John Morressy KEDRIGERN W KRAINIE KOSZMARÓW Przełożyła Danuta Górska Droga do Dendorrik Prawdziwy początek tej historii to dzień, kiedy Hamarak znalazł zaklęty miecz, wielkie czarne ostrze Panstygię, Matkę Ciemności, znaną dawniej pod imieniem Luiza. Kto chce, może cofnąć się dalej w przeszłość, do klątwy Vorvasa Mściwego i długiego zamknięcia w pniu dębu; ale są to jedynie informacje uzupełniające, łatwo dostępne w razie potrzeby. Można również rozpocząć od rozmowy pomiędzy Kedrigernem, czarodziejem z Góry Cichego Gromu, a jego małżonką Księżniczką, pewnego jesiennego wieczoru w rok po ich niebezpiecznej, uwieńczonej sukcesem wyprawie po Arlebara i Czarodziejską Muchę, kiedy siedzieli przy kominku - ona przerabiała swoją garderobę, żeby swobodnie korzystać ze świeżo zdobytych skrzydeł, on zaś przeglądał cenne woluminy, otrzymane w spadku po Arlebarze. Lecz chociaż Księżniczka i czarodziej są głównymi bohaterami tej historii, pojawiają się na scenie w drugiej kolejności. Zaczniemy od Hamaraka. Wielka siła Hamaraka zawsze stanowiła jego główny atut. Pamiętał, że od najmłodszych lat mógł pracować najciężej i najdłużej ze wszystkich znanych mu ludzi. Nigdy nie był bezrobotny dłużej niż przez kilka dni. Wprawdzie zazwyczaj wykonywał brudną, czarną robotę, ale nie narzekał. Rzadko brakowało mu jadła czy schronienia, zwykle miał też parę groszy w sakiewce, które nieodmiennie wydawał na świeży, ciepły chleb. To była jego jedyna słabostka. Hamarak był bardzo wysoki, bardzo potężny i bardzo silny, odznaczał się jednak łagodnym charakterem i spokojnym usposobieniem. Nie był ani mądry, ani głupi; mając czasu pod dostatkiem, potrafił rozwikłać skomplikowany problem, wolał jednak pozostawiać takie ćwiczenia tym, którym to sprawiało przyjemność; jemu nie sprawiało. Rysy twarzy miał pospolite, ani urodziwe, ani groteskowe czy komiczne: szeroki, płaski nos, usta skłonne raczej roztropnie zwierać się w miłym uśmiechu, niż otwierać się do niepotrzebnej gadaniny, brązowe oczy o nieobecnym spojrzeniu. Włosy miał czarne i gęste, ręce pokryte odciskami, skórę brązową od słońca. Pod każdym względem, z wyjątkiem siły i rozmiarów, Hamarak był zupełnie zwyczajnym człowiekiem i prowadził zupełnie zwyczajne życie; wręcz pragnął takiego życia. W wieku dwudziestu paru lat nic nie zakłócało rutyny jego zajęć: jadł, pracował, jadł, pracował jeszcze trochę, jadł, spał, czasami opychał się świeżym chlebem i to mu całkiem wystarczało. Lecz pewnego pogodnego jesiennego dnia, kiedy ścinał drzewa na skrawku ziemi świeżo nabytej przez jego obecnego pana, usłyszał głos. Był to głos kobiecy, smutny i słodki, pobrzmiewający leciutkim metalicznym rezonansem. Początkowo Hamarak nie rozróżniał słów, słyszał tylko stłumione śpiewne wołanie pomiędzy drzewami; lecz kiedy podszedł bliżej, zrozumiał prośbę wypowiedzianą cichym, żałosnym głosem, teraz wyraźnym: Drwalu, drwalu, wypuść-że mnie Z mojego więzienia w drzewie! Uwolnij księżniczkę nynie, A nagroda cię nie minie! Hamarak zatrzymał się i rozejrzał nieufnie. Podejrzewał jakiś podstęp. U jego pana służyła dziewka kuchenna, całkiem ładniutka, ale lubiąca okrutnie szydzić z mężczyzn. Ta trzpiotka mogła dla zabawy zwabić go w głąb lasu, mamiąc słodkim głosikiem, łudząc obietnicami nagrody, których nie zamierzała dotrzymać. Głos znowu go zawołał. Zdawał się wydobywać z dębu, który stał samotnie na małej polance - szacowny stary olbrzym, rozszczepiony od góry i śmiertelnie przepołowiony do połowy pnia, ale wciąż okryty bujnym listowiem. Niezwykły widok. Hamarak zbliżył się i znowu usłyszał głos, niewątpliwie płynący z wnętrza drzewa. To nie była żadna sztuczka, to były czary, a czary to coś znacznie gorszego niż sztuczki swawolnej kuchareczki. Drwalu, czyżbyś z własnej woli Przyszedł tu, by mnie wyzwolić? Żałość ustąpiła miejsca nadziei i ten ożywiony nadzieją głos zwracał się do Hamaraka. Z całą pewnością. W pobliżu nie było żadnych innych drwali. Hamarak, chociaż zdumiony i nieco przestraszony, poczuł się zobligowany do odpowiedzi. -Jest tam kto? Czekał, chociaż było mu trochę głupio. Odpowiedź wkrótce nadeszła, wypowiedziana czystym, radosnym głosem, który dźwięczał jak młot na kowadle. Drwalu, uderz w stary dąb, Silnym ciosem drzewo zrąb! Wypuść więźnia na swobodę, A wnet dostaniesz nagrodę. Hamarak nie bardzo rozumiał, co się dzieje, ale jedno było jasne: ktoś uwięziony w drzewie pragnął się uwolnić, a on miał w rękach dobrą, ostrą siekierę i potrafił jej używać. Jakim cudem ta osoba uwięzła wewnątrz drzewa, to przerastało jego pojęcie; może wpadła w tę głęboką szczelinę; ale głos wspomniał o księżniczce, a Hamaraka znajomość księżniczek ograniczała się do informacji z trzeciej ręki. Równie dobrze księżniczki mogły regularnie wpadać w drzewa, nie było w tym niczego nadzwyczajnego i niczego magicznego. Niemniej powinien zachować ostrożność i uważać, żeby zrąbać tylko drzewo, a nie jego królewską mieszkankę. -Jeśli zetnę drzewo, nie zrobię ci krzywdy? - zapytał. Uderzaj śmiało, bez lęku Nie dosięgnie mnie twa ręka. Wal siekierą z całej siły Tylko mnie uwolnij, miły! - zawołał niecierpliwie głos. Sprawa była jasna, nie należało zwlekać. Hamarak ściągnął skórzany kaftan, popluł w dłonie, zatarł ręce metodycznym gestem zawodowca i chwycił siekierę. Po kilku pierwszych uderzeniach robił przerwy, nasłuchując bolesnego lub ostrzegawczego okrzyku, ponieważ jednak niczego nie usłyszał, zabrał się porządnie do roboty. Wiedział, że musi przerąbać tylko połowę pękniętego pnia, ponieważ podcięta część odłamie się od podstawy i runie na ziemię pociągnięta własnym ciężarem, uwalniając więźnia. Pracował szybkimi, miarowymi ruchami, wkrótce też osiągnął zamierzony cel. Z donośnym, przeraźliwym trzaskiem i skrzypieniem pień dębu rozszczepił się aż do świeżego śladu siekiery i podcięta połowa upadła na ziemię. Kiedy wszystko ucichło, Hamarak zbliżył się ostrożnie. Nie zobaczył nikogo. Usłyszał drżące, metaliczne westchnienie ulgi i obejrzał się gwałtownie. Na jasnej powierzchni pękniętego pnia spoczywał nagi miecz, lśniący głęboką, aksamitną czernią. Gałka rękojeści wyobrażała pięknie rzeźbioną kobiecą główkę i kiedy zdumiony Hamarak wytrzeszczał oczy, główka przemówiła. - Dzięki niebiosom! - wykrzyknęła. - Ach, co za ulga uwolnić się z tego obrzydłego drzewa i nie mówić już wierszem! - Czy to ty... tam byłaś? - zapytał Hamarak. - To ja. A ty jesteś na pewno drwalem, który zrąbał drzewo. Wielkie dzięki, młodzieńcze. Postąpiłeś bardzo przyzwoicie. Czy masz jakieś odzienie? - Mam kaftan. - Więc nałóż go, proszę. Nie przywykłam do widoku półnagich drwali. Jestem księżniczką. Hamarak zmarszczył brwi. Czuł narastające zmieszanie. -Jesteś mieczem - odezwał się niepewnie. - Nałóż kaftan, a wszystko ci wyjaśnię. No, bądź grzeczny - ponaglił go miecz. Mówił takim władczym tonem, z chłodną pewnością siebie, że Hamarak bez dalszej zwłoki wypełnił polecenie. Starannie zasznurował kaftan i stanął przed mieczem, który powiedział: - No, znacznie lepiej. Teraz, zanim przejdziemy do rzeczy, muszę ci zadać bardzo ważne pytanie: czy pragniesz zostać największym szermierzem na całym świecie? Hamarak przez chwilę rozważał to zagadnienie. - Czy mam jakiś wybór? - Nie marudź. Po prostu odpowiedz na pytanie. Powtarzam: czy pragniesz zostać największym szermierzem na świecie? - Nie - odparł Hamarak. - To dobrze. To bardzo dobrze, młodzieńcze. Trudno mi wyrazić, z jaką radością to słyszę. - Ale chciałbym innych rzeczy - dodał Hamarak z nadzieją, przypomniawszy sobie wcześniejsze obietnice nagrody. - Tego jestem pewna. Teraz powiedz mi: czy w sąsiedztwie mieszka jakiś przyzwoity czarodziej albo mag? Zwykły zaklinacz wystarczy. Hamarak powoli, z namysłem podrapał się w głowę. - Nie ma takiego w okolicy. Była kiedyś czarownica w jaskini w górach, ale umarła. -Jak to głupio z jej strony. Gdzie znajdę najbliższego maga? -Jeden człowiek mówił, że w Dendorrik mieszka czarodziej. To gdzieś na wschodzie, daleko stąd. - Więc musimy wyruszyć natychmiast. Podnieś mnie i w drogę. - Ale ja nie znam drogi do Dendorrik! Nie mam jedzenia ani pieniędzy, a buty mi się zdarły. Mam tutaj robotę... muszę wykarczować ten las i mój pan rozgniewa się, jeśli nie dotrzymam terminu. Nie mogę tak po prostu odejść! - zaprotestował Hamarak. - Słuchaj no. Jak się nazywasz? Nawet się nie przedstawiłeś -syknął niecierpliwie miecz. - Nazywam się Hamarak. - Posłuchaj bardzo uważnie, Hamaraku. W tej chwili jestem Panstygią, wielkim czarnym ostrzem zachodu. Ale nie zawsze byłam mieczem i nie zamierzam nim pozostać dłużej, niż to absolutnie konieczne. Czy mnie zrozumiałeś? - Chyba tak. Jesteś mieczem, ale tak naprawdę nie jesteś mieczem. Jesteś księżniczką. - Bardzo dobrze, Hamaraku. Jestem księżniczka Luiza z Królestwa Śpiewającego Lasu. Z powodów, których na razie wolę nie omawiać, zostałam przemieniona w miecz przez złośliwego czarodzieja. Tylko czarodziej o równej mocy, lecz mniejszej złośliwości może zdjąć klątwę, która więzi mnie w tej postaci. Ktokolwiek pomoże mi odnaleźć tego czarodzieja, zostanie sowicie wynagrodzony. - Nie ma żadnej nagrody za wydostanie cię z drzewa? - zapytał żałośnie Hamarak. - Nie bądź samolubny, Hamaraku. Jeśli nie stać cię na trochę poświęcenia, trzeba było zostawić mnie w drzewie. Skoro już się wmieszałeś, musisz wytrzymać do końca. Powiedz mi, jak się nazywa ten czarodziej z Dendorrik? - Tamten człowiek nazywał go Mergith. - Mergith... - powtórzyła Panstygią z namysłem. - Nigdy o nim nie słyszałam. No cóż, lepszy on niż żaden. Ruszamy w drogę, Hamaraku. - Czy dostanę nagrodę, jeśli zabiorę cię do Mergitha? - Hojną. Wymień tylko swoją cenę, a mój brat, siostra i ja zapłacimy ci z przyjemnością. Hamarak sięgnął po miecz, ale zawahał się i cofnął rękę. - Co z twoim bratem i siostrą? Czy ich też będę musiał wyciągać z drzewa? - zapytał. - Nie twoje zmartwienie, Hamaraku. Zabierz mnie do Mergitha, a otrzymasz nagrodę. Po raz pierwszy w życiu Hamarak dostrzegł szansę zdobycia wszystkiego, o czym marzył. Wyobraził sobie świeży, ciepły chleb posmarowany rozpływającym się masłem; własne gospodarstwo, własny dom i krzepką żonę, która codziennie będzie piekła chleb, i dwa dorodne woły, i nowe buty; jednym słowem wszystko, czego człowiekowi potrzeba do szczęścia na tym świecie. Nawet nowy pług. Wyciągnął rękę i podniósł czarny miecz. - Mądra decyzja, Hamaraku! - serdecznie pochwaliła go Panstygią. - Co dalej? - Ruszaj na wschód i pytaj o drogę do Dendorrik. Nic trudnego. Tylko jedno... człowiek wędrujący z obnażonym mieczem może wzbudzać niezdrowe emocje, więc lepiej na czas podróży ulegnę drobnej przemianie. Jeśli będziesz mnie potrzebował, ponownie stanę się mieczem. - Wszystko mi jedno. I tak nie jestem szermierzem. - Ale będziesz, Hamaraku. Zaufaj mi. A teraz... do Dendorrik! Jeszcze tego samego popołudnia Hamarak zdążył przehandlować swoją siekierę za połatany, lecz zdatny do użytku płaszcz oraz tyle pieniędzy, żeby wystarczyło na kupno dziesięciodniowego zapasu jedzenia. Zmartwiła go wiadomość, że Dendorrik leży w odległości co najmniej dwudziestu dni drogi, i to jeszcze przy dobrej pogodzie i czynnych mostach. W innych warunkach podróż mogła trwać przez całe miesiące. Zresztą nie było żadnej gwarancji, że podróżny dotrze do celu. Droga prowadziła przez lasy, gdzie podobno roiło się od dzikich bestii i okrutnych zbójców, gdzie fałszywe drogowskazy sprowadzały nieostrożnych na manowce, a za każdym zakrętem czyhało niebezpieczeństwo. Samo Dendorrik - gdyby jednak tam dotarł - opisywano jako zimne i niegościnne miasto, którego władcy należało raczej unikać. Hamarak wysłuchiwał tych informacji, owijał się płaszczem i ruszał dalej. W trakcie wędrówki znajdował sobie zwykłe zajęcia umysłowe. Obserwował barwy i odcienie jesiennych liści, i kształty chmur na niebie, które niekiedy dostrzegał przez sklepienie lasu. Słuchał śpiewu ptaków i wypatrywał zwierzęcych tropów. Czasami myślał o świeżym chlebie. Kontemplacja nigdy nie należała do ulubionych życiowych zajęć Hamaraka. Przy kilku okazjach, kiedy spróbował, sam wysiłek przyprawił go o zawrót głowy. Niejasno podejrzewał, że gdyby pozwolił sobie na dłuższe rozmyślanie o tym, co teraz robi, dostałby jeszcze większych zawrotów głowy. Ograniczył zatem zakres aktywności umysłowej do najbliższego otoczenia oraz świetlanej przyszłości. Mijały kolejne dni, monotonne i nużące. W czasie podróży Hamarak niewiele rozmawiał z Panstygią, chociaż bardzo chciał poznać jej historię. Nie mogła mówić pod postacią kija, którą przybrała dla kamuflażu, ilekroć zaś ją wzywał, spodziewała się usłyszeć, że dotarli do celu, toteż wskutek rozczarowania stawała się opryskliwa i zgryźliwa. Wielokrotnie zapewniała Hamaraka o sukcesie i składała niejasne obietnice nagrody, ale bardzo mało mówiła o sobie. Wjej obecności czuł się jak głupiec ł niedołęga. Zaczynała mu działać na nerwy. Hamarak zdołał zaoszczędzić pieniądze na jeden dodatkowy dzień. A potem, kiedy już wydał ostatni grosz i jego sakwa świeciła pustkami, natknął się na kupca, kupiecką córkę i podstarzałą służkę, którzy siedzieli przy drodze i dygotali ze strachu. Jeden z wozów kupca przewrócił się, a właściciel gorączkowo próbował go napro-stować, żeby wyjechać z lasu przed zmrokiem, ponieważ lękał się rabusiów. Reszta służby już uciekła, a sam kupiec wyraźnie wahał się pomiędzy chęcią ratowania własnej skóry (oraz córki) a koniecznością pilnowania zagrożonego dobytku. Na widok Hamaraka służka natychmiast zemdlała, córka wrzasnęła, zaś kupiec bełkocząc runął na ziemię jak długi. Niełatwo przyszło Hamarakowi ich uspokoić, ale kiedy rozładował wóz do końca, postawił go prosto, naprawił uszkodzoną budę i ponownie załadował towary, zanim minęło popołudnie - uznali go za przyjaciela i dobroczyńcę i poprosili, żeby im towarzyszył. -Jedziecie do Dendorrik? - zapytał. - Nie, dopóki Mergith tam rządzi - odparł kupiec. - Ale nasza trasa zawraca w odległości dwóch dni drogi od Dendorrik. Jedź z nami. Tak będzie bezpieczniej dla wszystkich i wygodniej dla ciebie. - Macie jedzenie? - Mój poczciwcze, będziesz naszym honorowym gościem. Ale musimy stąd odjechać przed zmrokiem, bo inaczej zbójcy nas dopadną. Zatrzymali się na noc w małej, bardzo brudnej gospodzie. Hamarak rozsądnie spędził noc na wozie; pozostali skorzystali z gościnnych łóżek, które dosłownie kipiały głodnym życiem. Przez następne kilka dni byli zbyt zajęci drapaniem się, żeby zwracać uwagę na nowego towarzysza podróży. Przez sześć dni Hamarak wysłuchiwał narzekań kupca na kiepskie interesy, rozwlekłych opowieści córki ojej przyszłym weselu oraz lamentów służącej pogryzionej przez pchły, cierpiącej na ból zębów, sztywne nogi i zadyszkę - wszystko to przeplatane gadaniną o leśnych rabusiach. Według tej bojaźliwej trójki za każdym drzewem, pod każdym krzakiem, w każdym cieniu kryli się groźni bandyci, uzbrojeni po zęby; jednakże Hamarak nie widział ani śladu bandytów. Las był cichy i spokojny, droga prosta, podróż szybka i wygodna. Lecz siódmego dnia bandyci jednak się pojawili. Hamarak maszerował obok pierwszego wozu rozmyślając, ilu piekarzy znajdzie w Dendorrik, jaki chleb pieką, czy mają świeże, złociste masło i czy ktoś w mieście robi dżem truskawkowo-rabarbarowy - kiedy czarna laska w jego dłoni zadrżała. Wyrwany z marzeń, rozejrzał się czujnie. Za drugim wozem zobaczył trzech uzbrojonych mężczyzn, podkradających się od tyłu. Jeden miał miecz; dwaj pozostali dzierżyli krótkie dzidy. Hamarak przyspieszył kroku, żeby ostrzec kupca; nagle pierwszy wóz zahamował, a kupiecka córka wydała przenikliwy wrzask. Na rozstajach dwaj mężczyźni z obnażonymi mieczami zastąpili im drogę. Hamarak wyszedł przed konie i przemówił spokojnym, poważnym tonem: - Przepuśćcie nas, proszę. Ta dama jedzie na swoje wesele, a ja spieszę się do Dendorrik. Bandyci ocenili go wzrokiem. Był większy od nich, ale jego płaszcz i buty pokrywała gruba warstwa kurzu. Nie miał broni, tylko ciężką laskę z ciemnego drewna. Milcząc, wymierzyli miecze w jego pierś. - Damy wam trochę pieniędzy, jeśli chcecie, tylko nas przepuśćcie - podjął Hamarak bez cienia obawy w głosie, pomimo niepokojących dźwięków wydawanych przez kupca i jego córkę. Dwaj rabusie wymienili szybkie spojrzenia. Jeden parsknął krótkim śmiechem, pozbawionym wesołości. Takim samym spokojnym, niedbałym tonem Hamarak dodał: - Nie chcę z nikim walczyć. Chcę tylko dojechać do Dendorrik. Tym razem mężczyzna roześmiał się głośno w bardzo niemiły sposób. Skinął głową do towarzysza i obaj postąpili krok w stronę podróżnych. Córka kupca zapiszczała. Kupiec mamrotał modlitwę. Powietrze zadźwięczało nagłym metalicznym „brzdęk!” i laska Hamaraka przestała być laską. Hamarak trzymał w dłoni wielki czarny miecz, tak intensywnie czarny, że nie odbijał żadnego światła, tylko krawędź ostrza błyszczała w popołudniowym słońcu. Rabusie zawahali się na mgnienie i w tym samym mgnieniu oka Hamarak spadł na nich jak huragan, kładący pokotem łany sitowia. Jednym ciosem roztrzaskał miecze obu mężczyzn, po czym odwrócił się do pozostałych napastników. Uderzenie płazem rozłożyło kolejnego szermierza, a trzeci cios rozszczepił dzidy ostatniej dwójki. Jeden ze zbójców leżał nieprzytomny, na jego skroni nabrzmiewał wielki purpurowy guz. Pozostali rozcierali sobie dłonie i posykiwali z bólu, oszołomieni gwałtownością ataku. Hamarak przesunął się na skraj drogi, skąd dobrze widział całą piątkę, i wzniósł czarny miecz. Kobiecy głos rozległ się w powietrzu; głos lodowaty od gniewu i budzący grozę. - Poznaliście moc Panstygii, Matki Ciemności. Łaskawie okazała wam miłosierdzie. Następnym razem nie będzie taka łaskawa -powiedział miecz. Czterej bandyci rozbrojeni przez Hamaraka jęknęli ze strachu. Piąty poruszył się i pisnął cichutko. - W podzięce za moje miłosierdzie powiedzcie mi prawdę. Kto rządzi w Dendorrik? - zapytał miecz. - Mergith tam rządzi, król-czarodziej - wybełkotał jeden ze złodziei, a drugi energicznie kiwnął głową na potwierdzenie słów kamrata. - Opiszcie mi tego Mergitha. - Nigdy go nie widziałem. Mało kto go widział, Matko Ciemności. Nie wiem, jak on wygląda, przysięgam! - zawołał rozbójnik, padając na kolana. -Jestem banitą, wyrzutkiem... nic nie wiem o Dendorrik! - Słyszałem, że Mergith ma mosiężną skórę, której nie przebije żadna broń! - dodał któryś z towarzyszy. - Jedna kobieta mi opowiadała, że Mergith ma dziewięć palców u każdej dłoni i żelazne szpony na każdym palcu! - krzyknął trzeci. - A jego oczy miotają płomienie w gniewie! Czwarty rabuś wymamrotał, trzęsąc się ze strachu: - On ma oczy dookoła głowy! Z przodu i z tyłu, ze wszystkich stron! Co najmniej tuzin oczu. Może więcej. Może setkę! - Nigdy nie słyszałam podobnych bzdur - rzucił opryskliwie miecz. - Ładna z was banda rozbójników, zastraszonych jak dzieci, które dostały klapsa. - Ludzie opowiadają takie rzeczy w Dendorrik, Matko Ciemności, przysięgam! - zaskomlał pierwszy bandyta, płaszcząc się na ziemi. - W takim razie ludzie w Dendorrik są jeszcze głupsi od was i nie zamierzam zadawać się z nimi - oświadczyła Panstygia. Pozostała trójka bandytów również padła plackiem na ziemię, a herszt usiadł i objął głowę rękami, zawodząc żałośnie. - Och, wynoście się wszyscy! Precz mi z oczu! - warknął zirytowany miecz. Kiedy bandyci zmykali, unosząc nieprzytomnego towarzysza, Hamarak zapytał: - Czy dobrze się spisałem? - Bardzo ładnie sobie poradziłeś, Hamaraku. Sprawiłeś mi przyjemność - zapewnił miecz. - Cieszę się, że nie musiałem nikogo poważnie zranić. - Powtarzałam ci wiele razy, że staram się unikać kłopotów. Nie ufasz mi? - Ufam ci, Matko. Ja tylko... - Nie mów do mnie „matko” - przerwał gniewnie miecz. - Proszę cię, wejdź za te drzewa. Nie chcę prowadzić prywatnej rozmowy w zasięgu słuchu tego kupca i jego domowników. Odsunąwszy się na sporą odległość od wozów, Hamarak zapytał: - Dlaczego nie mogę cię nazywać matką? Przecież sama się przedstawiłaś jako „Panstygia, Matka Ciemności”. - Owszem, Hamaraku. I właśnie tak proszę mnie nazywać na przyszłość. - Co złego jest w twoim imieniu? Luiza to ładne imię. - Nie bardzo pasuje do zaklętego miecza. Doprawdy, Hamaraku, czasami zachowujesz się jak osioł. Hamarak milczał przez dłuższą chwilę. Wreszcie powiedział: - Myślisz, że jestem głupi. - Tego nie powiedziałam. - Powiedziałaś co innego, ale to miało znaczyć, że jestem głupi. Domyśliłem się z tonu twojego głosu. - No, z pewnością nie jesteś czarodziejem. - Nigdy nie mówiłem, że jestem czarodziejem. Jestem rolnikiem. I tylko tym chcę być, Matko... nie, Luizo. Czy mogę cię nazywać Luiza? Miecz odparł z westchnieniem: - Kiedy nikogo nie ma w pobliżu, możesz do mnie mówić „Luizo”. Ale przy innych proszę zwracać się do mnie: „Panstygio, Matko Ciemności”, i to z szacunkiem. - Spróbuję. Naprawdę chcę ci pomóc. - Wiem, Hamaraku, i jestem ci wdzięczna. -Ale nie jestem czarodziejem. Ani szermierzem. - No, no, Hamaraku, nie chcę więcej słyszeć takiego gadania. Ten, kto mną włada, jest najlepszym szermierzem na świecie. To należy do mojej klątwy. Popatrz, jak łatwo pokonałeś tych bandytów, chociaż było ich pięciu na jednego. Po chwili, jaką zabrało przywołanie z pamięci świeżego zwycięstwa, Hamarak oświadczył: - Nie chcę być najlepszym szermierzem na świecie. Chcę być rolnikiem. Chcę mieć własny kawałek ziemi i ludzi do pracy, i dobre woły do pługa i karczowania... i dom z dwoma kominami. - Dostaniesz to wszystko, Hamaraku, przyrzekam - rzekł ze znużeniem miecz. -I nowy pług? - Tak, Hamaraku. Śliczny nowiutki pług. A teraz znowu zmienię się w laskę, a ty wracaj do towarzyszy podróży. Porozmawiamy znowu, kiedy ujrzymy przed sobą Dendorrik. - Goja im powiem? - W tych okolicznościach, Hamaraku, możesz im powiedzieć wszystko, co tylko zechcesz. Powietrze brzęknęło, jakby dwa srebrne kielichy stuknęły się w toaście, i czarny miecz stał się znowu czarną laską. Hamarak zawrócił na szlak, ale droga była pu,sta. Kupieckie wozy skręciły na rozstajach i odjechały pospiesznie. Zostawiły po sobie tylko chmurę kurzu. Hamarak usiadł na kamieniu i zastanowił się nad sytuacją. Jeśli kupiec postanowił tutaj skręcić, to Dendorrik leżało w odległości dwóch dni marszu. Bez jedzenia i pieniędzy droga będzie trudna i męcząca, ale pogoda była piękna, a okolica obfitowała w świeżą wodę. Na pewno znajdą się też owoce albo dzikie jagody. Hamarak roztargnionym wzrokiem wpatrywał się w ziemię, szukając jakiejś pociechy. Nagle wydał cichy okrzyk radosnego zdumienia na widok sakiewki, leżącej obok porzuconej broni. Kiedy po nią sięgnął, trochę dalej zauważył torbę podróżną. Sakiewka zawierała kilka monet, zaś w torbie zmieściła się prawie połowa pieczonej kury oraz kawałek chleba wielkości pięści. Rozpromieniony Hamarak wrócił na kamień i przystąpił do uczty. Skończywszy obiad wstał, zważył sakiewkę w dłoni i uśmiechnął się słysząc miły brzęk srebra i miedzi. Wetknął zdobycz za pas, chwycił laskę, zwrócił się twarzą na wschód i ruszył w drogę do Dendorrik. Skromny prezent Mały domek na Górze Cichego Gromu, gdzie mieszkał czarodziej Kedrigern z żoną Księżniczką, stanowił uroczy obrazek domowego szczęścia. Na kominku buzował ogień, odganiając chłód jesiennego wieczoru. Księżniczka i Kedrigern siedzieli przy kominku w wygodnych fotelach, każde zajęte swoją robotą. Ogień potrzaskiwał, Księżniczka nuciła cicho migając igłą, Kedrigern od czasu do czasu pomrukiwał niechętnie nad jakimś ustępem z książki, którą trzymał na kolanach. Oprócz pobrzękiwania naczyń i sztućców w kuchni, gdzie Ciapek pilnie zmywał po obiedzie, wszędzie panowała cisza. - No, skończone - oznajmiła Księżniczka, podnosząc bladoniebieską szatę, żeby obejrzeć dwa pionowe rozcięcia na plecach miedzy łopatkami, które starannie obrębiła. - I to w samą porę. Kedrigern chrząknął, ale nie podniósł oczu znad książki. - Powinna być wspaniała pogoda do latania, zanim nie przyjdą silne wiatry. Nie mogę się doczekać, żeby znowu szybować w powietrzu. Niedługo będę mogła najwyżej okrążyć dom. Z westchnieniem zadowolenia pozbierała ubrania leżące po obu stronach fotela, przerzuciła je przez ramię i wstała. - Chyba teraz przymierzę. Muszę sprawdzić, czy otwory na skrzydła są dostatecznie duże. Zaraz wracam. Kedrigern kiwnął głową i wydał niedosłyszalny pomruk zgody. Marszcząc brwi, przewrócił kolejną kartkę opasłego tomu in folio. - Co ty czytasz? Chyba nic wesołego? - zagadnęła Księżniczka. Czarodziej rzucił jej ponure spojrzenie. - Racja. To kronika, którą zabrałem z domu Arlebara. - Och, kronika - powtórzyła Księżniczka z dezaprobatą. - Kroniki są okropne. Same bitwy, klęski, głód i zarazy. Dlaczego nie poczytasz jakiejś miłej historyjki o królach, królowych, książętach i księżniczkach? - Właśnie o tym czytam, moja droga: historia Gurffa Mocnego i Alryka Chytrego, bliźniaczych synów Pollioka i Sming z Kraju Zębatych Gór. Bardzo przygnębiające. - Dlaczego czytasz przygnębiające książki? -Trzeba być na bieżąco - fatalistycznie stwierdził czarodziej. Dopiero teraz zauważył suknie zwisające z ramienia Księżniczki. -Urządzasz pranie? - zapytał. - Właśnie skończyłam je przerabiać. Teraz przymierzę. - Dobry pomysł. Powinna być wspaniała pogoda do latania, zanim nie przyjdą silne wiatry. - Właśnie tak samo myślałam. - Na pewno niecierpliwie czekasz, żeby znowu wzlecieć w powietrze. Niedługo będziesz mogła najwyżej okrążyć dom. - Dokładnie to samo pomyślałam. I nawet powiedziałam. A teraz, jeśli pozwolisz... - Księżniczka odwróciła się, trzepocząc skrzydełkami uniosła się odrobinę nad podłogę i z gracją wyfrunęła z pokoju. Kedrigern powrócił do lektury. Czytał przez jakiś czas, potrząsając głową i mamrocząc niepochlebne uwagi na temat porządków panujących w Kraju Zębatych Gór. Zanim jednak przewrócił stronicę, Księżniczka wróciła. Stanęła przed nim ubrana w bladoniebieską szatę, którą właśnie skończyła przerabiać. Z uśmiechem wzbiła się w powietrze, zatoczyła krąg i lekko wylądowała przy boku męża. - Ślicznie, moja droga - pochwalił, biorąc ją za rękę. - Prześlicznie. Niebieski to wymarzony kolor dla ciebie. Czy to nowa suknia? - Miałam ją od dawna. Po prostu nie przepadałam za niebieskim kolorem... jakoś zawsze wolałam ubierać się na zielono. Pewnie z przyzwyczajenia. - No, w zielonym też wyglądasz bardzo ładnie. - Całe szczęście, skoro tak długo byłam żabą. - No, no - powiedział czarodziej, lekko ściskając jej dłoń. - Nie ma potrzeby o tym myśleć. To już minęło. Znowu jesteś olśniewająco piękną kobietą i taką pozostaniesz. I masz nawet te urocze małe skrzydełka. - Sporo się napracowałam, musiałam we wszystkich sukniach powycinać otwory na skrzydła, ale warto było. Sprawdzisz, jak leży na plecach, Keddie? Kedrigern odłożył księgę i wstał, żeby obejrzeć dzieło Księżniczki. Przejrzyste, tęczowo opalizujące skrzydła, cieniutkie jak pajęczyna, lecz mocne, wystawały przez bliźniacze rozcięcia, umieszczone blisko siebie na plecach Księżniczki. Z kształtu przypominały powiększone skrzydełka motyla; czubki nie dochodziły nawet do ramion, końce sięgały tylko do talii. Przy podstawie skrzydła były trochę grubsze, nie grubsze jednak od liścia. Kedrigerna ciągle dziwiło, że tak delikatne skrzydełka mogły unieść w powietrze dorosłą kobietę i przetransportować ją bezpiecznie, z wdziękiem, w szybkim tempie na znaczne odległości. Wprawdzie Księżniczka była smukła i wiotka, skrzydła zaś posiadały magiczne właściwości, niemniej zrobiły wrażenie na Kedrigernie. W dodatku były giętkie i elastyczne. Podczas chłodnych wieczorów Księżniczka owijała się nimi jak szalem. Takie praktyki dobrze wpływały również na same skrzydła, które zbyt długo wystawione na zimno stawały się kruche i łamliwe. Wymagały jedynie krótkiego trzepotania przed snem i czasami kilku przelotów z pokoju do pokoju, żeby zachować szczytową kondycję. - Pasuje idealnie, moja droga - oznajmił Kedrigern. Księżniczka odwróciła się, a on spojrzał na nią z uwielbieniem. Rzeczywiście była piękną kobietą. Błękitna suknia harmonizowała z barwą jej oczu i podkreślała lśnienie czarnych włosów. Srebrny diadem wysadzany brylancikami błyszczał na jej czole, tęczowe skrzydła migotały w blasku ognia. Księżniczka była nie tylko piękna i mądra, opanowała także wiele potężnych zaklęć i pilnie uczyła się nowych. Jednym słowem, stwierdził w duchu Kedrigern, czarodziej nie mógł sobie wymarzyć lepszej żony. Istotnie był wielkim szczęściarzem. Widocznie te myśli odbiły się na jego twarzy, ponieważ Księżniczka ucałowała go czule i powiedziała: - Mamy wiele powodów do zadowolenia, ty i ja. - Z pewnością. Pomyśl tylko... ledwie zeszłej wiosny wyruszyliśmy na poszukiwanie Arlebara. - A poprzedniej wiosny ciągle jeszcze rechotałam jak żaba. - A jeszcze poprzedniej wiosny nawet się nie znaliśmy. - Kedrigern w zadumie pokręcił głową nad cudownymi zrządzeniami losu. Oboje usiedli wygodnie w fotelach i milczeli przez jakiś czas, wpatrując się w dogasający ogień. Wreszcie Księżniczka zapytała: - Co się stało z tym miłym staruszkiem, który nas zaślubił? - Pustelnik Dobrach... o ile wiem, moja droga, ciągle mieszka w tamtym lesie, nad brzegiem morza. Przyjemne miejsce na pustelnię. - Keddie, czy wiesz...? - Tak, moja droga? - Niedługo będzie nasza trzecia rocznica! Kedrigern spojrzał bystro na żonę i ze zdumieniem potrząsnął głową. - Ależ tak, rzeczywiście. Coś podobnego! Całe trzy lata, a mnie się wydaje, jakby to było wczoraj, kiedy przejeżdżałem przez Smętne Trzęsawisko i zobaczyłem cię siedzącą na liściu wodnej lilii... -Płakałam. -1 to bardzo żałośnie. - Ale jakoś wierzyłam, że przyjdziesz. Byłeś moją jedyną nadzieją. Nikt inny nie mógł mnie odczarować, tylko Kedrigern z Góry Cichego Gromu, mistrz przeciwzaklęć. - Zawsze chciałem cię zapytać, skąd o mnie słyszałaś. Wiem, że plotki się rozchodzą, ale trudno sobie wyobrazić kogoś wyrabiającego mi reputację na trzęsawisku. To trochę bez sensu. - Nie wiem, skąd wiedziałam. Może to była część zaklęcia. Ciągle nie pamiętam niczego z... z przeszłości. - Przykro mi, moja droga. Ale pamięć ci wróci, jestem pewien. To tylko kwestia czasu. - Minęły już prawie trzy lata, odkąd mnie odczarowałeś! I nie mam pojęcia, jak długo wegetowałam na Smętnym Trzęsawisku, zanim mnie znalazłeś. Kedrigern współczująco pokiwał głową. - Rozumiem twoje uczucia. Naprawdę, uwierz mi. Żałuję, że nie mogę zwrócić ci rodzinnych wspomnień w prezencie na rocznicę. Zrobiłbym to natychmiast, gdybym tylko miał jakąś wskazówkę. - Nie potrzebuję żadnych prezentów. Niczego mi nie brakuje. Czego jeszcze może pragnąć kobieta? - Kochana jesteś, że tak mówisz - powiedział ciepło czarodziej. Wymienił z żoną czułe uśmiechy i po krótkiej przerwie podjął: - Po prawdzie, czasami nawet lepiej niczego nie wiedzieć o własnej rodzinie. - Żona rzuciła mu zdziwione spojrzenie. - No, jak wiesz, byłem podrzutkiem. Na pewno mam w sobie krew królewską z jednej strony, a z drugiej czarodziejską, ale nie znam żadnych nazwisk, żadnych herbów, żadnych drzew genealogicznych ani niczego takiego i to mi w zupełności odpowiada. - Może tobie, ale nie mnie. Nie rozumiem cię, Keddie. Jeśli twoja matka była królową albo twój ojciec był królem, nie chciałbyś ich poznać? Kedrigern z powagą pokręcił głową. - Moja droga, rodziny królewskie bywają... oczywiście mówię ogólnie, twoja rodzina na pewno jest wzorem regalistycznych cnót... ale królewskie rodziny bywają bardzo niesympatyczne. Weźmy tę sprawę, o której czytam. Polliok i Sming byli idealną królewską parą, dopóki ich bliźniaczy synowie nie dorośli. Niezłe gagatki były z tych chłopaków, ale rodzice nigdy nie dostrzegają takich rzeczy. Ojciec faworyzował Gurffa Mocnego, a matka uwielbiała Alryka Chytrego, i zanim zdążyłaś wymówić: „Gorboduk”, już błyskały sztylety, do wszystkiego dodawano truciznę i przyjemne małe królestwo pogrążyło się w chaosie. Lecz ani przez chwilę nie myślałem, że twoja rodzina... - No, mam nadzieję - odparła Księżniczka z godnością. - Poza tym nie przypominam sobie żadnych chłopców w rodzinie. Pamiętam chyba siostrę, ale żadnych braci. - To dobry znak. Przedtem nawet tego nie pamiętałaś. - Ale nie pamiętam żadnych imion ani twarzy. Może tylko przypomniałam sobie jakąś bajkę. W bajkach księżniczki zawsze mają siostry. - Racja. Ale siostry też bywają kłopotliwe. Czytałem o pewnym starym królu Albionu... miał trzy córki, oddał im wszystko, a one zwróciły się przeciwko niemu. Podzieliły jego królestwo i wyrzuciły staruszka z domu podczas strasznej burzy, w towarzystwie głupca i wariata. To dopiero rodzinne uczucia. - Pamiętam tę historię. Czy to niejedna z córek... nazywała się chyba Kamelia... nie, Kornelia... wróciła do niego i dobrze go traktowała? - Tak, najmłodsza... nazywała się Kordelia... wróciła, ale przyprowadziła ze sobą armię swojego męża. Przypuszczam, że członkowie rodzin królewskich zawsze tak podróżują. A skutek był taki, że wszyscy zginęli. Jedna siostra otruła drugą, a potem pchnęła się nożem, a jej narzeczony zabił Kordelię, i tego już było za wiele dla biednego starego ojca. Okropna historia. A jednak całkiem banalna w porównaniu z tym, co się wyprawiało na duńskim dworze. Tamtych szaleńców nie dotknąłbym nawet dziesięciometrową różdżką. Po ostatnich słowach Księżniczka nagle się ożywiła i odwróciła się do męża z rozjaśnioną twarzą; on jednak wciąż wpatrywał się smętnie w ogień. Usiadła więc prosto i oparła stopy o kratę przed kominkiem, gotowa czekać cierpliwie. Po chwili odezwała się: - Keddie, mam pomysł. Wiem, jaki prezent chciałabym dostać od ciebie na rocznicę. - Strasznie się cieszę, moja droga! Co byś chciała... parę ładnych, ciepłych, wełnianych ochraniaczy na skrzydła? - Nie. Chcę dostać różdżkę. - Różdżkę? - Czarodziejską różdżkę z małą gwiazdką na końcu. Świetnie będzie pasowała do skrzydeł i pomoże mi w czarach. Kedrigern odpowiedział nie od razu. - No, raczej nie liczyłbym, że różdżka pomoże w czarach. W gruncie rzeczy każdy czar, który wymaga różdżki, to tylko niepotrzebne komplikowanie zadania. Śmiało mogę założyć, że wszystkie zaklęcia, jakie inni rzucają za pomocą różdżki, ja potrafię rzucić bez żadnej różdżki, i to z lepszym wynikiem. - Tak, ale czarodziejskie różdżki to nic złego, prawda? Kedrigern ponownie zawahał się przed odpowiedzią, a w jego głosie brzmiała wyraźna niechęć. - Nie, nic złego. Po prostu są bezużyteczne. Co innego wełniane ochraniacze na skrzydła. - Nie chcę wełnianych ochraniaczy na skrzydła. - Przydadzą ci się, jeśli chcesz latać w zimie. - Chcę dostać różdżkę. Chyba wyrażam się jasno? - Oczywiście, moja droga. Wyrażasz się bardzo jasno. Po prostu nie rozumiem, dlaczego taka rozsądna osoba chce mieć różdżkę. Różdżka to głupota. Zostawia ci tylko jedną wolną rękę do wykonywania magicznych gestów albo przewracania stronic, albo rysowania figur w powietrzu. I ciągle musisz o niej pamiętać; nie możesz jej odłożyć ani na chwilę ze strachu, żeby jej nie ukradli. Z pewnością nie chcesz, żeby czarodziejska różdżka wpadła w niepowołane ręce. Więcej z nią kłopotów niż korzyści, takie jest moje zdanie - zakończył Kedrigern tonem tak sztywnym i oficjalnym, jakiego Księżniczka nigdy jeszcze u niego nie słyszała. - Ty naprawdę chcesz mnie zniechęcić - zauważyła. - Po prostu jestem szczery, moja droga. Nie rozumiem, dlaczego chcesz sobie zawracać głowę takimi bzdurami. Po co ci różdżka? Przecież masz skrzydła. Przez krótką chwilę w pokoju panowała cisza, a potem Księżniczka zwróciła się do męża z czarującym uśmiechem: - Gdybym cię nie znała, Keddie, pomyślałabym, że jesteś zazdrosny. - Zazdrosny? Ja? O co? - Na twarzy Kedrigerna zdumienie walczyło z urazą. - O moje skrzydła. - Wcale nie jestem zazdrosny. Na co mi skrzydła? - Pomagają latać - wyjaśniła. -Jeśli zechcę latać, moja droga, bez trudu mogę zmienić się w ptaka. Nie potrzebuję skrzydeł. Wyglądałbym jak kompletny idiota z parą maleńkich tiulowych skrzydełek. Uśmiech znikł z twarzy Księżniczki, w jej głosie zabrzmiały ostre nuty. - Och, rozumiem. Więc wyglądam jak idiotka. - Nie mówiłem, że ty tak wyglądasz, mówiłem, że ja bym tak wyglądał. Tobie nawet do twarzy z tymi skrzydełkami. Wyglądasz jak trochę większa wróżka. - Dziękuję ci - odparła lodowatym tonem. - Więc nie wyglądam po prostu jak idiotka, wyglądam jak gruba idiotka. Bardzo dziękuję. - Nie, nie, nie, moja droga! Nie mówiłem, że jesteś gruba. Wcale nie jesteś ani trochę gruba. Masz doskonałą figurę. Jesteś smukła jak... jak... - Różdżka? - podpowiedziała. - Trzcina. Jesteś smukła jak trzcina - zapewnił Kedrigern podniesionym głosem. - Chodziło mi o to, że kształt i budowa twoich skrzydeł przypominają skrzydełka wróżki, ale ty masz ludzkie rozmiary. Wróżki są dużo mniejsze... chyba że wybierają się na chrzciny albo na wesele, albo knują coś złego. Krótko mówiąc, moja droga, jesteś piękną kobietą o wspaniałej figurze, ale nie jesteś mniejsza niż agat na wskazującym palcu aldermana i nie jeździsz w próżnym laskowym orzeszku jak w powozie, wymachując biczem ze szkieletu świerszcza. Nie jesteś maleńką, słabą istotką; nie możesz zatańczyć polki na paznokciu mojego małego palca ani schronić się przed deszczem pod kapeluszem grzyba. - No nie - przyznała nadąsana Księżniczka. - Ale co to ma wspólnego z moją różdżką? Po chwili namysłu Kedrigern powiedział: - Z różdżką będziesz wyglądała, jakbyś odgrywała dobrą wróżkę. Tego chcesz? - Nie bądź śmieszny. - Próbuję tylko się dowiedzieć, co naprawdę chcesz dostać na naszą rocznicę. - Chcę tylko różdżkę, ale widzę, że od ciebie jej nie dostanę, więc zmieńmy temat. - Nie złość się, moja droga. - Wcale się nie złoszczę - odparła Księżniczka chłodnym, opanowanym głosem. - Uważam, że wyczerpaliśmy temat. Nie podejmujmy dalszej dyskusji, dobrze? Kedrigern postanowił milczeć. Po pewnym czasie Księżniczka powiedziała cicho, jakby w zamyśleniu: - Chyba rzeczywiście wyglądałabym tak, jakbym odgrywała dobrą wróżkę. Do niczego. Pomilczała trochę i znowu zaczęła mówić: - Różdżka to głupota. Więcej z nią kłopotów niż korzyści. Powinnam trzymać się swoich zaklęć i nie zawracać sobie głowy bzdurami. Kedrigern powiedział ostrożnym, wyważonym tonem: - Bardzo trudno jest zdobyć różdżkę. - Och, nie wątpię. Praktycznie to niemożliwe. Jedno wielkie zawracanie głowy. I po co? - zakończyła retorycznie Księżniczka z krótkim, pogardliwym śmiechem. - Rzadko trafia się taka w odpowiednim rozmiarze - ciągnął Kedrigern. - Mógłbym wyprosić jedną od wróżek, kiedy są w dobrym nastroju w noc świętojańską, ale taka różdżka ma wielkość kociego wąsa. Nie nadaje się dla ciebie, moja droga. - Ani trochę. Nie rozumiem, co mi strzeliło do głowy. Na co mi różdżka, skoro wystarczy nauczyć się paru zaklęć? - Właściwie różdżka czasami pomaga przy transformacji i trans-mutacji. Zwłaszcza kiedy jesteś dostatecznie blisko, żeby dotknąć przedmiotu czarów. - Naprawdę? Ale na pewno... nie, to za dużo zachodu. Nie masz tyle czasu. Wiem, jaki jesteś zajęty. Zapadło długie milczenie. Komnata pogrążyła się w mroku, ponieważ ogień dogasał i jeszcze nie zapalono świec. Z ciemności dobiegł głos Kedrigerna: - Nie mówiłem, że zdobycie różdżki jest niemożliwe. Trudne, ale możliwe. - Keddie, chyba nie chcesz...? - Moja droga, jeśli naprawdę pragniesz czarodziejskiej różdżki, to ją dostaniesz. Nie mogę obiecać, że dostaniesz ją na rocznicę... to wymaga czasu. - Oczywiście, rozumiem. - Trzeba będzie długo się targować. Wiesz, ludzie, którzy mają szczęście posiadać czarodziejską różdżkę, nie oddadzą jej byle komu na pierwsze żądanie. - Nie, na pewno nie oddadzą. -1 konieczna będzie... - w ciemnym pokoju wyraźnie dało się słyszeć jakby stęknięcie i cichy, bolesny jęk, kiedy czarodziej przez zaciśnięte zęby rzucił znienawidzone słowo: - ...podróż. Kedrigern miał do podróży taki sam stosunek, jaki braciszek zakonny ma do rozpusty: wiedział, że ludzie robią takie rzeczy i nawet twierdzą, że im się podoba, ale w głębi duszy po prostu nie potrafił w to uwierzyć. Podróż oznaczała dla niego znaczny wydatek pieniężny oraz stratę bezcennego czasu tylko po to, żeby przenieść się z wygodnego domu do miejsca, gdzie wcale nie chciał się znaleźć - a potem konieczność równie męczącego powrotu. Podróż oznaczała niewygodę, kłopoty, brud, przykrości i niebezpieczeństwa, nie wspominając o zmęczeniu, niestrawności i zdenerwowaniu. Człowiek wyruszał w drogę pełen złych przeczuć i powracał odarty ze złudzeń, śmierdzący jak koci wychodek, bolały go wszystkie kości, całe ciało swędziało, a żołądek podnosił otwarty bunt. Podróż stanowiła jedno pasmo cierpień. Zahartowani podróżnicy, chełpiący się swoimi przygodami, sprawiali na Kedrigernie wrażenie szaleńców, którzy z własnej woli zgłaszają się do miejscowego kata, a potem gorliwie wyliczają wobec przyjaciół zbawienne efekty wykręconych kończyn i przypieczonej skóry. Nienawiść do podróży nie zaślepiała Kedrigerna; uznawał fakt, że czasami podróż bywa konieczna. W przypadku nagłego kataklizmu jedynym rozsądnym wyjściem był pospieszny wyjazd, ponadto niektóre zlecenia wymagały obecności na miejscu u klienta. Lecz nawet gdyby ściana ognia pędziła w stronę domu albo gdyby dziesięciu królów wabiąco pobrzękiwało trzosami pełnymi złota, Kedrigern spakowałby manatki i dosiadł konia z ciężkim sercem. Po prostu nie był stworzony do podróży. Księżniczka nie podzielała jego zapatrywań. - Pojadę z tobą, Keddie. Wiem, jak nie znosisz podróży, ale jeśli będziemy razem, zrobimy sobie małe wakacje. Odpoczniemy i przyjemnie spędzimy czas. Kedrigern wydał niski, złowrogi pomruk. Mówić o przyjemnej podróży to jak wychwalać uroki obłożnej choroby, pomyślał. Gdyby tę przykrą sprawę dało się szybko załatwić - pojechać, zdobyć różdżkę i wrócić, raz, dwa, trzy, bez mozolnej wędrówki po zakurzonych gościńcach, bez przepłacania w zajazdach i karczmach, bez podejrzanego jedzenia, bez błota po kolana, bez odparzeń od siodła -wtedy można mówić o znośnej podróży. Nieprzyjemnej, ale jaka tako znośnej. Kłopot w tym, że błyskawiczna transportacja równie błyskawicznie pożerała zasoby mocy magicznej. Nie ma sensu przenosić się w okamgnieniu na drugi koniec świata, skoro po takim wyczynie ledwie wystarcza mocy na lewitację łyżeczki. Przemiana w ptaka, chociaż kosztująca mniej magii, nie stanowiła właściwego rozwiązania. Latanie było przyjemne samo w sobie - nie żeby zazdrościł Księżniczce, wcale nie, ani trochę - ale małe ptaszki zwykle padają ofiarą większych ptaków, a na duże ptaki polują myśliwi. Długodystansowe loty były po prostu zbyt niebezpieczne. No i pozostawała kwestia bagażu. Przecież ptak nie uniesie dostatecznie dużo, żeby zapewnić sobie wygody na miejscu. Nie ma wyjścia, rozmyślał ponuro Kedrigern. Nie widział przed sobą żadnego promyka światła - dosłownie i w przenośni. Jedyna metoda podróży to podróżowanie, a podróżowanie jest okropne. Księżniczka wstała i zapaliła stoczek od ognia. Kiedy zapaliła świecę na gzymsie kominka i następne świece, mroczna atmosfera pierzchła z pokoju, ale pozostała w duszy Kedrigerna, o czym wymownie świadczyła jego mina. - Nasza ostatnia podróż nie skończyła się źle, jeśli sobie przypominasz - powiedziała Księżniczka, zajęta świecą na stole. - Wszystkie źle się kończą. - No, myślałam, że podobają ci się książki, które dostaliśmy od Arlebara. A ja się cieszę z moich skrzydeł. I zrobiłeś dużo dobrego. Kedrigern chrząknął. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, ale to nie zniechęciło Księżniczki. - Wyczyściłeś całą tę paskudną magię na Pustkowiu Przegranych Władców. Ludzie będą o tym opowiadać przez stulecia. - To prawda - przyznał czarodziej, mięknąc. -I odwiedziłeś starych przyjaciół, i obejrzałeś piękne okolice. Nie wszystko było wstrętne i odrażające. - Nie, nie całkiem - przyznał. - Ale wtedy szukaliśmy Arlebara, prawdziwego czarodzieja. Teraz wybieramy się po różdżkę, co oznacza tropienie drugorzędnych czarodziejów i magików, którzy będą się targować jak przekupki. - Możesz zapytać kogoś z gildii. Oni powinni wiedzieć. -Ojej, tylko nie to. Gildia czarodziejów jest zdecydowanie przeciwna różdżkom. Pamiętam pewną dyskusję z dawnych czasów...bardzo gorącą dyskusję. Hithemils tak się zdenerwował, że wskoczył na stół i krzyknął: „Różdżki są dla dobrych wróżek...porządni czarodzieje noszą medaliony!” Na tym stanęło. Różdżki zostały wykluczone. Księżniczka zrobiła zamyśloną minę. - Masz jakieś pomysły? - No, słyszałem o jednym typku, nazywał się Mergith... pewnie fałszywe nazwisko... sprytny mały szczur, zresztą niezbyt dobry czarodziej. Kręcił się w okolicy kilka lat temu i opowiadał o czarodziejskiej różdżce, którą mógł zdobyć w każdej chwili. Prawie na pewno kłamał, ale od czegoś trzeba zacząć. - Wiesz, gdzie go znaleźć? Kedrigern kiwnął głową. - Dendorrik - oznajmił. - Co to jest i gdzie? - Miasto. Leży na południe stąd i trochę na wschód. Dwanaście do czternastu dni spokojnej jazdy, dziesięć dni, gdyby nam się spieszyło. - Przerwał, zastanowił się i dodał: - Właściwie to jest bardziej forteca niż miasto. Mieszkańcy Dendorrik mają mentalność pionierów z pogranicza. Mieszkają na ładnym, żyznym, słonecznym brzegu rzeki i boją się, że ktoś z drugiego brzegu urządzi najazd na miasto, żeby ich przepędzić. - Czy to nie głupie? - Wcale nie. Drugi brzeg rzeki porasta gęsty, ciemny las, pełen bandytów, rabusiów, wyrzutków, złodziei i dzikusów. Przy pierwszej okazji spadliby na Dendorrik jak plaga szarańczy. Ale przeprawa przez rzekę jest zbyt niebezpieczna, a jedyny most jest dobrze strzeżony. - Więc Dendorrik jest bezpieczne. - Tak, ale miejscowi niezbyt w to wierzą, dlatego ciągle szukają nowych gwarancji bezpieczeństwa. Taka atmosfera przyciąga Mergitha i jemu podobnych jak muchy do padliny. Kedrigern westchnął głęboko, ubolewając nad ludzką naturą i zepsuciem świata. Podniósł się z fotela. - Proponuję wcześnie się położyć, moja droga. Jutro się spakujemy, a potem... do Dendorrik. Mergith odczarowuje Poranne słońce wisiało nisko na niebie, kiedy Hamarak po raz pierwszy ujrzał Dendorrik. Było to spore skupisko budynków, co najmniej pięćdziesięciu, może nawet sześćdziesięciu, stłoczonych na skrawku płaskiego terenu pod szczytem wzgórza. Budynki miały wszelkie możliwe kształty i rozmiary, różniły się także stopniem zniszczenia. Na szczycie wzgórza stał zamek obronny, gwałtownie wymagający remontu. Spieniona, bystra rzeka opływała szerokim zakolem wzgórze, budynki i zamek. Wąski most prowadził na drugi brzeg. -Jesteśmy na miejscu, Luizo - oznajmił Hamarak. Laska ponownie stała się mieczem. - Podnieś mnie do góry, żebym lepiej widziała - poleciła. Hamarak owinął sobie dłonie płaszczem i podniósł miecz jak najwyżej, trzymając za koniec ostrza. Po krótkiej inspekcji miecz prychnął pogardliwie i powiedział: - A więc to jest Dendorrik. -Jedno z największych miast na świecie - oznajmił Hamarak z szacunkiem. - Opuść mnie - rozkazał miecz i dodał: - Dendorrik może uchodzić za wielkie miasto w tej barbarzyńskiej krainie, kto jednak słyszał dzwony na wyniosłych wieżach Nimachar lub widział wschód słońca nad złoconymi dachami Ponnomondiry, ten uzna Dendorrik za nędzną dziurę. Zamek to istna obraza dla oka. Jednakże tutaj przebywa Mergith, więc chyba nie unikniemy wizyty. - Mergith rządzi w Dendorrik. Tak mówił kupiec i rabusie. - Tak. Mergith, król-czarodziej. Durny szczeniak! - Dlaczego czarodziej chce być królem, Luizo? - Każdy chce być królem, Hamaraku. To całkiem normalne. Hamarak myślał przez chwilę, potem potrząsnął głową. -Ja chcę być rolnikiem. - No, każdy oprócz ciebie chce być królem. Ludzie chyba pragną władzy, po prostu. - Ale czarodzieje mają większą władzę niż królowie. Mają czarodziejską moc. - Królowie mają służbę, Hamaraku. Mnóstwo służby. To znaczy, że mogą się wysługiwać innymi ludźmi i oszczędzać swoją magię dla ważnych celów. - Na przykład? - Och... zaklęcia... uroki... takie rzeczy. Zmienianie ludzi w miecze albo tarcze... - Nagle miecz wydał cichy okrzyk bólu i gniewu, po czym zawołał drżącym głosem: - Nieszczęsny William! Zmieniony w tarczę... cóż za okrutny los! Hamarak zauważył przymilnie: - Na pewno lepiej być mieczem. - Do pewnego stopnia. Przynajmniej nasza mała siostrzyczka nie zmieniła się w żadną broń. Zawsze to jakaś pociecha. - Miecz westchnął i oświadczył: - Dosyć tego. Musimy przekroczyć most przed zachodem słońca. - Pójdziemy prosto do Mergidia? - Raczej nie. Zatrzymamy się na noc w gospodzie, a ty spróbujesz się czegoś dowiedzieć. Ja będę słuchać. Idealnie byłoby, gdyby Mergith dowiedział się o twoim przybyciu i sam cię wezwał, ale jeszcze nie wiem, jak do tego doprowadzić. Zastanowię się po drodze -powiedziała Luiza i wróciła do postaci laski. Strażnicy na moście przepuścili wędrowca bez żadnych pytań. Byli zmęczeni i głodni, nie zwrócili uwagi na samotnego mężczyznę. Hamarak odnalazł gospodę, gdzie piwo smakowało okropnie, ale chleb z sąsiedniej piekarni był przepyszny. Podróżny wypił niewiele i zjadł całkiem sporo, ale nie dowiedział się niczego pożytecznego. Mergith wydawał się niedostępny i najwyraźniej wzbudzał wielki strach w swoich poddanych. Następny dzień również nie przyniósł żadnych nowych wiadomości. Hamarak przemierzał miasto tam i z powrotem, wędrował po wąskich uliczkach i alejkach, rzekomo szukając pracy na czas kilkudniowej przerwy w podróży - gdy jednak podsumował swoje wysiłki, okazało się, że odpowiedział na więcej pytań, niż sam zadał. Ludzie nie chcieli wierzyć, że przyszedł z zachodu, samotnie przebył las i dotarł do Dendorrik cały i zdrowy. Wiadomo było powszechnie, że lasy roją się od okrutnych morderców. Za każdym razem, kiedy Hamarak wyjaśniał, że napotkał tylko pięciu bandytów i rozgromił ich w pojedynkę, słuchano go w nieufnym milczeniu. Wieczorem najadł się do syta pysznego chleba i gęstego gulaszu, a potem zasnął spokojnie jak zawsze. O świcie zbudziły go jakieś krzyki i hałasy. Przecierając oczy, usiadł na łóżku i słuchał uważnie. Przez cienkie ściany docierały przerażające strzępki informacji: banda rozbójników... most nie strzeżony... Dendorrik wzięte... - Chodź, Hamaraku. To jest nasza szansa. Nie wolno zwlekać -zawołał znajomy głos. Hamarak spojrzał w kąt, gdzie zostawił laskę, i zobaczył promień słońca lśniący na ostrzu miecza. - Co się stało? - zapytał, po omacku szukając butów. - Zbójcy z lasu napadli na miasto. Wszyscy strażnicy uciekli, a mieszczanie wpadli w panikę. Więc odeprzemy napastników i ocalimy Dendorrik. Na most, Hamaraku! I proszę, pamiętaj, żebyś przy ludziach nazywał mnie Panstygią. Hamarak poczłapał przez puste, ciche ulice, mijając zabarykadowane drzwi i pozamykane okna. Ziewając, zajął stanowisko na środku mostu. Z porannej mgły okrywającej drogę, którą sam przyszedł przed dwoma dniami, wynurzyły się jakieś postacie. Hamarak nie umiał dobrze liczyć, widział jednak, że na most zmierzała spora gromada mężczyzn i wszyscy byli uzbrojeni. - Czy będę musiał kogoś zranić? - zapytał. - Niewykluczone. Postaram się celować w ich broń - odparł miecz. - Nie chcę nikogo skrzywdzić, Luizo. - To są źli ludzie, Hamaraku. Przyszli tutaj zabijać, gwałcić, rabować i palić. Są okrutni i pełni nienawiści. Nie ulitują się nad żadną żywą istotą. Po chwili namysłu Hamarak powiedział: - Może powinienem zranić jednego czy dwóch. Tylko troszeczkę. Żeby nastraszyć pozostałych. - Zaufaj mi. Jeżeli rozegramy to należycie, Mergith będzie nas błagał o spotkanie. Bandyci weszli na most w dość regularnym bojowym szyku. Hamarak dotrzymał im pola z mieczem w ręku. Kiedy pierwszy szereg zbliżył się na tyle, żeby rozpoznać jego rysy, jeden z mężczyzn krzyknął: „To on! Ten szermierz z zachodu!” i wszyscy zatrzymali się gwałtownie. - Odejdźcie - zawołał do nich Hamarak. - Żadnego zabijania, gwałcenia, rabowania ani palenia. - Na czyj rozkaz? Tego nadętego czarodzieja ze wzgórza? -To ja, Panstygia, Matka Ciemności, wam rozkazuję! - zakrzyknął miecz głosem dźwięcznym niby dzwon. - Kto mnie nie posłucha, temu nie okażę litości. Bandyci zbili się w ciasną grupkę i zaczęli się naradzać, gestykulując gwałtownie. Hamarak czekał cierpliwie, ziewając od czasu do czasu. Wreszcie jeden ze zbójców wystąpił do przodu. Hamarak rozpoznał w nim członka pechowego kwintetu z lasu. - Pozwól nam przejść, a darujemy ci życie. Nawet dostaniesz udział w łupach - zaproponował. - Nie - odparł Hamarak. Bandyta zawrócił do kompanów. Po jeszcze dłuższej naradzie, urozmaiconej wojowniczymi okrzykami i potrząsaniem bronią, następny bandyta podszedł do Hamaraka. - Zostań naszym przywódcą i pomóż nam podbić Dendorrik. Oddamy ci dziesiątą część zdobyczy i okażemy posłuszeństwo. Hamarak potrząsnął głową. - Nie. Musicie odejść. - Nie odejdziemy. Zabijemy cię i sami zdobędziemy Dendorrik. Hamarak nie pofatygował się odpowiedzieć. Czekał, aż bandyta powróci do towarzyszy. Tym razem było wiele krzyku i trochę przeklinania, a potem bandyci bez ostrzeżenia natarli na niego en masse. Żaden nie przeszedł. Czarny miecz rozcinał ich szeregi jak kosa, a za każdym zamachem grad potrzaskanej broni ze szczękiem spadał do wody. Pod ciosami Hamaraka bandyci zataczali się, wpadali na towarzyszy i zwalali się na ziemię albo spadali z mostu w rwący nurt rzeki. Po krótkiej chwili Hamarak został sam na moście, zagłębiony do kostek w szczątkach metalu i drewna. Rozgromiona banda zmykała do lasu, niektórzy kulejąc wycofywali się z mostu, inni wyłazili z rzeki na drugi brzeg. - Ramiona mnie bolą. To ciężka praca - oświadczył Hamarak. - Chyba nie myślisz, że dla mnie to było łatwe - odparł miecz z irytacją. - Nie. Ale to jest trudniejsze od orania i ścinania drzew. Za nimi wybuchła wrzawa. Hamarak obejrzał się i zobaczył tłum zgromadzony na drugim końcu mostu. Ludzie machali i wiwatowali na jego cześć. Kobiety rzucały kwiaty, a mężczyźni wyrzucali kapelusze w powietrze. - Dokładnie tak, jak zaplanowałam. Jesteś ich bohaterem - powiedział miecz. -Ja? - Oczywiście. Właśnie dokonałeś bohaterskiego czynu i uratowałeś ich nędzne chałupy. Wkrótce Mergith dowie się o tym i wezwie nas do siebie. Poszło łatwiej, niż się spodziewałam. - Czy oni dadzą mi śniadanie? Jestem głodny. - Dadzą ci wszystko, czego zażądasz, Hamaraku. Tylko nie nawiązuj stosunków z żadną młodą damą. Kiedy Mergith nas wezwie, musimy być gotowi. I proszę, pamiętaj, że masz mnie nazywać Panstygią, Matką Ciemności. Hamarak oparł miecz na ramieniu i poczłapał w stronę tłumu, machając wesoło. Tłum zaczął wiwatować jeszcze głośniej. Dzieci wybiegły mu na spotkanie i tańczyły wokół niego. Piękne dziewczęta obejmowały go za szyję i całowały z wielkim zapałem. Mężczyźni poklepywali go po plecach i serdecznie ściskali mu dłoń. Prowadząc Hamaraka, dum ruszył wąskimi uliczkami do gospody, żeby porządnie uczcić zwycięstwo. Po drodze minęli piekarnię. Właściciel, zawiadomiony o ocaleniu Dendorrik, podjął na nowo poranną pracę. Aromat świeżo upieczonego chleba wypełniał powietrze. Na żądanie Hamaraka, tłum zatrzymał się obok piekarni. - Chciałbym trochę świeżego chleba - powiedział Hamarak. - Zjedz słodkie bułeczki - krzyknął jakiś mężczyzna. - Ciasteczka! - zachęcająco dodała kobieta. - Ciasto z rodzynkami! - zaproponowało dziecko. - Wolę chleb. Lubię świeży, smaczny chleb. Z masłem. - Więc dostaniesz smaczny, świeży chleb, zbawco naszego miasta - oznajmił uroczyście mały, tłusty piekarz. Wszedł do środka i wyniósł trzy krągłe bochenki, jeszcze ciepłe. - Z podziękowaniem i najlepszymi życzeniami - dodał wśród wiwatów tłumu. Tłum dotarł do gospody, gdzie Hamarak zawołał o masło. Podczas gdy zebrani pili na potęgę, on raczył się świeżym, ciepłym chlebem. Pomiędzy kolejnymi kęsami zdawał sprawozdanie z bitwy na moście. Ponieważ sam nie za dobrze wiedział, co właściwie się wydarzyło, jego opowieść była wyjątkowo zwięzła i lapidarna. Na mieszczanach zrobiła wrażenie zarówno jego skromność, jak i niewątpliwe męstwo. Wpatrywali się w niego z podziwem. - Piękny miecz. Nigdy takiego nie widziałem - powiedział z szacunkiem jeden z mężczyzn. - Przeciął na pół miecze bandytów - dodał inny. -1 patrzcie... ani jednej szczerby! - Na pewno czarodziejskie ostrze! - szepnęła jakaś kobieta. - Zaklęty miecz! - rozszedł się pomruk po całej gospodzie. Ludzie cisnęli się bliżej do Hamaraka, żeby obejrzeć groźną broń. - To jest Panstygia, Matka Ciemności, wielkie czarne ostrze zachodu - oznajmił siłacz. -Ja nazywam się Hamarak. Bez niej nie ocaliłbym Dendorrik. W trwożnej ciszy, jaka zapadła po jego słowach, samotna postać przepchnęła się przez tłum. Przed Hamarakiem stanął mężczyzna w zardzewiałym napierśniku i hełmie. Płaszcz miał brudny i zabłocony, błoto oblepiało mu buty. Trzymał pikę przechyloną pod niewygodnym kątem, ze względu na niski sufit i jeszcze niższe belki sufitowe w gospodzie. - To ty obroniłeś most? - zapytał pikinier. Głos z tłumu zawołał: „To on ocalił Dendorrik przed rabusiami!”, a inny głos dodał: „Kiedy strażnicy Mergitha uciekli ł ukryli się w zamku!” Rozległy się gniewne pomruki. Pikinier odwrócił się, zawadziwszy piką o powałę, co wywołało drwiące chichoty tłumu. - Myślicie, że zlękliśmy się tych obdartych żebraków? - zapytał wyzywająco. - Nie... myślimy, że byliście przerażeni! - krzyknął ktoś w głębi sali. Tłum ryknął śmiechem. - Tak się składa, że wiedzieliśmy, że ktoś obroni most. Wiecie, że Mergith jest czarodziejem. Przewidział to wszystko. My tylko ustąpiliśmy z drogi temu szermierzowi, żeby mógł wypełnić swoje przeznaczenie - oświadczył pikinier. Te słowa uciszyły mieszczan. Istotnie, nikt nie pomyślał o takiej możliwości. Zebrani wymienili niepewne spojrzenia. Hamarak, skończywszy drugi bochenek chleba, przysunął sobie trzeci i zaczął grubo smarować go masłem. Na jego topornie ciosanej twarzy malowało się spokojne zadowolenie. Smaczny chleb w zupełności wystarczał mu do szczęścia, i niech inni sobie gadają. -Jeśli Mergith wiedział, że nadciągają bandyci, dlaczego nas nie ostrzegł? - zapytała jakaś kobieta. - Nie chciał was niepokoić - odparł pikinier. - Mógł nam powiedzieć, że szermierz nas ocali. - Nie chciał też, żebyście popadli w zadufanie. - Wszyscy czarodzieje są tacy sami - ktoś burknął. - Nie rozumiem, dlaczego narzekacie - odparł pikinier. - Przecież jesteście bezpieczni. Tłum zaczaj się przerzedzać wśród niechętnych pomruków. Widocznie uroczystość dobiegła końca. Powoli, z ociąganiem, rzucając tęskne spojrzenia na Hamaraka i jego zaklęty miecz, mieszczanie odchodzili do codziennych zajęć. Pikinier ponownie zwrócił się do Hamaraka. - Nasz pan chce z tobą mówić - oznajmił. - To znaczy Mergith? - Któż inny? Mergith jest jedynym panem w okolicy. - Czy mogę najpierw dokończyć chleb? Pikinier ujrzał na stole do połowy opróżniony dzban piwa. -Jasne, dokończ chleb. Posiedzę tutaj i poczekam na ciebie -powiedział, przysuwając sobie dzban. Zamek na szczycie wzgórza był mniejszy, niż się wydawał z zewnątrz, i bardzo zaśmiecony. Przez całą drogę do sali tronowej Panstygia wydawała stłumione okrzyki niesmaku i oburzenia, docierające tylko do uszu Hamaraka. On sam milczał, zdjęty podziwem. Po raz pierwszy znalazł się w zamku i pomimo narzekań Panstygii uważał, że forteca Mergitha jest wspaniała. To prawda, wszędzie leżały śmiecie, ale były to śmiecie najwyższej jakości. Nawet szczury były lśniące i dobrze odżywione. Po raz pierwszy w życiu zaświtało Hamarakowi, że prowadzenie gospodarstwa niekoniecznie stanowi największy sukces życiowy. Znacznie lepiej zostać królem-czarodziejem. Sala tronowa Mergitha, siedziba rządu Dendorrik, była obszernym pomieszczeniem na szczycie wieży. Miała nierówną kamienną podłogę i ściany z surowego kamienia, obwieszone gobelinami pociemniałymi ze starości, falującymi w nieustannym przeciągu. Huczący ogień na kominku odrobinę ogrzewał salę, a pół tuzina pochodni zatkniętych w uchwyty zapewniało oświedenie. Obok kominka stał prymitywny stół i dwa niskie stołki. Jedynym meblem poza nimi był kunsztownie rzeźłńony drewniany tron, najwidoczniej świeżo pomalowany. Na tronie siedział szczupły mężczyzna, odziany w czerń. Wydawał się napięty jak skręcona sprężyna. Obok tronu stali czterej gwardziści, którzy na widok Hamaraka z pikinierem wystąpili do przodu i utworzyli zaporę wokół drwala. Nie powiedzieli ani słowa i nie wykonali żadnego groźnego gestu, ale miny mieli niezbyt przyjazne. Pikinier podszedł do tronu Mergitha. - Oto człowiek, który odpędził bandytów, panie - powiedział. - Istotnie. Całkiem sam? - zapytał Mergith. - Sam jeden, panie. Ludzie mówią, że jego miecz jest zaczarowany. - Szczęśliwie się złożyło dla niego. I dla nich. Jak on się nazywa? - Nie powiedział, panie. On niewiele mówi. Niedbałym gestem Mergith odprawił pikiniera i uśmiechnął się, ukazując krzywe żółte zęby. - Zbliż się, szermierzu, żebym mógł okazać ci wdzięczność za przysługę, jaką oddałeś moim poddanym - powiedział. Hamarak podszedł do tronu, opierając miecz na ramieniu. Gwardziści obserwowali go uważnie, gotowi zaatakować przy pierwszym podejrzanym ruchu. -Jak się nazywasz, mój mistrzu miecza? - zagadnął Mergith. - Hamarak. -Aha. Dobre imię. Piękne, mocne imię. Bohaterskie imię. Cóż cię sprowadza do Dendorrik, Hamaraku? - Idę na wschód. Dendorrik jest po drodze. -Istotnie, istotnie. Zwłaszcza jeśli ktoś przyszedł z zachodu -zauważył Mergith z szerokim żółtym uśmiechem, niemal przepoławiającym jego wąską twarz. - Słyszałem też, że nosisz zaklęty miecz. - Tak. To jest Panstygia, Matka Ciemności, wielkie czarne ostrze zachodu. Ona pragnie cię poznać. Mergith cofnął się odruchowo, zdjęty strachem na myśl, że słowa Hamaraka stanowią subtelnie szyderczy wstęp do błyskawicznego i śmiertelnego ciosu; lecz wyraz szerokiej, poczciwej twarzy Hamaraka uspokoił czarodzieja. W tej twarzy nie było ani odrobiny subtelności czy groźby. - Doprawdy? - powiedział, unosząc czarne brwi. -Jak to miło z jej strony. Towarzyska osoba. Mogę ją potrzymać? -Jeśli chcesz - odparł Hamarak, podając czarny miecz Mergithowi rękojeścią do przodu. Czarodziej wstał i ujął rękojeść w kościste dłonie o długich palcach. Wzniósł ostrze wysoko i wykonał kilka płynnych wymachów. - Świetnie wyważony - zauważył. - Tak, to dobry miecz - zgodził się Hamarak. Mergith wrócił na tron, usiadł i położył czarny miecz na kolanach. Odgarnął proste włosy, które opadły mu na czoło. Obdarzywszy Hamaraka kolejnym żółtawym uśmiechem, zwrócił się do gwardzistów: - Możecie nas zostawić. Porozmawiam z szermierzem w cztery oczy. Jak tylko drzwi zamknęły się za ostatnim gwardzistą, Panstygia przemówiła czystym, rozkazującym głosem: - Mergith, musisz mi pomóc. Mergith wzdrygnął się i gwałtownie oderwał dłonie od miecza. - Mówiłaś do mnie? - zapytał nieufnie. - Tak, Mergith. Przebyłam długą drogę, żeby prosić cię o pomoc. Nie zrób mi zawodu. Mergith zerknął podejrzliwie na Hamaraka, który wpatrywał się w napoczęty bochenek chleba, leżący na stole przy kominku. Szermierz nie poruszał wargami. Na pewno nie był brzuchomówcą. A jednak Mergith nie słyszał o żadnym gadającym mieczu w okolicy. Zwykła sztuczka? Ale kto by się odważył? Zresztą kto by potrafił tego dokonać? Mieszkańcy Dendorrik nie lubili go, ale to prostacy. Żaden nie wymyśliłby takiego zręcznego fortelu. Ktoś jednak wymyślił. Ale czy to podstęp, czy naprawdę zaklęty miecz przemówił do niego i prosił o pomoc? Istniał prosty sposób, żeby upewnić się co do Hamaraka. Mergith przywołał bliżej szermierza i powiedział: - Zaniedbuję obowiązki wdzięczności. Powinienem cię wynagrodzić za przysługę, jaką oddałeś miastu. - Sięgnął głęboko do rękawa szaty i wyciągnął dużą złotą monetę, którą uniósł w dwóch palcach i obrócił tak, żeby odbijała światło pochodni. - Spójrz na tę monetę, Hamaraku. Śliczny, błyszczący pieniążek, prawda? Patrz, jak odbija światło. - Ładny - przyznał Hamarak. - Przyjrzyj się uważnie. Posłuchaj. Ciężko dzisiaj pracowałeś, Hamaraku. Na pewno jesteś zmęczony. Nie czujesz zmęczenia? - Trochę. Dzień dopiero się zaczął. -Ale pomyśl, czego już dokonałeś. Potrzebujesz odpoczynku. Nie chciałbyś sobie odpocząć? - zapytał Mergith łagodnym, usypiającym głosem. - Chyba tak. Bolą mnie ramiona. - Więc musisz odpocząć - oświadczył Mergith, obracając monetę, za którą podążało spojrzenie Hamaraka. - Czujesz, że ogarnia cię wielka senność. Twoje powieki stają się ciężkie. Przyjemnie byłoby usiąść przy ciepłym ogniu, rozprostować znużone kości i zasnąć smacznie. Przyjemnie, prawda, Hamaraku? - Bardzo przyjemnie. - Więc musisz tak zrobić. Teraz podejdziesz do kominka i usiądziesz przy stole. Zaśniesz głęboko i nie obudzisz się, dopóki nie usłyszysz rozkazu. Idź, Hamaraku. Hamarak podszedł swoim zwykłym powolnym krokiem do kominka, usiadł na stołku, położył łokcie na stole, oparł brodę na rękach i zapatrzył się w ogień sennym wzrokiem. Mergith zerknął na jego szerokie, nieruchome plecy, uśmiechnął się i poklepał zaborczo rękojeść miecza. -A teraz, mój drogi mieczu, możemy porozmawiać prywatnie. Czego chcesz ode mnie? - zapytał. -Jestem ofiarą złego uroku. Mój brat i siostra także padli jego ofiarą. Tylko czarodziej może nam pomóc. Nie trzeba dodawać, że zostaniesz hojnie wynagrodzony. - Rozumiem twój problem. Co się stało z tamtymi? - William zmienił się w wielką żelazną tarczę. A Alicja...kochana, słodka mała Alicja... zmieniła się w złotą koronę. Mergith uniósł brwi i powoli, z podziwem pokiwał głową. - Naprawdę imponujące potrójne zaklęcie. Jak je ściągnęliście na siebie? I kto je rzucił? - To sprawka Vorvasa Mściwego - odparł chłodno miecz. - Słyszałem o Vorvasie. Słynął ze swoich zaklęć transformacji. Teraz już nie żyje. Umarł jakieś dwadzieścia lat temu, w swojej jaskini. - Czyjego śmierć była bolesna? - Tak słyszałem. I chyba powolna. - To dobrze - stwierdziła ponuro Panstygia. - Również bardzo poniżająca. -Jeszcze lepiej. Opowiedz mi o tym. - Niewiele jest do opowiadania. W ostatnim stuleciu Vorvas stał się trochę roztargniony. Pewnego dnia z jakiegoś powodu przemienił się w polną mysz, ale zapomniał uprzedzić o przemianie swojego chowańca. Chowańcem był wielki czarny kot. - Dobrze mu tak. Ale jeśli Vorvas umarł, dlaczego ciągle jestem mieczem? - Nie na darmo nazywano go „Vorvas Mściwy”, mój dobry mieczu. Rzucił na ciebie wyjątkowo mocne zaklęcie, żeby utrzymało się również po jego śmierci. Czym tak go rozgniewaliście? Miecz wahał się przez chwilę, wreszcie zaczął opowiadać swoją historię. - Po śmierci naszych rodziców sąsiednie królestwo zagarnęło sporne ziemie na zachodniej granicy. William i ja wyruszyliśmy, żeby z nimi walczyć... jego bitewny przydomek brzmiał Tarcza Królestwa, a mnie nazywano Mieczem Sprawiedliwości... a nasza siostra Alicja została w domu i sprawowała rządy. Podczas chwilowego rozejmu, kiedy wszyscy troje spotkaliśmy się w domu, zjawił się Vorvas i zaproponował, że pomoże nam czarami. W zamian chciał mnie poślubić. - Ale ty odmówiłaś. - Vorvas miał wtedy trzysta osiemdziesiąt lat i był wyjątkowo szpetny. Śmierdział jak zdechły kozioł. Odtrąciłam go z pogardą, William go zwymyślał, a Alicja wyśmiała. Zaczarował nas na miejscu i zabrał ze sobą. Rzucił nawet zaklęcie na dalekich kuzynów, którzy akurat przyjechali z wizytą. Postąpił bardzo okrutnie. Potem uwięził mnie w pniu dębu. Nie wiem, co się stało z Williamem i Alicją. Ani z naszymi kuzynami - zakończył miecz. - Tego niełatwo będzie się dowiedzieć. Tkwiłaś w tym dębie przez długi czas. Kilka miesięcy przed swoją fatalną pomyłką Vorvas obchodził pięćsetne urodziny. - We wnętrzu dębu traci się rachubę czasu. Ale na pewno pomożesz mi znaleźć rodzeństwo i uwolnisz nas od czaru - oświadczył miecz z przekonaniem. - Obawiam się, że muszę cię rozczarować - powiedział czarodziej, mocno ujmując miecz i wstając z tronu. - Po pierwsze wolę nie majstrować przy żadnych zaklęciach Vorvasa. On był znacznie potężniejszy ode mnie i miał paskudny charakter. Po drugie, w tej chwili bynajmniej nie potrzebuję wdzięcznej księżniczki ani wdzięcznego księcia, natomiast bardzo mi się przyda zaklęty miecz. O tak, bardzo się przyda. - Więc nie pomożesz nam! - wykrzyknęła Panstygia. - Przeciwnie, to wy mi pomożecie... Panstygia, tak? Bardzo efektowne imię. Jak się naprawdę nazywasz? - Nigdy ci tego nie zdradzę! -Ależ zdradzisz, prędzej czy później. Spędzimy razem sporo czasu, Panstygio. Znam się trochę na tych zaklęciach i wiem, że musisz słuchać i chronić tego, kto cię trzyma. - Aleja nie chcę być mieczem! Żądam, żebyś mnie odczarował! -Jeszcze nie teraz, może nigdy. Proponuję, żebyś nauczyła się cieszyć swoją postacią. W ten sposób oszczędzisz sobie nieskończonej frustracji. - Nienawidzę być mieczem! - wrzasnęła udręczona Panstygia. - Nic, tylko siekanie, rąbanie i kłucie... i ten hałas! I te dumy! To nie jest odpowiednie zajęcie dla księżniczki. Lepiej mi było w drzewie! Pomóż mi, Mergith... wynagrodzę cię hojnie. - Czym? - zapytał czarodziej i zaśmiał się okrutnie, z wyższością. - Po tylu latach twoje królestwo przepadło bezpowrotnie. Zniknęło, odeszło w zapomnienie. - Zdobędziesz moją dozgonną wdzięczność i szacunek! - Wolałbym raczej zaklęty miecz. -Przecieżjesteś czarodziejem, Mergidi, a czarodzieje nie potrzebują zaklętych mieczy. Mergidi rozejrzał się bystro po pokoju, sprawdzając każdy ciemny kąt; potem zniżonym głosem powiedział: - Skoro wiem, że mogę rozmawiać z tobą poufnie, mój wierny mieczu, wyznam ci mój sekret: nie jestem za dobrym czarodziejem. Och, potrafię rzucać niewielkie skuteczne zaklęcia, ale żadne z nich nie umywa się do osiągnięć Vorvasa. A po każdym seansie magii jestem wyczerpany przez całe tygodnie. W konsekwencji moja władza nad Dendorrik coraz bardziej słabnie. Dzięki zręcznym sztuczkom magicznym potrafię napędzić strachu moim poddanym, a lenie mogą dłużej utrzymać w ryzach bandytów z lasu. Są zbyt głodni. Ale z pomocą zaklętego miecza... - Podniósł wysoko ciemną klingę i spojrzał czule na błyszczące ostrze. - Nadchodzą czasy chwały dla Mergitha Wspaniałego, króla-czarodzieja-wojownika. Wielkie zadania czekają na jego miecz, Panstygię. - Nigdy ci nie pomogę! Przekręcę się w twojej dłoni i chybię za każdym ciosem! - rzuciła wysywająco Panstygia. - Chyba powinienem od razu ci pokazać, kto rządzi w naszej spółce, Panstygio - powiedział czarodziej. Podszedł do kominka i wetknął ostrze pomiędzy rozżarzone głownie. -Jak się porządnie przypieczesz, łatwiej dasz się namówić do współpracy. - Rozhartujesz mnie! - Musisz tylko trochę zmięknąć. - Zniszczysz mnie! Hamaraku, wyciągnij mnie z ognia! - Niestety Hamarak zasnął mocno i głęboko, dzięki moim hipnotycznym zdolnościom - oświadczył czarodziej z lekkim uśmiechem triumfu. - Hamaraku, zbudź się! - krzyknęła Panstygia w rozpaczy. Hamarak drgnął, odwrócił się, zamrugał i popatrzył na miecz oraz czarodzieja z wyraźnym zdumieniem. - Co ty robisz w kominku, Panstygio? Chcesz wyjść? - zapytał. -Tak! Natychmiast! Oszołomiony Mergith zatoczył się do tyłu. - Przecież miałeś głęboko spać! Zahipnotyzowałem cię! Co się stało? Hamarak wyciągnął miecz z ognia. - Przepraszam, ale wcale nie spałem - odparł powoli. - Nigdy nie sypiam w dzień. Pewien człowiek mi powiedział, że to niezdrowo sypiać we dnie. - Ale ty wyglądałeś, jakby... przecież zrobiłeś, co ci kazałem! Usiadłeś przy kominku i nie ruszałeś się więcej - zaprotestował Mergith cienkim, piskliwym głosem. - Myślałem, że tego chcesz ode mnie, więc tak zrobiłem - wyjaśnił Hamarak, podnosząc dymiące ostrze i oglądając je z widoczną troską. - Nigdy przedtem nie spotkałem króla, więc chciałem okazać uprzejmość i robiłem to, co król mi kazał. - Pod jednym względem masz rację, Mergith - odezwała się Panstygia. - Nie jesteś za dobrym czarodziejem. Nie potrafisz nawet zahipnotyzować zwykłego wieśniaka. - Zaczekaj chwilę, Hamaraku - zawołał Mergith, wycofując się za tron. - Nie rób niczego w pośpiechu. Głos Panstygii był mroźny niczym arktyczny wicher. - Nie będziemy się spieszyć. Załatwimy cię powoli i dokładnie. - Nie! Czekaj! Odczaruję cię... co ty na to? - Za późno, Mergith - odparła poważnie Panstygia. - Zdobyłam już pewne pojęcie o twoich kwalifikacjach. - Ale pozwól mi spróbować! Przynajmniej daj mi szansę! - Przy twoich zdolnościach, Mergith, mogłabym skończyć jako czajnik. Nie, dziękuję. - Będę ostrożny. Błagam. Po chwili ciężkiego, brzemiennego milczenia miecz powiedział: - No dobrze. Spróbuj. - Świetnie! Doskonale. A teraz... trzymaj ją prosto, Hamaraku. Trzymaj za uchwyt Równolegle do ciała, ostrze w dół, rękojeść nad głową. Właśnie. Tak trzymaj - mówił szybko Mergith. Pogrzebał w fałdach rękawa i wyciągnął trzy krótkie, grube czarne świece oraz kawałek niebieskiej kredy. - Stój spokojnie - rozkazał. Następnie narysował krzywy trójkąt wokół Hamaraka i w każdym rogu ustawił świecę. Z jakiegoś zakamarka odzieży wydobył małą czarną książeczkę i drżącą dłonią przewertował kartki, aż odnalazł właściwą stronicę. Zerknął na Panstygię i Hamaraka, nerwowo oblizując wargi. - Pragnę was uprzedzić, że to bardzo niebezpieczne przedsięwzięcie. Nie wiadomo, jakie zaklęcia wspomagające zastosował Vorvas. Ktoś taki jak Vorvas nie znosi, żeby majstrowano przy jego dziełach - oświadczył Mergith napiętym głosem. - Nie boję się - odparł śmiało miecz. -Ja też się nie boję - dodał Hamarak. - A ja tak się boję, że ledwie mogę ustać na nogach - zaskomlał Mergith. -Jeszcze nigdy nie próbowałem czegoś tak niebezpiecznego. Czy na pewno...? - Zaczynaj przeciwzaklęcie - rozkazała Panstygia. Słowa brzmiały szorstko i brzydko, wielkie, cierniste zbitki gardłowych gulgotów i syczących, kaszlących spółgłosek, nie przystosowanych do ludzkiej wymowy. Mergith z trudem przebrnął przez pierwszą inwokację. Blady i spocony, dziko przewracając oczami, zrobił przerwę na złapanie oddechu. Nagle poderwał głowę, upuścił czarną książeczkę i z rozdziawionymi ustami wskazał na kominek. Wydał cienki, żałosny pisk przerażenia. Coś przemknęło wokół nóg Hamaraka. Poruszało się szybko, giętkie niczym ogromny wąż, falujący zwój oleistej ciemności, w którym płonęły zbyt liczne, dziwacznie rozmieszczone ślepia. Objęło Mergitha, który wrzasnął przeraźliwie, po czym wycofało się tam, skąd przyszło. Krzyki Mergitha ucichły w kominie. Po zjawie pozostał tylko dymiący pierścień stopionego kamienia. - No, sam mówił, że to niebezpieczne - powiedziała Panstygia. -Jeszcze bardziej niebezpieczne, niż myślał - podsumował Hamarak. Korona jak Alicja Drzwi sali tronowej otwarły się gwałtownie. Do środka wpadło kilku gwardzistów z obnażonymi mieczami i pikami wymierzonymi w Hamaraka. Zobaczyli dymiący kominek, poczuli zapach siarki i zastygli w pół kroku. - Gdzie jest Mergith? - zapytał kapitan gwardii. Głos Panstygii zadźwięczał w komnacie. - Mergith został pokonany przez większego czarodzieja. Nie powróci już nigdy. Na kolana, prostaki! Oddajcie pokłon Hamarakowi Niezwyciężonemu! Gwardziści wymienili niepewne spojrzenia i cofnęli się przezornie. Pikinier, który eskortował Hamaraka do zamku, zebrał razem towarzyszy i zaczaj coś im klarować ściszonym głosem. Gwardziści zerkali na Hamaraka, na Panstygię, na pikiniera i znowu na Hamaraka; wreszcie jeden za drugim zbliżyli się i uklękli przed swoim nowym władcą. - Ogłoście wśród ludu panowanie Hamaraka - rozkazała Pan-stygia. -I przyślijcie kogoś do sprzątania. Ten zamek jest skandalicznie zapuszczony. - Jak sobie życzy nasz pan - powiedział kapitan gwardii. - Czy jeszcze coś rozkażesz? - Możesz mi przynieść kilka bochenków dobrego, świeżego chleba i trochę masła? - poprosił Hamarak. - Natychmiast, mój panie Hamaraku - odparł kapitan, skłonił się i opuścił komnatę. Kiedy zostali sami, Panstygia powiedziała: - Całe szczęście, że nie musiałeś walczyć z gwardzistami. Mergith na pewno mnie rozhartował. Jako broń nie nadaję się do użytku, dopóki znowu mnie nie zahartują, i nie myśl, że to będzie przyjemne. Hamarak ze zmarszczoną brwią milczał przez długi czas, aż wreszcie powiedział: -Jeśli jestem królem, będziesz moim mieczem ceremonialnym. Nie użyję cię do walki. - Dzięki, Hamaraku, ale jeśli już muszę być mieczem, wolę być prawdziwym orężem, a nie dekoracją. Mam swoją dumę. - Chciałabyś być moją laską? Król potrzebuje laski. - Laska to dobre przebranie w podróży, ale nie lubię tej postaci. Z pewnością nie chcę spędzić reszty życia jako kawałek drewna. -Zamilkła na chwilę, a potem wybuchła: - Dlaczego ten niegodziwiec musiał mnie zmienić w miecz? Dlaczego nie mogłam zostać koroną jak Alicja? Hamarak przespacerował się po komnacie raz, potem drugi raz i wreszcie zajął miejsce na rzeźbionym tronie, który okazał się całkiem wygodny. Potem nowy król zauważył: -Jeżeli jestem królem, to chyba muszę nosić koronę? -Jeżeli jesteś królem, możesz nosić wszystko, co tylko zechcesz. Ja nie mam nawet pochwy, ale ty możesz mieć berło, koronę, łańcuch... pełne regalia. - Chciałabyś być moją koroną? - Twoją koroną? Nie rozumiem, Hamaraku. - Trzeba by było znowu cię rozgrzać i walnąć kilka razy młotkiem, ale i tak tego nie unikniesz, skoro musisz od nowa się zahartować. Możesz być koroną jak Alicja. - Aleja nie jestem ze złota, Hamaraku. - Nie szkodzi. Byłaś dobrym mieczem i dobrą laską, więc będziesz dobrą koroną, złotą czy nie. -Jakiś ty miły, Hamaraku! Wzruszyłeś mnie. Zażenowany Hamarak spuścił głowę, wbił spojrzenie we własne kolana i zaczął się wiercić na niewygodnym tronie. Stłumionym głosem wyjaśnił: - No, gdyby nie ty, dalej pracowałbym dla innych ludzi. Teraz jestem królem. -Jesteś królem-czarodziejem-wojownikiem. Możesz nawet być królem-czarodziejem-wojownikiem-rolnikiem, jeśli zechcesz. - Naprawdę? - Hamarak z uśmiechem podniósł głowę. - Dobrze być królem. - Mój ojciec zawsze chwalił sobie to zajęcie - przyznała Pansty-gia. - Ale nie jestem całkiem pewna, czy chcę zostać twoją koroną. Muszę się zastanowić. Tymczasem lepiej wezwij swoich gwardzistów i służbę i wydaj im rozkazy. -Jakie rozkazy? - Byle jakie. Ważne, żeby od razu im pokazać, że jesteś stanowczy i wymagający. Hamarak Niezwyciężony nie toleruje żadnej opieszałości. Na tym polega sekret udanego królowania. W tej samej chwili, kiedy Hamarak zaczynał sprawować królewską władzę na zamku, Kedrigern ł Księżniczka przekraczali wąski most prowadzący do Dendorrik. Jechali na wierzchowcach zdobytych podczas ostatniej wyprawy, zwierzętach o łagodnym charakterze, lecz uderzającym wyglądzie, szczególnie przydatnym podczas jazdy przez niebezpieczne okolice. Księżniczka dosiadała przezroczystego konia; w odpowiednim oświetleniu wydawała się płynąć powoli nad ziemią, usadowiona wygodnie w pustce, czemu towarzyszył stukot niewidzialnych kopyt. Koń Redrigema był czarny jak noc - olbrzymi ogier o czerwonych oczach, potężnych srebrnych kopytach i spiralnym srebrnym rogu, sterczącym groźnie z szerokiego czoła. Nie był to żaden wymuskany jednorożec, potrafiący jedynie złożyć śnieżną głowę na kolanach dziewicy i żałośnie przewracać oczami w krańcowym poddaniu; był to rogaty potwór, zdolny stawić czoła całej armii i stratować wrogów na krwawą miazgę. Widmowa przejrzystość jednego wierzchowca i straszliwy wygląd drugiego sprawiły, że podróż jak dotąd przebiegała spokojnie. Kiedy konie torowały sobie drogę przez stosy potrzaskanego drewna i metalu, piętrzące się na środku mostu, Kedrigern i Księżniczka wymienili zdumione spojrzenia. Widocznie spory oddział wojowników stoczył tutaj zaciętą bitwę, i to niedawno. Ale z kim walczyli? I dlaczego? I kto zwyciężył? Podróżni nie widzieli dymów nad Dendorrik, nie słyszeli jęków ofiar ani zwycięskich okrzyków; nie napotkali również na drodze niedobitków pierzchającej armii ani rannych maruderów, ani nawet opuszczonego obozowiska. Dziwnie to wyglądało. Co jeszcze dziwniejsze, most nie był strzeżony. Bynajmniej nie przejmując się tym zaniedbaniem, mieszkańcy Dendorrik okazywali radosny nastrój, którego nie zmącił nawet widok dwóch niesamowitych koni. Witali podróżnych wesołymi okrzykami i przyjaznymi gestami. Kilka małych dziewczynek rzucało kwiaty. Tu i ówdzie grupki małych chłopców ścierały się w udawanej walce na miecze. Kiedy wszyscy padali pod ciosami jednego, zwycięzca wołał: Jestem Hamarak i władam Panstygią, wielkim czarnym ostrzem zachodu! Przynieście mi chleba!” Wtedy inni zrywali się i krzyczeli: „Teraz ja będę Hamarakiem!” albo „Moja kolej! Moja kolej!”, albo „Tym razem ja jestem Hamarak, a wy jesteście bandyci!” Kedrigern uśmiechnął się dobrotliwie na widok tej zabawy i zwrócił się do Księżniczki: - Widocznie trafiliśmy na święto jakiegoś miejscowego bohatera. - Tak, ale to dziwne... ludzie wcale nie wyglądają na zastraszonych, jak to przepowiadałeś. Czarodziej rozejrzał się. - Rzeczywiście - mruknął w zamyśleniu. - Nawet nie zaciekawiły ich nasze konie. - Może Mergith zrobił coś, żeby poczuli się bezpiecznie. Kedrigern sceptycznie uniósł brew i powoli pokręcił głową, ale nic nie powiedział. Podejrzliwe, sterroryzowane miasto, które zapamiętał, zmieniło się nie do poznania. Wątpił, czy Mergith spowodował takie znaczne zmiany, ktoś jednak tego dokonał. Zagadkowa historia. W gospodzie drżący chłopak stajenny zajął się końmi dopiero wtedy, kiedy Kedrigern dał mu hojny napiwek i zapewnił go wielokrotnie, że zwierzęta są bardzo łagodne. Ten dowód, że odwaga nie stała się endemiczną cechą mieszkańców Dendorrik, dodatkowo podsycił ciekawość czarodzieja. W środku cisnął się tłum, słuchając w nabożnej ciszy, jak karczmarz pokazuje miejsce, gdzie siedział Hamarak, oraz talerz, z którego jadł chleb z masłem - zostało jeszcze kilka okruchów, dostępnych po umiarkowanej cenie. Za nieco wyższą opłatą gotów był pokazać ten sam pokój, w którym spał Hamarak zaledwie zeszłej nocy. Wśród tłumu rozległ się pełen szacunku pomruk, nie padły jednak żadne oferty, więc karczmarz wycofał się za bar, gdzie jego pytanie o zamówienia wymiotło salę ze wszystkich gości prócz dwóch podróżnych. - Witam szlachetnego pana i panią. Pierwszy raz w naszym mieście? - zagadnął karczmarz. - Moja żona tak - odparł Kedrigern. - Odwiedziłem Dendorrik, kiedy Linran był królem. - Ach tak, biedny Linran. Obalony przez własnych gwardzistów. To wtedy Joder został królem. - Więc teraz Joder rządzi w Dendorrik? - O nie, panie. Joder nie rządził długo, błogosławione jego imię. Pewnej nocy zmarł we śnie i Hildebad przejął władzę. Potem Hildebad spadł z wieży i królem został Zill, a kiedy Zill zmarł na zatrucie pokarmowe... - Kto jest teraz królem Dendorrik? - przerwał tę litanię Kedrigern. - Mergith, panie. Mergith, król-czarodziej, tak sam siebie nazywa, i bardzo ostrożny z niego władca. Trzyma się na dystans, jeśli mnie rozumiesz. Bardzo rzadko opuszcza zamek. - Trudno go winić - zauważyła Księżniczka z rozbrajającym uśmiechem. - Powiedz mi, karczmarzu, czy trudno się dostać do Mergitha?- zapytał Kedrigern. - No, tak i nie, jeśli mnie rozumiesz, panie. Jeśli to ty chcesz go widzieć, sprawa rzeczywiście jest trudna. Z drugiej strony, jeśli to Mergith chce cię widzieć, nic łatwiejszego. Wysyła po prostu kilku gwardzistów, którzy zabierają cię do zamku. I czasami wracasz, a czasami nie, jeśli mnie rozumiesz - zakończył karczmarz, mrugnął znacząco i potarł palcem czubek swego wielokrotnie złamanego nosa. - Chyba rozumiem - mruknął czarodziej. - Powinniśmy teraz odpocząć, zjeść coś i spokojnie zastanowić się nad sytuacją. Czy masz pokój i łóżko, którego nie musielibyśmy dzielić z obcymi? - O tak, szlachetny panie i szlachetna pani, mam piękny pokój - zawołał karczmarz. Wybiegł zza kontuaru, chwycił bagaże podróżnych i pospieszył w stronę schodów, mówiąc przez ramię: - Ulokuję was jak najdalej od pokoju, w którym spał Hamarak, żeby nie przeszkadzali wam zwiedzający. - Chyba przegapiliśmy ważny rozdział w historii Dendorrik. Kim jest Hamarak i czego dokonał? Karczmarz przystanął na pierwszym stopniu schodów, odwrócił się i rzekł: - Ależ szlachetny panie, to zbawca Dendorrik. Zaledwie dzisiaj rano, sam jeden, bez żadnej pomocy, pokonał całą armię bandytów zza rzeki. Rozsiekał z pół setki ludzi tym swoim wielkim czarnym mieczem, a potem wrócił tutaj i zawołał o świeży chleb. Z masłem. - Karczmarz w podziwie potrząsnął głową. - A teraz poszedł do zamku, Mergith go wezwał w wielkim pośpiechu. Biedny chłopak. Wątpię, czy poradzi sobie z Mergithem równie łatwo jak z setką bandytów. Z ulicy dobiegły odległe okrzyki. Zbliżały się coraz bardziej, aż zebrani w gospodzie wyraźnie usłyszeli entuzjastyczne głosy: „Niech żyje Hamarak! Wiwat Hamarak Niezwyciężony! Niech żyje król Dendorrik!” -I już po Mergicie - stwierdził karczmarz, fatalistycznie wzruszając ramionami. - Mam nadzieję, że Hamarak utrzyma się dłużej. Królowie często się zmieniają w Dendorrik. - Zanieś nasze rzeczy do pokoju - rozkazał czarodziej. - Niedługo wrócimy. - Idziemy do zamku? - upewniła się Księżniczka. - Do zamku - kiwnął głową Kedrigern. Panstygia udzielała instrukcji, a Hamarak słuchał cierpliwie. - Przez pierwsze kilka dni lepiej, żebyś nikogo nie przyjmował. Niech w ludziach rozwinie się zdrowa niepewność co do nowego pana i władcy. - Ale wszyscy już mnie widzieli - zaprotestował Hamarak. - Tylko przelotnie. Wystarczy akurat, żeby podsycić ich ciekawość. - Więc nie mogę widywać ludzi? Lubię towarzystwo. -Na szczycie każdy jest samotny, Hamaraku. Na szczęście istnieją kompensaty. Wszedł gwardzista i przyklęknął na jedno kolano u stóp tronu. - Goście, mój panie Hamaraku. Pragną cię widzieć natychmiast - oznajmił. -Kim są? - Mężczyzna i kobieta. Kobieta ma małe skrzydełka, jak dobra wróżka. Mężczyzna jest pospolicie odziany i nie nosi broni. Nazywa się Kedrigern, ale damę przedstawił tylko jako Księżniczkę - powiedział gwardzista. - Naprawdę jest księżniczką? - Na taką wygląda, mój panie. Oprócz skrzydeł. Z poważną miną Hamarak rzekł: - Zostaw nas na chwilę. Rozważymy tę sprawę i wezwiemy cię w odpowiednim czasie. Po wyjściu gwardzisty zwrócił się do Panstygii: -Jak wyszło? Zachowałem się po królewsku? - Naprawdę mi zaimponowałeś, Hamaraku - pochwaliła go Panstygia. - Chciałbym przyjąć tych ludzi. Nigdy jeszcze nie widziałem kobiety ze skrzydłami. Jeśli jest dobrą wróżką, może coś zrobi dla ciebie. -Ja nie chcę iść na bal, Hamaraku, tylko odzyskać ludzką postać - prychnął miecz. - To zadanie dla czarodzieja. Skoro ta kobieta jest księżniczką, możesz ją przyjąć, ale mężczyzna musi zaczekać za drzwiami. Obcy w pospolitym ubraniu, bez broni, nie ma prawa marnować królewskiego czasu. W tej samej chwili gwardzista wpadł do sali i runął na ziemię przed Hamarakiem. - Czarodzieje, mój panie! To są czarodzieje! Co teraz poczniemy? - zawołał z przerażeniem. Głos Panstygii rozbrzmiał donośnie niczym dźwięk trąbki: - Wprowadź ich natychmiast, ty bezmyślny gburze, i przynieś dla nich wygodne krzesła, i mnóstwo poduszek! Biegnij po najlepsze wina z piwnicy i zakąski z kuchni! Niech kucharz przygotuje obiad wystawny jak jeszcze nigdy, i dopilnuj, żeby potrawy podano na czystych talerzach! - No, dalej, do roboty - ponaglił Hamarak. Prawie przez godzinę Kedrigern i Księżniczka stanowili obiekt uprzejmych zabiegów, graniczących niemal z bałwochwalstwem. Usadowieni w fotelach wyłożonych miękkimi poduszkami, oparłszy stopy na wyściełanych podnóżkach, z jednej strony mając delikatne kryształowe kielichy ze znakomitym winem, a z drugiej tace pełne smakołyków, byli fetowani jak zwycięzcy i obsypywani komplementami niczym haremowe piękności, nadskakiwano im aż do przesady. Wreszcie, kiedy każdą poduszkę spulchniono po raz dwudziesty, każdy kielich ponownie napełniono, każdego przysmaku spróbowano, każdą powitalną formułkę wyrecytowano i odwzajemniono uprzejmym uśmiechem, służba wycofała się otrzymawszy rozkaz, żeby nie przeszkadzać, i goście zostali sam na sam z Hamarakiem Niezwyciężonym. Panstygła natychmiast przemówiła, a jej autorytatywny, lekko metaliczny głos sprawił, że goście gwałtownie wyprostowali się na poduszkach. - Nie zawsze byłam mieczem - wyjaśniła szybko. - Obecnie ciąży na mnie zaklęcie, od którego może mnie uwolnić tylko potężny i życzliwy czarodziej. - Mój mąż na pewno coś poradzi - zapewniła Księżniczka. -Jest mistrzem przeciwzaklęć. - Pomogę w miarę swoich możliwości. Zakładam, że Hamarak nie wyraża sprzeciwu? - zapytał Kedrigern. - Skądże znowu - prychnęła Panstygia, a Hamarak wzruszył ramionami. Na żądanie czarodzieja miecz opowiedział swoją historię, począwszy od szczęśliwego dzieciństwa jako księżniczka Luiza w Królestwie Śpiewającego Lasu, skończywszy na przybyciu obecnych gości. Kedrłgern słuchał uważnie, nie przerywając ani słowem, tylko posępniał coraz bardziej w miarę postępowania opowieści. Wreszcie miecz skończył i zapadło długie milczenie, przerwane przez czarodzieja. - Słyszałem o Vorvasie. Wyrobił sobie nazwisko w czasach, kiedy ja dopiero zaczynałem. Ludzie powiadali: Jak Vorvas kogoś zaczaruje, to już na amen. - Naprawdę był mściwy? - zapytała Księżniczka. Kedrigern uniósł brwi. -Jeszcze jak. Tirralandrze, Muzykalnej Księżniczce Gaspenbergu, zrobił coś takiego, że... no, lepiej nie wnikać w szczegóły. Widzicie, Vorvas nigdy nie przestał wierzyć, że żadna kobieta mu się nie oprze, zwłaszcza młode i piękne księżniczki.- Zwracając się do miecza, dodał: - Zakładam, że byłaś młodą i piękną księżniczką, kiedy spadło na ciebie nieszczęście. - Miałam wielu adoratorów - odparł miecz z godnością. - Oczywiście. A Vorvas oczekiwał, że padniesz mu do nóg, żebrząc o uśmiech i pieszczotę. Tymczasem kobiety zwykle dostawały mdłości, jak tylko Vorvas zbliżył się na pięćdziesiąt kroków. Mężczyźni też nie przepadali za jego towarzystwem. Odrażającym osobnikiem był ten Vorvas. Wszyscy go odtrącili. On zaś im bardziej czuł się odrzucony, tym bardziej się mścił. Żaden inny czarodziej nie zmienił tylu pięknych młodych księżniczek w groteskowe przedmioty. Ty miałaś szczęście, pani. Z pewnością przykro jest być mieczem, ale przynajmniej uniknęłaś losu Tirralandry. Zmienił ją w obój. - Lepszy obój niż miecz - prychnęła Panstygia ze zniecierpliwieniem. - Tak się wydaje, ale Tirralandra była bardzo uzdolniona muzycznie. Miała słuch absolutny. Wystarczyło, że wzięła do ręki nieznany instrument, a już po chwili grała na nim jak wirtuoz. - Więc powinna się cieszyć, że została muzycznym instrumentem - zauważyła Panstygia z zakłopotaniem. - Na tym właśnie polegała zemsta Vorvasa. Trudno jest dobrze grać na oboju. Vorvas dopilnował, żeby ten konkretny obój przeszedł na własność Bertranda Bufona, miejscowego szlachcica, który uważał się za muzyka... całkiem bezpodstawnie. Mówiono o Bertrandzie, że nie umiałby zanucić melodii, nawet gdyby pomagało mu sześciu silnych minstrelów. Pomyśl, jak cierpiała nieszczęsna Tirralandra w jego rękach! - Dziękuję, wolę moje własne cierpienia. Jakby mało było kłopotów, ten podły Mergith mnie rozhartował. Kto wie, jakie męki będę musiała znosić, żeby odzyskać hartowność - oświadczyła Panstygia. - Nie martw się, pani. Jesteś zaklętym mieczem. Nigdy się nie stępisz ani nie rozhartujesz. - Naprawdę? - zawołała uradowana Panstygia. - Z całą pewnością. Pozwolisz, że cię wezmę do ręki? Mogę, Hamaraku? Hamarak, który podczas całej rozmowy zachował przezorne milczenie, posłusznie wręczył Kedrigernowi czarną klingę. Zachowywał się trochę jak kiepski pływak, rzucony na głęboką wodę. Panstygia była ciężka, a Kedrigern ważył o połowę mniej od Hamaraka i nie miał wprawy w szermierce. Jednakże czarna broń była tak wspaniale wyważona, że czarodziej zadawał ćwiczebne ciosy z mistrzowską gracją i swobodą, nie czując prawie żadnego zmęczenia w ramionach, jakby wymachiwał wierzbową witką. Zwrócił miecz Hamarakowi i otwarcie wyraził swoją opinię: -Vorvas zmienił cię w najlepszy miecz na świecie. Prawdziwy majstersztyk. Mogłabyś przeciąć ten pogrzebacz jak źdźbło trawy -dodał, wskazując w stronę kominka. - Miło to słyszeć, ale wolę niczego nie przecinać - odparła Panstygia. - Ona już nie będzie mieczem, ona będzie moją koroną -palnął Hamarak. - Mamy taką umowę, prawda, Luizo? - Powiedziałam, że się zastanowię, Hamaraku. Właściwie wolałabym znowu zostać księżniczką. - Uważam, że to mądra decyzja - odezwała się Księżniczka. - Korona? O co chodzi z tą koroną? - zawołał Kedrigern z nagłym niepokojem. - Chyba nie próbowałeś przypadkiem żadnej domowej magii? - Nie. Myślałem, że zaniosę Luizę do dobrego kowala i każę ją przekuć na koronę. Jak jej siostra - odparł Hamarak obronnym tonem. Kedrigern położył dłoń na umięśnionym ramieniu Hamaraka. - Zjawiliśmy się w samą porę, mój chłopcze. Jeśli majstrujesz przy zaklęciach Vorvasa, nie wiadomo, co może cię spotkać. Kiedy Vorvas zmienia kogoś w miecz, to na dobre. Małe, ciemne oczka Hamaraka otwarły się szeroko. - Naprawdę? - Widziałeś, co się stało z Mergithem. Istotnie oboje widzieli i pamiętali to wyraźnie. Po słowach Kedrigerna w sali tronowej zaległa niezręczna cisza. Hamarak skulił się na tronie, trzymając Panstygię na kolanach. Kedrigern przysiadł na poręczy fotela, z namysłem pocierając brodę. Księżniczka spoczywała wśród poduszek, wdzięcznie oparłszy małe stopki na wyściełanym podnóżku, wpatrując się w sufit niewidzącym wzrokiem. Kedrigerna dziwiło jej milczenie. Doświadczywszy osobiście wielu niemiłych czarów, Księżniczka mogła zbytnio się nie przejmować obecną sytuacją; miała jednak z natury współczujące serce, a Panstygia - czy raczej Luiza - była jej siostrą-księżniczką. Tymczasem zamiast serdecznej pociechy, Księżniczka okazywała jej jedynie chłodną uprzejmość. Może wchodziły tu w grę wspomnienia zbyt bolesne, by omawiać je przy obcych, pomyślał czarodziej. - Muszę więc pozostać mieczem na zawsze, czarodzieju? Nie potrafisz mi pomóc? Powiedz prawdę - zażądała Panstygia. - „Każde zaklęcie posiada odpowiednik w postaci równoważnego przeciwzaklęcia, a każdy czar posiada odpowiednik w postaci równoważnego odczarowania”. Tak głosi Trzecie Prawo Magii - wyrecytowała Księżniczka czystym, donośnym głosem. - Masz absolutną rację. Rzecz w tym, że niektóre przeciwzaklęcia i odczarowania są tak subtelne, tak niezrozumiałe, tak trudne lub tak niebezpieczne, że praktycznie nie nadają się do użytku - wyjaśnił Kedrigern. - Uważam, że nie odpowiedziałeś na moje pytanie - oświadczył chłodno miecz. - Nie mogę odpowiedzieć, jeśli ciągle mi przerywasz. Teraz posłuchaj. Vorvas naturalnie obwarował swoje oryginalne zaklęcie wszelkiego rodzaju pułapkami i potrzaskami na każdego, kto spróbuje cię odczarować. Dopiero kiedy dokładnie zbadam jego zaklęcie - najlepiej słowo po słowie - wtedy mógłbym ci pomóc. - Aleja nie pamiętam jego słów. Próbowałam, ale nie mogę sobie przypomnieć. - Oczywiście, że nie możesz. Vorvas tego dopilnował. Gdyby zaczarowana osoba pamiętała słowa zaklęcia, odczarowanie byłoby dziecinnie proste. Oprócz ciebie, twojego brata, siostry i dwóch kuzynek oraz Vorvasa, który nie żyje, nie było innych świadków, a ponieważ wy wszyscy jesteście zaczarowani, nikt nie pamięta zaklęcia. W takich warunkach każda próba odczarowania może doprowadzić do katastrofy. Twoja sytuacja wygląda dość beznadziejnie. Przykro mi to mówić, ale niestety nie potrafię ci pomóc. Martwą ciszę przerwał przejęty głos Księżniczki: - Keddie, musisz coś zrobić. Kto jej pomoże, jeśli nie ty? - Moja droga, obawiam się, że nikt. - Nie mów tak. Dostatecznie przykro jest być zaczarowaną, ale być beznadziejnie, nieuleczalnie, nieodwołalnie zaczarowaną... - Chwileczkę, czarodzieju - rzuciła ostro Panstygia. -Jedną z kuzynek była moja kuzynka Hedwiga. Hedwiga od dziecka była wyjątkowo odporna na magię w każdej postaci. Nic jej nie ruszało. Nie jestem pewna, czy uniknęła zaklęcia, ale pamiętam wszystkich innych przemienionych, tylko nie ją. Wyraźnie widzę w pamięci całą scenę. Kedrigern zmarszczył brwi w głębokim namyśle. - Tak, to możliwe. Słyszałem o takich ludziach. Ale po tylu latach, po upadku królestwa... - Widziałam tarczę. To był William. Alicja stała się koroną, zwykłą złotą koroną - ciągnęła Panstygia smutnym głosem, nie zwracając uwagi na czarodzieja. - I Rózia... och, biedna Rózia! Teraz ją widzę, leży taka cieniutka i bezradna. Najbardziej tragiczna postać z nas wszystkich. William, Alicja i ja zwymyślaliśmy tego okropnego człowieka, ale Rózia niczym go nie obraziła. Rózia nigdy nikogo nie obraziła. Okrucieństwo Vorvasa było całkowicie nieuzasadnione. Kiedy usłyszał jej imię, dosłownie wybuchnął śmiechem i powiedział, że nie może przepuścić takiej okazji... Powoli kręcąc głową, Kedrigern powiedział: - Musielibyśmy szukać praprawnuków Hedwigi w nadziei, że któryś z nich zapamiętał słowa, które Hedwiga usłyszała sto lat temu. Nie, to beznadziejne. Mamy jedną szansę na milion. - Zamilkł, wpatrując się ponuro w kamienną podłogę. - Co Vorvas zrobił z Rózia? - zapytała Księżniczka. - Zmienił ją w różdżkę! -jęknęła Panstygia. Kedrigern gwałtownie poderwał głowę. Spojrzał na Księżniczkę. Wymienili uśmiechy, potem oboje kiwnęli głowami. Czarodziej zerwał się na równe nogi i oznajmił zuchwale: -A jednak pokonamy trudności! Wykorzystamy każdą szansę, nawet jedną na milion! - Potrząsnął pięścią i dodał: - Pojedziemy na zachód i odnajdziemy potomków Hedwigi. Ruszamy natychmiast... Księżniczka i ja chcemy wrócić do domu przed pierwszym śniegiem. - Więc mi pomożecie! - krzyknęła Panstygia. - Oczywiście - przytaknął Kedrigern i złożył zamaszysty, dworny ukłon. -Ja też chcę pojechać! - zawołał podekscytowany Hamarak. Kedrigern odwrócił się do niego z poważnym wyrazem twarzy i potrząsnął głową. - Mój dobry Hamaraku, jesteś teraz królem. Nie możesz po prostu wyjechać, jak zwykły człowiek. - Dlaczego nie mogę? - Przede wszystkim to bardzo zła polityka. Zakładam, że lubisz być królem? - Z początku nie mogłem się połapać, ale teraz mi się spodobało - przyznał Hamarak. - No, niestety gorzka prawda dotycząca królowania mówi, że królowi znacznie łatwiej jest wyjechać niż wrócić. Poza tym nie możesz przecież opuścić Dendorrik. Noblesse oblige i tak dalej. - Co to znaczy? Zanim Kedrigern zdążył odpowiedzieć, zabrzmiał surowy głos Panstygii: - To znaczy, że dopóki jesteś królem, masz określone obowiązki i musisz je wypełniać, choćbyś pękł. Nie wolno się wykręcać, Hamaraku. Król to król. Jesteś teraz królem, czy chcesz tego, czy nie, i nie możesz zawieść swoich poddanych. - Pamiętaj, Hamaraku - dodał czarodziej - tylko ty stoisz pomiędzy Dendorrik a tą dziką bandą z lasu. Jeżeli wyjedziesz, oni wrócą następnego dnia i nie powstrzyma ich żaden mistrz miecza. Hamarak przez chwilę rozważał ten argument, wreszcie powiedział: -Jeżeli Luiza wiedzie, bez niej i tak nikogo nie powstrzymam. - Ależ Hamaraku - zagruchał miecz czułym, macierzyńskim tonem - przecież wcale nie lubiłeś mnie używać. Zawsze się bałeś, że kogoś skrzywdzisz. - Nie musiałbym już nigdy ciebie używać, Luizo - zapewnił poważnie Hamarak. -Wystarczy, jeśli ludzie będą cię widzieli, żeby odstraszyć bandytów i dodać odwagi mieszkańcom Dendorrik. - Chyba znalazłeś rozwiązanie. Genialny pomysł - oświadczył czarodziej. - Myślisz jak król. -Jaki pomysł? Kedrigern mrugnął znacząco, podszedł do kominka i podniósł pogrzebacz. Był to żelazny drąg, bardzo czarny, długi prawie jak Panstygia. Mamrocząc coś cicho, czarodziej nakreślił palcami skomplikowany wzór na całej długości narzędzia, potem podniósł je wysoko, zamachnął się i dramatycznie wbił je w blat stołu. Ostrze utkwiło w drewnie i wielki czarny miecz, bliźniak Panstygii, stanął w pozycji na baczność. Hamarak klasnął w ręce i krzyknął ze zdumienia i radości. Kedrigern przyjął ten hołd oraz szorstkie słowa Panstygii „Dobra robota, czarodzieju” z dystyngowanym ukłonem. - Oto zaklęty miecz Hamaraka Niezwyciężonego, króla Dendorrik - oznajmił, wskazując na rozkołysane ostrze. - Ten miecz nie zrobi ze mnie najlepszego szermierza na świecie? - upewnił się Hamarak. - Nie, ale zawsze możesz poćwiczyć na własną rękę - pocieszył go czarodziej. Hamarak z rezygnacją wzruszył ramionami. Podał prawdziwą Panstygię czarodziejowi i wstał, żeby obejrzeć duplikat. Kiedy odszedł poza zasięg słuchu, Panstygia syknęła cicho, żeby przyciągnąć uwagę czarodzieja. - Nie podoba mi się, że zostawiamy Hamaraka - wyznała szeptem. - To porządny młodzieniec, ale potrzebuje silnej ręki, która nim pokieruje. - Nauczy się - zapewnił ją Kedrigern. - No, nie wiem. On jest wieśniakiem, a każdy wieśniak... Przerwało jej donośne pukanie do drzwi sali tronowej. - Przecież kazałam nie przeszkadzać - rzucił zirytowany miecz. - Zamówiłaś obiad. Pewnie jest gotowy. Ale nie możemy pozwolić, żeby służba zobaczyła dwa miecze. Jeśli pozwolisz... - Nie fatyguj się, czarodzieju - przerwał chłodno miecz. Rękojeść drgnęła w dłoni Kedrigerna, rozległ się czysty, dźwięczny ton i zamiast miecza pojawiła się czarna laska. Czarodziej gwizdnął cicho i powiedział: - Może Vorvas był skończoną świnią, ale znał się na rzeczy. To jest pierwszorzędna magia. Gwardzista uchylił drzwi i ostrożnie zajrzał do sali. - Mój panie Hamaraku, dostarczono chleb, którego zażądałeś - poinformował. - Niech go przyniosą - rozkazał Hamarak. -1 przyszli ludzie do sprzątania pałacu, mój panie. - Niech zaczekają. Drzwi zamknęły się za gwardzistą i otworzyły ponownie, żeby wpuścić dziewczynę niosącą tacę, na której spoczywały trzy pachnące bochenki, przykryte czystą białą serwetką. Aromat świeżego chleba wypełnił salę tronową. Hamarak patrzył łakomie, jak dziewczyna zdejmuje serwetkę. Potem spojrzał na dziewczynę i w jego oczach pojawił się błysk, który przedtem pojawiał się jedynie na widok ciepłego, wonnego razowca prosto z pieca. Dziewczyna była młoda i bardzo ponętna, o kształtnej figurze, zgrabnej nóżce i słodkiej buzi. Gęste brązowe loki spływały do smukłej talii. Ubrana była prosto i schludnie, tylko smuga mąki na policzku i przedramieniu świadczyła ojej pośpiechu. Uniosła tacę i obdarzyła Hamaraka spojrzeniem wielkich fiołkowych oczu oraz nieśmiałym uśmiechem. Król i poddana długo spoglądali na siebie bez ruchu, w uroczystej ciszy. - Oto chleb, mój panie Hamaraku - powiedziała dziewczyna zdyszanym, dziecinnym głosem. - Ty jesteś piekarką? - zapytał król. -Jestem Berrian, córka piekarza - odparła z dygnięciem. - Poznałeś mojego ojca dzisiaj, po twoim zwycięstwie. - Mały grubas dał mi chleb. Nie widziałem jednak ciebie, Berrinan. Dziewczyna spuściła oczy i przerywanym głosem wyznała: - Byłam w domu, zemdlałam ze strachu. Gdyby nie ty, bandyci zdobyliby Dendorrik, mój dzielny panie Hamaraku. - Nie musisz już się lękać. Panstygia i ja stoimy na straży - oznajmił Hamarak, wyciągając miecz z blatu. Wysunął dolną szczękę i spojrzał w dal zmrużonymi oczami. Berrian postawiła tacę i podeszła bliżej. -Jesteś taki waleczny... i taki samotny... - szepnęła czule. Hamarak potrząsnął głową i wziął dziewczynę za rękę. - Pewna mądra kobieta powiedziała mi kiedyś: „Na szczycie każdy jest samotny, Hamaraku. Na szczęście istnieją kompensaty”. Musisz zjeść ze mną obiad, Berrian. Księżniczka przechwyciła spojrzenie Kedrigerna i mrugnęła. Czarodziej odchrząknął, podszedł do tronu i powiedział: - Za pozwoleniem, mój panie Hamaraku, musimy przygotować się do wyjazdu. Hamarak przez chwilę patrzył na niego oszołomionym wzrokiem, wreszcie jednak oprzytomniał i powiedział: -Jedźcie, przyjaciele Dendorrik. Chciałbym pojechać z wami, ale... - Westchnął, uśmiechnął się ze znużeniem i dokończył: -Jak powiadamy my, królowie: Noblesse oblige. - Niestety - przytaknął czarodziej ze współczuciem. Dawno, dawno temu, a potem długo i szczęśliwie Kedrigern i Księżniczka wyjechali z Dendorrik następnego dnia wcześnie rano, ku wielkiej uldze stajennego i chłopców stajennych. Przekroczyli rzekę o wschodzie słońca i wjechali w cichy, zamglony las, zmierzając ku zapomnianemu, może już nie istniejącemu królestwu na zachodzie, nie mając żadnych planów, nie znając nawet drogi. Pomimo wczesnej pory ł przejmującego chłodu, Księżniczka była w świetnym humorze. Traktowała tę podróż jako wspaniałą przygodę, szlachetną misję, podtrzymującą szczytne tradycje. Kedrigern nie odczuwał takiego entuzjazmu. Wątpliwości opadły go już poprzedniego dnia w drodze do gospody, a przez noc jeszcze urosły. Teraz, w czystym świetle poranka, cała wyprawa jawiła mu się jako przykład monumentalnej głupoty. W duchu wyrzucał sobie własną impulsywność, ale nie mógł już się wycofać. Każdy przyzwoity czarodziej z radością pomógłby księżniczce w opałach; każdy troskliwy mąż zrobiłby wiele, żeby zaspokoić pragnienia żony. Istniały jednak pewne granice. A taka wyprawa na łapu capu, bez mapy, bez przewodnika, nawet bez wyraźnego kierunku, kiedy dni stają się coraz krótsze, poranki coraz chłodniejsze, liście opadają, wiatr się wzmaga i wszystkie znaki zapowiadają wczesną, ostrą zimę - taka wyprawa z pewnością nie mieściła się w granicach zdrowego rozsądku. On jednak nie miał innego wyjścia, jeśli nie chciał ściągnąć na siebie wymówek, wyrzutów sumienia i długiego milczenia w zimowe wieczory. Wpadł w pułapkę. Księżniczka śmignęła nad jego głową, zatoczyła krąg i zawisła w powietrzu z cichym brzęczeniem skrzydeł. - Czyż to nie wspaniały poranek? - zawołała radośnie. -Jest zimny i mokry. - Orzeźwiający, Keddie! Pobudzający! - Strasznie jesteś rozszczebiotana, chociaż gadałyście przez pół nocy. - Och, jaka to przyjemność porozmawiać z dojrzałą, inteligentną kobietą! Kiedy będzie po wszystkim, musimy zaprosić Luizę do nas. Zamieszka w pokoju wychodzącym na ogród. Ślicznie jest tam w lecie. - Kiedy? Spędzimy resztę życia na tej wyprawie - burknął posępnie czarodziej. - Nie bądź takim pesymistą. Przecież to proste. Musimy tylko odnaleźć Królestwo Śpiewającego Lasu, odszukać potomków Hedwigi, odtworzyć słowa zaklęcia Vorvasa i zdjąć zaklęcie. Dlaczego tak narzekasz? Robiłeś trudniejsze rzeczy. Po krótkiej chwili nadąsanego milczenia Kedrigern powiedział: - Musisz zrozumieć, że jeśli odczaruję Panstygię... - Luizę - poprawiła go Księżniczka. - Publicznie występuje jako Panstygia, ale wśród przyjaciół woli imię Luiza. - No dobrze, Luiza. Jeśli ją odczaruję, muszę zrobić to samo dla jej kuzynki Rózi. Rózia może nawet odczarować się automatycznie, kiedy zdejmę zaklęcie z Luizy. - Oczywiście, rozumiem. -Ale przecież jedziemy głównie po to, żeby zdobyć dla ciebie różdżkę! - Doprawdy, Keddie, czy myślisz, że mogłabym używać krewnej mojej siostry-księżniczki jako różdżki? Naturalnie, że chcę odczarować Rózię. Luiza twierdzi, że to przemiła dziewczyna. - A co z twoją różdżką? - Rózia tak długo była różdżką, że na pewno wie najlepiej, gdzie możemy znaleźć oryginalny towar. Pewnie spotkała niejedną różdżkę poszukującą księżniczki. Może nawet nauczy cię, jak samemu sporządzić różdżkę. Czy choćby dlatego nie powinniśmy jej odnaleźć? Kedrigern zgrzytnął zębami i wydusił z siebie gniewne „Tak”. Księżniczka roześmiała się perliście, posłała mu pocałunek i odleciała, nie słuchając dalszego gderania. Po pewnym czasie jej przezroczysty wierzchowiec, okryty mgiełką wilgoci i dlatego mlecznobiały w porannym świetle, zrównał się z koniem Kedrigerna. Chłodnym, rzeczowym tonem Księżniczka dodała: - Z drugiej strony jeśli się okaże, że Rózia jest zaczarowana na stałe, dostanę swoją różdżkę. - Żaden czar nie jest stały. Nie dopuszcza do tego Trzecie Prawo Magii. - No, Arlebar podobno był wielkim czarodziejem, a przecież powiedział nam, że nigdy więcej nie zostanę zamieniona w ropuchę. Moim zdaniem to coś stałego. - Arlebar mówił o odczarowaniu. To może być stałe. Znam wielu ludzi, którzy zostali na stałe odczarowani. Księżniczka nie znalazła odpowiedzi od razu, ale po krótkim namyśle zwróciła się do męża z triumfalną miną. - Przecież sam powiedziałeś Luizie, że niektóre przeciwzaklęcia i odczarowania są zbyt trudne albo zbyt niebezpieczne do wykonania. Więc czar praktycznie może się okazać stały, chociaż istnieje na niego odczarowanie. - To prawda - przyznał czarodziej. - Obawiam się, że natrafimy na taką przeszkodę w przypadku Luizy. Vorvas był równie zręczny, jak podły. - Ale spróbujesz, prawda? - Oczywiście, moja droga. Poklepała go po dłoni, uśmiechnęła się i nie poruszała więcej tego tematu. Stopniowo robiło się cieplej i Kedrigernowi poprawił się nastrój. Las błyszczał jaskrawymi barwami jesieni, czystego błękitu nieba nie plamiła ani jedna chmurka, powietrze było świeże i rześkie. Podróżni nie napotkali żadnych śladów ludzkiej obecności. Widocznie bandycki napad na Dendorrik stanowił ostatnią deskę ratunku, a klęska z rąk Hamaraka przekonała rabusiów, żeby niezwłocznie poszukali szczęścia gdzie indziej. Pod wieczór podróżni znaleźli ładną polankę opodal strumienia i tam rozbili obóz. Po prostym, lecz pożywnym posiłku Kedrigern podsycił ogień i usypał wygodne posłanie z liści. Rozciągnąwszy ostrzegawcze zaklęcie wokół obozu, zawinął się w koc i ułożył do snu. Księżniczka siedziała przy ognisku z podciągniętymi kolanami, narzuciwszy płaszcz na ramiona i skrzydła. Luiza, znowu pod postacią miecza, w której mogła i mówić i słuchać, wspierała się o kolano Księżniczki. Rozmawiały przyciszonymi głosami, niekiedy wybuchając śmiechem, a dźwięk ich głosów i ciche potrzaskiwanie płomieni zlewały się w przyjemną kołysankę. Kedrigern słuchał tak, jak się słucha odległej muzyki, niezbyt uważnie, co chwila zapadając w rozkoszny półsen, półjawę. Liście szeleściły przy każdym poruszeniu, nocny wietrzyk, lekki jak oddech, chłodził mu twarz. Wreszcie czarodziej zasnął głęboko, przeświadczony, że wszystko będzie dobrze. Przez następne dwa dni podróżni nie widzieli żadnych żywych stworzeń prócz ptaków i wiewiórek. Trzeciego dnia wczesnym przedpołudniem z lasu wyskoczył mały czarno-biały piesek, zabiegł im drogę i napełnił powietrze głośnym ujadaniem. Wielki czarny rumak Kedrigerna parsknął i groźnie tupnął w ziemię kopytem wielkości sporej salaterki, ale pies nie pozwolił się zastraszyć. Szczekał jeszcze głośniej, wybiegał w przód i szybko zawracał, przyskakiwał to z jednej, to z drugiej strony, wpatrując się w podróżnych bystrymi czarnymi ślepiami, jakby chciał ich zatrzymać. - To na pewno nie jest dziki pies z lasu. Widocznie ktoś mieszka w pobliżu - powiedział Kedrigern. Księżniczka zatrzymała konia obok niego. - Ktoś towarzyski, ale ostrożny - stwierdziła. - Skąd wiesz? - Musi być ostrożny, skoro ma psa. Ale pies jest za mały, żeby zaatakować lub odstraszyć człowieka, więc właściciel w gruncie rzeczy jest towarzyski i lubi gości - wyjaśniła. - Bardzo wnikliwa analiza, kochanie. A skoro właściciel...albo właścicielka... mieszka samotnie w lesie, widocznie ceni sobie prywatność. - Racja. To dobry człowiek... pies jest czysty i odkarmiony. - Owszem. Ale skąd wiesz, że właściciel jest mężczyzną? - Wiem - odparła spokojnie Księżniczka. - Więc pójdziemy go poszukać? - Nie ma potrzeby. On jest tutaj, stoi za tamtym bukiem - oznajmiła Księżniczka, machając we wskazanym kierunku. Zza drzewa wyszedł bardzo wysoki, szczupły mężczyzna o młodzieńczym wyglądzie, lecz dojrzałym zachowaniu. Nieśmiało odpowiedział na machanie Księżniczki. Kiedy Kedrigern uśmiechnął się i również pomachał, mężczyzna podszedł bliżej. - Rumpel was nie przestraszył, prawda? - zapytał z niepokojem. - Tylko zaskoczył, nic więcej - zapewnił czarodziej. - On jest naprawdę bardzo przyjacielski. Nikogo nie skrzywdzi - oświadczył mężczyzna. Wziął psa na ręce i podrapał go za uszami, ku jego widocznemu zadowoleniu. - W porządku, Rumpel. To są przyjaciele - powiedział. Potem po raz pierwszy zobaczył z bliska konie i szeroko otworzył przestraszone oczy. -Jesteście przyjaciółmi, prawda? -Jak najbardziej. To jest Księżniczka, moja żona. Ja nazywam się Kedrigern z Góry Cichego Gromu. Wypełniamy pewną misję. - Misja? Jakie to ciekawe! - Tak, szukamy zagubionego królestwa dla zaczarowanej przyjaciółki - wyjaśniła Księżniczka. - Mój mąż jest czarodziejem. A ja umiem latać. Zrzuciła płaszcz z ramion dramatycznym gestem - który starannie przećwiczyła - i z cichym brzęczeniem skrzydeł wzleciała z siodła w powietrze, zatoczyła kółko nad głowami obu mężczyzn, po czym wylądowała lekko przed nieznajomym i obdarzyła go uśmiechem. - Czy jesteś dobrą wróżką, pani? - zapytał. - Nie, jestem za duża na wróżkę - odparła, rzucając ostre spojrzenie Kedrigernowi, który szybko odwrócił wzrok. -Jestem księżniczką. Po prostu mam skrzydła. - Och, to cudownie! To więcej, niż mogłem sobie wymarzyć! Zostaniecie u mnie na kolacji? I zatrzymacie się na noc? Moja chata stoi niedaleko i mam dla was ładny, czysty pokój. Bardzo mi zależy, żebyście zostali chociaż trochę i wysłuchali kilku moich rzeczy. -Jakich rzeczy? - zapytała nieufnie Księżniczka. - Moich baśni. Jestem bajkopisarzem. Nazywam się Zorilon i mam trochę problemów w tej materii. -Jak możemy ci pomóc? - zdziwił się czarodziej. -Jesteście ekspertami! - wykrzyknął Zorilon. - Czarodziej i księżniczka... księżniczka ze skrzydłami... na wyprawie w poszukiwaniu utraconego królestwa... na pewno znacie elfy, smoki i czarownice, i... Powietrze zadźwięczało i przenikliwy kobiecy głos zawołał: -1 zaklęty miecz! - Och, cudownie! Wspaniale! - Zorilon upuścił psa i zaklaskał radośnie, podskakując jak dzieciak w sklepie z zabawkami. Pies biegał w kółko, skowyczał i ujadał, równie szczęśliwy jak jego pan. - Och, proszę, zostańcie na noc! Tylko na jedną noc, zgoda? -błagał Zorilon. Właściciel i pies tak bardzo nalegali, że podróżni nie mogli odrzucić zaproszenia. Zorilon poprowadził ich wąską ścieżką na polanę zarośniętą chwastami wysokimi po pas, gdzie stal miły, chociaż nieco zaniedbany domek. Przy każdym kroku gospodarz przepraszał za chwasty, brud i nieporządek. Odkurzając krzesła dla gości, powiedział: - Gdybym tylko był czarodziejem, rzuciłbym małe zaklęcie i natychmiast wszystko lśniłoby czystością. - Nie wierz w to, mój chłopcze - pouczył go Kedrigern. - Żaden czarodziej, który używa magii do prac domowych, nie przeżyje pierwszego stulecia. Mamy służbę. Twarz Zorilona rozjaśniła się radością. - Właśnie takich pomocniczych informacji możesz mi udzielić, mistrzu Kedrigernie! Gospodarstwo domowe czarodzieja... co wiedźma mówi do swojej miody... jak jest umeblowana jaskinia lu-dojada... Szczegóły tego rodzaju dodają baśniom autentyczności, ale bardzo trudno je sprawdzić. - Wskazując na Panstygię, opartą o krzesło przy stole, dodał: - Na przykład nie wiedziałem, że zaklęte miecze nie mają pochew. Zakładałem po prostu, że każdy miecz, zaklęty czy nie, ma swoją pochwę. - O ile mi wiadomo, masz rację, młody człowieku - powiedział czarny miecz. - Ale na mnie żadna pochwa nie pasowała. Wszystkie były za ciasne przy rękojeści. - Rozumiem - mruknął Zorilon, sięgnął po pióro leżące obok na biurku i nabazgrał szybką notatkę. Na obiad zjedli duszoną dziczyznę w jarzynach, a potem długo siedzieli nad pustymi talerzami, opowiadając najświeższe nowiny. Zorilon, świadom niezwykłego poruszenia w lesie w ostatnich dniach, wychodził wprost ze skóry, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o bohaterskich czynach Hamaraka i przewrocie w Dendorrik. Zapełnił notatkami trzy kartki papieru i wciąż powtarzał z entuzjazmem, jaką wspaniałą bajkę z tego zrobi. Sprzątnąwszy ze stołu, gospodarz podszedł do kredensu i wyciągnął teczkę pełną arkuszy pergaminu i skrawków welinu, pokrytych drobnym, gęstym pismem. Ustawił krzesło naprzeciwko gości, którzy siedzieli przy kominku z Panstygią pośrodku, usiadł i odchrząknął wstydliwie. - Zastanawiałem się, czy pozwolicie... chciałbym wam przeczytać... właśnie pracuję nad tymi bajkami... - wymamrotał, wbijając spojrzenie w papiery spoczywające w otwartej teczce. - Chętnie posłuchamy, Zorilonie - zapewniła go Księżniczka. - Och, dziękuję ci, pani! - zawołał wylewnie Zorilon. - Ale chcę poznać waszą szczerą opinię. Nie ukrywajcie niczego, proszę. Wiem, że czasem coś mi nie wychodzi, a inteligentni słuchacze ze znajomością rzeczy, tacy jak wy, potrafią wytknąć różne niedociągnięcia i nawet zaproponować poprawki. Rozumiecie, to są moje oryginalne dzieła. - Co cię skłoniło do tego zajęcia? - zagadnęła Panstygią. - Myślałam, że na świecie jest już dosyć baśni. Zorilon odpowiedział, poważnie marszcząc brwi: -Ja też tak myślałem, kiedy zaczynałem. Zamierzałem jedynie podróżować po kraju, zbierać bajki opowiadane przez miejscowych wieśniaków, wygładzić je trochę i sporządzić piękny wybór dla dzieci. Lecz kiedy rozpocząłem badania w terenie, odkryłem, że ciągle napotykam jedną i tę samą bajkę. Jeśli zatrzymałem się w domu młynarza i poprosiłem o bajkę, słyszałem bajkę o pięknej młynarzównie, która poślubiła przystojnego księcia. Jeśli zatrzymałem się w gospodarstwie rolnika, opowiadano mi o pięknej córce gospodarza, która poślubiła przystojnego księcia. Kowal opowiadał o pięknej kowalów-nie, która poślubiła przystojnego księcia, a karczmarz... sami rozumiecie. Bardzo rzadko trafiałem na opowieść o przystojnym synu młynarza, gospodarza czy kowala, który poślubił piękną księżniczkę, ale nic więcej się nie zmieniało. Wysłuchałem tej historii ze trzysta razy. Poznałem także drugą opowieść o młynarzu, kowalu lub karczmarzu, który spotyka w lesie dziwnego małego człowieczka i wyłudza od niego garnek ze złotem. - Typowe dla prostaków - prychnęła Panstygia. - Tylko seks i pieniądze im w głowie. - Zdumiewasz mnie, Zorilonie - powiedział łagodnie czarodziej. - Zawsze wierzyłem, że prosty lud stanowi prawdziwą skarbnicę baśni. - Wszyscy tak myślą, mistrzu Kedrigernie, ale to po prostu nieprawda. Dlatego dostrzegłem wielkie możliwości w tej dziedzinie. Wszyscy zakładają, tak jak ty, że wśród ludu krążą setki podań i baśni. Ale wszyscy się mylą. Więc postanowiłem sam wymyślić te bajki. - Szlachetna inicjatywa - zauważył Kedrigern, a Księżniczka uśmiechnęła się z aprobatą. - Dziękuję. I zamiast wymyślać czystą fantastykę, postanowiłem pisać prawdę, tworzyć realistyczne historie o magii, czarownicach, smokach i zaklętych pierścieniach... -1 zaklętych mieczach. Nie zapominaj o zaklętych mieczach -wtrąciła Panstygia. - Na pewno nie zapomnę, mieczu. Więc zamieszkałem tutaj, gdzie mogę pracować w spokoju, i mam już dziesiątki szkiców. Mogę wam jeden przeczytać? - zapytał Zorilon. Przytaknęli uprzejmie, a on pogrzebał wśród pergaminów, wyciągnął jedną kartkę i zaczął czytać: WYMAGAJĄCA KSIĘŻNICZKA Dosyć dawno temu żył sobie król, który miał córkę tak piękną, że żadne słowo jej nie opisze. Przystojny młody książę z sąsiedniego królestwa ujrzał ją przelotnie, kiedy przejeżdżał konno obok jej zamku, i natychmiast zapadł w omdlenie, trwające siedem dni i nocy. Kiedy wreszcie się ocknął, pierwsze jego słowa brzmiały: „Nie pokocham żadnej innej, tylko tę piękną księżniczkę, i muszę ją wziąć za żonę”. Lecz piękna księżniczka była bardzo złą księżniczką i kazała ojcu rozesłać wiadomość: każdy konkurent do jej ręki musi złożyć przysięgę, że spełni jej trzy życzenia, pod groźbą utraty głowy. Kiedy rodzice przystojnego księcia dowiedzieli się o tym warunku, próbowali go zniechęcić, on jednak powiedział, że jeśli nie poślubi księżniczki, umrze z rozpaczy, więc pozwolili mu jechać. Lecz przed odjazdem brat księcia wręczył mu zieloną wstążkę i powiedział: „Noś tę wstążkę na ramieniu pod tuniką”, i książę usłuchał. A król, jego ojciec, podarował mu srebrny łańcuszek i powiedział: „Noś ten łańcuszek na szyi pod szalikiem”, i książę usłuchał. A królowa, jego matka, dała mu szklany pierścionek i powiedziała: „Noś ten pierścionek na palcu pod rękawiczką”, i książę usłuchał. A potem wyruszył samotnie do królestwa złej księżniczki. Kiedy przybył do pałacu, księżniczka powitała go w bramie i zapytała: „Czy gotów jesteś położyć głowę pod topór, jeśli nie spełnisz moich trzech życzeń?” Książę był tak oszołomiony widokiem jej piękna, że tylko kiwnął głową. Wtedy księżniczka powiedziała: „A więc dobrze. Najpierw musisz mi dać zieloną wstążkę.” Książę dał jej zieloną wstążkę, którą zdjął z ramienia. „Teraz chcę dostać srebrny łańcuszek”, zażądała księżniczka, a on dał jej srebrny łańcuszek zdjęty z szyi. „Moje trzecie życzenie to szklany pierścionek”, oznajmiła zła księżniczka, więc książę dał jej pierścionek, który nosił na palcu. Potem pobrali się i żyli dość szczęśliwie, zważywszy na okoliczności. Zorilon spojrzał z dumą na gości. - Podobało wam się? - zapytał z uśmiechem. - Bardzo... interesujące - odparła ostrożnie Księżniczka. - Tak, interesujące - potwierdził Kedrigern. Panstygia milczała. Mały piesek zerwał się na nogi, jak tylko bajka dobiegła końca. Zaczął skakać i brykać po pokoju, merdał ogonem, skomlał i ogólnie okazywał wielkie podniecenie. - Rumpel lubi słuchać moich bajek - powiedział Zorilon, uśmiechając się czule do pieska. - Zawsze tak się zachowuje, kiedy skończę opowiadać. - Rumpel to dziwne imię dla psa - zauważył czarodziej, kryjąc ziewnięcie. - To skrót od Rumpelstiltskin. -Jeszcze dziwniejsze imię - oceniła Księżniczka. Zorilon spojrzał ze zdziwieniem na gości. - Naprawdę? W mojej rodzinie to pospolite imię. Bardzo często używane. Mam starszego brata, który tak się nazywa. I wujka Rumpelstiltskina ze strony matki. - Interesujące - mruknął sennie Kedrigern. - Może przeczytam wam jeszcze ze dwie bajki, żebyście lepiej poznali mój styl. Mam tutaj jedną - oznajmił Zorilon, przerzucając kartki. Poderwał głowę słysząc nagły metaliczny dźwięk i zobaczył, że Panstygia zmieniła się w laskę. Księżniczka i Kedrigern zerknęli na nią z zazdrością. Zorilon wyciągnął kartkę pergaminu, wygładził ją na kolanie i zaczął głośno czytać: RÓŻYCZKA I ZAZDROSNA KRÓLOWA Kilka lat temu pewien król i królowa mieli córkę imieniem Różyczka, która była taka piękna i dobra, że wszyscy ją kochali. Kiedy królowa umarła, król poślubił atrakcyjną kobietę, posiadającą czarodziejskie zwierciadło. Codziennie nowa królowa spoglądała w zwierciadło i pytała: Lustereczko, powiedzże mi, kto jest najpiękniejszy na tej ziemi ? i codziennie zwierciadło odpowiadało: Ty, moja królowo — wyglądasz szałowo. Lecz pewnego dnia, kiedy Różyczka skończyła właśnie szesnaście lat, królowa zadała pytanie i zwierciadło odpowiedziało: Poroszę, nie bierz tego do serca, ale spadłaś na drugie miejsce: to Różyczka jest najpiękniejsza. Królowa bardzo się rozzłościła i postanowiła coś zrobić, żeby pozbyć się Różyczki i znowu zająć pierwsze miejsce pod względem urody. Tymczasem do zamku przyjechał z oficjalną wizytą przystojny młody król z dalekiego królestwa. Kiedy zobaczył Różyczkę, zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Królowa zauważyła to i namówiła męża, żeby zaaranżował ich małżeństwo. Tak więc Różyczka poślubiła przystojnego młodego króla i wyjechała z nim na drugi koniec świata, do dalekiego królestwa, gdzie żyli długo i szczęśliwie. A królowa znowu była najpiękniejsza w całym kraju, więc również była szczęśliwa. Ojciec Różyczki trochę za nią tęsknił, ogólnie jednak był całkiem szczęśliwy. - Czy to koniec? - zapytała Księżniczka. Zorilon przytaknął, a ona mruknęła: - Aha, rozumiem. Kedrigern milczał, spojrzenie miał szkliste. - Może przeczytam jeszcze jeden kawałek, a potem urządzimy dyskusję... możecie krytykować śmiało, bez skrępowania - zapewniał gorliwie Zorilon. Słabe, apatyczne pomruki, które usłyszał w odpowiedzi, jedynie podsyciły jego zapał. - Tutaj mam coś dobrego. Moja własna wersja szablonowej historii o pięknej córce młynarza, która dobrze wyszła za mąż, ale dodałem trochę dowcipnych akcentów. Przeczytam wam to, a potem podyskutujemy - zakończył Zorilon z ożywieniem. Księżniczka uśmiechnęła się blado. Kedrigern poprawił się na krześle i próbował ukryć ziewnięcie, ale zdradziły go zaciśnięte szczęki i drgające nozdrza. Zorilon nie zwrócił na niego uwagi. Odchrząknął, podniósł pergamin i zaczął czytać: PIĘKNA MŁYNARZÓWNA I MAŁY CZŁOWIEK Przed wielu laty pewien ubogi młynarz miał bardzo piękną córkę. Król usłyszał ojej urodzie i postanowił ją poślubić, zażądał jednak wielkiego posagu, ponieważ był chciwym i pysznym władcą. Młynarz nie mógł dać żadnego posagu, więc z rozpaczy powiedział królowi, że jego córka potrafi prząść złoto ze słomy. Król kazał natychmiast sprowadzić młynarzównę do zamku i pokazał jej komnatę pełną słomy. „Uprządź” złoto z tej słomy, a zostaniesz moją królową. Lecz jeśli mnie zawiedziesz, spadnie twoja głowa i głowa twego ojca”, powiedział i zamknął ją na klucz w komnacie. Dziewczyna oczywiście nie potrafiła prząść złota ze słomy, więc gorzko zapłakała i pożałowała, że jej ojciec nie trzymał języka za zębami. Nagle w komnacie pojawił się mały człowiek i zapytał ją, dlaczego tak płacze. Kiedy wyjaśniła mu przyczynę, powiedział: Jeśli chcesz uprząść złoto ze słomy, ja ci pomogę. Ale nie za darmo.” „A jaka jest twoja cena?”, zapytała młynarzówna. „Musisz mi oddać swoje pierworodne dziecko”, oświadczył człowieczek. Piękna młynarzówna zapytała żałośnie, wylewając gorzkie łzy: „Czy nie ma innego wyjścia?”, a człowieczek odparł: - Jeśli odgadniesz moje prawdziwe imię, możesz zatrzymać dziecko. Umowa jest uczciwa, prawda?” Młynarzówna przytaknęła i człowieczek zabrał się do roboty. Rano, kiedy król otworzył drzwi i zobaczył komnatę pełną złota, od razu poślubił młynarzównę. W rok później urodziła im się śliczna córeczka, lecz tego samego dnia mały człowiek przyszedł zabrać dziecko. Jeśli odgadnę twoje prawdziwe imię, mogę ją zatrzymać”, przypomniała mu młynarzówna. „No dobrze, zgaduj”, zgodził się człowieczek. Młynarzówna namyślała się przez chwilę, a potem powiedziała: „Nazywasz się Larry”. „Ktoś ci powiedział!” krzyknął człowieczek ze złością, ale ona przysięgła, że po prostu miała szczęście. Więc mały człowiek odszedł, a piękna młynarzówna zatrzymała dziecko, i taki był koniec. Żyli jeszcze długo, ale nie przydarzyło im się więcej nic ciekawego. Zorilon odchylił się do tyłu w krześle, szeroko rozłożył ręce i uśmiechnął się dumnie, wyczekująco. - Ładne - powiedział Kedrigern. - Interesujące - stwierdziła Księżniczka. - Naprawdę całkiem... interesujące. - Tak. I ładne - zgodził się czarodziej. Zorilon pochylił się do przodu i zrobił poważną minę. - Cieszę się, że wam się spodobało. Ale czy nie można niczego poprawić? Może zmienić jakieś słowo na lepsze? - zapytał z przejęciem. Goście wymienili spojrzenia. Księżniczka zmarszczyła brwi, przygryzła wargę i zaczęła: - No, pomyślałam sobie... - Tak? Proszę, mów dalej, pani. Naprawdę chcę poznać twoją szczerą opinię. Nie oszczędzaj mnie. - Brakuje konfliktu - palnęła Księżniczka. - Konflikt? - Właśnie, konflikt. Walka. Ścieranie się przeciwieństw. Nieprzezwyciężone przeszkody do pokonania. Nierozwiązywalne problemy do rozwiązania. Zgadzasz się, Keddie? - Co? O tak, moja droga. Konflikt, o to chodzi. Zorilonowi zrzedła mina. -Ale na świecie jest już tyle konfliktów... Chcę, żeby moje postacie były szczęśliwe, a nie walczyły i pokonywały przeszkody. W naszych czasach ludzie potrzebują szczęśliwych historii. Opowieści o sukcesach, a nie o cierpieniach i rozpaczy. Na pewno zrozumieliście, co chciałem wyrazić? Może przeczytam jeszcze raz od początku... - Nie! Rozumiemy! - wykrzyknęła dwójka gości jednym rozpaczliwym głosem, a Księżniczka dodała: - Bardzo nam się podobało. Ale uważamy, że jeśli wprowadzisz element konfliktu, twoje bajki będąjeszcze lepsze. Bardziej życiowe. - Nie lepiej dodać trochę magii? Moglibyście mi doradzić. Księżniczka pokręciła głową. - Konflikt - oświadczyła stanowczo. Przygnębiony Zorilon przytaknął z roztargnieniem i zapatrzył się w ogień. Po chwili powiedział: - Czy możecie mi doradzić bardziej konkretnie? Wskazać miejsca, gdzie mam wprowadzić konflikt. Określić rodzaj tego konfliktu? - No, na początek mógłbyś trochę utrudnić życie małej Różyczce - oznajmiła Księżniczka. - Niech królowa spróbuje ją otruć albo wynajmie myśliwego, żeby wyprowadził ją do lasu i poderżnął jej gardło. Coś w tym guście. Zorilon zadrżał z przerażenia. - Czy królowe robią takie rzeczy? - Częściej, niż myślisz - zapewnił go ponuro Kedrigern. - Myślałem... skoro ostatecznie nic jej się nie stało i wszystko dobrze się skończyło... Kedrigern coraz bardziej zapalał się do tematu. - Zakochany książę z twojej pierwszej bajki też miał za mało trudności. Zła księżniczka powinna od niego zażądać czegoś niesłychanego. On powinien zaryzykować życie w imię płomiennej miłości. - A czego ona miała żądać? Myślałem, że księżniczce spodoba się ładny pierścionek, srebrny łańcuszek i śliczna zielona wstążka. - Większość księżniczek posiada takie przedmioty - wytknęła mu Księżniczka. - A ta księżniczka była zła. Sam tak powiedziałeś. Więc zażądałaby... och, na przykład orlego pióra z gniazda na szczycie najwyższej góry świata - zasugerował czarodziej. - I czarnej perły z muszli na dnie najgłębszego oceanu! - zawołała księżniczka, radośnie klaszcząc w dłonie. - I pierścienia z nosa olbrzyma ludojada - dodał Kedrigern. -Albo łuski z paszczy smoka ziejącego ogniem. Rozumiesz? Zorilon z zakłopotaniem kręcił głową. - Chcecie, żebym utrudniał życie moim bohaterom. Ale przecież w bajkach ludzie powinni żyć długo i szczęśliwie! - Tylko dobrzy ludzie. I tylko jeśli przedtem porządnie się nacierpią. Dopiero wtedy doceniają swoje szczęście - oświadczyła Księżniczka. - W bajkach jest zupełnie jak w prawdziwym życiu, tylko że w prawdziwym życiu nie wszystko dobrze się kończy. - Tak... chyba rozumiem... -1 nie powinni być zanadto szczęśliwi. To znaczy, nie wolno mówić: „I odtąd zawsze żyli szczęśliwie”. Żadne małżeństwo nie jest szczęśliwe przez cały czas. Kedrigern odwrócił się do niej z bolesnym zdziwieniem. - Kochanie, zawsze myślałem, że my... zdawało mi się... czy nie jesteś...? Księżniczka uspokajająco poklepała go po dłoni. - Oczywiście, że jesteśmy szczęśliwi, ale my nie jesteśmy zwyczajnym małżeństwem. Mówiłam o innych ludziach. Wszyscy mają małżeńskie problemy, nawet jeśli poślubili piękną księżniczkę albo królewicza z bajki. Pomyśl choćby o niektórych swoich klientach. Nawet wielcy królowie i królowe nie mogą bez przerwy pławić się w szczęściu. Niestety to smutna prawda, kochanie. Nawet nie podejrzewamy, jak rzadko władcy bywają szczęśliwi. Na twarzy Zorilona pojawił się wyraz olśnienia. Bajkopisarz wykrzyknął: - Będą żyli szczęśliwie przez jakiś czas, a potem ŁUP! Załatwię ich! Piękna księżniczka dostanie okropnej migreny, a przystojnemu księciu zacznie dokuczać dawna rana w nodze, nie wyleczona do końca, ich najstarszy syn zejdzie na złą drogę, smok porwie ich córkę i... i zaraza spustoszy ich królestwo! No, zaraza dopiero im dołoży! Księżniczka kiwnęła głową. - Zrozumiałeś, o co chodzi. Tylko nie przesadzaj. Kedrigern pochylił się do przodu i podniósł palec gestem mentora. - Moja żona ma absolutną rację co do królów i królowych, chłopcze. Władcy z reguły bywają nieszczęśliwi. Weźmy tę bajeczkę o młynarzównie: powinieneś stworzyć znacznie bardziej chciwego króla. Niech zmusza młynarzównę, żeby uprzędła złoto po raz drugi i trzeci... - Coraz więcej złota! Całą stodołę! - dorzuciła Księżniczka. - I zamiast od razu kazać jej obiecać, że odda swoje pierworodne dziecko, powinieneś do tego doprowadzić stopniowo. - Zbudować napięcie! Stworzyć atmosferę zagrożenia! Porwany ich zapałem, Zorilon powiedział: - Za pierwszym razem dałaby mu bransoletkę, a potem... potem pierścionek... I dopiero później, doprowadzona do rozpaczy, ze łzami w oczach obiecałaby mu swoje pierworodne dziecko! Oczywiście! - I nie powinna od razu odgadnąć jego imienia - zaznaczyła Księżniczka. -Jeden raz nie wystarczy. - Imię też musisz zmienić. „Larry” zupełnie nie pasuje. Wiesz, tylu małych ludzi ma na imię „Larry”. -Ilu? - Och, setki - zapewnił go Kedrigern. - Nie znam żadnych małych ludzi. Trudno ich spotkać. Po prostu próbowałem znaleźć odpowiednie imię. Jak mam go nazwać? -zapytał Zorilon, podnosząc psa i drapiąc go pod brodą. - Może „Rumpelstiltskin”? Chociaż to popularne imię w twojej rodzinie, bardzo rzadko się trafia wśród małych ludzi. Bajkopisarz wstał, wepchnął psa w objęcia czarodzieja, sięgnął po pióro, pergamin i zrobił sobie miejsce na stole, mówiąc do gości: - Bardzo mi pomogliście. Chciałbym zanotować wasze rady, dopóki mam je świeżo w pamięci. - Świetny pomysł. Pójdziemy spać i zostawimy cię samego, żebyś mógł spokojnie pracować - powiedział Kedrigern, postawił psa na podłodze i ujął rękę Księżniczki. O poranku Zorilon powitał ich ziewając, z zaczerwienionymi oczami, ale w dobrym nastroju. Prawie całą noc przesiedział nad swoimi bajkami, robiąc notatki, i koniecznie chciał opowiedzieć o planowanych przeróbkach. Księżniczka i Kedrigern musieli ciągle go upominać, żeby od razu zabrał się do pracy nad swoimi pomysłami, zamiast o nich gadać - inaczej gotów był podzielić się z nimi każdym szczegółem. Zorilon odprowadził ich do stajni, nieustannie protestując, że jeden nocleg nie stanowi odpowiedniej rekompensaty za ich literacką krytykę i porady, lamentując, że nigdy nie zdoła im odwdzięczyć się należycie. Rozpływał się w przeprosinach, kiedy Kedrigern siodłał konie i pakował bagaże. Nagle czarodziej odwrócił się z uśmiechem. - Zorilonie, wiem, jak możesz się odwdzięczyć - oznajmił, kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca. - Podróżowałeś daleko w trakcie swoich badań. Czy natknąłeś się na jakąś wzmiankę o Królestwie Śpiewającego Lasu? Zorilon zastanowił się nad pytaniem, zmarszczył brwi i odpowiedział: -Nie. Kedrigern odwrócił się z fatalistycznym westchnieniem. Księżniczka zapytała: - Może znasz historię o złym czarodzieju? Wstrętny typ, który zmienił rodzinę królewską w miecz, tarczę i koronę. - Ach, ta historia. „Zemsta Vorvasa Mściwego”, taki ma tytuł -odparł rzeczowo Zorilon. - Słyszałem ją tylko raz. Nie cieszyła się taką popularnością, jak bajki o pięknych córkach poślubiających przystojnych książąt albo o wyłudzaniu garnków złota od skrzatów. - Czy bajarz mówił, gdzie się to wydarzyło? - zapytał czarodziej. - Dawno temu, w królestwie na zachodzie. - Czy wymienił jakieś punkty orientacyjne? - naciskał Kedrigern z rosnącym rozczarowaniem. - Niech pomyślę... Wspominał coś o rzece. Tak, musicie przeprawić się przez Rzekę Lamentu, na pewno. I było jeszcze ostrzeżenie: „Strzeż się Zielonego Czegoś Tam”, tak mówił tamten facet. - Nic więcej? - Niestety. - Nie szkodzi, Zorilonie. Sporo nam pomogłeś - zapewniła Księżniczka. - Pojedziemy na zachód i poszukamy lamentującej rzeki. Cóż prostszego? - Zdobyć pierścień z nosa olbrzyma ludojada albo łuskę z paszczy smoka ziejącego ogniem - mruknął pod nosem Kedrigern. Księżniczka zmierzyła go ostrym spojrzeniem. Czarodziej wzruszył ramionami i posłał jej niewinny uśmiech. Księżniczka z gracją wzleciała na siodło, Kedrigern dosiadł czarnego ogiera i wyruszyli. Zaledwie jednak ujechali parę kroków, Księżniczka nagle strzeliła palcami, ściągnęła wodze przezroczystego wierzchowca i zawróciła do Zorilona. -Jeszcze jedna uwaga, Zorilonie. Twoje wstępy wymagają dopracowania, tchnij w nie życie. - Dopracowania, pani? - Są nudne. Nie stwarzają tej atmosfery natychmiastowego zaangażowania, zaciekawienia i zadziwienia, do jakiej dąży każdy bajkopisarz. Określenia w rodzaju „Dosyć dawno temu...” albo „Kilka lat temu...” nie przyciągają uwagi słuchacza. - Ona ma rację, Zorilonie. Mnie z pewnością nie wciągnęły -oświadczył Kedrigern. - Może zaczniesz tak: „Przed wielu, wielu laty...” - Właśnie, coś w tym rodzaju. „Dawno temu, w dalekiej krainie... -Albojeszcze inaczej: „Dawno, dawno temu, za górami, za lasami...” - zaproponował Kedrigern. - To jest to! - wykrzyknął rozpromieniony Zorilon. - Idealny początek! Cudowny! Och, tak bardzo wam dziękuję! - Warto też popracować nad zakończeniem. Ludzie nie lubią, kiedy historia się rozłazi. Chcą usłyszeć puentę... coś, co powiąże wszystkie elementy - powiedział Kedrigern. - Keddie ma rację. Twoje zakończenia wymagają poprawek. -Księżniczka na chwilę zamknęła oczy i przycisnęła rękę do czoła, potem powiedziała: - Wczoraj wieczorem, kiedy dyskutowaliśmy o konflikcie, użyłeś pewnego wyrażenia. Chciałeś, żeby twoi bohaterowie żyli szczęśliwie... och, jak to brzmiało? - Wszyscy czekali w milczeniu, aż wreszcie Księżniczka wykrzyknęła: -Już wiem! „I żyli długo i szczęśliwie!” To jest to, Zorilonie. Śliczne zakończenie dla każdej bajki. - Ależ pani, wczoraj wieczorem bardzo wymownie argumentowałaś przeciwko takim zakończeniom! - Naprawdę? - Owszem, moja droga - przyświadczył Kedrigern. - Tłumaczyłaś mi, że oprócz ciebie i mistrza Kedrigerna, ludzie nie żyją szczęśliwie. Nie potrafią. Może nawet nie powinni próbować. W każdym razie nie mogą. Księżniczka przez chwilę w zamyśleniu spoglądała w dal, potem powiedziała: - Och, dajmy im szansę, Zorilonie. Ostatecznie po co są bajki? - Ależ pani, a te wszystkie katastrofy? Cierpienia? Smoki, olbrzymy, zarazy, nieszczęścia i tak dalej? Księżniczka pochyliła się i poklepała go łagodnie po policzku. - Daj im szansę, Zorilonie. Niech żyją długo i szczęśliwie. Zrób to dla mnie. Bajkopisarz z szacunkiem ucałował jej dłoń. - Dla ciebie, pani. -Dziękuję ci, Zorilonie. I pamiętaj: jeśli naprawdę chcesz ich załatwić, zawsze możesz napisać kolejny tom. Klątwa to nie żarty Wizyta w domku Zorilona stanowiła przyjemne urozmaicenie. Informacje młodego człowieka, chociaż fragmentaryczne, okazały się przydatne. Jednakże w trakcie podróży na zachód Kedrigerna ogarnęły dawne wątpliwości. Wokół niego jesień trwała w pełnej krasie; a skoro nadeszła jesień, zima jestjuż niedaleko. Zima, czyli śnieg i lód, i srogie mrozy, i nieprzejezdne drogi, odmrożenia, wilki, nędzne jadło, rozpaczliwe szukanie schronienia, wciąż nowe udręki, a co najgorsze - daremna tęsknota do ciepła i wygody własnego domku na Górze Cichego Gromu. Zimowe poranki bywają całkiem przyjemne, kiedy człowiek budzi się w wygodnym łóżku, pod ciepłą kołdrą (albo dwiema czy trzema) , z Księżniczką u boku. Bardzo przyjemne, doprawdy. Śnieżna zawieja, oglądana przez okno dobrze ogrzanego pokoju, stanowi wspaniały widok. Odległe wycie wilków, przefiltrowane przez mocne drzwi i ściany, zmienia się w pierwotną muzykę. Lecz zima pod gołym niebem, na dzikim zachodnim pustkowiu, w poszukiwaniu zapomnianego królestwa oraz nieznanych dalekich krewnych, z pewnością okaże się w najlepszym razie nieprzyjemna, w najgorszym zaś - koszmarna. Skąpe wskazówki, jakimi dysponowali, nie wzbudzały zaufania. Na początek należało przeprawić się przez Rzekę Lamentu (nie Rzekę Szczęścia albo Rzekę Śmiechu, albo Rzekę Nadziei, tylko Rzekę Lamentu!). Śpiewający Las, jeśli go w ogóle odnajdą, będzie pewnie śpiewał tylko pieśni żałobne. I kim - lub czym - było Zielone Coś Tam, którego należało się strzec? Nawet gdyby jakimś cudem odnaleźli dawny dom Luizy, wcale nie mieli gwarancji sukcesu. A jeśli Rózia i reszta rodziny zostali uwięzieni w drzewach, tak jak Luiza? Co wtedy zrobią, pójdą do lasu i będą pytać każde drzewo, czy w środku nie siedzi krewniak Luizy? Im dłużej Kedrigern zastanawiał się nad sytuacją, tym czuł się gorzej. Zachowywał te obawy dla siebie. Księżniczka, znając jego nastroje, nie przerywała długiego milczenia. Kedrigern powstrzymywał się przez kilka dni, wreszcie jednak pod koniec zimnego, deszczowego, paskudnego popołudnia wybuchnął i wygłosił gwałtowną tyradę. Księżniczka wysłuchała go cierpliwie, a kiedy zabrakło mu tchu, poklepała go po ręku i powiedziała słodko: -Już ty coś wymyślisz. Następny poranek był suchy i słoneczny, ciepły prawie jak w lecie. Mgła unosiła się nad drogą usłaną opadłymi liśćmi, szara kurtyna przesłaniała las. Księżniczka zostawiła płaszcz na siodle i wzleciała ponad wierzchołki drzew, żeby zbadać okolicę. Przyjemnie było oderwać się od ziemi i rozprostować skrzydła. Księżniczka wzbijała się wysoko i pikowała w dół, zataczała pętle i ósemki, a potem niespodziewanie zanurkowała z powrotem do Kedrigerna. - Trzej uzbrojeni ludzie przed nami! - wydyszała. - Rabusie? - Chyba nie. Ubrani są... jak gwardziści. - Dobry znak. Mimo wszystko... - Kedrigern machnął czarną laską. Powietrze zadźwięczało i w jego dłoni pojawiła się Panstygia, Matka Ciemności. -Jakieś kłopoty? - zapytała. - Możliwe - odparł Kedrigern. - Widziałam na drodze przed nami trzech uzbrojonych mężczyzn. Chociaż mogą być nastawieni przyjaźnie - wyjaśniła Księżniczka. - Pomyślałem, że będą znacznie bardziej przyjaźni, jeśli zobaczą wielki czarny miecz - wyjaśniał dalej Kedrigern. Panstygia westchnęła. - Skoro koniecznie musisz mnie użyć, zostaniesz największym szermierzem świata, ale mam nadzieję, że unikniesz przemocy. Nie przepadam za siekaniem i rąbaniem. -Ja też tego nie lubię - zapewnił ją czarodziej. Księżniczka pofrunęła z powrotem do swojego konia, dosiadła go i trzymała się tuż za plecami Kedrigerna. Jechali powoli, czujnie wypatrując gwardzistów. Kiedy wjechali w cień dwóch ogromnych dębów, które niczym potężne kolumny wznosiły się po obu stronach drogi, przed nimi pojawiła się jakaś postać i zawołała: - Zatrzymajcie się, podróżni, jeśli łaska. Kedrigern, jadący na czele, ściągnął wodze i zatrzymał czarnego rumaka. Księżniczka zrównała się z nim i szepnęła: - On jest o wiele za uprzejmy jak na bandytę. - Miejmy nadzieję - odparł Kedrigern. Potem podniesionym głosem zwrócił się do postaci na drodze: -Jaką masz do nas sprawę? Mów, obcy człowieku. - Żadną, jeśli jesteście zwykłymi podróżnikami. Na mojego pana i władcę, króla Ezrammisa, spadło wielkie nieszczęście - oznajmił mężczyzna, zbliżając się do nich. - Ciąży na nim klątwa, szukamy więc pomocy cza... cza-cza-cza... - zająknął się i umilkł. Stanął jak skamieniały, wybałuszył oczy, szczęka mu opadła. - Czarodzieja? - podpowiedział uprzejmie Kedrigern. Mężczyzna kiwnął głową. Zerknął na płomienne czerwone ślepia i lśniący srebrny róg ogromnego czarnego ogiera, a potem na czarny miecz oparty o ramię jeźdźca. Sam jeździec wyglądał całkiem zwyczajnie. Nosił prosty strój z samodziału, schludny, lecz dość skromny, twarz miał czerstwą, lecz raczej pospolitą. Kobieta obok niego, piękna jak sen, ubrana była bardziej elegancko. Nosiła srebrny diadem i siedziała na koniu, który zdawał się istnieć tylko częściowo. Ci ludzie nie byli zwykłymi podróżnikami. Gwardzista przestał się gapić. Dwaj inni dołączyli do niego i teraz oni z kolei zamarli w podziwie. - Może potrafimy pomóc waszemu królowi. Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gromu. To jest Księżniczka, moja żona. Znamy się trochę na wyższych sztukach - oznajmił czarodziej. - Nawet dość dobrze - dodała jego żona. Z westchnieniem ulgi pierwszy gwardzista powiedział: - Mój władca i władczyni chętnie was przyjmą. Otrzymacie hojną nagrodę. Proszę za nami, wskażemy wam drogę... - Tylko bez żadnych sztuczek! - przemówił czysty, dźwięczny głos, a trzej gwardziści odskoczyli i zbili się w ciasną grupkę. -Jestem Panstygia, Matka Ciemności, wielkie czarne ostrze zachodu. Żadna armia nie obroni się przed moim gniewem! - Słyszeliście - dorzuciła Księżniczka. - Żadnych sztuczek, przysięgam! Słowo honoru, żadnych sztuczek! - zawołał gwardzista. - A więc dobrze. Prowadź - rozkazała Panstygia. Trochę przesadziła, pomyślał Kedrigern, ale zachował swoją opinię dla siebie. Księżniczki, jak się przekonał - z jednym szczęśliwym wyjątkiem jego żony- były to stworzenia zepsute i samowolne. Na swój sposób dorównywały książętom, których miał okazję poznać, a książęta byli wręcz niemożliwi. A królowie i królowe bywali jeszcze gorsi. Miał tylko nadzieję, że król Ezrammis, o którym słyszał bardzo niewiele, różni się od typowych przedstawicieli swojej klasy społecznej. Po krótkiej przejażdżce ujrzeli przed sobą schludny zamek na wzgórzu, z ładnym ogrodem i prześlicznym widokiem od południa. Zaprowadzono ich prosto do sali tronowej i przedstawiono niskiej siwowłosej kobiecie o miłej, smutnej, matczynej twarzy. Kobieta była prawie idealnie okrągła. Rzuciła zazdrosne spojrzenie na Księżniczkę i wybuchnęła płaczem, ale szybko się opanowała. - Oto czarodzieje, Wasza Wysokość - oznajmił gwardzista z niskim ukłonem. - Och, kochani, dobrzy czarodzieje, czy nam pomożecie? - zapytała królowa głosem, który zmiękczyłby serce ludojada. - Spróbujemy, Wasza Wysokość. W przypadku klątwy najważniejsze to ustalić fakty. Czy możesz nam podać szczegółowy opis? Przede wszystkim chodzi o dokładne słowa przekleństwa. - Och, powiem wam, co chcecie - zapewniła królowa. - Najpierw się zapoznajmy, potem zapraszam na małą przekąskę, a potem przejdziemy do interesów. Nazywała się królowa Pensimer, a mała przekąska w jej wersji wystarczyłaby do nakarmienia dwunastoosobowej rodziny, obdarzonej zdrowym apetytem. Kedrigern i Księżniczka jedli niewiele, natomiast królowa pochłaniała potrawę za potrawą, wpychając w siebie bez wyboru chleb, masło, mięso, owoce, ciasto, krem, rybę, sos i orzechy, które jej podsuwano. Kiedy półmiski opustoszały, opadła sapiąc na oparcie słoniowatego fotela i pulchną dłonią stłumiła królewskie beknięcie. - Nigdy przedtem tak nie jadłam. To część klątwy - wyznała z przygnębieniem. - Powiedz nam więcej o tej klątwie, pani - zaproponował Kedrigern. Pochylił się do przodu, zetknął razem końce palców i spojrzał na królową przez stół. - No, nie wiem dokładnie, od czego się zaczęło. Weszłam do komnaty, kiedy Ezrammis - to jest król, mój mąż - właśnie się sprzeczał z czarodziejem Aszanem. Od dawna byli przyjaciółmi, ale ostatnio obaj zrobili się drażliwi i często się kłócili. Widocznie Aszan zagroził, że rzuci klątwę na nasze dzieci, ale kiedy weszłam, zmienił zdanie i zamiast tego przeklął Ezrammisa i mnie. To było straszne. Podniósł kościstą dłoń, pokazał palcem na mojego biednego męża i wyrecytował: Niech twoje zęby spadają jak liście Jeden na miesiąc, aż wypadną wszystkie; Gdy ty żył będziesz chlebem i maślanką, Niech twoja żona tyje bez ustanku, Zjada podwójny obiad i kolacje, Kiedy ty chudniesz na głodowych racjach. Aż wreszcie znikniesz całkiem jak kamfora, Ona zaś będzie tłusta jak maciora. To było trzy miesiące temu. Od tamtego czasu Ezrammis stracił dwa trzonowce i jednego siekacza, a ja dwukrotnie przybrałam na wadze - zakończyła nieszczęsna królowa. - Chyba możemy coś zaradzić, Wasza Wysokość - oświadczył Kedrigern z profesjonalną powagą. - Klątwa jest prosta i chociaż nigdy nie spotkałem osobiście Aszana, słyszałem o nim jako o człowieku impulsywnym, który nie potrafiłby zbudować zawczasu skomplikowanej klątwy i doskonalić jej przez lata. Czy możemy zobaczyć twojego męża? Natychmiast zaprowadzono ich do królewskiej sypialni, gdzie siedział nadąsany król Ezrammis, siwobrody władca w podeszłym wieku, o zapadniętych policzkach, chudy jak szczapa. Kedrigern przesłuchał króla, który milczał uparcie i odpowiadał tylko ruchami głowy oraz wymownymi gestami. Wyjaśniwszy wszystkie szczegóły, czarodziej posadził królewską parę obok siebie na królewskim łożu, po czym wyrecytował odpowiednie przeciwzaklęcie. Zaledwie padło ostatnie słowo, król Ezrammis podniósł wzrok. Ostrożnie przejechał językiem po zębach. Lekko nacisnął górne przednie siekacze opuszkiem kciuka i rozpromienił się w uśmiechu. Bardzo ostrożnie zgrzytnął zębami. Podskoczył z radości i zawołał: - Mocne jak mury lochu! Dobra robota, czarodzieju! No, teraz zjemy porządny posiłek. Trzy miesiące o chlebie i wodzie wykończyłyby każdego. - Fuj! Nie wspominaj mi o jedzeniu, kochany. Odrzuca mnie na samą myśl. Czy to nie cudowne? - wykrzyknęła z zachwytem królowa Pensimer. Kedrigern i Księżniczka skłonili się dwornie i wycofali, żeby nie przeszkadzać uszczęśliwionej królewskiej parze. Wieczorem wezwano ich przed królewskie oblicza. Król Ezrammis radośnie wydłubywał spomiędzy zębów resztki kolacji, składającej się z drobiu na zimno, selerów, orzechów i jabłek, natomiast królowa Pensimer, już odrobinę szczuplejsza, popijała wodę z małej szklaneczki. U boku króla drzemał wierny stary sługa. - Świetnie się spisałeś, czarodzieju. Naprawdę znakomita robota - oświadczył król na wstępie, wręczając mu pękatą sakiewkę złota na potwierdzenie swoich słów. - I ty również, droga pani. - Ujął dłoń Księżniczki i wsunął jej na palec pierścień z brylantem wielkości żołędzia. - Nie rozumiem, jak do tego doszło, ale jestem wdzięczny za waszą pomoc. To niepodobne do Aszana, żeby tak długo chować urazę. Spodziewałem się, że klątwa utrzyma się przez kilka dni, może tydzień... ale trzy miesiące! Cieszę się, że tędy przejeżdżaliście. - Nigdy mi tego nie wyjaśniłeś - odezwała się Pensimer. - Nigdy nie powiedziałeś ani słowa. - Co miałem mówić? Jak tylko spróbowałem, zęby mi szczękały niczym kostki domina. Poza tym byłaś zbyt zajęta jedzeniem, żeby mnie słuchać. Zdumiony Kedrigern wtrącił: - Więc to wszystko było nieporozumienie? - Można tak powiedzieć. Nie zdawałem sobie sprawy, że Aszan był taki przewrażliwiony na punkcie swoich klątw. Opowiedział mi, jak rzucił klątwę na jakiegoś złego rycerza i jego całą rodzinę, zesłał na wszystkich synów niestrawność, a na córki nieświeży oddech, a ja wybuchnąłem śmiechem. „To ma być klątwa?” zawołałem. „To jest rodzinna historyjka! Kiedy moi synowie odpoczywają na dziedzińcu po obiedzie, słychać grzmoty jak podczas burzy z piorunami. Wystarczy, że moi chłopcy zjedzą okruszek chleba i popiją łykiem wody, a przez dwie godziny dudnią jak wulkany. A moje córki mogą grawerować szkło samym oddechem”. - Wolałabym, żebyś nie mówił w ten sposób o naszych dzieciach, kochanie - skrzywiła się Pensimer. - Czy kłamię? W każdym razie Aszan bardzo się obraził i powiedział, że dolegliwości moich dzieci potrafi wyleczyć nawet uczeń alchemika, ale rodzina tamtego rycerza potrzebowała czarodzieja pierwszej klasy, żeby zdjął klątwę. Od słowa do słowa i zanim się spostrzegłem, Aszan wyłaził przez okno, moje zęby chwiały się jak sosny na wietrze, a Pensimer zjadała wszystko, co jej wpadło w rękę. - Ezrammis umilkł, westchnął i smutno potrząsnął głową. -Mam nadzieję, że Aszanowi nic się nie stało. Nigdy nie wyjeżdżał na tak długo. - Dokąd pojechał? - zapytał Kedrigern. - Strażnik mówi, że kierował się na zachód. Paskudna okolica. - Masz na myśli jakieś konkretne paskudztwo? Pytam, bo my też podążamy na zachód. - Musicie? Tacy mili ludzie nie powinni tam jechać - oświadczyła królowa Pensimer z afektacją. - Szukamy zaginionego królestwa naszej przyjaciółki. - No więc bądźcie ostrożni - poradził król Ezrammis. - Musicie uważać na tego wielkiego zielonego idiotę... zwariowany olbrzym, który rzuca się na podróżnych i każe im rozwiązywać zagadki. - Ajeśli nie odgadną rozwiązania? - zapytała Księżniczka. - Wtedy ich zjada. I jest jeszcze zaczarowana ścieżka w lesie. Musicie bardzo uważać. No i Rzeka Lamentu, podobno ponure miejsce. - Czy któreś z waszych wysokości słyszało o Królestwie Śpiewającego Lasu? - zapytał Kedrigern. - Nigdy o tym nie słyszałem, ale popytam w zamku. Może stary Jossall coś wie. Mieszkał tutaj, jeszcze kiedy mój dziadek był dzieckiem. - Król szturchnął starego sługę, drzemiącego przy stole. Staruszek otworzył oczy i wykrzyknął cienkim, drżącym głosem: - Tak, oczywiście, Wasza Wysokość, masz absolutną rację. Och, bez żadnych wątpliwości, święta prawda, Wasza Wysokość. Dobrze powiedziane, trafne i celne, każde słowo na swoim miejscu, dokładnie... -Już dobrze, Jossall. Chciałem tylko o coś zapytać - wpadł mu w słowo król. - Słyszałeś może o Królestwie Śpiewającego Lasu gdzieś na zachodzie? Staruszek spojrzał na króla, potem na czarodzieja, potem zerknął na obie damy z widocznym zakłopotaniem. Powieki powoli mu opadły, kiwnął głową i zdawał się już zasypiać, gdy nagle poderwał głowę i zawołał: - Tak! Słyszałem tę historię dawno temu... smutna legenda, Wasza Wysokość... potrójna klątwa... młody, waleczny książę i dwie odważne księżniczki... zemsta czarodzieja znanego ze złośliwości... och, naprawdę tragiczna historia, Wasza Wysokość, i nauczka dla nas wszystkich - zakończył Jossall żałobnym tonem, smętnie potrząsając siwą brodą. - Czy znasz drogę do tego królestwa? - zagadnął Kedrigern. - Nikt tam teraz nie jeździ. - A gdyby ktoś chciał tam pojechać, możesz mu wskazać drogę? Jossall długo wpatrywał się w czarodzieja bladymi, badawczymi oczami, wreszcie przemówił cichym, stłumionym głosem: - Droga prowadzi przez Rzekę Lamentu, przez zaczarowany las, przez ziemie Zielonego Zagadkowicza. Ale nie ty... - Co to jest Zielony Sałatkowicz? - Zielony Zagadkowicz. To olbrzym, który zmusza podróżnych, żeby rozwiązywali jego zagadki. Jeśli nie odgadną... - Zjada ich. Już nas ostrzegano - wtrącił Kedrigern. Określenie brzmiało dziwnie znajomo, ale nie mógł go odgrzebać w pamięci. Czyżby przeczytał gdzieś to przezwisko, napotkał je w legendzie albo opowieści podróżnika? Czy miał kiedyś do czynienia z tym stworem? Nie pamiętał. Pewnie to bzdura, ale dręczyło go niejasne poczucie rozpoznania. -Jak mówiłem – ciągnął Jossall - nie ty je odnajdziesz. - Nie ja? - Kraj jest teraz opustoszały - ciągnął Jossall monotonnie, nie zwróciwszy uwagi na pytanie Kedrigerna, jakby recytował modlitwę zapamiętaną z dzieciństwa - i królewski pałac stoi pusty, lecz pewnego dnia wielki bohater przywróci chwałę dawnych czasów. Tak mówi proroctwo. On to przemierza dalekie krainy z pustą pochwą u boku, w nieustannym poszukiwaniu wielkiego czarnego miecza, dzięki któremu zdejmie klątwę Vorvasa. - Vorvasa? Vorvasa Mściwego? - zapytał ostro król Ezrammis. - Właśnie jego, Wasza Wysokość. - Czegóż ten Vorvas nie wyprawiał, biegał w kółko i przeklinał każdego, kogo spotkał. Rzucił klątwę na siostrę mojego pradziadka. Musisz o tym wiedzieć, Jossall. Staruszek milczał przez długi czas, zanim odpowiedział: - Byłem wtedy bardzo młody, Wasza Wysokość, lecz pamiętam okres wielkiego zakłopotania. Księżniczkę Gazurę dotknęło przekleństwo szczerej mowy. Wszyscy jej konkurenci zniknęli. W końcu musiała opuścić dwór i zamieszkać w odosobnieniu. - Ten Vorvas to istny szatan - rzuciła porywczo Księżniczka. Ezrammis przytaknął i dodał: - Miał wyobraźnię, trzeba mu to przyznać. Jaki rodzaj klątwy rzucił na waszą przyjaciółkę? Za królewskim zezwoleniem Kedrigern poszedł po Panstygię, która własnymi słowami opowiedziała swoją historię. Ezrammis i Pensimer słuchali z narastającym współczuciem, natomiast Jossall był absolutnie zafascynowany. -To jest miecz z przepowiedni! - oznajmił, kiedy Panstygia skończyła. - To jest ten miecz! Kiedy przybędzie bohater, klątwa zostanie zdjęta! Panstygia odparła dość zjadliwym tonem: - Nie zamierzam czekać na żadnego bohatera, dziękuję pięknie. Wskażesz nam drogę do mojego królestwa, to zajmiemy się klątwą. - Masz tutaj świetnego czarodzieja. Zdjął z nas klątwę ot tak, w jednej chwili - Ezrammis strzelił palcami. - Od dawna specjalizuję się w przeciwzaklęciach i odczarowaniach - wyjaśnił skromnie Kedrigern. - Słyszeliście o Pustkowiu Przegranych Władców? - zagadnęła Księżniczka. - To było straszliwe kłębowisko złych czarów, rozpalone i kipiące, z którego ciągle wyrastały nowe, jeszcze gorsze czary. Kedrigern oczyścił je jedną ręką. Kedrigern uśmiechnął się dobrotliwie i milczał. Król i królowa wyraźnie byli pod wrażeniem, ale Jossall powiedział poważnie: - Wprawdzie jesteś biegłym czarodziejem, jednak w tym wypadku postąpisz mądrze, jeśli powstrzymasz swoją moc i pozwolisz, żeby proroctwo się spełniło. Vorvas był najlepszy w rzucaniu klątw. - Wcale nie - zaprzeczył spokojnie Kedrigern. - Przyznaję, Vorvas prawie dosięgnął szczytu, ale nie był najlepszy. Ten tytuł należy do Flaine od Czterech Losów. Gesty, okrzyki zdumienia i zaciekawione miny zebranych wyraźnie uświadomiły Kedrigernowi, że jego słuchacze nic nie wiedzą o dokonaniach Flaine. Kazał im przysunąć się bliżej i kiedy ciemność zapadła za murami zamku, a świece w królewskiej sypialni przygasły, rozpoczął zdumiewającą opowieść. FLAINE OD CZTERECH LOSÓW Część pierwsza: KLĄTWA Nie tak dawno temu czterech niegodziwych rycerzy szerzyło postrach w całym kraju. Rycerze byli zepsuci do szpiku kości i bardzo zuchwali. Byli tak zuchwali, że nazywano ich Giles Zuchwały, Otto Zuchwały, Bruce Zuchwały i Dennis Zuchwały albo Czterech Zuchwałych Czarnych Jeźdźców. Chciwość, okrucieństwo i zepsucie narastały w nich z każdym kolejnym złym czynem, i nikt nie śmiał stawić im oporu. Pewnego zimowego dnia, kiedy Czterej Zuchwali Czarni Jeźdźcy wracali do zamku Gilesa Zuchwałego, rozprawiwszy się szczególnie okrutnie z grupką bezbronnych pielgrzymów, natrafili na małą chatkę w lesie. Dzień był zimny i ponury, rycerze byli w fatalnym nastroju. Postanowili, że zabiorą wszystkie zapasy jadła i napitków, a potem spalą chatkę razem z mieszkańcami, żeby rozgrzać się przy ogniu i nacieszyć krzykiem ofiar. Zuchwalcy nie wiedzieli, że chatka należała do czarodziejki Flaine, która znużona ludzką niegodziwością zamieszkała samotnie w głębi lasu, by poświęcić się studiom i medytacjom. Kiedy Dennis Zuchwały załomotał do jej drzwi, kazała mu odejść. Kiedy on i Bruce Zuchwały próbowali wyłamać drzwi, rzuciła na chatkę zaklęcie nietykalności. Widząc, że pokrzyżowano im szyki, Czterej Zuchwali Czarni Jeźdźcy wycofali się i uknuli nowy plan. Jesień tamtego roku obfitowała w gwałtowne burze. Wszędzie leżało mnóstwo połamanych gałęzi. Czterej zuchwalcy zebrali wielkie stosy drewna i spiętrzyli wokół chatki, a potem zagrozili, że jeśli czarodziejka ich nie wpuści, spalają żywcem. W odpowiedzi Flaine wywołała burzę; ale ponieważ liczyła sobie już kilkaset lat, a część mocy zużyła na podtrzymanie czaru nietykalności, udało jej się wywołać tylko krótki deszcz. Czterej Zuchwali Czarni Jeźdźcy skrzesali ognia i wkrótce ściana płomieni otoczyła chatkę. Przez całą noc Flaine powstrzymywała płomienie. Lecz czterej rycerze wciąż dokładali do ognia i czarodziejka zaczęła słabnąć. O świcie, wiedząc, że koniec się zbliża, otworzyła drzwi i weszła w płomienie, które cofnęły się przed nią. Czterej rycerze dobyli mieczów i natarli na nią, ona jednak resztką sił skierowała na nich płomienie, aż musieli się cofnąć. Potem uniosła rękę, wskazała na nich i wyrecytowała te słowa: Wy, mordercy, podli zbóje, Los zagładę wam szykuje: Lód, żelazo, drewno, woda Niech do zemsty sił mi doda. Drewno, woda, lód, żelazo Wezwą was z mego rozkazu Na tajemne spotkanie Gdzie kara na was spadnie. Ty i ty, i ty, i ty Zapłacisz za czyn swój zły. Przy ostatnim słowie moc ją opuściła. Płomienie strzeliły wysoko, objęły ją i pochłonęły z rykiem. Zginęła w mgnieniu oka. - Bardzo efektowna klątwa. I się rymuje - zauważył król Ezrammis. - I musicie pamiętać, że to była improwizacja, wygłoszona resztką tchu - zaznaczył Kedrigern. Jossall podniósł kościstą dłoń, prosząc o uwagę. - Tak, tak, ale co z klątwą? Zadziałała? Kedrigern uśmiechnął się. Odchrząknął, oparł się wygodnie i podjął swoją opowieść: Część druga: WYKONANIE Czterej Zuchwali Czarni Jeźdźcy niezbyt się przejęli tym wydarzeniem. Tyle razy wysłuchiwali przekleństw umierających ofiar, że uważali się za koneserów i chociaż styl Flaine zrobił na nich wrażenie, zlekceważyli treść, przyzwyczajeni do pustych pogróżek. W trakcie oblężenia skończyła im się żywność i woda, toteż pospiesznie ruszyli w dalszą drogę do zamku Gilesa Zuchwałego. Po południu, kiedy przejeżdżali przez polanę, z lasu naprzeciwko wyłonił się rycerz odziany całkowicie na czerwono i zatrąbił wyzwanie na rogu. Uradowani okazją do rozrywki, czterej sięgnęli po broń, zamierzając w czwórkę zaatakować samotnego rycerza. Lecz czerwony rycerz natarł z taką szybkością, że nie zdążyli wydobyć broni, zwalił z konia Dennisa Zuchwałego i zniknął na ścieżce, którą przybyli. Dennis Zuchwały leżał na ziemi, jęcząc i miotając plugawe przekleństwa. W piersi utkwiła mu drewniana lanca okuta żelazem, która złamała się w ranie. Błagał o wodę. Ponieważ nie mieli wody, napoili go z kałuży, wsadzili na konia, przywiązali do siodła i poczłapali dalej do zamku Gilesa Zuchwałego, gdzie spodziewali się otrzymać pomoc. Niebo się zachmurzyło, ścisnął tęgi mróz. Dennis Zuchwały zaczął przeraźliwie krzyczeć i majaczyć, więc rycerze zrozumieli, że woda była zepsuta. Zanim dotarli do zamku, umarł - lecz nie wiadomo, czy zamarzł na śmierć, czy zginął od zgniłej wody, czy od drewnianej lancy okutej żelazem, która przeszyła mu pierś. W zamku Giles Zuchwały pierwszy dotarł do zwodzonego mostu. Nie wiadomo dlaczego zsiadł z konia i pieszo wszedł na most. Potknął się o żelazny gwóźdź, pośliznął się na spłachetku lodu, uderzył głową o drewnianą belkę i wpadł do głębokiej, mętnej wody w fosie. Dopiero rano słudzy wyłowili jego ciało. Otto Zuchwały i Bruce Zuchwały spali niespokojnie tej nocy. Następnego dnia, uzupełniwszy zapasy, wyruszyli do własnych zamków, podróżując razem dla towarzystwa i bezpieczeństwa, chociaż właściwie nie mieli ochoty na towarzystwo i wcale nie czuli się bezpiecznie. Obaj wiedzieli, że zbliża się zguba. Kiedy przejeżdżali po kamienistym zboczu nad płytkim strumieniem, Bruce Zuchwały usłyszał w górze ostry trzask. Podniósł głowę i zobaczył oblodzoną gałąź, która złamała się, uderzyła Ottona Zuchwałego i strąciła go z konia. Otto stoczył się po zboczu i wpadł twarzą w dół do strumienia, gdzie leżał unieruchomiony ciężarem zbroi. Zanim Bruce Zuchwały dobiegł do niego, Otto już nie żył. W panice Bruce Zuchwały zajechał konia, aż ten padł jak kamień ze zmęczenia i skonał bez jęku. Bruce Zuchwały zrzucił zbroję i wędrował dalej na południe, nikomu nie zdradzając swojego prawdziwego imienia, aż dotarł na pustynię. Tam się zatrzymał. Ukrył się wjaskini, jadał surową strawę z glinianych naczyń. Nigdy się nie mył i nie pił wody, pragnienie zaspokajał kozim mlekiem. Kiedy trochę doszedł do siebie, spisał całą historię swoją i towarzyszy. Był niegdyś studentem i umiał pisać. Ostatni zapisek, uczyniony drżącą ręką, opowiada, jak pewnego ranka zbudził się w męce pragnienia, zupełnie jakby wyciśnięto z niego wszelkie płyny. Zaczął gwałtownie dygotać, kiedy chłód ogarnął jego wycieńczone ciało. Nie miał drewna i nie mógł rozpalić ognia, więc wypełznął z jaskini, szukając słonecznego ciepła. Zdołał wczołgać się na szczyt niewielkiego wzniesienia. Zobaczył go pasterz kóz i zaczął krzyczeć, ale Bruce skonał, zanim ludzie zdążyli mu pomóc. - No, to dopiero klątwa - powiedział król. - Cieszę się, że nie miałem żadnych zatargów z Flaine. Ta kobieta znała się na rzeczy. - Flaine była najlepsza - przytaknął Kedrigern. - Prawdziwa profesjonalistka. Jossall nie chciał się z tym zgodzić. - Nie była lepsza od Vorvasa! Przecież jej klątwa w końcu zawiodła przy czwartym rycerzu, Bruce Zuchwałym. Wszyscy inni zginęli od lodu, drewna, wody i żelaza, ale w śmierci Bruce'a Zuchwałego nie było żelaza. Nie zmieszany Kedrigern odparł: -Jeszcze nie dokończyłem tej historii. Część druga: WYKONANIE (ZAKOŃCZENIE) Pasterz kóz, chociaż żył długo i widywał wiele dziwnych rzeczy, nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego. Strachajło, jak miejscowi nazywali Bruce'a Zuchwałego, wyczołgał się z jaskini i wgramolił się na szczyt pagórka. Podniósł się z trudem i stanął wyprostowany, rozłożywszy szeroko ramiona, z twarzą uniesioną ku słońcu. Wtedy coś spadło jak kamień z nieba i trafiło go w pierś tak mocno, że runął na ziemię. Był to kawał żelaza wielkości ludzkiej głowy, fatalnie pokancerowany i ciepły w dotyku. Pustynni ludzie nazywali takie przedmioty: „meteoryty”. Głęboka cisza zapadła po słowach Kedrigerna. Wreszcie Jossall przemówił gderliwym tonem: - Może Vorvas był na drugim miejscu pod względem przeklinania, ale niewiele mu brakowało do pierwszeństwa. W łapach Zielonego Zagadkowicza Król Ezrammis był stanowczy. - Nie zgadzam się, żebyście sami pojechali na zachód. Może oboje znacie się na czarach i macie do pomocy zaklęty miecz, ale tam jest niebezpiecznie. Wyślę z wami jednego z moich gwardzistów. - Wasza Wysokość jest bardzo łaskawa, ale naprawdę nie ma potrzeby - zaprotestował Kedrigern. Konie były osiodłane i objuczone, więc chciał wyruszyć jak najszybciej. Ale król nie dał się przekonać. - Nazywa się Dyrax. Zjawił się tutaj zeszłej jesieni i poprosił, żebym go przyjął na służbę. Bardzo dobrze się sprawiał. Trochę ponury, ale nikomu nie wadzi. - Z pewnością jest wartościowym człowiekiem, Wasza Wysokość, ale... - On już tam był. Zna drogę. Zaprowadzi was prosto do Rzeki Lamentu, bez niepotrzebnej straty czasu. Dojedziecie na miejsce i wrócicie, zanim pogoda się zepsuje. - Och, rozumiem. Ezrammis zachichotał przebiegle i wymierzył czarodziejowi kuksańca. - Tak myślałem, że zmienisz zdanie. Poza tym jeżeli traficie na ślad Aszana albo na jego samego, chciałbym o tym wiedzieć, a ponieważ nie musicie tędy wracać, będę potrzebował posłańca. Dyrax jest odpowiedzialny i godny zaufania. Porządny chłopak, dzielny jak lew, miły i uprzejmy. Nigdy nie mówi o sobie, ale pochodzi z dobrej rodziny, od razu widać. -Jeszcze raz dziękujemy Waszej Wysokości. Jeżeli dowiemy się czegoś o Aszanie, natychmiast odeślemy Dyraxa. - Nie ma pośpiechu, czarodzieju. Najpierw niech was zaprowadzi na miejsce i dokładnie opisze resztę drogi. - Król zamilkł na chwilę, po czym dodał zniżonym głosem: - Spróbuj odnaleźć mojego Aszana. Pewnie myśli, że wściekam się z powodu klątwy, ale to nieprawda. Lubiłem się z nim kłócić. Brakuje mi go. Powiedz mu to. Drugiemu czarodziejowi uwierzy. - Powiem mu, jeśli go spotkam, Wasza Wysokość. Księżniczka, uścisnąwszy królową Pensimer, serdecznie pożegnała się z Ezrammisem. Kiedy podeszła do konia, przyskoczyli stajenni, żeby przytrzymać jej strzemię. Kedrigern rozejrzał się, ale nie zobaczył żadnego gwardzisty. - Dalej, wsiadaj na konia. Dyrax czeka przy bramie. Nie lubi tłumów - wyjaśnił Ezrammis. Podjeżdżając do bramy, zobaczyli krzepkiego, dobrze zbudowanego młodzieńca o szlachetnych rysach twarzy i posępnym wejrzeniu. Siedział na ładnym kasztanie i prowadził dwa obładowane juczne konie. -Jestem Dyrax, wasz przewodnik i obrońca - oznajmił poważnym, kulturalnym głosem. - Moje życie i mój miecz są na wasze usługi. - To bardzo miło z twojej strony, Dyraxie, ale potrzebujemy tylko kogoś, żeby nam wskazał drogę - powiedziała Księżniczka. - Podróżowałem po zachodnim krainach, pani. Dziwne i groźne stwory można tam napotkać. - No, oboje z mężem znamy się na magii i mamy zaklęty miecz. Nie spodziewamy się żadnych kłopotów. Czekają na nas jedynie zwykłe niewygody, jak to w podróży. Szerokim, majestatycznym gestem wskazując na juczne konie, Dyrax powiedział: - Król Ezrammis, jak zawsze szczodry, zabezpieczył was przed najgorszymi niewygodami. - Porządny z niego król - powiedział Kedrigern - i na pewno bardzo nam się przydasz, Dyraxie. Ruszamy? Dyrax objął prowadzenie, ciągnąc za sobą oba juczne konie. Księżniczka jechała za nimi, a Kedrigern zamykał mały pochód. Od czasu do czasu doganiał Księżniczkę, żeby pogawędzić lub po prostu nacieszyć się jej towarzystwem, Dyrax jednakże nie obejrzał się ani razu i nie odzywał się bez pytania. Wieczorami rozbijał obóz w jakimś przyjemnym zakątku, przygotowywał prosty, lecz smaczny posiłek i budował szałas dla czarodziejów. Własny koc rozkładał w jakimś ciemnym, ponurym miejscu. Pierwszej nocy zamierzał pełnić wartę podczas ich snu, ale czarodzieje nie chcieli o tym słyszeć. Prosty czar zapewniał znacznie lepszą ochronę niż cała armia nie wyspanych wartowników o ciężkich powiekach, przewodnik zaś powinien zachować czujność za dnia; zresztą poza wymienionymi praktycznymi względami, nie chcieli pozbawiać młodzieńca wypoczynku. Dyrax i tak wyglądał ponuro, woleli więc nie przysparzać mu dodatkowych kłopotów. Czwartego wieczoru po rozstaniu z Ezrammisem i Pensimer, kiedy Księżniczka i Kedrigern leżeli wygodnie obok siebie w szałasie, pod kocami lekkimi jak puch, lecz grubymi i ciepłymi jak pierzyny, Księżniczka ziewnęła i powiedziała: - Czy możemy coś zrobić dla Dyraxa? Jest taki smutny. - No właśnie. Ciągle wzdycha. - Kedrigern również ziewnął, po czym dodał: - Nie znam żadnych dobrych kawałów. Nigdy nie umiałem opowiadać dowcipów. - On nie potrzebuje dowcipów. Jest nieszczęśliwie zakochany, w tym problem. - Skąd wiesz? - Westchnienia. Zdradziły go te głębokie, żałosne westchnienia. Po chwili namysłu Kedrigern zapytał: - Więc co mamy robić? - Najpierw powinniśmy poznać całą historię. Nie możemy mu pomóc, dopóki nie dowiemy się, o co chodzi. Posłuchaj... on znowu wzdycha! Ostrożnie unieśli głowy i wyjrzeli na zewnątrz. Dyrax siedział przy ognisku i wpatrywał się w płomienie posępnym wzrokiem, wsparłszy brodę na dłoniach. Od czasu do czasu wydawał głębokie, żałosne westchnienie. Kilka razyjęknął. Wreszcie podniósł się i zwiesiwszy głowę, powolnym krokiem podszedł do miejsca, gdzie rozłożył koc. Bezwładnie osunął się na posłanie. -Jutro z nim porozmawiam - obiecał Kedrigern. Lecz kiedy nadszedł poranek, Dyrax wyglądał zbyt melancholijnie, żeby go wypytywać. Przygotował śniadanie dla czarodziejów, a sam odszedł na bok i wzdychał, skubiąc skórkę od chleba. Kedrigern odpowiadał uspokajającymi gestami na niecierpliwe spojrzenia Księżniczki. W milczeniu rozpoczęli kolejny etap podróży. Trzy razy w ciągu poranka Księżniczka wstrzymywała konia, żeby zrównać się z Kedrigernem, i gniewnym szeptem ponaglała go, żeby dotrzymał słowa i porozmawiał ze smutnym młodzieńcem - i trzykrotnie czarodziej ją spławił. Wreszcie około południa wziął się w garść, ponownie uspokoił żonę, zostawił pod jej opieką czarną laskę, która była Panstygią, i podjechał do Dyraxa. - Piękny dzień, prawda? - zagadnął z pogodnym uśmiechem. Dyrax podniósł głowę i rozejrzał się dookoła. - Niebo jest błękitne. Nie jest ani za zimno, ani za gorąco. Liście są bardzo kolorowe. Tak, mistrzu Kedrigernie, można tak określić dzisiejszy dzień. - Więc ty byś go tak nie określił? Dyrax westchnął głęboko i odpowiedział: - Wykreśliłem słowo „piękno” z mojego słownika, podobnie jak słowa „uroda”, „radość” i „szczęście”. - O, to niedobrze. Czy mogę ci jakoś pomóc? Chciałbym coś zrobić dla ciebie, naprawdę. - Nikt mi nie pomoże. Nie można przekreślić tego, co się stało, ani cofnąć tego, co zostało powiedziane. Żyję w otchłani bólu, szukając zapomnienia, skazany na pamiętanie. Jechali w milczeniu przez jakiś czas. Las stopniowo gęstniał, droga się zwężała, gałęzie przewieszone nad głowami rzucały coraz głębszy cień. W mrocznym otoczeniu Kedrigern zaraził się nastrojem Dyraxa i pomyślał, że dzień wcale nie jest taki piękny. Szybko jednak otrząsnął się z przygnębienia i zaproponował towarzyszowi: -Jeśli szukasz zapomnienia, mogę ci pomóc. - Nie, dobry czarodzieju. Gdybym zapomniał o przyczynie mojej ciągłej udręki, straciłbym powód do życia. - Znam kilka selektywnych zaklęć. Mogę sprawić, że zapomnisz tylko złe fragmenty. Dyrax powoli pokręcił głową. - Muszę pamiętać. Moim przeznaczeniem jest pamiętać i cierpieć. Widząc, że nic nie wskóra, Kedrigern zmienił temat: - Las tutaj wydaje się gęstszy. - Tak. Wkroczyliśmy na terytorium Zielonego Zagadkowicza. Musimy zachować ostrożność. Olbrzym jest równie okrutny jak silny, posiada zaś siłę dziesięciu ludzi. Dwukrotnie przewyższa wzrostem dorosłego mężczyznę. Nasze życie jest w wielkim niebezpieczeństwie - oznajmił Dyrax tym samym monotonnym, zmęczonym głosem. - Myślisz, że powinniśmy pojechać inną drogą? - Nie można uniknąć spotkania z Zielonym Zagadkowiczem. Jeśli natkniemy się na niego lub jego sługi, pamiętaj, że będę was bronił do śmierci i padnę z mieczem w dłoni. - Może do tego nie dojdzie. - Nikt się nie oprze Zielonemu Zagadkowiczowi. Zirytowany tym nieustannym strumieniem pesymizmu, Kedrigern powiedział: -Wprawdzie nie posiadam siły dziesięciu ludzi... czasami rano brakuje mi sił nawet jak na jednego człowieka... i nikogo nie przewyższam dwukrotnie wzrostem, najwyżej dzieci i krasnoludki, jestem jednak czarodziejem. Władam magią. - To samo opowiadają o Zielonym Zagadkowiczu. - On włada magią? Nikt o tym wcześniej nie wspominał. - Pewnie wszyscy zakładali, że o tym wiesz. - Wolałbym, żeby ludzie nie robili takich założeń. Nie znoszę niespodzianek - burknął Kedrigern ze złością. Ujechali parę kroków w milczeniu, aż nagle czarodziej rozjaśnił się i zawołał: - Zaraz, zaraz. Przecież ja znam Zielonego Zagadkowicza. Nigdy go nie spotkałem osobiście, ale czytałem o nim. Tak, naturalnie. To przyjaciel sir Gawaina, trochę figlarz, ale przyzwoity facet. Posiada pewną szczątkową znajomość magii, ale jej nie nadużywa. - Zachichotał życzliwie i zakończył: - Nie mamy się czego bać, Dyraxie. Wszystkie historie o Zielonym Zagadkowiczu zjadającym ludzi to bzdury. Zielony Zagadkowicz to miły gość. Łatwo się dogadamy. - Obawiam się, że się mylisz, mistrzu Kedrigernie. Podobno Zielony Zagadkowicz ma sympatycznego brata ze znajomościami w Kamelot, samjednakjest okrutnym potworem. - Och. I mówisz, że on posiada magiczną moc? - Tak słyszałem i wierzę. Kedrigern spochmurniał. - No więc sprawdzimy, czyja magia jest silniejsza. Okazja do przeprowadzenia sprawdzianu nadarzyła się szybciej, niż czarodziej się spodziewał. Przejechali zaledwie sto kroków w głąb ciemniejącego lasu, kiedy ujrzeli przed sobą polanę, na którą właśnie z drugiej strony wkroczył Zielony Zagadkowicz. Spoza drzew otaczających polanę wysuwali się jeden po drugim jego ludzie. Słudzy Zielonego Zagadkowicza wyglądali jak zwykli leśni zbóje, niechlujni, odziani w łachmany i zwierzęce skóry, uzbrojeni w maczugi, sztylety i prymitywnie włócznie, o twarzach naznaczonych tępą złośliwością. Przywódca wyraźnie się wyróżniał. Od stóp do głów był jasnozielony - skóra, włosy, broda i ubranie miały barwę świeżej wiosennej trawy - zaś odległość pomiędzy stopami a głową wynosiła co najmniej dwukrotnie więcej, niż wzrost przeciętnego człowieka. Podróżni zatrzymali się naprzeciwko olbrzyma, otoczeni przez jego ponurych ludzi. Zagadkowicz stał z założonymi rękami, oglądając trójkę jeźdźców, a potem zaśmiał się głębokim, dudniącym śmiechem, który sugerował bardzo nieprzyjemne poczucie humoru. - Do broni, czarodzieju - rozkazał Dyrax stalowym głosem. -Ramię przy ramieniu będziemy walczyć na śmierć. - Nie musisz się spieszyć - zaprotestował Kedrigern. - Może znajdziemy inne wyjście. - Nie ma innego wyjścia. Zielony Zagadkowicz jest bezlitosny. - Nie zamierzam go prosić o litość. Zielony Zagadkowicz uniósł jedną rękę w powitalnym geście. Kedrigern odwzajemnił pozdrowienie. Potem zsiadł z konia i podszedł do giganta, rzucając po drodze szybki ochronny czar na siebie i towarzyszy. Zatrzymał się tuż poza zasięgiem ogromnych ramion. - Dzień dobry, wielkoludzie - powiedział uprzejmie. - Dzień dobry, wędrowcze. Witaj na mojej ziemi. Przybyliście akurat na wspaniały obiad - zagrzmiał olbrzym. - To miło, że nas zapraszasz, ale my tylko tędy przejeżdżamy w drodze na zachód. Poza tym jeszcze za wcześnie na obiad - odparł czarodziej. - Wcale nie za wcześnie. Przyjechaliście w samą porę. To wy jesteście obiadem! - Olbrzym ryknął straszliwym śmiechem, wskazując na Kedrigerna. - Ty posłużysz za przekąskę. Ten krzepki wojownik będzie głównym daniem, a dama przepysznym deserem. Kiedy ucichło złośliwe rechotanie ludzi Zagadkowicza, Kedrigern powiedział: - Niestety musimy cię rozczarować. Nie zostaniemy na obiedzie. - Wszyscy tak mówią. Ale wszyscy zostają. - Wszyscy? To znaczy, że nie oszczędzasz nikogo? -Jestem Zielonym Zagadkowiczem, wędrowcze, i cieszę się reputacją uczciwego przeciwnika - oznajmił olbrzym z godnością. - Każdy podróżnik, który rozwiąże trzy moje zagadki, może przejechać bezpiecznie i korzystać z mojej ochrony przez całą drogę do Rzeki Lamentu. - Doskonale, doskonale. Proszę o pierwszą zagadkę. Nie ma sensu marnować całego dnia - burknął Kedrigern. Skrzyżował ramiona naśladując olbrzyma i spojrzał na niego wyczekująco. Olbrzym rozejrzał się łakomie i wyszczerzył w uśmiechu wielkie zielonkawe zęby. Pochylił się lekko i zaczął recytować: Nie jestem kobietą, a przecież Rodzę niewidzialne dzieci. Moje córki muszą być piękne, Inaczej giną z mej ręki. Moi synowie żyją wiecznie. A teraz powiedz — kim jestem? Kedrigern nigdy nie słyszał tej zagadki, czuł jednak, że zna właściwą odpowiedź. Rozwiązanie tkwiło w jego wspomnieniach, tuż pod powierzchnią umysłu. Podrapał się po nosie, potarł kark, poskrobał się w brodę i skrzywił się z wysiłku, podczas gdy Zagadkowicz łypał pożądliwie na Księżniczkę i szczerzył zęby do Dyraxa. Potem czarodziej wyrzucił jedną rękę w powietrze i wykrzyknął: - Bajkopisarz! Zielony Zagadkowicz spochmurniał. Złowrogi pomruk rozszedł się wśród jego ludzi. Kedrigern skłonił się z uśmiechem. - Widzę po twojej minie, że podałem prawidłową odpowiedź. Następna zagadka, proszę - zażądał i strzelił palcami. - Tej na pewno nie odgadniesz. Myślisz, że jesteś sprytny, ale nie rozwiążesz dwóch zagadek pod rząd - nadąsał się olbrzym. - Och, nie marudź. Olbrzym warknął i zazgrzytał zębami, podczas gdy jego ludzie kiwali głowami z przekonaniem i ważyli broń w rękach. Kedrigern zignorował ich i czekał, co powie Zagadkowicz. Bez ojca i bez matki, Narodzony z powietrza, Głośno przychodzę na świat I nie odzywam się więcej. Olbrzym wziął się pod boki i popatrzył z góry na czarodzieja. Kedrigern przygryzł wargi. Zagadka brzmiała znajomo. Gdzieś już to słyszał, przed wielu laty, ale w głowie miał zupełną pustkę. Im dłużej myślał, tym mniej pamiętał. Niejasno przypominał sobie dawne czasy, kiedy jako chłopiec służył u starego Tarrendina. Musiał ciężko pracować, ale Tarrendine był łagodnym panem i zostawiał mu mnóstwo wolnego czasu. Niedaleko stała karczma. W upalne letnie dni Kedrigern chodził tam na piwo. Czasami karczmarz opowiadał mu bajkę, dowcip lub zagadkę. Zwykle były dość prostackie... Zielony Zagadkowicz zaczął obrzydliwie chichotać. Zmierzył głodnym spojrzeniem trójkę podróżników. Kedrigern poczerwieniał. Rozwiązanie zagadki nagle wpadło mu do głowy i potrząsając pięścią, krzyknął gniewnie: -Ty chamie! Ty prostaku! Ty nieokrzesany barbarzyńco! Ty tępy, ograniczony, nietaktowny cymbale! Jak śmiesz wygłaszać taką zagadkę w obecności damy! Speszony olbrzym cofnął się o krok. - To tylko zagadka - próbował się bronić. - To jest wyjątkowo ordynarna zagadka, którą tylko źle wychowany olbrzym mógł powtórzyć w obecności damy, i żądam, żebyś natychmiast przeprosił moją żonę. No dalej, przepraszaj. Zagadkowicz pochylił głowę i wymamrotał: - Bardzo mi przykro, pani. Księżniczka odwróciła wzrok i skwitowała przeprosiny dystyngowanym skinieniem głowy. Nieco ułagodzony Kedrigern powiedział: - Przejdźmy do następnej zagadki. I pamiętaj, żeby była w lepszym guście. Zielony Zagadkowicz zawahał się i spojrzał na czarodzieja podejrzliwie zwężonymi oczami. - Zaczekaj. Przecież tej jeszcze nie odgadłeś. - Oczywiście, że odgadłem, ale nie zamierzam tego wykrzykiwać na cały głos. - Kedrigern gestem kazał olbrzymowi się nachylić i szepnął mu do ucha: - Zagadka jest o pierdnięciu. Zagadkowicz zawył z wściekłości i rozczarowania. Przyskoczył do drzewa na skraju polany, szorstko odepchnął na bok kilku swoich ludzi, objął ramionami pień i sieknąwszy z wysiłku, wyrwał drzewo z korzeniami. Odrzucił je od siebie, strząsnął ziemię ze stóp, po czym wzniósł pięści do nieba, głośno uderzył się w pierś i zaryczał. Nieporuszony Kedrigern odezwał się: -Jakjuż skończysz, chciałbym przejść do ostatniej zagadki. Rycząc donośnie, olbrzym podbiegł do drzewa wyrwanego z korzeniami. Podniósł je wysoko nad głowę i powoli wygiął pień, natężając się tak, że skóra mu pociemniała jak liście ostrokrzewu. Po chwili drzewo pękło z przeraźliwym trzaskiem. Olbrzym cisnął kawałki w las i wrócił na swoje miejsce naprzeciwko Kedrigerna. Zaczekał, aż oddech mu się uspokoi, po czym wyrecytował trzecią zagadkę. Jeden trzyma jeden pod jednym, Dwa nagie czubki pod niebem; Trzy białe kije w szeregu, Jeden stuka, jeden grzęźnie w śniegu, Żaden nie otwiera oczu; Powiedz, co to za widoczek. Z pogardliwym prychnięciem Kedrigern odparł: - Blady, łysy, ślepy żebrak z białą laską stoi pod brzozą w zimie. Zagadkowicz wytrzeszczył na niego zielone oczy. Czarodziej zawrócił do konia, wspiął się na siodło i dodał uprzejmym tonem: -Jeśli nie stać cię na nic lepszego, chyba powinieneś zmienić zawód. Może zatrudnisz się przy wyrębie lasu. A teraz powiedz swoim ludziom, żeby się odsunęli, bo naprawdę musimy już jechać. -Jakim sposobem odgadłeś moje zagadki? - zapytał Zielony Zagadkowicz głosem zdławionym z gniewu i rozczarowania. -Jestem genialny - odparł niedbale Kedrigern. - Nie! Oszukiwałeś! - Musimy walczyć, mistrzu Kedrigernie. Musimy wyrąbać sobie drogę przez ten motłoch albo zginąć - wtrącił Dyrax. - Cierpliwości, mój chłopcze. Rąbanie zastosujemy jako ostatnią deskę ratunku. Najpierw spróbujemy posłużyć się sprytem -szepnął po cichu Kedrigern. Potem głośno zwrócił się do olbrzyma: - Nie grasz uczciwie, Zagadkowiczu. Rozwiązałem twoje zagadki, więc musisz nas przepuścić. Nie musisz nam towarzyszyć przez całą drogę do Rzeki Lamentu, ale mógłbyś nam pokazać jakieś skróty. Zielony Zagadkowicz nie ustąpił z drogi. Jego ludzie niepewnie przestępowali z nogi na nogę, wyczuwając kłopoty; pragnęli jak najszybciej skończyć z gadaniem i wziąć się do rzeczy. Olbrzym skrzyżował muskularne ramiona na potężnej piersi i powiedział: - To jasne dla wszystkich, że oszukiwałeś. Nikt nie może rozwiązać moich zagadek bez oszukiwania. Więc cię zjemy, żeby dać ci nauczkę. - Zanim zrobisz coś, czego pożałujesz, zechciej wysłuchać mojej zagadki. Chętnie ci podpowiem, jeśli sam nie odgadniesz - zapewnił czarodziej. — Nie próbuj ze mną żadnych sztuczek. - Żadnych sztuczek, obiecuję. Naprawdę chcę, żebyś rozwiązał tę zagadkę. Gotów? Olbrzym kiwnął głową i Kedrigern wyrecytował: - Kto jedzie spokojnie przez las, nie wadząc nikomu i życząc wszystkim dobrze, a jednak posiada moc, żeby zmienić każdego wroga w polną mysz? - To żadna zagadka. Nawet się nie rymuje - stwierdził pogardliwie Zielony Zagadkowicz. - Daj mi szansę. Spróbuj zgadnąć. No, śmiało. Olbrzym mruknął coś pod nosem. Hałaśliwie podrapał się w głowę i przeczesał palcami splątaną zieloną brodę. Wzniósł oczy do nieba, potrząsnął głową i wreszcie powiedział: - Nie wiem. Kto? - Kedrigern, czarodziej z Góry Cichego Gromu, czyli ja - oznajmił zapytany. - Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno. Zielony Zagadkowicz niełatwo dał się przekonać. - Wcale nie jesteś czarodziejem. Nawet nie wyglądasz na czarodzieja. - Popatrz na mojego konia - zaproponował cierpliwie Kedrigern. - Kto poza czarodziejem jeździłby na takim koniu? Kto by się odważył? I popatrz na konia mojej żony, jeśli coś zobaczysz. Olbrzym uważnie obejrzał czarnego rumaka ze srebrnym rogiem i bezradnie zamrugał oczami, usiłując dojrzeć wierzchowca Księżniczki, niewidzialnego w promieniach słońca. Przez chwilę jakby się zawahał, ale potem krzyknął desperacko: -Wszystko mi jedno, na jakim koniu jeździsz, nie wierzę, że jesteś czarodziejem! Wyglądasz jak... jak kupiec! - Myślisz, że będę się ubierał jak czarodziej, żeby ci się przypodobać? Tak się składa, Zagadkowiczu, że dobrze znam swoją zawodową wartość. Nie potrzebuję spiczastego kapelusza ani długiej szaty pokrytej kabalistycznymi symbolami, żeby potwierdzić swój status. Nie czuję potrzeby, żeby ubierać się inaczej niż teraz, a jeśli uważasz, że ubieram się jak kupiec, to twój problem, nie mój. Lepiej sam wyjaśnij, dlaczego musisz paradować cały zielony i przerośnięty. Ciekawe, co próbujesz udowodnić? Pewnie nawet nie jesteś olbrzymem -rzucił lekceważąco Kedrigern. -Właśnie że jestem olbrzymem! I nie boję się żadnych czarodziejów. Niedawno, tego lata przyłapałem czarodzieja Aszana, jak się przekradał przez las. Nie potrafił rozwiązać moich zagadek, więc go zjadłem! Kedrigern lekko podskoczył w siodle. Rozdrażniony tym ruchem czarny rumak parsknął i rzucił łbem, srebrny róg błysnął groźnie w słońcu. Ludzie Zielonego Zagadkowicza cofnęli się i przerwali krąg. Wszystko stało się jednocześnie. Kedrigern usłyszał ciche „zziut!”, obejrzał się i zobaczył, że Dyrax dobył miecza. Powietrze zadźwięczało i zgęstniało od magii. Zielony Zagadkowicz wyrzucił rękę przed siebie w pierwszym geście zaklęcia, które jednak rozbiło się o ochronny czar Kedrigerna. Zanim olbrzym zdążył zareagować, Kedrigern włożył całą moc w potężne zaklęcie transformacji, które wystrzeliło w przód, w tył i na boki, zagarniając Zielonego oraz wszystkich jego ludzi. Znikli i nie zostało po nich ani śladu oprócz lekkiego poruszenia w trawie. Dyrax, wznosząc miecz do ciosu, rozejrzał się błędnym wzrokiem i wykrzyknął: - Dokąd oni uciekli? Co się z nimi stało? Kedrigern zamrugał, odetchnął i wyjaśnił napiętym głosem: - Są gdzieś tutaj w trawie. Zmieniłem ich w polne myszy. - Keddie, dobrze się czujesz? - zawołała Księżniczka, podbiegając do męża. - Wszystko w porządku, moja droga - zapewnił i słabo uścisnął jej rękę. - Tylko trochę kręci mi się w głowie. Musiałem zużyć dużo mocy na ten czar, i to szybko. - Odjedźmy stąd - poprosiła. - Tak, natychmiast. Prowadź, Dyraxie. Ruszyli szybciej niż przedtem, ponieważ chcieli czym prędzej zostawić za sobą polanę i przykre wspomnienia. Kedrigern, wstrząśnięty losem Aszana, nie mógł myśleć o niczym innym. Pomimo swoich rozmiarów i skłonności do przechwałek, Zielony Zagadkowicz potrafił szybko czarować, a czar, który próbował rzucić, był silny; gdyby Kedrigern nie zabezpieczył przezornie siebie i towarzyszy na samym początku, sytuacja wyglądałaby niewesoło. Widocznie biedny Aszan został pokonany przez zaskoczenie. Smutna ta myśl sprowokowała Kedrigerna do głębokiej zadumy nad niestałym losem czarodziejów oraz ogólną wrogością świata i jego mieszkańców. Dostatecznie trudno było zapewnić sobie bezpieczeństwo we własnym domu; podróże po obcych krajach to czyste szaleństwo. I wszystko z powodu różdżki. Na pewno istnieje łatwiejszy sposób, żeby zdobyć różdżkę, stwierdził w duchu czarodziej. Pozostawała jednak Panstygia - albo Luiza. Nie mógł odmówić pomocy księżniczce w nieszczęściu. Chociaż po tak długim czasie niewiele można poradzić. Robota dla głupiego. W dodatku musiał zachowywać nieustanną czujność, żeby wszyscy nie skończyli jak Aszan albo gorzej. Przez resztę dnia Kedrigern trwał w posępnym milczeniu. Księżniczka, doskonale wiedząc, ile wysiłku kosztuje rzucanie czarów, pilnowała go troskliwie, ale bez słowa. Rozumiała, że samotne rozmyślania sprawiają mężowi niekłamaną przyjemność, więc nie zamierzała mu przeszkadzać. Niebezpieczeństwo zdawało się wywierać zbawienny wpływ na Dyraxa. Młodzieniec wyprostował się w siodle. Spojrzenie miał jaśniejsze, ruchy bardziej sprężyste. Wieczorem, kiedy rozbijali obóz, wybrał nawet wygodne i malownicze miejsce z widokiem na niewielki wodospad, gdzie rozłożył swój koc. Księżniczka nalegała, że tej nocy sama rzuci czar ostrzegawczy, a Kedrigern nie sprzeciwiał się nawet dla formy. Nadal był zmęczony, osłabiony i zadowolony, że nie musi bardziej wyczerpywać swojej mocy. Położył się zaraz po kolacji i spał jak zabity - dopóki Księżniczka nie obudziła go w ciemnościach. - Ktoś nadchodzi, Keddie. Czujesz? - szepnęła. - Tak - przyznał sennie, przecierając oczy. - Dużo ludzi. Szybko się zbliżają. Jedziemy. Dyrax zerwał się na pierwsze słowo i cała trójka pospiesznie ruszyła w drogę. Tuż przed świtem, kiedy dotarli do szczytu wzgórza, Kedrigern zarządził postój. Ściągnął wodze wielkiego czarnego wierzchowca, obrócił się, podniósł do oka medalion gildii i spojrzał przez Szczelinę Prawdziwej Wizji pośrodku medalionu. - Widzisz ich? - zapytała niecierpliwie Księżniczka. -Widzę mężczyznę ubranego na czarno... potężny mężczyzna ...za nim jedzie dwudziestu dwóch... nie, dwudziestu siedmiu-trzydziestu... trzydziestu sześciu mężczyzn. Wszyscy potężni, wszyscy ubrani w czerń. Trzydziestu sześciu ludzi i dowódca, depczą nam po piętach. - Co zrobimy? - Przywitamy ich z mieczem w dłoni i będziemy walczyć na śmierć! - wykrzyknął Dyrax. - Czyś ty zwariował, Dyraxie? Uciekniemy! -To jest niebezpieczna okolica, mistrzu Kedrigernie. Opodal leży zaczarowany las, a po ciemku łatwo możemy zabłądzić. - Księżniczka i ja zwykle wyczuwamy bliskość magii. Nic nam nie grozi, Dyraxie. - Mogę rzucić niewielki czar, żeby zmylić tych ludzi - zaproponowała Księżniczka. - Doskonały pomysł... ale zrób bardzo mały czar, kochanie. Potrzebuję kilku dni, żeby odzyskać moc, i nie możemy wyczerpać twojego potencjału. - Dlaczego po prostu nie rzucimy im wyzwania? Chciałbym znaleźć okazję do bohaterskich czynów. - Bohaterskich, tak, ale nie samobójczych - odparł sucho czarodziej. - Uciekamy, Dyraxie. Rzucaj czar, kiedy będziesz gotowa, moja droga. Księżniczka stanęła na środku drogi i zakasała rękawy. Obejrzała się na męża i rzuciła: - Sprawię, żeby błądzili przez jeden dzień. Nie ma sensu robić nic więcej. Nawet nie wiemy, czy oni naprawdę nas ścigają. Może są nastawieni przyjaźnie. - Potężni, groźni mężczyźni, ubrani czarno od stóp do głów, mogą być nastawieni przyjaźnie, ale osobiście w to wątpię. Rzucaj czar, moja droga. Księżniczka rozłożyła smukłe ramiona, mocno zacisnęła powieki i wymamrotała coś cichym, ledwie dosłyszalnym głosem. - Gotowe - oznajmiła, wygładzając rękawy i odgarniając zabłąkany lok z czoła. Kedrigern, który obserwował prześladowców przez Szczelinę Prawdziwej Wizji, ucałował jej dłoń i podniósł wysoko w geście zwycięstwa. - Dobra robota! - zawołał. -Jestem z ciebie dumny, kochanie. Tamci kręcą się w kółko i jeden oskarża drugiego, że zgubił drogę. Zyskaliśmy dosyć czasu, żeby im się wymknąć. Jechali przez cały ranek. W południe zatrzymali się na krótki wypoczynek, a potem znowu ruszyli na zachód. Wczesnym popołudniem Kedrigern poczuł słabe mrowienie w powietrzu i podjechał do Księżniczki. - Wyczuwam bliskość magii. Czujesz coś? - zagadnął. Księżniczka rozejrzała się, potarła dłonie i wreszcie odpowiedziała ostrożnie: - Nic nie czuję. Ale jeszcze nie potrafię dobrze wyczuwać magii. - To wymaga wprawy - przyznał jej mąż. - Magia znajduje się chyba z tej strony. - Machnął ręką w lewo. - Więc jedźmy w tamtą stronę - zaproponowała Księżniczka, wskazując czarną laską na prawo. - Spójrz na ten las, moja droga. Nieprzebyta gęstwina. Musimy poszukać jakiejś bocznej drogi. Wiesz, kochanie, chętnie zaopiekuję się Luizą na jakiś czas. Nosisz ją od wczoraj. - Nie szkodzi, Keddie. Potrzymam ją, dopóki całkiem nie odpoczniesz. - No, skoro się zgadzasz... Słuchaj, lepiej uprzedzę Dyraxa o tej magii. Nie chcemy, żeby w coś się wpakował. Kedrigern popędził ogiera. Księżniczka patrzyła, jak jej mąż wyprzedza juczne konie i dogania Dyraxa. Powiedział coś do niego, Dyrax odpowiedział i obaj pogrążyli się w ożywionej konwersacji. Księżniczka nie słyszała słów z powodu odległości i stukotu końskich kopyt, widziała jednak gesty i uśmiechała się pobłażliwie. Mężczyźni nigdy nie potrafią rozmawiać spokojnie i rozsądnie. Zawsze tak się podniecają, krzyczą i wymachują rękami. Potem nagle powietrze zadrżało, jakby fale przebiegły po spokojnej wodzie - i obaj mężczyźni zniknęli. Pierwszy juczny koń zarżał, przystanął i zaczął grzebać kopytem w ziemi, zaraz jednak uspokoił się i ruszył dalej. Nie było żadnego dźwięku, żadnego ruchu, żadnego wiatru - tylko delikatne mrowienie w powietrzu, które ustało, zanim jeszcze dotarło do Księżniczki. Księżniczka bez Kedrigerna - Ojej - powiedziała cicho Księżniczka. Podjechała do miejsca, gdzie przed chwilą widziała Kedrigerna i Dyraxa. Rozejrzała się we wszystkie strony, spojrzała nawet w górę i w dół. Dwaj mężczyźni zniknęli. Ślady ich koni urywały się nagle, bez żadnych oznak walki lub wahania, zupełnie jakby obaj jednym krokiem przenieśli się z tej płaszczyzny bytu na inną - i chyba właśnie tak zrobili, pomyślała Księżniczka. - Keddie? Keddie, słyszysz mnie? - zawołała. Nie było odpowiedzi. -Jeśli nie możesz mówić, daj mi znak. - Nie było żadnego znaku. - Keddie, zrób coś! Cokolwiek! - Nic się nie stało. Księżniczka ciasno otuliła się płaszczem dla bezpieczeństwa; potem zrzuciła płaszcz i uwolniła skrzydła na wypadek, gdyby musiała latać. Juczne konie człapały dalej, a ona wiedziała, że powinna jechać za nimi; nie chciała jednak opuścić miejsca, gdzie zniknął Ke-drigern. Może groziło mu niebezpieczeństwo. Może potrzebował jej pomocy. Może był bezpieczny, ale martwił się o nią tak samo, jak ona o niego. Może... Księżniczka próbowała postawić się na miejscu Kedrigerna i rozumować tak jak on. Nic nie pomogło. Czy Kedrigern próbowałby tu wrócić, czy jechałby dalej do Rzeki Lamentu, czy nawet aż do Śpiewającego Lasu, zakładając, że ona poradzi sobie sama i spotka się z nim na miejscu? Znalazła przekonujące argumenty na poparcie każdej ewentualności, żaden jednak nie przekonał jej całkowicie. Marzyła, żeby z kimś porozmawiać, żeby ktoś pomógł jej rozważyć dostępne alternatywy, zaproponował odmienne podejście, spokojnie zaplanował dalsze postępowanie - była jednak sama pośrodku mrocznego lasu, z dala od przyjaciół i dobrych rad. Nagle uświadomiła sobie, że wcale nie jest sama. Podniosła czarną laskę i potrząsnęła nią lekko. - Luizo, chciałabym porozmawiać - powiedziała. Laska drgnęła w jej uścisku. Powietrze zadźwięczało i po chwili Księżniczka trzymała czarny miecz. Broń była ciężka i masywna, odpowiednia dla krzepkiego wojownika o silnych muskułach i stalowych ścięgnach, a jednak swobodnie spoczywała w kobiecej dłoni. Chociaż Księżniczka zawsze - przynajmniej tak dawno, jak sięgała pamięcią - czuła awersję do broni oraz ludzi, którzy jej używali, teraz przyłapała się na myśli, że z tym mieczem w ręku byłaby pierwszorzędną wojowniczką. Zmieniła uchwyt, wypróbowała ciężar miecza i nabrała pewności, że potrafi doskonale władać bronią; co więcej, mogłaby zostać najlepszym szermierzem na świecie. Barbarzyńcy, rycerze-renegaci i wstrętne olbrzymy w rodzaju Zielonego Zagadkowicza padną pod ciosami niezwyciężonej Księżniczki niczym łan zboża pod ostrzem kosy. Ogarnęło ją uniesienie. - Wzywałaś mnie? - zapytała Luiza chłodnym, rzeczowym tonem. Księżniczka wzdrygnęła się i zamrugała. - Tak, wzywałam. Chodzi o Kedrigerna. Zniknął razem z Dyraxem. Zostałyśmy same. — Czy juczne konie też znikły? - Nie, poszły dalej. - Proponuję, żebyś je złapała, zanim odejdą za daleko. Potrzebujesz zapasów. - A jeśli oni tutaj wrócą? Nie powinnyśmy zaczekać? - Kedrigern tutaj nie wróci - oznajmił miecz z przekonaniem. - Odnajdzie drogę do mojego królestwa i spodziewa się po tobie tego samego. Z pewnością nie oczekuje, że będziesz siedziała sama w lesie, czekając na niego. - Nie, chyba nie. Na pewno. On sobie poradzi, a ja nareszcie odetchnę, kiedy wyjedziemy z tego lasu - przyznała Księżniczka i wbiła ostrygę w bok przezroczystego wierzchowca. - Nie musisz się obawiać o swoje bezpieczeństwo. Jeśli będziesz musiała mnie użyć, staniesz się najlepszym szermierzem na świecie. - Poczułam to od razu, kiedy zmieniłaś się w miecz, Luizo. Potrafisz każdego natchnąć odwagą. - Miło, że tak mówisz. Lubię pomagać ludziom. Jednak zważywszy wszystkie okoliczności, wolę być księżniczką - wyznał miecz. Po chwili dodał: -Jeśli będziesz musiała mnie użyć, pamiętaj, żeby zwracać się do mnie „Panstygio”. Księżniczka szybko dogoniła juczne konie, ale nie miała pojęcia, co powinna teraz zrobić. Wychowano ją na księżniczkę, nie na pastucha albo poganiacza bydła, czyjak tam nazywają ludzi zajmujących się dużymi zwierzętami. Zauważyła linę ciągnącą się za pierwszym koniem i zdołała ją złapać, a potem jechała przez chwilę obok zwierzęcia, trzymając koniec liny i czując się dość głupio. Na pewno należało załatwić to inaczej. Wreszcie wyprzedziła konia i przywiązała linę do łęku siodła. Juczne zwierzęta posłusznie człapały za nią. Kilkakrotnie zerknęła przez ramię, żeby sprawdzić ich zachowanie, ogólnie jednak nabrała wiary we własne siły. Zdobyła zapasy, droga była prosta i łatwa, a Luiza pomoże jej pokonać każdego napastnika, którego nie odstraszą jej czary; w razie konieczności mogła odlecieć. Gdyby tylko nie martwiła się o bezpieczeństwo Kedrigerna, nawet cieszyłaby się z tej małej przygody. Kedrigern oczywiście potrafił sam sobie radzić, jak Księżniczka zapewniła Luizę. Wprawdzie nie dysponował pełną mocą, był jednak pomysłowym i zaradnym czarodziejem, jak przekonał się na własnej skórze niejeden przeciwnik. Mnie też nie brakuje zaradności, pomyślała Księżniczka, przypominając sobie Grodzią, jej niedoszłego gwałciciela, zmienionego w ropuchę i uwięzionego w bucie. Wspomnienie jej pierwszego dużego czaru dodało jej odwagi, podobnie jak świadomość, że od tamtej pory wiele się nauczyła. Wszystko się ułoży, powiedziała sobie. Doznała jednak przykrego wstrząsu, kiedy lina nagle opadła luźno i okazało się, że oba juczne konie znikły. Nie ostrzegł jej żaden dźwięk, wszędzie panowała cisza. Z lasu nie wyroili się bandyci, z gałęzi drzew nie zeskoczyli leśni zbóje, zza zakrętu nie wypadli żołnierze miejscowego tyrana, żeby zastąpić jej drogę. Działała tutaj magia, a nie ludzie. Księżniczka podniosła przeciętą linę i zobaczyła, że jej stopiony koniec jest gładki jak szkło. Tak, niewątpliwie działała tutaj magia. Sytuacja zmieniła się na gorsze. Juczne konie dźwigały wszystkie bagaże - namiot, narzędzia, naczynia kuchenne - oraz wszystkie zapasy żywności oprócz kawałka suchego chleba i sera, który Księżniczka miała w torbie. Pozbawiona koni była bezradna. Po dalszym namyśle doszła do wniosku, że mając konie była równie bezradna i zagubiona. Nie miała zielonego pojęcia, jak rozsiodłać konia, umiała tylko na nim jeździć. Nie potrafiła rozpalić ognia ani rozbić namiotu, i chociaż w domu czasami piekła delikatne ciasto, gotowanie pozostawiała Ciapkowi. Nigdy nie musiała zajmować się takimi rzeczami, ani jako księżniczka, ani jako ropucha, ani jako małżonka czarodzieja. Luiza, której życiowe doświadczenia ograniczały się do roli księżniczki i miecza, niczego jej nie mogła doradzić. - Ładnie się wpakowałam - mruknęła Księżniczka. - Mogło być gorzej - pocieszyła ją Luiza. - Łatwiej sobie poradzisz bez tych koni, gdybyś mnie pytała. Nie musisz się nimi zajmować. - Łatwiej dla ciebie, Luizo. Po prostu zmienisz się w laskę i koniec. Ja muszę znaleźć wodę i miejsce do spania, muszę rozpalić ogień i zatroszczyć się o mojego konia... jeśli on też zniknie, nie wiem, co pocznę! - On już właściwie zniknął - zauważyła Luiza z tłumionym rozbawieniem. - Widać go całkiem wyraźnie w odpowiednim świetle - odparła zirytowana Księżniczka. - Doprawdy, Luizo, nie jesteś zabawna. - Nie denerwuj się. W razie czego zawsze możesz latać. - No, chyba tak... - Księżniczka westchnęła. - Masz rację, Luizo, nie powinnam się denerwować. Przede wszystkim muszę znaleźć miejsce do spania. Potem będziemy się martwić o inne rzeczy. - No, teraz mówisz jak księżniczka. To mi się podoba - pochwaliła ją Luiza. Zanim słońce zaszło, Księżniczka znalazła wielki dąb z ładną, czystą, suchą dziuplą wydrążoną wysoko w pniu, gdzie mogła spędzić noc bezpiecznie, chociaż niezbyt wygodnie. W pobliżu płynął strumyk. Księżniczka napiła się, zmyła podróżny kurz z twarzy i rąk, napełniła manierkę i napoiła konia. Przezroczysty wierzchowiec wydawał się spokojny i zadowolony, więc przywiązała go do drzewa obok strumienia i wzleciała do dziupli w dębie. Usiadła na rozłożonym płaszczu i zabrała się do kolacji, na którą składał się suchy chleb, twardy ser i woda. - Niełatwo być księżniczką - zauważyła ponuro. - Łatwiej niż być mieczem - zareplikowała Luiza. - Tak, na pewno. Albo ropuchą. Tylko że tak niewiele potrafimy. Nie pamiętam szczegółów, ale na pewno odebrałam wykształcenie typowe dla księżniczki... dworska etykieta, śpiew, gra na lutni, haftowanie, takie rzeczy. -I taniec, z całą pewnością. Miałam lekcje tańca w poniedziałki i czwartki, zaraz po deklamacji. Nie znosiłam ich. -Ja też pewnie uczyłam się tańczyć. Pamiętam jeszcze niektóre kroki. Ale chodzi mi o to, Luizo, co nam to dało? - Poprawiło postawę. Moja matka zawsze to mówiła. - Pytam o praktyczne korzyści. Na przykład tutaj w lesie byłabym bezradna, gdyby nie moje skrzydła i czary. Gdybym była wieśniaczką, umiałabym rozniecić ogień i zbudować szałas, zdobyć jedzenie i ugotować kolację. Wiedziałabym, jak oporządzać konie i co zrobić, żeby dym nie leciał mi w twarz, jak sporządzić wygodne posłanie z liści i gałęzi, jak odnajdywać drogę w lesie według położenia słońca i mchu rosnącego na drzewach. Wieśniacy uczą się tego wszystkiego. Dlaczego nie my? Luiza odpowiedziała bez wahania: - Oni muszą się tego uczyć, bo są wieśniakami. My nie musimy, bo jesteśmy księżniczkami. - To żadna odpowiedź, Luizo. - Lepszej nie znam - przyznał miecz. - Więc musiałaś zadawać sobie te same pytania! - wykrzyknęła uradowana Księżniczka. - Nie całkiem te same. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego mnie i Alicji nie nauczono walczyć tak jak Włlliama. Królestwo znajdowało się w ciągłym niebezpieczeństwie i każdy dodatkowy wojownik mógł się przydać. Ale moja matka zawsze powtarzała: „Żołnierze walczą, bo muszą, Luizo. Ty nie musisz, bo jesteś księżniczką”. Strasznie mnie to złościło. Z czystej przekory kopałam nauczyciela tańca po nogach, aż miał siniaki. - Ale nauczyłaś się walczyć? - Podglądałam ćwiczenia żołnierzy i sama trenowałam w tajemnicy. Mój brat William dał mi miecz i pokazał wszystko, co sam umiał. Szybko się nauczyłam. Alicja nigdy nie ćwiczyła szermierki. Nie miała smykałki do miecza. Wolała politykę. Więc kiedy rozpoczęła się inwazja, William i ja poprowadziliśmy wojsko do boju, a Alicja została w domu. Wszystko dobrze się układało, dopóki ten obleśny stary Vorvas... och, co za łajdak! - Na pewno był okropny - przyznała współczująco Księżniczka. - Oni wszyscy są okropni. Jedyni przyzwoici mężczyźni, jakich znałam, to był mój ojciec i William. Bardzo wcześnie w życiu przekonałam się, że mężczyznom chodzi tylko o jedno: przy pierwszej okazji chcą cię zmienić w coś paskudnego. Księżniczka zaprotestowała z oburzeniem: - Nie rozumiem, jak możesz mówić, że wszyscy mężczyźni są okropni. Kedrigern zboczył z drogi, żeby wyświadczyć ci przysługę. A nigdy by cię nie spotkał, gdyby nie pojechał do Dendorrik, żeby znaleźć dla mnie prezent. Więc to już dwie przysługi. - No... on jest wyjątkiem - przyznała niechętnie Luiza. - A Hamarak nie był przyzwoity? - No dobrze. Dwa wyjątki. Ale większość mężczyzn to skończone dranie. Ciągle szukają pięknej księżniczki, żeby ją zmienić w miecz albo w ropuchę, albo w krzak róży. Tylko jedno im w głowie. - Nie tylko mężczyźni są tacy, Luizo. Mnie zmieniła w ropuchę błotna wróżka. Znałam też uroczą małą księżniczkę - nazywała się Lalloree - którą zazdrosna czarodziejka uwięziła za ścianą ognia. - Lalloree przynajmniej pozostała księżniczką. Nie zmieniła się w ropuchę. - Nie wtedy, dopiero później. - Aha! - wykrzyknęła triumfalnie Luiza. -1 zrobił to mężczyzna! - Nie, ani mężczyzna, ani kobieta. To zrobiła czarodziejska mgła. Spowodowała wiele zmian, na dobre i na złe. Nasze konie wyglądały całkiem zwyczajnie, dopóki mgła nie zmieniła ich...no, tak jak teraz. A mnie zmieniła z ropuchy w kobietę i dodatkowo dała mi skrzydła. - Myślałam, że twój mąż cię odczarował - rzuciła podejrzliwie Luiza. - Tak, za pierwszym razem. Za drugim razem zrobiła to czarodziejska mgła. - Chyba miałaś strasznego pecha do czarów. - No pewnie. Przez długi czas spadały na mnie same nieszczęścia. - Księżniczka umilkła i zapatrzyła się w gęstniejącą ciemność, wspominając dawne czasy; wkrótce jednak zacisnęła zęby, uniosła głowę i powiedziała: - Ale przetrzymałam wszystko i teraz też przetrzymamy, Luizo. Zobaczysz. Miecz nie odpowiedział od razu. Wreszcie mruknął apatycznym głosem: - Właściwie wszystko mi jedno. I tak nigdy nie będę bezpieczna. Nawet jeśli wyzwolę się z tego zaklęcia, mogę trafić na czarodziejską mgłę, która mnie zmieni we włócznię albo patelnię, albo nie wiadomo co. - Zamilkła na długą chwilę, po czym zakończyła z westchnieniem: - Miałaś rację. Niełatwo być księżniczką. - Książęta wcale nie mają lepiej - zauważyła ponuro Księżniczka. - Ciągle ich zmieniają w żaby, łabędzie, niedźwiedzie i różne potwory. Na przykład twój brat jest tarczą. - To strasznie niesprawiedliwe. Nie słyszałam, żeby coś takiego przytrafiało się królom i królowym ani pomniejszej szlachcie, nie mówiąc już o pospólstwie. Zawsze trafia na piękną księżniczkę albo przystojnego księcia. Co ludzie mają przeciwko nam? - Chyba zwyczajnie nam zazdroszczą. - Księżniczka wytwornie otarła palce liściem, dopiła wodę, wyciągnęła się wygodnie i przykryła płaszczem. - Idę spać, Luizo. Jestem wykończona. - Miałaś ciężki dzień. Ja na razie będę czuwać. Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy w takim miejscu. Dęby przyciągają różną hołotę. Księżniczka sennie wymruczała niewyraźną odpowiedź. Luiza, bezpiecznie oparta o rozwidloną gałąź, badała wzrokiem ciemny las. Nie widziała już prawie nic, słyszała tylko szum wiatru w wierzchołkach drzew. Ukołysana tym spokojnym dźwiękiem, zamierzała już zmienić się w laskę i odpocząć, gdy nagle ujrzała daleki błysk światła. Światełko zniknęło na chwilę, potem znowu się pojawiło, a potem Luiza kątem oka dostrzegła drugie światełko zbliżające się z przeciwnej strony. Oba światełka wyraźnie zmierzały w kierunku dębu. Luiza obserwowała je uważnie, a kiedy zobaczyła trzecie światełko śpieszące im na spotkanie, postanowiła obudzić Księżniczkę. Wyjaśniwszy sytuację, dodała: - Pewnie to banda zbójów, którzy zbierają się, żeby podzielić łupy. Nie bój się niczego. Tylko trzymaj mnie mocno i rób to, co ci dyktuje instynkt. Ja zajmę się resztą. Kryjąc ziewnięcie, Księżniczka zapytała: - A jeśli to demony albo czarownice? Jesteśmy w pobliżu zaczarowanych terenów i właśnie mamy sezon na czarownice. - Użyj swojej magii. - Nie wiem, czy sobie poradzę z trzema na raz. Zwłaszcza jeśli to są potężne wiedźmy. Wiedźma z Wysp albo Wiedźma z Zimnych Mórz mogłaby mnie wywrócić na lewą stronę - wyznała Księżniczka z niepokojem. Luiza długo nie odpowiadała. Obie obserwowały światełka zbliżające się do dębu. Wreszcie miecz szepnął cicho: - Schowajmy się i miejmy nadzieję, że nas nie zauważą. - Dobry pomysł - zgodziła się Księżniczka. Rozpłaszczyła się na brzuchu pod osłoną liści, skąd mogła zerkać w dół, a Luizę umieściła obok siebie, w dobrym punkcie obserwacyjnym. Potem czekały. U stóp dębu pojawiła się zakapturzona postać, do której niemal natychmiast dołączyła druga zakapturzona postać. Każda trzymała w ręku kulę drgającego światła. Obie rzuciły swoje kule na ziemię, gdzie dwa światełka zlały się w kałużę jaśniejszego blasku i jeszcze bardziej pojaśniały, kiedy zjawił się trzeci przybysz ze światełkiem. Postacie odrzuciły kaptury z głów, odsłaniając zmierzwione siwe włosy, sterczące podbródki i twarze pokryte brodawkami, po czym natychmiast wybuchnęły skrzekliwym śmiechem i zaczęły wymieniać pozdrowienia. -Witaj, siostro, Wiedźmo Lepkich Drobiazgów! Gdzieżeś podróżowała i cóżeś widziała od naszego ostatniego spotkania pod tym szacownym dębem? - zapytała pierwsza przybyła. Wybuch skrzekli-wego śmiechu poprzedził i skwitował jej pytanie. Druga w kolejności przybycia wiedźma odpowiedziała: - Zawędrowałam nad morze i wywołałam sztorm, który przyprawił o morską chorobę sześćdziesięciu i siedmiu marynarzy. A gdzie była moja siostra, Wiedźma Skądś Tam, co widziała i czego dokonała? Po kolejnym wybuchu skrzekliwego śmiechu ostatnia przybyła wiedźma oznajmiła: - Byłam w zamku Króla Mętnego Jeziora, gdzie sprawiłam, że dach przeciekał i kominy dymiły, ku powszechnemu niezadowoleniu. A gdzie była nasza siostra Zamulona Wiedźma i czego dokonała? Wiedźma, która pierwsza zjawiła się na scenie, odpowiedziała: - Odwiedziłam jarmark, gdzie sprawiłam, że jabłecznik skwaśniał, piwo zwietrzało, ciastka się przypaliły, a żonglerzy upuszczali talerze, piłki i jabłka. Wiedźmy ponownie zarechotały ze znacznie mniejszym entuzjazmem. Skrzekliwy śmiech stopniowo zamarł i zapadło milczenie. Ktoś westchnął. - Następny rok z głowy - rzuciła któraś wiedźma zgaszonym głosem. - W końcu każdy zaczyna się zastanawiać, no nie? - podjęła jej siostra. - Lepiej już siedzieć w domu przy kominku i przeżuwać skórkę od chleba. - Gdybym miała skórkę od chleba, siedziałabym w domu, możesz mi wierzyć. - Wszystko przez te podróże. Gdybym nie była taka zmęczona chodzeniem na piechotę, mogłabym czynić znacznie więcej zła, ale haruję od tylu lat i ciągle jeszcze nie uzbierałam na miotłę. - Na miotłę? Mnie nawet nie stać na utrzymanie kota! - W zeszłym roku musiałam sprzedać kocioł, żeby zapłacić czynsz za chatkę. - Popatrzcie na mój płaszcz. Łachman. Wstyd i tyle. Płaczliwe skargi i narzekania rozpoczęły się na dobre. Księżniczka i Luiza słuchały, ukryte wysoko w ciemnościach. Kiedy trzy czarów- nice zaczęły się kłócić, która ma największe dziury w butach i najbardziej obdarte ubranie, Księżniczka szepnęła do Luizy: - To nie są potężne czarownice. - To widać - przytaknął miecz. Narzekanie trwało dalej, dopóki wiedźmy nie wyrzuciły z siebie nagromadzonego ładunku goryczy, przy czym żadna nie zwracała uwagi na argumenty sióstr. Pogrążyły się w mało harmonijnej symfonii potrójnego żalu. Oburzenie narosło aż do gniewu, a potem nastąpiła faza ponurego przygnębienia, wyrażająca się milczeniem. Przez jakiś czas panowała cisza. Wreszcie jedna z czarownic wstała i podrapała się energicznie. - Może coś się odmieni na lepsze - odezwała się bez przekonania. - Gorzej już nie będzie - mruknęła druga. - Słyszałyście jakieś nowiny? Na pewno znajdzie się dla nas okazja, żeby porządnie zaszkodzić - powiedziała trzecia. - No, podobno ktoś oczyścił Pustkowie Przegranych Władców. Para czarodziejów wjechała tam i rozwaliła całą magię. - Nie! Dlaczego to zrobili? - Pewno, żeby się popisać. Znasz czarodziejów. Na drzewie Księżniczka szturchnęła Luizę i uśmiechnęła się z dumą. - To o mnie i Keddiem mówią - szepnęła. Głos na dole powiedział: - Pustkowie było urocze. Straszliwe klątwy, czary i zaklęcia, kipiące, bulgoczące, mieszające się ze sobą. Mnóstwo złych duchów... -I demony. Nie zapominaj o demonach. - Och tak, tyle demonów. Wspaniałe było to Pustkowie. Nastąpiła pauza i jedna z sióstr westchnęła nostalgicznie. - Przykro jest patrzeć na takie zmiany. Czarodzieje powinni chyba nam okazać trochę względów. - Ale ci czarodzieje z nikim się nie liczą. - Myślą tylko o sobie. Zawsze to mówiłam: czarodzieje myślą tylko o sobie. Księżniczka wyraźnie zgrzytnęła zębami, nozdrza jej zadrgały, ale nic nie powiedziała. Luiza szepnęła miękko: - Nie zwracaj na nie uwagi. - Słyszałam wieści, że Rycerz Pustej Pochwy znowu wypłynął i rozbija się po okolicy z bandą wiernych stronników - oznajmiła któraś czarownica. - Straszny z niego głupiec. - O tak. Całkiem jak jego ojciec. I dziadek. - Nigdy jej nie znajdzie. Matka Ciemności zaginęła, kiedy byłam małą dziewczynką. Nawet dawniej. Luiza lekko drgnęła. Księżniczka położyła uspokajającą dłoń na rękojeści i poklepała ją po gałce, żeby powstrzymać okrzyk zdziwienia. Po chwili Luiza szepnęła: -Już w porządku. Przeżyłam wstrząs, kiedy usłyszałam swoje imię. - Rozumiem, Luizo. Posłuchajmy, co one mówią - odszepnęła Księżniczka. Wiedźmy wpadły w lepszy nastrój. Znowu rechotały i od czasu do czasu wybuchały przeraźliwym skrzeczącym śmiechem. - Ach, ten Vorvas. Czarodziej akurat dla ciebie - stwierdziła czule jedna z nich. - Nigdy w życiu nie zrobił nic dobrego. Vorvas nie pchałby się na Pustkowie Przegranych Władców, najwyżej żeby dołożyć złych czarów. - Kto jak kto, ale on potrafił utrzeć nosa każdej zarozumiałej księżniczce - rzuciła któraś wiedźma, wywołując nowy wybuch skrzeczącego śmiechu. - Ta mała złośnica Blamarde chrapie już prawie od stulecia, bo nie umiała trzymać języka za zębami. - A te rude bliźniaczki zza gór? Vorvas załatwił je jak należy. - Najlepiej się spisał tutaj niedaleko, w Królestwie Śpiewającego Lasu, kiedy zmienił tę krowę Luizę, jej brata i siostrę... - Podłe, złośliwe babska! Wredne staruchy! - wrzasnęła Luiza tak głośno, że Księżniczce zadzwoniło w uszach. Miecz dosłownie wibrował z pasji. - Po raz ostatni zadrwiłyście z cudzego nieszczęścia! Ja, Panstygia, Matka Ciemności, wielkie czarne ostrze zachodu, zostanę pomszczona! Piszcząc ze strachu, czarownice doskoczyły do kałuży światła, chwyciły swoje świetliste kule i uniosły je wysoko. Podskakiwały niezdarnie, zadzierały głowy i wpatrywały się w koronę liści. Światła rozbłysły jaśniej, okrzyki: „Tam! Nie, tam! To demon! Gdzie?” zagłuszały się wzajemnie. - No, teraz narozrabiałaś - burknęła Księżniczka. - Nie mogłam się opanować - odparła Luiza, nadal drżąca z ledwie powstrzymywanego gniewu. - Na to wygląda. Zrdb mi przysługę i pozwól, że teraz ja się nimi zajmę. Zejdę na dół i porozmawiam z nimi. - Porozmawiasz? Posiekasz je na strzępy! Na nic innego nie zasługują! Tylko machnij ręką, Księżniczko, a resztę zostaw mnie. - Nie będzie żadnego siekania, Luizo. - Chociaż kilka ciosów płazem. Proszę. - Te wiedźmy wiedzą o rzeczach, które mogą nam pomóc. - No... jeśli zaczną się stawiać, już ja im pokażę. - Wiem, Luizo. - Księżniczka mocno chwyciła rękojeść miecza, z cichym brzęczeniem wzleciała w powietrze, okrążyła dąb i lekko wylądowała za plecami pokrzykujących czarownic. - Szukacie kogoś? - zapytała. Wiedźmy odwróciły się, wydając okrzyki zaskoczenia. W pełgającym blasku kuli Księżniczka wyglądała wspaniale. Stała wyprostowana, z surową miną, trzymając wielki miecz w obu dłoniach, opierając czarną klingę na ramieniu. Diadem na jej skroniach błyszczał i migotał w zmiennym świetle. - To dobra wróżka! - zawołała Zamulona Wiedźma. -Wróżki są dużo mniejsze - sprzeciwiła się Wiedźma Skądś Tam. - Mniejsza o rozmiar, siostry, popatrzcie na jej skrzydełka. To są skrzydła dobrej wróżki, mówię wam. - Ale ona nie trzyma różdżki. Trzecia czarownica jęknęła: - To jest Panstygia! Matka Ciemności! - Wielkie czarne ostrze zachodu! - zaskomlała pierwsza. Wszystkie trzy zaczęły rozpaczliwie miotać się i skrzeczeć, załamywały ręce i bezładnie wykrzykiwały coś o mieczach, klątwach i zemście. Księżniczka stała milcząca i niewzruszona. Wreszcie trzy upiorne siostry zasapały się i umilkły, żeby lepiej przyjrzeć się Księżniczce. - Co ty tu robisz, moja ślicznotko? - zagadnęła przymilnie Wiedźma Skądś Tam. - Trochę nas przestraszyłaś - wyznała Zamulona Wiedźma. - O tak. Wcale się nie spodziewałyśmy, że napotkamy kogoś w samym środku lasu - oświadczyła Wiedźma Lepkich Drobiazgów, odsłaniając w uśmiechu samotny szarawy ząb. - Zwłaszcza kogoś z wielkim czarnym mieczem - dodała Zamulona Wiedźma. - O wiele za duży dla ciebie, kochanie. Ale do twarzy ci z nim. Pasuje do twoich włosów - zapewniła jej siostra, gorliwie kiwając głową. - Na pewno jest okropnie ciężki. Twoje biedne rączki chyba strasznie bolą od dźwigania tego żelastwa - zatroskała się Wiedźma Skądś Tam. - Może go odłożysz i usiądziesz z nami? Zapraszamy cię na miłą .pogawędkę - zaproponowała Zamulona Wiedźma. - Och, koniecznie. Teraz tak rzadko mamy okazję do rozmów z młodzieżą - zagruchała Wiedźma Lepkich Drobiazgów. - Chodź, kochaneczko, odłóż ten paskudny stary miecz i usiądź z nami. Miecz zawibrował gniewnie. Księżniczka szeptem uspokoiła Luizę, po czy zwróciła się do czarownic: - To nie jest żaden paskudny stary miecz. To jest Panstygia, Matka Ciemności, o czym dobrze wiecie. - No cóż, kochaneczko, różne rzeczy mówi się pod wpływem zaskoczenia. Najpierw głos na drzewie, a potem nagle wśród nas pojawia się skrzydlata ślicznotka z wielkim czarnym mieczem na ramieniu... tak, tak, ze zdumienia mogłyśmy pleść różne bzdury - oświadczyła Wiedźma Lepkich Drobiazgów. - Teraz, kiedy lepiej się przyjrzałam - odezwała się Zamulona Wiedźma, osłaniając oczy dłonią - zaczynam nabierać wątpliwości. Ostrze jest za wąskie jak na Panstygię. Metaliczny głos miecza zadźwięczał w ciemnościach: - Wstrętne staruchy! Wiedzcie, że jestem Panstygia i wracam do mego królestwa! - Nie! Tego nie możesz zrobić! - wrzasnęły unisono trzy upiorne siostry. - Mogę i zrobię - zadeklarował miecz, Księżniczka zaś dodała dumnie: - A ja jej pomogę. Czarownice były wyraźnie wstrząśnięte. Przez chwilę gapiły się na Księżniczkę i czarne ostrze, potem spojrzały po sobie. - Zaklęcie zostanie złamane - powiedziała Wiedźma Skądś Tam drżącym głosem. - Klątwa będzie zdjęta! - wykrzyknęła Zamulona Wiedźma. - Nasza moc sczeźnie! -jęknęła Wiedźma Lepkich Drobiazgów. - Musimy ją schwytać i odebrać miecz! Odwróciły się do Księżniczki, wyciągając szponiaste dłonie. Ona uniosła smukłe ramiona i złożyła się do ciosu. Luiza - obecnie Panstygia - spoczywała wygodnie w jej dłoniach, idealnie wyważona. - Lepiej nie zaczynajcie, dziewczyny. Wiecie, co ta broń potrafi - rzuciła niedbale Księżniczka. Czarownice cofnęły się nieznacznie. Księżniczka zrobiła krok w ich stronę, lekko unosząc miecz. Tego było dla nich za wiele. Z krzykiem: „W nogi!”, „Ratuj się, kto może!” i „Każda wiedźma odpowiada za siebie!” pochwyciły swoje kule światła i umknęły w ciemny las. Niewielka kałuża szczątkowej poświaty zbladła i powoli znikła niczym woda wsiąkająca w ziemię. - Ciekawe, o co im chodziło - zastanawiała się Księżniczka. - Widocznie coś się z nimi stanie, kiedy uwolnię się od zaklęcia. I dobrze im tak - burknęła Luiza. - Szkoda, że nie dowiedziałyśmy się więcej, zanim zwiały. - Co jeszcze musimy wiedzieć? Zbliżamy się do mojego królestwa i skoro te babska tak się przeraziły, to znaczy, że mam spore szansę na odzyskanie własnej postaci. - Ale dlaczego tak się przeraziły? Chyba mają coś wspólnego z twoją klątwą. Znały Vorvasa. Cała ta sprawa wydaje się bardziej skomplikowana, niż podejrzewamy. - Nie zamierzam się przejmować bełkotem kilku czarownic dziesiątej kategorii - oznajmiła wyniośle Luiza. -I kim jest Rycerz Pustej Pochwy? On cię szuka i pewnie spodziewa się, że będziesz mieczem. - Mam nadzieję, że go nie rozczaruję. - Luizo, twoja postawa niewiele ci pomoże. Mówimy o magii, o zaklęciu wielkiej mocy, które przetrwało przez pokolenia, a ty stroisz sobie żarty. Naprawdę nie powinnaś lekko traktować tych rzeczy. Luiza nie odpowiedziała od razu, dopiero po chwili wyjąkała drżącym głosem: - Och, Księżniczko, ja tak nie znoszę być mieczem i tak bardzo chcę znowu być normalną kobietą! Po prostu nie potrafię żyć dalej ze świadomością, że tak już zostanie. Nie mogę o tym mówić, nawet nie chcę o tym myśleć! - No już, już - Księżniczka łagodnie pogłaskała rękojeść miecza. - Rozumiem cię. Przezywałam to samo, kiedy mieszkałam w bagnie. Nie znosiłam być ropuchą. - Więc wiesz, co przeżywam. - Och, tak. Rozumiem i współczuję. Ale postać ropuchy była gorsza. No wiesz, byłam zwyczajną brzydką ropuchą. Pełno ich było na bagnach. Ty przynajmniej jesteś wyjątkowa. - Nie mów mi, że mogło być gorzej, i nie pouczaj mnie, jakie mam szczęście, Księżniczko. Nie zniosę tego - rzuciła z rozdrażnieniem Luiza. -Jak sobie życzysz, Luizo. Chyba obie jesteśmy zmęczone. Wracajmy do dziupli i chodźmy spać. Musimy wstać wcześnie rano. Kedrigern bez Księżniczki OSTRZEŻENIE DLA CZYTELNIKA W tym rozdziale mają miejsce nadzwyczaj nieprzyjemne sceny, które mogą zdenerwować czytelników szukających przyjemności i rozrywki. Jednakże każdy, kto opuści niniejszy rozdział, straci ważne informacje i kluczowe szczegóły dotyczące losów Dyraxa, pożytecznego, chociaż rzadko spotykanego zioła zwanego haemonia oraz szokującej złośliwości Yoruasa Mściwego. Zalecamy przeczytanie tego rozdziału w całości, lecz ostrożnie -i nie bezpośrednio po jedzeniu. - Ojej - powiedział cicho Kedrigern. - Co się stało? - zapytał Dyrax. - Księżniczka zniknęła. Widocznie zboczyła do zaczarowanego lasu. Juczne konie też zniknęły. - Może to my zboczyliśmy, mistrzu Kedrigernie. To miejsce jest trochę dziwne. -Jak to dziwne? - Dziwne uczucie. Łaskotliwe. Jakby zimne przeciągi dmuchały ze wszystkich stron, bardzo leciutko, tylko że wcale nie jest zimno i nie ma żadnego wiatru. Kedrigern rozejrzał się, wciągnął w nozdrza nieruchome powietrze i jeszcze raz popatrzył na niebo, drzewa i ścieżkę. -Chyba masz rację, Dyraxie. Przekroczyliśmy jakąś granicę, chociaż nie rozumiem, jak mogłem tego nie zauważyć - wyznał z niepewną miną. - Mówiłeś, że twoja moc osłabła - przypomniał Dyrax. - Nie osłabła aż tak bardzo. Powinienem wyczuć czar, kiedy wjeżdżam prosto w niego. Chyba że... może to jest bardzo skomplikowany i subtelny czar. - To stara magia. Przynajmniej tak słyszałem. Kedrigern chrząknął z irytacją. -Ja też tak słyszałem. A stare zaklęcia z reguły tracą moc z upływem stuleci, chyba że są bardzo starannie podtrzymywane. Ale ten czar wciąż jest potężny. Kiedy był nowy, na pewno stanowił istne arcydzieło. - Może spróbujemy bardzo uważnie cofnąć się po własnych śladach... - To nic nie da. Można wejść do zaczarowanego lasu, ale nie można wyjść tak zwyczajnie. Najpierw trzeba przełamać czar. - Powinniśmy zawołać twoją panią i poprosić, żeby użyła swojej magii. Kedrigern potrząsnął głową. - Ona nas nie usłyszy. Te czary są dźwiękochłonne. Na pewno teraz nas woła, ale nie słyszysz jej głosu, prawda? - Nic nie słyszę. - No właśnie. - Kedrigern z namysłem potarł brodę i po chwili kontynuował: - Księżniczka chyba będzie bezpieczna. Potrafi latać, ma swoją magię ł juczne konie ze wszystkimi zapasami. A gdyby doszło do najgorszego, ma jeszcze Luizę. Natomiast my, Dyraxie, musimy się skupić na kwestii, jak się stąd wydostać i dotrzeć do Śpiewającego Lasu. Ona będzie tam na nas czekać. - Więc zamierzasz... jechać dalej? Tam? - zapytał Dyrax zdławionym głosem, wskazując na mroczną ścieżkę. - Nic innego nam nie pozostało. I tak nie mamy wyboru. Zaczarowane lasy bywają podstępne. Ścieżki mają własny rozum. Chcę wyrwać się stąd jak najszybciej, a ty nie? - O tak, tak, oczywiście - przytaknął Dyrax, ale wciąż ściągał wodze swego konia. - O co chodzi? Jeszcze przed chwilą gotów byłeś walczyć z całą armią. Nie chcesz dokonać bohaterskiego czynu? - Chcę, ale wolałbym walczyć z całą armią. Czary mnie denerwują. - Trochę czarów nie zrobi ci krzywdy, Dyraxie. Zaufaj mi. Jak tylko odzyskam pełną moc, poradzę sobie z każdą przeszkodą. - A jeśli natrafimy na przeszkodę, zanim odzyskasz moc? Kedrigern lekceważąco machnął ręką. - Będę improwizował. Albo pozwolę ci dokonać bohaterskiego czynu. Popędził wielkiego czarnego rumaka do stępa. Po kilku krokach obejrzał się,na Dyraxa. - No chodź - zawołał wesoło. Młodszy mężczyzna ruszył za czarodziejem, rozglądając się na boki i trzymając dłoń w pobliżu miecza. Chociaż Kedrigern symulował pewność siebie, doskonale zdawał sobie sprawę z potencjalnego niebezpieczeństwa. Wiedział, że zaczarowanych lasów z reguły należało unikać. Dodatkowo niepokoił go fakt, że nikt nie miał pojęcia, jak, dlaczego, przez kogo i od jak dawna ten konkretny las był zaczarowany. Nawet w szczytowej formie Kedrigern wolałby trzymać się z daleka od tego miejsca. Teraz, wciąż osłabiony po starciu z Zielonym Zagadkowiczem, musiał zachować zdwojoną ostrożność i liczyć na łut szczęścia. Przynajmniej miał Swój medalion. I czuł się odrobinę silniejszy niż poprzedniego wieczoru. Właściwie, pomyślał, z pomocą odpowiednich ziół mógł nawet teraz stworzyć czar, który uchroniłby jego i Dyraxa przed większością zagrożeń, doprowadził ich do źródła magii i pomógł je zneutralizować. Wstrzymał konia i zaczął wpatrywał się w ziemię. Dyrax spojrzał na niego ciekawie, ale na razie nie zadawał pytań. Wreszcie, kiedy przejechali prawie milę, a Kedrigern wciąż zwisał z siodła, dokładnie oglądał roślinność i węszył niczym pies gończy na tropie, Dyrax nie wytrzymał. - Co się stało? Zjechaliśmy z drogi? - zapytał. - Nie, wszystko w porządku. Po prostu szukam ziół. - Ziół? - Tak. Można stworzyć pożyteczne czary, jeśli znajdzie się odpowiednie zioła. I jeśli odpowiednio sieje zastosuje. - Myślałem, że ziołami leczy się ból brzucha, zębów i tak dalej. - Nie tylko, chłopcze. Zioła mogą służyć do wielkich celów. W dodatku to czysta, przyjemna magia. A jeśli nie zadziała, zawsze zostanie ci dobra przyprawa do sałatki. Zioła nie mogą zaszkodzić. Dyrax nie potrafił wymyślić należytej odpowiedzi i nawet nie próbował. Jechali dalej, aż nagle Kedrigern wydał radosny okrzyk, wstrzymał konia, zeskoczył na ziemię i upadł na kolana przed kępką jasnozłocistych kwiatów. - Haemonia! - zawołał. - Prawdziwa haemonia, Dyraxie! Ledwie ją rozpoznałem w pełnym rozkwicie! - Czy haemonia jest dobra, mistrzu Kedrigernie? - zapytał Dyrax zsiadając z konia. - Wspaniała! Haemonia jest niezastąpionym środkiem przeciwko wszelkim czarom i upiornym zjawom. Pomaga też na wilgoć i rdzę zbożową. - Naprawdę? Pozwolisz, że zerwę trochę? W razie gdybym kiedyś wrócił do domu, przyda się w zamku. Mój ojciec zawsze... - Dyrax gwałtownie wciągnął powietrze i ze spuszczonymi oczami zaczął zrywać małe, żółte kwiatki. Kedrigern przyglądał mu się przez chwilę, wreszcie powiedział: - Pamiętaj, żeby wyrywać z korzeniami. Właśnie w korzeniach tkwi moc. - Tak, korzenie. Dziękuję - mruknął Dyrax, starannie odwracając wzrok. - Powiedz mi, mistrzu Kedrigernie, skąd wiesz o tej cudownej roślinie? Nigdy jej nie widziałem. - Pewnie widziałeś tę roślinę, ale nigdy w rozkwicie. Do tego potrzebuje specjalnej gleby. Zwykle ma ciemne liście i mnóstwo kolców. Niezbyt atrakcyjna. Dowiedziałem się o niej od pewnego pastuszka. Biedaczysko, nie odznaczał się urodą, ale znał dosłownie każdą leczniczą roślinę i ziele pod słońcem. Uwielbiał o nich opowiadać. Pokazał mi kawałeczek wysuszonego korzenia i powiedział, że to się nazywa „haemonia”. Lepsza niż moly do ochrony, tak twierdził, a to wiele znaczy. Nauczył mnie, jak ją rozpoznać, ale nigdy jej nie spotkałem aż do dzisiaj - wyjaśniał czarodziej, podwijając rękawy. - Teraz zrobię porządny zapas. Więc twój ojciec jest królem? - Tak, moim ojcem jest Lutermine, król... - zaczął Dyrax, zaskoczony niespodziewanym pytaniem. Jęknął i zerknął bojaźliwie na czarodzieja. - Tak myślałem. Trudno jest ukryć dobre pochodzenie. Nie masz się czego wstydzić, chłopcze. - Nie wstydzę się mojego pochodzenia, mistrzu Kedrigernie. Przeciwnie, jestem dumny z moich rodziców i bardzo za nimi tęsknię. - Więc dlaczego ich opuściłeś? Młodzieniec odparł z powagą: - Kochałem i przeżyłem zawód, mistrzu Kedrigernie. - To normalne u młodego, zdrowego mężczyzny. Ale właśnie wtedy młodzieniec potrzebuje rodziny, żeby go pocieszyła. -Ach, ale widzisz, oni się spodziewali, że przez jakiś czas będę usychał z tęsknoty, że będę jęczał, wzdychał i włóczył się po zamku w niedbałym stroju, a potem otrząsnę się z rozpaczy i znajdę sobie nową miłość. Otrzepując z piasku korzeń haemonii, Kedrigern powiedział: - Takie rzeczy się zdarzają. - Może innym. Aleja wiem w głębi serca, że nie pokocham już nigdy. Jako książę mam pewne zobowiązania, a jako kochający syn powinienem spełniać życzenia rodziców. Przez wzgląd na rację stanu musiałbym zawrzeć małżeństwo bez miłości z jakąś piękną młodą księżniczką. - Spróbuj, Dyraxie. Może spotka cię miła niespodzianka. Młodzieniec westchnął, smutno potrząsnął głową i szarpnął za łodygę haemonii. - Nie, dobry czarodzieju. Dla mnie nie istnieje żadna inna, tylko piękna Kressimonda. - Ładne imię. - Imię pasujące do jej niezrównanej urody - oznajmił Dyrax z nabożną czcią. - Kressimondo, Kressimondo! Włosy barwy płomienia, oczy jak pogodne niebo w porze żniw, skóra jak śmietanka, oddech pachnący słodko jak łąka pełna kwiatów... - Brzmi całkiem nieźle - mruknął Kedrigern. - Gracja kota, łagodność gołębicy, lekkość motyla, głos słodki jak słowicze trele, śmiech radosny jak kryształowe dzwoneczki na wiosennym wietrze, aksamitne dłonie, maleńkie stopki... ach, Kressimondo, Kressimondo! - ekscytował się młodzieniec. - Widocznie ta dama przypadła ci do gustu. Nie możecie się pogodzić? - Poślubiła innego - odparł Dyrax posępnym głosem. - Zmuszona przez wyrachowanych rodziców, wyszła za podstarzałego rozpustnika, bogatego pana, który mieszka w marmurowym pałacu i jada na złotych talerzach wysadzanych brylantami. Tak nas rozdzielono... nas, którzy kochaliśmy się od dziecka, którzy ślubowaliśmy sobie wierną miłość, zaledwie nauczyliśmy się wymawiać swoje imiona. Chciwość rodziców pchnęła ją w ramiona zgrzybiałego skąpca. - Ile lat ma ten skąpiec? Może wystarczy tylko zaczekać rok albo dwa... - Ma najmniej dwadzieścia osiem lat. Może nawet trzydzieści -pogardliwie rzucił Dyrax. - Rozumiem. Więc musiałbyś długo czekać. -Ja nie zwykłem czekać, mistrzu Kedrłgernie. Gdy dowiedziałem się o zamążpójściu Kressimondy, natychmiast uzbroiłem się i wyruszyłem do zamku tego nędznika. Pokonałem setkę gwardzistów, dotarłem aż do niej i krzyknąłem wielkim głosem: „Przychodzę po ciebie, moja Kressimondo! Koniec udręki! Zabiorę cię do mojej górskiej twierdzy, gdzie będziemy się kochać przez resztę życia!” - I..? - ponaglił go zaciekawiony Kedrigern. Dyrax wydał ciężkie westchnienie, tak rozpaczliwe, jakby resztki nadziei uleciały z niego wraz z oddechem. Gwałtownym ruchem wyrwał pęk haemonii i otrząsnął ziemię z korzeni tak zamaszyście, że rozprószył wokół deszcz złotych płatków i obsypał ziemią Kedri-gerna, który w milczeniu dalej zbierał zioła. Po długiej chwili Dyrax odezwał się zdławionym głosem: - Powiedziała mi, że jej mąż jest dobry, hojny i czuły. Pochwaliła jego wspaniałe poczucie humoru. Zapewniła, że są razem bardzo szczęśliwi, i wyraziła życzenie, żebym traktował ich oboje jak brata i siostrę. Odrzuciłem słowa, które kazano jej wypowiedzieć, mistrzu Kedrigernie. Ze złamanym sercem opuściłem zamek, najpierw jednak przysiągłem publicznie, że nie pokocham żadnej innej prócz Kressimondy i nigdy nie poślubię innej. Złożyłem przysięgę, której nie mogę cofnąć, mistrzu Kedrigernie. - Istnieją okoliczności łagodzące. Złożyłeś przysięgę pod wpływem silnego wzburzenia. - Nie, mistrzu Kedrigernie. Dotrzymam słowa i odzyskam moją Kressimondę. Jeśli dokonam wielkich czynów, ona usłyszy o mnie. Oczy jej się otworzą. - Ale jeśli naprawdę jest szczęśliwa w małżeństwie... - Słowo się rzekło, mistrzu Kedrigernie. Chodzi o honor. Nie mogę się wycofać. -Jak sobie życzysz, Dyraxie. To twoje życie. Jak ci idzie z haemonią? - Zebrałem spory zapas. Więcej, niż mogę unieść. - Chętnie wezmę nadwyżkę. Znam kilku ludzi, którzy będą wdzięczni za jedną czy dwie gałązki. Gotów do drogi? - Gotów, mistrzu Kedrigernie. Mówisz, że ta roślina uchroni nas od czarów? - Owszem. Noś ją za koszulą albo zawieś na szyi - poradził czarodziej. Wepchnął zioła do torby przy siodle, wyciągnął jedną łodyżkę, otrzepał starannie i oplótł wokół łańcuszka medalionu. - W ten sposób. Albo włóż ją za pas. Pamiętaj tylko, żeby dotykała gołej skóry. Dosiadł czarnego ogiera, który z apetytem skubał sąsiednią kępkę haemonii, i ruszył przodem, czując się znacznie bezpieczniej. Dyrax również nabrał większej śmiałości i rozglądał się raczej wojowniczo niż lękliwie. W takim nastroju jechali aż do wieczora, kiedy znaleźli odpowiednie miejsce na obozowisko. Teren był płaski i suchy, mnóstwo uschniętych gałęzi leżało na ziemi, a w pobliżu płynął czysty strumyk. - Dobre miejsce na nocleg - zauważył Dyrax. - Mnie się podoba. Czujesz jakieś mrowienie w powietrzu? - Nie, wcale. -Ja też nie. Chyba tutaj jest bezpiecznie. Rzeczywiście było bezpiecznie. Wędrowcy rozpalili ogień, zjedli skromną kolację ze skąpych zapasów i spali spokojnie aż do świtu. Umyli się w strumieniu, ale dla bezpieczeństwa pili wodę tylko z własnych manierek. Po pospiesznym śniadaniu wyruszyli w dalszą drogę. Wkrótce wyjechali z lasu na otwartą łąkę, przypominającą dziwne białoszare ściernisko. Łąka wyglądała jak świeżo skoszona, tylko że rżysko wcale nie wysychało. Krótkie kikuciki wydawały się żywe, skręcały się i falowały miarowo. Ścieżka prowadziła prosto przez łąkę, przecinała na połowę falujące rżysko. Wierzchowiec Kedrigerna wszedł tam bez oporów, ale koń Dyraxa zarżał ze strachu, stanął dęba, wywrócił oczami i mocno zaparł się nogami w ziemię. - On się boi, mistrzu Kedrigernie. Nie pójdzie dalej - zawołał Dyrax do czarodzieja. - Czego tu się bać? To tylko puste... - Kedrigern zamilkł, kiedy z bliska przyjrzał się białoszarym kikutom obok ścieżki. Gestem kazał Dyraxowi zostać na miejscu, zsiadł z konia i pochylił się nad ziemią. Kikuty nie były szczątkami roślin. To były palce. Kedrigern przełknął ślinę, oblizał wyschnięte wargi i powiedział zniżonym głosem: - Dyraxie, najlepiej zasłoń koniowi oczy i przeprowadź go przez pole. I trzymaj się ścieżki. Uważaj, żebyś nie zboczył ze ścieżki i nie podeptał... rżyska. Dyrax posłuchał rady czarodzieja i nie zadawał żadnych pytań. Przeszedł przez pole nie rozglądając się na boki, wpatrując się w sylwetkę Kedrigerna. Kedrigern, chociaż udawał zucha, w głębi duszy był przerażony. Te poczerniałe paznokcie i spuchnięte, plamiste, gnijące ciało przyprawiały go o mdłości. Pole trupich palców - męskich, kobiecych i dziecięcych, sądząc po rozmiarach - stanowiło wyjątkowo odrażający widok. Same palce wystające z ziemi wyglądały wystarczająco koszmarnie, a co najgorsze, wszystkie wyginały się obleśnie, jakby kiwały na czarodzieja. Za tym czarem niewątpliwie kryła się jakaś złowroga moc, której nikt nie powinien rzucać wyzwania, jeśli nie był w szczytowej formie. A jednak Kedrigern musiał szybko się stąd wydostać ze względu na Księżniczkę, żeby zaś odnaleźć drogę powrotną, musiał wytropić i zneutralizować żYódło magii. Nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać. Im dłużej myślał o polu martwych, kiwających palców, tym bardziej pragnął uniknąć konfrontacji z jego twórcą. Miał nadzieję, że nie czekają na nich kolejne demoralizujące widoki. Niestety nadzieja prysła, gdy tylko ponownie zanurzyli się w las. Droga stała się szersza i jechali teraz obok siebie. Pomimo tej bliskości obaj milczeli. Kedrigern odgrzebywał z pamięci wiadomości o haemonii, a Dyrax zastanawiał się, czy naprawdę widział na polu to, co go tak przestraszyło, i próbował sobie wmówić, że tylko mu się zdawało, stopniowo jednak nabierał pewności, że naprawdę to widział. Zerknął tylko raz, kątem oka, ale to wystarczyło. Czuł się wyczerpany, marzył o wypoczynku. Na lekkim wzniesieniu obok ścieżki zobaczył polanę z potężnym dębem i wskazał ją Kedrigernowi. - Mistrzu, możemy tam odpocząć przez chwilę? - zapytał. - Co? Ach tak, odpocząć. Dobrze. Pod tym wielkim drzewem? - Właśnie. Wygląda tam czysto i będziemy mieli dobry widok na wszystkie strony. - Bardzo roztropnie, Dyraxie - pochwalił go Kedrigern, wytężając wzrok. - A właściwie co to za drzewo? - Trudno powiedzieć. Wygląda jak...jak dąb, tak mi się wydaje. - Ale spójrz na owoce. Czy to jabłka? - To nie może być jabłoń. Kształt jest zupełnie inny. I owoce są za duże. Może... - Dyrax podjechał bliżej, potem wydał okrzyk przerażenia, zeskoczył z konia i głośno zwymiotował przy drodze. - Och, mistrzu Kedrigernie - wyjąkał słabym głosem, kiedy już doszedł do siebie. - Nigdy nie widziałem... takich... takich... Kedrigern poklepał go po ramieniu, a potem skierował wierzchowca w stronę drzewa. Wyglądało jeszcze gorzej, niż się spodziewał. Nie owoce, lecz spuchnięte głowy zwisały z gałęzi i śledziły go wybałuszonymi, umęczonymi oczami. Rozdziawione usta poruszały się spazmatycznie, ale wydobywały się z nich tylko zdławione jęki. Kedrigern spuścił wzrok. Kiedy zobaczył, co leży pod drzewem, mocno zacisnął powieki, przełknął ślinę i próbował opanować mdłości. Brunatne, zeschnięte strzępki pokrywające ziemię to nie były opadłe liście, tylko ludzkie języki. Wielki czarny kort czarodzieja głośno wciągnął powietrze, prychnął, podrzucił łbem z błyskiem srebra i wycofał się z cienia rzucanego przez drzewo. - Możecie coś powiedzieć? Zdejmę ten czar i uwolnię was, jeśli zdołam - zawołał Kedrigern do głów kołyszących się wśród gałęzi. Nie odpowiedziały, tylko jęczały żałośnie. Czarodziej wrócił do Dyraxa. - Nie wytrzymam już więcej, mistrzu Kedrigernie - wyznał roztrzęsiony młodzieniec. - Ani ja - odparł Kedrigern. - Więc co zrobimy? - No, tutaj nie możemy zostać. - Nie! - zawołał gwałtownie Dyrax. - Więc jedziemy dalej. - Dokąd? Robi się coraz gorzej. Pomyśl, co nas czeka dalej! - Myślę o tym, Dyraxie, możesz mi wierzyć. Ale nie mamy wyboru. Dyrax ponuro uznał słuszność tego argumentu. Dosiadł konia i pojechali dalej, ale nie napotkali więcej okropnych widoków. W południe zatrzymali się na posiłek i odpoczynek, po czym podjęli podróż w lepszym nastroju. Ujechali zaledwie kawałek drogi, kiedy Kedrigern ściągnął wodze swego wierzchowca i odwrócił si? do Dyraxa. - Czuję mrowienie w powietrzu - oznajmił z podnieceniem. -Ja nic nie czuję. - No, aleja czuję. Na pewno. Moja moc powraca. Haemoniajuż działa. - Co będzie tym razem, bagno wnętrzności? - rzucił Dyrax ze wstrętem. - Wygląda mi raczej na zaklęcie wróżki. Żadnych trupów. Dyrax kiwnął głową i nie odzywał się więcej. Wkrótce dotarli na szczyt wzgórza. W dole ujrzeli bajkowy zamek z błyszczącego białego kamienia, zwieńczony strzelistymi wieżyczkami i iglicami, wzniesiony na wyspie pośrodku jeziora, które otaczały wysokie drzewa. Zamek wydawał się niezbyt duży, nie wyglądał groźnie ani złowrogo, nie był też niedostępny, ponieważ szeroki pomost łączył brzeg jeziora z bramą, a most zwodzony był opuszczony. - Myślisz, że w środku znajdziemy ludojada? - zagadnął Dyrax z ożywieniem, jakiego nie wykazywał, odkąd wjechali do zaczarowanego lasu. - Trudno powiedzieć - mruknął w zamyśleniu Kedrigern. - To może olbrzyma? -Jeśli tam siedzi olbrzym, strasznie mu niewygodnie - odparł czarodziej, sięgając pod tunikę. - Mam nadzieję, że będę mógł użyć swojego miecza i dokonać bohaterskiego czynu - zawołał z zapałem młodzieniec. Kedrigern wyjął medalion i spojrzał na zamek przez Szczelinę Prawdziwej Wizji. Sprawdził wieżyczki, bramę i most i długo wpatrywał się w rzeźby, których dosłownie setki stały w niszach w murze oraz w grotach rozrzuconych po parku. Rzeźby przedstawiały mężczyzn i kobiety o uduchowionych, pobożnych twarzach - widocznie postacie świętych. Czarodziej zamrugał i pocierając oko, odwrócił się do Dyraxa z szerokim uśmiechem. - Chyba będziesz miał sposobność dokonać wielkiego czynu, mój chłopcze, i to bez trudu. - Co masz na myśli, mistrz Kedrigernie? - Zobaczysz. Chodź. Kedrigern galopem zjechał ze wzgórza, a Dyrax deptał mu po piętach. Kopyta zastukały na kamiennym moście, załomotały na moście zwodzonym, zadudniły donośnym echem w pustej bramie i wreszcie ucichły na dziedzińcu. Nikt nie próbował zatrzymać wędrowców. Czekali przez kilka minut, ale nikt nie wyszedł ich przywitać ani wypędzić. Wszędzie panowała cisza. - Dziwne miejsce, mistrzu Kedrigernie - stwierdził Dyrax, kładąc dłoń na rękojeści miecza. - To tylko czary. -Jakie czary? Jakie potwory i ludojady mieszkają tutaj, że nie ośmielają się pokazać? Ja, Dyrax, syn Lutermina, rzucam wyzwanie wam wszystkim! - zuchwale krzyknął młodzieniec. Echa zahuczały wśród murów, przycichły i umilkły, ale nie wzbudziły żadnego odzewu. Kedrigern zeskoczył z siodła ł poprowadził konia do stajni. W środku leżały konie, stajenni i para kotów, rozciągnięci na ziemi. - Podle zamordowani! - krzyknął Dyrax, wyciągając miecz. - Martwi nie chrapią - zwrócił mu uwagę Kedrigern. - Popatrz na nich. Wszyscy oddychają. -Jakby na potwierdzenie jego słów, jeden ze stajennych obrócił się na bok, a kot poruszył ogonem i wysunął pazury w sennym pościgu. - To zaczarowany sen. - Więc musisz ich odczarować. - Nie - odparł czarodziej, z uśmiechem potrząsając głową. - To ty musisz ich odczarować. -Ja? Nie jestem czarodziejem. - Do takich czarów zwykle wystarczy piękny książę. Ty jesteś księciem i przystojny z ciebie chłopak, a oni potrzebują właśnie kogoś takiego. -Jakiego czynu mam dokonać? - Gdzieś w tym zamku na pewno jest śpiąca królewna. Kiedy ją znajdziemy, pocałujesz ją i w ten sposób zdejmiesz czar. - Czy to wszystko? - upewnił się zawiedziony Dyrax. - To wszystko. Nic więcej. - Rzeczywiście niewiele, mistrzu Kedrigernie. Też mi bohaterstwo: pocałować śpiącą królewnę. - Ona ci podziękuje, wierz mi. Zaczynajmy. Sprawdź na piętrze, a ja rozejrzę się tutaj - oznajmił czarodziej i wszedł w najbliższe otwarte drzwi, które prowadziły do kuchni. Dyrax poszedł szukać schodów. Tymczasem Kedrigern dłużej zatrzymał się w kuchni, zafascynowany niecodziennym widokiem. W wielkim palenisku buzował ogień, nad ogniem wisiał kocioł pełen wrzątku. Nie wiadomo, od jak dawna ogień płonął i woda się gotowała, ale kocioł wciąż był pełny po brzegi, a płomienie zwęgliły jedynie górną warstwę drewna. Subtelny akcent. Po drugiej stronie pomieszczenia inny widok ucieszył serce profesjonalisty. Pomywaczka przelewała właśnie wodę z jednego wiadra do drugiego, kiedy trafił ją czar. Woda lała się nieprzerwanym strumieniem, ale podstawione wiadro napełniło się zaledwie w połowie, a podłoga wokół pozostała sucha. Ten czar był dziełem artysty i Kedrigern podziwiał go z całej duszy. Wyszedł z kuchni i wkroczył do wielkiej sali. Wystrojone damy i panowie o arystokratycznych twarzach leżeli nieelegancko tam, gdzie padli od czaru, chrapiąc głośno jak zwykli prostacy. Król i królowa, para o dystyngowanym wyglądzie, spoczywali na tronach w niemal identycznych pozycjach, z głowami wspartymi na rękach. Nigdzie jednak nie było królewny. Następnie Kedrigern zajrzał do niewielkiej komnatki, sąsiadującej z wielką salą. Ponownie uderzyła go dokładność i akuratność twórcy czaru, ponieważ na małym stoliku stała świeca płonąca nieruchomym płomieniem, z której nie spłynęła ani kropla wosku. Kedrigern uśmiechnął się z uznaniem, myśląc, jak rzadko w czasach współczesnych spotyka się czary tak wysokiej jakości. Prawdziwa radość dla oczu w porównaniu z tamtym paskudztwem w lesie. Przy stole, z brodą wspartą na dłoni, w drugiej dłoni trzymając gęsie pióro świeżo zanurzone w inkauście, siedział wiekowy skryba, zatrzymany w połowie zdania. Kedrigern, zawsze ciekawy tego, co ludzie uważają za godne zapisania, zajrzał mu przez ramię. Odczytawszy pierwsze słowa, wydał cichy okrzyk zaskoczenia, ponieważ natrafił na znajome imię. Cofnął się do początku długiego akapitu i zaczął czytać: Natenczas Vorvas zwany Mściwym przybył do zamku Stu Świętych prosić o rękę królewny Blamarde, która przewyższała urodą wszystkie piękności z pieśni i legendy, ponieważ kiedy usłyszał o niej, a potem dzięki swojej sztuce ujrzał jej twarz i postać, zapragnął zdobyć jej miłość i posiąść jej urodę. A król, jej ojciec, wiedząc o mściwości Vorvasa, nie śmiał mu odmówić, pomimo protestów jego żony, błagań pięknej Blamarde, lamentów i płaczów w całym zamku. Blamarde zaś, lękając się zguby, stanęła przed Vorvasem i tak don rzekła: „Wstrętny stary czarodzieju, cuchniesz jak śmietnisko i prędzej umrę niż zostanę twoją żoną, pomimo twej potęgi i strachu, jaki wzbudzasz w ludziach „. A on odpowiedział: „Zatem umrzesz i wszyscy na zamku umrą wraz z tobą”, i wypowiedział zaklęcie, a piękna Blamarde zbielała na twarzy i padła zemdlona, i zaniesiono ją do łóżka. Vorvas zniknął tajemniczo, a wówczas wielki strach padł na zamek Stu Świętych. Lecz królowa przypomniała sobie obietnicę dobrej wróżki Cykoriny, która była zaproszona na chrzciny Blamarde i dostała w prezencie złoty kubek i łyżeczkę, i kąski z talerza samej królowej, a wówczas przyrzekła, że przyjdzie królewnie z pomocą w największej potrzebie. Królowa rozesłała gońców, żeby odnaleźli Cykorinę i sprowadzili ją do zamku. A kiedy wróżka się zjawiła i usłyszała opadłym czynie Yoruasa, rzekła: „Nie lękaj się pani, gdyż Blamarde będzie żyła. Nie mam mocy, żeby zdjąć zaklęcie tego niegodziwca, ale mogę je złagodzić. Piękna Blamarde nie umrze, lecz zaśnie na sto lat, a wraz z nią zaśnie caty zamek. A pod koniec wyznaczonego terminu do zamku Stu Świętych przyjedzie piękny książę w towarzystwie dobrego i potężnego czarodzieja, za radą którego książę pocałuje królewnę i uwolni ją oraz wszystkich od czaru. I od dzisiaj aż do tego dnia zamek nazywać się będzie zamkiem Stu Śpiących, ponieważ wszyscy mieszkańcy na sto lat pogrążą się głęboko we śnie.” I wypowiedziawszy te słowa pociechy, wróżka odjechała wśród serdecznych podziękowań. A król rozkazał poddanym przygotować się do długiego snu i wydał... Relacja urywała się nagle, a ostatnia litera była lekko zniekształcona, zapewne w chwili, kiedy czar snu obezwładnił starego skrybę. Kedrigern ponownie przeczytał pismo z wielką satysfakcją. Od razu wyczuł czar wróżki i oto miał przed sobą dowód, że jego moc powraca. A skoro Vorvas maczał w tym palce, to oznaczało, że królestwo Luizy znajduje się niedaleko. Coraz lepiej. Kedrigern wyszedł z komnatki i przystanął w wielkiej sali, rozglądając się za kolejnym miejscem poszukiwań. Nagle usłyszał krzyk. Pobiegł w stronę głosu i dotarł do klatki schodowej. Na szczycie schodów pojawił się Dyrax z dość niepewną miną i pomachał gwałtownie do czarodzieja. - Mistrzu Kedrigernie, znalazłem ją! - zawołał. - Znalazłem śpiącą królewnę! Szybko, tędy! Król bez królowej Podczas gdy Księżniczka i Kedrigern borykali się z magią, zarówno dobrą, jak i złą, cóż się działo z Hamarakiem? Doprawdy niewiele. Od pierwszego spojrzenia Hamarak zadurzył się głęboko w Berrian. Była ładną dziewczyną i sprawiała wrażenie, że się go boi. Dla Hamaraka było to doświadczenie nowe i bardzo przyjemne. Dotychczas nie bardzo mu się wiodło z ładnymi dziewczętami. Rzadko je widywał, te zaś, które spotykał, albo go ignorowały, albo wyśmiewały, albo odpędzały. Berrian nie była taka jak inne. W zakamarkach głowy Hamaraka kołatała się niejasna myśl, że gdyby miał się poważnie związać z jakąś kobietą, powinien sobie znaleźć królewnę. Ostatecznie był królem, a królowie z zasady biorą za żony królewny. Jeśli król postanowi poślubić gęsiarkę albo piękną młynarzównę, zawsze się okazuje, że gęsiarka lub piękna młynarzów-na przez cały czas była królewną, tylko w przebraniu. Wszystkie bajki, jakie znał Hamarak, kończyły się w ten sposób. Nigdy nie potrafił odnaleźć w tym sensu, ale tak już bywa z bajkami. Nie bardzo wierzył, że Berrian była królewną w przebraniu. Wolał jednak poślubić Berrian niż jakąś królewnę. Hamarak nie znał się na królewnach. Nie zaprzyjaźnił się z Luizą, chociaż podróżowali razem. Poza tym Luiza była mieczem. Nawet król nie miał obowiązku ożenić się z mieczem. Jedyną inną księżniczką, jaką znał, była żona czarodzieja, skrzydlata dama. Wydawała się miła, ale podobnie jak Luiza lubiła dyrygować innymi i urządzać wszystko po swojemu. Czarodziej chyba tego nie zauważył, ale Hamarak - owszem. Berrian była zupełnie inna. Oczywiście należało też myśleć o posagu. Król zawsze żenił się z kobietą, która wnosiła mu w wianie prowincje, zamki i skrzynie ze złotem albo powodowała podpisanie wieczystych traktatów o pokoju i przyjaźni. W przypadku Berrian posag ograniczy się pewnie do wyrobów piekarskich. Niestety chleb, bułeczki, rogaliki, ciastka i placuszki, chociaż smaczne, nie zastąpią zamków i prowincji. Właściwie to lepiej, pomyślał Hamarak. Ciastka sprawiały znacznie mniej kłopotu niż prowincje pełne chciwej szlachty, głodujących wieśniaków, rabusiów, czarowników i tak dalej. Zarządzanie samym Dendorrik będzie dostatecznie trudne bez dodatkowych obciążeń. Nawet skrzynie złota i klejnotów sprawiały kłopoty, ponieważ wywoływały w ludziach chciwość i zazdrość, co prowadziło do napadów i najazdów. Ciastka nigdy nikogo nie skrzywdziły. Królowanie to samotny zawód, a zamek to samotne miejsce. Berrian mogłaby uprzyjemnić mu życie. Po co być królem-wojownikiem-czarodziejem, jeśli nie można sobie uprzyjemnić życia? Hamarak starannie przemyślał tę kwestię. Sen bez snów - Nazywa się Blamarde. Ślicznie, prawda? - zagadnął Kedrigern. Stał obok Dyraxa, spoglądając na śpiącą królewnę. Blamarde leżała pośrodku szerokiego, wygodnego łoża. Misternie haftowana kołdra okrywała ją prawie do ramion. Głowa królewny była lekko obrócona na bok, usta rozchylone. Długie złote włosy rozsypały się na poduszce niczym aureola. Jedna dłoń spoczywała przy policzku, zaciśnięta w piąstkę uroczym dziecinnym gestem. - Tak ją znalazłem, mistrzu Kedrigernie - wyjaśnił nerwowo Dyrax. - Wcale jej nie dotykałem. - Dobrze, że na mnie zaczekałeś, Dyrasie. A teraz śmiało. Pocałuj ją. Przerwij czar. Zrób tu trochę ruchu - zachęcił go czarodziej. Dyrax spojrzał na królewnę, na czarodzieja i znowu na królewnę. Przestąpił z nogi na nogę, ale nie zbliżył się ani trochę do Blamarde. Wreszcie powiedział: - Musiałbym wejść do jej łóżka. - Z całą pewnością. - Ale jeśli wszyscy się obudzą i znajdą mnie w łóżku królewny... - Dyrax z zakłopotaniem potrząsnął głową i odsunął się od łóżka. -Muszę pamiętać o moim honorze, mistrzu Kedrigernie. - Więc bądź honorowy. Ożeń się z nią. -Ale ja jej nie kocham! Kocham inną. Zawsze będę kochał piękną Kressimondę, zawsze, zawsze, mistrzu Kedrigernie! - Nie bądź taki uparty. Blamarde jest ładna i mieszka w ładnym zamku. Wszyscy tutaj wyglądają na miłych ludzi. Poza tym jeśli jesteś honorowy, musisz pomóc królewnie w nieszczęściu. Dyrax rozważał ten argument przez chwilę. Zrobił krok w stronę łóżka, spojrzał na Blamarde i powiedział: - Ona jest blondynką. Podobają mi się rude. Włosy Kressimondy są jak jesienne niebo o zachodzie słońca. - Włosy Blamarde są jak złota przędza. Pocałuj ją. Po dalszej inspekcji Dyrax odwrócił się do czarodzieja z pochmurną miną. - Ona jest za chuda. -Jest smukła, mój chłopcze. Wiotka jak gałązka wierzby. Dalej, pocałuj ją. Dyrax wciąż się wahał. Niespokojnie przebierał palcami, wreszcie zaczął obmacywać rękojeść miecza. - Ona ma suchą skórę - mruknął. - To kurz - wyjaśnił Kedrigern. Pochylił się nad śpiącą królewną i delikatnie dmuchnął jej w twarz. Mały obłoczek kurzu wzbił się w powietrze. - Widzisz? Zwykły kurz. Leżała tutaj od dawna. - Ma śmieszny nos. - Ma śliczny nos. -1 piegi. Spójrz na te wszystkie piegi. - Wyglądają uroczo. To czarująca młoda dama, Dyraxie. Co z tobą? Gdybym miał sto pięćdziesiąt lat mniej, był kawalerem i śmiałym księciem, dzikie konie nie odciągnęłyby mnie od niej! Przestań marudzić i pocałuj ją. Zrozpaczony Dyrax wybuchnął: -Jeśli ją pocałuję i ona się zbudzi, będę musiał się z nią ożenić, a ja jeszcze nie jestem gotowy do małżeństwa! Niczego nie dokonałem! Pocałowanie śpiącej królewny to żaden wyczyn. Chcę zarąbać smoka albo pokonać zastępy wrogów, albo coś w tym rodzaju. Dopiero wtedy mogę się ustatkować. - Pokonałeś zastępy wrogów, żeby dotrzeć do Kressimondy, prawda? - Tak, ale wiesz, co się stało: ukochana kobieta powiedziała mi, że zawsze będzie dla mnie siostrą. Trudno to uznać za wielki czyn, mistrzu Kedrigernie. - Obudzenie królewny z zaklętego snu i uwolnienie całego zamku od stuletniego zaklęcia to wielki czyn, Dyraxie - wytknął mu Kedrigern. Dyrax spojrzał na niego niepewnie, z mieszaniną zwątpienia i nadziei. - Naprawdę tak uważasz? Czy to nie za łatwe? - Łatwe?! Tylko ty możesz tego dokonać! - zawołał Kedrigern.-Jeśli teraz wyjdziesz z sypialni, ci ludzie nigdy się nie obudzą! - Nigdy? - Właśnie. Z drugiej strony - ciągnął czarodziej przyjaźnie, z życzliwym uśmiechem -jeśli zdejmiesz zaklęcie, dopilnuję, żebyś osiągnął nieśmiertelność. Znam człowieka, który stworzy o tobie legendę. Więc do dzieła, Dyraxie. Pocałuj królewnę! Dyrax zamrugał szybko i odwrócił się do Blamarde. Rozpiął pas z mieczem i podał czarodziejowi. Potem wlazł na łóżko i na czworakach podczołgał się do królewny. Po raz ostatni obejrzał się na Kedrigerna, który ponaglił go gwałtownym gestem. Wreszcie Dyrax nachylił się i dziobnął Blamarde w policzek. Przez chwilę nic się nie działo. Potem królewna westchnęła, nieznacznie zmieniła pozycję i zaczęła chrapać w delikatnej damskiej tonacji. Dyrax patrzył na nią przez chwilę, potem ze strapioną miną odwrócił się do Kedrigerna. - Nigdy nie miałem szczęścia do kobiet - oznajmił. - Nic dziwnego, skoro zachowujesz się w ten sposób. Zupełnie jakbyś całował swoją babcię staruszkę - fuknął zirytowany czarodziej. - Więc jak mam się zachowywać? -Jak normalny przystojny książę całujący piękną królewnę. Zachowuj się naturalnie, ty głupku! - warknął Kedrigern. Na twarzy Dyraxa zaświtało zrozumienie. Młodzieniec z zapałem kiwnął głową, następnie pochwycił Blamarde w ramiona i zaczął całować jej szyję, usta i ramiona. Królewna drgnęła, zamrugała, z wahaniem uniosła rękę, a potem zarzuciła ramiona na szyję Dyraxa i entuzjastycznie odwzajemniła jego pocałunki. -Wystarczy, Dyraxie. Sprawa załatwiona - oznajmił czarodziej. Dyrax kontynuował zabiegi wobec Blamarde, która wplotła mu palce we włosy i skubała płatek ucha. - Ona już się obudziła. Możesz odebrać swój miecz - ciągnął czarodziej. Dyrax machnął na niego jedną ręką, drugim ramieniem tuląc Blamarde. Kedrigern usłyszał za drzwiami jakieś hałasy. - Wszyscy tutaj idą! Dyrax, wyłaź z łóżka! -krzyknął. Oboje spojrzeli na niego. Blamarde zamrugała i przetarła oczy, w które Dyrax wpatrywał się z zachwytem. Spojrzała na niego i zapytała: - Kim ty w ogóle jesteś? Czyja cię znam? Młodzieniec podniósł do ust jej dłoń i ucałował kilka razy. -Jestem Dyrax, książę z dalekiego kraju. Przybyłem, żeby uwolnić cię od złego czaru. Królewna ziewnęła głośno. - Chyba nie masz nic wspólnego z tym brudnym starym czarodziejem? - upewniła się. -Jesteś miły, ale jeśli pracujesz dla niego, wolę już spać. Zdumiony Dyrax zaprotestował: - Kedrigern jest bardzo czystym czarodziejem. - Kto to jest Kedrigern? - zapytała Blamarde. - To on - wyjaśnił Dyrax wskazując czarodzieja, który ukłonił się i pomachał ręką. - Nie o niego mi chodziło, tylko o tego, który śmierdział jak fosa w upalny dzień. Chciał mnie wziąć za żonę. - Umilkła pod wpływem wspomnień, potem zawołała: - On mnie przeklął! Powiedział, że umrę! Kedrigern podniósł rękę. - Nie lękaj się, królewno Blamarde. Pewna życzliwa wróżka złagodziła klątwę. Nie umarłaś, tylko spałaś przez sto lat. Królewna szeroko otworzyła oczy. - Sto lat? - powtórzyła drżącym głosem. - To był czarodziejski sen. Bardzo odświeżający. Nie postarzałaś się nawet o jeden dzień - zapewnił ją czarodziej. Tymczasem Dyrax stanął obok Kedrigerna, poprawiając pas z mieczem i pospiesznie przygładzając zmierzwione włosy. Hałasy za drzwiami przybrały na sile. Głosy coś wykrzykiwały, kroki rozlegały się echem w korytarzach, trzasnęły drzwi, coś spadło z donośnym łoskotem, wywołując gniewne okrzyki, a potem śmiech. Czyjaś głowa pojawiła się w drzwiach, zniknęła i zaraz powróciła. Dołączyła do niej druga głowa. Do sypialni weszła kobieta, podbiegła do łóżka i zawołała: - Ona się zbudziła! Królewna Blamarde się zbudziła! Jesteśmy ocaleni! Ludzie zaczęli gromadnie napływać do sypialni, pokazywali palcami królewnę i obcych przybyszów, szeptali do siebie z ożywieniem, wykrzykiwali dobre nowiny do tych za drzwiami. Kedrigern uśmiechał się łaskawie do tłumu i życzliwie machał ręką. Dyrax podszedł do łóżka, podał rękę Blamarde i pomógł jej wstać. Z tłumu wyskoczyła pokojówka, płacząc z radości upadła królewnie do nóg, a potem pomogła jej nałożyć szlafrok obszyty futrem. Inne pokojówki szybko wsunęły jej ranne pantofle na stopy i diadem na głowę, a jeszcze inne wygładziły kołdrę i spulchniły poduszki, wzbijając chmury kurzu, który przyprawił zebranych o kichanie. Tłum posunął się do przodu, a potem nagle rozstąpił się przed koronowaną parą, którą Kedrigern widział wcześniej w sali tronowej. Oboje królestwo mieli lekko przekrzywione korony i podbródki zaczerwienione w miejscach, gdzie wspierały się na dłoniach przez sto lat, jednakże poruszali się szybkim krokiem i wykazywali zaniepokojenie. Niczym łan zboża pod naporem wiatru, tłum nagle upadł na kolana, wszystkie głowy pochyliły się jak jedna i chór głosów wymamrotał unisono: „Wasze Wysokości”. Kedrigern skłonił się głęboko, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. - Moja córeczka! Moja maleńka Blamarde! - zawołała królowa. Pochwyciła królewnę w ramiona, obsypała ją pocałunkami ł pieszczotami, powtarzając czule: - Żyjesz, moje dziecko! Wszyscy żyjemy! Och, dzięki dobrej wróżce Cykorinie żyjemy! A kto to jest? - rzuciła z nagłym chłodem w głosie, spoglądając podejrzliwie na Dyraxa. - On mnie obudził, mamo. Czy nie jest miły? - Blamarde uśmiechnęła się słodko do zapłonionego Dyraxa. - Obudził mnie pocałunkiem i teraz się pobierzemy. Dyrax wzdrygnął się lekko i spojrzał na Kedrigerna, który uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Żaden nie otworzył ust. - Pobierzecie? - powtórzyła królowa. - Tak, mamo. Zaraz. -Jak dawno nie śpisz? - zapytała królowa, zwężonymi oczami wpatrując się w Blamarde i Dyraxa. - Tylko nie kłam. - A kim jest ten człowiek? Wygląda mi na prostaka - odezwał się król. Dyrax puścił dłoń Blamarde, postąpił krok do przodu i ze swobodą wytrawnego dworaka złożył głęboki, pełen wdzięku ukłon. -Jestem książę Dyrax, najstarszy syn Lutermina, króla Czerwonego Lasu i Moczarów Tadraxii. Mam zaszczyt prosić o rękę waszej córki - wygłosił z godnością. - No, przynajmniej jest księciem - mruknęła królowa. - Lutermine? Kim jest Lutermine? W Czerwonym Lesie rządzi Nemp, a w Tadraxii nie ma żadnych moczarów. Co tu się dzieje? -zapytał gniewnie król. - Za pozwoleniem Waszych Wysokości - wtrącił grzecznie Kedrigern i kiedy zwrócili na niego wrogie, podejrzliwe spojrzenia, wyjaśnił: - Wy i wasi poddani przespaliście sto lat. Wiele się zdarzyło przez ten czas. Nempa strącił z tronu... - Sto lat! Tak obiecała Cykorina! - wpadła mu w słowo królowa. - Nie umrzemy, tylko zaśniemy na sto lat. A potem...tak, potem zjawi się książę, który obudzi Blamarde i nas wszystkich! - Książę i dobry czarodziej - dodał Kedrigern dla porządku. Powróciły podejrzliwe spojrzenia, jeszcze bardziej przepełnione wrogością. - Ty jesteś czarodziejem? - zapytał król. - Tak, Wasza Wysokość. Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gromu, mistrz przeciwzaklęć i odczarowań. - Współpracujesz z tym drugim czarodziejem? Tym śmierdzącym? - zawołała królowa, oskarżycielsko mierząc w niego palcem. Kedrigern przyłożył rękę do piersi w geście samoobrony. - Bynajmniej, Wasza Wysokość. W istocie wyruszyłem na tę wyprawę, żeby naprawić skutki innego złego czaru Vorvasa. Nie powinieneś osądzać wszystkich czarodziejów na jego przykładzie. Król odburknął coś niezobowiązująco. Przez chwilę wpatrywał się w Kedrigerna, potem odwrócił się do Dyraxa i mrukliwie zapytał: - Czy on jest w porządku, synu? Powiedz mi prawdę. - Ręczę za niego, Wasza Wysokość. Podczas naszej wspólnej podróży służył mi wiernie i lojalnie - odparł Dyrax. Kedrigern uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Królowie, pomyślał. Wykorzystają każdego, a potem wyplują go jak pestkę od wiśni. Uprzejmi są tylko dla siebie nawzajem, i tylko dopóki nie zwietrzą szansy, żeby ukraść drugiemu kawałek ziemi i kilka tysięcy poddanych płacących podatki. Mogłem się tego spodziewać. - Podobasz mi się, synu - oświadczył król, kładąc rękę na ramieniu Dyraxa. - Mówisz śmiało i do rzeczy. Królowa zmarszczyła brwi. - Ale czy on na pewno jest księciem? - Potrafię rozpoznać księcia na pierwszy rzut oka. Czy nasza córka chciałaby poślubić prostaka? Bądźze rozsądna. On jest stuprocentowym księciem. Król odwrócił się do tłumu i przemówił rozkazującym tonem: - No dobra, wszyscy wracajcie do pracy. Pałac był zapuszczony przez sto lat i jest mnóstwo roboty. Za trzy dni od dzisiaj wydajemy wielki bal, żeby uczcić nasze przebudzenie i zaręczyny Blamarde. Chcę, żeby ten pałac błyszczał, słyszycie? Ruszać się! Tłum ulotnił się w nastroju znacznie mniej radosnym niż na początku. Kiedy ostatni słudzy wyszli z sypialni, król wziął Dyraxa pod ramię i powiedział: - Musimy omówić kilka spraw, synu. Chcę dowiedzieć się więcej o twojej rodzinie, jak tu trafiłeś i czy potrafisz dobrze władać mieczem. Królowa ujęła młodzieńca za drugie ramię, mówiąc: - To dobrze, że Blamarde wreszcie się ustatkuje. Piękna córka na wydaniu sprawia mnóstwo kłopotów. Nie uwierzysz, kochany Dyraxie, kto tutaj przyjeżdżał prosić o jej rękę. Wyszli razem z komnaty w najlepszej komitywie; król koniecznie chciał wiedzieć, czy Dyrax dowodził kiedyś armią. Blamarde i Kedrigern odprowadzali ich wzrokiem, a potem spojrzeli na siebie. - No, przynajmniej się dogadali - zauważyła Blamarde. -I to całkiem nieźle. - Naprawdę jesteś dobrym czarodziejem, czarodzieju? -Jednym z najlepszych, zwłaszcza przy przeciwzaklęciach. - Nie, chodziło mi o to, czy jesteś miłym czarodziejem. Nie zrobisz nic okropnego w dniu naszego ślubu, prawda? Na przykład nie zmienisz Dyraxa w ropuchę? - Moja droga Blamarde, coś takiego nawet nie przyszło mi do głowy. Masz moje słowo - zapewnił ją Kedrigern z uśmiechem. - To dobrze. Tamten drugi czarodziej był wstrętny. Nie zmieniał szaty co najmniej od trzystu lat. W brodzie miał pełno robactwa. I był naprawdę zły. On mógł coś takiego zrobić. - Blamarde wdzięcznie zmarszczyła brewki i zadrżała lekko na myśl o zemście Vorvasa. - Dawniej mógł, ale teraz już nie może. Vorvas Mściwy nieroztropnie przemienił się w Vorvasa Mysz i został pożarty przez własnego chowańca. - Och, jak miło - zawołała radośnie królewna. - Opowiedz mi o nim więcej. - Widziałam go tylko ten jeden raz i nie przyglądałam mu się dokładnie. Był zbyt odrażający - wzdrygnęła się królewna. Zastanowiła się i po chwili dodała: - Quode powinien wiedzieć więcej. On jest skrybą. Mieszka gdzieś w zamku. Grzecznie przeprosiła czarodzieja, ponieważ chciała jak najszybciej ubrać się i przyłączyć do rodziców oraz Dyraxa. Kedrigern zbiegł po schodach i pospieszył prosto do małej komnadd w murze. Skryba siedział w tym samym miejscu, gapiąc się bezmyślnie na pióro trzymane w dłoni. - Tyjesteś skryba Quode? - zapytał czarodziej. - To ja - potwierdził starzec cichym głosem, dźwięczącym nutą niepewności. - Przyłapałeś mnie na chwili roztargnienia, panie. Chyba zasnąłem w połowie zdania, co jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło. - Przespałeś sto lat zaczarowanym snem, podobnie jak wszyscy w zamku. Qpude spojrzał na niego pustym wzrokiem, potem odłożył pióro i przetarł oczy. Zamrugał i powiedział: - Rozumiem. Tak, chyba przypominam sobie coś o klątwie. - Wszystko zapisałeś na tej kartce. - Ach tak, tak - mruknął skryba, pochylając się nad arkuszem. Powoli odczytywał własne staranne pismo, posapując z przejęcia, chrząkając i wydając ciche okrzyki: „No, no!” i „Aha!” Doszedłszy do miejsca, gdzie przerwał pisanie, podniósł wzrok na Kedrigerna. - Czy wszystko dobrze się skończyło, panie? - Zgodnie z zapowiedzią. Ale powiedz mi, Quode, wiesz coś więcej o Vorvasie? - O tym niegodziwym czarnoksiężniku? - Właśnie. Próbuję zdjąć zaklęcie, które Vorvas rzucił na władców z sąsiedniego królestwa jakieś sto... no, jakieś trzydzieści lat przed waszym zaśnięciem. Możesz mi pomóc? Sprawa jest dość pilna. Blade czoło skryby pofałdowało się w głębokim namyśle. - Chyba sobie przypominam... tak, była wzmianka... czy przypadkiem nie chodziło o młodą damę zmienioną w miecz? - To ta klątwa, Quode! Damą była księżniczka Luiza. Jej siostra Alicja zmieniła się w złotą kororię, a brat William... - W tarczę! Tak, oczywiście. Przecież to się stało w sąsiednim królestwie! - Niedaleko stąd? - Bez pośpiechu można tam dojechać na lunch i wrócić tutaj przed zachodem słońca. Przynajmniej tak mi mówiono. Sam nigdy nie podróżuję. - Mądry z ciebie człowiek, Quode. W którą stronę? - Skręcisz w lewo za mostem i pojedziesz prosto do Rzeki Lamentu, potem znowu w lewo brzegiem rzeki aż do Śpiewającego Lasu. Zamek stoi w lesie. - Dziękuję ci, Quode. Jeszcze jedno: cały las wokół zamku jest zaczarowany. Czy to również sprawka Vorvasa? Starzec ponownie zmarszczył się w skupieniu. Po chwili powiedział: - Vorvas opowiadał o spółce, którą zawarł po drodze do naszego zamku. Pamiętani to wyraźnie. Przechwalał się w sposób wyjątkowo nachalny. Lasy są we władzy jego wspólnika, ale kim jest ten wspólnik i na czym polega ich spółka, tego nie wiem, czarodzieju. Kedrigern westchnął. - Miałem nadzieję, że przerwanie czaru śpiącej królewny uwolni także las od klątwy, ale teraz nie spodziewam się zbyt wiele. No, przynajmniej jestem przygotowany. - Na co? - zaciekawił się Quode. - Na coś bardzo złego. - Myślę, że to znajdziesz. Życzę ci wiele szczęścia. - Dziękuję, Quode. Wyświadczysz mi przysługę? - Co tylko zechcesz, dobry czarodzieju. - Kiedy skończy się zamieszanie, poproś Dyraxa, żeby wysłał posłańca z wiadomością do króla Ezrammisa. On będzie wiedział, o co chodzi. - Tak zrobię - przyrzekł skryba. Kedrigern wymknął się z zamku kuchennymi drzwiami. Przeszedł przez dziedziniec do stajni, gdzie dum stajennych, parobków i służących utworzył przestronny krąg wokół jego czarnego rumaka. Rogaty koń nie przejmował się tym zbiegowiskiem, tylko spokojnie przeżuwał siano. Od czasu do czasu podrzucał łbem, przewracał czerwonymi ślepiami i groźnie wymachiwał srebrnym rogiem, ale nie wydawał się rozdrażniony. Kedrigern przepchnął się przez tłum, łagodnie pogładził ogiera po pysku i nakarmił go kilkoma gałązkami haemonii, które zwierzak schrupał z wielkim apetytem. - Czy to twój... twój potwór, panie? - zapytał stajenny. - Tak, mój. Dziękuję, że go nakarmiliście. - Sam sobie znalazł paszę. Żaden z nas nie chciał się zbliżyć do tego rogu i tych kopyt, panie - oznajmił stajenny, a zebrani chóralnym pomrukiem potwierdzili jego słowa. - To naprawdę łagodny koń. Wyjątkowo inteligentny i dobrze wychowany. Prawda, mój mały? - zagadnął czarodziej, głaszcząc aksamitnie czarny pysk. - Skoro tak mówisz, panie. Jak on się nazywa? Kedrigern z niedowierzaniem popatrzył na pytającego. - Myślisz, że ośmielę się nadać mu imię? A gdybym wybrał takie, które mu się nie spodoba? Stajenni szeroko otwartymi oczami popatrzyli na konia, na czarodzieja, na siebie i wszyscy zrobili krok do tyłu. Czarodziej osiodłał konia, dosiadł go i wesoło pomachał do gapiów, którzy cofnęli się jeszcze bardziej, rozrywając krąg. Kedrigern popędził czarnego wierzchowca. Srebrne kopyta skrzesały iskry na brukowanym dziedzińcu, róg błysnął jak ostrze miecza w popołudniowym słońcu, kiedy kłusem wjeżdżali na most. Kedrigern nie miał pojęcia, co go czeka w najbliższej przyszłości. Nie chciał jednak zostać dłużej w zamku, chociaż zrobiło się tam całkiem przyjemnie po zdjęciu czaru Vorvasa. Nawet gdyby obsypywano go podziękowaniami - na co zasłużył - i fetowano jako wyzwoliciela, martwiłby się o Księżniczkę. Gryząc kawałek kiełbasy - niezwykle smacznej, zważywszy na wiek - którą zwędził z kuchni, odświeżył sobie w pamięci wiadomości o zaklętych lasach. Nie nabrał przez to otuchy. Wszystkie zaczarowane lasy miały fatalną reputację. Za mostem skręcił w lewo i zdał się na los szczęścia. Prawie przez godzinę Kedrigern jechał spokojnie, nie napotkawszy żadnych strasznych widoków ani nawet najmniejszych ostrzegawczych wibracji. Odprężył się, nie tracąc jednak czujności. Przyszła mu do głowy pocieszająca myśl, że czar osłabnął albo przynajmniej stracił na złośliwości, albo - co najlepsze, chociaż najmniej prawdopodobne - że udało mu się jakoś ominąć strefę czaru. Daleko przed sobą zauważył coś, co wyglądało jak słup na środku drogi. Po kilku krokach dostrzegł błysk złota. Zaciekawiony, wyjął medalion i nastawił go na tajemniczy przedmiot. Nie był to słup, tylko mnich odziany w szorstki brązowy habit, z pochyloną głową osłoniętą kapturem, z dłońmi schowanymi w rękawach. Złota laska spoczywała na jego piersi, przytrzymywana jednym ramieniem. Wokół nie było ani śladu życia. Mnich widocznie stanowił jakiś symbol - ostrzeżenie, drogowskaz, może relikwię. Lecz kiedy Kedrigern podjechał bliżej, poczuł na sobie jego spojrzenie, sięgające głęboko i dostrzegające rzeczy, jakich niczyje oko nie widziało. A jednak w powietrzu nie wibrowała groźba. Czarodziej zwolnił na kilka kroków przed zakapturzoną postacią. Głowa mnicha uniosła się, kaptur opadł odsłaniając zbielałą czaszkę. Koścista ręka zatrzymała czarodzieja stanowczym gestem. Wielki czarny rumak posłusznie przystanął. Kedrigern czuł na sobie spojrzenie bezokiego stwora i słyszał słowa, padające z ust pozbawionych warg i języka: - Użyj tego przeciwko Wrogowi. Kedrigern odchrząknął i zapytał grzecznie: -Jaki Wróg na mnie czeka, dobry mnichu? I jak mam obronić się przed nim tą laską? - Strzeż się jego obietnic. Lękaj się jego darów. - Dobrze, przyrzekam. Ale kim jest ten Wróg? Dłoń szkieletu ujęła laskę i wyciągnęła do Kedrigerna. - Weź to i jedź dalej. Wróg czeka. Kedrigern zsiadł z konia i podszedł do upiornego mnicha. Zatrzymał się kilka kroków przed nim i niepewnie wyciągnął rękę. Zniecierpliwony mnich potrząsnął laską, więc Kedrigern zrobił jeszcze krok i wyjął laskę z kościstej dłoni. Ku jego zdziwieniu nie była zimna ani oślizła, tylko ciepła jak żywe ciało. - Nie lękaj się spotkania z Wrogiem. Pokonasz go, jeśli nie ulegniesz jego pochlebstwom. Jesteśmy z tobą - oznajmił mnich. Wsunął szkieletowe dłonie w rękawy habitu, skłonił się przed czarodziejem, potem odwrócił się i wszedł w las, krocząc bezszelestnie po suchych liściach i gałązkach. Kedrigern ponownie dosiadł konia i zamyślony pojechał dalej. W zaczarowanym lesie należało się spodziewać takich rzeczy, niemniej wywoływały one konsternację. Wróg czyhał gdzieś po drodze: to jasne, żadna niespodzianka. A laska pomoże Kedrigernowi pokonać wroga. Była to porządna laska, trochę wyższa od wysokiego mężczyzny, okuta srebrem z obu końców, na całej długości owinięta szeroką złotą wstęgą. W walce na pałki stanowiłaby groźną broń. Ale dlaczego czarodziej miał walczyć na pałki? Czy to Wróg rzucił czar, czy sam stanowił część czaru? Kim był ten mnich? I dlaczego powietrze nie wibrowało w jego obecności? Doprawdy, same zagadki. Dopiero kiedy wierzchowiec parsknął cicho i zwolnił kroku, Kedrigern podniósł wzrok i zobaczył, że wyjechali z lasu na okrągłą polanę, wypełnioną kamieniami wszelkich rozmiarów. Większość kamieni stała prosto, część przechylała się pod dziwacznymi kątami, a kilka leżało na ziemi. Na jednym z powalonych głazów siedział pulchny, pucołowaty człowieczek o rumianych policzkach, ubrany bardzo skromnie. Był zupełnie sam w tym dziwnym miejscu, a jednak pomachał wesoło na przywitanie i zawołał radosnym głosem: - Szczęśliwe spotkanie, wędrowcze! Wybacz staremu, że nie wstaję. Drogi są twarde, a ja mam delikatne stopy. Kedrigern zauważył wówczas, że stopy człowieczka są zanurzone do kostek w kałuży mulistej wody. W pobliżu nie było ani śladu pałki czy innej broni; człowieczek nie wyglądał groźnie; pod żadnym względem nie przypominał straszliwego wroga, raczej bezbronnego wędrowca w potrzebie. Kedrigern zeskoczył z konia i usiadł obok grubaska na powalonym głazie. - Pięknego masz konia, panie - odezwał się pulchny człowieczek. - Doprawdy, bardzo piękne zwierzę. - Tak, to dobry koń - przyznał uprzejmie Kedrigern. - Panie, nie doceniasz go! Nawet król nie posiada równie szlachetnego wierzchowca... nawet cesarz nie jeździ na tak wspaniałym rumaku. Na pewno jesteś z niego dumny. Kedrigern ruchem ręki odrzucił komplement. - Cenię go, ale nie mam powodów do dumy. Nie stworzyłem tego konia, trafiłem na niego przez czysty przypadek. Człowieczek rozpromienił się w uśmiechu. -Jesteś więc skromny, panie. Piękna cecha u człowieka tak wyraźnie przewyższającego innych. A jednak przyjemnie byłoby mieć stajnię pełną takich koni, prawda? Nie, całą stadninę! Ach, panie, wyobraź je sobie, przybrane w szkarłatne rzędy haftowane srebrem i złotem, zdobione rzadkimi klejnotami... wypolerowane, błyszczące rogi i kopyta... a na każdym koniu wspaniały wojownik w zbroi, noszący twoje barwy, gotów posiać strach w sercach twoich wrogów i rzucić ci do stóp królestwa całego świata! Pomyśl o tym, przyjacielu! Kuszące, nieprawdaż? Kedrigern podrapał się po głowie i odpowiedział: - Nie bardzo. Prawdę mówiąc, nie widzę sensu w rzucaniu królestw do moich stóp. Przy takich zajęciach nie miałbym ani chwili dla siebie. Pulchny człowieczek odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się głośno, od czego policzki jeszcze bardziej mu poczerwieniały. - Praktyczny z ciebie człowiek, panie. Nie tolerujesz żadnych nonsensów, żadnych wymysłów. Praktyczny jak chleb z masłem. A skoro mowa o chlebie, czy mogę cię zaprosić na przekąskę? Pora coś przegryźć, nie uważasz? Bądź tak dobry, panie, zajrzyj za tamten głaz... Kedrigern wykonał polecenie i znalazł koszyk wyładowany po brzegi smakołykami oraz niewielką beczułkę wina. Postawił je na kamieniu, a pulchny towarzysz natychmiast zaczął grzebać w koszyku i wydobywać rozmaite przysmaki, mrucząc pod nosem: - Nie należy podróżować bez odpowiednich zapasów, panie. Mam tutaj dość jedzenia, żebyśmy obaj najedli się do syta i wino, które zmienia świat w przyjemne miejsce. A po obiedzie możemy sobie uciąć miłą długą drzemkę, a potem znowu zjeść i wypić. To jest życie, hę, panie? Jeść i pić, pić i jeść, a w przerwach spać. Człowiek jest głupcem, jeśli chce czegoś więcej. - Wyprostował się z kiełbasą w jednej ręce i słoikiem dżemu w drugiej, łypnął chytrze na czarodzieja i dodał: - Chyba że będą tędy przechodzić jakieś hoże dziewczęta. Och, wtedy nie zaśniemy, prawda? Roześmiał się serdecznie, odłożył kiełbasę i ponownie sięgnął do koszyka. - Nie musisz wyciągać tyle jedzenia - zaprotestował grzecznie Kedrigern. -Wcale nie jestem głodny. - Nie bądź głupcem, panie. Jedz, ile wlezie, i pij tyle wina, ile tylko zmieścisz/Jedz, pij i popuszczaj pasa, jak mówi przysłowie. - Wypiję tylko łyk wody. Jeśli najem się i opiję winem, zwłaszcza po południu, robię się bardzo senny. - Wykazujesz wyjątkową samodyscyplinę, panie. Naprawdę wzorową - oświadczył grubasek. Oderwał kęs chleba, wepchnął do ust, następnie pochłonął porcję pasztetu i garść winogron. Kedrigern popijał wodę z własnej manierki, podczas gdy jego towarzysz wkładał do ust kolejne porcje jedzenia, energicznie przeżuwał, głośno przełykał i przez cały czas bełkotał coś niezrozumiale. Wreszcie przemówił całkiem wyraźnie: - Czy słusznie się domyślam, że jesteś czarodziejem? - Owszem. Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza. Niektórzy ludzie źle się czują w towarzystwie czarodzieja. - Nie ja, panie, nie ja - zapewnił grubasek, napełniając kamienny puchar po brzegi krwawoczerwonym winem. Wypił połowę, otarł wargi wierzchem dłoni i powtórzył: - Nie ja. Ja lubię czarodziejów. Wręcz ich kolekcjonuję, panie. Mogę poznać twoje imię? - Kedrigern z Góry Cichego Gromu - przedstawił się czarodziej, wstając. - Niestety nie mogę zostać dłużej, muszę się pospieszyć. Widzisz, ktoś potrzebuje mojej pomocy. - Ależ mój drogi Kedrigernie, nawet nie skosztowałeś tych przysmaków. Zostań i częstuj się do woli. Kedrigern wykonał bezradny gest. - Przed godziną zjadłem bardzo pikantną kiełbaskę i naprawdę nie mógłbym nic przełknąć. Chciałem tylko napić się wody. - Och, dajże spokój, nie możesz podróżować o pustym żołądku. Kawałek kiełbasy i łyk wody nie wystarczą na długo. Spróbuj tego pasztetu, poczęstuj się kurzym udkiem, skosztuj chleba i sera i zapiekanki z królika, schrup trochę winogron, jabłek i gruszek, a na deser zjedz ciastko z wiśniami i popij dobrym czerwonym winem. - Nie, dziękuję. Jesteś bardzo gościnny, ale muszę już jechać. Pulchny człowieczek przycisnął rękę do czoła i powiedział: - Kedrigern... zaraz, niech pomyślę... na pewno już słyszałem twoje imię. Kedrigern... - Podniósł wzrok i wykrzyknął z podnieceniem: -Oczywiście, Kedrigern! Byłeś członkiem Gildii Czarodziejów! - Nawet członkiem założycielem. - Członkiem założycielem! A jednak... jeśli pamięć mnie nie zawodzi... towarzysze źle cię potraktowali. Wręcz haniebnie, jeśli wierzyć plotkom. Kedrigern niedbałym gestem skwitował tę uwagę. - To było nieporozumienie. Wszystko się wyjaśniło. -Tak, tak, teraz sobie przypominam. Jakaś afera z alchemikiem... Ojuintrindus, tak się nazywał! Przejrzałeś drania od samego początku, ale oni nie uwierzyli. Wyrzucili cię ż hukiem, ponieważ ośmieliłeś się kwestionować ich opinię. - Wcale mnie nie wyrzucili - zaprzeczył Kedrigern, wciąż przewrażliwiony na tym punkcie. - Sam złożyłem rezygnację. - Z własnej woli? No tak, oczywiście. Słyszałem co innego, ale plotkarze zawsze przekręcają fakty - pocieszył go grubasek. Potrząsnął głową i zacmokał że współczuciem. - Na pewno nie mogłeś patrzeć, jak oni się przechwalają, nadymają i odgrywają największych czarodziejów epoki, zgarniając ciężką forsę za swoje usługi, podczas gdy ty wiedziałeś przez cały czas, że dali się nabrać podstępnemu alchemikowi. Cała sława i zaszczyty... nie wspominając o pieniądzach... należała się tobie. A jak się płaszczyli przed Quintrindusem, a co na ciebie wygadywali za twoimi plecami... wstrętne, złośliwe oszczerstwa... kłamstwa, panie, bezwstydne kłamstwa... krew cię zalewa na samą myśl, prawda? Nawet taki spokojny, cierpliwy człowiek jak ty czasami dostaje furii - ciągnął grubasek z wyrazem zatroskania na okrągłej twarzy. - No, skoro o tym wspomniałeś... - Tak? Mów śmiało, panie. - Myślę... och, zresztą nie ma sensu tego wywlekać. Przeszło, minęło, skończone. Trzeba wybaczyć i zapomnieć. - Trudno jest wybaczyć, a zapomnieć nikt nie potrafi, panie. W takich przypadkach najlepiej się wygadać, zrzucić ciężar z piersi. Dalej, panie, wyładuj swój sprawiedliwy gniew. Przy mnie możesz mówić swobodnie, zapewniam cię - oświadczył grubasek z zachęcającym gestem. Kedrigern już otwierał usta, kiedy poczuł, że laska w jego dłoni drgnęła nieznacznie niczym koniuszek kociego wąsa. Powróciły słowa zakapturzonego mnicha: „Pokonasz go, jeśli nie ulegniesz jego pochlebstwom”. Ten pulchny, pogodny, uśmiechnięty człowieczek był Wrogiem. Kedrigern zamknął oczy, przełknął ślinę i odetchnął głęboko. Niewiele brakowało. Teraz jednak wiedział, jak rozegrać ten pojedynek. Przywołał na twarz dobrotliwy uśmiech i powiedział: - Właściwie już im wybaczyłem. Kocham ich wszystkich, panie. Nawet Quintrindusa. Zwłaszcza Quintrindusa bardzo polubiłem. Wyraz nagłego rozczarowania na twarzy grubaska szybko przerodził się w gniew, a następnie w pogardę. - Skoro tak mówisz, panie, to żaden z ciebie czarodziej. Właściwie nawet nie zasługujesz na to miano. - Może i nie - potulnie przyznał Kedrigern. - Tylko tyle potrafisz powiedzieć? Skoro tak, to nawet nie zasługujesz na miano człowieka! Słyszysz mnie, panie? Obraziłem cię! -krzyknął zaczerwieniony grubas. - Nie zasługuję na nic lepszego. Lecz nie marnujemy czasu na takiego nędznego robaka jak ja. Powiedz mi, jeśli łaska... - Nic ci nie powiem, dopóki nie przestaniesz płaszczyć się jak glista i nie okażesz trochę odwagi. Jeśli chcesz, żeby rozmawiał z takim jak ty, musisz mnie do tego nakłonić siłą. - Oto słowa prawdziwego mocarza! - zawołał Kedrigern. -Jakąż potęgą musisz władać, skoro wędrujesz po tych lasach samotnie i bez broni! - Nie życzę sobie rozmawiać o mojej potędze - odparł pogardliwie grubas - tylko o twojej nędznej słabości, robaku. - Ach, teraz dopiero mówisz jak człowiek potężny. Powiedz mi, panie, czy posiadasz moc? Czy rzucasz czary? Czy potrafisz... - Zamknij się, głupcze! Ty idioto! Ty pokorny, uległy, wybaczający, tchórzliwy mięczaku! - ryknął grubas, potrząsając pulchną pięścią przed twarzą czarodzieja. - Nie czujesz gniewu? - Czyż można odczuwać gniew wobec takiej znakomitości jak ty? Pragnę dowiedzieć się czegoś o twojej wielkiej mocy, twojej odwadze, twojej... - Och, do diabła z moją mocą! Niech szlag trafi moją moc! -zawył grubasek. Nagły, gorący podmuch wiatru przyniósł ze sobą zapach siarki. Grubasek zbladł i spojrzał z przerażeniem na Kedrigerna. - Nie! - szepnął. - Nie chciałem tego powiedzieć! - Ale powiedziałeś. Kedrigern wyciągnął rękę i klepnął przeciwnika po ramieniu srebrnym okuciem laski. Grubas zniknął z wrzaskiem, który rozległ się przeciągłym echem wśród drzew, jakby ktoś spadał do bezdennej studni. Kałuża wyparowała z sykiem, a kiedy rozwiały się resztki cuchnącej pary, na dnie ukazały się wypalone w błocie odciski dwóch wielkich kopyt. Kedrigern wydał głębokie westchnienie ulgi, oparł laskę o głaz i wsunął ręce pod pachy, żeby uspokoić drżące dłonie. Ku jego zdumieniu, głazy na polanie stopniowo znikły, zastąpione przez grupę mężczyzn, kobiet i koni, którzy rozglądali się niepewnie. Skała, na której siedział Kedrigern, zmieniła się w wysokiego rycerza, uzbrojonego po zęby, któremu czarodziej pomógł wstać. - Dziękuję za twoją uprzejmość - powiedział rycerz. Włosy i brodę miał przyprószone siwizną, twarz pomarszczoną przez wiek i troski. Rozejrzał się i twarz mu się rozjaśniła, kiedy zobaczył kobietę o wyglądzie matrony, wciąż jednak wielce urodziwą. Dama podbiegła do niego i oboje padli sobie w ramiona. Następnie, obejmując jedną ręką jej talię, rycerz zwrócił się do Kedrigerna: - Powiedz mi teraz, dobry człowieku, co nas spotkało? - Myślę, że was zaczarowano... może na całe sto lat. - Doprawdy?! Bardzo niewiele pamiętam. Zatrzymaliśmy się tutaj na noc. Przyłączył się do nas obcy... tłusty, jowialny człowieczek... - Bardzo hojnie podzielił się z nami zapasami - dorzuciła dama. - Właśnie, moja droga. Gościnny, życzliwy człowiek. Ale... wybuchła kłótnia. Nie pamiętam przyczyny, ale padły ostre słowa... wyciągnięto miecze... - Rycerz z zakłopotaniem potrząsnął głową i spojrzał na żonę, szukając u niej pomocy. - Hendso! - wykrzyknęła. - Próbował nas uspokoić, ale nikt nie słuchał nawet tego świętego człowieka. A potem coś... coś się z nim stało. Chyba coś strasznego... - Czy Hendso był mnichem? - zapytał Kedrigern. - Tak. Był naszym domowym kapelanem - wyjaśniła dama. Kedrigern opowiedział o spotkaniu z upiornym mnichem i konfrontacji z grubasem. Kiedy skończył, wręczył rycerzowi laskę. - Będziemy czcili pamięć Hendso. Był dobrym człowiekiem -powiedziała dama. - Ale urodził się w złych czasach - wtrącił rycerz z westchnieniem. - Nie było tutaj chwili spokoju, odkąd upadło królestwo Śpiewającego Lasu. - Czy to tam księżniczka została zmieniona w miecz? - zagadnął Kedrigern. -Jedna w miecz, a druga w koronę. A ich brat zmienił się w wielką żelazną tarczę! Wszystko zdarzyło się tuż za rzeką - powiedziała dama wskazując kierunek, w którym zamierzał się udać Kedrigern. Rycerz dodał ponuro: - Teraz wszędzie pełno tego przeklętego czarodziejstwa i czarów. Nie można nawet bezpiecznie odwiedzić krewnych. Prawie już dojechaliśmy do zamku Stu Świętych, kiedy spadło na nas zaklęcie. Kto wie, co zastaniemy na miejscu? Czarodziej odparł z szerokim uśmiechem: - Właśnie stamtąd jadę. Oni też spali zaczarowanym snem, ale już się zbudzili, a Blamarde za trzy dni wychodzi za mąż. Przyjedziecie akurat na uroczystość. Przeprosił ich, wskoczył na siodło i odjechał szybko, zanim ktokolwiek zdążył dokładniej obejrzeć jego konia. Nie miał ochoty odpowiadać na mnóstwo pytań. Czar prysnął i droga przez las stała otworem. Kilkaset kroków dalej natrafił na juczne konie, pasące się pod kępką brzóz. Chyba nie ucierpiały od czarów; Kedrigern nie zauważył żadnych szkód, jedynie drobne zniszczenia spowodowane przez myszy, które dostały się do bagaży. Uwiązał zwierzęta za własnym koniem i jechał dalej, aż natrafił na cienki strumyczek przesączający się pomiędzy wysokimi brzegami. Przekraczając wąską strużkę, usłyszał chlipanie i pojękiwanie; o tej porze roku poziom wody był za niski, żeby głośniej hałasowała, czarodziej jednak wiedział, że odnalazł Rzekę Lamentu. Potem wjechał w las, gdzie powietrze wypełniały odległe, stłumione głosy, niczym dziecięcy chór śpiewający bardzo daleko. Za drzewami dostrzegł sylwetkę zrujnowanego zamku. Wyłoniwszy się z lasu, zobaczył konie uwiązane przed zamkową bramą. Wśród nich wyróżniał się przezroczysty wierzchowiec Księżniczki. Czarodziej podjechał bliżej, ale wciąż nie widział nikogo. Zsiadł i przywiązał juczne konie, zaledwie jednak odwrócił się w stronę zamku, kiedy jaskrawe światło bezgłośnie buchnęło przez bramę, okna, kominy, otwory dla łuczników, przez każdą szparę w grubym murze. Czarodziej cofnął się i zamrugał, a kiedy odzyskał wzrok, ujrzał mężczyzn w czarnych strojach wybiegających z bramy, oślepionych, zataczających się bezradnie. Wskoczył na grzbiet wielkiego czarnego rumaka i wjechał do zamku po wąskim kamiennym moście, który zakołysał się pod uderzeniem srebrnych kopyt i runął za plecami czarodzieja z ogłuszającym hukiem. Rycerz bez miecza Księżniczka zbudziła się w mglisty poranek. Czuła się wypoczęta i gotowa do drogi, chociaż szyja i ramiona trochę jej zesztywniały. Po ucieczce trzech upiornych sióstr reszta nocy upłynęła spokojnie; powietrze było czyste, suche i dość ciepłe. Luiza spędziła noc w postaci laski, żeby nie zardzewieć od wilgoci, i pozostała laską podczas pospiesznej porannej toalety oraz śniadania Księżniczki. O tak wczesnej porze Księżniczka nie była w rozmownym nastroju, więc nie wzywała przyjaciółki aż do chwili, kiedy znalazła się na rozwidleniu ścieżki i nie wiedziała, którą drogę wybrać. - Luizo, potrzebuję wskazówek - oznajmiła, lekko potrząsając czarną laską. Powietrze ponownie zadźwięczało metalicznym rezonansem i miecz odpowiedział: - Wskazówki, mówisz? - Tak. Jesteśmy na rozwidleniu... - Widzę. - Luiza milczała przez chwilę, szukając w pamięci, po czym wykrzyknęła: - W lewo! To tylko skrót do rzeki, Księżniczko, a potem jesteśmy już prawie w domu! Dojechałyśmy! - Mam nadzieję, że Kedrigern tam na nas czeka. Bardzo się o niego martwię - oświadczyła Księżniczka, kierując konia w lewo. - Na pewno nic mu nie grozi. Kto jak kto, ale czarodziej potrafi sobie poradzić w zaczarowanym lesie. - Gdyby odzyskał pełną moc, nie martwiłabym się ani trochę -odparła poważnie Księżniczka - ale Zielony Zagadkowicz kosztował go sporo wysiłku. W dodatku on pewnie martwi się o mnie, zamiast się skupić na własnym bezpieczeństwie. Wiesz, jaki on jest. - Widzę, że dobrze wam się układa w małżeństwie. Po chwili zastanowienia Księżniczka powiedziała: - Chyba tak. Nie chcę się przechwalać, ale naprawdę tak myślę. Żałuję tylko, że nie znam prawie żadnych innych małżeństw, więc nie mogę porównywać. - A ile małżeństw znasz? - Dwa. Trzy, wliczając ropuchy. Ale nigdy się nie widujemy, więc nie mam pojęcia, jak im się układa. A własnej rodziny zupełnie nie pamiętam - wyznała Księżniczka. - No, jeśli to ci pomoże, pamiętam swoją matkę i ojca, jak troszczyli się o siebie przez cały czas. Wyglądali na całkiem dobre małżeństwo. - Dziękuję ci, Luizo. Dodałaś mi otuchy. - Szkoda tylko, że nie zdradzili nikomu swojego sekretu - dodał miecz nieco zgryźliwym tonem. -Ja nie wyobrażam sobie szczęśliwego pożycia z żadnym księciem, który przyjeżdżał do zamku ubiegać się o moją rękę. Co za beznadziejne typki! Księżniczka pokiwała głową ze zrozumieniem i współczuciem. - Przystojni książęta wcale nie zasługują na dobrą opinię. - Często nawet nie są przystojni. Jeden taki wyglądał zupełnie jak dzika świnia: wielki łeb, małe czarne oczka, cofnięty podbródek. I zachowywał się jak świnia. A inny wyglądał jak ropucha. Był najbrzydszym... - Luiza nagle urwała, po czym wyjąkała skruszonym głosem: - Och, moja kochana, tak mi przykro. Nie chciałam... on wcale nie był zaklęty w ropuchę...och, strasznie cię przepraszam. Księżniczka uspokajająco poklepała Luizę po rękojeści. - Doskonale rozumiem, możesz mi wierzyć. Wcale nie czułam się atrakcyjna, kiedy byłam ropuchą, a inne ropuchy budziły we mnie odrazę. - Wszystko jedno, nie powinnam bezmyślnie wygadywać takich rzeczy. Okropnie mi wstyd. - Nie przejmuj się, Luizo. Zapomnijmy o tym. Przez chwilę jechały w niezręcznym milczeniu, które nagle przerwała Księżniczka: - Ciekawe, jak wyglądają w swoich oczach Conrad i Lalloree. Nigdy przedtem o tym nie pomyślałam. -Kto? - Lalloree to ta mała księżniczka, którą czarodziejska mgła zmieniła w ropuchę. Conrad też został zaczarowany i to ich połączyło. - Został zmieniony w ropuchę? - Właśnie. W pewnym sensie oboje na tym zyskali. Zaczarowanej osobie niełatwo jest znaleźć odpowiedniego partnera. - Nawet jeśli nie jesteś zaczarowana, też trudno kogoś znaleźć, możesz mi wierzyć. Każdy, kto nie wygląda odpychająco, zachowuje się jak kupiec. To handel, a nie romans. Nie uznaję czegoś takiego. Księżniczka powiedziała w zamyśleniu: - Chyba miałam szczęście, że spotkałam mojego męża. -Jak to jest być żoną czarodzieja? Nie chcę wścibiać nosa w cudze sprawy, ale rzadko się spotyka żonę czarodzieja. - Związek z czarodziejem ma swoje zalety, Luizo. Małżeństwo z księciem... nawet przystojnym— bywa okropnie nudne. Książęta ciągle gdzieś pędzą, żeby zarąbać jakiegoś potwora, walczyć z olbrzymami, ludojadami albo zbójami. A w przerwach planują wojnę albo prowadzą wojnę, albo leczą wojenne rany. - Całkiem ciekawe zajęcia - zauważyła Luiza. - Ciekawe dla księcia, ale co ma robić żona, kiedy mąż zajmuje się siekaniem i rąbaniem? Wraca do domu tylko po to, żeby wyładować łupy, podleczyć rany i wyklepać wgniecenia w zbroi, a potem znowu wyrusza w bój. Przed trzydziestką każdy ma blizny na całym ciele i brakuje mu różnych kawałków. Natomiast czarodziej jest zazwyczaj domatorem. - Umilkła na chwilę, po czym kontynuowała: -Oczywiście z czarodziejami także bywają kłopoty. Trudno jest wyciągnąć Kedrigerna z domu. On nie cierpi podróży. Ale nigdy się z nim nie nudzę. Czarodzieje mają interesujących przyjaciół, zdarzają się także interesujący klienci. Zawsze coś się dzieje. Jednym słowem to przyjemne życie, zwłaszcza jeśli sama poduczysz się trochę magii. Droga zaczęła opadać, a Luiza zauważyła to i natychmiast straciła wszelkie zainteresowanie dla rodzinnego życia czarodziejów. Z podnieceniem zażądała, żeby Księżniczka podniosła ją wysoko i pokazała jej okolicę. Po krótkiej inspekcji wykrzyknęła: - Dojeżdżamy! Przed nami Rzeka Lamentu! - Na pewno? Nie słyszę żadnego lamentu - nieufnie oświadczyła Księżniczka. - Nie o tej porze roku. Poziom wody jest za niski. Słychać tylko pojękiwanie i wzdychanie - wyjaśniła Luiza. - Posłuchaj uważnie. Po chwili Księżniczka wykrzyknęła: - Słyszę ją, Luizo! Brzmi jak... jakby ktoś z bolącym zębem siedział w pokoju obok. - Prawda? Szkoda, że nie słyszałaś jej po porządnym wiosennym deszczu. Nawet płaczki na królewskim pogrzebie nie robią tyle hałasu. Koń z pluskiem przeszedł przez wodę, ledwie zakrywającą kopyta, i wspiął się po ścieżce na drugi brzeg. Przejechały przez łąkę, a potem znowu las zamknął się wokół nich. Kiedy zanurzyły się w chłodny cień drzew, zerwał się wiatr i powietrze zadźwięczało różnorodnymi głosami. Głębokie basowe dudnienie dochodziło z pni wiekowych dębów, a wysokie tenory śpiewały czysto i słodko w wierzchołkach wysokich sosen. Księżniczka i Luiza dotarły wreszcie bezpiecznie do Śpiewającego Lasu, a piękno melodii kazało im zamilknąć. Głosy towarzyszyły im w drodze niczym anielski chór a cappella, coraz pełniejsze i bogatsze, aż wreszcie przed nimi zamajaczyła zwalona wieża i gorzka, melancholijna nuta zakradła się do pieśni. Luiza załkała cicho, ale milczała dzielnie, dopóki nie wyjechały ze Śpiewającego Lasu na zaniedbane grunty wokół zrujnowanego zamku. Na widok domu Luiza nie mogła już dłużej opanować swoich uczuć. Mury popękały, wieżyczki runęły; potężne głazy leżały rozrzucone bezładnie, niczym kostki domina przewrócone przez niegrzeczne dziecko. Drewniany dach donżonu zapadł się w kilku miejscach, przez szczeliny okien prześwitywało niebo. Trawa, zszarzała od jesiennych chłodów, wyrosła gęsta i wysoka; winorośl oplotła poszczerbione mury. Wszystko tchnęło zaniedbaniem, opuszczeniem i zniszczeniem. - Och, Księżniczko, wszystko się rozpadło, a było takie śliczne! -zaszlochała Luiza. - Piękne mury z krenelażami, okrągłe baszty z malowanymi drewnianymi galeryjkami... porządne szranki na dziedzińcu do potyczek i turniejów... a teraz sama zobacz! -Wygląda... malowniczo - zdobyła się na komplement Księżniczka. - To ruina! Katastrofa! Och, po co tutaj wracałam? To szaleństwo! Wszystko stracone! -jęczała Luiza, co chwila wybuchając płaczem. - Bądź dzielna, Luizo. Musiałyśmy tutaj przyjechać, żeby odnaleźć potomków kuzynki Hedwigi. Oni są naszą jedyną nadzieją. Szkoda zamku, ale... - Szkoda?! Serce się kraje! - Możesz odbudować zamek, jak już odzyskasz własną postać. To jest najważniejsze. Luiza odetchnęła głęboko i powoli, próbując się uspokoić. - Masz rację - powiedziała z wysiłkiem. - Masz absolutną rację. Muszę panować nad swoimi uczuciami. Rozejrzyjmy się tutaj. Eteryczny wierzchowiec ostrożnie wybierał drogę wśród gruzów i wysokiej trawy. Dwie księżniczki powoli okrążyły zrujnowane mury zamku, nigdzie jednak nie znalazły wyłomu dostatecznie dużego, żeby pomieścił konia. Wreszcie natrafiły na zniszczony most prowadzący do bramy, a wówczas wierzchowiec zawahał się i zaczął niespokojnie grzebać kopytem. - On się boi wejść na most - stwierdziła Księżniczka. - Głupi zwierzak! Nawet po tylu latach most udźwignie całą armię. Mój ojciec zatrudniał najlepszych fachowców w siedmiu królestwach - oświadczyła wyniośle Luiza. - Nie ma sensu przymuszać biednego zwierzęcia. Uwiążę go i wejdziemy pieszo - zaproponowała Księżniczka, zeskakując na ziemię. Zapętliła wodze wokół zwalonego drzewa. Zadowolony koń zaczął skubać trawę. Księżniczka z Luizą na ramieniu podeszła do mostu i ostrożnie postawiła jedną małą stopkę na kamieniu. Rozległ się stłumiony zgrzyt, grzechocząca kaskada pokruszonej zaprawy i żwiru spłynęła do fosy. Księżniczka cofnęła się pospiesznie. - Chyba lepiej przelecimy - powiedziała. - Oczywiście! - wykrzyknęła podekscytowana Luiza. - Ciągle zapominam, że umiesz latać! Z góry będziemy miały lepszy widok. Księżniczka wzbiła się w powietrze i ponownie okrążyła mury, tym razem na wysokości wieży. Na pustym dziedzińcu widać było tylko resztki rozwalonego płotu i szopy oraz coś, co wyglądało na zniszczoną studnię. Trawa wyrosła wysoko w nasłonecznionych miejscach, a wokół zrujnowanej studni wykiełkowało kilka młodych drzewek. Luiza zachowała ponure milczenie, oglądając ten przygnębiający widok. Księżniczka wzbiła się wyżej, żeby obejrzeć z góry donżon. Z dachu pozostały tylko zwęglone belki, podłogę górnego piętra zaścielały śmieci, galeryjki się spaliły i kilka kamieni odpadło z krenelaży, poza tym jednak budowla była nietknięta. - Myślisz, że odbyła się tutaj bitwa? - zagadnęła Księżniczka. - Nie. Raczej piorun uderzył. Albo ktoś zaprószył ogień przez niedbalstwo - odparła załamana Luiza. - To się stało niedawno. Czuję zapach dymu. - Nie wygląda na świeże zniszczenia. Księżniczka zgrabnie wylądowała na blankach, zamknęła oczy dla lepszego skupienia i głęboko wciągnęła powietrze. - Wszystko jedno, wyraźnie czuję dym - powtórzyła. Z całą siłą zbyt długo tłumionych uczuć Luiza wykrzyknęła: - Och, ten podły, niegodziwy, cuchnący stary Vorvas! To wszystko jego wina, wszystko! Mieliśmy taki piękny, niezdobyty zamek, a teraz popatrz! - Wejdźmy do środka - zaproponowała Księżniczka. - Może znajdziemy jakąś wskazówkę, gdzie szukać potomków Hedwigi. Luiza westchnęła. - Pewnie wszyscy poumierali. Ze wstydu. Ze zgryzoty. - Nie zaszkodzi sprawdzić. I przyjemnie będzie schronić się przed chłodem. Księżniczka zanurkowała w dół i wleciała do donżonu przez okno na drugim piętrze, gdzie znajdowała się wielka sala. Ze zdumieniem zobaczyła niewielki ogień płonący w ogromnym kominku i przysunięty blisko stół, na którym zauważyła deskę do krajania oraz flaszkę wina. - Ktoś tu jest, Luizo - oznajmiła, wzlatując pod sufit i dokładnie przepatrując komnatę. - Poradzimy sobie z każdym intruzem, kochana. I pamiętaj: Panstygia. Z bronią w pogotowiu Księżniczka wylądowała przy stole. Przybrała szermierczą postawę i zawołała czystym, dźwięcznym głosem: - Wiem, że tam jesteś. Wychodź natychmiast i wytłumacz się. Przez chwilę nie było odpowiedzi, a potem spoza zapleśniałego arrasu, wiszącego na ścianie naprzeciwko, wysunął się brudny, obdarty chłopak o włosach koloru słomy i wielkich błękitnych oczach. Drżąc ze strachu, upadł na twarz przed Księżniczką. - Wierzem, wierzem, naprawdę wierzem! - zawołał stłumionym głosem. - Tylko nic żem nie mówił, bo nikt mnie nie pytał! Nikt o nic nie pyta biednego Shanzie, alej a wierzem w anioły! - Nie jestem aniołem - zaprzeczyła Księżniczka. Skulona postać znieruchomiała na chwilę, przyswajając tę wiadomość, po czym wybuchła od nowa: - W dobre wróżki też wierzem! Nigdy żem nie zrobił nic złego! - Nie jestem także dobrą wróżką. Shanzie bojaźliwie podniósł głowę i bladymi oczami w bladej twarzy zerknął na parę bladych skrzydeł. Przez chwilę wpatrywał się w Księżniczkę, wydał cichy okrzyk rozpaczy, zwiesił głowę i zajęczał: - Więc wierzem w latające damy z wielkim czarnym mieczem, jakie by nie były, i nic złego żem nie zrobił, przysięgam, i wcale nie chciałem, i już nigdy tego nie zrobię, jeśli mi darujesz tym razem, zreszto oni mnie zmusili siłom, ja nie chciałem, naprawdę, przysięgam! - Coś ty właściwie zrobił? - zainteresowała się Księżniczka. - No... to, za co przyleciałaś mnie ukarać - wymamrotał Shanzie zduszonym głosem. Zakrył głowę rękami i czekał na wyrok. - Tylko ja żem tego nie zrobił. - Co myślisz? - szepnęła Księżniczka. - Niegroźny - odparł miecz i dodał: - Pewnie też bezużyteczny. - Słuchaj no, Shanzie - powiedziała Księżniczka stanowczym, ale przyjaznym tonem. - Teraz zadam ci kilka pytań. Jeśli powiesz prawdę, nie zrobię ci krzywdy. - W odpowiedzi Shanzie tylko jęknął i zadygotał, więc zniecierpliwiona Księżniczka rzuciła: - Wstawaj i przestań wydawać te śmieszne dźwięki. Słuchaj uważnie. Shanzie podniósł się i stanął przed Księżniczką ze spuszczoną głową, wyłamując sobie palce. Wyglądał żałośnie. Ubrany był w strzępy łachmanów pospinane cierniami. Twarz, ręce i odzież miał wysmarowane brudem. Cuchnął niczym sterta gnijącego siana, w której kilka pokoleń małych zwierzątek pędziło niechlujny żywot. Księżniczka zmarszczyła nos i cofnęła się o krok. - Co ty tu robisz? - zapytała. -Ja tylko tutaj mieszkam, wasza najjaśniejsza wysokość, pani -odparł chłopak z niezgrabnym ukłonem. - Wiesz, czyj to zamek? - Tak, wasza czcigodność! Należał do pięknej księżniczki, którą zaczarował zły czarownik dawno temu. Tak ludzie mówią. I mówią, że piękna księżniczka powróci pewnego dnia i zdejmie zły czar z całej ziemi. -I oto powróciła, i zdejmie! - zawołała Luiza głosem donośnym niczym dźwięk mosiężnych dzwonów o północy. Przerażony Shanzie upadł na podłogę z cichym skomleniem i leżał osłaniając głowę rękami, czekając na śmierć, diabła lub coś jeszcze gorszego. - Och, wstawaj, Shanzie - rozkazała Księżniczka. - Ten miecz, wasza łaskawość, pani... ten miecz mówi! - pisnął Shanzie. - Oczywiście, że mówię. Myślisz, że jestem zwykłym mieczem? To ja, Panstygia, Matka Ciemności, wielkie czarne ostrze zachodu, powróciłam wreszcie do mojego rodzinnego zamku. Uwolnię tę ziemię od zła i przywrócę utraconą chwałę memu królestwu. Czy to jasne? - zagrzmiał miecz. Shanzie wydał słaby, miauczący dźwięk. Nie wiadomo, czy zrozumiał, ale na pewno nie zamierzał się sprzeciwiać. - Nie lękaj się, chłopcze. Służ mi lojalnie, a zostaniesz sowicie wynagrodzony - oświadczył miecz łagodniejszym tonem. - Służ nam obu lojalnie - dodała Księżniczka. Shanzie podniósł wzrok. Gramoląc się na nogi, gorliwie zapewniał: - Och, będem wam służyć, będem służyć wiernie, przysięgam! Co mam robić? - No... na razie nic... - zaczęła Luiza. - Owszem, jest coś - wtrąciła Księżniczka. - Shanzie, posprzątaj tutaj. Ale najpierw znajdź dla mnie prywatną komnatę z porządnym, działającym kominkiem, pozamiataj, rozpal ogień i przynieś mi dużo świeżych sosnowych gałęzi na posłanie. Co tam gotujesz? - To królik, wasza wyniosła wysokość, pani. Jest twój. Weź go sobie. -Dziękuję, Shanzie. Powinien wystarczyć. Ty możesz zjeść, jak już przygotujesz mi pokój, ale masz wyszorować podłogę do czysta, zanim pójdziesz spać. Mój mąż niedługo przyjedzie i nie chcę, żeby zastał bałagan. Jutro sprzątniesz dolne piętra, ale tutaj masz skończyć dzisiaj. - Tak, wasza szlachetna wspaniałość - skłonił się Shanzie. -I zwracaj się do mnie: „pani”. - Tak jest, wasza... moja pani. -Jeszcze jedno: przed bramą zostawiłam konia. Jest przezroczysty, więc możesz go nie zobaczyć, ale przywiązałam go do drzewa. Nakarmisz go i napoisz, i przyniesiesz tutaj moje siodło. Koń chyba może zostać na dworze. - Tak, pani. Natychmiast, pani - powtórzył Shanzie, ruszając do drzwi. - Poszczęściło nam się - stwierdziła Księżniczka, kiedy chłopak wyszedł. Położyła miecz na stole i sięgnęła po flaszkę. Wino było całkiem znośne. Królik zdążył się ugotować do miękkości. Księżniczka wyłożyła go na deskę i zasiadła do obiadu. - Mnie się wydaje trochę tępy - zauważyła Luiza. - Nie potrzebujemy filozofa, tylko służącego. Wolałabym mojego domowego trolla, ale Shanzie też się nadaje. - Mam nadzieję. Oblizując palce, Księżniczka powiedziała: - Przynajmniej możemy czekać na Kedrigerna w czystym, ciepłym miejscu. I mamy jedzenie. - Musimy czekać? Nie możesz czegoś zrobić? Księżniczka stanowczo potrząsnęła głową. - Kedrigern zna się na przeciwzaklęciach i odczarowaniach. On najlepiej wie, czego szukać. Księżniczka pałaszowała obiad, a Luiza od czasu do czasu wzdychała głęboko. Wreszcie powiedziała: - Może to wcale nie ma sensu. Może nic nie znajdziemy. Zamek leży w ruinie. Historia naszego rodu została zapomniana. Wszystko przeminęło. Zostanę mieczem na zawsze. Z ustami pełnymi królika Księżniczka mogła tylko zmarszczyć brwi i pokręcić głową. Przełknęła i szybko powiedziała: - Nie wolno ci tak mówić. Przecież Shanzie pamiętał całą historię. - Wcale nie. Nie wiedział o Williamie i Alicji, nie wiedział nawet, że zostałam zmieniona w miecz. Był bardzo niedokładny. -Ale miał ogólne pojęcie. Widocznie ludzie spodziewali się twojego powrotu. -Więc wróciłam i popatrz tylko, co znalazłam! Brud, pajęczyny, zniszczenia... ani śladu Hedwigi czyjej potomków... żadnych kronik, archiwów, zaszyfrowanych wiadomości... nic! - Głowa do góry, Luizo. Jak Keddie przyjedzie, zaczniemy działać. Tymczasem odpocznijmy. I odpoczywały. Shanzie sumiennie posprzątał miły pokoik obok wielkiej sali. Rozpalił porządny ogień i przyniósł całe naręcza miękkich, pachnących świerkowych gałęzi, z których Księżniczka ułożyła wygodne posłanie. Prosty czar nie dopuszczał do komnatki pająków, myszy, pluskiew i innych małych stworzonek; drugi czar uszczelnił obluzowane drzwi, wyciszając odgłosy sprzątania i chroniąc przed kłębami kurzu. Księżniczka spała smacznie od zmroku do świtu, a potem wylegiwała się w ciepłej pościeli, dopóki się całkiem nie rozwidniło. Hałasy z dołu świadczyły o tym, że Shanzie już zabrał się do pracy. Księżniczka zjadła lekkie śniadanie z własnych zapasów, a potem poszła sprawdzić postępy robót. Górne piętro nie wyglądało całkiem schludnie, ale znacznie lepiej niż poprzedniego dnia. Shanzie tego ranka już nie okazywał strachu. Widocznie pogodził się z faktem, że służy teraz u skrzydlatej damy, która miała gadający miecz i jeździła na przezroczystym koniu. Przywyknąwszy do tej myśli, skupił się na swoich obowiązkach. W południe przyniósł Księżniczce dzikiego ptaka, którego upiekł na rożnie. Kiedy pieczeń była gotowa, Księżniczka zaprosiła chłopca do wspólnego posiłku. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami na podłodze obok jej krzesła i jadł szybko, hałaśliwie. Głód pokonał w nim resztki obaw przed nową panią. Kiedy skończył i wytarł zatłuszczone palce o łachmany, chciał odejść, ale Księżniczka go zatrzymała. - Shanzie, czy w zamku są jakieś stare książki? - zapytała. - Nie wiem, pani. Co to są książki? - Ojej. Książka jest... mniej więcej takiej wielkości i grubości -Księżniczka pomagała sobie obrazowymi gestami - ale książki bywają większe i mniejsze, grubsze i cieńsze. W środku mają cienkie arkusze pokryte znaczkami. Czasami mają też obrazki. - Pewno są bardzo cenne, pani. Nigdy żadnej nie widziałem. - Czy w zamku zostało coś z czasów, kiedy rządziła zaczarowana księżniczka? - Tylko wielka skrzynia, której nikt nie potrafi otworzyć ani przesunąć, pani. Księżniczka zerwała się na nogi. - Zaprowadź mnie do niej natychmiast, Shanzie - rozkazała. Chwyciła czarny miecz i szepnęła doń poufnie: - Słyszałaś? Luiza odparła z westchnieniem: - On pewnie mówił o pojemniku na śmieci. To beznadziejne, Księżniczko. Doceniam twoje wysiłki, ale sama widzę, że to beznadziejne. Zostanę mieczem na zawsze. Albo laską. - No, no, nie poddawaj się - mruknęła Księżniczka, ściskając rękojeść Luizy. Luiza westchnęła jeszcze raz i zapadła w ponure milczenie. Zeszli na najniższy poziom wieży, wilgotny i błotnisty, gdzie dawniej trzymano żywność i więźniów. Wielka skrzynia, jak się okazało, była nie tylko za ciężka dla szabrowników, ale również za ciężka dla butwiejącej podłogi; przed wielu laty spadła z wyższego piętra i do połowy ugrzęzła w błocie. W blasku pochodni Shanziego żelazna skrzynia wyglądała jak trumna olbrzyma, wyciągnięta ze zbezczeszczonego grobu przez hieny cmentarne. Tkwiła w ziemi tak głęboko, że ledwie było widać skomplikowane potrójne zamki, noszące ślady przemocy, ale nietknięte i przerdzewiałe niemal na wylot. - Co ty na to? - zagadnęła Księżniczka, podnosząc miecz dla lepszego widoku. -Pamiętam tę skrzynię. Stałam obok niej, kiedy ten wstrętny stary czarodziej mnie zaczarował. Ale w środku nie ma nic ważnego. Trzymaliśmy tam arrasy i zużyte szaty królewskie - wyjaśniła znudzona Luiza. - Nie zaszkodzi zajrzeć. - Ani nie zaszkodzi, ani nie pomoże. - Przecież nie wiemy, co tam włożono później, kiedy już byliście zaczarowani - wytknęła jej Księżniczka, a nie doczekawszy się odpowiedzi, zakasała rękawy. - Więc spróbuję. Położyła dłoń na szorstkim, zimnym metalu środkowego zamka, zacisnęła powieki i zmarszczyła czoło w głębokim skupieniu. Po chwili jej wargi zaczęły się poruszać, nie wydając żadnego dźwięku. Wreszcie odstąpiła od skrzyni, mrugając i oddychając ciężko jak po wielkim wysiłku fizycznym. Z wnętrza zamka dobiegło oporne skrzypnięcie, kiedy zardzewiały metal drgnął po stuletniej bezczynności. Dźwięk narastał do przeraźliwego zgrzytu i zakończył się nagłym szczękiem. Z triumfalnym uśmiechem Księżniczka oznajmiła: - No i załatwione. Podnieś wieko, Shanzie, zobaczymy, co jest w środku. Przejęty Shanzie wetknął uchwyt pochodni w miękki grunt i obiema rękami uchwycił brzeg wieka. Znowu zaskrzypiał zardzewiały metal, kiedy ciężkie wieko powoli unosiło się coraz bardziej, aż wyśliznęło się z rąk chłopaka i opadło do tyłu pociągnięte własnym ciężarem. Skrzynia zadrżała od wstrząsu, a przerażony Shanzie odskoczył na bok. Potem wyjął pochodnię z ziemi i podniósł wysoko. Oboje z Księżniczką ostrożnie zbliżyli się do skrzyni. - Same stare ubrania, pani - oznajmił Shanzłe. - Mówiłam ci, że nic innego nie znajdziemy - burknęła Luiza. - Nie szkodzi. Shanzie, znajdź sobie nowe ubranie. Wszystko będzie lepsze od tych twoich brudnych łachmanów. - Tak, pani. Dzięki, pani! Shanzie pogrzebał w skrzyni, wyciągnął misternie haftowany kaftan i oglądał go z zachwytem, obracając na wszystkie strony, aż złote nici, kryształowe guziki i szkarłatny jedwab rozbłysły w świetle pochodni. Zerknąwszy z wdzięcznością na Księżniczkę, powiesił kaftan na wieku skrzyni i szukał dalej. Kiedy odsunął na bok ciężki arras, ze skrzyni wystrzelił promień światła. Zaskoczony Shanzie odskoczył, arras opadł na miejsce i światło zgasło. - Trzymaj pochodnię wysoko, Shanzie - rozkazała Księżniczka i podeszła do skrzyni. Odrzuciła na bok płaszcz i wielki kapelusz obszyty futrem, chwyciła brzeg arrasu i pociągnęła. Światło znowu zabłysło i Księżniczka z triumfalnym okrzykiem sięgnęła w głąb skrzyni. Potem wyprostowała się i odwróciła. W ręku trzymała smukłą różdżkę ze złota i kości słoniowej, z błyszczącą kryształową gwiazdą na czubku. - Rózia! - krzyknęła Luiza. -Jesteś pewna? -Ależ tak! Poznam ją wszędzie! Och, Róziu, biedne niewiniątko! To moja wina, to ja rozzłościłam tego wstrętnego starucha. Róziu, czy mi przebaczysz? Powiedz, że mi przebaczysz! -jęknęła Luiza. Różdżka milczała. Księżniczka przemówiła do niej cicho, nawet potrząsnęła nią delikatnie, ale bez skutku. - Ona długo leżała w skrzyni - zwróciła się do Luizy. - Nie powinnaś oczekiwać, że od razu nawiążesz rozmowę. Luiza przytaknęła gorliwie. - Tak, oczywiście. Musimy cierpliwie zaczekać. Ona dojdzie do siebie. Trzeba tylko... zabrać ją na słońce i świeże powietrze. To na pewno jej pomoże, prawda? - Tak zrobimy - uspokoiła ją Księżniczka. - Skrzynia! Może wszyscy tam są! - krzyknęła Luiza. - Och, proszę, Księżniczko, szukaj dalej! Zatknąwszy różdżkę za pas, Księżniczka wróciła do skrzyni i przy pomocy Shanziego opróżniła ją całkowicie. Nie znalazła ani tarczy, ani korony, natomiast Shanzie dzięki tej operacji zdobył komplet wytwornych strojów. - Przykro mi, Luizo - powiedziała Księżniczka, sięgając po miecz. - Nie szkodzi, Księżniczko. Wcale nie liczyłam, że ich znajdziesz. Cieszę się, że znalazłaś Rózię. Zabierzmy ją na górę. Księżniczka kiwnęła głową i zwróciła się do Shanziego. - Zabierz, co chcesz, a resztę włóż do skrzyni. I koniecznie weź kąpiel, zanim nałożysz nowe ubranie - poleciła. - Kąpiel, pani? Czy to coś jak książka? - zapytał zdezorientowany chłopak. Księżniczka westchnęła. - Nie, Shanzie. Kąpiel polega na tym, że zdejmujesz łachmany, wchodzisz do wody i szorujesz się do czysta. - Nigdy tego nie robiłem, pani - nieufnie odparł Shanzie. - Wierzę. Zrób to, zanim nałożysz nowe ubranie. Zostawiwszy Shanziego na dole, Księżniczka i Luiza wróciły do komnatki. Księżniczka delikatnie ułożyła Rózię na posłaniu z gałęzi, w nasłonecznionym miejscu. - Teraz pozostaje nam tylko czekać - oznajmiła. - Mam nadzieję, że Rózia wkrótce oprzytomnieje - powiedziała zatroskana Luiza. - Mam nadzieję, że nic jej się nie stało. Jest taka cicha... - Biedulka leżała w skrzyni przez sto lat. Nie możesz wymagać, żeby prowadziła ożywioną konwersację. - Chyba nie. Zresztą ona zawsze była nieśmiała. Czekały. Minęło południe, Księżniczka zjadła lekki lunch, ale Rózia nadal nie przejawiała żadnej aktywności. Z nadejściem wieczoru Luizę ogarnął taki niepokój, że Księżniczka musiała kołysać różdżkę w ramionach i przemawiać do niej jak do dziecka. Głupio się czuła obnosząc różdżkę po sali. Usiadła przy kominku, żeby odpocząć, a wtedy do sali wpadł Shanzie. Wyglądał zupełnie inaczej domyty i w wytwornych szatach, szkarłatnych, zielonych ł złotych, ze wstążkami i falbankami, haftami i rozcięciami, w wielkim berecie z piórami, ale jego zachowanie wcale się nie zmieniło. Dygotał ze strachu. - Pani, pani!Jeźdźcy! Mnóstwo! Tam! -wybełkotał. -Jeźdźcy? Ilu? - Mnóstwo, pani, wszyscy wielcy i groźni, i wszyscy ubrani na czarno! Jadą do zamku, pani! Musimy uciekać! - Nie martw się - powiedziała chłodno Luiza. - Zostaw wszystko mnie. I pamiętaj: jestem Panstygia. Księżniczka wsunęła różdżkę za pas, wstała, wykonała kilka ćwiczebnych wymachów Panstygia i przeszła na środek sali. Z mieczem w dłoni, opartym czubkiem o podłogę, czekała. Najpierw usłyszała męskie głosy, wykrzykujące rozkazy. Potem rozległy się kroki na dole, a potem na kamiennych schodach. Jeden za drugim mężczyźni w czerni wynurzali się z klatki schodowej. Gapili się na Księżniczkę, ale żaden nie wymówił ani słowa powitania czy wyzwania. Księżniczka naliczyła dwudziestu i wciąż wychodzili następni. - Dasz radę tylu ludziom? - szepnęła. - Z łatwością - odszepnął miecz. Zebrało się już trzydziestu mężczyzn, może więcej. Nadal bez słowa rozproszyli się i okrążyli Księżniczkę. Wreszcie dołączył do nich ostatni, wyższy od pozostałych, jak oni odziany w czerń. Wąska złota obręcz opasywała jego prawe ramię. Na plecach dźwigał okrągłą żelazną tarczę. W prawej dłoni dzierżył żelazną maczugę. Pusta czarna pochwa wisiała mu u pasa. - Kim jesteś i jak śmiesz wdzierać się tutaj? - zapytała Księżniczka z lodowatą godnością. -Bezczelna kobieto! Nikczemna złodziejko! Uzurpatorko! -odparł mężczyzna w czerni. - Uważaj, co mówisz - ostrzegła Księżniczka. - Nędznico! - warknął mężczyzna. Obnażając zęby w grymasie wściekłości, podniósł maczugę i natarł na Księżniczkę. Smok bez skarbu Maczuga uniosła się i opisała łuk w powietrzu. W najwyższym punkcie łuku czarny miecz nagle ożył, jakby obdarzony własną wolą skoczył w górę i ściął kolczastą głowicę. Głowica śmignęła przez komnatę, o włos mijając dwóch mężczyzn w czerni, i zaryła się w podłogę z trzaskiem pękającego drewna. Napastnik stracił równowagę, zachwiał się i znieruchomiał, kiedy ostrze miecza drasnęło go po gardle. - Odpowiadaj na moje pytania, człowieku - zażądała całkowicie opanowana Księżniczka. - Kim jesteś i co ma znaczyć ta napaść? Zanim mężczyzna zdążył odpowiedzieć, miecz krzyknął: -Jak śmiesz napastować damę? Jak śmiesz obrażać księżniczkę i obrzucać ją obelgami? - Szukani wielkiego miecza Panstygii - wyznał ochryple mężczyzna. - Czyżby? A więc ją znajdziesz... głęboko we własnych wnętrznościach, ty podły brutalu! Ty tchórzu! Wiedz, nędzniku, że jestem Panstygia, Matka Ciemności, i dla takich jak wy mam jedynie... -Nie, czekaj! - zawołały jednocześnie trzy głosy i zaczęły się przekrzykiwać: - Luizo, to Alicja! To ja, William, droga siostro! Pra-prapraciotko Luizo, zlituj się nade mną! Nie poznajesz nas? Wstrzymaj swe ciosy, siostro! Stój! To cud! - dopóki Księżniczka nie uciszyła ich stanowczo. Kiedy głosy umilkły, zwróciła się do napastnika w czerni: - Odtąd ty będziesz mówił. Czy złota obręcz na twoim ramieniu to jest korona, czyli Alicja? - Tak, pani - potwierdził, wdzięczny za jej interwencję. - A ta wielka, ciężka tarcza to jest Willłam? - Istotnie. Ale on nie jest ciężki, to jej brat - oznajmił mężczyzna, nieznacznym ruchem głowy oraz gałek ocznych wskazując czarne ostrze, wciąż dotykające jego jabłka Adama. - Więc kim ty jesteś? - Pani, ten miecz... gdybyś zechciała... Księżniczka opuściła Luizę. Mężczyzna w czerni skłonił się głęboko i rzekł: -Jestem Rokkmund, czwarty tego imienia, znany światu jako Rycerz Pustej Pochwy. Jestem praprawnukiem Elsy, młodszej siostry Hedwigi, kuzynki Luizy, Alicji i Williama, którzy dawniej rządzili w Królestwie Śpiewającego Lasu, i obecnie zostałem jedynym prawowitym dziedzicem tego królestwa. - On mówi prawdę, Luizo - odezwał się głęboki, tubalny głos zza pleców mężczyzny. - William? Czy to ty? - zapytał miecz. - To ja, droga siostro. - A ja jestem Alicja! - zawołał radosny głosik z prawego ramienia Rokkmunda. -Jestem za mała na jego głowę, ale świetnie pasuję na ramię. - A ty, Luizo, zgodnie ze swą wojowniczą naturą, stałaś się wielkim czarnym ostrzem zachodu - powiedział Rokkmund. Z uśmiechem wyciągnął rękę. - Chodź, moja pracłotko, przyłącz się do nas. Razem odbudujemy Królestwo Śpiewającego Lasu i pokonamy naszych wrogów. Będziemy niezwyciężeni! - Mam dosyć bycia niezwyciężoną, dziękuję bardzo – burknęła Luiza. - To twój obowiązek, praciotko. Wrogów trzeba zmiażdżyć. -Jakich wrogów? Wszyscy nasi wrogowie już wymarli. Krzywiąc ponurą twarz w jeszcze bardziej ponurym grymasie, Rokkmund oświadczył: -Wrogowie zawsze istnieją. Sąsiedzi najechali i podzielili pomiędzy siebie nasze królestwo, wykorzystując naszą rodzinną tragedię. Musimy wyrwać im z łap swoją własność! - Nie chcę nikomu nic wyrywać z łap, Rokkmundzie. Chcę tylko odzyskać własną postać. Mdli mnie od bycia mieczem. - Nic nie poradzisz, Luizo - odezwał się Włlliam. - Być tarczą to nie zabawa, możesz mi wierzyć, ale nie mam wyjścia. Vorvas umarł i nikt nie potrafi zdjąć zaklęcia. - Nieprawda, Williamie. Można zdjąć zaklęcie, jeśli się dowiemy, jakich dokładnie słów użył Vorvas. Księżniczka i ja szukałyśmy jakichś archiwów, kronik czy zapisków, żeby sprawdzić, co właściwie powiedział Vorvas tego dnia. - Ale niczego nie znalazłyście - dokończył William. -Jeszcze nie. A ty? Co wiesz o zaklęciu Vorvasa? - Niestety nic. Prapraciotka Hedwiga przeżyła wstrząs na widok waszej transformacji. Tego samego dnia wstąpiła do klasztoru i nigdy więcej nie wymówiła ani słowa. Wszystkie jej tajemnice zeszły do grobu razem z nią. - Więc nie ma dla nas nadziei - szepnęła Luiza zamierającym głosem. - Ani odrobiny. Pogódź się ze swoim przeznaczeniem. Zostań moją bronią i poprowadź nas do zwycięstwa! - Chwileczkę, Luizo - wtrąciła Księżniczka. - Nie powinnaś podejmować decyzji, dopóki nie porozmawiasz z Kedrigernem. - Przecież nie ma żadnej nadziei. On nic nie zrobi, jeśli nie zna zaklęcia - odparła przygnębiona Luiza. - Może coś wymyśli. Odczarowania to jego specjalność. -Jeśli wolno mi zapytać, pani, kim jest ten Kedrigern? - zagadnął uprzejmie Rokkmund. - To mój mąż, wybitny czarodziej. Rokkmund uśmiechnął się sardonicznie, skrzyżował ramiona i popatrzył na nią z góry. - Ach tak, czarodziej? Więc moje prapraciotki i praprawujek, wycierpiawszy tyle z rąk podłego czarodzieja Vorvasa, mają płaszczyć się przed innym czarodziejem w daremnej nadziei uzyskania pomocy? Chyba z nas żartujesz, pani. - Kedrigern różni się od Vorvasa. Jest bardzo czysty - zapewniła Luiza. Księżniczka śmiało spojrzała Rokkmundowi w oczy. - Kedrigern jest wielkim czarodziejem, który wie wszystko o przeciwzaklęciach i odczarowaniach. Tylko on może pomóc wasze] rodzinie. - Ale nam nikt nie może pomóc, dobrze wiesz. - Kedrigern może. -Ajeśli mu się nie uda? Pomyśl o konsekwencjach, pani.Jeśli praprawujek William zmieni się w patelnię zamiast tarczy, czy to go uszczęśliwi? I jeśli prapraciotka Alicja stanie się tamborkiem do haftu, czy to poprawi jej los? Jeśli Panstygia, wielkie czarne ostrze zachodu, zmieni się w rożen, czy... -Wielkie nieba! Właśnie sobie przypomniałam... maczuga! Czy to była nasza krewna? - wykrzyknęła Luiza z nagłym przerażeniem. - To nie był nikt. Po prostu zwykła maczuga - uspokoił ją Rokkmund. Odetchnęła z ulgą, a on ciągnął: - Po co zwlekać? Po co tracić czas czekając na czarodzieja, który nie może wam pomóc, natomiast niechcący może zaszkodzić? Dalej, przyłącz się do swojego brata i siostry. Ruszaj u mego boku do walki, do zwycięstwa, do sławy! Księżniczka poczuła, że miecz drgnął. Przycisnęła Luizę do siebie obronnym gestem. - Zostaw ją w spokoju, Rokkmundzie - zażądała. - Nieładnie tak nalegać. Ona potrzebuje czasu, żeby się naradzić z Williamem i Alicją. - Pani, oferuję jej życie w bliskim związku z rodzeństwem. - Ale Luiza jest nieszczęśliwa jako miecz. Wiele razy o tym rozmawiałyśmy. Rokkmund szeroko rozłożył ramiona i wzniósł otwarte dłonie gestem wyrażającym całkowite zrozumienie. - Oczywiście, że dawniej była nieszczęśliwa, droga pani. Jaki miecz byłby szczęśliwy tkwiąc w drzewie albo w dłoni niezdarnego szermierza czy pospolitego łotra? Aleja ofiaruję jej spełnienie... szansę, by zabłysnąć w walce... wyciosać drogę do promiennego zwycięstwa! Razem podbijemy imperium! - To bardzo miło z twojej strony, Rokkmundzie, i jestem ci wdzięczna - powiedziała ciepło Luiza. - Chciałabym to przemyśleć i naradzić się z Kedrigernem. -Rozumiem, droga prapraciotko. Może... może dopóki czekamy, zechcesz wypróbować moją pochwę? Czeka na ciebie, pusta, u mego boku. - Spróbuj, siostro - zachęcał William. - Zrobił ją specjalnie dla ciebie. Wydaje się bardzo wygodna. - Śmiało, Luizo. Zawsze było ci do twarzy w czerni - namawiała Alicja. Luiza powiedziała z wahaniem: - Księżniczko... jak myślisz...? - Decyzja należy wyłącznie do ciebie. - No... chyba nie zaszkodzi spróbować. Rokkmund wyciągnął wielką dłoń. Księżniczka podała mu miecz nie bez wewnętrznych oporów, ponieważ nie podobał jej się jego wygląd ani maniery i powątpiewała w czystość jego motywów. Był jednak krewniakiem Luizy (chociaż nie żadnym praprasiostrzeńcem, chyba że bardzo naciąganym, wyliczyła sobie Księżniczka) i miał większe prawa. Luiza mogła wybierać, więc dokonała wyboru. Rokkmund wzniósł miecz wysoko i zamachnął się dumnie. Zacisnąwszy zęby, wybuchnął niskim, złowrogim śmiechem, który przyprawił Księżniczkę o złe przeczucia, po czym wsunął miecz do czarnej pochwy. Zapadło wyczekujące milczenie, które przerwał Rokkmund. -No i jak? - Bardzo wygodnie - odpowiedziała Luiza stłumionym głosem. - Zrobiona specjalnie dla ciebie, moja droga Panstygio. - Nigdy nie miałam własnej pochwy. - To dopiero początek. Dokonamy wielkich czynów, was troje i ja. Osiągniesz nieśmiertelność. W nadchodzących wiekach, gdy ludzie z podziwem i zazdrością opowiadać będą o imperium Rokkmunda, porównają Panstygię, Matkę Ciemności, z Balisardą i Joy-euse, z Durendalem i Saglamore... z samym Excaliburem! Oczywiście wspomną też o mojej koronie i tarczy - dodał szybko. - To bardzo ładna pochwa i dziękuję, że o mnie pomyślałeś, Rokkmundzie... - Cała przyjemność po mojej stronie, droga prapracioteczko... - ...ale jednak wolę być księżniczką. - Niestety nie mam zapotrzebowania na księżniczki. Potrzebuję Panstygii, Matki Ciemności, wielkiego czarnego ostrza zachodu. I teraz cię mam - oświadczył Rokkmund z uśmiechem, kładąc wielką dłoń na rękojeści Luizy gestem posiadacza. - Dokładnie to samo mówił Mergith! Wszyscy jesteście jednakowi! - wrzasnął miecz ze stłumioną furią. - Odpowiem ci tak samo jak jemu: nigdy nie będę ci służyć! Zakleszczę się w pochwie! Przyprawię cię o bolesne odciski! Utracę ostrość! - Niczego takiego nie zrobisz, Panstygio, ponieważ jestem twoim jedynym żyjącym potomkiem i nie możesz mnie skrzywdzić. Więc spełnisz moje żądania, dokładnie i posłusznie, jak się tego nauczyli twój brat i siostra - odparł spokojnie Rokkmund, ubawiony jej sprzeciwem. - On mówi prawdę, Luizo. Nie mamy wyboru - stwierdził William głucho, z przygnębieniem. - Przynajmniej będziemy razem - dodała Alicja, siląc się na dzielność. Rokkmund wykonał dworny, zamaszysty ukłon przed Księżniczką. Wciąż uśmiechnięty, powiedział: - A teraz, miła pani, zostawiam cię na tej kupie śmieci. Rób sobie, co chcesz. Jadę stworzyć imperium! - Nigdzie nie pojedziesz. Nie wypuszczę cię stąd, zanim nie przyjedzie Kedrigern. Zobaczymy, czy on nie pomoże twoim krewnym. I nie pozwolę ci zabrać Luizy wbrew jej woli. Ani Alicji, ani Williama - zakończyła Księżniczka. - Śmiało sobie poczynasz, moja pani... ale śmiałość nic ci nie pomoże. Dopóki trzymałaś Panstygię, mogłaś mi zagrozić. Teraz jesteś bezsilna. Uciekaj, jeśli chcesz. Krzycz, jeśli wolisz. Nic więcej nie możesz zrobić. - Mogę zrobić o wiele więcej, Rokkmundzie. - Chcesz się założyć? - dobiegł stłumiony głos z pochwy. Rokkmund uniósł brwi. - Więc jesteś wróżką? Albo czarownicą? - Czarodziejką - poprawiła go Księżniczka. Rycerz wybuchnął urągliwym śmiechem. - Ale nie tak dobrą czarodziejką, żeby pomóc mojej prapraciotce. Chyba nie muszę się ciebie obawiać, pani. - Mój mąż specjalizuje się w przeciwzaklęciach i odczarowa-niach. Ja robię co innego. A jeśli spróbujesz stąd odjechać, zrobię to tobie i twoim ludziom, i zrobię to z przyjemnością. Rokkmund przez chwilę mierzył ją wzrokiem, z namysłem drapiąc się po brodzie. Księżniczka usiłowała przybrać złowrogą minę, podczas gdy szukała w pamięci szybkiego, skutecznego czaru na taką okazję. Rokkmund przestał się drapać, zdecydowanie kiwnął głową i mruknąwszy: „Więc pozostaje tylko jedno”, błyskawicznie wydobył Panstygię. Zamierzył się do ciosu w szyję. Panstygia wrzasnęła, ale nie mogła go powstrzymać. Kompletnie zaskoczona Księżniczka nie miała czasu, żeby rzucić zaklęcie. Wyrwała różdżkę zza pasa i zasłoniła się przed ciosem. Czarne ostrze śmignęło w powietrzu i uderzyło w białą różdżkę. Nastąpiła bezgłośna eksplozja oślepiającego światła, jakby słońce wybuchło w komnacie. Gwałtowny wstrząs wytrącił Księżniczkę z równowagi. Usłyszała krzyki bólu i strachu, pospieszne kroki, łomot ciał zderzających się ze sobą i z meblami, brzęk broni porzucanej w panice - a potem nieprzytomna osunęła się na podłogę. Zbudził ją dźwięk znajomego głosu. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła nad sobą zatroskaną twarz Kedrigerna. Pomógł jej usiąść i przyłożył jej flaszkę do ust. - Wypij to, kochanie. Powoli, powoli. Wyobrażam sobie, że przeżyłaś wstrząs - powiedział. - Och, Keddie, to było okropne! - Księżniczka przełknęła trochę wina i szybko mówiła dalej: - Rokkmund chciał mi ściąć głowę Luizą, a ona nic nie mogła poradzić. Podniosłam Rózię... - Więc znalazłaś Rózię? - Tak. Była w wielkiej żelaznej skrzyni, biedactwo. A Rokkmund znalazł Williama i Alicję. Chyba nie traktował ich za dobrze. Mam nadzieję, że potrafisz im pomóc, Keddie. - Oni już nie potrzebują pomocy, moja droga. Wygląda na to, że sama sobie poradziłaś - oświadczył Kedrigern z dumą. Pomógł jej wstać i dramatycznym gestem wskazał na podłogę. Księżniczka zamrugała i przetarła oczy, wciąż pełne pływających mroczków. Ze zdumieniem popatrzyła na scenę rozgrywającą się obok. Trzy kobiety i mężczyzna, wszyscy zupełnie obcy, leżeli pokotem na podłodze w miejscu, gdzie Rokkmund zaatakował Księżniczkę. Wyglądali jak ofiary nagłego, lecz niegroźnego wypadku. Ciemnowłosa kobieta ubrana na czarno, o szerokich ramionach, wydatnym biuście i mocnym podbródku, odznaczająca się dziką, mroczną urodą, siedziała krzywiąc się i masując bok, jakby otrzymała bolesny cios w żebra. Za nią, oparty plecami o jej plecy, młodzieniec równie szeroki w ramionach, z taką samą zdecydowaną linią podbródka, klepał się po nogach, rękach, głowie i tułowiu z radosnym niedowierzaniem. Kobieta o ciemnozłotych włosach, wyglądająca na ich młodszą siostrę, gapiła się na nich ze zdumieniem. Obok niej spoczywała smukła, delikatna dziewczyna w białej sukni, z włosami barwy najbledszego złota i cerą białą jak mleko. - Williamie! Luizo! Jestem odczarowana! -wykrzyknęła złotowłosa kobieta. Szeroko rozłożyła ramiona, a potem objęła się mocno. - No, ja też jestem odczarowana. Wszyscy jesteśmy odczarowani - stwierdziła kobieta w czerni, rozcierając sobie bok. Rozejrzała się, dpstrzegła Księżniczkę i zawołała: - Księżniczko jesteś bezpieczna! I Kedrigern wreszcie przyjechał! Ostrożnie wstała i objęła Księżniczkę. Skrzywiła się lekko, odsunęła się i zapytała: - Co się stało? - Podniosłam Rózię, a potem coś strasznie błysnęło... - tłumaczyła niejasno Księżniczka. Wydawała się zmieszana. - Bardzo sprytne posunięcie, moja droga - wtrącił Kedrigern. - Wszystkie zaczarowane osoby zebrały się w jednym miejscu, bezpośredni -kontakt sprawił, że zaklęcie samo się cofnęło... no i proszę, odczarowani. - No właśnie. Poznaj moją siostrę Alicję i brata Williama. To są moi przyjaciele, Księżniczka i Kedrigern. Oboje są czarodziejami. Byli absolutnie wspaniali - oświadczyła rozpromieniona Luiza, podczas gdy zebrani wymieniali powitania i uściski. - Czy słusznie się domyślam, że dama na podłodze to twoja kuzynka Rdzia? - zagadnął Kedrigern, wskazując na nieruchomą postać. - Biedna Rdzia. Zawsze nie znosiła brutalnego traktowania. Obawiam się, że nie wstanie przez dłuższy czas. - Ona też ma wielki siniak na boku - dodała Luiza, obmacując własne żebra. - Rokkmund potrafił mocno walić. - Gdzie on jest? Stał w samym środku... - zaczął William, a potem zauważył oszołomioną ropuchę siedzącą obok Rdzi. Była to ogromna ropucha, niemal wielkości kota, koloru bardzo ciemnej zieleni, prawie czarna. Wykonała jeden niezdarny skok w ich stronę, o mało się nie przewróciła przy lądowaniu, potem wytrzeszczyła oczy na grupkę ludzi i głośno zarechotała: „Kum-kum!” - Co za trafny pomysł! - wykrzyknęła Alicja, klaszcząc w ręce. -Och, dziękuję ci, Księżniczko! - Ładna robota, pani. Świadczy o doskonałym guście - dodał William, podnosząc dłoń Księżniczki do ust. Księżniczka przyjmowała komplementy z tajemniczym uśmiechem. Luiza przyjaźnie uścisnęła jej rękę. Kedrigern napotkał jej spojrzenie i mrugnął, a ona szybko odwróciła wzrok. - Gdzie jest Shanzie? - zapytała nagle Luiza. - Będziemy potrzebowali kogoś, żeby gotował, sprzątał w komnatach i doprowadził zamek do porządku. Co się stało z tym chłopakiem? - Na pewno uciekł, kiedy zobaczył Rokkmunda i jego ludzi -powiedziała Księżniczka. Zwrdciła się do Kedrigerna: - Nie spotkałeś przypadkiem młodego chłopca, ubranego bardzo kolorowo? - Nie, ale nie macie powoddw do zmartwienia. Bez trudu znajdziecie kogoś do pomocy. Ludzie Rokkmunda będą szukać pracy i na pewno nabiorą lepszych manier, kiedy zobaczą, co się stało z ich panem. Ropucha chyba wreszcie zrozumiała co zaszło. Rzuciwszy ostatnie wyzywające „kum-kum”, odwrdciła się i pokicała w stronę schodów. - Dobrze, że się go pozbyliśmy. Traktował nas nieludzko -wzdrygnęła się Alicja. William ponuro kiwnął głową. -Jeszcze jak. Groził, że mnie rózklepie na folię, jeśli nie będę mu służył. - Williamie, nigdy o tym nie wspomniałeś! William położył uspokajającą dłoń na ramieniu Alicji. - Nie chciałem cię martwić. Bałem się nawet pomyśleć, czym groził tobie. - Świnia! Skończona świnia! - syknęła Alicja. - Właściwie ropucha - poprawił ją Kedrigern. - Myślę, że Rokkmund zostanie ropuchą na zawsze. Zważywszy ilość magii, która się tutaj wyzwoliła, jego już nigdy nic nie odmieni. Po usłyszeniu tej profesjonalnej opinii, popieranej również przez Księżniczkę, rodzeństwo wymieniło zadowolone uśmiechy. - Pocieszająca wiadomość - stwierdził William. - A teraz, za pozwoleniem, poszukam ludzi Rokkmunda i zaproponuję im, żeby wstąpili do nas na służbę. - Znajdź takiego, który potrafi gotować. Wszystkim przyda się dobry obiad - powiedziała Luiza. Zjedli dobry obiad tego wieczoru i następnego. Księżniczka i Kedrigern wyjechali trzeciego dnia. Przez ten czas zapewniono im dobrą obsługę. Ludzie Rokkmunda, poznawszy całą historię, pospiesznie ślubowali wierność Luizie, Alicji i Williamowi, po czym energicznie przystąpili do wypełniania swoich obowiązków. Czekało ich mnóstwo ciężkiej pracy, ale nic związanego z przemocą. Podczas gdy Rokkmund rozrzutnie szafował życiem i zdrowiem swoich popleczników, nowi panowie wymagali tylko fachowych usług i gotowi byli je wynagrodzić. Nikt nie żałował upadku Rokkmunda. Kiedy wypowiedziano ostatnie wyrazy wdzięczności, obietnice rewanżu i zapewnienia o wiecznej przyjaźni, Księżniczka i Kedrigern dosiedli wielkiego czarnego wierzchowca i pomachali na pożegnanie. Wyjechali z bramy prosto na grupę ludzi, którzy cofnęli się na widok płomiennookiej, srebrnorogiej bestii. Z bezpiecznej odległości ich przywódca zawołał do jeźdźców: - Mistrzu Kedrigernie! Pani! Nie możecie tędy przejechać! Jeszcze nie naprawiliśmy mostu! Kedrigern pomachał mu i szepnął z uśmiechem do Księżniczki: - Zrobimy dramatyczne wyjście, moja droga? - Co dokładnie masz na myśli? - Myślę, że mój szlachetny rumak z łatwością przeskoczy odległość dwukrotnie dłuższą od mostu. -Jesteś pewien? Mam skrzydła, ale oboje możemy spaść. -Jestem zupełnie pewien, moja droga. Zaufaj mi. - Złożył dłonie w trąbkę i zawołał do robotników: - Proszę się odsunąć. Przeskoczymy! - Nie dacie rady! Za szeroko... - zaczął jakiś mężczyzna, ale wściekłe spojrzenie czerwonego końskiego oka i groźny błysk rogu odebrał mu głos. Kedrigern pochylił się nad lśniącą czarną szyją, pogładził grzywę czarną jak noc i szepnął: -Jak myślisz, przyjacielu? Damy radę? Wielki zwierz podrzucił łbem i parsknął głośno, aż echo rozbrzmiało w bramie. Parsknięcie brzmiało zdecydowanie twierdząco. Koń cofnął się kilka kroków, spuścił łeb, pogrzebał kopytem w ziemi i nagle runął do przodu. Przefrunął nad krawędzią zwalonego mostu i wylądował lekko jak piórko dobre sześć kroków za fosą na drugim brzegu. Stanął dęba, parsknął płomieniem z nozdrzy, srebrne kopyta i róg rozbłysły w porannym słońcu. Robotnicy, przejęci podziwem, zaczęli głośno wiwatować. - Nigdy nie zapomną tej chwili - powiedział Redrigern. -Ani ja - zapewniła Księżniczka, kiedy już złapała oddech. - Niesamowity koń. - Owszem. Teraz znajdziemy twojego wierzchowca i wracamy do domu. Przezroczysty ogier Księżniczki był regularnie karmiony i czyszczony. Znaleźli go pośrodku kręgu zwykłych koni roboczych i jucznych. Ciche rżenie, stłumione prychanie i radosne parskanie umilkły, kiedy podeszli bliżej. Grupka rozproszyła się, rzucając ukradkowe, pełne winy spojrzenia na ludzi i czarnego wierzchowca. - Ten twój koń to wielki gawędziarz - zauważył Kedrigern. - Chyba jest popularny wśród innych koni. Często się zastanawiam, jakie historie im opowiada. - Na pewno bezwstydnie plotkuje o nas. Ale to dobry koń. Przeniósł cię bezpiecznie przez zaczarowany las. - Tak, rzeczywiście. On chyba niczego się nie boi. I jest szybki. -Teraz interesuje mnie głównie jego szybkość. Góra Cichego Gromu leży daleko stąd, a dni stają się coraz krótsze i chłodniejsze. W nocy zaczynają się przymrozki. Musimy się spieszyć, jeśli chcemy zdążyć do domu przed pierwszym śniegiem. - Nie zatrzymamy się nigdzie? - zapytała skonsternowana Księżniczka. - Obiecałem Dyraxowi, że przekażę wieść o jego bohaterskim czynie Zorilonowi, który zrobi z niego legendę. I powinniśmy chyba odwiedzić Dendorrik, żeby zobaczyć, jak sobie radzi Hamarak. Ale naprawdę nie mamy więcej czasu. Poranna przejażdżka była przyjemna i odprężająca. Lasy, wyzwolone od złego czaru, ale jeszcze nie zamieszkane przez bandytów i wyrzutków, z każdym powiewem wiatru zdawały się oddychać słodką wonią wolności. Młode drzewka kłaniały się nisko, a dostojni starcy pochylali poskręcane konary w hołdzie dla przejeżdżającego Kedrigerna. Czarodziej przyjmował te objawy wdzięczności uprzejmym skinieniem głowy, a Księżniczka uśmiechała się słodko. - Miło, że okazują nam wdzięczność - powiedziała, kiedy dojechali do polany w lesie. - Pod tym względem drzewa są lepsze od ludzi - zauważył Kedrigern z mizantropijnym westchnieniem. Przez jakiś czas oboje milczeli, pogrążeni w myślach, aż dojechali do strumienia przecinającego rozległą łąkę. Czarodziej zaproponował, żeby zatrzymali się tam na odpoczynek. Rozłożył koc, Księżniczka wydobyła z zapasów chleb, ser i wino, po czym bez pośpiechu spożyli lekki posiłek. Kedrigern rozłożył się wygodnie na kocu, z twarzą zwróconą ku słońcu, a Księżniczka przytuliła się do niego i oparła mu głowę na ramieniu. - Mam nadzieję, że nie jesteś okropnie rozczarowana, moja droga - powiedział czarodziej, nie otwierając oczu. Księżniczka uniosła głową i spojrzała na niego pytająco. - Rozczarowana? Dlaczego? - No, przecież wyruszyliśmy w podróż, żeby znaleźć dla ciebie różdżkę, ale nie posunęliśmy się ani na krok w poszukiwaniach. Nawet się cofnęliśmy, skoro Rózia odzyskała ludzką postać... odtąd jest o jedną różdżkę mniej na świecie. - Nie szkodzi. Pomyśl, ile dobrego sprawiliśmy. Czar zdjęty z lasu, Zielony Zagadkowicz nie zagraża już podróżnym, Blamarde i całe jej królestwo zbudzone ze snu... Pensimer i Ezrammis uwolnieni od tej śmiesznej klątwy... - A Luiza i jej rodzina znowu są ludźmi - dokończył. - Z wyjątkiem Rokkmunda - poprawiła go Księżniczka. - Ach tak, Rokkmund. Powiedz mi, kochanie, naprawdę chciałaś go zmienić w ropuchę? - Myślałam o tym, ale tak naprawdę nie próbowałam. Chciałam tylko coś zrobić, żeby nie ściął mi głowy. - Działałaś instynktownie i wszystko się udało. To znaczy, że masz zadatki na pierwszorzędną czarodziejkę. Naprawdę mi zaimponowałaś - oświadczył Kedrigern i przytulił ją mocno. Odwzajemniła jego uścisk. - Nauczyłeś mnie wszystkiego, co wiem. - Tak, ale bez dobrego ucznia nie ma dobrego nauczyciela. .Byłaś świetną uczennicą. Co najważniejsze, posiadasz odpowiednie instynkty. Zwyczajna kobieta próbowałaby się uchylić, uciekać albo wzywać pomocy... ty podniosłaś różdżkę. - Wydawało mi się, że tak trzeba. -I miałaś rację. Dobry czarodziej instynktownie wie, co trzeba zrobić. Księżniczka westchnęła z zadowoleniem. Przez chwilę leżeli w przyjaznym milczeniu, a potem Księżniczka usiadła i powiedziała: - Właściwie wcale nie potrzebuję różdżki. Po co? Miałam szansę jej użyć i nigdy nie dokonam więcej od tego, czego dokonałam w zamku. Kedrigern oparł się na łokciu. - Mówisz bardzo rozsądnie, moja droga. Ale pozostaje jeden problem. - Co takiego? - Znaleźć dla ciebie odpowiedni prezent na rocznicę. Roześmiała się i wstała, pociągając go za sobą. - Chodźmy zobaczyć, czy na tamtych krzakach nie zostało trochę jagód - zaproponowała. Trzymając się za ręce, podeszli do strumienia, gdzie wzdłuż brzegów rosły gęste krzewy. Nad nimi przemknął jakiś cień. Podnieśli głowy i ujrzeli wspaniałą bestię kołującą w górze. Słońce odbijało się w szkarłatnych i złotych łuskach, błyszczało na kryształowych szponach. Przejrzyste zielone skrzydła rozpościerały się szeroko po obu stronach smukłego, lśniącego tułowia. Spiczasty łeb przypominał w kształcie grot strzały, ogon falował wężowym ruchem. Konie spojrzały w górę, zarżały cicho do siebie i dalej skubały trawę. - Czy to ktoś, kogo znamy? - zapytała Księżniczka. Kedrigern wyciągnął medalion, spojrzał przez Szczelinę Prawdziwej Wizji i z zakłopotaniem potrząsnął głową. - Nie rozpoznaję go, ale on chyba nas zna. - Patrz! Macha do nas! - Spotkałaś jakiegoś smoka, kiedy byliśmy rozdzieleni, moja droga? - Nikogo nie spotkałam... tylko biednego Shanzie. - Słyszałem już to imię. Kto to jest? - Śmieszny chłopiec, który mieszkał w ruinach zamku Luizy. Strasznie brudny i obdarty, ale serce miał dobre. Znalazłam dla niego ubrania w skrzyni, gdzie leżała Rózia. Chyba pierwszy raz w życiu nałożył przyzwoity strój. Wyglądał bardzo ładnie, wykąpany, w pięknym szkarłatnym kaftanie haftowanym złotem, w koszuli z zielonymi rękawami i kryształowymi... ojej, czy myślisz...? - zapytała, szeroko otwierając oczy. - Bardzo prawdopodobne, moja droga. No wiesz, Prawo Zachowania Magii. Oboje pomachali do smoka, który zanurkował nisko, wystrzelił świecą w górę i okrążył polanę, wykonując powolne beczki. Wykazywał dużą wprawę w lataniu. - Na czym polega Prawo Zachowania Magii? - Magia nie znika tak po prostu. Wszystkie potężne czary, zdjęte z Luizy i jej rodziny, musiały gdzieś trafić, bo przemiana Rokkmunda w żabę zużyła tylko niewielką część potencjału. - Strasznie mi przykro, Keddie. Biedny chłopiec! - westchnęła smutno Księżniczka, załamując ręce. - Shanzie wydaje się całkiem zadowolony z przemiany, skoro tak baraszkuje na niebie. Chyba oddałaś mu wielką przysługę - powiedział Kedrigern, kładąc dłoń na jej ramieniu. Smok natychmiast przerwał akrobacje i zapikował prosto na parę czarodziejów. Wylądował ciężko na ziemi tuż przed nimi, stanął dęba, uniósł złocistą głowę i ryknął: - Natychmiast zostaw w spokoju tę damę, nędzniku, bo rozedrę cię na strzępy! - Shanzie, czy to ty? - zawołała Księżniczka. - Tak, pani. Nie obawiaj się, ja cię uratuję - oświadczył smok wysuwając szpony, które błysnęły złowrogo. - Nie, Shanzie! To jest mój mąż. - Twój mąż? - Mówiłam ci, że on przyjedzie, pamiętasz? No więc przyjechał, a teraz wracamy do domu. - Księżniczka zrobiła pauzę, zanim zapytała: - A co u ciebie, Shanzie? -Wspaniale, pani! Nigdy nie czułem się taki silny... i potrafię latać! Widziałaś, jak latam? - Owszem, widziałam, Shanzie. Latasz bardzo dobrze. - To łatwe! To łatwe jak chodzenie! Dawniej patrzyłem na ptaki i żałowałem, że nie umiem latać, ale nigdy nie myślałem, że sam będę latał. Och, jestem taki szczęśliwy, pani! - paplał Shanzie głębokim, dudniącym głosem, dziwnie nie pasującym do jego chłopięcego entuzjazmu. Kłęby białego dymu towarzyszyły jego słowom. - Bardzo się cieszymy. Możesz tylko podziękować za to Księżniczce - powiedział Kedrigern, dramatycznym gestem wskazując na zarumienioną żonę. Smok spojrzał najpierw na niego, potem na nią, wytrzeszczając niewinne błękitne oczy ze zdumienia. - Czy to prawda, pani? Zrobiłaś to dla mnie? Coraz bardziej czerwona Księżniczka odparła: - Och, właściwie... no wiesz, Shanzie... ja tylko podniosłam Rózię, a potem błysnęło i... - z zakłopotaniem spuściła wzrok i wykonała drobny gest jedną ręką. - Och, dziękuję ci, pani! Dziękuję! - To jeszcze nic, Shanzie... ona wjednej chwili zmieniła pewnego mężczyznę w żabę i odczarowała czworo ludzi, którzy ponad sto lat trwali we władzy potężnych czarów. To się nazywa czarodziejstwo - oznajmił z dumą Kedrigern. Smok zionął z pyska wąską wstęgą płomienia i potrząsnął głową w milczeniu pełnym podziwu. - No, ktoś musiał coś zrobić - mruknęła Księżniczka. - Rzeczywiście pokazałaś, co potrafisz, moja droga. Księżniczka poklepała męża po ręku i z uśmiechem zwróciła się do smoka: - Co teraz zamierzasz, Shanzie? Zostaniesz w zamku? - O nie, pani. W zamku nie ma miejsca dla Shanziego - wyznał bojaźliwie smok. - Kiedy pierwszy raz się tam pokazałem, ludzie rzucali we mnie włóczniami i wrzeszczeli: „Zabić smoka! Zarąbać wstrętnego potwora!” Nie zostanę tam, gdzie mnie nie chcą. - Nie, oczywiście. Zwłaszcza kiedy rzucają w ciebie włóczniami. - A pilnowanie złotego skarbu? To chyba główne zajęcie smoków w tych stronach - podsunął Kedrigern. - Nie wiem, czego mam pilnować, panie. Nie widziałem w okolicy żadnych złotych skarbów. - Słuszny argument - przyznał czarodziej i dodał: - Proszę, nie mów do mnie „panie”. Wystarczy „mistrzu Kedrigernie”. - Tak, mistrzu Kedrigernie - powtórzył posłusznie Shanzie, próbując zasalutować błyszczącym szponem. - Keddie, co z tą górą złota, którą nam pokazał Burok? Nigdy jej nie ruszyliśmy. Złoto po prostu tam leży. Shanzie mógłby go pilnować, prawda? - zaproponowała Księżniczka. - Zgadzam się z chęcią, moja droga. Oboje odwrócili się do smoka, który zerknął na nich nerwowo i wypuścił kilka cienkich smużek dymu, zanim odpowiedział: - To bardzo miło z waszej strony, pani i mistrzu Kedrigernie, ale myślałem... no, skoro już jestem smokiem i mogę latać, i w ogóle.. to chciałbym podróżować i zobaczyć kawałek świata. Jeszcze nie jestem gotów, żeby się ustatkować. Księżniczka macierzyńskim gestem poklepała go po szponie. - Więc ruszaj w świat, Shanzie, skoro tego chcesz. Zatrzymamy dla ciebie złotą górę, dopóki nie będziesz gotowy. Dokąd zamierzasz podróżować? Shanzie wahał się przez długą chwilę, zanim wybuchnął: - Z wami! - Z nami? - powtórzyła Księżniczka. - Tylko przez jakiś czas, pani. Nie będę przeszkadzał. Mogę wam służyć za przewodnika i obronię was przed każdym niebezpieczeństwem. Co wieczór będę dla was rozpalał ogień i chwytał smaczną zwierzynę na obiad. Proszę, pozwólcie mi lecieć z wami! - Keddie...? - zapytała cicho Księżniczka. - Ty podejmij decyzję, moja droga. On chyba przywiązał się do ciebie. - Bardzo mi pomagał w zamku. Jest pracowity i odpowiedzialny. Oszczędzi nam trochę magii w drodze do domu. Poza tym mam wobec niego zobowiązania. Ostatecznie gdyby nie ja, byłby nadal człowiekiem. - Tak. Byłby nadal biednym chłopcem, harującym w zamku Luizy, nie złotym smokiem, wolnym jak wiatr. Niepotrzebnie czujesz się winna, moja droga. - Nie czuję się winna, tylko odpowiedzialna. Nie mogę po prostu go odpędzić - powiedziała Księżniczka. - Więc go zaproś do nas. Księżniczka odwróciła się do wyczekującego smoka. - No dobrze, Shanzie. Możesz lecieć z nami. Będziesz moim prezentem. Shanzie rozpostarł zielone skrzydła z takim łopotem, jakby nagły podmuch wiatru wypełnił obwisłe żagle dużego okrętu. Wzniósł się wysoko, a potem wykonał serię pętli nad polaną, ciągnąc za sobą spiralną wstęgę dymu. Księżniczka spoglądała na niego z matczyną dumą. Nagrodziła go oklaskami, kiedy wylądował przed nią i ukłonił się całkiem zgrabnie jak na gada. - Piękna robota. Znacznie lepsza od różdżki - skomentował Kedrigern. Powrót do Dendorrik Shanzie rzeczywiście okazał się bardzo pomocny. Służył za przewodnika, machnięciem pazurzastej łapy usuwał z drogi zwalone drzewa, płomiennym oddechem osuszał błotniste kałuże, a każdego wieczoru na podróżnych czekało wesoło buzujące ognisko oraz świeże mięsiwa wbite na rożen, gotowe, czyli średnio wypieczone dokładnie wtedy, gdy zakończono budowę szałasu i rozłożono koce na noc. Smok spożywał posiłki w dyskretnej odległości, żeby nie przeszkadzać czarodziejom, a po kolacji składał im krótką wizytę, zanim odchodził pełnić straż na posterunku. Ponieważ Kedrigern nie rzucał żadnych czarów, a w dodatku co rano wypijał kubek gorącego naparu z haemonii, wkrótce odzyskał siły i znowu był sobą. A będąc sobą zaczął oczywiście narzekać, że coraz krótsze dni późnej jesieni musi spędzać na końskim grzbiecie, daleko od domu, mając w perspektywie kolejne obowiązki, zanim będzie mógł zasiąść wygodnie przy własnym kominku z kroniką albo dobrą księgą czarów, z karafką najlepszego wina Yosconu pod ręką i wiernym Ciapkiem gotowym spełniać jego życzenia. I nie tylko podróżował, ale podróżował w towarzystwie smoka. Owszem, Shanzie był bardzo miłym smokiem - grzecznym, uprzejmym, usłużnym, pracowitym i obowiązkowym - był jednak smokiem, i to przywiązanym do Księżniczki. Jak długo ten smok zostanie w naszym domu i jak to wpłynie na nasz tryb życia? – dumał ponuro Kedrigern. Ilu klientów Shanzie odstraszy? Jak się dogada z Ciapkiem? Czy sprowadzi inne smoki? Czy przytulny, zaciszny domek na Górze Cichego Gromu zmieni się w schronisko dla bezrobotnych smoków? Ajeśli powstanie takie zagrożenie, jak zmusić smoka do przeprowadzki, nie tracąc mnóstwa magii i nie narażając się na spalenie? Fatalna sytuacja, coraz gorzej to wygląda, a wszystko przez podróże. Podróże nigdy nikomu nie przyniosły nic dobrego. Popatrzcie na Odyseusza. Przypomnijcie sobie Starego Marynarza. Z podróżowania wynikają jedynie niewygody, zamieszanie i denerwujące komplikacje życiowe. -Jesteś dzisiaj bardzo zamyślony - zagadnęła go Księżniczka, kiedy milczał przez długą chwilę. - Myślę o domu, moja droga. Zastanawiam się, kiedy wreszcie wrócimy. - Zawsze myślisz o domu. Wyjazdy dobrze ci robią - oświadczyła. Burknął coś niechętnie w odpowiedzi, a ona mówiła dalej: - To najlepsza pora roku do podróżowania. Tylko powąchaj powietrze! Czarodziej pociągnął nosem i zrobił kwaśną minę. - Wilgotne. Straszna wilgoć. -1 spójrz na te liście! - wykrzyknęła, szerokim gestem wskazując gałęzie nad głową i las wokół drogi. - Widziałeś kiedyś takie kolory? Czy nie są wspaniałe? - Umierające liście - powiedział ze smutkiem. - Nie marudź. Głowa do góry. Powietrze jest świeże i orzeźwiające. - Przemarzłem do kości. Chciałbym się rozgrzać przy ogniu... pod dachem, przy kominku, w miękkim, wygodnym fotelu. - Rozgrzejesz się, kiedy dojedziemy do domu Zorilona. - Kiedy? Już dawno powinniśmy dojechać. -Shanzie poleciał go poszukać. Zawiadomi nas, jak tylko... o, właśnie wraca! - zawołała Księżniczka machając do smoka, którego zobaczyła przez lukę w gęstym sklepieniu lasu. - On chyba nas nie widzi. Wylecę mu na spotkanie. - Bądź ostrożna, moja droga. Nie zbliżaj się za bardzo. Jedno machnięcie smoczego skrzydła i spadniesz na ziemię. - Shanzie nigdy mnie nie skrzywdzi. - Nie naumyślnie, ale smoki bywają niezdarne. Pamiętaj, że on wciąż jest nowicjuszem. - Będę ostrożna - obiecała Księżniczka. Lekko wzleciała z siodła, wyminęła gałęzie i wzbiła się w czyste niebo. Kedrigern odprowadzał ją wzrokiem i uśmiechał się wesoło, kiedy do niego machała. Nabrała znacznej wprawy w lataniu. I szybko opanowała sztukę czarodziejską. Owszem, w zamku Luizy miała sporo szczęścia, ale zrobiła wszystko, co trzeba, kierując się wyłącznie instynktem. Ostatecznie czym jest szczęście, jeśli nie udanym połączeniem instynktu i okazji? Każdy może się znaleźć we właściwym miejscu o właściwej porze, ale tylko nieliczni potrafią to wyczuć i wykorzystać szansę. Kedrigern pozwolił sobie na chwilę dumy z Księżniczki i jej osiągnięć, a potem powrócił do ponurych rozmyślań o niewygodach podróży. Ledwie zdążył przybrać naburmuszoną minę, kiedy Księżniczka śmignęła obok niego z wesołym śmiechem i zgrabnie wylądowała na siodle. Wiadomości, które przyniosła, poprawiły czarodziejowi humor. - Shanzie wypatrzył chatę Zorilona. Dojedziemy tam przed nocą. Jeszcze dziś wieczorem dostaniesz swój wygodny fotel i ogień na kominku - oznajmiła. -I łóżko do spania - zawołał uszczęśliwiony czarodziej. Potem twarz mu się wydłużyła i dodał ściszonym głosem: -I kolejne bajki Zorilona. - Może wykorzystał nasze krytyczne uwagi - podsunęła Księżniczka. - Mam wielką nadzieję. Obiecałem Dyraxowi, że stworzę o nim legendę i zapewnię mu nieśmiertelność. Jeśli Zorilon nie nauczył się opowiadać bajek, obawiam się, że Dyrax nie osiągnie nieśmiertelności. - To nie twoja wina, Keddie. - Nie, chyba nie - mruknął czarodziej w zamyśleniu. Przejechał kawałek drogi, po czym nagle odwrócił się do Księżniczki. - Czy Shanzie przeleciał nad chatą? Czy się pokazał? - Nie. Powiedział mi, że bardzo się starał nie rzucać w oczy. Pamiętał, jak zareagowali na niego ludzie w zamku Luizy. Kedrigern kiwnął głową i wydał ciche, świszczące westchnienie ulgi. - To dobrze. Chyba najlepiej, żeby Shanzie się nie ujawniał, dopóki odpowiednio nie przygotujemy Zorilona. Księżniczka wyglądała na zaskoczoną. - Kto jak kto, ale Zorilon chyba zechce zobaczyć prawdziwego smoka? - Tak, ale nie z zaskoczenia. Księżniczka przez chwilę rozważała ten argument, po czym kiwnęła głową. - Masz rację. Powiem mu, żeby się schował, dopóki go nie zawołamy. Przezorność Kedrigerna okazała się usprawiedliwiona. Zorilon, ciężko sponiewierany przez Rokkmunda i jego ludzi, nie był w odpowiednim nastroju do niespodziewanego spotkania ze smokiem. - To było paskudne przeżycie - opowiadał, kiedy grzali się przy ogniu. - Ten wielki facet, który nazywał siebie Rycerzem Pustej Pochwy, ciągle mi groził, a jego ludzie szturchali mnie, obrzucali wyzwiskami i przewracali meble, tylko żeby się dowiedzieć, dokąd pojechaliście z tym zaczarowanym mieczem. Nie kazaliście mi dochować tajemnicy, więc im powiedziałem, ale oni dalej wrzeszczeli, okładali mnie pięściami i rozbijali krzesła. - Tego rodzaju osobnicy zawsze myślą, że tak trzeba. Ale nie zrobili ci krzywdy? - zapytał Kedrigern. - Tylko kilka siniaków. Nic poważnego. I zdobyłem trochę ciekawego materiału. Sporo się dowiedziałem o rycerzach renegatach. - Więc ciągle piszesz bajki? - zagadnęła Księżniczka. - O tak, pani. Od waszego wyjazdu pracowałem bez przerwy nad poprawkami... tylko raz przeszkodzili mi Rokkmund i jego ludzie. Wasze uwagi bardzo mi pomogły. Ukończyłem prawie dwieście bajek i wszystkie są dobre. Pełne napięcia, konfliktów i zagrożenia, więc przystojny książę i piękna księżniczka porządnie się namęczą, zanim pokonają wszystkie przeszkody na drodze do szczęścia. - A potem będą żyli długo i szczęśliwie? - W każdej bajce - odparł zadowolony z siebie Zorilon. Kedrigern głośno strzelił palcami, co natychmiast rozbudziło drzemiącego Rumpelstiltskina. - Byłbym zapomniał: mam dla ciebie historię. Obiecałem temu księciu, że opowiem ci o jego dokonaniach, żebyś uczynił go nieśmiertelnym. Nazywa się Dyrax. Pocałował piękną królewnę i obudził ją, jej domowników i całe królestwo z zaczarowanego snu, który trwał przez sto lat. Byłem świadkiem, więc mogę ci podać wszystkie szczegóły. Zorilon skrzywił się lekko. - Czy w tej historii było coś niezwykłego? Na przykład czy Dyrax był groteskowo brzydki? - Nie, to całkiem przystojny chłopiec. Był w przebraniu, jeśli to ci pomoże. Zorilon kiwnął głową z mądrą miną. - Przebrał się za myśliwego? Za drwala? - Za prostego żołnierza. - Zgadłbym za trzecim razem. Pewnie szukał okazji do jakiegoś bohaterskiego czynu, żeby odzyskać straconą miłość. - Rzeczywiście. Skąd wiesz? - My, pisarze, znamy się na rzeczy. Dziękuję ci za przysługę, mistrzu Kedrigernie, ale ta historia nie całkiem odpowiada moim obecnym potrzebom. Ostatnio dysponuję nadmiarem opowieści o przystojnym księciu całującym śpiącą królewnę. Opracowałem cztery i nie zamierzam sięgać po następne, jeśli nie zawierają nic nowego. Na przykład gdyby książę pocałował królewnę i obudził ją, ale sam zasnął, byłaby to ciekawa odmiana. Albo gdyby oboje zmienili się w coś paskudnego. - Ale tak się nie stało - wyznał z żalem Kedrigern. - My, pisarze, nie możemy się ograniczać do suchych faktów. Tworzymy baśnie, a nie kroniki. Szukamy prawdy artystycznej, niezwykłego zapisu wydarzeń. - Obiecałem Dynucowi... Słuchaj, skoro już wykorzystałeś tę fabułę, nie możesz po prostu zmienić imion bohaterów? W ten sposób uszczęśliwisz Dyraxa, a przecież to żaden kłopot, prawda? Zorilon namyślał się przez chwilę, po czym odparł z powagą: - Nie jest to wielki kłopot, ale muszę się zastanowić. My, pisarze, nie nazywamy byle jak naszych bohaterów, rozumiecie. Wybór odpowiednich imion kosztuje nas wiele pracy. - Rozumiemy - przytaknęła Księżniczka. - Na pewno włożyłeś wiele twórczego wysiłku w imię „Larry”. - Przynajmniej spróbuj. „Dyrax” i „Blamarde” to bardzo ładne imiona dla księcia i królewny - nalegał Kedrigern. - Niezłe - przyznał Zorilon. - Całkiem niezłe. Chyba nie zaszkodzi, jeśli zmienię księcia Gluddbuttza i królewnę Błomblooglefutzer na księcia Dyraxa i królewnę Blamarde. Występują w mojej bajce pod tytułem „Czysty mały naparstek”, o przystojnym księciu przebranym za drwala, który pocałował śpiącą królewnę i obudził całe jej królestwo. - Dlaczego nie zatytułujesz tej bajki „Śpiąca Królewna”? -zapytała Księżniczka. Brwi Zorilona uniosły się niemal do linii włosów. Oczy mu rozbłysły. - Tak jest! Doskonały tytuł! Dziękuję ci, pani! - zawołał z entuzjazmem. - Niełatwo jest ciągle wymyślać chwytliwe tytuły. - Zauważyłam - odparła Księżniczka z uprzejmym uśmiechem. - Ludzie myślą, że bajkopisarz nic nie robi, tylko siedzi przez cały dzień w wygodnym fotelu i marzy o królewnach, czarach, obrażonych wróżkach, skrzatach i olbrzymach. Nic dalszego od prawdy, możecie mi wierzyć. Ciągle tylko praca, praca, praca, ciężka harówka dzień po dniu. Nigdy nie mam ani chwili odpoczynku. Tyram jak wół. - Dlaczego nie pojedziesz z nami do Dendorrik? - zaproponował Kedrigern. - Wypróbujesz swoje bajki na całkiem nowych słuchaczach. I zbierzesz trochę nowego materiału. - Podróż w twoim towarzystwie to dla mnie zaszczyt, mistrzu Kedrigernie, ale przecież nie rozerwę się na dwoje. Utknąłem w samym środku nowej bajki i muszę dopracować kilka szczegółów, zanim skończę robotę. Potrzebuję informacji. Księżniczka odwróciła się do gospodarza. -Jakich informacji, Zorilonłe? Może ci pomożemy. Zorilon uśmiechnął się pobłażliwie. - Wątpię, pani. Piszę o smoku, a fabuła wymaga informacji o osobistych zwyczajach smoków. - Dlaczego nie zapytasz jakiegoś smoka? - rzuciła niedbale Księżniczka. - No, potrzebuję dość intymnych informacji. Żaden smok nie zdradzi ich obcemu. Poza tym gdzie mam szukać smoka? Nie mogę po prostu czekać, aż któryś wyląduje na podwórku. A jeśli nawet spotkam smoka, jak z nim rozmawiać nie ryzykując życiem? Prawdziwy dylemat, pani. Kedrigern wstał i przeciągnął się. Mrugnął do Księżniczki, a potem powiedział do Zorilona: - Przepraszam na chwilę. Wyjdę odetchnąć świeżym powietrzem. Księżniczka odwzajemniła mrugnięcie, a czarodziej nieznacznie kiwnął głową. Rumpelstiltskin leniwie podniósł wzrok, westchnął głośno, ziewnął i z powrotem ułożył się przy ogniu. Kedrigern wyszedł z izby. Na nalegania Księżniczki Zorilon zaczai spisywać listę pytań, adresowanych do każdego smoka, który okaże się skłonny do współpracy. Na początku był przy tym wyraźnie zakłopotany, ponieważ -jak zaznaczył - niektóre pytania miały charakter wybitnie osobisty; ale Księżniczka przyrzekła, że nie będzie podglądać. Uspokojony Zorilon z zapałem zabrał się do dzieła. Doszedł do końca listy i odczytywał ją na nowo z widoczną satysfakcją, kiedy za drzwiami rozległ się potężny szum oraz łupnięcie, od którego zadrżała cała chatka. Rumpelstiltskin zerwał się na nogi i zaczął ujadać. Zaniepokojony Zorilon podniósł wzrok znad listy. - Co to było? - zapytał. Księżniczka odpowiedziała spokojnie: - Na pewno Kedrigern już wrócił. - Czy on zawsze wraca tak... dramatycznie? - To zależy - odparła Księżniczka, wytwornie przesłaniając ziewnięcie. Wszedł Kedrigern, pociągając nosem i zacierając ręce jak po spacerze w zimny wieczór. - Wróciłem - oznajmił. - Mam nadzieję, że nikogo nie nastraszyłem. Przyprowadziłem kogoś ze sobą. - O? Kogo? - zapytała niewinnie Księżniczka. - Naszego przyjaciela imieniem Shanzie. - Gdzie jest ten Shanzie? - zapytał Zorilon. - Na podwórzu. - Skoro jest twoim przyjacielem, mistrzu Kedrigernie, zaproś go do środka. - Shanzie jest raczej nieśmiały. Wolałby, żebyś wyszedł i porozmawiał z nim na dworze. Myślę, że go polubisz, Zorilonie. On chętnie pomaga ludziom. - No... - Śmiało, wyjdź - zachęciła gospodarza Księżniczka, z uśmiechem wskazując na drzwi. Zorilon odłożył pióro i wstał. Zrobił krok do wyścia, potem pospiesznie zawrócił do biurka i chwycił listę pytań. Zerknął na Księżniczkę i lekko poczerwieniał. Zwinął listę w rulonik, wepchnął za tunikę i wyszedł na dwór, mamrocząc przeprosiny. Księżniczka zasłoniła twarz rękami i próbowała stłumić śmiech. Rumpelstiltskin popędził do drzwi za swoim panem, ale Kedrigern złapał go en passant i przytrzymał mocno. - Tylko byś narobił zamieszania - wyjaśnił psu, drapiąc go za uszami. Zza drzwi doleciał okrzyk zdumienia, potem radosny wrzask i wybuch śmiechu. Do głosu Zorilona przyłączył się drugi głos, głęboki i dudniący, ale równie wesoły. Księżniczka zawtórowała im śmiechem, aż łzy stanęły jej w oczach. Kedrigern usiadł obok niej, a Rumpelstiltskin posłusznie ułożył się na jego kolanach. - Chyba łatwo się dogadali - zauważył czarodziej. Księżniczka na nowo wybuchnęła śmiechem. - Zorilon zabrał swoją listę... wszystkie pytania... zbyt wstydliwe, żeby je pokazywać - wykrztusiła pomiędzy atakami wesołości. - Więc musimy się nastawić na długie czekanie. Dzięki pomocy Shanziego Zorilon jeszcze tej nocy dokończył bajkę o smokach oraz wprowadził poprawki do „Czystego małego naparstka”, któremu zmienił tytuł. Następny dzień poświęcił na porządkowanie papierów, a trzeciego ranka, zaraz po wschodzie słońca, wszyscy wyruszyli do Dendorrik. Podróżowali bez przeszkód przez ciche lasy aż do dnia, kiedy Shanzie koszącym lotem zawrócił do towarzyszy z ostrzeżeniem, że niedaleko widać ślady obozowiska. Czterdziestu czy pięćdziesięciu ludzi biwakowało w tym miejscu parę dni wcześniej, zanim ruszyli dalej w kierunku Dendorrik. Zorilon, wyraźnie wstrząśnięty, zażądał natychmiastowego odwrotu. Kedrigern przypomniał mu, że nigdzie nie znajdzie lepszych towarzyszy podróży, jeśli chodzi o ochronę. Zorilon uznał słuszność tego argumentu, ale jakoś nie nabrał odwagi. Po odkryciu Shanziego podróżni zdwoili ostrożność, a smok sumiennie patrolował okolicę. Natrafili na następne, większe obozowiska, co wskazywało wyraźnie, że w lasach gromadzą się coraz liczniejsze siły zmierzające do Dendorrik. Podróżni zaczęli się poważnie martwić o Hamaraka i jego poddanych. Potem, na północnym stoku ostatniego wzgórza przed rzeką, ślady się rozdzieliły. Połowa oddziału ruszyła w górę rzeki, połowa w dół. Liczba śladów świadczyła, że zebrało się tam co najmniej pięciuset ludzi. Ani jeden trop nie prowadził w stronę mostu. - To bardzo dziwne - oświadczył Kedrigern, strzepując kurz i źdźbła trawy z kolan po starannym zbadaniu gruntu. - Maszerowali przez wiele dni, prosto do Dendorrik, i tuż przed miastem nagle skręcili. - Może wcale nie szli do Dendorrik - zasugerował z nadzieją Zorilon. - Albo może usłyszeli o Hamaraku i zmienili zdanie - podsunęła Księżniczka. - To nie ma sensu - powiedział czarodziej kręcąc głową. - Nie rozproszyli się, tylko podzielili na dwa duże oddziały, mniej więcej równe liczebnie. Ta droga prowadzi w jedną stronę na bagna, a w drugą do wodospadu. - Więc może planują przeprawić się przez bagna i wodospad, żeby zakraść się do Dendorrik od tyłu - powiedział Zorilon. Kedrigern nie wydawał się przekonany. - W takim razie sami sobie utrudniają zadanie. Wodospad nazywa się „Nieprzebyta Kaskada”, a bagna to „Bezdenne Grzęzawisko”. Możliwe, że nazwy są trochę przesadzone, ale na pewno nie oznaczają łatwej drogi. A nawet jeśli oddziały przejdą na drugą stronę, nie mogą podkraść się do Dendorrik. Wszędzie jest płaski, otwarty teren. Dojrzą ich z zamku i przygotują się do. obrony. - Więc pewnie chowają jakiś atut w rękawie. To oczywiste -stwierdziła Księżniczka. - Pięciuset ludzi nie zbiera się w lesie tylko po to, żeby taplać się w bagnie albo oglądać wodospad. Oni coś knują. Powinniśmy ostrzec Hamaraka. - Chyba masz rację, moja droga - przytaknął czarodziej. Podniósł wzrok na zachmurzone niebo. - Robi się ciemno. Możemy tutaj przenocować. Będziemy w Dendorrik wcześnie rano. - Tutaj? Nocować tutaj, kiedy możemy spać bezpiecznie w mieście? - wykrzyknął Zorilon. - Tutaj będziemy bezpieczni. Wojska odeszły. - A jeśli przyjdą maruderzy? Mnóstwo maruderów. Albo dezerterzy. Groźni, zdesperowani przestępcy. Mogą nas zamordować we śnie -jęknął Zorilon. Nawet w zapadającym zmierzchu widać było, że zbladł. - Nikt nas nie zaskoczy, kiedy Shanzie pełni straż. - Nawet smok musi czasem spać. Księżniczka powiedziała uspokajającym tonem: - Nie bój się, Zorilonie. Pamiętaj, że podróżujesz w towarzystwie czarodziejów. Rozciągniemy zaklęcie wokół całego obozu. - A jeśli wśród maruderów są czarodzieje? Księżniczka i Kedrigern wymienili długie, znaczące spojrzenia. Ona uniosła ciemną brew, on podrapał się po brodzie. Wreszcie powiedział: -Jeszcze nie jest zupełnie ciemno. Chyba znajdziemy drogę przez las. - Zobaczymy światło w budce strażniczej na moście i światła na zaniku - dodała Księżniczka. - Polecę przodem i pokażę wam drogę - zaofiarował się Shanzie, naprężając skrzydła. - Więc jedźmy! - zaskomlał Zorilon. Kedrigern podniósł rękę. - Czekajcie! - rzucił ostro. Położył dłoń na szyi smoka. - Uważam, że powinieneś zostać z nami, Shanzie. Mieszkańcy Dendorrik to nerwowi ludzie. Jeśli cię zobaczą, nie wiadomo, jak zareagują. Podwójny pióropusz złocistego płomienia trysnął z nozdrzy smoka, błękitne oczy zwęziły się w szparki. Basowy głos zadudnił złowrogo: -Jestem smokiem. Nie boję się ich nędznych procy i strzał. - Wiem o tym, Shanzie - rzekła łagodnie Księżniczka. - Na pewno to ty im napędzisz strachu. Po prostu nie chcemy od razu zrobić złego wrażenia. - Smokom nie zależy na dobrym wrażeniu. - Ale czarodziejom zależy. Pamiętasz, Shanzie, kiedy pozwoliliśmy ci podróżować z nami, obiecałeś, że będziesz grzeczny - przypomniała Księżniczka. Shanzie zaburczał gniewnie, wypuścił kłąb czarnego dymu i wreszcie powiedział: - Zrobię, jak sobie życzy moja pani. - Dobrze, więc ruszajmy - rozkazał Kedrigern. Zanim dotarli do szczytu wzgórza, zapadła całkowita ciemność. W dole leżało Dendorrik, garstka rozproszonych nikłych światełek na odległym brzegu wielkiego morza ciemności. Na niebie nie świeciła ani jedna gwiazda, ani jeden księżycowy promień nie rozjaśniał nocy. Podróżni ostrożnie posuwali się po szlaku, prowadzeni światełkiem w budce strażnika na drugim końcu mostu. Wreszcie wynurzyli się z lasu i weszli na most. Kedrigern prowadził, za nim szła Księżniczka, dalej Zorilon i wreszcie - w bezpiecznym odstępie - Shanzie. Zaspany pikinier wygramolił się z budki, poprawił przekrzywiony hełm i niezdarnie machnął piką do nadjeżdżającego Kedrigerna. Na szczęście dla wszystkich w ciemności nie widział wyraźnie Kedrigernowego konia. - Hej tam, co to? Kim jesteście i czego szukacie na moście o tej porze? - zapytał zrzędliwie. -Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gromu, powszechnie znany czarodziej. - Czarodziej, hę? - powtórzył strażnik. - Co to? Czarodziej? - zapytał drugi strażnik, który właśnie wytoczył się z budki. - Dwoje czarodziejów - poprawiła go Księżniczka, stając obok męża. - Dwoje? Czy to wszyscy? - zapytał pierwszy strażnik znacznie grzeczniejszym tonem. - Towarzyszą nam inni, ale nie są czarodziejami. Przybyliśmy z wizytą do Hamaraka Niezwyciężonego. Prowadź nas do zamku — zażądał Kedrigern. - Po co chcecie iść do zamku? - zdziwił się strażnik. - Żeby odwiedzić Hamaraka. - Nie znajdziecie w zamku mojego pana Hamaraka. Nie ma tam nikogo, odkąd zamek się zawalił - oznajmił pierwszy strażnik. - Zawalił się? Czy Hamarakowi nic się nie stało? - zawołała Księżniczka. - Oczywiście, pani. Przecież on jest Niezwyciężony, no nie? Mieszka teraz nad piekarnią, razem z królową Berrian. -Jak szybko naprawią zamek? - chciał wiedzieć Kedrigern. Strażnik niedbale wzruszył ramionami. - Nie trzeba nic naprawiać. Nie potrzebujemy żadnych zamków w Dendorrik. Nawet nie potrzebujemy strażników. Przecież mamy Hamaraka Niezwyciężonego, który nas broni swoim czarodziejskim mieczem. Kedrigern pochylił głowę i zasłonił oczy dłonią. Księżniczka pocieszająco pogłaskała go po ramieniu. Zorilon zatrzymał się obok nich. W zapadłym milczeniu podróżni i strażnicy usłyszeli ciężkie kroki, zbliżające się z łomotem. Strażnicy zerknęli na trójkę przybyszów, wymienili niepewne spojrzenia, po czym wyjrzeli zza koni, żeby zobaczyć czwartego członka grupy. -Jakiś ciężki - zauważył jeden. -1 nie spieszy się - dodał drugi. - Popatrz na tego konia! Wielki jak... jak... - Smok! - pisnął drugi strażnik. Odskoczył do tyłu i zderzył się z pierwszym. Obaj rzucili piki, wskoczyli do budki i zaryglowali drzwi za sobą. Zniecierpliwiony Kedrigern zsiadł z konia i podszedł do drzwi. - Wszystko w porządku. On jest z nami - krzyknął głośno. - To smok! Macie tam smoka! - wybełkotał ściszony, zatrwożony głos. - To przyjaciel. Nie macie się czego bać. - Boimy się smoka. - No dobrze, dobrze. Odeślę go - obiecał Kedrigern i podszedł do Shanziego, który siedział na końcu mostu. - Boją się mnie, prawda? - zahuczał smok. - Chyba są po prostu zaskoczeni. Nie uprzedziłem ich. - Boją się mnie - powtórzył Shanzie z widoczną satysfakcją. - To słuszne i sprawiedliwe, żeby ludzie bali się smoka. - Owszem, ale przyjechaliśmy tutaj, żeby pomóc tym ludziom, a nie zastraszyć ich na śmierć. Pamiętaj. Shanzie wydał grzmiący pomruk opornej zgody. - Obiecałem mojej pani - przyznał. - Teraz - ciągnął czarodziej - musisz polecieć na szczyt wzgórza, do zrujnowanego zamku, i obserwować okolicę. Przyjdę do ciebie jutro. Leć jak najciszej i pozostafi w ukryciu, dopóki ci nie pozwolę wyjść. - Czy taka jest wola mojej pani? - Tak, Shanzie - zawołała do niego Księżniczka. Pomrukując niechętnie, smok rozpostarł skrzydła. Bezgłośnie wzbił się w powietrze i zniknął w ciemnościach. Kedrigern odprowadzał go wzrokiem. Potem wrócił do budki strażników i mocno załomotał w drzwi. - Możecie już wyjść. Smok odleciał. Drzwi uchyliły się odrobinę. Przerażony głos wyszeptał: - Naprawdę odleciał? - Naprawdę - zapewnił go Kedrigern. Strażnicy ostrożnie wysunęli się z budki, wysoko podnosząc pochodnie i przywierając plecami do ściany. Upewniwszy się, że smok rzeczywiście zniknął, podnieśli upuszczone piki i stanęli z głupimi minami. - Nigdy jeszcze nie widziałem smoka - wymamrotał jeden z nich, spuściwszy oczy. - No więc teraz widziałeś - odparł Kedrigern. Dosiadł konia i z wysokości siodła ciągnął: -Jak już dojdziecie do siebie, chcemy się widzieć z Hamarakiem. Zaprowadźcie nas. Dendorrik ocalone, intryga wykryta Poprzedzani przez jednego strażnika i eskortowani z tyłu przez drugiego, podróżni weszli po wąskich schodach na zapleczu piekarni i wkroczyli do sali tronowej oraz parlamentu miasta Dendorrik, czyli mansardy pachnącej świeżym chlebem. Hamarak siedział przy ogniu na solidnym drewnianym krześle z wysokim oparciem, stopy trzymał na wyściełanym podnóżku i wpatrywał się w ścianę nieszczęśliwym wzrokiem. Na jego kolanach i na podłodze leżało w nieładzie mnóstwo papierów. Berrian, która siedziała obok niego nad cebrzykiem z gorącą wodą, szorując garnek, zerwała się na nogi i krzyknęła: - Goście! Goście przyszli, Hamaraku! Hamarak odwrócił się, strącając kaskadę papierów na podłogę. Na widok gości wstał z radosną miną. - Wróciliście! Wróciliście bezpiecznie! Co z Luizą? Pomogłeś jej? - zapytał, energicznie ściskając im dłonie na powitanie. - Luiza odzyskała ludzką postać, tak samo Alicja i William. Przesyłają pozdrowienia - powiedziała Księżniczka. - To jest Zorilon - oznajmił Kedrigern, wypychając do przodu młodego człowieka. - Tworzy bajki i legendy. Chciałby ułożyć bajkę o tobie, skoro przyjechał do Dendorrik. Jego pies nazywa się Rumpelstiltskin. To rodzinne imię. Dwaj mężczyźni podali sobie ręce i Hamarak zapytał: -Jak długo zamierzasz zostać w Dendorrik? - Dopóki Wasza Wysokość pozwoli - odparł Zorilon z ukłonem. - Umiesz czytać? - Czytam i piszę z łatwością, Wasza Wysokość - odpowiedział Zorilon i skłonił się ponownie, jeszcze bardziej dwornie. Rumpelstiltskin przyjaźnie zamerdał ogonem. - Naprawdę umie, sami widzieliśmy - potwierdziła Księżniczka. - Chcesz dla mnie pracować? - zapytał Hamarak. - Ludzie ciągle przysyłają mi papiery, a ja nie wiem, co z nimi robić. Sporo się nazbierało. - Wskazał pobojowisko wokół krzesła oraz sterty zalegające po kątach i pod meblami. - Cała sala tronowa jest zaśmiecona - wtrąciła Berrian, wpychając nogą kilka papierów pod krzesło. - Nie dajemy sobie rady, odkąd zamek się zawalił. Na szczęście mój dawny pokój był wolny, więc przenieśliśmy się tutaj. Tylko czasowo. - Pachnie ładniej niż w zamku - dodał Hamarak. - Podobają mi się wasze zasłony. A poduszki wyglądają na bardzo wygodne - odezwała się Księżniczka. - Sama je uszyłam. Pościel też. -Jest śliczna - powiedziała Księżniczka, a mężczyźni zamruczeli aprobująco. Berrian uśmiechnęła się, potem westchnęła. - Nie mam wielkiej ochoty szyć pościeli dla całego zamku, ale chyba w końcu będę musiała. Nie można skutecznie rządzić królestwem z pokoiku nad piekarnią. -I nie można rządzić, jeśli nie wiadomo, co się dzieje. Weźmiesz tę posadę? - Hamarak zapytał Zorilona. Bajkopisarz ponownie zgiął się w ukłonie. - To dla mnie zaszczyt, Wasza Wysokość. - Świetnie. Nie wiedziałem, że królowanie wymaga tyle papierkowej roboty. Myślałem, że to będzie bardziej urozmaicone. - Niedługo może się okazać zbyt urozmaicone jak na twój gust. Czy możemy porozmawiać na osobności? - poprosił Kedrigern. Hamarak rozejrzał się po pokoju, potem spojrzał na czarodzieja i potrząsnął głową. - Raczej nie. Straszny tutaj tłok. - Spróbuj, Hamaraku. To ważne. Wyślij strażników do gospody, żeby zarezerwowali dla nas pokój, i powiedz Zorilonowi, żeby zaczął porządkować papiery. Księżniczka i Berrian są zajęte rozmową. Hamarak wykonał polecenie czarodzieja, po czym obaj wcisnęli się za umywalkę. Kedrigern pospiesznie, zniżonym głosem zrelacjonował, co podróżni widzieli w lesie, ostrzegł przed groźbą najazdu i uprzedził, że Shanzie pełni straż w ruinach zamku. Kiedy skończył, Hamarak popatrzył na niego pustym wzrokiem, westchnął i powiedział: - No to koniec z Dendorrik. - Nie możesz tak łatwo się poddawać - zaprotestował czarodziej. - To beznadziejne. Nawet z pomocą prawdziwej Panstygii nie mógłbym pokonać pięciuset ludzi. Ramiona by mi omdlały. Ale nie mam prawdziwej Panstygii, tylko imitację. - Bardzo dobrą imitację. - O tak, i jestem ci wdzięczny, czarodzieju. Ale to tylko imitacja. - Najeźdźcy o tym nie wiedzą. - Dowiedzą się bardzo szybko, kiedy stanę z nimi do walki - odparł ponuro Hamarak. Potem twarz mu się rozjaśniła i wykrzyknął: -Chyba że potrafisz mnie zmienić w najlepszego szermierza na świecie! Nie na stałe, tylko na dzień lub dwa. To wystarczy. I wcale nie muszę być najlepszy na świecie. Jeśli przez kilka dni będę najlepszym szermierzem w królestwie, ocalę Dendorrik. - Taki czar nie należy do mojej specjalności, Hamaraku. Musiałbym wrócić do domu i odnaleźć go w księgach, a na to nie ma czasu. - Możesz mnie zrobić odpornym na ciosy? - Tak... chyba mogę - odparł czarodziej powoli, z wahaniem, w zamyśleniu drapiąc się po brodzie. -Więc zrób to! - Nie tak szybko. Zaklęcie odporności jest bardzo zdradliwe. Należy je stosować z wielką ostrożnością i bardzo starannie dopracować w każdym szczególe, inaczej powoduje opłakane skutki. Popatrz na Achillesa i Zygfryda. - Kim oni są? - Dwaj mężczyźni, którzy rzekomo byli odporni na ciosy. Obaj nie żyją. Hamarakowi zrzedła mina. - Szkoda. To byli twoi przyjaciele? - Nie, nie, nie. Wymieniłem ich dla przykładu. -Jakiego przykładu? - Żeby pokazać, że zaklęcie odporności niekoniecznie zapewni ci nietykalność. Widzisz, jeśli opracuję szczegółowy czar i zabezpieczę cię przed włócznią, mieczem, sztyletem, strzałą i tak dalej... starannie wymieniając każdy rodzaj broni... zawsze ktoś może rozwalić ci głowę łopatą albo przebić cię widłami. A jeśli użyję uniwersalnego zaklęcia, obejmującego wszelkie możliwe rodzaje broni, muszę rozciągnąć czar tak cienko, że łatwo go przerwać. Więc wolałbym znaleźć jakiś inny sposób, żeby ocalić ciebie i Dendorrik. -Jaki inny sposób? - zapytał gorliwie Hamarak. -Jeszcze nie zdecydowałem. Muszę się z tym przespać. Mamy kilka dni, zanim nadciągną najeźdźcy, a do tego czasu coś wymyślę. - Na pewno? - Oczywiście, Hamaraku. Zaufaj mi - odparł Kedrigern z protekcjonalnym uśmiechem. Zorilon został w piekarni, przy małym, jakby niewyrośniętym i zakalcowatym stoliku w ciepłym kącie, żeby dalej porządkować państwowe dokumenty. Ponieważ większość z nich stanowiły petycje, praca posuwała się szybko. Kiedy wracali do gospody ciemnymi, wąskimi uliczkami, Kedrigern powiedział do żony: - Coś długo rozmawiałaś z Berrian. Na pewno nie gadałyście cały czas o zasłonach i poduszkach. - Och, nie. Opowiedziała mi o katastrofie na zamku. Zdaje się, że jak tylko robotnicy zaczęli wywozić śmieci, wszystko się zawaliło. Tylko śmieci trzymały zamek w kupie - wyjaśniła Księżniczka. - Dlaczego nie zostawili śmieci na miejscu? - O to samo zapytałam. Podobno wśród robotników rozeszła się plotka, że głęboko pod zamkiem jest zakopany ogromny skarb. Nikt nie chciał przerwać kopania, nawet kiedy ściany zaczęły osiadać i podłogi się zapadały. Według Berrian to cud, że nikt nie zginął. Kedrigern potrząsnął głową. - Chciwość to coś okropnego. - Tak samo jak śmieci - oświadczyła z naciskiem Księżniczka. -Przynajmniej teraz mogą zbudować coś nowoczesnego i wybrać lepsze położenie. -Jesteś niepoprawną optymistką, moja droga. Armia pięciuset groźnych zbójów maszeruje na miasto, zamek leży w gruzach, Hamarak ma imitację zaklętego miecza, którą ledwie potrafi utrzymać w rękach, gwardia boi się własnego cienia... a ty się zastanawiasz, gdzie zbudują nowy zamek. - To nie ja jestem optymistką, Keddie, tylko ty jesteś pesymistą. Na pewno potrafisz przepędzić armię bandziorów. Pamiętasz, co zrobiłeś z Zielonym Zagadkowiczem i jego ludźmi? - Przypomnij sobie, co było potem, kochanie: przez wiele dni byłem słaby jak dziecko. Gdybym nie znalazł haemonii, do tej pory nie odzyskałbym sił. Czeka nas ciężka podróż do domu, więc nie chcę się włóczyć po drogach, jeśli utracę większość mocy. - Zostało ci jeszcze dużo haemonii - zauważyła Księżniczka. - Wcale nie tak dużo. A jeśli napastnicy mają ze sobą jednego czy dwóch czarodziejów? Musimy uwzględnić taką możliwość. - Nie uwzględniłeś jednego - wytknęła mu Księżniczka lodowatym tonem. - Przeoczyłeś fakt, że ja też jestem czarodziejką i potrafię doprowadzić nas bezpiecznie do domu, nawet jeśli twoja moc się wyczerpie. - Kochanie, wcale nie zapomniałem o tobie. Wręcz przeciwnie, liczyłem na twoją pomoc w starciu z napastnikami... jeśli do tego dojdzie. - Naprawdę? - Oczywiście. Właśnie dlatego się martwię. Jeśli oboje zużyjemy swoją moc do ostatniej kropli, wprawdzie ocalimy Dendorrik, ale sami będziemy bezsilni przez wiele tygodni, nawet regularnie zażywając haemonię. Księżniczka zastanawiała się chwilę, a potem zaproponowała: - Może zmienimy kilku w świerszcze albo myszy polne, albo coś w tym rodzaju, a wtedy reszta zrozumie aluzję. - Może. Ale najlepiej, żeby Dendorrik miało własną obronę. Nie możemy tutaj pędzić za każdym razem, kiedy jakieś bandziory wpadną na pomysł, żeby zaatakować miasto. - O nie, to wykluczone. Nie możesz po prostu zaczarować Ha-maraka? -Już to omówiliśmy. Nie mogę nic zrobić, dopóki nie wiem, co nam zagraża. Wyjdę na kompletnego durnia, jeśli zabezpieczę go przed ciosami każdej ostrej broni, a potem się okaże, że napastnicy mają maczugi. - Słusznie. To nie wystarczy. -I zawsze istnieje możliwość, że zmierzymy się z magią. - Naprawdę tak uważasz? - Nic innego nie miałoby sensu, moja droga. Po wyczynach Hamaraka na moście każda banda zwykłych rabusiów będzie się trzymała z dala od Dendorrik, dopóki nie znajdą sposobu na pokonanie Hamaraka i jego magicznego miecza... a to oznacza własną magię. Bandyci są głupi, ale nie aż tacy głupi. Księżniczka milczała przez chwilę, a potem powiedziała: - Nie jestem tego pewna. Myślę, że sąjeszcze głupsi, niż podejrzewasz. -Dlaczego? - No, weźmy na przykład Rokkmunda. Typowy wojowniczy brutal z mieczem, który zupełnie lekceważył magię. Ostrzegałam go, ale zaatakował mnie zaklętym mieczem. Myślę, że oni wszyscy są tacy. Kedrigern chrząknął w zamyśleniu. Po długiej chwili powiedział: - Trafiłaś mi do przekonania, moja droga. - No i Burok. Przypomnij sobie Buroka. - Pamiętam go doskonale. - Brutalni mężczyźni zawsze polegają na brutalnej sile, Keddie. Pięćdziesięciu wojowników nie zdołało pokonać Hamaraka, więc zebrało się pięciuset i próbują go podstępnie zaskoczyć. Rokkmund zrobiłby dokładnie to samo. Gdyby było ich niewielu i gdyby przybywali otwarcie, obawiałabym się magii. Ale półtysięczna armia to tylko zbieranina tępych, upartych, wymachujących maczugami brutali - oświadczyła Księżniczka z chłodną pewnością siebie. - Trafny argument. Bardzo przekonujący. Gdybyśmy tylko znaleźli sposób, żeby uniezależnić Dendorrik od naszej pomocy... - Wymyślimy coś - rzuciła Księżniczka nie mniej stanowczo. Skręcili za róg i zobaczyli mężczyznę stojącego w oświetlonych drzwiach. Obok niego stał chłopiec z latarnią. Obaj rozglądali się czujnie. - Tam jest gospoda. Mam nadzieję, że dostaniemy coś do jedzenia. Umieram z głodu - mruknęła Księżniczka i pomachała do oberżysty. - Myślę, że dostaniemy wszystko, czego tylko zażądamy. Ostatecznie, moja droga, jesteśmy przyjaciółmi Hamaraka Niezwyciężonego - odparł Kedrigern i również pomachał wesoło. Rzeczywiście potraktowano ich z wielkimi względami. Uśmiechnięci stajenni zaprowadzili konie do stajni, już nie obawiając się ich wyglądu. Oberżysta umieścił gości w najlepszym pokoju, gwarantując osobiście, że nie ma tam pcheł, a myszy są tak malutkie i cichutkie, że praktycznie niedostrzegalne. Jego żona dostarczyła ćwiartkę sarniny, trochę wędzonych pstrągów, kosz dojrzałych owoców, dwa bochenki świeżego chleba, połówkę pieczonej kaczki oraz dzbanek całkiem przyzwoitego piwa. Goście zasiedli przy kominku i spałaszowali kolację. Kiedy weszli do sypialni, znaleźli wygrzaną i przyjemnie pachnącą pościel. Bagaże leżały starannie ułożone pod ścianą, na palenisku buzował ogień. Ścieląc łóżko odkryli ze zdumieniem, że prześcieradła są czyste. Księżniczka zasnęła smacznie, zanim Kedrigern zdążył ściągnąć buty. Pomimo zmęczenia usiadł na krawędzi łóżka, wpatrując się w ogień i szukając w pamięci jednego odpowiedniego czaru, jednego właściwego zaklęcia, jednego trafnego uroku, który rozwiąże kłopoty Hamaraka i raz na zawsze obroni Dendorrik przed wszelkimi napaściami. Ziewnął, głowa mu opadła, wzdrygnął się, przetarł piekące oczy, ale nie znalazł rozwiązania. Wreszcie wśliznął się do łóżka obok Księżniczki, ziewnął po raz ostatni i zasnął, zanim zdążył się pocieszyć, że nowy dzień przynosi ze sobą nowe pomysły. Zbudziwszy się stwierdził, że nowy dzień zaświtał nad wczorajszymi problemami i nie przyniósł rozwiązania. Niechętnie wygramolił się z ciepłego, wygodnego łóżka, zrzędząc pod nosem podczas ubierania. - Keddie? Wcześnie wstałeś - odezwała się Księżniczka sennym głosem. - Muszę odwiedzić Shanziego. Potem porozmawiam z Hamara-kiem. - Masz jakieś pomysły? - Żadnych nowych od wczoraj. - Och. Więc spotkamy się w piekarni. Myślę, że Berrian potrzebuje pociechy. - Nie tylko ona - odparł czarodziej ponuro. Zamek przedstawiał sobą obraz kompletnego zniszczenia. Mury i wieże zapadły się do środka, pozostała tylko niska bariera z potrzaskanych kamieni, otaczająca rumowisko na szczycie wzgórza. Kedrigern dwukrotnie okrążył ruiny wołając Shanziego, ale nie otrzymał odpowiedzi. Zsiadł z konia, nazbierał garść kamieni i zaczął je rzucać nad spękanym murem, co kilka rzutów wykrzykując imię Shanziego. Po całej serii rzutów za murem rozległo się zgrzytanie i szuranie, jakby żwir chrzęścił pod przesuwającym się powoli ciężarem. Jeszcze trzy kamienie, jeden okrzyk i czarodziej usłyszał niski, złowrogi pomruk. Spoza muru wystrzelił jęzor płomienia, kłąb gęstego czarnego dymu wzbił się w niebo i powoli rozwiał się na porannym wietrze. Kedrigern zawahał się z kamieniem w dłoni, gotów do rzutu, a wtedy niski, gniewny głos zahuczał wśród rozwalonych ścian. - Kto ośmiela się zakłócać spoczynek smoka? - To ja, Kedrigern - krzyknął czarodziej. Ponownie rozległ się głęboki, niezadowolony pomruk, wielkie cielsko zahurgotało po luźnych kamieniach, a potem głowa Shanziego jak błyszcząca złota strzała wychynęła zza muru i zwężone ślepia wpiły się w czarodzieja. Głowa opadła, podbródek wsparł się na murze. Cienkie smużki bladego dymu uniosły się z nozdrzy. - Dlaczego rzucasz we mnie kamieniami? - syknął Shanzie. - Nie odpowiadałeś, kiedy cię wołałem. - Odpoczywałem. Wygodnie się czuję w tych ruinach. - Odpoczywałeś? Przecież miałeś wypatrywać najeźdźców! Shanzie poderwał głowę i parsknął płomieniem z nozdrzy. - Nie boję się żadnych najeźdźców! Biada temu, kto wtargnie w moje ruiny! - zaryczał. - Może nie boisz się najeźdźców, ale ja się boję i Księżniczka, i nasi przyjaciele. Obiecałeś nas bronić pamiętasz? Nie obronisz nas, kiedy śpisz. Głowa opadła, oczy zamgliły się od namysłu. Po chwili Shanzie powiedział: - Miałem prawo spać. Czułem się jak w domu. - Co cię napadło, Shanzie? Od kilku dni nie jesteś sobą. Ponownie uniosła się złocista głowa i Shanzie ryknął grzmiącym głosem: - Stałem się prawdziwym sobą, czarodzieju! Jestem smokiem i muszę żyć jak smok! Doprowadziłem was bezpiecznie do Dendorrik, ale więcej ode mnie nie żądajcie. Wzywają mnie te ruiny. Muszę tu zostać. Złocista głowa zniknęła za murem. Rozległ się chrzęst ciężkiego smoczego cielska, pełznącego po gruzowisku W jednym błysku olśnienia Kedrigern zrozumiał wszystko: pod gruzami rzeczywiście spoczywał skarb, a Shanzie czuł do niego coraz mocniejszy pociąg w miarę, jak dojrzewała jego smocza natura. Nieważne, że Shanziemu nie powiedziano o skarbie - był smokiem i wyczuwał go na swój własny sposób. - Shanzie! SHANZIE! - wrzasnął Kedrigern. Nie słysząc odpowiedzi, pochylił się i wziął w każdą rękę spory kamień, ale zanim się zamierzył, usłyszał kroki za zwalonym murem. Głowa Shanziego pojawiła się ponownie i czarodziej krzyknął: - Shanzie, możesz wykonać jeden lot, żeby sprawdzić, czy zbliżają się najeźdźcy? Tylko jedno kółko dookoła miasta! - Nie - zagrzmiał smok. - Shanzie, musimy wiedzieć! Proszę! - Nie potrzebuję latać, czarodzieju. Widzę ich stąd. Jeden oddział nadchodzi ze wschodu, a drugi z zachodu. Wielu ludzi, kierują się tutaj. Szepcząc gorączkowo „O rety, o rety”, Kedrigern wdrapał się na mur i dotarł do najwyższego miejsca. Shanzie mówił prawdę. Najeźdźcy posuwali się szybko po otwartym terenie. W południe dotrą do Dendorrik. - Shanzie, pomóż nam! Obiecałeś, a teraz potrzebujemy twojej pomocy. Poleć tam i dmuchnij na nich płomieniem. To wystarczy. Tylko dwa małe dmuchnięcia, jedno na każdy oddział - poprosił czarodziej. - Nie mogę, czarodzieju - odparł smok zmienionym głosem. Cofnął się, zatrzymał i z widocznym wysiłkiem dodał: - To miejsce mnie wzywa. Muszę usłuchać. Coś mnie tutaj trzyma. Nie mogę odejść. Kedrigern uznał, że sprawa jest przegrana. - To skarb, Shanzie. Królewski skarbiec Dendorrik jest zakopany pod tymi ruinami. Nie wiedziałem o tym, kiedy cię tutaj wysłałem. - Skarb! W ruinach! - Shanzie odrzucił głowę do tyłu i wypuścił w niebo wspaniały fajerwerk złocistego płomienia. - Dokopię się do najgłębszych lochów i tam będę spoczywał na stosach złota, na kielichach i pucharach wysadzanych klejnotami, na drogocennych naszyjnikach i bransoletach, na potężnych mieczach, lśniących zbrojach i spiczastych hełmach, żeby chronić je przed każdym, kto wyciągnie po nie złodziejską dłoń! - Smok stanął dęba, ponownie zionął ogniem, potem opadł ciężko na przednie łapy i zmierzył czarodzieja triumfalnym spojrzeniem. - Nikt nie dotknie moich skarbów. Nikomu ich nie oddam! - Nie możesz ich zatrzymać tylko dla siebie, Shanzie. To królewski skarbiec. Musisz pozwolić, żeby król wziął trochę od czasu do czasu. - Każdy skarb jest zrabowany albo skradziony, czarodzieju. Nie wpuszczę do skarbca żadnego intruza, czy to króla, czy żebraka. Kedrigern wzruszył ramionami. Dalsza dyskusja nie miała sensu. W tej chwili Dendorrik miało pilniejsze problemy niż dostęp do królewskiego skarbca. Wielki czarny wierzchowiec zaniósł go szybko do piekarni, gdzie Księżniczka rozmawiała już z Berrian, podczas gdy Hamarak słuchał cierpliwie Zorilona, wyjaśniającego mu treść co ważniejszych dokumentów państwowych. Czarodziej poprosił o uwagę i opisał sytuację w kilku zdaniach. Zorilon zbladł; Berrian spochmurniała i zmarszczyła brwi; Hamarak zapytał z niewinną miną: - Co mam robić, czarodzieju? - Weź miecz i chodź ze mną - rozkazał Kedrigern. - Ale to nie... - zaczął Hamarak i gwałtownie zamknął usta pod wpływem groźnego spojrzenia Kedrigerna. - Wiem, że planowaliśmy co innego - powiedział pospiesznie czarodziej - ale oni nadeszli szybciej, niż się spodziewałem. Wyjdziemy im na spotkanie z białą flagą, tylko nasza trójka. - Nasza trójka? - powtórzył Zorilon drżącym głosem, rozglądając się z przerażeniem. Księżniczka łagodnie położyła mu dłoń na ramieniu. - Nasza trójka, czyli Hamarak, Kedrigern i ja - wyjaśniła. - Och... wasza trójka, rozumiem. - Zorilon przełknął ślinę i odetchnął głęboko. - W takim razie, mój panie Hamaraku, skoro uporządkowałem wszystkie państwowe papiery, mogę już wracać do domu. - Wyszczerzył zęby z udawanym humorem i zaczął się cofać do drzwi, kłaniając się wszystkim po kolei. - Nie możesz teraz odejść, Zorilonie - oznajmił Kedrigern. - Aleja muszę. Bardzo żałuję, ale koniecznie muszę wracać. No wiesz, robota czeka. - Przecież jesteś szambelanem Dendorrik! - zaprotestował czarodziej, szturchając ukradkiem Hamaraka. - Nikt ci nie mówił? Czy król Hamarak nie ogłosił tego oficjalnie? - Ponownie szturchnął Hamaraka, tym razem mocniej. - O tak! Tak, mój panie szambelanie - zawołał Hamarak. - Zapomniałem ci powiedzieć. A Rumpelstiltskin jest Nadwornym Psem Państwowym. Zorilon przestał się cofać. Upiorny uśmiech znikł, zastąpiony przez wyraz nikłego zainteresowania. -Jestem szambełanem?Jakie są moje obowiązki? Hamarak zerknął rozpaczliwie na Kedrigerna, który szybko powiedział: - Hamarak rządzi Dendorrik i broni go przed wrogami. Twoim obowiązkiem jest dopilnować, żeby rządził bez przeszkód i żeby jak najrzadziej wzywano go do obrony. - To wszystko? - Musisz czytać wszystkie państwowe dokumenty i organizować oficjalne uroczystości. Przyjemna, łatwa praca, Zorilonie. Będziesz miał mnóstwo czasu, żeby pisać bajki. -Czy będę mógł je czytać ludziom na oficjalnych uroczystościach? Hamarak uśmiechnął się i powiedział: - Świetny pomysł. Lubię bajki. - A czy dostanę szatę obramowaną futrem i wielki medalion do noszenia na szyi? I wysoką pensję? I ozdobną obrożę dla Kumpla? - Resztę szczegółów omówimy, jak już się uporamy z najeźdźcami. Na pewno możesz zaufać Hamarakowi, że potraktuje cię uczciwie. - Tak, oczywiście. No, w takim razie... lepiej zabiorę się za planowanie ceremonii zwycięstwa - stwierdził zdecydowanie Zorilon. - Bo to będzie ceremonia zwycięstwa, prawda, mój panie Hamaraku? - O tak. Chleb dla wszystkich! -I tańce na ulicach! - dodała Berrian, wyjaśniając: - Miały być tańce na ulicach z okazji naszego wesela, ale padało. -I bajki. Mnóstwo bajek. Zajmę się przygotowaniami - przyrzekł uroczyście nadworny szambelan. - Tymczasem my wyjdziemy na spotkanie najeźdźców - oświadczył Kedrigern, ciągnąc Hamaraka i Księżniczkę do drzwi. Księżniczka pomachała do Berrian i uśmiechnęła się uspokajająco. - Wrócimy na obiad - obiecała. Kedrigern milczał, kiedy czekali na osiodłanie konia Hamaraka. Pogrążony w myślach, mamrotał coś do siebie, marszcząc brwi i czasami potrząsając głową. Sytuacja rozwijała się zbyt szybko. Nie miał żadnych konkretnych planów powstrzymania najeźdźców i chociaż nie spodziewał się niczego niezwykłego (Księżniczka przekonała go, że niepotrzebnie obawiał się magii), to jednak czuł się nieswojo. Armia pięciuset zdesperowanych ludzi, nawet bez magicznego wsparcia, stanowi poważne zagrożenie. Nie można jej pokonać jednym niedbałym, naprędce skleconym czarem. Pomoc Shanziego bardzo by się przydała, ale to nie wchodziło w grę. Shanzłe zesmoczał szybko i kompletnie, i przez następne parę stuleci będzie troszczył się wyłącznie o swój skarb. Wylegiwanie się na kupie złota w jakimś ciemnym lochu wydaje się dość nudnym zajęciem dla zdrowego, młodego smoka, ale Kedrigern wiedział z doświadczenia, że wiele z nich beznadziejnie uzależniło się od tego nałogu. Próbował to zrozumieć, ale nie potrafił. Trzeba być smokiem, żeby docenić taki tryb życia. Wyćwiczony i bitny oddział gwardii również mógłby pomóc, choćby tylko udowodnić napastnikom, że Dendorrik nie będzie łatwym kąskiem. Lecz sądząc po strażnikach na moście, dendorrikańskiej gwardii brakowało zarówno karności, jak i odwagi. Lepiej zrezygnować z eskorty gwardzistów: ich przerażenie i prawdopodobna ucieczka tylko ośmieliłyby wroga. Najwidoczniej wszystko musi oprzeć się na czarach jego i być może Księżniczki przeciwko muskułom oprychów. Dokładnie jakich czarów użyć oraz w jakiej ilości, Kedrigern nie wiedział i męczyła go ta niepewność. Westchnął i myślał dalej, podczas gdy Księżniczka i Hamarak podjechali z obu stron do jego czarnego wierzchowca. - Więc gdzie ich spotkamy, czarodzieju? - zagadnął Hamarak. - Przepowiedziałam sobie kilka zaklęć - odezwała się Księżniczka. - Zrobisz ze mnie mistrza szermierki? - Pomyślałam, że przyda się małe oberwanie chmury. - Może lepiej zrób mnie odpornym na ciosy i zaczekamy, aż tamci się zmęczą? - Porządny wicher też jest dobry przeciwko armii, prawda? Chciałam sprowadzić plagę komarów, ale chyba już w tym roku za późno na komary. - Nie możesz zmienić imitacji Panstygii w prawdziwy zaklęty miecz? - Co powiesz na trzęsienie ziemi? - Czy możesz wyczarować armię? -Albo pioruny i straszne błyskawice! Och, to ich załatwi, Keddie, na pewno! Keddie? - Czy możesz sprawić, żeby ich broń zniknęła? Słuchasz mnie, czarodzieju? Pod nawałem pytań Kedrigern pochylił głowę i ukrył twarz w dłoniach. Nagle wyprostował się i spojrzał na towarzyszy rozjaśnionym wzrokiem. Z chytrym uśmiechem powiedział: - Spotkamy ich przy ruinach zamku. I nic nie zrobimy. - Nic? - powtórzyli jednym głosem. - Nic. Dopóki nie powstanie absolutna konieczność. - Ale kto ich przepędzi? - zapytał oszołomiony Hamarak. - Sami ściągną na siebie klęskę, jeśli mój plan zadziała. - A jeśli nie zadziała? - zapytała Księżniczka. - Wtedy coś zrobimy - odparł cierpliwie czarodziej. Więcej nic nie powiedział. W milczeniu wjechali na wzgórze i zatrzymali się w szeregu przed rozwalonym zamkowym murem. Wyraźnie widzieli najeźdźców w odległości około pół mili. Dwa oddziały połączyły się i maszerowały przez równinę niczym armia myszy nacierająca na spichlerz. Błyski słońca na metalu wskazywały, że wszyscy mieli broń, a niektórzy nosili hełmy i napierśniki. Kedri-gem uśmiechał się z zadowoleniem i nawet wskazywał towarzyszom rozmaite szczegóły uzbrojenia. Na razie sytuacja rozwijała się po jego myśli. Przed nimi grunt stromo opadał. Pięćdziesiąt stóp niżej leżała rozległa półkolista łąka, a dalej teren zniżał się łagodnie aż na poziom równiny. Hamarak zsiadł z konia, podszedł do skraju pochyłości, przykucnął i przez kilka minut trwał nieruchomo, pogrążony w zadumie. - Studiujesz formacje wroga? - zawołała do niego Księżniczka. Hamarak drgnął zaskoczony i powoli wstał. - Nie, pani. Oglądałem to płaskie miejsce. Nigdy jeszcze go nie widziałem. - No więc co, Hamaraku? - Wygląda na dobrą parcelę budowlaną, odpowiednią na nowy zamek. Jest osłonięte od północnych wiatrów i góruje nad równiną. Możemy użyć kamieni ze starego zamku i oszczędzić czas. - Nie licz na to, Hamaraku - mruknął Kedrigern, nie odrywając spojrzenia od nadchodzącej armii. - Radzę ci zostawić w spokoju te ruiny. - Dlaczego, czarodzieju? - Zaraz zobaczysz. - Kedrigern wychylił się do przodu, zmrużył oczy i gwałtownie sięgnął po swój medalion. Spojrzał przez Szczelinę Prawdziwej Wizji i wydał gniewny okrzyk. - On?! To niemożliwe! Co on tutaj robi? - Kto, kochanie? - zapytała Księżniczka. - Zielony Zagadkowicz. - Kedrigern odwrócił się do niej z oburzoną miną. - Zmieniłem go w polną mysz, i wszystkich jego ludzi, a teraz wraca ze znacznie liczniejszą armią. Nie rozumiem. - Czy użyłeś przejściowego czaru? - Użyłem bardzo trwałego czaru i wiem, że podziałał. Nie pojmuję, jak on się uwolnił. - No, widocznie jakoś się uwolnił. Co teraz zrobimy? - Możemy tylko czekać. Kiedy ci powiem, Hamaraku, pomachaj białą flagą. Chcę z nimi pertraktować tutaj na górze. Pierwsi najeźdźcy wkrótce pojawili się na łące w dole, ale nie wspinali się wyżej, tylko czekali na swojego przywódcę. Kiedy Kedrigern zobaczył Zielonego Zagadkowicza, dał znak Hamarakowi, który zaczął powiewać białą flagą. Postacie na dole kłębiły się przez chwilę, potem uspokoiły się i ku swej radości Kedrigern zobaczył Zielonego Zagadkowicza oraz dwóch uzbrojonych mężczyzn wyłaniających się z tłumu. Parlamentariusze podnieśli własną białą flagę - bardzo brudną - i zaczęli wspinać się po zboczu. - Zgodzili się pertraktować. Wszystko świetnie się układa, moja droga - powiedział Kedrigern. - Doprawdy? - zdumiała się Księżniczka. - O tak. Nawet lepiej, niż się spodziewałem. Ten Zagadkowicz ma donośny, dobrze ustawiony głos. Księżniczka i Hamarak wymienili zdziwione spojrzenia. Kedrigern czekał cierpliwie, w milczeniu, nie spuszczając wzroku z nadchodzącej trójki. Kiedy Zielony Zagadkowicz stanął przed czarodziejem, bardzo duży, bardzo zielony i bardzo groźny, ten powiedział przyjaźnie: - No, no, coś takiego. Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę. - Tym razem nie zaskoczysz mnie czarami, Kedrigernie. Przygotowałem się na spotkanie z tobą - zagrzmiał Zagadkowicz głębokim, basowym głosem. - Daję ci słowo, że nie użyję magii, dopóki nie zaatakujesz. Chcę tylko z tobą porozmawiać. - Błagasz o litość, hę? - prychnął Zielony Zagadkowicz i zachichotał złowieszczo. Znacząco łypnął okiem do-swoich kompanów -nie wiadomo, czy odpowiedzieli mu takim samym łypnięciem, ponieważ ich twarze zakrywały wymyślne hełmy inkrustowane złotem, nabijane granatami i lapis lazuli - i wszyscy trzej ryknęli szyderczym śmiechem. - Właściwie chciałem tylko zapytać, jak się uwolniłeś od mojego czaru. Olbrzym zaśmiał się jeszcze bardziej szyderczo ł odpowiedział: - Twój czar był do niczego. Kiepski czar. Kobiecy czar. - Zaraz, zaraz, ty wielki, paskudny... - zaczęła oburzona Księżniczka, ale Kedrigern szybko jej przerwał: - On nie ma o niczym pojęcia, moja droga. Musimy panować nad sobą. Rozmawiamy pod białą flagą. -Ja mu pokażę kobiecy czar - mruknęła Księżniczka. - Niech tylko spróbuje. - Twój słabiutki czar wytrzymał tylko przez kilka dni. Raz po południu zasnąłem, a kiedy się obudziłem wieczorem, znowu byłem sobą. Kedrigern z namysłem zmarszczył czoło, potem rozpromienił się i podniósł rękę triumfalnym gestem. - A zatem obudziłeś się na łące wśród małych żółtych kwiatków, prawda? -1 co z tego? - warknął Zagadkowicz. Kedrigern odwrócił się do Księżniczki. - Haemonia, moja droga. Powinienem się domyślić. Widocznie rośnie wszędzie w tamtych lasach. -Jemu nawet haemonia nie pomoże... - syknęła Księżniczka przez zaciśnięte zęby. Kedrigern pospiesznie zapytał olbrzyma: - Co cię sprowadza do Dendorrik? - Grabież, rabunek i zniszczenie. A teraz także zemsta. - Rozumiem. Ale co można tutaj zrabować? - Królewski skarbiec Dendorrik, ot co! - ryknął Zielony Zagadkowicz. Kedrigern wychylił się do przodu i osłonił ucho dłonią. - Co takiego? Nie usłyszałem, co mówisz. Zagadkowicz szeroko rozłożył potężne ramiona i zagrzmiał: - Przyszedłem obrabować królewski skarbiec Dendorrik! Zabiorę wszystkie skarby i nikt mnie nie powstrzyma! - Pewnie masz rację. Zechcesz powtórzyć to jeszcze raz, tylko trochę głośniej? - poprosił czarodziej. Zielony olbrzym po raz czwarty oznajmił swoje zamiary głosem, który wzbudził dudniące echo w ruinach zamku. Wśród rozwalonych murów rozległo się szuranie, jakby po gruzach wleczono jakiś ciężar. - Co powiesz na zagadkę, Zagadkowiczu? - zapytał Kedrigern, uśmiechając się wyczekująco. - Koniec z zagadkami! Tym razem mnie nie zaskoczysz, czarodzieju. Jestem przygotowany na twoją magię. -Och, dajże spokój. Jedna jedyna, ostatnia zagadka, zanim przejdziemy do interesów. To łatwe. Słuchaj uważnie: Mieszkam w ruinach, z daleka od ludzi, Sypiam na złocie czy w lecie, czy w zimie. Śmierć złodziejowi, co ze snu mnie zbudzi; Jeśli odgadłeś, wymów moje imię! Zielony Zagadkowicz roześmiał się głośno i pogardliwym gestem wskazał na czarodzieja. - To smok, głupcze! - zawołał. - Co? Możesz to powtórzyć? - Smok! Smok! - huknął Zielony Zagadkowicz głosem potężniejącym z każdą sylabą. - Masz absolutną rację - przyznał Kedrigern z uśmiechem. Za murami zamku znowu coś zaszurało. Głęboki, dudniący grzmot zagłuszył wszelkie inne hałasy, a potem basowy głos, wibrujący jak powolne uderzenia wielkiego bębna, przemówił: - Kto tam? Kto mnie wzywa? - Co to było? - zapytał Zielony Zagadkowicz. - Skarbnik. Zaraz się pokaże - zapewnił go Kedrigern. -Lepiej niech się pospieszy, jeśli nie chce oberwać... - Zagadkowicz nagle zamilkł, kiedy Shanzie wyleciał spośród ruin i wylądował ciężko na ziemi obok Kedrigerna. - Kto przybywa? - zapytał groźnie smok. -Tojest Zielony Zagadkowicz, Shanzie. Przyprowadził ze sobą pięciuset ludzi i chce zabrać królewski skarbiec Dendorrik. Wszystkie skarby, Shanzie. - Niewinnie uśmiechnięty Kedrigern odwrócił się do olbrzyma. - To jest Shanzie, który pilnuje skarbca Dendorrik. - No, od dzisiaj nie będzie miał czego pilnować. Słyszysz, robaku? Zabieram skarb i razem z moimi ludźmi... Falista wstęga złocistego płomienia wystrzeliła z paszczy smoka wraz z przeraźliwym rykiem, przypominającym gwizd wiatru w wysokim kominie. Kiedy wszystko ucichło i rozwiała się chmura czarnego, tłustego dymu, po Zielonym Zagadkowiczu pozostała tylko plama spalenizny na trawie - wąski, wydłużony czarny owal, sięgający aż do skraju pochyłości. Dwaj kompani spojrzeli z przerażeniem na plamę, odrzucili miecze, zerwali hełmy z głów i na łeb, na szyję pognali w dół pochyłości. Shanzie, w milczeniu groźniejszym od najgłośniejszego ryku, przesunął się w bok i rozpostarł skrzydła. Wzbił się w powietrze, wzleciał na znaczną wysokość i okrążył armię najeźdźców, która szybko zmieniła się w bezładny tłum, oszalały ze strachu. Po trzech okrążeniach, spędziwszy ludzi w jedno miejsce, smok zniżył lot i metodycznie przystąpił do pracy. W niecałe dziesięć minut później nic nie zostało z pięciuset rozbójników, tylko dymiące ślady w trawie, kilka ludzkich szczątków oraz sterty porzuconej broni. Shanzie zawrócił na wzgórze, sapiąc z wysiłku. Kilkanaście strzał oraz dwa oszczepy dyndały luźno u jego boków i ogona. Smok próbował wyrwać najbliższą strzałę zębami. - Pomogę ci, Shanzie. Nie dosięgniesz do wszystkich - odezwał się Kedrigern. Zsiadł z konia i zakasał rękawy. - Dziękuję ci, czarodzieju - powiedział smok ze znużeniem. -Jeszcze ich nie wyciągnąłem. - Dziękuję, że ostrzegłeś mnie przed tymi grabieżcami i dodałeś nowe skarby do mojego skarbca. - Nie wiedziałem, że mieli ze sobą coś cennego - zdziwił się Kedrigern. - Kiedy leciałem nad polem, widziałem faliste miecze i hełmy bogato zdobione złotem i klejnotami; widziałem misternie plecione kolczugi i włócznie o prostych jesionowych drzewcach i lśniących grotach; widziałem klamry, sprzączki, łańcuchy i naramienniki kunsztownie wykute ze złota. Pomogłeś mi znacznie powiększyć mój skarbiec, dobry czarodzieju. - Ośmielę się zauważyć, że zrobisz z niego nie gorszy użytek niż ludzie Zagadkowicza. Należą ci się te łupy, Shanzłe. A skoro byłem dla ciebie taki dobry, chcę, żebyś zrobił coś dla mnie. Smok zesztywniał i spojrzał na czarodzieja oczami zwężonymi w podejrzliwe szparki. - Czego ode mnie chcesz? - W zamian za nowe skarby i za usunięcie tych strzał chcę, żebyś obiecał chronić Dendorrik i jego mieszkańców przed wszelkim zagrożeniem. Po długiej chwili namysłu padła odpowiedź: - Smoki nie mają zwyczaju chronić ludzi. -Jesteś nową odmianą smoka, Shanzie. Nie pozwól się spętać przestarzałym zwyczajom. Proponuję ci rozumny egoizm. Twój skarb to królewski skarbiec Dendorrik, więc cokolwiek zagraża dendorrikanom, zagraża również tobie. Zwykły zdrowy rozsądek. Broniąc Dendorrik, bronisz równocześnie swojego skarbu. - Czarodzieje są sprytni i wygadani. Nie oszukasz mnie. - Nie chcę cię oszukać, Shanzie. Proponuję ci umowę korzystną dla obu stron - oświadczył Kedrigern, wyciągając strzałę z grzbietu smoka. Rzucił strzałę przed nos Shanziego i mówił dalej: - Sam nigdy byś nie dosięgnał tej strzały, ale człowiek łatwo ją wyciągnie. I pomyśl, jak bardzo przydadzą się dzisiaj ludzie, żeby pozbierać z pola wszystkie łupy, posegregować, naprawić, wyczyścić, wypolerować i przynieść tutaj. To nie robota dla smoka, Shanzie. Ty masz pilnować skarbu, a nie biegać po polu. Nie ruszaj się... ta utkwiła głęboko - ostrzegł czarodziej i mocno uchwycił drugą strzałę. Z cichym „puff” smok wypuścił mały obłoczek pary, kiedy strzała została usunięta, a potem powiedział: - Twoja rada brzmi rozsądnie, czarodzieju. Będę bronił Dendorrik i jego mieszkańców. - Nigdy tego nie pożałujesz - zapewnił serdecznie czarodziej, klepiąc smoka po łuskowatym zadzie. - Pozostawiam szczegóły tobie i Hamarakowi, a sam zajmę się pozostałymi strzałami. Półsłodka zemsta Opuścili Dendorrik następnego dnia późnym rankiem. Kedrigern chciał wyruszyć wcześniej, ale tańce na ulicach trwały przez całą noc, głośne, wesołe i nieprzerwane, głównie pod oknami gospody. Dopiero przed świtem hałasy trochę przycichły, ale do tej pory Kedri-gern i Księżniczka porzucili wszelką nadzieję wypoczynku i półprzytomni z niewyspania, zaczęli się pakować. Dzień był zimny i pogodny, czyste niebo prześwitywało spoza nagich gałęzi. Małżonkowie jechali w milczeniu, zakutani w płaszcze, mrugając zaspanymi oczami, zadowoleni pomimo zmęczenia. Dendorrik było bezpieczne na długi czas; Shanzie miał swój własny skarb; Berrian i Hamarak znaleźli miejsce na budowę nowego zamku. Kedrigern musiał przyznać, że ta kilkutygodniowa podróż okazała się bardzo pożyteczna; lecz wszystkie podróże, pożyteczne czy nie, stanowiły ciężką próbę w porównaniu z domowymi wygodami i ciepłem kominka. Cieszyła go świadomość, że domek na Górze Cichego Gromu znajduje się w odległości zaledwie dziesięciu dni drogi - o ile pogoda się utrzyma. Głos Księżniczki wytrącił go z zamyślenia, ale słowa brzmiały niewyraźnie. Czarodziej zsunął kaptur z głowy i odwrócił się do żony. - Mówiłaś coś, kochanie? Nie zrozumiałem. - Chciałam tylko zaznaczyć, że jednak miałam rację: brutalni mężczyźni naprawdę są głupi. - Nie mogę temu zaprzeczyć. Ale mówiłaś też, że nie będziemy musieli walczyć z czarodziejami - przypomniał jej Kedrigern. - Zielony Zagadkowicz nie był żadnym czarodziejem - odparła lekceważąco. - Nie najlepszym - przyznał Kedrigern. - W zagadkach też był kiepski, biedaczysko. - Nie żałuj tego łajdaka, Keddie. Zjadł Aszana i chciał to samo zrobić z nami. Albo coś jeszcze gorszego. - Na pewno masz rację, moja droga. Lepiej dla niego było zostać myszą. Szkoda, że zawędrował na łąkę haemonii. - Musimy pogodzić się z faktami - oświadczyła stanowczo Księżniczka, - Pewnie znajdą się tacy, którzy powiedzą, że dla Shan-ziego lepiej było zostać chłopcem, aleja się cieszę, że on jest smokiem. Wydaje się znacznie bardziej dojrzały, no i wygląda dużo lepiej. - A Dendorrik jest bezpieczniejsze... tylko... -Tak? Kedrigern z ociąganiem powiedział: - No, mam nadzieję, że Hamarak bez większych kłopotów uzyska dostęp do królewskiego skarbca. Smoki mają silnie rozwinięte poczucie własności. Księżniczka roześmiała się wesoło. - Hamarak nie będzie miał żadnych kłopotów. On już zabrał królewski skarbiec. Trzyma go w królewskim materacu. - Więc jakich skarbów pilnuje Shanzie? - Według Berrian niższe poziomy zamku pełne są rozmaitych rupieci... stare, pogięte miecze, dziurawe kolczugi i wyszczerbione tarcze, stosy zardzewiałego żelastwa. Ona i Hamarak przeszukali dokładnie cały pałac, bo potrzebowali porządnych mebli, ale znaleźli same śmiecie. Widocznie smoki przepadają za takimi rzeczami, chociaż to nie są żadne skarby. Berrian znalazła prawdziwy skarb za obluzowanym kamieniem w kominku, w trakcie robienia porządków. Tylko jedna sakiewka złota i kilka klejnotów, ale wystarczy na budowę nowego zamku i nawet zostanie trochę na nieprzewidziane wydatki. - Bardzo mnie pocieszyłaś. Z przykrością myślałem o kłótni pomiędzy Shanziem a Hamarakiem. Oboje zadumali się nad sytuacją w Dendorrik. Po chwli Księżniczka wykrzyknęła: -I wszystko załatwiliśmy bez odrobiny magii! - To prawda, moja droga. Od wielu dni żadne z nas nie musiało używać magii. Szczerze mówiąc, czuję się silniejszy niż w dniu wyjazdu. Pewnie to skutek haemonii. Zażywałaś ją? Księżniczka skrzywiła się ze wstrętem. - Próbowałam. Smakuje okropnie. - Zresztą nawet bez haemonii czuję się silniejszy. Chyba wchłonąłem trochę magii w zaniku Luizy. -Możliwe. Mimo tego powinieneś jednak regularnie zażywać haemonię. Jak wrócimy do domu, wysuszę ją porządnie i będziemy jej używać jako przyprawy. Szczypta w zupie lub gulaszu i nawet nie zauważysz przykrego smaku, a dobroczynne skutki pozostaną. Kedrigern uśmiechnął się i powtórzył z rozkoszą: - Do domu. Nie mogę się już doczekać powrotu. - Chyba wspominałeś o jakimś skrócie, kiedy jechaliśmy do Dendorrik? - Możliwe. Wtedy nie chciałem tamtędy jechać, dopóki nie opadły liście z drzew. Nieprzyjemna okolica. Ale możemy oszczędzić co najmniej dwa dni jazdy, może trzy. - Więc spróbujmy. - Tamta droga ma złą reputację. Dziwne widoki i odgłosy, co najmniej jeden wilkołak, pogłoski o potworach i straszydłach. Chciałbym oszczędzić na czasie, ale... no, to będzie ryzykowne. - Mamy magię do obrony. Chyba nie napotkamy niczego, z czym sobie nie poradzimy we dwójkę? Kedrigern zastanawiał się przez chwilę, odgrzebując z pamięci historie o okropnościach, czyhających na podróżnych w tamtej ponurej okolicy, i wreszcie powiedział: -Nie. - Więc jedźmy tamtędy. Przy takiej pogodzie to żadna przyjemność nocować na dworze. Jeszcze tego samego dnia dotarli do rozstajnych dróg i skręcili na skróty. Oprócz nielicznych drzew iglastych i dębów uparcie zachowujących resztki listowia, lasy stały nagie, ogołocone z zieleni. O tej porze roku w leśne ostępy docierało trochę więcej światła, lecz atmosfera pozostała mroczna i ponura. Niebo powlokło się jednostajną szarością. W powietrzu wisiał wilgotny opar; czarne konary ociekały wilgocią, mech porastający pnie sączył krople wody. Kopyta koni często grzęzły w błocie, nawet twardy grunt wydawał się nieprzyjemnie gąbczasty. Od czasu do czasu z mrocznych głębin lasu dobiegały niezwykłe dźwięki: przeraźliwe wrzaski, piskliwe świergoty, a raz coś, co zaczęło się jak płacz dziecka, a skończyło potężnym chrapliwym rykiem, od którego drżała ziemia. W nocy, bezpieczni za ochronnym czarem, podróżni widzieli potworne kształty przesuwające się na tle gwiazd i tajemnicze światełka, rozbłyskujące i znikające bez ostrzeżenia. Lecz pomimo tych niepokojących zjawisk, nasilających się z każdą milą, nie spotkali nikogo aż do zimnego, dżdżystego poranka czwartego dnia. W nocy widzieli mnóstwo różnobarwnych światełek i ruchliwych kształtów na niebie, a tuż przed świtem ze wszystkich stron, nawet z głębi ziemi pod kocami, rozległy się żałosne jęki i zawodzenia, którym towarzyszył słodkawy odór rozkładu. Po takiej nocy podróżni bez apetytu zjedli śniadanie, szybko zwinęli obóz i o świcie ruszyli w drogę. Jechali w szybkim tempie i dopiero wczesnym przedpołudniem zatrzymali się na skraju mglistego, parującego trzęsawiska, żeby zjeść trochę chleba z serem i łyknąć wina dla lepszego nastroju. - Ucieszę się, jak stąd wyjedziemy - oznajmiła przygnębiona Księżniczka. Wzdrygnęła się z zimna i szczelniej owinęła płaszczem dla ochrony przed drobną, uporczywą mżawką. - Minęliśmy już półmetek. - Co za smętna okolica - ciągnęła zdegustowana Księżniczka. -Zupełnie jakby wszystko starało się wyglądać smętnie. - Właściwie to jest odgałęzienie Smętnego Trzęsawiska... tam się spotkaliśmy, moja droga. Pamiętasz? - Pamiętam, Keddie, ale nie potrafię wykrzesać z siebie ani odrobiny wzruszenia. Przepraszam, ale jestem przemoczona do suchej nitki i przemarznięta do kości, i czuję się okropnie. Nie mogę się doczekać, żeby wrócić do domu i usiąść przed kominkiem. -Już niedługo, kochanie. Jeszcze kilka dni... Co to było? - Och, dobrzy czarodzieje, kochani czarodzieje, pomóżcie! -zapiszczał cienki, słaby głosik. - To z trzęsawiska - szepnęła Księżniczka, przysuwając się bliżej do męża. - Głos kobiety albo dziecka. - Wzywa nas na pomoc. Spojrzeli w wilgotną szarość, która okrywała czarne wody niczym płaszcz. Nic się nie poruszało, tylko tumany mgły wirowały powoli wokół martwych pni drzew, sterczących z wody niczym potrzaskane kikuty. Żaden dźwięk nie dobiegał z trzęsawiska. - Czarodzieje, odczarujcie mnie, proszę! Ostatkiem sił błagam was, wzywam, zaklinam! - zawołał nagle z rozpaczą cieniutki głosik. - Brzmi coraz słabiej - zauważyła Księżniczka. - Nie możemy zignorować tego wezwania. Wejdę trochę w trzęsawisko. - Keddie, uważaj. Nie wiadomo, co czyha pod powierzchnią i tylko czeka, żeby cię wciągnąć w błoto. Czarodziej zawahał się i spojrzał z namysłem na żonę. - Dziękuję ci, kochanie. Nie pomyślałem o tym. Lepiej wezmę mocny, długi kij i pogrzebię... tam! Patrz, tam, przy kamieniu! Ogromny głaz, czarny i śliski od wilgoci, upstrzony plamami szarozielonego mchu, wznosił się na skraju trzęsawiska. Obok głazu, tuż pod powierzchnią wody coś jaśniało nikłym blaskiem. Światełko zamigotało i przygasło, a głos szepnął: - Niestety, siły mnie opuszczają... jestem zgubiona! Rozległo się cichutkie westchnienie i światełko zgasło. Nie zważając na niebezpieczeństwo, Kedrigern z pluskiem wskoczył do czarnej wody. Wsadziwszy rękę w lepkie błoto obok głazu, namacał coś gładkiego i okrągłego. Wyciągnął to i odwrócił się, żeby pokazać Księżniczce ubłoconą kryształową kulę, która ogrzana jego dłońmi zaświeciła słabo. Owinął kulę płaszczem dla ciepła i wygramolił się na brzeg, gdzie razem z Księżniczką obejrzeli znalezisko. Wewnątrz kryształowej kuli maleńka figurka, nie większa od strączka grochu, leżała zwinięta w kłębek jak przestraszone dziecko. Jej włosy lśniły jak białe złoto, suknia wydawała się utkana z pajęczyn. Na stopach miała maleńkie ciemnoczerwone pantofelki, każdy uszyty z płatka róży. Cieniutkie, owalne, opalizujące skrzydełka miały wielkość paznokcia na kciuku. - Cóż za śliczne stworzonko! - wykrzyknęła Księżniczka i objęła kulę dłońmi, żeby ją dodatkowo ogrzać. - To wróżka zębowa - powiedział czarodziej. - Skąd wiesz? - Nosi małą porcelanową koronę. - Dziwne miejsce jak na wróżkę zębową. Ciekawe, co jej się stało. - Widocznie została zaczarowana. Okrutne zaklęcie. Nie wytrzyma długo wewnątrz tej kuli. - Więc ją wyciągnijmy. - Uczynimy to bezzwłocznie. Najlepiej ty weź kulę, moja droga. Trzymaj ją przed sobą - polecił czarodziej. Puścił kryształ i wytarł palce o skraj płaszcza. - Chyba jej nie rozbijesz? - Oczywiście, że nie. Po prostu sprawię, żeby zniknęła. Stanął przed Księżniczką, położył dwa palce na kuli i zaczął recytować odpowiednie przeciwzaklęcie. Przy ostatnim słowie mocno stuknął w kryształ palcem wskazującym. Kula znikła bezgłośnie i w dłoni Księżniczki leżała zębowa wróżka, mrugając ze zdziwienia. - Kochani czarodzieje, uratowaliście mnie! - wykrzyknęła. Kedrigern powiedział z ukłonem: - Zębowe wróżki wiele mi pomogły, kiedy byłem dzieckiem. Cała przyjemność po mojej stronie. Powiedz nam, kto cię potraktował tak okrutnie? - Berta, błotna wróżka, uwięziła mnie w krysztale. To okrutna i zła wróżka, hańba dla całego gatunku. Znacie ją? - Znam ją dobrze - odparła zimno Księżniczka. - Moja żona przez jakiś czas była ropuchą z powodu zaklęcia Berty - wyjaśnił Kedrigern. - Przypadkiem pominięto nazwisko Berty, kiedy rozsyłano zaproszenia na moje chrzciny. Zamiast napisać zażalenie albo poskarżyć się ojcu, rzuciła na mnie urok, tak że w osiemnaste urodziny zmieniłam się w ropuchę. Nawet nie spróbowałam urodzinowego tortu - opowiadała Księżniczka z narastającym gniewem. Wróżka pocieszająco poklepała Księżniczkę po kciuku. - Taka już jest Berta. Z wiekiem robi się coraz gorsza. Zażądała, żebym zesłała ból zębów na księcia, który czymś ją obraził, a kiedy odmówiłam, zamknęła mnie w kryształowej kuli i wrzuciła w bagno. - Masz szczęście, że Berta kiepsko rzuca. - Istotnie, czarodzieju. No i całe szczęście, że tędy przejeżdżaliście i że wyczułam waszą obecność, zanim całkiem osłabłam. Ale uciekajmy z tego okropnego miejsca, zanim Berta dowie się o waszym dobrym uczynku. Ona nie znosi dobrych uczynków. Przy ostatnich słowach zębowej wróżki Kedrigern i Księżniczka poczuli lodowaty dreszcz, kiedy spojrzały na nich czyjeś oczy wypełnione zimną nienawiścią. Podnieśli wzrok i na wierzchołku szarego głazu ujrzeli postać, która musiała być Bertą, błotną wróżką. Berta nie była żadną kruszynką, tylko kobietą o normalnym wzroście. Podobnie jak wszystkie wróżki, miała błyszczące skrzydełka, wiotką figurę i delikatne rysy twarzy, lecz z jej szmaragdowych oczu promieniował zatrważający chłód, a w słodkim głosie brzmiała ukryta groźba. - Kto ośmiela się wtrącać do mojego zaklęcia? - zapytała. Czarodziej wykonał zamaszysty, dworny ukłon. -Jestem Kedrigern z Góry Cichego Gromu. - Nazwisko brzmi znajomo. Jesteś czarodziejem, tak? -Tak. - A ten tłumok obok ciebie... to twoja służąca czy jakaś ladacznica, którą znalazłeś w ostatniej gospodzie? -Ladacznica?! Słuchaj no, ty złośliwa wiedźmo... - zaczęła Księżniczka. - Licz się ze słowami, ty flądro! - Sama uważaj, starucho! - No, no, moje panie, nie trzeba się denerwować - wtrącił Kedrigern spokojnym, przyjaznym tonem, wznosząc ręce w pokojowym geście i uśmiechając się do obu dam. - Wcale się nie denerwuję, Keddie. Kto by się przejmował tą starą sekutnicą i jej wyświechtanymi czarami? - odparła chłodno Księżniczka. - Ona też nie powinna się denerwować. Ostatecznie w jej wieku... Berta wyciągnęła różdżkę z rękawa lśniącej szaty. - Z wielką przyjemnością zmienię cię w ropuchę, ty pyskata lafiryndo - syknęła. Uśmiech Księżniczki był pełen słodyczy. -Już raz próbowałaś, ale nieskutecznie. Pamiętasz, ty kupo zmarszczek? Czy też równie kiepsko u ciebie z pamięcią, jak z rzucaniem? - Nie zaśmiecam sobie pamięci głupstwami, kocmołuchu. Ale skoro już byłaś ropuchą, zamienię cię w coś innego. Ty będziesz ropuchą - oznajmiła Berta, celując różdżką w Kedrigema - a twoja czarnowłosa dziewka zmieni się w... gąsienicę. Tak, gąsienica świetnie pasuje. Lekko skinęła różdżką. Kaskada światła spłynęła na czarodzieja i zgasła. On stał spokojnie z założonymi rękami, uśmiechając się dobrodusznie. - To nie podziała, Berto. Nie dosięgniesz nas swoimi czarami. - Tak myślisz, czarodzieju? Naprawdę uważasz, że ochronne zaklęcie uratuje cię przed moim gniewem? - Znam kilka całkiem dobrych ochronnych zaklęć, Berto. - Zapominasz, że to jest moje trzęsawisko. Tutaj woda mnie słucha i błoto mnie słucha, i wszystkie stworzenia wypełniają moją wolę. Wiatr wieje tam, gdzie go skieruję, czarodzieju, woda wzbiera i opada, błoto wciąga i wypluwa. Tysiące głodnych ust czekają na moje rozkazy - oświaczyła Berta podniesionym głosem. - Myślisz, że obronisz się przed nimi wszystkimi? Lepiej było dla ciebie, żebyś zmienił się w ropuchę, ponieważ teraz zostaniesz unicestwiony! Błotna wróżka uniosła ramiona. Różdżka rozbłysła i stojąca czarna woda zaczęła bulgotać; ziemia zakołysała się pod nogami; mgła zawirowała, zgęstniała i utworzyła odrażające kształty, które popłynęły w stronę pary czarodziejów, wyciągając dymiące pajęczaste palce. Kedrigern wziął żonę za rękę. - Musimy użyć całej naszej mocy - szepnął. - Czy to wystarczy? Zawahał się. Szczera odpowiedź z pewnością podważy pewność siebie Księżniczki w tym krytycznym momencie, a jednak nie miał prawa ukrywać przed nią rozmiarów niebezpieczeństwa. Potęga Berty znacznie przewyższała jej osławione okrucieństwo. Tutaj, w sercu swoich włości, wróżka dysponowała największą mocą. Czekały ich ciężkie chwile. - No więc jak, wystarczy? - naciskała Księżniczka. Czarodziej głęboko zaczerpnął powietrza i chciał już wyznać niewesołą prawdę, kiedy Berta wrzasnęła dziko i klepnęła się obiema rękami w policzki. Zachwiała się, straciła równowagę i wciąż wrzeszcząc, wylądowała na plecach w błocie z lepkim pluskiem. Różdżka wyleciała w powietrze i upadła u stóp Kedrigema. Wszystko się uspokoiło, na bagnach zapadła głęboka cisza, którą mąciły jedynie żałosne jęki, dobiegające zza wielkiego szarego głazu. - Oczywiście, że wystarczy, moja droga - rzucił niedbale Kedrigern, ściskając rękę Księżniczki. Zębowa wróżka szybkim lotem okrążyła głowy czarodziejów, śmiejąc się i klaszcząc w maleńkie rączki z dziecinnej radości. Przysiadła na ramieniu Kedrigema i pociągnęła go za płatek ucha. - Załatwiłam jej wszystkie tylne trzonowce na raz! - oznajmiła dumnie. - W samą porę - pochwalił ją Kedrigern. Berta, przemoczona od stóp do głów i wysmarowana czarnym błotem, z chlupotem brodziła wokół głazu, grzebiąc rękami w mule. Przerwała na chwilę, żeby potrząsnąć pięścią i warknąć groźnie, po czym wróciła do poszukiwań. Kedrigern pochylił się i podniósł różdżkę. - Tego szukasz? - zapytał. - Tak! To moje, złodzieju! Oddaj! - wrzasnęła Berta. - Nigdy w życiu, staruszko. - Oddaj zaraz! Chcę moją różdżkę! Chcę moją moc! Żądam zwrotu! - Nic z tego, Berto. Już po tobie. Berta potrząsnęła pięściami, rozpryskując dookoła siebie wodę i błoto. -Jeszcze się porachujemy! Zemszczę się okrutnie! - Na twoim miejscu nie wspominałbym o zemście, Berto. W ten sposób podsuwasz ludziom różne pomysły. Wróżka uważnie spojrzała na czarodzieja. Po raz pierwszy twarde spojrzenie jej zielonych oczu zmiękło, a do głosu zakradła się niepewność. - Pomysły? Jakie pomysły? O czym ty mówisz, czarodzieju? - No, gdyby Księżniczka była mściwą osobą, mogłaby cię zmienić w... och, na przykład... - W ropuchę - dokończyła Księżniczka. - W paskudną, opasłą ropuchę, interesującą się tylko muchami. -Zrób to, zrób to! Zmień ją w ropuchę! - zawołała zębowa wróżka, klaszcząc w ręce ł migocząc z entuzjazmu. Berta szeroko otworzyła oczy, zatoczyła się do tyłu i wpadła prosto na głaz. Cichym, przerażonym głosem zaprotestowała: - Nie. Nie w ropuchę. Nie chcę być ropuchą! - Nikt nie chce być ropuchą - oznajmiła złowieszczo Księżniczka. - Zasłużyła sobie na to! Zmień ją w ropuchę, szybko! - nalegała zębowa wróżka. Księżniczka uniosła rękę i wycelowała palec w przestraszoną błotną wróżkę. Berta zbladła i mocniej wparła się plecami w nieustępliwy głaz. Dłoń Księżniczki zadrżała i opadła. - Nie mogę tego zrobić, Keddie. Ona naprawdę na to zasługuje! Wiem o tym aż za dobrze, ale nie potrafię się zmusić, żeby jej odpłacić takim samym świństwem, jakie ona mi zrobiła! - Księżniczka odwróciła się do męża, w jej oczach zabłysły łzy gorzkiego rozczarowania. - Moja żona jest miłosierną osobą. Masz wielkie szczęście, Berto - oznajmił czarodziej. - Co pocznę bez mojej różdżki? - Proponuje całkowitą zmianę charakteru albo natychmiastową zmianę adresu. Jak już nowina się rozejdzie, inni nie potraktują cię tak łagodnie. -Ja nie jestem łagodna - zawołała zębowa wróżka. – Jestem wściekła! W kuli było okropnie. Pozywam ją przed następny Wysoki Trybunał. Królowa Mab ją załatwi. - Mab? Myślisz, że zaciągniesz mnie do Mab? - Berta roześmiała się pogardliwie. -Jesteś tylko nędzną, małą zębową wróżką. Ciekawe, jak mnie zmusisz... - Berta wyprostowała się gwałtownie, zakryła ręką usta i wydała stłumiony jęk bólu. - Ruszaj się, ty wielka, niezdarna błotna poczwaro! Idziemy do królowej Mab! Szybciej, naprzód marsz! - zakomenderowała zębowa wróżka. Sfrunęła z ramienia Kedrigerna, pomachała na pożegnanie, skurczyła się do rozmiarów plamki światła i pożeglowała ścieżką za plecami postękującej Berty. Kedrigern odwrócił się do Księżniczki i podał jej różdżkę. - Najlepsze życzenia z okazji rocznicy, moja droga - powiedział. -Jak miło! I dokładnie odpowiedni rozmiar. Zupełnie jakby... ale przecież nie mogłeś tego zaplanować... Powiedz mi prawdę: planowałeś to od początku? Czarodziej wykonał niedbały gest, uśmiechnął się enigmatycznie i spojrzał w niebo. - Deszcz ustał, niebo się przeciera. Przez resztę dnia będziemy mieli dobrą pogodę. - Nie wykręcaj się od odpowiedzi. - Moja droga, jestem tylko skromny. Jedziemy? Reszta podróży minęła spokojnie i przyjemnie pod czystym, jasnym niebem. Dotarli na miejsce pewnego dnia po południu i zostali wylewnie powitani przez Ciapka. Mały domowy troll przygotował wystawny obiad, który biesiadnicy zakropili najlepszym winem Yosconu. Jak tylko Ciapek sprzątnął ze stołu, zaczął padać pierwszy śnieg. Kedrigern i Księżniczka spoglądali na ociężale wirujące puszyste płatki, siedząc wygodnie za stołem, uśmiechając się z zadowoleniem do siebie i całego świata. Tego wieczoru, usadowiony przed kominkiem z otwartą kroniką na kolanach, Kedrigern poczuł wielki spokój. Księżniczka siedziała po drugiej stronie kominka, studiując instrukcję obsługi różdżki. Na stoliku obok czarodzieja stała karafka dobrego wina. Ogień mruczał i potrzaskiwał, wydzielając dokładnie właściwą ilość ciepła. Podróże się skończyły i upłynie sporo czasu, zanim coś zmusi czarodzieja do kolejnego wyjazdu. Owszem, w podróży można czasami czegoś dokonać, zrobić trochę dobrego tu i tam, ale ogólnie rzecz biorąc, najwięcej można osiągnąć w domu, we własnej zacisznej pracowni, przy okazji unikając deszczu, błota, zimna i mgły. W domu na nikogo nie czyhali bandyci ani złe wróżki, ani kapryśne smoki, ani zielone olbrzymy, ani samolubne księżniczki, ani żadne inne groźne istoty, oprócz tych uwięzionych bezpiecznie pomiędzy okładkami książek. W domu nie podawano potraw niepewnego pochodzenia, wyglądających podejrzanie i smakujących obrzydliwie, ani też mętnego, kwaśnego, palącego gardło wina; żaden karczmarz-złodziej nie żądał wygórowanej zapłaty za łóżka kipiące głodnym owadzim życiem, napełnione ostrym żwirem i zasłane szorstkim, brudnym płótnem; nie było much, pcheł, pluskiew ani komarów -jednym słowem, dom to raj w porównaniu z torturami podróży. Dom jest dla cywilizowanych osób, droga dla barbarzyńców. Kedrigern podliczył w myślach rozkosze domowego żywota, westchnął z satysfakcją i sięgnął po karafkę. - Nareszcie masz zadowoloną minę, Keddie - zauważyła Księżniczka. - Bo jestem zadowolony, moja droga. Dobrze być w domu. - Na pewno. Zwłaszcza kiedy pada śnieg. Czarodziej mruknął potwierdzająco i łyknął wina. Księżniczka przewróciła stronicę. Ogień na kominku strzelił czerwonym płomieniem, zatrzeszczał i ucichł. - Wygodny dom, ciepły kominek, miłe towarzystwo, dobre wino... i masz swoją różdżkę. To wszystko, czego nam trzeba - oznajmił czarodziej. - Mamy szczęście - odparła Księżniczka z roztargnieniem. - Mnóstwo szczęścia. Pomyśl, nigdy więcej nie musimy się ruszać z domu. Czego chcieć więcej? Księżniczka zamknęła książkę i wyprostowała się w fotelu, jakby otrzymała długo oczekiwany sygnał. Uniosła dłoń i odliczając kolejno na palcach, zaczęła: - Po pierwsze, potrzebujemy pierścienia spełniającego życzenia. Czapka-niewidka też się przyda, zwłaszcza taka z nausznikami. I chciałabym mieć taki czarodziejski obrus, który wystarczy rozłożyć na stole i powiedzieć: „Stoliczku, nakryj się”, i pojawiają się pyszne potrawy, srebra i kryształy, wykwintne desery i wina odpowiednie dla najbardziej wymagającego podniebienia, a po posiłku wszystko samo się sprząta. Ogromne ułatwienie przy prowadzeniu domu. - Księżniczka zamilkła na chwilę, potem odgięła czwarty palec i kontynuowała: - A taka sakiewka, której nigdy nie można opróżnić, w której zawsze jest złota moneta, bardzo by się przydała w podróży. - Ależ moja droga... w podróży? - No, nie wyjedziemy w tę śnieżycę. Może dopiero na wiosnę. Ale chyba nie chcesz spędzić reszty życia na Górze Cichego Gromu. - Właściwie... - zaczął czarodziej, ale ugryzł się w język. Pytanie Księżniczki było wyraźnie retoryczne; w każdym razie nie mógł udzielić szczerej odpowiedzi, nie psując spokojnego wieczoru. Księżniczka nie zwróciła uwagi na ten przerywnik. Odginając mały palec, mówiła dalej: - Przydałby mi się też magiczny kołowrotek, krosna, igła i nożyczki. Te stroje, które dla mnie zostawiła twoja przyjaciółka, są całkiem ładne i gustowne, i podobają mi się, ale chciałabym mieć coś nowego., w końcu od trzech lat nie miałam nowej sukni. - Zawsze wyglądasz ślicznie - powiedział Kedrigern z nadzieją. - Dziękuję ci, Keddie. Ale kobieta czasami potrzebuje odmiany. Och, i oczywiście powinieneś zdobyć dla nas obojga po parze siedmiomilowych butów. Oboje wiemy, jak nie lubisz podróżować, a w takich butach oszczędziłbyś mnóstwo czasu. I grzebień, który zmienia się w las, kiedy go rzucisz za siebie...no wiesz, dla zmylenia pościgu... i lustro, które zmienia się w szklaną górę... i mnóstwo innych rzeczy, Keddie. - Tak, rozumiem - odparł słabym głosem. - Dziwne... myślałem, że chcesz tylko dostać różdżkę. - Tak, ale już mam różdżkę. - Tak, rzeczywiście. -I będą przecież następne rocznice. Teraz już wiesz, czego potrzebuję. Możesz mi robić niespodzianki rok po roku. Czarodziej kiwnął głową, wpatrując się w ogień. Magiczne pierścienie i obrusy. Czapki-niewidki. Zaczarowane meble i przybory do szycia. Siedmiomilowe buty. Widocznie żona chciała z niego zrobić włóczęgę, nomada, wiecznie wędrującego po całej ziemi, wpadającego do domu najwyżej na kilka godzin, zanim wyruszy na kolejną wyprawę. Przerażająca perspektywa. - Najdroższa, a nie wolałabyś dostać ładnych, wełnianych ochraniaczy na skrzydła? - zapytał nieśmiało.