Bogusław Kierc Raz Na Zawsze Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 fot. Marek Grotowski BOGUSŁAW KIERC urodził się 22 stycznia 1943 roku w Białej Krakowskiej (obecnie: Bielsko-Biała). Poeta, aktor i reżyser – jest autorem kilkunastu zbiorów wierszy, a także esejów i sztuk teatralnych, Został uhonorowany m.in. nagrodą POLCUL Foundation, medalem im. Anny Kamieńskiej, nagrodą im. Jana Dormana. Mieszka we Wrocławiu. 5 Raz Na Zawsze Z bagien, przez krzewy nieprzebyte, pod ogniem z gór szybkostrzelnie szukającym wyjścia dla duszy oblepionej obłoconym ciałem, które czołga się, pełznie do czarnego źródła nocy, żeby ugasić pragnienie nie bycia tym przerażonym żołnierzem, skazanym na krótkotrwałe ocalenie we mnie śniącym go; nagi, wydobyłem się na przestrzeloną, świstem ptasim jawę snu; dłonią szukającą świata ocalałego uczułem łagodność piersi; płynąłem, przemieniony cudem istnienia kobiecego ciała, błogi prąd rzeki, do której dawno wstąpiliśmy razem, żeby się sobie objawić, poraził nas krótką błyskawicą, w której noc i sen, świat i nasze istnienia zniknęły Raz Na Zawsze. 6 Tyber z piaskiem Tyber z piaskiem senności (gdy pod powiekami rozsypuje się Miasto Sekundy i świeci pod tobą) jak naiwna rzeczka pod łopianem serca, wtóruje trajektorii krwi wspinającej się rano na daremny szczyt – jeden z siedmiu, co mogłyby dosięgnąć ciebie, gdyby nie były tylko sklepieniami siedmiokrotnego snu o dnie, nad którym Tyber z piaskiem przepływa odsłaniając twarz uśmiechniętego pośmiertnie, mojego podobieństwa do chłopca, który we mnie trwa bez odmiany, zachłannie wpatrujący się w ciebie, w mandoriach moich sennych oczu odpływającąw głąb rzymskiego nieba. 7 Przed ósmą Jeszcze ma świeże gwiazdki śnieżnego świtu na rzęsach; dopiero co wydobył się z nieba nocy; wyniknął znikąd niedospanego snu; olśnięty skrzeszeniem jawy spod skrzypienia śniegu, biegnie do szkoły, spóźniony o nikłą wieczność uśmiechającą się jego oczami, odsłaniającą spod jego warg zęby, które za chwilę zanurzą się w jabłku coraz cieplejszym w rączkach tej z warkoczem, lekceważącej natarczywość dzwonka. 8 Jeszcze nie Jestem za drzewem. Jeszcze nie! powtarzam głośno, żeby za grube było dla igielnych uszu cierpliwie szukającej mnie śmierci. To „Jeszcze nie!” powtarza chłopiec we mnie zmieniony, za karę, że zjadł jabłko z tego samego drzewa, które pod jego palcami traci szorstkość kory w jedwabiopłynnej skórze niepojętych ramion królewny, zza której – jedynie grubym warkoczem od niej oddzielony – powtarza coraz natarczywiej: Jeszcze nie, jeszcze nie – a widzi kosę ostrzej niż wonną jabłoneczkę ciała, za które skrył się, dławiony wezbranym Już! 9 Podróż Tęcza po tęczy. Tańczy zmierzch w obręczach nimbu; deszcz i półcień pada już na pół widoku; w nieba dół spływają sześcioskrzydłe mgły pod słońce – nagle ty nad głową, śpiącej – z szarych lśnień lustra w wagonie – śnieg jej snu przemieniasz w miły puch anielskich skrzydeł; ruch warg tak bezwiednie zdradza cię imieniem w płytkim śnie kobiety, która mniej niż ja z twojej piękności ma, bo anioł wskrzeszający ją tętnem podróży – zdjął z ciebie ten blask, co w lustro mi kazał popatrzeć – krwi dał prędkość światła, żebym się przemienił w jasny cień ciebie – wlśniony z tamtych teł z deszczu, dwu tęcz i mgieł, na które patrzę, żebyś nie widział, ze widzę cię. 10 Do ciebie w Asyżu O tym, co widzisz tam, wiem tylko po omacku jak deszcz kroplami dotknięć o dębie, z którego dolatuj ą. tu do mnie aromaty dźwięków. I coraz więcej wiem, bo coraz większy deszcz wydłuża zapomniane sekundy, by dawna błyskawica olśnienia uśmiechnęła się pod koroną rajskiego drzewa, gdy dziecięce ciepło twój ego karku i puch pod warkoczem poczułem korą warg zanim zdębiało we mnie pragnienie wyszumienia się w tobie. Co widzisz tam, ja po kryjomu pod powiekami orzęsionej wody widzę nurkując po skoku ze szczytu twojego spazmu szczęśliwego; z dna snu mnie wynurza ta wysoka nuta, z której wzbijaj ą się ptaki po deszczu, a z głębi lustra w pochmurnym pokoju zbliża się do mnie zawstydzony chłopiec. 11 Według mistrza Eckharta Ryszardowi Chyba nie było słychać pukania. Uchyliły się skrzydła okiennic. Dzięcioł przeleciał we śnie, z którego wybiegłem w iskrzastych kroplach rosy nieba, żeby otworzyć drzwi. Stał przede mną promienisty Nie-ja uśmiechający się do mnie, wstydliwie chcącego zakryć przyrodzenie. Kto tam? – zapytałem, jakby stał za drzwiami. Ty – odpowiedział mi. Wejdź. Wtedy wszedł we mnie jak światło w oczy. Pierwszy raz byłem sobą tak jasno, że już nie widziałem siebie w nim ani jego w sobie. Było mi wszystko Jedno. 12 Nowe szaty króla Dzień mnie odziewa w dźwięki świtu; ptasie fastrygowanie cienkim świstem alby sztywnego chłodu – nie przeszkadza mi w majestatycznym tańcu schodzenia w głąb siebie; korona światła jeszcze drży w różanych palcach jutrzenki; chwytam jabłko jeszcze toczące się zapachem od kwiatu do kształtu owocu zakazanego; dzierżę białe berło: lilię duszy na oślep rosnącej do nieba jeszcze leżącego na niezmarszczonym jeziorze snu o tobie, której dziecięce oczy śmieją się z tej mojej porannej koronacji: patrzcie! on jest nagi! 13 Pierwszy raz Chciałem gorliwie wedrzeć się w leżącą świetlistość nieba. Byłem sam. Łabędzie przesuwały obłoki swoich obecności pod linią lasu. Zanurzyłem język w twoim imieniu. Liście, liście, nic więcej. I wtedy z głębi bujnych traw wstał, żeby słońce go znalazło, nagi człowiek. Tak samo pierwszy raz ujrzałem zimorodka. 14 Rozstanie Dzisiaj mogę powiedzieć: byłem zachwycony smukłościami napiętych mięśni, rzeźbą brzucha, jego synkopowanym falowaniem, kiedy wiosłami odpychałeś naszą łódź od nieba zmieszanego pod nami z mierzwą wodorostów utrudniających wiosłowanie; ruchem twoich ramion skrzydlatym, jakbyś wzbijał nas obu – ekstatycznie złączonych miłosnym wpatrywaniem się w siebie – w błękitnienie żalu, że nie przemieni nas ten zachwyt w jedno i to samo spojrzenie, którego już nie ma między tobą, mdłe ciało moje, a mną, twoją duszą. 15 Pożegnanie Jurkowi Usypiałem, śpiewałem kołysankę, łkałem tkliwie i rzewnie żegnałem się z cieniem usypianego dzieciństwa, dmuchałem w płomienie świeczek na urodzinowym grobie; godziłem się z losem – a kysz! szeptałem widmu, żeby je przywołać choćby na jedna, chwilę egzorcyzmu. A nie usnęło. Nie dało się wzruszyć ani zaskoczyć rozpaczą, słodyczą tortów rozlicznie iluminowanych; od egzorcyzmów też się wykręciło młodzieńczym ciałem przyjaciela, który o świcie wywlókł się z ciepłej pościeli, żeby pożegnać mnie. Bo znowu umrę. 16 Mysterium mortis Codzienny szept wiatraczka dziecięcego za oknem, stający się co noc trzepotem niewidzialności podejrzanej o nic nadające sens oczekiwaniu snu z możliwością ujrzenia cię gołym okiem pamięci; lśniący rower w pustym lesie i nagły głód spotkania tego, kto na nim jechał; bezludny wehikuł przemienia się o zmroku w totemiczne zwierzę; słowik rozplatający melodyjny warkocz powietrza, które chwytam gwałtownie – to wszystko może znaczyć coś więcej ale nic nie znaczy ponad to, czym się samo wydaje i zdradza nieludzko. 17 Róża Już odeszły osoby pożądań. Szukają podobieństwa do siebie wśród nieprzemienionych w słoneczne widma pamięci. Zawiłe linie (tak blisko moich warg) małego ucha dziewczyny jadącej do szkoły tym samym autobusem, który mnie oddala od chwilowego raju tożsamości z chłopcem, który te linie jej ucha zobaczył w rozchylającej się tylko dla niego róży – rysują taką fioriturę szczęścia, że zasłuchany tkliwie w to, co ona mogłaby słyszeć, zbliżam wargi do słowa, które już chciałbym wytchnąć, ale nie powiem, żeby nie spłoszyć tego piękna: piękna... 18 Ten dzień Sprawa skali, bliskości, oddalenia, brania w ramiona albo jedynie w mandorle oczu, by się naprawdę okazało czy objawiło To Samo w bruździe chmur, w szczelinie warg: bielą zębów, uśmiechem stokrotki w wilgotnych palcach Jedynej, wybranej za sprawą skali, bliskości, objęcia tak ścisłego, że nie wiem, czy to jeszcze my – czy nieobjętość niebaw twoich oczach przyzywa niewidzialne gwiazdy na ratunek dla tonącego w swojej tożsamości dnia. 19 Studnia Patrzę w niebo, jakbym szukał z siebie wyjścia. Ledwie wyszłaś – deszcz po suchych depcze liściach. Wiatr się ruszył – ale po co? ale dokąd? Ja w bezruchu się podciągam ku obłokom; ponad sobą – już nadmierny, niepotrzebny – połowiczny: półnadziemski, półpodniebny, z tej i z tamtej strony chciwie cię przyciągam – a to widać jako podniesienie drąga u tej studni tyle w ziemi wydrążonej ile sięga dna jej niebo rozgwieżdżone. 20 Pełnia Wszystko się spełnia; nic pełnieje w naszych oczach; daremnie wybieramy się ze swoich źrenic; podpalony zimnym ogniem pożądania, porywam cię na szczyt góry lodowej; ześlizgujemy się z oszkliwych zboczy; zamrożona gorliwość trzeszczy w naszych sercach odbijających się od siebie wrogo; wszystko się spełnia jak nic: zaokrąglona między nami pełnia obcości. 21 Nad Atlantykiem Tymoteuszowi Karpowiczowi Jakbym był nie na miejscu i stał nie na czasie: nigdzie i nigdy. Obnażony z pamięci o sobie, obmyty z prochu ciała do czystego tchnienia – unoszę się nad wodami. 22 Włos No i latałem znowu. To nie sen – mówiłem we śnie snowi, który mnie łudził, że nie jest snem, ale śnionemu snowi nie dałem się nabrać, sprawdziłem, że ten, co dla mnie udawał, że nie jest snem – jest! i właśnie z niego wynurzony, mógłbym być pewny, że unoszę się ponad zwierciadłem jego płycizn, nad niebem odbitym w nich; zniżałem się do wysokości sznurów ze schnącymi prześcieradłami, żeby wzbić się jeszcze wyżej, nad błogą pewność, że nie latam we śnie. I teraz, przebudzony, nie wiem, czy obudziłem się na pewno; biel prześcieradeł jest taka sama i napięcie sznurów między drzewami, radość krwi i wzniosłe przekonanie o prawie niedbałej zdolności do latania. Niknienie tak się wydłużyło jak zawiły melizmat anielskiego włosa? 23 Wyjaśnienie Zniknąłem we śnie znikomemu ciału. Było po śmierci. Że nie wiecznym snem miały się mienić minione minuty, dowiodła jawa już po zmartwychwstaniu Było mi lekko i błogo mijałem byłość łagodnie odpływającego obłoku skóry z utajonym pod nią wnętrzem. Nie z niego wynurzałem się, ni z niewidzialnych miraży pamięci, ale z niczego, które teraz mógłbym nazwać uśmiechem albo uśmiechaniem Się. Bez odczucia oczu, ust, policzka na który padłby – niczym płatek śniegu – cień rzęs. Niczyje uśmiechanie Się wzbiło mnie z siebie jak źródło, lecz ja było ode mnie niezależne; młodsze i starsze: jakby topniejący śnieg ze śladem płytkiej obecności. Mróz rozanielenia przeniknął mnie, wbił we wzbierające pode mną istnienie twojego ciała. Otworzyłaś oczy i zobaczyłem: podwojony obłok wolno przesuwał czas poza tarninę minut wieńczących ciemną głowę światła. 24 Orfeusz Odrzucił prześcieradło i nagi szedł za nią, albo ona szła za nim, bo jej mocne ciało było ze snu; chciał objąć ją, wtulić się w jej wyśnioną nikłość; doszedł do łazienki; mogła tam była w cierniach wody poczuć tę samą krew, co w jego śnie prześwietlała mu palce, że był jak jutrzenka czuły; więc jeszcze raz by chciał przekonać się, że nie śnił tego, o czym wie, że śnił; otwiera drzwi; gwałtowny płacz wody lejącej się do pustej wanny płoszy go – jakby ujrzał znikające nic nadziei, więc odwraca się za siebie, widzi pośladki swoje w niskim lustrze. 25 Uniesienie Doszedłem do królestwa sójki. Nie liczyłem na uchylenie przeszłości w dolinie pod koronami dębów i modrzewi. Więc, obnażony z grzechów, z dyndającym liczydłem drewnianego różańca – poczułem serce jak zmięty rachunek sumienia, owcze przytulenie swetra; w bawełnie spodni brnąłem po pas i stopy – zwyczajnie wzute w skórę zdartą z jednego z tych, co z głębi lasu widzą moją naiwność – stopami anioła prawie że były. Krótko. Warstwa skóry ofiarnego zwierzęcia może być wymiernym dowodem na to, że wznosiłem się nad ziemią i że jest to wysokość dziesięciu milimetrów. 26 Herbatka Jak to będzie? Czy nagle nie przypomnę sobie, gdzie położyłem okulary. Błysk na kryształowym brzegu szklanki zniknie między wargami, kiedy już nie będę wiedział, że tylko mokre listki są na dnie i mdła rozeta plasterka cytryny. Szklanka by mogła wypaść z mojej dłoni. Lecz nie wypada. Bez jaskrawych skrzeń szkła stłuczonego. Ale moje szkła – gdzie się podziały? Nie wiem. To nie ten moment. Oddycham jeszcze. Jeszcze mogę zalać te fusy wrzątkiem. Nawet całkiem niezła herbata wyszła z tego. Śmierć nie wychodzi. Na szczęście, bez tych okularów widzę to niewyraźnie. 27 I znowu ten sam cud I znowu ten sam cud: niesamowicie powtarzający się Pierwszy Raz świata; naiwny debiut pierwiosnków, stokroci i białotkliwych kwiatków na gałązkach niepełnoletnich drzew; różowe wargi zachwyconego młodzieńczyka szepczą: kocham cię, kocham cię, kocham – nad cicho oddychającą trawą, w której szpak ledwo się daje odróżnić od źdźbeł – jak upierzenie jego – połyskliwych. I ten sam inny szpak w czarnej kałuży kąpie się: żółty dziób wtyka pod taflę wody, i raptem trzepocząc się muska piórko za piórkiem, i ten furkoczący rytuał wiąże włókienkiem melodii rozpryskującej się wesoło w nic. 28 Na pogodę Szumi deszcz. Zwiewne wiechy traw gniecionych wczoraj kładą się pod ciężarem żalu, że nie tam świadczymy o mocniejszym przyciąganiu ziemi, na zboczu wzgórza podległego zachłannej niewinności. Falowanie gór zwiastowało żeglugę niebezpieczną duchom wywoływanych z niepamięci miejsc naszego wniebowstąpienia po stokroć powtarzanego. Zbliżała się burza. Jej nagość przeświecała przez bufiaste żagle cienkotkanego powietrza. Jak my dotykaliśmy się chłodnymi językami! Tylko biały motyl oderwał się od fioletowej czupryny ostu. Gęsty obłok dymu nad daleką kopalnią wspinał się leniwie na pogodę. 29 Dusza z ciała wyleciała Żeby dogonić duszę wylatującą z ciała (bo o niezmiennym staniu na zielonej łące pamiętamy) sposobne znaleźliśmy łóżko i było nam wiadome, że trzeba się pozbyć tego ciała. Traciłem je powoli, z pewną. radością, że coraz mniej moje było; sutki pod palcami oślepionego, ręczyły mi: jesteś tam, gdzie rosną poziomki już na zawsze; kiedy wzbierające pode mną istnienie pragnąłem poderwać do (zdawało mi się) jeszcze czystszej bezcielesności – nie obłoki – obła konkretność twoich pośladków w łapczywych dłoniach – sprawiła, że tym chciwiej wziąłem siebie na tobie do nieba. 30 Muzyka na Nowy Rok Nie do opisania, nieprzyzwoite, nie będące tym, czym się wydaje roztkliwionym zmysłom; w pokoju wobec ślepnącego lustra, przed oczami obrazów i podobieństw, opadają rzęsy śniegu; od pstrego odbicia w mętnym spojrzeniu rzeki odrywa się kaczka; furkot skrzydeł roztrąca nasze upierzenie mistyczne; jesteś teraz całkiem naga na mojej nagości unoszącej cię w jeszcze bardziej niemożliwą nagość niknienia ciebie we mnie, mnie w tobie przywracającej jasność światłu lustra; czystość nurtowi rzeki pod piórami; suche trzciny, przez które przedzierają się szybkobieżne promienie grzęznącego w chmurach słońca, szeleszczą i to (ze skrzypieniem sosnowych desek łóżka) jest sierścią muzyki sfer. 31 21 III 1966 Soła zajęła ośnieżone brzegi, o które tarły krawędziami kry już przejrzystego lodu; prący rytm zszywał nas, nagich, niedokładnym ściegiem krwi; było zimno, ale między nami, nie śmiejącymi widzieć siebie, wrzał kontur dzielący niedotknięcie ciał na dwie przestrzenie złączone polami magnetycznymi; z tego tylko burzy można się było spodziewać; więc łóz suchych trzymając się, kiedy nas niósł przeszywający prąd, żeby zanurzyć święte nagości w mętnej wodzie rzeki, wbiliśmy nogi w ciepłe bagno dna; z jasnego nieba sfrunął srebrny blask gromu; wypełzliśmy z wody i mlekiem gorącym, które przyniosłaś w termosie, chciwie gasiliśmy wiosenny mróz w bezwstydnych ciałach, a pod nami rósł ogień na – w niebo wznoszącym nas – stosie. 32 Kolęda na pierwszy raz Nie w archanielskim gnieździe – w chmurach pierzyn i poduch tęgich w rodzicielskim łożu – Olśniony, skrzydła ich smukłości złożył niczym wskazówki o dwunastej. Leżą złączeni, jakby śnili zwiastowanie Innej Miłości, której – tkliwe ciała już nie sprostają; bo – kiedy ich mała śmierć będzie duża – wtedy się rozstanie z nimi, już dla niej nieosiągalnymi, przemienionymi w Światłość Wiekuistą szczytu, na którym teraz Bóg się rodzi między grzesznymi i dotykalnymi, jakby się ziścił z obnażonych istot, widzialny jako Pierworodny Podziw. 33 Moment Szklane skrzydła otwartych drzwi na balkon znoszą nas nad koronę stojącego w gwiazdach kolczastych – kasztanowca. Nieciemność. Niejasność. Śnieg wnikający w rozpulchnioną ziemię. 34 Środek świata Po deszczu dużo dżdżownic zmiażdżonych butami nieuważnych przechodniów. To brzmi jak ćwiczenie dykcyjne dla studentów szkoły teatralnej. Ale jako patrzenie – jest formą ascezy mimowolnej dla kogoś, komu teatr nie jest ucieczką od sztuki życia poza sztuką. I ten ktoś właśnie czuje wydłużanie się jego czasu w różowoszary wzór naczynia krwionośnego bez źródła i bez ujścia – z dwoma końcami albo początkami; krew skojarzyła się tylko przez całkiem naiwne podobieństwo dżdżownicy do nabrzmiałej żyły a żywiej pełzną wyższe skojarzenia: „krew darem życia”, więc tego życia chwyta się wyobraźnia daremnie macająca chmury, żeby odnaleźć źródło pierwszej kropli deszczu drążącej środek świata w ziemi. 35 Dreszcz Brnąłem przez niedomknięte amfilady nieba. Uroczyście tańczyli dla mnie aniołowie przebrani za pstre sójki. I nie całkiem byłem pewny, czy jestem we własnej postaci. Przeszło trzech Ziemian z bliskiej podstawówki. Jeden powiedział dzień dobry – głosikiem wyższym od wieży otulonej wieńcem rusztowań; u szczytu człowiek obejmował krzyż, tak jakby sobie padali w ramiona na dworcu. Jacyś mówili do niego, ale nie było słychać – co. I szelest opinającej rusztowania folii niedosłyszalnie przemienił się w szary dreszcz. 36 Czarny bez Brunatnoszare, oszronione ciało sójki; pod jasnoniebieskim wachlarzem piórek jarzących się żywo w bezwładnym skrzydle – umilkło serce niewidzialnie wzywającego mnie Anioła – co znaczy pierzasty tobołek byłego lotu? Tak lekko wierzyłem, że w nim nikła mi z oczu oczywistość jawy; że skrzekocący chłopięcym falsetem w pstrych piórach sójki skryty Anioł Pański objawia mi się jako Nie To Samo w tym samym locie, w którym traci swoje podobieństwo do ptaka i człowieka – będąc jedynie złudą – teraz przekreśloną przez gałązki czarnego bzu. Ledwo się zdaje niespodziewanie znalezionym znakiem nieobecności doszczętnie nie mojej. 37 Wieczorne dzwony Wieczorne dzwony zaorały niebo. Skiba za skibą blasku przyciąga głodne ptaki. Trzepot piór, skwiry krwi w gałęziach serca – wtórują Twojemu Imieniu, które staje się ciałem pod skałą pełni, smuklejąc jak miecz płomienisty nad smugą jego odbicia w jeziorze. 38 Nasienie Sam nad jeziorem. Noc nie ociemnia najdłuższego dnia roku. Podniosłość rysowana na szarym niebie lotem czapli sprawdzającej co chwila, czy już rozpostarłem skrzydła. I mógłbym. Nikt nie podgląda mnie. Obnażam się z obecności. Gołymi oczami chwytam białość nasienia, które wiatr nagły z topól wydobywa. 39 Byłem tam Byłem tam. Jasne, że mogłem powrócić już wycieńczony w złotą przędzę nurtu pod glorią skrzydeł łabędzich. Ten blask łaskocze oczy anioła, co z wędką udaje chłopca, który klnie, bym nie zapomniał, z jakiej gliny cegły tego domu, z którego zwiałem za spojrzeniem w dym nad gałęzią z listeczkami rybek obracającą się w popiół. Już po zgasłym ognisku i po galaktykach. 40 Biedronka Biedroneczko leć do nieba Byłem na chwilę. Zmieściłem się w ciżbie aniołów (niewidzialnych dla mnie) na koniuszku sekundy – cieńszym niż rzęsa Nicości; widziałem wieczne śniegi spływające łabędzim stadem z połyskliwych grzbietów fal, nad którymi skaczą złote karpie; byłem na chwilę, bo musiałem wrócić do siebie zgubionego, do za dwie minuty pół do drugiej, by wskoczyć do pociągu; wracać przeciw sobie, co zbliża się właśnie z Mamusią – cudną w sukni z prawdziwej żorżety; ach, serce chłopca uderza tępo w smukły kadłub wielkiego samolotu, drewnianej zabawki, którą niosę jak mógłbym nieść niebieski krzyż mijając tego szczęśliwego siebie z Mamusią na spacerze do nieba – po drodze na cmentarz, tam, gdzie sosna nad cudnością Jej i czarne kropki taszczy boża krówka. 41 Tobiasz i anioł Miłkowi Siedem dymiących ognisk; palona łęcina mało daje płomienia, ale dużo mgły zakrywającej pola – pół metra nad ziemią Spod koszuli wypełzłej ze ściśniętych paskiem za luźnych spodni schylonego chłopca błysnęła smagłozłota skóra pleców. Szare szerokości spojrzenia biorąto chwilowe zalśnienie słońca za wróżebny znak na nie wiadomo co; to tylko stopa na lędźwiach stróża ognisk odcisnęła ślad jak na przybrzeżnym piasku. Krótkotrwały blask łaskocze oczy niczym resztka wody znikająca pod piętą. Tylko tyle, zanim zeskoczył z pleców chłopca, złożył popielate skrzydła powietrza i wyszeptał: sz.