Jarosław Iwaszkiewicz Sława i chwała – Tom 1 Jarosław Iwaszkiewicz, poeta, prozaik, dramaturg, eseista, tłumacz. Urodzony w 1894 roku we wsi Kalnik na Ukrainie, studiował prawo i muzykologię w Kijowie; w tym okresie zawarł bliską przyjaźń z Karolem Szymanowskim. Od 1918 roku mieszkał w Warszawie, gdzie związał się z grupą młodych poetów, występujących w kawiarni artystycznej "Pod Picadorem", skupionych następnie wokół miesięcznika "Skamander". Po ślubie z Anną Lilpopówną zamieszkał w Podkowie Leśnej w majątku teściów, nazwanym później Stawiskiem. W czasie okupacji hitlerowskiej w domu Iwaszkiewiczów znalazło schronienie wielu twórców; sam pisarz z ramienia Delegatury Rządu RP brał czynny udział w organizowaniu konspiracyjnej działalności kulturalnej. Po wojnie pełnił szereg oficjalnych funkcji państwowych, był też przez kilka kadencji prezesem Związku Literatów Polskich oraz od 1955 roku aż do śmierci, naczelnym redaktorem miesięcznika "Twórczość". Zmarł w Warszawie 2 marca 1980 roku. Obok świetnych wierszy do najwybitniejszych dokonań pisarskich Iwaszkiewicza należą opowiadania, z których wiele stało się podstawą scenariuszy znakomitych dzieł filmowych (m. in. Matka Joanna od Aniołów, Brzezina, Panny z Wilka). Wysoko oceniane są również jego powieści, a wśród nich przede wszystkim "Sława i chwała", w której autor podjął próbę ukazania panoramy dziejów polskiej inteligencji w pierwszej połowie XX stulecia. Niesprawiedliwość może triumfować w sławie, ale chwała jest zawsze po stronie sprawiedliwości... Gaetano di Gaeta - I gwar, myślicie, że jest gromem dziejów? A sławy puzon - że to róg na knieje? I że już cichych nie ma kaznodziejów W obliczu niebios, co przez szyby dnieje?... - Pyły, z posadzki podniesione nogą, Że mogą nie mieć w sobie zwłok człowieka?... C.K. Norwid: "Sława". Rozdział pierwszy Verborgenheit I W pierwszych dniach lipca 1914 roku pani Ewelina Royska znajdowała się w dużym salonie Szyllerów w Odessie. Zamknięte okiennice zaciemniały obszerny pokój, przez szpary jednak sączył się blask obfity i jaskrawy. Samo pomieszczenie tonęło w cieniu. Nie przestając mówić, pani Ewelina patrzyła na siedzącego naprzeciw niej w fotelu Kazimierza Spychałę. Widziała zarys jego wysokiej, chudej postaci, szeroko rozstawione nogi w niezgrabnych buciorach, ale wyraz twarzy młodego człowieka ginął dla niej w półmroku. Wyrzucając zdania okrągłe i obfite, starała się przeniknąć twarz ostrą, chudą i pochyloną, która jak gdyby umyślnie skłaniała się ku dołowi, aby ukryć oczy i tak już przysłonięte ciężkimi powiekami. - Rozumie pan doskonale - mówiła, przy czym się lekko zacinała, co dodawało tylko wdzięku jej wymowie - że nie mogę zabrać stąd Józia po kilku dniach pobytu. Nie mogłabym chyba użyć wobec pani Szyllerowej, chociaż jest moją najlepszą przyjaciółką, tych wszystkich argumentów, jakie mi pan przedstawia. Zastanowię się jeszcze nad ich wartością, ale już teraz jest dla mnie jasne, że pan przesadza. Jeżeli chodzi o zdrowie Józia, to kąpiele morskie robią mu bardzo dobrze. Zmężniał i okrzepł. Będzie mógł nabrać sił, a czeka go porządna praca po zeszłorocznej chorobie. A co się dotyczy wpływów... mam wrażenie, że Józio jest zdrową naturą, która się szybko otrząśnie ze wszystkich naleciałości. Z drugiej znów strony wydaje mi się, że nie można uniknąć tego, aby Józio zaznajamiał się z najróżnorodniejszymi objawami życia... Spychała podniósł nieco głowę i spojrzał na panią Ewelinę z niepodrabianym zdziwieniem. Uśmiechnęła się. - Nie, nie, panie Kazimierzu, myślę tylko - zająknęła się znowu - myślę tylko o roli, jaką w życiu tutejszych ludzi odgrywa sztuka. Być może, że Józio odnosi się do tej gałęzi życia ze zbyt dużą dozą lekceważenia czy obojętności. Edgar jest człowiekiem niezwykłym i artystą dużej, niepospolitej miary... Dzisiaj przyjeżdża Elżbietka... - Elisabeth Schiller - z przekąsem powiedział Spychała. - Zobaczy pan, co to za czarująca istota. Jestem pewna, że obaj odniesiecie korzyść z jej towarzystwa. No, i ten śpiew... Spychała mruknął coś niezrozumiale, ale pani Royska, niezrażona, ciągnęła dalej: - Mało miałam w tym roku sposobności, aby pomówić z panem o charakterze Józia. O tym, jak się zmienił w tych ostatnich czasach. Co pan może o nim powiedzieć? Zna go pan już od trzech lat... I zanim Spychała zdecydował się na jakieś sformułowanie, ciągnęła w nalocie entuzjazmu i macierzyńskiej miłości: - To takie ważne lata w życiu każdego! Od czternastu do siedemnastu. Prawda? To już jest formowanie się człowieka. Józio wydaje mi się aż obcy czasami, stał się zupełnie dorosłym. I zawsze ten spokój i łagodność, ta pewność siebie. Czy pan nie uważa, że to są największe zalety Józia? Spychała znowu chrząknął i powiedział nieoczekiwanie dla samego siebie swym chropawym, ale przyjemnym basem: - Józio jest bardzo miłym chłopcem. - Prawda? - żywo podchwyciła pani Royska. - Prawda? Wobec tego myślę, że mu niespecjalnie zaszkodzi pod względem moralnym ten jego pobyt w Odessie. I pomimo wszystko ta kąpiel kosmopolityzmu nie odbije się na jego usposobieniu. Pani Royska wstała na znak, że rozmowa skończona. I podając rękę Kazimierzowi, dodała z uśmiechem: - Pan niepotrzebnie się przejmuje, panie Kazimierzu, i wyciąga pan wnioski zbyt pochopnie. Macierzyńskie oko zawsze wszystko najlepiej widzi. Niech mi pan wierzy! Kazimierz ucałował pachnącą rękę pani Eweliny i skłonił się niezgrabnie. - Ja wyjeżdżam jutro - dodała pani Royska na odchodnym - a na pociechę waszych złych humorów przyślę wam Olę. Słówko to rzuciła od niechcenia i wyszła nie spojrzawszy na Kazimierza. Zresztą w salonie było tak ciemno, że nie spostrzegłaby jego rumieńca. Ale Spychała pochylił znowu bardziej głowę; przed samym sobą ukrywał ten rumieniec. Potem z pewnego rodzaju niechęcią i zniecierpliwieniem szarpnął drzwiami prowadzącymi w przeciwnym kierunku niż te, którymi wyszła pani Royska. "Tacy są zawsze jednakowi - powiedział sam do siebie - możesz do nich gadać jak do ściany". Wyszedł na werandę, której oszklone okna były teraz otwarte. Niewielki ogród pełen zakurzonych akacji oddzielał tę werandę od urwiska, za którym zaczynało się morze. Kazimierz zmrużył oczy, tyle było świateł na drzewach, na piasku w ogrodzie, a zwłaszcza na ciemnym, fiołkowym morzu, które tylko gdzieniegdzie przeświecało zielonymi, podłużnymi smugami. Poirytowanymi krokami szedł do ogródka. Był niezadowolony z rozmowy i z tego, że sam ją wywołał. Mimo wszystko chciał jak najprędzej wyjechać do Moliniec, i to wyłącznie ze względu na Józia, a pani Royska widocznie myślała, że mu chodzi zupełnie o co innego, skoro na zakończenie powiedziała mu: "Przyślę wam Olę". O Olę tu bynajmniej nie chodziło, ale o wpływ, jaki mógł wywrzeć Edgar Szyller i cała odeska atmosfera na Józia. Trzeci już rok spędzał Spychała z tym chłopcem i bardzo się do niego przywiązał: przyzwyczaił się do tego, że każda myśl, każde powiedzenie Józia było odbiciem jego myśli. Józio czytał te same książki, opowiadał te same anegdotki, w ten sam sposób reagował na zjawiska życia. I teraz nagle w Odessie wyrażenia Józia nabrały obcych zwrotów, do rozmowy raz po raz wtrącał francuskie czy niemieckie epitety, co dawniej nigdy się nie zdarzało. Mógł całymi godzinami rozmawiać z Edgarem o muzyce i o podróżach po Europie, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, że Spychała nudził się przez ten czas czy też udawał, że się nudzi. Poczuł ostre uczucie zazdrości i może tylko pozorował przed samym sobą, że chodzi mu o dobro Józia, a nie o to, że uczeń wymykał się spod jego wpływu i że wpływ ten nie ostał się wobec indywidualności Edgara. Włócząc swoje "galicyjskie" ciężkie buciory schodził glinianymi schodkami niechętnie i bez humoru aż nad sam brzeg morza. O tej godzinie plaża była prawie pusta. Willa Szyllerów miała na morzu przynależny do niej pawilonik, który służył za rozbieralnię. Spychała chciał zrzucić ubranie i wejść do wody, nieopodal jednak pawilonu, na krótkiej plaży, w cieniu dość wysokiego w tym miejscu brzegu, zobaczył leżącego Edgara. - Ho, panie Kazimierzu - zawołał Edgar - niech pan tu posiedzi chwilkę przy mnie! Jest bardzo gorąco. Kazimierz niechętnie i bez słowa opadł na rozgrzany piasek i nie zdejmując ubrania, rozciągnął się na plaży. - Józio kazał panu powiedzieć, że pojechał do Odessy po odbitki. Wróci na kolację. - Czy sam pojechał? - Zdaje się, że z Wołodią. - Z Wołodią? - Spychała skrzywił się nieznacznie. Edgar zaśmiał się na widok tej miny. - Pan nie lubi Wołodii. Uważa pan tę znajomość Józia za niewłaściwą. A jak pan się w ogóle czuje w domu Royskich? - zapytał. Spychała niechętnie poruszył się na słońcu i przykrył sobie oczy kapeluszem - pytanie Edgara zaskoczyło go trochę. Ponieważ Spychała nie odpowiadał, Edgar ciągnął dalej: - Bo mnie się zdaje, że pan pochodzi z tak odmiennego środowiska. Do naszego ukraińskiego ziemiaństwa trudno się jest przyzwyczaić. To trochę pachnie siedemnastym wiekiem. Przepraszam, że tak pytam, ale ojciec pana czym się trudni? - Pracuje na kolei - powiedział leniwie Kazimierz. - A właśnie. To jest świat zupełnie odmienny. Kazimierz zdecydował, że musi coś powiedzieć. - Oczywiście, i czasem czuję się bardzo dziwnie wśród nich. Mówią rzeczy, na które absolutnie nie mogę się zgodzić. Edgar się zaśmiał: - Chyba nie Józio. On mawia tylko rzeczy naprzód z panem uzgodnione. Spychała był bardzo niemile dotknięty tym powiedzeniem. - O, teraz bynajmniej. Powtarza wszystko po panu... - Czy uważa pan, że to jest bardzo niedobrze? - Nie. Ale wolałbym, żeby Józio nie powtarzał nic ani po mnie, ani po panu i żeby myślał choć trochę samodzielnie. Edgar przewrócił się z boku na bok, aby wystawić bardziej na słońce swoje i tak już ogorzałe plecy. - Niech pan się nie boi, przyjdzie i na to czas. Jest jeszcze takim młodym chłopcem... Czy go pan uważa za zdolnego? - Oczywiście tak - tym razem żywo powiedział Kazimierz - przecież on tak mało ma do czynienia z polskim językiem, tyle tylko, co ze mną przechodzi w czasie wakacji... i uważam, że robi bardzo duże postępy. Nie, to jest zupełnie inteligentny chłopiec... - No, właśnie - powiedział Edgar - o to mi chodziło. Skoro jest taki inteligentny, jak pan mówi... zresztą ja sam jestem tego zdania... to niech pan nie boi się dla niego towarzystwa Wołodii. Józio da sobie radę z tego rodzaju wpływami. I ze wszystkimi innymi wpływami - dodał znacząco. Spychała był wściekły, że Edgar przejrzał go do tego stopnia. - Zresztą na razie jest jeszcze zupełnie pod pana urokiem. Czasami zaśmiewamy się z matką słuchając, jak sam o tym nie wiedząc, naśladuje pański sposób mówienia, nawet pewne galicyjskie naleciałości pańskiej mowy... Spychała nie odpowiadał. Rzeczywiście, mimo że słońce pochyliło się już znacznie, stawało się bardzo gorąco i powietrze parzyło. Edgar leniwie palił papierosa. Spychała widział spod przymrużonych powiek jego ostry profil, nieco przypominający profil Chopina, i plamę dziwacznej wschodniej czapeczki, jaką kompozytor miał na głowie. Edgar uniósł się nieco na łokciu i popatrzył na gładkie i duże fale zielonego morza. Mówił jak gdyby do siebie: - To zapewne jest wielka przyjemność podporządkować sobie tak jakiegoś człowieka i widzieć, jak bardzo jest od nas zależny. To są pierwsze rozkosze władzy. Jemu wszystko wydaje się piękne, co pan za piękne uważa... myśli pańskimi myślami, czuje pańskimi uczuciami... tylko to potem przykro, jak się tę władzę traci. Gorąco przejmowało Spychałę i rozleniwiało go. Ostatkiem woli wstał, zrzucił kurtkę i koszulę. W trakcie rozbierania się zapytał opryskliwie Edgara: - To wszystko mówi pan o mnie i o Józiu? Edgar, oderwany od swoich myśli, zastanowił się krótko. - O panu? O Józiu? Nie. Ja mówię tak w ogóle. - Stosunki między ludźmi nie wyglądają tak, jak się to panu wydaje - powiedział Spychała, znowu siadając na piasku. - Pan jest artystą... pan o życiu nie ma "szczegółowego" pojęcia... - Rzeczywiście? Takie jest pańskie zdanie o artystach? - nie bez ironii zapytał Edgar. - Przekona się pan tutaj trochę może do artystów. Gdy przyjedzie moja siostra... To jest bardzo wielka artystka i bardzo prosta kobieta... - Nie wiem, czy wpływ artystów będzie dobry dla Józia. Nie będzie miał z tym wiele do czynienia w życiu. - Czy to można wiedzieć? - spytał z pewnego rodzaju smutkiem Edgar. - Cóż Józio? Zwyczajny sobie chłopak. Bardzo miły oczywiście i może nawet inteligentny, ale natura zupełnie przeciętna... Będzie sobie gospodarował w swoich Molińcach, biegał za dziewczynami, i koniec. A może właśnie nie koniec. Nigdy nie można przewidzieć, jak się potoczą losy ludzkie. Uwarunkowane one są tyloma rzeczami. Historia poszczególnych ludzi podobna jest do historii całych krajów... Spychała wzruszył ramionami. - Coś tam zawsze przewidywać można i nawet trzeba. - Ja myślałem o czym innym - ciągnął swoje rozmyślania Edgar - myślałem o władzy, jaką niektórzy ludzie mają nad innymi ludźmi. Jakimi drogami zdobywa się taką władzę? Jakimi drogami narzuca się ludziom swoją indywidualność? Tego nie rozumiem. I Spychała nie rozumiał. Nie rozumiał nawet, o czym Edgar mówi. Czuł, że pod tymi obojętnymi na pozór słowami kryje się jakaś inna treść, coś, co nurtowało kompozytora. Bał się, że to jest jednak walka o Józia. - Nigdy nie robiłem najmniejszych starań - powiedział więc - aby mnie Józio naśladował. To przychodzi, niech mi pan wierzy, zupełnie samo przez się. Edgar uśmiechnął się blado na taką interpretację swoich słów i strząsnął papierosa. - Och, mnie nie przychodzi nic samo przez się. Strasznie mi jest trudno wydobyć wszystko z samego siebie. Nie mam żadnej bazy. To jest bardzo męczące. Spychała popatrzył na Szyllera ze zdumieniem. "Co to znaczy wszystko?" - pomyślał. Edgar jak gdyby domyślał się, o co chodziło Spychale. Uśmiechnął się znowu rozbrajająco, jak to on potrafił. - Moja sztuka... - powiedział z zawstydzeniem i nie dokończył zdania. " O to mu chodzi!" - pomyślał znów Spychała i popatrzył na zażenowany wyraz twarzy kompozytora z ironią. - Sztuka niewielką rolę odgrywała w dziejach ludzkości - powiedział. - Ważniejsze były wojny i podboje? Czy tak? - spytał Edgar, przy czym wyraz zawstydzenia znikł z jego uprzejmej fizjonomii. - Pan, zdaje się, chciałby być groźnym władcą, panie Kazimierzu - dodał po chwili. Spychała zaśmiał się sarkastycznie: - Rzeczywiście, ja, ubogi korepetytor z Galilei, którego na ukraińskim dworze nie zawsze przedstawiają gościom. Syn kolejarza, recte * (* właściwie) robotnika kolejowego... - To już opowiadanie, panie Spychała - oburzył się Szyller - przedstawiają pana na pewno. To tylko pańskie resentymenty działają... - U Royskich może, ale u ich sąsiadów Myszyńskich to nie wiem, jakby tam było. Hrabiowie... - Bardzo nędzni hrabiowie - zaśmiał się Edgar. - Co prawda tacy najwięcej drą nosa, ale chyba pan nie doznał żadnych przykrości od Janusza? - Prawie go nie znam - mruknął Spychała. - Jeżeli pan chce mieć władzę nad ludźmi, to niech pan nie wyciąga wniosków z tak małego doświadczenia, jakie pan posiada... Niech pan lepiej przeczyta sobie to - podsunął mu po piasku małą czerwoną książeczkę - suma doświadczeń naszego świata. I o sztuce jednak jest tu bardzo dużo. Spychała wziął książkę do ręki. - Faust - powiedział z pewnym rozczarowaniem. Edgar się uśmiechnął. - Faust von Goethe - wymówił jakby w cudzysłowie. Zabrał książeczkę z rąk Spychały i począł ją przeglądać. Jego cienkie palce wchodziły pomiędzy kartki jakby pieściwym ruchem. Zatrzymał się na chwilę, uśmiechnął i przeczytał: Faust Der du die weite umschweifst, Geschftiger Geist, wie nah fhl' ich mich dir. Erdgeist Du gleichst dem Geist, den du begreifst, Nicht mir! Verschwindet. * (* Faust: Ty, co szeroki świat ogarniasz cały, Duchu twórczości - jak mi jesteś bliski. Duch ziemi: Tylko tobie duch podobny jest ci zrozumiały, Ja - nie! Znika.) Spychała swoim zwyczajem pochylił głowę i nakrył oczy powiekami. Rozciągnął ironicznie wargi. - Czy myśli pan, że ja już jestem z epoki "Erdgeistów"? - Nie. Myślę tylko, że nie rozumiemy się zupełnie - powiedział raczej ze smutkiem Edgar. - No, właśnie o to chodzi, jesteśmy z zupełnie innych epok. - Tak. Pan jest już z epoki "tellurycznej", ziemskiej. - Przynajmniej czuję się dobrze na ziemi... i bez wielkiej tęsknoty do sztuki... - groźnie warknął Kazimierz. - Czy to czasem znowu nie jest wyciąganie zbyt pochopnych wniosków? - zauważył z wielką ironią Edgar. Spychała milczał. "Znowu te pochopne wnioski. Jeszcze jeden Royski - pomyślał. - I co to za kompozytor? Bogaty dyletant". Ale nie wypowiedział tych swoich gorzkich i ubliżających Edgarowi myśli. Edgar mógł się tylko dorozumieć, że myśli te nie były dla niego życzliwe. Wahał się jeszcze i uśmiechał. Mimo wszystko czuł wiele sympatii do tego niezdarzonego młodego człowieka i chciałby mu bardzo dużo rzeczy wytłumaczyć, ale jednocześnie zrozumiał, że na razie jest to niemożliwe. - Moja siostra przyjeżdża wieczorem - dodał tylko - może by pan chciał pojechać ze mną na dworzec po nią? Spychała pomyślał, że to byłoby już za dużo. - Dziękuję - powiedział obojętnie - wolę zaczekać na panią Elżbietę w domu. Edgar westchnął i zapalił nowego papierosa. Poczuł, że dzisiaj nie da się rozmawiać z nadąsanym nauczycielem. II W ogólnym zaaferowaniu spowodowanym przyjazdem Elżbiety prawie nikt nie zauważył, że Józio nie wrócił z miasta na kolację. Zresztą i kolacja sama była jakby zaimprowizowana i nieokreślona, wszystko wyglądało tymczasowo wobec przyjazdu znakomitej śpiewaczki. Parokonna dorożka stała przed domem czekając na Edgara, który miał jechać na stację po siostrę. Pani Szyllerowa, czerwona i niespokojna, paliła papierosa za papierosem. Spychała zniecierpliwiony tym nastrojem, w którym tak bardzo odczuwał swą obcość, patrzył bez wyrazu w pusty talerz. Robiło się ciemno, z wolna szarzało morze, które przebłyskiwało z okien stołowego pokoju. Wreszcie zapalono lampy. Mówiła tylko pani Royska, niespokojnie popatrując na drzwi. - Szczęśliwa jesteś, Paulinko, że masz takie nadzwyczajne dzieci, takie dwie sławy! Pani Paulina, podnosząc ciężką głowę, popatrzyła, mrużąc oczy, na lampę, która przyciągała mnóstwo ruchliwych muszek i motyli, i milczała. - Edgar nie jest jeszcze taki sławny, jak na to zasługuje - wyrzekła pani Royska - ale Elżunia! Czytałam niedawno te wycinki z gazet, jakie przysłała. Jaka sława! Jej ostatnie występy w operze wiedeńskiej toż to triumfy prawdziwe. A mój... Pani Paulina spojrzała niepewnie na zegarek, a potem na syna, który siedział przy końcu stołu. - Może już czas jechać, Edgarze? - zapytała. Edgar bez słowa podniósł się i pochylił do ręki matki. Było to pożegnanie, pieszczota, zgoda na wyjazd. Po lekko zbladłej jego twarzy przemknął uśmiech: sam niecierpliwił się i niepokoił. Jechał oczywiście za wcześnie. Do przyjścia pociągu brakowało dwóch godzin. Pani Royska z niepokojem, źle maskowanym powierzchowną rozmową z przyjaciółką, rzucała spojrzenia na Spychałę. Ten wreszcie wstał i powiedział: - Przejdę się do przystanku tramwajowego, może spotkam Józia. Pani Royska podziękowała mu spojrzeniem, potem wróciła do swoich myśli: - Moi chłopcy są tacy przeciętni, zwyczajni. Bardzo ich kocham, szaleję po prostu - ale czasem jestem zazdrosna o twoje dzieci, Paulinko. Są nadzwyczajne. A moja biedna Helenka... - Tak - powiedziała na to poważnie pani Szyllerowa - ale to bardzo ciężko mieć takie niezwykłe dzieci. Spychała wyszedł przed willę i skierował się zakurzonym traktem wśród tych samych ciągle akacji w kierunku przystanku. Willa Szyllerów leżała niedaleko tzw. Średniego Fontanu. Tramwaje z Odessy przychodziły tutaj rzadko. Było wciąż bardzo gorąco, wieczór nie przyniósł odświeżenia. Spychała z radością pomyślał, że za parę dni wyjdzie w ten mrok ciepły i jasny w towarzystwie Oli. "Takie to jeszcze było dziecko, a taka śliczna i dobra" - pomyślał. Przeczekał prawie w bezmyślności dwa tramwaje. Józio nie przyjechał. Powrócił do willi. W stołowym pokoju wszystkie okna otworzono i chwilami dolatywał szmer morza. Na stole stały srebrne tace pełne owoców: śliwek i kawonów. Małe nakrycie czekało na Elżunię. Obie matki siedziały jeszcze przy stole, ale już nie rozmawiały. Samowar syczał w kącie, służący w białym kitlu kręcił się po pokoju. Wszystko dyszało ciszą i oczekiwaniem. Spychała usiadł w dużym fotelu i paląc papierosa widocznie podrzemywał trochę, bo nie spostrzegł, jak minęły prawie trzy godziny. Była jedenasta. Przed domem rozległ się turkot dorożki, służący Hrehorko rzucił się do przedpokoju, panie podążyły za nim, Kazimierz został w stołowym: przed domem zapanował ruch i gwar, wnoszono walizki, słyszał obcy kobiecy śmiech i wreszcie wszyscy razem weszli do pokoju. Elżbieta Szyllerówna - Elisabeth Schiller - niedużego wzrostu, była proporcjonalnie zbudowana. Oczy niebieskie i wypukłe skierowała na nieznanego młodzieńca. Dość niskim, ładnym głosem, trochę chropowatym, opowiadała bez przerwy o przebiegu podróży, o tym, jak się spóźnił pociąg, o jakimś austriackim konduktorze. Jednocześnie zachwycała się owocami, ugryzła jedną śliwkę, powalała usta słodkim sokiem, wycierała ręce i twarz, śmiała się, była szczęśliwa. Siadła przy swoim nakryciu, bawiła się widelcem i jadła podawane potrawy, owoce, chleb i czekoladki jedno przez drugie. Powierzyła opiece matki ze szczególną pieczołowitością bukiet ciemnozłotych róż. - Dowiozłam go aż tutaj w doskonałym stanie. Te róże się rozwiną. - Jaki to jest gatunek? - zainteresowała się pani Royska. - To pewnie coś nowego - powiedziała poważnie pani Paulina, przymrużając oczy i wąchając głęboko kwiaty. Elżbieta miała na głowie mały brązowy kask, przykrywający prawie całkowicie jasne jej włosy. Z kasku zwisał długi brązowy woal spadający z tyłu. Biała krepa, dalszy ciąg brązowego woalu, otaczająca szyję, podawała jej małą, wyrazistą twarz, jak gdyby oddzielając ją od ciała. Głowa wielkiej śpiewaczki odznaczała się w cieniu jak biała, nieduża plama, promieniująca własnym blaskiem. Spychała spozierał na nią z lękiem. Uderzała go obcość jej twarzy, obcość akcentu, lekka trudność w wymawianiu "r", a nawet niektórych polskich zbiegów spółgłosek. Elżbieta często przerzucała się na język francuski, podobnie do niektórych wielkich pań kresowych, które zachowały ten osiemnastowieczny zwyczaj. Egzotyczność jej osoby lękała i odpychała Kazimierza. Za to Edgar patrzył na nią ze spokojną radością. Głaskał jej dłonie i widać było, że był jej rad i że napełniała go dumą. - Jakże tam było w Wiedniu? Opowiedz... I Elżunia zamiast dać jakieś szczegóły swoich triumfów, coś opowiedzieć o nowej operze Pucciniego, w której śpiewała, sypnęła garścią anegdotek i charakterystyk śpiewaków i muzyków wiedeńskich, wciąż powołując się na Edgara - a że ten to, a tamten tamto. Dla tych, co nie znali omawianych osób, rozmowa nie była ciekawa, ale Elżbieta opowiadała z takim wdziękiem, że wszystko, co mówiła, stawało się pociągające. Po pewnym czasie Spychała przyłapał siebie na tym, że patrzył na nią z niemym zachwytem, wzrokiem tak samo rozanielonym jak wzrok Edgara. Gdy Elżbietka zjadła kolację, przeszli wszyscy do salonu i pomimo że śpiewaczka była zmęczona, nikt jakoś nie szedł na spoczynek. Elżbieta tłumaczyła Edgarowi jakieś techniczne rzeczy, jak Jeritza śpiewała to, jak bierze tamto, jak jest ubrana w Salome Straussa. Było to jakby zwierzenie intymne, ta rozmowa o muzyce. Edgar słuchał z głębokim zainteresowaniem. Siedział przy fortepianie nieco odchylony w tył i nie odrywając oczu od siostry stojącej przed nim, brał po parę akordów od czasu do czasu. Pani Paulina wreszcie przemogła nieśmiałość, jaką widocznie odczuwała, i podszedłszy cichutko, na palcach, położyła rękę na ramieniu syna i popatrzyła na córkę. Elżbieta uśmiechnęła się radośnie i pewnie. Wesoło spojrzała w oczy matce. - Zaśpiewać? - zapytała. I matka uśmiechnęła się uszczęśliwiona. - Jedną tylko rzecz. Elżbieta spoważniała. Twarz jej zgasła bez uśmiechu. Myślała o czymś i jak gdyby przywoływała przed pamięć swoją te wszystkie pieśni, które umiała. Rozejrzała się trochę bezradnie po pokoju i po fortepianie i ze stosu nut leżącego tam wyciągnęła mały, różowy zeszyt i rozłożyła go przed Edgarem. - Verborgenheit - powiedziała do matki jak hasło. Pani Paulina odeszła na palcach. Elżbieta pochyliła się i spojrzała na końce swoich bucików, potem nagle podniosła głowę, aż welon zsunął się ku dołowi i ukazała się z obsłonek piękna biała szyja. Twarz jej zapaliła się, potem znowu zgasła. Pochyliła się z powrotem ku Edgarowi i dała mu znak; rozpoczął krótkie preludium. Z pierwszą gładką nutą wziętą półgłosem osiadł na ustach Elżbiety uśmiech zakłopotania i radości. Pierwsze "es" było tak piękne jak wysoki ton wiolonczeli - i Edgar odwróciwszy oczy od nut spojrzał na siostrę okiem zachwyconym i jakby trochę zdziwionym. Pani Royska i pani Szyllerowa słuchały rozanielone, Spychała odczuł, że się tutaj coś dzieje, i opuścił głowę. Za otwartymi oknami stała letnia upalna noc i słuchała piosenki o "utajonej miłości". Bezdźwięcznie, tak że nikt oprócz pani Royskiej tego nie zauważył, podczas pierwszych taktów śpiewu wszedł Józio z kolegą. Przysiedli na pierwszych krzesłach z brzegu. W połowie, mniej więcej przy słowach: ... oft bin ich nur kaum bewusst und die helle Freude zucket... * (* ...często jestem tylko ledwo świadomy i wielka radość drga... [cyt. z Hugo Wolfa, Verborgenheit]) Spychała odwrócił oczy od dywanu i ujrzał dwóch chłopców siedzących z dwóch stron drzwi. Józio zagryzał wargi, Wołodia patrzył daleko przed siebie czarnymi, wielkimi oczami, a po policzkach toczyły mu się łzy. Gdy razem z miękkim akordem Es-dur, łagodnie wziętym długimi palcami Edgara, umilkł jedwabny głos Elżuni, w salonie zapanowała cisza. Nikt nie śmiał nic powiedzieć. Za oknem brzęczał dzwonek tramwaju wracającego do Odessy. Wreszcie sama śpiewaczka przerwała milczenie, nagle zwracając się do Edgara i pełnym głosem mówiąc mu coś o pedalizacji. Wszyscy wtedy dopiero strząsnęli z siebie czar, jaki ich opanował. Matka pocałowała Elżunię i nie mówiąc nic o jej śpiewie, kazała iść spać. - Taka jesteś zmęczona... Ale Edgar protestował. Chciał jeszcze słuchać siostry, mówić z nią o muzyce tyle, ile tylko można. Bo nikt inny tutaj właściwie go nie rozumiał. Pani Royska rzuciła się na Józia. Bardzo ostre czyniła mu wymówki: okazało się jednak, że zaszedł na kolację do Wołodii, który mieszkał niedaleko. Przestępstwo ostatecznie niewielkie. Spychała zabrał go do pokoju na górze, który zajmowali do spółki. Willa była drewniana, stara, bardzo obszerna, prawdziwy dom sprzed sześćdziesięciu lat, ale pokoje wychodzące na poddasze wystawione na słońce rozgrzewały się niepomiernie. Toteż Józio zaraz umknął na balkon, skąd rozciągał się widok na morze. Srebrzyło się ono teraz i szeleściło. Spychała stanął obok Józia i patrzył na przestrzeń wody. - Gdzie byłeś? - powiedział surowo - nie powiedziałeś matce prawdy. Józio rzucił na nauczyciela niechętne spojrzenie. - Ach, wiesz - (mówił Kazimierzowi po imieniu) - byłem po raz pierwszy z Wołodią w restauracji. U "Georges'a". Nie masz pojęcia, co za emocja - dodał z obojętnością. - Piłeś wódkę - ze zgrozą skonstatował Spychała. - Wódkę? nie! - powiedział Józio - wino! - Ach, Boże - westchnął tamten. - To gorzej czy lepiej? - ze spokojem spytał Józio. - Smarkacz jesteś! I mam rację, pobyt w Odessie ma na ciebie wpływ fatalny. Mówiłem o tym dzisiaj z twoją matką. - I cóż mamusia? - Jak zwykle - nic nie widzi. Zaślepiona w swojej miłości do ciebie. A ja bym cię zaraz zabrał z powrotem do Moliniec. - To dobrze, że nie możesz mnie zabrać. I powiedz - nagle wybuchnął, z radością czepiając się nowego przedmiotu - powiedz! Jak ta Elżbietka śpiewa! To jest przecie cudowne? Prawda, Kaziu, cudowne? Objął Spychałę za szyję i tak stali patrząc w noc i na szemrzące morze. Nad Odessą widniała łuna świateł, a tutaj było ciemno i cicho. Elżbietka cudownie śpiewała - i ta pieśń była prześliczna. - Ukryta miłość - powiedział szeptem Józio i szept ten zabrzmiał w upalnym powietrzu bardzo przenikliwie - ukryta miłość. Verborgenheit! Spychała patrzał na światła Odessy i ogarnęło go znane mu dobrze uczucie; przychodziło ono do niego dość regularnie. Jak gdyby chęć pływania - jak we śnie - łatwego wznoszenia się i zarazem tworzenia materiału, w którym to wznoszenie się odbywało. Chęć ryzyka i niezwykłego istnienia. W takich momentach wszystko, co go otaczało, stawało się pospolite. W tym wzniesieniu się towarzyszył mu tylko śpiew Elżuni. - Verborgenheit - powtórzył z uśmiechem i uwalniając się od ręki Józia, odszedł w głąb nagrzanego pokoju i usiadł na łóżku. Józio został na balkonie i długo jeszcze Kazimierz nie mógł go zapędzić do snu. III Utarł się zwyczaj, że po matkę na stację wyjeżdżał Walerek. Tym razem i Ola chciała mu towarzyszyć, ale Walerek, spragniony widoku matki, wiadomości z Odessy, powiewu podróży, jaki z sobą pani Royska przywoziła, ukrył przed Olą moment wyjazdu i sam jeden teraz chodził po peronie stacji. Pociąg z Odessy przychodził dosyć późno. Ciemno już było i cały senny ruch ekspedycji odbywał się w przyciemnionym świetle. Sam ten nastrój stacji, dzwonków, odgłosów rozmowy naczelnika z kasjerem już był jakąś bajką dla Walerka. Od wczesnego rana hasał po polu i teraz mu się nawet spać chciało, pętał się po peronie, machając połami letniego płaszcza. Ponieważ pociąg nie nadchodził, wyszedł na przeciwną stronę stacji, na podjazd, gdzie prychały konie, siedział stangret Ilko i stało parę żydowskich furmanek. Kurz pachniał lekko, drzewa stały ciche, słabo oświetlone, dzwoniły wędzidła niewidzialnych koni. Pociąg nadjechał wreszcie świecąc dwiema latarniami, sycząc strumieniami pary, niespieszny i jakby ciepły od letniej nocy, z której się wynurzył i w jaką miał odejść. Matka wydawała się Walerkowi młoda, wiotka, ładniejsza niż zwykle w nowym kapeluszu z zielonymi wstążkami. Rzucił się jej na szyję i pomagał dźwigać wielkie, żółte pudła i skórzane walizki. Szli szybko do powozu. Walerek po drodze opowiedział wszystkie najważniejsze zdarzenia: że już są morele w ogrodzie, że ukrył swój wyjazd przed Olą, że dzisiaj była kaczka na kolację. - Mój Boże, kaczka! - zdziwiła się pani Royska - to bardzo niezdrowo! Walerek śmiał się: - Ja to tylko tak nazywam! Była kaszka! kaszka krakowska! Siedzieli w powozie i jechali przez ciemną noc, z którą oko się oswajało w miarę oddalania się od stacji. Było bardzo ciepło i pani Royska zamyślała się co chwila, słuchając gadania Walerka: "Może rzeczywiście źle zrobiłam zostawiając Józia w Odessie? Może Spychała ma rację? Biedne dziecko!". I z pewnym lękiem spojrzała na Walerka. Inny on jest od Józia, to prawda, ale i dla niego za parę lat zacznie się ten okres niebezpieczeństw. Jakież to wszystko trudne! Walerek, czarny i potargany, siedział spokojnie w głębi budy i umilkł wreszcie. Noc rozmarzała go, potem zasnął. Matka patrzyła z miłością na spokojną, regularną jego twarz. "Niepodobny do Józia. Tamten ma każdą stronę twarzy inną, i to spojrzenie niespokojne. Ciekawa jestem, jaka byłaby Helenka? A ten - cóż to za "polskie" dziecko!". Zajechali przed dom. Na ganku ukazała się służba i ciocia Michasia, jak zwykle z obwiązanym policzkiem. - Bój się Boga, Michasiu, znowu masz fluksję! Pani Royska zrzuciła nowy kapelusz i weszła do jadalni. Pan Royski czytał gazetę i dość obojętnie przywitał się z żoną. Ola spiekła raka całując ciotkę. Miała ochotę spytać zaraz, jak tam będzie z jej wyjazdem do Odessy, ale nie śmiała. Patrzyła na ciotkę dużymi, niebieskimi oczami i cała była zatajonym pytaniem. Pani Royska pomyślała: " Ta Ola za każdym razem ładniejsza!". I uśmiechnęła się radośnie do dziewczynki. Ola była córką "cioci Michasi", rodzonej siostry pani Royskiej, która już jako stara panna wyszła za mąż za jakiegoś podejrzanego doktora. Zaraz po urodzeniu się Oli została sama, doktor się ulotnił, przyjechała więc do Moliniec i z rezygnacją znosiła rolę rezydentki; Ola była dzielną, mocną dziewczyną, przejścia życiowe przyczyniły się do tego, iż nad wiek dorosła. Znosiła cierpliwie upokorzenia. Zresztą pani Royska była dla niej czulsza niż matka. Pan Royski studiował rolnictwo z angielskich miesięczników agronomicznych i przeszczepiał angielskie przepisy na ukraiński majątek. Jednego roku była to hodowla kur i kaczek, w drugim roku hodowla koni pociągowych. Trzeba było naprawdę cierpliwości znakomitej, czarnej gleby i oddanej pracy ekonoma pana Trockiego, aby Molińce jakoś przetrzymały te fantastyczne zastrzyki. W tym roku był sezon paskowego siania. Ola pod stołem kopała Walerka za to, że uciekł przed nią na stację, ale Walerek zaraz znowu zasnął. Nie słyszał, jak późno wieczorem zjawił się jeszcze Janusz Myszyński, najbliższy sąsiad. Przeszedł przez ogród, który się łączył z ich parkiem. Janusz wziął śpiącego Walerka na ręce i zaniósł go na górę, do jego sypialni, rozebrał go i położył mu kartkę przy łóżku. Potem zszedł do pani Royskiej, przez pół godziny słuchał jej opowiadań o Odessie i rodzinie Szyllerów, po czym chciał już wyjść, kiedy go pani Royska zatrzymała: - Wiesz, Januszu, chcę posłać w tych dniach Olę do Odessy na parę tygodni. Może byś mógł ją odprowadzić? Opłacę ci podróż... Janusz skamieniał. Nie spodziewał się tego. Ale mimo woli powiedział: - Ojciec?... Pani Royska uśmiechnęła się: - Już ja biorę tę sprawę na siebie, pomówię z ojcem. Jutro rano zajdę do was albo przyjadę wózkiem. Janusz szedł do domu z ciężkim sercem. Wiedział, że sprawa nie będzie łatwa. Ogród moliniecki przechodził w dębinę, potem zaraz zaczynał się zaniedbany ogród Mańkówki. Szedł pod ciemnymi dębami, wciągał zapach grzybnej ziemi, myślał o morzu. Jeszcze nigdy nie widział morza. I nie mógł sobie tego wyobrazić. Ojciec nie spał, siedział w gabinecie i wycinał nuty do pianoli. Miał rozłożony przed sobą duży zeszyt muzyczny i starannie wycinał ostrym nożykiem odpowiednie otwory w szerokim pasie woskowanego płótna. Nie podniósł starej, pięknej głowy na wejście syna. Janusz chodził tam i z powrotem po ciemnawym pokoju. Dopiero po dobrej chwili stary hrabia podniósł głowę, zmrużył piękne oczy i powiedział jakby w powietrze: - To bardzo piękna rzecz, zupełnie nowa. Sonata es-moll Edgara Szyllera. - To u tych Szyllerów mieszka teraz Józio Royski. - W Odessie? - Aha... - Ale to Simrock mi przysłał... I pan Myszyński pochylił się znowu nad nutami. Janusz położył się do łóżka, ale nie spał, słyszał, jak koło północy zadźwięczała pianola. Stary przegrywał to, co wyciął. Powolna część sonaty Edgara brzmiała pełno, bogato, ale przez to jakby głucho, zbyt martwo. Drżało w niej ukryte życie, i tak bardzo intensywne. Powietrze za oknem jak gdyby zaniepokoiło się od tej muzyki, chociaż odtworzonej na bezdusznej pianoli. Zadrżało wiatrem. Patrzył na ruchliwe gałęzie, ledwie widniejące w cieniu, i myślał całą swoją osiemnastoletnią istotą: "Żyć, żyć! Inaczej, lepiej, pełniej, głębiej!". Dom ich nieduży i pusty spał, czuwał tylko starzec i on, obcy sobie, zimni, samotni. I czuwała muzyka gęsta, trudna, ale bardzo soczysta. Walerek zbudził się wcześnie i od razu zobaczył kartkę Janusza. Przeczytał: "Przyjdź z samego rana, pojedziemy konno!". Ale Walerkowi nie chciało się jechać konno. Umówił się na ryby. Ranek był mglisty, niespodziewany, jakby przeczucie jesieni. Poszedł nad staw. Nad stawem w lipach nagle zauważył Walerek gałęzie, na których liście pożółkły z braku słońca. Tymczasem pani Royska z rana pojechała do Mańkówki i wytłumaczyła panu Myszyńskiemu potrzebę wyjazdu Janusza do Odessy. Stary nie tylko zgodził się na to, aby jego syn odwiózł Olę i został w Odessie przez trzy dni, ale nawet sam miał pokryć koszty podróży, co było zdarzeniem niesłychanym. Przy obiedzie o dwunastej ojciec powiedział o tym synowi. I dodał: - Wiesz, dlaczego się na to zgodziłem? Dlatego że poznasz tam tego, tego Edwarda czy Edgara Szyllera. Powinieneś go zaprosić, żeby przyjechał do nas. Janusz ze zdziwieniem spojrzał na ojca: - Przecież u nas nikt nie bywa. - A on będzie bywał. Ot, i koniec - powiedział stary i z zapałem uderzył widelcem o gęstą kaszkę, jaką miał na talerzu. Pod koniec obiadu wpadł Walerek i nie mógł się doczekać momentu, kiedy Janusz wstanie od stołu. Na twarzy miał wypieki i widać w nim było nienaturalne ożywienie. Wreszcie po kawie - lura to była - wyciągnął Janusza do innego pokoju i zaczął mu robić prawdziwą scenę zazdrości: - Jedziesz, jedziesz do Odessy, a mnie nic nie powiedziałeś. Jakiż z ciebie przyjaciel? Jaki? I nagle zarzucił ręce na szyję Janusza i począł mu szeptać na ucho: - Weźcie mnie z sobą, weźcie. Dlaczego mi nie powiedziałeś, że jedziesz? - A dlaczego nie przyszedłeś na konną jazdę? - Bo zapomniałem - niedbale tłumaczył się Walerek. Ballada Chopina zabrzmiała na pianoli, zniekształcona przez drewniany dźwięk. Janusz skrzywił się. - Nie mogę cię zabrać. Ja sam ledwo uzyskałem pozwolenia tatusia. Walerek zerwał się z kolan Janusza i nagle przestał narzekać płaczliwie. - Taki jesteś przyjaciel! Nie możesz mnie zabrać! Świnia jesteś! Twarz jego przybrała brzydki, zacięty wyraz. I nagle wymierzył Januszowi potężny policzek. - Świnia, podły! - zawołał gwałtownie i czym prędzej wyleciał z pokoju. Janusz z emocji, zgryzoty, zdenerwowania, złości na Walerka pomimo swoich osiemnastu lat rozpłakał się jak dziecko. IV Molińce, dnia 12 lipca 1914 roku Kochana Paulinko! Posyłam Ci Olę w towarzystwie Janusza Myszyńskiego, naszego sąsiada. Jakoś mi łatwo przyszło namówić tego starego maniaka, jego ojca, aby pozwolił synowi wyjechać choć na trzy dni. Janusz skończył właśnie gimnazjum w Żytomierzu i wybiera się na uniwersytet w Kijowie, jest małomówny i nad wiek poważny. Przyjaźni się bardzo z tym urwisem Walerkiem. Ola zachwycona możliwością wyjazdu i bardzo ucieszona. Należy się jej, biedaczce, coś w jej smutnym życiu, kupiłam jej nową sukienkę; choć skromna, myślę, że wyda się dobrze nawet na tle wspaniałych toalet Elżbietki. A propos Elżbietki, tej czarodziejki! Mam wielką prośbę do niej, ale nie śmiejąc się zwracać do niej bezpośrednio, piszę do Ciebie. Otóż Ola ma bardzo ładny głosik, dość niski, jak moja nieboszczka mama miała, ale nie mam pojęcia, jak jest z jej muzykalnością. Czy Elżunia nie chciałaby wypróbować zdolności tej mojej dziewczyny i dać jej kilka wskazówek? Przykro mi, że absorbuję wielki talent Twojej czarującej córki takimi rzeczami, ale obawiam się zaniedbać szczery dar natury - a przecież Ola, to biedactwo, musi myśleć o swojej przyszłości, a talent w drodze życia pomoc to ogromna! I ułatwienie, i czasu dobre zużytkowanie, a nawet czasem i na chleb powszedni zarobek. Mam nadzieję, że trudno Elżuni nie będzie w czasie wakacji miaukania mojej Oli posłuchać. Mam wrażenie, że ten nasz korepetytor, Spychała, podkochuje się w dziewczynie. Bądź łaskawa, zwróć uwagę, aby ten flirt nie wykraczał poza granice zabaw młodości - jakie i nasza młodość posiadała. Pamiętasz? Mój Henryk dobrze się czuje, ale się gryzie, że to jego paskowe sianie nie dało w pszenicy spodziewanych rezultatów. Mimo to zbiory dobre, lepsze niż kiedykolwiek, i Trocki poczciwy, ten nasz ekonom, zadowolony i czerwony z pracy. Stary Myszyński zawsze przy pianoli, bardzo zachwycony sonatą Edgara, którą mu z Lipska jako ostatnią tak niezwykłą nowość przysłali. Chce go poznać i bardzo zaprasza Edgara do siebie. Do Mańkówki jechać mu nie radzę, ale może by wybrał się do nas, odprowadzając Józia i Olę? Poznałby skromne te nasze warunki bytu i starego hrabiego, który ukochał jego muzykę. Bardzo o to proszę, chciałabym się odwzajemnić Tobie za tyle dobroci okazanej mnie i moim dzieciom. Ściskam Cię, droga przyjaciółko, i do serca tulę, Twoja zawsze Ewelina Royska PS Walerek bardzo chciał jechać do Was, ale jeszcze poczeka, ma czas na podróże. Płakał i złościł się, kiedy mu to powiedziałam, i twierdzi - ten smarkacz - że w życiu trzeba korzystać z każdej radosnej okoliczności, bo nie wiadomo, co potem będzie... V Nazajutrz po przyjeździe Oli i Janusza do Odessy Wołodia Tarło zaprosił ich "na czaj". Właściwie przyjęcie to wydawała siostra Wołodii, nieco od niego starsza, Ariadna. Ojciec Tarłów, Polak z pochodzenia, zajmował w policji odeskiej jakieś dość znaczne stanowisko; trochę pieniędzy wniesionych w dom przez matkę, córkę generała, jakieś marzenia o hrabiowskim tytule, polskim pochodzeniu - co w gruncie rzeczy u carskich Rosjan było bardzo szykowne - wprowadzały do tego domu atmosferę pretensjonalną. Tego wieczoru Ariadna przyjęła ich w białej szacie, w spiętrzonej koafiurze przepasanej srebrną wstążką, w naszyjniku ze sztucznych pereł, niby królewna z przedstawienia amatorskiego. Cały szych tandetny nie mógł przyćmić jej naturalnej urody. Miała w sobie krew gruzińską i czarne, mokre gruzińskie oczy, nos nieforemny i prześliczne szerokie usta z mnóstwem białych zębów; gdy tak stała na schodach wysokiej, zakurzonej willi witając gości, słabo oświetlona nikłymi świecami, wydawała się bardzo piękna. U Tarłów zebrała się "tylko młodzież": od Szyllerów Edgar i Elżbieta, Józio z nauczycielem, Ola, Janusz - z miasta tylko jeden młody człowiek, bardzo wspaniały, kornet jakiegoś tam doskonałego pułku, przystojny, nieco do Józia podobny, z taką samą nierówną twarzą, Niewolin. Był to "wielki numer" przyjęcia Tarłów i Ariadna oczywiście popisywała się Niewolinem, zadawała mu pytania mające na celu uwydatnić jego arystokratyczne pochodzenie, majątki w lipowieckim powiecie, stosunki z najpierwszymi domami w Rosji, wreszcie jego bardzo hulaszczy tryb życia. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Ariadna kochała się w tym oficerze. Całe przyjęcie zostało urządzone jedynie dlatego, aby pokazać Niewolinowi (Walerian - Wala - było mu na imię), że i oni, Tarłowie, mają doskonałe stosunki. Elżbietka jako sława europejska, Janusz jako bezsporny hrabia byli rodzynkami towarzystwa. Ariadna zwracała się specjalnie często do Janusza, aby mu powiedzieć "graf", a jemu się zdawało, iż w tym częstym zwracaniu się do niego jest jakaś tajemnica, coś bardzo ciepłego, dobrego - i uśmiechał się do Ariadny bezradnym, rozbrajającym uśmiechem. Z początku zebranie szło kulawo, wszyscy byli za młodzi, za mało obyci z większym towarzystwem, aby czuć się swobodnie. Przeto Elżbietka i Edgar musieli wziąć na siebie cały ciężar konwersacji. Elżbietka rozmawiała głównie z Niewolinem, po francusku, opowiadając mu coś tam o wielkim świecie i słuchając relacji z petersburskiej opery, Edgar rozmawiał z Wołodią. Wołodia, dużo wyższy od siostry, o tych samych mokrych oczach, jakimi patrzyła jego siostra, miał w swoim nieco wschodnim wdzięku jakieś utajenie, ukrycie się, uśmiech obrony przed zbyt natarczywym rozmówcą. Gdy słuchał, co mu mówił Edgar, od czasu do czasu przez spokojny wyraz jego skupionej twarzy przedzierał się ostry błysk spojrzenia rzucanego ku Niewolinowi: oficer, przekrzywiony, uprzejmy, słuchał Elżuni i na ustach jego tkwił uśmiech poważny, sztuczny. Widać było, że w gruncie rzeczy odbywa się w nim jakaś gra - w stosunku i do Ariadny, i do Wołodii. Przydawało to rozmowie i całemu zebraniu pewnego chłodu. Sama "herbatka" była rzeczywiście jakąś mieszaniną kolacji i podwieczorku; mnóstwo dość prostackiego lub znów wykwintnego jedzenia, dużo "czaju", wreszcie butelki starego wina wyniesione przez Wołodię z ukrycia. Po tym winie poczuli się wszyscy prościej i rozmowa popłynęła o wiele bardziej naturalna. Ariadna, uproszona przez Niewolina ku wielkiemu i oczywistemu niezadowoleniu Wołodii, zgodziła się zadeklamować parę wierszy. Wieczór był znów upalny i w ciasnych pokojach zapchanej meblami willi jeszcze był gorętszy, ciaśniejszy, niewygodniejszy. Elżunia w czarnej, prostej sukience, Ola w owej "jedynej" - wydawały się szczytem prostoty wobec kukły, jaką była Ariadna. W świetle kandelabru o pięciu świecach niby lalka woskowa stanęła na tle portiery, jękliwie mówiąc rosyjskie wyrazy: O krasnyj parus, W zielonoj dali, Czornyj striekliarus Na tiemnoj szali! * (* O żaglu czerwony, W zielonej oddali, O, czarne paciorki Na ciemnym szalu... [cyt. z A. Błoka]) Ale mimo całą sztuczność jej strojnej figury, pomimo martwoty dykcji, pomimo drewnianego głosu Janusz widział w niej objawienie wszystkiego innego niż to, czym był jego dom: nudne, oschłe gniazdo ze starym dziwakiem, który natychmiast i bez najmniejszych wahań mógł wyśmiać lalkowatą Ariadnę i treść wiersza, i jego niezrozumiałość, i "amuzykalność". Ariadna była czymś innym, niepodobnym do jego świata, że Januszowi dech zapierało, ilekroć zobaczył połysk jej ogromnych oczu. Przy tym Janusz nigdy nie pijał wina. I teraz kilka kieliszków napełniło go boską, olbrzymią radością: cieszył się z całego świata, z morza, z Odessy, a zwłaszcza z dopiero co zawartej przyjaźni z Edgarem. Co chwila przerywał rozmowę Edgara, który siedział pomiędzy Elżunią a Wołodią, i mówił mu bez żadnych ogródek: - Wiesz, Edgarze, poznać takiego człowieka jak ty... Ty jesteś nadzwyczajny człowiek... ty jesteś nadzwyczajny człowiek. Edgar opędzał się od jego słów jak od much, ale jednak widać było, iż nie jest mu to nieprzyjemne. I znowu przechylając się przez Elżunię zwracał się do Niewolina: - To mój nowy przyjaciel - pokazywał na Janusza - młody wiejski poeta. On wierszy jeszcze nie pisze, ale będzie pisał, na pewno będzie pisał. Po sposobie, w jaki Edgar wymawiał ostatnie wyrazy, Janusz poznał, iż on także czuje działanie wina; pewne rozluźnienie nastąpiło zresztą u wszystkich uczestników i wiersze Błoka, które jeszcze mówiła potem Ariadna, wydawały się aniołkami z blachy w tym konkretnie urżniętym towarzystwie. Spychała przestraszony patrzał na Olę. Siedziała naturalna i skromna, jak gdyby zupełnie nie zdająca sobie sprawy z trudności sytuacji, prosta i uśmiechnięta jak zawsze, milkliwa, ale radosna, zdziwiona, ale pewna siebie. Raz jeszcze pełen był podziwu dla tej dziewczyny, która zawsze wiedziała, jak się zachować, i nigdy nikomu nie ciążyła ani też nigdy się nie zniechęcała. "Cóż za równowaga, co za szczęście mieć kogoś takiego przy sobie" - myślał Spychała. Józio, gorzki i zniecierpliwiony, patrzył na całe zebranie nieco z góry, paląc mnóstwo papierosów; przechadzał się po pokoju z kieliszkiem w ręce i słuchał rozmów to tu, to ówdzie. Po chwili wybuchła niespodziewana dyskusja: o wartości sztuki. Głównie mówili Niewolin i Edgar. Spychała patrzał wciąż na Olę. Widział, że słucha rozmowy ze zrozumieniem, ale nie wtrącała się do tego, co mówili inni. Przyjmowała argumenty, lojalnie starając się przystosować i do tej, i do tamtej strony. Ale jednocześnie widziało się, iż rozumie jałowość podobnych sporów. Edgar był spokojny. Niewolin się rzucał. - Cała wartość naszego życia - mówił Edgar - polega jedynie na tym, że ma ono swój wydźwięk w sztuce. Że buduje się przez to jakiś gmach wartości ponadżyciowych, trwałych, jedynie naprawdę istniejących... Ariadna zamyślona, pochylona ku świecom, nagle półgłosem powiedziała: ... lisz w liegkom czełnokie iskusstwa Ot skuki mira upływiesz... * (* ... tylko w lekkiej łódeczce sztuki umkniesz od nudy świata... [cyt. z A. Błoka]) W prostym wypowiedzeniu tych słów ukazała się inna Ariadna i wszyscy z wdzięcznością popatrzyli na nią, dziękując jej za nagłą szczerość. Janusz zaś odczuł mnóstwo możliwych powiedzeń, rozmaitość powierzchni w charakterze Ariadny, niespodziewane bogactwo, i z jeszcze większym zachwytem patrzał na dziewczynę. Niewolin gorąco protestował: - Oczywiście dla kogo świat jest nudny, ten niech sobie ucieka "w łódeczce sztuki". Ale świat jest nudny tylko dla tych, co nie umieją patrzeć, dla tych, co nie chcą działać. Łódeczka sztuki to buddyzm, bierność, sen... a życie jest jedno. Szkoda przespać życie. Akcja, działanie, wdzieranie się w miąższ życia - oto są zadania godne prawdziwego człowieka. Nihil humanum... * (* Nic ludzkiego [nie jest mi obce].) A sztuka? Pianka, zabawka dla ludzkości, pojętej jako całość, nie mającej żadnego znaczenia. Sztuka - dla Angielek z bedekerami w ręku, rzecz zbędna, obca, narzucona światu przez sentymentalny orientalizm... Spychała rozumiał, co chciał przez to wyrazić piękny oficer, ale zdziwił się niepomiernie, kiedy z twarzy i oczu Józia ujrzał, że ten podziela zdanie Niewolina. - Tak, tak - powtarzał Royski chodząc po pokoju - "wżerać się w miąższ życia". To dobrze powiedziane. Spychała uśmiechnął się. - Mam wrażenie - powiedział powoli - że są to kwestie temperamentu. Ariadna podniosła głowę i przestała powtarzać półszeptem słowa wierszy Błoka. Światło świec upadło na jej oczy, na klejnoty na szyi - i zabłysła jak obudzony kwiat. Janusz patrzał na nią bez przerwy. Ariadna wstała, przeszła przez pokój i wyszła na balkon. Janusz poszedł za nią. Morze granatowe, fiołkowe spało na horyzoncie jeszcze jasnym. Ariadna ujęła obie skronie rękami. - Głowa mnie boli - szepnęła. Janusz stanął blisko niej i patrząc na morze powiedział: - A pani jest po której stronie w tej dyskusji? - Ani po tej, ani po tej - szepnęła Ariadna i odwróciła się do Janusza; patrzała na niego teraz z bliska. Janusz czuł na swych wargach ten nieokreślony, gorzki uśmiech i starał się go spędzić. Chciał patrzeć wprost w oczy Ariadnie. Stała przed nim blada i wycięta z kości słoniowej kukła buddyjska. - Bo mnie się zdaje - powiedziała nagle przenikliwie, jak wiersz przed chwilą - że treścią życia i jego wartością jest miłość. Janusz pochylił się szybko i pocałował ją przelotnie, niedługo, w usta. Ariadna nie cofnęła się wcale i kiedy odchylił się, ujrzał, jak gdyby jego znienawidzony gorzki i bierny uśmiech przeniósł się na jej wargi. Pochylił się znowu do jej ręki i powiedział cichutko: - Przepraszam panią. Ariadna położyła mu dłoń na czole i potem głęboko zanurzyła we włosy jasne i wzburzone. Janusz czuł tę pieszczotę przez chwilę, a potem znowu chciał ją pocałować. Ale ona tym razem położyła palec na ustach i kiwnęła głową w stronę towarzystwa zebranego w willi. - Jutro niech pan przyjdzie - sam! - powiedziała. Gdy wrócili do salonu, Elżunia miała śpiewać. Edgar siedział przy pianinie, a józio i Niewolin umieścili się gdzieś na boku, jak gdyby pragnęli protestować przeciwko śpiewowi Elżuni jako przeciwko objawieniu znienawidzonej sztuki. VI Następnego dnia Janusz nie przyszedł do willi Tarłów, natomiast przysłał list: Pani! Kocham Panią! Od pierwszej chwili, kiedy Panią ujrzałem, poczułem, że jesteśmy związani losem w sposób jedyny, niewytłumaczony, niezwykły. Pani, niech mi Pani nie bierze za złe tej listownej szczerości, ale chcę, aby Pani wszystko od razu wiedziała, co myślę, co czuję, co mną wstrząsnęło. Uczucie niezwykłości, czegoś, co w Pani mieszka, przeniknęło każdą z moich myśli. Uwielbiam Panią, czczę Panią, kocham - i dlatego nie mogę się zdobyć na to, aby przyjść do Pani dzisiaj. Każde słowo, które byśmy sobie dzisiaj powiedzieli, byłoby dla mnie bluźnierstwem. Rozbijałoby ono i niszczyło ten mit o Pani, jaki sobie w ciągu dzisiejszej nocy stworzyłem. Każde Pani słowo, każdy ruch, każde spojrzenie mogłoby świadczyć, iż Pani jest człowiekiem, kobietą - a Pani przecie jesteś bóstwem wyśnionym, wymarzonym, o którym wiedziałem od samego dzieciństwa! Wiedziałem, że Pani nadejdzie. W dzieciństwie moim sierocym i ubogim, pustym i żałosnym myślałem już o Pani. W mojej młodości... Matka moja umarła przy moim urodzeniu, nie znałem jej pieszczot. Wychowała mnie w pustym dworze stara, zimna Angielka i czasami wydawało mi się, że przez puste salony przechodzi jakaś postać nieoczekiwana, że spoziera na mnie okiem łaskawym, pieszczotliwym, że ręka jakaś gładzi mnie w przelocie. Zdawało mi się, że to dłoń matki, ale teraz wiem, że to było tylko przeczucie Pani istnienia. Pani to zjawiała się przede mną w tej wczorajszej białej sukni, z tą samą srebrną wstążką we włosach. Nie mam siły, aby Panią zobaczyć dzisiaj, a jutro wieczorem już wyjeżdżam, wracam do mojego smutnego i zaniedbanego domu, ukrytego wśród wysokich dębów. Gdybym mógł Panią zobaczyć, opowiedziałbym Pani wszystko, wszystko. A pisać - nie warto. Może Pani tak długiego listu nie doczyta do końca, wyrzuci Pani tę pisaninę śmiesznego chłopca. Ale jeszcze chwilka, trudno mi się oderwać od papieru i chcę choć przez papier być jeszcze trochę przy Pani, mówić jej o sobie: co za słodycz, co za zdobycz! Mówić Pani o moim szarym, nikłym, nieciekawym życiu. W domu mam ojca, dziwaka rozkochanego w muzyce martwej: mechanicznej. Godzinami wycina nuty do pianoli i potem gra na tym instrumencie, gniewając się, że mu to nie wychodzi tak jak żywą ręką. Chopin, Beethoven, Strauss, Szyller - wszystko na pianoli. Czasem w nocy ciemnej, jesiennej, kiedy dęby szeleszczą nie opadłymi liśćmi nad domem, budzi mnie martwe brzmienie wirtuozowskich pasaży. Na wiosnę, kiedy jest tak pięknie i wiatr wieje porywający, martwy instrument staje się piekielnym grzechotem. Gimnazjum w Żytomierzu - jedna męka. Samotność okropna i gdyby nie półuświadomione przeczucie przyjścia, przyjścia, przyjścia... Ach, panno Ariadno, to była moja jedyna dotychczasowa radość. Ojciec całą resztę swego uczucia oddał mojej starszej siostrze, księżnej Bilińskiej, pięknej, mądrej, światowej damie, która jest pierwszą osobą Warszawy i Petersburga. Zagląda ona do nas rzadko, prawie nigdy, ale ja wiem, że ile razy wchodzę do pokoju mego ojca, żałuje on, że to nie ona wchodzi. Kocha ją jedynie, psuje ją, oddał jej w posagu wszystko, cośmy mieli, zatrzymując jedynie Mańkówkę, zapuszczony mająteczek, jakieś tysiąc dziesięcin zaledwie. Park nasz, nasze dęby, łączy się z parkiem molinieckim; gdyby Pani brat odwiedził Józia w Molińcach, czy Pani nie wybrałaby się z nimi? Royscy to nasi najbliżsi sąsiedzi, ale ja Józia nie rozumiem ani on mnie. On ma jakieś marzenia, których ja nie pojmuję, śmieje się ze mnie i zawsze jest taki, jakby nastawiony na heroizm, a dla mnie to niezrozumiałe. Ja zawsze, niech mi Pani wierzy, zawsze myślałem o miłości. Wolę od Józia jego młodszego brata Walerka. Ten jest prosty i zwyczajny, i dobry, trochę tylko narwany, kocham go jak brata, i jego jednego dotąd kochałem. Siostra jest mi obca, daleka - i może zbyt wspaniała. Chciałbym, aby Pani poznała Walerka, ale to młody chłopiec, dopiero ma czternaście lat. A więc jutro wyjeżdżam z Odessy, byłem tutaj trzy dni, a świat jakby mi się na nowo otworzył w tych dniach pamiętnych. Edgar i Pani! Nie myślałem, że są tacy ludzie na świecie! Edgar jest wspaniały, co za wiedza, erudycja, dobroć. Czy Pani go zna dobrze? - niech Pani z nim dużo rozmawia, kiedy ja już wyjadę. Każda rozmowa z nim tak wzbogaca, otwierają się przed człowiekiem takie perspektywy, najprostsza rzecz tak zajmuje, że się widzi swą małość i głupotę. Jeszcze, jeszcze parę słów. Jeszcze to pióro i ten papier - dla Pani. A nawet nie dla Pani, tylko dla mnie, bo to ja sobie opowiadam tak o Pani oczach, o Pani uśmiechu, o Pani głosie. Jakże przepiękne te wiersze Błoka, które Pani wczoraj mówiła. Dla mnie wiersze po to właśnie istnieją tylko, aby je ktoś mówił w ten sposób, co Pani, wśród przyjaciół, przy uczcie. Wtedy one - nie w książkach - nabierają życia, tłumaczą swoje istnienie, przestają być martwą igraszką wyjałowionego umysłu. Stają się przede wszystkim instrumentem miłości - a przecież takie jest przeznaczenie wierszy. Nie mogę, nie mogę Pani zobaczyć, a tak bym chciał, nie wiem, co bym dał, aby zobaczyć, a nie mogę. To dziwne? Prawda? Paść do nóg, spojrzeć w oczy... Dosyć, dosyć... przecież trzeba skończyć. Posłać ten list tak zwyczajnie, przez służących, do tej zwyczajnej odeskiej willi. A to wszystko jest bajką z tysiąca nocy i jednej, prawda? Pani jest wróżką, królewną, peri - o panno Ariadno! Jakież szczęście wiozę z sobą do Mańkówki, szczęście, że Panią widziałem, słyszałem, czułem w pobliżu. Moje szczęście niczego nie wymaga. Boję się, że mi się Pani rozpadnie jak proch, rozwieje jak mgła, kiedy do Pani ręce moje wyciągnę... Do widzenia, do widzenia. Nie pragnę nic więcej, niechże mi się Pani nie dziwi. Oczy Pani są najwyższą nagrodą na ziemi - kocham Panią, kocham. Niech się Pani na mnie nie gniewa! I może mi Pani pozwoli na jedno: napisać do Pani raz, dwa razy na miesiąc. Dobrze? I nikomu Pani tych listów nie pokaże? To będzie nasza tylko tajemnica. Nawet Edgarowi... Nawet Niewolinowi? Dobrze? Dobrze? Niech Pani pamięta, że zawsze jestem na Pani zawołanie, tutaj, wszędzie. Wystarczy słówko - zawsze będę jednakowy, przysięgam. Janusz hrabia Myszyński VII Nazajutrz około trzeciej po południu dano znać, że przed willę Szyllerów zajechał powóz pana policmajstra Tarło. Wołodia wszedł do willi, ale Józia nie było. Wyjechał z Edgarem do miasta po rolki do aparatu. Wołodia przedstawił pani Szyllerowej, że ojciec chce ich zabrać na odczyt. - Na jaki odczyt? - Jakiś tam odczyt, ja nie wiem - powiedział Wołodia - ojciec chciał, żeby Józio pojechał. Pani Szyllerowa wyraziła głośno żal, że Józio pojechał do miasta i nie może towarzyszyć Wołodii; w głębi ducha była wdzięczna losowi, że tak zrządził: pokazać się na mieście w powozie policmajstra i w towarzystwie Tarłów to byłoby straszne. Tarło był co prawda tylko pomocnikiem policmajstra... ale zawsze żandarmski mundur napawał Polaków wstrętem. Janusz stojąc w przedpokoju słyszał głos Wołodii. Pomyślał, że może "oni oboje" przyjechali, i wszedł do salonu. Wołodia odwrócił się i zobaczył Janusza wchodzącego do pokoju. - No, to w takim razie wy, "graf", pojedziecie z nami? Pani Szyllerowa znacząco spojrzała na Janusza, ale ten nie zrozumiał. - Dokąd? - Na odczyt z papą... Janusz zawahał się. - Konie stoją przed domem. Nieśmiałość Janusza była wielka. Ale jednocześnie myśl o przejażdżce końmi, powozem, nęciła go, a przy tym, nie widząc samej Ariadny, przez pewien czas przebywałby z jej ojcem i bratem. To mogło być ciekawe. Może by mu coś o niej opowiedzieli? A nawet jazda tym samym powozem, w którym ona wyjeżdża na miasto, miała swój urok. Zgodził się. Pani Szyllerowa nie mogła się wstrzymać od wzruszenia ramionami, ale chłopcy już wyszli przed dom. Spojrzała w tamtą stronę, pomiędzy listkami akacji błysnęła zielonawo-szafirowa czapka policmajstra. Pan Tarło siedział rozwalony na tylnym siedzeniu powozu, był to starszy już jegomość z czerwoną twarzą. Rysy jego, które ongi zapewne były piękne, rozpłynęły się w niezdrowym tłuszczu, pod oczami miał pomarszczone worki, tak iż twarz jego przypominała twarz Henryka VIII. Małe szare oczki biegały dość niespokojnie, gdy podawał Januszowi rękę. Zgodził się jednak bez protestu na zamianę Royskiego na Myszyńskiego. Powóz na gumach miękko się poderwał i pojechali unosząc za sobą tumany kurzu. - Teraz niedawno była rocznica bitwy pod Grunwaldem, jeden z moich znajomych oficerów ma odczyt na ten temat, myślałem, że panów będzie interesowało, posłuchać trochę... o naszej bitwie... Janusz spojrzał uważnie na policmajstra. Twarz miał rzeczywiście bardzo polską, mógł tak wyglądać Rej w Babinie albo Wielopolski w młodszym wieku. Ale nie tyle go zdziwił zwrot starego Tarły, ile temat odczytu. - Bitwa pod Grunwaldem? - powtórzył. Tarło nie zareagował. Popadł w rodzaj tępego odrętwienia, z którego go wyrwało na chwilę przybycie chłopców. Siedział ociężały i znudzony w głębi powozu, z powiekami na pół zapuszczonymi na oczy, od czasu do czasu spokój jego figury mąciła czkawka. Wołodia naprzeciw Janusza patrzył również obojętnie na bok. Janusz starał się w jego rysach odnaleźć rysy Ariadny, ale gdy tylko Wołodia odwracał spojrzenie, stawał się całkiem niepodobny do siostry. Przeciwnie, gdy tylko zwracał na Janusza oczy, od razu miał w spojrzeniu ten sam niezapomniany mokry blask, o którym myślał przez długie bezsenne godziny ostatniej nocy. Pojechali do sztabu generalnego, gdzie obok wielkiej sali, z olbrzymim portretem Mikołaja II podług Sierowa, kryła się druga, nieduża salka. Tam zgromadziła się garstka oficerów i urzędników. Po chwili do katedry zbliżył się jakiś oficer artylerii w długim mundurze i począł wykładać, od czasu do czasu pokazując pałeczką pewne punkty na mapie wiszącej za katedrą. Wykład od razu znużył Janusza, tym bardziej że był bardzo fachowy. Oficer zastanawiał się z początku nad możliwościami uzyskania danych statystycznych dotyczących liczebności wojsk krzyżackich i polsko-litewskich. Długo rozwodził się nad udziałem wojsk ruskich w bitwie i widać było, że specjalnie cenne jest dla niego skonstatowanie tego faktu, iż z Krzyżakami pod Grunwaldem walczyła koalicja słowiańska. Potem wskazywał na specjalnej mapce wyświetlonej przez latarnię magiczną, jakie pozycje zajmowała armia krzyżacka i polska, jak odbyła się ucieczka Litwinów i jak atak flankowy przechylił zwycięstwo na rzecz Witolda i Jagiełły. Janusz już w połowie odczytu zaczął myśleć o czym innym, to znaczy powrócił po prostu do wyobrażania sobie Ariadny. Siedział trochę w tyle za Tarłami i widział zarys szczęki Wołodii en profil perdu *. (* w profilu widzianym od tyłu.) Linia ta, o wiele mocniejsza niż linia twarzy Ariadny, jednak przypominała mu policzek dziewczyny, w momencie kiedy odwróciła się do niego wczoraj, tam na balkonie. Począł, po raz nie wiem który, powtarzać sobie wszystkie momenty wczorajszego wieczoru, od wejścia do domu Tarłów i ujrzenia postaci Ariadny na górze schodów aż do momentu, kiedy ich oczy skrzyżowały się podczas śpiewu Elżuni. Elżunia śpiewała Gretchen am Spinnrade i Janusz pomyślał, iż nic nie może być bardziej stosownego w tej chwili, jak to uczucie bezbronnej i bezradnej miłości wyrażonej przez Schuberta. I potem już nie zamienili ani jednego słowa aż do końca wieczoru. Wstydził się teraz swojego listu, ale jednocześnie był dumny, że nie poszedł na wezwanie Ariadny, że nie chciał "splamić" swej miłości, że wyrzekł się jej od razu, zanim się urzeczywistniła. Bałby się teraz spotkania z Tarłówną, nie chciałby spojrzeć na nią - bo niejasno zdawał sobie sprawę, że gmach tak przemyślnie skonstruowanego wyrzeczenia runąłby. Może najlepiej popełnić samobójstwo? Jak to? Odejść nie dowiedziawszy się, co to jest miłość i świat, i człowiek - i prawda? Nagle spostrzegł, że wszyscy wstają i klaszczą (dość zdawkowo) w ręce. Oficer artylerii ukłonił się i zszedł z katedry: odczyt był skończony. Stary Tarło wdał się w rozmowę z jakimś generałem i ostatecznie pojechał z nim do miasta, odsyłając obu chłopców swoim powozem na Średni Fontan. Przez chwilę milczeli jadąc ulicami Odessy, ale gdy wjechali w przedmieścia, Wołodia się odezwał: - No i jak się panu, panie hrabio, podobał ten odczyt? - Przyznam się - powiedział powoli Janusz - że wydał mi się zbyt fachowy, zbyt specjalny... - Nie interesuje pana historia? - Historia tak, ale strategia... - Nie uważam, żeby odczyt był specjalnie "strategiczny", miał on inne znaczenie... i chyba to pana interesowało? Janusz zastanowił się. - Nie - powiedział - nie rozumiem. - Jak to? Przecież to był odczyt wybitnie polityczny. Czy pan tego nie odczuł? Janusz zmieszał się. - Myślałem podczas odczytu o... o czymś innym - zaśmiał się. - Zresztą było tak gorąco. Wołodia uśmiechnął się nieco drwiąco. - Więc nic pan nie zauważył? - Nic, nic. - Czy pan myśli, że będzie wojna? - Co? Wojna? - Janusz się zdziwił. - Jak to: wojna? Ludzie mają strzelać do ludzi i zabijać ich? Ludzie się odzwyczaili od wojny. - Więc pan myśli, że pokój jest wieczny? W tej chwili powóz się zatrzymał. Poprzeczną do ich drogi ulicą przechodził oddział wojska. Wracali widocznie z kąpieli od strony morza. Ich białe letnie kitle i czapki śnieżnej białości błyszczały mocno. Przodem, tuż za oficerem, szedł młody "zapiewajło" i zaciągał wysokim tenorem pieśń rota odgrzmiała mu harmonijnym, dobrze ześpiewanym chórem: ... Barynia, sudarynia W bara-baraban udariła, Nasza rota strojno idiot... ... idiot, idiot... Janusz po raz pierwszy pomyślał, że się teraz w Odessie widzi dużo wojska. - Nie mogę sobie wyobrazić - powiedział. - Więc pan myśli, że jeśli oficer sztabu generalnego w klubie oficerskim opowiada, i to tak szczegółowo, o polskim zwycięstwie nad Niemcami, to nic nie oznacza? Oznacza to bardzo wiele: oznacza wojnę, na którą się razem wybierzemy. - Ja... i pan? - Tak, ja i pan. Albo jeszcze lepiej: Polacy i Rosjanie. - Polacy i Rosjanie razem? Nie, to niemożliwe - nagle sprzeciwił się Janusz. - I w ogóle wojna... cóż to znaczy: wojna? To koniec wszystkiego. - Dla kogo koniec, dla kogo początek... - w zamyśleniu powiedział Wołodia, gdy konie, wymijając maszerujące wojsko, ruszyły naprzód. - Dla nas może być początkiem. - Jakich "nas"? - spytał Janusz. Ale Wołodia nie odpowiedział na pytanie Janusza. Zwrócił się nagle ku niemu i spytał: - Co pan myśli o mojej siostrze? Janusz się zająknął. - Jest bardzo miła - wykrztusił po chwili. - Tak pan sądzi? - nalegał Wołodia - mnie się zdaje, że ona jest trochę pomylona. Ale chyba to się zmieni... - Zmieni się, zmieni na pewno - z nieuzasadnienie głębokim przekonaniem powiedział Janusz. I dodał tonem doświadczonego lowelasa: - Kobiety tak łatwo się zmieniają. Wołodia uśmiechnął się. W tym uśmiechu Janusz spostrzegł dużo dojrzałości, jak gdyby nawet wyższości. Zażenowało go to trochę. Odwrócił wzrok na bok. - Bo wie pan... - powiedział nagle tonem zwierzenia Wołodia - byłoby mi łatwiej, gdybym wiedział, że nie zostaje sama... - Jak to: sama? - zdziwił się Janusz, czując koło serca taki chłód, jak zwykle wtedy, kiedy słyszał daleki gwizd lokomotywy. Wołodia położył rękę na dłoni Janusza. - Pan niewiele rozumie, graf - powiedział z drżeniem ironii, ale i sympatii w głosie - nawet tego pan nie rozumie, że moglibyśmy razem o coś - i przeciw czemuś walczyć. Ale chyba to pan zrozumie, że nie mogę zostać w domu... w takim domu... wobec tego, co się zbliża. No, więc Ariadna zostanie sama... Janusz na pół tylko rozumiał to, co mówił Rosjanin. - A ona nie pójdzie z panem? Wołodia zaśmiał się gwałtownie. - Kto? Ona? Ariadna? Ależ pan ma ładne pojęcie... cóż z niej byłaby za rewolucjonistka? - powiedział, ściszając głos nad uchem Janusza, aby nie dosłyszał gruby "jamszczik" w czapce otoczonej pawimi piórami siedzący na koźle. - Ach, to tak... - pomyślał bardziej, niż szepnął Janusz. Tak dojechali do willi Szyllerów. Wołodia jeszcze zapraszał Janusza do siebie, ale Janusz został wierny danemu sobie słowu. Zresztą obawiał się dalszych zwierzeń Wołodii, przejmowały go one niepojętą trwogą. Pochylił się jeszcze ku młodemu człowiekowi - widział w tej chwili przed sobą jego gorące, czarne oczy, wyczytał w nich znak prośby, której się lękał. - Kiedy? - zapytał. Sam zresztą nie wiedział, o co się pyta, o termin wojny czy o termin ucieczki Wołodii - może o termin spotkania? Wołodia wyprostował się w powozie, jak gdyby oddzielał się od Myszyńskiego, przeprowadzał niewidzialną ścianę między nim a sobą. - W tych dniach - odpowiedział głośno i obojętnie. Janusz pożegnał się. Spostrzegł z daleka Niewolina, który przechodził przez ulicę, kierując się ku domowi Tarłów. To przyspieszyło jego kroki. Wszedł na ganek Szyllerów, nie spoglądając już w tamtą stronę. VIII Pociąg, którym Janusz odjeżdżał, odchodził przed wieczorem. Elżunia miała coś w tym czasie załatwić w mieście, zabrała więc Olę, Józia; Edgar odprowadzał Janusza na stację - czasu było dosyć - wszyscy więc razem zajechali na Derybasowską do "pana Franciszka". Była to malutka cukierenka, filia warszawskiej, niedawno założona i ciesząca się powodzeniem. Kazali sobie podać lody. Pan Franciszek Gołąbek, młody, przystojny, niski grubas, blondyn o łaskawych, rozpłyniętych rysach i łzawych, sentymentalnych oczach, stał za ladą, przy kasie i zacierał z radością ręce patrząc na eleganckie towarzystwo. Poważna, spokojna twarz Oli widocznie zwróciła jego uwagę. Patrzał na nią bez przerwy. Edgar znał w Odessie wszystkich, od dawna już tutaj prawie stale mieszkali, porzuciwszy ojca w cukrowni, której był dyrektorem. Podszedł też do pana Franciszka i rozmawiał z nim o interesach; cukiernia szła nieźle. Edgar kazał dać jakichś pomadek na drogę dla Janusza. Kiedy wszyscy wychodzili już na ulicę, kelner wręczył Oli pudełko czekoladek. Zdumiona obejrzała się; koło kasy stał zażenowany pan Franciszek, czerwony na twarzy, i kłaniał się jej kilkakrotnie, jak dobrotliwy Budda, z nikłym uśmiechem na twarzy i ze znużonymi oczami. Ola znalazła wyjście z sytuacji, wręczając pudełko Elżuni i tłumacząc jej, że to było przeznaczone dla niej : - To wielki zaszczyt dla pana Franciszka odwiedziny tak znakomitej osoby... Elżunia śmiała się tylko, patrząc uważnie na Olę. Wzięła czekoladki dla siebie, ale powiedziała: - Wcześnie zaczynasz mieć powodzenie... - Ach, proszę pani, czy to moja wina? - westchnęła Ola, jak gdyby uprzejmość pana Franciszka sprawiła jej prawdziwe zmartwienie. Panie wróciły do domu w towarzystwie Spychały i Józia, który, zdaje się, podkochiwał się w Elżuni. Edgar z Januszem pojechali na kolej. Było jeszcze wcześnie. Spacerowali tam i z powrotem po pełnym ludzi peronie. Obijali się pomiędzy szarym tłumem podróżujących żołnierzy, chłopów, kupców. Sprzedawano tu ziarnka słonecznikowe, wieziono w koszach kawony, ogórki, papierówki. I właśnie dlatego zapewne zgubili się jak gdyby w tym tłumie, pewne skrępowanie, którego doznawali, zatraciło się tutaj - i na brudnym peronie wielkiego dworca, gdzie syczała para i buchały kłęby dymu, potoczyła się ich bardzo osobista rozmowa. Edgar powrócił do tego, co mówili wieczorem u Ariadny o roli sztuki. Co prawda Janusz był w tej chwili dość daleko od jego abstrakcyjnych koncepcji. I trochę nawet irytowało go teoretyzowanie kompozytora. - Dobrze, dobrze - powiedział z nagłym zniecierpliwieniem, pomiędzy jednym gwizdkiem lokomotywy a drugim - ale co za rolę odgrywa w tym wszystkim instynkt? Gdzie miejsce dla instynktu w twoim chłodnym świecie? Edgar potrącił staruszkę niosącą jabłka. - Instynkt czy natchnienie... czy ja wiem? To jest gdzieś głębiej, pod najgłębszymi pokładami naszego ja. Musimy się dogadać. Zrozum, że ja uważam świadomość artysty za coś najważniejszego w sztuce pewność mtier*, (* rzemiosła) uświadomienie sobie, czego się chce; to wszystko, co tworzymy, wypływa z nas nie zorganizowane, chaotyczne, pozostaje rola najważniejsza intelektu artystycznego: wybór. Z tego, co mamy w sobie, należy wybrać. Nie możemy wykładać na talerz wszystkiego, jak groch z kapustą, ale musimy mieć jakiś stosunek do tego naszego własnego grochu. Musimy z niego zrobić potrawę: i to jest właśnie forma! Janusz znowu zniecierpliwił się. - Ale ty wciąż mówisz o sztuce! A życie? Jak trzeba żyć? Jednym słowem, co w tym wszystkim ma do roboty miłość? Edgar zatrzymał się na chwilkę na peronie i uważnie popatrzył na Janusza. Na tle ciemniejącego letniego nieba twarz Edgara wyraźna, wybitna, z jasnymi oczami, które nawet w cieniu błyszczały, przypominająca nieco twarz Chopina z portretu Delacroix, zarysowała się tak wyraźnie, że wpadła w oczy, w duszę Janusza jako zasadniczy kształt zewnętrzny jego nowego przyjaciela. - Miłość! - westchnął Edgar - to wyższe ponad sztukę. To jedyna esencja, treść. Wszystko inne jest tylko wyrazem tego instynktu. Janusz schwycił Szyllera za rękę i zatrzymał go gwałtownie. Jego pociąg podstawiano na stację, mijały ich długie, błyszczące wagony. - Edgar, co ty mówisz? Jak? Wszystko inne jest tylko wyrazem tego instynktu? W tym momencie stanęli przed nimi Ariadna, Wołodia i Niewolin. Janusz poznał Ariadnę tylko dlatego, że szła pod rękę z bratem. Przedwczoraj widział ją w białej szacie, ze srebrną wstążką we włosach, a potem wyobraźnia rysowała mu ją jako coś niezwykłego i ponadludzkiego. A oto ujrzał przed sobą niedużą kobietę, o wiele niższą od brata i od pięknego oficera, skromnie ubraną w szary kostium i duży czarny kapelusz, który ją czynił jeszcze mniejszą. Ariadna i Wołodia mówili coś szybko jedno przez drugie. Pospolity szereg wyrazów, jaki spływał z warg ukochanej dziewczyny, stawał się jednak pokrywką innych słów, którymi by przemówiła do niego - czuł to Janusz na pewno - gdyby byli sami. W tonie głosu jej, w spojrzeniach czytał Janusz tak wiele. I gdy mówiła, że wybrali się na wycieczkę do miasta, że idą gdzieś tam na kolację, że przyjechali tramwajem, który został zatrzymany po drodze przez zdychającego konia - zdawało mu się, iż mówi ona o tym, że otrzymała jego list, że bardzo za to dziękuje, że odpisze mu, że chce go widzieć jeszcze... Wołodia zaś mówił, że uknuli całą intrygę: zabiorą Janusza i Edgara na kolację, zabawią się w nocy, a Janusz odjedzie następnym, porannym pociągiem. Perspektywa rzeczywiście pociągająca, Janusz wyobraził sobie ten wieczór, sama możliwość takiego spędzenia czasu przejęła go dreszczem radości. Ale od razu wiedział, że nie może. Bilet miał w kieszeni, depeszę do Mańkówki wysłaną. Poza tym nie miał pieniędzy, był bez grosza. Wyobrażał sobie zresztą minę ojca, gdyby nie przyjechał w określonym czasie. Nie, stanowczo nie może. Z rozpaczy, iż proponowana wycieczka jest wykluczona, podziękował Wołodii dość niegrzecznie: - Niestety, to nie dla mnie, muszę jechać. Edgar go serdecznie namawiał na pozostanie przez parę godzin w Odessie. Ale i dla niego Janusz (z rozpaczą w sercu) nie miał uprzejmych wyrazów: - Zabawicie się doskonale beze mnie. Wszyscy protestowali, ale w gruncie rzeczy to było najboleśniejsze w całej sprawie. Wiedział doskonale, że nie będzie im brakowało niezręcznego, niezgrabnego młodzieńca, który nie umie cieszyć się życiem, że im dobrze będzie w czwórkę. I kiedy pociąg już go unosił, w ciasnej trzeciej klasie siedzącego między żołnierzem a Żydem, kiedy mijały za oknami stepy chersońskie, a potem podolskie dębiny, nie spał i wyobrażał sobie tak dokładnie wieczór w restauracji, Ariadnę rzucającą wesołe słówka w stronę swojego pięknego Waleriana, chudego Wołodię palącego się od wewnętrznej żarliwości, mającego w tych dniach porzucić dom i wszystko, Edgara spokojnego i bardzo wytwornego, zamawiającego potrawy z karty. Płakać mu się chciało z żalu i nie spał aż do rana, o świcie stanął na swej podolskiej stacyjce, gdzie czekały na niego konie i staroświecki, roztryndany powóz. Jak często bywa, rozpaczał niepotrzebnie. Odjazd Janusza - owego nieśmiałego, niezgrabnego chłopca - pozbawił humoru całe towarzystwo, a przede wszystkim Ariadnę. - Nie mam ochoty teraz na eskapadę - powiedziała dość kapryśnym tonem. Niewolin poszedł więc do kasyna, a Edgar zabrał rodzeństwo powozem aż do Średniego Fontanu. Milczeli prawie całą drogę i pożegnali się przed willą Tarłów. Edgar poszedł w swoją stronę, a Ariadna powoli wstępowała stromymi schodami na górę. Wołodia został na dole. Patrzał chwilę na zmęczone ruchy siostry i powiedział: - Ja bym cię z tym młodym hrabią nie zostawił samej. On ma niebezpieczne ogniki w oczach. Ariadna odwróciła się i leniwie zdejmując kapelusz powiedziała przerywając leciutkie ziewanie: - Niebezpieczne? Dla mnie? I zaśmiała się pogardliwie. IX Tego dnia pomimo gorąca Elżunia cały ranek śpiewała z Olą. Głos Oli miał przyjemne, pełne słodyczy brzmienie, z natury dobrze postawiony; z muzykalnością jej nie było kłopotu. Toteż Elżunia po kilku lekcjach postanowiła nauczyć ją trudniejszych piosenek - nawet Verborgenheit. I tutaj dopiero natrafiła na specjalne trudności. Śpiew Oli brzmiał sucho, drewniano i nie miał żadnego wyrazu. Na próżno Elżunia poddawała akcenty, pokazywała portamento: nawet pierwsza fraza, dość łatwa, nie udawała się Oli. Wyrazy wychodziły niby wypchane ptaki, upadały zaraz bez życia. Lass, o Welt, o lass mich sein! * (* Pozwól, o świecie, pozwól mi być!) Zwłaszcza owo "o lass" - skok o kwartę tak wyrazisty - brzmiało w ustach Oli czysto jak klinga, a jednocześnie bezbarwnie. Na darmo Elżunia brała ową kwartę cudnie, aksamitnie, wyraziście. Wszystko, co po niej śpiewała Ola, gubiło się. Upalne więc przedpołudnie napełnione było owymi kwartami jak gruchaniem gołębi. Rozlegały się one po całym domu. "O lass, o lass mich sein - wołała Elżunia, "O lass mich sein!" - powtarzała za nią Ola. Spychała chodził po pokoju niepewny, pełen wątpliwości. "O lass mich sein!" - brzmiało dla niego jak wołanie o byt, o istnienie jakiejś niedoszłej istoty. Chciał, aby się coś rodziło z niego i poprzez niego, a jednocześnie ogarniała go nieposkromiona nuda codziennych zdarzeń. Z przyjazdem Oli do Odessy zmieniło się wszystko; nie miał czasu na obawy co do Józia i przestał kontrolować jego wizyty u Wołodii i rozmowy z Edgarem. Zresztą i Józio nie miał teraz żadnych tendencji do uciekania z domu. Godzinami siedział w salonie lub w przyległym pokoju, dłubiąc palcami w szydełkowych serwetkach lub przerzucając karty detektywistycznych książek. Nawet na plażę trudno go było wyciągnąć, zwłaszcza w te dnie, kiedy Elżunia "pracowała". Ćwiczenia Elżuni nie zawsze były interesujące, chociaż czasami zarzucała ona swoje uczone wokalizy i cały ranek zanurzona w nutach przetrzymywała Edgara, który jej akompaniował, i śpiewała pieśni Schumanna, Schuberta czy Brahmsa. Spychała widywał Józia także w kącie ogrodu pod płotem, za dwoma zakurzonymi krzakami żółtych akacji. Nie było to piękne miejsce, ale za to zasłonięte ze wszystkich stron nadzwyczajnie. Wystarczało, aby Elżunia wzięła jeden ton, a już Józio porzucał swe ukrycie i szedł powoli w stronę willi. Na jego nierównej twarzy malowała się zaciętość i niepokój w oczach. Tym razem Józio dla słuchania głosu Elżuni wybrał właśnie wspólny z Kazimierzem pokój; wszedł i usiadł na słomianym krześle na progu balkonu, nachylony i równie niecierpliwy jak Spychała. I kiedy na dole gruchały gołębie kwart: "o lass!" - "o lass!", Spychała uprzytomnił sobie, że zaniedbał w ostatnich czasach swojego ucznia. Ich lekcje ograniczały się do czytania wspólnego wybitniejszych dzieł literatury polskiej i do wypracowań, od których Józio wykręcał się, jak mógł. Teraz chodząc po pokoju rozumiał, iż z nimi obu działy się dziwne rzeczy na tej odeskiej plaży. - Napisałeś wypracowanie? - rzucił niechętnie. - Nie - obojętnie odpowiedział Józio, wsłuchany w głos Elżuni, która pokazywała teraz Oli jakiś parotaktowy frazes. - Dlaczego? - spytał jeszcze Spychała. - Nie miałem czasu. - Cóż robisz po całych dniach? Józio spojrzał nieśmiało na korepetytora i uśmiechnął się bezradnie: - Słucham lekcji śpiewu. A ty? Kazimierz z początku nachmurzył się i w dalszym ciągu chodził po pokoju, nawet przyspieszył kroku, ale potem dał za wygraną. Stanął nad Józiem i patrząc poprzez balkon na morze blade i niebieskie, rozjaśnił swą chudą twarz w uśmiechu. - Cóż z tego będzie? Zastanów się, Józiu! - powiedział. Józio pochylił głowę i poczerwieniał. - Mam wrażenie, że w takich razach nikt się nie zastanawia, co z tego będzie. Nic nie może być, ja to wiem - dodał z westchnieniem. - Właśnie - uśmiechnął się Spychała. - W cudzy ból zęba nie wierzy nawet ten, którego własny ząb boli - powiedział Józio. - Lass, o Welt, o lass mich sein! - powtórzył potem wierszyk, który brzmiał na dole - ... lass dies Herz alleine haben... * (* ... pozostaw to serce w spokoju...) - Zawsze samotnie - westchnął nagle Spychała i usiadł jak bez sił na łóżku. Józio zaśmiał się gorzko, "jak młody demon", modnym śmiechem: - A ty sobie co wyobrażałeś? Że możesz cokolwiek podzielić na tym świecie z kimkolwiek. Każdy ma swój los jedynie dla siebie. Spychała ze zdziwieniem popatrzył na ucznia. - Skąd ty to wiesz? - zapytał. - Z powietrza - warknął Józio. Miał zamiar jeszcze coś powiedzieć, ale zdanie półzaczęte przerwało mu gwałtowne wejście Wołodii. Miał minę skupioną i poważną. - Musi pan zaraz wyjeżdżać - powiedział do Spychały - jutro będzie mobilizacja i wszystkie pociągi wstrzymane. Spychała nie rozumiał. Józio także skoczył. - To i my musimy wyjechać. - Przez Wołoczyska pan nie zdąży, musi pan jechać do Rumunii - powiedział Wołodia do Spychały. Kazimierz słuchał na łóżku bez słowa i blady. Nic nie rozumiał, tylko czuł wielki szum w uszach. Oto nadchodzą zdarzenia. Na dole gruchania dwóch kobiet nie ustały i wobec wiadomości przyniesionej przez Wołodię ich skoczne kwarty w górę wyglądały na drwiny. Spychała wstał z łóżka, bardzo zdecydowany, obciągnął na sobie prostacką marynarkę i spytał Wołodii: - Kiedy odchodzi pociąg? - Pociąg do Reni około piątej. - O! to jeszcze mnóstwo czasu. Zszedł na dół i zapukał do salonu. Obie panie spojrzały na niego zdziwione. - Przepraszam bardzo. Mam bardzo ważne sprawy do załatwienia. Panno Olu, czy nie mógłbym panią prosić o zamienienie ze mną dwóch słów. Ola rzuciła niepewne spojrzenie na Elżunię. - Idź, moje dziecko - powiedziała śpiewaczka - na dziś będzie już dosyć. Spychała wybrał na rozmowę z Olą ową ukrytą za krzakami akacji ławeczkę, gdzie siadywał na czatach Józio Royski. Było bardzo gorąco i Spychała pocił się ze wzruszenia i serce mu się ściskało. Ola, spokojna, smukła, niebieskooka, siadła na ławce i uprzejmie powstrzymywała wyraz zdziwienia, jaki przedostawał się na jej rysy. Spychała siedział przez chwilę wyłamując palce, aż trzeszczały, i nie patrząc na towarzyszkę po długiej chwili powiedział: - Panno Olu, jutro mobilizacja. Ja, jako poddany austriacki, muszę zaraz wyjeżdżać, chciałem się z panią pożegnać. Ola wciągnęła mocno powietrze nozdrzami. W tym krótkim oddechu wyrażało się jej zdziwienie, uczucie, oszołomienie. Patrzała bez przerwy na Kazimierza, który pochylony, blady, unikał jej wzroku i po chłopsku odwracał twarz od jej niebieskich oczu. Elżunia, nie przeczuwając treści sprawy, którą Spychała przerwał ich lekcję, kontynuowała ćwiczenia w salonie, rzucając w rozpalone powietrze czyste interwale wokaliz. Spychała, podniósłszy oczy na Olę, zobaczył, że usta krzywiły się jej zupełnie dziecinnie i wyglądała nie na szesnaście lat, ale na dwanaście. Wzruszony powiedział, biorąc ją za rękę: - Teraz nas wojna rozdzieli. Czy pani na mnie poczeka? - Poczekam. Pomimo wzruszenia Ola wypowiedziała to słowo wyraźnie, mocno i z zupełnym przekonaniem. Spychała uścisnął jej dłoń, miał wrażenie, że wzruszona dziewczyna czeka na pocałunek, ale tym bardziej nie chciał na to sobie pozwolić. - Kiedy już wrócimy, kiedy będziemy razem, wtedy panią pocałuję - powiedział. - Dobrze. Ola szepnęła to słówko jak dziecko, jak grzeczna uczennica, ale Spychała wstrząsnął się, jak gdyby wysłuchał przysięgi. Ola uśmiechnęła się i nagle głosem doświadczonej kobiety zapytała: - Ale pan mnie nie zawiedzie? - Nigdy, przenigdy. - To dobrze - powtórzyła już innym tonem. - A teraz, nim pan się zacznie pakować, chodźmy do salonu, zaśpiewam panu coś. Przerwali Elżuni jej ćwiczenia i Ola poprosiła ją, aby zechciała jej akompaniować ową Ukrytą miłość. Elżunia usiadła do fortepianu bez wielkich nadziei, ale chętnie. Pierwszy frazes w ustach małej Oli zabrzmiał niepewnie i z wysiłkiem, ale nagle owa kwarta "o lass" wyszła tak pięknie, pełnymi piersiami i wiolonczelowym brzmieniem. Pieśń w ustach Oli brzmiała coraz pewniej i pełniej. Elżunia siedząc przy fortepianie czuła, jak za jej plecami dzieje się coś i wzrasta, dreszczem ją przenika - ze zdziwieniem obejrzała się i zobaczyła za sobą Olę spokojną, choć bladawą, z twarzą podniesioną do góry i z oczami pełnymi przezroczystych łez. Spychała siedział w kącie pokoju, rozstawiwszy szeroko swoje cienkie nogi i trzymając się oburącz za chude skronie obciągnięte żółtą skórą. X Siadając do pociągu, a ściśle mówiąc, starając się wsiąść do pociągu, Kazimierz zrozumiał, że nie wszystko przeżywa człowiek w samotności. Dworzec odeski, tak niedawno jeszcze spokojny i idylliczny (Spychała przypomniał sobie odjazd Janusza i wyraz jego zakochanych oczu), zmienił do gruntu swój wygląd. Przed dworcem na placu stali żołnierze w białych, letnich kitlach, a obok nich już płaczące baby. Na olbrzymich peronach widać było tylko kobiety i płacz stał gęstym brzękiem nad całą przestrzenią, uderzając w szklane daszki nad wyjściami. Baby, psy, dzieci, klatki, fikusy w doniczkach, koszyki tworzyły jedno nieprzejrzane morze, zwarty tłum wzdłuż pociągów dosłownie oblepionych ludźmi. Widocznie wysyłano żołnierki do domów. W jednym pociągu jechali wezwani indywidualnie mężczyźni: majstrowie, fachowcy, technicy, artylerzyści. Ten pociąg stał na bocznym torze i właśnie on był specjalnie naładowany. Kazimierz przepychał się ze swoją nieciężką walizką ku trzeciemu peronowi, gdzie stał pociąg idący ku Reni, na granicę rumuńską. Pociąg ten oblężony był przez kobiety z koszykami i wazonami oleandrów. Było bardzo gorąco i dzieci płakały, liczne besarabskie Żydówki przyciskały do piersi ręce czy to z niepokoju i strachu, czy to aby podtrzymać na szyi dość ciężkie woreczki, uwiązane na mocnych sznurkach, a zawierające brylanty i złoto. One już wtedy wiedziały, że trzeba trzymać się złota, chociaż Kazimierz przed chwilą robiąc obrachunek z panią Szyllerową wolał wziąć od niej dwadzieścia pięć rubli papierkami niż pięć złotych półimperiałów, które mu dawała. Uważał, że złoto jest za ciężkie i zanadto będzie ważyło w kieszeniach. Mimo że pociąg był tak oblężony i zdawało się, że wszystkie przejścia i korytarze są zajęte, Kazimierz znalazł jednak możność przeciśnięcia się do wejścia pulmanowskiego wagonu drugiej klasy i ustawienia w przedsionku swojego kuferka, na którym usiadł sam i usadowił jakąś korpulentną staruszkę, czerwoną, prawie purpurową z upału i z kongest. Kobieta owa wachlowała się bez przerwy chusteczką i powtarzała nieprzytomnie raz silniej, raz słabiej, ale bez żadnej przerwy jedno słowo: - Boże, Boże, Boże... - Jechała sama, dwie jej wnuczki zostawały w mieście, poprzez tłum stojący na peronie usiłowały się przecisnąć i porozumieć z babką: - Babciu, babciu! - wołały machając rękami nad głowami poważnych, osowiałych, oszołomionych chłopów, którzy jak gdyby ugrzęźli przy wagonach i popatrywali niechętnie na jadących tym pociągiem pasażerów. Oni czekali na następny, idący w stronę Rostowa nad Donem czy Jekaterynosławia. Ale nagle cały tłum się poruszył, zafalował, jak gdyby przeszedł po nim silny wiatr jak po wykloszonym polu. Z brzegu peronów, od gmachu dworca rozległ się krzyk i szczęk broni, cały oddział żołnierzy z tornistrami i karabinami w ręku rzucił się ku pociągowi. Jakiś sierżant wpadł do wagonu, gdzie siedział Spychała, i począł krzyczeć tak głośno i tak niewyraźnie, że nikt nic z tego nie rozumiał. Kazimierz po chwili zorientował się, że żołnierz każe im opuścić wagon. Nikt jednak w wagonie nie drgnął. Żołnierz darł się coraz głośniej, aż pot kroplami spływał mu z czoła; otwierając usta w krzyku, pokazywał nierówne, żółte i nadpsute zęby. Wówczas w oknie zjawił się inny podoficer. - Ostaw, Frośka - powiedział - tamci zajęli inny wagon. Jakoż rzeczywiście warkot i brzęczenie, jak gdyby wyrojonych świeżo pszczół, poczęły dochodzić z innego miejsca, od przodu pociągu. Spychała wstał ze swego kuferka i wychylił się przez okno. Krzyczący żołnierz również wyszedł na peron. O parę wagonów od swojego zobaczył Spychała, jak wypychano pasażerów z koszykami i tobołami z powrotem na peron. Krzyk bab wzmógł się i zupełnie już teraz zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Żołnierze wyrzuciwszy pasażerów ładowali się do oczyszczonego wagonu drzwiami i oknami. Wyrzuceni krzycząc i wymyślając rozproszyli się i pragnąc wejść do innych wagonów, przemawiali do stojących na schodkach z gorącą prośbą o wpuszczenie. Ci, co stali na schodkach, w żaden sposób nie mogli wpuścić proszących, gdyż nie mogli się posunąć naprzód. - Cóż wy za żołnierze? - wołała jakaś baba, trzymająca za ręce dwoje płaczących na cały głos dzieci. - Cóż wy za żołnierze? Kobiety wyrzucacie z wagonu... Jeden z żołnierzy, z czapką nałożoną na bakier, z kosmykiem rudawych włosów na czole, śmiał się z wymysłów baby i kiwał do niej ręką. - Teraz wojna. A na wojnie pierwsze miejsce żołnierzowi się należy, a baba won. Kobieta puściła rączkę jednego z dzieci i pogroziła żołnierzowi kułakiem. - Nie ma jeszcze wojny! - zawołała. - Ale jutro będzie - zaśmiał się żołnierz i jeszcze raz pokiwał dłonią do kobiety. - My będziemy bić się za ciebie! - zawołał, bo baba szła już w inną stronę - to nie powinnaś się na nas gniewać. Ale baba nie słuchała żołnierskich rozumowań. Zgubiła się gdzieś w tłumie. Wreszcie pociąg z godzinnym opóźnieniem powolutku ruszył. W momencie kiedy lokomotywa gwizdnęła przeciągle i pociągnęła za sobą wagony, peronem przeszło wzmocnienie rozgwaru, jak gdyby nagle wiatr zatargał szczytami starych sosen. Gwar ten wzmagał się i przechodził wzdłuż pociągu: była to suma głosów zawiedzionych, zdziwionych, nawet zrozpaczonych. Bo ludzie na peronie byli zdziwieni, zawiedzeni, zrozpaczeni. Tłum gęsty zalegał wszystkie perony i pociąg, z wolna dysząc, po chwili dopiero wyszedł na przestronniejsze miejsca. Ruszył wtedy nieco prędzej. Jak gdyby pod wpływem pędu pociągu, ruchu naprzód, ciasno zwarty tłum, który zalegał wagony, przetrząśnięty nieco, układał się normalnie i jakoś dla każdego znajdowało się miejsce. Płacze powoli ucichały i znana wesołość odeskiego ludu brała górę. Spychała zamiast zwartego, jednolitego tłumu począł dostrzegać indywidualności. Rozróżniał poszczególne kobiety, starsze, młodsze, mniej lub więcej jazgoczące, widział kilku młodych ludzi, kilku Cyganów... Tu i ówdzie rozlegał się śmiech, a gdy minięto pierwszą stację i za oknami rozłożył się równy, spalony letnim słońcem na brązowo chersoński step, gdzieś na końcu wagonu rozległa się piosenka zanucona młodym głosem i zabrzmiały akordy harmonijki. Chociaż trudno było się poruszać w gąszczu ciał, jednak jakoś otwierały się małe koszyczki zamykane na czarne druty, rozwiązywały się węzełki białych z czerwonymi szlakami serwet - i na świat boży wyglądały ogórki, jajka na twardo, a nawet całe kawony, których czerwone, przetkane czarnymi ziarnkami wnętrze błyszczało chłodem w rozgrzanym powietrzu. Jakiś gruby, spocony kacap, z grzywką nad czołem, poczęstował różowym półksiężycem kawona Kazimierza i jego sąsiadkę. - Sam całego nie zjem - powiedział - a resztę za okno wyrzucę. Jedzcie, jedzcie. Spychała spojrzał z wdzięcznością na starego, który przeżuwał płaty kawona bezzębnymi ustami, i wziął z przyjemnością do ręki kawał owocu. Zagłębił usta w słodką i zimną jego treść. Sąsiadka jego też poczęła jeść, z wielką delikatnością wypluwając pesteczki na dłoń. - Och, dogodził mi ten stary - powiedziała do Spychały - umierałam już z pragnienia. Wyrzuciła zielony ogryzek za okno i znowu poczęła wachlować się chusteczką. Walizka Kazimierza była bardzo solidna i siedziało się na niej doskonale, zwłaszcza staruszce było dobrze, bo Spychała miał kłopoty ze swoimi długimi nogami. Po zjedzeniu plastra kawona ogarnęła go senność. Oparł się głową o ścianę tuż przy oknie i zamknął oczy. Powiew muskał go, chwilami gwałtownie uderzał po twarzy, ale wiatr wiał od pociągu i kurzu nie było. Pachniało ze stepu piołunami i bodiakami. Słońce powoli zniżało się do horyzontu. Kazimierz próbował trochę rekapitulować dzisiejszy dzień, pomyśleć jakoś składniej o wszystkim, co zaszło, ale mu się to zupełnie nie udawało. W huku pociągu przeskakiwały przez głowę jakieś nieokreślone obrazy, to z Moliniec, to z Odessy, a w uszach brzmiały słowa melodii, poszczególne nuty wokaliz Elżbietki; słyszał głos Józia, Edgara, Wołodii, ale ani razu nie mógł sobie odtworzyć Oli i nawet cała jej postać zacierała się w jego wspomnieniu. Tylko bardzo niebieski kolor oczu tkwił mu w pamięci i ten dziwny sposób patrzenia prosto w twarz z nieco uniesioną głową. Kiedy się zdrzemnął, te kawałki wspomnień i wrażeń zaplotły się jeszcze ciaśniej w gęsty dywan, na który się składały pasma rzeczywistości; kawał dopiero co zjedzonego różowego kawona sąsiadował w nim z kwartą z pieśni Brahmsa. Gąszcz i zaplecenie tych wszystkich sennych obrazów były po prostu przerażające. Gdy zbudził się, słońce już dobrze się pochyliło, sąsiadka spała na jego ramieniu, lekko pochrapując, a ludzie w wagonie jeszcze się bardziej przetrzęśli, posiadali na podłodze, poukładali się na górnych ławkach. Wzrok Kazimierza mógł sięgać już na przestrzał wagonu, aż do drzwi, przy których siedział czarny, kędzierzawy młodzieniec z "harmoszką" na kolanach. Spychała pomyślał o swoich snach i trochę się zdziwił, że w takiej chwili kręcą się one tylko naokoło czysto osobistych, intymnych wspomnień i wrażeń. Nic z tych potężnych rzeczy, które działy się poza nim, nie przeniknęło pod namiot jego snu. Panowały tam dźwięki, owoce, kobiety. A przecież świat cały się walił. Usiłował sobie uprzytomnić, co się dzieje, ale na próżno. Wyobraźnia jego była zbyt słaba, aby uplastycznić sobie słowo "wojna", które przez tyle lat odłożone było do lamusa wyrazów wyszłych z obiegu. Wyraz ten pozbawiony był zupełnie treści, nie kryło się w nim nic: podnosił się tylko na horyzoncie jak wielka zielona fala na morzu i groził upadkiem z olbrzymiej wysokości. Fala dosięgła go i porwała. Spychała drgnął: to był oczywiście jeszcze sen. Chłopak w końcu wagonu grał wciąż, cichutko, ale nieustannie. Tłum ogarnęło zmęczenie, powoli zacichał on jak rój pszczół wieczorem, brzęczał już tylko gwarem przytłumionych rozmów, senność opanowywała wszystkich. Ściemniło się. Wagon był nie oświetlony, w niepewnym blasku rozpoczynającego się wieczora Spychała rozróżniał już tylko niejasne kształty pochylonych ciał, zmożonych zmęczeniem. Pociąg posuwał się na ogół normalnie, im dalej od Odessy, tym mniej było ludzi, tym mniejszy rozgardiasz na stacjach. Budynki były pogrążone we śnie lub rozświecone złotymi lampami, widocznie jeszcze nie dotarła do nich wieść niezrozumiała i mieszkańcy osiedli kolejowych zażywali spokoju, przygotowując się do ostatniej cichej nocy. Spychała z pewnym wzruszeniem patrzał na prostokąty okien, gdzie jak w zatokach wolnych jeszcze od burzy odpoczywały przez chwilę ludzkie istnienia. "Ostatnie momenty pokoju - pomyślał sobie - a potem wszystkie te istnienia zawalą się w grób wspólnej katastrofy. I jak to będzie wyglądało?" - zadawał sobie wciąż to pytanie. W głębokiej już nocy zajechali do stacji Żmerynka, na sąsiednim torze stał również pociąg. Na bokach wagonów w słabym świetle latarni Kazimierz przeczytał nagle: "Odessa - Warszawa". Dopędzili warszawski pociąg, który wyruszył przed nimi na dobre parę godzin. Tamten pociąg, również nie oświetlony, również napełniony był półsennym, zmęczonym gwarem istot ludzkich, których normalne życie zostało naruszone. Naokoło pociągu, jak mrówki naokoło trupa olbrzymiej liszki, kręcili się niespokojni ludzie, przeważnie mężczyźni. Chodzili na stację po gorącą wodę albo po owoce, wołali na żony pozostałe w wagonach, słyszało się dużo polskiego języka. W wagonie Spychały na tyle zrobiło się luźno, że Kazimierz mógł wstać i podejść do okna, rozprostować trochę nogi. Sąsiadka jego zbudziła się i wzdychała bez przerwy, wycierając chusteczką spoconą twarz. W oknie naprzeciwko Spychała ujrzał kobietę z dziesięcioletnim może chłopcem, który nie zważając na sen i na przygnębienie pasażerów zadawał bez przerwy głośne pytania zabawnie czystą, warszawską polszczyzną. - A dlaczego tu stoimy? A dokąd tamten pociąg jadzie? A dlaczego nie gwiżdżą? A na który to pociąg dzwonią? - Jasna głowa malca była w nieustannym ruchu, jak głowy niektórych ptaków. Spychała chciał coś powiedzieć, ale w tej chwili warszawski pociąg drgnął, malec się wychylił do pół ciała z okna, aż się Spychała przestraszył. Pociąg od razu ruszył dość szybko, Spychała posłyszał tylko krzyk w mijającym go wagonie: - Pani Wiewiórska, pani Wiewiórska, niech pani trzymie tego małego, bo wyleci. Na co odpowiedział spokojny głos pani Wiewiórskiej : - Nic mu nie bandzie. Pociąg prześliznął się, odsłaniając przed Kazimierzem peron i stację. Na peronie wisiały już olbrzymie różowe afisze mobilizacyjne. Ludzie zatrzymywali się przed afiszami, czytając je z pewną trudnością. Przed budynkiem dworca stał oddział żołnierzy w bojowym rynsztunku. Dwóch kolejarzy szybko mijało pociąg, machając latarkami. - No, jak wojna, to wojna! - doleciał do Spychały fragment ich rozmowy. Kazimierz cofnął się do wagonu i usiadł z powrotem na swoim kuferku. Cały wagon chrapał cicho. Rozdział drugi Ścięte drzewa I W jesieni 1917 roku Kazio Spychała zachorował na bronchit, z którego nie mógł się wykaraskać. Od pewnego czasu bawił w Kijowie, ale już dłużej nie mógł tam przebywać, musiał się przenieść do jednego z małych miasteczek. Wybrał najbliższe okolice Moliniec, a kiedy się dowiedział, że Molińce nie są jeszcze zburzone i nawet bawi tam część rodziny Royskich, postanowił udać się na rekonwalescencję wprost do nich. Było to już w styczniu następnego roku. Przyszedł piechotą i zaszedł do dworu od kuchennych drzwi. W kuchni zastał dwóch jeńców austriackich, którzy pracowali tutaj w zastępstwie innych domowników, i od nich się dowiedział, że w domu są tylko starszy pan Royski i Józio. Ucieszył się bardzo z tej wiadomości i pospiesznie wszedł do stołowego pokoju. Panowie siedzieli przy podwieczorku; w dużym pokoju panowała ciemność rozpraszana dwoma świecami na stole i czerwonym, mroźnym pasem światła na zewnątrz. Panowie go nie poznali. Józio wstał od stołu, Spychała zdziwił się: wyrósł, zmężniał, stał się dorosłym mężczyzną; w wojskowym ubraniu, w obcisłej koszulce koloru khaki wyglądał na starszego, niż był. Miał teraz puszyste ciemnoblond wąsy. Spychała wstąpił w krąg światła i wyciągnął rękę. Józio poznał go wreszcie i tak się zmieszał, że bez słowa wziął go za rękę i potrząsnął nią nieco. - Byłem myślą o sto mil od ciebie - powiedział nagle i nie pytając o nic przyjaciela wskazał mu krzesło. - Siadaj! Patrzyli przez chwilę w niemym uśmiechu na siebie, siedząc pod skąpym blaskiem świec. Radośnie rozpoznawali swoje rysy, zmienione przez lata, które minęły. - Bardzo jesteś mizerny! Co się z tobą dzieje? - powiedział Józio. Kazio zauważył w jego głosie ton głębszy, stwardniały, a jednocześnie pewność siebie, której dawniej Józiowi brakowało. Nie wątpił teraz, że siedział przed nim zupełnie nowy człowiek. W pętelce koszulki Józia zauważył wstążeczkę czarną z żółtym, przeszedł widocznie front. - Mów - powiedział wreszcie - nic o tobie nie wiem. Józio spojrzał z zakłopotaniem na ojca, który przywitawszy się z gościem wrócił do oglądania starego numeru "Jeźdźca i Hodowcy", jak gdyby to było jakieś bardzo ważne zajęcie. - Doprawdy - odrzekł - sam nie wiem, jak zacząć, o czym mówić najpierw, tyle rzeczy... Spychała uśmiechnął się odczuwając, że znów góruje nad Józiem. Powiedział: - Zaczniemy od dnia dzisiejszego, to będzie chyba najwygodniej. Nie mogę siedzieć dłużej w Kijowie i nie wiem, gdzie mam się podziać, chciałbym choć przez parę dni zostać w Molińcach. - Możesz siedzieć, ile chcesz - powiedział Józio, nie zwracając się o aprobatę do ojca - ale chodzi o to, że my sami nie wiemy, jak długo będziemy mogli tutaj mieszkać. Z całego powiatu ocalały tylko te dwa majątki: Molińce i Mańkówka. Mama z Olą i ciocią Michasią są w Skwirze, mają jutro przyjechać po srebro. Imiona ludzi i nazwy wsi nagle wprowadziły Kazimierza z powrotem w atmosferę, od której tak gwałtownie oderwał się przed trzema przeszło laty. Mańkówka i ciocia Michasia! Nic się nie zmieniło, tylko i te nazwy same, i przedmioty, które znów otaczały Spychałę, utraciły coś ze swej barwy i przykryte kurzem oddalenia, przestawały być czymś mającym swoje znaczenie praktyczne. Sam pan Royski wydał się także jakimś urojeniem. Spychała miał w głowie tyle wspomnień. I rzecz dziwna, Józio był w tym wszystkim jedyną rzeczywistością konkretną i zdecydowaną. Jego głos, ruchy wojskowe, wąsy przystrzyżone, nieregularna, ale bardzo piękna twarz, opowiadanie jego o przeżyciach w czasie walk - wszystko to jaśniało przed Spychałą jak oaza. Odczuwał w nim tę pewność, której potrzebował. Zaraz po podwieczorku Józio zaprowadził Spychałę do pokoju, który dawniej zajmował Walerek, i położył go do łóżka. Napalono w piecu, przyniesiono jakiegoś starego miodu i przyjaciele gaworzyli spokojnie, jak gdyby za oknami rozciągał się świat poddający się z łatwością ich wysiłkom. Kazimierz zapytał o Walerka. - W wojsku jest, w Odessie. Nie mamy od niego dawno wiadomości. - A cóż tutaj, na wsi? - Na razie wszystko dobrze. Tylko drzewa w parku wycinają. - Dęby? - Dęby także. Wszystkie. Przez oczy Józia przemknął ciemny płomień. Nie był to strach, ale coś niedobrego, coś, co jakby zwiastowało przyszłą bezsiłę, zmęczenie. Kazimierza to zaniepokoiło ze względu na siebie samego, chciał jak najdłużej mieć w Józiu oparcie. Zmienił też temat rozmowy i począł opowiadać, dlaczego i w jakim celu przedostał się z kraju na Ukrainę i co zamierzał tu czynić. Józio słuchał wszystkiego ze zniechęceniem, ale interesował się osobistymi sprawami przyjaciela. Spychała jednak wracał do tonów ogólniejszych. - Ale dlaczego wy tutaj tak siedzicie? - zapytał nagle. - Przecież to niebezpieczne. Lada chwila mogą napaść na Molińce. Józio wzruszył ramionami. - Czy to nie wszystko jedno? Spychała się oburzył: - Jak możesz tak mówić? Całe życie przed tobą, nie rwiesz się, nie chcesz nowego życia? - Znowu to śmieszne powiedzenie. Nie, ale nie mówmy w ten sposób - otrząsnął jak gdyby z siebie dotychczasową niechęć, z twarzy usunął wyraz znużenia - rzeczywiście, powinniśmy już dawno stąd wyjechać. Panie wszystkie wysłaliśmy do Skwiry. Ale ojciec, nie może się zdecydować na opuszczenie Moliniec. Jesteśmy tu w niebezpieczeństwie... Zresztą mamy życzliwych ludzi na wsi, którzy nas uprzedzą. - Czy jesteś pewny? - Nawet bardzo pewny. I dlatego zgodziłem się, aby te panie przyjechały jutro zabrać trochę rzeczy. - No, a co u ciebie? - przerzucił się uprzejmie, chociaż Spychała opowiadał mu już bardzo dużo o sobie. Świadczyło to wymownie o tym, że myśli Józia krążyły zupełnie gdzie indziej. Spychała spojrzał z najwyższym zdziwieniem. "Rzeczywiście ten chłopak się zmienił - pomyślał sobie. - Jest pełen jakiejś wewnętrznej niechęci do świata. Czy to nie sprawa Elisabeth Schiller?" - zapytał w duchu. - Cóż mam ciągle mówić o sobie? Tyle się zresztą zmieniło, znasz moją sytuację rodzinną, mówiłem ci nieraz. - To prawda, mówiłeś mi - powiedział Józio i znowu się zamyślił. Spychała nie ukrywał zdziwienia. Otwarcie patrzył na Józia smutnie zamyślonego. Jego piękna twarz gasła jakby od środka i na usta wybiegał apatyczny uśmiech. - Co ci się stało? - zapytał z niepokojem Spychała i położył mu rękę na ramieniu. - Ciężko mi - powiedział Józio, jakby odsuwając kamień słowami. Popatrzył przy tym na swego byłego nauczyciela jak ranne zwierzę. Spychała nie pytał o nic, tylko westchnął i uśmiechnął się: - Ojej, to niedobrze. II Nazajutrz, kiedy panowie siedzieli przy skromnym obiedzie, przyjechały panie. Pani Royska smuklejsza, poważniejsza, prawie siwa. Ciocia Michasia we włóczkowej pelerynce, a za nią Ola. Pani Royska stanęła jak wryta, spostrzegłszy Kazimierza. A on widział tylko Olę. Wyrosła może trochę, ale nie bardzo. Schudła i oczy jej, duże i niebieskie, wydawały się jeszcze większe w wychudzonej twarzy. Spychała widział, jak wszystkie pąsy uderzyły jej na policzki, kiedy go spostrzegła. Podała mu zimną rękę. Musiał odwrócić od niej uwagę i odpowiadać na pytania pani Royskiej i cioci Michasi, która wszystko chciała wiedzieć o polityce, i to z jak największą dokładnością. Pani Royska patrzyła na Spychałę tak serdecznie jak na kogoś bliskiego, widać było, że cieszyła się z jego nieoczekiwanego przybycia. Odpowiadał jej taką samą radością podczas całego obiadu, do którego panie usiadły zaraz po przybyciu. Ale kiedy obiad się skończył, Ola wstała. - Chcę się przejść - powiedziała - zobaczyć, jak to wszystko wygląda... Stary Royski machnął ręką. - Co tam patrzeć - powiedział Józio. - Ja pani będę towarzyszył. - Spychała wstał z krzesła. - Może lepiej, żeby pana nie widziano - zauważyła pani Royska. - Na folwarku ani w ogrodzie nikogo nie ma, są tylko jeńcy austriaccy - powiedział Józio. Wyszli razem przed dwór, nie mówiąc ani słowa. Mróz był lekki i śnieg nieduży. Przeszli ogrodem w stronę folwarku. Podwórze ziało pustką, kuźnia i stajnia szeroko rozwarte, słoma porozsypywana na śniegu, przy zamarzniętej studni żołnierz w niebieskawym mundurze. Nędzny pies włóczył się tu i ówdzie, kładąc się niechętnie na zamarzniętej grudzie. Koni i krów nie było. Świnie grzechotały w pustych klatkach. Ola i Kazimierz obeszli podwórze i przeszli do parku. Tutaj, na drodze prowadzącej do mańkowskiego dworu, zaczynały się zniszczenia. Wszystkie mniejsze drzewa były powycinane, i to nie przy korzeniach, ale na wysokości jakiego metra od ziemi. Sterczały te młode pniaki otoczone żółtą miazgą źle wyrównanej drzewizny jak puste postumenty. Drzewa duże obcięto z konarów, tak że wznosiły się wysokie, smukłe i niby obnażone do męczarni. Ułamane wierzchołki, gałęzie, chrusty leżały na śniegu, wyraźne jak piórem narysowane i trochę beznadziejne. Tu i ówdzie ścięto już i duże drzewo, wielkie pnie dębowe lśniły na śniegu jak tarcze na pobojowisku. Ola ze smutkiem patrzyła na to spustoszenie. Nie mówili prawie nic z Kazimierzem. Ale w pewnym momencie, kiedy przechodzili obok bardzo zniszczonego kawałka, podniosła oczy na towarzysza. Kazimierz zobaczył, że były równie niebieskie i równie wierne jak nad morzem w Odessie. Ciepłe uczucie szczęścia napełniło go całego, nie zwracał uwagi na ścięte drzewa, na cały świat. - Widział pan, jakie zniszczenie? - powiedziała Ola. To dopiero początek - odparł Kazimierz - są rzeczy gorsze. - Ale czy z tej śmierci wyłoni się nowe życie? - Zawsze. Zawsze jakaś śmierć rodzi jakieś życie. - Nasze życie - szepnęła Ola. Kazimierz nie śmiał spojrzeć na nią. Trzymał ją za rękę i ściskał mocno. Stali na śniegu patrząc przed siebie, w to miejsce, gdzie dęby molinieckie tworzyły jeszcze zwarty gąszcz i gdzie droga zawracała ku dworowi Myszyńskich. Ten niemy uścisk rąk powiedział im znacznie więcej niż słowa. I znowu Spychała spostrzegł, że Ola jest pewna siebie i wie doskonale, co on myśli, i że nie potrzebuje jej nic mówić o tych latach rozstania, bo ona jest przy nim, taka jak przedtem, taka spokojna, pełna wiary i nadziei i niezmiernie, niezmiernie ukochana. Z alei wyszedł Janusz. Nie zmienił się wcale, wyglądał tak samo dziecinnie. Na głowie nie miał nakrycia i włosy - te jasne włosy, w które z taką rozkoszą Ariadna zanurzyła dłonie - rozrzucone w nieładzie tworzyły wkoło jego czoła aureolę. Szedł ku nim. - Jak tam ojciec? - spytała Ola. - Tak samo, wciąż tak samo - powiedział nie patrząc na nią Janusz i nagle, spostrzegłszy Kazimierza, rozjaśnił się w uśmiechu. - Pan Spychała! - zawołał. - Boże drogi! Jakim cudem pan tutaj? - Dzieją się teraz takie cuda - powiedział Spychała i patrzył z przyjemnością na miłą twarz Janusza. - Ale niech mnie pan nie woła tak głośno po nazwisku; nazywam się teraz inaczej. - A ja, jak pan widzi, uchowałem się przed wojskiem. Nie wzięli mnie. Ojciec bardzo chory, sparaliżowany, nie sposób go wywieźć i dlatego tu siedzimy pomimo miłych brewerii Centralnej Rady... - Czy wciąż wzywa Marysię? - spytała Ola. - Bez przerwy. Myślę, że ostatecznie trzeba będzie kogoś posłać do Bilińskich. - Och, tak daleko. - Konno w dwa dni zajedzie. Musi ją ktoś uwiadomić o stanie ojca. Trudno czekać na wznowienie działalności poczty. - Poczta zdaje się działa. - Posłałem już dwa listy - powiedział Janusz - i wszystko bezskutecznie. Zawrócili w stronę domu. W pokoju Janusz musiał opowiedzieć pani Royskiej o chorobie ojca od samego początku. Powtórzył jej to samo: - Wciąż wzywa moją siostrę. - Marysię? - powiedziała pospiesznie pani Royska. - A o mnie nic nie mówi? - O pani? - Janusz zdziwił się niepomiernie. - Dlaczego? - Ach, wiesz. Nigdy nie wiadomo, co choremu przyjdzie do głowy. - Owszem, wiadomo - powiedział uparcie Janusz - ojciec zawsze tak kochał Bilińską... Pani Royska westchnęła. - Janusz mówi o siostrze "Bilińska", jak gdyby była obcą osobą - zauważył Józio. Janusz pożegnał się i sinym mrokiem parku, przypominającym raczej las, poszedł do domu. Samotność i cisza były w tej chwili jedynymi panami całego ogrodu, od strony domu nie słychać było także żadnego odgłosu, tylko z daleka, zza parku, od prawdziwego już lasu dolatywał stuk siekiery uderzającej o drzewo. Stuk ten, rytmiczny i monotonny, odprowadzał zamyślonego Janusza aż pod ganek. Na ganku stanął sam jeden i spojrzał poprzez klomb, na zachodzie widać było czerwone pasmo, krótki dzień kończył się. Poprzez cztery klasyczne kolumny ganku spoglądał na park i na złocące się poucinane pnie jak na scenę teatru. - Historia - powiedział do siebie jedno słowo. Już miał wziąć za klamkę, kiedy ujrzał pomiędzy drzewami w głębi jakieś cienie przemykające jak wilki w lesie. Dostrzegł trzy konie szybko zbliżające się ku domowi, konie zatrzymały się przed gankiem i jeźdźcy zeskoczyli z nich; wysoki młodzieniec w butach zbliżał się chwiejnie przez żwir podjazdu, Januszowi zdawało się przez chwilę, że śni: młodzieniec podszedł do ganku i oparł się ręką o kolumnę, dysząc ciężko. Janusz poznał siostrę. - Marysiu - powiedział nie ruszając się z miejsca - to ty? Kobieta z trudnością łapała powietrze. Za nią stanęło dwóch dworskich kozaków. Jeden z nich dźwigał uśpione dziecko. - Michałów spalony... - powiedziała Bilińska i zrobiła krok po stopniach ganku. - A Ksawery? Co z Ksawerym? - zapytał Janusz o szwagra. - Zabity... I pan Iwanowski, i jego chłopcy zabici... - Przyjechałaś sama? Stamtąd? - Wyjechałam w nocy. Semen i Lewko są ze mną, ale oni zaraz wracają do domu - i zwracając się do kozaka powiedziała: - Daj małego. Marysia oddała dziecko bratu. Janusz jeszcze nigdy nie widział swojego siostrzeńca. Malutka uśpiona twarzyczka nic mu nie mówiła. Spał sapiąc głośno, mógł mieć gorączkę. - A konie? - spytał. - Konie też oni zabiorą - powiedziała Marysia - to nie są nasze, nasze zastrzelono... trochę się spaliło... - Idźcie do kuchni - powiedział Janusz do chłopców. - Ni, ni - odparł Lewko - nam treba wertatysia... przenocujemy na wsi... Marysia chciała coś powiedzieć i zwróciła się do kozaków. Ale i oni milczeli. Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Potem Marysia nachyliła się ze stopni i pocałowała Semena i Lewka w czoło. - Z Bohom - powiedziała. - Ostawajte z Bohom - powiedzieli jednocześnie i siadłszy na spienione konie odgalopowali. Wszystko to odbyło się tak szybko, że Janusz nie mógł się zorientować, co się właściwie dzieje. - Stoimy tak przed drzwiami - powiedziała Marysia - chodźmy do domu. - A, prawda - powiedział Janusz - a czy ja go nie upuszczę? - Zaraz go zabiorę. - Wiesz, ojciec chory, czeka na ciebie - przypomniał sobie Janusz - od kilku tygodni mówił tylko o tobie. Teraz już nic nie mówi. Bilińska weszła gwałtownie do przedpokoju. Stary, dziwaczny piętrowy dom pachniał pleśnią. Na prawo i na lewo ciągnęły się nie opalane pokoje. Było tam pusto. Bilińska szła przez te pokoje w kierunku sypialni ojca. Co było można, wywieziono do Skwiry, cenniejsze obrazy, srebra, porcelanę, fortepian Myszyńskiego. Stała tylko w gabinecie bezduszna maszyna z wałkami dziurkowanych nut: pianola. W swojej martwocie umarły instrument przygotował Bilińską do widoku sparaliżowanego ojca. Stanęła i spojrzała na opuszczoną pianolę; teraz jak gdyby dopiero zrozumiała, co się stało i co się dzieje. Janusz po drodze oddał śpiące dziecko pannie Biesiadowskiej. Stał teraz obok siostry i oboje patrzyli na pianolę. - Bardzo chory? - spytała księżna. - Sparaliżowany. - O! Czy to beznadziejne? - Nic nie wiem, doktor był dwa tygodnie temu. - Czy przytomny? - Nie wiem. Nic nie mówi. Nie może. - Kto go pielęgnuje? - Tekla. - I kto jest jeszcze? - Tylko Tekla i Stanisław, i jacyś jeńcy. I rzeczywiście, drzwi się otworzyły i wszedł Stanisław w starej granatowej liberii ze złotymi guzikami. Stanął niedaleko od progu i pochylając swoją siwą, misternie uczesaną głowę, zapytał: - Czy księżna pani każe podać herbatę? - W ogóle coś do jedzenia, nie jadłam nic od nocy. - Co tam jest, Stanisławie? - zapytał Janusz. - Niewiele. Ale coś się znajdzie. Stanisław odszedł równym krokiem i z całym spokojem, jak na scenie. - Boję się tam iść - powiedziała Maria - czy mnie pozna? - Naturalnie. On myśli ciągle o tobie. - Skąd wiesz? - Bilińska zapytała już w progu i odwróciła się do brata - skąd wiesz? Janusz uśmiechnął się niewyraźnie. - Wiem. On całe życie o tobie myślał. Cóż dopiero teraz! Maria wzruszyła ramionami i przekroczyła próg pokoju, w którym leżał chory. Myszyński leżał w łóżku. Cały zanurzony w poduszkę, widniał tylko jego profil, ściągnięte rysy zmniejszały dużą dawniej twarz, a purpurowy kolor cery upodabniał go raczej do jakiejś groteskowej lalki. Powieki miał na pół przymknięte i sapał ciężko. Bilińska przeszła szybko tych parę kroków, które dzieliły ją od łóżka, i nagle wyciągając ręce dotknęła dłoni ojca leżącej bezwładnie na prześcieradle. Dłoń ta wydała jej się zimna. Stary Myszyński odczuł dotknięcie i powoli poruszył palcami, była to dłoń lewa, nie sparaliżowana. Potem powieki uniosły się nieco i Maria odczuła nagle na sobie przytomny wzrok ojca. Patrzył na nią w skupieniu. Pomiędzy szerokimi brwiami zjawiła się fałda natężenia myśli i coś w rodzaju uśmiechu rozjaśniło mu lewą stronę twarzy. Od wielu dni nic nie mówił, ale tym razem nagle wargi jego wykrzywiły się w ciężkim wysiłku i wychrypiał słowo: - Marysia. Bilińska uklękła przy łóżku i płakała głośno. - Ojcze, Ksawery... Ksawery... - powtarzała. Ale stary Myszyński nie słyszał czy nie słuchał. Twarz się uspokoiła, wargi opadły kącikami w dół. Janusz stał za siostrą i badawczym wzrokiem patrzył na ojca. Nagle Bilińska się porwała. - Gdzie mały? Gdzie mały? Muszę go pokazać oj cu. - Przecież go wzięła panna Tekla. - Każ go przynieść. - Każ - uśmiechnął się Janusz - komu? Karl poszedł po mąkę... Poszedł sam, odszukał Biesiadowską w kredensie: rozwijała małego ze wszystkich chustek, pieluszek i poduszek, w które go zawinięto na drogę. Po rozwinięciu mały wydał mu się drobną, wątłą istotką - po raz pierwszy popatrzył na niego z czułością. Dziecko obudziło się i poczęło krzyczeć. Janusz prosił Biesiadowską, żeby odniosła dziecko matce do pokoju chorego, a sam został w hallu. Nie miał siły na to, aby asystować przy patriarchalnym błogosławieństwie. Wyszedł przed ganek, może znowu kto przyjedzie? Ściemniało się szybko. Pas na zachodzie jeszcze widniał bardzo purpurowy, ale niebo nad nim stało się ołowiane. Cisza trwała w powietrzu, ale trwał i dźwięk rąbanego drzewa, bardzo daleki, lecz wyraźny. Znowu rozległ się tętent. Janusz zrobił krok naprzód. Z ciemności wynurzył się kozak, który był przyjechał z Bilińską, i zatrzymał konia nagle przed samym gankiem. Janusz spytał: - Co tam? Kozak nachylił się w siodle i wyciągnął w stronę Janusza jakiś przedmiot. - Pani zabuła - powiedział. Janusz wziął do ręki ten przedmiot. Był to woreczek dość ciężki, zapewne biżuteria. - Pani oddała, a potom zabuła - powtórzył kozak. Janusz podziękował. Kozak stał jeszcze chwilę. Potem zaczął: - Nie zostawajcie tutaj. Licho wie... czort wie co... nie siedzieć tu długo. Zabierajcie się do miasteczka. Ludzie różnie mówią... we wsi... Janusz nie rozumiał. - A co? A co? - pytał. - Różnie mówią. Lepiej wyjechać - powiedział kozak, a widząc, że Janusz nie rozumie, zawahał się chwilę. - Może być źle, paniczu, uciekać, i koniec. Zawrócił konia, zaciął go nahajką i skrył się w ciemności. Janusz poszedł w stronę domu. Biesiadowska mu powiedziała, że Marysia już jest w jadalni. Wszedł tam. Pokój po zdjęciu obrazów i świeczników wydawał się jeszcze większy niż zazwyczaj. Na stole stała jedna świeca i jej blask padał na bladą, ściągniętą, ale zawsze bardzo piękną twarz Marii. Janusz położył przed nią woreczek. - Semen wrócił - powiedział - i odwiózł to! - Boże drogi - szepnęła Maria - gdzie ja miałam głowę! - Dobrzeście tresowali niewolników - uśmiechnął się Janusz. - Co ty pleciesz? - zdziwiła się księżna. - Miał poczucie obowiązku... - Semen coś mówił, że trzeba uciekać. - I ja tak myślę - wymówiła jakby w zamyśleniu Bilińska i podniosła do ust filiżankę herbaty. - Ale co robić z ojcem? Położyć na wóz? W tej chwili rozległy się mocne kroki od strony kuchni. Biesiadowska otworzyła drzwi i wszedł Kazio Spychała. III Janusz zauważył dopiero teraz, choć go już widział przedtem, jak bardzo się zmienił Spychała przez te kilka lat. Nie tyle na twarzy, ile w ruchach, które nabrały sprężystości i pewności siebie. Przedstawił go siostrze, która mu podała rękę nie wstając od stołu. - Pan Spychała - powiedział Janusz - moja siostra, księżna Bilińska. Nikt nie zauważył śmieszności tego oficjalnego przedstawienia, każde z nich było zajęte swoimi myślami. Blade światło świecy sprawiało, iż twarze znaczone nim wydawały się specjalnie białe, jak z papieru wycięte. Spychała z ciekawością patrzył na Marysię. - No i co, panie Spychała? - zagadnęła Biesiadowska, która stała w cieniu. Zaniepokoiła ją ta wizyta. - Przychodzę - wyjąkał Spychała - przychodzę, aby powiedzieć... Uprzedzono nas... trzeba wyjeżdżać. Molińce wyjeżdżają przed świtem... - A co! - zawołał Janusz - Semen miał rację. - Dłużej nie można ani chwili. Bilińska bezradnie rozłożyła ręce. - Ojciec umierający. - Czy rzeczywiście tak źle? Janusz się zdziwił. - Czy nastąpiło pogorszenie? - Tak. Karl jest przy nim. Gdyśmy mu pokazały Ala, zachrypiał tak strasznie. Mam wrażenie, że pogorszyło się. Tekla wynurzyła się z cienia. - Chyba ranka nie doczeka... Spychała zastanowił się, patrząc w płomień świecy. - Czy konie są? - Nie ma już żadnych - Biesiadowska westchnęła. - To wrócę do Moliniec - powiedział - może tam dadzą wóz. Ułoży się hrabiego na słomie i przewieziemy. - Karl jest pewny - powiedział Janusz. - No właśnie. Najważniejsza rzecz człowiek - powtórzył Spychała i chwilę stał jeszcze. - Wracam do Moliniec - dodał - i zaraz przyjdę z powrotem. - Ja z tobą - powiedział Janusz. Wyszli znowu. Ciemno już było zupełnie i mrozek lekki ścinał kałuże. Janusz znał drogę na pamięć. Szli szybko, prawie nie mówiąc. - Kiedy przyjechała pańska siostra? - spytał Spychała. - Przed godziną. - jak? - Konno. Z dwoma kozakami. Ale konia jej zabrali. - Z kozakami? - Ze służby księcia. Ale kozacy odjechali. Jeden z nich uprzedził nas, aby nie siedzieć długo w domu. - Aha. - jej męża zabili w Michałowie. - Co? Księcia zabili? - Aha. Ale nawet jeszcze nie wiem, w jaki sposób. Nie zdążyła mi opowiedzieć. - Zabili... - Przyjechała z malutkim. On ma zaledwie pół roku. - To trudno, teraz trzeba będzie dalej... Znowu zamilkli. Tak doszli do domu. Drzwi wejściowe, które jeszcze niedawno były zatarasowane, otwarte były jednym skrzydłem. Weszli do czarnej sieni. Gdzieniegdzie widać było w głębi pokojów poruszające się światła. W stołowym pokoju na stole stał świecznik, w którym palił się tylko jeden płomyk. Pan Royski siedział przy stole i patrzył, świeca rzucała niejasny blask na jego płową źrenicę; patrzył bezradnie, jak zdało się Spychale, na ciocię Michasię, która odpoczywała po drugiej stronie stołu z założonymi na brzuchu rękami, jakby dopiero co skończyła bardzo smaczny obiad. Janusz zapytał: - Gdzie pani Ewelina? Ale nie otrzymał odpowiedzi. Spychała posunął się w stronę salonu. Tam przy małym ogarku, który palił się na fortepianie, stała Ola i pakowała do małego podręcznego kuferka jakieś małe serwetki i srebrne popielniczki. Austriak Adolf wynosił z salonu obrazy wyjęte z ram i zgromadzone w kącie. - Panno Olu - powiedział Spychała - co pani tu robi? - Jedziemy, zaraz jedziemy - bezdźwięcznie powiedziała Ola, nie patrząc na niego. - Zaraz jedziemy do Skwiry. Niech pan się przygotuje. - Może lepiej na piechotę? - Przemkniemy się bocznymi drogami. - Stary Biliński zabity - powiedział Spychała, który nie widział Bilińskiego i nie miał pojęcia, jak on wygląda. - Skąd wiadomość? - Księżna przyjechała... konno... - Czy oni jadą? - Nie mogą. Myszyński bardzo źle... - Niech pan się przygotuje. Jedziemy. - Ja muszę zostać, panno Olu. Ola po raz pierwszy spojrzała na Kazimierza. Był bardzo blady w świetle łojowego ogarka. - Pan zostaje? - spytała - tu? - Oni nie mogą zostać sami. Janusz, Bilińska i dziecko. Bilińska przyjechała z dzieckiem. Ola odrzuciła kuferek na wieko fortepianu i znieruchomiała przed Spychałą. Nie poznawał jej, zapadłe oczy leżały w zupełnym cieniu i teraz, kiedy nie mógł w niej dostrzec śladów dawnej dziewczyny, wydała mu się zupełnie obca. Nie mógł sobie wytłumaczyć tego zjawiska. - Dlaczego pani na mnie tak patrzy, panno Olu? - zapytał. Ale ona odwróciła się już do kuferka, otworzyła jego wieczko i bezmyślnie przekładała przedmiociki nikomu niepotrzebne, które tam była ułożyła. Zrobiło mu się żal tej dziewczyny. - Panno Olu - powiedział - niech pani na mnie już patrzy. Tak lepiej. Ona się uśmiechnęła, ale nie popatrzyła. - To po to pan tu przyjechał, abyśmy się zaraz rozstali? - Panno Olu, pani mnie kocha? - Spychała podszedł szybko do niej i wziął ją za rękę. - Pani mnie kocha? Ola uśmiechnęła się, w dalszym ciągu patrząc na zawartość kuferka. Twarz jej rozjaśniła się, o ile to można było spostrzec, i ogarek na fortepianie oświetlał jej usta, zęby bielały pod uniesionymi wargami. W tej chwili Adolf zwalił z wielkim trzaskiem parę obrazów. Ciocia Michasia przestraszyła się w jadalni. - Wszelki duch... - zawołała. - A co tam takiego? Po chwili stanęła w progu. Ola i Kazimierz przez cały ten czas nie zmienili pozycji i stali nieruchomo. Ciocia Michasia spojrzała na nich niechętnie, jak gdyby ją zęby na ten widok zabolały. - Olu, spakowałaś mój kuferek? - spytała. - Tak, mamo. - No, to daj - powiedziała stara pani, ale znowu nikt z miejsca się nie ruszył. Adolf powrócił po obrazy. - Zdejmujesz wszystkie z blejtramu? - spytała ciocia Michasia. Ukazała się pani Royska. Wyglądała jak zawsze, uśmiechnięta, spokojna i starannie ubrana. - Konie już są przed kuchennymi drzwiami - powiedziała spokojnie. Tylko w tym zbytnim spokoju znać było zdenerwowanie, słowa już nazbyt ostrożnie wychodziły z ust i w krótkim zdaniu zacięła się dwa razy. - Pan z nami, panie Kazimierzu? - zwróciła się do Spychały. - Niestety, muszę zostać - odpowiedział Spychała. - Myszyńscy nie mogą jechać. Pan Myszyński czuje się bardzo źle. Ola w tym momencie z trzaskiem zamknęła kuferek i twardo i głośno stawiając nogi przeszła salon i podała kuferek matce. - Jak pan chce - powiedziała pani Ewelina Kazimierzowi, podając mu rękę na pożegnanie - ale to bardzo niebezpieczne. - Musi ktoś być z nimi - powtórzył Spychała. Odczuwał zawsze wobec pani Royskiej owo onieśmielenie i podziw, który go przenosił w dawne czasy, kiedy był jeszcze naiwny i mało pewny siebie. Skłonił się teraz w milczeniu. W korytarzu kuchennym migały światła i cienie przemykały się ku wyjściu. Gdy Spychała wyszedł przed dom, posłyszał w ciemności, jak konie brzękały uzdami. Głos Adolfa nawoływał wszystkich do pośpiechu. Poczuł pod swoim ramieniem dłoń Janusza. - Pan zostaje? - spytał go szeptem i w tym głosie dźwięczała radość. - Boję się o was - powiedział. - A pan? W tej chwili Ola odezwała się już z wozu. - Panie Kazimierzu, panie Kazimierzu! - wołała. Stanął u krawędzi wozu wypchanego grochowinami i uczuł tuż przed sobą postać Oli całkowicie ku niemu zwróconą. Spokojny głos pani Royskiej zapytał: - Czy już wszyscy? - Wszyscy - odpowiedział głos pana Royskiego, zupełnie niewidzialnego w czarnej nocy. - A czy Adolf co widzi? - spytała znowu pani Royska. - Widzę, widzę, pani moja - odparł głos Adolfa - ja w nocy widzę jak kot. Kazimierz nachylił się naprzód i w ciemności poczuł wargami wargi Oli. Ale w tej chwili konie szarpnęły, wóz ruszył i wargi ledwie dotknąwszy siebie rozdzieliły się. Z lekkim zgrzytem wóz toczył się po żwirze parku. Kazimierz zrobił krok naprzód nic nie widząc. - Panno Olu, panno Olu! - zawołał prawie szeptem. Janusz położył mu rękę na ramieniu. - Pojechali - powiedział - a my chodźmy. Obejrzeli się na dom. Oczy, przyzwyczajone do ciemności, rozróżniały już kontury. Dom stał i w cieniu nocy wydawał się ogromny, wyrósł w górę jak kościół. Drzwi wejściowe miał otwarte na oścież i w sieni dogasał zapomniany ogarek świeczki. Janusz się śpieszył z powrotem. - Chodźmy - powtarzał - chodźmy. Mimo czarnej jak sadza nocy od strony parku dolatywały uderzenia siekiery: drzewa ścinano i po ciemku. IV W sieni spotkała ich panna Biesiadowska, trzymając w ręku potrójny świecznik. Podniosła go w górę, oblewając światłem twarze wchodzących, jak gdyby chciała na nich wyczytać wyrok. - No cóż, pojechali? - spytała. - Pojechali - odpowiedział Janusz. Spychała w milczeniu rozebrał się i powiesił płaszcz i czapkę na jelenim rogu. - A nasz pan stracił przytomność - poważnie powiedziała Biesiadowska. Janusz zwrócił się ku niej. Ale w tej chwili weszła Bilińska. - Stracił przytomność - powtórzyła. Z pokoju na górze dobiegł krzyk dziecka. Biesiadowska postawiła świecę na stole i poszła schodami. Tamci we troje stali w przedpokoju nie wiedząc, co robić. - Trzeba czekać - powiedział Spychała. - My z Januszem posiedzimy w stołowym. Niech pani idzie odpocząć. Pani jest bardzo zmęczona. Usiedli w stołowym. Kazimierz wyjął z tylnej kieszeni rewolwer i położył go na stole przed sobą. Świeca wątłym płomieniem oświetlała twarze siedzących, do ścian dochodził tylko lekki poblask łamiąc się na czarnych portretach i wielkim zegarze, który tykał głośno, ale nie wybijał godzin. Tykanie to brzmiało jak puls wielkiego domu, w którego pustce nie słychać było innych dźwięków. Janusz przez chwilę tylko zastanowił się nad tym, że to jest ostatnia noc w rodzinnym domu. Zaraz odpędził tę myśl od siebie, jak również myśl o śmierci. Przychodziły inne rozmyślania, które przebiegały szybko przez zmęczoną głowę, nie musiał już wiązać ich w jakąś całość. Patrzył na ściągłą twarz Spychały i na czarne jego oczy, bardzo błyszczące. Kazimierz wpatrując się w płomień świecy zezował lekko. Janusz zazdrościł Spychale jego twardości, jego decyzji, pewności siebie, no i tego rewolweru, leżącego przed nim. Janusz nie znał się na broni i nie umiał strzelać. "W dwudziestym wieku trzeba umieć strzelać..." - powiedział kiedyś Walerek, kiedy już chodził na polowania. Widocznie Janusz nie należał do prawowitych synów dwudziestego wieku. Noc była bardzo ciemna, a jednak okna wydawały się jaśniejsze, świeca odbijała się nie w szybach, ale w jakiejś nieokreślonej, niebieskiej jasności. "Dlaczego Spychała został? - pomyślał sobie Janusz - dlaczego nie pojechał z Olą?" Pojechać... i wyobraził sobie dawny spacer do lasu, kiedy jechał wygodnym powozem, poczuł zapach skóry, którą było wybite siedzenie, i ujrzał granatowe sukno budy i szeroki czerwony pas furmana. Koła niosły cicho, furkocząc po rzemiennej drodze, resory uginały się pod nim i las zwany Rzewuchą nachylał się czarniawy i tajemniczy... Koło niego siedziała Ariadna, taka sama jak tamtego wieczoru w Odessie, w białej sukni z niebieską szarfą i pachnąca tanimi perfumami, paczulą... Głowa mu opadła na taflę stołu. Zasnął. Gdy się obudził, zrozumiał, że spał długo, bo świeca dopaliła się prawie do końca, wysoki, ale mało dający światła płomień kręcił się i podskakiwał w kałuży stearyny. Gdzieś w głębi domu otwarto drzwi i wiało. Dziecko wysoko nad nim w górnych pokojach przebudziło się widocznie czy też zakrzyczało przez sen. Janusz nie bardzo przytomnie rozejrzał się dokoła i spostrzegł, że Spychały nie ma. Był sam w obszernym, czarnym pokoju. Kolor światła za oknami nie zmienił się, ale niektóre przedmioty w pokoju: krzesła, dwa rzeźbione kredensy, wystąpiły z cienia, ich powierzchnie stały się widoczne. Janusz zrozumiał, że dnieje. Po chwili usłyszał kroki na schodach idące z góry i Spychała wlazł swoimi wielkimi, niezgrabnymi stąpaniami do pokoju. - Nie śpi pan? - spytał Janusza. Janusz nie odpowiedział. Poruszył się tylko. Spychała nie zatrzymał się. Począł chodzić wkoło stołu, szeroko rozstawiając nogi jak na pokładzie statku. Ręce trzymał w kieszeniach i lekko pogwizdywał, co bardzo denerwowało Janusza. W pokoju było chłodno i stawało się coraz zimniej. Myszyński poczuł w stopach, a potem w krzyżu lekkie dreszcze. - Czy pan rozumie to wszystko, co się dzieje? - spytał nagle Kazimierza. Kazimierz zatrzymał się, patrząc w okno, odwrócony plecami do Janusza. Nie przestawał gwizdać przez dłuższą chwilę. Dopiero potem mu odpowiedział. - Widzi pan - zawahał się - ja nic nie widzę w tym... i to może jest dziwne, pan się zdziwi, pańska siostra się zdziwi. Ja nie widzę w tym umierania. Janusz wzruszył ramionami. - Jednak... - powiedział tylko. - Ja widzę, że coś się rodzi - sapnął Spychała i zaczął coś gwizdać. - Niemcom nie na długo sił starczy... - Ba, tamto... - burknął Janusz. - A, tutaj, myśli pan? - Spychała odwrócił się do niego twarzą. - Tutaj to ja nie wiem. To mnie nie interesuje. - Dobry pan sobie - zniecierpliwił się Janusz i także wstał. - Cóż pana interesuje? Jesteśmy w tej chwili otoczeni morzem, możemy się z tego świata nie wydostać. - Nie, dlaczego? - z głupią, wydawało się Januszowi, naiwnością zapytał Spychała. - Widzę, że pana interesują zagadnienia ogólne. - Pewnie, chciałbym zrozumieć rewolucję - powiedział Janusz. - Rewolucję się rozumie dopiero post factum - rzekł Spychała nagle poważnie. - Spoza drzew nie widać lasu. Która to może być godzina? - dorzucił innym tonem. Janusz dopiero w tej chwili zauważył, że puls zegara nie tyka. Zegar stanął. Popatrzył na swój zegarek kieszonkowy. - Szósta - powiedział tak, jakby od tego wiele zależało. W tej chwili w głębi domu, hen, w kuchni klapnęły ostro drzwi i rozległy się szybkie kroki. Potykając się w ciemności Karl wpadł do stołowego. - Idą - powiedział stając na środku pokoju. - Skąd wiesz? - zapytał po wojskowemu Spychała. - Matwij ze wsi przysłał chłopaka. Trzeba się schować. - Dużo ci pomoże schowanie - warknął Spychała. - Gdzie Stanisław? - spytał Janusz. - Uciekł - z satysfakcją w głosie powiedział Karl. - Nie ma go... - Idź do kuchni i czekaj - powiedział Spychała. Jeniec nie usłuchał, cofnął się do drzwi od korytarza i stanął w cieniu. Ciemna postać ukazała się obok niego. Weszła Bilińska. - Co się stało? - spytała. - Idą - powiedział Janusz. Minęła jednak prawie godzina i w pokoju zaczęło się stopniowo rozjaśniać, zanim dobiegł do uszu zebranych w jadalni huk zbliżającego się jak powódź tłumu. Gdy wyjrzeli przez okno, za ogrodzeniem ujrzeli poruszające się wierzchołki kijów (- Czy to cepy, u licha? - spytał Spychała) i bagnety karabinów. Kilku jechało na koniach, tych widać było ponad murem, w wysokich papachach i żołnierskich szynelach bez odznak. Bilińska, która stała bez ruchu najbliżej drzwi, szepnęła: - Ja jestem kobieta, ja do nich wyjdę. Janusz wzdrygnął się i powiedział odruchowo: - Oczywiście... Ale potem pomiarkował się i wstał powoli od stołu. - Nie, ja jestem w tej chwili gospodarzem. Hałas tłumu zbliżył się, byli już przed domem. Bilińska i Janusz jednocześnie ruszyli ku drzwiom, okna hallu, chociaż wychodziły na zajazd, były oszklone matowymi szybami. Janusz gwałtownie otworzył nie zamknięte drzwi frontowe i pierwszą rzeczą, jaką zauważył, było szerokie niebo, jaśniejące zielonymi, zimnymi pasmami nad drzewami parku i nad bramą wejściową. Potem dopiero spostrzegł szary tłum, zwartą masą zalegający cały gazon i zajazd przed domem. Tłum był jednolity, bardzo gęsty i w niepewnym mroku zimowego ranka niepodobna było w nim odróżnić poszczególnych twarzy, a nawet postaci. Tylko przed gankiem utworzyło się puste półkole, w którym stało kilku ludzi w papachach i szynelach, to byli ci, co przyjechali konno. Bilińska i Janusz zatrzymali się w samym progu olśnieni światłem, które było o wiele mocniejsze na dworze niż w pokoju, chłodem powietrza, w którym pachniał młody przymrozek, i zwartą masą ludzi. Przez chwilę panowało milczenie. Ludzie stali cicho, a Janusz zauważył, że ci w papachach przyglądają im się z uwagą. Nagle Bilińska postąpiła krok naprzód i stojąc nad schodami patetycznym gestem wyciągnęła w powietrze ręce i zawołała: - Zabiliście mojego męża! Przewodnicy spojrzeli po sobie, a tłumem przeszedł pomruk, jak fala, rozbijając się w tyle gromady. Janusz zrozumiał, że nie jest to dobry początek, i postanowił zacząć z innej beczki. Stanął obok Bilińskiej i skierowując swe spojrzenie raczej ku dalszym szeregom, zawołał: - Czego chcecie? Po coście tu przyszli? Nie poznał swego głosu; zachrypnięty od bezsenności, przełamany strachem, zabrzmiał urywając się na wysokiej nucie jak pianie koguta. Z tłumu nikt nie odpowiedział, ale jeden z prowodyrów postąpił krok w stronę ganku, drugi sięgnął do tylnej kieszeni. Nagle pomiędzy Bilińską a Januszem stanął Spychała w kożuchu narzuconym na ramiona. Obrzucił wzrokiem cały zgromadzony tłum i wreszcie wyodosobniwszy wzrokiem tego, który posunął się naprzód, powiedział: - Pozwólcie państwu odjechać do miasteczka. Człowiek w papasze obrzucił całą trójkę pogardliwym spojrzeniem i spytał: - Gde staryj graf? - Stary hrabia umiera - powiedział Spychała. Przez tłum znowu przebiegł dreszcz. Człowiek w papasze otworzył usta, ale nie dał mu dojść do słowa ten, co sięgał do kieszeni i teraz już trzymał w ręku wielki nagan. - Szto za szutki?! - zawołał. Janusz posłyszał za swoimi plecami hałas kroków w domu. W tej chwili od strony bocznego wejścia zrobił się jakiś ruch i tłum się zaczął rozstępować. Na górze brzękła jakaś szyba, Janusz spostrzegł, że z kuchennych drzwi wyszedł Karl i drugi jeniec dźwigając białe, żelazne, "służbowe" łóżko, na łóżku leżało coś zawiniętego w kołdry i futra. Spychała pokazał palcem na łóżko. - To nie żadne szutki, widzicie... Za Karlem i Hansem szło kilku żołnierzy, którzy ich popędzali ulicą, jaka się w tłumie utworzyła, w stronę gazonu. Ludzie widząc, że oprócz ganku frontowego istnieją jakieś boczne wejścia, poczęli wlewać się w nie jak woda, bez wielkiego szmeru i hałasu. Dopiero w domu zaczęły się odzywać krzyki, brzęk szkła i drewniany stuk rozrzucanych mebli. W minutę plac przed domem się oczyścił. Austriacy ustawili łóżko ze starym hrabią pośrodku gazonu. - Stać tam - powiedział człowiek z rewolwerem. Janusz z siostrą i Spychała zeszli powoli ze stopni. Bilińska przypadła do łóżka chorego, klękając na żółtej i przymarzłej trawie. Koło nich stanął żołnierz z karabinem. Janusz tkwił przy głowie łóżka, bezmyślnie gładząc żelazną poręcz. Patrzył na kilka kosmyków, które wymykały się spod kołdry naciągniętej pod sam nos starego. Pod przykryciem rozlegało się ciężkie sapanie, chwilami hrabia chwytał szybko powietrze kilka razy z rzędu, potem dusił się. Przywódcy weszli po stopniach na ganek poważnym krokiem, poprawiając papachy i szable. Skądciś zjawiła się Biesiadowska z naręczem płaszczów i futer, otuliła nimi Bilińską, która nie chciała się podnieść z kolan i płakała, wciąż przecząc głową wtuloną w przykrycie ojca. Ktoś trącił Janusza w ramię. Obejrzał się. Młody człowiek wyciągnął do niego rękę i powiedział: - Dzień dobry! Co za spotkanie, a ja mam do ciebie list. Janusz oniemiał i nawet nie podał swojej ręki. Młody człowiek rozpiął frencz i wyciągnął zza pazuchy gruby portfel wypchany papierami. Szukał listu dość długo. Dopiero kiedy znalazłszy list, wyciągnął go w stronę Janusza, ten poznał go. Był to Wołodia. - Wołodia! Proszę pana, mój ojciec umiera, siostra jest sama z dzieckiem... - Dziecko już jest u mnie - skinął Wołodia. - Męża jej zabili. - Wiem, wiem - powiedział Wołodia - bierzże ten list! no! Janusz schwycił kawałek papieru, który mu podawał Tarło. - Nie wiedziałem, że cię zobaczę - mówił dalej Wołodia - ale Ariadna na wszelki wypadek dała mi parę słów do ciebie. "Może go jednak spotkasz", mówiła. - To list od Ariadny? - spytał Janusz i czuł, że pobladł. - No, a od kogo? Dziwny jesteś, od kogo ja mogę mieć list do ciebie? - Naprawdę? - powtórzył pytanie Janusz, a potem przytomniejąc i nie czytając listu, chwycił Wołodię za rękę. Przeszedł na to samo "ty", jakim go traktował Tarło. - Daj nam wóz z końmi do Skwiry, ojciec umierający. Dziecko... - Parszywe dzieci krwiopijców - jakby pół żartem powiedział Wołodia, a potem dodał: - zaraz znajdę dla was konie... i żołnierza z karabinem, to najważniejsze. Ale ja też muszę być ostrożny... Zawołał młodzieńca, który szedł przez podwórze. Spytał go, czy można by nieznacznie dostać konie. - Zobaczymy się w Odessie - powiedział Tarło. - W Odessie? - zdziwił się Janusz. - No, tak - w Odessie. Myślę, że do nas przyjedziecie? Poszli na przełaj przez podwórze. Nikt ich nie zauważył w ruchliwym tłumie. Za nimi szedł stary żołnierz w podartym szynelu, dźwigając na ręku zawiniętego w kołderkę Ala. Dziecko spało. Wołodia zatrzymał się przy bramie. - Nie myśl - powiedział - to nie my... to nacjonalizm ukraiński. Nagromadziliście niemało nienawiści. - A ty co tu robisz? - spytał Janusz. - Trzeba mieć oko na wszystko... - uśmiechnął się Wołodia. - Zresztą dam wam pewnych ludzi. Nie trzeba za dużo ofiar... Janusz spostrzegł, że Bilińska, Biesiadowska, Spychała, obaj Austriacy, stojąc przy łóżku, patrzą w jedną stronę. Pobiegł za ich wzrokiem. W szarym świetle pogodnego jesiennego poranka widać było, jak bladożółte i bladoczerwone płomienie wydobywały się tu i ówdzie na dachu domu spomiędzy poczerniałych gontów. Dom się palił. Nie wiedział, co robić, przypadł do łóżka i jakby chciał obudzić starego Myszyńskiego. Ujrzał przed sobą martwą, żółtawoczerwoną twarz ojca, z otwartymi ustami, z oczami jednak zamkniętymi. Widniała na niej pieczęć chłodu, jaka okrywa twarze umarłych zaraz po śmierci. Brodę miał pokrytą siwą szczeciną. V Załadowawszy trupa ojca na wóz, ruszyli z początku przez wieś. Konwojował ich ten sam żołnierz, który wyniósł Ala, i jeszcze jeden, który powoził końmi. Konie były nieznajome. Wyjechali drogą w stronę Skwiry. Po przeciwnej stronie Moliniec, zaraz za kołowrotem, widniała na wzgórzu malutka świątyńka w klasycystycznym stylu, a za nią dębowy lasek. Było to mauzoleum rodziny Myszyńskich, lasek łączył się z parkiem. Tutaj chowano zmarłych członków rodu, gdyż kościół parafialny leżał o przeszło pięćdziesiąt wiorst odległości od Mańkówki. Spoczywali więc tutaj, w tej białej rotundzie, odosobnieni i nie połączeni nawet po śmierci ani z ludem, wśród którego rośli, ani z pospólstwem katolickim. Janusz zwrócił się nagle do Bilińskiej: - Wiesz co? Pochowajmy go tutaj. - Jak to, tutaj? W kaplicy? - W kaplicy nie można bez murarzy. Stój! Stój! - zawołał na powożącego żołnierza. Stary w podartym szynelu zaprotestował, ale wytłumaczono mu, o co chodzi. - No cóż, można... - powiedział - dlaczego nie? Po cóż wieźć taki kawał martwego. Tylko skąd tu wziąć łopaty. - My tu zostaniemy przy kaplicy, a konie zawrócą i przywiozą łopaty. - Rzeczywiście, dobrze - powiedział konwojent. Trupa starego Myszyńskiego zdjęto z wozu i ułożono tuż przy białej ścianie kaplicy. Stary konwojent został, a młody żołnierz zawrócił w stronę, gdzie płonął dom za parkiem. Wiatr wiał z tamtej strony i czuć było spalenizną. Stary Myszyński, owinięty cały w koce, leżał okryty kraciastą chustką Biesiadowskiej, zieloną w czarne kwadraty. Wszyscy usiedli na schodkach kaplicy. Karl i Hans wybrali miejsce na grób i oznaczyli je suchymi gałązkami. Spychała wydobył resztkę papierosów i poczęstował starego żołnierza. Alo na szczęście wciąż spał na ręku panny Tekli. Przynajmniej jego płacz nie przeszkadzał w ciszy. Od strony Mańkówki dolatywały odległe krzyki, raz czy dwa słychać było strzały. - To nawet lepiej, że spocznie tutaj obok mamy - powiedziała nagle Bilińska. Janusz spojrzał na nią z wyraźną dezaprobatą, ale Spychała podchwycił wątek potakując księżnie. Stary żołnierz zainteresował się kaplicą. - Szo ce wono take? - zapytał. Objaśniono mu. - Tak - powiedział potem - pańskie zachcianki. A nie łaska to z mużykami leżeć? - Nie wszystko to jedno po śmierci - naturalnie powiedziała Bilińska. - Właśnie - mruknął stary - za życia w pałacach mieszkali, to i po śmierci w pałacach chcą leżeć. - Ten to nie będzie leżał w pałacu. - Spychała palcem pokazał zwłoki owinięte w kolorowe koce. - Czy wy nie myślicie, że niektórzy ludzie muszą inaczej żyć i inaczej umierać... - powiedziała Maria. Żołnierz popatrzył na nią. - Jak wy inni ludzie, to wy sobie idźcie. Bilińska wzruszyła ramionami. - Właśnie sobie idziemy - powiedziała - tylko że wy nas nie zawsze puszczacie. - Skończyło się wasze panowanie - nagle groźnym tonem powiedział dobroduszny dotychczas staruszek. - Tais-toi - nagle zwróciła się Bilińska do brata, zapominając, że to głównie ona rozmawiała z żołnierzem - cesse de lui parler *. (* Milcz [...] przestań z nim rozmawiać.) Janusz wzruszył ramionami i już więcej nie gadali. Po godzinie wrócił wóz z dwiema łopatami i jeszcze jednym człowiekiem. Człowiek ten przywiózł przepustkę dla Janusza i jego rodziny podpisaną przez komisarza. - Wołodia zapomniał - powiedział nowo przybyły - ma tyle na głowie. Ale komisarz mu to dał... - A Molińce jeszcze nie spalone? - spytała Biesiadowska. - Panno Teklo! - jęknęła Bilińska strofująco. - Nie, jeszcze nie. I może wcale nie będą spalone... Nam takich pałaców potrzeba na szkoły. Panna Tekla chciała jeszcze coś powiedzieć, ale Bilińska nie dała jej dojść do słowa. Karl i Hans żwawo wzięli się do kopania dołu. Stary żołnierz im pomagał. Dopiero teraz Janusz przypomniał sobie o liście Ariadny, który miał w kieszeni. Zaszedł za okrągłą kaplicę, od strony, z której świeciło niskie, zimowe słońce. Silny wiatr zaczął dąć od zachodu i szarpał w ręku karteluszek kratkowanego papieru, na którym było nagryzmolonych kilka słów ołówkiem. Myślę, że Wołodia spotka pana gdzieś w swoich włóczęgach. Daję mu więc tych parę słów, aby je panu dostarczył. Drogi panie Januszu (dorogoj pan Janusz), wszyscy na pana czekamy w Odessie, niech pan przyjeżdża. Może pan mieszkać u Edgara, na Derybasowskiej 10. Niech pan zrobi wszystko, co potrzeba, aby dotrzeć do Odessy. Do widzenia więc - to będzie najrozsądniejsze. Ariadna Było blisko południe. Słońce grzało, a wiatr chłodził. Janusz wsparł się o mur kaplicy przodków i ściskał dwoma palcami niebieskawą kartkę papieru. Z tej strony nie widać było dymu nad Mańkówką, ale zapach pogorzeli dolatywał i tutaj. Zaciskając papier w ręku, Janusz starał się coś zrozumieć z tego, co się z nim działo, ale na próżno. Zawołano go od strony kaplicy. Poszedł tam. Jeńcy wykopali niegłęboką mogiłę. W wykopanym grobie stał ten żołnierz, który powoził końmi, i coś tam jeszcze wymierzał i poszerzał. Hans i Karl poszli po zwłoki. Ale trup pana Myszyńskiego, całkiem już zesztywniały, był bardzo ciężki i trudno go było udźwignąć. Stary żołnierz też chciał pomóc, ale nie miał wcale siły. Bielińska wspierała się na ramieniu Spychały opodal mogiły i zakrywając twarz rękami płakała. Alo też zbudził się wreszcie na ręku panny Tekli i krzyczał boleśnie, raczej piszczał jak kot. Janusz musiał pomóc złożyć ojca do grobu. Podszedł do Austriaków, dźwigających ciało i podłożył ręce pod głowę, pod kark starego. Uczuł poprzez pled twardość wielkiej czaszki starego pana, sklepienie potylicy, mocne i jak mu się w tej chwili wydało - potężne. Wszystko, czym żył całą młodość i dzieciństwo, strach i lęk, szacunek i mroźna nieżyczliwość - odżyły w nim na nowo. W ten sposób składał w mogile ojca. "Ojciec! - pomyślał - jak ja go się bałem... Czy go nienawidziłem? Tak, zapewne, nienawidziłem. Teraz jestem wolny: ojciec, Mańkówka, dom, wszystko diabli wzięli". Chciał wyprostować ramiona, ale tymczasem gniótł ręce ten ciężar, marmurowa głowa ojca. Żołnierz stojący w dole pomagał im złożyć trupa, ale było trudno. Ciało przekrzywiło się i zwaliło ciężko na bok. W tym momencie chustka panny Biesiadowskiej spadła z głowy Myszyńskiego i Janusz ujrzał raz jeszcze twarz ogromną, bladą już teraz jak wosk, z otwartymi ustami, i włosy rozrzucone w nieładzie, już pomieszane z żółtym piaskiem grobu. Odsunął się mimo woli od dołu, nad którym pochyliła się jego siostra, i zakrył twarz rękami. Zostało mu na nich coś z trupiego fetoru lub może był to zapach spalenizny albo chustki panny Tekli, która długo leżała w wilgotnej spiżarni. Austriacy sprawnie zarzucili ciało żółtą gliną i po chwili już była tylko brązowa mogiłka pod samą ścianą. Wszyscy wsiedli na wóz i pojechali. Niedaleko Skwiry natrafili na duży samochód sanitarny stojący w kałuży. Naokoło wehikułu kręcili się oficerowie w obcych mundurach - zwrócili się o pomoc do przejeżdżających, a kiedy się dowiedzieli, że mogą rozmówić się po francusku, ogromnie się ucieszyli. Wspólnymi siłami wyciągnięto samochód. Sanitarka belgijska jechała do Odessy, gdzie stały okręty alianckie. Załoga zaproponowała księżnie, że może ją zabrać wraz z dzieckiem. Bilińska bez wahania poprosiła o zabranie brata i Spychały. Belgijczycy się zgodzili. Wóz z żołnierzami odesłano tak, jakby to ich konwojowano, Austriaków skierowano do Skwiry, do domu, gdzie miała przebywać rodzina Royskich. Spychała wyrwał kartkę z notesu i napisawszy na niej nazwisko Oli, nakreślił parę słów: Jadę prosto do Odessy, sądzę, że się tam niedługo spotkamy. Kazimierz VI Kiedy po trzech dniach podróży Janusz zapukał późnym wieczorem do mieszkania Szyllerów, otworzył mu sam Edgar. Z początku nie poznał Janusza, a potem się bardzo ucieszył. Na spirytusowym prymusie, który stał u niego w pracowni, zagrzał herbaty i częstował Janusza, który upadał ze znużenia. Edgar miał tę przyjemną cechę, że nie zadawał nigdy żadnych pytań. Janusz ocenił to w całej pełni, nie byłby w stanie teraz opowiadać mu o ostatnich swoich przejściach. - Ten dom jest jak kościół - powiedział Edgar - nikogo teraz tu nie ma. Ojciec został w Petersburgu, a mama śpi. Janusz wyczuł, że Edgar naumyśłnie nie chce mówić o Elżbietce i zrewanżował się Edgarowi, również nie zadając mu pytań. Mieszkanie Szyllerów wydawało mu się olbrzymie i puste. Elektrownia nie pracowała i kiedy Edgar przesuwał się z wolna przez nie oświetlone pokoje ze świeczką w ręku, wydłużone cienie błąkały się po ścianach. W pracowni wielki fortepian był otwarty i na pulpicie stały nuty. Edgar postawił świeczkę na podstawce i zajął się herbatą. Janusz przymknął oczy, usiadłszy w głębokim, wygodnym fotelu. Wydawało mu się, że śni. Wreszcie Edgar zadał pytanie: - Sam przyjechałeś? - Nie, z siostrą, szwagier zabity. Siostra z małym zamieszkała u pani Muszki. No, i Spychała. - Kazio? Skąd się wziął? - Właściwie to nawet nie wiem, był w Molińcach u Royskich. - A Royscy? - Zostali w Skwirze. Pewnie tu przyjadą. Wiesz, Edgar, dziękuję ci za twoje listy. W ostatnich czasach była to jedyna rzecz, jaka mnie trzymała przy życiu. - Przypuszczam, że było jeszcze parę innych. - Wiesz, że niewiele. Ojciec był taki ciężki ostatnio. Ale grał twoją sonatę. - Czy tak? - Na pianoli, oczywiście. Wiesz, był taki letni wieczór, gorący, potem przyszła noc, miała być burza, nie mogłem spać, leżałem u siebie na górze jedząc śliwki, a ojciec na dole grał twoje andante. Wiesz, tak... - To musiało okropnie wychodzić. - Mnie się podobało. Edgar podał herbatę. Bez cukru. - Jesteś głodny? Mam tu dwa kawałki chleba. Janusz łykał twarde kęsy chleba i popijał herbatą. Prawdziwa herbata była wielką rzadkością, wąchał gorący, ciemny płyn. - No, i co ty na to? - spytał Janusz. - Jak to? na co? - Na te wszystkie wypadki. - Cóż, rewolucja musi przebiec wszystkie swoje stadia. - A my? - Musimy to przeczekać. Przeczekamy albo... - Wiesz, ty jesteś nieznośny z tym twoim estetyzowaniem. - Przed chwilą mówiłeś mi dobrze o moich listach. - Twoje listy były bardzo dobre. To było moje zbawienie. - A przecież tylko zawierały moje credo estetyczne. Szukałem i ja sam w nich ratunku. - Przed czym? Przed życiem? - Przed takim życiem. - A wiesz, ja myślę tak... - ciągnął Janusz - mój ojciec umarł. - Nie wiedziałem. - Ojciec umarł, dom spalony. Jestem wolny, wolny! - Wolny! Czy ci się to nie wydaje? - Edgar, daj mi spokój, ja chcę żyć. - Wydaje ci się tylko. - Nie odbieraj mi złudzeń. No, i co Ariadna? Nareszcie padło to imię. Janusz czekał tej chwili z niecierpliwością. Patrzył na Edgara, ale ten z uwagą w półcieniu nalewał jeszcze herbatę. Widać było, że o tym nie chciał mówić. Dopiero nazajutrz po południu przyszła Ariadna. Ale to było dziwne spotkanie. Edgar całe rano mówił o muzyce i pokazywał Januszowi szkice nowych pieśni. Było bardzo zimno w nie opalonym mieszkaniu. Pani Szyllerowa wyszła ze swego pokoju, przepłoszona, i kazała Januszowi opowiadać o wszystkim, co przeszedł, a zwłaszcza o śmierci ojca i Ksawerego Bilińskiego; chwytała się za głowę i powtarzała: - To okropne, to okropne! - Drażniło to bardzo Janusza. On w ogóle nie mógł "nazwać" tych przeżyć. Żył jeszcze nimi i dlatego z większą przyjemnością słuchał pieśni Edgara niż żalów i współczucia jego matki. Przed południem wynurzył się jeszcze jeden lokator tego domu: profesor Ryniewicz, dość znany botanik. Przyszedł i on posłuchać ostatnich pieśni Edgara: były to pieśni na motywach kaukaskich oparte, do słów Lermontowa. Profesor Ryniewicz zachwycał się nimi w sposób zdradzający doskonałe obznajomienie z muzyką współczesną i w ogóle z zagadnieniami kompozycji - nawet poprawił w dwóch miejscach nieprawidłową prozodię Szyllera. Januszowi pieśni wyraźnie się nie podobały, raził go ich niepotrzebny egzotyzm i nudny trochę orientalizm. Nagle wybuchła straszna awantura. Nacjonaliści ukraińscy, w których ręku znajdowało się w tej chwili miasto, przyszli rekwirować mieszkania dla wojska w kamienicy Szyllerów. Stary stróż, Polak, Wolski, nie wpuścił ich po prostu do domu, zamknął bramę, powiedział, że nie wpuści, i już. Żołnierze machnęli ręką i poszli. Pani Szyllerowa drżała na całym ciele ze strachu. - Jak Napoleon mógł zrobić coś podobnego - mówiła do starego Wolskiego, który nosił to historyczne imię - jak Napoleon mógł? A stary stróż uśmiechał się stojąc przed progiem pokoju, gdzie wszyscy siedzieli, i powtarzał w kółko: - Nie puściłem, i już! Co się mają chamy po kamienicy szwendać! Za Wolskim stała jego młodziutka córeczka i przytrzymywała ojca za łokieć: - A mówiłam, tato, a mówiłam! Pani Szyllerowa będzie się gniewać! - Napoleona to jeszcze kiedy zastrzelą - powiedziała pani Szyllerowa patetycznie. - A niech strzelają - powiedział Wolski - a ja ich taki nie puszczę! Szyllerowa machnęła ręką: - No, niech już Napoleon idzie. Mała córka Wolskiego podeszła i pocałowała ją w rękę. Była bardzo ładna. - Wiesz, Januszu - powiedział Edgar, gdy stróż z córką już wyszli - ta mała przychodzi do mnie na naukę śpiewu. Ma prześliczny głos. - Co ty powiesz, naprawdę? - zdawkowo powiedział Janusz, patrząc jednocześnie ciekawie na Edgara. Ten siedząc przy fortepianie i przebierając palcami po klawiszach patrzył gdzieś w dal jakimś smutnym, zamyślonym wzrokiem. Cóż to mogło być, to nagłe zamyślenie? I właśnie wtedy przyszła Ariadna. Edgar zaczął grać swoją pieśń, Ryniewicz słuchał wsparty czołem o rękę. Janusz patrzył na ulicę - a tu gdzieś w głębi domu od strony kuchni zjawiła się mała osóbka w wojskowym szynelu, granatowym berecie i z mocno kędzierzawymi włosami. Wejście jej było tak nieefektowne, że prawie nikt jej nie zauważył, usiadła obok drzwi i Janusz przez chwilę nawet nie wiedział, kto to jest. Nie widział jej przeszło trzy lata i przez te trzy lata stworzył sobie zupełnie inną postać. Zawsze zresztą istniała dla niego w białej sukni, ze wstążką we włosach i deklamująca wiersze. Tu weszła z chłodu rumiana, trochę rubaszna dziewczyna z zupełnie innego świata. - Czy Wołodia wrócił? - spytał ją Janusz. - Jeszcze nie, ale przysłał wiadomość, wróci za parę dni. - Chciałbym go zobaczyć - powiedział Janusz - bo chcę mu podziękować. - Za co? - spytała Ariadna. - Za przywiezienie mi listu od pani. - I za to, że pana odnalazł. - W dość dziwny zresztą sposób. - Mówił mi jego wysłannik. - No, właśnie. - Słuchaj, Ariadna - powiedział teraz Szyller - ty tak lubisz tę pieśń. - I podciągając falsetem zagrał egzotyczną melodię pełną melizmów i ozdobników. Janusza ta melodia wzięła, przymknął oczy i nagle ujrzał krainę miłości tak zupełnie odmienną od tego, co czuł teraz. Gdzieś tam na południu, w słońcu, w cieple, ludzie kochają się po prostu. Zamknął oczy. Nie chciał widzieć tej dziewczyny w szynelu i berecie, która mu przysłała list w dzień śmierci ojca, nie chciał widzieć uprzejmego, kulturalnego profesora ani pani Szyllerowej, przestraszonej i besztającej Napoleona Wolskiego. Na linii melizmu ześlizgiwał się z jednej doliny słońca do drugiej, od jednej kobiety do drugiej. I wszystko było takie proste. - No, ja już pójdę - powiedziała Ariadna - ja mieszkam z Wołodią - podała adres - niech pan przyjdzie do nas... za parę dni... Te trzy dni, przez które czekał na spotkanie, były najbardziej męczącymi dniami, jakie przeżył w dotychczasowym życiu. Tym bardziej że mu Edgar pokazywał wszystkie swoje kompozycje i wszystkie wydawały mu się tak sprzeczne z otoczeniem, z tym, co przeżywali, iż mimo swej niezaprzeczonej piękności nudziły go, a nawet irytowały. Nie wychodził wcale. Raz tylko przyszła Bilińska. Było to wieczorem tego dnia, kiedy dostano trochę więcej nafty i w pokoju Edgara paliła się duża lampa. Bilińska siedziała przy okrągłym stole podparta łokciami i lampa oświecała jej jasną twarz i trochę nadto wydłużone rysy. Mrużąc oczy patrzyła na płomień naftowej lampy i obojętnie słuchała biadania mamy Szyllerowej. Janusz poczuł, iż siostra myśli o czym innym, i jakoś zaniepokoiły go te myśli, ale nie umiał im przypisać konkretnego znaczenia. Bilińska została na kolacji, przyszedł po nią Kazio Spychała i po raz pierwszy Janusz, który zresztą nie zwracał uwagi na te rzeczy, spostrzegł w rozmowie siostry z Kazimierzem, w tonie ich głosu, w cieple spojrzenia, kiedy patrzyli na inne przedmioty lub osoby słuchając się nawzajem - ślad jakiejś intymności, o której dotąd nie wiedział. Co prawda, przypisać to można było i temu, że przebywali dużo z sobą w ostatnich czasach i razem przeżyli ciężkie dni. Teraz mieszkali razem u pani Muszki i drwili z arystokratycznego towarzystwa, jakie się tam zgromadziło. Zjadali kluski z serem jak najlepszą potrawę. Janusz patrzył z pewnym zdziwieniem na swoją siostrę: nie wyglądała na osobę, która niedawno straciła męża i kochającego ojca. Edgar mówił cały czas o muzyce. To była zupełna monomania. Pani Szyllerowa słuchała patrząc w niego bez przerwy, jakby się bała stracić najmniejsze słowo. I Janusz pomału wciągnął się w tę krainę abstrakcji. Mimo wszystko, co się naokoło działo, słuchał z zamiłowaniem i ze zdziwieniem słów kompozytora. Edgar mówił o Tristanie, o momencie, kiedy duet miłosny w drugim akcie zamiera i odzywa się nagle pomieszany z harfami głos czuwającej Brangeny. Janusz nie widział nigdy Tristana i Izoldy, ale wyobrażał sobie ten śpiew, wznoszący się ponad zapatrzonymi w siebie kochankami jak głos czuwającej ludzkości. Wpatrzona w gwiazdy Brangena widzi ponad miłością tych dwojga otwierającą się przepaść wieczności - i wznosi ostrzegawczy głos, wiedząc, że i tak oni tego nie usłuchają. Profesor Ryniewicz wtrącał także swoje niepotrzebne słowa. Zadziwiające, jak wszystko, co powiedział profesor, było słuszne i kulturalne, a pomimo to nie trafiające w sedno rzeczy i niezmiernie niecierpliwiące. Po kolacji Bilińska i Spychała odeszli, a Edgar wrócił do swoich pieśni do słów Lermontowa. Odwracając się tylko raz od fortepianu, porzucając ozdobniki przypominające Anczara Rimskiego-Korsakowa, powiedział: - Wiesz, twoja siostra jest bardzo inteligentna. Janusz się zdziwił. Chyba byłby to ostatni przymiotnik, jakim by określił siostrę. Przypomniał sobie jej burboński profil i wypukłe niebieskie oczy. - Tak myślisz? - spytał Edgara. Ale zaraz potem poczuł, że zalewają go pasaże, i łamany rysunek melodii Anczara popłynął znowu, otwierając przed nim połyski dalekiej krainy Wschodu. "Kto ptaka tego usłyszy, o wszystkim zapomina" - przypomniały mu się słowa pieśni, którą kiedyś śpiewała Elżunia. Kto tego ptaka usłyszy, o wszystkim zapomina. Ale o jednym nie mógł zapomnieć: o tym, że mu się Ariadna wydała tak zupełnie kim innym. Oczywiście nie oczekiwał Ariadny deklamującej Błoka w białej sukni, ale nawet była inna od tej, jaką widział na dworcu, w szarym kostiumie i w czarnym kapeluszu z kokardą. Teraz może nawet była trochę wyższa niż tam na stacji, w berecie i w szynelu jak gdyby wyrosła, ale sam wyraz twarzy, głos, słowa były inne - brzmiały inaczej, niż to sobie wyobrażał w długich wieczorach w Mańkówce, kiedy ojciec grał na pianoli, tam, na dole, a on był tak bardzo sam. Edgar się znowu odwrócił. - Ariadna kiedyś zauważyła - powiedział - że ty masz niebezpieczne ogniki w oczach. Pokaż się! Ale tu już był profesor Ryniewicz: - Ach, pan Janusz w tej chwili ma oczy powleczone marzeniem. Nie widzę w nich ogników. - O czym myślałeś? - spytał Edgar. - O twojej pieśni - odpowiedział bez wahania Janusz. VII Dom, w którym mieszkali Wołodia i Ariadna - olbrzymia czynszowa kamienica - stał w okolicach dworca. Tam na piątym piętrze mieściły się dwa małe pokoiki z kuchnią, w których mieszkali Tarłowie. Kiedy Janusz zapukał do drzwi, otworzył mu młody człowiek, którego nie poznał w pierwszej chwili. Był to Niewolin - w oficerskiej "rubaszce" bez odznak. Wszedł za nim do małego pokoiku. Przy owalnym stole siedzieli Tarłowie i Walerek. Pili wódkę i herbatę, na zatłuszczonych gazetach leżały kawałki kiełbasy, czarnego chleba i słoniny. Wszyscy powitali go okrzykami. - Chodź, chodź, dobrze, żeś przyszedł! - zawołał Wołodia. - Walerek przywiózł nam ze wsi kiełbasy i chleba. Wódka odeska! Janusz był bardzo zdziwiony. - Skąd ty się tu wziąłeś? - spytał Walerka. Walerek - był to już młodzieniec pod wąsem, wysoki i bardzo przystojny - odpowiedział coś nieokreślonego. - Gdzie mieszkasz teraz? - spytał go jeszcze Janusz. - Czasami nocuję tutaj. Ariadna siedziała trochę zasłonięta wielkim miedzianym samowarem, odwrócona plecami do nikłego zimowego światła przenikającego przez małe i bardzo brudne okno. Janusz, odpowiadając na pytania i sam dużo (jak na niego) mówiąc, nie mógł zorientować się w wyrazie jej twarzy. Miała na sobie prostą granatową suknię. Gdy wstała raz, aby pójść po coś do kuchni, zobaczył, że ma wysokie sznurowane buty wiśniowożółtego koloru. Stukała wysokimi obcasami. Nie mógł oderwać wzroku od tamtej strony, gdzie ona siedziała. Ariadna wydała mu się znowu inna i znowu nie taka, jaką ją sobie wyobrażał w ciągu tych ostatnich kilku dni. Niewolin zachowywał się jak u siebie w domu. Rozmawiano oczywiście o polityce. Wołodia wyszedł do drugiego pokoju i przyniósł Januszowi niedźwiedzia z kopenhaskiej porcelany, który stał dawniej na biurku jego ojca. - Patrz - powiedział - wydostałem to dla ciebie z palącego się domu w Mańkówce. - Więc dom się spalił? - spytał Wołodię. - No, a ty myślałeś, że co? Skoro się zapalił, to się i spalił... - Oczywiście - bąknął Janusz. - A ojca pochowaliście koło kaplicy? - spytał Wołodia. - Tak. Przecież wiesz... - No, tak - mruknął Wołodia i poprosił siostrę o jeszcze jedną szklankę herbaty. Janusz przez chwilę, milcząc, przypatrywał się Wołodii. Zgrubiał teraz, był tęgim, czerwonym na twarzy mężczyzną, ale miał światłe oczy, zawsze te same, pod tymi samymi czarnymi brwiami. - Wiesz, nie bardzo rozumiem, coś ty tam robił? - powiedział Janusz do Wołodii. - Ja też nie bardzo rozumiem - wymijająco odpowiedział Wołodia. - Jak to: co? - spytała nagle z entuzjazmem Ariadna - pomagał rewolucji! - Czy rewolucja polega na paleniu domów? - spytał Janusz. - Także i na paleniu domów - poważnie odpowiedział Wołodia. - Wiesz? A Molińce stoją! - zawołał Walerek przez stół do Janusza. Janusz zrozumiał, że Walerek wypił dużo wódki. - Nie bój się, już ty tam nie wrócisz - nie patrząc na niego powiedział Wołodia. - Kto wie, kto wie? - śmiejąc się zapytał Walerek. Wołodia nie zwrócił na to uwagi. - Po ostatnim przewrocie w Piotrogrodzie rewolucja weszła na nowe tory... - Tak myślisz? - spytał Janusz, który nie bardzo się orientował w zagadnieniach politycznych. - W każdym razie - poparł swój wywód Wołodia - powrotu nie ma i nie może być. - Wszystko trzeba budować na nowo - z tym samym entuzjazmem zawołała Ariadna. Janusz popatrzył na nią niepewnie. Niewolin zjadał ją oczami. Po pewnym czasie mężczyźni wstali. - Musimy iść. - Tylko, Wołodia, ostrożnie - patrole Rady krążą dzisiaj gęściej. - Nie zauważyłem - wtrącił Janusz. - Papiery mam w porządku. - Walery, nocujesz dzisiaj? - spytała Ariadna. - Nie, dziś nie - zawołał głośniej, niż trzeba było, Walerek i nagle poczerwieniał. Janusza zastanawiała zmiana, jaka zaszła w Walerku. Widział go nie tak dawno, latem przyjeżdżał jeszcze do Moliniec. Rumieniec miał żywszy, a czarny puch pod nosem odznaczał się wyraźniej. - Gdzież to idziesz? - zapytał go. - Dlaczego nie przychodzisz do Szyllerów? - Cóż ja bym tam robił? - wzruszył ramionami Walerek. - Tam bez muzyki ani rusz. A ja nie potrafię grać nawet na bębnie, nawet na pianoli jak twój ojciec. Dopiero kiedy Walerek wyszedł do przedpokoju i wrócił, Janusz spostrzegł, że ma on na sobie płaszcz porucznika armii Centralnej Rady i czapkę z granatowym otokiem. - Jesteś w wojsku? - zapytał. - A cóż mam robić... muszę... - mruknął Walerek. Niewolin nie odezwał się do Janusza ani słowem przez cały czas. Rozmawiał tylko z Ariadną i Wołodią, teraz pożegnał się z nim ceremonialnie, szastając obcasami. Panowie wyszli. Janusz został sam z Ariadną. - Może przejdziemy do mojego pokoju? - spytała Ariadna. Tamten pokój był jaśniejszy i lepiej urządzony. Na łóżku Ariadny leżał biały muślin, a przy łóżku stał głęboki fotel, na którym umieściła się Tarłówna na wprost okna, tak że całe światło biło na jej twarz. Janusz siadł na niskim stołeczku pod oknem i patrzył teraz swobodnie na swoją przyjaciółkę. - Te meble to są jeszcze z naszego dawnego mieszkania. Jedyne, jakie ocaliłam, kiedy przeniosłam się do Wołodii. Papę zabili, pan wie? Zastrzelili go na ulicy, zaraz po wybuchu rewolucji. No, i tak sobie mieszkamy - dodała dość nerwowo, widząc, że Janusz patrzy na nią bez przerwy i nic nie mówi. - Dlaczego pan tak patrzy na mnie? - Szukam w pani twarzy rysów, które znałem. Które potem towarzyszyły mi w niejednym śnie. Ariadna zaśmiała się. - No, i widzi pan, teraz trzeba wszystko budować na nowo. Wołodia wierzy w rewolucję, no, i ja uwierzyłam. Pracujemy teraz dla rewolucji, ukrywając się przed Centralną Radą - on, ja i Niewolin... - Czy i Walerek także? - On? Tego ja nie wiem. On jest u tamtych. Ale to dobry chłopak. I pan wie, nigdy jeszcze nie byłam tak szczęśliwa. Bo, widzi pan, pracuje się tutaj dla przyszłości, dla narodu, dla wszystkich ludzi na świecie. Pan wie, my oczekujemy bolszewików tutaj. Wojna domowa musi się skończyć ich zwycięstwem. Centralna Rada to zawracanie głowy, i ta cała republika ukraińska. To burżuazja. Oni tu niewątpliwie przyjdą. Wołodia mówi, że w grudniu, styczniu już będą. Więc my tu dla nich przygotowujemy grunt, Wołodia, Niewolin, oni chodzą na zebrania, mają swoich ludzi u marynarzy, u robotników portowych, bo Wołodii przydzielili do roboty portową dzielnicę, mają broń, zbierają jeszcze. Wszyscy tu są gotowi do prawdziwej rewolucji... Bo tamta, Wołodia mówi, diabła warta, tyle co nic. I Rząd Tymczasowy, i Kiereński upadł, no, i ta Konstytuanta, dobrze, że ją rozpędzili! No, i teraz nowe życie, sprawiedliwe życie! - Wszystko to mówiła Ariadna jakimś sztucznym, nieswoim głosem. Jakby słowa przychodziły do niej z budki suflera. Wreszcie dodała: - Pan z nami, prawda? Bo ja myślę, że pan jest taki entuzjasta, pan tak we wszystko wierzy, pan pójdzie z nami do portu, ja to jakoś zawsze czułam intuicyjnie, ile razy pomyślałam o panu... - A pani o mnie myślała? - Myślałam. - Przez te długie lata? Janusz sam nie wiedział, jak z tego niskiego stołka znalazł się tuż obok Ariadny, klęczał obok niej i ręce położył na jej kolanach. - Przez te długie lata? - powtórzył. - Pani nie wie, czym były dla mnie te długie lata, nie było dnia, nie było godziny, żebym o pani nie pomyślał. I przez to pani stała się czymś nierealnym, wymyślonym, czymś nierzeczywistym... Nie mogę sobie uprzytomnić, I don't realize, że to pani jest przede mną. Trzy lata temu pani miała zupełnie inną twarz, bez tego uśmiechu, pani teraz jest zupełnie inna, ale i ja jestem inny, nowy. Ja będę z wami pracował, ale pani mi powie, co ja mam robić... Niech mnie pani wynagrodzi za te wszystkie lata męki, za ten strach, że ja pani nigdy nie zobaczę, za to upokorzenie miłości... Ariadna pochyliła się nad nim i widział teraz wyraźnie tuż przed sobą jej oczy, z których jedno zachodziło jakąś mgłą niewidzenia czy szaleństwa. Otwierała i zamykała wargi jak ryba wyrzucona na brzeg wody. Pochylała się coraz bliżej, ale on nie poruszał się, tylko patrzał w jej oczy. - A więc kocha mnie pan? Wargi jej wymówiły słowo lubitie, jakby zaczerpywały wody po kropelce. Janusz z dreszczem wewnętrznym powtarzał: - Kocham, kocham, kocham, kocham. Ciało jej było czymś tak nieoczekiwanym, niezwykłym, czymś utkanym z zupełnie niewiadomej mu materii. Każde dotknięcie - dotykał powoli i nieśmiało - było objawieniem nieznanych krain. Mimo iż przez tyle nocy wyobrażał sobie Ariadnę - tego jednak nie potrafił sobie wyobrazić, to przechodziło jego możność nie tylko wyobrażania, ale nawet odczuwania. Nie wiedział, co począć, osłabł nagle i leżał z głową potarganą, wtuloną w piersi kobiety, pierwszej kobiety. Ariadna musiała przejąć powoli inicjatywę, wznieść tę głowę ku sobie i połączyć swe wargi z jego wargami. Pocałunek wydał mu się czymś niedobrym, nieoczekiwanym, poza programem życia, i leciał gdzieś w to całowanie jak w przepaść. Nie wiedział, że człowiek może przeżyć coś podobnego, że posiadanie ukochanego ciała może być czymś tak nieodpowiedzialnym i że krawędź miłości jest krawędzią życia, poza którą jest już tylko nieskończone spadanie w przepaść śmierci. VIII Royscy dopiero koło Bożego Narodzenia przyjechali do Odessy. Przyjechały pani Royska, ciocia Michasia, Ola i Józio. Pan Royski od dawna opuścił Skwirę, kierując się w stronę Kijowa, bo miał tam jakieś interesy, ale nie wiadomo było, czy dotarł, bo nie nadsyłał żadnych wiadomości. Wszystko to zwaliło się do Szyllerów, panie w kożuchach, w chustkach na głowie, Józio w odrapanym szynelu. Dom Szyllerów jednak był tak obszerny, że cała gromadka przybyszów utonęła w nim bez śladu. Za jadalnią ciągnął się długi korytarz zastawiony szafami, a z niego wchodziło się do kilku pokojów gościnnych, gdzie umieściły się panie. Józia ulokowano w jednym pokoju z Januszem. - Ale Janusza w tej chwili nie ma - powiedziała z pewnym smutkiem pani Szyllerowa do pani Royskiej. - Rzadko teraz bywa u nas w domu, a czasami nawet nocuje na mieście... Pani Royska się zdziwiła. - Cóż on tu robi? - spytała. - Nie wiem. - A Walerek? Walerek? - pytała pani Royska. - Też nie wiem. Do nas nie przychodzi. Ale gdy tylko rozeszła się wiadomość o przybyciu Royskich, zjawił się pod wieczór Janusz, a zaraz za nim Walerek. Zgromadzili się wszyscy w pracowni i opowiadano sobie nawzajem o przeżyciach ostatnich tygodni. Najwięcej mówiła pani Royska i Walerek, Janusz był milkliwy, a Ola zupełnie się nie odzywała. Z Royskimi przyjechał również Karl. Hans wyjechał ze Skwiry do Kijowa za fałszywym paszportem. Adolf się gdzieś zapodział. Karl podawał herbatę zebranym, pani Szyllerowa wyciągnęła jakieś trzyletnie konfitury. Ola milczała, ale siedziała uważna i jak gdyby czatująca na każde słowo. Na twarzy miała wypieki. Janusz nie patrzył nikomu w oczy. Jak gdyby demonstracyjnie nie łączył się z chórem wszystkich potępiających rewolucję. Mówiono wiele o formacjach Dowbora-Muśnickiego, które tworzyły się na północy: na razie Odessa była oddzielona kordonem od tamtych stron i wieści przedostawały się niedokładne i zniekształcone. - Gdyby tylko tworzono tutaj takie wojsko, zaraz bym się do niego zapisał - powiedział Józio - a ty, Janusz? Janusz nic nie odpowiedział. Zastąpiła go pani Royska, mówiąc z uśmiechem: - Janusz do wojaczki jakoś nie ma ochoty. Edgar wziął go w obronę. - My, intelektualiści, o wojnie nie myślimy. Józio się zaperzył. - Więc zaliczasz Janusza do "twojej" kasty? I zwalniasz go wobec tego od obowiązków? Edgar spojrzał ze zdziwieniem na mówiącego. Nazwisko Spychały nie padło ani razu. Dopiero gdy wszyscy się rozeszli dość wcześnie na spoczynek, Józio i Janusz zaczęli o nim rozmowę. Janusz zresztą z pewną niechęcią mówił o Kazimierzu. Józio nie mógł zrozumieć, o co chodzi. - Wiesz - mówił Józio - postąpił z Olą jak świnia. Miał wracać zaraz do Skwiry i przysłał tylko głupią kartkę... - Jaką? - Czy ja wiem? Ona o tym nie mówi. - Ale przecie nie darmo się tu przedostał zza kordonu. Nie dla pięknych oczu Oli. - Może i to było jednym z powodów. - Tak, ale najważniejsze są inne sprawy. On tu robi robotę wojskową. - Co ty mówisz? Myślisz, że ja bym też mógł? - Józio się zapalił. Było zimno, ale siedział rozebrany do naga na łóżku. Janusz spojrzał na niego i zdziwił się sam sobie. Zauważył, że Józio był teraz bardzo piękny. Właśnie tak jak siedział, bez koszuli, z piękną linią okrągłych muskułów na ramionach. Dawniej tego nie spostrzegał, teraz to widział, bo rozumiał już, co to jest ciało. Porównał swoją urodę z urodą Józia i doznał ukłucia zazdrości. Ariadna wolałaby to ciało greckiego efeba niż jego wyjątkowo chude ramiona i piersi, na których znać było wszystkie żebra. Każde ciało, o którym teraz myślał, porównywał do ciała Ariadny. Nie mógł myśleć o czymś innym. Wtem ktoś zapukał i wszedł Edgar ze starą butelką w ręku. - Wiecie, chłopcy - powiedział - wygrzebałem gdzieś w spiżarni jeszcze butelkę starego miodu. Myślałem, że możemy ją wypić we trójkę. Józio, nie żenując się swej nagości, wyskoczył na środek pokoju. - Dawaj, dawaj - wyrwał butelkę z rąk Edgara - zaraz się napijemy. Tylko gdzie szklanki? Znalazły się i szklanki. Józio włożył ciepłą piżamę Edgara i usiedli wszyscy przy malutkim stole. Po pierwszym kieliszku Józio odważył się spytać Edgara o Elżunię. Śpiewała ostatnio w Piotrogrodzie, teraz nie ma od niej wiadomości. - Ja nie rozumiem, jak można teraz chodzić do teatru - wobec tego, co się wszędzie dzieje. Ja już nie mogłem wytrzymać w Skwirze. - Wierzę ci - powiedział Edgar - ale w Odessie nie jest lepiej. Miałem dwa dobroczynne koncerty. - Co grałeś? - spytał Józio. - Sonatę. A właściwie andante z sonaty. - Wiesz, to, co ojciec grywał na pianoli - wtrącił Janusz. - Właśnie - powiedział Józio - koncerty, teatry... Teraz jest wojna. W tej chwili z daleka, od toru kolejowego, dobiegł przeciągły gwizd lokomotywy. Janusz nie mógł tego spokojnie słuchać. Lokomotywa gwizdała tak samo jak tego wieczoru, kiedy po raz pierwszy był u Ariadny. I tak samo gwizdała, kiedy jako młody chłopiec jeździł do Bilińskich; pociąg zatrzymywał się na ich stacji w nocy i kiedy potem ruszał, jakiś kilometr lub dwa za stacją - wydawał ten przeciągły, z niczym nie porównywalny jęk. Janusz kochał ten dźwięk. Przenosił on go od razu od wczesnego dzieciństwa do tych momentów, kiedy nie mogąc wyrazić swej duszy po kawałku, odczuwał ją całą jednocześnie i jak gdyby całością spadał gdzieś aż do samego dna istnienia. Te przeciągłe gwizdy wywoływały w nim uczucie rodzenia się i umierania. - Dlaczego Maria nie była u nas tak dawno? - spytał Edgar Janusza. - Nie wiem - odpowiedział - ja teraz ich tak rzadko widuję. Józio nastawił uszu na słowo "ich". A Janusz poczuł nagle, że Edgar tylko po to tu przyszedł i przyniósł butelkę miodu, aby pomówić o jego siostrze. I właśnie to "ich", które mu się z ust mimo woli wymknęło, było odpowiedzią Edgarowi. Oznaczało ono: "Po co się trudzisz, nic z tego, tam już jest Spychała". I dopiero w tej chwili sam sobie również uprzytomnił, jaką rolę grał Spychała przy jego siostrze. Dotąd o tym nie myślał, a teraz przypomniał sobie, że tej nocy, kiedy czekali na napad, zasnął, i kiedy się przebudził, Spychały nie było w pokoju. Już wtedy był u Marii. Żal mu się zrobiło Edgara. - Wiesz, jak ja cenię jej inteligencję - a poza tym ona umie słuchać muzyki. Janusz spuścił oczy i nic nie mówił, ale Józio, który znał Bilińską dobrze, nie chciał wierzyć uszom. - I że niby co? - spytał ze zdziwieniem Edgara. Edgar nie rozumiał. Z pewnego rodzaju niemym zdumieniem spojrzał na Józia, ale Janusz zaczął coś mówić o jej muzykalności odziedziczonej po ojcu. - Ja, wiesz, nie bardzo jestem muzykalny, lubię tylko skrzypce, w ogóle muzykę kameralną. Wiesz, Edgarze, napisz kwartet. - Właśnie o tym myślę - powiedział Edgar - mam nawet niektóre szkice. - Zadedykujesz go Marysi - powiedział Józio - to nawet będzie dobrze brzmiało, jak dedykacja Chopina: a Madame la Princesse Marie Bilińska. Edgar uśmiechnął się słabo. - No, dobranoc, chłopcy - powiedział - już idę. - Gdzie, Edgar, gdzie? Nawet miodu nie wypiłeś. - To wy już sami dacie rady - powiedział Edgar i powoli, jakby zamyślony, wyszedł z pokoju. - Słuchaj - zwrócił się do Janusza Józio - co to wszystko znaczy? Wy mi czegoś nie mówicie. Janusz bez słowa rozbierał się i położył do łóżka, naciągając po sam nos kołdrę i kożuchy. - Zimno jak cholera - powiedział - to już ty zgaś światło. Posłyszał, że Józio zgasił świecę stojącą na stole, pociągnął jeszcze miodu ze szklaneczki i zamiast do swojego łóżka skierował się w jego stronę. - Posuń się - powiedział - położę się przy tobie. - Idźże, idź - odburknął Janusz - masz swoje łóżko. - Kiedy tak lepiej gadać - upierał się Józio - myśmy w naszej szkole wojskowej zawsze tak sypiali. - Ładne obyczaje. - Wcale nie - mówił Józio, układając się już pod kołdrą Janusza - to nic nie ma do obyczajów. Powiedz, co to znaczy? - Edgar kocha się w mojej siostrze. - W Marysi? Zwariował. A Spychała? - Właśnie się nad tym zastanawiam. Spychała zapewne jeszcze więcej. - No, to co będzie z Olą? - A diabli wiedzą! Co mnie to obchodzi? - No, a ty, Janusz? Ty też się kochasz? Gdzie ty bywasz po całych nocach? Mówiła nam stara Szyllerowa... - Bywam... mam swoje towarzystwo... - Nie bądź takim mrukiem - szepnął Józio i nagle przytulił się do Janusza, i mówił mu już zupełnie do ucha. - Masz kobietę? Powiedz, Janusz? Opowiedz mi, jak to jest. Wiesz, wyobraź sobie, że ja jeszcze nigdy nie miałem kobiety... - Widzę to - mruknął Janusz - zachowujesz się jak czternastoletni sztubak. - No, powiedz, Janusz, jak to jest? Janusz znowu posłyszał gwizd odjeżdżającego pociągu, który go pociągnął w jakąś głębinę bez dna, i chwilkę milczał, nie zwracając uwagi na ramię Józia, które go obejmowało przez pierś. - To się nie da powiedzieć - wyrzekł nagle przejmująco, jakby powracał na ziemię z dalekiej podróży. Nazajutrz rano przyniesiono do Szyllerów cztery białe bułki i tort, jakiego by w tej chwili nie znalazł nie tylko w całej Odessie, ale nawet w całej południowej Rosji. Do tej przesyłki była dołączona koperta z adresem Oli, a w niej bilecik z nazwiskiem, nic więcej. Nazwisko brzmiało: Franciszek Gołąbek. Pani Szyllerowa była zachwycona przesyłką, a Karl podał bilecik Oli z taką miną, z jaką by wręczał jej zaproszenie na bal do Schenbrunnu. Oli łzy nabiegły do oczu, ciocia Michasia odjęła chustkę, którą ogrzewała jeden policzek, i powiedziała: - Gołąbek? Co to za jeden? - To ten właściciel cukierni. Ten gruby. Poznała go ciocia Michasia jeszcze tego popołudnia. Wpadł z pudełkiem cukierków (skąd on to wszystko tutaj brał?), bardzo zażenowany, rumiany, ale tym niemniej hałaśliwy. Przyjęła go na razie pani Szyllerowa i pani Royska. Ale domagał się koniecznie widzenia z panną Olą. Był śmieszny ze swoim typowym nadwiślańskim akcentem i z uśmiechem przyklejonym do dużej, szerokiej, ale jakby z kremu zrobionej twarzy. Rysy miał właściwie bardzo ładne i oczy niebieskie, poczciwe. Zacierał ręce, kręcił się na krześle i co dwa słowa wstawiał powiedzenie: "Pani szanowna..." - Czy pani szanowna nie chciałaby, pani szanowna, trochę czekolady? - Bo on ma jeszcze zapasy kakao i czekolady... Pani Royska uśmiechała się dystyngowanie i próbowała odpowiadać normalnie na pytania, którymi zasypywał ją grubas. Weszła ciocia Michasia z Olą. Pan Franciszek zerwał się z krzesła, pocałował Olę w rękę, którą ona chciała mu wyrwać, i koniecznie prosił, aby panie rozkazywały, co może dla nich zrobić. Pani Royska spytała go, korzystając ze sposobności, czy nie ma możności skomunikowania się z Kijowem. - Owszem, oczywiście. A jaki jest adresik szanownego męża? Pani Royska podała adres jednego ze swoich przyjaciół. W tym momencie wszedł Kazimierz Spychała. Ola zarumieniła się i pobladła. Przywitała się jednak z nim i korzystając z ogólnego zamieszania wyszła. Spychała po chwili chciał odnaleźć Józia i wszedł do stołowego pokoju, za którym był korytarz. W stołowym, za żardynierką z doniczkami, twarzą do okna, stała Ola. Spychała powiedział coś do niej; kiedy się obróciła ku niemu, ujrzał, że przed chwilą płakała. - Panno Olu - powiedział - co pani jest? Ola, wyciągając poprzez żardynierkę rękę w stronę salonu, wskazała na drzwi. - To przez pana wyjdę za mąż za tego piekarza. Kazimierz patrzył na Olę z przerażeniem i sam nie wiedząc, co robi, powiedział mechanicznie: - A dlaczegóż by pani nie miała wyjść za mąż za pana Gołąbka? Ola zakryła twarz rękami i znowu odwróciła się ku oknu. Nie mówiła nic i nie płakała. Spychale nawet nie było jej żal. Był wściekły na nią za to, co sam zrobił. - Gdzie jest Józio? - spytał. Ola pokazała gestem drzwi do korytarza. - Tam, u Janusza - powiedziała twardo. Spychała nie oglądając się poszedł przez pokój i otworzył drzwi. Ola czekała, że stanie, że zawróci, że zatrzyma się na korytarzu. Ale ciężki odgłos jego butów doszedł do końca korytarza, posłyszała, że zapukał do pokoju chłopców, wszedł tam i długo nie wychodził. Przyszła matka. - Chodź, Olu - powiedziała - pan Gołąbek chce się z tobą pożegnać. Ola niechętnie poszła do salonu. Jak we śnie podała obie ręce panu Franciszkowi. Zapytał, czy może przyjść jutro. - Dobrze, niech pan przyjdzie - powiedziała i odwróciwszy się ujrzała przed sobą rozpromienioną twarz matki, która zapomniała o bólu zębów. Gołąbek odszedł. Ciocia Michasia objęła Olę nagłym gestem swoich chudych ramion. - Mój Boże - powiedziała - Olu, ty drżysz cała! - Tutaj tak zimno w tym salonie - powiedziała Ola. - Chodźmy, mamusiu, do siebie. I już do wieczora Ola nie ukazała się nikomu. Cały czas przesiedziała z matką w swoim pokoju. Nawet nie wyszły na obiad. IX Front rozkładał się zupełnie. Dworce kolejowe, wagony, pociągi, nawet szosy były zalane szarą masą żołnierzy, własnowolnie opuszczających okopy i wracających do domu. Mimo to armia bolszewicka pchała szereg pułków pod kierownictwem energicznych komisarzy na południe. W styczniu 1918 roku pułki te zajęły Kijów i Odessę rozpraszając zwolenników Centralnej Rady Ukraińskiej. Gdy Odessa dostała się już w ręce rewolucyjnej armii Lenina, Elżbieta Szyllerówna postanowiła wyjechać z Piotrogrodu i przedrzeć się do rodziny. Była to cała wyprawa i niełatwo przychodziło takie postanowienie. Trzeba się było przede wszystkim upodobnić do tłumu zalewającego bardzo źle chodzące pociągi, aby nie zwracać na siebie uwagi. Wszystkie przepustki Elżbietka, jako śpiewaczka opery piotrogrodzkiej, otrzymała z łatwością. Jechała ze swoją wieloletnią wychowanicą, pół-sekretarką, pół-panną służącą Helenką. Ubrały się w proste kożuchy, na głowach miały wełniane "kosynki", i tak zmieszane z tłumem żołnierek wdarły się do wagonu odchodzącego na Kijów. Zanim pociąg odszedł, minęło kilka godzin, w czasie których patrole sprawdzały dokumenty: nikt bez pozwolenia nie mógł opuścić Piotrogrodu, wyszukiwano arystokratów, kupców i carskich oficerów. Elżunia umieściła się w fotelu, który ongi był siedzeniem pierwszej czy drugiej klasy, dziś, odarty z materiału, świecił włosiem i sprężynami. Helenka stała. Obok Helenki krył się nieco w cieniu gruby jegomość w czarnej "poddiowce", jaką dawniej nosili pomniejsi kupcy i tak zwani "prikazczykowie". Na głowie miał czapkę, która świeciła się zbytnio, tak była nowa. Jegomość popatrywał trochę na Elżbietkę odgadując w niej kogoś, kto tak samo jak on należał do petersburskiego "świata", którego dziś trzeba było się nie tylko wyrzec, ale i jak najdalej od niego uciekać. Elżbieta także odgadła, zwłaszcza po niecierpliwości, z jaką ten pasażer czekał na odejście pociągu, że był to ktoś, komu bardzo zależało na wyjeździe na południe. Przed samym odejściem pociągu wszedł do wagonu patrol. Właściwie mówiąc, wszedł tylko jeden żołnierz, drugi został na peronie za wybitym oknem i przynaglał tamtego: - Zaraz pociąg odchodzi, kończ. Żołnierz przeglądał papiery dla czystej formalności. Poprosił jegomościa w nowej czapce o dokumenty. Ten podał mu je drżącą ręką. Na pozór były w zupełnym porządku. Główny komisariat zdrowia zezwalał felczerowi Rabinowiczowi na wyjazd do rodziny do Kijowa. Ale żołnierzowi coś się nie podobało w wyglądzie "felczera Rabinowicza". - Wy kto takoj? - spytał, nie oddając przepustki. - Pan widzi przecież, jestem felczerem Rabinowiczem. Mieszkam stale w Kijowie. - Przy jakiej ulicy? - Na Funduklejowskiej. - Kłamiesz - krzyknął nagle żołnierz - na Funduklejowskiej żaden felczer Rabinowicz nie mieszka! Jegomość się zawahał. - Dawniej mieszkałem na Tereszczenkowskiej - dodał. To go zgubiło. - Proszę za mną - powiedział żołnierz. Rabinowicz począł coś gwałtownie przedkładać, ale słowa mu się plątały. Drugi z patrolu nalegał z peronu: - Wasia, prędzej, sygnał już podany. - Prędzej, prędzej, za mną! - wołał żołnierz w wagonie. Domniemany felczer rzucał naokoło rozpaczliwe spojrzenia, szukając ratunku. Elżbietce zrobiło się go żal. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, uśmiechnęła się do żołnierza i powiedziała: - Dlaczego pan nie zostawi towarzysza Rabinowicza? On jedzie ze mną do Kijowa. To mój znajomy. - A ty co za jedna? - warknął żołnierz. - Ja jestem śpiewaczka Maryjskiej opery, Elżbieta Szyller - powiedziała Elżunia z godnością. - Śpiewaczka? - pytał żołnierz. - Wasia, Wasia, prędzej - naglił głos za oknem - pociąg rusza. - Tak, śpiewaczka. Nie słyszał mnie pan? - Nu, jewo k czortu! - zaklął, machnął ręką i przecisnął się do wyjścia, gdyż pociąg rzeczywiście ruszał pomaleńku. Felczer Rabinowicz schylił się w cieniu mijanych peronów i uścisnął Elżbietkę za ramię. Cała droga przeszła szczęśliwie. Parę godzin czekali w Moskwie, a potem w Kijowie na połączenie. Elżbietka padała ze zmęczenia, gdy po tygodniu uciążliwej podróży stanęła wreszcie w Odessie. I znowu Edgar otworzył drzwi i ujrzał na progu siostrę w towarzystwie Helenki. Rubinowicz zanotował sobie adres śpiewaczki i obiecał, że zgłosi się w tych dniach. Elżbietka w kożuchu i chustce weszła do stołowego pokoju i osunęła się na krzesło, podtrzymywana przez brata i przez matkę, która przybiegła przerażona. Wzrok jej padł na wysokiego, przystojnego młodzieńca, który stał po przeciwnej stronie stołu i patrzył na nią ze zdziwieniem. - Józio! - powiedziała Elżbietka - nie poznałam ciebie w pierwszej chwili. Mamo, czy można się jakoś wykąpać? - Ha! Będziemy się starali. Trzeba zagrzać wody na płycie w kuchni... Inaczej nie można. - A nie zajmujcie tym Helenki, ona także zmęczona. Ale Helenka już zdjęła z siebie kożuch, rozmotała wszystkie chustki, którymi była owinięta, i spokojnym krokiem poczęła się krzątać po mieszkaniu. - Gdzie panna Elżbietka będzie mieszkać? - spytała. - W swoim pokoju, jest wolny. Józiu, pomóż Helence przenieść toboły. Józio chwycił kuferki Elżuni, dla niepoznaki owinięte w worki i owiązane sznurami, i przeniósł je długim korytarzem do malutkiego pokoiku, który się mieścił między sypialnią starych Szyllerów a pokojem, który zajmował on z Januszem. Pokoik Elżuni był mały, ale bardzo przyjemny. Cały obity kretonem w wielkie ptaki, brązowo-zielone na kremowym tle. Wielka fotografia Carusa stała na biurku, stało tam również miniaturowe pianino "do ćwiczeń". W całym pokoju panował przenikliwy, ale delikatny zapach perfum zupełnie specjalnych i coś jak zapach więdnących akacji czy nie rozkwitłych bzów. Józio postawił kufry na podłodze i powiedział do Helenki, która otwierała szafę: - Co to tutaj tak pachnie? - To perfumy panny Elżbiety - powiedziała Helenka - zawsze używała tych samych: "Nuit de Paris". Józia uderzył piękny akcent francuski, z jakim Helenka wypowiedziała nazwę tego francuskiego zapachu. Nad łóżkiem wisiał obraz szkoły niemieckiej, przedstawiający scenę z legendy o różach świętej Elżbiety. Pod nim niewielki sztych Liszta dyrygującego w sutannie oratorium Sancta Elisabeth. Gdy Józio wrócił do stołowego pokoju, Elżbietka nie zrzuciła z siebie jeszcze kożuchów i powijaków, ale już gorąco omawiała z panią Szyllerową i z obwiązaną ciocią Michasią sprawy przyszłego małżeństwa Oli z Gołąbkiem. - To nie ma najmniejszego sensu młodą dziewczynę wydawać za dziada. - Ależ on jest młody! - Piekarz zawsze jest stary. - Cukiernik, moja droga, cukiernik - mówiła z lekkim oburzeniem ciocia Michasia. - Oni wrócą do Warszawy - perswadowała pani Szyllerowa, patrząc na lampę nad stołem - pomyśl, Elżuniu, jakie to szczęście dla Michasi. - Przecież to nie ciocia Michasia wychodzi za mąż! - zawołała Elżunia z oburzeniem. Edgar siedział obok siostry i trzymał ją za rękę. Patrzał na nią bez słowa i wcale nie słyszał toczącej się wokoło niego rozmowy. Gdy Józio wszedł, Elżunia przypomniała sobie o nim. - Wiesz, nie poznałam cię, nie wiedziałam, że możesz jeszcze urosnąć! Taki wielki mężczyzna z ciebie. A gdzie mama? - Mama wyszła do miasta. Zaraz wróci. Zdania wymienione pomiędzy nimi były bardzo zwyczajne, ale czujne ucho Edgara ułowiło w dźwięku ich głosów jakiś niezwykły ton. Oderwał oczy od twarzy Elżbiety i spojrzał uważnie na Józia. Józio sam poczuł, iż w zdanie: "Mama wyszła do miasta, zaraz wróci". Włożył za wiele uczucia. Głos jego we własnych uszach zabrzmiał mu zbyt znacząco. Jak naprężona struna wiolonczeli. Bardzo się tego zawstydził i zarumienił się. Czuł, jak krew zalewa mu policzki. Edgar zauważył to i wstał z krzesła. - Dlaczego się nie rozbierasz? - spytał siostry. - To już lepiej od razu wszystko u siebie - powiedziała Elżunia, podniosła się i przeszła na niepewnych ze zmęczenia nogach w stronę korytarza. Po paru dniach zjawił się felczer Rabinowicz. Helenka przeprowadziła go do pokoju Elżuni. Józio ze swego pokoju słyszał przez ścianę, jak rozmawiali głośno, a potem się śmieli bardzo wesoło. Nie wiedział dlaczego, ale go to strasznie irytowało. W pokoju Józia siedział Walerek, ubrany po cywilnemu. Gdzie mieszkał Walerek i co porabiał, trudno się było dowiedzieć. Bracia nie mogli się dogadać. Józio stawiał wszystkie kwestie i pytania po prostu, prawie prymitywnie, Walerek z natury wykręcał się od prostych odpowiedzi. Nie umiał określić niczego zwyczajnie, zdaje się, zajmował się handlem. Ale co sprzedawał, komu i gdzie, trudno to było wykoncypować. Józio zresztą nie słuchał tego, co brat gada: mówił jakieś dziwaczne rzeczy o Spychale. Nasłuchiwał tego, co się działo przez ścianę. Rozmowa nie trwała długo, usłyszał kroki, stuknięcie drzwi, potrójny dzwonek (tak przywoływała Elżunia Helenkę) i stąpanie czyjeś w stronę przedpokoju. - Coś ty mówił o Spychale? - zapytał machinalnie brata. - Że prowadzi tutaj jakąś tajemniczą robotę... - powiedział Walerek - nie mogę wywąchać co. Walerek stał przed oknem. Józio widział jego wysoką, chudą, nie wyrobioną jeszcze figurę. Nie lubił tego niespokojnego blasku, jakim świeciły oczy Walerka, który pochylał się teraz ku niemu i patrzał badawczo, a jednocześnie lewe oko jak gdyby uciekało w głąb, przestawało patrzeć, stawało się bez wyrazu. Zgniewał go ten sposób patrzenia. Wzruszył ramionami. - Już lepiej nie wąchaj... Wszedł do jadalnego: tam stała pośrodku pokoju pani Szyllerowa i bezradnie patrzyła rozszerzonymi oczami w twarz Elżuni, która coś szybko i gwałtownie wykładała matce. - Teraz? statkiem? przez zaminowane morze? - To tylko do Rumunii - powiedziała Elżunia. - Rumunia zajęta przez Niemców. - Nie cała. On mówi, że przedostanie się do Konstantynopola. Panie zamilkły. Józio przeszedł przez pokój i skierował się do Edgara. Edgar leżał u siebie na łóżku i czytał. - Wiesz, to wspaniała książka - wymienił rosyjskie nazwisko - o Sycylii... Józio bez słowa usiadł w fotelu przy łóżku. I tutaj też nie słuchał tego, co mu Edgar opowiadał o Sycylii. Fragmenty zasłyszanej rozmowy zaniepokoiły go, chociaż nie rozumiał ich znaczenia. Słuchał Edgara, potakując bezmyślnie. Z salonu położonego naprzeciw drzwi Edgara poczęły dobiegać śpiewne gamy. To Elżunia już, zaraz zajęła się córką stróża, która, jak się okazało, miała piękny głos. - Ty jesteś dziwny, Edgarze - powiedział nagle Józio - ciebie nic nie obchodzi. - Jak to: nic? Właśnie wszystko mnie obchodzi. Przyszedł Janusz, także był milkliwy, siedział w innym kącie pokoju, niespokojny mimo nieruchomości. - Niemcy posuwają się w ślad za rozkładającą się armią - powiedział - będą wkrótce tutaj. Na Krymie, nad Donem biała gwardia walczy. Sytuacja czerwonych w Odessie pogarsza się z każdym dniem. Zamilkli przez chwilę, ale Edgar znowu wrócił do opowiadania o Sycylii. Potem mówił o Florencji. W salonie umilkły piosenki, Elżunia z Hanią próbowały gam. Józio czuł, że nie wytrzyma. Ściemniło się szybko. Po kolacji zapukał do drzwi Elżuni i wszedł do niej śmiało. Elżunia siedziała przy biurku i bez zdziwienia podniosła na niego wielkie, niebieskie oczy. - Siadaj, Józiu - powiedziała. Usiadł przy samym biurku. Nigdy jeszcze nie widział twarzy Elżuni z tak bliska, patrzył na jej nozdrza rozdymające się w rozmowie, na wargi poruszające się wyraźnie przy dobitnym wymawianiu słów. Elżunia miała znakomitą dykcję. Pochylał się ku niej, jak gdyby chciał ułowić te słowa, chociaż, Bogiem a prawdą, nie bardzo rozumiał ich znaczenie. W pewnej chwili przerwał w pół jej zdania i zapytał: - Ten felczer, co dziś przychodził? Kto to jest? Elżunia uśmiechnęła się. - To nie jest żaden felczer. Tobie mogę powiedzieć, nie powtórzysz nikomu. To jest bankier Rubinstein, wiesz, ten z Petersburga. On chce się przedostać na Krym, wiezie pieniądze cesarzowej matki. - I ty chcesz wyjechać z nim? Elżunia zastanowiła się i spojrzała na Józia badawczo. - Skąd wiesz? - Domyśliłem się tego - szepnął - a właściwie przeczułem. Ujął jej rękę powyżej dłoni i poczuł jednocześnie ciepły dotyk jej skóry i chłód metalowej bransolety zegarka. - Nie jedź - powiedział - nie jedź. Elżunia zaśmiała się dość serdecznie. - Cóż ci się tu przywidziało? - powiedziała - dlaczego nie mam jechać? Jego końcowym etapem jest Londyn. On tam ma pieniądze. Obiecał mi pomóc tam się dostać. Jeszcze nigdy nie śpiewałam w Covent Garden. Józio nie zważał na to, co mówiła. Ściskał coraz mocniej rękę, czując pulsowanie jej krwi. Bransoletka wciskała się w ciało. Powtarzał bezsensownie: - Nie jedź, nie jedź. Elżunia zirytowała się. W pewnej chwili usiłowała wyrwać ramię z jego dłoni, ale jej się nie udało. - Co ci jest? - zawołała. - Puść! To boli! Odchyliła się w tył, odsłaniając białą szyję. Józio nie puszczając ręki wstał i pochylił się ku niej. Z zaciśniętymi zębami powiedział drżącym głosem: - A myślisz, mnie to nie boli, że ty wcale na mnie nie patrzysz? I pocałował ją w same usta, krótko, mocno. Elżunia zamknęła oczy. Józio oderwał się od niej, odszedł dwa kroki w kierunku drzwi, zawrócił i stanął zupełnie blisko przy niej. Siedziała tak, jak ją zostawił, pochylona w tył, bez ruchu, z zamkniętymi oczami. - Nie zamykaj drzwi - powiedział jej do ucha - wrócę do ciebie w nocy. X Od kiedy Odessę zajęli bolszewicy, na górce u Tarłów było albo bardzo pusto, albo bardzo pełno. Niewolin i Wołodia mieli mnóstwo zajęcia, Niewolin pracował w jakimś biurze, Wołodia z początku w radzie miejskiej, potem w nadzwyczajnej komisji do walki z kontrrewolucją. Ariadna przeżywała znowu inną fazę. Była teraz na pół umundurowana, nosiła na głowie ogromną papachę i chodziła na wiece i zebrania, gdzie przemawiała i deklamowała rewolucyjne wiersze. Teraz wchodził w modę Majakowski, i jak dawniej, lekko przeciągając akcenty, mówiła śpiewne wiersze Błoka, tak teraz starała się głośno wołać, rzucając tłumom urywane wiersze Majakowskiego. Janusz, który ją słyszał parę razy, przyznawał, że wolał, gdy deklamowała Błoka. Janusz teraz często bywał u nich, więcej czasu spędzał u Tarłów niż u Szyllerów, gdzie zjawiał się tylko na noc, i to dosyć późno. Ale rzadko kiedy zastawał wszystkich razem zebranych na Dworcowej. Najrzadziej właśnie Ariadnę i nigdy już prawie nie spotykali się samotnie. Przychodziła przed samą godziną policyjną - albo rozbawiona i z pałającymi policzkami, opowiadająca o ostatnim zebraniu, albo chmurna i spokojna, i nie mówiąca ani słowa. Wołodia przynosił z sobą w nieodłącznej teczce stosy papierów, które przeglądał z zafrasowaną miną, siedząc przy stole w pierwszym pokoju, a w drugim Ariadna z Niewolinem i Januszem wymieniała skąpe wyrazy. Stała się jakaś nieufna i zachowywała się tak, jak gdyby Janusz ją zdradził. Walerek teraz przemykał się ulicami Odessy w bardzo niepozornym cywilnym ubraniu. Wołodia mimo całą swą rewolucyjność wyrobił mu jakieś fałszywe papiery i fikcyjną posadę w jednym z doków portowych. Spychała nie wychodził z domu i nie widać go było na mieście. Niewolin siadywał długo wieczorami u Tarłów: mieszkał teraz gdzie indziej, ale miał nocną przepustkę. Janusz do tego stopnia myślał tylko o Ariadnie i jej zachowaniu, że najważniejsze sprawy go nie obchodziły. Księżna Muszka, u której mieszkała Bilińska, została zaaresztowana wraz z najstarszym synem. Maria przychodziła do Janusza z prośbą o wstawienie się za księżną u Wołodii. Zdziwił się tą prośbą. - Co cię to obchodzi? - pytał. A potem przerzucił się na inny temat: - Co się dzieje ze Spychałą? Nie widziałem go od dawna. - Nie wiem - mówiła niechętnie księżna. Wieczorami i nawet w nocy wracał od Tarłów bez przepustki, a gdy natykał się na patrol, z tak rozbrajającą miną powiadał, że nie ma "propuska", iż najczęściej puszczano go w spokoju. Zresztą jak zwykle w takich razach - miał szczęście i patrole zaczepiały go bardzo rzadko. To, co czuł wtedy, wracając w nocy przez zupełnie puste i słabo oświetlone ulice Odessy, nie dawało się skonkretyzować. Z jednej strony istniało dla niego tylko jedno: Ariadna, z drugiej, gdy patrzył na ciemne domy i twarz mu muskał wiatr od strony portu, i od czasu do czasu dolatywał go głuchy odgłos dalekiego wystrzału - budziły się w nim jak gdyby jakieś niewyraźne wyrzuty sumienia. Zapytywał sam siebie: co ja tutaj robię? Bilińska namawiała go, aby wstąpił do korpusu Dowbór-Muśnickiego, ale na to nie miał ochoty. Spychała asystował przy tej rozmowie, wyszedłszy ze swojego ukrycia na krótką chwilę. Bynajmniej nie podtrzymywał propozycji Marii i nie nalegał na to, aby Janusz przedzierał się do Dowbora. - Będzie miał tutaj może jeszcze co innego do roboty - powiadał. Pewnego wieczora Ariadna wróciła do mieszkania w towarzystwie francuskiego oficera, członka jednej z niezliczonych misji wojskowych, jakie w tym czasie bawiły w Rosji. Zbliżała się epoka pokoju brzeskiego i Francuzom ziemia paliła się pod nogami, nowy znajomy Ariadny przemyśliwał najwidoczniej nad tym, jakby i dokąd zwiać. Nazywał się Maurice Delattre i nie wiadomo, skąd Ariadna go sprowadziła, gdzie go spotkała i jakie ma zamiary. Wyglądał zresztą dość interesująco; gdyby nie piekielna chudość, byłby nawet przystojny. Miał wielkie, czarne oczy, którymi błyskał zalotnie, kobiety zdawały się go interesować. Podkreślał swoim sposobem bycia, że przyszedł na Dworcową jedynie jako znajomy Ariadny. I Wołodia, i Niewolin zachowywali się w stosunku do niego z wyrafinowaną i chłodną grzecznością. Ale Ariadna pyszniła się nim jak okazem egzotycznego zwierzęcia. Zdobywała z wielkim trudem pszenną mąkę (w czym Janusz jej pomagał) i piekła dla niego ciastka. Francuz zrazu przychodził co trzy dni, potem stał się codziennym gościem. Zjadł cały zapas konfitur, jaki miała jeszcze Ariadna z domu. Janusz posunął się do tego, że poprosił panią Szyllerową o dwa słoiki z jej spiżarni, i zaniósł je Ariadnie po to tylko, aby ujrzeć w jej oczach błysk wdzięczności. Odessa zmieniła wygląd zewnętrzny. Po ostatnich walkach była przez jakiś czas opuszczona i zaniedbana. Teraz otwarto kina, teatry, parę kawiarń, kosztowało to wiele trudu i wysiłku, tylko Wołodia coś o tym wiedział z całego towarzystwa na Dworcowej. Ale kiedy otwarto kawiarnie, zaczęto tłumnie w nich bywać. Ariadna czasami wyciągała Janusza na kawę. Nie mógł z nią często chodzić, kawiarnie były drogie, a Janusz od dłuższego czasu był zupełnie bez grosza. Bilińska parę razy pytała go, czy nie potrzebuje pieniędzy, ale nie chciał brać od siostry, nie wiedział zresztą, czy ona sama ma jakieś środki. A przecież miała dziecko, o mleko było trudno i kosztowało ono bardzo wiele. Janusz zauważył, że Ariadna teraz rzadziej bywała w domu i że bardzo często spotykała się z Maurice'em w małej kawiarni przy ulicy Derybasowskiej. Janusz tym bardziej unikał tego zakładu, że nie chciał widywać Gołąbka, do którego czuł instynktowną antypatię i głęboki żal za całą sprawę z Olą. Zresztą pod tym względem mieszane uczucia panowały w jego duszy. Miał żal również i do Spychały, a zwłaszcza do siostry. Szkoda mu było biednej Oli. Gołąbek bardzo nalegał, aby ślub odbył się jak najprędzej, nie czekając na niepewny jeszcze powrót do kraju. Mimo to Janusz odprowadzał czasami Ariadnę pod same drzwi kawiarni Gołąbka. Żegnała się z nim przed lustrzaną szybą, za którą widniała czarna czupryna i błyszczące oczy Maurice'a. Zawsze w tych wypadkach całował ją w rękę na ulicy, choć prosiła, aby tego nie robił. Pewnego dnia zaciągnęła go do środka. Zgodził się niechętnie i siedział niemo przy stoliku, gdzie gadali Ariadna z Francuzem. Nawet nie słuchał, o czym mówili. W pewnej chwili zastanowiło go powiedzenie Ariadny: - Ileż więc czasu trzeba płynąć na Krym? (Mówiła źle po francusku i powiedziała le Crime zamiast la Crimee). Słowa te zasłyszane w przelocie tak go oszołomiły, że nie wiedział, jak na nie zareagować. Ariadna nie bardzo długo tym razem siedziała w kawiarni, spieszyła się gdzieś na jakiś wiec znowu i pożegnała się z panem Delattre bardzo prędko. Janusz porwał się, aby ją odprowadzić, ale ledwie parę kroków oddalili się od kawiarni, kiedy wyciągnęła do niego rękę. - Idź już, niedobrze, aby nas ciągle razem widzieli - powiedziała. - Czy cię śledzą? - Przypuszczam, że nie. Ale Delattre'a tak. - Wyjeżdżasz? - spytał Janusz, nie puszczając jej ręki. - Jeszcze sama nie wiem - Ariadna wyciągnęła dłoń z jego ręki. - Ależ dlaczego? - spytał Janusz, jak gdyby odpowiedź Ariadny była pozytywna. - Nie wiem nic - szepnęła Ariadna, odwracając głowę, ale nie odchodząc. - A twoja praca? A rewolucja? - spytał Janusz. Spojrzała na niego przelotnie i znowu odwróciła wzrok. - Chcę żyć! - powiedziała jeszcze ciszej. Janusz się zdziwił. - Żyć? Co to znaczy? Ariadna zaśmiała się. - Żyć? Jak ci to wytłumaczyć... Cogito ergo sum... chyba nie tak... amo ergo sum *. (* Myślę, więc jestem [...] kocham, więc jestem.) - Nic nie rozumiem - powiedział Janusz i przybliżył swą twarz do twarzy Ariadny, aby lepiej przypatrzyć się jej rysom. Miała zmęczoną, żółtą skórę. - I ja niewiele więcej, no, ale zobaczymy. - Ariadna znowu popatrzyła na niego. Jak się Januszowi wydało, jak gdyby z litością. - Nie przychodź teraz, mój drogi, do nas - dodała nagle i z pewną decyzją - czekaj na mój list. Janusz nie wychodził przez trzy dni z mieszkania Szyllerów, czekając na wiadomość od Ariadny. Dopiero teraz, kiedy przebywał w tym domu stale, od rana do wieczora, spostrzegł, jak wiele rzeczy w nim się zmieniło. Pani Szyllerowa chodziła bardzo ponura, a pani Royska i ciocia Michasia zamykały się w swoim pokoju. Ola, zdaje się, płakała. Chodziła z kąta w kąt blada i smutna. Tylko Józio był uosobieniem radości, po prostu roznosił ciasne mieszkanie. Pani Royska bardzo się o niego bała, nie wypuszczała go więc na miasto, musiał po całych dniach sterczeć w stołowym pokoju, czasami głos jego i śmiech dolatywały z pokoju Elżbietki. Elżbietka parę razy na dzień rozpoczynała śpiewać, ale prześpiewawszy parę ćwiczeń milkła jak ptak, który odezwał się za wcześnie na wiosnę. Codziennie koło południa przychodziła na lekcje mała Hania od stróża i wtedy zza zamkniętych drzwi dolatywały dwa dźwięczne głosy powtarzające solfeż i oddzielne nuty, co brzmiało niby aria z fletem z Somnambuli - fletem był głos Elżbietki. Dnie lutowe były szare i ciepłe, morze nie zamarzło i powiew z południa niosący zapach jodu uderzał w nozdrza Janusza, ilekroć otwarto okna przy sprzątaniu. Trzeciego dnia nad wieczór Elżbietka otworzyła drzwi swego pokoju na korytarz i zaczęła śpiewać. Janusz siedział w swoim pokoju przed oknem i patrzył, jak się nad dachami przeciwległych domów niebo zaciągało nocą. Józio leżał na swoim łóżku, odrzuciwszy czytaną książkę, bo było już za ciemno. W momencie kiedy Elżbietka wyrzuciła pierwszą długą nutę, ciągniętą równo w soczystym mezzoforte (głos jej zabrzmiał w tej chwili naprawdę przedziwnie), Józio uniósł się na łóżku. Janusz oderwał wzrok od szarego nieba i popatrzył na niego. Józio wsparł się na łokciu i przekrzywiając głowę, jak rasowy pies, począł nasłuchiwać tak uważnie, jakby chciał coś wyczytać w tym głosie. I rzeczywiście w arii Haendla, od której Elżbietka zaczęła swój dzisiejszy koncert, zabrzmiały jakieś osobliwe tony, błagalne i pełne, modlitwą brzmiące, a jednocześnie tak bardzo zmysłowe. Janusz też słuchał tego śpiewania jak gdyby jakiegoś dziania się. - Co się stało? - szepnął Józio. - Dlaczego ona tak śpiewa? Jednocześnie dały się słyszeć w korytarzu ciche stąpania, drzwi otworzyły się i stanął w nich Edgar. Głos Elżbiety dolatywał teraz mocniej, jak wiolonczela, z której zdjęto surdynę. Józio spojrzał na Edgara, ale odwrócił wzrok. Nie ruszył się ze swej pozycji. Januszowi zrobiło się zimno. Aria Handla dobiegała końca w cudownym pianissimo i dwa akordy fortepianu zamarły w doskonałej kadencji. Nikt nie ruszył się. Rozpoczął się drgający, cichy akompaniament. Teraz Elżbieta zaczęła jedną po drugiej włoskie pieśni Wolffa. Janusz ujrzał jakieś ciepłe kraje szczęśliwości, coś, co nie istniało na ziemi w dwudziestym wieku, co nigdzie nie mogło istnieć, tylko w takiej pieśni. Przeczucie szczęścia pomieszało mu się nagle z lękiem jakiegoś strasznego zdarzenia i powtórzył sobie w duchu to samo pytanie Józia: "Co się stało? Dlaczego ona tak śpiewa?", i poczuł lęk przed tym, że działo się tutaj coś niezmiernie ważnego, a on nic o tym nie wie, i że los jego decyduje się gdzieś poza nim, bez najmniejszego udziału jego osoby. Los jego, a może los ich wszystkich trzech? Twarz Edgara bielała w ciemni, stał w drzwiach, opierając się ręką o futrynę, Józio bez ruchu, ze schyloną głową trwał na łóżku, słuchając tak uważnie. Janusz przechylił w tył głowę i zamknął oczy, powieki napełniły się łzami. W tej chwili od kuchennych drzwi rozległo się mocne pukanie. Nikt się nie ruszył ani Elżbieta nie przestała śpiewać. Janusz wstał i poszedł do kuchni, we drzwiach serdecznie ściskając Edgara, zapalił świecę w kuchni, Elżbieta wciąż śpiewała: "... Możesz stać przed oknem aż do rana, na nic twoje granie i śpiewanie...", i otworzył drzwi. Stał w nich smukły marynarz, czarny na twarzy, ale bardzo ładny. Bez słowa podał mu kartkę papieru i zasalutowawszy "po białemu" zawrócił i zeszedł po schodach, jakby schodził ze sceny. Janusz zbliżył kartkę do światła (z kartki wypadł na podłogę jakiś zadrukowany świstek) i nachylając się przeczytał: Bądź jutro o dziewiątej wieczorem na molu siedemnastym w starym porcie. Spotka ciebie ten sam marynarz, przepustkę nocną na twoje imię na wszelki wypadek załączam. Ariadna Nazajutrz rano mimo zakazu Janusz pobiegł na Dworcową, ale nie zastał tam nikogo. Wrócił do domu niespokojny, znalazł w domu kartkę od Marii błagającą go, aby ją odwiedził. Bilińska od jakiegoś czasu unikała Szyllerów. Odrzucił z niechęcią kartkę i chodził tam i z powrotem po ciasnym pokoju. Józio siedział u Edgara. Przy obiedzie Janusz zauważył, że jego niepokój udzielił się jak gdyby całej rodzinie zebranej przy stole. Edgar milczał patrząc w talerz, Elżbietka odpowiadała od rzeczy na pytania cioci Michasi, Ola rzucała niespokojne spojrzenia na matkę i ciotkę, a pani Royska z trudnością - widać to było - wydobywała z siebie jakieś obojętne powiedzenia: o rewizjach, o pogodzie, o zaaresztowanym sąsiedzie. Wieczór zbliżał się powoli. Janusz siedział w swoim fotelu przed oknem, Józio znów leżał na łóżku z tą samą książką w ręku. Janusz zauważył, że Helenka kilkakrotnie przemierzyła drogę przez korytarz od kuchni do pokoju Elżbiety. Pani Szyllerowa siedziała u córki i przez ścianę dolatywały do chłopców odgłosy ich spokojnej rozmowy. Wczesny wieczór lutowy poczynał już zapadać i w pokoju wychodzącym na podwórze poczynało się ściemniać. Wreszcie Janusz nie wytrzymał i wyszedł na miasto. Józio nawet go nie zapytał, dlaczego tak późno wychodzi. W pracowni Edgara świeciła się lampa, muzyk rozmawiał spokojnie z Ryniewiczem na odwieczny temat profesora: o epoce lodowej. Kiedy Janusz się znalazl na ulicy, ściemniło się zupełnie, latarnie jeszcze się nie paliły. W momencie gdy stanął przed domem, z daleka dobiegła salwa karabinu maszynowego. Przechodniów było mało. Poszedł ulicą Riszeljewską i po kilku minutach stanął na olbrzymich schodach prowadzących do portu. Jeszcze było bardzo daleko do umówionej godziny. Port spał, od morza szedł ostry, chłodny wiatr, od czasu do czasu przynoszący zapach dymu. Jeden czy dwa statki drzemiące jak oswojone zwierzęta na niewidzialnej wodzie dymiły zawzięcie. Tu i ówdzie paliły się w dole czerwone światła, zielone latarnie. Syrena jednego ze statków zawyła żałośnie i w tym jęku, jak we wczorajszym śpiewie Elżbiety, brzmiała zapowiedź rozstania. Teraz już wiedział na pewno: Ariadna wyjeżdża. Zszedł jedno przęsło schodów, usiadł na kamiennej ławce i tak siedział bez ruchu i bez myśli aż do oznaczonego czasu. Bardzo mało ludzi chodziło po schodach. Klapiący ich krok odzywał się echem po granitowych stopniach. Janusz podniósł się wreszcie i poszedł do portu. Z trudnością odnalazł molo numer siedemnaście, trzy razy pokazując napotkanym patrolom przepustkę Ariadny. Gdy począł iść odnalezionym molem ku małemu budyneczkowi stojącemu na jego końcu, poczuł nagle zapach morza i usłyszał ciche klekotanie fali o kamienie. Odczuł w tym momencie gwałtowną tęsknotę, pragnienie odjazdu czy unicestwienia. Przypomniały mu się poranki dzieciństwa, kiedy się budził z uczuciem takiej tęsknoty. W tej chwili z ciemności wynurzył się wysoki marynarz i zasalutował. - Proszę, proszę tutaj, państwo już czekają. Ledwie zrobił kilka kroków, ujrzał przy molo czarny kadłub dużej motorówki, nie paliło się na niej żadne światło. Wydało mu się, że w motorówce porusza się kilka cieni. Nagle tuż koło niego stanęła nieduża ciemna postać: poznał Ariadnę. - Jedź z nami - powiedziała nagle bez powitania, chwytając go za ramię - jedź z nami! Janusz uśmiechnął się w ciemności do samego siebie. " Dlaczego nie mam pojechać?" - pomyślał. Ale odpowiedział: - Nie, Ariadno, nie mogę. Ariadna drugą ręką wzięła go za drugie ramię i usiłowała popatrzeć mu w oczy. - Dlaczego nie możesz? - spytała. Janusz nie odpowiedział, tylko zdjął jej ręce z ramion i ucałował je. - Z kim uciekasz? - zapytał ją. - Delattre to wszystko urządził i jeszcze jeden... wszystko zapewnione, nie zatrzymają nas. - Szkoda - zażartował Janusz. - No, wiesz... - powiedziała Ariadna - no, i jeszcze Walia... - Niewolin? - szepnął Janusz głosem bardziej przestraszonym, niżby chciał powiedzieć. - Jeszcze czekamy - szepnęła Ariadna i urwała. Janusz posłyszał, że ktoś szybkimi krokami podchodzi do niego z tyłu. Odwrócił się, przed nim stała Elżbietka, tak jak przyjechała z Petersburga, w kożuchu i chustce na głowie. Rubinstein i Helenka przeszli od razu pod przewodnictwem wysokiego marynarza do motorówki. Elżbietka podniosła twarz ku Januszowi, oczy jej wydały się w ciemności wpadnięte i czarne. - Wiedziałam, że pan tu będzie - powiedziała Elżbietka. - Pan jest taki dobry. Niech pan powie Józiowi... - Czy Józio wie? - Nie, nie mówiłam mu. Wiedzą tylko Edgar i mama. Ale niech mu pan powie, że ja będę pamiętać. Janusz zirytował się. - Co pani będzie pamiętać? - No... wszystko - odpowiedziała Elżbietka. Ariadna znowu się zbliżyła. - Jedziemy - powiedziała. Motor nagle zawarczał gwałtownie i zaczął strzelać. W tej ciszy to brzmiało tak głośno, że zdawało się, nie tylko port, ale cała Odessa się obudzi. - Rubinstein musiał dobrze sypnąć złotem - powiedział Janusz do Ariadny. Stały teraz przed nim dwie kobiety wpół wyciągając do niego ręce. Wydawało mu się, że to wszystko dzieje się we śnie. Pochylił się do rąk Elżbiety. Pocałowała go w głowę. Coś mu powiedziała, czego nie dosłyszał. Uchwycił tylko jeden wyraz: "Józio". - Dobrze, dobrze - powiedział. Ariadna zarzuciła mu ręce na szyję i nic nie mówiła. Całym sobą czuł przy sobie jej drobne, kruche ciało. - Ariadno - powiedział. - Ja wiem - posłyszał głos tuż przy swoim uchu - ja wiem, że ty jeden mnie tylko kochasz. Ale ja nie mogę... Marynarz podszedł i zasalutował. Motor strzelał jak seria z karabinu. Obie kobiety odeszły i po kolei podając rękę marynarzowi zeszły do motorówki. Marynarz wskoczył i wciągnął deskę. Motorówka jednym susem skoczyła w ciemność i zaraz znikła, tylko piekielny hałas, szybko zacichający, znaczył jej ślad. - "To odwaga" - pomyślał Janusz. Stał jeszcze chwilkę jak oszołomiony, potem poszedł molem i wreszcie portem, wypatrując uważnie, aby tym razem nie wpaść już na patrol. Udało mu się to szczęśliwie. Gdy z trudnością wstępował na schody, na przedostatniej kondygnacji zastąpił mu drogę jakiś cień. - Pojechała? - zapytał. Poznał zarys postaci Wołodii. - Pojechała - powiedział Janusz i teraz dopiero uświadomił sobie, co się stało. - Czy ty rozumiesz ją? - zapytał Wołodię. - Kto, u licha, zrozumie kobiety. - Wołodia zaklął brzydko. - Czy zdajesz sobie sprawę, jak ona mnie zdradziła... Janusz pokiwał głową. - Ciebie? - No, mnie! To wszystko, w co ja wierzę - powiedział Wołodia. - A ty wierzysz? - spytał Janusz. - Wierzę! - nagle pełnym głosem zawołał Wołodia, aż echo uderzyło o granit schodów i zbiegło stopniami hen ku morzu, na którym zginął już odgłos oddalającej się motorówki. XI Po zawarciu pokoju brzeskiego Niemcy szeroką ławą ruszyli na Ukrainę. W połowie marca zajęli Kijów i Odessę. Do Odessy weszły zmieszane wojska austriackie i niemieckie. Do Kijowa same niemieckie, pod dowództwem feldmarszałka Eichhorna. Kiedy wojska niemieckie wchodziły do Odessy, świeciło jasne, wiosenne słońce. Marzec był tak piękny, jak tylko w południowej Rosji bywa. Tłumy wyległy na ulice, przez które przechodziły wyborowo ubrane oddziały w hełmach z zatkniętymi za rzemyki zielonymi gałązkami jedliny. Niemcy byli bardzo zmęczeni wojną, ale na zajęcie miast ukraińskich znaleźli gdzieś jeszcze nie tknięte oddziały, które imponowały mieszkańcom Odessy, od wielu miesięcy przyzwyczajonym do widoku obdartego żołnierza, obwieszonego bezładnie granatami i wstążkami nabojów kulomiotowych. Za oddziałami miarowo stukającymi w bruk podkutymi butami z wolna ciągnęły dwa samochody. W pierwszym siedział głównodowodzący wojskami porozumienia, w drugim ataman Petlura. Samochód Petlury zasypany był po brzegi kwiatami, ataman stał w pojeździe i salutując obracał głowę na dwie strony z uśmiechem. Tłum wył i raz po raz ponad głowami ludzkimi wznosiła się wiązanka kwiatów czy liści i zakreślając łuk wpadała do samochodu, celniej lub gorzej wymierzona. Szofer opędzał się od tych wiązanek jak od much, wznosząc w górę łokcie, dłońmi kurczowo przywarty do kierownicy. Janusz, wmieszany w tłum, z dziwnym uczuciem patrzył na wchodzące wojska. Niewątpliwie przynosiły one coś w rodzaju wyzwolenia: porządek, praworządność, powiew zachodu. Ale jednocześnie nie mógł się oprzeć dławiącej nienawiści, kiedy spoglądał na twarze żołnierzy, jeżeli nie dostatecznie odżywionych, to w każdym razie starannie wymytych. Tłum, który niedawno witał równie uroczyście bolszewików, pogromicieli Centralnej Rady, teraz tak samo cieszył się widokiem szarych mundurów niemieckich i barwnych czapek bat'ki Petlury. Janusz wycofał się szybko ze ścisku, który go drażnił. Na rogu Derybasowskiej natknął się na Wołodię. Ledwie go poznał w zażywnym, starannie ubranym kupcu z dość dużą już brodą. Wołodia podszedł do niego szybko i dał mu swój nowy adres. - Przyjdź - powiedział - zawsze jestem koło szóstej w domu. - Gdzie to jest ta ulica? - spytał Janusz, który nie znał dobrze miasta. - To niedaleko portu, tam w dole... - dodał Wołodia i znikł w tłumie. W domu Szyllerów zastał wielką sensację. Karl przyszedł podziękować za pracę i opiekę, wracał do swojej armii. Okazało się, że nie był szeregowcem, tylko takiego w niewoli udawał. Zjawił się u Szyllerów w oficerskim mundurze, przedstawił się jako kapitan Schaefer i siedział w jadalnym pokoju przy stole, rozmawiając z panią Royską z lekkim tylko nalotem dialektu wiedeńskiego. Powiedział, że ma nareszcie wiadomości od swej rodziny, która znajduje się bezpieczna w Wiener-Neustadt, że jest bardzo wdzięczny państwu Royskim za gościnność i łaskawość, jaką mu okazywali, i że bardzo prosi ich, aby go kiedyś w Austrii odwiedzili. Pani Royska, zmieszana taką zmianą sprawy, nie wiedziała, co ma powiedzieć, i widać było, że w myśli przypomina sobie wszystkie możliwe sytuacje, w których dla Karla była zbyt nieuprzejma lub wymagająca. Oficer udawał, że tego nie zauważa. Zwrócił się do Janusza. - Bardzo panu jestem wdzięczny - powiedział - bo to u pana, właściwie mówiąc, rozpocząłem moją karierę służącego... Bardzo byłem wzruszony śmiercią pańskiego ojca. - Ja pamiętam - powiedział Janusz, przypominając sobie okrągłą świątyńkę i żółtą glinę rozkopanego grobu - i nigdy panu tego nie zapomnę. Kapitan Schaefer trzasnął obcasami i poszedł. Pani Royska rozłożyła ręce. - Kto by się to mógł tego spodziewać. Poszli opowiedzieć o całej awanturze Edgarowi i profesorowi. Edgar chodził po swoim pokoju bardzo zamyślony. Od wyjazdu Elżuni nie było żadnych wiadomości od nikogo z pasażerów tajemniczej motorówki; jeżeli udało im się dostać na Krym lub do Konstantynopola, to teraz nie należało się spodziewać listu w rychłym terminie. wojna zdawała się ciągnąć i nic nie zapowiadało jej końca. Gdy pani Royska wyszła, Janusz opowiedział Edgarowi o swoim spotkaniu z Wołodią. Edgar się ożywił. - Idź, idź do niego - zaraz dzisiaj. Może on ma jakieś wiadomości. Jednak nie poszedł jeszcze tego wieczoru. O zmroku zjawił się pan Gołąbek, jakiś blady i zmieszany. Janusz bardzo się zdziwił, kiedy mu powiedział, że chce z nim sam rozmawiać. Janusz zabrał go do pokoju Elżuni, bo we wszystkich innych pomieszczeniach ktoś był. Pan Gołąbek, nie siadając, powiedział Januszowi, że uważa go za jedynego mężczyznę w tym domu, no, i oczywiście jeszcze Józia, ale właśnie Józio... - Co się stało? - zaniepokoił się Janusz. Okazało się, że pan Gołąbek otrzymał od swego znajomego z Kijowa wiadomość: pan Royski został rozstrzelany jeszcze w styczniu, w Maryjskim Parku w Kijowie, zaraz po zajęciu tego miasta przez bolszewików. - Dlaczego? Za co? - spytał Janusz. - Czy ja wiem? Zabrano go z mieszkania wraz z gospodarzem, który był oficerem gwardii. Wszystkich zastrzelono w Maryjskim Parku. - Mój Boże, jak to powiedzieć? - przeraził się Janusz. Mimo wszystko poszli na naradę do Edgara. Był tam także i profesor Ryniewicz. Nikt nie chciał się podjąć zakomunikowania tej hiobowej wieści pani Royskiej i jej synom. Walerek od niejakiego czasu mieszkał w gabinecie Szyllera. Wreszcie Edgar wziął na siebie to zadanie. - Widzicie - powiedział - kto z was jest prawdziwym mężczyzną? Takie rzeczy zawsze spadają na mnie. I spokojnym krokiem poszedł do pani Royskiej. Jeszcze tego wieczora Walerek powiedział Józiowi i Januszowi, kiedy się zabierali do snu, że z Polaków, którzy służyli w armii rosyjskiej, tworzy się oddział polski. Sztab tworzącej się jednostki mieści się w pawłowskich koszarach za miastem. I że zaraz jutro pójdzie się tam zapisać. Ku zdziwieniu Janusza Józio nie miał zaufania do tej jednostki polskiej. W parę dni potem doszła do Odessy wiadomość o tworzeniu się III Korpusu Wojska Polskiego w Winnicy i to dopiero poruszyło Józia. Walerek już wtedy znikł w swoich koszarach i nie wracał stamtąd do domu. Od czasu wyjazdu Elżuni Józio znajdował się w stanie zupełnej prostracji. Nie wychodził na miasto nawet po wejściu Austriaków i cały czas spędzał na czytaniu kryminalnych romansów, których obfity zapas znalazł w gabinecie starego Szyllera. Wiadomość o śmierci ojca dobiła go prawie. Teraz już tylko marzył o wyjeździe do Winnicy. Namawiał Janusza na to samo. Janusz nie wiedział, co robić. Nie bardzo rozumiał, co to było to polskie wojsko, ułani z chorągiewkami, jakaś tam artyleria. Wiadomości dochodziły do Odessy niedokładne. Do miejscowej formacji nie miał zaufania, ponieważ tam znalazłby się razem z Walerkiem. Nabrał od jakiegoś czasu wstrętu do niego i jeżeli zastanawiał się nad powodami tej antypatii, cofał się wstecz aż do policzka, który otrzymał od Walerka cztery lata temu: błahe dziecinne zdarzenie, burzliwa kłótnia dwóch przyjaciół, ale od tej historii zmieniło się coś podstawowego w jego stosunku do Walerka. Józio to co innego, Janusz nie zdawał sobie nawet całkowicie sprawy z tego, jak bardzo przywiązał się do niego. Przez te parę miesięcy stałego kontaktu odczuwał zupełnie fizycznie bliskość tego rosłego, pięknego chłopca. Trochę się bał o niego i nie chciał tracić z nim kontaktu. Dlatego też skłaniał się do wstąpienia do III Korpusu, aby być jak najdłużej z Józiem. Zresztą cóż miał robić? Odkąd Ariadna wyjechała, myślał tylko o przedostaniu się na zachód. Może poprzez wojsko polskie droga była najlepsza. Dopiero w dziesięć dni potem mógł się wybrać do Wołodii. Znalazł go w pokoiku na parterze oficyny, w podwórku. Dom był drewniany i lichy, podwórko brudne, rosły tam jakieś wątłe akacje i za sztachetami w ogrodzeniu gęgała para gęsi, bogactwo skądsiś ze wsi przywiezione. Wołodia chodził po małym pokoju jak lew po klatce. Z braku ruchu widać roztył się bardzo, broda połyskiwała rudawym odcieniem na twarzy bladej i nalanej. Wyglądał cały jak gdyby trochę spuchnięty. Janusz siadł pod oknem i słuchał. Sytuacja rewolucji rosyjskiej zdawała się bez wyjścia, na wschodzie, nad Donem i na północnym Kaukazie Korniłow i Denikin zwyciężali, Niemcy zajęli całą południową Rosję, odcinając Moskwę od żywicielki Ukrainy. W Moskwie i Piotrogrodzie był głód, w Czerwonej Armii walczącej z oddziałami białych - nieład, chwilami kompletna anarchia. Mimo to Wołodia wierzył, że się wszystko odmieni. Niemcy muszą być pobici, skoro do gry weszła Ameryka; o tym, aby oni władali kopalniami zagłębia chersońskiego i donieckiego, aby oni zbierali zboża ze stepów jekaterynosławskich, mowy być nie może. Zresztą władza Niemców rozciąga się tylko wzdłuż torów kolejowych, w głębi kraju - a wiadomo, jak rzadka jest tutaj, na południu, sieć kolejowa - panują bandy chłopskie, które nie uznają ani Niemców, ani Moskwy, ani Denikina. Niemcy osadzają na dawnych miejscach byłych właścicieli fabryk i majątków... Wołodia zatrzymał się przed Januszem i spojrzał nań badawczo. - Chcesz wrócić do Mańkówki? - spytał. Janusz machnął ręką. - Po co? Ja tam nigdy nie wrócę. To wszystko skończone. Wołodia znowu zaczął chodzić, obijając się o szare ściany i podrapane meble. - Tak myślisz? Tak raczysz myśleć, panie hrabio? - Niepotrzebna ironia - spokojnie powiedział Janusz - dom spalony, ojciec nie żyje. To już jest zamknięta przeszłość. Koła historii odwrócić niepodobna. - No, dobrze - warknął Wołodia - ale co dalej? Chcesz iść z nami? Janusz nie odpowiedział. - Wierzysz w rewolucję? - Wołodia znowu zatrzymał się przed Januszem. Ten jeszcze milczał. - Wierzę w nieodwracalność rewolucji - zaczął z wolna - na to, czego rewolucja dokonała, nie ma sposobu. - A ty chciałeś znaleźć? - zaśmiał się Wołodia. - Także nie - powiedział Janusz - ale ja uważam waszą rewolucję za waszą własną sprawę. Mnie to w tej chwili mało obchodzi. Wołodia usiadł i zamilkł na chwilę, tak jakby powiedzenie Janusza odebrało mu mowę. - Mówisz zawsze - ciągnął po chwili - że szukasz prawdy. Jakiejże ty prawdy szukasz, u licha, jeżeli nie widzisz, że rewolucja rosyjska jest największym wydarzeniem dwudziestego wieku? Nie można się znaleźć poza jej orbitą. - Polska... - zaczął Janusz. - Właśnie Polska - wrzasnął Wołodia, aż Janusz rzucił okiem na okna, czy głos nie przenika na podwórze - właśnie Polska nie może się znaleźć poza rewolucją rosyjską! Janusz przeczekał ten wybuch i powiedział zupełnie spokojnie: - Ja myślę, że Polska ma w tej chwili swoje własne zadania. Kiedy Niemcy upadną... - To kwestia paru miesięcy - wtrącił Wołodia. - Zobaczymy. Jeżeli Niemcy upadną, czeka nas piekielnie trudne zadanie spojenia w jedną całość trzech zaborów. Czy to nie jest zadanie? Dopiero wtedy pomyślimy o rewolucji. - Rozumujesz jak czysty burżuj - warknął Tarło. - Przed chwilą nazwałeś mnie "jaśnie hrabią". Jakże ja mam rozumować? Musisz zrozumieć, że inaczej nie mogę. Prawda prawdą - ale ja nie jestem rewolucjonistą. - Kto nie z nami, ten przeciw nam. - Myślę, że byłoby rzeczą naturalną, gdybyśmy się znaleźli po dwóch stronach barykady. Ale tak nie jest. - Barykada nie ma trzeciej strony. - Ale ja w ogóle nie wychodzę na barykady. Mam inne sprawy do wykonania, zadania nasze są odmienne. To wszystko. - Domyślałem się tego - powiedział Wołodia - wstępujesz do wojska polskiego? - Tak, mam zamiar - powiedział Janusz bez wahania, chociaż dotychczas bronił się rękami i nogami od tej myśli i wcale nie przyszedł tutaj z gotową decyzją. - Szkoda mi ciebie - rzekł Tarło - byłby z ciebie dobry towarzysz, trochę za miękki, to prawda. Wy, Polacy, macie zawsze pogmatwany pogląd na sprawy. Ciąży nad wami wasz romantyzm. - Myślę, że zwalczę ten romantyzm. Przyznaję, ma on nade mną czasami zbyt dużą władzę. Właśnie... Tu wreszcie mógł wydobyć to pytanie, z którym jedynie tutaj przyszedł. - Czy nie masz wiadomości od siostry? Dla Wołodii przeskok myślowy Janusza widać był trudny, bo milczał przez chwilę. Pauza ta wydała się Januszowi wiekiem. Tarło popatrzył przez chwilę na niego nieobecnym wzrokiem, myśląc o czym innym. Wreszcie powiedział: - Ach, tak, miałem wiadomość... są wszyscy w Konstantynopolu. Napotkali na drodze turecki statek, który ich zabrał. - Miałeś list? Tym razem Wołodia spojrzał na Janusza już nie bezmyślnie. Przeciwnie, spojrzał bardzo przenikliwie i już trochę jak na wroga. - Nie - powiedział z wolna - miałem ustną wiadomość. Teraz Janusz mógł wstać i iść. Ale nie chciało mu się tak oschle pożegnać z Wołodią. Sam nie wiedział dlaczego. Czy dlatego, że był to brat Ariadny, czy że żegnał z nim kawał tego życia odeskiego, czy nie chciał zostawić złego wspomnienia o sobie. Żegnali się chyba na bardzo długo. - Wiesz - powiedział - wiesz, Wołodia, nigdy nie zapomnę tych odeskich dni. Gdybym był Rosjaninem, zostałbym z tobą. Ale tak... Wyszło to niezręcznie. Wołodia jednak zrozumiał. Uściskał Janusza, który stał w drzwiach. Nie powiedział ani słowa, ale Janusz zrozumiał, że rozstają się w przyjaźni. - Przede wszystkim chciałbym, abyś pojął, że to nie w tym rzecz... Rosjanin... Polak... Tu o co innego chodzi... - Może kiedyś zrozumiem - pokornie powiedział Janusz. Wołodia podał mu dłoń. - Co nas czeka, nie wiadomo, ale ja wierzę, że się jeszcze spotkamy - powiedział wychodząc. Na podwórku zagęgały na niego białe gęsi za sztachetą. Mały piesek zaszczekał gdzieś z daleka. Ale Janusza schwyciła natychmiast jedna, najważniejsza myśl: "Ona jest w Konstantynopolu!". Ta myśl nie opuszczała go do samego wieczora. XII Mniej więcej w tym samym czasie, ku końcowi marca, odbył się ślub Oli z panem Gołąbkiem. Spychała natychmiast po wejściu Niemców ulotnił się gdzieś, Bilińska przy pomocy księżnej Muszki wypuszczonej z więzienia (syna jej rozstrzelano) nawiązała jak najściślejsze znajomości z generalicją okupacyjnej armii austriackiej. Miała zresztą w niej krewnych i powinowatych, Badenich i Esterhazych. Przy ich pomocy przygotowała swój wyjazd do Wiednia, skąd miała zamiar przedostać się do Krakowa i Warszawy. Miała w obu stolicach domy i kamienice. W staraniach tych największą pomoc okazały nie wielkie ryby, ale skromny urzędnik sztabu generalnego, kapitan Karl Schaefer. W początkach kwietnia Maria miała opuścić Odessę. Edgar też chciał jechać do Wiednia, natrafił jednak na trudności. Bilińska go pocieszała. Robiła mu nadzieję, że się wkrótce spotkają w Warszawie, ale Edgar uśmiechał się smutnie. Nie chciał jej mówić, że tam będzie miała Kazimierza. W każdym razie ten koniec marca minął dla Edgara w spokoju. Słońce grzało, nawet paliło i osuszało pododeskie stepy. Parę razy jeździli z Marią nad morze, na Średni Fontan. I chociaż nie było w tych spacerach nic specjalnie wesołego, Edgar czuł się po nich lepiej, mniej osamotniony. Od Elżbiety nie było wiadomości, wiedziano tylko, że jest w Konstantynopolu. Odprowadził Marię na dworzec. Odjeżdżała z Alem i panną Biesiadowską sypialnym niemieckim wagonem. Jacyś austriaccy żołnierze salutowali jej z wielkim trzaskiem kopytek. A ona, wyniosła, obojętna, podłużne rysy okrywająca woalką w czarne kropy, przyjmowała wszystko tak, jakby się jej to słusznie należało. Tak samo przyjęła pochylenie głowy Edgara i jego pocałunek w rękę. Weszła do wagonu i w chwili gdy pociąg ruszył, skinęła do niego przez szybę bukiecikiem fiołków. Ale to było później, już po ślubie Oli. Ślub Oli oczywiście był bardzo skromny. Świadkami byli Edgar i profesor Ryniewicz, oprócz nich na uroczystości kościelnej były tylko matka i ciotka oraz dwóch kuzynów. Walerek wystąpił we wspaniałym nowym mundurze i w hełmie alianckim koloru khaki ze srebrnym orzełkiem. Pani Szyllerowa z panną Biesiadowską przygotowały w domu proste śniadanie. Czeladnicy pana Franciszka przysłali jednak wspaniały tort. Warunki aprowizacyjne po wejściu Niemców poprawiły się nieco: zawsze można było coś tam uskubnąć z niesłychanych zapasów, które oni gromadzili w spichlerzach Odessy, aby przewieźć in die Heimat *. (* do ojczyzny) Ola spędziła ten dzień jak we śnie. Widziała szczęśliwe uśmiechy matki i pana młodego i starała się uśmiechać do nich wzajemnie, chciała także nie myśleć o panu Kazimierzu, co przychodziło jej z łatwością. Wykreśliła sobie z życia i jego, i te parę lat oczekiwania - i to tak niespodziewane i radosne spotkanie. Pamiętała tylko ten spacer w Molińcach zaraz po jego przyjeździe i od czasu do czasu widziała przed oczami zabłocony trawnik i ścięte mokre pnie dębowe błyszczące na gazonach jak białe tarcze. - To wszystko jest - powtarzała sobie - jak te ścięte drzewa. Takie jest moje życie: ścięte drzewo. Przy śniadaniu dowiedziała się, że chłopcy, Józio i Janusz, jadą nazajutrz do Winnicy. Walerek bardzo się z nich śmiał i chwalił swoją formację. Podpił sobie nieco i bawił wszystkich opowiadaniami o poruczniku Kalikście i sierżancie Gorbalu, którzy byli postrachem, ale i bożyszczami jego oddziału. Sierżant zresztą był w cywilu dość znanym, choć młodym aktorem z Warszawy. Józio odpierał ataki Walerka twierdząc, że ich formacja jest zupełnie zdemoralizowana i nie myśli ani o walce, ani o powrocie do kraju. - Z Niemcami w każdym razie nie będziemy walczyli - powiedział Walerek - a bolszewicy daleko. - Mogą się zbliżyć - zauważył Janusz. - A niechże Bóg broni - zawołała panna Tekla, zaczerwieniona od spożywanych wyrobów, nad którymi sama cały ranek pracowała. Po śniadaniu młodzi państwo pojechali do mieszkania pana młodego. Ciocia Michasia miała się tam przenieść dopiero za kilka dni. Mieszkanko pana Franciszka składało się z trzech pokoi. Pan Gołąbek nie mógł się pozbyć zwyczaju wstawiania do każdego zdania słów "szanowna pani", chociaż z trudnością mówił do Oli "ty". To proste słowo w stosunku do grubego pana, starszego od niej, Oli nie przechodziło przez gardło. Usiedli przy stole w jadalni i nie wiedzieli, co sobie powiedzieć. - Może chcesz herbatki? - zapytał Franciszek. - Ja, pani szanowna, zaraz ci zrobię. - Dobrze, chętnie się napiję - powiedziała Ola, aby tylko pozbyć się jego towarzystwa. Pan Franciszek poczłapał do kuchni. Przed Olą otwierała się perspektywa beznadziejnie pustych dni. Brakowało jej ciotki i matki, i tamtego skupionego życia, do którego już się przyzwyczaiła. Franciszek był przerażająco obcy. Po chwili przyniósł jej herbatę. Mocną, dobrze zaparzoną. A o herbatę w tej chwili w Odessie było bardzo trudno. Spojrzała na niego z wdzięcznością, pocałował ją w rękę i w tym prostym, serdecznym geście po raz pierwszy nie wydał się jej śmieszny. Usiadł blisko niej i cały odwrócił się ku niej. Widziała w tej chwili z bliska jego ładną, ale zapuchniętą tłuszczem twarz, niebieskie oczy z białymi rzęsami i lekko zaczerwienionymi powiekami. Zaczął mówić, jak gdyby chciał jej coś wyperswadować. - Ja wiem, że tobie jest trudno, bo mnie trudno pokochać, ja rozumiem ciebie, wiesz, doprawdy rozumiem i taki ci jestem wdzięczny za to, że chciałaś zostać moją żoną... Ola, słuchając tej niezdarnej przemowy, z pewnym rozrzewnieniem pomyślała, że Gołąbek ani razu nie powiedział "pani szanowna", i bardzo dobrze to oceniła. - Widzisz, ja chciałem powiedzieć - ciągnął dalej Gołąbek i opuścił wzrok - ja chciałem ci powiedzieć, że jeżeli chcesz, to niech tak będzie, jak jest... żebyś się ze mną oswoiła, bo ja taki niezgrabiasz, wiesz... jak długo zechcesz... kiedy zechcesz... a teraz niech będzie tak, jak jest. Spojrzał teraz na nią pytająco, ale Ola zarumieniła się i opuściła powieki. Serce jej biło młotem. - Nie - jednak ty jesteś poczciwy - wyszeptała. - Nie, nie - naraz gwałtownie zaprotestował Gołąbek - ja nie jestem poczciwy, ja jestem zły człowiek, ach, ty mnie nie znasz. Ale ja ciebie bardzo kocham - dokończył cicho. Za oknem rozległy się jakieś strzały, była to sprawa zwyczajna. Ola nie zwróciła na to uwagi, ale pomyślała wyraźnie o panu Kazimierzu, przypomniała się jej jego wysoka, koścista, "szlachetna", jak dawniej sobie mówiła, postawa, jego duże, czarne oczy. Bardzo jej się zrobiło smutno. Odczuła gwałtowny brak matki, z którą się prawie nie rozstawała od dzieciństwa - i wybuchnęła gwałtownym płaczem. Gołąbek objął ją ramionami i na jego obszernej piersi jak na tarczy poczuła oparcie, kamienną poduszkę pod rozwiane sny. Płakała długo. O tej samej godzinie w mieszkaniu Szyllerów obie siostry, Ewelina Royska i Michasia Sęczykowska, siedziały obok siebie na kanapie i płakały cichutko, spokojnie, rzec by można było, prawie metodycznie. Pani Ewelina patrzyła w przestrzeń za oknem, a łzy płynęły ciurkiem jedna za drugą, żłobiąc dróżkę po pudrowanym policzku. Ciocia Michasia, z obwiązaną szczęką, podparła się frasobliwie lewą ręką i trzęsła się bezdźwięcznie, drobno jak stara bryczka z zepsutymi resorami. - Ty przynajmniej miałaś szczęście w życiu - powiedziała wreszcie Michalina - żyłaś z mężem prawie dwadzieścia pięć lat... no, zabili go, to prawda, ale zabili w takim czasie, że jak gdyby w porę... cóż byś ty teraz z nim robiła? - Moja Michasiu - powiedziała Royska - jak ty możesz tak mówić... - Tak, tak, nie powinnam tego mówić - trzęsła się dalej ciocia Michasia - ale w głębi duszy przyznajesz mi rację. No, cóż? Wrócisz do Polski, mamy tam jeszcze Puste Łąki, na pewno na nich dobrze zagospodarujesz. A z nim miałabyś tylko kłopot... znowu zacząłby swoje próby... paskowe siewy... - Nie masz serca, Michasiu - powiedziała pani Ewelina - po takim ciosie tak mówić. - Pewnie, że nie mam serca. Skąd mam mieć? Odkąd mnie Sęczykowski porzucił, stwardniałam na łaskawym chlebie. - Wiesz dobrze, że mowy nie było o łaskawym chlebie. Miałaś u nas swój kapitalik, dzierżawca płacił coś tam za Puste Łąki... Nie możesz tak mówić. - Nie, oczywiście, nie. Dla Oli byłaś dobra. - Odkąd Helenka umarła, uważałam ją za córkę. - Tak, tak - trochę głośniej chlipnęła ciocia Michasia - ale mimo to czułam się jak na łaskawym chlebie. - To nie z mojej winy. - Ależ skąd, Ewuniu, oczywiście z mojej własnej. Brak mi było własnego domu. - Teraz będziesz miała... u Oli. - To będzie dom pana Gołąbka. On bardzo poczciwy, ale... - Wiesz, Michasiu, myślę, że kaprysisz. - Pewnie, moja Ewelino, pewnie, że kapryszę. Ale kobiety, które nie miały miłości w życiu, zawsze kapryszą. - Kochałaś doktora. - Sęczykowskiego? Kochałam, ale po dwóch latach mnie porzucił i przyjechałam do was. Zresztą w ciągu tych dwóch lat też niewiele użyłam. Sprowadzał swoje kochanki do domu. - Mówiłaś mi już. - Mówiłam, i nie raz. Ale ty nie zawsze o tym pamiętałaś. Widzisz, teraz chciałam, żeby Ola miała swój dom. Gołąbek jej nie porzuci i w każdym razie nie będzie sprowadzał kochanek do domu. To dobry człowiek. A Spychale, wiesz, ja nie bardzo dowierzałam. - I słusznie. - Chłopcy jutro wyjeżdżają. - Tak, jeszcze i to. Walerek zostaje w Odessie, ale Józio... - Cóż to za takie polskie wojsko! Z Niemcami... - Na razie z Niemcami, a potem może przeciwko Niemcom. Nigdy nie wiadomo. - Moja Ewelinko, to mi się nie podoba. Sęczykowski zawsze mówił, że Niemcy to potęga. - Ach, dajże mi spokój z twoim... Sęczykowskim. Pani Ewelina zająknęła się porządnie na nazwisku swego byłego szwagra i poczęła chodzić dużymi krokami po pokoju. - Myślisz, że mi się to wszystko podoba - rzuciła w stronę siostry, która wytarła oczy chusteczką, przestała płakać, ale siedziała tak samo podparta niby Chrystusik frasobliwy. Pani Royska przeszła przez korytarz i nie pukając weszła do pokoju chłopców. Józio pakował swój kuferek i stał teraz nad nim z fotografią w ręku, patrzył na tę fotografię z dziwnym wyrazem twarzy. Gdy matka weszła, schował szybko fotografię pod bieliznę leżącą w kuferku. Pani Royska zmarszczyła brwi. - Masz fotografię Elżuni? - spytała. - Skąd? Józio spojrzał na matkę przelotnie i odwrócił wzrok. - Edgar mi dał. Mama wie? - Wszyscy w domu wiedzą. Zachowywałeś się jak dzieciak. Pani Royska siadła w fotelu Janusza przy oknie. - O mamo - powiedział Józio i zrobił krok w stronę matki. - No, trudno. Pierwsze koty za płoty. Masz pierwsze doświadczenie. - Czy mama myśli, że ona wyjdzie za mąż za Rubinsteina? - Chyba mniej wiem o tym od ciebie. Czy ona ci nic nie obiecywała? - Ona? Nic. Nie wiedziałem o jej wyjeździe. Ukryła to przede mną. Tylko Janusz ją widział. - Janusz? - Tak. Tą samą łodzią odjeżdżał tam ktoś... Pani Royska nachmurzyła się i przez chwilę milczała. - Jak się o was nic nie wie - szepnęła potem. Józio podszedł do niej, pocałował i potem usiadł u jej nóg. Już się ściemniało. - Widzi mama - powiedział wesoło - siedzę u mamy stóp jak w buduarku w Molińcach. - Nie ma już naszego buduarku - westchnęła pani Ewelina. Józio spojrzał zdziwiony na matkę. Nigdy jeszcze nie słyszał, aby wzdychała. Ale przypomniał sobie śmierć ojca i odwrócił się. - Pamiętasz, jak czytałaś mi Sienkiewicza? Pamiętasz, po szkarlatynie przeniesiono mnie do buduarku i czytałaś mi Potop? Pamiętasz? - Pewnie, że pamiętam, Józiu, to były bardzo dobre czasy. - Mademoiselle Berthe pilnowała Walerka, a ty byłaś cały dzień przy mnie. - Pewnie, że pamiętam. To minęło... - Ale wróci - powiedział Józio bardzo pewnie. - Nie, moje dziecko, nie łudźmy się, to nie wróci. - Jak to? Mama nie wierzy, że wrócimy do Moliniec? - Nie, mój drogi, nie wrócimy. To na pewno. Ten rozdział naszego życia i naszej historii skończony. - Nie, nie - zawołał Józio, chwytając matkę za kolano - nie, to niemożliwe! Widzisz, kiedy mi czytałaś Sienkiewicza, to mi się wtedy wydawało niemożliwe, powrót do tamtych czasów... niemożliwy. Ale teraz, pomyśl sobie, teraz kawaleria polska w Winnicy, Strzyżawce, Jarmolińcach... to prawie tak jak na Kudaku. - Szkoda, że nie ma tu Janusza - powiedziała pani Royska, kładąc rękę na głowie syna - on by ci wszystko wytłumaczył. Rewolucja jest nieodwracalna, tak mi niedawno powiedział. My mamy jeszcze swoje zadania do spełnienia, obyśmy się tylko w nich zorientowali. Dlatego trzeba wracać do Warszawy. Józio wzruszył ramionami. - Warszawa! Warszawa! Wszyscy teraz mówią o Warszawie. Ja zostanę tutaj. - Tu już nie mamy nic do gadania - ze smutkiem powiedziała pani Royska. Józio zamilkł. - Mamy zmazać tę kartę naszej historii? Historia też jest nieodwracalna, jeżeli mama chce. - Musimy się liczyć z faktami. I dlatego martwię się twoim wyjazdem do Winnicy. Myślę, że to jest niepotrzebne machanie szabelką. - Profesor Ryniewicz mówi, że to leży w najlepszych tradycjach naszego rycerstwa. - Profesor Ryniewicz sam nie wie, co mówi. Namawia ciebie na wyjazd do III Korpusu, a sam stara się o przepustki do Warszawy. Siedemnasty wiek minął, mamy teraz dwudziesty. - Dwudziesty! Piękny, wspaniały wiek. - Zaczyna się dość krwawo - drugi raz westchnęła pani Royska. Tym razem Józio nie zwrócił już na to uwagi. - Bo mama jest pacyfistką - szepnął niecierpliwie. - Nie, moje dziecko, jestem tylko kobietą. - Czy masz już wszystko, czego ci potrzeba? - spytała po chwili. Józio milczał jakiś czas. Pani Royska zdziwiona pochyliła się ku niemu. W mroku zapadającym widziała, jak błyszczały jego duże, niebieskie oczy, pod palcami czuła jego skręcone, sztywne i bardzo gęste młodzieńcze włosy, a pod nimi okrągły kształt czaszki. Nagle Józio przysunął się, ukląkł i wtulił głowę w kolana matki. Płakał. - Za dużo dziś łez w Odessie - żartobliwie powiedziała pani Ewelina, ale czuła, że i jej spazm podchodzi do gardła. "Nie wolno teraz" - pomyślała. I opanowała się. Czuła pełnymi dłońmi okrągłość ukochanej głowy syna i suche, rozsypujące się włosy. Przytuliła do nich wargi i czuła z bliska ich zapach taki dziwny, taki kochany, choć trochę przesiąknięty perfumami Elżbietki. XIII Gdy Józio i Janusz przyjechali do Winnicy, przyjął ich jakiś jegomość w podartym frenczu, za drzwiami, na których widniał napis: "III Korpus Armii Polskiej, zgłoszenia". Pan skierował ich do koszar położonych za Bohem, na drugim końcu miasta. W koszarach tych zameldowali się u oficera artylerii, porucznika Kieliszka. Józio ukrył swą szarżę oficerską, nie chcąc rozstawać się z Januszem. Porucznik Kieliszek przydzielił ich do drugiej armaty i wskazał pokój koszarowy, w którym mieli rezydować. Było tam już ze dwudziestu żołnierzy, starych i zahartowanych przez czteroletnie poniewieranie się po wszystkich frontach rosyjskich. Niektórzy z nich, rezerwiści, byli starymi brodaczami. Bardzo niechętnie i podejrzliwie przyjęli paniczyków, którzy właściwie nie wiedzieli, jak się do tego zabrać, aby stanąć z tymi nowymi towarzyszami na koleżeńskiej stopie. Częstowanie papierosami nie pomagało. Józio miał do czynienia z żołnierzami armii carskiej, ale to było co innego. Przede wszystkim tam należał do uprzywilejowanej kasty oficerów, wobec których żołnierz nigdy nie był szczery, po drugie, tam byli przeważnie Rosjanie, gdy on był Polakiem. W momencie wybuchu rewolucji Józio znajdował się w szpitalu w Humaniu, lekko ranny w łydkę. Ci zaś, nowi ich koledzy, przeszli to wszystko i z tego wiru i zamętu wynieśli nietkniętą chęć powrotu do kraju i do swojej chaty. Dla tego jedynie celu skupili się tutaj w zaczątku III Korpusu i z wielką nieufnością odnosili się do wszystkich oficerów, którym - być może - świtały inne cele. Bądź co bądź, fakt, że takie oddziały tworzyły się jeżeli nie pod egidą Niemców, to w każdym razie przez nich nie niepokojone, dawał do myślenia żołnierzom. Obawiali się, że zostaną użyci do walk z bolszewikami albo do zwalczania band chłopskich, rosnących jak grzyby po deszczu już o kilometr od każdej linii kolejowej. Chłopi widocznie także obawiali się tej nowej, obcokrajowej, a jednak związanej pewnymi interesami z ziemią ukraińską armii i jak powiedział młodym ochotnikom porucznik Kieliszek, zwracali baczną uwagę na żołnierzy z polskim orzełkiem na czapce. W Niemirowie formowały się oddziały ułańskie, w Winnicy i Gniewaniu artyleria konna i piechota. Szczególniej zaopiekował się młodymi ludźmi sierżant Golicz, nieduży, muskularny mężczyzna, mało co starszy od Józia. Był to jasny blondynek, z czubem uczesanym w ząbek nad białym czołem, z wielkimi, świecącymi zębami i wyrazem okrucieństwa w jasnych oczach. Od chwili kiedy Janusz i Józio zjawili się w izbie, wzrok jego padł na nich. Odtąd już nikt inny nie zamiatał pomieszczenia, nie wycierał okien - zwłaszcza często przydzielał ich na wartę, aż na to zwrócono powszechną uwagę. Stary, brodaty chłop spod Sandomierza, Burek, ujął się za młodzikami, na co Golicz zrobił taką awanturę i tak zwymyślał zebranych żołnierzy od "bolszewików" i rewolucjonistów, że natychmiast uspokoili się. Zdarzenie to jednak jak gdyby wyrównało szanse. Myszyńskiego i Royskiego przyjęto do gromady, stali się kolegami doświadczonych weteranów. Światła w koszarach nie było, przy zapadającym niebieskim zmroku rozpalano ogień w żelaznym piecyku i gromadzono się naokoło niego na cały wieczór. Przez szpary fajerek padał czerwony blask na twarze żołnierzy poorane zmarszczkami, na ich brody, na nagie ciała, kiedy iskali zdjęte z pleców koszule. Bawił wszystkich mały, młody, ale plugawy fryzjerczyk warszawski, rodak z Powiśla sierżanta Golicza. Przy ognisku tym nie panowała jednak ani wzruszająca jednomyślność, ani wzajemna życzliwość. Ludzie byli rozjuszeni czteroletnim oderwaniem od domów i brakiem stamtąd wiadomości. Zdarzenia bitewne i rewolucyjne wyprały ich z wszelkiej miękkości, a jeżeli teraz nawet ktoś w głębi duszy pielęgnował jakieś lepsze uczucia, wstydził się do nich przyznać. Z cynizmem i sarkazmem opowiadano sobie wypadki wojenne, szydzono z oficerów, podoficerów i niecierpliwiono się stale. Fryzjerczyk Gustek śmieszył wszystkich, naśladując zwierzchnictwo i ideowo-abstrakcyjny język, którym przemawiał do nich "idealista" porucznik Kieliszek. Żołnierze zaśmiewali się, kiedy Gustek przedrzeźniał wyrażenia porucznika: "nasza droga ojczyzna", "nasz sztandar narodowy", "honor wojska polskiego". Wszystko to było dla nich głupią dziecinadą. Janusz nigdy jeszcze nie zetknął się tak bezpośrednio z brutalnością życia. Zawsze dotychczas - nawet w zetknięciu z mordem, z rabunkiem, z terrorem - tkwił jakby poza tym. Tutaj znalazł się w bardzo ordynarnym, złym zbiorowisku. Poddał się zresztą sierżantowi Goliczowi bez szemrania i znajdował nawet w swych upokorzeniach rodzaj przyjemności. Czyścił klozety, zamiatał izbę, mył okna i stawał na warcie prawie co noc. Józio mimo wszystko wywalczył sobie stanowisko bardziej niezależne. Janusz podziwiał, jak szybko zaprzyjaźnił się z Gustkiem, który swymi żartami stwarzał nastroje w izbie i był, właściwie mówiąc, panem wszystkiego, jak zdobył zaufanie starego Burka. Janusz pozostał pod tym względem w dalszym ciągu obcy wszystkim i obcość tę tak samo odczuwał tutaj jak w Mańkówce i jak w mieszkaniu Szyllerów. Ćwiczeń prawie nie było. Porucznik Kieliszek nie chciał ryzykować i wyprowadzać na musztrę żołnierzy, którzy by niejednego mogli jego samego nauczyć. Natomiast zaznajamiał swój oddział z mechanizmem dział, objaśniał sposoby i technikę strzelania z lekkich armat polowych, które w liczbie czterech zgromadzono w koszarach. Manewrowano trochę armatami i chłopcy nauczyli się zajeżdżać działami na stanowisko. Nawet starzy i uparci żołnierze chętnie słuchali wyjaśnień Kieliszka, dotyczących spraw czysto technicznych. Kieliszek przychodził także do izby na pogawędki i wtedy właśnie wypowiadał te frazesy, z których potem prześmiewał się Gustek. Zresztą słuchano go obojętnie i nie przerywano mu wykładu pytaniami. Raz tylko dziobaty chłop spod Pułtuska spytał w końcu pogadanki: - A niech no pan porucznik powie, kiedy pojedziemy do domu. Inni nie poruszyli się nawet po tym powiedzeniu, dobrze bowiem wiedzieli, że Kieliszek nie da na to pytanie odpowiedzi. Rzeczywiście porucznik napuszył się i powiedział: - Moi drodzy, myślę, że zanim wrócimy do naszej najdroższej ojczyzny, czeka nas jeszcze niejedna przygoda. Odpowiedział mu na to niechętny pomruk żołnierzy. Najcięższe dla Janusza były warty nocne w stajni. Konie awanturowały się, wiązane nieumiejętną ręką odwiązywały się i spacerowały po stajni, właziły w inne gródzie i gryzły się z wielkim krzykiem. Janusz dyżurował w parze z innym żołnierzem, ale ten najczęściej zaszywał się w słomę i spał, a cała odpowiedzialność za porządek w stajni spadała na Janusza. Konie wydawały mu się wówczas złośliwymi i głupimi potworami, siłami zła nie do opanowania. Pewnej nocy, w jakieś dziesięć dni po przybyciu do Winnicy, Janusz dyżurował z żołnierzem, którego dotychczas nie zauważył. Był to młody chłopak o okrągłej głowie, gładko wystrzyżonej, miał duże szare oczy i był bardzo obrotny w ruchach. Nie położył się spać, pomagał całą noc Januszowi, a że potrafił lepiej od Janusza wiązać uździenice, konie były spokojniejsze i mieli więcej czasu na pogawędkę. Siedzieli na małej ławeczce pod latarnią, pośrodku stajni, i gadali. Tylko gdy jeden z koni, wielkich armatnich rumaków, zaczynał się niepokoić, stukać kopytem o podłogę lub uderzać łańcuchem o żłób, towarzysz Janusza podnosił głowę, zwracał się w stronę awanturnika i wołał sztucznym basem: - Noooo, stoj, stoj, bracie! I koń się uspokajał. Z rozmowy okazało się, że młody żołnierz nazywa się Władek Sobański i pochodzi z małego zaścianka szlacheckiego spod Żytomierza. Szlachta ta nie różniła się niczym od chłopów prócz nazwisk i wiary katolickiej, której się wiernie trzymała. Władek nie zdążył już wstąpić do armii rosyjskiej, nie odbył kampanii i znalazłszy się przypadkowo w Winnicy wstąpił do polskiego korpusu na ochotnika. Mimo małego doświadczenia zdawał się być żołnierzem urodzonym. Orientował się w zagadnieniach wojskowych lepiej od Janusza, miał pewne wiadomości z polityki i umiał wiele piosenek wojskowych. Przez część nocy śpiewał je Januszowi nieuczonym, słabym, ale niezwykle przyjemnym głosem. Tutaj po raz pierwszy Janusz usłyszał ową piosenkę, która odtąd mu długo miała towarzyszyć: Jak to na wojence ładnie, Kiedy ułan z konia spadnie... Co prawda, trochę go zastanowiła filozofia tej piosenki, ale poddał się jej urokowi. W stajni było ciepło, pachniało nawozem i końskim moczem, od Władka też niosło specyficznym zapachem żołnierskiego potu. Mimo swej ostrości zapachy te nie były przykre Januszowi. Władek skarżył się na ból zębów, ale usta mu się nie zamykały. Widocznie poczuł także sympatię do Janusza i chciał wygadać to, co dotychczas musiał pokrywać wojskowym milczeniem. Był mniej więcej w wieku Janusza. Opowiadał mu o domu w rodzinnej Smołówce, o siostrach swoich, Anielci i Joasi, z rozbrajającą naiwnością mówił o wszystkim. Opowiadał, jak go ojciec rankami budził do pracy, jak wychodził w las, który z trzech stron otaczał Smołówkę, i nawet jak ptaszki w tym lesie śpiewały o świcie. Janusz drzemał na poły - bardzo był zmęczony, ale słuchał tego opowiadania i głosu Władka, i jego mowy zabawnej, skażonej nieco i archaicznej, jaka w tych zaściankach była przechowywana wraz z dawnymi zwyczajami. - Wiesz - trącił go Władek pod bok - teraz tam głuszce tokują. Oj, to jest zabawa. Ranek przyszedł niepostrzeżenie i zapiały naprzód dalekie koguty, pociąg gdzieś zagwizdał i wreszcie zagrała pobudka. Władek wyszedł ze stajni trzymając się za twarz. Tego ranka porucznik Kieliszek urządził coś w rodzaju ćwiczeń dla nowych, ale Władek zwolnił się z tego. Kiedy Janusz odnalazł go pod wieczór, Władek siedział w kącie izby na pryczy i miał policzek spuchnięty. Trzymał się zań ręką i powiedział do Janusza: - Trzeba coś poradzić - nie wytrzymam. - Zawołamy Gustka, może on coś wie. Przyszedł fryzjer, posadzono Władka koło pieca i przy świetle otwartej fajerki Gustek obejrzał jego szczęki. Okazało się, że pod spróchniałym zębem zebrało się sporo ropy i zaczerwienione dziąsła świadczyły o tym, że zachodzi tu zapalenie okostnej. Gustek pokiwał głową i wyjął plugawe palce z ust Władka. - Nie ma co - orzekł - ten ząb trzeba wyrwać. Janusz się przestraszył. Tak z ropą i zapaleniem rwać? Jemu zawsze mówiono, że rwać można tylko na zimno. - Cóż tu poradzić - powiedział jeszcze Gustek - będzie się męczył z tydzień. A tak przejdzie w mig... Janusz zaoponował słabo: - Może do dentysty? - Mądryś pan - zaśmiał się Gustek - gdzie tu znajdziesz dentystę i ile on weźmie? No co, rwać? Chłopak się zawahał. - A ty potrafisz? - Postaram się. Trzeba tylko dostać porządne obcęgi. Masz tam kto trochę spirytusu? Spirytus się znalazł. Fryzjer zdobył gdzieś w kuźni koszarowej nieduże obcęgi i zabrał się do roboty. Władek prosił Janusza, żeby go mocno trzymał za głowę. - Tylko trzymaj go pan z całej siły - powiedział fryzjer. Janusz ujął ostrzyżony łeb Władka i chciał odwrócić wzrok. Ale potem pomyślał sobie, że to będzie coś w rodzaju tchórzostwa, i zaciskając szczęki patrzył na operację. Gustek oblał obcęgi spirytusem i posmarował tym płynem napuchnięte dziąsła chorego. Żołnierze zgromadzili się naokoło pieca i przyglądali się operacji. Jeden z nich trzymał ogarek świecy i oświetlał nim wnętrze paszczy Władzia. Fryzjer zakasał rękawy i ujął obcęgi. Janusz z całej siły trzymał okrągłą głowę Władka. Wparł się w nią brodą i czuł skórą ostrą szczecinę ostrzyżonych krótko włosów, i wdychał zapach łupieżu, jaki się z niej wydzielał. Fryzjer dość niezgrabnie ujął obcęgami ząb, obcęgi dwa razy ześlizgiwały się po nim. Potem coś trzasnęło, Gustek szarpnął obcęgami, pociągając głowę Sobańskiego, ale Janusz ją przytrzymał ze wszystkich sił. - No, jest - powiedział Gustek, wyciągając obcęgi wraz z zębem. Z ust chłopca tryskała ropa i krew. Janusz nie puszczał głowy, czując w dłoniach, jak momentalnie pokryła się kropelkami potu. Władek zwiotczał pod rękami Myszyńskiego. Czarne płatki latały Januszowi przed oczyma i bał się, że to on, nie operowany, zemdleje. - No, puść już, puść - gwałtownie wymówił zbolałymi i zakrwawionymi ustami młody żołnierz. Janusz opuścił ręce i cofnął się. Władek porwał się ze stołka i zatoczył się trochę. - Zemgliło mnie - powiedział. Skierował się ku wyjściu. Żołnierze, śmiejąc się, rozstąpili się, dając drogę Sobańskiemu. Janusz machinalnie skierował się za nim. Sobański poszedł w kierunku latryn i kiedy Janusz wszedł do ubikacji, pomyślał, że chłopak rzyga. Ale on wypluwał tylko krew i ropę. Janusz stanął przy nim. - No, jak ci jest? Ale Władek nie odpowiedział. Dopiero po chwili zwrócił się do Janusza, uchwycił go za szyję i ukrył twarz na jego piersi. Z okropnym zdziwieniem Janusz skonstatował, że Władzio płacze jak dziecko. Łkania wstrząsały jego ciałem. Janusz objął go i odczuł, jak Władek jest wątły, szczupły i drobnokościsty. Zdjęła go okropna żałość. - Cicho, cicho - powtarzał, głaszcząc go po szorstkiej czuprynie - taki wojak z ciebie. Na front miałeś iść, a płaczesz... Władzio podniósł głowę i w cieniu śmierdzącej latryny Janusz ujrzał spojrzenie jego wielkich, prawdziwie ludzkich oczu. - A nie powiesz? Nikomu nie powiesz? - spytał przez łzy. Janusz uśmiechnął się. - Oczywiście, że nie powiem. Powiem, że rzygałeś. - Bo jeszcze się będą śmiać - dodał Władzio. Janusz wrócił do izby i ułożył się na swej pryczy obok Józia. Wieczór zapadał. Józio przeleżał cały czas na pryczy, Janusz wiedział, że myślał bez przerwy o Elżbietce. - Zobacz, czy nie masz wszy - nagle warknął Józio - trzymałeś tego tam za głowę. - Nie, to czysty chłopak - powiedział Janusz trochę zdziwiony. - Cóż ci do głowy przyszło bawić się w siostrę miłosierdzia? - Chciałem mu pomóc. - Dużo pomogłeś. Cóż to za barbarzyństwo. Przecież on dostanie zakażenia. - Józio wzruszył ramionami. - Nic mu nie będzie - zauważył Janusz, a jednocześnie przypomniał sobie wątły kręgosłup Władzia. - Pewnie, taki cham! - ze złością syknął Józio. Janusz nic nie odpowiedział. Odwrócił się tylko do Józia plecami. Zaraz przynieśli wieczorną kawę, potem żołnierze poszli spać i Janusz nie rozmawiał więcej z Józiem. Nazajutrz przeniósł swe rzeczy na wolną pryczę koło Władzia, który czuł się doskonale: ząb nie bolał go ani trochę. Ale już nie spał na tym miejscu, bo przed wieczorem zwołano zbiórkę i zarządzono przeniesienie się całego oddziału z Winnicy do Gniewania. Był piękny wiosenny wieczór, kiedy Józio i Janusz usiedli na jaszczyku, by ruszyć w drogę. W tej chwili podszedł do nich Władzio i zapytał grzecznie: - Panowie, można z wami, a? Janusz zgodził się skwapliwie. Kiedy armaty już ruszyły, przysiadł się do nich jeszcze jeden żołnierz, również młody. Bardzo im się podobała ta jazda. Końmi kierowali jezdni, oni siedzieli plecami do kierunku jazdy i zaraz za Winnicą otworzyło się nad nimi przezroczyste, wysokie niebo z drobnymi gwiazdami. Ściemniało się bardzo powoli, w miarę jak jechali, to znowu stawali na długie chwile. Władzio cały czas śpiewał niepełnym, miłym głosem wojenne piosenki, potem śpiewał z kolei weselne melodie swojej wioski, piosenki obrzędowe i pieśni drużbów i swach, i drużek. Jedna z nich była szczególnie tęskna i przejmująca. Było to pożegnanie panny młodej z domem rodzinnym. Brzmiał w tej nucie głęboki żal. Na dobranoc niskie progi, Gdzie chodziły białe nogi. Któż teraz tu chodzić będzie, Jak mnie już u ciebie nie będzie? Dobranoc! Dobranoc! Słuchając tej piosenki Janusz przypomniał sobie tamten wieczór przed wyjazdem Elżuni i te melodie włoskie Wolfa, które ona śpiewała widocznie na pożegnanie, i zdziwił się, że ujechał kawał życia od tego wieczora. To było takie inne i dalekie. Próbował pociągnąć razem z Władziem żałosną melodię, a potem nachylił się do ucha Józia i zapytał: - Pamiętasz? Józio podniósł głowę patrząc na gwiazdy i nic nie odpowiedział. Jaszczyk turkotał po grudzie, to zapadał w miękką drogę kołysząc się, jezdni pokrzykiwali na konie, od armat rozlegał się od czasu do czasu głos: - Stój, do cholery, gdzie jedziesz! - I potem wzdłuż całego pochodu: - Stać! stać! - Władzio śpiewał teraz pieśń swatów. Ale Janusz wiedział, że Józio pamiętał. XIV W Gniewaniu już było zupełnie inaczej. Żołnierzy rozmieszczono w cukrowni, w mieszkaniach urzędników, po chłopskich chatach. Cień dyscypliny, jaki panował jeszcze w Winnicy, rozwiał się zupełnie. Dnie nadeszły niezwykle ciepłe, słoneczne, zupełnie letnie, choć drzewa stały jeszcze gołe, i cały pobyt zamienił się w jakąś wilegiaturę. Chłopcy zamieszkali w białej chacie, stojącej na brzegu miasteczka: Janusz, Józio, Władzio i ten czwarty, który się do nich przysiadł na jaszczyk, nazywał się Staś Czyż i pochodził z Kijowa. Zresztą rodem był z "Królestwa". Zaraz za chatą zaczynały się łąki i trochę dalej przechodziła srebrna wstęga Bohu. Chodzili tam myć się, a Staś się kąpał nawet i pływał, choć woda była niegłęboka. Trochę gorzej było z jedzeniem i Janusz i Józio próbowali dostać się do kantyny oficerskiej, urządzonej w mieszkaniu kasjera. Skupienie wojska w Gniewaniu było nieco większe i oficerów było sporo. Janusz i Józio zjedli niezły obiad, nie zwracali uwagi na to, że się na nich boczono, chociaż nikt im nie robił żadnej uwagi. Gdy już wychodzili, w przedpokoju podszedł do nich wysoki wojskowy w mundurze rotmistrza konnej artylerii. Był to Spychała. Nie wchodząc w żadne wyjaśnienia zaczął z góry: - Słuchajcie, chłopcy, wszystko bardzo dobrze, ale nie możecie przychodzić do kantyny oficerskiej. Jesteście zwykłymi żołnierzami. Józio wzruszył tylko ramionami. Janusz począł się tłumaczyć. - Zaczekajcie na mnie przed bramą - powiedział Kazimierz - zaraz wyjdę po was, odprowadzę was na kwaterę i zobaczę, jak mieszkacie. Chłopcy wyszli w słońce i stanęli przed furtką. Józio grzebał w piasku końcem buta i wznosił mały obłoczek kurzu. - Co on tu robi? - spytał Janusz. - A diabli wiedzą - z niechęcią odpowiedział Józio - i skąd ma te trzy gwiazdki. - Ja ci zawsze mówiłem... Spychała zjawił się po chwili. Poszli razem w stronę chaty. Spychała wiedział, że są w Winnicy, i czekał na nich, ale nie miał czasu odnaleźć ich wcześniej. - Wiesz - zwrócił się do Janusza - twoja siostra wyjechała już do Warszawy. - Już? - spytał obojętnie Janusz. - Tak, z Alem i panną Teklą. Pani Szyllerowa jest ciężko chora i Edgar został w Odessie, chociaż miał jechać do Wiednia. - A Walerek? - spytał Janusz. - Walerek jest tam u tych... w Odessie... - ponuro powiedział Spychała. W tej chwili, kiedy już prawie dochodzili do swej chaty, minął ich jeździec w mocno zakurzonym mundurze żołnierskim. Wysokie jego czoło okrywała warstwa błota, twarz miał czarną od pyłu, po którym spływały jednocześnie strugi potu. Koń był cały okryty płatami piany. O parę kroków dalej za nim jechał konno żołnierz. W pierwszym jeźdźcu Janusz poznał swego młodego sąsiada, Konrada Kickiego, i zamachał do niego wesoło. Ale Konrad nie odpowiedział mu uśmiechem, skinął tylko ręką, jak gdyby się od muchy opędzał, i pogalopował dalej w kierunku mieszkania dyrektora cukrowni, gdzie się mieścił sztab. Spychała zatrzymał się i popatrzył za umykającym kawalerzystą. - Oho, coś się stało - powiedział ściągając jedną brew w górę. Józio zwrócił się teraz otwarcie ku niemu. - Słuchaj, Kaziu, my tu już jesteśmy od dwóch tygodni, ale nic nie rozumiemy. Wytłumacz mi to wszystko. Spychała zatrzymał się na ścieżce. - Zdaje się, że nie będzie już na to czasu. Pomówimy potem - powiedział. I zawrócił zaraz w tym kierunku, w którym jechał jeździec na spienionym koniu. Nie przeszło wiele czasu, kiedy do chaty wpadł Władzio z okrzykiem: - Zbiórka! Zbiórka! Okazało się, że oddziały chłopskie złapały pod Niemirowem kilku ułanów z dopiero co sformowanego pułku, powycinano im pagony i lampasy na żywym ciele i przywiązawszy drutem kolczastym do drzew, okropnie zamęczono. Ułani niemirowscy, których była garstka, ruszyli ku Gniewaniowi, aby połączyć się z resztą formującego się korpusu. Sami nie czuli się bezpiecznie. Natychmiast trzeba się było połączyć z nimi, wyjść na spotkanie. Pułkownik dowodzący formacją nakazał zbiórkę i wymarsz. Zresztą nim się odbyła zbiórka, zanim nieumiejętnie wytoczono armaty i zaprzężono konie, zrobił się cudowny przedwieczerz wiosenny. Było wciąż ciepło jak w czerwcu i nad równiną podolską stał mżący, słoneczny blask, a ziemia naga i wyprężona leżała pod równostajnie niebieskim niebem. Znowu więc siedzieli chłopcy we czwórkę na jaszczyku: Janusz, Józio, Władzio i Staś Czyż. Jechali jak na spacer. Długi wąż artylerii, jaszczyków, piechoty, wozów nieporządnie wyciągał się na drodze biegnącej wzdłuż Bohu na Sutyski i Tywrów, w stronę Peczary. Droga była szeroka, wysadzana dębami, co wiorstę znaczona - jak w całej potocczyźnie - trzema smukłymi topolami, które tryskały w górę jak fontanny. Tym razem już wszyscy czterej śpiewali piosenki wojskowe, a Józio machał nogami stukając obcasami w jaszczyk. Porucznik Kieliszek obznajmił był chłopców z obsługą armaty. Umieli już jako tako podać pocisk do działa. Wyznaczono ich wszystkich cztereeh do jednego zaprzęgu. Słońce zachodziło za Bohem, ale skowronki jeszcze śpiewały. - Patrz - powiedział Józio - jaka wspaniała ta droga. Rzeczywiście dęby stare i rosochate z resztkami zeszłorocznego suchego listowia na gałęziach wyglądały pięknie. Nie zatrzymując się, chłopcy zjedli konserwy z ryb i po kawale chleba. Pomidorowy sos konserw pozostał słonym osadem w kącikach warg. Usta palił im wiatr wiosenny, cera ogorzała szybko i ślad konserw piekł mocno. - Wszędzie ślad naszej kultury - powiedział Józio - ta droga... Janusz uśmiechnął się smutno. - Zapominasz, dokąd jedziemy. - Jak to? - spytał Józio. - Nie rozumiem. - Kiepska to widać kultura, która daje takie rezultaty. - A ty byś czego chciał? - znowu spytał Józio natarczywie. - Nie wiem. Ja sam tego nie rozumiem. - Spychała nam wytłumaczy. - Spychała? On sam nic nie wie. On nie jest stąd. Tu trzeba było żyć długo, aby zrozumieć wszystko. - Chcą nas wygnać stąd - ponuro powiedział Józio. - Już wygnali - wzruszył ramionami Janusz - czyż ty tego nie widzisz, że jest to jedna generalna klapa? Wybraniamy się tylko po to, aby wrócić do Warszawy. Po trzech wiekach wysiłków wracamy oskubani do pierwotnego łożyska. Coś tutaj nie w porządku. - Ty jesteś bolszewik - powiedział Józio - za dużo przebywałeś w towarzystwie Wołodii i Ariadny... Gdy padło to imię, Janusz nagle zamilkł. Słońce już było tak nisko, że można było na nie patrzeć, na zachodnim niebie ciągnęły się dwie fiołkowe chmury. "Przebić się do Warszawy - pomyślał Janusz - to przecież przebić się do Ariadny. Na zachód - myślał patrząc na słońce - tam gdzie to słońce zachodzi..." - Mój Boże - westchnął - mógłbyś się trochę zastanowić, Józiu, i nie nazywać wszystkiego bolszewizmem. Nie widzisz dalej od swojego nosa. Powinien byś się uczyć chociażby od twojej matki. - Mamusia była zawsze socjalistką - mruknął Józio. - Rzeczywiście - zauważył - dlatego że niedzielami pozwalała chłopom spacerować po parku w Molińcach. - Dużo to pomogło - warknął Józio - tak samo park zniszczyli jak wszystkie inne. - Widocznie to nie był taki dobry sposób - zaśmiał się Janusz i zwrócił się do swego sąsiada Stasia. Czyż gwizdał namiętnie, mocno sznurując usta. - Pan z Kijowa? - spytał Janusz. - Tak - przerwał gwizdanie Czyż - ale sam jestem spod Łodzi. Ojciec ma tylko posadę w Kijowie - w Warszawskim Towarzystwie Asekuracyjnym. Janusz poczuł sympatię do Czyża. Był młodszy znacznie od obu chłopców. - Mój brat jest tu porucznikiem - nie pytany odezwał się Czyż - został w Gniewaniu z resztą garnizonu. My byśmy chcieli do Warszawy... Józio na słowo "Warszawa" znowu się zmarszczył, ale nic nie powiedział. Pod sam wieczór zajechali do Tywrowa i rozłożyli się na kwatery w miasteczku. Janusz z Józiem wpakowali się do jakiegoś bogatego Żyda, gdzie im odstąpiono "salon" z wąską i niewygodną kanapką. Położyli się na kożuchu wprost na podłodze, ale nie mogli spać. Pobudka była zapowiedziana na piątą. Stary Żyd dał im herbaty i pogadał trochę z nimi, starannie unikając konkretniejszych tematów. Nie informował ich o niczym ani też nie zadawał pytań. Nazywał ich stale "paniczami": A czy "panicze" nie głodni? A czy "panicze" z Odessy?... - najwyżej takie pytania. Kiedy tak leżeli na kożuchu, Janusz i Józio, przyszła na nich chwila zastanowienia. Józio przemówił pierwszy: - Wiesz, ja w dalszym ciągu nic nie rozumiem z naszej przygody. - Mnie się zdaje - powiedział Janusz - że tu lepiej nie rozumować. Na nic się to nie przyda. - Czy nie myślisz, że wplątaliśmy się w coś niepotrzebnie? - Może. - Chociaż nie, to nie może być niepotrzebne - powiedział Józio. - Widzisz, ja wiem, że ja jestem głupi... Janusz mruknął protestacyjnie. - Ale naprawdę tak nie można było siedzieć w tej Odessie. Trzeba było coś zrobić. Wiesz, myślę, że gdybym był Rosjaninem, tobym może przystał do Wołodii... - Ty bolszewiku - zaśmiał się Janusz. - Nie dokuczaj. Tak, ale my musimy coś zrobić dla Polski. - Dlatego jutro będziemy strzelać do ukraińskich chłopów. - Właśnie - coś tutaj nie w porządku. - Nie naszego rozumu sprawa - westchnął Janusz - nic na to nie poradzimy. - Czy zawsze trzeba płynąć z prądem? - spytał Józio. - Jeżeli nie ma się dosyć siły, aby się przeciwstawić... Ale kiedy o piątej zagrała pobudka, chłopcy zapomnieli o swoich wątpliwościach. Było cudowne wiosenne rano. Kremowa wieża kościoła w Tywrowie stała wysoko nad miasteczkiem, a Boh był gładki jak ze szkła. W odchylonych drzwiach plebanii stał ksiądz, nieufnie popatrując na kręcące się po rynku wojsko. Porucznik Kieliszek wziął dwie armaty z jaszczykami i wyjechał z nimi za Tywrów, w kierunku przeciwnym do Gniewania. Armaty jechały lekko nawet po polnej drodze, na którą skręcili. W ślicznym wiosennym słońcu pola błyszczały od rosy, skowronki wzlatywały i padały jak kule. Władzio nucił bez przerwy: Jak to na wojence ładnie... Porucznik Kieliszek wyjechał na gładkie pole, zarośnięte lekką runią, i kazał zatoczyć armaty. O jakieś dwa kilometry przed nimi widać było za łagodnym pagórkiem z laskami wieś, a w niej na przodzie kilka białych chat. Ranek był cichy i we wsi, zdawało się, śpi wszystko, z daleka zresztą trudno było rozpoznać. Porucznik wyznaczył celownik na białą chatę stojącą na skraju wsi na lewo. Janusz drżącą ręką podał pocisk i włożył go w łożysko. Działo drgnęło, odskoczyło w tył, wystrzał ogłuszył Janusza całkowicie, w bębenkach dzwoniło przenikliwie i nieznośnie. Rozległ się gwiżdżący lot pocisku i Janusz ujrzał, jak biała chata podskoczyła i posypała się z niej strzecha na wszystkie strony. Wysoki słup ognia i dymu wyleciał z niej natychmiast. Wystrzelono z drugiej armaty. Po chwili, podając drugi pocisk, Janusz zauważył, że ze wsi jak malutkie mrówki uciekają wzdłuż pagórka ludzie. Gdzieś hen, na samej granicy pola, poruszały się małe czarne punkciki. Porucznik Kieliszek zakomenderował: - Szrapnelą, po uciekających! - I celowniczy nakierował działo. Janusz podał szrapnel. Wybuchnął on małym, czarnym obłoczkiem, w którym coś błysnęło nad horyzontem wzgórza, ponad czarnymi punkcikami. Wśród żołnierzy stojących dookoła armat Janusz zauważył nagle zaniepokojenie. Sierżant Gromko podszedł do porucznika i coś mu powiedział. Porucznik schwycił za lornetkę i rozejrzał się po laskach przytykających do pola, na którym stały armaty. Janusz zauważył, że na polu, to tu, to ówdzie w pewnym oddaleniu od armat powstawały małe obłoczki kurzu, jakby jakieś owady, wznoszące się z wysuszonej ziemi. Obłoczki te trwały krótko i gasły natychmiast w jasnym, cichym poranku. Józio trącił Janusza, pokazując mu jeden z takich obłoczków. - Ostrzeliwują nas - powiedział. Janusz spojrzał na porucznika Kieliszka. Odjął lornetkę od oczu. Był blady. Spokojnym głosem zakomenderował odwrót armat. Chłopcy skoczyli do jaszczyków. Wtem Staś Czyż krzyknął lekko i chwycił się za ucho. Gdy odjął rękę, była pełna krwi. - Ucięło mnie! - zawołał. Wóz sanitarny zostawiono na drodze. Do wozu było bliżej na przełaj przez pola. Porucznik Kieliszek zauważył ranę Czyża i obfite krwawienie. Zawołał: - Szeregowiec Royski, zaprowadzić rannego do sanitarki. Józio wziął Stasia pod rękę i poszli w kierunku wozu. Tymczasem armaty zatoczyły piękne koło i zjeżdżały już na drogę. Jaszczyk był otwarty; gdy Janusz oderwał wzrok od Józia idącego polem w stronę wozu, zobaczył, że Władzio sam jeden mocuje się z szufladkami jaszczyka, nie mogąc ich zasunąć. Jezdny się niecierpliwił. Piękny, jasny dźwięk jakby pękniętej struny rozległ się nad ich głowami. "To kula" - pomyślał Janusz. Gwałtownie zaczął pomagać Władziowi, ale ostatnia szufladka nie chciała się wsunąć. Janusz z rozpaczą spojrzał na Władzia, ale ten, zsunąwszy czapkę na tył głowy i pomagając sobie językiem, jak dziecko nad trudnym rysunkiem, spocony pchał z całych sił szufladkę. Janusz powstrzymał go ręką. - Nie siłą - powiedział - nic siłą nie zrobisz. Kule gwizdały gęściej i obłoczki wstawały już coraz bliżej jaszczyka z jasnej runi zbożowej. Armaty oddalały się drogą, zostawali sami. Janusz spokojnie wysunął oporną szufladkę, po czym starannie i powoli zasunął ją do jaszczyka. Władzio sapał koło niego, jezdny nawoływał. Szufladka się zasunęła, Janusz sprawdził, czy siedzi dobrze, i zatrzasnął wieko. Jezdny ruszył z kopyta, Janusz i Władzio ledwie dopadli jaszczyka i wskoczyli w biegu na siedzenia. Szybko dojechali do Tywrowa. Nie dano im się tam roztasować i kazano natychmiast wyjechać za Boh, na wzgórze po przeciwległej stronie. Tywrów był otoczony ze wszystkich boków przez oddziały Ukraińców. Ze wzgórza, na którym stali aż do południa, porucznik Kieliszek ostrzeliwał okolice miasteczka, całkiem na chybił trafił. Wczorajsze liliowe obłoczki na zachodzie rozrosły się w duże burzowe chmury. Na tle ich ciemnego fioletu rozrywające się szrapnele połyskiwały czerwonymi światełkami, obłoczki wystrzałów rozsypywały się w powietrzu. Wystrzelano cały jaszczyk i kazano im odjechać za górkę. Józio ze Stasiem jeszcze nie wrócili. Janusz prawie cały dzień spędził z Władziem na jaszczyku. Byli głodni. Władzio miał jeszcze jedną puszkę "konsierw", jak mówił, w szynelu; podzielili się nią z Januszem, jak i kawałkiem chleba. Stojący na drodze jaszczyk wyminął oddział ułanów, widocznie przedarli się tutaj z Niemirowa. W pierwszej trójce jechał piękny Konrad Kicki, szczęka mu drżała, ściągnięta rzemykiem czaka. Bladą swą twarz bez uśmiechu skierował na Janusza i pochylił nieco lancę z biało-czerwonym proporczykiem. Janusz zapragnął przeciwstawić się tej rozpaczy: - Nie bój się, Konrad - zawołał - wszystko będzie dobrze. - Wtedy uśmiech rozjaśnił twarz Kickiego, ukazując wspaniałe zęby. Był teraz jeszcze piękniejszy, jak archanioł, na tle fiołkowej chmury wznoszącej się nad wzgórkiem, po którym jechali ułani. Minęli stępa jaszczyk i dalej podnieśli się do kłusa. - Także jakiś paniczyk - powiedział Władzio, gdy ułani ich minęli; myślał o Kickim. Janusz uśmiechnął się. - Paniczyk jak ja - powiedział. - O, ty wcale nie jesteś paniczyk, ty jesteś porządny chłopak - zaprotestował Sobański. - Dużo ty tam wiesz - mruknął Janusz bardzo zadowolony z tej pochwały. - A wiem, ja wiem - mówił Władzio - na ciebie spojrzeć wystarczy. XV Pod wieczór przyszli Józio ze Stasiem. Staś miał głowę obwiązaną gładkim bandażem. Okazało się, że to tylko głupie draśnięcie. Przez cały ten dzień siedzieli w Tywrowie, częściowo czekając na lekarza, częściowo popijając w zajeździe na środku rynku. - No, jak ci się ta wojna podoba, Janusz? - powiedział Józio, klepiąc go po udzie. Janusz odwrócił się od niego i spytał Stasia, czy go co boli. W tej chwili kazali im ruszyć. Odwrót do Gniewania nie był już tak pogodny, deszcz zaczął padać wiosenny, gwałtowny. W szmerze słoty poczęła pulchnieć wilgotna ziemia i na topolach, które co wiorsta mijali, mokre pączki sączyły woń podobną do zapachu kadzidła. Strzały za nimi gasły powoli w szumie niepogody i świat roztopił się w niebieskim, szeleszczącym zmroku. Pomimo deszczu czerwona łuna została za nimi i podnosiła się w górę, w miarę jak posuwali się - noga za nogą - w stronę Gniewania. Władzio odwrócił się na siedzeniu i różowy blask padł na jego twarz. - Tywrów się pali - skonstatował fakt, o którym i tak wszyscy wiedzieli. Januszowi stała przed oczami wciąż ta biała chata i moment, kiedy nagle załamała się i strzępy strzechy podskoczyły w górę, zastąpione natychmiast czarnym słupem wybuchu. - A jak ci ludzie uciekali - w pewnym momencie powiedział Staś, jak gdyby czytał myśli Janusza. Widocznie i on o tym myślał. Dopiero nad ranem przyjechali do Gniewania. Tym razem inaczej ich zakwaterowali. Wszystkich żołnierzy spędzono do wielkiej hali fabrycznej i kazano im spać na podłodze. Sierżant Golicz znów wyznaczył na wartę Royskiego i Myszyńskiego. Ale tym razem zbuntowali się i poparła ich cała kompania. Ostatecznie na warcie stanęli ci żołnierze, którzy z Gniewania nie wyjeżdżali "na wojaczkę". Pobudka zbudziła ich o mokrym wiosennym świcie. Niskie mgły czepiały się krzaków nad Bohem, powietrze było zimne i pachnące, na piasku stały świeże kałuże wody, które znikały prędko. Zgromadzili wszystkich żołnierzy na wielkim podwórcu fabrycznym. Broń ustawiono w kozły, wypito czarną kawę, i czekano. Oficerowie naradzali się w mieszkaniu dyrektora. W pewnym momencie Spychała ukazał się na dworze i zawołał kilku żołnierzy na ochotnika; dano mu znać, iż na stacji znajduje się wagon amunicji, trzeba było pojechać, zbadać sprawę i ewentualnie przywieźć, co się znajdzie. Pomimo walk w okolicy pociągi przez Gniewań przechodziły normalnie i Janusz znowu słyszał przeciągły gwizd lokomotywy, gdy jechali w stronę dworca. Aby dojechać przed peron, trzeba było prześmignąć wąskim przejazdem pomiędzy dwoma płotami. Nic nie podejrzewając Staś zaciął konia zaprzęgniętego do wozu, którym jechali po amunicję. Janusz, Józio, Staś, Władzio - wszyscy się zgłosili na ochotnika. Pośrodku drogi między płotami widniało duże bajoro, przez które Staś chciał przeskoczyć kłusem. W chwili kiedy już wjechali pomiędzy sztachety, rozległa się nagła seria z karabinu maszynowego, i to tak blisko, że zdawało się, strzelano tuż zza płotu. Ani Staś, ani nikt inny nie widział, jak konie zawróciły w tak wąskim miejscu, ale wóz pomknął galopem w odwrotnym kierunku. Za nim rozległa się druga seria terkotu, ale widać strzelały bardzo niewprawne ręce, bo nic nikomu się nie stało. Dojazd do stacji był w rękach chłopów. Tak zameldowano Spychale. Ten machnął ręką. - To nic, nic - telefonowano do Winnicy. Oddział piechoty austriackiej idzie nam na odsiecz - powiedział - trzeba tylko trochę poczekać. Józio zdziwił się. - Wezwaliście Austriaków na pomoc? - spytał. Spychała rozłożył ręce. Resztę poranku - aż do południa - spędzili na worku z owsem. Staś poszedł na opatrunek, Royski na jakąś rozdobędę. Armaty odpoczywały zaprzężone, żołnierze stali w luźno naszkicowanym dwuszeregu, broń złożywszy w kozły. Słońce powoli wydobywało się zza chmur i mgieł. Z lasu, jaki zaczynał się tuż za fabryką, dolatywało wiosenne, chóralne świergotanie ptaków. Na wysokich topolach na samym podwórcu fabrycznym gawrony z krzykiem budowały gniazda. Janusz i Władzio przerzucali ku sobie leniwe słowa. Słońce poczynało dogrzewać, rozpięli płaszcze i haftki kurtek. Władzio pogwizdywał spokojnie ulubioną melodię. - "Koledzy go nie żałują" - powtarzał machinalnie Janusz. Chciało mu się wywołać Władzia na jakąś rozmowę, ale nie wiedział, jak zacząć. Miał stale w stosunku do młodego żołnierza poczucie winy, czego nie mógł sobie wytłumaczyć, ale co przeszkadzało mu w wypowiedzeniu myśli. - Władziu - spytał wreszcie - a jak tam teraz w Smołówce? Władzio przestał gwizdać i zamyślił się. Położył czapkę na workach z owsem i Janusz widział teraz przed sobą chudą, drobną, ostrzyżoną głowinę. Władzio patrzył w przestrzeń i nic nie odpowiadał. - Ząb cię nie boli? - znowu spytał Janusz. - Ni, już zapomniałem - powiedział Władzio i jak gdyby ciągnąc dalej swoje myśli, zaczął opowiadać o Smołówce. A jakie tam teraz przygotowania, Wielkanoc blisko, a jak tam w polu... a w lesie... W tej chwili zjawił się biegiem porucznik Kieliszek, dopinając rzemyka pod brodą, i chwycił za karabin leżący na wozie. Dwuszereg momentalnie się wyprostował. - Za broń! - skomenderował porucznik. - Zostawić po jednym człowieku przy podwodach! Za mną! do ataku! Sierżant Golicz spostrzegł Józia. - Royski - zostać przy wozie! - zawołał. - Władzio - zawołał Janusz - stań koło mnie, chciałem się ciebie o coś zapytać. Władzio machnął niecierpliwie wolną ręką. - To potem, potem! - zawołał odwracając twarz do Janusza. I poleciał. Już wszyscy żołnierze biegli za porucznikiem w stronę lasu i rozsypywali się na skraju w tyralierce. Karabin wbił się kolbą między dwa worki i Janusz nie mógł go wyszarpnąć. Józio podleciał do niego. - Janusz, błagam, zostań przy wozie, a ja polecę za ciebie. W lesie są podobno bandy, trzeba las oczyścić. Pozwól. Janusz zawahał się. - No? Już o parę kroków rozległo się "hura" atakujących żołnierzy, Janusz wzruszył ramionami. - No, leć - powiedział. Józio puścił się pędem w stronę lasu, skąd zaczęły dolatywać pojedyncze strzały, coraz gęstsze, w miarę jak tyraliera posuwała się w głąb. Odgłosy walki oddalały się w stronę Bohu, raz zagrał karabin maszynowy i zaraz umilkł. Janusz chodził tam i z powrotem koło wozu i pokrzykiwał na konie, które niepokoiły się i strzygły uszami. Wreszcie w lesie nastała cisza. Słońce było coraz cieplejsze i Janusz, nie wyspany po dzisiejszej nocy, poziewał raz po raz. Gawrony na topolach krzyczały donośnie. Po trzech kwadransach zaczęli powracać żołnierze, czerwoni i spoceni, w rozpiętych kurtkach, z karabinami niedbale przerzuconymi przez plecy, kupkami, z głośnym śmiechem i w rozmowach komentujący przebieg oczyszczania lasu. Rzeczywiście w lesie byli tzw. "czubaryki", nawet mieli karabin maszynowy, ale się tak przestraszyli, że uciekli ledwo się ostrzeliwując. Karabin maszynowy zdobyto. Przyszedł i Józio, który widocznie w ogniu ataku zaprzyjaźnił się z sierżantem Goliczem. Szli razem głośno rozprawiając, czerwoni od biegu i z furażerkami odsuniętymi na tył głowy. Józio zbliżył się do Janusza i jak gdyby był pijany, bez żadnych wstępów zaczął mu opowiadać: - Wiesz, ja patrzę, a tam coś miga pomiędzy dębami. Składam się i strzelam... Janusz z pewnym przymusem wysłuchał historii o strzelaniu do czubaryków. - Nie widziałeś Władzia? - zapytał. - Widziałem, biegł na lewym flanku. Tam gdzie był karabin. - Ale nie wraca. - Zaraz przyjdzie - uspokoił go Józio. - Strat nie ma żadnych - powiedział Golicz zdjąwszy czapkę i poprawiając w małym lusterku jak zwykle starannie uczesany na czole ząbek jasnych i matowych włosów. Prawie wszyscy żołnierze wrócili już z porucznikiem. Podwórze zapełnił hałas rozmów. Janusz się zaniepokoił. - Gdzieś ty go widział? Pokaż mi. - Daj spokój, jestem zmęczony - powiedział Józio, siadając na workach owsa. - Nie, nie! Musisz! - Janusz ściągnął go ręką z wozu. - On może być ranny. - Co cię ten Władzio obchodzi - zniecierpliwił się Józio. Ale dał się namówić, poszli razem do lasu. - Ostrożnie, chłopcy - wołał w ślad za nimi Golicz - tam jeszcze mógł ktoś zostać. Weszli pomiędzy drzewa, trzymając karabiny w rękach, gotowi do obrony. Ale w lesie było cicho i ptaki spłoszone strzałami widać powracały, bo świergot się na nowo rozpoczynał, jak gdyby z nowym oddechem. Tam gdzie go Józio widział w tyralierze, Władzia nie było. Leżał o kilkanaście kroków dalej zupełnie na wznak i z odchyloną do tyłu głową. Na czole miał nieduży czerwony znak, ale czaszka spoczywała w kałuży krwi. Szare oczy bez wyrazu patrzały ku niebu, które już teraz się wypogodziło. Władzia Sobańskiego naprędce pochowano pod płotem fabrycznego ogrodzenia. Gdy się pogrzeb skończył, na dziedziniec fabryczny weszła piechota austriacka. Zakurzeni i zabłoceni po gałki oczu żołnierze (widocznie deszcz wszędzie padał), zmęczeni, patrzyli z wyraźną pogardą na oddział polski, który ich powitał okrzykami radości. Austriaków trzymano długi czas na baczność, potem dano im "spocznij", ale rozejść się nie pozwolono. Tymczasem sformowano oddział polski, jak zwykle piechotę na przedzie, potem armaty, wreszcie wozy i tabory. I ruszono w stronę Winnicy. Januszowi Golicz kazał zastąpić chorego jezdnego, widział, jak Józio wygodnie ułożył się na wozie z owsem i jak się okrył jego kocem. Chłodny, pachnący wieczór wiosenny ogarnął ich szybko. Janusz padał ze zmęczenia i ledwie trzymał się w siodle. Przodkowy jezdny ozierał się na niego i pokrzykiwał coś, czego Janusz nie rozumiał. Zasypiał na krótkie chwile i wtedy opadał na szyję konia. Czuł pod policzkiem ostre włosie końskiej grzywy i podrywał się ze strachu, aby nie zsunąć się z konia i nie wpaść pod koła. W jednym takim momencie snu ujrzał Władzia, jak wychodzi z lasu i mówi podnosząc w górę karabin: "Ja ci wszystko powiem, zaraz wszystko powiem!". I chciał do niego strzelić, ale Janusz krzyknął i zbudził się. Noc była coraz chłodniejsza. Po ciemku, nie zatrzymując się minęli Winnicę i ranek zastał ich nad brzegami Bohu. Droga wiła się wzdłuż rzeki, która stawała się coraz węższa. Po wczorajszym deszczu łąki zazieleniły się. Gdy mijali futory nad Bohem, Janusz spostrzegł, że pączki na drzewach wiśniowych nabierają soków. Poczuł nagle całym ciałem wiosnę. Koło południa zatrzymali się w jakiejś wsi. Mieli tu stać do wieczora i przenocować. Józio, Janusz i Staś Czyż zajęli izbę w porządnej chacie, tym razem przyłączył się do nich sierżant Golicz, który widocznie wywąchał pieniądze u szeregowca Royskiego, bo bardzo go polubił i nie chciał się z nim rozstawać. Kazano babie gotować kartofle, sierżant Golicz zdobył oczywiście mnóstwo konserw mięsnych i przystąpiono do przygotowywania solidnego posiłku. Golicz dostał gdzieś i flaszkę wódki. Uczta zapowiadała się wesoło. Zaproszono na nią i gospodarza, niestarego jeszcze chłopa, i jego żonę, mołodycię dość przystojną. Przy wódce zaprzyjaźniono się od razu. Gospodarz, mały, obrośnięty, z płonącymi oczkami, raźno zabrał się do konserw, przysmażonych przez Golicza na wielkiej patelni. Wódka też prędko odchodziła w dużych szklankach z grubego szkła. Janusz tylko trochę łyknął palącego płynu pachnącego fuzlem. Zauważył, że gospodarze zwracają się do nich per "pan" i że nazywają ich wojsko "pańskim" wojskiem. "Dla nich Polacy to zawsze panowie" - pomyślał. Zresztą przy stole unikano rozmów politycznych. Tylko sierżant Golicz, w miarę jak wódka działała, coraz bliżej przysiadał się do gospodyni, Matriona było jej na imię. Gospodarz udawał, że tego nie widzi, póki jeszcze była wódka w butelce. W izbie było strasznie gorąco. Niskie pomieszczenie, z malutkimi, nigdy nie otwieranymi oknami, nagrzało się gwałtownie od buzującego ognia w piecu i od gorąca sześciu potężnych ciał. Golicz odpasał rewolwer i położył na okienku obok wątłej fuksji, rozpiął kurtkę i koszulę, ukazując mocną, białą pierś. Siedział teraz objąwszy wpół Matrionę prawą ręką, a lewą raz po raz unosił szklaneczkę z wódką. Po półgodzinie miał już porządnie w czubie, a chłop był pijany zupełnie. Józio uśmiechał się pod swoim jasnym wąsikiem, a Staś pochylał raz po raz nad stołem obandażowaną głowę: zasypiał. Ściemniało się i Matriona, wybrawszy duże, suche łuczywo z wiązki leżącej za piecem, wetknęła je w specjalny żelazny przyrządzik, zapaliwszy od ognia. Płomień łuczywa palił się nierówno, światło jego pełzało po ścianach i twarzach siedzących. Za oknem było niebiesko i wiosennie. Golicz podniósł resztę wódki w szklaneczce lewą ręką, a prawą przenosząc z pasa Matriony aż pod samą jej pachę, zawołał: - No, teraz zdrowie naszego wojska, pańskiego wojska. Hura! Nagle gospodarz skoczył jak kot, porwał rewolwer z okna, wydobył go z pochwy i skierował na sierżanta. Wszyscy zerwali się z miejsca. Józio chwiał się na nogach czy to z pijaństwa, czy to ze zmęczenia. Chłop krzyknął chrapliwie: - Ruki w wierch! Ale nikt rąk do góry nie podniósł. - Ja mam pić zdrowie waszego pańskiego wojska? Ja, Wasyl Czebotaryk? A niedoczekanie, na pohybel wam, Lacham proklatym! Puść mi zaraz żonę, bo strzelam - zwrócił się do Golicza, choć ten już nie trzymał Matriony za pas. Zrobiła się cisza. Janusz czuł, że trzeba ratować sytuację. Zaśmiał się nagle głośno. Chłop spojrzał i drżącą ręką skierował na niego rewolwer. Ale Janusz zrobił krok ku niemu. - Co za głupie żarty - powiedział i spokojnie wyjął rewolwer chłopu z garści. - Takie żarty, gospodarzu, to wcale nie żarty! Trzymaj rewolwer - oddał broń Goliczowi - a wy, gospodarzu, siadajcie. Tutaj ja mam jeszcze trochę wódki w swojej szklance. Nie za zdrowie wojska polskiego, a za zdrowie Polaków wypijem, stary! Przecież Polacy to nie tylko pany. Przecież wiesz, są polscy chłopi, są polscy robotnicy - zdrowie Polaków! Chłop usiadł na ławie i zaśmiał się również, mocno, prawie do łez. - Sprawdi... - powtarzał - sprawdi, szutki, taki ce moi szutki... sprawdi... * (* Naprawdę [...] naprawdę, żarty, takie to moje żarty...) Wypił resztę wódki Janusza. Wszyscy znowu usiedli do stołu. Janusz pokazał gospodarzowi Stasia. - To jest - powiedział - polski chłop, a to - wskazał palcem Golicza - polski robotnik z Warszawy - dodał - z elektrowni. Chłop śmiał się w dalszym ciągu, rechotał i brał się za brzuch. Matriona sama miała w czubie, ale go wkrótce ułożyła w łóżku, które stało w kącie pokoju, na wysokim stosie poduszek. Golicz ścisnął Janusza za rękę pod stołem. - Dziękuję - powiedział. Janusz się zaśmiał: - Innym razem na was będzie kolej! Janusz i Staś położyli się na piecu, gorąco tam było, ale czysto. Golicz z Józiem umieścili się na ławce. Łuczywo zagasło, słychać było w ciemności, jak Matriona układała się obok męża. Janusz mimo zmęczenia nie mógł zasnąć, był straszny żar, Staś jęczał przez sen, bolało go przestrzelone ucho. Okienka leżały na ciemnej ścianie izby jak dwa niebieskie kwadraty. Janusz wyobrażał sobie ciało Władzia przysypane ciężką gliną, wczoraj jeszcze cienkie i chrupkie, potem siostry, Anielcię i Józię, czekające na niego w Smołówce. - Długo będą wyglądały wiadomości - mruknął. Staś nagle usiadł na piecu i powiedział głośno: - Mamo! Golicz się zaśmiał na wyrku, widocznie także nie spał. - Dzieci - szepnął Janusz - wszyscy jesteśmy dzieci. Nazajutrz ruszono dalej z samego rana. Wciąż wzdłuż Bohu. Po południu oddział stanął w cukrowni Uładówce. Dzień był znowu piękny i wszystko się w oczach rozwijało. W Uładówce czereśnie już były okryte kwiatami. W ślad za konną artylerią III Korpusu jeszcze przed wieczorem przyszedł oddział honwedów węgierskich. Wezwano wszystkich żołnierzy, ustawiono broń w kozły, a potem kazano rozejść się bez broni. Karabiny zostały u wartowników. Tego wieczora na warcie przed domem, w którym mieszkali oficerowie, stał Janusz i Staś. Noc była ciepła, nad ranem resztka księżyca tuliła się gdzieś między strzechami do białych drzew czereśniowych. Za domem na wysokiej czeremsze, okrytej drobnym białym kwiatem, przez całą noc śpiewał słowik. Chłopcy przechadzali się przed domem, wreszcie usiedli na progu. O czwartej, kiedy szary mrok nasycił się jakimś wewnętrznym światłem, kiedy czereśnie świeciły jak gdyby własnym blaskiem, otworzyły się z wolna drzwi mieszkania i wysoki mężczyzna w butach i koszuli wyszedł na ganek. Wartownicy zerwali się, ale on powiedział: - Siedźcie, siedźcie, ja z wami także usiądę. Chciałem pomówić. Był to Spychała. - Nie zimno panu? - spytał Janusz. - Nie, nie zimno. Dziękuję. Nie mogę spać, a wiedziałem, że ty tu jesteś... Pomilczeli chwilę. Słowik zaczął swoje najtrudniejsze tryle: ranek się zbliżał. - No, co? Rozbroili nas Austriacy? - rzucił Spychała w powietrze. Żołnierze nie odpowiedzieli. "Aha - pomyślał Janusz - to znaczy rozbrojenie". - Trzeba, żebyście sobie szli - powiedział Spychała - nic tu po was. Powojowaliście trochę, i dosyć. - Ładne wojowanie - rzucił Staś. - No, czemu nie? Jesteś ranny! Co prawda od takiej kuli... Znowu pomilczeli. Spychała poruszył się, jakby chciał się podnieść. - Janusz - powiedział - jutro przyjdźcie do kancelarii. Dam wam zwolnienie i bilet na drogę. Ale dokąd? - Właśnie - powiedział Janusz - dokąd ja mam jechać? - Do Odessy nie warto - powiedział Spychała - Maria wyjechała. Szyllerowie są na wylocie... - Ja poproszę do Kijowa - wtrącił Staś - pociągi do Kijowa chodzą normalnie. - No, to może i wy do Kijowa? - niepewnie powiedział Spychała. - Zawsze to bliżej Warszawy. Janusz uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, jak Józio nie lubił Warszawy. - Pani Royska też wybierała się do Kijowa - powiedział Spychała. Staś położył rękę na ręce Janusza. - Jedźcie ze mną do Kijowa. Zamieszkacie u nas. Mamusia na pewno będzie rada. - Ha, trudno - zdecydował się Janusz - możemy jechać do Kijowa. Kto raz się urwie spod własnego dachu, nieprędko do niego powróci. XVI Spychała wszedł do uśpionego domu. Stanął w przedpokoju i przeciągnął się trochę. Jednak przedporanny chłód wiosenny przejął go i odczuł lekki dreszcz. Rosa osiadła na koszuli i czuł wilgoć na bicepsach. Zatrzymał się przez chwilę. Przedpokój mieszkania dyrektora cukrowni miał zwykły wygląd wnętrz, które zasnęły. Okna były pootwierane i szedł z nich niewielki chłodek i zapach nocy. Rogi jelenia spały na ścianach, a pod stolikami, na wieszaku i na lustrach czaiły się niebieskie plamy. Twarz Kazimierza w lustrze zamajaczyła jak na dnie jeziora. Z daleka doleciał jeden strzał. Kazimierz zastanowił się. Od pewnego czasu pomiędzy nim a Januszem przebijał jakiś nieokreślony chłód. Od jakiegoś czasu? Spychała dobrze wiedział, od jakiego czasu. Mimo wszystko nie mógł się zdobyć na odrobinę sympatii dla brata Marii. Nie był zresztą podobny do siostry, nie był tak wysoki ani tak smukły jak ona, nie miał tego suchego, wspaniale rzeźbionego nosa. Tylko czasami, na przykład teraz na werandzie, kiedy spod okularów błyskały jego oczy, spojrzenie to przypominało Bilińską. Kazimierz wiedział, że Janusz ma mu za złe całą historię z Olą i że nie bardzo chętnie widziałby w nim szwagra. Mimo iż był przekonany, że nie odgrywają tu żadnej roli jakieś przesądy kastowe, mruknął niechętnie w stronę ganku, na którym jeszcze szemrały głosy żołnierzy: - Paniczyk, psiakrew. Nie mógł sobie wyobrazić, że Marii nie ma już w Odessie. Pojechała do tego Wiednia... Kazimierz znał Wiedeń, był tam na uniwersytecie w 1914, po powrocie z Rosji, ale krótko, parę miesięcy zaledwie, bo go zmobilizowali. Potem poszedł do legionów. Wyobrażał ją sobie na ulicach Wiednia, ale mimo woli korygował również i swoje odeskie wrażenia. Możliwe, że mu się w zagrożonej Mańkówce wydała nieprawdopodobna, wtedy na ganku, na tle skazanego na zagładę pałacu. Teraz na tle Wiednia stała się pewnie zwyczajna i pospolita. Takich w Wiedniu jest dużo. Możliwe. Ale to jest Maria, jego Maria, ta wspaniała wielka dama, która wtedy z taką prostotą ukryła twarz na jego ramieniu i powiedziała: - Niech pan mnie broni. Miał sobie trochę za złe, że rozstał się z nią. Ale myślał, że chyba jest bezpieczna. Z Wiednia miała pojechać do Warszawy, gdzie ma dom. Chyba przez Esterhazych będzie mogła to załatwić. Spychała mimo woli lubił powtarzać to dźwięczne nazwisko, które dawniej odczytywał tylko w gazetach; teraz dzięki Marii umiał podkładać pod te dźwięki żywe osoby. Esterhazy, stary, podobno jest bardzo zabawny. Jaki zabawny? Jaki to kawał opowiadała o nim Maria? Czy to o Dzieduszyckim może? Zrobił krok i zbliżył się do okna. Słowik w czeremchowym drzewie drobił swoim gardziołkiem donośnie, aż echo się rozbijało o sąsiedni składzik i dwoiło głos ptaka. Gdyby tak można było słuchać tego śpiewu razem z nią. Gdyby była blisko, na odległość ręki, gdyby mógł dotknąć bransoletki z ametystem, którą nosiła na przegubie ręki. Maria tak mało mówiła. Kiedy zwracała się do niego po francusku, mówiła mu vous. Kazimierz ukradkiem począł brać lekcje francuskiego w Odessie, bo nie bardzo dobrze znał ten język i czasami nie rozumiał tego, co mu ona mówiła. Czerwienił się wtedy okropnie, spoglądał na swoje duże nogi i mówił prędko i cicho: "Przepraszam?". A ona powtarzała swoje zdanie po polsku. To było może największe upokorzenie, jakie przeżywał w jej towarzystwie. Nie mógł z nią jechać do Wiednia, powierzono mu jeszcze pewne zadanie na południowej Ukrainie, między innymi zajęcie się sprawami III Korpusu. "No, to już jest, zdaje się, zlikwidowane - pomyślał. - Muszę wracać ze sprawozdaniem do Warszawy. Może ona już tam jest? A może mi każą pojechać do Wiednia? Z Wiednia jest łatwiej dostać się do Magdeburga". Ruszył schodami na górę, do pokoju, który zajmował z dwoma kolegami. Była to dyrektorska sypialnia. W cieniu świtania wyrastały tylko z ogólnego niebieskiego tła różowa pękata ampla, wisząca pośrodku pokoju, i czarny dywan z wielkim psem nad łóżkami. Na jednym z nich spał jak zabity porucznik Robinson z intendentury. Na kanapce w rogu leżał Kieliszek. Gdy Spychała na palcach wszedł do pokoju, podniósł się z posłania i zapytał: - Wychodziłeś? Stało się coś? - Nie - odpowiedział spokojnie Spychała - miałem interes do wartowników. Nie śpisz? - Nie mogę spać. Zazdroszczę Robinsonowi. Słowik wydziera się nad samym uchem. Jedyne okno dyrektorskiej sypialni wychodziło właśnie na ową czeremchę, wysokie drzewo białe od kwiatów. Panował od nich w sypialni mdły zaduch. Słowik przestał na chwilę, aby zacząć z nowym oddechem, jak uparta śpiewaczka ćwicząca koloraturę. Spychale przypomniała się Elżunia. Usiadł na swoim łóżku, ale się nie kładł. Kieliszek także się nie położył. - Słuchaj, Kaziu - powiedział - co będzie dalej? Urządzili nas! Czy myślisz, że to ostateczny koniec III Korpusu? - Myślę, że akcję należy uważać za zlikwidowaną. Do ciupy nas chyba nie posadzą. Trzeba będzie nawiewać. - Czy to miało wielki sens tworzenie takiego wojska? - spytał Kieliszek, opadając na poduszkę. - Jak się okazało, niewielki. Raz jeszcze "pańskie wojsko"... Psiakrew, jakoś nie można znaleźć należytej drogi. Trudno się nam nauczyć. - Bo nie możemy iść z Niemcami - zdecydowanie powiedział Kieliszek. - Wiesz, Antoś - ciągnął Spychała - sądząc z gazet, na Zachodzie Niemcom nie bardzo idzie. Druga ofensywa załamała się znowu pod Verdun. - Myślisz, że ich wreszcie pobiją? Czy to nie za późno? - Chyba nie. To nawet nieźle wygląda. Carat został skruszony, Wierchownyj Sowiet uznał niepodległość Polski... - In partibus infidelium. * (* W kraju niewiernych.) - To nic nie szkodzi. Z drugiej strony Ameryka wysuwa te same tezy. - Niemcy ogłosiły królestwo... Jednym słowem, wszyscy tej Polski chcą - zaśmiał się Kieliszek. - To nie bardzo pocieszające. - Dlaczego? - Bo jak czego wszyscy bardzo chcą, to potem wszyscy bardzo nie chcą. - Nie ma co, trzeba nam do Warszawy. Kieliszek się uśmiechnął. - Do Warszawy jak do Warszawy, ale do Polski. Zwijamy nasze namioty ukraińskie. - Niestety niedobrowolnie. Ale ja nawet ciebie nie pytałem. Ty skąd? - Wiesz, jest takie miasto Turek. - Turek? - zdziwił się Spychała. - A gdzież to jest? - Ech, ty Galicjaku zafajdany - poruszył się na swej kanapce Kieliszek - nie znasz? - To przecież wspaniałe miasto... To Kalisz leży koło Turka! - Aha, tam. A co ty tam robisz? - Jak to: co ja robię? Jeszcze nic nie robię, dotychczas byłem tam w szkole, ale wyjechałem w 1915, kiedy Niemcy zajęli nas. Rodzice moi tam mieszkają. Mój ojciec jest rzemieślnikiem, szewcem. - No - powiedział Spychała - dobrym szewcem? Może by mi zrobił oficerskie buty? - Przyjedź! Na pewno ci zrobi - zaśmiał się Kieliszek i znowu siadł na kanapce - a jakie u nas panny ładne. Ludzie mówią, że tylko w Lublinie i w Turku takie ładne kobiety. Robinson poruszył się na łóżku i otworzył jedno zapłynięte oko. - Czyście zwariowali? Gadać tak po nocy... - Toć przecie biały dzień, wstawaj, Kamil - zaśmiał się Kieliszek. - Rotmistrz Nagy zaraz cię będzie pytał o konserwy. - Pal was licho - zaklął Robinson i odwrócił się na drugi bok. Kazimierz wstał i zbliżył się do okna. Za świeżo zieloną czeremchą i jej białymi kwiatami rozciągała się daleka niebieskawozielona łąka i niebo wznosiło się złociste, świeże, wiosenne. Spychała przeciągnął ramiona i ziewnął. - Szkoda mi tych stron - powiedział. - Dla mnie tu trochę obco - westchnął Kieliszek - za szeroko. U nas pod Turkiem też są ładne ziemie. - Za szeroko ci? - Spychała zwrócił się do porucznika i usiadł na jego kanapce - widzisz, bo my jesteśmy drobni ludzie, za bardzo już przyzwyczajamy się do drobnych spraw, drobnych zagadnień. Pod Turkiem pola także dobre. Są ważniejsze rzeczy niż gatunki ziemi - żeby ziemię dobrze orać, trzeba ją mieć na własność, nie? Mój ojciec był kolejarzem, ale pochodzimy ze wsi. Dziadek miał dwie morgi gruntu własne, a dwie dzierżawił. Ile razy pomagałem orać dziadkowi, to mi mówił, że mu lżej idzie na własnym... No, i skończyła się nasza dzierżawa. Źle się skończyła. Trzeba wracać na własne... - Orałeś? - spytał po namyśle porucznik Kieliszek. - A orałem. Bo co? - Bo ja dratwą to już nie umiem. Ojciec oddał mnie do szkół. A zostałem oficerkiem. - Cóż, i to jest zajęcie. - Chyba podłe. Nie? - "Za mundurem panny sznurem..." - Tak, ale... - I pomyśl, cośmy tu przynieśli naszej krwi. I wszystko wylało się na obszernej równinie i wyschło. Dużo krwi - a płytko. I nic. I wszystko do widzenia. Antoni nie bardzo rozumiał, o czym mówi Spychała, ale słuchał go z nabożeństwem. Miał wiele szacunku dla kapitana Spychały, a przede wszystkim wiedział o nim, że jest wtajemniczony w wiele spraw. - No, Kaziu, śpijmy - powiedział wreszcie. - Chyba już nie warto? Patrz... Pokazał mu okno. Słońce właśnie wysunęło się zza horyzontu i, jasne i jaskrawe, grało promieniami, przebijając śnieżyste listki czeremchy. - Zaraz będzie pobudka. - No, właśnie - Kieliszek przeciągnął swoje mocne ciało - znowu jeszcze jedna nie przespana noc. - Masz wyrzuty sumienia? - spytał Spychała. - Nie! Tak dalece nie. Ale gdybym ja wiedział, po co to wszystko? - Pytasz się jak szeregowiec Royski. - Ten to głupstwo. Ale ten jego przyjaciel to raczej niebezpieczny człowiek. Za dużo myśli. - Janusz? A ty uważasz, że myślenie jest zajęciem niebezpiecznym? - Tak sądzę. Na pewno tak jest. - A ty nie myślisz wcale? - Właśnie teraz myślę... i czuję niebezpieczeństwo. Trzeba wstać i zająć się przepustkami. - Niech rozjeżdżają się, kto tylko może. I kieruj raczej wszystkich w stronę Kijowa - powiedział Spychała. - W stronę Kijowa? Dlaczego? - Kto wie, co jeszcze może być. No, jazda... Spychała porwał się z kanapki, stuknął obcasami i trzepnął Robinsona w wystawione do góry biodro. Gdy wkładał na rękawy kurtkę, zabrzmiała pobudka. Żołnierze się budzili po raz ostatni w III Korpusie Armii Polskiej. XVII Pani Royska do Józia: Odessa w kwietniu 1918 Drogi Józiu! Już przeszło parę tygodni, jak wyjechaliście z Januszem, a oprócz małej kartki napisanej z Winnicy nic od was nie miałam. A czasy są przecie - takie czasy! - że można się chyba o Was niepokoić. W Odessie zmian mało. Maria - ta wspaniała kobieta - wyjechała za księżną Muszką do Wiednia, to pewno już wiecie, a jak mówią, Spychała obraca się gdzieś w waszych okolicach. Czy to prawda? Czyżby się już rozstali - ten plebejusz i ta arystokratka? Cieszę się przynajmniej, że ta cała historia przyczyniła się do szczęścia Oli. Nie masz pojęcia, jak miło jest u państwa Gołąbków! Michasia się już tam przeniosła i bardzo jest jej tam dobrze. Nareszcie się doczekała szczęścia - to biedactwo, moja siostrzyczka kochana! Gołąbek miał już wiadomości z Warszawy - jego interes idzie podobno dobrze i w dalszym ciągu jest otwarty. Prowadzi go jego wspólnik, Waflewski. Nomen-omen. Jedno właśnie to to, że Ola, to poczciwe stworzenie, nosi teraz tak mało dźwięczne nazwisko. Ale przypuszczam, że teraz w Polsce dużo takich nazwisk będzie. Byłam u Gołąbków w piątek na herbacie, Ola wydała mi się chmurna, ale może to chwilowe, może się ze swoim mężem, tym poczciwcem, posprzeczała. Nie chce mi się wierzyć, aby to małżeństwo nie było dobrane. Wybierają się więc do Warszawy, podobno w Kijowie już otwarto oddział Rady Głównej Opiekuńczej, która załatwia powrót emigrantów do Królestwa. I w Odessie podobno niebawem będzie taka sama instytucja, myślę, że w lecie będę mogła do Warszawy pojechać i dowiedzieć się, co się w Pustych Łąkach dzieje. Dzierżawca poczciwy, chyba nie nabierze ani mnie, ani biednej Michasi. Pogoda cudowna, myślę, że i Wam przyjemnie ćwiczyć na świeżym powietrzu. Byłam dzisiaj nad morzem i poszłam w stronę pałacu Brzozowskich. Tak wspaniale z daleka ten pałac wyglądał, że przypomniały mi się jeszcze panieńskie czasy, kiedy tutaj do Brzozowskich przyjeżdżaliśmy. Mój ojciec wprawdzie, a twój dziadek, Józiu, był tylko właścicielem garbarni pod Odessą i pod Charkowem, ale był to człowiek bardzo ukształcony i miły i wszędzie go chętnie przyjmowano, a Brzozowscy nosa nie bardzo zadzierali. Ojca twego poznałam gdzie indziej, ale pamiętam, jakeśmy u Brzozowskich na balu, co za świetne przyjęcie, razem mazura tańcowali i przy kolacji obok siebie siedzieli. Nawet mi wtedy nie przyszło do głowy, kiedy mi szklaneczkę ponczu rzymskiego - ten niezgrabiasz - na nową niebieską sukienkę wywrócił, że żoną jego zostanę. Biedna Helenka bardzo była do dziadka podobna. Wyobraź sobie, Józiu, kto mi przerwał pisanie tego listu: stary Opanas z córką - już nie pamiętam którą, on ma ich tyle, chyba z Jałyną, tą ładną - był u mnie przed chwilą i przywiózł mi parę rzeczy ocalonych z Moliniec. Miniaturę Twego dziadka Royskiego w mundurze szambelańskim, portret malutki mojej Helenki, portret właśnie mego ojca, pana Kalinowskiego, o którym ci w tej chwili pisałam... Jakieś dziwne zrządzenie, że w momencie, kiedy nie mając z kim gadać - ja, ta samotnica! - do Ciebie pisałam o moim ojcu i tak o nim - biedaku - gawędziłam, nadeszła ta para chłopów i portret jego mi przyniosła. Tu peux croire que j'etais contente. Je dirais plus, j'etais heureuse. Mon pauvre pere... * (* Możesz sobie wyobrazić, jak się ucieszyłam. Więcej, byłam szczęśliwa. Mój biedny ojciec...) czy on myślał, że ja będę mieszkała znów w Odessie w tak zmienionych warunkach? Nie lubił on tego miasta i zawsze wzdychał do rodzinnych Siedlec. Mówił, że Siedlce to najładniejsze miasto w Europie. Beautifuł indeed! * (* Istotnie piękne.) Opanas mówił, że dom zrabowany, ale stoi, tylko park wycięto miejscami, jakaż to szkoda, wyobrazić sobie tego nie mogę... Ty wierzysz, że ty tam wrócisz. No, więc park będziesz musiał sadzić od nowa. Ja - stara sceptyczka! - innego jestem zdania. To koło się nie odwróci. No, a może? Ta córka Opanasa - jaka to ładna mołodycia - przywiozła mi parę drobiazgów z mojej toalety, między innymi srebrne pudełeczko, które mi ojciec przywiózł z Londynu, kiedy jeszcze byłam bardzo młodą panienką. Pomyśl, ze wszystkich naszych sreber i innych pięknych rzeczy zostało mi małe pudełeczko - ta pamiąteczka! - a ucieszyłam się do niej, jakbym cały dom odzyskała. Może Ty masz rację, może to niemożliwe, abyśmy to wszystko utracili, pomyśl, ileśmy tu tej kultury nasiali: dwory, pałace, zbiory, obrazy, porcelany - pamiętasz naszą wazę korecką? ale Ty nie zwracałeś uwagi na takie rzeczy! - i czy to może pójść na marne? Spychała mówił, że sialiśmy na piaskach, sadzili na cudzym... chwilami myślę - nie gniewaj się, synu - że on ma rację, ale z drugiej strony żal mi tego wszystkiego. Opanas poczciwy, popłakał trochę, pocałował mnie w rękę, ale dając mi te rzeczy powiedział: To już ostatnie, co pani będzie miała ze swoich Moliniec, nam to niepotrzebne, a pani będzie sobie na starość wspominała, jak to pani panią była!. I zauważyłam w jego małych oczkach coś jakby na kształt tryumfu. Gdybym była niedobrą kobietą, tobym może pomyślała, że on naumyślnie tu przyjechał i te trochę gracików mi przywiózł, aby trochę posmakować moje upokorzenie. No, co - z dobroci serca dałam mu się polubować widowiskiem - popłakałam się trochę - ja niepoprawna! - nad portretem Helenki. Ale on pewnie chciał, żebym ja nad Molińcami płakała, albo może pragnął się dowiedzieć, czy nie mam zamiaru skorzystać z Niemców i do Moliniec wrócić, jak to Kiccy zrobili. Ale ja z Niemcami tam nie wrócę i wyraźnie to Opanasowi powiedziałam. Myślę, że on nie bez kozery i nie bez wiedzy innych chłopów przyszedł do mnie, aby powąchać, co się święci. Tylko ta biedna Jałyna czy Kałyna mnie w rękę całowała i zdawała się być smutna i zażenowana. Ale chyba mieliby inne miny, gdybym im zapowiedziała, że jutro do Moliniec wracam. Oni się ziemią już podzielili i inwentarzem, każdy na własną rękę gospodaruje, ich chliboroby hetmana wybierają, ale niedługo tego wszystkiego... myślę. Widziałam Twego przyjaciela, mówił mi dziwne rzeczy. Od Elżuni wiadomości nie było i on od siostry też nic nie miał. Czasy Elżuni przypomina mi tylko Hania Wolska, która przychodzi ćwiczyć się przy jej fortepianie. Bardzo lubimy Wolskich i pomagamy im, jak możemy. Niestety, Hania zaniedbała muzykę poważną i śpiewa prawie wyłącznie cygańskie romanse i modne piosenki. Jaka szkoda! Pan Szyller do żony pisał z Wapniarki, chce jechać do Warszawy, także i tam nadal w cukrownictwie pracować. Ale Szyllerowa chora, Edgar jakiś bezwładny, cały dzień po pokoju łazi, a profesor rozstrojony i na północną Rosję wymyśla, aż mi czasem straszno. W dalszym ciągu przepowiada nowy okres lodowcowy. Chce do Krakowa z tą swoją teorią jechać. Widzisz, masz tu całą paczkę wiadomości ode mnie, o wszystkim, co się tu dzieje. Bóg Cię błogosław, synu najdroższy, Janusza ucałuj i sprawujcie się tam dobrze. Czy macie praczkę? Czy nosisz ciepłe kalesony? Bo wiem, że ty tego nie lubisz - Ty lekkoduchu! Do serca macierzyńskiego Cię tulę i bardzo gorąco całuję. Walerek nie przychodzi prawie zupełnie do domu i zakochany w swojej służbie. Twoja matka Ewelina z Kalinowskich Royska List ten nie doszedł do adresata. XVIII Gdyby pani Royska ujrzała miejsce, w którym przebywał jej młodszy syn, i służbę, "w której był zakochany", na pewno nie podzielałaby jego zachwytów. Odeski pułk piechoty wojska polskiego rezydował w części spustoszonych koszar artyleryjskich, położonych w północno-wschodniej części miasta, a właściwie mówiąc, już zupełnie za miastem, na stepowych równinach, które zaczynały się tuż za Odessą. Kiedy Walerek przepełnionym do niemożliwości tramwajem dojeżdżał do krańcowego przystanku, miał jeszcze pół godziny drogi błotnym trotuarem, pomiędzy małymi, drewnianymi domkami, z których niejeden zapadł się w ziemię do połowy. Domki stawały się rzadsze, wreszcie kończyły się zupełnie - i na nagim wzgórku otwierał się widok na obszerne koszary z kremowej cegły. Wielki ten kompleks budynków, zbudowany przed samą wojną, w czasie kiedy Rosja gorączkowo zaczynała się przygotowywać do orężnej rozprawy, zorientowawszy się nareszcie, czym pachną "nieodpowiedzialne" mowy Wilhelma, nosił dawniej nazwę im. Wielkiego Księcia Aleksandra Michajłowicza. Teraz jednak utraciły swoją firmę wielkoksiążęcą i orły na frontach i nad bramami, a nawet oszklenia okienne i część futryn. Opuszczone przez wojsko, wyrabowane przez ludność, stały odrapane, jak gdyby ochlapane błotem, z powybijanymi szybami. W ostatnim pawilonie, którego okna wychodziły już na czyste i gładkie jak stół pole, na bezdrzewny step nadmorskiej guberni, umieściła się w ostatnich dniach marca formacja polska. Sformowano tam dwie kompanie piechoty i tworzono teraz szwadron kawalerii. Inicjatorem całego przedsięwzięcia był porucznik Duszan, chłop wielki jak dąb, z piękną, wielką twarzą, z głową strzyżoną zerowym numerem maszynki. Głos miał donośny, jak wyszedł na podwórze, słychać go było w całych koszarach, a kiedy zakomenderował: "Baczność, resztki szyb wypadały z okien pawilonów. Porucznik Duszan upodobał sobie Walerka. Royski stał się głównym jego pomocnikiem, harowali przez cały dzień od rana do nocy. Jacyś pokątni dostawcy nie wychodzili z pokoiku, gdzie przy prostym stole, pokrytym gazetą przytrzymywaną pluskiewkami, urzędował Kalikst Duszan, najczęściej w towarzystwie Walerka. Koszary przedstawiały i wewnątrz widok opłakany. Trzeba przyznać, że do tej formacji - czy to, że Odessa była złym miastem, czy to, że oficerowie typu kmicicowskiego gromadzili się tu specjalnie - zapisały się najgorsze elementy. Jeżeli do III Korpusu w Winnicy przychodzili ludzie raczej poczciwi, drobni rzemieślnicy, chłopi, inteligenci marzący o przedostaniu się do Warszawy, czasem tylko ludzie zmęczeni i zdemoralizowani czterema latami wojny, to w tym pułku odeskim - w odróżnieniu od innych w tym mieście tworzących się formacji, które potem marszem przez Rumunię wróciły do ojczyzny w porządku - zgrupowały się takie oczajdusze i zabijaki, których już ani wojna z Niemcami, ani wojna domowa nie mogła zdemoralizować. Skąd się tu to wszystko zebrało, chłopy ogromne, z czubami po kozacku podczesanymi lub z ogolonymi głowami, z łapami jak wielkie połcie mięsa - trudno zgadnąć. Nawet porucznik Duszan nie zawsze mógł sobie dać z nimi radę, chociaż starał się wprowadzić żelazną dyscyplinę. "Chłopcy" pili wódkę i sprowadzali do koszar kobiety, kradli zawzięcie, czasem ten pyrgnął owego bagnetem, a niekiedy miał i zapasowego majchra w cholewie buta. Na razie Niemców nie ruszali, ale z żołnierzami atamana Petlury i z siczowcami, co nosili barankowe czapki ze zwieszającymi się jak u trefnisiów denkami - bijali się dość często. W szpitalu koszarowym raz po raz kładł się na brudnym sienniku postrzelony lub pokrajany żołnierz lub podoficer. Porucznik Duszan chwytał się za głowę, klął straszliwie, a potem kazał zajeżdżać bryczuszce na dwóch kółkach, wsadzał w nią Walerka lub sierżanta Gorbala, z którym się mimo swej szarży kumał, i leciał na wieczór do Odessy. Ta sama wódka, te same dziwki - tylko że w eleganckich hotelach. Pewnego razu pojechał z Walerkiem, który miał jakiś interes do matki: potrzebował teraz coraz częściej pieniędzy i wyciągał od pani Royskiej ostatnie grosze, które mu ona niechętnie dawała. Walery poszedł na górę, a Kalikst stał przed domem. Hania Wolska, która zastępowała ojca w zamiataniu, akurat wyszła z bramy i oglądała przechodniów spacerujących po ulicy w ładne wiosenne przedwieczerze. Miała na sobie białą bluzeczkę, którą jej Elżunia wyjeżdżając darowała, narzucony na ramiona wiosenny płaszczyk. Była bardzo ładna, co Kalikst od razu zauważył. Gdy Walery zszedł z góry, pogadał z Hanią parę chwil po polsku. Kalikst wmieszał się do rozmowy. - Chodź, już chodź, Royski - powiedział - nie trać czasu z pannami. Chyba że poprosisz panią do bryczki. - Hania! przejedziemy się - zawołał Walery. Ale Wolska błysnęła tylko oczami, zaśmiała się głośno i szmyrgnęła do bramy, czyniąc w stronę Duszana pogardliwy gest na nosie. Gdy Walery siadł do bryczki, Duszan jeszcze nie ruszał i patrzył na bramę, jakby czekając na ponowne zjawienie się panny. - Co to za kobieta? - spytał wreszcie Walerka. - To Hania, córka stróża. Uczennica Elżbietki Szyllerówny. Śpiewa. - Ładnie śpiewa? - Czy ja wiem? Nie znam się na tym. Mówią, że ładnie. Odtąd Duszan, kiedy wyjeżdżał na miasto, częściej brał z sobą Walerka niż Gorbala. I zawsze pytał się, czy nie ma on interesu do matki, i nawet namawiał go, żeby przecież odwiedzał rodzinę. Przez pewien czas pani Royska była zdziwiona częstymi wizytami Walerka, i to zupełnie bezinteresownymi. Nawet powiedziała kiedyś do pani Szyllerowej: - Wiesz, Paulinko, ja myślę, że czasem jestem niesprawiedliwa dla Walerka. Ale minęło jeszcze trochę czasu i Walerek przestał odwiedzać mieszkanie na Derybasowskiej. Po prostu Kalikst Duszan nie zabierał go już ze sobą. Nie zabierał i Gorbala. Walerek musiał jeździć tramwajem, a jeżeli wracał późno wieczorem, to musiał iść piechotą. Formowanie szwadronu (Duszan był kawalerzystą) posuwało się powoli: brakło bardzo koni. Na jesieni siedemnastego roku powstał był bardzo intratny przemysł połączony z dużym ryzykiem i wymagający odwagi. Handlarze końmi z Kijowa i z Odessy (i z innych miasteczek także) urządzali wyprawy na rozkładający się front. Można tam było dostać wszystkiego ze składów intendenckich, przede wszystkim kupić za bezcen konie wojskowe, a nawet czasem napotkać całkiem porzucone zwierzęta, o które już nikt nie dbał. Całą trudność stanowiło przewożenie tak zdobytego majątku przez masy żołnierskie w odwrocie, przez czyhające po drodze prawdziwe i samozwańcze komitety i leśne rady, które już nie miały żadnych pułków za sobą, a łase były także choćby na chwilowe zawładnięcie tabunami koni i taborami wszelkiego dobra. Ale teraz zdobyczne konie były już pochowane i poustawiane u handlarzy i "baryszników", którzy żądali za nie wielkich cen. A najczęściej w ogóle nie można było ich dostać. Duszan uwijał się na wszystkie strony. W tym poszukiwaniu bardzo pomocny był mu sierżant Gorbal, który zapomniał o tym, że był w cywilu aktorem, zmilitaryzował się zupełnie i stał się wojskowym całą gębą. Tyle tylko, że potrafił rozbestwionych kolegów zainteresować teatrem i od czasu do czasu urządzał przedstawienia w pułkowej "świetlicy", brudnej sali w sąsiednim, na pół opuszczonym pawilonie. Na ślad takich koni, których większej ilości potrzebował szwadron - Duszan mówił o osiemdziesięciu na razie - można było natrafić spotykając się z pokątnymi handlarzami w nocnych lokalach; instytucje te nie tylko były miejscem, gdzie piło się dużo wódki, a nawet i szampan się znajdował, ale można było dowiedzieć się także w tych czasach austriackiej okupacji, gdzie czego można dostać. Dokonywano tam transakcji wszelkiego rodzaju, najczęściej fikcyjnych, można tu było kupić wagon cukru, wagon rowerów lub pszenicy. Największym z takich lokali była podówczas kawiarnia "Lux", otwarta całą noc, odbywały się tam również występy śpiewaków, tancerzy i kuglarzy. Powoli Duszan, Walerek i Gorbal stali się prawie codziennymi gośćmi tego bajzlu. Najczęściej jednak przychodzili tam z osobna, zwłaszcza Duszan od pewnego czasu począł stronić od towarzystwa podoficerów. Walerek dostał jakimś cudem dwie naszywki. Pewnego wieczora Gorbal i Walerek zziajani wpadli do "Luxu" około dziesiątej wieczorem. Szli na piechotę z koszar i byli bardzo zmęczeni. Walerek przeklinał Kaliksta, że tak sobie sam jeździ do miasta, a Gorbal mrużył swoje małe czarne oczki i uśmiechał się uśmiechem Buddy. Jeszcze było mało osób, wielkie żyrandole nie wszędzie się paliły i w lożach mieszczących się pod ścianami panował cień. Zajęli nieduży stolik i kazali sobie podać czarnej kawy. I Gorbal, i Walerek odczuwali w ostatnich czasach brak pieniędzy. Właśnie zakończył się jakiś występ na estradzie, rozświetliły się wszystkie żyrandole i w jednej z lóż niedaleko od siebie spostrzegli za zastawionymi butelkami stołem całe towarzystwo. Towarzystwo składało się ze znajomych osób, ale zestawienie było bardzo dziwne. Walerek zaśmiał się i pokazał Gorbalowi zebranych. Pośrodku siedział potężny Kalikst, czerwony i napity, z wybałuszonymi oczami, pot osiadał kropelkami na ogolonym ciemieniu, obok, po prawej w niebieskiej bluzeczce i w kapelusiku z piórami, w którym Walerek poznał kapelusz pani Royskiej, siedziała Hania Wolska, wesoła, uśmiechnięta, jak gdyby zupełnie przemieniona, po lewej niestary, bardzo blady Żyd, którego Walerek widywał jeszcze w Molińcach, handlarz koni ze Skwiry. Kalikst także ich zobaczył, kiwnął do nich ręką, potem wstał, przeprosił Hanię i podszedł sztywnym krokiem do ich stolika. Był, zdaje się, bardzo pijany, ale opanował się z całych sił. - Przesiądźcie się do naszego stolika - powiedział Kalikst - ale się o nic nie pytajcie. Rozumiesz? Żadnych pytań, potem wszystko opowiem. Gorbal i Walerek przesiedli się do loży. Kelner postawił przed nimi kieliszki i nalał szampana. Walerek powiedział do Kaliksta: - Ja bym coś zjadł. Kalikst wskazał na Żyda ze Skwiry. - Pan Lipowiecki jest tutaj gospodarzem. - Proszę, proszę bardzo. - Lipowiecki uśmiechnął się i skinął na kelnera. - Było da spłyło * (* Było i przeszło.) - zaśmiał się Walery. Handlarz kazał podać kartę, a Walerek zwrócił się do Hani: - Ślicznie wyglądasz! Hania rzuciła na niego niespokojnym okiem. Nie wiedziała, czy to ironia, czy też ma wziąć to powiedzenie za dobrą monetę. Wskazała palcem na krągły kapelusik z czarnymi strusimi piórami. - Poznajesz? - spytała. Walerek wzruszył ramionami. Nic go to nie obchodziło. - Dość, że wyglądasz świetnie - szepnął. Kalikst łypnął okiem na ich rozmowę i zwrócił się do Lipowieckiego. - No, więc, panie Lipowiecki - powiedział swoim litewskim akcentem - umowa stoi. Za osiemdziesiąt koni wierzchowych pułk daje dwa miliony kierenkami. Czy też ukrainkami, jak pan woli? Lipowiecki spojrzał na nowych gości przy stoliku. - Możemy mówić otwarcie, panowie pomagają mi w prowadzeniu kasy pułkowej, i tak będą wiedzieli o tej całej transakcji. Dobrze, że ich Kalikst uprzedził, iż nie mają zadawać pytań. Walerek i Gorbal popatrzyli tylko na siebie, ale w tej chwili kelner przyniósł zamówione potrawy. I Gorbal, i Walerek wiedzieli, że pułk przeznaczył na zakup koni pół miliona kierenek, jakie miał w kasie, i że ponad tę sumę nie rozporządzał wielkimi funduszami. Widocznie Kalikst prowadził jakąś grę. Walerek patrzył na swego przyjaciela z pewnego rodzaju przerażeniem. Duszan siedział jak wielka góra, potężny i z twarzą bez wyrazu, jaką miewają siłacze cyrkowi. Jego wielkie, niebieskie i wypukłe oczy nie mówiły nic. Zdawało się tylko, że mundur porucznika ściska za bardzo swym kołnierzem jego byczą szyję i że przez to oddycha z trudnością, i oczy wychodzą mu na wierzch. - No, więc stoi na tym. W dniach, kiedy pan chce, Dawidzie Abramowiczu, dostarczasz mi pan konie loco koszary. Tego samego dnia po południu otrzymuje pan pieniądze. - A zadatek? - spytał Lipowiecki, rzucając spod oka spojrzenie na Hanię, jakby się wstydził przy damie mówić o interesach. - Dam panu zadatek, a konie diabli wezmą. Mówię panu: konie w stajni, wypłata od razu. Daję panu na to moje szlacheckie słowo. Wystarczy? Gorbal znowu popatrzył na Walerka i omal nie zadławił się ością ryby, którą spożywał. Duszan był synem chłopa ze Żmudzi i nieraz sam o tym opowiadał przyjaciołom, wspominając żmudzkie pszczoły i jeziora. Światła znowu zgasły do połowy i na scenie zaczął się popis żonglera, rzucającego w górę lampy i talerze. Kalikst podniósł w górę kieliszek szampana. - No, to słowo? - zapytał. - Słowo - z widocznym wahaniem powiedział Lipowiecki. - Wasze zdrowie! - krzyknął Duszan, aż się na niego ludzie obejrzeli, i wychylił kieliszek. Potem znowu siedział małomówny i sztywny i tylko po oczach postawionych w słup i prawie nie mrugających widać było, jak bardzo był pijany. Po pewnym czasie wstali. Lipowiecki pożegnał się jeszcze w szatni, szwajcar zawołał na chłopaka, który pilnował dwukółki Duszana, i koń człapiąc zajechał. Była wilgotna noc wiosenna. Duszan władczo podsadzał Hanię na bryczkę. - Ty pojedziesz z Hanią, odwieziesz ją i wrócisz do koszar, a my z Walerym pójdziemy piechotą - powiedział do Gorbala. Walerek ze zdziwieniem spojrzał na przyjaciela. Nie miał najmniejszej ochoty iść na piechotę taki kawał. Ale Kalikst skinął tylko głową. - Tak, tak, tak będzie lepiej. Hania przechyliła się przez plecy Gorbala do Walerka. - Przyjdź - powiedziała cicho - przyjdź jutro. Jutro mój pierwszy występ. - Występ? Twój? A gdzie? - Tutaj. W "Luxie". Pierwszy mój występ. Mam straszną tremę. - A cóż ty będziesz robiła? - Będę śpiewała... no, wiesz! - Ależ naturalnie, że przyjdę. - Przyjdź, przyjdź. Hania chce mieć jak najwięcej przyjaciół na sali - powiedział Kalikst ojcowskim i protekcjonalnym tonem. W świetle pojazdu Walerek ułowił raz jeszcze spojrzenie małych, tatarskich oczu Gorbala, które zdawały się mówić: "Patrzcie państwo, jak prędko posuwają się sprawy..." I koń ruszył. Walerek z porucznikiem także ruszyli w swoją stronę. Z początku szli w milczeniu, stawiając wielkie kroki. Starali się wymijać małe kałuże powstałe po wiosennym deszczu na nierównych płytach trotuaru. Walery był szczupły, ale wzrostem dorównywał prawie porucznikowi Duszanowi. Ten, pijany i zmęczony, idąc spał. Dopiero kiedy znaleźli się na dalekich ulicach, już prawie na przedmieściu, zwolnił nieco kroku. Ostatnia latarnia oświetlała niski, jednopiętrowy dom pomalowany na różowo, z podłużnymi oknami i balkonami kutymi w żelazie. Kalikst stanął przed tym domem. - Widzisz - powiedział nagle, zwracając się do Walerka i biorąc go za guzik munduru - widzisz, trzeba grać na los szczęścia, jak na loterii. - Nie rozumiem ciebie - szepnął Walerek trochę przestraszony. - Iiii... - syknął Kalikst - nie zadawaj pytań, nawet tutaj nie zadawaj pytań. - Milczę - powiedział Royski. - Chodzi o to tylko, czy Żyd zatrzyma dorożkę, czy ją odeśle. - Jaką dorożkę? Kalikst ruszył w ciemności zalegające dalszy ciąg trasy. Szedł teraz prędko i wyprzedzał Walerka o parę kroków. Głos jego, gdy się odezwał, dochodził do Royskiego jak z głębi ciemnej, pachnącej już stepem nocy. - Żyd przyjedzie pojutrze po pieniądze do koszar. Pojutrze jest przedstawienie Gorbala w świetlicy. Będziemy sami w pierwszym pawilonie. Jeżeli Żyd odeśle dorożkę z powrotem do miasta - dobra nasza. Mamy go. Walerek dopędził kilkoma susami Duszana i schwycił go za rękę. Duszan nie stanął, szedł dalej. Walerek ciągnął go za płaszcz. - Słuchaj - wołał - coś ty zamyślił? Co ty zrobisz? - Ja? nic - warknął Duszan półszeptem - to ty! - Jak to ja? - Walerek puścił rękaw Kaliksta, który skakał przez kałuże i biegł naprzód w zupełnej prawie ciemności. Widocznie wzrok miał koci. - Ty, ty - po chwilowym milczeniu zasyczał Kalikst - Gorbalowi nie ufam, będzie się bał, to artysta. - Słuchaj, tyś się zupełnie upił? Czy ty jesteś przytomny? - Przytomny, przytomny... Chodź prędzej, to ci wytłumaczę. Walerkowi zdawało się, że koszary same przypłynęły, tak prędko doszli do nich. Minęli warty i pędem wdrapali się na schody. Kalikst przekręcił kontakt i nagle znaleźli się naprzeciw siebie na dwóch stołkach, z rękami opartymi na stole i z oczami wpatrzonymi w oczy. - Pomyśl sobie - powiedział Duszan - konie dla wojska i pół miliona w kieszeni. - Weźmiesz pieniądze? - Podzielę się. - Dowiedzą się. - On mieszka tu sam, w hotelu. Ślad w wodę... i już. - Dlaczego ja? - spytał Walerek, czując dreszcz wzdłuż krzyża. - Bo kto inny? Ja muszę z nim gadać. A to trzeba z tyłu. Potrafisz? - Potrafię - powiedział Walerek, dygocąc cały i szczękając zębami. - Gorbalowi nie mów. - A jak ci odmówię? - Rozkaz! - zawołał półpijanym głosem Kalikst. - Rozkaz? - zaśmiał się Walerek i aż przyłożył głowę do stołu od tego śmiechu. - Rozkaz? - Może dodasz jeszcze: dla powszechnego dobra! Hahaha! Hahaha! Kalikst odchylił się i popatrzył uważnie na czarny łeb Walerka, toczący się po stole. - No, Royski - nie bądź histerykiem. Rozumiesz? - Rozumiem - zawołał Walerek i porwał się od stołu. Schwycił Kaliksta za ramiona i począł nim trząść. - Słuchaj, słuchaj - my z tobą świat zdobędziemy! - O, świat to nie jeden Żyd - powiedział Kalikst, odepchnąwszy Walerka tak, że zatoczył się pod ścianę. Ale Walerek powrócił, objął Kaliksta za szyję i pocałował go w usta. XIX Lato roku 1918 było bardzo piękne. W maju już upały i w mieście trudno było wytrzymać. Emigranci z Królestwa czekali na obiecane pociągi reewakuacyjne, ale ich jakoś nie było widać. Pani Szyllerowa myślała, czyby nie warto było się przenieść na parę chociażby tygodni do willi nad morzem. W mieście panował zaduch i kurz nie do wytrzymania. Pani Royska i ciocia Michasia pojechałyby może z nimi, a Gołąbkowie dojeżdżaliby na niedzielę, bo on ma interesy w mieście. Łatwiej by można było się doczekać wyjazdu. Szyller otrzymał w Kijowie specjalną przepustkę na pociągi niemieckie, o co nie było łatwo, i pojechał już do Warszawy; z listu, jaki przysłał, niewiele można było wywnioskować. Edgar ostatnie miesiące spędził w zupełnej prostracji. Wiadomości od Elżuni nie było. Bilińska pisała z Wiednia także jakieś nieokreślone rzeczy. To zawieszenie było nie do zniesienia. Pani Szyllerowa namówiła Edgara, aby pojechał na Fontan obejrzeć, w jakim stanie jest willa i czy można się tam przenieść choć na parę tygodni. Mieszkał tam już wprawdzie stary Napoleon Wolski, ale był on zupełnie nieprzytomny z powodu występów Hani w cafe-chantant. Sam nie wiedział, czy martwić się z tego powodu, czy cieszyć - i raz tak, raz inaczej wyrażał swoje uczucia. Ale na świat zewnętrzny przestał zupełnie reagować. Sprawozdania więc jego ze stanu willi były dość mętne. Edgar poprosił Walerka, aby pożyczył od swego porucznika konia i dwukółki i żeby go zawiózł do willi. Kiedy zobaczyli morze, które się im nagle odsłoniło zza jakiegoś zakrętu ulicy, Edgar zdziwił się, że mógł tyle miesięcy trwać tutaj w takiej prostracji, mając je pod bokiem. Willa była w zupełnym porządku. Walery ze starym Wolskim wyprzęgli klaczkę - inny teraz koń chodził w zaprzęgu porucznika Duszana - i ustawili bryczuszkę w wozowni, Edgar wszedł do pokoi. Meble okryte pokrowcami stały pod ścianami salonu, Edgar otworzył fortepian i wziął parę nut. Była to pierwsza fraza Verborgenheit. Przypomniał sobie Elżunię śpiewającą tę pieśń i nagle zachciało mu się strasznie muzyki. Za oknem zobaczył morze i bladozielone, wzdymające się duże, spokojne fale. Przytrzymał górne "es" i brzmiało ono pod jego palcami jakoś żałośnie. Nigdy jeszcze tak ostro nie odczuł przemijania wszystkich rzeczy i tego, że jeżeli się chce coś zrobić, to trzeba spieszyć, spieszyć... Morze przyjdzie i wszystko zagładzi. Ujął za firankę i dotknięcie zakurzonej materii przypomniało mu pierwszy występ Elżbiety w operze odeskiej i dotknięcie kotar, gdy tak stał za kulisami i słuchał barkaroli z Opowieści Hoffmana, tej ukochanej melodii wszystkich dyletantów i wszystkich spirytystów. Niedawno przeczytał Węże i róże Nałkowskiej. Książka ta zrobiła na nim duże wrażenie. Pamiętał, jak opis tej barkaroli poruszył go. Poezja Nałkowskiej, wspomnienie Elżuni, widok morza - wyprowadziły go w sposób niespodziewany z długiej prostracji. Gdyby się nie wstydził, to siadłby tutaj zaraz do fortepianu i począł komponować. Ktoś wszedł. Był to Walerek. Edgar nie zaraz się do niego odwrócił, z trudnością odrywał oczy od morskiej przestrzeni. - Nie przeszkadzam wujaszkowi? - Nie wiadomo dlaczego Walerek mówił Edgarowi "wujaszku". - Nie, nie, dlaczego? Patrzę na morze, takie dziś piękne. - Może się przejdziemy, wujaszku? Wolski ma zaraz zrobić śniadanie, ale to potrwa z godzinę. - Dobrze, chodźmy na plażę. Tak się cieszę, że zdecydowałem się na ten spacer. Zeszli tarasem w dół, na plażę. Była zupełnie pusta. Edgar pasjami lubił iść po morskiej plaży, noga za nogą, i słuchać, i patrzeć, jak się fala rozlewa po brzegu i odchodząc zostawia przeźroczystą tkaninę pian na piasku. Dzisiaj - to powitanie morza po długim niewidzeniu napełniało jego serce czułością. Szedł bardzo powoli i zatrzymywał się co chwila. Walerek, jak adiutant za generałem, postępował dwa kroki za nim. Minęli plażę Szyllerów i szli wzdłuż jasnego, dość wysokiego brzegu, na którym piasek od dołu był wybrany burzliwym przypływem. Ale teraz morze było spokojne i zielone, koloru winnych gron; nieprzezroczyste fale podnosiły się cichutko i układały na brzegu jak pokorne zwierzęta. Słońce zapalało na falach czasami drobne, świetliste blaski. Edgar po wielu miesiącach milczenia odczuwał potrzebę mówienia, ale o rozmowie nie było mowy, Walerek odpowiadał monosylabami i jak się Edgarowi zdawało, nie chciał zdradzić swej rogatej duszy żadnym wyraźnym słowem. Pozostało mu więc monologowanie. Myślał, że może Walerka zajmą opisy podróży, mówił więc o morzach innych, które znał. I znowu, jak zwykle, począł monologować o Sycylii. Temat ten zdaje się zainteresował Walerka, od czasu do czasu stawiał pytanie: - A jak tam było, wujaszku? A kiedy to było, wujaszku? Edgar zatrzymywał się i opowiadał, jak morze wygląda, na przykład, pod Palermo, na plaży w Mondello, położonej po tamtej stronie Monte Pellegrino... - A co to jest Monte Pellegrino? Opowiedział mu o całym widoku Palermo, położonego u stóp Monte Pellegrino jak u stóp góry stołowej. I potem mówił o drzewach pomarańczowych kwitnących w parku willi "La Favorita", o smugach zapachu błądzących nad morzem w wiosenne wieczory. Morze Czarne pachniało tutaj tylko jodem i algami, a nad brzegiem zieleniły się liche drzewa akacji. I jeszcze o świątyniach, o ludziach, o pieśniach. Edgar, w miarę jak mówił, zapalał się, przystawał albo szedł szybciej. W jednym z takich porywów szybkiego kroku natknęli się na coś, co leżało w poprzek plaży okryte płótnem żaglowym. Milicjant z karabinem stał nad tym podłużnym pakietem. - Prochoditie, prochoditie - powiedział do Edgara, który zatrzymał się nagle. - Czto eto takoje? - ze zdumieniem spytał Edgar. Milicjant nudził się tu od wielu godzin i był skłonny do udzielania objaśnień - że morze wyrzuciło tutaj trupa zabitego człowieka. Jak się okazało, był to jeden z bandytów pewnej szajki, która ograbiła Orłowsko-Kamski Bank. Zapewne dzielili się łupami w łódce na morzu, dla bezpieczeństwa, i wskutek porachunków zastrzelili jednego z kompanów i wrzucili do wody. - W kieszeniach miał pełno kamieni, ale kieszenie popękały i wypłynął - twierdził milicjant. - Jeżeli kieszenie pękły, to skąd wiadomo, że były pełne kamieni? - zaśmiał się Edgar i zwrócił się do Walerka. Ale ten się nie uśmiechał, stał blady i spoglądał bez przerwy na trupa w płótnie żaglowym. Pod płótnem rysowały się kształty rosłego mężczyzny. Edgar chciał wyminąć trupa i iść dalej plażą. Nawet się przygotował do opowiadania o Paestum, ale Walerek wziął go za rękę. - Wracajmy, wujaszku - powiedział zmienionym głosem - tam pewnie Wolski już ugotował śniadanie. Edgar zawrócił. Bardzo był zdziwiony niepokojem Walerka. - Boże drogi - powiedział - jacy wy, młodzi, jesteście nieopanowani. Teraz tyle najrozmaitszych mordów. Znałem tę historię, opowiadał o niej profesor Ryniewicz. Bardzo romantyczna, jak z Wyspy skarbów Stevensona. Podział łupów na łódce, walka, utopienie trupa z kieszeniami pełnymi kamieni. Nie spodziewałem się tylko, że się spotkam w ten sposób z bohaterem tego dramatu... Musieli te kamienie chyba zawczasu przygotować. - W takich wypadkach los sam podsuwa rozwiązania - powiedział nagle Walerek - kamienie na pewno były w łódce zupełnie przypadkowo. Edgar spojrzał na niego ze zdziwieniem. Walerek, wysoki, szczupły i blady, kroczył za nim poważnie i sprężyście, jego czarne włosy wiatr rozrzucił w nieładzie; rysy nieco ormiańskie jego bladej twarzy ściągnięte były jak gdyby uwagą, jakby rozwiązywał jakieś zadanie; oczy miał szeroko rozwarte, a białe zęby błyskały. Wydał się Edgarowi bardzo piękny, idąc tak na tle zielonego morza. Uśmiechnął się i odwrócił od niego. Niewątpliwie Walerek przeżywał w tej chwili jakiś decydujący moment. Uśmiech Edgara odnosił się do tej decyzji: pobłażliwość w stosunku do młodzieży, która zawsze ma jakieś tam swoje problemy. Młodziutki Walerek wydał się Edgarowi dziecinny i naiwny z tym wyrazem ściągniętego skupienia na twarzy. Nagle Walerek odezwał się i słowa popłynęły dość biegle: - Skąd wujaszek bierze tyle spokoju w traktowaniu spraw życia? Jak wujaszek odgradza się od zdarzeń, które nas ze wszystkich stron osaczają? Jak wujaszek może nad trupem zabitego bandyty opowiadać o kwitnących pomarańczach? Czy to siła, czy słabość wujaszka? Edgar stanął ze zdziwienia. Popatrzył przez chwilę na Royskiego. Walerek zarumienił się od tych pytań, sam sobie widać się dziwił, i rozchyliwszy wargi stał obok Edgara i patrzył na niego. - Widzisz, Walerku, nie odpowiem ci na te wszystkie pytania, które mi zadałeś. Ja sam sobie nie umiem na to odpowiedzieć. No, bo Sycylia mnie interesuje, a bandyta zabity mnie nie interesuje... - A jeżeli to nie był bandyta? - Jeżeli go nie znałem... to mnie nie interesuje. Chociaż jest tu nawet inny aspekt. Interesuje mnie człowiek, współczuję mu, to prawda. Ale gdybym chciał przejmować się wszystkim, co się teraz dzieje, co by się z moją sztuką stało? A to jest dla mnie najważniejsze. Walerek nic na to nie odpowiedział. Weszli do willi i usiedli przy stole. Widać było, że Edgar zauważył, że Walerek spozierał na "wujaszka" ironicznie. Edgar sam czuł wyrzuty sumienia. Bał się, że ta wypowiedź może na młodego chłopca podziałać demoralizująco. On się tak wszystkim przejmował. - Wiesz, gdzie las rąbią, tam drzazgi lecą - powiedział. Walerek miał w tej chwili pół twarzy zakryte filiżanką, z której pił herbatę. Ale oczy spoza filiżanki zaświeciły złym blaskiem. Już im rozmowa potem się nie kleiła. Wracali po paru godzinach. Walerek powożąc usiłował cały czas zetrzeć jakąś małą plamkę na jasnym przodzie bryczki, ścierał to chusteczką i drapał paznokciem, ale plamka nie schodziła. Edgara drażniło to zachowanie Walerka, ale pożegnał się z nim z pewnego rodzaju czułością przed drzwiami domu. - Dziękuję ci serdecznie za towarzystwo - powiedział - prawda, jaki przyjemny spacer? - Bardzo przyjemny - potwierdził Walerek i zaciął konia. XX Janusz i Józio po przyjeździe do Kijowa zamieszkali u matki Stasia Czyża. Pani Czyżowa zajmowała duże mieszkanie przy ulicy Małej Włodzimierskiej i żyła z odnajmowania pokojów. Teraz nie miała wielu lokatorów, chłopcy wygodnie się pomieścili, mimo że pani Czyżowa miała sześciu synów. Jeden z nich był co prawda nieobecny, zawieruszył się gdzieś na północy i wylądował w korpusie Dowbora, ale wszyscy inni znajdowali się w Kijowie. Pracowali gdzieś, znikali, wracali, przynosili jakieś jedzenie. Najzabawniejsze było to, że byli wszyscy zupełnie tacy sami jak Staś. Dwóch było trochę większych, dwóch trochę mniejszych, ale do śmieszności byli do siebie podobni. Pani Czyżowa, rumiana, przystojna i jeszcze niestara osoba z zadartym noskiem, z prostotą i gracją rządziła tą całą gromadą. Być matką sześciu synów w takich czasach nie było łatwym zadaniem. Ale pani Helena dawała sobie znakomicie z nimi radę, a chłopcy słuchali spokojnego głosu matki i byli dobrze wymusztrowani. Śmiesznie było dla Janusza widzieć Stasia, którego dotychczas obserwował jako samodzielnego i odważnego żołnierza, jak w środowisku rodzinnym stał się z powrotem zwyczajnym "chłopcem", jak pomagał matce i po obiedzie odnosił brudne naczynia do kuchni. Podróż z miejsca postoju III Korpusu do Kijowa mieli bardzo dobrą i bez żadnych przygód. Kolejką wąskotorową dojechali do Kalinówki, tam czekali jakiś czas na pociąg szerokotorowy Odessa-Kijów. Wyszli trochę na miasto, jak powiedział Józio, w poszukiwaniu krewnych, bo pani Royska była z domu Kalinowska. Ale nic nie znaleźli. W drodze zaznajomili się z młodym malarzem, Henrykiem Antoniewskim, który jechał z Odessy do Kijowa. Był to młody człowiek w czarnym kapeluszu i czarnej pelerynie. Nosił długie włosy, ale był prosty, wesoły i naturalny. Pracował jako pomocnik dekoratora w Teatrze Polskim w Kijowie i prosił chłopców, aby go tam odwiedzili. Nie potrzebował ich o to prosić dwa razy i zaraz po przyjeździe Józio i Janusz stali się bywalcami teatru. Nie tak często chodzili na przedstawienia - ale łazili do Henryka za kulisy, asystowali na próbach i z daleka obserwowali wielkich aktorów, jak Jaracz lub Osterwa, którzy w tym czasie znaleźli się w Kijowie. Józio nawet zapoznał się z młodą aktorką Haliną Wyczer, z którą trochę flirtował: chodzili razem na kawę i pierniczki do cukierni na Dumskim placu. Janusz po prostu zbierał wrażenia. Lubił chodzić za kulisy podczas przedstawienia, patrzeć na robotników sprzątających rusztowanie i nawet miał tam swoich przyjaciół. Był taki stolarz, który pomagał elektrotechnikom i stał się wynalazcą specjalnego zanurzanego stopniowo w otręby miecza, przy pomocy którego przygaszano i rozjaśniano oświetlenia sceniczne. Pan Małek pochodził z Warszawy i stojąc za kulisami lubił opowiadać Januszowi dzieje swej młodości, demonstrację na placu Grzybowskim, w której brał udział, i inne takie sprawy. Józio wychodził z teatru z Haliną, Janusz sam wracał piechotą do domu w piękne, wiosenne wieczory. Nigdy bardziej nie odczuwał swojej samotności. Bardzo dużo myślał o ludziach prostych a dobrych, jak ten stolarz, i o tym, jak to dobrze jest mieć taką prostotę w sobie. Przychodził mu na myśl i Władzio Sobański, i łapał się na tym, że nucił pod nosem piosenkę z III Korpusu: "Jak to na wojence ładnie". Ale najbardziej lubił Janusz rozmawiać za kulisami z Henrykiem. Coś dziwnego było w zapale, z jakim rozmawiali o sztuce, podczas kiedy Antoniewski musiał pilnować przestawiania dekoracji albo regulowania świateł. Wśród płóciennych konstrukcji wyobrażających pokój pani Dulskiej lub szynk z Tamtego Zapolskiej - Henryk pienił się na całe malarstwo współczesne, potępiając je zasadniczo. Henryk miał swoją specjalną teorię o szkodliwym wpływie rzeźby na malarstwo. Podług niego malarstwo bizantyjskie, mozaiki w Rawennie - to była czysta sztuka. Rzeźba swym wpływem zdemoralizowała niejako malarstwo. Janusz przyznawał rację Antoniewskiemu - albo nie - ale dziwił się, że można w sprawach sztuki przejawiać takie zacietrzewienie. Edgar, gdy mówił o swej muzyce, zachowywał spokój i nawet pewien chłód. Nowo poznany malarz wywierał cały swój temperament na domniemanych przeciwnikach. Pokazał kiedyś Januszowi swoje obrazy w małym pokoiku nad strychem, który zajmował w gmachu teatru - Janusz bardzo się rozczarował tymi kartonikami, zamalowanymi w pasy rozmaitych barw, w płomienie i szmaty zwisające w kształcie krawatów. Nazwał te "obrazy" krawatami i przy tej nazwie pozostał. Antoniewski nie gniewał się za to przezwisko i sam używać począł tego określenia, traktując je jako terminus technicus malarstwa abstrakcyjnego. Zadziwiające były powroty po takich rozmowach do domu pani Czyżowej, gdzie wszelkie zagadnienia wychodzące poza sprawy domowe i codziennej egzystencji były uważane za coś głupiego i zupełnie pozbawionego sensu. Staś Czyż nie pojmował zupełnie zainteresowań Janusza malarstwem czy teatrem. Miał on jakieś inne sprawy, którym poświęcał czas, i Janusz mógł się domyślić, że przygotowuje on znowu jakiś wyjazd z domu. Zresztą i Antoniewski miał niewyraźną minę, kiedy Janusz wspomniał o ewentualnym wyjeździe do Warszawy. - Poczekaj - powiedział pewnego razu - będziemy mieli tutaj zapewne jeszcze niejedno intermezzo. Janusz z niepokojem zaczął czekać na to intermezzo. Jakoż nie czekał długo. Pewnego wieczora był na przedstawieniu Tamtego, poszedł na widownię, by raz jeszcze zobaczyć mistrzowską kreację Jaracza jako Kapitana. W środku drugiego aktu do sali, gdzie nie było dużo widzów, wszedł Henryk i przysiadł się do Janusza. - Czy nie wiesz, gdzie jest Józio? - spytał. - Myślę, że za kulisami - odszepnął Janusz. - Wyjdźcie zaraz po tym akcie. Czekam na was przed teatrem. - Czy coś ważnego? - spytał Janusz z niepokojem. - Bardzo ważne. Wyjeżdżam za dwie godziny. - Dokąd? - mimo woli spytał Janusz. Henryk położył palec na ustach i wyszedł cichutko z sali. Wyczerówna grała rolę młodej, nieszczęśliwej dziewczyny. Była prosta i wzruszająca, chociaż miała pewne wady dykcji. Janusz uśmiechnął się, myśląc o tym, że Józio jest za kulisami. Elżbietka została usunięta z pamięci. To przypomniało Januszowi Ariadnę. Czy ona też znikła z jego pamięci? Niestety, nie. W pierwszej chwili odczuł to skonstatowanie jak wielki ciężar, po chwili czuł jak wielkie szczęście. Kurtyna zapadła, zanim Janusz zdołał powrócić myślami do tego, co się działo na scenie. Poszedł szybko za kulisy. Józio stał oparty o jakąś drewnianą konstrukcję i rozmawiał z Haliną. Odwołał go, schwycili kapelusze i zbiegli schodami. Na ulicy światło latarni mieszało się z niezupełnie jeszcze zagasłym światłem wiosennego wieczora. Józio nie zdążył zapytać Janusza, o co chodzi, gdy natknęli się na Antoniewskiego. Wziął ich pod rękę i poczęli iść w dół ulicą Meryngowską. Wtedy dopiero Antoniewski powiedział: - Wiecie, że Haller z drugą karpacką brygadą przeszedł na tę stronę i chce się połączyć z armią rosyjską. Szedł w te strony, teraz jest już niedaleko, na południo-zachód od Kijowa. Wydano odezwę do żołnierzy i oficerów Polaków, aby się z nimi łączyli. Jedziecie? Józio odpowiedział natychmiast: - Jedziemy. - Ale musicie prędko. Za trzy godziny spotkanie na ostatniej stacji tramwaju do Puszczy Wodicy. Jedzie nas trzech, jeszcze dwóch facetów... - Staś Czyż jedzie z nami? - Musicie lecieć natychmiast na Włodzimierską, ubrać się tak, aby nie zwracać uwagi. Niemcy albo mazepińcy mogą nas przyłapać. Ale, z drugiej strony, musicie być przygotowani do długiej drogi... no, i do walki. - Czy możemy wziąć Stasia Czyża? - spytał ponownie Józio. - Dobra, weźcie, ale na waszą odpowiedzialność. Janusz milczał. Milczał przez całą drogę do mieszkania, dokąd poszli natychmiast. Nie zdawał sobie sprawy, co robią. Co myśli Haller? Czego chce? Walka z Niemcami? Czy... Co to wszystko znaczy. I znowu to pytanie: Czy ta sprawa zbliża go, czy oddala od Ariadny? Nie, nie zapominał ani na chwilę o tej dziewczynie i o jej wątłym, drobnym ciele. Najspokojniej ze wszystkich przyjęła wiadomość o wyjeździe chłopców pani Czyżowa. Gdy tamci przyszli, leżała już w łóżku. Narzuciła szlafrok pospiesznie i przygotowała zapasy na drogę. Zgodziła się natychmiast na wyjazd Stasia, przypilnowała, aby wziął z sobą tylko niezbędne przedmioty. - Żeby tylko nie brać za dużo - mówiła - bo to potem będzie ciężko. I tak porzucisz. Smarowała kawałki chleba smalcem i zawijała je w papier. Staś tymczasem zdecydował się pójść do jakiejś panieneczki, która mieszkała na czwartym piętrze nad nimi. Po chwili zjawił się z panienką, z jej matką i babcią, która przyciskała do piersi obrazek Matki Boskiej malowany na blasze. Pani Czyżowa roześmiała się prawie wesoło. - Cóż to babcia z całym aparatem? - spytała. - No, tak trzeba - drżąca staruszka zawstydziła się trochę. - Na wojnę przecie jadą. - To prawda - zatrzymała się nagle pani Czyżowa z nożem w ręku - a ja ich wyprawiam jak na wycieczkę. Jeszcze któryś z braci Stasia chciał się zabrać, ale mu nie pozwolili, ponieważ nie mieli na to placet Henryka. Gdy już wychodzili, Janusz w przedpokoju spostrzegł zaniepokojony wzrok pani Czyżowej, spoczywający na twarzy Stasia. Przypomniał sobie, że jego nikt nie żegna. Ale trwało to ledwie chwilę. Noc była cicha i ciemna. Od czasu do czasu przypływała chmura i zakrywała księżyc. Kroki ich rozlegały się głośno po trotuarach. Tramwaj do Puszczy Wodicy już nie chodził, musieli więc iść cały czas torem tramwajowym. Na granicy miasta weszli w cień i w pojedynkę przeszli te miejsca, gdzie krążyły patrole. Nikt ich jednak nie zaczepił. Trochę się spóźnili. Przy przystanku tramwajowym czekał na nich Antoniewski, najbardziej po wojskowemu ubrany. Tylko długawe włosy i beret na nie naciśnięty były zupełnie cywilne. Mieli przejść cztery kilometry do pewnej wioski, gdzie mieszkali znajomi Henryka, i stamtąd ruszyć furmanką, przeprawić się przez Dniepr i jechać prosto na północ. Wojska Hallera, przekroczywszy jeszcze w marcu Zbrucz pod Husiatynem, zdążały także w stronę tej rzeki. Na razie Niemcy przepuszczali je nie robiąc żadnych trudności. Brygada szła zwyczajnym, spokojnym marszem przez wsie i miasteczka i oficerowie sztabowi werbowali napływających do nich ze wszystkich stron polskich żołnierzy i oficerów. Bardzo późną nocą i bardzo zmęczeni dotarli czterej młodzi ludzie do małej wioski położonej na skraju lasów puszczańskich. Dalej na południe i południo-zachód ciągnęły się równiny. Minęli wioskę i odnaleźli stojącą o jaki kilometr od wsi dużą chatę, której bielone ściany błyszczały nawet w nocy. Chmury zasłoniły księżyc całkowicie, ale w powietrzu rozlany był blask ołowiany, okrywający wszystkie przedmioty jak gdyby fosforyzującym światłem. Było chłodno i na plecakach podróżnych osiadły krople rosy. Gdy zbliżali się do chaty, kogut zaśpiewał dwa razy. Noc upływała szybko. Henryk obracał się w tym terenie z taką łatwością, jak gdyby się tu urodził. Pies zaszczekał, ale malarz go uspokoił. Wszedł do małego ogródka i zastukał w okiennice. Niebawem drzwi się otworzyły i stanął w nich wysoki mężczyzna, w białej koszuli, z dwururką w dłoni. - To ja - powiedział Henryk - przyprowadziłem jeszcze trzech... Tym razem i ja sam się wybieram. - Dobrze - powiedział gospodarz - wejdźcie. Musicie przespać się do wieczora. W dzień tym razem nie pojedziemy. - Dlaczego? - Już ja wiem dlaczego - ponuro powiedział leśniczy i podrapał się w głowę. - No, chodźcie do izby, bo na dworze chłodno. Już świta. W izbie leśniczówki uderzył przybyłych żar idący od pieca i kwaśny zapach świeżego pieczywa. Widocznie niedawno skończono wypiek chleba. Mała lampka naftowa słabo oświetlała pokój. - Kładźcie się we trzech na łóżku - powiedział Henryk - i możecie spać choć do południa. Ja muszę jeszcze pogadać z panem nadleśniczym. Wyszedł do drugiej izby, zabierając lampkę. Koledzy po ciemku zrzucili plecaki. Zdjęli kurtki, Janusz usiadł na łóżku i widział w słabym świetle idącym od okna, jak Staś ukląkł przy łóżku i mówił pacierz. "Jakież bogactwo - pomyślał Janusz - ma matkę i Boga". Położył się koło Józia, ustępując skrawek miejsca Stasiowi, ale nie spał. Tamci pogadali trochę sennym głosem i zaraz zaczęli oddychać równo i głośno. Janusz otwartymi oczami patrzał w ciemność i nagle zobaczył, jak znad pieca, skąd błyskały ogniki ostatnich tlących się jeszcze węgli, otworzyły się drzwi i weszła Ariadna. Była smutna, podeszła do niego i położyła rękę na jego czole. Wtedy krzyknął - i zaraz poznał, że spał, i zbudził się z krótkiej drzemki. Za oknami było prawie jasno. Teraz już naprawdę nie mógł zasnąć przez długi czas. Dopiero wieczorem wyruszyli w dalszą drogę. Stary leśniczy okazał się gadułą. Na małym wózku zaprzęgniętym w jednego konia sobie tylko wiadomymi drogami wiózł chłopców i nie przestając mówić ani na chwilę, poganiał dość leniwego myszatego mierzynka. Był piękny majowy wieczór w lesie. Niebieski mrok wznosił się ku górze spod nawisłych gałęzi dębów lub się zbierał długimi perspektywami w sosnowych częściach lasu. Od czasu do czasu prześwitywały dalekie, równe koła pól. Jechali cały czas granicą lasu. Po drodze osiedli nie było, dopiero późno w nocy wyjechali na puste miejsca i przemykali się bokiem szerokiej, bardzo szerokiej drogi porytej w koleiny. Chłód widocznie podziałał na szarego konika, bo pomykał raźniej, a leśniczy zaczął robić w swoich opowiadaniach o polowaniach, o wojnie, o rozbojach coraz większe pauzy. Janusz leżał na wozie oparty plecami o siedzenie, na którym tkwił leśniczy, i miał obok siebie Stasia Czyża i Józia. Henryk umieścił się całkiem w tyle, ze zwieszonymi nogami. Czasami zwracał się ku gwiazdom jak gdyby z pytaniem, i wówczas na tle ciemności rysował się niewyraźnie jego jasny profil. Nastrój był senny, chociaż się wszyscy wyspali. Przerzucano się od czasu do czasu paroma zdaniami, a potem zapadło milczenie. Wózek turkotał i wstrząsał się na wybojach, leśniczy machał batem. Janusz, idąc za wzrokiem Henryka, patrzał na gwiazdy. Dawno ich tak nie widział nad sobą, olbrzymi obszar otwierał się jakoś bezpośrednio nad stepami, wóz jadący drogą zdawał się raczej ciałem pędzącym w gwiezdnej przestrzeni. Janusz czuł bezpośredni dotyk nieskończoności i doznawał lekkiego zawrotu głowy. Józio także patrzył w niebo. - Widzisz - odezwał się nagle do Henryka - tego żaden malarz nie wymaluje. - Ani poeta nie opisze - dorzucił Janusz. Henryk przechylił się w tył i teraz już nie ukradkiem obserwował gwiazdy. - Malarstwo nie polega na odtwarzaniu przyrody - powiedział nagle - i chciałbym, abyście to zrozumieli. - Tak, ja to rozumiem - bąknął jak gdyby niechętnie Janusz - ale jednak... impresjoniści francuscy starali się dać obraz świata zewnętrznego. - To wam się tak tylko zdaje - powiedział Henryk - każdy artysta maluje tylko siebie. Każdy pisarz mówi o sobie. - Nie zgadzam się na to - już żywiej zareagował Janusz. - Każdy artysta szuka prawdy. - Ba! - bąknął tylko Antoniewski. Od pewnego czasu przez ciepłe i wonne powietrze przeszły lekkie zimne prądy. Zapachy stały się mocniejsze, gdzieś z daleka szedł jak gdyby chłód wody. Horyzont - nie tylko na wschodzie - zaczął zmieniać barwę, twarze chłopców poszarzały. - Tylko jaka to prawda? - powrócił raz jeszcze do rozmowy Henryk. - Prawda jest tylko jedna, jak gwiazdy, jak miłość - powiedział niespodziewanie dla samego siebie Janusz i z przykrością skonstatował, że włożył w te wyrazy za dużo uczucia. Nie chciał tak tego powiedzieć. Jechali jakiś czas w milczeniu. Zjeżdżali teraz szeroką drogą w dół, do niebieskiej, ciemnej jeszcze lewady, od której szedł zapach ziół. Nagle tuż koło wozu porwał się skowronek i z zapalczywym świergotem począł się wznosić w szare niebo, na którym świeciły jeszcze gwiazdy. Chłopcy otulili się szczelniej w płaszcze. - Widzisz - mówił Henryk powoli, odgarniając włosy, które mu spadły na czoło i oczy - ja wierzę w sztukę. - Tak - powiedział Janusz, któremu wypowiedź Henryka wydawała się trochę naiwna - a ja wierzę w życie. Coś z tego naszego życia musi wyjść... - Ale co? - nagle odezwał się Józio. - Jakaś nauka moralna. - Dla kogo? - niechętnie powiedział Henryk. - Dla wszystkich, dla nas, dla ludzi. Widzisz, ty wierzysz w sztukę i chciałbyś malować... i to do tego siebie! A jedziesz teraz z nami na wojaczkę... Bo chyba to się nie rozejdzie po kościach? - Mam nadzieję - burknął Józio. - Nie zabraknie mi wrażeń malarskich - westchnął Antoniewski. - Tak, ale ty nie tylko sam jedziesz, ale organizujesz nasz wyjazd. Czy to także dla wrażeń malarskich? - Tak trzeba... - Ale w imię czego trzeba? O to chodzi. A na to jakoś nie masz odpowiedzi... Wózek wjechał w chłód i przedświtowe zamglenie pachnącej lewady i teraz powoli wznosił się na przeciwny brzeg zygzakiem, obijając się po bardzo szerokim trakcie. Szybko robiło się coraz jaśniej i wzgórek był już zupełnie oświetlony. Gdy wjechali na sam szczyt, leśniczy nagle ściągnął konia i zatrzymał pojazd. Wyciągnął bat przed siebie i powiedział: - O, idą! Chłopcy odwrócili się nagle ku przodowi. Wzgórek, na który wjechali, z drugiej strony opadał w dół znacznie stromiej i z miejsca, gdzie stali, otwierał się obszerny widok na bardzo płaską i daleką równinę, napełnioną bladym światłem letniego przedświtu. Równina ta zlewała się jeszcze z ciemnym horyzontem i z niebem, na którym pozostały tylko większe gwiazdy. Niedaleko, w dole, poprzeczną drogą ciągnęło wojsko. Stąd pochód wydawał się ciągiem wielkich mrówek; żołnierze, konie, wozy posuwały się linią stłoczoną, ale wyraźną. Czasami nad głową żołnierza błysnął bagnet. Czasami w przerwach piechoty widniała sylwetka armaty. Pochód wychodził z nocy i zagłębiał się w noc. XXI Wóz zjechał w dół i chłopcy włączyli się do posuwającego się orszaku. Żołnierze z bliska wyglądali lepiej. Robił się jasny, świetlisty poranek, wszystko pokryło się rosą. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Dopiero po jakimś kilometrze podjechał do nich konno oficer. - Gdzie? Gdzie? - krzyczał z daleka. - Gdzie się pchacie? - Panie poruczniku, ochotnicy - zawołał leśniczy. - Mogliście przyjechać wcześniej! - wołał porucznik, podjeżdżając bliżej. - Co my teraz z wami zrobimy? - Dojedziemy do najbliższego postoju - zawołał Henryk. Porucznik wzruszył ramionami. - Diabli was nadali! I tak wleczemy się jak żółwie. Dopiero po rozmowie z porucznikiem spadła jak gdyby zasłona ochraniająca wóz przed oczami żołnierzy. Zwartą gromadą natychmiast otoczyli jadących i korzystając z tego, że pochód szedł rzeczywiście bardzo powoli, a od czasu do czasu okrzyki przybiegające z przodu i lecące wzdłuż posuwającej się masy zupełnie go zatrzymywały, zadawali pytania: "A skąd? A czy daleko od Kijowa? A czy Niemców nie widzieli? A czy co umieją?". Najchętniej odpowiadał leśniczy. Ale i Henryk zeskoczył z wozu i zdejmując beret i odrzucając włosy starł jak gdyby z twarzy nocne rozmarzenie. Oczy - które przed chwilą czytały w gwiazdach - nabrały ostrości. Patrzył w twarze zadających pytania i sam ich pytał. Sprawa nie była jasna ani dla jednych, ani dla drugich. Czym się to skończy? Dokąd ich generał poprowadzi? Powtarzali sobie słowa odezwy, przemówienia Hallera i Żymirskiego - oczywiście chodziło o Niemców. Ale wojna trwała już długo, myślało się już o końcu, o powrocie do domu, a tutaj zamiast iść do domu maszerowało się w zupełnie przeciwną stronę. No, dobrze, Niemców można sprać? Ale co dalej? Józio przechylił się przez drabinę wozu i niedbale rozmawiał z kilkoma idącymi obok żołnierzami. Jeden z nich był wysoki, stary brodacz z pobożną miną, jeden mały, ruchliwy, z krągłą jak księżyc twarzą, Ludwiś się nazywał, uśmiechał się dziecinnie, a trzeci, przystojny, krępy, silny, z rzymskim nosem, popatrzył z sympatią na "ochotników". Tutaj wywiązała się od razu rozmowa fachowa. Żołnierze opowiedzieli Józiowi, ile dni są w drodze, jak przeszło przebicie się przez pierścień austriacki pod Rarańczą, jakie mają tabory, jak ich żywią, ile armat wlecze się w marszu i gdzie w tej chwili znajduje się Haller wraz ze sztabem. Natomiast Józio opowiedział im, jak wyglądała musztra w armii rosyjskiej - po czym bardzo szczegółowo omówili różnice i przewagi uzbrojenia austriackiego i rosyjskiego, ocenili wartość artylerii obu armii, a kiedy wjechali na zagadnienie karabinów maszynowych, rozmowa nieprzerwanie trwała aż do południa. Ludwiś, a zwłaszcza przystojny Franek, chłop spod Tarnobrzega, zaprzyjaźnili się z Józiem całkowicie. Wreszcie zatrzymali się we wsi położonej o parę wiorst od Kaniowa. Widoczne było, że Haller zdążał do przeprawy przez Dniepr i że od tego tylko zależało powodzenie przedsięwzięcia, czy Niemcy do tej przeprawy dopuszczą. W małym domku koło cerkwi zatrzymał się sztab, w szkole przyjmowano ochotników. Gdy się tam chłopcy udali, spotkali się z kilkunastoma innymi młodymi ludźmi bądź czekającymi na przyjęcie, bądź już przydzielonymi do poszczególnych jednostek; niektórzy z nich mieli w ręku austriackie karabiny z płaskimi bagnetami w kształcie noży. Staś Czyż znalazł tu znajomych z drużyny piłki nożnej Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego w Kijowie. Przed szkolnym ogródkiem stały dwie długie drewniane ławki, na których umieścili się czekający. Była to cała galeria najrozmaitszego kalibru chłopaków, królewiaków i kresowiaków, którzy się trochę prześmiewali z "austriackich" żołnierzy Hallera. Leśniczy pożegnał się ze swoimi pasażerami i udał się w drogę powrotną. Wydawanie karabinów, przydziały, zapisy szły dość opornie podoficerom sztabowym i kancelaryjnym - nie można się było oprzeć wrażeniu chaosu - i czekanie trwało bardzo długo. Postój południowy przeciągnął się nad miarę i kuchen polowych jakoś nie było widać. Było już dobrze po południu - chyba druga - gdy nagle przed szkołą zjawił się z powrotem siwy konik leśniczego i jego wózek. Henryk podskoczył do niego. Leśniczy z tajemniczą miną przechylił się na koźle i szepnął: - Jesteśmy otoczeni. Nie mogłem już wrócić. - jak to: otoczeni? - Niemcy szli za nami - i teraz nikogo nie przepuszczają. Jednocześnie wpadł do szkoły jakiś zziajany sierżant. Natychmiast wyskoczyło z kancelarii kilku podoficerów i poczęło rozprowadzać "przyjętych" ochotników. Ci, którzy nie zostali jeszcze przyjęci, stali przed szkołą i nie wiedzieli, co robić. Janusz wszedł do sieni i zajrzał do "kancelarii" - nikogo tam nie było. Plebania cerkiewna stała o parę kroków od szkoły. Rozpoczął się tam teraz ruch jak koło zaatakowanego ula. Wejścia i wyjścia gońców, adiutantów i oficerów zagęściły się w niskich drzwiach na niebiesko pomalowanego domu. Staś Czyż, jego kolega z piłki, grający na obronie dryblas zwany "Pipsa", wątły Hieronim Dobrzyński, Janusz, Henryk stali przed szkołą, nie wiedząc, co robić. Józio poszedł w stronę sztabu zainteresowany ruchem. Stary leśniczy wprowadził konia do małej wozowni stojącej za szkołą, wrócił i powiedział do Henryka: - Nie ma co, będę próbował w nocy. Znam lepiej te drogi niż oni... W tym momencie z chwilowo pustych drzwi sztabu wyszedł szybko bez czapki wysoki oficer, z jasną krągłą głową; natknął się na Józia. - Kto ty jesteś? - spytał. - Ochotnik Royski - zawołał trochę za głośno - były porucznik armii rosyjskiej. - Panie poruczniku - zwrócił się do niego wysoki sztabowiec - leć pan na koniec wsi, w przedostatniej chacie na prawo stoi kapitan Kniaziewicz. Natychmiast do mnie. - Rozkaz - Józio zasalutował i obróciwszy się na pięcie, poleciał. Sztabowiec wrócił do plebanii. Henryk z uśmiechem popatrzył na Janusza. W tej chwili rozległy się bezładne, dalekie strzały, potem salwa regularna i wszystko zamilkło. Żołnierzy wyprowadzano z chat i ustawiano w dwuszeregu wzdłuż wiejskiej ulicy. O chłopcach przed szkołą wszyscy zapomnieli. "Pipsa" i Czyż zaczęli kręcić się tu i ówdzie, w jakimś odległym zakamarku szkoły wynaleźli przepłoszonego diaka z żoną i dostali od nich olbrzymi bochenek czarnego, dobrze wypieczonego chleba i parę kiszonych ogórków. Siedli wszyscy w ogródku przed szkołą, pod drzewami, i pożywili się. Przez stare, tu i ówdzie powyłamywane sztachety, zarośnięte krzakami licjum, widać było wejście do sztabu. Nikt się tam nie pokazywał. Józia także nie było. Zawarczał samochód. Szybko nadjechał przed sztab. Na jego stopniu stał oficer Hallera, który wskazywał drogę. Z samochodu wysiadło czterech oficerów niemieckich w nowych, błyszczących srebrem czapkach. Szybko weszli do sztabu razem z oficerem, który ich wprowadził. Chłopcy w ogródku położyli się na brzuchach i podpełznąwszy trochę bliżej sztachet, nie spuszczali oczu z niskich drzwi plebanii. Leśniczy, który tu był także, wzdychał i sapał z przejęcia. Nie przeszło dwadzieścia minut, kiedy Niemcy wyszli z domu, nie mówiąc ani słowa wsiedli do samochodu i odjechali, tym razem bez przewodnika. Zaraz po nich wysypali się oficerowie sztabowi i pobiegli, przytrzymując rękami szable i czaka, wzdłuż ustawionych, długich, szarych szeregów. - Baczność, baczność! - rozległy się okrzyki wzdłuż ich biegu. Szeregi znieruchomiały, bagnety zlały się w jeden grzebień. Wówczas w drzwiach plebanii ukazał się niski wojskowy, żółty na twarzy i z czarną bródką. Drzwi były niskie, próg wysoki; wojskowy z oznakami rangi pułkownika przekroczył próg z pewną trudnością: kulał i wspierał się na zwyczajnej lasce z zakrzywionym końcem. Wyszedł sam, dopiero potem ukazał się za nim ten wysoki kapitan, który wysłał Józia, i jeszcze kilku adiutantów. - To Haller - szepnął leśniczy. Mały pułkownik pokuśtykał wzdłuż szarych szeregów. Widać było tylko czerwonawą jego laseczkę. Zatrzymał się i zaczął mówić. Niebo było niebieskie i skowronki w nim śpiewały, przestraszona córka diaka wyszła po wodę, a w liściach mimo południa poczęły warczeć i przefruwać chrabąszcze, których w tym roku zdarzyła się niezwykła obfitość. Gdzieś z daleka od chwili do chwili wybuchał strzał. Haller przeszedł wzdłuż wsi aż do końca szeregów, tymczasem bliższych żołnierzy rozprowadzali oficerowie. Wreszcie przyprowadzono konie dla pułkownika i dla jego otoczenia. Pojechali do części brygady umieszczonych dalej. Słońce już się znacznie pochyliło. Janusz poczekał jeszcze trochę i ruszył na poszukiwanie Józia. Szedł wzdłuż wiejskiej ulicy, pomiędzy chruścianymi płotami plecionymi w piękny deseń. W białych chatach życie zamarło. Czasem tylko widać było chłopa lub babę, jak karmili inwentarz. W podwórkach stały wozy, nie wyprzężone, naładowane plecakami, chlebem lub workami owsa. Józia nigdzie nie było. Dopiero za wsią, pod krzyżem, dostrzegł kilku oficerów z lornetkami przy oczach. Pomiędzy nimi był Józio. Spostrzegł nadchodzącego Janusza i kiwnął na niego ręką. Janusz się zbliżył. - Chodź! chodź! - zawołał Józio na niego - tu będzie świetny punkt obserwacyjny. Niemcy są niedaleko. Janusz spojrzał na drogę, którą przyjechali, ale nic nie zauważył. Szeroki trakt leżał w słońcu i pole monotonnie rozciągało się aż do wzdętego w górę horyzontu. Powietrze mżyło od gorąca i niskie żyta poruszały się - bezkłośne - jak fale jeziora. Cisza była dzwoniąca. I nagle w tej ciszy rozległ się daleki i niegłośny armatni wystrzał, słychać było przelot pocisku i drugi, jeszcze dalszy wybuch. Józio opuścił lornetkę i powiedział: - Zaczęło się. Oficerowie się wycofali i Józio i Janusz usiedli pod krzyżem. Janusz objął rękami kolana i patrzył w step. Wieczór nadpływał. Armaty teraz poczęły grać regularnie, tworzyło to rodzaj muzyki. Józio był bardzo przejęty. Karabiny maszynowe też terkotały. - Wiesz, czuję się tak - powiedział - jakbym był pierwszy raz w ogniu. - To już jest ogień? - zapytał Janusz. - A cóż ty myślisz. - Józio wzruszył ramionami. - Ja myślę - dodał po chwili - że to dlatego, że... no, jakby to powiedzieć? To jest nasza pierwsza bitwa. Nasza własna bitwa... - Jak to własna! - Polska bitwa! Na własne ryzyko. - Czy to nie wszystko jedno? - Po coś się to przecież wszystko robi. - Że niby z Niemcami? Prawda? - No, oczywiście, nareszcie... - Chyba nas pobiją? - Tym razem na pewno tak. Ale to nie ostatni raz. - I nie pierwszy. Czy wojna jest rzeczą najważniejszą, najbardziej ludzką? - Chyba bardziej niż sztuka Henryka! - Ano, może, tym bardziej że Henryk teraz walczy. O, właśnie nadchodzi. Henryk wpadł pod krzyż, biegnąc od wsi i wołając za siebie do czterech żołnierzy, którzy dźwigali karabin maszynowy: - Tu! Tu! Kazał wpakować karabin pomiędzy cztery krzaczki otaczające krzyż. Józio się oburzył: - Ależ to żadne przykrycie! Słuchaj, czyś ty zwariował, przecież to od razu widać, że tutaj może być gniazdo. Ty nie masz o tym pojęcia. - Karabin musi być tu! - zawołał Henryk, czerwony na twarzy. - Rozumiesz? - Ależ nas tu wybiją! - krzyczał Józio. - Możesz tu nie stać. Nie masz rozkazu. - Ja w ogóle nie mam żadnych rozkazów. - No, to po co się tu pętasz? Janusz zauważył, że musieli bardzo podnieść głos. Dopiero z tego zorientował się, że powietrze huczało od armatnich salw. Gdy spojrzał na step, ujrzał nagle małe figurki w dalekiej odległości, jak biegną tyralierą i przypadają do ziemi. Tu i ówdzie figurka podrywała się i biegła naprzód. Janusz już wiedział, jak świszczą kule. Parę z nich gwizdnęło nad głowami. Przyleciał jakiś oficer, czerwony jak burak, z czarnymi, zmierzwionymi włosami wyłażącymi na wszystkie strony spod niebieskiej czapki. - Strzelać, strzelać! - wołał. - Boże, co za bałagan - powiedział Józio do Janusza. W tej chwili karabin pod krzyżem zaczął grać i Janusz zwrócił się w tamtą stronę z ciekawością, kiedy raptem Józio zgiął nogi w kolanach i powoli, jak aktor na scenie, zwalił się głową naprzód. Janusz podskoczył do niego. Józio usiłował się podnieść. - Pomóż mi - powiedział - dostałem w bok. Podszedł Henryk. Obaj podnieśli Józia, był blady i zaciskał usta. Krwi nie było widać. - Chodźmy, chodźmy - powiedział Janusz. Poprowadzili Józia w stronę wsi. Z początku szedł zupełnie możliwie, nawet powiedział: - Nic mnie nie boli. Potem jednak zaczął z trudem posuwać nogami. Nieśli go prawie pod ręce. Tak doszli do pierwszej chaty. Na podwórzu leżała duża kupa szmaragdowej, świeżo skoszonej lucerny. Podprowadzili do niej Józia. Przenieśli raczej - nogami już nie poruszał. Nagle jęknął cicho. Janusz podniósł wzrok i ujrzał, po prostu spostrzegł, jak przez twarz przyjaciela przesunęła się powoli ręka śmierci. Naprzód zamarły usta, potem nos ściągnął się ostro, oczy jeszcze przez chwilę patrzyły przed siebie z wyrazem przerażenia, a potem i one stały się szkliste i nieruchome. Ostatnie, powlekając się żółtością, zamarło czoło, nad którym poruszał się na wiosennym wietrze jasny kosmyk - i Józio runął jak kawał drewna na zielone posłanie lucerny. Rozdział trzeci Warszawa I W tym roku, choć lato było piękne, mało kto wyjeżdżał z Warszawy, a jeżeli już wyjeżdżał, to na dobre. Ulice stały pustawe w słońcu i ruch był nieduży. Janusz urządził się w małym pokoiku u Bilińskich na górce i bardzo mu było tam dobrze. Siostrę widywał często, ale starą księżnę Bilińską, która mieszkała na Brackiej, rzadziej, nastrój rodzinny robiła tylko panna Tekla Biesiadowska, prowadząca całe gospodarstwo, i stary Stanisław, który po ucieczce z Mańkówki przedarł się przez Kijów i Brześć do Warszawy i wylądował u Bilińskich, tym samym odnajdując się na starych śmieciach, które porzucił tylko na czas wojny. Pałacyk na Brackiej był praktycznie obudowany wielką, wielopiętrową kamienicą, która nie tylko dyskretnie skrywała magnacką rezydencję, ale i przynosiła pokaźny dochód mimo wprowadzonej już "ochrony lokatorów", przede wszystkim zaś stanowiła asylum dla starej księżnej, bardzo już podrujnowanej, dla jej strapionej przejściami ukraińskimi synowej i dla rosnącego pięknie wnuka, Ala. Pani Royska, o ile przyjeżdżała z Pustych Łąk do stolicy - a tego lata siedziała tu stale i nie wiedziała, kiedy do domu wróci - zatrzymywała się u Gołąbków, którzy zajmowali duże mieszkanie na Czackiego. U Gołąbków także mieszkał Walerek, który z początku zapisał się na uniwersytet, na prawo, ale teraz był w wojsku. Janusz w tych czasach poznał młodego prawnika, Cherubina Kołyszkę, który mieszkał wraz z rodzicami w małym domu koło kościoła Panny Marii na Nowym Mieście. Cherubin był dobrym znajomym Gołąbków i Janusz go spotkał u Oli. Ojciec Cherubina był organistą w kościele, miał więc służbowe mieszkanie położone na pierwszym piętrze nad przytułkiem dla starców księżny Anny Mazowieckiej. Była to staroświecka amfilada pokojów, obszernych i niskich, gdzie stało niedużo staroświeckich mebli. Pokój Cherubina leżał na samym końcu tej amfilady i trzeba było przejść przez całe mieszkanie, zanim się weszło do tej siedziby pełnej książek i dziwacznych wycinków z prasy, przymocowanych szpilkami do wypłowiałych tapet. Dom był zarośnięty dzikim winem i sploty jego spadały na malutkie okno. Światło więc przenikało tu jakby przecedzone przez zielone sito. W tym pokoju Janusz przyzwyczaił się spędzać wiele godzin słuchając monologów Cherubina. Imię młodego prawnika - a po trosze i poety, pisał bowiem trochę satyrycznych wierszy - było zupełnym zaprzeczeniem jego powierzchowności. Wysoki, chudy i zaniedbany, z krzywym nosem sterczącym nad zapadniętymi ustami, Cherubin był bardzo brzydki, ale posiadał nieodparty wdzięk intelektu i dowcipu, który tak pociągał Janusza. Czasami zresztą i Janusz odważał się przeciwstawiać błyskotliwym zdaniom Cherubina swoje skromne mniemania. - Zadziwiające - powiedział kiedyś do niego - jak mnie onieśmieliła Warszawa. Było to jasne popołudnie w pierwszych dniach lipca tego pięknego lata. Cherubin przez chwilę zastanowił się, a potem popatrzył przenikliwie na swojego nowego przyjaciela. - Przyznam się, że nie rozumiem - powiedział. - O czym pan mówi? Janusz uśmiechnął się. Nabrał teraz zwyczaju bronienia się uśmiechami. Uważał, że to jest dobry sposób na natarczywość ludzką. - Widzi pan - powiedział odwracając oczy od wzroku Kołyszki - mimo całej mojej polskości bardzo mało byłem przygotowany na Warszawę. Nie bardzo rozumiem i nie bardzo, swoją drogą, lubię to miasto. Z jednej strony razi mnie skala we wszystkim o tyle szczuplejsza od tej skali, do której się przyzwyczaiłem, z drugiej strony wobec błyskotliwości tutejszych ludzi czuję się niemądry i niezgrabny. Pan mnie, na przykład, bardzo onieśmiela. Cherubin uśmiechnął się z pewnego rodzaju tryumfem. - Widzi pan, to jest tak zawsze z wami wszystkimi... Pochodzicie ze Wschodu i to jest to! Janusz odwrócił się od okna. Dopiero po chwili począł chodzić po obszernej izbie. - Zdaje mi się - powiedział z niejakim smutkiem - że właśnie tym powiedzeniem dowiódł pan, iż pan nic nie rozumie w całej sprawie. Przepraszam - dodał, widząc, że Cherubin się żachnął - nie chciałem pana urazić! Ale naprawdę pan nie rozumie. Jeżeli mówiłem coś o skali, to chodziło mi o skalę naszych, polskich zagadnień. Mam wrażenie, że Warszawa nie widzi ich właściwie, skoro tak mądry człowiek jak pan także o tym sądzi zupełnie fałszywie. Nawet pan nie orientuje się, o czym właściwie rozmawiamy, a ja nie umiem tego powiedzieć dokładniej... Cherubin wzruszył ramionami. - Pan mnie chyba nie chce obrazić - powiedział. Janusz w dalszym ciągu chodził po pokoju. W ostatnich słowach Kołyszki posłyszał rozdrażnienie. - Panie Cherubinie - zatrzymał się - nie mówi pan tego na serio. Po prostu czuję się obco. - Jest pan w Warszawie już półtora roku i jeszcze się pan nie przyzwyczaił? - Nie przyzwyczaiłem. Jak pan widzi. - Co pan właściwie robi? - Nic - Janusz znowu zaczął chodzić po pokoju - nic. Chcę się trochę rozejrzeć w ludziach, w polityce... zapisałem się na prawo, zdałem cztery egzaminy, ale wie pan... teraz uniwersytety... - I co pan chce robić? - Obawiam się panu odpowiedzieć. Pan znowu powie, że to wpływy Wschodu. Cherubin się zaśmiał. - Rzeczywiście - powiedział - nie rozumiem pana... I może dlatego mnie pan interesuje... - Dziękuję - uśmiechnął się blado Janusz. - Niech pan tylko nie spadnie z krzesła, gdy panu to powiem. Szukam prawdziwych ludzi. Cherubin: - A to ładna zabawa. Będzie pan długo szukał. Po chwili dodał: - I po co oni panu? - Myślę, że nadadzą jakiś sens mojemu życiu. Prawdziwy człowiek... Czy pan wyobraża sobie, jak on może wyglądać? Cherubin uśmiechnął się znowu. - Przepraszam - powiedział - ile pan ma lat? Janusz bez uśmiechu i bez gniewu odpowiedział: - Dwadzieścia cztery. Jestem wychowany w zamożnej ziemiańskiej rodzinie. - O, to się mści - ironicznie rzucił Kołyszko. - Ja wiem. Ale przeszedłem bardzo dużo: tragiczna śmierć ojca, rewolucja, walki w Odessie, wojsko polskie, bitwa pod Kaniowem... Widziałem w Kijowie Hallera w gaciach, jak zmieniał ubranie i wkładał spodnie mego przyjaciela Stasia Czyża... Chyba to są przeżycia? Jednym słowem, życie mnie nie oszczędzało. - A kobiety? - spytał nagle Cherubin. Janusz zarumienił się i zatrzymał w pół słowa. Ale potem postanowił być do końca szczery. - Rzeczywiście - uśmiechnął się - za mało miałem do czynienia z kobietami. - Widzi pan, a to najważniejsze. Janusz odkrył w tym zdaniu nie tyle fałsz - wypowiedziane ono było tonem żartobliwym - ile chęć wymigania się od poważnej odpowiedzi. Zdarzyło się to mu wielokrotnie w rozmowach z Cherubinem. Gdy tylko przechodzili do sprawy, która dla niego, Janusza, była naprawdę sprawą - mimo całej naiwności jego sformułowań - Cherubin zasłaniał się dowcipem, erudycją, zdawkowym frazesem. Cała ważkość zagadnienia upadała sama przez się, zostawał uśmiech. To właśnie nazywał Warszawą. Właściwie mówiąc, przyszedł tu z zupełnie określonym celem. Uważał Cherubina za tak mądrego człowieka, że będzie on mógł odpowiedzieć mu na konkretne pytanie, które nurtowało w nim od pewnego czasu. Dowcip o kobietach odwrócił to zagadnienie na zupełnie inne tory. Postać Ariadny wypłynęła przed nim prawie tak konkretnie, jak wówczas kiedy mu się przyśniła w leśniczówce pod Kaniowem. Wiedział już od dawna, że Ariadna jest w Paryżu, ale ani regularnego pocztowego połączenia ze stolicą Francji jeszcze wtedy nie było, ani tym bardziej marzyć nie można było o wyjeździe. Rzadko który, oficjalny tylko szczęśliwiec, uczestnik konferencji pokojowej w Wersalu lub dyplomata, wyjeżdżał do Spa lub do Paryża. Janusz posłał list przed pół rokiem przez kuzynkę swego szwagra, ale bez dokładnego adresu, tylko do komitetu "białych Rosjan". Ponieważ odpowiedzi dotąd nie otrzymał, myślał, że list nie dotarł do Ariadny. W rozmowie nastąpiła pauza. Cherubin z uśmiechem patrzył na Janusza. - Wspomnienia? - spytał, zapalając papierosa. Mały chłopak, nędznie ubrany, ale w białych nicianych rękawiczkach, wniósł na tacy kawę i pieczywo. O kawę w Warszawie jeszcze było trudno. Ale Cherubin lubił efekty, chociażby białe rękawiczki małego służącego. Janusz z uśmiechem przypomniał sobie grand train * (* wystawne życie) Bilińskich, a nawet u Royskich i pomyślał: "Oko by ci zbielało, chłopcze, gdybyś to zobaczył". Oczywiście słowo "chłopcze" odnosiło się do Kołyszki, nie do lokaja - i Janusz złapał się na tym, że lekceważy swego nowego znajomego. Cóż więc mogła znaczyć jego opinia w tej czy w innej sprawie? Cherubin, nalewając kawę, rzucił wzrokiem na małego służącego, który zatrzymał się przy drzwiach. W spojrzeniu tym było wiele złości, co zdumiało Janusza. Nie chciał jednak potępiać nikogo. - No, wynoś się - dość niegrzecznie Kołyszko przepędził małego. W domu rozlegały się ściszone tony fisharmonii, ojciec Cherubina przegrywał jakieś utwory organowe. Syn słuchał tej gry jak gdyby z niechęcią. Januszowi przypomniało to pianolę ojca. Ach, jakże on jej nienawidził. Nie powinien był pozwalać sobie na nienawiść. Wyciągnął rękę po ciastko i prawie niespodziewanie dla samego siebie powiedział: - Widzi pan: pan może to także nazwać wpływami Wschodu. Ale ja właśnie przyszedłem do pana z tym pytaniem. Ja nie mam wielkiej ochoty na wstąpienie do wojska. Jak to będzie wyglądało? Janusz spojrzał na swego gospodarza i poczuł od razu, że nie powinien był zadawać tego pytania. W każdym razie Cherubin miał taką minę, jakby pomyślał: "Tego pytania nigdy w życiu ci nie zapomnę". Zacisnął szczęki, przez co usta wpadły mu jeszcze bardziej, a nos się wydłużył, i patrzył ostrym wzrokiem przed siebie. Janusz zrozumiał: to nie jest przyjaźń młodości. Tutaj nie można było sobie pozwalać na mówienie o wszystkim, co się myślało, czym się, właściwie mówiąc, żyło. To nie był Józio Royski czy nawet Władzio Sobański. Nawet nie Edgar. ("Dlaczego tak dawno nie widziałem Edgara?" - pomyślał). To nie była rozmowa, to była gra. Tematy, zagadnienia, kwestie trzeba wybierać z wielką przezornością. To są rozmowy dorosłych, a może rozmowy ludzi Zachodu. Poczuł, że jest zbyt prostolinijny na Warszawę. Przez małą minutę milczenia i przez czas, który Cherubin zapełniał częstowaniem go drugą filiżanką kawy, ciastkami, papierosem, Janusz całkowicie zrozumiał sytuację. Kołyszko też nie miał zamiaru zaciągać się pod sztandary, ale tę decyzję zachowywał dla siebie, na prywatny użytek. Uważał siebie - i niewątpliwie słusznie - za wyjątek, szkoda mu było swojego humoru, wiedzy i inteligencji na poniewieranie się w ochotniczej armii. Jednak to postanowienie uważał za coś zupełnie niezwykłego. Janusz pojął, że jest dla Cherubina cząstką tłumu, kimś zupełnie nieważnym, i że jego los ludzki nic go nie obchodzi. - Jakże mam panu powiedzieć? - zaczął, mieszając z przesadną gorliwością cukier w filiżance. - Nikt nie może powziąć decyzji za kogoś. Ale wydaje mi się, że w pańskiej sytuacji rzeczywiście to nie będzie dobrze widziane. Do wojska wstępują w tej chwili wszyscy... - Wszyscy? - zastanowił się Janusz i znowu poczuł, że popełnił niezręczność. Cherubin żachnął się niecierpliwie. - Oczywiście, że nie Berent i nie Miriam... Może pan sobie wyobrazić Miriama w mundurze! I tutaj zajął się wyobrażaniem Miriama z jego czupryną sztywno zaczesaną na łysinę - w perypetiach bytu wojskowego. Śmiał się przy tym i parskał, ukazując w zapadniętych wargach przedwcześnie spróchniałe zęby. Januszowi było trochę przykro i chciał zmienić temat rozmowy, patrzył na spadające warkocze winorośli i nic mu nie przychodziło do głowy. Słuchał cichych akordów fisharmonii i popełnił trzecią gafę: - Pana ojciec pięknie gra. Co to może być? Cherubin się zmarszczył. - To przecież jego fach... pewnie improwizuje - dodał takim tonem, aby pokazać, że stary Kołyszko to nie byle jaki organista. Janusz to chwycił w lot. - Prawdziwy artysta - powiedział. Czuł, że musi iść, ale nie chciało mu się ruszyć. Wiedział, że Cherubin niecierpliwił się jego obecnością i nie był na tyle dobrze wychowany, aby mu tego nie okazać. Ale ponieważ mimo wszystko lubił młodego prawnika, lubił przychodzić do tej cichej siedziby - a rozumiał, że odtąd nie będzie tu częstym gościem, chciał przedłużyć to siedzenie. Przy tym dźwięki fisharmonii sprawiały mu naprawdę przyjemność. - Już muszę iść - powiedział - ale mi się nie chce. Uśmiechnął się ze swej szczerości. Tym razem podobała się ona Kołyszce. - Niech pan siedzi - powiedział - może jeszcze kawy? - Nie, naprawdę już muszę iść. - Janusz wstał i podał rękę Cherubinowi. - Dziękuję. Kołyszko odprowadził go przez pokoje. W czwartym dopiero siedział przy instrumencie niski staruszek z kępą siwych włosów na głowie. Poruszał się przy graniu niespokojnie, co uderzyło Janusza. Cherubin nie przedstawił Myszyńskiego ojcu, mimo że ten porwał się od fisharmonii. W przedpokoju spytał jeszcze gościa, ale dość zdawkowo: - No, i cóż pańska decyzja? Janusz wzruszył ramionami. - Jeszcze zobaczymy! - powiedział i wyszedł na kościelne podwórko. Od Wisły szedł spokojny, świeży powiew. Wieczór się zbliżał. Janusz poczuł, że mimo wszystko powziął już decyzję. II Nie wiadomo dlaczego w tym właśnie czasie Bilińska postanowiła uregulować sprawy majątkowe. Zaczęła o tym rozmawiać z Januszem, ale zorientował się on szybko, że siostra powzięła już zasadnicze decyzje. Zdziwił się tym trochę, ale w gruncie rzeczy było mu to obojętne. Tryb życia w pałacyku na Brackiej był ściśle uregulowany. Przestrzegała tego stara księżna, która twierdziła, że systematyczne życie konserwuje młodość. Zapewne nie myliła się w tym, gdyż wyglądała krzepko. Jej duża, majestatyczna postać, czarne, żywe oczy, ruchy swobodne świadczyły o zdrowiu, w jakim zachowała się do swoich lat siedemdziesięciu. Była to wielka dama, której majątek i koligacje znane były w kraju i za granicą, sławna też była na schyłku ubiegłego stulecia ze swoich przygód miłosnych. Znana była z tego w Rosji jako frejlina cesarzowej Marii Teodorówny, a jak większość arystokracji polskiej miała w żyłach krew Katarzyny II i uważana była na dworze jako poboczna krewna Romanowych. Miała olbrzymie stosunki również na Zachodzie, jej brat ożenił się z infantką Alfonsiną hiszpańską, a najstarszą córkę wydała za mąż za księcia Bourbon-Parma i kupiła dla nich zamek na południu Francji. Po wygnaniu rodziny eks-królewskiej z rzeczypospolitej francuskiej mieszkali obecnie na Sycylii. Stara Bilińska jeździła do nich często do Palermo. Ale te splendory minęły. Dziś zostało starej księżnej niewiele. Dom i pałacyk w Warszawie, jakieś place, trochę gotówki w Bank of England i mnóstwo papierów wartościowych rosyjskich, na których plenipotent księżny, Szuszkiewicz, dawno postawił krzyżyk. Małżeństwo swego młodszego syna z Myszyńską uważała za mezalians, a nawet nie za mezalians, ale coś znacznie gorszego. - Un mariage d'amour * (* Małżeństwo z miłości.) - powiadała zawsze z nieokreśloną ironią, ilekroć przy niej mówiło się o Marii. Co prawda, bardzo cieszyła się z wnuka, sprowadziła do niego angielską miss i bardzo pilnowała, aby go szorowano co rano i szczotkowano zimną wodą. Alo darł się zawsze wniebogłosy, tak że było słychać w całym pałacyku. Miss Crisp budziła go o szóstej rano, poiła mocną herbatą, a o ósmej ładowała w niego porcję porridge'u, choć to wywoływało od czasu do czasu jeszcze większe krzyki. Księżna wstawała o dziewiątej, odwiedzała wnuka w jego pokoju, położonym na tym samym piętrze co jej sypialnia, i potem zasiadała w swoim buduarku z francuską dużą książką w ręku. Były to przeważnie pamiętniki lub dzieła historyczne, wydawnictwa Hachette'a lub Payota. Maria leżała zazwyczaj w łóżku do dwunastej. O pierwszej było śniadanie. Księżna bardzo nalegała na to, aby wszyscy domownicy przychodzili do stołu, miss Crisp i panna Tekla zasiadały także, o ile nie było gości, a dwa razy na tydzień zjawiał się mały, siwy pan Szuszkiewicz, bardzo układny. W te dni zaraz po śniadaniu księżna zamykała się w gabinecie ze swoim plenipotentem i robiła rachunki. Do stołu zjawiała się także dame de compagnie księżnej, mała, siwa staruszka w odwiecznym kostiumie, Greczynka, panna Potelos, której księżna mówiła: "Helene!". Janusza te śniadania męczyły, ale siostra prosiła, aby brał w nich udział. Sytuacja aprowizacyjna Warszawy w tych dniach była nędzna, środki materialne księżnej matki i Marii były na wyczerpaniu - ale oba te powody nie usprawiedliwiały daleko posuniętej skromności jedzenia podawanego na porcelanie z herbami. Działała tu jeszcze trzecia przyczyna - niepohamowane skąpstwo księżnej, o ile chodziło o drobnostki. "Śniadanie" składało się z wątłej zupy jarzynowej, kawałka mięsa lub ryby ściśle wyliczonych w stosunku do ilości osób siedzących przy stole, jakichś plamistych jabłek trzeciego gatunku (Gdzie oni kupują takie owoce? - spytał kiedyś Janusz swojej sąsiadki, panny Potelos.) i plasterka krajowego sera. Tylko wino podawane do stołu przypominało, w jakim domu się jest. Piwnica ocalała w zupełności i kiedy Stanisław wnosił codziennie dwie butelki z kredensu i odkorkowywał je przy bufecie - zapach dobrego burgunda napełniał natychmiast cały pokój. Moment, kiedy stary lokaj pochylał się nad jego głową i pytał w dyskrecji: - Białe czy czerwone? - był dla Janusza jedynym przyjemnym momentem tych posiłków. Gdy przy stole zjawiali się goście, menu nie ulegało żadnym zmianom. Księżna uważała widocznie za taki zaszczyt dla "kogoś" zaprosiny do jej stołu, że nie myślała o tym, aby dogadzać jeszcze jego podniebieniu. Zresztą księżna darzyła Janusza sympatią, rozmawiała z nim przy stole i zdawała się woleć go od synowej. Uważała go widać za inteligentniejszego od niej - jak było w istocie - i gdy chodziło o jakieś książki lub o wypadki polityczne, zwracała się zawsze do niego. Baba zresztą była mądra, oczytana i nienawidziła Niemców na potęgę. Interesowała się bardzo dyplomacją i wszystkie misje cudzoziemskie, jakie się poczęły przewijać przez Warszawę z racji plebiscytów i pomocy Zachodu dla Polski, musiały zajadać przy jej stole łaciate jabłka i blade płatki sera. Pewnego dnia zjawił się w przylegającym do jadalni salonie, w którym się czekało na otwarcie drzwi, mały pan z laską i w generalskim mundurze. Janusz poznał Hallera. Gdy go przedstawiono staremu wojskowemu, Janusz powiedział, że miał już zaszczyt spotkać pana generała. Generał spytał go gdzie, na co Janusz powiedział, że brał udział w bitwie pod Kaniowem, w której stracił przyjaciela. Chciał mu jeszcze przypomnieć Kijów i mieszkanie Czyżów, ale zatrzymał się w porę. Widział, że nawet przypomnienie Kaniowa nie było Hallerowi miłe, a cóż dopiero scena przebierania się w obce łachy. Stara księżna jednak poprawiła wszystko, mówiąc swym tubalnym głosem: - No, panie generale, biłeś pan Niemców dobrze. Szkoda, że tak krótko, ale nie wątpię, że jeszcze nadarzy się okazja. Haller uśmiechnął się niepewnie. Maria wtrąciła się: - Och, ja już wolę Niemców... - Resztę dopełniła westchnieniem. Księżna matka wzruszyła ramionami. - On ne sait jamais * (* Nigdy nic nie wiadomo.) - powiedziała. W tej chwili otwarto drzwi i Haller szarmancko podał ramię księżnej. Tego samego dnia zaraz po wyjściu generała wezwano Janusza na dół do siostry. W małym jej buduarku znalazł zgromadzonych starą księżnę, Marię i pana Szuszkiewicza. Zdziwił się. - Myślisz może, że narada wojenna? - spytała stara. Zabrała głos Maria. Siedziała w głębokim fotelu, w którym tonęła jej chuda i wysoka postać. Piękną swą, nieco ptasią głowę dźwigała jakby z trudem. Wciąż jeszcze była osłabiona i wątła, po przyjeździe z Wiednia nie opuszczała Warszawy, a miasto ją męczyło. Słowa wydobywała jakby z trudem. - Wiesz, Janusz - powiedziała - ciocia zwróciła mi uwagę... - Ciocią nazywała teściową. - Ależ to wcale nie ja - powiedziała stara Bilińska - myślę, że sama byś się tego domyśliła. - Ciocia zwróciła mi uwagę na twoją nieokreśloną pozycję materialną. I chciałabym to uregulować... Tu wtrącił się ze zwykłą swoją uprzejmością Szuszkiewicz: - Przepraszam bardzo pana hrabiego, ale chciałbym wiedzieć: co pan obecnie porabia? Janusz cofnął się w krześle. - Ja? - spytał. - Nic. Po stracie Mańkówki nie posiadamy chyba nic? Prawda? - zwrócił się do siostry. - Bo papiery bankowe to się teraz nie liczą. - Wypłacam mu drobne sumy a conto dochodów z naszego domu w Krakowie - wytłumaczyła Maria Szuszkiewiczowi. - A myślę, że i sprawa listów Towarzystwa Kredytowego wyjaśni się przecie... - To mi zupełnie wystarcza - powiedział Janusz - część ubrań po moim szwagrze zastałem w Warszawie. Służą mi dobrze - tu wskazał jasne ubranie z angielskiego szewiotu, jakie miał na sobie. - Dobrze, dobrze - wstawiła stara basem - ale to tak nie może być na dłuższą metę. Maria jest tutaj jak u siebie w domu, a nawet bez żadnego jak, po prostu u siebie w domu... ale ty... Janusz zaczął podejrzewać, że chodzi tu o jakiś osobisty interes księżny Anny. Czyżby o ten plasterek sera de trop *, (* "za dużo") jak mówiła Potelosa. - Więc istnieje wspólny dom w Krakowie? - spytał uprzejmie Szuszkiewicz. - A papiery? - Tak - pospiesznie odpowiedziała Maria. - Papiery to martwa pozycja, poza tym dwa place na Mokotowie, trochę akcji kopalni francuskich złożonych w Credit Lyonnais... - Jakie to są akcje? - zainteresowała się stara księżna. - Wie ciocia, że sobie nie przypominam. Mam gdzieś zapisane, ojciec to złożył w Paryżu na moje nazwisko, choć należą one do nas obojga. Ale to nieduża suma. No, i są jeszcze listy zastawne Towarzystwa Kredytowego Miejskiego w Kijowie... na dość dużą sumę, ale to w tej chwili nie przedstawia żadnej wartości. - Niestety - Szuszkiewicz rozłożył ręce. - Jest jeszcze polisa ubezpieczeniowa ojca w towarzystwie New York, ale w Petersburgu... - To się zobaczy - ożywił się Szuszkiewicz - to nie jest beznadziejne. Szuszkiewicz należał do gatunku tych ludzi, którym sprawia przyjemność już to samo, że inni mają pieniądze. Miał przy tym nadzieję, że będzie mógł nimi "poobracać", jak mawiał zacierając ręce. - Jednym słowem - zakonkludował Janusz - na moje wychodzi, że nie mamy nic. Maria zwróciła się do niego twarzą. Pewne wzruszenie odbiło się na jej zazwyczaj zimnych rysach. Zarumieniła się. - Pamiętasz ten węzełek, który mi oddał na ganku kozak Semen, gdy przyjechałam do Mańkówki? - W czasie pogromu? - Właśnie. Otóż to był węzełek z biżuterią naszej matki. Uważałam ją za swoją własność... sprzedałam ją. - Sprzedałaś ją? Teraz? - Janusz zwrócił się od Marii do Szuszkiewicza. Ten opuścił oczy i rozłożył dłonie bezradnie, uśmiechając się jak dziecko. - Za takie papierki? - dodał Janusz, którego mimo wszystko poruszyła taka niepraktyczność siostry. - Musiałam zaraz pieniądze w czymś umieścić. Zadatkowałam mały folwarczek pod Sochaczewem - powiedziała Maria, która mimo swej pozornej bezinteresowności zdradzała obycie z interesami od wczesnej młodości - ale chcę, aby on stał się twoją własnością. Jutro stajemy do aktu. Musisz sam podpisać... - Ależ ja wcale nie chcę... Mały folwarczek? - Czterdzieści hektarów, dom, sad... - powiedział Szuszkiewicz, który widać był poinformowany szczegółowo o transakcji. - To już była moja głowa - wtrąciła księżna Anna - żeby nie było więcej niż pięćdziesiąt hektarów. W razie reformy rolnej... Szuszkiewicz poruszył się na krześle niespokojnie i poczerwieniał, składając ręce. - Ależ, proszę księżnej pani, któż mówi o reformie rolnej! - Jak to? - zawołała księżna, wstając z krzesła i przechadzając się po pokoju. - Reforma rolna już jest uchwalona. Pan przecież wie? Mój kuzyn głosował za reformą... - Od uchwały do wykonania droga daleka - przymykając oczy powiedział Szuszkiewicz. Księżna wskazała palcem na synową: - U niej, tam, reformę wykonali. I to jak! - Nie daj Boże - westchnął Szuszkiewicz - księżna pani nie boi się słów. Przecież to Polska. - Polska, nie Polska - księżna Anna przecięła dłonią powietrze - a lepiej, że się dla Janusza kupiło czterdzieści hektarów. - No, więc cóż? - zwróciła się do niego Maria. - Jak to: cóż? - powiedział Janusz z pewnego rodzaju oburzeniem. - Zdecydowaliście beze mnie. Skoro zadatek już dany... - Będziesz miał własny dom - powiedziała bezbronnie Maria. - To chyba nie jest najgorsze - wstawił usłużnie Szuszkiewicz. - Czy ten folwark... jak on się nazywa? - Komorów - powiedział plenipotent. - Czy na ten folwark - ciągnął Janusz - pójdzie cała suma uzyskana za te klejnoty? - O, nie - odpowiedziała siostra i zarumieniła się jeszcze bardziej - podzieliłam ją na dwie części... - No, chyba - uspokoił się Janusz. - Tam były te szmaragdy. - Jak to, sprzedałaś szmaragdy? - Cóż mi po nich? Już ich nigdy nie włożę - a tak ty masz z tego coś. I ja... - powiedziała z lekkim żalem Maria, znowu zapadając w fotel. Stara księżna nie przestawała chodzić po pokoju dragońskim krokiem. W długiej jasnej sukni a la królowa Mary wydawala się olbrzymia. Chodząc popatrywała ironicznie, ale łaskawie na synową. W tej chwili wszedł Stanisław. - Proszę księżnej pani, przyszedł pan Spychała z MSZ-etu. Maria odpowiedziała niechętnie: - Proszę poprosić do salonu. Po czym wstała leniwie z fotela, naciągając na plecy długi jedwabny szal. Tylko w kącikach ust znać było pewne ożywienie. Zwróciła się do teściowej. - Przepraszam ciocię... - Mais, ma chre * (* Ależ, moja droga.) - księżna wzruszyła ramionami. - Zresztą jak gdybyśmy skończyli - zwróciła się do Szuszkiewicza. - Prawda? Mały staruszek porwał się na krótkie nóżki i zatarł rączki. - Ależ oczywiście. Jutro o dwunastej w hipotece - powiedział Januszowi. I wszyscy się rozeszli. Nazajutrz więc Janusz volens nolens poszedł do hipoteki, i to w charakterze kupca majątku! Nigdy o tym nie marzył, ale podejrzewał, że cała ta transakcja jest dla Marii pretekstem do jakiejś innej machinacji, i nie chciał się jej sprzeciwiać. W gruncie rzeczy żal mu było siostry. Hipoteka warszawska była zawsze wskaźnikiem sytuacji gospodarczej, a przynajmniej walutowej kraju. W momentach utraty wiary w pieniądz transakcje stawały się liczniejsze, a korytarze tej dziwnej budowli bardziej ożywione. W tym momencie szeroka publiczność jeszcze nie rozumiała, co się dzieje, dewaluacja pieniądza nie znana była nawet z imienia, ale już "wzrastająca drożyzna", podnoszenie wysokości świadczeń miejskich i cen biletów kolejowych podkopywało zaufanie do marki polskiej. Toteż Janusz na korytarzu drugiego piętra musiał się przeciskać do biura notariusza przez dość gęsty tłum Żydów, chłopów i typów tak dziwacznych, jakie się spotykało tylko w tym niezwykłym miejscu. U rejenta nie było jeszcze nikogo z biorących udział w transakcji. Wysoki i chudy dependent, nieposzlakowanie ubrany, zapewnił, że akt "dla pana hrabiego" jest już napisany, ale że trzeba poczekać jeszcze chwileczkę. Janusz wrócił na korytarz i stanął pod oknem. Na ławeczce opodal siedziała cała chłopska rodzina (hipoteka załatwiała także i sprawy powiatowe), która widocznie przyjechała na sakramentalne działy. Była tam mała, zastraszona matka z kaprawymi oczami, dwóch chłopców rosłych i silnych, z których jeden był bez oka, i dwie dziewczyny, jedna po miejsku, druga po wiejsku, w chusteczce. Cała rodzina była bardzo zawstydzona, siedziała nieśmiało na brzeżku ławy, tylko ten bezoki nadrabiał miną i gadał głośno. Zatrzymał się przed nim stary, wysoki jegomość w długim płóciennym płaszczu, jakiego się już w mieście nie widywało od dawna, i zaczął rozpytywać o to, po co do hipoteki przyszli. Stara chłopka tłumaczyła mu coś, ale tak cicho, że się musiał ku niej pochylić. Wtedy dopiero Janusz zauważył, że za jegomościem w płóciennym burnusie stała młoda, drobna dziewczyna w różowej letniej sukience i płóciennym kapeluszu. Krótkie i grube brwi, ciemne jak sadzą posmarowane, ściągnęła z miną niezadowoloną, widać drażniło ją to, że ojciec - bo chyba to był jej ojciec - zaczepia nieznajomych ludzi i zadaje im szczegółowe pytania, i odwracała od siedzących siwe, głęboko zapadnięte, duże oczy. W ucieczce oczy zatrzymały się przez chwilę na twarzy Janusza. Janusz pożałował, że stoi na tle okna, pod światło, bo oczy te zmrużyły się od letniego blasku i przesunęły się na ścianę nad głowami chłopów, gdzie wisiała jaskrawa odezwa. W tej chwili Janusz spostrzegł w tłumie Żydów przeciskającą się wysoką postać Bilińskiej, za którą nurkował Szuszkiewicz. Siostra kiwnęła ku Januszowi białą rękawiczką i zawołała na odległość: - Nous y voila!... * (* Tu jesteśmy!) Janusz, zniecierpliwiony francuszczyzną siostry, która tu była co najmniej nie na miejscu, zrobił parę kroków w stronę drzwi rejenta. Znaleźli się wszyscy razem koło klamki - i ku zdziwieniu Janusza Szuszkiewicz prezentował go panu w płóciennym burnusie i panience z szarymi oczami. Okazało się, że to właśnie byli dotychczasowi właściciele Komorowa: pan Zgorzelski i jego córka Zofia. W kancelarii zrobił się pewien ruch, gdy weszli. Bilińska stanęła pośrodku pokoju i oglądała się z miną dość zdziwioną, dependent natychmiast podsunął jej wyplatane krzesło. Panna Zgorzelska stała i obrzucała nic nie pojmującym spojrzeniem pana Szuszkiewicza, który jej coś tłumaczył. Janusz nadstawił ucha. Plenipotent zapewniał ją, że sprzedając Komorów robią dobry interes. - Ja wiem - powiedziała panna Zofia w otwarte okno - tylko mnie bardzo szkoda. Ostatnie słowa przeciągnęła z takim akcentem, że Januszowi zrobiło się jej żal. Miał ochotę odstąpić od całej transakcji. Ale już z papierem w dłoni nadchodził pan rejent, niewysoki siwy pan, z sygnetem na białej ręce, jeszcze bardziej nieposzlakowanie niż jego dependent ubrany w brązowy garnitur. Janusz zauważył w jego krawacie piękną perłę ujętą w złotą ramkę w kształcie krogulczych pazurów... Rejent pochylił nad ręką księżny siwą głowę z rozdziałkiem sięgającym aż do kołnierzyka, pobieżnie przywitał się ze Zgorzelskimi i ucieszył się do Szuszkiewicza jak do przyjaciela. Usiadł za biurkiem. Dopiero wtedy Janusz podsunął krzesło pannie Zgorzelskiej. Dziękując spojrzała na niego uważnie. Rejent podciągnął spodnie, wsparł dłoń z sygnetem na papierze, który położył przed sobą, i spojrzawszy bystro na "strony", to znaczy na Zgorzelskiego po prawej i na Bilińską po lewej biurka, zapytał dość uroczyście: - Można zacząć? Janusz nie bardzo rozumiał, o co chodzi, widział, że panna Zosia też nic nie rozumie. Ale rejent, w dalszym ciągu ignorując ich obecność, rozpoczął czytanie aktu: - "Działo się w stołecznym mieście w Warszawie dnia... (tu wstawił datę ołówkiem). Przede mną, rejentem Aleksandrem Olszowskim, stawili się osobiście mi znani obywatele polscy"... Tu rejent Olszowski ze zdziwieniem spojrzał na wpisane w akcie nazwiska i bezradnie zwrócił się do Szuszkiewicza. - Tak, tak - powiedział ten skwapliwie - sprzedaje panna Zofia Agnieszka Zgorzelska, a kupuje pan Janusz Teodor Stanisław Myszyński... - Ach, tak - uśmiechnął się rejent i dopiero wtedy zauważył Janusza. Skinął mu dłonią pełną protekcji... - A więc - ciągnął dalej - "panna Zofia Agnieszka Zgorzelska, zamieszkała i zamieszkanie prawnie obierająca"... Gdzie? - zwrócił się do dziewczyny. Zosia nie rozumiała. - Gdzie pani mieszka? - spytał Szuszkiewicz. Zosia spuściła powieki. - Nie wiem - powiedziała. - Na razie mieszkamy w Komorowie - wstawił szybko ojciec. - Ale jak Komorów będzie sprzedany, nie wiemy, gdzie będziemy mieszkać - powiedziała Zosia z determinacją. Janusz spojrzał na nią zdziwiony. - Ależ... - zaczął. Przerwał mu Szuszkiewicz. - Niech pan sędzia napisze: Komorów. - Doskonale - powiedział zrównoważonym głosem rejent - "zamieszkała i zamieszkanie prawne obierająca w Komorowie, gmina Żuków powiatu sochaczewskiego, oraz Janusz Teodor Stanisław Myszyński, zamieszkały i zamieszkanie prawne obierający"... - W Warszawie przy ulicy Brackiej dwadzieścia - podpowiedział mu Szuszkiewicz. Rejent zapisując adres rzucił smutne spojrzenie na księżnę, jak gdyby czyniąc jej wyrzut, że nie bierze ona w transakcji żadnego czynnego udziału. Maria uśmiechnęła się bezradnie, odsuwając rączkę parasolki na pewien dystans od siebie. Jeden Szuszkiewicz, jak na człowieka interesu przystało, rozpytywał o dział trzeci hipoteki, o długi, podatki i tym podobne rzeczy. Wszystko okazało się oczywiście w porządku. Gdy przyszło do wymienienia sumy, z której panna Zofia "jednocześnie pana Janusza Myszyńskiego kwitowała", Szuszkiewicz wyciągnął z kieszeni paczkę banknotów i przeliczył ją wraz z panem Zgorzelskim przy bocznym stoliku. Rejent Olszowski udawał, że tego nie widzi, i spytał Marię: - Księżna dawno w Warszawie? Podczas tej pauzy Janusz patrzył na Zosię. Siedziała chmurna, zdecydowana i obojętna w swoim białym płóciennym kapeluszu i patrzyła w okno, gdzie na tle niebieskiego nieba nad Kapucyńską śmigały jaskółki. I nagle Janusz poczuł do niej wielką sympatię i szaloną chęć pójścia z nią na spacer ulicami Warszawy czy też do lasu w Komorowie. Zagapił się tak na Zosię, że nie zauważył, iż rejent skończył czytanie aktu i podał pannie Zgorzelskiej obsadkę, pokazując jej miejsce oznaczone krzyżykiem, gdzie ma podpisać: "Zofia Agnieszka Zgorzelska". Rejent zwrócił się do Janusza: - Tu proszę, obok, wszystkie imiona, panie hrabio. Janusz, nie przyzwyczajony, pomylił się w Teodorze i zaśmiał się cicho. - Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi - powiedział rejent. Gdy Janusz podpisał, znowu spojrzał na Zosię. Stała wciąż chmurna, tylko ciemny, mocny rumieniec rozlewał się jej po twarzy i przeszedł aż na czoło i szyję. Wszyscy się już żegnali. - No, to teraz pan jest już właścicielem Komorowa - powiedział rejent, podając mu rękę. Janusz miał ochotę natychmiast spisać akt darowizny Komorowa pannie Zgorzelskiej, tak przejął go niski i wzruszający jej głos. Ścisnął mocno podaną dłoń i znowu zobaczył szare, głębokie i chmurne oczy. - Idziemy, tatusiu - powiedziała do ojca. Szuszkiewicz i Janusz jeszcze zostali, aby zapłacić koszty aktu, ale kiedy Zgorzelski z córką byli już koło drzwi, Szuszkiewicz podbiegł jeszcze do nich. - Pojutrze będziemy z hrabią Januszem w Komorowie - powiedział głośno. - Nowy gospodarz odbędzie intronizację - dodał w stronę Bilińskiej. Janusz pomyślał, że stanowczo za bardzo nim rządzą. Ale różowa sukienka znikła za drzwiami nie zatrzymując się ani chwili. III Mieszkanie, które Gołąbkowie zajmowali na Czackiego, było olbrzymie, wysokie, ciemnawe i zawalone meblami kupowanymi przez pana Franciszka bez ładu i składu. Ola gospodarowanie swoje rozpoczęła od przerzedzenia mnóstwa niepotrzebnych gratów. Część ich złożyła na przechowanie, część oddała miłej pani Koszekowej, starszej siostrze męża, która mieszkała na Pradze. W mieszkaniu zrobiło się przestronniej, z salonu wyniesiono ciężkie otomany w dębowych ramach, natomiast wniesiono wielki fortepian Bluthnera, kupiony dość tanio na rogu Mazowieckiej. Ciocia Michasia miała swój mały gabinecik zaraz na prawo z przedpokoju i tam przyjmowała swoich gości: siostrę, panią Koszekową, z którą się zaprzyjaźniła, i panią Szymanowską (z domu, jak sławna pianistka, Wołowską), która zajmowała nad nimi olbrzymi apartament. Pan Franciszek wychodził o świcie do piekarni i cukierni, która mieściła się w pobliżu, na rogu Świętokrzyskiej; mały, półtoraroczny Antoś rezydował na końcu długiego korytarza pod opieką panny Romany, premiowanej wychowawczyni, a Ola czuła się dość samotna, błąkając się po pustych komnatach, czytając lub szyjąc nową wyprawkę dziecinną lub od czasu do czasu dotykając klawiatury i otwierając nuty z pieśniami Wolfa czy Duparca. Ostatnio nauczyła się pięknej pieśni Invitation au voyage tego kompozytora, ale nikt jej nie słuchał oprócz służących myjących okna w sąsiednich mieszkaniach. Franciszek nie mógł opuścić swojej piekarni, a Ola nie chciała jechać na letnisko sama. Antosia miano wysłać nad morze w towarzystwie panny Romany. Pani Michasia namawiała córkę do wyjazdu, ale Ola tylko machała ręką. Drugą ciążę znosiła z trudem, wpadła w apatię i nie chciało jej się ani ruszać, ani nic robić. Chodziła po pokojach równym krokiem i nuciła Duparca: Mon enfant, ma soeur Songe a la douceur D'aller la-bas vivre ensemble, Aimer a loisir Aimer et mourir Au pays qui te ressemble... * (* O dziecię, o siostro, Pomyśl o rozkoszy Dalekiej podróży, Miłości bez miary, Kochać i umierać W dalekiej krainie Do ciebie podobnej... (cyt. z Ch. Baudelaire'a)) Zatrzymała się pośrodku dużego salonu z ohydnymi obrazami, których już pan Franciszek nie pozwolił wywieźć, i powtórzyła głośno: Aimer et mourir au pays qui ressemble... - i wiedziała, że to jest najgorsze, że ani kochać, ani umrzeć nie można i nie trzeba, i nie ma takiego kraju na świecie, który byłby podobny do Kazimierza. Jaki kraj mógłby być podobny do niego? Pochodził z Sokala czy z Rzeszowa, te miasta o nie znającej geografii "Galicji" Oli zlewały się w jedno, nie znała tamtych okolic. Chyba nie miały one w sobie nic z pays lointains * (* z dalekich krajów) Baudelaire'a. Nie miały ani okrętów o wysokich masztach, ani przenikliwego, wysokiego "as", które trzeba było wziąć pianissimo na ton moindre desir * (* twoje najskromniejsze życzenie ), ani nawet tego spokojnego C-dur, którym kończyła się pieśń. Te rzeczy były tylko w poezji i w pieśni, a tam w tym Sokalu czy Rzeszowie stała zwyczajna stacja kolejowa, z semaforami, budkami, światłami, szyny wyplątywały się z zawiłych zwrotnic i szły równą linią aż po niedaleki horyzont. Przy stacji niskie kasztany czy inne jakieś drzewa i na piętrze trzy mieszkania po jednym pokoju z kuchnią. W jednym z tych mieszkań wyrósł Kazimierz, ojciec o czwartej wstawał do pracy, matka o ósmej budziła syna: "Kazik, wstawaj, uczyć się trzeba!" - i Kazik się uczył, przyjeżdżał "dziadziuś" ze wsi i przywoził czarny chleb, dwa serki zawinięte w białą szmatkę i parę worków kartofli. I Kazik był takim zwyczajnym chłopem, i nie był podobny do żadnego czarnoksięskiego kraju. Edgar mieszkał tymczasem w hotelu i dowiedziawszy się, że Ola ma fortepian w domu, poprosił o pozwolenie przychodzenia do Gołąbków na granie i na komponowanie. W tym monotonnym życiu, jakie wiodła Ola, było to ogromne ożywienie. Siedziała w swojej olbrzymiej sypialni na granatowej pluszowej kanapce i szyjąc niebieskie koszulki dla dziecka, które się miało narodzić (to będzie córeczka, była tego pewna), słuchała, jak Edgar brząkał na fortepianie, improwizował czasem długo, czasami znowu grał tylko po parę taktów lub kilka akordów i następowała długa cisza. Ola nie śmiała się pytać Edgara, czy komponuje, czy zapisuje te akordy, te bezładne nuty, które oznaczały nie wiadomo co, i tylko się dziwiła, że z tego chaosu i tych embrionów mogą powstać jakieś harmonijne całości. Tego dnia, w którym został właścicielem Komorowa, Janusz spotkał na ulicy Edgara, jak szedł do Oli. Zabrał się z nim i zadzwonili do wielkich czarnych drzwi, na których widniał napis: "Franciszkowie Gołąbek". Ola ucieszyła się z ich przyjścia, ale jednocześnie zawstydziła się swojego zaniedbania i przestraszyła się tego, o czym oni będą gadać. Edgar zawsze jej bardzo imponował, bała się go po trosze i dziwiła się, że on chce z nią, taką głupią, jeszcze rozmawiać. Ola myślała, że ją miłość do Kazimierza zupełnie ogłupiła, a małżeństwo z Gołąbkiem pozbawiło wdzięku, i myślała o tym ciągle, zwłaszcza przy ludziach. Onieśmielało to ją ostatecznie i z trudnością kleiła zdania. Janusza znała od dziecka, ale i on w Warszawie wydawał się jej jakiś inny, niezrozumiały i jak gdyby przysłonięty mgłą tajemniczości. Gdy się znaleźli w salonie wszyscy troje i usiedli w ciężkich fotelach, każde z osobna odczuło nagle swoją samotność. Edgar nie przyzwyczajony do Warszawy, Janusz zagubiony i nie wiedzący, co robić, Ola przebywająca wciąż w innym świecie. Z początku mówili o tym, co wszystkich zajmowało w tej chwili w Warszawie, a potem zamilkli. Dzień kłonił się ku zachodowi i w ciemnawym mieszkaniu Gołąbków robiło się mroczno. Pani Royska kiedyś powiedziała Januszowi, że jeżeli czasami w towarzystwie robi się ciężka atmosfera, to najlepiej jest o tym zacząć mówić, wtedy się rozcina sytuację i bardzo często się wyjaśnia, i atmosfera się oczyszcza. Przypomniał to sobie teraz. - Wiecie - powiedział nagle - jakoś nie możemy sobie dać rady w tej Warszawie. Fatalnie się czuję w mieszkaniu mojej siostry, stara mi ciąży okropnie ze swoimi wielkimi manierami. I zdaje mi się, że wy oboje też nieszczególnie się czujecie. Zwłaszcza w tej chwili. Edgar wstał i przeszedł się po pokoju. Zatrzymał się przed fortepianem i rozłożył zeszyt pieśni Duparca. - Dla mnie jest najważniejsza moja muzyka - powiedział - a skąd teraz muzyka? - Ach, ja mam tyle zajęć - powiedziała Ola nieszczerze, wpinając igłę w robotę - ja o niczym nie myślę. - A ja myślę - powoli wycedził Edgar - ja myślę. Muszę wyjechać z tej Polski, tylko że teraz to byłoby tchórzostwem i muszę siedzieć. Za parę dni wyjeżdżam do Arkadii pod Łowiczem. Może będę mógł tam komponować. - Ucieczka? - spytał nagle Janusz. Edgar wzruszył ramionami. - Oczywiście, ucieczka, jeśli chcesz. Ale ja uciekam przed sobą. Ola uśmiechnęła się zupełnie niepotrzebnie i zapytała ni z tego, ni z owego: - Od Elżuni miał pan wiadomości? - Miałem - odpowiedział niechętnie Edgar - za miesiąc wyjeżdża do Ameryki. - Czy dostała engagement? - Nie wiem, nie pisała, ale zapewne, skoro pisze: "Jadę teraz śpiewać do Ameryki..." - Szczęśliwa! - westchnęła Ola. - Zazdrości jej pani? - spytał Edgar - czego? - Przede wszystkim śpiewania, a potem... Janusz jej przerwał: - Wiesz, tak nigdy nie wiadomo, czego komu trzeba zazdrościć. Nie wie się najczęściej, co się posiada. Ja dopiero wtedy zrozumiałem, jakim przyjacielem był dla mnie Józio, kiedy go straciłem. - A właśnie, a pani Royska? - spytał Edgar. - Jest w Warszawie - powiedziała Ola - mieszka u nas, ale teraz wyszła na jakieś zebranie kobiet czy wiec. Tyle tego dzisiaj jest. - Dawno jej nie widziałem, jak się czuje? - powiedział Szyller. - Dobrze. Cała sprawa śmierci Józia została u niej w środku. Nigdy o tym nie mówi, nigdy nie wraca do tematów molinieckich. Zajmuje się sprawami społecznymi, jest bardzo zajęta. - A Walerek? Ola znów zaczęła szyć. - Jakby to powiedzieć? Walerek mało się zajmuje matką. Ślicznie teraz wygląda, jest w 17 pułku ułanów. Był ranny, ale teraz znowu wyjechał... Rozległ się dzwonek i do salonu wpadł Franciszek Gołąbek. Utył ostatnio bardzo i krople potu błyszczały na jego czerwonej twarzy, stanął pośrodku pokoju, sapał chwilkę, a potem nie witając się z nikim zawołał: - Wyobraźcie sobie, szyby mi w cukierni wybili! - Jezus, Maria. Kto wybił? - zawołała Ola. - O, przepraszam cię, moje dziecko - umitygował się pan Gołąbek - nie bój się, nic się nie stało. - ja się wcale nie boję, ale chcę wiedzieć. - Baby mi wybiły, laskami, kamieniami, czy ja wiem. Ktoś je podjudził, szły wypędzać ludzi na front. Jak zobaczyły dużo ludzi w kawiarni, nuże z laskami do drzwi, ja drzwi raz dwa na kluczyk, a one zaczęły wygrażać gościom przez okno i wyją: "Na front, na front!", goście uciekają przez ogródek, a one w szyby, tarach, tarach, cztery szyby poleciały, pomyślcie, co za strata... Ola wstała. - Siadaj, Franciszku - powiedziała spokojnie - niepotrzebnie się denerwujesz. Każę ci podać kawy. Zadzwoniła na służącą, ale zjawiła się panna Romana. - W kuchni nikogo nie ma - powiedziała. - Proszę przygotować kawy na cztery osoby - kazała Ola i siadłszy na poręczy fotela, objęła Franciszka. - Nie gorączkuj się, Franiu - powiedziała - szyby się wstawi i wszystko będzie w porządku. - Nie tak to łatwo teraz o szkło w Warszawie. - Jakoś się znajdzie - zapewniła Ola spokojnie - widzisz, mówiliśmy tutaj z Edgarem i Januszem zupełnie o czym innym. - O czymże wy teraz możecie mówić? - spytał pan Franciszek jak gdyby z przerażeniem. - O życiu, o samotności, o sztuce... - Wariaci - zawołał cukiernik, wstał i począł chodzić po salonie, założywszy ręce w tył, przez co brzuszek jego jeszcze bardziej się uwydatniał. - Wiesz, myślę, że to także jest sposób myślenia o wszystkim innym, przez eliminację - powiedziała Ola. Pan Franciszek nie zrozumiał. - Macie rzeczywiście usposobienia! do zazdrości! Janusz powtórzył sobie: - Przez eliminację. Gdy wyszli z Edgarem, na ulicy było już prawie zupełnie ciemno. Przejrzyste letnie niebo rozciągało się nad Warszawą. Edgar idąc powoli ulicami począł mówić. Nigdy tak długo nie mówił, więc Janusz się trochę zdziwił, widać w duszy Edgara nazbierało się dużo materiału do gawędy, musiało się to wylać: - Myślenie przez eliminację to znakomity wynalazek i któż by to pomyślał, że to biedna Ola wpadnie na ten pomysł. Chodzę tam do nich prawie codziennie na komponowanie, ale mi jakoś nie idzie. Wcale nie idzie, do komponowania potrzebna nam jest atmosfera, a tam tej atmosfery nie ma. Ola jest spokojna, i owszem, fortepian dobry i cisza jest, tylko te okropne obrazy na ścianie, szczególnie ta żółta mimoza na tle szafirowego jedwabiu. Ile razy na to spojrzę, tyle razy muszę przerwać zaczęty frazes muzyczny. Jak to mówi wierszyk: Żywiem my w mirie nierazgadannom, Na odnoj iz uzdobnych płaniet, Gdzie jest' mnogoje czego nie nado nam, Tegoż czto nam choczet'sia - niet... * (* Żyjemy w świecie nieodgadnionym, Na jednej z wygodnych planet, Gdzie dużo jest rzeczy niepotrzebnych nam, A rzeczy pożądanych - nie ma. ...[cyt. z Igora Siewierianina]) - Widzisz, jakby dobrze było mieć taką Olę... - powiedział Edgar. Janusz pochylił się ku Edgarowi, aby słyszeć jego słowa, gdyż ruch uliczny, warkot samochodów, wszystko mu przeszkadzało, a Edgar mówił cicho, jakby trochę do siebie. - Myślę, że ja komponuję także trochę przez eliminację. To znaczy komponowanie eliminuje z mego życia wszystkie inne sprawy, którym nie dałbym rady. Po prostu nie poradziłbym... Widziałem to w Rosji, podczas rewolucji. Nie dałbym rady tym zagadnieniom, o których mówiono naokoło, które narzucił mi Wołodia. Wiesz, przed wyjazdem z Odessy widywałem się często z Wołodią. Ale on nie miał żadnych wiadomości od Ariadny - dodał skwapliwie, jak gdyby czuł pytanie wzbierające w duszy Janusza - nie miał nic. Więc wracając do muzyki, to wybrałem ją chyba przez eliminację, nic innego nie potrafię i nic innego nie mógłbym robić. Wczoraj analizowałem przez cały dzień wariacje Brahmsa - te na temat Paganiniego - i wiesz, dawno już nie doznawałem takiej radości. Niech się cały świat wali, byle tylko zostały wariacje Brahmsa. - A jeżeli nikt nie będzie ich potrzebował? Jeżeli i one także się zawalą? - spytał Janusz. Edgar nic nie odpowiedział. Tymczasem w salonie Gołąbków biegał po pokoju mały Antek, którego przyprowadziła panna Romana. Uczył się dopiero chodzić i zabawnie podnosił w górę nóżki, rączki trzymał wzniesione i podrygiwał całym ciałem. Był pulchny i różowy i bardzo podobny do pana Franciszka. I Ola, i panna Romana były zachwycone. Mały biegał tam i z powrotem po dywanie od ramion panny Romany w ramiona matki i rechotał radośnie, wreszcie upadł i zaczął płakać. - Tak się zawsze wszystko kończy - powiedział Franciszek, nie ścierając uśmiechu z twarzy. Weszła zaniepokojona ciocia Michasia. - Co się stało? Co się stało? Ale płacz dziecka nie trwał długo. Ola ujęła go w ramiona i przycisnęła do piersi, mały wychylił się jej z rąk i pokazując różowym paluszkiem ojca, powiedział poważnie: - Ta-ta, ta-ta - było to słowo, którego niedawno się nauczył. Ola objęła go jeszcze mocniej i zaczęła okrywać pocałunkami. - Szczęście, że przynajmniej jego kochasz - powiedział pan Franciszek. IV Trzeciego dnia, jak to było powiedziane, Szuszkiewicz i Janusz wyruszyli na obejrzenie nowej posiadłości. Stara księżna pożyczyła im swojej dziwacznej landary-samochodu, która mimo osobliwego wyglądu posiadała motor jak dzwon. Maszyna dowiozła ich w niecałą godzinę na miejsce. Jechało się szosą na Sochaczew, nie dojeżdżając do tego miasteczka skręcało się w prawo, drogą wąską i prowadzącą pomiędzy starymi wierzbami - i o parę kilometrów od szosy trafiało się na ten folwark. Pejzaż był smutny i monotonny jak preludium Chopina. Wąska droga pomiędzy wierzbami i kasztanami podprowadzała do samego folwarku. Samochód wjechał w bramę i zatrzymał się, Janusz wysiadł i rozejrzał się dokoła. Duże podwórze, otoczone z trzech stron budynkami w dość dobrym stanie, było znacznie większe, niż potrzebowało tego tak szczupłe gospodarstwo. Na prawo i przy bramie stały stajnie i obory, na lewo duża stodoła połączona z nieco mniejszym spichrzem. W głębi, cofnięty nieco od podwórza, widniał wysoki domek wymalowany na kolor kawowy z białymi futrynami przy oknach i drzwiach. Do domu wchodziło się małym drewnianym gankiem, nad którym wisiała głowa dzika. Za domem rozciągał się sad. Gdy tak się rozglądali, z ganku zszedł pan Zgorzelski w płóciennej kurtce i z harapnikiem w ręku. Przywitał przybyłych bardzo serdecznie. Błyskał białymi zębami spod szpakowatych wąsów. - Czy panowie wolą pierwej obejrzeć budynki, czy wejdziemy raczej do domu? - zapytał. Szuszkiewicz popatrzył na Janusza. - Chodźmy do domu - powiedział Janusz i poczuł, że się zarumienił. Przeszli podwórze nie bardzo porządnie utrzymane i zasłane całe źdźbłami słomy. Jakiś człowiek niósł coś w worku na plecach od strony spichrza. Zgorzelski się zaniepokoił. - Co niesiesz, Ignac? - zawołał już z ganku. - A to, proszę pana dziedzica, Mymka nie poszła dziś na łąkę. - Aha, dobra, dobra - mruknął Zgorzelski i poprosił gości do środka. Weszli do sieni podłużnej i odrapanej. Były tam tylko wieszaki i parę rogów na ścianach. Schody prowadziły na górę. - Tam są jeszcze dwa pokoje - powiedział Zgorzelski. - A ile jest wszystkiego? - spytał Szuszkiewicz. - Trzy i kuchnia na dole, a na górze dwa - to wszystko. - Dla kawalera wystarczy - zaśmiał się plenipotent. - Nawet jeśli się pan hrabia ożeni - powiedział gospodarz. Janusz zmarszczył brwi. " To ja mam tu mieszkać? - pomyślał. - Sam?" I nagle poczuł, że dał się złapać w sidła tego folwarku. Weszli do pokoju na lewo. Tu się już przy stole krzątała panna Zosia. Podała rękę Januszowi, nie patrząc na niego, i zaraz odwróciła się do bufetu, z którego poczęła wyjmować szklanki i kieliszki. Panowie weszli do następnej komnaty, z której przez szerokie okno roztaczał się widok na ogród, na pola za ogrodem i na las położony niedaleko. Wszystko to miało wymiary nieduże. - Ogród maleńki - z pewnym rozczarowaniem powiedział Szuszkiewicz. Zosia dosłyszała to powiedzenie ze stołowego i zaoponowała: - Ale bardzo ładny. Janusz usiadł przy owalnym stole przykrytym pluszową serwetą i nie wiedział, co mówić. Na szczęście wyręczał go Szuszkiewicz. Zaczął rozmawiać ze Zgorzelskim o urodzajach, które się dobrze zapowiadały, o inwentarzu i krescencji. A także o tym, kto pracował na folwarku, ilu tu było robotników i jacy. Janusz z przestrachem pomyślał, że będzie się musiał sam interesować tymi ludźmi, jak żyją i w jakich warunkach pracują. Skorzystał więc skwapliwie z propozycji panny Zosi, która chciała mu pokazać ogród. Wyszli przez sień i mały, bezużyteczny pokoik w głębi, z którego inny ganeczek prowadził wprost na ścieżki ogrodu. Janusz patrzył uważnie na wszystko, co spotykał po drodze, przez cały czas zdając sobie sprawę z tego, że tylko dzisiaj widzi to wszystko naprawdę. Potem stanie się Komorów, dom i całe jego otoczenie czymś tak zwyczajnym, że zatraci to spojrzenie i całą jego świeżość. Zresztą nie wyobrażał sobie, żeby tutaj mógł kiedy mieszkać. Dom i jego urządzenie były bardzo prymitywne, prawie prostackie, a on nie tylko nie umiałby urządzić sobie mieszkania, a nawet nie wiedziałby, jak się do tego wziąć. Zosia poszła naprzód szeroką ścieżką pomiędzy jabłoniami. Po obu stronach ścieżki kwitły proste kwiaty letnie: floksy, nagietki i zapóźnione kampanule liliowe i różowe, podobne do dzbanuszków stojących na spodkach. Jabłonie były stare i pokryte obfitym, nie dojrzałym jeszcze owocem. W środku ogrodu była mała, brudna sadzawka, do połowy pokryta kożuchem zielonej rzęsy. Za sadzawką rosły gęste leszczyny, nad którymi wznosił się jeden wysoki dąb. Wszystko to zresztą mieściło się na bardzo małej przestrzeni. Na sadzawce pływały białe kaczki. Zosia stanęła nad sadzawką i zwróciła się ku Januszowi. - Takie to całe nasze gospodarstwo - powiedziała. - Nieduże i zaniedbane - dodała ze smutkiem. - Bardzo tu jest miło - powiedział Janusz zdawkowo. - Panu tu jest wszystko obce, a ja się tu urodziłam - powiedziała jeszcze Zosia. - Nie bardzo to dawne czasy - zaśmiał się Janusz. Odwróciła się od niego i poszła przodem dalej. - Póki mamusia żyła, to było inaczej - rzuciła po chwili. - Matka pani dawno nie żyje? - Dwa lata. Stanęli nad rowem. Za rowem było pole okryte żytem. Przez żyto prowadziła wąska ścieżka w stronę lasu. - Chce pan do lasu? - spytała Zosia. - Chętnie. Gdzie pani każe... Ruszyła przodem ścieżką. Ciężkie kłosy żyta biły ją po piersi i uderzały Janusza poruszane jej krokiem. Niebo było czyste i cisza stała w powietrzu. Niestety pomiędzy dwojgiem młodych idących na spacer panowała także cisza. Nie wiedzieli, o czym mówić, a Zosia była widocznie w złym humorze, może trochę zażenowana. Mniej więcej w połowie drogi do lasu zwróciła się do Janusza z pytaniem: - Pan hrabia po raz pierwszy w tych stronach? Janusz się żachnął. - Niech mnie pani nie nazywa hrabią. Dobrze? - Pan Szuszkiewicz zawsze mówi o panu: pan hrabia. - Bardzo tego nie lubię - powiedział Myszyński - zresztą takie to i hrabiostwo! - Papieskie? - spytała Zosia z ciekawością. - Oczywiście. I to w jak zabawny sposób nabyte. Mój dziadek posłał Leonowi XIII na jubileusz dwa wagony cukru z naszej podolskiej cukrowni i za to otrzymał tytuł hrabiowski dla siebie i dla starszego syna. A ponieważ mój ojciec był młodszym synem, więc nie miał prawa nawet do tego nędznego tytułu. Ale z rozpędu tak go już tytułowali... - To strasznie śmieszne to wszystko - zaśmiała się Zosia, jak gdyby rozchmurzona - i te tytuły! Co to za głupota! - I ja tak myślę - podtrzymał Janusz jej ostre wyrażenie. Weszli do lasu. Tutaj nie było tak gorąco. Na brzegu stały wysokie sosny i świerki - widać sadzone na kształt parku - ale o kilkadziesiąt metrów dalej zaczynały się bujne zarośla leszczyn, młodych brzóz i jarzębin, a górą wznosiły się niespodziewane tutaj stare dęby i lipy. Las był przepiękny. Szli obok siebie. Zosia na tej leśnej ścieżce zmalała nagle i dopiero tutaj Janusz ocenił, jak jest wątła, drobna, a jednocześnie spokojna i pewna siebie. Rozmowa nie kleiła się w dalszym ciągu. - Czy to duży las? - spytał Janusz. - O, to ogromny. Ciągnie się parę kilometrów i łączy z Puszczą Kampinoską. Tutaj można jechać lasami w stronę Sochaczewa i w stronę Warszawy. Lasy podchodzą do samej Wisły. Jeżeli się kto chce schować - to mu tu wyśmienicie... - Schować? I po co? - Czy ja wiem? Jacyś bandyci, gerylasi... - Pani ma romantyczny sposób myślenia - powiedział Janusz. - Bo myślę, że żyjemy w romantycznej epoce. Janusz westchnął. - Romantyczne epoki ładnie wyglądają w książkach. - A tak - potwierdziła Zosia. Weszli głęboko w las. W poprzek ścieżki przechodził w pewnym miejscu dość głęboki rów. Wzdłuż rowu znowu posadzono świerki, które obrzeżały jak czarna koronka ten rów i małą polankę, która zieleniła się za rowem. Przeszli parę kroków i usiedli pod świerkami. - Co za prześliczny dzień - powiedział Janusz, byle coś powiedzieć. Zosia, odwrócona od niego, grzebała palcem w mchu, na którym siedzieli - w ustach miała długą trawkę. Janusz widział jej profil, na którym kładły się cienie gałęzi i plamy słoneczne. Górą nagle przeciągnął niespodziewanie wiatr i załomotał w gałęziach. Parę żółtych jak cytryna lipowych liści oderwało się gdzieś od swych macierzystych drzew i spadło na ciemne świerkowe zarośla. Januszowi zrobiło się żal Zosi, myślał, że jest ona bliska płaczu. Wziął ją za rękę. - Co pani jest? - spytał. Ona odwróciła się i popatrzyła mu w oczy. Zobaczył z bliska jej twarz bladą i wielkie, rozszerzone źrenice, i czarne, puszyste, jakby węglem nakreślone brwi, i czoło niskie, białe i piękne. Patrzyła mu w oczy jak gdyby z nienawiścią, a usta jej drżały niepokojącym kurczem. Janusz pochylił się ku niej i objąwszy za ramiona, chciał pocałować. Ale ona odsunęła się spokojnie i mocno i wciąż patrząc mu w oczy, powiedziała powoli: - Czy pan hrabia myśli, że mnie kupił razem z folwarkiem? Januszowi ręce opadły, odsunął się i popatrzył w las. Czuł, że Zosia nie spuszczała z niego oczu. - Pani jest niedobra - powiedział po chwili. Zosia zaśmiała się nieokreślenie. - Tak - powiedziała - być może... Ruszyli z powrotem do domu. - Szuszkiewicz pewnie rozpacza, że nas tak długo nie ma - powiedział, idąc żytem w kierunku kępy ogrodu. - On chyba przyzwyczajony do pańskich dziwactw? - spytała Zosia. - Czy ja mam dziwactwa? - Janusz zadał to pytanie raczej sam sobie. Rzeczywiście Szuszkiewicz wybiegł na ich spotkanie po ścieżce między jabłoniami. - Co się z panem dzieje? - zawołał - gdzieście państwo byli? Pan Zgorzelski pokazał mi już całe gospodarstwo. Wszystko we wzorowym porządku. - Tym lepiej - mruknął Janusz - możemy zaraz wracać do Warszawy. V Pewnego dnia Spychała jak zwykle zadzwonił do drzwi pałacyku na Brackiej i kiedy Stanisław mu otworzył, kazał się zameldować u księżny Marii. Stanisław poprosił go do saloniku na pierwszym piętrze, przyległego do sypialni Bilińskiej. Po chwilowym oczekiwaniu ujrzał, jak drzwi otwierają się i zamiast Marii ukazuje się w nich stara księżna Anna. Spychała dotychczas widział ją raz jeden, przelotnie. Teraz w długiej, jasnej sukni, z białymi włosami kunsztownie upiętymi na głowie, z laską w dłoni wydała mu się olbrzymia i podobna do jakiejś westalki. Przywitała się z nim bardzo uprzejmie: - Maria zaraz przyjdzie, musi pan chwilę poczekać, jeżeli pana nie znudzi towarzystwo starej kobiety, to poczekamy na nią razem. Kazimierz przez te półtora roku Ministerstwa Spraw Zagranicznych nabrał wielkiej ogłady. Na nogach nie miał już wielkich, ciężkich buciorów i pociągnął je wcale zgrabnie w ukłonie, którym odpowiedział na słowa starej księżny. - Proszę, niech pan siada. I cóż nowego w polityce? Spychała uczynił nieokreślony gest. - Księżna zapewne wie, co Grabski przywiózł ze Spa. Stara wzruszyła ramionami. - Wy wszystko źle widzicie - powiedziała - pierwszym naszym wrogiem są Niemcy. Wyjęła szylkretową papierośnicę i zapaliła papierosa. Kazimierz podał jej ognia. - Niemcy są pobici - zauważył nieśmiało. - Pobici? Niemcy? To pan ich nie zna. Ja ich znam na wylot. Że Wiluś uciekł? Wilhelm był smarkaczem, znałam go od dziecka. Po uchwaleniu ustawy o wywłaszczeniu nie przyjęłam go. Rozumie pan: kamerdyner odpowiedział, że księżna nie przyjmuje. Zamiast mnie kazać odstawić do granicy, przysłał mi nazajutrz bukiet róż... smarkacz! Tam działały inne siły i te nie zostały pobite... Odsapnęła przez chwilę i potem ciągnęła: - Zdawałoby się, że powinniśmy ich znać. Najbliżsi sąsiedzi! A my przecie pojęcia nie mamy, co to są Niemcy. Ja o tym coś wiem, sama mam krew niemiecką w żyłach... ale inni... Spychała nie podejmował dyskusji. Wiedział, że nie ma co się spierać z tym dragonem w spódnicy. - No, a jakże się pan urządził w Warszawie? - spytała stara widząc jego niechęć do rozmowy politycznej. - Bardzo trudno teraz o mieszkanie. - Rzeczywiście - powiedział Spychała - ale znalazłem jakoś dwa pokoje na Smolnej. Księżna popatrzyła na niego uważnie i Spychała zarumienił się pod tym spojrzeniem. - Dwa pokoje? - spytała zaciągnąwszy się papierosem. - Widać nie zamierza się pan żenić? Spychała uśmiechnął się, czując, że się jeszcze bardziej rumieni. - Żenić się? W moim wieku to jeszcze za wcześnie. - A ileż pan ma lat? - spytała księżna i popatrzyła przez złote face-a-main, które jej zwisało z szyi na złotym łańcuszku. - Dwadzieścia osiem... - zająknął się Spychała - prawie... - Rzeczywiście - powiedziała księżna - to za wcześnie. Niech się pan nie żeni. - Dlaczego, proszę księżny? - Wie pan - księżna nie patrzyła na Spychałę, tylko na duży bukiet goździków, który stał na fortepianie - teraz jest bardzo trudno o dobrą żonę. Zresztą musi pan myśleć o karierze... Gdyby pan dostał nominację na posła... Spychała patrzył także na bukiet goździków. Przyniesiono go dziś rano z biletem od niego. Nie wiedział, czy księżna się domyślała. - O, tak - przyznał - ze względu na karierę dyplomatyczną musiałbym się dobrze ożenić. Księżna znowu zaciągnęła się papierosem. - Widzi pan, nie zawsze wiadomo, co kto nazywa dobrze. Czasem to, co wydaje się dobrym, jest dobre tylko z pozoru. Nieraz świetne mariaże są wielkim ciężarem. - Ach, nie myślałem o świetnym mariażu - wycofał się Spychała. - Widzi pan - zaczęła księżna z westchnieniem, jak gdyby przystępując do wielkiej przemowy - świetne małżeństwo dla pana byłoby może czymś nienaturalnym: Mogłoby przysłonić pańską karierę, popsuć panu szyki. Ja to mówię z sympatii dla pana. Maria opowiadała mi wiele o panu i mówiła mi, jaki pan był dobry dla niej, jak wielkie oparcie czuła w panu w tych ciężkich czasach, które przeżyła. - Księżna popatrzyła z wielką życzliwością na młodego człowieka, Kazimierz odczuł szczerość jej serdeczności. - Pan powinien wziąć sobie jakąś pannę wykształconą, młodą, zdrową. I przepraszam pana, że to panu powiem - ze swojej sfery. Kazimierz poruszył się. - Pan myśli, że ja tak mówię, bo jestem stara arystokratka i nie wpuszczałam na próg Wilhelma. Wcale tak nie jest. Bez względu na moje pochodzenie - rozmawia pan z kobietą, która zna życie i patrzy na świat otwartymi oczami pomimo swych siedemdziesięciu paru lat. Ja rozumiem... i rozumiem, ku czemu świat idzie. I że dla nas coraz mniej miejsca na świecie... już nawet nas wygnano tu i ówdzie... i stamtąd też - pokazała na fotografię domu w Michałowie, jaka wisiała na ścianie. - Oczywiście, panu może zaimponować jeszcze i mitra, i domek na Brackiej... my jednak wiemy, że to są ostatki. Życie idzie naprzód, panie Kazimierzu... Kazimierz siedział, pochyliwszy głowę, i czuł, że jest cały purpurowy. Uszy go piekły. - Więc pani nie wierzy w miłość? - zapytał. - Ja? Nie wierzę w miłość? - księżna się zaśmiała. - Nie, tego nie powiedziałam. Przeciwnie, zdaje mi się teraz, kiedy tak stoję na ostatnim stopniu i już tylko zastanawiam się, czy zrobić ten krok - do you know? * (* ... wiesz?) Zdaje mi się, że jedyna rzecz na świecie, która jest jeszcze trochę warta, to właśnie miłość. Nie, naprawdę ja tego nie powiedziałam. Tylko... - Miłość przerzuca mosty nad wszystkimi przepaściami. Księżna wstała i przeszła się po pokoju swoim zwyczajem. Stanęła przy wazonie z goździkami i wyjąwszy jeden purpurowy kwiat, bawiła się nim uważnie. Wydała się teraz Kazimierzowi jak gdyby odmłodzona. - Ja myślę, i właśnie na tym polegają nowe czasy - ciągnął Kazimierz, widząc, że księżna nie odpowiada - że miłość może się teraz odważyć na coś tak niesłychanego jak nierówne małżeństwa. - No, oczywiście, oczywiście - powiedziała księżna i powąchała purpurowy goździk, potem z kwiatem w ręku podeszła do Kazimierza i znowu usiadła w fotelu, który przedtem zajmowała. - Chyba właśnie teraz można się na to odważyć. - Widzi pan - powiedziała księżna, jak gdyby z pewną trudnością i nie spuszczając oczu z goździka - ja myślę, że pan popełnił już pewien błąd. Nie myślę o tym, że wstąpił pan do MSZ... - Taki był rozkaz moich przełożonych - powiedział Spychała. - I know, I know *(* Wiem, wiem.) - rzuciła księżna. - Oni tam mają oko na pana. Ale mi chodzi o to, że zmienił pan styl życia. Pan jak gdyby wyrzekł się swojego pochodzenia. - Ależ, proszę księżny - Spychała uczuł przypływ gniewu - księżna na pewno wie, że nie zerwałem kontaktu z moją rodziną. Właśnie nawet niedawno zająłem się moim ojcem... - Wiem, oczywiście, że wiem. - Widać było, że księżna kontynuuje tę rozmowę z pewnym przymusem. - Kupił pan ojcu gospodarstwo pod Rzeszowem i nawet wiem, kto panu... pożyczył na to pieniędzy. Spychała sapnął i znowu opuścił głowę. Serce biło mu jak młotem. - Widzi pan - ciągnęła dalej stara monotonnie i bezlitośnie - i ja to właśnie nazywam zmianą stylu życia. Przyszłość należy do was, niewątpliwie, ale musicie zostać sobą. Odgrywanie przed samym sobą czegoś, czym się nie jest, to bardzo niebezpieczna rzecz. A to właśnie widzę wszędzie naokoło. - Nie jestem taki jak wszyscy - wyszeptał Spychała, zupełnie zmiażdżony rozmową. - Bardzo bym chciała - powiedziała księżna uprzejmie - ze względu na mojego wnuka, na którego pan będzie miał na pewno wielki wpływ. A chciałabym, aby nie grał roli na świecie, tylko żył. Pan pewnie się uśmiechnie ze starej egoistki, kiedy panu powiem że bardzo go kocham. - Ja też - ledwie dosłyszalnie wycedził z siebie Kazimierz. Księżna udała, że nie słyszy tego wyznania. - I widzi pan - powiedziała, uderzając go goździkiem po dłoni - uważam pański styl życia za coś niedobrego. Niestety, gdyby pan... ożenił się jakoś fałszywie, uważałabym to już po prostu za zdradę. Spychała bezradnie podniósł oczy na starą. - Zdradę? - Tak, za zdradę. Pan bardzo by żałował tego kroku. - O, zdaje się, że idzie Maria... - Więc jakże, proszę księżny? - zapytał bardzo po prostu Kazimierz. - Musi pozostać, jak jest. Dla pańskiego dobra i dla jej dobra także. No, i dla mojego Ala. - To bardzo trudna sytuacja - powiedział Spychała. - A, tak - przyznała księżna - to rozumiem. Popełniłeś pan błąd, porzucając swoją narzeczoną. Spychała znowu spojrzał na księżnę Annę. - Mówiła mi stara Royska - uśmiechnęła się - mówiłyśmy dużo o panu. Ma pan w niej wielką przyjaciółkę. Weszła Maria, wysmukła, w ciemnym kostiumie, w kapeluszu z woalką przypiętą bukiecikiem fiołków. Stara księżna się podniosła. - Good afternoon * (* Dzień dobry.) - powiedziała do synowej - zabawiałam, jak mogłam, pana Spychałę. Myślę, że our friend * (* nasz przyjaciel) się nie zanudził. - Włożyła goździk z powrotem do wazonu. - Co za prześliczne kwiaty - powiedziała jeszcze, spoglądając na Marię i Kazimierza, którzy stali pośrodku pokoju, nie mówiąc ani słowa - Tymczasem, a bientot * (* do szybkiego) - przyjdźcie do mnie na herbatę... - I wspierając się kościaną laseczką, wyszła z pokoju. Kazimierz odetchnął ciężko. Maria podeszła do niego szybko i położyła mu obie dłonie na ramionach. - Kazi - powiedziała - co się stało? Dlaczego masz taką głupią minę? Ale Kazimierz nic nie odpowiedział. Zdjął jej dłonie ukryte w szarych rękawiczkach z ramion i ucałował je obie po kolei w milczeniu. VI W pałacyku na Brackiej apartamenty reprezentacyjne mieściły się na dole, na pierwszym piętrze były pokoje sypialne obu pań i Ala, przez drugie zaś piętro przechodził długi korytarz, a z niego szereg małych sypialni. Korytarz prowadził do kuchni i do wyjścia na kuchenne schody. W jednym z tych małych pokoików, narożnym, mieszkał Janusz. Henryk Antoniewski, który przebywał teraz w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie, miał zwyczaj przychodzenia pod wieczór do Janusza. Był ranny w rękę, ale rana się goiła i miał już wkrótce powrócić na front. Przychodził zwykle przez kuchnię, bo nie lubił "fagasów", jak powiadał, którzy mu otwierali drzwi frontowe. W kuchni miał już swoich znajomych i panna Tekla także witała go serdecznie: - Jest, jest Janusz - powiadała - niech pan do niego idzie, jest bardzo osamotniony. - I wzdychała przy tym głęboko. Henryk witał zebrane w kuchni osoby przyjacielskim skinieniem ręki i przedostawał się na korytarz i do pokoju Janusza. Gadali znowu do późna, koło dziesiątej dopiero Henryk się podrywał. - Mój Boże, ja mam przepustkę tylko do dziesiątej... - wołał i zaraz zaczynał się żegnać, co zresztą nie oznaczało, że rozmowa się skończyła. Janusz dość często odprowadzał go przez Plac Trzech Krzyży i Wiejską do szpitala. Tego wieczoru Henryk zastał Janusza palącego papiery i porządkującego swoje biurko. W pokoju, który był nieduży, panował upał niepowszedni. Lipcowy wieczór był bardzo gorący. - Wiesz - powiedział Henryk - wyszedłem dzisiaj ze szpitala i dostałem tydzień urlopu... - Urlop? Teraz? Wszystkie urlopy, o ile wiem, są cofnięte. - No, ale ja mam szczęście - powiedział Henryk - i do szczęścia zawsze sobie dopomagam. Nie, nie - zaprotestował na wymowne spojrzenie Janusza - urlop mam najzupełniej prawidłowy. Tyle tylko, że wyproszony! Janusz odwrócił się od biurka ku niemu. Wieczorowe letnie słońce jaskrawo paliło się na szybach. - No, i co zrobisz z tym urlopem? - spytał. - Wiesz co? Jedźmy do Zakopanego... Janusz wzniósł ręce do góry. - Człowieku! Co ty sobie myślisz? Właśnie jutro mam się zapisać do wojska. - To zapiszesz się o tydzień później. - Może będzie już za późno? - Za tydzień? Nie, na pewno nie. I usiadłszy naprzeciw Janusza, patrzył na niego z prośbą. - No, zgódź się, Janusz? Bez ciebie ja nie pojadę! - Chce ci się teraz Zakopanego? - Bardzo! Nie byłem tak dawno. W Zakopanem będzie pusto. Zdążymy być tam cztery dni najwyżej! - Wiesz co - zgodził się Janusz - weźmiemy z sobą Edgara. - Nie, nie, za nic w świecie. Ja chcę chodzić po górach. - Ale ja nigdy nie chodziłem po górach. - Tym lepiej. Nauczę ciebie, koniecznie, jedziemy. Pociąg odchodzi o jedenastej. - Jeszcze dzisiaj? - No, naturalnie. Nie mam nawet gdzie nocować. - Przenocowałbyś u mnie. - Nie, nie, szkoda czasu. Włóż tam, co masz, do kuferka i pojedziemy. - Nie mam nawet pieniędzy. Mam pięćset marek w kieszeni. - To chyba wystarczy. Zresztą ja mam jeszcze trochę, no, Janusz? - Dobrze, ty zawsze potrafisz namówić. - Namówiłem cię na Kaniów. Żałujesz? - Żałuję ze względu na Józia. - Tak, to prawda. - Henryk się zasępił, ale nie na długo. - Uprzedzę siostrę i zaraz wracam - powiedział Janusz i wyszedł. Na korytarzu i na schodach już było ciemno. Zszedł po omacku na pierwsze piętro i bez pukania otworzył drzwi saloniku siostry. Pokój był oświetlony jedną dużą lampą stojącą. Pod lampą w głębokim fotelu siedziała Maria, a przed nią klęczał jakiś mężczyzna, tuląc swą głowę do jej kolan. Miał krucze włosy tak rozrzucone i tak długie, że Janusz w pierwszej chwili nie poznał Spychały. Zawahał się przez chwilę, gdyż tamci go nie zauważyli, i stanął nieruchomo. Bilińska zanurzyła obie ręce w czarne włosy Kazimierza i powiedziała spokojnie: - Kazi, ne pleurez-pas, mon cher, * (* Kazi, nie płacz, mój drogi.) wszystko się dobrze skończy. - Przecie tak nie może trwać dłużej - powiedział Kazimierz przez łzy. Janusz wycofał się na palcach, nie zamykając drzwi. Poszedł na górę i zapukał do pokoju panny Tekli. Siedziała przy stole i przy świetle niedużej lampki łatała serwety. Podniosła na niego oczy znad okularów. W tym małym, białym pokoiku było zawsze spokojnie i Janusz lubił zachodzić tu wieczorami. - Chcesz czego, moje dziecko? - spytała panna Tekla, opuszczając oczy na robotę. Igła tylko błyskała jej w ręku. Janusz zapomniał nawet, z czym tu przyszedł. Chciał chwilkę posiedzieć w tym pokoiku. Nad łóżkiem wisiał dywanik zrobiony ze skrawków różnych materiałów, obramowany czarnym aksamitem, pamiętał ten dywanik jeszcze z czasów dzieciństwa. Nad dywanem wisiał sztych przedstawiający Chrystusa błogosławionego, a nad sztychem zatknięta piórkowata palma. - Nie, nie, Biesiadosiu - powiedział Janusz - tylko tak, martwię się. - Czegóż ty się martwisz? Zakochałeś się? - O, to już dawno, Biesiadosiu. Ale niby co będzie z Marysią i Kaziem? Panna Tekla przez chwilę milczała, przyspieszywszy ściegi. Potem powiedziała: - Co ma być? Nic nie będzie. Już ty się tym nie martw. Samo sobie przejdzie. - Myślisz? - Takie rzeczy zawsze przychodzą i przechodzą. - Nie zawsze - westchnął Janusz. - Pożyjesz, zobaczysz. A niby co? - Nic. Tylko to zdaje się jest wielka miłość. - Stara księżna też niejedną wielką miłość przeżyła, a jakoś nic z tego nie wyszło. - Pamiętasz? - Nie, nie pamiętam. To dawne czasy. To samo będzie z Marysią. - Wiesz, bo mnie się zdaje, że ona za niego za mąż nie wyjdzie. Panna Tekla odłożyła robotę. - Ona? Marysia? - spytała z oburzeniem. - Księżna Bilińska za Spychałę? Czy ty masz rozum, mój Januszku... - Właśnie mówię. Ona za niego za mąż nie wyjdzie. - Podwinie się ktoś odpowiedni, dlaczego nie? Młoda, ładna... - Wiesz, szkoda mi Kazia. - A mnie nie. Chłopisko takie! Niech nie lezie świnia nie do swego ogrodu. Janusz roześmiał się i wziął Biesiadowską za rękę. - A do swojego ogrodu świnia może włazić? Oj, Biesiadosiu, jakoś to nie pasuje. Biesiadowska zaśmiała się także. - No, a Henryk? - spytała. - Widziałam go w kuchni. - Ano właśnie - zakłopotał się Janusz. - Siedzi u mnie w pokoju. Chce, abym z nim jechał do Zakopanego. - A to doskonale. Przejedź się sobie, to ci dobrze zrobi. W tym domu zaduch panuje. - Ale on jedzie zaraz. Za godzinę... - No, więc co? Trzyma tu cię kto czy co? - Właśnie. Nic mnie nie trzyma. Ale nie mam pieniędzy. - A to ja ci dam - panna Tekla wstała, odłożyła robotę i podeszła do komody, która stała w rogu. - Ile chcesz? - zapytała, otwierając szkatułkę stojącą na komodzie. - Dwa tysiące wystarczy? - Oszalałaś! Toż to cały majątek. Z czego ja ci oddam? - Oddasz, oddasz! Nie prędzej, to później. Zawsze cię znajdę na starość. - Jesteś bardzo poczciwa. Janusz objął Teklę i pocałował ją w oba suche policzki. Poleciał do swojego pokoju, Henryk siedział w tej samej pozycji. - Jedziemy - powiedział - jedziemy. Teklunia mi dała pieniędzy. Świat przed nami... - Na cały tydzień - powiedział Henryk - no, to pakuj manatki. Na dworcu panował wielki ścisk. Niedawno wybudowana hala odjazdowa przepełniona była podróżnymi. Wśród tego tłoku przeważała wyborowa publiczność, porządnie ubrana i z bardzo eleganckimi pakunkami. Henryk pokazywał te kufry Januszowi: - Patrz, śmietanka nawiewa. Pociąg na Zakopane stał już naładowany po brzegi. Ludzie wchodzili do wagonów przez wybite okna, a korzystając z ciepłej pogody poumieszczali się na buforach i na dachach. - Od ilu lat ludzkość już tak podróżuje - powiedział filozoficznie Henryk, gdy z beznadziejnymi minami mijali napakowane wagony. - I ile lat jeszcze tak będzie podróżować? - zapytał Janusz. Ale szczęście im dopisywało. Przy jednym z ostatnich wagonów zauważyli wysoki brek, do którego wchodziło się po drabince. Zajrzeli do środka, brek był pusty, ale drzwi prowadzące do niego okazały się zamknięte. Obeszli więc naokoło lokomotywy i zajrzeli z przeciwnej strony: tam rzeczywiście drzwi się otworzyły. Brek był ciasny, ledwie się w nim umieścili, ale przy ścianie była przybita ławka, na której Henryk rozciągnął się natychmiast. Janusz usiadł przy nim. Światło latarni dworcowych wpadało do breku słabym blaskiem, ale oświetlało ich twarze, które jak gdyby fosforyzowały w granatowym cieniu letniej nocy. Białe i czarne kłęby pary i dymu z pobliskiego parowozu zakrywały czasami okno. Nikt ich nie niepokoił w tym breku. Pociąg w jakieś pół godziny po ich przyjściu zagwizdał przeciągle i ruszył ciężko. Janusz próbował opowiedzieć Henrykowi o tym, co odczuwa, słysząc wydłużone gwizdania pociągów, ale przekonał się, że trudno jest bardzo wytłumaczyć nie wiedzącemu, o co chodzi. Słowa okazały się zbyt ubogie. Henryk zniecierpliwił się, a Janusz machnął ręką. Zaczęli mówić o czym innym. W granatowej miazdze nocy przepływały za oknami drzewa, budynki stacyjne, białe ściany oświetlone latarniami, nagle ukazywały się całe połacie nieba wysadzane gwiazdami. A potem pola gładkie i równe, i nieskończone. - Wiesz - powiedział Janusz - ja, właściwie mówiąc, nie znam wcale Polski. Nigdy nie byłem w Zakopanem ani nawet w Krakowie. - Cóż - ziewnął Henryk - Polska... mały kraik, mały naród... żadna rewelacja... wszystko zwyczajne. - Tak - zawahał się Janusz - dla mnie jednak rewelacja. Znam to wszystko tylko z książek. I wszystko wydaje mi się egzotyczne. Warszawę znałem. I rzeczywiście, masz rację, w porównaniu z Rosją wydaje się tutaj wszystko drobne i ograniczone. Ciasno mi tutaj. - Przyzwyczaisz się - powiedział Henryk - i mnie się tu teraz wydaje inaczej po tych paru latach spędzonych w Kijowie. - A skąd ty jesteś właściwie? - spytał Janusz. - To zabawne, że dotychczas nic o tym nie wiem. - Nie było się czym chwalić. Jestem z miasta Łodzi. A właściwie spod Łodzi. Nie masz pojęcia, jak szybko okolice Łodzi przechodzą w prawdziwą wieś. Jest tam taka rzeczka, Moszczenica, i są stawy. Mój ojciec tam ma młyn. Chyba ma, bo od dziewięćset piętnastego roku nic nie wiem o mojej rodzinie... - Dlaczego? - Ojciec mnie się wyrzekł, kiedy wyjechałem do Akademii. Latem 1914 roku odnawiałem cerkiew pod Kijowem razem z profesorem Pawlickim. No, i widzisz... zostałem tam, a potem tak już poszło... - Jesteś samotny w Warszawie pewnie. - No, mam tam jakichś kolegów. Malowaliśmy razem... Pociąg stukał monotonnie, nie bardzo szybko posuwając się w stronę Skierniewic. Janusz patrzył w okno, za którym zjawiły się świetliste ogony iskier. - Ładny kraj to nie jest - powiedział Henryk - tam pod Krakowem to trochę ładniej, ale ubogo. - Tak, to właśnie najgorsze - szepnął Janusz - straszna bieda. - Cóż robić? Świata nie zmienisz. - A może? Może można wszystko zmienić, jeżeli się będzie bardzo chciało... - Chcieć można, ale jak się do tego wziąć? - Właśnie tego nie wiem. I nie wiem, czy będę mógł się wziąć. Lubię czytać wiersze... Henryk się zaśmiał. - Obawiam się, że lubisz pisać wiersze. - Wierszami także świata nie zmienisz - wymijająco odparł Janusz. Henryk śmiał się cicho. - Widzisz go, jaki wielki reformator. - Ty także chcesz dobrze malować. - Malarstwo to inna rzecz. - Pewnie. Ale mnie się to wszystko wydaje oparte na jakimś nieporozumieniu, na jakiejś nieprawdzie. - Jakże: to wszystko? - No, wszystko. Ta Polska cała. - No, no, no! - mitygował go Henryk - proszę się tak nie odzywać. - Tak, na pewno tak. Widzisz, jest cały olbrzymi świat, szeroki, wysoki, głęboki. I takie małe miejsce na nim. Jak to miejsce może ostać się i istnieć, trwać? Ze wszystkich stron fale. A żeby między ludźmi istniała jakaś prawda... Henryk usiadł na ławce i popatrzył uważnie na Janusza. Jego blada, szczupła twarz z wyrzeźbionymi rysami ściągała się w grymas bólu. Włosy roztargały się nad czołem w bujnym nieporządku. Janusz wydał mu się w tej chwili nie tyle ładnym, bo nigdy nie był ładny, ile godnym narysowania. - Wiesz - powiedział Henryk - narysowałbym cię tak, jak jesteś teraz. - No cóż, narysuj - powiedział Janusz. Milczeli przez chwilę. Znowu zaczął Janusz: - Bo musi być jakaś prawda, której my nie znamy. - To są wszystko gadania i zawracania głowy. Żadnych obiektywnych prawd nie ma. Co sobie nimi tylko ładować łepetyny. Życie trzeba brać, i koniec. Ostatecznie to, że urodziłem się we młynie nad Moszczenicą, to mnie już określa. I pozbyć się tego urodzenia nie mogę. I żebym malował jak Rembrandt, tobym się już tego nie pozbył. - Rembrandt urodził się też we młynie. - Co ty mówisz? Nie wiedziałem - powiedział Henryk z większym zainteresowaniem, niż się można było tego po nim spodziewać. Janusz zaśmiał się. - Widać masz jeszcze nadzieję zostania Rembrandtem. - Chyba... - Ale nim nie zostaniesz. Nie umiesz tak cierpieć jak Rembrandt. - A ty umiesz? - Widzisz - powiedział powoli Janusz - cierpienie to tylko jedna z prawd. Ale i ja nie umiem cierpieć. Owszem, męczę się... i bardzo... Na przykład teraz z tą Polską. Jakie tu wyjście? A przedtem w Rosji. Ty nie masz pojęcia, jak ja przeżyłem rewolucję rosyjską. To było prawie... cierpienie. No, i zdradę... - Zdradziła cię? - spytał dobrodusznie Henryk. - Ariadna? Nie, nie mnie. Zdradziła sprawę, w którą wierzyła więcej ode mnie. Przynajmniej tak mi się zdawało. Ale nie, widocznie nie wierzyła. A skoro ona nie wierzyła, to może w ogóle nie warto było wierzyć? - Przez jedną głupią babę... - Proszę cię, nie mów tak. - Kochałeś ją czy co? - Jeszcze kocham. I to właśnie jest cierpienie. Bo wiem, że nie jest warta miłości. Henryk wzruszył ramionami. - Warta miłości! Ty, Janusz, naprawdę jesteś jeszcze bardzo dziecinny. - Ja wiem. Ale niektórzy ludzie zostają przez całe życie dziecinnymi. I właśnie to ich męczy. Dzieci się męczą. Czy słyszałeś, jak dzieci często płaczą i jak serdecznie szlochają? Mam siostrzeńca, ma trzy lata. Jak on boleśnie szlocha, kiedy mu się odbiera ukochanego pajacyka... On wtedy jest naprawdę bardzo nieszczęśliwy. Henryk uderzył Janusza po ramieniu. - No i co, bracie, odebrano ci twojego pajacyka? Janusz nic nie odpowiedział. Schował twarz w cieniu i nie błyszczały już jego rysy w mroku ciemnego breku. - Nic to gadanie ani nam, ani Polsce nie pomoże - powiedział Henryk. - To właśnie jest najgorsze. Człowiek nie ma żadnego rozeznania, nic nie wie na pewno, nie widzi żadnych konturów - tylko mgłę. - Jesteś pesymistą - szepnął Henryk - no, kładź się spać. Rozściel pled. - Nie, ja nie jestem pesymistą. Czyż pesymistą jest człowiek, który wierzy? - W cóż ty wierzysz, mój Januszu? - Wierzę w człowieka, w ludzkość, w prawdę... ja we wszystko wierzę. Tylko nic nie wiem. - No, to idź spać. Henryk posunął się na ławie, Janusz jakoś się umościł, podkładając plecak pod głowę. - Życie nie jest romansem - zakonkludował malarz. - Ale jest bardzo zajmujące - powiedział Janusz i nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie folwark, którego niedawno został właścicielem. VII Oczywiście, gdy przyjechali do Zakopanego, padał deszcz. Mimo to wybrali się na Halę. Mgła była tak gęsta, że nie tylko zakrywała góry szczelnym woalem, ale nawet w dole nie widać było nic o dwa kroki. Z białego mleka tu i ówdzie wynurzały się połyski świerkowych pni i gromady kosówki, które wyglądały jak przyczajone wojsko. W tej mgle zbyrczały tylko dzwonki krów i baranów. Suche postukiwania pasterskich dzwonków rozlegały się daleko, zbliżały się i oddalały. Cały dzień przesiedzieli przed schroniskiem Bustryckich. W dole tonęły we mgle kupy szarych kamieni, zwiezionych na budowę Schroniska Towarzystwa Tatrzańskiego, a dalej już była gęsta, zwarta mgła. Janusz w ogóle nie wierzył, że tam są góry. Wraz z nimi był w schronisku tylko gruźlik-poeta z Wilna i dwóch młodych chłopców, mających po piętnaście czy szesnaście lat. Jeden był blondyn, drugi brunet, jeden nazywał się Rudzio, drugi Piotruś. Przez cały dzień albo jedli czarne jagody z kwaśnym mlekiem, albo grali w pokera kostkami. Janusz i Henryk byli tak znudzeni, że pod koniec dnia zaczęli grać z nimi. Henryk wygrywał, Janusz przegrywał, a obaj chłopcy zanosili się ze śmiechu bez żadnej przyczyny. Przy kolacji przysiadł się do nich poeta-gruźlik i zaczął opowiadać o wszystkich możliwych i niemożliwych przygodach górskich. Przy czym oczywiście najwięcej było mowy o tajemniczej Zamarłej Turni, na której ścianie zginęło tylu młodych ludzi. Zamarła Turnia tonęła teraz w białej mazi i nie sposób było sobie ją wyobrazić. Dwaj chłopcy słuchali opowiadań z szeroko otwartymi oczami. Poeta pociągał herbatę z rumem i opowiadał coraz barwniej. Wreszcie mgła sczerniała, ściemniło się i szałas Bustryckich otoczyło to milczenie, jakiego tylko w górach doświadczamy. Przed samym położeniem się do łóżek Janusz wyszedł przed dom i zatrzymał się na chwilę, wsparty o ogrodzenie zrobione z wyschniętych smreków. Cisza górska działała na niego. Gdzieś w dole, w tym miejscu, gdzie leżały zgromadzone kamienie, szemrało coś, co nie mogło być chyba strumykiem, tak było muzyczne. Janusz zatrzymał się na chwilę, ale przez tę chwilę odczuł, jak ogarnia go spokój. Zdarzenia z Warszawy, myśl o Paryżu oddaliły się od niego gwałtownie, zapadły w przepaść - i cały niepokój ludzki stawał się niezrozumiały. "Dlaczego oni tak się męczą, kiedy tu jest taki spokój" - pomyślał, a jednocześnie odczuł, że nie jest to spokój śmierci. Nazajutrz pogoda była taka sama, chociaż barometr szedł równomiernie w górę. Mimo wszystko zebrani podróżni postanowili iść przez Zawrat do Morskiego Oka. Może się pogoda zmieni, a takie bezczynne siedzenie w schronisku do niczego nie prowadzi. Przypinali plecaki, zwijali koce. Widoczność była trochę lepsza, ale mgła zmieniła się w dżdżę, która osiadała na ubraniu i na rynsztunku wielkimi kroplami. Napili się gorącego mleka. Przed domem na ławce, przy stole skleconym z nie heblowanych desek siedział wileński poeta i grał na organkach. Nie grał ładnie, brząkał jak gdyby, i parę podwójnych nut, jakie wydmuchiwał, brzmiało jak szczebiot smutnego ptaszka. Gdy Janusz z Henrykiem w towarzystwie Rudzia i Piotrusia schodzili w dół ścieżką, doganiała ich wciąż wątła melodyjka organków, jak gdyby odbicie słabego oddechu suchotnika. Szli teraz szeroką ścieżką, wygodną i dobrze ułożoną, prowadzącą do Czarnego Stawu. Brzegi ścieżki, obrośnięte kosówką i zaroślami czarnych jagód, skapywały kroplami deszczu. Janusz od czasu do czasu zrywał mokrą jagodę, czerniąc sobie palce. Miała smak górskiej wody i zapach gałęzi smrekowych, gorzkawa była jak żywica. Gdy stanęli nad Czarnym Stawem, mgła wznosiła się na parę metrów nad wodą. Gór nie było w dalszym ciągu, a stalowa tafla jeziora połyskiwała daleko i kamienie widne były w głębi wody, błyszczące jak sine perły. Wąską już teraz ścieżką poczęli obchodzić jezioro. Ścieżka wznosiła się lekko i w głąb stawu zapadała się po ich prawej ręce. Na stawie leżała kosodrzewiowa wysepka jak mogiłka, jak kolebka dziecka rzuconego na wodę. Powoli wkraczali we mgłę. Podnosili się z wolna piargami, które usypywały się spod stóp. Młodzi, którzy na początku gadali nieznośnie, teraz przycichli i trochę sapali. Piotruś zwrócił swą twarz do Janusza z jakimś pytaniem i Janusz zobaczył, że chłopiec jest bardzo czerwony. Przyszły pierwsze klamry. Gładka skała szczytem swym tonęła we mgle, i zdawało się, że jej błyszcząca na dole powierzchnia ciągnie się aż do nieskończoności. Na wysokości Zmarzłego Stawu, którego nie było widać, ujrzeli pierwszy śnieg. Wyżej śnieg leżał już na ścieżce, a klamry i łańcuchy pod samym szczytem były oblodzone i ręce bolały od nich jak poparzone. Ostatnie zakosy zmęczyły Janusza i chciał już dostać się do przełęczy. Chłopcy zostali w tyle i wspinali się z trudnością. Jeden z nich usunął się razem z piargiem parę metrów w dół i jak widać, bardzo się przestraszył. W skałach po prawej stronie nad Starym Zawratem nad sporym szmatem śniegu przez mgłę zamajaczył posąg Panny Marii, zaniesiony tu niegdyś przez księdza Stolarczyka. Po drugiej stronie przełęczy mgła była tak samo gęsta, ale niespokojna. Wielkimi wirami wznosiła się od dołu, kłębiła się na wysokości przełęczy i spadała w dół. Od tamtej strony wiał zimny wiatr, tak że niedługo stali na przełęczy. Janusz w milczeniu patrzył na gwałtowne ruchy mgły, Henryk nawoływał chłopców, którzy zostali w tyle, i zgrabiałymi rękami chwytali ostatnie łańcuchy. Piotruś stanął pierwszy na przełęczy i popatrzył na Henryka zmienionym wzrokiem. - Ja nie wiedziałem, że w górach jest tak straszno - powiedział. Henryk roześmiał się. - Nie jest wcale straszno - odparł - jest przyjemnie. - Przyjemnie także - zasapany chłopiec nie mógł jeszcze ochłonąć - ale straszno. Doczekali się Rudzia i razem poczęli schodzić w dół do Doliny Pięciu Stawów. Bliskie skalne ściany zdawały się sięgać nieba. Ich czarne, wilgotne teraz masy ginęły w górze, wchodząc po prostu w białe, mleczne niebo. Nie widać było, gdzie się kończą. I oto kiedy po godzinnym marszu znaleźli się pośrodku Doliny Pięciu Stawów, pokrywa gęstej mgły zaczęła cienieć, kontury szczelin i urwisk zaczęły nabierać konkretności, dalsze perspektywy zaczęły uwidaczniać się - i nagle cała mgła zaczęła ulatywać szybko ku górze, czyniła się coraz przejrzystsza, dzieliła się na smugi i pasemka i w jednej chwili otoczenie doliny, dzikie i ponure, obnażyło się i stanęło w świetle słońca w całej swojej wspaniałości. W dole stawy, dotychczas matowoszare, zabłysły niespodziewanym szafirem i nim wędrowcy ochłonęli ze zdumienia, ujrzeli nad sobą niebieskie, bardzo intensywne w kolorze niebo, jak jedwab napięty nad głowami czarnych szczytów. Gdy poczęli wspinać się na Świstówkę, mając po lewej stronie tęczową dolinę Roztoki, na zboczach Wołoszyna jeszcze trzymały się małe, podłużne obłoczki, które szybko wznosiły się ukośnie ku górze i znikały w coraz pogodniejszym niebie. - Barometr nie kłamał - powiedział Henryk. Janusz nic nie mówił. Oniemiał z zachwytu. Widok na Roztokę wstrząsnął nim. Nie zatrzymując się, przez jakąś wstydliwość udając, że nie patrzy w tamtą stronę, drżał z wewnętrznego podziwu. Świerki małe jak dziecinne zabawki stały w dole, a górą szła bura skała, połyskująca tu i ówdzie żółtymi płomyczkami. Z dołu bił w górę wzmożony, z naciskiem brzmiący szmer potoku. W miarę jak wchodzili na Świstówkę, wzrastała bujność roślinności. Zarośla czarnych jagód stawały się zwarte, zbocza gór porastała coraz gęstsza, dłuższa trawa, pojawiły się wysokie drzewa limb i nieduże jarzębiny. Wśród malin zabłysły nieraz kępy szafirowych gencjan. W pewnym miejscu na prawo otworzył się widok na Morskie Oko, płaskie i ciemnogranatowe z zielonym pasem przecinającym je w poprzek i z rytmicznymi trzema lukami Mięguszowieckich Szczytów nad nim. Wydawało się dalekie i zapadnięte, zasłonięte od świata. Zatrzymali się na chwilę, aby zobaczyć ten klejnot porzucony w dole, błyszczący w pogodzie jak ołowiany talerz. Henryk pokazał na Mięguszowieckie. - Tam pójdziemy jutro - powiedział. Januszowi wydało się to niemożliwe. Wejść aż tam, na te ciemne, obrysowane wyraźnym zębatym konturem grzbiety? Człowiek zawsze wynajdzie ścieżkę, nawet na niemożliwe szczyty. Po raz pierwszy zrozumiał psychologię "chodzenia po górach", nawet potrzebę chodzenia po górach jako utwierdzenia się w swojej woli. Cieszył się teraz, że dał się namówić Henrykowi na tę jazdę. Powiedział mu to. - Widzisz - odpowiedział Henryk - trzeba zawsze korzystać z nasuwających się możliwości. Tu armat nie słychać. Zaczęli schodzić w dół, pogrążając się już całkowicie w gęste zarośla malin, gencjan, waleriany i borówek. Deszcz znowu zaczął padać, przekreślając ukośnymi białymi pasmami, błyszczącymi w słońcu, widok na szare Morskie Oko, ilekroć ukazywało się im ono zza załomu ścieżki. Potem już weszli między wysokie smreki i jezioro się skryło. Deszcz padał coraz gęstszy i przebłyski słońca zniknęły. Ale kiedy nazajutrz wstali o szóstej rano, aby iść na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem, niebo jaśniało niczym nie zmąconą przejrzystą pogodą. Dzień zapowiadał się pogodny i gorący. Rudzio i Piotruś spali na swoich łóżkach, ich rozrzucone włosy, jasne i ciemne, i zwieszone nagie ramiona upodabniały ich do leżących na pobojowisku. Janusz nie chciał się zastanawiać dłużej nad tym porównaniem, które mu przyszło do głowy mimochodem. Dom schroniska był pusty, gości nie było wcale. W całym hotelu pachnącym wanilią mieszkali tylko oni i znana aktorka krakowska, której jasne trzewiki na wysokich obcasach stały przed drzwiami zajmowanego przez nią pokoju. Gdy przechodzili korytarzem, Henryk pokazał je Januszowi w milczeniu. Janusz wzruszył ramionami. Wypili na oszklonej werandzie po kubku gorącego mleka. Jasna, tęga, zaspana blondynka podała im śniadanie i wskazując na niebieskie skały, nie oświetlone jeszcze słońcem i matowe jak łuska ugotowanych pstrągów, powiedziała: - Piękny dziś dzień. Wyszli raźno. Objął ich górski chłód i odczuwali go dość długo, dopóki nie ogrzali się marszem: obchodzili jezioro dookoła. Na jeziorze zjawiały się długie fałdy przełamujące się pod ostrym kątem. Dopiero po kwadransie zakasali rękawy i rozpięli guziki koszul przy kołnierzyku. Podkute buty uderzały z dźwiękiem o kamienie albo odciskały cały wzór gwoździ na wilgotnych miejscach ścieżki. Niezwykle niewygodną ścieżką poczęli wstępować ku Czarnemu Stawowi. Stopnie wykute w kamieniach były znacznie wyższe niż normalne i stąpanie po nich przyprawiało o ból w muskułach łydek i podudzia. W połowie drogi do Czarnego zatrzymali się i patrzyli przez chwilę na białą i hałaśliwą siklawę, która spadała w dół równolegle do ich drogi. Pienista woda rozbijała się o kamienie z hałasem, który mącił zupełną ciszę. Gdzieś daleko w stronę białego, na brzegach szarego trójkąta śniegu, który leżał tuż pod przydymionym błękitem Szczytów Mięguszowieckich, zagwizdał świstak. Jego miarowy okrzyk odbił się echem i potem szybko oddalał się w stronę przeciwną niż ta, do której zdążali. Jakiś ptak - jastrząb niby - wznosił się szybko nad Żabią Lalką i tkwił nieruchomo w szafirowym niebie. Ruszyli znowu męczącymi stopniami. Ani Janusz, ani Henryk nie lubili gadać w drodze. Toteż wstępowali w milczeniu. Janusz się zasapał i czuł pragnienie. W gardle go dusiło, ale szedł równomiernie, chociaż buty, ciężkie od żelastwa, poczynały obciągać mu stopy. Na górze, na morenie Czarnego Stawu, usiedli na ławce. Za nimi stał niski, grubo ciosany ciemny krzyż. Kosodrzewiny przerastały morenę. Czarny Staw spał jeszcze cały w cieniu, o wiele ciemniejszy od Morskiego Oka, które widniało w dole, częściowo tylko widoczne, podobne do szafirowego kółka na pawim piórze. Naokoło Czarnego Stawu stały zębate szczyty tego kotła: Żabie Szczyty, Rysy, za Rysami piramida Wysokiej... Tutaj jeszcze cienie mówiły o nocy, dopiero upłynionej, która nie zdążyła ściągnąć z gór strzępów swej szaty. Zadziwiająco prędko czyste powietrze zdjęło z nich zmęczenie. Mogli iść znowu. Zagłębili się w kosówki na prawo od krzyża i poszli dość szybko w górę, chcąc jak najprędzej wydostać się na skałę. Toteż wkrótce zaczął się najprzyjemniejszy okres wędrówki, skakanie po wielkich, płaskich, szarych maliniakach, gdzieniegdzie porośniętych żółtymi brodami porostów. Obeszli szarą bułę, gdzie zielonoszmaragdowa trawa wydobywała się spomiędzy głazów. Jeden jedyny obłok, bardzo biały i dotykalny, pojawił się nad Mięguszowieckimi Szczytami i szybko wędrował na północ, przewracając się i jak gdyby poruszając łapami. Janusz patrząc na jego niepokalaną biel stanął i zaczął mówić wiersz Micińskiego: Nade mną leci w szafir morza Obłok pojony mlekiem gór... Henryk popatrzył na obłok i na Janusza i szedł dalej w milczeniu, bardzo uparcie stawiając stopy. Gwoździe uderzając o skały krzesały czasem nikłe iskry. Ścieżka wznosiła się wciąż w górę. Po lewej stronie Czarny Staw leżał spokojny i mały, niby dziecinne lusterko. Poczynały się tam zapalać ogniki. Słońce przełamywało się już w falach ciemnej wody. Wreszcie doszli do klamry. Było to ulubione miejsce Henryka, jak powiedział. Wziąwszy się za klamrę po prawej stronie, trzeba było zrobić nieduży krok nad źlebem, który spomiędzy dwóch kamieni usuwał się spadzistym trójkątem na kilkaset metrów aż do wody Czarnego Stawu. Zawrotny spadek usiany piargiem i kamieniami wyglądał jak tren strojnej sukni. Januszowi przez chwilę zakręciło się w głowie, gdy stawiał ten krok nad przepaścią, ale Henryk szedł przodem i minąwszy klamrę począł pogwizdywać jak gdyby radosną melodię podróży. Janusz poznał, że Henryk gwiżdże marsz weselny Mendelssohna. Teraz już byli w czystych kamieniach. Przeszli przez kruche skałki i nagle otworzył się przed nimi ganek. Czarny Staw zapadł się za występ po lewej, a po prawej wznosiła się przed nimi prosta i długa ścieżka, przeprowadzona miękkim, drobnopiarżystym zboczem wprost na przełęcz, nad którą wznosiła się skała podobna do zasłuchanej w wiatr figury ludzkiej. Znowu ozwały się gdzieś świstaki. Na prawo, w olbrzymiej, tysiącmetrowej przepaści, bezpośrednio wybiegającej za ścieżkę, leżało Morskie Oko. Posuwała się teraz po nim łódź, podobna do spławika, a hotel, w którym spali, stał maleńki, przykryty błyszczącym dachem i mrugający wszystkimi swoimi oknami, w których odbijało się poranne słońce. Poczęli iść ścieżką ukosem w górę. Janusz starał się nie patrzeć w przepaść na prawo, drobne ziarnka piargu usuwały mu się spod butów i podskakując lekko, coraz większymi skokami spadały w głąb. Był to już ostatni kawałek drogi. Potem parę skałek i już na przełęcz! Stanęli i patrzyli na tamtą stronę. Pomiędzy Szatanem a czarnymi odgałęzieniami Wysokiej leżała tutaj głęboka dolina i na niej jasny Hińczowy Staw, który z daleka robił wrażenie płytkiej wody. Ale to nie było najpiękniejsze. Najpiękniejsza była wielka żółta równina, która odkrywała się poniżej, i zalana słońcem, spiętrzona jak morze, ciągnęła się aż po sam horyzont. To była Słowacja. Gdy tak stali na ciemnej i chłodnawej przełęczy (było tu jednak świeżo) i spoglądali nie ku ciemnym, lasem obrośniętym brzegom Morskiego Oka, ale ku tamtej jasnej równinie, wydawało się Januszowi, że patrzy na ziemię obiecaną. Jasna równina zdawała się cała nalana błyszczącym winem, jasna, szczęśliwa i daleka. Gdzieś tam na niej tkwiły jakieś punkciki i kwadraciki i posuwał się mały pióropusz białej pary, podobny do wróblego puchu gnanego wiatrem. Usiedli na grani, trochę schowani od wiatru, wystawiając twarze na południowe słońce. Nie odrywali wzroku od tamtej ziemi. - Pomyśl sobie - powiedział Janusz - moglibyśmy zejść tutaj, wsiąść do pociągu i bylibyśmy za parę godzin gdzieś daleko. - Dużo by ci z tego przyszło - burknął Henryk, ale czuć było w tym jego powiedzeniu, że myśli co innego, że tak samo chciałoby mu się zejść na dół i wsiąść do pociągu wiozącego w nieznane strony. - Patrz - mówił wciąż Janusz - tam jest południe, tam wino, tam są piękne miasta, tam jest nasza ojczyzna: Praga, Wiedeń, Rzym... Paryż... Dlaczego nie mamy pojechać tam na południe? - Nie łudź się - znowu starając się nadać swojemu głosowi ton rozsądku, mówił Henryk - nie oszukuj siebie i innych. To nie jest nasza ojczyzna i nie dla nas słoneczne wino południa. Ojczyzna nasza za plecami, na północy. - Dlaczego nie możemy zejść tam? - Janusz wyciągnął przed siebie rękę i zakreślił łuk. - Bo jesteśmy Polakami. Widzisz, taka nam już wypadła dola - Henryk zaśmiał się dość smutno - ale musimy zaraz wracać. Na ciebie czeka twój karabin, a na mnie moja armatka. Ot, tobie i Europa, i ojczyzna w Rzymie... Gówno, nie Rzym. Właśnie. Cóż za nonsens! - I Paryż, Paryż - powiedział Janusz. - Narysuj sobie Paryż... Janusz upadł na plecy, naprzód widział nad sobą niczym nie zmącony, przejrzysty, gęsty błękit; po bokach szare skały; jakiś biały motyl wleciał aż tu, gnany wiatrem, i trzepotał skrzydełkami nad skałą po samym środku niebieskiego baldachimu. A potem zamknął Janusz oczy i widział dalekie, nieznajome miasto i drobną postać kobiecą idącą środkiem szerokiej jezdni, środkiem szarego asfaltu. VIII Edgar zamieszkał w malutkim domku, który stał na krańcu parku i w którym mieszkał oprócz niego młody ogrodnik z żoną. Ogrodnik gotował dla niego ranne śniadanie i kolację, obiad przywożono codziennie z Nieborowa. Do obszernego, niskiego pokoju, wyłożonego starymi dywanami, wstawiono pianino i szerokie łóżko. Oprócz dużego stołu i kilku krzeseł nie było tu innych mebli. Byłoby mu tu bardzo dobrze, gdyby właśnie w tym czasie nie opuściła go wena i gdyby nie odczuwał tej okropnej i męczącej pustki wewnętrznej, jaka zabijała go zawsze w tych okresach, kiedy nie mógł komponować. Miał dużo książek z sobą, ale nawet i czytać mu się nie chciało. Przed samym wyjazdem otrzymał przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych (przez Spychałę) list od Elżuni o bardzo niewyraźnej treści. Jeśli chodzi o engagement, to sprawa przedstawiała się dobrze. W jesieni tego roku w Nowym Jorku miała śpiewać Aidę, Madame Butterfly i Uprowadzenie z seraju, ponadto miała dać szereg koncertów w Nowym Jorku, Chicago i Bostonie. To już było dobrze. Jakiś angielski kompozytor, którego nazwisko było tak obce Edgarowi, że zaraz po przeczytaniu o nim zapomniał, napisał dla niej koncert na głos z orkiestrą i z tym kawałkiem miała występować na koncertach symfonicznych. Pisała, że utwór był bardzo ładny i efektowny. "Ładny i efektowny - powtórzył sobie w myśli Edgar - wyobrażam sobie, co to jest!" Ale najbardziej niepokoiło go to, że Elżunia nie pisała nic o sprawach osobistych. Nie pisała, jak mieszka i z kim się widuje. Mała wzmianka o Pawłach Kochańskich, z którymi razem miała wyjechać z Southampton do Nowego Jorku, to było za mało. O Rubinsteinie ani słowa. Co się stało z bankierem? Czy posłała go gdzieś, czy został w Konstantynopolu? Cesarzowa Maria Teodorówna przedostała się do rodzinnej Kopenhagi. Czy Rubinstein towarzyszy Elżuni do Ameryki? Edgar uważał, że skoro nie pisze o nim ani słowa, ma to swoje jakieś ukryte znaczenie. Czyżby stary bankier odgrywał w życiu Elżuni jakąś znaczniejszą rolę? Dnie były bardzo piękne i Edgar, nie mogąc komponować, chodził przez cały dzień po parku. Arkadia była przepiękna o tej porze. Drzewa nabrały jakby dojrzałości, obwieszone, napchane wielkimi, rozrośniętymi liśćmi, stały pod kopułą nieba stare i dostojne, cieszące się życiem. Sadzawka przed świątynią Diany zarośnięta trzcinami, do połowy przykryta zieloną skorupą rzęsy, od połowy czarna. Lubił siedzieć na schodach prowadzących do wody i wtedy właśnie najwięcej myślał o siostrze. Po prostu słyszał jej głos, kiedy w pierwszych nutach śpiewanej pieśni nie brzmiał jeszcze - choć pewny - pełnią słodkiego brzmienia. Ale w miarę jak się rozgrzewał, nabierał tych głębokich, serdecznych tonów. Jakąż to piosenkę śpiewała wtedy w Odessie, po przyjeździe z Wiednia? Aha, Verborgenheit, z tą przedziwną kwartą skaczącą w górę, ale brzmiącą tak łagodnie. I potem Ola ćwiczyła w letnim upale tę samą pieśń, tak wnikliwą i mądrą. "To musiał być strasznie mądry facet ten Brahms" - pomyślał. Z Oli myśl prześliznęła się na jej rywalkę, na Marię. Edgar nie wiedział, właściwie mówiąc, jaki rodzaj uczuć przywiązywał go do tej kobiety. Była pełna entuzjazmu dla jego muzyki - i kiedyś nawet zaprosiła znajomego skrzypka, aby cały wieczór grał u niej utwory Szyllera. Słuchała sonaty fortepianowej, którą przegrywał jej sam Edgar. Pokazywał jej szkice koncertu fortepianowego, który projektował. Napisał parę etiud, które chciał jej dedykować. Ale mimo wszystko Edgar odczuwał jakąś pustkę i fałsz w tym wszystkim. Niedawno umówił się z nią na podwieczorek do Łazienek. Miała na głowie mały, czarny kapelusz ozdobiony bukiecikiem fiołków i krótką woalkę, która przyćmiewała nieco zbyt jasną barwę jej niebieskich oczu. Smukła i szczupła, w czarnym kostiumie, siedziała naprzeciw niego przy biało lakierowanym stoliku, zdejmowała rękawiczki, widział jej długie, białe palce i na jednym z nich wielki rubin otoczony brylantami, patrzyła na niego jak gdyby z pytaniem w oczach, a on obojętnie palił papierosa za papierosem. Mówili o muzyce i starannie się przy tym wystrzegali wszystkiego, co im mogło przypomnieć Odessę. Jednak tam, w obliczu ciężkich przeżyć - chociaż także nic nie mówili istotnego - zachowywali się może zbyt swobodnie. Tutaj, w Warszawie, na tle mieszkania starej księżny, na tle pałacu, Bilińska odzyskała pewność siebie. Nie mówili oczywiście o Kazimierzu, chociaż Edgar nie przestawał o nim myśleć. Maria wygłaszała pochwałę muzyki Edgara w sposób, który świadczył, iż nadaje ona jego sztuce zupełnie niewłaściwe znaczenie, traktując ją jak literaturę, i to gorszego gatunku. Irytowało to Edgara, ale nie śmiał przeczyć Bilińskiej, wydawała mu się tak piękna i nie wiadomo dlaczego niedostępna. Wolał po prostu z góry powiedzieć sobie, że nic z tego nie będzie, i trwać w takiej rezerwie. Odpowiadało to bardziej jego usposobieniu w tej chwili i wydawało mu się, że ułatwia mu twórczość. Zresztą jak miał jej wytłumaczyć sprawę, której sam nie rozumiał? Jak miał uprzystępnić powagę dźwięku, który oblegał go ze wszystkich stron, nagi i natarczywy, nie zawierający w sobie żadnych treści pozamuzycznych? Przepełnienie brzmieniem w momentach twórczych było zupełnie niemożliwe do wyłożenia nawet wrażliwym ludziom, a cóż dopiero kobiecie, która wszystko odczuwała zewnętrznie, powierzchownie. Kiedy tak siedział nad brzegiem arkadyjskiej sadzawki, wyobrażał sobie Marię jak coś bardzo odległego i niedostępnego, nie w znaczeniu niemożności rozsnucia między nią a sobą jakichś nici miłosnych, ale w znaczeniu niemożliwości przeniknięcia jej i wstrząśnięcia tym, co sam odczuwał. Maria na zawsze zostawała w Warszawie, tak jak ją ostatni raz widział, przy fortepianie, na którym stał wielki wazon z ogromnym bukietem goździków, albo jeszcze dawniej w Łazienkach, kiedy krótka woalka zakrywała jej oczy, które nigdy nie staną się "zbyt wymownymi". Samotność w Arkadii - ponieważ nie była twórcza - ciążyła mu trochę. Ale właściwie nie miał co z sobą robić. Rodzice siedzieli zapracowani w cukrowni pod Włocławkiem, Elżbieta znikała w jakiejś dalekiej i nieokreślonej mgle. Myślał o niej dużo - ale to "dużo" było jeszcze bardzo mało. Włóczył się po okolicy, wielki i fantastyczny park ze swoimi sztucznymi budowlami nudził go po trosze, wolał wyjść w pole! Najbardziej lubił pewien akacjowy szpaler, zupełnie nieefektowny i położony na granicy parku. Kiedy siedział na jednej z prostych ławek, widział tuż obok pole. Był już początek sierpnia. Kopy stały jeszcze gdzieniegdzie w polu, ale większość zwieziono i ścierniska zaorywano. Pejzaż w oczach się zmieniał z letniego w półjesienny. Edgar godzinami mógł siedzieć na tej ławce i patrzeć, jak orzą. - To jest prawdziwa praca - powiedział sobie - a ja co? Jak ta ważka nad wodą. Było takie miejsce za parkiem, ale po przeciwnej stronie. Na zielonej łące widniało nieduże "oczko" głębokiej wody. I nad nim, nad czernią stawiku wznosiły się zawsze niebieskie, chrupkie ważki. Edgar ilekroć popatrywał na te wątłe stworzenia, wzdychał. "I jeszcze - pomyślał - brak pewności, że to, co jest dla mnie tak ważne subiektywnie, ma jakąkolwiek wartość obiektywną. Bo przecież obchodzi mnie naprawdę na świecie tylko moja muzyka, a ponieważ nikogo innego moja muzyka naprawdę nie obchodzi, stąd płynie samotność". O pobycie "jakiegoś muzyka" w Arkadii dowiedział się organista z Łowicza, stary Jarzyna. Wybrał się więc kiedyś po południu w odwiedziny do Edgara. Ogrodnik miał małą córeczkę, trzyletnią Danusię. Przychodziła ona często do Edgara, było to dziecko ciche i spokojne, godzinami bawiła się w kącie pokoju laleczkami z papieru, które wystrzygał jej Edgar ze starych gazet, albo kolorowymi kwiatami i owocami wyciętymi z pożółkłych katalogów ogrodniczych. Edgar pamiętał jeszcze z dawnych czasów, kiedy mieszkali w fabryce, a potem w Odessie, że do matki przychodziły takie wspaniałe katalogi niemieckie i rosyjskie z podobiznami kwiatów, które zawsze piękniej wyglądały na rysunku niż w rzeczywistości. Kolorował wówczas te kwiaty, a potem wystrzygał. Naklejał je na kartony i robił parawany dla lalek Elżuni. Raz nawet zrobił z tych kwiatów abażur dla ojca, ale ojciec kazał go wyrzucić na strych. Odczuł to boleśnie. Teraz znalazł w pokoju ogrodnika stosy takich katalogów. Nie miał farb ani ołówków kolorowych, wycinał więc te kwiaty nie barwione albo kolorowe z okładek i plansz, Danusia była nimi zachwycona, układała je w kółeczko i mówiła, że to jest jej ogródek. Ale w ogródku musiał ktoś mieszkać. Edgar wycinał więc z gazet małe, prymitywne laleczki. Czasami były one pojedyncze, czasami zrośnięte jak bliźnięta syjamskie, a czasami po kilka lub nawet kilkanaście trzymały się za ręce. Dziecko było uszczęśliwione i jako nagrody za dobre zachowanie domagało się od matki odwiedzenia pokoju Edgara. Kiedy stary Jarzyna, spocony i zmęczony wędrówką po letnim słońcu, zastukał do pokoju "muzyka", odpowiedział mu cieniutki głos z dziecinną powagą: - Proszę. - Muzyk w jasnym, bardzo pięknym ubraniu siedział przy stole i wystrzygał człowieczka z papieru, a obok niego, poufale wsparta o jego kolano, stała malutka dziewczynka w różowej sukience, z zadartym noskiem i z cieniutkim warkoczykiem sterczącym z tyłu, jak nos sterczał z przodu. - Czy mogę mówić z panem artystą muzykiem? - spytał organista. Edgar uśmiechnął się tylko. - Bo ja jestem organista od fary z Łowicza - powiedział tamten, ocierając wąsy z potu - i przyszedłem poznajomić się z panem. Edgar wyciągnął rękę. - Przepraszam, że nie wstaję - powiedział - ale Danusia jak już mnie posadzi, to mowy nie ma, abym wstał, aż ona się znudzi. Strasznie krzyczy... Prawda, Danusiu? Danusia niespokojnie popatrzyła na przybyłego, a potem zwróciła na Edgara oczy z całkowitą ufnością. Powiedziała pewnym głosem: Pan kraje... Edgar poprosił starego, aby usiadł po przeciwnej stronie stołu, i wprawnie dokończył wycięcia laleczki. - A pan dawno jest organistą w Łowiczu? - spytał Edgar. - O, panie, my to cała dynastia! - westchnął organista. - Jeszcze mój ojciec tu organistował i mnie od małego przyuczył, a teraz też będę miał następcę. - Syn pana? - spytał Edgar, wręczając Danusi swoje dzieło. Mała wzięła laleczkę, obejrzała ją dokładnie, jak gdyby ta schematyczna wycinanka mogła mieć jakieś warianty, powiedziała grzecznym głosem: - Dziękuję! (to już była nauka Edgara) - i podreptała w kąt, przy czym warkoczyk zabawnie trząsł się jej na głowie. Tam usiadła na ziemi i poczęła przymierzać nową lalkę do starych. Organista uśmiechnął się. - Nie, panie, wnuk - powiedział. - Wnuka mam bardzo sposobnego i właśnie chciałem prosić, żeby go pan przeegzaminował. Pan jest uczony, w mieście się pan uczył, to pan zobaczy. Może go warto i do konserwatorium posłać... Edgarowi zrobiło się trochę żal starego. Z drugiej strony ogarnęła go nuda: słuchanie złej muzyki było swojego rodzaju męczarnią. Powiedział jednak z wysiłkiem: - Ależ bardzo chętnie... - Kiedy to właśnie, panie artysto - wyrzekł z widocznym zażenowaniem staruszek - ja bym może poprosił pana w czwartek na obiad. Bo tutaj on by się bał grać na nieznajomym instrumencie. Niech pan nam nie odmówi. Ja poproszę księdza dziekana, to on pożyczy koni. Przyślemy po pana bryczkę... Panie artysto! - Dobrze - zaśmiał się Edgar - tylko pod jednym warunkiem. Żeby mi pan nie mówił: panie artysto. Dobrze? - A jak mam mówić? - Stary się zarumienił. - Zwyczajnie: panie Edgarze. - Czy ja bym śmiał? - No to: panie Szyller. - No, więc jak, panie Szyller? - spytał organista. - Doskonale. Proszę o konie w czwartek... o której? - O dwunastej! Tak więc Edgar znalazł się w czwartek w południe na księżowskiej bardzo wygodnej bryczuszce w polu pomiędzy Arkadią i Łowiczem. Zapobiegliwy pan Jarzyna przysłał mu płócienny płaszcz od kurzu i dobrze uczynił, bo upał był straszny i pył na drodze wzbijał się biały i dokuczliwy, podnosił się spod kół bryczki i długo stał w powietrzu, nie opadając na drogę. Niebo było bladoniebieskie, jakby wyblakłe od gorąca. Łubiny pachniały: żółte kawałki pół leżały całe w kwiatach obok ściernisk i roli. Bryczka w Łowiczu zajechała pod niski drewniany domek z kolumienkami, niedaleko Starego Rynku. Wyszedł Jarzyna i ukłonami powitawszy Edgara, wprowadził go do obszernego, niskiego pokoju, który miał okna na przestrzał. W pokoju pachniało grzybem i wilgocią. Wisiały na ścianach pobożne obrazy, duży czarny krucyfiks, stół nakryty już do obiadu stał w pobliżu tamtych okien, a pośrodku zawalał pokój wielki brązowy fortepian z podniesionym skrzydłem, pokazując wyszczerzoną aparaturę biało-czarnych młoteczków. Edgar przeczytał nad klawiaturą napis w pięknie inkrustowanym otoku bluszczowych liści: Krall i Zajdler. Wyszła i sama pani organiścina, chuda i raczej niemiła staruszka w fartuchu granatowym w białe grochy. Posadzono Edgara na wiśniowej starej kanapie przy stole i organista zaczął zaraz nalewać jakieś likwory. - Najlepsi do wódek - twierdził - to aptekarz i organista. Edgar spróbował jakiejś nalewki na głogu, która mu bardzo smakowała. - A gdzie pański wnuk? - zapytał Edgar. - Zaraz, zaraz przyjdzie. Stół był nakryty na pięć osób. Organiścina dyskretnie wyszła, po chwili natomiast zjawiła się duża, czarna panna z włosami uczesanymi z czoła i upiętymi w olbrzymie koło na szczycie głowy. - To moja najmłodsza córeczka - powiedział organista. Panna spojrzała bez zażenowania w oczy Edgarowi i podała mu rękę mówiąc niskim głosem: - Helena Jarzynianka - witam pana. Po chwili wróciła organiścina, prowadząc chłopca może czternastoletniego. Chłopiec wstydliwie tulił się do babki, był bardzo chudy, dość wysoki; Edgar od razu zauważył, iż ma jedną łopatkę tak wystającą, że tworzyła pokaźny garb. Miał wysokie, wąskie czoło osłonięte jasną grzywką i duże, niebieskie, wodniste oczy. - Przywitaj się z panem, Rysiu - powiedział organista. - To takie dzikie dziecko - z pogardą objaśniła Edgara panna Helena. Rysio wyciągnął do Edgara długą, kościstą i bardzo dużą rękę. W dotknięciu była zimna. - No, proszę - powiedział organista, który już sam zajął miejsce po prawej stronie Edgara. - A po obiedzie będzie koncert. - Taki to i koncert - Helena wzruszyła ramionami, siadając do stołu naprzeciwko Edgara. Obok niej umieścił się Rysio, który zajął się swoim widelcem, ukradkiem tylko rzucając spojrzenia mglistych oczu na kompozytora. Pani Jarzynina wróciła zaraz do pokoju, niosąc dużą wazę dymiącą kłębami. Postawiła ją na bocznym małym stoliczku. - Zupa rakowa - nagle pełnym głosem skonstatował Rysio. - A ty lubisz zupę rakową? - uśmiechnął się Edgar. - Rysiu! roznieś talerze - powiedziała babka. Rysio wstał i roznosił zupę. Teraz widać było wyraźnie duży garb na prawej łopatce i jego bardzo długie, małpie ręce. Panna Helena nalała wszystkim wódkę i nie czekając na innych, wypiła. Stary Jarzyna popatrzył na nią uważnie i podsunął Edgarowi chleb i masło. Zupa była bardzo smaczna. Jedząc i rozmawiając z organistą Edgar spoglądał na swoje vis-a-vis. Trudno było o większy kontrast pomiędzy grubą, urodziwą, okazałą panną o rumianych policzkach i czarnych gładkich włosach a pociągłą i mizerną twarzyczką Rysia. Patrzył on w talerz, który bardzo prędko opróżnił. Babka nie zaproponowała mu drugiego, choć wmuszała zupę w Edgara, powiadając oczywiście, że nic już więcej na obiad nie będzie. Ale było. Po zupie nastąpiła kaczka faszerowana kartoflami, z zieloną sałatą pływającą w śmietanie, a potem biszkopt, oblany wiśniową konfiturą, pulchny i pachnący. Edgara zmuszano do zjadania olbrzymich porcji wszystkiego. - Pan pewnie przyzwyczajony do innego jedzenia - powiedziała Helena, patrząc na niego z podziwem i z jakąś odrobiną ironii, którą Edgar odczuwał dość nieprzyjemnie. - Dawno już nie jadłem tak wspaniałego obiadu - odrzekł Szyller. - Pan sobie żartuje ze starego organisty - powiedział Jarzyna, ale widać było, że powiedzenie gościa sprawiło mu przyjemność. - Polska kuchnia zawsze najlepsza - poparł swoje twierdzenie Edgar. - A pan dużo podróżował? - spytała Helena i głos jej niski zabrzmiał jak zaproszenie do podróży. Edgar spojrzał na nią uważnie. - I owszem - powiedział - ale dla mnie to za mało. Bardzo lubię podróżować. Organiścina sprzątnęła ze stołu i postawiła przed siedzącymi szklanki z czarną kawą. - No, teraz, Rysiu - powiedział pan Jarzyna - zagraj panu Szyllerowi coś na fortepianie. Rysio poczerwieniał po białka i wyszeptał błagalnie: - Ja wolę na organach. - Potem, potem zagrasz na organach. A teraz na fortepianie. Rysio podszedł do instrumentu, zdecydowanym ruchem rozłożył przygotowane nuty na pulpicie i zamaszyście rozpoczął finał jednej z sonatin Dusseka a la tarantella. Omylił się, stanął i rozpoczął od początku. Gra jego była jeszcze zupełnie dziecinna, wyraźnie stawiał akcenty, a wszystkie staccata rąbał porządnie. Edgarowi zrobiło się przykro. Rysio skończył sonatę i spojrzał na Edgara jak pobity pies. - Fortepian bardzo nieszczególny - powiedział organista, gdy zapanowało groźne milczenie - stary i rozstrojony. - Rzeczywiście, niewiele można sądzić po grze na takim instrumencie - powiedział Edgar. - Moim zdaniem - swoim soczystym i pewnym głosem zaczęła panna Helena - Rysio nie ma wielkich zdolności do muzyki. - Co ty tam wiesz - syknęła matka. - Dlatego, że suknie szyję, to już się nie mam znać na muzyce? - kłótliwie podjęła Helena. - Nasłuchałam się waszego grania od samego dzieciństwa. A co pan sądzi? - zwróciła się do Edgara. - To trudno tak coś powiedzieć - zażenował się Szyller - porozmawiamy potem z pani tatusiem. Rysio odwalił jeszcze etiudę Czernego. Pewną biegłość palców niewątpliwie posiadał, ale niewiele ponadto. Edgar palił papierosy, pił kawę, słuchał opowiadań o księżach łowickich, których mu nie szczędził Jarzyna, i starannie unikał wzroku małego garbusa. Po jakimś czasie poszli do kolegiaty. Najprzód organista oprowadził Edgara po całym kościele, pokazał mu groby biskupów, ołtarze i obrazy; nie było to wszystko bardzo ciekawe. Wreszcie siedli w ławkach, a Rysio poszedł na chór, na organy. Edgar zamyślił się, letnia cisza panowała w kościele. Z początku nawet nie zauważył cichego brzmienia organów. Rysio zaczął improwizować tak łagodnie i niepretensjonalnie, że można było nie dostrzec tej muzyki. Był to po prostu jeszcze jeden odgłos lata, jak uderzenie szerokich liści klonowych w wysokie okna, jak świergot jaskółek, które miały gdzieś tu gniazda w wieży, czy też jak szmer cieniutki letniego powiewu w koronkowym hełmie sygnaturki. Brzmienie organów stawało się pełniejsze i wtedy Edgar zauważył, że Rysio grał bardzo ładnie. - Czy on improwizuje? - nachylił się do Jarzyny. - Tak. Prawda, że ładnie? - błogi uśmiech radości rozjaśnił rysy starego. Helena ciężko siedziała o dwie ławki przed nimi. Edgar nie widział jej twarzy, ale po linii jej ramion sądził, że jest niezadowolona i nachmurzona. Organy zagrzmiały całym rejestrem w kilku długo wytrzymanych akordach, a potem ściszały się. Zostały tylko vox humana, flauto i jeszcze parę łagodnych piszczałek. I oto nagle do głosu organów dołączył się delikatny i łagodny śpiew. Z niezmierną słodyczą małym, przedziwnym tenorkiem rozpoczął ktoś śpiewać na chórze. Mngnificat anima mea dominum... * (* Wielbi dusza moja Pana...) Głos był tak niespodziewanie świeży i harmonijny, tak wybornie z natury postawiony, że Edgar nie mógł w pierwszej chwili uwierzyć, że to śpiewa garbaty Rysio. Dopiero rozanielony uśmiech dziadka powiedział mu o tym. Zdziwił się bardzo. Zwrócił się do starego. - Czy on już przeszedł mutację? - spytał. - Tak. Już ze dwa lata - powiedział organista. - Nie powinien jeszcze śpiewać. - Kiedy on to tak lubi. Rysio prześpiewał ze dwie zwrotki nieszpornego psalmu i zamilkł. Prostymi figuracjami organy schodziły w dół. Dodał parę solidniejszych rejestrów, ale już wszystko zacichało, kończyło się. Rysio urwał. - To było bardzo piękne - powiedział Edgar. W kruchcie spotkali się z Rysiem. Schodził ze schodów kościelnych jak z wysokiej góry. Ceglaste wypieki wystąpiły mu na bladą twarz, a na czoło wybiegły mu krople potu. Stanął w drzwiach wiodących na chór, założywszy ręce w tył, i wlepił w Edgara swoje jasne ślepia. Edgar w milczeniu pocałował go w czoło. Na dworze było jasno i przewiewnie. Na rynku kręciło się dużo ludzi. Edgar dał staremu Jarzynie adresy profesorów konserwatorium, którzy mogli się zaopiekować małym muzykantem. Konie już stały przed gankiem organistówki, Edgar zaraz pożegnał się i pojechali. W polu było przestronno, jak zawsze w sierpniu. Słońce pochylało się ku zachodowi. Duże drzewa przydrożne poruszały się miarowo, podniósł się wiatr, słaby, ale wystarczający do kolebania zielonych liści. Edgar wywoływał z pamięci dźwięki głosu Rysia śpiewającego Magnificat. Przeżycie w kościele napełniło go cichą radością. Obiecywał sobie, że zaraz po powrocie siądzie do komponowania. I jeszcze myślał: "Cóż za zadziwiająca towarzyszka naszych dni na ziemi, wierna, nieodstępna i zawsze tak piękna: muzyka!". A pannę Helenę spotkał parę dni potem w parku. Przychodziła przynosząc suknię do miary dla żony jednego z oficjalistów pracujących w Arkadii. Odtąd przychodziła dosyć często i widywano, jak chodzili alejami pretensjonalnego ogrodu albo jak razem siedzieli na ławeczce w akacjowym szpalerze, patrząc na wcześnie zaorane pola. IX W epoce kiedy na przełomie sierpnia i września zaczęły się silne słoty, Janusz znalazł się ze swoją kompanią w forsownych marszach w kierunku na Łomżę, potem już ku granicy Prus Wschodnich. Deszcz padał bez przerwy przez pięć dni i nocy, a oni maszerowali szybkimi pochodami po czterdzieści kilometrów dziennie. Ludzie ustawali, tabory się gdzieś zaplątały, nie było gorącego jedzenia, bo kuchnie polowe nie zdążały i nie było czym w nich palić. Woda przenikała za kołnierz i cienkimi, bolesnymi strumykami ściekała po gołym ciele. Płaszcze, mundury, buty i owijacze stawały się ciężkie od wody jak kamień i nogę stawiało się za nogą. Żołnierze byli zmęczeni do ostateczności i zirytowani tak, że byliby zębami szarpali towarzyszy, ale nie mieli siły i tam gdzie zatrzymywali się na nocleg, padali jak zabici na słomę, na klepisko czy po prostu na błoto i spali kamiennym snem. Męka ta, zdawało się, nigdy się nie skończy i mimo że od czasu do czasu rozlegały się gdzieś strzały, wydawała się zupełnie bezcelowa i nie do wytłumaczenia. W plutonie Janusza było kilku miłych ludzi, Wilhelm, przyjemny Ślązak, Edzio, syn piwiarza z Warszawy, zamiłowany znawca operetek, Józio, śpiewak opery warszawskiej, i mały Zbyszek, uczniak dopiero co po maturze, ze znanej rodziny lekarskiej. Ta cała ferajna miała dużo humoru i przedsiębiorczości, głodni nigdy nie byli i umieli nabierać napotkane wieśniaczki w pełen wdzięku sposób lub zręcznie podbierali jabłka z sadów, które mijali. Ale już i oni przygaśli, i cała iskrząca się inteligencja Edzia, młoda jurność Zbyszka, upór i dobrotliwość Wilhelma stygły w strugach zimnego deszczu. Józio klął, na czym świat stoi, i przestał próbować od czasu do czasu swego głosu, co czynił nawet leżąc w rowach strzeleckich pod obstrzałem. Tygodniowy pobyt w górach wytrenował trochę Janusza do pospiesznych marszów, bo kilkudniowe ćwiczenia przeprowadzone w Cytadeli warszawskiej nie dały wielkiej wiedzy wojskowej. Musztrę Janusz znał mniej więcej z III Korpusu i to mu tutaj wystarczyło. Mały Alojzy z ich kompanii podczas pierwszej bitwy wystrzelił raz z karabinu i potem pociągał za cyngiel dziwiąc się, że kula nie wylatuje: nie wiedział, że trzeba zarepetować. Mimo to szli jakoś naprzód i na pobudkę zbierali się jako tako. Nawet jeszcze z rana humory były niezgorsze, dopiero koło południa zaczynało się robić głodno i ponure myśli nawiedzały przyjaciół maszerujących w szeregu czwórkami. Edek patrzył na niebo i ciągle twierdził, że już się przeciera. Ale gęste smugi lecące z białych, niskich chmur były złośliwą odpowiedzią na takie proroctwa. Ostatniego, piątego dnia koło czwartej po południu doszli do wielkiej wsi położonej w lasach, na Kurpiach. Ku zdziwieniu żołnierzy dowództwo dało rozkaz pozostania tu na nocleg. Zamiast się wlec więc aż do zmierzchu i przychodzić do nieznanych chałup po omacku, po ciemku poznając niechętnych gospodarzy, zatrzymano się jeszcze za dnia, kiedy można było przygotować wygodne legowiska, poznajomić się z gospodarzami, ugotować sobie jako takiej strawy. Z radości mniej się odczuwało zmęczenie. Naszym żołnierzom wyznaczono ładną chałupę stojącą na samym brzegu wsi, pod lasem. Był w chacie gospodarz, chłop w sile wieku i inteligentniejszy, parę książek stało na półce obok glinianych zdobnych w czerwone ptaszki misek, ale gdy żołnierze weszli do chaty, chłop zdjął książki z półki i rzucił je do kufra, przykrywając kożuchami. Edzio i Zbyszek wmawiali w gospodynię, że pięć dni nie jedli, i dopraszali się jajek, mleka i pozwolenia zarżnięcia jednej kury. Grześ, inny żołnierz, który zakwaterował się razem z nimi, zarżnął już ją zresztą bez pytania i oskubywał szybko za chałupą. Janusz i Edzio skoczyli do sterty stojącej przed stodołą, aby nabrać słomy na posłanie. Ale spokojny dotąd chłop wyskoczył do nich z krzykiem, aby słomy nie brać. Na protesty żołnierzy odpowiedział, aby iść do chaty i jeść wieczerzę, a już on sam przyniesie i siana, i słomy. Żołnierze niechętnie posłuchali gospodarza, tylko Janusz został przy nim. Chłop rzeczywiście otworzył szerokie wrota stodoły, nabrał tam wielkie naręcza siana i owsianej słomy, owinął je sznurem i zaczął nosić do chaty. Janusz usiadł sobie w progu stodoły i pogwizdywał cicho. Chłop popatrywał na niego nieufnie, ale Janusz był tak zmęczony, że zapadał w drzemkę i nic sobie z tego nie robił. Ponieważ się Janusz nie ruszał, chłop widocznie przestał się niepokoić. Po chwili koledzy zawołali Janusza z ganku chaty na razie na jajecznicę. Kura się miała ugotować potem, na "drugą wieczerzę", jak powiadał Zbyszek. Jajecznica smakowała Januszowi nadzwyczajnie. Zaraz po jej zjedzeniu gotów był rozciągnąć się na sianie. Wszyscy byli tak zmęczeni, że nikt nie śmiał się i nie żartował. Poczęli się układać, pozwolono im się rozebrać, tej nocy nie było już ostrego pogotowia. Kiedy Janusz odwrócił się w stronę sieni, zobaczył, że gospodarz stoi w progu i patrzy na niego dziwnie, tak jak gdyby badał go wzrokiem czy miał do niego prośbę. Janusz, zaniepokojony, podszedł do niego, z trudem powłócząc nogami. Chłop bez słowa wziął Janusza mocno za rękę (Janusz był w koszuli) powyżej kostki i pociągnął go na ganek. - Panie żołnierzu, a nic nie powiecie? - powiedział, nachylając się nad samym uchem Janusza. Na dworze ściemniało się, wbrew przepowiedniom Edwarda, i deszcz jeszcze bardziej zgęścił zmrok pierwszych wrześniowych dni. Z dachu drewnianego ganku zbudowanego bez rynny krople spadały z wielkim kłapaniem, Janusz w tym szmerze ledwie dosłyszał głos gospodarza. - Bo, proszę panicza - nagle powiedział chłop tak dziwnie - tutaj jest taki jeden człowiek. On chce pana zobaczyć. - Człowiek, jaki człowiek? - spytał Janusz głośno. - Tsss - chłop położył palec na ustach i wyciągnął Janusza na podwórze, gdzie deszcz począł go bić po koszuli i po gołych piersiach - niech pan nic nie mówi - bo to... śmierć. Ten człowiek mówi, że zna panicza, że panicz to graf. On chce pana zobaczyć. - Gdzie? co? jak? - pytał już szeptem oszołomiony Janusz. Ten szept konspiracyjny stworzył jak gdyby porozumienie między nimi i chłop okazywał Januszowi więcej ufności. Ucieszył się do jego szeptu. - Niech pan idzie, niech pan idzie - ciągnął Janusza w stronę stodoły - tylko niech pan nic nie mówi, bo to mnie śmierć i panu śmierć. Ciągnąc tak doprowadził Janusza do wrót stodoły, uchylił je szybko i wepchnął Janusza przez szparę, sam wszedł za nim i zamknął za sobą wrota. W stodole panowała ciemność. Janusz poczuł na swoich rękach dłoń gospodarza, który bez słowa ciągnął go w głąb. "Zginąłem" - pomyślał Janusz. Ale chłop pociągnął go w róg klepiska, do wialni, która tam stała. Janusz poczuł po prostu (a może posłyszał oddech), że ktoś tu jest wsparty o wialnię. Chłop spytał: - Gdzie ty? Ale nikt nie odpowiedział. Janusz poczuł inną dłoń na ręku, miękką i zimną. Ktoś pociągnął jego rękę ku sobie i w ciemności położył ją sobie na piersi. Janusz poczuł kożuch i pod kożuchem metalową jakąś odznakę. - Kto to? - zapytał. Na co spokojny głos mu odpowiedział: - Eto ja, Wołodia. Janusz milczał przez chwilę. Serce pukało mu w gardle. Nagle chłop powiedział: - Panowie tu zostaną, ja będę pilnował pod stodołą. I bez szelestu ulotnił się w stronę wyjścia, wrota lekko skrzypnęły. Janusz wciąż słuchał swego serca. Wreszcie odezwał się: - Skąd ty się tutaj wziąłeś? Głos w ciemności powiedział powoli, z lekkim drżeniem ironii w intonacji: - Czekam, aż sobie pójdziecie. Wtedy Janusz oprzytomniał, namacał w cieniu ukrytego za wialnią człowieka i dotknął dłonią jego twarzy. Poczuł, że policzek był dawno nie golony. Jak ślepiec dotykiem poznawał rysy. - Wołodia - szepnął - Wołodia, to przecież niemożliwe. Ciebie tu zabiją. - Nie bój się, nie zabiją, jestem u swoich - rozległ się spokojny, przyciszony głos w ciemności - byleś tylko mnie nie wydał. - Idiota jesteś - zaśmiał się Janusz - ale jesteś ryzykant. Jak ty się nie boisz? - Musiałem. Jestem lekko ranny w łydkę. Nie mogę się ruszyć, dopóki mi się rana nie zagoi. Ten chłop mnie przechowa, a wy jutro pójdziecie. Prawda? Janusz nie odpowiedział. Przypomniał sobie w tej chwili, że rozmawia z nieprzyjacielem. Wołodia to zrozumiał. Zaczął innym tonem: - Ukrywałem się w stogu, w słomie. Widziałem, jak siedziałeś na progu stodoły. Byłeś bardzo zmęczony. Żal mi było ciebie. - Tak, rzeczywiście, jesteśmy bardzo zmęczeni. Idziemy już piąty dzień bez przerwy od świtu do nocy. Potem zreflektował się, że to może jest niedelikatne, co mówi, i nagle urwał. - Koledzy zauważą twoją nieobecność w chacie i zaczną cię szukać. Musisz wracać. - Tak - przeciągnął Janusz - ale oni wszyscy są tak zmęczeni, że zaraz zasną. Nie będą mnie szukać. - To było wielkie ryzyko, że cię wywołałem - powiedział głos Wołodii - ale chciałem się dowiedzieć... Czy nie masz wiadomości o Ariadnie? Janusz drgnął. - Miałem list - powiedział z trudnością. - Dawno? - Dawno już. Przed rokiem. - Skąd? - Z Paryża. Pisze, że się tam jakoś urządziła. - Nie pamiętasz jej adresu? - Nie. - O, psiakrew. Ale jeśli będziesz do niej pisał... no, bo pewnie będziesz pisał. - Jestem na wojnie. Czy ja wiem? - Wojna się zaraz skończy. - To prawda. Mam nadzieję. - Więc... jak będziesz do niej pisał, to napisz o tym, że mnie widziałeś... - Że cię widziałem, to byłaby przesada. Wołodia się zaśmiał. - No więc, że ze mną rozmawiałeś. Krótki śmiech Wołodii przeniósł go natychmiast do tamtych czasów, ujrzał pokoik na Dworcowej. - Wołodia - powiedział, dziwiąc się wciąż tej sytuacji. - Powiedz jej, że wszystko w porządku. Mieszkam teraz w Moskwie. Napisz, żeby wracała. - Napiszę - szepnął Janusz. - Napisz, żeby wracała - powtórzył Wołodia z naciskiem - bo nie ma wielkiego sensu. Co ona robi w Paryżu? - Podobno rysuje... Projektuje suknie dla domu mód. Wołodia parsknął: - Rysuje suknie - tfu! świństwo! Janusz zamilkł. - No, musisz już iść - znowu powiedział bez przekonania Wołodia. Janusz czuł, że Wołodia chciałby jeszcze trochę z nim porozmawiać. Nie spieszył się zresztą, był przekonany, że wszyscy już śpią nie czekając na gotowaną kurę. - Możesz sobie wyobrazić, co czułem, ujrzawszy ciebie na progu stodoły. Tak pomaleńku, pomaleńku rozsuwam słomę i spozieram... a tu na progu stodoły siedzisz ty! I gwiżdżesz walca z Eugeniusza Oniegina, jak naumyślnie. Cud, że nie krzyknąłem... - Serce ci zabiło? - uśmiechnął się Janusz w ciemności. - I jeszcze jak. Wyobrażasz sobie. - Pewnie. - Nu, i spotkanie - powiedział Wołodia, jakby sam sobie się dziwił - my mamy szczęście do spotkań. Pamiętasz w twoim domu? - Do końca życia nie zapomnę - powiedział cicho Janusz. - Chcesz się mścić? - Nie, ale nie zapomnę. - Jakeśmy się tak spotkali, to może jeszcze się kiedy spotkamy. Na wspólnych drogach. Prawda? - Może. - Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę przed twoim wyjazdem do polskiego wojska? I cóż to wojsko? - Tamto? To epizod. - A to? - Wiesz, lepiej nie mówmy o tym. - Wiersze piszesz? - nagle głośniej spytał Tarło. - Wiersze? Skąd wiesz, że piszę wiersze, nigdy ci o tym nie mówiłem. - Ariadna mówiła. - No, ja, widzisz, jej także nie mówiłem. Ale wiersze piszę. - Romantyk! - Jużeśmy się kiedyś dogadali. Inaczej być nie może. - Hrabia Henryk. - Znasz NieBoską? - Czytałem kiedyś. Wiesz, takie małe groszowe wydanie. Pamiętasz? - Pamiętam... W Odessie, na ulicy... tak... - Hrabia Henryk. Wciąż ci Mańkówka przed nosem. Po Mańkówkę idziecie? - Nudny jesteś, mówiłem ci, że nie. - Ty może nie... ale inni... - Proszę cię, Wołodia. - Dobrze, dobrze. Ja cię prawie rozumiem, chociaż jestem... interwent! Janusz syknął. - Do widzenia - powiedział. Poczuł dłonie Wołodii na piersiach. - Co? ty jesteś w koszuli? Zimno ci. Zmarzniesz. - Dziękuję za troskliwość - powiedział Janusz opryskliwie. - Wstydź się - szepnął Wołodia. Janusz wziął go za ręce. - No, nie. Wołodia, ja naprawdę jestem taki rad. Zrozum, ja ciebie bardzo kocham. Przecież ty jesteś brat... Ariadny. - Nie zapomniałeś jeszcze o niej? - Nie. I nie zapomnę. - Romantyk! - I to tobie nie dogadza? - Nie, i owszem. Dlaczego? Wołodia nagle pociągnął Janusza ku sobie, w ten kąt za młynkiem. - Słuchaj, słuchaj - począł szeptać - pamiętaj, że masz we mnie przyjaciela. Tak bym chciał, abyś zrozumiał naszą ideę. Jeślibyśmy się nigdy nie spotkali... to pamiętaj. Myśl o tym, za co ja walczę. Janusz odczuwał poniżenie ukrytego w mroku przyjaciela i masę złożonych przyczyn i powodów, które rozdzielały ich beznadziejnie. - Jestem interwentem, to prawda - szepnął. Wołodia począł szybko mówić w ciemności: - Janusz, zrozumże, zrozum, o co my walczymy. Ty już tak byłeś blisko... My także chcemy Polski, lepszej Polski, nie takiej grafskiej... Wyście tam wszyscy zgrafieli, ty pewnie masz tam jakieś majątki... I Mańkówka ci się uśmiecha, wróciłbyś? Wróciłbyś? Janusz odchylił się od tego śpiesznego szeptu. - Już bym chyba nie wrócił - powiedział. - Nie rób z siebie lepszego, niż jesteś. A po cóżeś się w tym wojsku znalazł? - Nie chciałem... Wołodia zaśmiał się cicho. - Nie chciałeś, ale jesteś. - Są sprawy silniejsze od człowieka... - Ale dobrze jest, jeżeli sprawy silniejsze są słuszne. Dlaczego jesteś po niesłusznej stronie? - Mnie się wydaje, że słuszność jest po naszej stronie... - Rozważaj, Janusz, rozważaj. Nie możesz iść tylko z prądem. Pamiętasz na Dworcowej? Ariadna... - Tak... Ariadna... i uciekła... uciekła... Wołodia zaklął brzydko. - Masz tu - powiedział w ciemności - trzymaj. Janusz poczuł, że podaje mu jakiś zeszyt czy książkę. Wziął to. - Schowaj na piersi - powiedział Wołodia - żeby nikt nie widział. I przeczytaj sobie... Janusz zaśmiał się. - Agitujesz nawet teraz - powiedział. - Ja nie agituję - poważnie szepnął Wołodia - ja kocham... kocham ciebie... świat... no, i chciałbym... Zamilkł na chwilę. - Może pojedziesz do Paryża - powiedział po chwili tak, jakby podejmował jakiś ciężar. - To wtedy pocałuj Ariadnę. Chłop przed stodołą się zniecierpliwił. Słychać było jego kroki, chodził tam i z powrotem za wrotami. Wreszcie zapukał cichutko. - Już trzeba iść - powiedział Janusz i odsunął się od Wołodii. Zrobił krok w ciemności i Wołodia zapadł się od razu w nicość, jakby go nigdy nie było. Janusz prześliznął się przez szparę uchylonych wrót i chłop nasiadł na niego od razu: - Dlaczegoście tak długo gadali? Chcesz pan pod murek? Ja za pana głowy nie będę nadstawiał... Janusz nic nie odpowiedział. Kurcząc się z chłodu pod smugami deszczu prędko przebiegł przestrzeń od stodoły do ganku chałupy. W izbie rzeczywiście "wszystko spało" na słomie rozścielonej na glinianej podłodze. Tylko Zbyszek, gdy Janusz wszedł, podniósł rozkudłaczoną głowę i zapytał: - Janusz, co się stało? gdzieś siedział tak długo? Janusz wzruszył ramionami i położył się obok Zbyszka. - Psiakrew, sraczki dostałem - zaklął. Umyślnie użył tego ordynarnego słowa (po raz pierwszy w życiu), jak gdyby chciał się nim odgrodzić od wszystkiego, co zostało w stodole powiedziane, i przystosować się do poziomu kolegów, którzy chrapali w izbie. Ale to słowo nie pomogło. Długo nie mógł zasnąć, wstrząśnięty spotkaniem w ciemności. Dopiero po chwili poczuł, że wciąż ściska w ręku książeczkę, którą mu dał Wołodia. Wyjął z plecaka latarkę ręczną i lekko prześliznął się nią po broszurze. Wyczytał w tym przelotnym blasku tylko jedno słowo: - Lenin. X W Teatrze Polskim w Warszawie grano Miłosierdzie Rostworowskiego. Ola z Franciszkiem siedzieli w jednym z pierwszych rzędów. Franciszek nudził się szalenie, z początku, kiedy Dziadówka ukazała się przed kurtyną, zaczynało go to bawić, ale kiedy dalej rozwijały się symboliczne perypetie dramatu, coraz to bardziej kręcił się na krześle i poziewał popatrując z ukosa na żonę. Oli było nieprzyjemnie, tak rzadko chodziła do teatru, namówiła Franciszka na tę wyprawę, a teraz czuła, że będzie jej wyrzucał niepotrzebną stratę czasu. Sama niewiele rozumiała ze sztuki, ale gra aktorów, wystawa, naczelne role, wykonywane przez Ryszarda Bolesławskiego i Broniszównę, robiły na niej wrażenie. - Nie kręć się tak - powiedziała do Franciszka szeptem. - Kiedy to takie głupie - półgłosem sarknął cukiernik. Kilka osób z sąsiedztwa posłyszało to powiedzenie i spojrzało niechętnie na rozmawiających. Twarz Oli okryła się rumieńcem aż po samo czoło; westchnęła głęboko. Pan Franciszek wzruszył ramionami. Ola śledziła akcję z boleśnie ściągniętymi brwiami. Ale kiedy skończył się pierwszy akt i wielki żyrandol na suficie zapalił się jednym rzutem, oświetlając piękną, żółtą z szarym salę, Ola się rozchmurzyła. - Chodź, przej dziemy się - powiedziała do męża. Mimo iż była już w dziewiątym miesiącu ciąży, podniosła się z łatwością i przesunęła się między rzędami. Wyszli na korytarz. Przeszli schodami na górę, do foyer. Ola chciała się napić w bufecie wody sodowej. Nie było wtedy ani ciastek, ani czekolady, na gerydonach stały cukierki, tak zwane "palermo" owoce osmażane w cukrze. Ola zjadła ich parę. - W domu masz tyle słodyczy i nigdy ich nie jesz - mruknął pan Franciszek. Ze znudzoną miną zapłacił i rozglądał się po publiczności. Ukłonił się parę razy znajomym, ale byli to znajomi z cukierni, stali klienci pana Gołąbka. Ola powoli piła wodę sodową, smakując drobne pęcherzyki gazu, które pękając biły w nozdrza i szczypały w język. - Taki jesteś zły - powiedziała do męża - bądźże w lepszym humorze. Biedny pan Franciszek znowu wzruszył ramionami. Zawrócili. Przy zejściu ze schodów, przy wspaniałej wazie marmurowej zdobiącej barierę, stał Edgar. Samotny, uśmiechnięty, jak gdyby rozmawiał sam z sobą. Ola ucieszyła się ujrzawszy go, zdawało się, że zobaczyła kogoś z dawnego, umarłego świata. Było to dziwne, widywała bowiem Edgara prawie co dzień przed jego wyjazdem do Łowicza, kiedy przychodził do niej grywać, a teraz było tak, jakby pierwszy raz zobaczyła go od wielu lat. Podała mu rękę ze śmiechem. - O czym pan myśli? - spytała - taki pan jakiś oddzielony od całego świata. Edgar rozjaśnił się, a potem spoważniał. - Mówię do samego siebie - powiedział - bo mi coś przyszło do głowy. Jakaś myśl muzyczna. Pan Franciszek przywitał się z Edgarem w milczeniu. A potem powiedział: - Ja zejdę na dół na papierosa. Ola nagle uśmiechnęła się do niego z wielką serdecznością. - Dobrze, kochanie, spotkamy się na naszych miejscach. - Zaczęli mówić z Edgarem o sztuce Rostworowskiego. Edgarowi nie podobała się ona, ale Ola nie rozumiała dlaczego. Edgar żałował, że nie gra Gorbal, który podobno był jeszcze w wojsku. - Wie pani, skąd mój uśmiech? - nagle w środku rozmowy powiedział Szyller. - Miałem dziś list od Elżbietki, z Ameryki... - Naprawdę? - ucieszyła się Ola. - Bardzo dobry list - ciągnął Edgar - ma duże powodzenie w Ameryce, przedłużyli jej kontrakt... a poza tym... poza tym bardzo tęskni. - I chciałaby wrócić do nas? - Nie... chce, żebym ja przyjechał do Ameryki. - No, i pan się waha? - Właśnie. Nie wiem, co robić. Jechać samemu do Ameryki to bardzo trudne przedsięwzięcie. - Boi się pan? - Pani wie. Mnie się jest zawsze trudno ruszyć gdziekolwiek i na cokolwiek zdecydować... Ale chciałbym ją zobaczyć i posłyszeć na scenie Metropolitan. Największe powodzenie miała w Uprowadzeniu... - Wyobrażam sobie - westchnęła Ola - ona to tak cudownie śpiewała. Edgar wziął ją za rękę. - I pani jeszcze by mogła... Niech pani wstąpi na scenę. Ola zdziwiła się, ochłodła nagle i odsunęła się. - Ja? Skądże? Pan widzi, w jakim jestem stanie. To już drugie dziecko. Pan rozumie... mąż, dzieci... - znowu zaśmiała się nieszczerze. - Pani wie? Elżbietka zawsze mi mówiła: "Ta mała kiedyś zajmie moje miejsce, ty nie masz pojęcia, jakie to zdolne stworzenie". - Naprawdę - zdziwiła się Ola - nie przyszło mi to nigdy do głowy. Traktowałam śpiew jako rozrywkę... czasami... Tu spojrzała na Edgara bardzo wyraziście. - Czasami myślałam... ale do marzeń lepiej się nie przyznawać. Ze zdziwieniem zobaczyła, że Edgar rumieni się w tej chwili. Stała plecami do schodów i nie widziała, kto na nie wstępuje. Z pewnego zmieszania Edgara zrozumiała, że idzie tam ktoś znajomy, a niepotrzebny. Uszy jej zaczęły pałać. Obejrzała się. Schodami na górę wchodzili Maria Bilińska i Spychała. Ola szybko odwróciła się do Szyllera i trochę bez sensu, ale z ożywieniem zaczęła mówić o przedstawieniu. Tamci ukłonili się przechodząc, Ola niedbale oddała ukłon. Bilińska miała na sobie wspaniałe białe lisy i długą czarną suknię. Przeszli przez foyer do jednej z lóż. Mała bileterka w białym fartuszku z uprzejmym ukłonem otworzyła im drzwi. Ola patrząc w ślad za Bilińską urwała w pół zdania i zamilkła; widziała tylko ładny, secesyjny numerek loży na drzwiach, które z trzaskiem zamknęły się za Kazimierzem. Edgar zaproponował: - Może zejdziemy, pani Olu? Zaraz się zacznie dalszy ciąg. - Niech pan mi poda rękę - powiedziała Ola - nie bardzo pewnie się czuję. Edgar powoli sprowadzał ją ze schodów. Ola jak gdyby w tej chwili dopiero odczuła swój stan, ociężale stawiała krok za krokiem. Na podeście zwróciła się do Edgara: - Marysia ładnie wygląda, prawda? - I ma wspaniałe futro - dodał Edgar bezmyślnie. Spojrzała na niego. - Panu chodzi o takie rzeczy? - spytała z niepokojem. - Nie, tylko jej w tym futrze do twarzy. - To jednak jest wielka dama - powiedziała Ola i poczęła iść dalej. - O tak! - z przekonaniem potwierdził Edgar. Podczas drugiego aktu pan Franciszek zdrzemnął się trochę. Ola tym razem się nie irytowała, tylko zrobiło jej się go żal. Zaproponowała więc w następnym antrakcie, że pojadą do domu. Zgodził się skwapliwie. Wychodząc z krzeseł rzuciła okiem ku loży, gdzie siedzieli Kazimierz i Marysia. Zobaczyła tylko masę śnieżnego futra i pochylony profil Spychały, który coś mówił. Duży jego nos i namiętny podbródek tworzyły wyraźną linię, jakby wyciętą z papieru na tle ciemnej zasłony. Przelotnym spojrzeniem ogarnęła ten obraz i prędko poszła za mężem. Gdy wyszli przed teatr, wsunęła rękę pod ramię pana Franciszka. - Do nas na Czackiego niedaleko - powiedziała - przejdziemy się piechotą. Był zimny, ale pogodny wieczór wczesnej jesieni. U Lijewskiego jasno świeciły okna i ktoś z brzękiem zamknął szklane drzwi wejściowe. Kościół Świętego Krzyża stał czarny, wysoki i jak gdyby głuchy. Przeszli przez pustą teraz jezdnię Krakowskiego Przedmieścia. Ola była o wiele niższa od pana Franciszka. Podnosząc głowę, widziała jego dużą, otyłą twarz o ładnym profilu, wypukłe niebieskie oko i dziwny sposób trzymania głowy, trochę cofniętej, jak czasem ptaki trzymają, kiedy śpią na gniazdach. Kroki stawiał pan Franciszek nieduże i jak gdyby domowe, człapał na ulicy jak u siebie w filcowych pantoflach. Olę niecierpliwiło to trochę, jak w ogóle całe wzięcie pana Gołąbka, a jednocześnie w dalszym ciągu było jej żal męża. Podniosła głowę ku niemu i powiedziała: - Czy jestem dla ciebie bardzo niedobra? Gołąbek nie zmienił swojego kroku ani nie zwrócił na nią spojrzenia. Odpowiedział obojętnie: - Niedobra? Skądże, Olu, bardzo jesteś dobra. W milczeniu przeszli Traugutta i skręcili na Czackiego. Ola z trudnością wdrapała się na pierwsze piętro, zadzwonili i otworzyła im ciocia Michasia w papilotach i w czepku. - Wiecie - powiedziała - przyjechał Kozłowski z Pustych Łąk do Eweliny, może już tam wracać. - Czy bardzo zniszczone? - spytał Gołąbek, rozbierając się. - Nie, żywy inwentarz zmalał do połowy, no, i meble wszystkie ze dworu ludzie powynosili. Ale poza tym wszystko w porządku. Ewelina chce jutro jechać. - Szkoda - powiedziała Ola - tak nam dobrze było z ciocią Ewą. Czy śpi? - Nie, nie śpi - odezwał się głos pani Royskiej. Ukazała się w przedpokoju. - To świetnie - zawołała Ola - napijemy się wszyscy herbaty. W stołowym zrobiło się naraz wesoło. Ola była w dobrym humorze, ale cieszyła się przede wszystkim pani Royska. Ola powiedziała, że spotkali w teatrze Spychałę. Pani Royska westchnęła. - Mój Boże, co ten chłopiec sobie myśli. Po co mu ta cała historia z Marysią? - To prawda - kiwnęła głową ciocia Michasia - jakie to musi być zmartwienie dla jego rodziców. Pan Gołąbek nie był rad z tego tematu rozmowy, roześmiał się w tym miejscu. - Mamo - powiedział - skąd mama może wiedzieć? Może właśnie dla rodziców Spychały to wielki zaszczyt. Ola zarumieniła się znowu. - Od Walerka nie mam wiadomości - powiedziała pani Royska. - Wciąż widać w ruchu, na froncie. - No, to się skończy lada dzień - powiedział z ulgą Gołąbek. Dopiero kiedy znaleźli się w swoim pokoju, pan Franciszek powrócił do pytania, które mu Ola zadała na ulicy. - Dlaczego uważasz, że jesteś dla mnie niedobra - spytał Oli siadając na łóżku. Ola przed lustrem czesała włosy. - Nie wiem, czasem mi się wydaje, że masz żal do mnie. - Żal? Skądże! To ty masz żal, że jestem taki głupi, śpię w teatrze, nic nie rozumiem, nie umiem "prowadzić konwersacji", jak mówi twoja matka. Że jestem chłopski syn. Ja rozumiem, ty mną pogardzasz z lekka. - Właśnie dlatego myślę, że jestem niedobra. - Widzisz, to ja jestem wszystkiemu winien, nie powinienem był żenić się z tobą wiedząc, że mnie nie kochasz. A poza tym moje pochodzenie. Matka przyjeżdżała do Warszawy codziennie z Bartodziejów z bańkami mleka. Kiedy mnie oddała do cukiernika, wydawało się jej, że Pana Boga za nogi złapała... A ty... - Co ja? - Taka szlachcianka... Ola zaśmiała się: - Taka szlachcianka w dziurawych butach... - Nie powinienem był żenić się z tobą wiedząc, że mnie nie kochasz. - To prawda - westchnęła Ola. - Jesteś w tej chwili niedobra, tak - mówił spokojnie i dobrodusznie pan Franciszek - ale w ogóle nie. Pamiętasz naszą rozmowę zaraz po ślubie? - Właśnie, wtedy też byłam niedobra. Nie powinnam była iść za ciebie za mąż tylko dlatego, że Spychała nie chciał mnie, a wolał Marysię. Oszukałam ciebie, a ty mnie nie oszukiwałeś. - Zawsze mówiłem, że cię kocham. No, i... Ola odwróciła się od lustra. - No, i kochasz? - spytała. - Oczywiście - Gołąbek wzruszył ramionami. Ola podeszła do niego i wzięła go za głowę. - Ty jesteś bardzo dobry człowiek - powiedziała. - Tylko głupi - westchnął Franciszek. - Bardzo dobry... Ola usiadła koło niego i objąwszy go przez plecy, ukryła twarz na jego szerokiej piersi. Gołąbek spostrzegł, że płacze. - Olu, dziecko - powiedział - nie płaczże, ja tu nie mogę nic pomóc. - To prawda - szlochając wyjąkała Ola - ja jestem bardzo dla ciebie niedobra. W trzy godziny później pan Franciszek zapukał do drzwi teściowej. - Mamo - powiedział - niech mama zbudzi służącą, niech zaraz leci po panią Ruszowską, Ola ma pierwsze bóle. Ja zatelefonuję do Zaborowskiego. Musi przyjść zaraz. To trochę za wcześnie. Ciocia Michasia zerwała się czym prędzej. Pobiegła do kuchni i zbudziła służącą, posłała ją na Śliską do akuszerki: - Niech Agnisia weźmie dorożkę - powiedziała - bo to trzeba prędko. - Gdy wróciła do sypialni, Ola siedziała w łóżku, lekko spocone włosy sterczały strączkami na jej głowie, podciągnęła różową kołdrę aż pod brodę i jak gdyby miała dreszcze. Franciszka nie było w pokoju, telefonował do doktora. - Boże drogi - powiedziała pani Sęczykowska - przecież to jeszcze nie czas. Może ci się tylko wydaje? - Mamo, na pewno nie. Już miałam dwa razy bardzo mocne bóle. Zresztą może się omyliłam w rachubach. - Przecież doktor wyliczył, że dopiero w listopadzie. - Doktorzy się zawsze mylą. Wszedł Franciszek. - Doktor kazał zadzwonić - powiedział - dopiero jak będą czwarte bóle. - Co to znaczy "czwarte bóle"? - spytała Ola. - Ach, ty nieuku - powiedziała ciocia Michasia - parte bóle, a nie czwarte. Przesłyszałeś się w telefonie. - Może i parte - westchnął Franciszek - ja się na tym nie znam. - Słuchaj, Franciszku - powiedziała ciocia Michasia - trzeba przygotować pokój. Przede wszystkim rozsuniemy łóżka. Najlepiej Ola będzie rodzić na twoim. Zabrali się do roboty. Ola wciąż miała nerwowe dreszcze i podciągając kołdrę pod brodę, niechętnym wzrokiem śledziła przygotowania matki i męża. Wysunęli oni na środek pokoju łóżko Franciszka, meble i drobne siedzenia pousuwali pod ściany i pani Michasia przykryła wszystko prześcieradłami. Łóżko zasłali białą ceratą, na to ciocia Michasia położyła czyste lniane prześcieradło, zmieniła powleczkę na kołdrze i położyła niską, płaską poduszkę. - Pod głową powinna mieć nisko. Przeprowadzili Olę na tronowe łoże. Bóle się nie powtarzały. Franciszek i pani Michasia usiedli w fotelach i rozmawiali cicho. Ola nie odzywała się ani słowem. Od czasu do czasu jęczała. Pani Michasia udawała, że tego nie słyszy, ale Franciszek nie mógł usiedzieć na miejscu, zrywał się i szedł do żony. - To nic - mówiła - to nic, zaraz to minie. Po trzech kwadransach zjawiła się pani Ruszowska, akuszerka. Swobodna, uczesana w ondulowane fioki, w czystym białym fartuchu, objęła w panowanie pokój, Olę, pana Franciszka i wszystko spokojnym, ale pełnym głosem. - Nic tu po panu, to są już nasze babskie sprawy - powiedziała do Franciszka - niech pan idzie spać do jakiegoś salonu czy gabinetu. Tutaj zostaną same kobiety. Czy woda gorąca jest? - zwróciła się do pani Michaliny. - Zaraz nastawię - powiedziała matka. - No, właśnie, o tym nie pamiętali - z tryumfem powiedziała położna. Franciszek, spłoszony i pokorny, wziął poduszkę i pled i skierował się do wyjścia. - Jak już trzeba będzie doktora, to powiem panu - powiedziała Ruszowska - pan zatelefonuje. Ale po co to sprowadzać doktora? - Wzruszyła ramionami. - Tylko dlatego, że państwo sobie życzą. - Zawsze lepiej - powiedziała pani Michalina, która powróciła już z kuchni. Pan Gołąbek był u drzwi, kiedy Ola zawołała na niego: - Franiu! Odwrócił się zdziwiony. Żona przywołała go gestem. Zbliżył się do niej. Ola wyciągnęła nagie ramiona spod kołdry i objęła go za szyję. - Nie gniewaj się na mnie, Franiu - szepnęła mu do ucha. Franciszek pocałował ją w czoło. - Moja droga - powiedział. - Jak myślisz, czy będzie córeczka? - Myślę, że będzie drugi synek. - I chciałbyś? - A chciałbym. - Wolałabym córeczkę. Tu znowu porwały ją bóle. Schwyciła żelazne pręty wezgłowia i odwróciła głowę. - Idź już, idź - powiedziała z wysiłkiem. Franciszek na palcach wyszedł z pokoju i ułożył się na otomanie w gabinecie. Z początku nie mógł zasnąć, nasłuchiwał, co się dzieje w sypialni. Ale potem zasnął, nagle obudziła go Ruszowska, szarpiąc za ramię. Niech pan dzwoni po doktora. Zaraz! - Co się stało? Komplikacja? - Nie, nie. Ale trzeba doktora. Franciszek podskoczył do przedpokoju i sennym głosem powiedział numer do tuby. Z sypialni dolatywał do niego głośny krzyk żony. Długo czekał, aż lekarz się zbudził i odpowiedział. Przyrzekł, że zaraz przyjdzie. Franciszek wrócił do gabinetu i chodził tam i z powrotem nie zapalając lampy, obijając się o meble. Doktor się pospieszył, w jakiś kwadrans dzwonił już u drzwi wejściowych. Gołąbek mu otworzył. Doktor spokojnie zdjął palto i powiesił na wieszaku. - Cóż tam? Wielkie emocje - powiedział wesoło. Franciszek poprosił go do stołowego, z którego drzwi wiodły do sypialni. Panowała tam cisza. Doktor chciał umyć ręce, gospodarz zaprowadził go do łazienki. W kuchni dosłyszał głośną rozmowę. Zajrzał tam, panna Romana, kucharka i służąca pani Szymanowskiej z góry - rozmawiały i śmiały się hałaśliwie. Ujrzawszy go, zamilkły. - Czy Antoś śpi? - spytał Gołąbek panny Romany. - Śpi jak aniołeczek - ze sztucznym rozrzewnieniem powiedziała piastunka. Służąca pani Szymanowskiej podeszła do niego. - Moja pani prosiła zaraz o wiadomość, jak tylko się coś urodzi... - To nie będzie coś, tylko dziecko - surowo powiedział Gołąbek i zamknął drzwi do kuchni. Lekarz umył ręce i pospieszył do sypialni. Franciszka tam nie wpuszczono. Zatrzymał się w stołowym, stał pod drzwiami i nasłuchiwał. Jęki Oli umilkły i słychać było tylko szastanie jakichś instrumentów i naczyń. Przekrzywiał głowę jak pies, to na prawo, to na lewo, ale nic nie mógł wywnioskować z odgłosów, które do niego dochodziły. Zaczął chodzić naokoło stołu. Mimo że Ola powynosiła z tego pokoju dużo mebli, jeszcze mu było za ciasno, zawadzał o kredens, potykał się o krzesła. Nagle zatrzymał się. Zza drzwi doleciało go przeciągłe, wzmagające się stękanie, wreszcie krzyk, w którym trudno było poznać głos Oli. Krzyk urwał się i w pokoju słychać było poruszenie. Gołąbek poczuł, że mu nogi odmawiają posłuszeństwa, i opadł na krzesło przy drzwiach. W tej chwili rozległ się cichutki, obcy głosik, pół-pisk, pół-płacz, zupełnie nie dający się wytłumaczyć. Franciszek włożył palec do ust i zagryzł go mocno. Nagle drzwi od pokoju Oli otworzyły się i stanął w nich doktor. Powiedział tym samym tonem, którym się witał z Franciszkiem: - No, co? Ma pan syna. Gołąbek porwał się i chciał wejść do żony, ale doktor zagrodził mu drogę. - Nie, nie, jeszcze nie. Za chwilę pana wpuszczę. Franciszek cofnął się i nie wiedział, co robić. Nagle poleciał do przedpokoju, do telefonu, i wyrzucił z siebie numer siostry. Nie czekał długo. - Słuchaj - powiedział do tuby - słuchaj, Alisiu, mamy drugiego syna. - Ach, Boże - zakłopotała się pani Koszekowa - a ty chciałeś córeczkę... - Głupstwo, córeczka. Syn jest, drugi syn. Będziesz go trzymała do chrztu, proszę ciebie, nazwiemy go Andrzejem. - Andrzejem? Dlaczego? - A czy ja wiem? Andrzejem, i już! Mówię ci... jestem daleko bardziej poruszony niż za pierwszym razem. Nie umiem ci powiedzieć. Ola była dzisiaj taka miła, byliśmy w teatrze... no, i ledwieśmy wrócili... - Ładnie ledwie, toć już piąta godzina - powiedziała Koszekowa z pewnym wyrzutem. - Piąta? No, właściwie, proszę ciebie... zbudziłem ciebie! Ale wiesz, jestem taki szczęśliwy... Odłożył słuchawkę. W stołowym pokoju stała już pani Royska i ciocia Michasia, i panna Romana, i służąca od pani Szymanowskiej. Akuszerka otworzyła drzwi i kiwnęła na niego. Wszedł. Ola leżała blada i uśmiechnięta, z kołdrą zasuniętą znowu pod brodę. Nic nie powiedziała. Pocałował ją w czoło. W kącie pokoju na krześle leżało jakieś zawiniątko, w prześcieradłach i kocu, spod zawinięcia wydobywały się lekkie odgłosy, jak gdyby parskania czy wciągania nosem. Franciszek zbliżył się i zobaczył małą czerwoną twarzyczkę, która marszczyła się z niezadowoleniem i prychała jak kot. Pochylił się nad nią. - Co, synusiu - powiedział z wielką czułością - nie podoba ci się ten świat? Kichasz na wszystko? Co? I kropla, spadła z oczu Gołąbka, rozlała się na szarym pledzie w małą ciemną plamkę. XI Na Brackiej oficjalne życie płynęło równe i spokojne, odmierzone pomiędzy śniadaniem i kolacją. Ani stara, ani młoda księżna nie sprawiały wielkiego kłopotu i prowadziły żywot raczej cichy, z panną Potelos też nie było wielkich termezji. Natomiast obok tego spokojnego prądu płynął równolegle inny, bardziej burzliwy i bardziej uzewnętrzniający się. Było to życie służby: panny Tekli, kucharki, pokojówki Dorci, stróża Michała i służącego Stanisława. Spokojne życie zajmowało wielkie i puste apartamenty, to bujne gnieździło się w małych pokoikach, strychach, sionkach. Stanisław mieszkał w małej komórce pod schodami. Wchodziło się do niej z głównego hallu, a miała ona jedno małe, okrągłe okienko na podwórze. W komórce stało łóżko przykryte starym kocem, mały stolik z lusterkiem, przy którym Stanisław golił się codziennie, jedno krzesło - i to wszystko. Na nic innego nie było miejsca, a i więcej Stanisław nie potrzebował. Jedyną wadą tego pomieszczenia była trudność dostania się do niego. Syn Stanisława, Janek, musiał wchodzić górą przez kuchnię, a potem przemykać się do ojca głównymi schodami, tak żeby go nikt nie zauważył. Co prawda, schody były prawie zawsze puste i trudno było na nich kogo spotkać, mimo to jednak te wejścia miały swoje ryzyko. Schody były wspaniałe, mahoniowe, wysłane czerwonym dywanem przytrzymanym błyszczącymi prętami, ojciec Janka czasami czyścił je szarą ściereczką i proszkiem, do którego często spluwał. Wieczorami na schodach paliła się jedna słaba żarówka. W jej świetle kotary zawieszone na drzwiach i wielki gobelin zwisający z balustrady na górze wydawały się nabierać dziwnego wyrazu. Na gobelinie widać było Lota z córkami i żonę Lota zamieniającą się w słup soli, i daleki blask płonącej Sodomy, a na pierwszym planie wyrastające drzewko dębowe i owcę wplątaną w krzaki u stóp dębu. Janek zawsze z podziwem spoglądał na tę tkaninę i kiedy się już upewnił, że nikogo na schodach nie ma, zatrzymywał się przez chwilę przed wyobrażeniem Lota. Stanisław z rozmów gości znał cenę gobelinu i wiedział, że to robota francuska, tak też objaśniał syna: - To gdzieś pod Paryżem robione, a drogie jak cholera, i po co to takie tu wisi? Żeby tylko kurzu więcej było. - Janek oburzony był na taki stosunek ojca do piękności tego gobelinu. Wspaniałość pałacu Bilińskich nie tyle mu imponowała, ile zachwycała. Z ojcem nie bardzo się mógł porozumieć: przez czas wojny, kiedy Stanisław był na Ukrainie, chłopak właśnie podrastał. Miał już swój świat i swoje wyrobione przekonania, kiedy zjawił się z powrotem stary Stanisław. Janek mieszkał z matką i młodszym rodzeństwem na Wroniej i czasami zachodził do ojca wieczorami, nie tyle z przywiązania, ile pragnąc wyciągnąć trochę grosza dla matki, a głównie, w gruncie rzeczy, aby przejść przez te zachwycające schody do ojcowskiej komórki. Janek miał lat osiemnaście i od roku pracował w kotłowni w fabryce, toteż ojcowskie pouczania puszczał mimo uszu, natomiast lubił zatrzymywać się w kuchni na pogawędkę z panną Teklą, z Dorcią i z kucharką, która była mądrą i doświadczoną babą. Tego wieczora, kiedy Bilińska ze Spychałą byli na Miłosierdziu, Janek przyszedłszy do kuchni zastał tam prawdziwy raut. Kobiety zgromadzone naokoło pieca smażyły faworki i plotkowały. Był tu i ułan, ongi ordynans księcia Stanisława Radziwiłła, który zginął tego roku na wiosnę. Ułan był niewysoki, ale bardzo przystojny, Janek przypuszczał, że udaje on tylko, jakoby się kochał w pannie Dorci. Dorcia skakała koło niego, ale i inne kobiety patrzyły na niego łaskawym okiem; ilekroć przyszedł do kuchni, wprowadzał z sobą duże ożywienie. Janek nie lubił tej atmosfery, a po prawdzie zazdrościł ułanowi jego urody i jego umiejętności brania się do kobiet. - Ojciec jest? - zapytał kucharki, która zręcznie wyjmowała skwierczące faworki z podłużnego rondla pełnego szmalcu i układała je na półmisku długim drewnianym widelcem. Panna Tekla posypywała je cukrem. - A siedzi tam pod schodami - powiedziała kucharka, niechętnie patrząc na Janka. Niechęć jej raczej odnosiła się do ojca niż do syna. - Ale niech pan tam nie idzie, panie Janku - zawołała Dorcia - niech pan z nami zostanie! Pan Ludwik przyniósł wódki. - Ja wódki nie piję - ponuro powiedział Janek, ale siadł przy kuchennym stole. - Ale, rzeczywiście, wyobrażam sobie - zaśmiał się ułan - u was tam na Woli to wódka rynsztokami płynie. Janek wzruszył ramionami. - Nie widziałem tam ani wódki, ani rynsztoków - powiedział. Panna Tekla postawiła przed nim talerzyk ze świeżymi faworkami. - Cóż to, bal u was jakiś czy co? - spytał Janek, nie podziękowawszy nawet. - U nas zawsze bal, jak pan Ludwik przyjdzie - powiedziała Dorcia. Ludwik tymczasem nalewał wódki do kryształowych kieliszków, dopiero co umytych. Kucharka wypiła, wytarła gębę ręką i zagryzła kawałkiem chleba. Faworków nie jadła. Miała rasowy wstręt do potraw przygotowanych własną ręką. - Nikogo nie ma w domu? - spytał Janek. - Młoda poszła do teatru - zawołała Dorcia - a stara na kolację do kanoniczek. - Wesoło myszy tańcują, gdy kota w domu nie czują - powiedział Ludwik. Janek wypił jednak kieliszek wódki, zjadł parę faworków i wstał. - Ja pójdę do ojca - powiedział. Przesunął się schodami w dół, ale wiedząc, że nikogo nie ma w domu, nie szedł już tak prędko. Zatrzymał się znowu przed gobelinem, postać Lota i jego dwóch córek fascynowała go znowu, dzisiaj się mógł im przyjrzeć dłużej. Jedna była szara, a druga różowa. Wreszcie zapukał do komórki ojca. Stary Stanisław siedział sztywno wyprostowany na małym krzesełku i wysoko uniósłszy w górę sporą książkę, czytał przy świetle lampki zwisającej z sufitu. Innego światła tu nie było. Podniósł na syna oczy zza okularów w stalowej oprawie i znowu wrócił do swego czytania. Był to Hrabia Monte Christo Dumasa. Janek zbliżył się do ojca i pocałował go w policzek. Usiadł potem na łóżku, które zaskrzypiało pod jego ciężarem. Stanisław niechętnie odłożył książkę. - No, cóż tam? - powiedział. - Jak matka? - Ano, zdrowa, trochę się zmęczyła. - Dzieci były w szkole? - Były. - Obiad jadłeś? - Jadłem. Zapanowało chwilowe milczenie. - Chciałem coś ojcu powiedzieć - po chwili zaczął Janek jak gdyby z pewną trudnością. - Ano co? - Chcą, żebym ja na Śląsk jechał. - Na Śłąsk? To do Sosnowca? - Dalej. - Chcą? Kto chce? - Ano z partii. Tam posyłają takich morowych chłopców. - Po co? - Tatuś niby nic nie wie. Tam ma być plebiscyt. - Plebiscyt, plebiscyt. Ja wiem, mówiła mi stara księżna. Taki będzie jak na Mazurach. Nie? Dwa razy już zaczynali... Ładnie wyszło... cholera... - Właśnie tak chcą, żeby za trzecim razem lepiej wyszło. Niemcy tam podobno naszych biją... i takie tam hece... - Powiedziano ci, kiedy masz jechać? - jeszcze. Stary odłożył okulary na stolik i potem całym ciałem odwrócił się do syna. W oczach biegały mu złe ognie. - Po co z tym do mnie przychodzisz? Niby ci się wydaje, że posłuchasz ojca! Odbiłeś się całkiem przez te lata, co mnie tu nie było - i teraz udajesz, że mnie pytasz o radę. Ja ci nic nie poradzę. Sam sobie wybrałeś: i fach, i partię, i co tam jeszcze... Jak będziesz się żenił, to też nie będziesz mnie pytał. Wiadomo. Tak cię matka wychowała. Janek spochmurniał. - Matka pracowała jak ten koń, aby nam dać jeść. A ty sobie po hrabiach na lekkim chlebie siedziałeś. Nie bój się! Tato ze mnie też chciał fagasa zrobić, ale ja swój rozum mam. Nie będę hrabiom nocników wynosił. W starym zakipiała złość, ale się pohamował. - Nocników nie wynoszę, a fach miałbyś pierwszorzędny, gdybyś mnie słuchał. Wyglądasz lepiej od niejednego hrabiego. Chłop jak dąb... - Właśnie - mruknął Janek - w sam raz dla księżnej pani. Stanisław stał się purpurowy i zacisnął pięści. - Milcz - powiedział szeptem. Janek zamilkł i obracał w ręku czapkę, spoglądając na ścianę. Stary wziął kawałek skórki zamszowej leżącej na stole i wycierał starannie okulary. Przeszła chwila. - No, to jakże, ojciec - powiedział Janek już łagodnym głosem - mam jechać? - A czy ja wiem? Ty myślisz, że ja co rozumiem w tym całym interesie? - Tyle świata ojciec zjeździł - i nic nie rozumie - z pewną pogardą powiedział Janek. - Ty myślisz, że co? Wszędzie kurze są jednakowe, czy w Palermie, czy w Rzymie, czy w Michałowie, czy choćby tutaj, na Brackiej. A ze świata to ja widziałem akurat tyle: kurze i pałace, i hrabiom drzwi otwierałem, i wino nalewałem. Wszędzie jednakowo. A ty mówisz, łatwy chleb... - No, nie taki znów ciężki - tym razem głos Janka brzmiał wyraźnie kpinami. - Lekki chleb, ale nosem ci wylizie - powiedział Stanisław i założył okulary patrząc pod światło, czy dobrze szkła wyczyścił. Znowu zrobiła się chwila milczenia. - Dobra, to ja już pójdę - wreszcie odezwał się Janek - a na ten Śląsk to się pewnie zapiszę. - Rób, jak chcesz. - Ojciec machnął ręką. W tej chwili rozległ się dzwonek. - Pewnie stara przyszła - powiedział Stanisław - bo z tyjatru to jeszcze za wcześnie. Wyprostował się, aż mu coś z tyłu trzasło, poprawił poły granatowego fraka i ruszył otwierać z frontu. Drzwi od komórki zostawił otwarte. Janek nie mógł się zdecydować, czy zostać, czy prześliznąć się, zanim ojciec drzwi otworzy. Gdy wreszcie zdecydował się na wyjście, Stanisław zdejmował w przedpokoju okrycie z księżny Anny. Księżna zauważyła Janka. - O, to twój syn, Stanisławie - powiedziała - no, pokaż się, chłopcze. Janek podszedł do księżny i pocałował ją w rękę. Księżna pogłaskała go po czuprynie. - Ładny chłopiec z niego - powiedziała do Stanisława - a co on robi? - W fabryce pracuje, u Lilpopa - niechętnie wyrzucił lokaj. - No, rzeczywiście - szkoda chłopca, za ładny - uśmiechnęła się księżna i poczęła wstępować na schody. Janek stał zarumieniony i patrzał w podłogę. Gdy księżna się poruszyła, popatrzał na nią. Przypominała mu żonę Lota zamieniającą się w słup soli. Stanisław podszedł do schodów. - Proszę księżny pani - powiedział - oni chcą go posłać na Śląsk. Czy to możliwe? Księżna zatrzymała się na chwilę, wsparta na swojej laseczce, potem spojrzała na Janka, jak gdyby zdziwiona. - Na Śląsk? - spytała - hm! to ciekawe. - Przeciw Niemcom - wyjaśnił Stanisław. - Pewnie, że dobrze - powiedziała księżna, ale jak gdyby z pewnego rodzaju zakłopotaniem. - Niech jedzie. Niemiec mocny, jucha - (księżna używała takich wyrazów, gdy rozmawiała z tym, co nazywała the mob *) (* motłoch) - im się tego więcej uskubie, tym lepiej. Janek się zdobył na odwagę. - Dla kogo lepiej? - zapytał. Księżna popatrzyła na niego z uśmiechem. Widać było, że ocenia całą jego urodę. - Lepiej - powiedziała z wolna - dla nas, Polaków. A potem dodała: - Tylko się pilnuj, żeby cię nie zabili. Szkoda będzie ciebie. I ojciec będzie żałował. I zwracając się do Stanisława, spytała: - A propos, Stanisławie, od tylu lat jesteś u nas, a nie wiem, jak ci na nazwisko? Stanisław się skłonił. - Wiewiórski - powiedział - proszę księżnej pani. - Aha, właśnie. Więc szkoda by było pana, panie Wiewiórski - skinęła ręką do Janka - i ojciec by bardzo żałował. Potem dość prędko weszła na pierwsze piętro i zniknęła za kotarą. Janek stuknął z gniewem czapką o poręcz schodów i nie żegnając się z ojcem poleciał na górę. Przechodząc przez kuchnię, gdzie było już bardzo wesoło, zawołał ogólne: - Do widzenia! - i zbiegłszy kuchennymi schodami wyszedł na ciemną ulicę. XII Dwa szwadrony 246 pułku ułanów (używano wtedy zupełnie fantastycznych cyfr do numeracji pułków) zajęły Łuck śmiałym wypadem przed samym wieczorem i dopiero nazajutrz rano zawitał sztab dywizji do zrujnowanego miasteczka. Gdzieniegdzie tliły się jeszcze domy, a na rynku płonął pełnym ogniem duży dom żydowski, widocznie niedawno zapalony. Sztab zatrzymał się w największym hotelu, położonym przy głównej właściwie mówiąc, jedynej ulicy. Porucznik Royski, który kwaterował w kościelnym domu tuż przy katedrze, otrzymał przez ordynansa wezwanie, aby natychmiast stawił się do sztabu. Zupełnie nie orientując się, o co tu może chodzić, udał się tam spokojnym krokiem, włócząc za sobą szablę i pobrzękując ostrogami. Po drodze spotkał Gorbala, którego nieraz zresztą widywał w ciągu ostatnich tygodni, ponieważ Gorbal był przydzielony do tego samego pułku. Walerek uśmiechnął się do niego i kiwał po przyjacielsku dłonią, ale Gorbal odpowiedział mu wymuszonym uśmiechem i odwrócił się zaraz z miną raczej niechętną. Royski jeszcze nic nie rozumiał. Gdy przybył do hotelu, wpuszczono go natychmiast do restauracji, gdzie urzędował podpułkownik Mirski. W pokoju nikogo nie było oprócz podpułkownika. Za oknem kręcili się żołnierze łączności, przeprowadzający druty telefoniczne. Parę aparatów stało już na wielkim stole, służącym podpułkownikowi za biurko. Walerek zameldował się. Pułkownik Mirski, jasny, wysoki blondyn, podniósł oczy krótkowidza i znad papierów, które przeglądał na stole, popatrzył przez chwilę uważnie i przenikliwie na Royskiego, i znowu powrócił do czytania. Walery stał przez chwilę przed stołem, nie wiedząc, co począć. Wreszcie pułkownik odłożył papiery, wygładził je ręką i spojrzał na stojącego przed nim młodzieńca. Walerek był bardzo urodziwy, smukły, czarniawy, miał gęstą grzywę czarnych włosów nad opalonym czołem, nos nieco ormiański i miękkie, zmysłowe usta. Pułkownik przypatrywał mu się z pewnego rodzaju ciekawością. - Royski - powiedział wreszcie - skąd ja znam to nazwisko? - Mój brat zginął pod Kaniowem - powiedział Walerek, wiedząc, że podpułkownik Mirski był w sztabie Hallera. - Aha, to był brat pana. Widziałem go na chwilę przed śmiercią. Był ochotnikiem z Kijowa? - Tak jest, panie pułkowniku - odpowiedział służbiście Walerek, podziwiając pamięć pułkownika. - No, i co by pański brat powiedział na ten interes? Walerek nic nie odpowiedział. Nie przychodziło mu nawet do głowy, o co pułkownik mógł pytać. - Co, nie odpowiada pan, panie poruczniku? - Mirski podniósł nieco głos. - Nie wiem, o co chodzi, panie pułkowniku. - O co chodzi? O sąd chodzi, panie poruczniku, muszę pana postawić pod sąd doraźny, pan wie, czym to pachnie. Walerek ani drgnął. - Za co, panie pułkowniku? - powiedział. - Za co? Pohulał pan tutaj po zajęciu miasta razem ze swoim szwadronem czy częścią szwadronu. Dla pana, widzę, Kmicic jest wciąż ideałem polskiego żołnierza. A czasy się zmieniły... Pułkownik patrzył w oczy Waleremu zimno i spokojnie, młody porucznik wytrzymał ten wzrok równie spokojnie, tylko krople potu ukazały mu się na czole i poczęły spływać wzdłuż skroni. Milczenie teraz trwało taką chwilę, która wydawała się Waleremu wiekiem. Nagle pułkownik trzasnął pięścią w stół, co rozległo się jak piorun w pustej sali, i wrzasnął: - Jak pan śmiał! Opanował się i odwrócił się od Royskiego. Skupił się w sobie i począł bębnić palcami po stole. - Panie pułkowniku - wyjąkał Walerek, wytrzymawszy długą chwilę - tych paru Żydów... - Jak panu nie wstyd - powiedział już spokojnie pułkownik - plami pan mundur oficera polskiego. I to w takiej chwili. Teraz, kiedy musimy pokazać tutejszej ludności, kim jesteśmy. - Muszą się nas bać - powiedział Walerek pewniej. - E, głupi pan jest. I koniec. Co pan z tego rozumie? Jak pan mógł... To pańscy ludzie podpalili dom na rynku? - Tak. - Dlaczego? - Panie pułkowniku, melduję, że ci Żydzi to byli sami bolszewicy. - Skąd pan wie? - Wszyscy Żydzi są bolszewicy. Pułkownik bez słowa popatrzył na Walerka uważnie i wreszcie wzruszył ramionami. - Ładnie zaczynacie - powiedział dość niepewnie. Walerek brał górę. - Jeszcze lepiej skończymy - dodał. - No, no, no, no! - zatrzymał go dłonią Mirski - niech pan nie myśli, że ze mną można żarcikami. Czy to było pierwszy raz? Walerek zawahał się. - Nie pierwszy - wypalił nagle. - Przynajmniej szczerze. A więc to z zasady? - Pan pułkownik nie wie, co się u nas w armii dzieje? - Wiem, wiem. - Zastanowił się. - Pan zdaje się nie ma rozeznania. - Nie rozumiem się na wielkiej polityce - powiedział Walerek już zupełnie swobodnie. - Żyd, to Żyd, to go w mordę. I koniec. - Panie poruczniku - kapitulując powiedział pułkownik Mirski - niech pan to przynajmniej zrozumie, jeżeli nie więcej: w tej chwili nie możemy sobie pozwolić na pogromy. - Rozumiem - już z uśmiechem powiedział Walery - chodzi o zagranicę. - Nie o zagranicę już - westchnął pułkownik - a po prostu o granice. Panie, Żydzi to potęga. Czy pan o tym nie wie? - Ja nie rozumuję, panie pułkowniku - jak widzę Żyda, to mnie ręka świerzbi. A z naszymi wrogami to oni zawsze trzymają. - I mają rację - pułkownik znowu podniósł głos - i mają rację, jeżeli pan ich będzie furt rąbał, to oczywiście będą trzymali z tymi, co ich nie rąbią. Czy pan tego nie rozumie? - Nie rozumiem, panie pułkowniku - bezczelnie powiedział Walerek. Mirski machnął ręką. - Dla pamięci pańskiego brata kończę sprawę na tym - wyrzekł - ale niech mi pan jeszcze raz tak poszaleje, to sąd i kula w łeb. To już pan chyba rozumie. Odmaszerować! Walerek zrobił pół obrotu i wycofał się do drzwi. Gdy był już prawie w progu, pułkownik go zawołał: - Poruczniku Royski! Odwrócił się: - Rozkaz! - Poruczniku Royski - powtórzył pułkownik Mirski - przy okazji niech pan powie pańskiej matce, że wiem, gdzie jest pochowany pański brat. Może kiedyś zechce sprowadzić prochy. - Rozkaz! - powiedział Walerek, który już zdążył włożyć czapkę - zasalutował i wyszedł na ulicę. Teraz dopiero przypomniał sobie spotkanie z Gorbalem i jego niepewny wzrok. Domyślił się, że to Gorbal musiał powiedzieć pułkownikowi. - Cholera - zaklął - muszę się z nim porachować. Przez cały dzień szukał Gorbala. Znalazł go przed wieczorem w jednym z domów na rynku, ale ponieważ podczas szukania wychylił niejeden kieliszek, razem z piciem wódki wywietrzała z niego złość i chęć zemsty. Gorbal siedział w pokoju, który zajmował w mieszkaniu miejscowego lekarza, i przyszywał sobie do munduru srebrny guzik z "orzołkiem". Walerek był już bardzo zamroczony i objął Gorbala przez ramię. - Ty ścierwo - powiedział, trochę się zacinając jak matka - powinienem ci kulę wsadzić w mózgownicę. Zabić, po prostu zabić, zdusić cię jak pluskwę... - Uważaj, bo mam igłę w ręku - powiedział aktor, odsuwając go niechętnie ręką. - Ale cię nie zabiję, psiakrew, bo cię kocham. Jak Matkę Boską Częstochowską, kocham cię, Gorbal. Przy tym przyłożył swoje czerwone usta do policzka Gorbala i cmoknął z całej siły, aż się rozległo po pokoju. Gorbal się lekko obawiał Walerka. Wczoraj wieczorem wyprawiał on groźne hece i nawet jak na stosunki frontowe pozwolił sobie za dużo. Gorbal myślał, że do wypełnienia groźby przez Walerka nie brakowało wiele. "Chwała Bogu, że mu wódka charakter zmiękcza" - pomyślał. - No, nie zabiję, nie zabiję - powtarzał Walerek - ale sukinsyn to jesteś. Naszczekałeś na mnie w sztabie jak ten pies, jak ten pies... ja wiem, że ty Mirskiego znasz. Przyjaciele, znaczy się, jesteście, cholera ciężka, pułkownik sztabu i aktorzyna, cholera... - Proszę cię - powiedział Gorbal, urywając nitkę - pijanyś, nie pijany, na język uważaj. Ja też umiem czasem w mordę dać. Mam rączkę nie od parady. I podsunął mu pod nos duży, opalony kułak, porośnięty drobnym włosem. Walerka to rozczuliło. - Nno, nie gniewaj się, nie gniewaj się. Ja wiem, że ty jesteś największym polskim artystą. Tylko zamiast grać na scenie włóczysz się niepotrzebnie po wszystkich frontach. I kłamiesz, kłamiesz niemożebnie. Wszystkoś o mnie nakłamał temu pułkownikowi, psia jego mać. W sztabie siedzi taki... Czy on to wie, co to jest front? Gorbal swoimi małymi oczkami, które spoglądały jak u kundla, popatrzył uważnie na Royskiego i powiedział: - No, ty potrafisz i nie na froncie. Po czym wstał, wytrzepał mundur i włożył go na siebie. Walerek jak gdyby nie słyszał uwagi aktora. Objął go znowu i pociągnął do drzwi. - Stefan - powiedział - chodź, napijemy się na zgodę. Ja ci zupełnie wszystko wybaczam. Ale to zupełnie wybaczam, jakem Royski, rozumiesz mnie? - Idź, szczeniaku - odtrącił go Gorbal - urżnąłeś się jak świnia. A twoja matka porządna kobieta. - Co ty wiesz o mojej matce? - opanował się trochę Walerek, mrugając oczami wciągnął miękkie wargi i wyprostował się nieco - wara ci od mojej matki. Ja twojej nie ruszam. - Jeszcze by tego brakowało - powiedział Gorbal, wkładając teraz płaszcz - żebyś moją matkę poruszał. Jest uczciwą nauczycielką pod Tarnowem i nic o niej nie wiesz. Walerek ostatecznie pomiarkował się. Widać było, że czyni nadludzkie wysiłki, aby opanować nieokreśloną mgłę, która panowała w jego głowie. Dźwięknął ostrogami - to znaczy próbował, czy może zestawić pięty do kupy. Powiedział jednak z pijacką czułością: - No, chodź, Gorbal, na jednego. Gorbal wkładał czapkę przed małym lusterkiem, wiszącym na ścianie. - Przecież widzisz, że wychodzę - powiedział. - No, to chodźmy. Wyszli na schody. Walerek potknął się i wziął Gorbala pod ramię. Na dworze, na rynku, pachniało spalenizną i jeszcze jakimś innym, brzydkim zapachem. Spalony dom świecił w ciemności, głownie rozżarzały się chwilami. - Swąd jak cholera - powiedział Gorbal. Na rynku panowało jakieś niezwykłe ożywienie. Żołnierze i oficerowie kręcili się tu i ówdzie, podchodzili do siebie i gadali. Na progu spotkali znajomego rotmistrza. Przywitał się z nimi wysoko podnosząc dłonie: - No, wiecie już? wiecie? Zawieszenie broni! Na jutro zbiórka całego pułku na rynku! O ósmej! - Hura! - rozdarł się nagle Walerek. - Cicho, ty ofermo - pociągnął go Gorbal za rękaw, nie uważając na jego szarżę. Znajomy rotmistrz jeszcze kiwnął ręką i już poleciał dalej z wiadomością. Tamci szli dalej wzdłuż mokrych od jesiennej mgły trotuarów. - Czego się cieszysz, idioto - mruczał Gorbal - teraz demobilizacja i pójdziesz do cywila. Co ty będziesz robił w cywilu? Weszli do jakiejś knajpy, w której było względnie pusto. Wyszukali stolik w głębi, zupełnie za szynkwasem, gdzie było ciemnawo, Gorbal starał się, aby nie zauważono pijanego oficera. Świeże powietrze zrobiło dobrze Waleremu i widać było, że jest o wiele przytomniejszy. Zresztą obecność oficerów i żołnierzy na salce knajpy kazała mu się wziąć w ręce. Usiedli. - No, co ty będziesz robił w cywilu? - powtórzył Gorbal. Walerek spojrzał na niego przytomnie. - Zdam maturę i wstąpię na uniwerek. Na prawo. Muszę zacząć normalne życie. Cóż ty myślisz, że ja będę całe życie Żydów bił! Ja mam dopiero dwadzieścia lat. Wszystko stoi przede mną otworem, nie? Gorbal zamówił wódki i piwa, była jeszcze jakaś kiełbasa i żołnierski chleb. Wypili po kieliszku. - Ty już lepiej nie pij - powiedział Gorbal - masz zupełnie dosyć. - Chyba dziś wszyscy będą urżnięci - zaprotestował Walerek - zawieszenie broni! - Masz rację - no, ale lepiej nie pij, bo będziesz chciał mnie zabić. - Ciebie? Ty jesteś mój najserdeczniejszy przyjaciel - powiedział Walerek znowu poprzednim tonem. - Kogoż ja mam oprócz ciebie? - No, no, no - zatrzymał się Gorbal - znowu zaczynasz swoje czułości. Niemożliwy jesteś. Skąd ja - twój przyjaciel? Znamy się jeszcze z Odessy - powiedział z naciskiem. - Właśnie, z Odessy - podchwycił Walery - wspomnienia młodości... - Nie bądź sentymentalny! Ładne masz wspomnienia. Walerek zaniemówił na chwilę, pasując się z czkawką, która go brała. - A mam, a mam... - powtórzył - pamiętasz Hanię Wolską? Pamiętasz? - No, oczywiście, że pamiętam. Nie pamiętałbym takiej kobity! - A wiesz, co się z nią stało? - Nie, nie wiem. - Spotkałem kiedyś Kaliksta. No, mówię tobie... Poznała w Konstantynopolu jakiegoś Amerykanina, doktora czy co, zaraz po tamtym zawieszeniu broni, i wyszła za mąż. Mieszka teraz w Ameryce. Pisała niedawno do Kaliksta. Mąż stary jak cholera, ale bardzo bogaty... - No, no, no - powtarzał po swojemu Gorbal - to ci heca! A ty Kaliksta widujesz? - Raz widziałem - Walery się zachmurzył - jest teraz gdzieś na północnym froncie. Spotkałem go w Warszawie. - Wspominaliście swoje sprawki, co? Gorbal powiedział to półżartem, ale zaraz pożałował. Walerek pobladł nagle jak trup, wyprężył się i obie ręce bezsilnie położył na stole. Znowu wciągnął wargi, ale tym razem już nie z powodu czkawki. Po chwili dopiero popatrzył na Gorbala, ale wzrok jego wielkich, czarnych oczu był tak zimny, zastygły, jakby spoglądał z innego świata. - Słuchaj, Stefan - powiedział - ty sobie z tego nie żartuj. Ja wiem, że ty wiesz, ale mi nic nie zrobisz. I ja wiem, że ty nic nie zrobisz. Bo i po co ci to? Gorbal odpowiedział coś nieokreślonego. - Wiesz, Stefan - ciągnął Walerek, zupełnie już przytomnie - ja tego póki życia nie zapomnę. Ja miałem wtedy osiemnaście lat. To dwa lata dopiero, a mnie się zdaje, że to Bóg wie jak dawno. Czy ty wiesz, co to znaczy mając osiemnaście lat zamordować człowieka? Gorbalowi zrobiło się zimno. W milczeniu wypił trzeci kieliszek wódki. Tylko po geście, z jakim Royski odsunął swój, widać było, jak bardzo jest pijany. Mówił zupełnie przytomnie. Tyle tylko, że ciągnął monolog za długo. - Ty rozumiesz, Gorbal. Podstępnie zamordować, jedną kulą w tył głowy, kiedy rozmawiał z Kalikstem. Rozumiesz? I potem wieźć go na morze. Rozumiesz? Z trupem na wózku Kaliksta, w eleganckim wózku, którym on woził Hanię na spacer, pamiętasz? W tym wózku? Pamiętasz? - Pewnie, że pamiętam - wzruszył ramionami Gorbal zniecierpliwiony, że wywołał te niepotrzebne zwierzenia. - Widzisz - mówił Walerek - że jestem teraz pijany - wargi mu się osuwały lub miękko wciągał je między zęby - jestem zupełnie pijany, ty wiesz, i dlatego ci tylko o tym mówię. Potem ci już nigdy nic nie powiem, rozumiesz, nie powiem, nawet gdybyś chciał... gdybyś sam się zapytał, to zaprzeczę. Powiem, że nieprawda, nie powiem, nie powiem - powtarzał z uporem - mówię ci, że nie powiem za nic. Dziś ostatni raz o tym mówię - ostatni raz. Wojna się kończy, zaczyna pokój, ale zrozum, ja sam o tym nie zapomnę. Nagle zakrył twarz rękami. Gorbal zauważył, że ma duże, bardzo piękne dłonie, rasowe, z wydłużonymi palcami, białe. Nie mógł sobie wyobrazić plam krwi na tych rękach. Ale wiedział o tym dobrze, dostrzegł ślady wymyte i mokrą ścierkę w sieni. Wiedział, że nikt inny nie mógł wymyć krwi, tylko Walerek. Wiedział o wszystkim dokładnie i był zły na to, że się zdradził ze swoją wiedzą. Wiedział także, że i Royski wie, ale lepiej było o tym nie mówić, to by zostało między nimi - i może by się nawet kiedy przydało. Popatrzył mściwie na Walerka i dobrze, że ten nie spostrzegł tego spojrzenia małych, okrągłych i jakby przymrużonych oczu aktora. Walerek wciąż trzymał twarz ukrytą w dłoniach. - Słuchaj, szczeniaku - powiedział Gorbal - dość tej histerii. Patrzą na nas. Zdejm łapy z gęby. Walerek odsłonił twarz i spojrzał na Gorbala. Oczy miał nieprzytomne, ale w inny sposób niż przedtem, latały mu nieopanowanie. - Gdybym nie był aktorem, powiedziałbym ci: nie zgrywaj się. A wczoraj niby nie strzelałeś do Żydów? Co? Walerek wydął pogardliwie wargi. - To już nie pierwszy raz - powiedział - po tamtym to już nie robi żadnego wrażenia. - A ty byś chciał, aby się powtórzyło tamto? - spytał Gorbal. Walerek schwycił go za ramię. - Stefan - szepnął - tamto było straszne. Rozumiesz mnie, straszne. Bo to jeszcze dla pieniędzy, z których zresztą nic nie widziałem. Wszystko Kalikst buchnął. To było okropne, ale ja czasem chciałbym, aby to wróciło. Taki dreszcz aż do głębi, przewracający do góry nogami wszystkie wnętrzności, taki chłód... Walerek wstrząsnął się gwałtownie. Gorbalowi zrobiło się nieprzyjemnie. - Uspokój się - powiedział ostro - uspokój się. Jesteś stara histeryczka. Walerek uśmiechnął się blado. - Mam dopiero dwadzieścia lat - powiedział z goryczą. - Ładny z ciebie wyrośnie numer - rzucił Gorbal z pogardą. - Już wyrósł. - Nie zgrywaj się, powtarzam ci. Pójdziesz do cywila, na uniwerek, zapomnisz. - Nie, Stefan, takich rzeczy się nie zapomina. W tej chwili pośrodku sali podniósł się jakiś rotmistrz i zawołał jak przed frontem do żołnierzy: - Panowie! Zawieszenie broni nastąpiło dzisiaj! Wrócimy do domów, wrócimy do cywila albo zostaniemy w wojsku, ale jeden cel będzie nam przyświecał: odbudowa nowej, wolnej ojczyzny. Niech żyje Polska! Wszyscy się podnieśli i wychylili kieliszki. Waleremu drżała ręka, gdy stawiał pustą szklaneczkę na stole. Wszyscy naokoło teraz wołali: - Niech żyje Polska! Niech żyje wojsko polskie! Walery zwrócił się do Gorbala: - Chodźmy stąd. Ja mam już dosyć. Szybko przecisnęli się przez tłum i wyszli na dwór. Było zupełnie ciemno i mgła zaczęła osiadać na płaszczach i na trotuarach w postaci wilgotnych kropel. Zmieniało się wszystko w jesienny deszcz. Walery wsunął rękę pod ramię Gorbala i poczęli iść szybko ku rynkowi. Ich kroki rozlegały się echem w pustce ulic, żołnierze byli już na kwaterach. Zatrzymali się przed domem doktora. Walery zaczął się żegnać. - Widzisz, Stefan - powiedział - ja to się boję trochę iść do cywila. Odzwyczaiłem się. - Nie miałeś się kiedy nawet przyzwyczaić. - No, właśnie. A teraz trzeba iść - jak to mówił ten rotmistrz? Trzeba iść budować nową Polskę. Tak? No, więc będziemy budowali... Ruszył niepewnie w stronę kościoła. Ale po kilku krokach nabrał pewności; ostrogi brzęczały miarowo i szabla uderzała o trotuar, wybijając rytm, nawet gdy znikł już z oczu Gorbala w ciemnej jesiennej mgle. Ale Gorbal nie ruszał się i patrzył wciąż w ślad za nim. - Ładną ty Polskę zbudujesz, draniu - wyrzucił wreszcie przez zęby i ruszył na swoją kwaterę. Rozdział czwarty Fluctuat nec mergitur * (* Płynie nie tonąc.) Uwaga dla pedantów: autor wie, że wystawa sztuki stosowanej odbywała się w roku 1925, przedstawienie Liluli w 1926, a koncert Paderewskiego dopiero w 1932, ale połączył te sprawy w jednym sezonie ze względów kompozycyjnych. I Lata, które oddzielały powrót Janusza z wojska od jego podróży do Paryża, były najbardziej jałowymi latami w jego życiu. Zapisał się wprawdzie, porzuciwszy prawo, na WSH, zdawał egzaminy, chodził na wykłady i w końcu uzyskał magisterium, ale ani szkoła, ani koledzy, ani profesorowie nic mu nie dali. Mieszkał w dalszym ciągu w pałacyku na Brackiej, na górce; pałac opustoszał ostatecznie. Stara księżna wyjechała do Palermo, do córki, Spychała, który był od tylu lat codziennym gościem, a nawet nocował po kryjomu, został mianowany radcą ambasady we Francji i przyjeżdżał tylko na rzadkie urlopy. Co prawda rosło w domu nowe życie: Alo, który właśnie skończył osiem lat; był to chłopiec wątły, rozpieszczony przez matkę, ale bardzo inteligentny i Janusz z przyjemnością rozmawiał z nim, pokazywał mu książki lub zabierał nawet do teatru czy kina. Z siostrą stosunki zawsze były bardzo oficjalne i zupełnie pozbawione serdeczności. Folwark swój Janusz wydzierżawił przy pomocy Szuszkiewicza i nigdy tam nie zaglądał, nie był ani razu od tego czasu, kiedy go oglądał jako nowy nabywca. Co się stało z Zosią Zgorzelską i jej ojcem, nie wiedział i wcale go to nie interesowało, dnie przechodziły obok niego niepostrzeżone, nieuchwytne. Zaczął wtedy cierpieć na reumatyzm, trzydziestka się zbliżała, nie przynosząc zasadniczych zmian. Tyle tylko, że musiał teraz co roku jeździć na kurację do Buska. Przyzwyczaił się do spędzania lata na kąpielach i na okładach borowinowych. Wyjazdy za granicę wtedy były jeszcze bardzo trudne, dopiero w 1924 reforma monetarna Grabskiego wprowadziła o tyle o ile pieniądz polski na rynek międzynarodowy i w ogóle można się było ruszyć. Bilińska wyjeżdżała do Paryża, ale Janusza odstraszały jeszcze duże trudności paszportowe i pieniężne. W tym czasie przyzwyczaił się do prowadzenia dziennika, a potem pomiędzy notatkami z każdego dnia począł zapisywać wiersze, szkice wierszy, jakieś proste a natrętne obrazy, które go nawiedzały wieczorami. Do zadziwienia pozostał wierny swojej wczesnej młodości. Wiersze jego podobne były do wierszy, które pisywał jeszcze w Mańkówce, niezdarne, naiwne i nawet niekształtne - a miłość jego zawsze była przy Ariadnie. Otrzymał od niej dwa czy trzy listy. W hierarchii swojej posuwała się bardzo naprzód, zaczęła od rysowania sukien do skromnych domów mód, ostatnio, jak pisała, dostała zamówienie na dekorację wnętrz i na projekty kostiumów do Casino de Paris, dawało to jej pieniądze i sławę (- Taką paryską sławę - powiadała), a co za tym idzie, pieniądze. Mieszkała gdzieś w Auteuil, koło avenue Mozart, Janusz podejrzewał, że mieszkała z Niewolinem, ale jakoś nigdy tego wyraźnie nie napisała. W inercji swojej może by nie zdobył się na wyjazd, ale go wreszcie przynagliła Bilińska, która sama jechała do Paryża, a dla której - jak w ogóle dla wszystkich hrabin i księżnych - kwestia paszportu, nawet służbowego, nawet dyplomatycznego, nie przedstawiała większych trudności. Było to w lutym roku 1926, Janusz od sześciu miesięcy magister, ale bez określonego zajęcia, wyruszył w tę swoją drogę. Bilińska wyjechała już od tygodnia, więc pojechał sam. Depeszował do Henryka Antoniewskiego, który już od dłuższego czasu był w Paryżu wraz z grupą krakowskich malarzy. Gdy wysiadł na Dworcu Północnym, wpadł w ramiona Henryka. Tragarz, który wziął jego walizkę, zapytał go, jaką miał drogę, i bardzo się ucieszył, kiedy Janusz zapewnił go, że podróż przeszła mu doskonale. Pojechali na bulwar Saint-Michel, do hotelu "Suez", w którym mieszkał Henryk i paru innych malarzy. Pokój miał zarezerwowany. Umył się i ogolił, po czym Henryk zaprowadził go do studenckiej stołówki na "śniadanie"; obiad był ohydny, ale składał się z zakąski, kawałka ryby, kawałka mięsa, odrobiny zielonego "cresson", które smakowało jak koniczyna pogryzana na wiejskich spacerach, odrobiny białego sera w papierku z granatowym napisem i jednego jabłka, które do obrzydzenia przypominało mu jabłka księżnej Anny. Henryk robił obytego paryżanina, do kelnera mówił: mon vieux i zachowywał się jak u siebie w domu. Wypili butelkę białego wina. Po obiedzie Janusz chciał trochę przespać się, dwie noce czuwał w wagonie. Przedtem jednak spytał Henryka, czy nie zna telefonu Ariadny. Oczywiście znał. Ariadna interesowała się trochę polskimi malarzami. Auteuil 46-48. Poszedł do siebie na górę i wahał się przez chwilę. Nie wiedział, czy ma się pierwej położyć, czy pierwej zatelefonować. Patrzył przez chwilę na aparat czuwający jak zwierzątko przy pasiastym łóżku. Wreszcie podniósł słuchawkę. I tutaj zaczęła się męka. Najprzód odezwała się centrala hotelu, zażądał: - Auteuil, quarante six, quarante huit - telefonistka hotelowa powiedziała: - Je vous passe Auteuil * (* ... czterdzieści sześć, czterdzieści osiem [...] Daję panu Auteuil.) - po czym długo czekał, wreszcie odezwała się centrala Auteuil, poprosił o numer, telefonistka spytała go dwa razy jaki, wreszcie przemówiła się z nim i pouczyła, że trzeba mówić wyraźniej. Gdy go wreszcie połączyła, był tak zniecierpliwiony, że chciał odłożyć rozmowę. Wezwany numer długo nie odpowiadał, dzwoniąc głośno w ucho. Wreszcie odezwało się bardzo dalekie, z głębi nicości dochodzące chrypliwe: halo. Januszowi tłukło serce jak zepsuty motor, kiedy zadał pytanie: - Est-ce que je puis parler a mademoiselle Ariane Tarło? * (* - Czy mogę mówić z panną Ariadną Tarło?) - Moi-meme a l'appareil - odpowiedział głos jakby trochę bliższy w przestrzeni, ale bardzo nieznajomy. - Ici parle Janusz... Janusz Myszyński... - powtórzył niepewnie. - Je n'entends pas - powiedział głos znowu z jakiejś głębi. - Qui parle? - Janusz - Janusz Myszyński... - Je vous demande pardon, mais je ne comprends pas... Anish? What is your name, please? - Janusz, Janusz Myszyński from Warsaw. - Ach... - zdziwił się głos dość sztucznie. - It's you? I am so glad to hear your voice * (* - Jestem przy aparacie. - Tu mówi Janusz. - Nie słyszę. Kto mówi? - Przepraszam, ale nie rozumiem. Anish? Nazwisko pana, przepraszam? - ... z Warszawy. - ... To pan? Cieszę się, że słyszę pana głos.) - mówiła Ariadna, nie porzucając angielskiego. Janusz nie był pewien, czy go poznaje. - I am just coming from Warsaw - powiedział z przyciskiem - I want to see you, my dear friend... * (* - Właśnie przyjechałem z Warszawy. Chciałbym zobaczyć się z panią, droga przyjaciółko.) Głos zawahał się. Janusz miał wrażenie, że Ariadna dopiero teraz zorientowała się, kto mówi. Po chwili wahania ciągnęła dalej po angielsku, nie chcąc się widocznie kompromitować i przyznawać się, że wzięła go za kogo innego. - You, Janusz? - spytała z drżeniem. - My God. Of course, you can see me. It is so nice from you to telephone to me. Quand etes vous arrive? - przeszła po paru zdaniach na francuski. - Je viens d'arriver - powiedział Janusz z pewnego rodzaju smutkiem - quand est-ce que je vous verrai? - Attendez, attendez - z wahaniem ciągnął głos, który w niczym nie przypominał głosu Ariadny - je vais voir mon carnet. Voila, j'ai un dejeuner libre demain en huit - venez! - powiedziała. * (* - To ty, Janusz? Mój Boże. Oczywiście możemy się zobaczyć. To tak miło z twej strony, żeś do mnie zadzwonił. Kiedyż pan przyjechał? - Przyjechałem przed chwilą. Kiedyż panią zobaczę? - Zaraz, zaraz... zobaczę w notesie. Właśnie, mam wolne śniadanie od jutra za tydzień... niech pan przyjdzie!) Janusz się zniecierpliwił. - Comment donc? Demain en huit? Vous n'etes pas libre plus tot? - Malhereusement non. Je travaille enormement. Si vous voulez je donne un cocktail apres demain, tard dans l'apres-midi - vers six heures. Si vous voulez? Mais il y aura beaucoup de monde... * (* - Co? Od jutra za tydzień? Nie ma pani czasu wcześniej? - Niestety nie. Mam bardzo dużo pracy. Jeżeli pan chce, to mam u siebie koktajl pojutrze, późnym popołudniem - koło szóstej. Jeżeli pan chce? Ale będzie mnóstwo ludzi.) Janusz niestety nie umiał ocenić ani słowa "cocktail", ani wyrażenia "tard dans l'apres-midi", które były zupełną nowością. Zniecierpliwił się wyraźnie. - Je ne veux pas vous voir devant tout le monde... j'ai beaucoup a vous dire! - Comme vous voulez - kak chotitie - powiedział głos zimny i daleki, odpływając w przestrzeń - prichodite zawtra czeriez niedielu. * (* - Nie chcę pani widzieć w licznym towarzystwie... Mam pani mnóstwo do powiedzenia! - Jak pan chce - jak pan chce - niech pan przyjdzie od jutra za tydzień.) "Zapomniała po rosyjsku - pomyślał Janusz - mój Boże!". I powiedział: - Od jutra za tydzień o której? - Venez vers midi. - Vous serez seule? - zapytał. - Presque seule, nous prendrons un autre rendez-vous. Bon? - Bien, je viendrai. Au revoir, cherie. - Au revoir. * (* - Około dwunastej. - Czy pani będzie sama? - Prawie sama, ale umówimy się na kiedy indziej. Dobrze? - Dobrze przyjdę. Do widzenia, kochanie. - Do widzenia.) Janusz upuścił z rozmachem słuchawkę na widełki. "Nie warto było przyjeżdżać" - pomyślał. Zaczął się więc tydzień stanowiący dziwną mieszaninę: z jednej strony oszałamiające wrażenie paryskiego piękna i spacery z Henrykiem, w czasie których nie tyle odkrycia Luwru czy muzeum Carnavalet były największymi zdarzeniami, ile ulice, perspektywy, kolory niebieskie i szare na Sekwanie, drzewa i ludzie spotykani wszędzie; z drugiej strony było to tylko ogłuszanie się, chęć zapomnienia o nieznośnym oczekiwaniu. Czekał osiem lat cierpliwie, ale myślał, że ostatnich ośmiu dni nie wytrzyma. Paryż w pełni bogactwa i blasku wydawał mu się niepotrzebny, przeżycia w stolicy świata nadprogramowe i jakby na marginesie, chodziło mu tylko o zobaczenie Ariadny. Pytał Henryka, jak wygląda, ale on nie umiał mu jej opisać, a zresztą nie znał jej przedtem. Nie mógł wiedzieć, czy się zmieniła od tego czasu, kiedy wsiadła na pokład rybackiego kutra w zimowy ciemny wieczór w porcie Odessy. Antoniewski starał się bawić Janusza. Pokazywał mu zupełnie niemalownicze części Paryża, które najbardziej jednak uderzały swoją wielkomiejską charakterystycznością. Hale, Jardin des Plantes, okolice Gare de Lyon i canal St. Martin, zupełnie nie opisane i nawet nie obmalowane miejsca. Jadali w tanich restauracjach. Janusz cały czas myślał, jak mogłoby być dobrze, gdyby nie ten ból, prawie fizyczny, doznawany materialnie, ból tęsknoty i niespokojności. Myśl o Ariadnie zatruwała mu widzenie świata. Powiadał sobie, stojąc obok Henryka u stóp katedry na Montmartre: jakie to byłoby piękne, gdyby nie Ariadna i to okropne "śniadanie", które go czeka. Nadeszło więc owo śniadanie po ośmiu długich dniach. Okazało się, że i Henryk został zaproszony, dzwoniła do niego w wilię tego dnia, pojechali więc razem. Było to gdzieś ogromnie daleko, aż za Pont d'Auteuil w olbrzymiej "modernistycznej" kamienicy. W owych czasach "modernizm" francuski przypominał jeszcze bardzo secesję wiedeńską. W wielkim domisku weszli do jednej z licznych bram, windą ciasną jak klatka na papugi wjechali na czwarte piętro i weszli. Otworzyła im typowa rosyjska służąca i poprosiła do pokoju. Stało tam już kilka osób pogrążonych w ożywionej rozmowie. Mała osóbka, drobna i bardzo szczupła, o kanciastych ruchach, ostrzyżona jak młody mężczyzna i uczesana z przedziałem z lewego boku, przylizana błyszczącą brylantyną, w obszernej domowej sukni w olbrzymie kolorowe kwiaty, z długą bursztynową papierośnicą w ręku, podniosła się na ich widok z rozległej, białej pikowanej otomany, na której siedziała była po turecku. W dalszym ciągu zwracała się do Janusza po angielsku. - I am so glad *(* Cieszę się.) - powiedziała podając mu rękę; przywitała się z Antoniewskim jak z kolegą. Janusz popatrzył na Ariadnę jak na nieznajomy rodzaj owadu, ona widocznie odczuła ten wzrok, bo zrobiła się jeszcze bardziej sztuczna i nienaturalnie śmiała się, przedstawiając sobie gości. Towarzystwo było wyłącznie męskie. Janusz ze wszystkich zebranych znał tylko jednego, olbrzymiego, wysokiego, rudego malarza Polaka, który nie tylko był malarzem, ale miał szczęście rodzić się z księżniczki Lichtenstein. Był to więc bardzo pożądany gość na wszystkich zebraniach. Oprócz niego był jeszcze kompozytor rosyjski Gołuchow, wielki dobroduszny olbrzym o tatarskim obliczu, młody pisarz amerykański Glen Way, potem był magnat łódzki Wiktor Gdański, o pięknym asyryjskim profilu i przesadnych ruchach, wreszcie młody dyrygent paryski Deso, bardzo dużo gadający i pokazujący sztuki jak pajac w cyrku. Janusz usiadł na wskazanym krześle, Ariadna wróciła na swoją olbrzymią kanapę, która wydawała się jeszcze większa w ciasnym pokoju; Myszyński patrzył przez okno, gdzie rozpościerał się daleki widok przez Sekwanę, aż po drabinę wieży Eiffla i dwie ciemne wieżyczki Trocadero. Towarzystwo nie przerywało sobie rozmowy, z której nic nie rozumiał. Zrobiło mu się bardzo smutno. Czekano jeszcze na Jeana Siseau, który był gwoździem tego śniadania, i na młodego malarza, którego nazywano Bibi. Rozmowa toczyła się naokoło jakiegoś koncertu, który miał się odbyć w teatrze des Champs Elysees i którym miał dyrygować ktoś inny, nie Deso. Ale widać było, że mówili nieszczerze. Wreszcie Ariadna, szczebiocąc z rudym malarzem, spostrzegła, że Janusz nic nie mówi i patrzy w okno. Zwróciła się więc do niego: - Ale, panie hrabio, pana to nic nie interesuje, pan niedawno w Paryżu... Jakże się pan tu czuje? Janusz pomyślał, że największym błędem towarzyskim jest głośne konstatowanie tego, co wszyscy widzą, i wywnioskował, że "przetarcie" się Ariadny w wielkim świecie jest bardzo powierzchowne. - Gdzie się czuję? W Paryżu czy u pani? Ariadna się zaśmiała. Takie rozróżnienie już było dyskryminacją. Powodowana ostrożnością nie sprecyzowała tego pytania. I właśnie wszedł Siseau. Był to młody jeszcze człowiek z gęstą, wełnianą, kruczą czupryną. Cerę miał smagłą; lekki rumieniec na twarzy i kolor na wargach był wywołany za pomocą delikatnej warstwy różu. Miał piękne, duże, smutne oczy, które przeczyły wszystkiemu, co mówił. Siseau usiadł obok Ariadny na białej kanapie i teraz już nikt nie mógł dojść do słowa. Poeta mówił tylko o sobie, dużo, obficie, bardzo zabawnie. Janusz słuchając tej gadaniny spojrzał na siedzącego naprzeciw w fotelu przyjemnego Amerykanina Glena. Jego flanelowe spodnie opadały mu na zakurzone buty, skarpetki wisiały w malowniczych obarzankach. Na twarzy miał uśmiech i niepewności, i zażenowania, może nawet zachwytu, z rysów przypominał nieco Józia Royskiego, tylko miał twarz bardziej podłużną, taki sam złoty puch sypał mu się pod nosem. Był bardzo sympatyczny. Gdy siedzieli wszyscy przy stole, Janusz spojrzał po twarzach, wszyscy właściwie byli bardzo sympatyczni i wartościowi ludzie, wybitni twórcy, i każdy z osobna mógł powiedzieć na pewno Januszowi dużo ciekawych rzeczy, ale zbiorowy konwenans zobowiązywał ich do mówienia jakichś niemożliwych prawd trzepotali się, żartowali w sposób zbyt uporczywy, wreszcie wciąż wpadali na ścieżki plotek i posuwali się nimi naprzód z szybkością bobsleja. Gołuchow mówił, że najgenialniejszym kompozytorem na świecie jest Massenet; Bibi, który przyszedł ostatni, młody malarz z brodą, co się wydawało Januszowi ohydą, powiadał, że na Moneta nie może patrzeć, bo jest wulgarny, a Matisse nie umie używać koloru; Siseau twierdził, że najpiękniejsze widowiska na świecie to są jarmarczne strzelnice z wywracającymi się manekinami; rudy malarz uśmiechał się dość ironicznie i od czasu do czasu wstawiał słowo, Henryk Antoniewski milczał, a pisarz amerykański miał tę naiwność, że przyciskał mówiących do muru, zadając im pytanie: pourquoi? i żądając, aby uzasadnili swoje pomysły, które zapewne przed chwilą przyszły im do głowy. Ariadna siedziała w końcu stołu, jak sikora zwracając małą główkę gładko uczesaną to na jednego, to na drugiego z mówiących. Przy jej nakryciu stał aparat telefoniczny, bardzo dziwny, wysoki, lakierowany na żółto i czerwono. Od czasu do czasu aparat dzwonił i Ariadna rozmawiała z kimś mniej lub więcej uprzejmie. Jedzenie było podłe i niezbyt obfite, ale na ładnej chińskiej porcelanie. Rozmawiano wiele o wystawie sztuki stosowanej, jaka miała się odbyć w tym roku na esplanadzie Inwalidów. Ale Janusz nic nie wiedział o tych sprawach i nudził się piekielnie. Deso i brodaty Bibi opowiadali także o małym sezonie operowym, jaki urządzała jedna ze śpiewaczek na własny koszt, i natrząsali się z programu tych występów i z autorów, którzy pisali dla śpiewaczki opery i balety, choć były tam takie nazwiska, jak Strawiński, Ravel i Szymanowski. Ogólne kpienie i drobne plotki, wśród których toczyła się rozmowa, drażniły Janusza. Wysoki rudy malarz nie mówił także nic i patrzył od czasu do czasu uważnie na niego. Ariadna dodawała zawsze parę złośliwości do plotek, pod koniec obiadu zresztą nie tylko przyjmowała telefony, ale i sama zaczęła dzwonić w rozmaite miejsca. Janusz zrozumiał z rozmowy, że Casino de Paris przygotowuje numer pod tytułem Kuszenie świętego Antoniego z dekoracjami i kostiumami Ariadny. Dziwił się: jakie mogą być w tym obrazie kostiumy? Po prostu św. Antoni w zwyczajnym habicie - no, i zwały nagich kobiet. Jednak Ariadna i jej goście mieli bardzo dużo do powiedzenia na temat tych kostiumów. Przeszli na kawę z powrotem do pokoju z białą pikowaną otomaną. Janusz zaczął rozmawiać z Wiktorem Gdańskim, który wydał mu się sympatyczniejszym od innych, chociaż pretensjonalnym człowiekiem. - Czuje się pan tutaj obco? - spytał Wiktor. - Nie przyzwyczaił się pan jeszcze do Paryża? - Czyż to jest Paryż? - odpowiedział Janusz pytaniem. - Zdaje mi się, że jest jeszcze jakiś inny. - Jest mnóstwo innych - zamyślił się Gdański patrząc przez okno - ale nie wiadomo, który jest najprawdziwszy. - Chyba nie ten - warknął Janusz patrząc na Ariadnę, która przywędrowała do pokoju z nieodstępnym telefonem i siedząc po turecku na białej kanapie, przekrzywiając głowę ptasim ruchem słuchała tego, co jej nadmiernie patetycznie wykładał Siseau, wyciągając naprzód rękę uzbrojoną papierosem, lub tego, co z drugiej strony plótł Deso, parskając coraz to hałaśliwszym śmiechem i cynicznie podważając wszystkie wypowiedzi poety. - Ja lubię każdy Paryż - powiedział Gdański. - Czy nie sądzi pan, że trzeba kiedyś wybrać? - Janusz popatrzył na Gdańskiego zbyt poważnie. Po chwili, umówiwszy się z Wiktorem na spotkanie za tydzień, umknął nie żegnając się z nikim. II Ariadna odczuła widocznie pewien niepokój, bo zaraz następnego dnia zatelefonowała do Janusza do hotelu. Zmęczony i znudzony, nie był uprzejmy dla niej w tej rozmowie. Czuł, że ją to dotknęło. Powiedziała, że przyjdzie do Gdańskiego, aby się z nim spotkać. Janusz odłożył telefon, jakby odkładał mordercze narzędzie. Już mu się zdawało, że uzyskał spokój, że wszystko jest nieporozumieniem, a tu widocznie coś zaniepokoiło jego dawną przyjaciółkę. Osiem lat takich zmian, nawet dwanaście. Czy mógł jeszcze się czegoś po niej spodziewać? Bilińska mieszkała na placu Vendóme w hotelu Ritz, starał się z nią jak najrzadziej widywać, ale tego dnia obiecał zjeść z nią śniadanie, musiał więc jechać. Wsiadł do metra na stacji St-Michel. Na drugiej stacji (metro przejeżdżało tutaj pod Sekwaną i zawsze miał dziwne uczucie myśląc, że rzeka przepływa mu nad głową), na Chatelet, przesiadał się na inną linię idącą ku Porte Maillot. O tej godzinie wielkiego tłoku nie było, ale jednak w wagonie, do którego wsiadł, stało sporo ludzi. Gdy pociąg gwizdnął ostro dwa razy i ruszył z klekotem, automatyczne drzwi zasunęły się gwałtownie, usłyszał za sobą rozmowę prowadzoną po polsku: - My jedziemy do samego końca - powiedział głos męski. - Aż do tych samych koniów, zabawów? - spytał głos kobiecy. Uśmiechnął się i obejrzał dyskretnie. Za nim stał młody człowiek, opalony i wesoły, a obok niego młodziutka, tęga dziewucha, do której bardzo nie pasował szary, jasny kostium i czerwony kapelusz, jaki miała na głowie. Młody człowiek spojrzał na niego uważnie. Janusz się odwrócił. Stacje mijały szybko i już się przygotowywał do wysiadania na placu Concorde, kiedy uczuł, że go ktoś trącił w ramię. - Przepraszam - zapytał młody człowiek stojący w sąsiedztwie - czy pan Myszyński? - Tak - powiedział Janusz - z kim mam przyjemność? - Pan mnie sobie nie przypomina? Jestem Janek, syn Stanisława od starej księżnej Bilińskiej. Janusz przypomniał sobie jak przez mgłę chłopca, który przechodził kuchnią do starego służącego rezydującego pod schodami. - A co pan tu robi? - zapytał. - Ja? Mieszkam... To jest moja żona. Janusz podał jej rękę. - To pan hrabia Myszyński - objaśnił Janek żonę - brat młodej księżnej. Ona wie - zwrócił się do Janusza - ja jej zawsze wszystko opowiadałem. Pociąg zwalniał przy peronie z napisami "Concorde". - Gdzie pan mieszka? - spytał Janusz, który poczuł nagle sympatię do chłopca, który "wszystko opowiadał" żonie. - Na Saint-Paulu. Niech mnie pan odwiedzi, niech pan zapisze adres. - Zapamiętam - powiedział Janusz. Janek wymienił ulicę i numer. - Przyjdę na pewno - dodał. - Pan wie, księżna bardzo chora, pisał mi ojciec - dorzucił młody człowiek. Janusz nie miał czasu na stawianie pytań, wyskoczył z drzwi, kiedy pociąg już ruszał, i naraził się na przykrą uwagę konduktora. Szybko wyszedł na powierzchnię i poszedł ulicą Rivoli w kierunku placu Vendóme. U siostry zastał pewnego rodzaju zamieszanie. Ona także dostała wiadomość o chorobie teściowej. Chciała jechać do Palermo, Spychała, który przechadzał się wielkimi krokami po dywanach jej pokoju, odradzał tę podróż. Janusz miał wrażenie, że się przed jego przyjściem kłócili. Spychała tłumaczył, że nie ma najmniejszego sensu przedsiębrać męczącą i kosztowną drogę, nie wiedząc na pewno, jaki jest stan chorej. Ostatecznie Janusz namówił siostrę, aby zadepeszowała do panny Potelos, która była razem z księżną, i w taki sposób można będzie się dowiedzieć prawdy. Po śniadaniu szybko zjedzonym na dole u Ritza Bilińska zapowiedziała Januszowi, że zabiera go z sobą na podwieczorek do ambasady. Janusz się trochę skrzywił, ale wiedział, że i tak musi tam być, wolał więc pójść z siostrą aniżeli sam. Spychała, gdy wychodzili razem, powiedział do Bilińskiej: - Wiesz, o tej całej sprawie to jeszcze pogadamy. Przecie nie pojedziesz do Palermo? Przy Januszu nie krępowali się i mówili sobie po imieniu. W towarzystwie przechodzili na "pana" i "panią", ale często się mylili. Dawało to powód do mnóstwa żartów. Janusz dziwił się Spychale, że może znosić tak dwuznaczną sytuację. Na avenue de Tokio podwieczorki były dość nudne. Ambasadorowa urzędowała przy wielkim owalnym stole i trzeba było przywitawszy się z nią siadać na wolnym miejscu przy nie znanych sobie osobach, mówić banalne rzeczy, dopóki się po omacku nie trafiło na temat mogący zainteresować oboje rozmawiających. Janusz nie był stworzony do tego rodzaju obcowania z ludźmi. Pani domu posadziła Bilińską niedaleko siebie, pomiędzy księżną Doudeauville, Radziwiłł z domu, a jakąś jeszcze bardziej wyczapierzoną w pióra i koronki damą. Januszowi wskazała miejsce obok dwóch podlotków, z których jeden okazał się bardzo gadatliwy. Panienka z punktu zapytała Janusza, na jakim boisku grywa w tenisa i czy wiosłuje na jeziorze w Lasku Bulońskim. Odpowiadając na pytania dość niezręcznie, prowadził wzrokiem po osobach siedzących dookoła stołu. Bardzo zabawny staruszek w szarym żakiecie i białym plastronie przebitym dużym szmaragdem objaśniał coś jakiejś damie w ogromnym czarnym kapeluszu z rajerami. Pani ta nie tylko była bardzo piękna, ale wydała się Januszowi znajoma. Jej twarz odróżniała się od innych bezmyślnych twarzy pewną grą namiętności i inteligencji. - Pan patrzy na tego pana? - spytała Janusza sąsiadka. - Prawda, jaki zabawny? To jest Boni de Castellane, sławny utracjusz, który puścił nie tylko swoje pieniądze, ale miliony swojej żony, Amerykanki, z domu Gould. Teraz napisał książkę pod tytułem L'art d'etre pauvre *. (* Sztuka bycia ubogim.) - Nie - odpowiedział Janusz - ja patrzę na jego sąsiadkę. Kto to jest? - To jest pani Evans, Amerykanka, śpiewaczka kabaretowa, występuje pod nazwiskiem Hanna Wolska. - Wolska? - spytał Janusz - czy to Polka? - Zdaje się... Polka czy Rosjanka... Janusz patrzył na panią w czarnym kapeluszu z pewnego rodzaju przerażeniem. "Ależ tak, to jest Hania Wolska - myślał sobie. - Jakże się zmieniła przez te dziewięć lat!". Patrzył na nią, jak gdyby chciał wyczytać w jej rysach dzieje minionych czasów. "Co się z niej zrobiło! Mój Boże!" - myślał dalej z żalem, jak gdyby nie widział przed sobą przepięknej, dojrzałej kobiety. Wciąż miał przed oczami małą Hanię, która ukradkiem przychodziła do mieszkania Szyllerów na lekcje z Elżunią. Nie słuchał już pytań sąsiadki i parę razy odpowiedział zupełnie głupio. Ta odwróciła się do okazałej damy, która siedziała po jej lewicy. Marysia Bilińska nudziła się zbyt widocznie pomiędzy damami w piórach i koronkach. Rzucała na Janusza spojrzenia przynaglające go do rozmowy, ale sama odpowiadała monosylabami na pytania sąsiadek. Wreszcie się podniosła. - Pani będzie na koncercie Paderewskiego? - spytała ją ambasadorowa. Bilińska miała taką minę, jakby pierwszy raz w życiu posłyszała nazwisko Paderewskiego. - Mais certainement... * (* Ależ z pewnością...) Dama w czarnym kapeluszu podniosła się także. - Good bye * (* Do widzenia.), mistress Evans - wycedziła dość chłodno pani domu. - Do widzenia pani - powiedziała po polsku Hanna Wolska pani ambasadorowej i w tym "do widzenia" było wszystko: odcień zniecierpliwienia, pogardy, wyższości, ale jednak i pewnego żalu. Janusz znalazł się w tym momencie tuż za nią. Pani Evans wychodząc natknęła się na niego, obejrzała się i nagle się uśmiechnęła uśmiechem pełnym prostoty. - Pan tutaj, panie Januszu? - To pan wpadł! - powiedziała. - A co się dzieje z Szyllerami? Ambasadorowa ze zgorszeniem popatrzyła na Janusza, który bez słowa i z wielką poufałością całował w rękę amerykańską milionerkę i śpiewaczkę kabaretową. - Nie wiedziałam, że twój brat zna panią Evans - powiedziała, żegnając się z Bilińską. - Do zobaczenia na koncercie. Janusz przedstawił panią Evans siostrze. - Odwiozę państwa - powiedziała pani Hanna. - Gdzie pani mieszka? - Wracam do Ritza - powiedziała Bilińska. - Przejadę się trochę, ja mieszkam na rue de Lubec. A pan? - spytała Janusza. - Lepiej nie mówić - uśmiechnął się - gdzieś na bulwarze Saint-Michel. - Dobrze, więc wychodzimy. Na schodach ambasady spotkali Spychałę. Bilińska zatrzymała się chwilkę. - Odwieziemy pana siostrę - powiedziała tymczasem pani Evans - a potem pójdziemy gdzieś na obiad. Mam panu bardzo dużo rzeczy do opowiedzenia. - Ja myślę - rzucił Janusz, który nagle poczuł się innym człowiekiem. Gdy wychodzili z ambasady, na ulicy zagęszczał się mrok, słońce zachodziło w skomplikowanych pomarańczowych chmurach, które rzucały odblask na wyższe piętra domów. W momencie gdy Janusz siadał do samochodu, wydało mu się, że spostrzegł Ariadnę wchodzącą na ganek ambasady. Zółty cień szklanego baldachimu nad wejściem ogarnął jej postać ciepłym światłem. Ale nie miał czasu na zastanowienie, czy to rzeczywiście była ona. Kiedy siedzieli obok siebie w jakiejś eleganckiej restauracji, do której go Hania zawiozła swoim rolls-royce'em, sytuacja zaczynała go bawić. Ani rusz nie mógł wyobrazić sobie, że siedzi obok córki stróża z domu odeskiego. Pomiędzy tamtą Hanią a panią Evans nie mógł znaleźć żadnej łączącej je nitki. Po prostu znalazł się w restauracji przy jednym stole z zupełnie nieznaną, wspaniałą kobietą, która na dobitek poczęła mu się zwierzać, opowiadając całe swoje życie. Opowiadanie to mogło może zastąpić ową nitkę połączenia. Ale słowa nie zastępowały faktów. Mimo wszystko, co mu opowiadała Hania, tamto odeskie wspomnienie zacierało się coraz bardziej. Po prawdzie nie zwracał wówczas uwagi na tę skromną dziewczynę. Dopiero potem, pod sam koniec, w chwili kiedy między Winnicą a Kijowem zajechał na parę dni do Odessy, zauważył, że Hania ubierała się lepiej, i słyszał od pani Royskiej, że śpiewała w jakimś cafe-chantant. Wiedział także coś niecoś, że kochał się w niej Walerek. Ale połączenie w myśli ordynarnego chłopca, jakim był Walerek, z tą wspaniałą milionerką amerykańską wywoływało tylko uśmiech. - Patrzy pan na moje szmaragdy? - spytała pani Evans. - Rzeczywiście są wspaniałe. Hania miała w uszach wspaniałe okrągłe kaboszony szmaragdowe. - Nigdy nie widziałem szmaragdów w ten sposób szlifowanych - dodał, przypominając sobie klejnoty siostry, które poszły na kupno Komorowa... i chyba na coś jeszcze? - Mam największą na świecie kolekcję szmaragdów - powiedziała jakby od niechcenia pani Evans - moje amatorstwo podbiło ostatnio cenę na te kamienie. Byłam nieostrożna - uśmiechnęła się - i kupowałam te rzeczy wprost, sama, nie przez podstawionych ludzi. - Co robi pani mąż? - spytał Janusz. - Mój ostatni mąż - uśmiechnęła się Hania - Evans, jest fabrykantem. Wie pan, te żniwiarki i młockarnie Evansa? Słyszał pan? Zresztą produkcja w naszych fabrykach w Pittsburgu daje się przestawiać... - A pani miała wielu mężów? - Evans jest trzecim. Pan wie? Z Odessy wyjechałam z Kalikstem Duszanem do Konstantynopola. Tam wyszłam za mąż za lekarza ambasady amerykańskiej, doktora Smitha, wyjechaliśmy do Nowego Jorku, doktor Smith był bardzo zacny, starszy już człowiek, umarł po dwóch latach, zostawiając mi bardzo ładny majątek. To był początek... - uśmiechnęła się ślicznie i bezradnie do Janusza, jak gdyby stwierdzając, że los był silniejszy od niej. - Znowu zaczęłam śpiewać na scenach amerykańskich, miałam powodzenie... Napijemy się? Janusz czuł działanie szampana i uśmiechał się także, i to, jak sobie sam pomyślał, głupkowato. - Pewnie - powiedział. - Po dwóch latach... - To są drugie dwa lata z ośmiu... - No, jakiś czas musi pan odliczyć na Konstantynopol. - I co? - Po dwóch latach ożenił się ze mną menedżer teatralny Cochran. Wyjechaliśmy w podróż poślubną do Europy. I na statku poznałam Evansa... - I jeszcze raz, co? - Evans pojechał wprost do Szwajcarii, gdzie bawiła jego żona... po rozwód. - A pani? - Cóż miałam robić? Od trzech lat jestem panią Evans. - Co pani robi w Paryżu? - Kupiłam tutaj jeden z teatrów... i chcę śpiewać. - Mój Boże! Pamięta pani Elżunię?... - Ach, wie pan, straciła zupełnie głos... Odkąd została żoną tego okropnego Rubinsteina... słyszałam ją niedawno w Metropolitan Opera House. Janusz natężył słuch i popatrzył przelotnie na swą sąsiadkę. Skromnie zaciskała usta. "Coś w tym jest" - pomyślał. - No, skoro śpiewała w Metropolitan... - To wszystko tylko pieniądze Rubinsteina. Pan wie, przecież wszystko można dostać za pieniądze. W tym ostatnim zdaniu drgała jakaś nutka niepokoju czy niepewności. Janusz to podchwycił. - Pani tak sądzi? - spytał. Hania nie odpowiedziała. Wypiła trochę wina z kieliszka. Janusz pomyślał, że uczyniła to naumyślnie, żeby móc zakryć wyraz ust, który stał się naraz bardzo gorzki. Janusza to zainteresowało. Nagle podniosła wzrok i spojrzała na niego z pytaniem. - Jedźmy do mnie - powiedziała - zaśpiewam dla pana. Mimo że nie skończyli obiadu, zapłacili i wyszli. Pojechali na rue de Lubec, gdzie Wolska srebrnym kluczykiem, wydobytym z pajetowego woreczka, otworzyła olbrzymie, ciężkie drzwi ciemnego domostwa. Wewnątrz było zupełnie ciemno i mieszkanie, olbrzymie pokoje pałacu, zialy pustką i niezamieszkaniem. Hania zapaliła światło w hallu, gdzie rzucili okrycia na krzesła, a potem wchodziła na kręcone marmurowe schody, zapalając po kolei lampy. Ciemności pierzchały przed nią, ale nie pustka. Na pierwszym piętrze przeszli parę salonów, gdzie wisiały lampy i obrazy okryte muślinem i stały wielkie meble. W ostatnim pokoju białe kinkiety rozświetlały seledynowy dywan na podłodze, kruche meble obite zielonym kretonem w białe kwiaty i błyszczący czarny fortepian z ogromnym bukietem tulipanów stojących w okrągłej wazie z matowego szkła. Na dźwięk ich kroków zjawiła się mała, chuda i czarna osoba w średnim wieku z potarganymi kruczymi włosami i haczykowatym nosem. Niosła na ręku małego, kudłatego pieska, białego jak śnieg. Pani Evans przedstawiła tę osobę Januszowi. - Moja sekretarka, miss Silberstein - powiedziała. Piesek szczeknął parę razy ochrypłym głosem. Pani Evans zakręciła się po pokoju, zapalając kryształowe lampy na ścianach. - Pan chwilkę na mnie poczeka, tu stoi sherry - powiedziała niespokojnie - ja zaraz wrócę, tylko się przebiorę. Proszę przygotować Toskę - zwróciła się po angielsku do sekretarki. Znikła za zieloną portierą. Miss Silberstein rzuciła pieska na podłogę, postał on przez chwilę osowiały i pokusztykał za swoją panią na korytarz, stukając pazurkami o posadzkę. Sekretarka wyszukała gruby tom na półce, otworzyła fortepian i ustawiła nuty na pulpicie. - She is completely mad * (* Ona jest kompletna wariatka.) - zwróciła się poufnie do Janusza. - Miała powodzenie jako śpiewaczka kabaretowa, zachciało jej się śpiewać w operze. Zupełnie nie daje sobie rady i za żadne pieniądze nie może sobie zrobić występu na prawdziwej scenie. Po to kupiła teatr... ale to nic nie pomoże. Zobaczy pan! Janusz z trudnością przełknął łyk słodkiego wina. Nie odpowiedział ani słowa pannie Silberstein. Nie mógł z nią wchodzić w konfidencje na temat zupełnie mu nie znanych osób i okoliczności. Po chwili wróciła pani Evans. Miała na sobie obszerną, białą szatę z lekkiego jedwabiu, z długimi rękawami. Przepasana była sznurkiem - czymś w rodzaju różańca z dużych, okrągłych szmaragdów. Na szyi miała takie same szmaragdowe paciorki. Włosy rozburzyła widać jednym ruchem dłoni, zmieniając staranne uczesanie na grzywę loków. Wydawała się Januszowi bardzo piękna. Zgasiła znowuż część świateł, chodząc pod ścianami jak Lady Makbet, Janusz siedział w głębokim fotelu. - Zaśpiewam panu z drugiego aktu - powiedziała. Stanęła w wygięciu fortepianu. Miss Silberstein uderzyła parę akordów, fortepian był stłumiony, a brzmiał pięknie. Hania zaczęła modlitwę Toski. Janusz zorientował się od razu, że miała bardzo nikły głos. Chociaż pokój był mały, głos ten rozlegał się jednak słabo, a chwilami nawet stłumiony akord fortepianu pokrywał jego brzmienie. Nie trzeba było wielkiej muzykalności, aby w krótkim czasie zorientować się, że śpiewa zupełnie nie w takt i biedna panna Silberstein musiała ustawicznie albo doganiać śpiewaczkę, która nagle znajdowała się od niej o kilka taktów naprzód, albo też musiała na pewnym akordzie czekać, aż ona ją dogoni. Od czasu do czasu akompaniatorka rzucała porozumiewawcze spojrzenia na Janusza, łypiąc swoim wielkim czarnym okiem. To było okropne. Siedząc w ogromnym fotelu, Janusz czuł za sobą zimne i puste wielkie mieszkanie i widział przed sobą piękną kobietę w uroczystej szacie, która wydawała z wysiłkiem nikłe dźwięki z naprężonego gardła. Żyły nabrzmiały na pięknej szyi pani Evans, a usta otwierała z dramatycznym wyrazem, przymknęła oczy, a piękne włosy, rozsypane po czole, poruszały się przy każdej nucie gwałtownie. Serce Janusza ściskało się żałością. Pani Evans wyciągnęła obie dłonie w górę, zamierając na długiej fermacie, która urwała się oczywiście wbrew jej zamierzeniom. Stała z zamkniętymi oczami. Miss Silberstein bezradnie opuściwszy małe krogulcze łapy patrzyła na Janusza nie ukrywając swej ironii. Musiała nienawidzić swojej chlebodawczyni. Hania oprzytomniała i zwróciła się do Janusza. Ten podniósł się z fotela i wykrzesał z siebie kilka jakichś bardzo niewyraźnych zachwytów. - Teraz Królowa Saba - powiedziała Wolska. Janusz musiał wysłuchać trzech czy czterech arii: nie ulegało żadnej wątpliwości, pani Evans nie miała najmniejszych szans na śpiewanie w poważnej operze. Niemniej jednak, wysławszy pannę Silberstein, aby im przygotowała jakąś przekąskę, zwróciła się do Janusza z pytaniem, czy nie można by urządzić dla niej występu w operze lwowskiej. Janusz stwierdził, że nie ma we Lwowie żadnych znajomości. - I jeszcze jedno - powiedziała pani Evans, kiedy już siedzieli przy malutkim stoliczku z przekąskami - wie pan, straciłam kontakt z całą moją rodziną w Polsce. Wiem, że ojciec wrócił z Odessy do Warszawy. Ale nie wiem, co się z nim teraz dzieje. Czy nie mógłby pan po powrocie do kraju odnaleźć ojca i dać mu mój adres? - Ależ oczywiście - powiedział Janusz - tylko jak go poszukać? - Musi być przecież jakaś centrala stróżów - z pewnym ociąganiem się powiedziała pani Evans. Janusz uśmiechnął się. - Od czasu swego strajku noszą teraz tytuł dozorców domowych i mają swój związek zawodowy. Czy pani myśli, że ojciec nie zmienił fachu? Hania popatrzyła na niego w sposób bardzo intensywny. - Myślę, że chyba nie... - szepnęła. Wracając późnym wieczorem do hotelu "Suez', Janusz uśmiechał się do siebie. Jednej rzeczy nie można jednak mieć za największe choćby pieniądze: pięknego głosu. III Janusz z pewną trudnością odnalazł na "Sępolu" mieszkanie Janka Wiewiórskiego, chłopak nazwał ulicę, w której mieszkał, rue Coster, tymczasem nosiła ona nazwę rue Castex, poznał ją Janusz tylko po synagodze, która mieściła się na rogu Castex i ulicy Saint-Antoine. Było to wprawdzie dość daleko od kościoła Świętego Pawła, ale cała dzielnica miała ten sam charakter. Przypominała Januszowi niektóre ulice Łodzi: te same małe sklepiki spożywcze z żydowskimi napisami, małe restauracyjki z wymalowanymi Bartkami albo zawile splecionymi kołaczami jak na rynku w Grójcu czy Grodzisku. Na ulicy słychać było tylko żargon lub polszczyznę, a ostatecznie ulicę Castex pokazała mu stara Żydówka w peruce i czepku dzierganym złotymi kulkami. Wiewiórski miał dziwne mieszkanie, do którego się wchodziło po dwóch drewnianych stopniach, nad drzwiami brzęknął dzwonek, a w środku było ciemno i pachniało piwem i śledziami. Musiał to także kiedyś być taki mały sklepik. Janusz nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest w Polsce. Janek stał w pierwszym pokoju. Podskoczył, gdy go zobaczył, i wołał w głąb mieszkania: - Janka, Janka, a chodź ino, a mówiłem przecie, że hrabia do nas przyjdzie. Janusz podał mu rękę, którą ten ściskał serdecznie obu dłońmi. - Przyszedłem pod jednym warunkiem, że pan nie będzie mnie tytułował hrabią. Nie jestem żadnym hrabią... - Ale, panie! Każdy z was to albo książę, albo hrabia - machnął ręką Janek - ale jak pan chce, niech tak będzie. Proszę, proszę. Wprowadził Janusza do małego pokoiku w głębi, gdzie stał kwadratowy stół okryty siatkową serwetą, a na nim bukiet z amarantowych i zielonych piór. Drewniane krzesło wytarł fartuchem i powiedział: - Niech pan siada, żona zaraz przyjdzie. A tom się ucieszył, zaraz panu coś powiem. Skoczył z powrotem. Janusz obejrzał się po pokoju wymalowanym w żółte i niebieskie desenie. Mebli było tu mało, pod ścianą stał aryston, a na nim klatka z kanarkami. Na ścianach wisiały litografie przedstawiające księcia Józefa i przysięgę Kościuszki na rynku. Obok bardzo ładny sztych, portret Stanisława Leszczyńskiego w stroju koronacyjnym. Janek wbiegł z powrotem, niosąc butelkę calvadosu, chleb i ser nakrajany na talerzu. Z drugich drzwi wyszła pani Janka w różowej jedwabnej bluzce i bardzo zarumieniona. Usiedli przy stole i częstowali Janusza wódką i serem. - Chleb, proszę pana, jak polski - powiedział Wiewiórski - tu jedna Żydówka wypieka, tutaj zaraz koło ichniej synagogi. Janusz poczuł się od razu dobrze. Usiadł przy stole i z sympatią popatrywał na Janka; dopiero tutaj uprzytomnił sobie, jak bardzo obco czuł się dotychczas w Paryżu. Spostrzegł, że nawet ani razu nie pomyślał o Warszawie, o domu, ale w gruncie rzeczy cały podkład jego wszystkich pomyśleń skierowany był w tamtą stronę. Zresztą dom! On nie miał domu, nie mógł swoim domem nazywać cudzego mieszkania na Brackiej ani też folwarku, w którym nigdy nie bywał. Zwrócił się do Wiewiórskiego: - Miał pan niedawno wiadomości od ojca? Wiewiórski zaprzeczył. Nie, nie miał, ostatni list to był ten z wiadomością o chorobie księżnej pani. - A jak teraz zdrowie księżnej? - zapytał Janek. - Dziękuję, już dobrze. Moja siostra miała wiadomość. Depeszę od panny Potelos. Księżna miała się lepiej i już w tych dniach miały jechać do Warszawy. Widać, że księżna Anna zdrowa, skoro przedsiębierze taką długą podróż z Sycylii do Warszawy. - A czy to daleko ta Sycylia? - spytała Wiewiórska. - A kawał drogi: jeszcze od Rzymu doba jazdy. - Ajej, a po cóż ona tam pojechała? Taka stara osoba. - Córka jej tam jest za mężem - objaśnił z pewnością siebie Janek - za takim jednym, co byłby królem Francji, gdyby króla Francji nie wypędzili. Janusz nie wyprowadzał z błędu Wiewiórskiego. Czy to nie wszystko jedno, pretendent, jego brat czy bratanek? Wiewiórskich to nie powinno było obchodzić. Ale obchodziło. Wiewiórska wdała się w ubolewania, że Francuzi króla nie mają i że powinni by byli mieć, to może by było lepiej i nie taka byłaby drożyzna. - A skąd się pan tutaj wziął, panie Janku? - zapytał Myszyński, kiedy już wypił dwa kieliszki calvadosu. - Skąd? Z kopalni! Po powstaniu to ja zostałem na Śląsku, ale tam nie było dobrze. Złote góry nam obiecywali, panie, powstańcom, a mieliśmy łatane portki i pracy po uszy. Wyjechałem, panie, do Nordu, przez dwa lata pracowałem w kopalni, tę oto żonę sobie przyuważyłem, no, i jakoś to szło. Tylko że u Francuzów pracować, panie, to także niedobrze, wyzysk i już. Naszemu człowiekowi to wszędzie niedobrze - dodał sentencjonalnie. - Odłożyłem trochę pieniędzy, przyjechałem do Paryża, ciotka mojej żony sklepik tu miała, tośmy tutaj się przy niej urządzili. Ale ciocia umarła, a ja sklepik zlikwidowałem. Co robotnikowi po sklepie? - A gdzie pan pracuje? - Teraz w warsztacie - powiedziała za męża Janka, wstała i wyszła do pierwszego pokoju, bo tam wszedł ktoś z ulicy. Janka mówiła po polsku silnie mazurząc i z zupełnie chłopskimi zwrotami, a teraz poczęła dolatywać jej płynna francuszczyzna. - Jakże, dzieci nie macie? - spytał Janusz. Wiewiórski posmutniał. - Było jedno - powiedział - córeczka. Ale zmarła, w tydzień po urodzeniu, jeszcze w lecznicy. Tam u nas w kopalni były lecznice, pożal się Boże. Dziecko mi zaziębili, pokryła się takimi pęcherzykami, co pęcherz pęknie, to materia, panie, cieknie. Trzy dni się męczyła, piszczała jak kot - no, i umarła. A od tego czasu jakoś nic... - Nie tęskni pan do Polski? - spytał Janusz, wychylając trzeci kieliszek. - A po co mam tęsknić? - powiedział z goryczą Janek. - Ojczyzna mnie nie chce i nie potrzebuje, to i ja nie potrzebuję ojczyzny. - Z Francuzami żyć można? - Pewnie. Z każdym człowiekiem żyć można. Tylko że to taki drobny naród, panie hrabio, rękę to tylko tak w kieszeni trzyma, jakby tam węża hodował - i jedzenie mają podłe. Codziennie, z przeproszeniem, do tej swojej miski siada z uroczystą miną, jakby nie przymierzając do wigilii siadał. A w misce gówno... Janusz się uśmiechnął. - No, Janka dobra gospodyni, zaraz pan zobaczy! Zawsze coś po naszemu upitrasi. Ale tak... nie ma na co spojrzeć. Sałata i ser, ser i sałata. Janka weszła, niosąc na talerzu kawałki pokrajanego schabu. Mięso było białe i apetyczne, Janusz jadł z przyjemnością. Calvados zaczynał działać i Wiewiórski był coraz gadatliwszy. Janusz pamiętał go jako młodego, nieśmiałego chłopca, rywala wspaniałego ułana Ludwika, który go ubiegł przy piastunce Ala. Teraz był to chłop całą gębą. - No, a jakże tam w Warszawie? - spytał Janek. - Jak pana siostra? Nie wyszła za mąż? Janusz zmieszał się. Służba przecież doskonale o wszystkim wiedziała. - Nie, nie wyszła - powiedział ostrożnie. Wiewiórski zrozumiał, że nie należy zadawać pytań. - A pan Spychała? - spytał jednak. - Pracuje wciąż w MSZ - odpowiedział Janusz, nie wiadomo dlaczego nie chcąc mówić Wiewiórskiemu, że Spychała jest w Paryżu. Ale Wiewiórski o tym wiedział. - Spotykam go, spotykam - powiedział. Na chwilkę zamilkli. - Ach, to MSZ... - wyrzekł nagle groźnie Janek - to Mi-ni-ster-stwo Spraw Za-gra-nicz-nych! To bandyci, proszę pana, bandyci! Pan wie, co oni nam zrobili? - Komu? Panu? - ze zdziwieniem zapytał Myszyński. - Ale! Nie mnie, powstańcom. Pan wie, jak nam wtedy rozejm zrobili? - Jaki rozejm? Nic nie wiem. - A bo wy tam co wiecie. Nic to was nie obchodzi - klapnął dłonią po stole były górnik - rozumie pan? jak było powstanie, to przecie my od razu poszli naprzód, ho, ho, jeszcze jak. Mnie jeszcze przed plebiscytem do Sosnowca nad granicą ściągnęli i uczyli, jak karabinem ten tego, w prawo, w lewo, jak tego Niemca bić. A po plebiscycie to zaraz nam kazali być na pogotowiu. Ale się zeszło jeszcze ponad miesiąc... - No, i co MSZ? - zniecierpliwił się Janusz. Wiewiórski rozpalał się coraz bardziej. Ogorzała twarz okryła się potem, oczy mu błyszczały zarówno pod wpływem wspomnień, jak i calvadosu. Wypili już po czwartym kieliszku. Janka siedziała jak lalka w tej swojej różowej atłasowej bluzce, z niebieskimi koralikami na szyi i trzymając się sztywno, patrzyła na męża jak w obraz. - Nie gorącuj się, Jasiu - mówiła co parę chwil. Ale Jasio się "gorącował". - Długo się to ciągnęło, bo się kłócili. Mielżyński w tę, a Korfanty we w tę. Każdy sobie coś chciał przy tej sposobności wytargować, a to szło o tę naszą śląską krew... - Pan przecie nie Ślązak, panie Janku - uśmiechnął się gość. - Nie Ślązak? Kochany! Pewnie, że nie, alem Polak. Ta śląska krew to tak jak nasza. A co się tam działo na tym Śląsku. Niemcy to nas mordowali, zarzynali jak gęsi, a my nic, stoimy sobie i karabiny chowamy. Angliki za Niemiaszkami trzymały i te nasze karabiny i naboje to tylko na wszystkie strony wywąchiwały. Przed Anglikiem trzeba było jeszcze bardziej chować jak przed Niemcem... - Co pan mówi? - zdziwił się Janusz. Wiewiórski się podniósł i stanął przy krześle, kreśląc na stole jakieś znaki, jak gdyby to była mapa Śląska. - My, panie, ruszyli od razu, z kopyta, zaraz drugiego maja. Tu, panie, zatrzymać nas nie mogli, w tydzień toby my cały Śląsk w ręku mieli, a za Niemcami by się kurzyło! Francuzy to z nami sztamę trzymali i po cichu nam rozejm zaproponowali, ażebyśmy aż do linii Korfantego Śląsk zajęli, a oni już Niemiaszków przetrzymają. I co pan myśli? Korfanty tajne pismo do Ministerstwa Spraw Zagranicznych posłał, o tym rozejmie niby, a oni wszystko rozgłosili, do gazet podali. Krzyk się na świecie zrobił. Lojd Żorż sam takiego lamentu narobił, my niby na ten rozejm stanęli, a Niemcy na nas lu! i walaj w nas... Widzi pan, co nam te bubki z emeszetu narobili. Nienawidzę po prostu, jak kto mi o nich wspomni. Bez nich tobyśmy cały Śląsk mieli... - Skądże pan wie o tym wszystkim, panie Wiewiórski? - zapytał Janusz. - Jakże nie mam wiedzieć? A czy to tam ja nie byłem? Na własne oczy nie widziałem? Czym to pod Rybnikiem sam do Włochów, makaroniarzy, psiakrew, nie strzelał? Tak bractwo drałowało, aż się za nimi kurzyło, ale furt z Niemcami trzymali... Nagle Wiewiórski się zastanowił, zamyślił się i popatrzył na Janusza. - No, panie hrabio - powiedział - pan jest uczony. Niech mi pan powie, dlaczego tak jest? Jak tylko my jesteśmy w potrzebie, to nikt nam nie pomoże. I Anglia, i Francja, i Włochy, wszystko było wtedy przeciwko Niemcom, a jak my powstanie urządzili, to byliśmy sami jak ten palec... Zatrzymał się jeszcze, znowu popatrzył na Janusza, a potem, siadając przy stole, z rozmachem uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły czerwone i zielone pióra w wazonie, i zawołał pełnym głosem: - Dlaczego Polska ma być zawsze sama? Dlaczego nikt nigdy jej nie pomoże? Bo te burżuje, co tu rządzą, to nas w dupie, z przeproszeniem, mają... Janusz odwrócił się. - No, pewnie - powiedział - nikt się o tę naszą Polskę nie troszczy. - Nie tylko nie troszczy, a nawet, proszę pana każdy by ją w łyżce wody utopił, tę naszą ojczyznę przeklętą. - Tsss, Jasiu, nie gorącuj się - wtrąciła tutaj zgorszona Wiewiórska. - A, proszę pana, pod Górą Świętej Anny jak było? - spytał już spokojniej jej mąż. I nagle porwał się pod wpływem gniewu i alkoholu, zaczerwieniony cały, uchwycił wazon z piórami i stawiając go z powrotem gwałtownie, powiedział: - Ot, tak była góra, a tutaj, z tej strony dół. Głęboki dół, wąwóz, panie, taki - to my tu szli od tego wąwozu, dzień jak łza, niebo, słońce... Panie, te pierony śpiewały, jak to tam u nich: Góro chełmska, piastowskich ziem stróżu wieczysty... a Niemcy drałowały. Już my całą górę zajęli i klasztor, i te Kalwaryje, co tam po całej górze nabudowane, i krzyk taki był: "Bij Niemca, bij Niemca..." I co? Kazali się potem wycofać. I już my się ile o tę górę bili, nigdy my jej nie odzyskali... Święta Anna, Święta Anna! Janusz poczuł, że mu się w głowie kręci, i czuł w sercu pijacki żal, że nie był z Jasiem pod Górą Świętej Anny. Powiedział to. - A co by pan tam robił? Tacy jak pan na gotowe przychodzą... - powiedział szczerze Jasio. - To była nasza, robotnicza sprawa. Jego żona przepłoszyła się tą szczerością. - Cóż ty gadasz, tak panu przygadujesz? - No bo jest swój człowiek - powiedział Wiewiórski rozczulony i klepnął Janusza po ramieniu - jemu można wszystko powiedzieć. Janusz mimo działania calvadosu poczuł się trochę zawstydzony i nie wiedział, jak ma reagować. Wiewiórski nalał jeszcze po kieliszku. Ale w tej chwili weszła rezolutnie mała dziewczynka, może ośmioletnia, z dwoma jasnymi warkoczykami na głowie. - Już jestem - powiedziała, podnosząc w górę głowę. - To po mojej siostrze - powiedziała Wiewiórska - przywitaj się z panem. Dziewczynka podała rękę i zrobiła ładnego kniksa. - Jak się nazywasz? - spytał Janusz. - Żermena - powiedziała dziewczynka. - Ale, co ty pleciesz - zawołał Wiewiórski - Jadzia się nazywasz, i koniec. Wymyśliła sobie jakąś Żermenę. I to przecie do polskiej szkoły chodzi... - Do polskiej? - spytał Janusz. - Tak, do polskiej. Tutaj założyła prywatną szkołę taka pani, malarka. Ona się naszymi dziećmi opiekuje, forsę daje... Jak się ona nazywa, Jasia, nie pamiętasz? - Tarło się nazywa - powiedziała za ciotkę "Żermena" - ja wiem, bo ona czasem do nas przychodzi. - Aha - potwierdził Jasio - Tarło, tak jest, Ariadna Tarło... Januszowi na razie nic to nazwisko nie powiedziało. Po chwili dopiero zastanowił się. - Tarło? Ariadna? Malarka? - Ano, tak - powiedział Wiewiórski, sadzając sobie Jadzię na kolanach. - Zjesz coś? My ją sobie tak jak własne wzięli, siostra jasia umarła... Janusz siedział przygwożdżony do krzesła. - Ariadna Tarło? Polskimi dziećmi? Co to znaczy? - Ona jest taka malarka, co suknie maluje - powiedziała Wiewiórska - podobnież bardzo dużo pieniądzów zarabia. Janusz otrzeźwiał i zaczął się wreszcie żegnać. Ale Wiewiórscy go zatrzymali i nakarmili, i napoili tak, że ledwie żyw wrócił do hotelu i zwalił się jak martwy do łóżka. IV Panna Tekla Biesiadowska do Janusza Myszyńskiego: Warszawa 14 kwietnia 26 Kochany Januszu! Tak niedawno, właściwie mówiąc, wyjechałeś, a tak tu nam wszystkim Ciebie brakuje i prawdę powiedziawszy, wszyscy bardzo czekamy twojego powrotu. Dopiero po tym, jak wyjechałeś, zrozumiałam, że przez te ostatnie lata, co Ty u nas mieszkasz, ogromnie się do Ciebie przywiązałam. Myślę, że się w ciągu tych lat bardzo zmieniłeś. W Mańkówce byłeś taki sobie paniczyk, a teraz jesteś prawdziwy człowiek, jak się uśmiechasz do kogo, to się jaśniej robi na duszy. Taki jesteś nasz i kochany, wszyscy to mówią, nawet Stanisław, i mówi, że Ty nie ten co dawniej. Cieszę się bardzo, że Ciebie ludzie kochają, tylko mi szkoda, że nie ożeniłeś się dotychczas, byłbyś pewno dobry mąż i ojciec, a tak to cię szkoda. U nas nic nowego, podobno stara księżna bardzo chorowała, ale pisała Potelosa, że zaraz przyjeżdżają, i po cóż ona tu przyjeżdża, kiedy choruje, jak ma umierać, lepiej by za granicą sobie umarła. W domu pusto i bezczynnie, jak nie ma nikogo, ale to może lepiej, bo mogłam sobie porządki zrobić jak się patrzy i stolarza, i tapicera zawołałam, bo meble w stołowym to już się rozsypywały i firanki u młodej księżnej i u Ciebie, mój Januszku kochany, przewiesić kazałam, i nie na motylki, ale tak zwyczajnie upiąć kazałam, bo na motylki nie pasowało do kawalerskiego pokoju. Pani Royska była tu niedawno, dzwoniła w samo południe i żałowała, że nikogo nie zastała, pani Ola córeczkę urodziła szczęśliwie, pani Michasia bardzo zadowolona, że nareszcie córeczka, a pani Royska mówi, że Andrzejek jest najładniejszy, bardzo miłe i ładne dziecko, i nawet mądre, bo sam się czytać, powiadają, nauczył i na przyszły rok do szkoły ma chodzić. Walerek Royski podobno ma się żenić z jakąś hrabianką, ale jaką, to nie wiem, myślę, że niewielka będzie z niego dla niej pociecha. W Pustych Łąkach nie siedzi, najczęściej w Siedlcach, po knajpach się włóczy, ale ktoś powiadał Stanisławowi, że ministrem może zostać, ale to gadanie, tyle tylko, że podobno coś tam koło jakiegoś ministerstwa się kręci. Pan Szyller też podobno się ma żenić, ale to nie bardzo prawdziwa wiadomość, tyle że zawsze do tego Łowicza jeździ, ale teraz za granicę pojechał, może się i z Tobą gdzie spotka, operę jego mają gdzieś grać, mówili Stanisławowi. U mnie żadnych nowin, chyba tylko że starzeję się, gdyby nie Alo, dziecina kochana, tobym nie wiedziała, co z sobą robić, ale widać, że dla niego żyć muszę, bo po prawdzie powiedziawszy, choć to książęce dziecko, ale jakby trochę zaniedbany, Twoja siostra niewiele o nim myśli, a stara księżna do wychowania się nie nadaje, a przy tym ciągle za granicą siedzi. Ostatni z rodu może, a tak jakoś na niego patrzą, jakby im zawadzał. Ja wiem, że Ty Ala kochasz, ale co z tego? Ty także na wychowawcę się nie nadajesz, ale dziecko, jeżeli zazna od kogo dobroci w rodzinie, to tylko od Ciebie, bo Ty to rzeczywiście jak ozdoba rodziny jesteś, jak mówił ksiądz Kirchner w Berszadzie. Bardzo jestem dumna na starość, bo to ja trochę Ciebie chowałam i karmiłam mazurkami. W tym roku tylko dla Ala trochę napiekłam, czego tam potrzeba, pakowaniec ciotki Nosarzewskiej smakował mu bardzo, ale też bo udał się rzeczywiście. Stanisław syna ma w Paryżu, a może byś go gdzie znalazł, dawno już wiadomości od niego nie było. Zapytaj, może tam gdzie wiedzą. Wszyscy czekamy na Ciebie, Alo się zawsze pyta, czy nie pisałeś, ale mówię, że nie. Tęskni dziecina, bo samotny. Ty jesteś mu jednak najbliższy, powiada zawsze: "Wujka Janusza to ja kocham, a babcię to tylko lubię". A o mamusi nic nie powiada. Wracaj, Janusz, już, bo tu bez Ciebie smutno w Warszawie i dom jak bez dachu stoi. Całuję Cię i błogosławię, Twoja stara Tekla Biesiadowska List ten listonosz przyniósł Januszowi jeszcze leżącemu w łóżku nazajutrz po wizycie u Wiewiórskich. Zapukał pewnie i zdecydowanie, pukaniem, po którym się zawsze poznaje listonoszów w Paryżu, i podał mu małą kopertkę z niezgrabnie napisanym adresem, pokiereszowaną kolorowymi ołówkami, gdyż panna Tekla nie podała numeru arrondissement i list trochę wędrował. Odsłonił wyblakłą firankę i przeczytał od jednego haustu. W treści listu nie było nic nadzwyczajnego, Janusz odłożył go z niechęcią. Wczoraj telefonował do Janusza Edgar. Umówili się na spotkanie dzisiaj w Luwrze, list więc zawierał wiadomość przestarzałą i sentymentalne wylewy starej panny. Było już dosyć późno i Janusz wstał, umył się i ubrał szybko, poszedł bulwarem nad Sekwaną i wzdłuż nadbrzeża posuwał się w stronę Luwru. Rzeką płynęły kolorowe penisze, ciągnące czarne barki z węglami, i pod mostami pochylały kominy. W kramach sprzedawano wytarte książki i kolorowe sztychy. Nadchodziła moda na stare mapy, zielone i czerwone wisiały one na podniesionych daszkach kramów. Janusz spostrzegł małą mapkę "Totius Silesiae" z Górą Świętej Anny wyrysowaną starannie i nałożoną prawie na samo Opole, pomyślał o Janku i kupił sztyszek za cztery franki. Popatrzył na zegarek, spostrzegł, że ma za dużo czasu, i zwolnił kroku. Zatrzymał się i myśląc o czym innym, obojętnie spoglądał na wody rzeki. Słońce odbijało się w drobnych falach, od Sekwany szedł lekki powiew i zapach wilgoci. I wtedy niespodziewanie wypłynęły mu w pamięci słowa listu panny Tekli: wszyscy mówią, że ty nie ten sam co dawniej. Oznaczało to, że te pięć lat, które wydawały mu się latami najbardziej jałowymi w jego życiu, miały jakieś znaczenie i że nie minęły one bez śladu, skoro w oczach ludzi stał się nie tym, co dawniej, lecz kimś innym, kochanym, "ozdobą rodziny". Co to oznacza? Czyżby naprawdę zaszły w nim jakie przemiany? Chciał zobaczyć siebie takiego, jakim był przed pięciu czy ośmiu laty, zaraz po powrocie z Odessy, ale to mu się nie udawało, widział swoje przygody, ludzi, z którymi się stykał, rozmowy, jakie prowadził, nawet zdarzenia - choć ich wiele nie było. Ale zawsze widział siebie takiego, jakim był teraz czy jakim był wówczas, jednego niezmiennego Janusza Myszyńskiego, człowieka trochę zagubionego w bardzo wielkim i nie bardzo zrozumiałym świecie. A jednak się zmieniał. Jak prześledzić w sobie te zmiany? To chyba niemożliwe. Czarna węglarka na Sekwanie zapiała przenikliwie jak kogut na wiosnę i Janusz drgnął. Przypomniał mu się dźwięk lokomotywy w Odessie. Niepodobna kierować tymi zmianami, kiedy nawet nie wiadomo, że są to zmiany, można tylko zastanawiać się nad swoimi uczuciami. Jeżeli się coś w nim zmieniło, to stosunek do człowieka. Dawniej się bał ludzi, unikał ich i nie znał. Czym była dla niego ta niezapomniana pierwsza podróż do Odessy, zetknięcie się z Edgarem i poznanie Ariadny. Tej zadziwiającej Ariadny! Wtedy nie rozumiał, jak można z ludźmi obcować, jak można było ich pojąć, nawet jak można było tolerować ich obecność w życiu. Takich ludzi, których życie szło zupełnie odmiennymi strumieniami, np. jak Spychała czy panna Tekla. Ale teraz wiedział, że tych ludzi kocha albo co najmniej, że go interesują. Spychały pokochać mimo wszystko nie mógł. Samo słowo "kochać" było niestosowne wobec tego człowieka. Nie słyszał nigdy, aby Marysia powiedziała, że kocha Kazimierza, czy wprost do niego, czy też o nim. Ale do wszystkich innych ludzi słowo to dawało się zastosować. Odczuwał je tylko zanadto jako coś biernego. Chciał je przemienić w czynne. Wczoraj rozmowa z Jankiem Wiewiórskim też poruszyła w nim nieznane struny. Poczuł sentyment do wszystkiego, czym żył Janek. Na próżno zresztą mówił sobie, że na to nie trzeba sentymentu, że raczej trochę rozsądku i zrozumienia, ale to rozumowanie nie pomogło, nie przemieniało w nim tej zasadniczej sprawy, że kierował się uczuciem, i dlatego był tak zagubiony w świecie, gdzie trzeba mieć przede wszystkim busolę rozsądku. Góra Świętej Anny! Dotknął tego sztychu, który miał w kieszeni. Dlaczego nagle otoczył tę nie znaną sobie miejscowość takim wyraźnym sentymentem? Dlaczego nagle począł żałować, że nie był w powstaniu śląskim? Czy to sentymentalizm? Rozsądek mógłby mu wskazać te same zaniedbania, a jednak wtedy świat wyglądałby inaczej. Musi to wszystko powiedzieć Edgarowi... Węglarka przeszła, pochylając czoło pod mostem, powstały za nią pieniste bruzdy na szarej, matowej wodzie. Janusz tak długo stał zamyślony, aż przyszła pora na spotkanie. Kiedy popatrzył na zegarek, zobaczył, że jest już późno. Machnął ręką: Edgar poczeka. Ale list był ważny, jak z tego wynika - powiedział do siebie głośno, podchodząc pod sinoszare mury Luwru. V Janusz umówił się, że spotkają się przy posągu Nike. Już idąc po schodach w górę spostrzegł szczupłą i wysoką postać Edgara, trochę zgarbioną, stojącą przed posągiem. Muzyk nie odrywał wzroku od fałd unoszącej się w biegu szaty, kiedy jednak przywitał się z Januszem, zaczął od razu opowiadać o swoim telefonie do panny Tekli i o jakichś małych warszawskich sprawach. Był ostatnio na herbacie u Gołąbków i podali jakieś ciasteczka wybrakowane z cukierni, bo suche i skwaśniałe. Chrzciny malutkiej już się odbyły, Edgar był chrzestnym ojcem, otrzymała imię Heleny. Rozmawiając stali w dalszym ciągu przy posągu. Nike wówczas była umieszczona inaczej niż dzisiaj, bardziej na płask i niżej. Jednak mimo to robiła zawsze na Januszu, który tu powracał wielokrotnie, ogromne wrażenie. - Tak tu stoimy - powiedział wreszcie Myszyński - jakbyśmy nie mieli gdzie iść. Edgar uśmiechnął się dziecinnie. - Wiesz - powiedział - bo ja nie mam ochoty nigdzie iść. Chciałem zobaczyć tylko tę Nike. I więcej nic. Janusz odpowiedział mu uśmiechem. - Nudzi cię malarstwo? - spytał. - Jakby ci powiedzieć? Tak! troszeczkę... to znaczy słowo "nudzić" jest może niewłaściwe. Ale, widzisz, jestem trochę przesycony sztuką... W tej chwili zbliżył się do nich Henryk, który spędzał nieraz całe ranki w Luwrze. - Przesycony sztuką? - zdziwił się Janusz. - Ty, który twierdzisz, że poza sztuką nie ma zbawienia? Edgar bezradnie uniósł powieki. - Takie mam w tej chwili uczucie. I wiesz, ta Nike to tylko dlatego, że taka klasycznie mocna... a my wszyscy, skazani na aleksandrynizm... Henryk, chociaż nie znał Szyllera, zaperzył się. - Więc pan uważa naszą sztukę za schyłkową? - spytał. - Nie, niemożliwe stać tutaj - powiedział Janusz - chodźmy do galerii Apollona, tam nie ma obrazów, ale są kanapki. Usiedli niedaleko gablotki z diamentami, aż to zaniepokoiło dozorcę ubranego jak przedsiębiorca pogrzebowy. Śledził uważnie tych głośno gadających cudzoziemców. Januszowi wypadła z kieszeni mała mapka "Totius Silesiae". Henryk ją podniósł. - Co tu masz? - spytał. - Widzisz, to mała mapka Śląska - z pewnym zażenowaniem powiedział Myszyński. - O, widzisz! - pokazał palcem - tu jest Góra Świętej Anny. Edgar nachylił się nad mapką. - Co to jest Góra Świętej Anny? - spytał. - To taka miejscowość na Śląsku - powiedział Janusz. I nagle poczuł, że nie może przyjacielowi nic o tym powiedzieć, co czuł w tej chwili do tej mapki. I że nie może mu opowiedzieć o wczorajszej wizycie u Janka Wiewiórskiego, bo Edgar po prostu tego nie zrozumie. - Widzisz - powiedział do Henryka - on jest "skazany na aleksandrynizm". Edgar zaśmiał się. - Nie dokuczaj mi, Janusz - powiedział. - Wydaje mi się, że wszystkie schyłkowe epoki są do siebie podobne. Nie można wyjść poza naśladownictwo, powtarzanie utartych form. Ja powtarzam... Nie mogę przecie stworzyć nowej formy, muszę się obracać wciąż pośród tych samych: albo sonata, albo ABA, albo symfoniczny poemat... no, i co z tego? Wszystko to już było. Nie można rozerwać tej jakiejś skorupy kulturalnej... To beznadziejne. Henryk przerwał mu: - Wiesz - powiedział do Janusza - z kim się tutaj umówiłem? Cherubin Kołyszko przyjechał do Paryża. - Co ty mówisz? - obojętnie spytał Janusz. - No, i co ty na to? - spoważniał nagle Edgar. - Takie twoje gadanie jak i inne - powiedział Janusz. - Wiesz, Wiktor Gdański dał nam pieniądze na urządzenie peniszy malarzy na Sekwanie. Za parę dni będzie gotowa - znowu wtrącił Henryk, jak gdyby chcąc odwrócić rozmowę od wywodów Edgara, które go irytowały, czuć to było wyraźnie. - A cóż tam będzie? - spytał Szyller. - Zwyczajna restauracja, jak na wszystkich peniszach - powiedział Henryk - taka teraz moda. Będzie kilka takich statków na wystawie. - A kiedy otwarcie wystawy? - Piątego maja. - Aha, to zobaczymy - powiedział Edgar. Przez chwilę milczeli. Potem Henryk wstał, aby sprowadzić Kołyszkę, z którym umówił się na spotkanie w innej sali. Janusz i Edgar zostali sami. Janusz zaczął mówić z trudem: - Wiesz, nie lubię, kiedy mówisz takie rzeczy. Chyba cię sztuka nie napełnia takim pesymizmem? Jak ty możesz żyć i tworzyć, jeżeli tak myślisz naprawdę? - Zdaje mi się, że mój instynkt artysty jest silniejszy od tego, co myślę... - powoli powiedział Edgar. - Wiesz, co mi się zdaje - znowu zaczął Janusz, jak gdyby przewalał ciężki kamień - że tak nie można. - A jak? - spytał Edgar. - Jak to jak? Zwyczajnie, z pewną dozą zapału, czy ja wiem jak... dla ludzi... I nagle mu przyszło do głowy, jak wczoraj Janek opowiadał o bitwie pod Górą Świętej Anny i jak to te "pierony" śpiewały. I jaki to w gruncie rzeczy był bałagan to całe powstanie śląskie, i co im to MSZ z rozejmem zrobiło - i aż mu się śmiesznie zrobiło, że stał na pograniczu takich dwóch światów. Nie mógł nic o tym powiedzieć Edgarowi, ale i Janek niewiele by zrozumiał, gdyby mu opowiedzieć, co myśli i co mówi wielki kompozytor. Janek naprawdę nic by nie zrozumiał i pewnie by zaklął, a Jasia powiedziałaby wtedy: "Nie gorącuj się". Janusz zaśmiał się cicho. - Dlaczego się śmiejesz? - spytał Edgar. - Widzisz, bo ja się nie czuję "skazanym na aleksandrynizm". Mam w sobie coś, co mnie ratuje... - Co na przykład? - z pewną ironią spytał Szyller. - Wiarę w człowieka. Edgar się zniecierpliwił. - Wiarę w człowieka? - spytał. - Co to znaczy? - No, tego ci nie potrafię wyłożyć - powiedział Janusz. Był zły na siebie, że tak naiwnie rozmawiał z Edgarem. Ale Edgar go zawsze onieśmielał i czuł przez to, że w jego obecności naiwnie formułuje myśli i symplifikuje określenia. - W czym się to wyraża? - dorzucił Edgar. - Właśnie. W tym sęk - mruknął Janusz - to się jeszcze u mnie wcale nie wyraża. - I jakże ty chcesz, abym ja widział czy rozumiał - powiedział z wyrzutem Edgar - jeśli to się u ciebie wcale nie wyraża? - Ale musi się wyrazić! - zawołał Janusz. - Gadaj zdrów! - zaśmiał się Edgar - ja już wiem dobrze, co mam o tobie myśleć. Ja cię znam. - ja sam siebie nie znam. - Może. Sam siebie nie znasz. Ale ja ciebie znam. W tej chwili zjawił się Henryk w towarzystwie Cherubina. Przywitali się. Janusz nie silił się na serdeczność. - Będziesz jutro u Gdańskiego? - spytał Henryka. - Nie. A ty? - Mam się tam spotkać z Ariadną. - Aha. - Który to Gdański? - spytał Cherubin, który zapewne wszystko wiedział. - Ten katolik? Janusz nie miał pojęcia o tym, czy Wiktor Gdański był katolikiem. - Ten sam - odpowiedział za niego Henryk. - Ariadna? Panna Tarło? - spytał znowuż Kołyszko - czy to ta, co idzie do klasztoru? Tym razem Janusz zaśmiał się z całego serca. - Nie, to na pewno nie ta - powiedział. Wyszli razem i razem zjedli śniadanie w jednej z małych restauracyjek na Wyspie Św. Ludwika. VI Mieszkanie Wiktora Gdańskiego na ulicy Malar było jednym z piękniejszych wnętrz, jakie kiedykolwiek widział Janusz. Mimo to było ono dość sztuczne i pretensjonalne. Na włoskiej renesansowej sekreterze pochylały się wielkie świece woskowe, wspaniały skrzydlaty husarz Wyczółkowskiego, stojący konno w polu tulipanów, przykrywał zielone skrzydła chłopskiej duńskiej szafy. W stołowym pokoju stół był wąski, dębowy, krzesła wysokie i prawie gotyckie, a okno zasłonięte czarnymi zasłonami; światło było zawsze sztuczne. W dniu umówionym Janusz stawił się punktualnie o siódmej na obiad, Ariadna się spóźniła, Myszyński miał więc sposobność do porozmawiania z nowym swoim znajomym. Rozmawiali oczywiście o Ariadnie. Z wielkim zdziwieniem Janusz dowiedział się, że Ariadna przyjęła obywatelstwo polskie (z jej nazwiskiem poszło jej to dość łatwo) i nawet zajmowała się podobno jakimiś sprawami "dobroczynnymi" wśród kolonii paryskiej. Januszowi przyszło do głowy, że może rzeczywiście "Żermena" chodziła do przedszkola, nad którym miała nadzór "jego" Ariadna. Gdański, który w Warszawie nie był od roku 1914, spytał Janusza, jak, właściwie mówiąc, jest z tytułami w obecnej Polsce. - Tytuły są skasowane - bez wahania odpowiedział Janusz. - Ale może właśnie dlatego można ich bezkarnie używać? - zapytał Gdański. - Na przykład, czy pan używa tytułu? - Nigdy - bez wahania odpowiedział Janusz. - A jak, na przykład, nazywa pana służba w domu? Janusz poczerwieniał. - No, właściwie mówiąc - powiedział - to nie ma żadnego znaczenia. Gdański, paląc papierosa na bardzo długim bursztynowym cybuchu, udał, że nie spostrzega zmieszania Janusza. - Bo widzi pan - powiedział - ja namawiam Ariadnę, żeby używała hrabiowskiego tytułu, to wiele w paryskim życiu ułatwia. A jako Tarłówna właściwie ma do tego prawo... - No, prawo wątpliwe - zaśmiał się Janusz odzyskując kontenans - nikt zresztą jej tego nie zabroni. - Ambasador Polski chyba nie zaprotestuje! - żartował gospodarz. Przyszła Ariadna; w czarnym lekkim kostiumie i w kapeluszu z kwiatami wyglądała znowu bardzo młodo. Nie miała śladów zmęczenia na twarzy. Była bardzo ożywiona i przywitała się serdecznie z Januszem. Przez chwilę Ariadna rozmawiała z Wiktorem o ludziach, których Janusz nie znał. Miał już czas oswoić się z tą paryską manierą, która w jego środowisku uważana by być mogła za szczyt impertynencji. Tutaj zawsze dostawał się w towarzystwo, które omawiało cnoty czy wady nie znanych mu nawet z nazwiska ludzi, przy czym nudził się jak mops w studni. Teraz padały wciąż imiona Jacques i Raissa, Janusz nie wiedział, o kogo chodzi, ale Ariadna dość szczegółowo opowiadała wczorajszą wizytę u tych ludzi. - I widzi pan - powiedziała wreszcie - Jacques wcale nie ma żadnych zastrzeżeń co do mojego projektu. Przeciwnie, mówi, że służy mi wszelką pomocą, może mnie posłać do pewnej swej znajomej... no, i... W tej chwili wszedł wysoki, bardzo czerwony na twarzy służący i powiedział, że podano do stołu. Przeszli do jadalni. Wiktor i Ariadna usiadłszy do stołu jak gdyby dopiero teraz zobaczyli Janusza i przypomnieli sobie o jego egzystencji. Wiktor zaczął opowiadać, że jego kucharka pochodziła z Warszawy, co mu umożliwiało prowadzenie polskiej kuchni w domu. Przez chwilę rozmawiali o polskich potrawach, temat był wdzięczny i rozmowa utrzymała się na tym punkcie dość długo. Ariadna siadając do stołu zdjęła kapelusik i przygładziła włosy. Z pewnego rodzaju czułością Janusz zauważył parę białych włosów nad czołem. Miała taki sam bukiecik sztucznych kwiatów przy bluzce, pod żakietem kostiumu; gdy zdjęła rękawiczki, zauważył jej długie, białe ręce i odciski rękawiczki poniżej dużego palca. Pomyślał, że dawniej nie miała takich ładnych rąk. Śmiała się, wspominając potrawy, jakie jadała w domu w Odessie, i Janusz przypomniał sobie ten wieczór, kiedy Ariadna deklamowała wiersze Błoka i miała na szyi sznury sztucznych pereł. - Co się dzieje z Walą Niewolinem? - spytał nieoczekiwanie. Wiktor popatrzył na niego z popłochem, ale Ariadna powiedziała spokojnie, odkładając łyżkę: - Jest w Paryżu, pracuje w jakiejś knajpie. Z min swoich współbiesiadników Janusz pojął, że nie doczeka się więcej szczegółów o odeskim znajomym. Ariadna zwróciła się do Wiktora, mieli własny świat. - Jacques obiecał mi - powiedziała Ariadna, specjalnie akcentując imię Jacques - że da mi egzemplarz świętego Tomasza ze swoimi adnotacjami. Ale Wiktor nie podjął tego tematu. Zwrócił uwagę Janusza na husarza Wyczółkowskiego. - Pan wie - powiedział - Wyczółkowski rzadko opracowywał podobne tematy. Ariadna rzuciła przelotne spojrzenie na wielki pastel i Janusz wyczytał coś w rodzaju niechęci w jej wzroku. Mimo woli przypomniał sobie, że nigdy jeszcze Ariadnie nie opowiedział nawet listownie o swoim spotkaniu z Wołodią. Ale w tej chwili także nie mógł tego uczynić. Nie mógł zestawić tej szczupłej osoby z ostrzyżonymi włosami, tak po parysku eleganckiej, z tamtą Ariadną, mieszkającą na czwartym piętrze Dworcowej ulicy w Odessie, i nie umiał dostatecznie plastycznie uprzytomnić sobie tego wieczoru, kiedy po raz pierwszy tam przyszedł po przyjeździe z Mańkówki. - Edgar pytał się o ciebie - zwrócił się do Ariadny, a gdy podniosła brwi pytająco, dodał: - Edgar Szyller. Pomyślał przy tym, że Ariadna na pewno ma zbyt dużo znajomych w Paryżu i już nie odróżnia ani imion, ani nazwisk. Znowu uczuł w sercu dreszcz zniecierpliwienia. Stanowczo czuł się coraz bardziej przybyszem z odległej prowincji. Ariadna jednak przypomniała sobie. - Co on pisze teraz? - spytała. - Napisał operę, jednoaktową, w rodzaju Elektry Straussa, o królu Dawidzie. - O królu Dawidzie? Co za dziwne tematy przychodzą ludziom do głowy. - No, wie pan - powiedział Janusz - to zupełnie to samo co malowanie dzbanków i jabłek. Nie ma to wielkiego sensu, o ile nie jest pierwszorzędnie zrobione. - Toteż ja maluję zawsze portrety - pospiesznie odparł Wiktor - nawet gdyby nie były bardzo dobre malarsko, zostaną w charakterze dokumentu ludzkiego. Janusz nie miał pojęcia o tym, że Gdański maluje. Teraz dopiero zrozumiał zainteresowania Gdańskiego dla polskich artystów. To mu też wyjaśniło pochodzenie bardzo niedobrego portretu półnagiego chłopca, wiszącego w salonie obok wspaniałego krucyfiksu ze słoniowej kości toskańskiej roboty. - No, tak, ale Adzio (był to ten malarz, którego matka nosiła wspaniałe nazwisko) maluje jabłka i dzbanki, a to jest przecież doskonałe - z pewną zaczepnością w głosie powiedziała Ariadna. Janusz nie rozróżniał jej słów, rozmowa tych dwojga nudziła go i była mu obca, ale słuchał jej głosu, w tym jednym odnajdywał coś z dawnej Ariadny. Czajki kriczali: czji-wy? My otwieczali: niczji! * (* Czajki wołały: czyi jesteście? Odpowiadaliśmy: niczyi! [cyt. z N. Asiejewa]) - powiedział nagle. Ariadna rzuciła nań wzrok pełen zgorszenia, ale na dnie tego spojrzenia dojrzał coś w rodzaju niepokoju. Zamilkli na chwilę wszyscy troje. - A jednak wydaje mi się, że Henryk jest najzdolniejszy z tych młodych malarzy - powiedział Wiktor, już tylko po to, aby zapełnić w rozmowie lukę, która nie mogła się przedłużać. - Dlatego, że najlepiej imituje impresjonistów? - spytała Ariadna. - Impresjoniści wywiezieni z atmosfery francuskiej tracą rację bytu, jak ryba wyjęta z wody. Przenoszenie impresjonizmu do Polski to nonsens. Wiktorowi powiedzenie to zrobiło widoczną przykrość. Przyjaźń, jaką obdarzał młodych malarzy, wymagała nie tylko poddania się ich teoriom, ale i ich obrony. Zaczął poważną diatrybę, ale w tej chwili lokaj przyniósł leguminę. - Patrz - powiedział Wiktor do Ariadny - moja kucharka nazywa tę potrawę tutti frutti a la polonaise, a ja nigdy tego w Polsce nie jadłem. - Co to jest? - spytała nieufnie Ariadna, przed której nosem tkwił półmisek ze spiętrzoną babką, która parowała lekko. Nie miała ochoty pierwsza atakować. - Bierz, bierz, szybko, bo się zawali - powiedział Wiktor. Lokaj z twarzą, w której nie drgnął ani jeden muskuł, ale która mimo to wyrażała lekką pogardę, spoglądał uważnie, jak Ariadna zanurzyła widelec i łyżkę w kremowe boki babki. Z boku babki, jak krew i wnętrzności z boku rannego jelenia, zaczęły się wylewać lody, krem i barwne kawałki owoców. - To coś fenomenalnego! - powiedziała Ariadna i nabrała czym prędzej pełen talerz skomplikowanej leguminy. Tymczasem pod jej bok podjechała srebrna sosjerka, którą służący trzymał w drugim ręku. - A to co? - spytała Ariadna. - To sos morelowy - wyjaśnił Gdański - podobno konieczna rzecz do tego. Proszę... Spróbuj! Wiktor był ostatnim w nabieraniu, położył sobie na talerz może łyżkę tej babki a la polonaise i rozgrzebywał widelcem po talerzu; nie lubił słodyczy. - Wracając do Raissy i Jacquesa - powiedział - to mam wrażenie, że oni się mylą. Nie znają ciebie tak jak ja... Czy pan wie - zwrócił się do Janusza - że Ariadna ma zamiar wstąpić do klasztoru? - Słyszałem już o tym - powiedział Janusz - ale nie chciałem wierzyć. W głosie jego zabrzmiał taki chłód, że Ariadna podniosła na niego uważne spojrzenie. Zdawało się Januszowi, że ona dopiero w tej chwili spostrzegła, iż to ten sam Janusz sprzed dziewięciu lat. - Bo mnie się zdaje - ciągnął Wiktor - że można jednak połączyć życie chrześcijańskie z pracą na polu sztuki. Nie rozumiem uciekania od razu do klasztoru. Życie z Jezusem może być połączone ze świecką pracą, sam Maritain to nieraz powtarza. W tej chwili dopiero Janusz zrozumiał, że familiarne imiona Jacquesa i Raissy oznaczały małżeństwo Maritainów i że jego rozmówcy naumyślnie może podkreślali swój bliski stosunek z tak wybitnymi działaczami katolicyzmu, a on tego nie docenił. - Ja, na przykład - mówił Wiktor bez przerwy - wyjeżdżam zawsze latem na dwa, trzy miesiące do Lourdes. Opiekuję się chorymi, po prostu nie ma kto ich nosić przez grotę, a są tam tłumy. Myślę, że moja praca w Lourdes, a to jest dosyć ciężkie, całkowicie okupuje moje życie świeckie i stanowi zupełne zadośćuczynienie za grzechy... - Czy za wszystkie? - spytała nagle z dwuznacznym uśmiechem Ariadna. - Jesteś niedobra - wykrzyknął piskliwym głosem Gdański i zaśmiał się. W tej chwili służący przyniósł po raz drugi wystygłą już babkę, Ariadna nabrała drugą dużą porcję. Janusz też. - Ty mnie zupełnie nie rozumiesz - powiedziała do Wiktora, jedząc i ze smakiem oblizując wargi - świata nie można pogodzić z życiem Chrystusowym, albo jedno, albo drugie. Ja już od dawna o tym myślałam... - Czy jeszcze w Odessie? - spytał Janusz. - Wyobraź sobie, że nawet w Odessie - co prawda tam myślałam o klasztorze prawosławnym, który może jest poetyczniejszy od katolickiego... - Stony, zwony, pierezwony... - zaczął Janusz klasztorny wiersz Gorodieckiego. - Jak ty wszystko pamiętasz - powiedziała z pewnym niezadowoleniem Ariadna. - Nawet nie wiesz, jak ja wszystko pamiętam - nagle poważnie rzekł Janusz, ale zaraz się przerzucił: - Więc ty myślisz, że klasztor jest czymś poetycznym? - Ksiądz Bremond - powiedział Wiktor - uważa, że poezja i religia to jedno. Czy znasz... - Ksiądz Bremond się myli - przerwał Janusz - nie ma poetyczności w klasztorze, przynajmniej nie tak, jak wy sobie to wyobrażacie. Mój stryj był bazylianinem. - Bazylianin to inna sprawa - rzucił Wiktor. - Co ty tam wiesz! - zawołała Ariadna. Wstali od stołu. Służący rozsunął wielkie drzwi prowadzące do salonu. Czekała ich tam niespodzianka, na morelowej kanapce pod kościanym krucyfiksem siedziała matka Wiktora, stara pani Gdańska, i w przemyślnej, wywrotnej srebrnej maszynce parzyła kawę. Pani Gdańska była kiedyś słynną pięknością, dzisiaj była to mała, szczupła, nikła osóbka o przestraszonych oczach, utlenionych włosach i manierach czternastoletniej dziewczynki. Mimo wszystko Janusz ucieszył się jakoś do niej, miał zawsze słabość do starszych pań, matek swoich przyjaciół. Po przywitaniu się pani Gdańska zwróciła się do Wiktora: - Mój drogi, był tutaj ten Sandro - pokazała na portret półnagiego chłopca, który wisiał obok krucyfiksu - chciał się widzieć z tobą. Ale powiedziałam, że masz gości. Przyjdzie później. To strasznie miły chłopiec - dodała zwracając się do Ariadny - i mimo różnicy wieku żyją z Wiktorem jak dwaj bracia. Prawda, Wiktorze? - Rozszerzyła oczy jak ptak połykający muchę. - Sandro pomaga mu w pracowni. Wiktor bez słowa patrzył w okno. - Czy pani stale mieszka w Paryżu? - spytał Janusz. Ale pani Gdańska nagle podskoczyła na kanapce i zawołała: - Ach, ach, kipi, kipi! Wykipi kawa! - To trzeba przewrócić - zawołał Wiktor. Janusz bez słowa przewrócił maszynkę za rączkę i zgasił płomień nasuwając srebrny krążek. - Ja się nigdy nie mogę zdecydować - powiedziała pani Gdańska wzdychając - jak tylko zakipi, zaraz się przestraszę i ktoś musi mnie ratować. Janusz się uśmiechnął. - Nie może więc pani gotować kawy sama dla siebie. - Rzeczywiście. Wtedy zawsze jest katastrofa. Nalała wszystkim kawy, pili siedząc przy niskim stoliczku. Ariadna chmurnie patrzyła w przestrzeń, nie mówiąc ani słowa. - Pan się pytał, czy dawno mieszkam w Paryżu? - przypomniała sobie pani Gdańska. - Nie, ja mieszkam w Łodzi, tylko co roku przyjeżdżam do Wiktora tutaj na pięć, sześć miesięcy. W Łodzi mam drugiego syna, wnuczki, rodzinę. Mój starszy syn prowadzi fabrykę... zresztą mamy dom w Warszawie... - Mieszkają państwo w Warszawie? - Trochę tu, trochę tam, dla dzieci zdrowiej w Warszawie. Wiktorka to chowałam w Warszawie, on był bardzo chorowity. Janusz z pewnym niedowierzaniem spojrzał na muskularną, zgrabną postać Wiktora i na jego prosty i silny kark, na którym mocno osadzona asyryjska głowa rysowała się rzeźbionym profilem na tle okna pokrytego czerwonawym witrażem. - W Łodzi są ciągle dziecinne epidemie - mówiła pani Gdańska, bezradnie rozkładając małe rączki, na których świeciły gęstą rosą brylanty - dzieci tam mrą jak muchy... nie mogłam Wiktorka trzymać w takim mieście... - No, i odzwyczaiłaś mnie od Łodzi - powiedział Wiktor - nie mogę już tam mieszkać. Czy pan wie - zwrócił się do Janusza - że w Łodzi każdy obraz pokrywa się w trzy miesiące warstwą czarnego brudu na palec grubości i już tego zmyć niepodobna? - A cóż dopiero płuca! - powiedział Janusz i nagle zakrztusiwszy się, zakaszlał. Pani Julia Gdańska porwała się z kanapki. - Pan kaszle, panie hrabio? Ja zaraz panu dam doskonałe proszki na kaszel. Po dwóch proszkach pan przestaje kaszlać. To proszki doktora Landsberga... Co za doktor! Czy pan go zna, panie hrabio? To jest dopiero doktor! Pani Gdańska otworzyła szybko malutką szufladkę renesansowej sekretery i wyciągnęła z niej pudełko napełnione aptecznymi paczuszkami. Zaczęła je szybko przeglądać jedną po drugiej. - Może pan ma osłabione serce? - zwróciła się do Janusza. - Mam znakomite proszki doktora Landaua. To jest także doktor! Tylko od czego innego... - Ależ, mamo - powiedział z lekkim zniecierpliwieniem w głosie Wiktor - Janusz jest zdrów jak ryba... - Rzeczywiście, zakrztusiłem się tylko - próbował się bronić Janusz. Ale nie pomogło - musiał zażyć natychmiast jeden proszek od kaszlu, pani Gdańska zadzwoniła na służącego i kazała podać szklankę wody, mówiąc do lokaja: "mój Walenty" - i wreszcie wpakowała Januszowi do kieszeni malutkie pudełeczko z proszkami. - Będzie mi pan wdzięczny - powiedziała - zobaczy pan. Tylko niech pan zażywa... Ariadna nie mówiła ani słowa. Wstała i popatrzywszy na zegarek, powiedziała, że ma spotkanie w pilnej sprawie z samą Lanvin. Mają omówić już jesienne mody. Wiktor podniósł się także. - Wiesz co - powiedział - brakuje ci cnoty miłości (charite). Ariadna podniosła na niego wzrok zdziwiony i zaskoczony. - A tobie? - spytała. - Ja się nigdy nie nudzę - odparł Wiktor. - Bo bawisz się samym sobą - powiedziała Ariadna i zwróciła się do Janusza: - Zadzwonię do ciebie pojutrze rano. Chciałabym z tobą jednak pomówić. Janusz uśmiechnął się blado. - Jak uważasz - szepnął - czy to potrzebne? Wiktor popatrzył na nich z lekkim zdziwieniem, jakby dopiero teraz spostrzegł, że tych ludzi coś łączy. Ale zaraz się pohamował i pocałował Ariadnę w rękę. - Au revoir, madame - zwróciła się Ariadna do pani Julii. - Au revoir, comtesse - powiedziała stara Gdańska i z przesadną serdecznością uścisnęła jej dłoń. Wiktor odprowadził Ariadnę do przedpokoju i wrócił pod krucyfiks. - Słyszał pan, panie hrabio - zwróciła się pani Gdańska do Janusza - że ta wariatka chce iść do klasztoru. - Mamo - powiedział Wiktor - co ty mówisz? - No, ja wszystkie zabawy rozumiem - powiedziała mama Gdańska. - Ale żeby do klasztoru! No, no! - Rzeczywiście - zauważył Janusz - czy pan wie, skąd jej to przyszło do głowy? Wiktor ziewnął. - Niech się panu nie zdaje, że ona prowadzi łatwe życie. Parmi cette facticite... * (* Wszystko to takie sztuczne...) - A czy pan nie myśli, że to jest również factice? - Ach, ona po prostu jest meszygiene! - wzruszyła ramionami Gdańska - już ja bym nie chciała, żeby mój Wiktor się z nią ożenił. Choć to niby i hrabianka. - Taka to i hrabianka - powiedział Janusz - prawie jak ja. Jej ojciec był policmajstrem w Odessie! - Tant pis - warknęła Gdańska - a ona chce tutaj robić la pluie et le beau jour... * (* Tym gorzej [...], ona chciałaby tu rządzić się...) - Le beau temps * (* Nadawać ton.) - poprawił Wiktor. - Że ten Niewolin od niej uciekł - syknęła jeszcze pani Gdańska - to zaraz do klasztoru. Ona mniej nie może, tylko do klasztoru... comtessa. - Aha, właśnie - powiedział Janusz, który nagle uprzytomnił sobie, że prześlepił najważniejsze zagadnienie w sprawie Ariadny - co się stało z Niewolinem? - Ożenił się - powiedział Wiktor - z młodziutką Rosjaneczką; śpiewa teraz w chórze w rosyjskiej herbaciarni na Faubourg St. Honore. - Aha, to tak - powiedział Janusz. A oznaczało to powiedzenie: "Boże, jaki ja jestem idiota". I Janusz się pożegnał z Gdańskimi, pani Julia prosiła go o towarzyszenie jej na jakiś koncert dobroczynny, ale wymówił się brakiem czasu. - To szkoda - powiedziała - ale spotkamy się na koncercie Paderewskiego? Prawda? - Tak, ja będę. Moja siostra dostała bilety przez ambasadę. - A my mamy już miejsca od dwóch miesięcy - powiedziała pani Gdańska - to ten Sandro, przyjaciel Wiktora, taki zapobiegliwy. Janusz znalazł się na ulicy pełnej ciepłego, aż nadto pięknego słońca. - Boże - powiedział do siebie - jaki ja głupi. Przecież ja o niej nic nie wiem. Ona miała swoje życie przez te długie lata, a ja tak, jakby się nic nie zmieniło! Jak ja mogłem nawet myśleć o niej. Ale myślał przez cały ten dzień i przez cały następny aż do jej telefonu. VII Koncert Paderewskiego odbywał się w dużej sali teatru, który należał do Hani Wolskiej. Dochód z tego koncertu był przeznaczony na cel dobroczynny i ambasadorowa polska bardzo starała się, aby otrzymać salę za darmo, ale to się jej nie udało. Milionerka amerykańska - a właściwie jej menedżer policzył za salę normalnie: bardzo słono. Mimo wysokich cen biletów sala była przepełniona. Miał być obecny prezydent Rzeczypospolitej z żoną i królowa Elżbieta belgijska. Koncert wyznaczono na trzecią po południu. Pogoda kwietniowa zapowiadała się wspaniale i kasztany na Cours la Reine z zapalonymi świeczkami kwiatów stały wyprostowane, tak samo jak postaci olbrzymich gwardzistów narodowych z błyszczącymi napierśnikami i końskimi grzywami na hełmach, wyprężone na schodach teatru. Prezydent przybył punktualnie, ambasador z żoną spotkali go na dole w westybulu i prowadzili go na górę. Ambasador wiódł prezydentową. Prezydent ze staroświecką galanterią podał rękę ambasadorowej, strojnej w rozstrzępione czarne pióra. Ambasadorowa pochyliła się w tył do prezydenta policji i powiedziała na głos, tak że wszyscy otaczający ją słyszeli: - Et surtout dites a la reine qu'elle nous attende, nous allons descendre tout de suite. * (* A przede wszystkim proszę powiedzieć królowej, żeby zaczekała, my zaraz zejdziemy.) Spychała ujrzawszy ambasadorostwa wchodzących do loży reprezentacyjnej wraz z prezydentem i jego "małżonką" zaniepokoił się o losy królowej! Jego doświadczenie radcy ambasady mówiło mu, że będzie tutaj jakaś gafa, a tego bał się każdy prawdziwy dyplomata jak najbardziej. Wyskoczył więc na schody wejściowe, które wznosiły się stromo jak w greckiej świątyni. Niepokój Kazimierza był całkowicie uzasadniony. Wielkimi schodami szła w górę drobna postać kobieca, chrupka i szczupła, a jednak majestatyczna. Wyglądała trochę zgubiona w olbrzymim tłumie, jaki napełniał hall; wielkie schody były puste, nikogo na nie oprócz królowej nie wpuszczano. Gwardziści stojący na załomach schodów połapali się sami (prezydent policji gdzieś poleciał pilnować swojego zwierzchnika) i bez rozkazu oddali honory z nierównym hałasem szabel, ostróg i obcasów. Poznali królową. Spychała podszedł i skłonił się głęboko. Królowa podała mu rękę. Spychała wypowiedział parę słów przeprosin, że właśnie ambasador z żoną odprowadził do loży prezydenta. To chyba było jeszcze gorsze. Królowa puściła jego frazes mimo uszu i wstępując na stopnie z gracją, zwróciła się do Kazimierza: - Czy pan wie, że każdy koncert Paderewskiego to dla mnie wielka emocja? Mam taką tremę, jakbym sama wychodziła na estradę. A przy tym przeczucie wrażeń muzycznych, które będę odbierała, powiększa jeszcze moją nerwowość. Szczególniej kiedy gra Chopina. - Tak, Majeste, to wielki artysta - powiedział Spychała, wstępując po schodach o krok za królową. "Żeby mnie teraz tak tata zobaczył" - przemknęło mu przez głowę. Na szczycie schodów zjawił się poseł polski w Brukseli. Spychała powierzył mu już dalszą opiekę nad monarchinią. Poseł rzucił Spychale takie spojrzenie, jak gdyby to on był winien temu osamotnieniu królowej, i bynajmniej nie ocenił tego, że Kazimierz właściwie jako tako uratował sytuację. Spychała pospieszył na swoje miejsce, gdyż koncert miał się zaraz zacząć. Gdy usiadł w swoim fotelu, spostrzegł o parę rzędów przed sobą Edgara Szyllera. Jego jak zwykle w lewo pochylona głowa i uprzejmy gest, z którym siedział, chociaż z nikim nie rozmawiał, przypomniały Spychale Odessę i rozmowę na plaży. Od tego czasu jak gdyby chował w sercu jakiś uraz do kompozytora. Przyłapał się teraz na tym, że spogląda na profil perdu * (* Profil widziany od tyłu.) Szyllera z dużą niechęcią. Tyle czasu już minęło od tamtych dni i tyle rzeczy przeszło, a Spychała wciąż czuł, że wtedy postąpił głupio, że w rozmowie z Edgarem okazał się prowincjonalnym młodzieńcem, zupełnie nie umiejącym załatwić konfliktu, jaki wybuchnął po rozmowie z panią Royską. Ośmieszył się - i koniec. Zawsze czuł ten cierń w sercu. Józia już nie ma na świecie i sam nie jest już prowincjonalnym młodzieńcem, przed chwilą uratował ambasadę od kompromitacjii wobec królowej jednego z zaprzyjaźnionych państw - a żal, jaki miał do Szyllera o własną niezręczność, pozostał. Zarzucał wtedy Edgarowi jego kosmopolityzm, a oto Edgar jest w tej chwili nieomal narodowym kompozytorem... Podniósł się wielki szum od góry teatru aż do dołu, jak gdyby lunął nagły deszcz. Publiczność wstała z miejsc, na scenę jakoś źle oświetloną, pogrążoną w brązowym półmroku wszedł Paderewski. Wydał się nieduży i krępy. Miał na sobie staromodny surdut, który go jeszcze skracał. Dekolt jego wyciętej w śmieszny sposób koszuli obnażał jabłko adamowe, ozdobione wielką białą kokardą. Włosy, siwe i wyskubane, gdzieniegdzie jeszcze błyszczały pasmem rudej grzywy. Twarz jego z dawnej twarzy lwa zmieniła się raczej w twarz dobrego psa. Ciężkie powieki skośno schodzące na oczy nadawały jego rysom charakter orientalny. Usiadł, wszyscy usiedli. Uciszył publiczność kilkoma akordami. Popatrzył na salę, widać było, że ujrzał w głębi lożę z prezydentem, jego żoną, królową belgijską, lożę napełnioną czarnymi piórami ambasadorowej. Spychała też obejrzał się ku tej loży. Spostrzegł, że nasz poseł w Brukseli stoi za tymi wspaniałymi gośćmi i ogląda się na wszystkie strony. "Psiakrew - pomyślał - zapomnieli mu wyznaczyć miejsce!". Z jednej strony oficjalnej loży siedziała Hania Wolska ze swoją sekretarką-akompaniatorką, a przy niej jakiś Amerykanin w jasnym garniturze, młody chłopiec, pisarz czy poeta. Wolska miała na głowie wielki biały kapelusz i mimo że to było południe, mnóstwo szmaragdów na piersi. Po przeciwnej stronie, symetrycznie do Wolskiej, siedziała Bilińska z Dolly Radziwiłłową i z bratem. Spychała ogarnął jednym spojrzeniem kontrast czarnej Dolly z jasną, spokojną, bardzo niepolską urodą Marii. I przez krótkie mgnienie, zanim Paderewski uderzył pierwszą nutę, poczuł w sercu ukłucie wielkiej miłości i zarazem wielkiego upokorzenia. - "Ta twoja pani" - pisywał stary Spychała do syna. Paderewski zaczął od Nokturnu cis-moll. Edgar Szyller starał się jak najuprzejmiej ustosunkować się do muzyki mistrza. Chciał odczuwać wielki szacunek dla starszego kolegi, ale nie mógł powstrzymać się od myśli, że sposób grania wielkiego pianisty jest już dla niego nie do przyjęcia. Spostrzegł mimo woli, że prawa jego ręka spadała na klawisze w drobny ułamek sekundy po lewej, że interpretacja tkwiła w starym, romantycznym pojmowaniu muzyki Chopina i że pianista nie wydobywał z tej muzyki ani części tej mocy i jędrności, jaka się w niej kryła, i że wreszcie po prostu zmieniał niektóre szczegóły. Stosunek Edgara do muzyki Chopina był dość osobliwy. Nasłuchał się jej w dzieciństwie dużo i znużyła go ona w końcu. Własna jego twórczość czerpała zupełnie gdzie indziej swe racje istnienia i jeżeli nawiązywał także i do muzyki polskiej, to raczej przyjmował świeżość i łatwość melodyjną Moniuszki. A jednak wystarczyło mu usłyszeć parę taktów wielkiego Fryderyka, kiedy ustępował mu od razu i chłonął go nie jako fachowiec, ale jako zwykły słuchacz. Właśnie może dlatego irytowała go gra Paderewskiego. Wolałby się jej był poddać bez zastrzeżeń. Gdy Paderewski zaczął grać etiudy, Szyllera zdziwiła jednak trwałość techniki starego pianisty. Potem Sonata h-moll. Tutaj wydało się Szyllerowi, że Paderewski zupełnie zbanalizował ten wielki poemat, przeprowadzając go na zupełnie inną płaszczyznę interpretacyjną niż ta, jakiej oczekiwał Szyller. Zirytowało go także to, że pianista dodał nie istniejącą u Chopina nutę po zakończeniu largo. Muzyka jednakże u Szyllera wywołała dalekie skojarzenia i powoli oddawał się swoim myślom, oddalając się od sali koncertowej i od granych utworów. Zresztą było to także swojego rodzaju słuchanie muzyki, gdyż bez niej te myśli nie przychodziły do Edgara tak łatwo, a w każdym razie byłyby inaczej zabarwione. W tej chwili zastanawiał się nad swoją samotnością. Dlaczego jego muzyka jest tak mało ceniona? Czy naprawdę nie jest to dobra muzyka? Garbaty Rysio stary pan Myszyński bardzo wysoko cenili jego utwory. Garbaty Rysio słuchał ich z nabożeństwem. Na parę tygodni przed śmiercią słuchał, jak Artur Malski grał jego sonatę - i płakał. Ale płakał dlatego, że już był chory i czuł, że umrze. Płakałby wtedy może przy najgorszym graniu. Helena mówiła swoim niskim, nieżyczliwym głosem: "Jemu się chce umierać, bo on myśli, że będzie aniołem i nie będzie miał w niebie garbu!..." Ale "jemu nie chciało się umierać i płakał dlatego. "Zadziwiająca rzecz ta muzyka - pomyślał. - Jak bardzo działała na mnie wówczas, kiedy Rysio improwizował w łowickiej kolegiacie, i jak mnie nudzi tutaj, kiedy największy pianista świata gra przed królami i prezydentami". "I jak ten stary organista płakał! - przypomniał sobie jeszcze Edgar. - Jak zawsze, musiałem asystować i przy tej śmierci. Ciekawy jestem, czy to była gruźlica wrodzona?". Ale zaraz odpędził tę myśl od siebie: bardzo nie lubił zastanawiać się nad chorobami, a zwłaszcza nad gruźlicą. Niedaleko od niego siedziała stara pani Gdańska. Wyraźnie odwróciła się ku niemu, chociaż znał ją przelotnie z Warszawy, porozumiewawczo mrugnęła do niego i brodą wskazała na estradę. Nawet zdawało się Edgarowi, że cmoknęła lekko. W każdym razie jej usta złożyły się tak, jakby smakowała coś słodkiego: figę czy daktyl. Od tej chwili Edgar już nie powrócił do uważnego słuchania koncertu. Janusz także nie mógł się przymusić do słuchania. Krępowało go towarzystwo dwóch pięknych, wystrojonych pań. Zdawało się przy tym, że nikt tu nie przyszedł dla muzyki, chyba królowa belgijska, która od pierwszej nuty pogrążyła się w nabożną uwagę i odganiała się jak od much od słów, z którymi zwracała się do niej raz po raz ambasadorowa. Wszyscy przyszli tutaj w jakichś zupełnie innych celach, chociaż określonych, ale mało mających wspólnego z muzyką. Sam Janusz też chciał tylko zobaczyć z daleka Ariadnę. Długo nie mógł jej odnaleźć pośród pretensjonalnej publiczności. Dopiero po jakimś kwadransie zauważył, że siedzi od niego niedaleko, w loży z Janem Siseau i jakimś pięknym młodzieńcem. Starał się na nią nie patrzeć, ale mimo woli oczy biegły ku niej. Siedziała na pozór skupiona, ale Janusz widział, że myślą jest gdzie indziej, poznawał to po oczach, które, nieruchomo wparte w przestrzeń, zachodziły tą znajomą mgłą nieobecności, która tak zawsze go bolała. Wręcz odwrotny proces odbywał się w uczuciach Spychały. Rozproszony swoimi kłopotami urzędnika ambasady, zajęty myślami, czy jeszcze aby jakaś gafa nie wystrzeli jak raca z zapomnianej gilzy, lecący oczami to w stronę oficjalnej loży, to w stronę Marii, która nie chciała z nim pokazywać się publicznie, poczuł, z chwilą kiedy Paderewski uderzył pierwsze akordy - jak wszystko wysuwało mu się z duszy, osad opadał na dno. Nagle ujrzał i muzykę Chopina, i siebie samego z nią razem pływającego w oczyszczonym, przedestylowanym powietrzu. W miarę jak słuchał i jak sala zamierała w skupieniu, dostrzegał wszystko, co było w nim niepotrzebne. Myślał przez chwilę o Marii, jak gdyby go już rzuciła i jak gdyby już miłość ich była tylko wspomnieniem, zostało przyzwyczajenie i trudność takiego życia. Ale o Oli nie pomyślał ani razu. Gdy Paderewski skończył program, Spychała z żalem skonstatował, że musi wyjść wcześniej, nie czekając na bisy. Zaraz po koncercie odbywało się w ambasadzie przyjęcie i musiał dopilnować, aby wszystko było na swoim miejscu. Było powszechnie wiadomo, że Paderewski długo ociągał się z bisami, a potem siadał i grał sześć - osiem kawałków z rzędu, drugi program. Spychała wyśliznął się zaraz, gdy sala, która przez chwilę zachłysnęła się milczeniem, wstrząsała się krzykiem i oklaskami. Przy wyjściu z parteru zetknął się z Edgarem, który także chciał umknąć wcześniej. Źle obliczyli czas. Paderewski usiadł ponownie do fortepianu i musieli zatrzymać się przy drzwiach. Spychała ku wielkiemu swemu zdziwieniu zauważył, że nie odczuwa w tej chwili żadnego zniechęcenia w stosunku do Edgara. Wszystko zmieniło się w nim (czy to pod wpływem muzyki?) i nie doznawał żadnego onieśmielenia wobec dawnego znajomego. Nawet pewną przyjemność robiło mu w tej chwili wspomnienie odeskiej rozmowy na plaży. Zabrzmiało Scherzo h-moll. - Pan ucieka? - spytał Spychała Edgara z pewnego rodzaju czułością. Ten tylko kiwnął porozumiewawczo. W tej chwili drzwi się otworzyły, ktoś wchodził, portier go wstrzymywał dramatycznym szeptem, uczyniło się zamieszanie i Spychała, tak samo jak i Edgar, mogli prześliznąć się do westybulu. - Nie lubi pan Paderewskiego? - z troską w głosie spytał Spychała. - Ja w ogóle nie lubię fortepianu - wymijająco odpowiedział Szyller, schodząc uważnie ze schodów. - Słuchając go myślę o cymbałach. Uśmiechnął się bezradnie, jakby prosząc o przebaczenie za swoją gruboskórność. Spychale zrobiło się żal kompozytora. I na pożegnanie uścisnął mu dłoń ze współczuciem. - Zaraz się przecie zobaczymy - powiedział do niego konfidencjonalnie. Przed teatrem przy samochodzie Spychały stał jakiś młody człowiek i rozmawiał z szoferem. Obaj byli bardzo ożywieni. Młody człowiek ukłonił się Kazimierzowi. - Proszę pana radcy - powiedział szofer - to jest Jasiek Wiewiórski, on do pana. - Co się stało? - Spychała zwrócił się do młodego ze zniecierpliwieniem. Odrywał się od swoich myśli o muzyce i wspomnień młodości. Nie miał nastroju do załatwiania żadnych "spraw". - Proszę pana - powiedział Wiewiórski, zbliżając się do Spychały. - Księżna Anna umarła, ojciec telegrafował, żeby pana zawiadomić. - Jak to? - zdziwił się Spychała, zatrzymując się w drzwiczkach samochodu. - A tak, umarła we Włoszech... a księżnej młodej nie zawiadomiono. Umyślnie chyba czy co? Spychała dziwił się coraz bardziej. - Co ojciec pisał? - Nic, tylko była depesza: tu jest. - Wiewiórski wyciągnął pomięty papierek: "Księżna umarła Palermo zawiadom zaraz pana Spychałę ojciec". To wszystko. Spychała się spieszył i nie od razu docenił wagę wiadomości. - Trzeba jechać, bo zaraz będzie deszcz - powiedział. Szofer wyraził wątpliwość: - Dlaczego? - Jak pan może nie wiedzieć, że będzie deszcz. Niech pan popatrzy na niebo. Nigdy pan na wsi nie był czy co? Oczywiście, że będzie, to jasne. Spychała zwrócił się do Wiewiórskiego: - Dobrze, dobrze, dziękuję panu, że mnie pan zawiadomił, proszę podziękować ojcu. - Przelotnie podał mu rękę. - Jedziemy do ambasady - powiedział do szofera - i proszę o tym, co Janek przyniósł, ani słowa nie mówić księżnej Bilińskiej. VIII Na przyjęciu w ambasadzie wszyscy już jednak wiedzieli o śmierci księżnej, popołudniowe wydanie "Figara" podało tę wiadomość interesującą francuskie koła towarzyskie ze względu na pokrewieństwo księżnej Anny z Burbonami. Ambasadorowa zawiadomiła sama o tym Bilińską, błagając ją jednocześnie, żeby nie opuszczała zebrania i żeby pomogła jej bawić królową. Maria została sam na sam z tą wiadomością w wielkim, pustym salonie. Ambasadorowa pobiegła do drzwi, gdzie majaczyła jasna sylwetka królowej, a potem prowadziła wysokiego gościa do narożnej kanapki, którą uważała za miejsce honorowe, jak u siebie w Poznańskiem na wsi. Prezentowała naprędce i z niewielkim przekonaniem jakiegoś wielkoluda - pisarza polskiego, który niedawno przybył do Paryża. Bilińska zatrzymała się pośrodku sali i poszukała oczami Spychały. Stał w innych drzwiach prowadzących do hallu i rozmawiał z poważnym starszym panem o siwych włosach i dużych niebieskich oczach. Był to Paul Valery. Bilińska pragnęła pomówić natychmiast z Kazimierzem, ale on dał jej znak brwiami, że teraz nie może porzucić wielkiego poety. A rozmowa ich nie wyglądała tak, jak gdyby miała się zaraz skończyć. Tym bardziej że było jeszcze mało ludzi i Spychała nie miał komu przekazać rozmówcy. Bilińska odwróciła się z wolna i spotkała się oko w oko z panią Evans. Hania podała jej rękę i spytała o brata. - Nie wiem, gdzie jest - odpowiedziała - zgubiłam go przy wyjściu z sali koncertowej. - Jakże się pani podobał Paderewski? - spytała pani Evans. - Ach, oczywiście bardzo - obojętnie stwierdziła Bilińska i oglądając szmaragdy Hani, pomyślała: "Moje były ładniejsze". Zbliżył się do nich Edgar. Maria skorzystała z tego, aby odsunąć się od pani Evans. Edgar patrzył w oczy Bilińskiej. - Czy mamy mówić o Paderewskim? - spytał powoli. - Okropnie mnie to nudzi - westchnęła Bilińska. - A wie pan, że w tej chwili bardzo daleka jestem od muzyki. Otrzymałam bardzo ważną wiadomość... - Dobrą czy złą? - spytał Szyller. - Właściwie mówiąc, bardzo złą, która się może skończyć bardzo dobrze. - Dobra wiadomość dla pani niekoniecznie będzie dobrą dla mnie. Maria się uśmiechnęła. Uśmiechała się rzadko. - Przykro mi - powiedziała - ale ja nigdy nie mam dla pana dobrych wiadomości. - Myślałem dużo o Odessie - powiedział jak gdyby sam do siebie Edgar. - I ja też - drugi raz westchnęła Bilińska. - Chociaż to już tyle czasu upłynęło... Spychała wreszcie podszedł do Bilińskiej. Mimo że stali pośrodku pustego prawie salonu, Maria położyła swoją rękę na dłoni Kazimierza. - Wiesz, mama umarła - powiedziała przenikliwym szeptem - i nie dano mi o tym znać. Co to znaczy? Edgar cofnął się o parę kroków na tę wiadomość. Spychała zachował cały spokój. - Zastaniesz zapewne depeszę w hotelu - powiedział. Ale w głosie jego nie było pewności. Nie darmo Stanisław depeszował do syna. Nie powiedział jednak ani słowa Marii, że miał tę wiadomość z innego źródła niż rubryka deuils snobistycznej gazety. Mimo wszystko ambasadorowa nadleciała jak burza i porwała Bilińską. - Moja Marysiu, na miły Bóg, chodź do królowej. Nikt nie chce z nią rozmawiać więcej niż pięć minut. Bilińska podeszła do narożnej kanapki, na której siedziała blada i mała osóbka z bardzo uprzejmym wyrazem twarzy. Spychała poszedł za nią. Bez słowa patrzył na królową, która zaczęła rozpytywać Marię o śmierć jej teściowej. Maria odpowiadała jak gdyby niechętnie, królowa popatrzyła na nią trochę zdziwiona. Maria przelękła się, że popełniła nietakt. Krucha i wątła twarz Elżbiety przypominała Spychale twarz jego matki, tylko że jego matka miała wielkie, czarne oczy. Po raz drugi w tym dniu począł myśleć o swojej rodzinie, o matce, starym dziwacznym ojcu, o siostrach, których tak dawno nie widział, i o "majątku", który kupił rodzicom dzięki szmaragdom Bilińskiej. Gdy powrócił do rzeczywistości, królowa mówiła już o koncercie. Spychała był przerażony swoim stanem ducha. Mogły z niego wypłynąć bardzo przykre nieporozumienia. Dopiero teraz wszedł do salonu Paderewski. Królowa wstała ze swojej kanapki i poszła na jego spotkanie. Zatrzymali się przy wejściowych drzwiach, Paderewski całował jej ręce, ona mówiła coś z wielkim ożywieniem. Korzystając z tego zamieszania Spychała przesunął Marysię bocznymi drzwiami do małego saloniku, który był w tej chwili zupełnie pusty. Bilińska natychmiast zrzuciła z twarzy maskę obojętności. Spychała spostrzegł, że jest naprawdę przejęta. - Pomyśl, mama umarła - powiedziała - je suis libre, enfin je suis libre!... * (* jestem wolna, nareszcie jestem wolna!...) Spychała nie chciał zrozumieć, co znaczą te słowa, uśmiechnął się niepewnie i trzymał Marię za ręce gestem pocieszenia. - Trzeba zawiadomić Teklę i Ala - powiedziała znowu - on bardzo kochał swoją babkę. - W Warszawie już wiedzą - szeptem prawie i z perswazją zauważył Spychała. - Skąd wiesz? - spytała Bilińska. - Wiem - rzucił Spychała. Nagle Maria położyła obie ręce na ramionach Kazimierza, była wysoka, prawie jednego wzrostu ze Spychałą, i patrząc mu w oczy swym jasnym, nawet teraz zimnym spojrzeniem, powiedziała: - Je t'epouserai, je t'epouserai! * (* Wyjdę za ciebie, wyjdę za ciebie!) Przenikliwie wypowiedziane te wyrazy utkwiły w uszach Kazimierza na zawsze. Czekał na nie od chwili, kiedy się dowiedział od Janka Wiewiórskiego o śmierci starej. Czy to nie dlatego depeszował Stanisław do syna? Musiał mieć w tym jakiś interes. Wrócili do salonu. Było tam już dużo osób. Królowa posadziła Paderewskiego w swoim kącie i bawiła go entuzjastyczną rozmową, sylweta pianisty tonęła w cieniu piór ambasadorowej. Środkiem zebranego tłumu, nagle rozsuwającego się na strony, ukazała się idąc orkiestra góralska i tancerze góralscy, którzy przyjechali do Paryża na wystawę sztuki dekoracyjnej. Białe portki górali i kolorowe chustki góralek na tle złocistego salonu wywoływały dziwaczny efekt. Górale stąpali po błyszczących posadzkach jak po Krupówkach: pewni siebie, ale z lekką pogardą dla otoczenia. Przodownica górali w pozłocistej spódnicy swojej prababki, marszczonej i sztywnej jak krynolina, szła przed wszystkimi. Obok niej uwijał się jakiś młody chłopiec w cywilu. Górale nie namyślając się stanęli pośrodku sali i zapilikali w "Sabałową nutę". Jakiś polski arystokrata, rumiany, w białych getrach, przekrzykując orkiestrę zaczął rozmawiać z przodownicą. Z drugiej strony zaatakowała ją pani Evans. Tłum naokoło górali roił się coraz gęstszy i gwar rozmowy poczynał przykrywać wątłe dźwięki góralskich skrzypiec. W małym salonie obok Paul Valery przydybał Janusza i zwrócił się do niego z prośbą. Stary poeta trzymał pod pachą mały skórzany albumik swojej córki. Valery prosił, aby Paderewski zechciał się wpisać do tego albumu. Janusz obiecał mu załatwić tę sprawę, zwrócił się do mistrza, ale Paderewski odmówił. Nigdy nie brał pióra do ręki zaraz po koncercie. Gdy Janusz odchodził od pianisty z niezadowoloną miną, wmieszał się w tłum górali. Tam go dogonił ów młody człowiek, który przybył z góralami i kręcił się obok nich. Był to młodzieniec lat jakich dwudziestu, bardzo ładny, ogorzały i trochę zanadto pewny siebie. Rzucił się do Janusza jak do dobrego znajomego. - Nigdy nie zapomnę panom tego - powiedział Januszowi zaraz po przywitaniu - jak można było nas tak zostawić? Janusz zupełnie nie wiedział, o co chodzi. - Przepraszam - powiedział - ale skąd ja pana znam? - No, pamięta pan? Przy Morskim Oku. Ja byłem z moim przyjacielem Piotrusiem... zostawili nas panowie w schronisku i jużeśmy się potem nigdy nie spotkali... - Ach, pan Rudzio - przypomniał sobie Janusz. - To bardzo zabawne... - A pan wie, ja już nigdy nie opuściłem Zakopanego. Zostałem tam na zawsze... Skończyliśmy tam gimnazjum, Piotruś zginął na Zamarłej Turni zaraz po maturze, w zeszłym roku. A ja tutaj przyjechałem z góralami. Prawda, jak oni grają? - dodał pytająco. - Wspaniale, wspaniale - całkiem zdawkowo powiedział Janusz. - Tymczasem do widzenia. Długo pan zabawi w Paryżu? - spytał jeszcze i nie czekając na odpowiedź, umknął w stronę małego salonu. "Boże drogi - strofował sam siebie - nauczyłem się już Paryża... Przecież ten chłopak chciał mi coś powiedzieć..." Przyłapał Edgara w małym saloniku. Zupełnie na boku, nie biorąc udziału w ogólnym ożywieniu siedział w samym przejściu pomiędzy salonem i jadalnią i nie zwracając uwagi na to, co się działo naokoło niego, palił papierosa. Janusz opowiedział o incydencie z Paulem Valery: - Stary kabotyn! - dołożył na zakończenie. - Nie masz racji - powiedział Edgar - artysta powinien umieć się cenić. - Ty byś tak nie zrobił - powiedział Janusz, przystawiając sobie krzesło do fotela Edgara. - Jak ci się podoba muzyka góralska? - Nic mi się w tej chwili nie podoba. Przypomniałem sobie prawdziwą muzykę, którą słyszałem - wiesz gdzie? - w Łowiczu. Kiedy mały, garbaty wnuk miejscowego organisty improwizował w kolegiacie i śpiewał Magnificat. To była muzyka. Potem już nie słyszałem muzyki... i owszem, dobre "rzeczy" i dobrych artystów, ale tamto była właśnie muzyka. Tak musiał grywać Bach... - Co się stało z tym małym? - Z małym garbusem? A co się mogło stać? Umarł. Umarł garbaty Rysio, jak umarł Józio i Helenka Royska - to była moja rówieśnica... - Jak Władzio Sobański - nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie Janusz małego żołnierzyka. Obok nich przesuwały się strojne kobiety, świeżo ogoleni mężczyźni, służba otworzyła drzwi do jadalni, skąd dolatywał brzęk naczyń i otwieranie butelek wina. Hania Evans przeszła obok nich z wielkim szelestem sukien i brzękiem ozdób, prowadziła do bufetu małego Rudzia, oderwawszy go od górali. - To wielki idiotyzm takie zebranie - powiedział Janusz. - Nie, dlaczego? - spytał dobrodusznie Edgar. - Ja bardzo lubię takie hece. Wtedy właśnie najdotkliwiej odczuwam samotność człowieka, który tworzy. Myślę, że tak samotna i opuszczona, i zdana na własne siły czuje się kobieta, która rodzi. - I człowiek, który umiera - dorzucił Janusz. - Nikt ze mną nie może podzielić mojego procesu twórczego - wrócił do swojego tematu Edgar - i dlatego czuję się w nim tak okropnie opuszczony. Teraz właśnie myślę o czymś... Wydaje mi się, że gdybym mógł wrócić do tamtych czasów, do Odessy... do Elżuni, toby mi może było lżej. I wiesz, dużo myślę o Józiu... W tym otoczeniu jest mi okropnie. Czy nie uważasz, że Paryż to jest straszne miasto? Janusz uśmiechnął się nieokreślonym uśmiechem i wziął Edgara za rękę. Ambasadorowa przeszła tuż obok nich i powiedziała: - Dlaczego panowie nie przejdą do bufetu? Edgar popatrzył na nią, jak gdyby zjawiła się z innego świata. - Zaraz przejdziemy - powiedział - dziękujemy bardzo. Ja wiem - zwrócił się do Janusza - ty nie możesz mi nic pomóc. Jestem sam w tym tłumie i rodzę niejako publicznie, jak matka cesarza Fryderyka II. Nie masz pojęcia, jak strasznie się czuję. To okropna rzecz fortepian. Rysio też nie umiał na nim grać. Grał taką naiwną sonatinę Dusseca i nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Fortepian to jest jak cymbały, prymitywność tego instrumentu rozstraja ludziom nerwy. A przecież nie na "łechtaniu nerwów" polega muzyka. Pamiętasz, co Mickiewicz mówił Chopinowi. - Nie piszesz nigdy na fortepian? - spytał Janusz. - A sonata? - Oczywiście, że piszę. Ale teraz wezbrała we mnie pewna pieśń. Okropnie chce mi się ją napisać - właśnie taka o osamotnieniu w twórczości. Nie mam tylko tekstu... Płynął teraz obok nich gęsty tłum, z trudem przemykający się przez ciasny przesmyk. Edgar i Janusz nie spostrzegli tego, że tamują przejście. Edgar, przechylony na bok, palił swojego wiecznego papierosa i patrzył poprzez zwartą ciżbę w swoją jakąś piosenkę. Po chwili zwrócił się do Janusza i powiedział: - Wiesz, skończyłem kwartet. Ma tonację d-moll. Janusz bez słowa przyjął tę wiadomość. W oddali zagrała gdzieś orkiestra "salonowa". Rudzio znowu podszedł do Janusza. - Jak można - zawołał - po muzyce góralskiej słuchać takiego świństwa amerykańskiego! Nie wie pan, gdzie są moi zakopiańczycy? Porzuceni górale stali samotnie pośrodku salonu. Już nie interesowali nikogo. Wyglądali teraz jak przepłoszone ptaki. Janusz i Spychała odnaleźli ich tak, zapomnianych i zdziwionych. Spychała bocznym wejściem przeprowadził ich do bufetu. Kazał im dać wina. Młody, przystojny gazda powiedział Spychale: - A niekze wam Pan Bóg da wsyćko, coście pomyśleli o nas. Spychała nagle odwrócił się ku niemu, jak gdyby chciał mu zadać szereg pytań czy też przystąpić do długiej, braterskiej rozmowy, ale w tej chwili Bilińska położyła mu rękę na ramieniu. - Słuchaj - powiedziała - ja muszę jechać do Palermo. - Po co? - rzucił, oglądając się jeszcze za odchodzącymi góralami. - Muszę tam być. Obawiam się, że tu chodzi o testament. Muszę myśleć o Alu. - Pojadę z tobą. Ty się na tym nie znasz. - Kazi, na Boga! Ale w jakim charakterze? Spychała spojrzał na nią ze zniecierpliwieniem. - Wszystko jedno w jakim. Chociażby w charakterze twojego narzeczonego. Samej cię przecie nie puszczę. Oczywiście jest mi to teraz nie na rękę. Z Warszawy przychodzą jakieś dziwne wieści. Kto wie, czy Skrzyński się utrzyma. No, ale samej cię nie puszczę... - Pomyśl - powiedziała nagle Maria po francusku - moja bratowa, comtesse de Caserte, jak będzie na to patrzeć? - A żeby cię razem z Potelosą obedrzeć ze spadku po teściowej, to będzie patrzeć. Nie można przesadzać, moja droga. - Zachowujesz się - szepnęła Bilińska - jak gdybyś już był moim mężem. Spychała tylko popatrzył przeciągle na Marię. - Chodźmy - wykrztusił wreszcie - muszę się dowiedzieć, jakie są połączenia. - Chodźmy, Kazi - powiedziała pokornie Bilińska - odprowadzisz mnie do hotelu. Szybko zeszli ze schodów. Spychała wziął kapelusz i wyszli przed ambasadę. Było już ciemnawo, zwłaszcza wśród gęstych platanów na avenue de Tokio. Na Sekwanie błyszczało pomiędzy szarymi bulwarami srebro wieczoru. Deszcz nie padał, ale chmurzyło się. Środkiem trotuaru biegło dziecko, może dwutrzyletnie, dziewczynka. Nagle przed samymi nogami Bilińskiej dziecko się przewróciło, ryknęło wielkim płaczem i wcale nie wstawało. Spychała pochylił się nad nim, podniósł i otrzepał z kurzu. Próbował je pocieszać, ale dziecko stłukło się czy bardzo przestraszyło i nie przestawało płakać. Spychała czuł pod rękami chude ciałko i zdawał sobie sprawę ze słabości tego cieniutkiego szkieleciku. Wątłe kości, pokryte drobnymi muskułami, miotane były paroksyzmem straszliwego płaczu. Kazimierz nie wiedział, co począć. Podniósł dziewczynkę z ziemi i ogarniając ją rękami, przycisnął do piersi. Odczuł przy swoim sercu bicie dziecinnego serca tak wyraźnie jak miotanie się ptaka w klatce. Nieoczekiwanie ścisnęło mu się gardło, opanowała go niewytłumaczona żałość. Powiedział do dziecka najłagodniej, jak tylko umiał: - Mais tais-toi, mais tais-toi donc! * (* No, cicho już, cicho!) W tej chwili podniósł oczy i ujrzał, że Bilińska stoi o parę kroków od niego sztywnie i niechętnie wyprostowana. Patrzyła przez chwilę na Sekwanę, a potem ujrzał utkwiony w siebie jej jasny - a w tej chwili zimniej szy niż zwykle i bardzo obcy wzrok. IX Ariadna dotrzymała słowa i zatelefonowała do Janusza nazajutrz po koncercie Paderewskiego. Janusz nie mógł się widzieć z nią tego dnia ani też następnego, ponieważ jego siostra odlatywała do Palermo i połączone to było z wielkim urwaniem głowy. Spychała towarzyszył Marii. Odlecieli do Neapolu, skąd mieli do Palermo pojechać statkiem. Dopiero po ich odjeździe Janusz umówił się z Tarłówną. Spotkali się pewnego popołudnia na wystawie sztuki dekoracyjnej koło mostu Aleksandra III. Dzień wypadł przepiękny, ale było za dużo ludzi, po prostu usiąść nie było gdzie. Obie strony mostu, zawalone sklepikami jak skrzydła Ponte Vecchio, pełne były ludzi. Wobec upału przekupki wykrzykiwały monotonnie swoje Demandez des veritables esquimaux! * (* Żądajcie prawdziwych lodów "Eskimos"!) Atmosfera była bardzo uciążliwa, ale Adriana w dobrym humorze wzięła cały ciężar konwersacji na siebie. Włóczyli się po tym jarmarku tam i z powrotem, pozornie zupełnie bez celu. Ariadna jak zaczarowana krążyła naokoło pewnego pawilonu, gdzie na dole mieściły się modele sukien, a na piętrze widniały napisy polecające angielską herbaciarnię z rosyjską herbatą. Rozmowa toczyła się o wystawie, jaki pawilon jest piękniejszy, gdzie są lepsze lody i jakie wyroby ludowe są barwniejsze. Janusz opowiadał Ariadnie o góralach, bo przecież nigdy nie była w Polsce, i o ich zachowaniu się w ambasadzie. Mimochodem zaszli do pustego w tej chwili pawilonu szwedzkiego, gdzie drzemały brązowe, dymione szkła i kryształy Orefors, tak piękne, że zdawały się być uśpionymi kobietami. Wreszcie Ariadna zdecydowała się wejść do tego magazynu mód i pociągnęła Janusza na piętro. Herbaciarnia nie odznaczała się niczym nadzwyczajnym, osób było mało, bo jak się Janusz potem przekonał, zakład był piekielnie drogi. Zamówili un the chinois * (* chińską herbatę) u kelnerki. Ariadna popatrzyła na zegarek, było już dobrze po czwartej. Janusz się trochę zdziwił, że Ariadnę już interesuje czas, w chwilę zaledwie po spotkaniu. Ariadna zrozumiała. - Patrzę na zegarek - powiedziała - bo tutaj o piątej śpiewa chór. - Aha - odpowiedział Janusz. Przez chwilę milczeli. Wtedy Janusz przypomniał sobie, że jeszcze dotychczas nie mówił Ariadnie o swoim spotkaniu z Wołodią. Ani miejsce nie było odpowiednie, ani nastrój po temu właściwy, ale jednak orientował się, że to jest jedno z ostatnich ich spotkań, choć pierwsze, kiedy byli sam na sam z sobą. Zaczął więc mówić o tamtej sprawie. Ledwie wymienił imię Wołodii, Ariadna drgnęła i popatrzyła uważnie przed siebie, jakby tam ujrzała twarz brata. Od spotkania Janusza z Tarłą minęło sześć lat, szczegóły rozmowy zatarły się już w jego umyśle, ale chcąc zrobić wrażenie na Ariadnie, podawał jakieś słowa, które przypisywał Wołodii, a które rodziły się w jego głowie w tej właśnie chwili. Zresztą na pół sam wierzył, że to są rzeczy prawdziwe, że słyszał je od brata Ariadny w tej ciemnej stodole. Z jednego zdawał sobie sprawę, że nie widział, jak Wołodia wygląda. Gdy zapalali papierosy, spojrzały na niego tylko oczy wyraziste, czarne, duże i tak bardzo przypominające oczy Ariadny. Popatrzył teraz uważnie na swą dawną przyjaciółkę, siedziała chmurna i skupiona, uważnie słuchająca jego słów, a jednocześnie zapatrzona w kąt restauracji. Tam właśnie wchodził na estradę chór śpiewaków rosyjskich. Było ich niewielu, sześciu czy siedmiu, i dwie kobiety. Janusz spostrzegł, że Ariadna zimno i uważnie przygląda się młodej, drobnej jasnej kobiecie z lekko zadartym noskiem, świeżej i nawet ładnej, ale bardzo pospolitej. Zainteresowanie Ariadny udzieliło się Januszowi, spostrzegł między mężczyznami, ubranymi w szerokie spodnie i rubachy przewiązane sznurem, kogoś, kto mu przypominał Waleriana Niewolina. Tak, to był on, ale zmieniony. Jeśli czas przemienił Ariadnę, tworząc z niej interesującą raczej niż ładną kobietę, zatarł jej świeżość i prymitywną urodę górskiej sarny, dał jej natomiast zewnętrzny polor i blask przeżyć wewnętrznych, to z Niewolinem obszedł się nielitościwie. Należało przypuścić, że czas, aby zniszczyć wspaniałą urodę eks-oficera, użył za narzędzie wielkich ilości alkoholu. Niewolin wyglądał teraz jak podstarzały służący w łaźni, cały wymoczony i wynędzniały. Lekka rubacha opinała jego ciało, które opadło jak ciasto. Dwie bruzdy wzdłuż policzków odcinały duży nos. Janusz z niechęcią odwrócił wzrok od niego w momencie, kiedy Niewolin otworzył usta, aby zaśpiewać. Wraz z całym chórem uderzyli krzykliwie i wysoko, powtarzając jedną nutę. Była to jakaś pieśń weselna. Przypominała Weselisko Strawińskiego, ale była wulgarna i tutaj zupełnie nie na miejscu w małej sali herbaciarni. Ariadna odwróciła się do Myszyńskiego, grymas gniewu ściągnął jej usta. - Zrobili z nas małpy - powiedziała. - Jesteś Polką - odparł z ironicznym uśmiechem. I wtedy powrócił do opowiadania o rozmowie z Wołodią. Mówił o tym, że Wołodia kazał ją pozdrowić i że powiedział, iż w każdej chwili może do niego wrócić. Był teraz pewien, że Wołodia tak powiedział. Mówił równo, uważnie, nie patrząc na Ariadnę i przy tym dość głośno, aby go dobrze usłyszała mimo wrzaskliwej pieśni chóru. Nagle Ariadna uderzyła ręką w stół. - Przestań - powiedziała nie podnosząc głosu - przestań, nie mów mi takich rzeczy. Czyż ty nie wiesz, że nie ma powrotu do przeszłości? W tej chwili chór zamilkł i mała blondynka zaczęła jakąś melodię solo. Pieśń była smutna, pieśń wiejskiej panny młodej, zawsze pełna żalu i niepokoju. Młoda kobieta miała głos prześliczny, dosyć niski, ale równy i nośny, giętki i niesłychanie miły w brzmieniu. Ariadna słuchając tego śpiewu zmarszczyła brwi. - Rozumiesz - powiedziała nagle cicho - najgorsze w życiu, że nie ma żadnych powrotów. Janusz zrozumiał to od pierwszego dnia pobytu w Paryżu. - To jest Zina, żona Waleriana - dodała jeszcze Ariadna. - I chodźmy stąd. Zaraz. Zanim zapłacili za herbatę, Zina skończyła śpiewać i znowu chór warknął głośno i dość bezładnie. Gdy wyszli, na dworze była już mieszanina zmroku, różanego światła zachodu i zielonych blasków pierwszych lamp. W milczeniu przesuwali się w gęstym tłumie, idąc wzdłuż Sekwany na razie na terytorium wystawy. Potem wyszli z bramy na plac Zgody, minęli go i poszli brzegiem rzeki, w cieniu drzew, nikogo nie spotykając. Aż dziwno było, tak puste były tu nadbrzeża, jak gdyby wszystko, co żyło w Paryżu, skupiło się na wystawie. Wieczór był chłodny i mgły przykrywały mosty, niebieskie i zacierające kontury przedmiotów. Odwrócili się za siebie i zobaczyli światła reklamy "Citroena" zapalające się na wieży Eiffla. Usiedli na ławce. Janusz przez chwilę milczał, jak gdyby się zbierał z siłami, potem wziął za rękę Ariadnę i poczuł w tym dotknięciu - nareszcie - wspomnienie dawnych dni. Skóra na ręku jego dawnej kochanki była taka sama: aksamitna i zimna, a przy tym jak gdyby dotknięciem można było odczuć jej kolor, kolor kości słoniowej. Siostra Janusza miała kiedyś taką suknię, której cały przód był zrobiony z aksamitu koloru kości słoniowej. Było to wspomnienie zarazem dzieciństwa i dawnej miłości. - Słuchaj - powiedział Janusz - nie można uciec od siebie samego. Ucieczka od życia nie będzie dla ciebie nigdy ucieczką od siebie. Nie rób tego głupstwa, z tym klasztorem... Ariadna odwróciła się do Janusza, ukryła twarz na jego ramieniu i wstrząsnęła się - parę razy tylko - głębokim szlochem. Janusz położył jej rękę na głowie, ale ona zaraz się uspokoiła. Samochody na placu Zgody krążyły z daleka, jak chrabąszcze letnie nad kwitnącymi kasztanami. - Widzisz - mówiła Ariadna - trzeba to wszystko jakoś rozwiązać, przekreślić... zwalczyć siebie samą i straszną własną naturę... Coś trzeba przecie z tym życiem zrobić... skoro ono jest. Choć może lepiej byłoby skoczyć do Sekwany. Zrobiła gest w stronę rzeki. - To byłoby najgłupsze. I tak się to stanie. Samo prijdiot - powiedział Janusz. - Ale czy ty nie myślisz, że to wszystko histeria? - Dobrze - powiedziała Ariadna - niech będzie histeria. Ale to przecie także jest we mnie i nie mogę, nie mam co z tym zrobić. - A czy w klasztorze to minie? - Bóg... - szepnęła Ariadna. - Ten twój Bóg - ostrożnie zaczął Janusz - też mi się wydaje podejrzany. Skąd on nagle tak zjawił się w twym życiu? - On zawsze spada niespodzianie. - Tak, może. Ale czy ty masz siłę odtąd zawsze wybierać stronę Boga, sprawę Boga? Przecież ty wybierasz Boga tylko przez przekorę. A Bóg to nie przekora - to miłość. - Myślę o tym. - A czy ty rozumiesz, co to jest miłość? - Nie, nie rozumiem. I to właśnie jest straszne. - I ja też nie rozumiem. I nie wiem. Tylko ja bym chciał kochać... Kochać człowieka. To bardzo trudne. Na przykład Spychałę... ja zawsze sobie daję takie konkretne przykłady. Spychały nie mogę kochać - uśmiechnął się bezradnie - i jak tylko jest taki wyjątek, to znaczy, że cała teoria do luftu. Nie, ja nie jestem chrześcijaninem i dlatego może nie wierzę w wasze chrześcijaństwo - tutti frutti a la polonaise - przypomniał sobie leguminę u Gdańskiego. - Ty zupełnie mnie nie widzisz - powiedziała Ariadna i odsunęła się od niego odrobinę. - Tak, być może, ale ja i sam siebie nie widzę. Rozumiem, że życie to działanie, ale nie należę do rasy, która działa. Jestem skazany na wymarcie, ale widzisz, ja nie uciekam do klasztoru. - To jeszcze nie wiadomo. Nie wiadomo, co jest klasztorem, może twoja Warszawa jest klasztorem. - Nie, jeszcze nie - z zażenowaniem powiedział Janusz. - Widzisz, nie jesteś tego pewien. I ty mnie namawiasz, abym wróciła do rewolucji rosyjskiej? - Tak, namawiam. - A sam wróciłbyś? - Wiesz, jakby ci to powiedzieć, gdybym nie był sobą, gdybym nie wiedział, ile trzeba zrobić... - Januszku, bardzo jesteś niemądry - Ariadna się zaśmiała - przecież ty nic nie robisz. - No, właśnie. Myślę, że jednak jakoś to będę mógł kiedyś okazać, przydać się na coś. Chociaż ci Polacy są jak pies na płocie, utrzymać się nie mogą, a nie wiedzą, na którą stronę spaść. - Wiesz, ja już za dwa tygodnie wyjeżdżam - powiedziała nagle Ariadna. - Kto wie, ja może jeszcze prędzej. Moja siostra wyjechała do Palermo. - Ludzie czasem spotykają się po latach, ale to nigdy do niczego nie prowadzi. Lepiej, aby się nie spotykali. - Och, Ariadno. Ja jednak... Janusz nie dokończył zdania. Na Sekwanie zagwizdał mocno stateczek, jakaś łódka mu się plątała przed dziobem. - No, to do widzenia. Zobaczymy się jeszcze - Ariadna wstała - w niedzielę Gdański urządza jakieś przyjęcie na swojej peniszy. Adieu! Podała rękę Januszowi i odeszła, zanim ten zdołał coś powiedzieć. Stał przez chwilę oszołomiony, potem popatrzył na zegarek i powoli wzdłuż rzeki skierował się w stronę dzielnicy na "Sępolu". X Było co prawda późno, drzwi do Wiewiórskiego były zamknięte, ale w oknach świeciło się. Wiewiórscy chyba nie spali. Janusz wspiął się na palce i zastukał w parterowe szyby. Jasio w koszuli wychylił się, otworzywszy okno, i zdziwił się, zobaczywszy Janusza. - O, to pan - powiedział - proszę, proszę kochany. Zaraz panu otworzę. W dużych drzwiach sklepowych zamkniętych na żaluzję były małe drzwiczki. Jasio otworzył je i wpuścił Janusza do środka. Jego żona leżała już w łóżku, ale sam Wiewiórski zajęty był czytaniem. Z uśmiechem zażenowania popatrzył na gościa, kiedy ten siadł przy stole i spojrzał na okładkę. Był to Pan Tadeusz. Janusz nie wiedział, dlaczego przyszedł do Wiewiórskiego. Nie myślał o nim wcale przez te ostatnie dni, nie myślał nawet wtedy, kiedy Ariadna tak szybko odeszła, pozostawiając go przy ławce pod kasztanami nad Sekwaną, ale instynktem skierował się w stronę tej uliczki, jak ranione zwierzę do nory. Chciał zobaczyć dom, ludzi, rodzinę. Jakichś towarzyszy życia. Poczuł się bardzo samotny, tak samotny jak w momentach, kiedy dolatywał go gwizd lokomotywy, tylko że wtedy to trwało przez chwilę, a teraz to uczucie samotnego budzenia się, jak w dzieciństwie, trwało bez przerwy. Czuł się jak podczas ataku ostrego bólu; mówił machinalnie, wykonywał pewne czynności, a przy tym odczuwał niezmierną samotność. Na całym świecie nie było w tej chwili ani jednej istoty, która by o nim myślała. Wiedział o tym doskonale. Nie mógł o żadnym z tych uczuć powiedzieć Wiewiórskiemu. Popatrzył na niego; Wiewiórski siedział naprzeciwko niego w rozchełstanej koszuli i patrzył z pewną ciekawością. Janusz czuł, że musi coś powiedzieć. "Żermena" przy bocznym stoliku, przy małej lampce, zajęta była rozwiązywaniem zadań matematycznych. Nie poruszyła się ani nie zareagowała na wejście Janusza. Spojrzawszy na nią Janusz jednak odczuł, że jest tak skupiona, uważna i niemo rachując porusza wargami ze względu na niego: chce się popisać swoją pracowitością. Widział jej malutki zwarty profil prześwietlony blaskiem lampy i pomyślał, że ta dziewczynka ma w sobie dużo spokoju. - Pan hrabia zmartwiony śmiercią księżny pani? - spytał Wiewiórski, w ten sposób tłumacząc sobie zachowanie Janusza. Myszyński uśmiechnął się. - Ach, nie - odpowiedział szczerze - to mnie nie obchodzi. Tak mało znałem księżnę. - Ja panu powiadam - ciągnął Jasio - to nie bez kozery: tam chcą ograbić pana siostrzeńca, małego Ala. Ojciec nieraz mówił. - Ach, nie - powtórzył Janusz innym tonem - kto to może zrobić? Tam nikogo nie ma, a po księżnej nie tak wiele zostało... - Wiele, niewiele, ale same brylanty ile warte. Ojciec zawsze mówił, że to Potelosa gwizdnie... jak księżna oczy zamknie. Janusz przypomniał sobie przysięgłą nienawiść, jaka panowała pomiędzy Stanisławem a panną Potelos. Zresztą Stanisław ze wszystkimi żył w niezgodzie. - Co pan mówi - zawołał - panie Jasiu, skądże znowu?! Przez chwilę w pokoju panowało milczenie. Wreszcie Janusz powiedział: - Ja bardzo przepraszam, że tak przyszedłem. Wieczorem, nie w porę, ale naprawdę było mi trudno. Pan rozumie, panie Jasiu, jestem taki samotny. Popatrzył bezradnie i badawczo na młodego robotnika. - Panu się trzeba ożenić, ot co! - zaśmiał się Wiewiórski. - Z babą ciężkie skaranie, ale bez baby jeszcze gorzej. Nie tak jest? - Czy ja wiem? Kobiety mnie nie chcą... Widzi pan, ja bym się chciał żenić z tą panną Tarło, co u was żłobek założyła... ale ona chce iść do klasztoru, bo ją narzeczony porzucił. No widzi pan, jak to się składa. Wiewiórski szeroko otworzył zdumione oczy. A Januszowi zachciało się śmiać, tak prostacko wyglądała jego sprawa sprowadzona do zasadniczych linii. Wszystkie niedomówienia, telefony, spotkania, rozmowy i płacze dały się sprowadzić do tak prymitywnego streszczenia. Właściwie jednak tak było, reszta to już tylko nadbudówki. - A co by pan robił z taką kobietą? - powiedział Jasio. - Żadnej pan z niej nie miałby pociechy. Powiadają, że ona już niejednego narzeczonego miała. Taka kusa i ostrzyżona. Przecież to nic z tego by nie było... Janusz jeszcze próbował się uśmiechać, ale mu to przychodziło coraz trudniej. Wiewiórski widział to, ale udawał wciąż dobroduszność. - Kochany, znajdziemy panu taką pannę... a zaprosi mnie pan na wesele? Tu przestraszył się Wiewiórski, że zbyt obcesowo ruszył, i chciał się wycofać na stanowisko bardziej pełne szacunku do krewnego "starej księżnej". - No, ja sobie tylko tak żartuję - dodał - gdzieżby to prostych ludzi na hrabiowskie wesele prosili? - Moje wesele nie będzie hrabiowskie. - Chociażby nawet, pan będzie miał swoje wesele, jak ja miałem swoje. W drogę sobie nie będziemy wchodzić. W tym momencie "Żermena" popatrzyła na Janusza i w tym wzroku otwierało się tyle kobiecości, aż to go zastanowiło. Taki mocny, dziecinny wzrok, wparty w niego z zagadkowym wyrazem. Wytrzymał to spojrzenie. Jadzia zatoczyła oczami w górę, odwracając je, i podniosła do ust trzymany w ręku żółty ołówek. Janusz przez chwilę milczał pod wrażeniem tego wzroku. - A gdybym ja chciał - spytał. - Gdybym pana poprosił na wesele? Gdybym chciał, żeby pan został moim drużbą, moim przyjacielem? Twarz Jasia nagle spoważniała. - Co tu dużo gadać - odezwał się dopiero po chwili - każdy ma swoją stronę. Pan hrabia, żeby tak nie wiem ilu chłopów i lokajów na swoje wesele zaprosił, to na naszą stronę nie przejdzie ani nas na swoją nie przeciągnie. Janusz zastanowił się. - Więc jak pan myśli? To człowiek nie jest człowiekowi bratem? - Człowiek człowiekowi wilkiem - pan wie? - tym razem prawie groźnie wyrzekł Jasio - biedny człowiek, no, to jeszcze... co innego. A już co bogaty, to nie. Jakiż pan hrabia dla mnie brat? Hrabia i już! Bogaty, ubrany jak się patrzy, jeżeli nawet i łaskawy, to tak z pańska, aż czasami od tej łaski kiszki się skręcają. Ja nic nie mówię, pan jest dobry pan, pana w Warszawie wszyscy szanują, nie można powiedzieć. Ale pan jest jaśnie pan, a ja robociarz. Nie ma między nami zgody i nie może być. Oparł się łokciami o stół i pochyliwszy się naprzód, powiadał prawie z nienawiścią: - Owszem, pan do nas przyszedł, ja prosiłem, pan u mnie pił i jadł. Ale nie bój się, pan mnie u siebie wódką ani chlebem nie poczęstował i nie poczęstuje. Na wesele pan mnie zaprosi, to możliwe, ale na herbatę w niedzielę to nie. Bo pan ze mną nie ma o czym rozmawiać, pan uczony, a ja prostak, ot co! Wstał teraz od stołu, duży, smukły, górna połowa jego ciała tonęła w mroku, nie widać było jego twarzy, zresztą Janusz nie patrzył na swego rozmówcę. Pochylił się naprzód i wbił oczy w deseń krat czerwonych i granatowych na płótnie przykrywającym stół. - Nie ma między nami nic, ino przepaść, jak tam pod Górą Świętej Anny. Może gorsza przepaść jak między nami a Niemcami... Janusz podniósł głowę. - Co pan mówi, panie Janie! - szepnął cicho. Jasio zatrzymał się ze wzniesioną ręką. - Prawda. Za dużo powiedziałem, za głupio. Bylibyśmy może i razem... czasami. Janusz wzruszył ramionami. - Ja bym i w innych sprawach chciał być z wami razem. Jasio usiadł przy stole i znowu wywołał na twarz uprzejmy wyraz. - Co to, to nie, panie hrabio. Szkoda gadać. Kiedyś może, jak nam dzieci wyrosną, to tę przepaść zasypią i Górę Świętej Anny zdobędą, no, i w ogóle... ale teraz, to niech tylko pan hrabia przychodzi, kiedy pan chce. Ja zawsze jestem rad Polaka widzieć, o polskich sprawach pogadać. Ja przecie dawno już z Polski... i nie wiem, kiedy wrócę... - Musi pan wrócić, panie Janie - powiedział Janusz bardzo łagodnie. Uważał, aby nie mówić nic głośniej lub wyraźniej, bo bał się, że się rozpłacze. Odczuwał nie znaną mu dotychczas żałość nad samym sobą i myślał, że jest naprawdę bardzo nieszczęśliwy. Wiewiórski widocznie zauważył wyraz twarzy Myszyńskiego, bo popatrzył na niego uważniej. Ale mała Jadzia nagle rozpłakała się głośno, kładąc głowę na rozłożoną przed nią książkę. - Ojej - płakała - ojej! Nie mogę zrobić zadania. Wiewiórski podszedł do niej i starał się ją uspokoić. Z przyległego pokoju dobiegł głos rozbudzonej Jasi: - Co się stało? Czego mała płacze? - Nic, nic - powiedział Wiewiórski w stronę żony, nie przestając głaskać dziewczynki po głowie. I rzeczywiście Jadzia zaraz się uspokoiła, podnosząc głowę znad książki rzuciła przelotne spojrzenie na Janusza, jak gdyby się chciała przekonać, jakie wrażenie wywołała. Wiewiórski przeczytał z nią zadanie (z trudnością wymawiając francuskie wyrazy), mała słuchała uważnie. Gdy skończył, powiedziała: - już rozumiem. Zaraz zrobię - i zamaszyście zabrała się do pisania działań w zeszycie. Wiewiórski wrócił do stołu. Trzymał w ręku małą ulotkę. - Widzi pan, tu mi przynieśli - pokazał - dają jakieś przedstawienie w sali agrykultury. Bilety można nabyć, ale dość daleko... może by pan poszedł ze mną, dobrze? To za tydzień. Niech pan zajdzie do mnie pojutrze, rano, pojedziemy po bilety. Janusz rzucił okiem na ulotkę, napisane było na niej dużymi literami: Liluli, piece de monsieur Romain Rolland *,(* Liluli, sztuka Romain Rollanda) i potem niżej drobnymi literami szczegóły. - To robotnicze przedstawienie, sami tam grają, kochany - zauważył Wiewiórski - chciałoby się zobaczyć. Janusz przyrzekł przyjść pojutrze. - To trzeba jechać aż do Lilas, za Porte des Lilas, to daleko, ale przejedziemy się. Dobrze? - dodał Jasio łagodnie, jak gdyby chciał uspokoić Myszyńskiego. Janusz wstał, pożegnał się i przeprowadzony przez Janka, wyszedł niskimi drzwiami na zupełnie już pustą ulicę. Na rogu za synagogą spotkał jakiegoś człowieka, bardzo pijanego. Szedł sobie środkiem trotuaru, kiwając się na prawo i na lewo, i głośno śpiewał: "Jak to na wojence ładnie..." Janusz przypomniał sobie, jak pierwszy raz śpiewał tę piosenkę z małym Sobańskim, siedząc na armatnim jaszczyku, na Podolu. Bardzo mu się zrobiło dziwnie. XI Bilińska i Spychała samolotem dolecieli do Neapolu, tam wsiedli na statek Neapol-Palermo i wyruszyli wieczorem po dość niespokojnym morzu. Spychała nie spał prawie całą noc, morze było burzliwe, powietrze gorące i duszność nie dawały mu zamknąć oka. Otworzył iluminator, pod którym przesuwały się z cichym zgrzytem rozbujane masy wody. Po północy na horyzoncie zamajaczyła wysoka piramida wulkanu Stromboli, czerwona wewnętrznymi ogniami od dołu, podobna do twarzy aktora na scenie oświetlonej nieprawdziwym światłem rampy. O rannej godzinie ochłodziło się, wtedy właśnie podpłynęli do Palermo. Zatoka była spokojna, ale szara, miasto oświetlone wschodzącym słońcem wznosiło się amfiteatralnie i wachlarzowato. Monte Pellegrino, Góra Świętej Rozalii, mająca płaski szczyt jak stół, wznosiła się, cała niebieska, po prawej stronie portu. Odwiózł Marię na via della Liberta do pałacu hrabiów Caserta samochodem, znikła w piaskowym pałacu jak za kurtyną, zaspany chłopak, czarny jak noc, zabrał rzeczy księżny, z ciekawością spozierając na pana, który nie wysiadłszy z samochodu, zdawał się drzemać obojętnie zasunięty w głąb karoserii. Mimo iż sezon na Sycylii kończy się już w kwietniu, Spychała nie mógł dostać pokoju w żadnym z wielkich hoteli dla cudzoziemców. Musiał się zatrzymać w "krajowym", olbrzymim zresztą i ponurym hotelu, mieszczącym się w wielopiętrowym domu przy Corso Umberto. Widać razem ze statkiem przyszedł także pociąg, bo w hotelu przed budką portiera stała długa kolejka handlarzy, kupców i komiwojażerów, od których roją się zawsze pośledniejsze hotele włoskie. Portier notował szybko nazwiska przyjezdnych i wydawał im klucze, niektórych poznawał od razu i witał się z nimi kordialnie. Gdy kolej doszła do Spychały, długo przyglądał się jego dyplomatycznemu paszportowi napisanemu na wielkim arkuszu. Bez słowa zwrócił go Kazimierzowi i spojrzał na niego z lekką pogardą: "Cóż to za dyplomata, który zatrzymuje się w takim hotelu?". Kazimierz przedostał się do swego pokoiku położonego na czwartym piętrze i mającego okna skierowane na ciemne podwórze. Żaluzje pokoju zresztą były zamknięte tutejszym zwyczajem. Rozebrał się i położył na wąskim, niewygodnym łóżku. Tym razem zasnął szybko i spał bardzo twardo. Zbudziło go pukanie. Wszedł chłopak hotelowy i podał kopertę z twardego bristolu z wyciśniętymi na niej liliami Francji. Maria pisała: Venez tout de suite chez moi, j'ai des choses importantes a vous dire. On vous a cherche toute la matinee dans tous les hótels de Palermo. Auto de ma belle soeur attend devant l'hotel. Marie * (* Niech pan zaraz do mnie przyjdzie, mam coś ważnego do zakomunikowania panu! Szukano pana przed południem we wszystkich hotelach Palermo. Auto mojej bratowej czeka przed hotelem. Maria) Jednak zanim się ubrał, ogolił, przeszło sporo czasu. Spojrzał na zegarek: była trzecia, opuścił porę jedzenia, a czuł, że jest głodny. Samochód zawiózł go przed obszerny, piaskowego koloru pałac, cofnięty nieco od obrzeżonej palmami arterii via della Liberta. Ogród przed pałacem pełen był jaskrawych kwiatów, ale sam gmach z zamkniętymi zielonymi żaluzjami na wszystkich oknach robił wrażenie zamarłego. Zadzwonił, otworzył mu wspaniały fagas ozdobiony guzikami, na których wyciśnięte były lilie herbowe Burbonów. Od razu w hallu otoczyła go sztywność, jaka zazwyczaj czyha we włoskich pałacach, nawet zamieszkanych przez ludzi; marmurowa podłoga, marmurowe schody, na które nie padało światło z zasłoniętych okien, dyszały chłodem. Olbrzymie czarne obrazy wisiały po dwóch stronach klatki schodowej, czas dawno zatarł ich nagie czy odziane postacie. Szwajcar przeprowadził go amfiladą pokojów, przez salony, gdzie stało bardzo mało mebli i leżało bardzo mało dywanów, do saloniku na końcu. Był to narożny pokoik, buduar księżnej Anny, zasłany skórami białych niedźwiedzi i zastawiony przyjemnymi meblami. Na ścianach wisiały portrety dzieci z rodziny Bilińskich. Na małym biureczku w rogu Spychała z pewnego rodzaju przyjemnością ujrzał dużą fotografię Ala, oprawioną w mahoniową ramę ze złoconą mitrą książęcą. Służący kazał mu poczekać. W wielkiej wazie pośrodku kolorowego marmurowego stołu stały pąsowe róże. Jedna połowa żaluzji była tu jednak otwarta i snop jasnego światła padał właśnie na kwiaty. Pachniały one mocno i charakterystyczna woń ciemnych róż panowała w całym pokoju. Maria weszła po dłuższej chwili. Miała na sobie nocną suknię z białej weby, była bardzo podniecona i uściskała Kazimierza nerwowo za ręce. Usiedli w małych fotelikach, jak najdalej od róż, które zbyt mocno pachniały. Bilińska pełna pośpiechu zaczęła opowiadać Spychale dość bezładnie historię śmierci księżnej Anny. - Tu coś musi być... wiesz, Kazi. Coś tajemniczego, czego albo mnie naumyślnie nie mówią, albo sami nie wiedzą... - Kto jest w tej chwili w Palermo? - spytał Spychała. - Kto jest tutaj? - Jest hrabina Caserta, jej dwóch synów i panna Potelos. Hrabia wyjechał do Belgii. - A ciało księżny? - Ciało księżny zabalsamowane leży w katakumbach u kapucynów. Wszystko jest przygotowane do pogrzebu w kraju. - No, ale dlaczego nie dali ci znać o śmierci? - Właśnie, dlaczego? To zupełnie niezrozumiałe. Tym bardziej że, jak mówił mi Stanisław, starszy syn Róży, mama bardzo mnie chciała widzieć przed śmiercią... - Czy długo chorowała? - Tak, długo. Podobno słabła stopniowo... i nikt mi także nie dał znać, że jest niedobrze. Przeciwnie, panna Potelos zapowiadała mi stale le contraire *. (* coś wręcz przeciwnego) - Tu musi coś być. Czy mówiłaś z Różą? - Jeszcze nie bardzo szczegółowo. J'ai dormi *. (* Spałam.) - Ja nic nie jadłem, muszę pójść chyba na miasto. - Poproszę Bolesława. To taki stary służący Róży, coś ci wykombinuje. - Maria zadzwoniła. Przeszli do jadalni, był to olbrzymi, ciemny pokój, o szarej marmurowej podłodze. Panowały w nim takie ciemności, że Maria zaświeciła elektryczność. Zgrzybiały Bolesław, rozsypujący się po prostu i stękający przy usługiwaniu, przyniósł chleba, sera, wina, wspaniałych owoców i wreszcie podał herbatę. Maria z Kazimierzem rozmawiali o sprawach obojętnych. Stary służący stanął pośrodku pokoju i przysłuchując się ich słowom, uśmiechał się czule. - Przyjemnie posłuchać polskiej mowy - powiedział tonem wyjaśnienia. Gdy stary na chwilę znikł za mahoniowymi drzwiami kredensu, Maria z westchnieniem oznajmiła: - Najważniejsze jest to, że cała biżuteria mamy zginęła i panna Potelos mówi, że nie może jej znaleźć. Róża twierdzi, że mama jej nie miała z sobą, a ja pamiętam, że ją zabrała. - Cała biżuteria? - spytał Kazimierz. - Czy tego było dużo? - Tu est fou, mon ami * (* Zwariowałeś, kochanie.) - syknęła Bilińska. - To był największy majątek mamy. Jedyna rzecz, która jej naprawdę została. - Oprócz tego nic nie było? - zapytał radca niezgrabnie, obierając nefle. - No, co tam. Niewiele. Dom w Warszawie, plac na Mokotowie, ten mająteczek pod Rawą czy Mszczonowem, mówią, że jakieś kapitały w Londynie, le gros * (* większość.) było na Ukrainie. - Czy jest testament? - Nie mam pojęcia. - To przecież poważna rzecz. Jeżeli chodzi o Ala... W tej chwili przyszedł ten duży lokaj, który otworzył drzwi Spychale, i zameldował jakiegoś nieznajomego starszego pana, który się chce widzieć z księżną Bilińską. Po czym podał kartkę Marii. Ta spojrzała na bilet wizytowy i bez słowa, ale z wymownym spojrzeniem podała go Spychale. Przeczytał: Wacław Szuszkiewicz. - Spada jak z nieba - powiedziała Maria. I po chwili w jadalni pałacu hrabiny Caserta zjawił się ten mały, pulchny, różowy na twarzy człowieczek z taką miną, jak gdyby przed chwilą wyszedł od Loursa czy Semadeniego. Ucałował w rękę Bilińską, wytarł wąsy i przywitawszy się dość chłodno ze Spychałą, usiadł przy stole. - Rączki pani całuję - powiedział do Bilińskiej - mam wrażenie, że moja obecność tu się przyda. Siedział przy stole z miną godną i zadowoloną. - Kiedy księżna przyjechała? - spytał Bilińskiej. - Czy niczego księżna nie potrzebuje? - W tej chwili tylko rady - powiedział Spychała. - Czy można by widzieć panią hrabinę? - spytał Szuszkiewicz. - Zaraz - Maria zwróciła się do Bolesława - proszę poprosić panią Różę. Weszła wysoka kobieta w żałobie, o twarzy długiej i mięsistym nosie. Duże, wypukłe niebieskie oczy zwracała pytająco na wszystkich obecnych. Nie bardzo się orientowała, kto są ci panowie. - Różo - powiedziała Bilińska - to jest pan Szuszkiewicz, pełnomocnik mamy. Przed chwilą przyjechał z Warszawy. - W istocie? - spytała hrabina Caserta. - Zapewne przywiózł pan testament mamy? Róża mówiła w dziwny sposób, akcentując sylaby i wyrazy, tak że chociaż mówiła po polsku, ogólna melodia zdania brzmiała, jak gdyby mówiła w obcym języku. - Nie przywiozłem testamentu księżny Anny, ale wiem, gdzie się znajduje. Przed wyjazdem z Warszawy księżna złożyła go u rejenta Hettlingera. Znam jego treść - dodał pan Szuszkiewicz z wyrazem pełnym znaczenia i z pewnym smutkiem skierował swe małe oczki na Marię. Ale Bilińska się nie zaniepokoiła. - No, jedna zguba się znalazła - powiedziała. - Czy jest jeszcze jakaś inna? - z odrobiną zainteresowania w głosie spytał pan Szuszkiewicz i znowu pociągnął dłonią po mlecznych wąsach. W tej chwili weszła panna Potelos. Na niej jednej żałoba nie wyglądała jak czcza formalność. Była tylko podkreśleniem wyrazu twarzy, kompletnie wytrąconej z równowagi przez śmierć przyjaciółki. - Niestety - odpowiedziała Maria panu Szuszkiewiczowi, gdy skończyły się przywitania - nie możemy znaleźć biżuterii mamy. Czy pan nie myśli, że zostawiła ją w Warszawie? - Widziałam, jak ją rozpakowywała po przyjeździe - stwierdziła panna Potelos. - Elle avait tous ses bijoux sur elle * (* Miała wszystką biżuterię z sobą.) - dodała. Róża zaniepokoiła się. - Gdyby ją miała z sobą, toby przecie byli - powiedziała z przyciskiem. - Tutaj zginąć nie mogli. Pan Szuszkiewicz obejrzał wszystkich siedzących przy stole uważnie, potem spuścił powieki, jakby się nad czymś namyślał, i wreszcie wyrzekł spokojnie i cicho: - To nie ma najmniejszego znaczenia. - Dlaczego? - spytały jednocześnie Maria i Róża, i Kazimierz spojrzał uważnie na plenipotenta. - Księżna swoją biżuterię zostawiła w Warszawie w safesie, a z sobą w drogę wzięła, jak zwykle, tylko imitację. Róża cofnęła się w fotelu i popatrzyła na pana Szuszkiewicza, jakby go ujrzała po raz pierwszy w życiu. - Czy jest pan tego pewien? - spytała. - Ależ oczywiście, proszę pani hrabiny - uprzejmie odpowiedział pan Szuszkiewicz. - Obie kolie i perły, i kolczyki? Te dwie bransolety z szafirami? Wszystko to były imitacje? - dopytywała się Róża, przerzucając sylabami jak orzechami. - Jakim sposobem? - Cała biżuteria księżny była fałszywa. Prawdziwa leżała zawsze w safesie w Warszawie. Imitacje robił Cartier w Paryżu - czy Boucheron? Jeszcze w 1912 roku. Prawda, proszę pani? - zwrócił się nagle otwierając małe oczka i świdrując pannę Potelos. - C'est vrai * (* Tak, to prawda.) - powiedziała ponuro stara panna - u Cartiera. - No właśnie. Więc to strata nawet nieduża - nie ma o czym mówić i nie warto plątać w to policji. Po obiedzie Spychała poszedł do hotelu. Wieczorne powietrze Palermo pachniało namiętnie. Tłumy ludzi zeszły z ulic, które stały się niebieskie i pustkowne. Pan Szuszkiewicz natomiast zamieszkał w pałacu Caserta. Już się miał układać do snu, kiedy zapukano do jego drzwi. Weszła panna Potelos z atłasowym pudełkiem w ręku. Usiadła na fotelu i bez słowa podała pudełko, spore pudełko, panu Szuszkiewiczowi. - Wszystko? - zapytał spokojnie stary. - Wszystko. Oczywiście były u Róży. Niech pan tylko nie mówi Bilińskiej. Niech pan powie, że znalazły się w safesie hrabiego. - No, widzi pani. Ja od razu myślałem, że się znajdą. Kluczykiem tkwiącym w szkatułce otworzył pudełko, wyjął szereg różnokształtnych safianowych i aksamitnych etui i rozłożył klejnoty na stole. Zamigotały w świetle elektrycznych lamp. - Doskonale - powiedział przepatrując - dwie kolie, diadem, dwa naszyjniki z pereł, perły różowe, dwie bransolety z szafirami, kolczyki dwunastokaratowe, sześć pierścionków - mówił, jakby czytał ze spisu - broszka diamentowa. Jest wszystko. A gdzie broszka z rubinami? - Róża zatrzymała... na pamiątkę. To przecie nie ma żadnej wartości. - Panna Potelos uważnie popatrzyła na starego. Pan Szuszkiewicz wytrzymał jej wzrok i jakby się przez sekundę namyślał. - Oczywiście - powiedział - to nie ma żadnej wartości. Może sobie hrabina Róża zatrzymać tę imitację na pamiątkę - i potem szybko pochował klejnoty, pozamykał etui i powkładał do pudełka. - Nie zostawi mi pan ani jednej sztuki? - spytała panna Potelos spokojnie. Szuszkiewicz spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Jak to? Przecież to są drobiazgi. Nie warto. - Chciałabym mieć coś po księżnej. - Pani Bilińska na pewno coś pani da. Zostały wszystkie toalety, będzie tego z parę szaf. Panna Potelos wstała z ciężkim westchnieniem. - Harowałam przy tej starej pani tyle lat!... - zawołała i nagle urwała. - Czy myślała pani zawsze o tym, żeby przywłaszczyć sobie jej biżuterię? - Zawsze, nie. Ale... - spokojniejszym tonem powiedziała stara guwernantka. - No, właśnie. Bardzo dobrze, że mi pani to oddała. - Po co pan tu przyjechał? Przecież ja dobrze wiem, o co tu chodzi. Pana zawsze obchodzi cudzy majątek. - Panią zdaje się też. - Pan zawsze chce, żeby ktoś to miał... - A panią obchodzi, żeby pani miała. Szuszkiewicz otworzył małe etui z dwoma brylantami oprawionymi w platynę. Kamienie migotały w świetle lampy. - Stary szlif - powiedział, przypatrując się klejnotom. - Niech pan pomyśli. Całe życie... - Tak, i raptem moja niespodziewana wizyta - zaśmiał się Szuszkiewicz. - Ciężko było? Co? - spytał konfidencjonalnie. - Pan wie... Pan starą znał. Szuszkiewicz przez chwilę ważył etui w ręku, jakby oceniał ciężar brylantów. Potem nagle podsunął kolczyki starej pannie. - Niech pani bierze - powiedział. - Quand meme cela vaut quelque chose *. (* Jednak to coś warte.) - Zaraz to zaniosę księżnej Marii - dodał i zabierając pudełko wyszedł, zostawiwszy pannę Potelos zamyśloną z małym purpurowym pudełeczkiem w ręku. Maria się zdziwiła, gdy pan Szuszkiewicz wdarł się do jej pokoju, mimo że leżała już w łóżku. Oddał jej pudełko. - Klejnoty się znalazły - powiedział bez żadnych wyjaśnień. - Brak tylko dwóch drobnych rzeczy. Ale to głupstwo. I niech je pani dobrze schowa, bo tym razem księżna Anna zabrała w drogę prawdziwe, a w safesie w Warszawie zostawiła imitacje. Chciała to sprzedać w Paryżu. Maria zamarła ze zdziwienia. - Tak, tak, na pewno - powiedział Szuszkiewicz. Przez chwilę omawiali sprawę klejnotów, potem stary wyga począł się żegnać, ale od drzwi jeszcze powrócił: - A co się tyczy testamentu - powiedział obojętnie - proszę księżnej pani, to pani jest ustanowiona opiekunką Ala i jego majątku. Tylko w razie gdyby pani wyszła za mąż, opieka przechodzi w ręce hrabiny Caserta. XII Janusz umówił się z Edgarem, że się spotkają w Taverne du Pantheon na rogu ulicy Soufflot. Muzyk nie przychodził przez czas dłuższy i Janusz paląc papierosa spoglądał na wielojęzyczny i różnorodny tłum, przetaczający się bulwarem. Były to pierwsze lata gremialnego najazdu Amerykanów na Paryż, wszyscy tu byli, poczynając od milionerów, a kończąc na ubogich studentach. I teraz od tłumu czarniawej francuskiej młodzieży odróżniali się od czasu do czasu rośli blondyni w szerokich, jasnych spodniach, kolorowych pulowerach i opadających skarpetkach, idący mniej szybko, spoglądający na boki. Janusz wśród nich spostrzegł Glena Waya, tego, którego poznał u Ariadny. Od tego czasu parę razy słyszał jego nazwisko. Opowiadała mu o nim dość dziwne historie Hania Wolska. Janusz był zadowolony, że Edgar się spóźnił. Lubił tak siedzieć na trotuarze przy stoliku i patrzeć na prąd mijających go ludzi. Przed sobą miał sztachety Luksemburskiego Ogrodu; za nimi gorąca zieleń młodych liści kasztanowych i pierwsze rozkwitające pączki na tych drzewach błyszczały jak gwiazdki. Na topolach i platanach błyszczała młoda zieleń - raczej żółcizna, lekka i przewiewna jak mistrzowskie dotknięcie pędzla. Zielone autobusy gromadziły się na Carrefour Medicis i snuły się w tę i tamtą stronę. Znikające już z ulic Paryża tramwaje szły tutaj jeszcze ku Porte d'Orleans, przepełnione niezwykle różnorodnym tłumem. Taki sam tłum przesuwał się obok stolików kawiarni. Byli to przeważnie młodzi ludzie - mieszkańcy Dzielnicy Łacińskiej - przyodziani ubogo, czasem bardzo dziwacznie. Murzyni wysocy jak tyki i czarni jak węgiel, Hindusi powolni w ruchach, poważni Annamici, panny o rudych włosach mocno przystrzyżonych, z męskimi przedziałkami na głowach nie przykrytych kapeluszami - wszystko dziwacznie obce powoli spływało w dół bulwaru ku Sekwanie. Chłopcy o jasnych lub ciemnych czuprynach przekrzykiwali się jak w lesie, a ich tłumne zgromadzenie pruł czasami malarz w wielkim kapeluszu, z fantastycznym niebieskim fontaziem pod brodą, lub postukując laską przedzierała się w górę jak przez młode liany stara, upudrowana kobieta w kapeluszu z kwiatami - nie wiadomo, czy podstarzała malarka, czy wyranżerowana ulicznica. W takich momentach Janusz tęsknił do Polski, wyobrażał sobie ciszę pól lub nieruchomy poranek w Warszawie i powoli przygotowywał się do odlotu. Czuł się obcy temu światu - a może obcy światu w ogóle? Pragnął jakiegoś związania się z tym tłumem, z ludźmi, jakiegoś zapuszczenia korzeni, ale nie wiedział, jak ma tego dokonać. Nigdy bardziej nie czuł swego oderwania i niepotrzebności. Nie tylko barwny tłum mijał go na bulwarze Świętego Michała, mijało go życie. Edgar nadszedł niespodziewanie. Przez parę chwil stał, przypatrując się zamyśleniu Janusza. Wreszcie przebudził go trącając w ramię. Janusz uśmiechnął się. - Pora wracać do Polski - powiedział zamiast powitania - nic tu po mnie. Edgar zajął miejsce i przez chwilę siedzieli w milczeniu. - Wiesz, dlaczego chciałem cię widzieć? - zaczął Szyller. - Dziś wieczorem grają mój kwartet u Hani Evans. Przyjdź... - U Hani? Czy to dobrze? - spytał Janusz. - Wiesz, oczywiście. Będzie trochę krytyków, trochę muzyków. Trzeba lansować te rzeczy. A mnie to nie idzie... J'aime faire l'amour mais je n'aime pas m'occuper de mes enfants *. (* Lubię się kochać, ale nie lubię zajmować się swoimi dziećmi. Nie umiem się zajmować...) - Ja myślę - powiedział Janusz - że prawdziwe rzeczy same wyjdą na jaw prędzej czy później. Trzeba mieć tylko trochę cierpliwości. - Muszę zarabiać - szepnął Edgar ze smutnym uśmiechem - na pieniądze Elżuni nie zawsze mogę liczyć. A rodzice... Janusz zaśmiał się. - Żyjemy za pieniądze naszych sióstr. Dziwny zbieg okoliczności. - Potem one będą żyły z naszych dzieł. Potem, to znaczy po śmierci naszej. Słuchaj, czy ty piszesz wiersze? Janusz zarumienił się. - Kiedyś pisałem, kiedy kochałem się w Ariadnie. - A dziś się już nie kochasz? - Dziś już nie piszę wierszy. - Co ty myślisz o tym wstąpieniu do klasztoru? - dopiero po chwili spytał Edgar, nie wymieniając imienia Ariadny. - Idiotyzm, mieszanina histerii ze snobizmem - ze złością warknął Janusz. - Ja tego wszystkiego nie rozumiem - szczerze przyznał się Edgar. - Nie bywasz wśród tych ludzi. To naprawdę jest zastanawiające. Jak można tak żyć? I nagle powiedział zupełnie bez związku: Czajki kriczali: czji-wy? My otwieczali: niczji... Przez chwilę milcząc, patrzyli na przesuwający się tłum. Jakaś mała kwiaciarka przebijała się w gąszczu zdziczałych studentów, niosąc w płaskim koszyczku mizerne bukieciki niebieskiego barwinku. Januszowi przypomniało to park w Molińcach i jego gęsto porośnięte barwinkiem trawniki. Barwinkiem i bluszczem były także porośnięte mogiły przy okrągłej kapliczce. - Czy ty dawno czytałeś Lalkę Prusa? - spytał Edgara. - Kiedyś tam, mama kazała mi przeczytać. Nie bardzo już pamiętam. - Nie pamiętasz pobytu Wokulskiego w Paryżu? - Pamiętam tylko Geista i zagadnienie "machiny latającej"... - odpowiedział Edgar z lekką ironią. - Właśnie - ożywił się Janusz - o Geista mi chodzi. Bardzo dla mnie zawsze zabawna historia ten symboliczny Geist w pozytywistycznej powieści, i na dobitek umieszczony w Paryżu. I stąd mi to przyszło do głowy: jaki jest - chciałbym bardzo wiedzieć - Geist tego miasta? Chyba nie zajmuje się teraz sprawami machiny latającej? - Myślę, że zobaczymy dzisiaj u Hani takiego "Geista". Profesor Marres Chouart... - Czy to ten, co rozbił atomy? - Nie, atomy są już dawno rozbite. On fotografuje atomy... - Czy ty rozumiesz coś z tego? - Niewiele. Wydawało mi się zawsze - powiedział Edgar - że atom jest konstrukcją czysto myślową, hipotezą pomocniczą. Ale skoro to można rozbić i nawet sfotografować, to znaczy, że istnieje to naprawdę... Nie do wiary... Nie, ale ja co innego miałem na myśli. Chciałbym wiedzieć, jaki naprawdę jest duch tego miasta! Przecież to, co my tutaj widzimy, jest jakąś fałszywą zewnętrznością, czymś zupełnie nieistotnym. - Mnie się zdaje, że duch tego miasta - powoli wycedził Edgar - jest decydujący dla Europy. Świat nie byłby tym, czym jest, bez Paryża. Paryż jest bardzo ważną rzeczą... - Ale czy Europa jest taką ważną rzeczą? Mam co do tego wielkie wątpliwości... - Janusz trochę zanadto zapalił się, wygłaszając tę herezję. - Obawiam się, że coś w niej jest nie w porządku. - Na pewno jest to ważna rzecz. Może najważniejsza - mogę ci na to dać słowo honoru... Janusz zawstydził się trochę. - Masz mnie za nieuka czy anarchistę... Ale ja chciałem wyrazić coś innego... Wątpliwość w trwałość kultury europejskiej. - Może to jest nietrwałe, ale jeżeli się to zawali, to i my się zawalimy ze wszystkim, z naszymi kwartetami, naszymi wierszami, naszymi obrazami... - I klasztorami... - To jeszcze nie byłoby najgorsze. Ale jeżeli mówiłem z tobą o wierszach, to dlatego, że chciałem cię spytać, czybyś nie napisał dla mnie tekstu? - Ja? Skądże? Do tej piosenki o samotności? - Coś takiego. To jest zbyt wstydliwe, aby o tym tak mówić. Ale coś w tym rodzaju: że człowiek tworzący jest tak opuszczony, jak kobieta rodząca... - Czy wyobrażasz sobie słowa "kobieta rodząca" w pieśni? Zwłaszcza twojej? - Dlaczego zwłaszcza mojej? W żadnej... I właśnie chodzi o to, że chciałbym to jednak jakoś powiedzieć... Napisz coś takiego dla mnie. Proszę cię. - Mówiłeś już o tym w ambasadzie... Ale ja chyba nie potrafię. - Tu nie trzeba dużo słów. Jakieś tylko aluzje... wiesz, nie powiązane zdania... - To bardzo trudne - zasmucił się jak gdyby Janusz. Popatrzył na kompozytora. Edgar siedział z głową przekrzywioną i patrzył uważnie na tłum przesuwający się trotuarem, tak jakby nasłuchiwał ich głosu. Ale głos ten był jednostajnym i niemuzykalnym szmerem. Podeszła do ich stolika stara, szczenna suka i patrzyła na nich z wyrazem prośby w oczach. Oczy miała porcelanowe, jak gdyby już była wypchanym psem. Patrzyła bez żadnego gestu, ale bardzo wymownie. - Nie mam ci co dać - powiedział Janusz do suki. - Może ona jak człowiek - uśmiechnął się Edgar - zadowoli się pogłaskaniem. Ale suka nie zadowoliła się pogłaskaniem. Stała przy ich stoliku bardzo żałosna i nawet kiedy wstali i poszli, nie ruszyła się z miejsca, tylko patrzyła za nimi porcelanowymi, lalkowatymi oczami wysadzonymi z orbit i poruszała miarowo żółtym, wytartym ogonem. Wieczorem u Hani Evans zebrało się osób niewiele, ale "bardzo doborowe towarzystwo". Janusz jak zwykle w takich razach czuł się nieswojo i samotnie, podziwiał Edgara, który bawił się, śmiał i trochę flirtował z gospodynią. We fraku wyglądał wspaniale. Januszowi oczywiście wylatywała spinka z gorsu i ciągle musiał ją poprawiać, przez co naokoło pętelki zrobiła się czarniawa plama. Nie dawało mu to spokoju. Gdy już wszyscy się zebrali i miano odegrać kwartet (na początek szedł jeszcze kwartet Haydna), wszedł jakiś gość we fraku o specjalnie starannie zaokrąglonej linii i dość dużym białym krawacie. Janusz ze zdumieniem spostrzegł, że był to Niewolin. Ten go na razie nie spostrzegł i nie przywitali się. Muzykanci nastroili instrumenty i zaraz przystąpili do grania. Podczas kwartetu Haydna Janusz się nudził trochę i rozglądał po obecnych. Siedzieli w dużym salonie, nie w tym, w którym pani Evans śpiewała Januszowi arię z Toski. Osób było najwyżej dwadzieścia, parę bardzo pięknych kobiet, Anna de Noailles, jak zwykle w brązowym zawoju na głowie, stary Painleve, pani Pawłowa Clemenceau, stara Żydówka wiedeńska w niebieskiej aksamitnej sukni, parę jeszcze innych pań. Na twarzach wszystkich widniała uprzejmie powściągana nuda. Muzyka nie interesowała ich zupełnie. W ciemnym kącie zauważył małego, suchego człowieka z wielką grzywą włosów na głowie, który jeden wśród wszystkich zdawał się delektować Haydnem. Wesołe podskoki skrzypiec i powroty uzasadnionych fraz odbijały się na jego suchej twarzy i w jego wielkich czarnych oczach otoczonych obwódką okularów. Już przedtem powiedział Edgar Januszowi, że jest to znany uczony Marres Chouart, fizyk, kandydat do Nagrody Nobla. To był ten, o którym mówił Edgar, że fotografuje rozbijanie atomów. Muzyka radosna Haydna sprawiała mu widoczną przyjemność. Gdy odezwały się pierwsze tony kwartetu Szyllera, Janusz poczuł od razu coś osobliwego. Wszyscy słuchający jak gdyby nasrożyli się, nastroszyli. "Gdyby byli ptakami - pomyślał Janusz - strzepnęliby teraz piórami jak puchacze". Wroga atmosfera stworzyła się natychmiast i udzieliła się grającym, którzy, niepewni zwycięstwa, grali utwór niechętnie. Janusza także zdziwiło to dzieło, takie było do niczego niepodobne, nie leżało w żadnej linii. Wyrażało ono jakiś niedostępny w tej chwili dla niego świat, a wykonywane wbrew przekonaniu przez artystów kwartetu, brzmiało raczej żałośnie. Janusz opuścił oczy z zażenowaniem, podniósł je potem i spojrzał na Edgara. Siedział w pierwszym rzędzie, bardzo spokojny, nieporuszony i z lekkim uśmiechem pod przystrzyżonym wąsem palił papierosa. Pierwsza część kwartetu była bardzo skomplikowana. Głosy prowadzone polifonicznie tworzyły jakąś symfonię, nie kwartet. Janusz był tak zaskoczony niespodziewanym wrażeniem, jaki na nim zrobił utwór Edgara, że drugą i trzecią część przepuścił mimo uszu... Bawiło go jednak, jak zachowywał się Chouart. Kwartet Szyllera wprawił go w ekstazę; podnosił oczy, zakrywał je ręką, a wreszcie podczas części mającej rytm mazura przytupywał trochę. Gdy artyści skończyli grać, rozległy się skąpe oklaski. Janusz zbliżył się do Edgara. I w tym momencie, kiedy podchodził do przyjaciela, uprzytomnił sobie, że obcość tego dzieła pochodziła z jego niezwykłości. Że kwartet jest czymś wspaniale nowym i nieoczekiwanym. - Edgar - powiedział, kładąc mu rękę na ramieniu - po co ty pozwoliłeś grać to tutaj? To przecież okropne? I w ogóle po co my tu jesteśmy, my tylko dwaj jesteśmy tu ludźmi. - I Chouart - uśmiechnął się Edgar. - Reszta to manekiny. Ale w tej chwili pani Evans zbliżyła się do nich i zaczęła mówić Szyllerowi serdeczne, kresowe komplementy. Janusz odwrócił się do Niewolina. Ten patrzył na niego zdziwiony i jakby trochę przestraszony. Wyciągnął rękę jak na przeprosiny, ale nie powiedział ani słowa. - Walia - szepnął Janusz - cieszę się, że cię widzę. Widziałem cię w herbaciarni na wystawie. Słyszałem, jak śpiewałeś. - Widziałeś moją żonę? - spytał Niewolin głosem jakby zdławionym. - Widziałem i słyszałem - powiedział Janusz - śpiewa jak anioł... Pani Evans zaprosiła wszystkich do bufetu. Osób było tak niewiele, że przysunęli sobie krzesła i siedli naokoło stołu zastawionego a la maniere polonaise *. (* "na sposób polski".) Janusz został więc w towarzystwie Niewolina. Ale rozmowa się im jakoś nie kleiła, dopiero po kilku kieliszkach szampana Niewolin przezwyciężył skrępowanie, które w nim było od pierwszej chwili. Swobodniejszy ruchem sięgał raz po raz widelcem do półmisków i nakładał sobie na talerz. Był głodny. Janusz poczuł w sercu ukłucie i machinalnie nalał jeszcze Niewolinowi wina. Niewolin trącił się z nim i nagle począł mówić. W gadaniu jego było coś nie do zniesienia, ekshibicjonizm i cynizm, i coś, co ściskało Janusza za gardło. Słuchał go, nie przerywając, podnosił tylko od czasu do czasu kieliszek do ust i wypijał łyk wina. - Widziałeś Ariadnę - mówił Niewolin - wiem, widziałem was w tej herbaciarni, byłeś z nią, ja wiem... Musiała mówić o mnie okropne rzeczy. Prawda? Mówiła okropne rzeczy... ona mnie nienawidzi. Tak jest zawsze, jak ktoś kogo skrzywdzi, to potem go nienawidzi. Nie myślisz tak? Ona mnie skrzywdziła... Ty myślisz, że to ja ją porzuciłem? Kuda tiebie k'czortu... to ona mnie wypędziła, rozumiesz, wypędziła... no, że ja tam tak sobie tuda-siuda, to nie takie nadzwyczajności... Januszowi przez myśl przechodziła pierwsza fraza kwartetu, patrzył, jak po drugiej stronie stołu Szyller rozmawiał z panią Evans, i nagle poczuł, że w jasnych oczach tej kobiety mógłby znaleźć ratunek na wszystko, aby nie myśleć o tamtych czarnych, cygańskich oczach. Chciał przerwać rozmowę z Niewolinem, ale to mu się nie udawało. Pijany Walerian rozgadał się na dobre: - Ty myślisz, że ja mogę tak żyć? No, dobrze, żona, co tam żona, ona śpiewa, śpiewa - przeciągnął - pięknie śpiewa, ją by trochę poduczyć i mogłaby do opery. Ale za co poduczyć? Pieniędzy ja nie mam, a trzeba by... No, i co? Żona, tak, żona. A ona, przeklęta, chodzi za mną jak cień, gdzie tylko śpiewa nasz chór, zaraz przychodzi... Gdzie my, to i ona, jak nie wieczorem, to po południu... I patrzy na mnie tymi ślepiami swoimi. I zdaje się, zjadłaby, i nie wiadomo, czy ona kocha mnie, czy nienawidzi. A może po prostu pogardza... Walerian postawił nagle kieliszek tak, aż stuknęło, i pani Evans spojrzała, czy się szkło nie stłukło, potem wróciła do rozmowy z Edgarem. Janusz poczuł się zmęczony i zirytowany. Powiedział do Niewolina: - Nie mogę ciebie słuchać, muzyka mnie za bardzo zdenerwowała. Niewolin zaklął brzydko: - Psiakrew, muzyka cię denerwuje, a życie cię nie denerwuje? Ty myślisz, że ja nie wiem, ja o tobie wszystko wiem. Janusz już ruszył w stronę pani Evans, ale zatrzymał się i znowu odwrócił w stronę Niewolina. - Wiesz - powiedział powoli - widziałem Wołodię. Kazał ci się kłaniać. Niewolin otworzył usta, trzymając nieruchomo swój kieliszek w ręku i w oczach jego zabłysnął ogień strachu czy nienawiści. Potem znowu gwałtownie postawił kieliszek na stole. Tym razem kieliszek się stłukł, cienkie szkło nie wytrzymało i struga szampana polała się po haftowanym obrusie. Janusz skorzystał z zamieszania i opuścił swojego rozmówcę. Podszedł do Szyllera. Pani Evans zajęta była wycieraniem szampana z obrusu. "Po tym jednym można w niej poznać Hanię Wolską" - pomyślał Janusz. - Chodźmy stąd - powiedział do Edgara - dlaczego ty pozwoliłeś na granie tego kwartetu tutaj? - Czekaj chwilkę - uśmiechnął się Edgar - przyrzekłem Hani, że jeszcze gdzieś z nią pojadę. Janusz spojrzał uważnie na kompozytora. - Ach, tak - powiedział po chwili - no, to ja idę sam. Obiecałem Jankowi zajść do niego wcześnie. Muszę się położyć przed dwunastą. Obrócił się na pięcie i nie żegnając się z nikim uciekł do przedpokoju, odnalazł swój kapelusz i wydostał się na schody, trzasnąwszy mocno drzwiami. Dopiero na ulicy poczuł, że mu się porządnie kręci w głowie od wina i ze złości. XIII Nazajutrz rano zaszedł wcześnie do Janka. Ten czekał już na niego, ruszyli więc zaraz i zeszli do metra. W metrze było duszno, mdły zapach sosnowej wody rozpylony w powietrzu nie ułatwiał oddychania, a kolejką jechały tłumy. Myszyński i Janek weszli do wagonu, który nie bardzo był przepełniony. Osoby, które tu jechały, stanowiły tłum nader charakterystyczny. W jednym kącie wysoki młody człowiek czytał pismo poświęcone sportowi, w drugim zaś jakiś ksiądz rozcinał scyzorykiem książkę Contre la Russie, w rogu Janusz spostrzegł jakiegoś malca, który z małej szkolnej książki uczył się na pamięć jakichś wierszy. Powtarzał wyrazy z miną znudzoną, zaglądał do książeczki i znowu mówił z pamięci. Janusz przysłuchiwał się tej poezji, chłopak w sposób dziecinny i bezmyślny mełł Racine'a: ... Je l'evite partout, partout il me poursuit: C'etait pendant l'horreur d'une profonde nuit. Ma mere Jesabel devant moi c'est montree, Comme au jour de sa mort pompeusement paree... * (* ... Unikam go, jak mogę, wszędzie mnie prześladuje: było to wśród grozy głębokiej nocy, ukazała mi się matka moja, Jesabel, w uroczystym stroju, jak w dzień swojej śmierci... [cyt. z J. Racine'a, Athalie]) Uśmiechnął się do siebie. Janek nie wiedząc, o co chodzi, odpowiedział mu uśmiechem. Myszyński poczuł przypływ sympatii do robotnika. - Dlaczego się pan śmieje? - spytał. - Kochany - powiedział Wiewiórski - cieszę się, że pana widzę... - Naprawdę? - Janusz był wdzięczny Wiewiórskiemu za prostą odpowiedź. Napierający tłum rozdzielił ich, zrobiło się ciasno w wagonie, nikt jednak nie tracił dobrego humoru. Tak dojechali do Porte des Lilas i wysiedli razem ze wszystkimi. Wiewiórski popatrzył na adres, który miał zapisany na kartce. - To musi być daleko - powiedział - aż koło kościoła. Była to dzielnica robotnicza, ale bynajmniej nie z powieści Zoli. Janusz widywał koło Porte de Versailles lub koło Clignancourt takie dzielnice, szare, okrutne i pokryte ruchliwą wypłowiałą ludnością. Tutaj to wyglądało inaczej, domki niewielkie stały w pewnych odstępach od siebie, było trochę zieleni i trochę kwiatów, czego w tamtych dzielnicach nie ujrzałbyś za nic. Adres, który miał Wiewiórski, zaprowadził ich do niewielkiego białego bloku, do mieszkania na parterze. Przyjęła ich młoda, dwudziestoletnia może dziewczyna w białym fartuchu, w ciemnej sukience. Była pełna wdzięku. - Zostałam w domu specjalnie, żeby sprzedawać bilety na to przedstawienie. To będzie bardzo piękne... - Ale chyba niewiele ludzi tu przychodzi - zapytał Janusz - to dość duża podróż, jeśli chodzi o bilety do teatru. - O, bilety mamy prawie wszystkie wyprzedane - sami swoi. Pan rozumie, to wzbudza powszechne zainteresowanie: Romain Rolland! Wyraz ten wypowiedziała w sposób, w jaki ksiądz wymawia słowo sakralne. - Widzi pani, ja jestem cudzoziemcem - powiedział - chciałbym wiedzieć: czy Romain Rolland jest u was popularny? - Popularny? - powiedziała dziewczyna z udanym zdziwieniem. - My kochamy Romain Rollanda, przynajmniej co się tyczy robotników francuskich. - Dlaczego? - spytał jeszcze Myszyński zaskoczony własną natarczywością. - No, bo on jest przeciwko kapitalistom... i przeciwko wojnie. A wojna to najgorsze zło, jakie jest na świecie! - zawołała z przekonaniem dziewczyna. - A jeżeli robotnicy będą prowadzili wojnę przeciwko kapitalistom? - spytał jeszcze Janusz, patrząc ukradkiem na Wiewiórskiego. - Wojna to najgorsze zło, jakie jest na świecie. Janusz zapłacił za bilety, dziwiąc się w duchu, że były one dość drogie. Jak robotnicy mogli sobie pozwolić na takie ceny? Ale zdziwienie jego doszło zenitu nazajutrz na przedstawieniu. Ogarniał go głęboki wstyd wobec Janka Wiewiórskiego, który siedział obok niego i zadawał mu bez przerwy pytania. Nic w tym zresztą nie było dziwnego, nawet Janusz z trudnością orientował się w ciężkich symbolizmach sztuki Romain Rollanda, podanej jeszcze w dodatku w wyjątkowo "pomysłowej" szacie. Część aktorów występowała jako cienie rzucane na ekran, część zastąpiona była przez kukły, część ukazywała się widzom i grała "naprawdę". Widzowie nic z tego oczywiście nie rozumieli, ale reakcje były rozmaite. Pierwsze rzędy parteru i loże pięknej nowoczesnej sali, w której odbywało się przedstawienie, napełnione były publicznością, która łatwo mogła zapłacić drogie ceny biletów. Były to snoby paryskie, damy połyskujące brylantami i futrami jak na wielkiej gali w operze. Dopiero na piętrach i w dalszych rzędach cisnęli się ci z przedmieść, sąsiedzi panny Andree, która sprzedawała im bilety. Janusz sądził, że kupił zbyt drogie bilety, gdyż siedział z Wiewiórskim na samym środku, pomiędzy "krewnymi", jak żartem sobie powiedział. Jasi Wiewiórskiej przedstawienie się nawet podobało, ponieważ bawiło ją to, że część kukieł mówi ludzkim głosem i że na wielkim białym ekranie ozdobionym złamaną kolumną ze srebrnego papieru ukazują się gadające cienie. Ale sam Wiewiórski był oburzony. Kochany - powiedział do sąsiada, i to dosyć głośno, w czasie akcji - kochany, co oni nam tutaj pokazują, do czego to podobne? Janusz oglądał się ukradkiem na innych robotników i na ich kobiety. Siedzieli, uważnie patrząc na scenę, ale oczy ich wyrażały zdziwienie i głęboki zawód. Przyszli tutaj dla Romain Rollanda, dla ukochanego swojego pisarza. Wydawało im się, że tam daleko w górze mają kogoś, kto za nich walczy piórem, wierzyli, że Romain Rolland walczy. Tymczasem ujrzeli tutaj pustkę. Liluli okazała się rzeczywiście iluzją i nie pozostało im nic innego, jak walczyć samym. A oni pisać nie potrafili. Janek Wiewiórski chwytał raz po raz Janusza za kolano i powtarzał bezradnie: - No i co? No i co? Co to znaczy? Dlaczego oni nam tak to pokazują? Nie? Czy pan to rozumie? Janusz rozumiał, że wszystko było nieporozumieniem, sztuka, jej wystawienie, to, co robił słynny komunistyczny reżyser, który chyba liczył na jeszcze jeden gatunek snobizmu. Sala milczała jak grób. Janusz z trudnością chwytał naiwny, a mimo to niezrozumiały symbolizm poematu i gryzł wargi wstydząc się za pisarza, za aktorów i za robotników, którzy podobne rzeczy musieli przyjmować na wiarę. Przedstawienie ciągnęło się długo i na sali było bardzo gorąco. W antraktach nikt się prawie nie poruszał. Janusz zauważył, że Wiewiórska pod koniec podrzemywała sobie po trochu. Janek jednak nie uspokoił się, denerwował się do samego końca i klął przedstawienie, Francuzów i organizatorów tego przedstawienia na czym świat stoi. - Kochany, pan by mógł za te pieniądze, co pan za nasze bilety zapłacił, kolację, i to dobrą, zjeść z jaką dziewczynką. Janusz śmiał się. - Panie Janku, ja nie mam dziewczynki w Paryżu. Wiewiórski też się zaśmiał. - O ten towar to tutaj nietrudno. Publiczność na nich psykała. Postrojone damy zaczęły się wynosić przed końcem. Robotnicy w głębi sali traktowali to jako osobistą obrazę. Zaczęli robić uwagi bardzo nieprzychylne na temat snobów w pierwszych rzędach. W lożach zaczęły stukać krzesła. Przedstawienie z trudnością dobiegło końca. Janusz i jego przyjaciele wyszli do foyer. Była bardzo gorąca noc majowa. Wiewiórska dziecinnie poglądała na twarze męża i Janusza, aby wyczytać na nich, co myśleli o przedstawieniu. Po chwilowym rozpogodzeniu Wiewiórski był bardzo ponury... Na schodach stała jakaś kobieta, którą pod ramię podtrzymywał zmieszany mąż, i otwarcie płakała. - Quelle deception, quelle deception * (* Jakiż zawód! jakiż zawód!) - powtarzała przez łzy przerywanym głosem. Trójka Polaków szła przez chwilę w milczeniu ulicą. Było już po północy. Kierowali się do metra. XIV Nazajutrz był ostatni dzień pobytu Janusza w Paryżu. Wypadała właśnie owa osławiona zabawa na peniszy. Jak powiadał Henryk Antoniewski, "zabawa na penisie". Janusz oczekiwał wiadomości od siostry i dlatego spóźnił się trochę. Zabawa miała się zacząć o dziesiątej, ale kiedy Janusz przyszedł o pół do jedenastej, nie było jeszcze wielu osób. Gdański był upity na wesoło i ze szlacheckim fajerem. Siedział na kanapce pomiędzy dwoma malarzami i podnosząc w górę obie ręce, coś głośno opowiadał. Małe kajuty peniszy były oświetlone każda odmiennym światłem i każda ozdobiona olbrzymimi papierowymi i słomianymi ozdobami w guście warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Januszowi wydało się to okropne. - Polak to zawsze skądsiś słomy wytrzaśnie. Gdzie można dostać w Paryżu słomy? A oni dostali. Przywitał się z Gdańskim, bo ten uważał się za gospodarza. Gdański przemówił do niego po francusku: - Cóż, twoja siostra została dziedziczką olbrzymiego majątku podobno? - Po księżnej Annie dziedziczy mój siostrzeniec - powiedział Janusz dość głupio. Zaskoczony był tematem poruszonym przez Wiktora. Gdański nie zadowolił się tym pytaniem. - Ile to może być w sumie? Na dolary, na przykład? Janusz roześmiał się bezsilnie, a malarz arystokratycznie urodzony zatkał dłonią usta Gdańskiemu. - Wieczny bankierze - powiedział - zamilcz z głupimi pytaniami... Janusz prześliznął się do następnej loży. Cykl kajut nazywał się drogą do piekła i w każdej były wymalowane inne "pokusy". Akurat trafił na pokusy nagich ciał. Olbrzymie Amazonki i Herkulesy poplątane i świecące widniały na ścianach. Tutaj za bufetem ujrzał Janusz dwóch rozebranych do naga efebów. Jednego poznał z portretu, który widział u Gdańskiego, drugi wydał mu się też znajomy. Podali mu obaj po dużym kieliszku szampana i Janusz wypił oba. Zaczął rozmawiać z chłopcami, ten drugi to był bardzo dobrze zapowiadający się młody pisarz, Bernard Leval, zwany Bebe Leval przez wszystkich. Był już trochę podpity i prowadził rozmowę z Januszem w tonie nadzwyczaj swobodnym. Przy bufecie zjawił się także Glen Way, wspaniały w nowym, modnym fraku z długimi połami. Janusz zachwycił się Amerykaninem nad miarę, powiedział mu to i dopiero mówiąc zorientował się, że szampan uderzył mu gwałtownie do głowy. Trzeba było coś zjeść, przeszli do następnej kajuty, która uosabiała pokusy obżarstwa. Na dużych prostych ladach stały całe kubły masła, leżały stosy chlebów, kiełbas, szynek (podobno pani Gdańska sprowadziła je specjalnie z Łodzi), owoców, homarów, ostryg. Kosze zielonych migdałów i różowych czereśni piętrzyły się wprost na ziemi. Tu było trochę więcej osób. Brodaty malarz trzymając w ręku langustę obłamywał palcami jej nogi i wysysał łapczywie. Rudy syn księżniczki siedział przy małym stoliku i filozofował z Gołuchowem. Ariadny jednak tutaj nie było. Janusz z Glenem Wayem zjedli trochę sałaty, parę kawałków langusty, wydusili sok z cytryny do szklanki i pili, przeszli przez następną pokusę pijaństwa i tutaj wypili dwa kielichy bardzo zimnego białego wina i jeszcze dwa koktajle na szampanie. Glen nie chciał schodzić salami innych pokus do "piekła" i wyprowadził Janusza na pokład. Półoświetlony papierowymi zwyczajnymi lampionami, lśnił wyszorowaną podłogą. Muzyka cicho przygrywała, ale nikt nie tańczył, jeszcze się wszyscy nie zeszli... Stanęli pod lampionami i popatrzyli na uśpione wody Sekwany, przepływające u ich stóp. Brzeg był na ogół cichy i mało ożywiony, tylko od strony wystawy dobiegały światła i hałasy, wielkie świecące fontanny płonęły koło mostu Aleksandra III, od czasu do czasu strzelała w powietrze kolorowa rakieta. Amerykański pisarz był w dobrym humorze i gadał bez przerwy. Jego głos zmieszał się dla Janusza ze szmerem Sekwany. Usiedli naprzeciwko siebie i palili papierosa za papierosem. Janusz obserwował duży, podłużny lampion wiszący nad głową Waya. Na seledynowym, prześwietlonym tle leciały dokądś sznury żurawi. - Cóż to za kraj zadziwiający - powiedział tymczasem Amerykanin - i każdy czuje się tutaj jak w domu. Prawda? Prawda? - Glen Way wymagał jeszcze aprobaty dla każdej ze swoich tez, chociaż Janusz zgodziłby się w tej chwili, gdyby Amerykanin powiedział, że niebo jest zielone. - Dlaczego? Jak oni to zrobili, że to miasto jest takie wspaniałe? No, na przykład to przyjęcie tutaj, czy wyobraża pan sobie coś bardziej niezwykłego? Prawda? Nie, ale doprawdy ta Francja jest cudowna - dodał po chwili. - Cudowna - przyznał Janusz - ale New York? - No, New York to jest New York, to zupełnie co innego - powiedział Glen Way, jak gdyby nagle trzeźwiejąc. Rozszerzył oczy i mrugnął nimi zabawnie. Janusz mimo woli spojrzał na wody Sekwany, były ciemne i nad wszelki wyraz spokojne. Na przeciwległym brzegu wśród liści drzew nadbrzeżnych paliły się niskie gazowe latarnie. Podeszła do nich Hania Evans. Miała na sobie jasną, prostą suknię, przykrytą peleryną z gronostajów. Janusz nie bardzo wiedział, jak spławiła Waya. Zostali sami: znowu stojąc nad wodą i patrząc na ciemnozielony prąd. - I co? - powiedziała po polsku pani Evans. - Nie smutno ci? - Smutno - powiedział Janusz i odwrócił się do Hani. Wydała mu się smuklejsza w swej białej pelerynie. Nie zdążył zobaczyć jej oczu, a tak tego chciał: miała dwie jasne tęczówki, a w lewej grało kilka żółtych skrawków jak zapomniane obrzynki bursztynu, zagarnęła go i musiał całować jej usta nic nie widząc. Pachniała mocno kwiatem pomarańczowym. - Jak ulice Palermo - powiedziała Hania swoim niskim głosem, tak że to "Palermo" wypadło poniżej pierwszego "c". Janusz nie znał tego miasta, wiedział tylko, że tam jego siostra pojechała po spadek. Janusz nic nie znał, tylko uczucie smutku, że wszystko nie układało się tak, jak chciał. A zresztą nie wiedział, jak ma się ułożyć. Opowiedział Hani o przedstawieniu Liluli i jakie to było okropne; Hania się śmiała. - Ładną sztukę wybrali dla robotników - i w ogóle ten Romain Rolland. - Ależ ty nie wiesz nic o Romain Rollandzie - mówił Janusz. - Przecież go nie czytałaś, nie miałaś czasu. - Pewnie, że nie czytałam, ale ja wiem. - Jak ty to robisz? Skąd wiesz wszystko? - nagle zapytał Janusz i teraz zajrzał w jej oczy, żółte ułamki były na swoim miejscu. Hania spojrzała na niego zdziwiona i położyła palec na ustach. - Jesteś nieprzyzwoity - powiedziała. - Jak to? Przecież wszyscy wiedzą, skąd ty pochodzisz. - Nikt nic nie wie. Pochodzę z Polski, to wystarcza. Polska to dla nich kraj Cyganów, niedźwiedzi, kawioru, śniegu, czy ja wiem co? Jak się pochodzi z Polski, to jest już tak źle, że poza tym nie pytają. Polska księżniczka czy polska córka stróża to już wszystko jedno. Poniżej możliwej granicy. - Musisz strasznie uważać na siebie! - Już teraz nie. Po którymś tam milionie już się jest tylko nadzwyczajną. Zresztą nie mam zamiaru wracać do Ameryki... W tej chwili znalazła się Ariadna. Podeszła jakaś nadąsana, ostra, zbyt szczera, bez żadnej sztuczności. - Wyobraźcie sobie - mówiła po rosyjsku - ten Wiktor zaprosił Niewolina. Co ja zrobię? Będę chyba musiała pójść do domu. Prawda, pani Evans? To niemożliwe. - Zupełnie niemożliwe, Ariadno Nikołajewno - powiedziała bez uśmiechu pani Evans - rzeczywiście chyba musi pani uciekać. Nagle Ariadna się zaśmiała. - Widzieliście piekło? - powiedziała. - To był mój pomysł. Nie widzieliście? Chodźcie, to wam pokażę. Zeszli na dół schodkami i małym korytarzykiem do pokoiku, który Ariadna nazywała piekłem. Tu się kończył korytarz pokus i grzechów. Znalazł się razem z nimi Bebe Leval. Janusz spostrzegł, że miał całą skórę umytą blanszem i wyglądał naprawdę jak z marmuru. Pokój "piekło" był szary, obojętny, światło rozproszone i niejasne, na szarych ścianach namalowane były od czasu do czasu myszy i olbrzymie pająki. Poza tym był zupełnie pusty. Janusz coraz bardziej czuł zamęt w głowie. Szampan, wino i koktajle specjalnie szybko załatwiły się dzisiaj z jego osobowością. Szara atmosfera piekła jeszcze bardziej mąciła mu w głowie, myszy i pająki poczęły lekko krążyć. Wsparł się na ramieniu Bebe Levala, poczuł pod ręką zimny marmur jego bicepsu, chłopak obejrzał się na niego ze zdziwieniem. Nagle Ariadna pociągnęła go w głąb do ciemnej, prostej szafy, która stała w samym dziobie. - A to jest tajemnica piekła - powiedziała Ariadna z jakąś frenezją w głosie, która trzeźwiła Janusza. - To jest tajemnica piekła - zawołała i gwałtownie otworzyła drzwiczki szafy. W blasku wewnętrznych, słabszych lamp stała tam marmurowa biała postać Chrystusa w koronie cierniowej, podobna do obrazu Holmana Hunta, z bardzo wielką słodyczą w uśmiechu. Januszowi serce stanęło na chwilę. Widział, jak Hania Evans zakryła twarz rękami, goły Bebe cofnął się o krok. - Bóg! Bóg! - wołała Ariadna. - Bóg jest nawet w piekle. To jest tajemnica piekieł. - I nagle zatrzasnęła drzwiczki. - Nie mówcie o tym nikomu - dodała zwyczajnym głosem zupełnie niespodziewanie - to było tylko dla was, nikomu innemu tego nie pokażę. - Zawsze pani jest komediantką, Ariadno Nikołajewno - powiedziała powoli pani Evans. Mały Leval odwrócił się i poszedł. W piekle można było odkręcić dwa kurki: leciały z nich piwo i prosta polska wódka. Ariadna pokazała im to śmiejąc się. Janusz pomyślał o Jasiu Wiewiórskim i wypił dużą szklankę wódki za jego zdrowie. Wyszli z powrotem na pokład. Tymczasem zeszło się już dużo osób i tańczono pod lampionami. Janusz szukał Glena Waya, ale go nie było; zajrzał z powrotem do pokus cielesnych, tam już tylko samotny przyjaciel Gdańskiego rozlewał szampana licznym gościom, Bebe teraz znikł także. Janusz wrócił na pokład, okrążył całą peniszę i gdzieś na rufie zaszył się w leżaki. Było tu ciemno i nikt nie spostrzegł, jak po chwili przejechał się do rygi. Potem zasnął na chwilę. Gdy zbudził się i spojrzał na zegarek, było już koło pierwszej. Z głębi okręciku dolatywał równomierny huk pijanych głosów i od czasu do czasu rozpaczliwe wykrzykniki, w których poznawał głos Wiktora. Na pokładzie muzyka brzęczała bardzo cicho. Odwrócił się w tamtą stronę, tylko kilka par przesuwało się bezszelestnie po szarym, połyskliwym pokładzie jak ćmy. Spróbował się przysłuchiwać głosom płynącym z głębi. Nagle spostrzegł, że nie jest sam na leżaku, obok niego siedział ten uczony, którego poznał na kwartecie Edgara u Hani Evans. "Jak on się nazywa, u cholery?" - pomyślał Janusz. Marres Chouart spostrzegł, że Janusz nie śpi, i nieoczekiwanie przechylił w jego stronę głowę i z konfidencją zapytał: - Czy pan lubi muzykę? Janusz miał się za trzeźwego, toteż się lekko opanował, kiedy odpowiedział: - Tak, bardzo, widziałem pana na kwartecie Szyllera. - Właśnie - powiedział Chouart - i dlatego myślałem, że pan lubi muzykę... - Mój ojciec ubóstwiał muzykę - powiedział nagle Janusz i niespodziewanie dla siebie jechał dalej: - Mój ojciec zawsze grywał na pianoli, sam wycinał nuty dla pianoli. Mój ojciec nie żyje, umarł, właśnie kiedy niszczono nasz dom i nie mieliśmy czasu pochować go normalnie... nie pochowaliśmy go w naszym rodzinnym grobie, w familijnej kaplicy - pan wie? Taka była okrągła, empirowa - ale koło kaplicy, w żółtym, żółtym piasku... Boże, ależ ja jestem pijany! - dodał bez żadnego przejścia. - Tak - syknął Marres Chouart - ja od razu powiedziałem sobie, że pan lubi muzykę. Na pewno pan lubi muzykę... a co do pijaństwa, to i ja jestem całkowicie pijany... - Pan rozbija atomy? - spytał Janusz. - Gorzej - westchnął Marres - fotografuję rozbite! - To są zupełnie niezrozumiałe dla mnie rzeczy - powiedział Janusz, jakby broniąc się przed wykładem. - Niech się pan pocieszy, że dla mnie też. Nastąpiła chwila pauzy. - Bo ja też kocham muzykę. Nie I like, I love * (* Ja lubię, ja kocham.) - powiedział Chouart - i to andante pańskiego kuzyna. Szyller jest chyba pańskim kuzynem, tak mi coś mówiła pani Evans? - Nie, nie jest moim kuzynem. Jest tylko moim rodakiem. - To wszystko jedno. Andante z jego kwartetu to jest muzyka boska. - Atomowa - powiedział Janusz. - Czy pan wie, że wchodzimy teraz w erę atomową? - Czy z tym człowiekowi będzie lepiej? - Albo lepiej - albo gorzej... a może wcale nie będzie... a zresztą to jest to samo. Muzyka boska. Te flażolety, no, i ta melodia! Co to za melodia? - To nasza ludowa... Janusz zanucił: Przyjechał do niej Pięknie się skłonił... Ino ze inso, Nad ciebie milso, Drozynę mi zabiezała... - Właśnie, właśnie - powiedział Marres Chouart - to jakby w takie gorące południe coś rosło w człowieku, jakby ktoś umierał i świat w nim rozszerzał się, a wszystko w takim mżeniu światła. To genialne... Janusz nie słuchał tego, co mówił pijany Francuz. Wspomnienie piosenki porwało go gwałtownie w swój prąd i powtarzał bez końca: I ja mam kónia, I jestem dóma, I mama nie broniła, Ino ze inso, Nad ciebie milso, Drozynę mi zabiezała... W tej chwili tłum osób wynurzył się z głębi peniszy i pędem wpadł na sam środek pokładu. Przodem biegła Ariadna i Wiktor mocno coś krzycząc. Gonili Bebe Levala, który umknął i usiadł na poręczy oddzielającej pokład od ciemnej Sekwany. Wszyscy krzyczeli głośno. Janusz nie rozumiał, o co chodzi. Powstał gwałtownie i nagle obok siebie spostrzegł Niewolina. Ten schwycił go za rękę. - Sidi - powiedział - tut czto to słuczitsia. * (* Siedź... tu coś się stanie.) - Nie, nie - krzyczała Ariadna - żeby takie świństwa, une telle salete *, (* takie świństwa działy się tutaj u ciebie,) u Wiktora Gdańskiego! Ja nie pozwolę, ja nie pozwolę! Janusz chciał się poruszyć, ale poczuł, że ręka Niewolina może być jeszcze twarda jak żelazo. - Ona sowsiem pianaja * (* Ona jest zupełnie pijana.) - powiedział. Wiktor też krzyczał, i to bardzo piskliwie: - Nawet w piekle jest Chrystus, sama to wymyśliłaś! - Bebe, Bebe! - krzyczał cały tłum. Mały Leval podniósł się, stanął obu nogami na poręczy i stał tak chwiejąc się na obie strony. Ariadna przekrzykiwała tłum: - Patrz, oto masz, widzisz, co zrobił! To ohyda, to niemożliwe, urżnąłeś mnie, a sam, a sam... - Ariadna, Ariadna, wierz mi! - wołał Wiktor i upadł nagle na kolana. Zatrzymywał ręce Ariadny, ale one uciekały od niego i wyrywały się ku górze jak dwa gołębie. Niewolin ciągnął już Janusza ku wyjściu, ale ten się oglądał. Goły i pijany Bebe wyglądał jak rzeźba na tle ciemnej wody i ciemnego nieba, różowe w tym miejscu lampiony kładły różowe odblaski na wyblanszowane jego ciało. Chłopak chwiał się tam i z powrotem, stojąc na cienkiej belce, cały tłum krzyczał i pokazywał na niego palcami, ale nikt go nie ratował. Nagle z tłumu wyszła energicznym krokiem pani Evans, zbliżyła się do stojącego na balustradzie i chciała go ściągnąć na pokład. Bebe odepchnął ją siłą i krzyknął: - Świnie! Po czym runął do wody. Jednocześnie z pluskiem odezwały się na brzegu gwizdki flików. Niewolin z Januszem pędem przebyli kładkę, schodki i znaleźli się pod platanami ulicy. Stanęli za drzewami, dysząc. Policjanci rzucili się na peniszę. Słychać było coraz gęstsze gwizdy. - No - powiedział Niewolin - teraz chodźmy spać. I nie trzeba się o nich niepokoić. I Wiktor, i pani Evans mają takie pieniądze, że nic im się nie stanie. Proszczaj, Myszinskij - dodał na zakończenie i bardzo patetycznie. Janusz odszedł szybko, nie oglądając się. XV Przyjechał do Warszawy 11 maja wieczorem. Zajechał na Bracką. Siostry jeszcze nie było, zatrzymała się po drodze w Wiedniu, czekając na trumnę księżny Anny, która powolną drogą zdążała do ojczyzny. Panna Tekla ucieszyła się. Alo był nieśmiały i na każde pytanie Janusza odpowiadał purpurowym rumieńcem. Warszawa wydała się Januszowi szara, dość ponura, mało ruchliwa, choć już chodziły po ulicach pierwsze taksówki. Mimo to było mu miło znaleźć się w kraju. Święci ogrodnicy, jak zawsze, zawitali z chłodem, ranki były zimne, w południe chmury się rozchodziły i było ładnie. Nazajutrz po przybyciu Janusz z rana pojechał do Łazienek, a potem do "Ziemiańskiej" na herbatę. Tutaj zastanowił go nieuchwytny, ale zdecydowany nastrój: z wojskowych nie było nikogo, tylko Wieniawa w ogródku wypił szybko dwie szklanki czarnej kawy i wyszedł dzwoniąc ostrogami i specjalnie znacząco salutując kilka pań, które siedziały w pustawej przedniej części kawiarni. Około południa rozległy się dość daleko pierwsze strzały i ludzie siedzący przy stolikach poczęli strzyc uszami, jak psy, do których nadbiegają odgłosy polowania. Janusz wyszedł na ulicę i zobaczył, że na Mazowieckiej w niektórych sklepach zaciągają żaluzje i zamykają drzwi. Młody chłopiec wciągał kratę na oknach antykwarni i gwizdał Marsyliankę. Janusza to zastanowiło. Ale że dużo myślał na tematy swego powrotu i pełen był jeszcze wrażeń z Paryża, nie mógł skojarzyć wszystkiego widzianego w jakiś pewny wniosek. Na Brackiej, niedaleko swego domu, spotkał Cherubina Kołyszkę. - Pan jak motyl - powiedział ten do Janusza - to w Paryżu, to w Warszawie. Skądże pan znowu tutaj? - Zwyczajnie. Przyjechałem. Mógłbym o to samo zapytać pana. - Nuda w tym Paryżu - syknął Cherubin - a pan wie, co się u nas dzieje? - Nie mam pojęcia. - Piłsudski ruszył na Warszawę. Z Sulejówka... - Pan żartuje? - powiedział Janusz. - Przecież Witos został premierem. - Zabawki lalkami, proszę pana, te zmiany gabinetów. Potrzebny nam rząd silnej ręki. - Ale przecie Piłsudski jest socjalistą? - No, tak. I PPS będzie teraz władało nami, o ile oczywiście wojsko wierne Wojciechowskiemu nie zwycięży. Ale chyba nie zwycięży. Zamachy się raczej udają, a nas już ten Wojciechowski czy z Witosem, czy ze Skrzyńskim piekielnie znudził. Polacy lubią odmianę. Janusz poszedł dalej i posłyszał teraz wyraźniejsze strzały w kierunku Wisły. Nagle dwie armaty, zaprzężone w cztery konie każda, z hukiem przejechały ulicą Bracką, za nimi leciał tłum uliczników, których żołnierze odganiali, na próżno machając rękami i karabinami. - Idziemy na wojnę, na wojnę... - wołali maszerując we czterech jacyś mali chłopcy, wychodząc z bramy na trotuar. Karabiny maszynowe zaturkotały tym razem bliżej. Tłum na trotuarze był coraz gęstszy, w momentach nasilenia strzałów kołysał się gwałtownie, ale widać w nim było tendencje nie do rozbiegnięcia się, lecz do zagęszczania się w pochód czy manifestację. Januszowi, gdy patrzył na armaty toczące się ulicą, przypomniały się jego własne artyleryjskie wyczyny i piosenka małego Sobańskiego, kiedy razem siedzieli na dudniącym jaszczyku: Jak to na wojence ładnie... "Byłem szalony - pomyślał - wojna!". Gdy wszedł do pałacu na Brackiej, zauważył otwarte kufry rozstawione po pokoju. Ze schodów zeszła blada Maria i chwyciła brata za ręce. - Co się dzieje? - zawołała. - Kazi wprost z dworca gdzieś poleciał, zostawił mi wszystkie swoje rzeczy... Co się tu u was dzieje? - Chcesz powiedzieć: co się tu u nas dzieje - powiedział Janusz - no, nic. Un coup d'etat... * (* Zamach stanu.) - Jaki coup d'etat? - z rozpaczą w głosie powiedziała Bilińska. - Ba, żebym to ja wiedział. Piłsudski... - To znaczy socjaliści? Janusz ujrzał stojącą na schodach za Marią ciotkę Szafrańcową. Była to baba, co maczała palce w polityce. Niskim głosem Szafrańcowa skonstatowała: - Piłsudski dawno już przestał być socjalistą. - Ba - zdziwiła się Maria - więc cóż z tego? - Ja muszę iść - powiedziała zdecydowanie Szafrańcowa i zeszła ze schodów. Panna Tekla ją zatrzymała. - Niech księżna pani nie idzie. Strzelają. - Ja? Ależ to takie piękne, jak ci warszawiacy palą się do wojaczki. Pani widziała tych ludzi? Od armat niepodobna ich odgonić. W tej chwili daleki strzał armatni - z lekkiej armaty - rozległ się chyba za Wisłą. Po chwili nastąpił słaby wybuch. - Wojna domowa, to straszne! - zawołała Maria. - Co ja wam dam na kolację? - kłopotała się panna Biesiadowska. - Jeszcześmy obiadu nie jedli, panno Teklo, a pani już myśli o kolacji - zniecierpliwił się Janusz i poszedł na górę do siebie. Przesiedział całe popołudnie w pewnego rodzaju prostracji. Słyszał w przedpokoju na dole wchodzenie i wychodzenie bez przerwy. Przez dom Bilińskiej przewalało się mnóstwo ludzi. Kiedy wieczorem wyszedł do salonu, zastał tam tylko jednego wysokiego, pięknego oficera ułanów. Postawa i słowa Marii zdradzały, iż nasłuchała się ona przez całe popołudnie rzeczy niespodziewanych i że stosunek jej do zdarzeń zmienił się zasadniczo. Strzały rozlegały się wciąż w tej samej odległości. Gdy Janusz wchodził do salonu, w progu zaczepił go Stanisław. - Pana Olchowicza podobnież zabili - powiedział. - Którego? Redaktora? - spytał Janusz. - Nie wiem, ale stróż mówił, że Olchowicza zabili. Piękny oficer bardzo gorąco przekładał coś Marii. - Niech mi pani wierzy, jutro Piłsudski będzie w piwnicy. Przysięgaliśmy i przysięgi dotrzymamy. Czerwona zaraza nas nie zje, obroniliśmy się sześć lat temu, obronimy się i teraz. - Panie Andrzeju - spokojnie mówiła Maria - pan zupełnie fałszywie widzi sytuację. Pan nie zdaje sobie sprawy, że nasi prawdziwi wrogowie są w otoczeniu Wojciechowskiego. Porucznik Andrzej wstał. Głową sięgał pułapu. - My jesteśmy wojsko. Przysięgaliśmy, dotrzymamy! Jutro Piłsudski znowu będzie siedział w Cytadeli. Przypomni sobie stare kąty. Maria podała rękę oficerowi. Ten pocałował ją, zginając się głęboko, potem się znowu rozprostował, wielki brzęczący, kolorowy, przepiękny, opuścił salon nie zwracając wcale uwagi na wejście Janusza. Od progu odwrócił się jeszcze. - Idę do Belwederu - powiedział. - Ostrożnie, panie Andrzeju! - zawołała jeszcze za nim Maria. Noc minęła spokojnie, strzały nie posuwały się. Stróż powiedział, że na kolei wybuchnął strajk i dobrze, że księżna pani przyjechała, boby mogła gdzie "zastrząc" w drodze. Odgłosy walki zaczęły dochodzić teraz i od strony lotniska. Światło paliło się i w wodociągu wody nie brakowało. Ale komunikacji w mieście nie było. Mimo walk tłumy uliczników, robotników, drobnych urzędników wałęsały się ulicami. Warstwy "posiadające" pilnowały domów. Rano panna Tekla zbudziła Janusza. - Proszę zejść na dół - powiedziała - w ogródku są wojska Piłsudskiego. Podobno mają się przebijać przez nasz dom na Bracką, lepiej nie być na górze. - Na dole ma być mniej kul? - spytał Janusz. - Ja tam nie wiem, pani Maria prosiła, żebyś zszedł na dół. Gdy Janusz zszedł do hallu, zastał siostrę i pannę Potelos. Rozmawiały z sobą bardzo intensywnie, ale zamilkły ujrzawszy go. Widok Greczynki bardzo zdziwił Janusza, ale nie dał nic poznać po sobie. Wkrótce nadeszła panna Tekla, prowadząc za rękę Ala. Alo miał pałające, czerwone uszy i popatrywał na wuja niespokojnym wzrokiem. - Zaraz pójdą - powiedziała ponuro Tekla - ale mówili, żeby się nie bać, jeden był w kuchni. Taki młody, może miał z szesnaście lat. Mówił, że Piłsudski zwycięża. Bilińska nic nie odpowiedziała. Jakoż po chwili rzeczywiście rozległy się krzyki. Z gromkim "hura" ruszyli wojownicy zza pałacu, z ogródka, którego nędzna resztka roztaczała się pomiędzy wysokimi murami domów. Rozlegały się i pojedyncze strzały. Nagle strzały się zagęściły, z podwórka przed pałacem doleciał gwałtowny tupot. Obecni w hallu popatrzyli na siebie zdumieni. Salwa rozdarła powietrze, parę kul wpadło do pokoju i zbiło tynk na ścianach i na suficie. Alo schwycił Janusza za rękę i rozpłakał się. Panna Tekla, która wyglądała na zewnątrz, nagle odwróciła się i zawołała: - Na ziemię, szybko na ziemię, bo będą strzelali do okien! - I sama szybko przypadła do ściany. Janusz pociągnął za sobą Ala i znalazł się pod stołem. Przyciskał siostrzeńca do siebie i czuł jego bijące serce pod dłonią. Przycisnął się z nim razem do podłogi. Rozległa się salwa tuż nad nimi, a potem bezładne strzały, szyby w oknach posypały się, tynk opadał klapiąc. Po chwili wszystko umilkło, kroki podkutych butów oddaliły się przez bramę w stronę ulicy Brackiej. Gdy Janusz podniósł się, spostrzegł, że panna Potelos siedziała w fotelu zasypana tynkiem i powtarzała: - Pourquoi ils tirent sur nous? Pourquoi? * (* Dlaczego do nas strzelają?) Dlaczego? Cośmy im uczynili? Alo płakał cicho. Janusz posadził go na kanapie i machinalnie głaskał po wysmukłej dłoni. Z podwórza dolatywał niejasno jakiś lament. Wszedł Stanisław. - Niech pani idzie - powiedział do Tekli - syna stróżki postrzeliło. Nie wiadomo, czy z niego co będzie. Panna Tekla szybko wyszła, za nią Stanisław. W ciszy, jaka teraz nastąpiła, dolatywały coraz dalsze wystrzały posuwające się Bracką w stronę placu Trzech Krzyży. Maria siedziała przy stole, przyciskając skronie dłońmi. Oczy jej nagle podniosły się ku drzwiom wejściowym i zajaśniały, w drzwiach stał Spychała. - No - powiedział z radością w głosie - ta część Warszawy już nasza. Wojsko poleciało w stronę podchorążówki. Tam jeszcze się bronią "wojciechowszczycy". Wierni przysiędze! - dodał z ironią. Maria powstała szybko i podeszła do Spychały. - Niepokoiłam się - powiedziała. - Od razu wpadłeś w wir walki. W tej chwili wbiegła do pałacu panna Biesiadowska, powiadając, że syn stróżki, Jurek, zabity. Kula trafiła go w ciemię i padł od razu. Panna Potelos była poruszona i znowu pragnęła zadać swoje: pourquoi. Ale Spychała wzruszył ramionami: - Cóż my na to możemy poradzić? Gdzie drzewa rąbią, tam drzazgi lecą. Przyszedł i pan Szuszkiewicz. Wiedział już, że panna Potelos przybyła, nie pytał jej zresztą, jak i inni, jakimi środkami lokomocji. Ucałował jej rękę, i wycierając wąsy powiedział: - Bardzo się cieszę. Mieszkanie gotowe. Janusz zmęczony poszedł na górę. Obiad kazał podać sobie do pokoju. Dopiero późnym wieczorem przyszła do niego panna Tekla z robotą, Janusz leżał na łóżku i na pół drzemał. Strzałów nie było już słychać, panna Tekla zawiadomiła go, że na ulicach jest już względnie duży ruch. - Paris se repeuple * (* Tytuł wiersza J.A. Kimbauda.) - powiedział Janusz. Za oknami było szaro, wiatr wyginał dwie stare topole stojące pod murem i widać było po chmurach na niebie, że jest zimno. Przyszedł i Stanisław. Stanął przy drzwiach w uprzejmej pozie i spytał Janusza o swego syna. - Pisał mi tam - powiedział - że pan hrabia bywał u niego. Czy to nie było panu szkoda czasu? W Paryżu? Janusz się zaśmiał. - Bardzo miły człowiek - powiedział - ten wasz Janek i żona miła. Taka spokojna i ładna... i tak śmiesznie mówi. Chce wrócić do Polski. W tej chwili raz jeszcze doniosło jakieś strzały z daleka. Stanisław wskazał ręką okno: - Po co ma wracać? Do takiej Polski? Panna Tekla poruszyła się nad robotą. - Wstydziłby się Stanisław - powiedziała. - Kto wie? - powiedział Janusz. - Jak do niej lepsi ludzie wrócą, to może będzie lepsza. - Może - niepewnie zgodził się Stanisław - ale tego Jurka stróżki to już nic nie wskrzesi. Po co go zabili? Panna Tekla położyła na kolanach czerwoną skarpetkę Janusza i westchnęła patrząc na klosz ciemno palącej się lampy przed sobą. - To prawda - powiedziała niskim głosem. - Po co Jurka zabili? Czy to potrzeba było krwawych ofiar na to... na to... Janusz machnął ręką. - Za dużo sensu chcecie widzieć na świecie - no, a tego sensu jest niewiele... - Panie hrabio - powiedział Stanisław - pożyjemy trochę, może ten sens zobaczymy. Pewnie, że nie w tym, że się pan Piłsudski pobił z panem Wojciechowskim. Panna Tekla znowu zaczęła cerować. Poruszała szybko igłą i przez chwilę była cisza w pokoju. Wystrzały znowu doleciały, ale tym razem już skądś z bardzo daleka, zza Wisły. Panna Tekla zaczęła mówić, nie podnosząc głowy: - Sens jest, ale sens Boży. Kto żyje po bożemu, ten sens widzi we wszystkim. Ten Jurek... Panna Tekla przerwała ostatnie zdanie i Janusz nie pytał, co chciała powiedzieć o Jurku. Stanisław natomiast pokiwał sceptycznie głową i zbliżył się tak do stołu, że lampa rzucała na jego twarz nieco światła. Janusz ze zdziwieniem spostrzegł, że twarz ta była bardzo wzruszona. - Niech pani nic nie mówi na umarłego - powiedział. - Wiadomo, był taki sam bezbożnik jak pan Stanisław - szepnęła panna Tekla, ale zaraz chcąc zmienić temat rozmowy, dodała: - Wiecie, że panna Potelos wychodzi za mąż? Nazajutrz pogoda się nagle przetarła, zrobiło się słonecznie i jasno. Niebo stało przejrzyste, niebieskie i bez żadnego obłoczka. Walki ustały zupełnie i tłumy już teraz bezkarnie wyległy na ulicę. Na trotuarach było ciasno jak w mrowisku, a jezdnią posuwały się rzadkie samochody i wymyte na czysto dorożki. Wszędzie panowało radosne ożywienie. Janusz wyszedł na ulicę około południa. Sklepy roiły się od ludzi, którzy zakupywali wszystko, czego im brakowało w ciągu dni walk ulicznych. Kwiaciarnie przepełnione i pełne najpiękniejszych majowych kwiatów, wielkie snopy bzów sprzedawano na rogach. Janusz przypomniał sobie, że był to piętnasty maja, dzień świętej Zofii. Spostrzegł w dorożce przelotną znajomą, panią Zofię J. Jechała zawalona mnóstwem paczek ze sprawunkami i z naręczem tulipanów w ręce. Mąż pani Zofii należał do najbliższego otoczenia Piłsudskiego, twarz pięknej i młodej osoby wyrażała zachwyt i głęboką radość. Na rogach czerniały wielkie plakaty oraz klepsydry Szczepana Olchowicza. Janusz zauważył, że stróżka z Brackiej też kazała wydrukować nekrologi swojego biednego Jurka. Patrząc na szklaną ścianę na placu Trzech Krzyży, za którą widniały umiejętnie ułożone kosze i bukiety najokazalszej warszawskiej kwiaciarni, Janusz pomyślał niespokojnie: "Czy ja nie mam jakiej Zofii, której trzeba posłać kwiaty? Nie, zdaje się, nie mam... Nawet na pewno nie mam." Rozdział piąty Gospodarstwa i ogrody I Zanim nastał kryzys gospodarczy, którego nasilenie u nas dało się odczuć najbardziej w roku 1930, pani Ewelina Royska wyprowadziła gospodarstwo w Pustych Łąkach na zupełnie czyste wody. Przez dwanaście lat, jakie dzieliły ją od powrotu z Rosji, poświęciła się prawie całkowicie sprawie swojego majątku. Zastała go przecież zrujnowanym przez długoletnie dzierżawy, z pustkami w spichrzach i oborach, z niekompletnym inwentarzem żywym i martwym. Dzisiaj nie tylko zapewniła małą rentę Michasi, ale spłaciła zadłużenie w Towarzystwie Kredytowym, postawiła dużą stodołę krytą blachą, pobudowała nowy dach nad stajnią cugową i folwarczną, odnowiła i rozszerzyła chlewy. Na hodowli trzody chlewnej oparła bowiem swoje gospodarstwo. Świnie i wspaniały sad owocowy, dawno założony, który trzeba było tylko uzupełniać, stanowiły podstawę jej dochodów. Stary hipodrom za domem, potrzebny przed laty, gdy Puste Łąki stanowiły własność Zamoyskich i kiedy hodowano tu wyścigowe konie, zasadziła pani Ewelina najlepszymi gatunkami czereśni. Dawały one już dość duże urodzaje i ciężarówki przyjeżdżając z Warszawy zabierały całe masy wielkich łubianek wzorowo upakowanych dojrzałymi owocami. Pani Royska mimo lat, które mijały, nie traciła zdolności przystosowywania się do biegu życia. Jej entuzjazm nie przybladł, przygasła natomiast jej egzaltacja. Cioci Michasi nie podobała się ta nowa faza jej siostry. "Jakaż ta Ewelina staje się pospolita, terre a terre..." * (* Przyziemna...) - powiadała swoim znajomym. Niestety obecne przyjaciółki cioci Michasi, na przykład pani Koszekowa, nie rozumiały, co znaczy wyrażenie terre a terre. Toteż nie z ust pani Royskiej, która straciła męża i syna, i dom - ale z ust cioci Michasi, która w Warszawie odnalazła rodzinne gniazdo - padały najczęściej słowa żalu za utraconą Ukrainą. Działalność pani Royskiej była zresztą jak gdyby zawieszona w powietrzu - nie przyświecał jej żaden określony cel: przecież nie dla Walerka oczyszczała majątek z długów i prowadziła długie, rzeczowe rozmowy z administratorem i rządcami. Targowała się całymi godzinami z kupcami przyjeżdżającymi po owoce, a stary Motel z Siedlec zawsze powiadał, łypiąc okiem: "To pani? To nie pani, to Żydówka - una sze targuje do ostatni kopiejki..." - i nie wiadomo, czego więcej było w tym powiedzeniu: pogardy czy podziwu. Ale pani Royska nie miała najmniejszej wątpliwości co do swego postępowania, tak było trzeba. I snu jej nie mąciły ani targi z Żydami, ani głodowe pensje, które wypłacała swoim ogrodniczkom. Uważała, że dobrze gospodarując, spełnia jakąś misję. Nie krępowała się nigdy i nawet cień wątpliwości nie przeszedł jej przez głowę, gdy dozorowała swoich pracowników w myśl ekonomskich tradycji. Oto i dzisiaj w piękny dzień czerwcowy widzimy ją pilnującą przygotowania owoców do wywozu. Pakowalnia stała w samym środku dawnego hipodromu, dwanaście młodych ogrodniczek, praktykantek i robotnic układało piękne, prawie czarne owoce ciasno jeden obok drugiego. Przystojni szoferzy przyglądali się tej robocie i żartowali z panien. Robota się paliła, ponieważ czereśnie musiały być na wieczór w Warszawie, aby rano pójść na rynek. Pani Royska w białym kapeluszu, w czarnych mitenkach na rękach asystowała przy robocie. Zasadą jej było pilnowanie wszystkich prac w polu i ogrodzie i twierdzenie, że się zna na nich znakomicie. W tej pewności siebie zawierała się jedna z najważniejszych tajemnic jej pomyślnej gospodarki. Walerek także po przejażdżce konnej znalazł się - jak zwykle teraz - w sadzie i chodził pomiędzy drzewami bez celu, klapiąc się szpicrutą po butach. Czasem uderzał batem po gałęziach i z sypiącego się deszczu czerwonych kul zbierał jedną lub drugą i połykał nie wypluwając pestek. Pani Ewelina śledząc pakowanie owoców, które stertami leżały na szerokich stołach, spod oka patrzyła na te manewry, które ją bardzo niepokoiły. Walerek nie był młodzieńcem, jego orientalna uroda przygasła, a rysy twarzy i linie ciała zaokrągliły się. Mimo to był zawsze jeszcze bardzo piękny i oczy pakowaczek mimo woli co chwila biegły ku niemu, kiedy tak w białej płóciennej kurtce w pogodny wieczór czerwcowy spacerował pomiędzy koralowymi drzewami. Pani Royska westchnęła. Walerek dwa lata temu rozstał się z żoną. O ile jej było wiadomo, przeprowadził nawet rozwód (za jakie pieniądze, na Boga?), bo już powiadano, że jej eks-synowa, Krasińska z domu, sąsiadka Pustych Łąk, wychodzi za jakiegoś wojskowego. Małżeństwo było zupełnie nieudane, ale pani Ewelina nie znała szczegółów tego pożycia. Trwało ono krótko, młodzi Royscy mieszkali w Warszawie, a rozstanie nastąpiło gwałtownie. Pewnego dnia powiedziano jej, że młoda pani wróciła do rodziców, a po paru tygodniach Walerek przyjechał do Pustych Łąk, zawiadomił ją, że rozstał się z żoną definitywnie, i na tym się skończyło. Pani Royska miała niejasne wrażenie, że jedno się skończyło - a teraz zaczyna się coś nowego. Walerek kręcił się zbyt wyraźnie wśród personelu ogrodniczego, ale pani Royska nie mogła ustalić, która z pracujących dziewcząt była tego powodem. Gdy wchodził do pakowalni czy oranżerii, wszystkie płoniły się jak podlotki. - Głupie gęsi - szeptała do siebie pani Royska. Stosunki jej z synem nie układały się tak, jak sobie tego życzyła. Zawsze wzdychała do Józia. Prochy starszego syna sprowadziła z Kaniowa i pochowała je w parku. Jeden z poprzednich właścicieli Pustych Łąk podróżował po Włoszech i stamtąd widać przywiózł wzór do świątyni Sybilli, altany murowanej, otoczonej kolumnami, którą ustawił na sztucznie usypanej górce za dworkiem, w kącie parku. W tej świątyni złożyła pani Royska trumnę ze zwłokami syna. Nabrała ta nowa altana poniekąd symbolicznego znaczenia, była bowiem okazalsza i wyższa nad dom i górowała nad nim znakomicie. Dom w Pustych Łąkach był to jakiś tymczasowy dworek zbudowany na starych fundamentach gdzieś w końcu XVIII wieku. Drewniana ta budowla, szczupła, ale ładna, stała w olbrzymim parku, który łączył się z lasem. Wobec wielkich drzew, starych dębów i białodrzewów, wobec świątyńki stojącej na wzniesieniu dom wydawał się wyjątkowo drobny. Ale pieczęć czasów, w których ten dom powstał, nadawała mu świeżość i wdzięk do tego stopnia ujmujący, iż wydawał się ładniejszy i bardziej pociągający niż wspaniałe pałace dawnych właścicieli Pustych Łąk budowane po okolicznych wioskach. Pani Royska czuła się tu dosyć osamotniona. Latem przyjeżdżała ciocia Michasia ze swoimi wnukami, ale w zimie było tu bardzo pusto. Rozmyślając o tym wszystkim spostrzegła się, że wzrok jej mimo woli biegł ku młodej dziewczynie, ogrodniczce, która niedawno poczęła pracować w Pustych Łąkach. Klima, układając równo wielkie, czarne czereśnie w prostych łubiankach, pochylała nisko głowę, tak że garść prostych włosów, delikatnych jak puch, spadała pokrywając jej zarumieniony policzek. Klima była córką "szlachcica" spod Siedlec, osiadłego na sześciomorgowym gospodarstwie. Skończyła niedawno szkołę ogrodniczą w Płocku i wprost stamtąd na polecenie jednej z koleżanek przyjechała do Pustych Łąk. Jej postać krótka, niezgrabna i ładna, zarumieniona i młoda twarz stanowiły całość nie pozbawioną wdzięku. Pani Royska jednak pytała sama siebie, dlaczego Walerek tak często popatruje na nią. "Czyżby to była ona?" - pomyślała. Przypomniała sobie, jak ojciec przywiózł Klimę do Pustych Łąk. Był to stary, wysoki, chudy chłop z sumiastymi, siwiejącymi wąsami. - Ja jej zawsze powiadam - mówił do pani Royskiej - żeby pamiętała, że jest urodzona. Ale takiej kozie to tam nie w głowie... "Koza" była wcale rezolutna i patrząc prosto w oczy pani Royskiej wygłosiła: - ja nic nie wiem, co ojciec mówi. Ja wiem, że muszę pracować, i chcę pracować. A ogród to tak lubię jak mało co... - Dziewczyna porządna - mówił stary, nie zważając na energiczną postawę córki - nie żaden latawiec, a jak się jej tu co zdarzy, to już na pani dziedziczki głowę ten grzech spadnie... Pani Royska się zaśmiała. - Mój panie Sitarski - powiedziała - gdyby na mnie miały spadać grzechy wszystkich moich pracowników, to ładnie bym wyglądała. - Tak, pani dziedziczko - uderzył się w piersi stary Sitarski - taka jest nasza odpowiedzialność. Ja nigdy nie zapomnę, że moja córka jest urodzona - i za byle kogo jej nie wydam. - Ja o zamążpójściu nie myślę - jeszcze głośniej od ojca wołała Klima - i w ogóle świat by mógł być dla mnie przez mężczyzn! Pani Royska pomyślała tylko, iż dziewczyna za głośno się tych mężczyzn wyrzeka, ale nic nie powiedziała na molestacje starego Sitarskiego. Raz po raz patrzyła uważnym spojrzeniem na pochylającą się nad czereśniami dziewczynę. Miała ona krótki wzrok i musiała trzymać głowę nisko. Pracowała zręcznie i wielkie, czarne owoce szybko migały w jej rękach, do połowy dłoni umalowanych sinym sokiem. Kiedy w oddali ukazała się między drzewami sylwetka Walerka przechylającego gałęzie, Klima poruszała się szybciej i owoce obracały się żywiej w jej rękach, mimo że krótkim wzrokiem swoim nie mogła dostrzec manewrów młodego człowieka. Widać przyspieszony rytm serca przyspieszał ruch jej pracy. W tej chwili przyszła z domu służąca mówiąc, iż przyjechała młoda pani Royska. Pani Ewelina wstała nagle z krzesła i szarpnęła nerwowo czarne mitenki na ręku. W pierwszej chwili nawet nie zrozumiała, o kim mowa, dopiero po chwili domyśliła się, że to Krystyna. Szybko poszła między drzewami w stronę domu. Pod jedną z czereśni spotkała Walerka, musiała mieć niezwykły wyraz w oczach, gdyż popatrzył na nią zdziwiony. - Zostań w ogrodzie - powiedziała przechodząc - bo tam Krystyna przyjechała. - Masz, babo, placek - powiedział Walerek i wypluł pestkę swoimi pełnymi, jak gdyby jeszcze bardziej od owoców zaczerwienionymi wargami. Przed domem stała bryczka na wysokich kołach i wysokich resorach, elegancki pojazd zaprzężony w dwa siwe konie. Na koźle siedział stangret w granatowej, skromnej liberii, na bryczce Krystyna Royska. Była to piękna, pełna osoba, ubrana w szary jedwabny płaszcz, z kapeluszem przywiązanym pod brodą jedwabnym szarym szalem - siedziała w bryczce zasmucona jakaś czy zagniewana, jak gdyby opadnięta w sobie. Pani Royska zbliżyła się szybko ku niej. - Krystyno! - zawołała - dlaczego nie wysiadasz? Co ci jest? - Nie wiedziałam, czy mnie ciocia przyjmie. Na zasadzie jakiegoś niezmiernie odległego pokrewieństwa Krystyna Krasińska mówiła pani Royskiej "ciociu". Teraz na szczęście nie potrzebowała zmieniać tego zwrotu. - Ależ, moje dziecko - powiedziała pani Royska - jak mogłaś tak myśleć? Zejdź zaraz - dodała. Weszły do dużego, niskiego salonu umeblowanego czerwonymi meblami z połowy zeszłego wieku. Istniała tradycja, że Chopin siedział na jednym z tych foteli, ale meble wyglądały na znacznie późniejsze. Pani Royska trzymała Krystynę za rękę i tak posadziła ją na kanapie. Pytała ją o zdrowie rodziców. - Droga ciociu - powiedziała Krystyna - ja bym chciała od razu przystąpić do rzeczy. Ja chciałam o tym rozwodzie... - O rozwodzie? - zdziwiła się pani Royska - ja nic o nim nie wiem. Walerek mi nic nie mówił. - Spodziewam się - powiedziała Krystyna - nie mógł nic mówić... - Czy wy macie rozwód? - spytała pani Royska. - Względny - niechętnie szepnęła Krystyna. - Co to znaczy "względny"? Jak rozwód może być względny? - Walerek przyjął prawosławie i ma rozwód prawosławny - powiedziała otwarcie Krystyna. Pani Royska miała wrażenie, że uczucie radości zaigrało w oczach młodej kobiety, radości, że może zakomunikować matce tak niespodziewaną wiadomość o synu. - Walerek przyjął prawosławie? - Ja chcę wyjść za mąż i nie mogę wziąć ślubu katolickiego - ciągnęła Krystyna, jak gdyby trochę znudzona - musi mi ciocia pomóc w uzyskaniu rozwodu, unieważnienia małżeństwa. Może przez Marysię Bilińską? - dodała, kiedy pani Royska nic nie odpowiadała, uważnie oglądając krzyżykowy haft na serwetce, która leżała na stole. - Ona ma zdaje się stosunki w Watykanie? Pani Ewelina jak gdyby obudziła się. Odłożyła wyraźnym gestem serwetkę i zapytała zaczynając z innej beczki: - Dlaczego wyście się właściwie rozwiedli? Krystyna popatrzyła na teściową z pewnego rodzaju lękiem, jak kiedy się nagle zobaczy pająka. Chciała coś mówić, ale znieruchomiała z ustami otwartymi przez chwilę. Dopiero potem zdecydowała się i ścisnęła wargi, zanim przemówiła: - Moja ciociu, przecież ciocia go chyba zna? - Matki nigdy nie znają swych dzieci, zwłaszcza synów - pospiesznie powiedziała Ewelina. - I teraz w tych Siedlcach! To samo już wystarczy - westchnęła Krasińska. - Co w Siedlcach? Ja nic nie wiem - z pewnym akcentem rozpaczy zawołała Royska. Ale Krystyna nie odpowiedziała na to pytanie. - Ciocia wie, jaki on był. Ciocia na pewno wie, że on ma jakąś manię - no, to nie antysemityzm, z tym można wytrzymać... ale on jest trochę, no przepraszam ciocię, ale on jest trochę nienormalny. On mówi zawsze, że go wojsko zmarnowało... no, ale nie każdy wojskowy... bo wie ciocia, on... Royska gestem przerwała Krystynie i Krystyna nie skończyła swego zdania. Pochyliła głowę. Fałdy szarego szala, którego nie zdjęła z kapelusza, przykryły jej piękną twarz. Widniał na niej wyraz wstrętu. - A co w Siedlcach? - Nie, no, to - to głupstwo... towarzystwo jakieś antyżydowskie, coś takiego... jakaś "Spójnia"... ach, z tym to, powiadam, można wytrzymać... ale jego obyczaje! - Nie mów już o tym, Krystyno - powiedziała z trudem pani Royska. - Ciocia pytała... - cofając się jeszcze bardziej w fałdy swego szala, szepnęła Krystyna. - Dziś jeszcze zatelefonuję do Warszawy, do Marysi Bilińskiej - powiedziała Royska, przecinając rozmowę. W tej chwili w sieni rozległy się głośne kroki i otwierając hałaśliwie drzwi, w progu zjawiła się Klima. Czarne włosy spadały jej nieco na oczy, odrzuciła je wierzchem lewej dłoni, w prawej trzymała duży kosz czereśni. - Czego chcesz, moje dziecko? - spytała pani Ewelina. - Tu są czereśnie na podwieczorek - głośno, z przezwyciężeniem nieśmiałości wyrzekła Klima - pan Walerek kazał przynieść. - Odnieś je do kredensu - zadysponowała już surowiej pani Royska - i oddaj służącemu. Przecież nie wezmę od ciebie tych czereśni w salonie. - A to przepraszam - wycofała się Klima i równie głośno tupiąc i trzaskając drzwiami odeszła w głąb mieszkania. Krystyna nie rozumiała gry, jaka odbyła się za przesłoną tych słów. Patrzyła pytająco na panią Royską. Ale ta jej nic nie powiedziała, mruknęła tylko do siebie: - Już go Walerkiem nazywa. Potem zwróciła się do Krystyny zapewniając ją, że na pewno porozmawia z Bilińską na temat rozwodu i że sprawa niechybnie szybko będzie załatwiona. II Rzadko można było spotkać siostry równie do siebie niepodobne jak pani Ewelina i "ciocia Michasia", ale też i rzadko kiedy losy dwóch sióstr były tak odmienne. Ciocia Michasia, nie lubiana przez ojca i trochę nawet przez niego w testamencie pokrzywdzona, wyszła za mąż za lekarza utracjusza, szybko znalazła się sama, bez grosza i z córką na karku, i równie szybko zdecydowała się na rolę rezydentki w bogatych Molińcach. Tak minęło całe życie, ale starość wyrównała dzieje obu sióstr, do Pustych Łąk obie miały jednakowe prawo, a szanse życiowe "cioci Michasi" wzrosły i mogła przeciwstawić dość jałowemu życiu pani Royskiej swoje szczęśliwe babkostwo. Toteż co lata wielkim tryumfem cioci Michasi była chwila, kiedy zabierała z Warszawy "swoje" wnuki i wiozła je wraz z koszami, kuframi i butelkami do "swoich" Pustych Łąk. Przed zmęczonymi oczami pani Royskiej roztaczała wszelkie splendory macierzyństwa i - zawsze tak cicha i potulna - posuwała się w tych sprawach wprost do niedelikatności. Pani Royska straciła dwoje dzieci: w dawnych czasach najstarszą córkę Helenkę, która umarła na szkarlatynę, potem znowu ta śmierć Józia. A jedynak obecny pani Eweliny, Walerek, nie robił na ogół dobrego wrażenia. - Taki ładny chłopak - mawiała zawsze ciocia Michasia - a taki do niczego. - Może właśnie za ładny - odpowiadał na to pan Gołąbek i z niepokojem spoglądał na swoich dwóch chłopców, którzy siedzieli naprzeciw niego przy jadalnym stole i także zapowiadali się na "za ładnych". Starszy, Antek, nawet podobny był do Walerka, młodszy, Andrzej, który miał teraz już dziesięć lat, czarny taki sam jak jego cioteczny wuj i orientalny w typie, jednak nie przypominał w niczym Royskiego. Miał swoją cichą, spokojną urodę, rozjaśnioną niebieskimi oczami. Edgar, który go często widywał u Oli, porównywał go z powierzchnią czarnej i głębokiej wody. Pan Franciszek ani ciocia Michasia nie rozumieli tego porównania. Andrzej miał śliczną, pociągłą twarzyczkę, gdy siedział przy stole, pochylał głowę nieco na lewe ramię i patrzył niezmiernie łagodnymi, olbrzymimi jasnymi oczami. W dzieciństwie łatwo płakał i bardzo kochał najmłodszą siostrzyczkę, Helenkę, nazwaną tak na pamiątkę córki pani Royskiej. "Cóż to wszystko ma wspólnego z głęboką, czarną wodą?" - myślał pan Franciszek, patrząc na syna siedzącego skromnie przy stole, jak przy pulpicie kościelnym. Ciocia Michasia roztaczała więc przed zmęczonym okiem pani Royskiej paradę swoich wnuków. Najbrzydsza była Helenka, miała zresztą dopiero cztery lata i mogła się stać jeszcze bardzo ładna. Pani Royska znowuż przynosiła siostrze rachunki, twierdziła, że Puste Łąki są oczyszczone z długów, i chciała popisywać się dochodami, ale ciocia Michasia nie bardzo się tym interesowała; jak tylko sprawy dochodziły do rachunków, zaczynała się jej wieczna newralgia. - Powiedz mi, moja Ewelinko - mówiła - jak ty potrafisz tak gospodarować? Teraz takie ciężkie czasy, nawet Franciszek się skarży. Musiał oddalić część robotników. - Wiesz, to chyba tylko dlatego, że jestem taka porządna - śmieje się pani Royska i trochę się jąka - lubię porządek i lubię ogród. To wszystko! I jakoś mi wyszło. Pani Royska nie tylko lubi porządek, ale lubi także przypilnować innych, aby pracowali. Siedzi w czarnych mitenkach i pod białą parasolką na małym składanym stołeczku i czytając Czerwone i czarne pilnuje robotnic pielących truskawki. Wie dobrze, że nikt jej nie może w tym zastąpić, że robotnice nie słuchają panien ogrodniczek, choćby nawet tak ciskały się i klęły jak Klima, i że tylko przed nią mają respekt i strach. Pani Royska uważa za całkiem naturalny podział na robotnice i dziedziczki. I nawet nie robi żadnych uwag, wie, że sama jej obecność popędza robotę. - Bo ty, Ewelino - powiada ciocia Michasia - zupełnie jeszcze jesteś z dziewiętnastego wieku. Ciotka Michasia uważa siebie za "postępową", to znaczy ma na ścianie w swoim pokoju fotografię Piłsudskiego i napis o wyścigu pracy. Pan Franciszek bardzo dokucza teściowej z tego powodu. Ale kiedy przyjeżdża co dwa tygodnie na dwa dni do dzieci, bardzo jest wdzięczny cioci Michasi. Chłopcy oczywiście zawsze chudną w czasie wakacji, ale Helenka wygląda znakomicie. Przyjazd ojca jest takim samym świętem dla Andrzeja, co i dla pana Franciszka. Antosia, a oczywiście i Helenkę najbardziej interesują ciastka i torty, jakie przywozi pan Gołąbek. Pani Royska i sam pan Franciszek są zażenowani przy odpakowywaniu tych słodyczy, natomiast dzieci cisną się i pytają, czy ten tort robiła Zuzanna, jedna z najlepszych pracownic w piekarni pana Gołąbka. Dla Andrzeja mniejszą wagę odgrywają słodycze przywiezione przez ojca niż sam przyjazd pana Franciszka. Zawsze kiedy pan Franciszek ocierając chustką pocącą się twarz siedzi na ganku po przyjeździe i opowiada zasłuchanej cioci Michasi i roztargnionej pani Royskiej różne wiadomości warszawskie, Antoś biega przed domem, Helenka grzebie się w piasku, ale Andrzej siada ciasno przy ojcu, bierze go pod ramię i z nie słabnącą uwagą patrzy na drobne usta pana Gołąbka, które misternie się składają wymawiając skomplikowane spółgłoski. Jeżeli pan Gołąbek przyjeżdża późniejszym pociągiem, rozmowa odbywa się już po kolacji i Andrzej w pewnej chwili zasypia przytulony do ramienia ojca. Ojciec go budzi delikatnie i prowadzi stromymi schodami na drewnianą wieżyczkę, gdzie sypiają dzieci. Andrzej nawet czasem udaje rozespanego, aby ojciec go rozbierał i układał na ciasnym już i krótkim na niego dziecinnym łóżeczku rodziny Royskich czy jeszcze Kalinowskich. - Nogi to mu już mama jutro rano każe umyć - powiada łagodnie papa Gołąbek do asystującej przy tych obrzędach cioci Michasi i nad głową Andrzeja, pełną czułości dla ojca i reminiscencji z dzisiejszych igr ze starszym bratem, zamyka się ciemność kamiennego snu. Czasem - jak na pocztówkach - na czarnym tle tego snu wyskakują czerwonoskórzy, sarny, ciastka i rumiana i okrągła jak księżyc twarz ukochanego ojca. Kiedy pan Franciszek przyjeżdża wcześniejszym pociągiem, jest jeszcze czas na wysłuchanie wszystkich wiadomości z Warszawy, których połowy Andrzej nie rozumie, odnoszą się one do kryzysu i do bezrobocia. Potem przychodzi wspólna kolacja, która nie jest już tak przyjemna, bo Andrzej wyczuwa skrępowanie ojca. Dla pana Franciszka przyjazdy do Pustych Łąk są zawsze ofiarą. Tyle tylko, że jeżeli jedzie samochodem, najczęściej pod drodze zajeżdża do matki, której kupił kawał gruntu i chatę niedaleko Ostrowi Mazowieckiej. Postanowił zerwać całkowicie z Bartodziejami, mimo że nie wstydził się swego pochodzenia, i przenieść dom matki w zupełnie inne strony. Chociaż okolica, gdzie mieszkała teraz stara Gołąbkowa, przypominała kraj, z którego się wyniosła - tak samo było tu nisko i lesisto, tak samo zdawało się daleko od wszelkiej cywilizacji - ale za każdym razem, co syn przyjeżdżał do matki, musiał wysłuchiwać tych samych żalów. Największym zmartwieniem dla Gołąbkowej było to, "że Pilicy tu nie ma". Z Bartodziejów do "rzyki" było z dziesięć kilometrów, a może i więcej, i Gołąbkowa nigdy w tamtą stronę nie chodziła - ale największym zarzutem, jaki swojemu nowemu pomieszkaniu stawiała, był brak Pilicy. Franciszek uśmiechał się na te żale dobrodusznie i czekał, aż siostrzenica matki, młoda i ładna Anielcia, przyniesie sakramentalną porcję twarogu ze śmietaną, jaką tu zawsze zjadał po drodze do Pustych Łąk. Anielcia nie miała łatwego życia ze starą, ale za to nieduże gospodarstwo wyglądało jak z igły zdjęte i co dzień tak wymyte i przystrojone, jak u innych na Zielone Świątki bywa. Przy porcji sera z czarnym chlebem podanym na czerwonej serwecie zaczynała się bardziej drażniąca pana Franciszka rozmowa: matka wytaczała pretensje do niego o to, że tak rzadko przywozi tutaj żonę i dzieci. Na to nie miał wiele do powiedzenia. Ola czuła się wobec teściowej tak skrępowana, że prawie miała łzy w oczach zazierając do chaty Gołąbkowej. Aniela wyraźnie jej nie lubiła i mimo wszystkie wiejskie formy towarzyskie potrafiła jej to dać odczuć. Antek i Andrzej pasjami lubili zajeżdżać do babczynej chaty, mimo że spieszno im było do ziemskiego raju, jakim dla nich były Puste Łąki. Ale Helenka kaprysiła, wyrządzając tym przykrość nie tylko babce, ale i rodzicom: ławka pod obrazami była dla niej za twarda, chleb za czarny, a śmietana za kwaśna. Oli łzy występowały w oczach coraz wyraźniej, a Gołąbkowa powiadała: - Na hrabiankę wychowujecie Helenkę, nic zresztą dziwnego - lub coś w tym rodzaju. Były to jedyne przykre słowa, jakie stara mówiła przyjezdnym. Poza tym zachowywała cały należny szacunek dla syna i synowej, zasiadała w rogu izby, popędzała Anielkę i częstowała "arbatą", lekką i słodką, za którą chłopcy przepadali - słowem, stosowała cały stary chłopski ceremoniał odpowiedni do chwili. Ola jej się podobała, imponowała jej swoim rozmarzeniem, czułością dla dzieci i miłością, jaką wzbudzała w wielkim i grubym Franciszku. Gołąbkowi trudno było przenieść się tak od razu z atmosfery chaty stojącej na niskiej łące pod lasem do "pałacu" w Pustych Łąkach, choć to był tylko duży drewniany dom. Inna też była, ale to zupełnie inna jego sytuacja w Pustych Łąkach. Mimo całą serdeczność teściowej i zdawkową uprzejmość pani Royskiej pan Franciszek czuł się tu zaledwie tolerowany. To co w Odessie, w momencie kiedy składał swoją ofertę, wydawało się czymś szczęśliwym i dla Oli, i dla pani Michasi, teraz w kraju, gdy się stosunki ustabilizowały, było żenujące dla obu sióstr Kalinowskich. Piekarnia! I gdyby to jeszcze jakaś mała piekarnia cichcem sypiąca złoto do spiżarni Gołąbków, ale to była jedna z najbardziej znanych piekarni w Warszawie, przy pryncypalnej ulicy, piekarnia i ciastkarnia, za której ladą tak często można było ujrzeć okrągłe i uśmiechnięte oblicze pana Franciszka. Pan Franciszek dla swej tuszy, swej uprzejmości, swego uśmiechu i swych doskonałych ciastek był jedną z najpopularniejszych postaci Warszawy i jego kukiełka ozdabiała prawie każdą szopkę. W Warszawie był nawet miłym zjawiskiem, ale na wsi, we dworze, na tle wspaniałego parku i kwiatów, o których nazwy ciągle się pytał, był trochę krępujący. "O czym z nim można rozmawiać?" - myślała pani Royska, sadzając go przy sobie do każdego posiłku. A gdy przyjeżdżali goście gadający o rzepaku zimowym i o wyścigach w Siedlcach, i konkursach hippicznych w Parczewie, milczenia pana Gołąbka były równie krępujące, co odezwanie się, świadczące, że nie tylko nie zna omawianych materii, ale nawet je w głębi ducha lekceważy. Podwieczorek był względnie najlepszy. Dawnym zwyczajem Pustych Łąk po południu stół ustawiano pod drzewami, a w razie deszczu na cofniętym w głąb domu ganku. Stół był wąski, ale bardzo długi, gdyż na podwieczorek przychodziły "panny ogrodowe", ogrodniczki, które inne posiłki spożywały w oficynie stojącej na wielkim gospodarskim podwórzu. Wśród ogrodniczek były takie, które przypominały panu Franciszkowi jego piekarniane pracownice, ośmielał się przeto i był jak w domu. Za to Andrzej nie lubił podwieczorków, zjawiał się bowiem na nich Walerek, który zazwyczaj spóźniał się do jedzenia. Andrzej w ogóle nie lubił Walerka, a już zwłaszcza nie znosił go w chwilach, kiedy był obecny ojciec. Młody Royski pokpiwał sobie zupełnie wyraźnie z grubego piekarza, który nie umiał się bronić ani odcinać, uśmiechał się tylko lub czerwieniał i zwracał rozmowę na inny temat. Krystyna była z wizytą u pani Eweliny w piątek, w sobotę przyjechał pan Franciszek, i to tak wcześnie (samochodem, półciężarówką "interesu" ze złoconym napisem "Francois" na drzwiczkach), że przy podwieczorku znaleźli się wszyscy pod drzewami: obie siostry, dzieci, pan Franciszek, Walerek, młody praktykant z Warszawy i sześć ogrodniczek. Walerek zaczął od tego, że kpił z samochodu pana Franciszka. - Jakąże to limuzyną, drogi panie Franciszku, pan przybył? Jakaś nowa marka? - Jakaż nowa może być? Zwyczajny wóz francuski. - Marka "Francois", czy co? - śmiał się Walerek. Andrzej bardzo kochał wóz firmowy i śmiech Walerka ugodził go do żywego. Poza tym widział, że ojciec się rumieni i nie wie, co odpowiedzieć. Chciał jakoś na to zareagować, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Widział tylko, że panna Klima, ogrodniczka, którą bardzo lubił i która mu wyjaśniała od czasu do czasu pewne zagadnienia z dziedziny hodowli roślin, rumieni się również mocno i ściąga czarne, gęste brwi. - Wehikuł rodowy rodziny Gołąbków - drwił Walery - z herbem baba lukrowana. Pan Franciszek uśmiechnął się z przymusem. Pani Royska zwróciła się ku synowi i już chciała coś powiedzieć, kiedy odezwał się Andrzej. - Wuju Walerku - zawołał głośno - wuju Walerku, ja piję wuja zdrowie mlekiem! - Doskonale - powiedział Walerek - szkoda, że nie wódką! - A wie wuj, czyje zdrowie pije się mlekiem? Zdrowie głupców! Ostatnie dwa słowa Andrzej zawołał wysokim, histerycznym głosem. - Ależ, Andrzejku - w jeden głos powiedzieli babcia i ojciec. Walery poczerwieniał jak burak. I nagle nie wytrzymał i zerwał się z krzesła. Pani Royska z przerażeniem popatrzyła na niego. - Ordynarny smarkaczu! - zawołał Walery i począł w krzakach szukać szpicruty, którą tam przed podwieczorkiem odłożył. - Walery, uspokój się - zawołała pani Ewelina. Czerwony Walerek już wznosił szpicrutę do góry. Pan Franciszek powstał z krzesła. Ale i Klima zerwała się ze swego miejsca, szybkim ruchem podeszła do Walerka i wyjęła mu szpicrutę z ręki. - Niech pan siada - powiedziała spokojnie i wróciła do stołu, zabierając mu narzędzie kary. Walerek stał przez chwilę spokojnie, potem zaklął, ale wrócił do swojego krzesła i usiadł. Przez chwilę panowało zupełne milczenie. Andrzej nagle rozpłakał się i uciekł w kierunku domu. Pan Gołąbek spokojnie i uważnie popatrzył na Walerka. - Bardzo pana przepraszam za mego syna - powiedział w końcu. Walerek mruknął coś niejasnego. Pani Royska już zresztą nie myślała o całym incydencie. Patrzyła na Klimę z pewnego rodzaju przestrachem. "No, skoro ona już mu szpicrutę odebrała... - mówiła do siebie - to znaczy, cała sprawa zaszła bardzo daleko". Ale zaraz pogodziła się z tym zdarzeniem: "Ha, może to i lepiej." I wieczorem rzeczywiście zatelefonowała do Marysi Bilińskiej w sprawie rozwodu Walerego z Krystyną. III W niedzielę było dużo gości. Andrzejek, tak samo jak i jego ojciec, uciekali od większego towarzystwa. Antek, przeciwnie, kręcił się wciąż przed gankiem, grał z dorosłymi w tenisa i krokieta, popisywał się strzelaniem z łuku. Andrzej zazdrościł starszemu bratu, ale nie mógł przemóc wrodzonej nieśmiałości, chociaż i w krokieta grał lepiej, i z łuku strzelał zręczniej. Kiedy wszyscy goście zgromadzili się przed gankiem, Andrzej z ojcem poszli na daleki spacer. Przeszli z początku przez park, potem szli lasem. Dzień był ładny, ale nie gorący, i już się miało ku zachodowi. Andrzej lubił te spacery z panem Franciszkiem, zdarzały się one raz, dwa, najczęściej trzy razy w ciągu jednych wakacji. Szli powoli ścieżkami wydeptanymi wśród starej dębiny. Wilgi gwizdały to bliżej, to dalej. - Czy ty się na mnie gniewasz? - spytał nagle Andrzej. - Za co? - odpowiedział pan Franciszek, który już zapomniał o incydencie przy wczorajszym podwieczorku. - Że byłem taki głupi z wujem Walerkiem. - Aha, rzeczywiście byłeś głupi, ale ja się nie gniewam. Już zapomniałem. - Nie trzeba tak prędko zapominać, jeżeli zrobiłem coś złego - z niezwykłą powagą powiedział Andrzej. - To nie było złe - uśmiechnął się pan Franciszek - a było właśnie głupie. Czegoś ty się przyczepił do wuja Walerka? - To nie ja, to on właśnie przyczepił się do taty. Śmiał się z naszego samochodu... - A cóż to szkodzi, niech się śmieje. I znów szli jakiś czas w milczeniu. Andrzej nie wypuszczał ręki ojca. Przeciwnie, ściskał ją coraz mocniej. - Tatusiu - powiedział wreszcie. - Co? - Ja jestem bardzo niedobry. - Dlaczego? - Bo ja w ogóle nie cierpię wujka Walerego. - Nie cierpisz? Tak ci się tylko zdaje. - Nie cierpię! O, ja wiem! On jak chodzi po rynku w Siedlcach, to bije Żydów tą szpicrutą. On chciał i mnie nią uderzyć, ale panna Klima nie dała. To bardzo szlachetne ze strony panny Klimy... Podkreślił słowo "szlachetne", Gołąbek się uśmiechnął. - Skąd wiesz o tej szpicrucie - spytał po chwili - to pewnie nie jest prawda? - Prawda! Wszyscy wiedzą, że prawda. Wuj Walery organizuje jakieś sprawy, czy ja wiem co... coś takiego, żeby Żydów bić... - Mylisz się, Andrzejku, nie powtarzaj rzeczy, których nie znasz czy nie rozumiesz. - To mówił pan Rossowiecki, ten na praktyce, do babci. Ja nie wszystko rozumiałem. - I ty dlatego nienawidzisz wuja? - spytał pan Franciszek, zatrzymując się na ścieżce. - Nie - powiedział Andrzej i nagle oczy jego stały się jeszcze większe niż zwykle - nie nienawidzę, tak nie można powiedzieć, ale go nie lubię. Nie cierpię... to chyba mniej niż nienawidzić? Pan Franciszek czuł, jak ręka syna drgnęła w jego dłoni. Rozumiał, iż cała ta rozmowa ma dla niego olbrzymią wagę, już chociażby dlatego, że jest taka "dorosła". Ale nie umiał mu jej ułatwić i męczył się tak samo jak malec. Szli znowu jakiś czas w milczeniu, Andrzej jak gdyby ociągał się trochę. - Tata - powiedział - ale oni nie powinni się śmiać z ciebie. - Śmiać ze mnie? Co ci do głowy przychodzi? Nikt się ze mnie nie śmieje. - Ty tego nie widzisz, ale oni się śmieją. Dlaczego? Pan Franciszek pocił się coraz bardziej. - E, Andrzejku - powiedział - zadajesz niepotrzebne pytania. Daj już spokój. Patrz, jaki ładny motyl poleciał... - To admirał - powoli szepnął Andrzej. Pan Gołąbek popatrzył na niego znowu. Widział, jak oczy chłopca się zwęziły. Śledził wzrokiem odlatującego motyla, potem nagle wyrwał swą dłoń z ręki ojca, krzyknął wesoło i poleciał za motylem. Stał się znowu normalnym, rozhasanym chłopcem. Tymczasem goście niedługo siedzieli u Royskich i rozjechali się szybko. Walerek był wyjątkowo nieprzyjemny, mówił dużo, głośno, pienił się, awanturował się przeciw rządom Piłsudskiego i pułkowników, opowiadał o towarzystwie, które założył w Siedlcach, w sposób arogancki i nieznośny. Pani Royska była przygnębiona. Goście uciekli, a ona została sam na sam z synem w pustym salonie, jeszcze zadymionym smugami dymu z papierosów i zabrudzonym nogami odwiedzających. Znowu doznawała tego samego uczucia, które miała zawsze, od tylu lat, kiedy rozmawiała z młodszym synem, uczucie beznadziejnego wyślizgiwania się z rąk tego umysłu i serca. Wydawało jej się zawsze, że Walerek przelewa się jej przez palce jak woda. Wreszcie, sama nie wiedząc jak, zebrała się na rozmowę. - Wiesz - powiedziała - z twoją powierzchownością nie powinieneś wygłaszać haseł antysemickich. - Z moją powierzchownością? Dlaczego? - spytał, nie przestając chodzić po pokoju i myśląc widocznie o czym innym. - Popatrz na portret dziadka, mojego ojca - wskazała fotografię, którą ongi przyniósł jej Opanas w Odessie [mon pauvre pere... *]), (* mój biedny ojciec...) a która wisiała teraz na poczesnym miejscu w salonie, pod portretem starego Royskiego - jesteś zupełnie podobny do niego. Masz typ semicki. Walerek zaśmiał się. - Mama też ma pomysły. Mama papy była Jaksmanicka z domu, mamy krew ormiańską czy tatarską. Mam typ raczej wschodni... gruziński. - Rzeczywiście, tak można by było pomyśleć i nawet na pewno tak myślą tam, gdzie nie wiedzą... Walerek zatrzymał się nagle naprzeciwko matki po drugiej stronie długiego salonu. - Nie wiedzą? O czym nie wiedzą? - Właśnie ci chciałam zwrócić uwagę, że to, co mówisz, brzmi bardzo śmiesznie tutaj, pod Siedlcami. Na Ukrainie nikt nic nie wiedział i mógłbyś sobie używać, ale tutaj wiedzą. Tutaj są tacy ludzie, którzy pamiętają mojego ojca... - No więc cóż? - powiedział Walerek, ale zaniepokoił się, bo zrobił dwa kroki w stronę matki. - Wiedzą, jakiego pochodzenia był mój ojciec - spokojnie mówiła pani Royska i patrzyła prosto w oczy Walerkowi. Poczucie siły nie opuszczało jej. - Nasz dziadek nazywał się Kalinowski. To bardzo piękne nazwisko, hetmańskie nazwisko. - Tak, ale są i Żydzi Kalinowscy. - Niech mama tak nie żartuje - powiedział Walerek i znowu zaczął chodzić. - Ja nie żartuję - z całym spokojem ciągnęła pani Royska - mój ojciec był Żydem, wszyscy o tym wiedzą i dlatego proszę cię, abyś nie mówił takich rzeczy przed tutejszymi ludźmi. Wszyscy się śmieją w kułak... Walerek zatrzymał się w rogu salonu i chwycił za poręcz chopinowskiego fotela. Panował tam już cień i pani Ewelina nie widziała jego twarzy. Doleciał ją tylko zduszony głos: - Co mama mówi? Niech mama przestanie! - Wszyscy pamiętają w Siedlcach, istnieje tu żywa tradycja, kiedy mój ojciec, syn miejscowego kantora, garbarz z zawodu... zresztą pochodzili z podolskiej Kalinówki... uciekł z córką doktora Sokołowskiego z Siedlec do Odessy. To bardzo dawne czasy, ale pamiętają. Ojciec budował potem te garbarnie pod Odessą, pod Charkowem, obie nie miałyśmy typu, byłyśmy podobne do matki, każda na inny sposób, ale u was ten typ wystąpił... U Józia zupełnie nie, podobny był do dziadka Royskiego, ale u Helenki i u ciebie... a spojrzyj na dzieci Oli, Antek ma typ wybitnie semicki... Walerek usiadł w fotelu i zakrył twarz rękami. - Niech mama przestanie - powtarzał - niech mama przestanie. - Wiesz mój drogi, rozumiesz chyba, że dla mnie to nie ma najmniejszego znaczenia. Ale od ciebie wymagam taktu... - Ależ ja nic nie wiedziałem. - Przepraszam cię, to moje zaniedbanie; powinnam cię była uświadomić, ale myślałam, że się o tym dowiesz od służby, od kolegów, jak tamtych innych rzeczy, których dowiedziałeś się niepotrzebnie aż tak wcześnie. Nie spieszyłam się, teraz stajesz się niemożliwy... - Czy wszyscy o tym wiedzą? - syknął Walerek. - Przypuszczam, że tak. Społeczeństwo polskie takich rzeczy nie zapomina... Mój ojciec był bardzo zacnym człowiekiem, robił interesy, to prawda, ale zawsze uczciwie... - Pani Ewelina Royska - powtórzył Walerek. - Z Kalinowskich - uśmiechnęła się matka - ale nie z tych hetmańskich. - A kiedy kupiliście Puste Łąki? - Mój ojciec chciał mi kupić jakiś majątek w pobliżu swego rodzinnego miasta. Na Ukrainie Żydom nie wolno było kupować ziemi. Walerek zerwał się z krzesła. - Cicho - powiedział krótko i sucho. Pani Royska spojrzała na niego zdziwiona. Posuwał się w jej kierunku i teraz dopiero ujrzała jego twarz, bardzo zmienioną. Była czerwona tak jak wczoraj, kiedy szukał szpicruty na Andrzeja, żyły na skroniach i na pięknej szyi wystąpiły wyraźnie, zdawało się, że pękną. Zbliżał się do niej z wolna i ręce mu drżały, podnosząc się kurczowo do kołnierzyka, to skierowując w jej stronę. Podniosła się z miejsca. - Walery - powiedziała - co ci jest? Ale on zbliżył się nagle i jednym pchnięciem posadził ją z powrotem na fotel. Nachylił nad nią zmienioną twarz i patrząc z bliska rozszerzonymi źrenicami, z wolna, miarowo powiedział: - Jeżeli mamusia komukolwiek o tym powie, jeżeli mamusia mnie samemu jeszcze raz o tym powie, to zabiję, rozumie mamusia, zabiję jak psa... Pani Royska mimo wszystko podniosła się z fotela. - Zwariowałeś - powiedziała - przecież już i tak wszyscy o tym wiedzą. Ale Walerek nie słuchał, ręce jego wreszcie dopadły kołnierzyka i rozpięły, rozszarpały koszulę. - Zabiję, tymi własnymi rękami zabiję - powtarzał w kółko. Pani Royska wycofała się za krzesło i nagle podnosząc głos krzyknęła: - Wynoś się, ty wyrodny!... wynoś się! Walerek zatrzymał się, zwrócił nagle, jakby dostał kulą, i szybko wyszedł z pokoju, trzasnąwszy drzwiami. Słychać było jeszcze jego kroki na żwirze pod oknami, a potem odgłos ich zaginął w wielkiej alei parku. IV Kościołem parafialnym Pustych Łąk był kościół w Petryborach za lasem, o jakie trzy kilometry od dworu. Wszyscy jeździli tam końmi, bryczkami, powozami, natomiast chłopcy Gołąbkowie przemykali się lasem, prawie codziennie, i to wcześnie z rana. Proboszcz miejscowy, ksiądz Romała, przysposobił ich do służenia do mszy, nauczył ministrantury i zawsze liczył na ich obecność przy rannych mszach. Biegali więc co rana, to razem, to osobno, kiedy jakieś bardziej atrakcyjne zajęcia - jak łapanie raków w stawie albo pędzenie gołębi na podwórzu z chłopcami stajennymi - zatrzymywały ich w domu. Andrzej bardzo lubił te ranne przechadzki, park, a potem las stały spokojne i jakby uśmiechnięte, rosa błyszczała na trawie i moczyła jego sandałki, nadziane na bose, chude jak patyki nogi. Nogi te, bardzo śmiesznie cienkie, sterczały potem spod krótkiej komeżki, zaopatrzonej szlakiem koronki wykonanej szydełkiem przez żonę kościelnego. Śmiał się z tego tylko Antek, bo Andrzej nie uważał na to, jakie ma nogi. Przez tę godzinę, którą spędzał w kościele, pogrążony był w dziecinnej pobożności. Tajemnicza cisza małego i brzydkiego kościółka urzekała go. Czasami przychodzili inni chłopcy: Olek, siostrzeniec kościelnego, Alunio, brat miejscowej szwaczki, i wielki dryblas Stefan, fachowo rozprawiający o nabożeństwach, mszach i ważności sakramentów. Stefan miał bliznę na twarzy i imponował swoim zachowaniem się obu chłopcom, a zwłaszcza Antosiowi. Z tymi chłopcami Antek właśnie dokazywał, brykał naokoło kościoła, a nawet i w zakrystii nie zachowywał się, jak przystało. Andrzej, chociaż uwielbiał brata i wszystko, co on czynił, oceniał pozytywnie - w tym zachowaniu się w zakrystii widział coś złego. Od tego zaczęła się wykruszać ta ślepa cześć, jaką odczuwał dla starszego, i mimo że miłość pozostała, uwielbienie poczynało się zmniejszać. Antek dokazywał specjalnie ze Stefanem, który go gonił nieraz naokoło kościoła, a gdy go pochwycił, szczypał i dusił, aż Antek pół żartem, pół serio poczynał krzyczeć i wymyślać. Kiedyś udrapnął Stefana do żywego. Ich kłótnie przeciągały się i przed ołtarzem. Stefan czasami starał się zmieszać Antka, gdy ten dzwonił na podniesienie, albo znowuż robił do niego miny na chwilę przed odwróceniem się księdza do ludzi z Orate fratres, tak że ksiądz rozkładając ręce spostrzegał tylko roześmianą twarz Antosia i w głębokiej powadze pogrążoną twarz dużego ministranta. Andrzej nie bardzo umiał dzwonić, i nie dopuszczano go do dzwonków, przenosił tylko mszał, a w czasie cichych mszy, kiedy na organach nie grał bardzo niedobry organista, zasłuchiwał się w ciszę jaskółek za oknami kościoła, tak że zapominał o swoich obowiązkach. Dopiero Stefan porządnym pociągnięciem go za kosmyk włosów z tyłu przypominał mu, że czas przenieść pobożną księgę ze strony ewangelii na stronę epistoły. W tych czasach Andrzej począł się orientować trochę w stosunkach rodzinnych. Może przypisać to trzeba specjalnej jego wrażliwości, bo na przykład Antek nie zastanawiał się nad tym ani przeczuwał nawet, że jakieś sprawy poza tym, co go ściśle dotyczyło, działy się, nabrzmiewały i często wybuchały. Ale dla Andrzeja było bardzo wyraźne, że mama nie lubiła tego domu, że nie miała pełnego zaufania do cioci Eweliny i że w stosunku pani Gołąbkowej do ciotki, która ją prawie wychowała, tkwiła jakaś głęboka rysa. Jeżeli przyjeżdżała czasami, a zdarzało się to najwyżej raz jeden w czasie całego lata, to zawsze przyjeżdżała nie wtedy, kiedy przyjeżdżał tatuś. Nawet ciocia Koszekowa, siostra tatusia, zjawiała się częściej w domu pani Royskiej niż mama. Andrzej bardzo kochał ciocię Koszekową, swoją chrzestną matkę, i cieszył się na jej przyjazdy. Ciocia Koszekowa miała jakieś dziwaczne przysmaki i przedmioty w prezencie "dla małego", jak Andrzeja nazywała; przywoziła mu rzeczy zupełnie nieoczekiwane, i to właśnie było takie wspaniałe. Z ogromnej torby wyjmowała na przykład orzech kokosowy albo pudełko z nieprawdopodobnie skomplikowaną łamigłówką, albo klocki, jakie się daje dwuletnim dzieciom, a które w głębi duszy niezmiernie cieszyły Andrzeja, albo z kieszeni wyciągała lalkę, Murzyna albo Chińczyka. Andrzejowi było wstyd bawić się lalką, Antek mu dokuczał tym bardzo i groził nawet, że powie Stefanowi, tak że lalka natychmiast przechodziła do inwentarza Helenki. Ale mimo to Andrzej uważał ją długo za swoją własność i co dzień rano pytał siostrzyczki: - Gdzie to masz mojego Chińczyka? Ciocia Koszekowa, chociaż mieszkała w małym mieszkanku na Pradze, miała sklep z meblami i była prostą kobietą, nie krępowała się zupełnie w Pustych Łąkach, chodziła swobodnie po całym gospodarstwie, zaglądała do czworaków i powiadała do pani Royskiej: - Że też pani pozwala tym ludziom żyć w takim okropnym brudzie! Na co pani Royska wzruszała ramionami. - Cóż ja na to poradzę? Czworaki bieli się co miesiąc... Dzieci panią Royską nazywały ciocią. Ciocia nigdy nie chodziła do czworaków, wołała tylko pana Kozłowskiego, rządcę, albo pana Rossowieckiego, praktykanta, i mówiła: - Pani Koszekowa powiada, że w czworakach bardzo brudno... Na co pan Kozłowski czy pan Rossowiecki nieodmiennie odpowiadali: - Niech się pani Koszekowa do nie swoich spraw nie wtrąca. Mama wyglądała zawsze skrępowana, kiedy przyjeżdżała do Pustych Łąk, ubierała się staranniej niż w Warszawie, wkładała jakąś biżuterię. Chłopcy bardzo tego nie lubili, mówili, że mama "fiokuje się", i uważali, że wygląda brzydziej i nie jest taka miła jak w domu. Andrzej zupełnie nie rozumiał, dlaczego mama jest taka inna w Pustych Łąkach, i myślał, że czuje się tutaj nieszczęśliwa. Czasami Andrzejowi przychodziła do głowy myśl, czy mama w ogóle jest szczęśliwa. Zastanawiał się nad tym na samotnych przechadzkach, kiedy szedł do kościoła do Petryborów czy też łaził po parku, rwąc dzikie maliny lub zbierając kwiaty, które ukradkiem nosił do okrągłej świątyni na grobowy kamień Józia. O ile nie lubił Walerka, o tyle bardzo interesowało go wszystko, co mówiono o wujku Józiu. Wychował się razem z mamą i był tylko trochę od niej starszy, mama zawsze uśmiechała się, gdy mówiła o nim, pani Royska rzadko go wspominała, ale także rozjaśniały się jej wtedy oczy. Na komodzie w salonie, w niebieskiej pluszowej ramce stała fotografia wujka w mundurze wojskowym. Miał twarz szeroką, trochę nierówną, okrągłą i duże jasne oczy; kiedy nikt nie widział, Andrzej przypatrywał się uważnie tej fotografii. Kiedyś przyjeżdżał pan Henryk Antoniewski, malarz, co robił portret pani Royskiej. Przy kolacji, gdy nie było w pokoju gospodyni, opowiadał wszystkim o bitwie pod Kaniowem i o jego śmierci. Andrzej słuchał z szeroko otwartymi oczami. Ciocia Michasia powiedziała: - Chwała Bogu, że to już minęły te okropne czasy! - I wszyscy westchnęli z ulgą, że bitwa pod Kaniowem już się nie powtórzy i że młodzi mogą się uczyć, pracować i kochać, a nie chodzić z karabinami i strzelać do innych ludzi. Toteż Andrzej, gdy tylko nazbierał kwiatów, a umiał układać bardzo ładne bukiety z polnych roślin, składał je zawsze na czerwonej marmurowej płycie spoczywającej pośrodku sybilińskiego okrąglaka, na której były wyryte tylko słowa: "Józef Royski, 1898-1918". Przemykał się zawsze tak do kapliczki, aby go nikt nie mógł zauważyć, i dlatego wyprawy z kwiatami na grób wujka miały dla niego coś tajemniczego. Otwierał ostrożnie żelazne, ażurowe odrzwia prowadzące do kaplicy (ażeby je otworzyć, trzeba było pocisnąć środek jednego z kutych w żelazie słoneczników), rzucał prędko kwiaty na pomnik i zaraz wychodził. Na modlitwę tu nie miał czasu, za duszę wujka modlił się w Petryborach, tak samo jak za mamę, tatę, babcię Michasię. Tak, cisza kościelna, szczebiot jaskółek za oknami i szelest dębów i lip stojących naokoło kościoła usposabiały go do myślenia o nich wszystkich, żywych i umarłych, którzy powoli zaczynali tworzyć jego świat, świat Andrzeja Gołąbka. V Sprawami majątkowymi Janusza w dalszym ciągu zajmował się pan Szuszkiewicz, aczkolwiek starał się już tu i ówdzie na pewne transakcje lub załatwienie drobniejszych interesów wysuwać swego siostrzeńca Adasia Łęckiego albo - jak on sam kazał drukować na biletach wizytowych - Adama Przebija-Łęckiego. Przebija-Łęcki był to bęcwał dwudziestoparoletni, uczeń Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Pochodził z Grodna, jak i pan Wacław Szuszkiewicz, który nawet kiedyś tam, w czasach wczesnej młodości, ocierał się o dwór Elizy Orzeszkowej; matka Adama przeniosła się ostatnio do Białegostoku, gdzie trudniła się krawiectwem. Siostra starsza była za bogatym architektem Goldmanem, stąd miał on pewne stosunki wśród zamożnych mieszkańców Warszawy i pomału wsuwał się na miejsce wuja przy administrowaniu papierami i majątkami poważnych mocodawców. Cały majątek Janusza składał się, oprócz Komorowa, z papierów dochodowych, a mianowicie Listów Zastawnych Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego i Miejskiego na ogólną sumę nominalną około czterystu tysięcy złotych. Były tam jeszcze i Listy Towarzystwa Miejskiego Kijowskiego, ale mimo toczących się od czasu pokoju ryskiego pertraktacji skarb państwa nie przyjmował ich ani też nie zwracał ich wartości. Listy warszawskie dawały sześć lub sześć i pół procent dochodu rocznie. Raz na kwartał Szuszkiewicz zabierał Janusza do safesów Banku Handlowego, w podziemia, gdzie spotkani znajomi zachowywali się z takim zażenowaniem, jak gdyby zetknięcie nastąpiło w burdelu. Zamykali się do szafki z blaszanymi pudełkami pełnymi niebieskich i różowych papierów i wielkimi nożyczkami odcinali kupony, składając razem wielkie arkusze listów i mozoląc się nad twardym papierem. Po takim odcinaniu kuponów pan Szuszkiewicz skarżył się, że go ręce bolą i jest zmęczony. Poza tym pan Szuszkiewicz przeglądał wielkie tabele papierów wylosowanych. Bardzo się zawsze cieszył, kiedy który z listów Janusza wygrał, i zaraz za wygraną sumę kupował nowe listy, czasami, ale bardzo rzadko jakieś akcje Lilpopa, braci Jabłkowskich albo Norblina. Kupony przedstawiano w kasie i Janusz po paru godzinach opuszczał bank ze sporą sumką w kieszeni. Pieniądze te wystarczały mu do następnej wizyty w podziemiach Banku Handlowego, potrzeby miał minimalne. Zresztą już i Komorów dawał mu dochody. Ale właśnie około roku 1930 poczęły się psuć jakoś wpływy z kuponów. Papiery spadły na wartości ku wielkiemu zmartwieniu pana Szuszkiewicza, kupony trzeba było składać naprzód na parę dni, a potem na parę tygodni, aż wreszcie banki zmniejszyły stopę procentową wypłat. Oczywiście stało się to na podstawie ustawy wydanej przez Sejm, ale panu Szuszkiewiczowi w głowie się to nie mogło pomieścić. Zazwyczaj po odebraniu pieniędzy w banku Janusz z panem Szuszkiewiczem szli na kawę do Loursa, spotykali tam panią Szuszkiewiczową - dawną pannę Potelos, która wypijała wtedy filiżankę czekolady i zjadała dwa ciastka: jedną babkę lukrowaną z orzechem na wierzchu, a drugie okrągłe, oblane karmelem, z żółtym kremem w środku. Oczywiście rachunek płacił Janusz. Po zmniejszeniu stopy procentowej pani Szuszkiewiczowa przez delikatność przestała przychodzić na czekoladę, choć Janusz upominał się o to u jej męża. Panu Szuszkiewiczowi, który całe życie spędził na kupowaniu i sprzedawaniu papierów i na "lokowaniu" cudzych i własnych pieniędzy, w głowie się nie mieściło arbitralne zmniejszenie dochodów, które tak mocno dotknęło właściciela listów. - Jak to może być, panie hrabio kochany - mówił do Janusza - ażeby taki sobie jakiś tam minister skarbu przecinał dochody ludzi, od lat nie zachwiane. Przecież tam wydrukowane jest na papierze: "ośmioprocentowy", czy też "siedmio - i półprocentowy", jakże można za to płacić trzy i cztery? Przecież to rozbój, rewolucja! Janusz uśmiechnął się. - Rozbój to może nie, ale rewolucja tak! Stary Szuszkiewicz muskając siwego wąsa narzekał i pomstował, ale zupełnie nie wchodził w przyczyny kryzysu, który odbijał się tak ostrym echem na dochodach Janusza, no i oczywiście na jego własnych. Janusz starał się zwrócić rozmowę na tory spraw osobistych, wiedząc, że i tak nic staremu nie wytłumaczy. Sam zresztą niewiele pojmował. - Jakże tam pańskie małżeństwo, panie Wacławie? - powiadał, klepiąc żartobliwie starego giełdziarza po mankiecie. - Chwalić Boga, nie żałuję. Nie ma pan pojęcia, jaka to oszczędna osoba ta panna Potelos, wydajemy teraz mniej na dwie osoby, niż przedtem wydawałem na jedną. Okazuje się, że stara moja Ignacowa okradała mnie po prostu. I rzeczywiście życie młodego, a raczej nowego małżeństwa Potelos-Szuszkiewicz poświęcone było sprawom oszczędności. Mimo iż wojna bardzo starannie przetrzebiła ich zapasy zebrane przed rokiem 1914, nie ustawali w nowych zabiegach. Panna Potelos jako nauczycielka Bilińskich i innych domów arystokratycznych zgromadziła była dość pokaźny kapitalik, za który kupiła sobie dom w Białej Cerkwi, miała też akcje Banku Wolisko-Kamskiego i cukrowni w Mizoczu, wszystkiego tego pozbawiła ją rewolucja. Z bardzo oczekiwanego spadku po księżnej Annie dostały jej się tylko "małe kolczyki brylantowe", starannie przechowywane w safesie PKO. Pan Szuszkiewicz także rozumował bardzo logicznie: na początku wojny wszystko, co miał, papiery, akcje i kosztowności, zamienił na złoto. Owo złoto (ruble i dolary) wywiózł z Warszawy, bał się o stolicę, która była zagrożona od razu na jesieni 1914 roku, a dostała się w rok później w ręce Niemców. Wywiózł je do Moskwy i umieścił w filii Credit Lyonnais - rozumowanie zdawałoby się słuszne, ale nie przewidział jednej rzeczy: że rząd rewolucyjny skonfiskuje kapitały nawet w bankach cudzoziemskich. Pan Szuszkiewicz powrócił do Warszawy i niezwłocznie zabrał się do tworzenia nowego kapitału. Bez tego nie mógł żyć. Podobny był do pszczoły, której odbiorą część plastra miodowego, a ona natychmiast poczyna go kleić na nowo. Teraz zbierał papiery dla siebie, dla Myszyńskiego, dla Bilińskiej i zarządzenia kryzysowe znowuż zastały go nie przygotowanego i wydawały się czymś potwornym. Zarządzenie państwowe, które się wtrącało do jego prywatnych dochodów i obcinało je prawie do połowy! Zupełnie niemożliwe! Pani Szuszkiewiczowa z większą filozofią przyjmowała te przemiany losu, widziała, jak waliły się większe fortuny: Bilińskich, Branickich, Radziwiłłów. Jej domek w Białej Cerkwi nie był czymś większym od Aleksandrii! Jednakże w domu zaprowadzono oszczędności: skasowano czarną kawę po obiedzie, a pan Wacław dostawał z rana jedną tylko filiżankę herbaty słodzoną, drugą musiał pić bez cukru. Mieszkał na ulicy Wspólnej, dwa pokoje z kuchnią od podwórza. W kuchni wisiała klatka z kanarkami, kosztowały one za dużo, pani Szuszkiewiczowa pewnego dnia poszła do sklepu Peszla na plac Trzech Krzyży i sprzedała kanarki. Nie mogła się zdecydować na to samo w stosunku do swego mopsa Karo, którego otrzymała kiedyś w darze od starego Bilińskiego, może ze dwadzieścia lat temu. Karo tył, żarł dużo kaszy i zupy, śmierdział i chrapał w nocy - ale dawna panna Potelos nie mogła się go pozbyć. - Que veux-tu - mówiła do męża - je suis quand meme une vieille rornantique. * (* Widzisz [...] jestem mimo wszystko starą romantyczką.) Pan Szuszkiewicz wnioskował z tego, że pomiędzy jego małżonką a starym Bilińskim istniały jakieś więzy romantyczne, ale i czas, i usposobienie nie było po temu, aby dochodzić tej odległej i nikomu już na nic niepotrzebnej sprawy. Małżeństwo więc obracało się pomiędzy jasnymi, wyfroterowanymi pokoikami a giełdą i bankowymi podziemiami ruchem miarowym i pozbawionym już namiętności. Nutkę ożywienia do mieszkania na Wspólnej wprowadzały tyłko od czasu do czasu wizyty Adasia Przebija-Łęckiego. Przychodził on dość rzadko, ale kiedy przyszedł, siedział długo i z nabożeństwem wysłuchiwał bardzo obszernych opowiadań pana Szuszkiewicza. Wuj wtajemniczał go, na przykład, w stan fortuny starej księżnej Anny Bilińskiej lub w rodzaj akcji (np. Kanału Sueskiego), jakie odziedziczyli spadkobiercy Mikołaja Potockiego z Paryża. Chłopcu błyszczały oczy do tych wszystkich akcji, transakcji i uderzeń. Zachwycały go wyczyny Rotszyldów lub Tereszczenków, które były początkiem ich fortuny. Wychodził późno wieczorem, nie bez tego, aby tam wuj w tajemnicy przed małżonką nie wsadził mu do kieszeni paru złotych, i rozmarzony długo przechadzał się oświetlonymi ulicami Warszawy. Cnota oszczędności odziedziczona po wuju walczyła w nim z chęcią naśladowania Gucia czy Jarosława Potockiego i czasami nawet wstępował do jakiejś knajpy, gdzie spotykał zamożnych kolegów z SGGW. Powoli wciągał się zarówno w wyłudzanie od wuja drobnych sum na wódkę, jak i w towarzystwo przystojnych korporantów ze sfer ziemiańskich, którym jego "Przebija" zupełnie nie imponowała. Pan Szuszkiewicz zauważył, że od jakichś lat czterech, od powrotu z Paryża, młody Myszyński coraz częściej przemieszkiwał w Komorowie i znikał z Warszawy, z pałacyku na Brackiej, na całe miesiące. Chciał więc wyzyskać to zamiłowanie jego do wiejskiego ustronia. Przede wszystkim zlikwidowano dzierżawę. A w jesieni 1930 roku Szuszkiewicz rozmówił się z Januszem i ostatecznie postanowiono część zdewaluowanych papierów sprzedać, kupić za te pieniądze ciężarówkę i wybudować w Komorowie oranżerię i mnożarkę, zasadzić większy sad owocowy (czereśnie i wiśnie) i tym samym zwiększyć dochodowość tej posiadłości. Janusz zdecydował się na osiedlenie się w Komorowie i wyporządził sobie za resztę pozostałych pieniędzy mieszkanie. Marysia Bilińska rozczuliła się rozstając się z bratem i na pożegnanie ofiarowała mu swój stary osobowy samochód. Całokształtem spraw komorowskich coraz usilniej zajmował się Adaś Łęcki i chociaż mieszkał stale w Warszawie, bardzo często odwiedzał folwarczek. Komorów leżał o czterdzieści pięć kilometrów od Warszawy i można było się z niego dostać do stolicy w ciągu godziny. Wreszcie wczesną wiosną 1931 roku Janusz wyjechał na stałe do Komorowa, czuł się tam na razie jeżeli nie szczęśliwy, to bardzo spokojny. VI Wiosna i samotność działały na Janusza uspokajająco, można powiedzieć, nawet upajająco. Usypiał bardzo wcześnie, jeszcze przed końcem długiego dnia, i budził się rano wypoczęty. Czytał wczorajsze gazety i wychodził na podwórze. Teraz za stodołą w kierunku południowym widniał obszerny czereśniowy sad, małe drzewka przywiązane do palików tworzyły wzór regularny jak na angielskim pledzie. Przed sadem stała nowa oranżeria, cała z żelaznych białych szprosów, jednym bokiem podana ku południowi, z wysuniętą przed wejście mnożarką. Było to królestwo nowego ogrodnika, brodatego pana Fibicha. Pan Fibich pracował tu od stycznia, więc obok oranżerii widniały już płaskie, białe pola inspektów i zaraz za oranżerią piętrzyły się dwa kopce: kopiec lepszej ziemi i dymiący jak wulkan kopiec nawozu. Pewnego marcowego ranka, kiedy górą biegły pospieszne obłoki, wysokie i jasne, a niebo między nimi wydawało się białawe niby północne morze, Janusz wyszedł do ogrodu w lepszym niż zwykle humorze. Dwóch robotników w kombinezonach spryskiwało czereśniowe drzewka, a przed oranżerią mały Mietek Kozik rąbał chrust, którym jeszcze lekko podgrzewano oranżerię. Gdy wszedł do środka szklanego budynku, bardziej niż zwykle uderzył go ciepły zapach ziemi i roślin. Wysokie zielone pomidory piętrzyły się już pod ścianami. W mnożarce siedział pan Fibich i pikował drobniutkie, ledwie dostrzegalne gołym okiem flance begonii z jednej skrzynki do drugiej. Pan Fibich chciał gospodarstwo ogrodnicze Komorowa oprzeć na kwiatach i wczesnych jarzynach. Pod stołem mnożarki, wkopane w piasek, widniały wielkie kłącza dalii. Puszczały one duże, bladozielone pędy. W tej chwili pod stołem grzebała się prześliczna siostra Mietka, Helcia, i obcinając pędy dalii sadziła je do doniczek. Potem doniczki odnosiła do oranżerii. Tam na wielkim stole stały już ozdobne draceny, begonie i helleborusy. Pan Fibich, ujrzawszy Janusza, przerwał swoje pikowanie i trzymając zaostrzony patyczek w dłoni, zwrócił się do niego z uśmiechem. - Zobaczy pan - powiedział - jakie będziemy mieli na jesień ładne kwiatki. Odłożył szczypce i pokazał Januszowi na małym papierku położone ziarnka strelicji. Były to czarne, błyszczące gałeczki z przyczepionymi do nich jakby puszystymi ogonkami pomarańczowego koloru. - To jest najdziwniejszy kwiat, jaki hodujemy - powiedział ogrodnik - podobny do ptasiej głowy. Janusz bez słowa spojrzał na dziwaczne ziarnka. - I wie pan, to bardzo kupują... - Aha - niedowierzająco odmruknął Myszyński, aż Kozikówna zerknęła na niego spod swojego stołu, gdzie w dalszym ciągu obcinała daliom pędy. W tej chwili Mietek wszedł do środka i powiedział, że jakaś pani chce się widzieć z Januszem. Zdziwił się ogromnie, Komorów był właściwie pustkowiem i nie spodziewał się odwiedzin. Kazał prosić tę panią i sam poszedł do oranżerii, w której nie było nikogo. Gdy przyszła mała, chuda kobieta, z początku jej nie poznał. Wyciągnęła do niego rękę i uśmiechnęła się dość żałośnie, bardzo zażenowana. - Pan mnie nie poznaje? Nie widzieliśmy się dziesięć lat, nawet więcej, nic więc dziwnego. Jestem Zgorzelska. Januszowi zrobiło się nieprzyjemnie. - O! to pani - powiedział - oczywiście, że pamiętam. A co się dzieje z ojcem? - Ojciec nie żyje - powiedziała Zosia Zgorzelska takim tonem, jak gdyby to się stało przed paru godzinami. Potem dodała: - Od sześciu lat nie żyje. Na chwilę zapanowało milczenie. - Jaka to śliczna oranżeria - powiedziała nagle Zosia, rozglądając się - dawno ją pan zbudował? - Dopiero na jesieni - odpowiedział Janusz i czekał na to, co mu powie przybyła. Ale Zosia oparła się o stół z ozdobnymi roślinami i poczęła w milczeniu bawić się kolorowym liściem srebrzystej begonii. Sytuacja ta drażniła Janusza, w ogóle Zosia drażniła go jeszcze w tamtych czasach, kiedy kupował Komorów. - Czy mogę wiedzieć, co panią sprowadza do mnie? - powiedział dość oficjalnie. Zosia spojrzała na niego ze smutkiem i wzrok jej był tak jasny jak barwa dzisiejszego nieba. - Sprowadzają mnie tutaj różne przykre sprawy. - O! - powiedział Janusz - jakież to przykrości? - Chyba pan się domyśla? Pan puścił nas z torbami. - Ja? - Myszyński położył dłoń na piersi dość gwałtownie i poczuł, że mu serce uderzyło mocniej. - No chyba. Kupił pan od nas Komorów za marki, które po paru miesiącach nie miały żadnej wartości. To pan zapewne wie dobrze. - Przecież nie ja kupowałem Komorów - powiedział Janusz bezmyślnie. - Co pan plecie, panie hrabio - surowo powiedziała Zosia i oczy jej błysnęły chłodem - jak to pan nie kupował Komorowa? A kto podpisał akt? Janusz zrozumiał, że powiedział głupstwo. - Oczywiście. Nie, ja nie to chciałem powiedzieć... - Nabył pan od nas Komorów płacąc markami, za które po paru miesiącach ojciec kupił dwie złote obrączki. To wszystko. Patrzyła na niego niechętnie i bardzo surowo. Janusz się zawstydził. - Panno Zosiu - ciągnął - w tym nie ma ani mojej winy, ani złego zamysłu... Zosia szarpnęła głową. - Strasznie tu gorąco - powiedziała - i ten zapach. Młode rośliny pomidorów wydzielały rzeczywiście cierpki, przenikliwy zapach, który ciężko rozchodził się w wilgotnej, gorącej atmosferze. - Oczywiście - dodała po chwili - nie ma w tym pańskiej winy, ale ja także nie chcę zdychać z głodu. Jestem bez pracy... - A co pani umie? - Co umiem? Nic. Umiem gospodarować na Komorowie... i tego chyba nie potrafiłabym teraz... z tymi oranżeriami i samochodami... Ale to jedno jeszcze chyba mogłabym robić. Przyjechałam tutaj prosić pana, aby pan mnie wziął na gospodynię swojego folwarku. Popatrzyła na niego niepewnie i zarumieniła się. Szarpała machinalnie pędy paprotki, która stała na stole ozdobnych roślin. Spokojnie odsunął doniczkę. - Szkoda rośliny - powiedział. Tym jednym gestem zdobył nad nią panowanie. Ręce jej opadły i teraz patrzyła na niego nie jako żądająca zadośćuczynienia, ale jako petentka składająca prośbę. - Niechże pan pomyśli, w jakim jestem położeniu, kiedy do pana tu przychodzę... tu wszystko tak wygląda jak przed dziesięciu laty... tylko ta oranżeria niepotrzebna... więc proszę pana... niech pan zrozumie. Ja jestem sama i bez posady, i posad nie ma, gdzie tylko pójdę, to mówią, że kryzys, i zaraz odsyłają... i czytam ogłoszenia w gazetach. A ojciec mnie niczego nie nauczył, a pan wyłudził od nas Komorów jakby za darmo... Janusz żachnął się. - Ależ tak, niechże się pan przyzna. Janusza ogarnęła wściekłość. - No, dobrze, przyznaję się - powiedział - skrzywdziłem panią z premedytacją, wyłudzilem od pani Komorów, doprowadziłem panią do nędzy. Czego pani ode mnie chce? - Wyrównania krzywdy. - Na posadę do Komorowa przyjąć pani nie mogę - z zimnym spokojem w dalszym ciągu mówił Janusz - ale gdybym wiedział o jakiejś posadzie, dam pani znać. Jaki jest pani adres? - Mieszkam w Krakowie. - Przyjechała pani tu specjalnie. - Tak, za ostatnie pieniądze - szepnęła Zosia spuszczając oczy. - To świetnie - z szyderstwem powiedział Janusz - za ostatnie pieniądze ten wariacki pomysł. Przy jakiej ulicy? - Na Salwatorze. Gontyny 2. Miała łzy w oczach. Januszowi zrobiło się jej żal: - Niech pani wraca do Krakowa. Ile kosztuje bilet? - Czternaście siedemdziesiąt pięć. Głos Zosi załamał się na tej cyfrze. Proszę tu jest sto złotych - Janusz podał jej banknot - niech pani wraca do Krakowa, dam pani znać. Zosia wzięła pieniądze, odwróciła się nagle od Janusza i opierając się o begonie zaczęła płakać. - Niechże się pani uspokoi - powiedział Janusz bez czułości, ale wziął młodą kobietę za rękę. Sprawiało mu przyjemność mówienie jej przykrych rzeczy. - Nie ma czego płakać. - Ja wiem, że nie ma czego - powiedziała Zosia opanowując łzy, wciąż jeszcze odwracając twarz od Janusza - ale to mnie już tak wyczerpało. - Postaram się coś dla pani zrobić - powiedział Janusz, tym razem miększym tonem. - No, to ja pójdę - szepnęła Zosia, wycierając oczy chusteczką, którą niezdarnie wyciągnęła z ubogiej torebki. - Pani tu przyszła piechotą? - spytał Janusz. - Tak. Z Sochaczewa. - Każę panią odwieźć. - Nie potrzeba. Janusz cofnął się niezadowolony. - Każę założyć konie. - Dziękuję. Wrócę piechotą. Podała mu rękę, którą ucałował. - Do widzenia. - Zaraz panią odwiozę. - Nie, nie. Jak tu gorąco w tej oranżerii. Na kiedy będą pomidory? - Pan Fibich mówi, że będą na pierwsze dni maja. - O, wtedy to mają dużą cenę. - Ale zobaczymy. To pierwszy rok dopiero, rok próby... Chociaż pan Fibich jest doświadczonym ogrodnikiem. Zosia przeszła przez oranżerię, wyszła na zewnątrz i tutaj, jak gdyby przypomniała sobie, po co przyszła, ceremonialnie skłoniła głowę w czarnym kapelusiku Januszowi, szybkim krokiem przeszła przez podwórze i wyszła na drogę sochaczewską. Janusz chciał otworzyć garaż, ale klucze zostawił w domu, wrócił więc do siebie i wreszcie posłał po szofera Feliksa. Zanim samochód zajechał, przeszło sporo czasu. Dopędził Zosię co najmniej kilometr za Komorowem. Droga była mokra i Zosia miała zabłocone buty i pończochy. Prawie siłą posadził ją do samochodu, ale w drodze trochę się ożywiła. Rozmawiali o pogodzie. Przejechali przez miasteczko i zajechali przed dworzec. Pociąg do Warszawy miał zaraz nadejść. Janusz raz jeszcze pożegnał się z Zosią i raz jeszcze poprosił o adres. Zapisał go sobie w notatniku. I kiedy wrócił do domu, zamiast żeby miał zakląć, iż tyle czasu stracił na próżnej rozmowie z dziwaczną dziewczyną, nabrał lepszego humoru i pomagając panu Fibichowi w oranżerii pogwizdywał cicho. - Ogrodnictwo przyprawia zawsze o dobry humor - powiedział pan Fibich sentymentalnie - a niech pan nie zapomina tym pędom na dno doniczki dać liściastej ziemi. VII Mimo mijających lat w stosunku Marii Bilińskiej i Kazimierza Spychały nic się nie zmieniało. Tak samo Spychała - przydzielony obecnie znowu do centrali - udawał, że mieszka na Smolnej, i tak samo było mu niewygodnie, nieporęcznie i niedobrze. To samo udawanie przed służbą i to samo udawanie przed samym sobą. Żonę zdradzać można - ale taką quasi-żonę, jaką była dla Kazimierza Bilińska, niepodobna. Przecież tu jedyną wizją łączącą jest "miłość". Mimo wszystko od dawna łączyło już ich tylko przyzwyczajenie. Alo miał dopiero trzynaście lat, do jego pełnoletności trzeba było czekać co najmniej jeszcze lat osiem. A dopiero po skończeniu przez Ala dwudziestu jeden lat można było myśleć o małżeństwie, oboje wiedzieli o tym dokładnie, ale nigdy o tym nie mówili. Sytuacja ta ogromnie ciążyła Kazimierzowi. Do tego przyszły kłopoty materialne. Dopóki był w Paryżu, pensja na placówce zagranicznej oraz fundusze reprezentacyjne całkowicie mu wystarczały. Ale w kraju miał tylko swoją skromną pensję, skomplikowany sposób życia bardzo drogo kosztował. W dodatku, gdy wrócił z Paryża na stałe do Warszawy, zastał styl życia wyższych urzędników, do której to kasty już teraz należał, ogromnie zmieniony. Wszyscy koledzy dorobili się pieniędzy i tymi pieniędzmi szastali na lewo i prawo pomimo lat kryzysowych i ciężkiej sytuacji gospodarczej kraju. Nabywano wille i majątki zrujnowanych ziemian, a co najważniejsze, zaczęto hulać i drogo grać w karty. Spychała - z dawien dawna przyzwyczajony do skromnego życia - na siebie niewiele wydawał. Od czasu do czasu otrzymywał błagalne listy od ojca, którego przeniósł ze stacji kolejowej na mały folwarczek koło Horodenki, ale te prośby także można było opędzić byle czym. W Paryżu nawet zrobił trochę oszczędności - i umieścił je, jak to właśnie było modne, w akcjach solidnych firm - ale i wartość tych akcji spadała z dnia na dzień. Nie ruszał jednak tych papierów, chociaż się zaczął zadłużać. Adaś Łęcki starał mu się o pieniądze u jakichś Żydów, a może nawet sam Szuszkiewicz podsuwał siostrzeńcowi te pieniądze licząc za nie lichwiarski procent. Kazimierz nauczył się grać w karty i bardzo dużo przegrywał. Nie grywał nigdy w baka ani w pokera. Jednak spokojny brydż z bardzo wysoko postawionymi osobami kosztował specjalnie dużo: grano po pięć dolarów punkt. Czasami przegrywał tak duże sumy, że nie mógł ich zapłacić od razu. Posyłał je dopiero nazajutrz - i bardzo wstydził się tego. Ale nie przychodziło mu nawet do głowy, że mógł po prostu nie grać. Powoli stało się to już jego codzienną potrzebą. Maria nie wiedziała o tej jego namiętności - czy nawet, powiedzmy, o tym przyzwyczajeniu, bo namiętności Spychała nie miał albo chciał pokazać, że nie ma. Późno wieczorem zjawiał się w klubie na Foksalu i siedział nieraz do rana. Kiedy wygrywał, lubił odczuwać rodzaj władzy nad przegrywającymi partnerami, lubił ich zdenerwowanie, rosnący niepokój. Sam się nigdy nie denerwował przegrywając, sztywniał tylko i robił się coraz chłodniejszy. Janusz przez wspólnych znajomych, przez Adasia Łęckiego, wiedział o tym, że Kazimierz gra. Nawet spróbował raz o tym z nim pomówić, ale Kazimierz zbył go zimnym żartem. Był to jeszcze jeden powód do oziębienia stosunków między nimi. Spychała uprzedził Janusza, że widuje często w "Adrii" Adasia. - Za czyje pieniądze on hula? - spytał Kazimierz. Janusz pomyślał, że to jest zemsta za uwagę o kartach, i machnął ręką. Stosunki na Brackiej były coraz trudniejsze i gdyby nie Alo i nie panna Biesiadowska, Janusz by tam nie chodził. Wiedział jednak, że Alo jest główną przeszkodą w pobraniu się Marii i Kazimierza - i wolał mieć oko na jego wychowanie. Ale Maria nie przeniosła swego żalu na syna, była wzorową matką. Spychała jak i dawniej odnosił się niezmiernie chłodno do małego, chłód ten z czasem wzrastał. Całym jego majątkiem bardzo starannie opiekowała się matka i stary Szuszkiewicz - Alo przy osiągnięciu pełnoletności miał zostać bardzo bogatym człowiekiem. W roku 1931 sprawy majątkowe Spychały poczęły się wikłać. Na wiosnę wreszcie otrzymał z domu jakieś niepokojące wiadomości dotyczące młodszej siostry, w ogóle coś było niejasnego w listach starszej siostry, jedynej osoby z rodziny, która do niego pisywała; korzystając ze świąt wielkanocnych wybrał się tam do nich. Nie był już w tym "majątku" rodziców od dziesięciu lat, od chwili kiedy kupił dla nich ten kawałek ziemi. Niestety folwark położony był zbyt blisko tej stacji kolejowej, przy której stary Spychała pracował jako zwrotniczy, i wszyscy go pamiętali jako robotnika, nikt mu więc nie chciał czapkować i mówić "panie dziedzicu". Bardzo to starego martwiło. A stary miał już pod siedemdziesiątkę. Ucieszył się, kiedy Kazimierz zajechał przed ganek, i człapał, jak gdyby kulał, przez duży pokój, który służył im za ogólne mieszkanie. Biegały tu psy i leżały na podłodze zabawki, a także i kuchenne aparaty, jak sita i tłuczki, którymi dzieci się bawiły. Kuchnia przylegała bezpośrednio do tego pokoju i przez wiecznie otwarte drzwi dobiegała wrzawa kucharek, bab i niemowląt, od których roiło się w całym domu. Prócz dymu i zapachu smażonej słoniny w pokoju czuć było także zapach świeżo wypranych prześcieradeł. Suszyły się one w kuchni na sznurach przeciągniętych ukośnie. Stary Spychała był znacznie niższy od syna, mały, siwy, z okrągławą, nisko ostrzyżoną głową, schwycił go za ramiona, stawał prawie na palce, aby ucałować jego starannie ogolone policzki, i powiadał: - Ta Kazik, ta dajże mi się oglądnąć, jaki ty się zrobiłeś? Warszawiak ta już! Innego słowa nie ma. Odstąpił krok i oglądał swojego "warszawiaka". Kazimierz poczuł wzruszenie ujrzawszy siwą głowę ojca, ale jednocześnie przypomniał sobie wszystkie baty i pasy, jakie dostał od rodzica. - Gdzie mama? - spytał - czy zdrowa? - Zdrowa, zdrowa, ale zeszła do lochu. Wiesz, to ta przecie Wielkanoc za pasem, a syn przyjeżdża, no, to nasze baby same nie wiedzą, co piec i co gotować. Ja myślę, że ten pokój wszystkiego ciasta nie pomieści. Kazimierz nawet nie zrzucając płaszcza usiadł pośrodku pokoju i przypatrywał się ojcu. Ten biegał z końca w koniec izby, przytupując jak wróbel. Kazimierz uśmiechał się prawie bez słowa. - No, i co tam w Warszawie? - pytał ojciec. - No, a Piłsudski, co on tam sobie myśli? Co? Daje sobie rady z wami, warchołami? Co? I jakże to będzie? Co, wojna będzie? - Na wsi zawsze się myśli, że będzie wojna za dwa dni - uśmiechnął się Spychała - wojna to nie taka łatwa rzecz. - Ale ty siedzisz w tym ministerstwie, to ty wszystko wiesz, co? Bracie, nie? Weszła matka, zupełnie siwa dzisiaj kobieta, mała, zmarszczona i w sobie zwinięta jak wyschła poczwarka. Paliły się tylko w jej twarzy wielkie, czarne oczy: jej ojciec pochodził z Rumunii, a niektórzy powiadali, że po prostu Cygan. Ale to była nieprawda, bo u nas wszystkich Rumunów i Węgrów Cyganami nazywają. Z pewnym onieśmieleniem podeszła do syna i pocałowała go w głowę, gdy on się pochylił do jej ręki. Onieśmielenie to ścisnęło za serce Kazimierza. "Matka mnie się lęka" - pomyślał. Matka miała na siwej, skudłaczonej głowie czarną jedwabną chusteczkę. - No, niechże i ja przywitam syna - powiedziała - dawno już syn nie zajeżdżał w nasze niskie progi. Głos jej brzmiał aksamitnie ("Rzeczywiście może dziad był Cyganem?" - pomyślał Kazimierz) i drgały w nim nutki siły, a jednocześnie przekory. "Nie, matka wcale nie jest onieśmielona" - Kazimierz patrzył ze zdziwieniem na starą kobietę, która zdawało się zeszła z fresku w Rawennie. Spostrzegł, że i ojciec, zatrzymawszy się pośrodku izby, spoglądał na żonę z niepewnością i niepokojem. Kazimierz postanowił przełamać ten nastrój. - Mamo - powiedział - co mama tak do mnie? Z takimi ceremoniami? - Ano cóż? Jak ty nam, tak my tobie - powiedziała matka, nie zmieniając tonu i nie przestając popatrywać na Kazimierza z iskrami ironii w oczach. Stary Spychała przerwał sytuację: - No, co ty tam gadasz, ta Frania, daj no spokój! Gdzie siostry? Sonka i Sabina? Niech przywitają brata. - My tu - zawołał młody głos z kuchni - ale wstydzimy się wyjść, bo brudne i w fartuchach. Kazimierz skoczył do kuchni. Tam przy płycie stały siostry, duża, dorodna, tęga Sonka, piękna, o wyrytej jak z marmuru twarzy, i młodsza, bardziej giętka, świeższa i nie tak posągowo piękna Sabina. Były znacznie młodsze od niego, pomiędzy Kazimierzem a siostrami było jeszcze trzech braci, którzy wszyscy umarli, jeden nawet już jako duży, dwunastoletni chłopiec, towarzysz zabaw Kazimierza. Śmierć brata to jedno z najpamiętniejszych wspomnień lat pacholęcych. Przywitał się z siostrami serdecznie, twarz Sonki wydała mu się gładka i obojętna. Sabina była bardzo wesoła. - Kazimierz, głodny jesteś, co? - spytała. - No, zjadłbym co, naturalnie, zjadłbym. A co tam macie? - Cały obiad! - powiedziała Sonka głosem niższym jeszcze od głosu matki i takim aksamitnym jak struny wiolonczeli. - Ale postny, bo to Wielki Czwartek. - Ryby macie? - spytał Kazio zaglądając do garnka. - Nie, ryb tutaj nie ma - powiedziała Sabina - ale są bliny z serem i śmietaną, pieróg z kapustą, barszcz. Siadaj do stołu. Weszli do stołowego pokoju. - A wy byście tutaj przybrali - powiedział stary Spychała - walają się tu te zabawki, Staś i Jurek porozrzucali, to tak i zostało... - A gdzie dzieci? - spytał Kazimierz, ale nikt mu nic na to nie odpowiedział. Popatrzyli na siebie niepewnie i zaczęli mówić o obiedzie. - Pan Kazimierz pewnie odwykł od naszego jedzenia - powiedziała matka z widoczną chęcią dokuczenia synowi. - Dlaczego mama tak mówi? - spytał Kazio szybko. Ale widać w tym domu nie odpowiadano na pytania. Kazimierz odebrał z rąk siostry talerz z blinami polanymi masłem i śmietaną. Wziął w ręce dawno sobie znany nóż i widelec w czarnych oprawach i począł jeść bez słowa. Sonka odeszła do kuchni, wtedy ojciec pochylił się konfidencjonalnie do syna i pokazując oczyma wychodzącą, powiedział: - Nie pytaj o nic, sam ci wszystko powiem potem. Chcieliśmy właśnie, żebyś przyjechał. - Sabina podobno za mąż wychodzi? - spytał jednak Kazimierz. I to pytanie też było widać nie na miejscu, matka popatrzyła na młodszą córkę, która się zaczerwieniła jak burak, i powiedziała powoli: - Wychodzi albo nie wychodzi, to jeszcze zobaczymy. - Wszystko się zdecyduje w czasie świąt - dodał skwapliwie stary - ta cóż to za święta będą! Z naszym panem Kazikiem z Warszawy... Zaśmiał się szeroko i nagle pochyliwszy się pocałował syna w łokieć. Rzeczywiście dla Kazimierza były to święta osobliwe. Ale jeszcze musiał pójść przedtem do dziadków. Dziadkowie mieszkali w małym domku, gdzie mieściła się piekarnia, czeladna izba i kuchnia; domek ten był połączony z głównym budynkiem długim, wąskim i ciemnym korytarzem. Na końcu tego korytarza otwierały się drzwi do sieni. Pachniało tam kwaśnym rozczynem piekarnianym i na prawo wchodziło się do małej izby dziadków. Okna były tam przysłonięte, dziadek siedział w starym fotelu i kurzył fajkę, a babcia kręciła się i krzątała po całym pokoju. Dziadek był bardzo stary, ale poznał zaraz Kazimierza, natomiast poznawszy powtarzał w kółko jedno i to samo: - Ho, ho, Kazik, a pamiętasz, jakeśmy to razem orali w Sołowiówce, pod lasem? Kazimierz odpowiadał: - Pamiętam, dziadziu. A stary pytał znowu: - A pamiętasz, jakeśmy to orali w Sołowiówce? Babka się zniecierpliwiła. - Daj, stary, spokój, pytasz, sam nie wiesz co. Daj mi się przypatrzyć na mojego Kazia. Usiadła przy stole, oparła brodę na ręku i patrzyła na wnuka z rozczuleniem. Siedziała tak milcząc długą chwilę, a potem spytała: - A pacierz mówisz? - Mówię, babciu - powiedział Spychała. To kłamstwo przeszło mu przez gardło z łatwością. - Co dzień mówisz? - surowo zagadnęła raz jeszcze stara. - Co dzień, babciu. - No, pamiętaj! - staruszka pogroziła mu palcem. Spojrzał na ścianę i ujrzał nad łóżkiem i na sąsiedniej ścianie szereg obrazów świętych najrozmaitszego pochodzenia. Matka Boska Latyczowska i Bohorodczańska, i Święta Rodzina z Łagiewników, i bardzo piękny stary sztych ze świętym Michałem, i oleodruki jarmarczne. Wszystko to pamiętał z najdawniejszych czasów, z Sołowiówki. Wisiało zawsze u dziadków na ścianie. I zegar z kukułką. - A kukułka kuka jeszcze? - spytał. Babcia nie usłyszała. - Czego? - spytała. - Co? - Czy kukułka kuka? - powtórzył. - A nie! - Babka zakiwała ze smutkiem głową. - Nie. Czegoś się popsuła. Na trzeci dzień pobytu w domu, w Wielką Sobotę, otrzymał list od Marysi Bilińskiej. Kilka słów napisanych szerokim arystokratycznym pismem zajmowało dwa duże arkusze papieru: ... je vous envie - pisała - votre sejour chez vos parents, qui sont - me semble-t-il - des gens simples et bien pensants... * (* " Zazdroszczę Panu [...] pobytu u krewnych, którzy są - wydaje mi się - ludźmi prostymi i dobrze myślącymi...") Dopiero na drugi dzień świąt, kiedy już Kazimierz nałykał się wszelkich nalewek, najadł prosiaka z chrzanem, skosztował czterdziestu gatunków mazurka i napchał pakowańca z migdałami i z różaną konfiturą, poczęły wypływać wszystkie sprawy i interesy, dla których go wezwano. Z daleka, chytrze, kiedy matka z siostrami pojechała do kościoła, rozpytywał go ojciec o te sprawy. Siedzieli sami przy olbrzymim stole zasłanym serwetą w sine i czerwone pasy, ojciec golił wiśniówkę od samego rana i wlewał kieliszki synowi. Kazimierz miał słynnie mocną głowę i mógł pić bez przerwy, w wojsku to nieraz wypróbował, po przewrocie majowym musiał raz po raz dawać dowody swej wytrzymałości, Teraz więc był znacznie trzeźwiejszy od ojca i jasno spostrzegł, do czego ten zmierza. Sprawa przedstawiała się względnie prosto: starzy potrzebowali pieniędzy. Gospodarstwo szło im nieszczególnie, zwłaszcza teraz, kiedy ceny produktów wiejskich tak dotkliwie spadły, byli winni w urzędzie skarbowym bardzo dużą sumę, groziła im licytacja krów. Druga sprawa: trzeba było przeprowadzić rozwód Sonki, dać jej tyle pieniędzy, aby się mogła usamodzielnić. Mąż jej, gorzelany z sąsiedniego majątku, bardzo ją prześladował i zabrał jej dzieci. - Jak mógł zabrać jej dzieci? - pytał Kazimierz. - Ano, zabrał, bo mówi, że wina jest po stronie Sonki. Ta coś on tam słyszał, sam nie wie co... - A co jest z Sonką? - Ma tam ona jakiegoś, dzierżawca spod Sanoka, rozumiesz? To ona u niego latem mieszkała, tak teraz mąż dzieci zabrał, że niby zgorszenie. Ta czy ja wiem? A może to nieprawda? - Ale Sonka u niego mieszkała? - Tak, mieszkała, a tamten także żeniaty, no, i co zrobić? A żona tamtego powiada, że Sonkę zastrzeli. Ja nic nie wiem... Napij się, Kazik, ten wiśniak to osiem lat stoi w piwnicy i na ciebie czeka. - I co teraz będzie? - A czy ja wiem? Sonka nocami płacze, że dzieci nie ma i że do tamtego w Sanockie nie może... Matka, wiesz, jak to matka, tylko ją to judzi. A babka biadoli, że wstyd, że obraza boska, że dla ciebie to wstyd, że to ci tam w Warszawie przeszkodzi. - A co mi może w Warszawie przeszkodzić, że Sonka się w Sanoku puszcza? - A ty myślisz, że ona się puszcza? - No, jeżeli jeździ do niego i tam mieszka. - Kiedy on, powiadam ci, żeniaty. On tam z żoną jest, żona go pilnuje. - Nic nie rozumiem. - Kazimierz wzruszył ramionami. - I ja nie bardzo - stary pokiwał swoją okrągłą, ostrzyżoną przy samej skórze głową. - A jak z Sabiną? - Ta ten jej kawaler to nie bardzo, geometra z miasteczka. Matka powiada, że jej nie wyda, ale coś mi się zdaje, że to już za późno. - Jak to: za późno? - Kazimierz odchylił się od stołu i wypił jeszcze duży, graniasty kieliszek wiśniaku. - No, że trzeba będzie ją wydać. Ale ten geometra to chce posagu, bo ma sobie mieszkanie w miasteczku odnowić, pieniędzy chce, a jak nie będzie posagu, powiada, to nie będzie się żenił. Nowy skandal. Babcia powiada... - A co babce do tego? - Babcia wszystko akuratnie wie. Ona u nas w domu największy ma rozum. To sam wisz. Matka jak się zatnie, to choć z armaty strzelaj. - No, wiem. Więc co? - Pieniędzy potrzeba. Jak nie będzie pieniędzy, to sprzedamy do cholery ten cały "majątek". Baranówka! Do cholery, trzeba się będzie do miasteczka przeprowadzić. Nie umiemy my tutaj gospodarować... Masz pieniądze? - spytał wręcz Spychałę. - Ja? skądże? - odpowiedział Kazimierz. - Pensję mam skromną, trochę w Paryżu zaoszczędziłem, ale to drobiazg. Wszystkich spraw nie opędzi... - Widzisz, to choć do stawu skacz; pieniędzy nie będzie - życia nie będzie. - Skąd ja ojcu wezmę? - powiedział Spychała i wstał od stołu. - Zrobiłem dla was wszystko, co mogłem. Stanął i patrzył przez okno na marcowy pejzaż za oknem. Z daleka na czarnej drodze widać było bryczkę - kobiety wracały z kościoła, konie szły noga za nogą, z trudem wyciągając kopyta z błota. Stary podszedł i stanął przed nim. Był o głowę niższy od niego, głaskał go po klapie marynarki. - No, Kazik - powiedział - a ta pani? - Jaka pani? - Wiadomo, synu, gdzie raki zimują. Ta pani, ta twoja. Przecież mówiłeś kiedyś, ona nam naszą Baranówkę dała. Trzeba, żeby ratowała... Kazimierz żachnął się: - Co też ojciec sobie wyobraża! - Ta nic ja sobie nie wyobrażam - powiedział stary, nie odstępując od Kazimierza ani krokiem - ale jak się zaczęło, trzeba ciągnąć dalej. Wziąłeś od niej raz, musisz teraz wziąć drugi raz... Kazimierz odwrócił się od ojca, poszedł w kąt i usiadł na kanapie. Stary dreptał po pokoju. - Ta powiedz sam - mówił - jak może być? Co będziemy przepadać? A ta twoja marmuzela czy hrabina na dukatach będzie siedzieć. Ani centa nam nie da? A skądże, do cholery, my weźmiemy? Chciałeś z nas mieć obywateli, a teraz z torbami nas puścisz? Chcesz? Ja mogę na stację wrócić do depo na magazyniera, za strzałkowego, tam fachowych potrzebują, a ja, choć stary, to jeszcze potrafię. Ale szkoda mi tego majątku, tyli szmat roboty i tak marnieje. Synu! zastanów się... W tej chwili zajechały kobiety, prosto z sieni weszły do pokoju w salopach swoich, w chustkach, wesołe, siostry wyglądały jak hoże dziewczyny. Kazimierz w myśli porównywał je do Bilińskiej. "Marysia nie może tu nigdy przyjechać" - powiedział do siebie prawie głośno. Matka jak gdyby dosłyszała tę myśl ukrytą. Rozplątując się z grubo tkanej chustki z dużymi frędzlami spojrzała na syna już nie ironicznie. Przez chwilę jej wielkie, czarne oczy zabłysły mgłą czułości. Zbliżyła się do niego, kiedy siedział przy stole, i szybko pochyliwszy się pocałowała go we włosy. Poczerwieniał i zwrócił się ku matce. Uśmiechnęła się. Rzadko uśmiech gościł na jej surowej, wyschniętej, podłużnej twarzy. Ale kiedy uśmiechała się, stawała się naprawdę piękna. - Co, mamo? - spytał Kazimierz. - Nic, synu - odparła - odszedłeś od nas daleko. Nie nadążyć już nam za tobą, sokole. VIII List Kazimierza Spychały do księżny Bilińskiej: Baranówka... marca 31 Droga księżno! Strasznie dziękuję Ci za ostatni list, bardzo mnie ucieszył i myślę, że święta przeszły ładnie i spokojnie, że Alo się nie nudził i że święcone u ciotki Szafrańcowej godne było tradycji tej rodziny. Jak słusznie zauważyłaś, i ja czuję się dobrze po tylu latach między swoimi. Moja babka jest bardzo pobożna i napędza mnie do kościoła, a dziadek wciąż przypomina naszą wspólną pracę na roli. Ojciec opowiada różne anegdotki, a jak sobie wypije kilka kieliszków bardzo starego wiśniaku, to śpiewa różne starodawne piosenki. Bardzo żałuję, że Edgar ich nie słyszy, bo są to jakieś przedmoniuszkowskie szlacheckie śpiewy i bardzo zabawnie wychodzą. Natomiast z siostrami mam trochę kłopotu, bo starszą mąż porzucił i bardzo się tym martwią rodzice, tym bardziej że zabrał jej dzieci, a tym samym pozbawił ich towarzystwa wnuków, których bardzo kochają. Młodsza znowuż upatrzyła sobie jakiegoś inżyniera w miasteczku, ale chłopak goły, nie mogą mu urządzić mieszkania i z tego powodu ślub muszą odkładać, co bardzo martwi moją matkę. Jednym słowem, bardzo chciałbym im pomóc w miarę mojej możności i gdybyś była łaskawa wezwać do siebie Adasia Łęckiego i kazać mu sprzedać moje akcje, które on ma u siebie, i przesłać mi pieniądze, to byłabyś bardzo dobra. Mam trochę akcji francuskich, trochę "La Częstochovienne", ale nie przypuszczam, żeby to było dużo, a są to moje ostatnie oszczędności z Paryża. Dlatego też nie zwracam się do pana Szuszkiewicza, bo wiem, jaki on jest surowy pod tym względem i jak wymaga oszczędzania. Wolę, niech mi to załatwi Adaś, a on wie, gdzie są akcje, ma je właściwie tak jak u siebie. Bardzo ufam temu chłopcu i dziwię się, że masz przeciw niemu jakieś zastrzeżenia. Bardzo Cię przepraszam, że obarczam Cię tymi sprawami, ale załatwisz to przez jeden coup de telephone * (* jedno połączenie telefoniczne) nawet nie wstając z łóżka, telefon Adasia, a właściwie jego siostry Goldmanowej, jest zapisany w bloku. On mieszka u nich na Boduena. Jaka pogoda w Warszawie? Tutaj wiosna się opóźnia i nie masz pojęcia, jakie straszne błoto, nie można się prawie dostać na najbliższą stację, przypomniałoby Ci to Michałów i podolskie drogi. Moje siostry są bardzo piękne i tryskają życiem. Wczoraj był narzeczony młodszej, bardzo miły chłopiec i zdaje się bardzo zdolny, przykro patrzeć, że brak pieniędzy staje na przeszkodzie ich szczęściu. Czy miałaś listy z Paryża i Palermo? Bardzo bym chciał wiedzieć zawczasu, co będziesz robić latem, czy pojedziesz do Vichy? Od tego zależeć będzie termin mojego urlopu. Moja rodzina, rodzice, dziadkowie, siostry, każą Ci się skłaniać i pozdrawiają Cię, księżno, serdecznie. Wiedzą doskonale, co Ci zawdzięczają. Ala uściskaj, dla panny Tekli i Szuszkiewiczów ukłony Twój Kazimierz Spychała Depesza Adama do Spychały: Księżna kazała przelać dziesięć tysięcy na pańskie nazwisko z własnych funduszów Bank Ziemiański we Lwowie Legionów piętnaście stop przelew dokonany wczoraj telegraficznie stop proszę potwierdzenie Adam Przebija-Łęcki IX Te dni, które mąż spędzał poza Warszawą, dla Oli były świętem prawdziwym. Tym razem na Wielkanoc Helenka zachorowała, była to wietrzna ospa, rzecz zupełnie niegroźna; ciocia Michasia miała tak wielką ochotę pojechać z chłopcami do Pustych Łąk, że Ola zdecydowała się na pozostanie w Warszawie z chorą córeczką, a pan Franciszek oczywiście także miał odwiedzić synów, bo jakżeby się Wielkanoc mogła odbyć na wsi bez pana Gołąbka! W tej okoliczności nikt ironicznym okiem nie patrzył na limuzynę z napisem "Francois' na boku, ale wszyscy domownicy z wielkim poruszeniem oczekiwali na otwarcie drzwiczek magicznej karety i z zaciekawieniem liczyli paczki wydobywane z jej wnętrza. Sękacze, baby, mazurki, lukrowane baranki, placki z napisem "Alleluja" oraz cukrowe i czekoladowe jajka wyjęte z samochodu były uciechą nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych mieszkańców Pustych Łąk. Pani Royska czuła w swym sercu naprawdę wdzięczność dla pana Franciszka i po raz pierwszy do posiłków zasiadała bez zakłopotania, nie pytając siebie: "O czym będę z nim mówiła?". Mówiła o wspaniałych ciastach i mazurkach oraz o talencie Zuzanny, który przewyższał talenty wszystkich warszawskich cukierników płci męskiej. Pogoda była brzydka. Wielkanoc wczesna i nie było po co się spieszyć. Pan Franciszek chciał być jak najdłużej z żoną, a przy tym należało w cukierni dopilnować najgorętszych dni w roku. W ostatnich dniach Wielkiego Tygodnia pomagała mu także siostra, pani Koszekowa, bo bez życzliwej pomocy w takich krytycznych dniach niepodobna się było obyć, ale zawsze i obecność patrona firmy miała swoje znaczenie. W Wielki więc Piątek pan Franciszek był jeszcze w Warszawie. Poszli z panią Olą na groby. Właśnie nastało słoneczne, pierwsze prawdziwie wiosenne popołudnie. Pan Gołąbek był bardzo zmęczony, ale chciał jeszcze towarzyszyć żonie przy tradycyjnych odwiedzinach. O piątej miał wyjechać samochód do Pustych Łąk. Szli niebieskim światłem Krakowskiego Przedmieścia i Ola rozpinała jasną, wiosenną parasolkę, kiedy spotkali idące także do kościoła, gdzie zapewne jednakim od czasów Bolesława Prusa zwyczajem miały objąć "kwestę" przy grobie - Marysię Bilińską i ciotkę jej, Szafrańcową. Alo miał czternaście lat, był starszy od Antosia. Towarzyszył także matce, Ola popatrzyła na niego z czułością, przypominał jej trochę starego pana Myszyńskiego, do którego był podobny. Ola bardzo lubiła pana Myszyńskiego i wcale się go nie bała, jak inne dzieci, często przebiegała przez park do Mańkówki i siadając na ramie okiennej słuchała, jak grał na pianoli, muzyka ta wydawała się jej fantastyczna. I teraz, kiedy spostrzegła Ala, uśmiechnęła się do niego, jego pociągłe, bardzo starannie przez naturę wymodelowane rysy przypominały jej letni dzień w Mańkówce i zapach tamtego domu, i nawet czasami jakieś słowa starego pana Myszyńskiego. Janusz się tak bał ojca, a ona była taka z nim śmiała. Bilińska uśmiechnęła się do niej jedynie wargami i skinęła głową, wysoka i obojętna. Ola myślała mniej o Kazimierzu w tej chwili niż pan Gołąbek i on to zarumienił się teraz idąc niebieskim trotuarem w cieniu jasnej parasolki Oli całej w granatowe maki; nawet zwolnił kroku. - Taki jesteś tłusty - powiedziała bezlitośnie Ola do męża - że już chodzić nie możesz. Powinieneś schudnąć koniecznie. Pan Franciszek podreptał prędzej, ale powiedział nachylając się w stronę parasola: - Nie mów tak o mojej tuszy, wszyscy i tak widzą, że jestem grubas. Koło piątej pan Gołąbek pojechał w stronę Ostrowi Mazowieckiej, a potem do Pustych Łąk. Helenka nie miała dużej gorączki. Ola z uczuciem wielkiej ulgi usiadła w pustym salonie na krześle, z książką w ręku. Były to wiersze Cherubina Kołyszki. Ale ich nie czytała. Znała je prawie na pamięć, choć wyszły nie tak dawno. Adwokat i dziennikarz, pusty człowiek, jakim był Cherubin Kołyszko, w wierszach tych nagle przemówił po prostu i po ludzku. Ola była zdumiona. Proponowała Edgarowi przed jego wyjazdem do Ameryki, aby napisał pieśni do tych słów. Był tam jeden wiersz w srebrno-czarnym kolorycie, który chętnie śpiewałaby samej sobie, jak nie zapomnianą nigdy Verborgenheit, jak Duparca - ale Edgar mówił, że wiersze te są tak intensywne, tak same w sobie zamknięte, że muzyki już nie potrzebują. - Staje się ona zbędna dla wierszy doskonałych - mówił. Widać i on te wiersze uważał za doskonałe. I właśnie kiedy siedziała w pustym mieszkaniu, rozkoszując się samotnością i bawiąc się tomikiem, którego treść znała na pamięć - weszła panna Romana i powiedziała, że przyszedł pan Kołyszko. Ola zmarszczyła nos niechętnie. - W Wielki Piątek? Z wizytą? Ale musiała go przyjąć. I zupełnie boleśnie odczuła obcość tego człowieka. Wszedł jak zwykle gwałtownie i prędko zaczął mówić, ale ujrzawszy tom swoich wierszy w ręku Gołąbkowej, umilkł. - Pani czyta moje wiersze? - spytał po chwili - czy to warto? - Bardzo warto - powiedziała Ola - bardzo je lubię. I nawet nie potrzebuję ich czytać, bo umiem na pamięć. Cherubin pocałował ją w rękę. - Nie zasłużyłem - powiedział. A Ola odczuła pewnego rodzaju żałość. Ten człowiek wydał jej się bardzo smutny, już chociażby przez kontrast jego wierszy z tym, jak wyglądał. Wiersze były erotyczne, poświęcone prawie wszystkie jakiemuś głębokiemu uczuciu. "To uczucie - myślała Ola - zapewne było wyimaginowane, bo nikt w Warszawie o czymś konkretnym nie wiedział, a gdyby coś było - no, to chybaby wiedzieli! A trudno było sobie wyobrazić kobietę, która by mogła odwzajemniać gwałtowne uczucia, to prawda - dla człowieka nad wszelki wyraz brzydkiego, a nawet odpychającego". Ola zastanowiła się nad wierszem, który brzmiał: Jest tylko miłość w życiu, a miłości nie ma... - Czy pan naprawdę myśli, że miłości nie ma? - spytała poetę, który na chwilę przerwał powtarzanie plotek warszawskich. Pytanie to było dość nieoczekiwane, tym bardziej że Cherubin nie miał tego swego wiersza w głowie, jak jego czytelniczka. Napisał to kiedyś, uważał za dobre powiedzenie, wydrukował... i myślał już o czym innym. - A dlaczego pani pyta? - zastanowił się. - Powtarzam wiersz pana: "Jest tylko miłość w życiu, a miłości nie ma..." Czy rzeczywiście miłości nie ma? Cherubin połapał się szybko. - Proszę pani - powiedział - mnie się zdaje, że tak niestety jest. Człowiek wyobraża sobie, że najważniejszą rzeczą na świecie jest miłość, idealizuje przeżycia erotyczne, wyolbrzymia coś czy kogoś... a właściwie nic z tego nie odczuwa. To wszystko okazuje się wielką nieprawdą, wielkie uczucia, tragedie, przeżycia... a są tylko zwyczajne sprawy: małżeństwa, kolaże, dzieci, pieniądze, takie tam historie... nic nie ma prócz tego i dlaczegóż mamy myśleć, że jest miłość? - Bo ją czasami odczuwamy - powiedziała Ola i teraz dopiero wypłynęła w jej oczach postać Marysi, tak jak ją dzisiaj widziała w wiosennym świetle Krakowskiego Przedmieścia, i cały ten uśmiech, samymi wargami, bez udziału oczu zaznaczony, i chudy, wyciągnięty Alo, który jej przypominał pana Myszyńskiego - wszystko to tylko symbole nieobecności Kazimierza. - Kto? Gdzie? Kiedy odczuwa? - parsknął Cherubin. - Nie spotkałem jeszcze w życiu prawdziwej miłości! Ola podeszła do fortepianu, który stał z otwartą klawiaturą. Wzięła parę nut, które tworzyły pierwszą frazę pieśni Brahmsa, ale potem przypomniała sobie, że podług najstarszych tradycji babuni Kalinowskiej nie wolno było grać w Wielki Piątek. Odwróciła się do Kołyszki. - To pan nie spotkał, panie Cherubinie - powiedziała - ale może inni ją znają. - W tej chwili zapukano do drzwi i weszła pani Koszekowa, zarumieniona i przejęta. Pobieżnie przywitała się z Olą i Cherubinem. - Wiesz, moja droga - powiedziała - taka jestem zakłopotana, nie mam pojęcia, co robić! Franio pojechał do Pustych Łąk w nadziei, że w interesie wszystko pójdzie normalnie, tymczasem ledwie wyjechał, dziecko jednej lukrowaczki zachorowało i zamówiony towar spóźnił się... Odbiorcy już przychodzą, na piątą było przyrzeczone gros zamówień, a towaru nie ma. Zuzanna telefonowała, że sama jest bardzo cierpiąca, ma wrzód na przedramieniu bardzo bolesny... Zuzanna powiedziała, że towar będzie dopiero na siódmą, a część nawet jutro rano, bo są tylko cztery lukrowaczki i to musi trwać... Ola także się tym przejęła. - Ajajaj - powiedziała - cóż to będzie? Franio będzie bardzo zmartwiony. - Wielkie rzeczy - zaśmiał się Cherubin - klienci odbiorą towar o siódmej albo jutro rano... - Zuzanna mówi - ciągnęła jeszcze Koszekowa - że będzie musiała pracować całą noc mimo tego wrzodu. Choroba chorobą, a ludzie mazurki na święta muszą mieć. - Nie wszyscy - wtrącił Kołyszko. - Prawie wszyscy - odpaliła Koszekowa. - Wie pan - powiedziała Ola, machinalnie zamykając klawiaturę fortepianu - to nie są żarty. Nasz interes jest bardzo solidny, a cała solidność na tym oparta, że zawsze dotrzymuje terminów... - No, nie tylko na tym - powiedziała Koszekowa. - Ale po większej części. Naturalnie i na gatunku towaru, to przecie najważniejsze. I kiedy teraz robi się taka heca, zaufanie do firmy może być podkopane. Franio bardzo się zmartwi, jak się o tym dowie. - Dowie się dopiero po świętach. - Może pojedziemy pomóc Zuzannie? - zaproponowała Koszekowa. Ola niepewnie popatrzyła na Cherubina, mnąc wciąż w ręce tomik jego wierszy. - Pojedziemy razem - zawołał Kołyszko - ja nigdy nie widziałem piekarni ciastek. - Weźmiemy taksówkę... Na mieście był ruch świąteczny i Warszawa powoli tonęła w szafirowej wiosennej mgle, wieczór i noc zapowiadały się bardzo ciepłe. Wszystkie sklepy były oświetlone i pełne kupujących. Na mostach też był ruch i było jasno, tylko ciemna, głęboka woda wiła się gdzieś w dole. Zresztą Wisła w perspektywach wznosiła się jaśniejsza, wody było dużo, jak zwykle na wiosnę, i mielizny znikły. Piekarnia mieściła się w niedużym domu, na Grochowie, dość daleko od Ronda Waszyngtona. Gdy weszli do pierwszej izby, Zuzanna wybiegła naprzeciw bardzo przepłoszona. - Pani dyrektorowa sama? Naprawdę to niepotrzebne - w pośpiechu starała się zapiąć na sobie podniszczony biały kitel i poprawić rozpatłane włosy. - Droga pani Zuzanno - powiedziała Ola - może możemy coś pomóc? - Pani kochana! A cóż panie tu pomogą - z pewną arogancją zawołała Zuzanna biorąc się pod boki. Panny i lukrowaczki stojące wzdłuż długich, drewnianych, nie bardzo czystych stołów frygnęły cichym śmiechem. - Tu fachowców trzeba. Koszekowa się oburzyła. - Pani Zuzanno, ja tu, jeszcze jak pani nawet i nazwiska nie znano, smarowałam te papatacze jako smarkata. Co mi pani będzie imponować. Ola nie mogła przeciwstawić Zuzannie takiego argumentu - popatrywała więc niepewnie na Kołyszkę, który śmiał się zupełnie wyraźnie. - Jak pani ręka? - spytała Zuzanny, aby zmienić rozmowę. - Ot, jak - powiedziała Zuzanna, obnażając jednym ruchem rękę aż do łokcia. Wielkie czerwone wrzodzisko z białym nabrzmiałym środkiem widniało prawie na przegubie. - Wrzód jak ciastko! - dodała. - Pani tego nie zawiązuje? - spytała nieśmiało Ola. - Jak pęknie, to zawiążę - surowo powiedziała Zuzanna. Cherubin chichotał nerwowo. Przy dwóch wielkich, wąskich, podłużnych stołach stały lukrowaczki. Z sąsiedniej izby, skąd buchało żarem, małe dziewczynki przyniosły wielkie tace upieczonych blatów, inne - duże, porcelanowe donice, w których znajdowały się masy, z porcelanowymi wałkami czy tłuczkami. Niektóre były gorące, te miały kolory zielone lub różowe. Inne masy, sporządzone na podstawie tłuszczów roślinnych, musiały być zimne. Dziewczęta na początku stołu zręcznie krajały blaty długimi nożami, następnie smarowały je marmoladą lub zimnymi masami, następne znowuż zestawiały poszczególne blaty podług z góry określonych przepisów: na spód blat kruchy, potem marmolada, blat biszkoptowy, masa kawowa i blat orzechowy czy chlebowy, w każdym bądź razie ciemny. Zestawione blaty przechodziły do lukrowaczek w ścisłym znaczeniu tego słowa. Te musiały niezmiernie szybko oblać mazurek gorącą masą białą, różową lub zieloną i szybko i sprawnie rozsmarować ją na mazurku, tak żeby powierzchnia była gładka i równomiernie wygładzona. Długie ich noże, maczane co chwila w wodzie, szybko głaskały mazurki z precyzją muzycznych instrumentów. Dalej stały ubieraczki, które układały na cieście szybkimi i monotonnymi ruchami suchą konfiturę, inne długimi nożyczkami krajały zielone pędy smażonej anżeliki i wtykały je pomiędzy ucukrowane wiśnie, morele i kółka wycięte z pomarańczowej skórki. - Nie myślałem, że to takie skomplikowane - powiedział Cherubin, gdy przez parę chwil przypatrywali się tej robocie. Na końcu stołu stały wykończarki, z blaszanymi naczyniami przypominającymi lewatywy, i wyduszały na mazurki marcepanowe ranty i parę rokokowych ozdób w środku. - Jak pani sobie daje rady? - spytała znowu rzeczowo Koszekowa. - Proszę pani, jakoś idzie. Przed chwilą odesłałam do centrali wszystkie zamówienia piątogodzinne. Teraz idzie na Wspólną do filii i na Żolibórz. Zamiast dwóch chorych lukrowaczek znalazłam tu jedną, co przyjechała z Paryża. Robiła tam w polskiej cukierni. Pracuje za dwie. - Która to? - spytała Ola, ale zaraz ją zauważyła. Stała pośrodku prawego stołu i niezwykle szybkim i precyzyjnym ruchem rozsmarowywała gorący różowy lukier, który wylewała jej koleżanka z brudnego naczynia. Była to dziewczyna najwyżej lat piętnastu, wysoka, chuda i bardzo szpetna. Miała drapieżny wyraz ptasiego profilu, długie, posklejane włosy wisiały jej spod chustki po obu stronach szczupłej twarzy. Wielkie, aksamitne oczy latały spod nasuniętej chustki na wszystkie strony. Śmiało spojrzała na Olę, która podeszła do niej. - U nas, w Paryżu, to nie tak się pracuje jak u was - powiedziała z wyższością, podsuwając osmarowany mazurek pod dłonie z anżeliką. Ola uśmiechnęła się. - To dobrze, nauczysz nasze panny pracy - powiedziała. Cherubin zbliżył się do stołu. Popatrzył uważnie na dziewczynę. - Jak się nazywasz? - spytał małej. - Żermena - powiedziała tamta gwałtownie, smarując już nowy mazurek. Wszystkie dziewczęta przy stole zaśmiały się jednym głosem. - Ona jest głupia i uparta - powiedziała bezapelacyjnie Zuzanna - wcale nie nazywa się Żermena, tylko Jadzia... Jadzia, po prostu Jadzia, A jak to słodko brzmi zanucił jakiś dźwięczny głos w górze stołu. Ale "Żermena" się zmarszczyła. - Dawno przyjechałaś z Francji? - spytała Ola. - Ano, ze dwa miesiące - odpowiedziała Jadzia niskim, schrypniętym głosem, widać było, że robi sobie naumyślnie voix-canaille - coś wujkowi strzeliło do głowy i wrócił tutaj... - Ona nie ma rodziców - powiedziała Zuzanna - wujek ją wychowuje. On jest majstrem gdzieś w fabryce na Pradze. - Lepiej ci było w Paryżu? - spytał Cherubin, znowu o krok zbliżając się do "Żermeny". Popatrzyła na niego chmurnie i bez słowa. Potem wzruszyła ramionami. Smarowała mazurek i pomagała sobie przy tym wysuwając język. - Pewnie. Też pytanie - powiedziała po długiej chwili. - A jak się nazywa twój wujek? - spytał raz jeszcze Cherubin. - Pan wie... - powiedziała nagle i popatrzyła na niego wielkimi, czarnymi oczami z niechęcią i z pogardą, a przy tym bardzo przenikliwie. - Pan zna. Co się pan pyta? Ja pana w Paryżu widziałam... Ja nosiłam ciastka do ambasady... - Głupia mała - zwrócił się Cherubin do Oli - skąd ja mogę wiedzieć, jak się jej wujek nazywa? Przecie jej w Paryżu nie mogłem zauważyć. - No, mój dziadek jest służącym - jeszcze niżej szepnęła "Żermena" - służącym u księżnej Bilińskiej, no? Wiewiórski się nazywa... - Ach, coś słyszałem - powiedział Kołyszko z lekkim odcieniem złości - to twój wuj jest przyjacielem pana Janusza? Prawda. Mała wzruszyła ramionami. Tymczasem jej koleżanka, zasłuchana w rozmowę, przelała lukier na mazurku... - Uważaj, gdzie lejesz, cholero! - krzyknęła Jadzia i uderzyła koleżankę płazem noża po ręce. - Co robisz! przyjaciel jak przyjaciel - ponuro rzuciła w stronę Cherubina. Kołyszko wziął Olę pod ramię. - No, zabierajmy się - powiedział - bo tylko przeszkadzamy i wprawiamy pannę Żermenę w zły humor. A mazurki źle na tym wyjdą. Zawrócił i nie obejrzawszy się, wyprowadził Olę z pracowni. Pani Zuzanna dreptała za nimi z panią Koszekową. - To bardzo zdolna dziewczyna - mówiła do ucha siostrze pryncypała - bardzo. Tylko język ma nieuskromiony. Dobrze, że gorszych rzeczy przy państwu nie nagadała. X Rzeczywiście Janek Wiewiórski od kilku miesięcy wrócił z Francji i pracował w fabryce naboi myśliwskich "Spłonka" na Targówku. Mieszkanie jakieś wynalazł u krewnej ojca na Wileńskiej, mieszkali w jednej izbie, on, Jasia i "Żermena", kuchnię mieli wspólną z innymi lokatorami tego mieszkania, a było ich niemało. "Żermena", nie krępując się, wyrzucała wujostwu lekkomyślny powrót i zatruwała im każdy wolny wieczór, ale Jasia podtrzymywała męża, a zresztą przychodziło jej to z łatwością, bo bardzo się cieszyła, że wróciła do Polski. Oczywiście wolałaby na wsi, bliżej ojców i w ogóle w swoich stronach, ale ostatecznie z Jankiem mogła mieszkać i w Warszawie. Tylko z tą Jadzią było prawdziwe utrapienie. Dziewczyna była obrotna, zdatna, bardzo szybko wszystkiego się uczyła, ale też szybko ją wyrzucano z każdej posady. Nigdzie miejsca nie zagrzała, i to tak samo w Paryżu, jak i w Warszawie. Jankowi warunki układały się nieźle, choć zarabiał niewiele. Pracę i stosunki miał nawet przyjemne. "Spłonka" była to stara warszawska firma, prowadzona w sposób trochę patriarchalny. Właściwie mówiąc, sama fabryka powstała niedawno, jeszcze była całkiem świeża, ale zrodziła się ona jako emanacja starej warszawskiej firmy "Jeździec i Myśliwy", Hube i Złoty, która mieściła się w wielkich parterowych sklepach pałacu Zamoyskich na Nowym Świecie. W sferach kupieckich Warszawy krążyło powiedzonko: "Dlaczego ta firma nazywa się Jeździec i Myśliwy? - bo Hube poluje, a Złoty na nim jeździ". Fabryka znajdowała się na Targówku, w świeżo wybudowanych halach fabrykowano spłonki i zapalniki do nabojów, a nawet całe naboje myśliwskie. Obok dwóch wielkich hal montowano obecnie olbrzymią sześćdziesięciometrową wieżę do fabrykacji śrutu, który powstaje przez upuszczanie roztopionego ołowiu z bardzo wielkiej wysokości. Janka zatrudniono na razie na budowie wieży, przy murarce, która zresztą była trudna i osobliwa, bo cegły kładziono na beton. Ale stary Hube, jak każdy myśliwy, miał bystry wzrok do rozpoznawania sprytnych i inteligentnych ludzi, bardzo też prędko przeniósł go do hali fabrycznej, z początku do krajania kartonu, a potem już na tokarkę, do obrabiania metalu na spłonki. Stary Hube polubił Wiewiórskiego i nabrał do niego zaufania. Natomiast Złoty, stary, gruby Żyd, opalony na twarzy, z luźnym okiem uciekającym mu pod brew lub na boki, jak we wszystkim, tak i w wyborze ludzi przeciwstawiał się Hubemu. - Co on widzi w tym Wiewiórskim? - mówił, poruszając ramieniem, do majstra Bobkowicza, panującego nad całą halą spłonek. - Skąd on go sobie wydrapał? Złoty miał przewagę nad Hubem. Chociaż Hube zauważał od czasu do czasu sprytniejszą twarz robotnika, jak widział inteligentniejszą twarz chłopa w nagonce i wybierał potem takiego na pomocnika gajowego, jednak Złoty znał wszystkich swoich ludzi z imienia i nazwiska, oceniał ich wprawdzie zawsze ujemnie i przy każdej okazji obcinał im groszowe zarobki, jednak mniej więcej mógł określić ich prawdziwą wartość i kto jest zdatny do jakiej roboty. O ile oczywiście nie miał swoich uprzedzeń, a uprzedzenia miał zawsze do tych ludzi, na których padło oko starego Hubego. Stanisław Hube miał w tej epoce lat około pięćdziesięciu, był to nieduży, bardzo piękny mężczyzna, z rysów i postawy, a także z zamiłowania do kobiet przypominający króla Stasia. Pochodził ze starej mieszczańskiej rodziny warszawskiej, która w osiemnastym wieku trudniła się zegarmistrzostwem, przybywszy przed samymi rozbiorami gdzieś z Grazu czy St. Gallen, z jakiejś słynącej zegarmistrzami mieściny austriackiej czy szwajcarskiej. Przypuszczano, że z austriackiej, ale szwajcarskie pochodzenie wśród mieszczaństwa warszawskiego uchodziło za bardziej eleganckie i wiele rodzin czysto niemieckich twierdziło, że przodkowie ich przybyli ze Szwajcarii. Stary Hube był ostatnim z tej rodziny, akcje wielkiej fabryki Borman i Hube dawno wymknęły mu się z ręki, a cały habitus Hubego był już zupełnie szlachecki. Miał spory majątek ziemski w Kaliskiem, dumny był, że go Weyssenhoff opisał w Sobolu i pannie, i jak powiadało przysłowie warszawskie, "polował i parcelował". Żona go porzuciła wyjeżdżając z jakimś Amerykaninem, który po wojnie przyjechał do Polski z ramienia funduszu Hoovera, został mu syn, rówieśnik i kolega szkolny Andrzeja Gołąbka. Oczywiście mały Hube nosił imię patrona myśliwych, św. Huberta, co brzmiało dość dziwnie w połączeniu z nazwiskiem. W szkole małego Huberta przezwano "Hubhuby" i to przezwisko pozostało mu na zawsze. "Jeździec i Myśliwy" był to stary zakład, jakich niewiele w tym czasie już istniało w Warszawie, okazały, ale brudnawy i ciemny. Na ścianach wisiały tu wielkie rogi jelenie i daniele, kły dzików oprawne w poczerniałe srebro, wypchane głuszce i cietrzewie. Na szklanej ladzie stał zając bielak, a na szafie sowa polarna, puszysta i śniegata jak angorski kot. Andrzej przychodził tutaj czasami do Huba, ale o ile sklep był przedmiotem stałego zachwytu dla Antka, o tyle Andrzej bał się trochę sklepu i wolał, kiedy go pan Stanisław zabierał samochodem na Pragę do fabryki. Tam stały wielkie, jasne hale, dobrze oświetlone. Przy warsztatach kręcili się robotnicy, którzy na razie nie odróżniali się indywidualnie, a w mniejszej hali widniały tajemnicze, luźno rozstawione, oszklone cylindry, zawierające precyzyjne maszyny do robienia nabojów. Tam Andrzej wchodził tylko z panem Hube i zachowywał się jak w kościele: zdejmował czapkę i w milczeniu patrzył, jak w szklanych cylindrach z wolna obracały się maszyny, od czasu do czasu wyrzucając gotowe naboje do podstawionych w dole koszów. Tych tajemniczych maszyn świeżo sprowadzonych z Hamburga pilnowało dwóch bardzo gburowatych i milkliwych Niemców, których nawet pan Stanisław bał się trochę, choć mówił do nich w trzeciej osobie i pokazywał sękatym kijem, co mają robić. Ale Niemcy w ogóle po polsku nie rozumieli, a kij pana Hubego im nie imponował. Pan Hube pojęcia nie miał o działaniu maszyny i nikt tego nie wiedział w całej fabryce. Niemieccy majstrowie byli samowładni. Hale fabryczne stały w dużym podwórzu, tu można było się wyhasać, Hubert też biegał zazwyczaj, kazał wypuszczać gołębie, które hodował majster Bobkowicz, i śmiał się, kiedy się kręciły nad gołębnikiem. Antek podzielał zajęcia i śmiechy Huberta, tylko Andrzej zatrzymywał się tam, gdzie z równego błota Pragi poczynała się wznosić olbrzymia wieża. Pan Hube rozpaczał nad tą wieżą: - Co mu przyszło do głowy, temu Złotemu, budować tutaj wieżę, cały cement i wszystka cegła, co były przeznaczone na wieżę, poszły w fundamenty. Targówek okazał się osadą na moczarach! - On chce nam zgubić cały interes! - powiadał pan Hube, siadając z chłopcami do samochodu. W drodze rzekł do szofera: - W sobotę pojedziemy na kaczki, na stawy za Nadarzynem, niech Piotr tylko nikomu nie mówi, bo zaraz się kto przyczepi... Piotr, mały, krótki człowieczek z jasnymi oczami i konopnymi wąsami, zaśmiał się: - Pan prezes nie wytrzyma i kogoś zabierze. - A może i zabiorę - żartował Hube. - Samemu to trudno polować. - Samemu zawsze najlepiej - powiadał sentencjonalnie Piotr - pamięta pan prezes, jak wtedy sto dwadzieścia sztuk zabiliśmy? Piotr zawsze używał liczby mnogiej, tak jakby i on brał udział w polowaniu. - A kiedy tatek mnie weźmie? - spytał Hubhuby. - Jak się nauczysz strzelać. Hubert nie nauczył się strzelać i na polowanie naprawdę się nie wybierał. Zawsze mu było żal tych prześlicznych ptaków i zwierząt, które ojciec zabijał i przywoził z polowań, a Piotr rozwieszał na balkonie ich mieszkania od strony podwórza. Kiedyś chłopcy byli świadkami gorszej sceny. Pan Hube jeździł na fabrykę raczej tak, aby tam nie spotkać Złotego. W biurze, i owszem, dobrze razem pracowali, co prawda Złoty twierdził, że on pracuje, a pan Stanisław tylko telefonuje do znajomych i umawia się na polowania - ale na fabryce nie znosili się. Stary Hube, mimo że nie dostrzegał robotników, pragnął jakoś stanąć z nimi na stopie patriarchalnej. W majątku to go jeszcze parobcy po rękach całowali; Hube co prawda nie miał takich wymagań w stosunku do robotników, ale jak gdyby spodziewał się tego, przechodząc po hali układał rękę w ten sposób, żeby było łatwo po nią sięgnąć, i zdawało się, był rozczarowany, gdy robotnicy nie traktowali go jak księdza proboszcza. Zawsze na święta chciał urządzać choinkę czy święcone, Złoty mu nie dawał. Złoty wyzyskiwał swoich pracowników do ostatnich sił, wyciskał z nich ostatni pot - jak powiadał Janek Wiewiórski - i płacił im tylko to, co musiał, starając się urwać najdrobniejsze grosze. Kiedyś, kiedy pan Stanisław zabrał chłopców do fabryki, natknęli się tam na Złotego. Złoty stał pośrodku podwórza i krzyczał na Janka Wiewiórskiego: - Niech się Wiewiórski po małej hali nie kręci, bo i tak nic z tego Wiewiórski nie skapuje. Stary Schmidt skarżył się, że Wiewiórski się tam bez przestanku wierci, na ręce mu patrzy... Wiewiórski nie potrzebuje Niemcom na ręce patrzeć... Jasio stał zajęty w kącie podwórza i rąbał jakieś stare deski na opał. Hube podskoczył do swego wspólnika. - Panie Złoty - powiedział - a może on potrzebuje. - A właśnie! - Złoty zaczerwieniony jak burak stał na środku przed drzwiami hali i wymachiwał rękami, miotany wściekłością. - A właśnie! pan hrabia! To już się we wszystkim tym Wiewiórskim wyręcza. Hube pobladł. Chłopcy patrzyli na niego z niepokojem. - Pan się myli - powiedział powoli - nie jestem hrabią i nie kombinuję z Wiewiórskim. Pan oszalał. A Niemcy prędzej czy później będą musieli pójść sobie precz i co wtedy będzie z maszynami? - Niemcy nie mogą pójść precz - krzyczał jeszcze głośniej Złoty - bo mi tutaj te chamy maszyny połamią i całą produkcję spartolą. To niby co... gówno będzie z maszyn, a my będziemy płacić. Już i tak cała spółka u Belgów w kieszeni siedzi... Pan wie, że oni nam mogą od razu całą pańską fabrykę sprzed nosa zabrać? - Fabryka nie jest moja - a całą budowę to pan sam wymyślił. Mnie wystarczał sklep. - Tak, ale pan nie pomyślał, że jak sklep diabli wezmą, a fabrykę Belgowie, to pan będzie musiał sam za wszystkich płacić... - Zdaję sobie z tego sprawę - podniósł głos i Hube - wiem, jak się pan urządził, panie Złoty, nie ma mi pan czym grozić. - Pan rozpuści wszystkich, a potem ja będę odpowiadać. - Nie będzie pan odpowiadać, panie Złoty, chyba w kryminale. Wiewiórski, Bobkowicz, Piotr i kilku innych, którzy tu stali, parsknęli śmiechem. Pan Stanisław dopiero teraz ujrzał zdziwione oczy chłopców wpatrzone to w niego, to w pana Złotego. - No, dzieci, czego się gapicie? Zjeżdżajcie stąd - powiedział. - Niech ich Wiewiórski zaprowadzi na budowę. Jasio odrzucił powolnym ruchem siekierę i poszedł bez słowa w stronę wieży. Chłopcy polecieli za nim, bardzo lubili Wiewiórskiego. Ale nie zdążyli jeszcze pójść w tę stronę, gdzie budowali wieżę, kiedy już pan Hube był koło nich. - Nic, nic, Wiewiórski - powiedział - niech sobie Wiewiórski nic z tego nie robi. No, a umiarkował Wiewiórski już co? - Co nie miałem umiarkować, nie święci garnki lepią, tak bym potrafił, jak tego potrzeba... - A bo ten Złoty, powiada, że polscy robotnicy to te maszyny popsują... - Głupi on jest ten pan Złoty, głupi albo niegłupi. On pana prezesa tylko tak straszy. I tymi Belgami też straszy, nie taki mocny kapitał belgijski, jak się jemu zdaje... Hube ze zdziwieniem spojrzał na Wiewiórskiego, ale potem przyjmując jako coś naturalnego to jego znawstwo kapitału belgijskiego, powiedział: - Kiedy to nie o to chodzi. Wiewiórski nie rozumie. My jesteśmy spółka komandytowa, ja odpowiadam całym majątkiem za długi interesu... - A on nie? - ponuro spytał Jaś. - On też. Tylko on żadnego majątku nie ma! - Można by poszukać - powiedział Wiewiórski. Ale Hube w tej chwili już nie słuchał. - Popatrz tam, mój Wiewiórski, jak ten człowiek cegły nosi, przecież on dwa razy mniej bierze, niż powinien. - Hube sękatym kijem pokazywał na rusztowaniu chudego chłopaka z cegłami. - Mój Wiewiórski, co on sobie myśli... - Nosi, jak nosi, a co on sobie myśli, to ja nie wiem. - A pognaj go, mój Wiewiórski. - A czy ja ekonom jestem, czy co? Hube spojrzał bezradnie na Jasia i odwrócił się. Chłopcy bawili się przy wapnie. - Chłopcy! Mój Piotrze - tym razem zwrócił się do szofera - oni jeszcze powpadają do tego wapna. - A to po co pan prezes ich tu wszystkich zabrał? Do domu trzeba jechać... - No, no, bo oni mojego Huberta pojutrze na wieś zabierają na całą Wielkanoc. Chciałem się odwzajemnić. Pan Stanisław powoli skierował się ku wyjściu, wołając na chłopców. Gdy szedł do bramy, doleciały jego uszu strzępki rozmowy Piotra z Wiewiórskim. - Już ja wolę tego Żyda - mówił Wiewiórski - skórę drze, ale wiem po co. A tego to nie znoszę... kochany, jak on mi tym kijem pod nos pokaże, tobym go tak zdzielił... - Uu... - wyrzekł Piotr - bo to takie jakieś nieobliczone... Hubemu do głowy nawet nie przyszło, że to o nim mowa. Nie pożegnał się ze Złotym ani z majstrami, ale zabrał Wiewiórskiego. Wydawało mu się, że obdarza łaską robotnika, gdy każe mu coś reperować w domu. W jego oczach było to wyróżnienie. - Wie Wiewiórski - powiedział - tam u mnie w klozecie znowu basenik przecieka. Może Wiewiórski pojedzie z nami, to mi to tam zreperuje. Jaś bez słowa nałożył czapkę. Pojechali. - Zajedziemy po drodze do sklepu - powiedział pan Hube. Hubert uśmiechnął się. Bardzo lubił zajeżdżać do sklepu. - Czy Wiewiórski ma dzieci? - spytał pan Stanisław w połowie mostu. - Już pan prezes pytał - mruknął Piotr - nie ma. - A czy to ja mam obowiązek pamiętania, ile kto ma dzieci? - oburzył się pan Hube, a chłopcy zaśmiali się w kułak. - To po co pytać? - znowu burknął Piotr. Jasio nie mówił ani słowa. Zajechali przed sklep "Jeździec i Myśliwy". Chłopcy z hałasem wyładowali się z samochodu. Hube wysiadł i ukłonił się ładnej, wysokiej pani, która w brązowej futrzanej pelerynie mijała ich właśnie. Pani uśmiechnęła się dużymi, różowymi ustami w bardzo przyjemny sposób. Hubert schwycił ojca za rękę i tak weszli w ciemny cień sklepu, w mrok, z którego się wyłaniały zarysy zająca bielaka i sowy polarnej. - Tatek - zapytał Hubert gwałtownie - kto to była ta panienka? Komu się kłaniałeś? - A, to taka jedna - powiedział Hube, jednocześnie odpowiadając na pozdrowienia starych subiektów w sklepie i już pokazując coś na półce sękatym kijem. - A coście sprzedali już te trąbkie? - pytał warszawskim akcentem. A potem wracając do syna dodał: - Aktorka jedna, nazywa się Marysia Tatarska... - Aha - powiedział Hubhuby i obejrzał się przez zakurzone szyby na trotuar cały w wiosennym słońcu, jak gdyby jeszcze tam mógł ujrzeć cień przechodzącej aktorki. XI List Edgara Szyllera do Oli Gołąbkowej: New York, kwiecień 1931 Kochana Pani Olu! Oczywiście piszę z największą przyjemnością do pani, nawet sprawia mi to pewną radość. Ale muszę się przyznać pani, że powoduje mną także i chęć, aby do kogokolwiek w Warszawie napisać. Bo niech pani sobie wyobrazi, przyszło mi tutaj do głowy, że właściwie nie mam do kogo pisać, nie mam do kogo w Warszawie napisać. Bo rodzice są w tej swojej odwiecznej cukrowni, Elżunia jest tu ze mną, Rysio umarł, Artur Malski w Łodzi - jeśli chodzi o najbliższych mi ludzi. A jak pani wie, nie mam ich wielu. Najsmutniejsze jest dla mnie to, że jakoś z Januszem w ostatnich czasach nie możemy się porozumieć, coś obcego jest w nim. Ja myślę, że on nie darmo jest synem starego szambelana Myszyńskiego, że w nim w dalszym ciągu rozwijają się jakieś kwasy podupadłego szlacheckiego rodu i mimo całą radość, jaką Janusz niechybnie wobec życia odczuwa, zatruwają mu to życie. Myślę, że życie Janusza jest ciągłą wewnętrzną walką, i bardzo mnie boli, że nie zaprzęga swoich przyjaciół do pomagania mu w tej walce. A ja - pani to dobrze wie, pani Olu - chociaż niby to słaby i cichy, taki nie nadający się do hucznych skrzyżowań szpad, czasami się nadaję właśnie do pomocy w takich rozmaitych duchowych zmaganiach się z upiorami przeszłości, z własną imaginacją, z namiętnościami i nałogami. Z jedną rzeczą nie umiałbym walczyć, bo nie umiem jej w sobie przemóc, to z własną małością. To właśnie najgorsze, że człowiek samemu sobie wydaje się taki mały i taki nieciekawy. W gruncie rzeczy żal mi Janusza, kończy już lat chyba ze trzydzieści cztery czy pięć i wciąż jest tym wiecznym młodzieńcem, der ewige Student, który jakoś nie może sobie znaleźć miejsca w życiu, sytuacji, czegoś, co by go plasowało. On mówi, że czeka na zdarzenia, które mu życie rozwiążą. Zdaje mi się, że to jest wymówka, bo żadne zdarzenie nie rozwiąże życia, którego, właściwie mówiąc, nie ma. Prawda, pani Olu? Pani zawsze taka łagodna i tak rozumiejąca życie, mimo wszystko. Ciekawy jestem, jak pani synom będzie o życiu mówiła? Mnie pani o tym nie powie? No, więc cóż, skoro się jest w tej Ameryce, trzeba pisać o Ameryce, kiedy to naprawdę nie bardzo jest co pisać. Pani wie, jaki jestem patriota Europy, nie bardzo mi tutaj dobrze, a może dlatego, że nie umiem wysunąć się na pierwszy plan, przepychać się łokciami do pierwszego rzędu, a nie bardzo nawet mam z czym, bo pani wie, że Amerykanie mojego towaru to nie bardzo... Co innego Elżbieta, podziwiam ją, a właściwie mówiąc, podziwiam Rubinsteina, jej męża. Jak on to umie robić. Głos Elżuni już nie ten, co przed piętnastu laty, trochę blaknie, nie ma już tego crescenda, nie ma tej pełności i ciepła, zwłaszcza w górze, i tak czasami jakby mole przejadły niektórą nutę, jeszcze oczywiście śpiewa pięknie, ale cóż to za powodzenie, opędzić się nie może, a gdyby pani zobaczyła jej apartament w hotelu Plaza (ja tam nie mieszkam, bo dla mnie za drogo), to umarłaby pani ze śmiechu. Zupełnie jak w operetce: w jednym rogu malarz ją maluje, w drugim sekretarka liczy pieniądze, pośrodku na kanapie dwóch studentów-wielbicieli z różami, a za drzwiami emigrant rosyjski, kaukaski książę, którego musi wyrzucać, tak się zachowuje. Ale śpiewa tylko rzeczy, które się cieszą powodzeniem u publiczności, a już nie śpiewa jak w Odessie - pamięta pani? - Verborgenheit, Gretchen am Spinnrade, Die Mondnacht - zawsze słyszę te sekundy w akompaniamencie Mondnacht, ile razy sobie Odessę przypomnę. Ona mówi, że publiczność jest najlepszym sprawdzianem tego, co jest dobre. Zapewne ma rację. Naturalnie, że jest tak, i dlatego nie śpiewa moich pieśni. Tutaj już napisałem cztery pieśni do słów poety, którego pani tak lubi, Cherubina Kołyszki. Wie pani, do tych, które mi pani kiedyś polecała. Wydały mi się za gęste poetycko niegdyś, ale tutaj, gdy dobrałem odpowiedni ton, bardzo mało instrumentów do akompaniamentu, trochę dziwacznych basów, wyszło zdaje się dobrze. Zawsze bałem się, żeby moje utwory nie miały tytułów przypominających nazwy perfum paryskich, jak to trochę jest u Debussy'ego, i właśnie tutaj zdarzyło się tak, że te utwory muszą nosić tytuły swoich wierszy i cała czwórka wygląda jak reklama w zakładzie fryzjerskim. Pierwsza pieśń nazywa się Szecherezada (myślę, że cały cykl tak ochrzczę), druga nosi nazwę Kwitnienie bzów - pamiętam, że jest taka woda kolońska Houbiganta Au temps des lilas - a potem już lepiej: Oczekiwanie i Flety w nocy, chociaż i to trochę galanteryjne, a chciałbym, żeby pani posłyszała akompaniament w Oczekiwaniu. Synkopy pizzicato - naśladowanie gitary, ale inne niż u Ravela. I we Fletach jest jedno takie miejsce, które chciałbym pani pokazać. Cała pieśń zresztą, chociaż ma taki tytuł, obywa się bez fletów! Głos powinien zastąpić flety, ach, gdybyż to Elżunia zaśpiewała. Mówi, że dla niej za trudne, i raczej ma rację. Nadchodzi Wielkanoc, wiem, jak będzie u was. Tu jak co dzień, tu się świąt nie obchodzi; ruch trochę może się zmniejszy, ludzie pojadą na wieś. Rubinsteinowie jadą nad morze, ale ja chyba nie pojadę. Miałem taki miły list od Artura Malskiego, on jeszcze o mnie pamięta. W Łodzi mu smutno, muzyki mało. A tutaj tyle, że aż się przejada, obdzieliłoby się nią ze dwadzieścia polskich miast i miasteczek i jeszcze by starczyło. Chciałbym, żeby Malski posłyszał, jak Rachmaninow gra swój koncert, a wczoraj właśnie słyszałem. Cudownie. Ale co za doskonała pustka, pani jedna wie, że to nie przez pychę tak mówię, i pani jednej mogę to powiedzieć: co za pustka! Każdy chce prześcignąć innych w tym, co pisze... dla siebie. Ale po co pisać dla siebie? Ja i tak mam wszystkie swoje nuty w sobie. Droga pani Olu, proszę mi odpisać na tę moją smutną 42 ulicę, czekam pani listu z niecierpliwością, ręce pani całuję oddany Edgar Szyller PS Co się dzieje z Marysią Bilińską? List Oli Gołąbkowej do Edgara Szyllera: Warszawa, Wielka Sobota 31, rano Drogi Panie Edgarze! Właśnie przed chwilą przynieśli mi pański list z Ameryki i bardzo się nim ucieszyłam. Jestem sama w domu z Helenką, która choruje na wietrzną ospę, i z panną Romaną, która pomaga mi ją pielęgnować. Franio z chłopcami (wziął jeszcze ze sobą małego Hubego, wie pan, syna Stanisława z Rotoczni) i z mamą pojechał do Pustych Łąk, do cioci Royskiej, a ja nawet jestem zadowolona, że mogłam zostać pod pretekstem choroby Helenki. I samotność mi dobrze zrobi, i będę miała parę wolnych chwil do zastanowienia się nad wszystkim. I właśnie przyszedł pana list. Bardzo w porę, bo mam właśnie trochę czasu i mogę zaraz panu odpowiedzieć, a myślę, że pan swój list po to napisał, aby otrzymać odpowiedź, prawda? Poruszył pan w swoim liście wiele spraw, nie na wszystkie będę umiała odpowiedzieć, ale pan wie, jaka ja jestem, filozofować nie potrafię. Jedno tylko chciałam powiedzieć, że pan niepotrzebnie tak pisze o swoich kompozycjach, jakby to były jakieś sobie zabawki czy rzeczy mało ważne, ja wiem, że pan w gruncie rzeczy myśli o nich inaczej, ale nawet nie na serio nie można o nich pisać w sposób tak lekceważący. Pan wie, że wszyscy kochamy pańskie pieśni i że czekamy tutaj na nie z niecierpliwością, a jeżeli pani Elżunia twierdzi, że są one dla niej za trudne, to może rzeczywiście są one dla niej za trudne albo może tak jej się wydaje. Przecież dla niej byłoby najmilszą radością śpiewać pana rzeczy i na pewno przez nią najszersza publiczność by je pojęła. Ale to przyjdzie z czasem, drogi panie Edgarze, to nie może być tak od razu. Pisze pan o moich synach, o moich dzieciach, bo Helenka, chociaż malutka, także wymaga wiele pieczołowitości i wychowania. Poświęcam im sporo czasu, ale gdyby pan miał dzieci, pojąłby pan sam, jaki to jest trud niewdzięczny i jak mimo woli chwilami się myśli, iż hoduje się sobie wrogów. Najsmutniejsze to zawsze jest to, że dzieci są czymś tak obcym - a przecież wyszły z rzeczy tak bliskich jak własne ciało. Mąż mój nie przejmuje się tymi sprawami i dzieci jego zdaje się więcej kochają, bo nie czują w nim ani tej troski, co we mnie, ani nie spotykają tych wymagań, jakie ja im stawiam. Toteż garną się do niego, zwłaszcza Andrzej i Helenka. Antek to spokojny, zrównoważony, dzielny chłopak, już teraz taki mały mężczyzna, który ma swój świat, swoich kolegów, swoje książki. Dużo pracuje na małym warsztacie mechanicznym, robi na nim doskonałe modele samolotów i wypróbowuje je na podwórku całymi godzinami wraz ze sztabem swoich przybocznych adiutantów, synem stróża, synem szewca z naprzeciwka i tak dalej. Helenka jest malutka. Z Andrzejem mam najwięcej kłopotu, to jest raczej o Andrzeju najwięcej myślę, choć taki jest spokojny i cichy, zamyśla się, zasępia, bardzo mało mówi, a pan wie, jaki on jest śliczny. Często siedzi w kącie nic nie mówiąc. Mimo że nie jesteśmy oboje religijni, Andrzej jest bardzo pobożny, może w tym wpływ panny Romany, która jest tercjarką. Jest bardziej przywiązany do męża, ale też mu się nie zwierza, pytałam o to nieraz Franciszka, ale się ze mnie śmieje. "A cóż taki brzdąc ma do zwierzania?" - powiada do mnie, a ja pamiętam moje dzieciństwo i moją samotność, kiedy miałam dziesięć lat, i wiem, jak mi to smakowało. Jednocześnie czuję, że trudno, nie można wpakować się siłą do tej duszy, która rozwija się i rozrasta tutaj, pod ręką, jakby jakiś krzak bzu wyrastał w mieszkaniu, a ja nic - muszę tylko na to patrzeć i przyjmować każdy uśmiech mojego smarkacza jak dar największy. Smutki macierzyńskie polegają najczęściej nie na nieszczęściach, ale na sprawach szczęśliwych. Pan pewnie mnie zrozumie, skoro pan poruszył w liście kwestię moich małych. Cieszę się, że pańskie pieśni napisał pan do słów Cherubina, właśnie był u mnie wczoraj i zastał mnie czytającą jego wiersze. Mówiliśmy o panu, panie Edgarze, ma pan w nim bardzo oddanego człowieka. To bardzo biedne stworzenie i jakaś tajemnica kryje się w jego losie, uśmiechu, w tym jego okropnym mieszkanku koło przytułku dla starców. Wiersze jego zawsze ładne i zawsze jak kieliszki nie do pełna nalane. A ja bardzo nie lubię, jak nie dolewają kieliszków. Znalazłam w tomiku, który mam, Szecherezadę, bardzo się cieszę, że pan to właśnie wybrał, innych wierszy nie znalazłam, pewnie są ze starego tomiku, którego nie mam pod ręką. Ślepy niewolnik w cienistej uliczce Tak piękne tony wywodzi na flecie... Już sobie wyobrażam, jak to pięknie brzmi u pana. Janusza nie ma w Warszawie, mieszka stale w Komorowie i prawie nie zagląda do nas. Hoduje tam jakieś coleusy i belloperony! Podobno wybiera się za granicę. Nie wszystko wydaje mi się słuszne, co pan o nim pisze. Nie każdy może być poetą, Janusz oczywiście jest zagubiony w naszym praktycznym świecie, ale czy pan nie odczuwa w nim rzeczy najwartościowszej, piekielnego żaru wewnętrznego, przykrytego zewnętrznym chłodem i tymi nie widzącymi, roztargnionymi oczami, i tymi okularami, i tym niezgrabnym poruszaniem się. W Januszu cenię bardzo jego cechę jedną: żądzę prawdy, chęć poznania prawdy. Może mu będzie to dane kiedyś, bo kto tak pragnie, wreszcie otrzymuje. Wszyscy się bardzo bali jego ojca, a ja byłam z nim w najlepszej komitywie. I myślę, że w starym panu Myszyńskim zmarnował się także kawał poszukiwacza prawdy. Szkoda, że go nikt nie kochał. Janusza też nikt nie kocha i może tym się tłumaczy to wszystko złe i nie dokończone, które pan w nim widzi. Jeżeli chodzi o jego siostrę, to spotkałam ją właśnie wczoraj "na grobach". Siedziała czy miała siedzieć przy kweście, jak zapowiadał "Kurier Warszawski", jak za dobrych dawnych czasów. Nic o niej nie wiem. Ale szłam z mężem i Franio bardzo się zaczerwienił na jej widok, ukłonił się jej trochę jak subiekt, ale cóż robić, ona Franiowi, biedakowi, zawsze bardzo imponuje. ... Przerwałam na chwilę pisanie, wezwano mnie na górę, gdzie mieszka, jak panu wiadomo, pani Szymanowska z domu Wołowska, jak ta pianistka, pan pamięta, tyle tylko, że ma na imię Ludwika. Staruszka ma teraz dziewięćdziesiąt dwa lata, w nocy spadła z łóżka i nie miała siły, żeby podnieść się, przeleżała do rana na zimnej podłodze, dzisiaj ma gorączkę, pewnie będzie miała zapalenie płuc. Pan wie, co to jest zapalenie płuc w tym wieku. Jest zupełnie opuszczona, obie córki nie mieszkają w Warszawie, zresztą nigdy się nią nie zajmowały. Widzi pan, oto są dzieci. Rozumiem teraz, co to jest osamotnienie starości. To straszne, straszne, długie wieczory, długie dnie w bezpożytecznej samotności, oczekiwanie przy drodze na koniec. Nie, to okropne! Chyba najgorsza z samotności, bo samotność człowieka jeszcze młodego jest okraszona jakąś, nawet nieokreśloną może, ale zawsze nadzieją. Wracając więc do Marysi, wygląda zawsze pięknie i zawsze po królewsku, spojrzała na mnie dość zimno, nie zauważyła mnie zapewne, jak nigdy nie zauważała. Cóż ja wtedy byłam? Mała, głupia dziewczyna, a teraz jestem może równie głupia, ale jestem kobietą i coś niecoś z życia zrozumiałam. Macierzyństwo daje bardzo dużo, panie Edgarze, i zmienia kobietę do gruntu. Teraz, kiedy spotykamy Marysię Bilińską, mój mąż jest o wiele bardziej zdenerwowany niż ja i dlatego kłania się niżej niż potrzeba, nie z innych powodów. Byłam niepotrzebnie złośliwa pisząc przed chwilą inaczej. Ale ja jestem zawsze niepotrzebnie złośliwa w stosunku do mego męża. No, więc cóż, drogi panie Edgarze, trzeba kończyć tę rozmowę, była ona dla mnie na pewno przyjemniejsza niż dla pana. Do widzenia, myślę, że gdzieś w czerwcu poprzez wielki sezon paryski dobrnie pan do Warszawy. Fortepian czeka na pana. Serdecznie pana pozdrawiam i pozostaję szczerze życzliwa Aleksandra Gołąbkowa PS Czy ta Szecherezada rzeczywiście taka trudna? XII Ta "panienka", której się kłaniał stary Hube, nazywała się Marysia Tatarska i pracowała w teatrze "Kot i Pozdrowienie", który wówczas narobił wiele hałasu w Warszawie. Na czele teatru stała Halina Wyczerówna, ongi artystka teatru kijowskiego, i ona to zmieniła zwyczajny teatrzyk na instytut, w którym zaczęło się coś dziać pod względem artystycznym. Nie znaczy to, aby duch reformatorski Wyczerówny podziałał specjalnie orzeźwiająco na serca i umysły takich stworzeń, jak Marysia Tatarska i jej przyjaciółka Basia Budna. Marysia tego jeszcze wieczora widziała się ze starym Hubym i naciągała go na forsę: - No, Stasiek, nie bądź skąpy, daj trochę - w piątek idziemy na rybkę. Wiesz przecie, w te dni to jest zjazd Zaspu, koledzy przyjeżdżają. - Za moich czasów panie na rybkę nie chodziły. - Nie nudź, daj trochę. - A jeżeli chodziły, to same za siebie nie płaciły. - Teraz też nie płacą, no, a jak trzeba będzie zapłacić? Bez forsy nie można się pokazać. - Wiesz, gdyby tak Złoty wiedział, ile ty mnie kosztujesz, znowu by mi Belgami groził. - Jakimi znowuż Belgami? - Ty wiesz, ja pójdę z torbami! - O, jeszcze ci do końca życia wystarczy. Hube spojrzał z wyrzutem na niewdzięczną kochankę i wreszcie otworzył portfel. Wyczerówna usiłowała do swojego teatru wprowadzić inne obyczaje i częściowo jej się to udawało. Ale teatr jest zawsze teatrem, a zwłaszcza był nim dla Hubego, który uważał, że wszystko na świecie o tyle tylko ma wartość, o ile stworzone jest dla jego przyjemności. Wyczerówna kochała się od lat, jeszcze od czasów Kijowa i zachwytów nad nią Józia Royskiego, w starym dekoratorze teatralnym Maliku, dobrym, dziwacznym człowieku, który krągły rok chodził w sandałach i rzadko się golił. Jego szerokie, kolorowe szaliki tworzyły jakieś fantastyczne węzły naokoło brody, a oczy patrzyły na Halinę z uwielbieniem, ale i z głęboką dezaprobatą. - Komediantko! - zwykł mówić na pół z miłością, na pół z pogardą. Na rybkę poszli do Simona, Wyczerówna, Malik, Gorbal, który był teraz najważniejszym aktorem w teatrze na Powiślu, Marysia i Basia oraz dwóch młodych aktorów z Poznania, kolegów ze szkoły. Ci jednak, jak to mężczyźni, którym chodziło o "nagranie się", grywali jeszcze na prowincji. Wyczerówna miała zapuszczoną woalkę poniżej nosa, łykając kieliszki wódki unosiła tę woalkę lewą ręką. Woalka była w gęste czarne muchy i przykrywała zmiętą twarz aktorki, spod czarnych much wyglądały tylko wielkie, kasztanowe i bardzo słodkie oczy. Malik stukał się z nią kieliszkiem i zajadał śledzia, zagryzając bułką grubo nasmarowaną masłem i posypaną siekaną cebulką. Mlaskał przy tym ogromnie. Chłopcy - Mietek i Zbyszek - półgłosem rozmawiali z koleżankami o rolach i gażach, o warunkach mieszkaniowych w Poznaniu i że, cholera, drogo i nie ma "fok" w tym mieście. Z szacunku dla starych aktorów nie odzywali się głośniej. Cóż, był to wielki honor siedzieć przy jednym stole z Wyczerówną i Gorbalem, ze starym Malikiem, który ostatnio zawalił takie dekoracje do Cyrulika sewilskiego, że proszę siadać. - No, co, chłopcy - grubym, niskim głosem powiedziała do nich Halina - wypijemy? Wypili. - Bo wiesz, ja tam mimo wszystko - nagle odezwała się wielka aktorka tak, jakby ciągnęła przerwaną rozmowę, a była to chyba wieczna rozmowa jej z Malikiem - mimo wszystko lubię zagrać Ibsena. Myślę, że zawsze zagram Norę, Rebekę, Heddę Gabler, Podpory społeczeństwa... - Podpory społeczeństwa? - spytał Gorbal - tam nie ma ani jednej roli. Malik spojrzał na niego, zatrzymując w powietrzu widelec z nadzianym nań dzwonkiem śledzia. - Ale sztuka jest! - huknął na całą salę. Malik, gdy wypił parę kieliszków, robił się hałaśliwy. Z łagodnego i cichego człowieka stawał się awanturnikiem. Ni stąd, ni zowąd zjawił się Walerek. Basia zarumieniła się na jego widok, a Wyczerówna spojrzała groźnie na nią przez siatkę czarnych much, woalka nawet przez pewien czas falowała gniewnie poniżej nosa skacząc do góry, albowiem wznosił ją sapiący oddech dyrektorki. Ale Walerek nie widział tych fumów, przywitał się po kolei ze wszystkimi, przedstawił się dwóm młodym aktorom, których nie znał, i usiadł przy stole od razu pokrzykując na kelnera, bo nie podskoczył na jego widok. Chłopcy zmierzyli go niechętnym wzrokiem, a Marysia i Basia patrzyły w talerze. Jeden Gorbal nie tracąc kontenansu, machając dłońmi, łokcie wspierając o stół spoglądał na nieproszonego gościa i przymrużał swoje zjadliwe czarne oczki. - Patrzcie, patrzcie, Walerek! - wycedził wreszcie przez zęby - dawno cię, bracie, nie widziałem. Utyłeś jak wieprz. Walerek uśmiechnął się, obnażając długie białe zęby, i natychmiast doprowadził twarz do równowagi. - Jak ty się wyrażasz - powiedział na pół żartem, na pół serio - przy paniach. Gorbal jednak widać był podpity, bo patrząc na Walerka bez przerwy, dodał: - Po coś tutaj przyszedł? Nic nigdy nie wynikło dobrego z naszych spotkań. Obie młode aktorki spojrzały zaniepokojone na Gorbala i ich powieki zatrzepotały niby cztery motyle. Kelner przyniósł zamówione potrawy i postawił na stole nowy litr wódki. Malik spojrzał z pytaniem na Wyczerównę. Halina położyła łapę na szyjce butelki. - Może będzie za dużo? - spytała swoim basem Gorbala. - A co mi tam - odpowiedział. - Niech piją, jak chcą, ja mam zupełnie dosyć. Walerek bardzo się ucieszył z ponurej miny gości. - Moi drodzy - powiedział - przyjęliście mnie jak tyfus czy cholerę, nawet panienki nie są mi rade. Basia tylko zaprzeczyła. - Ale pan stawia? - zapytał rzeczowo Malik. Walerek zaśmiał się. - Oczywiście - powiedział. Gorbal z niechęcią śledził jego zapłynięte tłuszczem, niegdyś tak piękne rysy. - Cóż tam, urządziłeś nowy pogrom? Wyczerówna znowu lewą ręką podbiła sobie woalkę, a prawą wlała w gardło spory kieliszek wódki. Przy tym jej wielkie, ptasie oczy lękliwie spojrzały na Gorbala. - Nie, tym razem nie pogrom, ale wielka radość - z ironią powiedział Walerek - żenię się. Basia znowu poczerwieniała i spojrzała na Walerka z pytaniem. Royski, który siedział przy niej, przycisnął jej rękę do blatu stołu. - No, nie dziw się, Basia, żenię się, ale nie z tobą. Wszyscy, którzy wiedzieli o stosunkach łączących Walerego z Basią, zacisnęli usta i otworzyli zdumione oczy. Marysia Tatarska wyszeptała tylko cichutko: - Walery! - No, napijmy się - dodał Walery i znowu wychylił kieliszek. Napili się z nim tylko Mietek i Zbyszek, nic nie rozumiejąc z całej rozmowy, ale czując, że wreszcie natrafili na upragnioną fokę. - Te, nie pijcie tak skwapliwie - powiedział Gorbal do nich - bo on wam każe pić, ale nie zafunduje. - A zafunduje, właśnie że zafunduje - głośno wołał Walery i znowu kiwał na kelnera. Nikt nie zwracał na to uwagi, że Basia opuściła głowę i łzy ciekły jej po policzkach, nawet ona sama nie zauważyła. - Dlaczego nie jesteś u siebie na wsi? - spytał Gorbal. - Ach tam! nasprowadzali tyle dzieciaków! Nie cierpię dzieci. - Jakie dzieci? - spytała Marysia. - A diabeł ich tam wie, synowie mojej kuzynki. Ja ich nie rozróżniam. Wolę tylko w domu nie siedzieć. - Przyjechałeś na całe święta? - Nie, na niedzielę jadę do Siedlec, do mojej... narzeczonej. Gorbal opuścił dłonie. - Słuchaj, pijaku - powiedział - nie zawracaj gitary. Do jakiej narzeczonej? - No, do narzeczonej. Mówię ci, żenię się. - Przecież jesteś żonaty. - Byłem, bracie, byłem. I bardzo krótko byłem. Teraz jestem wolny jak ptaszek. - Matka dała ci rozwód? Walery pobladł nagle i z wściekłością patrzył na aktora. - Cóżeś ty święta inkwizycja, żeby mnie tak pytać? Czego chcesz? - dodał nagle gwałtownie. Wyczerówna podniosła obie wielkie dłonie do woalki. - Czego, panowie, u cholery? O co wam chodzi? Ryby nie dacie nam zjeść czy co? Surowy jej ton umitygował Walerego. Zwrócił się do dwóch młodzieńców: - Panowie z Poznania? Tymczasem Malik całował rękę Wyczerówny. - Ty zawsze powiesz, jak trzeba, kochanie - powiedział. Basia tymczasem uspokoiła się trochę i uśmiechała do Tatarskiej na pół jeszcze przez łzy. Marysia, która siedziała koło niej z drugiej strony, objęła ją wpół ramieniem. Walerek to zauważył. - Pocieszasz ją, co? - powiedział i w głosie jego znać było, że wypił dużo i nie odpowiada za to, co mówi. - Nie masz co jej pocieszać, inni to zrobią za siebie i za mnie... Patrz, jak ten młody pan - wskazał na Zbyszka - ten młody blondynek ją pożera wzrokiem. - Zbyszek wzruszył ramionami. - Ten czy inny ją pocieszy, kiedy ja będę używał szczęścia u boku mojej Klimy. Bo moja żona będzie miała na imię Klementyna, nie Joasia, nie Marysia, nie Julisia, nie Basia, ale Kle-men-ty-na. Klementyna? "Rozumiesz waść?", jak mówił pan Zagłoba. - Skądże tutaj pan Zagłoba? - zirytował się Gorbal. - Moja żona zwyczajna kobieta, pierwszą żonę miałem hrabiankę, a drugą "chłopiankę". - Panie, panie, daj nam pan spokój ze swoimi żonami - mruknęła Wyczerówna - nic to nas nie obchodzi. - Gorbala obchodzi - powiedział Walerek już zupełnie pijany - Gorbala obchodzi, bo Gorbal to mój przyjaciel. - Bodaj tak psy trawę jadły! - zawołał Gorbal. - Nie sprzeciwiaj mu się, bo pijany - powiedział z niechęcią Malik i zwrócił się do Haliny: - No, niech już nas puszczą do domu... W tej chwili podszedł do stolika pan Hube, skłonił się Wyczerównie i nachylając się przez stół do Tatarskiej, powiedział: - Mam samochód przed domem, chodźcie stąd, pojedziemy na rybkę do Wilanowa. Młode aktorki zerwały się natychmiast z miejsca. - O tak, pojedziemy do Wilanowa. - Weźcie tych młodych - powiedział pan Hube - miejsce w samochodzie jest. Całe towarzystwo szybko pożegnało się z Wyczerówną i Malikiem i czym prędzej opuściło stolik. Walerek nie zdołał się połapać, kiedy został sam przy stole ze starymi. - Basia! - ryknął głośno. - Cicho bądź - powiedział zimno Gorbal - masz siedzieć cicho, nie, to wynoś się na cztery wiatry. Walerek przestraszył się tego tonu. Halina spojrzała na niego przez czarne kropy woalki. - On się ciebie boi, Gorbal - powiedziała. - Spróbowałby się nie bać - wycedził znowu Gorbal. Zupełnie już pijany Walerek rozkleił się całkowicie. Przysiadł się do aktora i objąwszy go za szyję, począł mu szeptać w ucho: - Bo wiesz, ja jestem całkiem wykończony człowiek, mnie już nic nie pozostaje, ja się skończyłem, mnie nie ma, żona mnie porzuciła... a ja żenię się ze zwyczajną chłopką, robotnicą... w ogrodzie u mamy pracowała, psiakrew, w ciążę zaszła... a jej ojciec do mnie z kułakami: - Żeń się waszmość - powiada - bo ona jest "urodzona"... Cholera z taką urodzoną... sama urodzi mi... i mama też... no, i co ja mam robić? No, powiedz, Gorbal? Gorbal go odsunął na długość ramienia. - A idźże do cholery - powiedział. - Co ja mam ci radzić? Walerkowi się mocno odbiło. - Idź do toalety, to się może wyrzygasz. Walerek rzeczywiście podniósł się ciężko i odszedł w głąb restauracji, w smugi niebieskiego dymu, które przysłaniały latarnie i lampy. Gorbal patrzył za nim w ślad. - Ładny był chłopiec - powiedział - a tak się zmienił. Wyczerówna tym razem podniosła woalkę zupełnie i założyła na kapelusz. Wielkie jej, kasztanowe oczy poszły za odchodzącym. - Ładny? Nie powiedziałabym. - Zacisnęła usta. - E, ty się ta znasz - machnął ręką Malik - ładny chłopiec, tylko pije, twarz mu obrzękła z pijaństwa. - I skąd ty go znasz? - spytała Halina. - Jeszcze z wojska - odpowiedział niechętnie Gorbal. - I po co ty się z nim włóczysz? - nieżyczliwie mruknęła aktorka. Gorbal wzruszył ramionami. - Po pierwsze, się z nim nie włóczę, on sam się tu przysiadł do mnie... do nas. A po drugie... co tu dużo gadać? Ja go sobie lubię! Wyczerówna ze zdziwieniem popatrzyła na Gorbala. Nie wiedziała, czy on to mówi na serio, czy z ironią. Stary malarz znowu machnął ręką: - Psiakrew, pijaczysko, popsuł nam całą rybkę! XIII Pobyt Janusza w Komorowie był czymś nienormalnym. On sam traktował to wygnanie jako coś tymczasowego, ale miesiące i lata mijały bezpłodnie i stan jego wewnętrzny się nie zmieniał. Oczywiście - nie tylko przed Szuszkiewiczem, przed Adasiem i przed ogrodnikiem, ale i przed samym sobą udawał, że interesuje go gospodarstwo czy ogrodnictwo. Jeździł na wystawy ogrodnicze i chwalił się nowym gatunkiem pomidorów, wyprodukowanym przez pana Fibicha. Od czasu powrotu z Paryża i przewrotu majowego odczuwał w sobie jakąś pustkę, której nie mógł przezwyciężyć. We wspomnieniu jego istniały dwie Ariadny: tamta odeska i ta paryska - obie jakieś nieprawdziwe, jak wspomnienia pięknych przedstawień teatralnych czy niezwykłych koncertów. Raz czy dwa otrzymał krótkie listy od niej - z Paryża czy Rzymu - nawet już tego nie zachował w świadomości. To, co było miłością czy imaginacją miłości, ulotniło się zupełnie. Prawie zupełnie, gdyż tam na dnie istniało jakieś echo, obijające się po zakątkach serca. I o ile nie pamiętał o Ariadnie w dzień, to przypominała mu się ona w nocy, we śnie. Śniła mu się zawsze jednakowo: stojąca na wysokich schodach - były to schody mieszkania Tarłów w Odessie albo schody Teatru des Champs Elysees, albo schody w Mańkówce - ale Ariadna była niezmienna, w tej samej błyszczącej sukni, ze sztucznymi perłami na szyi, i tak samo niezmiennie patrzyła na niego błagalnie i bez słowa wyciągała ręce, a on nie mógł się dostać na te schody. W dzień raczej myślał o Hani Wolskiej, o pani Evans. I nie o tej jej "amerykańskiej" stronie, o toaletach, klejnotach i o tragedii jej głosu, ale o jakimś cieple, serdeczności, którą potrafiła okazać, gdy byli we dwoje. Taką serdeczność okazywali sobie oboje - odczuwając swoją bezlitosną samotność. Hania była czymś konkretnym i we wspomnieniu nie zmieniała się we mgłę, przeciwnie, stawała się rzeczywistym przeżyciem - i bardzo chciałby ją zobaczyć. O Zosi Zgorzelskiej starał się nie myśleć: gdy przychodziło mu do głowy jej imię i gdy wspominał jej drobną, skurczoną od płaczu twarz - odczuwał taki ból serca, że czym prędzej zagłuszał to wspomnienie jakimś niedobrym gestem wewnętrznym: zniecierpliwieniem czy cynizmem. Przedmiotem trosk i rozmyślań - ileż miał wolnych chwil do myślenia nie tylko za dnia, ale i w nocy, bo stale cierpiał na bezsenność - był jego stosunek do siostry i Ala. Na najprostszej drodze porozumienia z nimi stał zawsze Spychała. Janusz z przestrachem spoglądał na awantury swojego "przyszywanego" szwagra i coraz bardziej odczuwał przed nim lęk. Nie wiadomo dlaczego postać wysoka Kazimierza i jego coraz bardziej przerażająca chudość napełniały go niepokojem. Adaś znosił mu wszystkie plotki warszawskie, mimo że Janusz nie interesował się nimi, powtarzał także wszystko to, co mówiono o Spychale. Kiedy w tajemniczy sposób zaginął jeden z najwyższych generałów i całe miasto huczało od oburzenia, Adaś, powtarzając swoje wiadomości Januszowi, połączył nazwisko zaginionego - prawdopodobnie zamordowanego - generała z nazwiskiem Spychały, i Janusz opędzał się od tych słów jak od natrętnych owadów. Wypłynęło przy tej okazji także nazwisko Walerka... Janusz nic o tym nie chciał wiedzieć i przez trzy miesiące nie pokazał się w Warszawie. Ale niedobre wieści docierały do niego. Spał mniej niż zwykle - i kiedy wreszcie zasypiał, śniła mu się Ariadna na wysokich schodach i budził się wstrząsając się tak, jakby z daleka posłyszał wzywający w dal gwizd lokomotywy. Z prostracji tej wyrwała go wiadomość otrzymana od panny Tekli. Na Brackiej wybuchła pierwsza awantura pomiędzy czternastoletnim już Alem a Kazimierzem Spychałą. Sytuacja stawała się coraz drażliwsza dla dorastającego chłopca. Alo przez kogoś tam dowiedział się - bodajże czy nie przez Adasia Przebija-Łęckiego - że matka ofiarowała Spychale znaczniejszą sumę pieniędzy pochodzącą z jego majątku, bo sama przecie nic nie miała. Alo schował tę wiadomość do kieszeni, nic nie mówiąc ani Spychale, ani matce, która zapewne byłaby bardzo zdziwiona, że Alo orientuje się w sprawach majątkowych. Dla niej był zawsze "małym Alem". Jednakże przy pierwszej sposobności, przy jakiejś uwadze Kazimierza wypowiedzianej przy obiedzie, Alo zrobił szaloną awanturę. Powiedział nawet do Spychały: "To nie wujka dom, nie ma co tu robić takich uwag! To może wuj tak gadać u siebie... w Baranówce". Ponieważ ani Bilińska, ani Spychała nie orientowali się w tym, że Alo jest znakomicie poinformowany, byli zaskoczeni, jak gdyby przemówił do nich mebel w stołowym pokoju. Wobec tego zdecydowano wysłać Ala do Anglii, ku rozpaczy panny Biesiadowskiej. Wzywała więc Janusza, aby swym wpływem oddalił tę tragiczną decyzję. Janusz przyjechał do Warszawy, ale jego perswazje nic nie pomogły. Spotkał się z zimnym wzrokiem Kazimierza. Siostra nie chciała z nim mówić. Janusz odwołał się do Edgara, ale wbrew swojemu oczekiwaniu spotkał się z aprobatą Edgara dla tego angielskiego projektu. - Wiesz - powiedział Szyller Januszowi - ja myślę, że dla dorastającego chłopca jest lepiej, że nie będzie teraz mieszkał przez jakiś czas w domu... W takim domu - dodał po chwili. Decyzja więc zapadła. Alo pojechał do Komorowa do wuja pożegnać się z nim, kiedy już wszystko było gotowe. Alo rozmawiał z Januszem jak dorosły człowiek. Nie było w nim ani wybitnej inteligencji, ani tym bardziej zamiłowań czy upodobań artystycznych - ale w całym wzięciu się, w sposobie siedzenia przy stole, w tonie, którym się zwracał do Myszyńskiego, była jakaś specjalna godność, specjalne wyrobienie, którego Janusz nie rozumiał. W ciągu ostatniego roku, kiedy Janusz prawie na Brackiej nie bywał, to dziecko wyrosło, dojrzało i zmieniło się. Janusz zadawał sobie pytanie, czy to czasem nie cierpienie. I wyrzucał sobie, że tak pozwala przemijać, przechodzić obok siebie losowi najbliższej istoty, jaką miał na świecie. Ze wszystkiego wywnioskował, że Alo dał już sobie radę ze swoimi zagadnieniami, że odkłada swój rewanż do pełnoletności - i że wie dobrze, po co jedzie do Anglii. Chłód Marii przeszedł na syna. Alo pojechał i Janusz znowu został sam w Komorowie. Wstawał późno, nie wyspany, a potem szedł dzień ze swoimi kłopotami. Dopiero wieczorem zostawał sam - z czytaną książką lub z myślami, które nie były ani ścisłe, ani pełne. Wierszy teraz nie pisał, ale odczuwał co wieczora taki niepokój, jakby miał otworzyć gruby zeszyt i na czystym papierze kreślić wyrazy, których dobór stałby się jakąś nową całością, pisać wiersze! Już była wiosna, kiedy przyszedł list zupełnie nieoczekiwany. Mianowicie Hania Wolska pisała, że od połowy kwietnia będzie w Heidelbergu i że tam chciałaby go spotkać. Przesyłała mu jednocześnie bilet kolejowy na trasę Warszawa-Berlin-Heidelberg i z powrotem, ważny na przeciąg dwóch miesięcy. Janusz z początku chciał się obrazić, a potem powiedział sobie, że widocznie takie są obyczaje amerykańskie i że nie ma co robić o to hecy. Zaraz po powrocie Spychały z urlopu wyrobił sobie paszport i pod koniec kwietnia wyjechał do Heidelbergu. Hania w swym liście wspominała coś niejasno o wykładach Marres Chouarta, ale nie rozumiał, o co jej chodziło. Janusz z przyjemnością myślał o zobaczeniu Hani. Nie nazywała się już teraz pani Evans, dwa lata temu wyszła za mąż za pana Daws. Ale w Heidelbergu miała być sama. Mimo iż Janusz przyzwyczaił się do samotności i nie brak mu było czasu na rozmyślanie, jednak ta podróż wiosenna usposobiła go marząco. Jechał porannym pociągiem przez Krzyż do Berlina i sam był w przedziale. Ubogi pejzaż polski, chociaż ubrany w najokazalsze wiosenne suknie, przetaczał się przed jego oczami skromny i płaski i sumować począł w nim wszystkie dotychczas nie zsumowane sprawy. Zresztą dodawanie nie było trudne, niby dodawanie kolumny cyfr, które miały w sobie wiele zer. Dużo miał w sobie owych krągłych cyferek, które dziurawiły go jak sito. Granicę przejechał spokojnie, pod wieczór zbliżył się do Berlina, a myśli wciąż te same krążyły naokoło tego samego. Przez wiele lat nic nie robił i nie zastanawiał się nad tym; teraz bardzo systematycznie począł zajmować się Komorowem, pod kierunkiem pana Fibicha pracował nawet fizycznie, w oranżerii, w ogrodzie. Od czasu Paryża żył po prostu, starał się przechodzić z dnia na dzień, jak z pokoju do pokoju. Wegetacyjny sposób życia też był sposobem ucieczki. Przejechał przez Berlin nawet nie zauważając szpetoty tego miasta, wysiadł na Śląskim Dworcu, przejechał taksówką na Anhalter Bahnhof, zastał tam już pociąg idący na południe. Miał miejsce w sypialnym wagonie, ułożył się i zasnął mocno. Bardzo wczesnym rankiem przyjechał do Heidelbergu. Dziwne to miasto zagarnęło go natychmiast w swoje magiczne władanie, widział zresztą tylko wzgórza otaczające ze wszystkich stron szczupłe zbiorowisko domów w dolinie Neckaru. Same nazwy ulic wydały mu się romantyczne. Hania mieszkała na górze nad miastem, w Schlosshotelu. Z pokoju jej rozciągał się nieprawdopodobny widok na całą dolinę Neckaru w stronę Ludwigshafen i Mannheimu, roztaczała się ona zupełnie jak na dłoni, z zachodzącym słońcem jak kompozycyjnym zakończeniem obrazu. Hania przyjęła go w fotelu siedząc przed tym widokiem, ogarniającym jak z samolotu czerwony zburzony zamek, most na dole i zieleń górskiej wartkiej rzeki obramowanej puszczami. - Wiesz co - powiedziała - nie rozumiem dlaczego, ale tutaj, przed tym oknem, pomyślałam sobie, że ty jeden mógłbyś ocenić ten widok i ten romantyzm zaklęty w linię wzgórz. Ty jeden mógłbyś jeszcze coś dodać do tego pejzażu i dlatego zaraz napisałam do ciebie. Wiedziałam, że przyjedziesz. Usiadł przy niej i patrzył przez okno ku południowemu zachodowi. Przez dolinę wchodziły oddechy południa do najcieplejszego miasta Niemiec. Przypomniało mu się powietrze jego cieplarni w Komorowie. Hania mówiła: - Nikt tutaj tego nie doceni, ani Marres, dla którego w przyrodzie są tylko atomy, ani ten mały studencik, przyjaciel jego, który tu mieszka od dzieciństwa i dla którego to wszystko jest znane jak do gruntu przeczytana książka. Widzisz, ja wciąż jednak czytam książki i myślę, że najlepiej zrozumieli miłość romantycy. W Heidelbergu można najbardziej kochać... Janusz spojrzał trochę zdziwiony na Hanię. Wydała mu się tutaj zupełnie inna niż w Paryżu, nie mówiąc już o Odessie. Atmosfera cudacznego miasta działała na nią. Mówiła o miłości jak niemiecki profesor o filozofii i wszystko to teoretyzowanie odbijało zbyt kontrastowo od sposobu jej bycia, od amerykańskich kufrów i od Hiszpanki pokojówki, która z nią wszędzie jeździła. Mimo to poddał się temu czarowi. Poddał się jej słowom. W Paryżu właśnie to było najprzyjemniejsze, że nic nie mówili, nie nazywali swego uczucia miłością; poddawał się pieszczotom Hani z całą łatwością, ale nie tęsknił do niej, a słów dla oznaczenia swoich uczuć zupełnie nie używał. Tutaj ona bardzo dużo mówiła, i właśnie o miłości. Janusz z równą łatwością pogodził się z tym gadaniem, jak w Paryżu z milczeniem. Raz kiedyś na spacerze - bo Hania wyciągała go na nie kończące się promenady po lasach kasztanowych otaczających Heidelberg, wzdłuż rozpadlin, wąwozów i szarych drzewnych pni, w stronę Molkenkur i w stronę Aussichtsturmu, aż na same szczyty, gdzie raz po raz otwierały się widoki na zielone wody i załomy rzeki, i na mury zamku, i na domy profesorskie po drugiej stronie Neckaru - raz więc na spacerze spytał ją: - A cóż twój Daws? Ale na to nie odpowiedziała. Widocznie osoby jej amerykańskich mężów nie odpowiadały nastrojom romantycznego miasta. Marres Chouart rzeczywiście miał tutaj wykłady, czasami przychodził do nich i przyłączał się do spacerów. Czasami Hania zjeżdżała w dół kolejką zębatą i szli na tamtą stronę Neckaru, gdzie Chouart mieszkał u jednego z profesorów, we wspaniałej willi na wysokim brzegu. Zabierali Chouarta i szli z nim razem na małą promenadę ścieżką zwaną Philosophenweg, skąd roztaczał się najpiękniejszy widok na ruiny zamku i na puszcze kasztanowe i bukowe, o zmierzchu przykryte mgiełkami. Przyłączał się do nich najczęściej ten "mały studencik", przyjaciel Chouarta, Horst Schneefocht, mówiący śmieszną, germanizowaną francuszczyzną. Nie wiadomo było, po co do tego siedliska niemieckiej filozofii, z jej mglistymi zagłębieniami się w metafizyczne oświetlenie nawet najcodzienniejszych zjawisk, wezwano Marresa Chouarta z cyklem wykładów jak najbardziej po francusku ścisłych i dotyczących najnowszych zdobyczy fizyki, teorii kwantów, podwójnej teorii światła i teorii budowy atomów. Chouart pokpiwał sobie ze starych profesorów, którzy jeszcze filozofowali jak Hegel, zajmowali się religiologią lub co najmniej rozważali kontrasty kultury i cywilizacji. Musieli oni wysłuchiwać jego ścisłych rozważań i zajmowali się formułami, które rysował im kredą na tablicach w głównej auli heidelberskiego uniwersytetu. Horst powiadał, że przyjazd Chouarta był wielkim ewenementem dla świata naukowego Heidelbergu. Hania zresztą słuchała Chouarta bez słowa, czasami tylko zadając mu pytania świadczące o tym, że bynajmniej nie była nowicjuszką w tych zagadnieniach. Potem Janusz dowiedział się od Chouarta, że Hania umożliwiła mu finansowo, za pieniądze jednego ze swoich mężów, przeprowadzanie badań nad konstrukcją atomów i że pracownia, którą sobie przed dwoma laty zbudował w Asnieres, powstała dzięki jej zasiłkowi. Zainteresowała się szczególniej sprawą rozkładu atomów, badaniami Rutheforta i Bohra, które kontynuował u siebie Chouart. Spacery przez Philosophenweg bardzo były interesujące. Naokoło lasy i góry przewyższały o wiele obfitością, blaskiem, walorem skromne domy i kominy miasteczka. Tylko czerwona ruina zamku wznosząca się jakby równolegle do rzeki i barokowy most ozdobiony posągami stanowiły plamy odmienne od barwy lasu. Dołem o zmierzchu wstawały jasne mgły wiosenne. Chouart mówił o istocie materii. - Najdziwniejsze i najbardziej przeraźliwe to wielka pustka wszechświata. Gdyby atom mógł wzrosnąć do wielkości kuli o średnicy dziesięciu metrów, to jądro i elektron posiadałyby promień równy jednej dziesiątej milimetra. Gdyby to był atom wodoru, to byłyby to dwa pyłki jednodziesiątomilimetrowe krążące w odległości pięciu metrów od siebie. Reszta to pustka, świat jest zadziwiająco pusty... Hania patrzyła na Chouarta jak na bóstwo. Z nabożeństwem zwracała się do niego i słuchała jego wywodów naukowych, ale mimo całą ich abstrakcyjność stosowała je zawsze do swoich losów, toteż na powiedzenie uczonego, że świat jest zadziwiająco pusty, zaczęła mu gwałtownie potakiwać. Westchnęła i powtórzyła: - Tak, świat jest zadziwiająco pusty! I oczami poszukała Janusza. Chouart opowiadał jeszcze o stanie nauki, o reakcjach niemieckich profesorów na jego wywody, o możliwościach rozwoju wiedzy i jej kierunkach. Przytaczał powiedzenie Piotra Curie, że jeżeli zdobyte tajemnice materii dostaną się w ręce złych ludzi, wtedy biada światu. Ale że w niedługim czasie nadejdzie epoka, kiedy światem będą rządzić uczeni - nastąpi wtedy złoty wiek ziemi. Hania zachwycała się pejzażami Neckaru albo światłem igrającym na lasach i wzgórzach Odenbergu, a Schneefocht od czasu do czasu zatrzymywał się i patrząc na miasto oświetlone wiosennym słońcem, całe w ukośnych promieniach, na ciemną zieleń wzgórz lub na owocowe drzewo okryte kwiatami, powtarzał jakieś wiersze ukochanego poety, którego nazywał "der Dichter". ... lebt dir noch einmal, liebe, der oktober und unser irrgang, unser frohe haft, als wir durch laubes lohenden zinnober... * (* Niech w tej pamięci, miła, odżyje październik I nasz zbłąkany, zadumany krok, Gdyśmy wśród płomienistych, cynobrowych cierni... [cyt. ze Stefana George; tłum. J. Iwaszkiewicza]) Na co Hania zwróciła uwagę, że teraz nie jest Oktober, tylko April i że na drzewach nie ma bynajmniej - "cynobru", tylko zwycięska wiosenna zieleń. Kiedyś w trójkę: Janusz, Marres i Hania wybrali się na górę do Molenkur na koncert chóru studentów. Koncert odbywał się w hali restauracyjnej, gdzie mnóstwo uczniów heidelberskiego uniwersytetu siedziało przy długich stołach i piło piwo lub lekkie, ale bardzo smaczne wino z miejscowych winnic. Chór śpiewał na estradzie. Najważniejszym numerem programu były walce Brahmsa na dwa chóry męskie i na dwa fortepiany, utwór znany Januszowi jeszcze z Mańkówki i z Odessy, gdzie Edgar lubił go przegrywać. W 1914 roku Brahms był jednym z najulubieńszych kompozytorów Szyllera. Wykonanie walców przez chór studencki było znakomite, a młody dyrygent wspaniale się spisywał. Troje cudzoziemców zatajonych w kącie słuchało z rozkoszą tych wnikliwych (innig) melodii, pełnych mglistej poezji, uczuć nieokreślonych, tęsknoty, zachwytu, miłości, wahającego się erotyzmu. Zaraz pierwszy walc urzekł ich swoją niepewną tonacją, chwiejącą się pomiędzy majorem a minorem, wielkimi skokami o seksty w dół, co podobne było w męskich wysokich głosach do zachłyśnięcia się jakimś nieziemskim szczęściem - i zaraz niższe głosy ten skok o sekstę imitowały - aż wszystko zlewało się w bardzo słodkiej, czułej harmonii i rozpływało w piano przy cichym brzęku dwóch fortepianów, na których grali dwaj jasnowłosi bursze. Janusz przypomniał sobie taki obraz romantyczny niemiecki: dwóch przyjaciół idących przez las naprzeciw olbrzymiego wschodzącego księżyca, nienaturalnie wielkiego, przezierającego przez gałęzie lasu. Tutaj w Heidelbergu zrozumiał, odczuł ten obraz, przeniknął on do niego i wszedł ostatecznym zrozumieniem, jak tylko niektóre dzieła sztuki w nas wchodzą, aby pozostać tam na zawsze. - Gdzie jest nasz młody paź? - spytał przy końcu walców Marres Chouart. - Dlaczego nie jest z nami? - Siedzi tam, przed estradą, z kolegami. - Rzeczywiście - zawołała Hania - ale jak dziwnie wygląda! Przed estradą siedziało naokoło osobnego stołu kilku członków korporacji "Borussia" w kolorowych deklach na głowach. Między nimi tkwił także poetyczny Schneefocht. Trącał się z kolegami zielonym kieliszkiem reńskiego wina i udawał, że nie widzi towarzyszy codziennych spacerów po Philosophenwegu. Kiedy spotkał wreszcie wzrok pani Daws, skłonił lekko głowę, ale tak, żeby tego inni studenci nie zauważyli. Pani Daws nie mogła tego zrozumieć. - Co mu się stało? Biedny Horst! - powiedziała. Gdy wyszli z Molkenkur i szli w ciepłym zmierzchu ciemnymi ścieżkami ku hotelowi (Janusz znał już tutaj nieomal każde drzewo), Myszyński nagle poczuł czyjąś rękę wsuwającą mu się pod ramię. Głos Horsta szeptem zabrzmiał mu nad uchem: - Przepraszam, ale moi koledzy bardzo by źle widzieli, gdybym rozmawiał z cudzoziemcami, zwłaszcza z Polakami. Dziś był nasz wieczór, prawie messa... Inaczej nie mogłem. Na jutro prosi nas baronowa Ixkhl... Znowu będzie Brahms. Poszli więc wieczorem nazajutrz na kolację do baronowej. Była ona właścicielką wspaniałych starych winnic pod Spirą, nad Renem, właśnie dziś rano jeździli w tamtą okolicę, pod olbrzymie ściany i wieżyce spirskiej katedry, gdzie w podziemiach spoczywali cesarze Niemiec. Horst oprowadzał tam, tłumacząc znaczenie grobów z głębokim poruszeniem. Hania nie bardzo rozumiała, dlaczego Horst z takim przejęciem mówi o znieważeniu grobu cesarza Henryka IV i wyjęciu z jego trumny szczątków płaszcza, który pokazywano w muzeum katedralnym. Wieczorem znowu był Brahms. Przy kolacji baronowa podawała coraz lepsze, coraz starsze wino reńskie po każdej potrawie. Przy deserze wypłynęło jakieś takie, że cały pokój napełnił się jego zapachem, mieszaniną woni beczki dębowej i lipowego kwiatu, mocnym aż do zawrotu głowy. Gdy Janusz odsunął od swojego talerza ostatni kieliszek, Marres Chouart bardzo się oburzył: - Niech pan pije to wino, nieprędko panu się zdarzy okazja spotkania z podobnym trunkiem... A po kolacji profesor Schelting, znakomity pianista, uczeń jeszcze Neuhausów w Elisawetgradzie, ze swoim towarzyszem religiologiem Uhde zagrali dwie sonaty skrzypcowe Brahmsa. W dużym salonie baronowej, którego drzwi wychodziły na taras i na ogródek bezpośrednio przylegający do podwórza zrujnowanego zamku, z widokiem w górze na buki, bluszcze i ruiny, widokiem, który tonął już w mgle wiosennego wieczoru, rozkwitła nagle ta muzyka, szeroka, nieokreślona, bardziej szkolna niż wczorajsze walce, ale jakże niesłychanie mądra i wybaczająca. W przyciemnionym pokoju słuchali jej rozrzuceni po fotelach i kanapach słuchacze. Horst wyszedł z Januszem. Było już ciemno. Janusz mieszkał na dole, w hotelu "Pod Kogutkiem", Hania pojechała swoim wspaniałym samochodem, którego tu prawie nie używała, na górę, do hotelu. Marres jeszcze został ze swoimi profesorami. Horst wziął Janusza pod rękę. - Marres został - powiedział - ci profesorowie obiorą go ze wszystkich tajemnic. Janusz zaśmiał się. - Ależ to właśnie Marres nie ma żadnych tajemnic. Oni są tajemniczy, ci wasi profesorowie, mimo że nie badają atomów. Horst milczał. Potem znowu mówił wiersze Georga. Deszcz wiosenny przed chwilą przeszedł ulicami Heidelbergu. Szli długą ulicą Uniwersytecką ku dworcowi. Przechodniów było mało, w małym miasteczku wszyscy wcześnie zasypiają. Janusz się spytał: - Ty lubisz Francuzów? Horst znowu milczał przez chwilę. Dopiero po pewnym czasie wydobył się z niego zduszony głos: - Nienawidzę. - No, widzisz, i po cóż ta cała muzyka i te wiersze, i to cudowne miasto, kiedy wy nienawidzicie. - Nienawidzimy! To prawda, ale w naszej nienawiści jest bohaterstwo. - Naprawdę? Jesteś tego pewien? - A jeżeli staniemy kiedyś oko w oko? - Co to znaczy? - Przeciw sobie. - Och, mój drogi, życie płata różne figle. No, cóż, ja będę strzelał. Ty chyba też nie będziesz deklamował wierszy? - Nie, ja będę deklamował wiersze i będę strzelał. Janusz cicho się zaśmiał. - Niemożliwy jesteś, Schneefocht... - A ty za bardzo dobroduszny - mruknął Horst. Nazajutrz w nocy Hania i Janusz siedzieli w oknie, w tym oknie na południe, na dolinę Neckaru, na Ludwigshafen, na Mannheim. Ciemno było na Odenbergu i błyskały tam od czasu do czasu błyskawice. Zbliżała się wiosenna burza. Hania dużo mówiła o miłości. Janusz siedział w wielkim fotelu tuż przy niej, przytulony do niej, przygarnięty, przyciśnięty, czujący pod dłonią to cudowne, dojrzałe ciało. Milczał, głaskał jej włosy. Potem wstał. - Wiesz - powiedział - wolałem, kiedy w Paryżu nic nie mówiłaś. Co prawda tam nie było takich widoków i kasztanowych puszcz, i Horsta-"pazia", Marresa Chouarta, i muzyki Brahmsa, która rozbraja ludzkie nerwy. Ale rozumiesz, ja już wolę atmosferę mojej oranżerii, bo ja stamtąd mogę wyjść i mam powietrze, i zapach gnoju, i zboże, i psa Frelka, który szczeka na przelatujące jaskółki, i pana Fibicha, co powiada, że "ogrodnictwo sprzyja pogodzie ducha". Widzisz, ja wracam tam. Pociąg do Berlina odchodzi o godzinie dwunastej dwanaście. Hania poruszyła się niespokojnie. - Nie zostajesz? - Po co? Ty masz swego Evansa czy Dawsa, czy swojego Marresa... - Och, co to, to nie! - Czy ja wiem? A ja tu nie mogę... Przyszło mi na myśl zupełnie coś innego. Czy ty byłaś kiedyś w Krakowie? - Skądże? Nie, nigdy. - Widzisz, a ja pojadę stąd wprost do Krakowa. Chcę porównać te dwa miasta: Heidelberg... i Kraków. - Dlaczego? - Nie wiem. Nie powinnaś pytać ty, która ulegasz wszystkim kaprysom tak łatwo. Mam taki kaprys. Tak mi się chce. I wierz mi - zrobię dobrze. - No, a nie myślałeś, że mógłbyś się ze mną ożenić? - Na piątego? Chyba nie... Czy to konieczne? - Przy mojej fortunie? Janusz się uśmiechnął. - Pomimo wszystko chciałabyś zostać polską hrabiną. No cóż? To chwalebny patriotyzm. Ale ja się do tego nie nadaję. - Pomyśl, co odrzucasz. - Wiesz, w gruncie rzeczy nie tak wiele. Bardzo jesteś miła - to wszystko! Ale ty chcesz śpiewać... a ja? - Co ty? - Ja, nic. Ja chcę kochać. Pocałował ją w usta. Myślała, że to "kochać" do niej się odnosi, ale Janusz wstał z fotela, zapalił światło, zbierał swoje drobiazgi. - Doprawdy, już muszę - powiedział - pociąg odchodzi rzeczywiście o dwunastej dwanaście, to znaczy za pół godziny. XIV Janusz często jeździł do Krakowa. Miał tutaj krewnych i lubił to miasto. Jeżeli przyjechał latem i z małym kuferkiem, nie brał dorożki, lecz prosto z dworca szedł przez Planty do Grand Hotelu. Był dalekim krewnym właścicieli Grandu i portier przyjmował go zawsze z radością. Ale najbardziej lubił to przejście przez Planty, zapach róż kwitnących zaraz od ulicy Lubicz, cieniste kasztany, Bramę Floriańską albo ścieżkę między drzewami poza kościołem Pijarów, aż tam na sam róg Sławkowskiej. To pierwsze odetchnięcie Krakowem było zawsze najprzyjemniejsze. Kwiaty na Plantach nieodłącznie łączyły się ze wspomnieniem jakiegoś powrotu do rzeczy starych. We wczesnym dzieciństwie był tutaj kiedyś z ojcem, mieszkali w "Hotelu pod Różą", widział przedstawienie Kościuszki pod Racławicami i asystował ojcu w kilku wizytach na Brackiej i Pod Baranami; ojciec odwiedzał także kilku muzyków przebywających wtenczas w Krakowie. Ta droga Plantami była jakby trochę powrotem do Mańkówki. Już wracając z Paryża miał to samo wrażenie, które go uderzyło tak bardzo po przyjeździe z Heidelbergu: powrotu do rzeczywistości, do spraw codziennie ważnych i konkretnych, dających się ująć. Bardzo już fantastycznym wydał mu się pobyt w Heidelbergu, snuciem pajęczyny bez oparcia. Wiatr mógł porwać lada chwila tę pajęczynę. Tymczasem nawet w Krakowie, którego duszna atmosfera, mgła dolinna i parne dosłownie powietrze mogły zamienić pełne kolorowych kościołów miasto w feerię czy wizję senną, odczuwał ziemię pod stopami jak coś naprawdę rzeczywistego. Jak zwykle w takich razach przyszły refleksje. Najmilszy pan Tadeusz, portier z Grand Hotelu, przywitał go życzliwie, dał klucz do tego pokoju co zawsze, na górze, był to jakiś przebudowany czy dobudowany pokój, płaski, długi, do którego się wchodziło po schodkach, ozdobiony sztychem przedstawiającym dziewicę wynurzającą się z morskiej fali, wychodzący oknami na małe ciemne podwórko. Dopiero rozbierając się i chodząc tam i z powrotem po pokoju zamyślił się nad tym, że za mało związał swoje losy z krajem. Wydało mu się nagle, że jest czymś w rodzaju Hani Evans czy Daws, czy jak się ona tam nazywa, lub kimś w rodzaju Wiktora Gdańskiego, kosmopolityczną świnią, jak siebie nazwał. Ale te rozmyślania trwały niedługo, usprawiedliwił sam siebie po chwili - i to z wielką łatwością. Zasnął spokojnie i jak gdyby z jakimś postanowieniem. Śniły mu się szerokie i jasne wody jeziora, Horst Schneefocht dyrygujący orkiestrą i słowa nie zapamiętanego wiersza. Zbudził się bardzo późno i nie od razu przypomniał sobie, po co tu przyjechał. Zanim ogolił się i ubrał, zanim zjadł śniadanie na dole w kawiarni, patrząc obojętnie na obcych przechodniów na Sławkowskiej, było już dosyć późno. Mimo to postanowił pójść aż na Salwator piechotą. Droga była długa, ale mało urozmaicona, ranek prześliczny, ciepły, pachnący. Przechodząc koło dużej szkoły męskiej spostrzegł na podwórzu całą klasę chłopców grających w siatkówkę. Paru stało na boku, rzucając kulą: jakiś osiłek w trykotach wyglądający na fachowego lekkoatletę - bardzo zabawnym stylem, drgając dziwnie nogą - rzucał tą kulą dość daleko. Kiedy Janusz przypatrywał się tym sportowym zabawom, z bramy wyszło trzech chłopców z książkami. "O - pomyślał sobie - to są klasowi intelektualiści, nie biorą udziału w ćwiczeniach sportowych". Wyrównawszy krok z trójką chłopców mimo woli nastawił ucha, podsłuchując ich rozmowy. Szedł odrobinę za nimi i mógł widzieć dokładnie ich figury. Pośrodku szedł wysoki, śmigły chłopak, widział tylko jego drobne uszy, zaczerwienione gwałtownie: widocznie przykładał wagę do sporu, który prowadził. Z ubrania sądząc, pochodził ze szlachetnej prowincji, obaj jego koledzy byli po krakowsku eleganccy, w krótkich spodenkach i kolorowych koszulach. Ten, co szedł z prawej strony, typowy inteligent, bardzo ruchliwy, powiadał: - Więc jeżeli tak, to powiedz mi, dlaczego cuda dzieją się u Chińczyków, u Malajów, u Murzynów, u ludzi, którzy o chrześcijaństwie nigdy nie słyszeli? Janusz zaśmiał się w duchu. Skąd on wziął te cuda u Chińczyków? Skąd on to wie? I powiada to z taką niezachwianą wiarą młodości, wiarą w książki, w gazety, w opowiadania podróżników. A drugi, ten z lewej, piękny brunet o włoskim typie urody, raczej z powierzchowności malarz niż filozof, mówił: - Wszystko to dowodzi, że istnieje jakaś ogólna baza, jakby to powiedzieć, jakaś taka wspólna platforma, na której dzieją się cuda. - Tak, ale co wy uważacie za cud? - słabo bronił się ten, co szedł w środku. Widać było, że wierzył on głęboko w to, czego bronił, ale słów mu nie starczało na obronę swojej wiary. Piękny brunet zaśmiał się. - No, jeżeli pójdę do kina i przypadkiem spotkam tam Zosię, to będę to uważał za cud. - "Zosię?" - pomyślał Janusz. - Pleciesz, Eryku - powiedział inteligent z prawej. - Zupełnie nie to uważam za cud. - Ależ oczywiście. - Ale jak wy sobie wyobrażacie... - mówił ten w środku - jak wy sobie wyobrażacie? Jak można żyć bez myśli o tym, że dusza jest nieśmiertelna? - Po śmierci nic nie ma - powiedział Eryk. - No, dobrze. Ależ człowiek dąży wciąż do doskonałości, do czegoś lepszego? Prawda? Ale na świecie rzadko to lepsze osiąga. - Na tym świecie nie ma nic. - Więc po co dążyć do doskonałości? Janusz nie wytrzymał i wtrącił się do rozmowy. - Więc jakże można - zawołał - kłaść tamę rozwojowi człowieka? Więc śmierć jest granicą, za którą nasza doskonałość nie może się przedostać? Chłopcy zatrzymali się bez zdziwienia. Za bardzo byli zaperzeni, aby zwrócić uwagę na niestosowność zachowania się obcego człowieka. Ten "mądry" powiedział: - Bo wy myślicie kategoriami indywidualności. Indywiduum nic nas nie obchodzi. Chodzi o szczęście zbiorowości, o doskonałość społeczną. - No, dobrze - powiedział Janusz - a jak wy sobie dacie radę z etyką bez podstawy moralnej? Wszyscy razem zaczęli krzyczeć, każdy co innego. Stali na trotuarze i wymachiwali rękami. Ludzie przechodzący poczęli się na nich oglądać. Pierwszy oprzytomniał Janusz. "Zachowujemy się jak szaleńcy - pomyślał - co ja robię tutaj, na ulicy, z obcymi chłopcami, i dlaczego bronię nieśmiertelności duszy, o której zawsze dotąd wątpiłem? Co za szaleństwo!". Czym prędzej przywołał się do porządku i pożegnał się z rozmawiającymi. Chłopcy zostali na trotuarze z bardzo rozpalonymi twarzami. Machali w dalszym ciągu rękami. "Spotkać Zosię w kinie - to cud!" - powtarzał sobie. Tak uśmiechnięty, drwiący z samego siebie, ze swojej wiary i swojej nadziei, doszedł aż do klasztoru norbertanek. Było akurat południe. Biła dwunasta na wieży kościelnej, a potem zabrzmiał pęknięty dzwon; znał jego legendę, ten odlewacz, który go odlewał, utopił się z rozpaczy po jego pęknięciu i teraz biją w ten dzwon "za tych, co utonęli w Wiśle". Słuchał przez chwilę tego syczącego, suchego, klekotliwego uderzenia. Klasztor wznosił się prosty, niebywale polski, zajrzał do podwórza. Zarośnięte było trawą i stał na nim w kącie wspaniały, wielki kasztan. Dopiero zakwitał. "W Heidelbergu kasztany już okwitły" - pomyślał. I zaraz była Wisła. Płynęła jak jasne pasmo, niewinnie i bezpiecznie, mimo klekotliwego dźwięku pękniętego dzwonu. A jeszcze piękniejsza wydała mu się z mieszkania ciotki Zosi Zgorzelskiej, Gontyny 2, gdzie, zdawało się, przepływała pod samym oknem, wysoka, jasna i wyspiańska. Zosi nie zastał. Ciotka Marta, wysmukła, ongi ładna, bardzo ładnie ubrana, śmiała pani z szyją okręconą fioletowym aksamitem, nie wymawiająca "r", powiedziała, że Zosia wreszcie dostała posadę u "phofesohowej Wagnehowej na Gołębiej", od dwóch tygodni zaledwie, i że opiekuje się tam dziećmi, dwojgiem "bahdzo miłych bachohów". Ciotka Marta posadziła Janusza przy jasnym stole przykrytym "laufrem" z ludowymi haftami i zabierała się do obszernego opowiadania o Zosi. Janusz nie wzbraniał się temu: przecież o Zosi nic nie wiedział. - Od śmierci ojca Zosia jest bardzo samotna - znacząco powiedziała starsza pani - bardzo samotna, i naprawdę żal mi było tej dziewczyny. Sama, bez grosza, a u mnie się też nie przelewa... Janusz mimo woli spojrzał na białe ściany pokoju, gdzie wisiały fotografie widoków tatrzańskich, a pomiędzy nimi suche dziewięciorniki. - Zaczęła się już trochę starzeć. - Panna Zosia? Starzeć? To zabawne... - Ależ tak, proszę pana, ona ma już około trzydziestu lat. Około! To tylko takie wyrażenie, skończyła trzydzieści w lutym... Pan rozumie... Janusz nic nie rozumiał. Nie rozumiał nawet, co ta pani do niego mówiła. Przecież i tak nic się o Zosi naprawdę nie dowie! Wstał więc i począł się żegnać. - Ach, przepraszam - powiedziała pani Marta - a ja nawet pana nie spytałam o nazwisko. Jak mam Zosi powtórzyć, kiedy ją spotkam? - Ja odszukam pannę Zofię u profesorowej Wagnerowej - spokojnie powiedział Janusz - postaram się z nią zobaczyć. Nawet na pewno się z nią zobaczę. - Czy pan chce zaproponować jej posadę? - Właśnie. - O, proszę pana, a czy to dobra posada? Bo ona, biedactwo, po tak długim czekaniu nareszcie dostała tę u Wagnerów. Bardzo jej tam dobrze. Co prawda ona nigdy dziećmi się nie zajmowała, bardzo ją to na razie męczy, ale Wagnerowie to tacy porządni ludzie. Może by jej na razie z tego miejsca nie ruszać! Jak pan myśli? - Ja myślę tak samo jak pani - powiedział Janusz w przedpokoju. - Odwołam się do rozsądku panny Zofii... Na Gołębią pojechał tramwajem. Nawet bez wielkiej tremy wstępował po schodach. Dom na Gołębiej był starym krakowskim domem, z zadziwiającym wejściem do mieszkań. Z klatki schodowej dostawało się na dużą, długą, oszkloną galerię, na której końcu tkwiły drzwi z napisem "Profesor Józef Wagner". Janusz nacisnął sprężynowy, trochę zardzewiały dzwonek. Drzwi otworzyła mu służąca. W długim, ciemnym, przedzielonym olbrzymią brązową portierą przedpokoju pierwszą rzeczą, jaką zauważył, była jasna sukienka Zosi. Przykucnięta na ziemi, zajęta była zdejmowaniem pończoszek z nóżek nieładnego, chudego dziecka, siedzącego głęboko w zakurzonym fotelu. Mieszkanie wydawało się stare, zaniedbane i zapełnione meblami i popiersiami z gipsu. Zosia poderwała się z podłogi i stała przed Januszem niezmiernie zmieszana. - Czy pan do mnie? - spytała, podnosząc na Janusza jasne swoje oczy. - A do kogo? - jak gdyby z odcieniem niecierpliwości powiedział Janusz. Jednak Zosia zawsze go niecierpliwiła, gdy tylko spostrzegł jej wierne spojrzenie. - Wróciłam właśnie z dziećmi ze spaceru - powiedziała. - Zaraz będzie obiad. Jak tylko przyjdzie profesor... Z głębi zakurzonego mieszkania, jak gdyby zza firanek pajęczyny, odezwał się cierpki głos: - Panno Zofio, czy to kto do pani? - Tak, proszę pani - odpowiedziała Zosia i widać było, że nie wie, co robić. - To profesorowa... - dodała. - Czy pani może wyjść ze mną? - spytał Janusz. - Nie wiem. Tu zaraz będzie obiad - szepnęła niepewnie. - Zjemy obiad na mieście. Zosia odwróciła się w głąb mieszkania. - Przepraszam bardzo - powiedziała - ja nie będę na obiedzie. Muszę wyjść. Zza portiery ukazała się wysoka osoba w purpurowym szlafroku. Skłoniła się Myszyńskiemu, lustrując go od stóp do głowy. - Przepraszam panią - powiedział Janusz - mam dla panny Zofii bardzo ważne wiadomości... - Może je pan zechce zakomunikować w salonie - wyniosłym gestem profesorowa wskazała drzwi za portierą. - Nie, nie - skwapliwie zaprzeczył Janusz - wyjdziemy na chwilkę. - Ja zaraz wrócę - powiedziała Zosia - nie skończą państwo jeszcze obiadu... - Jak pani chce - powiedziała profesorowa, wzięła za rękę brzydkie dziecko, które przez cały czas rozmowy siedziało w fotelu, i nie zważając na to, że było bose, pociągnęła je w głąb mieszkania. Zosia, tak jak stała, nie wkładając kapelusza, wyskoczyła na oszkloną galerię, a potem na klatkę schodową. Janusz ledwie zdążył za nią. W klatce schodowej stanęli i zaczęli się śmiać, nie porozumiewając się ze sobą. Potem zeszli na dół, wciąż śmiejąc się i robiąc złośliwe uwagi o profesorowej. Na ulicy Zosia zauważyła: - Pan się będzie wstydził iść ze mną, jestem bez kapelusza. - Rzeczywiście, okropnie - powiedział Janusz i wziął ją pod rękę. - Dokąd idziemy? - spytała Zosia. - Gdzie pani chce? - Chodźmy do Sukiennic. Dobrze? - Oczywiście. W Sukiennicach było ciemnawo i chłodno, mimo że panował tam ścisk i ruch. Właściciele kramów zachęcali do kupowania bardzo głośno i nawet czasami ciągnęli za rękawy. Czerwone, zielone chustki zwieszały się pomiędzy wyrobami koszykowymi z białej i brązowej wikliny. W jednym z kramów wisiały stroje krakowskie. Zosia oglądała śliczny stary kubraczek z aksamitu czerwonego w szafirowe kwiatki; z przodu i na rękawach był pokryty haftem z czerwonych korali i pozłocistych nitek. - Boże, jakie to prześliczne! - powiedziała Zosia. - Kupimy to! - zawołał Janusz. - To pewnie bardzo drogie. - Co za drogie? Co ma być za drogie? - zaoponowała kupcowa - wszystko za mało za taką śliczną kurteczkę. To ładniejsze od wszystkie gorsety, to od samej pani Rydlowej z Bronowic... Janusz zaśmiał się. - Wszystkie te stroje w Sukiennicach to od pani Rydlowej. A co to kosztuje? - Trzydzieści dwa złote - powiedziała kupcowa, a potem życzliwie się uśmiechając, dodała: - jak dla państwa. Janusz zapłacił i wziął paczkę. Zajrzał potem do portfela. - Pani wie? - powiedział. - Wydałem ostatnie pieniądze. Zostało mi tylko na obiad - dodał - osiemnaście złotych. - Cóż pan będzie robił? - Zadepeszuję dziś po południu do starego Szuszkiewicza. - Tego, który kupował Komorów? - Właśnie. Przyśle mi telegraficznie, a w Grandzie mi zakredytują. Stanęli w przejściu, gdzie wylot bramy ukazywał im ciemnoczerwoną masę kościoła Mariackiego. Kościół piętrzył się cały w słońcu, korona na wieży błyszczała, otworzyło się okienko hen na górze i zabrzmiał hejnał. - Wie pani - powiedział Janusz, biorąc ją znowu pod rękę - to wygląda zbyt malowniczo. Jak w szopce... - Co pan mówi? - odpowiedziała Zosia. - To cudowne. - Gdzie pani woli brać ślub? - spytał jeszcze Janusz niedbale - tutaj czy w Komorowie? Zosia popatrzyła na niego uważnie, ale jego wzrok biegł do trębacza, który grał tam na górze. Nie zdawał się przywiązywać wagi do tego, co mówił. - Parafia Komorowa to Brochów - powiedziała cicho - tam gdzie brali ślub rodzice Chopina. Przy słowach "rodzice Chopina" ścisnęło ją coś za gardło. Wymówiła je z trudnością, przełknąwszy ślinę. Wtedy Janusz pochylił się nagle ku niej aż do samej twarzy, była znacznie niższa od niego, i powiedział cicho, znacząco, jak gdyby wymawiał zupełnie inne słowa: - A więc weźmiemy ślub w Brochowie? Dobrze? Zosia nie odpowiedziała. Janusz poczuł, że miała ochotę do płaczu, więc powiedział wesoło: - A pani profesorowa Wagnerowa może się dać wypchać. A teraz idziemy na obiad za ostatnie osiemnaście złotych. I ruszyli rynkiem ku Floriańskiej w słońcu, pomiędzy koszami kwiatów, jakie stały przed pomnikiem Mickiewicza. XV Z kościoła w Brochowie jechali tym starym gruchotem, samochodem darowanym Januszowi przez siostrę. W kościele byli prawie sami, świadkami byli szofer i kościelny. Za to w domu czekali na nich Bilińska i państwo Szuszkiewiczowie. Dawna panna Potelos zajęła się sporządzeniem menu obiadowego i nakryciem stołu. Marysia Bilińska przywiozła swoje srebro i obrazy, pożyczyła kucharza, Kazio Spychała w tym czasie towarzyszył ministrowi, który był na posiedzeniu Rady Ligi Narodów, w Genewie, nie mógł więc być na ślubie Janusza. W samochodzie oprócz państwa młodych siedział jeszcze Adaś Łęcki. Irytował on Janusza swoją służbistością, tym, że składał życzenia w sposób bardzo konwencjonalny, wyświechtanymi słowami, ale z wielkim przejęciem. Teraz siedział przy szoferze i powtarzał: - Panie Feliksie, wolniej, wolniej! - A Feliks sam wiedział, że trzeba wolniej, że nie można samochodu i młodej pary rozbijać na sterczących kamieniach leśnej drogi. Jechali przez Puszczę Kampinoską na przełaj, nie wracając szosą, gdyż było to daleko, a oboje, i Janusz, i Zosia, chcieli jak najprędzej być już w Komorowie. Dzień czerwcowy był niezwykle piękny, strojny, czysty - drzewa pokryte były pióropuszami liści, a na łąkach i polanach trawa stała wysoka, lada dzień gotowa pod kosę leśnika. Pachniało w lesie mocno żywicą i ziołami, prądy pachnącego powietrza uderzały w jadących przez otwarte okna wysokiej landary samochodowej. Zosia miała na sobie miłą bluzeczkę w niebieskie paski, szarą, dość obszerną spódniczkę i biały kapelusz z woalką. I ona, i Janusz przypięli sobie do piersi po bukiecie rozmarynu, który im przygotował pan Fibich. Kiedy zbliżali się już do Komorowa, Janusz kazał Feliksowi stanąć. - Wiesz co? - powiedział do Zosi - pójdziemy sobie tą ścieżką przez las i przez pole, tą samą drogą, którąśmy szli dziesięć lat temu, kiedy ja byłem pierwszy raz w Komorowie. Pamiętasz? - Wiesz, co za pytanie! Samochód odjechał z nieznośnym Adasiem, a oni zostali sami między drzewami. Zrobili kilkadziesiąt kroków i znaleźli się na brzegu lasu. - Tu chciałem ciebie pocałować - powiedział Janusz. - O, nie, to było o wiele głębiej w lesie. - Pamiętasz? - Pamiętam. Na pewno. - A dlaczego nie chciałaś mnie wówczas pocałować? - Nienawidziłam cię. - Dlaczego? - Wydałeś mi się głupim arystokratą, który chce kupić folwark i pannę za bardzo niską cenę. - Folwark kupiłem. - I rzeczywiście cena była niska. - Czyż aż tak bardzo? - Zapłaciłeś? - Widzisz, żeby nie ten kawałek ziemi, wszystko poszłoby w moim życiu inaczej. Myślę, że nie ożeniłbym się. - Pewnie. Gdybyś nie kupował Komorowa, nie poznałbyś ani mnie, ani mojego ojca... no, więc nie ożeniłbyś się ze mną. Ale myślę, że w ogóle ożeniłbyś się. Mężczyzna w pewnym momencie życia musi się ożenić. Janusz przypomniał sobie Heidelberg i Hanię Wolską i, rzecz dziwna, przez chwilę pożałował tamtej sprawy. Ale zaraz spojrzał na Zosię. Stała o krok czy dwa przed nim, na brzegu lasu, opierając się o gruby pień rudawej sosny, która tutaj rosła. Widział jej nikły profil pod niebieskim cieniem białego kapelusza i niebieskie paski bluzeczki, które stawały się szare w świetle bardzo jasnego dnia, odzianego w szafirowe niebo, i szarą spódniczkę, na której grały zielone refleksy gęstych, czerwcowymi liśćmi okrytych gałęzi. Zosia miała na ręku wielki bukiet białych bzów, białych róż i białych kalii, ale każdy z tych kwiatów miał swoją własną, osobliwą biel, biel śniegu, biel ciała i biel prześcieradła; cały ten rysunek, jakby wykrojony z papieru, tkwił przyklejony na tło zielonego pola i jasnego nieba. Duża sosnowa gałąź wznosiła się nad głową Zosi jak czarny grożący palec. Janusz przez parę chwil oglądał, milcząc, ten obraz, a potem szepnął do siebie: - Moja żona. Zosia zwróciła ku niemu głowę i biały kapelusz ociemnił jej oczy odwrócone od światła. Źrenice zanurzone w czarniawe powieki jak gdyby powiększyły się przez to patrzenie. Rysy zatarły się, ale rozświeciły się uśmiechem bardzo radosnym. - Dlaczego mnie teraz nie pocałujesz? - spytała. - Nie śmiem - powiedział Janusz. - Czyżbyś był taki nieśmiały? A wtedy? - Wtedy byłaś dla mnie byle jaką dziewczyną, czymś, z czym nie powinienem się był liczyć. Zresztą nawet nie wiem, dlaczego chciałem wtedy ciebie pocałować. Na ogół nie należę do mężczyzn, którzy atakują kobiety natychmiast, kiedy zostają z nimi sam na sam. W tym geście było już jakieś przeznaczenie. Zosia zaśmiała się wyraźniej. - Nie zdaje mi się. Gdybym ja nie pamiętała tamtej sprawy i nie przyjechała do ciebie po dziesięciu latach, aby ci ją przypomnieć, zapomniałbyś o mnie zupełnie. - Nie, nie. Istniałaś zawsze we mnie, choć przysypana niezmierną ilością spraw, ludzi, twarzy. Ale dlaczego ty do mnie wtedy przyjechałaś? - Jak to dlaczego, z prośbą o posadę, byłam w nędzy. - Jak mnie pamiętałaś? - Pamiętałam ciebie jako aroganckiego panicza. Nienawidziłam ciebie. Tam w oranżerii - zobaczyłam człowieka. - Zmieniłem się? - Nie. Zostałeś taki sam, tylko jak gdyby w tym samym konturze zarysowało się coś przejrzystego. - Nie boisz się mnie znienawidzić? - Nie. Kocham cię - powiedziała z prostotą. Między lasem a folwarkiem, tak samo jak wtedy, rosło żyto, bardzo w tym roku wysokie i bujne. Był początek czerwca, kłosy wyrosły mocne i tu i ówdzie widać było na nich brązowe pyłki kwiatu. Dołem, przy ścieżce, którą szli, błyszczały ostróżki i bławatki. Ale niedużo, gdyż nasienie było starannie przebrane. Zosia szła przodem, dźwigając na ręce ów snop białych kwiatów, i kiedy Janusz postępował za nią, wydawało mu się, że bukiet to kształt dziecka, które jego żona niesie idąc przed nim polną ścieżką. I widok ten ucieszył go i zaniepokoił zarazem. Kłosy były tak wysokie, że biły Zosię po twarzy, stąpała więc ostrożnie, wolną ręką odchylając je i jakby broniąc się przed nimi. Co i raz podnosiła dłoń ku kłosom, one zaś wracając do swej pozycji uderzały postępującego za nią Janusza po ramionach. Szedł ponad kłosami, widząc, jak pole pochylało się pod nieuchwytnym powietrzem w jedną stronę lub się marszczyło jak morska niespodziewana tutaj fala. Zosia doszła do miejsca, gdzie ścieżka wchodziła w kamienny mur, który był granicą ich ogrodu, i tam zaczekała na męża. Ujrzał ją, z kwiatami objętymi obu dłońmi, uśmiechniętą pod jasnym kapeluszem, całą w słońcu, szczęśliwą i nad wszelki wyraz drogą. Wydała mu się prosta i całe przyszłe życie wydało mu się proste i zwyczajne: Komorów, żona, dziecko, może wiersze, hodowla kwiatów, owoców. Przez chwilę przemknęła mu przez głowę myśl: "Życie zazwyczaj tak prosto się nie rozwiązuje, nie od samego siebie człowiek zależy". Ale już nie miał czasu na analizę tej myśli, zbliżył się do Zosi, która stanęła, drobna, dziecinna, w przejściu między kamieniami i podnosząc ręce do góry, powiedziała: - Teraz możesz mnie pocałować!