RVIN KAYE PASRKE GOODWIN WŁADCY SAMOTNOŚCI (PRZEŁOŻYŁA: EWA WITECKA) SCAN-DAL Dla Sharon Jarvis, która przekonała się, Że ta książka może się narodzić; Dla Pata LoBrutto, który przyjął poród. WYGNANIEC Ktoś pomyślał o nim w leśnej ciszy i wędrowiec drgnął, zaskoczony i zaniepokojony. Gorzki posmak drwiny jak rozżarzone żelazo wypalił w jego umyśle słowa: Singer. Wyrzutek. Lepiej być samotnym niż żyć wśród nieprzyjaznych współplemieńców spoglądających nań z ukosa, gdy przechodził obok. Czasami rozłąka nie dokuczała mu i rad był, że odciął się od społeczności niemal obcych mu ludzi. Lecz dziś dręczyła go samotność i myślał o dawno zmarłej matce. Wyrzutek. Jaskinia wyglądała prawie tak samo jak wtedy, gdy widział ją ostatni raz. Nie zmieniła się wiele, choć gnieździły się w niej lisy i psy, a myśliwi pozostawili zwęglone ślady ognisk i porozrzucane kości. Przypominał sobie, gdzie leżała jego matka w noc, w którą umarła. Była tak mała, że chłopięce ramiona mogły zanieść jej zawinięte w koc ciało do grobu wydrążonego nożem w twardej ziemi. Nocne powietrze było wonne i czyste. Tuż przed świtem wspomnienia ożyły w pamięci wędrowca jak przypływ odsłaniający dno oceanu, które fale zasłonią znów o brzasku. Obrazy zapalały się i gasły: był na północy, ciężko pracował w kuźniach Wengenu, prażył się w słońcu na statkach przewożących bawełnę, szukał, lecz nie znalazł baśniowej wyspy Miuda, szedł chwiejnym krokiem w Lorl, obejmując ramionami dwie prostytutki, płacząc wraz z nimi i przeklinając ledwie widoczne z oddali wielkie Miasto. - Zapłaciłem wam dobrze - rzekł, a one zapytały go, co chce z nimi robić. Owej nocy Singer nie miał jednak ochoty na miłość, przynajmniej nie na taką, jaką oferowały. Po prostu chciał, by dotrzymały mu towarzystwa, gdy wtargnie do Bramy Jaźni. Kobiety uciekły z krzykiem, nazywając Singera szaleńcem. I był on na pół oszalały owej nocy, gdy chwiejnym krokiem, potykając się, brnął niemal milę, by dotrzeć do elektronicznie strzeżonej granicy Miasta. Nie zobaczył tam żadnej bramy ani nawet ogrodzenia, tylko puste pola ciągnące się aż po osłonięty mgłą horyzont. Ruszył dalej, omijając tablicę ostrzegawczą. Sensory przebadały go, odkryły kim jest, i gdzieś w Mieście metalowy palec włączył rzadko używany przełącznik. Kiedy intruz został wreszcie unieszkodliwiony, najemnicy z oddziałów strzegących granicy przybyli, by zabrać martwe ciało, lecz ku swemu zdumieniu zastali Singera żywego. Skamlącego i mamroczącego coś niewyraźnie wynieśli z granic Miasta i porzucili niedbale w jakimś chlewie w Lorl. Jedna z prostytutek przez trzy dni pielęgnowała we własnym łóżku nieprzytomnego mężczyznę, który trząsł się, szlochał i usiłował przypomnieć sobie, kim jest. Kiedy wreszcie odzyskał zmysły, dał jej dwie kredytki za fatygę i nie wspomniał o dwóch, które ukradła. Była to mała cena za wiedzę, którą zdobył. Nareszcie dowiedział się czegoś o Mieście. Brania Jaźni nie atakowała ludzi metalowymi ostrzami czy gazem, nie szukała ważnych dla życia narządów, by je przebić lub zatruć. Po prostu odczytywała intruzów jak źle zapisane stronice, poddawała drobiazgowej analizie ich gramatykę, odkrywała, co czyniło każdego z nich jedynym w swoim rodzaju, oceniała słabe strony, wady osobowości i jaźni w odległej o wiele mil skali - i spokojnie cięła na strzępy bezlitosną analizą. Lecz ja jestem Singer. I jestem zupełnie sam. Może dlatego właśnie jako jedyny człowiek odpełzł żywy od Bramy Jaźni. Ale tamtej nocy przeżył okropności, których nie miał odwagi wspominać. Przyjął je głęboko w siebie, zdefiniował i odizolował nie dającym się zredukować mianownikiem, tym wszystkim, kim nigdy nie mógł być i czego nie mógł mieć. Kiedy opuścił łóżko ulicznej dziewczyny, wkroczył na ostatnią krzywą kręgu, po którym wędrował prawie przez dwadzieścia lat. Powrócił do tej jaskini, ponieważ wśród wszystkich przebytych przez siebie mil i lat tylko ona należała do niego, owa wątła nić wiedzy, będąca zarazem ocaleniem i zagładą. Lecz wśród ludzi, którzy odwracali się od niego, w obcym mu świecie znalazł jeden pewnik: był Singerem i był zupełnie sam. Potrzebował większej części owych dwudziestu lat tułaczki z jednego końca kraju na drugi, by zaakceptować ten fakt. Decydującym ciosem było odtrącenie go przez Miasto, co jednak zamknęło w umyśle Singera krąg rozważań nad losem wygnańca, który przypadł mu w udziale. Coś wyrwało go ze snu. W szarym świetle poranka wędrowiec rozwinął koc i ukląkł przed wejściem do jaskini. Nasłuchiwał, pocierając z roztargnieniem ramię. Usiłował słuchem przeczesać ciszę, określić jej kształt. Nie dobiegł go jednak żaden dźwięk i Singer zrozumiał, że to właśnie cisza go zbudziła. Powinien przecież słyszeć tysiące niewyraźnych szelestów i chrzęstów, ptaki i wiewiórki, dzika przedzierającego się przez gęstwinę, sarnę przechodzącą przez strumień w drodze z żerowiska do legowiska. Nic. Las wstrzymał oddech. Północ. Z północy nadchodziło coś, czego las nie chciał zaakceptować. Ledwie dysząc w nienaturalnej ciszy, Singer przewiesił przez ramię kołczan i wymknął się z jaskini. Zbiegł truchtem ze zbocza na drogę. Milczenie miliarda łuskowatych i liściastych leśnych stworzeń przywiodło mu na myśl dawną mądrość łowcy: robił za wiele hałasu, musi przypomnieć sobie, jak należy chodzić po lesie. Zatrzymał się i sprawdził, czy nóż dobrze leży mu w ręku. W promieniach porannego słońca, przedzierającego się przez listowie, wydawał się niższy niż większość leśnych ludzi, lecz jego ciało było giętkie i silne, a pociągła twarz, choć ogorzała, nie miała czerwonawego odcienia. W zimie skóra Singera przybierała barwę kości słoniowej, przypominając jasną, delikatną cerę jego matki. Wędrowiec oddalił się chyłkiem od jaskini, nasłuchując, szukając jakiegoś śladu telemu. Czy podchodził go ten, kto minionej nocy wymówił w myślach jego imię? I dlaczego ktoś miałby myśleć właśnie o nim? Singer... tak, znów odczytał swoje imię w telemie. Reszta okazała się samym odczuciem, nie mającym odpowiednika w uhiańskim dialekcie, choć i tak rozumiał jego znaczenie: Singer. Wyrzutek. *** Nie zamierzał przechodzić obok tamtego drzewa. Upłynęło wiele lat, przebolał już śmierć matki, z trudem przypominał sobie chwile, gdy ból utraty był ostry i dokuczliwy. A przecież, gdy szedł zaroślami, myśląc tylko o swoich stopach i potrzebie poruszania się cicho jak jeleń, nagle stwierdził, że stoi przed wielkim znajomym pniem i na chwilę zaparło mu dech w piersiach. Rozrost drzewa zniekształcił wycięte głęboko w korze litery, a grób wydrążony nożem przez ośmioletniego chłopca, został zadeptany i zrównany z ziemią, tak że nikt nawet z ludu Garika nie mógłby go odnaleźć bez napisu na korze. Nikt nie potrafiłby go odczytać - z wyjątkiem Garika - a oto przecież chodziło. Wędrowiec zastanowił się, jak często Garik szedł samotnie drogą, by odczytać napis w Dawnej Mowie, której nauczyła go matka Singera. Chłopiec pracował dwa dni, kalecząc skórę na rękach, by wyciąć napis dostatecznie głęboko. TU SPOCZYWA JUDYTA SINGER ŻONA GARIKA WŁADCY SZANDÓW URODZIŁA SIĘ W MIEŚCIE UMARŁA... Nigdy nie mógł wymówić lub napisać przyczyny śmierci matki. Lecz w miarę jak mijały mile i lata, coraz częściej myślał tym pustym miejscu. Może któregoś dnia Garik wyryje to słowo w korze swym tammajem. Singer miał nadzieję, że będzie tam wtedy, patrząc jak Garik męczy się, szukając właściwego określenia. “Gariku." Powiedziała to tak cicho, iż ledwie ją usłyszał. Później poczuł, że przytulone doń ciało unosi się i opada. Jego matka płakała. “Gariku, ja chciałam..." Lecz nigdy nie dokończyła tego zdania. Gdy Singer poruszył wargami, by odpowiedzieć, zrozumiał, że jest sam, choć miało upłynąć prawie dwadzieścia lat, nim przygniotło go brzemię tego faktu, dodając mu nowych sił. Osiemnaście lat. Zielone lasy i równiny bladły i więdły, jesień po jesieni, by znów zabarwić się wiosną. Rozrzutna przyroda nie żałowała daru życia larwom i pączkom, ale Judyta, matka Singera, leżała martwa pod wielkim drzewem. Singer dorastał. W następnych latach wiele razy bez powodzenia głowił się nad ostatnią, rozpaczliwą próbą Konającej matki, która usiłowała zamknąć w kilku sylabach cel swego życia. “Gariku, ja chciałam..." Jeśli istniała jakaś odpowiedź, pogrzebało ją milczenie wielu lat. Osiemnastu lat: osiemnastu ognisk Sammanu rozpalonych w gajach. Garik byłby teraz w sile wieku. Nadal rządziłby plemieniem jako bóg i władca. Jeden z najbogatszych. Od zbiorów do pory śmierci słońca jego wozy przywoziły do mrikańskich faktorii od Lams aż po Lumin warzywa i świeże jabłka do wyrobu sidy, sfermentowanego trunku, który uczynił Szandów najbogatszym z leśnych plemion. Lecz tej wiosny działo się coś ważnego. Singer usłyszał o tym w Lorl, kiedy szandyjski jeździec wjechał na spienionym Koniu do faktorii Korbina. Garik napisał list w Dawnej Mowie i Singer zastanawiał się, kto jest adresatem. Posłaniec miał ogorzałą twarz leśnych ludzi. Równie dobrze mógł liczyć sobie trzydzieści kilka lat, jak i zbliżać się do pięćdziesiątki. Singer wiedział, że życie ich płynęło odmiennym rytmem. Jak większość mieszkańców lasu, nieskłonnych do rozmowy z obcymi, mężczyzna podniósł zaskoczony wzrok, gdy Singer przesłał mu wyraźny telem: Dlaczego Garik napisał list? Szando zarzucił siodło na grzbiet świeżego wierzchowca, lecz nadał w odpowiedzi: Zaraza przesuwa się na wschód. Konieczna pomoc. Pomoc skąd? - Skąd? - powtórzył na głos Singer. - Nic nie może powstrzymać zarazy. - Szando wskoczył na Koniai wyjechał ze stajni. - Skąd? - powtórzył Singer. - Z Miasta - odrzekł posłaniec. Singer nie mógł w to uwierzyć. Nic poza zarazą nie skłoniłoby Garika do zwrócenia się do jedynej instancji o pomoc, która nigdy nie miała nadejść, o czym dobrze wiedział. Ta próba nie była szaleńcza czy rozpaczliwa, lecz daremna. Wielkie Miasto, milczące i wyniosłe, odcięło się od Szandów, Wengenów, Suffeków i wszystkich innych plemion uhiańskiego lasu. Jego mieszkańcy byli równie dalecy i niezrozumiali, jak umarły bóg Krissów. Miasto, tajemnicze Miasto nigdy nie wysyłało ani nie przyjmowało żadnych wiadomości. Wpatrując się w drzewo z nie ukończonym epitafium swej matki Singer pomyślał o zarazie, która dawno temu zdziesiątkowała i tak niezbyt liczną ludność uhiańskiego lasu i powracała mniej więcej co dziesięć lat, zbierając obfite żniwo. Opowieści o niej mroziły mu krew w żyłach, gdy jako mały chłopiec tulił się do ojcowskiego kolana, wychwytując sens rozmów i tajone obawy, które dorośli usiłowali ukryć przed jego chłonnym umysłem. To dlatego było tu tak cicho. Zbliża, się zaraza i las wie o tym. Ale nie z zachodu. Z północy. Czy Garik nie może tego wyczuć? Zaburczało mu w brzuchu. Przypomniał sobie, że chciał zjeść coś bardziej treściwego od suszonych podróżnych racji pozostawionych w jaskini. Smaczniejsze pożywienie znajdowało się niedaleko: Singer pomyślał o uciekającym jeleniu, którego zauważył przed dwoma dniami. Będzie musiał trochę się natrudzić, nim złowi go za pomocą pradawnej wiedzy leśnych plemion. Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie dzieciństwo, gdy uważał tę metodę za prawdziwą magię. Część jej była dostatecznie realna, chociaż Judyta nazywała to modelowaniem, a reszta zależała od wyczulonych zmysłów myśliwego. Jeleń przebywał na możliwym do przewidzenia obszarze, długim może na milę, szerokim na ćwierć mili, rozciągającym się pomiędzy legowiskiem w wysokich krzewach a porannym wieczornym żerowiskiem. Te zaś można było odnaleźć po śladach kopyt lub podłużnych głębokich bruzdach w ziemi, jeśli jeleń znajdował się w okresie rui. Dopiero po Sammanie, w porze rui, jego teren byłby znacznie większy niż... Schwytaj. Telem wpadł do jego mózgu jak kamień rozbijający gładką powierzchnię leśnej sadzawki, nie ukończony, lecz kryjący w sobie groźbę. Schwytaj. Singer szybko napiął łuk i zagłębił się w las, kierując się w stronę strumienia przepływającego obok jaskini. Odżyły w nim dawne przyzwyczajenia. Przykucnął nad strumykiem i zanurzył dłonie w ciemnym mule, starając się nie zmącić wody. Odgarnął na bok długie włosy i począł metodycznie smarować mułem twarz i brodę, kreśląc palcami znane wzory. Schwytaj. Znów dotarło doń to słowo. Skierował myślową sondę w stronę, skąd nadszedł telem. W lesie byli ludzie. Szandowie, poddani Garika. Singer nasłuchiwał, trwając w bezruchu. Schwytaj S... Niemal uchwycił drugie słowo. Jego palce automatycznie poruszały się po twarzy. Zamknął oczy, by się skupić. Szandów musiało być kilku, lecz nie porozumiewali się między sobą za pomocą myśli. A zatem była to grupa ludzi, może trzech lub czterech, każdy sam, lecz wszyscy złączeni wspólnym dążeniem, każdy koncentrujący się na realizacji wytkniętego celu. Jeszcze raz fala telemu uderzyła w jego zmysły: Schwytaj. Drugie słowo zabrzmiało nieco słabiej, lecz teraz je zrozumiał: Schwytaj... Singera... Uczynił swój umysł obojętnym, by nie dopuścić do przecieku przypadkowych myśli. Prawdopodobnie nie było to potrzebne. Intruzi sprawiali wrażenie zwykłych myśliwych, a nie władców z tajnego kręgu. Nie nocował w jaskini - tamci na pewno ją znajdą - lecz otuliwszy się kocem przycupnął w krzewach graniczących z jelenim szlakiem. Teraz nie miał już wątpliwości! Szandów było trzech, a myśli wyciekały z ich umysłów niczym woda z pękniętego dzbana. Chwytał ich myśli równie łatwo jak zapach. Jeden był znacznie silniejszy od pozostałych. Znajdowali się gdzieś na zachodzie. Szli cicho, jeżeli w ogóle się poruszali, nie niepokoili lasu jak zapowiedź zarazy, lecz stanowili jego część. Ów silniejszy osobnik emitował raz mocniej, raz słabiej, choć zawsze dominował nad myślami towarzyszy. To nie był Garik. Echo jego myśli byłoby równie wyraźne jak ślad stopy. Niebo poszarzało. We mgle zarysowała się sylwetka jelenia. Singer otworzył usta ze zdumienia: był to znany mu już samiec, zdążający powoli w stronę żerowiska. Miał niewiele ponad rok, a na jego głowie, w miejscu gdzie później wyrosną rozgałęzione rogi, sterczały podłużne wyrostki. Singer zacisnął palce na cięciwie łuku. Jeleń zatrzymał się na środku ścieżki. Na otwartej przestrzeni stanowił łatwy cel. Później, jakby niezdecydowany, cofnął się kilka kroków i znów się zatrzymał. Diabelnie nierozważnie jak na białogona. W ten sposób nie zdąży się zestarzeć. Singer właśnie napiął łuk, gdy w jego umyśle zabłysnął dziwny obraz. Nagle zdał sobie sprawę, iż widzi Singera obserwującego jelenia, że obserwuje zarazem siebie i jelenia. Rozległ się brzęk cięciwy. Jeleń stanął dęba i rzucił się do ucieczki, zrobił dwa skoki, zachwiał się, wyprężył jak uwiązany na niewidzialnej linie, po czym padł na ziemię, dysząc ciężko. Z łopatki zwierzęcia sterczała strzała. Singer znajdował się w pół drogi do zdobyczy, gdy w świetle poranka spostrzegł regularną linię rowu: krąg wykopany wokół jeleniego szlaku, częściowo przykryty liśćmi. Przeklął swoją głupotę. Była to magia łowiecka. Widział, jak uprawiali ją władcy plemienia w Karli. Skoro tylko jeleń znalazł się w takim kręgu, nie mógł się już z niego wydostać. Singer znieruchomiał. Znajdował się teraz na otwartej przestrzeni. Był otoczony. Zginie, jeśli sięgnie po strzałę. Opuścił łuk i stał, omiatając spojrzeniem okoliczne krzewy, czekając, aż ugodzi go strzała. - W porządku. Ja jestem Singer. A kim wy jesteście? - Wypowiedziane niezbyt głośno słowa przecięły ciszę niczym ostrze noża. Z tyłu rozwinęła się nad nim lina, potem jeszcze jedna. Gwałtowne szarpnięcie powaliło go na ziemię. Z najbliższego krzewu dobiegł go głos równie ostry jak jego własny: - Kon! Magill! On jest niebezpieczny jak wąż! Nie dotykajcie go! Było ich trzech, tak jak przypuszczał. Typowi Szandowie, mierzący dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, o ogorzałych twarzach i w odzieży z jeleniej skóry, pomalowani w pasy tą samą pastą z wywaru liści, która czyniła ich niewidocznymi w lesie. Bardzo młodzi, najstarszy liczył zaledwie i dwadzieścia lat, niewyrobieni życiowo i nadmiernie pewni siebie. Singer nie odrywał oczu od ich przywódcy o imieniu Arin, długonogiego, skłonnego do śmiechu, o gładkiej twarzy niedoświadczonego młodzika i ciele dojrzałego mężczyzny. Z odrobiną goryczy stwierdził, że Arin przypominał z wyglądu Dżennę: był piegowaty, o rudawych włosach, które w zimie stawały się jasnokasztanowe. Lecz zarys ust i podbródka, jak niegdyś u Garika, wskazywał na silny charakter i pewność siebie, ukryty potencjał gotowy objawić się we właściwym czasie. Kon prawdopodobnie był najstarszy. Cichy, zamknięty w sobie, o spojrzeniu wiernego psa, nigdy nie oddalał się od boku Arina. Zdawało się, że tych dwoje łączy jakaś dawna tajemnica. Wewnątrz i tak już zwartej trzyosobowej grupy Koni Arin stanowili niemal jedną istotę: to sprawa podobnych częstotliwości, jak powiedziałaby Judyta. Trzeci młodzieniec, Magill, o prostych czarnych włosach i lekko skośnych oczach, przypominał z wyglądu jedną z ras, które przemieszały się ze sobą w czasach, gdy Uhiańczycy nosili inne, starsze miano. Chłopak podobny do innych, lecz bardziej agresywny, hałaśliwy, szybki i rubaszny, zupełne przeciwieństwo łagodnego Kona. Singer zmierzył spojrzeniem Kona i Magilla. Ogar i terier. Łatwo można było dostrzec, iż przewodził im Arin i że nikt nie mógłby wyobrazić sobie innego układu. Nierozłączna Trójka. Przechwycił owo określenie z umysłu Magilla. To było ich zawołanie, oznaka tożsamości, sztandar, pod którym się skupiali. Uważając, by nie dotknąć Singera, chłopcy przywiązali więźnia do pnia, po czym zawiesili na gałęzi tuszę jelenia, żeby móc ją oprawić. Choć obiektem polowania był Singer, bardziej fascynował ich zabity jeleń. - Spójrzcie no tylko na to - rzekł z podziwem Kon. - A niech cię licho, Arinie! Chłopcy triumfowali, co byłoby ciężką obelgą dla myśliwego bardziej doświadczonego od Singera. Wytropili go bez trudu i w tej chwili prawie o nim nie myśleli. Paplali i tańczyli wokół tuszy jelenia, gdyż Arinowi udało się zastosować w praktyce czar zatrzymania, otoczyć umysł zwierzęcia kręgiem woli, murem, którego nie mogło przebić. Nie był to zwykły myśliwski fortel, lecz czar godny władcy. - A niech cię licho, Arinie! - zawtórował Konowi Magill, tupiąc nogami z radości. - My trzej przez całe życie polujemy na jelenie, ale ty nigdy dotąd tego nie zrobiłeś. Arin był równie zdumiony, co jego towarzysze. Uśmiechnął się głupawo, lecz nic nie powiedział. - Poczekaj no. - Magill szturchnął Kona w ramię. - Teraz on nawet się nie odezwie do nas, głupich myśliwych. Jest dla nas za dobry. Arin zaczął protestować, lecz Kon nagle rzucił się na niego, podniósł go i podrzucił w górę, podczas gdy Magill z okrzykiem radości podbiegł, by go złapać. Potem zwalili się na niego, ścierając mu w twarz ziemię i liście, aż wybełkotał, że są kwita. - Przecież wiele razy widziałem, jak się to robi - wyjaśnił Arin, kiedy pozwolili mu wstać. - Nigdy jednak nie sądziłem, że i ja mogę. Kon, jestem głodny. Opraw tego samca. Zjedzmy coś i zabierzmy go do domu. Kon wyciągnął z pochwy długi nóż o czarnej rękojeści i jednym zręcznym ruchem rozciął brzuch jelenia. Magill tymczasem rozpalił niewielkie ognisko, a Arin przyglądał się zaciekawieniem Singerowi. - Czy stary Singer mówi po szandyjsku? - zapytał niedbale Magill. - Oczywiście, że tak. Cała trójka odwróciła głowy, nie mając pewności, czy niższy mężczyzna przemówił do nich, czy też przekazał to zdanie w myśli. Singer wyczuł bariery zamykające się w umyśle Arina. - Znasz mnie? - zapytał ze zdumieniem chłopiec. Singer skinął głową. - Jesteś Arin, syn Garika. Chłopak uśmiechnął się szeroko. - Więc słyszałeś o mnie. - Serce wezbrało w nim dumą, gdy pomyślał, że jego sława rozeszła się wśród leśnych plemion. Arin, przywódca Nierozłącznej Trójki. - Tak, słyszałem o tobie - odparł Singer z ironią, której tamten nie uchwycił. - Czego ode mnie chcecie? Dlaczego mnie związaliście? Arin obojętnie wzruszył ramionami. - Nie my. Garik ciebie chce, więc cię dostanie. - Jak mnie znaleźliście? - Do diabła - mruknął Magill - przecież wiedzieliśmy, tu jesteś. Uciekało przed tobą wszystko, co miało cztery nogi. - Machnął ręką w stronę tuszy jelenia. - O mało nie złapałeś starego białogona. Arin wystawił go na przynętę. Singer wpatrywał się w Arina z ciekawością. Znów powtórzyło się tamto dziwne zjawisko, jak wówczas, gdy wypuścił strzałę. Znalazł się poza sobą, spoglądał na Singera oczami Arina, czytał w jego myślach, zastanawiał się, czuł dumę z udanego czaru zatrzymania. A potem wszystko się skończyło. Singer przerwał kontakt wzrokowy i wstrząśnięty spojrzał w dół na swoje związane ręce. Chłopcy uwolnili jedną rękę i pozwolili mu najeść się pieczonego mięsa. Sami tymczasem siedzieli we własnym gronie, i ignorując więźnia, z wyjątkiem chwili, gdy Magill spojrzał na niego z mieszaniną podziwu i pogardy. Singer znów uchwycił tamto słowo, choć już dawno przestało ono sprawiać mu ból. Wyrzutek. Obserwował siedzącą kręgiem trójkę młodych ludzi. Przyzwyczajenie, pomyślał. Krąg jest dla nich wszystkim. Gdy są w nim, rzadko potrzebują posługiwać się mową. Będąc sam w połowie Szandą, Singer znał życie, magię i sposób myślenia, który ich ukształtował. Nie byli władcami, nie należeli do tajnego kręgu, lecz mimo to odziedziczyli przynależność do zbiorowej świadomości plemienia. Odizolowani, mogli oszaleć, a nawet umrzeć, jak pewne gatunki ptaków odłączone od nadrzędnej tożsamości stada. Trzej chłopcy rozmawiali jedząc, nawet gdy mieli pełne usta - półsłówkami, gestami, czasem nawet myślą przekazaną po elipsoidalnym torze od jednego chłonnego umysłu do drugiego. Byli doskonale zestrojeni, gdyż przebywali ze sobą niemal od urodzenia. Garik zaopiekował się Konem i Magillem od śmierci ich rodziców pod koniec czasu zarazy. Zdrowych dzieci było wtedy niewiele i bardzo o nie dbano. Jako chłopcy wychowywali się we wspaniałomyślnym i wyrozumiałym Czarzenie i znajdowali tam schronienie wszędzie, gdzie zapragnęli, ale przez pierwsze siedem lat życia sypiali w pokoju Arina i jadali z tego samego talerza. Należał do nich, był ich przyjacielem, przywódcą, z którego byli dumni. On zastosował czar zatrzymania, Kon! Powinien być władcą jak jego ojciec. Arin wzruszył ramionami, milcząc tak jak tamci. Nie ma mowy. Nie będę władcą. Jestem myśliwym. Jesteśmy Nierozłączną Trójką. Magill pokręcił głową, przesyłając obraz Garika. Kiedy bóg cię wezwie, zostaniesz władcą. - Nie! - zaprzeczył głośno Arin, może zbyt energicznie. Ukończywszy posiłek Magill wytarł ręce pękiem liści i pogwizdując cicho spojrzał z ukosa na Singera. - Do licha, ależ on mały. Na co się przyda Gankowi? - Wąż również jest niewielki - ostrzegł go Kon. - Nie zbliżaj się. Czemu nie? Arin tak mówi. Garik tak mówi! wtrącił Arin, po czym odezwał się głośno. - Jest mały, gdyż jego matka pochodziła z Miasta. Ale ludzie przypuszczają, że on jest władcą. - Władcą! - zarechotał szyderczo Magill. - Co, tak jak Garik? - Ja również o tym słyszałem - przytaknął Kon. Lecz Magill nadal uśmiechał się szyderczo i podszedł blisko Singera. - Władco Singerze - zadrwił. - Nie wierzę w to, co oni tobie mówią, słyszysz? - Słyszę - odparł Singer. - Więc co zamierzasz z nami zrobić, hm? Co zamierzasz Drobić, władco Singerze? Singer wyzbył się politowania, które wzbudzał w nim nieokrzesany młokos. To było otwarte wyzwanie. Zbyt dobrze wiedział, że jeśli go teraz nie podejmie, Magill będzie się nad nim znęcał tak długo, aż sytuacja stanie się nie do zniesienia. - Co zamierzasz zrobić, władco Singerze? - drwił dalej chłopak. Singer podniósł wzrok i spojrzał Magillowi w oczy. Później Magill przypomniał sobie albo sądził, iż zapamiętał niezwykły kształt oczu Singera o źrenicach tak wielkich, że niemal nie było widać białek. Powtórzył swoje wyzwanie nieco głośniej niż należało: - Dlaczego zwlekasz, władco? Co zamierzasz z nami zrobić, władco? - Czemu wciąż powtarzasz “z nami", Magillu? - zapytał spokojnie Singer. - Bystry jest, zna moje imię - zaśmiał się Magill, lecz poczuł, jak niknie jego pewność siebie. Czuł się bardzo dziwnie. - Czemu wciąż mówisz “z nami"? - spytał znów Singer. Jego oczy wydawały się jeszcze większe. - Co przez to rozumiesz? - Nas - odparł tamten niepewnie. - Nierozłączną Trójkę. - Jaką trójkę? - Wiesz kogo. Mnie, Kona i Arina. Singer pokręcił głową i rzekł do niego: - Ale tu jesteś tylko ty. Magill zadrżał ze strachu i nagle zrozumiał, że Singer nie kłamie. Przebiegł go zimny dreszcz. Odwrócił się gwałtownie i rozejrzał dookoła. Był sam. Sam w lesie. Tylko on jeden. Krąg Nierozłącznej Trójki zniknął, ochronna jedność - Arin-Kon-Magill - rozwiała się. Nie, co gorsza, nigdy ich tu nie było. Magill znajdował się sam w pustym lesie, zupełnie sam i nawet ognisko czy zabity jeleń nie były prawdziwe. Należały do snu o życiu, które było tylko złudzeniem, a on właśnie obudził się w zimnym, nieprzyjaznym świecie. - ARINIE! - wrzasnął, usiłując się cofnąć. Lecz jego stopy wrosły w ziemię, a skuwające je pęta znajdowały się wiele mil w dole - zawsze tam były i zawsze będą. Później zachwiał się i na szczęście upadł w ramiona towarzyszy. Kon roześmiał się ochryple, ale Arin zaklął: - Do licha, przecież mówiłem mu, żeby się doń nie zbliżał! Magill nie mógł się poruszyć. Jego kończyny drżały jak w febrze. Ponad rozciągniętym na ziemi ciałem Magilla. Arin spojrzał na Kona i ruchem głowy wskazał Singer a. - Zawińmy go ciasno w skóry. Arin sam odczuwał strach Magilla, przechwycił go z jego umysłu. A teraz spostrzegł, że jak ponury cień rozpościera się i nad Konem. - Hej! - Wiedział, że musi na nowo potwierdzić swoją pozycję przywódcy. Jeśli on sam nie będzie się bał, pozostali również nie ośmielą się ulec trwodze. - Chodźcie i skrępujcie go. A dziś wieczorem we trójkę upijemy się w towarzystwie trzech przystojnych kobiet. Co wy na to? Magill usiadł, oszołomiony i nieco wystraszony. - Stary Singer... co on zrobił? - Nic - skłamał uspokajającym tonem Arin, ściskając go lekko za ramię. - Ot, sztuczka z oczami i tyle. No chodźcie, zabierzemy go do domu, do Garika. Okręcili Singera ciasno skórami i sznurami w taki sposób, by mógł iść pomiędzy końmi. Lecz miał bardzo ograniczoną swobodę ruchów, nie mógł nawet odwrócić głowy. Ruszyli przez las i w drodze nikt z Nierozłącznej Trójki nie spojrzał znów Singerowi w oczy. Słowo wędruje szybciej niż wystraszone ptaki w uhiańskim lesie. Szandowie i Karliowie niemal natychmiast dowiadywali się o każdym ważnym wydarzeniu: słowo przechwycone od spieszącego się jeźdźca, dziecko bawiące się na skraju lasu i powtarzające je matce albo telem przechwycony przez tuzin umysłów i przekazany z położonych dalej farm do wielkiego grodu w Czarzenie, siedziby plemienia Szandów. Tą właśnie drogą dotarły wieści o zarazie, drogą milczącą, lecz pewną, budząc dawne obawy i ponaglając Garika, by zwrócił się o pomoc do Miasta. A szepty o jego milczeniu powędrowały tym samym szlakiem, zdecydowana reakcja Miasta nie raczącego udzielić odpowiedzi bogu Szandów. I w ten sam sposób rozeszła się wiadomość o obecności Singera w lesie i o pojmaniu go przez młodego Arina. Nieformalna eskorta poczęła się tworzyć już przy najdalej położonych farmach, zbierając po drodze ciekawskich. Wszyscy słyszeli o Singerze, wygnańcu, który posiadał zdolności władcy - a także własny, niepokojący talent. Starsi przypomnieli sobie ośmioletnie dziecko, którego już wtedy się lękano. Singer, w połowie z ich krwi, a przecież obcy, syn Judyty o długim, miejskim nazwisku. Gromadzili się po bokach Kona i Magilla - którzy trzymali końce liny - patrzyli i doznawali zawodu. Blisko spokrewnionym ze sobą Szandom, u których nawet kobiety osiągały sześć stóp wzrostu i więcej, Singer wydawał się absurdalnie mały, gdy szedł potykając się pomiędzy końmi, okręcony ciasno skórami, które uniemożliwiały mu jakikolwiek kontakt z widzami. Widać było tylko jego głowę i dolną część nóg. Jakiś chłopiec chciał rzucić w Singera kamieniem, lecz uciekł z krzykiem, kiedy Arin, wiozący z tyłu tuszę jelenia, podjechał szybko do przodu, by odegnać go kopniakiem. Hałaśliwa procesja wlała się wreszcie w bramę grodu w Czarzenie i ruszyła poprzez zakurzoną otwartą przestrzeń w kształcie litery U, utworzoną z trzech połączonych ze sobą drewnianych budowli. Grupa dziewcząt skupiła się przy koniu Arina, żartując i sypiąc docinkami. Chłopak spojrzał z uznaniem na ich brązowe nogi, nagie i brudne pod rozciętymi po bokach skórzanymi spódnicami, i na rozczochrane włosy opadające na twarze i ramiona. Muzyka wysokich dziewczęcych głosów zlała się z gęganiem gęsi i chrząkaniem świń, wyrwanych i z drzemki przez procesję kroczącą środkiem placu. - Arinie! Na dźwięk władczego głosu idący zwolnili kroku i zatrzymali się. Tłum zafalował, po czym z szacunkiem rozstąpił się, kiedy starsza, pełna godności kobieta zeszła ze stopni centralnej budowli i skierowała się w stronę Arina. Jej włosy, związane z tyłu kawałkiem skóry i spięte kościaną zapinką, były niegdyś jasnokasztanowe jak włosy Arina, choć nieco ciemniejsze, lecz teraz wyblakły i miały barwę rdzy. Kobieta nie nosiła żadnych ozdób, poza żelaznym sierpem księżyca, oznaką bogini plemienia, na gładkiej szyi. Arin zeskoczył z konia, by powitać matkę, która wyciągnęła do niego ramiona. - Jestem w domu, Dżenno. - Uśmiechnął się. - Pachniesz łowami - powiedziała marszcząc nos i ściskając serdecznie Arina. - To musi być to - dodała pogardliwie, wskazując skinieniem głowy Singera. Wypuściła syna z objęć j i podeszła bliżej do niskiego, ciemnowłosego mężczyzny. - Nie zbliżaj się zbytnio, mamo - ostrzegł Arin. Dżenna zesztywniała, po czym powiedziała na tyle głośno, by wszyscy mogli ją słyszeć: - Byłam władczynią jeszcze przed Garikiem. Singer nie może mi zrobić nic złego. - Zmierzyła go twardym spojrzeniem jasnych oczu. - Pamiętasz mnie, Singer? Jestem Dżenna, bogini Szandów, kobieta Garika. Zazwyczaj nie robi on nic beze mnie - tylko teraz sprowadził cię tutaj. Było to jasne stwierdzenie faktu: Dżennę bardzo gniewała obecność Singera w Czarzenie. Nie chciała, by cokolwiek przypominało jej o dawnym życiu Garika, a tym bardziej ta twarz, zbyt dobrze przywodząca na pamięć inną - wraz ze wspomnieniami o potędze, która mogła uczynić szandyjską magię praktycznie bezużyteczną. Spojrzała wyzywająco na Singera, chcąc go zmusić do próby sił, lecz zaraz tego pożałowała. Jego wzrok spoczął na niej jak ciężka dłoń. Nic nie zyska poniżając Dżennę. - Pamiętam cię - rzekł.Singer - druga kobieto Garika. - Był na tyle taktowny, że zniżył głos, tak aby usłyszała go jedynie Dżenna. Arin zobaczył tylko, jak usta jego matki zacisnęły się, tworząc cienką, bezbarwną linię. Później Dżenna odwróciła się, przeszła środkiem tłumu i weszła na stopnie centralnej budowli. Kiedy oddalała się od Singera, obecni wyczuli hamowany gniew w sercu bogini Szandów. Arin nie zastanawiał się nad tym długo. To była sprawa Dżenny, tak jak Singer był sprawą Garika. Jego jedyna troska - jego, Kona i Magilla - to upić się, śpiewać przy księżycu i przewracać się pod kocem z długowłosą, długonogą dziewczyną aż do białego rana, kiedy wstanie, by śmiać się z bólu głowy. Życie było wspaniałe, tak wspaniałe, że Arin krzyknął z radości, wskoczył na konia i w tumanach kurzu popędził w stronę domu. Kon i Magill pokłusowali za nim. Singer, odwiązany od koni, ale nadal skrępowany, odprowadził wzrokiem Nierozłączną Trójkę z ironicznym uśmiechem na ustach, lecz nikt nie odgadł tęsknoty ukrytej w jego sercu. Umieszczono go w małym pustym pokoju w domu Garika, długiej budowli u podstawy U. Po latach nieobecności zakręciło mu w nosie od silnej woni brudu, gotujących się potraw, odchodów kur i inwentarza. Uhianie byli pięknym ludem, ale na pewno nie najczyściejszym. Pomimo niezwykłej magii dawno zapomnieli, czym są zarazki i jak można je zabić. Ich lekarstwa na infekcje były proste i skuteczne, częściowo dzięki potędze wiary, żelaznym organizmom, jak i głębokiej wiedzy o ziołach leczniczych, leżącej u podstaw wiedzy władców plemienia. Ale poważne operacje chirurgiczne i groźne choroby przekraczały ich możliwości. Byli bezsilni wobec chorób zakaźnych lub bardziej rozpowszechnionej gorączki połogowej. Od niepamiętnych czasów wiedli idylliczny żywot, w naturalnym rytmie zmieniających się lat, wyznając wiarę w boginię-ziemię. Dzięki zdrowej, choć ograniczonej proteinowej diecie byli wysocy i mieli pełne wdzięku ciała. Byli szczęśliwi, pozbawieni kompleksów, obie płcie cieszyły się u nich równymi prawami, gdyż moc, która ich chroniła, rodziła się zarówno w kobietach jak i w mężczyznach. Lecz żyjąc w izolacji i będąc blisko ze sobą spokrewnieni, nosili w sobie zapowiedź własnej śmierci. Wąsko-biodre kobiety, które jeździły konno równie dobrze jak mężczyźni, przekazywały swemu potomstwu szczególny brak elastyczności kości, sprawiający, że porody były ciężkie i często kończyły się śmiercią. Krzyżowanie z innymi populacjami jak to zauważyła Judyta Singer, mogło wyeliminować tę tendencję, lecz związki z odległymi ludami zdarzały się rzadko. Taka sama liczba dzieci umierała w pierwszym roku życia, jak i przekraczała tę granicę. Oni są, napisała, jak piękny więdnący kwiat. Singer siedział na wąskim łóżku, z rękoma nadal ukrytymi w rękawicach, przywiązany do haka w ścianie liną na tyle długą że na niewielkiej przestrzeni zapewniała mu pełną swobodę ruchów. Krzesło i stół na środku pomieszczenia dopełniały umeblowania, a na przeciwległej ścianie jak wyblakły obrał wisiał duży prostokątny kawał płótna, pokryty reprezentacyjnymi malowidłami plemienia. Podzielony był na trzy pola ukazując Garika poza kręgiem, później w jego środku w otoczeniu innych postaci i wreszcie w towarzystwie Dżenny, jako boga i boginię w tradycyjnych strojach - Dżennę ukoronowaną świecami, Garika w koronie z jelenich rogów. Singer wpatrywał się w obraz, kiedy ciężkie drzwi otworzyły się i stanął w nich Garik. Był sam. Obaj długo mierzyli się wzrokiem. - No cóż, chłopcze... - No cóż... władco Gariku. Upływ czasu niewiele zmienił Garika. Bóg Szandów utył nieco, ale nadal był pełen sił. Siwizna lekko przyprószyła jego bujne kasztanowe włosy, lecz obficiej zabarwiła wąsy i brodę, otaczającą mięsiste usta. Tak jak Dżenna Garik zamienił oficjalny skórzany strój na lżejszą bawełnianą szatę, a na szyi nosił tylko żelazny wizerunek słońca. Postawił na stole dzbanek oraz dwa drewniane kubki i zaprosił Singera ruchem ręki. - Lina jest za krótka. Garik postawił dzban i jeden kubek na podłodze, nieco bliżej Singera. - Czy jadłeś coś, chłopcze? - Tak. Garik milczał przez chwilę. Napełnił swój kubek i zdawał mu się pilnie przyglądać. - Dziwnie jest znów cię tu widzieć - rzekł w zapomnianym języku. Widząc zaskoczone spojrzenie Singera dodał: - Czy nadal potrafisz posługiwać się Dawną Mową? - Tak. - To dobrze. - Garik wypił kilka łyczków napoju. - Łatwiej jest wyrazić w niej pewne kwestie, a poza tym już wkrótce może mi być potrzebna. Ile masz teraz lat? - Dwadzieścia sześć - odparł beznamiętnie Singer. - Dwadzieścia sześć. - Garik skinął potakująco głową. Po raz pierwszy przyjrzał się młodzieńcowi. W jego wzroku można by dostrzec cień niepewności, może nawet dziwne onieśmielenie. - Jesteś mężczyzną - mruknął. Zapanowało milczenie. Singer pił łyczkami swój napój. Mógłby się odezwać, ale postanowił, że nie pomoże Gankowi wypowiedzieć tego, co go gnębi. - Jak tam było? - spróbował zagaić rozmowę starszy mężczyzna. - Ano było. - Czy podróżowałeś? - Tak. - Dokąd? - Wszędzie - odparł Singer. - Odziedziczyłem po matce ciekawość świata. Do Karli, Wengenu, Mriki. Na północ, gdzie łowią ryby, na południe, za Suffek, na statkach przewożących bawełnę. Próbowałem odnaleźć Myudah, ale mi się to nie udało. Nigdzie. - Nie wyrosłeś na wysokiego mężczyznę. Singer podniósł oczy. - Ona również była niska. Garika zabolał wyrzut kryjący się w tych słowach. Odetchnął głęboko i pociągnął łyk sidy. - Ile miałeś lat, kiedy umarła? Osiem, dziewięć? Czyż możesz pamiętać, jak naprawdę się rzeczy miały? - Wystarczająco wiele. Pochowałem ją. Ale przedtem przez dwa lata patrzyłem, jak umiera dzień po dniu, kiedy nie przychodziłeś do niej, bo byłeś wtedy z Dżenną. Dzień po dniu Mogę powiedzieć, że wiem, jak to wyglądało. Słowa padały w ciszy, głuche, ciężkie, raczej dławiąc duszę niż ją raniąc. Garik przełknął ślinę, spróbował coś powiedzieć, po czym wyciągnął rękę do młodszego mężczyzny. - Singer... mój synu. Tamten zesztywniał. - Ty stary sukinsynu, powinieneś udławić się tym słowem! - Jesteś - moim - synem! - Garik walnął pięścią w stół. - Nie wiem, dlaczego wróciłeś... - Ja również... - ...ale wróciłeś i dopóki jesteś w Czarzenie, będziesz robił co ci każę. Garik podniósł się - Singer zauważył, że nie był już tak spokojny jak wtedy, gdy wszedł - i jął chodzić po pokoju, zatrzymując się przed plemiennym malowidłem. - Istnieją rzeczy, które człowiek musi zrobić - powiedział do Singera. - Może zmienia się w musi. Skąd mogłem wtedy wiedzieć, jak mogłem przypuszczać? Byłem równie nieświadomy jak Arin, piłem, spałem z kobietami, hodowałem jabłka - i to wszystko. Twoja matka zmieniła ten stan rzeczy: nauczyła mnie. Dostrzegłem nasz brud i ignorancję, ale zobaczyłem i dobre strony naszego życia. Jabłka uczyniły mego dziada bogatym, mego ojca jeszcze bogatszym, a mnie samego - równego bankierom z Lorl. Oni poznają siłę po pieniądzach, które się za nią kryją. No cóż, byłem władcą, a kiedy poproszono mnie, żebym przyjął koronę, wiedziałem już, co mogę zrobić z potęgą, jaką dają pieniądze... lecz nie bez korony. Jednak bóg musi mieć boginię, władczynię plemienia. Czy kiedykolwiek próbowałeś zrobić coś z niczego, Singerze? W jego postawie było coś więcej niż dostojeństwo władcy. Nieukojony ból ojca wzruszył Singera, choć starał się walczyć z tym uczuciem. - Kochałem Judytę - powiedział po prostu Garik. - Wiele razy odwiedzałem jej grób. Ale... między ludźmi zdarza się wiele, synu. Zmieniają się. Twoja matka pochodziła z Miasta, tkwiło ono w niej bardzo głęboko. Cała potęga magii, miłość, moc wszystkich kręgów nie mogła sprawić, by myślała tak jak my albo żeby Krąg myślał jak ona. - Zastanawiał się chwilę nad tą myślą. - Dla Miasta ważna jest tylko nauka. Oni mają... Szukał w myślach owego dziwnego słowa, ale nie potrafił go sobie przypomnieć. Singer mógł mu podpowiedzieć, ale milczał. - W każdym razie wszelkie strzępy wiedzy, które zdołają zdobyć podczas swego niezwykle długiego życia, wkładają w... takie coś. Ale po co? Czy ktoś to wie? Napełniają tę rzecz faktami, przypuszczeniami i teoriami.- Nikt nie wie... dlaczego. Nie obchodzi ich, że wszyscy inni wokół nich mogą zgnić! Garik usiadł ciężko; żyła pulsowała mu na czole. - Posłuchaj. - Nachylił się zza stołu ku synowi. - Plaga znów się zbliża. Prawdopodobnie nigdy jej nie widziałeś. Ostatni raz była wkrótce... po twoim odejściu. Nic nie może jej powstrzymać, Singerze. Nic, żadne czary. Straciliśmy setki naszych ludzi. Reszta ocalała, ponieważ wynieśliśmy się z Czarzenu do czasu, aż zaraza minęła. Lecz by to osiągnąć, musiałem stoczyć bój z władcami, nawet z Dżenną. Zamierzałem wtedy rozmawiać z Miastem, ale władcy nie chcieli nawet o tym słyszeć. Znów usiadł. Twarz mu stężała. - Tak było wtedy i tak jest teraz. Mam więcej pieniędzy i dłuższą praktykę w postępowaniu z ludźmi. Kupowałem ludzi i informację. W ciągu kilku dni moje plemię dowiaduje się o wszystkim, co dzieje się w Lorl czy w Filsbergu. Dzieliłem się z nimi wszystkim, uczyniłem ich najlepiej poinformowanym plemieniem w Uhii. Wierzą mi teraz. Tym razem zgodzili się na wysłanie listu - zatrzęśli się trochę, ale powiedzieli - tak. Więc go napisałem. Twoja matka wiele mnie nauczyła. W Mieście są uzdrawiacze, posiadający maszyny, które mogą zastąpić serce lub każdy inny niezbędny organ w czasie krótszym niż go potrzeba na zjedzenie śniadania. Napisałem, błagałem o pomoc, o spotkanie, sojusz o cokolwiek, by uratować nas od nowych cierpień. Ich uzdrawiacze mogliby to zrobić. Błagałem, Singer. A to piękne obojętne Miasto nawet nie raczyło mi odpowiedzieć. Nie istniejemy dla nich. - Więc jak się czuje człowiek będący bogiem plemienia? zapytał Singer. Garik wyczuł ironię w słowach syna. Uśmiechnął się niewesoło. - A jak się czuje człowiek, który jest zupełnie sam? Ty i ja nie potrzebujemy zadawać sobie takich pytań. Uhiańczycy zdani są na łaskę żywiołu, kołaczą do drzwi ciepłego domu którego mieszkańcy udają, że ich nie słyszą. Ich milczenie to zapowiedź naszej śmierci. - Oni zawsze milczeli. - Nie zawsze. - Zawsze. Całe wieki. Jak możesz to zmienić? Początkowo ojciec zdawał się go nie słyszeć. Pochylił głowę nad splecionymi dłońmi. Wyglądał na znacznie starszego i bardzo zmęczonego. - A kiedy nie raczyli odpowiedzieć - rzekł w końcu - coś się we mnie załamało. Coś powiedziało: Teraz. Teraz albo nigdy. Władcy nigdy się nie zmieniają: dla nich zaraza przychodzi i odchodzi, a ziemia oczyszcza się sama. No cóż, zaraza może dopaść nas tym razem, ale nie wcześniej nim otworzą bramy Miasta. Nie wcześniej niż stanę przed nimi i pokażę im do czego odwrócili się plecami, nawet gdybym miał rozwalić ich przeklęte Miasto, cegła po cegle. Singer spojrzał z niedowierzaniem, a później wybuchnął śmiechem: - Zniszczyć ich? Jak? Ty, ze wszystkich ludzi, najlepiej powinieneś wiedzieć, że to niemożliwe. - Nie tylko my - ciągnął niewzruszenie Garik - wszystkie plemiona: Karliowie, Wengenowie, Suffekowie. Kupię, pożyczę, będę błagał. Nawet Krissów, jeśli przyłączą się do nas. - Krissów? - Singer przestał się śmiać. - Czy powiedziałeś Krissów? - Zapłacę, ile zażądają. - Mówisz to poważnie? Garik skinął potakująco głową. Singer wypił łyk mocnego trunku. - Więc zgromadzisz ich wszystkich - a wiele dałbym, żeby to zobaczyć - Krissów i Cowenów w jednym szeregu - co potem? - Sięgniemy po nóż. - To znaczy, wojna? - powiedział otwarcie Singer. - Przegrasz. Cóż możesz wysłać przeciw Miastu? Mężczyzn kobiety na koniach, łuki i strzały. Słyszałem w Mrice pogłoski, iż Miasto dysponuje bronią, która może zabić tuzin ludzi czasie potrzebnym do nasadzenia strzały na cięciwę, a także i to, że tej broni nigdy nie użyto, gdyż nigdy nie była potrzebna. Czy wiesz dlaczego? - Tak - odparł Garik. - To Brama Jaźni. - Brama Jaźni. Czy wiesz, co ta rzecz może zrobić? - Głos Singera osłabł, zmienił się w głuchy szept. - Co ta rzecz noże zrobić? Ludzie z naszych plemion, którzy nigdy w życiu nie byli sami... nagle są zupełnie osamotnieni. Nie ma tam nikogo poza nimi. - Spojrzał na ojca. - Twoi władcy poszaleliby, poderżnęliby sobie gardła własnymi tammajami. Tak wyglądałaby twoja walka z Bramą Jaźni, Gariku. Czy masz coś, co mógłbyś przez nią przepchnąć? - Ciebie - wycedził Garik. Singer obrzucił ojca długim, wymownym spojrzeniem, kręcąc jednocześnie głową. - Myślisz, że pomógłbym ci w tym? - Na pewno nie. - Garik uśmiechnął się krzywo. - Ale ty jesteś jak Judyta. Ona chciała wrócić do Miasta i myślę, a Singer również tego pragnie. Któregoś dnia i ty spróbujesz wejść do tej bramy. - Już to zrobiłem - rzucił ponuro Singer. Starszy mężczyzna spojrzał na niego uważnie. - Co zrobiłeś? - Wszedłem. - Do Bramy? - Przecież mówię, że tak. Po chwili Garik powiedział: - Nie wierzę ci. - To twoja sprawa, ale mówię prawdę. Byłem wtedy tak pijany, że czułem się nieśmiertelny. Spróbowałem. - I co się stało? - Brama zatrzymała mnie. - Słyszałem, że ludzie, których zatrzymuje, nie wychodź stamtąd o własnych nogach. Wynoszą ich martwych lub bliskich śmierci. - To prawda. Wynieśli mnie krzyczącego tak głośno, iż zrozumieli, że żyję. Obudziłem się w łóżku wszetecznicy. Miała dobre serce, nadzieję na zysk, a także ładne ciało, lecz mogłem tylko trząść się jak w febrze i krzyczeć. - Singer wypił jeszcze jeden łyk sidy. - Jestem jedynym człowiekiem, który wyszedł z niej żywy. Powinni obwozić mnie po jarmarkach. Czy wiesz, dlaczego właśnie tak się stało, władco Gariku? Dlatego, że większość ludzi nie wie, kim są i nigdy się nie dowie a Brama wie. Zaintrygowany Garik zmarszczył brwi. - Nie rozumiem. - Nawet nie próbuj. - Wszedłeś do Bramy - zastanawiał się głośno bóg Szandów. Nagle uderzył pięścią w rozwartą dłoń. - Miałem rację. Jesteś godnym przeciwnikiem dla... - Zostałem pokonany - przerwał z bólem Singer. - Wygnany. Garik wstał, w jego oczach pojawił się niezrozumiały błysk. - Może tym razem. Jednak pragnąłeś dostać się do Miasta tak bardzo, że spróbowałeś. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, znów podejmiesz próbę. Singer parsknął drwiąco, ale ucichł, gdy spojrzał na Garika. Miał ochotę wyśmiać go, lecz wiedział, że ojciec miał trochę racji. Może nadejść taki czas, chwila, kiedy zdobędzie się na odwagę, by podjąć wyzwanie, ale... - Nie. - Ugiął się pod brzemieniem niemożności. - Nie. - Nie zakładałbym się o to. Zanim Singer zdążył zaprotestować, Garik podszedł do drzwi. Mimo podeszłego wieku nadal poruszał się zręcznie i deski podłogi tylko cicho skrzypnęły pod jego ciężarem. Drzwi zamknęły się. Singer przymknął oczy i w myślach podążył w ślad za bogiem Szandów na korytarz i do frontowego portalu budynku. W umyśle Garika raz po raz powtarzało się jakieś zdanie Singer pragnął je wychwycić. Zaskoczony, otworzył oczy: nie słyszał o tym od lat... Owo zdanie odbiło się echem w jego umyśle, gdy przeciekły do niego nie strzeżone myśli Garika. Czy tamten zrobił to celowo? Pas Samotności... Pas Samotności... Singer wyjrzał przez wąskie okno i zobaczył część dziedzińca, a poza nim bramę grodu. Pozwolił myślom błądzić swobodnie, analizować słowa Garika, zastanawiając się, jakąż to ostateczną broń zamierzał wykuć z niego bóg Szandów. Pas Samotności. Jeśli to właśnie miał na myśli Garik, wówczas po raz drugi będzie musiał przekroczyć strefę bezpieczeństwa otaczającą Miasto i powtórnie narazić się na okropności Bramy Jaźni. Uświadomił sobie, że drży, a zaraz potem przypomniał sobie coś, co kiedyś powiedziała mu matka. “Nie ma odwagi bez strachu," oświadczyła. “Często najdzielniejszym jest ten, kto jest najbardziej przerażony. A samotność nierzadko bywa towarzyszem strachu." Co jeszcze powiedziała o samotności? Wytężył pamięć “Lękać się znaczy być samotnym, ale... ale... Ale tylko wtedy człowiek odkrywa samego siebie. Bo określa i egzekwuje cenę mądrości." Miała rację. W taki właśnie sposób poznałem prawdę. Lecz nawet ta niewielka część jej dziedzictwa nie pasowała do rozpalonego słońcem, brudnego Czarzenu. Z niejasnym poczuciem wyższości Singer zdał sobie sprawę, że filozofia Judyty unicestwiłaby psychikę takiego prostego myśliwego jak Arin, gdyby musiał on doświadczyć konstruktywnego brzemienia samotności. Kowenowie znajdowali oparcie w poczuciu jedności i wspólnego celu, by zdefiniować się i dodawać sobie otuchy Ich obyczaje nie były obyczajami Miasta. Przez wąskie pole jego widzenia przemknął jakiś jeździec, kurczę z piskiem wyruszyło na bezmyślną wędrówkę. Jakaś kobieta przeszła przez bramę ciężkimi krokami, mały chłopie biegł za nią truchcikiem, starając się nie pozostawać w tyle Singer bardzo dobrze znał zakurzony dziedziniec, od wybiegu drobiu i świń przechodzącego w płytkie zagłębienie, suche w Lams, lecz pełne błota na wiosnę, aż po oddalony o milę duży budynek, gdzie w ostatnich dniach swego życia Judyta stała w oknie patrząc, jak Garik wyrusza z młodą Dżenną do obrzędowego gaju, gdyż mimo wszystko pozostał on Szandą, a ona pochodziła z Miasta i żadne z nich nie mogło tego zmienić. Singera uderzyło, że zamierzone oblężenie Miasta w całość było wojną Garika. Zamiar ten mógł powstać w jego umyśle dawno, gdy przed prawie dwudziestu laty spotkał Judytę. Czy był to bezpośredni wytwór olśniewającej agonii jej umysłu, czy też spóźniony rewanż Garika? Nie wiedział. Nawet po osiemnastu latach dojrzewania i rozmyślań nie znał wszystkich elementów tej łamigłówki. Jednego był pewny: Judyta nie opuściła Miasta tylko po to, by znaleźć kogoś takiego jak Garik, pokochać go i urodzić mu dziecko. W jej postępowaniu krył się jakiś nieznany cel. Kiedyś Singer zrobił wszystko, co mógł, by poznać choć w części jej wczesne dzieje. Nadal pamiętano o niej w Lorl, kupieckim mieście Mriki. Jeden z najemnych strażników przypomniał sobie ranek, kiedy zjawiła się po raz pierwszy. “Była tam karawana wozów," powiedział Singerowi, “z suszonymi rybami z wybrzeża, która przejechała przez miasto ulicą Balmera. Ja i jeszcze jeden strażnik jak zawsze policzyliśmy wozy i jeźdźców. Było o jednego więcej niż wtedy, gdy wjechali przez wschodnią bramę. Mogliśmy pomylić się w rachunkach, ale nie. Później usłyszałem o niej i zrozumiałem, że właśnie wtedy odjechała z miasta. Nie miało to dla nas żadnego znaczenia. Pilnujemy tylko, żeby nikt nie pozostał w mieście. Nie obchodzi nas, czy w karawanie jest więcej ludzi, chociaż coś podobnego zdarzyło się tylko raz. Niepokoimy się jedynie wówczas, gdy jest ich mniej." Singer zadał mu jeszcze kilka pytań i dowiedział się, że wozy skrzypiąc minęły rogatki, przejechały milę lub dwie zabłoconą główną ulicą Lorl, nim ostatni wóz zatrzymał się na krótko. Wyskoczyła z niego młoda dziewczyna, z plecakiem na ramionach. Korbin, tłusty kupiec, pamiętał ją najlepiej ze wszystkich, a ponieważ Singer płacił za drinki i sam był żywym portretem tamtej dziewczyny, pamięć kupca poprawiała się w miarę jak pochłaniał trunki. “Od razu mogłeś powiedzieć, że pochodziła z Miasta." Korbin otarł pianę z ust. “Pewnie, miała na sobie strój dziewczyny z karawany - spodnie, spódnicę, baranią skórę, ale wszystko za duże i zbyt czyste. Czy była mała? Nie sądziłem, że kobiety mogą być takie małe, ale ona nosiła się, jakby była dwa razy wyższa. To znaczy, że gdziekolwiek weszła, wiedziało się, iż tam jest. Po prostu miała w sobie coś. Była młoda: osiemnaście lub dziewiętnaście lat." Urwał, by przyjąć następnego drinka od Singera. Wypił mały łyk i westchnął z uznaniem. “Szandyjska sida, najlepsza ze wszystkich." Beknął na potwierdzenie i ciągnął: “No cóż, pomyślałem sobie, że to dziwne, ponieważ nikt nie opuszcza Miasta. Osobiście nie pamiętam, by kiedykolwiek zdarzyło się coś takiego. Mój ojciec miał siedemdziesiąt pięć lat, ale i on nie mógł przypomnieć sobie niczego podobnego. Może ona była tą jedyną. Ale była i wykładała swoje towary prosto na ten tu Kontuar. Singerze, czy wiesz, co to jest nafta? Słyszałem, że tego właśnie oni używają do miejskich maszyn. Ona nazwała to: syn-te-ti-czny ben-zi-nolim. Poza Miastem jest równie rzadki jak jaja u kobiety. No, tylko pomyśl, ustawiła przede mną rzędem piętnaście małych puszek tej nafty. Kupiłem je po dziesięć kredytek za każdą i sprzedałem w ciągu dwóch dni po osiemnaście za sztukę. Za dwie kredytki człowiek może godziwie przeżyć dziesięć dni, a więc dobrze jej zapłaciłem. Miała też lekarstwa, różnych rodzajów, ale z tego nic nie chciała sprzedać. Wynajęła moją budę, tam z tyłu, powiedziała, że pobędzie tu trochej Zapytałem, dokąd zamierza się udać, i wiesz, co mi powiedziała? Do Liszyna!" Korbin oparł wydatny brzuch o kontuar, obracając kielich z sidą i zrobił oko do Singera. “Czy wiesz, co Uhiańczycy mówią o Liszynie? Martwą miejsce, było martwe, jeszcze nim nastały czasy Kowenów, od tysiąca, może dwóch tysięcy lat. Stary most z solidnego żelaza ukośnie przecinający śmierdzącą rzekę. Domy zbudowane z kamienia i żelaza! Trudno w to uwierzyć, ale tak mówią. I nie uda ci się zaciągnąć w pobliże tego miasta żadnego z Karliów, Wengenów czy nawet Szandów. Ale słyszałem, że twoja matka poszła tam. Była cholernie przedsiębiorczą kobietą." Nuta czułości zmiękczyła jego głos. “Widziałem, jak następnej wiosny przyjechała z lasu karlińskini wozem. Nieszczęsny worek kości, chory na błotną gorączkę i masę innych rzeczy. Nie mogłem na niej odróżnić brudu od opalenizny. Musiałem spalić jej ubranie z jeleniej skóry, bo bym wykitował od smrodu. A ona tylko położyła się w mojej szopie i wydoiła cały dzban. Leżała tak pół dnia. Nie wracała do Miasta ani nigdzie nie szła. Tylko piła i piła." Sida wprawiła kupca w dobry humor. Usiadł wygodni na krześle, postawił wszystkim kolejkę i znów beknął z zadowolenia. “Więc Garik jest twoim ojcem, co? Wiesz, ona spotkała go właśnie tu. No, ależ była z nich para! Ona metr pięćdziesiąt on - prawie drugie tyle. Dziewczyna z Miasta i nieokrzesany Szando z czarnym nożem, łukiem i całą resztą. Ale ten Garik nie był głupi. Jeszcze zanim tu przyjechała, sam nauczył się liczyć przy tym kontuarze, obserwując, jak robiłem rachunki. Nie mógł nawet napisać swego imienia, ale obserwował. Bystry: jeśli dzbanek jest pusty, to nie znaczy, że nie można nalać do niego wody, rozumiesz. No więc tych dwoje było stworzonych dla siebie, każdy to widział. Powinna była wtedy pójść z nim do jego domu, tak jak tego pragnął, ale ona chciała zobaczyć Liszyn. Nigdy nie dowiedziałem się dlaczego." Tamto pełne brzęczenia much popołudnie ciągnęło się bez końca. Singer wyjrzał przez otwarte drzwi na błękitnoszarą przestrzeń, kryjącą przed nimi Miasto. “Czasem zastanawiam się nad mieszkańcami Miasta," myślał głośno Korbin. “Za tą Bramą Jaźni jest tak spokojnie. Nigdy ich nie widziałem. Co oni tam robią? Co czują? Byli tu dobre tysiąc lat temu, może więcej. Nikt tam nie wchodzi, nikt stamtąd nie wychodzi - poza nią." “Dlaczego?" spytał Singer. “Czy ci kiedyś powiedziała?" “Mnie nie," pokręcił głową Korbin. “Ale coś w tym było, musiało być. Rozumiesz, nie oszczędzała się. Nigdy nie widziałem człowieka o tak silnym charakterze, ani mężczyzny, ani kobiety. Coś ją gnało..." W senne letnie popołudnie Singer stał na końcu liny, którą przywiązano go do ściany, i myślał o swojej matce. Przez te wszystkie lata ogólny sens jej dążeń stał się dla niego bardziej zrozumiały, lecz nadal nie potrafił określić ani zdefiniować całości planu, który najpierw skłonił Judytę do opuszczenia Miasta, a później doprowadził do jej przedwczesnej śmierci. Musiała mieć w tym jakiś cel. PAS SAMOTNOŚCI Judyta Randall Singer wyglądała jak typowy naukowiec, rzadko wychodzący na dwór: chude kończyny, ciało lalki z niemal przezroczystą skórą, o barwie kości słoniowej, i duże piwne oczy, które stawały się czarne, gdy była rozgniewana lub bardzo zmęczona. Chociaż sprawiała wrażenie młodej, w jej zachowaniu nie było nawet śladu młodzieńczej niepewności, lecz niepokojące opanowanie i celowość. Judyta miała jakie takie pojęcie o używanym powszechnie mrikańskim, liznęła trochę uhiańskiego i dobrze znała Dawną Mowę, choć poza Miastem było tyle samo okazji do posługiwania się nią, co jej skoncentrowaną, stenograficzną wersją, używaną w jego murach. Wiedziano o niej niewiele, lecz kobieta z Miasta umiała nakłaniać milkliwych zazwyczaj Kowenów do zabawiania jej dawnymi balladami, które przekazywane były z pokolenia na pokolenie. Zawsze słuchała najchętniej tradycyjnych opowieści o Pasie Samotności, pradawnej baśniowej części garderoby, która miała istnieć przed nastaniem epoki leśnych plemion. Wedle legendy pas ów zapewniał niewidzialność noszącemu go człowiekowi. Judyta wiedziała, że “pas" i “samotność" należały do garści słów, które uhiański przejął bezpośrednio z Dawnej Mowy. Uznała Pas Samotności za realny fakt, o którym pamięć nieco się zatarła i przekształciła w mit. I zawsze, kiedy śpiewali jej o Pasie, w każdej pieśni powtarzał się podniecający refren: “Na zachodzie, w Liszynie..." Z czasem osoba Judyty przestała budzić ciekawość i praktyczni Mrikanie zajęli się swoimi sprawami: wozy przybywały na wschód. Na wiosnę, wraz z początkiem roku handlowego, Lorl poruszył się sennie. Nie heblowane drewniane półki zapchany były towarami ze wschodu i z północy, czekając na nadejście lata i pierwsze wozy leśnych plemion, dostarczające świeżych i gotowanych owoców, warzyw, nie gremplowanej wełny, drobiu i bezcennych szandyjskich jabłek, które zostaną wyciśnięte pod prasą na sidę i sprzedane pośrednikom. Przybywali oni od późnego lata aż do pierwszych śniegów i kupcy z Lorl prosperowali, sprzedając przybyszom stalowe sztaby w zamian za noże i narzędzia, a towarzyszącym im sarnookim kobietom jaskrawo barwione wełniane i bawełniane tkaniny. Główną ulicę Lorl i jej kilka odgałęzień wypełniał gwarny tłum Kowenów i pośredników, nurzających się z ożywieniem w kipieli brudnego zysku. Później Lorl cuchnął nawozem, moczem, jarzynami, mięsem w różnych stadiach świeżości lub rozkładu, potem, skórami i brudem. Lorl, położony pomiędzy leśnymi plemionami na zachodzie, milczącym Miastem na wschodzie i w pobliżu morza, na kilka miesięcy stawał się bardziej zakurzony i bogatszy. Nieliczną klasę średnią, składającą się z kupców i najemników z pogranicza, niewiele obchodził los leśnych ludzi czy Miasta, chyba że wpływał na handel i źródła zatrudnienia. Dniem i nocą ulice roiły się od wesołych czarnowłosych Wengenów, handlarzy ryb, strażników granicznych zakwaterowanych w pobliskich barakach i znudzonych prostytutek w poplamionych sukienkach, rozczesujących brudne włosy przed drewnianymi zamtuzami. I w tym barwnym tłumie wędrowała Judyta, uważnie przysłuchując się szybkiemu, zniekształconemu miejskim slangiem dialektowi, karbując w pamięci jego rytm. W drugiej połowie lata przybyły pierwsze wozy z Karli. Karliowie byli kuzynami Szandów, mieszkającymi na północ od nich. Oba te plemiona zawsze były sobie bliskie. Chociaż Judyta przygotowywała się przez wiele miesięcy, słuchając bibliotecznych nagrań ich dialektów, nadal rozumiała je z trudem, gdyż dużą część kodu komunikacyjnego stanowiły milczące telemy. Najbogatsi jak i najbiedniejsi Karliowie wyglądali podobnie i poza przepasanymi sznurem tabardami i nożami o białych rękojeściach zwanymi tammajami, dozwolonymi tylko dla władców, nie nosili oni symboli statusu społecznego. Większość z nich była prostymi pasterzami owiec, nie mającymi pojęcia o świecie rozciągającym się poza terytorium ich plemienia. Potrafili oni jednak cieszyć się życiem i dzielić uczuciami w sposób budzący dziwną zazdrość w Judycie. Urodzona w Mieście, przyzwyczajona do życia w samotności, poświęconego nauce, słuchała chciwie, kiedy gromadzili się nocą i jeden z Kowenów intonował stare pieśni, które wnet podchwytywało dwudziestu innych. Mężczyźni i kobiety klaskali, skakali wysoko w górę i wirowali w wężowym tańcu. Wtedy to Judyta dostrzegła duszę Uhiańczyków. Taki taniec mógł trwać pół godziny i dłużej, do chwili, gdy ich oczy stawały się szkliste, brązowe twarze błyszczały od potu, kiedy poprzez nieprzerwany ruch szukali czegoś poza jaźnią, dotykali tego czegoś i znów się uspokajali. Gdy kończyło się lato i poczęła skradać się jesień, przyjechały szandyjskie wozy z jabłkami. Handel ożywił się i nabrał rozmachu. Do tego czasu Judyta przyzwyczaiła się już do niewiarygodnie wysokich Kowenów, tłoczących się w sklepie Korbina. Jeden z wozów należał do szpakowatego olbrzyma imieniem Jase, który nie tyle stał w sklepie, ile nosił go jak kaftan. Kiedy pochylił się nad kontuarem w stronę Judyty lub Korbina, wyglądał jak dobrotliwa góra ocieniająca małą dolinkę. Jabłka uczyniły go bogatym, a jego kobieta była władczynią należącą do tajnego kręgu. Ich największą dumą - i zmartwieniem - był syn Garik, który właśnie stał na zewnątrz przy wozie. - Dobry z niego farmer - mruknął Jase znad krawędzi łubka - ale za pomocą czarów nie umiałby wywołać nawet kichnięcia. Judyta spojrzała na Garika z zainteresowaniem. Miał on około dziewiętnastu lat, był ogorzały, o gęstych ciemnokasztanowych włosach, wydatnych ustach i roześmianych, inteligentnych oczach. Niemal wpadła na niego, gdy obchodził róg wozu. - Patrz, gdzie idziesz - wycedził - jesteś taka mała, ktoś może cię nadepnąć. Chociaż Garik był farmerem jak jego ojciec, już wkrótce Judyta zdała sobie sprawę, że kryło się w nim coś więcej. Młody Szando często odwiedzał szopę, w której mieszkała, wpatrując się chciwie w jej ołówek śmigający nad niezliczonymi stronicami notatek. - Gdzie się tego nauczyłaś, Judyto? - Pisania? Dawno temu. - Czy ja mogę się nauczyć? - zapytał lekko, lecz wyczuła w jego głosie ukryte pragnienie. - Oczywiście, że możesz. Garik spojrzał z ogromnym zainteresowaniem na dziwne symbole, a potem na Judytę. Jego zainteresowanie nie osłabło] - Mogłabyś nauczyć mnie wielu rzeczy. Przestała pisać i oparła łokcie na stole, wyczuwając naglie obecność Garika w nowy i dziwnie przyjemny sposób. - A co... co chciałbyś wiedzieć, Gariku? Zastanowił się. - Wszystko - rzekł. Wtedy Jase ryknął z wozu. Garik zatrzymał się w drzwiach i zapytał z filuternym uśmiechem: - Judyto, czy masz mężczyznę tu w Lorl? Zaskoczył ją całkowicie. - Co przez to rozumiesz? - Czy jesteś z mężczyzną? - Nie - odparła z zaciekawieniem. - A dlaczego miałabym być? Z kolei jej odpowiedź zdziwiła Garika. - Czy nigdy nie wychodzisz na wzgórze? - Na jakie wzgórze? Jase znów zawołał syna. Nagle Garik podszedł do stół uniósł podbródek Judyty i pocałował ją. Czując dotknięcie jego ręki, Judyta zesztywniała. Mieszkańcy Miasta nigdy się nie dotykają! Ale zrozumiała, że Garik o tym nie wiedział. Odprężyła się, nie protestując ani nie odpowiadając na pocałunek, lecz przeżywając to dziwne doznanie z obiektywnym zainteresowaniem naukowca, zdając sobie sprawę, iż jest to ów szczególny zwyczaj Leśnych plemion, o którym czytała. A później, po raz pierwszy od czasu dzieciństwa, Judyta przestała obserwować i gromadzić informacje. Pod wpływem nagłego impulsu rozchyliła usta naciskane wargami Garika i objęła go ramionami. Po chwili Szando cofnął się o krok spojrzał na nią ze zdumieniem i przyjemnością. - Więc dobrze, Judko - rzekł, jak gdyby podjął jakąś decyzję. Potem odwrócił się i pospieszył do ojca. Judyta stała w drzwiach i patrzyła za nim. Po pewnym czasie próbowała wrócić do pracy, lecz jej ołówek zawisł nad pustą kartką. Uśmiechnęła się do siebie. Jakież to dziwne, pomyślała, w pełnej spokoju samotności Miasta już dawno sporządziła wykres stosunków męsko-damskich, ale było w nim tak wiele martwych faktów, zaginionej wiedzy, słów spisanych na papierze, jak pieśni o miłości, płomienia zamkniętego w lodowym grobowcu czasu, ujarzmionego poprzez oznaczenie i zaszeregowanie. Rzeczywistość jest zupełnie inna. Nie można jej przekazać łowami, uświadomiła sobie nagle. Był to niewielki, ale ważny wyłom w wychowaniu, jakie odebrała w Mieście. Jase przyłączył się do dużej różnoplemiennej karawany, by odbyć powrotną drogę do domu. Przy zakolu Tomika niektóre wozy pojadą na północ, do Karli. Kiedy Szandowie przygotowywali się do odjazdu, Judyta doszła do wniosku, że dowiedziała się w Lorl wszystkiego, czego mogła się tam nauczyć, więc poprosiła, by pozwolili jej odbyć z nimi część podróży. Zapewniła samą siebie, że na tę decyzję tylko przypadkiem wpłynął fakt, iż będzie mogła pobyć nieco dłużej z Garikiem. Zapięła plecak, a uszczęśliwiony Garik podniósł ją i posadził obok siebie na koźle. Chociaż motywy jej postępowania były dla niego zagadką, bardzo ją polubił, podziwiał jej odwagę i zdawał sobie sprawę, że jest nieco szalona. - Jak długo będziesz w Karli? - zapytał. - Do wiosny. - Karli nawet w połowie nie jest Czarzenem - powiedziaj z dumą Garik. - Pojedź z nami. - Chciałabym to zrobić - odparła szczerze, ściskając go za ramię. - Ale muszę pojechać jeszcze dalej niż do Karli. - Dokąd? - Do Liszyna. Ludzie siedzący w wozie zamilkli nagle, odwracając się i patrząc ze zdumieniem na Judytę. Oczy Garika rozszerzyły się. - Judko - szepnął - przecież to kraj Krissów. - Znam dość dobrze ich język. To Kowenowie tak jak wy prawda? - Nie, oni nie są tacy jak my - odparł stanowczo. Nie należą do Kręgu. Nikt tam nie podróżuje. Nikt nie chce| - Ja muszę. - Judko, ty nic nie wiesz. Nikt nie mieszka w Liszynie. To miasto jest martwe. - A mimo to muszę tam dotrzeć - trwała przy swoim. - Posłuchaj - próbował argumentować, co było trudne gdyż nie mógł dzielić się z nią myślami i uczuciami. - Nawet jeśli znajdziesz ludzi na tyle głupich, że cię tam zaprowadzą - a nie uda ci się to - droga wiedzie przez Góry Błękitne cały czas to w górę, to w dół. Wszędzie busz jest tak gęsty, można konia zabić, trudno dostępny nawet dla myśliwych... Poklepała go po ręku. - Uważaj na wóz. - Judko... Jase dał znak do odjazdu. Garik chwycił lejce i strzelił nimi z irytacją. - Liszyn! - mruknął, wciąż jeszcze nie mogąc w to uwierzyć. - A ja myślałem, że to konie są tępe! Judyta dowiedziała się, że Kowenowie mieli niewiele tabu, ale trzymali się ich uparcie, akceptowali je jako realne fakty choć mówili o nich rzadko. Jednym z najsilniejszych była sprawa Krissów. W końcu Garik odpowiedział na jej pytania lecz uczynił to niechętnie. Krissowie to Kowanowie, obcy, niezrozumiali. Ludy Kręgu uważały ich za nieczystych, a nieliczne wiadomości, jakie o nich posiadały, nie zmieniły ich opinii o tym żyjącym na uboczu plemieniu. - Oni mają martwego boga - powiedział Garik i w jego głosie zadźwięczał strach przed tamtą obcością. - Kochają śmierć. Śpiewają o niej, jakby była kobietą. Kiedy karawana pełzła na północny zachód wzdłuż płynącej łukiem rzeki Tomik, Judyta dowiedziała się czegoś więcej o kolorycie życia leśnych plemion, o bujnym środowisku naturalnym, które ich otaczało i kształtowało. O purpurowych rankach i wieczorach w bezkresnym lesie, o chłodnym, zachwycającym powietrzu. Noc była dla niej czymś nowym, gęstym mrokiem poza wyspą wozów oświetlonych migotliwym blaskiem ogniska, przepełnionym dźwiękami, które wciąż przerażały ją i wyrywały ze snu. Śpiący obok Judyty Garik zdawał w jakiś sposób połączony z jej świadomością. Kiedyś obudził, ją jakiś niesamowity krzyk. Nie poruszyła się, tylko otworzyła oczy, ale Szando wziął ją za rękę. - To stara sowa - mruknął, gdy odgłos się powtórzył. - Nie bój się. - Jak to się dzieje, że zawsze wiesz, kiedy nie śpię? Garik przewrócił się na bok. Leżał teraz blisko Judyty, obejmując ją ramieniem. - Jestem z tobą. - Tylko w taki sposób mógł to wyjaśnić, ale Judyta nie zrozumiała, o co mu chodzi. - A dlaczego ja nie mogę? Zacisnął palce na jej skroniach i włosach. - Ty myślisz tylko tutaj. - Wszyscy tak robią - odparowała; mózg był ośrodkiem każdej czynności myślowej, świadomej lub instynktownej. Garik westchnął. - Miasto jest dziwne - mruknął tylko. - Co oni robią przez cały czas? - Rozmyślamy - odpowiedziała. - Prowadzimy badania. Uczymy się. - Więc dlaczego je opuściłaś? Judyta długo milczała, nim opowiedziała Garikowi. - Zaczęłam się zastanawiać - rzekła ostrożnie. - A poza tym istnieje pewna rzecz, rodzaj... broni. W niewłaściwych rękach może zagrozić wszystkiemu, nad czym Miasto pracowało przez tyle pokoleń. - I spodziewasz się, że to jest w Liszynie? Skinęła głową. - Skąd wiesz? - Nie wiem. Po prostu tak myślę. Garik zauważył, że kiedy dłużej mówiła, na twarz Judyty wypełzało zmęczenie, jak gdyby wysiłek dostosowania myśli do poziomu mieszkańca lasu wyczerpywał jej siły. Ogarnął go gniew na trudny do określenia mur, dzielący go od Miasta. Próbował opowiedzieć Judycie o tej zadawnionej wrogości. Dlaczego? Dlaczego Miasto zamknęło się w sobie? Dlaczego jego mieszkańcy wysyłali merków, najemnych żołnierzy, by strzegli jego granic przed Kowenami? Dlaczego zbudowali Bramę Jaźni, której nie mogła pokonać magia wszystkich plemion? - Samotność jest sposobem życia w Mieście - wyjaśniła Judyta z nutą smutku w głosie. - Samowystarczalność jednostki. Powodów należy szukać w zamiarach założycieli Miasta. Brama Jaźni, jak ją nazywasz, jest sposobem zachowania całkowitej niezależności. Trzymamy się od was z daleka ponieważ wasz sposób życia zagraża temu wszystkiemu, co reprezentuje sobą Miasto. - Westchnęła. - Ale teraz nie jestem tego taka pewna. Widzę, że w naszej wiedzy o leśnych plemionach jest wiele białych plam. Chociażby nasza teoria języka, a jest to ważny przykład, nie obejmuje telepatii. Lecz Garik był wyraźnie zbity z tropu. Judyta uśmiechnęła się i pogłaskała go po policzku. - Widzisz, dotykam cię. Już samo to, dotykanie innej ludzkiej istoty, jest nie do pomyślenia w Mieście. Ale zamierzam powiedzieć im o tym, Gariku. Na piśmie, w obrazach, tyle, ile wiem, wszystko, czego się o was dowiedziałam. Tak mało wiemy. Ja także czuję to teraz. Dotknęła go znów pod wpływem nagłej potrzeby. Ręce Judyty przyciągnęły głowę Garika, a ich usta zetknęły się: tal samo Szando uczynił wcześniej. W tym początku wzajemnego niepełnego zrozumienia złączyli się poznając siebie. Delektując nowym radosnym przeżyciem Judyta roześmiała się, gdy łaskotała ją broda Garika. Kiedy zawisło nad nimi prawdziwe niebezpieczeństwo, Garik dowiedział się o nim wcześniej niż Judyta. W ostatnią noc przed rozdzieleniem się karawany Judyta obudziła się przed świtem. Przy chronicznych teraz kłopotach nerkami musiała wyjść z wozu. Była zimna, jasna noc zapowiadająca rychłe nastanie chłodów. Księżyc stał nisko na niebie, niebawem miało wzejść słońce. Dwóch strażników rozmawiało szeptem przy ognisku. Niemal nie zwrócili na nią uwagi, gdy przeszła obok. Wędrowcy rozbili obóz w pobliżu zakola Tomiku. Za sobą mieli rzekę, a po bokach otwartą równinę. Poranny wiatr szeleścił liśćmi. Judyta zapatrzyła się w ostatnie błyski księżycowej poświaty na wodzie, niepostrzeżenie gasnącej w ciszy. Zawróciła do obozu - i zatrzymała się zaskoczona. Milczący jak księżycowa poświata obóz ożył. Strażnicy stali nasłuchując, a z każdego wozu wychodzili mężczyźni i kobiety ubierając się pospiesznie. Nikt nie wypowiedział ani jednego słowa, nie wydał żadnego dźwięku, a przecież Kowenowie byli rozbudzeni i czujni. Zachowywali się jak stado ptaków, wykonujących ewolucje w powietrzu, by ujść napaści drapieżnika. Judyta znalazła Garika w chwili, gdy przewieszał kołczan przez ramię. - Co się dzieje? - Jeszcze nie wiem. Wejdź do wozu. Chwyciła kurczowo nóż, który wcisnął jej do ręki, i przykucnęła tuż za ławą, by obserwować Garika i innych. Choć nie powiedziano ani słowa, cała grupa przygotowywała się do obrony. Niektórzy zapalali pochodnie od ognisk. Ci ludzie, zarówno mężczyźni jak i kobiety, utworzyli wokół obozu spore koło, za całe uzbrojenie mając tylko pochodnie. W środku znajdowała się większa grupa trzymająca łuki, a w niej Garik i Jase. Milczeli teraz, czekając, ale Judyta nadal nie mogła dostrzec niebezpieczeństwa kryjącego się poza zasięgiem ogniska. Później dowiedziała się od Garika, że zewnętrzny kraj obrony tworzyli władcy, mężczyźni i kobiety, którzy ze złączonej wspólnej mocy utworzyli myślowy mur. Był on w pewien sposób przeciwieństwem czaru zatrzymania i bardziej śmiercionośny od niego. Nazywali go wybieleniem mózgu. Jeśli cokolwiek, człowiek lub zwierzę, przedostało się do wnętrz kręgu, wpadało w pułapkę. Potężny czar wygaszał funkcje jego mózgu i obezwładnione, ginęło od strzał. Ale Kowenowie przede wszystkim ufali swej magii. Stojąc ramię przy ramieniu, nałożywszy strzały na cięciwy Jase i Garik sondami zmysłów usiłowali dotknąć i określić; kształt tego, czego nie mogli zobaczyć. Przeszedł między nimi telem, który przekazali innym, i teraz szukali już wszyscy. ? Psy. Wilk wyłby. Dziki pies jest na to za sprytny. Obcy myśliwi? Władcy zidentyfikowaliby ich. Ale tamci są za daleko. Psy. Ta sama wiadomość obiegła szybko zewnętrzny krąg władców. Czekali. Cisza stała się niemal namacalna. Za nimi ognisko igrało cieniami. Potem... Zbliżają się. Teraz. Judyta usłyszała cichy odgłos, warczący chór. Włosy stanęły jej dęba na głowie. Bliźniacze punkty ognia zabłysły, po czym odbiły się w dwóch, trzech, w tuzinie par blisko osadzonych oczu, pląsając tam i z powrotem poza kręgiem władców. Oni nie mają broni. Zostaną zmasakrowani. Psy biegły cicho, skokami, mniej więcej pół setki w tyle za przywódcami stada, potężne cienie mroku wyrwane z otaczającej nocy. Dotarły na odległość kilku metrów od zewnętrznego kręgu, zwolniły kroku i zatrzymały się, gdy wyczuły niewidzialną barierę. Ludzie wysunęli w ich stronę pochodnie, zmuszając do odwrotu. Psy wycofywały się powoli, aż widać było tylko ich oczy, w których odbijały się płomienie. Potem znów zaatakowały, tym razem całą masą rzucając się na myślową przeszkodę, ściana przeciw ścianie. Kilka najsilniejszych przedostało się bliżej do kręgu pochodni, chwiejąc się na nogach, gdy moc czaru osmaliła ich małe móżdżki. Zwierzęta te nie wyły ani nie wyzywały przeciwnika za pomocą dźwięku - poza ciągłym cichym warczeniem, jak silnik pracujący na małych obrotach - przypomniała sobie później Judyta. Garik powiedział, że z wilkami można było łatwo sobie poradzić, gdyż Kowenowie zawsze wiedzieli, gdzie się znajdowały. Ale dzikie psy zachowały pamięć o człowieku i jego zwyczajach. Mówiono, że był taki czas, kiedy oba te gatunki polowały razem. Psy potrafiły myśleć i podobnie jak ludzie atakowały bez uprzedzenia. Myślały i teraz, tam poza kręgiem. Zmieniły taktykę. Nie wiedząc, co je zatrzymało, umiały jednak wyczuć, gdzie nieznana siła była najsłabsza. Skoncentrowały więc w tym miejscu swoją energię. Krąg utrzymał się, ale psy zyskały więcej terenu podchodziły coraz bliżej. Raz po raz władcy dźgali bestie pochodniami. Rozdarły ramię jednemu z mężczyzn – czerwonooki cień wyskoczył znikąd, by uderzyć w słabnący skraj kręgu mocy. Szarzało, zbliżał się świt. Judyta widziała teraz psy, wielkie, trudne do opisania kundle, niektóre wysokie na trzy stopy w barkach, biegnące susami do przodu lub wycofujące się, by za mocą wrogiej ludziom inteligencji szukać innego wyłomu niewidzialnym murze. Widać było, że długotrwała koncentracja wyczerpywała siły władców. Jakaś młoda dziewczyna zachwiała się na nogach i byłaby upadła, lecz stojąca obok niej kobieta chwyciła ją za ramię. Psy natychmiast wyczuły niewielką szczelinę w niewidzialnej zbroi. Jednocześnie wykonały zwrot i w milczeniu runęły stronę wyłomu: dwa zaatakowały kobietę, kilka innych Wielkimi skokami przedostało się do środka, zanim przerwany mur psychiczny mógł znów się zamknąć. Dziewczyna krzyknęła przeraźliwie ze strachu i wściekłości, zaatakowała psy pochodnią i tamajem, usiłując odpędzić je od ofiary. Powalona na ziemię kobieta jęknęła tylko raz z bólu i strachu. Zwierzęta cofnęły się przed zaciekłym atakiem dziewczyny, zachwiały na nogach, gdy fale bólu uderzyły w ich czaszki - to pozostali władcy skierowali na nie zdwojoną dawkę mocy. Zaatakowana przez psy kobieta leżała nieruchomo. Stawy palców Judyty zaciśniętych wokół rękojeści noża zbielały z wysiłku. Zobaczyła, że psy jeszcze raz zaatakowały zewnętrzny krąg, kilka przedarło się przez strefę zmniejszonej emanacji mocy po to tylko, by zachwiać się jak pijane pod zwiększonym jej zalewem. Warczenie psów zamieniło się w skowyt mrożący krew w żyłach, kiedy ich mózgi wypaliły się, zostały rozerwane na strzępy przez czar władców atakujących całą mocą zjednoczonych umysłów. Oszalałe, na pół martwe zwierzęta atakowały wszystko, się ruszało. Garik zastrzelił jednego psa - a potem upadł, gdy wielka szara bestia skoczyła mu na plecy. Jase! Zajęty innym psem Jase potrzebował jednej cennej chwili, by móc go zabić. Wypuścił strzałę i odwrócił się, ale gdy sprężył się do skoku, jakaś mała postać rzuciła się z krzykiem na psa, który zaatakował Garika. Judyta uderzała nożem raz po raz, raniąc psa niewprawnymi ciosami, niezbyt głęboko, lecz na tyle boleśnie, by opóźnić jego atak, zanim Jase poderżnął mu gardło. Krąg władców znów się zamknął. Stado psów wreszcie się zniechęciło. Ataki były coraz słabsze i gorzej zorganizowane Strzępy porannej mgły snuły się nad ziemią i psy wycofywały się w nią coraz częściej, gdy strzały poczęły trafiać ich towarzyszy. A potem mgła wchłonęła je całkowicie. Odeszły. Żaden dźwięk nie zakłócał porannej ciszy, poza płaczem dziewczyny skulone obok martwej kobiety. Jase pomógł Garikowi wstać. - To zrobiła Judyta - powiedział z wdzięcznością. - Nie zdążyłbym na czas. Garik i Judyta spojrzeli na martwego psa u ich stóp. Ręce mieli zakrwawione aż po przeguby. - Kto... kto to płacze? - wyjąkał dysząc ciężko Garik. - To młoda Dżenna - odparł Jase. - Psy zagryzły jej matkę. Garik chwycił Judytę za ramiona. - Judko, twoje ręce. Gdzie...? - Nie moja. - Z trudem przełknęła ślinę. - To nie moja krew. Tego psa. Mechanicznym ruchem wytarła ręce o zmierzwioną sierść zwierzęcia, a potem zgięła się wpół, gdyż zrobiło się jej niedobrze. Garik podtrzymywał ją, kiedy wymiotowała. Szandowie pochowali matkę Dżenny pod wierzbą nad rzeką, z szacunkiem, lecz z minimum ceremonii. Więcej uwagi poświęcili chudej jak tyczka rudowłosej dziewczynie niż jej zmarłej matce. Dżenna stała blisko Garika - trochę za blisko, pomyślała Judyta. Tamaje i naszyjnik, oznakę plemienia, pozostawiono dla Dżenny i dwóch władców podało je do rąk dziewczyny. - Ona powróci - uspokajali. - Tak jak my wszyscy. Judyta słyszała ich słowa, lecz nie zrozumiała ich znaczenia. Garik próbował jej wyjaśnić, że nie była to czcza pociecha. Świat i życie jest wszystkim, a śmierć to tylko krótki sen. Rozdzieleni przez śmierć przyjaciele lub członkowie rodziny “przychodzili znów na świat w zasięgu wzroku". Judyta słuchała, ale nie mogła uwierzyć w to, co mówił. Nie lodziło tu nawet o odrzucenie filozofii leśnych plemion, raczej zastanawiała się, jak doszło do tego, że w ogóle ją przyjęli. Zobaczyła, z jaką czcią ofiarowano Dżennie, która sama była już władczynią, zdolną bronić swego ludu, święte przedmioty, nóż, naszyjnik, pas z regularnie wiązanych węzłów. A potem - uczuciem, którego nie chciała analizować - ujrzała, jak Dżenna wyciągnęła do Garika ramię, gdy prowadził ją do wozu jej ojca. Garik wyjaśnił, że była z nim, zanim poznał Judytę, powiedział to otwarcie, nie chwaląc się ani nie chcąc wzbudzić zazdrości. Jak wszyscy z jego plemienia, był tak szczery, że aż nieprzenikniony. Garik posadził Dżennę na wozie obok jej ojca i wziął go za rękę. - Znów się narodzi - rzekł. - U Szandów - mruknął farmer, a potem spojrzał chytrze na Dżennę. - To dobra dziewczyna, Gariku. Władczyni. - To prawda. - Wiedział już, co nastąpi. - Byłeś z nią przez jakiś czas. Pasujecie do siebie. Dżenna nachyliła się ku niemu. - Gariku, spotkajmy się przy ogniu Sammanu. Znów uczynię cię szczęśliwym, tak samo jak na Sindżin. - Zauważyła gdzie przeniósł spojrzenie. Dodała: - I za każdym innym razem. Garik próbował podzielić się tym z Dżenna: przyjemnie im było razem na wzgórzu, lecz to przeszłość. Ta druga sprawiła, że wydoroślał, zmienił się, rzuciła mu wyzwanie lekcjami, których pragnął, poważnymi sprawami. Ta dziewczyna z Miasta? Tak. Więc dlaczego odchodzi? Czemu pragniesz jej tak bardzo - Gariku - powiedziała gwałtownie na głos. - Słyszałam, że ona udaje się do Karli, potem przez Góry Błękitne Liszyna. Ona umrze tam. Garik spróbował zakończyć rozmowę: - Karliowie odjeżdżają na północ. - Skinął głową z szacunkiem należnym władczyni. - Muszę się z nimi zobaczyć. Dżenna nie ustępowała. Ja jestem teraz. Ona może będzie, a może nie. Zmieszany Garik odszedł chwiejnym krokiem. Spostrzegł, przyjaciela, z którym pragnął się zobaczyć, przywołał go ruchem ręki i zaprowadził do wozu, gdzie Judyta szamotała z plecakiem. - Jude, to jest Moss z plemienia Karliów. - Judyta ujrzała krzepkiego, jasnowłosego młodzieńca, jednego z tych, którzy ubiegłej nocy stali w wewnętrznym kręgu obrony obok Garika. - W Karli zostaniesz u Mossa i jego matki. Oni zupełnie jak Szandowie - ścisnął przyjaciela za ramię - tylko od czasu do czasu zalatują owcami. Moss zachichotał. - Te owce niejeden raz ogrzały twój tyłek. Wtedy ci nie przeszkadzały. - Odwrócił się do Judyty i jedną ręką podniósł plecak. - Garik mówi, bądźmy przyjaciółmi, no to jesteśmy przyjaciółmi. Jak cię wołają? - Judyta Randall Singer. Przymrużył wesoło oczy. - Aż tyle? - Ale spojrzał na Garika i zapytał w myślach: Z Miasta? Moja, Moss. Głupi. Dżenna to dobra kobieta, władczyni. No cóż, ja nie jestem władcą. I nigdy nie będę. Sam wybieram kobietę, z którą chcę być. Pożegnaj się z nią teraz, chłopcze. Udaje się do Liszyna. Nie wróci stamtąd. Garik chwycił Mossa za rękę. - Opiekujcie się nią, ty i twoja matka. Moss westchnął. Szandowie mieli dobre serca, ale tępe głowy. - Zrobię dla niej, co będę mógł - obiecał - tak długo jak to możliwe. Po czym oddalił się taktownie na koniec wozu. Garik wziął Judytę w ramiona. - Czy będziesz znów w Lorl w przyszłym roku w lecie? Potrząsnęła przecząco głową. - Wrócę do domu. Zabolało go to. - Z powrotem do Miasta? - Czeka mnie tam wiele nowej pracy, Gariku. - Ale ja będę znów w Lorl po Lamsie. Zaczekaj na mnie - Nalegał. - Zaczekaj na mnie u Korbina. - Gariku, nie mogę. - Usiłowała mu to wytłumaczyć, lecz starał się ją pocałować. - Zaczekaj, aż minie Lams, Judko. Czekaj na mnie. - Muszę prowadzić badania. Muszę przekazać wszystko do synergizera. - Nadal protestowała, kiedy podniósł ją w ramionach. - Judko, czekaj na mnie. Czekaj. Paznokcie Judyty zagłębiły się w plecach Garika, gdy ich wargi przywarły do siebie. Obejmował ją mocno i powtarzał błagalnie: - Judko, nie różnimy się tak bardzo od siebie Potrzebuję cię. Zaczekaj na mnie... proszę. - Tak. - Powiedziała to tak cicho, że nie był pewny, czy ją usłyszał. - Dobrze. - Zaczekasz? Obiecaj. Oparła głowę na jego piersi. - Zaczekam, Gariku. Sądzę, że i tak bym zaczekała. Nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia, ale trwali tak przez długi czas. Moss kręcił się z drugiej strony wozu, cierpliwie wypatrując na niebie oznak deszczu. Na wiosnę Judyta uznała, że jest tak gotowa, jak to tylko było możliwe, do ciężkiej wyprawy do Liszyna. Więcej nawet, czuła, że zasłużyła na nią. Ale to zupełnie inna kobieta wyprowadziła swego konia poza ostatnie chaty osiedla Karliów po wygaśnięciu ogni Leddy. Garik mógł nie poznać Judyty. Jej skóra o barwie kości słoniowej popękała, pokryła się pęcherzami, ą później zagoiła się i uodporniła na lodowate podmuchy wiatru. Krótkie włosy urosły i stały się sztywne od brudu. Wiązała je w tyle głowy za pomocą rzemyka i szpilki na mc uhiańskich kobiet. Ręce Judyty stwardniały od ciężkiej prac paznokcie zżółkły i połamały się, palce zrogowaciały i stały się nieczułe, gdyż odmroziła je wykopując ziemniaki i pakując do worków. Wielkie mrozy nadwątliły jej zdrowie, ale znacznie więcej kosztowały Judytę jej upór i odwaga. Zgięta we dwoje od bolesnych skurczów, usiłowała trawić szorstkie, naturalne pożywienie. Zbierała ze swego ciała wszy. Na początku budziły w niej przerażenie, ale później przywykła do nich w długich przerwach pomiędzy rzadkimi wspólnymi kąpielami. Mimo ciepłej odzieży trzęsła się z zimna. Karliowie dobrze jadali przez większą część roku, ale nie umieli konserwować jarzyn. Natomiast mięso, pokryte lodem i zawieszone za drzwiami, mogło przetrwać wiele miesięcy. W zimie zwykle spożywali baraninę, którą bardzo rzadko zastępowali mięsem zajęcy lub saren, ponieważ trudno był wtedy coś upolować, a na myśliwego czyhało wiele niebezpieczeństw. Kiedy Judyta nie brała udziału we wspólnych pracach, leczyła awitaminozę u dzieci, opatrywała rany maściami ze swego malejącego zapasu lekarstw. Wlewała witaminy do ust chorych dzieci, patrzyła, jak odzyskiwały zdrowie lub umierały, i pomagała je grzebać. Pomagała też nowemu życiu wydostać się na świat z łon matek, dawała swoje cenne antybiotyki kobietom w połogu i patrzyła, jak dwa dni później wracały do pracy lub wiły się w ostatecznym delirium gorączki połogowej, skazane na śmierć przez chroniczną słabość kości, która uwięziła płód poza sztywnym łukiem macicy. Czekając bez końca na nadejście wiosny i na zaplanowaną podróż do Liszyna, Judyta siedziała w blasku pląsających języków ognia Sammanu i widziała nowych władców zaszczyconych wzruszającą przyziemnością Pięciu Pocałunków. Badała też subtelną, lecz podniecającą choreografię seksualnych obrzędów leśnych plemion. Stosując starożytny system nut, skodyfikowała nierówne, przeplatające się wokalne partie tańców, gobeliny z sześciu lub siedmiu rytmów utkanych w zwartą, szybką fugę narastającego podniecenia. Zapisała tuziny stron drobnym, zwartym pismem, nakreśliła charakterystykę plemienia, o którego istnieniu Miasto zapomniało lub naprawdę nigdy nie wiedziało. Obserwowała ich język, filozofię i miłość życia. Opisała wyczerpująco samodyscyplinę władców, kiedy zabezpieczali i trenowali ogromne moce swych umysłów. A jednak, pomimo badań i obserwacji, Judyta nie potrafiła przekroczyć ostatniej granicy i myśleć jak Kowenowie. Definiowała i analizowała ich życie, ale zawsze z dystansu. Ze swej strony Karliowie w jeszcze mniejszym stopniu rozumieli Judytę. Właściwie nawet nie próbowali, bo choć ją lubili, pochodziła przecież z Miasta. Przyznawali, że jest bardzo dzielna jak na jej wiek i małą, dziecinną postać, ale wiedzieli też, iż musi być na pół szalona. Świadczyły o tym jej plany podróży za Góry Błękitne. Garik nie przecenił trudności, jakie miała mieć ze znalezieniem przewodnika. Karliowie stronili od Liszyna i bardzo bali Krissów. Na początku Judyta oferowała dziesięć kredytek, ale nikogo to nie zainteresowało. Podniosła więc honorarium do piętnastu, a później do dwudziestu, lecz i tak nikt się nie zgłosił. Na skutek nieoczekiwanego rozwoju wydarzeń nastąpił ważny przełom w jej badaniach i gorączkowo wertowała swoje stare notatki o Pasie Samotności. Po Luminie gotowa była podwoić honorarium dla przewodnika z powodu nowych nieoczekiwanych wieści. Znaleziono na pół zamarzniętego młodego wengeńskiego myśliwego, którego zaskoczyła burza śnieżna. Uratowany Wengen szybko przyszedł do siebie - był to czarnowłosy, brązowoskóry mężczyzna o ognistym temperamencie, który rozmawiał nawet za pomocą rąk i powtarzał wszystkim plotki północnych plemion. Nazywał się Gannell i był urodzonym gawędziarzem. Opowiadał o zbiorach i zwierzęcych śladach, o terenach, gdzie zwierzęta mają wyjątkowo gęste futra, o niebezpieczeństwach, jakie grożą na terenach łowieckich dzikich psów, a także o krótkich, sporadycznych starciach z merkami. Ale poza nowinami z północy Gannell uraczył też Karliów wengenskimi wersjami starych ballad, wypowiadając wiersze w gardłowym dialekcie swego ludu, roztrącając “r" i “s" niczym liśce w huraganie dźwięków, które wydawał. Pewnej nocy, kiedy śnieg uderzał łagodnie o ściany z bali a pełny dzban przechodził z rąk do rąk, Judyta słuchała wraz z innymi, jak Gannell śpiewał o Pasie Samotności. Gdy wysłuchała znajomej opowieści o bohaterze imieniem Koli wpadła na ślad, który utwierdził ją w przekonaniu, że to, czego szuka, może jeszcze istnieć. Gannell śpiewał o czasach, kiedy leśne plemiona nie ryły jeszcze swych znaków w żelazie, a Miasto nie zamknęło bram. I wszyscy ludzie posiadali moc Szybowania po niebie, ujeżdżania wiatru Jak leśną drogą jeździmy do Lorl. Władcy toczyli wówczas beznadziejną wojnę z niezwyciężonym Wrogiem. Lecz przed ich nieuniknioną klęską najwięksi z władców zbudował dom, w którym wymyślili niezwykle subtelne i groźne zarazem bronie. A dom ów stał na zachodzie, w mieście Liszyn. Wedle legendy stamtąd właśnie można wywieść początki Bramy Jaźni i tam też stworzono najstraszniejszą broń: Pas Samotności. Człowiek, który miał go na sobie, mógł iść wszędzie w pełnym świetle dnia i nie zostałby wykryty nawet za pomocą największych czarów. I Dżingowie podeszli blisko do Liszyna. Uciekaj, stary Koli, uciekaj. Załóż pas zwany Samotnością, Zanim skończy się dzień. Władcy mianowali cię wodzem. Wiedzą, że zrobisz, co trzeba Nie ma sensu się zatrzymywać Na zachodzie, w mieście Liszyn. I wielki żołnierz Koli uczynił tak, jak nakazali mu władcy: założył Pas Samotności, przeszedł przez szeregi Wroga i wędrował po kraju, szukając pomniejszych domów magii na północy, wschodzie i południu. W tym miejscu Gannell wstał i ogrzał ręce przy ogniu, pozwalając, by nagła przerwa w opowieści podkreśliła zmianę stylu. Omiótł wzrokiem twarze słuchaczy, spojrzał pytająco na Judytę, po czym utkwił wzrok w oddali. Głos jego zmienił się nieco i narrator wcielił się w postać swego bohatera. - Dżingowie depczą mi po piętach - szepnął Koli, przebrany za Wengena Gannella. - Ukrywam się w pieczarze, ale słyszę, jak nieomylnie idą moim śladem. Teraz, powiadam. Nadszedł czas, bym włożył Pas Samotności. Koli-Gannell odtworzył ruchami nakładanie pasa, po czym opuścił ręce po bokach i znieruchomiał. Urzeczeni słuchacze milczeli, ledwie śmiejąc oddychać. A potem, nie poruszywszy głową ani nie rozchyliwszy warg, zmartwychwstały bohater szepnął: - Idą tu... są coraz bliżej... bliżej, ach, nie wolno mi nawet drgnąć. Zapadła cisza. I nagle Gannell-Koli kichnął i wraz z nieoczekiwanym dźwiękiem w jednej chwili przeobraził się w gotowego do skoku Dżinga. - Co to takiego? - zapytał przestraszony Dżing. - Takiego, takiego, takiego... - śpiewał naśladując echo Gannell. - Kim jesteś? - zawołał ze strachem Dżing. - Jesteś, jesteś, jesteś - odpowiedziało Echo. Wróg roześmiał się: - Widzę, że nie ma tu nikogo. - Nikogo, nikogo, nikogo. - Ten kraj jest teraz nasz. - Nasz, nasz, nasz. Dżing oświadczył triumfalnie: - Będziemy rządzić tym krajem przez tysiąc lat. Cisza. Wróg wstrzymał oddech. - Będziemy rządzić tym krajem - powtórzył lekko drwiącym głosem - przez dwa tysiące lat! - W takim razie nie jestem ci potrzebne - odpowiedziało Echo. Zebrani w izbie Karliowie wybuchnęli śmiechem. W mowie Wengena była i muzyka, i bystry sąd, lecz dominowała muzyka. Gannell wyrzekł ostatnie zdanie opowieści wyższym tonem, niczym pytanie, a jego żartobliwa konkluzja wprawiła w zachwyt Karliów nie znających tej wersji tradycyjnej ballady. Opowieść o Kolim była jedną z najstarszych i zazwyczaj kończyła się długim, melancholijnym odjazdem bohatera z Liszyna i innych miejscowości, gdzie już nigdy nie zabrzmi Dawna Mowa. Oczywiście Dżingowie nigdy znaleźli ani Koliego, ani Pasa Samotności, choć Koli, jak wszyscy bohaterowie, na pewno narodził się na nowo u Szandów, Karliów lub w jakimś innym leśnym plemieniu, śpiewającym o nim pieśni. Trzymając w ręku dzban, Gannell oświadczył przebiegle, że stary Koli był raczej ciemnowłosy co czyniłoby go... - ...Wengenem jak ty - zakończył z uśmiechem Moss. - Tylko trochę spokojniejszym. - Posłuchaj, chłopcze - rzekł na to Gannell - musisz znać swoje imię na tym świecie. Chciałem rzec, że musisz wiedzieć, kim jesteś. Jeśli rodzisz się pachnąc jabłkami i czujesz, że umrzesz jako bogacz - jesteś Szandem. Jeśli rodzisz cuchnąc owcami i czujesz, że zarobisz kiedyś dwie kredytki które pozostawisz w spadku swojej kobiecie - jesteś Karli. Gannell wypił duży łyk i westchnął z zadowoleniem, czując rozgrzewa go trunek. - Ale kiedy rodzisz się śmierdząc gównem i nie możesz znaleźć nawet kromki chleba, którą przerobisz na gnój - wiesz, że miałeś pecha urodzić się Wengenem! Tymczasem Judyta wróciła do swojej izby i w podnieceniu sortowała notatki. Wiele razy słyszała w Lorl opowieść o Kolim, ale Szandowie i Karliowie wymawiali to imię po uhiańsku, tak jak się je pisało, i w ich ustach brzmiało ono jak “kol-li”. Lecz dialekt wengeński zmienił je, a raczej zachował jako “cau-li” (czyli fonetycznie “ko-li"). Jeszcze ważniejsze było początkowe “ma”, które Gannell wymawiał przed imieniem bohatera. Znalazła, to, czego szukała. Dawno temu, w Mieście, Judyta zanotowała jedno z nielicznych historycznych nazwisk, które przetrwały czasy dżingskiego podboju i późniejsze przemiany kraju: Henry MacCauley. W pamięci synergizera przetrwały raporty podpisane jego nazwiskiem. Zawsze krążyły pomiędzy jakąś bazą wojskową i trzema laboratoriami eksperymentalnymi, lecz żaden nie precyzował ich lokalizacji. Judyta uważała, że jedna z tych czterech instytucji mogła mieścić się w Liszynie. Podniosła więc honorarium dla przewodnika do niebotycznej wysokości dwudziestu pięciu kredytek, w tym połowa płatna z góry. Młody Moss nie mógł się oprzeć takiej pokusie. Nawet suma płatna z góry uczyniłaby go “równym Garikowi”, kiedy weźmie kobietę i założy rodzinę. Judyta potrzebowała także drugiego przewodnika i z jej oferty skorzystał skwapliwie niespokojny, ruchliwy Gannell. Gadatliwy Wengen utracił wszystkie swoje rzeczy osobiste i futra w czasie burzy śnieżnej kiedy omal nie zginął. - Hu-ha, powiedz Krissom, że przybywamy. - Zamknął swoją torbę. - A jednak umrę bogaty! Wyruszyli na północ zaraz po ogniu Leddy z trzema dobrymi końmi i dużymi zapasami żywności. Choć stopniały już śniegi, nadal było chłodno i wilgotno. Podróż trwała trzynaście dni i Judyta częściej prowadziła konia niż jechała na nim. Stara droga, z której pozostał tylko zarys popękanej kamiennej nawierzchni, raczej wskazywała kierunek niż ułatwiała dotarcie do celu. Przez trzynaście dni Judyta ciężko dysząc wspinała się strome turnie, nakłaniając konia do dalszej drogi pieszczotami lub wrzeszcząc na niego, a wiszące nisko chmury systematycznie oblewały ich zimnym deszczem. Na początku podróży w nocy grzali się przy ogniu i jedli świeże mięso upolowanych zwierząt ale niebawem Moss zabronił rozpalania ogniska, chyba tyko wtedy, gdy Judyta nie mogła już wytrzymać w permanentnie mokrym ubraniu z kozich skór. Gannell przeklinał Mossa za surowe zakazy - wprawdzie z humorem - lecz Moss wiedział co robi. - Krissowie wkrótce dowiedzą się o naszym przybyciu - powiedział stanowczo. - Po co im w tym pomagać? Gardło Judyty stało się jedną wielką raną, przez którą z trudem wciągała powietrze. Mięśnie nóg zesztywniały od wielogodzinnej wspinaczki i schodzenia w strome doliny, gdy wciąż majaczyła przed nimi następna góra. Czasami w noc zawinięta w koce i zbyt zmęczona, by się poruszyć, widziała niewyraźne postacie towarzyszy podróży złączonych telepatyczną więzią ze współplemieńcami pozostawionymi w Karli, nicią której czepiali się rozpaczliwie. Łączność ta wymagała dużego wysiłku, gdyż było ich tylko dwóch, i każdej nocy z coraz większym trudem dotykali umysłów władców zgromadzonych w Karli, pulsujących z południa jak radiolatarnia. Aż wreszcie nadeszła noc, kiedy nie zdołali nawiązać kontaktu. Ich myślowe sondy stępiły się o coś w niegościnnej okolicy. Zwierzyny było tu niewiele, a ich magia łowiecka stała się praktycznie bezużyteczna. Nawet Gannell milczał. - Nie ma tu bogów - wymamrotał. - Nie ma czarów Kręgu. Nic. Teraz Moss pod żadnym pozorem nie pozwalał rozpalać ogniska. Sypiali w mokrej odzieży, pożywiali się skąpo twardymi plackami z mąki kukurydzianej i suszoną dziczyzną. Jedenastego dnia podróży okrążyli pozostałości niewielkiego miasta - kilka ceglanych kominów, nad którymi górowała lekka kamienna bryła, a wszystko porośnięte bluszczem i pnączami. Sam ogrom ruiny przestraszył Mossa i Gannella. Judyta wolałaby odpocząć w zrujnowanym mieście, ale znała Kowenów na tyle, by nie protestować. Nie dowierzali temu miejscu, obeszli je od zachodu szerokim łukiem. Moss szedł pierwszy, badając teren. Pogoda zmieniła się radykalnie dopiero pod koniec podróży. Słońce przeświecało przez wątłe drzewa w miejscu, gdzie Juta i Moss zatrzymali się, by odpocząć i napełnić bukłaki z wodą z niewielkiego potoku. Gannell znajdował się gdzieś przodu, po drugiej stronie strumienia, na starożytnej drodze, którą wciąż wędrowali. Judyta położyła się na ziemi, za poduszkę mając zapleśniały od wilgoci koc. Kozie skóry cuchnęły brudem, rosą i potem. Stęknęła i poruszyła się w niewygodnym, przemoczonym ubraniu. - Chciałabym jeszcze raz być sucha, zanim zapomnę, co to znaczy - powiedziała. Moss podał jej pół placka kukurydzianego. Podziwiał siłę Judyty, ale nie pojmował, skąd mógł ją czerpać ktoś o tak nikłej posturze. Kobieta z Miasta była dla niego zagadką. Jak się zorientował, przez całą zimę nie spała z żadnym mężczyzną z Karli. Gannell był wstrząśnięty, gdy się o tym dowiedział. - Ani razu? - Ani razu - potwierdził Moss. Kiedy Gannell wpatrywał się w Judytę, jego zaskoczenie znalazło wyraz w krzywym uśmiechu. - No dobra, jeśli kiedykolwiek znajdziemy ten stary pas znam cholernie dobre miejsce, gdzie można go schować. Moss uśmiechnął się na to wspomnienie, lecz teraz nie było w Judycie nic, co pobudzałoby do uśmiechu. Była blada i wyglądała na bardzo zmęczoną. Wargi jej drżały. - Mam nadzieję, że możemy tu trochę odpocząć - powiedziała, nie chcąc przyznać się nawet przed sobą, że jest zupełni wyczerpana. - Nie sądziłem, że dotrzesz tak daleko, Judko. - Niemal rodzicielska czułość w jego głosie zaskoczyła samego Mossa, a przecież musiał troszczyć się o Judytę, ponieważ, do cholery, nie chciała sama tego robić. Teraz jednak musiała się oszczędzać, gdyż ostatniego dnia czuła rosnące odrętwienie, miała zawroty głowy i wstrząsały nią dreszcze, co starannie ukrywała przed Uhiańczykarni. Właśnie miała odpowiedzieć Mossowi, kiedy Gannell wyszedł nagle z gęstego buszu po drugiej stronie potoku. Mężczyźni wymienili spojrzenia. Moss wstał, przeszedł w bród płytki strumień i dołączył do Gannella. Obaj zniknęli w gęstwinie. Upływał czas, lecz mężczyźni nie wracali. Judyta podniosła się z trudem i poszła ich śladem, bardziej zaciekawiona niż zmęczona. Uhiańczycy zniknęli w lesie równie łatwo jak wszyscy jego mieszkańcy, ale Judyta poszła wzdłuż zarośniętych zielskiem resztek drogi i kilku ledwie widocznych śladów stóp odciśniętych w wilgotnej ziemi. Nie ośmieliła się wołać zbyt głośno, ponieważ Moss na to nie pozwalał. Wymówiła cicho imiona towarzyszy, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Weszła głębiej w las. Znalazła ich wreszcie w małym zagajniku, gdzie rósł ukośnie stary klon, a jego grube korzenie wystawały z ziemi jak wijące się w męczarniach węże. - Moss, co... - zaczęła i zaparło jej dech w piersiach. U stóp wielkiego klonu, obok jednego z wystających kor leżały dwa ciała obejmując się w utrwalonym przez śmierć czułym uścisku. Byli to młody mężczyzna i wysmukła dziewczyna w długich, dobrze skrojonych samodziałowych szatach, mokrych teraz i przyklejonych do ich członków. Bladą twarz chłopca porastał delikatny puszek pierwszej brody. Żółtawe włosy dziewczyny spadały na twarz o delikatnie rzeźbionych rysach. Szatę na piersi szpeciła ciemnobrązowa plama. Gannell odsunął na bok włosy zmarłej, by pokazać Judycie głęboką, zakrzepłą już ranę na jej szyi. - Wykrwawiła się na śmierć - powiedział. - Wczoraj, może ostatniej nocy. Młodzi ludzie mieli piękne, uduchowione twarze, jak u ludzi, których Judyta widywała w Mieście. - Kto ich zabił? - spytała. Uhiańczycy nie chcieli odpowiedzieć. Była to rzecz w ich pojęciu tak straszna, że brakowało im słów, by ją wyrazić. - Zrobili to sami - wykrztusił w końcu Gannell. Powiedział to w taki sposób, jakby słowa te miały przykry smak. - Użyli tego. - Moss wskazał na mały nóż leżący obok ręki chłopca. - Najpierw zabił ją, a potem podciął sobie żyły. Szybko dla niej, powoli dla niego. Judytę zdjęła ogromna litość. - Ale... dlaczego?! Są tacy młodzi, to jeszcze dzieci! - To Krissowie - przerwał jej Moss. - Posłuchaj mnie, Judko, i dobrze przyjrzyj się tej parze. Czy myślisz, że Garik cię okłamał mówiąc, że nie przychodzi tu nikt z ludzi Kręgu? To miejsce śmierdzi. Nie jak las, jeleń czy piżmoszczur. Cuchnie śmiercią. Gannell skinął głową z powagą i rzekł: - Tak. - Nie ma tu czarów. - Moss zmagał się z czymś, czego nie potrafił wyrazić, z trudem znajdując słowa. - Jak tamto miejsce, które ominęliśmy, martwe domy. Ludzie Kręgu dawno by je rozebrali, a ziemię obsiali lub pozwolili, żeby wrócił tam las. Ale Krissowie zachowują je... martwe domy... nie wiem dlaczego. - Są inni niż my - dodał Gannell. - Nie można zrozumieć Krissów. Nawet ich bóg jest martwy. Moss wziął ją za ramię. - Chodźmy stąd, Judko. Ociągała się. - Przynajmniej powinniśmy ich pochować. - Nie. Uhiańczycy nie chcieli nawet dotknąć zwłok. Judyta uważała to za zwykłą przyzwoitość, ale Moss i Gannell nie dali się przekonać. Ponaglana, pospiesznie wróciła z nimi do obozu. Zabrali rzeczy i ruszyli w dalszą drogę, nie zatrzymując się, aż znaleźli się daleko od miejsca, gdzie leżały ciała samobójców. Niedługo potem Gannell upolował grzechotnika. Razem z Mossem wsadzili brzydki, płaski łeb gada do małego kubka i cierpliwie wyciskali jad. Później ostrożnie posmarowali nim żelazne groty strzał. Było to ostateczne, lecz logiczne posunięcie powiedział Judycie Moss. - Jeśli postrzelimy jakiegoś Krissa i nie zginie on od strzały, będzie zbyt zajęty walką o życie, by nas wydać. Judyta zachwiała się na nogach. Oddychała z trudem. W gardle jej zaschło i kręciło się jej w głowie, gdyż kręta ścieżka zaprowadziła ich bardzo wysoko. Miała wrażenie, że unoszą się przed nią jakieś przedmioty, niematerialne widma. Moss przywołał ją cichym gwizdem myśliwego, który potrafi naśladował głos dowolnego leśnego ptaka. Potknęła się i powlokła ścieżką w ich stronę. Potem zobaczyła czekających na nią mężczyzn którzy wydawali się niezwykle mali na tle panoramy nieba. Na prawo od niej zarośla opadały niemal pionowo w dół, a w dali majaczyło szare dno doliny. Moss podszedł do Judyty i pomógł jej iść, obejmując przyjaźnie ramieniem. Półka skalna, na której stali, była tak szeroka, że mogłaby pomieścić dwudziestu mężczyzn stojących w szeregu z rozłożonymi ramionami. Z lewej strony półka odstawała od urwistego zbocza przybierając kształt litery C, a z jej najszerszej części roztaczał się wspaniały widok na dolinę. Moss wskazał na odległą rzekę i powiedział Judycie do ucha. - To Liszyn. Judyta zobaczyła brunatne pasmo rzeki, które zacierało się, po czym znów stawało się widoczne. Rzekę przecinał most, podniszczony, lecz nietknięty, a dalej znajdowały się ciemne podłużne zarysy budynków. Niektóre jeszcze stały, inne były częściowo lub zupełnie zrujnowane. Na wschodzie i na zachodzie dostrzegła większe ruiny budowli. Dalej pole gruzu zmniejszało się i zlewało z bujną, zdziczałą roślinnością. Kolejne zgrupowanie konstrukcji w zachodniej części miasta najwidoczniej przedstawiało sobą odrębną część pierwotnej całości, lecz Judyta nie mogła ich rozróżnić. Liszyn przykucnął nad rzeką, ponury i szary, kontrastując z częścią doliny na północ miasta, porośniętą bujną wiosenną trawą. Do niektórych budynków stojących nad rzeką przylgnęły niewielkie pasma mgły. Woda niemal dosięgła poziomu pierwszej opustoszałej ulicy. Wiatr zmienił kierunek. Słaby, lecz wyraźny odór rozkładu dotarł do półki skalnej, na której stali. - Mówiłem ci, że Liszyn śmierdzi - rzekł kwaśno Moss. Judycie zrobiło się gorąco, czuła, że słabnie. Przetarła oczy, by widzieć wyraźniej. - Lepiej odpocznij - ostrzegł ją Gannell. - Nie - odparła biorąc konia za cugle. - Później, w Liszynie. Chodźmy. - Pociągnęła za sobą spienione, wyczerpane zwierzę. - No, chodźże. Mężczyźni patrzyli, jak przeszła przez grań i jęła schodzić w dół. Pokręcili głowami. Gorączka. Pewne jak mróz. Widziałem jej oczy. Co ją trzyma na nogach? - Nie mnie o to pytaj. - Moss usiłował się roześmiać, lecz z wyschniętego gardła wydobył tylko chrapliwy dźwięk. - Nawet nie wiem, po co tu jestem. - Tak jak ja, człowieku - westchnął ponuro Gannell. - dwadzieścia pięć kredytek i brak rozumu. Długi szlak zakończył się ostatecznie przy szerszej drodze, lepiej zachowanej od innych. Opadała ona w kierunku Liszyna, poszli więc nią. Pod koniec dnia doprowadziła ich, obok galimatiasu zburzonych domów, do stóp starego mostu. Most był brązowy od rdzy i pokarbowany głębokimi szczelinami w miejscach, gdzie przedtem znajdował się bruk. Niebezpieczne odcinki nachylały się pod ostrym kątem, jeden fałszywy krok mógł strącić konia i jeźdźca poza zardzewiałą balustradę. Przeszli gęsiego, Moss prowadził. Judyta spojrzała w górę: cała środkowa część mostu została wykonana z żelaznych krat, które już dawno zardzewiały i zamieniły się w wiszące pajęczyny. Judyta nie mogła patrzeć na wodę płynącą dnem przepaści, otwierającej się z prawej strony, gdyż widok ten zwiększał u niej zawroty głowy. Przeszli wreszcie przez most i znaleźli się znów na twardym gruncie. Prowadzili trzy wymęczone konie szeroką ulicą o zniszczonej nawierzchni, biegnącą prosto jak strzała pomiędzy zwałami kamieni, które porastało zielsko. I tak już blade światło dnia przygasło, gdy nowe chmury zasłoniły niebo. Miasto wyraźnie śmierdziało, ale Judyta zauważyła, że ów odór w większej części wydawały zdechłe ryby wyrzucone przez wodę na brudną plażę na zachód od mostu. - Muszą ich być tysiące - burknął Moss, odwracając głowę. - Jest wiosna, a w górze rzeki może znajdować się stara porzucona kopalnia. Wczesne deszcze wymywają stamtąd kwas który zabija ryby - wyjaśniła Judyta. Słońce opuściło się niżej. Gdzieś, z niezbyt daleka, para oczu obserwowała z dezaprobatą ich wędrówkę. Z kryjącego się nimi umysłu nie sączyły się myśli, które mógłby wykryć instynkt Kowenów. Nie wyczuli kryjącej się w nim groźby. Zmusili Judytę, by odpoczęła. Już trawiła ją gorączka. Moss nie odważył się wejść do żadnego z budynków, gdyż lękał się czarów, jakie mogły się tam kryć. Obozowali więc w niewielkim zagłębieniu terenu, w pobliżu mostu, lecz na tyle daleko od kamiennych szkieletów, by nie wywoływały w mężczyznach przykrych myśli. Owinęli Judytę kocami i nakłonili do wypicia miętowej herbaty, którą zaparzyli nad niewielkim ogniskiem. Zdołała przełknąć wszystko. Gannell nakarmił ją kawałkami placka, wybierając takie, na których było najwięcej mięsa. - No, jedz - ponaglił ją łagodnie. - Jak inaczej zachowasz urodę? Po posiłku Judyta poczuła się lepiej. - Zaczniemy jutro rano - powiedziała z uporem. Gannell z powątpiewaniem dotknął jej rozpalonego czoła. - Co zaczniemy? - Szukać - odparła Judyta. - Znajdować. Obaj mężczyźni wzruszyli ramionami i w milczeniu podzielili się irytacją. Nie mogli przesłać telemu do Karli. Niewytłumaczalna bariera, otaczająca ich zmysły, uczyniła Mossa i Gannella bardziej samotnymi niż kiedykolwiek dotąd i bardzo ich zaniepokoiła. Spali lekkim snem, a w ciemnościach dokuczał Mossowi ohydny smród Liszyna i niepokojący brak zwykłych nocnych odgłosów. Słyszał szybkie bicie własnego serca i płytki oddech chorej kobiety. A jednak rano Judyta pierwsza znalazła się w siodle. Pragnęła rozpocząć poszukiwania i rozglądała się dookoła. - Wiele z tych domów zostało opuszczonych - zauważyła - I dlatego właśnie Liszyn przetrwał takim, jakim był w przeszłości. Uhiańczyków dziwiła swoboda, z jaką Judyta odczytywała liczne wywieszki i zardzewiałe tabliczki z nazwami ulic, z których tylko nieliczne pozostały nietknięte przez czas. Zaczęła szkicować prymitywną mapę. - Ulica Targ, prawdopodobnie Targowa. - Jej ołówek ligał w notesie. - Trzecia ulica. Skręcimy tam. Pojechali za nią, Moss tuż za Judytą, Gannell ubezpieczał tyły. Stukot końskich kopyt budził wokół dziwne echa, którym wtórował daleki grzmot. Pierwsze krople deszczu spadły na ziemię. Nagle oczy Mossa zwęziły się. Wpatrzył się w porośnięty trawą skrawek chodnika i gdy o tym pomyślał, poczuł dotkniecie umysłu Gannella. ? Ślady w pyle. Gannell zbadał je wzrokiem. Świeże. Dziś rano. Rozróżniłem dwie lub trzy pary. Krissowie. Tak. Zostań z tylu, by nas osłaniać. Jechali teraz bliżej Judyty, nałożywszy strzały na cięciwy. Puste otwory okienne ziały w ścianach budynków z pociemniałego ze starości kamienia jak gigantyczne, otwarte do krzyku usta. Minęli wysoki, szary stos głazów z wieżą zwieńczoną kopułą. Nagle Judyta zatrzymała konia przed niską czerwoną budowlą, której nie oszczędził czas. Kiedy Uhiańczycy dołączyli do kobiety, właśnie przyglądała się czemuś na frontonie budynku. - Miałam rację! - W sprawie czego? - zapytał Moss. Zsunęła się z konia i oburącz zdrapała brud zaskorupiały na zielonkawej metalowej tablicy osadzonej w kamieniu. Wypukłe litery zostały niemal zupełnie zatarte, ale Judyta, wodząc palcem, odnalazła część słowa i przeczytała je na głos. - “Amspor-", tylko tyle pozostało, ale i tak wystarczy, potwierdzić dane ze starych map... - Pozostało z czego? - chciał wiedzieć Gannell. - Z nazwy miasta. Obaj zaprotestowali, twierdząc, że nie ma racji. Miasto nazywa się Liszyn i zawsze tak się nazywało. - Nie! - Judyta wskazała na budynek z czerwonej cegły. Większa część jego fasady uległa zniszczeniu, lecz na ocalałym pasie widniał napis LISZYN. - To tam napisane jest: “Lszyn.” Mogło to być, hm, coś w rodzaju sklepu, takiego jak sklep Korbina w Lorl. Ale w taki oto sposób powstała dzisiejsza nazwa miasta. Wszyscy ludzie mogli ją widzieć, to znaczy którzy jeszcze umieli czytać. Wysoka szara wieża znajdująca się w pobliżu nasunęła pewną myśl. Z pomieszczenia na szczycie będzie miała doskonały widok na okolicę. Moss zaprotestował, ale zignorowała go. - Chodź ze mną - poleciła kierując się już w stronę wejścia. - Moje oczy nie służą mi dzisiaj tak dobrze jak zazwyczaj. Potrzebuję twojej pomocy. Poszedł za nią. Z jego strony był to niezwykły akt odwagi którego Judyta nigdy w pełni nie doceniła. Wszystkie instynkty Kowena były tu bezużyteczne, a ponury kamienny masyw przerażał go obcością. Podzielił z Gannellem swój strach i również w milczeniu otrzymał od niego wyrazy współczucia, po czym wszedł za Judytą do wieży z nożem w ręku. Nie mieli trudności z dotarciem na szczyt budowli. Była tam popękana, lecz nadal nadająca się do użytku klatka schodowa, w większej części oświetlona przez długie, wąskie okna. Judyta nic nie zauważyła podczas wspinaczki, ale Moss na każdym kroku odczytywał masę informacji. Drzwi wieży były niedawno otwierane. Na podłodze dostrzegł świeżo naniesione błoto i rdzę, na schodach zaś łatwo czytelne ślady stóp: w połowie drogi ktoś poślizgnął się i jego stopa zsunęła się ze stopnia, zanim odzyskał równowagę, kiedy pospiesznie wchodził na górę. Niewielkie za wichrowanie w warstwie kurzu na poręczy świadczyło, że wcześniej ktoś otarł się nią rękawem. A w małej kamiennej izbie na szczycie wieży ktoś przechodził od okna do okna i stał przez jakiś czas przy każdym, wypatrując... Moss wiedział kogo. Poszukał umysłu Gannella i odebrał jego odpowiedź. Nawet nie zacierają śladów. Może nie zależy im na tym. ? Wygląda na to, że czekają. Była to przerażająca myśl i porzucili ją szybko. Moss spojrzał na Judytę wychylającą się z okna po północnej stronie wieży. Ukradkiem podszedł do okna wychodzącego na południe i ruchem ręki wezwał Gannella. Czy Judyta już wie? Jeszcze nie. Nie denerwuj jej, ostrzegł go Gannell. I tak jest chora. Judyta oparła głowę o zimny kamień. Pot wystąpił jej na czoło. - Masz gorączkę, Jude. - Wiem o tym, Moss. - Czy nie włożyłaś kamyków do wody? - Chodzi ci o tabletki? - Zmusiła się, by spojrzeć na północną część doliny. - Skonczyły się przed trzema dniami. - Judyto - powiedział z szacunkiem - jesteś cholernie upartą kobietą. - Pomóż mi patrzeć. - Wskazała na panoramę miasta. Usiłuję znaleźć pewne miejsce, odizolowane od innych, prawdopodobnie otoczone rozległą pustą przestrzenią. Moss zbadał wzrokiem horyzont, starając się zauważyć każdy ruch. Później dostrzegł coś. - Duże kamienne miejsce na północy? - Nie. - Coś podobnego jest na wschodzie. Duże i czerwone. - Spróbuj na zachodzie - poleciła Judyta. - Zaczekaj, tam! Na południowym zachodzie. Ledwie je widzę. To duży czarny prostokąt. Moss przeniósł spojrzenie we wskazane miejsce. Skinął głową. - Płaskie i czarne. Szerokie na jakieś dwa strzały z łuki - Czy wygląda jak niezbyt wysoki dom i przypomina raczej dwór twego plemienia? - Wygląda podobnie. Co to takiego? Judyta z trudem wciągała powietrze do płuc. Wytężając wzrok dostrzegła nareszcie cel swych poszukiwań. Pośrodku czegoś, co kiedyś musiało być parkiem przemysłowym, znajdował się płaski, podłużny kompleks budynków graniczących z brukowaną pustą, prostokątną przestrzenią. - To - odpowiedziała spokojnie - jest arsenał z waszych ballad. Miejsce, gdzie MacCauley... - Kto? - Nazwałeś go Koli. To właśnie tam po raz pierwszy włożył on Pas Samotności. Kiedy wsiedli na konie, Judyta wyciągnęła kartkę z notatkami. - To, czego szukam, prawdopodobnie będzie papierem takim jak ten, wieloma papierami. To... to zajmie... Zachwiała się w siodle, walcząc z zawrotami głowy. Jej umęczone ciało domagało się odpoczynku, lecz zmusiła się, by siedzieć prosto. - Znalezienie tego, czego szukam, zajmie kilka dni. Sczerniała ruina znajdowała się dobry kawał drogi za miastem, tam, gdzie brunatna plama Liszyna powoli roztapiała się w otaczającej go zieleni. Okazało się, że w rzeczywistości ruina owa składa się z pięciu budynków. Ten, który Judyta wybrała po krótkich oględzinach terenu, był niską konstrukcją betonowych bloków upstrzoną elementami z zardzewiałej stali i różnymi sztucznymi tworzywami, nie tak odporną na działanie czasu jak budynki w mieście. Znajdował się w znacznie gorszym stanie. Większa część dachu dawno się zapadła. Fronton budynku rozciągał się niemal na sto pięćdziesiąt metrów na środku zrytego koleinami asfaltu. Moss stwierdził z ulgą, że obok wejścia do tego budynku nie ma żadnych śladów. Wędrował za Judytą od jednego wielkiego pustego pomieszczenia do drugiego. Wreszcie znalazła ogromną jak pieczara salę w pobliżu jednego z wejść. Stało w niej tylko kilka stołów i wiele długich rzędów metalowych skrzynek wyższych od Judyty. Tu przynajmniej sufit był cały. - To musiało być archiwum - zauważyła Judyta. - Moss, tu się zatrzymamy i będziemy pracować. Ulewny deszcz zaczai padać tuż przed zachodem słońca. Gannell wrócił z polowania przemoczony do nitki i zirytowany, tylko z jedną chudą wiewiórką. Gdy Judyta nie spała, mówił niewiele, lecz kiedy przełknęła trochę miętowej herbaty i nieco mięsa i zapadła w niespokojny sen, podzielił się z Mossem złymi przeczuciami. Krissowie są wszędzie wokół, nadał Moss. Nie, odeszli. Widziałeś ich? Gannell skinął twierdząco głową, odrywając ostatni kawałek mięsa od kości wiewiórki. - Tępy krissański mofo nie potrafi się ukryć. Wspiąłem się na północne zbocze, usiadłem i patrzyłem. Droga biegnie na zachód wzdłuż rzeki, a oni byli tam, jechali konno jej środkiem. A gdzie się udawali? Nie pytaj. Przypuszczam, że do domu. Znów zamilkli. Krissowie odjechali, więc powinni czuć się lepiej, lecz tak się nie stało. Ukryty strach nie ustąpił, podobnie jak ów szczególny zapach, który budził lęk również w ich wierzchowcach. Było tu jeszcze coś. Coś w deszczu. Tak. Nie musieli teraz ukrywać ogniska, a Judyta bardzo potrzebowała jego ciepła. Schronili się w wielkim pokoju z metalowymi skrzynkami, dym ulatywał przez okna. Byli osłonięci przed deszczem, lecz niejasny lęk nadal dręczył obu mężczyzn. Instynkt nakazywał im mieć się na baczności, opuścić to miejsce, choć nie wiedzieli dlaczego. Sondami zmysłów sięgnęli na zewnątrz, by wyczuć i zidentyfikować niebezpieczeństwo kryjące się w deszczu, wymienili wrażenia. To nie Krissowie i nie ludzie. Przerażone konie usiłowały zerwać pęta i uwolnić się od cuchnącego niebezpieczeństwa, czyniącego ciężkim powietrze które powinno być czyste. Pozostali jednak, by pomóc Judycie. Moss, gdyż przyrzekł Garikowi, że będzie jej strzegł, a Gannell dlatego, iż podziwiał wytrzymałość słabej kobiety z Miasta. A poza tym nikt inny nigdy nie zaoferuje im jednorazowo dwudziestu pięciu kredytek. Mogli się też pocieszać - Moss, że jeśli przeżyje, będzie ostrożniejszy przy składaniu obietnic, a Gannell, iż gdyby umarł, będzie najbogatszym trupem w Uhii. Nie było to wiele ale pomagało. Gannell polował na rzadką w tych okolicach zwierzynę podczas gdy Moss towarzyszył Judycie wytrwale wędrującej po ciemnej sali, bardzo małej na tle rzędów metalowych segregatorów. Przekazywała swoje życzenia gestami i monosylabami. Potem usiadła przy starym stole z kocem narzuconym na wychudłe ramiona i pracowała do upadłego. Gorączka wyczerpywała ją coraz bardziej. Jej twarz składała się teraz z wielkich oczu, kredowobiałej cery i popękanych ust. A-2: Zbadałam dziś kompleks laboratoryjny. Oznaki celowych zniszczeń, prawdopodobnie pochodzących z czasów, kiedy wróg wkraczał do doliny. Oddział inwazyjny nie mógł być liczny, gdyż w mieście nie ma śladów, walnej bitwy. Stan wojenny, musieli ewakuować ludność. Zwyczajowo przyjęte. Ważne papiery spalono, przynajmniej niektóre. Prawdopodobnie brakowało czasu, żeby spalić wszystko. Ale wiele segregatorów wypełnionych jest czarnym popiołem. To, czego szukam, mogło zostać zniszczone. Moss otwierał wskazane przez nią metalowe skrzynki. Kładł przed Judytą ich skąpą zawartość - czasem czysty węgiel, kiedy indziej zaś - rozpadające się arkusze papieru, pokryte piwnymi symbolami i tekstami w Dawnej Mowie. Mijały godziny, a jej ołówek zapełniał stronice notesu nierównym pismem: A-5: WAŻNE! W szafce poza archiwum... znalazłam na półce kilka papierowych teczek. Wśród nich możliwe, że jedyny ocalały zapis dot. Pasa. Nie plany czy dokumentację, te albo zostały zniszczone, albo zabrane przez MacCauleya. Ale część etykietki z klasyfikacją zachowała się, prawdopodobnie z powodu niewielkiej ilości tlenu w szafce. ŚCISLE TAJNE/PAS... - Wewnątrz także luźny arkusz papieru: a na nim cała nazwa. Pas Samotności. Pomaga wyjaśnić przetrwanie nazwy w uhiańskim: jakiś fizyk-poeta, który nigdy nie dowiedział się, co zrobił. W teczce: szary arkusz papieru, wygląda jak kserokopia. Rozkazy podróży dla MacCauleya, miejsce przeznaczenia nie wypełnione. Są tu gdzieś (oznaczone jako A-3) opisy trzech innych składów broni. Wniosek jest prosty. Tamte... Judyta zawahała się. Odsunęła papiery na bok, gestem poprosiła Mossa, żeby podał jej postrzępioną rzecz, którą nazywała mapą. - Mogły to być tylko cztery miejsca - powiedziała na wpół do siebie - i nie w Liszynie... Moss nie usłyszał reszty, ale zobaczył trzy nierówne koła zakreślone w różnych punktach na mapie i drżący nad nimi ołówek. Później głowa Judyty opadła na ramię, a ona sama osunęła się na postrzępioną, wyblakłą mapę. Z ogromnym Wysiłkiem Judyta zdołała odsunąć się od stołu. - Moss, muszę się położyć. Tylko na krótko. Spojrzał na nią ze zdumieniem. Po raz pierwszy Judyt uległa gnębiącej ją chorobie. Zrobiła dwa chwiejne kroi w stronę posłania. Chciał jej pomóc, ale powstrzymała go. - Są... ważniejsze sprawy. Włóż papiery z powrotem do skrzynki. Włożył zbutwiałe papiery, mapę i notatki Judyty do metalowej skrzynki i zamknął ją. - Moss! Odwrócił się gwałtownie. Judyta zachwiała się i upadła stół. Kiedy wziął ją na ręce, jej głowa zwisła bezwładnie. Na swoje szczęście nie odzyskała przytomności przez dwa dni. Później zrobiło się ciemno i spadł deszcz. Odległe kąty sali tonęły w mroku. Moss małymi kawałkami suchego drewna podsycał niewielkie ognisko. Od czasu do czasu pochylał się nad Judytą, by mokrą szmatą ochłodzić jej rozpalone czoło. Drżała lekko pod kocami. Moss zaprzysiągł sobie, że odjadą stąd rano nawet gdyby miał przywiązać ją do konia. W przeciwnym wypadku ta uparta kobieta nie przeżyje nawet tygodnia. Wszystkich dręczył głód. W Liszynie nie było żywności ani zwierzyny. Miasto było martwe, jak to zawsze twierdzili Kowenowie. Moss zastanawiał się, czy polujący za rzeką Gannell będzie miał trochę szczęścia. Gdzie jesteś, cholerny Wengenie? Gannell już dawno powinien był wrócić. Jego nieobecność denerwowała Mossa. Do chwili, gdy Judyta była jeszcze przytomna, przynajmniej ją miał do towarzystwa i mógł porozumiewać się za pomocą telemów z Gannellem. A teraz został sam. Ludzie Kręgu nie byli stworzeni do życia w samotności. Przerażała ich. Gannell! Wengen powinien polować nieco dalej, na drugim brzegu rzeki, gdzie było więcej zwierzyny. Ale przecież wiedział, że nie może pozostać w Liszynie po zapadnięciu zmroku. Jeden z przywiązanych na zewnątrz koni spłoszył się. Drugi zarżał z przerażeniem. Moss wyszedł do nich, lecz nie dały się uspokoić, stawały dęba, usiłując uciec. Smród Liszyna doprowadzał je do szaleństwa. Był teraz znacznie silniejszy niż przedtem. Przenikał cały świat. MOSS! Naglący telem zaalarmował go. Gannell? Gdzie jesteś? Nie pal ogniska! NIE PAL OGNISKA! Ukryj Judytę! Gdzie jesteś? Nie mam czasu. UKRYJ! To... I kontakt z Gannellem urwał się. Moss znów był sam. Drżał ze strachu. Zaskomlał cicho, przez chwilę zwierzęcy instynkt zapanował nad rozumem. Zawlókł przerażone konie do wyjścia wypłoszył je: same lepiej dadzą sobie radę. Podskoczył do ogniska i rozrzucił węgle. Te papierowe rzeczy są dla niej bardzo ważne. Moss pochwycił je, potem wziął na ręce lekkie jak u dziecka ciało Judyty i potykając się podbiegł do małej szafy, znajdującej się w połowie drogi do drugiego pokoju. Zardzewiałe ciężkie, metalowe drzwi były uchylone, kiedy wczoraj Judyta przecisnęła przez nie pochodnię i znalazła papiery. Gannell powiedział: ukryć się, a nie uciekać. Szafa musi wystarczyć. Otwór nie był na tyle szeroki, by Moss mógł przedostać się przezeń z Judytą na rękach. Kiedy szamotał się z upartymi drzwiami, usłyszał ten odgłos. Nie był to szum deszczu. Zbliżał się obcy stwór, którego wraz z Gannellem wyczuł w wilgotnym powietrzu - nadchodził szybko, nie zachowując ostrożności, nie zataczając kręgów jak dzikie psy, lecz prosto, bez cienia strachu. Moss usiłował objąć go myślą, lecz nie mógł odnaleźć żadnego możliwego do rozpoznania kształtu ani wzoru. Nieznany stwór był wszędzie, niczym wody wezbranej rzeki omywające ulice Liszyna. Miał milion oczu. Nie jeden kształt, lecz niezliczoną ilość kształtów. Moss z całej siły szarpnął drzwi. Grube zawiasy zaskrzypiały, posypała się z nich rdza i szafa stanęła otworem. Szybko ułożył Judytę w ciasnym wnętrzu i zamknął drzwi. Sam przykucnął obok nieprzytomnej kobiety. W spoconej dłoni ściskał rękojeść noża. Nieznany stwór nadchodził. Ów dźwięk, narastający stccato hałas, złożony z milionów innych, stawał się coraz głośniejszy. Przerażająca istota przebyła brukowany placyk, wlała się przez drzwi budynku, do centralnej sali, nad podłogą jak fala powodziowa uderzając w zardzewiałe drzwi szafy., W ciemnościach Moss wył ze strachu, gdyż inaczej straciłby zmysły. Zatykał uszy, by nie słyszeć przerażającego dźwięku podobnego do całego lasu oszalałych ptaków. Na kilka dni przed Beltenem z wysuniętych na północ osiedli dotarł telem do siedziby władców w Karli: Moss i Jude wrócili. Żadne z nich nie umiało wiele powiedzieć o tym, wydarzyło się w Liszynie. Judyta była wychudzona i żółta przebytej niedawno choroby. Słabym głosem prosiła, żeby zabrano ją do Lorl, gdzie miała czekać na Garika. Natomiast z Mossem nie można było się porozumieć. Władcy cierpliwie nad nim pracowali. Używając wszystkich swych umiejętności połączyli się z umysłem Mossa, lecz świadoma jego część nie chciała odpowiadać. Nie utracił jej, nie zosta zniszczona, po prostu była nieosiągalna, jak za zamkniętymi drzwiami. Z czasem odzyskał przytomność, lecz nikt w Karli dowiedział się od niego niczego konkretnego. Kiedy zasypywano go pytaniami, patrzył na obecnych przez chwilę, ale nie mógł się skoncentrować. Potem kierował wzrok gdzieś w dal, wpatrując się w mrok, który nigdy całkowicie go nie opuścił. Pamiętał niejasno, że niósł Judytę przez zalane wodą ulice w których na leniwym prądzie powoli obracały się nabrzmiałe cielska. Przeszedł przez most i przy jego końcu... tak, tego był pewny, czegoś takiego nie mógł zapomnieć. Przy końcu mostu znalazł obgryzione do czysta kości konia i człowieka. Szkielet tego ostatniego zachował pęk czarnych włosów i strzęp koszuli z jeleniej skóry. Obok kości lewej ręki leżał myśliwski o czarnej rękojeści. Garik odnalazł Judytę po Lamsie w budzie Korbina, gdy kaszlała nad dzbanem wina. Była wychudzona i opalona na brąz, lecz już nie powodowała nią żelazna, siła woli. Kiedy niósł ją na zmiętoszone łóżko, zdał sobie sprawę, o ile była lżejsza. - Wróciłam z Liszyna. - Próbowała się uśmiechnąć. - Powiedziałam ci, że zaczekam. - Judko. - Całą siłę uczucia włożył w to jedno słowo. - Judko. Słabo odwzajemniła jego pocałunek. Gdybyż tylko należała do Kręgu, wówczas nie potrzebowaliby słów. - To ty, Judko. Naprawdę ty. - Ja. - Skinęła lekko głową. - Judyta Randall Singer, Departament Historii, sekcja techniki... napijmy się. - Jude, ile mamy czasu? - zapytał, choć lękał się odpowiedzi. - Ile mamy czasu, zanim odejdziesz? Judyta upiła się winem, ale za tym kryło się jeszcze coś: była zupełnie załamana. - Ile czasu? Dni, tygodnie, lata, Gariku. Całe bezużyteczne życie, mój kochany. Nie wracam do Miasta - powiedziała gorzko. - Już nigdy tam nie wrócę. Nie przyjmą mnie teraz. - Dopiła resztki sidy. - Poszłam do Bramy Jaźni i czekałam. Skatalogowali mnie, przebadali i uznali za zarażoną. Byli zmartwieni, o tak, bardzo zmartwieni, ale nieugięci. Odtrącili mnie. Słowa Judyty padały w ciszy jak kamienie. Raz po raz łzy napływały jej do oczu. Brudną ręką otarła zapłakaną twarz, drugą szukając wina. Korbin powiedział, że piła od wielu dni. Garik usiłował zrozumieć sprawy całkowicie przekraczające jego pojęcie. Judyta powiedziała, iż Brama Jaźni miała rzeczy zwane sensorami i że to one odczytały ją tak, jak Uhiańczycy czytali myśli. Sensory przekazały informacje do synergizera w zimnych symbolach, które zadecydowały o jej losie. Mówiła o wirusach, antyciałach, bakteriach, a on słuchał i starał się zrozumieć. - Od setek lat nie znają chorób - wyjaśniła. - Gdyby mnie teraz wpuścili, wszyscy mogliby zginąć. - Dalsze wyjaśnienia przerwał jej suchy kaszel. Garik objął ją mocniej i powiedział z gniewem: - Nigdy nie powinni byli posyłać cię do Liszyna! - Posyłać? - Judyta spojrzała na niego ze zdziwieniem. Oni nigdzie mnie nie posyłali, Gariku. Byli przerażeni moim planem. Samą myśl uznali za plugawą. Odrzucili każdą moją prośbę o zezwolenie na tę podróż. Oświadczyli, że taka wyprawa nie tylko jest zupełnie bezcelowa, ale w dodatku bardzo niebezpieczna i ostrzegli, o tak, ostrzegano mnie, że mogę zostać wykluczona z Miasta, jeśli udam się tam samotnie. No cóż, zrobiłam to, Gariku. I oni zrobili. Akcja i reakcja. Napij się, Gariku. - Nie płacz, Judko. Nie płacz, proszę. Pojedziesz do mojego domu. Życie Szandów jest przyjemne. Zrobię dla ciebie miejsce... - Dla mnie, dziwadła pozbawionego zdolności telepatycznych? - zapytała sucho. - W Kręgu? Ale Garik nie zwrócił uwagi na ton goryczy w jej głosie. - Tak! Z czasem poczujesz się tam lepiej, ja to sprawię, jeśli posłuchasz mnie tym razem. Mówiłem ci, żebyś nie jechała do Liszyna, ostrzegałem cię. Niech mnie licho, jeśli wiem, w ja sposób Moss przywiózł cię z powrotem żywą. Dziecko wykonujące pracę dorosłych. Judyta spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem, które poczuła po raz pierwszy od wielu dni. - Gariku, jak ci się zdaje, ile mam lat? - zapyta z czułością. - Osiemnaście, dziewiętnaście - wzruszył ramionami. Czemu pytasz? - Czy myślisz o mnie jak o dziecku? O małej dziewczynce która wzięła cię na pierwszego kochanka tu, na tym sienniku? - Pogłaskała go czule po policzku, lecz z odcieniem pobłażliwości. Garik poczuł się dziwnie niezręcznie. - Judko - zapytał ochryple. - Ile masz lat? - Zanim ktokolwiek zacznie liczyć się w Mieście, musi uczyć - zaczęła Judyta. - Proces nauczania trwa dłużej niż niejedno życie u was, a następny taki okres, osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt ogni Beltenu, mój kochany, poświęca się na zawężenie wybranego fragmentu łamigłówki, tak by można było zacząć nad nim pracować. - Nalała sobie i wychyliła jeszcze jedną potężną porcję sidy. - Kiedyś powiedziałeś mi, że częstokół, który otacza dwór waszych władców w Czarzenie, ma sto lat. Drzewa, które ścięto, by uzyskać z nich budulec, jeszcze nie wykiełkowały, kiedy ja się urodziłam. Ześlizgnęła się z łóżka, ściągnęła przez głowę luźną szatę i stanęła przed nim naga. Garik zobaczył, jak żałośnie skurczyły się jej małe piersi, jak rysowały się żebra, a na gładkich niegdyś biodrach wisiały fałdy skóry. Ale Judyta potrząsnęła ową. - Zapomnij, że jestem kobietą - rozkazała. - Spójrz na mnie jak na żywą istotę, poznaj naszą magię. - Wskazała słabo widoczną czerwoną linię na boku pod ostatnim żebrem. - To tutaj dano mi trzy różne rodzaje nerek, Przeszczepiono mi dwa nowe serca i dodatkowe komórki mózgowe. Sklonowano każdy mój narząd do późniejszej naprawy i wymiany. - Wyciągnęła szklany pojemnik, w którym została jeszcze garść tabletek. - Ta butelka zawiera pigułki, które utrzymują moją przemianę materii na poziomie, jaki zrejestrowano, kiedy miałam osiemnaście lat. Zdumiony Garik wyszeptał: - Więc będziesz żyła zawsze. - Nie. - Pokręciła przecząco głową. - Nie zawsze, ale bardzo długo. Zgodnie z popularnym w Mieście starym żartem, “zawsze” istnieje w przyszłości. Garika wychowano w taki sposób, by traktował magię jako naturalną część życia i choć słowa Judyty brzmiały nieprawdopodobnie, gotów był zaakceptować tę gałąź tajemnicy, w której wyspecjalizowało się Miasto. Na delikatnie wykrojonych ustach Judyty zaigrał kwaśny uśmiech. - Gariku, czy słyszałeś kiedyś słowo “absurd”? - Nie. - Mieć ponad trzysta lat, być głupią i nie znać samej siebie, to właśnie absurd. Powinnam przeżyć jeszcze czterysta lub pięćset waszych lat, może więcej. A tak, pożyję... nieco krócej. Twarz jej złagodniała, gdy pochyliła się, by go pocałować. - Myślę, że przynajmniej umrę “piękna”. To twój dar dla mnie, Gariku. Zanim cię poznałam, słowo “piękna” było dla mnie tylko abstrakcyjnym pojęciem, zasadą, którą powinni analizować filozofowie. - Przeklęte Miasto. - Ale ty uczyniłeś mnie piękną - Judyta uklękła i wślizgnęła mu się w ramiona - jak despotyczny bóg wskazując palcem szmacianą lalkę i mówiący “kochaj”... - Niech będą przeklęci. - Rozpłakał się. - ...więc kocham cię, Gariku. Czy wiedziałeś, że byłam zazdrosna o Dżennę? Tak bardzo cię kochałam. Po trzystu latach było to niezwykłe przeżycie. Zaczęła znowu kaszleć. Garik odciągnął ją od wina, podprowadził do łóżka i pomógł jej się położyć. Sam zaś wyciągnął się obok Judyty, by mogła się go trzymać. Zużyła na to resztkę sił. - Jestem taka zmęczona, Gariku. Chcę pójść do domu. - Posłuchaj, Jude. - Przytulił ją mocno. - Powiedzieli, nie przeżyjesz zimy, a jednak przeżyłaś. Mówili, że nie przejdziesz przez Góry Błękitne, a jednak to zrobiłaś. Twierdzili, że nie wrócisz żywa z Liszyna, a jesteś tutaj! Jest wytrzymalsza ode mnie, Judko! - Kołysał ją w ramionach jak dziecko, rozpraszając swoje i jej wątpliwości. - Pojedziesz ze mną do kraju Szandów. Chcesz pójść do domu? Odtąd ziemia Szandów jest twoim domem. Jest twoja i ja także jestem twój. Garik głęboko wierzył w to, co mówił, lecz miał dwadzieścia lat, a ona była więcej niż piętnaście razy od niego starsza, nie, on wiedział lepiej: oboje byli piękni i młodzi. Zdobędą bogactwa i będą żyli wiecznie. - Chodźmy do domu, Judko - szepnął jej do ucha. Skinęła głową z wdzięcznością, a ponieważ ruch ten wyczerpał jej ostatnie siły, zasnęła w ramionach Garika. Mały Singer po raz pierwszy otworzył oczy między Lamse a Sammanem. Jego matka przyjęła ostatni cenny środek znieczulający, więc była nieprzytomna, gdy wydała na świat dziecko. I w ten sposób Singer urodził się wśród milczenia i najbliższa mu osoba nie widziała, jak rozpoczął życie. Judyta zamierzała nazwać go Randall Singer po swoim ojcu, ale Garik nie chciał słyszeć o tak długim imieniu dla szandyjskiego chłopca. Dlatego poszli na kompromis i ich syn nazywał się tylko Singer. Nawet jako małe dziecko Singer pamiętał dobrze wiele rzeczy: nowy, duży drewniany dom, który pachniał sosną i jabłkami, otoczony z trzech stron lasem, sady ciągnące się aż po koniec świata i śmiech rodziców, gdy bawili się z nim na dywanie z owczych skór. W ciemne zimowe miesiące fascynował go wielki ogień rzucający fantastyczne cienie nad kominkiem, kiedy usiłował zrozumieć dźwięki, które wydawali Rodzice. Najpierw zrozumiał matkę, a wkrótce potem uświadomił sobie, że zwracając się do ojca wydawała jeden rodzaj dźwięków, a do niego - jeszcze inny, powtarzając je cierpliwie i zawsze pokazując mu litery, które im odpowiadały. - Singer. Sing-er. Widzisz? S-i-n-g-e-r. Ale skończył sześć lat, zanim zdał sobie sprawę, że mówi dwoma językami, uhiańskim i Dawną Mową, jak Judyta nazywała język, którego postanowiła używać. Dowiedział się też, że jest w Czarzenie jedynym dzieckiem, które umiało czytać. Nie było tam książek, lecz jego matka zapisywała opowieści, które nazywała historią. W tym samym czasie uczyła również Garika, który śmiał się głośno z radości, trawiąc słowa i pojęcia niczym smakowity owoc, rozpryskując je w fontannach dźwięków, jak dziecko bawiące się w wodzie. Później Judyta zaśmiewała się z jego błazeństw, zarzucała mu ramiona na szyję i na jakiś czas oboje zapominali o Singerze. W takich chwilach chłopiec nigdy nie czuł się samotny, a jeszcze do tego bardziej bezpieczny niż kiedykolwiek. Matka zadziwiała go opowieściami o Mieście, o ruchomych ulicach, maszynach, które sprzątały domy, wytwarzały muzykę, wyświetlały obrazy, przygotowywały jedzenie i myślały szybciej i trafniej w ciągu sekundy niż stu władców w przeciągu roku. Wtedy zdumienie rozjaśniało jego ciemną, poważną twarzyczkę i ze wszystkich opowieści matki najbardziej lubił te o Mieście. - Kiedyś musisz je zobaczyć - mawiała często. - Kiedyś musisz tam pójść. Ale Singer pamiętał też chwile, kiedy jego matka była obca i nieczuła, jak wtedy, gdy siedziała przed mrikańskim zwierciadłem poruszając w milczeniu ustami i wodząc powoli palcem po płaszczyznach i zmarszczkach na twarzy. Wstając, nie widziała ani dziecka, ani Garika, ani domu i chłopiec bał się tych chwil. Czuł wtedy w sercu wielką pustkę. Matka nigdy nie rozmawiała z nim o śmierci. Często ich dom pełen był ludzi, sadowników, mrikańskich kupców i licznych zaprzyjaźnionych farmerów. Szandyjskie kobiety przychodziły do Judyty po radę, gdy zawiodły ich własne czary. Judyta nalegała na utrzymywanie higienicznych warunków przy porodzie. Doprowadzało to Szandów do szaleństwa, ale robili, co kazała, gdyż ich kobiety rzadko umierały od gorączki połogowej, kiedy Judyta asystowała przy narodzinach. Czasami tak czy owak umierały. - To ta przeklęta wada kości miednicy, Gariku. Nie mogłam jej nic dać. Potrzebowała dużych dawek cytoksyny. - Twoje Miasto wytwarza ją, czyż nie tak? Wytwarza magazynuje i prawdopodobnie nigdy z niej nie korzysta. “Jej” Miasto było kością niezgody między nimi. Na gorzkie słowa Garika Judyta odpowiadała z goryczą: “No cóż, następnym razem, gdy tam będę, wezmę tego trochę.” Czasami przychodzili też władcy plemienia, jak w czasie Luminu, kiedy używali dworu Garika w obrzędzie przywoływania słońca. Traktowali Judytę chłodno, lecz z szacunkiem Singer patrzył na ich krótkie białe płaszcze, obserwował też wstrzemięźliwość przy suto zastawionym stole, gdy niemal nic nie jedli ani nie pili. Garik wyjaśnił mu, że była to cena, którą musieli oni zapłacić za swój dar. Władca powinien mieć jasną głowę i żelazny organizm. Chociaż nie umieli ani czytać, ani pisać jak jego matka, władcy Szandów byli silnymi i mądrymi mężczyznami i kobietami. Singer podziwiał ich i pławił się w ich niewymuszonej życzliwości. Unikał tylko i nie lubił najmłodszej członkini tajnego kręgu, Dżenny. Kiedy oczy ich spotykały się, Singer nie mógł znaleźć sobie miejsca - a przecież w obecności Garika Dżenna była łagodna jak baranek. Ojciec nauczył go równie wiele jak matka. Singer potrafił odczytywać las równie łatwo jak stronicę zapisaną Dawną Mową. Zaczął rozróżniać liczne ostrzegawcze odgłosy lasu. Garik śpiewał mu stare ballady i usiłował wyjaśnić porządek świata. Plemiona Kręgu istniały zawsze, mówił, ponieważ ludzie głębi serca czuli, że Krąg ułatwiał im życie, zapewniał władzę nad stworzeniem. Singer sądził, że zrozumiał logikę Kręgu. Ale i ojciec nie mówił mu wiele o śmierci. - Nasze życie jest dobre i bezpieczne - powiedział do syna. Singer uwierzył mu i w długie popołudnia bawił się z innymi dziećmi w gry typu “kubek i nóż”, jak ta, którą zwali Ocaleniem Domu, gdy jedni atakowali, drudzy zaś bronili się, udając, że jak władcy wzywają przerażające moce: Władco burzy, strzeż mnie od wschodu, Wladco gromu, strzeż mnie od południa, Władco wody, strzeż mnie od zachodu, Czarny Byku, rogaty bożycu, strzeż mnie od północy! Choć była to tylko zabawa, dzieci traktowały ją ze śmiertelną powagą. Milczący Singer pochylał się nad bronionym przez siebie kręgiem i pentagramem. Jakiś starszy chłopiec podniósł nóż i nieprzepisowo wbił go w środek terytorium Singera. Oczy Singera stały się czarne jak noc, gdy wytrysnęła zeń ciemna siła. Poszukał wzrokiem starszego chłopca i spojrzał mu prosto w oczy. Wyciągnął palec i raz, mocno, pchnął nim przeciwnika. Tamten powoli, niechętnie wyciągnął nóż i schował go do pochwy. Wtedy Singer zerwał kontakt wzrokowy, starszy chłopiec uciekł z płaczem. - On zakradł się do niego - oświadczył Garikowi jeden władców. - Zakradł się do małego Budiego i nie tylko dotknął jego umysłu, lecz poruszył go, poruszył jego ręką i zmusił go do zabrania noża z powrotem. - Nie wierzę. - Garik był oszołomiony. - Nikt nie może tego zrobić, nawet władcy. - Twój syn może. - W jaki sposób? - Dotknął tego chłopca - powiedział władca imieniem Edan. - Mówi, że musiał go dotknąć. Po odejściu władców Garik spojrzał na syna z mieszaniną radości i zdumienia. - Jude, czy wiesz, co to oznacza? - Nie. - On mógłby zostać władcą. - Władcą czego? - odcięła się Judyta. – Czarzenu? Lepianek? Świń i śmierdzących myśliwych? Słowa Judyty nie tyle rozgniewały Garika, ile wprawiły w zakłopotanie. - A do czego chciałabyś go przeznaczyć, Judko? Dla Miasta? To już nieaktualne. Zatrzymają go w Bramie Jaźni jak każdego innego. - Ale on ma umysł, Gariku, wspaniały umysł! Było by zbrodnią zmarnować go dla ognia Sammanu. Ojciec Singera był łagodnym człowiekiem - łagodnym lecz nie słabym. Z miłości do Judyty i ich syna starał równoważyć jej nauki niepisaną mądrością dziedzictwa Kręgu. Miłość, którą żywili do siebie rodzice, zapewniała chłopcu poczucie bezpieczeństwa, lecz teraz, gdy dorastał i jego zdolności rozwijały się, wyczuwał niebezpieczne rozdźwięki pomiędzy nimi. Judyta więcej piła, a Garik często bywał poza domem. Raz Singer zobaczył ojca jadącego z Dżenną. Wyglądali szczęśliwych. Mimo silnego sprzeciwu Judyty Singer zaczął pobierać nauki u władców. Znacznie wyprzedzał inne wybrane dzieci. Kiedy one mozolnie starały się zapamiętać słowa nauczyciela, on w jednej chwili mógł je zapisać, wymyślając nowe symbole, gdy nie wystarczały mu już istniejące. Lecz jego straszliwa moc wkradania się do cudzego umysłu i kształtowania myśli i zamiarów innej osoby stopniowo oddaliła od niego rówieśników. Nikt chciał, by Singer go “dotykał”. W miarę jak dorastał, nauczył nie używać swych dziwnych zdolności, które przerażały nawet władców. Lecz rozwijały się one wraz z innymi jego talentami w czasie, gdy powiększała się przepaść między Judytą a Garikiem. Ironia losu sprawiła, że to nie talenty Singera, lecz Garika ostatecznie zniszczyły ich świat. Pewnego dnia w czasie burzy Garik jechał wzdłuż sadów, gdy nagle poczuł, że włosy stają mu dęba. Zanim zdążył się ukryć, poraził go piorun. Pierwsi dotarli do niego sadownicy, później zaś władcy wezwani naglącym telemem. Na ich czele jechała Dżenna. Musieli skrócić mękę konia Garika. Sam Garik ledwie dyszał zebrani władcy nie mogli mu już pomóc. Kiedy Judyta z synem przyjechała na miejsce wypadku, tłum był już gęsty. Singer niósł stos koców, a jego matka zaciekle przedzierała się przez tłum. - Ruszcie się, do cholery, ruszcie. Odejdźcie, pozwólcie mu oddychać! Nad nieruchomym ciałem Garika Judyta stanęła oko w oko Dżenną. - Nic nie możesz mu pomóc - zaoponowała dziewczyna. Judyta odsunęła ją pogardliwym gestem. - A jeśli mogę? On nie umiera, ale może, jeśli prędko mu nie pomogę. Jest w stanie szoku. Elektrycznego szoku. Przypuszczam, wiecie, co to takiego, ciemne bydlaki? - wrzasnęła Judyta, wyrwała koce Singerowi i przy jego pomocy owinęła nimi Garika. Singer patrzył ze strachem na ojca. Twarz Garika była blada, oddech płytki i szybki. Przeraziło to chłopca, który tak mało wiedział o śmierci. - Podnieście jego nogi! - warknęła Judyta. Nikt się nie ruszył. Ciągnąc, klnąc, usiłowała zrobić to sama. Singer starał się pomóc matce. Później Jase łagodnie odsunął ją im bok i wsunął sobie pod pachę nogi Garika. Judyta uklękła, namoczyła chustę wodą z bukłaka i poczęła ocierać pobladłą twarz męża. - Nacieraj mu przeguby - mruknęła do syna. - Mocno. Singer posłuchał, trąc tak mocno, aż brązowa skóra zaczerwieniła się. Rozbolały go ręce, ale bał się zrobić przerwę. Wielka ręka ojca leżała bezwładnie w jego dłoni. Nacierał jeszcze mocniej. I nagle nieruchome palce ojca zgięły się, Singer poczuł nacisk na swoich. Garik otworzył oczy. Zacisnął drugą rękę kocu, po czym podniósł ją z trudem i dotknął twarzy Judyty. Singer zauważył triumfujące spojrzenie, które jego matka rzuciła Dżennie. Judyta z oddaniem pielęgnowała Garika. Kiedy wrócił zdrowia, władcy Czarzenu, odkrywszy pewne charakterystyczne oznaki, przyszli do niego z delegacją. Przeprowadzili testy swój sposób i stwierdzili, że zdolności telepatyczne Garika potroiły się. Na ich życzenie nic nie rozumiejący farmer z powodzeniem wzniósł ogromny stożek mocy. Judyta szydziła: to żaden cud; nauka znała doskonale tal zjawiska już na długo przed upadkiem starożytnego społeczeństwa. Każdy rodzaj mocy, który leśni ludzie nazywali czarami powiedziała, emanował ze ściśle określonego wycinka mózgu z przyczyn czysto fizjologicznych. A mózg o parapsychicznym potencjale, zwłaszcza zaś zestrojony z innymi mózg Uhiańczyka, mógł zostać pobudzony za pomocą elektryczności aż świadomej kontroli tych zdolności włącznie. Władcy prawie jej nie słuchali. Judyta była tylko tolerowaną cudzoziemką, chociaż z latami coraz trudniej było ją tolerować, gderliwą, złośliwą kobietą, nader często okazującą pogardę ich zwyczajów. Teraz Jazon musiał sam radzić sobie z sadami, gdyż Garik pracował od rana do wieczora pod kierunkiem władców zapisując rzeczy, które inni zapamiętywali - dzięki temu, czego w minionych latach nauczył się od Judyty. Co więcej, przy jej pomocy mógł snuć teoretyczne rozważania nad pochodzeniem mocy Kręgu, nad czymś, na co w procesie logicznego myślenia nie wpadł żaden władca. Lecz jej pomoc tylko przyspieszyła proces wyobcowania się Garika z rodziny. Był teraz spokojniejszy, bardziej niedostępny, wychudły od postów. Nie śmiał się już jak dawniej. Na Sindżin, w środku lata, Garik został władcą tajnego kręgu. Tamtej nocy Singer kręcił się w pobliżu rodziców, czując, że dzieje się coś strasznego. Poszukał znajomej jedności, więzi, która ich łączyła, dawała mu poczucie bezpieczeństwa, lecz nie znalazł jej. Jego matka siedziała na brzegu wielkiego łoża, zbyt intensywnie wpatrując się w swoje ręce, z którymi wszystko było w porządku. Ojciec, wahając się, stał przy drzwiach, nagi wyjątkiem krótkiego białego płaszcza, oznaki nowej rangi, między nimi krążyły teraz nowe prądy, bolesne napięcie, tak silne, że nawet Judyta odbierała je w pewnym stopniu, a Singera bolała głowa od gwałtownych emocji, którymi naładowane było powietrze. - Nie jestem teraz tylko farmerem, Judko - rzekł Garik. - Nie mogę powiedzieć nie. - Więc ja tu zostanę. Nie będę na to patrzyła. - Judko, kocham cię. - Ach tak? - Spiorunowała go spojrzeniem i ruchem łowy odrzuciła z twarzy pasmo siwych włosów. - A któż da ci Pięć Pocałunków? I kto cię dosiądzie? - Judko... Grymas wściekłości wykrzywił jej twarz. - Czemu nie wymienisz jej imienia? - Jude, mówiłem ci... - Idź parzyć się ze swoją Dżenną! - Mówiłem ci, że to tylko symbol - Garik usiłował wyjaśnić to w Dawnej Mowie Judyty, gdyż jego własna nie sprostałaby temu zadaniu. - Oznaka mocy, życia. - Usiadł obok niej. - W kręgu nic się nie dzieje. Judyta podniosła zmęczoną, wymizerowaną twarz. - A ile poza nim? Ona już jest w ciąży i wcale się z tym nie kryje. Mogła jeszcze trochę poczekać. To nie potrwa długo. Singer bał się zrozumieć, co matka miała na myśli, lecz zalała go nowa fala bólu. - Nie, nie będę kłamał. Byłem zupełnie sam. To przez ciebie - rzekł Garik. - Gdybyś nie piła tak dużo... - Z pomocą wina łatwiej jest znieść widok ciebie z Dżenną! - Dżenna jest... tylko Dżenną - wychrypiał Garik. - Ja kocham ciebie. - Więc jeśli mnie kochasz, powiedz im nie. - Nie mogę! - Garik wstał z łoża i podszedł do drzwi. To nie... to nie duma mną kieruje, to nie dla mnie, nie dl Dżenny. Jude, ulegam ci we wszystkim, jeśli mogę, ale to jest obyczaj mego plemienia i powiem ci, że jeśli nastanie kiedyś nowy świat, to my, Kowenowie, przyczynimy się do jego narodzin, a nie to cholerne wszechmocne Miasto. Nie ci tłuści Mrikanie, liczący pieniądze. My. Zrozum mnie choć raz, tylko raz, z powodu tego, z czym się urodziłem, i tego, czego mnie nauczyłaś... Ale Singer nigdy nie usłyszał do końca tej myśli Garika, gdyż właśnie wtedy w domu poróżowiało od migotliwej iluminacji pierścienia pochodni. To władcy przyszli po jego ojca. Garik zatrzymał się przy drzwiach. - Judyto, kocham cię. Tak wiele ci zawdzięczam. - Tak. - Zmusiła się do spokojnego uśmiechu, choć jej syn wyczuł kryjącą się za nim tłumioną tęsknotę. - Zawdzięczasz czasz mi życie, większą część twego umysłu i całą twoją wiedzę. I twego syna. To spory dług. Czy myślisz, że zdołasz go spłacić? Jak zawsze w takich wypadkach Garik poczuł się niezręcznie. Wymknął się przez uchylone drzwi i cicho pobiegł spotkanie z przyszłością. Mały Singer skubnął suknię matki, spróbował wdrapać się na jej kolana. Judyta wstała, nie zwracając na niego uwag i sztywnym krokiem wyszła z pokoju, by nalać sobie wina. Singer długo stał zupełnie sam, tłumiąc szloch. Powiedziano mu, że nie powinien chodzić w pobliże obrzędowego zagajnika władców, lecz coś skłoniło go, by nie posłuchać zakazu ten jeden jedyny raz. Biegł, powodował rozpaczą, jakby mógł zatrzymać coś, czego nie zrozumiał zatrzymać czas i sprowadzić na powrót ojca. Zmusił swoje krótkie nogi, żeby poruszały się szybko jak u jelenia. Równie cicho jak Garik zbliżył się do oświetlonego blaskiem ognia zagajnika, a małe stworzenia uciekały mu z drogi. Zdyszany przystanął tuż poza zasięgiem blasku rzucanego przez płomienie i patrzył z ciężkim sercem. Jego ojciec znajdował się we wnętrzu kręgu, miał już za sobą pierwszy bieg drogą słońca, kiedy jedno wyzwanie po drugim spotykało się z rytualną odpowiedzią. Wraz z innymi mężczyznami leżał teraz nagi na skraju wykopanego w ziemi kręgu. Z gęstego pierścienia widzów rozbrzmiała muzyka, jeden rytm, potem drugi i jeszcze inny przemieszały się gdy władczynie zdążały ze środka kręgu na obrzeże, ruchliwe odblaski płomieni lizały wysmukłe, świetliste kontury ich ciał. Dżenna stanęła naga nad Garikiem i uniosła ręce, by rozpuścić rude włosy, które kaskadą opadły jej na ramiona. Inne kobiety naśladowały jej ruchy, a każda z nich stała nad leżącym mężczyzną. Nawet z oddali Singer mógł widzieć nową okrągłość brzucha Dżenny. Uklękła i dosiadła Garika. - Nie! Nie! Singer rzucił się ku nim, chciał krzyczeć, ale zatrzymał się. Gdyby dotarł do nich teraz, przekroczyłby i rozerwał krąg, rzucając wyzwanie zgromadzonej w nim mocy. To niemożliwe jego wieku. W bezsilnym gniewie bił ziemię piąstkami. Upłynęło wiele lat, zanim Singer poznał nazwę rzeczy, która umarła tamtej nocy, ale nawet wtedy, gdy patrzył, zrozumiał, że coś wyjątkowego i bardzo osobistego zniknęło na zawsze. Odszedł z zagajnika, powłócząc ciężko nogami. Radość znikła z jego życia, lecz odgłosy ich radości ścigały go wszędzie. Zatrzasnął drzwi, daremnie usiłując wyeliminować muzykę i śmiechy święta, na które nie był i nigdy nie będzie zaproszony. - Garik? Jego matka stała przed zwierciadłem, chwiejąc się na nogach. Napięte mięśnie karku i pleców zdradzały, że chwycił ją ból. Zdarzało się to teraz często. Judyta spojrzała na synka. Odstawiła dzbanek i wyciągnęła rękę, by zmierzwić mu włosy, ale przeszkodził jej nowy atak bólu. - Co ci jest, manio? - Wszystko w porządku - skłamała. Zrozpaczony Singer zarzucił jej ramiona na szyję i szlochając usiłował powiedzieć matce, że jest o wiele piękniejsza od Ryżej Dżenny i zawsze będzie. Judyta długo tuliła głowę syna, kołysząc go lekko. Potem posadziła go i spojrzała nań z powag - Chcę, żebyś mnie wysłuchał - rzekła, nie smutno, lecz spokojnie i stanowczo. - Mam ci coś bardzo ważnego powiedzenia. Czy będziesz uważał? Chłopiec pomyślał, że może dowie się czegoś o ojcu, ale gdy się odezwała, okazało się, iż jest to tylko opowieść o starym Kolim. Zabolało go, że chciała traktować go jak dziecko, kiedy zbyt dobrze wiedział, co się wokół działo. - Nie chcę, żebyś mi opowiadała historyjki. - Sposępniał i odsunął się od niej. - Ta o Kolim nie jest prawdziwa. Matka odwróciła go twarzą do siebie. Nowy, dziki blask w jej oczach przygwoździł go do miejsca, gdzie stał. - A teraz słuchaj i zapamiętaj - rozkazała. - Historia Koliego jest prawdziwa! Udowodniłam to jeszcze przed twoim urodzeniem. Poznasz ją lepiej niż ktokolwiek inny. - Dlaczego? - zaprotestował. - Na co mi się to przyda? Tata... - I tak będzie trudno nauczyć cię wszystkiego, ale jakoś tego dokonam. Kiedyś będziesz mógł dokończyć pracę, której nie udało mi się doprowadzić do końca. A potem, co jeszcze ważniejsze... Znowu chwycił ją ból. Paznokcie Judyty wpiły się w przegub Singera. Kiedy atak minął, ciągnęła ledwo słyszalnie: - Nie mam czasu. Wyuczysz się tego, co ci powiem, mnie słyszysz? Odpowiedział cienkim ze strachu głosem: - Tak. - To dobrze - rzekła Judyta. - A więc był sobie człowiek, którego nazywano Kolim, gdyż pod takim imieniem go poznałeś. Lecz upływ czasu zaokrągla początki i zakończenia słów i imion. On naprawdę nazywał się MacCauley, Henry? MacCauley i w ostatnich dniach starego świata, w miejscu zwanym Liszyn... Arin przyszedł na świat podczas Luminu. Jego narodzinom towarzyszyła niemała radość w Czarzenie. Singer zrozumiał, że to dziecko było dla niego czymś w rodzaju brata. Garik przez większość czasu przebywał poza domem. Jego pierwszy syn usiłował balansować pomiędzy dwoma skłóconymi światami i zapłacił za to wysoką cenę. Władcy poczęli tracić pokładane w nim nadzieje: choć wcześniej zapowiadał się tak dobrze, teraz stał się zuchwałym, niepoprawnym buntownikiem, wyraźnie rozpieszczanym przez matkę. Może mimo wszystko nie miał w przyszłości należeć do Kręgu. Kiedy Garik starał się rozmawiać o tym z synem, napotykał mur obojętności. Jednakże nie próbował się kłócić i nie prześladował Singera ani Judyty. Jego własne życie zmieniało się zbyt szybko. Na wiosnę umarł bóg plemienia, najstarszy władca, który nosił koronę z jelenich rogów. Matka Garika, Tuli, która dzieliła z nim tytuł, zaproponowała, że ustąpi na rzecz Dżenny, jeśli jej syn zostanie mianowany bogiem. Judyta obserwowała to wszystko bardzo uważnie, lecz ironiczny uśmiech na jej ustach maskował dotkliwy ból, który atakował zarówno serce, jak i ciało. Wiedziała, że wyniesienie Garika było nieuniknione. Szandowie zaczynali rozumieć potrzebę uwzględniania czynników politycznych przy wyborze boga. Przez pięćdziesiąt lat szandyjskie jabłka przyciągały mrikańskich kupców do Czarzenu, wytwarzając finansowe powiązania, które sięgały poza Krąg. Wybór Garika związałby jego bogactwo z koroną z jelenich rogów, a jego imię, znane kupcom od Wengenu do Suffeku, mogło pomóc w rozciągnięciu wpływów Czarzenu aż do bram Miasta. I tak oto w dwudziestym siódmym roku życia Garik został bogiem Szandów. Obok niego, z błyskiem triumfu w oczach, jaśniejszym niż jej korona ze świec, siedziała Dżenna, nowa bogini plemienia. Zaistniał tu pewien historyczny zbieg okoliczności, nie zauważony w owym czasie. Garik był najmłodszym bogiem Kręgu, jakiego kiedykolwiek ukoronowano. A kilka miesięcy wcześniej Krissowie wybrali swego najmłodszego prezbitera, energicznego, porywczego mężczyznę imieniem Uriasz. Podobnie jak Garik, Uriasz nie wahał się użyć nowych idei, by osiągnąć stary cel. Otoczony sadami dom był teraz niemal pusty. Nie przychodził tam prawie nikt, poza przysłanymi przez Garika kobietami, które miały pomagać Judycie w pracach przekraczających jej siły. Judyta słabła znacznie szybciej niż ktokolwiek, poza Singerem, zdawał sobie z tego sprawę. Zamieniła to w żart, zrozumiały tylko dla nich dwojga. Jeśli zauważył, że skrzywiła się, wówczas jęczała komicznie: - Rozpadam się jak wadliwa instalacja. Sprawiało to chłopcu ogromny ból, a przecież, tak długo chroniony przed surową arytmetyką śmierci, lgnął do matki dziwnie zafascynowany procesem umierania. W miarę jak słabło jej ciało, również i umysł począł zawodzić Judytę. Ale właśnie dlatego zmuszała się do jeszcze większego wysiłku niż w Liszynie, zadręczając się, by wyrazić myśli, które umykały jej uwadze. Słowa były irytująco nieporęczne, gdyż wyrażały za mało pojęć i czyniły to za wolno. Tęskniła za zwięzłą słowną stenografią Miasta, ale, nie mogąc z niej skorzystać, zasypywała Singera faktami i pojęciami, wtłaczając mu do głowy encyklopedię danych, których nie mógł sobie przyswoić. Dni i godziny były zbyt krótkie na to, by zdołała mu przekazać poglądy na życie i cel istnienia Człowieka oraz w jaki sposób znalazły one wyraz w trwającej wieki jej pracy w Mieście. Lecz nadal kaszlała i ignorując wyschnięte gardło zmuszała się do mówienia, nalegając, by zapamiętał jej słowa. Czasami zupełnie nie mógł zrozumieć rozpaczliwych meandrów jej logiki gdyż często przeskakiwała z tematu na temat, kiedy filozofia Miasta zachęcała ją do wdawania się w zawiłe rozważania ciągnące się bez końca jak mile książek i maszyn, które opisywała. Jedno powiedzenie Judyty utkwiło mu mocno w pamięci z powodu dziwnego obrazu, który przywodziło na myśl, chociaż nie miał pojęcia, co miało ono oznaczać. “Miasto i leśne plemiona połamią się nawzajem jak na kole. Lecz koło to zacznie się kręcić dopóki...” Atak kaszlu przerwał Judycie i nigdy już nie dokończyła tej myśli. Przez całe życie Singer w połowie należał do Miasta i w połowie do Szandów, ale teraz Judyta pogrzebała większość tego, co łączyło go z Kręgiem pod górą skarbów, którymi zasypywała syna. Odrzuciwszy zwyczaje i sposób życia ludu Garika, Singer zaczął tęsknić za Miastem. Nie miał jednak czasu, by o tym mówić, gdyż matka sypała faktami jak z rękawa i snuła rozważania nad kształtem społeczności, w której przebywali, ale zanim chłopiec zdołał zrozumieć do czego zmierzała, powróciła do badań w Liszynie, raz po raz opowiadając o chwili, kiedy dowiedziała się, że bohater Koli był Henrym MacCauleyem. Coraz częściej Judyta powtarzała się i mówiła bez związku. Tego samego lata, kiedy urodził się Arin, Singer przyszedł kiedyś do domu po samotnej zabawie w lesie. Przed frontowymi drzwiami stały dwa konie z torbami przywiązanymi do siodeł, pomyślał, że może to ojciec przyjechał na jedną z rzadkich wizyt, ale w domu panowała cisza. Nie zastał matki przy długim stole z dzbanem wina, nie było jej też w kuchni ani w zapuszczonym ogrodzie. Leżała w wielkim łożu i na jej widok Singer stanął w drzwiach jak wryty. Śmierć położyła na niej rękę, widział to wyraźnie. Ziemistoblada twarz Judyty stężała od hamowanego bólu. Żyły w niej tylko oczy. A przecież wykąpała się i uczesała włosy, związując je w tyle głowy skrawkiem szkarłatnej materii. Włożyła też białą bawełnianą szatę, która wisiała na jej wychudzonym ciele. Wyciągnęła ręce do syna. Wygląd matki tym bardziej przestraszył Singera, że była tak piękna. - Wy... wyglądasz... - Pięknie? - Uśmiechnęła się ironicznie. - Twój ojciec zawsze tak uważał i myślę, że miał dobry gust. Chodź tu, chcę ę przytulić. Kiedy po raz ostatni powiedziałam ci, jak bardzo cię kocham? - Zakaszlała i ten gwałtowny paroksyzm jeszcze bardziej ją osłabił. Wzięła go za rękę. - Och, zabrudziłeś się! Czy znowu bawiłeś się w błocie, mój malutki? Był czas, że to słowo sprawiłoby mu ból, kiedy uznałby iż go poniża, lecz teraz zacisnął wargi i zamrugał szybko, żeby powstrzymać łzy cisnące się do oczu. Wytłumaczył, że znalazł lisa i chciał zastosować czar zatrzymania, ale stary chytrus tyli go wyśmiał. - Mniejsza o to - powiedziała Judyta. - W twoim pokoju jest nowe ubranie. Umyj się i włóż je. Czas stąd odejść. - Dokąd? - Na wschód - odparła Judyta. - Czas, żebyś zobaczył Miasto. To mój ostatni dar. Na dźwięk tego słowa serce chłopca zabiło mocniej. Nad wszystkimi marzeniami o czarach, przygodach i innych czynach dominowało dalekie i niedoścignione Miasto. - Pospiesz się - ponagliła go matka. - konie czekają. Nie mogli podróżować szybko. Przez większą część drogi Singer musiał prowadzić konia, by nie zostawić matki w tyle. Do połowy następnego dnia przebyli w lesie tylko trzydzieści dwa kilometry. Mając się na baczności przed dzikimi psami lub myśliwymi nie należącymi do Kręgu, chłopiec jechał tak, jak go uczono podróżować w obcym kraju - ze strzałą na cięciwie z grotem wysmarowanym szkarłatką. Obejrzał się na Judytę. Była zgięta wpół nad szyją koi a kiedy się odwrócił, próbowała zatrzymać zwierzę. Podjechał do niej. - Pomóż mi zsiąść - sieknęła. Nie mogła jechać dalej bez odpoczynku. Na szczęście Singer zauważył niedaleko stąd małą jaskinię, taką, z jakich korzystali myśliwi podczas krótkich podróży. Dotarli do niej i chłopiec stwierdził, że będzie dla nich w sam raz. Zrobił dla Judyty posłanie z gałęzi sosnowych, rozesłał na nich koce i przyniósł wody, by zmyć pot z twarzy matki. Próbował ją nakłonić, żeby zjadła coś z zapasów, które zabrali, ale Judyta tylko machnęła ręką na znak, że nie chce. U wejścia do jaskini rozpalił małe ognisko, by matka miała ciepło i nie dokuczał jej dym. Mijały godziny. Co rusz Singer próbował wszcząć rozmowę, żeby odegnać widmo samotności, lecz Judyta leżała tak jak ją ułożył na posłaniu, i nie wydała żadnego dźwięku. Chłopiec zaciskał pięści, aby powstrzymać się od płaczu. Szando w nim wiedział, co miało nastąpić, lecz choć jego nóż nie był tammajem, z rozpaczą w sercu wyrył w ziemi krąg wokół Judyty, napełniając go wszystkimi ochronnymi runami, które zapamiętał, a potem przykucnął obok niej z nożem w ręku. Śmierć może ją zabrać, ale nie dopuści, by stało się to tej nocy nie w jego kręgu. W ciemnościach upływ czasu odmierzało hukanie sów i granie świerszczy. Lis przebiegł obok jaskini, powęszył ciekawie i oddalił się. Singer leżał obok matki, podtrzymując jej głowę ramieniem. Tuż przed świtem obudził się nagle, jakby ktoś go kopnął. Nasłuchiwał. Judyta nadal oddychała bardzo powoli, ale nie spała. Nie musiał spojrzeć, żeby się o tym przekonać. W ciszy głos jej zabrzmiał słabo, lecz wyraźnie. Odezwała się w Dawnej Mowie, którą Singer nauczył się kochać. - Musimy się pożegnać, mój maleńki. Podniósł się na łokciu, ciało miał zesztywniałe od niewygodnej pozycji, w jakiej spędził noc. - Czy cię coś boli? - Nie - szepnęła. - Jestem jak stary zegar, który się zatrzymuje. Ale ty nigdy nie widziałeś zegara, prawda? Pokręcił przecząco głową, starając się powstrzymać łzy. - Tam są zegary - powiedziała. - W Mieście? - Tak. Och, mój maleńki, tak bardzo chciałam ci je pokazać. Pojedź tam, gdy odejdę. Obiecaj mi, że zobaczysz Miasto. Tak wiele ze mnie tam pozostało, a ty musisz dostarczyć resztę. - Resztę? - Wszystko, czego cię nauczyłam. - Nie miała już sił do dalszej rozmowy. Musiała leżeć spokojnie i oddychać raz na jakiś czas. Potem dodała: - Pojedź tam, może nie teraz, ale kiedy będziesz starszy. Będą cię potrzebowali, mój Maleńki. Zacisnęła jego palce w swoich, zimnych jak lód. - Może - szepnęła - może rano powiem ci więcej. Będę wtedy silniejsza. Opowiem ci o Mieście, kiedy zrobi się jasno. Zamknęła oczy. Singer zmienił pozycję i położył się brzuchu. Był bardzo zmęczony. Po chwili poczuł, że matka przykryła go kocem. Wiedział, ile musiał ją kosztować taki zazwyczaj lekki wysiłek, ale nie mógł nic powiedzieć. Balansował już na granicy snu. Czas płynął. Chłopiec oddychał głębiej, a potem zbudził się nagle. - Gariku. Tak cicho, iż ledwie to usłyszał. Potem poczuł, że przytulone doń ciało unosi się i opada. Jego matka płakała. - Gariku, ja chciałam... Lecz nigdy nie dokończyła tego zdania. Poranny wiatr wpadł przez otwór jaskini, przeleciał przez jego wątły krąg. Był zimny. Kiedy Singer poruszył wargami, by odpowiedzieć, zrozumiał, że jest sam, chociaż miało upłynąć niemal dwadzieścia zim, nim potworność tego faktu dodała mu nowych sił. Znaleźli Singera błądzącego w pobliżu jaskini. Bóg i bogini wyszli na spotkanie myśliwych powracających z małym chłopcem, którego stopy zwisały tak śmiesznie daleko od strzemion. Otoczył ich tłum ciekawskich. - Znaleźliśmy go o dzień drogi stąd na wschód - zameldowali myśliwi. - Również i drugiego konia. Skierowali konie na bok, kiedy Garik przepychał się do syna. - A Judyta? Nikt nie odpowiedział. Jakiś koń parsknął w ciszy. - A więc nie żyje. - Głos Garika wydawał się pozbawiony uczuć albo siły. - Gdzie? - Pochowałem ją - powiedział krótko Singer. – Nad grobem jest napis. Możesz go przeczytać. Ojciec i syn spojrzeli sobie w oczy. Jeśli mnie dotknie pomyślał Singer, ugodzę go nożem, którym wydrążyłem, grób. Garik musiał odczytać tę myśl i jeszcze więcej. Nie wyciągnął ręki do Singera, a zamiast tego spojrzał niewidzącym oczami na Dżennę, która czekała beznamiętnie z małym Arinem w ramionach. Niewyraźnie podziękował myśliwym i powoli powrócił w stronę dworu boga. Singer zesztywniał: to nie wystarczy. Skupił mieszaninę miłości i nienawiści do mężczyzny, który był jego ojcem, i cisnął za nim w jednym bolesnym krzyku, który przez całe lata rozbrzmiewał między nimi: - Możesz go przeczytać. Potem kopnął konia w pachwinę. Zwierzę stanęło dęba i popędziło przez otwartą bramę. Myśliwi nie wiedzieli, czy nie powinni znowu za nim pojechać, ale bóg Szandów stał odwrócony do nich plecami, zastygł na stopniach jak posąg bólu. Spojrzeli pytająco na Irennę. - Czy jechać za nim? Bogini przełożyła Arina na drugie ramię, czekając. Gariku? Lecz jego umysł był przed nią zamknięty - jak zawsze. Niczego nie zyskała. Zawsze ona, pomyślała. Nawet jeśli nie żyje, tylko ona się liczy. - Jedźcie za nim - rozkazała myśliwym. A później dodała ciszej: - Ale nie znajdźcie go. Dżenna obserwowała z oddali małego jeźdźca, gdy jego koń pięknym skokiem przesadził częstokół. Myśliwi rozpoczęli daremną pogoń, lecz Singer pędził prosto jak strzała przez łąki, stronę lasu i przyszłości. PĘKNIĘTY KRĄG Zawsze, kiedy Magill upił się, bił się z Konem. A jeśli Kon również pił, spory między nimi zażegnywał wyrozumiały Arin. Ale kiedy wszyscy byli pijani, wszyscy się bili i Arin zawsze zwyciężał. Potem wyszumieli się przez noc na wzgórzu z sidą, dziewczętami i kocami i wszystko wracało do równowagi. Zawsze tak było i zawsze będzie. Także i tej nocy równowaga została zapewniona. Elin otworzyła oczy, kiedy słońce pełzło powoli po trawiastym zboczu. Jej długie nogi i ramiona wysunęły się spod koców, kiedy przeciągnęła się rozkosznie. Ziewnęła i usiadła, przecierając pięściami szare oczy, z których nigdy nie znikał wyraz sennego zadowolenia. Obok niej Arin spał na brzuchu. Po tym jak pił i kochał się aż do zachodu księżyca, na pewno będzie spał do południa. Elin wstała, kąpiąc nagie, usiane piegami ciało w pierwszych promieniach słońca. Znowu przeciągnęła się, smakując powietrze, energicznie podrapała się po głowie, po czym zanurzyła palce w długich rudych włosach, rozrzuciwszy je w nieładzie na twarz i plecy. Była tym, co Judyta Singer określiła kiedyś jako klasyczny typ uhiańskiej kobiety: wysoka na metr osiemdziesiąt (“sześć stóp i trochę", jak sądziła sama Elin), z czego większa część przypadała na nogi. To nie specyficzny układ rysów twarzy czynił ją piękną, a raczej płynność ruchów i pełne nieświadomej gracji ciało. Miękkim kocim ruchem odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała z ukosa na dalekiego jeźdźca zdążającego przez łąkę w stronę ich wzgórza, a potem znów zwinęła się w kłębek obok Arina. - Hej - mruknęła w stronę jego zasłoniętej głowy. Nie odpowiedział. Równie dobrze mógłby być martwy. Ściągnęła koc z jego nagiego zadka, całując go po plecach, muskając go włosami po udach w sposób, jaki lubił. Potem potrząsnęła nim energicznie. - Arinie, już jasno. Mama będzie mnie potrzebowała Arin sięgnął jedną ręką po koc i naciągnął go na głowę usiłując odgrodzić się od hałaśliwego, zbyt jasnego świata - Gzzz... - powiedział. Dziewczyna klepnęła go w pośladek. - Arinie, czy nadal jesteś pijany? Spod koca odpowiedział jej słaby jęk: - Zostaw mnie w spokoju. Czuję się tak kiepsko, że chyba wkrótce umrę. Elin przytuliła się do Arina i pocałowała go. - Nadal smakujesz jak sida. Chłopak poruszył się i wymamrotał: - Jak się czujesz? - Świetnie, Arinie. - To dobrze - stęknął nie otwierając oczu. - A kim ty właściwie jesteś? - Ty sukinsynu! - zachichotała. - Nadal jesteś pijany z gołym tyłkiem, a tu jakiś jeździec zdąża na wzgórze. - Daj mi ubranie. - Do licha z nim. Daj mi całusa. Arin usiadł, trzymając głowę tak, jakby była przejrzałym owocem. W dole Magill ryknął głośno, oznajmiając światu, że jest w świetnym humorze, a leżąca obok niego dziewczyna wrzasnęła piskliwie. Cichy szmer trawy i Kon, najstarszy i najbliższy Arinowi z Nierozłącznej Trójki, ukląkł obok przyjaciela. - Jakiś jeździec, Arinie. Elin okręciła się kocem i wstała. - Och, to Jakub. - Spochmurniała. - Tak myślałem - mruknął Kon. - Nie jeździ jak Szando. Skąd on jest? - Przybył w zeszłym roku - odparła dziewczyna. - Mówił mi, że z zachodniego Kręgu. Większa część mózgu Arina nadal drzemała na kocu, lecz pozostała reszta, dbająca o jego interesy, przypomniała sobie, że Jakub to ten dziwak, który chciał, aby Elin żyła tylko z nim. Arin zastanowił się z roztargnieniem, dlaczego ona nie chciała, Jakub ciężko pracował, jego pola były równie dobre jak innych, a w całym Czarzenie nie znalazłbyś przystojniejszego mężczyzny. A mimo to Jakub był dziwny. Arin nigdy nie widział, jak się uśmiecha. U stóp wzgórza nagi Magill złożył rękę w trąbkę i przytknął do ust. - HEJ, ARINIE! Arin skrzywił się. - Kon- poprosił ochryple - powiedz mu, że już wiem. Czekali, aż Jakub podjedzie do nich. W porównaniu z Knem czy Arinem Jakub był delikatnej, niemal drobnej budowy, Można by go nazwać przystojnym, gdyby nie pewna surowość w zachowaniu. Arinowi przypominał nieco Singera. - Elin. - Jakub rzucił jej ponure spojrzenie. - Co ty tu robisz? Dziewczyna gwałtownym ruchem okręciła koc wokół siebie. Nie bez gniewu, jak zauważył Kon. - Właśnie wstaję. Pomyślałam sobie, że nie ma to jak noc na wzgórzu. Podejrzewam, że skończę dziewięćdziesiąt lat, zanim ty zdobędziesz się na odwagę, by mnie tu poprosić. Odpowiedź Elin wyraźnie sprawiła Jakubowi przykrość, ale przez jego twarz przemknął cień pogardy. Poszukał wzrokiem Arina. Syn Garika czuł się zbyt kiepsko, by cokolwiek wyczytać z twarzy Jakuba, lecz nienawiść w oczach przybysza nie uszła uagi Kona. - Arinie, przyjechałem po ciebie. Szukają cię. - Kto? Garik? - I twoja matka. - Powiedz im, że wkrótce będę. Teraz nie czuję się dobrze. - Powiedz im sam - warknął Jakub, znowu wpatrując się w Elin. - Noszą dzisiaj korony i są tam wszyscy władcy. Powiedzieli, że teraz. - Jakub. - Elin podeszła blisko i podniosła na niego wzrok. - Czekałam na ciebie ostatniej nocy. Na chwilę coś drgnęło za pełną dezaprobaty miną, a potem Jakub zawrócił konia. - Twoja matka czeka na ciebie. Powinnaś już pracować. - Och, Jakubie - roześmiała się - dlaczego nigdy się nie uśmiechniesz? Tak ci z tym do twarzy. Jakub strzepnął lejcami i odjechał kłusem. Nierozłączna Trójka wlokła się w stronę częstokołu jak zmęczone psy w upalny dzień. Arin nadal ociekał wodą po kąpieli w strumyku, Koni i Magill podtrzymywali go z obu stron, zastanawiając się nad przekorą Jakuba. Myślę, że zrezygnował, wysunął przypuszczenie Kon. Mógłby mieć każdą dziewczynę w Czarzenie poza Elin. Nie poza Elin, sprostował Magill. Mógł ją mieć. Ona powiedziała “tak”, to Jakub powiedział “nie”. - Ejże, kto to powiedział? - Elin powiedziała. Stary Jakub jest jak skunks włażący do zbyt małej nory. Trudno wbić mu coś do głowy, ale jak już się tak stanie, cholernie trudno mu to wybić. Zgodzili się, że to szaleństwo. Jakub chciał Elin i tylko ją. Nie można zrozumieć tego człowieka. Jeśli ją chciał, to czemu nie wziął, kiedy sama mu to zaproponowała? Zwrócili się z tym do Arina, bo jest z nich najsprytniejszy. Czy znał jakąś kobietę dla której warto by wyrzec się innych? Wszystkich? Nie, skłamał. Nie chciało mu się ani rozmawiać, ani porozumiewać za pomocą myśli, a poza tym, choć tworzyli Nierozłączną Trójkę był ktoś, kogo nie mógł dzielić z Konem czy Magillem. Miała na imię Szalane. Spotkali się przed trzema laty, kiedy Arin kupował w Karli wełnianą przędzę dla Dżenny i nie mógł nie zatrzymać się w gościnie u Mossa i Mejzy. Stary przyjaciel ojca był silnie zbudowanym, łagodnym mężczyzną, który nieoczekiwanie otaczał się murem milczenia. Obyczaje Mossa budziły tym większe zdziwienie, że nie był on samotnikiem jak Garik i promieniował życzliwością. Ale czasami zamykał umysł przed wszystkimi i Airin zapamiętał pewien deszczowy dzień, kiedy Moss nie tylko nie chciał rozmawiać czy dzielić się myślami, ale nawet nie opuścił sypialni. Za to Mejza gadała aż do utraty tchu o ich najmłodszej córce, która miała tylko szesnaście lat, a już kandydowała do tajnego Kręgu. Ach, cóż to była za dziewczyna! Nie leniwa i wygodnicka jak Elin. Szalane biegała, skakała, tryskała energią, lecz dzięki temu nadmiarowi żywotności łatwo można było ją zranić, Niczego nie ukrywała: szczęście czy też ból w tej samej chwili rozjaśniały lub chmurzyły jej twarz, a sposób, w jaki mówiła: “Hej, Arinie”, krył w sobie całe światy. Jednakże spędzili ze sobą niewiele czasu. Surowe prawa Kręgu sprawiły, że nie mogła żyć z mężczyznami podczas postu, obrzędów oczyszczania i nauki. Jej zachowanie w tym czasie wprawiało Arina w niemałe zakłopotanie. Chwilami zdawało się, że Szalane robi wszystko, by się z nim zobaczyć, innym razem pewien był, że go unika. Nie przejmowałby się, gdyby chodziło o inną dziewczynę, lecz Szalane-kobieta sprawiała, że czuł się niczym ostry nóż. Nie, było w tym coś więcej, głęboka czułość, i dlatego właśnie ostatnie noce w Karli Arin spędził bezsennie, wpatrując się w księżyc. Ponieważ nie mogli się dotykać, najzwyklejszy kontakt, przypadkowe muśnięcie palców przy stole było równie podniecające, jak zagłębianie się w niej. Arin przechowywał w pamięci te chwile i wyobrażał sobie, że Szalane głaszcze jego twarz, ramiona, pierś i czuł ucisk w gardle. Zaczął się zastanawiać, czy nie jest poważnie chory. Każdą inną dziewczynę, z którą zaznał rozkoszy, mógł sobie wyobrazić, a nawet obserwować na wzgórzu z innymi mężczyznami i odczuwać tylko fizyczne podniecenie albo - w zależności od dziewczyny - ziewać z nudów. I to było normalne. Obyczaje leśnych plemion nie są surowe. Kobiety cieszyły się taką samą swobodą, jak mężczyźni, zawsze tak było, gdyż tylko w taki sposób ludzie mogli żyć i Arin dobrze o tym wiedział. A przecież... Szalane. Pragnął jej tylko dla siebie, jak gdyby miał już trzydziestkę, zmęczony był wzgórzem i gotów siedzieć w domu tylko z jedną kobietą. W tygodniu, kiedy wyruszył w powrotną drogę do Czarzenu, Szalane przebywała w odosobnieniu z władcami i nigdy nie było jej w domu. Arin odłożył wyjazd, mając nadzieję, że przyjdzie, ale w końcu musiał zebrać się, uściskać Mossa i Mejzę i odjechać. A jednak wybrał dłuższą drogę obok dworu władców i zatrzymał się tam, udając, że jego koń ma kamień w kopycie, ale, do licha, nawet i to nie mogło zatrzymać dłużej w obrębie częstokołu... - Hej, Arinie. Szalane stała na stopniach dworu, bosa, w czystej białej szacie, z upiętymi w tyle jasnymi włosami i uśmiechała się niego. Miała duże przednie zęby - a teraz wydawały się jeszcze większe w wychudłej od postów twarzy. Chciał podbiec do niej, powiedzieć, jaka jest piękna, lecz nie mógł tego zrobić. W każdej innej chwili, ale nie teraz... - Hej - wykrztusił. - Odjeżdżasz? Zostań. Muszę. - Będę władczynią na Lams. Chciałam, żebyś tam był. Tak. - Arinie, dlaczego Garik nazywa cię tępym? - To Garik jest tym najsprytniejszym. Uśmiechnęła się wtedy. - Wiesz co, Arinie, myślę, że on się myli. - Szalane uniosła dłoń w pożegnalnym geście pełnym właściwej jej gracji. Rzeczywiście była już prawie władczynią. - Do zobaczenia. - Chciałbym tego. - Wskoczył w siodło. - Kiedy? - Kiedyś na wzgórzu - odparła Szalane. Otworzyła drzwi i zniknęła we dworze władców. Trzy lata. Zawsze chciał wrócić, ale ciągle zdarzało się coś co zmuszało go do odkładania na później tej podróży: wozy do Lorl, sady, polowanie na jelenie z Konem i Magillem, łatwe, wygodne kochanie się z Elin - jak smaczny posiłek i dzban wina po ciężkim dniu. Czasami uświadamiał sobie, że Garik ma rację: był leniwy i nie nadawał się do niczego, ale przecież on tylko odwzajemniał ciepły uśmiech, jakim darzyła go bogini-ziemia, a ona nigdy się z niczym nie spieszyła. Dobrze mu szło przekazywanie myśli. Czasami próbował przesłać telem do Szalane i sądził, że czuje, jak jej umysł łączy się z jego umysłem. Nie były to słowa, tylko dzielenie się uczuciami, głębsze niż z Konem. Trzy lata. Przecież zamierzał wrócić... Skoro więc jego własne postępowanie było niezbyt logiczne, nie mógł potępiać dziwacznego zachowania Jakuba. Jeśli tak bardzo kochał Elin, może właśnie dlatego wiódł ponury, pozbawiony słońca żywot. Nadal bolała go głowa i rozpaczliwie, namiętnie marzył, by móc się położyć, nawet gdyby miał w tym celu oderwać ją z karku. Wcale nie pragnął stać oficjalnie przed bogiem i boginią, bez względu na to czy byli jego rodzicami, czy nie - i z, całą pewnością nie chciał mieć do czynienia z napiętym jak cięciwa łuku Jakubem, który stał obok swego konia na środku dziedzińca, zagradzając mu drogę do dworu boga. - Arinie! Zawsze gotów bić się za Arina, Magill w mgnieniu oka ocenił sytuację. Chce bójki, Arinie. Kon zgodził się z nim w milczeniu, ale Arin lekko odepchnął obu. Kto uderzyłby człowieka, który czuje się tak kiepsko jak ja? - No, idźcie dalej. Wzruszyli ramionami i odeszli. Arin niepewnym krokiem podszedł do Jakuba. - Czego chcesz, Jakubie? Tamten z trudem poruszył ustami: - Ja... ja chciałem Elin. - Więc jej to powiedz. Ona nie jest ze mną. Arin spostrzegł, że ręka Jakuba drży od narastającego nim gniewu. - Nie teraz! - prychnął. - Zbrukałeś ją! Arin zamrugał oczami, nic z tego nie rozumiejąc. - Co? - Czy wiesz, co to z niej robi? - zawołał z gniewem Jakub. - Czy wiesz, co to robi z jej duszą? Arin był zupełnie oszołomiony. - Nie, a co? Czuł się tak chory, że nie zauważył zbliżającej się pięści. Nawet gdy z rozpędu usiadł na ziemi, zastanawiał się, co go ugodziło. Krew pociekła mu z rozbitej wargi. Jakub stał nad nim. - Wstawaj, Arinie. Zamierzam stłuc cię na kwaśne jąbko. Arin nadal siedział, spoglądając na Jakuba. Zawrzał gniewem, ale wkrótce ochłonął. Ani Jakub, ani Elin nie byli tego warci. - Nie będę bił się o nią z tobą, Jakubie. Odejdź. - Nie chcesz się bić? - Elin będzie z tobą, tak samo jak była ze mną. A jeśli jej nie chcesz, nie zawracaj mi głowy. - Arin otarł krew z wargi. - Odejdź. - Plugawcy! - wrzasnął Jakub, wskakując na konia. Ty! Kon, Magill! Wszyscy! Pijecie, parzycie się, brukacie świat, bydlęta! Jak możecie tak żyć?! Jakub mocno kopnął konia obcasem. Zaskoczone zwie pogalopowało przez otwartą bramę częstokołu. Większość tego, co powiedział, nie wywarła żadnego wrażenia na Arinie. Chłopak siedział na zakurzonej ziemi, miał nudności i bolała go głowa. Niewiele go to wszystko obeszło ale zgodził się z Magillem. Nie można było zrozumieć dziwaka Jakuba. Arin zatrzymał się na tak długo, by umyć się i włożyć czystą bawełnianą szatę. Potem otworzył drzwi i wszedł do centralnej sali dworu. Czekali tam na niego rodzice i pół tuzina starszych władców ci, którzy rządzili Szandami: jego babka Tuli, dawna bogini i stary Edan, władca nad władcami, nauczyciel nowicjuszy najpotężniejszy członek plemienia po bogu i bogini. Arin zbliżył się do rodziców, starając się wyglądać godnie i ukląkł przed koronami. Garik zauważył rozbitą wargę i guz na czole - podarek Magilla z ubiegłej nocy. Jego syn wyglądał jak kurczak szukający miejsca, gdzie mógłby umrzeć. - Słyszeliśmy - zaczął Garik - że rzuciłeś czar zatrzymania na jelenia, aby zwabić Singera. Arin skinął lekko głową. Jego żołądek skurczył się ostrzegawczo. - Edan podda cię próbie - powiedziała Dżenna. - Jeśli okaże się, że możesz wytworzyć moc... - I jeśli będziesz w stanie przejść pomyślnie próby władców - wtrącił Garik i Arin dostrzegł powątpiewanie na twarzy ojca - wówczas możesz zostać, powołanym do tajnego Kręgu. Dżenna patrzyła z dumą na syna. Zauważyła jego bladość i przypisała ją zaskoczeniu. Ale Garik nie miał takich złudzeń. Teraz stary Edan pokuśtykał do przodu i przemówił do Arina. Chociaż był drobnej budowy, jego głos budził głośne echa w wielkiej sali. - Władcy są kośćmi ciała Szandów. Nasze czary wiodą ich, nasza moc ochrania. Wszyscy członkowie plemienia mają jakieś zdolności, czynią one nas tym, czym jesteśmy, lecz tylko nieliczni mogą być rozgrzewani i kształtowani jak żelazo dla Kręgu. Żeby zostać władcą, trzeba dać z siebie wszystko. Żadne słowo ani prawo nie zabronią ci korzystać z tego, co jest dobre dla mężczyzn i kobiet - pożywienia dla żołądka i miłości, dobrej dla serca - ale gdy tylko żelazne obyczaje mistrzów stopią się z twoją siłą, będą mocniejsze niż jakiekolwiek prawo. Twoje ciało będzie jak pies, którego nie karmi się do syta, by robił, czego żąda twoja moc, bez pytania, sporów czy wątpliwości. Kto wie, może jesteś dostatecznie silny. Czy spróbujesz? Przez chwilę Edan pomylił skupienie na twarzy Arina ze szczerym natchnieniem. Arin z trudem przełknął ślinę - dwa razy - a potem z patetycznym jękiem zgiął się wpół i zwymiotował na podłogę. Kiedy mu przeszło, poczuł, że stał się środkiem zainteresowania oniemiałych widzów. - Och, mamo - wykrztusił. - Cholera, tak mi przykro. Dżenna nie odpowiedziała, dławił ją wstyd. Odwróciła się do Garika, który siedział z opuszczoną głową, zaciskając usta z gniewu - lub z czegoś innego. Garik śmiał się z najdziwniejszych rzeczy. Bez względu na to, jakie było to uczucie zapanował nad nim i odezwał się cicho do Dżenny: - Zabierz władców na zewnątrz. - Ależ... - Zabierz ich na zewnątrz... i czekaj. Garik nie poruszył się, dopóki drzwi nie zamknęły się za ostatnim z nich. Arin siedział markotnie na ławce, trzymając się za głowę. Bóg Szandów w trzech długich krokach znalazł się przy nim, sięgnął po dzbanek z wodą i wylał jego zawartość Arinowi na głowę. - Siedź, chłopcze! - powiedział ostro do syna. - Niektórzy płakali, kiedy powołano ich do Kręgu, inni byli przestraszeni, ale ty, Arinie, jesteś jedynym, który się wyrzygał. Arin poczuł się tak nędzny jak ropucha. - Przyniosłem wam wstyd. - Tak. - Garik obrzucił go smutnym spojrzeniem, - Nigdy nie spodziewałem się po tobie niczego lepszego. Gdybym mógł ufać Singerowi, z radością wysłałbym go zamiast ciebie. Singera? - Dlaczego nie? - zapytał wyzywająco Garik, opiera ręce na biodrach. - Singer mógłby być władcą. Kiedy miał siedem lat, potrafił podporządkować swej woli umysły innych. Nie umie tego żaden władca, nawet Edan. Ale Dżenna myśli, że nadajesz się do Kręgu. Może chce udowodnić, że Singer nie jest jedynym... - Urwał z goryczą. Słowa Garika dotknęły czegoś w Arinie, o czym nigdy rozmawiał z ojcem. - On jest twój, prawda? Nie Dżenny. Twój. Garik skinął głową. - Tak. - Ktoś mi to kiedyś powiedział. Nie uwierzyłem. Gdybym tylko usłyszał to od ciebie. - Więc teraz usłyszałeś - odrzekł Garik. - Znaczy to, że w części jesteśmy braćmi? Ja i tamten? - Mogło być z tobą gorzej, chłopcze. - Garik położył koronę z jelenich rogów na ławce obok Arina. Zapanowało niezręczne milczenie. Arin nie znał odpowiednich słów, by mówić z ojcem o sprawach, które jednak musieli poruszyć. Było to dla niego przykre: kochał ojca, ale wiedział, że nigdy mu nie dorówna. - Niezbyt mnie cenisz, Gariku. - Niezbyt - przyznał ze smutkiem starszy mężczyzna. - Nie jesteś ani zły, ani dobry. Patrzyłem, jak pijesz, parzysz się i próżnujesz, prowadząc najłatwiejsze życie w Czarzenie w oczekiwaniu, aż staniesz się mężczyzną. Nieco pracy w sadach, od czasu do czasu karawana do Lorl, a przez resztę czasu istnieje tylko Kon, Magill i ty, Nierozłączna Trójka. - Garik wykrzywił szyderczo usta. - I co robi ta trójka, Arinie? - Nie chciałeś, żebym był myśliwym? Garik westchnął. - Pozwoliłem ci nim zostać. Zawsze byłeś... refleksją po fakcie. Nie potrzebowałem cię wówczas. Teraz tak. Arin zacisnął ręce między nogami. Budziło się w nim dziwne uczucie, które sprawiało ból. Uświadomił sobie, że bezpowrotnie traci wygodny obraz świata, który zbyt długo uważał za oczywisty. - A więc wolałbyś raczej użyć Singera - rzekł. - Zapomnij o tym, co ci powiedziałem - odparł Garik wyczuwając, że w synu rodzą się nie znane mu dotąd wątpliwości. - Posyłam ciebie. - Dokąd? - Daleko - odparł bóg Szandów. - Do Karliów, Wengenów i do Krissów. Inni pójdą na południe do Suffeków. Arin spojrzał na ojca. - Krissowie nie należą do plemion Kręgu. - Ale nadal są Uhiańczykarni. Chcę, żeby wszyscy walczyli razem z nami. - Walczyli? - Umysł Arina odrzucił to pojęcie. Plemiona Kręgu nigdy nie walczyły. Wróg na tyle wielki, by do walki z nim potrzeba było takiej liczby ludzi, jaką sugerował Garik, przekraczał jego pojęcie. - Z kim walczyli? - Z Miastem. Arin omal nie spadł z ławki z wrażenia. - Tato, czy ty też piłeś? - Wiem, o czym myślisz, i nie chcę o tym słyszeć - wiedział zmęczonym głosem Garik. - Wiem, że umrzemy. Tak czy inaczej umrzemy. W lesie jest zaraza, która kieruje się w naszą stronę. Ludzie mówią, że zaraza przychodzi i odchodzi, ale ostatnim razem zabrała połowę Czarzenu. Nie zamierz siedzieć z założonymi rękami i patrzeć, jak wszystko się powtarza. Arinie, zbyt długo tak postępowaliśmy, siedząc i mając nadzieję, że to minie i już się nie powtórzy, i że sam czas przeminie, a z nami wszystko będzie dobrze. - Garik chodził niespokojnie od jednego krańca sali do drugiego. - Często zastanawiałem się, co zrobilibyśmy, gdyby Miasto wysłało swoich merków, żeby z nami skończyli. Przypuszczalnie nie zrobili tego dotąd tylko dlatego, że niewiele dla nich znaczymy. Ale nawet bez merków i zarazy umieramy, Arinie, ponieważ zmieniamy się, nie budujemy i nie rozwijamy się. Garik szwargotał teraz niezrozumiale. - Krąg nie może się zmienić! Po cóż miałby tak czynić? - Wszystko, co żyje, zmienia się albo umiera - rzekł ma to bóg Szandów. - Kto tak mówi? - Ktoś, kto nauczył mnie znacznie więcej i nie tylko tego - Bóg Szandów chodził po sali, wypowiadając myśli w rytmie kroków. - Może ona nauczyła mnie wtedy zbyt wielu rzeczy. Teraz to rozumiem i Singer również musi zrozumieć. - Garik uważnie przyjrzał się synowi i zdał sobie sprawę, że nie był on w stanie w ogóle zrozumieć jego słów. - Posłuchaj, Arinie - powiedział z naciskiem - musimy się rozwijać, uczyć się i walczyć nie po to by zniszczyć Krąg, lecz żeby utrzymać go przy życiu. - Walczyć, żeby co zrobić? - Otworzyć wreszcie Miasto i zmusić ich do rozmowy z nami. Arin spojrzał na ojca ze zdziwieniem, przekonany, że Garik oszalał. Garik, odebrawszy tę myśl, zatrzymał się przed tronem, wszedł na podium i usiadł, a ton jego głosu zmienił się nagle: - A teraz słuchaj mnie uważnie, Arinie. Nadaliśmy telem do Karliów. Oni przekazali go dalej. Znają moje życzenie. Jeszcze nie wiem, czy się z nami połączą. Potrzeba czegoś więcej niż telemu, żeby skłonić ich do współpracy, trzeba stanowczej, sprytnej rozmowy. Ale Hoban i władcy Karliów będą rozmawiać tylko z innym władcą. Jeśli będzie on w dodatku synem Garika, wysłuchają go bardzo uważnie. Będziesz miał pieniądze, całą masę. Zamierzam ich kupić. Jeśli Miasto może kupować żołnierzy, ja również to potrafię. - Karliowie nie dbają o pieniądze - zaprotestował Arin. - Nigdy nie mieli ich tyle, by im na nich zależało. - Nie Karliowie - odparł chłopak, zaskoczony własnymi myślami, lecz przekonany, że ma rację. Szandowie mieli powiązania z Mriką poprzez Garika, ale Karliowie byli czystym, staroświeckim Kręgiem. Nie zdoła zmienić ich nastawienia ani stary bóg Hoban, ani nawet Szalane, chociaż jest młoda. Lecz nawał myśli rozjaśnił mu w głowie. - Więc do tego jestem ci potrzebny? Garik skinął twierdząco głową. - Powiedz “tak”, a zobaczymy, ile możesz znieść i nie włamać się. Powiedz “tak”, a jutro zaczniesz zajęcia z Edanem. Oczyścisz się, tak jak ja niegdyś to uczyniłem. Będziesz jadł, kiedy ci powie, będziesz pościł, gdy zażąda. Nauczysz się wszystkiego dwa razy szybciej niż ja, ponieważ nie masz więcej czasu. W ogóle nie będziesz pił wina. Jeśli znajdę cię w tym samym pokoju z otwartym dzbanem, dam ci takiego kopniaka w tyłek, że będziesz go nosił zamiast kapelusza. Oczyścisz umysł, o którym twoja matka twierdzi, że go posiadasz, i zapamiętasz każdą rzecz, jakiej cię nauczy Edan. I codziennie, kiedy tylko Edan skończy naukę, będziesz przychodzić do mnie, żeby uczyć się Dawnej Mowy. - Przecież nie uczy się jej żaden władca! - zaprotestował Arin. - Po cóż mieliby to robić? - Ja się nauczyłem - Garik był nieugięty - i ty również się jej nauczysz, Arinie, żebyś mógł myśleć o czymś więcej niż twój brzuch i twoje jaja. Nauczysz się jej, żebyś mógł znać słowa, które przeciągną Uhiańczyków na moją stronę. I z jeszcze innego, znacznie ważniejszego powodu, ale nie będziemy teraz o tym rozmawiać. Powiedz Edanowi “tak”, a kiedy będziesz gotowy, pojedziesz z dwunastoma mężczyznami żebyś mógł z daleka nadawać telemy i w ten sposób informować mnie na bieżąco o tym, co robisz. - Jego ponura twarz złagodniała. - Możesz wcale nie wrócić, ale jeśli wrócisz, synu, będziesz kimś więcej niż tylko myśliwym w skórzanej koszuli. Była to wielka rzecz, którą należało przemyśleć, większa, niż Arin mógł objąć myślą teraz czy nawet później, po zajęciach z Edanem, kiedy przechadzał się samotnie w sadach, przestraszony i zmieszany. Młodzieniec otarł łzy z oczu, odsuwając na bok kosmyk kasztanowatych włosów. Przemknęło mu przez myśl, że Szalane jest w Karli... Pierwszy raz w życiu Arin spojrzał ojcu prosto w oczy Garik był niezwykłym, pełnym sekretów człowiekiem. Umysł chłopca nigdy dotąd nie miał do czynienia z zawiłymi problemami. Rzeczy, które musiał wypowiedzieć, nie były łatwe, ale jego ojciec znał więcej słów niż ktokolwiek inny. Arin zrobił, co mógł, by jak najlepiej wykorzystać własny skąpy zasób. - Nigdy o tym nie mówiłeś - zaczął. - To znaczy, nigdy nie mówiłeś, że mnie potrzebujesz. Nigdy ze mną nie rozmawiałeś, może tylko “hej”, “do widzenia” i to wszystko. Ty nawet nie rozmawiasz z Dżenną. - Nie. - Wspomnienia zaszeleściły jak zwiędłe liście wokół serca Garika. Nie lubił rozmawiać z Dżenną. Nie miał jej nic do powiedzenia. Miał to, na co zasłużył. - Ja nigdy dużo nie mówię - ciągnął Arin. - kiedyś z Szalane. Z Konem i Magillem dzielimy się myślami,, potrzebujemy wielu słów. Nie wiem. - Starał wyrazić; jaśniej. - Może jestem tępym sukinsynem. To znaczy... o czym tu można myśleć? O koniach, jeleniach... ale może... Wstał z ławki, przybity niemożnością wysłowienia się i ciągnął przed siebie ręce w błagalnym geście. Później podniósł koronę z jelenich rogów, zaniósł ją do Garika i podał mu z szacunkiem. Jest taki, jakim ja byłem, pomyślał Garik, tak samo tępy, przypuszczalnie równie zdolny. I, na swój sposób, równie dumny. Wziął koronę od syna. Arin ukłonił się symbolowi i wyprostował się. - Daj mi Kona i Magilla jako dwóch z mojej dwunastki. Spróbuję uczyć się od Edana. Kiedy powiesz mi, to pojadę. Znów zaszeleściły zwiędłe liście, coś drgnęło głęboko w sercu Garika. Zapiekły go oczy. Własna reakcja zaskoczyła boga Szandów. Mocno uścisnął rękę syna. - Tak, Arinie. Niewykluczone, że tak. Arin jest z lasu i oni pójdą za nim. A potem, Judko, wbiję Singera w Miasto jak strzałę w brzuch! Bóg Szandów podniósł głos tak, by usłyszano go za zamkniętymi drzwiami. - Dżenno! Wprowadź władców. Spojrzał na podłogę, po czym uśmiechnął się krzywo do Arina. - A ty przynieś szmatę, i to szybko! Wytrzyj twoją ofiarę, zanim któryś się poślizgnie i skręci sobie kark. Kon i Magill siedzieli rozwaleni na stopniach dworu boga, czekając na Arina. Mieli świeży dzban, a słyszeli, iż Jakub opuścił Czarzen na dobre, zabrał siodło, koc i narzędzia, i co się .dzieje z Arinem, że nie chciał się z nimi napić? - Przejdźmy się - rzekł Arin, objąwszy obu ramionami, usiłując podzielić się z nimi tym, co zrozumiał z tej nowej nauki. Pojedziemy. Nasza Trójka? I jeszcze dziesięciu. Na długo, może na rok. Dokąd? Do wszystkich północnych plemion Kręgu. Stary Garik tak powiedział? - Bóg Szandów tak postanowił, Gillu. Magill skinął głową. Obaj zaakceptowali bez wahania słowa Arina, jak wszystko, co im mówił. Arin nie powiedział im o Krissach, chociaż nie wątpił, również i to by zaakceptowali. A jeśli nie zrobiliby tego? Czego nie zrobilibyśmy? Arin spojrzał na Kona. - Niczego. Po raz pierwszy w życiu wykluczył go ze swych myśli. I nagle uświadomił sobie, że oceniał przyjaciół jak narzędzia, które trzeba ukształtować do realizacji jakiegoś celu, może nawet złamać. Zmartwiło go to. Miłość, jaką ich darzył, była niczym otwarta rana w jego piersi. Jak mógł odseparować się od Nierozłącznej Trójki, zamykając przed nimi umysł, ukrywając informację, osądzając ich jak zwierzchnik, kiedy sam również był jak to powiedział Garik, tępym myśliwym w skórzanej koszuli. Arin, niegdyś serce i mózg Nierozłącznej Trójki, poczuł brzemię nowej samotności i, jak miało dziać się jeszcze wiele razy, zwrócił myśli ku Singerowi, który znał milczenie lasu i duszy lepiej niż ktokolwiek inny w świecie Uhiańczyków. Singer wygnaniec. Singer - jego przyrodni brat. Singera ulokowano w pokoju, w którym sypiał, gdy był chłopcem. Od śmierci Judyty jej dwór służył jako dom rady, a także jako szkoła nowych władców Edana. Codziennie Singer słyszał, jak Arin przychodzi i wychodzi. Studiował w innym skrzydle. Nie odwiedzał go nigdy. Było to lekkie więzienie. Singera przywiązano do długiej liny, która umożliwiała mu poruszanie się po całym, obszernym pokoju i części zapuszczonego ogrodu za drzwiami. Jedzenie otrzymywał jeszcze ciepłe, ze stołu Garika. Oddano mu też do dyspozycji kilka ocalałych książek Judyty. Na razie Singer pogodził się z losem. Rozmawiał swobodnie z Garikiem, gdy ten go odwiedzał, a zdarzało się to dość często, i nie okazywał więcej wrogości wobec ojca. Nie uczynił jednak nic, by bóg Szandów odniósł wrażenie, że jego starszy syn gotów jest odegrać jakąkolwiek rolę w wojnie Garika z Miastem. Kiedy był sam, Singer czytał na nowo książki Judyty, których strony pokryte były notatkami Garika. Mijały długie letnie dni, zbliżał się Lams. Singer śledził postępy przyrodniego brata, który został zaakceptowany jako kandydat na władcę. Codziennie słyszał, jak Arin ćwiczył nudne pieśni-wzory, ćwiczenia dźwiękowe mające zwolnić rytm oddechu i umożliwić zdyscyplinowanemu ciału pogrążenie się w jeszcze głębszą koncentrację, niezbędną do uprawiania magii. Pewnego dnia o zmierzchu Singer siedział w wychodzących na ogród drzwiach pokoju. Telem był niezwykle silny i dotyczył nowego władcy. Singer zamknął oczy i odczytał go. Arin wyrusza gdzieś. Arin potrzebuje... Młody mężczyzna był teraz szczuplejszy i bardziej opanowany. Posty i wyrzeczenia, narzucone mu przez Edana, wywarły już wpływ na beztroskie zachowanie Arina, zmieniając niespokojny bieg na bardziej powolny chód. Arin rozmawiał teraz z kilkoma członkami plemienia przed dawnym domem Judyty, Singer skoncentrował się na wymianie telemów. Arin potrzebuje jeźdźców... Niektórzy Szandowie słuchali Arina, podczas gdy inni odchodzili. Ludzie dyskutowali później przy ogniu o misji, którą bóg powierzył młodemu myśliwemu. Singer czytał ich myśli lekko jak elementarz. Ten pomyśl Garika to coś nowego. Niezgodnego ze zwyczajami Kręgu. Szandowie ostrożnie badali nowinkę, lecz choć byli nieufni, Singer zauważył w ich myślach jeden powtarzający się wątek - dawny strach i podejrzliwość w stosunku do Miasta. Niektórzy twierdzili, że Garik oszalał. Zrujnuje się, zanim zdoła doprowadzić całą rzecz do końca, kupując ludzi Kręgu, zamieniając ich w merków. To niezgodne z naszymi obyczajami. Krąg jest ziemią... I słońcem. I dojrzewającym ziarnem. Nie ucieka się do noża. Jednakże kilku młodych Szandów odpowiedziało na wezwanie Arina. Naturalnie uczynili to Kon i Magill. Lecz coś się zmieniło między przyjaciółmi. W miarę jak wrażenia przesączały się przez umysł Singera, nabierał wręcz pewności, że już niedługo Nierozłączna Trójka podzieli się na przywódcę i zwolenników. Ann potrzebuje jeźdźców. Na północ... Minął Lams, dni stały się chłodniejsze i pierwszy odcień żółci splamił zieleń świata. Arin nadal przychodził i odchodził ze szkoły Edana. Raz zatrzymał się przy rogu budynku, jakby chciał wejść do pokoju przyrodniego brata, ale odszedł. Singer śledził go, gdy Arin spotkał się z młodymi mężczyznami, których przyprowadził do niego Kon, i powtórzył im przesłanie ...Potrzebuje jeźdźców, którzy udadzą się na północ Karliów. I do Wengenów... Na Milemas, dokładnie w środku koła roku, pomiędzy Lamsem i Sammanem, Arin został władcą. Singer stał w drzwiach pokoju, słuchając muzyki dobiegającej z zagajnika. Przypomniała mu dawny ból, noc, kiedy biegł jak jeleń, by zatrzymać to, czego nie można było zmienić. Zamknął drzwi żeby nie słyszeć nierównych rytmów. Lecz nadal odbierał myśli uczestników uroczystości, znajome już brzemię, z którym mię jeszcze się nie uporało. Na północ do Karliów. I do Wengenów. I nawet... Singer leżał nieruchomo przez wiele godzin, czując pulsującą wokół moc. Sygnał Arina był teraz potrojony. Nowy władca dokonywał wyboru, badając mężczyzn i kobiety jak jeziora mocy, oceniając ich przydatność i głębię. I nawet do Krissów... Zmienił pierwotny zamiar wysłania trzynastu posłów, gdyż ochotników było niewielu, a i z tych mniej niż połowa posiadała wymagane zdolności. Rozbawiło to Singera. Wybrańcy Arina musieli teraz zapoznać się z czekającym ich zadaniem. Oddalić się poza Krąg, jechać, nie wiadomo jak długo czy jak daleko, dokonać zmiany tam, gdzie nigdy nic się nie zmieniało. Stopniowo w umyśle Singera ukształtowało się odbicie grupy Arina, jej usposobienie i znamiona - nie jako obrazy, lecz instynkty, istota duszy. Arin był przywódcą. Blisko niego znajdowała się opoka, siła niemal nieodłączna od duszy Arina, obtoczona poprzez długotrwałe użytkowanie niczym kamień z dna rzeki. Kon. Obok Kona - inna, nie tak wielka siła, oszołomiona zmianą, nowym dystansem dzielącym Nierozłączną Trójkę, pragnąca cierpieć z tego powodu, a przecież lojalna i gotowa zaakceptować zmianę, jeśli zdoła - Magill. Troje, zakarbował w pamięci Singer. Potem ktoś młody, buntowniczy, chwiejny. Potężny, lecz rozproszony, o nieopanowanej jaźni. Odrzucony przez Edana, niezbyt nadający się na przyszłego władcę. Holder. Czworo. Teraz jeszcze ktoś, powolny, bardziej flegmatyczny, myśl panująca nad uczuciem. Działający powoli, jeszcze wolniej wpadający w gniew. Nie robiący nic w pośpiechu. Ktoś starszy i pewniejszy, lecz ocieniony głębokim żalem. Zasklepiona dawna gorycz. Myśliwy imieniem Hara. Pięcioro. Znów ktoś bardzo młody, popędliwy, inteligentny, o niezwykle rozwiniętych zdolnościach telepatycznych, dorównujący Arinowi. Odwaga i inspirujący ją naturalny strach. Clay, krewny Dżenny. Sześcioro. Teraz para, dwoje złączeni w jedno, nie można ich rozdzielić. Bliźnięta, brat i siostra. Młodzi. Jak cisza o świcie na leśnej polanie, milczenie jelenia leżącego w zielonym gąszczu, jak szelest liści. Moc płynąca cicho i głęboko niczym prądy w oceanie, wezwanie i odpowiedź złączone w jeden niemy dźwięk. Sand i jego siostra Tila. Bliźnięta z Suffeku. Nie ośmioro, lecz siedmioro. Przez długi czas nie przyszedł nikt więcej. Singer wyczuł decyzję brata: utworzyć z ochotników własny krąg, na który złoży się siedem części. Arin, Kon, Magill, Holder, Hara, Klaj, i Sand-Tila. Odziani w zabłocone skóry ochotnicy klęczeli lub siedzieli w kucki obok Arina, gdy kreślił na ziemi precyzyjne linie, żeby zobrazować swoje rozkazy. Mówił swobodnie i bez wahania. Narzucona przez Edana dyscyplina wytopiła tłuszcz z leniwego umysłu młodego myśliwego, pozostawiając go jasnym i spokojnym. Nie miał więc trudności z pouczaniem swojej siódemki i nie szukał słów, co mogłoby zmniejszyć zaufanie, jakim go darzyli. Telepatia lepiej się nadawała do przekazywania uczuć i działania, niż do przesyłania wielopoziomowych myśli, których teraz potrzebował. Zastosował strukturę Dawnej Mowy, dar Garika. Był to język składający się z tak wielkiej liczby słów, że Arin nie przypuszczał, iż coś takiego może istnieć. Trudny do wymówienia, lecz bardzo podobny do uhiańskiego, jeśli się już dostrzegło zawartą w nim logikę. Logika była myślą przewodnią, nadającą sens za pomocą słów, a nie obrazów-z-życia. Sama koncepcja pojęcia niemal rozerwała mu umysł na kawałki, rzecz-z-rzeczy, niemożliwa do zobaczenia, idea, którą można dodać do innych idei i zastosować w praktyce, Wyjaśnienie tego wszystkiego słowami było bardzo trudne. Arin co jakiś czas podnosił wzrok, by sprawdzić, czy pozostali rozumieją tok jego myśli. Klaj tak, był inteligentny, Kon również, choć od czasu do czasu młody władca chwytał się na tym, że powraca do łączności myślowej z przyjacielem. Wszyscy oni lepiej rozumieli telepatię, ale musieli teraz myśleć samodzielnie. Podróż, jej cele i związane z tym potrzeby, były rzeczą nową, nieznaną w Kręgu. Musieli więc zrozumieć słowa. Nie tylko pod tym względem krąg Arina był niespójny popękany. Syn Garika przestał mówić i omiótł spojrzeniem słuchaczy. Bliźnięta zdawały się uważać. Jasnowłosi, o brązowej skórze z dzikim błyskiem w bezbarwnych oczach, różnili się wzrostem tylko o palec, a włosy dziewczyny były równie krótko obcięte, jak u jej brata. Gdyby nie szersze biodra Tili, nikt nie zdołałby ich rozróżnić; rozmawiali cicho, nieśmiałym szeptem, wyraźnie nie nawykli do posługiwania się mową. Częściowo wynikało to ze zwyczajów ich ludu: Suffekowie byli najbardziej milczącym najczęściej używającym telepatii plemieniem Kręgu. A częściowo z ich własnych przyzwyczajeń: od dawna osieroceni przez szesnaście lat życia nigdy się ze sobą nie rozstawali. Udali się na północ, kiedy zabrakło zwierzyny na pogranicznych terenach między Szandami a Suffekami. Obyczaje Kręgu odcisnęły na nich głębokie piętno, ale Arin był pierwszym prawdziwym władcą, jakiego poznali. Znacznie łatwiej było porozumieć się z Klajem i Harą, ponieważ przebywali oni wśród różnych ludów. W wieku szesnastu lat Klaj przez krótki okres przebywał w Lorl z merkami, którzy - poza innymi powinnościami - strzegli granic Miasta. Lecz przywiązanie do obyczajów Kręgu okazało się zbyt silne Klaj wolał opuścić ich szeregi niż walczyć przeciw swoim, co musieli niekiedy czynić merkowie, kiedy podczas ciężkich zim Wengenowie napadali na pomniejsze miasta, takie jak Filsberg, w poszukiwaniu żywności. Hara zaś zastawiał pułapki w lasach na północ od Karliów i wiedział co nieco o Górach Błękitnych. Był prawie tak wysoki jak Kon i niemal równie spokojny. Tylko Holder niepokoił Arina. Wybrał go dla siły emisji telepatycznej, lecz w rudowłosym młodzieńcu kryło się coś niedoskonałego, chorobliwa zazdrość, której Arin nie mógł w pełni zaufać. Holder niemal nie słuchał instrukcji. Dawał do zrozumienia, że mógłby wymyślić lepszy plan, gdyby dano mu choć cień szansy i okazywał Arinowi jedynie minimum szacunku należnego władcy. - Na Samman musimy być w Karli - rzekł syn Garika - żebym mógł dołączyć do władców przy ognisku, a później porozmawiać z nimi. Każdy zabierze dwadzieścia strzał, trzy funty mąki kukurydzianej, nóż i zapasowe ubranie. Sand, weźmiesz mięsa i suszonych jabłek, a później zaniesiesz do dworu boga i pomożesz Tili wypiec tyle placków, ile będziemy Mogli zabrać. Holder trącił łokciem Sanda. - I osiem dzbanów sidy. - Jeden - sprostował Arin. - Co?! - Dla rozgrzewki w nocy. Nie strzęp języka po próżnicy, Chłopcze. Narysował patykiem długą dolinę Kumlan, położoną na północ od Czarzenu, i pozwolił Harze naszkicować na tym otwartym, nie zalesionym terenie miejsca, gdzie, jak zapamiętał, mogli natknąć się na patrole merków lub obcych plemion. Zaglądając Harze przez ramię Klaj sprawdził mapę pocierając z roztargnieniem ciemną szczecinę ocieniającą jego podbródek. - Ta droga biegnie na zachód od merków - zauważył ale widywano ich tam. Z merkami nigdy nie było problemów, w każdym razie niewiele, ale sytuacja uległa zmianie w ostatnich latach i stali oni bardziej niebezpieczni od koczowniczych plemion Kowanów. Klaj wziął patyk od Hary i wyrył wężowy łuk rzeki Tasko. - Na wschód od koryta rzeki jest sporo otwartej przestrzeni. Dobre dla Koni. - Zorientował się, że popełnił pomyłkę uśmiechnął się przepraszająco do Arina i powtórzył ostatnie zdanie na głos. - Powinniśmy pozostać na zachodzie i podróżować z zachowaniem wszelkich środków ostrożności - dodał. - A co się stanie, jeśli ktoś z nas zechce zawrócić? - zapytał Holder. Nastąpiło niemal namacalne odwrócenie uwagi od Klaja jeden za drugim wszyscy członkowie grupy spojrzeli na zastanawiając się, jak upora się z subtelnym wyzwaniem w pytaniu Holdera. Arin nawet nie drgnął, tylko podniósł wzrok i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Holdera. - Wrócisz sam - odparł. - Jeśli ci się to uda. Holder poczuł się niewyraźnie pod zwróconymi nań spojrzeniami, ale na jego ustach zaigrał zuchwały uśmieszek. - Na pewno by mi się to udało. - To dobrze - rzekł na to młody władca. - Bo jeśli się mylisz, to tylko ty poniesiesz konsekwencje tej pomyłki. Hara począł bawić się nożem. - Zrobiło ci się od tego ciepło, co, chłoptasiu? Nie było więcej pytań. Kiedy wszyscy zapoznali się z instrukcjami i zrozumieli je młody władca odesłał grupę i został pod drzewem tylko z Konem i Magillem. Ten ostatni poruszył się niespokojnie. Przez całe lato czuł, jak zajęty własnymi przygotowaniami Arin oddala się od nich. Oburzał go ten nowy dystans między przyjaciółmi. Wstał, przewiesił łuk przez ramię i przygotował się, by spędzić resztę dnia polując na szopy. Lubił ich mięso smażone we własnym tłuszczu wraz z jarzynami i chlebem, na co będzie mógł sobie pozwolić dopiero w Karli. Koni i Arin patrzyli, jak nie spiesząc się odchodzi w stronę lasu. Magill oddala się ode mnie, Arin nadał do Kona, a czynność ta była teraz niemal luksusem. Nie, zaprzeczył tamten. To ty oddaliłeś się od nas. Nie ma już Nierozłącznej Trójki. Dlaczego? Nie wiem. Po prostu czuję, że jest inaczej. - Kon, wszyscy inni zadawali pytania. A ty tylko słuchasz, robisz to co inni i nic nie mówisz. - Powiedziałeś, że jedziemy. - Kon oparł się o pień drzewa. - Więc jedziemy. Bądź blisko mnie, Kon. Stań się łańcuchem, który łączy ich ze mną. Jego przyjaciel na jakiś czas odgrodził się od Arina. A później chmury w jego umyśle rozproszyły się. Tak długo, jak będę mógł, nadał. Potem jeszcze ktoś dołączył do pękniętego kręgu. Singer dowiedział się o tym pierwszy, jeszcze zanim tamta dziewczyna przyszła do jego brata. Młoda. Głębokie rytmy, potężne, ale odmienny rodzaj mocy. Powody niejasne, lecz ponaglana jakąś potrzebą. PRZET Arin przetarł zmęczone oczy i przysunął świece bliżej strony zapisanej zamaszystym pismem Garika. Zanurzył pióro w atramencie ze szkarłatki i powtórnie napisał nowe słowo. PRZETO... JEST JAK... Jest jak co? Co to znaczy? Jego pióro zawisło w powietrzu, a potem szybko pomknęło po papierze. JEST JAK... SKORO TAMTO JEST TAKIE, TO I TO JEST TAKIE. Lekcje z Gankiem były prowadzone głównie za pomocą telepatii, co pozwalało Arinowi na bezpośrednie korzystanie z rozległej wiedzy ojca i skracało proces nauczania do ułamka czasu, jaki normalnie musiałoby zająć. Właśnie ten fakt, a nie wrodzony geniusz sprawił, że tak wielu uczonych pojawiło się wśród ludów Kręgu w późniejszych stuleciach. Za pomocą ukierunkowanej na proces nauczania telepatii mózg mógł wchłaniać wiedzę równie szybko jak mechanizm rejestrujący. Arin odłożył pióro. Chłodny mrok za oknem ożywiły budzące się odgłosy nocy. Młody władca odetchnął głęboko, odprężając się tak, jak nauczył go Edan, by zachować i odnowić zapasy energii. W półmroku poza wyspą światła otwarły się drzwi i pojawiły się w nich dwie postacie. Na widok matki Arin wstał z szacunkiem. Żona Garika ubrana była skromnie, a jedyną ozdobę stanowił żelazny sierp księżyca, który nosiła na szyi. Kasztanowate włosy związane były z tyłu. Dżenna podeszła do stołu. Nie odstępowała jej druga, wysoka młoda kobieta. - Ta dziewczyna chce się z tobą zobaczyć, Arinie. Mówiłam jej, że nie masz czasu, gdyż odjeżdżasz pojutrze. Czy powiedziałeś jej, żeby przyszła? - W porządku.- Po południu Kon wspomniał coś o Elin.- Tak, powiedziałem jej. Elin weszła w krąg światła. Praktycznie widzieli się po raz pierwszy od owego poranka, kiedy stary Jakub dołożył Arinowi, który był tak chory, że w porę się nie spostrzegł. - Hej, Arinie - odezwała się nieśmiało. Dżenna prychnęła i odwróciła się. - Do licha, pocałuj je wszystkie na pożegnanie.- Podniosła znacząco palec. - Ale prześpij się trochę, Arinie. Przez głupie książki będziesz mrużył oczy jak stary Edan. Trzasnęła drzwiami na znak dezaprobaty. - Hej, Elin. - Arin uścisnął ją lekko, uświadomiwszy sobie o ileż piękniejsza jest od Szalane. Rozpuszczone włosy dziewczyny spadały na płaszcz z lisów narzucony na szatę o niemal identycznym, czerwonobrązowym odcieniu. Choćby nie wiem co nosiła, Elin zawsze wydawała się niemal naga. Zmierzyła go teraz sennym spojrzeniem, jak wtedy przy świetle księżyca lub o świcie na wzgórzu. Przysunęła krzesło do stołu. - No cóż, czyż nie wyglądasz wspaniale, władco Arinie? Nie powiedziałeś mi “hej” od... kiedy to było? Arin poczuł się niezręcznie. - Kiedy Jakub odjechał. - Tak. Jakub. - Elin odwróciła wzrok. - Od ostatniego razu na wzgórzu. Bywałam tam od czasu do czasu z Magillem. To... nie wiem. Musiał jej to powiedzieć. - Nie jesteśmy już ze sobą, Elin. - Do licha, to nie to. - Uśmiechnęła się i lekceważąco machnęła ręką. Podrażniło to miłość własną Arina. - Tylko... chyba nie chcę już siedzieć w domu. - Powiedziała to ze smutkiem w głosie. Później podniosła na niego płonące oczy. - Mogę polować i walczyć. Brakuje ci telepatów. ? Chociaż wiedział, o co poprosi. Chcę jechać z wami, Arinie. Odczytał zapach jej myśli: wielką, niemal rozpaczliwą potrzebę, tęsknotę. Nie za nim, może nawet za niczym, co sama Elin mogłaby nazwać. Ruchem głowy odrzuciła włosy na ramię. - Nic tu po mnie. W święto Leddy skończyłam dziewiętnaście lat, a gdzie byłam poza Czarzenem? Zresztą masz jedną kobietę, Tilę. - Elin skrzywiła się. - Skąd u licha ją wytrzasnąłeś? Wygląda, jakby nigdy w życiu nie była w domu. - Właśnie dlatego jedzie - odparł. - Ty bardziej należysz do pól niż do lasu. - Do licha, przecież umiem spać w siodle. - Wszyscy to umiemy. Jestem dobrą telepatką. - Ejże. - Arin wstał i okrążył stół, by wziąć ją za rękę. - Cieszę się, że przyszłaś. Nie mam tylu telepatów, ilu potrzebuję, ale nie ciebie, Elin. Znasz Kona i Magilla, reszta jest taka sama, półdzika jak jelenie. Ty zaś jesteś dziewczyną z Czarzenu. Elin odchyliła głowę do tyłu, by mu się przyjrzeć. - Tyle razy byliśmy na wzgórzu i nigdy dobrze mnie poznałeś. - Nadal uśmiechała się leniwie, gdy nadany przez nią telem uderzył z taką siłą w mózg Arina, że młodzieniec zamrugał oczami z wrażenia. Muszę pojechać! Dlaczego? Zabierz mnie! Arin usiadł znów i zamyślił się. Moc Elin nie była mocą władczyni, lecz okazała się znacznie większa, niż mógłby przypuszczać. Wytężył zmysły i sięgnął do umysłu długonogiej dziewczyny, niedbale rozwalonej na krześle. Swoboda obejścia była tylko maską. Elin zawsze zdawała się istnieć blisko powierzchni taka łatwa do odczytania. Lecz teraz wszystko cofnęło się w cień. Coś - nie umiał tego określić - zmieniało niedoświadczoną dziewczynę w zupełnie inną kobietę. Garik, który był nieznośnie mądry, powiedział kiedyś, że od kobiet zawsze można się czegoś nauczyć. A w jego grupie brakowało telepatów... - Chodź tu, Elin. Połączyło ich uczucie bliskości, lecz bez pożądania, zanurzył palce w bujnych włosach dziewczyny. - Nie po to tu przyszłam, Arinie. - Nie, ale będziesz musiała obciąć je tak krótko jak Tila. Nagły uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Więc mogę jechać? Naprawdę? Będę się dobrze sprawowała w podróży, Arinie! - Roześmiała się i potrząsnęła rzeką włosów. - Obetnę je, ale nie tak jak Tila. Zdaje się, że ona ucina je nożem. Arin zaśmiał się razem z nią. - Tak właśnie robi. Tila jest teraz z Sandem w kuchni. Pomóż im piec placki. Elin rozpięła płaszcz z lisich skór i zarzuciła go na ramię. - Pomóc? Ja jej pokażę, jak to się robi. - Ale nie rozmawiaj z nią za dużo, Elin. Nie jest do przyzwyczajona. Ośmioro. Singer doliczył ostatnią osobę kręgu, Elin. Traktując osobno jedność Sand-Tila, razem dziewięciu młodych, silnych ludzi, najlepszych spośród Szandów. Zastanowił się, ilu z nich powróci. Podszedł do stołu, gdzie leżał otwarty notes jego matki. Nie notatnik pozostawiony w Liszynie, ale rodzaj pamiętnika, w którym zapisywała myśli i spostrzeżenia. Garik zachował go i niejeden raz przeczytał w ciągu osiemnastu lat, które upłynęły od jej śmierci. Tak dawno temu Judyta usiłowała wbić synowi do głowy całą swą mądrość i zamiary. Choć bardzo inteligentny, był zbyt młody, aby przyswoić sobie większość z jej nauk i w końcu zawiłość celu życia matki zbladła w umyśle Singera wraz z jej obrazem. Ale pamiętnik Judyty przypomniał mu niektóre nich. Singer zamknął oczy i uruchomił głębsze pokłady pamięci. Usiłował zobaczyć Judytę taką, jaką była, zanim zachorowała: Wielkie oczy w pociągłej twarzy, kopalnia humoru i nieugiętej energii, czujna, inteligentna, zawsze wyglądała nieco nienaturalnie w zgrzebnym płótnie i skórach. Przebiegł wzrokiem stronicę zapisaną jej ręką. Istnieje nie jeden świat, lecz miliony. Każdy człowiek jest zupełnie sam, jest samotną planetą w Próżni. Każdy z nas jest odrębnym wszechświatem, oddzielonym od innych, wyspą świadomego działania pomiędzy koszmarem a marzeniem. A przecież każdy z nas ulega zewnętrznym i wewnętrznym przemianom, zwłaszcza zaś wewnętrznym - jeśli tego chce. A to, co jest przemiana w jednostce... - Tak! - powiedział na głos podniecony Singer. - Tak! A to, co jest przemianą w jednostce... Reszta zdania zapisana była w notesie, ale nagle została wypowiedziana w rosnących intonacjach, których Singer nie słyszał od osiemnastu lat. - ...staje się historią dla mas. Krzyknął z zaskoczenia i odwrócił się błyskawicznie. Łzy napłynęły mu do oczu. W drzwiach stała Judyta. Wzruszenie ścisnęło go za gardło. Przełknął ślinę. - Mama? Zrobił chwiejny krok w jej stronę, zanim lekkie drżenie obrazu obudziło jego instynkt. Natychmiast otoczył umysł białą barierą. Spojrzał ze złością na otwarte drzwi. W drzwiach stał Arin. - Mały brat trochę urósł, Singerze. Nie był to już chudy jak tyka podrostek z początku lata. Edan i Garik przekształcili ociosane z grubsza tworzywo w opanowanego i zaradnego mężczyznę. Z jakiegoś powodu Arin zręcznie zaczerpnął z umysłu brata obraz Judyty i jej słowa, w miarę jak ten je czytał, i stworzył i z nich skomplikowany miraż. Nawet teraz Singer czuł, jak języki mocy liżą brzegi jego skoncentrowanej woli. Myląca oko niedbała poza Arina nie zmniejszyła napięcia widocznego w każdym calu jego ciała. Singer wykrztusił przez ściśnięte gardło: - Ty bydlaku. Dlaczego to zrobiłeś?! - Chciałem zmierzyć się z najlepszym. Siadaj, potrafił odczytać, co chcesz zrobić. - Nie staraj się wywrzeć na mnie wrażenia. - Singer opadł na stołek. - Czego chcesz? Arin odparł niedbale, nadal badając sondą woli granice mocy Singera w poszukiwaniu słabych punktów: - Więc ty jesteś moim bratem. - To pomyłka Garika, nie moja.- Singer przeszedł kontakt telepatyczny, by odwrócić uwagę Arina. Czego chcesz? Potrzebuję tego, co ty wiesz, Singerze. Obce miejsca, inni ludzie. Odmienne zwyczaje. Opowiedz mi o tym. Dlaczego? Arin uśmiechnął się szeroko: A czemu nie? Singer odprężył się. Jego brat był z nim szczery, chciał, by go nauczył. - Czemu nie? - powtórzył spoglądając z ciekawością, Arina, dziwnie onieśmielony. Za pomocą słów i myśli opowiedział o rzeczach, o których nigdy nikomu nie mówił, o miejscach, gdzie zaniosły go niespokojne prądy życia. O wytapiaczach żelaza w pobliżu Miasta i ludach żyjących dalej na północy, gdzie władcy mówili przez nos i cuchnęli rybami. O tym, jak każde plemię wnosiło swój odrębny kolor lub dźwięk, zacieniając Krąg w ten lub inny sposób. W miarę jak opowiadał, Singer ożywiał się, ciesząc się z rozmowy z kimś, kto pragnął tego, co miał mu do zaoferowania, kto nie odpychał go psychicznie lub fizycznie albo nie nazywał “wyrzutkiem”. - A co z Wengenami? - nalegał Arin. - Północnymi czy południowymi? Na północy są jaśni jak ty. Im dalej na południe, tym są ciemniejsi. Więcej rozmawiają, trochę się przechwalają, straszliwie klną. Dawna Mowa była niezwykle malownicza, a ich dialekty zachowały wiele z jej kolorytu. - A co wiesz o merkach? - O nich? Dla własnego bezpieczeństwa lepiej zostań w głębi lasu. Szandowie są tam jak ryba w wodzie. Podróżuj z dala od merków. Na otwartej przestrzeni nie dacie im rady. A Krissowie? Singer wyczytał pewne słowo w umyśle Arina i uważał, by się z tym nie zdradzić. Liszyn. Zastanowił się, co Garik wiedział o Liszynie i ile powiedział Arinowi. Większość informacji zaginęła. Judyta nie pamiętała zbyt wielu szczegółów, poza udowodnieniem prawdziwości legend o Kolim. Singer słyszał też, że Moss nigdy o tym nie mówił, chociaż nie spotkał go w swych wędrówkach po świecie. - A Krissowie? - powtórzył Arin. - Nigdy ich nie widziałem. Nie chciałem tego. - Garik zamierza im zapłacić, żeby przyłączyli się do nas. Singer wzruszył ramionami. - Moja matka zapuściła się na ich terytorium. Nigdy ich je zobaczyła, ale ledwie uszła stamtąd z życiem. - Ja ich zobaczę - rzekł spokojnie Arin. - No pewnie, olśnisz świat. - Singer milczał przez chwilę, czym spojrzał na Arina. - Kiedy dotrzesz do Karli, porozmawiaj z Mossem. On był z moją matką. - Moss? - rozpromienił się Arin. - Znam jego córkę Szalane. - Więc porozmawiaj z nim. Wszystko, co słyszałem o Krisach, źle o nich świadczy. To nie jest tylko przesąd. Myślę, i powinieneś trzymać twoich mężczyzn z dala od ich kobiet. A twoje dwie kobiety... Arin zesztywniał. - Wiesz, kto jest w moim kręgu? - Twoim pękniętym kręgu - sprostował Singer. – Tak. Dużo wiem. Już teraz masz masę zmartwień i jesteś śmiertelnie przerażony. - Czemu mi o tym mówisz? - zapytał lodowatym tonem Arin. Singer westchnął udając, że nudzi go ta rozmowa. - Ponieważ to wszystko jest w twoim umyśle, obok zmartwień. Można dostać się tam równie łatwo, jak do w majtek ulicznej dziewczyny. I nadal jesteś małym bratem. Rumieniec wypłynął na ogorzałą twarz Arina. Singer wyczytał więcej, niż chciał się z nim podzielić. Przyszedł, by się od niego uczyć i słuchanie go sprawiało mu przyjemność, ale zjawił się u brata również i po to, żeby się pochwalić tym, co osiągnął. - Zawsze byłeś najlepszy - powiedział z goryczą. - Ty i ta twoja matka z Miasta, zawsze spychaliście w kąt mnie i Dżennę zawsze tacy cholernie niezwykli. Wszystko to usłyszałem od Garika. Powiedział mi nawet, że wolałby wysłać ciebie, a nie mnie... - Wiem o tym - odparł niedbale Singer. Arin wstał i zaczął chodzić po pokoju w podnieceniu uważając jednak, by nie zbliżyć się zbytnio do Singera. - Ponieważ byłem nikim, tak właśnie mi powiedział, tępym myśliwym w skórzanej koszuli. Ale pokazałem mu. Niemal umarłem z głodu w pierwszym tygodniu, myślałem, że nie wytrzymam tego, na co skazywał mnie Edan. Myślałem że głowa mi pęknie, gdy uczyłem się Dawnej Mowy od Garika. Tak myślałem, lecz nie załamałem się i moja głowa pozostała cała i Garik nie... już nie patrzy na mnie z góry. Pokazałem mu. - Zatrzymał się. - A teraz pokażę tobie. Singer ziewnął, patrząc obojętnie na brata. - Dlaczego? - Koni pozostali to moi ludzie. I dla nich muszę być najlepszy. - Jakie to szlachetne, mały bracie. - Wstawaj! - Dobrze, Arinie. Singer wstał ze stołka i Arin zrozumiał, że ma przeciw sobie władcę, czujnego, lecz odprężonego, bez cienia niepokoju. Garik nie kłamał, gdy mówił o potencjalnej mocy Singera. Stanęli naprzeciw siebie. Arin zapuścił sondę woli w zgęstniałe nagle powietrze, by zbadać rozciągłość mocy tamtego. I choć zebrał siły w oczekiwaniu na atak, cofnął się wstrząśnięty, gdy ten się rozpoczął. Giętka stal woli Singera uderzyła i okręciła się wokół Arina. Młody władca próbował odpierać każdą wijącą się mackę własnym ramieniem mocy, lecz tamtych było zbyt wiele. Nie mógł w to uwierzyć. Arin jęknął i pokój zniknął mu z oczu. Stał samotnie w nocy na pustej, jałowej równinie, a z góry spoglądał na niego nieprzyjazny matowy księżyc. Był sam. Nie czasowo oddzielony od Kręgu. Sam. Ohydna pustka zupełnej izolacji, bez związku z kimkolwiek, z jakąś inną świadomością, runęła nań taką siłą, iż myślał, że jego umysł roztrzaska się na kawałki. Bez Kręgu. Bez Szandów. Oni nie istnieli. Oni nigdy nie istnieli. Był laki mały, samotny i głupi, pijany iluzją własnej doniosłości i... Nie! Nie był sam. Tam był Singer i Arin z nim walczył. To była samotność Singera, bolesna wędrówka, osiemnaście straconych lat, bez nadziei na dom, na jakąkolwiek przynależność. A jeśli była to samotność Singera, więc Singer istniał i... i... I Arin wyrwał się z tego koszmaru. Zobaczył znów pokój, podwoił wysiłki w szalonym wybuchu mocy. Aż wreszcie dostrzegł lekkie, zdradzieckie drżenie ręki Singera i rozpoznał to jako pierwszą oznakę, że jego brat wydatkował już maksimum swojej mocy i jest prawie wyczerpany. A Arin, który wyznaczył sobie bierną rolę, oceniając granice możliwości przeciwnika, nadal dysponował zapasami mocy, która napłynęła znów, gromadziła się i rosła. Teraz on napierał. Brutalnie. Bezlitośnie. Jedna po drugiej hydrze macki mocy rozluźniły uścisk, odpadły. Z kolei Singer począł rozpadać się, marnieć, wijąc się bokiem zgodnie ze zmniejszającymi się zapasami mocy, podczas gdy rezerwy Arina wciąż rosły. Zrobił to beznamiętnie. Było to niezbędne - dla Kona i jego ludzi. Jego magia była ich liną ratunkową. Musiała wytrzymać. - W porządku. Wystarczy! - jęknął Singer, chwiejąc się na nogach, po czym osunął się na podłogę i przewrócił na plecy. - W porządku... jesteś dobry, Arinie. Dokonał tego bez strachu, gniewu czy ambicji, powiedział sobie w duchu Arin. Dla wyższego celu. Był gotów. Chłodny poranek był czerwony i żółty od pierwszych barw jesieni, kiedy Arin ustawił swoich ludzi szeregiem przed dworem boga. Garik, Dżenna, Edan, Tuli i pozostali władcy zgromadzili się na masywnych, zniszczonych stopniach. Niektórzy Szandowie również przyszli, by obserwować ich odjazd, lecz nie był to duży tłum. Należało zakończyć zbiory, więc wielu nie stawiło się, choć było tam stado świń, niuchających i ryjących w ziemi bez względu na powagę chwili. Garik przyjrzał się im z bolesną dumą. Ich młodość była jak miękka dłoń położona nagle na jego sercu. Jasne, bujne włosy Elin zostały krótko obcięte, lecz nie chciały przylegać ciasno do głowy i jak promienie słoneczne otaczały jej twarz. Tila, nadal nie przyzwyczajona do tłumów, wyglądała na równie spłoszoną jak jej koń. Stała obok Sanda i oboje trzymali się za ręce. Wszyscy złożyli pokłon koronom z jelenich rogów, gdy bóg i bogini przeszli między nimi, a tymczasem Edan i Tuli zaintonowali pieśń, którą podchwycili widzowie, rytmiczną, bez słów, smutną pieśń rozstania. Dżenna rozdała podarunki: nowe zielone szaty z cienkiej wełny na ogień Sammanu w Karli. Na brzegach Tuli wyszyła żółtą nicią zwyczajowe wzory Kręgu a każda szata miała też na lewym ramieniu nową oznakę wymyśloną przez Garika. Był to czerwony pęknięty krąg, którego końce zdawały się wyciągać niczym ręce, jakby chciały objąć coś więcej niż wyznaczoną dlań powierzchnię. Potem Dżenna objęła ramionami Arina. Szepnęła coś tuląc policzek do jego policzka. Tak dobrze znane mu ostre spojrzenie bogini złagodniało. Z kolei Tuli ujęła w dłonie twarz wnuka i pobłogosławiła go, aż wreszcie Arin stanął przed Garikiem. - Czy wiesz, co masz powiedzieć Hobanowi? - Tak, ale... Ojciec położył mu dłoń na ramieniu. - Tak, synu? - Jeśli nie wrócę... Garik dokończył za niego: - Wtedy narodzisz się znowu, Arinie. - Wśród Szandów. - Rad był, że mógł powiedzieć coś, co pozwoliło mu ukryć prawdziwe uczucia. Obaj mężczyźni zamilkli onieśmieleni, czując, jak są sobie bliscy. Garik objął Arina. - Odjedź teraz - rzekł - kiedy śpiewają dla ciebie. Arin ponownie ukłonił się koronie, po czym odwrócił się do swoich ludzi: - Jedźmy. Wyjechali przez bramę grodu. Elin, która jechała na końcu, odwróciła się, badając wzrokiem rozśpiewany tłum, aż ujrzała swoją matkę. Pomachała jej ręką. Pojechałaby za innymi, lecz muzyka była tak piękna, że Elin zatrzymała się, by wysłuchać jej do końca. Magill podjechał do dziewczyny. - Hej, powolny leniuszku, jedziesz czy nie? - zapytał. - Ta pieśń - uśmiechnęła się Elin. - Nigdy dotąd nie wydała mi się taka śliczna. - Zawróciła konia i wyjechała za bramę. Magill pomachał Garikowi, krzyknął głośno na pożegnanie i pogalopował za Elin. Zjechali z wysokich górskich szczytów w dolinę, coraz hardziej mając się na baczności, w miarę jak pozostawiali za sobą ostatnie szandyjskie osady. Cała grupa od początku zgrała się doskonale. Sand i Tila byli oczami Arina, przemykając przez: las przed innymi niczym dziób łodzi. Bliźnięta spały razem, wyruszały, zanim pozostali członkowie grupy się obudzili i nie widziano ich aż do chwili, gdy Arin gromadził wszystkich do nadania wieczornego telemu do Czarzenu. Wszyscy zgodnie pracowali, z wyjątkiem Holdera, który nadużywał cierpliwości Arina, znikał, gdy go wzywano, zawsze impertynencko wyjaśniał swoją nieobecność i nigdy nie wątpił, że lepsza droga znajduje się nieco wyżej lub niżej. Wędrował na własną rękę, chociaż powinien był jechać z boku grupy, mając oczy szeroko otwarte, i niemal pobił się z bliźniętami. Tila spała tylko z bratem i nie chciała znać żadnego innego mężczyzny. Zgodnie z tolerancyjnymi obyczajami plemion Kręgu pozostali członkowie grupy uważali, że to ich własna sprawa, podobnie jak bywało z myśliwymi, którzy czasami woleli spać ze sobą a nie z kobietami. Kiedy Tila odmówiła Magillowi, ten zwinął się w kłębek obok Elin i zapomniał o całej sprawie. Holder zaś nie ustępował i bliźnięta rozprułyby mu brzuch, gdyby nie interwencja Arina. - On jest jak mały chłopiec - rozpaczał syn Garika. Gdyby był choć w połowie tak rozsądny jak Klaj. Kon podsumował sprawę krótko: - Ty jesteś władcą, a on nie. Nie może tego znieść. Klaj i Hara przestrzegali dyscypliny, jadąc po bokach Arina jak dwa ukośne cienie. Elin podążała za Magillem, Kon zaś w razie potrzeby krążył tam i z powrotem, odciążając w miarę możności Arina. Z własnej inicjatywy zamienił się miejscami z Holderem, który odtąd znajdował się pod nadzorem Hary, pozwolił też Klajowi jechać samotnie. Taki układ zmienił sytuację na lepsze. Arin miał na głowie dość zmartwień i bez Holdera, który działał mu na nerwy. Rzadko rozpalali ogniska, by przyrządzić coś do jedzenia i nigdy w nocy. Gdy zatrzymywali się na posiłek, Elin zbierałą drewno, a kiedy skończyły się im placki, piekła nowe z mąki kukurydzianej, zawsze znajdując liście mięty lub złotej rózgi na herbatę, gdy poczynało ich brakować. Niepokoiła się, że Arin tak mało je, nawet jeśli jest władcą, i żartowała z innymi mężczyznami, dając im nieco domowego ciepła, by złagodzić trudy podróży. Na początku Arin myślał, że Elin mogłaby przyjść do niego w nocy z przyzwyczajenia, i stwierdził z ulgą, iż przestało ją to interesować. Magill sypiał z nią od czasu do czasu i dziewczyna odnosiła się do niego życzliwie, dodawała mu otuchy, lecz w niczym nie przypominała dawnej, dzikiej Elin. Nie miała już do tego serca. Jechali trzy dni... cztery... pięć. Czasami las był orgią czerwieni i żółci, innym razem zaś kopyta koni grzęzły w kobiercu brązowych igieł, gdy przebywali ciągnące się kilometrami obszary porośnięte matowozielonymi sosnami, a stojące wysoko na niebie słońce ogrzało im plecy. Klaj zauważył ślady merków. Była to łatwa podróż, lecz w okolicy prawie nie widzieli zwierzyny. Choć mieli pod dostatkiem żywności, uderzył ich brak świeżych tropów. - Spłoszone. - Hara z namysłem zagłębił palce w glinie obok stopy. - Jest pora rui, wszędzie powinny być zadrapania. Widziałem tylko jedno. - A co spłoszyło cały las? - zastanawiał się głośno Magill. Arin siedział naprzeciw nich ze skrzyżowanymi nogami i pozwolił Harze i Magillowi rozmyślać. Hara był najstarszy w jego kręgu, miał prawie trzydzieści lat, mówił niewiele i tylko wtedy, gdy był pewny swego zdania. Posiadał on niegdyś farmę, ale nie nadawał się do pracy na roli. Skąpe plony z pól ledwie wystarczały na życie. Kobieta Hary umarła na gorączkę, i dzieci także, gdyż władcy mogli tylko ułatwić im umieranie, a nie było już, jak za jego młodych lat, cudzoziemki imieniem Jude, która posiadała własne czary przeciw chorobom. Strata najbliższych dotknęła go głęboko. Tylko oni trzymali go na farmie. Powędrował więc na północ, gdzie zastawiał pułapki wraz z Karliami i z Wengenami, aż wreszcie milczenie lasu wpłynęło i na niego, no i Hara pogodził się z samotnością. - Zbudziłem jelenia i łanię - rozważał teraz. - O tej porze roku stary byk powinien walczyć ze wszystkim, co się porusza. Uciekł przestraszony, ale nie przede mną. Coś jest przed nami. Arin podniósł wzrok i ujrzał klucz dzikich gęsi z krzykiem lecących na południe na tle czerwonawej chmury. Sandzie. Odpowiedź była natychmiastowa: ? Tropy zwierzyny? Moc chłopca zaszemrała cicho w jego umyśle jak mały strumyk Nadal nic. Przez całe popołudnie Arin nie otrzymał żadnych informacji od bliźniąt. Na wieczornym zgromadzeniu przykucnęli razem chrupiąc placki. Arin musiał ich zapytać, gdyż nigdy nie odzywali się pierwsi. Sand zlizał okruchy z ust jak syty pies. Żadnych tropów. Arin zwrócił się do Tili. Jej bezbarwne oczy zawsze wydawały się dziwne w zestawieniu z opaloną na ciemny brąz skórą. Przemówił bardzo łagodnie, gdyż Tila, jak zwierzę, lepiej rozumiała dźwięki niż słowa. Wszystkie uciekły, nadała. Później spojrzała na innych, jakby prosząc, by pozwolili przemówić i rzekła: “Coś się zbliża.” Po czym pochyliwszy w zakłopotaniu głowę, podzieliła się posiadanymi wiadomościami tylko z Arinem. Po nadaniu telemu młody władca oddalił się od członków kręgu pod pretekstem, że chce obejrzeć siodło. Musiał wszystko przemyśleć. Zbliżali się do Karli. Oczywiście przed nimi mogła znajdować się jakaś grupa myśliwych - ale to, o czym powiedziała mu Tila, nie miało ludzkiej postaci ani... Nagle ręka Arina zatrzymała się na popręgu. Przytłoczyło go brzemię strasznej prawdy. Nie miał najmniejszych wątpliwości, wiedział, co im grozi, i świadomość ta zmroziła mu krew w żyłach. Wszystkie jego instynkty wołały, by uciekał, lecz rozsądek uciszył je. Nie mógł powiedzieć o tym innym, choćby nie wiem jak bardzo pragnął podzielić się swymi obawami. Nie mógł wskazać miejsca, gdzie czaiła się groźba, a każda zmiana marszruty mogła wpędzić ich w sam jej środek. Lepiej będzie, jeśli zachowa tę wiadomość dla siebie, dopóki nie wyczuje, gdzie kryje się niebezpieczeństwo. Jeśli nie miało ono kształtu, to miało nazwę. Zaraza. Następny dzień stał się początkiem długiego koszmaru. Jego lodowate tchnienie musnęło Arina we śnie. Śniło mu się, że jest zupełnie sam pod nocnym niebem, podziurawionym pustymi oczodołami zgasłych dawno gwiazd. Blisko niego stał podobny do szkieletu ogromny jeleń: jego skóra przylegała do żeber, które wyglądały jak nagie kości w słabym blasku niknącego księżyca. Oddech zwierzęcia był nienaturalnie głośny. Po pewnym czasie odgłos ten począł cichnąć, a jednocześnie samo zwierzę bladło, stawało się przezroczyste i wreszcie zniknęło, pozostawiając zawieszone w powietrzu olbrzymie rogi o zbyt wielu odgałęzieniach, by można je było policzyć. Ale na oczach Arina rogi jelenia rozsypały się na kawałki i również zniknęły. Pozostał sam, pogrążony w bezbrzeżnej rozpaczy. A później zawisł wysoko w porannym powietrzu nad miejscem tak starym, że niepodobna było określić jego wieku, lecz choć błyszczało ono w promieniach słońca, ukrywało przed nim więcej, niż odsłaniało. Ożywiało je niewidzialne zło, tak ogromne, że na skutek nieokreślonego wstrząsu zmysły Arina na chwilę odmówiły posłuszeństwa. Daleko w dole szemrały muliste wody rzeki, brązowej od kwasu, nawozu i śmierci, cuchnące tym wszystkim jednocześnie. Rzekę przecinał gnijący most. A skądś zbliżało się coś tak ohydnego, że syn Garika począł szczękać zębami z przerażenia. Nie wiedział, co to takiego, lecz czuł, że jest niezdrowe, brudne i jadowite. Zanim owładnął nim bez reszty paniczny lęk, Arin obudził się drżąc mimo koców i futer. W pobliżu spokojnie chrapał Kon, nieco dalej Elin. Dobrze znane gwiazdy świeciły jasno na jesiennym niebie, już nie dawne przyjazne strażniczki jego snu, lecz milion bezosobowych oczu, które patrzyły, ale nic nie widziały, spoglądając w dół z zimną obojętnością na marną, anonimową drobinę, która nazywała siebie Arinem. Podniósł głowę, usiłując uchwycić poczucie wspólnoty, które łączy szandyjskich myśliwych z niewidzialnymi leśnymi stworzeniami, lecz owa jedność również zniknęła. Żadna energia nie przepływała od drzewa do drzewa, to nie była Uhia, tutaj rosnące ciasno drzewa dusiły się w zaroślach i kolczastym poszyciu. Były tam małe stworzenia, ale Arin uświadomił sobie nagle, że nie rozumie, dlaczego płodziły się one bezładnie, żyjąc, jedząc, zabijając i umierając nie jako całość, lecz pozbawione sensu i celu fragmenty. Chłodny wiatr zwiastujący bliskość poranka zaszeleścił w liściach. Arin był samotną istotą, okrytą delikatną skórą. A w pobliżu, lecz zarazem bardzo daleko, spał inny mężczyzna we własnej kruchej otoczce. Dalej zaś kobieta, może nie tak wrażliwa, ale również straszliwie samotna, która przebywała w tym miejscu tylko dlatego, że nie było jej gdzie indziej. Samotne miejsca... Jak w Dawnej Mowie nazywały się rzeczy? Wyspy. Wyspy zagubione w morzu obojętności albo wrogości. Tego ranka Arin jechał samotnie w ponurym nastroju, nie mogąc dotknąć umysłów innych lub dzielić się z nimi. Kiedy Holder odpowiedział na jakieś błahe pytanie ze zwykłą sobie impertynencją, Arin zbeształ go zjadliwie, i to tak, że wszyscy mogli słyszeć, a potem wysłał go do przodu, by wskazywał drogę. Będzie zbyt zajęty sondowaniem lasu, żeby się odszczekiwać. - Czy to rozsądne wysyłać Holdera jako przewodnika? zapytał Kon. Arin odpowiedział trochę za ostro: - Skoro chce, żebym traktował go jak mężczyznę, niech więc się pomartwi jak mężczyzna. Od tego się nie umiera Przynajmniej zbliżali się do Karli. Będą tam najdalej juto lub pojutrze. Arin pomyślał, że mógłby spróbować porozumieć się z nimi na wieczornym zgromadzeniu. Zatrzymajcie się! nadali razem Sand i Tila. Tila wraca. Odpowiedzi innych członków kręgu stłoczyły się w jego umyśle. W milczeniu nakazał im zgromadzić się, sam zaś wyjechał naprzeciw Tili. Skupili się wokół niej wszyscy, z wyjątkiem Sanda i Holdera, którzy nadal prowadzili zwiad. Kowanowie, obcy przekazała im. Bez słowa napięli łuki. Ilu? Trzej mężczyźni. Chorzy. Oczy wszystkich spoczęły na Arinie. Zastanawiał się tylko przez chwilę. Powinni się dowiedzieć. Musi im teraz o tym powiedzieć. - To zaraza - powiedział stanowczo. Sand, Holder, wracajcie. Myśliwi Kowańczycy - wędrujące grupy mężczyzn - byli jednym z największych niebezpieczeństw uhiańskiego lasu. Nie należeli oni do Kręgu i przestrzegali tylko własnych praw. Pozbawieni zdolności telepatycznych, zawsze niezbyt liczni, nie zagrażali osadzie takiej jak Czarzen, lecz mogli wymordować niewielką grupę wędrowców, by zrabować ich lepszą broń i odzież. Leśne plemiona unikały ich, zabijały niechętnie, tylko wtedy, gdy musiały. Krąg wysławiał życie, a zabijanie kładło mu kres i niełatwo było to czynić. Każdy z ludzi Arina wiedział o tym, czekając na jego rozkazy. Źle zrobią, jeśli ominą obcych. Wszyscy Szandowie wiedzieli, że tamci i tak umrą, ale przedtem mogą przenieść dalej zarazę. Może dotarła ona już do Karli, pomyślał Magill. Rozległ się cichy szelest: to KonSanda przemykał przez poszycie. Chłopiec ściągnął cugle obok Arina. Gdzie jest Holder? Rozmawia. - Z kim? Z obcymi. Arin ze świstem wciągnął powietrze do płuc. Wskoczył znów na konia. - Wszyscy za mną, w odległości rzutu kamieniem! Ruszajmy! Ponaglił swoją klacz, a strach jak zimny kamień ciążył mu w żołądku. Nie powinien był wysyłać Holdera na zwiady. Postąpił tak pod wpływem chwilowego zniecierpliwienia, ale nie przypuszczał, że zaraza jest tak blisko. Odgrodził swój umysł od innych, kiedy uświadomił sobie, do czego zmusi go niezbłagana konieczność. Obcy powinni umrzeć. Koń Arina potknął się, wyrównał krok i pomknął szybko przed siebie. A co z Holderem? Bez wątpienia, jeśli zbliżył się do tamtych, dotykał ich. To moja wina! Zrobiło mu się niedobrze i rad był, że nie ma nic w żołądku. To moja wina! Odżyły w nim nocne koszmary, przypomniał sobie upiornego jelenia, puste oczodoły, które kiedyś były gwiazdami, i przez chwilę na zimno zastanowił się, dlaczego miałby dręczyć się czymś takim jak wina. To bezsensowne. Tutaj. Arin odebrał telem Holdera w chwili, gdy wyjechał z gąszczu na otwartą polanę pokrytą grubą warstwą suchych liści, które głośno szeleściły pod delikatnymi kopytami Sudżi. Czując, że zasycha mu w ustach, zmusił klacz do zwolnienia biegu. Obcych było trzech, tak jak powiedziała Tila. Leżeli na przeciwległym krańcu polany, brudni, w łachmanach. Zakręciło go w nosie od przykrego zapachu. Jeden opierał się o pień drzewa, ale dwaj pozostali wyglądali już na nieżywych, gdyż ich twarze były zbyt ciemne jak na warstwę opalenizny czy brudu. Nawet z daleka Arin dostrzegł ślady ospy na twarzy jednego z nich - mężczyzny, którego Holder podtrzymywał, obejmując go ramieniem, kiedy konający pił wodę z jego bukłaku. Gdy chory uniósł głowę, syn Garika zobaczył na jego szyi duży, brzydki czyrak. Czekał, nie śmiejąc ani myśleć, ani czuć. Inni zatrzymali z tyłu, ustawili szeregiem po obu stronach, ale choć widział ich czuł, że nie może dotknąć umysłu żadnego z nich. Ani teraz, a później. Może już nigdy. Powiedział nieswoim głosem: “Przygotujcie się.” Strzały wyskoczyły z kołczanów. Holder zdawał się niczego nie dostrzegać. Dla niego zaraza była nudną bajeczką, którą starcy opowiadali przy ognisku. Znalazłem obcych, nadał, ale wyraz jego twarzy powiedział Arinowi znacznie więcej. To ja ich znalazłem. Syn Garika znał myśli Holdera. Nowy władca nie dawał mu wytchnienia od chwili wyjazdu z Czarzenu, a teraz on miał ważną informację uzyskaną od konającego obcego myśliwego. Tylko on, Holder, mógł przekazać ją Arinowi, udowodnić jemu i reszcie kręgu, który z nich jest ważniejszy, Arin czy Holer. Arin zadrżał w siodle. Powiedz. Zuchwały uśmieszek zaigrał na ustach Holdera. - Było ich dziesięciu. Zachorowali na północ od Karli. - Nie na zachód? - Na północ. Inni umarli, z wyjątkiem tych trzech. Zbyt słabi, by móc polować, zostali odpędzeni od Karli. - Poklepał obcego po ramieniu. - Nie martw się o nich, Arinie, nie sprawią ci kłopotu. Ten chciał tylko trochę wody i... - Holder! - mruknął zduszonym głosem Magill. - Ty przeklęty głupcze! - Co? - Holder nadal miał pytający wyraz twarzy, kiedy pierwsza strzała odtrąciła od niego obcego myśliwego. Tamten drgnął tylko raz, gdy wysunął się z ramion Holdera. Zanim Szando zdołał znów się odezwać, dwie inne strzały przeszyły towarzyszy chorego. Holder wytrzeszczył głupawo oczy na współplemieńców, nadal trzymając w ręku bukłak. - Co...? Arin wskazał na martwego mężczyznę leżącego obok stóp chłopca. - To zaraza. Nie możesz do nas wrócić. - Co? - Holder utkwił wzrok w twarzy Arina. - O czym ty mówisz? Prawie go nie dotykałem. - Żachnął się, widząc wyraz oczu władcy, co gorsza, źle go zrozumiał: Nigdy mnie nie lubiłeś, Arinie. Dopiero potem odczytał surowy wyrok w twardym murze umysłów. Był na uboczu. Zupełnie sam. Nie mógł wrócić, nie mógł nawet przebyć paru metrów, które ich teraz dzieliły. Zwrócił się do Arina z goryczą: - W porządku, wreszcie mnie wyłuskałeś. Tego właśnie chciałeś. Wrócę do domu. Kon zmusił swego wierzchowca, by zrobił jeden lub dwa kroki do przodu. - Nie możesz wrócić do domu, Holderze. Nie możesz udać się do Karli. Chłopak utkwił w nim dziki wzrok. - Więc gdzie? Co..? - Musisz być sam, aż upewnisz się, że jesteś wolny od tego - rzekł Kon. - Odejdź, chłopcze. - Nie. - To jedno słowo Arina jak bicz smagnęło ich umysły. Kon pierwszy zrozumiał całą jego potworność, spróbował poznać myśli przyjaciela, lecz napotkał nieprzebytą barierę. Arin był teraz równie samotny jak Holder. Pozostali zrozumieli to dopiero teraz. Magill poruszył bezdźwięcznie wargami. Oszołomiony Klaj potrząsnął głową. Sand i Tila skulili się jak zwierzęta szykujące się do ucieczki. To było straszne, nie do pomyślenia. - Przykro mi. - Arin wyprostował się, trzymając w rękach napięty łuk. Holder krzyknął przeraźliwie. Głuchy odgłos uderzenia zabrzmiał nawet głośniej niż przedśmiertny krzyk Holdera. Strzała przygwoździła chłopca drzewa, a jeszcze w chwili, gdy leciała, Magill i Hara rzucili się do przodu, daremnie próbując ją zatrzymać. - Cofnąć się! - rozkazali równocześnie Arin i Kon. Arin zawrócił klacz w stronę wierzchowca Magilla, tak że zwierzęta zderzyły się szyjami. Kon gładko obrócił konia, by przeciąć drogę Harze. Pozostali członkowie kręgu siedzieli osłupiali z przerażenia. Elin zacisnęła mocno powieki, żeby nie widzieć tego, co się stało, bliźnięta przytuliły się do siebie, kiedy nogi Holdera ugięły się pod nim. Głowa i ramiona chłopca zwisły bezwładnie, ciało zaś zsunęło się po pniu, przyjmując niewygodną siedzącą pozycję. Arin zabił członka Kręgu, dokonał rzeczy tak strasznej, nawet nie umieli jej nazwać. Władca stanął twarzą do swoich ludzi: - On zabiłby nas wszystkich. I nie tylko nas. Moglibyśmy zawlec zarazę do Karli. Nikt się nie poruszył. - Nie pochowamy go. Nie tkniemy jego ciała. Niech las sam się oczyści. Wyczuł pełne zdumienia niedowierzanie. Później kontakt urwał się. Klaj drgnął, Magill zdjął strzałę z cięciwy. Arin uświadomił sobie, że nie mogli oni jeszcze zaakceptować w pełni tego, co się stało. Zastanowił się przelotnie, czy teraz go posłuchają. - Sand, Tila, ruszajcie do przodu jak przedtem - rozkazał. - Klaj, na lewo ode mnie. Zadowoleni, że mogą coś zrobić, wszyscy troje zawrócili konie i szybko odjechali. Żadne nie spojrzało ponownie na Holdera. - Hara, na prawo. Magill i Elin do tyłu. Cugle zwisały luźno w palcach Magilla. Nawet się nie poruszył. Kon zatrzymał się obok przyjaciela i rzekł łagodnie, ale stanowczo: - No, ruszaj, Magillu. Magill siedział w siodle z opuszczoną głową. - Przyjdź znów na świat, Holder. - U Szandów - mruknęła Elin. - Właśnie tak - stwierdził tym samym tonem Kon. - No, a teraz ruszajcie. Magill potrząsnął cuglami i oddalił się, Elin pojechała za nim. Pozostał tylko Kon. Arin zbadał wzrokiem dobrze znaną, kochaną twarz, sięgnął do umysłu przyjaciela, by dzielił z nim ból, ale Kon odgrodził się od niego. - Gdzie mam jechać, Arinie? Bądź w pobliżu. Zostaw mnie w spokoju. Kon zawrócił wierzchowca i jechał z przodu, trzymając się L dala od Arina, tak by nie mogli rozmawiać. Znajdowali się tak blisko Karli, że właściwie nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Ponieważ wszyscy łaknęli ciepła i otuchy, Arin pozwolił rozpalić duże ognisko i zastosował czar zatrzymania na dwóch oposach, by Elin mogła je upiec. Po posiłku zgromadzili się, żeby nadać telem do Czarzenu. Arin wyczuł, że pozostali, a zwłaszcza Klaj, są mu w jakiś sposób wdzięczni, iż nawiążą kontakt z pełnym kręgiem władców. Magill siedział nieco z boku, zamyślony, czekając na przekazanie wieści o śmierci Holdera. I opowieść o niej pomknęła od ich zgromadzenia do i władców w Czarzenie: obcy myśliwi, błąd Holdera, wyrok; Arina i brak zgody na pogrzeb. Czekali na odpowiedź władców. Nie musieli długo czekać. Gdy nadeszła, Arin od razu zorientował się, że tak silnie nie emitowała Tuli, Dżenna, czy nawet Edan. Arin jest władcą, stwierdził Garik. Dba o swoich ludzi. Po wysłuchaniu słów boga młodzi ludzie pozostali przy ognisku, wsłuchując się w szum wiatru. Nie odrywali wzroku płomieni, tuląc się do siebie jak przestraszone psy. Oparłszy brodę na kolanach, Arin szukał tego, czego mu teraz odmawiali. Tylko w Elin wyczuł litość i chęć nawiązania kontaktu. Podała mu jedyny dzban sidy, z którego po odjeździe z Czarzenu pili wszyscy poza Arinem. Magill patrzył w milczeniu, jak syn Garika odbiera go z rąk dziewczyny. Wypiłby znacznie więcej, gdyby słuchał dalej Holdera. - No, weź jeszcze trochę - nalegała Elin. - Nie jesz tyle, ile trzeba. Rozgrzejesz się. - Arin ledwie zwilżył wargi. - Więcej - powiedziała. Wypił spory łyk i czuł, jak wino pali go w żołądku. Zdążył się już odzwyczaić. Elin wzięła go za rękę. Przemów do nich, Annie. Połącz się z nimi. Nie odrywali wzroku od twarzy Arina, tak chudej, że w blasku ognia cienie i płaszczyzny światła tańczyły na załamaniach jego nosa, policzków i podbródka. - Niełatwo jest zrozumieć pewne sprawy - zaczął. - To jest coś nowego, zmiana. Bóg rzekł mi tak: “Powiedz Karliom że jeśli dotąd byliśmy władcami, teraz musimy zostać królami. Kiedyś życie było dla nas wszystkim, lecz obecnie powinniśmy pragnąć czegoś więcej.” Wyglądali na równie zagubionych jak zawsze. Żadne nie wiedziało, kim jest król i cóż może być więcej warte od samego życia. - Król jest jak władca - wyjaśnił Arin. I równie samotny, przemknęło mu przez głowę, ale nie podzielił się z nimi tą myślą, ani następną. Powiedz im tylko to, co mogą zrozumieć. Nie dopuść, żeby wpadli w panikę. - A teraz nawiążemy kontakt z Karli, zawiadomimy ich, że jesteśmy tutaj. Chętnie podporządkowali swoje prywatne wątpliwości i zmartwienia jedności Kręgu, wspierając połączoną mocą Arina, aż w odpowiedzi na powtarzające się wezwanie odebrali: Kto? Szandowie. Ludzie Garika. Czekajcie na nas jutro. Odpowiedź z Karli dodała im otuchy. Oczekiwano ich. A potem usłyszeli: Który władca? Arin przerwał kontakt. Było w nim coś nowego, coś, czego żaden z nich nie rozumiał, a ten, który im przewodził, czuł się równie zmieszany jak pozostali, choć nieco mniej... Który władca? A później jego moc ożyła, zatapiając wrzące w nim niejasne uczucia, podwoiła się, zamieniła wątpliwości w wolę, moc większa niż była potrzebna, przewyższająca wszystko, co Arin kiedykolwiek dotąd przywołał. Władcą jest Arin - syn Garika. Ogromna fala mocy zaskoczyła jego ludzi. Jednocześnie podnieśli głowy i patrzyli na Arina, gdy stał nad nimi, a pożegnanie z Karli gasło, głos za głosem. Wreszcie pozostała tylko jedna, triumfalna nuta: Arin! Arin! Cichnący głos wciąż śpiewał jego imię. Czując ucisk w gardle, z bijącym mocno sercem młodzieniec szybko odszedł w mrok i oparł głowę o chłodny pień młodego drzewa. Gasnące, lecz nadal pełne radości. Arin! Głos Szalane. Minęły trzy lata, ale ona nie zapomniała. Chciało mu się płakać ze szczęścia, jednak coś go powstrzymało. Zobaczył Holdera, jak padał, padał bez końca i gasnące, pozdrowienie Szalane przemieszało się z krzykiem Holdera, gdy trafiła go strzała i przybiła do drzewa, przybijała raz po raz. Westchnienie zamieniło się w szloch. Arin uświadomił sobie, że słyszał już ten dźwięk - we śnie. Kiedyś podczas lekcji Singer zapytał matkę, jaka jest różnica między Szandami a Karliami. - Pieniądze Garika - odparła. Może dla spokoju ich ducha Karliowie, nie mając dużo pieniędzy, byli wybrańcami losu. Sprzedawali wełnę i trochę własnych wyrobów do Lorl i Towzenu, ale tylko nadwyżki. Prowadzili spokojne życie, w pewnej izolacji, rzadko podróżując, lecz uprawiając rolę, polując i zachowując w czystości obyczaje Kręgu. Niekiedy w czasie surowej zimy, napisała o nich Judyta w pierwszych dniach po opuszczeniu Miasta, Karliowie nie mają dość pożywienia, chorują i umierają. Ale to powtarzające się gorzkie doświadczenie nie odbiera im pogody ducha. Życie jest ich religią, tak wszystko przenikającą, że nie ma na jej określenie innego słowa jak tylko “Krąg”. Obejmuje ono biedę, cierpienia i śmierć, a przecież ludzie ci znają uczucie radości i jedności życia tak głębokie, że nie można wyrazić ich słowami. Słyszy się je w ich pieśniach, widzi w obrzędach dni ognia, kiedy ogólne uprawianie miłości - tyleż sani nabożeństwo co rozkosz - jest tak rozpowszechnione, iż Karlianki byłyby bez przerwy ciężarne, gdyby niezwykle dokładnie nie znały cyklów swoich ciał. A skoro nawet rzadkie rezultaty błędów w rachunku wyrastają równie wysokie i zdrowe jak reszta dzieci, utwierdza ich to tylko w przekonaniu o pięknie życia. Jakież to smutne i jak perwersyjnie frapujące. Jeśli wydają się nam brudni, chorzy i ciemni, mamy oczywiście rację, ale zauważyłam, że podobnie jest w wypadku pewnych modnych starożytnych filozofii: można się trochę mylić, nawet wtedy, gdy wszystkie wnioski są sprawdzone, zweryfikowane i całkowicie poprawne. Siwy owczarz policzył konie zjeżdżające z ostatniego skalistego zbocza za jego łąką. Ocieniając dłonią oczy podziwiał piękno tych zwierząt, małe głowy, długie nogi, bardziej szybkie niż wytrzymałe. Stara opowieść głosiła, że wierzchowce Szandów wywodzą się z rasy specjalnie wyhodowanej do wyścigów jak gdyby konie nie miały nic innego do roboty. - Hee-ee-j! - Owczarz przepychał się przez wiercące się stado, witając jeźdźców machaniem ręki. - Czy jesteście głodni? - Niech mnie licho, jeśli to nie miłe z jego strony - westchnął zmęczony jazdą Magill. Elin nie miała siły, by podnieść oczy. - Co? Że proponuje jedzenie? - Nie, że ktoś się uśmiecha dla odmiany. Przez całą drogę Karliowie i ich dzieci ofiarowywali im w darze owoce, sidę, kawałki jeszcze skwierczącego pieczonego mięsa, wynoszone na patykach z chat przez roześmiane dziewczyny. Teraz zaś docierały do nich rytmy pieśni, wybijane przez wiele rąk, intonowane przez tyleż głosów. Nadal nieufna wobec obcych Tila trzymała się blisko brata, natomiast Magill, zaczepiwszy stopę o łęk siodła, dzielił się z Elin dzbankiem gruszek. Kon również cieszył się na swój sposób. Śmiech, powitalne okrzyki, pieśń potężniejąca z każdym krokiem, wniosły nieco pewności do jego kosmosu. Postępowanie Arina zaszokowało go, ale syn Garika był osią jego świata. Kon nie mógł bardziej oderwać się od niego niż gwiazda polarna poszybować na południe. Arin sondował delikatnie szczelinę w ich przyjaźni, gdy jechali obok siebie w milczeniu. Hara okrzykami pozdrawiał znajomych traperów, a Klaj przyglądał się dziewczętom, które wychodziły z domów w szatach z najlepszych lorlskich tkanin, otoczone orgią jaskrawych, kłócących się kolorów. Zakarbował w pamięci, które z nich były najładniejsze i najprzyjaźniej usposobione, pragnąc zostać wybrane na noc Sammanu. Tilę zdumiewały jaskrawe stroje Karliów. Klaj powiedział, że jej nowa zielona szata nie była ze skóry, lecz z owczej sierści, ale dziewczyna uważała, iż to nonsens, ponieważ aż do dzisiejszego dnia nigdy nie widziała owiec. Teraz zaś dowiedziała się, że tkanina zwana bawełną nie jest nawet sierścią, lecz wyrosła z ziemi, no cóż... To prawda, potwierdził Sand. Wyrasta z ziemi. Ze skóry! Z ziemi! Arin tak powiedział. Przeklęty Szando! Tila nadal nie była przekonana. Łże jak pies, a wy mu na to pozwalacie. Szandowie zbliżają się! Szandowie! Mała dziewczynka uczepiła się spódnicy matki. - Mamo, oni nie mają twarzy! - Ależ nic podobnego, oni tylko pomalowali się jak las, tak samo jak tata, kiedy poluje. To tylko farba, można ją zmyć. Dwóch jeźdźców, mężczyzna i kobieta, przejechało środkiem ostatniego wzgórza przed częstokołem, pędząc w stronę Szandów. Arin poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Jasnowłosa dziewczyna w skórzanych spodniach i jaskrawoczerwonej koszuli miała na ramionach krótki biały płaszcz władczyni. - Arinie! - Zostań tu, Kon- powiedział i zmusił konia do galopu, by spotkać ją w pół drogi. Dziewczyna nie przestawała wołać go po imieniu. - Arinie... Arinie... Przerzuciła nogę przez łęk siodła, jednocześnie zręcznie wysuwając drugą stopę ze strzemienia, zeskoczyła na ziemię i biegła ku niemu, jeszcze zanim koń się zatrzymał. Arin również zeskoczył z konia, wyciągnął ramiona i po chwil mocno obejmował Szalane. Próbowali rozmawiać, lecz nie potrzebowali słów, a ich myśli tak się przemieszały, że nie można było ich rozdzielić. Och, urósł tak bardzo, jej włosy stały się tak gęste jak u Elin... Kto to jest Elin? Nieważne. Ona nie zapomniała go i nie mogła zapomnieć, chociaż spotkali się w najgorszej w świecie chwili, kiedy dopiero co została powoła na do Kręgu i... w ogóle, a jej oczy wcale nie są niebieskie, tylko zielonkawe, i on nadal pamięta białawą bliznę na jej ręku, ślad po ukąszeniu starego lisa, którego próbowała oswoić, i jak długo zostanie? Aż tak długo? Będzie tyle dni i nocy i je dumna, że został władcą i będzie z nią i... - Moss! - Szalane odwróciła się, obejmując Arina ramieniem, gdy jej ojciec zrównał się z nimi. On jest tutaj. Moss wychylił się z siodła, wyciągając rękę. - Hej, Arinie. Czy stary Garik nadal jest taki skąpy? - Jeszcze bardziej! - Arin uścisnął rękę Mossa. Czekał z Szalane, aż podjadą pozostali Szandowie. W podnieceniu niemal zapomnieli o powadze władców. Arin przedstawił Szalane członków pękniętego kręgu. Starała się zapamiętać ich imiona, dostrzegając tylko ich zdenerwowanie i zmęczenie. Rozwarła szeroko ramiona, by objąć ich wszystkich. - W Karli jest miejsce dla wszystkich. Ale was jest tylko ośmioro. Telem z Czarzenu mówił... - Fala bólu, którą odebrała od Arina, wtłoczyła jej w gardło następne słowo: - Och. - Władcy czekają we dworze - wycedził Moss. - Czy myślisz, że znajdziecie trochę czasu, aby się z nimi przywitać? - Och-ch, zupełnie o tym zapomniałam, Arinie! - Szalane wybuchnęła śmiechem i wskoczyła znów w siodło. - Wysłali mnie po was. - Posłuchaj no tylko, co ona mówi - zaśmiał się rubasznie Moss. - Hoban polecił wysłać wam na spotkanie jednego z władców, a ta znalazła się na koniu tak szybko, że zostawiła swój cień. Przez całą drogę do grodu, wołając “hej, hej” do kobiet i brudnych, podekscytowanych dzieci, które utworzyły coraz dłuższy orszak, Szalane jechała obok Arina. Na dziedzińcu Szandowie ustawili się szeregiem przed starym Hobanem i Tildą, bogiem i boginią, i przed zgromadzonymi władcami Karliów. Arin ukłonił się koronom z jelenich rogów i czekał, podczas gdy starzy mężczyzna i kobieta patrzyli mu prosto w serce i oceniali wszystko, czym był. - Czy przywiozłeś nam nóż, Arinie? - zapytał Hoban. - Coś więcej - odparł głośno, tak, by usłyszeli go również władcy. Zamaszystym ruchem ręki wskazał swoich Szandów. Długo po tym, gdy już zapomniał, co wtedy powiedział, zachował w pamięci ten obraz: ostatnie promienie zachodzącego słońca opryskujące ogniem dziedziniec, dotykające włosów Elin, barwiące czerwienią twarz Klaja. - To są moi ludzie. Pęknięty krąg Garika. Najlepsi z Szandów. I zapamiętał jeszcze coś, pewną myśl: a co jeśli będę musiał zabić ich wszystkich tak jak Holdera? Z kim wtedy będziesz dzielił się myślami i uczuciami, władco Arinie? Szalane weszła w skład tajnego Kręgu w wieku szesnastu lat. Uważano, że to trochę za wcześnie, jak na dziewczynę kipiącą życiem niczym kocioł na rozpalonym piecu. Szalane miała dość mocy i nosiła ją jak tabard, biały płaszcz władczyni, zawsze nieco przekrzywiony i założony za pas z węzłowatego sznura by dać swobodę ruchu długim nogom. Oprócz innych uzdolnień miała prawdziwy talent do koni i ujeździła większość nowych karliańskich wierzchowców. Była urodzoną amazonką, jeździła w siodle, ale znakomicie dawała sobie radę i bez niego. Gdy konie stawały dęba albo wyginały się w pałąk, obejmowała je za szyję lub przylegała płasko do grzbietu, tak że w żaden sposób nie mogły zrzucić jej z siodła. A złośliwa bestia, która usiłowała przetoczyć się wraz z nią po ziemi, stwierdziła, że dziewczyna zniknęła, by ponownie znaleźć się w siodle, gdy tylko koń stanął na nogi. Najmłodsza z czwórki dzieci, które już dawno opuściły rodziców i założyły własne rodziny, Szalane miała okrągłą twarz matki i jej pełne usta, odsłaniające wydatne przednie zęby, oraz jasne włosy Mossa i ciemniejszą od nich skórę przez większą część roku. Córka Mossa nie kryła w sobie cieni: stała śmiało w pełnym blasku słońca, promieniując życiem i Arin wiedział, że mężczyzna, który nie potrafiłby jej kochać, musiałby być albo martwy albo umierający. Kiedy wróci do Czarzenu, Szalane musi być z nim. Szybko znalazł kwatery dla swoich ludzi - nie brakowało ofert - i przez milę lub dwie szedł z Mossem i Szalane przez faliste, wyskubane przez owce łąki, obok dobrze utrzymanych pól Mossa, gdzie stała ustawiona na zimę w kopy kukurydza do długiego, niskiego domu, w którego drzwiach czekała na nich Mejza. Nie był to wielki jak pieczara dwór w Czarzenie, lecz w; niewytłumaczalny sposób cieplejszy, wyposażony w zaskakującą ilość mrikańskich luksusów - pokryte glazurą gliniane talerze, metalowe lampy, cienkie, lecz wyblakłe obicia ścienne i duży żelazny piec w kuchni. Mejza była bardziej wdzięczna mężowi niż dumna z pieca, który Moss w intuicyjnym porywie wspaniałomyślności kupił jej w Towzenie. Piec umożliwiał przygotowanie posiłków w równej temperaturze i zaoszczędzał Mejzie wielu godzin pracy. Większość tych rzeczy została zakupiona na początku ich małżeństwa, kiedy Moss porzucił łowy, oczyścił ziemię i zbudował dom. - Byliśmy bogaci - wspominała z lubością Mejza. - mieliśmy dwadzieścia pięć kredytek. Więcej pieniędzy niż wszyscy Karliowie kiedykolwiek oglądają za jednym razem, Moss zarobił je pewnej wiosny. Moss nic nie powiedział. - W Liszynie? - podsunął Arin. - Tak. Był potem chory. Był... z dala od nas. - Moss rzucił jej spojrzenie. Mejza wzruszyła ramionami, nie chcąc poruszać przykrego tematu. - Nie rozmawiamy o tym. Zasiedli do posiłku w dużej kuchni, ogrzewanej przez wielki piec. Szalane i Arin nakładali sobie najmniejsze porcje pili tylko wodę, chociaż uprzejmość kazała zastawiać obficie stół, żeby władcy mogli ćwiczyć wewnętrzną dyscyplinę, dokonując wyboru w błahych sprawach. Rozmowa była równie ciepła jak jedzenie. - Uśmialiśmy się z was, kiedy spotkaliście się pierwszy raz. - Mejza nałożyła więcej jarzyn na talerz Mossa. - Lane utknęła we dworze władców, a ty o mało nie wyskoczyłeś ze skóry. - O mało nie musiałem ich związać - zachichotał Moss. Spojrzał na młodzieńca z tym nieuchwytnym niuansem w wyrazie twarzy, który, nie wiadomo dlaczego, przypominał Arinowi Singera. - Czas to dobra rzecz. - Ejże, a cóż to ma znaczyć? - zapytała Mejza. - Och, po prostu są już starsi, a Arin... pamiętasz, jaki był wtedy? Za leniwy, żeby obetrzeć sobie usta. Szalane splotła palce z palcami Arina. On jest również zmęczony. Dobre jedzenie, kontakt z Szalane i ciepła atmosfera jej domu w zdradziecki sposób podziałały na młodego władcę. Oczy mu się już same zamykały. - Jestem zmęczony, Moss. Ale niebawem będę musiał z tobą porozmawiać. - O każdej porze. Najlepiej rano. Lubię przyglądać się, jak wschodzi słońce. Mejza postawiła napełnioną na nowo miskę na stole i objęła Mossa ramionami od tyłu. - Pewnie. Przyjdź o wschodzie słońca. Stary Moss wstaje z ptakami. - Uśmiechnęła się przez ramię do młodych ludzi i westchnęła, zadowolona, że żyje. - Moss, upiję cię dziś wieczorem, nie całkiem, ale do połowy. Powiedziałam, że do połowy... Moss schował twarz w jej włosach. - I? Ugryzła go w ucho. - A potem rozerwę cię na kawałki. Lane, zabierz Arina na górę, zanim zaśnie przy stole i wpadnie do talerza. Arin pamiętał, że zanim Szalane została władczynią, jej pokój był znacznie lepiej wyposażony. Teraz zaś był niemal pusty, ze zwyczajowym kręgiem na podłodze, otwartym w stronę północy. Zamykała go kredą, gdy wchodziła, by pracować w samotności lub przywoływać moc. Arin zastanawiał się, co Szalane pomyślałaby o jego własnym pokoju z tradycyjnymi instrumentami ich sztuki, ukrytymi pod kałamarzami spisami z trudem wyuczonych słów i manuskryptami, które sporządził dla niego Garik. Tu na zwykłym stole stała jej czara, tammaj i poświęcona misa wraz z kilkoma dzbanami ziół. A jej łóżko było zbyt małe, by pomieścić ich oboje. - Nie martw się. - Szalane uścisnęła go mocno. - Będę spać przytulona. Arin osunął się na łóżko, żeby zdjąć buty. Wypchany igłami sosnowymi materac zachrzęścił kusząco, kiedy przyglądał się dziewczynie. Płomienie świec zadrżały od powiewu wywołanej jej szybkimi ruchami. Szalane ściągnęła przez głowę biały płaszcz, za którym poszła koszula i skórzane spodnie. Staneła przed Arinem naga i dumna, jak ulubiony źrebak oczekujący na pieszczotę. Ponieważ od Sindżinu aż po Milemas chodziła prawie bez ubrania, słońce opaliło jej jasną skórę na matowo złoty kolor, z wyjątkiem wąskiego bladego paska wokół szczupłych bioder. Pomogła Arinowi ściągnąć resztę odzieży, po czym weszła do łóżka, oplatając chłopaka ramionami i nogami. Spójrz na nas, Arinie. Jesteśmy jak poranek. - Naprawdę jesteś tutaj. - Przesunęła rękę w dół jego brzucha i zatrzymała między nogami, nie łapczywie, lecz delektując się tą wędrówką cal po calu. Ale brzemię zmęczenia było zbyt wielkie, nie mógł odpowiedzieć na jej pieszczotę. Piękne, miękkie łóżko wessało go, z dala od jej ust i ud, na dno rozkosznego snu, a ciepło ciała dziewczyny okryło go jak drugi koc. Arin unosił się bezwładnie, lecz jego mięśnie nadal reagowały na widmowy ruch siodła. Hara powinien jechać z prawej, bliźnięta z przodu, a Holder... Strzała powtórnie przygwoździła Holdera do drzewa. Arin drgnął gwałtownie. Otworzył oczy, gdy przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Usłyszał ciepły, gardłowy śmiech Szalane. - Co to takiego? - mruknął. - Ty - szepnęła - próbujesz nie zasnąć tylko dla mnie. - Przytuliła się do Arina, dotykając ustami jego szyi. Zachichotała cicho. - Nie mógłbyś pogrążyć się we mnie, nawet gdyby pomagało ci w tym trzynastu władców. A teraz śpij... śpij. Był to ten sam Arin, którego zapamiętała. Jednak jakiś nowy czynnik, którego nie potrafiła określić, rzucił na niego cień. Może sprawiło to forsowne tempo jego nauki i ślubowania. Szalane nie łamała sobie nad tym głowy. Miała dziewiętnaście lat, była zdrowa i spokojna jak niezmącone źródło, więc zasnęła. - Szalane! Władczyni Szalane! Młody farmer przestał spuszczać wiadro do studni i pomachał do Szalane i Arina, którzy właśnie schodzili w dół ścieżką biegnącą przed jego chatą, trzymając się za ręce. - Wstąpcie do nas i usiądźcie - poprosił. - Nie mogę, Jonie! - krzyknęła w odpowiedzi Szalane. - Muszę pójść do chłopców, którzy rąbią drwa na Samman. Jon mocniej szarpnął linę. - Dobrego ranka, władco Arinie. - Nigdy nie widziałem ładniejszego - skinął głową Arin. Pomachali znów do farmera i zniknęli wśród drzew. Jon nabrał wody do wiadra i ponownie napełnił nią żelazny garnek, do którego obierały kartofle Elin i jego żona Ket. Ket, która niedługo miała rodzić, spróbowała usiąść wygodniej w specjalnie wyściełanym krześle. - Elin, daj mi jeszcze trochę. Przecież muszę dzisiaj z tym skończyć. Zawsze wysyłają Szalane - uśmiechnęła się, oddzielając nożem skręconą obierzynę od białego miąższu - ponieważ śpiewa chłopcom stare ballady, kiedy rąbią drwa, no i, u licha, przecież nie jest od nich starsza. Z powodu dziecka Ket nie weźmie udziału w tańcach dziś wieczorem, jak to zawsze czyniła w święto Sammanu, będzie więc stała i patrzyła wraz z Jonem, a kiedy rozbolą ją plecy wrócą do domu, żeby coś przekąsić. Nie było im żal tańców, gdyż obrót tego koła-roku przyniesie im w darze dziecko. - Za to Elin będzie tańczyła przez całą noc - rzekła Ket udając, że mówi prawdę, choć wiedziała, iż jest inaczej. Szandyjka dość chętnie pomagała jej w przygotowaniach do Sammanu lecz bez normalnego w takich wypadkach radosnego oczekiwania. Tak jak ja, pomyślała, strząsając z noża obierzynę. Tak wiele tańców, tak wiele nocy na wzgórzu. Są dobre, ale nie trwają wiecznie. Wcześniej czy później pragnie się czegoś więcej. Dla jednych przychodzi to późno, dla innych wcześnie. A dla niej właśnie teraz. - Posłuchaj, dziewczyno. - Ket była niewiele starsza od Elin, ale dom, Jon i dziecko akcentowały różnicę mięć nimi. - Jeśli nie chcesz zostać przy ogniu dzisiejszej nocy możesz wrócić z nami do domu. Elin dalej obierała kartofle. - Może tak zrobię. Jon oparł lekko głowę o wypukłość brzucha Ket. - A o kogóż to się rozpytywałaś? Elin wrzuciła obrany kartofel do garnka. - Och, przypuszczam, że mógł przejeżdżać przez Karli po Sindżinie. Raczej spokojny, rzadko się uśmiecha. Jon zastanowił się. - Był tu pewien wengeński traper. Bardzo ciemny, o wełnistych włosach. Nie. Biała skóra, naprawdę biała i gładka. - Poczekaj - przypomniał sobie Jon. - Niewysoki, bez brody, kiepsko siedzi w siodle? - Tak. - Oczy Elin na chwilę utraciły tajemniczy wyraz. - To Jakub. Ma na imię Jakub. Na długo nim słońce dotknęło wzgórz na zachodzie, Karliowie przybywali parami i w grupach do obrzędowego gaju, oddzielonej porębą sporej połaci lasu, gdzie najgęściej rosły dęby, buki i włoskie orzechy. Widzowie ustawili się wokół rowu wydrążonego w ziemi przez wielowiekowe obrzędy Kręgu. Arin stał obok Szalane. Widział, jak zielone szaty jego towarzyszy wyróżniały się na tle ciemnego brązu skór i szarzyzny samodziału. Zaplanowana przez Garika subtelna manifestacja bogactwa Szandów. We wschodniej części gaju Hoban i Tilda, bóg i bogini Karliów, ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami obserwowali zachód słońca. Kiedy dolna część tarczy słonecznej dotknęła horyzontu, Hoban podniósł ręce. - Rok się skończył. Koło znów się obraca. Jeszcze raz droga między ziemią a duchami, które ją obracały, stanęła otworem, by utwierdzić ludzi w wierze. Teraz słońce opuściło swój ziemski dom i wyruszyło na przymusową wędrówkę. Nadszedł czas cienia i śmierci. Na Lumin, w najciemniejszym punkcie koła roku, trzeba będzie zachęcić słońce do powrotu, by na nowo ogrzewało ziemię. Tak naprawdę to nikt nie wątpił, że lato znowu nadejdzie, lecz święto Sammanu służyło do odnowienia więzi leśnych ludzi z życiem - a zresztą, może słońce czuło się osamotnione. Teraz bóg Hoban stał się śmiercią. Będą go dotykać i łączyć się z jego umysłem jak ze słońcem w najdalszym punkcie koła, przed powrotem bogini wraz z życiem i obfitością. Tańce, symboliczne złączenie się nieba i ziemi za pośrednictwem władców i władczyń, wyrażały tę prawdę i potrzebę. Tilda wskazała na środek gaju. - Zapalcie mój ogień, żebym mogła wrócić do domu. Dwóch władców wystąpiło z tłumu, rozwiązując długie, węzłowate sznury, którymi przepasywali swe białe płaszcze. Na wschód i na zachód od środka świętego gaju wymierzyli nimi koło o średnicy jedenastu metrów. W centrum koła złożono; drwa na ogień Sammanu, formując z nich stos z dziewięciu warstw po dziewięć polan w każdej, błyszczących od tłuszczu, by szybko się zapaliły. Władcy zagłębili tammaje w starym rowie, przesuwając je zgodnie z ruchem słońca, od północy do północy, wraz z dwoma równoległymi nacięciami, aż trzy nowe linie, oddalone od siebie o piętnaście centymetrów każda, otoczyły gotowy stos. Teraz rozsypano w rowie sól i skropiono go wodą, a w czterech kardynalnych punktach ustawiono pochodnie. Oczyszczony za pomocą czterech żywiołów - ziemi, wody, ognia i powietrza - krąg gotów był do przywołania mocy. Władcy muszą wejść do kręgu nadzy. W chwili gdy Arii o tym pomyślał, Kon stanął u jego boku i rzekł: - Popilnuję twoich rzeczy, Arinie. - I moich. - Szalane zrzuciła płaszcz i wzięła Arina rękę. - Wejdźmy razem do środka. Hoban i Tilda pierwsi przeszli przez północną bramę i zajęli pozycję na wschodzie. Pozostali władcy stanęli obok nich, i wewnątrz pierwszego kręgu znalazło się ich trzynastu. Jeden z miejscowych władców przez grzeczność pozostał na zewnątrz żeby Arin mógł zamknąć krąg. Tilda powiedziała głośno: - Niebiański ogniu, przybądź na ziemię. Wsunięto pochodnię w stos: natłuszczone polana zasyczały i zatrzeszczały. Małe języki ognia poczęły lizać dolną warstwę drew. Kiedy trzask płomieni zamienił się w potężny huk, zgromadzeni zanucili jeden głęboki ton, cicho klaszcząc w ręce do rytmu. Szalane zbliżyła się do Arina. Gdy szeptała: “to Młoda Dziewczyna, w tym roku nadeszła moja kolej”, jej małe, posmarowane olejem piersi dotknęły jego ramienia. Potem ścisnęła go za rękę i odeszła, by sztywnymi krokami okrążyć ognisko. W kardynalnych punktach kręgu Szalane klękała i uderzała rozwartą dłonią w ziemię. - Matko! Bądź ciężarna życiem. Matko, bądź pełna pożywienia. Warstwa oleju podkreślała ruchy mięśni jej smukłego ciała, a wzmocnione wieloletnią konną jazdą uda gięły się elastycznie. Brązowe policzki dziewczyny jaśniały nie tylko od oleju. Arin dostrzegł na nich rumieniec dumy, że to on ją obserwuje. Szalane ponownie pochyliła się ku ziemi. Matko, spraw, niech się odnajdą, Jeleń i sarna, Byk i krowa, Deszcz i nasienie... Ton pieśni zmienił się, klaskano teraz głośniej. Szalane poruszała się w takt nowego rytmu. Giętka niczym trzcina osunęła się na ziemię, uderzając w nią ręką. - Matko, zwróć nam nasiona. Arin poczuł, że jego umysł łączy się ze zmasowaną mocą kręgu, chociaż, jak jeszcze nigdy dotąd, jakaś jego część obserwowała wszystko z dystansu, a rodzaj robaka w mózgu, przybysz ze ślepych gwiazd, wyszeptał myśl, z którą syn Garika nie mógł podzielić się ani z Konem, ani nawet z Szalane. Kiedy udamy się tam, gdzie musimy, zrobimy, co będzie konieczne... - Zwróć nam życie. Ile z tego pozostanie? - Bądź pełna pożywienia na potrzeby Kręgu. Chociaż to wszystko może być dobre, może być prawdą, a ta dziewczyna piękna jest jak marzenie, ogień, który będzie jasno świecił, może być innym ogniem. Arin kazał zamilknąć robakowi. Teraz głęboki, jednostajny ton głosów poza kręgiem stał się pieśnią o szybszej kadencji: na tle długiego łuku melodii wyciąganej przez mężczyzn, głosy kobiet tkały kontrapunkt dla zbiorowego tańca, dotknięcia śmierci przed powrotem bogini. Szalane stanęła znów obok Arina, spokojna, jakby dotknięta przez boga. Zajmując dawne miejsce, otarła się o niego i w miejscu, gdzie ich ciała zetknęły się, wydało się im, że czują mrowienie na skórze. Falującymi ruchami bioder Szalane zaprosiła Arina do tańca. Muzyka zawładnęła nim bez reszty. Przestał myśleć, a jego ciało chwiało się w doskonałej harmonii z ciałem dziewczyny, trzy razy w prawo i trzy razy w lewo przy wtórze mdlejących rąk. Władcy rozpoczęli teraz spiralny, zawiły pasaż, kierując się ku Hobanowi, który stał nieruchomo na wschodzie - obracające się koło, wijące się na południe i po lewej stronie, przewijające się dookoła i coraz bliżej boga - aż wreszcie pierwszy z tancerzy dotknął go i zawracając, wirował zgodnie z ruchem słońca poprzez zbliżających się władców - koła obracające się na kołach wewnątrz kręgu życia, ich umysły ; wolne od jaźni, sięgające i łączące się z innymi, podczas gdy tempo muzyki stawało się coraz szybsze. Fala radości zalała Arina, gdy umysł Szalane złączył się z jego umysłem. Wirował w ekstazie. Byli jedną, potem trzema, pięcioma złączonymi ze sobą istotami i widzowie patrzyli z podziwem jak Arin, Szalane i trzech następnych władców przez długi czas poruszało się niczym jedno ciało, pięć zwierciadlanych odbić, aż każde powróciło do swego punktu wyjściowego. Tony muzyki stawały się coraz wyższe, ostrzejsze, wstrząsające. Moc była żywą istotą we wnętrzu kręgu, nie umysłami, lecz Umysłem, nie wieloma, lecz jednym, splecionym z muzyką która osiągnęła nieprawdopodobne tempo i nagle zamilkła niedoskonała, wołająca o zakończenie. W odpowiedzi wśród kobiet zabrzmiały wysokie tony spełnienia, słodkie od obietnic bolesne od pożądania i powoli milkły, kiedy Tilda wystąpiła z wschodniej części kręgu i stanęła przy ognisku. Ten taniec wykonywano tylko dwa razy do roku, na Belte i Samman. Widzowie czekali w pełnym napięcia milczeniu Właśnie teraz, a nie przy innej okazji, władcy demonstrowali swoje umiejętności: w tańcu pór roku, gdzie bogini-życie - szczodra, pragnąca, by się do niej zalecano, może wymknąć się, odtrącić mężczyzn, którzy nie znają dobrze jej prawd. Tilda przykucnęła. Jej telem przebiegł szybko przez zjednoczony umysł kręgu: Uciekam teraz jak królik na Sindżin, Złap mnie, złap mnie, jeśli potrafisz. Ciało bogini popłynęło do przodu dziwnym, nieludzkim ruchem. Potem jej postać skurczyła się, zamazała, zniekształciła i zniknęła. Królik impertynencko wykrzywił nos na władców. W jednej chwili jedenastu władców przykucnęło, pochyliło się do przodu, a ciała ich zakrzywiły się i wydłużyły. Tylko Hoban pozostał nieruchomy we wschodniej części kręgu. A my pędzimy jak łasica na Sindżin, By cię złapać i przyprowadzić znów do domu. Królik zdążył okrążyć skokami ognisko, a za nim falował szereg łasic, kiedy bogini nadała znów: Więc uciekam teraz jak sarna na Lams, Zlap mnie, złap mnie, jeśli potrafisz. Duża sarna o gładkiej sierści uniosła delikatną główkę, by stanąć frontem do prześladowców. Tam gdzie przedtem jedenaście łasic skradało się przez oświetlony migotliwym blaskiem ognia teren, teraz czekało jedenaście wielkich dzikich psów. Sarna odwróciła się z pogardą i pobiegła, nie spiesząc się, a w powietrzu rozszedł się ciężki zapach piżma z jej pęcinowych gruczołów. Tila zamrugała oczami, nos Sanda wydał werdykt. To naprawdę były psy. W Suffeku obrzędy Kręgu odbywały się rzadko i nie odznaczały się bogactwem form, ale psy były ponurą rzeczywistością. Tila rzuciła się do ucieczki, lecz Sand schwytał ją i podzielił z nią strach, zanim wybuchnął i zatruł każde z osobna. Skurczyli się, przytulili do siebie z rękoma na rękojeści noży, w każdej chwili gotowi do ucieczki. Ale wtedy czyjeś ręce spoczęły na ich ramionach. To tylko władcy, uspokoił ich Kon. Patrzcie dalej. Z kręgu rozległo się wycie. Sarna uciekła. Na tle ognia rysowała się sylwetka starego wilka o ciężkim zadzie i siwym pysku. Śpiewał o zimowym głodzie i samotności. Ucieknę teraz jak wilk na Lumin, Stary wilk woła w mroku Luminu: Zlap mnie, zlap mnie, jeśli potrafisz. - Spójrz - powiedział Kon do drżącej z lęku Tili. Jedenastu władców otaczało kręgiem wielkiego basiora. A my pójdziemy jak myśliwi Kręgu, By przywieść do domu boginię. Jedenastu władców zaatakowało uwięzionego wilka, jedenaście ramion uniosło się i opuściło, by schwytać go za sierść. A potem Tilda, już we własnej postaci, wstała, unosząc do góry ramiona. Więc powrócę znów do domu. - Psy - syknął Sand. - Czy nie widziałeś? Kon poklepał go po ramieniu. - Widziałem. Tila spiorunowała go spojrzeniem. Psy zabrały nam rodziców. Przestraszyliśmy się. Kon tulił ich do siebie, nieokrzesanych, dziwacznie wyglądających w zielonych szatach, niczym lisy, które na chwilę zaplątały się w worku, zanim się z niego uwolnią. - Mnie także - powiedział im. Było to kłamstwo, ale polubili go troszkę za nie. Słuchajcie. Słońce już zaszło, pozostawiając na niebie tylko cienkie czerwone pasmo nad zachodnimi wzgórzami. Na wschodzie zamrugały gwiazdy, kiedy przejmujący, tęskny chorał zadźwięczał znów wśród kobiet, a władczynie utworzyły wewnętrzny krąg wokół ogniska. Na pierwsze rytmiczne klaśnięcie podążyły tanecznym krokiem ku leżącym już na ziemi mężczyznom, by dopełnić małżeństwa nieba i ziemi. Arin zobaczył najpierw rozpuszczone włosy spadające na twarz i ramiona Szalane jak grzywa dzikiej klaczy. Czarna sylwetka jej ciała odcinała się wyraźnie na tle ogniska, ale tam gdzie światło lizało ją po bokach, błysk oleju przemieszał się ze lśnieniem potu. Tańczyli obok siebie, dotykając się raz po raz ramieniem lub nogą, a każdy taki kontakt powiększał pragnienie, lecz była to trzymana w tajemnicy bolesna tęsknota. Choć to, co miało się dokonać, było tylko symbolem, nie mógł jej nie pożądać. Leżał, wpatrując się w ciemnoniebieskie sklepienie nieba i w gwiazdy, podczas gdy każda żyłka w nim wyrywała się ku Szalane. Muzyka zmieniła się nieco, uniosła o pół taktu, błagając o spełnienie. Szalane kucnęła nad Arinem. Rysująca się niewyraźnie twarz dziewczyny nadal błyszczała od oleju i potu. Jej ręka paliła ogniem, gdy położyła mu ją na lędźwiach, i znalazła go. Kiedy gardłowy chorał zdążał ku spełnieniu, Szalane włożyła go w głąb siebie. Arin jęknął. Szalane odpowiedziała mu lekkim uśmiechem, niemal niewidocznym w cieniu jej włosów. Zazwyczaj podczas tego obrzędu nie dochodziło do złączenia, poprzestawano na zetknięciu się lędźwiami, lecz gdy Arin pogrążył się w Szalane, znalazł ją równie gotową, jak on sam, i poczuł słaby niczym ukąszenie pszczoły impuls zwiastujący spełnienie. Ponieważ nie istniała potrzeba ruchu, spazm stał się silniejszy i nabrał rozmachu dzięki stymulacji wewnętrznych muskułów, które w tajemnicy na przemian obejmowały go i rozluźniały objęcia. Chłopak jęknął głośno i rozorał paznokciami ziemię. Pulsowanie zmieniło się w spazm rozkoszy, później w wybuch i drżenie gasnące pod przynoszącym wyzwolenie ssaniem nieruchomego ciała dziewczyny. Szalane pochyliła się nisko nad Arinem i na chwilę jej włosy stworzyły dla nich dwojga pachnący prywatny zakątek. - Niebo i ziemia - mruknęła. Lecz robak zwątpienia w umyśle Arina szepnął: To może być ostatni raz i nigdy więcej już się nie powtórzyć. Nie! Zbyt późno spróbował ukryć przed nią tę myśl. Szalane uchwyciła jej sens. Zmieszana, cofnęła się nieco. - Arinie? Chwycił ją za ręce. - Nie ty. Nie ty, Szalane. Ale przez krótką, zimną jak lód chwilę, była złączona z obcym jej mężczyzną. Po spełnieniu się małżeństwa nieba i ziemi krąg rozpadł się na tłumek rozkrzyczanych, roześmianych ludzi. Dołożono nowe polana do gasnącego ogniska. Znad długich stołów ustawionych z jednej strony gaju nadpłynął zapach złożony ze smakowitych aromatów. Różne gatunki mięs, które przez tydzień wisiały w specjalnej szopie nad zacienionym, chłodnym strumieniem, pokrajano na niezliczoną liczbę porcji i ułożono na drewnianych talerzach - sarninę, wieprzowinę, mięso kur, szopów, oposów, pieczone we własnym tłuszczu, wiewiórki na rożnach i złote piramidy z kaczanów kukurydzy polanych tłuszczem z pieczeni. Na zimny, ciemny Grannog, kiedy głodny brzuch trawić będzie tylko suchy groch, niech wspomni tę nocną ucztę i obietnicę większej obfitości, nigdy dotąd nie złamaną przez boginię ziemię. Tej nocy ludy Kręgu oddawały cześć odwiecznym prawom życia - ziemi, miłości i obfitości. Dziś wieczorem biesiadnicy będą się raczyć soczystym mięsiwem i dziwnym chlebem z żyta, przywiezionym z Lorl wraz z delikatną białą mączką, którą za duże pieniądze zakupiono w Korbinie. Zmieszano ją z jajami, masłem, mlekiem oraz z niemal legendarną substancją zwaną cukrem - i upieczono z tego ciastka, przy których najświeższy chleb smakował jak trociny. A ponieważ ciastek było niewiele, więc wraz z uściskiem i pocałunkiem dano je dzieciom. W taki oto sposób Karliowie obchodzili święto Sammanu. Rozświetlony blaskiem ogniska gaj rozbrzmiewał radosnymi okrzykami, brzękiem noży na talerzach i sykiem odkorkowywanych dzbanów. Magill pogwizdując przeszedł obok Arina każdym ramieniem obejmując dziewczynę. Hara znalazł dzban wina i krępą pasterkę, więcej niż w połowie Wengenkę, jak można było wnosić z jej czarnych włosów i oliwkowej cery. Znała ona swego ojca tylko z imienia i z opowiadań. Był to traper, który raz zimował w Karli, zanim las zabrał go na zawsze. Nazywał się Gannell. Arin i Szalane przecisnęli się przez tłum do stołu. Zaoferowano im pełne talerze, lecz Szalane za cały ich udział w uczcie wzięła tylko dwa kubki z wodą i dwa małe kawałki wieprzowiny. Uśmiechnęła się do Arina. - Jestem cała mokra. Otrzyj mi twarz. Arin wziął ze stołu czystą szmatę i gdy czule ocierał twarz dziewczyny, Szalane ujęła jego dłonie w swoje i przytuliła do piersi, przyciągając go bliżej. - Nadal czuję cię w sobie. Znów zabrzmiała muzyka, na początku kilka niezgodnych głosów, lecz szybko urosła w potężny chorał, któremu towarzyszyło rytmiczne klaskanie. Szalane chciała wyprowadzić Arina, lecz ten przyciągnął ją do siebie. - Chyba nie zamierzasz teraz tańczyć? Wyczytała jego pragnienie i uszczęśliwiona jak dziecko odparła: - Nie, nie. - Odciągnęła Arina na stronę. - Chodźmy do domu. Przygotowałam dla nas sok. Z jabłek, gruszek i innych rzeczy. Poza wyspą światła Szalane wyrwała się z objęć chłopaka i ze śmiechem pobiegła przed siebie, bezgłośnie sadząc wielkimi krokami przez suchą trawę, tak że słychać było tylko szelest jej płaszcza. Arin ruszył w ślad za dziewczyną, lecz nie znał tak dobrze terenu. Raz nawet upadł, zbiegając ze wzgórza w pogoni za majaczącym jak duch białym płaszczem, który zdążał w stronę niewielkiego lasku i domu Mossa. Przebyli skokami schody, minęli drzwi i wpadli do pokoju, a potem przywarli do siebie, dysząc ciężko i czując się trochę głupio, zanim Szalane zapaliła świecę. Moss i Mejza nadal przebywali w świętym gaju i w domu panowała cisza. Szalane napełniła dwa kubki sokiem i podała jeden Arinowi. Położyli się na jej wąskim łóżku popijając małymi łykami sok. Zwyczajowe posty wyostrzyły zmysły Arina i teraz młodemu władcy wydało się, że w soku oprócz smaku owoców wyczuł jeszcze coś - płatki fiołków albo pierwiosnków. Zastanowił się, czy nie dodała też lubczyku. Szalane przesunęła palcem wzdłuż jego policzka. - Nie potrzebuję czarów, by cię zatrzymać. Wyczytałaś to w moich myślach? Czasem mi się to udaje. Jestem tak blisko ciebie. Rozebrali się nie wstając z łóżka. Nie zważali, gdzie upadły części ich garderoby, i objęli się pod kocami. Fala ciepła nieco przypominającego senność ukradkiem zawładnęła Arinem. Zasięg jego wzroku zmniejszył się. Wprawdzie nadal dostrzegał pokój i świecę, lecz stały się one niewyraźne i chimeryczne. Istniała tylko Szalane, cienie przemykające przez jej rozchylone usta, i trawiące go przemożne pragnienie. Dziewczyna starała się go powstrzymać. Ponaglany żądzą, dziwił się, że tak postępuje. Z Elin czy z innymi dziewczynami wszystko było proste jak u zwierząt. Zrozumiał, że Szalane odda mu się, lecz musi postępować z nią tak, jak z podarowanym przez Garika manuskryptem, który powinien przeczytać powoli, zaczynając od pierwszej stronicy, z rosnącym zrozumieniem i podnieceniem, aż z radością w pełni uświadomi sobie całe jego znaczenie. - Podaj mi rękę. - Pokierowała nią. Tu. W taki sposób. - Nie spiesz się. Proszę, nie spiesz się. Czekały nań bramy, które powinien otworzyć, i miejsca, które należało zbadać - a kluczami, jak nauczyła go Szalane były jego własne ręce i wargi. Tak. W taki sposób. Ręka dziewczyny gładząca włosy Arii zacisnęła się mocno. - Pocałuj mnie. Tam. Tak. - Tak... Szalane nauczyła go, jak wielka potrafi być rozkosz, gdy obdarza się nią nic w zamian nie biorąc. Nie udzielała mu lekcji o kobietach, lecz przekazała mu tę jedną i jeszcze wiele innych prawd o sobie samej, zanim na dobre złączyły się one z jego istotą. Dwukrotnie drgała we własnych, głębokich konwulsjach nim objęła go nogami. Kiedy Arin pogrążył się w dziewczynie palce Szalane wyryły na jego plecach czerwone bruzdy. Wciągnęła w siebie coś więcej niż jego ciało, sięgnęła też i po duszę. Wraz z żądzą i telepatyczną więzią, która złączyła ich silniej niż cielesne objęcia, dzieliła z Arinem jego ból. Zwad w miłosnym uścisku rozmawiali lub czytali w swych myślach w środku rozmowy uprawiali miłość. Do otwartego, życzliwego mu umysłu Szalane Arin przelał wszystkie dręczące go wątpliwości, samotność, której zaznał wypełniając misję powierzoną mu przez Garika, powracającą straszną wizję Holdera przykutego tego do drzewa, konającego, lecz nie umarłego. Radości, lęki proste prawdy, którymi nigdy nie podzielił się nawet z Konem, przeszły do niej i od niej do niego, aż zgodnie z ich naturą każde napełniło się i nasyciło drugim. Dryfowali tak przez tę noc pełną małych cudów. Raz po raz, gdy wydawało się im, że już nie mogą wznieść się na większe wyżyny, szybowali nad nimi, nie obniżając lotu pomiędzy szczytami ekstazy, jak nieważkie ptaki, które odpoczywają na chmurach, pragnąc wzlecieć ponad słońce. Księżyc zaszedł, a oni nadal nie spali. Moss i Mejza wrócili do domu ze świętego gaju, rozochoceni, podchmieleni sidą i hałaśliwie uprawiali miłość. Ukryci pod kocami Arin i Szalane chichotali jak małe dzieci, radzi, że szczęście rozciągnęło się również i na tych, których kochali. I gdy wreszcie poczęli zasypiać, Szalane szepnęła w myśli, że tak, że przybędzie do Czarzenu, kiedy Arin wypełni powierzoną mu misję. Będzie z nim, jest z nim. Nie ma nic innego, dodała bezgłośnie i pocałowała jego palce. Lecz robak w umyśle Arina szepnął: Jest Liszyn. Odegnał tę myśl, zagniewany, że ciężkie brzemię, nałożone nań przez ojca, nigdy go nie opuszcza. Lecz tym razem Szalane była zbyt upojona własnym szczęściem, żeby uchwycić ten przelotny cień. Wsparłszy się na kolanach i łokciach przeciągnęła się jak kotka, i jęła obwąchiwać z zachwytem swoje ręce i ramiona. - Cała pachnę jak ty. Nie chcę zmyć z siebie twego zapachu. Wreszcie ułożyła się wygodnie, objąwszy ramieniem Arina i umieściwszy nogę między jego nogami, po czym naciągnęła na nich koce. Świeca dawno już się wypaliła i poranek podkradł się do okna, kiedy po raz pierwszy od wielu miesięcy Arin zapadł w spokojny sen. W ramionach Szalane nie było miejsca na wątpliwości, na Holdera, nawet uparty robak zamilkł. Lecz na krawędzi snu poczuł na sobie ostatnie spojrzenie i beznamiętnych gwiazd, zimnych, obcych i małych. Dni spędzone z Szalane były wypełnione szczęściem po brzegi, jednakże Arin bacznie obserwował niebo. Traperzy przynosili futra gęstsze niż w ubiegłych latach, ziarna kukurydzy pokryte były grubszymi łuskami, a dziuple wiewiórek pękały od orzechów - wszystkie te oznaki nadchodzącej surowej zimy świadczyły, że powinien udać się na północ do Wengenów, zanim śniegi odetną drogi. - Musimy odjechać niezadługo albo wcale - mówił z irytacją do Szalane. - Do licha, przecież wasi władcy widzieli obcych, wiedzą, że zbliża się zaraza, a co ja robię? Siedzę i czekam, aż Hoban się namyśli. Szalane pragnęła mu pomóc. Niezupełnie rozumiała Arina, ale pogodziła się z tym: czasami bywał uroczy, a teraz był pełen goryczy. Jednak nie mogła mu nic powiedzieć. W dworze władców lampy paliły się do późna w nocy, lecz ona sama i dwóch innych młodych władców nie brało udziału w obradach. Słuchała więc argumentów Arina o niezaprzeczalnej konieczności sojuszu przeciw Miastu, by wedrzeć się tam i otrzymać pomoc. Jak niegdyś Arin przejął władzę Garika, tak teraz Szalane, choć nie w pełni, chłonęła jego. Jeśli powiem, że trzeba walczyć, czy przyszłabyś, Lane? Tak, Annie. - A czy wezwałabyś Karliów, aby poszli w twoje ślady? Dziewczyna zawahała się, po czym odparła z powagą: - My czcimy życie, a ty chcesz, żebyśmy zanurzyli ręce po łokcie w śmierci. Czy zrobiłabyś to? - Tak. Jeśli odwołano by się do noża, zrobiłabym to. Ale teraz czekaj na decyzję. I bądź ze mną. Więc Arin czekał wraz z Szalane. Każdego dnia ich dusze stawały się sobie coraz bliższe, a słońce zataczało codziennie na niebie coraz mniejszy krąg. Czerwone liście zmatowiały, opadły z drzew i chrzęściły pod stopami. Magill utyskiwał głośno. Dziecko Ket przyszło na świat. Klaj na własną rękę wyruszał na zwiady, w poszukiwaniu śladów merków, i znalazł ich nazbyt wiele: rozszerzali zasięg swych napadów. A Arin czekał. Błękit i złoto krainy Karliów poszarzały w jesiennym deszczu. Arina obudziły o brzasku gniewne piski zmokniętego ptaka. Szalane poruszyła we śnie ramieniem, by go objąć. W pokoju było zimno. Arin usłyszał monotonny, choć niegłośny plusk deszczu. Nie zazna dziś ciepła. Stare słońce znajdowało się w połowie drogi do Luminu. Młodzieniec ziewnął i z powrotem schował twarz w zagłębieniu szyi Szalane, ciepłym i pachnącym miłością ostatniej nocy. Ciężka woń piżma i ludzkiego potu mieszały się w jego nozdrzach, równie usypiające jak plusk deszczu, i mógłby znów zapaść w sen... Ale ktoś inny rozmyślał o deszczu. Obce myśli sączyły się do umysłu Arina, irytując go niczym strużka zimnej wody spływająca po plecach - zapalając się i gasnąc, pełne niepokoju i niepokojące. Młody władca westchnął i zsunął się z łóżka. Nałożył szatę i buty. W kuchni znalazł zasępionego, smutnego Mossa. Ów spokojny, łagodny mężczyzna dokładał właśnie drew do żelaznego pieca. W kociołku parzyła się świeża herbata ziołowa. Arin nalał sobie trochę. O co chodzi, Moss? Nie lubię deszczu. Taka myśl mogła dziwić u farmera, lecz Arin widywał już Mossa w podobnym nastroju. Nic nie mogę na to poradzić. Oczy Mossa, takie same jak u Szalane, zacieniał trudny do określenia wyraz, który syn Garika zauważył u mężczyzny już wcześniej. Deszcz zdawał się prześladować go niczym kościste palce zjawy stukające w ściany. A jego myśli niepodobna było odczytać. Arin wytężył zmysły i pomacał zamknięte drzwi umysłu Mossa. Dostrzegł tam ponury mrok. Czy chodzi o Liszyn? Tak. Młody władca przełknął nieco cierpkiej herbaty. - Chciałem z tobą porozmawiać o tym. - Wiem. - tąd wyruszam do Wengenów, a później do Krissów. Garik chce, żeby poszli z nami. Muszę również dotrzeć do Liszyna. - Dotrzeć tam jest łatwo - powiedział spokojnie Moss. Pokręcił głową i dodał: - Nie rób tego. - Muszę. - Judyta też musiała. - Moss odszukał spojrzeniem duchy w zaciemnionych kątach izby. - Wyniosłem ją stamtąd na rękach. Przypuszczam, że tak zrobiłem. Z trudem to sobie przypominam. Więc porozmawiajmy o Judycie. Arin dla szybkości i łatwości komunikowania się przeszedł na łączność telepatyczną. Judyta nigdy nie powiedziała wiele Gankowi o Liszynie. Oświadczyła tylko, że Pas Samotność istniał naprawdę. Może nie mogła przypomnieć sobie więcej po przebytej gorączce, głębokim szoku, jakim było dla niej odtrącenie przez Miasto i zrozumienie po kilku latach faktu, że umiera. Jednak Garik potrzebował Pasa Samotności. Bez niego cokolwiek by uczyniły leśne plemiona - nawet gdyby w razie konieczności zmiażdżyły merków - będzie to tylko strzała grotu. Judyta mogła powiedzieć więcej Singerowi, ale bydlak nie pomógłby Garikowi, nawet gdyby Garik płonął na stosie, chyba że podsyciłby ogień. Lecz Singer powiedział mi pewną rzecz. Spotkaj się z Mossel w Kani. Moss skinął głową z wahaniem. - Papiery Judyty muszą nadal znajdować się w Liszynie. Papiery oraz mapa z zaznaczonymi na niej trzema kręgami, tyle wie Garik. Co się stało z tymi papierami? To było dawno. Nie pamiętam. Moss opuścił oczy i utkwił spojrzenie w stole, kiedy umysł Arina zacisnął się wokół jego umysłu jak kleszcze. Duży pokój. Puste żelazne skrzynki. Pełno kurzu i popiołu. Młody władca dojrzał ten obraz przeświecający słabo poprzez zasłonę lat, zobaczył obszerną ponurą salę, owiniętą kocem drobną kobietę która chwiała się na nogach z gorączki. A papiery, Moss? ...włożyłem papiery z powrotem do żelaznej skrzynki i zamknąłem ją. Gdzie? Nie pamiętam. Pamiętasz. Nie mogę sobie przypomnieć. Nic nie ginie. Zastanów się, Moss. Zastanów! Ciało Mossa skręcało się od bolesnych wspomnień. Gannell zawołał i Arin poczuł odradzający się zwierzęcy strach, a jednak popchnął Mossa jeszcze dalej. Armie, przestań. Nie dostrzegł jednak żadnego obrazu, odebrał tylko wspomnienie niesamowitego, szybko narastającego dźwięku, kiedy Arin-Moss szarpał jakieś drzwi i zamknął je na noc, która okryła wszystko. Arinie, przestań! Byłoby okrucieństwem żądać więcej od Mossa. Ojciec Szalane drżał jak w febrze i kiedy podniósł oczy, zmroził Arina wzrokiem. Szum deszczu mieszał się z trzaskiem ognia płonącego w piecu. - Czy możesz mi narysować tamten dom? Moss skinął patetycznie głową. I nagle młody władca uświadomił sobie, jak trudno jest czytać w jego myślach. Starszy mężczyzna przypominał stronicę z wydartymi w niej wielkimi dziurami. Moss wstał i pochylił się nad piecem, nie dlatego, iż było to niezbędne, lecz by uniknąć spojrzenia Arina. Kiedy wreszcie się odezwał, jego głos brzmiał głucho i zdawał się docierać z daleka: - To, co Garik z ciebie zrobił... to, czym cię uczynił, to niezupełnie jest Kręgiem. Może okazać się, iż wcale nie jest dobre, Arinie. Wiem. Wypili herbatę w milczeniu. Moss majstrował coś przy uprzęży, która wcale nie wymagała naprawy. - Jest tam mały pokój - powiedział po długim milczeniu. - Wychodzi na wielką salę. Zaznaczę to na twoim przeklętym rysunku. Tam właśnie ukryłem papiery Judyty, zanim odszedłem. Jeśli udasz się do Liszyna, to odnajdziesz ten pokój. - Urwał i dodał z dziwną rezerwą. - Nigdy nie oddalaj się zbytnio od niego. - Ze złością cisnął uprząż w kąt. - Nigdy. Nieco później, jeszcze tego samego dnia, otrząsając wodę z przemoczonego płaszcza z miną równie posępną jak pogoda, Szalane dostarczyła Arinowi wezwanie boga Karliów. - Ilu mnie poprze, Lane? - Ja. - Szalane narzuciła tabard na błękitną szatę, przewiązując go w talii powrozem. - Dik, Bern i inni młodzi władcy. Uważamy, że masz rację. Nasze życie musi ulec zmianie. - A pozostali? - Wysłuchają cię, Arinie, ale nie oczekuj od nich zbyt wiele. I nie myliła się. Wyczuł to, gdy ujrzał, jak czekają na niego, w ceremonialnym półkolu ław po obu stronach podium, na którym zasiedli Hoban i Tilda w ciężkich koronach z jelenich, rogów. Szalane siedziała z prawej strony, pomiędzy Dikiem a Bernem. Uśmiechali się doń zachęcająco, lecz zbyt brawurowo i z nutą niepewności. Arin złożył ukłon przed koronami i czekał, aż bóg Karliów pierwszy zabierze głos. - Władco Arinie - rzekł Hoban. - Znamy Garika. Karliowie i Szandowie są jak jedno plemię. Lecz Garik wydźwignął się na takie wyżyny, że jego umysł sięga poza Krąg. To nas przeraża. - Wiemy o zarazie - wtrąciła Tilda. - Lecz zaraza pojawia się i znika. Jak możemy z nią walczyć? Jak ma nam w tym pomóc wojna z Miastem? Arin odpowiedział ostrożnie: - Garik nie chce zniszczyć Miasta. Chce, by otwarło się świat i udzieliło nam pomocy. - To wszystko bardzo pięknie - zauważył siwowłosy władca. - Ale jak? Garik mówi, że powinniśmy odwołać się do noża, lecz wojna z Miastem to wojna z merkami. Hoban dokończył jego myśl: - A dla nich oznacza to coś zupełnie innego niż dla nas. Arin znał tę ogromną różnicę. Dla merków wojna była jedynym zajęciem godnym mężczyzny i, o przewrotności, jego durną. Tylko kobiety bały się śmierci. Lecz dla plemion Kręgu, zapewniających równe prawa obu płciom, oznaczało to, że w wojnie wezmą udział i będą ryzykować życiem nie tylko mężczyźni, ale i kobiety, a nawet dzieci powyżej dwunastego roku życia. Oznaczało to zaangażowanie się w brudną, hańbiącą pracę, podobną do usuwania śmieci, którym to zajęciem zajmowali się wszyscy, lecz później nigdy się tym nie szczycili. Na tym właśnie polegało szczególne pojmowanie rzeczywistości przez ludy Kręgu i Arin nie mógł go zmienić. - Merkowie są ćwiczeni do walki i opłacani za udział w niej - ciągnął bóg Karliów. - Czy będziemy walczyli tak jak zawsze, to tu, to tam zabijając jednego lub dwóch? Jak długo będziemy mogli tak czynić, Arinie? Nadejdzie dzień, kiedy staniemy twarzą w twarz, rolnicy i myśliwi przeciw wyszkolonym żołnierzom. Im wystarczy, że odeprą nasze ataki, ale my musimy zwyciężyć lub zginąć. Nadejdzie czas, kiedy jeden z nas zbliży się do ich szeregu z uniesionym tammajem i zacznie się wojna. - Boże Karliów - odparł na to Arin. - Nas jest więcej niż merków. Możemy zwyciężyć. - Tak czy owak przegramy, władco Arinie. Jeżeli przegramy wojnę, cóż nam pozostanie? A jeśli zwyciężymy, co stanie się z Kręgiem? Życie niszczące życie, pies pożerający własne kiszki, by przetrwać, plemiona Kręgu uczące się zabijania... po co? Zima przemija i tak samo przeminie zaraza, i merkowie. Nie ma takiego niebezpieczeństwa, z którym nie nauczyliśmy się żyć przez tysiąc lat. Milczenie Miasta? Między nimi a nami istnieje swoiste porozumienie. Ich żołnierze nie atakują nas, chyba że napadamy na nich. Arin przerwał mu: - Hobanie, merkowie zapuszczają się coraz to dalej w głąb Uhii. Bez powodu zabijają naszych ludzi. Hoban zawahał się. - Nawet jeśli to prawda... - Nawet... - Władco Arinie, nie widzimy żadnej potrzeby prowadzenia tej wojny. Teraz przemówiła Tilda: - Któż wie, czym jest Miasto i czego pragnie? Judyta przyszła stamtąd i żyła wśród nas. Poznała nasze zwyczaje i pomagała nam. Odkąd pokazała nam swoje czary i ablucje, niewiele naszych kobiet zmarło w połogu. Czy tak postępuje nieprzyjaciel? Jeśli mam wyruszyć na wojnę, wskaż mi wroga. Czekali na odpowiedź Arina. Spojrzał na Szalane: zaczesane do tyłu i związane taśmą wilgotne włosy uwydatniały napięcie i niepokój malujące się na twarzy dziewczyny. Starał się wyczuć nastawienie władców. Nie przestraszyli się, ani też jemu nie udało się ich wystarczająco przerazić. Jak obudzić gniew w ludziach, którzy okazali się na tyle silni, iż potrafili żyć bez niego? - Posłuchajcie mnie, władcy Karliów. Ludzie kroczący po moście powstrzymają każdego, kto chciałby go porąbać. Jakże inny jest od nich człowiek, który dzień po dniu, rok po roku przychodzi, by odłupać jedną drzazgę i wyciągnąć jeden gwóźdź, aż wreszcie most się rozpadnie! Merkowie są rękami Miasta, niszczącymi nasz most. Z każdym rokiem jest ich coraz więcej na zachód od granicznej rzeki. Napadają na nas wykonują powoli zadanie powierzone im przez Miasto. Siedzący obok Szalane młody władca imieniem Dik wstał i rzekł: - W zeszłym roku merkowie wymordowali całą karawanę wengeńskich farmerów. - Tak - podniosła głos Szalane. - Osiemnastu mężczyzn jedenaście kobiet i troje małych dzieci, o bogini. Za nic, bez powodu. - To prawda - potwierdził Arin, wdzięczny za udzielone mu poparcie. - Ale nie bez powodu, Lane. Za pieniądze. Miasto opłaca merków, żeby tkwili jak cierń w naszym boku i wykrwawiali nas powoli. - Obiegł spojrzeniem władców, patrząc im w oczy, kiedy tylko mógł. Żaden nie odwróć wzroku. - Tak, płacą im za każdego zabitego z plemion Kręgu... jak za skórkę bobra. - Urwał, czekając, by jego słowa wryły im się w pamięć. Wstrząśnięty Hogan zapytał drżącym głosem (dobrze, traiłem w sedno!): - Arinie, gdzie usłyszałeś coś podobnego?! - Garik otrzymuje wieści o najróżniejszych sprawach – odparł po prostu młody władca. - Jeżeli, jak to ująłeś, jego umył sięga poza granice Kręgu, cóż więc dziwnego, że dowiaduje się o tym, co dzieje się poza nim? Tak, płacą im od głowy. Za dorosłego mężczyznę merkowie otrzymują dwie kredytki, za chłopca lub dziewczynkę, którzy nie ukończyli jeszcze dwunastu lat, trzy, a za młodą kobietę, aż cztery. - Wśród władców przebiegł szmer, który szybko ucichł. Arin dodał z naciskiem: - Powinno to dać wam do myślenia: za dziecko, które nigdy nie dorośnie, płacą im mniej niż za dojrzałego mężczyznę, najwięcej zaś - wskazał palcem na Szalane: siedzieli tak blisko, że poczuł, jak odsunęła się od niego - za troje lub czworo dzieci, których nigdy nie urodzi. Szalane wstała. - Usłyszałam dostatecznie dużo. Sądzę, że powinniśmy przyłączyć się do Szandów. Młody władca, który już raz zabrał głos, podniósł się i podszedł do Arina. - Arinie, nazywam się Dik. Byłem traperem na północy, widziałem, jak merkowie zabijali naszych ludzi. - Zwrócił się z szacunkiem do Hobana. - I wiem, jak bardzo są rozproszeni wokół Miasta. Jest ich może ze cztery tysiące, nie więcej. - Nie więcej - powtórzyła Szalane i jako trzecia stanęła na środku sali przed starszymi władcami. - Cztery tysiące przeciw pięciu tysiącom Szandów i niemal tyluż Karliów. - I dwum tysiącom Suffeków - dodał Arin. A kto wie, ilu Wengenów... Trzech na jednego! - Jeśli ruszymy wszyscy - powiedział Arin. I nawet więcej wraz z Krissami. Szybko odpędził tę myśl, ale Tilda nagle obrzuciła go przenikliwym spojrzeniem. - Przeciw czterem tysiącom! - nie ustępował Dik. Lecz jego słowa nie wywarły żadnego wrażenia na Hobanie. - Gdyby było ich tylko czterech, nadal powiedziałbym “nie”. - Zbyt długo mówisz “nie”! - zaprotestował nowy głos. Jakiś młodzieniec energicznie zerwał się z ławy i trzema długimi krokami przebył odległość dzielącą go od Arina. Syn Garika rozpoznał go od razu: był to Bern, pół Wengen, pół Karli, o szczerej, uczuciowej naturze, ogromnej witalności, niecierpliwy w dążeniu do poznania prawdy. - Zbyt długo, boże Hobanie! - oświadczył Bern. - Kocham Krąg i życie, które on szanuje, ale pragnę czegoś więcej. Miłuję boginię przynoszącą nam wiosnę, lecz nie chcę, by moje dzieci drżały z zimna i głodu czekając na nią, chorowały i umierały, zanim ukończą pierwszy rok życia, żeby ciała ich pokrywały wrzody, gdyż czary, które przyniosła nam kobieta zwana Judytą, można znaleźć tylko w Mieście, a ono nawet nie wie o naszym istnieniu i nie chce wiedzieć. Chcę używać ich lamp, do których nie potrzeba oleju ani ognia, i nauczyć się rzeczy... nie wiem, rzeczy mogących uczynić Krąg jeszcze silniejszym. Samo istnienie już mi nie wystarcza, Hobanie. Ja chcę rosnąć. - Jak pnącze winorośli? - zapytał spokojnie bóg Karliów. - Aż zadusi ono drzewo, które je żywi, i samo zginie? - Hobanie - wtrącił Arin, by poprzeć nowego zwolennika - czy drzewo może przestać rosnąć, nie zaczynając jednocześnie obumierać? Czy mógłbym pozostać chłopcem i nie dorosnąć tylko dlatego, że takie byłoby moje życzenie? Kiedyś tak myślałem. Mówiłem, iż Krąg nie może ulec zmianie, lecz teraz wiem, że musi. Dojrzał już do tego. Nazywamy siebie władcami, ale władcami czego? Czy w nieurodzajnym roku możemy nakarmić głodnych i ratować dzieci, jak czyniła to tamta kobieta za pomocą kamyków, które wyjmowała z dzbanków? Kiedy straszliwy ból rozdziera im trzewia i zabija w przeciągu tygodnia, możemy jedynie obniżyć gorączkę i zmniejszyć cierpienia. Czy potrafimy rozciąć chore ciało naszymi tammajami i wyciąć zeń ból? Czemu tak wiele naszych kobiet ma tylko jedno żywe dziecko, gdyż pozostałe przychodzą na świat martwe? Kobieta z Miasta wiedziała. Powiedziała nam, że w naszych kościach, w ich wnętrzu czai się choroba, którą mogłyby uleczyć kamyki z Miasta. Ja tego nie rozumiem, lecz Miasto zna przyczynę. Jego mieszkańcy wiedzą, jak przeżyć cztery, pięć razy dłużej niż my, może jeszcze więcej. Słyszałem że Judyta miała prawie czterysta lat. - I po opuszczeniu Miasta żyła jeszcze krócej niż dziesięć lat - przypomniała mu Tilda. - Judyta była dobra i dzielna lecz jak żyję, nie widziałam smutniejszej od niej kobiety. Nie została stworzona do życia w prawdziwym świecie. - Ale ona znała nasz świat. - Arin przeniósł wzrok z Berna na Tildę. - Znała jego przeszłość, naszą przeszłość. Wieści o tym, kim jesteśmy i skąd się wzięliśmy, czerpiemy tylko z ballad. Miasto ma książki, całe masy książek i... - w uhiańskim nie było słowa na oznaczenie maszyny - i skrzynki ze wspomnieniami, jak człowiek, który wszystko pamięta. To właśnie posiadają. Jedna ze starszych wiekiem władczyń podniosła się i rzekła: - A kogóż obchodzi, co oni posiadają? Czyż mieszkańcy Miasta podobni są do nas, chłopcze? Czy należą do Kręgu? Arin odparował z irytacją: - Krąg składa się tylko z ludzi... Nie! Jest czymś więcej, Szando! Więcej. Syn Garika zrozumiał, że popełnił błąd: poniżył ich zamiast wywyższyć. Fala protestów, przekazanych myślami lub wymówionych na głos, nadpłynęła od starszych władców, sprawy, o których nie wspominali przez grzeczność. Garik jest zbyt bogaty, z każdym rokiem coraz bardziej upodabnia się do Mrikanina. Jak owego dnia, kiedy Jakub powalił go na ziemię, Arin poczuł, że wzbiera w nim gniew, wre, gotów wybuchnąć. A później zalała go fala zimnej kompetentnej mocy, podobnie jak na drodze do Karli. - Krąg składa się tylko z ludzi - powtórzył głośniej, zagłuszając protesty władców. - Ludzi, którzy stosują się do uświęconych tradycją obyczajów. Ja także ich przestrzegam, ale podobnie jak w wypadku jednego z drzew z sadu mego ojca, utnę gałąź, która przeszkadza mu rosnąć. Posłuchajcie mnie, władcy Karliów... - Wyciągniętym palcem zakreślił nad nimi linię. - Bogini Tilda pierwsza wspomniała o Judycie. Posłuchajcie, co Judyta powiedziała Gankowi, kiedy jeszcze żyła z nim. W początkach naszego świata jego przywódcy tak jak my byli władcami niewielkich plemion i uprawiali czary dla swoich ludzi. Lecz z czasem tamte plemiona rosły w siłę, i tak samo rosły ich potrzeby, a wówczas władcy zrozumieli, że czary już im nie wystarczają... i stali się królami. Oto słowa Garika: nadszedł czas królów, czas, by plemiona stały się narodem, czas, by zmusić Miasto do otwarcia się na świat, uderzyć w jego bramy i powiedzieć: Jesteśmy tu! Szandowie, Karliowie, Wengenowie, Suffekowie, nawet Krissowie, wielka masa ludzi odzianych w skóry, hodujących świnie, owce i jabłka. Jesteśmy tu! Nigdy więcej merków, nigdy więcej Bram Jaźni. Popatrzcie na nas! Dostrzeżcie nas! Pomóżcie nam, a może, wzorem Judyty, i to wielkie Miasto jest w stanie nauczyć się czegoś od nas. Wybuch mocy z umysłu Arina przeraził Szalane. Nie znała tej jego cząstki, choć nierozerwalne więzy łączyły ją ze wszystkim, co składało się na osobowość młodego władcy. Również Dik i Bern nie pozostali obojętni. Arin stał się dla nich jedynym punktem oparcia w wielkiej sali, samotną wyspą oddaloną od kontynentu dezaprobaty starszych władców. Świadomość, jak bardzo będą musieli zaangażować się po stronie Arina, przestraszyła ich, lecz nie zrezygnowali z popierania jego rewolucyjnych poglądów. Hoban zdjął ciężką koronę z jelenich rogów. Mając siedemdziesiąt osiem lat cierpiał już na dolegliwości podeszłego wieku, na które prowadzący ruchliwe życie leśni ludzie nie zapadali wcale lub bardzo późno. Ciężkim krokiem zszedł z podium, by stawić czoło czwórce młodych oponentów. - Nie jesteście głupcami. Jesteście władcami, lecz bardzo młodymi. Któż w waszym wieku może sobie wyobrazić, iż nie zawsze ma rację? Mówicie o potrzebie zmian. I to już nas zmienia. Dziewięciu władców walczy z czworgiem. - Dotkną szkarłatnej oznaki na szacie Arina. - Pęknięty krąg. Ale te tylko początek. Jeśli zwyciężysz, to jak wysysające żywotne sok, drzewa pnącze osiągniesz wszystko, czego zapragnąłeś, i zapłacisz za to wszystkim, czym jesteś teraz. Robak ukryty w umyśle Arina szepnął, że Hoban ma racje lecz młody władca wyciągnął z kieszeni zwitek grubych banknotów. - Merkowie są opłacani przez Miasto. Garik zamierza zwalczyć pieniądze pieniędzmi. Da dwadzieścia kredy tek każdemu władcy, jeżeli przyłączycie się do niego. I jeszcze o dwadzieścia więcej dla każdego karliańskiego jeźdźca. Szalane, oszołomiona i zawstydzona zarazem, z zapartym tchem wpatrywała się w pieniądze w dłoni Arina. Było ich więcej niż wszyscy farmerzy i hodowcy owiec w Karli mogli zarobić w ciągu roku, więcej niż mogło istnieć gdziekolwiek. Tylko z dwudziestoma kredytkami ona i Arin... nie, władczyni nie powinna tak myśleć. Jej rodzina nigdy nie cierpiała głodu jak inne, nawet dzieliła się zapasami w nieurodzajnych latach. Lecz zwitek banknotów przyciągał wzrok, a do głowy przychodziły myśli, które trudno było odpędzić. Hoban przyjrzał się banknotom. - Garik nie rzuca słów na wiatr. - Możesz liczyć na jego słowo jak na nadejście zimy. - Arin skinął twierdząco głową. - Odda każde pół kredytki ze swego domu, każde jabłko z sadów z tego roku i z następnego. I za dwa lata. Tyle, ile pożyczą mu w Lorl. Tilda roześmiała się ochryple. Coraz więcej zmian. Czy targujemy się niczym Mrikanie? Walczymy z ich merkami, a oni pożyczają nam na to pieniądze?! Nawet Garik nie mógł tego wymyślić! Na ustach Arina zaigrał dziwny uśmiech. Jego przyrodni brat, choć niechętnie, mógłby dostrzec w tym uśmiechu początki doświadczenia życiowego. Karliowie wiedzą o Lorl mniej niż ojciec, pomyślał. Serce Lorl to sterta banknotów. Można tam było łatwo kupić mężczyzn równie łatwo jak uliczną dziewkę. Niczym tłuste żaby Mrikanie siedzieli na uboczu obserwując rozwój wydarzeń. - Wytwórnie sidy stawiają na pieniądze, Tildo. Jeśli Garik zwycięży, otrzymają zapłatę. Jeżeli nie, to zabiorą jego ziemię. Hoban poczłapał na podium jak stary, zapominalski niedźwiedź i położył kredytki na poręczy tronu Tildy. Podzielili się dobrze znaną prawdą o Gariku: Jest bardzo mądry, ale jego serce mógłbyś wrzucić do skorupy pąkli i posłuchać, jak grzechocze. Dostaje to, czego chce, ponieważ zawsze płaci żądaną cenę. Może gdyby żyła Judyta, byłby inny, lecz ludzie zwykle wypaczali się wraz ze światem. Bóg Karliów pochylił się bliżej ku bogini i rzekł: - Kiedyś w Lorl kupiłem Gankowi nóż. Zły przykład. Teraz ten bydlak chce mnie kupić. W zamyśleniu postukał palcem w stertę kredytek. Tylko za dwadzieścia można było kupić dobrą odzież, siekiery, pługi - albo śmierć wielu ludzi. Hoban wziął garść banknotów i z rozmachem cisnął je do stóp Arina. - Oto moja część. Tilda podniosła się, wydzierając z paczki plik kredytek. - I moja. Pozostali wstawali po kolei. - I moja. - Również i moja. - Moja. Hoban podniósł koronę i włożył ją na głowę. Bóg i bogini Karliów z powagą stanęli obok siebie. - Powiedz Garikowi - oświadczył Hoban - że władcy Karli będą rozmawiali z Miastem, kiedy tylko ono tego zechce, ale nie zabijemy ani jednego farmera, żeby to umożliwić. Jeśli o to właśnie chodzi Szandom, Karliowie mówią “nie”. NIE MOGĘ ICH PRZEKONAĆ, JAK BARDZO TEGO POTRZEBUJEMY. ALE SZALANE I NIEKTÓRZY Z MŁODYCH WŁADCÓW SĄ Z NAMI... - To ty, Lane. To jest twoje imię. - Hej, popatrzcie no. He-ej! Pochylona nad ramieniem Arina Szalane bawiła się jego uchem i włosami, śledząc jednocześnie zagadkową rzecz, którą zajmował się na kuchennym stole Mejzy. Nazwał to listem. Dziewczyna uznała, iż wygląda ładnie, lecz pozbawione jest sensu. Czyż telem nie byłby szybszy? - Oczywiście, że szybszy, ale nie mógłbym nadać nawet połowy z tego - wyjaśnił. A ponieważ przekazał wieści na piśmie, pewny był, że tylko Garik zdoła go odczytać, więc pracował dalej. Spotkał się Mossem i narysował mapę zbrojowni. Klaj znalazł świeże ślady podkutych żelazem końskich kopyt o dwa dni drogi północ. Merkowie. Arin zamieścił w liście do ojca jeszcze inne ciekawe spostrzeżenia przyjaciela. Przez cały czas służby w szeregach merków Klaj nigdy nie otrzymał ani nie podsłuchał żadnego rozkazu z Miasta dotyczącego plemion Kręgu, poza niezmiennym poleceniem oczyszczania strefy neutralnej z osadników. Żadnego bezpośredniego rozkazu atakowania czy nękania. Kiedy nadchodziło hasło do zabijania i pieniądze, przekazywane były przez młodego oficera imieniem Callan, ale nie odbywało się to systematycznie. Klaj nie wiedział, kiedy Miasto mówi Callanowi, ilu zabić, i kiedy płaciło mu za to. KLAJ TWIERDZI, ŻE TO NIE MA SENSU. JEŚLI MIASTO RZECZYWIŚCIE CHCE ROZBIĆ KRĄG, DLACZEGO NIE ATAKUJE JEDNEGO PLEMIENIA PO DRUGIM? ZAPAMIĘTAJ IMIĘ CALLAN. MOŻE SPITT GO ZNA. DESZCZ PRZESTAŁ PADAĆ I JUTRO WYRUSZAMY DO WENGENÓW... - Arinie, pakujesz się tak starannie jak wichura. Szalane kuliła się ponuro na brzegu łóżka - ostatnio przywykła myśleć, że jest to ich łóżko, a nie jej - patrząc, jak Arin upycha swoje rzeczy do skórzanej torby przy siodle. Chciała mu powiedzieć, iż miał rację, ale że i Hoban też się nie mylił, chociaż co on teraz sobie o nich pomyśli. Jednak nie mogła wykrztusić ani słowa, ogarnięta paniką, że odjeżdża, widząc, jak zdejmuje szatę władcy z poręczy ich łóżka, tak że nawet tego nie będzie mogła więcej dotknąć, zwija, układa, zaciska rzemień... odjeżdża. Może gdyby nosiła w łonie dziecko albo gdyby tylko sądził, iż tak jest... - I tak musiałbym odjechać, Lane. - A niech cię licho, czy ja nigdy nie mogę upilnować myśli? Czy choć raz nie potrafię pomyśleć bez... Och, daj mi to! - Wyrwała szatę z rąk Arina i potrząsnęła, rozprostowując niezgrabne zwoje. - Nie, zostaw, Arinie. Ja to zrobię. ? Ze mną wszystko w porządku, Arinie. Nieprawda. - Idź sobie. I naprawdę tak myślała. Odwróciła głowę, a jej palce za długo i zbyt starannie zwijały szatę Arina. - Czy ta Elin umie gotować? - Oczywiście. - Czy to wszystko, co potrafi? Jestem z tobą, Lane. Dziewczyna z gniewem wepchnęła zwiniętą szatę do torby przy siodle. - Z tobą, z tobą. Nie chcę, by jechała z tobą jakakolwiek kobieta. Do licha, chyba jestem chora - zakończyła niezręcznie. - Hej, co robisz? Arin wyciągnął zapinkę z rzemyka, by uwolnić włosy Szalane, nadal mokre od przesyconego wilgocią powietrza. - Chcę je powąchać - wyjaśnił i zanurzył twarz we włosach dziewczyny. Obróciła się w jego objęciach i ze łzami w oczach wyraziła targającą nią burzę uczuć w bezładnym potoku myśli, których nie umiałaby ująć w słowa. Ani Arin, ani Garik nie ośmieliliby się myśleć, że Karliowie bali się walki. Jeżeli Hoban mówi “nie”, ma ku temu ważne powody. Ale wrócę do ciebie, tak jaki obiecałem, tylko że Szalane nie chciała, żeby odchodził teraz czy kiedykolwiek, a ta Elin z jej cholernymi sennymi oczami jest za ładna, mogłabym ją znienawidzić. Gdybym nie była władczynią, więc ponad czymś podobnym. Wezwij mnie, Arinie, a usłyszę cię. Wychwyciłabym twój telem spośród tysiąca innych i z odległości dwustu kilometrów. Mogę i usłyszę cię. Wezwij mnie. - I tamtej nocy dodałam lubczyku do soku. - Szalane niezdarnie otarła łzy - ale... ale tylko troszeczkę. - Zadrżała tuląc się dc Arina. - Połóż się, jeszcze masz czas. Proszę, powiedz, jeszcze masz czas. Obejmij mnie. Leżeli nieruchomo obok siebie, doskonale się uzupełniając złączeni zmysłami i myślami, odcięci od świata. I dlatego nie usłyszeli pierwszego słabego telemu, który odebrały inne umysły. Ktoś się zbliża. Tuzin, sto niewidzialnych palców dotknęło nowej rzeczy, by odnaleźć jej kształt. Człowiek? Nie emanowały od niego myśli ani uczucia, poza szczególną nieprzeniknioną oziębłością. Pewni byli, że nie jest zarażony plagą. Ale nie należał do plemion Kręgu. Jeden obcy. Kowan. Elin, która kąpała z Ket jej niedawno urodzone dziecko, znieruchomiała. Obie kobiety spojrzały po sobie. Magill, zaciskając popręgi, podniósł głowę, żeby lepiej słyszeć, i odwrócił się do Kona. Podobnie jak pół setki jeźdźców z Karli, młodzi Szandowie wskoczyli na konie i wyjechali z grodziska. Zanim obcy dotarł na odległość mili od palisady, obserwowały go setki zdumionych leśnych ludzi. Od przybysza nie emanowało nic, co mogliby odczytać, gdy przejeżdżał obok nich. Dzieci znieruchomiały, a słowa powitania uwięzły im w gardłach. Jeśli dorośli Karliowie nie wykryli strachu w umyśle nieznajomego, nie znaleźli tam też cieplejszych uczuć. - To nie myśliwy. - Kon uważnie przyjrzał się bezbarwnej, zabrudzonej szacie Kowana. Przebiegł myślą swe skąpe wiadomości z geografii. Może to Wengen, na północnej granicy z Mrikami spotykało się Wengenów, którzy naprawdę nie należeli już do Kręgu. Ale nie, przybysz miał zbyt jasną skórę. Choć młody, trzymał się jak człowiek dwukrotnie starszy, jechał ze zwieszoną głową i przygarbionymi plecami. Tknięty niejasnym przeczuciem Kon wyjechał zza drzew szerokim łukiem, zajeżdżając drogę nieznajomemu. Magill pojechał za nim, zauważywszy, iż pozostali jeźdźcy bezszelestnie opuścili swe kryjówki. Kowan wlókł się dalej, jakby nie widział lub nie obchodziło go, że został okrążony. - Skąd jesteś? - zapytał z nieukrywaną ciekawością Mlagill. Obcy zatrzymał swego krótkonogiego kucyka. Spojrzał na Mlagilla z mieszaniną rezerwy i niesmaku. - Nazywam się Mikasz - rzekł. Głos miał głęboki, mówił po uhiańsku, lecz wymawiał słowa powoli i starannie, jak Arin, kiedy czasami posługiwał się Dawną Mową. - Uriasz wysłał mie, żebym spotkał się z człowiekiem o imieniu Arin. Moss wjechał między Kona i Magilla ze strzałą na cięciwie luku. Zaskoczeni Szandowie dostrzegli napięty wyraz jego gwarzy. Emanowały od niego niebezpieczne uczucia. - U-riasz - spróbował wymówić nieznane słowo Magiil. - Czy to twój bóg? - Nie - odparł Mikasz. - On tylko wskazuje nam drogę. Rozłożył ręce na znak, iż nie ma broni, chciał coś dodać, lecz Moss wtrącił: - Kimkolwiek by był, jest mi winien Konia i przyjaciela. Kon nadał telem. Czy znasz go, Moss? Znam jemu podobnych, nie mógłbym zapomnieć, odparł w myśli i dodał zimno: - To Kriss. Mikasz pochylił jeszcze niżej głowę, by potwierdzić prawdziwość tych słów. Twarz miał podłużną, o ostrych rysach, całą złożoną z zakończonych ostro płaszczyzn. Nie było w niej nic miękkiego. Dotknij jego policzka, a nie ugnie się, pomyślał Kon. Jest zimny i twardy jak topór. - Tak nas nazywacie, Krissami - rzekł Mikasz. KRISSOWIE WYSŁALI CZŁOWIEKA, KTÓRY PRZEPROWADZI NAS PRZEZ GÓRY BŁĘKITNE. UDAM SIĘ TAM PRZED PODRÓŻĄ DO WENGENÓW. ICH WŁADCA NAZYWA SIĘ URIASZ I MIKASZ MÓWI, ŻE MOŻE ON PRZYŁĄCZYĆ SIĘ DO NAS, JAK TEGO CHCESZ. ZAPAMIĘTAJ RÓWNIEŻ I JEGO IMIĘ: URIASZ. Owej jesieni krążyła po Lorl zabawna pogłoska, pod chwytywana chętnie przez ludzi, którym płacono, by słuchali i donosili o takich rzeczach, iż Szandowie nakłaniają do wojny przeciw Mrice i Miastu. Większość mieszkańców śmiała się z tego. Nieliczni, którzy wiedzieli, iż wieść jest prawdziwa, zyskali na milczeniu. Dobrze poinformowani skupili uwagę na mrikańskim agencie Garika, zarządzającym tłoczniami sidy, korpulentnym, dowcipnym, niskim mężczyźnie imieniem Spitt, łysym jak melon, z zastygłym na twarzy wyrazem dziecinnego zdumienia zapominalskim i na tyle niechlujnym, by zasłużyć na opinię, że powinien żyć w koszu na śmieci. Spitt odznaczał się niezwykłą hojnością w kupowaniu trunków i jedzenia każdemu, kto znalazł się w jego towarzystwie, co częściowo tłumaczyło jego popularność. Pewnej nocy kilku starszych rangą merków wysłanych osobiście przez Callana, by zapoznać się ze Spittem, prawie żałowało, iż wprowadzili go w błąd. Ten zabawny człowieczek był tak cholernie przyjacielski, upijał się tak łatwo, że oszukiwanie go stawało się niemal krępujące. Gdy zaś pijący znaleźli się gdzieś pomiędzy etapem dozgonnej przyjaźni a myślowym chaosem, Spitt nadspodziewanie łatwo zgodził się porozmawiać o Gariku. - Bóg Szandów - czknął. - Bardzo nieszczęśliwy człowiek. - Dlaczego? - zapytał jakiś młody oficer. - Wszyscy o tym wiedzą. A ty nie? Pierwsza żona. - Spitt mrugnął porozumiewawczo i wyjaśnił ponuro: - Pierwsza żona. Umarła. Garik szuka zapomnienia w pracy, ale to nie pomaga. Biedaczysko. Nie może porozmawiać z drugą żoną, jest ostra niczym nóż rzeźnika. Ma dwóch synów, którzy się nie znoszą. Na pewno słyszeliście o starszym... - Zamaszystym gestem zachęcił ich, by pochylili niżej głowy i ciągnął poufnym tonem: - Teraz to już młody mężczyzna. Nazywa się Singer. Dziwak. Najmłodszy z najemników przypomniał sobie: - Kiedyś mama mi go pokazała. Dlaczego nie wyrzucą go z Czarzenu? Spitt wzruszył ramionami. - Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli wiem, ale ludzie mówią, że niebezpiecznie jest wejść mu w drogę. Och, gówno, to piekielnie zagmatwane. Garik, biedny sukinsyn, a przecież to porządny człowiek. Słyszycie mnie? Porządny człowiek. Bardzo stara się dowiedzieć, skąd się bierze zaraza. - Ale my słyszeliśmy - rzekł na to jakiś starszy oficer - że Garik stara się doprowadzić do wojny. Spitt wybałuszył oczy z zaskoczenia. - Wojny? Z kim, do pioruna? Nie ma dość pieniędzy, żeby coś takiego rozpocząć! - Słyszeliśmy, że pożyczył sporo tu, w Lorl. Spitt zachichotał głupkowato. - Czy to prawda? To podobne do starego Garika. On jest bystry. Zawsze robi duże pieniądze. Przypuszczam, że wybiega myślą w przyszłość. Właśnie wysłał młodszego syna na północ do Wengenów po pierwszorzędne sadzonki klonu. A wiecie dlaczego? Dlatego, że tutaj jeden z pięćdziesięciu jego pobratymców raz w życiu ogląda cukier. Więc Garik zamierzaj wyhodować własny. Tak jak jabłka. Jeszcze jedną kolejkę?! Pewnie! - Spitt krzyknął na bufetowego: - Hej, chłopaczku, nie każ się wołać dwa razy! Jeszcze jedną kolejkę! - Potrząsnął przecząco głową i rzekł do najemników: - Nie, nie sięgajcie po pieniądze. Ja płacę. Stary Spitt zawsze płaci. W końcu Spitt kupił swoim nowym przyjaciołom tyle trunku, żeby starczyło im na całą noc oraz dwie uliczne dziewczyny do towarzystwa. Sam jednak nie pił, począł bełkotać niezrozumiale, aż osunął się na stół jak tonący statek i zasnął smacznie, kiedy tamci rozmawiali ze sobą. - Zabawny z niego typek - śmiali się merkowie, mówiąc, o agencie Garika, jak gdyby ten już nie żył lub znajdował się gdzie indziej. W rzeczywistości Spitt - chrapiąc z anielskim uśmiechem na twarzy - ani nie spał, ani nie był pijany. Wszystko słyszał, niczego nie przepuścił. Oznaczał się tak wysoką odpornością na sidę, iż zdumiewało to nawet Garika który opłacał go sowicie, by słyszał wszystko i sprawiał wrażenie nieudolnego poczciwca. Po kilku dniach Garik otrzymał relację Spitta o sile i organizacji południowej dywizji merków, przesłaną szybkimi rozstawionymi końmi. Dywizja owa składała się z dwudziestu kompani w sile od dwudziestu do siedemdziesięciu jeźdźców każda. A schemat organizacyjny kompanii Spitt opisał kwieciście w następujący sposób: Led i sek to pierwszy i drugi jeździec w dwu odrębnych plutonach podlegających temu samemu komendantowi. W kżdym plutonie leda i sęka wspiera dwóch swepów, doświadczonych jeźdźców, którzy przekazują rozkazy żołnierzom. Merkowie mają wytrzymałe, dobrze ujeżdżone konie. Zwierzęta te przyzwyczajone są do zamieszania, a w walnej bitwie są lepsze od wszystkiego co posiadają ludy Kręgu, lepsze od jakiejkolwiek rasy hodowanej na zachód od Lorl. Spitt pisał dalej, iż najemni żołnierze uzbrojeni są zarówno w łuki jak i w ciężkie miecze zwane szeddami, a opisowi tych ostatnich towarzyszyły szkice. Komendant | Sub (Pomocnik komendanta) / \ led led | | sek sek / \ / \ swep swep swep swep WAŻNE: Słyszałem, jak mówiono o czymś w rodzaju superbroni, którą znaleziono na śmietniku dawno porzuconym przez Miasto. To bardzo tajemnicza broń, nie mówią o niej wiele. Nazywają ją MIOTACZAMI. Garik podniósł wzrok i zamyślił się. Tajna broń? Znaleziona przez merków na stosie złomu, który kiedyś znajdował się w obrębie Miasta? Bardziej prawdopodobne, że to Miasto im ją dało, przygotowując się do wojny. Może taka właśnie była odpowiedź Miasta na jego list. Liczba merków stale się zmienia. Kłopot w tym, że oni mają - raczej zdają się mieć - bardzo nikłe powiązania z Miastem. Kontrakty zawierane są z całymi kompaniami, a nie z pojedynczymi żołnierzami. Płacą im co miesiąc. Żołd nie jest zbyt wysoki, Merkowie domagali się podwyżki, lecz Miasto nie odpowiedziało na ich żądania i wiele kontraktów straciło ważność. Nie ma wielu zasadniczych rozkazów; napiszę o nich w następnym raporcie, a wszystkie one dotyczą obrony Miasta. Żaden nie zawiera wzmianki o działalności na zachód od Filsbergu na północy ani od Lorl na południu. A jednak co najmniej trzy kompanie zajmują się polowaniem na ludzi (merkowie nazywają to odławianiem) na ziemiach Karliów, ponieważ nie otrzymały żołdu. Lecz kto im za płaci, jeśli nie Miasto? Najdalej na zachód operująca grupa to 43 kompania południowej dywizji pod dowództwem Wengena imieniem Bowdeen. Jego zastępcą jest Callan. Zapamiętaj to ostatnie imię - Callan. Zbyt często słyszałem je w związku z odławianiem... Dwaj krępi młodzi merkowie w brązowych skórzanych strojach starannie analizowali ślady końskich kopyt i ludzkich stóp, odciśniętych w piasku nad brzegiem strumienia. Odławianie nigdy nie należało do łatwych, ale ta banda była wyjątkowo sprytna: rozproszyli się na ponad trzy czwarte kilometra, a w dodatku nigdy nie jechali obok siebie więcej niż w dwa konie. Młodszy z merków wstał. - Nadal kierują się na północ starą drogą. Jak daleko jesteśmy za nimi, seku? Drugi wskazał na wciąż wilgotne końskie odchody. - Jakąś godzinę drogi. - To znaczy wieczność, bo takie z was ślamazary! Zaskoczeni merkowie odwrócili się błyskawicznie, słysząc tuż za sobą głęboki, ostry głos. Tak blisko, że mogliby go dotknąć, stał barczysty, wysoki czarnoskóry mężczyzna w średnim wieku, odziany w odzież ochronną, obciskającą zaczątki brzuszka. Jego skóra o barwie mahoniu była starannie przyprószona pyłem, żeby wyeliminować jakikolwiek połysk. - Komendancie - szepnął zaskoczony sęk - pan chodzi bardzo cicho. Bowdeen spojrzał na swoich ludzi z wymuszonym spokojem lecz jego szerokie, wydatne usta nie były stworzone do grymas niezadowolenia. Cień uśmiechu błąkał się w ich kącikach. - Ty to nazywasz cichym poruszaniem się, chłopie? -Wskazał na ślady. - W porównaniu z tymi dzikusami robię tyle hałasu co dwa szkielety kopulujące na patelni. - Pochylił się nad plątaniną śladów. - Ejże, spójrz no tu, seku - wycedził. - Czy to nie wygląda jak łatwy zarobek? Wskazał na długi, wąski odcisk stopy. - To kobieta. Razem dwie. Znalazłem ślad drugiej na stoku. - Mówił z melodyjnym wengeńskim akcentem, którego nie zatarły dwadzieścia dwa lata służby w szeregach merków. Sek wyglądał na zadowolonego. - Razem będzie ich co najmniej sześcioro. - Ośmioro - osądził Bowdeen, drapiąc się leniwie zmierzwionych siwiejących włosach - może dziewięcioro. - Czy weźmiemy się za nich? Bowdeen wbił wzrok w ślady i zastanowił się. Ich podróżne torby cuchnęły już od stóp i rąk, które mieli okazać jako dowód Callanowi. Ale i tak na tym odławianiu żaden z nich wiele nie zarobił. Rozkazał Callanowi pojechać po pieniądze za to, co już zrobili. Nie spodobało mu się to - ten rybiooki mofo zawsze myślał, że wie lepiej, ale ponieważ otrzymał wyraźny rozkaz, więc pojechał - Bowdeen nie wiedział dokąd, ani go też to nie obchodziło. Możliwe, że pieniądze pochodziły z Miasta, a może z Lorl, gwizdał na to tak długo, jak długo jego ludzie dostawali coś na zaliczkę. W obecnej chwili nie byli związani umową z Miastem, więc mogli opuścić jego kompanię, chyba że dostali zapłatę. Trochę pieniędzy pomoże utrzymać oddział w kupie, aż nadejdą lepsze czasy dla żołnierzy. Ten świeży trop wyglądał zbyt nęcąco, by go pominąć, więc komendant skinął głową. - Bierzemy ich. Bowdeen rozłożył mapę wyjętą z noszonej na biodrze torby i sprawdził kompas. Wiedział, że leśni ludzie jechali zygzakiem, kiedy tylko mogli, lecz i tak zawsze wracali na tę samą starą drogę. Jego kompania mogłaby pójść ich śladem i dopaść jednego, może dwóch, ale w ten sposób wypłoszyliby pozostałych. Ci cholerni leśni mofo pewnie już czytali w ich umysłach. Bowdeen nadal wpatrywał się w mapę, śledząc wzrokiem nie drogi, szukając... tak. - Nie mogą jechać szybko wśród tych wzgórz - odezwał się. - Przekaż to dalej, seku. Skręcimy pod kątem piętnastu stopni na północ od trasy ich podróży, miniemy ich i zaczekamy... o... tu. - Dotknął palcem brązowego punktu na dużej zielonej plamie na mapie. - To wysoki, nagi szczyt, najwyższy w okolicy. A droga przecina go. Jeden z młodszych żołnierzy chciał zaprotestować, lecz Bowdeen rozwiał jego zastrzeżenia uśmiechając się szeroko. - Nie, chłopie, oni nie wejdą na szczyt, żeby powiedzieć “cześć”, ale z tego wzgórza roztacza się dogodny widok na okolicę. Założę się, że wiedzą, iż tu jesteśmy. Będą chcieli popatrzeć, żeby dowiedzieć się gdzie. - Trącił łokciem młodego swepa. - Chłopcze, czy pamiętasz miejsce, w którym mamy się spotkać z subem Callanem? - Tak jest, sir. - Więc zejdź tam, poczekaj na niego, a potem przyprowadź go na tę łysą górę, tak jak ci pokazałem na mapie. I powiedz mu, niech wyciąga pieniądze, gdyż będzie je rozdawał, aż mu się paluchy zmęczą. Swep wyraźnie nie miał ochoty odchodzić. - Nie wezmę udziału w pojmaniu zdobyczy. A to sporo pieniędzy. Klepiąc go po ramieniu ze zrozumieniem, Bowdeen zanuć z werwą zaimprowizowany dwuwiersz: Niech cię, braciszku, cholera nie trzęsie, Dostaniesz należność z mojej własnej części! Wskazał gestem seka. - A oto masz dowód dla suba Callana. No, rusz tyłek i znikaj. - Tak jest, sir! - Swep zasalutował w najbardziej niedbały sposób, na jaki tylko stary Bowdeen pozwalał podwładnemu, wskoczył w siodło i spiął konia ostrogami. Bowdeen i jego patrzyli, jak przebywa w bród strumień. Rozbawienie na twarzy Bowdeena ustąpiło miejsca grymasowi koncentracji. Komendant pochylił się, rozstawił palce dłoni, żeby zmierzyć ślady stopy, po czym wstał dysząc ciężko. A niech to, coraz trudniej jest kucać. - Seku - zapytał - czy zanim wstąpiłeś do 43, spędziłeś jakiś czas jako merk w puszczy? Chłopak pokręcił przecząco głową: - Pogoniłem kilku Wengenów, kiedy napadli na Filsberg. Przeważnie strzegłem karawan wozów na szlaku Balmera. - Balmera, co? To tam, łeb w łeb z Miastem. - Mniej więcej, sir. Bowdeen pokiwał głową. - Wy wszyscy, chłopaki, jesteście nowicjuszami w puszczy z wyjątkiem Callana. A teraz posłuchajcie: nauczcie się odczytywać te ślady. Wprawdzie kierują się na północ, ale założę się o tyłek mojej babci, że tropimy Szandów. Czy widzicie tę złożoną z krzyżyków linię wzdłuż brzegu? Ich kobiety w taki właśnie sposób szyją mokasyny. Duże. Nigdy nie widziałem Szandyjki, która mierzyłaby mniej niż metr osiemdziesiąt. Zainteresowany tematem sęk wyszczerzył zęby. - Więc co z tymi kobietami? - Chłopie, ja właśnie o nich mówię. - Głos Bowdeena zmiękł. - To piękne kobiety, seku. Niektóre z nich poruszają się leniwie i... mają sposoby na mężczyzn... że heej! - Oczy komendanta zabłysły na to wspomnienie. Ujeżdżasz je, chłopie, przez noc całą, Aż rano masz tę rzecz zupełnie sflaczałą! Westchnął, pozwalając wspomnieniu odlecieć w przeszłość jak zeschły liść. - Przed nami są takie dwie ładne kobietki - przypomniał mu sek. Nie podnosząc głosu Bowdeen powiedział surowo: - Nie na prowadzonym przeze mnie odławianiu, chłopie. - Zgromił sęka spojrzeniem. - Te są Szandyjkami możesz ogolić okazałą brodę na sucho czarnymi nożami, z którymi się nie rozstają, i nic nie poczuć. Zapomnij o wszystkim, gdyż te ładne, czterokredytkowe kobiety potną ci jaja na strzępy, zanim zdążysz go wyjąć. Bowdeen poszperał w kieszeni, wyjął przydziałowy baton protein, rozwinął go i ugryzł spory kęs. - Zbierz swoich ludzi w szyku marszowym. - Tak jest, sir. - Sęk zrobił ruch, jakby chciał odejść, po czym zatrzymał się. - Komendancie? - Czego chcesz? - Zastanawiałem się, czy ci tam... hm... no, skąd pochodzisz, nie należeli do Kręgu? Bowdeen nie przestał żuć równomiernie, gdy wykrzywił usta wymuszonym uśmiechu. - Chłopcze - wycedził - tam skąd pochodzę, oni byli wiecznie głodni. Mimo chłodu Klaj pocił się obficie. Jechał bez wytchnienia by dogonić Arina. Członkowie pękniętego kręgu otaczali go teraz, kiedy zdawał relację na poły telepatycznie, na póły szeptem, tak by nie usłyszał go Kriss Mikasz. Merkowie. Arin spojrzał przelotnie na Krissa. Ilu? Trzydziestu, może czterdziestu. Niedźwiedzie w pogoni za miodem, zauważył Kon. Magill utkwił wściekłe spojrzenie w Mikaszu, który opierał się o drzewo. - Przypuszczalnie usłyszeli, jak stary Mikę śpiewa jedną z tych jego pieśni. Nie ma ani krzty rozsądku. Jeszcze od czasu Karli Mikasz stanowił poważny problem dla Arina. Robak zwątpienia nadal gnieździł się w jego umyśle sardoniczny, nie dowierzający Krissowi: Mógł to wszystko urządzić, żeby wydać nas merkom za pieniądze. Spróbuj go odczytać Ale odczytanie myśli Mikasza było niemal niemożliwe. Kris był zamknięty w sobie, na osobności, a jego oczy sprawiały wrażenie wydrążonych od środka, nie stworzonych do patrzenia na innych, lecz wpatrywania się do wewnątrz, jak gdyby wszystko, co jest dobre na świecie, istniało jedynie w snach Mikasa W lesie Mikasz odznaczał się ogromną wytrzymałością, lecz nie było to przystosowanie do życia na łonie natury, raczej ów Kriss okazywał stoicką pogardę dla otoczenia i niewygód. Z tego też powodu nie posiadał wrodzonej przezorności. Nie był częścią lasu, więc Szandowie odnosili się do niego z rezerwą. Tila w ogóle nie chciała zbliżyć się do Mikasza, a Elin wyraźnie tylko wtedy, kiedy musiała przynieść mu jedzenie. Nigdy jej za to nie podziękował, a przecież dzięki swej zmysłowej naturze dziewczyna poznała prawdę o Krissie: pożądał jej. Ale dlaczego miałby się za to nienawidzić? Arin położył Klajowi rękę na ramieniu. - Zaprowadź twego konia do mojego. Zaczekaj na mnie. - Ty tu rządzisz - odezwał się wyzywająco Magill. W jego głosie zabrzmiała wojownicza nuta. - Właśnie - odparł ostro Arin. - I zamierzam zrobić, co jest najlepsze w tej sytuacji. - Podszedł do drzewa, badając wzrokiem beznamiętną twarz Mikasza. - Mik, odkryliśmy w lesie kilku merków. Mikasz obudził się z zamyślenia. - Skąd o tym wiecie? - Wiemy. - Nic wam nie grozi. Twoi ludzie są pod opieką Krissów. Arin nie mógł wysondować zamkniętego umysłu Krissa. Dodał więc: - Moi ludzie sądzą, że może to ty zastawiłeś na nas pułapkę. - Żeby was zabić? - Mikasz wyglądał na szczerze zdziwionego. - Uriasz powiesiłby mnie za to. Czy była to prawda, czy też nie, Arin musiał podjąć decyzję. Zastosowanie uniku, zygzakowanie, zajęłoby im sporo czasu, a w powietrzu czuć już było woń śniegu. Jeśli uciekną, merkowie podążą ich tropem, zmuszając do rozproszenia się i jeszcze większej straty czasu. Może nawet będą musieli stanąć do walki z przeważającymi siłami wroga w terenie, który zapewniał przewagę merkom. Klaj, który czekał z końmi pod kasztanem, przyjrzał się uważnie wysokiemu, pozbawionemu roślinności wzniesieniu po drugiej stronie głębokiej doliny. Arin oparł się o bark konia i zapytał: - Klaj, byłeś kiedyś merkiem. Co zrobiłbyś teraz? Wąska, lisia twarz Klaja przybrała wyraz zadumy. - Obejrzałem znaki na ich siodłach - rzekł. - Wygląda, że to 43 kompania starego Bowdeena. - Co to za jeden? - To czarny Wengen. Nie telepata, ale bystry. Zna Krąg, dawno temu polował z Szandami. Staram się odgadnąć, co noże zrobić. Co o tym myślisz? Stary Bowdeen zna ludy Kręgu. - Wkrótce spadnie śnieg, może dzisiejszej nocy - snuł przypuszczenia Klaj. - To ciężkie dla koni, nie możemy się tak dobrze ukryć, on zresztą też. Zaczai się na nas, weźmie wszystko co będzie mógł od razu. - Wskazał Arinowi wzrokiem wzgórze po drugiej stronie doliny. - Tam. Arin zastanowił się. Jeśli je ominiemy, czy pójdzie za nami? Klaj rozważył wszystkie okoliczności i dodał własne doświadczenia z czasów służby w szeregach merków. Tak jak to był możliwe, wytłumaczył Arinowi zasady podstawowej trasy i kompasu oraz w jaki sposób Bowdeen mógł wywnioskować to z kierunku ich podróży i średniej prędkości. Stary merk prawdopodobnie wiedział, dokąd jechali i jeśli nie napadnie na nich na szczycie wzgórza, śnieg ułatwi mu robotę. Pójdzie ich tropem. Arin przypomniał sobie telem kona: “Niedźwiedzie w pogoni za miodem.” Merk domyślił się wszystkiego. A więc - o czym stary niedźwiedź nigdy by nie pomyślał? Klaj nie wiedział. - Zapolujemy na niego - rzekł Arin. - Tak jak na niedźwiedzia. ? Na przynętę. - Na przynętę? - powtórzył zaskoczony Klaj. Arin obrzucił spojrzeniem Mikasza, który znów pogrążył się i w medytacji. Strzała uderzająca w niego raz po raz, znowu i znowu. Wprawdzie Mikasz to Kowan, równie dobrze mógł to wszystko urządzić, ale i tak wybór był trudny. A kto powiedział, że cokolwiek będzie łatwe? zadrwił robak w umyśle młodego władcy. Bowdeen zbadał wzrokiem głęboką dolinę na południowym wschodzie, gdzie poprzez morze matowozielonych i brązowych liści wiła się ku nim stara droga. Jego ludzie zajęli pozycje wokół drzew i rozproszyli się w gęstych zaroślach, graniczących z nagą skalną przełęczą, on sam znajdował się na jej najdalszym krańcu z lewej strony. Pozostało im tylko czekać. Szandowie powinni wspiąć się na ten sam szczyt, by obejrzeć leżącą za dolinę. Mógł się mylić, ale wszystko wskazywało, że ma racje. Upłynęło wiele lat, odkąd zapuścił się tak daleko w lasu. Na pół zatarte instynkty leśnego człowieka budziły w nim niepokój. Nie podobała mu się obecna operacja. Jego ludzie byli zupełnie zieloni, nawet nie przyszło im do głowy, że powinni zabrać ze sobą stroje ochronne. Dlatego też przewaga liczebna - pięciu na jednego - jaką mieli nad Szandami, nie była tak wielka, jak by się mogło wydawać. Westchnął z niesmakiem, myśląc, jakie to gówniane życie wiódł odławiając Kowenów. Ale tylko w taki sposób mogli przetrwać, dopóki Miasto nie zawrze z nimi nowych Kontraktów. Sidele chciała, żeby opuścił służbę. Powinien to zrobić, gdy miał czterdzieści osiem lat, nie był już tak silny jak niegdyś, wolałby siedzieć spokojnie i rozmawiać wieczorami z Sidele, a nie pić przez całą noc. Miał fałdę tłuszczu w pasie, niezbyt wielką, lecz już się pojawiła. Jednak nie mogli wyżyć z wróżb Sidele, więc tylko jeszcze jeden kontrakt i albo pójdzie do cywila, albo postara się o awans. Mniej jeżdżenia, więcej siedzenia. Był już za stary. Uśmiechnął się w duchu na to samooszukiwanie się: do pioruna, tak zawsze jest po następnym zaczepieniu się albo jeszcze następnym. Kobieto, wybrałaś sobie włóczęgę na męża. W dole coś się poruszyło. Bowdeen przebiegł wzrokiem przypuszczalny przebieg częściowo zasłoniętej listowiem drogi, Tam! Samotny jeździec zdążający wzdłuż granicy rumoszu. Stary merk zawrócił i pojechał z powrotem na brzeg przełęczy, pokazując na wzgórze. - Przygotujcie się. Może jednak nie byli to Szandowie. Jeździec wydawał się zbyt nieostrożny. Niemniej merkowie przekazali sobie polecenie Bowdeena: myśl o bieli, tylko o bieli, wyłącznie o bieli. Niewykluczone, że ci w dole potrafili czytać w myślach. Komendant wybrał miejsce w pobliżu środka łuku przełęczy, tuż nad granią: zapewniało ono najlepszy widok, a kilka jardów dalej rozciągała się przestrzeń dogodna do przekazywania rozkazów. Młody merk, zaczajony w pobliżu Bowdeena, napiął łuk. Obok sterczały wbite w ziemię trzy strzały. Kiedy wiatr zmienił kierunek, przyniósł do uszu Bowdeena słowa wypowiadane głębokim głosem. I znowu, tym razem wyraźniej. Bowdeen i swep z niedowierzaniem spojrzeli po sobie. Nie mogę w to uwierzyć. Śpiew. Monotonny śpiew stawał się coraz głośniejszy, aż wreszcie wędrowiec zjawił się w polu widzenia, prowadząc konia na nagi szczyt wzgórza. Bowdeen uświadomił sobie absurd sytuacji: ten głupi mofo szedł prosto na środek przełęczy, zapomniawszy o całym świecie. Merk zauważył krój grubego wełnianej płaszcza z unikalnymi zapięciami na haftki: tylko jeden gatunek ludzi szył odzież w taki sposób. Ten mężczyzna to Kriss. Bowdeen zastanowił się szybko. Callan nie powiedział, że Krissowie byli zdobyczą, ale też nigdy nie mówił, iż nie należą na nich polować. Sprawa ta nigdy nie wypłynęła, gdyż nie spotykało się Krissów aż tak często. Ale gdzie są pozostali? Komendant zacisnął palce cięciwie łuku, ale dawne instynkty ostrzegały go: pozwól odejść. Nie rób tego. Lecz trzy inne strzały trafiły nieznajomego niemal jednocześnie. Przewrócił się jak przedziurawiony worek z ziarnem. Jego koń zatrzymał się kilka kroków dalej. Cisza. Wszystko to nie spodobało się Bowdeenowi, tym bardziej że nie bardzo wiedział dlaczego. Ruchem ręki przywołał siebie swepa. - Powiedz ledowi i sekowi, żeby czekali, aż zagwiżdżę, Nie idźcie jeszcze po pieniądze. Czekali. Najpierw jeden, później kilka sokołów poczęło krążyć nad zabitym. Wierzchołki drzew szeleściły cicho w zimnych powiewach wiatru. koń Krissa szczypał rzadką trawę a sokoły zniżały lot. Gdzie są pozostali? Swep wrócił na dawne miejsce. Czekali. Wreszcie Bowdeen zrozumiał, że tamci musieli przejechać niżej zboczem, co oznaczało, iż jednak będzie mógł ruszyć ich tropem. Jeśli są równie nieostrożni, jak zabity Kriss, może uda im się dostać całą bandę. Świstnął przeciągle i cicho. Trzech merków wyszło z ukrycia i pochyliło się nad ciałem. Bowdeen wstał i wezwał gestem swepa. - Pozostań na miejscu, ja wyjdę i... Kierowany instynktem, zamarł w miejscu. Poczuł ucisk w dołku i rozwarł usta do ostrzegawczego okrzyku. Wracajcie. Kryjcie się. Owładnęło nim przemożne uczucie zagrożenia. Jego trzej żołnierze byli zgubieni, już konali w szarym świetle, w pachnącym śniegiem powietrzu. Ujrzał ich martwymi, choć jeszcze stali i oddychali. - Uciekajcie! - Lecz wówczas rozległ się świst strzał i dwóch merków w milczeniu osunęło się na ziemię. Trzeci zachwiał się na nogach, zrobił niepewnie krok lub dwa, bardziej zaskoczony niż zraniony strzałą, która utkwiła mu w ramieniu. - Uciekaj, do cholery! Kryj się! Oszołomiony żołnierz niezdarnie rzucił się do ucieczki, lecz następna strzała ugodziła go prosto w plecy. Bowdeen przylgnął do ziemi, przeklinając w duchu własną głupotę. To byli Szandowie, świadczyły o tym ich długie strzały. Złość i niesmak przepełniły go niczym trucizna kielich: starzeje się, traci refleks. Wyczuł zbliżające się niebezpieczeństwo i nic nie zrobił. Ktoś wezwał go z lewej strony, z grupy seka. - Komendancie! Kom... - Głos urwał się w pół słowa. Zapadła cisza. Mijały chwile. Nic nie niepokoiło krążących górze sokołów. Szandowie nie mogli być wszędzie, nie było ich dostatecznie wielu. Niech jego ludzie pozostaną na stanowiskach, zmuszą tych mofo, żeby do nich przyszli. Bowdeen chciał dać znak swepowi - a potem ujrzał w odległości łokcia od młodego merka wysoką, lecz zbyt smukłą jak na mężczyznę postać, pomalowaną na zielono twarz ledwie widoczną pod prążkowanym brązowym kapturem. Już widział ją martwą, bo nie zdoła powstrzymać swego straszliwego instynktownego odruchu; mignęła mu jej twarz, plama farby i brudu, kosmyk żółtych jak słoma włosów pod kapturem, błysk noża lecącego w dół... Merk napiął łuk. Dobiegł go bełkotliwy syk, gdy życie uszło ze swepa w ciemnej fontannie krwi, usłyszał miękkie uderzenie strzały, dziewczyna zachwiała się na nogach, a potem osunęła na ziemię ze strzałą pod żebrem. - Dwójkami! - Rozkaz nadszedł z prawej, od leda. Cofnijcie się! - Nie, zostańcie na miejscu! - wrzasnął Bowdeen. - Zostańcie tam, gdzie jesteście! - Przetoczył się na bok, chwyć wbity w ziemię miecz i ukląkł, gdy zobaczył chłopca przechodzącego obok martwej dziewczyny. Niemal identyczną twarz wykrzywił bezgłośny okrzyk, kiedy chłopak napiął łuk. Bowdeen rzucił się na ziemię, strzała głęboko przeorała mu bark. Nie zatrzymując się, Sand upuścił łuk i wyrwał z pochwy czarny nóż. Bowdeen nie miał już czasu, by się podnieść lub osłonić przed ciosem, rzucił więc napastnikowi pod nogi ciężki miecz. Chłopiec podskoczył wysoko w górę, by go wyminąć. Za późno. Kiedy Sand rzucił się na merka, Bowdeen przetoczył po ziemi, podcinając mu nogi. Nawet padając, chłopiec atakował. Nóż przeorał brzuch merka, żłobiąc w pasie podłużną, płytką ranę. Bowdeen chwycił chłopca za przegub. Zrób to zaraz, jest za młody i zbyt szybki. Uderzył Sanda pięścią w brzuch, rozwarł rękę i stwardniałym kantem dłoni zadał cios w nasadę karku. Bowdeen ukląkł, sapiąc ciężko jak okaleczony niedźwiedź. Ramię paliło go żywym ogniem, a przód rozciętego ochronnego stroju zabarwiła ciemna, powiększająca się plama. Rana nie była aż tak głęboka, powiedział sobie w duchu, ale staruszku, staruszku, już nigdy więcej nie pojedziesz do lasu. Trząsł się jak w febrze, gdy leżąc na boku cofał się cal calu, powiększając odległość między sobą a martwym Szando. Oni zawsze grzebią swoich zmarłych, lepiej nie być za blisko kiedy przyjdą po ciało. To był tylko chłopiec. Mógłbym być jego dziadkiem. Sidiele, Sidele, rzuć czar i zabierz mnie do domu. Już nie mogę tego wytrzymać. Dysząc ciężko, przedzierał się w górę grani przez gęste poszycie, w głowie miał zamęt. Tak nie można żyć. Nie można żyć. Polowałem z tymi ludźmi. Nie ma od nich lepszych... za dwie kredytki... Wokół panowała niesamowita cisza. Sokół przeleciał przez wyrwę między wierzchołkami drzew. Czas płynął. Bowdeen zapominał o bólu, gdy dobiegały go świst strzał i zduszone okrzyki. Czuł wszystko, jakby tam był: ktoś zerwał się i upadł ciężko między suche krzaki, zanim powaliła go strzała lub nóż. Nie uciekaj. Niech przyjdą do ciebie. Zesztywniałą z bólu ręką komendant niezgrabnie rozerwał pakiet z leczniczym proszkiem nad krzepnącą raną. Zastanowił się leniwie, czy led i sek jeszcze żyli. Zajdź, słońce. Niech zapadnie noc. Lecz do tej chwili upłynie wiele czasu. - Wszyscy! - krzyknął młody swep, chwiejnym krokiem wychodząc spomiędzy drzew do mężczyzn stojących na otwartej przestrzeni. Zbierało mu się na wymioty. - Niezupełnie - jęknął Bowdeen, leżący na boku przy sztywniejącym ciele Krissa. - Jest tu jeszcze jeden głupi komendant. Schludnie ubrany niezgrabny mężczyzna o pełnym napięcia wyrazie twarzy podszedł bliżej, ignorując swego dowódcę i pochylił się nad ciałem Mikasza. Sub Callan wydawał się bardziej zmartwiony śmiercią jednego Krissa niż zagładą całej zbójeckiej kompanii. - Niektórzy zginęli od strzał, większość zadźgano nożami - powiedział swep, podając Bowdeenowi więcej leczniczego proszku. - Musiałeś być bardzo blisko, żeby tak oberwać, strasznie blisko. Jak oni mogli to zrobić? - Udzielono im pomocy! - warknął Callan. - Te leśne dzikusy znają się na czarach. To sprawka piekła! Bowdeen skrzywił się. - Skąd ty się urwałeś, subie? Czy nigdy dotąd nie widziałeś sandyjskiego noża? Nigdy nie walczyłeś z Wengenami? Co ty mi tu chrzanisz? Możesz mnie pocałować w tyłek ze swoim piekłem! Komendant i jego zastępca nigdy się nie lubili. Callan był Młody, zdolny, ambitny, lecz Bowdeen litował się nad kompanią, którą ten cholerny mofo może dowodzić. Wyłupiaste oczy Callana nigdy nie dostrzegły w niczym humoru, zaciśnięte wsta nie znały śmiechu ani drżenia litości. Callan zawsze miał rację, nigdy się nie mylił. A przecież cień słabości czający się w kącikach ust i cofnięty podbródek sugerowały, że sub nie zawsze był panem swego losu. Callan i Bowdeen, w przeciwieństwie do dowódców innych kompanii, nigdy nie rozmawiali ze sobą otwarcie, nigdy też sobą nie pili. Gdybym był psem, myślał nieraz Bowdeen, nie merdałbym na jego widok ogonem. Callan utkwił wzrok w martwym Krissie. Z dezaprobat jeszcze mocniej zacisnął wąskie usta. - Komendancie, mieliśmy nie polować na Krissów. Bowdeen dał upust złości klnąc po wengeńsku i wbił sobie w bok ampułkę z antitetem. Potem odwzajemnił się spojrzenie subowi, lecz nic nie powiedział. - Komendancie - powtórzył Callan - czy słyszałeś Mieliśmy nie polować na Krissów. - Słyszałem. - Bowdeen czuł się fatalnie. Po zastrzyku który sobie zrobił, rany będą go palić żywym ogniem przez całą noc. - A teraz ty mnie posłuchaj, subie - wycedził. – to pechowe odławianie kosztowało mnie całą 43 kompanie a wszystko, co mogę okazać, to tylko trzy upolowane sztuki. - Gdzie? - rzucił wyzywająco Callan. - Gdzie one są? - Do pioruna, sam załatwiłem dwóch, subie. Słyszałem jak Szandowie kopali groby, byłem tak blisko. Czy próbowałeś kiedyś myśleć tylko o bieli przez ponad godzinę, subie? - Bowdeen obrócił ciało Mikasza i szturchnął je mieczem. - Dwóch. Jak chcesz, możesz odkopać tych dzikusów. A z tym tu, to trzy, Callan, tak właśnie liczę. Osiem kredytek za tego dorodnego mofo i tamtą dwójkę, i chcę je dostać zaraz albo ściągnę ci je z żołdu. - Komendant wykrzywił usta z niesmakiem. Ty masz kawałek z dziewczyny, swep dostaje część mojego. Gówno - zakończył z lekceważącym gestem. - I tak nas wykończyli. Callan wypłacił pieniądze z wyraźną niechęcią. Resztę wcisnął do kieszeni i odszedł do swego konia z bardziej ponurą miną niż zwykle. Bowdeen, zesztywniały od długiego leżenia na ziemi, podniósł się i kulejąc podszedł do swepa. Wyjął dla niego dwie kredytki, lecz młody merk wpatrywał się w krzaki i nie zauważył pieniędzy, aż komendant wcisnął mu je do ręki. - O co chodzi, swepie? - Sir, czy... pochowamy naszych? Bowdeen zawahał się na moment, patrząc na chłopca. - Jest ich zbyt wielu - zadecydował. - Wybierz wyposażenie, które może nam się przydać, i zostaw ich. Jest tu masa głodnych ptaków. Tak jak my. Zatrzymał się jeszcze przez chwilę przy swepie. Chciał powiedzieć, iż żal mu zabitych żołnierzy, że powinien był tropić Szandów, zamiast wyruszyć na całą ich bandę z kompanią nowicjuszy, że kiedyś nic podobnego nie mogłoby mu się przydarzyć, ale czasy te już minęły. Mógł myśleć tylko o bólu. - Swepie, przynieś apteczkę i znajdź mi jakiś zastrzyk przeciwbólowy. - Pokręcił powoli głową. - Chłopcze, chłopcze, pozwól sobie powiedzieć, że to nie jest miejsce dla starca... Członkowie pękniętego kręgu - Arin, Kon, Magill, Elin, Klaj i Hara - jeden za drugim wlekli się brzegiem rzeki, aż dotarli do skalnego rumowiska. Idący przodem Klaj i Hara odnaleźli stromą ścieżkę, którą przed trzydziestu laty podróżowało trzech innych wędrowców. Prowadząc za cugle męczone konie, skradali się, gramolili, pełzli w górę. Po lewej mieli ścianę skalną, po prawej stromą przepaść zasłaniały gęste krzaki, sosny, dęby i kasztany. Elin zakręciło się w głowie, kiedy spojrzała w dół. Ścieżka prowadziła do szerokiej półki skalnej, która wyginała się łukiem z klifu, tworząc ogromny płaskowyż. Szandowie Wspięli się na nią gęsiego i wyczerpani osunęli na ziemię. Każdy nich samotnie zmagał się z dokuczliwym zimnem i zmęczeniem, nie zwracając uwagi na śnieżycę. Kiedy Klaj złapał oddech, dał się ponieść ciekawości. Wyszedł na skałkę na skraju klifu. Wydało mu się, że roztaczający się przed nim rozległy widok ukazywał pół nieba, dobrze widział szeroką na wiele mil szarą dolinę. W dole rzeka wiła się niczym brązowoczarny wąż obok posępnego skupiska ukośnych wieżyczek i ogromnych ciemnych wież, większych od wszystkiego, co kiedykolwiek oglądał w życiu. Po lewej przesłoniętą mgiełką rzekę przecinał szeroki butwiejący most, w większej części poważnie uszkodzony. - To Liszyn - szepnął stojący obok Hara. Arin powiedział, że Liszyn jest jednym z miejsc, do której mieli się udać, choć był od dawna martwy. Patrzyli teraz na ciemną plamę miasta na dnie doliny i podzielili się strachem, jaki w nich budziło. Teraz wiedzieli już, jak musi się czuć słońce na święto Lumin, kiedy znajduje się najdalej od bogini ziemi. Liszyn było kowan, nie należało do Kręgu, było wieloma różnymi rzeczami, ale nie było martwe. Umarłe miasto nie dostarczyłoby żadnych informacji zmysłom, którymi je badali. Żyło w nim coś, coś niesamowitego. Odwrócili się. Nie mogli teraz nadawać telemów, gdyż byli bardzo wyczerpani, a mimo to pęknięty krąg zdołał przekazać słał strumyk mocy władcom w Karli: jak walczyli z merkami i Sand i Tila znów się narodzą. Nie mieli sił, by powiedzieć więcej. Z Karli dotarł do nich nadspodziewanie silny telem: A Arin? Był to głos Szalane, lecz choć Arin bardzo pragnął podzielić się z nią myślami, jego ludzie nie mogli już dłużej nadawać. Niechętnie przerwał łączące ich nici mocy i pozwolił im odpocząć. Magill ukląkł obok Elin, posypując proszkiem czterocalową ranę, która przecinała jej policzek od ucha do ust. Jeszcze na nagim wzgórzu Klaj zebrał zapas tego proszku: powiedział że były to czary Miasta, które chroniły rany przed ropieniem - Wcale nie jest głęboka - skłamał Magill. - Nie zostanie po niej śladu. Ale dziewczyna wiedziała, że zostanie długa blizna na jej ciele i w głębi samej Elin. Magill skrzywił się, dzieląc emanujący od niej ból. Nałożył się on na jego własne mieszane uczucia. Elin wzruszyła go głęboko, pierwsza kobieta, która to uczyniła, i Magill nie wiedział, co ma z tym zrobić. Nigdy nie umiał wypowiadać się słowami, lecz czuł bijąc niej głębokie pragnienie kochającej kobiety. Pragnienie, którego Arin nie zauważył przez cały czas, gdy z nią był. Pragnienie to sprawiło, że oczy Elin błyszczały łzami z żalu za tym, co utraciła. Czy nadal będę... Magill chciał płakać lub kląć. Nie powinna tak na niego patrzeć. Jej spojrzenie sprawiało, że chciał po raz drugi zabić merków, a z nimi i Arina, gdyż krok po kroku, kilometr za kilometrem, odciągał ich od wszystkiego co dobre. - Gili...? - Co? - Powiedz, czy nadal jestem ładna? Ze ściśniętym gardłem Magill pochylił się nad dziewczyną dotknął ustami jej policzka, który przecinała otwarta rana. - To tylko tyle znaczy, i nie więcej. Elin próbowała się uśmiechnąć. - Gili, ty stary... - Potem musnęła ustami jego usta tam, gdzie pokrywała je zaschła krew i proszek merków, który mógł być trujący, gdyby go połknęła... w żaden sposób nie wierzyła aż tak bardzo w czary Miasta i, do pioruna, była zmęczona, więc kiedy Magill wrócił z gorącą miętową herbatą (Arin pozwolił rozpalić ognisko), Elin już spała. Młody Szando rozpostarł koc na dwóch gałęziach, żeby śnieg nie padał jej na twarz. Dwa małe płatki śniegu w kształcie gwiazdy upadły na skaleczony policzek dziewczyny. Na tle zaschłej krwi wyglądały zaskakująco pięknie. Magill nakrył Elin drugim kocem i usiadł w pobliżu, czując w duszy straszny zamęt. Nigdy dotąd nie odebrał nikomu życia. Budziło to w nim wstręt, lecz były też i inne rzeczy, które sprawiały, iż powinien zerwać ostatnie więzi łączące go z Arinem i myśleć tylko o sobie. Obiecał już sobie jedno. Kiedy to wszystko się skończy, kiedy Miasto otworzy się i powie “wejdźcie”, albo też cokolwiek jeszcze Garik będzie od nich chciał, Magill będzie pierwszy w kolejce z Elin i oni doprowadzą ją do porządku. Do licha z Garikiem, do licha z Arinem, do licha z tym czy tamtym. Niech wezmą swoje czary i oddadzą Elin to, co straciła. Słyszycie mnie, do cholery? Magill przeklął w milczeniu Arina, tamtego Krissa, merków i swój świat, który zmieniał się na jego oczach, topił jak płatki śniegu. Arina piekło w boku od rany, która otwarła się podczas wspinaczki, lecz bardziej dokuczał mu inny ból. Czy dobrzy postąpiłem? Czy istniał inny sposób? Odegnał tę myśl, lecz wyczytał odpowiedź w oczach Magilla. Ktoś okrył go kocem to Kon usiadł obok, by dzielić z nim ciepło i ból. Daj sobie spokój, Annie. Mogłem działać inaczej. Mogłem ich uratować. Może tak, może nie. Przestań. Zamilkli, tuląc się do siebie na skraju klifu. Z czasem ich chrapliwe oddechy stały się bardziej spokojne, oddychali niemal w jednym rytmie. Po długim milczeniu Kon mruknął: - Jak Krissowie nazywają miejscowość, do której się udajemy? - Nazywają ją Zbawienie. Nie więcej niż pół dnia drogi od Krissów. Jedziemy dalej... Wzmocniony i poprawiony przez karliańskich władców telem dotarł do Czarzenu. Uparty stary Hoban nadal odmawiał udziału w wojnie Garika, ale Karliowie zawrócą wszystkie patrole merków na zachód od strefy neutralnej lub będą z nimi walczyć. Czas już, aby nauczyli się, że to nasz kraj. I zasępiony Garik siedzący przy ognisku z Dżenną poczuł że jego świat posunął się do przodu o długość pewnej idei. - Nasz kraj - odezwał się do smutnej kobiety wpatrując się w płomienie. - Hoban nie powiedział “Krąg” czy “cowen” lecz “nasz kraj”. To początek. Dżenną przetarła zmęczone oczy. - Nie jest ciężko ranny - powtórzyła na głos stary telem który po raz setny odbijał się echem w jej umyśle. - Jak ciężko. - Z Arinem wszystko w porządku, Dżenno. Dżenną wstała z krzesła. - Skąd wiesz? Tam jest mój syn, a nie jej. Jedzie dalej. Pewnie, że jedzie. Czy nie wiesz dlaczego? Czy nigdy widziałeś? Zabije się, żeby tylko zdobyć twoją miłość. - W głosie Dżenny zadźwięczała gorycz. - Jak my wszyscy. Dawne nieporozumienia między nimi powróciły niczym powolna fala przyboju. Dżenną wzruszyła ramionami i oddaliła się do swoich pokojów. Garik, zostawszy sam, zajął się znów listem, który pisał do swego mrikańskiego agenta Spitta. Mrikanin miał udać się na północ, do Filsbergu i na swój jowialny sposób zawrzeć znajomość z oficerami północnej dywizji merków. ...Znajdź przyjaciół, wydawaj pieniądze i słuchaj. Północna dywizja jest... - Gariku. Zaskoczony podniósł oczy. W drzwiach stała Dżenną w nocnej koszuli. Wyczytał w jej myślach prośbę - lecz spodziewała się, że odmówi. Upłynęło już wiele czasu, odkąd po raz ostatni przyszła, by pocałował ją na dobranoc, a jeszcze więcej odkąd był z nią. - Co, Dżenno? Kobieta długo walczyła z żądzą, którą tak długo ukrywała, odmawiała sobie, szukała namiastki w obowiązkach bogini. Zbyt dawno wyrzekła się cielesnego pożądania, by miało powrócić teraz z tak wielką siłą. Może nie pożądała Garika jako takiego, lecz tej jego części, w której ukształtowaniu brała udział. - Zostań ze mną dzisiejszej nocy. Bardzo mi go brak. Garik zawahał się na moment, potem wstał i podszedł do żony. Poczuł w sercu dawną czułość dla tej kobiety. - Dobrze, Dżenno - rzekł. - Czy będziesz mnie trzymał w ramionach, aż zasnę? Uczynił tak. Ostatni telem z Gór Błękitnych był tak słaby, że zdołał go odczytać tylko jeden władca w Karli, dziewczyna, o której Arin wspomniał w liście. Garik nie mógł sobie przypomnieć jej imienia. Zbliżamy się do Zbawienia. Arin dotarł do Krissów. WILCZY CHICHOT Jechali wzdłuż południowego brzegu rzeki płynącej na zachód, radzi, że zostawiają za sobą Liszyn. Śnieg nie przestawał padać. Koce rozpostarte na końskich grzbietach chroniły zwierzęta przed śniegiem i wiatrem. Jechali dalej i dalej, lecz nie dostrzegli żadnego domu ani człowieka. Hara zbadał wzrokiem ponurą perspektywę rzeki, wzgórz i tak niskiego brzegu, iż oleista woda lizała na pół stajały śnieg wokół końskich kopyt. - Może zabłądziliśmy? - zapytał. - Nie. - Arin nie miał żadnych wątpliwości. - Mikasz powiedział, że powinniśmy trzymać się rzeki, aż dojedziemy do znaku ich boga. O, takiego. - Zakreślił rękami w powietrzu dziwny kształt. - Stamtąd droga prowadzi przez wzgórza do Zbawienia. Jechali teraz obok siebie, z wyjątkiem Magilla, który wysforował się daleko do przodu. Cieszyli się, że bliski już jest kres podróży, nawet jeśli jechali w nieznane. Żywność im się skończyła, nie widzieli żadnych śladów dzikiej zwierzyny, byli wyczerpani nerwowo i poirytowani zmęczeniem i dokuczliwymi ranami, które odbierały im resztki snu. Telem przeszył myśli Arina jak szpilka pęcherz. Młody władca ściągnął cugle. To Magill, wracał szybko. Po chwili wynurzył się spoza płytkiego zakola linii brzegowej, wypadł galopem z kłębiącej się śnieżycy i osadził konia w miejscu wzbijając tumany śniegu. - Tam, przed nami. - Machnął ręką dziwnie spastycznym ruchem. Wszyscy wyczytali w jego myślach strach. Magill był przerażony. - Czy to znak ich boga? - zapytał Arin. - Jest tam. - Magill nie ruszył się z miejsca. Był tak wstrząśnięty, iż pozostali skrzywili się z empatią. Magill potrząsnął głową z obrzydzeniem. Wbił oskarżycielskie spojrzenie w Arina. - Gdzie nas przyprowadziłeś? Kiedy pokonaliśmy merków, czyż nie przyszedłem do ciebie, żebyś oczyścił mój nóż solą, ogniem i wodą? Czyż nie przyszliśmy do ciebie wszyscy aby oczyścić się ze śmierci? - W porządku, Gili - odparł uspokajającym tonem Arii przerażony ogromem strachu, który zawładnął Magillem. - Jesteśmy z tobą. - Nikt nie jest z nikim! Nie w tym miejscu, ono jest martwe, Arinie, jak tamto miasto w górze rzeki. Nie wysyłaj mnie więcej na zwiady - dodał patetycznie. - Boję się. Magill nie umiał ani kłamać, ani symulować. Zobaczył coś, co na chwilę odebrało mu odwagę. Tylko głupiec jest odważny przez cały dzień. Lecz potrzebowali czujki, a teraz Arin nie mógł poprosić o to żadnego z członków pękniętego kręgu poza jednym. - Kon. Wysoki, milczący mężczyzna podjechał do Arina, aż znaleźli się strzemię w strzemię. Rozmawiali półgłosem. - Moss powiedział, że Krissowie będą nas obserwować mruknął Arin. - Nasi ludzie się boją. - Ja także - wyznał Kon. - Co teraz zrobimy, Arinie? Od strachu Magilla Arin poczuł gorycz w ustach. - Cokolwiek jest za tym zakrętem, pojedziemy i spróbujemy spojrzeć mu w twarz. Ty i ja. Inni pojadą za nami. Kon spojrzał na pozostałych. - Arinie - westchnął. - Robisz się niebezpieczny dla innych. Ruszyli do przodu, odrzuciwszy kaptury na ramiona, by lepiej widzieć. Okrążyli zakole rzeki i zobaczyli to. Kon chciał się zatrzymać, ale umysł Arina zawładnął jego umysłem. Jedź dalej. Jechali teraz stępa, milcząc w obliczu rzeczy, która przestraszyła Magilla. Z daleka bóg Krissów wyglądał jak żywy, było to złudzenie wywołane przez padający śnieg i nieznośny realizm wykonawcy. Gdy się zbliżyli, spostrzegli, iż postać została wyrzeźbiona z drewna z patologicznym kunsztem graniczącym z geniuszem. Znak boga mierzył co najmniej trzy metry, a tworzące go skrzyżowane belki ociosano na kształt kwadratu. Postać boga została starannie wyrzeźbiona z nieco jaśniejszego drewna, straszliwie wierna we wszystkich przerażających szczegółach, przedstawiając ze znakomitą, niemal chirurgiczną dokładnością rozchylone, umęczone ręce, brutalnie przybite gwoździami do poprzecznej belki. Drewniany posąg naturalnej wielkości wisiał na przebitych gwoździami rękach i stopach, jeszcze jedna rana rozwierała się pod wystającymi żebrami, a brutalnie wciśnięta na głowę cierniowa korona była pokryta malowaną krwią, wyblakłą i łuszczącą się, kapiącą realistycznie przedstawionymi kropelkami. Mówilem ci, Arinie. Magill czekał wraz z innymi w pewnej odległości od boga Krissów. Syn Garika czuł ich przerażenie, nie tylko czytając ich myśli, lecz dostrzegał je w pełnym niechęci spojrzeniu Hary i w ukrytej w dłoniach twarzy Elin. Za to Klaj wydawał się zafascynowany niesamowitym widokiem. Jakaś nuta w jego głosie kazała im wysłuchać go uważnie. - Pewien starzec w Filsbergu opowiedział mi kiedyś o Krissach. Oni nazywają nas czarownikami. Zapamiętałem to, ponieważ nigdy przedtem nie słyszałem tego słowa. Powiadają, te nie możemy spojrzeć w twarz ich bogu. - Urwał i przez długi czas patrzył na znak obcego bóstwa. - Nic dziwnego, że tak myślą. Cóż za ludzie mogli uczynić bogiem kogoś, kto tak cierpiał? Arin zwrócił się do członków pękniętego kręgu. - Podjedźcie bliżej, wszyscy. Przyjrzyjcie się dobrze! Obserwują nas, wiecie o tym dobrze. Spójrzcie na to. Wszyscy lojalnie podjechali bliżej, żeby popatrzeć na wyrzeźbionego w drewnie boga. Wiatr wiał znad rzeki, a ukryci wśród wzgórz obserwatorzy śledzili każdy ruch Szandów. Kiedy członkowie pękniętego kręgu ruszyli dalej drogą wijącą się wśród wzgórz, Arin powiedział im: - Czarownik to tylko nazwa oznaczająca w Dawnej Mowie Krąg. Skupił uwagę na zalesionym szczycie przed nimi. Kilka postaci przemknęło wśród drzew, niezdarnie próbując się ukryć Arin zawrzał gniewem. Łajdaki - kto boi się stanąć twarz w twarz z kim - Uriaszu? Obejrzał się, szukając wzrokiem Klaja, który nadal stał przy rzeźbie boga Krissów. - Do diabła, co on tam robi, Kon? Klaj! - Nie obchodziło go już, czy ktoś go słyszy, był zmęczony ukrywaniem się. - Dołącz do nas, chłopie! Klaj pomachał ręką w odpowiedzi. Mniej niż inni lękał się znaku boga. Było to coś nowego, chciał mu się dobrze przyjrzeć. Zło, które tu widział, miało własny powab, fascynację Odmienności. Możliwe, że artysta chciał nadać twarzy boga ludzki wyraz lecz bez powodzenia, gdyż niemal wszystko zacierało wszechogarniające cierpienie. Wykrzywione, otwarte w niemym okrzyku usta budziły w Klaju odrazę. Wzdrygnął się na myśl, że ten ohydny wrzask miałby być głosem boga, całymi latami, bez względu na porę roku, ryczącego nad ciemną rzeką, boga o oszalałych oczach, ślepych na zieleń bogini ziemi, boga którego krzyk po wsze czasy zniekształcałby śpiew ptaków. Klaj przestał oddychać. Twarz boga stała się drzwiami, którymi dostrzegł okropne obrazy, migające jednak zbyt szybko, by mógł je rozróżnić, zamazany ruch stworzony ze światła i cienia. Wyrwał się stamtąd w samą porę i spojrzał ze złością na figurę, jak gdyby to ona była autorem złych wizji. Zawrócił konia i pojechał drogą za innymi. Oczy miał nabiegłe krwią i niewidzące, jak u człowieka, który za szybko ocknął z sennego koszmaru. Niespodzianie ukazało się przed nimi Zbawienie. Obszerny, dokładnie oczyszczony z drzew teren o powierzchni mili lub więcej, niemal zupełny brak pól uprawnych, dobrze utrzymane chaty i drogi, które krzyżowały się regularnie, tworząc system przypominający ulice Lorl. Śnieg zagłuszał dźwięki. Żeby zaznaczyć ich pozycję, Arin zwołał zgromadzenie kręgu i wszyscy razem nadali telem do Karli, z wieścią o przybyciu do miasta Krissów. Nie otrzymali wyraźnej odpowiedzi; Arin wątpił, czy usłyszano ich. Podążali w dziwnej ciszy tym, co wyglądało na główną arterię Zbawienia, zawsze spodziewając się zobaczyć ludzi za następnym rogiem, lecz nieodmiennie spotykał ich zawód, choć instynktownie czuli, że są obserwowani. Elin dostrzegła przelotnie w wąskim otworze drzwiowym wrogie spojrzenie jakiejś kobiety, zanim drzwi zatrzasnęły się. Droga wychodziła na szeroki plac otoczony domami mieszkalnymi. Górował nad nimi duży, pomalowany na biało budynek z wieżą, na której umieszczony był znak boga Krissów. Na środku placu znajdowała się większa replika tego samego symbolu, różniąca się nieco od figury, którą oglądali nad rzeką. Głowa boga w cierniowej koronie opuszczona była na piersi, oczy spoglądały na Szandów w zamyśleniu. Smagał ich lodowaty wiatr, unosząc tumany śniegu. Wszystko inne trwało w bezruchu. Wiedzieli, że nie są sami na pustym placu. Ciężka, nieprzenikniona psychiczna derka, którą poczuli po raz pierwszy, gdy Mikasz zbliżał się do Karli, teraz zacisnęła się wokół nich ciasno jak całun. Ich wrażliwe konie spłoszyły się. Magill zobaczył ubraną w ciemny strój kobietę, która przebiegła pomiędzy dwoma domami i zniknęła. Jego głos zabrzmiał stanowczo i szokująco w głębokiej ciszy: - Wyjdźcie i powiedzcie “cześć”! Zirytowany, zmęczony i niewyspany Arin okrążył plac. Pozostali członkowie kręgu szukali w nim oparcia. Nie miał cierpliwości do ciemnych gierek Uriasza. To właśnie to, szepnął jego opiekuńczy robak, gra sił. Jeśli zaczekasz pokornie, będzie wiedział, że czujesz się niepewnie. Rozgniewaj się, a uzna, iż jesteś słaby i arogancki. W obu wypadkach on jest górą. Odbierz mu tę przewagę. - Sukinsyńskie gierki. - Arin potrząsnął cuglami, tak by jego klacz okrążyła skokami plac. Jego głos zabrzmiał jak dzwon w ciszy Zbawienia, gdy zawołał w Dawnej Mowie: Gdzie jest Uriasz? Gdzie są Krissowie? - Jeździł w kółko, tal że mogli go usłyszeć wszyscy ukryci obserwatorzy. - Widzieliśmy znak waszego boga i nie przestraszyliśmy się. Czy jego czary są tak słabe, że nie mogą was obronić przed szóstką zmęczonych Szandów, którzy chcą tylko coś zjeść, odpocząć i ogrzać się przy ogniu? Gdzie jesteście? Obdarzeni dobrym słuchem Szandowie usłyszeli pierwsze ciche skrzypnięcie drzwi, później zaś drugie. Arin objechał znów plac i zatrzymał się przed białym budynkiem. Ustawcie się z mną w szeregu, rozkazał, i członkowie pękniętego kręgu uczyni to. Syn Garika odjechał na bok i wskazał na nich zamaszystym ruchem. - Przyjrzyjcie się nam tak, jak my przyjrzeliśmy się waszemu bogu. Jesteśmy mężczyznami i kobietami takimi samymi jak wy. To jest Kon, moja prawa ręka. A to Magill, moja lewa ręka. Są ze mną, odkąd po raz pierwszy dosiedliśmy Koni. Czy Krissowie nie znają lojalności? Przejechał przed stojącymi w szeregu Szandami. - To jest Hara, najlepszy z naszych myśliwych. Czy Krissowie nie umieją polować? To jest Klaj, który kiedyś zostanie władcą. Czy siła i dyscyplina obce są Krissom? To jest Elin, która mogła mieć każdy dom w Czarzenie i być z każdy mężczyzną. A jednak wolała pojechać z nami. Zniosła t samo, co każdy z nas, i wszyscy jesteśmy wdzięczni za ciepło... - To pewne jak mróz - mruknął Magill, lecz usłyszała go tylko Elin. - Czy Krissowie nie znają pięknych i odważnych kobiet? - wołał dalej Arin. - Troje naszych i jeden z waszych ludzi oddało życie, żebyśmy mogli tu dotrzeć. Czy Krissowie którzy potrafią wyrzeźbić ból w drewnie, tak niewiele obchodzą cierpienia cielesne? Czy Mikasz postąpił głupio, prowadząc nas tutaj? - Rozwarł szeroko ramiona. - Jesteśmy tylko ludźmi takimi samymi jak wy. Bądźcie ludźmi i wyjdźcie z ukrycia. - Witaj, książę Arinie. Gdy zabrzmiały te słowa, Arin był odwrócony plecami do dużego białego budynku. Kiedy się odwrócił, na stopniach stało dwóch mężczyzn, jeden z gołą głową, drugi z głową ukrytą w fałdach obszernego czarnego kaptura. Mężczyzna z obnażoną głową był chudy i trzymał się sztywno. Jego głos wydawał się zbyt głęboki jak na ascetyczne ciało. Zszedł ze stopni, jego towarzysz poszedł za nim. Wiatr sypnął mu w twarz śniegiem, lecz Kriss zdawał się tego nie czuć. - Modliłem się ze starszyzną w kościele - wyjaśnił. Arin zsiadł z konia, by go powitać. Rysy twarzy ascetycznego Krissa przypominały nieco rysy Mikasza, a głęboko osadzone jasne, trzeźwe oczy błyszczały inteligencją. Syn Garika mógł wyczytać w jego umyśle mniej niż u Mikasza - tylko powierzchnię głębokich i silnych prądów jego myśli. Biała dłoń, którą tamten wyciągnął na powitanie, choć delikatna, była stwardniała od pracy, a w jej załamania wżarł się niezmywalny pył węglowy. Blade policzki Krissa pokryły pierwsze zmarszczki; mógł być starszy od Garika, a może nawet nieco młodszy. - Jestem Uriasz, prezbiter starszyzny kościoła w Zbawieniu. A to jest Jakub - wskazał na swego towarzysza, stojącego o krok za nim z pochyloną głową - który służy przy ołtarzu. Wybacz memu ludowi. - Pełnym wdzięku gestem objął domy Zbawienia. - Jesteście pierwszymi z ludzi Kręgu, którzy przyjechali do nas w gości, a nasza wiara liczy sobie już cztery tysiące lat. Teraz otworzyło się więcej drzwi; mężczyźni i kobiety wychodzili ostrożnie na frontowe schody, wpatrując się w nowo przybyłych. - Niemniej, jak powiada król Garik, nastał czas przemian. Arin skinął głową w milczeniu, lecz jego umysł zadrżał od czegoś nie tak przenikliwego jak ostrzeżenie: ten Kriss był Człowiekiem, który słuchał i pamiętał, co usłyszał. - Z czasem zapomnimy o większości różnic, które nas dzielą. Witamy w Zbawieniu. - Uriasz obrzucił Arina ostrym spojrzeniem. - Jak zginął Mikasz? - zapytał. - Z rąk mrikańskich żołnierzy. Zaczaili się na nas. - Zaczaili? - Zastawili na nas pułapkę. Miasto płaci im, żeby na nas polowali. Zabili Mikasza i dwoje moich ludzi. Niech się znów narodzi u was, tak jak nasi u nas. - Arin zdawał sobie sprawę iż było to jego pierwsze dyplomatyczne kłamstwo i cieszył się, że Kriss nie umie czytać w jego myślach. - Każdemu swoje - przyznał enigmatycznie Uriasz. - Garik nie wybrał głupca na swego posła. - Odwrócił się i przeszedł przed szeregiem Szandów, którzy tymczasem zsiedli z koni i przywitał się z każdym. - Witajcie w Zbawieniu. Twarz człowieka jest historią jego życia. Pozwólcie mi zobaczyć, co u was jest napisane. Jesteś Kon, prawda? Tak, Kon. - Wpatrzył się w twarz Szandy. - Silny, łagodny i kochający. Uważaj, żebyś nie kochał zbyt mocno na tym świecie. Może ci to sprawić ból. - Magill. - Uriasz poszedł dalej. - Interesująca twarz. Wojownik o wielkim sercu, powiedziałbym. I Dżing, sądząc kształcie oczu. Oni kiedyś podbili ten kraj. - Słyszałem o tym - wycedził Magill, który rozumiał więcej niż jedno słowo na trzy z niezwykłej rytmicznej wymowy Krissa. - Nie wiem tego na pewno. - Bądź pewny. - Uriasz zatrzymał się przed następny Szandą. - I Hara. Tak, Hara. - Przez chwilę uważnie przyglądał się myśliwemu. - Jesteś szczęśliwym człowiekiem. Gdzieś znalazłeś spokój. To prawdziwy skarb. I wreszcie młody Klaj, przyszły władca. Ty - prezbiter urwał znów, tym raz na dłużej. - Ty masz dziwne oczy, Klaju. Myślę, że widzą więcej, niż chciałyby. - Odwrócił się do Arina z miną człowieka, który dopełnił wymaganych formalności kurtuazji. - Książę, ciepły dom czeka na ciebie i twoich ludzi. Znajdziemy coś dla tej kobiety. Słysząc tę wypowiedzianą na zimno obelgę pod adresem Elin, Arin zesztywniał i poczuł, że jego ludzie zareagowali samo. Zaczął mówić, lecz Elin uprzedziła go. - Czy wyglądam jak koń, Uriaszu? Nazywam się Elin. Uriasz odwrócił się zbyt gwałtownie, wyraźnie zaskoczony, iż kobieta ośmieliła się zwrócić do niego bezpośrednio. Chociaż Elin była wyższa od niego o kilkanaście centymetrów, zdawał się patrzeć na nią z góry. - I Elin, tak, Elin, która mogła zostać w domu. U nas panują inne obyczaje, dziewczyno. Niezamężne kobiety nie mieszkają razem z mężczyznami. Zamieszkasz osobno. Milczący dotąd Jakub dotknął rękawa Uriasza i szepnął coś. Odeszli na bok i jęli rozmawiać szybko w Dawnej Mowie, modulowanej tak dziwnie, iż Arin miał trudności ze zrozumieniem czegokolwiek poza ogólnym sensem. - Jak postąpisz z tą... Uriasz odparował sucho: - Czy będziesz cytował Pismo dla własnych celów, Jakubie? Jakub podniósł głos: - Ona jest ranna, prezbiterze. - Młody Jakub przypomina mi o miłosierdziu - odparł Uriasz, pozwalając sobie na odrobinę humoru. - I co musi być oddane królom. Ta dziewczyna może zamieszkać z wami. Jakub podniósł głowę i spojrzał na Arina. - Nieobce jest nam cierpienie, Arinie, ani jego znaczenie dla duszy... - Poczekaj! - Arin ściągnął kaptur z głowy Jakuba. - A niech to, do pioruna, przecież to Jakub! Stary Jakub. - Objął Jakuba ramionami, bardziej uszczęśliwiony, niż uważał za możliwe, widokiem znajomej twarzy. - Jakub, nie widziałem cię, odkąd mnie pokonałeś. - Wybacz mi mój gniew, Arinie. - Dawno wybacz... spójrz, tu jest Elin! Lecz, o dziwo, oni już podeszli do siebie. Choć czuli się niezręcznie, przepełniała ich radość. W oczach dziewczyny błysły łzy. - Cześć, Jakubie. - Cześć, Elin. Jakub zapomniał o ostrożności i oparł ręce na ramionach dziewczyny. Przyjrzał się uważnie dwóm strumykom łez przedzierającym się przez brud i resztki farby na jej policzkach, później zaś, znacznie dłużej, posypanej proszkiem ranie. - Zranili cię - mruknął ponuro. - Nie patrz na mnie, jestem brudna jak świnia. - Elin usiłowała odwrócić od niego zraniony policzek, ale Jakub łagodnie znów zwrócił jej twarz ku sobie. - Zranili cię. - To tylko niewielka rana, Jakubie. - Oby Bóg przeklął ich na wieki. Zranili cię. Równie dobrze mogliby być zupełnie sami pod znakiem boga Krissów. Magill odczytał uczucia Elin i ukrył swe myśli przed innymi. Więc dlatego tu przybyła - cały szmat drogi, całe cierpienie - choć dotąd może sama nie była tego pewna. Smagał ich wiatr, Krissowie gapili się, a Uriasz mierzył ich wzrokiem z miną, której Arin nie mógł zrozumieć. Przygotowano dla nich dom naprzeciw kościoła. Dom nieskazitelnie czysty, a utrzymywały go w tym nienaturalny stanie dwie starsze kobiety. Krissanki podawały Szandom posiłki z minami męczennic i każdego ranka zmiatały z drewnianych podłóg drobny pył węglowy, który wciskał się wszędzie Równie nieapetyczne jak jedzenie, które przynosiły, kobiety nigdy nie powiedziały gościom, jak się nazywają, tylko chyłkiem robiły, co do nich należało. Nigdy też nie odzywały się ani nie patrzyły bezpośrednio na mężczyzn, chociaż obrzucały Elin niechętnymi spojrzeniami, w których strach mieszał się z ciekawością. Ciepło pochodzące od węgla było rzeczą codzienną dla Krissów, lecz radosną nowością dla Szandów. Zrobili sobie zabawę z ciepłej kąpieli, troje w jednej wannie. Krissanki uciekły, a miejsce ich zajęli równie wiekowi mężczyźni, po tym jak zastały Elin, Kona i Magilla śpiewających i myjących i wzajemnie, oraz Klaja, nagiego niczym obdarta z kory brzoza który czekał, by zająć miejsce Elin. Nie otrzymywali zaproszeń, nie składano im wizyt, nie kontaktowano się z nimi. Arin bardzo szybko dowiedział się, że Uriasz jako prezbiter ma być jedynym łącznikiem z tymi odludkami. Młody władca próbował na podstawie przelotnych obserwacji ocenić przydatność Krissów do sprawy Garika. Zgorzkniali, milczący, niscy wedle uhiańskich standardów, mający niewiele broni i niewiele koni, byli jednak wytrzymali i silni, gdyż całe życie spędzali wydobywając węgiel dla kuźni Wengenów. Nie byli biedni czy źle wyposażeni - Arin nigdy nie widział lepiej wykonanych strojów i domów - lecz nie dostrzegł żadnych luksusów. Ponieważ były one z tego świata, jak wyjaśnił mu Uriasz, i nie należało w nich gustować. Dlatego Krissowie chętnie pracowali w mroku kopalń, zasłaniał on bowiem przed ich oczami niedoskonały świat i zwracał je w głąb duszy. - Węgiel jest drogi - rozmyślał głośno Hara. - Krissowie na pewno mają gdzieś stos kredytek, bo nie wydają ani jednej na siebie. Arin stwierdził jednak, iż nie było to prawdą. Krissowie musieli dużo pracować, żeby po prostu wyżyć. Sukno otrzymywali z Lorl już pocięte na sztuki, a karliańską wełnę kupowali w Mrice, utkaną w specyficznym krissańskim stylu, który zasłaniał niemal całe ciało z wyjątkiem głowy i rąk. Importowali żywność, łącznie z paszą dla bydła, gdyż nie mogli zbierać plonów na zakwaszonej ziemi, a na wzgórzach nie było dzikiej zwierzyny. - Taki stary byk jak ja nie może znieść pyłu węglowego. - Klaj tkwił wciąż przy oknie. - Nie. - Hara wyjrzał na plac, gdzie wieczorna kopalniana zmiana zgromadziła się do modlitwy przed znakiem boga. - Jest jeszcze coś. Kiedy wiatr zmienia kierunek, dochodzi tutaj ten smród. - Nic dziwnego, że nigdy się nie uśmiechają - burknął Magill. - Idą do pracy, modlą się, wracają do domu, śpią, modlą się, wstają, wychodzą, modlą się i znów idą do tej przeklętej pracy. - Muszą kiedyś robić przerwy. - Elin przeciągnęła igłę ze skręconą z jelit nicią przez podartą skórzaną koszulę, którą zszywała dla Magiłla. - Mają tyle dzieci, ile myśliwy kleszczy. Każda z ich kobiet po dwudziestce pęka w biodrach od porodów. Jakub powiedział - dodała z nutą zazdrości - że one rodzą łatwo i tyle, ile mogą. - Jakub powiedział. - Magill przyjrzał się jej uważnie. - Trzymali nas tu w klatce jak kurczaki. Kiedy widziałaś starego Jakuba? - Jeżeli powiem, oboje będziemy wiedzieli - droczyła się. - Jakub mieszka z rodzicami. Czy chodzisz tam? Dziewczyna pochyliła głowę. - Nie. Nie do jego domu. - Myślę, że dlatego tu przyjechałaś - powiedział w końcu Magill. - Możliwe, że tak. - Elin przeciągnęła igłę i dodała namyśle: - Nie wiedziałam na pewno. Chcę mieć dom i dzieci. Gillu, Arin znalazł Szalane, Ket znalazła Jona. Och, a dziecko... dlaczego ja nie? Bywałam na wzgórzu z tobą, z Arinem, i z innymi od dwunastego roku życia i do licha, kogo ja obchodzę? - Nagle jej twarz rozjaśnił beztroski uśmiech który Magill znał najlepiej, i stała się dawną Elin, wesołą cieszącą się towarzystwem mężczyzn. - Och, z Arinem to była dobra zabawa, a ty... - Posłuchaj mnie, dziewczyno... - ...a ty, Gillu... nie ma nikogo tak dobrego w środku jak ty. - Dziewczyno, Krissanki cię nienawidzą. - Wiem, Gillu, ale... - Ale jest Jakub - westchnął Magill. - Tak. - Dlaczego? Czy dlatego, że nie mogłaś go mieć? - Możliwe. Może pragnął mnie bardziej niż inni. To dało mi do myślenia. - Zrobiła supeł i ucięła nić. - Pewne jak mróz, że nigdy się tym specjalnie nie zajmowałam. Nie denerwuj mnie teraz. Masz tu swoją brudną koszulę. - Rzuciła ją Magillowi na kolana i pocałowała go w ucho. - Wypierz ją kiedyś i wypędź z niej pchły na cztery wiatry. - Wy macie łączność myślową - wyjaśnił Arinowi Uriasz. - A my mamy inne sposoby gromadzenia informacji. Nasi ludzie jeżdżą z wozami węgla do Wengenów i Mriki. Obserwują wszystko i bardzo uważnie słuchają. - Zastanawiałem się, skąd tak dużo wiesz – wyznał Arin. - Płacimy też innym, żeby widzieli i słyszeli, tak jak robi to Garik. - Uśmiechnął się lekko, widząc zaskoczenie Arina. - Jesteśmy wyspą... kowanów, czy tak brzmi wasze słowo, w morzu Kowenów, ludów Kręgu. Gdybyś był na naszym miejscu, czy nie obserwowałbyś i nie słuchał, Arinie? Nic nie ma nic za darmo, wszystko ma swoją cenę. Arin skinął potakująco głową. Uczył się bardzo szybko. Spacerowali po zaśnieżonej ulicy Zbawienia. Uriasz ciągnął: - Niekiedy nasi ludzie szukają innych dróg. Młody Jakub wyjechał stąd jakiś czas temu. Nasza wiara wydawała mu się zbyt ograniczona. Chciał spróbować życia w Kręgu. Wiele podróżował, wreszcie trafił do Czarzenu. Już wtedy był prawie zdecydowany powrócić do domu. Syn Garika słuchał, jak prezbiter Krissów wypowiada swoje myśli w słowach pełnych utajonej mocy. Ukryta częściowo w fałdach kaptura blada twarz Uriasza wywierała na niego magnetyczny wpływ. Prezbiter płynnie władał Dawną Mową, a kiedy Arinowi brakło słów, taktownie przechodził na mniej skomplikowany uhiański. - Jakub musiał odnaleźć wiarę poprzez jej opuszczenie. Tkwi to w nas bardzo głęboko. Podobnie jak w niektórych dziełach muzyków starożytnego świata można zawsze usłyszeć Dies Irae, tak nasza wiara dźwięczy własnymi głębokimi akordami, z którymi muszą się zestroić nasze dusze. To dziwne, że nie ma u was słowa oznaczającego religię. Umysł Arina, ukształtowany z grubsza przez Edana i oszlifowany przez Garika, nabrał giętkości i nowej siły w kontakcie, nieprzeciętną inteligencją prezbitera. - Religia? Jak mogłoby u nas istnieć takie słowo, Uriaszu? - Ciągłe posługiwanie się Dawną Mową pozwalało młodemu władcy precyzyjniej formułować myśli. - My mówimy Krąg, ale to nie wszystko. Nie jest on głęboki czy płytki, wysoki czy niski. Krąg po prostu jest. Uważamy go... za rzecz nateralną. - Za rzecz naturalną? - Uriasz taktownie poprawił wymowę Arina. - Tak, to możliwe. Szli przez zasypany śniegiem plac w stronę kościoła. - Podobnie jak król Garik nie posiadam absolutnej władzy - ciągnął prezbiter. - Muszę układać plany, spierać się i przekonywać. - Dlaczego nazywasz go królem? - Dlatego, że staje się nim i zachęca innych bogów Kręgu, żeby również wkładali korony. Doszli do drzwi kościoła. Uriasz otworzył je, tupiąc, żeby otrząsnąć śnieg z butów. W pobliżu ołtarza paliło się kilka świec, a nad nim skręcała się z bólu mniejsza replika postaci zamordowanego boga. - Dlaczego wasi ludzie myślą, że nie możemy na to patrzeć? - Głos Arina odbił się echem w zimnej nawie kościoła. - To stare wierzenie. - Ale to nieprawda. - Oczywiście. - Więc dlaczego w to wierzą? Uriasz wzruszył lekko ramionami. - A dlaczego twoi ludzie wierzą, że ty, jako władca posiadasz władzę nad ich życiem? Przecież jesteś tylko hipnotyzerem o szczególnym typie komórek mózgowych, które stały się cechą dziedziczną. Wierzenie to gwóźdź, książę. Wierzenie definiuje. Ty i ja może potrafimy kształtować naszą wiarę za pomocą subtelniejszych narzędzi, lecz dla przeciętnego człowieka istnieje tylko ów twardy, wykuty z żelaza gwóźdź. Ja nie mógłbym tego zmienić. - Przyjrzał się uważnie twarzy młodego Szandy i dostrzegł na niej odrazę, której Arin nie mógł całkowicie ukryć. - Czy to przekonanie jest całkowicie prawdziwe? Arin ocknął się z zamyślenia i zwrócił się do Uriasza: - Prezbiterze, jestem tu po to, by się dowiedzieć, Krissowie będą walczyć razem z nami. Jak Garik może zaufać ludziom, którzy nawet nie chcą zasiąść do rozmowy czy jeść z jego współplemieńcami? - A co się z nami stanie wśród ludzi Kręgu - odparował Uriasz - jeśli ich wysłanników denerwują nasze zwyczaje jeszcze przed osiągnięciem porozumienia? Przenikliwy: tego słowa nauczył się od Garika, lecz teraz Uriasz zademonstrował mu jego znaczenie. Uriasz był przenikliwy: Arin nie mógł go odczytać, manipulować nim ani prześcignąć go w logicznym rozumowaniu. Zastanowił się nad dalszą taktyką. - Więc żeby znaleźć styczne punkty, musimy zdefiniować różnice. - Doskonały początek. - Uriasz wyglądał na zadowolonego, nawet chętnego do podjęcia tego tematu. - Powiedz mi, co nas dzieli. - Kiedy patrzymy na waszego boga, widzimy tylko okrutną śmierć, coś, czego żaden z ludzi Kręgu nie zrobiłby nikomu, nawet merkowi czy cowanowi. Przy ostatnim słowie Arin ugryzł się w język. Uriasz także zwrócił na nie uwagę, lecz w jego ironicznej odpowiedzi nie było złośliwości. - To miłosierdzie jest godne pochwały. Mów dalej. - To nie wasz bóg nas rani, lecz sposób w jaki umarł. - Czy oni myślą o tym w taki sposób? - To nie jest myślenie - odparł ostrożnie Arin. - My to czujemy. Trudno to wytłumaczyć komuś, kto myśli słowami. - Fascynujące. Co jeszcze? Arin oparł się o balustradę ołtarza, usiłując znaleźć prosty obraz, który mógłby pokazać Krissowi. - Ty nie lubisz Elin. - Po nieruchomej jak maska twarzy Uriasza przemknął cień. - Wasze kobiety nie mogą zrozumieć, dlaczego nosi ona tę samą odzież co my, kąpie się z nami albo że będzie z nami walczyć, kiedy wyruszymy na wojnę. A nas dziwi, że nie uczynią tego wasze kobiety. Cień znikł, twarz prezbitera rozpogodziła się. - To niemożliwe, książę. Niewłaściwy sposób myślenia. Jaka by była moc waszych władczyń, nigdy nie walczyliście w prawdziwej wojnie. W walce wasze kobiety będą równie nieprzydatne, jak nasze. Kobieta z samej definicji jest słabością. Arin przyjrzał się Krissowi z ciekawością. - Tak, to właśnie to. - Co takiego? - Różnica albo znaczna jej część. Coś, co wystaje z głębokiej wody. Masz córkę. - Arin przekręcił nieznane słowo. Gdybym poprosił ją, żeby poszła ze mną na wzgórze... - Na wzgórze? - Do łóżka, kochać się... cała poczerwieniałaby jak burak. - Oczywiście! Niespodziewany chłód Uriasza zdziwił Arina, lecz nie zbił go z pantałyku. - No cóż, Elin albo każda inna dziewczyna z Kręgu byłaby w większości wypadków szczęśliwa, że może tam pójść. A później zabrałaby cię do domu swych rodziców i opowiedział jakie to było dobre, a gdyby nie było dobre, śmiałbyś s z tego... ponieważ zawsze istnieje jakieś jutro i życie jest tak cholernie dobre. - Rozumiem. - Nie, nie rozumiesz - zaprzeczył Arin z powagą. - Jeszcze nie. Kiedy merkowie zastawili na nas pułapkę, ta sama Elin przyniosła mi swój nóż, abym oczyścił go z tego, co musiała zrobić, by pozostać przy życiu. Nie wiem, ilu merków zabiła. Nie chciała o tym mówić. A gdybyś powiedział do niej choć słowo o tym, poczułaby się zbrukana. Mogłaby już nigdy odezwać się do ciebie. Uriasz chuchnął w ręce. - Tak, to fascynujące. Jesteś doskonałym rozmówcą, że. Nauczysz mnie wielu rzeczy. A teraz zastanów się nad tym, co ci powiem. - Oparł się o balustradę, koncentrując myśli na posępnym krucyfiksie. - Na zewnątrz kościoła pogoda jest zła i staje się jeszcze gorsza. Drzwi, które stawiają jej czoło, są spaczone i brzydkie jak śmierć, która budzi w was odrazę. Ale wewnątrz - wskazał na ponurą nawę - jest to. Śmierć to tylko drzwi. On, nasz Bóg, jest drzwiami. Tylko poprzez Niego możemy osiągnąć prawdziwe życie, które ty nazywasz śmiercią. To powietrze, to ciało, ten świat jest tylko ogniem prób w którym On nas ogrzewa, by na kowadle naszych dni i czynów nadać nam pożądany kształt. Hartowana stal przetrwa, skorupy odpadną w drodze. Wszystko w tym fałszywym świecie jest testem dla prawdziwego świata ducha. Uriasz nie wygłaszał oracji, nie gromił, jego głos nie podnosił się i nie opadał jak przy starej, nudnej lekcji, lecz dźwięczał jak cicha muzyka, tkając pełną głębokiej treści melodię. - Nie istnieje tu nic, co nie jest albo pułapką, albo krokiem naprzód, w zależności od wolnej woli człowieka. My gromadzimy zapasy na zimę, podczas gdy wy po prostu żyjecie. Nasze kobiety rodzą dzieci z obowiązku, a wasze dzieci są przypadkowym rezultatem rozkoszy. My czujemy się zobowiązani przyjmować każdego, kto uwierzy, Krąg zaś pozostaje zamknięty. Twoja i moja wiara są początkiem i końcem długiego łańcucha wierzeń wyrosłych w kręgu, z którego wzięły początek: wyznawcy Boga - i ci, którzy oddawali cześć innym mocom, temu, co nazywacie bogami ziemi i siewu. One nie są Nim. Was jest wielu, nas mało. Był jednak czas, kiedy przewyższaliśmy was liczebnie, kiedy cały ten kraj wyznawał tę samą wiarę co my. Wówczas Krąg był pozostałością, odizolowanymi grupkami niezadowolonych dusz - tak jak nasza wiara przetrwała wśród małych grupek zwykłych ludzi we wcześniejszej epoce. To stara jak świat waga, Arinie: unosi się i opada, i znów unosi. Ludzie po raz tysięczny rozczarowali się zbankrutowanymi religiami nie mniej niż materializmem. Przedtem żyli w luksusie i wygodzie, teraz stali się ofiarami głodu, który zmienił światowy układ sił. Poczynili wtedy ostatnie zbrodnicze błędy, które zgubiły Zachód, na ich oczach Dżingowie przyszli i odeszli, pozostawiając tylko swoje nasienie i kilka słów języka. Wiara w osobiste zbawienie była wtedy farsą. Cóż mogli oczekiwać od Zbawcy, który kazał im czekać, kiedy zbawienie potrzebne było teraz? Przeprowadzono wiele eksperymentów, układano praktyczne plany w oparciu o zaginiony sposób życia, sięgnięto do wielu najróżniejszych typów rządów, wierzeń, a nawet tradycji czarostwa - Kręgu, jeśli wolisz - ale przetrwały tylko te społeczności, które bezpośrednio miały do czynienia z ziemią, gdyż tylko ona się liczyła. Ziemia zdawała się zaspokajać odwieczną potrzebę zjednoczenia z czymś większym od własnego Ja, ekstazy duchowego zlania się w jedną całość, nawet jeśli odbywało się to tylko poprzez kontakt ciał. Lecz ciało zasłania wzrok jak powieka oko. - Uriasz mówił teraz ochrypłym szeptem. - A jednak pozostaje coś, co nie zaznaje ulgi, jest głodne i cierpi: ów odprysk stworzenia, samotne, fragmentaryczne Ja z jego niezaspokojonymi potrzebami - i brzemieniem winy. W rezultacie człowiek, który nie zwracał się ku Niemu poprzez Niego pozostaje schwytany w pułapkę za drzwiami, na mrozie, jak śmiech wilków słyszy bezsensowne echa swego głosu w próżni i tylko ona mu odpowiada. Arin miał sceptyczną minę, lecz Uriasz argumentował niewzruszenie: - Rodzimy się z poczuciem niedoskonałości, tak musi być, gdyż w przeciwnym wypadku zarówno ty, jak i ja nie szlibyśmy po omacku do naszych bogów w poszukiwaniu doskonałości. Lecz właśnie na tym polega zasadnicza różnica między nami: w ekstazie tańca Kręgu jest ukojenie i pocieszenie, ale nie ma - oczyszczenia i rozgrzeszenia. Tylko tutaj człowiek może zrzucić brzemię grzechu i oczyścić się z brudu nieczystego świata, naewt jeśli w nim przebywa. Uriasz uchwycił na twarzy Arina cień wątpliwości i rzekł wspaniałomyślnie: - Wiem, jesteś młody i pełen sił. Twoje dni są jak niewyczerpany skarb. Mówisz, gdy krew śpiewa ci w żyłach, że życie jest dobre. Czuję się dobrze, więc jestem dobry. Dlaczego miałbym uczynić coś, co jest grzechem? Lecz czy to pytanie uczciwe lub choćby samokrytyczne? Pozwól, że ci się przyjrzę. Pod badawczym spojrzeniem prezbitera, równie nieubłaganym jak u Edana, Arin poczuł się nieswojo. - Szczera twarz. Inteligencja i prostota. Rzadkie połączenie. Silna podstawa z nieograniczonymi możliwościami rozwoju. Cóż jeszcze? Ból, bardzo świeży, ale jest tam. Oczy może już nie tak ciekawe świata, usta nie tak skłonne do uśmiechu jak rok temu. Nowe ciężary, nowe smutki. Rozkazy, które musiałeś wydać. Ofiary... Głęboki głos Krissa był jak gorąco wyciągające zakażenie na powierzchnię rany, uparte sny o Holderze i zimnych gwiazdach, śmierć Sanda i Tili, brzemię nieustannego dokonywania wyboru i niepewności, czy rzeczywiście miał rację, podstępne myśli, które coraz bardziej oddalały go od jego plemienia. Otworzył usta, by odpowiedzieć i może potwierdzić opinię Uriasza, kiedy intuicja podpowiedziała mu coś, co podziałało na niego niczym lodowaty prysznic: wszyscy ludzie niosą to brzemię i odpowiadają na pytania, na które nie ma odpowiedzi. Garik żył samotnie nie tylko dlatego, iż nie mógł kochać Dżenny, lecz i dlatego, że postanowił myśleć i działać sam, z dala od utartych szlaków. Umysł Arina znalazł się nad przepaścią, do której zaprowadziła go ta myśl. Cofnął się przed nią fizycznie, odsuwając się od Uriasza. - Przedstawiłeś nam jasny obraz waszych obyczajów, prezbiterze. Wystarczy na dziś. Jest to równie ważne jak wiadomość, ilu ludzi możesz obiecać Garikowi. - O tym muszą zadecydować wszyscy starsi kościoła. Porozmawiamy o tym jutro. Przyjdź wcześniej. Czy jesteś zdenerwowany, książę? - Nie. - Arin zdołał zachować obojętną minę. - Dobranoc, Uriaszu. Zielona szata Szandy zbladła w mroku nawy i zniknęła. Uriasz opadł na ławkę, marszcząc w zamyśleniu brwi. - Świętokradztwo! Na dźwięk tego głosu prezbiter podniósł głowę. Z małego korytarzyka z boku ołtarza wyszedł łysy, gładko wygolony starzec o pomarszczonej jak u myszołowa szyi, ukrytej w fałdach kaptura. - Czy byłeś tu przez cały czas, Joszuo? - zapytał Uriasz. - I słuchałem - potwierdził przybysz. Jego zaczerwienione, łzawiące oczy błyszczały oburzeniem. - Przyprowadziłeś tego poganina do kościoła. Nawet przed ołtarz... - I udowodniłem nieprawdziwość głupiego mitu. Oni nie duszą się ani nie buchają płomieniem na widok Boga. - Jednak on był zażenowany i przestraszony. - Możliwe, ale przyszedł. - Uriasz znów się zamyślił, Joszua majaczył nad nim jak groźba sądu. - Jesteś przebiegły, Uriaszu, i szczycisz się tym. Najpotężniejszy prezbiter, jakiego kiedykolwiek wynieśliśmy na to stanowisko. Nazwaliśmy cię Prozelitą. Dlaczego łamiesz tradycje i sprowadzasz to plugastwo do Zbawienia, a nawet do kościoła? - Ponieważ muszę wiedzieć. - W głosie Uriasza zadźwięczała ostrzejsza nuta. - Jeśli dowiedziałem się o nich więcej niż moi poprzednicy, to dlatego, że się bardziej starałem, ponieważ chcę wiedzieć, ponieważ tak jak Garik kupię ludzi jeżeli to będzie konieczne. Rok temu, wedle wszystkich raportów z Czarzenu, ten poganin w zielonej szacie był niczym nie wyróżniającym się prostakiem, topiącym w trunku lata dzielące go od wieku męskiego. A spójrz na niego teraz: nieustępliwy uparty i równie bystry jak jego ojciec. Dwadzieścia lat temu Garik był niefrasobliwym farmerem. W przyszłym roku, w porze między zbiorami, ni mniej, ni więcej tylko spróbuje zmienić świat. Zrobił już bardzo dobry początek. Nie popełniaj błędu co do Garika: nie pozwoli on, by pogańskie tradycje stanęły drodze jego bardzo nowoczesnym ambicjom. Takich ludzi nie pokonasz ani nie nawrócisz cytatem z Pisma. Jaką politykę ty byś prowadził? - Ale jeśli ich zepsucie kala nas? - Co masz na myśli? - Tę wszetecznicę, która z nimi przyjechała. Jakub skłania się ku niej. Kobiety już o tym gadają. Twarz Uriasza była beznamiętna jak maska. - I? - Wystarczy jedno słowo do rodziny Jakuba, a będzie zamknięta z pozostałymi. - To słowo wypowiem tylko ja, Joszuo. - Jesteś zbyt tolerancyjny! - wybuchnął starzec. Ślina ciekła mu z kącików ust. - Niebezpiecznie tolerancyjny, j - Tolerancyjny? - Uriasz wstał, zajęty własnymi myślą Złorzeczenia starca docierały do niego z dala jak szczęt ptaków. - Czyż nie jest napisane: “Nie pozwolisz...” - Jest - odparł Joszua. - Przypomnij to sobie. - Tak, ale na razie nie wiemy nic o Jakubie i tamtej dziewczynie. - Uriasz ukląkł przed ołtarzem. - Chodź pomódl się ze mną. Czy to człowiek mówił tak przekonywająco, czy idea, której służył, była słuszna? Słuchając, unosząc się na potoku słów Uriasza Arin poczuł - choć tylko przez chwilę - że dobrze byłoby pozbyć się bólu i wątpliwości, znaleźć kogoś, nawet tę drewnianą śmierć, jeśli mogłaby zapewnić mu spokój, uwolnić go od Holdera, Sanda i Tili. Lecz gdy się wahał, w jakiś sposób uświadomił sobie, że Uriasz grał na nim jak na instrumencie, wiedział, którą strunę szarpnąć, by uzyskać pożądany dźwięk. Prawdą było, iż nie istnieje miejsce, w którym mógłby odpocząć lub ukryć się. Jeśli jeszcze bardziej oddali się od Kręgu, to nie skieruje się w stronę Uriasza, lecz raczej ku gwiazdom, które wyglądały jak oczy ślepców. Po Luminie pogoda pogorszyła się. Arin starannie odprawił wszystkie obrzędy, raczej dla swoich ludzi niż z osobistej potrzeby. Narysował pentagram na drewnianej podłodze recytując każdy wiersz ceremonii przyzywania słońca. Nie mogli się porozumieć ze swoimi; upadli na duchu, mieli wrażenie, że się duszą, owinięci ciasno niewidzialną derką. Śnieg nie przestawał padać. Tylko dzięki pracy milczących Krissanek można było przejść przez plac. Odgarniały śnieg rano i w nocy; w nocy i rano brygady Krissów zjawiały się, by się pomodlić przed krzyżem i brnąć do kopalni. Wracali czarni od pyłu węglowego, żeby odmówić modlitwy przed snem. Magill oparł się o parapet okienny i rzekł niedbale, choć wyraźnym napięciem w głosie: - Znowu idą. A tam kobiety ponownie odgarniają śnieg, można by pomyśleć, że przyjdą tu i zaprzyjaźnią się z nami. hej! Spójrz tu, Kon! Niech mnie licho, jeśli ona nie patrzy w naszą stronę! - Zastukał w okno. - Hej, tam! Mała Krissaneczko, chodź tu, ocal mnie. Och, weszła do domu. Kon odszedł od okna i stanął przy piecu obok Arina. - Arinie, jak ci się zdaje, jak długo tu będziemy? - Przy takiej pogodzie i tych cholernych prezbiterach, którzy mówią dwa razy “nie” na każde “tak” - może aż do Leddy. Kon wziął nożyce Elin i jął przystrzygać sobie brodę, zerkając we fragment lustra, który Arin trzymał przed nim. - W Karli było inaczej. Ludzie tacy jak my. Cały tryb ich życia uległ zakłóceniu. Nigdy nie byli pozbawieni kobiet ani fizycznego ruchu, który nadawał rytm ich życiu. Dzień po dniu stawali się coraz bardziej zgorzkniali i poirytowani. Kon wysunął szczękę, żeby sięgnąć do znajdującego się na obrzeżu brody brązowoczarnego kosmyka. - A teraz nie ma nawet Elin. Wiesz, gdzie ona jest. To może napytać nam biedy. - Zgrzyt. Kon przyjrzał się uważnie swemu odbiciu, jakby kryło w sobie wszystkie filozofie świata. - Odbieram złe uczucia od tych Krissów. To ty jesteś myślicielem, ale gdybym chciał nas zatrzymać, nie mógłby tego zrobić w milszy sposób, niż zrobił to stary Uriasz. Arin zastanowił się, jak dalece Kon miał rację. Zostali unieruchomieni. Pod pozorami kurtuazji i powierzchownej uczciwości on i Uriasz prowadzili grę, która sprowadzała się do tego, ile dajesz za to, co otrzymałeś. Jednak kiedy Uriasz nadal mamił go nadzieją na zawarcie sojuszu, musiał czekać i obserwować. Oceniał i badał Krissów i w miarę, jak po Luminie słońce rozpoczęło długą powrotną drogę do domu, poznawał ich coraz lepiej. Pod płaszczykiem agresywności i wytrzymałości Krissowie wcale nie byli tacy zdrowi. Śnieg był upstrzony ich czarnymi od węgla plwocinami. Konserwowana żywność chronicznie zapychała im wnętrzności. Robiła to samo z jego ludźmi. W stosach śmieci pełno było mrikańskich pojemników z etykietkami określającymi ich zawartość jako silne środki przeczyszczające. Najbardziej zdumiewała duża liczba opakowań po środkach przeciwbólowych w kapsułkach, importowanych z aptek Miasta za pośrednictwem Lorl i Towzenu. Krissowie, a szczególnie Krissanki, cierpieli na zupełnie nie znane innym Uhiańczykom bóle głowy; pulsujące, trwające cały dzień katusze, którym towarzyszyły mdłości, odbierały swym ofiarom resztki sił. Intuicja podpowiedziała Arinowi, iż nie to zwykła choroba. A dlaczego kobiety zapadały na nią częściej niż mężczyźni? Odpowiedź na to pytanie dał mu pierwszy wgląd w umysł Krissów. Możliwe, że zbieżność dat Luminu i tradycyjnej rocznicy narodzin boga Krissów obudziła poczucie miłości bliźniego u Uriasza. Prezbiter zaprosił Arina, by zjadł z nim śniadanie w jego domu - w tej dziwnej znajomości był to ich pierwszy kontakt na niwie towarzyskiej. Dom Uriasza znajdował się obok kościoła. O oznaczonej porze syn Garika, idąc posypaną popiołem drogą, zauważył wieńce z gałęzi drzew iglastych przybite gwoździami do drzwi, część oznak krissańskiego święta. Młody władca uprzejmie wysłuchał opowieści o cudownych narodzinach boga Krissów, lecz zrozumienie jej kosztowało go wiele wysiłku, gdyż zarówno samo słowo, jak i pojęcie cudu było mu zupełnie obce. Mimo to opowieść Uriasza utkwiła mu w pamięci, ponieważ była wielce pomysłowa, opowiedział więc innym Szandom tyle, ile z niej pojął. Była tam dziewczyna, która nigdy nie miała mężczyzny i pewnego razu pracowała w polu, albo coś w tym rodzaju, kiedy zjawił się przed nią zmieniacz kształtów, potężny władca, i powiedział jej, że jest w ciąży, a potem znów zniknął. Tak po prostu? Tak powiedzieli i, pewne jak mróz, że urodziła dziecko, kiedy nadszedł jej czas. - Wykrętne - osądziła Elin. Wszyscy uznali to za nieprawdopodobne. A cała sprawa nikogo szczególnie nie zainteresowała. Do domu prezbitera wpuściła Arina piętnastoletnia dziewczyna o żółtawej cerze. Nie chciała spojrzeć na gościa i wymknęła się, kiedy nadszedł jej ojciec. Uriasz zaprowadził młodego Szandę do ogrzewanej węglowym piecem kuchni, gdzie zasiedli w cieple do skromnego posiłku. Pomieszczenie to miało nagie ściany; poza wszechobecnym krzyżem dom Uriasza, podobnie jak osobę prezbitera, charakteryzował zupełny brak ozdób. oszołomiony Arin zajął wskazane mu miejsce. Stół nakryty był na dwie osoby. Krissanki skradały się wokół obu mężczyzn, starając się nie oddychać. Uriasz podał Arinowi ich imiona w taki sposób, jakby te kobiety stanowiły jego własność. - Ta dziewczyna to Mary, moja najmłodsza córka. A to jest moja żona Miriam. Pracuje dziś powoli. Jej głowa... - prezbiter miał na myśli rozpowszechnioną wśród Krissów dolegliwość. - Pigułki już nie działają. Twarz Miriam była blada. Żona prezbitera zajmowała się swymi obowiązkami w ślimaczym tempie, lecz nigdy nie przerwała pracy ani nie usiadła. Arin czuł, że Uriasz miałby jej za złe takie postępowanie. - Mój najstarszy syn Jeremiasz wyruszył z pielgrzymką - ciągnął prezbiter, choć rozmyślnie nie określił bliżej miejsca jego pobytu. - To duchowa wędrówka. Idzie tam, dokąd musi iść. - Niech będzie błogosławiony - wtrąciła Miriam. Odezwała się po raz pierwszy. Arin odniósł wrażenie, iż na bladej twarzy Krissanki nie było dość miłości, aby mogła kogokolwiek błogosławić. Tego ranka Uriasz wydawał się wyjątkowo wspaniałomyślny. Jeśli Krissowie przyłączą się do Garika, nie będą żądać pieniędzy poza odszkodowaniem dla wdów. Ta propozycja była zbyt hojna, by nie miała swojej ceny. I rzeczywiście: krissańscy żołnierze mieli podlegać krissańskiemu dowództwu. Arin zgodził się. Źle uzbrojeni, posiadający niewiele koni Krissowie nadawali się najlepiej do służby jako oddziały pomocnicze. - A także - dodał Uriasz - chcemy rozpocząć działalność misyjną wśród Szandów i Karliów. Arin odpowiedział wymijająco, bawił się widelcem, chwalił dobrze usmażone jajka. Nie był upoważniony do przyznawania takiej koncesji. Uriasz nalegał uprzejmie: - Niemniej... Syn Garika starał się odparować ataki giętkiego Krissa. Kiedy coś oddajesz, szepnął robak w jego umyśle, zarób coś na tym. - Mógłbyś przybyć do Czarzenu i przemówić do naszych władców. Mógłbym ci to obiecać. - A czy byłbym tam bezpieczny? - Byłbyś równie bezpieczny jak ja tutaj. Ale w zamian za to... W oczach Uriasza pojawił się błysk humoru. Zachichotał. - Ach, tak, czego żądasz w zamian? - Udamy się do Liszyna tak szybko, jak to tylko możliwe. Prezbiter napił się kawy i milczał jakiś czas, zanim odparł: - Trzy osoby udały się tam przed trzydziestu laty. Jedną z nich była pierwsza żoną Garika. - I zapytał bezceremonialnie: - Czego tam szukały? - Ona nigdy tego nie powiedziała. Arin i Uriasz wymienili porozumiewawcze spojrzenie niczym dwaj gracze. - A czego ty tam będziesz szukał? - Nazwijmy to różnicą między długo- a krótkotrwałą wojną. Wyślij z nami swojego człowieka, jeśli chcesz. - Arin przeniósł wzrok na stojącą przy piecu Miriam. - Ale teraz... Przerwał mu szczęk metalu. Miriam upuściła garnek z osłabłych z bólu rąk i z cichym jękiem osunęła się na krzesło, trzymając się za głowę. Uriasz wezwał Mary. Dziewczynka weszła bokiem, wyjęła z dzbanka kilka tabletek i nalała wody do kubka, lecz Miriam odprawiła ją kiwnięciem ręki. - Już nie pomagają. - Zwróciła się błagalnie do męża: - Powinnam trochę poleżeć. - Dobrze, jeśli aż tak źle się czujesz. Słysząc te zimne słowa, Arin poczuł ucisk w sercu. - Myślę, że mógłbym jej pomóc, Uriaszu. Miriam pokręciła przecząco głową. - Muszę to wytrzymać. Cierpienie to rzecz naturalna. - Tak samo jak sen. - Arin ukląkł przy niej. - Gdybyś mogła zasnąć i obudzić się nie czując bólu, czy byłoby to nienaturalne? Uriasz powiedział uprzejmie, ale stanowczo: - Książę, nie wolno ci używać żadnych waszych ziół. - Użyję tylko moich rąk i Mary. Czy pomożesz mi, Mary? Za zgodą prezbitera wziął Miriam na ręce i poszedł za Mary do sypialni o ścianach równie nagich jak w kuchni. W pokoju tym, podobnie jak u Garika i u niego samego, oprócz łóżka znajdował się zasypany papierami masywny stół. Arina aż swędziały ręce, tak bardzo zapragnął je przejrzeć. Położył Miriam na łóżku i zdjął z niej nakrycie głowy, które odsłaniało jedynie kredowobiałą twarz. Uriasz obserwował, stojąc drzwiach. Przy pomocy Mary Arin przewrócił żonę prezbitera na brzuch. - Masuj jej plecy wysoko, między łopatkami - pouczył dziewczynkę. - Masuj, masuj, łagodnie... łagodnie. - Miriam wkrótce zaśniesz. My tylko rozmasujemy ci mięśnie pleców. Są zaciśnięte jak pięść. Szalane, moja żona, robiła mi to przez cały czas. Teraz zaśniesz, a kiedy się obudzisz, poczujesz się znaczny lepiej. Głos Arina, wypowiadający cicho, śpiewnie słowa, usypiał podczas gdy jego palce ugniatały wzgórki napiętych mięśni. - Masz włosy jak moja matka, ale u niej opadają aż do pasa. Teraz odetchnij głęboko. Już jesteś śpiąca. Będziesz mi piękne sny... gdzie cię teraz boli? - U góry - mruknęła cicho. - Na czole. Przy pomocy Mary przewrócił Miriam na plecy, pochylił nisko, masując jej skronie i czoło. Zauważył, że wygładziły się głębokie zmarszczki wokół jej oczu. Oczy zaś widziały lepiej Były senne, lecz nadal nie chciały mu ulec, nieufne, choć zaciekawione. Nawet gdy Miriam była młoda, pomyślał, nie mogła budzić pożądania; jej usta, skutkiem wieloletniego przyzwyczajenia, wykrzywił grymas, a nieustępliwa dusza trzymała w ryzach naturalny wylew uczuć, tak jak ciała Krissów nie chciały usuwać wydzielin. Arin pomógł Mary na tyle, na ile było możliwe, żeby zmniejszyć podejrzenia, ale niepostrzeżenie przykuł do siebie uwagę Miriam. - ...a moja żona jest karliańską dziewczyną. Wzięliśmy ślub, tak to nazywacie, na krótko przed moim przybyciem do was. Kiedy o niej myślę, zamknij oczy, jeśli chcesz, przypominam sobie, że gdy się uśmiecha, jej zęby wypełniają całe usta niczym u szczęśliwej wiewiórki, a jej tabard nigdy nie leży prosto. Co to jest tabard? To rodzaj białej szaty bez boków którą nosimy, gdy stajemy się władcami. No... teraz... no Powieki kobiety opadły na rozszerzone źrenice, była całkowicie odprężona. Syn Garika wiedział, że ona nie czuje, już bólu, choć uparcie walczy ze snem powodującym brak kontroli, nawet wtedy, gdy ostrożnie otwarła już swój umysł Arinowi. - Teraz - powiedział, widząc milczącą wdzięczność w jej oczach. - Już nic cię nie boli. - ...nie. - Westchnęła głęboko i jak dziecko przytuliła się do jego ręki. Kiedy rozwarta dłoń Szandy przesunęła się po ustach Miriam, Arin poczuł, że wargi kobiety skrzywiły się w przelotnym pocałunku. Teraz nadszedł czas, by odnaleźć drzwi, o których wiedział, że się otwarły w jej umyśle, nie uchwycić się ich, lecz delikatnie dotknąć, określić, ukształtować. To był błąd: żeby odnaleźć Miriam, otworzył się sam. Brutalne wrażenia uderzyły w niego z nieoczekiwaną zjadliwością, która wstrząsnęła nim do głębi i zniweczyła jego koncentrację. Miriam otworzyła oczy. - Nie. - Odsunęła się od Arina. - Mężu, wyrzuć go stąd, zabierz go! Rzucił na mnie czar! - Jej palec przeciął powietrze. - Czarnoksiężnik! Syn diabła! Krissanka usiadła sztywno, wrzeszcząc na Arina, a rysy jej twarzy stężały w grymasie nienawiści. Oszołomiony Szando patrzył, jak Mary cofnęła się i przeżegnała, żeby się uchronić od zła. Uriasz wyprowadził go z pokoju. Arin był zbyt zmieszany tym, co zobaczył w umyśle Miriam, żeby zauważyć satysfakcję malującą się na twarzy prezbitera. Lecz zanim strach zawładnął Miriam, z nie uświadomionej potrzeby musnęła ustami rękę młodego władcy. Potrzeby od tak dawna tłumionej, iż Krissanka nie wiedziała już, czego pragnie, i potępiała własne odruchy z siłą zdolną do morderstwa. Spotykali się w ciepłej stajni, zbudowanej na uboczu dla szandyjskich koni, bezpieczni, gdyż żaden Kriss nie chciał się do niej zbliżyć. Jakub przychodził, kryjąc się przezornie, po zajęciach w kościele lub czarny od pyłu węglowego po pracy w kopalni, żeby przyglądać się, jak Elin karmi i czesze płochliwą klacz o małej główce. Od dziewczyny emanowała nie uświadomiona zmysłowość. Głaskała białą strzałkę na nosie zwierzęcia, jak gdyby nic w świecie nie było ważniejszego od tej pieszczoty. Miłość do tej kobiety było niegdyś dla Jakuba nie znającą ulgi męka, a posiadanie jej teraz wstrząsnęło całym jego światem i wszystko w nim prowadziło go do Elin. - Myślę, że ona cię rozumie - powiedział. - Jest podobna do mnie. Lubi, żeby ją wycierać i krzątać się wokół niej. Od czasu do czasu lubi też dotykać się nosem z końskim chłopcem. - Elin wychyliła się poza pysk kład i pocałowała Jakuba, a jej wargi jednocześnie kusiły i obiecywały wiele. Jeżeli mężczyźni z jej plemienia byli w Zbawieniu bardzo nieszczęśliwi, a Arin stał się kimś zupełnie obcym, to przynajmniej ona znalazła tu odrobinę własnego szczęścia i nie chciała się go wyrzec. Nikt inny dotąd nie potrzebował jej aż tak bardzo. Czasami próbowała wyrazić to słowami, gdyż Jakub nie umiał dzielić się myślami, ale każda wzmianka o miłości cielesnej wprawiała go w zakłopotanie. Elin wyczuwała jego mieszane uczucia, chociaż ciało Jakuba dawało jej coś więcej niż fizyczne zadowolenie. Był bardziej namiętny w miłości od Arina, jak gdyby usiłował dotknąć najgłębszej jej cząstki, a równocześnie odrywał się od czegoś, co go powstrzymywało. Zastanawiała się, jak miejscowe kobiety odnosiły się do mężczyzn. Były niczym przerażone myszy i czuła do nich jedynie pogardę, lecz mogło to w części wynikać ze sposobu, w jaki traktowali je mężczyźni. - Tutejsze kobiety chodzą, jakby oczekiwały, że ktoś na nie napluje. Dlaczego, Jakubie? - Wedle naszej religii to kobieta sprowadziła grzech na świat. Jest nim napiętnowana. A mężczyźni, żeby mieć dzieci muszą z nią grzeszyć. Muszą też wziąć na siebie odpowiedzialność za jej słabszą duszę i przychodzić do niej tylko wtedy nakaże im to Bóg. Powiedział to bez ogródek, gdyż uświadomił sobie, że już w to nie wierzy, a może nigdy nie trafiało mu to do przekonania. Ten absurd nie miał nic wspólnego ani z nim, ani z Elin. Musiał wyjaśniać jej to dwukrotnie. Kiedy wreszcie zrozumiała o co chodzi, rzuciła w niego szmatą, którą czyściła klacz i świsnęła drwiąco. - A niech mnie licho, jeśli to nie jest niesprawiedliwe! A co ona ma robić, kiedy wy wszyscy czekacie na to słowo, hm? - Odwróciła się i pogładziła czule klacz, która bardziej na to zasługiwała. - Sądząc po tym, jak wasze kobiety rodzą, wasz bóg każe mężczyznom biegać do nich od rana do wieczora. - A później dodała cicho: - Czy ja jestem grzechem, Jakub? Nigdy dotąd nie słyszałam tego słowa. Czy jestem grzechem? - Nie, ty nie. - Położył ręce na piersiach dziewczyny. – Z nami jest inaczej. - Nie kłam, Jakub. Nie kłam, kiedy odnalezienie ciebie kosztowało mnie tak wiele. To nie dlatego, że miałam wielu mężczyzn. Pewnie myślisz, że porównuję cię z innymi, z Arinem. Jakub odpowiedział szczerze, choć sprawiło mu to ból: - Tak. I nienawidzę tego. - Och, Jakub. Żyłeś wśród ludów Kręgu i niczego się nie nauczyłeś? Młodzi ludzie idą na wzgórze, gdy nadejdzie ich czas, ponieważ tylko tego wtedy potrzebują, idą, by to zaspokoić. I ja tak robiłam - dodała z uśmiechem zadowolenia. - I nie żałuję żadnego mężczyzny, którego kiedykolwiek miałam, ponieważ dzięki temu dowiedziałam się, czego pragnę, Ja, Elin. - Spojrzała ze smutkiem na młodego Krissa. - Założę się, że nienawidziłeś samego siebie za każdą kobietę, której dotknąłeś. Więc kto prowadził lepsze życie, Jakubie, ty czy ja? Elin zawsze miała rację, jej instynkt bez trudu zwyciężał argumenty rozumu, gdyż to, co było treścią życia jego ludu, stało się kłamstwem dla Jakuba. Wszystko z wyjątkiem pragnienia Boga: to uczucie nigdy go nie opuści. - Czasami cię nienawidzę. - Zdarza się, że i ja chciałabym dać ci porządnego kopniaka. - Elin wyciągnęła do niego ramiona. - Ale teraz chodź do mnie. Szczupły młody mężczyzna w skórzanym stroju merka przejechał sto sześćdziesiąt kilometrów i wydawało się, iż może powtórzyć ten wyczyn po talerzu zupy i trzech godzinach snu. Z wyglądu bardziej podobny był do Miriam niż do Uriasza. Jego wypukłe zimne oczy błyszczały wiarą w odwieczne pewniki, lecz brakowało w nich inteligencji, która nadaje wyuczonym przekonaniom rangę wewnętrznego przeświadczenia. Jeremiasz jadł hałaśliwie, niemal nie zwracając uwagi na oznaki miłości okazywane mu przez matkę i siostrę. Kiedy kobiety umyły talerze, Uriasz odesłał je i rozłożył mapy na kuchennym stole. - Garik ma dwa plany - powiedział prezbiter do syna - ale nie znam jeszcze ich sedna. Jeśli główne uderzenie przeciw merkom ma być skierowane na północ lub na wschód, Kowenowie zbiorą się tutaj, na zachód od Karli. A jeżeli na południe - to w Czarzenie. Jeremiasz w zamyśleniu gryzł kłykieć. - Dlaczego na południe? - Czy mogliby tam przedostać się do Miasta? Młody merk uśmiechnął się, słysząc to niespotykane u ojca naiwne stwierdzenie. - Zapomnij o Mieście - rzekł. - Liczba nic nie znaczy dla Bramy Jaźni. Jedyny sposób, by tam wejść, to wyłączyć ją od środka. I Garik wie o tym. Jego atak, kiedy nastąpi, będzie skierowany przeciw naszym kompaniom. Będzie to wojna kawalerii, a skoro tylko wywabimy go z lasu na otwartą przestrzeń, szybko się skończy. - Jaka jest sytuacja finansowa kompanii? - Rozpaczliwa - odparł Jeremiasz. - Miasto nadal nie ma dla nich nowego kontraktu. Wszyscy merkowie wypatrują suba Callana, ponieważ ma pieniądze na odławianie. - Czy merkowie nadal sądzą, że pieniądze pochodzą z Miasta? - Jeżeli w ogóle o tym myślą; nic ich to nie obchodzi. Komendanci z trudem utrzymują swoich ludzi w kupie, tak niewiele jest pieniędzy. To dlatego Bowdeen... - Jeremiasz urwał z niesmakiem i zmienił temat rozmowy, pochylając się niżej nad mapą. - Jedno trzeba rozważyć z góry: Wengenów. Uriasz postukał palcem w jakiś punkt na mapie. - Wytapiacze żelaza zapytali nas, jakie stanowisko zajmujemy w sprawie Garika. Nie chcą stracić naszego węgla. Prywatnie doradziłem im, żeby trzymali się od tego z daleka. Ojciec i syn zgodzili się, że wiele spraw zostało już przesądzonych: hutnicy, którym zależało na węglu, a w sercu czuli się bardziej Mrikanami niż inne leśne plemiona, nie byli niebezpieczni. Lecz zachodni Wengenowie w pełni należeli do ludów Kręgu i więzy krwi łączyły ich z Karliami. Północna dywizja merków musi więc ich powstrzymać i uniemożliwić im połączenie się z Garikiem: nie będzie to trudne, dopóki za pośrednictwem Callana będzie płynął tam strumień pieniędzy. Uriasz zgodził się z roztargnieniem, skupiwszy całą uwagę na mapie. Nie była to walka o władzę pomiędzy nim a Garikiem, lecz gra sił trójkącie, którego szczyt stanowiło Miasto. Miasto musi pozostać stroną neutralną, niezaangażowaną i nie poinformowaną. Jeremiasz wzruszył ramionami. - Czyż nie przechwyciłem listu Garika? - Mógł wysłać więcej. - Nie zrobił tego. A jeśli tak uczyni, przejmę je - powiedział młody Kriss pewnym siebie tonem. - To tam wędruje część twoich pieniędzy. Uriasz rozmyślał głośno. - Kim są ci tam, w Mieście? Czym są? Czego chcą, co robią, jak myślą? Kto im przewodzi? Czy ktoś o tym wie? - Kupiłem, co mogłem kupić - usłyszał beznamiętną odpowiedź syna. - Lecz moc pieniądza zatrzymuje się u Bramy Jaźni. - Jeremiasz urwał, po czym nagle pochylił się do przodu. - Nie, poczekaj. Coś mi przyszło do głowy. Pewna myśl. Dawno temu, kiedy Miasto po raz ostatni przysłało skorygowane rozkazy do strażnicy w Balmerze i do innych punktów tranzytowych, jego mieszkańcy posłużyli się w tym celu małą skrzynką, która działa w oparciu o energię słońca. Nie pytaj mnie na jakiej zasadzie. Ich rozkazy są zapisane na cienkiej taśmie. Naciskasz guzik i to do ciebie mówi. Przez długi czas bawiłem się tym, wszyscy tak robili na początku... To czary Miasta, ojcze, coś tak odmiennego... - Mów dalej - ponaglił Uriasz. - W ostatnim miesiącu otrzymaliśmy pierwszą nową taśmę, nawet najstarsi merkowie nie pamiętają pojawienia się poprzedniej; jest to ostrzeżenie przeciw miotaczom, które znaleźliśmy za Bramą Jaźni. Miasto nie chce nam powiedzieć, jak się nimi posługiwać, ale nietrudno jest się tego domyślić. A na obu taśmach jest ten sam głos. Starsza taśma ma osiemdziesiąt lat. Doskonale pamiętam tamtą przemowę Miasta... i gotów jestem przysiąc, że to ten sam głos! - Jak on mówi? - Ona. To głos dojrzałej, lecz niestarej kobiety. Bardzo wyraźny, donośny, nie sposób go pomylić... - Zaintrygowany Jeremiasz urwał, po czym dodał: - Ale to przecież nie może być ta sama kobieta... Nie był przygotowany na życzliwą reakcję ojca. Na twarz Uriasza wypłynął uśmiech zadowolenia, nawet z odrobiną podniecenia. - Ależ może, Jeremiaszu, może. I to właśnie ty podsunąłeś mi wyjaśnienie sprawy, której dotąd nie mogłem zaakceptować. - Odsunął na bok kubek z herbatą i pochylił się nad stołem. - Mój poprzednik miał w Czarzenie szpiega, niesolidnego, lubiącego wypić człowieka, który powiedział nam, że Judyta Singer miała ponad trzysta lat. Wybuchnęliśmy śmiechem. Tamten przysiągł, że to prawda. Roześmialiśmy jeszcze głośniej. Ale ja już nie będę się śmiał. Młody mężczyzna wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem! - Nie, to niemożliwe. Jak ktoś mógłby żyć tak długo? - To pytanie pragmatyka, Jeremiaszu. Na tym świńskim świecie należy pytać nie jak, lecz dlaczego. - Dziwne zadowolenie zalśniło w oczach Uriasza, usta rozchyliły się w zimnym uśmiechu. - Uczenie się sprawia większą rozkosz niż posiadana już wiedza, a czego się dowiedzieliśmy? Po pierwsze: szpieg twierdzi, że kobieta z Miasta, która wygląda na dwadzieścia lat, w rzeczywistości ma ponad trzysta. Po drugie ty identyfikujesz ten sam, nie zmieniony głos na taśmach, które dzieli osiemdziesiąt lat. I po trzecie - Uriasz uderzył pięścią w mapę - mąż Judyty zrobił ogromny skok w dziedzinie wiedzy i zmysłu politycznego, czemu inni bogowie Kręgu mogą tylko przypatrywać się z bezgranicznym zdumieniem. Dodaj to wszystko do tego, co już wiemy, iż drugi syn. Garika, z Judyty Singer, jest więziony w Czarzenie. I nikt nie wie dlaczego. Prezbiter rozprostował ramiona z niemal młodzieńczą a energią. Uśmiechnął się szeroko do syna. - Uriasz był żołnierzem Dawida, synu. Pragnął tylko bitew i ja także tego pragnę. Cieszę się, że staję do walki przeciw najlepszym. Ten przebłysk cieplejszych uczuć minął równie szybko, jak się pojawił. Uriasz znów skupił uwagę na długim półksiężycu Miasta na mapie. - A więc Garik dużo wie i chce jeszcze więcej, lecz cała sprawa nie ma sensu, chyba że dostanie się do Miasta. Ale jak... jak? - Ten Szando ci nic nie powiedział? Teraz Uriasz okazał pobłażliwość. - Nasze rozmowy wyczerpałyby te niewielkie zapasy cierpliwości, jakie posiadasz, “subie Callanie”. Targujemy się niczym kutwy. To inteligentny człowiek i powiedziałbym nawet że... godny podziwu. Opisał mi nieco z nauki i zwyczajów władców. Cała istota i świadomość, uważane za niepodzielną całość, zostają przekształcone w narzędzie woli i poddane surowej dyscyplinie. W kuchni zrobiło się cieplej. Jeremiasz zdjął skórzaną kurtkę i podwinął rękawy wełnianej koszuli na muskularnych ramionach pokrytych starymi bliznami. - Inteligentny? Jest czymś więcej. Uriasz zignorował uwagę syna. - Co u Hobana? Arin daje do zrozumienia, że Karliowie są z Garikiem. Jeremiasz nakreślił na mapie rząd krzyżyków. - Mój człowiek w Karli potrzebował tygodnia, żeby zdać relację. Oficjalnie Hoban odpowiedział “nie”. Lecz nieoficjalnie wojna już się rozpoczęła. Spójrz. Nakreślone z północy na południe znaki wskazywały wschodnią granicę Karliów, którą teraz patrolowali ich łucznicy. - Hoban nakazał zawracać nas i strzelać, jeśli tego nie zrobimy. Nie możemy już tam po prostu wejść. Nasi ludzie polują teraz w pełnym ekwipunku. Zbyt wielu straciliśmy, Znowu - podniósł wzrok na ojca - potrzebne są pieniądze: podnieś stawkę. Teraz, kiedy władcy Hobana są podzieleni w sprawie wojny. - W jaki sposób? - Młodzi są za Gankiem. To logiczne: wśród nich jest żona Arina. No cóż - Jeremiasz wykrzywił pogardliwie małe usta - jego wszetecznica w każdym razie. - Interesujący szczegół semantyczny. - Uriasz wypił mały łyk herbaty. - W ich dialekcie nie ma żadnego z tych słów. Ona “jest z nim”. Mistyczne, ale niesprecyzowane. - Ojcze, czy pozwolisz temu plugastwu odjechać ze Zbawienia? Uriasz zajął się mapą i własnymi problemami. - Sądzę, że tak - z czasem - odparł z roztargnienie Jeremiasz uderzył kubkiem w stół. - Puścisz go wolno? Uriasz skrzyżował oczy ze wzrokiem syna. - Nic nie jest bez ceny. - Postukał wskazującym palcem w mapę. - Arin nie wyjaśnił, w jaki sposób dostaną się Miasta, ale powiedział...- Jeremiaszu, czy mnie słuchasz?! - To morderca. On zamordował Mikasza. Ojciec i syn spojrzeli po sobie w milczeniu. Okiennice trzaskały na wietrze. - Zamordował - powtórzył powoli Jeremiasz. - To moja kompania zastawiła na niego pułapkę. - Przecież wiedziałeś, że mają przybyć. Znałeś misję Mikasza, a on twoją. - Mikasz nie spodziewał się, że kompania będzie prowadziła operację beze mnie. Bowdeen zażądał pieniędzy, i udałem się po nie. Było to bezpieczne, gdyż wybrana dla Mikasza droga znajdowała się daleko na zachodzie, lecz Arin jechał zygzakami co piętnaście lub dwadzieścia kilometrów, na tyle blisko, żeby Bowdeen mógł odkryć ich trop i urządzić zasadzkę na nagim szczycie. Logiczne posunięcie, zbyt logiczne. Sprawy źle się potoczyły, ponieważ wszyscy zrobili, co do nich należało. Mikasz wjechał prosto w pułapkę. Miał tak zrobić Bowdeen powiedział, że po zabiciu Mikasza czekali tak długo aż sokoły zleciały się do jego ciała. A Arin poczekał tylko trochę dłużej. - Zwrócił się błagalnie do ojca. - Bowdeen mówił, że Mikasz wjechał na wzgórze śpiewając jakiś hymn. Uriasz z nieprzeniknioną miną utkwił spojrzenie w złożonych dłoniach. - Znam tę pieśń. Lubił ją najbardziej. - Jeśli mnie kochasz, ojcze, nie pozwól temu czarnoksiężnikowi ujść stąd z życiem. Otrzymał chłodną odpowiedź: - Kocham cię, lecz bardziej kocham Boga. Zemsta nie ma dla mnie sensu, jeśli nie służy Jego celom. Naucz się tej prawdy, Jeremiaszu. Stań się żołnierzem, jakiego On potrzebuje. Kupuj, wykorzystuj, naginaj, planuj, oszukuj, ale przede wszystkim ucz się i poznawaj świat, który chciałbyś dla Niego zdobyć. Jeżeli niektórzy z nas skalają się przy tym, cel nas oczyści. Tyle o miłości. - Uriasz powrócił do studiowania mapy, poszukując jednego nieuchwytnego faktu. “Różnica między długo- a krótkotrwałą wojną...” - Co? - Arin chce się udać do Liszyna. Ojciec i syn wymienili porozumiewawcze spojrzenia - Chcesz powiedzieć, że na wiosnę, tak? - Na pewno nie wcześniej. Judyta Singer udała się tam z jakiegoś powodu, on także. Jest tam coś, czego chce Garik. I tego właśnie muszę się dowiedzieć. Aż do tej chwili, w ten czy inny sposób, Arin tu zostanie. - Prezbiter wstał i przyniósł z pieca imbryczek, usiadł, przymknął oczy i pogrążył się w rozmyślaniach nad dalszymi posunięciami strategicznymi. - Ale co z Mikaszem? - Nie mogę udowodnić, że zabili Mikasza. Nie mogę się odwołać do nieskomplikowanej moralności. Ona nie ma tu zastosowania. Zrozumiesz, co mam na myśli, gdy mówię o wykorzystaniu sytuacji. Szandowie mogą odejść, kiedy zechcą, chyba że, jak to niebawem odkryjemy, złamali nasze prawa. Główna zbrodnia. Cudzołóstwo - wyjaśnił w odpowiedzi na nie wypowiedziane na głos pytanie syna. - Jedna z nich i jeden z naszych, pewien młody człowiek, w którym pokładałem wielkie nadzieje. Należy on do tego rzadkiego rodzaju ludzi, dla których wiara w Boga jest niemal fizyczną potrzebą. - Uriasz zamilkł. Bystrzejszy od Jeremiasza obserwator zauważyłby, że prezbiter jest zmartwiony. - Na razie Uriasz ponownie napełnił kubek herbatą - nic o tym wiemy. Oczywiście, gdy nadejdzie odpowiednia chwila, wszyscy będziemy oburzeni. Podczas rozprawy sądowej Szandowie będą trzymani w areszcie. Arin będzie musiał wziąć pod uwagę bezpieczeństwo swoich ludzi. Przyjmie każdą ofertę. Kiedy dowiem się, co jest w Liszynie, uwolnimy go, .żeby mógł się tam udać... na wiosnę, jak Judyta Singer. - Wyciągnął rękę kubek Jeremiasza. - Jeszcze herbaty? Ktoś zamamrotał we śnie. Prawdopodobnie Clay, pomyślał Arin. Chłopak źle sypiał w tym miejscu. W domu panował mrok, tylko bijący od pieca blask rysował kontury policzka Arina. Kiedyś nigdy nie siedziałby sam, nie dzieląc się myślami z Konem. Lecz teraz wszystko sprawiało, że coraz częściej trzymał się z dala od towarzyszy. Jego doradca myślowy robak, który nie dowierzał tam, gdzie on sam chciał zaufać, był słabą pociechą. Sprawiał, że stał z boku, zawsze oceniając sytuację, dodając dwa i dwa, gdy implikowano pięć - jak musiał czynić, by dorównać Uriaszowi. Pozazdrościł swoim ludziom snu i uświadomił sobie, że zazdrościć znaczy być osobno. Jak brzmiało tamto dziwne słowo w Dawnej Mowie Samotność. Jak w nazwie Pasa Samotności. Dorzucił szufelką węgla do pieca i znów pogrążył się w myślach. Miriam. Zrobił wyłom w murze, którym Krissanka odgrodziła się od świata, i odkrył w jej umyśle źródło wściekłości nie znanej kobietom Kręgu. Najpierw przeraziło go to, lecz w ostateczności umożliwiło mu rozwiązanie zagadki Krissów. Ich życie zdawało się opierać na wyrzeczeniu się tego świata dla innego, lecz w tym świecie przebywały ich ciała, i choć zapierali się ich jak tylko mogli, to jednak domagały się one swoich praw. Możliwe, że właśnie napięcie spowodowane tym niemożliwym, do rozwiązania konfliktem wywoływało u Krissów uporczywe bóle głowy. Arin nigdy nie zdołałby podstępem zmusić prezbitera do uświadomienia sobie tej sprzeczności, lecz wyznanie po wiedziałoby mu wiele. Gdyby tylko mógł rozbić ten żelazny mur i przeczytać Uriasza niczym stronicę książki. Tylko jedno pęknięcie, chwila nieuwagi. W pokoju zrobiło się duszno. Arin otworzył drzwi i wciągnął głęboko do płuc zimne nocne powietrze. Po przeciwnej tronie placu, za sylwetką zamordowanego boga, w domu prezbitera nadal paliło się światło. Księżyc wypłynął na bezchmurne niebo. Przez dzień lub dwa będzie świeciło słońce, i może nadejdzie odwilż. Jego ludzie jak kwiaty potrzebowali słońca i światła. Już teraz Klaja dręczyły sny, których nie mógłby dzielić z Arinem. Powinni wyjść z domu, pojeździć konno, postrzelać z łuku i... Nagle dostrzegł jakiś ruch. Cień stapiający się z innymi Cieniami, gdy płynął wzdłuż domów otaczających główny plac Zbawienia. W zimnym, dobrze przenoszącym dźwięki powietrzu usłyszał tylko szelest stóp stawianych ostrożnie na zmarzniętym śniegu. Żaden Kriss nie umiałby poruszać się tak cicho. Arin zamknął drzwi i czekał. Po chwili otworzył je na tyle szeroko, by dziewczyna mogła wślizgnąć się do środka. Bez patrzenia wiedziała, że tam jest. - Hej, Arinie. Elin, ty wariatko. - O co ci chodzi? - Nie udawaj, że nie wiesz. Elin ściągnęła z siebie ponczo z owczej skóry i uklękła przy piecu. - Nigdy się nie skarżyłeś, gdy chodziło o ciebie. - Nie chodzi o mnie i nie jesteśmy w Czarzenie. Przecież nie jesteś głupia. Wiesz, jak zareagują Krissowie, jeśli przyłapią cię z Jakubem. - Nie przyłapią nas. A zresztą - wyciągnęła ręce, by je ogrzać przy piecu - odtąd już będę z nim. - Gdzie? Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się nad tym, Elin? Gdzie? - Nieważne. Gdzieś. - Emanowały od niej szczęście i wewnętrzny spokój. Odpowiedziała Arinowi z roztargnieniem, jak zapracowana matka rozmawiająca z dzieckiem. Syn Garika ukląkł obok Elin, starając się uświadomić jej powagę sytuacji. - Elin... - Ale dziewczyna zamknęła mu usta pocałunkiem, a kiedy się cofnęła, spojrzała na niego z powagą. - Zasłużyłam sobie na Jakuba - rzekła bezgłośnie, czym wstała podnosząc ponczo z owczej skóry. - Czy mamy cię związać, dziewczyno? Elin pochyliła się, by znów go pocałować i żartobliwie ugryzła w wargę. - Wydostanę się. Dobrej nocy, władco Arinie. Światło słońca było wspaniałym cudem po nie kończących się pochmurnych dniach. Nastała lekka odwilż. Rano śnieg stwardniał, nabierając w oczach Elin doskonałych właściwości do zabawy w śnieżki. Ulepiła jedną i rzuciła. Biała kula rozprysła się między łopatkami Magilla z budzącym zachwyt cmoknięciem. Kon rzucił jedną w stronę dziewczyny, opowiadając się za Magillem, podczas gdy Arin zagwizdał, zbierając w biegu śnieg. - Daj im łupnia, Elin! - Juhuuu! Podejrzliwych Krissów, których domy stały przy głównym placu Zbawienia lub w jego pobliżu, wytrąciło z równowagi, ochrypłe wycie. Przemknęło ono przez wszystkie możliwe samogłoski i urwało się nagle jak trzaśniecie bicza. Zobaczyli przez okno czwórkę młodych pogan obrzucających się śnieżkami, podczas gdy dwóch pozostałych lepiło dużego bałwana przed przydzielonym im domem. Jakub, który służył Joszui do porannej mszy, szybko schował naczynia liturgiczne, otrzymując surową naganę za pośpiech. Już w drzwiach kościoła zobaczył niewielkie grupki ludzi, którzy wyszli, żeby popatrzeć na Szandów. Kilkoro pozbawionych opieki dzieci podeszło bliżej, pragnąc wziąć udział w zabawie. Jakub poszukał wzrokiem Elin, która przed chwilą znajdowała się na prawo od niego, uchylając się, gdy Kon wycelował w nią. - Mam cię! Elin zaszła go od tyłu i podcięła mu nogi. Jakub runął twarzą w śnieg. Dziewczyna usiadła na nim okrakiem i chichocząc wciskała mu twarz w śnieg. Młody Kriss strącił ją z siebie ze śmiechem. Kiedy wstali, Elin uśmiechnęła się szeroko do Jakuba, opierając ręce na biodrach. - Dzień dobry, Ja-kubie. Arin rzucił mu śnieżkę. - Spraw jej porządne lanie, Jakubie. Elin cofnęła się uchylając, by nie zostać trafiona. Zachęcony drwiącym śmiechem dziewczyny Jakub skradał się z uniesionym ramieniem. Szandyjka przykucnęła, w każdej chwili gotowa odskoczyć. Jakub wyrzucił ramię do przodu. Śnieżny pocisk pomknął w stronę Elin i trafił ją prosto w brzuch przy akompaniamencie złośliwych okrzyków krissańskich dzieci. Jakub wybuchnął śmiechem. Po chwili Jakub przyłączył się do zabawy; wystarczyło to dla jednego - potem dwóch - wreszcie dla wszystkich dzieci. Tak niewiele miały czasu na zabawę. Dość im było, że wzięli w niej udział dorośli. Zaczęły obrzucać się figlarnie śnieżkami między sobą, później zaś zabrały się za Szandów. Walczyły, upojone zwycięstwem, gdyż żadnego z nich nie tknęły śnieżki dorosłych, a ci stanowili duże, łatwo osiągalne cele, które jęczały, chwiały się na nogach i padały malowniczo, kiedy zostały trafione. Gdy Hara przyprowadził konie na plac, bitwa na śnieżki skończyła się. Ujrzał stos roześmianych graczy, z Arinem leżącym na śniegu pomiędzy Elin a Jakubem, rozbiegane dzieci i pierścień dorosłych Krissów przyglądających się scenie w milczeniu, lecz już nie tak wrogo nastawionych jak uprzednio. Arin rzucił szybkie spojrzenie na drzwi kościoła. Nikt zeń nie wyszedł, lecz wydało mu się, choć nie był tego pewny, że drzwi Uriasza uchyliły się nieco. Jakuba, który od tygodni pragnął podzielić się z kimś radością, jaką dawała mu miłość Elin, zalała teraz fala szczęścia. Starło ono powagę z przystojnej twarzy młodego Krissa i uczyniło go bardziej ludzkim i pięknym. - Mordechaju - powitał sąsiadów - to jest Arin, Estera, Elin, Magill i Kon. Żyłem wśród nich cały rok. To moi przyjaciele. Mordechaj, młody, mocno zbudowany mężczyzna, tak poważny jak Jakub, był rozradowany, przytulił do siebie syna. - Jakubie, czy to prawda, że wyruszymy na wojnę u boku tych ludzi? - Tak, jeśli zdecydują tak starsi. Mordechaj wyjął śnieżkę z ręki syna i upuścił ją do stóp Arina. - Z ludźmi, którzy nie znają codziennej pracy, którzy wygłupiają się na oczach dzieci? Magill skrzywił się i przeciągnął się leżąc na śniegu. - O... cholera. Arin uśmiechnął się szeroko do Mordechaja. - W naszym kraju ziemia jest życzliwa ludziom. Bardzo wcześnie uczymy się, iż radość jest niezbędna do życia, Podzielenie się nią z dziećmi jest tym, co nazwalibyście błogosławieństwem. - Wstał i podniósł głos, tak by wszyscy mój go słyszeć. - Na określenie wojny używamy terminu ,,odwołanie się do noża”. Wojna nie jest błogosławieństwem i, jeżeli możliwe, unikamy rozmowy o niej. To nieprzyjemna praca, którą trzeba szybko wykonać za pomocą najlepszych narzędzi jakie posiadamy. - Wyciągnął nóż z pochwy i podał go Mordechajowi. - Więc nazwaliśmy ją od tego. Od czarnego noża. Mordechaj trzymał nóż tak ostrożnie, jakby w każdej chwili mógł wybuchnąć. Na rękojeści wyryte były znaki Kręgu. - Jakie czary są na... au! Wypróbował lekko ostrze, zanim Arin zdążył go przestrzec. Jasna kropla krwi zabłysła na kciuku Krissa. Mordechaj upuścił nóż. - Nic nie zrobiłem, a to mnie skaleczyło. Jest zaczarowane! - Nie, Mordechaju! - roześmiał się Jakub, oddając nóż Arinowi. - Nie zaczarowane, zauroczone ani nic podobnego. Po prostu wykonane w pewien sposób. Ja sam me taki nóż. - Im ostrzejszy nóż, tym łatwiejsza krwawa praca - wyjaśnił Arin. - Wengenowie nauczyli się od Dżingów wytwarzać cienki pasek żelaza i wyostrzyć go, potem jeszcze jeden i jeszcze jeden, aż będzie ich pięć lub sześć, a potem skuwać je razem na gorąco. Pięć ostrzy w jednym. Nie mogliby tego robić bez waszego węgla, więc teraz widzisz, że wszyscy jesteśmy sobie potrzebni. Zwracał się do całego tłumu, wyczuwając ciekawość, z jaką Krissowie spoglądali na niego i na pozostałych Szandów, i zdumienie nieznanym, które wynikło z wymuszonej separacji wśród ludów. Uriasz i jego zamknięty krąg starszych trzymali się na uboczu. Arin zamierzał dziś - między innymi - przerzucić most przez dzielącą ich przepaść. Rozmawiając, obserwował ukradkiem drzwi Uriasza: prezbiter mógł wyjść w każdej chwili. Młody władca wziął od Kona swój łuk, a od Hary cugle. - To jest Sudżi - rzekł. Poklepał pstrokaty pysk klaczy. - Jest szybka jak strzała i równie szybko myśli. Doskonale Przystosowana do ruchu, i to wszystko. - Wskoczył na konia, jakby puste siodło było tylko złudzeniem, które rozwiał jego ruch. Kon, Magill, Hara. Jedźmy. Magill pojechał za Arinem do jednego końca placu, a Kon i Hara do drugiego. Kiedy Arin zawrócił, usłyszał bezgłośny szept Kona: Obserwuje nas. Młody władca stanął w siodle, machając na powitanie do czarno odzianej postaci. - Dzień dobry, prezbiterze. My tylko mówimy “cześć” twoim ludziom. Uriasz stał nieruchomo na schodach wiodących do kościoła, z każdej komórki jego ciała emanowała złowieszcza dezaprobata. - Widzę to - rzekł zimno, lecz nim zdążył powiedzieć coś więcej, czterech jeźdźców pomknęło prosto na niego, ze strzałami na cięciwach łuków. - Hej-ho! - zawołała Elin, podskakując z podniecenia. - Pędź, Sudżi! No, malutka, pędź, pędź, pędź! Jeźdźcy minęli się o włos, wypuszczając w pędzie strzały. cztery pociski z sykiem przebiły się przez porwaną koszulę bałwana i utkwiły w ścianie za nim. Uriasz zszedł ze stopni. Kiedy Szandowie zawrócili na przeciwległym końcu placu, Elin pobiegła szybko jak sarna i zatrzymała się między nimi. - Magillu, Arinie! - Wyciągnęła do nich ręce. - Dzik mnie zaraz dopadnie. Konie skoczyły prosto na dziewczynę, przebywając dzielącą ich odległość z niewiarygodną szybkością. Jakubowi serce zamarło. W ostatniej chwili Arin i Magill wychylili się jednocześnie z siodeł, niczym dwa lustrzane odbicia, i poderwali dziewczynę do góry. Jakub nie mógł dłużej opanować podniecenia. Uścisnął mocno Mordechaja. - Mówiłem ci! Półkonie i półkoty, Mordechaju! Oni mogą być diabłami, ale na Boga, umieją jeździć Konno!' Szandowie puścili Elin i znów podjechali do Krissów. - Od czasu do czasu polujemy na dziki - wyjaśnił Arin. - A gdy myśliwy straci konia, w taki właśnie sposób zabieramy go z drogi szarżującego odyńca. Uriasz powoli, z godnością ruszył przez plac. Arin obserwował go niedbale. Kon mrugnął do przyjaciela. Jesteśmy gotowi. - A gdyby któryś z waszych ludzi nie mógł sięgnąć po nóż, na przykład jakaś ważna osobistość, której nie możecie stracić... Scena, która się potem rozegrała, była tak piękna że obserwatorzy aż jęknęli z wrażenia, zanim uświadomili sobie ogrom świętokradztwa. Oba konie zawróciły, wyciągnęły ciała ku przodowi. Jeźdźcy i zwierzęta wyprężeni niczym jeden muskuł, w dwóch skokach osiągnęli pełną prędkość. Uriasz zatrzymał się. Nie czuł lęku, lecz nie mógł uwierzyć że to się stanie. Ale nawet wtedy, gdy zrozumiał, iż to nieuniknione, uświadomił sobie, że nie może uciec. Znieruchomiał, czując jak instynktowny strach zmienia się w gorący płomień gniewu. Później zawisł w powietrzu trzymany pod pachami przez żelazne cęgi, widząc tylko rozpryskujący się spod kopyt śnieg połyskujący barwami tęczy w promieniach słońca i tłum osłupiałych współwyznawców. Jak jedno ciało okrążyli róg placu i Kon zawołał: - Mamy wspaniały dzień, prawda prezbiterze? Uriasz nie mógł mówić, oddychał z trudem. Jego nogi były w powietrzu o kilka cali od końskich kopyt, mięśnie brzucha i ud bolały od trzymania ich z dala od niebezpieczeństwa. Jeszcze jedno okrążenie i konie niczym posłuszne umysłowi ręce zatrzymały się przed tłumem Krissów. Prezbiter jęknął, gdy Szandowie pochwycili go w objęcia, rycząc w swym ohydnym Dialekcie, że był to najlepszy koński zwis, jaki kiedykolwiek widzieli poza domem, czy nawet w Karli, gdzie go wymyślono, że tylko Uriasz powinien poprowadzić Krissów przeciw merkom. Przekazywali go sobie z rąk do rąk. Czując zawrót głowy, siny z gniewu od pierwszej osobistej profanacji w całym swym życiu ascety, Uriasz widział tylko zamazane rysy twarzy, aż ocknął się w ramionach rozentuzjazmowanej Elin, która mocno pocałowała go w usta. Uriasz wyrwał się z jej objęć i warknął wściekle: “Trzymaj się ode mnie z daleka, ty brudna...” Wykrzywił usta z obrzydzeniem. Podniósł rękę, by uderzyć dziewczynę i znieruchomiał. Zdusił w sobie gniew i drżąc opuścił rękę, czyniąc pojednawczy gest, żeby uspokoić swoich ludzi. Zbyt długo i za dobrze prowadził grę o władzę, aby nie zdawać sobie sprawy, iż utracił coś, czego nie umiał nazwać, i że Arin dowiedział się o tym, czymkolwiek ono było. W oczach młodego władcy ujrzał nową, gorzką wiedzę. W słabo oświetlonej świątyni Uriasz ukląkł przed ołtarzem pomiędzy Joszuą i korpulentnym starszym kościoła o imieniu Mateusz. Zostałem wtłoczony między kamyk i skałę ignorancji, pomyślał ironicznie. Jego myśli wybiegały niecierpliwie poza dobrze znane słowa modlitwy. Nie podniósł żadnej straty moralnej, Arin tylko ominął jego gardę i zadał mu celne pchnięcie. Cios ów zranił dumę prezbitera i dlatego był bardziej dotkliwy. Uriasz nie lubił niespodzianek i przezornie usuwał ze swej drogi nawet możność ich zaistnienia, niczym skrzętna gospodyni wymiatająca śmieci. Wyprawa Arina do jego umysłu wstrząsnęła prezbiterem, lecz nie chciał on tracić sił na gniew. Wściekłość, podobnie jak zemsta, musi być ukierunkowana, gdyż w przeciwnym wypadku traci sens. Przenikliwy umysł Uriasza zastanawiał się już nad następnym posunięciem młodego Szandy. - ...I ten, który odwraca się od wiary, ujrzy Twe plecy na i sądzie i pozna Twą władzę nawet nad ciemnościami. Amen. Joszua wstał, sapiąc z wysiłku i krzyknął zaskoczony. Uriasz i Mateusz odwrócili się błyskawicznie i ujrzeli wysoką postać pośrodku zaciemnionej nawy. - Nie zapukałeś! - skarcił przybysza Joszua. - Nie słyszeliśmy, jak wchodzisz. - I nigdy nie usłyszycie. - Postać podeszła bliżej. - Gdyby jelenie słyszały, jak się zbliżamy, nigdy nie jedlibyśmy mięsa. - Szando - zagrzmiał złowrogo Mateusz - nie wolno wchodzić do naszego kościoła bez pozwolenia. - Wybaczcie mi ten jeden jedyny raz. Uriaszu, musiałem się z tobą zobaczyć. Twoi towarzysze mogą się przysłuchiwać naszej rozmowie, ale... - Arin urwał, dając Uriaszowi do zrozumie iż najlepiej będzie, jeśli porozmawiają w cztery oczy. - Bracia. - Prezbiter położył każdemu z nich rękę na ramieniu. - Proszę, poczekajcie na mnie w korytarzu. Kiedy zostali sami, Arin wciągnął głęboko powietrze do pluc. - Odjeżdżamy, Uriaszu. Prezbiter bawił się lichtarzem. - Na pewno nie teraz, w środku zimy. - W przeciągu trzech dni będę potrzebował pisemnej umowy o wszystkim, co ustaliliśmy. Otrzymasz taką samą ode mnie. - Ale nie teraz. Te góry są nie do przebycia aż do wiosny. - Uriaszu. - W głosie Arina zabrzmiała ostra nuta. - Nie jestem głupcem. Uriasz odstawił lichtarz. - Nie, powiedziałbym, że głupota jest ci obca, książę Arinie. Ale dlaczego? Arin usiadł na balustradzie przed ołtarzem i skrzyżował ramiona na piersi. - Nie zrozumiałbyś tego. Moi ludzie są nieszczęśliwi. Oderwani od tego, co jest im bliskie, umierają powoli każdego dnia. - A ty? Arin uśmiechnął się zimno. - Nazwijmy to darem od ciebie, jednym z waszych błogosławieństw. Odkrywam, jak wielki i dziwny jest świat. Nigdy dotąd nie byliśmy z dala od Kręgu. Tutaj nawet nie możemy dotknąć naszych. Teraz wiem, dlaczego. - Syn Garika przyglądał się uważnie Uriaszowi, jakby ten był owadem nieznanego gatunku. Kriss nie mógł opanować irytacji. - Nie sądzę, żeby to było wszystko. - Nie. Uriaszowi brakowało słów. - Oszukałeś mnie dzisiaj, książę. Twoimi czarami. Położyłeś ręce na mojej duszy. A ona należy do Boga. - Musiałem. Jesteś zbyt ostrożny, by podzielić się czymkolwiek. Ale teraz cię odczytałem, wprawdzie nie do końca, ale dostatecznie głęboko. Urodziłeś się do niewłaściwego życia w niewłaściwym czasie, Uriaszu - powiedział Szando z widocznym smutkiem w oczach. - I nienawidzisz mnie. Ja nigdy nikogo nie nienawidziłem, nawet merków. Jak możesz tym żyć? Uriasz odparł równie chłodno: - Uważasz to za niezdrowe, prawda? Nazywają mnie Prozelitą, Arinie. Jest to zaszczyt, dla którego spędzam większość życia z duchowymi ramionami zanurzonymi aż po łokcie w śmieciach. Robię to dla mojej wiary. Z miłości do Boga. - Miłość to niewłaściwe słowo w odniesieniu do ciebie. Nie ma jej w tobie. - Arin odszedł od balustrady i skierował się w głąb nawy, ciągnąc z niesmakiem: - Ani dla twojej kobiety, a ona wie o tym, ani dla tej smutnej, chorej Mary, ani dla twego ludu, czy nawet dla siebie samego. Jesteś zimny jak Grannog. A ja mam dość zimy. - A jednak mamy ze sobą wiele wspólnego, książę. Arin zatrzymał się, słysząc te słowa. Uriasz mówił dalej: - Pomimo całej gadaniny o serdeczności, miłości i samo-okłamywania się waszego Kręgu, masz w sobie zadatki na niezłego łajdaka. Znalazłeś we mnie oziębłość? Widzę, jak rośnie ona i w tobie. Niełatwo jest wypełniać zleconą przez króla misję na tym czy na tamtym świecie. I obaj wiemy, że bohaterów nawiedzają złe sny, o których nigdy nie śpiewa się w pieśniach. - Trzy dni, Uriaszu - odparł Arin i zamknął za sobą drzwi. Mateusz wyszedł z korytarza zasępiony niczym chmura gradowa. Joszua mamrotał, idąc obok niego: - Słyszałeś, co powiedział do prezbitera? Nikt nigdy nie odważył się na coś podobnego... - Joszua podniósł ostrzegawczo palec i rzekł do Uriasza: - Oto do czego prowadzi twoja “ulepszona polityka”, twój “otwarty na świat, przenikliwy umysł”. Nigdy nie powinno się było im pozwolić... - Uspokój się! - Uriasz odwrócił się do nich: - Joszuo przyprowadź wszystkich członków rady starszych do mego domu. Niech będą tam za godzinę. Mateuszu... - Nareszcie - odetchnął Joszua. - To się dzieje. - Będziesz później triumfował, Joszuo. Teraz działaj, Za godzinę. Starzec pokuśtykał nawą i opuścił kościół. - Mateuszu, dziś wieczorem zostanie utworzony oddział straży w sile trzydziestu uzbrojonych mężczyzn, którzy zostaną zwolnieni od pracy w kopalni aż do odwołania. I - Uriasz uchwycił się balustrady, pochyliwszy głowę w zamyśleniu. Drewno trzeszczało pod naporem zaciskających lub rozluźniających uchwyt palców, które trzęsły się z wściekłości. - zaciągniecie dziś wieczorem straż przy stajni Szandów. - Wreszcie! - wykrzyknął ze złością Mateusz. - Mają być dobrze ukryci i nie przeszkadzać nikomu przychodzić, czy odchodzić. Będą tylko czekali i obserwowali. - Najwyższy czas. - Mateusz powlókł się niezdarnie nawą. - Najwyższy czas. Ona jest plamą na... - I jeszcze jedno, Mateuszu. - Tak, Prozelito? - Podczas wieczornej mszy, od niechcenia, powiadomisz Jakuba, że oni chcą odjechać. Na początku Jakub myślał, że będzie musiał odpokutować za szczęśliwe chwile spędzane z Elin. Lecz w miarę upływu czasu coraz bardziej się w niej zatracał i potrzeba pokuty zniknęła z jego duszy wraz z ostatkami poczucia winy. Odważył się być szczęśliwym i nie miał wyrzutów sumienia. W ciepłej, ciemnej stajni, gdy leżeli na sienniku przytuleni do siebie, spoceni, odpoczywając po miłosnych uniesieniach, Jakub coraz więcej opowiadał Szandyjce o swoim życiu. Jak akceptowało się sposób życia, do którego się urodziło? Elin nie zaakceptowała Kręgu, dla niej Krąg po prostu był. Tak samo rzecz się miała z jego wiarą. Lecz w miarę jak dorastał, poczucie czegoś niewłaściwego czy niekompletnego dokuczało mu jak drzazga pod paznokciem, więc powędrował do plemion Kręgu, Aby zobaczyć, jak żyją inni ludzie. Pewny był istnienia Boga, lecz już nie wierzył, że krzyż czy obyczaje jego ludu reprezentują całą rzeczywistość ani że droga do Boga prowadzi poprzez odrzucenie wszystkiego innego. Ta szczerość trawiła go jak płomień, odbierała mu mowę. Leżąc z ustami przyciśniętymi do piersi Elin, Jakub nie czuł już strachu o jej życie ani zazdrości mężczyzn, których znała przed nim. Wszyscy stopili się w barwy daru, który spoczywał w jego rękach, i czasami młody Kriss czuł, że mógłby pokochać Arina za to, iż był częścią Elin. Wydoroślał trochę. Lecz to wszystko mogło się skończyć za dwa dni. - Mogłabym zostać tu z tobą. - Elin próbowała odczytać jego myśli, lecz telepatia nie istniała poza Kręgiem, nawet jeśli się było z kimś. - Jakie to słowo? Moglibyśmy pójść do tego białego domu i... - Pobrać się? - Rozumiała tak niewiele. - Nic by z tego nie wyszło, Elin. Mogłabyś wypowiedzieć słowa, które nic by dla ciebie nie znaczyły. I nasze kobiety nie chciałyby ciebie. Elin oplotła nogami nogi Jakuba. - Więc chodź ze mną. Młody Kriss pokręcił przecząco głową i powiedział zmęczonym głosem: - I miałbym stać poza kręgiem na Belten czy Samman, nigdy nie będąc jego częścią? Próbowałem. Albo się należy do Kręgu, albo nie. Umysł może się zmienić, ale reszta... to całe moje życie, Elin. Roześmiała się, kryjąc usta w zagłębieniu jego szyi. - No cóż, przecież nie moglibyśmy tu zostać z tymi cholernymi końmi. - Hej, to cała rodzina: ty, ja i sześć głupich szandyjskich koni. - A one wszystkie wyglądają zupełnie jak ty. - Ale mają twój nos. - Pocałował go. - Twój piegowaty nosek. - Półkoń półkot. - Pomyślałem o czymś. - Coś w głosie Jakuba natchnęło Elin nadzieją. - O czym, Jakubie? - O domu, który zbudowałem. - Heej! - Czy ktoś go zajął? - Nie, jest taki, jakim go zostawiłeś. Podzielili się twoimi zbiorami, ale domu nikt nie potrzebował. - To dobry dom - przypomniał sobie Jakub. - Trzy izby, miejsce na więcej. Dobre ujęcie wodne... Nagle poczuł, że twarde mięśnie brzucha Elin skurczył gdy dziewczyna zeskoczyła z siennika. “Jakub, uważaj!” Był szybki, lecz poruszające się w ciemności cienie nie dały mu żadnej szansy. Usłyszał odgłos uderzenia i krzyk Elin, potem trzonkiem kilofa zadano mu cios w głowę. Zamroczonego przewrócono na brzuch i związano mu ręce sznurem. Uriasz zapalił lampę. Elin kuliła się w rogu stajni, a Mordechaj i jeszcze mężczyzna mierzyli w nią bagnetami. W zestawieniu z nimi czarny nóż w ręku dziewczyny wyglądał absurdalnie. Uriasz rzucił jej koc. - Okryj się, świnio. Poza kręgiem światła poruszało się więcej cieni. Dwóch i mężczyzn skierowało się w stronę Elin. Oparta plecami o chropowate deski, wezwała pomocy w jedyny sposób, jaki znała. Arinie... Telem przeszył jego umysł, gdy siedział naprzeciw Kona pracując nad dokumentami, które mieli wymienić z Krissami. Pióro wypadło mu z ręki. Pomocy! Kiedy rzucili się do drzwi, Magill otworzył oczy, a Hara i Klaj zerwali się z łóżek. Arin jednym szarpnięciem otworzył drzwi i w księżycowej poświacie zobaczył ustawionych w szeregu mężczyzn, którzy czekali na nich na placu. Później Kon odepchnął go w bok, gdy strzała wbiła się w drzwi za nimi. - Nie musimy chybić! - krzyknął Mateusz. - Z rozkazu rady starszych oddacie nam broń i pójdziecie z nami do aresztu. - Uriaszu, proszę. - Jakub drżał z lęku za dwoje, przed tym, co miało się stać. - Ona nie zna naszych obyczajów. Przecież chcą odjechać, opuszczą Zbawienie. Pozwól jej odejść. - Och, Jakubie - westchnął prezbiter z nutą współczucia głosie. - Jakubie. - To była moja wina. - Jakub z rozpaczą przenosił spojrzenie z jednej surowej twarzy na drugą. - Ja to zrobiłem. Na Chrystusa, czy sądzicie, że ona mnie zniewoliła? Przyprowadziłem ją tutaj, zwiodłem obietnicami. Zmusiłem ją do tego. - Jesteś naiwny, Jakubie. - Uriasz odwrócił się. - Zaperzcie ich stąd. - Zabić czarowników! Zabić ich wszystkich! Za oknem Arina Krissanki wiły się niczym niezmordowany wąż, podchodząc tak blisko, jak tylko mogły do otoczonego strażą kościoła, gdzie w celi pod nawą Elin oczekiwała na egzekucję. Nawet gdy młody władca wyłączył zmysły, gruby mur nienawiści sprawiał mu ból, mroził jak zgrzyt paznokcia o dachówkę. - Ukamienowane, książę Arinie - rzekł Uriasz.- Legalna procedura w takich wypadkach. Zgodnie z prawem najbardziej pokrzywdzona kobieta pierwsza rzuci kamień. Ponieważ Jakub nie jest żonaty, będzie to jego matka. Arin był chory z przerażenia. Tamten koszmarny sąd, przestraszone oczy Elin zawsze szukające jego lub Jakuba, bezsilna wściekłość młodego Krissa, a wszystko to na tle ohydnego wrzasku Krissanek, które rwały się ku Elin niczym trzymane w klatkach niecierpliwe psy. Domagały się jej śmierci, ziały nienawiścią i tymi samymi niezaspokojonymi pragnieniami, które niczym czarna maź sączyły się od Miriam, niwecząc wszelką nadzieję na łaskę. Uriasz sam podjął się obrony Elin. Szandyjka nic nie wiedziała o ich obyczajach, argumentował. Wystarczy wygnać Jakuba. Lecz jego spokojna logika musiała ustąpić przed burzą nienawiści. Joszua i Mateusz odpowiedzieli słowami, które stały się dla Arina posępną litanią, przewijającą się przez cały przewód sądowy: “Nie pozwolisz czarownicy żyć”. Pozwolono Elin bronić się. Lecz wypowiadane drżącym głosem słowa w obcym dialekcie tylko prowokowały Krissanki do nowego wycia: “Ukamienować ją! Ukamienować czarownicę!” Potem przyszła kolej na Arina. “Po raz pierwszy otwarły się drzwi pomiędzy naszymi ludami. Spróbujcie nas zrozumieć.” Kowenowie, powiedział im nie umieją oddzielić duszy od ciała tak jak Krissowie. Kochać znaczy dotykać i tak przez całe życie postępują jego współplemieńcy. Zaproponował im, że wezmą ze sobą Jakuba, odjadą, natychmiast, wynagrodzą wyrządzoną przez siebie stratę w kredytkach, zgodzą się na wszystkie warunki, jakie wysuną. Zobaczył ironiczny uśmiech Jakuba, ponury, pełen politowania nad jego własną niewiedzą o Krissach. Nie pozwolisz czarownicy żyć. - Czyż Jakub nie został wybrany do ołtarza? - ryknął Mateusz w mowie oskarżycielskiej. - Czy nie służył po lewicy Uriasza? Czy zanim ona tu przybyła, nie żył cnotliwie? Albo czy był już skalany życiem wśród Szandów, jak błoto pod nogami? Nie pozwolisz... - Ci dwoje - Joszua wskazał na Arina i Elin - to podstępni czarownicy. Nie będę krytykował słuszności decyzji naszego prezbitera, choć jest on zbyt młody, by nieść brzemię, ale powiem, że pobłądził pozwalając Szandom przybyć do Zbawienia. Powiadam, że Uriasz, którego mądrość jest tylko taka, na jaką pozwala ludziom Bóg, zaprzątnięty innymi kłopotami przeoczył niebezpieczeństwo mogące wniknąć z nieprzemyślanego posunięcia. Wysławiajcie naszego prezbitera i módlcie się, żeby Bóg nadal darzył go spokojem i mądrością. - ...a oto jest decyzja starszych kościoła podjęta na uroczystym zgromadzeniu: wyrok na Jakuba zostanie poddany pod głosowanie wszystkich mężów Zbawienia i zgodnie z nim większością głosów zostanie on wyłączony z kościoła i skazany albo na dożywotnie wygnanie, albo na taką śmierć, jaką wybiorą dlań starsi kościoła. Postanawiają oni dalej, że szandyjska kobieta imieniem Elin, jako źródło grzechu, w przeciągu dwóch dni zostanie oddana ręce kobiet ze Zbawienia... Siedząc w sali sądowej tylko z Uriaszem, Arin obserwował Krissanki. Owa choroba duszy była dla niego nowością, krissowie nauczyli go nienawidzić. Z twarzą wymizerowaną od długotrwałego napięcia i daremnych próśb młody władca wydalał ręce do prezbitera. - Zwyciężyłeś. Powiedz, czego żądasz: pieniędzy, spełnienia warunków. Zapłacę lub podpiszę wszystko, czego zażądasz za nią. - Łatwo jest obiecać, trudniej dotrzymać - sprzeciwił się Uriasz. - Garik na pewno będzie żałował tej dziewczyny, ale nie tak bardzo jak straconego sojuszu. - To tylko słowa! - Arin wstał od stołu. - Ty możesz to powstrzymać, Uriaszu. Uriasz stanął obok niego przy oknie. - Mogę? Nigdy nie nauczysz się myśleć albo czuć tak jak my, Arinie. Jesteśmy wyspą wiernych w morzu Kowenów. Tylko wiara pozwoliła nam przetrwać. Życie jako takie jest nic niewarte. - Przetrwaliście, ponieważ otaczają was pokojowo usposobione plemiona Kręgu, które nie mówią, że życie jest nic nie warte. Życie jest dla nich wszystkim. - Wasz sposób życia - poprawił go Uriasz. - Ja przestrzegam praw, lecz nie ustanawiam ich. To przekracza moje kompetencje. Teraz nawet nie mogę pozwolić wam odjechać. - Dlaczego nie? Prezbiter wskazał na rozwścieczone Krissanki. - Spójrz na nie. Posłuchaj ich. Nigdy nie uda się wam wydostać poza kościół. Areszt ma za zadanie ochronę waszego życia. Nie możesz pomóc tej dziewczynie ani nawet sobie musisz poczekać, aż naprawię szkodę, którą wyrządziła. Arin ledwo trzymał się na nogach ze zmęczenia. Patrzył przez okno. Uriasz znów usiadł na krześle. - Czy nie mogłoby to być coś innego, nie te kobiety? Coś szybkiego? - One mają do tego prawo, książę. Ciało jest najsilniejszą pokusą. Musi ono być trzymane w ryzach przez prawo i karę równie ciężką jak sama żądza. Nie mogę uciekać się do niczym, nie usprawiedliwionej litości jak i do okrucieństwa. Litość implikowałaby pobłażliwość dla ciała, które obniża wartość ofiary ducha. - Przemawiasz jak z księgi. Jestem człowiekiem. Przemów do mnie jak człowiek. Potrafię cię zrozumieć. - Tak. - Uriasz spojrzał na Arina z mieszaniną zazdrości i smutku. - Tak, potrafisz. Może nawet lepiej niż tak zwani wierni. - Nic nie przychodzi za darmo: to twoje własne słowa. Więc dobrze, czego żądasz? - zapytał Arin z rozpaczą - Chciałeś wysłać misję do Szandów: niech tak będzie. Daję ci moje słowo jako władca i syn Garika. Otrzymasz dom i pole dla twoich ludzi... - Arinie. - Uriasz podniósł rękę. - Tego nie możesz powstrzymać. - Proszę! - Nie. - Ona jest w tej brudnej dziurze pod podłogą, boi się, nawet w połowie nie rozumie, co się z nią dzieje. A ja czuję to Uriaszu. Nie możesz tego wiedzieć, lecz w tej chwili Elin woła nas, wołała od chwili, gdy ją schwytaliście. Chciałbym przestać ją słyszeć, ale to niemożliwe. Ja... błagam cię, prezbiterze. Uriasz spojrzał na niego smutno. - Nie mogę sobie na to pozwolić, Arinie. Młody władca zamrugał oczami. - Co? - Twój lud ma nadzieję, że dzięki tej wojnie zaspokoi swoje potrzeby; my również. W tej niewielkiej miejscowości powiadam za niemal trzykrotnie większą liczbę osób niż Garik. Dzieje się tak dlatego, że więcej naszych dzieci żyje po porodzie niż wśród plemion Kręgu. Już teraz potrzebujemy, a wkrótce potrzebować będziemy rozpaczliwie, nowych ziem uprawnych, wiedzy, która się z tym łączy, więcej towarów, a nie tylko węgla, na eksport, więcej pieniędzy na import. Podobnie jak Garik potrzebujemy zmian. I tak jak Garik muszę o to walczyć z ludźmi, którzy każdą zmianę uważają za niemożliwą. Słyszałeś pełną szacunku krytykę Joszui: prezbiter coś przeoczył. Sprowadziłem was tutaj wbrew woli niemal całego Zbawienia. Już nadwerężyłem ich ufność do mnie. Gdybym pozwolił jej odejść, inny starszy kościoła rzuciłby mi wyzwanie i najprawdopodobniej zwyciężył. A wówczas chodziłoby nie tylko o tę dziewczynę, lecz o was wszystkich. - W oczach prezbitera malowało się zmęczenie. - Tak, na jest okupem, kością. Ceną, którą zapłacisz, żeby dotrzeć, tam, gdzie Garik polecił ci się dalej udać. Nie rób takiej przerażonej miny, Arinie, i oszczędź mi waszej leśnej filozofii, dotarłeś tu za cenę życia Mikasza. Inne psy, inna kość. Ale rzuciłeś ją. Arin opuścił wzrok i nic nie powiedział. Uriasz wymawiał słowa z obrzydzeniem, jakby miały one zły smak: - Nie winie cię; potępienie byłoby nie na miejscu. Ta gra żywa się historią i jeżeli nie jesteś skończonym sukinsynem, największym z łotrów, przegrywasz. Niech nieskalani prowadzą dalej tę pracę. Zrozpaczony Arin przeczesał ręką włosy. - Czy to ma stać się jutro? - Jutro rano. - Chcę z nią pobyć kilka godzin. Prezbiter nie zastanawiał się długo i rzekł z powątpiewałem: - Myślę, że nie. Jesteście mistrzami podstępu. Twoje szaty mają tyle kieszeni na... Arin walnął pięścią w stół. - Więc pójdę tam nagi, ty łajdaku! Obnażony, obszukany, jako chcesz. Ale pozwól jej pobyć z przyjacielem. Uriasz spojrzał na zsiniałe kłykcie młodego Szandy i wyraz jego twarzy zmienił się nieznacznie. - Dobrze, kupię to. Jak łajdak do łajdaka: ile to ciebie warte? - A czego pragniesz? Prezbiter złączył czubki palców. - Nalegałeś na podróż do Liszyna, ale nie chciałeś powiedzieć dlaczego. Liszyn należy do nas. Chcemy wiedzieć, do jest potrzebny Garikowi. Coś z tego starego laboratorium. Arin odpowiedział wymijająco: - A jeśli obiecam, że ci powiem, czy będę mógł ze czyć Elin? - Powiedz mi teraz. - Hm-m. Połowę teraz, a połowę kiedy tam pójdziemy. - Nie możesz stawiać warunków, Arinie. Jesteś w więzieniu i pozostaniesz w nim. - I pozostanę bardzo długo. - Arin pochylił się Uriaszowi. - Ale czas płynie, śnieg topnieje i pewnego dnia prezbiterze, wpadniesz jak śliwka w gówno pomiędzy Szandów zadających pytania, na które nie masz gotowych odpowiedzi. Nie możesz trzymać mnie wiecznie i nie sądzę, żebyś tego chciał. Więc teraz połowa, reszta potem. - Nie mógł się łudzić, że Uriasz przełknie to wszystko, lecz w jego słowach było dość prawdy, by dodać im wiarygodności. - Dobra, możesz ją zobaczyć. Więc co jest w Liszynie? Arin skinął głową i wstał. - Jest tam mapa z nakreślonymi na niej trzema kółkami. I ta mapa otworzy dla nas wszystkich Miasto. To jedyna która może to uczynić. - Jak? - ponaglił go Uriasz. - Mapa czego? Gdzie? Syn Garika zatrzymał się przy drzwiach. - To jest druga połowa. Zawiadomię cię, kiedy zechcę się zobaczyć z Elin. - Nagi, obszukany. I w ubraniu, które ci dostarczę. - Czułbym się zbrukany, prezbiterze. Wystarczy koc. Dla rozczarowanych Szandów nie było niespodzianką, że w Zbawieniu znajdował się dom przeznaczony jedynie do odbywania kary, nie umeblowana jednoizbowa chata z psującym się piecem. Posadzili Klaja najbliżej pieca, gdyż miał gorączkę i nadal źle sypiał. Wszyscy wyglądali źle, pomyślał Arin, bliski łez, gdyż nie mógł pomóc swoim ludziom. Elin szepnęła w ich myślach jak duch opłakujący własną śmierć. Jutro rano. - Garik skończy z tym miejscem - powiedział gorzko Hara. Magill zgromił go spojrzeniem. - Ale to nie pomoże Elin. Arin poszperał wśród nielicznych rzeczy, które Uriasz uznał za nieszkodliwe, i wyjął czerwoną koszulę z cienkiego lorlańskiego płótna, dar Szalane. Zaczął dłubać przy lamówce. - Zrobiłem, co mogłem. Słyszycie te kobiety na placu. Teraz to Uriasz i jego straże chronią nas przed śmiercią. Magill zapytał z podejrzanym spokojem: - A co z Elin? Arin szarpnął rozluźnione nitki. Powiedział ostrożnie: - Wszystko ma swoją cenę, Gili. Jeśli nie zdołamy dotrzeć Liszyna, to wszystko było na próżno. Magill ani drgnął. - A Elin? - Nie możemy jej pomóc. Tylko w jednym. - Arin pomacał brzeg jednego z koców i zrobił dziurkę w samym rogu. Patrzyli, jak wyjmuje stamtąd woreczek z kreciej skóry. - Zanim - będę mógł się z nią zobaczyć, rozbiorą mnie do naga, ale tego nie znajdą. - Spojrzał na woreczek. - Nazwijmy to snem. przyjemnym snem. - Czy chcesz zrobić to sam? Kon powiedział ostrzegawczo: - Gili... Nie mogli odczytać wyrazu twarzy Arina. - Albo ja, albo te kobiety. Osłupiały Magill stał jeszcze przez chwilę nieruchomo, po czym odwrócił się i rzekł zaczepnie: - Myślę, że jestem kompletnym durniem. Spada to na mnie wtedy, kiedy jeszcze nie wiem, że tu jest. Całe życie spędziłem w pobliżu Elin, jeździłem z nią, bywałem z nią na wzgórzu. To... to ci dopiero kobieta, Arinie. Ale tam był ten cholerny Jakub, a przedtem byłeś ty. - Stanął obok siedzącego na podłodze Arina. - Jeździłem z tobą przez piętnaście lat z dwudziestu i wcale cię nie znałem. Dziwny z ciebie władca Arinie. Przez ciebie wciąż giną ludzie. Syn Garika wstał czując, jak drżą mu ręce. - Odczep się ode mnie, Gili. - Myślisz, że Elin nie chce żyć? Odczytaj ją teraz, posłuchaj jej. - Słyszę ją. Stanęli naprzeciw siebie niczym dwa napięte łuki. - Czy sprawisz, że się znów narodzi, Arinie? Ilu z nas jeszcze pogrzebiesz? - Począł wyliczać, celując palcami w twarz Arina. - Holder, Sand, Tila. Teraz Elin, ty cholerny sukinsynu... - Odczep się! - Arin uderzył Magilla rozwartą dłonią w podbródek. Ten zatoczył się, usiłując odzyskać równowagę, lecz zanim mogli wtrącić się Hara czy Kon, Arin dopadł Magilla, okładając go jąć go brutalnie pięściami. Kon oderwał go od przeciwnika podczas gdy Hara przytrzymywał szamoczącego się Magilla. - Puść mnie! - wołał wściekle Magill. - Odczep się puść mnie! - Trzymaj go, Hara. – Kon gwałtownym ruchem odwrócił Arina, przyciskając go do ściany. - Przestań, Arinie. Opanuj się. - Kiedy syn Garika próbował się uwolnić, Kon rozwartą dłonią uderzył go w twarz. Koni Hara trzymali niedawnych przeciwników z dal od siebie. - Więc dobrze! - wybuchnął szlochem Arin. - Nie jestem dobrym władcą. Zbyt wielu rzeczy musiałem nauczyć się w zbyt krótkim czasie i odtąd wszystko robiłem źle. Źle, źle, źle! Czy to chcesz usłyszeć, Gili? Pewnie, że czytam w myślach Elin, robiłem to przez cały czas. Błagałem tego krissańkiego łajdaka, obiecywałem mu pieniądze, wszystko, czego zechce. Więcej niż Garik mógłby zapłacić. Nie zdołałbym jej ocalić. - Błagalnie wyciągnął ręce do członków pękniętego kręgu. - Mówiłem tej dziewczynie, ostrzegłem ją. Co miałem zrobić? Przywiązać ją do drzewa? - Wytarł zaczerwienione oczy. Kiedy się opanował, powiedział twardo: - Garik mówi, i dostajesz to, za co płacisz. Garik dostanie swoich przeklętych Krissów, pięcioro z nas żyje, jedno umiera i to wszystko, teraz zostawcie mnie samego. - Pięcioro? - Magill otarł krew z nosa, płacząc nad czymś, co odeszło bezpowrotnie. - Czworo, Arinie. Kiedy nas stąd wypuszczą, wracam do domu. - Uważaj, jak wrócisz - burknął Hara. - A właśnie, że wrócę! Zbyt wiele straciłem. Więcej nie. - Chłopcze - odezwał się Kon- ty nigdy nie miałeś tyle rozumu, żeby można go było nabić na widelec. Jeśli przedostaniesz się przez merków, jest jeszcze Karli. Co powiesz Szalane? A potem Garik. Co mu powiesz, Gili? - Że reszta z nas umarła w Liszynie. - Blady jak kreda Klaj usiadł; choć owinięty kocem, drżał w gorączce. - Bo tak się stanie. - Obiegł spojrzeniem twarze towarzyszy. - Odkąd zobaczyłem tego martwego boga nad rzeką, noc w noc śni mi się ten sam sen. Pojedziemy do Liszyna i to nas tam znajdzie. Arin przykucnął obok Klaja. Dotknął rozpalonych policzków przyjaciela. - Hara, dosyp węgla do pieca i zagotuj wody - polecił. - Zrobię dla ciebie napar z ziół, Klaj. Jesteś chory. Klaj upierał się: - Nie jestem chory. Widzę to. - Co widzisz, chłopie? Klaj odparł nieswoim głosem: - Nie mogę tego wyczuć ani zobaczyć, ale wiem, że tam jest. I my tam jesteśmy. - Położył się znów na podłodze, nie patrząc na nikogo, nawet na Magilla. Arin poszedł do kościoła na dwie godziny przed świtem. W ponurej, zimnej nawie, otoczony przez Uriasza, Joszuę i czterech strażników, został rozebrany do naga i poddany drobiazgowej rewizji. Strażnicy macali jego włosy i brodę, podnosili stopy. Zajrzeli do ust i do odbytu, odwracali go w tę i w tamtą stronę. Stwierdziwszy w końcu, że nie miał przy sobie trucizny ani środka uspokajającego, który mógłby uczynić słuszną karę lżejszą, podali mu gruby koc. Potem otwarli drzwi znajdujące się w podłodze nawy. Kiedy Arin przygotowywał się do zejścia w dół, Uriasz zadał mu ciekawe pytanie: - Czy ona zechce zjeść śniadanie? Arin nie wiedział. Ten objaw człowieczeństwa u prezbitera zaskoczył go. - Mateusz pośle po jedzenie, jeśli będzie tego chciała. Jest z nią teraz i pozostanie, kiedy tam będziesz. - Czy musi? - Obawiam się, że tak. - Czy nie zrobił jej nic złego? - zapytał Arin. - Nie tknął jej? - O to się nie martw. - W głosie Uriasza zabrzmiała ironiczna nuta. - Brat Mateusz może nie jest najjaśniejszą gwiazdą na firmamencie myśli abstrakcyjnej, lecz jego słabością jest pewna duchowa krótkowzroczność, a nie kobiety. Mimo to ma on nadzieję, że pewnego dnia w nagrodę za jego pracę Bóg ześle mu widzenie. Cela miała tylko jedno okno, oszklone i zakratowane, które znajdowało się na poziomie placu. Na podłodze z udeptanej ziemi były rozrzucone luźne deski. Kiedy ziemia zamarzała tajała, błoto sączyło się po deskach i między nimi. Cela nie ogrzewana. Mateusz siedział przygarbiony w krześle tuż obok drabiny. W przeciwległym rogu celi, starając się być jak najdalej od Krissa, na małym łóżku wśród dziurawych koców kuliła się Elin. Taca z resztkami jedzenia stała na podłodze w pobliżu łóżka. Nie głodzili jej, lecz mycie i inne wygody uznali za niekonieczne. Wspaniałe włosy Elin, które bardzo urosły od czasu Czarzenu, sterczały teraz brudne i zmierzwione na wszystkie strony, a jej zielona szata poplamiona była błotem. W celi panował przykry zapach wilgoci. Elin wstała, gdy Arin zszedł z drabiny. W migotliwym blasku świecy wyglądała jak duch, a w jej sztywnej postawie syn Garika od razu wyczuł strach, który starała się opanować. Arin skinął na powitanie głową i rzekł do Krissa: - Uriasz powiedział, że musisz być obecny, lecz pozostaw nas samych. Mateusz wzruszył ramionami. - Rozmawiałem z nią, ale co z tego? Już od dawna jest zgubiona. Elin objęła mocno młodego władcę. - Hej, Annie. - Zachichotała na widok koca, którym był owinięty. - Ślicznie wyglądasz. Pomóż mi. Nie chcę umierać. - Jak się ma Jakub? - Nie widziałem go. - Usiedli na łóżku. Czy Mateusz nie zrobił ci nic złego? - Nie. - Elin spojrzała z politowaniem na Krissa. - Tylko gadał i gadał o ich martwym bogu, aż wrzasnęłam, żeby przestał. - Jest zgubiona - powtórzył Mateusz. - Zamknij się! - Śmiech Elin był zbyt ostry i za głośny; dziewczyna zadrżała. - Krissowie mało podróżują, nie wiedzą, co czują inni ludzie. Pomóż mi. Dlaczego nie możesz mi pomóc? Jesteś... władcą! - krzyknęła. - Gdzie jest Garik, gdzie są Szandowie i Karliowie, żeby mi pomóc? Co mogę zrobić? - Wskazała z niesmakiem na Krissa. - Muszę siedzieć i znosić jego smród, zanim przyjdą po mnie. - Usiądź. - Arin posadził ją znów na łóżku. Nie dostaną cię. ? Nadał krótko: obszukali go, ale nie natrafili na czar, który przyniósł. Połknąłem go -jest zawinięty w mały woreczek przymocowany cienką nitką do zęba trzonowego. Ma zażądać śniadania i kubka czegoś gorącego. Jeśli przyjmiesz to teraz, Krissanki nie będą się mogły słyszeć, tak mocno będzie chrapała. Nic nie poczujesz, tylko zaśniesz. Ramiona i nogi jak z drewna. Tak się boję. Elin zacisnęła zęby ze strachu i zawahała się. Dotknęła zmierzwionych włosów, przesunęła palcem po przedramieniu, jakby rozkoszując się ich istnieniem. - Czy to prawda, że znów się urodzę? - U Szandów. - Przez całe życie Arin wymawiał te słowa z głęboką, podświadomą wiarą, lecz teraz poczuł, jak były ubogie i nieadekwatne. Ogarnął go bezsilny gniew, niczym kaleki duch, bez rąk, by działać i bez ust, by wykrzyczeć, że świat i myślowy robak wydzierały mu jeszcze jedną część jestestwa. Elin podniosła głowę. - Wiesz co? - Co? - Następnym razem wybiorę sobie farmera. - Przez chwilę zdawała się nad tym zastanawiać. - Mateusz, ty stary koniu! Kriss drzemał przy świecy. - Hm... co? Elin wyciągnęła się na łóżku. - Jestem głodna. Mateusz mruknął coś pod nosem i wstał z krzesła, odwracając się, żeby zawołać do tych na górze. Arin szybko włożył rękę do ust i wyjął z nich jasną nitkę z uczepionym na woreczkiem, który ukrył pod kocem. Posiłek podano w przyzwoitym odstępie czasu. Była miska szarawej substancji, dostatecznie ciepłej, lecz najwyraźniej zaczerpniętej z dzbana, w którym ją przechowywano. Elin wbiła łyżkę w nieapetyczną papkę. - Zdaje się, że już to kiedyś jadłam. Napij się herbaty i daj mi trochę. Elin wypiła łyk i podała kubek młodemu władcy. Arin napił się i oddał go dziewczynie pod badawczym spojrzeniem Krisa. Trzymał kubek tuż nad dymiącą zawartością, lecz tylko Elin zauważyła białawy proszek, zanim się rozpuścił. Nawet tego nie poczujesz. Dziękuję, Annie. Wypiła spory łyk. Stopniowo przestała drżeć z zimna i strachu, odprężyła się. Zdjęła buty, przebierając palcami stóp jak mała dziewczynka, po czym wsunęła je pod koce. Przerażenie zniknęło z jej oczu. - Wysyłałam do was telemy przez cały dzień. Czułam was. - Czytaliśmy ciebie. - Sprawiłeś Gillowi ból. - Mnie jeszcze bardziej bolało. Gili jest chory w środku, oddalił się od ciebie. On miał tylko ciebie, mnie i Kona. Arin pogłaskał ją po policzku. - Powinnaś była wziąć Gilla. Pozostałby z tobą. - Nie... nie. Elin ziewnęła i osunęła się niżej na łóżku. - Odszedłby, jest dziki jak ty, zawsze gdzieś odjeżdża. Obaj nie jesteście domatorami. - Wypiła jeszcze łyk. Jestem śpiąca. Uśmiechnęła się: - Mama nigdy się nie dowiedziała, dlaczego tak bardzo chciałam jechać z wami. Powiedz jej... powiedz mamie, że wszystko było w porządku. Nie żałuję czego. Byłam z Jakubem. Ubiła poduszkę i położyła się. Arin otulił ją kocami. - Powinnam była zacząć z Jakubem jeszcze w Czarzenie - szepnęła cicho. - Nie moja wina, że się tak nie stało, ale i... - monolog Elin przerwało następne rozkoszne ziewnięcie- ten chłopak szybko się nauczył. - Otworzyła jedno oko dodała nieco złośliwie: - Był lepszy od ciebie, władco Arinie. - Domyślam się. - Od Sindżinu rozdzierał mnie na sześć różnych sposobów. - Westchnęła z zadowoleniem i dodała sennie: - Myślę, że miałabym dziesięcioro dzieci. Nie czuję rąk i nóg. Nie walcz. Pozwól mu działać. Elin znów ziewnęła i przeciągnęła się, a później, jak gdyby przypomniała sobie o czymś ważnym, uniosła się na łokciu i warknęła: - Mateusz! Kriss zerwał się na równe nogi jak spłoszony niedźwiedź. - Co? Chcieliście być sami. Nie chcę z tobą rozmawiać, co ci chodzi? Elin nagrodziła go niewinnym uśmiechem. - Nie zapomnij zawołać mnie, kiedy przyjdzie czas. Mateusz ogrzał ręce nad świecą. - To już niedługo. Czy będziesz blisko mnie, Arinie? Będzie. Palce Elin niezgrabnie splotły się z palcami młodego władcy. - Więc pocałuj mnie na dobranoc. Świeca topiła się. Wąskie okno celi poszarzało o świcie Mateusz przetarł zaspane oczy, rozmasował policzki i zapalił następną świecę. Dziewczyna spała. Arin skulił się u stóp łóżka z pochyloną głową, nadal trzymając ją za rękę. Zbyt często zwijał się w kłębek w przyjaznym umyśle Elin, by zapomnieć do niego drogę. Dziewczyna spała z lekkim uśmiechem na ustach, kiedy energia Arina objęła ją po raz ostatni. Psychiczne zwoje wysunęły się z jego umysłu, jak niegdyś do Singera, ale teraz powoli i czule, by otoczyć Elin na podobieństwo barwnych wstążek wokół bukietu kwiatów. Syn Garika bał się, że nie wystarczy mu mocy, lecz okazało się iż miał jej dość, tak jak wówczas w lesie, nim dotarli do Karliów, i choć odbierała mu siły, musiał ją oddać Elin. Serce dziewczyny biło na jego sercu, krew pulsowała w żyłach. Zwinął się w ciaśniejszy kłębek. Serce i krew Elin zdawały się męczyć bez wysiłku, uśpiony umysł przestawał pracować. Stała na brzegu rzeki. Świeciło słońce i Elin zawahała się, w połowie drogi między Jakubem a Arinem. Obaj ją wzywali. Musi pójść do Jakuba, ponieważ jej potrzebuje, ale najpierw dotknie Arina, jak boga w kręgu Sammanu. Jakub poczeka, ona spóźni się tylko troszeczkę. Pobiegła do Arina, lecz młody władca miał smutną minę i był taki chudy, gdyż nigdy nie jadł tyle, ile trzeba. Po raz ostatni wtuliła się w jego ramiona i poczuła się bezpieczna. Muszę iść, Arinie. Arin nadal obejmował ją mocno. Jego ramiona okręciły się wokół niej, trzymając, zwalniając, łagodne dmuchnięcie gaszące świeczkę. Serce uderzyło mocno, później biło coraz wolniej i wolniej... aż wreszcie zatrzymało się. Krew zastygła w żyłach i sen zgasł. - Jest martwa, Mateuszu. Już stygnie. W czerwonawym blasku pochodni Mateusz, słysząc oskarżycielskie słowa Uriasza, wybałuszył ze zdumienia małe oczka. - Prezbiterze, przysięgam! Napiła się herbaty. Nawę on się trochę napił. Oni tylko rozmawiali ze sobą. Położyła się la łóżku - ociężały umysł Krissa dopiero teraz uświadomił sobie absurdalność sytuacji - i powiedziała, żeby ją obudzić, kiedy przyjdzie czas. Oni tylko rozmawiali. Przysięgam na Boga, że to wszystko. Uriasz odwrócił się. Wiedział, że Mateusz bacznie obserwował więźniów. Był godzien zaufania. To on sam zawinił, gdyż nie powinien używać starego żółwia do pilnowania młodego kota. - Podnieście go - polecił prezbiter. Arin ledwo trzymał się na nogach, podtrzymywany przez strażników. Twarz miał błyszczącą. Koc spadł, gdy Krissowie podnieśli młodego władcę, i Uriasz zobaczył, że to coś więcej niż łzy. Całe ciało Arina zlane było zimnym potem, a oczy zaczerwienione z wyczerpania i bólu. Elin tkwiła w nim równie głęboko jak Kon i Magill. Aby odciąć ją od życia, syn Garika przebił własną duszę i część jej umarła wraz z dziewczyną. Mateusz przykrył kocem ciało Elin. - Kobiety zaraz tu będą. Co możemy zrobić? - Możecie pomodlić się za nią - wykrakał Arin. - Przecież właśnie tym się zajmujecie, prawda? Uriasz postukał maczugą w rozwartą dłoń zastanawiając się, jak rozwiązać problem kobiet, którym popsuto szyki. Zamiast Elin zażądają wszystkich mężczyzn, a tych nie mógł im dać. Szandowie muszą umrzeć w Liszynie, nie obciążając winą Zbawienia. Zbliżył się do Arina. - Dziwny z ciebie człowiek, ale aż do tej chwili nigdy nie szacowałem cię zbyt nisko. Masz rację, nie mogę trzymać cię wiecznie. Ale musisz tu pozostać, dopóki nie wyzdrowiejesz, Arinie. Podał maczugę Mateuszowi, który przyjął ją z wdzięcznością i wziął się za Arina. Pierwszy cios dosięgnął Szandę tuż za uchem. Nie pamiętał chwili upadku, lecz uświadomił sobie, że klęczy, kiedy w celi raptownie pociemniało. Drugie uderzenie złamało mu ramię. Kiedy telemy wdarły się do mózgu Arina, młody władca zdał sobie sprawę, iż nadal jest on otwarty i że dzieli ból z towarzyszami. Wówczas po raz pierwszy w życiu odciął się od nich całkowicie, tak by nie cierpieli za niego, zerwał wieź z Kręgiem, znów umierając po trochu, gdy przestał czuć ciosy, samotny na brzegu przepaści, od którego już przedtem się cofnął. Syn Garika poznał komiczne zakończenie całej sprawy wiele tygodni później, kiedy nie miało to już żadnego znaczenia. Uwięziony z dala od innych Szandów, leżąc w łóżku, z którego zabrano ciało Elin, Arin mógł tylko śmiać się cicho z pomysłowości Uriasza. Nie tracąc ani chwili położono ciało dziewczyny przy gorącym piecu i trzymano je tak długo, jak to było możliwe. Kiedy Krissanki przyszły po Elin, powiedziano im, że dziewczyna przed chwilą połknęła truciznę. Jest w agonii i umrze nie odzyskując przytomności. Kara będzie w tym wypadku czysto akademicka, ale jeśli nalegają... Nalegały. Zabrały dostatecznie ciepłe ciało i z nieco mniejszym zapałem wymierzyły sprawiedliwość. Resztki zwłok zawinięto w koc i zostawiono głęboko w lesie na żer drapieżnikom. I w taki oto sposób Elin wróciła do lasu, który ją zrodził, a teraz ponownie ją przyjął, oczyszczając się, tak jak zawsze to robił. W tajnym głosowaniu skazano Jakuba na wygnanie ze Zbawienia, sprzed oblicza Boga, by nigdy już nie mógł wrócić. - Postanowił udać się do Czarzenu - powiedział Arinowi prezbiter. - W ten sposób dostarczy naszą zgodę na sojusz z Garikiem. Jest teraz jednym z was. - Słowa te zabrzmiały jak wypowiedziane nad otwartą mogiłą. W miarę jak topniał śnieg i wiosna zbliżała się do święta Leddy, wydawało się, że Krissanki zapomniały o Szandach. Krissańska społeczność wytrwale przestrzegała swych obyczajów, modląc się i wydobywając węgiel. Ból po stracie Elin zmniejszył się nieco. Klaj zwalczył gorączkę, lecz pozostał zamknięty w sobie i niespokojny. Kon i Hara od czasu do czasu kłócili się z Magillem z powodu utraty przez niego wiary w Arina, lecz Klaj nie brał w tym udziału i nie mówił nic o swoich snach. Grupka nie miała żadnych wiadomości o Arinie z wyjątkiem jego telemów, a przez wiele tygodni nie było nawet i tego. Kiedy poczęli je znów odbierać, były silniejsze, bardziej pochłonięte jednym celem. Zgromadźcie się. Posłusznie połączyli się z umysłem Arina, codziennie od świtu do południa zwiększając moc jego telemów. Przy końcu każdego wyczerpującego wysiłku syn Garika ponownie odcinał się od nich. Jednak nie odebrali nic, co mogłoby być uważane za odpowiedź jakiegoś kręgu. Mimo to nie ustępowali, wdzięczni losowi, iż mają punkt odniesienia w stojącej wodzie czasu. Nie wiedzieli, że znajdują się w oku cyklonu, który z każdym dniem zbliżał się do nich. Wschodnia granica była szczelnie zamknięta. Nie wysyłano wełny z Karli i nawet krissańskie wozy z węglem obrały nową, bezpieczniejszą drogę na zachód i północ do ziemi Wengenów. Mrikańscy kupcy, którzy zainwestowali dużo pieniędzy w przyszłe zbiory z sadów Garika, wysyłali misje do Czarzenu poprzez granicę pełną merków, i wzdłuż tej cienkiej żyłki wędrowały krótkie, zwięzłe raporty Spitta. ...północna dywizja nadal jest w Mrice, ale silne oddziały południowej dywizji są rozrzucone na wschód poprzez karliańsko-wengeńską granicę, zajmując się odławianiem bez kontraktu z Miastem. Wszystkie stawki wzrosły przynajmniej o dwie i pół kredytki. Callan, powtarzam, Callan jest niewątpliwie źródłem pieniędzy i rozkazów. Spitt nawet naszkicował niekompletną sylwetkę merkańskiego suba, którego nigdy nie udało mu się spotkać: dwadzieścia pięć lub sześć lat, umie czytać i pisać, abstynent, nie ma żadnej kobiety, o której ktoś by wiedział, samotnik, nie ma przyjaciół, zastępca Bowdeena w odrodzonej 43 kompanii południowej dywizji. ...Bowdeen stał się rodzajem żywej legendy, ale Callana nazywają Żelaznym Tyłkiem. Nikt nigdy nie widział go w innym stroju niż skórzanym mundurze merka. Większość czasu spędza na koniu i nie oszczędza ani siebie, ani swoich podwładnych, Bowdeen ma prawie pięćdziesiąt lat. Mówią, że ma zamiar przejść w stan spoczynku. Jeśli to zrobi, wówczas jego stanowisko polowego komendanta może otrzymać Callan i w ten sposób będzie miał pod swoimi rozkazami od pięciu do dziesięciu kompanii, nie mówiąc już o wpływach finansowych. Oddałbym półroczną pensję, żeby się dowiedzieć, skąd pochodzą te pieniądze. Czy wziąłeś pod uwagę możliwość, że to nie musi być Miasto? Jak dotąd Hoban i Karlowie powstrzymują merków na północy, staczając drobne potyczki, lecz unikają walnej bitwy. Zalecałbym żeby Szandowie nie angażowali się przez jakiś czas... - Ma rację - zauważył Singer. Garik spojrzał na niego z mieszaniną zdziwienia i irytacji. Przez całą zimę jego zagadkowy starszy syn nie okazywał najmniejszego zainteresowania przygotowaniami do wojny. Wypowiadając teraz tę opinię, zaskoczył Garika. - Dlaczego Spitt ma rację? Singer znów położył się na łóżku, założył ręce za głowę dystansując się od wszystkiego. Mruknął coś pod nosem co brzmiało jak: “jeszcze jeden fragment”. Garik nie wytrzymał. - Czy nie zechciałbyś podnieść tyłka z łóżka i coś mi powiedzieć? Singer prawie nie zwrócił uwagi na jego słowa. - To twoja wojna - mruknął. - Nigdy nie mówiłem, że ci pomogę. Jeśli chcesz, żebym przestał się wylegiwać, tatusiu - tu podniósł krępującą go linę - to uwolnij mnie od cholernego sznura. Garik nie odpowiedział. Wrócił do stołu. Leżała na nim nowa mapa, już podniszczona od częstego używania, upstrzona zielonymi i czerwonymi drewnianymi kwadratami, wijącymi się wzdłuż północnej i wschodniej granicy, które Garik codziennie przesuwał zgodnie z otrzymanymi z Karli telemami. Wiedział że każdy zielony kwadrat oznacza dwadzieścioro lub więcej mężczyzn i kobiet, jadących cały dzień o flaszce wody i garści placków kukurydzianych, po omacku szukających następnego czerwonego kwadratu lub uciekających niby wilki, by umknąć i znów zaatakować, chowających swoich zmarłych w płytkich pospiesznie wykopanych grobach, nigdy nie dopuszczających, by merkowie dopadli ich na otwartej przestrzeni. Ich straty miały się jak trzy lub cztery do jednego, lecz tym jednym zazwyczaj był człowiek, którego Garik znał przez całe życie, a ich imiona dzień w dzień rozbrzmiewały w telemach z Karli. Beddin, stary Rice, Rill i Foks narodzą się na nowo. Z Czarzenu tabuny świeżych koni wciąż podążały doliną Kumlan w stronę Karli. Były to szybkie zwierzęta z południowo-wschodnich suffekskich stadnin, które miały służyć nowym kontyngentom wojowników niemal codziennie opuszczającym Karli. Władca Dik wyjeżdża jutro z następną trzydziestką ludzi, Moss jedzie z nim. Moss znowu jedzie? Mapa Judyty i jej dzieje, milczenie Arina, mówiące więcej, niż ktokolwiek chciałby powiedzieć na głos, wszystkie demony szalejące w myślach boga Szandów i nękające go w snach ucichły, kiedy Garik przypomniał sobie tamtą chwilę. Moss stojący przy wozie, kiedy Garik i Judyta tulili się do siebie, obiecując sobie, że się spotkają, zanim świat dowie się o tym. Moss, który powiedział mu, iż jest głupcem, że powinien wrócić do domu, wziąć sobie Dżennę i hodować jabłka. Mówił tak, nie wiedząc, jak bardzo sparzył Garika płomień uczucia. Od tego czasu minęło już tyle lat. Czy pamiętasz, Moss? Jeźdźcy krążyli wokół zabłoconego, otoczonego palisadą dziedzińca, ustawiając się w szyku za Dikiem. Moss przytroczył torbę z żywnością do siodła i zaczepił wielkim palcem nogi o strzemię, żeby mocniej owinąć się ponczem z owczej skóry. - Uważaj na siebie, Moss. Pij wieczorem herbatę i dobrze się przykrywaj. Moss przytulił ją do siebie. - A ty nie utyj w czasie mojej nieobecności. Zawsze wolałem cię szczupłą. - Uśmiechał się szeroko jak młodzieniec. Mejza nie mogła pozbyć się wrażenia, że Moss od dawna wyczekiwał czegoś takiego. - Och, jedź... - Ugryzła się w język i zeskoczyła na dół. - Patrz, Szalane. Wydaje mu się, że nadal jest w twoim wieku. Szalane wstawiła stopę w strzemię, by pocałować ojca. - Moss, szukaj Arina. Otwórz się dla niego. Nie dbaj co mówią inni. On żyje. Moss pozwolił, by dotarł doń gniew i ból jego córki. - Dziewczynko - pocałował ją - na wszystko przyjdzie czas. - On żyje! Czytam go. Nie słowa, tylko cichy szept, który pojawia się i gaśnie. Proszę. - Zrobię to, Lane. A teraz znikaj, wszyscy czekają. - I ja cię kocham, Moss. - Szalane ucałowała go szybko i mocno i pobiegła pochylając się pod końskimi szyjami, tu i tam chwytając na pożegnanie czyjąś rękę, aż wreszcie dotarła i do Dika, który właśnie nasuwał skórzany kaptur na głowę. Szalane pociągnęła za cugle jego konia. - Pamiętaj, Diku. Szukaj Arina. On gdzieś tam jest. Dik wziął ją za rękę, czując rozpacz targającą Szalane. Nasłuchiwali z nadzieją przez całą zimę. Ktoś usłyszałby gdzieś coś zrozumiałego, docierającego od strony gór, przez które do niedawna nie mogli się przedrzeć nawet traperzy. Wcześniej czy później rana Szalane zagoi się. Do tego czasu ona sama sięgnie po nóż i jeśli przeżyje, będą w jej życiu inni mężczyźni. - Jeśli jest tam, odczytam jego myśli. Kolumna ruszyła w drogę. Szalane, idąc przy kolanie młodego władcy, dodała: - I sam wróć, Diku. - Naucz teraz dobrych manier te szandyjskie konie! - Pewne jak mróz. - To było coś, co mogła zrobić, przetwarzając bezsilną niepewność w działanie. Konie, ujeździła, nie tylko stawały się łagodne jak baranki, lecz i dobrze wytresowane - o tyle, o ile pozwalały ich małe móżdżki. Szalane nie oszczędzała zwierząt i siebie, żeby tylko zapomnieć o gnębiącej ją ostrej frustracji. Przez wiele tygodni dzień w dzień ten sam słaby sygnał wsączał się w jej świadomość, zawsze o tej samej porze. To musiał być Arin. Nikt nie mógł przekonać Szalane, że jest inaczej. Lecz gdy teraz patrzyła na znikających wśród drzew jeźdźców, uświadomiła sobie ironię losu. Karliowie, których Garik nie mógł kupić, walczyli w jego wojnie za darmo, a żaden z nich nie wiedział, czym się to skończy. Gdzie byli Wengenowie? Arin ryzykował życiem, żeby dotrzeć do Zbawienia. Gdzie byli Krissowie? A gdzie był Garik, ten dziwny człowiek, który to wszystko rozpoczął? Gdzie jesteś? zastanawiała się. Gdzie jesteście i kiedy wrobicie? Ostatnie posunięcia w prowadzonej od dawna grze Arin i Uriasz rozegrali na mapie rozłożonej na kolanach młodego Szandy. Arin wiedział, że kiedy skończą, będzie wolny, a prezbiter otrzyma rozwiązanie swojej zagadki. Arin przejechał piórem wzdłuż zaznaczonej na mapie drogi i narysował krzyżyk. - To jest arsenał. - Tak, to stare laboratorium. - Pięć domów. To jest ten duży z wielkimi cyframi nad drzwiami. Judyta zostawiła swoją mapę we wnętrzu numeru siódmego, licząc od strony południowej. W dużym pokoju pełnym metalowych skrzynek. - Dlaczego nie zabrała jej ze sobą? - Wyniósł ją z miasta mężczyzna, który jeszcze w rok później miał nie po kolei w głowie. Nawet nie pomyślał o mapie, zresztą i tak nie mógłby jej odczytać. Uriasz zastanowił się nad taką możliwością. Choć biegły był odczytywaniu niuansów ludzkiego zachowania, wyraz twarzy Arina nic mu nie powiedział. Widział tylko zewnętrzne przemiany, które zaszły w młodym władcy. Zaniedbana broda porastała zapadnięte policzki, usta były zaciśnięte mocniej niż kiedyś, ramię nie zostało prawidłowo złożone i już na zawsze pozostanie lekko skręcone. Arin mógł mówić prawdę. Uriasz wchodził w skład grupy, która udała się do Liszyna po odejściu Judyty, kiedy opadły wody rzeki. Ich zadaniem było przeszukanie laboratorium. Nic tam jednak nie znaleźli. - Co jest w tamtym miejscu, Uriaszu? - Co? - Nazywamy Liszyn martwym miastem, ale jest tam coś - Arin poszukał w myślach dawnego słowa - coś złego. - Może prawda - odparł enigmatycznie prezbiter która zaskakuje nas w każdej postaci. Nie wiem. Dla nas to miejsce jest samotne, tym bardziej, że pozostało tam tak wiele z naszej przeszłości, zupełnie jak niemy wyrzut. “Spójrzcie na moje dzieło, o mocarze tego świata i... udoskonalcie je.” - Wskazał na mapę. - Czy pamiętasz naszą umowę? Co ci to mówi? Co ci to da? - Pas Samotności. Uriasz spojrzał z niedowierzaniem na Szandę. - Co? Arin powtórzył. - Przecież to tylko mit. Historia z ballady. Arin wzruszył ramionami. - Na pewno. - To niemożliwe! Garik w to nie wierzy. Młody władca podał mu mapę. - Zapytałeś, ja zaś odpowiedziałem: mapa z trzema kółkami, a jedno z nich to Pas Samotności. Uriasz starał się zrozumieć. - Przecież on nie istnieje! Ale... gdyby istniał, człowiek niewidzialny w pełnym świetle dnia, właściwy człowiek, mógłby przejść przez posterunki merków, przez całą Mrikę do bram Miasta. Tylko..., jaki człowiek? Kto mógł przeżyć Bramę Jaźni? Uriasz dostrzegł w Gariku te same cechy co u siebie: przyprawiające o głowy zuchwalstwo. To dlatego jego plan prowadzenia wojny był taki dwuznaczny. Opierał się on na umiejscowieniu Pasa Samotności, tak by w razie potrzeby przerzucić siły na północ lub na południe. - Kto go będzie nosił, Arinie? Szando zatrzymał się, opierając rękę o drabinę. - Nie wiem. Na pewno jakiś cholerny głupiec, któremu zechce się odgrywać boga. Może ty, prezbiterze. - Tak. - Uriasz zajął się zwijaniem mapy. - Jesteś bystry, wyczytałeś to we mnie. Chcę być... czymś więcej Zaskoczyło go teraz, przy samym końcu, że będzie mu brakowało Arina, chociażby jako umysłu, z którym mógłby się spierać. Cóż to za tragiczna różnica między umysłem Kowena, który uważał się za część ziemi, człowieka zaś raczej za kwiat niż za upadłego anioła, lecz miał odwagę sięgać nieba, jeżeli zdoła tam dotrzeć - i jeśli uwierzy. I nim samym, który sięgał do tego samego nieba z ziemi, gdzie ugrzązł zbyt głęboko, by je uchwycić. Czasami igrał w myślach z dawną herezją głoszącą, że człowiek jest w istocie zwierzęciem, małpą uchwyconą w połowie drogi ewolucyjnej między drzewem a ziemią, zbyt niezdarną, by się nań wdrapać, lecz jeszcze nie umiejącą stać prosto. To byłoby zbyt okrutne. - Zazdroszczę ci - wyznał Uriasz. - Możesz iść i stawać się kimś, a ja muszę zostać i tylko być. - Nie ruszył się z i miejsca i nie podał ręki Arinowi. - Do widzenia, Arinie. Taki oto był koniec ich gry. Tak jak na początku powiedzieli sobie prawdę, wtedy, gdy nie miało to już żadnego znaczenia, skłamali zaś, kiedy miało. Arin nie powiedział prezbiterowi, że Moss na nowo ukrył mapę, zanim pod wpływem okropności Liszyna jego umysł stał się czystą kartą. A Uriasz poprzedniego dnia kazał swoim górnikom zbudować tamy na dwóch potokach, które doprowadzały alkaliczną wodę do rzeki, żeby zneutralizować kwas wypływający z kopalń. Z każdą godziną rzeka stawała się coraz bardziej zatruta. Już w chwili, gdy Arin zaciskał popręgi siodła i patrzył, jak Magill odjeżdża odwrócony do niego plecami, pierwsze zatrute ryby pływały brzuchami do góry na niskich, zalewanych przez rzekę wybrzeżach Liszyna. Jakieś pół mili za ostatnimi domami Krissów rzeka zwężała się, przepasana mostem z kamienia i żelaza, podobnym do tego w Liszynie, lecz mniejszym i lepiej zachowanym. W ostatnich dniach jego przęsła wzmocniono, by ułatwić dostęp do kopalni znajdujących się na północ od rzeki. Mżyło. Czwórka Szandów jechała w milczeniu. Na północnym brzegu rzeki, obok pokaźnej ruiny, nad którą górował wielki kamienny cylinder, droga skręcała na wschód i biegła dalej wzdłuż rzeki do Liszyna. Arin uznał, że tak jest lepiej dla nich. Droga powinna zaprowadzić ich prosto do arsenału. Ominą rozkładając miasto aż do chwili odjazdu. Jadąc kłusem dotrą do Liszyna w południe lub nieco później, więc będą mieli dość światła, znaleźć mapę i odjechać. Kon i Klaj jechali obok siebie, Hara prowadził. Wysforował się do przodu, raz po raz opuszczając drogę, żeby zbadać ten lub inny ślad, nieustannie badając zapachy przynoszone przez wiatr, który często zmieniał kierunek. Arina bolało ramię ledwie zrośnięta kość protestowała przeciw złej pogodzie. Powietrze przepełniał odór zgnilizny, którego Arin nie potrafił umiejscowić. Żaden z nich nie był w pełni sił i zdrowia, czy nawet tylko w dobrej formie. Długa zima, którą spędzili w zamkniętym pomieszczeniu, w połączeniu ze złym pożywieniem, nadała ich cerze żółtawy odcień i osłabiła ostrość ich zmysłów. konie były niespokojne. Sudżi potykała się, jakby miała dziesięć lat zamiast trzech. Prawdopodobnie Krissowie źle je karmili i zamykali, zupełnie nie dbając o ich inne potrzeby. Stary Kowen w synu Garika zaklął pogardliwie. Nigdy nie zdoła zrozumieć Uriasza czy jego Krissów, ale ludzie na tyle tępi, by nie zatroszczyć się o dobre konie, nie zrobią wiele dobrego dla swoich. Od czasu swego uwolnienia Arin prawie nie rozmawiał z towarzyszami podróży. Przyzwyczaił się trzymać z boku. Powinien był częściej dzielić się z nimi myślami, przecież ucieszyli się, że wrócił - wszyscy z wyjątkiem Magilla, który zignorował wyciągniętą rękę Arina i poszedł dalej, przyciskając do siebie siodło. Syn Garika nie mógł go za to potępiać Gill dotarł za daleko, stracił zbyt wiele i pewnie nawet nie umiałby nazwać po imieniu tego, co go gryzło. Niech samo minie. Zniszczona droga biegła tuż nad brzegiem rzeki, w wielu miejscach upstrzona łatami tego, co Uriasz nazywał betonem, zmielonym na proszek kamieniem, zmieszanym z piaskiem i wodą, któremu można było nadać każdy pożądany kształt. Jego ludzie nie dali temu wiary, nigdy w to nie uwierzyli. Czasami chciał wrzasnąć do nich: Krąg nie jest całym cholernym światem. Nie wszyscy są tacy jak my. Czuł się słaby, przygnębiony i wręcz stary. Gdy dotrą do Liszyna, nie będzie żądał, żeby dalej jechali. Będą mogli wybrać: pojechać z nim albo wrócić do domu. To egoistyczne, lecz każda śmierć ciążyła mu na duszy. Nie zniesie tego więcej. Niech biorą mapę i wracają. Jeśli się rozdzielą, będzie więcej szans, że Garik otrzyma mapę. Spojrzał z irytacją na Klaja i Kona. Będą musieli wieźć ją aż do Czarzenu, nie zdołają nadać tlemu z Karli. Najtęższe karliańskie umysły, nawet Szalane, w niczym nie będą pomocne. Te głupie sukinsyny nie umieją czytać. Uriasz ma rację: czym my jesteśmy? Grupą zwykłych ludzi z jedną dodatkową fałdką w mózgu, która umożliwia nam łączność myślową, i z tego powodu uważamy się za coś wyjątkowego. Wędrujemy złączeni Kręgiem, śpiewając, jak miło jest być częścią ziemi, ale ziemi to nic nie obchodzi. Sudżi potknęła się; Arin poderwał ją, szarpiąc mocno za wodze. Zrozumiał, że niepotrzebnie traci energię ulegając depresji. Kon i Klaj patrzyli na niego z ciekawością. Zamknął się w sobie, nawet nie odczytał telemu. To Hara. Chodźcie. Czekam. Znaleźli Harę siedzącego na pniu obok drogi; jego koń chciwie skubał młodą trawę. - Martwe ryby. - Wskazał na skalistą linię brzegu, później zaś na żółtawe wody rzeki. To musi być koryto Skanny, nie może być niczym innym. Gdy byłem traperem, polowałem trochę w jej górnym biegu. Widziałem ją mętną i przejrzystą, ale nigdy taką jak teraz. Kon zmarszczył brwi wpatrując się w niespokojny nurt. - Ta rzeka wygląda na chorą. - Tam w dole jest więcej ryb - zauważył Klaj. - Tysiąc, może więcej. Spójrz, Arinie. Wiatr ponownie zmienił kierunek, tym razem wiejąc z południa. Hara zsunął kaptur z głowy i pociągnął nosem, myśliwskim zwyczajem badając powietrze, oddzielając jeden zapach od drugiego, i wydając werdykt. - Nie tylko ryby. Jeszcze coś. Deszcz zmienił się w wilgotną mgłę, kiedy Arin puścił cugle i pozwolił Sudżi skubać trawę rosnącą na skraju zniszczonego czarnego bruku. Miał przed sobą niski prostopadłościan arsenału, gdzie powybijane szyby tworzyły ciekawe, składające się z wielu okien pasma wzdłuż nadgryzionych zębem czasu ścian, a także wyblakłe numery nad drzwiami: 1-2-3-4 blisko siebie, 5 w środku, a 6 na południowo-wschodnim rogu budynku. Na wschodzie niezdarnie przycupnął Liszyn z kwadratową kamienną na wieżą, która była dla Arina punktem odniesienia do mostu. Mdlacy smród zdechłych ryb był tu bardzo silny, przemieszany z innym, obcym odorem, który sprawiał, że młody władca czul mrowienie na plecach, a Sudżi w żaden sposób nie dawała się uspokoić. Arsenał w rzeczywistości składał się nie z jednego, lecz pięciu budynków, z których dwa znajdowały się na północ od drogi, a trzy po jej południowej stronie. Środkowy budynek tej grupy był celem ich podróży. Arin ponaglił klacz. Na południowej stronie budynku syn Garika rozróżnił numery: 7-8-9. Wiedział, że żaden z jego towarzyszy nie chce wejść do arsenału, by nie zamknął się nad nimi wraz ze swymi nie znanymi czarami. Klaj powiedział, że umrą w Liszynie. Arin bał się. Ten dom i miasto, podobne do nie pogrzebanego trup alarmowały jego wyczulone zmysły. To miejsce było złe, drżało pełną zjadliwością śladu, który kiedyś odczytał w Mossie niczym plamę na jego umyśle. Lecz to miasto zbudowali niegdyś wielcy władcy ze starych ballad, ludzie, którzy podróżowali powierzchnią mórz i docierali aż na Księżyc. Pragnął dotknąć wytworów ich rąk, ująć je w dłonie i uczyć się od nich. Zsiadł z konia i poprowadził Sudżi za cugle. - Wejdę pierwszy. Przyjdźcie, kiedy was wezwę. Pozbawione drzwi wejście ziało pod numerem 7. Sudżi zaparła się nogami na progu. Arin nakłonił ją, by weszła. Tuż nad wejściem w dachu była dziura i podłogę korytarza pokrywało mnóstwo zbutwiałych szczątków i błotniste kałuże. Pokój z żelaznymi skrzynkami znajdował się po lewej stronie lecz Arin zatrzymał się. Miał niewiele czasu. Judyta musiała wędrować po gmachu, równie ciekawa jak on sam. Przywiązał klacz do klamki, przeszedł przez korytarz rozbryzgując wodę na wszystkie strony i kopnął jakieś drzwi, które rozpadły się w proch. Wszedł do małego pokoju. Całe umeblowanie stanowiły tam trzy stoły kreślarskie, w niewielkim stopniu zżarte przez rdzę. W jednej z szuflad znalazł obraz. Chroniące go przed dostępem powietrza opakowanie zamgliło się z brudu i starości, lecz było całe. Obraz władców takich, jakimi byli za życia, równie prawdziwy jak widok Magilla czy Kona. Ręce drżały mu lekko; było to tak, jakby odnalazł pogrzebany czas i zajrzał do jego grobu. Rzeczywistość uchwycona na papierze! Jakie piękne stroje, jak dużo guzików, a jak zręcznie skrojone. Sukienka kobiety z obrazu przypominała wyblakłą tęczę. Nikt w Mrice nie umiał utkać tak cienkiej tkaniny ani zabarwić jednej sztuki materiału tyloma kolorami. Kobieta była młoda, nawet piękna dziwną, obcą urodą, a jej usta wydawały się nienaturalnie ciemne na tle białej jak papier skóry. Włosy miała krótsze niż Szalane i uczesane w tak wyszukany sposób, że Kowence zabrałoby to pół poranka. - Jestem tutaj - szepnął do niej młody władca. - Ja, Arin. Miasto pamięta i Krissowie pamiętają, lecz co ty pozostawiłaś dla mnie? Ludzie z obrazu uśmiechali się przez wieki, pewni siebie, opanowani. W porównaniu ze stołem wydawali się mali, lecz to wyraz twarzy różnił ich od Kowenów. Te umysły nigdy nie złączyły się w jeden, uszy nigdy nie nasłuchiwały w lesie. Pokój z żelaznymi skrzynkami nie był dla Arina czymś zupełnie nowym, lecz wydawał się znajomy, wyglądał prawie tak samo, jak to sobie wyobrażał. Rzędy wysokich segregatorów, jak nazywał je Uriasz, ślady zgniłej, sczerniałej drewnianej miazgi z ostatniego ogniska Mossa. W połowie długiego pokoju znajdowały się metalowe drzwi, które miał odnaleźć. Ten sam kulawy stół. Alin przesunął ręką po zakurzonym blacie, widząc znów obraz Judyty, tak jak ukazał mu ją Moss. Niemal mógł czuć ją, równie blisko jak Szalane czy Dżennę. Deszcz przybrał na sile. Arin wezwał swoich Szandów na zgromadzenie. Kon i Hara odpowiedzieli. Klaj, czy śpisz? Chłopak odpowiedział z roztargnieniem. Myślami był gdzieś daleko, nasłuchując. Syn Garika słyszał, jak wchodzą do budynku, ciągnąc za sobą opierające się konie. Otworzył metalowe drzwi i wślizgnął się do maleńkiego ciemnego pokoiku; ledwie się w nim zmieścił. Po obu stronach znajdowały się półki, najwyższa na wysokości oczu Arina. Sięgnął do jednej i znalazł tam tylko kurz. Na drugiej musnął ręką złożony papier. Podniósł go, trzymając ostrożnie między kciukiem i palcem wskazującym i zdmuchnął zeń grudki brudu. Był to duży, gruby arkusz papieru, złożony we czworo wokół kilku zapisanych ręcznie kartek. Pozostali Szandowie skupili się wokół Arina, gdy rozłożył mapę na stole. Wcale nie podzielali jego podniecenia; przemoczeni, niespokojni, mówili, że konie są przestraszone i że może trzeba będzie je spętać. Arin słuchał ich jednym uchem. - To po to tu przybyliśmy - rzekł. Mapa zachowała się w znacznie lepszym stanie, niż przypuszczał. Moss powiedział, że Judyta użyła na niej czarów Miasta, metalowej puszki, która syczała, gdy Judyta nacisnęła na niej guzik, i pokryła starożytny papier gęstym przezroczystym kurzem. Pozostali Szandowie podziwiali niedbale mapę jako kolorowy przedmiot, nie mając zielonego pojęcia, co to takiego. To obraz naszego kraju, powiedział im syn Garika. Setki kilometrów lądu. Zdumieli się: pewne jak mróz, że to wielki kraj. - Ten krzyżyk to Liszyn, gdzie teraz jesteśmy. Ta błękitna linia to Skanna, ale wówczas napisano to inaczej. - Wszystkie starożytne, dawno umarłe nazwy dźwięczały jak cicha muzyka w uszach Arina, gdy pokazywał je na mapie. Karli i Zbawienie to tylko drobne cząstki większej całości, lecz i ona była niezbyt duża. Spójrzcie, mógł je przykryć dwoma palcami. Zajmowały tak niewiele miejsca, że jedna z długich nazw sięgała poza nie. - Do licha - mruknął Kon- nikt nie wypowie tego częściej niż raz w roku. - Pennsylvania - rozkoszował się brzmieniem nazwy Arin. - Ładne. Jeden z koni zarżał ze strachu; Klaj drgnął nerwowo. Napięcie nerwowe towarzyszy docierało do Arina, ale nie zwracał na nie uwagi. Potrzebował czasu na obejrzenie mapy musiał wraz z mapą wysłać list do Garika, zanim wyruszy na północ. Da swoim Szandom coś do roboty, niech się czymś zajmą.. - Klaj, Hara: zobaczcie, może znajdziecie jakieś świeże mięso na tym stoku. Kon, połam wszystko, co można spalić. Hara poruszył się i rzekł niepewnie: - Powinniśmy przejść przez rzekę przed zapadnięciem zmroku. - Tak - zgodził się z nim Klaj. - Zrobimy to - obiecał Arin. - Ale nie na głodno. Chorujemy z tęsknoty za świeżym mięsem. - Uriasz zaoferował im zapas zakonserwowanej żywności, lecz odmówili przyjęcią czegokolwiek poza workiem mąki. Arin słyszał, jak odjechali, kiedy Kon poszedł po opał. Przysunął stół bliżej okien i rozłożył notatki Judyty obok mapy. Trzy kręgi wyraźnie rzucały się w oczy. Judyta musiała dobrze znać historię. Obok każdego kręgu, chwiejnym z wycieńczenia pismem, umieściła ona słowa wyglądające jak nazwy, chociaż dla Arina pozbawione były sensu. BAZA MARYNARKI WOJENNEJ W NOWYM LONDYNIE. I dalej na południowym wschodzie, POLIGON W ABERDEEN. Trzeci krąg, leżący jeszcze dalej na południowy wschód od Czarzenu, tuż nad morzem, był większy niż pozostałe i nie opisany. Arin starał się odcyfrować na pół czytelne notatki. Poza wyeliminowaniem Liszyna jako lokalizacji Pasa Samotności nie dały mu one żadnych wskazówek co do znaczenia owych trzech kręgów. Miał do wyboru trzy możliwości, lecz zgodnie z prawami logiki nie mógł wykluczyć dwóch. Po prostu zbyt mało wiedział, cały świat i tysiące pustych lat gasiły świeczkę, którą zapalił w nim Garik. Wyjrzał przez okno na brudną rzekę i posępne góry. Kon wrócił z naręczem drewna. Ostry zapach dymu rozszedł się po sali, zanim ulotnił się przez okna, lecz było to lepsze niż smród zdechłych ryb. Coś raz po raz przyciągało wzrok Arina do jednej ze stron notatek Judyty, mniejszej kopii części większej mapy. Naszkicowała ona linię brzegową i w głębi lądu zakrzywioną linię długości ośmiuset kilometrów, długą cienką pętlę, która mogła być tylko Miastem. Nawet tego popołudnia, kiedy jeden cud gonił drugi, ogrom Miasta wstrząsnął Arinem. Osiemset! Zamyślił się nad mapą i szkicem Judyty. Uparty robak w mózgu nakłaniał go do myślenia, lecz żaden z dokumentów nic mu nie powiedział. Zresztą i tak nie mógł myśleć: ze zmęczenia i od wilgotnego powietrza rwało go źle zrośnięte ramię. Zrezygnował więc, położył papiery na stole i wyciągnął się przy ognisku, zwracając ku ciepłu chore ramie Kon dołożył do ognia jeszcze jedno polano. - Niedługo wrócą - osądził. - Nie chcę tu zostać po zachodzie słońca. - Przyjrzał się uważnie Arinowi. - To ramie jeszcze nie jest zupełnie zdrowe. - Nie jest aż tak źle. - Mógłbym zabić Uriasza, zabić ich wszystkich. - Kon zapatrzył się w ogień, wypowiadając myśl, która wypłynęła z prądem, głęboka i gorzka jak zatruta rzeka w Liszynie. - Zabić ich wszystkich i użyć ich skór do przykrycia tego brudnego martwego boga. Nigdzie nie ma miejsca dla Krissów. Las ich nie chce. Sprawiają, że zaczyna śmierdzieć. Oni... - Urwał, nie dzieląc się resztą z Arinem... rzecz, której sam nie zrozumiał. Czując, jak ten sam niejasny strach, który mroził Klaja i Harę, przenika teraz jego serce, zapragnął dotknąć Arina, by dodać sobie odwagi, lecz syn Garika znów był daleko ze swoją mapą i dziwnymi myślami i nic nie mogło przeniknąć muru, którym się otoczył. Już nie myślał jak Kowen, nie kwapił się do odczytywania telemów, ślepy i głuchy wobec niebezpieczeństwa, które rosło i gęstniało jak ten przeklęty smród, podczas gdy oni siedzieli i nic nie robili. Gniewało to Kona; chciał krzyczeć do Arina, że Klaj nie jest głupcem. Tam coś jest. Chce nas zabić. Możemy umrzeć w tym miejscu. Deszcz pluskał ponuro w korytarzu, w miejscu gdzie ziała dziura w dachu. Klaj i Hara będą przemoczeni do suchej nitki kiedy wrócą. Telem Arina zaskoczył Kona. Chcę, żebyście pojechali do domu. ? Ty i pozostali pojedziecie do domu. Weźmiecie mapę dla Garika. Kon przetrawił wieść powoli. - A ty? - Na północ, do Wengenów. Misja jeszcze nie skończona. - Arin potarł ramię w zamyśleniu. - Słyszałeś, co powiedział Gill. Wszystko co robię, to tylko sprawiam, że ludzie giną. - Nie. - Nie sprzeciwiaj mi się, Kon. Elin, Tila, oni wszyscy, to bardzo mnie boli. Dość mam śmierci i nie mogę cię utracić. Jedź do domu. - Powiedziałem nie. - powtórzył uparcie Kon. - Gili już nas opuścił. Co zrobisz sam? Arin nie chciał się spierać. Tylko połowa jego umysłu słuchaia Kona, pozostała walczyła z robakiem wrzeszczącym myśl, kiedy był zmęczony myśleniem, wypowiadając słowa, które nie miały sensu. - Kon, nie wiem jak długo czy daleko. Twój koń chory. - Twój tak samo i ty też! Arinie, powąchaj to powietrze, posłuchaj koni. Otwórz się. Poczuj. To miejsce tylko czeka, żeby nas zabić. Arinie, jesteś zbyt zajęty, żeby o tym wiedzieć. Nie zostawię cię samego. - Zakończył melancholijnie: - A co takiego jest w Czarzenie, że muszę tam być? Do licha z nim. Pomyśl! Robak nie dawał Arinowi spokoju. Kręciło mu się przed oczami od wpatrywania się w mapę, notatki i tajemniczy ostatni komentarz Judyty: wniosek nasuwa się nieodparcie... trzy kręgi, dwa nazwane, trzeci bezimienny. Nie mogąc usiedzieć spokojnie, Arin podniósł się, rozglądając się jak człowiek, który coś zgubił i nie wie, gdzie rozpocząć poszukiwania. - Nie wiem, jak daleko - mruknął. - Może być na północy. Gdzie jest tamto miejsce? - Spojrzał na mapę i zająknął się, wymawiając nazwę: - Boos-ston. - Co to takiego? - zapytał Kon. - Stare miasteczko. Obecnie część Miasta. Garik mówi, że Judyta powiedziała mu, jak powstało Miasto. Z grupy dawnych miasteczek. Połączyły się ze sobą, tak że w rzeczywistości było to jedno Miasto, jeszcze przed najazdem Dżingów. - Nagle rzucił spojrzenie na mapę, czując, że rozwiązanie zagadki jest, tuż... po to, by je utracić, kiedy Kon zawołał od drzwi. - Wrócili. Mieli kłopoty z końmi. Arin słyszał, jak trzej Szandowie uspokajają je i klną w korytarzu. Zwierzęta były przestraszone i uparte i szarpały się co krok. Strach udzielił się dwóm pozostałym koniom, które próbowały się uwolnić. Klaj i Hara przykucnęli przy ognisku, rozebrali się do pasa żeby wysuszyć przemoczone, cuchnące skórzane kaftany. Drżeli w cieple, odpowiadając na pytania z roztargnieniem, przygnębieni i zatroskani. Nigdzie nie widzieli zwierzyny, nawet starych śladów. A potem zobaczyli tamtego czarnego stwora który wybiegł z zarośli i przebiegł im drogę. Chwiał się na nogach i potykał o przeszkody na swojej drodze, jakby był chory. Klaj miał strzałę na cięciwie, strzelił... . Początkowo myśleli, że upolowali małego szopa, ale to nie był szop. - Nigdy czegoś takiego nie widziałem - rozmyślał głośno Hara. - Podobny do szopa, ale ma długi, chudy, nagi ogon. Wąsy jak u kota. Zęby jak igły. - I jest brudny - pokręcił głową Klaj. - Futro ma zlepione błotem, jakby ten stwór żył pod ziemią. Zapchlony. Nie chciałbym go przynieść. Nie chciałbym go dotknąć. Zamilkł, badając słuchem i umysłem otoczenie, bo oprócz odgłosu wierzgania przerażonych koni docierało coś jeszcze; Kon i Arin czuli, że podchodzi im do gardła jak wymiociny. - Śmierdział - powiedział w końcu Hara. - Był to ten sam smród, który czułem dziś rano, czułem przez całą zimę, kiedy wiatr wiał z właściwej strony. I właśnie wtedy zerwali się na równe nogi, gdy błagalny telem uderzył w ich umysły. Kon spojrzał na Arina, nie wiedząc dlaczego, tylko kto... - To Gili. - Arin wybiegł z pokoju prosto na deszcz. Magill schronił się przed deszczem na południowym brzegu rzeki, w kępie jodeł w pobliżu liszyńskiego mostu. Czuł, że to dziwne i nienaturalne być tak zupełnie samym. Powiedział sobie, iż chodzi o zwykły odpoczynek dla konia, że za jakiś czas pozbiera się i pojedzie dalej. Trawa tutaj była świeża, świetnie nadawała się na paszę dla konia, miękka niczym poduszka, gdy usiadł na niej, opierając się plecami o sosnę. Jego sercem miotały sprzeczne uczucia. Ostrzegawczy dreszcz przebiegł mu po grzbiecie. Poszukał jego źródła. Obudzony z zimowego snu stary niedźwiedź, który jest w złym humorze, albo odyniec. Magill nasłuchiwał. Nic. To niemożliwe. Nigdzie w pobliżu rzeki nie natrafili na ślady dzikiej zwierzyny. Jeszcze jeden powód, by przed zapadnięciem zmroku mieć pierwszy łańcuch górski między sobą a Liszynem. Przynajmniej jutro będzie mógł się pożywić świeżym mięsem. Robił sobie wyrzuty, że przy rozstaniu nie podał Arinowi ręki. Nie wiedział, dlaczego musiał opuścić towarzyszy, po prostu czuł, że nie może dłużej żyć z takim bólem w sercu. Przez długi czas w Zbawieniu Arin zamknął przed nimi umysł, żeby uporządkować myśli i podsumować minione wydarzenia, i to także bolało. Zmiana, która się dokonała ostatniego lata, kiedy Arin został władcą i wszystko, co potem nastąpiło, to co kiedyś przełknąłby w całości, teraz sączyło się powoli, zanim Magill zrozumiał, że podobnie jak Arin, on sam również się zmienił. Może to było tylko dojrzewanie, ale wszystko zogniskowało się w Elin. Podczas podróży wiele razy otwierali przed sobą swoje umysły i niebawem Magill potrzebował jej obecności jak kwiat wody. Czasami kochali się, najczęściej zaś owijali kocami, ogrzewając się wzajemnie, w połowie rozmawiając, w połowie dzieląc się myślami przed zaśnięciem. Magill przyjrzał się uważniej Elin, zobaczył ją samą, taką, jaka była mimo zabawy i kochania się. Elin potrzebowała czegoś więcej, a teraz i on również tego zapragnął. Dotychczas nigdy nie wybiegał myślą naprzód poza następny posiłek. Arin zawsze to za niego robił. Dopiero na szczycie tamtego wzgórza, gdy zobaczył krew na policzku Elin i jej oczy tak pełne bólu, że nie mógł w nie spojrżeć, zrozumiał, ile może dla niego znaczyć, i o co w ogóle chodzi w życiu. Była jego przyjaciółką, była wspaniała, i zabrakło mu słów, by jej to powiedzieć. A Arin pozwolił, żeby umarła. To bardzo bolało. Teraz Magill dobrze wiedział, że Arin w niczym nie mógł jej pomóc. Lecz prawdziwe katusze sprawiała mu własna ślepota, że nie zobaczył Elin taką, jaką była, kiedy jeszcze miał czas. Miał dwadzieścia lat, to dość późno, żeby wyjść z cienia Arina i zacząć myśleć samodzielnie. No cóż, dziecko odczuwa ból, gdy rosną mu zęby, ale przecież nie mógł przeżyć całego życia na papce. Zrzucił z siebie Nierozłączną Trójkę, jak wąż zrzuca starą skórę - i teraz siedział na deszczu na końcu świata, głodny, brudny niczym świnia i równie chudy jak jego zmęczony koń. Magill zachichotał. Człowiek może wybrać sobie lepsze miejsce, by zacząć życie od nowa, ale w pewien sposób przypominało to drugie narodziny. Instynkt ostrzegł go ponownie, tym razem dreszcz był silniejszy. Wciągnął powietrze w nozdrza. Wiatr co jakiś czas zmieniał kierunek; wiał teraz z północy, przynosząc ze sobą ten cholerny smród zdechłych ryb. Magill wszedł na szczyt niewielkiego wzniesienia przy skraju mostu, skąd roztaczał się widok na rzekę i skupisko brunatnych ruin Liszyna. Niższy, północny brzeg Skanny stopniowo znikał pod wodami występującej z brzegów rzeki, gęstymi od zdechłych ryb. Ominął zmysłami zapach zgnilizny, sięgając po drugi, nieznany ślad, który budził w nim coraz większy lęk, w miarę jak wędrował spojrzeniem na zachód wzdłuż rzeki. Kiedy się tak przyglądał, zauważył, że dwie wyspy, jedna położona w pobliżu mostu, druga nieco dalej w górę rzeki i bliżej północnego brzegu, były do połowy zalane wodą i tylko wierzchołki drzew wystawały ponad bystry nurt Skanny. Nagle spostrzegł, że coś wylazło z wody na najbliższą wyspę i zniknęło wśród ciemnozielonego listowia. Dostrzegł tylko ruch, lecz odebrał echo potrojonej fali strachu, jaka go zalała, od swego konia. Odwrócił się i zbiegł na dół. Kapryśny wiatr uderzył go zapachem niebezpieczeństwa jak pięścią w twarz. Zrobiło mu się niedobrze. Starał się opanować paniczny strach, wytężając zmysły, żeby złowić wciąż nie znaną lecz szybko gęstniejącą woń niebezpieczeństwa. Znał tylko jego kierunek. Przybywało szybko z południa. Odwrócił przerażonego konia od wiatru, pozwalając, by jego własny zapach zmieszał się z zapachem niebezpieczeństwa, i poprowadził zwierzę w stronę mostu. Środkową część nadgryzionego zębem czasu mostu stanowiła żelazna konstrukcja, która już dawno zardzewiała i rozpadła się w proch. Pod ziejącą wyrwą płynęła wzburzona rzeka. Można było przejść tylko po dwóch wąskich kamiennych chodnikach położonych po obu stronach mostu, wilgotnych, skręconych i nachylonych w stronę wielkich dziur w balustradzie. Magill ostrożnie prowadził konia krok za krokiem; chwilami kopyta zwierzęcia ześlizgiwały się o cal od przepaści. - No, chodź. Chodź, ty głupi... Przez całą drogę musiał przełamywać opór wierzchowca, dopóki nie zasłonił mu oczu ponchem. Ustawiwszy się w taki sposób, by jego własny zapach docierał do rozdętych chrapów konia, Magill powoli, cal po calu, przechodził przez most. Wielkie dziwne budowle, podobne do spróchniałych zębów, groziły mu, przesyłając niezrozumiałe ostrzeżenia. Zmysły odmawiały mu posłuszeństwa, miażdżone pomiędzy czarnym miastem a bezkształtnym niebezpieczeństwem z tyłu. Wreszcie zsunął poncho, by uspokoić konia, lecz ten stanął dęba. Magill zaklął, starając się pochwycić wodze. Z rozpędu odwrócił się twarzą do rzeki i mostu, który przed chwilą przebył. Otworzył usta do krzyku, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Ziemia oszalała, ożyła, kotłując się i pędząc ku rzece. Wody Skanny zawrzały od pierwszej czarnej fali, której przedni skraj deptał już po martwych rybach. Tylko przez chwilę można było odróżnić odrębne kształty ohydnych pędzących przed siebie stworów, zanim więcej ich wylazło z żółtawych fal, a potem jeszcze więcej i jeszcze. Miliony! ...aż wreszcie powierzchnię wody i zdechłe ryby pokryła unosząca się i opadająca czerń, z której unosił się jednostajny, coraz głośniejszy pisk. Magill stał jak osłupiały. W oddali rzeka pieniła się od coraz większej i większej liczby nieznanych stworów, a za nimi, wylewając się z zatopionych wysp, rzygał do nieczystych wód Skanny czarny strumień, zwabiony smrodem ryb, walczący z prądem z desperacją, którą zrodził głód. To dlatego nie ma tu żadnej zwierzyny, pomyślał tępo Magill. Pożarły ją. Na przestrzeni prawie kilometra południowy brzeg rzeki zniknął pod ciałami pędzącej, gramolącej się hordy. Setki stworów, dla których nie starczyło miejsca na żywym, ruchomym moście, skoczyło do wody i uniósł je prąd, a ich miejsce zajęła taka sama liczba innych. Bystre i zahartowane w walce o byt zwierzęta wylądowały na wyspach, czepiały się pni gałęzi, żeby utrzymać się na powierzchni wody, niektóre zaś chwytały się nagich ogonów silniejszych pływaków przed sobą. Żywe ciemności zasłoniły most jak chmura słońce, poruszając się szybko, lecz nie na oślep, jak gdyby kierowała nimi doświadczona inteligencja. Na widok Magilla i jego konia podobny do drżenia sygnał przebiegł aż do najbliższego brzegu, który falował pod żywą płachtą jak muskuł. Chude wąsate pyski uniosły się, odczytały wiadomość i niczym brudny koc pomknęły brzegiem w stronę mostu. Magill opanował paraliżujący go strach. Nie schwytają go jeśli odjedzie od mostu, ale kiedy wskoczył w siodło i popędził galopem, błysnęła mu myśl: Arin i Kon. Trzymając krótko wodze, walczył ze strachem, żeby zebrać myśli. Jeśli jechać wzdłuż rzeki, arsenał znajduje się na zachód od niej. Musieli tam teraz być. Czarne stwory również do nich dotrą. Z trudem kierował oszalałym z przerażenia koniem, szamotał się w uprzęży, pragnąc uciekać na północ. Magill brutalnie zawrócił konia, raniąc przy tym pysk buntowniczego zwierzęcia i zasyczał: “Ruszysz się albo zdechniesz tutaj!”. Koń zarżał i stanął dęba, po czym uległ i popędził ulicą o zniszczonej nawierzchni. Magill wyraził cały dręczący go strach w telemie: Arin Kon! Arin Kon! Uciekajcie! Już czarna fala wlewała się w ulicę za nim. Wierzchowiec zręcznie przeskoczył głęboki dół. Magill usadowił się wysoko na barkach zwierzęcia, by zachować równowagę i popuścił wodze żeby ułatwić koniowi bieg. Szybko zmniejszali odległość sobą a otwartą przestrzenią przed nimi. Annie, uciekaj! Wszyscy... Magill minął ostatni stos kamieni na zniszczonej ulicy, czując, jak kopyta zwierzęcia zagłębiają się w miękką ziemię. kiedy pozwolił koniowi pędzić ile sił w nogach, zielone wzniesienie nad rzeką rzygnęło czarnym potokiem, który odciął mu drogę, ożyło od przenikliwych pisków. Magill wyciągnął nóż, i dźgał nimi boki konia. “Ruszaj się albo zdychaj!”. Został odcięty od miasta, lecz czarny strumień przed nim nie był jeszcze zbyt gruby. Pochylił się nisko nad karkiem konia, dystans między nim a nieznanymi stworami wciąż się zmniejszał. W czarnym roju poszczególne ciała wyskakiwały wysoko w górę, waliły niecierpliwie ogonami, zanim upadły z powrotem w rozwścieczoną masę. Pięć, sześć porządnych skoków i powinni się przedostać. Magill ścisnął mocniej nóż. “Gotowi... gotowi... naprzód!” Kon przeskoczył przez pierwsze rzędy czarnych stworów. Wstrząśnięty Arin osłupiał na chwilę: pędzący w ich stronę, koń miniaturowy na skraju Liszyna, mdlący zapach niebezpieczeństwa, wprawiający w drżenie cały świat. Odgłos rozrywanego spróchniałego drewna, kiedy ich własne konie wyrwały się na wolność. Kon, Klaj i Hara biegnący z krzykiem I górujący nad tym wszystkim pełen przerażenia telem: Uciekajce.. uciekajcie! Arin odwrócił się błyskawicznie. Konie pomknęły do wyjścia. Szandowie za nimi. Syn Garika pobiegł w ich stronę, unosząc ręce, by je zatrzymać. Sudżi stanęła dęba i zaatakowała go kopytami. Arin uchylił się, gdy klacz przemknęła obok niego. Usiłował pochwycić zwisające luźno wodze, nie trafił, spróbował więc uczepić się łęku siodła. Klacz zwaliła go z nóg. Stracił równowagę, uchwycił się strzemienia. Zwierzę wlokło go jakiś czas po nierównym bruku. Wreszcie musiał je puścić, przewrócił się, roztarł pokaleczone kolana i zobaczył inne konie miotające się na oślep i swoich towarzyszy, desperacko czepiających się wszystkiego, co się im nawinęło pod rękę. Hara zdołał uczepić się mocno łęku siodła, podskoczył więc, by na nie wskoczyć. Udało mu się wsunąć lewą stopę w strzemię, kiedy oszalały koń rzucił się na ziemię i złośliwie przetoczył się po nim. Biegnąc na pomoc chwiejnym krokiem, Arin zdzielił zwierzę maczugą w łeb, gdy próbowało wstać na nogi. Hara miał nieruchome, nieprzytomne spojrzenie ciężko rannego. Kon zaklął, usiłując go podnieść. - Przeklęte głupie konisko. - Zapomnij o koniu. - Arin wziął Harę pod ramię - Wprowadźmy go do środka. Klaj, Klaj! - Teraz to już nie ma znaczenia. - Klaj stał wyprostowany, cichy jak śmierć w jego wzroku. Czuł, że się zbliża, jak zawsze w jego koszmarach sennych. Wezbrała w nim fala litości, straszna w swej niemocy. Brzeg rzeki nagle ożył. Część czarnej masy skierowała się wielkim łukiem w stronę Magilla, inna część wyczuła pozostałych Szandów i zawróciła z drogi. Arin rozkazał towarzyszom wyciszyć mózgi, lecz strach Klaja był zbyt silny, by usłyszał jego polecenie. Arin i Kon niezdarnie podtrzymując Harę, nie zwracając uwagi na jego cierpienia, chwiejnym krokiem podążali w stronę arsenału. - Co? Co to takiego? - wymamrotał ochryple Hara podskakując w ich ramionach. - Nic nie widzę. Arin spojrzał przez ramię, gdy potknęli się, poślizgnęli i znów pobiegli. Zobaczył przelotnie, jak Klaj upadł i znów się podniósł. Zamknął oczy. Nie odwracaj się. Nie patrz! I w tej chwili straszliwy obraz na zawsze wbił mu się w pamięć, nie dający się zatrzeć, głęboko wyryty w metalu stalowym rylcem. Milion rozwścieczonych oczu, spiczaste pyski, czarna armia rwąca do przodu i, pomimo całego pośpiechu, nieugięta determinacja w oczach miliona stworów przekazujących obraz Arina, Kona, Klaja i Hary do prymitywnych komórek mózgowych. Nawet podczas biegu widział je, jakby zastygły w czasie: paciorki oczu, małe, nagie białoróżowe pazury niczym parodia ludzkich rąk, zupełnie nie pasujące do szorstkiej zlepionej błotem sierści. Arin mógłby pozostać przy zdrowych zmysłach nawet w obliczu fali robactwa głębokiej na kilometr ale inny widok podciął mu nogi, sprawił, że Kon stanął jak wryty, chwytając Harę, by nie runął głową na kamienie. Bezkształtne stworzenie unosiło się i opadało jak wrak okrętu na zatrutym morzu. Większa część jego pyska została zżarta, a jednak koń nadal chwiejnym krokiem posuwał się do przodu, a muskuły jego nóg - tam gdzie zachowały się jeszcze obok nagich kości - mechanicznie zginały się, niosąc objedzonego do szczętu jeźdźca, który desperacko przywarł do jego szyi. Żaden nie miał już określonego kształtu poza czarną falą, która przelewała się nad nimi. Kiedy pierwszy czarny stwór skoczył na niego, Arin nie odebrał nic poza ostrym bólem i czyimś krzykiem to mnie ugryzło gdzie jest Klaj Klaj Klaj oczy one wyżerają mi oczy Klaj nie żyje upuściliśmy Harę oni nie żyją oni nie żyją wejdź do środka oni nie żyją wejdź do środka Arin ty sukinsynu oni nie żyją wejdź do środka I ciemność Czarne stwory drapały, piszczały i gryzły metalowe drzwi. Kiedy się pożywiały, wydawały inne dźwięki. Ta różnica wydawała się ważna. Arin widział kiedyś jednego takiego w Lorl. Mrikanie nazywali je szczurami, ale ten, którego wtedy widział, był duży, gruby, nie taki szybki jak te i nie taki głodny. Jeden szczur dostał się do środka, zanim zatrzasnęli drzwi. Kon złapał go za ogon i walił nim o drzwi raz za razem, aż nie pozostało w nim ani jednej całej kości, wyrażając targającą nim wściekłość i wstręt w syczącym oddechu. Szczur leżał teraz między nimi, a jego smród mieszał się z ich i smrodem. Byli okropnie pogryzieni, Kon najgorzej ze wszystkich. Po jakimś czasie od ukąszeń dostali gorączki, wstrząsały nimi dreszcze, robiło się im na przemian zimno i gorąco. Jak zwierzę, bez słów czy uzasadnienia, Arin wiedział, że Kon umiera. - Arinie - zapytał Kon słabym głosem - jak długo one tu pozostaną? Aż wszyscy umrzemy. - Porozmawiaj ze mną, Arinie. Arin mógł mówić o tyle, o ile. Dziwne słowa płynęły z jego ust, ponieważ był tam wilk, ostro zarysowany w białym świetle na tle ciemności. Arin musiał być szalony. Wilk siedział zawieszony w pustce, spoglądając na Arina z rozbawieniem. Rozmawiał z nim, choć Kon nie mógł go ani widzieć, ani słyszeć. Kon umrze, powiedział wilk. Pyta dlaczego, ale przecie nie ma żadnych “dlaczego”. I Arin wiedział, że wilk ma rację ponieważ Kon nigdy nie znał powiązania pomiędzy czarnymi oczkami szczura a rozgwieżdżonym niebem, które widziało wszystko i nic. Ponieważ on nie może zaakceptować ziemi, która nic nie znaczy. Posłuchaj, Kon. To chichot wilków. Wyciągnij rękę, Kon. Pomacaj stwora, którego zabiłeś. To ona, to twoja bogini. Ani szalona, ani przy zdrowych zmysłach, ani zła, ani dobra, niedostępna twoim rytmom, pląsająca przy twojej muzyce, po prostu ciało, a pod ciałem, pchłami i sierścią jest jej ropa, o której zapomnieliśmy. Annie, przestań. Zamknij się, proszę, zamknij się. Piszcząc przez wieczność, jak szczury za drzwiami, tę pieśń, leśne plemiona zapomniały lub wymazały z pamięci, zagłuszyły miłość, rozum i niestosowne nadzieje. Dlaczego jesteśmy w tym miejscu, dlaczego są tu szczury, dlaczego jeszcze jedna bezsensowna śmierć? To zdawkowe, egocentryczne pytanie, odparł wilk. Arin jako środek rzeczywistości. Tak? Nie! Dlaczego nie? Jeśli wszechświat zdąża ku jakiemuś celowi, dlaczego miałby to być twój cel? Ty w twoim Kręgu, Uriasz w jego kościele, obaj zanieczyszczacie kosmos osobistym znaczeniem jak mięso cukrem, porównując wasze marne żywociki ze splendorem Wieczności. Świat nosi ciebie, nosi szczura, a ten ostatni nosi egocentryczną pchłę. Ta potworność nie jest złem, lecz niewinnością. Niech wilki się śmieją. - Nie - warknął Arin. - Nie. Odejdź, ty nie istniejesz. Wynoś się ze mnie. Wilk pomachał ogonem, ale miał smutną minę. Jeszcze nie zrobiłeś ostatniego kroku, Arinie. Jeszcze się nie załamałeś. Mijał czas, dużo czasu. Jakaś część umysłu Arina wyzdrowiała, zorientowała się, gdzie jest teraz. Ukąszenia szczurów paliły go żywym ogniem. Wyciągnął rękę do Kona, chciał pomóc mu w powrocie do równowagi. - Kon. - Z trudem rozpoznał kraczący dźwięk jako swój głos. - Pomóż mi. - Trzymaj się z daleka. - Głos Kona był słaby i ochrypły. - Trzymaj się ode mnie z daleka, Arinie. Dopadła mnie czarna zaraza. Owładnął nim instynktowny strach. Cofnął się od Holdera. Nie Holdera, nie: Kona. Ale Holder nie mógł wrócić. Trzymał się z boku i musiał umrzeć sam. Holder. Nie Kon. Nie Kon. - Ale tak właśnie jest, Arinie. Jest mi gorąco i zimno. Język mam opuchnięty. Ty... ty postradałeś zmysły, zupełnie oszalałeś, Rozmawiasz z wilkami, rozmawiasz w Dawnej Mowie. Ja nic nie robię, tylko leżę tutaj, rozmyślam, czuję, jak ona się zbliża. Teraz słychać było tylko głośny oddech Kona na tle bieganiny szczurów. - To przez te czarne stwory - wychrypiał Kon. - Ten, którego zabił Klaj, był chory, całkiem spuchnięty, nie mógł chodzić. Był półżywy, kiedy Klaj go zabił. Garik chce wiedzieć, skąd się bierze zaraza, powiedz mu, co o tym myśli Kon. - To niemożliwe, Kon. Mnie też ugryzł, ale ja nie jestem chory. - Tylko szalony. Powiedz mu, słyszysz? Później Kon nie mógł już rozmawiać, tak bardzo spuchło mu gardło. Nadawał słabe telemy. Dokuczało mu pragnienie. Próbował się położyć, ale brakowało miejsca. Nadal nadawał, bardziej po to, żeby utrzymać kontakt z życiem niż z innego powodu. Jego milczący głos kipiał w umyśle Arina jak zapomniany garnek, nadal działający dzięki własnemu ciepłu. Od czasu do czasu myśli Kona miały sens. Próbował pogodzić się z własną śmiercią, zrozumieć ją. Raz Arin usłyszał jego szlochanie. Jeszcze trochę, a zada on Pytanie, powiedział z politowaniem wilk, jeszcze trochę, a załamie się odkrywając ostateczną zdradę, która nigdy nie była obietnicą. Dlaczego został opuszczony? Nawet bóg Uriasza zadał to pytanie i nie otrzymał na nie odpowiedzi. Nic dziwnego, że wyrzeźbili go, jak wyje. Złodzieju, oddaj mi je! Tak! To było słowo, oskarżenie, którego pragnął Arin, którego szukał. Ogarnęła go wściekłość. Oddaj mi ich! Należeli do mnie, byli częścią mnie, częścią mojej miłości. Nie prawa ich zabierać! Kto? zapytał wilk. Kto nie ma prawa? Arin odsunął na bok zdechłego szczura, przyczołgał się w ciemnościach do Kona, by wziąć go w ramiona i ogrzać, ten zaś był zbyt słaby, by odepchnąć przyjaciela. Nawet gdy obejmował Kona, Arin chciał wyrzucić z umysłu jego drżące telemy, ale nie mógł. Kon nie miał innej więzi z życiem poza tą postrzępioną nicią rozwijającą się w jego umyśle, rozplątującą się w stos oddzielnych kosmyków. Człowiek taki jak Kon - zawsze samotny, silny tylko dlatego, że wychodził życiu naprzeciw, zawierał z nim ugodę - zawsze był niezmienny: nigdy nie wiedział, kim jest matka albo ojciec, zaraza także i ich zabrała. Od samego początku miał tylko jednego człowieka, którego mój się trzymać kurczowo, za kim mógł iść, kogo mógł kochać który był środkiem jego świata. Kobiety nic dla niego nie znaczyły, nigdy się nie liczyły, jak więc mógłby pokochać je tak późno? Uriasz, bystry sędzia ludzi, mimo wszystko miał rację. Kon kochał Arina. A stary Arin przyczynił się do mojej śmierci. Kon, jest mi przykro, ja... Wszyscy z nas muszą narodzić się na nowo. Ale to było dziwne, kiedy człowiek przyjrzał się całej sprawie bliżej: oni wszyscy wyszli na tym lepiej niż Arin - Gili, Elin, Holder, Tila Klaj, Sand, Hara, Kon- oni wszyscy umarli, zastanawiając się, nadal mogąc się dziwić, mieć nadzieję, czuć. A biedny Arin musi żyć ze wszystkimi pytaniami, na które nie może znaleźć odpowiedzi, jak mapa i notatki Judyty. Biedny Arinie, biedny głuptasie, co ty będziesz robił beze mnie? - Oddaj mi ich! - szlochał Arin obejmując Kona.- Oddaj mi ich wszystkich. Kogo? zapytał znów wilk. Albo zabierz ich zupełnie. Nie zostawiaj ich jak wrzody w moim umyśle. Ty kłamco, złodzieju, zabierz ich dumnych pełnych godności. Zabierz ich stojących dumnie, a nie zwiniętych w kłębek i skamlących. Wilk wywiesił język. Jeszcze do tego nie doszedłeś. Śmierć nadal jest dla ciebie osobą, wrogiem, bogiem lub boginią, z którą możesz walczyć o nich wszystkich. Duma? Godność? Gówno to kogo obchodzi, skoro Kon wymieniłby obie za jeszcze jeden oddech! Oni wszyscy zrobiliby to samo. Zapytaj szczury o godność. Nie przejmuj się, Arinie, daj sobie spokój, bo inaczej złudzenia cię zmiażdżą! Nie! Nie! Nie! Jego umysł zalała ciemność. Arin kulił się nieruchomo w ciemnościach jeszcze długo po tym, jak ciało w jego ramionach przestało się poruszać; choć świadom każdego dźwięku i zapachu, odbierał wszystko jakby z wielkiej odległości. Nie mógł kochać zwłok Kona ani opłakiwać ich, nie mógł nienawidzić zanikających, cichnących pisków szczurzych. Nic go nie bolało, niczego nie potrzebował, nawet celu. I wiedział, że owa rozweselająca lekkość była ostatnim krokiem, który wreszcie zrobił. Był wolny i obłąkany. I wtedy - właśnie wtedy - widmowy wilk wstał, niedbałym krokiem podszedł, by dotknąć nosem jego nosa. W jego niezgłębionych oczach kryła się tajemna wiedza, która byłaby smutna bez odrobiny chichotu, wilczego chichotu, gdyż świat jest okrutnym żartem i tylko wilczy chichot czyni go możliwym do zniesienia. Nie jesteś obłąkany, Arinie. Teraz jesteś tu. Teraz poznałeś prawdę. Powiedz to. - Przypadkowy. Powiedz to wszystko. - Przypadkowy wszechświat. Jeszcze raz. Świat pozbawiony sensu poza samym istnieniem. - Pozbawiony sensu. Jaźń oderwana od wszystkiego? - Tak. Teraz, powiedział wilk, sens ma swój sens. Buduj, pracuj dla siebie, czysty jak splendor Wieczności. Arinie, szepnął wilk znikając, właśnie odzyskałeś zmysły. Brat Mateusz, starszy kościoła, uważał się za prostego i pobożnego człowieka. Wykonywał powierzone mu prace bez wahania, nawet gdy były ciężkie, pamiętając o straszliwym mieczu, który dzierżył w bitwie Archanioł, gdyż wiedział że w końcu wszystko zostanie oczyszczone w Bożej chwale. Jedyną jego wadą było skromne pragnienie, żeby któregoś dnia Bóg nagrodził go za wszystkie trudy świętym widzeniem. Mateusz odwrócił się powoli i przyjrzał się rzezi z satysfakcją wynikającą zarówno z jej sprawiedliwości, jak i sprawności. Byli tu wszyscy czterej: jeden zmieszany z końskimi kośćmi, drugi w postaci kupy ogryzionych do czysta kości na dziedzińcu, trzeci szkielet tuż za drzwiami oraz jeden opuchnięty trup w szafie, gdzie zdołał się ukryć przed szczurami, ale nie przed tym, czego były nosicielami. Spodziewał się, że piąty, który odjechał samotnie, zostanie w końcu odnaleziony na południowym brzegu rzeki. Mateusz nie znalazł ani papierów, ani mapy. Uriasz będzie zawiedziony ale jego niewiele to obchodziło. On zajmował się szczurami. Większość z nich zginęła walcząc o pożywienie. Mateusz i jego ludzie wybrali tylko te, które uległy kryjącej się w nich zarazie, opuchnięte i cuchnące. Wydobyli metalowe i szklane instrumenty, włożyli rękawiczki, nasadzili igły i zaczęło się zbieranie zarazków. Igły zagłębiały się w pyskach opuchniętych szczurów i pod ich sercami, wyciągając stamtąd mieszankę zakażonej krwi i rozpuszczającej się tkanki. Zostanie ona później rozesłana na wszystkie strony świata w krwi niczego nie podejrzewających cowanów, wędrownych myśliwych, którym czasem ofiarowywano posiłek i nocleg, albo różnych dzikich zwierząt, o których wiedziano, że zapuszczają się na południe bądź też w wodzie pitnej lub każdym innym nosicielu, mógł wejść w kontakt z plemionami lasu. Była to Boża kosa uśmiercająca czarowników i pogan, jak dane było to czynić Mojżeszowi w Egipcie. Czasami zabijała tylko nielicznych czasem zaś wielu. Ostatnim razem niemal zmiotła Szandów z powierzchni ziemi; może teraz odniesie decydujący sukces. Szczurów było bardzo dużo, a bakterie stały się tak zabójcze jak Boży gniew. Jasne promienie słońca oświetliły ich dzieło jak Jego uśmiech. Mateusz odesłał pozostałych Krissów do Zbawienia z plonem ich trudów, pozostając, by pracować w samotności, rozgrzany ciepłem słońca, a jeszcze bardziej świętością swego dania. Przechodził od jednej padliny do drugiej, starannie odkładając igły na miejsce, gromadząc wirusy w szklanych fiolkach. Wszystko wokół niego było jeszcze bardziej pobawione życia niż kiedykolwiek przedtem i wyjątkowo spokojne. Pracował czując, jak radość i oddanie Bogu w jego duszy stopniowo przeradzają się w euforię. Nawet w kościele, w najdonioślejszych chwilach ekstatycznego zaangażowania nigdy nie czuł się tak blisko Boga jak tu, przy swej zasadniczej pracy. Słońce zachodziło złociście nad spokojną rzeką, oblewając Mateusza ciepłem, które sięgało mu głęboko w duszę. Klęcząc przy spuchniętym szczurze, przerwał na chwilę pracę przed wprowadzeniem igły i zamknął oczy, modląc się. Nagle coś ścisnęło go za gardło i zaszlochał z radości. Bóg przytłaczał go Swą obecnością. Mateusz wiedział, zanim jeszcze otworzył oczy, że On będzie przy nim naprawdę, jak w niezliczonych marzeniach jego całego pobożnego żywota; Krzyż, a na nim ukochany Zbawca w mękach poprzedzających zapowiedzianą z góry śmierć. Miał rację. Mateusz zastygł w modlitewnej pozie. Ledwie mógł oddychać. Skąpany w ciemnozłotej światłości Zbawca wisiał na krzyżu, z oczami zwróconymi ku niebu, ustami rozchylonymi w ostatniej prośbie. Mateusz nie mógł się poruszyć, łzy napłynęły mu do oczu - lecz nagle zniknęły, kiedy rozchylone usta zbawiciela rozwarły się szerzej i szerzej, aż ziewnął potężnie. Bóg odwrócił głowę i obdarzył Krissa wyrozumiałym uśmiechem. - Cześć, Mateuszu. Czy dobrze się bawisz? Mateusz gapił się z szeroko otwartymi ustami. Chciał zemdleć, ale nie zdołał. Nie udało mu się również zamknąć oczu ni ust. Mógł tylko patrzeć. - Lepiej się bawisz niż ja - wyznała drewniana figura z nutą irytacji w głosie. - To wspaniałe być obiektem adoracji, Taka jest moja funkcja. Nie przeszkadza mi, że się do mnie modlą, a nawet nie mam nic przeciw tym histerycznym kobietom, które pieszczą mnie potajemnie, jak gdyby moja boskość kryła się pod tą parą bezkształtnych kalesonów. - Bóg westchnął żałośnie i znów ziewnął, tym razem jeszcze szerzej - Och... och... jakie to nudne. Kriss wybałuszył oczy, jego zaciśnięte mocno pale rąk zbielały. Nie mógł nawet trząść się ze strachu. - Chciałem powiedzieć - ciągnął Bóg - że to wszystko wiąże się z moją pozycją. I stąd moja skarga: właśnie na pozycję. Dzień po dniu, rok po roku, w deszcz, słoneczną pogodę czy powódź wiszę tu jak wyprana bielizna. Dlaczego mogliście od czasu do czasu wyrzeźbić mnie w leżącej pozycji? To bardziej dostojne i znacznie wygodniejsze. - Przybity gwoździami, Bóg bez powodzenia spróbował uwolnić ramiona - No cóż... to cena boskości. Mateusz odzyskał mowę. - Co...? - Och, wiem, że moje skargi są małostkowe. – Figura spojrzała na Krissa zmęczonym wzrokiem. - Pragniesz, żeby grzmiący głos napełnił cały świat i by proroctwo zostało wyryte na tych górach. Wszyscy tego chcą. - Głębokie westchnienie. - No, dobrze. Wybuch rozdarł racjonalny świat na kawałki. Mateusz czuł, że bębenki mu pękają, kiedy błękitne niebo, jak pryzmat rozszczepiło się na wszystkie kolory tęczy, a potem szybko odzyskało dawną barwę. Ponad grzmotem majestatyczny akord zabrzmiał z tysiąca niewidzialnych gardeł. Bóg przyjął klasyczną, męczeńską pozycję. - Dane ci jest usłyszeć złe wieści, albowiem Krissowie staną się jako kurz na wietrze przed swymi wrogami. - Figura odprężyła się. - Czy to bardziej ci się podoba? Jest bardziej stylowe. Dopóki jestem przy głosie, spróbuję jeszcze raz. I znowu zabrzmiała niebiańska muzyka, a grzmiący głos obwieścił: - Albowiem z pięciu wysłanych tu, żeby spadł na nich gniew Nieba, tylko czterech zostało zabitych. Piąty uciekł żeby usmażyć twój tyłek w twoim własnym tłuszczu. - Po czym Bóg kontynuował w bardziej gawędziarskim stylu: - Oczywiście ten piąty jest bardzo rozgoryczony i samotny, gdyż wszyscy o przyjaciele umarli. No i dziewczyna, Mateuszu; nie zapominaj o dziewczynie, którą musiałeś ładować łopatą do koca, po jak skończyły z nią wasze kobiety. No, no - pokiwał głową - jeśli sądzisz, że on to źle przyjął, Mateuszu, poczekaj tylko. - Figura zastygła w swej zwykłej pozycji, a głos ucichł. - Poczekaj no tylko... Mateusz odzyskał swobodę ruchów. Padł na podłogę, drżąc gwałtownie i ukrył twarz w dłoniach. - Boże! Mój Boże! Jestem opętany! Oczekując nowych potworności, Kriss podniósł ostrożnie głowę. Nic. Zobaczył tylko zrujnowane laboratorium i rzekę. Odwrócił się. Okrzyk przerażenia wyrwał mu się z ust. Cofnął się i znów krzyknął, tym razem z bólu, gdy nieznośne gorąco sparzyło mu plecy. Nie widział nic poza powietrzem, a jednak ściana gorąca otaczała go ze wszystkich stron, nie pozwalając się poruszać. Zaraz za nią leżał na brzuchu, skrzyżowawszy przednie łapy, wielki brązowoczarny wilk. Za wilkiem przykucnęła obsypana wrzodami mieszanka brudu, łachmanów i głodu, która grzebała w roboczej torbie Mateusza, chichocząc bez przerwy nad sobie tylko znanym szalonym żartem. - Mateusz, na pewno wiele się nauczę w tym tygodniu. - Szaleniec szarpnął brodę czarnymi pazurami, śmiejąc się w sposób, który zmroził krew w żyłach Krissa. Arin podniósł igłę. - Obserwowałem cię przez cały czas. - Trawiony gorączką ciekawości - dodał wilk. Mateusz skulił się w środku ściany gorąca jak osaczony dzik. Arin był prawdziwy, jego umysł mógł zaakceptować obecność Arina, choć Szando miał puste oczy szaleńca. Ale nie tego drugiego. - Co to za... stwór? - On? To wilk. Kriss zapiszczał przeraźliwie. - Wilki nie mówią! - Oczywiście, że mówią. A co w tym złego? Ściana gorąca zacisnęła się wokół Krissa. Mateusz skrzywił się. Nie bał się Arina, a nawet diabłów, lecz gdziekolwiek szukał oparcia, jego świat rozsypywał się w gruzy. - Co w tym złego, ty gruby sukinsynie? - To obłęd! - To ograniczony pogląd na sprawę. - Wilk wstał, przeszedł nietknięty przez ścianę gorąca. - No, pomacaj mniej - Polizał rękę Krissa. Mateusz gwałtownie cofnął dłoń. Zamrugał oczami. Postać wilka zafalowała, jakby z sekundy na sekundę zamierzała uformować się na nowo lub zniknąć. - Jestem liszyńskim wilkiem. - Tu nie ma wilków! - Wobec tego są gdzie indziej. - Wilk zrobił ruch będący odpowiednikiem wzruszenia ramionami. - Zawsze jest jakiś Liszyn, za rzeką, w przeszłości, w przyszłości. Pragmatyzm nie pomaga. Szaleniec obrócił napełnioną igłę przed oczami Krissa - Kon umierał długo. Ale przed śmiercią, zanim pękły na nim wrzody, kiedy jeszcze mogłem go zrozumieć, uświadomił sobie, że zaraza pochodzi od szczurów. Takich jak te, którym, wysysałeś krew za pomocą tych ślicznych przyrządzików. - Obrócił strzykawkę. - Hmmm. Aż tu nagle... - Jak jasne światło - uśmiechnął się szeroko wilk. - Wiedzieliśmy, że jesteś człowiekiem, który nam wszystko wyjaśni. Wysiłkiem woli Mateusz powstrzymał drżenie głosu. - Wykonuję Bożą pracę. Mojego Boga, a nie tej rzeczy, którą za pomocą waszych czarów włożyliście do mego umysłu. Moja dusza jest dla was niedostępna. Ja nic nie wiem. l Kupa łachmanów przysunęła się bliżej. Jej uśmiech był przerażający. - Krissie, z jakąż radością zabiłbym ciebie jak psa. Mateusz oddychał z trudem, czekając na śmierć. Scena ta miała jaskrawą, słoneczną klarowność, usiana martwymi szczurami kamienna posadzka, krążące w górze sokoły, a dalej doczesny świat. Odpowiedział wpatrując się bez lęku w oczy szaleńca: - No, dalej. - Nie, nie ciebie. Nie tak łatwo, jeszcze nie przez długi czas. Zbyt trudno jest dostać się do umysłu Krissa, ale ty Mateuszu, byłeś pouczającym przykładem. Zawsze modliłeś się o święte widzenie. Dałem ci je... i w tym samym czasie poszperałem w twojej wyobraźni. W twoim umyśle panuje wielki bałagan. - Chaos - zgodził się z nim wilk. - Dziwię się, że wkładasz we właściwy sposób buty przez pięć dni w tygodniu. - Kłamca - wykrztusił Mateusz. - Mam przed sobą kłamstwo, kłamstwo i diabła. Szaleniec znów zaśmiał się zgrzytliwie. - Jasne, że on jest kłamstwem. Naprawdę nie ma go tu, poza tym, że jednak jest. Nie próbuj tego zrozumieć; jest to równie rozsądne, jak rozsądny jest świat. Jesteśmy w twoim umyśle, Mateuszku. Możemy brać z niego, wkładać do niego, złamać go na pół, jeśli zechcemy, ale on musi dać mi informacje. Jesteście moimi nauczycielami, ty i Uriasz. I chcę, żebyś mu powiedział, jak wiele Arin się nauczył. - Zachichotał okropnie. - O tak, Mateuszu, powiedz mu to w sposób szczególny. Arin usiadł, wyciągając wychudzone nogi i z rozbawieniem przyglądał się palcom nóg poruszającym się w zniszczonych mokasynach. - Nie szukaj u mnie życia. Jestem jednym z umarłych -ciągnął, zaabsorbowany zginaniem palców nóg. - Nie mów, że nic nam nie powiesz albo że raczej wolałbyś umrzeć. Bylibyśmy głupcami próbując straszyć starego, zahartowanego górnika taką nic nie znaczącą rzeczą jak śmierć. - Nieefektywną - zgodził się z nim wilk. - Czysta strata czasu - rozważał Arin. - Po prostu nic nie powiesz... - Nie. - Mateusz spojrzał groźnie na Szandę. - Możesz mnie zabić, ale nic nie powiem. - ...będziesz błagać, żeby pozwolono ci mówić. - Paplać - przytaknął wilk. - Śpiewać. - Płakać. - Wrzeszczeć. - Szukać w pamięci... - ...wszystkiego, co wiesz. - I pragnąć, żebyś wiedział więcej. - Żebyśmy tylko trzymali go z dala od ciebie. - Zapłacisz za jeszcze jedną sekundę zdrowia psychicznego. - Zanim je utracisz. Śmierć byłaby łatwa. - Banalna - rzekł wilk. - Zbyt łatwa. Widzisz, nie powiesz tego nam... - Nie nam. - Wilk zerwał się i pobiegł w stronę arsenału. - ...to Kon chce wiedzieć. Sokoły zataczały kręgi tuż nad wejściem do arsenału, ich pełne wdzięku sylwetki wyraźnie odcinały się na tle błękitu nieba. Wyszedł stamtąd wilk, a za nim Kon. Drapieżne ptaki zakrakały ze zdumienia: to było martwe mięso, należna im danina, już obrzmiała od gazów rozkładu - ale poruszało się, gnijąca tkanka naprężała się w spóźnionej reakcji na rozkaz ośrodka silnej woli. Kon szedł chwiejnym krokiem będącym parodią znanego Krissowi energicznego chodu Szandy. Mateuszowi zebrało się na wymioty. Język spuchł mu w ustach a żołądek podszedł do gardła, kiedy martwe ciało usiadło obok niego jak zdeformowane straszydło. Podobne do ugotowanych główek cebuli oczy poruszały się leniwie w oczodołach, z których sączyła się jakaś ciecz, ciemny język wystawał spomiędzy sczerniałych, otwierających się z ogromnym trudem ust... Duży wrzód ropiał mu na karku. Głos Kona wydobył się zgrzytliwie z gnijących strun głosowych, kiedy trup zacisnął podobne do zimnych parówek palce na ramieniu Krissa. - Mateuszu. Mateusz wydał patetyczny jęk i zwymiotował. Usiłował wyrwać się, lecz zmarły przytrzymał go, spróbował więc nie oddychać, by nie czuć smrodu. Usiłował się modlić. - Powiedz. - Kon przysunął się bliżej. Żółtawa ropa sączyła się z jego nosa i ust. - O... czarnych stworach. - I igłach - ponaglił Arin. - Wszystko - podsumował czujny wilk. Odsuwając się jak najdalej od Kona, Mateusz jęknął] - Wierzę w przyszłe życie... - Powiedź nam - wymamrotał trup. - ... że moja dusza jest wolna. Wyrzekam się tych zjaw... bo tym są, Arinie, ty diable. One nie są prawdziwe, one nie... Palce Kona pozostawiły ciemną smugę na rękawie Krissa. - Powiedz. Mateusz zaskomlał. - Proszę... Zdradziło go jego słabe, śmiertelne ciało. W chwili gdy cofnął się przed Konem, inne ramię objęło go kokieteryjnie za szyję od tyłu. Ręka gładząca go po policzku była długa, o wąskich palcach, na pół objedzona. Kości, przegub, przedramię aż do zwichniętego ramienia były zmiażdżone, groteskowo nie pasujące do smukłej szyi. Na rozbitej na miazgę, pozbawionej oczu twarzy nadal rysowała się długa blizna biegnąca od ucha do pozostałości ust. Druga ręka, równie zniekształcona, poruszała się spazmatycznie, starając się odgarnąć gęste rude włosy, gdy trup oparł policzek na ramieniu Krissa. Otwarte usta zadrżały, poruszyły się. - Hej, Mateuszu - powiedziała Elin. Mateusz poczuł, że okaleczona pierś dziewczyny parzy jego ramię. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał, jeszcze przy zdrowych zmysłach, była postać Arina, spokojnego, zdeterminowanego, bezlitosnego niczym czas. - Ponieważ piekło to wasz wynalazek, nie myśl, że nie potrafię go uruchomić. - Powiedz nam - szepnęła mu do ucha Elin - a wtedy pocałuję cię. Mateusz powiedział Arinowi wszystko, co Szando chciał wiedzieć a nawet więcej, znacznie więcej, niż Arin mógłby przypuszczać. Nadal mówił, gdy odnaleźli go wysłani na poszukiwania Krissowie. Trzeba go było związać i trzymać z dala od innych w nie zamieszkanym domu na skraju Zbawienia. Do opieki nad nim wyznaczono dwóch mężów o nieposzlakowanym charakterze i wybitnie niskiej wrażliwości. Mateusz był niegdyś starszym kościoła, bezinteresownym sługą Bożym, który pragnął tylko świętego widzenia, fragmentu ekstazy przed śmiercią. Krissowie nigdy do końca nie odgadli, co się przydarzyło Mateuszowi. To, co wypłakał lub wyskamlał, nie zmroziło krwi w żyłach dwóch niewrażliwych górników ani nie wyjaśniło nic Uriaszowi. W nieprzerwanej paplaninie usłyszał on imiona, przypomniał sobie imiona zmarłych Szandów, a najczęściej powtarzało się imię skazanej na śmierć wszetecznicy, z nimi przybyła. To przynajmniej sugerowało, że Mateus był słabszym naczyniem, niż się Uriaszowi wydawało. W końcu związali mu ręce, żeby Mateusz nie tracił sił na nie kończące się ruchy czyszczenia i odganiania, jakby usiłował się uwolnić od czegoś, co go nie puszczało. Lecz po pewnym czasie uspokoił się, zmienił, uległ, z zadowoleniem witał to, to co go trzymało z takim nieustępliwym przywiązaniem. Usiłował tulić powietrze, pieszcząc je i nucąc, spokojny i radosny, że nigdy już nie będzie sam, że ona będzie z nim wciąż i wciąż, na zawsze. POSZUKIWANIA I CZARNY NÓŻ Sidele wślizgnęła się do tylnej izby. Przyciskając postrzępiony płaszcz do chudych ramion otworzyła drzwi i zwilżyła palec językiem. Później wysunęła go na zewnątrz, by uchwycić zmianę kierunku wiatru. Wieje z zachodu. Z kłopotami. Zastanowiła się, gdzie też mógł być Bowdeen. Czuła, że jest blisko. - Staruszku - mówiła mu niejeden raz - ty masz większe zdolności telepatyczne, niż ci się wydaje. Zatrzasnęła drzwi. Podniosła kilka suchych gałązek, poczłapała znów do salonu i wrzuciła je do gasnącego ognia, Młody swep, nadal siedzący w miejscu, gdzie go zostawiła, niecierpliwie postukał palcami po blacie stołu. Wszyscy niżsi oficerowie, którzy do niej przychodzili, chcieli usłyszeć fakty, szybko i zwięźle, ale pierwsza część jej zadania polegała na tym, by nakłonić ich do zwolnienia tempa, jak kochanków, którzy kończyli za szybko. Albowiem tylko wtedy, gdy narzuciła im swoje zdanie, mogła odczytywać subtelne sygnały, które wskazywały jej, co chcieli usłyszeć. Bawiło ją, że niejedna decyzja merków była oparta na jej zdolności wypowiedzenia innymi słowami tych samych strachów i przeczuć, które przynieśli do niej jej klienci. Nikt się nigdy nie skarżył, więc przypuszczała, że robi lepszą robotę, niż się jej wydaje. Oczywiście fakt, że była kobietą Bowdeena, też coś znaczył. Callan, który starannie jej unikał, uważał Sidele za kogoś w rodzaju czarownicy, chociaż podobnie jak w wypadku Bowdeena, w jej części Wengenu niewiele pozostało ze zwyczajów Kręgu. Wszystko, czym dysponowała, to bystry umysł i zdrowy rozsądek modulowany starą jak świat poradą, którą uliczne dziewczyny mogły interpretować, jak im się podobało. Ale wzmianki o ciemnowłosych bogatych cudzoziemcach i eliksirach sprzedawanych dla dodatkowego zysku nie wystarczały merkom; żeby ich zadowolić, musiała zmobilizować swoją wiedzę o wietrze i pogodzie oraz sięgnąć po ograniczone zrozumienie spraw dziejących się poza Karli. Oczywiście wyciągała przypadkowe wiadomości od Bowdeena, podczas jego krótkich wizyt, ale większość jej wróżb była sklecona z na pół sformułowanych wątpliwości i pytań zaprzątających myśli jej klientów. Ta nie wypowiedziana wojna była mieszaniną chaotycznych, odosobnionych potyczek. Bowdeen podejrzewał, że żaden z biorących w niej udział Karliów nie wiedział, co się naprawdę dzieje, mimo iż byli w stałej łączności myślowej ze sobą. Wczoraj ścigali, dzisiaj uciekają, jutro mogą znowu napaść. Gra wojenna była prowadzona w niedostępnych, porośniętych nieprzebytym gąszczem górach, zjadliwa ,cicha i szybka. Ale na dwa dni przed Beltenem poczęła się zmieniać. Dokładnie o zmierzchu jakiś bezimienny wengeński jeździec przedarł się przez zapory pospiesznie wzniesione przez 44 kąpanie wzdłuż traktów na północ od Karli. W słabym oświetleniu, korzystając z zamieszania wywołanego szybkością jazdy, posłaniec przedostał się na terytorium Karliów, chociaż został trafiony strzałą w udo. Dlaczego? Merkowie zadawali Sidele wciąż to samo pytanie. Czy była to jakaś wiadomość, która nie mogła zostać przesłana telemem? Czy wiózł on coś, co można było tylko oddać z ręki do ręki? Co mogło być tak ważnego, że posłaniec podjął się takiego ryzyka? Niech ją licho, jeśli wiedziała, ale nie zamierzała się do tego przyznać. Już podała trzy różne odpowiedzi trzem różnym kategoriom oficerów. Gdyby dwóch z nich kiedykolwiek się spotkało się przy dzbanie i porównało otrzymane wyjaśnienia, doszliby do wniosku, że ten drugi łże w żywe oczy. Sidele odsunęła z czoła kosmyk ciemnych włosów i przybrała poważną minę. To był gówniany sposób życia, ale zgarbiła się nad szklaną kulą i mruczała pod nosem wengeńskie sprośności, żeby głupi swep myślał, iż przywołuje moc. Kołysząc się, Sidele wpatrywała się w kryształ i zastanawiała, co do licha ma tym razem odpowiedzieć. Kiedy posłaniec dotarł do Karli, część nowin, które wiózł, była już znana władcom. Arin żyje - znaleźli go Moss i Dik - po tym jak natrafił na ich telemy, zbyt słaby, by polować, z brzuchem tak skurczonym, że musieli go karmić jagodami i kawałkami placka nie większymi od paznokcia, po jednym za każdym razem; żywy i cały w cuchnącym grobem ubraniu, pokryty strupami po wrzodach, trzymający kurczowo plik postrzępionych papierów, ale niezniszczalny jak szandyjska pchła. To z powodu tych papierów posłaniec został ranny w nogę, wioząc je do Hobana, by ten przekazał je Gankowi. - On jest cały i zdrowy! - No, no. - Tilda uspokajała dziewczynę płaczącą przy jej przy kolanie. - No, przestań, Lane, cała jestem mokra, gdy tak oblewasz mnie łzami. No, przecież cieszę się razem z tobą. - Mówiłam im. - Szalane przełknęła ślinę, widząc świat przez zasłonę łez. - Mówiłam, że żyje. Och, Til-Tildo, jak to dobrze. Tak się b-bałam... - Wytrzyj oczy i jedź, Lane. Do Czarzenu jest daleko. Dziewczyna wstała niezdarnie, ukazując w uśmiechu przednie zęby nad dolną wargą i dołeczki w policzkach. - Dziękuję ci, bogini. Pojadę co koń wyskoczy. - Mimo całej twojej mocy zaprzysięgliśmy cię za wcześnie - mruknęła Tilda - ale kochałaś go, wierzyłaś w niego, i dzięki temu stałaś się dojrzałą kobietą. Nikt inny nie powinien jechać z jego rodzicami. Powiedz to Garikowi. - Zrobię to. - Powiedz mu, że czekamy. - Tak, bogini. - Szalane podskakiwała ożywieniem pragnąc wyrazić rozpierającą ją radość. Tilda roześmiała się czule. - W porządku, jedź! Patrzyła przez okno, jak Szalane z biegu wskakuje w siodło, pobudzając konia do szaleńczego galopu w stronę bramy grodu. Dobiegł ją rozradowany głos dziewczyny: “Czy słyszałeś? Słyszałeś? To prawda.” Arin mówi, że to Krissowie, którzy... ...przez pokolenia gromadzili bogactwa z wydobywanego przez nich węgla, kupowali konfidentów wśród Kowenów i w Mrice, badali, kontrolowali, a później posłużyli się czarnymi szczurami z Liszyna, żeby co jakiś czas rozprzestrzeniać zarazę, że ich celem było oczyścić świat z Kręgu, obrzydliwej szkarady w oczach ich, boga. Ale zanim Uriasz doszedł do władzy, nie mieli człowieka zdolnego zogniskować wszystko w równoczesnym ataku. Uriasz wiedział, że jego lud potrzebuje przestrzeni, by rosnąć w siłę. Dostrzegł, co nadchodzi, właściwie ocenił Garika i zrozumiał, że rozstrzygające starcie już się rozpoczęło. Krissowie lękali się świeckiego umysłu Uriasza i jego śmiałej polityki, ponieważ wymagała uzyskania całkowitej kontroli nad merkami od wewnątrz, panowania nad tymi plemionami lasu, które ulegną - wyeliminowania tych, które nie zechcą tego zrobić - i podporządkowania wszystkich prawdziwym, łaskawym rządom krissańskiego boga. Bali się, lecz mimo licznych zastrzeżeń, jakie budził wśród starszyzny, plan Uriasza został zaakceptowany. Jeśli Miasto kiedykolwiek otworzy się, by nawiązać stosunki ze światem zewnętrznym, wówczas będzie miało do czynienia z Uriaszem i jego świętym królestwem. Dlatego właśnie prezbiter zaprosił Arina do Zbawienia, żeby opóźnić jego podróż, wydobyć zeń co się da, a potem posłać go na pewną śmierć do Lisyna. - ...i Szandowie muszą teraz wyruszyć. Telem nadszedł z północy, z umysłów wycieńczonych mężczyzn i kobiet, którzy nie mogli zrozumieć większości tego co kazał im nadać szalony Arin. Ale Garik zrozumiał. - Zdrowy - szepnęła Dżenna. Jako władcy, Dżenna i Garik rzadko pili trunki, ale siedzieli sami w pokoju, w którym bóg Szandów po raz pierwszy zlecił Arinowi jego misję, i otworzyli dzban świeżej sidy. Siedząc naprzeciw siebie przy długim stole rozmawiali bezgłośnie, wypili jeden kubek, potem drugi i znowu je napełnili. Pili powoli, rozkoszując się napitkiem, gdy myśli kursowały między nimi. Garik widział, jak na twarzy Dżenny walczą ze sobą sprzeczne uczucia - miłość, wdzięczność i ulga powoli przeradzające się w zimną wściekłość. - Odwołujemy się do noża. Garik skinął potakująco głową. Znowu zapadło milczenie. - Uriasz pierwszy. - Dżenna wstała. - Przed Pasem Samotności, przed Miastem, przed wszystkim. Uriasz pierwszy. - Tak. - Garik dopił sidę. - Uriasz pierwszy. Dżenna odeszła, a bóg Szandów siedział, zastanawiając się nad wyborem najlepszej taktyki, takiej, która najszybciej da wyniki i będzie najmniej kosztowała. Nalał sobie jeszcze jeden kubek sidy i rozkazał w myśli, żeby przyprowadzono doń cowana Jakuba. W chwili gdy Jakub stanął przed Garikiem, bóg Szandów podważał pieczęć na nowym dzbanie. Spojrzał groźnie na młodego Krissa. - Przyjechałeś tu ze zgodą Uriasza na sojusz z nami. Wtedy powiedziałeś mi, że Arin został uwięziony. Teraz dowiedziałem się, jakie naprawdę są zamiary Uriasza - Garik mówił cicho, lecz w jego głosie brzmiał gniew. Jakub stał przed nim, zastanawiając się, trochę przestraszony, tonem głosu boga Szandów. Garik wstał, popchnął go jak dziecko do stołu i podsunął mu pod nos pisemną transkrypcję otrzymanej od Arina wiadomości. - Kowanie, co z tego wiedziałeś? - O niczym nie wiedziałem, przysięgam. - Jakub przeczytał informację na kartce i w miarę, jak to robił, jego zaskoczenie mijało. - Ale dałbym wiarę Arinowi. Teraz wszystko nabiera sensu. Chryste! I ja byłem jednym z nich. - Już nie mogę sobie pozwolić na luksus zaufania - wycedził Garik w Dawnej Mowie. - Nie mogę wierzyć Uriaszowi, więc co z tobą? Jesteś Krissem. - Tak. - Krissowie wychowali cię, zaszczepili ci swoją wiarę. - Dali mi Boga, który nigdy mnie nie opuści. - Czy walczyłbyś z własną rodziną? Jakub pochylił głowę nad dokumentem, zdając się skupiać na nim całą uwagę. Dopiero po dłuższej chwili odpowiedział na pytanie Garika: - Moja matka wniosła formalne oskarżenie przeciw Elin. Ona też przewodziła kobietom, kiedy wymierzały karę. A mój ojciec głosował za karą śmierci dla mnie. Dla dobra mojej duszy, powiedział, żeby ocalić mnie przed dalszym zepsuciem. Wierzę im, nie kłamali, lecz cieszyli się z tego. O tak, widziałem satysfakcję w ich oczach, równie brudną jak to, co chcieli ukarać. To właśnie dzieje się z miłością do Boga, kiedy miłość odchodzi. - Jakub oddał bogu Szandów kartkę. - Tak, będę z nimi walczył. Ale niełatwo jest to powiedzieć. - Możliwe. - Garik przyjrzał się uważnie młodemu Krissowi, instynktownie nie chcąc uwierzyć. - Ale czy łatwe czy też nie, zaprowadzisz mnie do Zbawienia. - Posunął papier i pióro w stronę Jakuba, nalał drugi kubek sidy i postawił go przed nim. - Chcę mieć mapę, Jakubie; Zbawienie, całe miasto, sposób, w jaki zbudowane są domy, mosty, kopalnie, Liszyn wszystko. Napij się. Jakub zawahał się. - Nie lubię sidy. - Wypij - rozkazał Garik. Poszukał wzrokiem oczu Jakuba i nagle Kriss nie mógł dłużej odmawiać. Sięgnął po kubek. - Dlatego, że po tym, jak narysujesz dla mnie mapę wpuścisz mnie do swego umysłu po wszystkie drobne detale o których zapomniałeś. Sida ułatwi to. Jakub przełknął sidę jednym haustem nie wtajemniczonego. Krztusząc się, wyjąkał jedno gniewne, zupełnie świeckie i przekleństwo. Garik wskazał gestem papier. - Zaczynaj. Później bóg Szandów uważnie przyjrzał się obu mapom, Jakuba i Judyty, od czasu do czasu rzucając spojrzenie na ostatni raport Spitta. Trzy kręgi i Pas Samotności mógł być w każdym z nich, tak daleko na północ jak... To jeszcze nie miało znaczenia. Pas Samotności zadecyduje o końcu wojny, a nie o jej środku. Teraz musiał niepokoić się tak istotnym czynnikiem jak północna, niezaangażowana dywizja merków. Bez niej pieniądze Callana rozeszłyby się szerzej, ale Garik nie mógł pozwolić, by schwytano go pomiędzy północne i południowe ramię kleszczy. Gdyby do tego doszło, na pewno wojna wkrótce by się skończyła. Bóg Szandów wiedział, że od niepamiętnych czasów wojny wgrywano za pomocą pieniędzy. Musiał więc wysuszyć źródło Callana. Kiedy merkański oficer dowie się o tym, rzuci całą posiadaną gotówkę na południową dywizję, ale na to nic nie można poradzić. Tak więc rozkazy zostały wydane. Oderwijcie się i zgromadźcie... W ogromnym, zjednoczonym umyśle Kręgu począł kształtować się zamiar i ogniskować na sile, która chciała go zniszczyć. Więcej niemych głosów zawołało i otrzymało odpowiedź, wahanie zmieniło się w zdecydowanie. Z ziem leżących na południe od Wengenu, na północ od Suffeku, na zachód od mikańskiej granicy, jeźdźcy płynęli nieprzerwanym potokiem w stronę Czarzenu i Karli, podczas gdy las szeptał nowe posłanie do szykujących się do walki karliańskich szwadronów. ...w punkcie oddalonym o trzy dni drogi od Karli przy rozwidleniu rzeki. Tam dołączy Garik. - Tylko że to jest na zachodzie - rzekł do Arina Dik- my mieliśmy podążyć na wschód. - Wobec tego nie spotkamy się z Garikiem. - Wychudły Szando przestał ostrzyć grot strzały. - Ale kto to powiedział? - Hoban. Callan robi się sprytny, a Bowdeen taki się urodził. Niektórzy z nas muszą zostać na wschodzie i wprowadzić ich w błąd. Arin skinął potakująco głową, rozpoznając sposób, w jaki Garik musiał ocenić go i zdecydować, że nadal nie jest niezastąpiony. Podczas gdy leśne plemiona gromadziły się do ataku na Zbawienie, przynęta, wliczając w to ludzi Dika, musi nawiązać kontakt bojowy z merkami pod wodzą Bowdeena i Callana. Przynęta, udając, że jest głównymi siłami, ucieknie na zachód, tak by merkowie rzucili się za nią w pogoń. Ten pomysł miał dać Gankowi czas do ataku na Zbawienie. Był to dobry plan, pod warunkiem, że się nie patrzyło nań z punktu widzenia martwych Kowenów. Jedyną słabą stroną były ich konie równie wyczerpane jak jeźdźcy. - Wkrótce mogą paść - prorokował ponuro Dick - I co wtedy? - Wtedy zjemy je i ukradniemy nowe. - Arin napiął łuk i wsiadł na konia. - Jedźmy. Gankowi kręciło się przed oczami od zbyt długiego koncentrowania się na wyraźnym piśmie, ostatnim nieoczekiwanym kontakcie z kobietą, która nigdy go nie opuści. Judyto, kocham cię. Zawdzięczam ci tak wiele. Trzy kręgi, dwa nazwane, trzeci bezimienny. I ostatnia linijka nie dokończonych notatek Judyty: wniosek nasuwa się nieodparcie. To... Co? Leżała prawie przez dwadzieścia lat na półce w ciemnej szafie w Liszynie: wniosek nasuwa się nieodparcie. To - Pas Samotności? Pas jest - gdzie? Trzy kręgi, dwa nazwane, trzeci bezimienny. ...Zawdzięczam ci tak wiele. Tak, zawdzięczasz. Zawdzięczasz mi życie i większą część twego umysłu... Jeden krąg: Nowy Londyn. ...i całą twoją wiedzę. Następny krąg: Aberdeen. I twego syna. Nowy Londyn i Aberdeen. To logiczne, że do takich miejsc Koli mógł zabrać Pas Samotności. Tylko... Garik prześledził stare znaki na mapie, wodząc palcem tam i z powrotem wzdłuż niewiarygodnie długiego półksiężyca, który określał granice Miasta. Jego ogrom nadal przyprawiał o zawrót głowy. Wniosek nasuwa się nieodparcie. Trzy kręgi. Wniosek nasuwa się nieodparcie. I twego syna. To wielki dług. Czy sądzisz... Garik wodził palcem tam i z powrotem wzdłuż łuku Miasta. Wniosek nasuwa się nieodparcie. ...wielki dług. Czy sądzisz, że możesz go wyrównać? Tak! Oczy Garika pomknęły niczym strzała z notatek na mapę, z każdą chwilą czuł jak narasta w nim pewność. Tak, niech to licho! Tak! Później zawzięcie szperał w poszukiwaniu papieru i pióra, znalazł je i wrócił do mapy, by prześledzić, porównać i ustalić. Jechali wciąż na wschód. Arin, Dik, Moss i Bern. Callan Bowdeen chwycili przynętę, która miała odciągnąć ich na wschód. Jechali wciąż na wschód. Dziewięćdziesięciu mężczyzn i czterdzieści kobiet, wystrzępiony brzeg, z którego merkowie codziennie odrywali wciąż nowe kawałki. Kowenowie pozostawali zgrupowani dokładnie w zasięgu merkańskiej broni, kobiety pokazywały się tak często, jak to tylko było możliwe, pozornie postępowały nierozważnie, podejmując często fatalne w skutkach ryzyko, ukrywając się niezbyt zręcznie, coraz to pozwalając merkom prawie się otoczyć, jedynie po to, by jeszcze raz wyślizgnąć się na wschód. Na wschód. Uciekali. Walczyli, kiedy musieli. Grzebali swoich zmarłych. Pochowali Dika. Bowdeen zarabiał pieniądze. Wraz z Callanem naciskali na Kowenów, nie zostawiając im czasu na odpoczynek czy polowanie, pewni, że w końcu przyprą ich plecami do brzegów granicznej rzeki. Dla Bowdeena oznaczało to końcowe zabezpieczenie dla niego samego i Sidele, wprawdzie przyprawiające o mdłości i hańbiące, ale jeśli wyjdzie z tego cało, będzie to jego ostatnia prawa. Nigdy więcej. Lepiej zrobić to wcześniej, staruszku, ponieważ czasy się zmieniły. Garik wszedł do pokoju Singera, w którym to pomieszczeniu czasem pracował, kiedy chciał, żeby mu nie przeszkadzano. Rozłożył na stole mapę i notatki Judyty. - Wstawaj - odezwał się do syna. - Mam będziesz chciał zobaczyć. Singer przewrócił się na łóżku i otworzył jedno oko, bardziej jako komentarz do słów ojca, niż z ciekawości, ale potem dojrzał znane sobie pismo na postrzępionych kartkach. Usiadł żywo; jednym szybkim ruchem zsunął się z łóżka i zbliżył do stołu. Garik cofnął się do drzwi, poza zasięg sznura krępującego Singera. Młody mężczyzna skwapliwie przebiegł wzrokiem wyblakłe pismo. Później przeniósł wzrok na mapę. Skinął twierdząco głową. - Oczywiście. Wniosek nasuwa się nieodparcie. Garik uśmiechnął się szeroko. To był syn Judyty, Judyty i jego własny. - Zabrało mi to trochę więcej czasu - powiedział, wcale nie zazdroszcząc synowi inteligencji. Singer dotknął palcem trzeciego kręgu, położonego najdalej na południu. - To musi być tutaj. - Dlaczego? Spojrzał na ojca. - To ty doszedłeś do takiego wniosku. Odkąd to potrzebna ci jest moja opinia? - Po prostu chciałem zobaczyć, czy ci się uda. Wiedziałem że możesz. Jestem z ciebie dumny, chłopcze. Jakieś dziwne uczucie obudziło się w Singerze. Przez krótką chwilę wydało mu się, że jego ojciec nie jest już władcą Czarzenu, lecz wylewnym szandyjskim farmerem, który chciwie uczył się od Judyty w tym samym czasie, kiedy uczyła ona trzymane na kolanach dziecko. Ostrożnie odsunął na dawne miejsce zapory przeciw tęsknocie, o której sądził, że umarła przy tamtym drzewie. - Więc chcesz wiedzieć dlaczego? Dobrze. Mamy trzy miejsca, w których mógł być ukryty Pas Samotności. Londyn i Aberdeen to dwa. - Przesunął palcem wzdłuż zakrzywionej granicy Miasta. - Ale oba znajdują się wewnątrz Bramy Jaźni, może pogrzebane i zabudowane od ponad tysiąca lat. Gdyby Pas znajdował się w jakimś miejscu w obrębie Miasta, czy sądzisz, że moja matka nie wiedziałaby o tym? - Zakreśliła trzy kręgi. - Tak, ale później napisała: “...wniosek nasuwa się nieodparcie.” Znaczy to, że gdyby Pas Samotności był ukryty na terenie Miasta, znalazłaby informację o nim wówczas, gdy po pierwszy prowadziła poszukiwania. Oni zapisali w modułach pamięci historię każdego centymetra kwadratowego Miasta. A więc Pas musi znajdować się tutaj. - Wskazał na wysunięty najdalej na południe krąg. - Daleko stąd, w Suffeku, w bezimiennym miejscu. - To są bagna. Wielkie nie nazwane bagna. Tam nawet myśliwi mogą się zgubić. Nadałem telem do Webba... - Do kogo? - To kuzyn Sanda i Tili. Webb mówi, że oni polują na kaczki na skraju tych bagien; kiedyś wybrał się z kuzynami do ich wnętrza. Są szerokie na szesnaście i długie na sześćdziesiąt pięć kilometrów. Można tam się dostać tylko łodzią. - Mógłbyś szukać przez cały rok i nie znaleźć. A nawet gdyby ci się to udało, dlaczego sądzisz, że Pas będzie działać? - Twoja matka musiała tak myśleć. Wiele wycierpiała, żeby go zdobyć. - Tak. - Singer skinął głową w zamyśleniu. - Ale mimo to sześćdziesiąt pięć kilometrów... - Webb przypomina sobie dużą wyspę, wysoko wzniesioną i zupełnie suchą, która znajduje się w samym środku tych bagien. Nie wylądował, tylko przepłynął obok niej, ale pamięta, że zobaczył tam coś o zbyt regularnych kształtach jak na twór przyrody, zarośnięte, lecz kwadratowe jak duży dom. A to oznacza buczą kamień, drewno dawno by zbutwiało. Jeśli kamień, to musiał być skądś przywieziony. Do tego trzeba łodzi większych od tych, które kiedykolwiek posiadali Suffekowie. Singerze, ten kamień musiał być uformowany w bloki, założę się, że tak było, a nikt nie odlewał kamieni od czasów Dżingów. To naprawdę może być arsenał. - Możliwe. - Singer nagle spojrzał ostro na ojca. - A kogóż to zamierzasz wysłać, żeby sobie powiosłował wokół bagien? Czy nie małego braciszka? - Arin jest zbyt daleko na wschodzie. - Więc kogo? Garik nie odpowiedział. Singer roześmiał się, a później opadł ciężko na łóżko. - “Dumny ze mnie”. Kogo chciałeś wyprowadzić w pole? - Potrząsnął przecząco głową. - Nie trudź się i nie pytaj. Znasz już moją odpowiedź. - Synu, posłuchaj... - Już ci kiedyś powiedziałem, co możesz zrobić z tym słowem. - W porządku - zgrzytnął zębami Garik. - Chcesz jakiś głupi Suffek przeniósł Pas Samotności przez stanowiska merków? Świetnie. Tylko nie myśl, - że pozwolę ci leniuchować przez całe lato jak świnia w bajorze. Jedziemy na północ. Zabierzesz się z nami. Chcę cię mieć pod ręką. Z długim, wymownym westchnieniem Singer odwrócił się plecami do ojca. - Jeśli mnie potrzebujesz - ziewnął - cholernie dobrze wiesz, że będziesz musiał mnie ponieść. Czasy się zmieniły - a Bowdeen nie był już taki bystry jak niegdyś. Ale i on, i Callan nie byli nieostrożni tamtego dnia przystanęli tylko na chwilę, aby sprawdzić coś na mapie. Nigdy nie zatrzymywali się na długo, gdyż Callan nalegał, żeby dogonić Kowenów i zabić ich wszystkich, im wcześniej tym lepiej. Konie przywiązali w odległości trzech kroków, mapę rozłożyli na ziemi. Kiedy strzała przeleciała między nimi, przemknęła tak blisko policzka Callana, że zostawiła na nim ślad. Obaj merkowie odwrócili się błyskawicznie w stronę odległych o pięćdziesiąt metrów zarośli, kępy brązowawozielonych krzewów dzikiej róży. Jedynym powodem, dla którego jeszcze żyli, był pusty kołczan na plecach wysokiego mężczyzny. - Wengenie - wycedził obcy - czy nazywasz się Bowdeen? - Pewnie, że nie końskie gówno - odparł Bowdeen, zastanawiając się nad ich położeniem. Nie groziło im niebezpieczeństwo, ale ten mofo ucieknie, nim dotrą do swoich łuków. Głupia sprawa. Wszyscy trzej tylko gapili się na siebie. - A to jest Callan? Absurd sytuacji rozbawił Bowdeena, kiedy minęło pierwsze zaskoczenie. - Co to takiego, odczytywanie listy nazwisk? To jest Callan. Jeśli chcesz zostać zabity, zrobimy to dla ciebie. - Callanie - powiedział wysoki Kowen. - Czy kiedykolwiek słyszałeś coś o Zbawieniu? Callan odtajał, wyciągnął łuk i nałożył strzałę na cięciwę, ale Kowen już zniknął. - Za nim! - wrzasnął wskakując w siodło. Bowdeen złapał wodze jego konia. - Człowieku, gdzie ty masz rozum? Gonić go w tych krzakach? Nie jest sam, oni nigdy nie są sami. Callan szarpnął cugle. - Ten łajdak celował we mnie. Jedźmy! Bowdeen nie ustępował. - Subie, zsiądziesz z tego konia i to zaraz. To rozkaz. - Komendant czekał, zaciskając zęby, aż Callan usłuchał go niechętnie. - Tak lepiej. - Bowdeen spojrzał w zamyśleniu na wschód. - Czy myślisz, że to jest ten, o którym ja myślę? - To on. - Mówiłeś, że nie żyje. Callan wzruszył ramionami, zastanawiając się, czy powinien ścigać Kowena, czy też powiadomić Uriasza. - Ile jest teraz wart? - zapytał Bowdeen. - Dziesięć kredy tek. Komendant otworzył szeroko oczy. Może Arin i był drugim synem starego Garika, ale jeśli Callan oferował za niego dziesięć pytek, reszta nie miała znaczenia. Dziesięć kredytek to coś więcej niż racja żołnierska. To befsztyk - i piec, na którym można go usmażyć. - W porządku, subie, wiemy na pewno, gdzie jedzie ten mofo. Pojedziemy za nim powoli i spokojnie. Powoli i spokojnie, słyszysz? Dlatego, że on nie ma już gdzie uciekać. Callan skinął głową, myśląc o swojej ostatniej rozmowie z Uriaszem, kiedy jego ojciec niemal z niechęcią mówił o oczyszczeniu ziemi z szandyjskiego plugastwa. Arin pierwszy. W ciszy bagien ktoś o nim pomyślał i Webb drgnął zaskoczony. To był Garik, a od siły jego telemu rozbolała go głowa. Długie, powtarzane raz za razem, najbardziej skomplikowane posłanie, jakie kiedykolwiek wbito Webbowi do głowy, było jak chrapliwy głos drażniący ucho. Prośba Garika zaskoczyła Suffeka bardziej niż siła jego telemów. Garik chce... Kiedy nadeszło wcześniejsze wezwanie, żeby spotkać się na północ od Czarzenu, większość rozproszonych w lesie Suffeków posłuchała rozkazu Garika, ale niektórzy odmówili, pamiętając że Sand i Tila muszą narodzić się na nowo, gdyż dali posłuch bogu Szandów. Webb wahał się przez jakiś czas, ale w końcu osiodłał konia i wyruszył w drogę. Nigdy nie był pewny dlaczego to zrobił. Był już raz w Czarzenie, znał Szandów chociaż Karliowie, Wengenowie i inne plemiona były dla niego tylko nazwami. Podobnie jak wszyscy jego ziomkowie Webb żył, łowił ryby i polował samotnie. Czasem spotykał myśliwych jeśli to była kobieta, mogła zatrzymać się na jakiś czas, znów zniknęła w lesie. Nie potrzebowali słów. Ptaki odlatywały na południe, kiedy przyszedł na to czas i duch Suffeków musiał wyruszyć, gdy poczuł ów bodziec. Sand i Tila często odwiedzali go w taki właśnie sposób - przypływając w górę zatoki, żeby obozować z nim, zanim znów musieli odejść. Może Webb wyruszył z powodu zmiany, która się dokonała we wszystkim. Szandowie, Karliowie i inni ludzie lasu zawsze byli tylko dalekimi “nimi”. Istnieli ludzie, zwani merkami którzy walczyli, i było miejsce zwane Miastem. Ale w ostatnim roku pulsujące telemy postawiły Suffeków wobec nowe sytuacji. Na początku nie pojmowali Garika, nie ufali mu, ale... teraz wszyscy byli zjednoczeni: Krąg przeciw cowanom. Webb tyle z tego zrozumiał. Stopniowo, w miarę jak nowa sytuacja utrwalała się w umysłach Suffeków, pojęcie “oni” zamieniło się w “my”. Odebrał telem Garika w chwili, gdy jechał skrajem bagien o dzień drogi od Sandrunu. Nie mógł uwierzyć w to, o co go prosił bóg Szandów. Nie ja, Gariku. Wielkie bagna były niebezpieczne. Jego plemię czasami polowało na ich skraju, lecz trzymało się z dala od wnętrza, gdzie można było się zgubić albo jeszcze gorzej. On, Sand i Tila tylko raz odważyli się tam wybrać i niemal oszaleli ze strachu zanim odnaleźli powrotną drogę. Owady jadły ich żywcem, musieli wyciągać Tilę z głębokiej jamy napełnionej wodą, Sanda ukąsił jadowity wąż, Webb i Tila musieli rozcinać i wysysać ranę. Głupcy. Nigdy już tam nie pójdę. Ale Garik czekał na odpowiedź. Czy powinien dalej pójść, czy zawrócić? Co mam zrobić? Kiedy starał się podjąć decyzję, wiedział już, co zrobi. Szandyjski władca zasługiwał przynajmniej na telem, ale Webb nie mógł zrobić tego sam. Zawrócił znów na południe, zagwizdał jak ptak, dając w myślach znać staremu Dunowi, że wraca. Na wschód. Pięćdziesięciu mężczyzn, dwadzieścia kobiet. Coraz więcej pogrzebanych. Jedli surową koninę, najpierw konie merków, później własne, gdy padły z wyczerpania. Na wschód - aż Arin i Moss stanęli na ostatnim wzgórzu, mając przed sobą szeroką rzekę, a za nią dymy buchające z mrikańskich kominów. Pod warstwą brudu ich twarze były spalone na brąz, a brudne ubrania z jeleniej skóry roiły się od kleszczy i leśnych wszy. Ich kołczany były puste. Podawali sobie kawał różowawego żylastego mięsa, żując powoli w rytmie myśli. - Co teraz? - zapytał Arina Moss. - Musimy rozproszyć się i uciekać na północ. Po dwoje lub troje. Koniec z nami, Moss. Nic więcej nie możemy zrobić. Młoda dziewczyna, mająca nie więcej niż czternaście lat, wyszła bezszelestnie z krzaków. Na jej wymizerowanej twarzy malował się strach. - Merkowie, Arinie. - Ilu? - Nie wiem. - Ciekło jej z nosa; podłubała w nim nerwowo. - Blisko? - Cztery lub pięć strzałów z łuku. Ze zmęczenia Arin mówił niewyraźnie: - Wracaj, Dorry. Powiedz im, żeby nie walczyli, uciekamy na północ tak szybko, jak możemy. Ja i Moss pojedziemy na końcu i spróbujemy ich zatrzymać, zmylić. Dorry pociągnęła głośno nosem, wpatrując się chciwie w mięso w ręku Mossa. - Czy mogę dostać trochę? Moss spojrzał smutno na dwa wilgotne brudne ślady pod nosem dziewczyny. Rzucił jej mięso. - Surowa konina i tak jest niedobra, ale ty i twoje smarki to o wiele za dużo. Arin mógłby się roześmiać, lecz musiał zachować energie żeby dosiąść konia. Kon zakaszlał i zachwiał się na nogach z wycieńczenia miał spieniony pysk. Był to wierzchowiec Mateusza, ukradziony w Liszynie, nie tak szybki jak Sudżi, lecz wytrzymały, chociaż teraz równie bliski całkowitego wyczerpania, jak syn Garika. Dzisiaj prawdopodobnie nastąpi kres wszystkiego; dzisiaj on sam umrze albo nie. Jak pchła w sierści szczura będzie próbował dalej żyć, chociaż nie bardzo wiedział po co. Nie wątpił, że gdzieś po drugiej stronie Liszyna znajduje się jakiś powód, ale tutaj nie miało to żadnego znaczenia. Bez względu na to, czy on sam umrze, czy też nie, Garik prawdopodobnie rozprawi się z Krissami, znajdzie Pas Samotności albo nie, a potem użyje go, żeby wysłać jakiegoś biednego sukinsyna - przypuszczalnie starszego brata, który zawsze więcej dla niego znaczył niż dla ojca - do Bramy Jaźni i do Miasta, a ono nawet niej prowadziło z nimi wojny. Arin pomógł obruszyć lawinę, teraz zaś spadał w dół jak śnieżna kula, coraz większa i większa, zgubiwszy gdzieś po drodze powód, dla którego to robił. Ale przynajmniej dobrze jest być razem z Mossem, który czytał w nim głębiej, niż sięgają zwykłe myśli, który znał tę samą dziwną ciszę i chłód. I inne uczucia, jak nienawiść do deszczu, który przyniósł z powrotem zapach strachu i ciemności, lęk przed zamkniętymi miejscami i śpiew zbyt wielu ptaków. Moss go zrozumiał. Przed kilku laty Webb z czystego przypadku trafił do Czarzenu i został tam dla zabawy. Polując na górską zwierzynę natknął się na grupę Kowenów pędzących konie dla ludu Garika. Szandowie ubierali się w porządnie skrojone kolorowe stroje - z kupionych materiałów - i żyli w wygodnych domach, chociaż Webb nie czuł się dobrze w ich wnętrzu. Suffek spędził większość leniwych letnich nocy na wzgórzu, zachwycał się szandyjskimi kobietami, sidą, której nigdy nie brakło, ozdobami, jakie nosiły niektóre Szandyjki - opaskami na głowę, metalowymi obręczami na przegubach, żelaznymi znakami Kręgu zawieszanymi na szyi. Kilka tygodni spędził polując z młodym Arinem i dwójką jego przyjaciół. Brali go ze sobą i dziewczynami na wzgórze i to najbardziej przypominało mu rodzinne strony, tylko z większą liczbą ludzi dookoła, jednak zdarzało się to częściej, niż był przyzwyczajony. Nic dziwnego, że Arin stale wyglądał na zmęczonego. Mimo to polubił syna Garika, gdyż zawsze był roześmiany. Lecz bóg Szandów był zupełnie inny. Spokojny, skryty człowiek. Czuło się jego ból, lecz Arin powiedział, że nigdy go z nikim nie dzieli. Czasami Webb chciał wyciągnąć rękę i powiedzieć coś do Garika, ale nie umiał wymyślić pretekstu. Choć życie w Czarzenie było przyjemne, z czasem jednak znudziło się Webbowi. Brakowało mu słonego zapachu bagien i spokoju. Z punktu widzenia Suffeka Czarzen był burzą rozmów, za głośny dla uszu przyzwyczajonych do ciszy stojących wód. Jego współplemieńcy najczęściej dzielili się myślami i rzadko rozmawiali. Jednakże Szandowie narobili dużo zamieszania w związku z jego odejściem. Bogini Dżenna dała mu przepaskę na głowę z materiału, który przywieziono aż z Lorl, gdziekolwiek by to było, a należała ona przedtem do kogoś, czyjego imienia Webb nie mógł sobie przypomnieć. Po powrocie do Sandrunu Webb upolował parę północnych dzikich gęsi, które wyruszyły na południe, gdzie spędzały jesień, zostawił sobie trochę błyszczących zielono-czarnych piór i przyszył je do swojej nowej opaski na głowę. Suffekowie wybuchnęli śmiechem: stary gąsior Webb. Ale nie śmiali się z żądania Garika. Suffekowie nie mieli boga takiego jak Garik, gdyż nie było to potrzebne. Ktokolwiek chciał, wkładał koronę z rogów na zgromadzeniach, na Belten czy na każdy inny z dni ognia. Nigdy też nie przywoływali bogini ziemi, ognia czy wody, ponieważ byli z obojgiem i z każdym z osobna, dzieląc się przez cały czas, więc dopełnianie specjalnych obrzędów, jak czynili to Szandowie i Karliowie, równałoby się w ich pojęciu uprawianiu miłości z samym sobą. Obecnie Dun, jako najstarszy w Sandrunie, był odpowiedzialny za zwoływanie zgromadzeń i miał tyle władzy, ile mogli zaakceptować rozproszeni w lesie, niezależni Suffekowie. Nawet kiedy nie pełnił funkcji zwoływacza, telemy dotyczące całego, liczącego sto kilka osób Sandrunu przekazywane były za jego pośrednictwem. Jak zwykle powoli zebrali się na brzegu stawu. Nie było wśród nich wielu młodych mężczyzn ani kobiet: ci przebywali na północy z Garikiem. Przyszli starsi ludzie lub kobiety w ciąży oraz mężczyźni, którzy mogli wyruszyć w następnym roku, jesli tego zechcą, ale dotąd tego nie zrobili. W milczeniu otoczyli kręgiem Duna, zastanawiając się i ważąc w myślach pragnienie Garika. Wsłuchiwali się w odgłosy lasu wokół nich, w muzykę która odmierzała rytm ich życia: głos wiewiórki zbiegającej z drzewa, trzepot ptasich skrzydeł, ciche pluśnięcie ryby wysuwającej pysk nad powierzchnię wody, żeby schwytać owada. Rozmyślali o tym, czego chciał Garik. Nie hołdowali przesądom o wielkich bagnach, po prostu czuli spory respekt przed grożącymi tam niebezpieczeństwami. Wcinałeś przejście, a ono mogło zarosnąć w ciągu lata. Nie istniały tam pewne punkty orientacyjne: po rzęsistym deszczu nie zastaniesz na dawnym miejscu niektórych z małych wysepek, a to co kilka tygodni temu było suchą ziemią, teraz może być grząskimi piaskami. Nie, to nie miało żadnego sensu. Garik bardzo daleko; posłali już swoich ludzi, którzy chcieli mu pomóc. Reszta miała własne sprawy na głowie. Dun zebrał milczące opinie, później zaś wybrał trzynaścioro, żeby nadali odmowny telem do boga Szandów. Webb wstał, zmieszany i zmartwiony własnym postępowaniem. Ja pójdę. Wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę, chociaż Dun nie wydawał się szczególnie zaskoczony tą decyzją. Spojrzał na Webba. Sam, jeśli chcesz to zrobić. Webb zaakceptował werdykt, choć nie bez trudu. Zaschło mu w ustach. A więc sam. Byłem już tam. Wiatr zmarszczył powierzchnię stawu, jakiś ptak zaskrzeczał. Dun spojrzał z ukosa na Webba chłodnymi, jasnoniebieskimi oczyma. Może będziesz musiał narodzić się na nowo. Może. Ale Garik tego potrzebuje. Dun zmarszczył brwi. Garik ma dług wobec nas. Suffekowie nie. Wiem. Webb wzruszył ramionami. Ale muszę iść. Krąg zaakceptował decyzję Webba. Nikt nie próbował mu jej wyperswadować, nikt nie miał do tego prawa. Wiedział, że pożyczą mu tyle ekwipunku, ile będzie potrzebował. Wyruszę jutro, postanowił. Jeden po drugim członkowie kręgu odeszli cichaczem w zarośla, pozostawiając Duna i Webba na brzegu sadzawki. To głupie, Webb, nadał Dun. Możliwe. Słuchali śpiewu ptaków. Garik znajdował się na południu, o dzień drogi od miejsca spotkania, kiedy nadszedł telem od Suffeków. Usłyszał go i pojechał do Singera, który był przywiązany do grzbietu klaczy. Singer dotrzymał słowa i nie ruszył się nawet o krok. Ojciec musiał owinąć grubo syna w samodział i przewiesić przez ramię by zanieść go do konia. - Mam nadzieję, że jesteś zadowolony z siebie - warknął bóg Szandów. - Webb sam wyruszył po Pas Samotności. Singer skinął obojętnie głową. - To wszystko, co masz mi do powiedzenia? Tamten ziewnął. - Tak. Garik ścisnął piętami boki konia i wrócił znów na czoło jadących, wściekły i zawiedziony, że nie udało mu się porozumieć z Singerem. Uparty jak Judyta. Czasami bóg Szandów potrzebował kogoś, z kim mógłby porozmawiać, teraz nadeszła taka chwila, lecz Dżenna nigdy nie miała nic do powiedzenia o Singerze, a dziewczyna z Karli, choć przyjaźnie nastawiona myślała tylko o Arinie. Garik zaczai żałować, że nie odwołał młodszego syna do domu. Zastanawiał się, gdzie teraz jest. Callan kucnął przy martwym koniu. - Zajeżdżony na śmierć - osądził. - Padł mniej niż godzinę temu. Jeszcze ciepły. Bowdeenowi wdychającemu zapach trawy i niskich krzewów wydawało się, że jego suba bardziej interesują oznakowania na siodle niż sama padlina. Callan mruknął coś pod nosem. Znajdowali się o pół mili od rzeki, na której drugim brzegu leżała mrikańska osada Filsberg, składająca się z dwóch szeregów chat stojących wzdłuż jedynej ulicy, czegoś w rodzaju placówki handlowej i głównych baraków północnej dywizji. Dla Bowdeena oznaczało to powrót do domu. Sidele wykonywała teraz swe zwykłe czynności, wróżąc i stosując różne sztuczki. Zawsze dobrze zarabiała w Filsbergu, gdyż byli tam żołnierze i uliczne dziewczyny, które chciały, by im powiedziano, że spotkają dobrego cudzoziemca, dożyją stu lat i umrą bogate. Coraz więcej myślał teraz o Sidele jako o antidotum na nikczemną rzeczywistość odławiania. Zastanawiał się, jak do niej wrócić. Gdyby tylko udało mu się uwolnić od Callana a potem wynająć łódź... Mógłby to zrobić, gdyż nie dostanie więcej pieniędzy. Zarobili dzisiaj plik kredytek - upolowali ponad połowę patetycznych resztek coweńskiego oddziału, on sam złowił pięciu. Nie wymagało to wielkiego wysiłku; Karliowie byli zbyt głodni, zmęczeni i wyczerpani, żeby stawiać poważniejszy opór. postało ich tak niewielu: wzmocniło to narastające w Bowdeenie przekonanie, iż nie mieli do czynienia z głównymi karliańskimi siłami, lecz z dywersją. Jeśli tak się rzeczy miały, ktoś gdzieś dostanie porządne lanie i to szybko. Nie zamierzał powiedzieć o tym Callanowi, gdyż i tak coraz trudniej było utrzymać go w ryzach. Tak czy owak, jeśli nawet Karliowie dali mu w kość, to przecież los uśmiechnął się do niego, Miał w kieszeni pięćdziesiąt kredytek, dostatecznie dużo, by nie przejmować się utratą następnych dziesięciu za Arina. Martwiło to Callana znacznie bardziej niż samego Bowdeena. - To był jego koń- oświadczył sub. - On tu był. - Skąd wiesz? - Wiem. Komendant uważnie przyjrzał się ziemi. Callan miał obsesję na punkcie szandyjskiego władcy. Arin zniknął, a sub zachowywał się jak głodna łasica, która nie mogła ukraść kurcząt. - Jestem pewny, że to on, komendancie. Chcę go mieć. Bowdeen pokręcił głową z niesmakiem. - W porządku. Mogę go dostać. - Gdzie? Oni się rozdzielili. - Mogę go dostać. Oczywiście, teraz będziemy musieli gonić go tylko we dwóch. Nie możemy czekać na resztę kompanii. - Dobrze. - Callan wstał, gotów do drogi. - To znaczy, że nie będzie nas przez jakiś czas, subie. Wcale mnie to nie martwi; tak jak ja to widzę, byliśmy bez pracy przez cały rok. - Tak - skinął głową Callan. - Tylko my dwaj. - Led odprowadzi pozostałych do Lorl, wszystkie kompanie. Zresztą i tak nie możemy zarobić więcej pieniędzy. - Moje rozkazy pokryją to - rzekł Callan. Bowdeen obrzucił go niechętnym spojrzeniem. - Chciałbym kiedyś zobaczyć te rozkazy, subie. Chciałbym wiedzieć, kto poza mną wydaje ci rozkazy. Callan nie odpowiedział. - I stawka idzie w górę, subie. Moje zniknięcie jest więcej warte niż dziesięć kredytek. - Piętnaście, jeśli go znajdziesz - odparł Callan. - Dwadzieścia, jeżeli go zabijesz. Bowdeen nie ruszył się. - Dziesięć teraz. - Dobrze, dziesięć teraz, ale ruszajmy w drogę. - Callas szukał czegoś przy siodle. - Nie wiemy nawet, gdzie zacząć. - Oczywiście, że wiemy. - Komendant wskazał na ziemię u swych stóp. - Tam, tam i tam. Teraz i Callan zobaczył na bladozielonej trawie szereg kropek o barwie rdzy. Ślad prowadził w stronę rzeki. - On krwawi - osądził Bowdeen. - Może niezbyt groźnie, ale jest zbyt wyczerpany, żeby logicznie myśleć. Wyprowadził mnie w pole ostatniej zimy, robił to przez czas. - Komendant otrzepał ręce z kurzu i wstał. - Ten mofo jest teraz za rzeką i wiem, gdzie możemy dostać łódź. Callan wytrzeszczył oczy. - W Filsbergu? - Właśnie tam. Aż dziwne, że wszystko tak dobrze ułożyło. - Nie zrobiłby tego. - Nie, nie zrobiłby - zgodził się z subem Bowdeen Czuł się staro, był zmęczony i smutny. - Ale za długo uciekał, walczył i starał się nas przechytrzyć. Musiał popełnić jakiś błąd. - Ale nie do Mriki, gdzie są baraki i dowództwo północnej dywizji! - Na tym właśnie polega jego błąd; sądził, że nigdy o tym nie pomyślę. Bowdeen przełożył cugle przez głowę swego konia. Westchnął ciężko. Miał już dość Callana. Nie znał nikogo bardziej surowego, nieustępliwego czy dzielniejszego od swego suba. Jego zastępca rzeczywiście miał tyłek z żelaza i jeżeli on sam nie obejmie dowództwa, otrzyma je Callan, który wiedział teraz dostatecznie dużo o walce w lesie. Lecz Callan nie znał się na ludziach ani o nich dbał. A przecież dowódca musi znać swoich żołnierzy, żeby nimi dowodzić. I - Bowdeen musiał to przyznać - miał on również serdecznie dość siebie samego, ponieważ z wyjątkiem faktu, że sumienie nie napełni żołądka, Wengen powinien teraz uciekać z Arinem, a nie ścigać Szandy, by go zabić. Odwrócił się znów do Callana i wyciągnął rękę. - On jest zmęczony, subie. To zdarza się kiedyś każdemu. Daj mi tę dziesiątkę. Płaskodenna łódź, jedyna rzecz, jaką odziedziczył po ojcu, dobrze zniosła wieloletnie użytkowanie. Nigdy nie przeciekała; każda szpara i pęknięcie było dobrze uszczelnione mieszaniną żywicy i smoły. Webb zepchnął łódź na głęboką wodę za pomocą wierzbowej żerdzi, daru Duna, jedynego z mieszkańców Sandrunu, który przyszedł popatrzeć, jak odpływa. Lekka i mocna żerdź miała z jednej strony głębokie nacięcie, tak by pasowała do jego sieci na ryby. Mięso i gotowany ryż, które mu podarowano, Webb załadował na dziób łodzi wraz z łukiem i kołczanem. Pomachał Dunowi, a starzec melancholijnie skinął głową na pożegnanie. Webb czuł, że chociaż Dun nie aprobował misji Garika, to on sam urósł w jego oczach dlatego, że się jej podjął. Kiedy odepchnął się od brzegu, Dun nadał do niego. Tak. Powiedziałeś, że to głupie. Wyprawa głupia, ale nie jej powód. Webb nie miał pewności co do powodu tej wyprawy. Przekraczało to jego pojmowanie. Dun skinął poważnie głową. Znajdź go. Łódź oddaliła się od brzegu. Webb... nadał na pożegnanie Dun. ? Powodzenia. Szczęścia. Webb uśmiechnął się szeroko i jeszcze raz pomachał po czym odwrócił twarz, żeby Dun nie zobaczył, jak znika z niej uśmiech. Potrzebował szczęścia, szczęścia, żeby dotrzeć do wnętrza bagien, przypomnieć sobie, gdzie leży tamta wyspa, szczęścia, aby nadal znajdowała się tam rzecz, której pragnął Garik, i szczęścia, by się stamtąd wydostać i nie zgubić się, nie zostać ukąszonym przez jadowitego węża ani zjedzonym przez niedźwiedzia. Przewoźnik, chudy, twardy jak kamień mężczyzna poruszał się wzdłuż mokrych skał na brzegu rzeki, tak jakby od lat nie robił niczego innego. Zatrzymał się, umieścił sieci na rufie łodzi i stał nieruchomo, kiedy wysoki mężczyzna wybiegł z zarośli i chwiejnym krokiem podążył, ku niemu. Wiatr wiał z dobrej - lub złej - strony i przewoźnik poczuł smród brudnych skór. Najpierw pomyślał, że to Wengen, ale z bliska zauważył pokrytą kilku warstwami brudu twarz, coweńskie znaki i opaleniznę. Skórzane ubranie dosłownie gniło na nieznajomym. Przez dziurę w resztkach spodni dostrzegł opaskę z liści wokół chudej nogi, brązową od zakrzepłej krwi. Przybysz chwiejnym krokiem przebrnął przez skały i osunął się na rufę wyciągniętej na brzeg łodzi. Przez chwilę wydawało się, że Kowen zapomniał o jej właścicielu; zwiesił głowę, oddychał z trudem. - Starcze - przewoźnik uchwycił szandyjską wymowę - Przewieź mnie na drugi brzeg. - No - odparł z wahaniem. - A masz pieniądz? Musiał powtórzyć pytanie, gdyż Szando znów o nim zapomniał. Był tak wyczerpany, że tylko siłą woli trzymał się na nogach. Kowen pokręcił głową. - Nie. - No cóż, przecież muszę jeść, a ryby nie pchają się, same do sieci jak w ubiegłym tygodniu. Wysoki mężczyzna wstał z trudem. Górował wzrostem nad Mrikaninem, jednak był tak wychudzony, że wydawał się jeszcze wyższy. Zmierzwione włosy opadały mu na oczy o chłodnym, lecz nie okrutnym spojrzeniu. Szando lepił się od brudu, ale nóż w jego ręku był czysty i świeżo wyostrzony. - Starcze - powtórzył głucho - chcę przedostać się na drugi brzeg. Przewoźnik spojrzał na nóż kowena. - Pewnie, że cię przewiozę, lecz muszę coś za to dostać. Tego wymaga sprawiedliwość. Masz dobry szandyjski łuk i kołczan. Jakiś merk może mi za to dać pół kredytki. Może i więcej, nigdy się dowie, skąd je mam. Jestem uczciwym człowiekiem. Szando spojrzał przez niego, za niego. Powiedział zimno: - O tak, tego wymaga sprawiedliwość. - Zdjął łuk i kołczan i podał Mrikaninowi. - Spójrz na mnie, starcze. - Co? - Ale Kowen spojrzał mu w oczy i przewoźnik nie mógł odwrócić wzroku. - Twoje i moje życie nic nie znaczy, starcze. Czy to nie dziwne, że obaj tak bardzo chcemy żyć? Szando poruszał ustami, lecz głos zdawał się rozlegać głowie przewoźnika. Mrikanin poczuł się dziwnie; jakby jeszcze ktoś był w jego myślach. Ale to było absurdalne. Musiał odepchnąć łódź od brzegu i szybko przepłynąć rzekę, jeśli myślał o sprzedaniu czegoś merkom, to zupełnie o tym zapomniał. Własne “ja” nie liczyło się. To, czego pragnął, nie miało żadnego znaczenia dla nikogo z wyjątkiem jego samego. A co jeszcze się liczyło? Arin oparł się o dziób łodzi i starał się przypomnieć sobie czasy sprzed Liszyna, sprzed Holdera. Nie mógł skupić myśli. Była tam Szalane, ale nawet ją widział jak przez mgłę. Zacisnął powieki i starał się przypomnieć sobie jej twarz. Zobaczył postać kobiety tak nieoczekiwanie, tak wyraziście, że mogłaby ona być prawdziwa. Nie była to Szalane. Arin otworzył oczy i widzenie zniknęło. Zamknął je znów i próbował przywołać obraz nieznajomej, lecz nie mógł. Spojrzał na przewoźnika, lecz starzec wiosłował mechanicznie, odwrócony doń plecami. Obraz kobiety nie przesączył się z myśli Mrikanina, Arin z łatwością kontrolował jego prosty umysł. Mógł zabić przewoźnika i wziąć jego łódź, był jednak zbyt słaby, żeby walczyć nawet z najsłabszą falą. A jeszcze jedna śmierć była równie bezsensowna jak jeszcze jedno życie. Kobieta z wizji nie przypominała Szandzie nikogo, kogo kiedykolwiek znał czy spotkał. Choć oglądał ją oczami wyobraźni tylko przez chwilę, zapamiętał dokładnie każdy szczegół krótki nos, szeroko rozstawione czarne oczy, ciemne spadające na plecy, wydatne usta z zębami przygryzającymi nerwowo dolną wargę. Szczupła, nawet koścista postać, lecz mimo tej kanciastości, a może z jej powodu ciało nieznajomej było bardzo kobiece. Na ramiona miała narzucony blakły szal. Kim była? Dlaczego wtargnęła do jego umysłu zamiast Szalane? Na brzegu, który opuścili, stało obok siebie dwóch mężczyzn. Znajdowali się zbyt daleko, by Arin mógł dostrzec rysy ich twarzy poza faktem, że jeden z nich miał czarną skórę. Czarnoskóry mężczyzna podniósł rękę i wskazał na łódź. Bowdeen i Callan. Jeśli ukryje się w zaroślach, czeka go pewna śmierć. Bowdeen i Callan szybko go znajdą albo ich merkowie. Miasto dawało mu jedyną szansę przeżycia, a i to jedną na sto. Lecz tam przynajmniej mógł ukryć się za drzwiami lub na strychu. Może uda mu się ukraść coś do zjedzenia, odpocząć z godzinę. Żałosna to nadzieja, ale tylko ona pozostała. To dziwne, pomyślał Arin, że im bardziej zbliżało się niebezpieczeństwo, tym ważniejszy wydawał się fakt, iż może już nie żyć przed zapadnięciem zmroku. Znów zobaczył w myślach twarz obcej kobiety. Odegnał ją wysiłkiem woli i później ujrzał twarz Szalane, taką jaką widział ją po raz ostatni, znacznie wyraźniej niż w czasie niezliczonych tygodni rozłąki. Wyraźną, kochaną i... Szalane podniosła wzrok, nagle zaniepokojona. Arin ma kłopoty. Garik studiował mapę Jakuba wraz z innymi władcami. Znajdowali się w umówionym miejscu za Karli. Szalane znała tę mapę na pamięć; mogłaby narysować z pamięci każdy róg i zakręt Zbawienia. Później władcy udostępnią ją swoim ludziom, ale teraz miała brać udział w naradzie. Lecz owa nagła, niepokojąca myśl o Arinie... Tylko Dżenna przechwyciła cząstkę niepokoju dręczącego Szalane. Był to pierwszy prawdziwy kontakt telepatyczny od tak dawna, że dziewczyna nie potrafiła dokładnie określić czasu, jaki upłynął od tamtej chwili. Nawet w nocy, kiedy złączyli się po raz pierwszy, robak zwątpienia począł zmieniać Arina w coś innego. Szalane nie mogła też dzielić z młodym władcą wszystkiego, co włożył mu do głowy Garik, lecz od czasu Liszyna Arin znajdował się od niej tak daleko, jeszcze dalej niż Moss, kiedy w deszczowe dni zamykał swój umysł przed rodziną. Teraz ponownie odebrała ów sygnał; nie miała wątpliwości, że był przeznaczony tylko dla niej. Usiłowała odczytać w nim jakieś posłanie, lecz było to tylko pragnienie łączności myślowej, słaba, ledwo uchwytna potrzeba. Zmieszany z nią strach uświadomił Szalane, że Arin znalazł się w tarapatach. Działo się coś złego. Zamknęła oczy usiłując utrzymać kontakt... ale sygnał zgasł. Szalane z rozpaczą rozejrzała się po kręgu władców. Nigdy nie czuła się tak samotna. Muszę mu pomóc. Bowdeen i Callan rzucili się do wioseł i popłynęli. Arin musiał jak najszybciej wydostać się na brzeg, by zniknąć im z oczu, zanim wylądują; kierowali się prosto na niego. Starzec odwrócony plecami do Arina posłusznie skierował łódź do najbliższego miejsca na brzegu, jakby to był jego własny pomysł. Sidele wpatrywała się gorączkowo w kryształ pragnąc, by nieoczekiwana wizja znów się w nim pojawiła, lecz bezskutecznie. To było prawdziwe! To był sukces! Z bijącym sercem przypomniała sobie dziwną twarz, którą ujrzała w szklanej kuli: pociągła, brodata, o zwichrzonych kasztanowatych włosach i bezgranicznie smutnych oczach. Zastanawiała się, kto to jest. Nie miało to specjalnego znaczenia: za pierwszym razem kryształ mógł przywołać kogokolwiek i cokolwiek. Musi sprawić, żeby w przyszłości działał zgodnie z jej wolą. Przyzwyczaiła się patrzeć na niego jak na rupieć, nadający się tylko do wywierania wrażenia na klientach, podobnie jak szyld, który wywiesiła na zewnątrz: wymalowała na nim dziwaczne, nic nie znaczące symbole. Pewnie, że stara Pełły o żółtych włosach i zepsutych zębach uczyła ją, iż moc może nie przyjść do niej przez wiele lat, lecz Sidele wątpiła w talent wróżki, która potrzebowała pół dzbana trunku, żeby dostrzec obrazy na powierzchni atramentu nalanego do spodka. Może jednak kryła się w tym prawda. Może Sidele miała prawdziwy talent. Jej wróżby prawie zawsze wzmacniało szczęśliwe przeczucie, czasem zaś przypadkowy telem, ale to było tak różne, o tyle ważniejsze, ponieważ... Odgłos kroków przerwał tok jej myśli. Zbliżały się szybko. Zaklęła, mając nadzieję, że to nie był klient. Ale, jak to powiedział jej stary, oboje potrzebowali pieniędzy. Chciała popracować z kryształem, spróbować jeszcze raz. Do licha, jeśli moc naprawdę przyszła do niej, mogłaby podwoić ceny... ale ten klient. Sidele wstała z westchnieniem i podniosła szal. Było duszno jak przed burzą, zbyt gorąco, by okręcać się szalem, lecz klienci oczekiwali, że będzie wyglądała tak a nie inaczej. Skierowała myśli na właściwy tor, usiłując uchwycić pierwsze wrażenia. Kroki zbliżały się do jej drzwi. Drzwi otworzyły się tak gwałtownie, że aż zajęczały zawiasy. Olbrzymi mężczyzna potykając się przeszedł przez próg i zatrzasnął za sobą drzwi. Słaniając się podszedł do stołu, oparł się o niego i zwiesił głowę, zupełnie wyczerpany. Sidele zobaczyła świeżą krew na jego brudnych, podartych spodniach z jeleniej skóry. Mimo ciepłego szala na ramionach przebiegł ją lekki dreszcz. Może to splątane kasztanowate włosy ostrzegły ją, że rozpozna rysy obcego, gdy podniesie on głowę. Znała kształt jego ust... oczu, tak. To była twarz z kryształu, równie zdziwiona jak jej własna. - Ty - wykrakał przybysz. - To ty. To ty. Sidele otworzyła usta ze zdumienia. - Co? Mężczyzna zapytał cicho, z lękiem w głosie: - Ktoś ty? - Sidele. - Sidele. - Zdawało się, że nawet powtórzenie w myślach imienia sprawiało mu trudność. Chwiejąc się na nogach wyciągnął do niej ręce. - Pomóż mi. Dotknął palcami jej ręki. Później kolana ugięły się pod nim Arin osunął się na podłogę. Dno łodzi zazgrzytało o piasek i skały. Callan wyskoczył na brzeg. - Dokąd? Czy myślisz, że do miasta? - Tak przypuszczam. - Bowdeen wygramolił się mniej żwawo. Był śmiertelnie zmęczony, lecz ukrywał to przed subem. - Jest tam więcej kryjówek. - Komendant wskazał na niskie domki rozrzucone na skraju Filsbergu. - On jest ranny, myślę, że będzie próbował ukryć się w jednym z nich. Dalej jest za dużo merków. Callan pobiegł żwawo w stronę najbliższego domu. Bowdeen dołączył do niego; pragnął iść wolniej, ale nie chciał, żeby Callan pierwszy trafił na zdobycz. Dzień był nadal upalny, lecz owiał ich pierwszy zimny podmuch wiatru. Bowdeen przyjrzał się niebu na północnym wschodzie. - Będzie burza przed nocą. Zbliża się szybko. Callan skinął głową. - Więc załatwmy się z nim bez zwłoki. Szli dalej w milczeniu. Po kilku minutach wyszli na tyły najbliższej chaty, niskiej budowli z nie heblowanych desek sosnowych. Bowdeen zatrzymał się. - Dwoje drzwi. Pilnuj tylnych. Ja obejdę chatę i... - Chcę zajść od frontu - odezwał się Callan. - Nie. Nie oszukasz starego tatuśka na pięć kredytek. Callan odparł niecierpliwie: - Dobrze, ty wchodzisz, ale chcę to widzieć. - Zobaczysz, subie - wyszczerzył zęby Bowdeen. - Jeśli ten Szando jest w środku, dotrze do ciebie najgłośniejsze wołanie, jakie kiedykolwiek słyszałeś w życiu. Trzymając w ręku obnażony miecz Bowdeen przeszedł ostrożnie przez wysokie zielsko rosnące w pobliżu domostwa starając się stąpać jak najciszej. Callan widział, jak komendant obszedł róg chaty i zniknął. Nie myśląc, o Arinie, Bowdeen omal nie krzyknął z radości na widok czerwonego szyldu przybitego nad drzwiami. Sidele, Sidele. Niech mnie licho, jeśli los mi nie sprzyja! Z trudem powstrzymał się, żeby nie schować miecza i wbiec do środka. Drzwi były zamknięte; może miała klienta. Ale czuł, że coś jest nie w porządku. Sidele często drażniła się z nim twierdząc, że należy do Kręgu w znacznie większym stopniu, niż to sobie przypominał, a Bowdeen zawsze śmiał się z jej słów, lecz wiedział, że jego kobieta nie myli się. Miał nieomylny instynkt mieszkańca lasu, choć nie chciał się sam przed sobą do tego przyznać, i instynkt ów ostrzegał go teraz, odbierając ciepło upalnego dnia. Wysiłkiem woli zmusił serce, by biło wolniej, począł też oddychać powoli, tak że nie słyszał już własnego oddechu. Później podkradł się pod zamknięte drzwi i przyłożył do nich ucho. Nic, żadnego dźwięku. Czekał bez ruchu minutę, dwie trzy. Już raz czekałeś dłużej ode mnie, chłopie. Cztery minuty. Nie mógł tu stać bez końca; jeśli nie ruszy się i to szybko, straci obiecane pieniądze na korzyść Callana. Cofnął się o krok, podniósł miecz i kopnięciem otworzył drzwi. Nic się nie wydarzyło. Bowdeen ostrożnie wsadził głowę do wnętrza, rozejrzał się dookoła, później zaś zrobił dwa duże kroki do przodu. Izba była pusta, z wyjątkiem stojącego na środku podrapanego, prymitywnego stołu z matową szklaną kulą Sidele. Pomieszczenie było nieduże, Sidele prawdopodobnie używała go do wróżenia, a w pozostałych izbach musiała mieszkać i przechowywać utensylia do urządzanych co jakiś czas publicznych pokazów. Za stołem znajdował się wąski otwór drzwiowy. Skradając się w jego stronę Bowdeen zauważył, że Sidele zawiesiła go starą kotarą z paciorków, które kupił dla niej za pierwsze pieniądze zarobione na odławianiu. Nadal żywo pamiętał kłótnię o te przeklęte paciorki; Sidele nie chciała przyjąć jego prezentu, gdyż kupił je za pieniądze z krwi jego ludu. To było dawno temu, kobieto. Po prostu potrzebowałaś więcej czasu, żeby się do tego przyzwyczaić. Wsunął czubek miecza między paciorki i wówczas usłyszał Sidele. Zapomniawszy o ostrożności wpadł z krzykiem do izby i odwrócił się szybko, trzymając miecz w pogotowiu. Zatrzymał się, czując się głupio, lecz nadal prężył się do skoku. Nie zastał tu jednak nikogo. Ta izba była większa od frontowej i Sidele porozrzucała tu swoje rzeczy na wszystkie strony. Na ścianie wisiało pęknięte lustro, w którym zobaczył swoje odbicie. Nagą podłogę pokrywały ubrania, sztuczne włosy, garnki z barwnikami, deski z głowami kiwającymi się na tak i nie oraz kilka starych czaszek z wykręconymi na świece otworami. Bowdeen obejrzał to wszystko poczynając od kupki brudnych włosów pod lustrem aż po sporą kupę łachmanów leżących na dużym drewnianym kufrze. Zatrzymał wzrok na kufrze; stos ubrań na jego wieku poruszył się. - No dobra, chłopcze. Wyłaź stamtąd. Usłyszał znów jęk. Dochodził spod kupy łachmanów. Bowdeen strącił je na ziemię brzeszczotem miecza. To była Sidele: ręce i nogi miała związane, usta zakneblowane, leżała twarzą dół na szczycie kufra, naga niczym jabłko. - Do cholery, kobieto. - Bowdeen wyjął jej knebel z ust. - Co on ci zrobił? Sidele kaszlnęła i odchrząknęła: - Staruszku, jak miło jest cię znów widzieć. Tylko zdejmij ze mnie te sznury. - Zrobię to, ale gdzie on poszedł? - I nalej mi coś do picia, herbaty, sidy, cokolwiek. Czuję się, jakbym wdychała kurz od wschodu słońca. Bowdeen rozciął jej więzy, po czym wyszedł zawołać Callana, rzucając jej po drodze pierwszą sukienkę, jaka mu wpadła ręce. - Sidele, twoje ciało to prawdziwa radość dla oczu, ale mój sub nie lubi, kiedy ludzie zachowują się swobodnie. Bowdeen siedział na kufrze obejmując ramieniem Sidele, która popijała miętową herbatę i opowiadała, co się stało. Callan przemierzał izbę, nadal pełen sił, co zdumiewało zmęczonego Bowdeena. Trzymał się na odległość izby od Sidele. Długoletnie przyzwyczajenie dało o sobie znać: kobieta komendanta przepowiadała przyszłość i wzywała moce nie będące bogiem Krissów, więc należało traktować ją na równi z Koenami i tak samo nią gardzić. - Zanim się zorientowałam - ciągnęła Sidele - wyjął nóż i powiedział, żebym zdjęła z siebie ubranie. - Jak gdyby miał czas się zabawiać - rozmyślał głośno Bowdeen. Sidele zrobiła wymowny gest. - Kto się sprzeciwia przy wyciągniętym nożu? Powiedziałam, że może robić to ze mną aż do obiadu, tylko niech odłoży nóż. - Sidele i Bowdeen przeszli na szybki wengeński dialekt i roześmiali się z czegoś. - Nawet nie pytaj. - Wróżka pokręciła głową. - To smutne - rzekła. Callan chodził w podnieceniu po izbie; tracili czas, a Bowdeen, mając u boku swoją kobietę, wydawał się zadowolony. - A co potem? - Potem wpakował mi brudną szmota do ust i uderzył mnie w głowę. Kiedy się ocknęłam, leżałam pod tymi łachmanami aż do twego przybycia. - Pocałowała szybko Bowdeena. - I wciąż jesteś najprzystojniejszym mężczyzną w całym mieście. - Więc nadal ucieka - odezwał się Callan. - Po co w ogóle się tu zatrzymał? Czego chciał? - Przypatrz się, subie. Przecież to jasne jak dzień, co zrobił. - Komendancie - odparł niecierpliwie Callan - traci pan czas, jak zwykle. Jeśli pan wie... - Jeżeli wiem, to nie powiem. Zamierzam ruszyć w pościg za tym mofo i nie pozostało mi już ani krzty dobrego humoru więc jeśli chcesz czegoś ode mnie, ładnie poproś. Callan westchnął i przyjrzał się ścianie. - Sir - wymówił starannie każde słowo. - Ja z szacunkiem proszę, żeby pan mi powiedział, co zrobił Arin - Spojrzał ze złością na Sidele. - Jeden z nas powinien go szukać. - Patrzcie no, czyż nie jesteś uprzejmy, kiedy naprawdę chcesz czegoś ode mnie? “Powiedz mi prawdę, a padnę ci do nóg, Będę całował cię w dupę, lizał twój but!” Callan zignorował drwinę. Bowdeen wskazał na lustro w przeciwległym krańcu izby. - No dobrze, co tam widzisz? - Lustro. - Na podłodze. - Kupkę włosów. No więc? - Zestaw to wszystko: włosy, czarny nóż i ubranie Sidele. Callan pokręcił głową. - Arin goli się, może obcina trochę włosów z głowy. Dlaczego kazał jej się rozebrać? - Żeby mógł wyglądać na to, czym nie jest. - Na kobietę? - Właśnie - odparł Bowdeen. - Założę się, że jest teraz na Ulicy Ladacznic, a merkowie poszczypują go w tyłek. Sidele zachichotała. - Nie wygląda na taką dziewczynę. - Znowu nastąpiła wymiana zdań po wengeńsku. Bowdeen ryknął śmiechem, tuląc ją do siebie. Callan spiorunował ich spojrzeniem. - Komendancie, czy zamierza pan po prostu siedzieć tu z tą... - Uważaj na to, co mówisz, Callanie. - ...czarownicą, kiedy ten łajdak Arin ucieka? Bowdeen wstał, przeciągnął się leniwie i znów opadł na zmiętoszone łóżko Sidele, poklepując je zapraszającym gestem. Sidele usiadła obok niego. - Prawdę mówiąc, właśnie o tym myślę. - Westchnął głęboko. - Jestem zmęczony, subie, zupełnie wykończony i zastanawiam się teraz, czy w ogóle interesuje mnie znalezienie Arina. I dlaczego tobie tak na tym zależy. - To morderca. - A czym my jesteśmy, hodowcami kurczaków? - On zamordował Mikasza. - Kogo? - Jednego... jednego z moich ziomków. - Twoich ziomków, tak? - zastanawiał się Bowdeen przymknąwszy oczy. - A kim oni właściwie są, subie? Uświadomiłem sobie, że nigdy nie znałem cię lepiej, niż znam Miasto. Sidele wtrąciła: - Myślę, że on może być Krissem. - Nikt cię o nic nie pytał! - wypalił Callan. - Ejże, pomału! - Bowdeen usiadł, przypomniawszy sobie wszystko. - Tego Mikasza... czy to Arin go wykończył? Callan miał dziwną minę. - Niezupełnie, Bowdeen. Pozwolił zrobić to tobie. - To był tamten Kriss na szczycie nagiego wzgórza,] - Tak. - I mieliśmy nie polować na Krissów. - Komendant spojrzał ze zrozumieniem na młodego mężczyznę. Nutka rozbawienia zniknęła z jego głosu. - A ja zmusiłem cię, żebyś za to zapłacił. - Tak. - Callan podszedł do zasłony z paciorków. Wszystko w porządku, to minie, komendancie. Ale chcę mieć Arina. Więc idziesz czy nie? Upłynęła dłuższa chwila, zanim Bowdeen odpowiedział, spoglądając na Krissa z mieszaniną zrozumienia i współczucia. - Nie - rzekł w końcu. - Wyrzekasz się dwudziestu pięciu kredytek? - Przybyłem tu w tym celu. Ale teraz nie wiem, Callanie. Po prostu nie wiem. Właśnie zobaczyłem siebie w lustrze. I ciebie. Chłopie, spójrz na nas. Nie nadajemy się do spania na śmietniku. Nasze mundury są tak znoszone, że jeśli nie zgniją to spadną z nas. Nosimy coweńskie noże i mokasyny. Ty nigdy nie nosiłeś brody - a nie goliłeś się już od tygodnia. Sznur którym przewiązujesz spodnie, przedtem należał do jakiegoś władcy. Kiedyś wykonywaliśmy swoją pracę, Callanie, a ty byłeś jednym z najlepszych. Chociaż nigdy cię nie lubiłem ani ty mnie, ale byliśmy dobrzy. Byliśmy żołnierzami. - Przedtem byłem kimś innym - odparł spokojnie Callan. - Byłem człowiekiem, który miał marzenie. I to się zmieniło. Idziesz czy nie? Bowdeen z trudem wstał z łóżka i zwrócił się do Krissa: - Och, zapomnij o tym, chłopie. Arin jest zbyt szybki, za chytry i niewart tego wszystkiego. Jeśli ty go nie złapiesz, zrobi to kto inny, dziś, jutro, kogo to obchodzi? Mógł skrzywdzić Siedele, ale tego nie zrobił, a ja zawsze cholernie się cieszę, kiedy sprawy dobrze się układają, subie. Człowiek powinien być na tyle bystry, żeby o tym wiedzieć. - Zniżył głos i powiedział niemal łagodnie: - Jeśli chcesz mieć to polowe dowództwo, weź je, siedź cicho i czekaj, aż Miasto sporządzi nowe kontrakty. Callan usiłował zrozumieć swego dowódcę. - Czy nie chcesz tych pieniędzy? - Aleś ty tępy, chłopie! - Wengen uderzył się w udo niesmakiem. - Czy nie masz już dość? Czy widziałeś naszą dzisiejszą zdobycz? Czy dobrze przyjrzałeś się tym biednym, smutnym...? - Urwał i bezradnie spojrzał na Sidele, która beznamiętnie przyglądała się scenie siedząc na łóżku. - Wiem tylko, że to było moje ostatnie odławianie. Gówno mnie obchodzi Arin. - Oczywiście Callan odnajdzie go bez większych trudności - wtrąciła Sidele. - Ten mofo musi mieć ze dwa metry prostu. A do tego jest w moim ubraniu... Uczucie niesmaku zmieniło się w śmiech na twarzy Bowdeena. - No pewnie - uśmiechnął się szeroko. - To powinno ułatwić ci zadanie. Callan dużymi krokami przemierzył frontową izbę i szarpnięciem otworzył drzwi. - Znajdę go. - Jeżeli schwytasz go w Filsbergu, zatrzymuję dla siebie piętnaście kredytek. - Bowdeen poszedł za Krissem i oparł się o futrynę drzwi. - Jeśli zaskoczy cię deszcz, możesz wrócić tu i wysuszyć się. Kiedy nadszedł deszcz, lunął jak z cebra, zamieniając ulice filsbergu w potoki. Nie powstrzymało to Callana, ale przecież młody Kriss nie należał do ludzi, którzy zrażają się trudnościami. Sub zaszedł wszędzie tam, gdzie mógł ukryć się Arin - do domów publicznych, nielicznych sklepów, stajni, wozowni i pokoi od podwórza. Szukał go wśród ulicznych dziewczyn, ku ich głębokiemu oburzeniu, spenetrował brzeg rzeki na północ i na południe od miejsca, w którym wyszli na brzeg. Kierując się w stronę głównej ulicy miasta, Callan musiał zatrzymać się i odpocząć pod okapem. Zastanawiał się nad sytuacją, a woda spływała mu po ubraniu z owczych skór rozlewając się w kałużę wokół jego zniszczonych mokasynów. Pieniądze nie stanowiły problemu. Skoro Bowdeen zrezygnował z polowania, najłatwiej będzie wyznaczyć dużą nagrodę za schwytanie Arina; w ten sposób zyskałby do pomocy czterech lub pięciu wypoczętych mężczyzn, którzy mogliby wędrować szybciej niż ranny Szando. Wysiłkiem woli zmusił się do dalszej wędrówki. Jego ciało zareagowało z ociąganiem. Syn Uriasza poczekał jeszcze kilka chwil w ukryciu. Mając za złe swemu ciału jego słabość pozwolił mu odczuć zmęczenie, a żołądkowi - głód. Ta gospoda była kiedyś dużą stodołą i nadal tak ją nazywano. Zakwaterowani w Filsbergu najemni żołnierze wybrali ją na swoją z pięciu lub sześciu szynków, a właściciel nigdy nie zgodziłby się na inny układ. Handel z Uhią zamarł, granice były zamknięte i w mieście pozostało w obiegu niewiele pieniędzy. Teraz tylko merkowie dysponowali gotówką, a i oni posiadali mało kredytek. Większość z nich próżnowała; spędzali czas pijąc i zastanawiając się, kiedy Miasto sporządzi nowe kontrakty. Czasy się zmieniały: człowiek nie mógł już na nic liczyć. “Stodoła” była zastawiona stołami i ławami, ciemna i zadymiona od węgla używanego do gotowania, przesiąknięta wonią przypraw, ryb, wilgotnych skór, rozlanych trunków i potu. Trzy niechlujne dziewczyny krążyły między długim szynkwasem a stołami. Jakiś młody sub trącił łokciem jedynego cywila siedzącego przy tym samym stole, niskiego, łysego mężczyznę o niewinnym wyglądzie i wiecznie zaskoczonym wyrazie twarzy. - Spitt, spójrz tam, przy szynkwasie. Niech mnie licho, jeśli to nie jakiś przybysz z Karli. Na chwilę - tylko na chwilę - z twarzy Spitta zniknęło oszołomienie. - Nie, to żołnierz - rzekł. - Żołnierz - zadrwił sub patrząc na przemoczoną postać - Z jakiej armii? - No cóż, przybyłem tu z Lorl. Powiedziałbym, że to jest Callan z czterdziestej trzeciej. Wypij, chłopcze. Inny młody merk pochylił się ku nim. - To ten, który poszukuje jakiegoś Szandy w kobiecych sukniach. - Zgadza się - wtrącił trzeci. - To, co o nim słyszałem, nie wskazuje, żeby szukał jakiejkolwiek kobiety. - Wobec tego pozostają jedynie mężczyźni - zachichotał młody sub. - Może powinniśmy go o to zapytać. Spitt nalał mu następnego drinka. - Ja bym tego nie robił. Barman spojrzał ze wstrętem na brodatą brudną twarz naprzeciw siebie. Postawił na szynkwasie sidę. - Ceny poszły w górę. Nic nie dociera z zewnątrz. Pozostała nam tylko zupa z bobu. Niech będzie - powiedział Callan. Jednym haustem wypił połowę sidy. Był bardzo zmęczony, nie powinien pić na pusty żołądek. Starał się zapanować nad frustracją i gniewem. Kiedy podano mu zupę, zjadł ją szybko, hałaśliwie podnosząc łyżkę do ust i pchnął pustą miskę na drugą stronę szynkwasu. - Jeszcze. Czekając na dokładkę dokończył sidę. Zmęczenie było niczym gąbka wysysająca siły z jego ciała. Pochylił się nad szynkwasem. W ogóle nie powinien był pić. W domu tego nie tolerowano, gdyż była to słabość odwracająca ludzkie myśli od Boga. Ale Callan, tak jak jego niezłomny ojciec, poświęcił życie wykonywaniu nieprzyjemnych zadań wśród ludzkich śmieci, czyniąc dzieło Boże. Dopiero w ostatnich tygodniach zaczął odczuwać zmęczenie co jednak nie zachwiało determinacji syna Uriasza w dążeniu do obranego celu: po prostu jego niedoskonałe ciało pragnęło spokoju i odpoczynku. Będzie musiało jeszcze na to poczekać. Młody Kriss zjadł drugą miskę zupy i zamówił następnego drinka, kładąc na szynkwasie, zmiętoszony dwukredytkowy banknot. - Nie masz drobnych? - zapytał barman. Byłyby tylko kolejnymi przemoczonymi papierkami w kieszeni Callana. - Zatrzymaj resztę sobie - mruknął i zaczął pić sidę. Wtedy zabrzmiał jakiś nowy głos: - Wydaje się, że w dzisiejszych czasach tylko Lor ma pieniądze. Callan podniósł wzrok. Jakiś starszy oficer, mniej więcej w wieku Bowdeena, stał obok niego, pijąc spokojnie sidę. Na naramiennikach schludnego bawełnianego munduru nosił oznaki polowego komendanta. Callan rozpoznał go: był to Trace, powszechnie szanowany żołnierz, tuż przed przejściem w stan spoczynku. - Ten mały łysy gość - Tracę ruchem głowy wskazał Spitta - przybył z Lorl, kupował drinki przez całą noc. - Ach tak? - zapytał obojętnie Callan. Trace przyjrzał mu się uważnie. - Jesteś Callan z 43 kompanii południowej dywizji. - Tak jest, sir. - Słyszałem o tobie. Ty i Bowdeen odławialiście w pobliżu. - Tak jest, sir. - Kriss odwrócił się i nalał sobie jeszcze jednego drinka. Nie powinien, ale potrzebował tego. - Ty i Bowdeen - powtórzył z namysłem Trace. - Subie życie człowieka to jego prywatna sprawa, lecz ja nigdy nie pozwalałem moim ludziom brać udziału w odławianiu, jeśli mogłem im to wyperswadować. Ale ty i Bowdeen... - Urwał z nutą obrzydzenia w głosie. Wypity trunek pozbawił Callana resztek cierpliwości i dodał mu animuszu. - Ja i Bowdeen co, komendancie? Oficer uchwycił groźną nutę w głosie suba, lecz nie zareagował. - Przez dłuższy czas miałem karliańską kobietę. Myśleliśmy, że kowańscy myśliwi to najnędzniejsze stworzenia na świecie. Ale ty i Bowdeen zamieniliście się w parę dzikich psów. Co tu robisz? Czy chcesz kupić więcej ludzi? Callan odczekał chwilę i oświadczył: - Właśnie. - Nie trać czasu. - Trace odwrócił się od szynkwasu, wskazując na pełną merków izbę. - Nikt nie pójdzie. Callan dokończył drinka i stał przez chwilę pozwalając, by przyjemne ciepło rozeszło się po całym ciele. - Zobaczymy, komendancie. Może w tej grupie znajdzie się jeden lub dwóch prawdziwych mężczyzn. Trace uśmiechnął się. - Zapomnij o tym, Callanie. Syn Uriasza odepchnął się od szynkwasu. - Dobra, posłuchajcie! - Przeszedł powoli między stołami - Szukam ludzi do odławiania. Nie w puszczy, ale tutaj, w Mrice. Pięć kredytek na osobę, siedem, jeżeli trzeba będzie przekroczyć rzekę. - A kogóż to, do licha, szukasz? - zapytał młody sub siedzący obok Spitta. - Pewnego faceta - zawołał Callan. - Tylko jednego faceta. Pięć kredytek dla każdego, dziesięć dla tego, który go zabije. Podniósł się szmer, lecz nikt nie zabrał głosu. - O co chodzi? - Callan przebiegł spojrzeniem twarze. - Przecież to połowa miesięcznego żołdu tylko za jeden wyjazd. - Słyszeliśmy - zachichotał jakiś merk - że wcale nie szukasz mężczyzny, ale bardzo wysokiej kobiety. Sąsiad Spitta wstał. - Kobiety? - wyszczerzył zęby. - Słyszałem, że sub Callan nie lubi kobiet. - Był jeszcze bardzo młody i miał już trochę w czubie. Gdyby był starszy lub mądrzejszy, zauważyłby, że Callan cały zesztywniał, i zamilkłby, ale zamiast tego ciągnął: - Więc zastanawialiśmy się, do czego jest ci potrzebny, Callanie. Kriss zwrócił się w jego stronę. Kilku starszych mężczyzn, w tym Spitta i Trace'a, ogarnął niepokój. - Siadaj, subie. - Spitt pociągnął chłopca za rękaw. Przybysz z Lorl zauważył zimną wrogość w ruchach Callana, kiedy syn Uriasza podszedł na odległość ramienia pijanego chłopca. - Żołnierzu, prawdopodobnie nigdy nie słyszałeś tego słowa, ale tam, skąd pochodzę, wiesza się mężczyzn za to co sugerujesz. Nazywają to ohydą. Sam wiązałem pętle i patrzyłem, jak wieszał ich mój ojciec. Przyjmę od ciebie przeprosiny. Sub rozstawił szeroko stopy. - Ale najpierw się wykąpiesz. Czy wiesz, że śmierdzisz? Callan począł się odwracać, jakby zapomniał o całej sprawie. Potem zgiął lekko kolana obracając się wokół własnej osi i z całej siły uderzył pięścią w twarz młodego merka. Był to koweński trik, podobnie jak większość decydujących o życiu lub śmierci sztuczek, których nauczył się od Bowdeena. Młody sub poleciał do tyłu i z całej siły uderzył o nogi innego żołnierza. Natychmiast wstał, dysząc ciężko, a na twarzy wystąpiła już czerwona pręga. Callan zgarbił się, czekając. Rozchylił z zadowoleniem usta. Cieszyła go ta bójka. Jeśli nie Arin, to coś lub ktoś musi oberwać tej nocy. - Nie rób tego, subie - odezwał się stojący przy szynkwasie Tracę, spokojny, lecz pewny siebie. - Zabije cię, Przyzwyczaił się do tego. Ale rozwścieczony chłopak już atakował, nie zważając na głos rozsądku. Kiedy uderzył Callana, Krissa po prostu tam nie było, gdyż pochylił się do przodu i w prawo, po czym chwycił przeciwnika w pasie i posłużył się siłą jego rozpędu, aby znaleźć się za plecami suba. W jednej chwili zamknął go w uścisku przyłożył mu do gardła czarny nóż. - W taki sposób - powiedział mu do ucha - małe, chude karliańskie dziewczyny dają sobie radę z wielkimi, mocnymi mężczyznami takimi jak ty. A teraz, subie, kiedy dasz radę takiej dziewczynie, wróć i zmierz się ze mną. Odepchnął chłopca, uwalniając go, lecz zanim przeciwnik mógł się odwrócić, Callan uderzył go mocno kantem w podstawę czaszki. Sub osunął się na ziemię jak worek kamieni. Callan schował nóż do pochwy i rzekł: - Moja propozycja nadal jest aktualna. Kto chce dostać pracę? Przy stołach panowało milczenie; merkowie odwracali się, kiedy Kriss patrzył im w oczy. - Jeśli to za mało, powiedzcie. Złóżcie inną ofertę. Nikt się nie poruszył. Mały łysy cywil uśmiechnął się przepraszająco do Krissa. - Tak jak powiedziałem - zauważył niewzruszenie Trace - zapomnij o tym. Callan minął Trace'a, zatrzymując się tylko po to, żeby zmierzyć go pogardliwym spojrzeniem. - Komendancie - rzekł nie starając się zniżyć głosu - jako “dziki pies” mówię do tego, kogo muszę uważać za doświadczonego “żołnierza”: jeśli to są najlepsi twoi ludzie, to niech Bóg ma w opiece Północ. Bowdeen był zbyt zmęczony, by pragnąć czegoś więcej poza kąpielą i posiłkiem. Trzykrotnie wymiótł do czysta swój talerz, a potem siedział ciężko niczym zadowolony niedźwiedź, kiedy Sidele myła go deszczówką z beczki. Później zapaliła świecę i leżeli obok siebie na łóżku rozmawiając cicho. Bowdeen oparł głowę na ramieniu kobiety i zamknął oczy. Instynktownie zacisnął dłoń na jej piersi. Zasnął. Mijały godziny, a oni nie zmienili pozycji, chociaż świeca stopiła się. Leżąc obok śpiącego mężczyzny Sidele wpatrywała się w mrok. Szum deszczu zamienił się w cichy szmer, błyskawice rzadziej przecinały niebo, pioruny trafiały coraz dalej, chociaż od każdego uderzenia szklana kula brzęczała na podstawce. Długo po północy drzwi otwarły się z trzaskiem. Bowdeen obudził się i wyskoczył z łóżka z mieczem w dłoni. - Czy to ty, subie? - Zapytaj swojej czarownicy - burknął Callan. - Czy ona nie widzi w ciemnościach? Sidele wstała z westchnieniem i zapaliła pozostałe świece. Młody merk ciężkimi krokami wszedł do izby od podwórza, przemoczony i ubłocony. Zdjął z siebie mokre poncho i skórzany mundur i rzucił je na podłogę. Sidele podała mu do wytarcia się starą ścierkę; Kriss przyjął ją bez podziękowania. - No więc, czy znalazłeś Arina? - zapytał Bowdee - Czy wyglądam na to? Słowa suba rozbawiły i zaskoczyły Bowdeena. Callan zawsze miał trudny charakter, ale sarkazm był u niego czymś nowym. - Wyglądasz, subie, jakby ktoś próbował cię utopić, chciałbyś coś powiedzieć? Syn Uriasza nie bardzo chciał dyskutować o incydencie w “Stodole”, ale Bowdeen stopniowo wyciągnął z niego historię. Usłyszawszy o stanowisku Trace'a i północnych merków zmarszczył brwi, lecz zaraz potem otworzył szeroko kiedy Callan opisał mu małego cywila, który siedział obok nieszczęsnego suba. - Zupełnie łysy? Duże oczy i wygląda, jakby nie mógł wychodzić bez swojej mamy? - Tak. Czy go znasz? - Możliwe. Wygląda mi na Spitta. Ty również go znasz przecież chodziłeś na sidę w Lorl. - Ja go pamiętam. - Sidele nalała herbaty do trzech kubków. - Sympatyczny karzełek, nieszkodliwy jak mleko. Sprzedaje sidę dla Garika. Kiedyś wróżyłam mu. Callan wziął kubek, ponownie nie podziękowawszy Sidele. - Spitt - zastanawiał się głośno. - Dlaczego jest tak daleko na północy? Garik już obiecał tegoroczne zbiory bankierom. - No, no - rozważał Bowdeen popijając herbatę. - Przed kilkoma miesiącami nie było widać końca kolejki chłopców z północy, którzy chcieli znaleźć ciebie i mnie. Teraz zaś wyciągasz pięć kredytek, a oni tylko siedzą spokojnie. Mówię to z przykrością ale wydaje mi się, że Garik przekupił niektórych merków. - Musiałby przekupić całą dywizję, żeby mu się to opłaciło. Garik siedzi w długach po uszy. Nie ma tyle pieniędzy. - Możliwe, że nie - przyznał Bowdeen, grzejąc ręce przy kubku - lecz wygląda na to, że jednak ktoś je ma. Ulice Zbawienia były ciche w księżycowej poświacie. Idąc w ślad za Dżenną Szalane przemykała od cienia do cienia wzdłuż głównego placu osady Krissów. Z niechęcią podziwiała niewyczerpaną energię bogini Szandów. Wolała raczej myśleć o niej niż o tym, co musi zrobić. Choć może to było nielojalne wobec Arina, ale córka Mossa nie zżyła się bliżej z jego rodzicami. Garik był uprzejmy, lecz daleki, Dżenna zaś mówiła niewiele i dzieliła się myślami jeszcze rzadziej, a nawet wydawało się, że nie jest blisko ze swym mężem. W Czarzenie spali w osobnych pokojach, a podczas jazdy do Zbawienia Dżenna regularnie chodziła na wzgórze z innymi mężczyznami. Lecz czasami oczy Dżenny wędrowały za samotnym, zatroskanym bogiem Szandów. Wystarczyłoby tylko jedno jego spojrzenie - Szalane wyczytała tyle z zachowania bogini - i inni mogli spać samotnie. A jednak Dżenna i Garik nie żyli ze sobą. Szalane nie rozumiała dlaczego. Mimo to cieszyła się, że jest pod opieką Dżenny. Może obie w jakiś sposób dopomogły Arinowi, gdyż wydawało się, że teraz jest bezpieczny. Szalane nie była całkiem pewna, gdzie się znajdował, ale wyczytała z jego myśli, że nie groziło mu już niebezpieczeństwo. Dobrze zrobiła wyznawszy wszystko Dżennie. Stojąc tuż za nią dziewczyna na nowo zdziwiła się, jak bogini Szandów umie bezszelestnie stąpać po deskach. Przemykając w ciemnościach z pętlą w ręku Dżenna mogłaby być liściem unoszonym przez wiatr w promieniach księżyca. Wokół nich widma ubrane na czarno, o uczernionych sadzą twarzach przemykały pośród kanciastych cieni Zbawienia, każde zdążało do wyznaczonego dlań sektora. Szalane nigdy nie spotkała informatora Garika, ale dokładnie opisał on każdy pojedynczy dom i jego rozkład, podobnie jak zmiany robocze w kopalni, oraz ilu Krissów będzie spało, gdy Kowenowie przybędą do Zbawienia. I oto nagle nadeszła wyznaczona chwila. Dotarły do rogu pierwszego domu w ich sektorze. Na telem Dżenny Szalane cofnęła się w mrok: Zaczekaj. Drzwi będą prowadziły prosto do kuchni; będą zamknięte na zwykły zatrzask, który łatwo da się otworzyć za pomocą cienkiego żelaznego pręta, w jaki wyposażono każdego Kowena. Szalane sięgnęła po swój. Nagle w kuchni zapaliło się światło. Usłyszała męskie głosy. Dwóch. Poczuła ucisk w dołku. Więcej cieni pomknęło ze wszystkich stron, bezszelestnie wbiegło na ganki, klękając, żeby grzebać przy zamkach. Szalane zapragnęła uciec i nie brać w tym wszystkim udziału, choćby nie wiem jak było to konieczne. Ręka, w której trzymała nóż zadrżała; uświadomiła sobie, że jest zwrócony ku dołowi niewłaściwie. Przeklinając własną głupotę, zmieniła ustawienie broni... Drzwi otwarły się. Na ganek wyszło dwóch mężczyzn, krępych, silnie zbudowanych. Pierwsi z porannej zmiany. Inni wkrótce wstaną. Córka Mossa wiedziała, że szychty zmieniały się na dwie godziny przed wschodem słońca, a księżyc wisiał już nisko nad horyzontem. Mężczyźni zeszli po schodach stąpając ciężko, ziewając beztrosko, o kilka stóp od miejsca, gdzie Dżenna i Szalane czaiły się niczym część ciemnej ściany domu. Krissowie zatrzymali się przy kamiennej studni. Jeden z nich począł ciągnąć za linę. Dżenna poruszyła się. Strzała pchnęła pierwszego Krissa na cembrowinę studni. Mężczyzna zgiął się we dwoje, głową w dół, i wydał dźwięk podobny do przebitego igłą pęcherza. Dżenna już biegła w stronę Krissów. - HEJ! Drugi mężczyzna krzyknął głośno. Bogini Szandów grzbietem łuku odparowała uderzenie jego pięści i prawą ręką zadała mu cios nożem. Drzwi domu otworzyły się. Wyczulone uszy Szalane odebrały skrzypnięcie zawiasów jak przeraźliwy krzyk. - Moab? John? Szalane przestała myśleć. Zakręciło jej się w głowie, kiedy odwróciła się w stronę sylwetki kobiety widocznej na tle oświetlonych drzwi. Jednym skokiem przebyła schody. Kobieta zauważyła ją i próbowała zamknąć ciężkie drzwi. Przez ułamek sekundy Szalane sądziła, że będzie mogła odwrócić się, uciec i ukryć się tam, gdzie jej nóż pozostanie czysty. Lecz zaraz potem uderzyła ramieniem o framugę, wpadła w drzwi, z rozpędu przewróciła kobietę na plecy i wbiła jej nóż w brzuch aż po rękojeść. Krissanka była młoda i równie silna jak Szalane. Leżąc na niej córka Mossa dostrzegła przerażenie w oczach kobiety, lecz lewa ręka tamtej uderzyła ją w przegub. Szalane zadała cios nożem za nisko, nie w okolicę serca. Nie mogła go wyciągnąć, gdyż silna ręka Krissanki unieruchomiła jej dłoń, a druga szarpała jej gardło i twarz. - Ty wszetecznico! Brudna koweńska wszetecznico! Krissanka syczała bezsensowne obce słowa raz za razem, lecz uchwyt jej ręki słabł. Szalane z trudem pociągnęła nóż w górę. Jej dłoń lepiła się od krwi. Ranna kobieta wiła się pod nią, jęcząc z bólu. To nie ja. Ja tego nie robię. Krissanka konała, lecz w jej oczach nie było strachu, tylko nienawiść i obrzydzenie, które przeraziły córkę Mossa jeszcze bardziej niż jej własne uczynki. Wreszcie uścisk ręki Krissanki zelżał i Szalane mogła uwolnić dłoń. Szlochając z litości i wstrętu, dziewczyna z całej siły szarpnęła nóż ku górze, aż zagłębił się w twardej tkance serca. Trysnęła krew i Szalane poczuła, jak rytm serca jej ofiary wędruje wzdłuż noża i przegubu, mieszając się z jej własnym pulsem. Czując mdłości, siłą woli powstrzymała wymioty i trzymała nóż na miejscu, aż serce Krissanki przestało bić. Uklękła z trudem, dysząc ciężko - i zobaczyła w drzwiach sypialni dwóch małych chłopców z przerażeniem wpatrujących się w czarnego stwora z nocnych koszmarów, mokrego z poplamionym krwią nożem w ręku. Zrozumiała, czym chciał podzielić się z nią Arin, widmem Holdera, które od czasu do czasu stawało pomiędzy nimi. W takich chwilach syn Garika pogrążał się w niej niczym strzała drążąca ciało. A teraz Szalane zapragnęła wziąć w objęcia Arina i martwą kobietę, lecz ponad ciepłym ramieniem ukochanego dostrzegła wpatrzone w nią dziecinne oczy, milczących świadków bardziej przerażających niż jakiekolwiek oskarżenie. - Uciekajcie - błagała, a łzy jak groch płynęły jej po twarzy. - Och, uciekajcie, uciekajcie! Lecz dzieci nic nie zrozumiały, tylko stały wpatrują w Szalane. Dziewczyna otarła oczy i nogi niosły ją już ku nim. Garik otworzył zatrzask na drzwiach Uriasza i wszedł do środka. Dżenna dryfowała u jego boku niczym mściwy dym. Znaleźli się w krótkim centralnym korytarzu. Dom Uriasza był inaczej zbudowany, połączony z kościołem i większy od innych domów Zbawienia. Ich stopy automatycznie badały podłogę, gdy szli blisko ścian, żeby zmniejszyć nacisk, który mógłby spowodować dosłyszalne skrzypnięcie. Połączywszy swe umysły odtworzyli plan domu: na prawo znajdowała się kuchnia i pokój córki Uriasza, na lewo zaś - pokój Uriasza i jego żony. Drzwi pokoju prezbitera były lekko uchylone. Nasłuchiwali w ciemnościach. Garik nadał: Zaczekaj tutaj Uriasz jest mój. Nie tylko. Zaczekaj. Garik prześlizgnął się do drzwi pokoju dziewczyny i pchnął je lekko ręką, gotów zatrzymać je drugą w razie jakiegokolwiek odgłosu. Kiedy szpara była dostatecznie duża, przecisnął się przez nią i zobaczył niewielki pagórek, córkę Uriasza śpiącą w łóżku. Wyciągnął zza pasa węźlasty sznur i znieruchomiał nad dziewczyną. Cieszę się, że jest ciemno i że śpisz. Bóg Szandów nieustannie odbierał telemy od swoich ludzi ogromny ładunek bólu od czterech tysięcy oddzielnych; umęczonych umysłów, kiedy Kowenowie robili to, co musieli zrobić, otwierając zamki, wślizgując się do sypialń i zamieniając je w mogiły. Leśni ludzie, których umysły zawsze znajdowały schronienie w wygodnej Jedności Kręgu, odkryli w przeraźliwej samotności, że to, co muszą zrobić, nie jest ani czyste, ani bezinteresowne. Garik czytał ich myśli, słysząc je, jak słyszy się muzykę, ale, podobnie jak u Arina, gdy powrócił z Liszyna, odkrył w nich nowy półton, ponury i żałobny dysonans. Przedtem byliśmy niewinni. Drzwi skrzypnęły. Śpiąca dziewczyna odwróciła się! Mary, czy to ty? - To musiał być głos Uriasza. Nie, Dżenno, zaczekaj. - Mary? - Głos był głęboki, ostry i czysty, nawykły do rozkazywania, z całą pewnością należał do Uriasza. Uśpiona dziewczyna drgnęła i obudziła się. Sznur będzie zbyt powolny. Garik zatkał jej usta ręką, cisnąc w dół. Wszystko dokonało się bardzo szybko. - Kto to? Kto tam jest? Szybki ruch i odgłos uderzenia. Garik wyszedł przez otwarte i skierował się w głąb korytarza. Wejście do pokoju Uriasza stało otworem. Za nim dostrzegł niewyraźne splecione postacie, czarną i białą. Biała wyrzuciła ramię do przodu i trafiła. Dżenna odwróciła się wykorzystując siłę uderzenia, żeby nabrać rozpędu, upadła na kolana i zgiętym ramieniem jak sierpem uderzyła w atakującą postać. Uriasz potknął się, opuściły go siły. Stęknął, zgiął się wpół opierając się bokiem o łóżko i osunął się na podłogę. Dżenna podeszła, żeby z nim skończyć, lecz Garik powstrzymał ją. Nie. Mały knot palił się niebieskim płomieniem w talerzu na roboczym stole Uriasza. Garik zapalił od niego dwie świecie. Bez świateł! To już nie ma znaczenia - odparł głośno Garik. Dżenna skoncentrowała uwagę tylko na tym, co musiała zrobić, więc nie słyszała tysięcy telemów, które sączyły się do myśli boga Szandów ...skończone z tym domem... i tutaj koniec... ma już nikogo... skończone z dziećmi. - Nie ma nikogo - wyjaśnił. Płomień świecy tańczył rzucając cienie na postać Miriam, leżącej bardzo spokojnie w łóżku; dręczące ją bóle głowy ustały na zawsze. Dżenna ledwie dotknęła koców, ale wystarczyło to, by obudzić Uriasza. Prezbiter leżał oparty o krawędź łóżka, trzymając się za bok i piorunując wzrokiem Dżennę jak postrzelony drapieżny ptak. Przez krótką chwilę patrzył na Miriam i wymamrotał z przerażeniem: - O mój Boże! Gdzie wtedy byłeś? Garik nachylił się nad Uriaszem, by mu się przyjrzeć. Więc to jest mój wróg. Piękna głowa, pomyślał, inteligentny wyraz twarzy pełen dziwnej, ironicznej samowiedzy. Prezbiter spojrzał na władcę Czarzenu i niedowierzanie w jego oczach ustąpiło miejsca zrozumieniu. - No cóż, Gariku - rzekł. - Zawsze wiedziałem, że jesteś nie tylko pomysłowy, ale i szalony. Władał Dawną Mową równie dobrze jak Judyta. - Twoja żona i córka nie cierpiały - powiedział do Uriasza Garik. - Nikt nie cierpiał. - Nikt? - Zbawienie już nie istnieje, Uriaszu. Wasze domy są ciche i wszystkie wasze ognie zgasły. Za kilka lat pokryje was las. Uriasz skrzywił się. Dżenna zraniła go głęboko. - Czy sądzisz, że wszyscy moi ludzie śpią? - Nie - odparła za Garika Dżenna. - Niektórzy są w kopalni. Zostali zasypani. - Nie wiecie, gdzie są kopalnie. - Jakub wie - odparła obojętnie. - Twój Jakub przypomniał sobie. Uriasz prawie nie zwracał na nią uwagi, lecz wpatrywał się w Garika. Zmierzyli się wzrokiem. Chociaż Garik zupełnie mógł czytać w myślach Krissa, ogarnął go podziw dla Uriasza. Nastał czas królów, powiedział kiedyś bóg Szandów. Jakim wspaniałym królem byłby Uriasz! Kriss westchnął z rezygnacją; słabł coraz bardziej. - Więc Arin jednak uciekł. - Omal nie zginął - potwierdził Garik. - Pamiętasz Liszyn, Elin i Kona. Dżenna dodała z naciskiem: - I szczury. - Nie mówmy o potwornościach, Gariku. Nie widziałeś Mateusza. Z trudem mogę uważać kogoś takiego jak ty za prawdziwego człowieka. - Prezbiter spojrzał obojętnie na plamę krwi rozszerzającą się na jego nocnej koszuli. - Więc kto to będzie? Niemyta krowa z nożem? Dżenna nie poruszyła się; na tyle rozumiała obcy dialekt żeby móc śledzić tok rozmowy. - Myślisz, że Krąg to zwierzęta. Myślisz, że nam się to podoba. A my myślimy, że już nigdy nie będziemy czyści. - Współczuję. - Usta Uriasza zacisnęły się z bólu, lecz wysiłkiem woli wykrzywił je w ironicznym uśmiechu. - Gariku, oszczędź mi tej sentymentalnej gadaniny. Zdaje mi się, że ona zrobiła całą robotę swoim nożem, ale czy nie mógłbyś oszczędzić mi jej języka? - Oddychał z trudem. - To dziwne. Mam pragnienie. - Dżenno, przynieś mu wody. - Skończ z nim i chodźmy. Już za długo wąchamy smród tego miejsca. - Jest skończony. To nie potrwa długo. Przynieś mu wody. Niecierpliwie skinęła głową i cicho zamknęła za sobą drzwi. - Patrzysz na mnie - rzekł Uriasz - jakbyś nie był całkiem pewny, kim jestem. - Wiem, kim jesteś, Uriaszu. Człowiekiem, który się zmarnował. - Zaskoczyłeś mnie. - Człowiekiem, który się zmarnował - powtórzył z rozpaczą - Garik. Miotała nim burza uczuć zbyt złożonych, by mógł wyrazić je słowami. Zmieniał świat, już go zmienił i nadal musi to czynić nie oglądając się za siebie, a nie klękać przy człowieku będącym przyczyną tego wszystkiego i szukać słów. - Przez te wszystkie dni, kiedy tu jechaliśmy, chciałem popatrzeć na ciebie, Uriauszu, porozmawiać z tobą. Ty... to straszne, ale ty... czynisz mnie prawdziwym. Obaj jesteśmy marzycielami, którzy marzą samotnie w nocy o rzeczach tak wielkich i trudnych, że każdy człowiek mający choć odrobinę zdrowego rozsądku wiedziałby, iż jest szalony, ale tylko świerszcze i wiatr mówią: “Tak, prawdopodobnie. Idź do łóżka, głupcze!” Uriaszu, jesteś częścią mnie, tą samą ambicją wywróconą na drugą stronę. Czego moglibyśmy dokonać razem! Uriasz nie mógł już dłużej ukrywać bólu. - Gdzie jest ta suka z wodą? - W wodzie będzie coś, co sprawi, że zaśniesz. - Kubek z trucizną? Jakie to historyczne. - Uriasz z trudem przełknął ślinę. - My dwaj, Gariku? Nie, my zawsze byliśmy z dala od siebie. Na dwóch biegunach. Umiar i mandat Bożego planu przeciw szaleńczemu myśleniu, że ten wstrętny świat zasługuje na coś więcej niż pogardę. Gariku, myślisz, że zwyciężyłeś, ale tak nie jest. Masz przeciw sobie wieczność. Dżenna wróciła z kubkiem wody. - Przed drzwiami jest kilku władców. Mówią, że skończyli. Uriasz podniósł głowę. - Ty przeklęta wszetecznico, zapaskudziłabyś nawet piekło. Garik wsypał proszek do kubka i zamieszał. - Ona nie rozumie nawet połowy tego, co mówisz. A to nie jest trucizna, tylko coś, co powstrzyma ból i pozwoli ci spać ujdzie z ciebie życie. - Patrzył, jak płyn wiruje, rozpuszczając narkotyk. - Uriaszu, co się tyczy wieczności, o której mówisz: rzeczywisty świat nigdy nie poświęcił dla niej nawet uśmiechu czy kwiatu i nigdy tego nie zrobi. Pij. Kriss wziął od niego kubek. - Tak czy owak, nie był to piękny świat. - Opróżnił go jednym haustem i wyciągnął do Dżenny. - Kobieto, czy nie znasz swego miejsca, że pozostawiasz mężczyznę z pustym kubkiem w ręku? Dżenna spojrzała na Uriasza z góry, jakby był zdychającym karaluchem. - Jest twój. Odrzuć go. - Suka - powtórzył w ferworze. - Nic dziwnego, że Arin miał w sobie zadatki na skończonego łajdaka. Podnieśli go na łóżko i posadzili obok Miriam. Na prośbę Uriasza Garik zamknął jej oczy. Prezbiter wydawał się całkowicie odprężony i opanowany, a nawet ciekawy początkowych objawów działania narkotyku. - Już nie czuję bólu. Zaczyna działać w palcach i nóg. - Tak - potwierdził Garik. - Mrowienie, odrętwienie... podstępna śmierć. Ukradłeś mi nawet cierpienie. Nigdy... ci tego nie wybaczę. - Spróbował się roześmiać, lecz wydobył z gardła ledwie słyszalny chichot. - Z ciekawości... ot tak, czy mógłbyś mi powiedzieć... gdzie jest twój uroczy synalek? Garik pokręcił głową. - Nie wiem; gdzieś na wschodzie, stara się, żeby twój syn myślał, iż jest całym moim wojskiem. Uriasz skinął głową. - Mam nadzieję, że wielkim kosztem. - Zamknął oczy i westchnął głęboko. Mijały minuty. Dżenna odeszła pewna, że prezbiter umarł. Ale zanim Garik odwrócił się, by pójść w jej ślady, Uriasz jeszcze raz otworzył oczy i poruszył wargami. - Co? - zapytał Garik nachylając się nisko. - Jeremiasz cię pogrzebie. Callan posępnie wpatrywał się w mrok, nie mogąc zasnąć. Dręczyły go pytania: czy Garik przekupił całą północną dywizję, a jeśli to uczynił, to skąd wziął pieniądze? I w jakim stopniu Trace i inni oficerowie będą współpracować z Kowenem, nawet bogatym? Bowdeen powiedział, że rano zbierze informacje, gdyż i jemu ta sprawa nie dawała spokoju. Stawała się czymś znacznie poważniejszym, niż przypuszczał. Stary Wengen był dziwnie niespokojny. Co jakiś czas błyskawice rozjaśniały pokój i Callan dostrzegł lśnienie źrenic Sidele. Czarownica widziała w ciemnościach obserwowała go. Kriss był przekonany, że ma merków w kieszeni. Nieoczekiwane zagrożenie pokrzyżowało mu plany. To nie miało sensu, jego umysł buntował się przeciw takiej możliwości. Bóg nie postawiłby takiej przeszkody na jego drodze właśnie teraz, gdy cel jest w zasięgu wzroku. Dotychczas wszystko szło gładko długie lata spędzone w ukryciu, infiltracja Kowenów, zapewnienie sobie pozycji wśród merków, rozpuszczanie fałszywych pogłosek o polityce Miasta, wykonywanie odpowiedzialnych zadań zgodnie z planem jego ojca. Dlaczego teraz, kiedy byli już gotowi do ostatecznej rozprawy z Kowenami, miałaby się pojawić opozycja wewnątrz organizacji, nad którą tak długo pracował, żeby uczynić z niej narzędzie realizacji planu Uriasza? Jeremiasz wiedział, że wierni często bywali wystawiani na próbę w przeddzień triumfu. Stawką była dusza; nie miał prawa kwestionować woli Boga. Lecz jego giętki umysł odrzucił tę myśl. Z całą pewnością prowadzona od wielu lat praca Zbawienia nad realizacją Bożego planu nie zostanie tak nisko oceniona, by ją narażać, kiedy tylko jedną duszę testowano w jakimś niebiańskim tyglu. Jego oddanie sprawie było poddawane próbie codziennie, od wielu lat, poprzez osobiste wyrzeczenia, wprawdzie drobne, lecz nie mniej cenne niż Uriasza. Młody Kriss nigdy nie pozwolił, żeby jego ojciec lub matka zauważyli, jak chciwie chłonie atmosferę domu podczas kilku krótkich godzin, które mógł tam spędzić, z jaką tęsknotą oglądał się za tą lub inną kobietą, gdy mijała go ze spuszczonymi oczami, albo za żonatymi mężczyznami nami wracającymi ze zwykłej, codziennej pracy. Podobnie jak ojciec umieszczał siebie poza tym wszystkim, lecz nigdy nie zdołał zdusić w sobie głodu uczucia. Od czasu do czasu, tak jak dziś wieczorem, jego determinacja słabła i pił, a wówczas nie zaspokojone pragnienia powracały ze zdwojoną siłą. Jeszcze jedna kolejka i mógłby zabić tego głupiego suba, ale to oddaliłoby go od obranego raz celu. Będąc zawsze i przede wszystkim żołnierzem, Callan łamał sobie głowę, jak uniemożliwić prawdopodobne wtargnięcie Garika do ludzkich rezerw merków, które uważał za swoje. Musiał wiedzieć, co przyniesie kilka najbliższych dni, ale to było niemożliwe. Było możliwe. Istniał pewien sposób. Jeremiasz natychmiast rozpoznał grzeszną naturę tej poksy usiłował oprzeć się jej, lecz powróciła jeszcze silniejsza! Uriasz powiedział... jak to było? “Naucz się być żołnierzem, jakiego On potrzebuje.” Co jeszcze? “Przekupuj, wykorzystuj, nakłaniaj, planuj, oszukuj, a przede wszystkim poznaj świat. Jeśli niektórzy z nas zostali przez to skalani, cel nas oczyści.” Poznaj świat. Wykorzystaj go. Uriasz był przywódcą. Czyż jego nakazy nie muszą być prawem dla Jeremiasza? A jeśli Callan przez nadgorliwość źle je zinterpretował, to czyż gorliwość w Bożej sprawie nie zostanie mu w końcu wybaczona? Poczuł, że kieruje nim duch jego ojca. Zrozumiał, że musi to uczynić. Istniała nawet pewna liczba precedensów w Piśmie Świętym. - Czarownico - zawołał cicho. - Wstań. - Dlaczego? - Musisz przepowiedzieć mi przyszłość. Poszli do frontowej izby. Sidele zajęła miejsce za kryształową kulą i gestem nakazała Callanowi, żeby usiadł naprzeciw niej. Postawiła na stole świecę w lichtarzu z czaszki, po czym wyciągnęła rękę do Callana. Nie zareagował. - Podaj mi rękę. Merk potrząsnął przecząco głową. - Nie. - Czar nie będzie działał. - Nie. Sidele spojrzała na niego ponuro. - W porządku, dotychczas unikałeś dotykania mnie, nawet kontaktu wzrokowego. Stałeś po drugiej stronie izby; jeśli podeszłam bliżej, zaraz odchodziłeś. Nie chciałeś nawet przyjąć ode mnie herbaty z obawy, że koniuszki naszych palców mogą się musnąć w przelocie. Czy lękasz się mojej mocy, Callanie, czy tego, że jestem kobietą? - Nie patrzę na ciebie jak na kobietę. Zgadłaś, kim jestem: Krissem. Tak nas nazywacie. Nasze życie ma określony kształt, ma pewien cel; kobieta zajmuje w nim swoje miejsce nie wykracza poza nie. Sidele westchnęła. - Nieważne. Spróbuję odczytać twoją przyszłość, choć utrudniasz mi to. - Zaczynaj. Sidele odgarnęła pasmo włosów z oczu i pochyliła się nad kryształową kulą. Upłynęło sporo czasu; merk stawał się coraz bardziej niespokojny. Zaczął coś mówić, ale wróżka powstrzymała go, gestem nakazując mu siedzieć spokojnie. - Widzę - mruknęła po jeszcze dłuższej przerwie - miasto z domami, stajniami i jedną wielką budowlą górującą nad innymi. Ta budowla jest biała i ma dziwny przedmiot na szczycie. - Czy taki? - Callan naszkicował znak swego boga w powietrzu. - Nie odzywaj się, chyba że cię zapytam. Musiał zapytać: - Czy to jest Zbawienie? - To może być jego nazwa. - Co jeszcze? Sidele wpatrywała się w kryształ prawie minutę. - Nic więcej - odparła w końcu. - Nic się nie porusza. Nikt. Deszcz przestał padać; w pokoju było cicho. Callan słyszał własny chrapliwy oddech. - Powiedz mi coś o mnie samym - zażądał. Sidele skinęła głową, przyglądając mu się uważnie. - Byłoby o wiele łatwiej, gdybyś pozwolił mi zbadać linie twojej dłoni. - Nie. - W porządku - westchnęła. - Kogo widzę? Mężczyznę, który sądzi, że zna odpowiedź na wszystkie zagadki świata. Który zrobi wszystko, żeby to udowodnić: będzie kłamać oszukiwać, zabijać, zwróci się przeciw swoim... - Tak samo postąpią moi wrogowie. Robię, co muszę robić. - Och, więcej, subie Callanie, znacznie więcej. Jesteś człowiekiem o wąskim, niezmiennym światopoglądzie. Jeśli świat się zmienia, to albo on, albo ty musisz się załamać. Ty jesteś jak skała, nie jak żelazo: raczej rozbijesz się na kawałki, niż się zegniesz. Callan pochylił się do przodu i powiedział pełnym napięcia głosem: - Żaden żołnierz nigdy nie musiał robić tego, co ja robię znieść tyle co ja. Powierzono mi pewną misję. - Być może - odparła z nieprzeniknionym wyrazem twarzy Sidele. - Ale takie są fakty. Mówię to, co widzę. - Chcę wiedzieć, co wydarzy się jutro i pojutrze. - Obraz jest niewyraźny. Trudno coś dostrzec. Czy jest jakaś część Miasta, która już nim nie jest? Czy została opuszczona? Callan wyprostował się. - Tak. Mów dalej. - Widzę grupę mężczyzn, wielu mężczyzn. Jesteś tam. wydajesz rozkazy. - I? Oni coś podnoszą. Nie widzę co. Więcej niż jeden przedmiot. Przekazują je innym mężczyznom. Ktoś, myślę, że to ty, ktoś wymienia nazwę tych przedmiotów. - Jak się nazywają? - szepnął Callan zaciekawiony, jak wiele mogła naprawdę wywróżyć. - Miotacze - spróbowała. - Czy to właściwe słowo? - Tak. Powiedz więcej. - Nie mogę, wszystko jest zbyt niewyraźne. - Więcej! Sidele bezradnie rozłożyła ręce. Złapała się za głowę. - Nie widzę dostatecznie wyraźnie. Będziesz musiał mi pomóc. Opisz mi te miotacze, pomóż mi zobaczyć, jak wyglądają. Callan chciał jej opowiedzieć, ale zwyciężyło w nim wieloletnie przyzwyczajenie do dyskrecji. Usiadł z powrotem i rzekł: - Nie mogę. - Więc nie mogę ci już nic więcej powiedzieć. - Nie, poczekaj... - Ale wróżka wstała i zdmuchnęła świecę. W pomieszczeniu zrobiło się szaro: wstawał świt. W izbie od podwórza Bowdeen stęknął, ziewnął i przewrócił się na drugi bok. - Nie mów mu o tym, kobieto... Sidele uśmiechnęła się ironicznie. - Boisz się, że zirytowałby się, iż jego sub układa własne plany bitew? Lekki uśmieszek zaigrał na wąskich wargach Callana. Może Sidele pomogła mu bardziej, niż jej się wydawało. Owa myśl mogła w niesprecyzowanej postaci tkwić w jego mózgu, lecz teraz była jasna i wyraźna. Miotacze. O wschodzie słońca centralny plac Zbawienia zapełnił się Kowenami czekającymi na sygnał, by wyruszyć w dalszą drogę. Niektórzy stali tam od wielu godzin, unikając domów zamienionych w mogiły i drzwi, które już nigdy się nie otworzą. Jakub wiedział, że zgodnie z koweńskim obyczajem po prostu odjadą i pozwolą, żeby tam wyrósł las. Dziwnie milczący tłum wylewał się poza plac na proste ścieżki pomiędzy domami aż po skraj lasu: cztery tysiące Szandów, Karliów, Suffeków i Wengenów w różnym wieku pomiędzy dzieciństwem a starością - niezdarni młodzi mężczyźni i kobiety, siwobrodzi starcy, dziewczęta tak płaskie w swych skórzanych czarnych strojach, że nie można było ich odróżnić od chłopców, wśród których jechały. Wszyscy w pocie czoła wspinali się po stromych zboczach Gór Błękitnych dla tego zakończenia i tego początku. Jakub zrozumiał, że dlatego właśnie domy Krissów prawie nie zostały złupione. Plądrowanie nie było częścią tego, co się wydarzyło, co nadal się działo z niewinnymi, skalanymi zabójstwem Kowenami. Miało też aspekt praktyczny. Musieli jeszcze raz przebyć niebezpieczne góry. Wszystko, co zabraliby ze sobą, stałoby się dodatkowym obciążeniem dla wyczerpanych koni, a przecież później będą jeszcze walczyć z merkami. I przez bardzo długi czas nikt z nich nie wróci do domu. On sam nie brał udziału w rozlewie krwi, co było dobrodziejstwem ze strony Garika. Poprowadził Kowenów przez liszyński most do północnych kopalń i pracowali tam wiele godzin, żeby zasypać szyby, a w nich około jednej trzeciej wszystkich Krissów. Jakub oparł się ciężko o długie belki, podpierające duży krzyż na środku centralnego placu Zbawienia. Półprzytomny ze zmęczenia, przyglądał się spóźnionym przybyszom tłoczącym się na otwartej przestrzeni. Wszyscy wydawali się oszołomieni tym, co zrobili. Kowenów cechowała pewna naiwność ducha, która na początku bardzo irytowała młodego Krissa: była, przeciwieństwem ślepoty jego ziomków. Krissowie nie potrafili dostrzec niczego dobrego w doczesnym świecie, Kowenowie zaś - zła czy tragedii cechującej ludzkie życie. Kiedy mijali go, oszołomieni przelaną krwią, Jakub wyczuł nową wiedzę w ich sercach: stali się Adamami wygnanymi z Raju w bezlitosne światło na wschód od Edenu. Niektórzy władcy narzucili białe tabardy na poczernione ubrania i usiedli tworząc krąg z rytualną solą, wodą i ogniem, a wielu Kowenów ustawiło się w kolejkę, by oczyścić swe noże; było ich za dużo, żeby władcy mogli wszystkich obsłużyć. Smród zabójstwa był rzeczywistością dla tych ludzi, zapachem złożonym z wyziewów krwi, wydzielin ich własnych ciał i ich ofiar. Nie mogli go znieść, robiło im się niedobrze. Jakub napił się wody z płóciennej manierki, zastanawiając się, czy dręczące go pragnienie było silniejsze od troski o zabitych ziomków. Usiadł opierając się plecami o wsporniki krzyża. Widział nad sobą głowę swego boga. To dobrze. Chciał się pomodlić. Odmówić jakąkolwiek modlitwę. Czy opuszczam Cię, mój Boże? Czy można Cię opuścić? Miłość do Ciebie musiała być tu kiedyś, musiała coś znaczyć, gdyż dowiedziałem się o Tobie więcej w ramionach Elin niż przez wszystkie lata spędzone przy ołtarzu. A może właśnie zapomnienie o miłości do Ciebie uczyniło to miejsce istną plagą? Podniósł głowę, usłyszawszy monotonną paplaninę w karliańskim dialekcie. Grupa Kowenów skupiła się wokół słaniającej się ze zmęczenia młodej kobiety, podtrzymując ją z szacunkiem. Domyślił się, że jest władczynią. Jej skórzana koszula była rozdarta z przodu, szyja i klatka piersiowa posiniaczone i podrapane. Pokręciła przecząco głową w odpowiedzi na jakieś pytanie, uwolniła się z uścisku rąk Kowenów, osunęła na ziemię pobliżu młodego Krissa i oparła głowę na kolanach. Drżała na całym ciele. Pogrążony we własnych myślach Jakub dopiero stopniowo uświadomił sobie, że jasnowłosa dziewczyna mówiła szybko i monotonnie - do niego, do wszystkich, do nikogo. Siedziała sztywno, zaciskając ręce na kolanach. Boże, byłem tak pewny siebie w mojej ignorancji. A teraz w ciężko zdobytej wiedzy może niewiele różnię się od tej dziewczyny i nurtuje mnie coraz więcej pytań. Ocaliłem Świętą Księgę, mam ją. Chcę przeżyć z nią życie, przeczytać ją jeszcze raz, żeby dowiedzieć się, w czym się myliła i w czym miała racje. Ty ją zainspirowałeś, lecz spisali ją ludzie i stąd, jak przypuszczam, kryjące się w niej słabości. Wkrótce wyruszymy w długą podróż, aż do Miasta. Bądź ze mną, jeśli możesz. Jeżeli nie, chciałem Ci tylko powiedzieć, jak się rzeczy mają. - ...tak, kiedy miałam szesnaście lat, byłam taka młoda. Nie wiedziałam wiele. Czy masz coś do picia? Jakub odwrócił się do dziewczyny. - Tylko wodę. - To dobrze, bardzo dobrze. Po prostu bardzo zaschło mi w ustach i czuję zapach... i mdli mnie. Nie, nie byłam wielką władczynią, ale odczytałam z daleka myśli Arina, kiedy nikt inny nie mógł tego zrobić. Czy znasz Arina? To mój mężczyzna, byłam z nim od Sammanu i on żyje, ale nie wiem, gdzie teraz jest, gdzieś na wschodzie, pojechał tam z moim tatą Mosem, a Moss nie chciał, żebym pojechała z Kręgiem, i może nie powinnam była tego czynić. Zawsze znałam się na koniach, od dwunastego, trzynastego roku życia, więc kiedy poszłam na wzgórze, niewiele pozostało dla chłopca do ujeżdżenia. Mogłam żyć i spać na koniu, tak się do tego przyzwyczaiłam, ale pojawił się Arin, nadal się bałam, że mnie nie zechce, tak bardzo się bałam, iż z radością zgodziłam się złożyć przysięgę władczyni i ukrywałam się we dworze władców, tak że jeszcze nie mogliśmy być ze sobą. Lecz Arin tak jak ja jest pół człowiekiem i pół koniem i czasami, kiedy się kochaliśmy, wydawało mi się, że jadę na dobrze ujeżdżonym koniu, który zna moje nogi i potem jadąc zapominałam, i kochałam Arina w myślach; A teraz... - dziewczyna mówiła coraz głośniej, bliska histerii. - Czy władczyni powinna myśleć o takich głupstwach? Nie wyglądam na władczynię, nie czuję się nią, ale moi ludzie chcą, żebym oczyściła ich noże, powinnam to zrobić, lecz nie mogę... - Bezładna paplanina stawała się coraz głośniejsza, aż zamieniła się w gorzki szloch. - Nie jestem czysta, już nigdy nie będę czysta. Proszę - przysunęła się do Jakuba, bezradna jak skrzywdzone dziecko - pomóż mi, proszę cię, proszę, proszę, przytul mnie choć na chwilę. Jakub objął ją. Dziewczyna drżała, jej silne jak żelazo palce miażdżyły mu ciało. - To tylko... - Co? - zamruczał jak do dziecka. - Co takiego? - To... tamte dzieci. Nikt nie chciał tego robić, ale powiedziano nam, że nie możemy ich ze sobą zabrać, i to prawda, umarłyby w górach. Musieliśmy je zabić, ale były takie małe i... było ich tak dużo. Przeklęte Krissanki z ich szerokimi udami, dlaczego musiały mieć tak dużo dzieci? Tyle dzieci, tyle dzieci. Tyle dzieci... Jakub dał jej jeszcze wody do picia. Prysnęła nią na spuchnięte oczy, rozmazując czarną farbę. - Czy wiesz, jak teraz wyglądasz? - Nnie, a jak? - Jak smutny szop. - Domyślam się. Och, idą tu. Będę im potrzebna. Czwórka Kowenów, dwóch mężczyzn, kobieta i młody chłopiec zatrzymali się z szacunkiem w takiej odległości od Szalane, by ich zauważyła. Nadal obejmując dziewczynę, Jakub poczuł, jak jej ciało prostuje się, każdy drżący muskuł zdaje się zamierać w bezruchu, po czym odpręża się. Nierówny dotąd oddech znów stał się regularny, plecy wyprostowały. Kiedy młoda władczyni wstała, wyglądała, jakby obudziła się z krzepiącego snu, a przecież Jakub znał siłę woli potrzebnej do zagnania osobistego cierpienia w odległy zakątek zdyscyplinowanego umysłu, tam gdzie nie mogło ono mącić myśli ani wprawiać w drżenie mięśni. To z tego powodu nazywano ich władcami; nie dlatego, że władali innymi, lecz raczej samymi sobą. Jeden z mężczyzn podszedł bliżej. - Szalane, inni władcy są bardzo zajęci. A ty należysz do ludu Karliów tak jak my. Czy oczyścisz nasze noże? - Zrobię to - zapewniła. - Trzeba to zrobić. Dajcie mi je. Tamci zawahali się. - Nie byliśmy pewni - zaczęła kobieta. - Nie chcieliśmy... chcę powiedzieć, że sama wyglądasz na bardzo zmęczoną. Szalane chciała odpowiedzieć, kiedy nagle odwróciła głowę wraz z innymi. Zgromadzeni na placu ludzie zaczęli wstawać dziesięciu, pięćdziesięciu, stu Karliów. Jakub przyzwyczaił się już do grupowej reakcji, choć był to niepokojący widok dla kowana. Ktoś wydał w myślach rozkaz i wszyscy posłuchali go w tej samej śmiertelnej ciszy, w której zmietli Zbawienie z powierzchni ziemi. - Teraz musimy jechać - odezwała się Szalane. - Znajdziecie mnie dziś wieczorem u Garika. Oczyścimy się razem. - Ten chłopiec - powiedziała Karlianka, popychając go do przodu - czuje się bardzo źle. Szalane położyła mu ręce na ramionach. Jakubowi wydał się bardzo młody; drżał, jego zamglone oczy nic nie widziały. - Hej, Dżani. Ile masz teraz lat? - Trzynaście. - Pamiętam - odparła władczyni. - Od Grannogu. To był bardzo zły dzień, prawda? Chłopiec skinął twierdząco głową. - Ja tylko... ja nigdy... - Wiem - przerwała mu łagodnie. - Tak samo z jest nami wszystkimi. To był zły dzień w złym miejscu. Niczym brzydkie, pochyłe drzewo na nagim wzgórzu. Dżani, czy wiesz jak nazywają nas merkowie? Leśnym ludem. I to prawda. Jesteśmy lasem i nasze dni są jak drzewa; jest ich tak wiele i rosną tak prosto, że możemy przeżyć, jeśli jedno z nich jest trochę pochyłe. To ciężkie brzemię, ale podzielimy się nim. Przyjdź dziś wieczorem z rodzicami. Teraz musimy ruszać w drogę. Czwórka Karliów podziękowała szeptem i odeszła. Szalane znów mogła okazać zmęczenie, lecz już nie drżała. - Karliowie muszą jechać pierwsi. Są ostrzem włóczni Garika. Pojadę z nimi kawałek. Poczuję się lepiej. Jakub podniósł się. - Czy będziesz mogła pomóc im dziś wieczorem? - Dlaczego pytasz? - To ważne. Chcę wiedzieć. Czy jesteś na tyle silna? - Silna? - Szalane uśmiechnęła się smutno. - Wiesz, że to jeszcze nie koniec. To wydarzy się jeszcze wiele razy, zanim wrócimy do domu. Dlatego właśnie wyryję krąg, oczyszczę, noże i wypowiem niezbędne słowa, dla każdego z nich, dla każdego Karlia, który przyjdzie do mnie, podzielę się z nimi ich brzemieniem... i może wówczas sama poczuję się czysta. Jak wtedy, kiedy Arin przyszedł do mnie. - To wspomnienie było na poły zatarte, lecz wciąż żyło w jej myślach. - Nikt nie oczyści się sam. Dlatego muszę to zrobić. - Zrobisz to. - Jakub wziął ją za rękę. - Może zobaczę cię za Górami Błękitnymi. - I Arina. On tam będzie. Musi być. - Pozdrów go ode mnie. - Znasz Arina? - rozpromieniła się. - Skąd? - Spotkaliśmy się po drodze. Opowiadał mi o tobie, nazywam się Jakub. Do widzenia, władczyni Szalane. Szalane zbliżyła się do Jakuba i nagle pocałowała go w usta, ale nie po przyjacielsku, lecz jak kobieta pieszcząca mężczyznę i ciesząca się z tego. - Byłeś taki dobry, że mnie przytuliłeś - powiedziała. - widziałam Arina tak dawno i dobrze jest dotknąć mężczyzny. Na początku przestraszyłeś mnie. Nie dzieliłeś się myślami. - Ja... Są ludzie, których także i mnie bardzo brakuje. - Twojej kobiety? - I innych. - Czy jesteś Wengenem, Jakubie? Wyglądasz jak oni. - Teraz mieszkam w Czarzenie. - W Czarzenie? To dobrze! - Szalane pomachała ręką do chłopca. - Dżani, przyprowadź mojego konia. A teraz posłuchaj - powiedziała do Jakuba (jak mu się wydało) z gracją prawdziwej mężatki - przyjdź i odwiedź mnie i Arina w Czarzenie. Powinniśmy zostać przyjaciółmi. Przyjdziesz, prawda? - Zrobię to - obiecał Jakub. - Będę potrzebował przyjaciół. Przyprowadzono konia Szalane, suffekskiego ogiera o wysokich barkach, zbyt zmęczonego, by okazał wiele ognia. Szalane pogładziła go po gwiazdce na czole dobrze znanym czułym gestem, tak że Jakub musiał się odwrócić, gdy powróciły bolesne wspomnienia. Czy ją znałaś? chciał zapytać władczynię. Czy widziałaś, jak chodziła, jak była piękna? Byliśmy razem. - Tak, tak, wiem. - Szalane przytuliła twarz do końskiego pyska. - Nie urodziłeś się po to, żeby wspinać się po górach, jesteś zmęczony i głodny, a ja, głupia, nie mogę dla ciebie znaleźć ani jednej marchewki w całych przeklętych Górach Błękitnych. No cóż, mama także jest zmęczona. - Wskoczyła w siodło i odwróciła się do Jakuba. - Czy pojedziesz do Miasta? Młody Kriss roześmiał się. - To pewne jak mróz. - My także, Arin i ja. - Uśmiech rozjaśnił czarną jak u szopa twarz dziewczyny, odbierając jej pięć lat powagi władczyni. Jakub roześmiał się znów na widok kipiącej raością życia Karlianki, która odrzuciła zmęczenie niczym zniszczone ubranie. Szalane dodała: - Miasto na pewno warte jest obejrzenia, Jakubie. Odwiedź nas. Pojechała stępa, żeby dołączyć do potoku Karliów, którzy podążali na wschód w stronę traktu biegnącego brzegiem rzeki. Jakub widział, jak wychyliła się z siodła, aby wziąć od innego jeźdźca łuk i kołczan i pojechała dalej. Uriasz powinien był poznać ich lepiej, pomieszkać wśród nich. Nie miał najmniejszej szansy. Jakub odwrócił się nagle w stronę znaku boga, wyrzeźbionej w drewnie konającej postaci. My także powinniśmy byli poznać Cię lepiej, raczej pamiętać o Twoim życiu niż o Twojej śmierci. Do diabła, przecież to nie Ty! Ty żyjesz i już nie muszę o nic pytać. Nie masz ulubieńców. Będziesz ze mną i z Szalane. Byłeś z nią, kiedy odsunęła na bok własne cierpienie, żeby pomóc innym. Jesteś z Arinem, z samotnym Gankiem, z Elin i nawet z Uriaszem, ponieważ wiesz, że pod jego żelazną maską krył się człowiek, geniusz, który nie powinien był się zmarnować. Przyprowadzisz go do domu, tak jak przyprowadziłeś mnie, gdy nie mogłem Cię odnaleźć... Młody Kriss uświadomił sobie, że uśmiecha się szeroki, płacze, śmieje się głośno z radości. Tak jak powiedział Kon, czyż to nie jest cholernie piękny dzień? No cóż, jest, jest, ponieważ nareszcie ujrzałem Twoją twarz, cudowny, mądry, nieśmiertelny Stwórco ludzi... i niech mnie licho, jeśli nie wyglądasz jak szop. Zawsze Cię kochałem, ale teraz, mój Boże, mój Boże, lubię Cię! Przepychając się przez tłum, żeby znaleźć Garika, Jakub minął młodego Dżaniego i uścisnął go mocno z radości. Sidele obudziła się od lekkiego drgnięcia materaca, kiedy Bowdeen podniósł się z łóżka. - Dopiero świta, dokąd idziesz? - Idę do baraków merków, muszę znaleźć odpowiedzi na kilka pytań, jeśli to w ogóle możliwe. - Przetarł zaspane oczy. - Nie ma żadnych odpowiedzi - mruknęła Sidele - są tylko pytania. Bowdeen spojrzał na nią z ciekawością. - Czasami mówisz bardzo dziwnie. - Włożył spodnie, po czym usiadł w zamyśleniu na brzegu łóżka. - Odpowiedzi na co, Bow? Leżący na swoim sienniku Callan odwrócił się i westchnął we śnie. Bowdeen przyjrzał mu się uważnie zanim odparł: - Sidele, to poważna sprawa. Nie powiedziałem ci o tym, ale wyprowadzono nas w pole. W buszu nigdy nie wiesz, czy masz przed sobą dwóch, czy dziesięciu ludzi. Najpierw wszędzie było ich pełno, a później uciekali na wschód najszybciej, jak mogli. Pojechaliśmy za nimi, oczywiście zarobiliśmy pieniądze, ale gotów jestem przysiąc, że poszło nam zbyt łatwo. Jak gdyby oczekiwali, że będziemy ich ścigać. A teraz czuję, że jest ich wielu gdzie indziej. Sidele obserwowała go bacznie. - To znaczy gdzie? - Zastanawiałem się. Wszystko dobrze pasuje. - Bowdeen zniżył głos i rzekł, spojrzawszy jeszcze raz na swego suba: - Callan jest skarbnikiem i Krissem. Krissowie są na zachodzie, a nas zmylono, żebyśmy podążyli na wschód. - Merk wstał i nachylił się nad Sidele, aby ją pocałować. - Pójdę, popytam się i to wszystko. Wróżka usiadła na łóżku. - Przypuśćmy, że Garik ich przekupił. Co to znaczyłoby dla ciebie? Pytanie zaniepokoiło Bowdeena. - Nie wiem. Wszystko się zmienia. Po prostu nie wiem, Siddy. - Nałożył skórzaną kurtkę. - Niedługo wrócę. W miejscu znajdującym się niedaleko od Filsbergu zbliżał się świt, lecz pod gęstymi koronami drzew panowała jeszcze noc. Webb obudził się wcześnie na małej wysepce, która była właściwie tylko wysokim pagórkiem z wodorostów i piasku. Nadal był bardzo zmęczony i chciał jeszcze pospać, ale burczało mu w brzuchu, więc wyciągnął suchy ryżowy placek i zaczął go jeść bez entuzjazmu. Był to jego ostatni odpoczynek przed pokonaniem piaszczystego brzegu, który wyznaczał zachodnią granicę bagien. Wszystko było skończone. Przedmiot, którego pragnął leżał na dnie łodzi Webba. Był to po prostu gruby szeroki pas. Z przodu, przy zapięciu znajdowała się mała metalowa skrzynka z wystającym z niej ruchomym metalowym wyrostkiem. Garik ostrzegł Suffeka, żeby nie ruszał na pasie niczego, co wyglądało tak, jakby zachęcało do zabawy. Webb nadal nie mógł zrozumieć, skąd bóg Szandów wiedział, że ta rzecz będzie tam, w opuszczonym domu na bagnach, z których nikt nigdy nie wyszedł ani nikt tam nie wchodził. Poza pasem Suffek zabrał dziwnie wyglądającą czapkę z obcymi symbolami; nie wiedział, czy ta rzecz także mogła być ważna. Znalazł tam również torbę z dziwnego, wilgotnego, grubego jak skóra materiału, który także przetrwał stulecia. Ale tamte zwłoki w małym dusznym pokoiku na pewno nie. Musiałem przebyć około jedenastu kilometrów. Kiedy Webb odpoczął, a słońce stało już wysoko na niebie, skierował się w stronę północno-wschodniego krańca bagna. Oznaczało to, że będzie musiał płynąć łodzią w krętych naturalnych kanałach, kluczyć w labiryncie czarnych drzew gumowych i cyprysów z kopułą gałęzi nad głową, wśród których mógł kryć się jadowity wąż wodny, w każdej chwili gotów wpaść do łódki. Miejsce, które Webb wybrał na odpoczynek, było niewielkim wzniesieniem z wodorostów, gliny i piasku. Jednak rosło tam jedno średniej wielkości drzewo, na którym mógł zawiesić hamak i moskitierę. Nie było tam dość miejsca dla dzikiego kota czy dzika i Suffek poczuł się bezpiecznie, choć słyszał sapania i ochrypłe pokaszliwania, które mogły docierać z bliska lub z daleka - nie potrafił tego stwierdzić na bagiennym terenie. Poczuł znów głód, lecz chciał zachować na później swój placek ryżowy. W uplecionym z grubej trawy gnieździe wodnika ubiegłej nocy było pusto, ale teraz Webb znalazł w nim jedno jajko. Ptak skrzeczał głośno, lecz człowiek odpędził go, podniósł głowę, wprawnym ruchem zgniótł jajko i wypił je. Było tłuste, o cierpkim smaku i bardzo pożywne. Spojrzał znów na niepozorny, brązowy pas na dnie łodzi. To głupota. Garik musiał się pomylić. Wszystkie pieśni głosiły, że był złoty i wysadzany drogimi kamieniami. Ten jest niewart funta kłaków. No i tamten trup. To nie Koli. On nie umarł. Webb nigdy nie czuł się tak samotny. Niedobrze. Nie ma telemów. Dun śpi. Nie znaczyło to, że miał cokolwiek do powiedzenia, gdyż zdążył już przekazać wiadomość, iż znalazł to, czego chciał Garik. Chodziło mu o niesamowite uczucie, ale nie powinien dzielić go z innymi. I nie zrobiłem tego. Stare bagno mówiło: Webb, tu nie ma nikogo poza mną. Nie ma Suffeków, nie ma Duna ani Garika. Tylko bagno, które było zawsze, jest i będzie. Wszystko inne nie jest prawdziwe. Jaźń Suffeka zaprotestowała: przecież ja tu jestem. Lecz stare bagno szepnęło w odpowiedzi: tylko przez jakiś czas, Webb, ponieważ jeszcze cię nie potrzebuję, ale mogę zmienić zdanie przed nadejściem poranka i staniesz się bezimiennymi kośćmi, zagubionymi w błocie, nocy i ciszy. Plusk. Z zamyślenia wyrwało go niedalekie pluśnięcie. Szybko usiadł i wpatrzył się w odmęt. Woda była na tyle przezroczysta, że widział dno, a zachodzący księżyc słabo oświetlał scenę. Drugie pluśnięcie. To mogą być stare zębacze, polujące na płyciźnie na komarze jaja, pomyślał. Później uśmiechnął się szeroko. Duże zębacze. Cała gromada. Obserwował je i poczuł się mniej samotny. Podobał mu się leniwy, pełen wdzięku sposób, w jaki szukały pożywienia. Budził w nim odzew gdzieś głęboko. A właściwie po co są ryby? Złap, usmaż na skałach, zjedz, poszukaj ości. A jednak... A jednak podejrzewał, że nigdy dotąd nie widział ich naprawdę. Po prostu są żywe. Nie dlatego, że chciał napełnić brzuch, ale ponieważ nie znajdowały się gdzie indziej. Patrzył na nie jakiś czas, zafascynowany bezgłośnym krążeniem, błyskawicznymi ruchami do przodu, kiedy szukały pożywienia. Lecz właśnie wtedy poczęły nachodzić go złe myśli. Pierwsza była po prostu stwierdzeniem faktu: one mnie nie widzą. Ale gdy zjawiła się w jego umyśle, zorientował się, iż ryby nie wiedziały, że to Webb był tam na górze, nie wiedziały, jemu się podobają. I uderzyło go, że w żaden sposób nie może podzielić się z nimi tym uczuciem tak, by się o tym dowiedziały. Gdyby próbował wyciągnąć rękę i dotknąć ich świata, zniszczyłby milczący wodny rytuał. Nie mógł walczyć z tą myślą, sprawiała mu ból. Tak jak stary Garik. Lecz to było jeszcze głupsze. Co bóg Szandów miał wspólnego ze stadem zębaczy? Webb wykrzywił twarz usiłując się skoncentrować, uporządkować twarde fragmenty myśli. Wymagało to od niego większego wysiłku, niż kiedykolwiek w życiu włożył w cokolwiek poza polowaniem, lecz w końcu zaczął rozumieć, co jego umysł starał się sformułować. Stare zębacze są dobre. Lubię je obserwować. Ale... Ale jeżeli Webb je zje, nie będą miały nic wspólnego z wojną Garika... a przecież, a przecież... zębacze żyły, podczas gdy... Sand i Tila znów się narodzą. Rozbolała go głowa i serce; westchnął głęboko i gorzko. Stary Dun twierdził, że Webb miał ważny powód do wyprawy na bagna, ale teraz Suffek nie mógł doszukać się sensu w swoim postępowaniu. Wiedział tylko, że musiał stracić zmysły, aby tracić czas snu, gapiąc się na ryby, których wcale nie obchodziło, czy on... Webb zesztywniał i na moment przestał oddychać. W jego umyśle pojawiła się nowa myśl. Nie zapraszał jej tam, nikt inny nie miał takiej złej myśli, tego było już za wiele, nie mógł jej znieść. Drżąc cały, pragnąc krzyczeć, pozbył się jej szybko i pozwolił swemu umysłowi stać się białym, podczas gdy jego serce poczęło bić wolniej, dreszcze ustały, a napięcie opuściło ciało. W końcu znów się położył, wyczerpany, czekając na sen bez marzeń. Lecz pomiędzy wierzchołkami drzew dostrzegł jedną i słabą gwiazdkę i długo wpatrywał się w jej zimną, niebieską, obojętną poświatę. - I co teraz? - zapytała Dżenna zmęczonym głosem. - Rozpoczniemy działania na zachodnim krańcu naszej linii bojowej i będziemy czekali na wiadomości od Arina. - A kiedy już je dostaniemy? - Arin uda się na południe. Dżenna zacisnęła usta. - Czyż nie zrobił dla ciebie wystarczająco wiele? Garik wzruszył ramionami, ale nie mógł jej odpowiedzieć ani zmienić tego, co musiał zrobić. Dżenna odeszła, żeby rzucić się na siodło leżące pod drzewem. Uderzała ze złością w krążące nad nią muchy, jakby chciała odpłacić im za Arina. - Bogini. Stanęła nad nią karliańska dziewczyna. Jak większość kobiet w koweńskiej kolumnie, nosiła teraz krótko obcięte włosy. Dżenna początkowo uważała ją za zbyt niedojrzałą, ale od czasu ataku na Zbawienie Karlianka ustatkowała się; może Arin nie wybrał aż tak źle. Lecz była zbyt szczera i ufna. Świat skrzywdzi ją niejeden raz - i Dżenna nie będzie się martwić, gdy to się stanie. - Czuję, że jest bezpieczny - odezwała się Szalane. Karlianka posiadała ową dziwną pewność siebie, która w połączeniu z młodością może być dziwnie irytująca, chociaż wcale tego nie pragnie. - Nie wiem, gdzie przebywa... na wschodzie... ale czuję to. - Usiądź, dziewczyno. - Szalane uklękła przed Dżenna. Bogini powiedziała: - Wzięłaś mężczyznę ostatniej nocy. - Tak, to... - Karlianka udała, że interesuje ją węźlasty sznur, jedyna oznaka godności władczyni, jaką teraz nosiła. Ciągnęła dalej spokojnie: - Wszyscy tak postępujemy, prawda? - Tak. Czy kochasz Arina? - Jestem z nim. - Oczywiście - westchnęła Dżenna - wszyscy jesteśmy z kimś. To, jakim go pamiętasz... on nie będzie już taki, kiedy powróci. Znam Arina... - Och, to mi nie przeszkadza - przytaknęła Szalane. - Wiem, że i on teraz kogoś weźmie. Nie spojrzy złym okiem na żadną kobietę, jeżeli nie będzie to Mirkanka. - Słyszała, że wszystkie są nieuczciwe i chore, a niektóre nawet grube. Zdumiewało to Szalane. Nigdy nie była w Lor i ani razu nie chorowała. I nigdy nie widziała grubej kobiety liczącej mniej niż siedemdziesiąt lat. - Nie o to chodzi. - Dżenna oparła się o siodło, Po prostu rzeczy się zmieniają. Ktoś kogoś spotyka. I zmienia się nawet wtedy, gdy tego nie chcesz. - Pomyślała, że mogłaby nadać telem lub podzielić się myślą w sprawie, którą próbowała przekazać słowami, ale zrozumiała, iż wcale tego nie pragnie. Patrzenie na własnego ducha, na młodą, szczerą twarz tej dziewczyny sprawiało jej ból. Zachichotała cicho i porzuciła ten zamiar. Później milczała, zamknąwszy oczy. Szalane czekała z szacunkiem, zastanawiając się, czy bogini chciała zasnąć. Dżenna nie obcięła swych gęstych rudych włosów lecz związała je z tyłu za pomocą paska i spinki. Były długie jak koński ogon. Bogini oświadczyła, że nie po to zapuszczała włosy przez całe życie, aby teraz obciąć je dla kilku merków. Matka Arina nie była piękna. Posiadali ten sam rumieniec takie same oczy i rysy zbyt ostre, by były powabne. Ale mimo całej swej powagi Tilda jako bogini nie dorównywała Dżennie, wyciągniętej na ziemi jak wielka, gibka kotka.' - Cholera! Okrzyk Dżenny zaskoczył Szalane. Dziewczyna przyglądała się bogini Szandów z podświadomą bezceremonialnością młodości, lecz nagle Dżenna odsunęła się od Szalane. Jej ramiona unosiły się i opadały. - Bogini? - Zachowanie matki Arina zmartwiło Szalane. Umysł Dżenny był szczelnie zamknięty. - Co się stało? Czy mogę...? - Wszystko w porządku. Po prostu wyglądałaś jak... - Bogini, ty płaczesz. - Bądź cicho. - Przyprowadzę... - Nie zrobisz tego! - Dżenna przestała myśleć o swoim nieszczęściu i chwyciła mocno przegub Szalane. - Nie przyprowadzisz i nie powiesz. Słyszysz? - W oczach matki Arina zabłysły łzy. - On ma dość kłopotów na głowie - powiedziała, a jej głos zmienił się w parodię śmiechu. - I myśli, że jestem silna. Zbliżało się południe, kiedy Bowdeen wrócił z miasta, Callan właśnie przyniósł z powrotem balię Sidele. Wykąpawszy się golił się teraz brzytwą Bowdeena. Na widok swego suba Bowdeen zatrzymał się. Gdyby Callan był spostrzegawczy, zauważyłby niezwykłe u Wengena wahanie. - On przekupił ich wszystkich, subie. Brzytwa zatrzymała się tylko na chwilę. - Mrikanów zawsze można było kupić. - To nazywa się być głodnym. Spróbuj tego kiedyś. - Czy nie widziałeś Arina? - Ten mofo poszedł sobie. Zapomnij o nim. - Po ile zapłacił na głowę? - Powiedzieli, że po trzydzieści kredytek. - Trzydzieści! - Callan odłożył brzytwę. - Garik nie ma tylu pieniędzy. - Teraz ma. - Bowdeen kucnął, wyrwał źdźbło trawy i skupił na nim całą uwagę. - Przyszedłem, żeby ci to powiedzieć. Dowiedziałem się, skąd je dostał. Callan opłukał twarz i energicznie wytarł podartym ręcznikiem. - No więc, komendancie. - Tylko Bowdeen, chłopcze. Wróciłem do cywila. Mam to już za sobą. - Zaczął rwać źdźbło trawy na maleńkie kawałeczki, po czym wciągnął powietrze do płuc i ze zdmuchnął je. - No więc? - To Spitt je zebrał. Sprzedał akcje kopalń wengeńskim hutnikom. - Garik nie posiada żadnych kopalń. - No cóż... - Jakich... - Callan urwał nagle. Wyraz jego zmienił się, kiedy spojrzał na odwróconą twarz Bowdena. - Jakich kopalń? - Węgla. - Bowdeen wyrwał następne źdźbło i dokonał na nim identycznej operacji. - Węgla. Callan zbladł. Otworzył usta, ale nie mógł wykrztusić słowa. Usiadł na brzegu drewnianej balii. Bowdeen dostrzegł wyraz bólu na twarzy Callana, zanim Kriss ukrył ją w dłoniach. Chciał go dotknąć, ramienia lub czegokolwiek, lecz sub Callan nie należał do ludzi, których można było dotykać. Nie mogłeś zbliżyć się do niego. A kiedy się wyprostował, jego oczy były suche i bez wyrazu jak zawsze. Kriss wstał i podał brzytwę Bowdeenowi. - Wracam do Lorl. Czy jedziesz ze mną? - Nie. - Nie chcesz tego polowego dowództwa? - Nie. Callan włożył koszulę i rzekł: - Więc ja je wezmę. - I? - Zmiażdżę Garika. Tak jak powinien zostać zmiażdżony. Bowdeen spojrzał na suba z niedowierzaniem. - Chłopcze, ty nie wiesz, kiedy trzeba dać czemuś spokój. Teraz to już nie tylko Garik, to nie jest zwykłe odławianie. To Uhia, cała! Całlan sięgnął po kurtkę. - Zmiażdżę Garika i nie będzie Uhii. Zmiażdżę Garika i Hoban będzie cicho siedział w Karli, a Wengenowie uciekną znów na północ. Zmiażdżę Garika i zwyciężymy. - Jacy my? I dlaczego? Dlaczego, ty głupi sukinsynie? Nawet ci za to nie zapłacą! - Otrzymam zapłatę - Callan zapiął pas. - Większą, niż sądzisz. - Wyciągnął rękę. - Bowdeen... Zaskoczony Wengen podszedł, by ująć dłoń Krissa, ale Callan dokończył zdanie - Jesteś mi winien dziesięć kredytek. Bowdeen skrzywił się. Do licha! Myślałem, że zapomni o tym. Wyciągnął pieniądze z portfela, odliczył żądaną sumę i wyciągnął rękę z kredytkami do Callana. - Nie. Obaj mężczyźni odwrócili się. Sidele stała obok tylnych drzwi. - Daj mu pięć - powiedziała. - Jest mi winien pieniądze za wróżenie. Całlan zmarszczył brwi. - Pięć? To za dużo. Sidele uśmiechnęła się zimno. - Cóż, musisz wiedzieć, że stawka rośnie, kiedy każą mi pracować w nocy. Callan wziął pięć kredytek od Bowdeena, pożegnał się chłodno i odszedł. Patrzyli, jak żwawo kroczy w stronę centrum Flisbergu. Bowdeen nadął policzki i głośno odetchnął. - Nigdy nie przypuszczałem, że nadejdzie taki dzień, kiedy pozbędę się tego mofo. - I nie jedziesz do Lorl? - zapytała. - Sidele - potrząsnął przecząco głową Bowdeen. - Twój stary merk po raz ostatni wziął udział w odławianiu. Zwykły człowiek, rozsądny człowiek, mógłby dostrzec porażkę i zrezygnować. Lecz Callan nie był ani jednym, ani drugim. Był pobożny, prostolinijny i był synem Uriasza. Nie mógł przelicytować Garika o filsberską dywizję, ale nie wątpił, że zdoła przekupić bardziej doświadczony lorlski garnizon za cenę, którą merkowie zaakceptują z pocałowaniem ręki. Dwa tysiące żołnierzy i każdy miotacz, który zdoła wprowadzić do akcji, pochłoną resztę jego pieniędzy, ale będzie to ostatni ruch w tej grze. - Więc poszedł sobie. - Sidele nalała zupy do miski i postawiła ją przed Bowdeenem. Jadł z roztargnieniem; od dawna niepokoiło go wiele spraw które teraz dochodziły do punktu kulminacji. Sidele usiadła naprzeciw niego i przyciągnęła do siebie drugą miskę. - Co chcesz zrobić, Bow? Musiała zapytać go dwa razy. Bowdeen śmiał się do swych myśli: - Kiedyś polowałem z Garikiem. Zastanawiam się, czy mnie pamięta? - Czy chcesz się o tym przekonać? - Mógłbym, Siddy. - Dlaczego? - Bo to on może zwyciężyć. Sidele obrzuciła go dziwnym spojrzeniem. - Nie musi sięgać pamięcią tak daleko. Karliowie wiedzą kim jesteś. Szandowie również. - Domyślam się. - Bowdeen był oszołomiony, ale nie zgorzkniały. - Kupowano moje usługi częściej niż u ulicznej dziewczyny, - Mówiłeś, że mamy dość pieniędzy. - Ale nie tyle, ile chciałbym mieć. - Cooo? - W porządku - przyznał uśmiechając się szeroko - Mogę wyciągnąć rękę po parę kredytek. - Garik nigdy ci nie zaufa. - Ten stary Szando nie ufa, tylko kupuje. W zamyśleniu siorbał zupę przez kilka chwil. Sidele przyglądała się jego pochylonej głowie z obojętną miną. - Więc znów chcesz odjechać? Bowdeen skinął twierdząco głową. - Zobaczymy się w Lorl, kiedy wrócę. - Jeżeli wrócisz. - Do licha, Siddy, a co ja zawsze robię? Twój stary nie jest głupcem. Garik zwycięży i... - Odłożył łyżkę i wreszcie powiedział te słowa: - I powinien zwyciężyć. - Pomyślał o Callanie. - Ale, do cholery, będzie go to drogo kosztowało. Sidele wstała. - Czy naprawdę chcesz zobaczyć się z Gankiem? - Przecież powiedziałem, no nie? Wzięła go za rękę. - Chodź ze mną. - Gdzie? - Do izby od podwórza. - Nie skończyłem jeść. - Jedzenie może poczekać. Mam prezent, który możesz ofiarować Gankowi. Może ucieszy się, gdy cię zobaczy. Bowdeen poszedł za nią zastanawiając się, co też mogło być tak ważnego. Sidele podeszła do wielkiego kufra, na którym znalazł ją związaną. Zrzuciła na podłogę stertę starych ubrań. - Pomóż mi podnieść wieko, jest ciężkie. Bowdeen chwycił za jeden koniec, Sidele za drugi. Podnieśli ciężkie wieko i postawili je na boku. Wnętrze kufra wypełniały ubrania i jakieś rupiecie. Sidele zgarnęła podwójne naręcze i rzuciła wszystko na podłogę. Merk zajrzał do środka spodziewając się zobaczyć tam jakąś maskotkę. Lecz na samym dnie kufra, pogrążony w głębokim śnie leżał Arin. Bowdeen gapił się na Sidele nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczył, w to, co zrobiła. Nie dlatego, iż wystrychnęła na dudka jego i Callana, ale że nie ufała mu na tyle, by powierzyć mu swój sekret. Może wiedziała, co bym zrobił. - Chcesz zobaczyć się z Gankiem? Przywieź mu jego syna. To uczciwa transakcja. Bowdeen podrapał się po głowie. - Możliwe. A może Garik więcej zapłaci za żywego Arina niż Callan za martwego. - Merk pochylił się nad kufrem i potrząsnął śpiącą kupą łachmanów. - Hej, Szando, obudź się. Powieki Arina zadrżały i uniosły się. Drgnął, kiedy zobaczył nad sobą czarnoskórego mężczyznę. - Spokojnie, chłopcze, spokojnie - uspokoił komendant. - Nie ma czym się denerwować. Podnieś swój tyłek z tego kufra. Sidele ma zupę na stole, a stary Bowdeen dostarczy cię bezpiecznie do domu. Sidele patrzyła, jak odchodzili. Zastanawiała się, jak szybko minął czas, dlaczego Bowdeen musiał odjechać tak wcześnie. Bolała ją głowa, jak zawsze, gdy ją opuszczał, tylko że było to po raz ostatni i już wkrótce - nadal nie mogła w to uwierzyć - wyruszy na południe, gdzie spotkają się i będą razem na zawsze. Od perspektywy nieoczekiwanego szczęścia zakręciło jej się w głowie. Kiedy zniknęli jej z oczu, podeszła szybko do stołu. Klient może przyjść w każdej chwili, a ona chciała wykorzystać wolny czas do wydobycia innego obrazu z tego przeklętego kryształu. Jeśli jej się to uda, wówczas klienci będą walić do niej drzwiami i oknami, zadawać pytania, a ona będzie dawała im te same głupie odpowiedzi, jakie zawsze otrzymywali, tylko że teraz dorzuci do nich kilka prawdziwych wizji, za które zapłacą dwa razy więcej. Ale w krysztale nie pojawił się żaden obraz. Sidele zmrużyła oczy, kołysała się w przód i w tył, praktycznie grzmotnęła głową o blat stołu, lecz w przezroczystym szkle odbijało się tylko światło poranka. - Och, cholera jasna - mruknęła po bezowocnym czekaniu. - Może Pelly umiała to robić we właściwy sposób. Sidele wstała, podrapała się po zadku, po czym weszła do tylnej izby, żeby znaleźć dzban sidy. Szalane biegła długimi skokami po zboczu wzgórza, przemykając wśród Kowenów w kolumnie, która zatrzymała się na odpoczynek. - Uaje! - Objęła mocno najbliższego przyjaciela i pobiegła dalej. Bogini Dżenno! Bogini Dżenno! ? Usłyszałam go! Jest bezpieczny. I wraca do domu. Dżenna pojechała wzdłuż kolumny, aż znalazła Garika. Właśnie przyjmował ostatni raport Spitta od posłańca, który jechał co koń wyskoczy z Filsbergu. Nie dałbym mu wiary, ale miałem przed sobą Bowdeena proszącego o dwa konie. Arin jest z nim bezpieczny, czy zaufasz mu, czy nie. To warte wszystkiego, co zechcesz mu dać. Chłopak wygląda na wyplutego, ale poza tym jest w porządku. Pojechali, żeby dołączyć do ciebie na południu. Nigdy dokładnie nie wiem, gdzie jesteś, ale Arin mówi, że potrafi cię odnaleźć za pomocą telepatii. Callan spotkał się ze mną... - Dziewczyna mówi, że Arin jest bezpieczny - wtrąciła Dżenna. Garik podniósł wzrok znad listu. - Tak. Spitt go widział. - Powiedz mi, gdzie jest. Przeczytał Dżennie cały raport. ...ale nic się nie stało, tylko że następnym razem może spróbować mnie zabić, lecz umiem się chować, kiedy muszę, Pojechał do Lorl, żeby zostać polowym dowódcą i przekupić cała południową dywizję. Nawet nie myśl, żeby starać się go przelicytować, nie masz teraz ani czasu, ani pieniędzy. Z drugiej strony Callan nie ma pieniędzy na prowadzenie długiej wojny ani czasu na odławianie. Masz nad nim liczebną przewagę, może powinieneś odnaleźć go i skończyć z nim. Jeśli spróbujesz unikać Callana i wyruszysz do Miasta, będziesz miał dwa tysiące wyćwiczonych żołnierzy zagrażających twemu skrzydłu albo znajdą się oni pomiędzy tobą a Czarzenem. Jeśli zdobędzie Czarzen, weźmie twoje pieniądze tak jak ty jego. Proponuję, żebyś wyszedł na otwartą przestrzeń i dał mu znać, gdzie jesteś. Niech Callan przyjdzie do ciebie. Zrobi to. Bóg i bogini spojrzeli po sobie. Udało mu się! - szepnęła Dżenna. - Udało mu się! Mój syn, Gariku. Powiedziałeś, że nigdy nie będzie władcą, a jest. Pojechał wszędzie, zrobił wszystko, czego chciałeś i nie postradał życia. Oni nie mogli go zatrzymać, nie mojego syna. Pozwól mu zasiąść po mojej lewicy, kiedy wrócimy do domu. Garik skinął twierdząco głową. - Kiedy wrócimy do domu, Dżenno... - Później zamknął przed nią swój umysł. - A gdzie to jest? BITWA NA DENILAJN Webb przypuszczał, że mieli jeszcze dwa dni drogi do szlaku Bulmera, może trochę więcej. Kiedy odpoczywali w nocy, spali na suchej trawie o dziwnym, górskim zapachu. Czterej ochotnicy wybrani przez Duna, którzy mieli towarzyszyć mu w drodze, leżeli razem, milcząca, dodająca otuchy grupa ciał, która podnosiła głowy jak zaciekawione ptaki, aby badać i identyfikować wysłanników powietrza i ziemi. Ale Webb siedział nieco z boku, opierając ręce o duży worek z pasem, czapką i zamkniętą torbą. Wpatrywał się w ciemniejące niebo. Co jakiś czas uparcie powracał do tej samej myśli. Jeżeli jego postępowanie miało jakiś cel - wydobycie pasa z domu na bagnach i dostarczenie go do Garika - czy miało to znaczenie tylko dla niego samego, czy też było to coś ważnego wyłącznie dla boga Szandów? Jak cokolwiek mogło liczyć się dla niego, Webba, siedzącego tu, małego, samotnego w świecie nakrytym kopułą nieba? Nie mógł uciec przed zasadniczym pytaniem, szaleńczą, myślą przerażeniem, które ogarnęło go na terenie bagnisk. Webb zamknął oczy, przyciskając je kantem dłoni aż nie mógł już dłużej znieść nacisku. Lekki wiatr musnął trawę. Pomogło mu to trochę. Ból odciągnął go na krótki czas od brzegu otchłani. I wtedy, właśnie wtedy ta nowa myśl zaczęła nieśmiało wracać: była początkiem postanowienia, którego nie mógł całkiem zrozumieć, chociaż rozpaczliwie tego pragnął. Sand i Tila. Oni sprawili, że... Co takiego zrobili? Urodzą się znów. Cóż było w tym dobrego? A jednak za każdym razem, gdy myślał o obojgu kuzynach, uświadamiał sobie, że sprawa ponownych narodzin w jakiś sposób wiązała się z nimi, że to było dobre i że pomoże mu przezwyciężyć dręczące go złe uczucie. Ale kiedy usiłował je uchwycić, uciekało, pozostawiając poczucie ogromnej samotności i pamięć o dalekim, niemym uczuciu. Linia obrony Garika rozciągała się od punktu zbornego go na północ od Karli aż na południowy wschód niemal do mrikańskiej granicy. Zwiadowcy donieśli o kolumnie merków zdążających na południe granicznymi drogami Miasta. Zwijając swą linię obrony, w miarę jak podążał na południowy wschód na spotkanie z Webbem wiozącym Pas Samotności, bóg Szandów zakładał, że to Callan dowodzi merkami, rozwijając kolumnę, by odciąć mu drogę. Spitt potwierdził neutralność północnej dywizji, ale nie potrafił rzucić nawet słabego światła na plany Callana. Garik mógł tylko kontynuować marsz na południe i żywić nadzieję, że bitwa kiedy do niej dojdzie, zostanie stoczona na wybranymi przez niego terenie. Za każdym razem, kiedy zatrzymywali się na odpoczynek wiązali Singera bardziej szorstkim sznurem niż w Czarzenie. Było to niewygodne i o to właśnie chodziło Gankowi: Singer drzemał oparty o drzewo, kiedy odebrał telem zawiadamiający krótko, iż ojciec chce z nim pomówić. Otworzył oczy i ujrzał wielki cień Garika, majaczący w blasku ogniska. Jego ojciec odesłał strażników i zbliżył się do Singera. - Czy nudzisz się, chłopcze? - No cóż, strażnicy nie są zbyt rozmowni, ale mogę liczyć gwiazdy i od czasu do czasu zjawia się jakiś świetlik. - Myślę, że już słyszałeś: Webb wiezie Pas Samotności. Singer nic nie odpowiedział. - To nic cię nie obchodzi - rzekł Garik. - Nigdy nie spotkałeś Webba. To chłopiec z bagien, który prawdopodobnie nawet nie wie, dlaczego to robi. Dun dał mu garstkę jeźdźców, to wszystko, co Webb mógł otrzymać. Jeśli wpadną w urządzoną przez merków zasadzkę, stanie się tak właśnie dlatego, że ty nie chciałeś pojechać, kiedy cię o to prosiłem. Singer spojrzał znacząco na ojca. - Drogi tatusiu, to twoja wojna i tylko twoja. Każdy, kto w niej ginie, umiera za Garika, a nie za Singera. - Czy to wszystko, co w niej widzisz? Czy przez całe dwadzieścia siedem lat życia nie nauczyłeś się niczego innego prócz nienawiści? - Nie nauczyłem się niczego wesołego. Ty przez całe życie wykorzystywałeś innych ludzi i jeśli kilku zginęło tu czy tam, to smutne. Ale ze mną to ci się nie uda, Gariku. Jeśli mam być narzędziem - to tylko moja własna ręka je ukształtuje. Garik spiorunował syna wzrokiem. - Chcę wiedzieć jedno. - Co? - Webb jedzie na północ, my zaś podążamy na południe. Arin przybywa ze wschodu z Bowdeenem. Nie ukrywamy się teraz, pozwalamy, żeby nas zobaczyli. W każdej chwili jeden z nas lub my wszyscy możemy natknąć się na Callana. - Więc? - Więc kiedy to się stanie, czy odwołasz się do noża wraz ze swoim ludem? Singer przez długi czas wpatrywał się w swoje ręce. - Oni nie byli moim ludem przez dwadzieścia lat. - Jeśli tego nie zrobisz - ciągnął Garik - dopilnuję, byś pozostał przywiązany do drzewa, aż walka się skończy, pomyśl o tym, Singerze. Jeżeli przegram, będziesz tu nadal, gdy znajdą cię merkowie. - Lubię drzewa. Przypominają mi o mojej matce. - Było to zwykłe stwierdzenie faktu, bez śladu ironii, lecz Garik drgnął. Odwrócił się i odszedł. Singer podniósł głowę. - Gariku! - zawołał. Bóg Szandów zatrzymał się w półcieniu. - Co? - Chodzi mi o Bowdeena: czy ufasz mu? - Nie. - Ja zaufałbym. Garik zrobił krok lub dwa w stronę syna. - Dlaczego? W całej tej kolumnie nie ma Kowena, który nie chciałby poderżnąć mu gardła, z Dżenną na czele. - Przyzwyczajają się do przelewu krwi, nieprawdaż? - zadrwił Singer. - Przywykłeś do wykorzystywania ludzi, wykorzystaj więc Bowdeena. Powinien tu być ktoś, kto wie co robi. Niedaleko od Kowenów na północnym wschodzie dywizja Callana zawładnęła jedynym zdatnym do użytku fragmentem dawnej drogi wiodącej do kraju Szandów od południowej granicy Mriki. Kurz unosił się wokół ludzi i koni, by później wirować i rozpraszać się w drżącym od upału powietrzu. Zwykle podczas odpoczynku pańowałby spokój, lecz podobnie jak Garik Callan chciał, żeby go dostrzeżono. Rozłożywszy mapę na desce nowy dowódca merków naniósł na nią ołówkiem serię kropek układających się zygzakowato z północnego wschodu na południowy wschód: pozycje Garika uaktualniane co kilka godzin. Prosta linia umieszczona między nimi dała Callanowi prawdziwy kierunek marszu przeciwnika z dokładnością do dwóch stopni. Na wschód, południowy wschód. Garik nie rozwijał frontu, tylko gdzieś się udawał. - Vanner! Barczysty mężczyzna, adiutant Callana, przykucnął obok dowódcy. Twarz Vannera była pozbawiona wyrazu jak zrogowaciała pięta i równie przystojna. - Słucham, komendancie? - Czy zwiadowca wrócił? - Czołówka zauważyła go przed dziesięcioma minutami. Lada chwila powinien tu być. Ludzie zastanawiają się, dlaczego tak siedzimy na otwartej przestrzeni. Callan nie podniósł wzroku znad mapy. - Niech się zastanawiają: płacą im za to. - Wrócił zwiadowca. Jeździec zjechał z drogi galopem i przemknął kłusem między drzewami, kierując się w ich stronę. Zsiadłszy z konia zasalutował pospiesznie. - Zauważyłem pięciu jeźdźców o godzinę drogi na południowy wschód. Callan podał mu mapę i ołówek. - Zaznacz ich pozycję. - Dokładnie tutaj. - Kierunek i szybkość? Według kompasu północny wschód-wschód. Jadą powoli i spokojnie. Callan przyjrzał się mapie. Interesujący go teren był całkowicie otwarty i równy, łąki upstrzone skrawkami lasu. Przy normalnym tempie marszu Garik spotka się z tamtą małą grupą w czasie krótszym niż sześć godzin. - Czy sądzisz, że to zwiadowcy? - Myślę, że nie, sir. Noszą ubrania w paski, ale to nie zieleń Szandów. Raczej szaro-brązowe. - To Suffekowie - osądził Vanner. - Jadą diabelnie blisko Mriki. - Dlaczego, kiedy równie dobrze mogliby pojechać na skróty na zachód? - Nie, gdyż jest pewien powód. - Callan przypomniał sobie rozważania Uriasza o Pasie Samotności. Oni mogą wieźć coś cennego dla Garika; jeśli nie, zapewne coś równie ważnego. To tłumaczyłoby, dlaczego Garik raczej omija Miasto zamiast maszerować na wschód. Pas Samotności był pogańskim mitem, zbyt fantastycznym, by brać go poważnie, a jednak... A jednak... Callan przejechał palcem na mapie niewielka-odległość pomiędzy oddziałem Suffeków a jego własną pozycją. Skupienie na jego twarzy ustąpiło miejsca uśmiechowi. - Odmaszerować - rozkazał zwiadowcy. Kiedy żołnierz odszedł prowadząc konia, Callan stał, opierając ręce na biodrach i spoglądał na Vannera z zadowoleniem. - Przekaż dalej, Vanner: dwie kompanie do odławiania trzydziesta dziewiąta i czterdziesta czwarta. Vanner spojrzał pytająco. - Powiedziałeś, że dawne stawki już się nie liczą. - Liczą się dla tej piątki. - Pięciu Kowenów? Jaka z tego korzyść? - Jadą na spotkanie z Gankiem. Powiedzmy, że mają coś, czego on potrzebuje. - Na przykład? - Powiedzmy tylko, że mają. Tak czy owak Garik sądzi, że jesteśmy zbyt rozproszeni. Jeśli zapolujemy na tych pięciu, może pomyśleć, że nie mamy lepszego planu, jak szarpać go co jakiś czas po kawałku. Trzydziesta dziewiąta i czterdziesta czwarta odławiały ze mną przez całą wiosnę. - Callan chodził tam i z powrotem, myśląc głośno. - I chcę, aby wyglądali na odławiaczy, Vanner. Niech wezmą każdą część coweńskiego ekwipunku, który zdobyli. - To nie oszuka Garika. - Wcale nie chcę go oszukać, nie w ten sposób. Sam będziesz nimi dowodził. Garik jest na tyle blisko, żeby mogli użyć telepatii. Dasz im na to dość czasu, to ważne, a potem wykończysz ich. - Dobrze. - A jeśli wiozą coś niezwykłego, cokolwiek, odkomenderuj dwóch ludzi i przyślij mi to jak najszybciej. - Sam to przywiozę. - Nie - odparł Callan. - Okopiesz się i poczekasz na Garika. Jeśli mam rację, to przybędzie szybko. Podobną do zaciśniętej pięści twarz Vannera wykrzywił grymas zdumienia. - Czekać na Garika - powtórzył z niedowierzaniem - Mam tam siedzieć z setką ludzi, podczas gdy Garik rzuci do walki wszystkich, z wyjątkiem własnej matki i mnie? Callan skinął twierdząco głową, nareszcie pewny swego. - Właśnie. Z setką ludzi... - Komendancie... - ...i wszystkimi naszymi zabawkami. Słysząc to Vanner wybałuszył oczy, a jego usta powoli wykrzwił porozumiewawczy uśmiech. - Tak... w porządku; a ty tymczasem rozdzielasz się i znikasz? Kriss skinął głową. - Właśnie. - Sprawdźcie mapę przed wyruszeniem, i Vanner... - Komendancie? - Wszystkie zabawki. Mówiące skrzynki również. Czwórka innych Suffeków, trzech chłopców i dziewczyna, odpoczywała na dole. Webb prawie nie czuł zmęczenia; im bardziej zbliżał się do Garika, tym częściej czerpał siły z nerwowej energii, za co kiedyś będzie musiał zapłacić cholernie długim snem. Teraz jednak gramolił się na najbliższe wzgórze, mając nadzieję, że z jego szczytu dojrzy jakiś ślad Garika. Siła telemów i doniesienia samego boga Szandów wskazywały, że dzieliło ich tylko kilka godzin jazdy. - Zaczekajcie na mnie - powiedział pozostałym, zarzucając worek na plecy. Nie pytali go o nic. Wszyscy byli młodzi, obawiał się, że za młodzi, aby walczyć, ale Dun wiedział, iż Webb nie mógł dalej jechać sam, nie po tym, co spotkało go na bagnach. A przecież od tej pory był zupełnie sam. I ludzie, bez względu na ich liczbę, nie mogli tego zmienić. Ucieszył się ze wspinaczki, gdyż przez jakiś czas przestał martwić się sobą. Skupił całą uwagę w rękach i nogach i piął się coraz, wyżej i wyżej. Wzgórze nie miało stromych zboczy i w większej części łatwo się było na nie wspinać. Kiedyś istniało tam jedno niebezpieczne miejsce, nagie skały pokryte zdradziecką warstwą iłołupków, ale Webb stanął na czworakach i dopóty gramolił się i czepiał, aż przedostał się przez nie. Później piął się wciąż wyżej i wyżej, aż dotarł do ostatniej krawędzi i położył się, rozkrzyżowawszy ręce i nogi na trawiastym szczycie. Małe chmurki drzemały na błękitnym wiosennym niebie, dalekie i obojętne. Webb zarezerwował jeszcze jedną chwilę wyłącznie dla siebie, jeszcze jeden oddech, zanim wstał, żeby zbadać wzrokiem okolicę. Zobaczył merków, dwa proste, nieruchome szeregi. Byli ustawieni w kolumnę, siedzieli nieruchomo na koniach jak wykuci z kamienia. Przez chwilę Webbowi wydało się że widzi utkany obraz niebezpieczeństwa, które pozostanie nieruchome i niezmienne tak długo, jak on sam się nie poruszy. Serce waliło mu jak młotem, kiedy zaczął szybko liczyć ich dwójkami. Było ich ponad stu i sznur dziesięciu jucznych koni obładowanych dużymi skrzyniami. Merkowie ruszyli, ponaglając bez pośpiechu konie, okrążając podstawę wzgórza. Webb! Towarzysze Webba dostrzegli wrogów. Ich frenetyczny telem wybuchnął w jego mózgu i Webb widział, jak rzucili się do swoich łuków. Lecz gdy to robili, merkowie wymachując ciężkimi mieczami zaatakowali w pędzie czterech młodych Suffeków. Zanim zejdzie ze wzgórza, wszystko będzie skończone. Mogą zabić dwóch lub trzech żołnierzy, ale nie dadzą rady wszystkim. Cztery strzały pomknęły z sykiem, lecz atakujący merkowie nie byli łatwymi celami. Mimo to Webb spostrzegł, że dwóch spadło z koni, jeden, potem jeszcze jeden... Walczący starli się, miecze uniosły się i opadły i uniosły. Dwaj pozostali przy życiu Suffekowie pobiegli do swoich koni. Jeden z nich odwrócił się szybko, żeby wystrzelić następną strzałę i oszołomiony Webb patrzył, jak chłopiec oddał życie w bezcelowej walce, strącając z konia jeszcze jednego merka, zanim odrąbano mu głowę. Lecz w ten sposób dał jedną cenną sekundę dziewczynie. Wskoczyła na konia i poszła w pełny galop, lecz w tym samym czasie piętnastu żołnierzy rozszerzyło krąg, zamykając ją w środku. Wystrzelili jedną, potem jeszcze dwie strzały celując w konia. Nogi ugięły się pod nim i dziewczyna skoczyła, zanim zwierzę przygniotło ją do ziemi. Odwróciła się szybko, daremnie szukając ucieczki. Na sygnał dowódcy, niezgrabnego mężczyzny o wąskiej twarzy, merkowie przestali jeździć w koło, zsiedli z koni i poczęli podkradać się do ofiary. Dziewczyna wystrzeliła ostatnią strzałę, lecz chybiła. Oniemiały z przerażenia Webb patrzył, jak ugodziła nożem jednego merka, kiedy zbliżył się do niej z podniesionym mieczem. A później żołnierze powalili ją na ziemię. Zdarli z niej ubranie i poczęli ją obmacywać. Oficer odszedł, żeby zająć się trzema martwymi Suffekami. Ostrze jego miecza zabłysło nad każdym z nich, kiedy ucinał im prawą rękę. Wysoko na szczycie wzgórza Webb z głupią miną przyglądał się koszmarowi w dole. To nie było prawdziwe, nie mógł w to uwierzyć. Maleńkie postacie były tylko marionetkami. A może rybami. Lecz niedługo potem dziewczyna wrzasnęła z bólu, kiedy merkowie odcięli jej rękę i schowali do worka. I właśnie w tej chwili - dobrze to zapamiętał - coś pękło Webbie, jakiś wrzód, o którego istnieniu dotąd nie wiedział, będący mieszaniną trucizny i siły, która zakipiała w nim i wybuchła w krzyku. Po raz pierwszy w życiu poczuł nienawiść. Przeklinał żołnierzy, ryczał do nich, wyzywał ich, wołał, żeby przyszli i walczyli z nim po kolei, wrzeszczał, nie wiedząc co mówi, aż ból w gardle zmusił go do milczenia. Merkowie patrzyli na niego czujnie, w milczeniu. Dowódca coś powiedział i żołnierze zignorowali Webba, rozchodząc się, żeby obszukać trawę w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca masakry. Ale wkrótce Webb zrozumiał, że prowadząc poszukiwania merkowie jednocześnie okrążali wzgórze. Wtedy Suffek przeklął sam siebie, że dał się ponieść gniewowi. Nie pomógł dziewczynie, a tylko zdradził swoją pozycję. Co więcej, naraził na szwank swą misję dla Garika, ponieważ... Ponieważ, przyznał to w końcu, tamta rzecz w worku naprawdę mogła być Pasem Samotności i on, Webb, może wnieść swój wkład do wojny Garika, oddając potężną broń w ręce wroga. Zrozumiał teraz częściowo, dlaczego na początku poszedł na bagna i dlaczego było to tak konieczne, bez względu na to, co sam czuł, żeby przynieść Garikowi to, czego pragnął. Ponieważ Garik to “my” i on sam był “my”, i zabici Suffekowie w dole, i Karliowie, i Szandowie, i wszyscy Kowenowie, którzy znaleźli spokój i muzykę w lesie, byli “nami”. A tamci mężczyźni z długimi mieczami to “oni”, choroba, którą należy wyciąć ze zdrowego ciała, pogrzebać i pozwolić, żeby zarosła trawą. Byli chorobą w umyśle samego Webba, chorobą, która przyprawi go wysoką gorączkę, zanim się skończy. Suffek rozpłakał się. Trzymając kurczowo worek zamknął oczy i z rozpaczą począł nadawać do Garika. Telem Webba rozprzestrzenił się wśród ludzi Garika jak ogień w suchej trawie. Suffekski kontyngent, nigdy nie należał do najbardziej zdyscyplinowanych żołnierzy Garika, już jechał na miejsce zasadzki i nie zareagowałby na rozkaz powrotu. Inni Kowenowie siedzieli już na koniach, pragnąc pójść w ślady Suffeków, i niecierpliwie czekali na rozkazy Garika. - Nie zdążymy tam na czas - powiedział bóg Szandów do Dżenny. - Jak daleko jest Arin? Dżenna spojrzała na niego, lecz nic nie powiedziała. - Tamta dziewczyna jest z nim, może powiedzieć. W pośpiechu Garik nie zwrócił uwagi na nutę goryczy w jej głosie. - Zapytaj ją, czy Arin jest dalej na południe niż my. Dżenna nadała telem do Szalane. W kurzu i upale czekali na odpowiedź. - Mówi, że tak. - Wezwij ją tutaj. Musi nam pomóc dotrzeć do niego. Nadali telem do Szalane, po czym Garik zamknął oczy i skoncentrował się, usiłując przekazać Webbowi instrukcje których mógł potrzebować. W ostatnich czasach bóg Szandów był tak zmęczony, że miał trudności z nadawaniem telemów na większe odległości. Dżenna tytułem próby położyła mu dłoń ramieniu. Garik pochwycił ją instynktownie i począł czerpać siły żywotne Dżenny, by wzmocnić swoje telemy. Nie dlatego wzięła go za rękę, lecz wiedziała, że Garik tak będzie myślał. Trójka władców dokończyła telem do Arina, po czym Garik rozkazał przynieść sobie mapę. Zwiadowcy właśnie zameldowali, że Callan i to co wygląda na całą jego armię, jedzie na wschód starą drogą, z dala od miejsca zasadzki. Tamta licząca niewiele ponad stu merków, jak doniósł Webb, prawdopodobnie odbiła się od głównych sił w poszukiwaniu łatwego zarobku. Garik odmierzył pozycję Webba w odniesieniu do ostatnich meldunków o armii Callana, później zaś do swojej własnej. Jeśli to był jakiś trik Krissa, to spalił na panewce: Callan nie mógł już zawrócić na czas, nawet gdyby chciał. A strata stu ludzi dla pięciu bardzo go zaboli. Siły Garika przetoczą się przez nich jak fale gniewnej rzeki i nie będą brać jeńców. Bóg Szandów popatrzył na kobietę Arina i swoją własną, dostrzegł, jak jego życzenie odbija się w ich twarzach i telem został wydany mocą połączonych umysłów. Jedźcie za Suffekami. Będziemy atakować. Dwaj mężczyźni w zielonych szatach jechali kłusem przez zieloną łąkę wśród morza wysokiej trawy i mleczów. Zachodzące słońce grzało ich w plecy. Poprzedniego dnia porzucili chłodny cień drzew, jadąc na skróty i unikając styczności z siłami Callana. Bowdeen niechętnie podziwiał łatwość, z jaką Arin jechał godzina za godziną. Oczywiście miał dwadzieścia pięć lat więcej niż Szando, ale na nowo uczył się coweńskiej przebiegłości od młodego władcy. Przemierzali otwartą równinę, lecz co kilka mil jechali zygzakiem i unikali pól, na których trawa wyglądała, jakby niedawno ktoś po niej przejeżdżał. Wedle pojęć Bowdeena Arin nie był przyjemnym towarzyszem podróży. Mówił rzadko i zawsze na temat. Zimny wyraz jego oczu nigdy nie odtajał, lecz widziały one wszystko. Bodwdeen już nie zastanawiał się, dlaczego został pokonany tamtym wzgórzu. I tak cudem uszedł z życiem. Arin ściągnął cugle, machnięciem ręki ucinając nie wypowiedziane pytania Bowdeena. Siedział nieruchomo na koniu. W końcu odwrócił się do Wengena. - Posłanie od Garika? - Kłopoty na południu - potwierdził Arin. - Oddział merków-odławiaczy urządził zasadzkę na kilku Suffeków. - Odławianie? Dlaczego Callan miałby teraz polować? - A dlaczego miałby tego nie robić? Bowdeen potrząsnął przecząco głową i rzekł smutno: - No, ale może nic nie dotarło do tej bandy albo mało ich to obchodzi. Trudno jest coś zarobić. A zresztą, co my na to możemy poradzić? - Nie my, tylko ja - poprawił go Arin. - Gark chce, żebym pojechał na południe i spróbował im pomóc. Czarnoskóry mężczyzna uniósł brwi. - Czym? Jednym łukiem? Oni już nie żyją, Arinie. I co ja mam zrobić, jeśli i ciebie zabiją? - Jedź na zachód, spotkaj się z Garikiem. Jadąc na zachód na pewno natkniesz się na jego ludzi. - Bez ciebie? Pomyślą, że znowu cię sprzedałem. Co im powiem? - Bowdeen, biorąc pod uwagę, kim jesteś i kim byłeś - na ustach Arina zaigrał zimny uśmieszek - na twoim miejscu zachowywałbym się przyjaźnie. - Młody władca potrząsnął cuglami i pogalopował na południe. - Arinie! - Rozkaz Garika - nadeszła odpowiedź od ginącej w oddali postaci. - Jeśli masz jakieś pytania, zwróć się do niego. - Arinie, do cholery! - ...Garik rozkazał! Co było kłamstwem. Webb ostrożnie schodził ze wzgórza, bojąc się, że robi właśnie to, czego pragnęli merkowie. Patrząc, jak prowadzą zagadkowe poszukiwania, nie mógł uwierzyć, że zupełnie się nim nie interesują. Widział ich podarty i brudny ekwipunek kamuflujący i coweńskie skórzane ubrania; musieli przebywać w lesie od wielu miesięcy. Znaczyło to, że wyczerpani i pragnęli zarobić tyle kredytek, ile zdołają. Dlatego nosili ze sobą zakrwawione worki. Tyle dowiedział się od boga Szandów. W ostatnim telemie Garik zachęcał go, żeby ratując się ucieczką użył Pasa Samotności. Webb nie sądził, że to mu w czymś pomoże, ale spróbował - tylko po to, aby szybko zerwać go z siebie. Wszystko falowało mu przed oczami tak bardzo, że obawiał się, iż może runąć głową w dół zbocza. Widział tylko jedną możliwą drogę ucieczki, ale nie wierzył, mu się powiedzie. Pozostałe przy życiu suffekskie konie, nie pilnowane przez nikogo, spokojnie skubały trawę. Webb przypuszczał, że zdoła dotrzeć na odległość dwóch, trzech metrów od nich, a później ktoś da znak i zbiegną się merkowie, aby go zabić. Byli aż tak okrutni. Ale jeśli tego nie zrobi, żołnierze prędzej czy później wejdą po niego na wzgórze i na pewno nie będzie walczył jeden na jednego. Nie miał większego wyboru niż zamordowana dziewczyna. Nie było innej możliwości. Schodził w dół powoli, kryjąc się za każdym krzakiem i skałą. Nadal miał przed sobą za dużo otwartej przestrzeni, gdzie merkowie mogli go dostrzec. W dole niepomne tragedii konie skubały trawę. Webb poczuł, że ich nienawidzi. Zrobił duży krok, zmienił położenie środka ciężkości, pochylony pobiegł w stronę następnej kępy krzewów, dotarł do niej. Jeszcze tylko jeden odcinek: kilka metrów ostatniej krzywej zbocza, później jeszcze krótki bieg przez cztery metry łąki do najbliższego konia, a wszystko na otwartej przestrzeni. Czy zdoła wyprzedzić merków? Czuł się wypoczęty, a oni prawdopodobnie byli zmęczeni. Może, tylko może... Zastanawiał się, w jakiej odległości znajduje się najbliższy żołnierz. Ze swej kryjówki nie mógł dostrzec nikogo. Merkowie mogli wspinać się po przeciwnej stronie wzniesienia. Miał niewiele czasu... teraz! Wciągnąwszy głęboko powietrze do płuc Webb pomknął w dół zbocza, na poły biegnąc, na poły potykając się, ignorując zbierane po drodze siniaki i draśnięcia. Nawet gdy Suffek pędził na złamanie karku, koweńskie nawyki sprawiały, że mięśnie jego nóg były giętkie i odprężone, starał się też robić jak najmniej hałasu. Kiedy Webb dobiegł do równego terenu, usłyszał krzyki i pomknął w stronę koni, nie śmiać odwrócić głowy, biegnąc, biegnąć, biegnąc, czując, że braknie mu tchu, lecz nie pozwalając sobie na jeden, najpłytszy oddech, który mógłby być zarazem ostatnim. Brak powietrza sprawiał, że ciało Suffeka ciążyło ku ziemi, a worek zdawał się ważyć trzy razy więcej. Nogi miał jak z ołowiu, a jednak biegł, ciężko, wolniej, w stronę tych cholernych koni, które wcale nie były bliżej. Uciekał jak w koszmarze sennym, a z tyłu merkowie gonili za nim i wykrzykiwali groźby. Słysząc ich Webb pomyślał w nagłym przypływie nadziei: są za daleko, nie złapią mnie! i ostatni wybuch energii pomógł mu przebiec kilka stóp dzielących go od koni. Popędził konia, zanim jeszcze znalazł się w siodle, zmusił do pełnego galopu, przylgnąwszy do grzbietu, żeby nie stać się łatwym celem dla strzał. Jedna świsnęła mu tuż obok ucha, druga wbiła się w ziemię o metr przed nim z prawej strony. Jeszcze kilka nieudanych prób i później strzały skończyły się. Był wolny. Koń pędził co sił w nogach. Webb odważył się spojrzeć za siebie: merkowie stali przeklinając i wymachując pięściami, malejąca w oddali grupa karzełków w porównaniu z ogromem wzgórza. Pozwolił przerażonemu ogierowi wybierać drogę, dla równowagi jadąc wysoko na barkach konia. Nie obejrzał się za siebie, lecz nie sprzeciwiał, gdy zwierzę mknęło łąką na zachód, aż dostrzegł w oddali samotnego jeźdźca zdążającego w jego stronę. Kiedy uciekający jeździec obejrzał się z lękiem, Vanner zacisnął pięść w geście udawanej groźby i ryknął śmiechem: - Dobrze, chłopcze. Powiedz Garikowi, że tu jesteśmy. - Mogłem go trafić, sir - zaprotestował jakiś merk. - Łatwy strzał; dlaczego mnie powstrzymałeś? - Komendant Callan przyrządziłby twój tyłek na obiad ostrzegł go Vanner. - Już niedługo będziesz miał swoją szansę. - Warknął do innego żołnierza: - Swepie! Oficerowie do mnie. Przypuszczał, że koweński chłopiec miał czas przesłać telem do Garika, ale nawet bez tego zaniesie wieść o masakrze. To była przynęta i Garik powinien się na nią złapać. Setka ludzi nie miała żadnych szans przeciw siłom Garika, a Callan nie mógł sobie pozwolić na tak wielką stratę. Callan liczył na to. Vanner zastanowił się: Garik znajdował się w odległości około sześciu godzin jazdy od tego miejsca, kiedy Callan wysłał ich do akcji. Jeszcze półtorej godziny, żeby dogonić i zabić Suffeków, dla pewności powiedzmy dwie. Garik powinien dotrzeć do nich jeszcze za dnia i przybyć o zachodzie słońca.. - Okopcie się - rozkazał oficerom, kiedy zebrali się wokół niego. Nakreślił na ziemi dwa duże koła, jedno wewnątrz drugiego. - Dwie zamknięte linie okopów. Kiedy żołnierze zajmą pozycje, pozwólcie im odpocząć i posilić się. Dowódca trzydziestej dziewiątej kompanii był wolno mówiącym, ostrożnym człowiekiem. W karliańskiej skórzanej Dzieży mógłby być Mossem przyglądającym się obu kołom. - Jak daleko stąd do celu? - Piętnaście metrów - odparł Vanner. Tamten w zamyśleniu wybił dziurę w ziemi poza zewnętrznym kołem. - Tak blisko? - Tak blisko. - Vanner uśmiechnął się ponuro. - Chłopie, to nie robi różnicy. Przecież mamy miotacze. Słońce przygrzewało. Arin czuł, że młoty biją mu w skroniach. Nie miał czasu, żeby zadowolić ojca, musiał przechwycić Webba, zanim Suffek nie ucieknie przed ubranym na zielono jeźdźcem, którego jeszcze nie rozpoznał. Czytał strach w myślach Suffeka, lecz telemy Garika mieszały się z jego własnymi, wpadając i wypadając z mózgu Webba. Pas Samotności. Gdzie on jest? Na widok Arina Suffek zatoczył koniem i pomknął innym kierunku. Webb! Webb! Suffek zwolnił i wreszcie zatrzymał się. Arin? Tak. Czy masz Pas? Mam coś. Podjedź bliżej. Zaczekam. Arin zsiadł z konia. Odczepił bukłak z wodą od siodła i zmęczony osunął się w wysoką trawę. Przymknął oczy zamykając swój umysł przed Gankiem. Może upłyną dwie minuty lub coś koło tego, zanim Webb dotrze do niego jadąc powoli, zanim upewni się, że to naprawdę Arin i będą to dwie minuty poza czasem, dwie minuty, kiedy Arin nie będzie musiał nic robić ani być odpowiedzialny za jeden mały skrawek istnienia. Dwie minuty, kiedy nie będzie musiał myśleć czy decydować. Webb dotarł do niego o wiele za wcześnie. Zsunął się z siodła i na chwilę przytulił głowę do pokrytej pianą szyi konia. - Hej, Arinie. - Hej. To będzie zły dzień. Tak. Żaden nie odezwał się przez długi czas. Upał miał własną muzykę, szelest traw, brzęczenie owadów. Nasłuchiwali. W końcu Webb klepnął konia i osunął się na trawę, żeby chciwie napić się wody z bukłaka Arina. Wreszcie podniósł oczy. Prawie cię nie poznałem. Zmieniłeś się. I zmienił cię nie tylko upływ pomyślał jeszcze Webb. Nie podzielił się tą myślą, ale Arin odczytał ją. - Podróżowałem. - Nawet głos młodego władcy był inny. - I ty także zmieniłeś się, Webb. Tak. Zbyt bolesne, by się tym dzielić. Arin pchnął worek Webba dużym palcem nogi. Czy tutaj? Webb skinął głową. Arin ożywił się. Otworzył worek i wywrócił jego zawartość na ziemię. Podniósł wyblakły pas. ...A więc to jest on? To wszystko, co znalazłem. Umysł młodego władcy był szczelnie zamknięty, twarz wyglądała jak wyrzeźbiona z węgla drzewnego. Nie była to twarz, którą Webb zapamiętał, nie twarz roześmianego przyjaciela podczas ciepłych nocy na wzgórzu. Przez moment wydawało się, że Webb mógł odczytać zbyt wiele z ogorzałej maski, zbyt wiele, by mógł to zrozumieć czy znieść – zrodzone wśród bagien własne ponure myśli, dawną miłość i nową chorobę, nienawiść, wszystko to było tam i jeszcze więcej, niemożliwe do wyrażenia słowami czy myślami, dalekie, głębokie i zimne. I w tę głębię Webb mógłby wlać wszystkie okropności, jakie zobaczył, krzyk suffekskiej dziewczyny, kiedy tamci... wszystko. I ta maska nawet by nie drgnęła. Suffek odniósł wrażenie, że Arin zobaczył te same gwiazdy i, jeżeli to było do pomyślenia, nauczył się z nimi żyć. Syn Garika trzymał pas długo, nie odrywając odeń wzroku. To co powiedział, wydało się Webbowi bezsensowne, ale nie dla niego było przeznaczone. - To są wszyscy moi ludzie. Pęknięty Krąg Garika. Najlepsi z Szandów. - Chwila milczenia. - Wszyscy. Za tę rzecz. Arin siedział trzymając w dłoniach stary, brudny pas, nic nie mówiąc, jakby nie mógł sobie przypomnieć, co powinien robić dalej, na środku pustego pola pod pustym niebiem. Potem wstał założył pas. Jego palce odnalazły przetyczkę. Nie rób tego, Arinie. ? Próbowałem. Rozbolała mnie głowa. Arin przekręcił przełącznik. Webb drgnął: przez sekundę syn Garika stał przed nim, a w następnej zniknął i nawet na trawie nie było wgłębienia w miejscu, gdzie powinny stać niewidzialne stopy. I równie nieoczekiwanie pojawił się znowu, przecierając oczy. - Do licha! - Mówiłem ci, Arinie. - Rozumiem, o co ci chodzi - mruknął ochryple młody władca. - Pole siłowe wpływa na zmysł wzroku. Dziwne słowa nic nie znaczyły dla Webba. Nadal wytrzeszczał oczy. Arin wskazał na czapkę i zamkniętą torbę, które wypadły wraz z pasem, kiedy opróżnił worek. - Co to takiego? - Znalazłem je razem z Pasem Samotności - odparł Webb, przyjmując wreszcie do wiadomości prawdziwość swego znaleziska. - Myślałem, że mogą być jego częścią. Patrzył, jak Arin ogląda torbę, otwiera i wyjmuje z niej małą książkę, której grubych kartek nie skruszył upływ czasu. Przejrzawszy stronę lub dwie młody władca zamknął książkę, znowu włożył ją do torby i podał Webbowi. - Zawieź ją Garikowi. - Co to takiego? - Rodzaj opowiadania, Webb. Wszystko o Kolim. Suffek musiał zadowolić się tym wyjaśnieniem. Arin obracał czapkę w rękach, dopóki nie natrafił na wyryte z boku symbole: SCU-A 3. Mamrocząc coś do siebie, włożył ją na głowę. Para dziwnych rzeczy z czymś podobnym do szkła w środku zsunęła się w dół, żeby zasłonić mu oczy. - Teraz - powiedział, sięgając znów do przełącznika. Tym razem Webb był już na to przygotowany, a nawet zapytał niedbale puste powietrze, czy czapka usuwała zawroty głowy. Lecz nie otrzymał odpowiedzi. - Arinie? Do widzenia, Webb. - Do widzenia? Dokąd idziesz? Brak odpowiedzi. - Arinie, wróć, żebym mógł cię zobaczyć! Nie mam czasu. Jedź do Ganka. Daj mu tę książkę. A ty nie jedziesz? Zamiast odpowiedzi Webb zobaczył, jak pozbawiony jeźdźca koń Arina nagle pokłusował na zachód. - Nie mogę iść do Garika bez ciebie i bez Pasa Samotności! Co mu powiem? Powiedz Garikowi, żeby spotkał się ze mną w Lorl. Jeżeli... Jeżeli co? Ale nie otrzymał innej odpowiedzi. Koń pomknął dalej i wkrótce zniknął. Później Webb powracał w myślach do tego dziwnego spotkania na polu i najlepiej zapamiętał krótką chwilę milczenia, kiedy i on i Arin leżeli na ziemi nie myśląc ani nie rozmawiając dopóki, co było nieuniknione, świat znów ruszył z miejsca. Teraz nie miał czasu na rozmyślania. Trafił do Garika kierując się telemami boga Szandów, lecz nie bez trudu, gdyż myśli boga na przemian pojawiały się i znikały, ale w końcu zdołał ustalić kierunek marszu armii Kowenów, wskoczył w siodło i pomknął na przełaj, żeby połączyć się z resztą swego ludu. Teraz wiedział już, że sprawy nie wyglądały tak źle jak wówczas, gdy opuścił bagna. Przygwoździł tamtą nieuchwytną myśl, kiedy zobaczył, jak merkowie mordują jego przyjaciół. Myśl owa mówiła, że jeśli Sand i Tila umarli za Garika, jeżeli żołnierze mordują jego współplemieńców, wobec tego Webb nie potrzebuje innego powodu, aby wziąć udział w walce. A przecież cichy głos wewnątrz umysłu Suffeka zapytał: czy to wystarczy? Nie ma niczego pewnego, z wyjątkiem tego, co powiedział Garik, czego chciał Webb, co było ważne dla każdego, kto rzekł, że my potrzebujemy czegoś więcej i czegoś lepszego. To tylko tyle znaczy. Czy to wystarczy? Musiało wystarczyć. Wszyscy Kowenowie zbliżali się jak wielka fala, a Suffekowie byli na czele. Webb mruknął koniowi do ucha. - Ruszaj. Jedźjedźjedź! Zatrzymał się raz w małym zagajniku, żeby dać zmęczonemu koniowi napić się wody ze strumienia i zmyć pot z twarzy i karku. Posilił się już w drodze o tyle, o ile to było możliwe, szukając schronienia w terenie, nastroiwszy umysł na telemy, które coraz silniej przesączały się do jego świadomości niczym wzbierający strumień. Zatrzymał się gwałtownie, ujrzawszy za najbliższym wzniesieniem pierwszy szereg jeźdźców, mniej więcej w odległości strzału z łuku od niego. Zaparło mu dech w piersiach, kiedy za pierwszym szeregiem pojawił się drugi i trzeci, i coraz to więcej, i więcej, aż całe wzniesienie poczerniało od jeźdźców. Webb wahał się tylko przez chwilę. Merkowie również nosili coweńskie skórzane ubrania - lecz nie w szaro-brązowych barwach Suffeków. Serce zabiło mu mocniej, kiedy spiął konia ostrogami. Hej! Hej! Hej! Później jeźdźcy otoczyli go zewsząd, podając mu wodę, wsuwając do rąk świeżo upieczone mięso, jego współplemieńcy, prowadząc go znów na wzgórze, wskazując na zachód i na widoczne z oddali, zbliżające się szybko zielone szeregi Szandów. Suffekowie jechali powoli, czekając, aż dołączą do nich Szandowie. Szyk bojowy Garika na poły był wynikiem wyboru, na poły przypadku. Suffekowie, choć było ich tylko kilkuset chcieli prowadzić. Nie mógł dyskutować z tymi upartymi milczącymi ludźmi. Za Suffekami, po stu w każdym szeregu jechali Szandowie, za nimi zaś Wengenowie, a zamykali kolumnę Karliowie, mocno przetrzebieni po wiosennej kampanii. Pierwsi Szandowie z Gankiem i Dżenną na czele dotarli do suffekskich szeregów i zmieszali się z nimi. Długa ruda grzywa bogini była niczym flaga, widoczna na setki metrów. Zawiadomiono ich o przybyciu Webba, a kiedy ten podjechał do Garika bóg zapytał: - Gdzie jest Pas Samotności? Webb był w kłopocie. - Arin go zabrał. Zabrał go? Dokąd? Na wschód, w stronę Miasta. Powiedział... powiedział, żebyś ty i bogini Dżenna spotkali się z nim w Lorl. Jeżeli, rzekł. Otwarty, nierówny teren wygładził się na prawie kilometr przed nimi. Bez rozkazu czoło kolumny przyspieszyło biegu przechodząc w kłus. - Jeżeli - warknął Garik. - Jeżeli co? - Czy nie wiesz? - odparła spokojnie Dżenną. - Czy nie wiesz, dokąd jedzie? Garik z trudem pohamował się, by nie skląć ich oboje. Wiedział dokąd, ale nie znał przyczyny i gdy puścił konia w kłus, zrozumiał, że nie ma czasu na zastanawianie się - Tylko to. - Webb podał mu książkę. - Arin mówi, że opowiada o starym Kolim. Garik włożył ją do torby przy siodle, gdy nagle Webb wskazał przed siebie. To tam. Wzgórze wznosiło się nad falistymi łąkami. W wojsku Kowenów uniosło się sto, dwieście głów; jednocześnie rozległ się przytłumiony szczęk, kiedy jeźdźcy wyjęli strzały z kołczanów i nałożyli na cięciwy, trzymając je w pogotowiu. Następne szeregi Szandów zamknęły lukę. Czoło kolumny zmieniło się w zwartą masę złożoną z dziesięciu szeregów. wstąpił w nich nowy duch. Kolumna przyspieszyła biegu, przeszła w cwał, prując morze traw i mleczów jak długi żaglowiec. Kiedy Kowenowie dotarli do ostatniego gęstego lasu, przeniknęli przez niego tylko lekko zwalniając biegu i zwężając szeregi. A później czołówka koweńskiej armii znalazła się na otwartym terenie, zbliżyła się do ostatniego wzniesienia. Webb znów wskazał przed siebie. To tam. Dwóch merków jechało stępa długą granią przed wzgórzem Webba, myszkując z nonszalanckim spokojem, jak gdyby mieli mnóstwo czasu pomiędzy chwilą obecną a śmiercią. Przez chwilę byli tak blisko, że Webb zauważył, iż jeden z nich jedzie ze stopą opartą o łęk siodła. Webb uśmiechnął się szeroko do Garika, po czym Suffekowie pomknęli galopem, przebyli odległość dzielącą ich od wzniesienia. Dżenna poczuła dotknięcie umysłu Garika jak dłoń położoną na jej dłoni: Teraz, Dżenno. Szandowie, do ataku. Długonogie szandyjskie konie popędziły w skok, mknąc tak równo, że monotonny stukot kopyt zamienił się w narastający grzmot. Dwóch merków zamarło na widok fali jeźdźców, która wylała się ze spokojnego lasu. W ciągu sekundy zniknęli za wzniesieniem. Do ataku! Do ataku! Czoło kolumny zafalowało, postrzępiło się, a potem znów wyprostowało, kiedy tylne szeregi poczęły dopędzać Suffeków. Gdy szaro-brązowy potok pomknął w górę zbocza, był już na poły zielony od Szandów. Plamista fala dotarła do szczytu i przelała się na drugą stronę. Są tam! Szandowie, do ataku. W oddali, wśród poruszających się wolniej tylnych szeregów Szalane poczuła, że ziemia drży, usłyszała przytłumiony grzmot i bojowy okrzyk, który zagłuszył wszystko. Jej szereg jechał teraz szybciej, słysząc wciąż w umysłach telem Garika... Szandowie, do ataku. Zaczęło się. - Wyglądajcie na zaskoczonych i uciekajcie! Stojąc na skraju zewnętrznego okopu Vanner żuł swoją sprasowaną rację żywnościową i patrzył, jak jego ludzie biegiem opuścili pierwszy okop szukając schronienia w drugim. W pobliżu młody komendant czterdziestej czwartej zamachał gwałtownie rękami. - Uciekajcie, do cholery, uciekajcie! - Wskoczył do okopu, kiedy minął go ostatni z jego ludzi, i zaolał do Vannera: - Komendancie, niech pan się schowa! Vanner nie przestał żuć. - Nie skończyłem jeść. Pędziły na nich jedna za drugą szaro-brązowe fale, z każdą chwilą zmniejszając odległość dzielącą je od celowników miotaczy. Vanner przełknął ostatni kęs i patrzył, jak się zbliżały. Obok niego ktoś gwizdnął wyschniętymi wargami. - Musi ich być... - Dwa tysiące. - Więcej. - Spójrz na nich. Nie spiesząc się Vanner otarł resztki jedzenia z brody i zeskoczył do okopu. - Przygotujcie się. Komendant czterdziestej czwartej ruchem głowy wskazał aparaty przywiązane do pleców każdego żołnierza. - Mam nadzieję, że te rzeczy będą działać. Vanner utkwił wzrok w pierwszym szeregu koweńskich jeźdźców, którzy przylgnęli już do końskich karków. - Jeżeli nie, dostaniemy nowe bezpłatnie. Ktoś spróbował się zaśmiać, lecz wydobył z siebie ochrypły odgłos przypominający stęknięcie. Sto metrów. Siedemdziesiąt pięć. - Czy już? - Jeszcze nie. Grzmot końskich kopyt rósł, napełniał cały świat. Młodszy dowódca ze świstem wciągnął powietrze do płuc: - Vanner, do diabła, teraz! Teraz! - Jeszcze... nie. - Oczy Vannera jak dwie suwmiarki odmierzały zmniejszającą się odległość między merkami a przeznaczeniem. - Gotów... Gotów... Kiedy Garik wraz z pierwszym szeregiem Kowenów dotarł na szczyt wzniesienia, mimo woli roześmiał się, widząc tuziny merków uciekających pieszo ze zbocza w stronę koni zgromadzonych we wnętrzu szerokiego kręgu okopów. Dopadli ich wreszcie, schwytali jak tępe jesienne muchy, w głupim samozadowoleniu liczących odcięte ręce, które uważali za pieniądze. Nasadził strzałę na cięciwę, zobaczył, że Dżenna zrobiła to samo. Merkowie przeskoczyli przez zewnętrzny okop... Dlaczego okopy? Instynktownie zwrócił głowę w lewo, w stronę lasu okalającego łąkę. Czytając w jego myślach, Dżenna także odwróciła głowę. Zobaczyli tylko drzewa, ale nieoczekiwane nie rozległo się w ich głowach jak nagły cios, wykrzyczało całą swą szaleńczą opowieść w mgnieniu oka. Las drżał od niebezpieczeństwa, tu nie powinno być okopów, nie, coś tu nie tak, zatrzymaj się, pojedynczy głos zapanował nad zgiełkiem: - Ognia! Garik zobaczył, jak merkowie podnieśli się z pierwszego okopu niczym garbate marionetki, wycelowali coś i zniknęli, gdy trysnęły stamtąd dwa tuziny języków ognia, które stały się mętną ścianą lepkiej, płonącej galarety. Ponaglił w myśli Dżennę i bogini zasłoniła rękami pysk swego konia. Oba wierzchowce zesztywniały w półskoku, rozstawiając szeroko przednie nogi, stając dęba i przyjmując na łby i barki płomienie, które w przeciwnym wypadku pokryłyby jeźdźców. Rżąc przeraźliwie, runęły na ziemię z przednią częścią ciała zmienioną w pochodnię. Garik przestał myśleć. Automatycznie stoczył się z konia. Ponad zgiełkiem usłyszał własny krzyk. Jego lewe ramię spowijał rękaw ognia. Tarzał się po trawie, czując smród własnego osmalonego ciała, usiłując zepchnąć ból do podświadomości. Świat ryczał i przewalał się wokół niego. Poprzez rozpalone powietrze dostrzegł szczątki pierwszej fali swoich jeźdźców palących się tam, gdzie leżeli. Niektórzy jeszcze się ruszali usiłując odpełznąć na bok, kiedy płomienie lizały ich ciała. Następne szeregi zafalowały i zatrzymały się, kiedy Kwenowie z przerażeniem ujrzeli inną ścianę ognia, wznoszącą się z okopu, by pochłonąć drugi szereg. Vanner zastygł z uniesionymi do góry ramionami, po czym dał znak dwóm mężczyznom, siedzącym na skraju okopu z dużymi czarnymi skrzyniami. Każdy z nich pochylił się nad skrzynią i nacisnął guzik. W powietrzu rozległ się ryk trąbek z nastawionych na pełny regulator magnetofonów zasilanych bateriami słonecznymi. Zdenerwowane koweńskie konie stanęły dęba, rżąc głośno i potrząsając głowami, by pozbyć się bólu świdrującego ich mózgi. Garik jęknął tylko częściowo z bólu. To, co jeszcze niedawno było wielką, entuzjastyczną szarżą, zamieniło się w bezładną kotłowaninę, kiedy jeźdźcy usiłowali zapanować nad oszalałymi końmi. Znajdujący się wyżej na zboczu Szandowie spojrzeli w ogniste piekło w dole, szukając Garika i Dżenny. - Bogini! - Jeden z władców dostrzegł w ognistym rudą grzywę Dżenny. - Tam jest. Koń Dżenny stanął dęba o ułamek sekundy wcześniej niż wierzchowiec Garika. Bogini klnąc stoczyła się z konia, osmalona, lecz nietknięta. Uklękła na jedno kolano za płonącą padlina i posyłała strzałę za strzałą w okopy. Najbliższy merk z miotaczem upadł, a za nim następny. Dżenno... Ganku, gdzie... Przerwał jej inny telem: Bogini, trzymaj się. Trzymaj Dżenna wystrzeliła jeszcze jedną strzałę, odwróciła się, żeby poszukać wzrokiem Garika, a już odziani na zielono jeźdźcy byli przy niej. Chwyciła ich za ramiona i pozwoliła się wynieść z chaosu, odwracając głowę, by znaleźć swego męża. Ze mną wszystko w porządku. Znajdźcie boga. Wyszczerzywszy zęby Vanner patrzył, jak przy dźwiękach piekielnych trąb konie wyrwały się spod kontroli Kowenów jeźdźcy daremnie usiłowali nad nimi zapanować. - Strzelajcie dalej! Podstawowa słabość planu polegała na niewystarczającej ilości paliwa do miotaczy. Od samego początku żaden z nich nie był naładowany więcej niż w jednej czwartej. Callan, ty sukinsynie, pomyślał, gdzie jesteś? Machnął ręką do łuczników wybiegających z wewnętrznego okopu. Zgodnie z planem mieli teraz wykorzystać uzyskaną przewagę, ruszyć do przodu, oczyszczając teren z uciekających rannych Kowenów i starać się przedrzeć na szczyt wzniesienia. Vanner wiedział, że wszyscy mierzyli do jednego celu i że cel ów jeszcze żył. Odprowadził go wzrokiem: w odzieży zamienionej w tlące się łachmany biegł chwiejnym krokiem, znowu upadł, bezużytecznie wymachując czerwono-czarną pozostałością ramienia. Garik. Nagle trzech jego ludzi, którzy właśnie wyszli z okopu, zachwiało się i upadło. Vanner wzdrygnął się, kiedy strzała przerwała mu rękaw. Co takiego? Strzały poleciały znów, siejąc śmierć. Jego ludzie uciekali z powrotem do okopu. Vanner nawet nie mógł podnieść głowy, żeby zobaczyć, co się dzieje. Na wzniesieniu nad Webbem kłębiła się zwarta masa mężczyzn i kobiet, szamocząc się na ziemi tak gęsto usianej ciałami ludzi i zwierząt, że z trudem można było się poruszać. Na dole wokół niego spalone trupy koni utworzyły mur obronny. Sześciu Kowenów ocalało z pierwszej nawały ogniowej - on sam, suffekska dziewczyna Dubi i jeszcze czterech jego współplemieńców. Przykucnęli za murem ciał, prosto na drodze merków ukrytych w okopach. W połączonych umysłach Suffleków świadomość tego faktu stała się planem: o tyle, o ile to się zda, przez jakiś czas będą mogli zatrzymać strzelających ogniem żołnierzy. Mieli pełno strzał i duże powolne cele, sto razy łatwiejsze do trafienia niż szybkie ptaki z bagiennych zatok, na których uczyli się strzelać z łuku. To było prawie zabawne: za każdym razem, kiedy merkowie chcieli opuścić okopy, Suffekowie prze ich szeregi i zmuszali do ucieczki. Ale strzały już im się kończyły. Webb uściskał spoconą dziewczynę o płonących ogniem oczach. Dubi miała piętnaście lat, była chuda i jak on wychowała się w bagiennej zatoce na dzikim ryżu i warzywach. Już raz z nim została. - Kiedy wyjdą następny raz - powiedział do niej - Obserwuj mój nóż. Jednego mężczyznę, Dubi. Wystrzelili ostatnie strzały. Webb nie musiał podnosić noża. Dubi oraz jego ziomkowie wiedzieli, co trzeba zrobić. Vanner zaklął. Sześcioro. Sześcioro cholernych Suffeków poza zasięgiem strzału, którzy uniemożliwiali mu wzięcie udziału w walce, dziesiątkowali jego ludzi i trafiali znacznie częściej niż chybiali. Ale ostatnim razem wysłali mniej strzał. Muszą im się kończyć zapasy. - Rzućcie miotacze. Miecze do ręki, wychodzimy! - Vanner! Spojrzał w stronę, w którą wskazywał żołnierz. Suffeków pędziło prosto na niego, przeskakując przez ciała. W rękach mieli tylko noże. Dwunastu żołnierzy rzuciło się ku Vannerowi, żeby odeprzeć atak. Jeden z ostatnich podniósł miotacz i skierował na Suffeków. Miotacz zatrzeszczał i zadymił: był pusty. Chuda dziewczyna uchyliła się przed ciosem, który miał odciąć jej głowę, błyskawicznie odwróciła się, żeby zadać cios w szyję mężczyzny, dokończyła obrotu wokół własnej osi i zaatakowała Vannera. Za nią był tamten chłopiec ze wzgórza. Vanner zajął postawę, uniósł do góry trzymany oburącz ciężki miecz... Zamachnął się, kiedy dziewczyna podniosła stopę i padając kopnęła go w brzuch. Zbyt lekka, żeby przewrócić merka naruszyła jego równowagę, a zaraz potem zaatakował suffekski chłopiec. Nie mając czasu na wzięcie rozmachu. Vanner zastosował proste pchnięcie, ale dziewczyna podstawiła mu nogę. Żołnierz upadł, a wówczas zwinna jak wąż Suffeczka wskoczyła na jego prawe ramię, przygniatając je sobą. Chłopiec wyrwał merkowi miecz, uniósł go i opuścił ze świstem. Szok sparaliżował Vannera. Komendant w oszołomieniu gapił się na swój prawy przegub. Webb znów podniósł miecz i obciął merkowi głowę. Jednocześnie żołnierze z drugiego okopu rzucili się do przodu, przeszli po nich, niemal nie zatrzymując się w drodze do wzniesienia. Dubi upadła obok niego ze strzałą w piersi. I w ostatniej sekundzie życia, zanim zarąbali go merkowie, Webb rzucił im w twarz odciętą rękę. Dwaj szandyjscy jeźdźcy usiłowali dotrzeć do Garika. Zostali ranni, a jednak nadal jechali, znowu zostali trafieni i spadli na ziemię w tej samej chwili, gdy ich konie przemknęły obok nich. Nieco z tyłu trzeci jeździec w ciemnożółtej skórzanej odzieży, przylgnąwszy do grzbietu konia, pomknął do przodu. Szando wysforował się, żeby stać się tarczą pomiędzy Garikiem a merkami, zeskoczył na ziemię i pociągnął boga w stronę konia. - No, wstawaj, ty barania głowo! Spękane wargi Garika wykrzywił szeroki uśmiech. - Moss! Nieoczekiwanie Moss szarpnął go do tyłu. - Nie, padnij. Padnij. Zamarli słysząc dziwny świst, jakby wywołało go stado nienaturalnie szybkich ptaków. Z pobliskiego lasu wytrysnęła chmura strzał, zawisła w powietrzu, a potem runęła w dół. Przylgnęli do konia, gdy spadł śmiercionośny deszcz; po chwili z lasu wypadło ćwierć tysiąca galopujących żołnierzy. - Władco Gariku - Moss pomógł mu wsiąść na konia- ty naprawdę wiesz, jak zaczynać walkę. - Klepnął Konia po zadzie. - No, ruszaj. U stóp wzgórza, zaczynając panować nad bólem, Garik nadal widział biegnącego Mossa, a obok niego Mejzę, łuki i kołczany podskakujące im u boku w kłębiącej się masie koni oraz ludzi i gniewną falę merków, którzy zaatakowali Kowenów, unosząc i opuszczając błyszczące w słońcu miecze. Umysł boga znów zaczął pracować. Za nim czekała nie naruszona większa część jego armii, choć w tej chwili była unieruchomiona i zdezorientowana. Łucznicy, nadał w myśli. Łucznicy Władcy Szandów z Edanem na czele do przodu. Jak z dzikimi psami. Jak dzikie psy. Operacja “rozdziel się i znikaj” udała się znakomicie, Wraz z na poły ukrytą w tumanach kurzu kolumną swego wojska Callan oddalił się od miejsca odławiania, wiedząc, że jest obserwowany. Lecz w miarę jak odległość między armiami rosła, zwiadowcy Garika nie mogli zauważyć, że po prawej stronie kolumny żołnierze przenikają do lasu ani że ukryci dotąd pod drzewami po przeciwnej stronie drogi merkowie zajmują ich miejsce pod osłoną chmury kurzu. Kiedy kolumna Callana znajdowała się jeszcze w zasięgu wzroku Kowenów nie mogli oni dostrzec, że liczba żołnierzy w niej zmalała.1 Merkowie, którzy opuścili kolumnę, szybko uformowali się na nowo i pod osłoną lasu skierowali się w stronę prawego skrzydła Vannera. Gdy się tam znaleźli, konie i ludzie przywarli do ziemi. Czekając i obserwując pierwszą szarżę Kowewnów Callan rozważał w myśli swoje szansę. Vanner był na tyle bystry, żeby oszczędzać paliwo do miotaczy. Kiedy będzie mógł wyprowadzi ludzi z okopów, prawdopodobnie przeklinając przez cały czas polowego komendanta, lecz jedyną słabością planu “rozdziel się i znikaj” był fakt, że jego ostatni ludzie na drodze nie zdążą połączyć się z nim, więc nie zdoła zaatakować wszystkimi siłami. Kriss czekał tak długo, jak mógł, ale mówiące skrzynki zrobiły dobrą robotę. Oszalałe ze strachu konie unosiły niektórych spośród jeźdźców Garika prosto w szeregi merków, którzy się z nimi nie patyczkowali, w końcu Callan dał rozkaz natarcia, tysiąc żołnierzy ruszyło pierwszą chmurą strzał, żeby uderzyć w zdezorganizowaną czołówkę koweńskiej armii. W chwili gdy ostatni żołnierze Callana przybyli na pole bitwy, tłum walczących na wzgórzu rozdzielił się na coś, co można było rozpoznać: dwie linie bojowe - Kowenowie w zorganizowanym szyku wycofujący się na usiane trupami wzgórze i merkowie, którzy zsiedli z koni i powoli posuwali się za swymi wierzchowcami, raz za razem wystrzeliwując chmury strzał w odsłonięte szeregi w górze. Miotacze trzydziestej dziewiątej i czterdziestej czwartej kompanii były teraz wśród nich, zużywając resztę paliwa w celnych strzałach. Już nie było widać mieczów. Kiedy nie zaangażowani w walkę merkowie przyglądali się scenie, z bitewnego zamieszania wypadł jeden jeździec i popędził w ich stronę - Callan, spocony, wymachujący mieczem jak flagą, ranny w nogę, lecz tryskający energią. Komendant wskazał mieczem na zachód. - Oskrzydlić ich - warknął do dowodzącego oficera. - Przebij się wokół prawego skrzydła Garika i otocz ich. Jest ich zbyt wielu, by mogli się poruszyć i są zbyt tępi, aby rozwinąć front. Tłoczą się jedni na drugich, a ich straty w stosunku do i naszych wynoszą trzydziestu do jednego. - Czy oni wycofują się, sir? Callan urwał, żeby zaczerpnąć powietrza, zanim odparł: - Nie, tylko cofają się za łuczników. Zatrute strzały. I władcy - wychrypiał. - Tworzą rodzaj pola, pola mocy. widziałem, jak to robili z dzikimi psami... nie mogą rozciągnąć go zbyt daleko, lecz trzymajcie się poza jego zasięgiem: dwadzieścia metrów albo wypalą wam mózgi. Jedźcie za miotaczami, kryjcie ich, a później odrzućcie, kiedy będą już puste. I tak nie mamy więcej paliwa. Pojedźcie na skróty skrajem lasu, cały czas pozostając w ukryciu, po czym zaatakujcie w szyku bojowym. W szyku, czy to jasne? Ruszajcie. Oficer zawrócił konia. - A gdzie pan będzie, komendancie? - Z czterdziestą czwartą. - Callan wskazał na wzgórze - Nie możemy dopuścić, żeby znów nas zaatakowali. Dzielnie walczcie. Atakujcie. Kolumna merków odjechała w las. Callan otarł rękawem spocone czoło. - Teraz, Uriaszu - mruknął. - Teraz, nareszcie. Dzisiaj. Ani on, ani Garik nie mieli już wyboru, ale on, Callan, miał plan, podczas gdy Garik - tylko oszołomioną, nie wyćwiczoną hałastrę. Nie mógł pozwolić, żeby Szando pozbierał się albo zaatakował wszystkimi siłami, nie teraz, kiedy wszyscy jago ludzie brali udział w walce. Wszystko jak zawsze zależało od tego diabelskiego Garika. Niektórzy mówili, że zginął, inni że był ciężko ranny. Jeśli nadal wydawał rozkazy, jeśli zdołałby, co było nie do pomyślenia, użyć tej nie wykorzystanej masy gdyby Callan musiał przejść do obrony... Nie, to powinno stać się teraz, przed zapadnięciem mroku zanim Garik będzie miał tę szansę. Kriss spiął konia ostrogami i pomknął w stronę szczytu wzgórza. W lesie rosnącym na wschód od wzgórza Dżenna przykucnęła obok leżącego na ziemi boga, patrząc ze złością na władców, którzy w milczeniu opatrywali mu rany. Mogli ocalić ramię, ale Garik już nigdy nie będzie mógł się nim posługiwać. Bóg Szandów nie przeżyłby amputacji; był zbyt osłabiony. Poza ramieniem został trafiony strzałą w udo. Nie głęboko, władcy wyciągnęli ją, ale Garik nie mógł stracić więcej krwi. Posmarowali mu ramię grubą warstwą pleśniowej maści i przywiązali mocno do boku. Kiedy Dżenna przyglądała się pracy władców, rozbolała ją głowa od galimatiasu telemów szepczących i krzyczących i w powietrzu: Czy Garik nie żyje? Gdzie jest? Jakie rozkazy?? Pobladły z bólu bóg Szandów schwycił mocno rękę Dżenny, kiedy Hoban i Tilda wyszli z lasu i uklękli przy nim. - Gariku, czy możesz jechać? - zapytał bóg Karliów. - Musisz - dodała Tilda. - Nikt z nas nie wie co robić. - Ja mogę - burknęła Dżenna. Pochyliła się nisko nad mężem. - Gariku, poprowadzę ich. Powiedz mi, co mam zrobić. - Ja ci powiem - mruknął Hoban. - Cofnąć do lasu wszystkich, którzy ci jeszcze pozostali. Małe grupy. Wytniemy ich do nogi. - On ma rację - potwierdziła Tilda. Garik słabo pokręcił głową. - Nie... - Nie możemy stawić im czoła na otwartej przestrzeni - zaoponowała Tilda. - Suffekowie nie żyją, twoi Szandowie tłoczą się tam w górze. Myślisz, że poślemy Karliów, żeby tworzyli jeszcze większy tłum? Garik usiadł z trudem. Nie chciał przyjąć lekarstwa, które przytłumiłoby ból, przytępiając jednocześnie jego umysł. - Jeżeli wycofamy się do lasu, nic nie powstrzyma Callana. Będzie żył z naszej ziemi, resztę zaś spali aż do samego Zbawienia. A kiedy opanuje kopalnie, będzie mógł walczyć nami całe lata. Nigdy nie zobaczymy Miasta. - Miasta! - wybuchnęła Tilda. - Komu na tym zależy? Nie nam, nikomu poza tobą. Czego chcesz od Karliów? Walczyliśmy z nimi całą wiosnę, nigdy nie prosiliśmy cię o pieniądze, twoje cholerne pieniądze. Wracamy. Jeśli Callan przybędzie do Karli, będziemy gotowi. - Poślij ich tam! - Dżenna wskazała na pole bitwy. - Tam, gdzie mogą pomóc. - Nie - zaprzeczył Hoban. - Nie na otwartym terenie. - Ach, wy - zawrzała gniewem Dżenna. - Nikt z was nie mógł zrobić tego, co on uczynił. Gdzie bylibyście, gdyby nie przewodził wam Garik? - Więc niech przewodzi! - odparowała Tilda. Dżenna stłumiła wściekłość i bezradnie rozłożyła ręce. - Jak on może? Gariku... Bóg Szandów starał się nie zemdleć. Świat zawirował i wszystko wokół niego poczerniało. - Gariku, powiedz mi. Powiedz mi co robić - błagała Dżenna. Znowu stracił przytomność. Dżenna zaszlochała i pochyliła się nad nim, obejmując ramionami jego głowę. Zignorowała nowo przybyłych, ciemnoskórych mężczyzn i kobiety, którzy przeniknęli przez las, a teraz stali patrząc na nią w oczekiwaniu, aż ich rozpozna. - Bogini Dżenno. - ...tak. - To wengeńscy władcy. Odsunęła z czoła kosmyk włosów. - Co? Wengenowie chcieli być uprzejmi, lecz przyszli z ważną misją. - Bogini, nasi ludzie czekają na rozkazy. Chcą walczyć ale... Dżenna wskazała na pole bitwy i powiedziała głucho: - Tam. Wengenowie szybko spojrzeli po sobie. - Nie, bogini. Ci tam nie mają żadnej szansy. Nie umiemy tak walczyć. - To moi współplemieńcy. Od początku byli ze mną i Garikiem. - Wyjątkowo głupie posunięcie. - Hoban odwrócił - Głupie? - Dżenna wstała, by stawić czoło im wszystkim. - W takim razie zapłacił za to. Był w pierwszym szeregu i te ogniste rzeczy spaliły mu ramię, ale on w żadnym razie nie chce się cofać i ja też nie chcę. Nie, władcy. Nie, Hobanie Poprowadzę ich tam sama... - Przerwał jej ostry telem: Barn i Szalone nadchodzą. ? Mają Bowdeena. Dżenna odetchnęła głęboko. Bowdeen. Możliwość wyładowania dręczącej ją frustracji: Przyprowadźcie go tutaj. Pozostali władcy wyszli na spotkanie jeńców, lecz Tilda przykucnęła obok Dżenny, zwilżając kawał płótna przeznaczony na rozpalone czoło Garika. Spojrzała na siostrę-władczynie i zobaczyła pierwsze siwe kosmyki niemal niewidoczne w potoku kasztanowatych włosów oraz bruzdy zmęczenia wokół ust. Zabiłabyś nas wszystkich dla niego. Przestań, Tildo. Tilda spojrzała na nią z litością. Judyta i jej miejskie czary uczyniły z Garika człowieka, którego Dżenna nigdy nie mogła utrzymać przy sobie. - Powinien był pozostać farmerem. Miał wszystko. - Jest bogiem. Po to się urodził. Tilda spojrzała na usta Dżenny, zaciśnięte przez lata od znoszonego w milczeniu głodu uczucia. Być może, pomyślała ale kto potrafi sypiać z błyskawicą? I właśnie wtedy Szalane przyprowadziła Bowdeena do Dżenny, z rękami związanymi za plecami. Pozostali władcy otoczyli ich, by przekonać się na własne oczy, jak wygląda merk. Merkowie zabijali innych ludzi dla pieniędzy. Już niżej nie można było upaść. - Bowdeen - Dżenna włożyła w to słowo wszystko, co czuła w stosunku do niego - powiedziano mi, że służyłeś razem z Callanem. Dla pieniędzy odcinałeś Kowenom ręce. Kiedy wstała, jej oczy znalazły się niemal na równi z oczami merka. Twarz czarnoskórego mężczyzny była zmęczona życiem i boginię zaskoczył brak okrucieństwa w oczach i rysach Bowdeena. - Arin udał się do Miasta. Nie potrzebuję cię. - Oparła czubek noża tuż pod jego lewym uchem. - Powinieneś szybko umrzeć. - Dżenno. Garik z trudem próbował usiąść. Natychmiast znalazła się przy nim, podtrzymując go za ramię, Szalane za drugie. - Więc ty jesteś Bowdeen. Czarnoskóry mężczyzna odetchnął z ulgą i roześmiał się niewesoło: - Cieszę się, że się obudziłeś, władco Gariku. Posłuchaj, co do Arina... - Odjechał, wiem o tym. - Garik zmrużył oczy. - Znam tę. Byłeś kiedyś w Czarzenie. Bowdeen skinął twierdząco głową. - Przed laty. Przed wielu laty. - Odławiacz. Co się z tobą, do diabła, stało? Bowdeen nie uśmiechnął się. - Byłem głodny. - Potrząsnął głową. - Człowieku, to bałagan. Nic nie pracuje dla ciebie. - Ktoś mi powiedział, abym ci zaufał - rzekł Garik. - To nie ja - wtrąciła Dżenna. - Zabij go. - ...a ja zbyt długo ryzykowałem, żeby być teraz ostrożnym. Potrzebuję pomocy, bardzo jej potrzebuję. W przeciągu godziny, może nieco dłużej, straciłem tysiąc ludzi i oni nadal tam umierają. To... to był błąd. - Poszukał wzrokiem innych władców. - Wiecie, że nie mogliśmy zatrzymać Suffeków ale to nie koniec. Nie rezygnujemy. Bowdeen, co możesz zrobić w tej sytuacji? - Przyjrzał się uważnie Wengenowi. - Zapomniałem. Zawsze ci płacą, prawda? Bowdeen był zaskoczony, że słowa Garika zabolały go; coś podobnego nie przytrafiło mu się od dawna. - Mam kobietę. Już nie mogę dłużej jeździć z merkami Garik przetarł oczy. - Zatrzymaj Callana i Dżenna nie poderżnie ci gardła. Spróbujesz mnie oszukać, a należysz do niej. Bogini nie miała przyjemnego wyrazu twarzy. - Słyszałeś to, kowanie? Nie żartowali. Wedle ich rachuby od śmierci dzielił tylko dwie minuty. Próbował się uśmiechnąć. - Mówili mi, że jesteś sukinsynem. - Mieli rację - odparł Garik. - Czy będziesz pracował dla mnie? - Będę pracował. Garik mozolnie naszkicował na ziemi nożem Bowdeena obecną sytuację na wzgórzu i co się wydarzyło. Bowdeen słuchał uważnie, zaciskając usta. - Wygląda na “rozdziel się i znikaj”. - Znasz to? - Pomagałem opracować. Pierwszą rzeczą, którą musisz zrobić, to ocalić ludzi pozostałych na polu bitwy. Jeden z wengeńskich władców powiedział szybko: - Nie pójdziemy tam. - Nie - oświadczył Hoban. - Ja też bym tego nie zrobił - zgodził się z nim Bowdeen. - Władco Gariku, rozkaż Szandom, żeby wycofali się do lasu. - Nie - sprzeciwiła się Dżenna. - Garik mówi, że się nie cofniemy. - Gariku, czy posłuchasz mnie, czy nie? Garik skinął głową. - Odwołamy ich. - Dobrze. Będę potrzebował kompletu szandyjskiej odzieży. Ta nadaje się dla sklepikarza, a zrozumiałem, że będę musiał szybko biegać. Łuk i kołczan: jeśli nie macie wolnych, weźcie je od kogoś, kto ich już nie potrzebuje. Boże Hobanie, czy masz kilku ludzi, którzy dobrze strzelają z łuku... Hoban uśmiechnął się ponuro. - Powinieneś o tym wiedzieć. Bowdeen roześmiał się. - Chyba sobie przypominam. Czy możesz za pomocą telemów wezwać ich tutaj? Telepatia! - Wengen, choć się nie poruszył, zdawał się tryskać energią. - Ona jest waszą bronią, Callan nie zdoła się jej przeciwstawić, ale musicie działać wspólnie, człowieku. Kiedy Szandowie wycofają się do lasu, wy Wengenowie pójdziecie za nimi, a na końcu każdego szeregu iść będą władcy, by odbierać i nadawać telemy. Kryjcie się i nie łamcie szeregu. Kiedy będziecie musieli się cofać, cofajcie się w szeregu. Wasi ludzie nie umieją się szybko poruszać, więc powiedzcie im, że pewien czarny tyłek nauczy ich tego. Ruszajcie. Wengeńscy władcy zawahali się. Bowdeen był z ich krwi, jego mowie dźwięczał ich śmiech i rytm, lecz stał się kowanem. Słuchali tylko rozkazów Garika. Wyczerpany Garik znów się położył. - To są moje rozkazy. Władcy nadali telemy, telemy Garika, których nikt nie kwestionował. Najpierw kompletny chaos zapanował nad pierwszymi próbami zaprowadzenia porządku. Wiedząc, że za ten wysiłek będzie musiał później zapłacić, Bowdeen zrzucił zieloną szatę i wziął skórzany szandyjski strój od młodego mężczyzny, który go przyniósł: skórę miał bielszą niż większość Kowenów i delikatne rysy twarzy. Nie była to twarz żołnierza. - Jak się nazywasz, chłopcze? - Jakub. - Więc dobrze, Jakubie. Potrzebuję konia, ale takiego, który się jeszcze niezbyt wystraszył. Zamierzam zdobyć jeden z miotaczy i potrzebuję dwóch wojowników na tyle głupich, żeby wyruszyli ze mną. - Szalane i ja razem przebyliśmy Góry Błękitne. - Jakub wziął ją za rękę. - Już się nie boimy - dodała dziewczyna. To Karlianka. Bowdeen znał je dobrze. Szczupła i wytrzymała jak pęd winorośli, mogła walczyć przez dwa dni o garści żołędzi i kęsie surowej koniny. Zauważył węźlasty sznur otaczający jej talię i przemówił z szacunkiem: - Karliowie będą potrzebowali swych władców, dziewczyno. I to młodych tak jak ty. Czy umiesz przeprowadzić konia przez ogień? Szalane splunęła na ziemię z niesmakiem. - Zrobię to w dwa tygodnie po moich powtórnych narodzinach. Powiedz mi tylko kiedy. Bowdeen zachichotał. - W porządku, zdaje się, że ty i Jakub nadajecie się do tego. Wyruszymy, kiedy dotrą tu Karliowie. - Ukląkł na jedno kolano obok Garika i wziął boga za rękę. - Wierz mi albo nie, ale udziel mi poparcia, gdyż Callan powtórnie spróbuje cię oskrzydlić. - Skąd o tym wiesz? - zapytała wyzywająco Dżenna. - Ponieważ byłem jego nauczycielem, bogini, i sam tak postąpił. I tam właśnie się udaję. Utrzymuj łączność Gariku, niech wiedzą, że nie zostałeś pokonany i znów weźmiesz udział w walce. Zrozumieli się całkowicie. Callana można powstrzymać, ale żeby tego dokonać, muszą pójść za nim albo przegrać. Nigdy nie zapomną ściany ognia, spalenizny, której zapach czuli, ani wzgórza i łąki usianych ciałami martwych Kowenów. Nikt poza Garikiem nie zdoła ich znów poprowadzić w ogień. A może nawet i jemu się to nie uda. Bowdeen ścisnął rękę boga. - Bawimy się w chowanego z Callanem, więc znów musisz wsiąść na konia. Oni nie pójdą za mną. Wsiąść na konia? pomyślał odchodząc. On nie może nawet usiąść prosto. Sidele, Sidele, dlaczego nie dasz mi kopniaka, kiedy postępuję tak głupio? - Jakie rozkazy, komendancie? Czy ścigamy ich? Callan spojrzał ze złością na zmęczonego, spoconego młodego leda, który zawrócił, żeby go odnaleźć. Jakie rozkazy? Nie mógł rzucić kawalerii do szybkiej szarży przez pole usiane stosami szandyjskich trupów. Ciała koni i ludzi stały się osłoną dla wycofujących się powoli Kowenów. A oddziały, które miały ich oskrzydlić, wcale się nie zjawiły. Nie wiedział, gdzie są. - Niech trzydziesta dziewiąta i czterdziesta czwarta zaatakują pieszo i użyją wszystkich miotaczy, które im jeszcze pozostały. - Wypalą Szandom las spod nóg. - Daj trąbką sygnał do odwrotu. Nic tu po nas, gdy zapadnie zmrok. Led zawrócił konia, żeby odjechać; Callan złapał go za nogę. Rzadko klął, ale teraz to bluźnierstwo było uzasadnione. - Poślij jeźdźca do oddziałów oskrzydlających: gdzie się podziewali, do wszystkich diabłów?! Teraz na nic się nie przydadzą, nie ma czego oskrzydlać. Sprowadź ich tutaj. Callan chodził tam i z powrotem po szczycie wzgórza, kiedy dwie kompanie weteranów zbiegały ze zbocza. Ktoś nadal wydawał logiczne rozkazy Kowenom, ktoś, kto znał się na rzeczy. Manewr oskrzydlający mógłby ich rozbić i pchnąć ocalałe resztki na tych, którzy znajdowali się z tyłu. Na to było już za późno, ale musiał zachować inicjatywę strategiczną. Będzie atakował, dopóki się nie ściemni, później zaś cofnie się i wyruszy na północny zachód pod osłoną ciemności. Za dwa tygodnie kawaleria tak szybka jak jego może odbić Zbawienie. Kompanie, którym polecono oskrzydlić Kowenów, nie miały doświadczenia w walce w lesie. Rozwijanie kolumny było trudne i powolne, grunt nierówny, pokryty zwalonymi drzewami i gęstymi pnączami, które czepiały się ekwipunku i ograniczały widoczność do kilku metrów. Nie było czasu, żeby przeprowadzić rekonesans w lesie, gdyż w przeciwnym wypadku Callan nie wydałby takiego rozkazu. Mimo to merkowie wyrąbywali sobie drogę mieczami, nakłaniając bezużyteczne teraz konie, żeby szły za nimi. Słyszeli odgłosy bitwy, toczyła się zaledwie o kilkaset metrów przed nimi, lecz równie dobrze mogłoby to być piętnaście kilometrów. Pewien sek, który wysunął się nieco do przodu, znalazł coś rodzaju ścieżki, zarośniętej, lecz nadającej się do użytku. Zanim przywołał pozostałych ruchem ręki, uszedł kilka kroków do przodu, żeby sprawdzić, czy kręta ścieżyna gdzieś prowadzi czy też kończy się w środku lasu. Żaden doświadczony odławiacz nie zrobiłby tego za pięćdziesiąt kredytek. Każda która wyglądała na łatwą, była otoczona z obu stron przez Kowenów. Chłopiec i dziewczyna wstali tuż za nim, mali i smukli, tak blisko, że mógłby ich dotknąć. Nigdy ich nie usłyszał. Zabrali jego miecz, kiedy z nim skończyli. Pierwsze strzały Bowdeena trafiły w merków. Kiedy Bowdeen ustawił swoich Karliów szeregiem w poprzek skrzydła Garika, zastosował dla Kowenów tylko to, czego nauczył się w walce z nimi: w gęstwinie dwustu leśnych wojowników wartych było tysiąca na otwartym terenie Przykucnąwszy z Jakubem i Szalane w pobliżu środka, otrzymywał i przekazywał szeptem wiadomości, które za pośrednictwem karliańskiej władczyni docierały do Garika, Dżenny i całej linii bojowej Kowenów. Skrzydło zatrzymane. Karliowie trzymają się. Szandowie i Wengenowie sformowali się w lesie na zachód od łąki. Trzymają się. W gęstwinie atak merków zmienił się radykalnie, nie była to bitwa, jaką pragnął stoczyć Callan. Stała się tym, czym były starcia na północ od Karli, cichymi potyczkami między niewielkimi grupkami lub pojedynczymi osobami, tu i tam na krótko przerywanymi głośnymi okrzykami i nieustannym świstem strzał. Na dwadzieścia metrów przed Bowdeenem z gęstwiny na jakiś niewidzialny cel wytrysnął długi język ognia. Były merk usłyszał wysoki, przenikliwy okrzyk. Ktoś upadł na ziemie na prawo od niego. Przez chwilę widział postać ofiary. Był to mały chłopiec lub dziewczyna, nie mógł teraz powiedzieć, gdyż zamienił się w płomień i runął na ziemię z krzykiem. Szalane zatkała sobie uszy. Jakub z trudem przełknął ślinę. - Jezu. - Teraz wiemy, gdzie jest miotacz - szepnął do niego Bowdeen. - Ta rzecz wypala drogę na trzydzieści metrów przed sobą. Jest tam gorąco, ale można przeprowadzić konia. Chodźmy, Jakubie. - Szturchnął łokciem Szalane. - Czy dobrze wszystko zrozumiałaś? Dziewczyna skinęła twierdząco głową; gwałtownie zaschło jej w ustach. - Kiedy będziemy gotowi, dam ci znać gulgotem indyka. - Dwaj mężczyźni wślizgnęli się w krzaki i szybko zniknęli z oczu. Szalane odwiązała konia, uspokajając go szeptem i głaskaniem. Kiedy zwierzę przestało drżeć, dziewczyna zawiązała mu oczy. Tak długo, jak nie będzie widział, gdzie poprowadzą go jej ręce i jego własne nogi, pojedzie wszędzie. Ostrożnie przeprowadziła go przez krzaki do niewielkiej dolinki, położyła się na brzuchu i przylgnęła do ziemi. Przygotujcie się, nadała. Jakub i kowan odeszli. Wkrótce nastąpi atak ogniowy. Ona sama i pobliscy Karliowie mieli stać się celem dla ognistej rzeczy. Zdrętwiała z przerażenia, wsłuchiwała się w bicie własnego serca. Obsługującemu miotacz merkowi, odizolowanemu od kolegów przez otaczające go gęste krzewy, wydawało się, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Usłyszał gulgot indyka, który nie zmyliłby nikogo, później jakiś ruch przed sobą, świst strzał i głosy. - Hej! Hej! To cel. Wcale nie musiał go widzieć. Nacisnął spust i płomień roztopił znajdujący się przed nim krzew. Strzelił ponownie. Huk wystrzeliwanej pod ciśnieniem galarety zagłuszył lekki szelest z tyłu. - Teraz! - Bowdeen rzucił się merkowi na plecy, podczas gdy Jakub uchwycił prawą rękę tamtego, wyszarpując z niej spust miotacza. Odsuwając na bok wylot broni, Jakub zamknął oczy, kiedy spostrzegł błysk noża Bowdeena. Szybko zdjęli miotacz z ciała merka. Wengen zawołał: - Jedź! Oddalona o dwa tuziny metrów Szalane usłyszała go i szarpnęła za cugle. Koń sprężył się do skoku i pomknął do przodu; Szalane wskoczyła w siodło, pozwalając, by ruch pochłonął jej przerażenie. Ledwie mogła oddychać. Wszystko wokół niej paliło się i cuchnęło, ale ujrzała przed sobą obramowaną ogniem ścieżkę a na jej końcu zniekształcone przez gorąco postacie Jakuba i Bowdeena. Pomknęła ognistą aleją, czując, jak gorące powietrze parzy jej gardło, przypieka twarz i ręce. Z gałęzi krzewów kapały krople rozpalonej galarety, odzież dziewczyny poczęła dymić koń zarżał, gdy musnął go język ognia, ale Szalane zmusiła zwierzę do dalszej jazdy. A później wciągnęła w płuca świeże powietrze, Jakub poklepywał jej dymiące ubranie, Bowdeen zaś zajął się ognistą rzeczą, wytworem czarnej magii Miasta. Podniósł lufę miotacza i nacisnął spust. Język ognia zatoczył szeroki łuk w stronę dżungli, gdzie znajdowali się merkowie. Zielona ściana wypluła z siebie uciekających żołnierzy i rozległy się przeraźliwe krzyki. Bowdeen zablokował spust i podał miotacz Szalane. - Dostarcz go do Garika. Szybko. Szalane wciągnęła powietrze do płuc, wstrzymała oddech i znów skierowała konia w ognisty korytarz. Bowdeen i Jakub poszli za nią. Idąc aleją płomieni Bowdeen usłyszał głośne, mechaniczne sygnały wydobywające się z rozregulowanych magnetofonów. - Rozkaz powrotu - mruknął do Jakuba. - Callan ich odwołuje. Słońce już zaszło, zapadał chłodny zmierzch. Walczące armie rozdzieliły się niczym zmęczone psy bojowe, ciężko dyszące w zielonkawym półmroku. Zachód słońca, Mejzo. Mieli zwyczaj oglądać go razem, stojąc przed domem lub przechadzając się skrajem pól. Uprawiali tam miłość równie często jak w swoim łóżku. Nigdy nie myśleli logicznie, czasami Szalane jako władczyni była bardziej dorosła niż jej rodzice. Moss pomyślał że prowadzili przyjemne życie, gdyż nie musieli dużo pracować, a Mejza z czasem zrozumiała, że powinna pozostawić go samego, kiedy pada deszcz. Wydawało im się, że sami kształtują swoje życie, ale tak nie było. Uczyniła to Judyta, Judyta i Garik. Oni rzeźbili je, lecz Moss i Mejza byli tylko częścią lasu. Kiedy Szandowie po raz pierwszy zaatakowali merków, rodzicom Szalane nigdy nie przyszło do głowy, że powinni pozostać na miejscu. Dyscyplina była jednym ze słów Dawnej Mowy Garika, które nic dla nich nie znaczyło. Po prostu poczuli, że powinni szybko ruszyć do przodu. Wtedy właśnie zobaczyli boga Szandów na płonącym zboczu i Moss go uratował. W taki oto sposób stanęli obok Szandów na otwartej przestrzeni. Czekali wraz z innymi, podczas gdy żołnierze poszli do lasu ognistymi rzeczami. Ci merkowie byli sprytni. Od razu mogłeś poznać, że to odławiacze, gdyż nosili koweńskie stroje i korzystali z najmniejszej nawet osłony. Wypalili las i krzaki, wypędzając Wengenów i Szandów na otwarte pole. Mogłeś ich trafić, jeśli ich zobaczyłeś, ale oni wciąż powracali, odrzucając plemiona Kręgu, wypalając dziury w linii bojowej, walcząc niewielkimi grupami jak Kowenowie. Moss i Mejza unieszkodliwili ognistą rzecz i mężczyznę, który ją niósł, ale gorąco poparzyło oczy Mossa. Po prostu wystrzelił strzałę o sekundę za późno. Ale mieli ognistą rzecz, ciężki miecz i łopatę, która składała się, żeby można ją było łatwiej nieść. Merkowie odeszli, kiedy zabrzmiały ich rogi. Było to na rękę Mossowi. Mogli iść, gdzie im się podoba. Nie mógł już walczyć. Było to tak jak z deszczem. Jutro może będzie go to obchodzić, ale nie teraz. Mruknął, zawzięcie wymachując łopatą: - Nie teraz. Zgromadźcie się. Zgromadźcie się wokół Garika. Kilku Szandów wyślizgnęło się z krzaków, odpowiadając na telem boga. Moss ledwie na nich spojrzał. Niektórzy byli ciężko ranni, pod pokrywą farby dostrzegł wielkie bąble. - Czy nie słyszałeś? - Oczy mówiącego stały się szkliste ze zmęczenia. - Mamy się zgromadzić. Moss znów wbił łopatę w miękką ziemię. - Powiedz Garikowi, że jestem zajęty. Zostawili go i zniknęli jak dym w zielonej gęstwinie. Moss nadal kopał. Miał zamknięte oczy, kiedy zasypywał grób ziemią. Spojrzał nań dopiero wtedy, gdy był już prawie pełny. Kiedy po raz ostatni postukał weń łopatą, upuścił ją i położył się obok mogiły. W milczeniu przytulił się do kopczyka, obejmując go ramieniem, jak to zawsze czynił. Nie mógł sobie wyobrazić, iż nie będzie mógł jej dotknąć. O zmierzchu Bowdeen przeprowadził zwiad wzdłuż skrzydła Callana. To co zobaczył, potwierdziło jego podejrzenia. Pogalopował z powrotem na oczach merków, krzycząc głośno, by się zidentyfikować, kiedy wjechał do lasu. - Nadjeżdża Bowdeen! Nikt nie wezwał go, by się zatrzymał, niewielu podniosło wzrok. Mijał nie kończące się grupki wyczerpanych ludzi siedzących lub leżących na ziemi. Niektórzy z determinacją kopali płytkie groby. Wszystko zatrzymuje się, kiedy jakiś farmer rodzi się na nowo. Linia bojowa już nie istniała pozostali tylko zasępieni Kowenowie, pragnący opuść to miejsce, tłumiący ból ran i oparzelin, żeby wróg nie usłyszą jak bardzo ucierpieli. Bowdeen znał rozmiary klęski i miał nadzieję, że Callan tego nie wiedział. W lesie nie mogłeś dorównać Kowenom, ale Kriss sprawił, że musieli walczyć wedle jego reguł i nie pozwolił im odegrać się. Ocaliło ich jedynie nadejście nocy i manewr oskrzydlający, który nigdy nie został wykonany. Callan zwyciężyłby, gdyby miał jeszcze dwie godziny dnia, a nawet jedną. Bowdeen musiał go podziwiać: dobrze wyćwiczony w sztuce strategii Kriss trzymał się swego pierwotnego planu tak długo jak mógł, a potem, nie tracąc więcej ludzi, przeprowadził alternatywny manewr. Gdyby doszło do następnej bitwy, miałby większe szansę. Prawie trzecia część armii Garika leżała na wzgórzu, na łące lub pod drzewami, nadal płonąc tam, gdzie dosięgła ich salwa miotaczy. Nieco dalej Szalane dyskutowała z kilkoma Karliami. Jakub oparł się o pobliskie drzewo. - Oni odchodzą - powiedział Bowdeenowi. - Niektórzy Wengenowie także. Nie zaskoczyło to Bowdeena. Kowenowie nie mieli pojęcia, co znaczy być żołnierzem, częścią armii, nie mieli nawet na to odpowiedniego słowa. - Mówią, że Garik umiera - ciągnął Jakub. - Wnioskują na podstawie jego telemów. Bowdeen zaklął: - Umiera, na tyłek mojej babci! Władczyni Szalane! Powiedz tym Karliom, że jeśli teraz odejdą, nie będą mieli dokąd wracać. Pojechał dalej przez zarośla do zagajnika, w którym zostawił boga Szandów. Tylko Dżenna była z nim teraz, pochylając się nad leżącym Garikiem. Bowdeen przywiązał konia i ukląkł obok boga. Garik nie umierał. Oczy miał czujne, tylko ciało słabe. Bowdeen podał mu porcję koncentratu. - Spróbuj tego. Sprasowane jedzenie. Dobre dla ciebie. Dżenna nie chciała przyjąć daru Bowdeena. - To może być trucizna. - Nie. - Garik odwinął koncentrat i ugryzł mały kawałek. - Daje dużo siły. Judyta miała tego trochę. - I duża na tym urosła. Garik oparł się na zdrowym łokciu. - No cóż, Bowdeen, powstrzymałeś go. - Na teraz. - Przeprowadziłeś rekonesans? - Tak, sir. Większość z nich jest rozciągnięta wzdłuż grzbietu wzgórza. Jedzą, zbierają strzały i inny ekwipunek z pola walki. Są tam również konie i nikt się nie okopuje. Odejdzie, gdy zapadnie noc. Bóg czekał na dalsze słowa Bowdeena. - Musisz to zrobić teraz, Gariku. Dżenna pokręciła głową. - Zostaw go w spokoju, kowanie. - Gariku, teraz. - Bowdeen poczuł, że ogarnia go rozpacz. - Musisz silnie nadawać telemy, zwołać zgromadzenie. I musisz wsiąść na konia. - On nie może! - Bogini, oni mówią, że umiera, gdyż jego telemy są tak słabe. I niektórzy z nich odchodzą. - Odchodzą? - Przez chwilę dostrzegł w Dżennie to, czego nigdy by nie podejrzewał: strach, nie o siebie, lecz o tego dla kogo żyła. - Opuszczają Garika? - Tak, bogini. - Dżenno, pojedź ze mną - powiedział uspokajająco Garik. - Bowdeen, przynieś mi tę torbę. Garik wyjął z torby błyszczący tammaj o białej rękojeści i podał je Bowdeenowi. - Pokaż to Hobanowi, Tildzie i wengeńskim władcom. Czy wiesz, co to jest? Bowdeen zachował dostateczną znajomość obyczajów Kręgu, żeby wiedzieć. Garik wzywał ich, żeby odwołali się do noża do końca. Nikt nie wróci, dopóki wszystko się nie skończy. - Czy sądzisz, że przyjdą? - zapytał Bowdeen. - Nie wiem. Oni wiedzieli, że może do tego dojść. Wengen opuścił oczy. Garik miał zapadnięte policzki. Rany wyzwoliły tłumione tygodniami i miesiącami zmęczenie. Przykro było na niego patrzeć. - A ty, sir? Bowdeen poczuł, że bóg i bogini podzielili się jakąś myślą ale nie mógł jej odczytać. - Będziemy czekali na nich z Szandami. - rzekł Garik - Powiedz im to, Bowdeen. Wengen westchnął i wsiadł na konia. - Nie przeszkadza ci, że będę jechał obok, prawda? Na wypadek, gdyby rozbolała cię głowa albo coś innego? Garik uśmiechnął się blado. - Możesz pomóc w razie potrzeby. - Jak z tymi dwoma miotaczami, które zdobyliśmy - dodał Bowdeen. - Myślałem o nich. - Odjechał kłusem. Zgromadźcie się. Spotkajcie się z bogiem i z boginią. Dżenna przyprowadziła konie tak blisko, jak mogła i zacisnęła popręgi. Nadszedł czas. Garik zebrał się w sobie, żeby spróbować wstać. Ugryzł kawałek koncentratu, a resztę ofiarował Dżennie. - No, jedz - powiedział łagodnie. - Później nie będzie na to czasu. Żeby sprawić mu przyjemność wzięła koncentrat, ugryzła i przełknęła, trzymając na odległość ramienia. - Nie ma smaku. - To kowańskie jedzenie, czyż nie tak? Dżenna pocałowała Garika w policzek. - Będziemy smacznie jedli, kiedy powrócimy do domu, zobaczysz. - Tak. - Objął ją zdrowym ramieniem. - Ładnie tu. Nigdy tędy nie jechałem. Nie wiem, czy to ziemia Szandów, czy Suffeków. Nie ma nawet nazwy. Dżenna zebrała rozpuszczone włosy i związała je rzemykiem ze spinką. - Niektórzy nasi ludzie nadali jej nazwę. Od kwiatów, których jest tu tak dużo. Nazywają ją Denilajn.2 Spotkanie w lesie na zachód od łąki... Dżenna zbadała ostrość zdobytych mieczy i wsunęła po jednym w rzemienie u ich siodeł. - Szalane świetnie dziś jechała, Gariku. Myślę, że Arin dobrze wybrał. Na początku widziałam tylko te jej duże przednie zęby. - Uśmiechnęła się. - Będzie dobrą władczynią, może nawet... - Odwróciła się do niego, dotykając żelaznego półksiężyca, który nosiła na piersi. Gariku... ? ...nic. Na zawsze odegnała tę myśl i uklękła, żeby mu pomóc. - Myślę, że jesteśmy gotowi. - Przypuszczam. - Źle się czujesz? - Lepiej się czułem, kiedy uderzył we mnie piorun. Daj mi trochę czasu. Gasnące światło dnia zmiękczyło rysy jej twarzy. - Wiesz co? Czy pamiętasz dzień, w którym wypaliliśmy mózgi psom, kiedy wracaliśmy do domu z Lorl? Byłam w kręgu władców, ty zaś stałeś w środku z Jazonem i Mossem, stary Moss będzie teraz bardzo samotny, powinien zamieszkać z nami, a ja próbowałam utrzymać moją część mocy i mogłam tylko myśleć o Judycie w twoim wozie. Tam, gdzie sama chciałam być. To dlatego psy niemal mnie dopadły zamiast mojej mamy. Położyła sobie na ramionach jego zdrowe ramię i zebrała się w sobie, kiedy Garik uczepił się jej kurczowo. Zacisnął mocno usta, starając się wstać. - To niedaleko. - Dżenna nie puszczała go. - No, oprzyj rękę na łęku... tak. Zanim chwycił go ból, poczuł, że umysł Dżenny otoczył jego własny jak silne ręce, pomagając mu zapanować nad muskularni. - Włóż stopę w strzemię. Do góry... do góry... tak. Siedział w siodle, ale Dżenna nadal trzymała go za nogę, odchyliwszy do tyłu głowę, by go widzieć. Objęła go niezdarnie, po czym oparła głowę o jego nogę; poprzez kozią skórę czuł ciepło jej twarzy. - Nienawidziłam jej wtedy. Nienawidziłam jej długi czas. Teraz nie. Mam to, czego chciałam, Gariku. Poczuł ucisk w piersi. Zraniona noga znowu krwawiła, lecz pochylił się w siodle, żeby zagłębić palce w gęstych rudych włosach Dżenny. - Dziewczyno, gdybyśmy mieli czas, kochałbym z tobą tutaj. Roześmiała się głośno. - Przyjdź do mnie, Gariku. Uczynię cię równie szczęśliwym jak na Sindżin i przy innych okazjach. Jak wtedy, kiedy schowałam twoje spodnie. - A ja poszedłem do domu w skórzanej koszuli. - Miałeś najładniejszy tyłek, władco Gariku. Chciał odpowiedzieć, ale nagle odwrócił głowę. - Dżenno... Posłuchaj. Telemy były raczej myślami sączącymi się z wielu umysłów, nielicznymi wyraźnymi słowami, tylko zamiarem, który z minuty na minutę stawał się coraz silniejszy. Tu i tam rozpoznali znajomy głos, bliskie, kochane głosy, na chwilę górujące nad pozostałymi. Moss... Bern... Hoban i Tilda... spotkają się... - I Szalane! Posłuchaj, Gariku! To ta dziewczyna! Mówiłam ci, że to niezwykła kobieta! Wyprowadzili konie, kierując się na skraj lasu. Karliowie... Wengenowie... Szandowie... nadchodzą... spotkają się... Więcej głosów i coraz to więcej. Nadal wyczerpanych, przestraszonych, nie promieniejących nadzieją. Ale powracających. Garik trzymał się łęku siodła i czuł, jak stopniowo powracają mu siły. - Dżenno, Dżenno, posłuchaj! Wracają. Jest ich tak wielu! Jakub i Szalane jechali obok siebie, kierując się w stronę skraju łąki, ze zdobycznymi miotaczami przywiązanymi do pleców. Za nimi podążały zielone i płowożółte szeregi, żywy las szeleszczący i trzaskający pod kopytami koni. Dotarli do ostatniej osłony i zatrzymali się. Mieli się tu rozdzielić. Plan Bowdeena był prosty: najpierw pojadą dwa długie eszelony szandyjskich i karliańskich łuczników, później oni oboje, a na końcu Garik z całą resztą. Później już nie będzie potrzebny żaden plan. Razem obserwowali sylwetki ludzi i koni rysujące się na tle wzgórza. - Trochę ciemno. - Szalane odwróciła się do Jakuba. Miał pochyloną głowę, jego usta poruszały się bezdźwięcznie. To do niego podobne, modlić się do starego boga-człowieka, jak gdyby bogini ziemia nie mogła zrobić wszystkiego. - Hej - szepnęła. Ich palce splotły się. - Hej, Lane. - Cieszę się, że cię kochałam, Kubo. Odparł uśmiechając się nieśmiało: - To było potrzebne. Szalane wychyliła się w siodle i pocałowała mu palce. - Przyjdź znów na świat. - Niech cię Bóg błogosławi. Wyjechali spomiędzy drzew i skierowali konie w stronę przeciwległych krańców linii bojowej, która wynurzyła się z lasu, z Garikiem, Dżenną i Bowdeenem w środku. Wszyscy milczeli, ale tam, gdzie był skraj lasu, jechało szeregiem dwustu wojowników i coraz to nowi wynurzali się z gąszczu. Odziani w ciemnozielone stroje Szandowie, niemal niewidoczni w gęstniejącym mroku, przemieszani z płowożółtymi Karliami. Uformowani w równe szeregi Kowenowie jechali stępa. Bardziej jako przedłużenie niż przerwa w rytmie jazdy, Garik wyjechał do przodu i pogalopował przed ruchomą linią ludzi i koni. Szandów podniósł wysoko w górę swój tammaj. Szalane umieściła lufę miotacza pod prawym łokciem, kiedy jeźdźcy przyspieszyli biegu i puścili się kłusem. Jednocześnie dwa pojedyncze szeregi oderwały się od reszty wojowników i wysforowały na czoło pochodu. Gdy młoda .władczyni odebrała telem Garika, spięła konia ostrogami. Pomknęła przodu i po raz drugi tego dnia łąka napełniła się tętentem kopyt koweńskiej szarży. Callan powiedział przez zęby: “Bowdeen.” Sylwetka mężczyzny w siodle była zbyt znajoma; to Bodeen przemknął błyskawicznie przez otwartą przestrzeń, to na pewno on powstrzymał natarcie merków. I tylko komendant pomyślałby o kontrataku w chwili, gdy ludzie Callana byli rozproszeni wokół grzbietu wzgórza, kończąc posiłek, szykując się do wymarszu. Nie mając czasu, żeby osiodłać konie, obie kompanie szybko ustawiły się w coś podobnego do szyku bojowego, podczas gdy syn Uriasza obserwował zbliżającą się błyskawicznie zieloną chmurę - Kowenowie jechali z niewiarygodną szybkością, wyduszoną z bliskich szaleństwa zmuszonych do niebywałego wyczynu ciosami noży. A przecież konie zdawały się mknąć bez wysiłku, jak chmura pędzona przez huraganowy wiatr, wznosząc się jak grzbiet fali ponad stosami ciał merków i Kowenów. Koweńska szarża wywierała hipnotyczny wpływ na merków. Pędziła niczym jedna istota, której nie mogli zabić ani zatrzymać, nie mająca z nimi nic wspólnego. Sami nie wyglądali na obiekt niezwykłego ataku, musiało to być coś poza nimi. Ogromna zielona fala wtargnie na szczyt wzgórza i popędzi wciąż dalej i dalej. Dwa pojedyncze szeregi jeźdźców w zielonych strojach odłączyły się od pozostałych; zwróciwszy się do środka po przekątnej, minęły się poruszając się na krzyż i strzały zaświszczały wokół ludzi Callana, a owo śmiercionośne zgrupowanie zasypało nimi wszystkich żołnierzy. Później pierwsze połówki obu rzędów zwróciły się do środka, tworząc podobny do nieregularnego diamentu szyk - i ponownie wypuściły chmurę strzał. Gdy druga salwa się skończyła, ludzie Callana poczęli podnosić głowy. Nagle diament w dole rozwarł się. Dwaj jeźdźcy przeniknęli środkiem i wtargnęli na zbocze. Leżący obok Krissa łucznik nałożył strzałę na cięciwę, mamrocząc: - Czy im się zdaje, że oni są... Callan pochwycił go i pchnął w bok. - Uważaj! Obaj jeźdźcy zatrzymali się, gdy merkowie wycelowali do nich z łuków. Podnieśli zdobyczne miotacze: dwa strumienie ognia przemknęły tam i z powrotem przez najbliższe szeregi żołnierzy, zamieniając noc w dzień. W blasku płomieni trudno było dostrzec strzelających z miotacza Kowenów, ale Callan nadal wypuszczał strzały. Nie miał już linii obrony, tylko dziesiątki palących się ludzi, skręcających się jak kawałki słoniny w rondlu. - Cofać się! - Poderwał się i biegł szybko, lecz bez paniki, oceniając słuchem odległość od koweńskiej szarży. W ostatniej chwili ukrył się za martwym koniem. Główny potok Kowenów przelał się przez szczyt wzgórza i spłynął zboczem w dół; powitał ich grad strzał. Kilku jeźdźców spadło z koni, ale reszta mknęła dalej. Wielu ludzi Callana nie zdążyło się ukryć i zostało stratowanych lub zabitych w drodze. Garikowe oddziały mścicieli spuściły się w dół, zalały okopy jak wrząca masa, w której na krótko żelazo uderzyło o żelazo. Dywizja Callana została rozproszona jak przez huragan, ale żołnierze byli tylko poturbowani, lecz nie rozbici. Biegnąc, by uformować się na nowo, merkowie z przerażeniem zobaczyli jak całe ogromne ciało Kręgu zawróciło nagle, bez wydanego głos rozkazu, i zaatakowało ich po raz drugi. I znowu oszołomieni żołnierze strzelali, kuląc się za ciałami koni, kiedy przetaczał się nad nimi koweński huragann niknąc w dół zbocza - po to, by zawrócić w milczeniu i ponownie szarżować. I tym razem wielu żołnierzy nie zdołało się ukryć. Ktoś złapał Callana za ramię. - Komendancie, nie możemy tak dalej! Nie mamy planu, nie możemy się bronić ani ukryć. Oni wdepczą nas w ziemię! - W cztery rzędy! - zawołał Callan, zdzierając kołczan ze skulonego ciała u swych stóp. - Ustawić się w cztery rzędy trzydziestu ludzi w każdym. Teraz! Merkowie z desperacją rzucili się wypełniać rozkazy. Zrządzeniem losu była to trzydziesta dziewiąta kompania Callana, jego zahartowani w bojach odławiacze, którzy utworzyli linię obrony wraz z żołnierzami z innych oddziałów, dodanymi dla uzupełnienia strat. Uklękli i czekali na atak. Syn Uriasza stał z podniesionym mieczem do chwili, gdy spienione koweńskie konie znalazły się w odległości trzech skoków. Wtedy opuścił miecz i zawołał: - Strzelajcie! Sto dwadzieścia strzał uderzyło w pierwszy szereg atakujących. Znaczny odcinek koweńskiej szarży załamał się i runął na ziemię, lecz pozostali pędzili dalej. A jednak udało się. Callan wiedział, że przed następną szarżą będzie musiał uformować dłuższą i głębszą linię. Strzały mogły zatrzymać Kowenów, ale tylko wtedy, gdy będzie to zmasowany atak. Rozejrzał się: wielu z strąconych z konia jeźdźców walczyło wręcz z żołnierzami trzydziestej dziewiątej. Zawołał znowu: - Komendanci, do mnie! Daremny rozkaz. Nikt nie miał czasu, żeby go słuchać. Pobiegł za trzydziestą dziewiątą... i wtedy zobaczył wysokiego mężczyznę, przedzierającego się przez uciekających merków i koszącego ich zdrowym ramieniem jak zboże. - Garik! - wyrwało się z gardła Callanowi. Pobiegł do boga Szandów wymachując trzymanym oburącz mieczem. Lecz Garik jechał zbyt szybko. Callan zdołał tylko uchylić się w bok i z trudem odbić cios, który rozciął mu ramię. A potem Szando pomknął dalej wraz z ogromną falą jeźdźców. I wtedy, właśnie wtedy klęczący Kriss zobaczył walczącą pieszo, otoczoną przez merków rudowłosą kobietę. Choć wysoka, poruszała się bardzo zręcznie - odwracając się, robiąc uniki, by odparować inny cios, obracając się z mieczem w ręku lak, że obcięła jednemu żołnierzowi rękę w łokciu. Kopnęła go, wyrąbała sobie drogę... i zobaczyła Callana. Z dzikim okrzykiem rzuciła się na niego unosząc zdobyczny miecz. Callan podniósł się i zadał jedno pchnięcie. Cios był czysty i wyważony; chociaż oczy Dżenny pozostały otwarte, musiała umrzeć od razu. Kriss zachwiał się, ze zranionego ramienia trysnęła krew. Pozwolił sobie na lekki uśmieszek. To była ruda Dżenna, najlepsza do zabicia oprócz samego Garika. Bóg nadal był z nim. Callan opanował się. Nadal miał zdolnych do walki żołnierzy, ale nie wykorzystywał ich we właściwy sposób. Jego ludzie musieli dosiąść koni z siodłami lub bez i przebić się do lasu w najsłabszym punkcie. Otworzył usta, by wydać taki rozkaz. I zamarł. Było już za późno. W ciemnościach, mrużąc oczy, żeby dostrzec manewr Garika, Callan zobaczył, jak ogromna masa Kowenów wyciągnęła się niczym wąż i powoli otoczyła wzgórze, trzymając się poza zasięgiem strzał. Merkowie nie przebiją się do lasu. Cokolwiek by się wydarzyło, stanie się wewnątrz kręgu Garika. Za ciemno, żeby ich widzieć. Czy znów atakujemy? Garik mówi, że nie. Utrzymajcie krąg. Utrzymajcie krąg. Do zachodu słońca. Czekając w ciemnościach, jeden z ledów Callana, trzymujący zranioną rękę, mruknął: - Cholera. Powinniśmy dostać za to więcej pieniędzy. Niektórym wydało się to zabawne, lecz niewielu śmiało się tej nocy na wzgórzu. Na długo przed wschodem słońca szary przedświt rozjaśnił krótką, letnią noc. Budząc się z drzemki Callan ostrożnie pomacał obandażowane ramię. Usiadł. Zamknięty krąg nadal był w dole, nieruchomi jeźdźcy wciąż siedzieli na koniach, jak gdyby nie ruszyli się z miejsca przez całą noc. Wewnątrz dostrzegł mniejszy krąg władców w białych płaszczach. Żaden dźwięk nie przerwał porannej ciszy oprócz cichych westchnień jego ludzi, wstających sztywno, żeby przyjrzeć otaczającym ich nieruchomym kręgom. - Musi ich być jakieś trzy tysiące. - Po co są te białe płaszcze? - To są władcy. Niech mnie licho, jeśli nie ubrali specjalnie dla nas. Callan wezwał do siebie dowódców. - Meldujcie. Ilu ludzi zdolnych do walki? - Stu osiemdziesięciu trzech, sir. Około stu rannych. Południowa dywizja liczyła teraz mniej niż trzystu żołnierzy. - Konie, które nie zostały zabite, uciekły. Niektórzy z czterdziestej pierwszej próbowali przebić się w nocy. To oni... tam na północy. - Jakie rozkazy, komendancie? Callan nie miał gotowych odpowiedzi. Obiegł spojrzeniem wzgórze, resztki swojej dywizji i pierścień Kowenów. Och mój Boże, nie mogę nic więcej dla Ciebie zrobić. Wybacz, że mi się nie powiodło. Spójrz tylko na mój wysiłek i zamiar i przyjmij Twego wiernego sługę do Twego wieczystego zwycięstwa. Amen. - Komendancie. - To przemówił dowódca czterdziestej pierwszej. - Rozkazy nie są teraz ważne. Callan odwrócił się do niego: - Dlaczego nie? - Walczyliśmy. Zapłacono nam, żebyśmy walczyli, ale nie żebyśmy umierali za nic. - Za nic? - powtórzył Callan, prężąc się jakby chciał uderzyć rozmówcę. - Za nic...? - Hej, komendancie! Czworo z nich wyjechało do przodu. - To Garik. Czterech jeźdźców wyjechało z wewnętrznego kręgu i zatrzymało się u stóp wzgórza. Garik zawołał: - Callan! Callan wezwał dowódcę czterdziestej pierwszej. - Nałóż strzałę na cięciwę, idź za mną do podnóża góry. Wy pozostali, każdy, który może naciągnąć łuk, powinien trzymać strzałę w pogotowiu. Kiedy dam rozkaz, zabijcie Garika. Odszedł. Dowódcy spojrzeli po sobie. - ...co? - Nie wie, że został pobity - powiedział jakiś oficer. - Ale ja wiem to na pewno. Syn Uriasza początkowo podniósł pas z pochwą, potem jednak wyciągnął miecz i oparł ostrze na ramieniu. - Chodźmy, komendancie. - Uśmiechał się zimno, gdy zaczął schodzić w dół. Garik czekał z Szalane, Jakubem i Bowdeenem u boku. Ironia losu sprawiła, że dwoje z nich było kowanami. Pragnął, by Dżenna była teraz z nim. Ta chwila powinna należeć także i do niej. To dziwne, lecz w ów ciepły wiosenny poranek czuł się staro i było mu zimno. Skończył czterdzieści siedem lat, tyle samo co Bowdeen, ale odtąd będzie czuł ich ciężar w sztywnej nodze i ręce, która już nigdy nie będzie trzymać cugli. Teraz będzie liczyć zimy. Jakub nadal niósł miotacz; uważał, że mogą go potrzebować. Szalane sprawiała wrażenie chudej w krótkim płaszczu władczyni. Oboje młodzi wyglądali bardzo poważnie. Ale Bowdeen widział to wszystko i ja także. Nic dziwnego, że garbi się trochę, pomyślał. Callan zatrzymał się na zboczu, o dziesięć kroków od Kowenów, drugi oficer o krok za nim. Garik podjechał co do przodu. Dwa białe motyle ścigały się na dzielącej ich przestrzeni - Callanie, możemy znów przyjść, jeśli będziemy musieli ale to nie ma sensu. Poddaj się, zostań moim jeńcem, a reszta twoich ludzi będzie mogła powrócić do Mriki. Kriss obrzucił ich wszystkich pogardliwym spojrzeniem. - No cóż, Bowdeen. - Hej, subie. - Znowu się sprzedałeś, Bow. Czy oferta była dobra? - Najlepsza, jaką kiedykolwiek mi zaproponowano - odparł Bowdeen myśląc o Dżennie. Callan wskazał palcem Jakuba i przemówił w Dawnej Mowie. - Jakubie, Jakubie, ty który stałeś przy ołtarzu z Uriszem. Myślisz, że tylko jego zdradziłeś? Czy myślisz, że wygnał cię tylko twój własny, doczesny lud? Sprzedałeś swoje życie, Jakubie, sprzedałeś za jedną śmierdzącą koweńską dziewkę. Powinieneś był umrzeć razem z nią. - Tak - odparł Jakub. - To byłoby aktem miłosierdzia Wszystko skończone, Jeremiaszu. - Skończone? - odparował Callan, przenosząc spojrzenie na Garika. - Czy kiedykolwiek coś naprawdę się kończy Jakubie? Przypomnij sobie, kogo Szatan dręczył swymi pazurami. Pamiętaj Judasza, który powieszony na sznurze zwisa z ust Szatana. - Jerry, na miłość Chrystusa, wszystko skończone, to koniec! - Jakub podjechał do Garika. - Nie masz o co walczyć nie możesz już nic więcej zrobić, Jerry, czy dla zaspokojenia twojej dumy chcesz zabić tych ludzi na wzgórzu? - On ma rację - rzekł Garik. - Nie chcę twojej śmierci. To nie ma znaczenia. Rzuć miecz i chodź z nami. Callan zdjął miecz z ramienia i oparł się na nim. - Idź do diabła, Gariku! Razem z Dżenną! - Odwrócił się niespodzianie i ryknął do żołnierzy na wzgórzu. - Strzelajcie! Bowdeen napiął muskuły, gotów osłonić Garika. Zaskoczony Jakub przeniósł spojrzenie na wzgórze, oczekując chmury strzał. Szalane stoczyła się z siodła, czekając w napięciu. Ale nie została wystrzelona ani jedna strzała. Merkowie na wzgórzu nie drgnęli. - Strzelajcie! - wrzasnął Callan. I do stojącego za nim oficera: - Strzelaj, do pioruna! Zabij go! Komendant czterdziestej pierwszej upuścił łuk. - Nie, sir. Kriss z rykiem odepchnął oficera, podniósł z ziemi łuk, poszukał strzały i nałożył ją na cięciwę. Jakub ruszył do przodu, odbezpieczając spust miotacza. - Jerry, ty głupcze... Callan napiął łuk. Szalane poczuła, że wola Garika zacisnęła się wokół jej woli, tworząc śmiercionośne ostrze mocy, które ugodziło Krissa w tej samej chwili, kiedy Jakub nacisnął spust miotacza. Callan nie poczuł płomieni. Kowenowie spędzili resztę długiego upalnego dnia grzebiąc tych, którzy znów się narodzą. Ludzi Callana pozostawili na żer drapieżnym ptakom. Kiedy ukończyli tę pracę, wzgórze i łąka wyglądały jak duże zaorane pole. Nikt nie zatrzymał się, żeby oczyścić nóż. I to, i znacznie więcej ulegało zmianie. Chociaż prosili o to, Bowdeenowi i Jakubowi nie pozwolono wziąć udziału w pogrzebie bogini Dżenny. Tylko Garik i Szalane stali obok zasypanego grobu, otoczeni pierścieniem władców. Jak zawsze przy tego rodzaju okazjach, było niewiele ceremonii, a znacznie więcej myśli zwróconych ku pogrążonym w smutku żywym niż ku Dżennie, która znów się narodzi. Kiedy uroczystości żałobne dobiegły końca, gdy Edam przyniósł Garikowi nóż i naszyjnik i wymówił odpowiednie słowa, bóg Szandów zwrócił się do Szalane, która uklękła przed nim. Garik zawiesił jej na szyi naszyjnik z żelaznym półksiężycem: uchwycił pragnienie Dżenny, jeszcze zanim zamknęła przed nim swój umysł, aby zaoszczędzić mu rozmyślań o jej śmierci. Włożył do rąk Szalane tammaj zmarłej bógini po czym podniósł ją z kolan, opierając się na zaimprowizowanej lasce. - Jestem... jestem bardzo zmęczony, ale musimy wyruszyć w drogę. Pomóż mi wysłać telem, władczyni Szalane. Rozkaz brzmiał: Grupujcie się plemionami, Szandowie na przedzie. Była to znacznie krótsza i węższa kolumna od tej, która wjechała na miejsce zwane Denilajn. Zaciskając popręgi siodła Bowdeen przyglądał się, jak Kowenowie gromadzili się na skraju łąki, mijali go podążając tam przez pole bitwy, z lasu i ze zboczy wzgórza. Niektórzy byli zbyt starzy, żeby się spieszyć, inni za młodzi, by dotrzymać kroku, jeszcze inni ciężko ranni i nie mogli iść bez pomocy. Ale mogli jechać konno. Tamta karliańska dziewczyna powiedziała coś o konnej jeździe w dwa tygodnie po śmierci. Nie wątpił w prawdziwość jej słów. Znał wszystkie mapy Uhii i Miasta. Dziwne było pomyśleć że ci Kowenowie, którzy naprawdę nie wiedzieli, co zdobyli i nie będą tego wiedzieli jeszcze przez wiele lat, stali się panami całego rewiru aż do Bramy Jaźni. Mrika należała do nich. Ale ludy Kręgu były tępawe: wiedziały i widziały tylko to, co chciały i nic więcej. Zgodnie ze swym zwyczajem prawdopodobnie rozejdą się do domów, by hodować owce i uprawiać rolę i nim im przez myśl nie przejdzie, że wszystko zmieniło się nieodwracalnie, nigdy nie zobaczą cienia Garika wydłużającego się nad mapami, których nie umieliby odczytać. Mimo to można było nauczyć się wiele od Kowenów. Na przykład tego, że bardzo starzy i bardzo młodzi odwoływali się do noża wraz z całym plemieniem, a nie tylko zdatni do noszenia broni mężczyźni. Niewielu merków kiedykolwiek zrozumiało ten zwyczaj. Bowdeen zrozumiał go teraz. Jakiś mofo mógł poczuć się bardzo wielkim i dumnym, mógł myśleć, że jest kimś wyjątkowym, kogo ludzie potrzebują. Więc Kowenowie nie dopuszczali do tego. Denilajn, Góry Błękitne, karliański las - wszyscy tam byli, wiedzieli, jak tam było, i żaden pyskaty sukinsyn nie mógł im później podsunąć żadnego gówna o tym, jak to było albo czego on nie dokonał. Oni niedzieli. Z przyzwyczajenia zaczął wsuwać miecz w wiązania przy siodle, potem przestał i spojrzał na brzeszczot. Kogo próbujesz oszukać, Bow? Gdyby nie umiał robić uników i uciekać, nigdy nie zszedłby ze wzgórza. Nie był już szybki, nie miał dostatecznie szybkiego refleksu. Po prostu miał szczęście. Nawet nie odrzucił miecza, tylko upuścił go na ziemię u swych stóp. - Bowdeen! Spojrzał ponad końskim barkiem. Garik kłusował przez usianą świeżymi mogiłami łąkę. Zranione ramię dla wygody miał przywiązane do piersi, a sztywna noga sterczała poza strzemieniem. - Przygotowuję się do odjazdu, władco Gariku. - Bowdeen, uśmiechając się krzywo podrapał się po głowie. - Tylko że nie mogę jechać z Wengenami, nie chcą mieć ze mną nic wspólnego. Karliowie również są staroświeccy. A ci twoi tępi Szandowie nie uważają nikogo za godnego jechać z nimi. Garik wyjął coś z torby przy siodle. - Wydaje mi się, że będziesz mógł jechać tylko w moim towarzystwie. Czy chcesz jechać obok mnie na wypadek, gdyby rozbolała mnie głowa? - Będę z tego dumny. - Trzymaj. - Garik podał pakiet Bowdeenowi. - Zawsze ci płacą, prawda? Bowdeen z niedowierzaniem przewertował gruby plik kredytek. - Dziewięćdziesiąt pięć... sto. Czy ty... ty nosisz tyle pieniędzy luzem? Garik uśmiechnął się. - Przed odjazdem pozwoliłem merkom podzielić się pieniędzmi z ich poległymi. Bowdeen gwizdnął, obliczając. - Callan dopiero co im zapłacił. Niektórzy z nich odjechali do domu jako bogacze. - Nie tacy znów bogacze. Za zejście ze wzgórza pobrałem od każdego dziesięć kredytek. - Garik zwrócił konia w stronę gotowej do drogi kolumny. - Czy nadal pracujesz dla mnie, Bowdeen? Czarnoskóry mężczyzna zaczął się śmiać i nie mógł przestać. Jego donośny śmiech słychać było na całej łące. - Pracować dla ciebie? Chłopie, a kto nie pracuje? - Więc jedźmy. Bowdeen, stęknąwszy z wysiłku, wsiadł na konia, wiele mięśni zaprotestowało przeciw temu. - Jestem na to o wiele za stary. Dokąd jedziemy? - Tam, dokąd pojechał Arin. - odparł Garik. - Do Miasta. DRUGA STRONA SMUTKU Wysoko ponad resztą Miasta, siedząc w jasnoszarych szatach w swym jasnoszarym biurze, pracowała samotnie, zawsze samotnie, i wszystko, co wiedziała i wszystko, czego jeszcze miała się dowiedzieć, napełniało ją ową posępną radością, którą można odnaleźć po drugiej stronie smutku. Miała delikatną cerę o barwie kości słoniowej i duże piwne oczy. Wyglądała młodo, a przecież w jej zachowaniu nie dostrzegłbyś nawet śladu młodzieńczego braku pewności siebie. Była opanowana i pełna oddania dla sprawy, czyli istnienia Miasta. Rano zawsze pierwsza witała słońce i przystępowała do pracy. O zmierzchu jako ostatnia żegnała odchodzący dzień, wykorzystując do maksimum cenne sekundy przed zapadnięciem nocy. Zachód słońca smucił ją pod wieloma względami. Tego wieczoru, tuż przed zniknięciem słonecznego dysku za horyzontem, nacisnęła klawisz 274, żeby dowiedzieć się, czy zaszła jakaś zmiana w związku z awarią. Gdy czekała na odpowiedź, niepokoiły ją myśli o dawno zmarłej córce. Ból wywołany czymś, czego nie chciała zdefiniować, nachodził ją teraz często u schyłku dnia. Przed wielką awarią miała niewiele czasu na uczucia, które uważała za atawizm, gdyż były nieefektywne. Skaner zamigotał. 4647/9329 Zaskoczyło ją to. Przez ostatni rok, kiedy zadawała pytania o postęp w badaniach nad tajemniczą sprawą, przyzwyczaiła się widzieć ~4647, niekompletny meldunek, zanim jeszcze zdążyła wprowadzić pytanie. Ale teraz obiecano jej 9329: raport wkrótce. Nie miała czasu, żeby przejrzeć go w całości; natychmiast zamówiła skrócony odczyt, żeby mieć pojęcie o istocie sprawy, zanim centrala wyłączy na noc prąd. Synergizer zwykle pracował po zmroku, ale rok temu nagła i niewytłumaczalna awaria na sporym odcinku głównego transformatora poważnie zredukowała ilość prądu, który można było zużyć w nocy. Nie wykorzystaną energię należało przeznaczyć na zaspokojenie podstawowych potrzeb - szpitali i Bramy Jaźni. Wszystkie skanery niechętnie wyłączano po zmierzchu, aż do czasu przywrócenia uszkodzonym urządzeniom pełnej sprawności. Zanim staną się zdatne do użytku, upłynie trochę czasu, gdyż mogła wyznaczyć tylko trzech inżynierów do naprawy i wymiany części, a niezależnie od tego jeden z nich był odpowiedzialny za wyjaśnienie przyczyny awarii. To jego raport obiecał jej w końcu skaner. Zdawała sobie sprawę, że nie udało mu się dotrzeć do źródła złego funkcjonowania transformatora, gdyż wiele z potencjalnie podejrzanych komponentów (wadliwe zaciski czy słabe złącza albo zerwana izolacja) spaliło się lub stopiło podczas katastrofy. Więc kwintesencja końcowego raportu może składać się z pojedynczego symbolu: ~. Przekaźniki zatrzeszczały i zabrzęczały. Utkwiła wzrok w skanerze. 6427/90 : 5417 To prawdziwa niespodzianka. Awarii nie spowodowały wadliwe urządzenia, wywołało ją przeciążenie sieci energetycznej. Nacisnęła klawisz 917, przynajmniej raz zniecierpliwiona brakiem inicjatywy u maszyny. Synergizer posiadał zdolność oceniania i tworzenia nowych treści na podstawie istniejących danych, ale tylko wówczas, gdy polecono mu to zrobić. W danej chwili oznaczało to dla niej stratę kurczącego się czasu pracy. Wydała maszynie rozkaz sprawdzenia wszystkich obwodów które działały w czasie awarii. Musiała poznać źródło nadmiernego poboru mocy; było to niepokojące. Energetyczne potrzeby Miasta oznaczały się wyjątkową stabilnością. Porównanie zajęło więcej czasu niż inne operacje. Usiłowała zająć swój umysł jakimś innym problemem, lecz mogła tylko myśleć o swoim dziecku. Zapragnęła jeszcze raz zobaczyć córkę, usłyszeć jej głos, lecz zamówienie hologramu albo zapisu jej głosu byłoby absurdalne i irracjonalne. Mijałoby się z celem. Nie postąpiła zgodnie z chwilowym impulsem. Przekaźnik zabrzęczał. Z wdzięcznością skupiła na nim uwagę. 5417/040 : 015/97 Ostatni symbol zaskoczył ją. Ale zanim zdążyła pomyśleć o zamówieniu pełnego raportu, wyłączono prąd. Oparła rękę na bezużytecznych przyciskach, walcząc z absurdalną chęcią walenia w nie pięściami. Stulecia niezupełnie uśmierzyły frustrację, która ją ogarnęła, gdy zrozumiała, że nie panuje w pełni nad Miastem, które kontrolowała. Utkwiła spojrzenie w zmatowiałym skanerze, zastanawiając się nad ostatnim bitem informacji. Więcej dowie się dopiero rano. Podniosła się, opuściła biuro i poszła cichym korytarzem do swego mieszkania. Tam udała się do biblioteki, gdzie było tyle książek do przeczytania, tyle książek, o których zapomniała, tyle książek, które pamiętała, i tak wiele jeszcze do przetrawienia. Spacerując wzdłuż rzędów półek szukała jakiegoś tematu, żeby odwrócić uwagę skołatanego umysłu. Nagle coś przyciągnęło jej wzrok. Zatrzymała się. Wyszarpnęła z półki niewiarygodnie stary wolumin, butwiejący, kruchy, lecz nadający się jeszcze do czytania. Była to ponura poezja konającego stulecia, jedna z ulubionych książek jej córki. Otworzyła ów tomik i stwierdziła, że ma on tendencję do otwierania się na pewnej stronie. Był tam ustęp zgrabnie podkreślony linią liczącą ponad sto lat. Czy sądzisz, że istnienie od czasu zależy? Praw jesteś, lecz jego upływ czynami się mierzy. Niezniszczalne, bez końca są me noce i dni, Podobne sobie jak piasek nadmorskiej plaży Czy niezliczone atomy; me życie pustynią się Stało, jałową i zimną; biją w nią gniewne fale, Lecz nic tam nie znajdziesz prócz trupów i wraków, I skal, i gorzkich od soli morszczynów goryczy. Zamknęła książkę i przymknęła oczy. - Judyto - szepnęła - Judyto. O świcie wstała, ubrała się w czyste szaty i pospieszyła do biura. Wolała poranki od wieczorów. Usiadła, nacisnęła klawisz 274 i patrzyła, jak rozjarza się skaner. Szybko wprowadziła instrukcje: 210 - 6427/4647. Musiała się dowiedzieć, co sprawiło, iż Brama Jaźni zażądała tak wielkiej ilości energii, że awaria zamieniła połowę transformatora energii słonecznej w zastygłą szlakę. Konsola zabrzęczała. Na migoczącym monitorze pojawiła się informacja, że analiza przyczyn awarii zostanie przeprowadzona w trzech fazach: I. 015/97 - 64/5491+ + +. Pierwszą rzeczą, która się wydarzyła, było to, że oczekiwanie Brama Jaźni zażądała nadzwyczajnej ilości energii. II. 015/97 = ** 6447 .'. - 04970~. Synergizer zareagował natychmiast, rozważając priorytety mocy. Brama Jaźni znajdowała się na początku listy, tuż za szpitalami. Maszyna podjęła nadzwyczajną decyzję: odciąć energię wszystkim nieistotnym obwodom. III. 5417 = 7284+ + + !!! ?v? 248/0784= ~771.46461 .'. 09450:248/0748 Ubytek energii nadwerężył systemy nie przeznaczone do dużego przeciążenia. Synergizer upewnił się szybko, że może dojść do znacznego zagrożenia i szkód w większości obwodów chyba że niemal natychmiast poświęci się jakąś część bazy energetycznej. Maszyna ustaliła, że transformator energii nie zostanie całkowicie zniszczony i że nawet jego zrujnowaną część będzie można z czasem odbudować. Wobec tego uznała, że do awarii musi dojść właśnie tam. Kobieta rozpoczęła teraz drugą część sondażu: dlaczego w ogóle doszło do tego, że Brama Jaźni wysunęła takie nieprzewidziane zapotrzebowanie. Zestawienie było już skończone, więc zażądała raportu. 51 v 640? zapytał Synergizer. Wcisnęła klawisz 640. Streszczenie, które otrzymała, było jednym z najkrótszych i najbardziej zagadkowych, jakie kiedykolwiek sporządził synergizer: 231. Kobieta spochmurniała. Brama Jaźni mogła dać sobie radę z każdym człowiekiem na tyle głupim, że spróbowałby wejść do Miasta. Co synergizer rozumiał przez anomalię? Przycisnąwszy klawisz 51, czekała na pełny raport. Zostawił swego konia u Korbina. Kupiec pożegnał się z Arinem i młody Szando ruszył w drogę: miał przejść ostatnie półtora kilometra pieszo. Kilka razy myślał, że powinien zawrócić i poczekać na Garika w Lorl, ale każdy krok zbliżał go coraz bardziej do granicy strefy. Przebył już większą część drogi, kiedy na zakręcie zobaczył grubą belkę przegradzającą ścieżkę. Merk stojący przed zaporą był wysokim chudym Wengenem z dalekiej północy. Nawet nie próbował stanąć prosto, kiedy zobaczył wysokiego rudowłosego przybysza. - Zawracaj - powiedział ze znudzoną miną i ziewnął. - Wracaj. - Odkąd to Miasto potrzebuje dwóch bram? - zapytał Arin podchodząc do drewnianej belki. - Nie pytaj. - Żołnierz wzruszył ramionami. - Nowe rozkazy. - A ty jesteś tu po to, żeby zawracać ludzi, zanim dotrą do Bramy Jaźni? Tamten skinął głową, nadal niedbale opierając się o drewnianą barierę. Nie przedłużając tej rozmowy Arin odwrócił się i odszedł. Kiedy ukrył się za zakrętem ścieżki, wyjął z worka czapkę i pas, odrzucił worek w krzaki i włożył ekwipunek. Poprawiwszy hełm włączył pole siłowe i kontynuował podróż bez przeszkód. A potem znalazł się u celu. Kończyło się senne popołudnie, zbliżał się zmierzch. Pszczoły wracały do uli. Trawa kołysała się w powiewach chłodniej-otwartych pól, które ciągnęły się aż po horyzont. Żadnej bramy. Polne kwiaty porastały granice. Nie było nawet płotu. Ale nie sposób było nie zauważyć ogromnego dwujęzycznego napisu, głoszącego po mrikańsku i w Dawnej Mowie: BRAMA JAŹNI Tutaj zaczyna się Miasto. Wracaj. NIEBEZPIECZEŃSTWO! Arin patrzył przez długi czas na tablicę ostrzegawczą. Później ominął ją i ruszył dalej. Rzadko kiedy nie wiedziała, co robić dalej, i jeszcze rzadziej prosiła o bezpośredni audiowizualny kontakt z innym mieszkańcem Miasta. Ale Brama Jaźni działała w ten sam sposób tak długo, że kobieta straciła kontakt z początkową koncepcją i zamiast spędzić za dużo czasu z synergizerem wyławiając co jakiś czas bity i strzępy danych, wystukała 64021:4271/094. Mężczyzna, który kiedyś był jej konkubinem, pojawił się na monitorze. Od ich ostatniego spotkania minęło wiele lat, lecz wyglądał tak samo, jak go zapamiętała. Jego rudoblond włosy nie były rzadsze ani też nie gęściejsze, a jasnoszare oczy świeciły spokojem i powagą. Kobieta zrelacjonowała problem anomalii w Bramie i wyjaśniła, że chociaż wyznaczyła strażnika granicznego, który miał strzec strefy bezpieczeństwa, potrzebuje wskazówek do znalezienia bardziej zadowalającego i trwałego rozwiązania. Mężczyzna skinął głową, wystukał pytanie do synergizera przeniósł do jej skanera, po czym rozłączył się. Nie pożegnali się. Wcisnęła klawisz oznaczający start i synergizer począł nadawać raport o Bramie Jaźni. 015/97.. .51/074. Zacisnęła usta z lekkim odcieniem dawnej emocji. To było typowe dla sumienności Randala, ale ona sama powinna dać mu jasno do zrozumienia, że nie chce encyklopedycznej odpowiedzi, mogłaby zrobić to samo bez jego pomocy. Z westchnieniem przejrzała pobieżnie cały materiał. Definicja. W jaki sposób Brama Jaźni otrzymała swoją nazwę. Różniące się postawy: czary Miasta w opozycji do empirycznych narzędzi. Teoria działania... 64821/7(8)4... Tak! Zwolniła wejście i po raz pierwszy od stuleci przeczytała strukturalną przesłankę Bramy Jaźni, klucz do anomalii, która wywołała przeciążenie transformatora. I 7(8)70=197407 = 93910. Myśli można zredukować do zawiłych reakcji elektrycznych w mózgu, które z kolei można wyrazić w kategoriach skomplikowanych kodów chemicznych. II 197407.93910/97 = 67420*. (197407.93910/67420*)? Istnieje skończona liczba chemiczno-elektrycznych fal mózgowych opartych na psychologicznej definicji charakteru. Zamieszkujący Miasto naukowcy skodyfikowali je i poddali drobiazgowej analizie, zakładając, że każdej musi odpowiadać ujemne pole chemiczno-elektryczne. (90361... 329/76405 329/76405 ------------- ///~ ------------- V-XII V-XII ...?) Na przykład, wyjaśnił synergizer, co by się stało, gdyby szczególny typ maniakalno-depresyjnego mózgu został poddany działaniu jego własnego, zharmonizowanego ujemnego odpowiednika? Odpowiedź była prosta. ~. Całkowicie. Tak właśnie działała Brama Jaźni. Kobieta przypomniała sobie niejasno sytuację, kiedy Judyta jeszcze jako dziecko dyskutowała z rodzicami o Bramie Jaźni. Była taka młoda, że musieli rozmawiać w męcząco powolnej Dawnej Mowie; Judyta jeszcze nie opanowała skrótowego języka Miasta. - Brama Jaźni - zapytała Judyta - jest po prostu narzędziem nie dopuszczającym nikogo do Miasta. Ale jak to robi? Randall cierpliwie usiłował wyjaśnić efekty jej działania, ale dziewczyna tylko potrząsnęła głową. - Tak, tak wiem o tym! Ale czy ktoś z was pomyślał, jak się czuje człowiek z poszatkowanym mózgiem? Tamto pytanie zaprowadziło ich do trudnych problemów etyki, ale to wszystko wydarzyło się tak dawno, że trudno było przypomnieć sobie dokładnie, co wtedy zostało powiedziane. Czy Judyta w końcu... Kobieta odpędziła tę myśl, zaniepokojona rosnącą tendencją do wspomnień o Judycie, w miarę jak kończył się każdy dzień. Stawało się to zdecydowanie nieproduktywnym nawykiem, który może w końcu wymagać procedury korekcyjnej. Tym razem straciła prawie minutę. Powróciła do pierwotnego problemu, zlecając dokładną analizę fali mózgowej, którą synergizer nazwał “anomalią” Odpowiedź budziła niepokój. 6427 -------------> ------ <--------- 6481/9362077 I-II 6427/(I – II)to klasyczna fala paranoidalna, skomplikowana w tym wypadku przez częściową kompensację. Innymi słowy, osoba która wbiegła do Bramy i spowodowała awarię (anomalię) była paranoikiem, który do pewnego stopnia nauczył się radzić sobie ze swoją manią. Było zbyt blisko zmierzchu na zlecenie szczegółowych statystyk mocy, ale mogła z łatwością wyobrazić sobie taką falę, która wymagała ogromnej energii wejścia, by ją anulować. Trudne, tak, ale przewidziane. To-------> zdziwiło ją bardzo. Sformułowała inaczej pytanie, ale otrzymała identyczną odpowiedź. Więc to jest ostateczna, niewiarygodna część zagadki, pomyślała. Anomalia była nową falą! Ona tylko z grubsza przypominała 6427/(I - II) ! Kiedy włączyła Bramę Jaźni, system obronny Miasta miał tylko dwie możliwości: improwizować wśród obwodów, aż znajdzie najlepszy porównywalny ujemny odpowiednik, albo popełnić elektroniczne samobójstwo poprzez niewykonanie zadania, do którego został stworzony. W końcu zrobił i jedno, i drugie po trosze. Przynajmniej lekcja wyniesiona z niezwykłej anomalii nauczyła kobietę, że nie powinna już nigdy nie powierzać Bramy Jaźni tylko maszynie - nawet tak skomplikowanej jak synergizer. Zakodowała w jego obwodach dyrektywę, że powinien natychmiast powiadomić ją o każdym następnym niezwykłym wypadku wtargnięcia do strefy bezpieczeństwa. Ale co, jeśli to znowu się wydarzy? Tamtego człowieka-anomalię - zawrócono, prawdopodobnie martwego. A co gorsza, jeśli oryginał przeżył, posiadał teraz nową świadomość, która nieuchronnie musiała zmienić go w coś jeszcze bardziej obcego. Gdy zastanawiała się nad możliwymi wątkami tej myśli, nagle zadzwonił sygnał alarmowy. Drgnęła z zaskoczenia; po raz pierwszy od tamtej awarii coś zakłóciło ciszę w jej mieszkaniu. Zobaczyła, że skaner raz za razem wyświetla tę samą wiadomość. 7284:015/97!!! 7284:015/97!!! 7284:015/97!!! 7284:015/97!!! 7284:015/97!!! 7284:015/97!!! 7284:015/97!!! 7284:015/97!!! 7284:015/97!!! Potwierdziwszy odbiór zapytała o naturę niebezpieczeństwa w Bramie Jaźni. Otrzymała tę właśnie odpowiedź, której jednocześnie oczekiwała i obawiała się. 231. Anomalia. A później wyłączono prąd. Kolumna Garika podążała powoli w stronę Lorl. Jechali wolno z powodu rannych. Teraz nie musieli się spieszyć. Garik jechał na kilometr przed czołem kolumny z Edanem i pozostałymi szandyjskimi władcami. Za milczącą zgodą nikt nie zawracał bogu głowy częściej, niż to było konieczne. Szalane jechała tuż za nim ze swoim ojcem, a po obu stronach mieli Jakuba i Bowdeena. Moss i jego córka dzielili się własnym smutkiem, którego nie chcieli pomniejszać poprzez wyrażenie go słowami. Zapadł zmrok. Tylko przytłumiony tętent końskich kopyt przerywał ciszę. Dzieląc się myślami z Szalane, Moss nagle zamarł, gdyż rozpoznał tamten strach i uczucie izolacji. Nozdrza rozdęły mu się na wspomnienie liszyńskiego deszczu. Później usłyszał, że ktoś z sykiem wciągnął powietrze do płuc; jadąca obok Szalane zesztywniała. Jej umysł oderwał się od jego umysłu jak złamana gałąź, wpatrzone w nieskończoność oczy zaszły mgłą. Wyjdź! Odejdź! - Lane? - Moss sięgnął po jej rękę. Jakub odwrócił się na dźwięk jej głosu. Puść to! Albo cię zmiażdży! - Co się dzieje? - zaniepokoił się Jakub. Moss chwycił cugle Szalane i wyprowadził jej ogiera z kolumny na pobocze drogi. W Jakubie na moment obudziła dawna krissańska nieufność do magii i zgasła. On i Bowden pojechali za Mossem. Zdjęli dziewczynę z konia, nadal zesztywniałą z przerażenia. Nie protestowała, kiedy pomogli jej położyć się na trawie - Oni wszyscy - powiedziała zduszonym głosem. - Za to? Kłamco! Złodzieju! Oddaj ich! Patrzyli bezsilnie, jak Szalane zwinęła się w kłębek z twarzą w trawie, skamląc żałośnie. Niektóre z dźwięków, które wydawała były słowami, trudnymi do zrozumienia z powodu skurczu w gardle. Moss zaczął się pocić; poczuł dawny tępy ból głowy dusił go zapach tamtego deszczu. Instynktownie domyślił się co się dzieje. - Ona jest z Arinem. - Może Garik powinien się o tym dowiedzieć - powiedział Bowdeen, lecz Moss powstrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu. - Garik nic nie może pomóc. To minie. Ona jest blisko Arina, była z nim przez cały czas, musi to czuć. - Oderwany od tematu! - warknęła Szalane. - Nie tu. Nie powtórnie. - To rozdziera ją na kawałki - szepnął Jakub. Moss spojrzał na niego życzliwie. - Nie próbuj tego poznać, Jakubie. Ona jest z nim. Choć jesteś dobrym człowiekiem, lecz nie kowan nie może poznać, jak bardzo jest z nim. A ty nie znasz Bramy Jaźni, pomyślał Bowdeen. Ponieważ Arin jest właśnie tam, w jedynym miejscu, gdzie może być, i ona zabija go jak wszystkich, którzy próbowali naruszyć strefę bezpieczeństwa. Konwulsje skończyły się równie nagle, jak się zaczęły. Szalane leżała spokojnie, wpatrując się w nicość. Szepnęła cicho: “Pamiętam cię, wilku.” Jakub pokręcił głową, wciąż oszołomiony nową, niezwykłą dla niego sytuacją. - Arin? Jak możesz być pewny? Otrzymał odpowiedź z ust Szalane. - Jestem Arin. I jestem zupełnie sam. Nie miała wyboru. Wystukała nowe polecenie dla obwodu awaryjnego; zmierzch czy nie, synergizer nadal musi otrzymywać maksimum energii. Skaner uprzedził ją o zakłóceniach w dostawie prądu, jakie mogą wystąpić. Potwierdziła istnienie tego niebezpieczeństwa, ale nadal nalegała. Była to informacja najwyższej wagi, nagląca potrzeba. Żarówka zaświeciła się. Wciskając klawisz 274, zamówiła profil fali anomalii w Bramie Jaźni. A sama w tym czasie gorączkowo szukała w myślach bezpiecznego sposobu stawienia czoła następnemu przybliżeniu 6427/(I- II). Ale właśnie wtedy skaner zamigotał. 6427 09707 9362077 <---------> ------ * -------- ------------- 9362077 I –II IV – X 231/6451: ----------> ----------------------------------------------------- . ~ Wpatrywała się w odpowiedź przez całe piętnaście sekund, niesłychanie długo jak na mieszkańca Miasta, przyswajając sobie pojedyncze dane liczbowe z synergizera. To niemożliwe! Jej umysł odrzucał to. Poleciła sprawdzić wniosek, ale nadeszła identyczna odpowiedź. Wówczas rozkazała synergizerowi przeanalizować i sprawdzić gruntownie falę. Odpowiedź brzmiała: ~. Jej umysł irracjonalnie szukał ucieczki w myślach o córce ale nie mogła na to pozwolić, choćby nie wiem jak bardzo pragnęła uciec od niewiarygodnej sytuacji. Przynajmniej wiedziała jedno: jeśli nie wyeliminuje anomalii, może ona spowodować poważniejsze zakłócenia w dostawie prądu niż poprzednia awaria. Trzeba to powstrzymać, lecz widziała tylko jeden sposób który jej jeszcze pozostał, sposób nie do pomyślenia. A jednak wprowadziła swą myśl do synergizera - i ku swej konsternacji stwierdziła, że maszyna poparła jej plan. Na polanie przed małymi barakami stary Poke siedział pniaku, trawiąc podczas drzemki resztki obiadu. Sięgnął tłustymi różowymi palcami do miski po ostatni kawałek mięsa. Ziewnął. Służba w strefie bezpieczeństwa nigdy nie była zbyt interesująca. Raz na jakiś czas, bardzo rzadko, dzwonił dzwonek a wtedy merkowie nakładali ochronne hełmy i szli, by wywieźć jakiegoś głupca, który wybrał Bramę Jaźni jako rodzaj śmieci. Kiedyś nawet znaleźli młodego karzełka, który jeszcze kopał i jęczał, ale to było tylko ten jeden raz. Poza tym nie działo się nic wielkiego, co mogłoby przerwać monotonię z wyjątkiem gry w karty o guziki lub o dzienną stawkę. Przynajmniej Miasto nadal płaciło strażnikom granicznym. Poke beknął, odstawił miskę i wytarł pulchne dłonie o kępkę trawy. Chciałby teraz zagrać, ale Ab dyżurował przy nowej barierze, a w środku był tylko tamten chłopiec, Rigg, zarozumiały i dokuczliwy jak wrzód na tyłku. Prawdopodobnie po raz czwarty w tym tygodniu polerował swój cholerny miecz - jak gdyby miał pojęcie o tym, jak należy się nim posługiwać. Poke westchnął. Często przysyłano mu i Abowi najświeższych, najbardziej impertynenckich i tępych rekrutów, żeby zrobili z nich żołnierzy. Rigg był typowy: nie lubił, gdy mu rozkazywano, na pewno nie mógł doczekać się dnia, kiedy sam otrzyma jakieś dowództwo. Nigdy nie był bezczelny w stosunku do Aba, który rozkwasiłby mu nos za pyskowanie, ale okazywał niewiele szacunku Poke'owi. No cóż, Poke nie dbał o to. Czas jego służby dobiegał końca, już niedługo opuści armię i kupi sobie niewielką gospodę w Lorl lub Towzenie. Poke wcale nie był aż tak oszczędny, ale strażnik graniczny prawie nie miał na co wydawać swego żołdu. Przez te wszystkie lata Ab prawdopodobnie utrzymywał jedną lub dwie uliczne dziewczyny, ale jedyną rzeczą, o jaką Poke naprawdę dbał, to być suchym i mieć pełny brzuch. Drzwi baraku otworzyły się z trzaskiem. Wybiegł z nich Rigg, przypasując miecz. - Podnieś się, Poke! - wrzasnął. - Muszę jechać. - Spokojnie, chłopcze - wysapał tamten. - Jeśli coś jest w strefie, to poczeka. Nie musimy się zabijać po to, żeby wywlec jeszcze jedną sztukę mięsa. Rigg niecierpliwie potrząsnął głową. - To co innego. Rozległ się sygnał alarmu. Ja... - Nie alarmu, ośle, chodzi ci o brzęczyk. Alarm nie dzwoni. - To zadzwoniło, Poke. Zadzwoniło. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem głos z Miasta. Ktoś wbiegł do Bramy Jaźni ... i zwycięża ją. - Pewnie, chłopcze, pewnie. - Poke podłubał paznokciem w zębach, żeby wyjąć strzępek mięsa. - Oni robią to każdego tygodnia. Wydobył ów strzępek, odrzucił na bok i pochylił się z trudem, żeby podnieść miskę. Nie docenił Rigga, nie pomyślał, iż chłopak ma tyle wyobraźni, żeby pozwolić sobie na taki żart. Był naprawdę przekonujący, aż podskakiwał z podniecenia. - To prawda, do cholery! Musimy wejść tam wszyscy i wynieść stamtąd tego łajdaka. - Wszyscy, Rigg? - Chłopak dobrze wiedział, że nie powinien żartować sobie z Aba. - Powiedziałem, że wszyscy. Poke czekał na zdradziecki głupawy uśmieszek, który dowiódłby, że to wszystko jest żartem, ale Rigg nie uśmiechnął. - W porządku - odezwał się złowieszczo Poke - pojedziemy. Ale jeśli się wygłupiasz, już Ab cię nauczy Będziesz chodził z gołą kością tam, gdzie przedtem miał tyłek. Idź po konia. Poke ciężko stąpając ruszył w stronę baraków po hełmy. Kiedy sygnał zaświecił się na zielono, oznaczało to, iż Miasto obniżyło natężenie prądu w Bramie Jaźni na tyle, że mogli częściowo w nią wjechać, ochraniani przez hełmy aż do chwili kiedy znajdą... - Nie potrzebujemy hełmów - zawołał za nim Rigg. Poke odwrócił się momentalnie. - Niech cię cholera! - ryknął. - To przestało być zabawne! - Mówię poważnie, Poke... Miasto powiedziało, żeby nie przejmować się. - I przypuszczam, że wyłączą tę przeklętą bramę specjalnie dla nas? - zapytał ironicznie Poke. Po raz pierwszy Rigg wyglądał na naprawdę zaniepokojonego. Ściszył głos: - Poke, oni już to zrobili. Ab uznał, że Rigg żartuje sobie z niego, ale bez słowa wsiadł na konia. Nigdy nie miał wiele do powiedzenia. Kiedy dotarli do tablicy ostrzegawczej, ściągnął cugle i ruchem głowy nakazał Riggowi jechać dalej. - No, przecież to ty przyjąłeś wezwanie - rozkazał. - Ja i Ab poczekamy trochę. - Dlaczego ja? - zapytał Rigg. - Spójrz na to w ten sposób: właśnie zgłosiłeś się ochotnika - wycedził Poke. Rozwścieczony Rigg pchnął konia do przodu, poza tablicę ostrzegawczą. Trzy metry, pięć, piętnaście. Potem odwrócił się w siodle i machnął ręką do pozostałych, żeby dołączyli do niego. - Cholera - mruknął Ab. - Wyłączona. Poke skinął głową. - I tamtemu gołowąsowi nadal się wydaje, że jest komendantem strefy. Jedźmy. Ruszyli w drogę. Kiedy dotarli na szczyt najbliższego wzniesienia, chłopiec po raz pierwszy zobaczył dalekie domy Miasta. Pociągnął za cugle, zatrzymał się i siedział z otwartymi ustami. Dzień był długi i w jego szarzejącym świetle czarne i ogromne Miasto ginęło za horyzontem. Rigg odwróciwszy głowę próbował dostrzec, lecz nie zdołał, jego krańców; po prostu ciągnęło się bez końca. Chłopak próbował coś powiedzieć, ale nie mógł wykrztusić ani słowa. - Tak - powiedział Ab. - Wiemy. Okrążyli Miasto, prowadząc poszukiwania bliżej jego skraju, niż Ab czy Poke kiedykolwiek odważyli się podjechać, ale nikogo nie znaleźli. W końcu zrobiło się za ciemno, by mogli dalej szukać. Poke musiał pojechać do najdalszego posterunku z mówiącą skrzynką. Posłuchał, powiedział coś, jakby się nie zgadzał, potem szybko schował przyrząd do futerału i wrócił do Aba. - A to sukinsyny - wyjąkał dysząc ciężko. - Dają nam pięć minut na wydostanie się, zanim ponownie włączą Bramę. Poprosiłem o więcej czasu, ale... - Powiesz nam później - warknął Ab. -Wykorzystajmy nasze pięć. Ruszajmy. Z wielkim trudem Poke przerzucił nogę przez koński grzbiet, co udało mu się dopiero za trzecim razem. Zawróciwszy konia, kopnął zwierzę w bok, żeby zachęcić je do szybkiej jazdy. Pomknął za Abem tą samą drogą, którą tu przybyli. Dotarli aż do ostatniego wzniesienia terenu, zanim zauważyli, że Rigg nie pojechał za nimi. Poke zbadał wzrokiem ciemności. Próbował zakląć, ale nic z tego nie wyszło. - Powinniśmy byli się domyślić. Ab skinął głową. - Gorączka Miasta. Poke zgodził się z nim. Pierwszy widok Miasta mógł zrobić coś dziwnego z umysłem nowego rekruta, przecież trudno było się do tego przyzwyczaić, nawet wówczas, gdy widywało się je od czasu do czasu. Powinni byli pilnować Rigga, ale obaj zbyt się bali, że znajdą się bez hełmów w polu działania Bramy Jaźni. - Hełmy - szepnął Poke, wymieniwszy spojrzenia z Abem. Bez względu na to, co Miasto powiedziało Riggoi, gdybyż tylko zabrali je ze sobą, może jednak zdołaliby dotrzeć do chłopca na czas, zanim zaszedłby tak daleko, że nawet hełm nie mogłyby pomóc. - Tak, hełmy - powtórzył ponuro Ab. - Lepiej je włóżmy. I tak będziemy musieli wywieźć jedną sztukę mięsa. Zaciął konia i popędził, by znaleźć się w bezpiecznej odległości wołając przez ramię do Poka. - Jedź. Nie chcę go usłyszeć! Musieli użyć latarni do poszukiwań ciała Rigga. Z hełmami na głowach, gdy potężne snopy światła z zasilanych słonecznymi bateriami reflektorów przecięły mrok, Poke zapytał A czy widział kogoś, kto próbował przeskoczyć przez barierę - Tylko jednego dużego, rudego mofo. Mieszkańca lasu. Zawrócił do domu. Poke miał co do tego wątpliwości, które jeszcze wzrosły, gdy znaleźli ciało Rigga przeszyte długą, szandyjską strzałą. Rozejrzał się niespokojnie dookoła. - Gdzie on mógł się ukryć? Gdzie? Nie mogąc odpowiedzieć, Ab tylko wzruszył ramionami, znał Bramę Jaźni i przynajmniej zdawał sobie sprawę, że tajemniczy Cowen, który naruszył strefę bezpieczeństwa Miasta był litościwy. W porównaniu z Bramą śmierć od strzały nie była okrutna. Na przeciwległym końcu bramy Arin poczuł, jak bardzo jest wyczerpany. Wiedział, że mu się udało, że przeszedł. Zobaczył inną tablicę wskazującą koniec niebezpiecznej strefy. Nie posiadał się z radości: Ja to zrobiłem! Ja! Ale było za ciemno, by mógł zobaczyć Miasto i nie miał już sił. Osunął się na ziemie pod jakimś krzakiem i zapadł w sen. Ptasie trele obudziły go tuż przed świtem. Niebo było szare i widział słabe zarysy kształtów tworzących Miasto, które rozciągały się na prawo i na lewo, wypełniając sobą niemal całe jego pole widzenia. Przypominało z wyglądu Liszyn, lecz było niewiarygodnie większe, zdawało się nie mieć końca! Domy i domy, i domy rozjaśniające się wraz ze świtem rozlewającym się po niebie: kamień, szkło, czerwona glina ukształtowane w cegłę. Chodniki, płaskie, twarde i szare, odlane w sposób, o którym słyszał. Na niektórych z tych kwadratowych płyt połyskiwały plamki świecącego materiału ożywającego w promieniach porannego słońca. Wieże wyższe niż w Liszynie, a jedna z nich miała z boku wielki okrągły przedmiot z cyframi w Dawnej Mowie i dużymi strzałami wskazującymi na dwa miejsca. Gdy się tak przyglądał, z okrągłej rzeczy lub z jej pobliża dobiegł go głęboki, majestatyczny dźwięk, muzyka przypominająca głos ogromnego zwierzęcia, króla milczących lasów. Muzyka ucichła, znów zapanowała cisza. Miasto oszołomiło Arina, zachęcało go, by spacerował pustymi ulicami i wpatrywał się w okna. Chodź, zdawało się szeptać. Obejrzyj mnie, rzeczy, które są we mnie, piękne rzeczy, które należą tylko do mnie. Syn Garika napawał się widokiem olbrzymiej przestrzeni. Pas Samotności nadal działał, choć nie było nikogo, kto mógłby go zobaczyć. Ulice były równie bezludne i ciche, jak gdyby puste Miasto czekało przez wszystkie stulecia tylko na tę jedną parę stóp, która teraz kroczyła po jego brukach. Arin podszedł i pogłaskał szyby wielkiego okna, pomacał teksturę metalowej klamki; wpatrywał się, nie znając ich nazw ani przeznaczenia, w ogromną liczbę przedmiotów nie dotkniętych od wielu lat. Ale Miasto nie przypominało Liszyna, nie było martwe. Jego milczenie było jak zamknięty krąg czasu. Miasto trwało, chociaż Arin nie mógł jeszcze wyśledzić jego istoty. Nadal wędrował szerokimi alejami, przekraczając głębokie pęknięcia w chodnikach, gdzie nieujarzmiona trawa przedarła się przez wielkie płyty zamieniając je w układanki. Wielki łuk Miasta przemknął mu przed oczami, już nie cień na starej mapie, lecz osiemset nie kończących się kilometrów poszukiwań. Gdzie zacznę? Którędy pójdę? Początkowo myślał, iż ludzie wybiegną na ulicę, by go szukać, ale potem uświadomił sobie, że wszyscy pozostaną w mieszkaniach, lękając się groźby kontaktu z zarażonym przybyszem. Więc jak ich znajdę? Jak dowiem się, kto tu rządzi? Błądząc bez celu po Mieście zawędrował na północ. Było tam mniej domów, stawały się one coraz mniejsze i ładniejsze, wiele z nich zbudowano z pobielonego drewna ułożonego nie znaną Cowenom metodą, jak zachodzące na siebie dachówki. Starość pokryła wszystkie budynki patyną dostrzegalną gołym okiem. Rośliny i drzewa. Jeszcze więcej trawy wysuwającej się ze szczelin w popękanych betonowych płytach rozbijającej je w gwałtownym parciu ku słońcu. To tutaj natknął się na dziwną drogę. Nie była zniszczona przez czas ani wypaczona od spodu. Iskrzyła się w szczególny sposób, lecz nie zrobiono jej z metalu, wypolerowanego drewna czy kamienia. Najbardziej przypominała torbę kryjącą w sobie pamiętnik MacCauleya, który Webb znalazł na bagnach. Droga była szeroka, tak szeroka, że mogłoby na niej staną piętnastu mężczyzn dotykających się rozpostartymi ramionami. Kiedy młody Szando podszedł bliżej, zauważył, że koryto drogi nie było pojedynczą gładką powierzchnią, lecz składało się z wielu ułożonych obok siebie pasm. Wszedł na najbliższe pasmo. Rozległ się warkot, rozejrzał się dookoła z zaskoczeniem. Drzewa poczęły wolno odpływać do tyłu. Cała droga ożyła, zdążała na północ. Pasmo na którym stał, pełzło powoli, sąsiednie nieco szybciej, następne o około jedną trzecią prędzej i tak dalej aż do ostatniej wstęgi pędzącej w oszałamiającym tempie. Opanował panikę. Pierwsze pasmo nie zmieniło początkowi szybkości. Wyraźnie przeznaczono je do bezpiecznego wejścia na drogę, a zwiększenie lub zmniejszenie szybkości uzyskiwał o się po prostu przechodząc z jednego pasma na drugie. Ponieważ nie miał pojęcia, dokąd powinien się udać, zdecydował, że najlepiej będzie, jeśli pozostanie na ruchomej drodze. Doszedł do wniosku, że nie eksploatowano by jej, gdyby nie prowadziła do jakiegoś ważnego miejsca. - Począł rozmyślnie przechodzić z pasma na pasmo, żeby dotrzeć do najszybszego, zdążającego na północ. 349(8)20107/2740 !... Powtórzyła alarmującą wiadomość z minionej nocy, informując całe Miasto: NIEBEZPIECZEŃSTWO. POZOSTAŃCIE W DOMACH. ANOMALIA NIE ZOSTAŁA WYELIMINOWANA. MOŻLIWOŚĆ ZAKAŻENIA. ...07/2470! 231/2897! 6061/9273292! Anomalia znajdowała się za Bramą Jaźni, gdzieś w Mieście, od minionego wieczora: był to pierwszy wypadek, żeby ktoś kiedykolwiek przebył zaporę nie do przebycia. Jej umysł był giętki: to się wydarzyło i musiała zaakceptować ten fakt. W końcu wraz z synergizerem przeanalizuje dokładnie sposób, w jaki załamał się odwieczny system, ale teraz musiała się ograniczyć do polityki oportunistycznej: znaleźć intruza i nie dopuścić do rozprzestrzenienia się jakichś zjadliwych bakterii wśród jej ludu, od wieków pozostającego w izolacji. Znowu posłała ostrzeżenie: WYŁOM W BRAMIE JAŹNI! POZOSTAŃCIE W DOMACH! Przez wiele godzin wzdłuż klawiszów skanera zapalały się wezwania, pierwsze najprawdopodobniej od Randalla. Ale była na to przygotowana i nakazała na wszystkie nadchodzące zapytania dawać tę samą automatyczną odpowiedź: PATRZ PLIK 6427. Niech prześledzą te same dane i wnioski co ona, nie miała teraz czasu, żeby poinformować ich wszystkich osobiście. Kiedy czekała na uaktualnienie pozycji anomalii, prześladowała ją natrętna myśl: Judyta w jakiś sposób naruszyła samotność Miasta. Głupotą byłoby branie tego pod uwagę, na pewno już nie żyła, musiała umrzeć. Brama Jaźni odczytała ją przed kilkudziesięciu laty, wykryła rozpoczynające się biologiczne załamanie i odrzuciła ją. Ale któż poza jej córką mógł być dostatecznie inteligentny - i na tyle uparty - żeby ośmielić się wejść do Bramy i odnieść sukces? Zadzwonił brzęczyk. Więcej informacji. Patrzyła na skaner. Każdy obwód był zamknięty, wszystkie sensory, których dane mogły zostać skierowane do niej, znalazły się na podsłuchu, taki by synergizer mógł poinformować ją o postępowaniu i zamiarach anomalii. 231:3529/47 Nareszcie! Wystukała żądanie podania dokładnej pozycji i otrzymała natychmiastową odpowiedź. 3529/247 (8) /7------------------- Anomalia znajdowała się sześćdziesiąt osiem kilometrowi poniżej starej pensylwańskiej linii, kierując się na północ z szybkością prawie stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Obliczyła, przeprowadziła szacunek i wiedziała, co ma zrobić. Poinstruowała synergizer, później usiadła i czekała, aż wskazania zegara zrównają się z prędkością jej myśli. Miasto nadpływało i odpływało od niego jak potężna rzeka, raz wąska i szybka pomiędzy wysokimi brzegami, to znów szeroka i leniwa. Kiedyś zobaczył więcej wysokich budynków, tak dalekich, że mgła zasłaniała ich dachy, lecz jeśli dobrze obliczył odległość, były one jeszcze większe od tych, które już oglądał. A potem z mgły wynurzyły się wysokie skały, zasłoniły je, i widział teraz tylko z rzadka rozsiane maleńkie domki otoczone gęstą plątaniną wiekowego bluszczu. Te ostatnie domy były zbyt małe, żeby na dłużej przyciągnęły jego uwagę, ale wyglądały na tak mocne i ciągnęły się wciąż dalej i dalej i jak Miasto mogło nie mieć końca? Poranne słońce przygrzewało, kiedy Arin usiadł na powierzchni drogi czując skurcze żołądka - częściowo od nadmiernej prędkości, ale przede wszystkim z głodu. Nadejdzie taka chwila, że się posili; teraz zadowoli się obserwacją ziemi, której nigdy nie widział żaden Kowen. Droga biegła niemal wszędzie prosto jak strzała, tylko od czasu do czasu zakrzywiała się łagodnie niczym wąska nić, wijąca się między łagodnymi wzgórzami i nagimi skałami. Czasami Arin dostrzegał szerokie pasmo wody na wschodzie i zdarzało się, że było ono blisko, przeważnie jednak pozostawało w odległości kilku strzałów z łuku. Po lewej z lasu wypłynęła rzeka i towarzyszyła drodze, wąska, szybka i przejrzysta. Po zachodniej stronie horyzontu, tam gdzie nie podążała ruchoma droga, zobaczył wysoki most przerzucony przez rzekę. Nie był szeroki w porównaniu z pamiętnym mostem z Liszyna, ale wysokością kompensował ten brak. Zabolały go mięśnie karku, gdy odchylił głowę, by ocenić rozpiętość mostu. Nagle droga minęła ostatnią zarośniętą bluszczem skałę i Arin ujrzał w dole rzekę, szeroką, płynącą leniwie w tym samym kierunku, w którym mknęła ruchoma szosa. Droga wiła się wzdłuż brzegu rzeki, nad którym skupiły się małe domki. Szeroka wstęga rzeki iskrzyła się w słońcu. Droga skręcała w tym miejscu. Arin podniósł wzrok i otworzył usta ze zdumienia. Niezbyt daleko, na wysokim wzgórzu stał budynek, niepodobny do żadnego, które dotąd widział. Ogromny, kwadratowy, jego fronton wspierał się na wielkich białych kolumnach, żłobkowanych i ozdobionych zawijasami; niektóre z nich popękały i leżały na ziemi, lecz większość stała prosto, podtrzymując olbrzymi trójkąt, który robotnicy niegdyś ukształtowali jako dach. Młody Kowen nie mógł zrozumieć tego bezsensownego ogromu. Dlaczego? Co było tak wielkiego, że musiano wybudować taki duży dom, aby mogło się w nim zmieścić? Ale wkrótce zobaczył więcej takich budowli, różniących się kształtem i ozdobami, lecz wszystkie miały kolosalne rozmiary: wielkich kwadratów, prostokątów o zaokrąglonych brzegach, wielkich ukośnych ścian z błyszczącego szkła, wysmukłych iglic strzelających prosto w niebo. W końcu musiał zakryć oczy, gdyż do syta napatrzył się na Miasto. A kiedy spojrzał jeszcze raz, wielkie budowle zniknęły i znów pojawiła się trawa, drzewa i skromne domki, do których zdążył się już przyzwyczaić. Lecz droga nadal mknęła na północ. Po jakimś czasie Arinowi wydało się, że wstążka z prawej posuwa się szybciej, lecz później spostrzegł, iż pozostaje w zgodzie z pozostałymi i uświadomił sobie, że to jego pasmo zwalnia bieg. Natychmiast przeskoczył na następne pasmo, zanim różnica w szybkości stała się tak duża, by uniemożliwić przejście. Lecz gdy to uczynił, nowa taśma również poczęła wytracać szybkość. Szando pośpieszył do następnego odcinka z prawej, skoro tylko stanął na nim, i to pasmo zwolniło bieg. Początkowo Arinowi wydawało się, że mimo woli zrobił coś, co spowodowało zmniejszenie szybkości, lecz niebawem doszedł do wniosku, że ktoś w Mieście rozmyślnie chciał go usunąć z ruchomej drogi. Nie miał wyboru, musiał postąpić tak, jak go do tego nakłaniano. Wszystkie segmenty z lewej zatrzymały się w końcu, tak że młody władca znalazł się znów na pierwszej, pełznącej jak ślimak ścieżce. Okrążyła ona kępę włoskich orzechów i znieruchomiała podobnie jak pozostałe. Arin znalazł się przed wysokim drewnianym słupem z przybitą w górze poprzeczną deską - przypominało to znak boga Krissów. Do wierzchołka sztucznego drzewa przymocowany był dziwny przyrząd: szary róg, wielki jak pięść olbrzyma; jego boki kończyły się krawędzią, która łagodnie wyginała się ku górze. Róg zatrzeszczał i przemówił: - Jeśli masz jakąś sprawę do załatwienia w Mieście, pojedź dalej drogą, aż ponownie się zatrzyma. Później powiem ci, ja masz dalej iść. Głos był miękki, lecz dźwięczał w nim wyrzut, co zaniepokoiło Arina. Droga znów ruszyła z miejsca. Syn Garika o mało nie stracił panowania nad sobą podczas ostatniego etapu podróży. Już wkrótce droga zwolniła bieg i zatrzymała się na wysokim wzgórzu, niedaleko od wijącej się rzeki o mętnych wodach. Rzeka ta bardzo różniła się od swej siostry, która płynęła obok gigantycznego domu o białych kolumnach; chociaż nie śmierdziała jak rzeka w Liszynie, płynęły nią jakieś gnijące szczątki. Kiedy Arin zszedł z drogi, głos nieznajomej kobiety zadźwięczał po raz drugi, tak jak obiecała. Powiedziała mu, gdzie ma iść, Szando posłuchał i poszedł zwyczajną ścieżką, która odgałęziała się od ruchomej drogi. Doszedł do miejsca, gdzie ściana skalna urywała się nagle i zamarł, ujrzawszy serce Miasta. Cuda, które ujrzał tego ranka, olbrzymie milczące ulice, olśniewające okna otwierające się na pozostałości dawnych pragnień i potrzeb, kolumnowe fasady i iglice jak zastygłe wyzwanie rzucone niebu, wszystko to było jedynie prologiem do właściwego spektaklu, chwały i smutku, tworzących prawdziwą istotę Miasta. Wyspa leżała na przeciwległym krańcu majestatycznej zatoki. Na jej powierzchni tłoczyły się tysiące budynków, a widok nawet najmniej imponującego oszołomił Kowena, podczas gdy największy... Nie! wrzasnął robak, który usiłował go pouczać. Nie ma sensu iść dalej, to jest zbyt wielkie. Jesteśmy za mali i nic nie znaczący. To wszystko było prawdą, a mimo to Arin wszedł na drogę, która schodziła po spirali w dół, mijała zburzone przęsła i prowadziła w głąb ciemnego tunelu, gdzie kazała mu wejść kobieta z Miasta. Dlaczego mielibyśmy jej wierzyć? Ponieważ nie ma innej drogi. Rzeka płynie za szybko, jest zbyt szeroka i głęboka i nie ma tu żadnych łodzi. Pozostaje tylko tunel. Prowadzi na drugą stronę, pod dnem rzeki. W tunelu słyszał odbijające się zwielokrotnione echo odgłosów swych kroków. Niedaleko od wejścia schody prowadziły na wąską ścieżkę wbudowaną w ścianę tunelu. Trzymając się brudnej metalowej poręczy Arin ruszył w drogę. Ciemności. Ja i Kon pamiętamy ciemności. Poznaliśmy szczury i wilki, które śmiały się, gdy życie traciło sens. A co jeśli ona wpuści do tunelu rzekę? Jeśli to zrobi, będzie to kres wszystkiego. To nieważne. Arin wędrował w ciemnościach krok za krokiem i rzeczywiście były tam jakieś stworzenia, piszczące i prześlizgujące się wśród śmieci na dole. Młody władca wzdrygnął się, przypomniawszy sobie żelazną szafę w Liszynie. A później jego wyciągnięta ręka napotkała jakieś wybrzuszenie, uniemożliwiające dalszą wędrówkę. Pomacał ostrożnie, była to podobna do skrzyni struktura otwierająca się na wąską dróżkę. Nie mógł nie wejść w nią. Przypomniał sobie smród tamtej szafy, ale zmusił się, by przejść przez skrzynię, co uczynił w czasie krótszym jedna sekunda. Zastanawiał się, co to może być. Po drodze było jeszcze kilka takich skrzyń. W jednej z nich, znacznie dalej, Arin natrafił ręką na mały przełącznik... Oślepiła go nagła fala światła. Otwarta skrzynia była tylko pustym prostopadłościanem ze szkła i stali, lecz kula na suficie świeciła jaśniej niż tuzin świec. Świetlna kula rozjaśniła tylko niewielką część tunelu, ale Arin ucieszył się, gdy spostrzegł, że znalazł się na jeszcze wyższej dróżce; było tam mniej śmieci. Światło zapaliło czerwone ogniki w oczach uciekających w mrok szczurów. Syn Garika zostawił zapalone światło i poszedł dalej chociaż znów znalazł się w ciemnościach. Powietrze było ciężkie i przesycone smrodem zwierzęcych odchodów. Nieco dalej Arin znalazł następne światło, włączył je i nadal szedł. I jeszcze jedno... Na przeciwległej ścianie zobaczył wielkie świecące litery. Były niewyraźne, zbyt niewyraźne, by mógł odczytać je w całości, lecz imponowały swym ogromem. Dawna Mowa. Wydawało mu się, że wędruje bez końca, lecz niebawem zauważył daleki krąg światła słonecznego i zrozumiał, że zbliża się do wyjścia z tunelu. Przyspieszył kroku. Ostatnie sto metrów przebył biegiem. Oślepiło go światło dnia. Wyszedłszy z tunelu otarł załzawione oczy i podniósł wzrok, ciesząc się, że znów ogląd słodki, jasny blask słońca. I miał przed sobą Miasto. Masywne kadłuby ze stali, cegieł, kamieni i szkła spoglądające beznamiętnie na owada, który nazywał siebie człowiekiem. Jezdnie wyginające się wysoko w górze. Tablice większe niż cały pokój w domu Garika, zapisane nowymi dlań symbolami i skrótami, których nie potrafił odczytać. Jesteś owadem, powiedział smutno robak w mózgu Arina. A wtedy znów odezwała się nieznajoma kobieta: - Nie widzę cię, lecz wiem, że tu jesteś. Sensory usłyszały twoje kroki, gdy je mijałeś. Czy mnie słyszysz? - Tak! - Zmieszany obrócił się wokół własnej osi, gdy usłyszał jej głos dochodzący ze wszystkich stron naraz jak dźwiękowy telem. - Czy spotkasz się ze mną? - Tak. - Własny głos wydał mu się żałośnie cienki. - Pójdziesz następującą trasą - powiedziała. Wysłuchał uważnie, notując w pamięci wszystkie zakręty, które musi przebyć. Nie było to daleko, dziesięć minut drogi na południe i może piętnaście na wschód. - Zobaczysz budynek. Nie pomylisz go z żadnym innym. Zajęło mu to więcej czasu, niż się spodziewał, chociaż wyruszył od razu. Milczące, puste ulice, rozpadające się bloki domów, które kiedyś były sklepami, przytłaczały go. Wiedział, że Miasto było odcięte od świata, ale nie przewidział jego wewnętrznego, ostatecznego osamotnienia. Wędrował na południe, tak jak go poinstruowała, niezmiernie zaciekawiony, lecz i przygnębiony tym, co zobaczył. Doszedł do zakrętu. Wszedłszy na szerokie skrzyżowanie ulic zwrócił się ku wschodowi... ...i stanął. Powiedziała, że nie pomyli tego budynku z żadnym innym. I tak było. Osunął się przed nim na kolana i pozostał na pustym chodniku w pozie modlącego się Krissa. Odchylił głowę i gapił się na wieżę, której szczytu nie widział, gdyż zasłoniły go chmury. Pogróź pięścią, zadrwił robak. Obal go. Minęło sporo czasu. Arin wpatrywał się w budowlę i rozmyślał. Kiedy odzyskał głos, to nie robak przemówił jego ustami, lecz posępna samowiedza, która wyniosła go ponad Holdera Bramę Jaźni, Liszyn, Zbawienie i zemstę Callana. - Obalić go? - mruknął. - Jeśli muszę... to tak. Był zupełnie sam. Uszedł kawałek ulicą i znalazł się przed masywnymi drzwiami. Wszedł do środka, a jego kroki obudziły echo w pustym korytarzu. Znalazł mały pokój, którego kazała mu poszukać Zawahał się tylko na chwilę, zanim wszedł. Wypisane na ścianie posłanie w Dawnej Mowie kazało mu nacisnąć pewien guzik z trzycyfrową liczbą na wierzchu, umieszczony w długiej tablicy rozdzielczej na jednej ze ścian pokoju. Uczynił tak. Część ściany zatrzasnęła się. Znalazł się w pułapce! Rzucił się do przodu, począł walić pięściami w ścianę, nie mógł jej poruszyć. Był zamknięty w małej szafie. Podłoga zatrzęsła się i zadrżała. Zanim zdążył postanowić, co powinien zrobić w kłopotliwej sytuacji, ruch ustał i drzwi otwarły się z sykiem. Nie tracąc czasu wyszedł na zewnątrz. Pokój był wąski, a szare kotary po obu stronach szczelnie zasunięte. Ściany były szare, sufit także, a całość oświetlało szare światło, przypominające blask świetlnych kuł z tunelu, lecz bardziej przyćmione. W przeciwległym końcu pokoju zobaczył drzwi, a obok okno. Kobieta czekała za szybą. Wpatrzył się w nią z zapartym tchem. Już raz, tuż przed próbą mocy, w której pokonał swego brata, zobaczył jej twarz i postać, lecz był to tylko obraz, podczas gdy teraz miał przed sobą żywą kobietę. Podszedł bliżej, nadal wstrząśnięty, lecz opanowany, poszukał przełącznika Pasa Samotności i przekręcił go. Zdjął hełm z głowy. Jego nagłe pojawienie się musiało zaskoczyć nieznajomą kobietę, lecz jej twarz pozostała spokojna, gdy notowała w pamięci każdy szczegół jego wyglądu, od wysokiego wzrostu i rudawych włosów do niezwykłego ułożenia źle zrośniętej ręki. Kiedy odezwała się, w jej głosie nie było urazy czy wyzwania, tylko zaciekawienie: - Dlaczego sforsowałeś Bramę i wszedłeś do Miasta? - Obiecałem komuś, że to zrobię. - Komu obiecałeś? - Komuś, kto był bardzo do ciebie podobny. Chociaż jej oczy otwarły się szerzej, gdy to usłyszała, słowa przybysza niezbyt ją zaskoczyły: - Kim jesteś? Podnosząc dumnie głowę, powiedział: - Jestem Singer, syn Judyty Randall Singer, ostatnio Departament Historii, podsekcja technologii. - Wykrzywił usta Arina w ironicznym uśmiechu. - Myślę, że lepiej będzie, jeśli odkazisz mnie, zanim odbędziemy bardzo długą rozmowę. Do czasu gdy armia Garika rozłożyła się obozem na peryferiach miasta, ulice Lorl opustoszały. Nawet uliczne dziewczyny ukrywały się. Bankierzy wiedzieli od Spitta i dzięki wrodzonej przebiegłości, że Garik nie zamierzał zrobić nic złego tym, którzy nie przeciwstawiali mu się, gdy przekraczał mrikańską granicę, ale zwykli ludzie byli przerażeni. Widzieli tylko, że północni merkowie nie przejmując się niczym siedzieli w Filsbergu w czasie, gdy niezwyciężona południowa dywizja została starta z powierzchni ziemi. Interesy źle stały w Lorl. Wszyscy przebywali w domach, bojąc się stanąć Garikowi na drodze. Sklep Korbina był pusty. Z filozoficznym spokojem otworzył on własny dzban sidy (szandyjskiej, ostatniej jesieni zbiory były znakomite) i czekał na zdobywcę. Po dwóch kolejkach usłyszał, że przerywaną dotąd tylko brzęczeniem much ciszę zakłócił tętent końskich kopyt. Konie zatrzymały się; przymknięte drzwi jego sklepu otworzyły się szerzej. Stanął w nich wysoki mężczyzna w skórzanym stroju i płaszczu władcy, z bezwładnym ramieniem przywiązanym do piersi. Korbin nie zmienił pozycji, nadal opierając wydatny brzuch o szynkwas, lecz podniósł ospale rękę do góry. - Poddaję się. Czy chcesz się napić? Garik podszedł do kontuaru. Korbin zauważył, że bóg Szandów porusza się równie zręcznie jak dawniej, lecz spostrzegł również siwe włosy w jego brodzie i wyczuł smutek, który przyczynił się do ich pojawienia. Starając się nie patrzeć na okaleczone ramię, nalał mu mocnego trunku. Napili się obaj. - Dżenna? - zapytał delikatnie Korbin. Garik lekko pokręcił głową, wychylił szklankę i znów napełnił. - Czy dostarczysz swoje zbiory w tym roku? Wysoki mężczyzna zmęczonym ruchem przetarł oczy; pogłębiające się zmarszczki na jego twarzy wypełniał piasek i kurz. - Dostarczę - odparł. Leśni ludzie nie mówili wiele o swoich zmarłych, lecz Korbin miał przed sobą Garika, najbogatszego człowieka w odległości miesiąca podróży, a przecież była to najsmutniejsza, najbardziej wynędzniała i zmęczona istota, jaką oglądał w życiu. - Przykro mi z powodu bogini. Widziałem ją kiedyś. To była dumna kobieta. - Tak. Za Lorl jest dużo ludzi. Potrzebują żywności i ziarna dla koni. Korbin gestem wskazał na swoje opustoszałe półki. - Niewiele tu dociera. Wszyscy poszliście walczyć. - Czy możesz dostać jedno i drugie? Kupiec rozłożył ręce. - To będzie drogo kosztowało. Za to, co jest, trzeba słono płacić. Garik rzucił na kontuar trzysta kredytek. - Kup i weź swoją prowizję. Jeśli będziesz potrzebował pieniędzy, przyjdź do mnie. Spitt także będzie mi potrzebny. Korbin uważnie policzył pieniądze. - Zrobione. - Gdzie jest Arin? - Był tu i odszedł. Pozostawił w stajni swego konia. - Poszedł pieszo? Którędy poszedł? - Drogą biegnącą na wschód. - W stronę Miasta? Korbin skinął twierdząco głową; jego podwójny podbródek zadrżał. A więc Dżenna miała rację, pomyślał Garik z goryczą. Arin także. Wszyscy odeszli. Kiedy Singer nic nie robił, Arin rzucił się do Bramy Jaźni, żeby w ten sposób udowodnić, iż kocha swego ojca. A teraz nie było Pasa Samotności, by dać go Singerowi, i dawny dług wobec Judyty pozostał nie spłacony i... - Twój najstarszy syn był tu ostatniego lata. Czy cię odnalazł? Ramię nadal bolało. Garik miał nadzieję, że niebawem obumrze jak złamana gałąź. Kiedy będzie to bezpieczne, każe je odciąć i skończy z nim. - Mam tylko jednego syna, Korbinie. Czy masz jakiś środek przeciwbólowy? Wrzuć mi do szklanki. ...i oni wszyscy nie żyli, Judyta, którą pokochał za wcześnie, Dżenna, którą pokochał za późno, Arin, którego prawie wcale nie znał, nie kochał dostatecznie, kiedy jeszcze był na to czas... To moje plemię, Judyto, mój świat i mogę im pomóc. Ale najpierw musiałem wszystko zmienić i zapłacić za to. Ale dlaczego ja, kto powiedział, że to muszę być ja? I na samym końcu Singer. Singer najbardziej ze wszystkich. Spoglądający nań jej oczami, rozdzierające mu serce życie, które wydobyło się z niej. On także umarł, jak pozostali, był martwym członkiem, który trzeba odciąć. Z miłości, którą niegdyś darzył Judytę, jej syn umarł dla niego jak tamci. Odkazili go w pustym pokoju na niższym piętrze tego samego gmachu. Lekarz noszący przezroczystą ochronną maskę i kombinezon zbadał go i dostarczył dane do synergizera. Kiedy nadeszła odpowiedź, zacmokał smutno. - Możemy użyć tylko tymczasowych środków - powiedział otwierając czarną walizeczkę i wyjmując z niej butelki i igły podobne do tych, które miał Mateusz. Lekarz ukłuł go kilka razy w ramię, było to niezbyt przyjemne przeżycie. Arin musiał połknąć sporo różnych proszków, tabletek, płynów. Jeden z ostatnich był tak wstrętny, że o mało nie zwymiotował. Lekarz zaniepokoił się: - Czy coś się stało? - To gorsze niż krissańska kuchnia. Człowiek z Miasta nie zrozumiał. Pozwolono mu wrócić do tamtej kobiety, pojechał tą samą windą, jedyną, która działała. Kiedy wyszedł z windy, odruchowo odsunął jedną z kotar zasłaniających okna. Nic w nich nie zobaczył, biała mgła kłębiła mu się przed oczami. - To są chmury - powiedziała. Arin puścił kotarę i szybko wyszedł na środek pokoju. Kobieta roześmiała się. - Nie bój się, ten budynek jeszcze się nie zawalił. Podejdź bliżej, chcę ci się przyjrzeć. Czekała w drzwiach na drugim końcu korytarza. Kiedy podszedł na tyle blisko, żeby mogła przyjrzeć się jego twarzy znowu przemówiła: - Nie jesteś zbyt podobny do Judyty. - Odsunęła się na bok, żeby mógł wejść do jej biura. - Więc znałaś ją. - Była moją córką. Przyjrzał się jej uważnie, lecz nie dostrzegł w jej dużych ciemnych oczach żadnego głębszego uczucia poza ciekawością. Zajęła swoje zwykłe miejsce przy skanerze, wygładziła szal i gestem wskazała, żeby usiadł, gdzie zechce. - Tak. - Skinęła głową. - Ty i ja jesteśmy spokrewnieni. Niemniej... Nie wiem, jak dużo Judyta opowiedziała ci o Mieście... - Nie dotykacie się. - Rzadko. Podniósł do góry dłoń. - Myślę, że lepiej wyjaśnię coś od razu... jeśli zdołam, jeśli zaakceptujesz to. Nie jestem podobny do mojej matki dlatego, że obecnie widzisz nie Singera, lecz mojego przyrodniego brat Arina. Dokładnie w tej chwili ja jestem poza Bramą Jaźni: moje ciało wjeżdża do Lorl. Uniosła brwi. W milczeniu oceniła jego twierdzenie i na razie zdecydowała, że cokolwiek ów człowiek mówi, nie jest kłamstwem. - Wytłumacz mi to jaśniej. - Nie mogę opowiedzieć ci wszystkiego, co wydarzyło się, odkąd Miasto odcięło się od reszty świata, ale zacznę od telemów. Początkowo było to coś nowego dla mojej matki. Słuchała uważnie, chłonąc każde słowo, segregując je aż mogło zostać przetworzone. Singer mówił o mocy władców, czytaniu i dzieleniu się myślami, co cowanowie nazywali czarami, podczas gdy w rzeczywistości była to... - Telepatia! - przerwała mu, przypominając sobie starożytne słowo. Obróciła się w krześle i wcisnęła kilka przycisków wejścia. Skaner rozjarzył się. 7167(8)/75282:7497/3271/932982 Singer spojrzał ze zdumieniem na świecącą zieloną powierzchnię. - Do diabła, a cóż to takiego? - Część synergizera. - A te liczby? - Definicja telepatii, bezpośredniej łączności myślowej. Jest to sprawa podobnych częstotliwości. My nie badamy tego zjawiska. - Dlaczego nie? Wprowadziła jego pytanie. Synergizer wytłumaczył. 7167(8): 1377/0 = 645710/74982. Przetłumaczyła: - Używanie i zasięg telepatii jest zbyt ograniczone, żeby mogła wzbudzać zainteresowanie. Singer uniósł brew i powiedział z powątpiewaniem: - Trochę się rozszerzyło. - Według synergizera jest to bezużyteczny kierunek. - Być może. - Wzruszył ramionami. - Ale ja rozwinąłem tę zdolność w większym stopniu niż władcy. Oni nie potrafią kraść, ale ja mogę. Zapytała o znaczenie tego słowa, dziwnego w takim kontekście. - Kiedy miałem jakieś siedem lat, odkryłem, że mogę okradać ludzi psychicznie, wchodzić w ich umysły, obejmować nad nimi kontrolę i zmuszać ich do robienia tego, co ja chciałem. Skinęła głową. Przerażający symbol, który odebrała, kiedy Singer wszedł do Bramy Jaźni po raz drugi, stawał się zrozumiały. To on był kompensującą paranoidalną falą, a niemożliwym połączeniem było dzielenie tego samego ciała ze skompensowanym schizoidem, jego przyrodnim bratem Arinem. Głośno zauważyła tylko: - To, co nazywasz kradzieżą, było nowym zasięgiem pół sypatetycznych. Jest to teoretycznie możliwe, ale mało prawdopodobne. - Czy chcesz, żebym to zademonstrował? Spojrzała mu w oczy: - Nie zrobiłbyś tego. - Nie, sądzę, że nie. - Machnął lekceważąco ręką. - W każdym razie na początku musiałem dotykać tego, kogo chciałem kontrolować, ale z czasem moja moc wzrosła. Sam o tym nie wiedziałem, aż do chwili, gdy spotkałem Arina w lesie. Polowałem na jelenia i nagle ja byłem Arinem, który obserwował mnie jego oczami! Zrozumiałem, że mogę ukraść Arina, nie dotykając go. Później dowiedziałem się, że nawet za pośrednictwem Arina mogłem do pewnego stopnia manipulować innymi. Spojrzała na niego z dezaprobatą. - Więc zmusiłeś brata, żeby wbrew swej woli zaryzykował i wszedł do Bramy Jaźni. - Nie miałem innego wyboru. Już raz próbowałem to zrobić samotnie. Brama pokonała mnie. Całkowicie. - Dlaczego tak ci zależało na powtórnej próbie? Zaczął mówić, ale urwał. Nie wystarczy powiedzieć, że chciał zobaczyć Miasto, ponieważ jego matka obudziła w nim to pragnienie, albo że marzył o miejscu, gdzie on, Singer, mógłby znaleźć dom i bliskich ludzi, i nigdy już nie być samotnym. Może taki był pierwotny powód, ale teraz znał ich znacznie więcej. Ważne było znaleźć te z nich, które uznałaby za przekonywające. Więc opowiedział jej o wojnie i jak Krissowie w nie wyjaśniony do końca sposób rozprzestrzeniali zarazę, która przez lata dziesiątkowała leśne plemiona; o tym, jak Callan podporządkował sobie najemników, jak ów działający w przebraniu, fanatyczny Kriss przechwycił list Ganka do Miasta; o wynikłym stąd rozpaczliwym skupieniu się leśnego narodu pod wodzą jego ojca; o bitwie na Denilajn i o tym, jak czekali teraz u wrót Miasta. Opowiedział jej również o Uriaszu i o tym, w jaki sposób obawy Judyty mogły się spełnić, gdyby to on wszedł w posiadanie Pasa Samotności. - Moja matka musiała się obawiać, że jest to broń, która spowoduje zniszczenie Miasta, gdyby została znaleziona i gdyby posłużyła się nią niewłaściwa osoba. Pierwotnie myślała, że może ona zablokować niektóre sygnały Bramy Jaźni. Mój ojciec również mógł tak myśleć, chociaż nigdy tego nie powiedział. Tak czy owak... Pas nie działa w ten sposób. Wiedział, że było znacznie więcej spraw, ale jeszcze nie mógł znaleźć odpowiednich słów, by je wyrazić. Miał tę myśl niemal na końcu języka, ale im bardziej usiłował ją uchwycić, tym bardziej mu się wymykała. Matka Judyty wstała, zmęczona długą, ciężką rozmową w Dawnej Mowie. - Porozmawiamy dłużej dziś wieczorem. Teraz pójdziesz do mojego mieszkania i odpoczniesz. Później dostaniesz jeść. Skinął głową, czując że i on jest zmęczony. Podczas tej długiej podróży zapewnił Arinowi niewiele wypoczynku i zapomniał, że trzeba go nakarmić. Ładny ze mnie dzierżawca. Wyprowadziła go z biura na korytarz. Kiedy szli, zapytał ją, jak się nazywa. Uśmiechnęła się, gdyż przypomniało to jej coś. - Jestem Marian Singer, główny administrator Miasta. - Uśmiechasz się. Dlaczego? - To nic takiego. Przypomniałam sobie, jak nazywała mnie twoja matka. - Co? Pokręciła głową. - Obawiam się, że to raczej zuchwałe. Ze zdziwieniem powtórzył nieznane słowo. Marian westchnęła. Wystarczająco trudno było rozmawiać w każdym języku, z wyjątkiem słownej stenografii; a wyjaśnienie znaczenia idiomu z Dawnej Mowy to wyjątkowo niewdzięczne zadanie. Spróbowała jednak: - “Zuchwały” to... rodzaj nonszalanckiego braku poszanowania, lekka ironia, w najgorszym wypadku sarkazm. Ale obawiam się, że w pozbawionej religii społeczności twoja matka była raczej zuchwała, gdyż nazwała mnie “kapłanką”. - Kapłanką? Skinęła głową, zaskoczona i zadowolona, że wspomnienie te zawierało coś więcej niż smutek. - Wpadła w gniew. Kiedy tak się działo, jej oczy stawały się... - Czarne. - Tak. - Omal nie ścisnęła go za rękę. Zamiast tego otworzyła drzwi do jej pokoi, równie surowych i szarych jak jej biuro. - Kiedy Judyta irytowała się, nazywała mnie “kapłanką samotności”. Po raz pierwszy w życiu Bowdeen spotkał człowieka którego chętnie słuchał, szanował, a nawet lubił. Już zapłacił za to uczucie. W tej właśnie chwili czarnoskóry Wengen był rozdrażniony. - Ależ Gariku, do cholery, posłuchaj choć kilku słów rozsądku! - Nie - powtórzył po raz trzeci bóg Szandów - nie pojedziesz ze mną. Obserwuj i czekaj. Reszta może robić co im się żywnie podoba do mego powrotu. - Jeśli wrócisz. - Zamknij się, Bow. Bowdeen westchnął i zrezygnował. - Czy jedziesz teraz? - Po jedzeniu. Spitt jest tutaj, chcę z nim porozmawiać. - A co gdybym pojechał za tobą, niezbyt blisko... - Jadę sam - wypalił Garik. - Arin to mój syn. Szando wszedł do sklepu Korbina, pozostawiając Bowdeena na pustej ulicy z Szalane. - Uparty. Szalane dotknęła jego ramienia. - On jedzie po Arina, prawda? Bowdeen spojrzał na jej młodą smutną twarz, pokrytą zmarszczkami zmęczenia i czegoś jeszcze gorszego, potem wyciągnął rękę i poklepał ją po ramieniu. - Jeszcze nie grzeb Arina. Walczyłem z nim i szedłem jego śladem. Nie ma bystrzejszych od niego. Znacznie bardziej niepokoił się o Garika. Jeśli Arin nie żył, to nic nie mogli na to poradzić, ale bóg Szandów to zupełnie inna sprawa. Garik odchodził od zmysłów z żalu, wyczerpania i bólu, podejmował teraz nierozsądne decyzje. Pod żadnym pozorem nie powinien był jechać sam do miejskiej strefy bezpieczeństwa, ale właśnie to zamierzał zrobić. Miejski pokarm składał się głównie z syntetycznej żywności przeznaczonej do odżywiania się, ale na pewno nie do delektowania się smakiem. Singerowi to nie przeszkadzało, a jeśli Arin miał jakieś zastrzeżenia, nic o tym nie powiedział. Przez kilka ostatnich godzin Marian, o której w żaden sposób nie mógł myśleć jako o swojej babce, pracowała. Wróciła o zachodzie słońca. - Rozmawiałam z doktorem. Odejdziesz jutro. - Dlaczego? Czy odkażanie nie działa dłużej? - Tak, ale niepokoją nas wieści o zarazie. Doktor da ci lekarstwa i pouczy cię, jak należy leczyć tę chorobę, jak kontrolować ją i szczury, które są jej roznosicielami. Pokręcił przecząco głową. - To już nie wystarczy, Marian. - O co ci chodzi? Czyż nie dlatego tu przybyłeś? - Na początek, ale teraz Garik chce czegoś więcej. Powoduje nim pamięć mojej matki. - Nie rozumiem. Judyta opuściła Miasto, żeby nie dopuścić, by przenośne pole siłowe, które nosisz, wpadło w nieodpowiednie ręce. I nic więcej. - Nie, było coś więcej, Marian. Garik wiedział o tym, choć może nie wypowiedział tego w słowach. Potrzebowałem dwudziestu lat, żeby zrozumieć. Czekała, aż wyjaśni swoją myśl. Singer wstał, wykorzystując to, co jak mu się wydawało, mogło zapewnić mu psychologiczną przewagę - wzrost Arina. - Myślę, że kiedy moja matka umierała, usiłowała mi powiedzieć, iż pragnęła sojuszu między Miastem i Kowenami. - To niemożliwe. Jej obojętne zaprzeczenie zirytowało go. - Dlaczego, czy tak musi być? - Singerze, Miasto umyślnie odcięło się od tych, którzy nie mogli przyłączyli się do niego. Z wyjątkiem ery schizmy nikt poza twoją matką i tobą nie opuścił Miasta ani nie wszedł do niego. - Jakiej schizmy? Niecierpliwie machnęła ręką. - To wczesna historia Miasta. Chodzi o tych, którzy nie mogli zaakceptować formy, jaką w nieunikniony sposób musiało przyjąć życie w Mieście. Odeszli. Usiłował dowiedzieć się czegoś więcej, ale Marian nie; chciała tracić czasu na coś innego poza głównym tematem ich rozmowy. - Zjednoczenie - powiedziała - w żaden sposób nie posłuży celom Miasta. Miasto ma stałą liczbę mieszkańców. Nie rozmawiamy wiele, nudzi nas nawet nasz własny, skrótowy język. Naszą główną działalnością jest praca i jesteśmy sami, kiedy ją wykonujemy. Pokręcił głową. - Teraz rozumiem, dlaczego moja matka nazwała cię “kapłanką samotności”. Uśmiechnęła się smutno. - Życie w Mieście irytowało Judytę, chociaż kochała swoją pracę. Ale mieszkańcy Miasta mogą się dotykać. Po prostu z czasem zanika potrzeba bliskości. Singer usiadł i pochylił się tak, że ich głowy były blisko siebie, powstrzymując się, by nie wyciągnąć ręki i nie dotknąć jej dłoni. - Marian, mój ojciec mówi, że to, co nie rośnie, w końcu umiera. Jeśli Miasto nie może się zmienić... - Analogia fałszywa. Ten argument nie ma nic wspólnego z racją bytu Miasta. Zignorował ją. - Podczas swego życia wśród Kowenów moja matka doszła do wniosku, że są pewne elementy życia leśnych plemion, o których powinno wiedzieć Miasto. Czy przynajmniej nie sugeruje to ograniczonego kontaktu? Co macie do stracenia? - Czas. - Czas? - Gapił się na nią. - Dlaczego czas miałby mieć jakieś znaczenie dla ludzi, którzy praktycznie żyją wiecznie? - Praktycznie: to właściwe słowo. - Wstała. - Singerze, chodź ze mną. - Zaprowadziła go znów do swego biura i wskazała na wyłączony skaner. - Co widzisz? - Nic. To nie pracuje. - Właśnie. Od pewnego czasu nie możemy używać synergizera w nocy. - Więc co z tego? - To wielka niedogodność - powiedziała z naciskiem. - Mamy tylko naszą pracę i liczy się każda sekunda. - Nawet w waszym nieskończonym życiu? - Singerze, zapomnij o twoim coweńskim pojęciu czasu, ono tu nie obowiązuje. Tak, żyjemy dziewięćset, tysiąc lat, ale i to nie wystarcza. Każdy z nas lęka się nieuniknionego statystycznie wypadku, który nas zabije, albo czasu, kiedy nasze mózgi nie zechcą gromadzić więcej danych, albo wypadku w laboratorium, mogącego zniszczyć jakiś ważny organ, którego nie można reklonować. Przypomniał sobie miejskie wyrażenie, którego użyła raz jego matka. - Zawsze jest tylko w przyszłości. - Tak! Nadal robimy wszystko co możemy, żeby przedłużyć życie, zachować wiedzę każdego mózgu w Mieście, skrócić proces nauczania. Kiedy planujemy narodziny jakiegoś dziecka, mija około osiemdziesięciu lat, zanim uzyska ono dość historycznej perspektywy, żeby poczęło być użyteczne. Zazwyczaj mija jeszcze więcej czasu, zanim dziecko to osiągnie emocjonalną dojrzałość. - Czy już zastąpiłaś moją matkę? Skrzywiła się, ale nic nie odpowiedziała. - Więc to tak - rozmyślał głośno z nutką goryczy. - Żyjecie niewiarygodnie długo, napychając tę elektryczną gąbkę wszystkim, czego można się dowiedzieć - albo przynajmniej tym wszystkim, co wy i ta rzecz uzna za ważne, i niech diabli wezmą resztę świata. Chciała odpowiedzieć, ale ogrom wysiłku, jakiego by te wymagało, zgasił ten impuls. Marian wzruszyła ramionami. - Coś w tym rodzaju, Singerze. Odsunął na bok kotarę, spróbował dojrzeć Miasto w dole, ale było już zbyt ciemno. Nagle odwrócił się do niej. - A co się stanie, Marian, jeśli pewnego dnia skończysz ładować dane do synergizera i zdecydujesz, że trzeba te wszystko podsumować i... Przerwała mu. - I naciśniemy guzik i otrzymamy odpowiedź “brak współzależności”. Milczenie. Uśmiechnęła się łagodnie. - Czy o to chciałeś zapytać? - W przybliżeniu - mruknął. - Myślałem, że nie posiadacie telepatii. - Judyta zadała mi kiedyś to samo pytanie. I ja również., kiedy byłam młoda. - Czy to był wyrzut? - Nie, tylko wspomnienia. - Zamknęła oczy. - Mogę teraz słyszeć Judytę, choć była taka inteligentna, załamującą się, gdy przyszło jej na myśl to przypuszczenie. Wykształciliśmy ją za wcześnie. Marian spojrzała Singerowi w oczy. - Singerze, my nie robimy boga z synergizera, nie potrzebujemy tego. W pierwszych dniach istnienia Miasta był kościół, ale w końcu stał się niepotrzebny i zniknął. Zrobił niecierpliwy gest. - Co to ma wspólnego...? - Z synergizerem? Jedyny sposób, by odpowiedzieć na twoje pytanie, to zaznajomić cię z niewielkim wycinkiem wczesnej historii Miasta. To trudne, chciałabym, żebyś umiał mówić naszym językiem. - Czy masz na myśli cyfry, które wpychasz w tę rzecz? - Nie, to język komputerowy. Nasza mowa dźwiękowa oparta jest na tej samej zasadzie, ale pomagamy sobie palcami, żeby porozumiewać się szybciej. Podstawowym celem naszego języka jest jak największa oszczędność czasu... a nadal nie jest on tak sprawny, jak byśmy chcieli. - W porządku, powiedz mi, postaram się zrozumieć. Wskazała na skaner. - Wszystko jest tu zgromadzone. Gdyby tylko prąd był włączony, mógłbyś oglądać to, co nazywano kroniką filmową. Marian odchrząknęła; bolało ją gardło od długotrwałego posługiwania się przewlekłą mową. - Dawno temu, Singerze, było wiele religii. Ich zwolennicy kłócili się o to, która z nich jest prawdziwa, opierając swoje argumenty i apele głównie na emocjonalnym przeświadczeniu, a nie na logice. Logika bada, wiara akceptuje. Było wtedy modne prowadzenie dyskusji o naturze boga. Większość religii wysuwała jako postulat indywidualne bóstwo, niektóre zaś zamieniły bóstwo w nieuchwytną siłę łączącą wszystko. Nawet ci, którzy odrzucali religię, uważali boga za podstawową kwestię; jedni utrzymywali, że on (ona) umarli, drudzy po prostu twierdzili, że poznanie natury boga przekracza ludzkie możliwości. - A później powstała nowa filozofia. Nazywano ją Kościołem Nieistotności. Jego członkowie w ogóle nie chcieli dyskutować o odwiecznych kwestiach boga, duszy i nieśmiertelności. Powiedzieli, że są to teorie, których nie można udowodnić, niepotrzebna strata czasu i energii, kiedy na świecie szerzy się głód i choroby. - Nieistotności? - powtórzył czując ostrzegawczy dreszcz. - To znaczy nieistotny? - Tak, Singerze. Bogowie, nieba i piekła, wcielenia i śmierć bogów, uniwersalne siły - wszystkie są nieistotne i nie mają nic wspólnego z uczynieniem życia ludzkiego lepszym. To rzeczy, których niepodobna udowodnić lub obalić. Nawet gdy dyskutuje się o nich w inteligentny, empiryczny sposób, są dziecinadą, o którą nie warto kruszyć kopii. Singer pomyślał o Krissach. - A przecież ludzie religijni uważają, że można dowieść prawdziwości wiary przynajmniej poprzez śmierć. - Tak, poprzez śmierć - powiedziała z powagą Marian. - Rozkład, złożenie w ofierze, poddanie się. Człowiek religijny nie myśli tymi kategoriami, on czuje. Kapłani nakłaniają, gdyż za dobrze wiedzą, że nie powinni starać się przekonywać. “My wiemy, że to jest słowo objawione, uwierzcie nam, mamy rację.” Nieistotnicy zaprotestowali: “Nie chcemy brać tego na wiarę, chcemy dowodów. Wasze osobiste przekonania zadawalają wasze uczucia, ale nie nasze umysły.” - I kapłani, jak sądzę, odparowali druzgocącą kpiną z umysłu. Powinnaś była poznać Uriasza. - Ktoś więcej niż kapłani. - odparła Marian. - Było całe pokolenie antyracjonalistów. Drwili z przeciwstawiania ułomnego ludzkiego umysłu tysiącletniej tradycji. Nieistotnicy odrzucili tradycję jako starożytny błąd pomnożony o narosłe przez tysiąclecia ceremonie. - Więc Nieistotnicy chcieli usunąć religię? - Tylko na początku, przed tym, co zazwyczaj nazywa się najazdem Dżingów, kiedy uległo zniszczeniu zorganizowane społeczeństwo. - Co wtedy zrobili? - Nieistotnicy stali się bardziej przebiegli. Przed najazdem Dżingów wiedza rozwinęła się tak bardzo, że trzeba było drastycznie zmienić rytuały, a kapłani musieli wdawać się w kompromisy z nowoczesnymi poglądami, aby uspokoić narastające wątpliwości swych współwyznawców. Było to stulecie pozbawione duchowych kotwic. Najazd wywołał anarchię, brutalność, upadek wielu religii. A przecież przerażone masy nadal pragnęły zabezpieczenia przed prawdziwym i grożącym wciąż niebezpieczeństwem osobistej znikomości i śmierci. - Nieistotnicy powiedzieli wówczas: “Nie przejmujcie się teraz teologią, ratujcie własną skórę i zaleczcie rany kraju. Pozwólcie nam troszczyć się o boga i nieśmiertelność.” Innymi słowy, Singerze, rzucili popularne hasło odłożenia na bok kwestii religijnych do czasu, aż będzie można zbadać je na jakiejś innej podstawie poza bezkrytyczną wiarą. I takie były początki Miasta. - Nie takiego, jakim jest teraz. Początkowo nie było Bramy Jaźni. Ale byliśmy - i nadal jesteśmy - mniejszością. Jest nas tylko kilka tysięcy na przestrzeni jakichś piętnastu tysięcy mil kwadratowych. Przywódcy Miasta obawiali się, że religia może znów urosnąć w siłę, próbować z nami walczyć. A więc... - A więc znaleźliście sposób, żeby odciąć się od nas wszystkich i znaleźć się ponad czasem i uczuciem. - Uczuciem - powtórzyła ironicznie. - Kiedyś było to luksusem. Bardzo dawno temu. - Moja matka nauczyła się kochać. - I dlatego umarła. - Marian powoli pokręciła głową. - Singerze, religię stworzyła tęsknota za osobistym bezpieczeństwem, wygodą i szczęściem, a religia z kolei uczyniła śmierć rzeczą pożądaną i nieuniknioną. Taka postawa niezgodna jest z celami Miasta. - Ależ Marian, wy tylko zastępujecie ją długim życiem. Życiem bez radości, bez uczuć... dlaczego celowo wybieracie takie istnienie? - Praca sprawia nam radość, a przynajmniej satysfakcję. Miłość i radość, do jakich czynisz aluzję, Singerze, są zabawkami, którym wasze krótkie życie nadaje przesadne znaczenie. Gdy żyje się w Mieście, namiętności, nawet najwierniejsza miłość małżeńska, banalizują się. Ale równocześnie działalność intelektualna nabiera coraz większego powabu. Ulegamy mu i gdy tak czynimy, nasze życie z czasem napełnia się spokojem. - I samotnością. - Zrobiło mu się zimno. - Tak. - Ale to nie wystarcza, Marian. Rozmasowała skronie. - Boli mnie głowa. Mogłabym powiedzieć ci to wszystko w jednej dziesiątej czasu, który na to straciliśmy. - Pozwalając, by upłynęło kilka bezcennych sekund, kapłanka samotności uśmiechnęła się blado. - Powinieneś był otrzymać tu wykształcenie, Singerze. Odziedziczyłeś inteligencję swojej matki. Ona także pytała o powody męki pozbawionego mitu życia, wyrzekania się rozrywek cielesnych. Może ty zrozumiesz, co jej wtedy powiedziałam, nie jestem pewna, czy Judyta kiedykolwiek to pojęła. Singerze, być może wymaga to pewnej dozy odwagi, aby wybrać pracę w samotności tylko dlatego, co kiedyś może się wydarzyć, ale w naszej samotności zdobywamy jedną cenną rzecz - samo wiedzę. Jest ona pociechą samą w sobie, tak jak smutek. Początkowo Singer nie mógł nic odpowiedzieć, ale później zamknął oczy i rzekł, a w każdym jego słowie czuło się serdeczną mękę: - Moja matka powiedziała kiedyś, że cierpienie określa i egzekwuje cenę zdobytej w ten sposób mądrości. Marian spojrzała na niego. - Czy Judyta to powiedziała? - Tak. - Cieszę się - szepnęła. Singer przyjrzał się dużym rękom brata, zgiął palce i zacisnął pięści. - Praktycznie powiedziałem to samo Arinowi. Ale jakaś część mojej jaźni zawsze myślała: nie, Singerze, idź do Miasta! Właśnie tam jest... Sens? zadrwił łagodnie jego robak. Skinęła głową ze zrozumieniem. - Potrzeba wiary, Singerze, jest niemal nieuniknioną pułapką dla jaźni. Teraz już wiesz, znasz powód? Tak, robaku, tak. Powód, dla którego Miastu byłoby obojętne, czy synergizer znalazł lub nie ostateczne rozwiązanie zagadki istnienia. Powiedz to wszystko. Przypadkowe. Nieistotne. Teraz, rzekł robak, znaczenie ma znaczenie. Czyste jak wieczność. A ponad tym twoja jaźń, duży bracie. Marian zostawiła Singera sam na sam z myślami. Gdzieś daleko zegar wybił godzinę dziewiątą. Poke nie usłyszał kroków Garika. Było ciemno. Świerszcze cykały, wiatr wzdychał w konarach klonów. Po drugiej stronie bariery tablica ostrzegawcza wyglądała jak blady świecący duch. Ab zmieni go dopiero o świcie, to jeszcze bardzo długo. Poke ziewnął. Służba w strefie bezpieczeństwa, zawsze monotonna, ostatnio stała się cholernie nudna, gdy Miasto nalegało na odbywanie dodatkowego patrolu przy... Jakiś hałas tuż obok zaskoczył go. Poke odwrócił się błyskawicznie, wyciągnąwszy miecz jeszcze przed zakończeniem obrotu. - Kto tam? - Spokojnie - powiedział wysoki mężczyzna stojący na odległość ramienia. - Jestem Garik. Nie chcę kłopotów, tylko informacji. Wstrząśnięty Poke sięgnął po latarkę elektryczną i oświetlił nią przybysza. Od czasu do czasu widywał Garika w Lorl; tak, to był on. Szando zmizerniał i wyglądał na chorego, ale zniszczył całą południową dywizję, teraz zaś był przy ich zawszonych barakach, a za nim w ciemnościach mogła kryć się setka Kowenów. Garik ruchem głowy wskazał na widoczną z daleka tablicę ostrzegawczą. - Czy to Brama Jaźni? - Tylko tyle można zobaczyć. Czego chcesz? - Jak powiedziałem, chcę informacji. - Szando zawahał się. - Mówią, że wczoraj ktoś tędy przechodził. Poke'owi nie płacono za mówienie, ale nigdy nie wiadomo, co może zrobić człowiek taki jak Garik. - Może. Garik z trudem powstrzymał się, żeby nie odejść i nie przemilczeć całej sprawy. Ale musiał to usłyszeć. - Słyszałem, że pochowaliście kogoś. Poke schował miecz do pochwy. - Tak- Garik osunął się na grubą drewnianą belkę, zsunął po niej, aż usiadł na ziemi. Opuścił głowę, a ramiona drżały mu ze zmęczenia. Nie mógł już powstrzymać szlochu, wydając brzydkie, nieprzyjemne dźwięki... Była to godzina samotnych przemyśleń. Oto bóg Szandów, pomyślał Poke, a przecież jest on tylko człowiekiem jak inni. I ja siedzę tutaj w środku nocy i jest mi go żal. Później przypomniał sobie coś: szandyjską strzałę. - Hej, poczekaj, źle mnie zrozumiałeś, Gariku. - Tamten nic nie powiedział. Poke z trudem przykucnął obok niego. - Chodzi mi o to, że pochowaliśmy jednego z naszych. Garik spojrzał na niego obojętnie. Minął jakiś czas, zanim wiadomość ta dotarła do jego zmęczonego umysłu. - Jednego z waszych? - Merka. Chłopca imieniem Rigg. - ...nie Arina? Poke potrząsnął przecząco głową. - Ktoś przeszedł przez Bramę. O ile wiem, nadal jest tam. Może dostał się do Miasta, gdyż nie znaleźliśmy go w strefie bezpieczeństwa. Nadzieja wstąpiła w serce Garika. Wiedział, że jeśli Arin miał na sobie Pas Samotności, mógł umrzeć i nikt by się o tym nie dowiedział, chyba że potknęliby się o jego ciało. Ale mimo wszystko... jego syn... jego i Dżenny... Pozwól mu usiąść po mojej lewicy, kiedy wrócimy do domu. Poke przypomniał sobie dany mu przez Aba opis mężczyzny, który dotarł do bariery. - Czy ten Arin jest wysoki tak jak ty i ma rude włosy? - Tak... tak! Czy go widziałeś? - Nie ja. Inny strażnik graniczny imieniem Ab. - Gdzie on jest? - Ab? Śpi. Będzie tu rano. - ...rano. - Garik oparł się o podporę bariery, zmieniwszy nieco pozycję, by ulżyć bolącemu ramieniu. - Poczekam. Wyjął coś z kieszeni płaszcza. Poke spostrzegł, że było to pudełko środków przeciwbólowych, stanowiące część wyposażenia merków. W świetle lampy zobaczył pod płaszczem dziury wypalone w odzieży Garika. - Merku, czy masz coś do popicia? Poke poszperał w podręcznej torbie i wyjął glinianą butelkę i cynowy kubek. Nie używał go często i teraz musiał wytrząsnąć zeń dwa zaciekle kopulujące owady, zanim podał go Gankowi, nalewając trunek jak uprzejmy gospodarz. Garik wrzucił do kubka proszek, wypił łyk, zakrztusił się i wycharczał: - Co to za świński pot? To nie sida. Poke roześmiał się i sam się napił. - To wengeńska wódka. Zrobiona z pierwszorzędnych kartofli. Założę się, że nigdy jej nie próbowałeś. Garik zmusił się, by dokończyć wódkę. W połączeniu z proszkiem przeciwbólowym oszołomił go bardzo szybko. Oparł się znowu o belkę, nakazując zasnąć swemu zmęczonemu ciału. - Kartofle - wymamrotał. Poke łagodnie wyjął kubek z rozluźniającego się uścisku palców Garika. Przechyliwszy butelkę, nalał wódki do kubka i pociągnął łyk. Potem mruknął pod nosem. - Uch, cholera, ależ z niego kompan. Myślałem, że Szandowie umieją pić... Wędrując po mieszkaniu Marian, Singer znalazł pokój, w którym było mnóstwo książek. Wyjął kilka na chybił trafił, te, w których Dawna Mowa nie wydawała mu się za trudna, położył je na gładkim metalowym stole i usiadł przy nim. Wertował je, z bijącym sercem znajdując co jakiś czas na marginesie notatki napisane ręką jego matki. Najbardziej spodobał mu się tomik poezji. Wychował się na starych balladach, ale te były inne, bardziej skomplikowane, mądrzejsze, niektóre wesołe, inne zaś smutne. Czytając jedną z prostszych strof, odniósł wrażenie, że zimna ręka zacisnęła się wokół jego serca. Posępniejszy niż wiatr zimowy, Chłodniejszy niż strumień lodowy Jest zwycięzca I jego zwycięstwo, Pragnienie I czyn. Ale jakie zwycięstwo odniósł? Rozpaczliwe wysiłki jego matki w ostatnich miesiącach życia, by zapewnić mu miejskie wykształcenie - poszły na marne. Zaraza zostanie pokonana, ale leśne plemiona pozostaną ciemne. Czuł, że jest u progu jakiegoś ważnego odkrycia, sugestii, która przekonałaby Marian Singer i nakłoniła ją do ponownego rozpatrzenia tej sprawy. Ale nic nie przychodziło mu do głowy, a rano odeślą go z Miasta i znów będzie sam, samotny cowan w morzu Kowenów. Morze Kowenów. Gdzie wcześniej usłyszał to zdanie? To musiał być tamten Kriss, Uriasz. Pomyślał o jego wysokiej inteligencji, ułomnym, lecz dociekliwym umyśle, gładko zmieniającym strategie dla samej sztuki wynajdywania czegoś nowego, o grze, którą prowadzili w Zbawieniu. Uriasz powiedział wtedy Arinowi coś... co takiego? “Nie ma nic za darmo. Za wszystko się płaci.” Ale Singer podszepnął wówczas Arinowi, że jeśli w czymś ustąpi, powinien coś na tym zarobić. Co tutaj mógłby uzyskać? Czy zyskałoby na tym Miasto, czy Kowenowie, a może obie strony? “Za wszystko się płaci.” To dlatego nie mógł zdefiniować rodzącej się myśli. Cena była zbyt wysoka, nie mógłby jej zapłacić. A przecież mamy ze sobą wiele wspólnego, książę. Przenikliwa myśl: Uriasz rzucający wyzwanie Arinowi. Masz zadatki na skończonego drania... niełatwo jest wypełniać zleconą przez króla misję w świecie... Czy muszę to zrobić? Oznacza to długą, powolną, spokojną śmierć leśnych plemion. Nie... Twarz jego matki. Fragmenty wspomnienia tak niejasnego, że nie mógł przypomnieć sobie słów, które wypowiedziała. Był za młody, żeby je zrozumieć i nie chciał sobie przypomnieć, poza tym powiedziała mu, iż nic nigdy nie ginie. Powiedziała mu jeszcze: “Słuchaj tego, co mówię i nie martw się, jeśli to nie ma sensu, znajdziesz później moje słowa i ich sens w twym umyśle, kiedy będziesz tego potrzebował.” I tak się stało. Przypomniał sobie jej głos i urywany oddech: “Mój maleńki, Miasto i Kowenowie połamią się jak na kole. Ale koło się nie poruszy do czasu, aż...” Do czasu, aż. Aż Singer poszedł do Liszyna, znalazł Pas Samotności, włożył go, przeszedł przez Bramę Jaźni i oświadczył Miastu: “Niech was cholera, zobaczcie mnie. Ja istnieję!” Tak. Zator znikł. Wiedział już, co ma powiedzieć kapłance samotności, znał fakt, który przechyli szalę, otworzy Miasto, wchłonie Kowenów, połknie ich i ich brud, ignorancję... i piękny sposób życia. Wstał czując, że jest mu zimno. Arinem także wstrząsały dreszcze i może już nigdy nie będzie mu ciepło, lecz każdy krok zbliżał go do jej biura. - Telepatia to coś więcej niż słowa, Marian. Zawiera ona rzecz, którą Kowenowie nazywają dzieleniem się myślami. - To znaczy? - Porozumiewanie się bez słów, przekazywaniem uczuć, wiedzy, obrazów i skomplikowanych problemów. Może brać w tym udział dwoje, tuzin, a nawet setka ludzi jednocześnie. - Więc co z tego? Dlaczego mi o tym mówisz? - Miejski język - powiedział pragnąc, by coś mu przeszkodziło w wypowiedzeniu tych słów. - Mówiłaś, że jest zbyt powolny. Czekała, aż rozwinie tę myśl. - Czy wiesz, że Garik za pomocą telepatii nauczył Arina Dawnej Mowy w ciągu dwóch miesięcy? Dwóch miesięcy! Przy połączonych umysłach przypomina to podłączenie się do bloku pamięci. To, co wy zrobiliście z synergizerem, oni w nieco inny sposób uczynili ze swymi umysłami. A one nie wyłączają się o zachodzie słońca. Zapanowała cisza. Marian rozpatrywała w myśli możliwe konsekwencje takiego systemu równie szybko, jak mógłby zrobić to synergizer. - Dwa kierunki. Ostateczny, celowe dziedziczenie tej cechy. Bardziej na czasie: sprzężenie z umysłami Kowenów w taki sposób, w jaki łączymy się z synergizerem. - Tak - odparł Singer. - A jak, to już wasza sprawa, ale pomyśl, co za narzędzie moglibyście uczynić z telepatii, pomyśl o oszałamiającym postępie nauki, który mógłby mieć miejsce za dziesięć, dwadzieścia lat. Pomyśl, ile czasu moglibyście zaoszczędzić. - A co na tym zyskują Koweno wie? - Miejskie wykształcenie i technologię. Marian rozważyła tę możliwość, lecz zabrało jej to więcej czasu, niż to było konieczne; przywiązanie do tradycji działało również i w Mieście. Ale Singer, przewidując siłę inercji myślowej, zasugerował: - Marian... zapytaj synergizera. Zbliżał się świt, wiedziała, że powinna poczekać jeszcze trochę, lecz pomysł był zbyt ważny. A mimo to uznała się niemal za lekkomyślną, gdy wystukała żądanie włączenia prądu. Uczucie to zniknęło, kiedy otrzymała odpowiedź. Marian siedziała przez jakiś czas, pogrążona w myślach. Kiedy podniosła wzrok i spojrzała na Singera, zdała sobie sprawę, że rodzi się w niej uczucie, którego nazwy nawet nie mogła sobie przypomnieć. - Singerze, kiedy zobaczyłeś ten budynek po raz pierwszy, co poczułeś? - Doznałem szoku. - Lekkiego czy głębokiego? - Głębokiego, Marian. Dosłownie padłem na kolana. - Tak - powiedziała i znowu zamilkła. Kiedy pójdziemy tam, gdzie musimy... - Singerze, co teraz zrobisz? Zrobimy, co musimy zrobić... - Singerze? Ile z tego zostanie? Słyszał wszystkie dalekie głosy: głos Judyty przemieszany z głosem Kona-Magilla, Elin, Sanda i Tili, Webba, Hary, Klaja i Holdera - i ów okrzyk przez całe lata raz po raz raniący Garika, jego krzyk, który nigdy nie zamilkł. - Możesz to przeczytać! Słuchając Aba, Garik zrozumiał, że to Arin przeszedł przez Bramę Jaźni. - Kiedy ktoś próbuje przez nią przejść - nalegał - jak go stamtąd wydostajecie? Czy wyłączają wtedy prąd? - Niezupełnie, Miasto nigdy tego nie robi - odparł Ab, nie wspominając tego jedynego wypadku, kiedy umarł Rigg. - Używamy hełmów. Możemy w nich wejść całkiem daleko. Ale nie na drugą stronę. - Daj mi jeden - rzekł Garik. Choć wypowiedziany cicho, bez wątpienia był to rozkaz. Ab potrząsnął głową. - To nie pomoże. Miasto musi najpierw wyłączyć prąd. Garik prawie się nie zawahał. - Więc daj mi dwa. - Dwa? - wybełkotał Poke. - Dla kogo ten drugi? Nie dla mnie! - Kiedy ktoś wchodzi do Bramy i zostaje porażony - ciągnął Garik - wówczas oni zmniejszają natężenie prądu, prawda? - Pewnie - rzekł Ab - ale... - Więc ja pójdę jako drugi. Obaj merkowie gapili się na niego. Ab pierwszy odzyskał mowę. - Wepchnąłbyś jakiegoś biedaka do włączonej na pełną moc Bramy? Garik powiedział zimno: - Kowanie, znam łajdaka, który się do tego nadaje w sam raz. On nawet to zrobił. A teraz dajcie mi te dwa hełmy. Ab oparł rękę na rękojeści miecza. - Zapomnij o tym. Garik westchnął. - Posłuchaj, żołnierzu. Mój syn jest tam i w ten czy w inny sposób wydostanę go stamtąd. A jeśli zamierzasz mnie powstrzymać - wskazał ponad ramieniem strażnika - on będzie bardzo niezadowolony. Obejrzeli się. Z przydrożnych krzaków wynurzyła się wysoka postać, uśmiechając się głupawo. Garik warknął: - Bowdeen, człowiek w twoim wieku powinien słuchać rozkazów. - Czy nie cieszy cię, że nie słucham? - Bowdeen pokiwał niedbale ręką do dwóch merków. - Poke i Ab! Nadal wam płacą? Poke zarechotał: - Hej, Bow! Słyszałem, że poszedłeś do cywila. - Coś w tym rodzaju. - Czarnoskóry Wengen poklepał ich obu po ramieniu. - Czy Sidele jest jeszcze w mieście? - Pewnie - odparł Poke. - Widziałem ją wczoraj. - To dobrze - pochwalił go Bowdeen. - A teraz przynieś te hełmy, jak mówi ten człowiek... - Do cholery, Bow, nie możemy tego zrobić! - ...żeby on nie musiał cię zastrzelić. - W miejscu, gdzie Bowdeen wyszedł z krzaków, czekał teraz Jakub ze strzałą nałożoną na cięciwę łuku. - Bowdeen, poczekaj. - Garik pochylił się nad barierą, wytężając słuch i wzrok. - Posłuchaj! Teraz wszyscy usłyszeli ów dźwięk, przybliżające się ochrypłe warczenie, niepodobne do żadnego ze znanych im odgłosów. Motory. Ze szczytów wzgórza, daleko za tablicą ostrzegawczą, jechały szybko w ich stronę trzy małe wozy, a w każdym było dwóch jeźdźców. Bowdeen zmrużył oczy. - Władco Gariku, to jest... czy to nie... - Tak - szepnął Garik. - To Arin. To Arin, Bow. I... Garik urwał, wpatrując się w drobną czarnowłosą kobietę. Przez chwilę wydało mu się, że zemdleje, ale opanował się całą siłą woli. To nie mogła być Judyta. Wozy zatrzymały się. Arin, noszący dziwny pas, Pas Samotności, wysiadł pierwszy. Zbliżył się do ojca i ukłonił się głęboko. - Przyprowadziłem ich, sir. - Tak. - Garik nie próbował powstrzymać łez przesłaniających mu oczy. - To wszystko. Zrobiłeś to wszystko. Nikt inny. - Pomyślał, jak dumna z Arina byłaby Dżenna, pozwolił, by chłopiec dzielił z nim tę myśl. Arin nic nie powiedział. Singer mu nie pozwolił. Garik poczuł zawrót głowy, zrobiło mu się słabo i przez zasłonę łez dojrzał na ogorzałej twarzy syna współczucie i litość równie wielkie jak dalekie. A potem Arin objął go i szepnął mu do ucha. - Zanim się z nią zobaczysz... cokolwiek by się stało... kocham cię. Dlaczego mówi to tak, jakby się żegnał? - Tak - powiedział cicho Garik. - Tego potrzebowałem. - Przynajmniej raz - odpowiedział jego syn. - Gariku - przedstawił swego ojca. - To jest Marian Singer, matka... Judyty. Tak jak pozostali, od stóp do głów była ukryta w lekkim, przezroczystym kombinezonie, który chronił ją od zakażenia, ale bóg Szandów widział jej twarz. - Ty - Garik przełknął ślinę - jesteś do niej bardzo podobna. - Tak - przyznała. - Wydaje się, że jesteśmy spowinowaceni. I mamy sobie wiele do powiedzenia. - Marian spojrzała na jego ramię i odwróciła się do jednego z trzech miejskich mężczyzn, którzy jej towarzyszyli. - Doktorze, proszę to zbadać. Garik usiadł, opierając się o Arina, kiedy doktor oglądał jego ramię. - Moglibyśmy amputować je lub przywrócić ograniczoną możliwość ruchu, trudno powiedzieć bez prześwietlenia. - Przygotował zastrzyk i właśnie miał go zrobić, kiedy podniósł wzrok na ciemnowłosego, pomalowanego w pasy dzikusa, który pochylał się nad Gankiem. - Powiedz twojemu człowiekowi, że to tylko ma ci pomóc. Nie będzie bolało. - Powiedz mu to sam - odparł łagodnie Garik. - Był niegdyś Krissem. Mówi twoim językiem. Młody mężczyzna oprócz czarnego noża nosił wetkniętą za pas książkę oprawioną w surową skórę. Wywarło to wyrażenie na miejskim lekarzu. - Widzę, że umiesz czytać? - To Apokalipsa. - Jakub poklepał książkę. - Czy ją znasz? - O tak. Na taśmie. - Dziwnie jest czuć się jak Piąty Jeździec. - Jakub wskazał na strzykawkę. - Lepiej obchodź się z nim dobrze. Wszyscy zgodzili się, że sklep Korbina będzie miejscem pierwszej konferencji. To tam Judyta zatrzymała się po raz pierwszy, kiedy opuściła Miasto. Zanim Garik wsiadł do jednego z wozów, podał Poke'owi kilka kredytek. - A to za co? - Za drinka i życzliwość. Poke zesztywniał. - Zatrzymaj swoje pieniądze, Gariku. - Dlaczego? - Nie powinienem ci tego mówić. - Merk odwrócił się plecami do Garika i poczłapał w stronę baraków. - Cholerny tępy sukinsyn - zwrócił się do Poke'a Ab, kiedy wozy odjechały. - Ma pieniądze, których nawet jeszcze nie widział. Powinieneś był je wziąć. - Ab. - Poke spojrzał na niego ze złością. - Nie potrzebuję rad tyczkowatego Wengena. Ostatniej nocy poczęstowałem Garika, ponieważ był moim gościem. Gość Poke'a nie płaci! Otyły strażnik patrzył, jak wozy wjechały do lasu. Podrapał się po nie ogolonym podbródku. Może Garik był kimś ważnym w domu, ale, do cholery, ten stary Szando na pewno powinien nauczyć się dobrych manier! W pierwszej sesji wzięli udział tylko Garik, Arin i ludzie z Miasta. Ani Hoban, ani Tilda, ani też inni władcy nie czuli się urażeni, że ich wykluczono. Widzieli małych, delikatnych przybyszów w dziwnych strojach i ich wozy, które jechały bez koni: dość ładne i na pewno były w tym potężne czary, ale pozostawili wszystko Garikowi, sami nie zaakceptowaliby tak po prostu tych nowych ludzi i ich obyczajów. Szalane stała przed drzwiami sklepu, czekając, aż skończy się konferencja. Z polecenia Tildy pojechała do Karliów obozujących pod Lorl i nie spotkała się z Arinem. Słyszała o strojach z błyszczącego materiału, które nosili ludzie z Miasta, i zastanawiała się, jak wyglądałaby w takim zamiast we własnej podartej skórzanej odzieży. - Przypuszczam, że jak kot - powiedziała ponuro. - Czy wyjdzie niebawem? Moss pocałował jej włosy. - To pewne jak mróz, dziewczynko. Arin wyszedł sam, przed innymi. Wyglądał mizernie, miał smutną minę, co sprawiało, że skóra na jego czole i skroniach była mocno napięta. Zasłaniał ręką oczy i sprawiał wrażenie człowieka, który za szybko obudził się ze złego snu. Mrugając oczami w porannym słońcu, usiadł na krawędzi drewnianego chodnika, oparł się o słupek, zanurzywszy stopy w ulicznym kurzu. Annie... Telem Szalane pieścił jego umysł, zanim Arin zobaczył, że wychodzi ona z grupy Karliów. Nie podniósł się, a dziewczyna nie pobiegła do niego, jakby uczyniła to rok albo sto lat temu. Podeszła powoli, z gracją dojrzałej kobiety, wyciągnęła rękę i Arin przyciągnął ją do siebie. - Obcięłaś włosy. - Odrosną - odparła. Siedząc obok siebie, dotykając się czołami, nadal nie nadawali telemów ani nie dzielili się myślami, ich umysły jeszcze się nie połączyły. Źle było tak się czuć, wybuchać i być zupełnie pustym jednocześnie, a potem Arin uświadomił sobie, że to wszystko wezbrało w nim jak fala. Wziął Szalane w ramiona, kryjąc twarz w jej szyi. Lane... Lane.. Wiem. Ujęła w dłonie jego twarz. Nie łączmy na razie naszych umysłów. Nie możemy. Za dużo wrażeń, Arinie. Tak. Trwali w uścisku i była tam radość, zawsze będzie, lecz nawiedzana przez duchy, i nigdy już nie zaznają poranka miłości. - Oni są czarujący! Doskonale piękni! - Miejska kobieta imieniem Diana szepnęła do Randalla Singera, kiedy wyszli z konferencji. - Garik jest jak posąg. - Posąg Rodina - zgodził się z nią Randall. - Ze zwietrzałego granitu. Ale oni tak właśnie się starzeją. - Zgodzili się posługiwać Dawną Mową za Bramą Jaźni; mimo to rozmawiali szeptem. Ktoś z tych dumnych ludzi mógłby zrozumieć i pomyśleć, że zachowują się protekcjonalnie. Diana rozpromieniła się. - Prowadzenie badań nad nimi będzie fascynującą przygodą. Mogłabym spędzić nad tym pięćdziesiąt lat i prawdopodobnie to zrobię. Spójrz, Randall, tam jest chłopiec, który przeszedł przez Bramę Jaźni. - Zajęła się swoją kamerą. - Nie wprawiaj ich w zakłopotanie, Diano. Nie są do nas przyzwyczajeni. - Nonsens, on się nie obrazi. Marian mówi, że jest całkiem inteligentny. A ta dziewczyna. Spójrz na strukturę jej kości. Wygląda jak szkic Dürera! Stanęła przed chłopcem i dziewczyną. Zajęci sobą, nie poruszyli się, tylko bez zainteresowania spojrzeli na owalny przedmiot, który przyłożyła do oka. Przedmiot pstryknął do nich. Kobieta z Miasta przycisnęła mikroskopijną dźwignię i znowu pstryknęła. - To tylko dzieci - szepnęła do Randalla. - Chciałabym, żeby się uśmiechnęli. W wizjerze kamery Arin i dziewczyna spojrzeli na nią, zdawali się patrzeć przez nią, ale nie uśmiechnęli się. Przed rozpoczęciem następnej konferencji Garik posłał po Singera. Starszy syn przybył kilka minut później z rękoma nadal owiniętymi skórami i mocno związany. - Pozwalam ci odejść - oświadczył Garik. - Najwyższy czas, tatusiu. Garik podszedł bliżej i powiedział głucho: - Nie nazywaj mnie tak. Arin zrobił wszystko, podczas gdy ty tylko siedziałeś i patrzyłeś, jak umiera twoje plemię. - Oni nie są moim plemieniem. - Wobec tego nie jesteś moim synem. - Garik nadał do Arina: Przyjdź, przyprowadź dodatkowego konia. A do Singera rzekł: - Odjeżdżasz. Nigdy więcej nie zbliżaj się do Czarzenu. Singer z trudem przełknął ślinę i nic nie powiedział. Arin przyjechał prowadząc za sobą osiodłanego konia. - Znalazłeś go w lesie - rozkazał Garik - więc zostaw go tam. Dostatecznie daleko, żeby nie sprawił nikomu kłopotu. - Po raz ostatni spojrzał zimno na wygnańca. - Skończyłem ze spłacaniem długu wobec Judyty. Nie powiedziawszy nic więcej, bóg Szandów odwrócił się plecami do Singera i przeszedł przez ulicę kierując się do sklepu Korbina. Arin otworzył usta, żeby powiedzieć coś do ojca, ale nie mógł wykrztusić ani słowa. I nagle stwierdził, że prowadzi Singera do jego konia. Kiedy minęli ostatnie domy Lorl, bracia zsiedli z koni. Bez ponaglania ze strony Singera Arin rozciął sznury, ściągnął skóry krępujące ręce brata i wrzucił w krzaki. Zrobiły wiele dobrego, nadał ironicznie. Arin starał się wyrazić gmatwaninę myśli. O co chodzi, Arinie? - Byłeś tam od początku, prawda? Singer nie odpowiedział. Byłeś robakiem i wilkiem. - Pod koniec, Arinie, sam się stałeś niezłym robakiem. Miałem dobrego nauczyciela. Arin wyraźnie nie chciał zakończyć tej sprawy i odjechać. Za milczącą zgodą usiedli obok siebie, oparci plecami o pień dużego dębu. Właśnie minęło południe. Słuchali śpiewu ptaków. - No - ponaglił łagodnie Singer - Pytaj. - Wiesz. Sammański krąg w Karli. Ja i Lane. - Tak, Arinie, byłem z tobą. Dlaczego? Chwila słabości. - Jeśli to coś warte, jest mi przykro. Arin nic nie powiedział. Czy to nadal ma jakieś znaczenie? Arin potrząsnął przecząco głową. - Nie. Teraz już nie. Mijały chwile. W oczach Singera pojawił się dziwny wyraz. - Posłuchaj, Arinie, myślę, że nie masz się na co uskarżać. Przynajmniej ty nie musiałeś spać z Bowdeenem. Arin zorientował się już po sekundzie. Otworzył szeroko oczy. - Sidele także? - A w jaki sposób miałem zaciągnąć twój wielki tyłek do tamtej skrzyni. I czy kiedyś próbowałeś sam się związać? - Singer uśmiechnął się krzywo. Nie pytaj. Ten obraz sprawił, że Arin nie wytrzymał. Po raz pierwszy od czasu długiego koszmaru miał powód do śmiechu. Singer przyłączył się do niego. Zachichotali, potem ryczeli ze śmiechu nad absurdalnością tamtej wizji i choć w ich śmiechu była nie tylko wesołość, upłynęło sporo czasu, zanim przestali sapać i prychać. Ocierając łzy z oczu, Arin wreszcie złapał oddech. - Dlaczego, Singerze? Po co to wszystko? Jego brat wzruszył ramionami. - Zacząłem od tej jednej rzeczy, zmieniłem zamiar po drodze. Czy pamiętasz dzień, w którym przyszedłeś pokazać mi swoją moc? Kiedy uderzyłeś mnie obrazem mojej matki? - Tak. To było okrutne. - Wściekłem się i to ułatwiło mi decyzję. Ale ta myśl już wcześniej przyszła mi do głowy. Byłeś taki dumny z siebie i ze swej misji. Zdecydowałem wtedy, że mogę zabawić się w boga. Ukształtować świat na moją modłę. Na modłę mojej matki. Arin zrozumiał więcej, niż Singer mówił, znał teraz swego brata. Ukształtować świat, w którym Singer nie byłby wyrzutkiem. Nie chciał, by brat odczytał tę myśl, ale Singer nagle wstał. - Chyba musisz już wracać, Arinie. - Wyciągnął rękę. - Daj mi Pas Samotności. I tak wyrzutki są praktycznie niewidzialne. Arin opuścił wzrok. - Prawie zapomniałem, że nadal go noszę. Ale zostawiłeś hełm w Mieście. Daj mi Pas, Arinie. - Garik w końcu zapyta o niego. Dlaczego chcesz go mieć? - Z bliska żaden bóg nie wygląda zachęcająco. - Czekał z wyciągniętą ręką. Arin nie poruszył się. - Czy znowu mam cię ukraść? - Za pierwszym razem pozwoliłeś mi zwyciężyć. Zastanawiam się, jak bym wypadł w prawdziwej próbie sił...? Mały bracie... to podniosłoby cię na duchu. Arin uśmiechnął się nieśmiało. Potem niechętnie odpiął pas i podał go Singerowi. - W porządku, ty smutny łajdaku, weź go. Będzie ci bardziej potrzebny niż Garikowi. - Patrzył, jak brat zapina Pas. - Dokąd idziesz? Do Miasta? - Nie. - Więc jedź do domu! - Do domu? A gdzie to jest? Singerze, to niepotrzebne. Powiem Garikowi, co naprawdę zrobiłeś i... - NIE! - Dlaczego nie? Co chcesz udowodnić? Singer przesunął ręką po oczach, zasłonił je i stał przez chwilę w milczeniu, zanim spojrzał znów na swego brata. - Arinie - powiedział cicho. - Nosiłem się z tą nienawiścią przez dziewiętnaście lat. Czas, żebym przestał sprawiać ból. ? Nareszcie może pogrzebać moją. matkę. Chyba że dowie się, iż mnie to wszystko zawdzięcza, a nie tobie. - Ale musi to sprawiać ci ból. - Jestem Singer. Przyzwyczaiłem się do tego. - Nie, do licha - zaprotestował Arin - ty chcesz, żeby cię bolało, gdyż w ten sposób wiesz, że istniejesz. Ja i Lane, my również wiele wycierpieliśmy, już nigdy nie będziemy czyści, ale spróbujemy. Wracaj do domu, Singerze! - I tak za dużo czasu spędziłem samotnie w Czarzenie. - Podniósł rękę na pożegnanie. - Do widzenia, Arinie. Singer ruszył do lasu pieszo. - Weź konia. - Nie, Arinie. Niczego, co należy do Garika. - Nie zapyta. - A gdzież to spieszę się tak bardzo, że muszę jechać konno? Poszedł na południowy wschód. Zamierzał przejść między Lorl a strefą ochronną Miasta, omijając każde z daleka. Arin obserwował go. Już wkrótce Singer był zbyt daleko, by mógł usłyszeć jego wołanie, więc nadał do niego. Zostawiłeś coś, duży bracie. ? Telem Arina wpadł do mózgu Singera. Dlaczego nie chcesz przyznać się do tego? Jesteś sam, ponieważ tego pragniesz. Nie mam wyboru, Arinie. Ponieważ określasz samego siebie mianem Singera wyrzutka. Nie tylko ja tak robię. Zmieniłeś kształt świata, ale nie możesz dokonać tego samego czaru na sobie. Arinie... Nie, nie możesz mnie uciszyć! Przeszedłem z tobą przez Bramę Jaźni, pamiętaj o tym. Znam cię. Ty i Garik, kształtujący światy, kształtujący mnie, pozwalający mi rozumieć za dużo lub za mało i nie wierzyć w nic. Czy myślisz, że Garik umie się przystosować? Czy w jego głowie jest dość miejsca na to wszystko, czego już się nauczył i jeszcze się nauczy? Czy Lane przystosuje się, kiedy modli się do ziemi, żeby była ,,pełna życia”, i czuje w niej zapach śmierci? Oszukasz wszystkich, Singerze, ale nie mnie. Marian również i mnie nauczyła wielu rzeczy. Ja nie wierzę, nie muszę wierzyć. Jeśli śmierdzę tak jak świat, nadal będę w nim żył, ponieważ nie mam innego. Nie otrzymał odpowiedzi od brata. Ty nie przystosowujesz się, ponieważ tego nie chcesz, ponieważ nie potrafisz się dostosować, ponieważ nie pozwalasz sobie na to, ponieważ... Singer zniknął mu z oczu. Mimo zawrotu głowy wywołanego brakiem hełmu musiał odciąć się od Arina, zmącić mu myśli. Ale to nie pomogło: Nie jesteś sam, bez względu na to, co o tym myślisz, ponieważ nie mógłbyś dostać się do twego cholernego Miasta beze mnie! Telemy Arina zgasły po długim czasie. Singer chciał przekląć brata, wrzasnąć, żeby się zamknął, ale nie mógł. Kiedyś był sam ze sobą. Kiedyś był z Arinem. Kiedyś patrzyłem na jej gmach. Kiedyś rozmawiałem z kapłanką samotności. A teraz... Czyż nigdy nie zaprzestanie biegu przez Bramę Jaźni? Jak ustalili, Marian czekała na niego tuż za Lorl. Sięgnęła do zmotoryzowanego wozu, wyjęła hełm i podała Singerowi. - Po raz pierwszy widzę cię twarzą w twarz - powiedziała. - Wiem. - Istnieje rodzinne podobieństwo. - Czy Garik nie będzie się zastanawiał, gdzie jesteś? - Jest zajęty z niskim, łysym mężczyzną. Mają tę starą książkę i Randall, twój dziadek, pomaga im przetłumaczyć kawałek tekstu. - Lekki uśmieszek zaigrał na jej ustach. - Zapewniam cię, że będą zajęci przez długi czas. Singer włożył hełm na głowę i sięgnął do przełącznika. - Singerze? Znieruchomiał. - Tak, Marian? - Wiesz, że jesteś tam teraz mile widziany. W Mieście. - Dziękuję. Ale nie mogę. Jeszcze nie. Za wiele na raz. - W porządku - powiedziała z powątpiewaniem. - Ale nie czekaj za długo. Pokręcił głową. - To miejskie zaabsorbowanie czasem. - A co z Garikiem? Mógłbyś zmienić zdanie... - Nie, Marian, nie, przecież obiecałaś. To Arin wszystko zrobił. Bez dalszej dyskusji przekręcił przełącznik. W tym momencie ogarnęło ją nieodparte pragnienie. Wiedziała, że to absurdalne, ale wyciągnęła rękę, by dotknąć Singera. Lecz on już odszedł. Nie zamierzał iść obok drzewa. Przynajmniej nie na początku - ale później zrozumiał, że musi coś zakończyć. Poszedł sam, otoczony polem siłowym Pasa Samotności, drogą, którą znał lepiej niż ktokolwiek inny. Ból był stary i tępy, upływ czasu stępił jego ostrze, a przecież... Oni są jak piękny więdnący kwiat. Głęboko wycięte w korze litery, rozciągnięte i zniekształcone przez rozrost drzewa... rezultat dwudniowej pracy, gdy kaleczył ręce, żeby wyryć je dostatecznie głęboko. ...powtarzające się gorzkie doświadczenia nigdy ich nie zniechęcają. Życie jest ich religią, tak wszechogarniającą... Jak Miasto, które ich pogrzebie. Niedostatek, cierpienia i śmierć, a przecież znają oni uczucie radości i jedności zbyt głębokie, by można było o tym mówić. Walczył z burzą uczuć, szukając w głębi duszy odpowiedzi, o której wiedział, że ją posiada, że posiada ostatnie ogniwo, które zamknie krąg czasu. TU SPOCZYWA JUDYTA SINGER ŻONA GARIKA WŁADCY SZANDÓW URODZIŁA SIĘ W MIEŚCIE UMARŁA GDYŻ Odpowiedzi, której Singer nie mógł znaleźć, ponieważ był zbyt młody, by ją zdefiniować czy zrozumieć. Jego nóż znów zagłębił się w korze drzewa. Ciął teraz mocniej, szybciej, pewniej, wycinając zakończenie dla siebie i swego ojca, grzebiąc ją na dobre. UMARŁA GDYŻ NAZBYT KOCHAŁA ŻYCIE Tak. To wyjaśniało wszystko. I nie. Wszystko i nic. Wszystko, co można było napisać. A potem musiał odejść. Stąpając ostrożnie, myśląc tylko o potrzebie poruszania się bezszelestnie jak jeleń, bóg-banita, wygnaniec z krainy Cowenów ruszył przez las, kierując się ku dalekim wzgórzom. A nosił on Pas Samotności, godło chwały i wstydu zarazem. Nie należał ani do Kręgu, ani do Miasta, ale był Singerem. I był zupełnie sam. KONIEC 1 Patrz mapka.jpg 2 od angielskiego słowa dandelion - mlecz (przyp. Tłym.).