LECH M. JAKÓB ZWYKŁE PRZYGODY Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Piszemy książkę! Na imię mi Teodor. Mieszkamy razem z mamą i tatą nad samym morzem, w Kołobrzegu. Moja mama jest pielęgniarką, pracuje w sanatorium, a tata jest pisarzem. Tak naprawdę, to w Kołobrzegu jesteśmy dopiero od czterech miesięcy. Przedtem mieszkaliśmy w Białogardzie z dziadkiem Cyrylem, ciocią Justyną i wujkiem Jankiem. Trochę żałuję, że wyprowadziliśmy się z Białogardu, bo został tam mój najlepszy kolega, Benek. Benek był bardzo fajny. Teraz mam nowych kolegów: Jacka, Jarka, Maćka, uparciucha Jurka, grubego Melona i dwie dziewczyny – Iwonę, siostrę Jacka i Agatę – ale nie ze wszystkimi lubię się bawić. Jak tylko dostaliśmy nowe mieszkanie, przyjechali ciocia Justyna ze stryjem Albinem pomóc w przeprowadzce. Co się wtedy działo! Mama źle się czuła i tylko rozkazywała. Stryj Albin, jak zwykle, zaraz pokłócił się z mamą i wyjechał zniechęcony, bo mama kazała chyba z dziesięć razy przestawiać meble z miejsca na miejsce. Tata nic nie mówił, tylko chodził z kompresem na głowie. Nie wiem dlaczego, bo przeprowadzka to jednak fajna rzecz! W końcu wszystko stanęło na swoim miejscu i nareszcie – jak powiedziała mama – zaczęliśmy porządnie mieszkać. Mamie skończył się urlop i musiała pójść do pracy. Tacie zostało jeszcze kilka dni wolnego, bo nie powiedziałem, że chociaż jest pisarzem, to pracuje w biurze, co – jak sam twierdzi – jest totalnym nieporozumieniem. Ja też tego nie rozumiem, ale nie wolno o tym mówić, bo tata zaraz okropnie się denerwuje. Mama zawsze śmieje się z tego i powtarza, że tata jest najlepszym pisarzem wśród urzędników i najlepszym urzędnikiem wśród pisarzy. Wtedy tata zapala fajkę i mówi, że zna bez porównania lepsze dowcipy, lecz nie chce mamie psuć humoru. Wczoraj była burza. Siedzieliśmy w domu i mama zagadnęła tatę: – Piszesz te książki i piszesz, ale dlaczego właściwie nigdy nie spróbujesz napisać czegoś dla dzieci? Tata zawołał mnie i oświadczył, że owszem, spróbować może, lecz wspólnie ze mną. Ucieszyłem się, jak nie wiem co. – Tylko o czym? – O czym? – zaśmiała się mama. – Napiszcie wiersz o koniu, który nie był koniem. – A co dostaniemy w nagrodę? – spytał tata. – Jabłecznik. To był bombowy pomysł, bo bardzo lubimy jabłecznik! Zaraz zaczęliśmy pisać. Nie najlepiej nam szło, ale wreszcie skończyliśmy. Mama w tym czasie zdążyła wyjąć ciasto z piekarnika, nakryła stół żółtym obrusem w brązowe pasy i podała herbatę. Zajadaliśmy pyszny jabłecznik, a tata czytał: Był sobie raz koń, ogromny jak słoń – uszy podobne miał do uszu osła, 5 brodę podobną do brody kozła, troje oczu na czole i racice bawołu na dole. Skrzydła na grzbiecie mu łopotały, kosmyki sierści brzuch porastały, w wodzie jak ryba pomykał, a jego długaśny ogon aż nieba dotykał – więc, to chyba nie był koń? Mamie spodobał się nasz wiersz. Zamyśliła się i po chwili zapytała: – A może książkę napiszecie wspólnie? Tata podrapał się fajką po głowie i zmarszczył brwi. – Hm, hm – chrząknął. – Wiecie, to nie jest wcale taka głupia myśl! Teodor będzie opowiadał, a ja spróbuję to jakoś zapisać... – Wymyślimy historię o niezwykłych przygodach w Afryce albo na Alasce! – zawołałem, przypominając sobie czytane niedawno przez mamę opowiadania pana Londona. – No nie – zaprotestował tata. – Jeżeli mamy już coś pisać, to bez wymyślania. Pomyśl tylko, czyż mało przygód dzieje się wokół ciebie? I to dostatecznie blisko? zmrużył oko i skinął głową w kierunku okna, wychodzącego na podwórze. Mama natychmiast przyklasnęła pomysłowi. Wyjrzałem przez okno. Właśnie gruby Melon strzelał z procy w dyndający na drzewie balon Agaty... 6 Jak to było z rowerem Życie jest do kitu. Zawsze tak mówiłem, a teraz to potwierdzam. Obiecali mi przecież rower. I co z tego wyszło? A było tak. W niedzielę rano mama powiedziała tatusiowi, żeby wziął mnie na spacer, bo przeszkadzamy w sprzątaniu. Tata nic nie odpowiedział. Poszliśmy nad rzekę. Zaraz usiadł na ławce i wcale nie chciał się ze mną bawić. Mówił, że musi skończyć czytać książkę i żebym nie marudził. Już chciałem przypomnieć, że mama kazała się mną zajmować, ale nadjechał Jurek na rowerze. Jurek dostał nowy rower! Dumny pomachał mi ręką, a ja pokazałem figę, żeby nie myślał, że mu zazdroszczę. Wtedy on krzyknął: – Umiem jechać bez trzymanki! I bęcnął w barierkę. Buczał jak sto lokomotyw. Podskoczyliśmy i tata podniósł go z ziemi. Wtedy Jurek zaczął beczeć jeszcze bardziej. Tata miał taką minę, jakby nie wiedział, co dalej robić. Pan wędkarz, który siedział na mostku, krzyknął na tatę: – Jak panu nie wstyd! Tata odpowiedział: – Proszę się nie wtrącać, jak pan nie wie, o co chodzi. Pan wędkarz był zły: – Przecież widzę, że bije pan dziecko! Tata zrobił się czerwony jak pomidor i krzyknął zdenerwowany: – Pan... pan nie wie, co mówi! Nie słuchałem dalej, bo zobaczyłem Jacka. On też miał rower! Jak tylko Jurek zobaczył, że Jacek ma taki sam rower, przestał płakać, zeskoczył z ławki i wyrwał Jackowi kierownicę. Jacek zaczął wrzeszczeć: – Oddaj, to mój! Bo zawołam mamę! Ma – mo! Jurek dał Jackowi w ucho, a Jacek zaraz mu oddał. No, to wmieszał się tata. Chwycił Jurka za ucho, Jacka za rękę i odprowadził na bok. Jurek znów zaczął beczeć, więc tata puścił ucho i wtedy Jurek grzmotnął Jacka w oko. Pan wędkarz podszedł do taty i powiedział: – Jeśli pan zaraz nie uspokoi tej zgrai, to nie wiem, co zrobię! Szybko wsiadłem na rower i odjechałem. Szkoda, że nie mam roweru. Wszystkie chłopaki mają. Nawet Jurek teraz dostał, tylko ja nie. To niesprawiedliwe! Gdy wróciłem, tata miał ponurą minę. Kazał Jurkowi szybciej jeść lody: – Ja też chcę loda! – zawołałem. Bardzo lubię lody, chociaż mama mówi, że mam słabe gardło. – A figę! Nie dostaniesz, bo ukradłeś mi rower – powiedział Jurek. Kłamca! Przecież tylko pojeździłem trochę. – Teodorze, dlaczego to zrobiłeś? – spytał tata, jakby nie wiedział, że lubię jeździć na rowerze. – Przecież i tak nikt na nim nie jeździł – odpowiedziałem. Jurek podlizywał się tacie: 7 – Teodor zabrał mi linkę wczoraj! Phi, głupia linka. Chciałem mu oddać, ale teraz lizusowi nie oddam. – Zgubiłem. – Co? Tata zmarszczył brwi i machnął ręką: – Zaraz oddaj rower i przeproś Jurka. I żeby mi to było ostatni raz! – Ja chcę moją linkę! Ja chcę moją linkę! Ja muszę mieć moją linkę! – wrzeszczał Jurek. – Uspokójcie się, bo zwariuję – powiedział cicho tata. – Jurku, może masz ochotę na jeszcze jednego loda i będziemy kwita? – Tak, tak! – ucieszył się Jurek. Specjalnie tak wrzeszczał, żeby dostać drugiego loda. Chytrus. Jeszcze popamięta! Powiedziałem, że też chcę i udawałem, że zbiera mi się na płacz. Tata dał nam po dziesiątaku i poszliśmy do budki z lodami. Stuknąłem Jurka w kostkę i powiedziałem, że linki mu nigdy nie oddam, a takiego roweru nie chcę, bo to dziecięcy. Będę miał większy. Tata mi jutro kupi. Wtedy on powiedział, że jak zwykle kłamię. Chciałem mu zrobić blachę na czole, ale tata na nas patrzył. No, to założyłem się o cztery czekoladowe cukierki, że będę miał rower na pewno. Tata pogłaskał Jurka po głowie i kazał mu iść z lodem i rowerem do domu. – Na nas też czas. Pewnie mama czeka z obiadem. W domu mama spytała: – No i jak, bawiliście się dobrze? Szybko powiedziałem, że tata obiecał mi kupić rower, chociaż tak naprawdę wcale nic takiego nie mówił. – Rower? Za co? – spytała mama. – Ja? – zdziwił się tata. Już chciał coś dodać, ale zobaczył, że idę do jego szafki. Wiedziałem, że stłukł ulubiony, porcelanowy wazon mamy, a skorupy schował w szafce. Mama szukała wazonu od środy i na pewno będzie strasznie zła, kiedy dowie się, jak to było. – Aaa, tak, zgadza się, obiecałem – powoli powiedział tata i nie wiadomo dlaczego, zrobił taką jakąś dziwną minę – pod warunkiem, że będzie grzeczny. – Hurra! – krzyknąłem. – Będę miał rower! Ucałowałem mamę i tatę i zaraz byłem grzeczny. Cały czas siedziałem spokojnie, ułożyłem nawet klocki, ustawiłem buty w przedpokoju i mama pozwoliła mi odkurzyć mieszkanie. To znaczy, tata trochę mi pomagał. Całe popołudnie byłem tak grzeczny, że aż nie mogłem wytrzymać. Wieczorem nie wytrzymałem i spytałem, kiedy będzie ten rower. – Może jutro, może pojutrze. – Ja chcę jutro! Obiecałeś! Mama powiedziała, że jutro to chyba nie, ale za kilka dni albo do końca tygodnia – to na pewno. Wtedy przypomniałem sobie zarozumiałego Jurka i zacząłem iść w kierunku szafki. Tata zagrodził mi drogę i wyjaśnił mamie: – Ostatecznie możemy podjąć z książeczki. Chyba coś tam jeszcze jest? Nie myślałem, że tak się boi mamy. Mama wzruszyła ramionami: – Róbcie, jak chcecie. Przyszło jutro. Wstałem pierwszy – mama i tata jeszcze spali. Chciałem zrobić kanapki i zagrzać mleko. Ale mleko wypadło z lodówki i pękła butelka. Przybiegła mama i chwyciła mnie na ręce, bo myślała, że coś sobie zrobiłem. Po południu już nie mogłem wytrzymać z tej grzeczności. Krzyknąłem: – Co wreszcie z tym rowerem?! 8 Tata popatrzył na mnie tak, jakbym znów rozlał mleko i kazał iść spytać mamę, czy nie wie, gdzie jest jej ulubiony wazon. Czy przypadkiem nie w szafce? Zrobiło mi się strasznie głupio wobec taty i chyba już wiedziałem, co mam zrobić. 9 Jak to było z imieninami Jacka Dorośli są chyba nienormalni. Ciągle czegoś od nas chcą: nie dłub w nosie, stój prosto, bo ci garb wyrośnie, podciągnij spodnie. Mój tata jest fajny, bo nigdy nic takiego nie mówi, tylko mruga okiem albo zwija usta w trąbkę i gwiżdże. Wtedy mama denerwuje się i mówi, że jest niepoważny, a tata na to, że ktoś tu nie ma dzisiaj humoru i każe mi siedzieć cicho, aż temu komuś przejdzie. Alę mamie nie zawsze przechodzi... Bardzo śmiesznie było, jak poszliśmy na imieniny Jacka. Na szczęście oprócz dorosłych i Jacka byli też Maciek, Jarek, gruby Melon, Agata i ruda Iwona, siostra Jacka. Jacek dostał ode mnie w prezencie samochód na baterie, ale zaraz go zepsuł. Mógł tak szybko nie rozwijać papieru – a tak, pudełko mu wypadło i bęcnęło o podłogę, aż od samochodu odleciały kółka. Zaraz zaczął płakać i tupać nogami, że chce drugi. Powiedziałem głośno: – To twoja wina. Mama zaraz kazała mi Jacka przeprosić. – Za co? – zdziwiłem się. Wzięła mnie na bok i powiedziała: – To nieładnie dokuczać Jackowi, w końcu to jego imieniny, nie twoje. Trochę racji musiałem mamie przyznać. Uścisnąłem rękę tego beksy. W samą porę przestał buczeć, bo jego tata wniósł właśnie do pokoju ogromny, czekoladowy tort i kazał nam usiąść do stołu. Dorośli siedzieli tuż obok, ale wcale nie jedli tortu, bo przed nimi stały tylko kanapki i kieliszki. Mówiłem przecież, że dorośli są nienormalni! Ten tort był tylko dla nas! Mama Jacka pokroiła go na części i każdemu dała po kawałku. Wtedy zaczęła beczeć Iwona: – Buuu, ja nie miałam takiego tortu na imieniny! Maciek pociągnął ją za warkocz i sięgnął widelcem do jej talerzyka. – Ma – mo! – wrzasnęła Iwona, aż dorośli podskoczyli. – Dzieci – powiedział grubym głosem tata Melona – tak nie można... Potem to już wszyscy krzyczeli naraz. Iwona beczała, a Jarek z Maćkiem walili widelcami w talerze. Ja schowałem się pod stół, bo tam siedział Mikrus, kot Jacka. On ma bardzo fajne futerko. Jak się je głaszcze, to przeskakują z trzaskiem takie małe iskierki. Nie wiem, co oni tam robili na górze, ale raptem zrobiło się cicho i usłyszałem: – A gdzie Teodor? Nikt mnie nie widział, bo ze stołu zwisał obrus i siedziałem jak w namiocie. Wtedy mama powiedziała do taty: – Proszę cię, idź, poszukaj. Nie mam do niego siły. Wszyscy zaczęli chodzić po mieszkaniu i wołać: – Teodorze! Teodor, gdzie jesteś? Nie wygłupiaj się, wyjdź! 10 Szukali mnie nawet na balkonie, a mama to wybiegła aż na klatkę schodową. Tylko gruby Melon nie szukał, bo wciąż widziałem jego buty przed nosem. Na pewno żarł tort. Przywiązałem mu sznurówkę do nogi krzesła. Nagle zdrajca Mikrus zamiauczał i wszyscy wsadzili głowy pod obrus. – Dlaczego się nie odzywałeś? – mama była zła. – Bawiłem się w chowanego. – Sam? – Przecież inni też mogli, nikomu nie broniłem – odpowiedziałem, a mama ścisnęła mi ramię i chciała coś powiedzieć, ale tylko uśmiechnęła się do gości. – To niesprawiedliwe! Ja też chciałam się bawić w chowanego – piszczała ruda Iwona. – Dlaczego nic nie powiedziałeś?! – Słuchajcie – przerwał wesoło tata Melona – zabawimy się razem. Ale nikt go nie słuchał. Jarek z Maćkiem wskoczyli pod obrus, Jacek też. Dla dziewczyn nie starczyło już miejsca. – Wyjdźcie, zrobimy prawdziwy namiot – namawiał tata Melona i już rozstawiał krzesła, i zarzucał na oparcia koc w kratę. – Nie ma mowy – zaprotestowała mama Jacka. – Dziś są Jacka imieniny i Jacuś chce wam coś pokazać. No, Jacku, proszę cię, wyjdź. Kazała nam usiąść rzędem pod ścianą. No, to usiedliśmy. Tylko Melon nie chciał odejść od stołu i krzyczał, że jeszcze nie zjadł tortu, żarłok jeden. Mama Jacka poprawiła mu ubranie i zdjęła z szafy papierową czapkę z czerwonobiałej, marszczonej bibułki. – Nałóż! – powiedziała do Jacka. – Nie! – Nałóż! – powtórzyła. – Nie, ja nie chcę! Nałożyła mu sama i usiadła między nami: – No, już! Jacek miał taką minę, jakby zrobił coś złego. – Mów wreszcie! – ponaglała go mama. – Zapomniałeś? Wyprostuj się! „Kto ty jesteś? Polak mały...” – „Kto ty jesteś? Polak mały...” – „Jaki znak twój? Orzeł biały...” – podpowiadała mu. – „Jaki znak twój? Orzeł biały...” – Teraz Jacek zaciął się i nie chciał powiedzieć ani słowa więcej. Zrobił się buraczkowy i o mało nie płakał. Zrobiło mi się nawet żal, że go tak męczą. Wtedy zasapał Melon, wstając od stołu, z twarzą białą od kremu. Wyglądał jak klown w cyrku. Na stole nie było ani kawałka tortu! Pożarł wszystko sam! – Tata, brzuch mnie bo... – zaczął mówić i rymnął na podłogę. Wszyscy myśleli, że rozchorował się z przejedzenia, ale jak zobaczyli sznurówkę przywiązaną do nogi krzesła, to zrobiło się tak cicho, że słyszałem bulgotanie w fajce taty. Melon już miał zapłakać, ale chyba przestraszył się tej ciszy. Jarek odwiązał mu nogę, a mama Jacka odetchnęła z ulgą: – No, Jacusiu, możesz mówić dalej. Ale Jacek wcale nie chciał mówić. Agata chichotała za plecami Maćka, a Jarek gapił się w okno i stukał butem w szafę. Mój tata schował fajkę do kieszeni i podszedł do mamy Jacka. Powiedział jej coś na ucho. Mama Jacka dziwnie popatrzyła na tatę, ale nareszcie pozwoliła nam bawić się w wojsko. Jacek szybko pobiegł do drugiego pokoju, zamknął się i nie chciał otworzyć drzwi. – Jacusiu, wyjdź, mamusia tak ładnie cię prosi – mówiła jego mama. 11 Wszyscy dorośli siedzieli cicho. Melon zaczął płakać, że chce tortu, chociaż już nic nie było, bo wszystko zjadł. Szturchnąłem Melona w bok: – Następnym razem ty mi przywiążesz nogę do krzesła, dobra? – Zrobiło się już późno – powiedziała mama i kazała się ubierać. Za nami do przedpokoju wyszła Agata z rodzicami, potem Jarek, Maciek i Melon. Zrobił się ścisk. Dorośli nie patrzyli sobie w oczy, szybko mówili „do widzenia” i wychodzili, zabierając dzieci. Na ulicy tata powiedział do mamy: – Nie wiem, czy te imieniny to był najszczęśliwszy pomysł. Mama była zła i powiedziała, żeby przynajmniej teraz nic nie mówił. No i czy ci dorośli są normalni? Przecież wyszliśmy, zanim się te imieniny tak naprawdę zaczęły. 12 Jak to było z fajką taty Zupełnie śmieszna historia. Tata zgubił fajkę. Chodził po domu i wołał: – Gdzie jest moja fajka? Myślał, że ja schowałem. Bez przerwy pytał: – Teodorku, przyznaj się, nic ci nie zrobię. Schowałeś? I tak kilka razy. Aż mama powiedziała, żeby mnie zostawił w spokoju, bo przecież w żaden sposób nie mogłem jej wziąć, skoro nosi ją wciąż przy sobie, w kapciuchu. Kapciuch to taki skórzany woreczek, gdzie tata chowa fajkę i tytoń. A kapciuch trzyma w torbie, też skórzanej. – Przecież nie rozpłynęła się w powietrzu – zastanawiał się tata i szukał pod kanapą, potem za szafą i w szufladach. Ale jak zaczął szukać w rzeczach mamy, mama nie wytrzymała: – Tego już za wiele! Tata wzruszył ramionami i poszedł do swojego pokoju. Tata nie pozwala wchodzić do gabinetu, kiedy pisze. Nawet mama nie może tam wejść. Ale teraz nie pisał i chciałem zobaczyć, co robi. – Nawet nie próbuj! – powstrzymała mnie mama. – Nie widzisz, że jest zdenerwowany? Staliśmy więc pod drzwiami i nasłuchiwaliśmy. Nie wiem, co tam robił. Słychać było trzaski, potem coś, jak klaskanie i stukot. Mama mówiła: – Teraz przesuwa stół. Teraz przekłada książki. Teraz szuka w skrzynce z narzędziami. Zajrzałem przez dziurkę od klucza. Widziałem tylko nogi tatusia. Wszedł na stół i stał na palcach. Mama szturchnęła mnie w bok i spytała, co widzę. Ale wpadło mi coś do oka i poleciały łzy. – Na pewno rzęsa – powiedziała i chusteczką do nosa wyciągnęła z oka mały włosek. – Widzisz, już wszystko w porządku. Wtedy w pokoju taty coś bardzo głośno huknęło! Przestraszyliśmy się, bo aż zadrżała szyba w drzwiach. Mama zbladła, otworzyła drzwi i krzyknęła: – O Boże! Na podłodze leżał tatuś przywalony książkami. – Wiedziałam! Wiedziałam, że tak się kiedyś stanie! Tyle razy mówiłam, żebyś po wariacku nie upychał książek na górnych półkach! – krzyczała mama na tatę, gdy tata wstawał. Był zły, jak nie wiem co. – Mogłabyś przynajmniej spytać, czy nic mi się nie stało. Jednak coś się stało, bo trzymał się za nogę. Mama kazała tacie zdjąć spodnie i zobaczyliśmy, że koło kolana siedzi ogromny, czerwony siniak. Teraz mama była zdenerwowana, a tata ją uspokajał: – Do wesela się zagoi. Myślałem, że pęknę ze śmiechu, jak zobaczyłem taty minę. Śmiesznie marszczył nos i ruszał uszami. – Jak tak, to fajki szukaj sobie sam! – obraziła się mama i poszła do kuchni przestawiać garnki. 13 – Ciekawe – powiedział do mnie tata. – Nie zauważyłeś czasem, że ilekroć w domu coś się dzieje, to mama zawsze przestawia garnki? I szukaliśmy fajki dalej. Ale teraz szukaliśmy inaczej. Systematycznie, jak tatuś powiedział. Ja miałem szukać na dole, tata na górze. Do mnie należały stoły, dolne półki, podłoga, małe szafki, bieliźniarka, a do taty szafy, regały, kredensy – wszędzie tam, gdzie nie mogłem dosięgnąć. Przeszukaliśmy wszystkie pokoje, kuchnię, łazienkę, przedpokój, nawet balkon, ale fajki nigdzie nie było. – Coś podobnego – mówił tata. – Cuda jakieś! Przecież gdzieś w końcu musi być! Nigdzie dzisiaj nie wychodziłem – zastanawiał się. – Jeszcze jak przepisywałem na maszynie, była. I potem, podczas wizyty Justyny, też. Więc, co? Powiedziałem, że może jest w ubraniu, które zdjął po wyjściu cioci Justyny. Tata ucieszył się i zaraz przeszukał kieszenie spodni i marynarki. Kapciuch znalazł się, ale bez fajki. Fajki nadal nigdzie nie było! – Nie mam już sił – tata opadł na fotel. Wiedziałem już, że z dzisiejszego spaceru będą nici. Bardzo chciałem szybko znaleźć fajkę. Jeszcze raz wywróciłem pudło z zabawkami, potem poszedłem do spiżarki. Chciało mi się płakać. Więc przez głupią fajkę nie pójdziemy na spacer? Nie zgadzam się. Mama, jak zobaczyła, że tata jest coraz bardziej zły, powiedziała wesoło: – Chcecie, to upiekę placek ze śliwkami – i poszła do kuchni wyciągnąć blachę do pieczenia. Podskoczyłem do góry z radości, bo bardzo lubię placek. Tata udał, że nie słyszy i zaczął szukać fajki w szafie z zimowymi ubraniami. Zaraz w całym domu zapachniało naftaliną. Naftalina – to takie małe kulki na mole, żeby nie gryzły ubrań. – Daj spokój – mama wtłukiwała jajka do ciasta na placek – przecież tej szafy nie otwieraliśmy od wiosny! Skąd by się tam wzięła fajka? To prawda. Pamiętam, jak mama na wiosnę posypała ubrania naftaliną, szafę zamknęła na kluczyk, a kluczyk położyła do kredensu. To jak w tej szafie mogła się znaleźć fajka? Przecież sama nie mogła wejść. Zmartwiony tata nic już nie mówił, tylko usiadł w fotelu i stukał palcami w stół. I tak było do obiadu. Właśnie jedliśmy na deser placek ze śliwkami, kiedy zaterkotał dzwonek przy drzwiach. Tata otworzył. W drzwiach stał pan Dederko, nasz listonosz – i trzymał w ręku fajkę taty! – Czy to pana fajka? – spytał. – Moja! Coś podobnego! – tata wyściskał z radości pana listonosza. – Ale skąd, u diabła, moja fajka w pana rękach? Wtedy okazało się, że pan Dederko spotkał na ulicy ciocię Justynę, jak wracała z Tupkiem od nas. Tupek to jamnik cioci Justyny. I właśnie Tupek trzymał fajkę taty w pysku. Ciocia Justyna kazała przeprosić tatę za Tupka, a pan Dederko nie mógł przyjść od razu, bo musiał najpierw roznieść listy. To ci dopiero heca! I jeszcze zdążyliśmy na spacer! 14 Jak to było z pierścionkiem mamy Mama powiedziała, że tata jakoś niewyraźnie wygląda. Od kilku dni snuje się bez celu po mieszkaniu i sam nie wie, czego chce. Też zauważyłem, że z tatą coś się dzieje. Zaczynał rozmowę i nie kończył, ciągle czegoś szukał w szufladach, i w ogóle był taki jakiś dziwny. Myśleliśmy, że jest chory. Mama zmierzyła tacie temperaturę – jednak wcale nie miał gorączki. Dopiero jak mama wyszła do pracy, skończył pisać na maszynie i zawołał mnie do swojego pokoju. – Teodorku, muszę się ciebie poradzić – mówił z poważną miną, pocierając ręką czoło. – Wiesz, zbliża się siódma rocznica naszego z mamą ślubu i trzeba zrobić mamie jakiś wystrzałowy prezent. Taki, naprawdę super. Tylko, nie wiem co. Myślę, myślę i nic do tej pory nie wymyśliłem. Może ty masz jakiś pomysł? – Kupmy mamie dywan! – powiedziałem, bo kiedyś widziałem, jak tata Maćka kupił dywan i mama Maćka była bardzo zadowolona. – No nie. Wiesz, chodzi o to – przerwał mi tata – żeby to był prezent osobisty. Taki, tylko dla niej. – To kupmy nową sukienkę! – krzyknąłem zadowolony, bo mama zawsze cieszyła się z nowych sukienek. Jednak tata nadal kręcił głową: – Nie ma mowy, sukienek ma już dużo. To musi być coś innego. Zamyśliliśmy się, ale. nic nam nie przychodziło do głowy. Wiedzieliśmy tylko, że na pewno tata przyniesie róże, a ja narysuję laurkę. Nagle tata stuknął ręką w stół: – Mam! Że też wcześniej na to nie wpadłem! Podarujemy mamie pierścionek! Bardzo spodobał mi się ten pomysł, bo mama nieraz mówiła, że chciałaby mieć chociaż jeden, choćby najskromniejszy. – Tylko skąd weźmiemy tyle pieniędzy? – zmartwiłem się. – Prawdziwy pierścionek chyba dużo kosztuje. Tata roześmiał się i stwierdził, że ma odpowiednią sumę, bo z myślą o tym superprezencie od dawna odkładał pieniądze. Poszliśmy do jubilera. Pan jubiler, wysoki i chudy, wysłuchał tatę uważnie, potem przyniósł małe, metalowe pudełka i zaczął tatę przekonywać: – Może ten? Niech pan spojrzy na delikatną linię szlifu kamienia. A może ten? A co pan sądzi o tym? Widzi pan jego ciepły blask? Zachwalał i zachwalał, ale tata wciąż kręcił głową. Wreszcie obejrzeliśmy już wszystkie i pan jubiler rozłożył ręce: – Może ty kawalerze będziesz bardziej zdecydowany? – zwrócił się do mnie. Mnie podobał się najbardziej złoty pierścionek z rubinowym oczkiem. Kupiliśmy go i zadowoleni wróciliśmy do domu. Nie musieliśmy czekać zbyt długo na tę rocznicę, tylko dwa dni. 15 Mama też nie zapomniała o rocznicy i kupiła tacie kilka książek, z czego tata był bardzo zadowolony. Ale jak dostała od nas siedem czerwonych róż, laurkę i pierścionek, to skakała do góry z radości. – Kochany! – całowała tatusia. – Wiedziałam, że nie zapomnisz! Tata chrząknął zadowolony. – W końcu siódma rocznica jest tylko raz! – zrobił komiczną minę. – Co za piękny pierścionek! Teodorku, a twoja laurka jest wspaniała! Wprost nie wiem, jak wam dziękować! Ale wieczorem mama już nie była taka zadowolona. To znaczy była, tylko bez przerwy wzdychała i kręciła się niespokojnie po domu. Nie wiedzieliśmy o co chodzi. Tata udawał, że czyta gazetę, lecz tak naprawdę to nie czytał, tylko podglądał, co mama robi. Wreszcie nie wytrzymał: – Może nam powiesz w końcu, o co chodzi? Pierścionek ci się nie podoba, tak? Mama siadła obok taty i objęła go ramieniem: – Skąd znowu, co ci przychodzi do głowy! Tylko że... – No, skończ! Prezent może się przecież nie podobać! – tata był wyraźnie zdenerwowany. – Pierścionek jest prześliczny, zawsze o takim marzyłam. Tylko... gdyby miał trochę inne oczko. Wiesz – tu mama zaczęła mówić coraz szybciej – widziałam na wystawie u jubilera, całkiem niedaleko nas, identyczny jak ten, tylko z szafirowym oczkiem. Nie gniewaj się, wiesz, bo jeżeli to jest prezent taki wyjątkowy, to może warto by... – i raptem zamilkła. Zrobiło się cicho. Bałem się poruszyć. Tata patrzył na mnie tak, jakby to była moja wina. W końcu mógł przecież sam wybrać! Potem wszystko się wyjaśniło. Wspólnie postanowiliśmy, że jutro pójdziemy do jubilera i wymienimy pierścionek. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Mama była zadowolona i z tej radości upiekła murzynka, choć miał być dopiero w niedzielę. Nawet przy pracy w kuchni nie zdejmowała pierścionka, co jakiś czas przyglądała mu się i uśmiechała do nas. Tata też był wesoły, żartował i bawił się ze mną kolejką elektryczną. W ogóle, było fajnie! I tak było przez trzy dni. W niedzielę mama znów upiekła murzynka, chociaż widziałem, że wcale nie ma humoru. Znowu wzdychała i tak jakoś smutno patrzyła na mnie. Dobrze, że tata siedział w swoim gabinecie i tego nie widział. Bo ile razy widział, że mamę coś gnębi, denerwował się i powtarzał: – Powiesz wreszcie, czy nie? Do czego to podobne! Bo kiedyś, jak mnie jeszcze nie było na świecie, ustalili z mamą, że nigdy nie będą ukrywać przed sobą swoich problemów. Ja też miałem im opowiadać o wszystkim. To bardzo fajne, bo zawsze tata albo mama coś wymyślą, gdy jest kłopot. Po kolacji tata oglądał dziennik, a mama nie mogła usiedzieć w miejscu. Wzdychała coraz głośniej, kręciła się po pokoju, przestawiała i odkurzała stojącą w kredensie porcelanę, chociaż mógłbym się założyć o kilo cukierków, że porcelana była czysta. Czekałem, kiedy tata to w końcu zauważy. Skończył się dziennik i tata wyłączył telewizor. – No, co ci jest? – spytał wreszcie, siadając w ulubionym fotelu. Szybko przyniosłem tacie fajkę, bo wiedziałem, że przy fajce mniej się denerwuje. Mama siadła przy tacie i mocno się do niego przytuliła. Nie wiadomo dlaczego, pomyślałem o pierścionku. – Wiesz, kochany, tak sobie myślę i myślę... – zaczęła mama i urwała. Tata popatrzył na pierścionek z szafirowym oczkiem, potem na mnie, potem na mamę i nagle... zaczęliśmy się wszyscy bardzo głośno śmiać. 16 Okazało się, że pierścionek z szafirowym oczkiem przestał się mamie podobać i że chciałaby znów mieć tamten pierwszy, z rubinem. Tata ma jednak rację. Mama jest dziwna. Czasami to w ogóle nie wie, czego naprawdę chce. 17 Jak to było z wycieczką statkiem po morzu Była niedziela. Od rana świeciło słońce. Mama zrobiła śniadanie, lecz tata w ogóle nie chciał się obudzić. Ruszałem go, ale obracał się tylko na drugi bok. Mama powiedziała: – Zostaw, tata pracował do późna w nocy. Niech jeszcze trochę pośpi. Nie podobało mi się to, bo przecież dzisiaj mieliśmy płynąć statkiem. – To kiedy popłyniemy? – spytałem. Mama powiedziała, że rejsy rozpoczynają się o dziesiątej i że jest mnóstwo czasu. Mogę jeszcze iść na dwór i pobawić się. Na podwórku było pusto, tylko gruby Melon stał koło trzepaka i jak zwykle jadł cukierki. Gruby Melon w tym roku idzie do szkoły i dlatego udaje ważniaka. Powiedziałem mu, że wybieramy się na wycieczkę statkiem. Melon nie chciał wierzyć. – Jak będę chciał, to popłyniemy aż do Szwecji – powiedziałem. Wtedy Melon zaczął się śmiać: – Tu mi kaktus wyrośnie, jeśli w ogóle popłyniesz – pokazał mi rękę. I dodał: – Jesteś za mały, żeby płynąć statkiem. Ja to mogę, ale ty, nie. Omal nie rąbnąłem go w nos. Prawie zaczęliśmy się bić. Nie wiem, co by było, gdyby nie pan Taranek, dozorca z naszego domu. – Jak wam nie wstyd! – powiedział i dał klapsa Melonowi, a potem mnie. Udałem, że nie zabolało, choć pod spodniami zapiekło, jakbym dostał rzemieniem od dziadka Cyryla. Tata zawsze mi mówił, żeby uważać na pana Taranka, bo ma ciężką rękę. Teraz już wiem, co to jest ciężka ręka. Oczywiście, Melon rozpłakał się na cały głos. Zrobiło mi się go żal i powiedziałem: – Chcesz, to popłyniemy razem. Melon ucieszył się: – Naprawdę? Dam ci wszystkie cukierki. Miałem w nosie jego cukierki. Kazałem mu czekać i poszedłem do domu, żeby poprosić tatę, bo nie wiedziałem, czy się zgodzi. Ale tata jeszcze spał! W końcu mama obudziła tatę i szybko spytałem, czy nie mógłby pójść poprosić tatę Melona, żeby gruby Melon popłynął z nami. I tata się zgodził. Po śniadaniu poszedł do taty Melona i wrócił uśmiechnięty: – Załatwione! No, to w drogę! Melon chciał iść tylko ze mną i trzymał mnie cały czas za rękę, potem mówił tacie i mamie, że ja jestem jego najlepszym kolegą i że mnie najbardziej lubi ze wszystkich. Strasznie się podlizywał! Byłem wściekły i żałowałem, że go w ogóle wzięliśmy. W porcie tata stracił humor: – Niemożliwy tłok! Nie wiadomo, czy dostaniemy bilety. Mama uśmiechnęła się i powiedziała, że bilety zamówiła telefonicznie i trzeba je tylko odebrać z kasy. Statek nazywał się „Anna” i cały pomalowany był na biało. Musieliśmy czekać z wejściem, bo pan kapitan krzyczał na marynarzy, żeby przesunęli trap bardziej na lewo, na wprost wejścia. Trap to jest taka deska z poręczami do wchodzenia na statek. 18 Wreszcie mogliśmy wejść i wszyscy zaczęli się pchać, jak do kina. Pierwszy wbiegłem na statek, a gruby Melon został na brzegu. Z tej grubości nie mógł się przecisnąć i wszedł prawie na samym końcu. – Dlaczego nie poczekałeś na mnie? – spytał ze łzami w oczach. Myślałem, że się zaraz rozbeczy. Ale nie zdążył, bo już odbijaliśmy od brzegu i ci, co zostali na lądzie, żegnali nas machając chustkami. – Jakbyśmy mieli nie wrócić – śmiał się tata. – Odpukaj to, natychmiast! – dodała mama. Jak tylko wypłynęliśmy z portu na morze, statkiem zaczęło kołysać. Mama zaniepokoiła się i spytała, czy tak będzie kiwać przez cały czas. – Żeby tylko chłopcy nie dostali morskiej choroby – martwiła się. Gruby Melon nie wiedział, co to jest choroba morska, a jak mama wyjaśniła, to zaczął się przechwalać, że on to na pewno nigdy nie zachoruje. Fajnie bujało! Nie można było utrzymać się na prostych nogach, tylko na szeroko rozstawionych. – To jest właśnie marynarski chód – powiedział tata i przeszedł kilka kroków, rozstawiając szeroko stopy. Melon był zachwycony: – Ja też! Ja też! – wołał, jakby mu ktoś bronił i zaraz bęcnął na pokład. Na statku było mnóstwo dzieci. Jedną dziewczynę to znałem z podwórka. Właśnie ona karmiła mewy chlebem. Miała cały bochenek. Urywała po kawałku i rzucała do góry, a mewy łapały okruchy w powietrzu. Też chciałem pokarmić, ale mama nie miała ani chleba, ani żadnej bułki. – Ja chcę bułkę! – wrzasnąłem na cały głos. – Dlaczego nie masz bułki!? Tata rozgniewał się i powiedział, że bułki to akurat nie ma, ale zaraz może mi dać coś innego. Wiedziałem, że chce mi dać w pupę. Zawsze tak mówił, jak krzyczałem, że bardzo chcę coś mieć. Ze złości wyrwałem chleb z ręki tej dziewczyny i wyrzuciłem do wody. Co, tylko ona ma karmić mewy? Zaczęła beczeć i zrobiła się okropna awantura. Głupio mi było. Z tym wyrzucaniem chleba, to trochę przesadziłem. Ale już było za późno. Wszyscy krzyczeli – i dorośli, i dzieci, aż przyszedł kapitan i powiedział, że dobrze zrobiłem, bo mewy tylko kakają na pokład. Zrobiło się bardzo cicho. – Co to znaczy, kakają? – spytałem mamę, żeby już na mnie nie krzyczała. – No, wiesz – mama zrobiła się czerwona jak burak – nie zadawaj głupich pytań! Obraziłem się na mamę i poszedłem za kapitanem, żeby dał mi popatrzeć przez lornetkę. – Aaa, jesteś kawalerze! – kapitan zacierał ręce, jakby mu było zimno. – Narozrabialiśmy, co? – zaśmiał się i pozwolił mi patrzeć przez lornetkę, ile chciałem. Byliśmy bardzo daleko od brzegu. Ląd wyglądał jak pasek od spodni albo linijka. – Co, nie boisz się? – spytał kapitan. Miał śmieszną kręconą brodę i cały czas zezował. Spytałem, czy coś mu się stało w oko. Zaczął się głośno śmiać i powiedział, że kiedyś podglądał gołe kobiety i Pan Bóg go za to ukarał. Chyba żartował, bo jak można karać za patrzenie? Potem poszliśmy na mostek kapitański i kapitan pozwolił mi trochę potrzymać koło sterowe. Jak tylko mama zobaczyła, że jestem na górze, zaczęła krzyczeć, że spadnę i żebym natychmiast zeszedł na dół. Nie chciałem schodzić, ale pan kapitan wziął mnie za rękę i przyprowadził do mamy. Mama była zła, ale nie na mnie, tylko na kapitana: 19 – Pan jest niepoważny! A gdyby tak dziecko wypadło za burtę? – nie chciała kapitana dopuścić do głosu. – Droga pani – wreszcie kapitan przerwał mamie – jeszcze nigdy nie zdarzyło się w mojej długiej karierze, abym utopił chociaż muchę. – A potem dodał, patrząc na mamę: – Gdybym jednak napotkał muchę, tyle bez przerwy gadającą, na pewno bym ją utopił! Mama znów zrobiła się trochę czerwona, a tata śmiał się. – Niestety, pan kapitan ma rację – powiedział wzdychając. Mamie wyraźnie się to nie podobało. Odsunęła się na drugi koniec ławki i do końca rejsu nie odezwała się do nas ani słowem. Żeby było śmieszniej gruby Melon oczywiście zachorował na morską chorobę. Zrobił się zielony i mówił, że go nudzi. No i po co przechwalał się na początku? Mam strasznego pecha! Zawsze jest coś nie tak, kiedy wychodzę z mamą i tatą. 20 Jak to było z łowieniem ryb Przyjechał stryj Albin zabrać nas na ryby. Nawet nie wiecie, jak lubię łowić ryby! Wprawdzie jeszcze nigdy nie złowiłem żadnej, ale stryj Albin mówi, że na pewno damy sobie radę, bo w razie czego posłużę jako przynęta. Stryj Albin zawsze tak dziwnie żartuje. Mama mówi, że to są głupie żarty, bo nie wiadomo, w którym miejscu się śmiać. Wtedy właśnie stryj Albin śmieje się najbardziej, aż mu widać plombowane zęby. Śmieszny jest ten stryj Albin, ale ja bardzo go lubię. Zanim pojechaliśmy na ryby, wybuchła sprzeczka. Mama, jak zwykle, nie chciała mnie puścić. Okropnie boi się, żebym nie wpadł do wody albo nie zrobił sobie czegoś złego. A przecież umiem już pływać nie gorzej od mamy! I w ogóle, to nie w porządku, żebym znów nie jechał! – To niesprawiedliwe! – krzyknąłem bliski płaczu. – Przecież ostatnio obiecałaś, że następnym razem na pewno pojadę! A teraz jest właśnie następny raz! Tata przyznał mi rację: – Słowo się rzekło, kobyła u płota. Teodor jest już dostatecznie duży i kiedyś w końcu musi zacząć z nami jeździć. – Nie rób z chłopaka maminsynka – poparł nas stryj Albin. – Niegdyś myśliwi zawsze zabierali ze sobą młódź na łowy, aby przygotować ją do samodzielnego życia. – Puścił do mnie oko. Nie bardzo wiedziałem, o co chodziło z tymi łowami, ale podobało mi się to, co powiedział. Mama uśmiechnęła się i stwierdziła, że teraz na szczęście są inne czasy. – Ale cóż, uparliście się. Może rzeczywiście macie rację – dodała po chwili milczenia. – Pod jednym warunkiem! Tu wszyscy – tata, stryj Albin i ja – zamarliśmy, bo czasem mama stawia takie warunki, że trudno wytrzymać. – Pojadę z wami! Tacie i stryjowi Albinowi zrzedły miny. Wprawdzie nigdy nie łowiłem ryb, ale tyle wiedziałem, że ryby to męska rzecz. Stryj Albin wciąż to powtarzał. I chyba dlatego stracił humor. Jeżeli chodzi o mnie, to wcale się nie zmartwiłem. Ostatecznie, mama może pilnować ogniska i smażyć złowione przez nas ryby. Powiedziałem to głośno i stryj Albin już tak ciężko nie wzdychał. – Skoro tak, to nie traćmy czasu! – krzyknął wesoło tata. Wsiedliśmy do pogruchotanej syrenki stryja Albina i pojechaliśmy nad jezioro. Przez całą drogę stryj opowiadał o jakiejś zatoczce, gdzie wczoraj wypatrzył ryby, co się nazywają liny. Podobno nikt o tej zatoczce nie wie, bo jest dobrze schowana i trzeba do niej płynąć kilka metrów przez trzciny. Tata kiwał głową, widać było, że jest bardzo zadowolony. Tylko mama nic nie mówiła. Nad jeziorem rozstawiliśmy namiot. Wspaniały! Ucieszyłem się, że będziemy w nim spać. Zaraz wszedłem do środka. Był bardzo duży. Na pewno wszyscy się tu zmieścimy. 21 Mama bez przerwy kręciła głową. – A komary tu są? – trzeci raz pytała stryja Albina. Stryj wzruszył ramionami: – To normalne. – Co normalne? – mama coraz bardziej się denerwowała. – Nad każdą wodą są komary – tłumaczył cierpliwie stryj Albin. Zrobiło się ciemno i po zjedzeniu kanapek położyliśmy się spać. Jutro skoro świt mieliśmy wypłynąć na jezioro! Stryj Albin to chyba w ogóle nie spał, bo obudził nas jeszcze w nocy: – Wstawać! Wstawać śpiochy! Tak naprawdę, to już świtało. W lesie zaczynały świergotać ptaki. Mama też się obudziła i powiedziała, że płynie z nami: Zepchnęliśmy ponton na wodę. Mama usiadła w środku, tata ze stryjem na ławeczkach, a ja na samym dziobie. Musieliśmy siedzieć bardzo cicho, żeby nie płoszyć ryb i pływających niedaleko kaczek. Wreszcie przepłynęliśmy przez trzciny i znaleźliśmy się w zatoczce. Tata przestał wiosłować i rozkładali ze stryjem Albinem wędki. Ja też dostałem wędkę, ale nie wiedziałem, jak założyć robaka. – Daj – powiedział stryj i szybko nawlókł długą, kręcącą się dżdżownicę na ostry haczyk. Mama wzdrygnęła się z obrzydzenia: – Brrr! I ryby to... jedzą? Nigdy do ust nie wezmę takiej ryby! – Nie wszystkie – odpowiedział szeptem tata i położył palec na usta, żebyśmy byli ciszej. Patrzyłem na spławik, ale ryby w ogóle nie chciały ruszyć mojej dżdżownicy. – Ratunku! – nagle krzyknęła mama, aż przestraszone kaczki poderwały się do lotu. Podskoczyliśmy wszyscy i ponton zaczął się niebezpiecznie chwiać. – No tak! – powiedział wściekły stryj Albin. – Koniec łowienia! Wystraszyłaś nam wszystkie ryby w okolicy stu kilometrów! Okazało się, że mamę uszczypnął rak. Bo zapomniałem powiedzieć, że tata wieczorem nałapał raków do wiaderka, no i jeden musiał jakoś teraz wyjść. Te raki też były potrzebne do łowienia ryb. To znaczy, mięso raków, za którym – jak twierdził stryj Albin – liny wprost przepadają. Jak tylko mama usłyszała, że stryj zamierza uśmiercać raki i łowić na ich mięso ryby, to już w ogóle nie chciała z nami rozmawiać. Kazała zaraz płynąć do brzegu. Stryj Albin tym razem nie wytrzymał i powiedział, że wprawdzie nie jest przesądny, ale kobieta na pontonie to jak kaktus w kieszeni albo jeszcze gorzej. Tata wściekle machał wiosłami, a ja chyba zacząłem płakać, bo żal mi było nie złowionych ryb. Wtedy mama powiedziała, że nie ma co się tak spieszyć, możemy płynąć okrężną drogą, wzdłuż brzegu i spróbować łowić w trakcie wiosłowania. Stryj Albin przestał burczeć pod nosem. Wyciągnęli z tatą spiningi. Podpływali kawałek, rzucali błyskami bardzo daleko, potem zwijali żyłkę na kołowrotek i znów płynęli. Moja dżdżownica na haczyku nadal mokła w wodzie, ale jak na złość żadna ryba nie próbowała jej połknąć. Patrzyłem na spining i też chciałem porzucać. Wreszcie mama powiedziała: – Dajcie porzucać Teodorowi. Stryj machnął ręką, oddał swój spining, a sam usiadł do wioseł. Tata też przestał rzucać i wszyscy czekali, co będę robić. Chyba nikt nie wierzył, że coś złowię. Tylko rzuciłem błyskiem, zaraz coś szarpnęło. – Zielsko – skrzywił się tata. Jednak to nie było zielsko, bo przecież zielsko nie mogło samo wpłynąć pod ponton. – Ciągnij! – krzyknął stryj Albin. – Złapałeś rybę! 22 Zwijałem żyłkę najszybciej, jak potrafiłem. Ale chłopaki będą zazdrościć, gdy im opowiem! Oczy im wyjdą na wierzch! Żyłka poplątała się i nie chciała puścić. – Mocniej! Mocniej! – wołali na zmianę mama, tata i stryj Albin. To szarpnąłem z całych sił. Wtedy coś strzeliło i zaczęło syczeć, ale ryby nadal nie widzieliśmy. – Błysk przebił ponton! – krzyknął stryj i powiosłował w stronę brzegu jak szalony. Chyba rzeczywiście przedziurawiło ponton, bo na dnie zebrało się dużo wody, a brzegi pontonu bardzo szybko flaczały. Mama zrobiła się blada i powtarzała: – O Boże, szybciej! Szybciej! Błagam was, szybciej! Też miałem niemałego stracha. Wreszcie, jak mieliśmy wody w pontonie po kolana, a sam ponton ledwie wystawał ponad powierzchnię, dopłynęliśmy do brzegu. Tata odczepił błysk z dna pontonu. Ryba też była, nawet bardzo duża. – Okoń – stwierdził stryj Albin i ponuro popatrzył na tatę. Uparłem się, żeby mama tego okonia usmażyła. W końcu to moja pierwsza ryba. Mama oskrobała go, wypatroszyła, odcięła łeb, płetwy, ogon – i zaczęła smażyć. Wtedy zobaczyłem, że ta ryba wcale nie była taka duża, nie większa od mojej dłoni, chociaż bardzo fajna. Wszyscy wpatrywaliśmy się w patelnię, a ten okoń coraz bardziej kurczył się i kurczył. Wuj Albin westchnął i powiedział: – Zupełnie jak moja pensja. 23 Jak to było z przygodą na plaży Bardzo lubię lato, bo wtedy można robić różne niesamowite rzeczy. Na przykład, do późnego wieczora grać w piłkę, jeść nawet po dwa lody dziennie, jeździć na wieś do stryja Albina, gdzie jest las i jezioro z dzikimi kaczkami. Można też bawić się w stawianie namiotu i w obóz albo w podchody, w parku. Ale najbardziej lubię latem chodzić na plażę. Na plaży jest nadzwyczajnie! Można kąpać się w morzu, budować zamki z piasku, kopać doły, w których – jak są odpowiednio głębokie – zawsze na dnie jest woda. Dlatego, gdy tata powiedział, że jutro pójdziemy na plażę, ucieszyłem się bardzo. – Tylko musicie mi przyrzec jedno – powiedziała mama, grożąc palcem. – Nie będziecie odpływać daleko od brzegu. – Przyrzekamy! – krzyknęliśmy z tatusiem, po indiańsku podnosząc palce. –Najwyżej do żółtej boi. Mama roześmiała się i poszła przygotować na jutro nasze czepki i kąpielówki. Szkoda, że mogliśmy pływać tylko do żółtej boi, bo tam jest płytko. Chyba, że fale wymyją piach z dna. Wtedy może być głęboko, nawet po szyję. Pamiętałem, gdzie jest taki dół i powiedziałem tacie na ucho. Tata mrugnął okiem, ale tak, żeby mama nie widziała i powiedział szeptem: – Jasne, że tak. Przecież nie będziemy szorowali brzuchami po dnie! Zaraz po dobranocce poszedłem spać, żeby szybciej było jutro. Rano, po śniadaniu poszliśmy na plażę. Tak jak mówiła mama, było pełno plażowiczów. Tacie się to nie podobało. Krzywił się i narzekał, że śledzie w beczce mają luźniej. Choć minęła dopiero dziewiąta, nigdzie nie mogliśmy rozłożyć koca! Byłem na tatę zły, że spał tak długo, bo przecież, gdybyśmy przyszli wcześniej, to inaczej by wyglądało. A tak, to co? Ale w końcu znaleźliśmy trochę miejsca koło palików. Nawet nie tak daleko od tej głębszej wody, o której mówiłem tacie. Tata zaraz zaczął czytać książkę i wcale nie chciał iść ze mną się kąpać. – Jak tak – powiedziałem ze złością – to idę do domu i naskarżę mamie. I oczywiście poszliśmy się kąpać. Woda była wspaniała! Nurkowałem do samego dna. Tata wytrzymywał pod wodą bardzo długo, aż jedna pani z parasolką krzyknęła, żeby się nie wygłupiał, bo utonie. Śmialiśmy się, bo tata przecież bardzo dobrze pływa. Był nawet kiedyś ratownikiem. Byłem dumny z mego taty, bo nikt z pływających dookoła nie potrafił tak długo wytrzymać bez oddychania pod wodą. Zawsze mówiliśmy z mamą, że mamy najwspanialszego tatusia pod słońcem! Jak wróciliśmy z kąpieli i wysychaliśmy na kocu, to już nie mogłem oderwać taty od książki. Szkoda, że mama nie zabrała mu tych książek przed wyjściem. Zawsze tak robiła, a dziś chyba zapomniała i musiałem się bawić sam. Na szczęście przyszedł znajomy taty, pan Tadek, i zaprosił nas na siatkówkę. Tata wykręcił się zwichniętym łokciem, ale ja poszedłem. 24 Graliśmy nad samym morzem, gdzie nie było takich tłumów. Pan Tadek odbijał piłkę fantastycznie! Za każdym razem, gdy już wydawało się, że piłka wyląduje na piasku albo w wodzie, rzucał się szczupakiem i w ostatniej chwili podbijał ją do góry. Też tak chciałem spróbować, ale mi nie wyszło. Piłka poleciała wysoko, aż pod wydmę i bęcnęła w brzuch grubego pana z białą chustką na głowie. Ale zrobiła się awantura! Gruby pan podskoczył, jak oparzony i zaczął strasznie krzyczeć. Podbiegł do nas, chwycił mnie za ucho i pociągnął tak mocno, że zacząłem płakać. Wtedy przyszedł tata. – Niech pan natychmiast puści mojego syna! – krzyknął. – Coś podobnego! – wykrzykiwał pan z chustką na głowie, ale puścił moje ucho. – Niech pan lepiej pilnuje swojego bękarta! Wtedy mój tata zdenerwował się i strasznie temu panu nagadał. Jeszcze nigdy takiego taty nie widziałem. A na koniec powiedział: – Nie ma co, nie zdziwię się, jak przyjdzie strażnik ochrony przyrody i wlepi panu mandat. Proszę natychmiast zdjąć ubranie z wydmy, dobrze panu radzę. Rzeczywiście, ten gruby pan porozkładał swoje rzeczy na umocnieniach ochronnych wydm, a tego przecież nie wolno robić. Wróciliśmy do naszego koca. Z nudów zacząłem kopać dół, tylko słabo mi szło, bo zapomniałem łopatki. – Na co ci łopatka – powiedział tata – przecież możesz kopać foremką. Dokopałem się co prawda do wody, ale zmęczyłem się. Do kitu takie kopanie. Foremka wyginała się i nabierała bardzo mało piasku. Tata pozwolił mi iść pochlapać się trochę przy brzegu. Nie poszedłem, bo zobaczyłem, że przy grubym panu stoi strażnik przyrody i wypisuje mandat! Pokazałem to tacie. – A to ci historia! – mruknął. Widziałem, że wcale nie był zadowolony. Pan strażnik skończył wypisywanie mandatu, zasalutował i odszedł. Wtedy ten gruby pan obrócił się do nas i tak jakoś popatrzył na tatusia, jakby to tata naskarżył strażnikowi. Tata nie wiadomo dlaczego, zrobił się czerwony, kazał mi pilnować koca i poszedł pływać. I gdzie tu sprawiedliwość? Musiałem siedzieć i pilnować książek i głupich spodni! Wreszcie tata wrócił i mogłem iść poszukać muszelek. W domu, w pudełku po czekoladzie miałem tylko karbowane i czarne. Brakowało mi białych i teraz tylko takie chciałem zbierać. Odchodziłem coraz dalej od naszego miejsca, bo przeważnie muszelki były rozgniecione albo nadłamane. Znalazłem jednak kilka całych i jedną, która była duża jak pół ręki! I w dodatku odbijała od środka słońce, aż raziło w oczy! Zachciało mi się pić. Szybko pobiegłem do naszego miejsca, ale taty tam nie było! Najpierw pomyślałem, że sobie poszedł beze mnie. Ale tego grubego pana z chustką na głowie też nie było. Pobiegłem do następnych palików i do następnych, i jeszcze do następnych. I wtedy zacząłem płakać, bo zabłądziłem. Wszystkie kosze były jednakowe! i wszędzie podobne parawany! i pełno plażowiczów! I nigdzie nie mogłem znaleźć taty. Przestraszyłem się i zacząłem wołać: „Tatusiu! Tatusiu!”, aż jedna pani, co leżała najbliżej, spytała, czy zgubiłem tatę. Potem pocieszała mnie, żebym się nie martwił, bo mi pomoże go odnaleźć. – Tylko musisz powiedzieć, jak wygląda – powiedziała. – No, tatuś wygląda, jak... tatuś! – zdziwiony, nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Poszliśmy z tą panią do pana ratownika, a on poradził nam pójść do radiowęzła, żeby wywołać tatusia z plaży. Tylko ruszyliśmy z miejsca, a tu z głośników rozwieszonych wzdłuż wydm rozległ się głos: 25 – Uwaga! Zginął chłopczyk, lat sześć, o imieniu Teodor. Ubrany jest w niebieskie majteczki i słomkowy kapelusik. W ręku ma małe, metalowe wiaderko. Ktokolwiek widział Teodora, proszony jest o przyprowadzenie go pod kasę numer trzy, gdzie czekają zaniepokojeni rodzice. I tak, dwa razy pod rząd. Przestraszyłem się jeszcze bardziej i rozpłakałem na dobre. Okazało się, że kasa numer trzy jest bardzo blisko i zaraz tam byliśmy. Czekał na mnie nie tylko zdenerwowany tata, ale i mama, która szybciej skończyła pracę i chciała do nas dołączyć. Mama chwyciła mnie na ręce i zaczęła całować. Udawała, że już nie płacze, ale widziałem, że ma zapłakane oczy. Tata nic nie mówił, tylko patrzył na mnie tak, jak wtedy, gdy bawiliśmy się z chłopakami we wkładanie bazi do nosa i uszu, kto więcej. Ja wsadziłem do nosa aż pięć i dopiero lekarz musiał mi je kleszczykami wyciągać. 26 Jak to było z pogrzebem dziadka Cyryla Ledwie położyłem się spać, a już zadzwonił budzik. Mama kazała ubierać się ciepło, bo na dworze zimno. Spytałem, czy to prawda, że dziadek Cyryl będzie zakopany w grobie. – Och! – powiedziała mama – nie zadawaj głupich pytań, przecież wiesz, że dziadek Cyryl nie żyje. Chciałem jeszcze o coś spytać, ale mama miała zaczerwienione oczy i pociągała nosem. Tata dziwnie wyglądał w czarnym garniturze i czarnym krawacie. Mieliśmy zaraz jechać pociągiem i mama mówiła, że będzie cała rodzina. Ucieszyłem się, bo to znaczyło, że Michał też przyjedzie. – Gdzie jest moja woalka? – mama od rana szukała woalki. – To zakopią dziadka w ziemi? – nie wierzyłem nadal, chociaż widziałem na jednym filmie, jak to zrobili: wsadzili jednego pana do trumny i przysypali ziemią. – Teodorku, każdego z nas to kiedyś czeka – powiedział tata, czyszcząc fajkę i patrząc gdzieś w bok. Zaraz powiedziałem, że nie chcę być zakopany i zacząłem płakać. Mama krzyknęła na tatusia – aż jej się głos załamał – żeby nie opowiadał mi głupstw. – Jest jeszcze za mały, aby o tym mówić – dodała po chwili. Wtedy rozpłakałem się na dobre i powiedziałem, że nie chcę jechać i oglądać, jak będą zakopywać dziadka. Mama wyjaśniła, że zawsze się tak robi i że dziadek wcale nie umarł, tylko poszedł do nieba. Ciekawe, co dziadek Cyryl będzie robił w niebie, bo tam chyba nie wolno palić papierosów, a dziadek ciągle palił. Na dworcu tata pokłócił się z mamą o to; czy mam być na cmentarzu, czy zostać w domu u wujka Janka, jak inne dzieci. – Przecież to jego dziadek! – tata stukał fajką w popielniczkę. Był zdenerwowany. Mama cały czas cicho płakała z chusteczką przy oczach. Jak przyjechaliśmy do Białogardu, to u wujka Janka było już strasznie dużo ludzi. Mama oddała kwiaty cioci Justynie i poszliśmy do dużego pokoju. Stryj Albin wziął mnie na ręce, żebym mógł zobaczyć dziadka. Dziadek spał w czarnym ubraniu i w ogóle się nie ruszał. Wszyscy byli bardzo smutni i modlili się. Przy dziadku stały kwiaty w wazonach i świece. – Pamiętasz dziadka Cyryla? – spytał stryj Albin. Stryj Albin zawsze zadaje dziwne pytania. Kiedyś mnie spytał, czy wiem, jak wyglądają gwiazdy i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Teraz też nie wiedziałem, bo przecież dziadek Cyryl leżał w trumnie. Potem przyszedł Michał z tatą i z mamą. Mama kazała Michałowi uklęknąć, ale on nie usłuchał, tyko podbiegł do dziadka i wsadził rękę pod poduszkę. Stryj Albin krzyknął. Michał dostał kilka klapsów i kazali mu iść do pokoju obok. Głupi Michał, myślał, że pod poduszką znajdzie cukierki. Jak dziadek Cyryl chorował, to zawsze trzymał dla nas pod poduszką kukułki. Michał jest o rok ode mnie młodszy i czasami robi takie rzeczy, że można oszaleć. Wujek Janek powiedział, żeby wszystkie dzieci przeszły do pokoju obok. Nawet dobrze, bo dorośli tylko stali i stali, i rozmawiali cicho. 27 Michał przestał wreszcie płakać i wołał, że chce pić. Na stole stał kompot śliwkowy. Ciocia Justyna nalała nam po szklaneczce i wróciła do dorosłych. Było nas trzech i dwie dziewczyny. Romek przyjechał z Wrocławia, a tych dziewczyn nie znałem. – Jesteś głupi – powiedział Michałowi Romek. Od początku nie podobał mi się ten Romek. Był o głowę ode mnie wyższy i strasznie zadzierał nosa. Michał zaczął wrzeszczeć, że to on jest głupi. Dziewczyny mówiły, żeby się nie kłócili, ale dopiero wujek Janek uspokoił Michała i Romka: – Jak wam nie wstyd! Zaraz pogrzeb, a wy tu urządzacie taki harmider! Znów siedzieliśmy cicho. Myślałem o dziadku Cyrylu, jak się dostał do tego nieba. Strasznie kochałem dziadka Cyryla i cieszyłem się, że jest w niebie. Chociaż wolałem, żeby tak prędko tam nie szedł, bo do kogo teraz będziemy przyjeżdżać latem? Powiedziałem o niebie dziewczynom. Romek zaczął się śmiać: – Dziadek nie poszedł do nieba, bo nieba wcale nie ma, tak mi powiedział tata! – Jak to, nie ma? – zdziwiłem się. – To gdzie jest dziadek Cyryl? – Jest w trumnie i go zakopią. Dziewczyny zaczęły płakać. Myślałem, że zatłukę Romka – i pobiliśmy się. – To on pierwszy zaczął – naskarżył Romek, gdy przyszli dorośli. Mój tata nic nie powiedział, tylko popatrzył mi w oczy i mocno przycisnął do siebie. Na cmentarzu padał deszcz. Ksiądz modlił się głośno i wycierał nos dużą białą chustką. Tata zasłonił mamę i mnie parasolką. Obok stali wujek Janek z ciocią Justyną. Trumna była przykryta i już nie widziałem dziadka. Na trumnie leżały róże. Wiele osób płakało. Nie wiedziałem, że wszyscy tak kochali dziadka. Ksiądz mówił, że w niebie czeka dziadka zbawienie i że Bóg jest miłosierny. – Płacz – szturchnął mnie w bok Romek. Myślałem, że go zdzielę. Potem mówił taki wysoki siwy pan. Machał ręką, aż włosy mu spadły na oczy. Tata chrząknął głośno, ten pan spojrzał na tatę i zaraz skończył. Wtedy zabrzmiała trąbka. Nie było żadnej orkiestry, tylko trąbka. Dziadek Cyryl bardzo lubił ten instrument i mówił kiedyś cioci Justynie, że na jego pogrzebie ma być trąbka. Pan muzyk stał na wykopanym piasku z wysoko podniesioną trąbką, z której leciała bardzo długa i smutna melodia. Płakali prawie wszyscy. Tata chrząkał i spuszczał oczy. Pomyślałem, że dziadek Cyryl teraz bardzo musi się cieszyć, słysząc, jak dla niego grają. Kiedyś pozwolił mi wyjąć trąbkę z futerału i nawet zagrał mi hejnał mariacki. I nagle... zrobiło się cicho. Pan muzyk położył trąbkę dziadka na trumnie i trumnę spuścili do dziury w ziemi. Chciałem krzyczeć, żeby dziadka nie zakopywali, ale tata, który cały czas stał za mną, przycisnął mnie i szepnął, że tak trzeba. W drodze powrotnej, w pociągu mama tylko spytała, czy nie jestem głodny i cały czas milczała. Tata też milczał i palił fajkę. Potem mama oparła głowę na ramieniu taty, a tata pogłaskał mamę po włosach. Zrobiło mi się smutno na myśl o dziadku Cyrylu. Nie mogłem uwierzyć, że też miał kiedyś tyle lat, co ja. 28 Jak to było z narodzinami Magdy Jeszcze nigdy nie widziałem takiego taty. Ciocia Justyna kładła palec na usta i kazała mi być cicho. Zwariować można! Nic, tylko siedzieć i nie przeszkadzać? Na szczęście przyszedł Jarek i bawiliśmy się w podchody. Wtedy zadzwonił telefon. Tata zawołał ze swojego pokoju, żeby nie podnosić słuchawki, bo sam odbierze. Skoczył do telefonu i potknął się o taboret. Myślałem, że dzwoniła mama, ale chyba nie, bo ciocia Justyna zamknęła drzwi i długo rozmawiała z tatusiem. Jarek ciągle oszukiwał i nie chciałem się już z nim więcej bawić. Wtedy obraził się i poszedł do domu. A niech sobie idzie! Byłem zły i powiedziałem, żeby więcej nie przychodził. Czekaliśmy na mamę, kiedy wróci ze szpitala. Ciekawiło mnie, czy przyjedzie z dzidziusiem, jak obiecywała. Ostatnio od słuchania o tym dzidziusiu to aż uszy puchły. Ciocia Justyna gotowała nam obiady i ciągle powtarzała, że tata źle wygląda i kazała mu więcej jeść. Ale tata nie słuchał cioci, tylko palił fajkę, chodził po swoim pokoju albo leżał na kanapce i patrzył w sufit. Teraz, po tym telefonie, też zamknął się w pokoju i słyszałem, jak chodził tam i z powrotem. Ciocia Justyna przyniosła mi budyń z sokiem malinowym i pozwoliła wyjść na podwórko. Na podwórku nikogo nie było, nawet Jurka. Pan Chrapka, nasz sąsiad, spuścił Bułkę ze smyczy. Bułka to jego pies, taki niski i cały kudłaty. Ma śmieszną mordę i macha ogonem, jak mnie widzi. Mama mówiła, że to brudny kundel i nie pozwalała się z nim bawić. Pan Chrapka śmiał się z mamy, że się nie zna na psach. – Bułka to czystej rasy pudel – mówił. Ale Bułka szybko uciekła z podwórka i wróciłem do domu. W przedpokoju usłyszałem, jak ciocia Justyna mówiła do taty: – Musisz Teodorowi w końcu powiedzieć, że to już dziś albo jutro! Od tego czekania na dzidziusia robiło się w naszym domu coraz śmieszniej. Rano tata miał poważną minę i spytał, czy nie chcę pójść z nim na spacer. Ucieszyłem się, bo myślałem, że pójdzie do pracy i zostanę w domu z ciocią Justyną. Cały czas, jak szliśmy brzegiem morza, tata chrząkał i nic nie mówił. Dopiero w parku zatrzymał mnie i powiedział patrząc w oczy: – Musisz być dzielny. Tata nigdy tak do mnie nie mówił. Najpierw myślałem, że znów będzie mówił o dzidziusiu, ale potem przestraszyłem się, że nie pojadę na wycieczkę i zacząłem płakać: – Obiecałeś przecież! Ja chcę na wycieczkę! – i płakałem, aż mi wyjaśnił, że wcale nie o wycieczkę chodzi. Spytał: – Pamiętasz, jak rozmawialiśmy wspólnie z mamą, czy chciałbyś mieć siostrzyczkę? I zaczął mówić, że mama urodzi mi siostrę i żebym się nią opiekował i że będę się z nią mógł bawić, jak podrośnie. Mówił bez przerwy, bardzo szybko i patrzył na mnie uważnie, aż krzyknąłem: – Hurrra! Nareszcie! Wtedy roześmiał się i podrzucił mnie wysoko do góry. Nie myślałem, że tak się ucieszy. 29 W domu ciocia Justyna już na nas czekała: – Pora jechać do szpitala. Też chciałem jechać, ale tata pstryknął mnie w nos i kazał nam z ciocią Justyną przygotować się na przyjęcie mamy i siostrzyczki. Potem wybiegł z domu, jakby go kto gonił. Ciocia Justyna otworzyła najmniejszy pokój, który był cały czas zamknięty. – Widzisz, Teodorku – śmiała się – myśmy już wszystko wcześniej przygotowali. To jest ten pokoik, który dla niej oddałeś. Tak, to prawda. Oddałem swój pokój. Co tam! Mogę spać z tatą albo w stołowym. W pokoiku obok stołu i łóżka stało małe łóżeczko. Ciocia Justyna wstawiła do wazonu kwiaty i zaczęliśmy czekać. Już nie mogłem wytrzymać tego czekania. Powiedziałem cioci, że zawsze chciałem mieć braciszka, ale siostrzyczka ostatecznie też może być. – Teraz nie będziesz taki samotny – żartowała ciocia. – Będzie ci weselej. Kończyłem budować zamek, kiedy zabrzęczał dzwonek. Otworzyłem drzwi. Tata niósł zawiniętą poduszkę, w której coś piszczało. Za nim weszła blada mama. – A gdzie siostrzyczka? – spytałem. Mama pocałowała mnie kilka razy i powiedziała, że właśnie u tatusia na rękach. – Ma na imię Magda – dodała, gdy tatuś położył krzyczącą poduszkę na łóżku. – To jest siostra? – spytałem dla pewności jeszcze raz, bo wcale nie wyglądała jak siostra, tylko jak nie wiadomo co. Ciocia Justyna śmiała się na cały głos i byłem na ciocię zły. – Ona jest jeszcze malutka, ale zobaczysz, szybko urośnie i będziesz się mógł z nią bawić. Chciałem jej dotknąć, ale zaczęła jeszcze bardziej wrzeszczeć, aż się przestraszyłem. Wtedy tata i mama też zaczęli się śmiać, a tata powiedział: – Nie bój się, przecież cię nie ugryzie! Tata żartował. Wiedziałem, że nie ugryzie, bo nie miała zębów, tylko sam język. A w ogóle, co to za siostra, całkiem łysa. Buczy jak lokomotywa i macha nóżkami. Dzidziuś, którego mi pokazywali w książce zupełnie inaczej wyglądał. Mama wzięła Magdę na ręce i ona zaraz przestała płakać. – Chodź, Teodorku, teraz mama będzie karmiła. Nie będziemy jej przeszkadzać – powiedziała ciocia Justyna. Wcale nie przeszkadzałem, ale tata wziął mnie za rękę i wyszliśmy do dużego pokoju. – No i jak, podoba ci się Magda? – spytał. Tata zapytał tak samo, jak stryj Albin. Zupełnie nie wiedziałem, co odpowiedzieć. – Jest śmieszna. – Dlaczego sądzisz, że jest śmieszna? – tata zmarszczył brwi. Bo wcale nie wygląda jak siostra – odpowiedziałem. – Nie? A jak? Znów nie wiedziałem, co odpowiedzieć. – To dlatego, że pierwszy raz ją widzisz. Wszystkie małe dzieci są takie. Ty też byłeś kiedyś taki mały – tłumaczył tata. – Wcale nie! – krzyknąłem na tatusia. – Ja zawsze byłem duży! Tata ze śmiechem machnął ręką i powiedział do cioci Justyny: – Skaranie boskie! Zupełny cyrk! Wieczorem mama poszła spać z Magdą, do jej pokoju. Ciocia Justyna opowiedziała mi trzy bajki, ale nie mogłem zasnąć, bo Magda ciągle płakała i płakała. Wreszcie pewnie zasnąłem, bo niemożliwe, żeby ona buczała całą noc. Oj, ciężko mieć siostrę! Gdyby nie to, że to jest moja siostra, chyba uciekłbym z domu. 30 Jak to było ze świnką morską Nie wiem, co to się stało, ale odkąd jest Magda, wszyscy zupełnie powariowali. Mama jest bez przerwy zmęczona i zajmuje się tylko Magdą. Tata albo siedzi u siebie w pokoju i pisze, albo pierze pieluchy i oczywiście też nie ma czasu. A ciocia Justyna biega po sklepach i narzeka, że nie może tego akurat dostać, co jest najbardziej potrzebne. Już miałem być zapisany do przedszkola, ale się okazało, że znów nie ma miejsc i trzeba czekać jeszcze, nie wiadomo jak długo. Dobrze, że chociaż był Tupek, jamnik cioci Justyny i że przynajmniej on nie musiał nigdzie biegać ani niczego załatwiać. Ale przyjechał wujek Janek i zabrał Tupka ze sobą. Zostałem sam. Do południa nie mam co robić, bo chłopaki są w przedszkolu i na podwórku jest pusto. Na szczęście przyszły moje urodziny. Mama upiekła pyszny tort z orzechami, polany czekoladą. A tata przyniósł najwspanialszy prezent na świecie! – No, zgadnij, co to jest? – spytał mnie, gdy już siedzieliśmy przy stole. Skąd mogłem wiedzieć? Skórzana torba taty była mocno wypchana i myślałem, że może jest w niej pistolet na wodę, który mi kiedyś obiecał albo cysterna, którą widziałem na wystawie w sklepie z zabawkami i też bardzo chciałem mieć. – Kto powie, co jest w torbie? – śmiał się tata. Byłem coraz bardziej ciekawy i już nie mogłem wytrzymać. – Nie męcz dziecka – powiedziała mama. – I my też chcemy zobaczyć. Wtedy tata zrobił poważną minę i wyciągnął z torby małe, podziurkowane z wierzchu pudełko. Pokrywka uniosła się i ze szpary wyjrzał malutki wystraszony pyszczek. – Hurra! – krzyknąłem na cały głos, aż obudziła się Magda. – Mam świnkę! Była to prawdziwa świnka morska! Zaraz ucałowałem mamę i tatę i z radości obiegłem stół trzy razy dookoła. Ciocia Justyna załamała ręce: – Tfu! Co za paskudztwo! Jak mogła tak powiedzieć? To była najwspanialsza świnka morska, jaką w życiu widziałem! Pewnie dlatego tak powiedziała, że nigdy nie lubiła zwierząt, z wyjątkiem swojego ukochanego jamnika Tupka, który zresztą i tak jej nie słuchał i zawsze robił, co chciał. Mama też nie wyglądała na zadowoloną. Ale po zapewnieniu taty, że świnki nie gryzą mebli ani dywanów, zgodziła się na zatrzymanie jej w domu. No pewnie, w końcu świnka morska to nie jakiś potwór, który zjada meble! Naprawdę – była wspaniała! Miała czarny tułów, białą szyję, a przy oczach jedną brązową łatkę. I w dodatku tak śmiesznie ruszała pyszczkiem! Tylko nie wiedziałem, jak się nazywa. Tata powiedział, że mogę ją nazwać, jak tylko chcę i cieszył się z tego, że ja się cieszę. – Będzie nazywać się Łatka, bo jest taka łaciata – powiedziałem. Mama i tata przyznali mi rację, a ciocia Justyna wstała od stołu i stwierdziła, że jeśli chodzi o nią, to świnka morska może nazywać się Bóg wie nie jak, ale żebyśmy nie myśleli, że ona po tym paskudztwie będzie sprzątać. 31 – Justyno – zdziwił się tata – co ty właściwie masz przeciwko temu małemu stworzeniu? Ciocia Justyna wzruszyła ramionami i powiedziała, że po prostu nie znosi myszy. Jakby to była mysz! Prędko zabrałem Łatkę do swojego pokoju. W końcu Łatka jest moja, a nie cioci. I zaraz postanowiłem Łatce zbudować dom. Po chwili przyszedł tata i razem zastanawialiśmy się, od czego zacząć. – Najlepsza będzie skrzynia albo jakiś karton – głośno myślał tata. – Czy mamy coś takiego? Przypomniałem sobie, że w piwnicy jest kartonowe pudło po telewizorze. Tata aż klasnął ręką w kolano: – To jest myśl! I tak zbudowaliśmy dom dla Łatki. Tata odciął wierzch pudła, aby domek nie był za wysoki. Wykroił z boku małe okienko i drzwi, zasuwane plastykowymi szybkami. Ja przedzieliłem spód domku na pół przegrodą z listewek – połowa do spania, połowa do biegania. – A co będzie jadła? – spytałem, gdy tata włożył do pudła szklany spodeczek. – Pewnie jest głodna. Okazało się, że z jedzeniem nie będzie kłopotu, bo świnki zjadają prawie wszystko, co się da. Ale najchętniej sałatę, surową marchew, suchy chleb, a nawet trawę. Pomyślałem sobie, że jak Łatka lubi trawę, to będę mógł ją wynosić na dwór, gdzie trawy jest bardzo dużo. Nawet zaraz chciałem wyjść, ale padał deszcz i musieliśmy siedzieć w domu. Co za pech! Właśnie dzisiaj musiał padać deszcz! Właśnie teraz, gdy miałem urodziny! Łatka najpierw trochę się mnie bała, ale potem jadła już z ręki. Bawiliśmy się w chowanego. To znaczy, Łatka uciekała po pokoju, chowając się pod szafą albo pod łóżkiem, a ja wyciągałem ją stamtąd. Piszczała zdenerwowana i szczypała ząbkami palce, gdy tylko brałem ją do ręki. Ale wystarczyło, że zacząłem głaskać jej futerko, a już zaczynała mruczeć z zadowolenia i mrużyć oczka. Wreszcie przestał padać deszcz i mama pozwoliła mi wyjść na dwór. Zaraz wsadziłem Łatkę do pudła i zbiegłem na dół. A to dopiero chłopaki będą mi zazdrościć! Na podwórku był już gruby Melon, Maciek i Agata. Jak tylko zobaczyli, co mam w pudle, zaraz zaczęli prosić, żebym dał im się pobawić. Powiedziałem, że Łatka boi się obcych i nie ma mowy, żeby ktoś brał ją do ręki. Oczywiście, gruby Melon od razu się obraził, a Maciek powiedział, że może mieć pięćdziesiąt takich świnek i wcale mojej nie potrzebuje. – To sobie miej – powiedziałem Maćkowi. I zostaliśmy sami z Agatą. Byłem zły, bo po co mi dziewczyna? Agata nie miała jeszcze czterech lat i ciągle chciała bawić się w piaskownicy, w robienie babek z piasku albo w sklep. Ale teraz zaczęła rwać trawę dla Łatki, więc pozwoliłem jej zostać. Ostatecznie, Agata jest najlepsza ze wszystkich dziewczyn – nigdy nie płacze ani nie skarży. Trawy było chyba już pół pudła, a Łatka wcale nie chciała jeść, tylko wspinała się na łapkach i śmiesznie poruszała noskiem. Pewnie chciała wyjść. Otworzyłem drzwiczki i wypuściłem ją na trawnik. – A jak ucieknie? – spytała Agata. – Nie bój się – powiedziałem Agacie. – Po co ma uciekać? I wtedy właśnie z klatki schodowej wyskoczyła Bułka, strasznie ujadając. Nim zdążyliśmy coś zrobić, podbiegła do Łatki. Biedna Łatka najpierw się skuliła, a potem zaczęła uciekać. Nie wiedziałem, co robić i chciało mi się płakać, bo myślałem, że Bułka złapie Łatkę i zagryzie. Na głośne szczekanie Bułki wyszedł pan Chrapka. Szybko zorientował się w czym rzecz i zawołał Bułkę do siebie. Ale Bułka w ogóle nie chciała słuchać pana Chrapki. Przybiegli jeszcze Maciek z grubym Melonem i wszyscy ganialiśmy w kółko. Ja chciałem uratować Łatkę, pan Chrapka złapać Bułkę na smycz, a Melon, Maciek i Agata chcieli nam pomóc. 32 W końcu stało się coś strasznego! Łatka ze strachu wskoczyła przez okno do piwnicy i chociaż szukaliśmy jej długo – już nigdy się nie znalazła! Byłem wściekły na pana Chrapkę i jego wstrętnego pudla. Dlaczego musiało się tak stać? Cały czas myślałem o biednej Łatce. Tata też był zmartwiony i pocieszał mnie, jak mógł. Po tygodniu, gdy już wiedzieliśmy, że Łatka nigdy się nie odnajdzie, tata przyniósł mi inną świnkę. Tylko, że to nie była Łatka, chociaż też śmiesznie ruszała pyszczkiem i też dawała się głaskać. Tata mówił, że Łatka na pewno uciekła z piwnicy drugim oknem i mieszka wśród łąk za miastem, gdzie pełno innych małych zwierzątek, z którymi żyje w przyjaźni. Jeśli tak, to dobrze. Szkoda tylko, że nie wiem, w którym dokładnie miejscu zamieszkała, bo bardzo bym chciał zobaczyć, co robi i czy nie jest jej smutno beze mnie. 33 Skończyliśmy książkę Tata po raz ostatni stuknął w klawisz maszyny do pisania i wyciągnął kartkę spod wałka. – Dziesięć opowiadań chyba wystarczy. Co sądzisz o tym? Zabrało nam to więcej czasu niż myśleliśmy. – Zawołamy mamę – powiedziałem. Mama nie znała żadnego z tych opowiadań. Czekała na koniec, by poznać je wszystkie razem. Pobiegłem po nią. Właśnie uśpiła Magdę. Usiedliśmy wygodnie na kanapie i tata, puszczając oko do mamy, zaczął czytać. Słuchałem i nie wierzyłem własnym uszom. Często mnie piekły. Po dwóch godzinach czytania tata umilkł i spojrzał na mnie. Mama też patrzyła uważnie. – Ja... ja naprawdę taki byłem? I u Jacka na imieninach, i na statku, i... – zamilkłem. Było mi wstyd. – Przepraszam... – bąknąłem czerwony. Tata z mamą wybuchnęli śmiechem. – Oj, Teodorze, Teodorze! – pogroziła mi mama palcem. – Nigdy nie myślałem, że tyle mi się przydarzyło przygód! – Sam widzisz – uśmiechnął się tata. – Zwykłe przygody też mogą być na swój sposób niezwykłe. A jak zatytułujemy naszą książeczkę? – zapytał tata. – Może... „Przygody małego łobuza”? – Nie – zaprotestowałem. – Może... – zawahałem się – może... „Zwykłe niezwykłe przygody”? – Hm – zamyślił się tata. – „Zwykłe przygody”? Całkiem do rzeczy. Co ty na to? – spytał mamę. – Zgadzam się. To dobry tytuł. – Ale to nie jest jeszcze książka. A gdzie obrazki? – spytałem. – Masz rację – tata przejechał mi ręką po głowie, rozrzucając włosy. – Spróbujemy wydrukować kilka z tych opowiadań w „Świerszczyku”, a potem zaproponuję maszynopis wydawcy. Niech i inne dzieci poznają twoje przygody. Czemu nie. Może zobaczą, że mój tata miał jednak rację. Przygód nie trzeba szukać. One same nas znajdują. 34