Jarosław Iwaszkiewicz ZARUDZIE Pani Marii Janion ZARUDZIE nie jest opowiadaniem historycznym. Jak w więk- szości opowiadań moich z ostatniej epoki, splata się tu mnóstwo prawdziwych nazw, imion, faktów, nastrojów, które stanowią dowolną kompozycję. Ani topografia, ani chronologia, ani fakto- grafia nie odpowiada tu żadnej rzeczywistości. Chodzi tu o wywo- łanie atmosfery z połowy zeszłego wieku na Ukrainie. Żadna osobistość ukazana tutaj, żaden fakt nie odpowiada rzeczywistym zdarzeniom: jest to czysta fikcja. Józio, odkąd zrobił sobie pokój z gabinetu ojca, przeno- sząc wszystkie książki do przyległych pomieszczeń i usuwa- jąc w kąt stołowego olbrzymie fortepianisko, poczuł się wreszcie w Zarudziu u siebie, jak najdalej od matki i Tekli, a najbliżej ogrodu, wysokich klonów, które rosły z tej strony domu, i gęstych krzaków bzu, który się pienił pod samą ścianą i częściowo zaciemniał dochodzące tu światło wschodnie. Przed drugim oknem kazał wyciąć zarośla, a nawet parę drzew, i miał z tej strony otwarty widok aż do samej Rudy. Rzeki widać stąd nie było, tylko łąki za rzeką, łagodnie wznoszące się w górę, i niebo szeroko rozłożone nad całą doliną. „To jest miejsce najładniejszych obło- ków" — mawiał Fiłaret, ale on miał poetyckie wyrażenia i sposób patrzenia na rzeczy, który Józiowi nie zawsze się podobał. Uważał, że Fiłaret ma trochę zamącone w głowie, i przypisywał te wady umysłu przyjaciela wpływom Koś- cioła prawosławnego. Zresztą Fiłaret unikał pokazywania 596 się matce i Tekli i najczęściej skradał się do drzwi cichcem, a i wchodził do pokoju dosyć często przez okno. Nie było ono położone zbyt wysoko i Fiłaretowi łatwo było wsko- czyć na parapet, nawet i Józio używał tej komunikacji, zwłaszcza w nocy, kiedy było ciemno. Kapitan Krżyżanow- skij zaś nie wiadomo dlaczego cieszył się względami pań, choć był oficerem rosyjskiej armii, i przyjeżdżając z gar- nizonu w Różance zatrzymywał swego konia przed gan- kiem i uwiązywał go do słupka, który tam stał specjalnie w celu przywiązywania koni. Czasami klacz kapitana tkwiła przy tym słupku długie godziny i nawet do późna w nocy, szczególnie gdy u Józia grano w karty. Mimo że od śmierci ojca minęło przeszło pół roku, Józio jeszcze nie bardzo wciągnął się w interesy Zarudzia i wszelkie rozporządzenia gospodarskie wściekle go nudziły. Zostawiał wszystko w rę- ku Tekli, ale mimo to denerwował się, przejmował się niektórymi sprawami, i znowu powracała ta nieznośna, ciężka bezsenność, która go tak męczyła od dłuższego czasu. Toteż rankami budził się późno i cierpliwie znosił gderanie matki i Tekli, które obie, z rozmaitych powodów, nie pochwalały takiego trybu życia, a zwłaszcza kartograjst- wa. Na szczęście jeszcze niewiele pili. Piwnica była uboga, a na nową nie było pieniędzy. Siedzieli wtedy w stołowym pokoju, największym w całym domu, który miał wyjście na taras i całą ścianę okien, tak że pół ściany było tu oszklone i rozciągał się widok na ogród i na zejście do rzeki. Za rzeką widać było te same pola, co z okien pokoju Józia, tylko że tu wyłaniał się jeszcze zza łuku wzgórza stary murowany wiatrak, który Józio bardzo lubił. Józio przedłużał te ranne śniadania patrząc na rozległy pejzaż i nie zwracając uwagi na gderania Tekli, która zawsze specjalnie siadała tyłem do okna. Pani Duninowa rzadko przychodziła do jadalni, słabe jej zdrowie zatrzymywało ją w łóżku, tam jej noszono kawę, śmietankę zapiekaną w garnuszku i krągłe, rumiane bułe- czki, które Tekla specjalnie dla niej wypiekała. 597 Widok za oknem, czy latem, czy w jesieni, czy nawet w zimie, był bardzo piękny. Specjalnie dzięki szerokości, obszarowi i temu, że widać tu było aż tyle nieba. Ale oczywiście najpiękniejszy był wczesną wiosną, gdy nowe listki były jak pisklęta dopiero co ze skorupy wylęgłe, a gałęzie, jeszcze nie bardzo zarośnięte liśćmi, nie zakrywały obłoków niebieskiego firmamentu. Przychodziły wtedy te wczesne wiosenne zmierzchy, które nie mają sobie równych, kiedy słońce zanurza się w nie- określoną bladoróżową mgłę i na wszystkich przedmiotach osiada ten różowy szron szarej godziny, mieszający wszyst- kie.pastelowe barwy w jednym tyglu i zacierający kontury. Wyraźne za dnia linie drzewnych pni, nadrzecznych barier i starego promu stawały się nierealne. Drzewa zdawały się nie przytwierdzone do ziemi, a prom na niewidzialnej stąd rzece zdawał się arką starożytną pływającą w powietrzu. Czasami — właśnie na wiosnę — poziom wody w rzece podnosił się tak, że widać było bure, spiętrzone fale, kawały kry niosące się jak burza po spokojnej zazwyczaj wodzie i kłębiące się, okryte pianą wiry, przypominające spienione, zagnane konie. Tak wyglądały konie, kiedy posyłano je po doktora w razie gwałtownej choroby Józia. A właśnie najczęściej chorował on na wiosnę. A kiedy kra spływała, spokój niewidzialnej rzeki udzielał się całemu pejzażowi. Zmierzchy zapadały wtedy przejrzys- te i jak gdyby lodowate, nie miały już w sobie pastelowego rozwichrzenia i otaczały wszystkie widzialne przedmioty wyraźnymi, czarno znaczonymi konturami. Słońce wtedy zachodziło na prawo, za lasem, i jeszcze przez nie bardzo zgęszczone zarośla przenikało jasnym, żół- tawym i bardzo przejrzystym promieniem. Jeżeli okna były otwarte, dolatywał wtedy o zmierzchu śpiew słowika. Słowi- ków tych było bardzo wiele i gnieździły się w zaroślach nad samą rzeką. Zdawało się, że chociaż były z okna niewidocz- ne, to fale rzeki śpiewały i śpiew ten jak fala dolatywał 598 do okien domu, to bardziej zwarty i jakby zagęszczony, to znowuż rozłożony na pojedyncze głosy, wznoszące się zupełnie bez końca ku górze, jak w jakimś wymyślnym muzycznym utworze. Ale potem liście na drzewach zagęszczały się, po kolei milkły głosy słowików i odzywała się kukułka, chociaż nie bardzo często przylatująca tu z lasu. Czasami cały widok, całe okno, daleki las i ten kawałek wiatraka, jaki tutaj zza przesieki wyzierał, powlekała przejrzysta merla deszczu, let- niego, prawdziwego deszczu. Podnosił się wtedy z ziemi, szedł do rzeki i przybliżał się ku domowi ten jedyny zapach letniej nawałnicy i letniego siąpania. Wszystko teraz, co się widziało za oknem, pokrywała przejrzysta mgiełka, jak gdy- by szmer wody spływającej z rynien do podstawionych be- czek przetwarzał się w przejrzystą tkaninę i przykrywał cały pejzaż zasłoną migającego szmeru i namacalnego zapachu. Przychodziły i burze. Widziało się wtedy na końcu drogi za lasem bijące w drzewa i w ziemię pioruny, po sinym niebie szybko przelatywały zielone strzępy obłoków, drzewa przyginały się do ziemi i wszystko za rzeką zmieniało się w coś pierwotnego i groźnego. A w sierpniowe upały stało wszystko nieruchome za oknem w żółtym i gorącym świetle. Lipy i klony zaczynały tu i ówdzie pokazywać pożółkłe liście na całych gałęziach, droga przez las, za promem, leżała żółta i kurzyła się, jak tylko kto po niej przejeżdżał, i czuło się, choć się nie widziało, że rzeka staje się coraz węższa i że zjawiają się po niej żółte plamy mielizn jak brzuchy zdechłych ryb. Wtedy przez okno wchodził do pokoju zapach dojrzałego zboża, snopków i stogów, zapach słomy i ziarna, zapach kurzu młockarnianego i jak gdyby rzeźwy zapach ludzkiego potu. Sierpień był ukochanym miesiącem mieszkańców domu i zupełnie niezauważalnie przechylał się we wrześniową dojrzałość. 599 Dawno minęła epoka świetnych polowań, nikt też nie strzelał ani w polu, ani w lesie, a mimo to co rana dolatywało o wschodzie słońca z dalekiego pasma przesieki, z gęstych zawalisk leśnych i z tamtej strony, gdzie rozciągały się jary i wąwozy, coś jakby odgłos, hasło trąbki myśliws- kiej. Brzmiało to ciche i dalekie echo na pożegnanie lata, kiedy widok z okna stołowego pokoju zmieniał się radykal- nie i kiedy następowały smutne czasy jesieni, bogatej i pew- nej siebie, ale już takiej, której dni stają się coraz to krótsze i coraz mniej posiadają treści. Ten sam mniej więcej widok, tylko jak gdyby z profilu, miało się przed sobą, gdy się siedziało przy fortepianie zagnanym teraz w kąt ogromnej jadalni. Był to duży instrument, który jeszcze kiedyś sam Chopin wybrał dla Duninów u Pleyela. Józio czasem grywał na nim jakieś sentymentalne kawałki, sztuczki Schumanna, które studio- wał we wczesnej młodości, prawie w dzieciństwie, z panną Goffard na samym początku jej pobytu w Zarudziu. Cza- sem w południe lubił grać ćwiczenia albo improwizować, śledząc obłoki na niebie. A obłoki rzeczywiście były nad Zarudziem piękne jak na freskach włoskich malarzy, ale włoskich malarzy Józio nie znał. Mówiła mu o nich tylko matka, która w młodości, w panieństwie, odbywała jeszcze wojaże do Italii. Mówił także i wuj Ferdynand, kiedy przyjeżdżał, ale jego Józio raczej mało słuchał. Wuj Ferdynand miał tę właściwość, że bardzo Józia nudził. Wuj Ferdynand przystąpił do radykalnego zreformowa- nia swoich interesów i zbudował w swojej Rotmistrzówce fabrykę cukru, czyli po prostu cukrownię. Namawiał także Józia, aby go naśladował, i kiedy Józio wymawiał się brakiem potrzebnego kapitału, którego rzeczywiście nie miał, obszernie mu wykładał o pożytkach towarzystw akcyjnych, o czym Józio doskonale wiedział, i podejmował się pomóc Józiowi w stworzeniu takiego towarzystwa do 600 budowy i eksploatacji cukrowni, nawet wybierał już miejsce w Zarudziu, gdzie cukrownię można by było postawić. Wuj Ferdynand był dalekim krewnym Józia. Stryjeczno- -stryjeczny jego ojca, tyle tylko, że nosił to samo nazwisko, ale bardzo mało miał wspólnego z Józiem i z jego najbliż- szymi. Wuj Ferdynand zawsze potępiał ojca Józia za całe jego życie, a zwłaszcza za sposób jego zakończenia, i po prostu narzucał się jako opiekun Józiowi i jego matce, chociaż Józio był dawno pełnoletni i formalnie opieki nie potrzebował. Mógł z całkowitą swobodą gospodarzyć na swoim. Gospodarzyła oczywiście Tekla przy pomocy licznych babskich przybudówek, które lubiły do wszystkiego się wtrącać. Jedyny męski przedstawiciel prawdziwej gospo- darności, ekonom, pan Florian Szumski, był odpowiedzial- ny za całe „męskie" gospodarstwo. Jak ojciec Józia, pan Maksymilian mawiał: „Taki tylko ekonom dobry, który o sobie pamięta, on ma, a przy nim i mnie się coś niecoś oberwie." Pan Florian okazał wielkie męstwo przy uwłaszczeniu chłopów, przy nadaniu im ziemi i w sprawach serwitutów, które były na Ukrainie normalniej ułożone i nie prowadziły do ustawicznych konfliktów pomiędzy wsią a dworem, tak uciążliwych na terenie Królestwa. I bez serwitutów nie brakowało tu powodów do konfliktu. W powietrzu zawsze trwał jakby sam zapach dawnych spraw, coś jakby swąd spalonych domów i podżeganych pali. Ale to były dla Józia przedmioty nocnych rozmyślań. W nocy przychodzili do niego jego przodkowie i przod- kowie Fiłareta, w nocy prowadzili spory, chwytali za karabele i ciągali za brody. A w dzień ten pejzaż, który miał przed sobą, dyszał takim spokojem, obłoki przepływały za każdym razem inne i zawsze takie zajmujące, że po prostu nie miał czasu na myślenie o sprawach, od których robiło się coraz gęściej w Zarudziu. 601 Oczywiście i w dzień atakowało go bardzo dużo spraw. Chodziło tu i o te czynsze, i o te serwituty. Tecia atakowa- ła go o brak gotówki, i rzeczywiście — chociaż w domu wszystko było i w gospodarstwie nie brakowało siana dla krów, a mąki dla ludzi — owsa dla koni czasem nie stawa- ło, a już żywej gotówki nigdy nie było. W szafie na bieli- znę Józia stał taki żelazny sepecik, od którego klucz nosił zawsze w kieszeni, nawet czasami otwierał tym kluczem sepecik, ale żadnych monet w sepeciku jako żywo nie było. Bo i któż mógł mu te pieniądze włożyć, jeżeli klucz był u niego w kieszeni? Już prędzej Fiłaret miał jakieś miedziaki. Józio go nigdy o pochodzenie tych pieniędzy nie pytał, ale jasne było, że Fiłaret podbierał skarbonki w cerkwi albo zgarniał parę monet z tacy, albo mu się przyklejały do paznokci jakimś innym sposobem. Wystar- czały mu na machorkę, którą kurzył w liściach wiśnio- wych, skręcanych specjalnym sposobem, a nawet wystar- czało na grę w stukułkę. Pani Duninowa oczywiście miała jakieś pieniądze (skąd?), sprowadzała przecież czekoladę z Żytomierza, którą jej na podwieczorek przyrządzała Tecia, okraszając kręconymi z cukrem żółtkami, a nawet przywoził zezowaty Moszko od czasu do czasu niedużą paczkę książek. Były to francuskie romanse pani Sand albo pana Balzaka, a tylko w wyjątkowym wypadku ja- kaś książka pana Kraszewskiego. A przecież pan Kraszew- ski mieszkał sam w Żytomierzu i chyba polskie książki można było brać prosto od niego. Ale jeżeli chodzi o lektury Józia, to ograniczały się one do pobożnych książek Bossueta i Fenelona, w pięknych oprawach widniejących w szafach przedpokoju i ojcow- skim pokoju, albo do osiemnastowiecznych francuskich romansów, które były tak nieprzyzwoite, że ich nie rozu- miał. Chciał porozmawiać o tym z panną Goffard, ale jakoś nie nadarzyła się sposobność. Wiedział, że Masia jest znowuż na pensji pani Zaleskiej 602 w Daszowie i chciał się nawet tam kiedyś wybrać. Tylko się bał rozmów na temat ojca, wspomnień sprawy Konar- skiego, choć to już tyle lat minęło, ale ludzie pamiętali i ciągle o tym mówili. Zadawaliby mu pytania, na które trudno by mu było odpowiadać. Nic nie wiedział, a poza tym nie chciał o tym mówić. Raczej więc pociągało go to bytowanie, mało czynne, jak mówił ksiądz Ossoliński z Ró- żanki, bytowanie kontemplacyjne. Józiowi ogromnie podo- bało się to słowo, powtarzał je sobie czasem, bawił się nim. Łacinę jakoś tam podgonił u bazylianów w Humaniu, więc nie było mu to słowo obce ani w swym pierwiastku, ani w swojej formie. Tylko bawiło go zastosowanie ta- kiego „wielkiego", wymownego słowa, proporcja między tym wyrazem a jego życiem, które zdawało mu się dziwnie beztreściwe. A więc kontemplacja, czy to patrzenie przez okno, wciąganie w siebie tego coraz to innego, a wiecznie jed- nakowego widoku, czy też bezsenne leżenie w łóżku z wie- czora, zanim przyszedł niespokojny sen, i patrzenie na niebo i gwiazdy, częściej na przelotne chmury. Okno było niedaleko i z łóżka mógł widzieć te pejzaże nieba i ziemi. Fiłaret wiedział, że on źle sypia, że z wieczora tarza się po łóżku, i najczęściej właśnie o tej porze zaglądał do niego. Garścią piasku rzucał w szybę, jeżeli okno nie było otwarte, i przychodził. Przychodził „na rozmowę". Józio tak się przyzwyczaił do tych wizyt, że bardzo mu ich brakowało, kiedy Fiłaret czasami nie przyszedł. Ojciec posyłał niekiedy Filareta do miasteczka z jakimś interesem, Fiłarel wracał wtedy późno, lekko podpity, i wtedy do Józia nie zachodził. Czasami musiał z polecenia ojca pojechać do Humania albo towarzyszyć mu w jakichś pielgrzymkach do Poczajowa czy gdzie. Ojciec Filareta, paroch w Zarudziu, prowadził dość duże gospodarstwo, głównie hodował owce, trzeba więc było od czasu do czasu i w sprawie wełny gdzieś pognać, bo stary już był coraz ociężalszy i trudno mu było się ruszać. 603 Fiłaret twierdził, że i on się już starzeje, i za każdym razem, gdy wskakiwał do Józia przez okno, skarżył się, że mu coraz ciężej. Józio wcale tego nie uważał. Fiłaret zawsze miał tę twarz podstarzałego aniołka z wyskubanymi i nieporząd- nymi, jasnymi jednak lokami, zawsze miał tę aktorską gładkość wygolonej twarzy, pozornie beznamiętnej, ale raz po raz okrywającej się zmarszczkami: przy uśmiechu, przy gniewie, przy większym przejęciu się tym, co mówił. Te wieczorne rozmowy zawsze były raczej długimi mo- nologami Filareta, opowiadał, mówił, filozofował, był inteligentniejszy od Józia — przynajmniej Józio go za takiego uznawał — i łatwiej mu było mówić. Józio od- powiadał monosylabami, czasami nawet nie wiedział, co powiedzieć na opowiadania gorące lub cyniczne przyja- ciela. Zresztą istniał między nimi cały szereg spraw, o których nie mogli rozmawiać, których Józio nie poruszał, a Fiłaret jak gdyby się umówił, także o nich milczał. Przede wszyst- kim sprawa ojca. Józio wiedział, że Fiłaret wiele mógłby na ten temat powiedzieć. Może nie wiedział wszystkiego, ale to pewne, że wiedział więcej niż inni. Zresztą wiadomo było, przez to samo okno przychodził był i do Józiowego ojca, rozmawiał z nim tak samo. Tyle tylko, że był od starego Dunina młodszy, więc raczej może on słuchał, a Dunin opowiadał. Wiadome było także — chociaż nikt o tym nie mówił i słówka sędziemu śledczemu o tym nie piśnięto — że to Fiłaret widział się z panem Maksymilianem przed samą jego śmiercią. Pan Maks zastrzelił się o świcie, a Fiłaret wyskoczył przez to okno około północy. O czym ze sobą rozmawiali i czy Fiłaret coś wiedział o powodach, których nikt nie znał? Kartka zostawiona przez pana Maksa głosiła: „Proszę nikogo o moją śmierć nie oskarżać." Toteż nikt nie oskarżał, a Józio nigdy Fiłareta nie zapytał. Druga sprawa, o której milczeli, to była sprawa Konars- kiego. Fiłaret był wtedy jeszcze zupełnym dzieckiem, ale 604 też chyba pamiętał. Konarski miał spotkanie w Zarudziu z kimś z rodziny Michalskich czy z narzeczoną, czy ze swoimi stryjecznymi, to też była sprawa cicha i skom- plikowana. Duninowie nie odpowiadali, nie byli ciągani na zeznania, nie wzywano ich ani do Żytomierza, ani do Kijowa, podczas kiedy pół Wołynia drżało i miało nie- spokojne noce wtedy. Dlaczego? Może i o tym coś wiedział Fiłaret, bo kiedyś nawet mówiąc o czymś innym, z lekka zaklął: „A, ci emisariusze!" I w ogóle kwestia zwolnienia chłopów, oczynszowania, nadziału ziemią, wszystko, co tak wtedy elektryzowało rozmowy po dworach i dworkach, było wykluczone z tych nocnych rozmów. Monologi Fiłareta dotyczyły spraw filo- zoficznych i historiozoficznych. Bardzo rzadko Józio po- zwalał mu mówić o pensji pani Zaleskiej, o pannie Goffard — co wszystko było oczywiście rozmową o Masi Dyakows- kiej. No, ale już tak zupełnie o niczym rozmawiać całymi godzinami nie mogli. Masia Dyakowska była daleką krewną Józia, dziesiąta woda po kisielu. Ale się znali od dawna, Masia przyjeżdżała do Zarudzia jeszcze jako mała dziewczynka. I Józio nie mógł przez długie lata określić tych uczuć, jakie rozbudzały w nim jej wizyty. Wiedział, że to nie była miłość, zresztą w tak młodym wieku nie przychodziło mu do głowy kochanie. Ale to, że czuł się przy Masi zupełnie innym człowiekiem, i to jeszcze kiedy był zupełnie młody, to było przecież czymś nadzwyczajnym. Z chwilą kiedy Masia przestępowała próg domu w Zarudziu, Józio czuł, że kto inny zamieszkuje w jego ciele, przemieniał się jakoś od środka. Na ogół nie lubił ludzi i niespecjalnie go interesowa- ły ich charaktery, ich przygody, zwłaszcza tych najprost- szych ludzi, którzy ich otaczali w domu. Wiedział, że interesowała się nimi na przykład Tecia i godzinami mogła mówić o starym parochu Sosnowskim, ojcu Filareta, o jego dawno zmarłej żonie, umiała wyliczać mogiły wszystkich, 605 jak leżeli na cmentarzu po kolei, i o każdym coś opowie- dzieć — nie mówiąc już o tym, że specjalną troską i specjal- nymi opowiadaniami, które brzmiały jak ballady, otaczała takie osoby, jak żona kozaka Ilka, która mieszkała w chatce położonej daleko w lesie, uchodziła za kobietę wiedzącą i zdaje się utrzymywała się z przepowiedni. Dziewki z dworu i ze wsi chodziły do niej potajemnie i potem, widać, opowiadały Teci o niej i o tym, co ona im przepowiedziała. Nie. Józio nie interesował się ludźmi, dopóki Masi nie było w Zarudziu. Kiedy Masia przyjeżdżała z matką czy z panią Zaleską, czy z panną Goffard, Józio odnajdował w sobie nagle zainteresowanie wszystkim, co działo się w Zarudziu, w lesie, w Daszowie, na pensji, i czuł się jak gdyby bogatszy. Nie czuł też tych dwóch koszmarów, które nie dawały mu spać w nocy. Konarskiego rozstrzelano, ale on zawsze myślał o tym, że mogli go powiesić jak tylu innych. Frapowała go zresztą opowieść o tym, jak w Kijowie odegrano komedię wieszania. W Lipkach, na samej górze, naprzeciwko wrót do cytadeli, zbudowano wysoką, mocną szubienicę z bali dębowych i pomalowano ją na czarno. Zawsze ten czarny kolor wydawał mu się w nocy specjalnie straszący. W poprzeczkę wbito cztery haki i przeciągnięto sznury. Z obu boków szubienicy wykopano cztery wielkie doły, jakby tam miano chować czterech olbrzymów, a nie nędznych agitatorów, których złapano nawet bez broni. I kiedy już tylko brakowało chwili, kiedy kat z zakasanymi rękawami miał wytrącać drabinę spod nóg skazanych, od strony pałacu gubernatorskiego nadjechał oficer na roz- grzanym koniu, krzycząc z daleka: „Stać, stać!" Pani Zaleską mu o tym opowiadała, jednym ze skazań- ców był jej kuzyn. Pojechał, a właściwie mówiąc poszedł, bo szedł etapem, na Sybir. Józio czasami, kiedy nie spał, słyszał turkot kibitki na drodze przed gankiem. Oczywiście żadnej kibitki nie było. Najwyżej turkotała biedka Moszka, który czasami późno wracał z miasteczka, czasami wracał o świ- 606 cię. Ale tych odgłosów słuchał Józio biernie, rozciągnięty w morzu swojej bezsenności. Masia przyjeżdżała z Daszowa powozem. I już ten powóz turkotał osobliwie. Masia i towarzysząca jej osoba były zasłonięte skórzanym fartuchem, który się rozpinał na budzie. Józio odpinał zapięcie fartucha. Masia też chciała to zrobić i ich ręce spotykały się na chwilę. Od tego się zaczynało. Wuj Ferdynand nudził go potwornie. Został wybrany tak zwanym pośrednikiem i urządzał interesy, to znaczy na- dzielą! wyzwolonych chłopów ziemią i pośredniczył między nimi a właścicielami ziemskimi w tych skomplikowanych sprawach. Wszystkie żale, przeszłe, obecne i dawno zdawa- łoby się minione, wypływały na wierzch przy tej okazji. Fiłaret słuchał opowiadań wuja, ale on tylko jeden w Zaru- dziu. Pani Duninowa rzeczywiście była chora, nie mogła przyjść do siebie po samobójstwie pana Maksa, Tecię zajmowały drobiazgi i drobiażdżki, od orania odłogów począwszy do pieczenia bab. Na Zielone Święta w Zarudziu pieczono takie same baby, jak na Wielkanoc. Chłopi i zie- mia — niewiele to obchodziło. Fiłaret tylko słuchał i słuchał chciwie, czasami rzucał nawet jakieś pytanie. Ostatecznie Józio wolał już pytania dotyczące śmierci ojca. Pani Zaleską zadawała je bardzo delikatnie i okrążając z daleka, ale mimo całą jej delikatność i całą kulturę widać było, że płonie ciekawością. Nie mogła się uspokoić, a że właściwie mówiąc nikt nic nie wiedział i nikt nie mógł zaspokoić jej ciekawości, nie dawała temu wiary. Przede wszystkim zaś Józio musiał wiedzieć, co było przyczyną tragicznego kroku. Ale nie mówił nic, nawet aluzji nie robił. Zarudzia nie sprzedawano, więc powodem dramatycznego samobójstwa nie był krach finansowy. Z gospodarstwem to tam nigdy nie było dobrze, a teraz tym bardziej. Pani Zaleską nie miała przekonania do zdolności ekonomicz- nych kobiet, a zdawała sobie sprawę, że pani Duninowa jest 607 kompletnie opanowana przez Tecię i że obie nie tylko nie wciągają Józia do spraw gospodarczych, ale starają się trzymać go jak można najdalej. „Ale Józio to bardzo miły chłopiec" — dodawała pani Zaleska zawsze na końcu takich rozważań. Najczęściej ta rozmowa prowadzona była z panną Gof- fard. Już nikt nie pamiętał, w jaki sposób panna Goffard znalazła się na Ukrainie, wiadomo było tylko, że wylą- dowała z początku w domu Duninów, a potem na pensji pani Zaleskiej, gdzie jako nie-Polka była znakomitym parawanem wobec sprawnika i wyższej policji, która się czasami nagle zaczynała interesować, co robią te panienki zebrane dość licznie we dworze pani Zaleskiej. Siostry pani Zaleskiej nie były aż tak płodne, aby jej sprawić taką ilość siostrzenic. Panna Goffard była nie tylko uczuciowa owym suchym francuskim uczuciem, które pani Zaleska nazywała „uczuciem z tragedii Corneille'a", ale i bardzo inteligentna i w nader krótkim czasie osiągnęła daleko posuniętą orientację w miejscowych stosunkach, wiedziała i rozumiała daleko więcej niż pani Zaleska, nie mówiąc już o innych kurach domowych, których kurniki otaczały Daszów. W krótkim czasie panna Goffard świetnie mówiła po polsku, co się starała ukryć przed pensjonariuszkami. Zdra- dzała się jednak pstrząc swoją francuszczyznę polskimi wyrażeniami. Mówiła więc: „Elle est comme ca, zgryźliwa", albo: „Elle a des petits yeux kaprawe" (to o Teci), albo jeszcze (o samej pani Duninowej): „On ne peut pas dire qu'elle est poczciwa z kościami." Nie trzeba myśleć, z tych przykładów wyciągając wnio- ski, że panna Goffard była złośliwa. Może nie znała we francuskim języku odpowiednio złośliwych słów? Opusz- czając Francję jeszcze za czasów Karola X, zachowała w sercu legitymistyczną miłość do Burbonów i brak żółci. Tu jej dopiero nabrała. 608 Zanim dostała się do pensji pani Zaleskiej, była wy- chowawczynią w domu Duninów. Opiekowała się Józiem i jego starszą siostrą, Anetką, która umarła na szkarlatynę. Oprócz tego udzielała dzieciom lekcji muzyki. Grała biegle na fortepianie. Panna Goffard bardzo się zżyła z domem Duninów. Może coś wiedziała o powodach samobójstwa pana Maksa? Józio ma fotografię ojca robioną parę lat temu. Nie chce jej trzymać na wierzchu, wieszać nad łóżkiem, postawić na stole. Leży w szufladzie komody, na bieliźnie, w owalnej, czarnej ramce. Chociaż Józio doskonale pamięta ojca, jednak na fotografii wydaje mu się zupełnie inny. Pan Maks jest piękny, oczywiście bardzo piękny, ma pochyloną nieco na bok głowę i widać doskonale tę wspaniałą, mocną linię nosa. Kiedy ogląda tę fotografię, czasem ogarnia go rozczule- nie; ojciec był bardzo zimny, ale zawsze był to ojciec i Józio go kochał. A czasami ogarniała go niechęć, gdy patrzył na te piękne rysy. Najczęściej zresztą ogarniała go niechęć. Nienawidził tej prostej siły, tej całkowitej, zupełnej męsko- ści twarzy ojca. Pan Maksymilian w gruncie rzeczy wy- glądał jak piękny oficer. Nigdy nie był w wojsku, ale jeździł konno i strzelał jak wojskowy. „Jak rycerz" — mówiła pani Duninowa. Zastanawiało go to, jak może być tak wielka różnica między ojcem a synem. Tak zupełnie są do siebie niepodo- bni. To był prawdziwy żołnierz. Józio wyobrażał sobie wzrok ojca, kiedy patrzył na kobiety. Zazwyczaj długo obracał fotografię w ręku, oglądał ją z daleka i z bliska. Może mu ta piękność imponowała? Wiedział, że nie był do niego podobny. Nie był podobny i do matki, ale do jakiegoś nie znanego mu przodka. Skąd pochodził ten człowiek? Dlaczego Józio był taki inny od niego? A przede wszystkim dlaczego miał tę nieznośną skłonność do zastanawiania się? 39 Opowiadania 609 — To dobrze — mówił nie wiadomo o czym. Wyjmował często z szuflady fotografię, gdy nikt nie widział. Kiedyś zobaczyła to panna Goffard. — II etait beau ton pere — powiedziała tak tylko, żeby coś powiedzieć. Ale Józio się zirytował. — To takie banalne powiedzenie — dość ostro zaatako- wał Francuzkę — zresztą i piękność mojego ojca była też banalna. Kapitan Krżyżanowskij o wiele przystojniejszy. Panna Goffard popatrzyła na Józia uważnie. Nie wie- działa, czy Józio tak sobie tylko to powiedział, czy to coś jednak znaczyło. Nie, ale Józio uspokoił się. — Tak, popatruję od czasu do czasu na tę fotografię, bo jego rysy zacierają mi się już w pamięci. Jeszcze pamiętam, jak się śmiał... Powiedział to i zastanowił się. Patrzył bez przerwy w róg pokoju, jakby tam widział ojca. Potem uśmiechnął się. — Pamięta pani jego śmiech? — spytał. I głos miał już miękki. Panna Goffard zdziwiła się, że nastroje Józia zmieniają się tak szybko. Wreszcie tego roku na wiosnę, w maju, nie mógł już wytrzymać i pod pretekstem, że jedzie do krawca, pojechał do Daszowa. Jechał konno, towarzyszył mu na drugim koniu kozak, służący Ilko. Dom, stara rudera, ale bardzo obszerna i wygodna, jeden z dawnych gospodarczych domów Potockich, stał za rzecz- ką, w starym Daszowie. Stary Daszów był bardzo malow- niczy, pośrodku dużego placu wznosiła się rozchwiana cerkiewka. Nie zniszczyły jej walki i bunty XVII i XVIII wieku, sterczała zieloną wieżyczką, trochę na bok po- chyloną. W dnie targowe zbierał się jarmark naokoło cerkiewki, a teraz był szeroki, pusty majdan. Po bokach stały proste, białe chaty, a dopiero w głębi stał ten dom. Nie 610 miał ganku na kolumnach, fasada była niewysoka, tylko na tle białej ściany widniały niezwykle wysokie drzwi, a koło tych drzwi, pod ścianą, stały ciemne ławeczki. Na jednej z tych ławek siedziała Masia. Józio bardzo niezgrabnie zeskoczył ze swego wierzchowca. Gdyby ktoś kazał Józiowi złożyć sprawozdanie z tej wizyty, trudno byłoby się chłopcu połapać w tym wszystkim. Nie zdawał sobie sprawy później z następstw, jakie niosły te zdarzenia, zresztą drobne zda- rzenia, i słowa, które potem stanowiły w jego głowie jeden amalgamat. Wiedział, że ucałował Masie w policzek, potem się tego zawstydził. Był podwieczorek, na podwieczorek była biała kawa i kurczęta na zimno. Masia częstowała go plackiem, który podobno sama upiekła. Było kilkanaście jakichś panienek i po podwieczorku tańczono kontredansa, do którego przygrywała panna Goffard. Potem zaczęły się popisy. Któraś dziewczynka śpiewała berżeretki, a pięć panien Piątkowskich z Ochmatowa, ubra- nych w różnokolorowe tarlatanowe suknie, tańczyło razem lub po kolei, to z tamburynem, to z bukietem, to z szarfą. Gdy się zmęczono popisami, pani Zaleska poprosiła Józia, aby coś zagrał. Grał po dyletancku, ale bardzo poruszające. Pani Zaleska twierdziła, że „gra z uczuciem". Zagrał parę sztuczek Schumanna, a potem parę mazurków Chopina. Po czym przeszedł na polki pani Keyzer i znowu tańczono. Pani Zaleska traktowała Józia jako zupełnie dojrzałego sąsiada interesującego się żniwami, budową cukrowni i sprawami wyzwolenia chłopów. O sprawach szerszych, warszawskich — nie mówiła, ale dawała do zrozumienia, że specjalnie unika tych tematów jako nie bardzo bezpiecz- nych w takiej gadaninie. Przy kurczętach! I podczas kon- tredansa! Przez cały czas, czy sam coś mówił, czy ktoś do niego coś mówił, Józio czuł fizycznie obecność Masi i kiedy na chwilę wychodziła (na przykład po swój placek do spiżarni), 39* 611 odczuwał to jej wyjście jak rozstanie. Wrócili już po ciemku, przy czym Ilko poprowadził „krótszą drogą", przez lasy. „Kto drogi prostuje, ten w domu nie nocuje" — powiedział sobie Józio, bo droga powrotna wydała mu się daleko dłuższa i dla koni uciążliwsza. Ale sam był uszczęśliwiony. Jechali brzegiem lasu jakąś nieokreśloną ścieżką, co chwila zjeżdżali w dół do przecinających las wąwozów, konie prychały. Ilko jechał obok niego, tak że strzemiona ich uderzały o siebie z przyjemnym srebrnym dźwiękiem. W pewnej chwili, kiedy wyjechali z wąwozu między wysokimi paprociami, las się nie przerzedził, raczej zagęścił, ale zrobiło się jaśniej, bo wzeszedł powoli duży, jasny księżyc. Jechali teraz ścieżką między drzewami, jakby w stronę księżyca, jakby naprzeciwko wschodzącego świat- ła. Majowy zapach młodych liści uderzał i chwytał za gardło, Józio widział, że konie depczą konwalie. Piękno tej drogi rozczuliło go, wezbrały w nim uczucia, radość i smutek zarazem. Gdy jechali strzemię w strzemię z likiem, pochylił się i objął go za szyję. Ilko zaśmiał się. — Paniczowi potrzebna dziewczyna — powiedział. I tej nocy przyprowadził mu Lesie. Ale ta sprawa nie odegrała większej roli w jego życiu. Nie liczył czasu od tej nocy, zresztą miał już przedtem takie przeżycia. Natomiast te odwiedziny w Daszowie na pensji pani Zaleskiej były pewnego rodzaju epoką: dzielił jeśli nie swoje przygody, bo ich nie miał, to swoje myśli na czas „przed kontredansem" i „po kontredansie". Kontredans nie był czymś szczególnym, bo sam nie tańczył, ale tak już było. Chodziło o atmosferę tego popołudnia. Tego lata, po tym maju, Masia przyjeżdżała kilkakrotnie do Zarudzia. Przyjazdy te napełniały Józia dziwnymi uczu- ciami, z których sobie nie mógł zdawać sprawy. Masia przy- jeżdżała albo z panną Goffard, albo z panią Zaleską. Józio czuł, że te przyjazdy były jak gdyby pretekstem, w każdym 612 razie Masia nie przyjeżdżała do niego. Panna Goffard przy- jeżdżała do pani Duninowej, odwiedzała ją w jej sypialni, pani Zaleską przyjeżdżała także do niej, częściowo do Teci, z którą miała długie narady gospodarskie. Ale Masia nie dą- żyła do tego, aby być cały czas z Józiem. Zawsze zabiegała do pana Floriana Szumskiego, który mieszkał sam, z matką, w małym domku, nie opodal dworu. Co Masia miała do pana Floriana? Gdy Józio ją spytał o to wprost, powiedziała: — Och, wiesz, łatwo się domyślić — w naszych czasach! Wynikało z tego, że jest to jakaś sprawa polityczna. Masia pośredniczyła w jakiejś akcji, ale Józio nie pytał, w jakiej. Wiedział, że i tak się niczego nie dowie, a zresztą nawet nie był ciekawy. Niecierpliwiła go ta ruchliwość, którą wyczuwał naokoło siebie, a w której nie brał udziału. A było to lato dziwne i pełne wewnętrznych wstrząsów, których nikt nie powinien był zauważyć. Lato przygotowań, walk ideowych, batalii na słowa, na organizacje — także na złudzenia, które wszyscy podzielali, a które nie dla wszyst- kich kończyły się jednakowo. Wuj Ferdynand przyjeżdżał coraz częściej i jakoś tam kręcił się koło Józia. Nagabywał go na wszystkie możliwe tematy, nawet na temat żeniaczki. Józiowi przyszło do głowy, że może by wuj wyswatał go z Masia, ale nie śmiał mu o tym powiedzieć. Mówienie z wujem Ferdynandem o Masi uwa- żałby za zdradę. Wuj Ferdynand jakby się trochę domyślał, bo zaczął nie pytany mówić o sytuacji majątkowej Dyakowskich, o tym, że są bez grosza i że córkom nie będą mogli dać posagu. Józia niezmiernie irytowały oczy wuja Ferdynanda. Przy- kryte prawie nie podnoszącymi się powiekami, zawierały jakiś fałsz w tym wiecznym niedomknięciu. Pociągła głowa, którą przedłużała jeszcze dość długa broda, jakoś nie miała odpowiedniego miejsca dla tych oczu. Przeto wydawały się zawsze nieoczekiwane, nieodpowiednie i jakby trochę nie- przyzwoite. Ta pewna nieprzyzwoitość u człowieka do tego 613 stopnia rzeczowego, dobrze wychowanego i uprzejmego jak wuj Ferdynand była czymś zadziwiającym. Ale ten rys powierzchowności — bo nie można powiedzieć rys charak- teru — wuja Ferdynanda zamiast wzbudzać jakieś zaintere- sowanie Józia, niecierpliwił go i odpychał. Mimo wszystko trzeba się było rozmówić. Wuj przyszedł do niego do pokoju, usiadł w fotelu i bardzo znacząco się kręcił. — Wuju — powiedział Józio — niech wuj już wszystko puści, co tam ma przytrzymanego. Wuj zaśmiał się z przymusem. — To naprawdę niesłychane — powiedział — żebym ja się czuł skrępowany. A trudno mi jest mówić z tobą, takim smarkaczem... — Widocznie nie jestem takim smarkaczem — Józio od- wrócił się w swoim krześle od wuja, tak jakby chciał mu ułatwić to gadanie. — Domyślasz się chyba łatwo, o co mi chodzi — powiedział wuj Ferdynand. — Wiesz przecie, że jestem nie tylko pośrednikiem, ale także delegatem... — A, to winszuję wujowi. — I jako taki jestem upoważniony do zbierania i kon- centrowania pewnych sum, sum na legiony. Przyznam się, że dotychczas sumy te nie przedstawiają się bardzo pokaź- nie, myślałem więc, żeby się zwrócić do ciebie. Czy nie możesz ich zasilić? Józio spojrzał na wuja. — Wujaszku kochany, czy wuj się nie orientuje zupełnie? Ja siedzę u Żydów w kieszeni i nie mam ani grosza, nie tylko na legiony, ale i dla siebie... — Józiu — powiedział wuj z pewnym smutkiem — to ty się nie orientujesz. Jest jesień, jest po zbiorach. Po raz pierwszy wykopiecie buraki, za które ja sam, to jest my jako cukrownia, zapłacimy ci spory grosz. Tecia chowa przed tobą pieniądze. 614 — Możliwe — powiedział. — To mamy w tym roku buraki? Zaraz zawołamy Szumskiego. — Właściwie mówiąc — powiedział wuj — to marszałek naszej guberni obłożył podatkiem właścicieli ziemskich, w zależności od posiadanej ziemi. — A to novum! — zawołał Józio. — Więc marszałkowie rozporządzają się naszym majątkiem? To by się Fiłaret ucieszył tą wiadomością... — Mam nadzieję, że nie będziesz mówił o tym z Fiłaretem. Oczywiście rozmowa zahaczała o Filareta. Pan Szumski służbiście, powtarzając swoje ulubione „słu- sznie, słusznie", potwierdził wiadomości wuja. Za buraki będzie się należało około tysiąca pięciuset rubli. — To bardzo duża suma — powiedział wuj Ferdynand. — No, to niech ją sobie wuj weźmie — i proszę się nie denerwować. I już więcej ze mną nie rozmawiać na te tematy. Jednak, kiedy Szumski wyszedł, wuj wrócił do tych tematów. — Kochany Józiu — powiedział — przecież tu chodzi o nasze istnienie. — O nasze istnienie czy nasze zniszczenie? — spytał Józio. Wuj schwycił się za głowę nieznośnym, patetycznym gestem. — Czuję tu podszepty Filareta — powiedział. — Już twój ojciec... — Co mój ojciec? — spytał skwapliwie Józio. — Co wuj wie o moim ojcu? — Alboż to można było coś wiedzieć o twoim ojcu — powiedział wujaszek powstając. — To sobie zapamiętaj — dodał niespodziewanie poważnie — że nic o twoim ojcu nie wiem. Nic ważnego. Oznaczało to chyba, że wie bardzo dużo, i tak to rozumiał Józio. 615 — A konarszczyzna? — Byliśmy wtedy zupełnymi dziećmi. Pomyśl, kiedy to było. — Dawno było, ale czegoś wszyscy to pamiętają. Kiedy wuj pojechał, Józio kazał zawołać znowu Szum- skiego. Szumski długo nie przychodził, widać był daleko na gospodarstwie; gdy przyszedł, stanął skromnie koło drzwi. — Panie Szumski, pan mi da dwieście rubli — powie- dział Józio nie patrząc na niego. Szumski, jak gdyby był przygotowany, sięgnął do kiesze- ni i wyjął garść srebrnych rubli. — Niecałe dwieście — powiedział. — Dobrze, już dobrze — odrzekł Józio zgarniając mo- nety — i zajdzie pan do mnie wieczorem. Będzie Krżyża- nowskij. — Słucham pana — powiedział Szumski jakby z nutką radości w głosie. Partia stukułki zawsze w tym samym składzie: Józio, Fiłaret, Krżyżanowskij i Szumski. Była to ulubiona rozrywka pana Floriana. Ale dziś Józio widać postanowił grubo grać i ograć partnerów, skoro wziął od Szumskiego taką dużą sumę pieniędzy. Kolację Krżyżanowskij jadł u pań, nakryto w sypialnym pokoju pani Duninowej i tam go karmiono, znosząc cierp- liwie jego potworną francuszczyznę. Leontij Władisławo- wicz Krżyżanowskij był bardzo przystojny, miał przede wszystkim wiele wdzięku i dlatego mógł się tak podobać, choć był nieokrzesany, a nadto miał słabą głowę i po paru kieliszkach plótł androny. Widocznie dostał tych parę kieliszków „u pań", bo wchodząc do Józia rozczulał się niepomiernie. — Józiu, kochany — mówił po polsku. — Ty nawet nie wiesz, jakiego masz we mnie przyjaciela. No, daj pyska — całował się z dubeltówki — ja bym za ciebie w ogień skoczył. 616 Fiłaret był już u Józia. Włoski mu sterczały do góry bardziej niż kiedykolwiek. — Nie potrzebowałbyś skakać — powiedział poważ- nie — ja bym był w ogniu przed tobą. Józio przemilczał, potem chrząknął. — Tacy jesteście przyjaciele? No, dobrze, zaraz przyjdzie Szumski. Przyszła Łesia, przyniosła tacę zakąsek, placków, dwie karafki z kieliszkami. Łesia od wiosny była pokojówką w Zarudziu. Wreszcie przyszedł Szumski. Siedli przy kwad- ratowym stoliku. Fiłaret wyłożył kupę swoich miedziaków. Józio zapalił siarnikami dwie świece pinolinowe, które płonęły jasnym i równym światłem. Cienie siedzących przy stoliku graczy odbijały się na nie bielonej ścianie jak na prześcieradle. Sylwetka Filareta odcinała się specjalnie wy- raźnie, gdyż świeca stała jak gdyby przed nim. Szumski z pewnym niepokojem spoglądał na ten cień Filareta, sterczące jak zawsze na łbie popowicza włoski dawały na cieniu efekt czegoś na kształt przejrzystej aureoli. Pan Florian popatrywał z niepokojem na ten cień i na karty, które trzymał w ręku, jak gdyby odczuwał jakiś związek pomiędzy dziwnym kształtem cienia a niezmierną lichotą wartości karcianych, które mu się dostawały. Pierwszy rozdawał Józio, a czynił to z pewnego rodzaju namaszczeniem. I —jak zwykle na początku gry — zapano- wało zupełne milczenie. Padały tylko kolory i cyfry. Pan Florian na razie fatalnie przegrywał, chociaż nie chciał ryzykować. Może właśnie dlatego. Józiowi także nie szła karta. Wygrywał Krżyżanowskij. Powoli ruble gromadziły się u niego. Po bardzo krótkiej chwili pan Florian wypisy- wał mu już kwitki na papierze. Po pewnym czasie musiało to spotkać i Józia. Cisza stawała się groźna. — Czy Cierżek nie przyjeżdżał dzisiaj? — spytał Szumski Józia. 617 Krżyżanowskij zbyt wyraźnie nastawił ucha. — Cierżek? — spytał. — A cóż by on tu miał do ro- boty? Fiłaret uśmiechnął się. — Może by i miał tu co do roboty... Józio się żachnął, więc Fiłaret dokończył: — ...gdyby tu była panna Masia. — A co — spytał Krżyżanowskij — Cierżek uderza do panny Masi? — Nic o tym nie wiem — sucho zauważył Józio. Tu Fiłaret wyłożył swoją kartę i ruble wraz z kwitkami sprzed nosa oficera znalazły się przed popowiczem. — No, pomaleńku, pomaleńku — mruknął nieżyczliwie Krżyżanowskij sięgając do kieszeni po nowe pieniądze. — Kto nie ma szczęścia w kartach, ma szczęście w miło- ści — powiedział Fiłaret. Józio się zniecierpliwił. — Chce ci się mówić takie wyświechtane dowcipy... Wymyśl co nowego — powiedział. — Nie tak to łatwo wymyślić coś nowego. — To prawda — zauważył Krżyżanowskij. — Ciągle to samo. Nudno u nas. — Naprawdę? — powiedział Szumski i zmrużył oczy. — Chciałby się pan kapitan zabawić? Zarówno w tym spojrzeniu, jak w tonie głosu było coś tak uderzającego, że Józio przestał rozdawać karty. Uważnie popatrzył na ekonoma. — Taki pan jakiś dzisiaj dziwny, panie Florianie — powiedział. — O jakiej pan myśli zabawie? Szumski się uśmiechnął. I znowu był zwyczajnym, pokor- nym Szumskim. — Zabawy naturalne — powiedział — karty, wódka, dziwki... — Wódki mało — powiedział Józio. — Jakoś nikt nie Pije- 618 — Nie taka pijąca noc — ponuro zauważył Krżyżanow- skij. I grali dalej. Grali do samego rana. W rezultacie wszystko wygrał Fiłaret. Było kiedyś tak, że Józio pojechał konno w pole. Miał zobaczyć te ,,swoje" buraki, a było to dosyć daleko od domu. Pan Florian towarzyszył mu. Pan Florian nie jeździł w pole konno, tylko linijką, w jednego konia. Zaprzęg ten był skrętny i lekki, ekonom mógł więc nim dotrzeć wszędzie tam, gdzie dotarłby i konno. Józio nawet cieszył się z tej linijki, bo nie potrzebował rozmawiać w drodze z panem Szumskim. Ten wyjazd na buraki przeciągnął się trochę. Józio zresztą specjalnie przedłużał tę wycieczkę i jechał okólnymi drogami. Jadąc konno, lepiej myślał. A dzień był piękny, jesienny, z tych dni, co wyglądają zupełnie jak wiosna. Specjalne rozsiane światło nadawało twarzom i przedmiotom lekkość i przejrzystość. Na twa- rzach kobiet zacierało zmarszczki. Źrenice były przejrzyste, jakby nalane źródlaną wodą. Fiłaret pomyślał pierwszy raz, że panna Goffard musiała być bardzo ładna za młodu. Panna Goffard wysiadając z powozu zobaczyła, że przed domem, nieco z boku, stała wysoka, żółta bryczka, za- przężona w dwa małe, „chłopskie", ale dobrze utrzymane konie. — Czyje to mogą być konie? — zapytała furmana i dowiedziała się, że chyba to są konie miejscowego parocha i że chyba to on przyjechał do dworu w odwiedziny. Konie stały porzucone samotnie, ale przywiązane lejcami do drze- wa zachowywały się spokojnie. Ponieważ ojcu zawsze fur- manował Fiłaret, więc domyśliła się, że i on jest we dworze. Poszła prosto do pokoju Józia. Józia oczywiście nie było, natomiast w jego fotelu, wolterowskim, głębokim, na któ- rym jeszcze dziadunio Dunin siadywał, siedział Fiłaret. Porwał się, gdy weszła panna Goffard. 619 — Cóż to, Józia nie ma? — spytała. — Pojechał do gospodarstwa. — Józio? Do gospodarstwa? To niewiarygodne! Panna Goffard miała słabość i do takich nowoczesnych słówek. — Józio potrzebuje teraz dużo pieniędzy — powiedział Fiłaret. Panna Goffard uważnie spojrzała na Fiłareta: i on jakoś inaczej wyglądał w tym jesiennym świetle. Oskubane włoski ułożyły się w przyzwoite fale, oczy nie wydawały się takie wytrzeszczone, a usta zawsze miał foremne. Panna Goffard nie potrzebowała myśleć, że Fiłaret był kiedyś ładny. Był teraz ładny. — A ty co tu robisz? — spytała. — Co wiesz o pienią- dzach Józia? — Przywiozłem ojca do pani Duninowej — z tajemniczą miną powiedział popowicz. Powiedzenie Filareta stało się jak gdyby zachętą do dalszej rozmowy i panna Goffard przestąpiła próg pokoju. — Dlaczegóż tak myślisz, dlaczegóż tak myślisz? — spytała Sosnowskiego i nagle zastanowiwszy się, usiadła na krześle, które zazwyczaj służyło grającym w karty. Fiłaret nie uchylał się od rozmowy. — Józio ostatnio był bardzo hojny na cele patriotycz- ne — powiedział patrząc uważnie na Francuzkę. — Pan Ferdynand obłożył go dużym podatkiem. Panna Goffard machnęła ręką. — Ach, cóż to można wiedzieć. Takich transakcji się nie zapisuje. — Niektórzy zapisują — powiedział znacząco Fiłaret. Panna Goffard znowu popatrzyła fla młodego czło- wieka. — Mam nadzieję, że ty nie zapisujesz — powiedziała wreszcie. Fiłaret się zaśmiał. 620 ft — Co też to pani mówi! Ja mówię, że są tacy, co zapisują wydatki na te cele i potem ich na tym przyłapują. Niedawno pana Rudnickiego za takie rachunki posadzili do ciupy. No i majątek fiuuu... Ciągnął dalej: —^- Myślę, że i pan Maks to się obawiał tego samego. — Że ktoś to... zapisuje? — znacząco zapytała panna Goffard. — Nie, zapisywania się on nie bał. Ale strach, jak się bał... Sybiru. — A ty go straszyłeś — cichutko powiedziała Adela nie patrząc na popowicza. — Straszyłeś go jak kot, co siedzi w jednej klatce z kanarkiem. Fiłaret się zaśmiał. — Kto widział kiedy kota w jednej klatce z kanarkiem czy synogarlicą? Pan Maks nie był kanarkiem... — Ale ty masz ślepia jak kot. Ja wiem. Straszyłeś go. — Czym mogłem go straszyć? Ja żadnej władzy nie mam. A że tam to i owo z młodości pana Maksa wiedziałem... — O, właśnie — powiedziała Adela spoglądając na Filareta — i nie tylko z młodości. — Nie tylko z młodości — potwierdził młody człowiek. — A on się bał. Nie Sybiru się bał, ciebie się bał... — Co też to pani mówi. Mnie? On mnie bardzo kochał. Ostatniego wieczora to o niczym innym nie mówił, tylko Sybir i Sybir. Że tam słupy lodowe jak na wiosnę roztają, to upadają, bo to zamarznięci ludzie. A to wcale nieprawda. I na Sybirze ludzie mieszkają. — Co ty tam wiesz — wtrąciła Adela. — Stracha miał. — A miał. Bał się, że Zarudzie skonfiskują. Że Józia poślą etapami. A nic mu nie groziło. Słowo pani daję, że nic nie groziło — ani jemu, ani Zarudziu. — Skąd ty możesz wiedzieć? — A wiem. Józio siedzi bezpieczny. I niech siedzi, bo póki siedzi, poty z nim dobrze. Ale niech się tylko ruszy... 621 — Grozisz mu? — spytała Adela. — Grozić? Ja? Skąd ja? — Ale nienawidzisz go. Zapanowała chwila milczenia. Fiłaret usiłował nie pat- rzeć na Francuzicę. I nagle, jakby nie mógł wytrzymać, wybuchnął: — Nienawidzę. Naprawdę, nienawidzę. — Boże drogi. Ależ dlaczego? — Pani nie wie? Przecież to mój brat... Przyrodni. — Ach, to jest bez znaczenia! — Ta sprawa była widać znana Adeli. —^ Wszystko powinno być moje. — Takich braci masz tu we wsi dużo — zauważyła panna Goffard. — Tak. Ale on mnie kochał. Kochał mnie jak syna, więcej niż Józia. — Czy to można zmierzyć takie rzeczy? — westchnęła Adela. — Kogo mniej, kogo więcej... Przez chwilę panowała w pokoju cisza. — Mimo wszystko nie wyobrażam sobie Józia bez Zaru- dzia — powiedziała panna Goffard. — On jest sobą tylko na tle tego domu. — No, a jak domu nie będzie, to co? Pani Duninowa ma tylu możnych krewnych, u kogoś zamieszka. Tecia zawsze znajdzie sobie posadę, taka gospodyni. — Widzę, że już się rozporządziłeś na wszelki wypa- dek — powiedziała panna Goffard i poruszyła się jak do odejścia. — Ja się w tym domu nie rozporządzam — powiedział Fiłaret, ale takim tonem, jakby czekał na zaprzeczenie. Panna Goffard poruszyła tylko ramionami. — Przyzwyczaiłeś się — powiedziała. — Za niebosz- czyka to rządziłeś tu, rządziłeś. I nawet lepiej było... — Pewnie, nie to, co te baby... — Aleś nieboszczyka nie ustrzegł. 622 Pokiwała głową. — Lepiej było do tego nie dopuścić. — Nie dopuścić! — zerwał się Fiłaret. — Nie znała pani Maksa? Dobrze go pani znała. — Dobrze go znałam. I dlatego jego samobójstwo dla mnie zawsze zostanie niezrozumiałe. Kto go mógł do tego zmusić? — Co go mogło do tego zmusić, chce pani powiedzieć. Już pani tłumaczyłem. On się bał. Zabił się ze strachu. Tu nie było kogoś. Tu było coś. Ten stan, te przygotowania, tu trzeba było bardzo wierzyć, żeby wytrzymać. — A Józio bardzo wierzy? — Józio nie wierzy. Ale Józio jest młody, Józio myśli, że się wszystko ułoży. — Bo może się ułoży — powiedziała panna Goffard w zamyśleniu. — Panno Adelo — zaśmiał się Fiłaret — jak się może ułożyć? Co może się ułożyć między wilkiem a owcą? Panna Goffard wróciła do poprzednich swoich myśli. — Przecież Józio wierzył. Jeszcze parę lat temu. — Kiedy ubierał się w świtkę i chodził od chaty do chaty? Baby go częstowały pierogami z serem, ale przedtem musiały wyprosić sera u mego ojca, a słoniny na skwarki we dworze. Taka maskarada to dobra dla dzieci. — Toteż odebrałeś mu tę wiarę. — Ja? Skądże! Powiedziałem mu tylko, skąd baby ser biorą. To wystarczyło. — Widzisz, ser był zatruty. — Panno Adelo, po co się pani tutaj między tymi Polakami, Rusinami tłucze? Nie lepiej to w domu, we Francji? — Ja nie mam domu we Francji. Zresztą taka Francja nie może być moim domem. — Panno Adelo, z przeproszeniem, plecie pani. Ojczyzna zawsze jest domem. 623 Panna Goffard rozzłościła się. — A ty masz ojczyznę? — spytała gwałtownie. — Nawet nie wiesz, jak się twoja ojczyzna nazywa. — Każdemu, kto się będzie o to pytał, napiszę tak na dupie, jak się moja ojczyzna nazywa, że popamięta po święty Wincenty. — Filarecie! — powiedziała panna Goffard i podniosła się z miejsca. — Panu Darowskiemu wolno używać tego słowa, a mnie to nie — powiedział Fiłaret podnosząc się również. — Daleko ci do pana Darowskiego, mój kochany — powiedziała panna Goffard. — Powiedz Józiowi, że za- chodziłam do niego. I wyszła. Fiłaret znowu usiadł i bębnił palcami po stole. Tymczasem u pani Duninowej siedział ojciec Sosnowski. Przywiózł jej prosforę czy też, jak lud tutejszy mawiał, „proskurę". Mały chlebek, z którego wycięto cząstkę stano- wiącą komunikant. — Niech pani, hrabino, spożyje ten chlebek, on jest święcony, ale nie święty, można z kawą albo z arabatą, z kawą białą bardzo smakuje, bo to słodkie, bez soli... Siedział przy łóżku pani Duninowej i spoglądał na nią życzliwie, ale z pewną wątpliwością, czy ta zrozumie jego intencje, czy przyjmuje jego wizytę po chrześcijańsku, jak się należy... Czarna jego rjasa z materii, która się zwała lustryną i świeciła z natury, powycierała się na szwach i właśnie tam, na łokciach i u dołu, straciła swój blask, zmatowiała i wyrażała symbolicznie ubóstwo ojca Witalisa. Duninowa była zmieszana. — Bardzo, ale to bardzo księdzu dziękuję — powiadała prostując się na poduszkach i ciągle poprawiając swój czepeczek. — Teciu, przynieś szklankę herbaty dla księdza 624 proboszcza — zwróciła się do obecnej oczywiście przy tej wizycie Tekli. Pop siedział na małym pufie przy łóżku i było mu nieskładnie i niewygodnie, nie wiedział, jak ustawić swoje bardzo długie nogi. Przechylił na bok zdobną w rzadkie siwe loki głowę i z pewnym rozczuleniem patrzył na Duni- nowa. — Ale pani hrabina wcale jeszcze ładnie wygląda — powiedział. Mimo całą swą niezręczność komplement ten rozczulił kobietę. Zarumieniła się i znowu poprawiła czepeczek na głowie. — Takie nieszczęście, takie nieszczęście — boleśnie po- wiedział ojciec Witalis. — Kto by to pomyślał. Rodziła się pani dla dobra, dla pomyślności... — Ach, ojcze — powiedziała pani Duninowa — kto to tam wie, do czego się człowiek rodzi. Zdawałoby się, do wszelkich bogactw — cielesnych i duchowych — jak Ang- licy mówią: dla srebrnej łyżki... — Tak, tak — pokiwał głową ojciec Witalis — a tym- czasem drewnianą łyżkę przyjdzie się założyć za cholewę. No, i maszerować potrzeba... — Na szczęście nie wszyscy — przesądnie dodała Duni- nowa. — A nie wszyscy, nie wszyscy. Józio już tylko jeden u pani został. Strzeżemy go wszyscy jak oka w głowie. Mój Fiłaret powiada, że go trzeba pilnować jak małego. — Toteż go i pilnuje — trochę sarkastycznie powiedziała pani Duninowa — jak Maksa. — A, bo mój Fiłaret to tak kocha Józia — pokiwał głową paroch — tak kocha. Jak rodzonego brata... Pani Duninowa uważnie spojrzała na popa. Ale on to mówił całkiem w dobrej wierze. — Ot, żeby panina Anetka żyła — westchnął i przeżeg- nał się pobożnie trzema palcami. 40 Opowiadania 625 — Moja biedna Anetka — dość zdawkowo powiedziała Duninowa. — Ja ją tak kochał jak doczkę rodzoną. Pani hrabina wie, mój Fiłaret to będzie miał całkiem ładny futerek pod K-up- czyńcami, wcale ładny, po dziadku. Dziadek to taki pasiecz- nik, sto pni ma, ale jaki miód syci, ahaha, jaki miód. Wosk to księża do Berdyczowa kupują. A basztany jakie ma stary, trzy dziesięciny nic tylko melony i kawony. A jabłek pełne niecki. Świnie jabłkami karmi. To wszystko Żydzi do Rzaszkowa ku- pują. Bogaty to futor, a jakie woły, pani hrabina nie widziała? — Nie, nie widziałam. — To wszystko będzie dla Fiłareta. Jego matka to była tego pasiecznika jedynaczka... — Toć wiem — z pewną niecierpliwością przerwała pani Duninowa. Dobrze pamiętała piękną córkę pasiecznika, popadię, która po rusku chodziła w sarafanie i kokoszniku, choć była czystej krwi Ukrainką. — To jak Anetka żyła, to ja sobie tak zawsze marzył, we śnie śnił, że się Fiłaret z nią ożeni... Pani Duninowa żachnęła się na swej białej pościeli. — Ojciec zwariował? Anetka i Fiłaret? — Ja tak sobie śnił. A czemuż by nie? Fiłaret dobry chłopiec. I ładny. A że niby on prawosławny, a ona katoliczka? Toż ja wiedziałem, że to niemożliwe. — Pewnie, że niemożliwe. Po cóż nawet myśleć o takich rzeczach? — Myśleć nikt nie zabroni. A mówić to ja nawet sobie samemu nie mówił. Nikomu nie mówił. A czy pani hrabina nie myśli sobie czasami, żeby tak dobrze było? Żeby my razem tu mieszkali, w zgodzie, w miłości Chrystusowej, nie srożąc się jedni na drugich? W tej chwili Tecia przyniosła herbatę i postawiła ją przed ojcem Witalisem. I w dwóch miseczkach szklanych konfitu- ry z agrestu i z róży. Ojciec Witalis nabrał sobie konfitur na spodeczek. 626 — A tak i, pani hrabino, jak pani tak tu leży sama w łóżku, choruje, ziółka pije, w nocy źle śpi, to chyba pani sobie coś myśli. Pan Maksio to mi zawsze powiadał, że mu się w nocy najlepiej myśli. I on też to pewnie myślał, co i ja. Czy nie za mało tu miłości na tej ziemi? Ja tak po prostemu gadam — ciągnął siorbiąc herbatę— ale naprawdę czy tej nienawiści to nie za dużo? Panna Goffard weszła razem z Tecią i słuchała uważnie. — Za mało — powiedziała — za mało, ojcze Witalisie. Nienawiść to walka, a walka to twórczość. — Nie bardzo to rozumiem — powiedział do Francuzki. Ale pani Duninowa zaczęła ogarniać swe czoło jak od much. Widać było, że jest zmęczona. Ojciec Sosnowski spiesznie dopijał herbatę. — Ojcu Witalisowi dziwne sny się śniwają — powiedzia- ła Duninowa do panny Goffard. — Coś mi się zdaje, że chciałby równać doły z górami — dodała. — A po cóż by wiara miała góry przenosić — powiedział pop Witalis odkładając łyżeczkę — żeby nie po to, aby nimi doły zasypywać? A nasza ziemia trudna i krew ją od dawna rosi, trzeba się na niej nie wiem jak starać, aby ludzie ludzi nie jedli. — I tak, i tak jedzą, ojcze wielebny — odezwała się panna Goffard. — Ach, ma chere — powiedziała do panny Goffard, gdy ojciec Sosnowski już wyszedł — wyobraź sobie, oni grali w karty do drugiej w nocy. Ciemno, choć oko wykol, a kapitan wraca sam po nocy. Taki świat do Różanki. — Chyba nie jest dzieckiem. — Koń taki ostry, może się w nocy zestraszyć. — Moja kochana Alinę — powiedziała panna Goffard siadając — że też ty się boisz o starego oficera. Zupełne dziwactwo. — Tak, i Józio... — zaczęła pani Duninowa — znowu przegrał podobno. 40* 627 — Skąd wiesz? — Fiłaret przywiózł mi ojca i mówił. A tę prosforę dostałam z błogosławieństwem. Ojciec Sosnowski mówi, że to pomaga w chorobie, przynosi ulgę. To taki dobry staruszek. — Może ty już od razu przejdziesz na prawosławie? — powiedziała panna Goffard. — Adele, zawsze jesteś złośliwa — westchnęła chora. — Z wami można nauczyć się złośliwości. — Widziałaś Józia? — Pojechał na pole. — Na pole? — Podobno pojechał na buraki. Ma w tej chwili takie zachcianki. — Gdyby Anetka żyła... — zaczęła pani Duninowa. — Tobyś ją wydała za Filareta, jak mówi ojciec Witalis. Byłaby panią na futorze. — Ach, nie, nie bądź niedobra. Ale miałabym kogoś przy sobie. A tak jestem wiecznie sama. — Masz Tecię... — Wiesz sama, co to jest Tecia. Cielęta, prosięta, gęsi, kury... a poza tym nic. — Źle się dziś czujesz? — miększym tonem spytała panna Goffard. — Zawsze jednakowo. Czasami tylko mi się na płacz zbiera. — Bo mnie przysłała pani Zaleska, żeby wam powie- dzieć. Będziecie mieli gościa. — Gościa? A kogo? — Przyjechał czy przyjedzie taki jeden. Będzie u was pojutrze... przed wieczorem. —— Posłać po niego konie? — Nie, on chodzi piechotą. Tak, piechotą. I lepiej, żeby go nikt nie widział. Ojciec Sosnowski... — Przed Fiłaretem nie da się ukryć. 628 — Tak, chyba. Ale Fiłaret to jest swój człowiek? — Taki przyjaciel. I Maksa, i Józia... Chyba swój? — Mówisz „chyba"? — spytała panna Goffard nieco zdziwiona. — Ja nikomu nie wierzę. — Alino! — Naprawdę. Moja droga, co to było z Maksem? Otoczony był przyjaciółmi, krewnymi, otaczali go, pod- trzymywali. No i masz. Nie wiadomo co, dlaczego, jak... — Jak, niestety, wiadomo — westchnęła Adela. — Tak — dodała — jutro przyjedzie jeszcze Zaleska, ostatecznie powie o tym gościu. — Czy on będzie potrzebował pieniędzy? — Nie. Zdaje się, że on tylko tu chce się przeprawić przez Rudę. Tu ten prom taki na boku. Bo tamten w mia- steczku — i na mostach ludzie uważają. — A on chce za rzekę? — Właśnie. — Co za różnica? — westchnęła pani Duninowa. — I tu, i tam jednakowo. — No, nie — powiedziała panna Goffard. — Widać niejednakowo. Józio wrócił. Dopiero nazajutrz i po wyjeździe panny Adeli matka mu powiedziała o przypuszczalnych odwiedzinach jakiegoś człowieka, który się chce przeprawić przez rzekę tak, żeby go nikt nie widział. Przy czym pani Duninowa nie szczędziła bolesnych uwag: że to już dosyć tego, od tylu lat nic innego, tylko ciągle to samo, to już może przyprawić człowieka o szaleństwo. Józia od rana męczyła jakaś melodia — chyba ze sztuczki Schumanna — której nie mógł wyśpiewać, choć mu natręt- nie brzmiała w uchu. Nie bardzo więc zwracał uwagę na słowa matki. 629 — Józiu, jaka ci jestem wdzięczna — zakończyła swoją mowę — że ty się tak trzymasz z dala od wszystkiego. Gdyby jeszcze i tobie się coś stało, ja bym tego nie prze- żyła. Józio spojrzał na matkę, jakby ją dopiero teraz ujrzał. — Ja samobójstwa nie popełnię — powiedział. — A czyż to nie samobójstwo te konspiracje, to ciągłe ukrywanie prawdziwych myśli? Z nikim nie można być szczerym. Ja nawet z panną Goffard... Józio się roześmiał i zapytał: — Więc ty jesteś przeciwna powstaniu? —•- Ale oczywiście! — zawołała pani Dunin. — Co oni sobie myślą, co sobie wyobrażają? Jak to, z dwururkami myśliwskimi na cesarskie armie? Czy to możliwe? — A może i tak... Panna Goffard nic nie mówiła, że Napoleon pomoże? — Panna Goffard jest rojalistką, nie uznaje Napoleona. Józio zaśmiał się jeszcze serdeczniej. Nagle spoważniał. — Wie mama — powiedział — podoba mi się panna Goffard. Nie uznaje faktów dokonanych, dla niej Napoleo- na nie ma. Jest królestwo Francji. Tak samo powinniśmy i my. Mikołaja nie ma. Jest tylko Polska w granicach 1772 roku i koniec. — Józiu, co ty pleciesz — pani Duninowa załamała ręce. — Wszyscy coś pleciemy — powiedział Józio — wszyscy nie uznajemy faktów. Może tak trzeba. A fakty są, fakty to uriadnik, isprawnik, generał-gubernator, fakty to ten po- czciwina Krżyżanowskij... — Poczciwina, poczciwina... Znowu przegrałeś do niego. — Tak, mamo, ale jakie mamy buraki: cukrownia wuja Ferdynanda to cud na naszej ziemi! — Dobrze, że cię Tecia nie słyszy. Ona twierdzi, że przemysł cukrowy to bajki, że to doprowadzi do rewolucji. — Patrzcie, patrzcie. Tecia także nie uznaje faktów. Marzycielka. Nie uznaje na przykład faktu, że ja jestem 630 właścicielem Zarudzia. No, i ma rację. Bo nie ja jestem właścicielem. — A kto, Józiu! — Ten pan, co przyjdzie jutro na kolację, powie, że lud. — Jaki lud, Józiu? — Lud polski, ukraiński, wszystko jedno. — Nasłuchałeś się Filareta? — Tak, Fiłaret też powiedziałby, że lud, gdyby... Gdyby nie aż tak lubił pieniądze. On musiał naciągać ojca na flotę, na dusie — nie? Jak mama myśli? — Fiłaret? Taki twój przyjaciel? — Przyjaciele są najgorsi. On to wszystko wie, i lud, i bractwo Cyryla i Metodego, i wędrówka w lud. Związek Trojnicki, on tym wszystkim świetnie operuje. Ale czy on nie myśli o dusiach? — Nic nie rozumiem ciebie, Józiu, mówisz o takich rzeczach. To wszystko są tajne rzeczy. Ojciec o nich nigdy nie mówił. — Ale ojciec za tajne rzeczy zapłacił. — Tak myślisz? A Fiłaret mówił z tobą o takich rzeczach? — Nigdy. My z Fiłaretem mamy swoje rozmowy, swój język. Wszystko tam jest spowite w filozoficzne symbole. Fiłaret powinien był zostać biskupem. Nieżonaty. — Józiu, zaczynasz pleść bajdy. — A co mam robić? Najlepiej mi, kiedy tak plotę. Albo kiedy śpię i śni mi się... — Poczekaj, poczekaj, może ci się coś wyśni. Dzisiaj znowu Goffardka przyjedzie... z Masią... i na parę dni. — O, mama takie rzeczy zostawia na koniec. — Powiedz Teci, żeby przygotowała im pokój. Ten koło mnie. — Świetnie. Józio wyszedł. Sam dopilnował przygotowania sypialni. Pokój był cias- ny, więc dwa łóżka były prawie zestawione, rozdzielała je 631 tylko mała nocna szafka. Dopilnował także Teci, aby dała najpiękniejszą, najwytworniejszą bieliznę. Jeszcze były prze- ścieradła wyprawne pani Duninowej, jeszcze te poszewki z falbankami z podróży panieńskiej do Paryża. Tę podróż swą pani Duninowa odbyła zaraz po powstaniu. Jak to było możliwe, że dostała — a właściwie mówiąc jej rodzice — pozwolenie na wyjazd i na wojaż włoski i paryski, nikt nie wiedział. Kryła się tu jakaś tajemnica i tego Dunina przy- wiozła sobie z zagranicy, tak mówiono, ale to też była nie- prawda. Pan Maksymilian znany był tu również, jak jego ojciec, nad brzegami Rudy, na Wołyniu, na granicy Kijow- szczyzny, w województwie bracławskim. Te poszewki z wo- lantami, którymi teraz Tecia zasapana obciągała poduszki, miały więc swoją historię, i to nie byle jaką. Oczywiście Tecia starała się opowiedzieć historię bielizny wyprawowej pani Duninowej, ale Józio doskonale się orientował, że hi- storia ta jest podawana w formie uproszczonej. Kosztowała majątek. Ale skąd rodzice pani Duninowej — taka sobie szlachta — mieli wtedy taką gotówkę, i majątek dokupili, bo wtedy było jeszcze można, i taką podróż zrobili. W Pary- żu nie obracali się podobno w kołach emigracyjnych. „To było niebezpieczne" — mówiła pani Duninowa. Widocznie konie z Daszowa wyszły bardzo wcześnie, bo jeszcze przed południem zajechał powóz. Ale był jakiś obcy, Józio go nie poznał, i fartuch skórzany nie opinał panny Goffard i Masi. Na ławeczce, na „przednim siedzeniu", sie- dział przed nimi Alfred Cierżek. Jego to były konie i powóz, dlatego Józio nie poznał. Alfred był też ich kuzynem, bliższym kuzynem Józia niż Masi. A może z Masią wcale nie był spokrewniony? Byłoby mniej przeszkód w małżeństwie. Alfred, jak cała jego rodzi- na, był bardzo nienaturalny, wykrygowany, i cały czas, kiedy mówił po polsku, wydawało się z daleka, że mówi po fran- cusku, tak nienaturalnie brzmiały jego zdania. Był bardzo wyelegantowany, miał na szyi olbrzymiej szerokości krawat, 632 co było wtedy na Ukrainie nowością, i mówiąc z Józiem ude- rzał go ciągle dłonią po przedramieniu. Józio był wściekły. Ale Masia zrobiła do niego porozumiewawczą minę i powiedziała do Alfreda: — Muszę zobaczyć pana Szumskiego. — I do Józia: — Chodź, odprowadzisz mnie. Pobiegli jak dzieci na podwórze, zostawiając pannę Gof- fard i Cierżka w przedpokoju, skąd poszli do pani Dunino- wej. Oni tymczasem, wybiegłszy na podwórze, stanęli. ' — Przepraszam cię za Cierżka — powiedziała Masia podnosząc woalkę na swym małym kapelusiku — ale wiesz, jak jest u Zaleskich z końmi. A tu nawinął się Alfred, właściwie nie miał jechać do was, tylko zupełnie gdzie indziej, ale namówiłam go, żeby nas odwiózł tutaj. — I co będziemy z nim robili? — spytał Józio. — Musimy się gdzieś schować. Serce Józia napełniło się głębokim żalem. Obecność Alfreda zepsuła wszystko. Nie czuł już tej radości, tego podniecenia, które odczuwał zawsze w obecności Masi. — Trochę mi wszystko zepsułaś — powiedział do dziew- czyny. Stali bezradni pośrodku podwórza. Nagle Józiowi przyszła myśl do głowy. Poczuł się od razu inaczej. — Pojedziemy do lasu! — zawołał. — Muszę zobaczyć, co się dzieje w lesie. — Jak pojedziemy? — spytała Masia. — Linijką. I już biegł do stajni wołając Ilka i każąc zaprzęgać jednego konia do linijki. — Nie będzie ci wygodnie — powiedział do Masi — ale siądziesz po damsku, nogi spuścisz na jedną stronę, tylko uważaj, aby ci się spódnica nie zaplątała w koło. Bo wtedy — amen. 633 Dzień był jesienny, ale niezwykle pogodny. Piasek jak muzyczny instrument przesypywał się w kole, zupełnie jak- by towarzyszyła ich jeździe jakaś piosenka. W lesie był cień, ale było tak ciepło, że cień ten sprawiał im przyjemność. Z bliska poszycie leśne jeszcze było zielone i gęste, ale gałę- zie drzew były żółte albo i całkiem gołe. Zdarzały się drze- wa, graby, które nie straciły liści, tylko całkiem pożółkły i stały tak zupełnie pomarańczowe obok zielonych świerków i przyblakłych modrzewi. Gdy wjechali w głąb lasu, koń poszedł stępa. Józio powożąc odwracał się do Masi i uśmie- chał się. Nic nie mówili. Wreszcie Masia nie wytrzymała. — Dlaczego nic nie mówisz? — spytała. — Jestem szczęśliwy — powiedział Józio. Masia westchnęła. — Polskie szczęście — powiedziała. Józio uderzył konia lejcami, koń poszedł w kłusa. — Nie cierpię tych frazesów — powiedział Józio. — Wszyscy jesteśmy ludźmi. — Ależ oczywiście — zastrzegła się Masia — ale dlacze- go nie mam tego powiedzieć? — Bo tak nie myślisz, powtarzasz frazesy. — Więc myślisz, że Polacy są szczęśliwi? — spytała Masia. — Oczywiście, że nie — powiedział Józio — ale w zupeł- nie innym, wyższym sensie, jakimś sposobem romantycz- nym. A to, co nazywa moja matka, wuj Ferdynand — zwłaszcza wuj — co nazywa pani Zaleska nieszczęściem, to trochę pozy i więcej sentymentalizmu. Masiu, nie daj się wziąć na te frazesy. — Jak się mam nie dać — spytała Masia dość żałośnie — co mam robić? — Tylko nie skomleć, jak „biedna katoliczka" — powie- dział Józio. — Okropny jesteś — westchnęła Masia. — Już wiem — powiedział Józio. — Pojedziemy do żony Ilka. Tutaj jest chatka w lesie. 634 — Ona tu mieszka? — Tak, zupełnie sama. — Co ona tu robi? — Zioła zbiera — zaśmiał się Józio. Las się zagęścił. Dotychczas jechali po równym, a teraz jakby z tym zagęszczeniem drzewa zaczęły obciążać grunt, równina się osuwała, tworzyła pod gęstymi pniami coś w rodzaju misy, zapadliny, i tutaj zarośle drzewne tak było gęste, że przez gałęzie nic już nie prześwitywało. Gałęzie te, ciemne i jaś- niejsze, plątały się z sobą, tworząc jakby zasłonę, i nawet nie bardzo można było rozróżnić, do którego pnia która gałąź należy. Liście i igły, gałęzie grabów i konary modrzewi tworzyły zwartą plecionkę. I nagle wszystko to ustąpiło przed ich koniem. Zasłona się rozstąpiła i zobaczyli, że stoją przed malutką, bieloną chałupką, która patrzyła na nich drobnymi okienkami w zielonych obramieniach. W progu chaty stała piękna, dorodna, niestara jeszcze kobieta. — To żonka Ilka, Hańdzia — powiedział Józio i ze- skoczył na ziemię. Tymczasem Alfred wcale się nie rozgniewał na to, że owa Masia tak umknęła z Józiem, i nawet się o nich nie zatroszczył. — Ja tu mam interes do Szumskiego —po- wiedział do panny Goffard. Domek, gdzie mieszkał Szumski, leżał w innej stronie niż podwórze. Konie Alfreda powoli odjechały do stajni, a on poszedł na poszukiwanie Szumskiego. Znalazł go zresztą u niego w domu. Już był czas obiadu. — Panie Szumski — powiedział Alfred po przywita- niu — ja mam z panem do pomówienia. Szumski spojrzał na Cierżka z pewnym zdziwieniem. Wydało mu się, jakby Alfred mówił innym językiem niż zwykle. Metaliczny ton brzmiał w tym zazwyczaj bezbarw- 635 nym głosie i usta mu się w mówieniu nie układały w preten- sjonalny, jak zawsze, kształt. „Nareszcie mówi po ludzku" — pomyślał Szumski, ale powiedział tylko: — Słucham pana. Siedzieli w tak zwanej kancelarii. Tu odbywały się wy- płaty, tu przychodzili chłopi na skargi i na połajanki, tu też wuj Ferdynand „urządzał" nadziały i wymiany, pośred- niczył. — Panie Szumski — poważnie zaczął Cierżek — a ja się obawiam, że pan nie bardzo gorliwie pracuje w sprawie, jaka panu jest wyznaczona. — Jak ja mogę pracować, panie hrabio... — Proszę mnie nie tytułować — przerwał Alfred. — Jak ja mogę coś robić, kiedy mam tu pana Ferdynan- da na karku? Rozmawiam z chłopami, ale co to daje! — Czy pan robi notatki, tak jak prosiłem? — Panie Alfredzie, gdzież tu można co zapisywać czy notować? Wszystko jest na oczach. Ja mam wszystko w głowie. — A jeżeli pana diabli albo i Moskale wezmą, to jesteś- my bez materiału. — Przecież to zabiorą przy najbliższej rewizji. — Musimy wszystko wiedzieć o każdym człowieku. Jeże- li się przygotowuje do powstania, to trzeba przygotować się na serio. To nie są żadne zabawki. — Ładne zabawki — mruknął Szumski. — A po co my mamy wiedzieć, co każdy cham myśli? Wiemy, co myślą wszyscy razem. — Właśnie o to chodzi, żeby myśleli inaczej. — Pewnie, pewnie, słusznie, słusznie — powiedział Szu- mski, ale kiedy Szumski mówił „słusznie", to to już była kapitulacja. — Czy dowiedział się pan czegoś więcej o tym tam Filarecie? 636 Szumski trochę obejrzał się na okno i na drzwi, zniżył także głos. — A czyż ja już nie wiem wszystkiego? — szepnął. — Jak to? Wszystko? — Tak jakby i wszystko. Dowodów tylko nie mam. — Cóż to znaczy bez dowodów? — Nieboszczyk pan Maksio miał w życiu jedną tajemnicę. — Ba, żeby to jedną — powiedział Alfred. — Same tajemnice. Przez te tajemnice zginął. — Chyba przez jedną. Fiłaret to mu groził. Niby to się kochali, czekali, ale pan Maks wiedział, że Fiłaret wie. To i musiał mu chłopak zagrozić. — Przecież był sąd obywatelski. — Sąd obywatelski dotyczył tylko pieniędzy. Orzekli, że nic nie było. Wyrok był podpisany. Ale, panie Alfredzie... — Co? — Ale tam było coś gorszego i Fiłaret musi mieć dowody. — Coś gorszego? — Och, cyt. Nic panu nie powiem, panie hrabio. — Niech pan mnie nie tytułuje. — Nie ma o czym mówić. Ale wiemy, jak sprawy stoją. Filareta do tajemnic dopuszczać nie można. — A nie może mu się zdarzyć jaki wypadek? W lesie? Na polowaniu? Szumski przysunął swoje krzesło bliżej kanapy Alfreda i szeptał jeszcze gwałtowniej: — Na miłość boską! Co pan mówi, panie komisarzu. To my będziemy po cichu ludzi mordowali? — Nie można mieć jajecznicy nie rozbijając jaj — powie- dział Alfred. — Panie Szumski, jeżeli ja tu pana mianowa- łem kierownikiem tutejszej, zarudzkiej, organizacji, to dla- tego, że primo: myślałem, że pan jest na wszystko gotowy, secundo, że pan będzie mi ślepo posłuszny. — No, dobrze już, dobrze. Ale Fiłareta jeszcze nie. Jeszcze nie teraz. 637 — Ja panu wierzę, pan zna tutejsze stosunki. — Aż panem Ferdynandem co? — Niech robi co może. Niech przygotowuje siatkę, a my ją mu później zabierzemy. — Zabierzemy. Nie tak to łatwo będzie. — To się zobaczy. — A kiedy powstanie? — Chyba już, już. — Chyba? Tak nie można, proszę pana. Na wszystko musi być data. — No to sobie pan wyznacz datę. — Ja datę mogę wyznaczyć. Ale jak każdy datę będzie wyznaczał po swojemu, to cały interes na nic. — To nie jest żaden interes, panie Szumski. To po- wstanie. W tym nie ma żadnego interesu. — Są tacy, co robili interesy na powstaniach. — A są, są. I bardzo blisko. Panna GofTard poszła tymczasem do pani Duninowej. Jak zwykle, leżała ona w łóżku. — Przyjechałam na kilka dni. Chciałam być przy to- bie — powiedziała Francuzka. , — Czy czujesz jakieś niebezpieczeństwo? — Jak ten człowiek jutro tu będzie... Może się ktoś za nim przywlec. — Nie trzeba, żeby Krżyżanowskij przyjeżdżał — we- stchnęła Duninowa. — Pewnie, że nie. Panna Goffard rzuciła wzrokiem na jakiś nowy obrazek, który wisiał na ścianie nad łóżkiem Duninowej. — To coś nowego. Skąd ty to masz? — Było w pokoju Maksia. Stało za szafą. Jak Józio się tam przeniósł, to wydobył ten obrazek. To dla mnie bardzo cenne wspomnienie. — Co to jest? — spytała panna Goffard. 638 — To taki obrazek z Kampanii rzymskiej. Kiedy Józio wyniósł książki z pokoju Maksia, ten obrazek znalazł się za szafą. Zapomniałam o jego istnieniu. Panna Goffard starannie przyglądała się akwareli. — Co to przedstawia? — spytała. — Pani Duninowa ożywiła się. — To jest nasze spotkanie z Maksem — powiedziała. — Wyjechaliśmy z ojcem na przejażdżkę w stepie rzymskim. Ja byłam na mule i nagle muł się uparł i nie chciał iść dalej, próbował mnie zrzucić. A to wszystko były sztu- czki Włocha, który nas prowadził. Utkwiliśmy nad ak- weduktem — i nagle zjawił się na pięknym koniu młody człowiek. Nie znaliśmy go. Ale to był Maks. Nakrzyczał na Włocha, wziął muła za uzdę i poprowadził. Pojecha- liśmy razem... — I odtąd już przez całe życie. — No, nie. Jeszcze było dużo różnych przeszkód. — I kto to namalował? — Był z nami Sulerzycki, młodo umarł w Rzymie. To był dobry malarz. — Sulerzycki? To ten, co go powiesili? — Ale gdzie tam! To jego bratanka. Ten bratanek to był awanturnik. Pod szubienicą zażądał białych rękawiczek i bukietu. Że niby bierze ślub kazionny z kostuchą. Nie, ten w Rzymie to był spokojny malarz. I po powrocie namalo- wał tę akwarelę i podarował ją mnie. — Pewnie się też w tobie kochał. — Prawdopodobnie — uśmiechnęła się pani Duninowa. I cała ta akwarela była jak jej uśmiech. Blada tak, jakby Kampania rzymska była zawsze przykryta welonem mgły. Kampanię przecinał akwedukt: pod jedną ż arkad akwe- duktu widniała grupa trzech koni, muła, Włocha-pogania- cza w czerwonej czapce. Maks, bardzo jeszcze młodzieńczy, przechylony na jabłkowitym koniu, sięgał po uzdę muła, a pani Duninowa, w jasnej, przejrzystej prawie sukience, 639 szukała oparcia na ramieniu przyszłego męża. Wyraźny kontrast widniał między skłębioną grupą po prawej stronie obrazu a przestrzenią Kampanii, pustej i ginącej w dali, rozciągającej się po lewej. Płaszczyznę obrazu przecinała na dwie części linia akweduktu. Jakieś drzewka i krzaki rosły na akwedukcie nad samymi głowami zgromadzonych po- dróżnych. — Akurat to nie jest obrazek patriotyczny — powiedzia- ła panna Goffard. — A dlaczego ma być „obrazek patriotyczny"? — ze zdziwieniem spytała Duninowa. Panna Goffard odwróciła się. — A bo wy to zawsze. — A może to i jest obrazek patriotyczny. Pomyśl sobie, to było przecie w 34 roku, trzy lata po powstaniu. Wtedy nawet malowanie rzymskiej Kampanii było czynem patrio- tycznym. — Nie rozumiem — powiedziała panna Goffard. — Skąd wyście się tam wszyscy wzięli? — Ojcu o coś chodziło — powiedziała pani Dunino- wa. — Maks także nie darmo tam siedział. Panna Goffard odeszła od obrazu i usiadła przy łóżku przyjaciółki. — Konspirował? Z karbonarami? — Samo oddychanie już było wtedy konspiracją. — Respirer c'etait conspirer — powtórzyła Adela. — Trzeba jakoś zrobić, żeby Krżyżanowskij nie przyje- chał ani dziś, ani jutro. — Czy to a propos konspirować? Na podwórku Szumski, poirytowany rozmową z Cierż- kiem, natknął się na Filareta. Syn parocha szedł miarowym krokiem przez porośnięty lebiodą obszar zasadniczego pa- nowania pana Floriana jakby po swoim. Zirytowało to do reszty Szumskiego. 640 — Gdzie ty idziesz, gdzie ty łazisz? — zawołał do Filareta. — Czego ty się tu ciągle kręcisz? Fiłaret zatrzymał się i spokojnie odwrócił do Szumskiego. — Dlaczego pan mi mówi „ty"? — spytał. — A jak ci mam mówić, ty chamie — wściekł się Szum- ski. — Czego ty się tu kręcisz, powiadam? Już jedno nieszczęś- cie na nas sprowadziłeś, teraz chcesz sprowadzić drugie? Fiłaret wzruszył ramionami i nie wychodząc ze swego lodowego spokoju, powiedział: — Nieszczęście to wy sami na siebie sprowadzicie. — Co, co, co? — irytował się w dalszym ciągu Szumski i podleciał bliżej do Fiłareta. — Nie radziłbym panu bić — powiedział Fiłaret. — Nie będę sobie rąk brudził o twoją świńską mordę — zaklął Szumski — nie będę cię bić. — A to dobrze. Bo może kto pana pobije. Szumski jeszcze bliżej podszedł do Fiłareta i pokiwał mu palcem przed nosem. — Słuchaj, ty — powiedział — nie radziłbym tobie ze mną zaczynać. To może się źle skończyć. — Źle? Dla kogo? — Dla ciebie, popi synu! Może się bardzo smutno skończyć. Mamy już dosyć twojej figury. — My? kto my? — z niezachwianym spokojem pytał Fiłaret. — To już cię nie obchodzi. My — to my. I koniec. Ale nie przesadzaj. — Nie przesadzać? W czym? — Niby to nie wiesz, o czym ja mówię. Na każdym kroku ciebie widać. — A może ja kogoś strzegę? — Szpiegujesz, nie strzeżesz — powiedział Szumski. — O, panie Florianie. Jaki pan niemądry. Czy pan nie rozumie, że naszego Józia trzeba pilnować jak dziecka? Trzeba go strzec, żeby nie zrobił jakiegoś głupstwa. 41 Opowiadania 641 — To zależy, kto co głupstwem nazywa — spokojniej już powiedział Szumski. — Każdy ma swój pogląd na to, czym jest głupstwo. Szumski ujął Filareta za guzik, tak już był blisko. — Nie wiem, co kto nazywa głupstwem — powiedział Fiłaret — ale wszystko, co pan robi, to głupstwo, nie głupstwo, ale głupota. I nie urywaj mi pan guzika. Szumski odstąpił. — Boisz się o swój flfraczek, bardzo elegancki fifra- czek — powiedział drwiąco. — Ja się boję o swój kaftan, a pan niech lęka się o swoją skórę. — To raczej twoja skóra jest w niebezpieczeństwie — zagroził Szumski. Hańdzia ukłoniła się głęboko przybyłym i poprosiła ich do chaty. Wnętrze nie wydawało się tak malutkie, jak chata na zewnątrz, w białej izbie mieścił się olbrzymi piec z leżan- ką, dębowy stół i ławy pod ścianami, na których wisiały osobliwe ikony, dużych, cerkiewnych rozmiarów, jakich się nie spotykało w chłopskich chatach. Chociaż niespodziewana wizyta młodych państwa była całkiem osobliwa, Hańdzia nie okazywała najmniejszego zdziwienia. Widać było, że z niejednego pieca chleb jadła i umiała się zachować. Usadziła Masie i Józia na ławie pod ikonami i zaraz postawiła jakąś grubą flaszkę na stole. Obok flaszki zjawiła się palanica, sól i parę główek czosnku. Przez cały czas Hańdzia, wynosząc i stawiając te rzeczy na stole, nie przestawała mówić. Najprzód spytała o zdrowie pani Duninowej, pokiwa- ła współczująco głową słuchając odpowiedzi Józia, po- tem zaczęła mówić o Teci (jaka to znakomita gospody- ni), o gospodarstwie w ogóle, zwróciła się do Masi z za- pytaniem, czy panienka zna się na gospodarstwie, i tak dalej. 642 Masia od samego początku była zmieszana i zwracała przepłoszony wzrok na Józia. Tym bardziej się spłoszyła, że Józio wydał się jej jakiś zmieniony. A Józio rzeczywiście czuł się dziwnie. Zmieszało go i oszołomiło towarzystwo Masi i nie umiał się połapać w tym, jak podziałała nań osobowość Hańdzi, jej celowe i piękne ruchy, jej niezwykła budowa ciała, którą wy- czuwało się pod koszulą i kaftanikiem, wcale nie mas- kującymi jej kształtów. Wiadomo było powszechnie, że Hańdzia była kochanką pana Maksa. Ta świadomość krępowała Józia, a jednocześnie pociągała do tej kobiety w niejasny sposób. Wyczuwał z nią niematerialny kontakt. Uczucie to wzrastało w miarę, jak Hańdzia im usługiwała, nachylała się nad stołem, nalewała do kieliszków z grubej flaszki siwuchy, której Józio zazwyczaj nie pijał. Napełniały go niezręcznym uczuciem coraz łagodniejsze, przymilniej sze tony, które coraz wyraźniej pobrzmiewały w niskim głosie Hańdzi w miarę przeciągania się wizyty. Wreszcie Hańdzia usiadła przy stole i wsparłszy się na łokciu wpatrywała się w Józia uparcie. — Czemu Hańdzia tak na mnie patrzy? — zapytał Józio. — A wy pewnie przyjechali — nie odpowiedziała Hań- dzia na to pytanie — żeby wam powróżyć. Nie? Panno Masiu, chce panienka co wiedzieć? Proszę rączkę. Masia z ociąganiem się podała lewą dłoń. Hańdzia dość długo patrzyła na rękę dziewczyny, a potem odsunęła ją niechętnie. — Co będziemy tam wróżyli — powiedziała — ja sama sobie nie wierzę. — A potem dodała: — Wszyscy będziemy płakać. Masia skurczyła się boleśnie, jak liszka przekłuta szpilką. — Dlaczego? — spytała. Ale Hańdzia nie odpowiedziała. Patrzyła cały czas na Józia, nie wyjaśniając mu przyczyny swego wzroku. Wresz- cie powiedziała: 41* 643 — Patrzę ja na ciebie, Józiu, patrzę i dziwię się. Zupełnie ty na ojca niepodobnyj. — Ja do mamy podobny. — I do mamy ty niepodobnyj. Tyś mężczyzna, a mama taka dziewczyna, słaba, wątła. A ty mocny. — Gdzie ja tam mocny. Kręci mi się w głowie po tej odrobinie siwuchy — powiedział. — Nie taka odrobina — rzuciła Masia. — A ty palanicęjedz — mówiła Hańdzia — natrzyj skór- kę czosnkiem i jedz. To ci się w głowie nie będzie kręciło. A potem dodała z namysłem: —•• A ojciec był piękny. Jeszcze i teraz jest piękny, jak do mnie przychodzi. Józiowi rzeczywiście zakręciło się w głowie. — Co ty pleciesz? Przychodzi? — A tak i przychodzi. Raz w miesiącu, raz na dwa miesiące... przychodzi. — Jak to? — Już od samego rana czuję, że przyjdzie — mówiła najnaturalniej w świecie Hańdzia. — Krowa się nie chce doić, garnki mi w rękach latają. Najczęściej jak księżyc... — Boże drogi — powiedział Józio. — A wieczorem, jak nikogo nie ma, to widzę, stoi koło płotu. Stoi i nic nie mówi. A ja siedzę, tak jakby tu, i patrzę. I patrzę, stoi i nic nie mówi. A czasem ruszy się. Ja cicho jak myszą, a on podchodzi do okna i twarz do szyby przyłoży. To widzę, piękny taki, jak był. A może ładniejszy. — Och, Hańdziu — westchnął Józio. — Postoi tak z twarzą przy szybie, a po chwili powiada cichutko, aleja słyszę: „Hańdziu, chodź — mówi — chodź, Hańdziu, do mnie." Czasem spytam: „A gdzie?" „A do mnie — mówi — pochowali mnie w świętej ziemi, tylko osobno." Widzę go. Ale ubrany inaczej. Tylko w takiej koszuli płóciennej, na piersiach rozciętej — i krzyżyk widać na szyi — błyszczący w księżycu. 644 Widać nie z piekła idzie, kiedy z krzyżykiem. I takie rzemienie jak myśliwskie, ale nie myśliwskie, na piersi skrzyżowane. I głowa goła. I tak stoi. I mówi: „Dobrze spać w mogiłce. Polska się nawet nie przyśni. Chodź, Hańdziu, chodź." Bo co on tak ciągle o tej Polsce mówił? Dlaczego on tak mówił? I o chłopach. Że chłopi, że my... To tak z grobu wstaje i jeszcze to samo... — No, a o Filarecie nie mówi? — drżącym głosem spytał Józio. — O Filarecie? — zdziwiła się Hańdzia. — Nie, dlaczego ma mówić o Filarecie? Czy Fiłaret coś znaczy? Ja nic nie wiem... On nawet o tobie nic nie mówi. Mówi: „Hańdzia, chodź." — A mama? — zawołał nagle Józio. — Co mama? On mamie nic nie winien, on do mamy nie przychodzi. Nie stoi w oknie, nie przykłada twarzy do szyby. W pałacu okna za wysoko. Rozumiesz, Józiu? On tu przychodzi, bo ma tu w sam raz zajrzeć przez szybę, tu mu jest w sam raz. I kiedy przychodzi, to już noc jest ciemna. A koło niego jakoś tak jasno, jakby księ- życ gdzie świecił. I ładny taki pan Maksio, widać dobrze, i wcale nie zmieniony... Józio porwał się od stołu i uderzył ręką w dębowy blat. Masia uczepiła się jego ramienia. — Hańdziu, nie mów tak — powiedział. A zwracając się do Masi: — Chodź, uciekamy. — Co wy tak spieszno? Nastraszyła ja was, głupia. Nie bójcie się. — Nikt się nie boi — powiedział Józio wychodząc. — Bo to powiadają, powstanie zaraz będzie — powie- działa Hańdzia. — Temu on pewnie przychodzi. W lesie było jak gdyby ciemniej. Pewnie się zachmurzyło. Masia mocno trzymała Józia za ramię. Przez chwilę jechali w milczeniu. Linijka podskakiwała na korzeniach, bo Józio nie wybierał drogi. 645 — Co to było? — spytała po chwili Masła. — Nie przejmuj się — powiedział Józio. — Babska gadanina. Gdy wyjechali z lasu, Józio zatrzymał konia. — Tu jest taka studnia — powiedział — stańmy koło niej. Rzeczywiście, na brzegu lasu była studnia z małym żurawiem. Woda podchodziła wysoko. Było tu i koryto do pojenia zwierząt, Józio nalał wody w koryto, koń napił się chciwie wody. — Dajesz mu wody? — spytała Masia. — Nie jest za bardzo zgrzany? — Bardzo chce pić — powiedział Józio. Przy studni stała drewniana ławeczka. Przysiedli na niej i przez chwilę milczeli. — Zrobiło to na mnie okropne wrażenie — powiedziała Masia. — Czy to może być prawda? — Masiu, zgłupiałaś — powiedział Józio. — Jakże to może być do prawdy podobne? Kiedy tak siedzieli na ławeczce przy studni, powoli ogarniał ich spokój. Koń, któremu Józio wyjął wędzidło z pyska, siorbał bez końca wodę, za sobą mieli brzeg lasu, porośnięty wysokimi i szerokimi dębami, które jeszcze nie gubiły liści, przed sobą widzieli na równinie spokojną wieś, która niezależnie od Rudy miała też wielkie lustro stawu pośrodku, we wsi wznosiła się mała cerkiew z nie- co przekrzywioną wieżyczką i niezgrabną zieloną kopułą, a za wsią widniała gęsta, zielona szczotka parku i kawa- łek łuku Rudy, za nią znowu rozciągał się las i droga, wszystko to w przyćmionym świetle przychmurzonego nie- ba sprawiało wrażenie nie bardzo rzeczywistego, a bar- dzo spokojnego pejzażu. Dymy nad domami wznosiły się prosto w górę. Masia powiedziała: — Będę się starała zapomnieć. 646 Józio bez słowa ujął ją znowu za ramiona, przytulił swą głowę do jej głowy, tak że się policzki ich stykały. Czuł swą skórą jedwabną skórę jej twarzy. Trwał tak dość długo bez ruchu. Wreszcie powoli odwrócił głowę i dotknął wargami jej warg. Pocałunek był krótki i delikatny. Potem znowu siedzieli z głowami przytulonymi do siebie. — Nie myślałam nigdy — szepnęła Masia — że to jest takie rozkoszne. Pogoda tego dnia była dziwna. Raczej wyglądała na wiosenny dzień niż na jesienny. Co parę chwil zjawiał się na niebie duży obłok o niewyraźnych konturach i groził deszczem. I wtedy się ściemniało. Deszcze spadały, ale gdzie indziej. Widzieli takie ciemne smugi nad Zarudziem i nad kępą parku. A potem ten obłok przepływał i słońce pokazy- wało się, ale przytłumione, przykryte welonem, światło było matowe, i wszystko w tym świetle wyglądało jak zrobione z blachy. Szczególnie dęby zieleniały metalowym blaskiem i nagle poczynały szeleścić, kiedy przychodził obłok. Robiło się zimno, w słońcu było jednak ciepło i jasno. Józio wyciągnął rękę, jak gdyby chciał zerwać jeden ze słonecz- nych promieni, który przebił się do nich. Zdjął czapkę z głowy i włosy jego rozrzucone zabłysły jak te obłoki. — Tak mógłbym siedzieć bez końca. A Masia spytała szeptem: — Jeżeli zginiesz w powstaniu, to przyjdziesz do mnie jak pan Maks do Hańdzi? Tego wieczora — który zaszedł tak po jesiennemu wcześ- nie — mimo wszystkich przeżyć Józio poczuł się jakoś szczęśliwy. Przed kolacją usiadł do fortepianu i wygrał wreszcie tę chwiejną, niejasną melodię Schumanna, która mu nie dawała spokoju przez cały dzień. Masia słuchała uważnie tej piosenki O zmroku. Uspokoiło go to bardzo. Kiedy zasiedli do kolacji w ciemnym pokoju, oświe- tlonym wątłymi świecami, na kominku rozpalono ogień. 647 Paliły się duże drzewa, i ponieważ były suche, spalały się szybko, dając błękitnawe światło. Tym samym widok za oknem zaciemnił się, ale Józio na pamięć już wiedział, gdzie są kontury drzew nad rzeką, gdzie się zaczyna las, i nawet dostrzegł pasiekę w lesie, choć chyba w tym cieniu nikt już jej nie widział. Poczuł się szczęśliwy, siedział naprzeciwko okna, po prawej jego stronie cichutko przycupnęła Masia, matka także była przy stole, co się jej rzadko zdarzało. Naprzeciw siebie miał pannę Goffard, falbany jej sukni i loki jej koafiury zlewały się w jedną linię jak na portrecie, który wisiał dawniej w sypialnym pokoju. Tecia opowiadała coś rozwlekle o żywieniu cieląt, Masia rzucała w jego stronę raczej spokojne spojrzenia. Drzewo na kominku strzelało od czasu do czasu, świece opalały się i ciemniały. Naprzeciw Józia, obok panny Goffard, plecami do okna siedział Alfred Cierżek. Pochylił głowę nad stołem, tak że cienie zjadały jego pociągłe rysy i zakrywały oczy. Zgadnąć tylko można było, że stale spogląda na Masie. Nie odzywał się ani słowem, ale to jego milczenie nie ciążyło zebranym. Po prostu nie zwracano na niego uwagi. Fiłaret siedział na szarym końcu, naprzeciwko pani Duninowej, i podrzemywał, jak gdyby wyczerpany bezsen- nymi nocami. Ilko i Łesia podawali kolację, która — choć nieskomplikowana — wlokła się jakoś niezdarnie. Józio także czuł w sobie jesienną ociężałość, powieki mu się kleiły i ogarniało go miłe ciepło, idące od kominka. Poczuł taką równowagę wewnętrzną, jakiej raczej nigdy nie odczuwał, tak jakby był zdecydowany na najważniejsze sprawy w ży- ciu. W pewnej chwili, gdy mu specjalnie zaciążył spokojny, równy, beznamiętny tok opowiadania Teci, położył swą rękę na ręce Masi i przycisnął ją do stołu. A ona nie cofnęła swej dłoni i tak siedzieli przez chwilę w cichości, jak dwa ptaki przycupnięte na gałęzi. Potem panna Goffard z jakiejś racji poczęła wspominać swój pierwszy przyjazd do Zaru- dzia. Mówiła także równym i spokojnym głosem i patrzyła 648 przy tym w róg stołu, jakby tam widziała i tę czwórkę siwych koni, która po nią przyjechała, i ten powóz z mięk- kimi granatowymi poduszkami, który jej się wydał takim dziwnym wehikułem, i tak słuchając tego opowiadania, wyobrażając sobie przyjazd, którego nie pamiętał, i myśląc o umarłej, śpiącej Anetce, Józio nagle domyślił się, że panna Goffard kochała jego ojca. Tak, na pewno w tym spokoj- nym opowiadaniu, w niskim głosie, który starała się po- wściągnąć, zabrzmiała nuta bardzo głębokiego uczucia. Było tak, jakby panna Goffard stała na moście i bardzo normalnie mówiła o falach przepływających pod mostem, o falach, które nigdy nie popłyną wstecz i z których żadna nigdy nie powróci, i to mówienie zmieniało się w wiersz, w wyznanie, w odwieczny smutek. Coś jak Barkarola, którą panna Goffard wygrywała o zmierzchu. Józio zdjął rękę z dłoni Masi i zacisnął palce, splótł je pod stołem. A więc może panna Goffard wiedziała wszystko o ojcu? Spojrzał na Filareta. Ale w jego zaczerwienionych powiekach drzemało tylko zmęczenie, może nawet niecierpliwość. Chociaż Józio pomyślał, że i Fiłaret w tej chwili myśli o tym samym: o olśnieniu osobą pana Maksa, którego doznała panna Goffard wchodząc do sieni domu w Zarudziu, witając się z Anetką, a patrząc na jej ojca. Czuł, że Fiłaret myśli to samo, chociaż wytrzeszczał oczy broniąc się przed drzemo- tą, która go ogarniała w ten ciepły jesienny wieczór. W pokoju od świec i od kominka stało się gorąco. Masia miała rumieńce, a i matka poczerwieniała na twarzy. Chciał właściwie pomówić z Fiłaretem, ale czuł, że w tej chwili tamten nic mu nie powie. Znowu nic mu nie powie. I wtedy cicho otworzyły się drzwi do sieni i ukazała się w nich wysoka, przygarbiona postać w szarym płóciennym ubraniu. — O! Pan Kalikst — powiedziała panna Goffard. A on odezwał się niskim, cichym głosem, prawie szeptem: — Dobry wieczór państwu! 649 Józio posadził go po swojej lewej ręce. Kalikst zaczął mówić niskim, spokojnym głosem, z lek- kim „galicyjskim" akcentem, który z początku raził słu- chających, a potem już był czymś prostym, naturalnym i dostosowanym do atmosfery. — Jaki dziwny dzień dzisiaj — mówił pan Kalikst — prawdziwie jesienny, a jednocześnie jakby wiosnę czuło się w powietrzu. Te chmury, co nachodziły co chwila i tak przejrzyście zakrywały słońce. Bardzo dziwna atmosfera. Józio nie wiedział, co na to powiedzieć. Ale Fiłaret odezwał się nagle pełnym głosem, tak jakby się obudził ze snu na tym swoim szarym końcu — tak głośno powiedział, że pan Kalikst spojrzał na niego ze zdziwieniem i tak jak gdyby dopiero teraz go zobaczył. — Tak, ale to jesień, prawdziwa jesień. Jaki krótki dzień, ściemniło się tak wcześnie i zimno już się zrobiło. Masia się wzdrygnęła, jak gdyby rzeczywiście poczuła teraz chłód. A pani Duninowa spokojnie powiedziała: — Ale zapaliło się w kominku i ostatecznie się ogrzało. Prawda, Adelo? — zwróciła się do panny Goffard. Kalikst mówił dalej: — Nie wiedziałem, że między Daszowem a Zarudziem leżą takie wielkie łąki. Wcale się w tym nie orientowa- łem. To są chyba łąki, które zalewa Sob na wiosnę czy też Ruda? Pewnie się tu zlewają w jeden obszar gdzieś w marcu, kwietniu, a teraz pasą się tam konie. Bardzo ładnie wyglądało, poniektóry pastuch zapalił ognisko i dy- my wlokły się nad łąkami, kiedy tak sobie szedłem. To się okazało daleko, osiemnaście chyba wiorst, szedłem cały dzień i tak dużo było tych łąk. Lasu niewiele i pola nie- dużo, ale te łąki i łąki. Zupełnie jak nie Wołyń. Zupełnie inny krajobraz. Mówił cicho i monotonnie. Wszyscy milczeli, jak gdyby przyczaili się, czekali na coś innego, na jakiś wybuch w tym równym i jednostajnym gadaniu. Ale wybuch nie nastąpił. 650 Głos pana Kaliksta zacichał, wyczerpywał się, jakby usta- wał, i wreszcie zamilkł. Przez chwilę panowała cisza. Nagle odezwała się pani Duninowa. Józio drgnął. Głos matki wydał mu się zbyt głośny. — Panie Kalikście — powiedziała Duninowa — co pan tak o tych łąkach? Łąki jak łąki. A myśmy myśleli, że pan nam co w poważnych rzeczach powie. Po tych słowach nastała cisza. Kalikst zamilkł i w mil- czeniu pił herbatę ze szklanki, odstawiając w powietrzu mały palec. Nie spojrzał na Duninowa, a i na Józia nie patrzył, bo czuł, że ten się okrywa purpurowym rumieńcem. Fiłaret cichutko zarechotał, ale panna Goffard spojrzała na niego karcąco. Pan Kalikst dość głośno siorbał herbatę ze szklanki. Po długiej chwili milczenia powiedział: — Ja o poważnych rzeczach mówię, kiedy mówię o tych łąkach — to tu przecież bitwa była, nad Sobem. Emir Rzewuski tu zginął, a wojna to chyba rzecz poważna. Jak pani dobrodzika sądzi? Pani chce, abym o wojnie mówił. Powiem i o tym, ale panu Józefowi, kiedy po kolacji pójdziemy do jego pokoju. Są takie specjalne przedmioty, że tak o nich trzeszczeć przy stole i przy papierosie nie bardzo wypada. Papierosa palił tylko Fiłaret. Panna Goffard spytała: — A dlaczego pan nie pojechał z nami końmi? Nie zmęczyłby się pan tak. A te osiemnaście wiorst to bardzo męczące... Panna Goffard powiedziała to po francusku i pan Kalikst odpowiedział znakomitą francuszczyzną, bez najmniejszego akcentu. — Wie pani, to i dla państwa lepiej, że mnie nie widziano w waszym powozie, i ja mogłem lepiej przemyśleć wszystko. — Nie miał pan jeszcze czasu do namysłu? — z pewnym zniecierpliwieniem powiedziała pani Duninowa. 65ł — Im więcej czasu, tym lepiej, im dłużej się myśli, tym skuteczniej. Ilko podał pani Duninowej talerz z serem szwajcarskim, sprowadzanym dla niej specjalnie do Berdyczowa. Nikt inny nie jadł tego sera. — Im dłużej się myśli, tym mniej skutecznie się czyni — powiedziała pani Duninowa, podnosząc na nożyku kawa- łek sera do ust. — Pani, widzę, woli czyny — pomału powiedział pan Kalikst— niby nasi poeci. Wolą nas nawoływać do czynów niż mieszać się między szeregi. Niech pani zwróci uwagę, że to wygodna pozycja, pani dobrodziko, wołać na innych, a samemu przycupnąć. Wtedy i dobrej strawy nie zabrak- nie, i na szacunek u ludzi się zarobi, ba, bohaterem się jeszcze zasłynie. To może łatwiej niż tak zginąć bez wieści, zgubić się w lesie, podrzeć swe łachmany o ciernie i spocząć w ziemi, w takim miejscu, o którym nikt nie wie i nikt się nie dowie aż do końca wieków. Pani Duninowa poczuła się dotknięta słowami posłańca, prędko dopiła kieliszek xeresu, który ona tylko dla wzmoc- nienia przy kolacji pijała, i zostawiając nie dojedzony ser na talerzu, podniosła się od stołu. — Moja Adelo — zwróciła się do panny Goffard — ja już pójdę do siebie. Takie jesienne powietrze bardzo mnie uciska, ciepło jak na wiosnę, a przecież jesień. Przynieś mi ziółka do mojego pokoju, bądź aniołem. Tecia się zaniepokoiła. — Ależ pani hrabino, ja przyniosę ziółka. Tylko nie wiem, czy zaparzone. Zaraz zobaczę w kuchni. Pani Duninowa i Tecia opuściły stołowy pokój, roz- chodząc się w dwie przeciwne strony. Masia i panna Goffard wyraźnie zwlekały z odejściem — ale i pan Kalikst popatrywał tak na nie, jakby oczekiwał, że pozostawią ich samych. Drzewo na kominku zgasło i węgiel żarzył się słabo. Świece paliły się ciemno i już nie bardzo się rozróż- 652 niało, kto jest przy stole, a kogo nie ma. Kątami stały głębokie cienie, a i za oknami zrobiło się zupełnie czarno i nie widać było, co się na świecie dzieje. Cierżek cicho wstał i zbliżył się do Kaliksta obchodząc cały stół. Spytał go szeptem: —— Kiedy pan chce wyruszyć? Kalikst obrzucił go zdziwionym spojrzeniem. — Przed samym świtem — powiedział. — Dobrze, to ja każę obstawić przeprawę swoim lu- dziom — powiedział w dalszym ciągu szeptem Alfred. — Czy to potrzebne? — spytał pan Kalikst. Józio trącił go lekko. Afred wyszedł cichutko, na palcach. — On ma tylko Szumskiego — powiedział Józio do Kaliksta konfidencjonalnie. — Taka to będzie i obstawa. — No, chyba — zgodził się pan Kalikst. Przez chwilę panowała cisza, drzewo na kominku doga- sało ostatecznie. — Czy słyszałeś pan, panie Józefie — powiedział Kalikst — o tych z Sołowijówki? Józio zawahał się w odpowiedzi. — O tych, co poszli ze złotą hramotą? — Nie pamiętam — z pewnego rodzaju zawstydzeniem powiedział Józio. — Co to jest złota hramotą? — spytał Fiłaret. W głosie jego drgała ciekawość, wiedział doskonale, lepiej może od pana Kaliksta, co to jest złota hramotą, i znał obie jej wersje, prawdziwą i tę sfałszowaną, która narobiła tyle nieszczęść, ale chciał dowiedzieć się z ust emisariusza, jak ten mu streści skomplikowaną i dwuznaczną sprawę. Ale Fiłaret zawiódł się w swoich oczekiwaniach. Pan Kalikst cichym głosem rozwiódł się nad mistyczną siłą złotej hramoty, obiecując niejasno nastanie złotego wieku przez zastosowanie świętych symboli Orła, Pogoni i Archanioła. Symboli zresztą, które widniały na wszystkich egzempla- rzach drukowanych hramoty. To uniesienie pana Kaliksta, 653 choć cichym i równym głosem wypowiedziane, cechował żar wewnętrzny. Fiłaret widział, że żar ten udzielał się Józiowi. Kilkakrotnie przegamiał swą krótko przyciętą czuprynę, aż zapalały się w niej jakieś blaski, odbicie gasnących świec i blednącego ognia na kominku. — Taka jedność — mówił pan Kalikst — posiada tę siłę wewnętrzną, wewnętrzną spoistość, której nie rozerwą żad- ne pociągnięcia i żadne łańcuchy. Błogosławieństwo ar- chanioła z dwoma mieczami nad naszymi ludami może zastąpić błogosławieństwo Boże. To połączenie to jest połączenie prawdziwych duchów w jedno, a jest ono dźwig- nią tak