drzewa nie gną się już tak jak poprzednio, a rzeka, dotychczas wzburzona, stała się zupełnie spokojna. - Wiatr zmienia kierunek i powinniśmy to wykorzystać - krzyknął kapitan. - Musimy podnieść kotwicę i odpłynąć na środek rzeki. Maruderzy będą musieli po prostu zadać sobie więcej trudu, by dostać ,się na statek - to wszystko. - Na pewno pan ich nie zostawi?- zapytał wuj. - Byłoby mi bardzo przykro, gdybym .musiał tak zrobić. Poczekajmy jeszcze trochę i zobaczymy, czy nadejdą. Mam nadzieję, że nie spotkało ich nic przykrego - westchnął dobrodusznie kapitan. W gruncie rzeczy nie miał on zamiaru zostawić naszych Indian; jego gniew zamienił się obecnie w niepokój. Chciał nawet wysłać na brzeg Sambo, by zobaczył, co mogło się stać, ale wuj Paweł odradził mu to, gdyby bowiem Indianie została wzięci do niewoli lub znaleźli się w jakimś niebezpieczeństwie, Murzyn podzieliłby ich losy. Zwlekaliśmy więc ciągle z odjazdem. W końcu kapitan postanowił: - Musimy podnieść kotwicę, Piotrze. Ci biedacy, gdyby mogli, wróciliby już na statek. Wuj nie przeciwstawiał się dłużej. Zaczęliśmy ciągnąć liny, a trzeba było nie lada wysiłku, aby podnieść olbrzymią kotwicę. Byliśmy właśnie zajęci wyciąganiem jej z mulastego dna, gdy doszedł nas krzyk. Spojrzawszy w głąb dżungli dostrzegliśmy między drzewami trzech naszych Indian, pędzących bo tchu. Nie zatrzymując się ani chwili skoczyli do wody i zaczęli wołać, aby rzucić im linkę. Wkrótce znaleźli się przy statku i nim jeszcze wdrapali się ma pokład, Kallolo zawołał: - Odpływajcie natychmiast! Nie ma chwili do stracenia! - Właśnie to robimy - odpowiedział kapitan. - Ale dlaczego zatrzymaliście nas tak długo, a teraz każecie się śpieszyć? - Opowiemy wam wszystko później. Teraz odbijajcie! Odbijajcie! - powtarzał Kallolo. Dostawszy się na pokład Indianie pomogli przymocować kotwicę. Natychmiast chwyciliśmy za wiosła i manewrowaliśmy w ten sposób, by okrążyć przylądek, w którego zatoce schroniliśmy się przed burzą. Równocześnie rozwinęliśmy żagle, aby znaleźć się jak najszybciej na środku rzeki. Kallolo i pozostali Indianie z takim wysiłkiem pracowali wiosłami, że nie mieli czasu powiedzieć nam, co się stało, ale zauważyłem, że raz po raz spoglądają z niepokojem w górę rzeki. Minąwszy szczęśliwie przylądek, który dotychczas zakrywał nam widok na górny bieg rzeki, wpłynęliśmy na środek Orinoko. Wtedy dopiero zobaczyliśmy wyraźnie duży statek o pełnym ożaglowaniu, posuwający się w naszym kierunku. Jego zjawienie się było wystarczającą przyczyną trwogi Indian. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że był to .statek hiszpański. Należało się spodziewać, że gdyby nas dogonili, zostalibyśmy uwięzieni i wysadzeni w miejscowości Angostura. Tam prawdopodobnie wtrącono by nas do więzienia i bardzo możliwe, że nawet pozbawiono życia. Zdwoiliśmy więc wysiłki, aż nasze wiosła trzeszczały. Na szczęście Hiszpanie nie mieli wioseł, a wiatr był słaby, dzięki czemu byliśmy szybsi od nich, ale gdyby zaczął wiać silniej, prawdopodobnie by nas dogonili. - Odwagi, przyjaciele, odwagi! - krzyczał dzielny kapitan. - Nie zdobyto jeszcze „Nadziei". Ona potrafi dowieść, że jest co najmniej tak samo prędka, jak nieprzyjaciel Spoglądaliśmy niespokojnie na płynący za nami statek. Być może znajdujący się na pokładzie nie podejrzewali, kim jesteśmy i po prostu płynęli w dół rzeki bez żadnych złych względem nas zamiarów. Ale gdyby dogonili „Nadzieję", niewątpliwie przysłaliby kogoś na pokład i zorientowaliby się, że jesteśmy cudzoziemcami, którzy zgodnie z obowiązującymi przepisami nie mieli prawa żeglować po Orinoko. Zauważyliśmy, że powiał trochę silniejszy wiatr i wydęły się żagle. Żagle Hiszpanów napięły się także. Staraliśmy się płynąć jak najszybciej, ale wydawało się, że Hiszpanie posuwają się z taką samą prędkością. Kallolo opowiedział nam teraz, jak to poprzedniego wieczora po pomyślnych łowach on i jego towarzysze mieli wrócić na pokład, nim zapadnie noc, a znajdowali się właśnie po przeciwnej stronie zatoki. Nagle jakaś grupa białych, których wzięli za myśliwych, wyskoczyła z zarośli i wzięła ich do niewoli. Nieznajomi widzieli „Nadzieję" i dowiedzieli się od naszych Indian, że na pokładzie znajdują się Anglicy i Holendrzy. Usłyszawszy to wysłali dwóch ludzi w górę rzeki, gdzie stał na kotwicy hiszpański statek ochrony wybrzeża. W ciągu nocy Kallolo i jego towarzysze uciekli. Nie znalazłszy czółna, którym można by przepłynąć zatokę, zdecydowali się obiec ją dookoła, aby ostrzec nas przed niebezpieczeństwem. Teraz więc nie ulegało wątpliwości, że statek hiszpański, jadący za nami, miał niecne zamiary i gdyby nas dogonił, spotkałby nas los nie do pozazdroszczenia. Ale „kto szylbko biegnie, tego trudno dogonić" - mówi przysłowie, 'które nasza „Nadzieja" w pełni potwierdziła, gdyż okazała się małym, ale zwinnym stateczkiem. Ponieważ zanurzona była tylko na kilka stóp, mogliśmy trzymać się prostego kursu, podczas gdy większy Statek musiał wielokrotnie skręcać. Tak więc, gdy zapadła noc, znajdowaliśmy się przed nim w dość znacznej odległości. Poprzedniej nocy spaliśmy bardzo mało, ale tej nocy żaden z nas nie zmrużył oka. Widzieliśmy coraz lepiej wysokie żagle hiszpańskiego statku olbrzyma, który pragnął nas zniszczyć. Dął coraz silniejszy wiatr i statek naszych wrogów płynął znacznie szybciej niż my. Był coraz bliżej. Nagle ciszę nocną rozdarł głośny huk wystrzału i pocisk uderzył w wodę tuż za nami. - Takie pudło znaczy tyle, co ujechać milę - powiedział kapitan spokojnym tonem, stojąc, jak zawsze, przy sterze, - Nie damy się, choćby strzelało do nas dwanaście takich pukawek jak te, które wiezie na swym pokładzie. Następny pocisk przeleciał ze świstem ponad statkiem i spadł tuż obok; nadleciał trzeci i spadł znów z tyłu statku. - Przejechaliśmy mieliznę - powiedział Piotr, sondując drągiem głębokość. - Hiszpanie także stwierdzili, że woda jest tutaj płytka. Patrzcie, patrzcie! Ich statek skręca w stronę brzegu! - wykrzyknął kapitan. Zobaczyliśmy, że ścigający .nas statek opuścił wszystkie żagle, a my płynęliśmy dalej. Tamten stawał się coraz mniej widoczny, aż wreszcie ledwo mogliśmy odróżnić jego zarysy. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Wciąż staliśmy na pokładzie. Nie później niż za jakieś pół godziny straciliśmy go z oczu. Pogoda w dalszym ciągu była piękna i po kilku dniach nasza „Nadzieja", kołysząc się, wpłynęła na fale oceanu i skierowała się prosto na południe. Bez wypadku dotarliśmy do Stabroeku i nasz dzielny kapitan, dobrze tutaj znany, przedstawił nas swoim przyjaciołom. Opowiadał o naszych przygodach, czym zapewnił nam niezwykle serdeczne przyjęcie. Nie mogę zbyt długo opisywać naszego pobytu w stolicy Gujany, późniejszej kolonii holenderskiej. Mój ojciec otrzymał wreszcie wieści z wyspy Trinidad, które podniosły go na duchu. Gubernatorem wyspy został światły człowiek, oficer marynarki, don Jose Chacon. Wypędził on rozpanoszonych mnichów i zniósł inkwizycję. Zapewnił rozdzielenie uprawnej ziemi wśród nowych kolonistów, pomoc w zaopatrzeniu w sprzęt gospodarczy, jak również zagwarantował swobodę przeprowadzania transakcji handlowych. Mogliśmy spokojnie wracać. Załadowaliśmy się więc na pokład statku dowodzonego przez naszego wypróbowanego przyjaciela, kapitana van Dunka, i przybyliśmy bezpiecznie na Trinidad. Doktor don Antonio prowadził interesy mojego ojca uczciwie i mądrze. Natychmiast zwrócił mu cały jego majątek, zgodziwszy się przyjąć tylko bardzo skromną rekompensatę za włożoną pracę. Nasz interes rozkwitał, ale mój ojciec nigdy już nie odzyskał pełni zdrowia. W parę lat później umarł i pochowany został obok naszej biednej mamy. Wuj Paweł nigdy nie wyzbył się sentymentu do Pensylwanii, tak samo zresztą jak Artur i ja. Po śmierci ojca sprzedaliśmy nasz majątek na wyspie. Uzyskany kapitał wystarczył nam nie tylko na spłacenie wszystkich zobowiązań ojca, ale i na założenie przedsiębiorstwa handlowego w naszym rodzinnym kraju. Minęło już sporo lat od tych czasów. Wojna o niepodległość zakończyła się zwycięstwem*. Marina jest już od dawna żoną Artura. Ja także mam żonę, która wprawdzie nigdy nie opuszczała swego rodzinnego kraju, ale zna wszystkie nasze przygody tak .samo dobrze, jak my. Wuj Paweł został na starość nauczycielem, a Sambo woźnym w jego szkole. Wierny Tim, który ożenił się z jasną blondynką, Irlandką, pozostał z nami. Kapitan van Dunfk wstąpił do marynarki amerykańskiej. Po latach przemierzania mórz statkami, orze teraz jako farmer ziemię z właściwą mu energią i zaciętością. Jak się zapewne domyślacie, zarówno Marina jak i ja często opowiadamy naszym dzieciom o przygodach, jakie przeżyliśmy na dzikiej wyspie Trinidad i groźnej rzece Orinoko. *Mowa o wojnie z Anglią o niepodległość Stanów Zjednoczonych (1775—1783).