HENRY N. BEARD, DOUGLAS C. KENNEY Nuda Pierścieni Ten Pierścień niezrównany elfy wykonały I rodzone matki zań by dziś sprzedały. Władca cieni, śmiertelnych i wszelkiego stwora Ten ścichapęk siłą daje, lecz zmienia w potwora. Moc potężną kryje w sobie ów jeden, Jedyny. I pozwala niezwykle dokonywać czyny. Rozbity czy popsuty, naprawić się nie da. Znaleziony odesłać (za pobraniem) do Sorheda. Słysząc takie kiepskie wiersze i mając na głowie upierdliwego Czarodzieja wystawiającego mu walizki na próg, co ma robić biedny chochlik, pomyślał Frito. Nie ma innego wyjścia - musi ruszyć w drogę, na spotkanie takich niewiarygodnych niebezpieczeństw, jak kiepskie bary szybkiej obsługi, nurkujące i zasypujące go pociskami rozpryskowymi pelikany, a wszystko po to, żeby pozbyć się pierścienia, za który szanujący się właściciel lombardu nie dałby złamanego grosza. No dobrze, im prędzej wyruszy, tym szybciej skończy tę misję - chyba że ktoś najpierw skończy z nim... - Czy podoba ci się to, co widzisz...? - pytała zmysłowa elfka, prowokacyjnie rozchylając poły szaty i odsłaniając ukryte pod nią, krągłe wdzięki. Fritowi zaschło w gardle, a w głowie zakręciło się od żądzy i piwska. Elfka zrzuciła cieniutki peniuar i nie wstydząc się swojej nagości, podeszła do zafascynowanego chochlika. Cudownie kształtną dłonią dotknęła owłosionych palców jego stóp, a on bezradnie patrzył, jak podkurczają się pod wpływem dzikiej namiętności. - Pozwól, a uczynię cię szczęśliwym - szepnęła ochryple, gmerając przy zapinkach jego kamizelki, ze śmiechem odpinając mu miecz. - Pieść mnie, och, pieść mnie! - błagała. Ręka Frita, jakby obdarzona własną wolą, wyciągnęła się i przesunęła po delikatnej wypukłości elfiej piersi, podczas gdy druga powoli objęła wąską, idealną talię dziewki, przyciskając ją do jego potężnej piersi. - Paluchy, uwielbiam owłosione paluchy - jęczała, pociągając go na przetykany srebrem dywan. Maleńkie, różowe paluszki jej stóp pieściły gęste futro na jego śródstopiu, podczas gdy nos Frita szukał ciepła cudownego, elfiego pępuszka. - Przecież ja jestem taki mały i włochaty, a ty... ty jesteś taka piękna - chlipał Frito, niezgrabnie wyplątując się z szelek. Elfka nie odpowiedziała, tylko westchnęła ciężko i mocniej przycisnęła go do swego gibkiego ciała. - Najpierw musisz coś dla mnie zrobić - szepnęła mu do porośniętego kudłami ucha. - Wszystko, co zechcesz - załkał Frito, wiedziony nieodpartą potrzebą. - Wszystko! Zamknęła oczy, a potem otwarła je, unosząc w górę. - Pierścień - powiedziała. - Muszę mieć twój Pierścień. Całe ciało Frita napięło się boleśnie. - O nie - zawołał. - Nie to! Wszystko... tylko nie to! - Muszę go mieć - rzekła, czule i zarazem gwałtownie. - Muszę mieć Pierścień! Oczy Frita zamgliły się od łez i udręki. - Nie mogę! - rzeki. - Nie wolno mi! Jednak wiedział, że stracił wolę walki. Dłoń elfowej panny powoli sunęła w kierunku łańcuszka przy kieszonce jego kamizelki, coraz bliżej Pierścienia, którego Frito strzegł tak wiernie... PRZEDMOWA Chociaż nie możemy z pełnym przekonaniem stwierdzić, jak to robi profesor T., że "historia ta rosła w trakcie opowiadania", przyznajemy, iż niniejsza historia (a raczej konieczność zdobycia paru groszy) rosła wprost proporcjonalnie do złowieszczego kurczenia się naszych kont bankowych w Harvard Trust w Cambridge, Massachusetts. Ten ubytek wagi naszych i tak już chudych portfeli sam w sobie nie był powodem do alarmu (czy też "larum", jak by ładnie ujął to profesor T.), w przeciwieństwie do gróźb i szturchańców, jakie zbieraliśmy od naszych wierzycieli. Przemyślawszy to dobrze, schroniliśmy się w czytelni naszego klubu, aby pomedytować nad zmiennymi kolejami losu. Jesień zastała nas - dręczonych przez odleżyny i znacznie chudszych - w naszych skórzanych fotelach. Nadal nie mieliśmy nawet sztucznej kości, którą moglibyśmy rzucić wilczemu stadu ziejącemu przed frontowymi drzwiami. Właśnie wtedy w nasze drżące ręce wpadł zaczytany egzemplarz dziewiętnastego wydania Władcy Pierścieni poczciwego profesora Tolkiena. Z symbolami dolara w niewinnych oczach, szybko ustaliliśmy, że ta książka wciąż sprzedaje się, jak dobrze wiecie co. Uzbrojeni po zęby w słowniki oraz odbitki międzynarodowych praw dotyczących paszkwilantów, zamknęliśmy się w sali do gry w squasha, zabierając ze sobą taką ilość czipsów i Dr. Peppera, którą udławiłby się koń. (Prawdę mówiąc, napisanie tego rzeczywiście wymagało udławienia małego konia, ale to już całkiem inna historia.) Wiosna zastała nas z popsutymi zębami i kilkoma funtami papieru pokrytego kleksami oraz nieczytelnymi gryzmołami. Ponownie przeczytawszy całość, stwierdziliśmy, że to zadziwiająco celna satyra na lingwistyczne i mitologiczne elementy utworów Tolkiena, pełna żarcików z jego sposobu wykorzystania staro - skandynawskich sag i fonemu spółgłosek szczelinowych. Jednak pobieżna lektura odpowiedzi od potencjalnych wydawców przekonała nas, że większą korzyść przyniosłoby nam spalenie rękopisu na bibliotecznym kominku. Następnego dnia, udręczeni potwornym kacem i utratą prawie wszystkich włosów na głowach (ale to jeszcze inna opowieść), zasiedliśmy z ekstra mocnymi, wysoko wydajnymi Smith Coronami w zębach i spłodziliśmy ustęp, który teraz czytacie przed drugim śniadaniem. (A w tych stronach śniadamy diablo wcześnie, koleś.) Rezultatem, jak zaraz sami się przekonacie, jest książka tak czytelna jak równanie liniowe, o wartości literackiej zbliżonej do autografu złożonego na siedziszczu Szymona Słupnika. "Co do ukrytego znaczenia czy «przesłania»" - jak pisał profesor T. w swoim wstępie, ten tekst nie zawiera nic prócz tego, czego sami się w nim doszukacie. (Wskazówka: Co, według P.T. Barnuma, "rodzi się co minutę?) Mamy nadzieję, że dzięki tej książce czytelnik nie tylko pogłębi znajomość problemu piractwa literackiego, ale także samego siebie. (Wskazówka: Czego brakuje w tym słynnym cytacie? "_____to_____". Macie trzy minuty, Uwaga, gotowi, start!) Nuda Pierścieni została wydana jako parodia. To bardzo ważne. Chodzi o satyrę na temat innej książki, a nie zwyczajne naśladownictwo. Dlatego z całym naciskiem przypominamy, że to nie jest prawdziwa tolkienistyka! Jeśli zatem masz zamiar nabyć ten tomik, myśląc, że to coś o Władcy Pierścieni, to lepiej od razu odłóż go na tę stertę przecenionych książek, z której go wyciągnąłeś'. Och, ale skoro doczytałeś do tego miejsca, to oznacza, że... że już kupiłeś... orany... ojej... (Dolicz jeszcze jedną, Jocko. "Brzęk!") I wreszcie, mamy nadzieję, że ci z was, którzy czytali pamiętną trylogię profesora Tolkiena, nie poczują się urażeni naszym pomysłem. Mówiąc całkiem poważnie, uważamy, iż możliwość pożartowania sobie z tak znaczącego, prawdziwego arcydzieła geniuszu i wyobraźni jest w istocie zaszczytem. W końcu, taka jest najważniejsza rola książki - bawić czytelnika - a w tym przypadku i bawić, i rozśmieszać. I nie martw się zbytnio, jeśli nie uśmiejesz się z tego, co przeczytasz, bo jeśli nadstawisz twoje różowe uszka, gdzieś daleko, daleko usłyszysz radosny brzęk srebrzystych dzwoneczków... To my, frajerze. Brzęk! PROLOG - DOTYCZĄCY CHOCHLIKÓW Głównym zadaniem tej książki jest zarobienie pieniędzy i z niej czytelnik może dowiedzieć się wiele o charakterach i talentach literackich autorów. Jednak o chochlikach nie dowie się prawie nic, ponieważ każdy, kto ma choć szczyptę rozumu w głowie, natychmiast przyzna, że takie stworzenia istnieją wyłącznie w umysłach dzieci, które spędziły dzieciństwo w wiklinowych koszykach i wyrosły na bandziorów, złodziei psów lub agentów ubezpieczeniowych. Mimo wszystko, sądząc po wysokości nakładów interesujących książek prof. Tolkiena, jest to dość liczna grupa, łatwa do rozróżnienia po wypalonych w kieszeniach dziurach, które mogły powstać jedynie w wyniku samozapłonu grubych warstw ciasno zwiniętych banknotów. Dla takich czytelników zebraliśmy tu kilka płaskich dowcipów o chochlikach, otrzymanych w wyniku długotrwałego skakania po ułożonych w stos książkach prof. Tolkiena. Również dla nich zamieszczamy krótkie streszczenie wcześniejszych przygód Dildo Buggera, które nazwał Podróże z popaprańcami w poszukiwaniu Śródziemia Dolnego, lecz rozsądnie zatytułowane przez wydawcę Dolina trolli. Chochliki to denerwujący i niezbyt atrakcyjny lud, którego liczebność drastycznie zmalała od czasu ogromnego wzrostu zapotrzebowania na bajki. Ociężałe i ponure, a nawet tępawe, wolą wieść spokojny, sielski żywot. Nie znoszą urządzeń bardziej skomplikowanych od garoty, pałki czy lugiera i zawsze obawiały się "Wielkoludów" albo "Wielgusów", jak nas nazywają. Teraz z zasady unikają nas, oprócz rzadkich okazji, kiedy zbierają się w stuosobową bandę, żeby wykończyć samotnego farmera lub myśliwego. Są małe, mniejsze od krasnoludów, które uważają je za karzełki, płochliwe i tajemnicze, często wspominając o "chochelce kłopotów". Rzadko przekraczają trzy stopy wzrostu, lecz bez trudu potrafią poradzić sobie ze stworzeniami o połowę mniejszymi od siebie, jeśli szybciej wyciągną broń. Co do chochlików z Bagna, o które głównie nam chodzi, są to stworzenia o niezwykle pospolitym wyglądzie, ubrane w nowiuteńkie szare garnitury z wąskimi klapami, alpejskie kapelusiki i skórzane krawaty. Nie noszą butów i poruszają się na dwóch potężnych, włochatych narządach zwanych stopami tylko ze względu na ich lokalizację na końcu nóg. Ich pryszczate oblicza mają złośliwy wyraz świadczący o głębokim zamiłowaniu do anonimowych, obscenicznych rozmów telefonicznych, a kiedy uśmiechają się, ich długie na stopę jęzory poruszają się w sposób budzący zazdrość smoków z Komodo. Mają długie, zwinne palce, jakie zazwyczaj wyobrażamy sobie zaciśnięte na szyi jakiegoś futrzastego zwierzątka lub gmerające w cudzej kieszeni i z niezwykłą zręcznością wytwarzają rozmaite skomplikowane rzeczy, takie jak spreparowane kości do gry lub ładunki wybuchowe. Uwielbiają dobrze zjeść i wypić, grać w głuchy telefon z głupimi czworonogami i opowiadać kiepskie dowcipy o krasnoludach. Wydają nudne przyjęcia i niewiele pieniędzy na prezenty, ciesząc się takim samym szacunkiem i popularnością jak zdechła wydra. Nie ulega wątpliwości, że chochliki to nasi krewni, jedno z ogniw łańcucha ewolucyjnego wiodącego od wiewiórek przez wilkołaki do Włochów, jednak nie sposób ustalić stopnia owego pokrewieństwa. Wywodzi się ono z Dawnych Dobrych Czasów, gdy naszą planetę zamieszkiwały przeróżne niezwykłe stworzenia, które dziś można zobaczyć dopiero po wypiciu kwaterki Jasia Wędrowniczka. Tylko u elfów zachowały się kroniki tamtych czasów, przeważnie pełne elfich dyrdymałów, odrażających obrazków nagich trolli oraz ohydnych opisów orgii urządzanych przez orki. Jednak chochliki najwidoczniej żyły w Śródziemiu Dolnym na długo przed czasami Frita i Dilda, zanim - jak bardzo stare salami nagle objawiające swoje istnienie - stały się problemem dla rządów Małych i Głupich. Wszystko to działo się w Trzeciej Erze Śródziemia Dolnego - inaczej zwaną Epoką Kamienia Lizanego - i krainy z owych czasów już dawno pochłonęło morze, a ich mieszkańców szklane słoje gabinetu osobliwości pana Ripleya. Chochliki współczesne Fritowi od dawna nie posiadały żadnych danych na ten temat, częściowo w wyniku analfabetyzmu i niedorozwoju umysłowego stawiających je na poziomie młodego dorsza, a po części z powodu zamiłowania do badań genealogicznych, które kazało im niechętnym okiem patrzeć na wątpliwe początki pracowicie fałszowanej historii rodu. Mimo to bełkotliwa mowa i upodobanie do keczupu świadczyły, że kiedyś musiały należeć do kultury Zachodu. Ich legendy i stare pieśni, opiewające głównie nimfo - manię elfek i smoczą ruję, często wspominały o terenach nad rzeką Rycyną, między Lasem Dykty a Górami Papier - Mache. W wielkich bibliotekach Twodoru znajdują się materiały potwierdzające tę tezę, na przykład stare artykuły w "Detektywie" i tym podobne. Nie wiadomo, dlaczego podjęli ryzykowną wyprawę do Aleodoru, jednak ich pieśni głoszą, że na ich ziemię padł cień, w wyniku czego przestały rosnąć ziemniaki. Przed przekroczeniem Gór Papier - Mache chochliki podzieliły się na trzy odrębne plemiona: Platfusów, Stolców i Wybredków. Platfusy, jak dotąd najliczniejsze, były smagłe, niskie, o rozbieganych oczkach; miały bardzo szerokie dłonie i stopy. Żyły w górach, gdzie mogły łowić króliki i małe kozy, a zarabiały na życie, wynajmując się jako obstawa miejscowych krasnoludów. Stolce były większe i ładniejsze od Platfusów, zamieszkiwały cuchnącą krainę wzdłuż biegu i przy ujściu rzeki Rycyny, hodując urazę i wólce, które sprzedawały przepływającym. Miały długie, lśniące, czarne włosy i uwielbiały noże. Często zadawały się z ludźmi, wyręczając ich w sprzątaniu. Najmniej liczne były Wybredki, wyższe i chudsze od innych chochlików, żyjące w lasach, gdzie świetnie prosperowały, handlując galanterią skórzaną, sandałami i wyrobami rękodzielniczymi. Czasem wynajmowały się jako dekoratorzy wnętrz elfich domostw, jednak przez większość czasu śpiewały ponure ludowe piosenki i molestowały wiewiórki. Przekroczywszy góry, chochliki niezwłocznie przeszły na osiadły tryb życia. Poskracały sobie nazwiska i wcisnęły się do wszystkich ziemiańskich klubów, odrzucając dawną mowę i zwyczaje jak odbezpieczony granat. Jednoczesna dziwna migracja na wschód ludzi oraz elfów z Aleodoru pozwala na dość dokładne określenie daty przybycia chochlików. W tymże roku, 1623 roku Trzeciej Ery, bracia Brasso i Drano przeprawili się przez Rzekę Żółci ze znacznymi siłami chochlików, przebranych za pospolitych rabusiów grobów i pod żeberkiem pozbawili części władzy samego Króla (Arglebargle'a IV albo któregoś innego.) Mimo jego słabych protestów postawili poborców myta na drogach i mostach, przepędzili jego posłańców i wysłali doń sugestywne listy z pogróżkami. Krótko mówiąc, osiedli na dobre. Tak rozpoczęła się historia Bagna, a chochliki, mając na względzie przepisy o przedawnieniu, od chwili przebycia Rzeki Żółci zmieniły kalendarz. Były bardzo zadowolone z nowej ojczyzny i znów zniknęły z kart historii człowieka, co przyjęto z powszechnym żalem porównywalnym z uczuciem wywołanym nagłym zdechnięciem wściekłego psa. Na wszystkich mapach Bagno oznaczano czerwonymi wykrzyknikami i podróżowali przez nie wyłącznie zbłąkani wędrowcy lub kompletni wariaci. Nie licząc tych rzadkich gości, chochliki pozostawiono samym sobie aż do czasów Frita i Dilda. Kiedy żeberko miało swego Króla, chochliki nominalnie pozostawały jego poddanymi i aż do ostatniej bitwy z Ruderykiem z Boraksu posyłały do boju swoich strzelców wyborowych, chociaż brak danych na temat tego, po której stawały stronie. Północne Królestwo upadło i chochliki powróciły do swego ustabilizowanego, prostego życia, jedząc i pijąc, śpiewając i tańcząc, płacąc czekami bez pokrycia. Mimo wszystko dostatnie życie w Bagnie zasadniczo nie zmieniło przeciętnego chochlika, który nadal był równie trudny do zabicia jak karaluch i równie miły w obcowaniu jak zagnany w kąt szczur. Chociaż atakowały tylko z zimną krwią i zabijały wyłącznie dla pieniędzy, chochliki pozostawały mistrzami ciosów poniżej pasa i podstępów. Były wyśmienitymi strzelcami znakomicie posługującymi się wszelkiego rodzaju orężem i każde małe, powolne i głupie stworzenie, które odwróciło się do nich plecami, narażało się na stratowanie. Początkowo wszystkie chochliki mieszkały w norach, co bynajmniej nie jest niczym dziwnym u stworzeń będących za pan brat ze szczurami. W czasach Dilda przeważnie zamieszkiwały na powierzchni ziemi na sposób elfów i ludzi, jednak zachowywały tradycyjny charakter swoich domostw, które niczym nie różniły się od siedzib gatunków masowo zasiedlających pod koniec lata ściany starych budynków. Ich chatki zawsze były owalne, zbudowane z mokrej słomy, błota, kawałków darni oraz innych resztek, często pobielonych przez przelatujące gołębie. W wyniku tego większość chochlikowych miast wyglądała tak, jakby powstała na skutek gwałtownych i przykrych zaburzeń żołądkowych jakiegoś wielkiego i niechlujnego stworzenia - na przykład smoka. W całym Bagnie był co najmniej tuzin tych przedziwnych osad, połączonych siecią dróg, urzędów pocztowych i systemem rządów, który nawet kolonia małży uznałaby za prymitywny. Samo Bagno dzieliło się pensami, półpensami i miedziakami z głową Indianina, którymi zarządzał burmistrz wybierany co roku w prima aprilis przy urnach wyborczych. W pełnieniu obowiązków pomagały mu liczne siły policji, która nie robiła nic prócz wymuszania zeznań, głównie od wiewiórek. Oprócz tych kilku namiastek instytucji państwowych w Bagnie nie istniał jakikolwiek rząd. Chochliki przeważnie były zajęte produkowaniem i spożywaniem żywności oraz alkoholu. Przez resztę czasu wymiotowały. O znalezieniu Pierścienia Jak już powiedziano w poprzednim tomie tych opowieści, Dolinie Trolli, Dildo Bugger wyruszył pewnego dnia z bandą stukniętych krasnoludów i skompromitowanym różokrzyżowcem imieniem Goodgulf, aby odebrać smokowi stertę krótkoterminowych obligacji samorządowych oraz wartościowych asygnat kasowych. Wyprawa została uwieńczona sukcesem i smok, przedwojenny bazyliszek śmierdzący jak autobus, został wzięty od tyłu podczas odcinania kuponów. Mimo wszystko chociaż podczas owej wyprawy dokonano wielu bezsensownych i idiotycznych czynów, ta historia obchodziłaby nas jeszcze mniej - o ile to możliwe - gdyby nie drobne oszustwo, jakie w jej trakcie popełnił Dildo, żeby dostać swoją dolę. W Górach Mączystych wędrowcy zostali napadnięci przez zgraję rozszalałych norek, a spiesząc na pomoc walczącym krasnoludom, Dildo najwyraźniej stracił poczucie kierunku i znalazł się w dość odległej części jaskini. Stanąwszy przed wylotem tunelu, wiodącego stromo w dół, Dildo w wyniku chwilowego nawrotu zadawnionego niedomagania ucha wewnętrznego pobiegł nim na pomoc - jak sądził - swoim przyjaciołom. Przebiegłszy spory dystans i nie znajdując nic prócz tunelu, doszedł do wniosku, że musiał gdzieś zmylić drogę, kiedy nagle korytarz doprowadził go do rozległej pieczary. Kiedy oczy Dilda przywykły do bladej poświaty, stwierdził, że grotę wypełniało szerokie, nerkowatego kształtu jezioro, w którym paskudnie wyglądający błazen zwany Goddam hałaśliwie pluskał się na starym, gumowym koniku morskim. Żywił się surowymi rybami i sporadycznymi przybyszami takimi jak Dildo, którego wizytę przyjął z entuzjazmem równym temu, jaki wzbudziłoby w nim nagłe przybycie ciężarówki z wyrobami McDonalda. Jednak tak jak każdy potomek chochlikowego rodu, Goddam wolał zachować ostrożność przy atakowaniu istot mających ponad pięć cali wzrostu i ważących więcej niż dziesięć funtów, tak więc wyzwał Dilda na turniej zagadek, żeby zyskać na czasie. Dildo, który w wyniku nagłego ataku amnezji zapomniał, że przed jaskinią właśnie przerabiają krasnali na rąbankę, przyjął wyzwanie. Zadawali sobie niezliczone zagadki, takie jak kto grał Cisco Kida i co to jest Krypton. W końcu Dildo wygrał ten turniej. Ponaglany, żeby zadał kolejną zagadkę, zawołał, zaciskając dłoń na rękojeści tęponosej trzydziestki ósemki: "Co mam w kieszeni?" Na to Goddam nie zdołał odpowiedzieć i z rosnącym zniecierpliwieniem popłynął do Dilda, skamląc: "Pokaż mi, pokaż". Dildo spełnił jego prośbę, wyciągając pistolet i opróżniając magazynek w kierunku Goddama. Mrok utrudniał celowanie, więc zdoła tylko przedziurawić gumowego konika. Goddam, który nie umiał pływać, szamotał się w wodzie, wyciągając rękę do Dilda i błagając o pomoc. Dildo zauważył niezwykły pierścień na jego palcu i natychmiast ściągnął klejnot. Wykończyłby Goddama od razu lecz nie zrobił tego, w przypływie żalu. Żałuję, że skończyły mi się naboje, pomyślał i wrócił tunelem, ścigany wściekłymi wrzaskami Goddama. To dziwne, ale Dildo nigdy o tym nie opowiadał, twierdząc że wyjął Pierścień z nozdrzy jakiejś świni lub z automatu do gry - nie pamięta skąd. Goodgulf, z natury podejrzliwy, za pomocą jednego ze swych magicznych wywarów (zapewne pentotalu sodu.) w końcu zdołał wydobyć prawdę z chochlika i bardzo przejął się tym, że Dildo, będąc zręcznym i zamiłowanym łgarzem, nie wymyślił bardziej wiarygodnej historyjki. Właśnie wtedy, mniej więcej pięćdziesiąt lat wcześniej nim rozpoczyna się nasza opowieść, Goodgulf zaczął domyślać się, jak ważny jest Pierścień. I jak zwykle, kompletnie się mylił. NUDA PIERŚCIENI TO MOJE PRZYJĘCIE I OLEJĘ, KOGO ZECHCĘ Kiedy pan Dildo Bugger z Bug Endu niechętnie oznajmił, że zamierza wydać przyjęcie dla wszystkich chochlików w tej część Bagna, w Chochlikowie natychmiast zawrzało - we wszystkich brudnych lepiankach rozległy się okrzyki: "Wspaniale!" i "O rany, żarcie!" Śliniąc się na samą myśl, tracąc zmysły z łakomstwa kilku odbiorców zaproszeń pożarło małe, pięknie zdobione kartoniki zaproszeń. Jednak po początkowym ataku euforii chochliki powróciły do swych codziennych zajęć, znów - jak to mają w zwyczaju - zapadając w błogą drzemkę. Mimo wszystko ta podniecająca wieść rozeszła się wśród ocienionych matami bud, świeżych dostaw zdumionych osłów wielkich beczek pienistego jak mydliny piwska, sztucznych ogni ton naci ziemniaczanej i gigantycznych stert starych strucli. Dc miasta sprowadzono całe wozy ze snopami świeżo ściętej parząwki - popularnego i bardzo silnego środka wymiotnego. Wieść o fecie dotarła nawet nad Rzekę Żółci i mieszkańcy tych odległych okolic zaczęli ściągać do miasta jak pijawki, wabione obietnicą darmowej uczty, przy której minóg jawił się nędzną przekąską. Nikt w całym Bagnie nie miał pojemniejszego brzucha od zaślinionego i zdziecinniałego starego plotkarza, Hafa Gangree. Haf przez całe życie skrupulatnie pełnił swe urzędnicze obowiązki i dzięki sporym zyskom z szantażu już dawno przeszedł na emeryturę. Tego wieczoru Wargacz, jak go nazywano, siedział w "Podbitym Oku" - podejrzanej norze często zamykanej przez burmistrza Fastbucka z powodu nieobyczajnego zachowania się zatrudnionych tu piersiastych kelnerek, które podobno potrafiły wyrolować trolla, zanim zdążyłbyś powiedzieć "Rumpelstilzchen". Jak zwykle towarzyszyło mu paru moczymordów, włącznie z jego synem, Spamem Gangree, który właśnie świętował wyrok w zawieszeniu za czyn nierządny dokonany na nieletnim smoku płci żeńskiej. - Cała ta sprawa bardzo dziwnie pachnie - rzekł Wargacz, wdychając żrące opary swojej fajki. - Mówią o tym, że pan Bugger nagle wyprawia wielką bibę, podczas gdy przez długie lata nie poczęstował sąsiadów nawet kawałkiem sera. Słuchacze w milczeniu pokiwali głowami, ponieważ właśnie tak stały sprawy. Nawet przed "dziwnym zniknięciem" Dilda, jego nory w Bug Endzie pilnowały groźne wilkołaki i nikt nie pamiętał, aby kiedykolwiek dał choć pensa na Doroczną Wentę Chochlikowa Na Rzecz Bezdomnych Duchów. Fakt, że nikt inny też nie dał, w niczym nie tłumaczył słynnego skąpstwa Dilda. Trzymał się na uboczu, oddany tylko swojemu siostrzeńcowi i manii układania pornograficznych puzzli. - A ten jego chłopak, Frito - dodał ślepawy Nat Clubfoot - jest zupełnie stuknięty. Stary Poop z Backwater przytaknął, razem z innymi. Bo któż nie widział młodego Frita błądzącego bez celu po krętych uliczkach Chochlikowa, niosącego bukiecik kwiatków i mamroczącego coś o "prawdzie i pięknie" albo plotącego takie głupoty jak "Cogito ergo chochlikum"? - To dziwak, naprawdę - rzekł Wargacz - i wcale nie zdziwiłbym się, gdyby w tej gadaninie o jego krasnoludzich sympatiach tkwiła szczypta prawdy. Zebrani przyjęli to stwierdzenie zaambarasowanym milczeniem, szczególnie młody Spam, który nigdy nie wierzył w nie potwierdzone pogłoski o tym, że Buggersi to "krasnoludy w przebraniu". Jak przypominał Spam, prawdziwe krasnoludy są niższe i cuchną znacznie gorzej od chochlików. - Często powiadają - zaśmiał się Wargacz, machając prawą nogą - że pewien facet tylko pożyczył sobie nazwisko Bugger! - Właśnie - pisnął Clotty Peristalt. - Jeśli ten Frito nie jest owocem mieszanego związku, to ja nie odróżniam śniadania od podwieczorku! Wszyscy biesiadnicy ryknęli śmiechem, przypominając sobie matkę Frita, a siostrę Dilda, która lekkomyślnie związała się z kimś po niewłaściwej stronie Rzeki Żółci (kimś znanym jako mieszaniec, tzn. pół chochlik, pół opos). Kilku słuchaczy podchwyciło temat, przypominając szereg wulgarnych (wulgarnych dla wszystkich oprócz chochlików, oczywiście) i dość prostackich żartów na koszt Buggersów. - Ponadto - rzekł Wargacz - Dildo zawsze postępował.. tajemniczo, jeśli wiecie, co mam na myśli. - Niektórzy powiadają, że zachowuje się tak, jakby miał o do ukrycia, tak mówią - powiedział jakiś obcy głos z ciemnego kąta. Ten głos należał do mężczyzny nie znanego chochlikom spod "Podbitego Oka", przybysza nie zauważonego przez nich ze względu na jego pospolity czarny hełm, czarną kolczugę, czarną maczugę, czarny sztylet oraz zupełnie zwyczajne oczy, gorejącej jak dwa węgle. - Ci, którzy tak mówią, mogą mieć rację - przyznał Wargacz, mruganiem uprzedzając słuchaczy o zbliżającej się poincie. - Jednak ci, którzy mówią inaczej, też mogą się mylić. Kiedy ucichła salwa śmiechu wywołana tym typowym dla Gangree wicem, mało kto spostrzegł, że nieznajomy zniknął pozostawiając za sobą tylko dziwną woń stajni. - Jednak - upierał się Spam - to będzie przednia zabawa. I wszyscy przyznali mu rację, ponieważ chochlik niczego nie lubi bardziej niż okazji opchania się do obrzydzenia. Była chłodna, wczesna jesień, zapowiadająca doroczną zmianę chochlikowych deserów - z całych melonów na całe dynie. Jednak młodsze chochliki, które jeszcze nie były zbyt opasłe, aby powlec swoje niezgrabne cielska uliczkami miasta, ujrzały zapowiedź nadchodzących uroczystości: sztuczne ognie! Kiedy zbliżał się dzień uczty, wozy ciągnione przez kozły pociągowe przetoczyły się przez bramę Chochlikowa, wyładowane pudłami i skrzyniami opatrzonymi runicznym krzyżykiem Czarodzieja Goodgulfa oraz rozmaitymi nazwami elfich firm. Skrzynie wyładowano i otwarto pod drzwiami Dilda, a tłum chochlików machał przysłowiowymi ogonami, podziwiając ich cudowną zawartość. Były tam pęki rur zamocowanych na trójnogach do wystrzeliwania ogromnych rzymskich ogni; grube, opatrzone lotkami rakiety z dodatkowymi guzikami na przedzie, ważące setki funtów; ruchomy cylinder z szeregiem komór zaopatrzony w korbkę do obracania; a także wielkie petardy przypominające dzieciom zielone ananasy z przymocowanym kółeczkiem. Na każdej skrzynce widniały wymalowane zieloną farbą elfie runy głoszące, iż te zabawki zostały wyprodukowane w baśniowej wytwórni najwidoczniej noszącej nazwę "Nadwyżki woskowe". Dildo z szerokim uśmiechem pilnował rozładunku i rozgonił młódź jednym morderczym machnięciem nogi zaopatrzonej w dobrze naostrzony pazur. - Wynocha, zmiatać, won! - zawołał wesoło za umykającymi. Potem roześmiał się i wrócił do swojej nory, żeby porozmawiać z gościem. - To będzie pokaz ogni sztucznych, jakiego nie zapomną - zachichotał podstarzały chochlik do Goodgulfa, który z wyraźnym niesmakiem pykał cygaro, siedząc w fotelu będącym typowym okazem nowoczesnego elfiego bezguścia. Podłoga wokół nich była zasłana czteroliterowymi fragmentami układanki. - Obawiam się, że musisz zmienić swoje plany względem nich - stwierdził Czarodziej, rozplątując kłąb splątanych kłaków swej długiej, brudnoszarej brody. - Nie możesz uciekać się do masowych mordów przy załatwianiu drobnych porachunków z mieszkańcami miasteczka. Dildo uważnie przyglądał się staremu przyjacielowi. Czarodziej miał na sobie znoszoną szatę czarnoksiężnika, która już dawno wyszła z mody, z ponadrywanymi gwiazdami i cekinami zwisającymi z wystrzępionego rąbka. Na głowie nosił pomiętą, stożkowatą czapkę, niechlujnie pobazgroloną fosforyzującymi w mroku, kabalistycznymi znakami, wzorami chemicznymi oraz wyblakłymi graffiti krasnoludów, a w zartretyzowanej dłoni o ogryzionych paznokciach dzierżył krzywy, stoczony przez korniki kostur, który służył mu jako "czarodziejska" różdżka i drapak do pleców. W tej chwili Goodgulf używał go w tym drugim celu, jednocześnie wpatrując się w palce swoich nóg wystające z tego, co niegdyś było czarnymi trampkami na grubej podeszwie. - Wyglądasz na trochę steranego, Gulfie - zachichotał Dildo. - Krach na czarodziejskim rynku, no nie? Goodgulf wyraźnie wzdrygnął się, słysząc swój szkolny przydomek, ale z godnością wygładził fałdy szat. - To nie moja wina, że niedowiarki drwią z mojej mocy - rzekł. - Jeszcze rozdziawią gęby na widok moich czarów! Nagle machnął kosturem i komnata pogrążyła się w mroku. W ciemności Dildo ujrzał, że szaty Goodgulfa jarzą się jasną poświatą. W jakiś tajemniczy sposób na piersi czarodzieja pojawiły się dziwne znaki, tworzące napis w elfim języku: "Pocałujesz mnie po ciemku, mała?" Równie nagle światło ponownie rozjaśniło przytulną norę i napis na piersi czarodzieja zgasł. Dildo podniósł oczy do góry i wzruszył ramionami. - Daj spokój, Gulfie - powiedział. - Takie numery wyszły z mody razem z koszulami w kwiatki. Nic dziwnego, że musisz dorabiać karcianymi sztuczkami w salkach parafialnych różnych pipidówek. Goodgulf nie przejął się sarkazmem przyjaciela. - Nie drwij z mocy przekraczających twoje zdolności pojmowania, bezczelny włochaczu - rzekł, a w jego dłoni nagle pojawiło się pięć asów. - Widzisz skuteczność moich czarów! - Widzę tylko, że w końcu naprawiłeś tę sprężynę w rękawie - zachichotał chochlik, nalewając staremu kumplowi kufel piwa. - Może więc dasz spokój tym swoim hokus - pokus i powiesz mi, czemu zaszczyciłeś mnie swoją obecnością? I apetytem. Zanim odpowiedział, Czarodziej odczekał chwilę, usiłując zmierzyć Dilda ponurym spojrzeniem oczu, które ostatnio zdradzały tendencję do lekkiego zezowania. - Czas porozmawiać o Pierścieniu - rzekł. - Pierścieniu, pierścieniu... Jakim pierścieniu? - Wiesz aż za dobrze, o jakim Pierścieniu - odparł Goodgulf. - O Pierścieniu w twojej kieszeni, Bugger. - Och, o tym Pierścieniu - rzekł Dildo, udając niewinnego. - Myślałem, że mówisz o tym pierścionku, który zostawiłeś w mojej wannie po ostatniej sesji z gumową kaczką. - Nie czas na żarty - powiedział Goodgulf - gdyż Zło kroczy po ziemi, a niebezpieczeństwo czai się wszędzie. - Ale... - zaczął Dildo. - Dziwne rzeczy dzieją się na Wschodzie... - Ale... - Zguba nadciąga z Zachodu... - Ale... - Lis wpadł do kurnika... - Ale... - ... mucha do śmietany... Dildo gwałtownie zacisnął dłoń na ustach Czarodzieja. - Chcesz powiedzieć... chcesz powiedzieć... - szepnął - że możemy znaleźć w koszu zgniłe jabłko? - Mmhmm! - potwierdził zakneblowany mag. Najgorsze obawy Dilda stały się prawdą. Po przyjęciu, pomyślał, trzeba będzie podjąć kilka poważnych decyzji. Chociaż rozesłano tylko dwieście zaproszeń, Frito Bugger nie powinien być zaskoczony, widząc kilkakrotnie więcej gości zasiadających przy ogromnych, podobnych do koryt stołach pod wielkimi baldachimami rozstawionymi na łące Buggera. Szeroko otworzył młode oczy na widok długich rzędów gęb żarłocznie szarpiących i ogryzających pieczyste, nie zważających na nic. W pomrukującym i czkającym tłumie otaczającym biesiadne stoły nie dostrzegł wielu znajomych twarzy, lecz mało której nie zakrywała maska zaschniętego tłuszczu i sosu. Dopiero wtedy młody chochlik pojął prawdziwość ulubionego przysłowia Dilda: "Trzeba wiele, żeby zamknąć usta chochlikowi". Mimo wszystko to wspaniałe przyjęcie, stwierdził Frito, uchylając się przed niedbale rzuconym, ogryzionym udźcem. Wykopano wielkie jamy w ziemi na przyjęcie stert przypalonego mięsiwa, które goście wrzucali w swe dobrze umięśnione gardziele, a wuj Dildo wymyślił sprytny system rur z grawitacyjnym obiegiem, aby doprowadzić galony mocnego piwska do ich bezdennych brzuchów. Frito w ponurym milczeniu obserwował swoich ziomków, którzy ciamkając, opychali się chrupkami ziemniaczanymi oraz napychali kieszenie kubraków i sakiewki kawałkami tłustego miecha "na później". Od czasu do czasu zbyt łakomy biesiadnik padał nieprzytomny na ziemię, ku wielkiej uciesze towarzyszy, którzy, korzystając z okazji, obsypywali go resztkami. A właściwie resztkami, których nie chowali sobie "na później". Wszędzie wokół Frita rozchodził się donośny zgrzyt chochlikowych zębów, ciężkie chochlikowe posapywania i jękliwe granie chochlikowych brzuchów. Chrzęst i chrupanie niemal zagłuszyły hymn Bagna, który z mniejszym lub większym powodzeniem usiłowała odegrać wynajęta orkiestra. Myśmy chochliki - włochaty lud Lubimy jeść dużo, a nawet w bród. Wszyscy jak bracia się kochamy I bardzo rzadko się pożeramy. Wciąż głodni i wiecznie spragnieni, Choć brzuch pęka z przejedzenia. Pożre wszystko do ostatnich okruchów, Nasza banda strasznych obżartuchów. Refren: żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć. Dalej, chochliki, zasiądźmy do stołu, A każdy z nas połknąć może wołu. Zatem jedzmy, od wieczora po rano. (I znów, byle tylko podano). Cokolwiek na stole - nasz wróg! Jedz pókiś nie wyciągnął nóg! Wciąż weseli, nie dorastamy, Śpiewamy, gramy i rzygamy! Refren: żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć, żreć. Frito przeszedł wzdłuż rzędów stołów, mając nadzieję znaleźć przysadzistą, znajomą postać Spama. "Żreć, żreć, żreć..." - mamrotał pod nosem, lecz te słowa wydały mu się dziwne. Dlaczego był taki samotny wśród rozbawionego tłumu, dlaczego zawsze czuł się jak intruz w swojej własnej wiosce? Frito spojrzał na falangi miarowo poruszających się siekaczy i długich na stopę, rozdwojonych jęzorów wywieszonych z setek ust, różowych i wilgotnych w popołudniowym słońcu. W tym momencie dostrzegł jakieś poruszenie u szczytu stołu, gdzie powinien był zasiadać jako honorowy gość. Wuj Dildo stał na ławie i gestem uciszał zebranych, chcąc wygłosić poobiednią przemowę. Po burzy szyderczych okrzyków i ogłuszeniu paru najbardziej niesfornych gości, wszystkie kudłate, sterczące uszy i szkliste oczka skierowały się na gospodarza, łowiąc jego słowa. "Moi bracia - chochliki - rzekł - moi bracia z rodów Poops i Peristalts, Barrelgutts i Hangbellies, Needlepoints, Liverflaps i Nosethingers". (Nosefingers! - poprawił go rozsierdzony pijak, który, zgodnie ze zwyczajem swego rodu, wepchnął sobie w nozdrze palec aż do czwartego stawu). "Mam nadzieję, że wszyscy napchaliście sobie brzuchy aż do obrzydzenia". To tradycyjne pozdrowienie przyjęto zwyczajową salwą pierdnięć i czknięć, świadczących o zadowoleniu z poczęstunku. "Jak wam wiadomo, przez większość życia mieszkałem w Chochlikowie i wyrobiłem sobie zdanie o wszystkich jego mieszkańcach. Teraz, zanim was opuszczę na zawsze, chcę pokazać wam, co o was myślę". Tłum zawył radośnie w przekonaniu, że oto nadszedł czas, gdy Dildo rozdzieli oczekiwane prezenty. Jednak to, co nastąpiło, zaskoczyło nawet Frita, który z niemym podziwem spojrzał na swego wuja. Dildo odwrócił się i opuścił spodnie. Wybuchło potworne zamieszanie, które lepiej pozostawmy wyobraźni czytelnika, choćby nie wiedzieć jak ubogiej. Jednak Dildo, dawszy wcześniej umówiony znak do odpalenia sztucznych ogni, umknął rozwścieczonym mieszkańcom miasteczka. Nagle potwornie huknęło i błysnęło. Rycząc z przerażenia, żądne zemsty chochliki padły na ziemię wśród ogłuszającego łoskotu i rozbłysków. Gdy wszystko ucichło, co odważniejsi członkowie karnej ekspedycji podnieśli głowy i spojrzeli na mały pagórek, na którym stał stolik gospodarza. Nie było go tam. Tak samo jak Dilda. - Szkoda, że nie widzieliście, jakie mieli miny - śmiał się Dildo, mówiąc do Goodgulfa i Frita. Bezpiecznie ukryty w swojej norze, stary chochlik pokładał się ze śmiechu. - Biegali jak wystraszone króliki! - Króliki czy chochliki, mówię ci, że powinieneś uważać - rzekł Goodgulf. - Mogłeś kogoś zranić. - Nie, nie - odparł Dildo. - Wszystkie odłamki poleciały w innym kierunku. A w ten sposób pokazałem im, co o nich myślę, zanim na dobre opuszczę to miasteczko. Dildo wstał i ostatni raz sprawdził swoje kufry, starannie zaadresowane "Riv'n'dell, Estrogen". - Robi się gorąco i trzeba było jakoś poruszyć tych obżartych tępaków. - Gorąco? - zapytał Frito. - Tak - odparł Goodgulf. - Zło kroczy po... - Nie teraz - przerwał mu niecierpliwie Dildo. - Powiedz mu tylko to, co mi powiedziałeś. - Twój nieuprzejmy wuj mówi o tym - zaczął Czarodziej - że dostrzegłem wiele znaków na niebie i ziemi źle wróżących wszystkim, w Bagnie i wszędzie. - Znaków? - spytał Frito. - Zaprawdę i zaiste - odparł ponuro Goodgulf. - W minionym roku widziałem przedziwne i zatrważające zjawiska. Pola obsiane pszenicą rodziły trawę i grzyby, i nawet w małych ogródkach nie przyjmowały się karczochy. Był upalny dzień w grudniu i niebieskie migdały. Wydrukowano kalendarze z miesiącem złożonym z samych niedziel, a dwaj sprzedawcy polis otrzymali za życia Order Podwiązki. Rozstąpiła się ziemia, ukazując wnętrzności kozła powiązane marynarskimi węzłami. Słońce pociemniało, a z niebios padały rozmokłe czipsy ziemniaczane. - I cóż zapowiadają te znaki? - jęknął przerażony Frito. - Nie mam pojęcia - wzruszył ramionami Goodgulf - ale to świetny tekst. Jednak to nie wszystko. Moi szpiedzy mówi o czarnych zastępach zbierających się na Wschodzie, w martwe krainie Fordoru. Hordy paskudnych norek i trolli rosną w siłę a czerwonookie cienie codziennie podkradają się aż do granic Bagna. Niebawem na tej ziemi zapanuje terror pod straszliwymi rządami Sorheda. - Sorhed! - wykrzyknął Frito. - Przecież Sorheda już nie ma. - Nie wierz we wszystko, co usłyszysz od heroldów - rzekł ponuro Dildo. - Uważano, że Sorhed został zniszczony na zawsze w bitwie o Brylopad, jednak najwidoczniej to było zwykłe chciejstwo. Tymczasem on oraz jego Dziewięciu Niezguli wymknęli się z pola bitwy, sprytnie udając trupę cygańskich akrobatów. Uciekłszy przez Ngaio Marsh, przedarli się na przedmieścia Fordoru, gdzie ceny nieruchomości natychmiast spadły jak sok cierpiący na paraliż. Od tej pory cały czas odbudowywali swą potęgę. - Jego Czarny Karbunkuł Zagłady urósł i niebawem gotów zalać całe Śródziemie Dolne strugami swego plugastwa. Jeśli mamy przetrwać, ten wrzód trzeba przeciąć, zanim Sorhed zacznie naciskać. - Tylko jak to zrobić? - rzekł Frito. - Musimy trzymać go z daleka od tego, co oznacza dlań pewne zwycięstwo - rzekł Goodgulf. - Musimy trzymać go z dala od Wielkiego Pierścienia! - A co to za Pierścień? - spytał Frito, ukradkiem rozglądając się za najbliższym wyjściem z nory. - Przestań rozglądać się za najbliższym wyjściem, to ci powiem - zgromił Goodgulf przestraszonego chochlika. - Wiele wieków temu, kiedy chochliki jeszcze walczyły z wiewiórkami o orzechy laskowe, w Krainie Elfów wykonano Pierścienie Władzy. Stworzone według tajemnego przepisu znanego obecnie tylko producentom pasty do zębów, te legendarne Pierścienie dawały ich posiadaczom cudowną moc. Było ich dwadzieścia: sześć do władania ziemią, pięć dla panowania nad morzami, trzy dla królowania w powietrzu i dwa zapobiegające nieświeżemu oddechowi. Mając te Pierścienie, dawni mieszkańcy tych ziem, zarówno śmiertelnicy, jak elfy, żyli w pokoju i szczęściu. - Przecież to dopiero szesnaście - zauważył Frito. - A co z pozostałymi czterema? - Zwrócono je do producenta z powodu wad fabrycznych - zaśmiał się Dildo. - Często powodowały zwarcia na deszczu i właściciel zostawał bez palca. - Oprócz Wielkiego Pierścienia - ciągnął Goodgulf - który rządzi wszystkimi pozostałymi, dlatego jest teraz tak usilnie poszukiwany przez Sorheda. Jego moc i uroda są legendarne, a właściciela obdarza ponoć niezwykłymi przymiotami. Powiadają, że dzięki mocy tego klejnotu posiadacz może dokonywać wspaniałych czynów, panować nad wszystkimi stworzeniami, pokonywać niezwyciężone armie, rozmawiać z rybami i drobiem, giąć stal gołymi rękami, jednym susem wskakiwać na wysokie mury, zyskiwać przyjaciół i wpływ na ludzi, załatwiać mandaty za nieprzepisowe parkowanie... - I zostać królową balu - dokończył Dildo. - Cokolwiek zechce! - Tak więc wszyscy chcą mieć ten Wielki Pierścień - mruknął Frito. - Chcą, żeby spadła na nich klątwa! - zawołał Goodgulf, gwałtownie machając laską. - Ponieważ równie pewna jest moc Pierścienia, jak jego władza nad posiadaczem! Właściciel powoli zmienia się i nigdy na lepsze. Robi się nieufny i zazdrosny o swą potęgę, a jego serce zmienia się w kamień. Zbytnio wielbi swą siłę i dostaje wrzodów żołądka. Staje się ociężały i drażliwy, podatny na neurozy, migreny, bóle kręgosłupa i częste przeziębienia. Niebawem nikt nie zaprasza go na przyjęcia. - Straszliwa jest moc tego Wielkiego Pierścienia - rzek Frito. - I straszliwe brzemię tego, kto go posiadł - dodał Goodgulf. - Ponieważ jakiś nieszczęśnik musi odnieść klejnot tam gdzie nie dosięgnie go Sorhed, narażając się na wiele niebezpieczeństw i niemal pewną zgubę. Ktoś musi zanieść ten Pierścień do Otchłani Fordoru, pod samym nosem strasznego Sorheda; ktoś na pozór nieodpowiedni do tego zadania, kto nieprędko zostanie wykryty. Frito wzdrygnął się, współczując temu nieszczęśnikowi. - A więc posiadaczem Pierścienia powinien być kompletny tuman - rzekł z nerwowym uśmiechem. Goodgulf zerknął na Dilda, który skinął głową i niedbale rzucił Fritowi mały, lśniący przedmiot. To był pierścień. - Gratuluję - rzekł ponuro Dildo. - Właśnie wygrałeś główną nagrodę. II TROJE TO ZABAWA, CZWORO SAME NUDY - Na twoim miejscu - rzekł Goodgulf - niezwłocznie ruszyłbym w drogę. Frito spojrzał nań nieobecnym wejrzeniem znad herbaty z rzepy. - Nie widzę problemu, Goodgulf. Możesz być na moim miejscu. Nie pamiętam, żebym zgłosił się na ochotnika do tęgo interesu z Pierścieniem. - Nie czas na jałowe swary - stwierdził Czarodziej, wyciągając królika z pogniecionego kapelusza. - Dildo wyruszył kilka dni temu i czeka na ciebie w Riv'n'dell, co i ja zrobię. Tam o losie Pierścienia zadecydują wszyscy mieszkańcy Śródziemia Dolnego. Frito udawał zajętego swoją filiżanką herbaty, gdy Spam wszedł do pokoju i zaczął sprzątać norę, pakując przedmioty należące do Dilda. - Hej, panie Frito - wychrypiał, odsuwając z czoła tłuste kędziory. - Chcę tylko spakować resztę rzeczy pańskiego wuja, który tak tajemniczo zniknął bez śladu. Dziwna sprawa, no nie? Widząc, że nie otrzyma żadnego wyjaśnienia, wierny sługa powlókł się do sypialni Dilda. Goodgulf, pospiesznie złapawszy królika, który hałaśliwie zwymiotował na dywan, znów podjął rozmowę. - Jesteś pewny, że można mu ufać? Frito uśmiechnął się. - Oczywiście. Spam jest moim prawdziwym przyjacielem jeszcze z poprawczaka. - I nic nie wie o Pierścieniu? - Nic - odparł Frito. - Jestem tego pewny. Goodgulf z powątpiewaniem spojrzał na zamknięte drzwi sypialni. - Nadal go masz, prawda? Frito skinął głową i pociągnął za łańcuszek ze spinaczy, którym przymocował klejnot do wystrzępionej koszulki do krykieta. - A więc bądź ostrożny - ostrzegł Goodgulf - gdyż ma on przedziwne właściwości. - Może na przykład napchać mi kieszenie? - zapytał młody chochlik, obracając Pierścień w grubych palcach. Popatrzył na klejnot z obawą, jak często czynił to w ciągu kilku minionych dni. Był zrobiony z jasnego metalu, pokrytego dziwnymi wzorkami i napisami. Na wewnętrznej powierzchni wyryto coś w nie znanym Fritowi języku. - Nie rozumiem tych słów - rzekł Frito. - No pewnie - odparł Goodgulf. - To mowa elfów, język Fordoru. W swobodnym przekładzie napis głosi: Ten Pierścień niezrównany elfy wykonały I rodzone matki zań by dziś sprzedały. Władca cieni, śmiertelnych i wszelkiego stwora Ten ścichapęk siłę daje, lecz zmienia w potwora. Moc potężną kryje w sobie ów jeden, Jedyny. I pozwala niezwykłe dokonywać czyny. Rozbity czy popsuty, naprawić się nie da. Znaleziony odesłać (za pobraniem) do Sorheda. - Shakestoorem to autor nie był - stwierdził Frito, pośpiesznie chowając Pierścień z powrotem do kieszeni. - Jednak przekazał wyraźne ostrzeżenie - przypomniał Goodgulf. - Nawet teraz słudzy Sorheda węszą za granicą w poszukiwaniu tego Pierścienia i nie minie wiele czasu, a wywęszą go tutaj. Czas ruszać do Riv'n'dell. Stary mag wstał, podszedł do drzwi sypialni i otworzył ją nagłym szarpnięciem. Spam rąbnął nadstawionym uchem o podłogę, grzechocząc kieszeniami pełnymi najlepszych, platerowanych mithrilem sztućców Dilda. - A oto twój wierny towarzysz. Gdy Goodgulf wszedł do sypialni, Spam - gorączkowo usiłując ukryć wystające z kieszeni sztućce - uśmiechnął się głupkowato do Frita, przybierając tępy wyraz twarzy, który Frito tak polubił Ignorując Spama, Frito lękliwie zawołał za Czarodziejem: - Przecież... przecież... muszę się przygotować! Moje bagaże... - Bez obawy - odparł Goodgulf, podając mu dwie walizki! - Zająłem się tym i spakowałem je za ciebie. Noc była jasna jak klejnot elfów, roziskrzona gwiazdkami, gdy Frito zebrał swoją kompanię na pastwisku za miastem. Oprócz Spama byli to dwaj bliźniacy - Moxie i Pepsi Dangleberry, obaj bardzo hałaśliwi i zupełnie bezużyteczni. Właśnie wesoło harcowali na łące. Frito przywołał ich do porządku, zastanawiając się, dlaczego Goodgulf ściągnął mu na kark tych dwóch zadowolonych z siebie idiotów, którym nikt w mieście nie powierzyłby nawet spalonej zapałki. - Chodźmy, chodźmy! - zawołał Moxie. - Tak, chodźmy chodźmy - dodał Pepsi, zrobił jeden krok i runął jak długi, rozkwaszając sobie nos. - Fatalnie! - zaśmiał się Moxie. - Gorzej niż fatalnie! - jęknął Pepsi. Frito uniósł oczy ku niebu. Zapowiadała się długa podróż. Z trudem pozbierawszy swoich kompanów, Frito dokonał inspekcji ich ekwipunku. Tak jak się obawiał, zapomnieli o jego poleceniach i zabrali mnóstwo sałatki ziemniaczanej. Natomiast Spam napchał plecak kiepskimi romansidłami i sztućcami Dilda. W końcu ruszyli, zgodnie z instrukcjami Goodgulfa, oznakowanym na żółto Krętym Szlakiem Wewnątrzstanowym ku Whee. Mieli przed sobą najdłuższy odcinek drogi do Riv'n'dell. Czarodziej kazał im podróżować niepostrzeżenie nocą poboczem szlaku, nadstawiając uszu, mając szeroko otwarte oczy i czyste nosy. Na skutek niedawnego niefortunnego upadku Pepsi z trudem spełniał to ostatnie zalecenie. Przez jakiś czas wędrowali w milczeniu, zajęci czynnością, która u chochlików uchodzi za myślenie. Jednak Frito był mocno zaniepokojony czekającą ich, długą drogą. Podczas gdy jego towarzysze wesoło kroczyli naprzód, żartobliwie kopiąc się i podstawiając sobie nogi, jemu serce zamierało z obawy. Wspominając szczęśliwsze czasy, zamruczał pod nosem, a potem zanucił prastarą pieśń krasnoludów, której nauczył się, siedząc na kolanach wujka Dilda, pieśń, której autor żył na długo przed początkiem Śródziemia Dolnego. Brzmiała tak: Hej - ho, hej - ho, Do pracy by się szło, Hej - ho, hej - ho, hej - ho, hej - ho, Hej - ho, hej - ho... - Dobre! Dobre! - pisnął Moxie. - Tak, dobre! Szczególnie to "hej - ho" - dodał Pepsi. - A jaki tytuł ma ta piosenka? - spytał Spam, który nie zna wielu pieśni (a przynajmniej wielu przyzwoitych pieśni). - Nazywam ją "Hej - ho" - rzekł Frito. Jednak wcale nie poprawiła mu humoru. Wkrótce zaczęli padać i wszyscy się przeziębili. Niebo na zachodzie zmieniło barwę z czarnej na perłowoszarą gdy cztery chochliki, zmęczone i zasmarkane, przerwały marsz i zatrzymały się na popas w kępie wierzb, wiele kroków od nie osłoniętego Szlaku. Strudzeni wędrowcy wyciągnęli się na ziemi pod okapem gałęzi, po czym spożyli lekki posiłek złożony z krasnoludowego chleba, warzonego przez chochliki piwa oraz sznycli cielęcych. Potem, cicho pojękując z przeżarcia, wszyscy zapadli w sen, śniąc swoje chochlikowe sny, przeważnie związane sznyclami cielęcymi. Frito obudził się nagle. Już zapadał mrok i mdlące ściskanie w żołądku sprawiło, że chochlik z przerażeniem spojrzał spomiędzy gałęzi na Szlak. Poprzez liście dojrzał w oddali jakiś ciemny ogromny kształt. To coś poruszało się powoli i ostrożnie Szlakiem wyglądając jak wysoki, czarny jeździec na ogromnym i brzuchatym wierzchowcu. Stojąc na tle zachodzącego słońca, Frito wstrzymał oddech, gdy złowroga postać wpatrywała się w okolic czerwonymi ślepiami. W pewnej chwili te gorejące węgle spojrzały prosto na Frita, ale zamrugały krótkowzrocznie i przesunęły się dalej. Ogromny rumak, który zdumionym oczom Frita jawił się jako wielka, niezwykle przekarmiona świnia wielkości chałupy, chrząkał i obwąchiwał mokrą ziemię, łowiąc ich zapach. Pozostałe chochliki obudziły się i zamarły ze zgrozy. Na ich oczach tropiciel spiął rumaka, pierdnął donośnie i smrodliwie, po czym odjechał. Nie zauważył ich. Chochliki zaczekały, aż pochrząkiwanie bestii zupełnie ucichnie w oddali, zanim podjęły rozmowę. Frito odwrócił się do swoich towarzyszy, którzy pochowali się w jukach, szepcząc: - Wszystko w porządku. Odjechał. Spam niepewnie wyjrzał z worka. - A niech mnie, jeśli nie zgłupiałem ze strachu. - Zaśmiał się słabo. - To było takie dziwne i niepokojące! - Dziwne i niepokojące! - potwierdził chór głosów z innych sakw. - A jeszcze bardziej niepokojące jest to, że za każdym razem, gdy otworzę dziób, słyszę echo! Spam kopnął oba worki, które odpowiedziały jękami, lecz najwidoczniej nie zamierzały wypluć swojej zawartości. - Zrzęda z niego - rzekł pierwszy. - Zrzęda i złośliwiec - przytaknął drugi. - Zastanawiam się - powiedział Frito - kim i czym był ten straszliwy jeździec. Spam spuścił oczy i z zakłopotaniem potarł podbródek. - Podejrzewam, że to jeden z tych, przed którymi Wargacz kazał mi pana przestrzec, panie Frito. Frito spojrzał na niego pytająco. - Noo - rzekł Spam, odgarniając lok i przepraszająco liżąc nogi Frita - teraz przypominam sobie, że tuż przed tym, zanim ruszyliśmy w drogę, stary powiedział mi tak: "I nie zapomnij ostrzec pana Frita, że pytał o niego jakiś śmierdzący obcy z czerwonymi ślepiami". "Obcy?" - zapytałem. "Tak, a kiedy nie puściłem pary, on nastroszył się, zasyczał i podkręcił czarnego wąsa. «Przekleństwo» - warknął ten paskudny stwór - «kolejna porażka!* A potem machnął swoją pałą, wskoczył na świnię i pogalopował na niej przez Bag Eye, wrzeszcząc coś jakby «Dalej, Śluzaku!»". "Bardzo dziwne" - mówię. Chyba powinienem powiedzieć panu o tym trochę wcześniej, panie Frito. - No cóż - mruknął Frito - teraz nie ma czasu, żeby się tym martwić. Nie jestem pewien, ale wcale nie zdziwiłbym się gdyby istniało jakieś powiązanie między tamtym obcym, a naszym okropnym tropicielem. Frito zmarszczył brwi, ale jak zwykle zapomniał je przyfastrygować. - W każdym razie - stwierdził - nie możemy już bezpiecznie podążać Szlakiem do Whee. Musimy pójść na skróty przez Evilyn Wood. - Evilyn Wood? - powtórzył chór z worków. - Panie Frito - powiedział Spam - powiadają, że to miejsce jest... nawiedzone! - Może i jest - odparł spokojnie Frito - ale jeśli zostaniemy tutaj, na pewno skończymy w sosnowych garniturkach. Frito i Spam pospiesznie wykopali bliźniaków z worków i wszyscy razem zmietli resztę sznycli, obficie zasypując okolicę - okruchami. Kiedy skończyli, ruszyli dalej, przy czym bluźniąc wydawali cieniutkie pi - pi w nie całkiem próżnej nadziei, że w ciemnościach zostaną wzięci za wędrowne karaluchy. Podążali na zachód, sprytnie wykorzystując każdą okazję, żeby runąć na ziemię, wyciągając nogi, aby do wschodu słońca znaleźć się w bezpiecznej leśnej gęstwinie. Frito obliczył, że w ciągu dwóch dni przebyli dwie staje - nieźle jak na chochliki, lecz wciąż zbyt, mało. Musieliby szybkim marszem przejść przez las, żeby nazajutrz znaleźć się w Whee. Maszerowali w milczeniu, przerywanym tylko cichym pojękiwaniem Pepsi. Ten głupi pokurcz znów rozkwasił sobie nochal pomyślał Frito - a Moxie zaczyna kaprysić. Jednak w miarę jak noc mijała i wstawał świt, równina zaczęła przechodzić we wzniesienia, wgłębienia i garby gąbczastej, miękkiej ziemi o barwie cielęcego móżdżku. Gąszcz wokół potykających się wędrowców, zastąpiły pojedyncze drzewka, a potem ogromne, nieprzyjemnie wyglądające drzewa, przygięte i poskręcane przez wiatr, mróz oraz artretyzm. Niebawem ich cień połknął blask poranka i nowy mrok przykrył wędrowców, jak sterta mokrych ręczników. Przed wieloma laty był to wesoły, miły las dobrze wyrośniętych sosen błotnych, zasmarkanych smreków i związanych wiązów, miejsce schadzek zbijających bąki kretów i wściekłych wiewiórek. Jednak teraz drzewa pochyliły się ze starości, trapione przez myszate mszaki oraz rozmaite roztocza, tak że Nattily Wood stał się dziwaczną puszczą Evilyn. - Do rana powinniśmy być we Whee - rzekł Frito, kiedy przystanęli, aby podjeść trochę sałatki ziemniaczanej. Jednak złowrogi szelest w gałęziach drzew nad głowami grupki wędrowców ostrzegał, aby nie biesiadowali zbyt długo. Pospiesznie ruszyli dalej, ostrożnie unikając gradu odchodów, jakimi co chwilę obsypywali ich niewidzialni i rozwścieczeni mieszkańcy koron drzew. Po kilku godzinach takiego szamba, chochliki padły wyczerpane na ziemię. Ta kraina była zupełnie nie znana Fritowi, który już dawno zgubił drogę. - Do tej pory powinniśmy już wyjść z lasu - powiedział zaniepokojony. - Chyba zabłądziliśmy. Spam z przygnębieniem spojrzał na ostre jak rapier szpony swoich palców u nóg, ale zaraz rozpromienił się. - Może to i prawda, panie Frito - rzekł. - Jednak niech się pan nie martwi. Ktoś był tu zaledwie kilka godzin temu, sądząc po wyglądzie tego obozowiska. I tak samo jak my, jadł sałatkę! Frito uważnie zbadał ślady. To prawda, ktoś był tutaj przed kilkoma godzinami i spożywał typowy posiłek chochlików. - Może pójdziemy tym śladem i wydostaniemy się stąd. Chociaż bardzo zmęczeni, ruszyli w dalszą drogę. Szli i szli, daremnie nawołując nieznajomych, których ślady co rusz znajdowali na trawie: kawałek cielęcego sznycla, kiepskie romansidło, jeden ze sztućców Dilda (Co za zbieg okoliczności, Pomyślał Frito). Jednak nigdzie nie dostrzegli chochlików. Napotkali sporego królika z tanim kieszonkowym zegarkiem, ściganego przez jakąś stukniętą dziewczynkę, jeszcze jedno dziecko napastowane przez trzy rozjuszone niedźwiedzie grizzly ("Lepiej nie mieszajmy się do tego" - rzekł rozsądnie Frito) oraz opuszczoną i upstrzoną przez muchy chatkę z piernika z napisem "Do wynajęcia" na drzwiach z marcepanu. I wciąż żadnych drogowskazów. Półżywi ze zmęczenia, w końcu runęli na ziemię. W ponurym lesie było już późne popołudnie, a więc najwyższy czas na drzemkę. Jakby pod wpływem nasennego naparu, cała czwórka zwinęła się w kosmate kłębuszki i zapadła w sen pod osłoną konarów ogromnej, trzęsącej się osiki. Z początku Spam nie zdawał sobie sprawy z tego, że już nie śpi. Czuł jak coś delikatnie i ostrożnie ciągnie go za ubranie, lecz uznał, że to miły sen o gadzich przyjemnościach, jakich niedawno zaznał w Bagnie. Jednak teraz był pewny, że usłyszał odgłos cichego ssania i rozdzieranej odzieży. Wytrzeszczył oczy i ujrzą że leży całkiem goły, z rękami i nogami związanymi przez mięsiste korzenie drzewa. Wrzeszcząc ile sił w płucach, głupiec zbudził swych towarzyszy, tak samo związanych i rozebranych do naga przez wijącą się roślinę, która teraz szeleściła lubieżnie. Dziwne drzewo podśpiewywało sobie, ściskając ich coraz mocniej. Na oczach patrzących na to z odrazą chochlików opuściło gałęzią z pomarańczowymi, wargowymi kwiatami na końcach. Wydatne pąki opadły niżej z obrzydliwym cmokaniem i mlaskaniem, przywierając do unieruchomionych nieszczęśników. Zamknięte w tych ohydnych objęciach, chochliki miały wkrótce zostać zacałowane na śmierć. Zbierając resztki sił, zaczęły wzywać pomocy! - Ratunku, ratunku! - wołały. Jednak nikt nie odpowiadał. Pełne pomarańczowe kwiaty opadały na ciała bezradnych chochlików, wijąc się i pojękując z żądzy. Nabrzmiałe płatki przywarły do wydętego brzucha Spama i zaczęły ssać chciwie; chochlik czuł, jak jego ciało zostaje wessane do wnętrza kwiatu. Potem Spam ze zgrozą zobaczył, ja płatki puściły go z donośnym plaśnięciem, pozostawiając ciemny, brzydki znak w miejscu, gdzie były przyssane. Spam, nie mogąc uwolnić ani siebie, ani swoich towarzyszy, patrzył, jak ciężko dyszące płatki szykują się do ostatniego, zabójczego pocałunku. Jednak kiedy długa, czerwona łodyga opadła, by rozpocząć swe obrzydliwe praktyki, Spamowi wydało się, że słyszy urywek wesołej piosenki. Dźwięk rozlegał się gdzieś niedaleko i był coraz głośniejszy! Ochrypły, ospały głos śpiewał słowa, które Spam z trudem rozróżniał: W żyłę wal! Trawkę pal! Zagryź meskaliną! Wdychaj hasz! Łykaj crash! Popraw metadryną! Nie ma odlotu bez kompotu! Jam jest Tim Benzedryno! Chociaż oszaleli ze strachu, wszyscy słuchali coraz głośniejszej piosenki brzmiącej tak, jakby śpiewał ją ktoś śmiertelnie chory na świnkę: Prychać, wzdychać! Padzie przez leśne dąbrowy, Aż rozwścieczony mieszczanin wieszać cię gotowy! Wrzeszczeć jak opętany, ryczeć jak ranny tur! Chodźcie za mną, a wnet na łby wasze padnie mór! Wyżej niż niebieskie ptaki lecą, gdzie chmur przystań. Otworzymy sklep z marychą, w którym każdy skorzysta! Ludzi - kwiatów przybywa, w paciorkach i włosach długich, Którzy zapyziałemu światu ostatnie oddadzą posługi. Za Miłość, Pokój, Braterstwo toast dzisiaj wznosimy A kiedy nas przyciśnie, to znów w tango ruszymy! Nagle przez listowie przedarła się jaskrawo odziana postać, otulona płaszczem długich włosów o konsystencji dobrze przeżutej tureckiej chałwy. Przypominała człowieka, jednak nie za bardzo; miała sześć stóp wzrostu, lecz nie ważyła więcej niż trzydzieści pięć funtów, z brudem włącznie. Stojący z rękami opuszczonymi prawie do ziemi śpiewak był pomalowany we wszystkie barwy tęczy, od schizofrenicznej czerwieni po psychopatyczny błękit. Na chudej szyi miał zawieszony tuzin rozmaitych amuletów, wśród których poczesne miejsce zajmował wisiorek z runicznym napisem "Kelvinator". Wśród tłustych kudłów błyskało dwoje wyłażących z orbit oczu, tak nabiegłych krwią, że przypominały raczej dwie kulki bardzo chudego boczku. - Oooo, żeż...! - powiedział stwór, szybko oceniwszy sytuację. Potem, na pół doskoczywszy, a na pół podtoczywszy się do zabójczego drzewa, przysiadł na chuderlawych piętach i zerknął na pień bezbarwnymi, podobnymi do spodków źrenicami, wreszcie wydał z siebie szereg dźwięków, które Fritowi wydały się serią głuchych kaszlnięć: O rozchyl się, gąszczu! I wypuść to stadko Puszystych kotów, któreś splątał gładko! Chociaż po odlocie otumaniony, Nie jestem jeszcze zupełnie szalony! Zatem skończ te karesy i puszczaj ofiary, Niech zwycięży rozum i obyczaj stary! Te kotki są miłymi gośćmi w naszym lesie, A więc puszczaj je zaraz, ty wstrętny obwiesiu! Co mówiąc, wychudłe stworzenie ułożyło cienkie palce w literę "V" i rzuciło elfowe zaklęcie: Tim, Tim, Benzedryna!! Haszysz! Gorzała! Gazolina! Puść! Puść! Zrób to dla Tima! Raz, dwa, trzy i liście tataraku, Rozchyl gałęzie, liściasty tępaku! Wysokie drzewo zadrżało i pęta jak zwoje wczorajszego makaronu opadły z ofiar, które z radosnymi okrzykami zerwały się na równe nogi. Patrzyli zafascynowani, jak wielki zielony napastnik łka jak dziecko i ssie własne słupki ze złości. Chochliki pozbierały swoje odzienie i Frito odetchnął z ulgą, stwierdziwszy, że Pierścień nadal jest bezpiecznie przypięty do surduta. - Och, dziękujemy - zapiszczały chórem, machając ogonami - dziękujemy, dziękujemy! Jednak ich wybawca nie odpowiedział. Jakby nie zdając sobie sprawy z ich obecności, zesztywniał i wykrztusił "Gr - gr - gr", raz po raz otwierając i zamykając powieki - jak wielkie parasole. Ugiął i wyprostował kolana, potem znów je ugiął i jak sterta splątanego włosia runął na porośniętą mchem ziemię. Toczył pianę z ust i wrzeszczał: "Och Boże, zabierzcie ich ode mnie! Są zieloni i jest ich tu pełno! Ach! Och! OBożeOBożeOBożeOBoże - OBożeOBoże!" Histerycznie walił się rękami po głowie i całym ciele. Frito zamrugał oczami ze zdziwienia i złapał za Pierścień, ale nie użył go. Spam, pochylając się nad leżącym nieszczęśnikiem, uśmiechnął się i podał mu rękę. - Najmocniej przepraszam - zaczął - czy mógłbyś powiedzieć nam jak... - O nie, nie, nie! Spójrzcie na nich! Są wszędzie! Trzymajcie ich ode mnie z daleka! - Kogo trzymać z daleka? - spytał uprzejmie Moxie. - Ich! - wrzasnął udręczony nieznajomy, wskazując na swoją głowę. Potem zerwał się na chuderlawe nogi i pobiegł w kierunku najbliższego hikorowego drzewa. Pędząc ile sił w nogach, z opuszczoną głową, na oczach zdumionych chochlików walnął bykiem w pień i runął na ziemię. Frito napełnił swój kapelusz czystą wodą z pobliskiej strugi i podbiegł do niego, ale ofiara postawiła oczy w słup i wydała kolejny przeraźliwy okrzyk. - Nie, nie, tylko nie woda! Wystraszony Frito odskoczył, a chudzielec z trudem podniósł się na czworaki. - Mimo tu serdeczne dzięki - rzekł. - Odlot zawsze tak na mnie działa. Wyciągając brudną rękę, dziwnie mówiący nieznajomy uśmiechnął się bezzębnym uśmiechem. - Tim Benzedryna, do waszych uzług. Frito i pozostali przedstawili się po kolei, raz po raz rzucając niespokojne spojrzenia w kierunku zabójczego drzewa, które nadal nadstawiało swoje słupki. - Ojej, ni mrtwci si nim - zabulgotał Tim. - Jst obrżony: Wy koty jsteści tu nowe? Frito ostrożnie wyjawił mu, że podążają do Whee, ale zabłądzili. - Czy mógłbyś pokazać nam drogę? - Ojej, pywni - zaśmiał się Tim - to pryste. Jydnk pyrw chydźmy do mni, pyznyci moje stare. Nzywa si Hashberry. Chochliki zgodziły się, bo skończyły im się zapasy sałatki ziemniaczanej. Pozbierawszy tobołki, poszły za przedziwnie zygzakującym Benzedryną, który od czasu do czasu przystawał, żeby pogawędzić z jakimś ładnym kamieniem lub pniem, pozwalając się dogonić. Gdy tak krążyli bez celu między groźnie wyglądającymi drzewami, z gardła Tima Benzedryny wydobywały się chrypliwe, wesołe dźwięki: O cudowna jak omamy ćpuna! Zapruta kolejnym odlotem! O nabuzowana panno z mózgiem zżartym kompotem, jaki ode mnie dostajesz! O tępa blondynko, od ptaków i żuków wielkości turkawek! O chuderlawa poczwaro z kieszeniami pełnymi strzykawek! O zmierzwionych kudłach! O oczach ślepych na wszystko! O nigdy nie kąpiąca się i nie goląca nóg hipisko! O niezdolna na czymkolwiek skupić dłużej uwagi! O Hashberry, by cię, kochać, potrzeba odwagi! Kilka chwil później wyszli na polankę na szczycie niewielkiego pagórka. Na niej stał prymitywny barak w kształcie kalosza, z niewielkim kominem, z którego wydobywał się gęsty, paskudnie wyglądający, zielony dym. - Ojej - pisnął Tim - jest w domu! Prowadzeni przez Tima wędrowcy podeszli do niepozornej chatki. W jedynym jej oknie na poddaszu migotało białe światło. Gdy przeszli przez próg i bróg niedopałków, połamanych fajek oraz zużytych baterii, Tim zawołał: Przyszło czterech, co chcą poszaleć sobie deczko, A wiać czas najwyższy podzielić się fajeczką. Z zadymionego wnętrza nadleciało w odpowiedzi: Zatem zacznij i niech każdy sztachnie się jak trzeba, Aby zaraz ryknąć śmiechem i ulecieć do nieba. Wśród fosforyzujących tapet i stroboskopowych lamp Frito z początku dostrzegł tylko coś, co wyglądało jak sterta brudnych szmat. Jednak ten stos odezwał się ponownie: Chodźcie więc i wszyscy pociągnijcie dym z fajki, Zmieńcie swe mózgi w ser i poznajcie świat bajki! Nagle, gdy chochliki wytrzeszczały załzawione oczy, stosik łachów poruszył się i usiadł, okazując się niezwykle chudą kobietą o podkrążonych oczach. Patrzyła na nich przez chwilę, zamruczała: "Ale numer" i z brzękiem paciorków runęła na twarz, zapadając w katatoniczny stupor. - Nie mrtwcie się Hash - rzekł Tim. - Wtorek to jej dzień na crash. Nieco oszołomione kwaśnymi wyziewami i migotaniem lamp, chochliki zasiadły ze skrzyżowanymi nogami na brudnym materacu i uprzejmie poprosiły o coś do zjedzenia, ponieważ przebyły długą drogę i były gotowe połknąć konia z kopytami. - Do zjedzenia? - Tim zachichotał, przetrząsając ręcznie zrobioną, skórzaną sakwę. - Czkajci, a zyraz cuś wym znyjdę Nich spyjrze... och, ojej! Ni wiedzyłym, że jiszczy to mymy! Niezgrabnie wytrząsnął zawartość sakwy i zgarnął je na nią równą kupkę. Były to chyba najbardziej podejrzane grzyby, jakie Spam kiedykolwiek widział, co - dość nieuprzejmie - powiedział na głos: - To chyba najbardziej podejrzanie wyglądające grzyby jakie widziałem w życiu - stwierdził. Niewiele było rzeczy w Śródziemiu Dolnym, których Spam kiedyś nie skosztował, a mimo to przeżył, tak więc zaczął jeść ciamkając i opychając się bezwstydnie. Grzyby miały dziwni kolor i zapach, ale całkiem przyjemny smak, chociaż nieco spleśniały. Później podano chochlikom okrągłe ciasteczka z wytłoczonymi na nich literkami. ("Rozpuszczyją się w mózgu, ni w renkach" - zachichotał Tim.) Napchane do masy krytycznej, zadowolone chochliki rozsiadły się wygodnie, gdy Hashberry zagrała im na czymś, co wyglądało jak ciężarna deska do prasowania. Zaspokoiwszy głód, Spam był szczególnie zadowolony, kiedy Tim zaproponował mu szczyptę "własnej spycjylnej miszanki" do fajeczki. Dziwny aromat, pomyślał Spam, ale miły. - Czykyjci około pył gydziny - rzekł Tim. - Myci ochote na rap? - Rap? - powtórzył Spam. - No wici, takie... gadani ustami - odparł Tim, zapalając swoje nargile z przerobionej wirówki do mleka, pełnej tarcz i pokręteł. - Jesteści tu, bo łaś przypylyło? - W pewnym sensie - odparł rozsądnie Frito. - Dostaliśmy ten Pierścień Władzy i... och! Frito za późno ugryzł się w język; teraz nie mógł już tego cofnąć. - Fajowo! - rzekł Tim. - Pokażci! Frito niechętnie podał mu Pierścień. - Tandeta - stwierdził gospodarz, odrzucając mu klejnot. - Nywet tyn złom, co wciskym krasnalom ji lypszy. - Sprzedajesz pierścionki? - spytał Moxie. - Jasne - odparł Tim. - W sezyni turstycznym mym tu sklyp z amuletymy i pamiontkymy. Daji mi kasę na zimywe miesiyncy, kapujisz? - Może nie będzie komu odwiedzać tego lasu - stwierdził spokojnie Frito - jeśli nie pokrzyżujemy planów Sorheda. Przyłączysz się do nas? Tim potrząsnął włosami. - Ni kuś mni, człowieku. Jistym świdomym obdżektyrym... ni chcy żydnyj wyjny. Przybyłym ty, żeby uniknyć poboru, rozumisz? Jeśli jakiś kot chcy mi cyś zybryć, mówię "Fajowo" i daji mu kwiaty y paciorky. "Myłość" - mówię mu. "Nigdy wincy wyjny" - mówię. A zryszty, i tak mym kategorie "C". - Bez jaj! - warknął cicho Spam do Moxie. - Ni, ja mym jaja - rzekł Tim, pukając się w skroń. - Tylko tu pusto! Frito uśmiechnął się dyplomatycznie, ale nagle okropnie rozbolał go brzuch. Zaczął wywracać oczami i poczuł pustkę w głowie. To pewnie atak domowego duszka, pomyślał, gdy w uszach zaczęło mu dzwonić jak w krasnoludziej kasie sklepowej. Język mu napuchł, a ogon zaczął wibrować. Obrócił się do Spama, chcąc zapytać, czy i on czuje się tak samo. - Argle - bargle morble łuusz? - powiedział. Co jednak nie miało żadnego znaczenia, ujrzał bowiem, iż Spamowi nagle wpadło do głowy, aby zmienić się w dużego, różowego smoka w trzyczęściowym garniturze i słomkowym kapeluszu. - Co mówiłeś, panie Frito? - spytał ten stuknięty jaszczur głosem Spama. - Ffluger fribble golorowy fruble - odparł sennie Frito, myśląc, że to dziwny pomysł, nosić taki kapelusz późną jesienią. Zerknąwszy na bliźniaków, Frito spostrzegł, że obaj zmienili się w pasiaste podstawki do filiżanek, szybko toczące się w dal. - Nie czuję się zbyt dobrze - powiedziała jedna. - Czuję się okropnie - sprecyzowała druga. Tim, teraz w postaci dość ładnej sześciostopowej marchewki, ryknął głośnym śmiechem i zmienił się w skręcony taksometr parkingowy. Frito, oszołomiony ogromną falą płatków owsianych, zalewających mu mózg, nie zauważał kałuży śliny zbierającej mu się na podołku. Coś bezgłośnie wybuchło mu między uszami, i z przerażeniem zobaczył, że pokój rozciąga się i kurczy jaki plastelina w ogniu. Uszy zaczęły mu rosnąć, a ramiona zmieniły się w rakietki do badmintona. W podłodze powstały dziury, z których wylewało się zębate masło orzechowe. Tuzin pasiastych karaluchów tańczył rock and rolla w jego brzuchu. Ser szwajcarski dwukrotnie zawinął z nim walca po pokoju i odpadł mu nos. Frito otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale wyleciało z nich stado latających dżdżownic. Jego pęcherzyk żółciowy zaśpiewał arię i zatańczył w parze z wyrostkiem robaczkowym. Zaczął tracić przytomność, ale zanim stracił ją zupełnie, usłyszał jak sześciostopowa gofrownica chichocze: "Jeźli czujesz to tyryz, to zyczykj na odlot!" III NIESTRAWNY POSIŁEK W ZAJEŹDZIE Z DYBRYM JEDZONKIEM Złocisty blask późnego poranka już ogrzewał trawy, kiedy Frito w końcu zbudził się, z głową pękającą z bólu, czując w ustach smak dna ptasiej klatki. Rozejrzawszy się wokół, czując każe kosteczkę, zobaczył, że wraz z trzema pozostałymi towarzyszami leży na samym skraju lasu, a przed nimi biegnie czteropasmowy trakt prowadzący prosto do Whee! Nigdzie nie było śladu Tima Benzedryny. Frito pomyślał, że wydarzenia minionej nocy zapewne były koszmarnym snem chochlika, który opchał się po uszy zepsutą sałatką ziemniaczaną. Wtem jego wzrok padł na papierową torebkę stojącą obok jego plecaka i przyczepioną do niej karteczkę. Frito ze zdumieniem przeczytał: Drygi Frydku! Szkyda, że pydłeś tak szybky zeszły nocyy. Ominyły ci nprywdy fyjny podróże. Mym nydzieji, ży tyn pirściń dziyła jak trza. Pokuj s Tobom, Timm PS. Myci myły zypysik prochuf, co ji wym zostawuji. Mysze kyńczyć, bo zara mym odododlot obożeobożeo - bożeobożeeeeee Frito zajrzał do brudnej papierowej torebki i znalazł sporą ilość kolorowych cukierków, bardzo podobnych do tych, jakie jedli minionej nocy. Dziwne, pomyślał, ale mogą się przydać. Kto wie? I tak, po godzinie cucenia towarzyszy, prowadzona przez niego grupka ruszyła w kierunku Whee, z ożywieniem omawiając wydarzenia ubiegłego wieczoru. Whee była główną wioską Wheelandu, małego i błotnistego obszaru zamieszkanego głównie przez zadzierające nosa krety i lud marzący o tym, żeby mieszkać gdzie indziej. Cieszyła się przelotną popularnością, kiedy - w wyniku nagłego ataku czkawki geodety - czteropasmowy Kręty Szlak Wewnątrzstanowy omyłkowo przeprowadzono przez sam środek tego nędznego sioła. Potem, przez jakiś czas, tutejsza populacja żyła dostatnio dzięki nielegalnemu wystawianiu mandatów za przekroczenie szybkości lub nieprzepisowe parkowanie oraz sporadycznym, bezczelnym porwaniom. Niewielki ruch turystyczny z pobliskiego Bagna doprowadził do powstania tanich jadłodajni, paskudnych straganów z pamiątkami i fabryczki zabytkowych znaków granicznych. Jednak narastające kłopoty ze Wschodem gwałtownie zakończyły ten handel. Ze wschodnich krain zaczął napływać strumyk uchodźców mających niewiele dobytku i jeszcze mniej rozumu. Nie tracąc takiej okazji, ludzie i chochliki z Whee zgodnie współpracowali przy sprzedaży kiepsko władającym ich językiem emigrantom takich rzeczy, jak krótsze nazwiska i udziały w wytwórniach perpetuum mobile. Ponadto zasilali swoje kiesy, wciskając czarnorynkowe wizy do Bagna tym nieszczęśnikom, którzy nie orientowali się w przepisach. Mieszkańcy Whee byli przygarbieni, przysadziści, szerokostopi i ociężali. Mając głębokie oczodoły i skłonność do skrzywień kręgosłupa, często bywali brani za neandertalczyków - powszechny błąd, który z czasem znienawidzili. Niezbyt skłonni do gniewu i czegokolwiek innego, żyli w pokoju z sąsiadami chochlikami, których bardzo podbudowywał fakt istnienia stworzeń stojących na niższym szczeblu drabiny ewolucji. Te dwa ludy utrzymywały się teraz z przemytu nielegalnych emigrantów i z zasiłków - powszechnie rosnących tu owoców w kształcie ludzkiej trzustki i równie apetycznych. Wioska Whee składała się z około sześciu tuzinów niewielkich domków, w większości zbudowanych z pergaminu i korków od butelek. Stały nierównym kręgiem, otoczone fosą, której smród ze stu kroków powaliłby smoka. Zatykając nosy, wędrowcy przeszli po skrzypiącym moście zwodzonym i przeczytali napis na bramie: WITAMY W MALOWNICZEJ, HISTORYCZNEJ WHEE! LICZBA MIESZKAŃCÓW 1004328 961 WCIĄŻ ROŚNIE! Dwaj zaspani strażnicy obudzili się tylko po to, żeby uwolnili protestującego Spama od reszty sztućców. Frito oddał połowy magicznych pastylek Tima, które wartownicy schrupali z apetytem. Chochliki umknęły, zanim tabletki zaczęły działać i - zgodnie z instrukcjami Goodgulfa - skierowały się do pomarańczowo - zielonego neonu migoczącego w środku miasta. Znalazły tam kiepski zajazd z chromu i pleksiglasu, reklamowany mrugającym neonowym odyńcem, pożeranym przez ociekający śliną pysk. Poniżej widniała nazwa zajazdu - "Dybre Jedzonko & Spanko". Przeszedłszy przez obrotowe drzwi, wędrowcy podeszli do recepcjonisty, którego identyfikator głosił: "Cześć! Jestem HoJo Hominigritts!" Podobnie jak reszta personelu, nosił świński kostium z fałszywymi uszkami, ogonem i pyskiem z papier - mache. - Czołem! - zabulgotał drawlem gruby chomik. - Chcecie pokój? - Tak - rzekł Frito, zerkając porozumiewawczo na towarzyszy. - Przybyliśmy do miasta na krótki urlop, prawda, chłopcy? - Urlop - rzekł Moxie, mrugając do Frita. - Króciutki urlopik - dodał Pepsi, kiwając głową jak idiota. - Zechcecie tu podpisać? - powiedział urzędnik przez świńską maskę. Frito wziął gęsie pióro przymocowane łańcuchem do pulpitu i wpisał nazwiska: ALIAS TAJNIAK, IWAN MAM - SEKRET, JOHN NIEZNANY oraz TOM PSEUDONIM. - Ma pan jakieś worki czy torby, panie... eee... Tajniak? - Tylko pod oczami - mruknął Frito, kierując się do jadalni. - Hej - zachichotał recepcjonista - możecie sobie obejrzeć nasz pierścień murów! - Świetnie - odparł Frito, pospiesznie odchodząc. - Bawcie się dobrze - zawołał za nimi urzędnik. - I nie dajcie sobie wcisnąć jakiegoś tandetnego pierścienia! Kiedy już nie mógł ich usłyszeć, Frito z niepokojem zapytał Spama: - Chyba nie sądzisz, że on coś wie - szepnął. - Jak uważasz? - Nie, panie Frito - odparł Spam, masując sobie żołądek. - Zjedzmy coś wreszcie! Wszyscy czterej weszli do jadalni i siedli przy stoliku w pobliżu ciepłego propanowego kominka, nieustannie opiekającego dużego cementowego wieprza na zmechanizowanym obrotowym rożnie. Łagodne dźwięki fatalnego muzaka rozbrzmiewały w zatłoczonym pomieszczeniu, gdy wygłodniałe chomiki studiował kartę w kształcie proszczącej się świni. Podczas gdy Frito zastał nawiał się nad "Kwik - kwikburgerem Wujka Piggy" opiekanym w czystym oleju lnianym, Spam wytrzeszczał gały na skąpo odziane "prosiaczki" zatrudnione tu jako kelnerki - piersiaste dziewki z fałszywymi ogonkami, uszkami i ryjami. Jedna z nich przytruchtała do stolika przyjąć zamówienie, a Spam pożądliwie spojrzał na jej świńskie oczka, przekrzywiona blond perukę i owłosione nogi. - Chcecie co zamówić, łazęgi? - spytała świnka, z trudem utrzymując równowagę na wysokich obcasach. - Proszę dwa kwik - kwikbiurgery i dwa specjalne łupu-cup - odparł z szacunkiem Frito. - A co z pierścieniem, ee, chciałam powiedzieć z czymś do picia? - Chętnie, proszę cztery orka - cole. - Kapuję. Gdy kelnerka odmaszerowała, z trudem krocząc w przyciasnych butach na wysokich obcasach i potykając się o długą, czarna pochwę miecza, Frito uważnie zmierzył okiem gości, sprawdzająca czy nie ma wśród nich kogoś podejrzanego. Kilku chochlików, para ciemnoskórych facetów, pijany troll leżący przy barze. Jak zwykle. Uspokojony, Frito pozwolił towarzyszom wmieszać się w tłum przestrzegając, żeby nie gadali o "wiecie czym". Kelnerka wróciła z zamówionymi kwikburgerami, gdy Spam sprzedawał kiepskie żarty parze koboldów w kącie sali, a bliźniacy odstawiali kilku groźnie wyglądającym gremlinom swoją ulubioną pantomimę. Kaleka i jego córki, będącą pewnym hitem w Bagnie. Gdy coraz liczniejszy tłum ryczał ze śmiechu na widok ich obscenicznych gestów, Frito w zadumie pałaszował pozbawionego smaku kwikburgera, zastanawiając się, jaki los czeka Wielki Pierścień, kiedy dotrą do Riv'n'dell i Goodgulfa. Nagle trzonowce Frita natrafiły na jakiś mały, twardy przedmiot w kwikburgerze. Klnąc pod nosem, Frito włożył palce do ust i wydobył z nich maleńki metalowy cylinder. Odkręciwszy wieczko, wyjął jeszcze mniejszy pasek mikrofilmu, na którym widniały słowa: "Strzeż się! Grozi ci wielkie niebezpieczeństwo. Czeka cię długa podróż. Wkrótce spotkasz wysokiego bruneta. Ważysz dokładnie pięćdziesiąt dziewięć funtów". Przestraszony Frito głośno wciągnął powietrze i rozejrzał się wokół, szukając autora tej wiadomości. W końcu jego spojrzenie spoczęło na wysokim, czarnowłosym mężczyźnie siedzącym przy barze nad nie tkniętym kuflem podwójnego korzennego piwa. Szczupły nieznajomy miał na sobie szary strój i oczy skryte za czarną maską. Na jego piersi krzyżowały się bandolety ze srebrnymi kulami, a przy chudym biodrze zwisał mu złowrogo wyglądający miecz z rękojeścią wykładaną perłami. Jakby czując na sobie spojrzenie Frita, powoli obrócił się na stołku i znacząco przyłożył palec do ust. Potem wskazał na drzwi do toalety i wystawił pięć palców. PIĘĆ MINUT. Potem wskazał najpierw na Frita, a potem na siebie. Do tego czasu połowa gości zauważyła to i myśląc, że to jakaś gra, dopingowała go głośnymi okrzykami "Słynne powiedzenie?" albo "Proszę powtórzyć pytanie!" Młody chochlik udawał, że niczego nie zauważył i ponownie przeczytał wiadomość. "Niebezpieczeństwo". Frito w zadumie spojrzał na osad haczyków na ryby i pienistą warstwę mielonego szkła w swojej szklance orka - coli. Upewniwszy się, że nikt nie widzi, ostrożnie podsunął szklankę dużej palmie doniczkowej, która z wdzięcznością przyjęła poczęstunek. Nabrawszy podejrzeń, Frito wstał od stolika, starając się nie wywrócić dużej rury podsłuchowej umieszczonej w bukiecie plastikowych kwiatów. Nie zauważony wszedł do toalety, gdzie miał czekać na wysokiego nieznajomego. Po kilku minutach niektórzy z gości korzystających z ubikacji zaczęli podejrzliwie spoglądać na Frita, który stał gwiżdżąc, z rękami w kieszeniach, oparty o wykafelkowaną ścianę. Aby uniknąć! dalszych podejrzeń, Frito odwrócił się do wiszącego na ścianie! automatu. - No, no, no - rzekł scenicznym szeptem - właśnie tego szukałem! - Następnie, z wystudiowanym zapałem, zaczął wrzucać do automatu drobne ze swej chudej sakiewki. Po piętnastu gwizdkach, ośmiu kompasach, sześciu miniaturowych latarkach i czterech paczkach ekstrapewnych wyrobowi gumowych, rozległo się tajemnicze pukanie do drzwi. W końcu! jeden z gości, skryty w kabinie, wrzasnął: - Do cholery, niech ktoś wpuści tego s... syna! - Drzwi otwarły się na oścież i stanął w nich zamaskowany nieznajomy który gestem kazał Fritowi schować się za róg. - Mam dla pana wiadomość, panie Bugger - powiedział. Kwikburger podszedł Fritowi do gardła, gdy chochlik usłyszał swoje nazwisko. - Ja... ja sądzić, pan sze mylić, senior - zaczął kulawo! Frito. - Ja bardzo przykry, ale nie znać nikt... - To wiadomość od czarodzieja Goodgulfa - ciągnął nieznajomy - jeśliś jest tym, który zowie się Frito Bugger! - To ja - powiedział stropiony i przestraszony Frito. - I tyś jest posiadaczem Pierścienia? - Może tak, a może nie - odparł Frito, grając na zwłokę. Nieznajomy chwycił go za klapy kamizelki i podniósł do góry. - Tak, pewnie - pisnął Frito. - Mam go! Możesz mnie podać do sądu. - Nie obawiaj się, zapomnij o lękach, wstrzymaj konie i nie pękaj - zaśmiał się tamten. - Jestem twym przyjacielem. - I masz dla mnie wieści od Goodgulfa? - wybełkotał Frito, czując, jak kwikburger wraca na miejsce. Wysoki mężczyzna rozpiął zamek błyskawiczny schowka przy siodle przewieszonym przez ramię i wręczył Fritowi karteczkę z następującym tekstem: "Trzy pary gaci, cztery pary skarpetek, dwie koszule, kolczuga, buzdygan". W następnej chwili niecierpliwie wyrwał ten spis z ręki chochlika i podał mu zwój pergaminu. Zerknąwszy na pieczęć z kartofla i runiczny krzyżyk Goodgulfa odciśnięty w stwardniałej gumie do żucia, Frito upewnił się co do tożsamości nadawcy. Pospiesznie rozerwał zwój, zachowując gumę dla Spama. Na później. Z trudem odcyfrował znajome kulfony. Przeczytał: Drogi Frito! Halabarda opadła! To, co wiesz, wpadło w śmigła wiatraka! Niezgule Sorheda zwęszyły nasz mały podstęp i przetrząsają wszystkie nory w poszukiwaniu "czterech chochlików, w tym jednego z różowym ogonem". Nie potrzeba abakusa, żeby dojść do tego, że ktoś puścił farbę. Gdziekolwiek jesteś, zjeżdżaj stamtąd jak najszybciej i nie zgub wiesz czego. Spróbuję spotkać się z wami w Wingtip, jeśli nie, szukajcie mnie w Riv'n'dell. W każdym razie nie przyjmuj niczego za pewnik. I nie przejmuj się Stomperem, to porządny gość, niente zbytente bynte strynte, jeśli wiesz, co chcę rzec. Muszę kończyć, bo zostawiłem coś na palniku Bunsena. Goodgulf PS. Jak ci się podoba nowa papeteria? Znalazłem ją na wyprzedaży! Kwik - kwikburger Frita znów ruszył do góry. Usiłując jakoś pogodzić się z jego niewczesnym powrotem, Frito jęknął: - A więc nie jesteśmy tu bezpieczni. - Nie obawiaj się, mały chochliku - rzekł Stomper - albowiem ja, Arrowroot z Arrowshirt, jestem przy tobie. Goodgulf na pewno wspomniał o mnie w liście. Nazywają mnie wieloma imionami... - Jestem tego pewny, panie Arrowshirt - przerwał mu przerażony Frito. - Jednak będzie fatalnie, albo jeszcze gorzej, jeśli nie wyniesiemy się stąd. Myślę, że ktoś w tej nędznej spelunie dybie na mój skalp i bynajmniej nie po to, żeby zrobić mi lanolinowy masaż! Wróciwszy do stolika, Frito zastał trzy pozostałe chochliki wciąż obżerające się do obrzydzenia. Ignorując zamaskowanego! nieznajomego, Spam uśmiechnął się zatłuszczonymi wargami do Frita. - Zastanawiałem się, gdzie cię wcięło - rzekł. - Chcesz ugryźć mojego łupu-cupu? Kwik-kwik wyraźnie marzył o repatriacji i połączeniu się z łupu-cupem Spama, lecz Frito jakoś zepchnął go na miejsce i zrobił przy stoliku miejsce dla długich odnóży Stompera. Chochliki spojrzały na Stompera z apatycznym brakiem zainteresowania. - Nie wiedziałem, że mamy dziś bal maskowy - powiedział Spam. Frito złapał rozwścieczonego Stompera za rękę. - Słuchajcie - powiedział szybko - to Stomper, przyjaciel! Goodgulfa i nasz... - A nazywają mnie wieloma imionami... - zaczął Stomper. - A nazywają go wieloma imionami, ale teraz musimy... - Frito dostrzegł stojącą obok, wysoką postać. - Chcecie już zapłacić, dupki? - zachrypiał głos zza gąszczu blond włosów i papierowego ryja. - Hmm, pewnie - odparł Frito - a twój napiwek wyniesie, aaa... Nagle poczuł, że silna, szponiasta łapa sięga mu do kieszeni. - Nie wysilaj się, mały - warknął głos. - Po prostu zaokrąglę rachunek! Ha ha ha ha! Frito wrzasnął przeraźliwie, gdy peruka spadła z głowy fałszywej kelnerki, ukazując gorejące czerwone ślepia i paskudny uśmiech Niezguła! Jak zahipnotyzowany Frito patrzył na szyderczo wykrzywiony, ośliniony pysk, przy czym zauważył, że każdy ząb był opiłowany i ostry jak igła. Nie chciałbym płacić jego rachunku u dentysty, pomyślał. Rozejrzał się wokół, szukając pomocy, gdy ogromny stwór uniósł go i zaczął mu przetrząsać kieszenie, szukając Wielkiego Pierścienia. - Dawaj, dawaj - warczał zniecierpliwiony potwór. - Chcę go mieć! Osiem pozostałych kelnerek otoczyło ich, groźnie migocząc dobrze naostrzonymi tasakami. Brutalnie przytrzymali trzy pozostałe chochliki, pobladłe ze strachu. Po Stomperze nie zostało nawet śladu oprócz pary koślawych obcasów dygoczących pod stołem. - No dobra, gryzoniu, dawaj! - syknął wysłannik zła, wyciągając ogromną czarną maczugę. - Powiedziałem, auuuuu! - wrzasnął z bólu, jednocześnie puszczając Frita i wyskakując wysoko w powietrze. Spod stołu wysunęło się ostre, zębate ostrze. Potem wylazł Stomper. - Dragonbreth! Gilthorpial! - zajodłował, wymachując żelastwem jak szaleniec. Z nieporęcznym mieczem w dłoni runął na najbliższego potwora. - Banzai! - wrzasnął. - Nie brać jeńców! Naprzód, gwardia! Zadał zamaszysty cios, chybił o dobry jard i potknął się o pochwę swego miecza. Dziewięciu napastników patrzyło szeroko otwartymi, czerwonymi oczami na miotającego się, zapienionego Stompera, Z niedowierzaniem spoglądali na jego szaleńczy atak. Zaparło im dech. Nagle jeden z nich prychnął i zachichotał. Następny parsknął. Przyłączyli się dwaj kolejni, podśmiechując się cicho, aż w końcu cała dziewiątka zaniosła się histerycznym, chóralnym śmiechem. Stomper, nadęty i wściekły, wstał i natychmiast upadł poślizgnąwszy się na swoim hełmie, aż srebrne naboje rozsypały się na wszystkie strony. Niezgule ryczeli ze śmiechu. Dwaj padli na podłogę, chichocząc niepowstrzymanie. Pozostali chwiali się na nogach, spazmatycznie łapiąc powietrze i wypuszczając z łap maczugi. Wielkie łzy ciekły im po pokrytych łuskami policzkach. Ha ha ha! Stomper wstał, z wściekłości czerwony jak burak. Podniósł miecz i ostrze wypadło z rękojeści. Ha ha ha ha hal Niezgule turlały się po ziemi i łapały za boki ze śmiechu. Stompen umocował ostrze, zamachnął się potężnie i zatopił je w cementowej świni na kominku. HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA HA! W tym momencie, widząc, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Frito podniósł jedną z ciężkich, porzuconych maczug i zabrał się za rozbijanie łbów. Moxie, Spam i Pepsi poszli za jego przykładem i ruszyli między wijące się stwory, rozdając mocne kopniaki w jądra i sploty słoneczne. W końcu zbzikowany Arrowroot przypadkowo przeciął liny mocujące główny świecznik, jednocześnie przygniatając stertę wijących się pod nim, półprzytomnych potworów i pogrążając pomieszczenie w kompletnych ciemnościach. Korzystając z chwilowego zaciemnienia, chochliki po omacku ruszyły do drzwi wlokąc za sobą Stompera. Przeskakując i manewrując między gorejącymi ślepiami, uciekli i bez tchu przebiegli zaułkami, a potem obok chrapiących strażników, aż minęli most zwodzony i wypadli na otwartą przestrzeń. Biegnąc, Frito czuł na sobie! zdumione spojrzenia, jakimi wieśniacy odprowadzali jego i jego towarzyszy. Miał nadzieję, że nie zawiadomią sługusów Sorheda. Na szczęście zobaczył, że nie zwracają na nich uwagi, zajęci! swoimi wieczornymi rozrywkami - puszczaniem rac i gołębi pocztowych. Kiedy znaleźli się za miastem, Stomper zaprowadził ich w gąszcz cyprysów, gdzie kazał im siedzieć cicho i nieruchomo, żeby nie dostrzegli ich agenci Sorheda, którzy niedługo ockną się i ruszą w pogoń. Wciąż ciężko dyszeli, gdy nieoceniony Arrowroot wzmocnił sygnał swojego aparatu słuchowego i przyłożył ucho do ziemi. - Strzeżcie się! - szepnął. - Albowiem słyszę Dziewięciu Jeźdźców galopujących w pełnym rynsztunku przez noc! Kilka minut później przebiegło obok nich stadko spłoszonych jeleni, jednak należy oddać sprawiedliwość Stomperowi i przyznać, że niektóre z nich były uzbrojone w dość groźnie wyglądające rogi. - Ohydni Niezgule rzucili na mnie urok - wymamrotał przepraszająco Stomper, wymieniając baterie - ale przynajmniej wiemy, że możemy bezpiecznie ruszyć dalej. W tej samej chwili straszliwi jeźdźcy z łoskotem przegalopowali drogą na swych świniach. Wędrowcy w samą porę zdążyli uskoczyć w krzaki i słudzy Sorheda przejechali obok. Kiedy szczęk ich zbroi ucichł w oddali, z chaszczy wynurzyło się pięć głów, szczękających zębami jak tanimi marakasami. - Niewiele brakowało! - rzekł Spam. - Prawie zafajdałem sobie pantalony. Postanowili jeszcze przed wschodem słońca ruszyć w kierunku Wingtip. Księżyc otulił się szalem grubych chmur, gdy podążali w kierunku tego wyniosłego szczytu, samotnego granitowego palca na południowym krańcu legendarnych Gór Harc, odwiedzanych przez niewielu prócz zziajanych harcerzyków. Stomper w milczeniu kroczył w chłodnym nocnym wietrze, nie mówiąc słowa, jedynie cicho brzęcząc ocynkowanymi ostrogami. Bliźniacy byli zafascynowani jego mieczem, który zwał Krona, Zabójca Tuzinów. Moxie zrównał się z zamaskowanym mężczyzną. - Ma pan ładny szpikulec, panie Arrowshirt - rzekł dociekliwy chochlik. - Taa - rzekł Stomper, trochę przyspieszając kroku. - Nie wygląda na standardowe wyposażenie. Pewnie specjalny model, no nie? - Taa - odparł rosły mężczyzna, lekko rozdymając nozdrza ze zniecierpliwienia. Szybki jak szczur, Moxie wysunął broń z pochwy. - Mogę obejrzeć? Stomper, nawet nie mrugnąwszy okiem, celnym machnięciem nogi obutej w szyte na zamówienie kamasze wysłał młodego chochlika w powietrze. - Nie - powiedział, chowając miecz z powrotem. - On na pewno nie chciał być niegrzeczny, panie Arrowshir - rzekł Frito, stawiając Moxie na uginające się nogi. Zapadło głuche milczenie. Spam, którego znajomość sztuki wojennej sprowadzała się do umiejętności dręczenia kurcząt, zaczął śpiewać pieśń, której urywek gdzieś kiedyś zasłyszał: Barbisol był królem Twodoru Jego miecz raził wrogów gorzej moru, Jednak kiedyś zardzewiał cały, I ciosy Sorheda go złamały. Wtedy, ku zdziwieniu chochlików, wielka łza spłynęła z oka Stompera, który ze szlochem zanucił w ciemnościach: Tak to padł Twodor, skoro pytacie, A król ze strachu narobił w gacie. Teraz Fordor zgrozę, budzi, Aż Korona wróci między ludzi! Chochliki wytrzeszczyły oczy, jakby po raz pierwszy zobaczyły swojego towarzysza. Ze zdumieniem rozpoznały legendarny cofnięty podbródek i wadliwy zgryz potomka Barbisola. - A zatem ty musisz być prawowitym Królem Twodoru! zawołał Frito. Rosły rycerz spojrzał na niego spokojnie. - To, co mówisz, może być prawdą - rzekł - jednak w obecnej chwili powstrzymam się od komentarzy, ponieważ ta smutna pieśń ma jeszcze jedną, rzadko pamiętaną zwrotkę: Na Prawdziwego Króla Sorhed naciera, Zatem trzymajcie karty przy orderach, Gdyż los nieszczęsny tego dogoni, Kto zbyt pochopnie zamiary odsłoni. Patrząc, jak prawowity władca truchta w swoim niezwykłym przebraniu, młody Frito znów pogrążył się w długich rozmyślaniach nad przedziwnymi zrządzeniami losu. Gdy skraj słonecznej tarczy ukazał się nad odległym horyzontem, pierwsze promyki słońca nieśmiało oświetliły Wingtip. Po godzinie mozolnej wspinaczki dotarli na szczyt i z ulgą wyciągnęli się na granitowej półce, podczas gdy Stomper rozglądał się po okolicy w poszukiwaniu Goodgulfa. Węsząc wokół dużego szarego głazu, Stomper nagle pochylił się i zawołał Frita. Chochlik spojrzał na kamień i dostrzegł wyrytą na nim toporną trupią czaszkę oraz runiczny krzyżyk starego Czarodzieja. - Goodgulf przechodził tędy niedawno - stwierdził Stomper - a o ile dobrze odczytuję te runy, uważa, iż możemy tu bezpiecznie rozbić obóz. Mimo to Frito położył się spać dręczony niedobrymi przeczuciami . Przecież, przypominał sobie, on jest królem i w ogóle. Most przez Rzekę Żółci i droga do Riv'n'dell znajdowały się niedaleko; tam znajdą schronienie przed Świńskimi Jeźdźcami. Od dawna należało mu się trochę snu, więc odetchnął z ulgą, zwijając się pod niewielkim kamiennym nawisem. Wkrótce zapadł w sen, ukołysany dobiegającymi z dołu cichymi szmerami i szczękiem oręża. - Zbudźcie się! Zbudźcie! Potwory! Wróg! Uciekać! - szeptał ktoś, budząc Frita ze snu. Stomper mocno potrząsał chochlikiem. Frito usłuchał go, zerknął w dół zbocza i dostrzegł dziewięć czarnych sylwetek skradających się wolno na górę, ku ich kryjówce. - Wygląda na to, że źle odczytałem znaki - mruknął stropiony przewodnik. - Wkrótce nas dopadną, o ile nie odwrócimy ich uwagi. - Jak? - spytał Pepsi. - Właśnie, jak? - Przyłączył się, zgadnij kto. Stomper spojrzał na chochliki. - Jeden z nas musi pozostać i opóźnić ich marsz, podczas gdy my pobiegniemy do mostu. - Ale kto...? - Nie ma obawy - rzekł szybko Stomper. - Trzymał w ręku cztery patyczki; trzy długie i jeden krótki dla tego, której rzucimy na pożarcie, który znajdzie się w panteonie bohaterów. - Cztery? - zdziwił się Spam. - A co z tobą? Arrowroot wyprostował się z godnością. - Chyba nie chcielibyście, żebym miał niezasłużoną przewagę, skoro to ja przygotowałem losy? Uspokojone chochliki pociągnęły wyciory do fajki. Spam wyciągnął najkrótszy. - Może powtórzymy losowanie? - jęknął. Jednak jego towarzysze już zniknęli za krawędzią grani i gnali, ile sił w nogach, sapiąc i dysząc, Frito uronił wielką łzę za Spamem. Będzie mu brakowało. Spam spojrzał na zbocze i zobaczył, że Niezgule zsiadły z koni i szybko zbliżają się do niego. Schowany za głazem, zawołał dzielnie: - Na waszym miejscu nie podchodziłbym bliżej! Bo pożałujecie! - Nie zważając na to, słudzy zła podeszli jeszcze bliżej] - Naprawdę doigracie się! - wrzasnął Spam bez przekonania. Niezgule podchodziły i Spam załamał się. Wyjął białą chusteczkę, pomachał nią i wskazał na wycofujących się przyjaciół. - Nie traćcie czasu na mnie - zawołał. - Tam umyka ten, który maj Pierścień! Słysząc to, Frito skrzywił się i zaczął jeszcze szybciej przebierać krótkimi nóżkami. Sadzący długimi susami Stomper już przebiegł przez most i schronił się po drugiej stronie, na neutralnymi terytorium elfów. Frito obejrzał się. Nie zdoła uciec! Stomper obserwował ten morderczy wyścig z bezpiecznej kryjówki w gąszczu wrzośców na brzegu strumienia. - Pospieszaj, luby druhu! - zawołał życzliwie. - Słudzy! zła są tuż, tuż za tobą! Potem zasłonił oczy. Tętent świńskich racic rozbrzmiewał coraz głośniej w uszach Frita, który już słyszał śmiercionośny świst straszliwych mieczów Niezguli. Przyspieszył, podejmując jeszcze jedną rozpaczliwą próbę ucieczki, ale potknął się i upadł, zaledwie kilka kroków od granicy. Chichocząc z uciechy, Dziewięciu Jeźdźców otoczyło Frita, a ich świńskie rumaki chrząkaniem domagały się jego krwi. - Krwi! Krwi! - pochrząkiwały. Przerażony Frito podniósł głowę i zobaczył powoli zaciskający się wokół niego pierścień. Znalazł się zaledwie na odległość wyciągniętej ręki od śmierci. Przywódca Niezguli, wysoki tęgi cień w chromowanych nagolennikach, zaśmiał się dziko i uniósł maczugę. - Chi - chi - chi, nędzny gryzoniu! Teraz się zabawimy! Frito cofnął się. - Może tak, a może nie - rzekł, próbując swego ulubionego blefu. - Arrgh! - wrzasnął zniecierpliwiony Niezguł, który przypadkiem nazywał się Argh. - Dalej, załatwmy tego małego świra! Szef kazał odebrać mu Pierścień i skończyć z nim od razu! Frito gorączkowo szukał jakiegoś wyjścia z sytuacji. Postanowił zagrać swoją ostatnią kartę. - No i dobrze, bo naprawdę nie chciałbym, żebyście zrobili mi coś złego! - rzekł Frito, wytrzeszczając oczy i przewracając nimi jak kulkami do gry. - Cha - cha - cha! - parsknął inny jeździec. - Czy może być coś gorszego od tego, co z tobą zrobimy? Stwory podeszły bliżej, aby posłuchać głośnego szczękania zębów Frita. Chochlik zagwizdał i zaczął udawać, że gra na bandżo. Potem zaśpiewał zwrotkę Ole Man Ribber, drepcząc tam i z powrotem na uginających się nogach, podrapał się po wełnistej głowie i zatańczył cake-walka, jednocześnie wyjmując sobie z uszu nasiona dyni i nie wypadając z rytmu. - Naprawdę umie tańczyć - mruknął jeden z jeźdźców. - Naprawdę zaraz zginie! - wrzasnął inny, spragniony chochlikowej krwi. - A więc zginę - zaciągnął teksańskim drawlem Frito. - Możecie zrobić ze mną biednym wszystko, co chcecie, bracia Niezgule, tylko proszę, nie wrzucajcie mnie w tę kępę wrzośców! Słysząc to, sadystyczne cienie zachichotały szyderczo. - Jeśli tego najbardziej się boisz - ryknął zjadliwie jeden z nich - to właśnie to cię spotka, ty mały dupku! Frito poczuł, jak żylasta ręka unosi go i ciska przez Rzekę Żółci, w cierniste krzaki na drugim brzegu. Ucieszony, wstał i wyłowił z kieszeni Pierścień, upewniając się, że nadał jest tani przyczepiony do łańcucha. Jednak straszliwi jeźdźcy nie na długo dali się zwieść podstępowi Frita. Pognali swe zaślinione rumaki do mostu, zamierzając ponownie pochwycić chochlika i jego cenny Pierścień. Jednali Frito ze zdumieniem zobaczył, że straszna dziewiątka została zatrzymana przy wjeździe na most przez jakąś postać w błyszczącym odzieniu. - Myto, proszę - zażądała postać od zdumionych Jeźdźców. Ci zupełnie oniemieli, kiedy wskazano im pospiesznie nagryzmolony cennik przybity do słupka: Miejskie Myto Mostowe Elfboro Pojedynczy podróżni ......... 1 pens Furmanki dwuśladowe....... 2 pensy Czarni Jeźdźcy....................45 sztuk złota - Przepuść nas! - warknął rozzłoszczony Niezguł. - Oczywiście - odparł uprzejmie poborca. - Policzmy: jeden, dwa... no tak, dziewięciu po czterdzieści pięć od głowy, to razem... uuu, dokładnie czterysta pięć sztuk złota. Gotówką, proszę. Niezgule zaczęli pospiesznie przeszukiwać juki, a ich przywódca klął wściekle i wygrażał pięścią. - Słuchaj - zagrzmiał - myślisz, że ile my zarabiamy? Nie ma jakiejś zniżki dla urzędników na delegacji? - Przykro mi... - uśmiechnął się poborca. - A co z kredytowymi listami podróżnymi? Wszędzie je przyjmują. - Przykro mi, ale to jest most, a nie kantor wymiany - odparł beznamiętnie mostowy. - A może czek? Gwarantowany przez Państwowy Bank Fordoru. - Nie ma forsy, nie ma jazdy, przyjacielu. Niezgule trzęśli się z wściekłości, ale zawrócili wierzchowce, szykując się do odjazdu. Jednak zanim odjechali, ich przywódca potrząsnął sękatą pięścią. - To jeszcze nie koniec, śmierdzielu! Jeszcze o nas usłyszysz! Powiedziawszy to, Niezgule spięli swe popierdujące rumaki i pomknęli galopem, wzbijając wielką chmurę kurzu i łajna. Widząc to niemal nieprawdopodobne ocalenie z objęć pewnej śmierci, Frito zastanawiał się, jak długo autorom będą uchodzić takie numery. I nie on jeden. Stomper i inne chochliki podbiegły do Frita, gratulując mu szczęśliwej ucieczki. Potem poszli razem ku tajemniczemu nieznajomemu, który wyszedł im naprzeciw, a widząc między nimi Stompera, zaczął machać rękami i śpiewać: O NASA! O UCLA! O etaoin shrdlu! O złoża berylu! Pandit J. Nehru! Stomper podniósł ręce i odparł: - Shantih Billerica! - Objęli się i uściskali, wymieniając pozdrowienia i tajemne znaki. Chochliki z zaciekawieniem przyglądały się nieznajomemu. Przedstawił im się jako elf Garfinkel. Kiedy zrzucił płaszcz, ze zdumieniem spojrzały na jego upierścienione palce, rozpięty kołnierzyk tuniki z ekskluzywnego butiku oraz srebrne plażowe klapka - Myślałem, że zjawicie się tu kilka dni wcześniej - rzekł łysawy elf. - Jakieś kłopoty po drodze? - Mógłbym o tym napisać książkę - rzekł proroczo Frito. - No cóż - powiedział Garfinkel - lepiej spadajmy stąd zanim wrócą tu te osiłki z filmu klasy B. Może i są głupi, ale na pewno uparci. - Nic nowego - mruknął Frito, który ostatnio mruczał coraz częściej. Elf z powątpiewaniem spojrzał na chochliki. - Umiecie jeździć konno, chłopcy? Nie czekając na odpowiedź, gwizdnął głośno przez złote zęby. Pobliska kępa cyprysów zatrzęsła się i wypadło z niej stadka przerośniętych merynosów, becząc z irytacją. - Wsiadajcie - polecił Garfinkel. Frito, z niejakim trudem utrzymując się na grzbiecie podskakującego czworonoga, jechał na końcu kawalkady zmierzającej znad Rzeki Żółci ku Riv'n'dell. Wsunął dłoń do kieszeni, odnalazł Pierścień i wyjął go na gasnące światło dnia. Klejnot już zaczaj wywierać nań swój złowrogi wpływ, przed którym ostrzegał go Dildo. Frito miał zatwardzenie. IV KTO ZNALAZŁ, NIECH SIĘ RADUJE, KTO ZNALAZŁ, NIECH OPŁAKUJE Po trzech dniach szybkiej jazdy, która pozostawiła Czarnych Jeźdźców wiele mil z tyłu, zmęczone chochliki dotarły w końcu do niskich wzgórków otaczających Riv'n'dell naturalnym murem, broniącym przed rzadkimi rabusiami, zbyt głupimi lub małymi, aby wdrapać się na te strome górki jak ogórki. Jednak ich zwinne rumaki bez trudu pokonały te przeszkody krótkimi, zapierającymi dech w piersi susami, tak że po krótkiej chwili Frito wraz z towarzyszami dotarli na szczyt ostatniego wzgórka, z którego spojrzeli na pomarańczowe dachy i kopuły elfich gospodarstw. Popędzając zdyszane wierzchowce, pogalopowali w dół krętą sztruksową drogą wiodącą ku domostwom Oriona. Było już późne popołudnie, gdy kawalkada jeźdźców, prowadzona przez Garfinkela zasiadającego na wspaniałym, kędzierzawym tryku - Antraksie, wjechała do Riv'n'dell. Powitał ich silny wiatr i kawałki metalu sypiące się z ołowianych chmur. Gdy wędrowcy ściągnęli wodze przed największą chałupą, wysoki elf odziany w perkal i oślepiająco białe paciorki wyszedł na podwórko i powitał ich. - Witajcie w Ostatnim Gościnnym Schronisku na Wschód od Morza - rzekł. - Zapraszamy do sklepiku z pamiątkami. Klimatyzacja w każdym pokoju. Garfinkel i wysoki elf zagrali sobie na nosach w odwiecznym pozdrowieniu swej rasy, wymieniając powitalne uprzejmości. - Aral esso decca hej jakleci - rzekł Garfinkel, zwinnie zeskakując ze swego wierzchowca. - A wokado polsilver nugat miło waswidzieć - odparł wysoki elf; potem zwrócił się do Stompera i powiedział: - Jestem Orion. - Arrowroot, syn Arrowshirta, do usług - rzekł Stomper, niezgrabnie zsiadając z rumaka. - A ci? - spytał Orion, wskazując na cztery chochliki, śpiące na grzbietach sennych wierzchowców. - Frito i jego towarzysze, chochliki z Bagna - odparł Stomper. Słysząc swoje imię, Frito głośno zabulgotał i drgnął, gwałtownie wyrwany ze snu, przy czym Pierścień wypadł mu z kieszeni i potoczył się do nóg Oriona. Jedna z owiec przytruchtała i polizali go, natychmiast zmieniając się w hydrant przeciwpożarowy. - Hmm - mruknął Orion i chwiejnie wtoczył się do chaty Garfinkel poszedł za nim i zaczęli szeptać w mowie elfów. Arrowroot słuchał tego przez chwilę, po czym podszedł do Spama, Moxie oraz Pepsi i zbudził ich serią szturchańców i solidnych kopniaków. Frito podniósł Pierścień i schował go do kieszeni, - A więc to jest Riv'n'dell - powiedział, przecierając oczy z podziwu na widok dziwnych elfowych domostw zbudowanych z prasowanego piernika i ocieplonych nadzieniem. - Niech pan patrzy, panie Frito - powiedział Spam, wskazując na drogę. - Elfy, całe mnóstwo. Ooch, chyba śnię. Żałuję, że nie może mnie teraz zobaczyć stary Wargacz. - Ja żałuję, że nie jestem martwy - skamlał Pepsi. - I ja też - rzekł Moxie. - Niechaj dobra wróżka zasiadająca w niebie spełni wasze życzenia - powiedział Spam. - Zastanawiam się, gdzie jest Goodgulf - mruczał Frito. Garfinkel wyszedł na podwórko i wyjął cienki blaszany gwizdek, po czym zagwizdał na nim przeraźliwie. Owce spokojnie odeszły na pastwisko. - To czary - westchnął Spam. - Chodźcie za mną - rzekł Garfinkel i poprowadził Stompera oraz chochliki wąską, błotnistą ścieżką wijącą się wśród kęp kwitnących krzewów rotograwiury i drzew butowych. Gdy tak szli, Frito czuł upojną woń świeżego obornika zmieszaną z zapachem wapna i musztardy, a gdzieś w oddali słyszał delikatne, chwytające za serce pobrzękiwanie drumli oraz strzępy elfowej pieśni: Raz, dwa, trzy, płyń swą elebethiel zapluty githiel. Siędnij wfubar losowi zygzyg snafu. Och, zwróć mi mój piękny czerwony Fla, master! Na końcu ścieżki stała chatka z polerowanej Joyvah i otoczona klombem sztucznego kwiecia. Garfinkel wystukał szyfr zamka i gestem zaprosił gości do środka. Znaleźli się w obszernej komnacie, która zajmowała całą powierzchnię domku. Pod ścianami stało mnóstwo łóżek wyglądających tak, jakby dopiero co spały w nich zboczone kangury, a w kątach były poustawiane krzesła i stoły wyraźnie zdradzające lewe ręce elfowych rzemieślników. Środek zajmował długi stół zasypany stertą kart po gwałtownej partii kanasty i zastawiony półmiskami sztucznych owoców, które nie zmyliłyby nikogo nawet z odległości pięćdziesięciu metrów. Moxie i Pepsi natychmiast zaczęli je jeść. - Czujcie się jak w domu - rzekł Garfinkel, wychodząc. - Koniec doby hotelowej o trzeciej. Stomper ciężko opadł na krzesło, które złożyło się z nim ze stłumionym trzaskiem. Od odejścia Garfinkela nie upłynęło nawet pięć minut, kiedy ktoś zapukał do drzwi i zirytowany Spam poszedł otworzyć. - Lepiej niech to będzie jedzenie - mamrotał - bo zamierzam to zjeść. Gwałtownie otworzył drzwi, ukazując tajemniczego nieznajomego w długiej szarej szacie i kapeluszu, noszącego grube czarne szkła i sztuczny gumowy nos, który bardzo nieprzekonująco zwisał mu na brodę. Przybysz nosił sztuczne wąsy, sznurkową perukę i ogromny, ręcznie malowany krawat z elfową panną. W lewej ręce dzierżył długi kij golfowy, a na nogach miał plażowe klapki. Palił grube cygaro. Spam zachwiał się ze zdziwienia, a Stomper, Moxie, Pepsi oraz Frito zawołali jednym głosem: - Goodgulf! Starzec wczłapał do środka, zdejmując przebranie, ukazując znajomą twarz szarlatana i wydrwigrosza. - Jam to, we własnej osobie - przyznał czarodziej, rwąc sobie włosy z głowy. Potem kolejno podchodził do wędrowców i mocno ściskał im dłonie, rażąc elektrowstrząsami z ukrytej w dłoni gadżetu. - No, no - rzekł odkrywczo. - Znów jesteśmy wszyscy razem. - Wolałbym być w trzewiach smoka - odparł Frito. - Ufam, że nadal masz to - powiedział Goodgulf, spoglądając na Frita. - Masz na myśli Pierścień? - Milcz! - zawołał Goodgulf. - Nie mów głośno o Wie kim Pierścieniu ani tu, ani nigdzie. Gdyby szpiedzy Sorheda odkryli, że ty, Frito Bugger, mieszkaniec Bagna, masz ten Pierścień, wszystko byłoby stracone. A jego szpiedzy są wszędzie. Dziewięciu Czarnych Jeźdźców ruszyło w drogę, a niektórzy powiadają, że widziano również siedmiu krasnoludków, sześć kucharek i całą rodzinę Trappów, razem z psem. Nawet ściany mają uszy - rzekł, wskazując na dwie duże małżowiny uszne wystające zza gzymsu kominka. - Czy nie ma żadnej nadziei? - jęknął Frito. - Nigdzie i jest bezpiecznie? - Kto wie? - odparł Goodgulf i wydawało się, że dziwny cień zasnuł mu twarz. - Powiedziałbym więcej - rzekł - wydaje się, że dziwny cień zasnuł mi twarz. Co rzekłszy, zamilkł. Frito zaczął płakać, a Stomper pochylił się nad nim i pocieszająco położywszy rękę na ramieniu chochlika, powiedział: - Nie lękaj się, drogi chochliku, nie opuszczę cię, obojętnie co się zdarzy. - Ja też - dorzucił Spam i zasnął. - I my - powiedzieli Moxie i Pepsi, ziewając. Jednak Frito był niepocieszony. Kiedy chochliki przebudziły się ze snu, Goodgulfa i Stompa nie było, a księżyc świecił mętnym blaskiem przez lepkie okna. Goście zjedli już zasłony i zabierali się za abażury, kiedy Garfincel wrócił, odziany w najlepsze płótno workowe, i zaprowadził ich do chałupy, którą widzieli poprzedniego dnia. Była obszerna i jasno oświetlona, a dobiegający ze środka rwetes niósł się daleko w noc. Kiedy podeszli, zapadła nagła cisza, a potem powietrze rozdarł przeraźliwy pisk fletu, przypominający zgrzyt przesuwanej po tablicy kredy. - Ktoś zarzyna świnię - stwierdził Spam, zatykając sobie uszy. - Cii - ostrzegł Frito i w tejże chwili ktoś zaczął śpiewać tak słodko, że chochlików natychmiast lekko zemdliło. O Unicef clearasil Bełkot i paplanina O Mynnen mylar muriel O hej derry tum gardol O Yuban necco glamorene? Enden nytol, wazelina! Sławi smutny nembutal. Z ostatnim drżącym skowytem granie ucichło i pół tuzina oniemiałych ptaków z łoskotem spadło na ziemię przed Fritem. - Co to było? - spytał chochlik. - To prastara pieśń żałobna w mowie Dawnych Elfów - westchnął Garfinkel. - Opowiada o Unicefie i jego długich oraz bezskutecznych poszukiwaniach czystej toalety. "Nie ma tu ubikacji?" - zawodzi. "Nie ma umywalki?" Nikt mu nie odpowiada. Tak rzekł Garfinkel i zaprowadził chochliki do Domu Oriona. Znaleźli się w długiej, drewnianej izbie, na środku której ustawiono bardzo długi stół. Na jednym końcu sali znajdował się kominek z ogromnym dębowym gzymsem, a wysoko w górze wisiały wielkie mosiężne kandelabry, w których z cichym trzaskiem płonęły świece z wosku ziemnego. Przy stole zasiadała zwykła banda i granda Śródziemia Dolnego; elfy, duszki, Marsjanie, kilka żab, krasnoludów, gnomów, kilku osobników podobnych do ludzi, parę straszydeł, grupka trolli w ciemnych okularach, dwa gobliny zreedukowane przez członków ruchu Christian Scienc, oraz przekarmiony smok. U szczytu stołu zasiadł Orion i Lady Lycra, odziani w oślepiająco białe i jaskrawe szaty. Wyglądali jak nieżywi, ale tyłka pozornie, ponieważ Frito dostrzegł, że ich oczy błyszczą niczym wilgotne grzyby. Włosy mieli rozjaśnione tak, że lśniły jak złote szyszaki, a twarze jasne i gładkie jak powierzchnia księżyca! Wokół nich lśniły jak gwiazdy cyrkony, granaty i magnetyty. Na głowach mieli jedwabne abażury, a dziwny wyraz na ich obliczach kojarzył się z hasłami typu: "Dać wolną rękę Czang Kaj - szekowi" czy "Kocham moją żonę, ale te dzieciaki!" Oboje drzemali. Po lewej ręce Oriona siedział Goodgulf w czerwonym fezim jako Mason 32. stopnia i Honorowy Strażnik Relikwii, a po jego prawej Stomper, odziany w biały strój Strażnika, zaprojektowany przez samego Gene Autry. Fritowi wskazano miejsce w połowie stołu, pomiędzy niezwykle zdeformowanym krasnoludem a elfem śmierdzącym jak ptasie gniazdo, Moxie i Pepsi zaś zostali odesłani do małego stoliczka w kącie, razem z wielkanocnym zajączkiem i parą zębatych duszków. Tak jak wszystkie mityczne stworzenia zamieszkujące w zaczarowanym lesie i nie mające stałego źródła utrzymania, elfy jadały dość skromnie, więc Frito z rozczarowaniem znalazł na talerzu kupkę mielonych orzechów, kory i kurzu. Mimo to, jad wszystkie chochliki, potrafił zjeść wszystko, co zdołał wepchnąć sobie do gardła, chociaż wolał dania, które nie opierały się zbytnio, jako że nawet na pół ugotowana mysz dwa razy na trzy potrafiła pokonać chochlika. Ledwie skończył jeść, gdy krasnolud siedzący po jego prawej ręce obrócił się do niego i wyciągnął doń niezwykle łuskowatą dłoń. Skoro znajduje się na końcu jego ramienia, pomyślał Frito, nerwowo ściskając kończynę, to musi to być jego ręka. - Gimlet, syn Groina, twój posłuszny sługa - rzekł krasnolud, kłaniając się i ukazując wydatny garb. - Obyś zawsze kupował tanio, a sprzedawał drogo. - Frito, syn Dilda, do usług - rzekł lekko stropiony Frito, gorączkowo szukając właściwej odpowiedzi. - Niech twe hemoroidy zagoją się bez pomocy chirurga. Krasnolud był lekko zdumiony, ale nie urażony. - A więc ty jesteś chochlikiem, o którym mówił Goodgulf, tym od Pierścienia? Frito skinął głową. - Masz go przy sobie? - Chciałbyś go zobaczyć? - zapytał uprzejmie Frito. - Och nie, dzięki - rzekł Gimlet. - Mój wujek miał magiczną spinkę do krawata. Kiedyś kichnął i odpadł mu nos. Frito nerwowo dotknął nozdrza. - Wybaczcie, że przerywam - powiedział elf po lewej, spluwając dokładnie w lewe oko krasnoluda - jednak mimowolnie słyszałem twoją rozmowę z tym Frankensteinem. Naprawdę jesteś tym chochlikiem, który posiada ten klejnot? - Jestem - rzekł Frito i kichnął potężnie. - Za pozwoleniem - powiedział elf, podając gwałtownie kichającemu Fritowi brodę krasnoluda. - Ja jestem Legolam, z elfów Północnego Spawasu. - Parszywy elf - syknął Gimlet, zabierając swoją brodę. - Świński krasnal - zasugerował Legolam. - Lalkarz. - Kopacz. - Robal. - Kret. - Nie chcielibyście posłuchać dowcipów, pieśni albo czegoś? - spytał zaniepokojony Frito. - Wędrowny smok przychodzi do biednego farmera, który... - Pieśni - zgodzili się jednocześnie Gimlet i Legolam. - Oczywiście - rzekł Frito, rozpaczliwie usiłując przypomnieć sobie jakieś wycia Dilda, po czym zaczął śpiewać piskliwym głosikiem: Dawno temu Król Elfów żył, Saranrapem zwany, on pobił norki przy Mellowmarsh i Sorhed był pokonany. Na niego krzepkie krasnale szły, co swe kopalnie rzuciły, lecz gdy rozgorzał straszny bój, sromotnie podały tyły. Śpiew: Clearasil, metrecal, lavoris (chórem), sromotnie podały tyły! Rozgniewał się potężny Król i krzyknął, rwąc włosy z głowy, "Niech tylko dorwą" - rzecze tak " Stryk dla kurdupli gotowy! " Strachliwe są kurduple - krasnale, lecz zręczna to w rękach gromada. Król Yellowbac, aby je ratować, do władcy elfów tak gada. Śpiew: Odkręć słój, skórę łój, gardol i duz. Do władcy elfów tak gada! "Jeśli w nas wątpisz, panie, to", Yello Królowi rzecze, " weź od nas dar, potężny miecz, każdego nim wroga usieczesz". "Clearasil, tak ostrze owo zwą", sprytnego karła to słowa. " Weź tę łapówę, nie gniewaj się, bo szkoda urazę chować". Śpiew: Mercedes, sedes, Edsel i koka. Szkoda urazę chować. "Przyjmuję ten cudowny dar zrobiony bez żadnej fuszerki". Powiedział Król, chwycił miecz i posiekał krasnala w plasterki. Od tego dnia powtarza się w balladach i setkach wierszy, elf, krasnal godni zaufania są, tylko gdy uderzysz pierwszy! Śpiew: Oxydol, geritol, kleik i Trix. Tylko gdy uderzysz pierwszy! Gdy tylko Frito skończył, podniecony Orion nagle wstał i gestem nakazał ciszę. - Bingo w Elf Lounge - rzekł i uczta skończyła się. Frito przepychał się do stolika, przy którym siedzieli Moxie i Pepsi, kiedy zza doniczkowej palmy wysunęła się koścista dłoń i złapała go za ramię. - Chodź ze mną - rzekł Goodgulf, rozchylając liście i wiodąc zaskoczonego chochlika korytarzem do niewielkiej komnaty, niemal całkowicie zajętej przez wielki stół o szklanym blacie. Orion i Stomper już zajęli przy nim miejsca, a usiadłszy obok Goodgulfa, Frito ze zdumieniem zobaczył swoich niedawnych towarzyszy uczty, Gimleta i Legolama, wchodzących do pokoju i zasiadających po przeciwnych stronach stołu. Za nimi szybko! wkroczył krępy mężczyzna w fosforyzujących, wypchanych na kolanach portkach i butach z ostrymi noskami. Ostatnia pojawiła się postać w jaskrawej koszuli, kurząca cuchnące cygaro elfowego wyrobu i taszcząca planszę do gry w scrabble. - Dildo! - zawołał Frito. - Ach, Frito, mój chłopcze - rzekł Dildo, mocno klepiąc Frita po plecach. - A więc jednak udało ci się. No, no, no. Orion wyciągnął spoconą dłoń, a Dildo pogrzebał w kieszeni i wyjął plik pomiętych banknotów. - Dwa, prawda? - rzekł. - Dziesięć - poprawił Orion. - Dobrze, dobrze - odparł Dildo i położył banknoty na dłoni elfa. - Tyle czasu minęło od twojego przyjęcia - rzekł Frito. - Co porabiałeś? - Nic szczególnego - rzekł stary chochlik. - Trochę zajmowałem się układankami, trochę pedofilią. Wiesz, że jestem na emeryturze. - Ale o co w tym wszystkim chodziło? Kim są Czarni Jeźdźcy i czego ode mnie chcą? I co ma z tym wspólnego Pierścień? - Wiele i nic, mniej więcej tak, drogi chochliku - wyjaśnił! Orion. - Jednak wszystko w swoim czasie. Ten Wielki Konwentykiel został zwołany, aby odpowiedzieć na takie i inne pytania, jednak na razie mogę rzec tylko tyle, że wiele spraw potoczyło siei nie po naszej myśli, niestety. - Zaprawdę - przytaknął posępnie Goodgulf. - Straszliwe Nienazwane znów podnosi głowę i nadszedł czas działania. Frito. I daj mi Pierścień. Frito skinął głową i wyjął z kieszeni łańcuch ze spinaczy, ogniwo za ogniwem. Zręcznym ruchem rzucił na stół straszliwy klejnot, który wylądował z cichym brzękiem. Orion jęknął. - Magiczny Ten - tego! - zawołał. - Jaki mamy dowód na to, iż to ten Pierścień? - zapytał mężczyzna w butach ze spiczastymi czubkami. - Liczne są znaki, jakie może przeczytać mędrzec, Bromoselu - oznajmił Czarodziej. - Kompas, gwizdek, magiczny dekoder, mamy tu wszystko. A ponadto inskrypcja: Grundig blaupunkt lugerfrug Watusi smerfwazoo! Nixon dirksen nihilista Rebozo boogaloo. Głos Goodgulfa stał się ochrypły i odległy. Złowroga ciemna chmura wypełniła pokój. Frito rozkaszlał się w duszącym, tłustym dymie. - Czy to było konieczne? - spytał Legolam, wykopując wciąż dymiący granat dymny Czarodzieja za drzwi. - Pierścienie lubią takie hokus - pokus - odparł dostojnie Goodgulf. - Ale co to oznacza? - pytał Bromosel, lekko rozzłoszczony tym, że nazywano go "mężczyzną w butach ze spiczastymi czubkami". - Różnie to interpretują - wyjaśnił Goodgulf. - Według mnie albo "Wpadł głupi pies do kuchni i porwał mięsa ćwierć" albo "Nie właź na mnie". Nikt się nie odezwał i w komnacie zapadła głucha cisza. W końcu Bromosel wstał i zwrócił się do Konwentyklu. - Teraz wiele się wyjaśniło - rzekł. - Pewnej nocy w Minas Troney miałem sen o siedmiu krowach, które zjadły siedem buszli ziarna, a kiedy skończyły, weszły na czerwoną wieżę i zwymiotowały trzykrotnie, śpiewając: "Niechaj lecą me słowa nad gumna, jestem krową i jestem z tego dumna". A potem zakapturzona postać w bieli i z wagą wystąpiła naprzód i przeczytała ze świstka papieru: Pięć jedenastych wzrostu, jedna dziewiąta twej wagi Na stronie osiem - osiem niechybnie wyciągniesz nogi. - Kiepsko - rzekł Orion. - No cóż - stwierdził Stomper. - Chyba pora wyłożyć: karty na stół. - To mówiąc, opróżnił kieszenie swego wyblakłego, workowatego stroju. Kiedy skończył, leżał przed nim pokaźny stos różnych dziwnych przedmiotów, między innymi złamany miecz, złote ramię, zrobiony z płatka śniegu przycisk do papieru, Święty Graal, Złote Runo, Całun Turyński, kawałek drzewa z Krzyża Pańskiego i szklany pantofelek. - Arrowroot, syn Arrowshirta, dziedzic Barbisola i król Minas Troney, do waszych usług - oznajmił dość głośno Stomper. Bromosel zerknął na następną stronę i skrzywił się. - Jeszcze co najmniej jeden rozdział - jęknął. - A więc Pierścień należy do ciebie! - zawołał Frito i pospiesznie rzucił go do kapelusza Arrowroota. - No, niezupełnie - rzekł Arrowroot, kołysząc zawieszonym na długim łańcuszku pierścionkiem. - Ponieważ ma magiczną moc, powinien należeć do kogoś znającego się na numerach typu abrakadabra, stoliczku nakryj się. Na przykład do czarodzieja. - Z tymi słowami zręcznie nasadził Pierścień na koniec laski Goodgulfa. - Ach, tak, oczywiście - powiedział pospiesznie Goodgulf. - A właściwie i tak, i nie. A może po prostu nie. Każdy głupi wie, że to typowy przypadek habeas corpus albo tibia fibia, ponieważ chociaż ten bzdet został zrobiony przez czarodzieja - dokładnie mówiąc, przez Sorheda - takie gadżety zostały wymyślone przez elfy, a on właściwie tylko korzystał z licencji. Orion wziął Pierścień do ręki, jakby miał do czynienia z rozwścieczoną tarantulą. - Nie - stwierdził poważnie - nie mogę przyjąć takiego daru, gdyż powiedziano: "Kto znalazł, niech się raduje, zgubił niech opłakuje". I ocierając niewidoczną łzę, zarzucił łańcuch na szyję Dilda. - A także "Nie budźcie licha, jeśli chce sobie pospać" - rzekł Dildo i wsunął go do kieszeni Frita. - Zatem postanowione - zaintonował Orion. - Frito Bugger zatrzyma Pierścień. - Bugger? - powtórzył Legolam. - Bugger? To dziwne. Jakiś paskudny mały błazen imieniem Goddam węszył na czworakach po Spawasie, szukając chochlika zwanego pan Bugger. To było trochę niezwykłe. - Istotnie - dodał Gimlet. - W zeszłym miesiącu banda czarnych gigantów jadących na ogromnych świniach przejechała przez góry w poszukiwaniu chochlika nazywanego Bugger. Wtedy nie zastanowiło mnie to. - Rzeczywiście, kiepsko - orzekł Orion. - Jest tylko kwestią czasu, zanim dotrą tutaj - stwierdził, zarzucając szal na głowę i wykonując gest, jakby rzucał coś na pastwę stada wilków - a jako neutralny kraj, nie mamy innego wyjścia... Frito zadrżał. - Pierścień i jego posiadacz muszą natychmiast odejść - przytaknął Goodgulf - tylko dokąd? I kto go będzie strzegł? - Elfy - rzekł Gimlet. - Krasnoludy - powiedział Legolam. - Czarodzieje - mruknął Arrowroot. - Lud Twodoru - stwierdził Goodgulf. - A więc pozostaje nam jedynie Fordor - podsumował Orion. - Jednak tam nie poszedłby nawet umysłowo chory troll. - Ani krasnolud - potwierdził Legolam. Nagle Frito zauważył, że oczy wszystkich są zwrócone na niego. - Czy nie moglibyśmy po prostu wrzucić go do kanału burzowego albo zastawić go i połknąć kwit? - zapytał. - Niestety - odparł ponuro Goodgulf - to nie jest takie łatwe. - Ale dlaczego? - Dlatego - wyjaśnił Goodgulf. - I ten tego - dorzucił Orion. - Jednak nie lękaj się, drogi chochliku - ciągnął - nie wyruszysz sam. - Dobry stary Gimlet pójdzie z tobą - powiedział Legolam. - I nieustraszony Legolam - powiedział Gimlet. - I szlachetny król Arrowroot - powiedział Bromosel. - I wierny Bromosel - powiedział Arrowroot. - I Moxie, Pepsi oraz Spam - powiedział Dildo. - I Goodgulf Szarozęby - dodał Orion. - Istotnie - rzekł Goodgulf, przeszywając go spojrzeniem. Gdyby wzrok mógł zabijać, starego elfa wyniesiono by z sali nogami do przodu. - Niechaj tak będzie. Wyruszycie, kiedy wróżby będą pomyślne - orzekł Orion, zerkając do kieszonkowego horoskopu. - A o ile się nie mylę, będą niezwykle dobre za około pół godziny. Frito jęknął. - Wolałbym nigdy się nie narodzić. - Nie mów tak, drogi Frito - zawołał Orion. - To była szczęśliwa chwila dla nas wszystkich. Pożegnalny prezent Dilda. Jednak paczka zawierała tylko krótki miecz ze szwajcarskiej stali, kuloodporną kamizelkę z dziurami wyżartymi przez mole oraz kilka zaczytanych powieści o takich tytułach, jak Elfia żądza czy Dziewczyna goblina. - Żegnaj, Frito - powiedział Dildo, bardzo przekonująco odgrywając atak epilepsji. - Teraz wszystko zależy od ciebie (westchnienie, jęk), o, pochowajcie mnie pod tym zielonym jaworem, ooo. Ooch. - Żegnaj , Dildo - odparł Frito i po raz ostatni pomachawszy mu ręką, wrócił do pozostałych. Gdy tylko zniknął mu z oczu, Dildo zwinnie zerwał się na równe nogi i pomknął do sali, podśpiewując sobie: Siedzę ja sobie, dłubiąc w nosie i myśląc o różnych sprawach. O krasnalach gryzących paznokcie i elfich brzydkich zabawach. Siedzę ja sobie, dłubiąc w nosie i śnią sny bardzo egzotyczne. O smokach ubranych w gumowe stroje i trollach noszących majtki śliczne. - No cóż, teraz chyba pożegnamy się - rzekł Dildo, biorąc Frita na bok, kiedy opuścili salę posiedzeń. - Czy też raczej powiemy sobie "do widzenia"? Nie, sądzę, że "pożegnanie" będzie odpowiedniejszym słowem. - Żegnaj, Dildo - powiedział Frito, tłumiąc szloch. - Szkoda, że nie idziesz z nami. - No tak. Jednak jestem już za stary na takie rzeczy - stwierdził stary chochlik, udając całkowity paraliż dolnej połowy ciała. - Mimo to mam dla ciebie kilka drobnych prezentów - dorzucił, podając siostrzeńcowi pokaźną paczkę, którą ten otworzył z kompletnym brakiem entuzjazmu, pamiętając poprzedni. Siedzę, ja sobie, dłubiąc w nosie i marząc o dreszczu, że hej! O goblince, co nigdy nie mówi "nie" lub o orce, uwielbiającej klej. I siedząc tak sobie i dłubiąc, myślą o różnych miłych sprawach jak pejcze, kajdany i rzemienie, o chłostaniu i innych zabawach. - Żałuję, że musicie odejść tak szybko - powiedział pospiesznie Orion jakieś dwadzieścia minut później, gdy towarzysze zebrali się przy swoich jucznych owcach. - Jednak Cień rośnie, a przed wami długa droga. Lepiej zacznijcie ją zaraz, w nocy. Wróg ma oczy wszędzie. Gdy to mówił, duża, porośnięta sierścią gałka oczna złowieszczo sturlała się z gałęzi drzewa i z głuchym plaśnięciem spadła na ziemię. Arrowroot dobył Kronę, swój złamany miecz (później pospiesznie sklejony) i machnął nim nad głową. - Naprzód - krzyknął - do Fordoru! - Żegnajcie, żegnajcie - rzekł niecierpliwie Orion. - Excelsior - zawołał Bromosel, wściekle dmąc w swój policyjny gwizdek. - Sayonara - powiedział Orion. - Aloha. Avaunt. Arroint. - Kodak khaki no - doz! - krzyknął Gimlet. - Dristan nasograf! - wrzasnął Legolam. - Habeas corpus - powiedział Goodgulf, machając laską. - Muszę si-si - jęknął Pepsi. - I ja też - rzekł Moxie. - Zaraz dam si-si wam obu - zagroził Spam, podnosząc z ziemi kamień. - Ruszajmy - zachęcił Frito i wędrowcy powoli poszli traktem wiodącym z Riv'n'dell. Po kilku krótkich godzinach przebyli kilkaset stóp od chałupy, przy której nadal stał Orion, cały w uśmiechach. Gdy karawana pokonywała pierwsze lekkie wzniesienie, Frito obejrzał się i spojrzał na Riv'n'dell. Gdzieś daleko; w mroku leżało Bagno i chochlik poczuł ogromną tęsknotę za rodzinnym domem, jak pies wspominający dawno zapomniany ochłap. Gdy tak patrzył, wzeszedł księżyc, spadł deszcz meteorytów i pokazała się zorza polarna, kur zapiał po trzykroć, zagrzmiało! przeleciało stado gęsi w szyku tworzącym znak swastyki, a czyjaś gigantyczna dłoń napisała na niebie ogromnymi, srebrnymi literami "Mene, mene, i co dalej?" Nagle Frito doznał nieodpartego przeczucia, że znalazł się w punkcie zwrotnym, że kończy się jeden rozdział jego życia, a zaczyna następny. - Wio, zwierzaku - rzekł, kopiąc juczną owcę w nerki, a kiedy wielki czworonóg chwiejnie powlókł się naprzód, zwrócony ogonem ku mrocznemu wschodowi, z pobliskiego lasu nadleciały odgłosy świadczące, że jakiś duży ptak pochorował się - krótko lecz hałaśliwie. KILKA POTWORÓW Przez wiele dni wędrowcy podążali na południe, ufając oczom Strażnika Arrowroota, uszom chochlików oraz mądrości Goodgulfa. Tydzień po opuszczeniu Riv'n'dell napotkali skrzyżowanie dróg i przystanęli, aby wybrać najlepszy szlak wiodący przez wyniosłe Góry Mealey. Arrowroot pozezował w dal. - Strzeżmy się okropnego Mount Badass - rzekł, wskazując na spory kamień milowy stojący przy drodze, sto jardów dalej. - A więc musimy ruszyć na wschód - rzekł Goodgulf, wskazując laską na czerwone słońce, zapadające w ocean chmur. Opodal przeleciała kaczka, głośno kwacząc. - Wilki! - jęknął Pepsi, nasłuchując cichnącego dźwięku. - Lepiej rozbijmy tu obóz na noc - rzekł Arrowroot, z łoskotem rzucając plecak na ziemię i miażdżąc kobrę okularnika. - Jutro musimy znaleźć przełęcz, którą przejdziemy przez góry. Kilka minut później wędrowcy siedzieli na środku skrzyżowania wokół trzaskającego ogniska, na którym wesoło piekł się jeden z królików - rekwizytów Goodgulfa. - W końcu mamy porządne ognisko - rzekł Spam, wrzucając do ognia grzechotnika. - Sądzę, że wilki pana Pepsi nie będą nas niepokoić tej nocy. Pepsi prychnął. - Wilk musiałby być naprawdę napalony, żeby dobierać się do takiego łazęgi jak ty - powiedział, ciskając w Spama kamieniem, chybiając o stopę i ogłuszając czającą się pumę. Krążącą wysoko nad ich głowami, niewidoczny dla wędrowców przywódca szpiegowskiego stada wron zerknął przez lornetkę i zaklął w chrapliwym języku swego gatunku, wypuszczając przy tym nie dojedzony ser. - Gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy? - zapytał Frito. - Jesteśmy na skrzyżowaniu - odparł Czarodziej, po czym wyjął zza pazuchy poobijany sekstans i wycelował go w księżyc kowbojski kapelusz Arrowroota oraz górną wargę Gimleta. - Wkrótce przejdziemy górę lub rzekę i dotrzemy do innej krainy! - rzekł. Arrowroot podszedł do Frita. - Nie obawiaj się - rzekł, siadając na wilku - bezpiecznie przeprowadzimy cię na drugą stronę. Wędrowcy nabrali otuchy, gdy następny dzień powitał ich jasnym i bezchmurnym porankiem, jak to często zdarza się, kiedy nie pada. Po skąpym śniadaniu złożonym z mleka i miodu, ruszyła rzędem za Arrowrootem i Goodgulfem, przy czym kawalkada zamykał Spam na swej jucznej owcy, do której przemawiał w czuły sposób, w jaki chochliki zawsze traktowały futrzaste zwierzątka. - Och, jaka byłabyś smaczna w sosie miętowym - biadolił. Przeszli wiele staj (staja to około trzy ósme mili, a może nieco mniej od hektara) wzdłuż szerokiej, wygodnej autostrada wiodącej na wschód, do cuchnących stóp Gór Mealey, a późnymi popołudniem dotarli do pierwszych krągłych wzgórków. Tam droga szybko zniknęła pod stertą kamieni i ruinami starożytnego posterunku poborców myta. Dalej wąska, głęboka i ciemna jak węgiel dolina ciągnęła się złowrogo aż do skalnych zboczy gór. Arrowroot gestem zatrzymał karawanę i wędrowcy zebrali się wokół niego, żeby popatrzeć na niegościnny krajobraz. - Obawiam się, że to niedobre miejsce - powiedział Arrowroot, ślizgając się na świeżej czarnej farbie, która pokrywała każdy cal ziemi. - To Czarna Dolina - rzekł poważnie Goodgulf. - Czy już jesteśmy w Fordorze? - zapytał Frito z nadzieją w głosie. - Nie wspominaj o tamtej mrocznej krainie w tej mrocznej krainie - ostrzegł ponuro Czarodziej. - Nie, to nie Fordor, lecz najwidoczniej i tu sięgnęła ręka Wroga Wszystkich Dobrych Ludzi. Gdy tak stali, patrząc na straszliwą dolinę, usłyszeli wycie wilków, ryk niedźwiedzi oraz wrzaski sępów. - Jak cicho - rzekł Gimlet. - Zbyt cicho - zauważył Legolam. - Nie możemy tu zostać - stwierdził Arrowroot. - Nie - przytaknął Bromosel, spoglądając na szarą płaszczyznę strony i grubą część książki w prawej dłoni czytelnika. - Przed nami jeszcze daleka droga. Przetruchtawszy przez ponad godzinę stromym, usianym głazami zboczem, wędrowcy dotarli, zziajani i usmoleni, do długiej półki skalnej biegnącej między urwiskiem a stawem, którego całą powierzchnię pokrywała gruba warstwa oleistej mazi. Na ich oczach wielki, szerokoskrzydły wodny ptak z głośnym pluskiem opadł w paskudną ciecz i natychmiast rozpuścił się. - Chodźmy - rzekł Goodgulf. - Przełęcz nie może być daleko. Z tymi słowami powiódł ich wokół kamiennego występu sterczącego ze stawu przed nimi i zasłaniającego widok na resztę górskiego zbocza. Półka zwężała się w tym miejscu i wędrowcy musieli posuwać się cal po calu. Kiedy minęli zakręt, zobaczyli przed sobą wznoszące się na setki stóp urwisko. W ścianie skalnej było wykute wejście do jakiejś podziemnej jaskini, starannie zamknięte ogromnymi drewnianymi drzwiami z ogromnymi żelaznymi zawiasami i gigantyczną klamką. Drzwi były pokryte dziwną klątwą starannie wykaligrafowną runami krasnoludów i skonstruowane tak niezwykle starannie, że ze stu kroków ni dało się dojrzeć szczeliny między drewnem a kamieniem. (sami sobie przeczytajcie S&C) Arrowroot westchnął. - Czarna Jama! - zawołał. - Tak - potwierdził Gimlet - legendarny Nikon - mojego przodka, Fergusa Fewmeta. - Straszna Andrea Doria, przekleństwo krzywych ludzi szepnął Legolam. - A gdzie jest przełęcz? - spytał Frito. - Oblicze tej ziemi zmieniło się, od kiedy po raz ostatni wyjechałem za granicę i odwiedziłem te strony - rzekł szybko Goodgulf - dlatego, może zrządzeniem Losu, trochę zboczyliśmy z drogi. - Sądzę, że byłoby mądrzej odszukać przełęcz - Arrowroot. - Nie może być daleko. - Trzysta kilometrów, plus minus szyling - stwierdził Goodgulf, trochę bez sensu, a w tejże chwili wąska półka, którą przybyli z doliny, z głuchym łoskotem zapadła się do stawu. - To przesądza sprawę - powiedział ze złością Bromosel. - Hej - ho! - zawołał. - Chodź tu i zjedz nas! A z oddali odpowiedział mu echem głuchy pomruk: - Ja zwierz, ja to zrobić. - Zaiste, przywiodło nas tutaj jakieś ponure zrządzenie Losu - rzekł Arrowroot - albo stuknięty Czarodziej. Goodgulf zachował spokój. - Musimy odgadnąć zaklęcie otwierające te drzwi i to szybko. Już zapada zmrok. Z tymi słowami uniósł laskę i zawołał: Yuma pało alto erin go brae Tegrin correga cremora ole! Drzwi nawet nie drgnęły, a Frito nerwowo zerknął na oleiste pęcherzyki, które zaczęły tworzyć się na powierzchni stawu. - Gdybym tylko słuchał mojego wujka Si - Si i poszedł na stomatologię - jęczał Pepsi. - Gdybym został w domu, zbiłbym majątek, sprzedając encyklopedie - pociągał nosem Moxie. - A gdybym ja miał dziesięć funtów cementu i dwa worki, już od godziny pływalibyście sobie w tym stawie - rzekł Spam. Goodgulf siedział bezradnie przed upartym portalem, mamrocząc zaklęcia. - Pizolit - zaintonował, uderzając laską w drzwi. - Bitum. Laszlo. Clayton - Bulwer. Oprócz głuchego dudnienia, drzwi nie zareagowały na jego wysiłki. - Nie wygląda to najlepiej - stwierdził Arrowroot. Nagle Czarodziej zerwał się na równe nogi. - Klamka! - zakrzyknął i podprowadziwszy juczną owcę do drzwi, stanął na palcach na jej grzbiecie i obiema rękami! nacisnął wielką klamkę. Ustąpiła bez oporu i wrota uchyliły się, skrzypiąc przeraźliwie. Goodgulf pospiesznie zszedł z owcy, a Arrowroot i Bromosel odciągnęli drzwi jeszcze o kilka cali. W tejże chwili w głębi stawu rozległ się głośny bulgot i bekanie, po czym z toni wyłonił się ogromny potwór, czkając okropnie. Wędrowcy wrośli w ziemię z przerażenia. Stwór miał mniej f więcej pięćdziesiąt stóp wysokości, łuskowate wdzianko, dobrego i dentystę oraz dykcję gazeciarza. - Aaaaa! - wrzasnął Legolam. - To tezaurus! - Mniam! - ryknął potwór. - Kaleczyć, dusić, miażdżyć, Patrz KRZYWDZIĆ. - Szybko! - zawołał Goodgulf. - Do jaskini. Wędrowcy pospiesznie jeden po drugim prześlizgnęli się przez wąskie przejście. Ostatni szedł Spam, który usiłował wepchnąć w szczelinę protestującą owcę. Po dwóch rozpaczliwych, lecz bezowocnych próbach podniósł rozzłoszczonego czworonoga i cisnął go prosto w rozdziawiony pysk potwora. - Jadalny - orzekł wielki stwór, żując z apetytem. - Spożywczy, pożywny, smaczny. Patrz POKARM. - Mam nadzieję, że się udławisz - warknął ze złością Spam, gdy wizja jagnięcego udźca odleciała w dal, trzepocząc skrzydełkami. Przecisnął się przez otwór i dołączył do reszty grupy w jaskini. Z donośnym beknięciem, od którego zadrżała ziemia, a powietrze napełniło się wonią, jaka towarzyszy odkryciu dawno zapomnianego kawałka sera, bestia zatrzasnęła drzwi. Potężny łoskot odbił się echem w trzewiach góry i wędrowcy znaleźli się w kompletnych ciemnościach. Goodgulf pospiesznie wyjął zza pazuchy krzesiwo i gorączkowo krzesząc skry ze ścian i podłogi, zdołał zapalić koniec swojej laski, uzyskując wątły płomyk dający mniej więcej tyle światła co martwy robaczek świętojański. - Co za czary - rzekł Bromosel. Czarodziej spojrzał w zalegające przed nimi ciemności i dochodząc do wniosku, że jedyna możliwa droga wiedzie schodami w górę, poprowadził grupkę w gęsty mrok. Przewędrowali sporą odległość korytarzem, który zaczynał się na szczycie schodów i przeważnie biegł w dół, nieustannie zmieniając kierunek, aż powietrze stało się gorące i duszne, co zaniepokoiło naszych bohaterów. Nadal nie znaleźli żadnego źródła światła oprócz pryskającej laski Goodgulfa, a jedynym dźwiękiem był złowieszczy tupot kroków za plecami, ciężkie dyszenie północnych Koreańczyków, grzechot automatów do gier i inne hałasy typowe dla takich ciemnych, ponurych zakamarków. Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie korytarz rozgałęział się na dwie odnogi, obie wiodące w dół. Tam Goodgulf zatrzymał grupę. Natychmiast usłyszeli szereg złowrogich bulgotów i innych dźwięków nie z tego świata, które sugerowały, że Czterej Jeźdźcy Apokalipsy postanowili zagrać sobie opodal małą partyjkę brydża. - Rozdzielmy się - zaproponował Bromosel. - Skręciłem sobie kostkę - rzekł Pepsi. - Cokolwiek chcecie zrobić, nie róbcie hałasu - ostrzegł Arrowroot. - Aaa - psik! - kichnął ogłuszająco Moxie. - Oto mój plan - rzekł Goodgulf. - Kule ich nie powstrzymają - powiedział Bromosel. - Cokolwiek się stanie - stwierdził Arrowroot - musimy zachować czujność. Po czym wszyscy, jak jeden mąż, zasnęli. Kiedy zbudzili się, wokół znów było cicho, a po pospiesznym posiłku złożonym z placków i piwa, przystąpili do wyboru odpowiedniej drogi. Gdy stali, dyskutując, z głębi ziemi nadleciało miarowe dudnienie. Raz, dwa, trzy, rzut i punkt! Jednocześnie powietrze stało się bardziej gorące i duszne, a ziemia zadrżała im pod stopami. - Nie ma czasu do stracenia - powiedział Goodgulf, zrywając się na równe nogi. - Musimy coś postanowić i to szybko. - Według mnie na prawo - orzekł Arrowroot. - Na lewo - poprawił Bromosel. Przy dokładniejszych oględzinach okazało się, że w lewej odnodze brakuje około czterdziestu stóp podłogi i Goodgulf pospiesznie ruszył drugą, a pozostali wędrowcy deptali mu po piętach. Korytarz biegł stromo w dół, a po drodze napotykali niezbyt apetyczne, złowróżbne znaki, między innymi pobielały szkielet Minotaura, resztki człowieka z Piltdown oraz sfatygowany kieszonkowy zegarek królika z wygrawerowaną dedykacją: "Białasowi od całej bandy z Krainy Czarów". Niebawem korytarz zaczął opadać łagodniej, aż w końcu doprowadził wędrowców do wielkiej pieczary, zastawionej rzędami wielkich metalowych szafek i oświetlonej jasną poświatą. Gdy tam weszli, dudnienie stało się jeszcze głośniejsze: Raz, dwa, zwód. Raz, dwa, zwód i rzut. Nagle z korytarza, którym przybyli wędrowcy, wypadła liczna ,, gromada norek i runęła na nich, wymachując sierpami i młotami. - Uraaa, uraaa! - krzyczał ich przywódca, wywijając wielkim pedałem. - Śmierć gnojkom! - wrzeszczał pedał. - Zostańcie tu - powiedział Arrowroot. - Ja pójdę na zwiady. - Osłaniajcie mnie - rzekł Legolam. - Ja ich odciągnę. - Strzeżcie tyłów - polecił Gimlet. - Sprawdzę korytarz. - Brońcie fortu - zaproponował Goodgulf. - Ja ich okrążę. - Trzymajcie się - radził Bromosel. - Ja ich załatwię. - Pingpong jangcyjang! - wrzeszczał wódz norek. Wędrowcy przemknęli przez komnatę i wpadli w boczny korytarz. Norki deptały im po piętach. Gdy tylko znaleźli sit w tunelu, Goodgulf zatrzasnął drzwi przez nosem napastników i pospiesznie rzucił na nie czar. - Niech to szlag trafi - rzekł, uderzając laską w drzwi, które z cichym pufnięciem zmieniły się w chmurę dymu, pozostawiając czarodzieja twarzą w twarz ze zdumionymi norkami. Goodgulf szybko wyjął z kieszeni długą petycję, podpisał ją i wepchnął w rękę zaskoczonego przywódcy, po czym pognał korytarzem do towarzyszy, którzy stali na drugim końcu wąskiego wiszącego mostu, przerzuconego nad głęboką otchłanią. Gdy Goodgulf wszedł na most, w korytarzu rozległo się złowieszcze raz, dwa, i tłum norek runął naprzód. Wśród nich gnał ogromny czarny cień, zbyt okropny, aby go opisać. W ręku trzymał wielką czarną kulę, a na piersi miał napisane topornymi runami "Ballhog". - Aaaa! - ryknął Legolam. - Atakują! Goodgulf odwrócił się twarzą do czarnego cienia, który powoli zbliżał się do mostu, odbijając czarną kulę. Czarodziej zachwiał się i chwytając liny, podniósł laskę. - Cofnij się, patałachu! - zawołał. Słysząc to, Ballhog ruszył na most, a Czarodziej cofnął się, wyprostował i rzekł: - Naprzód, niebiescy! Arrowroot wywinął Kroną. - On nie zdoła utrzymać mostu! - krzyknął i pobiegł na pomoc. - E pluribus unum! - zawołał Bromosel i skoczył za nim. - Esso extra - rzekł Legolam, idąc w jego ślady. - Kaiser Frazer! - ryknął Gimlet, dołączając do nich. Ballhog skoczył ku nim i unosząc nad głowę straszliwą kulę, wydał triumfalny okrzyk. - Dulce et decorum - rzekł Bromosel, szarpiąc liny mostu. - Racja - mruknął Arrowroot, przecinając wspornik. - Tak będzie znacznie lepiej - stwierdził Legolam, siekąc zaciekle. - Pozostań z moim Bogiem - zaintonował Gimlet, szybkim ciosem topora zrywając ostatni sznur. Most runął z donośnym trzaskiem, zrzucając Goodgulfa i Ballhoga w otchłań. Arrowroot odwrócił się i tłumiąc szloch, pobiegł korytarzem. Pozostali towarzysze deptali mu po piętach. Kiedy minęli pobliski zakręt, oślepił ich nagły błysk słonecznego światła i po kilku minutach, pozbywszy się śpiącego wartownika - norki, wypadli przez bramę na południowe schody. Stopnie biegły wzdłuż syropowatego strumienia, w którym złowieszczo pękały wielkie, lepkie, wielobarwne pęcherze. Legolam przystanął i splunął pogardliwie. - To Spumante - wyjaśnił - przysmak elfów. Nie pijcie tego, powoduje próchnicę. Wędrowcy szybko zeszli w płytką dolinę i po niecałej godzinie stanęli na zachodnim brzegu rzeki Nesselrode, którą krasnoludy nazywają Nazalspray. Arrowroot zatrzymał ich gestem. Stopnie wiodące w dół gwałtownie urywały się na brzegu rzeki, a po obu stronach wąskiego przejścia zbocza pagórków opadały w rozległą, nagą równinę pełną bogów wiatru, delfinów w marynarskich czapkach oraz planów ulic. - Obawiam się, że dotarliśmy do nie zbadanych obszarów - rzekł Arrowroot, osłaniając dłonią oczy i spoglądając w dal. - Niestety, nie masz wśród nas Goodgulfa, który mógłby nas poprowadzić. - Ale kanał - mruknął Bromosel. - Tam oto leży Lornadoon, ziemia Dawnych Elfów - rzekł Legolam, wskazując na rozpościerający się za rzeką, rzadki las krzywych wiązów i karłowatych sosen. - Goodgulf na pewno poprowadziłby nas tamtędy. Bromosel włożył nogę w leniwy nurt, z którego wyskoczył paluszek rybny i rząd smażonych małży. - Magia! - zakrzyknął Gimlet, gdy kanapka z tuńczykiem świsnęła mu koło ucha. - Czary! Diabelskie sztuczki! Izolacjonizm! Żywe srebro! - Tak - rzekł Legolam - ta rzeka jest zaczarowana, gdyż nosi imię elfki Nesselrode, która kręciła z Mentholem, bogiem poobiednich drinków. Jednak zła Oxydol, bystrooka bogini impasów i szlemików, ukazała się jej pod postacią piątki z kontrą i powiedziała, że Menthol jednocześnie kombinuje z księżniczką Phisohex, córką króla Sano. Słysząc to, Nesselrode spieniła się i poprzysięgła skopać Phisohex tyłek, a ponadto namówiła matkę Cineramę, boginię krótkoterminowych pożyczek, żeby przemieniła Menthola w psychostymulant. Jednak Menthol zwęszył spisek i przyszedł do Nesselrode pod postacią zamrażarki, zmienił ją w rzekę i ruszył w świat, sprzedawać encyklopedie. Do dziś, na wiosnę, rzeka cicho woła: "Mentholu, Mentholu, ty draniu. Byłam elfką z sąsiedztwa, a tu bach i jestem rzeką. Ty śmierdzielu". A wiatr odpowiada jej: "Fuj!" - Smutna opowieść - rzekł Frito. - Czy to prawda? - Nie - odparł Legolam. - Jest także pieśń. I zaczął śpiewać. Przed laty elfka sobie żyła, w dzień za stenografią robiła. Miała perukę i złote zęby, od perfum jej kwaśniały gęby. Mówiła, że sztuka jest "słodka", trzepocząc rzęsami, idiotka. Listę, przebojów na pamięć znała, bez przerwy gumą pożuwała. W głowie miała ciuchy i chłopów, a na głowie loki (z papilotów). Wkładała dżinsy z modnym wzorem, z psiapsiółkami wychodząc wieczorem. Raz elfa spotkała i w tym rzecz, bo on zabrał ją na mecz - Twierdził, Że mieszkanie ma duże, uwielbia tańce, kwiaty i podróże. Późną nocą oddala mu się cala, w jego samochodzie rzecz się działa. Bogaty - myślała - mądry i śliczny, z nim stworzymy związek idylliczny. Potem krzywiąc usta w uśmiechu, rzekł, że z inną żyje w grzechu. Na umowę - zlecenie na poczcie pracuje, a mieszka z mamusią która mu gotuje. Srebrną Izę. nieszczęsna uroniła, zła, samotnie do domu wróciła. Tydzień wcześniej też było tak samo, (Cóż robić pracującej elfce, mamo?). - Lepiej wynieśmy się stąd przed zmrokiem - rzekł w końcu Arrowroot. - Powiadają, że w tych stronach są zębate nietoperze i krwawe wonpyry. Podniósł swój podręczny zestaw kosmetyczny i wszedł do syropowatej cieczy, a reszta poszła w jego ślady. Woda w żadnymi miejscu nie miała więcej jak kilka stóp głębokości, więc chochliki bez trudu przedostały się na drugi brzeg. - To naprawdę dziwna rzeka - stwierdził Bromosel, gdy : fale sięgnęły mu do ud. Na drugim brzegu rzeki znaleźli gęstą kępę uschniętych drzew pokrytych napisami w elferanto, głoszącymi: WITAJCIE W LEGENDARNEJ WIOSCE ELFÓW, ODWIEDŹCIE FARMĘ WEŻY, NIE OMIŃCIE PRACOWNI PANNY SANTY, ORAZ CHROŃCIE NASZ ZACZAROWANY LAS! - Lornadoon, Lornadoon - westchnął Legolam. - Cud Śródziemia Dolnego! Na dźwięk tych słów otwarły się drzwi w pniu dużego drzewa, ukazując pokoik pełen stojaków z pocztówkami, głośno tykające zegary z kukułką oraz skrzynki słodyczy z syropem klonowym. Zza dystrybutora napojów wyłonił się niechlujnie wyglądający elf. - Witam grupę - rzekł, kłaniając się nisko. - Jestem Pentel. - Podejdź tu, stary oszuście - zachęcił Legolam. - No, no, no - powiedział elf, chrząkając, żeby dodać sobie ważności. - Podróżujemy poza sezonem, co? - Przypadkiem przechodziliśmy tędy - odparł Arrowroot. - Nieważne - powiedział elf. - Jest tu mnóstwo rzeczy do obejrzenia, mnóstwo. Na lewo skamieniałe drzewo, na prawo Skała Ech i Żywy Mostek, a wprost przed wami Studnia Stu Dni. - Przybywamy z Dorii - ciągnął Arrowroot. - Zmierzamy do Fordom. Elf pobladł. - Mam nadzieję, że podobało wam się w Lornadoon, Krainie Czarów - dokończył pospiesznie, wręczając im plik folderów oraz naklejek na juczne konie, po czym wskoczył do środka, zatrzasnął drzwi i zaryglował je. - Żyjemy w niespokojnych czasach - stwierdził Arrowroot. Legolam otworzył jeden z prospektów i spojrzał na mapę. - Jesteśmy niedaleko od Wioski Elfów - orzekł w końcu - i jeśli to miejsce nie zmieniło właściciela, nadal zamieszkują tam krewni Oriona - Cellophane i Lady Lavalier. - Elfy - mruknął Spam. - Nie twierdzę, że Sorhed ma rację, ale też nie twierdzę, że się myli - o ile mnie wyczuwacie. - Zamknij dziób - poradził mu Legolam. Po pospiesznym spożyciu kadzidła i mirry, wędrowcy ruszyli szeroką ścieżką, którą Legolam zidentyfikował według mapy jako Szlak Grozy. Od czasu do czasu mechaniczne smoki i gobliny wyłaniały się chwiejnie z gumowych zarośli, ziewając i pomrukując. Jednak nawet chochliki nie przejęły się ich atakami i po kilku godzinach przybyli na skraj małego gaju bardzo skamieniałych drzew o dziwnie symetrycznych gałęziach, z których spadała mocno skorodowane mosiężne liście, tworząc sztucznie wyglądające kupki. Gdy tak stali zdumieni, w wykuszowym oknie pobliskiego; drzewa pojawiła się głowa elfki, która zawołała w prastarej mówią elfów: Witaj, cny podróżniku! - Masz wszystkich w domu? - Zadał właściwe pytania Legolam. W następnej chwili drzwi w wielkim pniu otworzyły się i wyszedł z nich niski elf. - Cellophane i Lady Lavalier oczekują was na górze - rzekł i wprowadził wędrowców do szerokiego pnia. Drzewo było całkowicie puste w środku i wyklejone tapetą z cegiełkowym wzorem. Spiralne schody wiodły przez otwór w suficie na wyższe piętro i elf skinął na nich, żeby tam weszli. Gdy dotarli na górę, znaleźli się w komnacie bardzo podobnej do tej na parterze, tylko jasno oświetlonej wiszącymi pod wysokim sklepieniem, wielkimi' kandelabrami zrobionymi z kół furmanek. Na końcu komnaty, na, dwóch pieńkach, siedzieli Cellophane i Lavalier, spowici w zwoje muślinu. - Witamy w Lornadoon - rzekła Lavalier, powoli podnosząc się i wędrowcy zobaczyli, że była krzepka jak młode drzewko lub karłowaty dąb. Miała wspaniałe, kasztanowate włosy i kiedy potrząsnęła głową, tuziny dojrzałych kasztanów spadły z nich jak grad na podłogę. Frito bawił się Pierścieniem i podziwiał jej niezrównaną urodę. Gdy tak stał, jak w transie, Lavalier obróciła się do niego i zobaczyła, że bawi się Pierścieniem i podziwia jej niezrównaną urodę. - Widzę, Frito - rzekła - że bawiąc się Pierścieniem, podziwiasz moją niezrównaną urodę. Frito jęknął ze zdumienia. - Nie lękaj się - powiedziała, złośliwie mrużąc oko. - Nie mamy uprzedzeń. Wtedy Cellophane wstał, powitał kolejno każdego z wędrowców i gestem wskazał na gumowe stolce umieszczone pod ścianami. Poprosił, aby opowiedzieli mu o swoich przygodach. Arrowroot odchrząknął. - Dawno, dawno temu - zaczął. - Me imię Ishmael - rzekł Gimlet. - Raz do roku w... - zaczął Legolam. - Słuchaj mnie, Muzo - rozpoczął Bromosel. Po krótkiej dyskusji Frito opowiedział całą historię o Pierścieniu, przyjęciu Dilda, Czarnych Świniarzach, a także o Konwentyklu Oriona, Dorii oraz przedwczesnym zejściu Goodgulfa. - Rety, rety, jej - powiedział ze smutkiem Cellophane, kiedy Frito skończył. Lavalier westchnęła. - Mieliście długą i ciężką podróż - rzekła. - Tak - dodał Cellophane - ciężkie jest wasze brzemię. - Wasi wrogowie są potężni i bezlitośni - stwierdziła Lavalier. - Macie czego się bać - dodał Cellophane. - Wyjedziecie o świcie - podsumowała Lavalier. Po obfitej uczcie z cherubinów i serafinów, Cellophane i Lavalier upchnęli strudzonych wędrowców w pokoiku w pobliskim drzewie, a gdy Frito zamierzał tam wejść, Lavalier odciągnęła go na bok i zaprowadziła do leżącej opodal cienistej dolinki, na środku której stało brudne ptasie korytko, w którym pływała do góry brzuchami para wróbli. - Trucizna - wyjaśniła Lavalier, ciskając pierzaste zwłoki w chaszcze. - Tylko w ten sposób można je powstrzymać. Z tymi słowami splunęła do wody, z której wyskoczyła złota rybka, krzycząc: - Czego chcesz, do cholery!? A Lavalier nachyliła się nad taflą i szepnęła: "Wilmot Proviso", na co woda zaczęła wrzeć, wypełniając powietrze zapachem wołowego gulaszu. Nagle Frito zauważył, że powierzchnia wody wygładziła się i ujawniła obraz człowieka wpychającego sobie cal do nosa. - Ach, te reklamy - mruknęła zirytowana Lavalier. Po chwili mężczyzna zniknął, zastąpiony obrazami elfów i krasnoludów tańczących na ulicach, hulanek w Minas Troney, swawoli w Bagnie, reportażem z przetopienia sporego spiżowego posągu Sorheda na spinki do krawatów, aż w końcu Frito ujrzał siebie, siedzącego na stercie ozdobnej biżuterii i uśmiechającego! się radośnie. - To dobry znak - oznajmiła Lavalier. Frito przetarł oczy i uszczypnął się. - A więc nasza przyszłość nie maluje się tak czarno? - zapytał. - Wyrocznia Lavalier nigdy nie kłamie - oznajmiła stanowczo Lady i zaprowadziwszy Frita z powrotem do jego towarzyszy, zniknęła w gęstym oparze perfum "Gwałt dżungli". Frito uszczypnął się jeszcze raz, po czym walnął głową w drzewny dom i zapadł w głęboki sen. Powierzchnia źródła przez chwilę pozostała czarna, a potem zamigotała i ukazała uroczyste powitanie S/s "Titanic" w nowojorskim porcie, zwrot francuskich długów wojennych oraz powszechny dobrobyt w państwach socjalistycznych. Na południowym skraju nieba Velveeta, ukochana gwiazda zaranna elfów i pokojowa Jutrzenki, wstała i powitała miodoustego Noxzemę i ściskając złote wiaderko ze śmieciami, kazała mu szykować skrzydlatą rikszę Novocainy - herolda dnia. Tam też wstała czerwonooka Ovaltine o czułych wargach, którymi lekko ucałowała ziemię na wschodnim krańcu Mórz. Innymi słowy, było wcześnie rano. Wędrowcy wstali i po pospiesznym śniadaniu złożonym z jaj na boczku, zostali zaprowadzeni przez Cellophane, Lavalier oraz ich sługi przez las na brzeg wielkiej rzeki Rycyny, gdzie czekały trzy małe tratwy z balsy. - Nadeszła smutna chwila rozstania - rzekła poważnie Lavalier. - Jednak mam dla każdego z was skromny dar, który godzinie rozpaczy przypomni wam Lornadoon. Co mówiąc, wyciągnęła spory kufer i wyjęła zeń garść niezwykłych prezentów. - Dla Arrowroota - powiedziała - klejnoty koronne. I podała zdumionemu królowi gruszkę w kształcie diamentu oraz nasionko siewki wielkości szmaragdu. - Dla Frita, odrobinę magii. - I chochlik otrzymał cudowną szklaną kulę pełną śnieżnych płatków. I tak każdy członek małej kompanii otrzymał jakiś niezwykły dar: Gimlet prenumeratę "Życia Elfów", Legolam zestaw do madżonga, Moxie pudełko maści tygrysiej, Pepsi parę widelców do sałatek, Bromosel rowerek trójkołowy, a Spam repelent w aerozolu. Dary szybko załadowano na tratwy, razem z innym wyposażeniem niezbędnym podczas wyprawy, takim jak liny, puszki gulaszu wołowego, sterty kopry, magiczne płaszcze przybierające kolor otoczenia - zielonej trawy, zielonych drzew, zielonych skał czy zielonego nieba, egzemplarz Katalogu smoków i bazyliszków, karton karmy dla psów oraz skrzynka polskiej wódki. - Żegnajcie - rzekła Lavalier, gdy wędrowcy stłoczyli się na tratwach. - Każda wielka podróż rozpoczyna się od małego kroku. Żaden człowiek nie jest wyspą. - Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje - dodał Cellophane. Tratwy popłynęły rzeką, a Cellophane i Lavalier wsiedli na wielkiego łabędzia w kształcie łodzi i towarzyszyli im przez jakiś czas, przy czym Lavalier siedziała na dziobie, nucąc starożytną pieśń żałobną elfów przy łamiącym serce łoskocie stalowych bębnów: Dago, Dago, Lassi Lima rymcymcym Yanqui unicycle rainar rotoroot Telstar aloha saarinen cloret Seat camaro impala desoto? Gardol ole telefon lumumba! Chattanooga i tampa muriel Zawle czeszko nią do baru, bwana, Aleniez mu siszgodo picia! Comsat melba rubaiyat nirwana Garda y vega hiawatha halo. O mitra, mitra, padnę na ryuo! Yaldaree valdera, que sera, mesje, Honi siot la vache qui rit. Honi soit la vache qui rit. ("Och, liście opadają, kwiaty więdną, a wody płyną na młyn republikanom. O Ramarze, Ramarze, jedź szybko na swoim unicyklu, by ostrzec nimfy i królowe uciech! Ach, któż teraz zbierze leśne runo i zapląsa w różanych ogrodach? Któż ostrzyże moje jednorożce? Spójrz, nawet krowy śmieją się z tego, biada, biada". Chór: "Jesteśmy chórem i mówimy tak. Tak, tak, tak".) Gdy maleńkie stateczki mijały zakręt rzeki, Frito obejrzał się w samą porę, aby zobaczyć, jak Lady Lavalier wdzięcznie wkładaj] palec do ust w prastarym elfim geście pożegnania. Bromosel spojrzał przed siebie, gdzie meandry rzeki stawiały ich twarzą w twarz z ledwie wstającym słońcem. - Kto rano wstaje, ten chodzi niewyspany - mruknął i zasnął. A taki był czar Lornadoon, że chociaż spędzili w tej zaczarowanej krainie tylko noc, wydała im się tygodniem i kiedy dryfowali z prądem, Frito zaczął obawiać się, że nie zostało im już wiele czasu. Wspomniał złowróżbny sen Bromosela i po raz pierwszy zauważył na czole wojownika dużą plamę jagnięcej krwi, nakreślone kredą "X" na jego plecach, oraz czarne znamię wielkości dublona na jego policzku. Wielki i dość nieprzyjemnie wyglądający sęp siedział na jego lewym ramieniu, dłubiąc w zębach i śpiewając idiotyczną piosenkę o gwarku. Około południa rzeka stała się wąska i płytka, i niebawem całkowicie zatarasowała ją bobrowa tama, zza której dobiegały złowrogie klaśnięcia ogonów i złowieszcze wycie turbin. - Sądziłem, że droga do Wysp Langerhansa jest wolna - rzekł Arrowroot. - Teraz widzę, że słudzy Sorheda dotarli nawet tutaj. Nie możemy dalej płynąć tą rzeką. Powiosłowali do zachodniego brzegu i wyciągnąwszy tratwy na ląd, pospiesznie zjedli posiłek złożony z niebieskich migdałów. - Obawiam się, że te stworzenia mogą zrobić nam coś złego - rzekł Bromosel, wskazując na mroczny kontur betonowej tamy. Ledwie to rzekł, gdy po kamiennym brzegu przeszła chwiejnym krokiem jakaś przysadzista postać. Miała mniej więcej cztery stopy wzrostu, bardzo ciemną cerę, ogon jak zbyt mocno rozbity stek, czarny beret i binokle z czarnymi szkłami. - Sługa unizony - wysepleniła, kłaniając się nisko. Arrowroot zmierzył przybysza zamyślonym spojrzeniem. - Kim jesteś? - rzekł w końcu, kładąc dłoń na rękojeści miecza. - Zwyczajnym podróżnym, tak jak wy - rzekł przybysz, z emfazą klaskając ogonem. - Mój koń zgubił podkowę, a może moja łódź zatonęła, nie pamiętam. Arrowroot odetchnął. - No cóż, a więc serdecznie witamy - rzekł. - Obawiałem się, że możesz być sługą zła. Stwór uśmiechnął się pobłażliwie, ukazując parę przednich zębów wielkości kafelków do łazienki. - A skądże - powiedział, machinalnie obgryzając przyniesioną z prądem gałąź. Nagle kichnął potężnie, przy czym spadli mu okulary. Legolam jęknął. - Czarnobrody! - zawołał, odskakując. W tejże chwili w pobliskim lesie rozległ się potworny zgiełk i banda wyjących norek oraz pomrukujących bobrów runęła ni nieszczęsnych wędrowców. Arrowroot zerwał się na równe nogi. - Ekskrementa! - zakrzyknął, dobył Kronę i zwrócił ją rękojeścią ku najbliższej norce. - Tahan chałwa! - zawołał Gimlet, rzucając toporek. - Unguentum! - rzekł Legolam, kładąc ręce na głowę. - Ipso facto! - warknął Bromosel i odpiął pas z mieczem. Spam przecisnął się przez tłum pospiesznie poddających się wojowników do Frita i złapał go za ramię. - Czas spływać, bwana - szepnął i zarzucił mu szal na głowę, po czym oba chochliki czmychnęły na tratwę i odpłynęły, zanim dostrzegły je atakujące norki oraz ich tępawi przyjaciele. Wódz norek chwycił Arrowroota za klapy i potrząsnął nim jak listkiem. - Gdzie chochliki?! - wrzasnął. Arrowroot najpierw spojrzał tam, gdzie przed chwilą stali Frito i Spam, a potem na Moxie i Pepsi, którzy ukrywali się opodal miejsca, gdzie Legolam i Gimlet udawali nieżywych. - Skłamiesz, to zginiesz. - Obiecał wódz norek i Arrowroot nie mógł nie dosłyszeć złowrogiej nuty w jego głosie. Wskazał na chochliki i dwie norki natychmiast chwyciły je w swoje łapy - przednie, oczywiście. - To jakaś pomyłka - pisnął Moxie. - Ja nie mam tego. - Złapaliście nie tego faceta - wrzasnął Pepsi. - To on - dodał, wskazując na Moxie. - Nie, to on! - krzyknął Moxie, pokazując Pepsi. - Poznałbym go wszędzie. Trzy stopy i pięć cali, osiemdziesiąt dwa funty, na lewym ramieniu tatuaż smoka w rui, podejrzany o udzielanie pomocy znanemu posiadaczowi Pierścienia. Wódz norek zaśmiał się okrutnie. - Reszta może uciekać, zanim doliczę do dziesięciu - rzekł, znacząco wywijając dwoma tasakami. Bromosel natychmiast rzucił się do ucieczki, lecz zaplątał się w swój pas i runął jak długi, nadziewając się na ostro zakończone noski swoich butów. - Otóż nadszedł kres drogi - jęknął. - Och, powiedzcie Lacedomecjanom, żeby odpalili torpedy. Potem zarzęził jak stary gruźlik i oddał ducha. Wódz norek potrząsnął głową. - O rany, to było zupełnie niepotrzebne - mruknął i poprowadził swoją bandę z powrotem w las, uprowadzając Moxie i Pepsi. Frito i Spam w milczeniu przepłynęli na drugi brzeg rzeki i wciągnęli małą tratwę na piasek, a niewidoczna w cieniu tamy, mała szara postać na zielonym gumowym koniku morskim w żółte kropki ostrożnie powiosłowała za nimi. - No i po herbacie, jak by rzekł stary Wargacz - powiedział Spam i zabrawszy z tratwy śpiwory, ruszył z Fritem w górę wąskim parowem, wiodącym do następnego rozdziału. VI JEŹDŹCY ROI - TANU Przez trzy dni Arrowroot, Gimlet i Legolam tropili bandę norek, przerywając swój zawzięty pościg tylko po to, żeby zjeść, popić, pospać, pograć w bezika i zboczyć od czasu do czasu, aby zwiedzić co ciekawsze miejsca. Strażnik, krasnolud i elf niestrudzenie ścigali porywaczy Moxie i Pepsi, często przechodząc nawet trzysta jardów, zanim pogrążali się w apatii. Wielekroć Stomper gubił trop, co przychodziło mu z trudem, gdyż norki lubią pozostawiać za sobą wielkie, cuchnące sterty odchodów. Następnie starannie je rzeźbią i modelują z nich przerażające postaci jako nieme ostrzeżenie dla każdego, kto ośmieliłby się rzucić im wyzwanie. Jednak spotykali te kopce coraz rzadziej, co świadczyło o tym, że tamtym zaczęło się spieszyć lub zabrakło żarcia. W każdymi razie trop był mniej wyraźny i rosły strażnik musiał się bardzo starać, żeby dostrzec nawet najmniejszy ślad przechodzącego oddziałku - znoszony dziurawy but, parę spreparowanych kości, a jeszcze dalej, parę przedziurawionych norek. Byli w krainie ponurej i płaskiej, w której napotykali jedynie kolczaste krzewy oraz inne karłowate rośliny. Czasami mijali opuszczoną wioskę, zamieszkaną jedynie przez bezpańskie psy które pustoszyły i tak skromne zapasy wędrowców. Powoli schodzili na pustkowie doliny Roi - Tan; krainę skwarną, suchą i posępną. Po lewej wznosiły się zamglone szczyty gór Mealey, a po prawej odległe i rozlazłe Effluvium. Na południu leżały legendarne ziemie Roi - Tannerów, niezrównanych owczarzy potrafiących okiełznać szalejącego tryka - merynosa. Dawniej ci pasterze byli wrogami Sorheda i dzielnie walczyli z nim pod Brylopad i Ipswitch. Jednak teraz krążyły pogłoski o bandach jeźdźców pustoszących północny Twodor, grabiących, plądrujących, palących, zabijających i gwałcących. Stomper przystanął i wydał głuchy jęk zgrozy i znudzenia. Norki pozostawiały ich coraz bardziej w tyle. Ostrożnie odwinął kawałek magicznego cwibaka elfów i podzielił go na cztery równał kawałki. - Jedzcie wszyscy, więcej bowiem nie mamy - rzekł, chowając czwarty kawałek na później. Legolam i Gimlet żuli w ponurym milczeniu. Wszędzie wokół wyczuwali złowrogą obecność Serutana, czarodzieja z Isinglassu. Jego paskudna aura unosiła się w powietrzu, a podległe mu tajne służby spowalniały ich pochód. Te tajne siły przybierały rozmaitą postać, lecz teraz pojawiły się jako runy. Gimlet, który - jeśli to możliwe - lubił Legolama jeszcze mniej niż Riv'n'dell - zakrztusił się swoją porcją ciasta. - Przekleństwo na elfów i ich wstrętne gnioty - wymamrotał. - I na krasnoludy - odparował Legolam - z ich niewyparzonymi ozorami. Po raz dwudziesty obaj dobyli mieczy, gotowi wypatroszyć się nawzajem, lecz Stomper przerwał im, zanim któryś zginął. W końcu i tak zjedli swoje porcje. - Wstrzymajcie się, przestańcie, halt, avaunt, schowajcie miecze, zabądźcie swarów i złóżcie broń - przemówił, podnosząc postrzępioną rękawicę. - Spadaj, frajerze - warknął krasnolud. - Zaraz zrobię rąbankę z tego stracha na wróble! Jednak Strażnik wyciągnął swego peacemakera i spór zakończył się równie szybko, jak wybuchł, bo nawet krasnoludy i elfy nie lubią, jak strzela im się w plecy. Potem, gdy kombatanci schowali swoje miecze, Stomper znów zabrał głos. - Patrzajcie! - zawołał, wskazując na południe. - Mrowie jeźdźców nadciąga jak wiatr! - Szkoda, że nie jadą pod wiatr - rzekł Legolam, kręcąc nosem. - Elfy mają wspaniały węch - stwierdził Stomper. - I szybko biegają - mruknął krasnolud pod nosem. Wszyscy trzej pozezowali na chmurę kurzu wznoszącą się na horyzoncie. Nie było wątpliwości, że to owczarze, gdyż wiatr zapowiadał ich przybycie. - Myślicie, że są przyjaźnie usposobieni? - spytał Legolam, drżąc jak liść. - Tego nie mogę powiedzieć - odparł Stomper. - Jeśli taił to nie mamy się czym martwić; jeżeli to wrogowie, musimy podstępem uniknąć ich gniewu. - Jak? - pytał Gimlet, nie dostrzegając żadnej kryjówki na rozległej równinie. - Walczymy czy uciekamy? - Ani to, ani to - odrzekł Strażnik, padając na ziemię. Udamy martwych! Legolam i Gimlet popatrzyli po sobie i potrząsnęli głowami. Zgadzali się w niewielu kwestiach, ale Stomper był zdecydowania jedną z nich. - Równie dobrze możemy zabrać paru ze sobą - rzekł Gimlet, wyciągając swój toporek - bo lepiej odejść z zapiętymi rozporkiem. Owczarze byli coraz bliżej i słychać było już przeraźliwe pobekiwanie ich wierzchowców. Wysocy i jasnowłosi byli ci Roi - Tannerzy, noszący hełmy zwieńczone groźnie wyglądającymi szpikulcami i małe, szczeciniaste wąsiki. Wędrowcy ujrzeli też, iż przybysze mieli długie buty oraz skórzane spodenki na szelkach i trzymali długie piki wyglądające jak okute ołowiem szczotki do podłogi. - Okrutnie srogo wyglądają - rzekł Legolam. - Tak - przytaknął Stomper, zerkając przez palce. - Dumni i zawzięci są mężowie Roi - Tanu, a ponadto niezwykle chciwi ziemi i władzy. Jednak ziemia często należy do sąsiadów, stąd nie cieszą się zbytnią popularnością. Chociaż nie umieją czytać uwielbiają pieśni, tańce i zabójstwa z premedytacją. Jednak wojaczka nie jest ich jedynym zajęciem; chętnie organizują letniej obozy dla swoich sąsiadów, wyposażone w nowoczesne piece i prysznice. - A więc ci faceci nie mogą być całkiem źli - powiedział: Legolam z nadzieją w głosie. W tejże chwili ujrzał błysk stu klingi wyciągniętych ze stu pochew. - Chcesz się założyć? - zaproponował Gimlet. Patrzyli bezradnie na zbliżających się jeźdźców. Nagle wojownik w samym środku szeregu, noszący spiczasty hełm ozdobiony dwoma rogami, niezdecydowanie machnął ręką i jego ludzie ściągnęli wodze, dając pokaz wyjątkowo kiepskiej sztuki jeździeckiej. Dwaj z tych, którzy pospadali z rumaków, zostali stratowani w powszechnym zamieszaniu. Gdy ucichły wrzaski i przekleństwa, rogaty dowódca podjechał do trzech wędrowców na niezwykle dużym i białym tryku, w którego ogon wpleciono barwne wstążki. - Ten pajac wygląda jak widelec - szepnął Gimlet kątem swoich grubych warg. Przywódca, niższy od innych o głowę, spojrzał na nich podejrzliwie przez dwa monokle i potrząsnął kijem. Dopiero wtedy zauważyli, że to kobieta - kobieta w obszernym napierśniku świadczącym o krzepkiej budowie. - Gdże wy iszcz i co robycz tutaj, skoro fcale nie powinno bycz fas tu, gdzie jesteście? - spytała ich kobieta - wojownik kulawą interlingwą. Stomper wystąpił naprzód i skłonił się nisko, przyklękając na jedno kolano i odgarniając lok z czoła. Potem ucałował ziemię pod stopami jej owczej mości. Na dokładkę wylizał jej buty. - Witaj, dobra pani - wyseplenił, gdyż naoliwiony język dziwnie zwinął mu się w ustach. - Jesteśmy wędrowcami szukającymi w waszej ziemi przyjaciół porwanych przez paskudne norki Sorheda i Serutana. Może gdzieś ich widzieliście. Mają trzy stopy wzrostu, włochate stopy i ogonki, prawdopodobnie są odziani w płaszcze elfów i zmierzają do Fordoru, aby położyć kres zagrożeniu, jakim jest Sorhed dla Śródziemia Dolnego. Kapitan owczarzy obrzuciła go tępym spojrzeniem, a potem odwróciła się do swoich ludzi i skinęła na jednego z nich. - Medyku! Szybko, mam dla ciebie pacjent. Und on ist der deliryk! - Nie, piękna pani - rzekł Stomper - ci, o których mówię, to chochliki, albo - w mowie elfów - hoipolloi. Ja jestem ich przewodnikiem, zwanym przez niektórych Stomperem, chociaż mam wiele imion. - Ja jeszt tego pefna - zgodziła się kobieta, podrzucając złotymi puklami. - Medyku! Gdże bist du? W końcu przyjęto wyjaśnienia Arrowroota i po kolei wszyscy się przedstawili. - Jam jeszt Eorache, córka Eorlobe, kapitan Rubbermarku i Thane z Chofder. Co osnacza fy bycz mili dla mnie albo fas fcaleti nie bycz - powiedziała wojowniczka o rumianej twarzy. Nagle spochmurniała na widok Gimleta, którego obrzuciła podejrzliwym spojrzeniem. - Pofiedz jeszcze raz sfoje imię. - Gimlet, syn Groina, pana Geritolu i Królewskiego Inspektora Nadzoru Sanitarnego - odparł krępy krasnolud. Eorache zsiadła z wierzchowca i obejrzała Gimleta z bliska mocno zaciskając wargi. - To sabafne - stwierdziła w końcu - nie fyglądasz ka fato! Potem zwróciła się do Stompera. - Und ty. Undershirt, tak? - Arrowshirt! - rzekł Stomper. - Arrowroot z Arrow - shirt! Błyskawicznie wyrwał lśniącą Kronę z pochwy i wywijając nią nad głową, zawołał: - A oto Krona tego, którego elfy nazywają wieloma imionami, jak Lumbago i Lodestone czy Dunderhead, dziedzica tronu Twodoru i prawego syna Arrowheada z Araplane, Zabójcy Tuzinów i potomka Barbisola, Króla Góry. - Ach zo - powiedziała Eorache, zerkając na czekającego medyka. - Jednak fierze, że fy nie szpiecy der Serutan. To szmierdżel, nie fariat. - Przybywamy z daleka - oznajmił Legolam - i wiódł nas Goodgulf Szarozęby, Czarodziej Królów i Dobry Ojciec Chrzestny drugiej klasy. Kobieta uniosła blond brwi i oba monokle wypadły jej z załzawionych niebieskich oczu. - Cii! Tego imienia lepiej tu nie fymafiacz. Der król, mein vater, przegracz ulubiony rumak, Saniflush der Szybki, do tego oszusta i potem stfierdżycz koszci bardziej koszlafe jak trzynogi troll! Tydżen poszniej biedne sfierzę fróczycz całe sapchlone i sapomniecz szę na nofy gobelin króla. Jak król go siąpię, bedże martfy Czarodziej! - W twych słowach jest smutna prawda - rzekł Arrowroot, usiłując zajrzeć jej pod puklerz - gdyż Goodgulfa nie masz już wśród nas. Zginął w walce z przeważającymi siłami nieprzyjaciela w Sztolniach Dorii. Przeciwnik grał nieczysto, stosując nieprzepisowe zwody. - Poetycka szprafiedlyfoszcz - rzekła Eorache - ale bedże mi brakofacz ten stary durnia. - A teraz - przypomniał Arrowroot - poszukujemy naszych dwóch towarzyszy porwanych przez norki i zawleczonych nie wiedzieć gdzie. - Ach - odparła kobieta - wojownik - fczoraj sałatfylyszmy oddział norek, ale nie fidzielyszmy szadnych chochlików. Snaleszcz tylko kilka kosteczek w kotle - nic fiencej. Trzej wędrowcy uczcili pamięć towarzyszy dziesięcioma sekundami milczenia. - Dacie nam skorzystać z waszych kudłatych wierzchowców? - zapytał Gimlet. - Okej - odpowiedziała Eorache - ale my jechacz do Isinglass sałatfycz i ten sztukniony Serutan. - A więc będziecie walczyć razem z nami przeciw niemu - rzekł Stomper. - Sądziliśmy, że owczarze sprzymierzyli się ze złym czarodziejem. - My nigdy nie pracofacz dla tego szfira - odparła głośno Eorache - a nafet jeszli pomagacz mu na początku, my tylko fykonyfacz roskasy i sapewne to nie bycz my, tylko kto inny, bo my bycz gdzie indżej. A sreszta, on marnofacz czas szukacz jakiegosz sztukniony Pierszczeń, który nic nie był fart. Ja nie fierzycz w takie sztuczki. Kobieta trzasnęła obcasami i zrobiła w tył zwrot, wołając przez ramię: - Zo, fy jechacz mit uns czy sostać tu i umrzecz s głoda? Stomper pomacał ostatni kawałek magicznego cwibaka w kieszeni i zważył szansę, nie zapominając o obfitych wdziękach Eorache. - My jechacz mit fami - rzekł z rozmarzeniem. Pepsi śnił, że jest wiśnią w likierze na wierzchu czekoladowej melby. Trzęsąc się na szczycie bitej śmietany, ujrzał nad sobą monstrualne usta i ostre zębiska, ociekające wielkimi kroplami śliny. Usiłował zawołać "ratunku", lecz w ustach miał pełno stwardniałej polewy czekoladowej. Paszcza opadała, wydychając ciepły, smrodliwy oddech... niżej i niżej... - Obudźcie się, dupki! - warknął ochrypły głos. - Szef chce z wami gadać! Cha, cha, cha! Mocny kopniak trafił w i tak już posiniaczone żebra Pepsi. Otworzył oczy i w nocnym mroku napotkał złośliwe spojrzenie norki. Tym razem wrzasnął, lecz przez knebel wydostał się jedynie cichy gulgot, a gdy chochlik usiłował zerwać się na równe nogi, przypomniał sobie, że nadal jest mocno związany. Nagle przypomniał sobie, że razem z Moxie zostali pojmani przez bandę norek i powleczeni na południe w kierunku budzącym w nich bezgraniczny lęk - ku ziemi Fordoru. Jednak setka blond wojowniczek na bojowych owcach odcięła im drogę i teraz norki gorączkowo szykowały się do odparcia ataku, którego oczekiwały o wschodzie słońca. Pepsi otrzymał drugiego kopniaka, a potem usłyszał, jak inna norka mówi do pierwszej: - Mukluk puszkin chochli - grag babuszka lefrak! - bluznął bardziej basowy głos, który Pepsi rozpoznał jako należący do Goulasha, przywódcy norek Serutana, które towarzyszyły oddziałowi większych, lepiej uzbrojonych siepaczy Sorheda. - Gorboduc khosla! - zaklęła większa norka, ponownie odwracając się do przestraszonych chochlików. - Założę się, że oni oddaliby rękę i nogę, żeby stąd zniknąć. Z udawaną zawziętością uniósł broń nad głowę, ciesząc się przerażeniem i protestami jeńców. - Ja, Goulash, będę miał przyjemność doprowadzić te świnie do samego Serutana, pana walecznej Omahah, Najpaskudniejsze - go z Paskudnych oraz Nosiciela Świętej Białej Skały i przyszłego szefa całego Śródziemia Dolnego! Nagle siarczysty cios okręcił norkę jak koło garncarskie. - Ja ci dam szefa całego Śródziemia Dolnego! - prychnął jeszcze niższy, basowy głos. Moxie i Pepsi podnieśli głowy i ujrzeli gigantyczną norkę, mającą dobrze ponad siedem stóp wzrostu i co najmniej czterysta funtów wagi. Stojąc nad rozciągniętą na ziemi norką, potwór arogancko wskazał na czerwony nos namalowany na swojej piersi. To był Karsh z walecznej Ottowah, dowódca sił Sorheda, który rzucił Goulasha na ziemię. - Ja ci dam szefa całego Śródziemia Dolnego! - powtórzył. Goulash zerwał się z ziemi i zrobił obsceniczny gest w stronę Karsha. - Slushfund tietack kierkegaard! - wrzasnął do większej norki, tupiąc ze złości. - Ersatz! - ryknął Karsh ze złością, po czym wyciągnął swój czterostopowy scyzoryk i zręcznie przyciął Goulashowi paznokcie do łokcia. Mniejsza norka podskoczyła i podniosła swoje ramię, bluzgając potokiem przekleństw, który zdawał się grozić wystąpieniem z brzegów. - Te pastuchy - rzekł Karsh, odwracając się znowu do chochlików - zamierzają zaatakować nas o świcie, więc chcę wiedzieć wszystko o tym Magicznym Pierścieniu - natychmiast! Sięgnąwszy do dużego skórzanego worka, norka wyjęła naręcze lśniących instrumentów i ułożyła je na ziemi przed Pepsi i Moxie. Leżał przed nimi duży bykowiec, śruba do zgniatania kciuków, kot o dziewięciu ogonach, gumowy wąż, dwie pałki, zestaw lancetów oraz przenośny grill z dwoma rozżarzonymi do czerwoności żelazami do cechowania. - Znam sposoby, że będziecie śpiewać jak kanarki - zachichotał, grzebiąc w gorących węglach długim palcem wskazującym. - Każdy z was może wybrać sobie jeden z rzędu A i dwa z grupy B. Cha, cha, cha! - Cha, cha, cha! - powiedział Pepsi. - Litości! - jęknął Moxie. - Ej, dajcie spokój, chłopcy - rzekł Karsh, wybierając żelazo z potrójnym "S" Sorheda - niech mam jakąś rozrywkę, zanim zaczniecie mówić. - Nie, proszę! - rzekł Moxie. - Który pierwszy? - Zaśmiała się okrutna norka. - On! - powiedziały chórem chochliki, pokazując jeden drugiego. - Ho - ho! - ryknęła norka, mierząc wzrokiem Moxie jak , gospodyni kiełbasę. Podniósł płonące żelazo i Moxie pisnął, słysząc odgłos ciosu. Jednak kiedy znów otworzył oczy, jego dręczyciel wciąż stał nad nim, lecz dziwnie zmieniony. Chochlik spostrzegł, że norce brakuje głowy. Ciało opadło na murawę jak przekłuty balonik, a nad nim pojawił się triumfalnie uśmiechnięty Goulash. W drugiej ręce trzymał długie ostrze z rodzaju tych których zazwyczaj używa się do świniobicia. - Trafiony, zatopiony! - zawołał, podskakując z uciechy. ; - A teraz - syknął do chochlików - mój pan Serutan chce wiedzieć, gdzie się podział Pierścień! Podkreślił te słowa, odrzucając celnym kopniakiem zewłok Karsha dobre dwadzieścia jardów dalej. - Pierścień, pierścień? - rzekł Pepsi. - Wiesz coś o jakimś pierścieniu, Moxie? - Nie, chyba że chodzi o moją bliznę po szczepieniu - powiedział Moxie. - No już, już! - nalegał Goulash, lekko osmalając włosy na prawym paluchu Pepsi. - Dobra, dobra - szlochał Pepsi. - Rozwiąż mnie, a narysuję ci mapę. Goulash pospiesznie przystał na to i rozplatał więzy na rękach i nogach Pepsi. - Teraz przysuń pochodnię, żebyśmy dobrze widzieli - polecił chochlik. - Gnash lubdub! - wykrzyknęła podniecona norka w swoim obrzydliwym języku, niezdarnie żonglując bronią i pochodnią w jedynej pozostałej ręce. - Hej, lepiej daj mi potrzymać ten miecz - zaproponował Pepsi. - Knish snark! - bełkotał stwór, wymachując pochodnią. - Tutaj są góry Mealey, a tu Effluvium - rzekł Pepsi, rysując na ziemi ostrym końcem lśniącego ostrza. - Krishna rimski - korsakow! - ...a to Wielki Kręty Szlak... - Grackle borgward! - ...a tu twój woreczek żółciowy, tuż nad jajami! - Grr! - zaprotestowała norka, padając na ziemię, rozpruta jak stara poduszka. Gdy narządy wewnętrzne Goulasha hałaśliwie kończyły pracę, Pepsi uwolnił Moxie i razem zaczęli przekradać się przez szeregi norek, mając nadzieję, że nie zostaną zauważeni przez wojowników szykujących się do bitwy czekającej ich z nadejściem świtu. Obchodząc na palcach grupę norek pracowicie ostrzących swe straszliwe noże, chochliki usłyszały cichą, bełkotliwą pieśń, na pół śpiewaną, na pół czkaną w spastycznym rytmie wybijanym przez jedną norkę, rytmicznie walącą łbem o żelazny hełm. Gdy przemykali w ciemnościach, słyszeli obce, chrapliwe słowa: Od iglic Khezadumu sięgających nieba Po Lithui brzegi omywane falami, Walczyć będziem za króla Sorheda Zębami, pazurami oraz kopniakami... - Cii - szepnął Pepsi, gdy pełzali przez otwarty teren - nie rób hałasu. - Dobrze - szepnął Moxie. - Co to za szepty? - warknął głos w ciemności i Pepsi poczuł, że szponiasta łapa chwyta go za klapy. Nie zastanawiając się, kopnął pazurzastą nogą i uciekł, pozostawiając wartownika wijącego się na ziemi i ściskającego jedyną część ciała nie chronioną przez zbroję ani ubezpieczenie zbiorowe. Chochliki śmignęły jak błyskawice obok zaskoczonych norek. - Do lasu, do lasu! - zawołał Pepsi, w samą porę uchylając się przed strzałą, która zrobiła mu równy przedziałek we włosach.! Uciekając w kierunku zbawczego lasu, ze wszystkich stron słyszeli krzyki i wrzaski, gdyż szczęśliwym zrządzeniem losu donośne beee! surm Roi - Tannerów właśnie oznajmiło, że rozpoczął się atak. Wskoczywszy w gęstwinę, chochliki patrzyły z przestrachem, jak krwiożerczy owczarze atakują norki. Bitewne pobekiwania odbiły się stugębnym echem w ciszy poranka. Zapomniawszy o zbiegłych jeńcach, norki stawiły czoło spadającym na nich falom kudłatej śmierci; kije od mioteł z łoskotem spadły na grube czaszki norek. Wrzaski i odgłosy ciosów doleciały do uszu chochlików, które z rozdziawionymi ustami patrzyły na tę rzeź. Norki nie zdołały powstrzymać ataku przeważającego liczebnie nieprzyjaciela i oszalałe merynosy gnały po polu bitwy, bodąc i kopiąc, walcząc równie zaciekle i nieczysto jak ich zawzięci jeźdźcy. Kilka norek rzuciło swe tasaki i powiewało białą flagą. Zwycięzcy ze śmiechem otoczyli je, po czym zaczęli rąbać i siec, ciskając głowami jak piłkami do koszykówki. Chichocząc z uciechy, wesoła banda błyskawicznie uwolniła zwłoki od portfeli i złotych zębów. Pepsi i Moxie odwrócili oczy na widok tych okropności, daremnie walcząc z mdłościami. - Ho - ho - ho! Owczarze grają ostro! Moxie i Pepsi spojrzeli na las, szukając właściciela głosu, ale dopiero kiedy wielkie, zielone oko mrugnęło do nich, dostrzegli olbrzyma stojącego tuż przed nimi na tle ściany lasu. Opadły im szczęki na widok ogromnej, jedenastostopowej postaci, podpartej łobuzersko pod boki. Od stóp [rozmiar pięćdziesiąt sześć] do głów był jasnozielony. Szeroki, pastelowozielony uśmiech wykwitł mu na twarzy i potwór roześmiał się ponownie. Gdy chochliki zamknęły paszczęki, zauważyły, że olbrzym jest nagi oprócz mini - slipek koloru natki pietruszki oraz kilku liści kapusty wplecionych w zmierzwione włosy. W obu rękach trzymał paczkę mrożonych szparagów, a zielona szarfa na jego piersi głosiła: OFERTA DNIA, KUKURYDZA ZA PIĘĆ CENTÓW. - Nie, nie - jęknął Pepsi. - To... to niemożliwe! - Ho - ho - ho! A jednak - zahuczał olbrzym, pół człowiek, pół warzywo. - Jestem Birdseye, Pan Vee - Ates, często nazywany we... - Nie mów! - krzyknął przerażony Moxie, zatykając sobie uszy. - Nie bójcie się - uśmiechnęło się uprzejmie warzywo. - Jestem pokojowo usposobiony. - Nie, nie! - jęczał Pepsi, nerwowo skubiąc spinkę krawata. - Dobrze, dobrze - rzekł olbrzym. - Chodźcie i spotkajcie moich poddanych, którzy mieszkają w lesie. Usychają z niecierpliwości. Ho - ho - ho! Zielona postać zgięła się wpół ze śmiechu, rozbawiona swoim bon motem. - Proszę, proszę - błagał Pepsi. - Nie zniesiemy tego. Nie po tym wszystkim, co nas spotkało. - Muszę nalegać, przyjaciele - rzekł olbrzym. - Mój lud wyrusza na wojnę ze złym Serutanem, pożeraczem celulozy i sprzymierzeńcem czarnych chwastów, które z każdym dniem duszą nas coraz mocniej. Wiemy, że i wy też jesteście jego wrogami, więc musicie pójść z nami i pomóc nam zwyciężyć tego zabójcę warzyw. - No cóż, dobrze - westchnął Pepsi - jeśli musimy... - Musimy - westchnął Moxie. - Nie wzdychaj - pocieszył go olbrzym, zarzucając sobie oba chochliki na jaskrawozielone ramię. - Być panem Vee - Ates także nie jest łatwo, szczególnie w niektórych porach. Ho! Chochliki wierzgały i krzyczały, usiłując uciec ogromnemu nudziarzowi. - Nie opierajcie się - rzekł uspokajająco - znam dwie dziewczyny jak rzepy, w sam raz dla was, chłopcy. Spodobają się wam, są... - Niewinne jak lilie - mruknął Pepsi. - Hej! - zawołał olbrzym - to naprawdę dobre. Szkoda, że nie ja to powiedziałem! - Jeszcze powiesz - załkał Moxie. - Powiesz. Arrowroot, Legolam i Gimlet rozmasowali obolałe mięśnie w cienistym gaju, podczas gdy Roi - Tannerzy poili swoje spienione wierzchowce i wyszukiwali najsłabsze z nich na wieczerzę. Przez trzy dni jechali tędy i owędy przez skalny płaskowyż ku straszliwej fortecy Serutana Gauche'a i wzajemne stosunki między towarzyszami uległy pewnej zmianie. Legolam i Gimlet niestrudzenie drwili z siebie, tak że kiedy elf uśmiał się z krasnoluda, który pierwszego dnia spadł z konia i został powleczony po ziemi. Gimlet zrewanżował mu się, ukradkiem podając wierzchowcowi Legolama silny środek przeczyszczający. Na drugi dzień chore zwierzę zaczęło krążyć i zataczać się, unosząc spanikowanego elfa, który jeszcze tej nocy zemścił się, skracając prawą tylną nogę merynosa Gimleta, w wyniku czego podczas wielogodzinnej jazdy następnego dnia krasnolud cierpiał na chorobę lokomocyjną. Nie była to spokojna podróż. W dodatku zarówno Gimlet, jak Legolam mieli wrażenie, że coś dziwnego stało się z Arrowrootem, od czasu gdy spotkali Roi - Tannerów, bo siedział apatycznie w siodle, pogrążony w rozpaczy, wciąż zerkając ukradkiem na przywódczynię owczarzy, która odrzucała jego awanse. Ostatniej nocy Legolam zbudził się i stwierdził, że Strażnika nie ma w jego namiocie, a pobliskie krzaki trzęsą się podejrzanie. Zanim elf zdążył zdjąć siateczkę do włosów i przypasać miecz, Arrowroot wrócił, bardziej przygnębiony niż zwykle, rozcierając wykręconą rękę i podsiniaczone oczy. - Wpadłem na drzewo - wyjaśnił zwięźle. Jednak teraz Isinglass i forteca Serutana były już blisko i przerwano jazdę, żeby udać się na wieczorny odpoczynek. - Auu! - jęknął boleśnie Gimlet, zwijając się na posłaniu z mchu - od jazdy na tym przeklętym czworonogu na pewno pękła mi kość ogonowa. - To jedź na głowie - rzekł złośliwie Legolam - jest miękka i nie tak cenna. - Odczep się, fryzjerze. - Żaba. - Dupek. - Świr. Brzęk ostróg i trzaskanie bata przerwało tę dyskusję. Trzej towarzysze zobaczyli toczącą się ku nim po mchu Eorache. Otrzepała nabijane ćwiekami oficerki z kurzu i lanoliny, z powątpiewaniem potrząsając głową. - Fy dfaj dalej mófycz der brzydkie sofa? Pogardliwie ominęła spojrzenie okrągłych, psich oczu Arrowroota i roześmiała się. - F nasza ojczysna my nie tolerofacz sporuf - napomniała ich, wyciągając dwa sztylety dla podkreślenia swoich słów. - Chłopcy są bardzo zmęczeni po długiej jeździe - łagodził zgnębiony Strażnik, żartobliwie trzaskając obcasami - ale rwą się do walki, a ja chcę dowieść mojej waleczności w twoich lazurowych oczach. Eorache zakrztusiła się lekko i splunęła pod wiatr dużą kulą brązowego tytoniu. Z obrzydzeniem tupnęła nogą. - Masz pecha - rzeki Gimlet. - Nie martw się - pocieszał Legolam, obejmując nazbyt przyjacielskim gestem Arrowroota - wszystkie baby są takie same, słodkie jak trucizna. Arrowroot wyrwał się, łkając jak dziecko. - Trochę pomieszacz mu sze f głofa - rzekł krasnolud, pukając się w czoło. Zapadła noc i zamigotały obozowe ogniska Roi - Tannerów. Za następnym wzgórzem leżała dolina Isinglass, nazwana teraz przez f podstępnego czarodzieja Serutanlandem. Odepchnięty Strażnik wlókł się między odpoczywającymi wojownikami, ledwie słysząc ich dumną pieśń, zagłuszającą dzwonienie spienionych rumaków: My ist der wesołe, dżelne Roi - Tannery, Lubim buty, saluty, flagi i ordery. Gnamy nasze ofceffiatr, deszcz - to czi wyczeczka! Batem, ostrogami, w skuszanych porteczkach. My tanczycz, szpiefacz, kto wie dlaczego, Ale my nigdy nie iszcz gensziego. Pokój chczemy i wszędże go zrobymy, Do twojego tyż sze wprowadżymy. Wojownicy baraszkowali przy ogniskach, śmiejąc się i żartując. Dwaj zakrwawieni pojedynkowicze siekli się szablami przy wtórze radosnych okrzyków jasnowłosych widzów, a opodal spora ich grupka wyła z zachwytu, robiąc coś nieprzyjemnego bezpańskiemu kundlowi. Jednak to nie poprawiło humoru Strażnikowi. Zgnębiony, poszedł w ciemność, mamrocząc pod nosem "Eorache, Eorache" Jutro dokona tak dzielnych czynów, że będzie musiała zwrócić na niego uwagę. Oparł się o drzewo i westchnął. - Naprawdę cię trafiło, co? Stomper odskoczył z cichym okrzykiem przestrachu, ale spomiędzy liści wychynęła znajoma mała główka Gimleta. - Nie zauważyłem, jak podszedłeś - rzekł Arrowroot, chowając miecz. - Próbowałem zgubić tego dupka - rzekł krasnolud. - Kto tu jest dupkiem, co? - warknął Legolam, napastujący wiewiórkę ziemną za pniem drzewa. - O wilku mowa - jęknął Gimlet. Wszyscy trzej usiedli pod drzewem i rozmyślali o dalekiej drodze, jaką przebyli, najwidoczniej zupełnie niepotrzebnie. Na cóż się zda zwycięstwo nad Serutanem, jeśli Sorhed zdobędzie Pierścień Frita? Któż zdoła mu się wtedy oprzeć? Martwili się tak przez dłuższą chwilę. - Czy to nie czas na deus ex machina? - rzekł ze znużeniem Legolam. Nagle rozległo się donośne płask i jaskrawy rozbłysk na chwilę oślepił zaszokowaną trójkę. Kwaśny odór taniej magnezji rozszedł się w powietrzu i wędrowcy usłyszeli głośne łup!, po którym nastąpiło jeszcze głośniejsze uff! Potem przez deszcz konfetti ujrzeli jakąś postać odzianą na biało, otrzepującą gałązki oraz kurz z nienagannie odprasowanych szortów i błyszczących butów sięgających do połowy uda. Nad białą marynarką w stylu Nehru i medalionem godnym cielęcia ujrzeli starannie przystrzyżoną siwą brodę oraz przydługie bokobrody. Stroju dopełniał wielki biały kapelusz panama z dopasowanym barwą strusim piórem. - Serutan! - jęknął Arrowroot. - Blisko, ale nie całkiem - zachichotała elegancka postać, strzepując, niewidoczny pyłek z szytej na miarę marynarki. - Spróbuj jeszcze raz. To naprawdę smutne, kiedy nie rozpoznają cię starzy przyjaciele. - Goodgulf?! - zakrzyknęli wszyscy trzej. - Nikt inny - odparł podstarzały dandys. - Wyglądacie na zdziwionych... - Jak... jak..? - zaczął Legolam. - Myśleliśmy, że... Stary czarodziej mrugnął i poprawił tandetny medalion. - Moja opowieść jest zaiste długa, a ja nie jestem tym samym Goodgulfem Szarozębym, którego kiedyś znaliście. Zmieniłem się, i to bardzo, jednak mógłbym dodać, że nie dzięki wam. - Tak, dzięki czernidłu na skroniach i nożyczkom - szepnął spostrzegawczy krasnolud. - Słyszałem! - rzekł Goodgulf, przygładzając równo przycięte bokobrody. - Nie lekceważcie mojej obecnej postaci, gdyż moja moc jeszcze wzrosła. - Ale jak... - Od czasu naszego ostatniego spotkania wiele podróżowałem i wiele widziałem, tak więc wiele chciałbym wam opowiedzieć - rzekł Goodgulf. - Mów wszystko oprócz nazwiska twego krawca - powiedział Gimlet. - A nawiasem mówiąc, skąd wytrzasnąłeś te ciuchy? Myślałem, że do karnawału jeszcze sporo czasu. - Z najcudowniejszego małego butiku w Lornadoon. Świetnie dopasowane, prawda? - Lepiej, niż sądzisz - przytaknął krasnolud. - Ale jak... - znów zaczął krasnolud. Czarodziej uciszył ich gestem. - Wiedzcie zatem, iż nie jestem już dawnym Czarodziejem. Mój duch został oczyszczony, mój charakter zmieniony, a image odnowione. Niewiele pozostało we mnie dawnego ja. Goodgulf dwornym gestem skłonił się, zamiatając ziemię kapeluszem. - Jestem całkowicie odmieniony. - Na pewno? - mruknął Gimlet na widok pięciu asów, które wypadły z kapelusza. - Goodgulfie! - wykrzyknął zniecierpliwiony elf. - Jeszcze nie powiedziałeś nam, jak wyrwałeś się ze szponów wroga, przeszedłeś przez ogień, przeżyłeś upadek do wrzącej otchłani, uciekłeś krwiożerczym norkom i odnalazłeś nas tutaj! Gdy gwiazdy pojaśniały na aksamitnym nieboskłonie, elf, krasnolud i Strażnik zasiedli wokół rozpromienionego maga, aby wysłuchać opowieści o jego cudownym, niewiarygodnym ocaleniu. - No cóż - zaczął Goodgulf - kiedy wydostałem się z czeluści... VII SERUTAN WYMAWIANY WSPAK TO PASKUDA Żałosne ranne świergotanie ptaków obudziło Legolama, który spojrzał sennie na wschodzące słońce. Rozejrzawszy się wokół, stwierdził, że pozostali towarzysze śpią, oprócz Goodgulfa, który kładł pasjansa na zadku śpiącego Gimleta. - Nie możesz położyć waleta na asa. To oszustwo - ostrzegł elf. - Jednak mogę zaraz położyć cię na łopatki - odparł chytry stary szarlatan - więc lepiej zajmij się wyrabianiem zegarów z kukułką, lub czymkolwiek, co robisz w wolnym czasie. Ja medytuję. Elf czule spojrzał na Czarodzieja. Przez pół nocy siedzieli i słuchali jego opowieści o dziwnych miejscach i dzielnych czynach. Opowieści mówiących o odwadze i sprycie, dzięki którym Goodgulf pokonał niezliczonych wrogów. Historii, które niewątpliwie były stekiem bezczelnych łgarstw. Jeśli Goodgulf zmienił się, to niezbyt wiele. Co więcej, Gimletowi zginął zegarek. Powoli obudzili się pozostali członkowie wyprawy. Arrowroot wstał ostatni, częściowo z powodu apatii, w jaką popadł za sprawą pięknej Roi - Tannerki, a po części dlatego, że nie mógł zapiąć swoich kalesonów z klapą na tyłku. Strażnik starannie przygotował skromne śniadanie złożone z jajek, wafli, boczku, i grejpfrutów, naleśników, gorącej owsianki, świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego oraz smażonego żółtego sera. Już na początku wyprawy wędrowcy stwierdzili, iż nikt nie potrafi tak dobrze usmażyć żółtego sera, jak stary Arrowroot. - Zo, fy freszcie fstacz - warknął czyjś głos. Spojrzenia wszystkich zwróciły się ku Eorache, odzianej w najlepsze buty, ostrogi i zbroję. W nosie wojowniczki tkwiła paskudna kość kurczęcia. - Wygląda zabójczo - zachichotał Goodgulf, wstając, żeby powitać zdumioną panią kapitan. - To ty! - wytrzeszczyła oczy Eorache. - A co, oczekiwałaś Beowulfa? - Ale... ale my myszlecz ty kaput f przepaszcz - powiedziała Roi - Tannerka. - To długa historia - rzekł Goodgulf, nabierając powietrza do płuc. - A fiencz sachofaj ją dla szebie - przerwała mu Eorachal - Mamy falczycz s Serutan. Choczcze są mnie, ja. Wędrowcy poszli za Eorache do pozostałych wojowników siedzących na dzikich, pobekujących rumakach, rwących się dój boju tak samo jak ich jeźdźcy. Wojownicy powitali ją, unosząc zaciśnięte pięści w salucie i robiąc szeptem uwagi na temat dziwnego Strażnika, który kręcił się przy niej jak zidiociały basset. Dosiedli wierzchowców. Eorache niechętnie przydzieliła Goodgulfowi Thermofaxa, najszybszą z owiec Roi - Tannerów. Potem, gdy Strażnik zaczął śpiewać, pojechali na zachód, w kierunku Isinglass. Po niecałych dwóch godzinach jazdy wjechali na kamienisty pagórek i Eorache donośnym okrzykiem zatrzymała oddział. W dole, w rozległej dolinie ujrzeli pastelowe, różowobłękitne mury i potężnej fortecy Serutana. Całe miasto otaczał potężny barbakan, a przed nim była bladolawendowa fosa z jasnozielonym mostem zwodzonym. Proporce dzielnie łopotały na wietrze, a wyniosłe wieże zdawały się łechtać chmury. Za murami wędrowcy dostrzegli liczne cuda, które w przeszłości zwabiły tu niezliczone rzesze turystów. W mieście czekały najróżniejsze rozrywki: gry i zabawy w wielkich namiotach, koła fortuny i gollumcoastery, gabinety śmiechu, przejażdżki na gryfokartach oraz domy gry, w których chłop mógł stracić sporo czasu, a jeśli był nieostrożny, to i spodnie. Przed laty, gdy Serutan jeszcze pokazywał się światu ze swej dobrej strony, Goodgulf pracował w takim kasynie jako krupier Koła Fortuny. Jednak tylko przez krótki czas. Nikt nie wiedział, dlaczego musiał wyjechać, na zawsze wygnany z Serutanlandu, jak nazwał tę krainę zły czarodziej. A Goodgulf nikomu o tym nie opowiadał. Wędrowcy z lękiem spoglądali na nieruchome koła i nakryte pokrowcami eksponaty. Na wysokich blankach stały szeregi łuczników i kopijników, a za nimi kotły z wrzącym krochmalem. Nad szańcami unosiła się ogromna postać o twarzy postaci z kreskówek, rozsławionej niezliczonymi zwojami komiksów i tandetnymi zabawkami. Był to Dickey Dragon, szczerzący się do przybyszów nad napisem głoszącym: WITAMY W SERUTANLAN - DZIŚ. W NIEDZIELE WSZYSTKIE ATRAKCJE PO DWA PENSY. Zauważyli, że głupawe uśmiechy Dickeya Dragona są obecne wszędzie. Proporczyki, szyldy - wszystkie ukazywały ten sam idiotyczny grymas i wywalony jęzor. Niegdyś lubiane stworzenie teraz jawiło się symbolem żądzy władzy jego twórcy, siłą, której panowaniu trzeba położyć kres. - Nasz Dickey Dragon to potężna forteca - odkrył Goodgulf, ignorując jęki towarzyszy. - Ja - przytaknęła Eorache - der Serutanner robycz pieniondz na kapelusz s der Dickey Dragon i na podkoszulka s der Dickey Dragon, na der Dickey Dragon to i der Dickey Dragon tamto. Der Serutanner bycz bogaty szmierdżel. Goodgulf zgodził się z tym i dodał, że nie był taki, kiedy byli przyjaciółmi. - Jednak to było zwyczajne mydlenie oczu dla ukrycia jego prawdziwych zamiarów - dodał - i dlatego musimy go pokonać. - Tylko jak? - spytał Legolam. - Der dyfersyjna taktik! - wykrzyknęła Eorache, aż zadrżała jej kurza kość. - Poczebny nam jakisz tempak, co odfróczi ich ufaga, kiedy my saatakofacz od tył. Urwała i kątem oka zerknęła chytrze na zakochanego Strażnika. - Myszlę, sze ten temp... ehm, bohater mosze słamacz serce kaszda freulein. Stomper nadstawił uszy jak gacek i wydobył miecz, krzycząc: - Na Kronę! Podejmę się tego zadania dla twej chwały i honoru, aby zdobyć twój podziw, choćbym miał nie wrócić. Niezdarnie skierował ku niej opornego merynosa i ucałował jej krzepką dłoń. - Jednak najpierw poproszę cię, piękna Eorache, o dar, który zachowam, próbując odwagą dorównać twej niezrównanej urodzie. Proszę cię o jakąś skromną pamiątkę. Po sekundzie wahania Eorache skinęła rogatą głową i odpięła grubą skórzaną bransoletę, po czym podała nabijany ćwiekami pasek Arrowrootowi, który z radością zapiął go sobie na szyi. - Dobra, hier ist der dar - powiedziała - a teraz raus! Wśród głośnych okrzyków bez słowa pogalopował w dół stoku w kierunku zwodzonego mostu. Pędził coraz szybciej, podczas gdy pozostali pod osłoną grzbietu pagórka okrążali miasto. Nagle, gdy ostre kopyta merynosa zadudniły przed portalem fortecy, most szybko uniósł się, ukazując namalowany pod spodem znajomy pysk z podpisem: PRZEPRASZAMY. PRZERWA OBIADOWA. Jednak impet poniósł Stompera dalej, aż w pełnym! galopie runął w lawendową fosę. Miotając się w wodzie, Stomper wrzeszczał ze strachu, gdyż wokół zaroiło się od ostrych dziobów. Wielkie, żarłoczne żółwie rzuciły się na tonącego Strażnika, a łucznicy, zauważywszy to zamieszanie, nie zasypiając gruszek w popiele, zasypali go gradem strzał. Eorache, słysząc jego wrzaski, wjechała na szczyt pagórka i ujrzała Stompera szamoczącego się w fosie, otoczonego ze wszystkich stron. Warknąwszy pod nosem przekleństwo w języku Roi - Tannerów, popędziła rumaka i skoczyła za nim do fosy, po czym ułożyła jego głowę w zgięciu swego muskularnego ramienia i dotarła do brzegu. Na oczach oniemiałych z podziwu wojowników stanęła w głębokiej na dwie stopy wodzie i uciekła z fosy, a dwa opite wodą i naszpikowane strzałami merynosy pobiegły za nią. Donośne wiwaty rozległy się wśród Roi - Tannerów, gdy ich przywódczyni wjechała stępa na wzgórek, ciągnąc za sobą spazmatycznie łapiącego ustami powietrze Strażnika. Mruknąwszy coś pod nosem, zaaplikowała sztuczne oddychanie Stomperowi, który wykaszlał zdumiewającą ilość szlamu i kilka małych żółwi. Zawzięte gady mocno poszarpały mu odzienie, pozostawiając tylko bieliznę, która - jak zauważyła Eorache - miała wyhaftowaną na tyłku Królewską Koronę Twodoru. - Hej! - zawołała do półprzytomnego Strażnika. - Masz s tyłu fyhaftofana Królefska Korona Tfodoru. - Tak - rzekł Goodgulf - gdyż on jest prawowitym królem wszystkich ziem Twodoru. - Nie żartujesz? - spytała Eorache, szeroko otwierając oczy. - Hmm. Mosze ten dumkopf ist mimo fszystko okej. Ku powszechnemu zdziwieniu zaczęła coś cicho mruczeć do Stompera, przerzuciła go sobie przez ramię i poklepała po plecach. - Nie ma czasu na dworskie rozrywki - powiedział Goodgulf. - Nasz plan zawiódł i wróg poznał nasze zamiary. Godzina ataku minęła i przegraliśmy. - Czy to oznacza, że możemy już wracać do domu? - zapytał Legolam. - Nie! - odparł Czarodziej, a jego medalion błysnął w słońcu - gdyż w oddali widzę maszerujące wojska. - Bzdury - stwierdził Gimlet. - A już myślałem, że mam dobry dzień. Z przestrachem patrzyli, jak czarna fala wojowników zalewa odległe wzgórze i płynie ku nim z zatrważającą szybkością. Przyjaciel to czy wróg, nikt nie potrafił powiedzieć. Patrzyli na to przez wiele minut, aż na murach Serutanlandu ozwały się trąby. - To na pewno przybywają posiłki norek, żeby zniszczyć na wszystkich! - jęknął elf. - Serutan wysłał przeciw nam potężną armię! - Nie! - zawołał Strażnik. - To nie norki! Nigdy nie widziałem czegoś takiego! Pozostali przekonali się, że to prawda. Pod wodzą jakiegoś monumentalnego stworzenia na Serutanland maszerowały szereg za szeregiem ogromne, wojownicze warzywa. Niósł się upiorny śpiew: Do mnie, do mnie, wszystkie warzywa! W górę liście, przybądźcie żywo! Kapusty, Marchewki, Cukinie, Ogórki! Zgodnie zrobimy puree z każdej norki! Te paskudne stwory na papką zgnieciemy Posiekamy na plastry, resztki wyplujemy! Wypleńcie wroga niczym chaszcze ostu A potem rzućcie na stertą kompostu! - Ho - ho - ho! - przeleciało nad ziemią i przerażone owce skłębiły się, jak to owce, w stado. Oniemiali wędrowcy patrzyli i na drużyny oberżyn, plutony patisonów, kompanie komosy, bataliony buraków i regimenty pietruszek maszerujące w rytmie marsza wygrywanego przez orkiestrę dętą złożoną z pięćdziesięciu rzep. Za tymi nie kończącymi się szeregami szły kolejne formacje: zdeterminowanych awokado, zuchwałych pomidorów i innych odważnych warzyw. Ziemia dudniła pod miarowymi krokami tej hordy, a w powietrzu niosły się tysiące przeraźliwych okrzyków wojennych. Na czele kolumny dumnie maszerował zielony generał, który do swego skromnego stroju dodał parę epoletów z kukurydzianych kolb. Ponadto na jego ramionach siedziały znajome postacie. Goodgulf dostrzegł to pierwszy. - Niech mnie pokręci, to te dwa pokurcze! - zawołał. I miał rację. Moxie i Pepsi siedzieli chwiejnie na ramionach Birdseye'a, energicznie machając rękami do Goodgulfa i reszty. Hektary produktów podeszły pod same mury Serutanlandu i ustawiły się w szyku bojowym. Przez szkło pożyczone od Eorache, Arrowroot ujrzał, jak skonsternowane norki najpierw rozdziawiły usta, a potem w panice zaczęły biegać po murach. - Ho - ho - ho! - zagrzmiał gigant. - Wiedz, Serutanie, że stoją przed tobą Vee - Ates. Poddaj się albo zrobimy z ciebie pulpę! Z początku z fortecy nie było żadnej odpowiedzi. Potem jakiś głos rzucił donośnie: - Paszoł w buraki! - Rozumiem - odparł olbrzym - że chcecie walczyć. Wrócił do swoich wojowników i zaczął rzucać rozkazy, które szybko wykonywali, biegiem formując szyk i przygotowując machiny oblężnicze. Wielkie melony na pół podeszły, a na pół pod toczyły się na brzeg fosy, a za nimi ogromne ziemniaki, które skoczyły na nie, zasypując szańce śmiercionośnym gradem nasion i oczyszczając mury z norek. Te padały jak muszki owocówki, czemu towarzyszyły głośne wiwaty widzów na wzgórzu. Następnie kolumna słodkich ziemniaków zasypała fosę, ignorując strzały głęboko grzęznące w ich miąższu. Zanurzone do połowy w pełne żółwi wody, ziemniaki wypuściły długie, zwinne pędy, które wspięły się po pionowej powierzchni murów, wykorzystując każdą nierówność. Te rozłogi posłużyły jako drabiny oblężnicze dla oddziałów specjalnych ogórków, które pospiesznie wspięły się na blanki, aby związać walką obrońców. Jednocześnie olbrzym przyciągnął wielką katapultę na kołach i wycelował ją w kierunku miasta. - Gasy bojofe! - krzyknęła Eorache, odgadując jego plan. Zdumieni widzowie niebawem przekonali się, co miała na myśli Roi - Tannerka, gdyż trzy pełne kompanie szalotki podeszły do katapulty i zaczęły układać się w szerokim uchwycie. Kiedy zwolniono ramię machiny, ośmiostopowe cebule poszybowały szerokim łukiem nad murami i uderzyły o ziemię, wzbijając ogromną chmurę kwaśnego oparu. Obserwatorzy widzieli, jak norki gwałtownie ocierają załzawione oczy brudnymi, czarnymi chusteczkami. Balisty cytrusów - samobójców siały śmierć na barykadach, a od ogłuszającego łoskotu pękających ziaren kukurydzy kruszyły się mury, spadając na głowy siepaczy Serutana. Jednak norki nadal stawiały rozpaczliwy opór; ich długie ostrza migotały, ociekając witaminową posoką. Mury były usłane siekanym czosnkiem, pokrojoną cebulą i pociętą marchewką. Rzeki czerwonego soku pomidorowego płynęły po kamieniach, a fosa zapełniła się sałatką warzywną. Widząc, że walka na murach pozostaje nie rozstrzygnięta, wysoki dowódca sięgnął po jeszcze jedną broń - dynię wielkości tira. Wypełniając rozkaz, ciężkie warzywo przetoczyło się przez fosę po szczątkach usieczonych towarzyszy. Zasypywany strzałami, wielki pomarańczowy wojownik stanął przed podniesionym mostem i natychmiast zaczął łomotać weń swą ogromną masą. Mur trząsł się i dygotał. Dynia raz po raz uderzała we wrota, a przerażeni obrońcy lali na napastnika dzbany parującej owsianki. Sparzone, lecz nie tracące animuszu dzielne warzywo cofnęło się o kilka jardów, zaparło o ziemię, po czym runęło w kierunku wrót. Rozległ się potworny trzask i brama jakby eksplodowała, rozsypując się w drzazgi. Ogłuszony uderzeniem taran potoczył się w tył, zachwiał, wzruszył szerokimi, okrągłymi ramionami i pękł na dwie połowy. Nasiona wypłynęły i zmieszały się z jeszcze ciepłymi sokami braci - wojowników. Na moment zapadła cisza. Potem, z donośnym okrzykiem, wszystkie Vee - Ates rzuciły się w kierunku bramy i wpadły do miasta. Za nimi runęli Roi - Tannerzy i wędrowcy, aby pomścić chwalebny koniec dyni. Walka za murami była krótka i krwawa. Gimlet z bojową pieśnią na ustach dobijał ranne norki i rąbał ich bezwładne, nieprzytomne ciała. Arrowroot i Legolam dzielnie załatwili wielu przeciwników od tyłu, a Goodgulf wspierał ich dobrymi radami, bezpiecznie schowany za stertą gruzu. Jednak to przywódczyni Roi - Tannerów i jej wojownikom przypadł zaszczyt zniszczenia pozostałych norek. Arrowroot szukał Eorache i znalazł ją, z entuzjazmem siekającą na plasterki przeciwnika co najmniej o połowę mniejszego od niej. Kobieta - wojownik dostrzegła, że nieśmiało machał do niej ręką. Uśmiechnęła się, mrugnęła i rzuciła mu jakiś okrągły przedmiot. - Hej! Królu! Łap! Strażnik niezdarnie chwycił souvenir. Była to głowa norki. Jej mina wyrażała głęboką urazę. W końcu bitwa zakończyła się i przyjaciele podbiegli do siebie, żeby serdecznie powitać się po długim niewidzeniu. - Serdecznie witamy! - zawołali Moxie i Pepsi. - My was też, zapewniam - rzekł Goodgulf, tłumiąc ziewnięcie. - Witajcie, co za spotkanie! - skłonił się Legolam. - Niechaj skończą się wasze kłopoty z łupieżem. Gimlet przykuśtykał do chochlików i obdarzył ich wymuszonym uśmiechem. - Czołem pod stołem. Abyście jadali zbalansowane posiłki trzy razy dziennie i mieli zdrowe, regularne wypróżnienia. - Jak to możliwe - rzekł Arrowroot - że spotykamy się w tej obcej ziemi? - To długa opowieść - rzekł Pepsi, wyjmując plik notatek. - Zatem zachowaj ją dla siebie - powiedział Goodgulf. - Widzieliście gdzieś Frita i Pierścień, albo macie o nich jakieś wiadomości? - Żadnych - odparł Moxie. - My też - mruknął Gimlet. - Zjedzmy coś. - Nie - powiedział Czarodziej - bo jeszcze nie znaleźliśmy złego Serutana. - Niech to szlag - skwitował Gimlet. - Już prawie minęła pora lunchu. Razem z Birdseyem i Eorache zaczęli szukać złego maga. Wieść głosiła, że Serutana i jego paskudnego kompana Wormcasta widziano w Isintower, najwyższej budowli w Serutanlandzie, znanej z obrotowej restauracji na samym jej szczycie. - Jest tam - oznajmił jakiś seler. - Zablokował windy, ale jest tam. - Ho - ho - ho - zauważył gigant. - Zamknij się - dodał Goodgulf. Wysoko nad głowami ujrzeli okrągłą, obracającą się restaurację z migoczącym neonem głoszącym SERUTAN NIE MA SOBIE RÓWNYCH. Pod nim otworzyły się szklane drzwi. Jakaś postać podeszła do balustrady. - To on! - zawołała Eorache. Rysy twarzy miał dość podobne do Goodgulfa, lecz odzienie zupełnie dziwaczne. Nosił trykotowy, jaskrawoczerwony kostium oraz długą pelerynkę z czarnej satyny. Do czoła przykleił sobie czarne rogi, a do pośladków przyczepił ogon z chwostem. W ręku miał aluminiowe widły, a na nogach skórzane kamasze z pęknie." f tymi podeszwami. Zaśmiał się do stojących na dole wędrowców. - Cha - cha - cha - cha - cha. - Zejdź na dół - zawołał Arrowroot - i odbierz, co ci się należy. Otwórz drzwi i wpuść nas. - Nie - zachichotał Serutan - nie ma mowy. Lepiej załatwmy to jak normalni, rozsądni ludzie. - Sałatfmy - ułatfmy! - wrzasnęła Eorache. - Chcemy tfa nędzna skóra! Zły czarownik cofnął się w udanym przestrachu, a potem wrócił do barierki i uśmiechnął się. Głos miał łagodny i kojący, ociekający słodyczą jak topniejąca melba. Wędrowcy z zachwytem słuchali sacharynowo słodkich słów. - Rozważmy wszystko od początku - ciągnął Serutan. - Oto usiłuję w pocie czoła uczciwie zarobić kilka pensów. Nagle konkurenci tworzą spółkę, która uderza w aktywa mojej korporacji, usiłując wyprzeć mnie z rynku. Przejęliście moje aktywa i zlikwidowaliście zapasy towaru. To oczywisty przypadek nieuczciwej konkurencji. - Hej - powiedział zielony gigant do Goodgulfa - ten facet ma główkę nie od parady. Nic dziwnego, że umie lać wodę. - Zamknij się - przytaknął Goodgulf. - Słuchajcie, mam propozycję - rzekł Serutan, gestykulując końcem ogona. - I chociaż nie jestem specjalnie przywiązany do tej idei, pomyślałem, że wystawię ją za próg i zobaczę, czy ktoś skorzysta z okazji. Przyznaję, że chciałem się trochę rozerwać, ale to ten zły Sorhed chce zagarnąć całą pulę. Tak jak ja to widzę, możemy stworzyć nową spółkę, jeśli zrezygnuję z pakietu akcji zapewniającego mi kontrolę nad Dickeyem Dragonem w zamian za utrzymanie stanowiska i coroczne udziały we wszystkich starych Pierścieniach, jakie uda nam się zdobyć. Dorzućcie trzydzieści procent łupów, jakie zagarniemy w Fordorze, a oddam wam jeszcze mojego partnera Wormcasta. I tak jest odpowiedzialny za dzisiejszą klęskę. Wewnątrz wieży rozległ się gniewny wrzask i miska sztucznych owoców przeleciała nad uchem Serutana. W chwilę później na wieży pojawił się chudy starzec w uniformie posłańca, potrząsający pięścią. - Grrrr! - zapluł się. Serutan podniósł protestującego Wormcasta i mimochodem przerzucił go przez barierkę. - Aaaaaarrrrrgggghhhh! - wykrzyknął Wormcast. Niegodziwy siepacz z impetem uderzył o ziemię. - Jeszcze nigdy nie widziałem czerwonego placka - zauważył Gimlet. - Oto dowód mojej dobrej woli - rzekł gładko Serutan. - Umowa stoi? - Żadnych umów - ostrzegł Goodgulf. - Ten łobuz jest bardziej śliski niż piskorz w słoju wazeliny. - Zaczekajcie - powiedział Arrowroot. - Przecież obiecuje zrzec się pakietu kontrolnego. - Mówię N - I - E - powiedział Goodgulf, poprawiając kapelusz. - Nie chcę obudzić się pewnego pięknego poranka z jego obietnicą w plecach. W tym momencie jakiś czarny przedmiot śmignął mu koło ucha. - To staje się monotonne - orzekł Gimlet. Okrągły przedmiot odbił się od trotuaru i upadł pod nogi Pepsi. Chochlik obejrzał go z zaciekawieniem i podniósł. - Zostawimy cię pod strażą w twojej paskudnej wieży - rzekł Goodgulf - i Vee - Ates rozprawią się z tobą, kiedy skończą ci się zapasy steków w spiżarni. Potem odwrócił się i wskazał palcem na Pepsi. - Dobra, rzuć to. - Oj, przecież nie robiłem nic takiego. - Tak, nic - bronił go Moxie. - Daj mi to - powiedział niecierpliwie Czarodziej. - Nie możesz tego zjeść, więc na nic ci się nie przyda. Młody chochlik z ponurą miną oddał mu czarną kulę. - A teraz - rzekł Goodgulf - musimy natychmiast ruszać. Chociaż ziemie Isinglassu i Roi - Tanu zostały uwolnione od władzy Serutana, nie pozostaną długo wolne, chyba że ocalimy sam Twodor od złego wpływu Sorheda. - Co mamy zrobić? - rzekł Moxie. - Właśnie, co robić? - spytał Pepsi. - Powiem wam, jeśli zamkniecie się choć na chwilę - warknął Goodgulf. - Pięknemu miastu Minas Troney zagrażają wschodnie armie Sorheda. W pobliżu leży miasto zła - Chikken Noodul i w każdej chwili czarna chmura zła może spowić jego dobrych sąsiadów. Musimy zebrać wszystkie nasze siły i obronić ich. Wskazał Arrowroota. - Ty, Stomper, musisz zebrać twoich poddanych w Twodorze oraz wszystkich, którzy zechcą bronić murów Minas Troney. Eorache, ty musisz przyprowadzić wszystkich jeźdźców, jakich możesz nam oddać, a Birdseye również musi poprowadzić swoich dzielnych Vee - Ates do Twodoru. Pozostali pójdą tam ze mną. - Sto słów bez pointy - stwierdził Gimlet. - Stary drań chyba jest chory. Wędrowcy pożegnali się i z ciężkim sercem wyjechali ze zdobytej fortecy Isinglass, wiedząc, że na tę ziemię spadnie jeszcze gorsza plaga. Goodgulf, Moxie i Pepsi wsiedli na swe oporne rumaki i ubódłszy je ostrogami, odjechali w zapadającym zmierzchu ku legendarnej stolicy Twodoru. Gdy odjeżdżali, dwie zgrabne młode marchewki pomachały im na pożegnanie natkami, podskakując na smukłych korzonkach, nieco ociężale z powodu już widocznego zgrubienia. Od kiedy Goodgulf widział ich ostatni raz, Moxie i Pepsi nie próżnowali. Goodgulf i dwa chochliki jechali przez całą noc i pół następnego dnia, nieustannie wystrzegając się szpiegów Sorheda. Moxie dostrzegł raz między chmurami, wysoko na niebie, czarny cień lecący na wschód i wydawało mu się, że słyszy ciche, paskudne krakanie. Jednak już od kilku godzin palił fajkę i nie był tego pewny. W końcu zatrzymali się. Goodgulf i Moxie zasnęli natychmiast po krótkiej grze w kości (Moxie przegrał) i Pepsi też położył się, udając pogrążonego we śnie. Jednak kiedy jego towarzysze zaczęli miarowo chrapać, powoli wyślizgnął się ze swego namiociku i przetrząsnął juki Czarodzieja. Znalazł w nich czarną kulę, którą Goodgulf tak starannie schował. Była mniejsza od melona, chociaż większa od piłki plażowej. Jej powierzchnia była gładka; tylko małe, owalne okienko ukazywało czarne wnętrze. Presto pręgo Trud, brud biada Rollo balonik Podia czekolada! - Magiczna kula! - wykrzyknął. - Spełniająca życzenia. Chochlik zamknął oczy i zażyczył sobie kufel piwa oraz beczkę opiekanych sznycli cielęcych. Rozległo się ciche puf i wokół rozeszła się chmura gęstego dymu, po czym Pepsi ujrzał przed sobą monstrualne, niewypowiedzianie brzydkie oblicze, wykrzywione złośliwym, groźnym grymasem. - Mówiłem ci, żebyś trzymał swoje łapy z daleka od tego! - wrzasnął Czarodziej, wściekle łopocząc połami szaty. - Ej, chciałem sobie tylko popatrzeć - skomlił Pepsi. Goodgulf wyrwał mu kulę i przeszył go wzrokiem. - To nie do zabawy - rzucił szorstko. - Ta kula to cudowny mallomar, magiczne cośtam elfów, uznane za zaginione dawno temu, w Epoce Kamienia Lizanego. - Czemu nie mówiłeś tak od razu? - spytał retorycznie Pepsi. - Za pomocą tego mallomaru starożytni zgłębiali tajemnice przyszłości i zaglądali w serca ludzi. - Coś w rodzaju Ching? - spytał sennie Moxie. - Patrz uważnie! - nakazał Goodgulf. Oba chochliki patrzyły z zainteresowaniem, gdy mag robił zagadkowe gesty nad kulą i mruczał dziwne zaklęcie. Hokus pokus Loco Parentis Jackie Onassis Dino de Laurentiis! Na oczach wystraszonych chochlików kula rozjarzyła się. Goodgulf nadal mruczał zaklęcia. Kwik - kwak kwadruplag! Quodnam quichote! Period pernod! Pnin peyote! Nagle kula jakby rozświetliła się skrzącą poświatą i wydała cichy, drżący dźwięk. Przez ten niski pomruk Pepsi usłyszał głos Goodgulfa. - Powiedz mi, o czarodziejski mallomarze, czy Sorhed zostanie pokonany, czy też zwycięży? Czy czarna chmura Zguby ogarnie całe Śródziemie Dolne, czy też z upadkiem złego maga zapanuje powszechna szczęśliwość? Pepsi i Moxie ze zdumieniem ujrzeli, jak w powietrzu zaczęły się formować ogniste litery, które miały przepowiedzieć wynik nadchodzącego boju z Panem Ciemności. Z niedowierzaniem przeczytali: "Odpowiedź mętna, spytać ponownie później". VIII LEGOWISKO STUPORY ORAZ INNE GÓRSKIE KURORTY Frito i Spam bez tchu wdrapali się na szczyt małego wzniesienia i spojrzeli na rozpościerającą się wokół równinę, przerywaną jedynie nagłymi wzlotami i upadkami, na hałdy żużla, fabryki tekstyliów i młyny prochowe Fordom. Frito usiadł na krowiej czaszce, a Spam wyjął z bagażu pudełko z serem i krakersami. W tejże chwili usłyszeli dźwięk spadających kamieni, nadeptywanych gałązek i głośno wydmuchiwanego nosa. Oba chochliki zerwały się na równe nogi, a szary, łuskowaty stwór na czterech nogach powoli przywlókł się do nich, hałaśliwie obwąchując ziemię. - O żesz ty! - zawołał Frito, uskakując przed paskudnym stworzeniem. Spam wyjął swój myśliwski scyzoryk otrzymany od elfów i cofnął się, a serce podeszło mu do gardła razem z lepką kulą krakersów. Stwór spojrzał na nich złowrogo zezującymi oczyma, uśmiechnął się lekko, ze znużeniem stanął na tylnych łapach, przednie założył na plecy i zaczął żałośnie pogwizdywać. Nagle Frito przypomniał sobie opowieść Dilda o znalezieniu Pierścienia. - Ty musisz być Goddamem! - pisnął. - Co tu robisz? - No cóż - odparł stwór, mówiąc bardzo wolno. - Niewiele. Szukałem tylko pustych butelek, żeby zapłacić za sztuczne płuco mojej siostry. Oczywiście, od czasu jak zrobili mi operację, nie jestem już sobą. Chyba po prostu mam pecha. To zabawne, że nigdy nie można przewidzieć, co spotka człowieka. O rany, jak zimno. Musiałem zastawić płaszcz, żeby kupić osocze dla mojej ulubionej gęsi. Spam rozpaczliwie usiłował unieść ołowiane powieki, ale z przeciągłym ziewnięciem osunął się na ziemię. - Ty łajdaku - wymamrotał i zasnął. - A więc odchodzę - rzekł Goddam, potrząsając głową. - No cóż, wiem, kiedy mnie nie chcą - powiedział, po czym usiadł i poczęstował się elfową melbą z chochlikowych zapasów. Frito kilkakrotnie spoliczkował się i wykonał kilka ćwiczeń oddechowych. - Słuchaj no, Goddam - zaczął. - Och, nie musisz tego mówić. Jestem tu niepożądany. Wiem. Jak zawsze. Kiedy miałem dwa latka, matka zostawiła mnie w schowku bagażowym w zaczarowanym lesie. Wychowały mnie miłe szczury. Jednak sądzę, że w każdej chmurze trafia się srebrny błysk. No cóż, znałem kiedyś pewnego trolla, imieniem Wyzinski... Frito zachwiał się, osunął na ziemię i natychmiast zasnął. Kiedy Frito i Spam zbudzili się, zapadła już noc i nigdzie wokół nie było śladu Goddama. Oba chochliki pospiesznie upewniły się, że mają kompletny zestaw palców, nóg i innych części ciała, a ponadto nikt nieopatrznie nie zostawił jakichś ostrych przedmiotów między ich żebrami. Ku ich nieopisanemu zdziwieniu niczego nie brakowało, nawet pilnika do paznokci czy spinki. Frito wymacał bezpiecznie przymocowany spinaczami Pierścień, szybko wsunął go na palec, dmuchnął w magiczny gwizdek i z ulgą usłyszał znajome dolne E. - Nie rozumiem, panie Frito - rzekł w końcu Spam, sprawdzając językiem, czy ma wszystkie plomby. - To jakiś zboczeniec, albo gorzej. - Hej, cześć! - powiedział nagle duży głaz, stopniowo zmieniając się w Goddama. - Cześć - odparł słabym głosem Frito. - Właśnie odchodziliśmy - rzekł pospiesznie Spam. - Musimy podpisać umowę na dostawę broni w Tanzanii, odebrać trochę kopry na wyspie Guam, albo coś w tym stylu. - To fatalnie - powiedział Goddam. - Widzę, że stary Goddam znów zostanie sam. Jednak jest do tego przyzwyczajony. - Do widzenia - powiedział stanowczo Spam. - Do widzenia, do widzenia, jakże smutne są rozstania - jęknął Goddam. Z rezygnacją pomachał wielką, brudną chustką i złapawszy Frita za rękę, zaczął cicho szlochać. Spam chwycił Frita za drugą rękę i odciągnął go na bok, ale Goddam trzymał się mocno; dopiero po minucie czy dwóch zrezygnował i upadł wyczerpany na głaz. - Z przykrością patrzę na odejście starego przyjaciela - rzekł Goddam, raz po raz ocierając chustką słoik majonezu, który miał zamiast twarzy. - Odprowadzę cię kawałeczek. - Chodźmy - warknął zniechęcająco Frito i trzy małe postacie ruszyły szybkim krokiem przez rozpalone wrzosowiska. Niebawem dotarli do miejsca, gdzie ziemia, dobrze nawodniona przez zielony strumień, stała się wilgotna i grząska; Goddam człapał przed nimi. Kilkaset stóp dalej drogę całkowicie zasłaniał gęsty, cuchnący opar, nieco stłumiony zapachem fajki i różanych płatków. - To Ngaio Marsh - oznajmił poważnie Goddam, a Frito i Spam ujrzeli tajemniczo odbite w mętnych kałużach upiorne wizje trupów z ozdobnymi sztyletami w plecach, dziurami od kuł w głowach oraz buteleczkami trucizny w dłoniach. Grupka wędrowców brnęła przez śmierdzące pustkowie, odwracając oczy od widoku okropnych zwłok. Po godzinie wytężonego marszu dotarli, przemoczeni i brudni, na suchy grunt. Tam znaleźli wąską ścieżkę wiodącą prosto jak strzelił przez pustą równinę, do wielkiej kuli. Księżyc zaszedł i świt barwił niebo na jasny brąz, kiedy dotarli do głazu o dziwnym kształcie. Frito i Spam rzucili bagaże pod małym występem skalnym, a Goddam usadowił się za nimi, podśpiewując pod nosem. - No, dotarliśmy do celu - rzekł wesoło. Frito jęknął. Późnym popołudniem chochliki obudził brzęk cymbałów i chrapliwe dźwięki trąb grających Busman's Holiday. Frito i Spam zerwali się na równe nogi i ujrzeli, zatrważająco blisko, wielką Bramę Fordoru osadzoną w wysokiej ścianie skalnej. Wrota, umieszczone między dwiema wysokimi wieżami najeżonymi reflektorami i drutem kolczastym, stały otworem i wchodził w nie długi szereg wojowników. Przestraszony Frito przycisnął się do głazu. Zanim ostatni wojownicy weszli do Fordoru, zapadła noc i brama zamknęła się z głuchym łoskotem. Spam wyjrzał zza kamiennego występu, po czym przysunął się do Frita, niosąc obfity posiłek złożony z chleba i ryb. Goddam natychmiast wylazł z wąskiej szczeliny skalnej i uśmiechnął się obleśnie. - Droga do serca mężczyzny wiedzie przez żołądek - stwierdził. - Właśnie tak sobie pomyślałem - mruknął Spam, kładąc dłoń na rękojeści miecza. Goddam spojrzał żałośnie. - Wiem, jak to jest - rzekł. - Byłem na wojnie. Przygnieciony do ziemi krzyżowym ogniem Japońców... Spam zakrztusił się i opadły mu ręce. - Zgiń, przepadnij - zaproponował. Frito wziął wielką pajdę razowego chleba i wepchnął ją w usta Goddama. - Mmm, mfmmm, mmmblmm - powiedział ponuro stwór. Grupka wędrowców jeszcze raz ruszyła w noc i szła przez wiele długich godzin, zawsze omijając kamienny pierścień otaczający kręgiem Fordor. Droga, którą podążali, była płaska i gładka, pozostałość jakiejś starożytnej, wyłożonej linoleum autostrady, tak że zanim księżyc stanął wysoko na niebie, pozostawili Bramę Fordoru daleko za sobą. Koło północy gwiazdy zostały przesłonięte przez liczne chmury wielkości ludzkiej dłoni i wkrótce potem spadła ulewa, obrzucając nieszczęsnych wędrowców mokrymi, rozzłoszczonymi ropuchami i rzekotkami. Jednak chochliki parły naprzód za Goddamem, a po męczących piętnastu minutach burza przeszła i - cisnąwszy jeszcze kilka kumaków - odeszła na zachód. Przez resztę nocy podróżowali pod ledwie widocznymi gwiazdami, otępiali od zimna i nie kończących się, ciężkich dowcipów Goddama. Już nad ranem znaleźli się na skraju wielkiego lasu i zszedłszy z drogi, schronili się w małym zagajniku. Po chwili mocno spali. Frito zbudził się nagle i stwierdził, że zagajnik został całkowicie otoczony przez rosłych, ponurych mężów odzianych od stóp do głów w zielone stroje brytyjskich zawodników. Wojownicy mieli ogromne, zielone łuki i długie, jasnozielone peruki. Frito z trudem podniósł się z ziemi i kopnął Spama. W tym momencie najwyższy z łuczników wystąpił z szeregu i podszedł do nich. Nosił zabawny kapelusik z długim, zielonym piórkiem oraz dużą, srebrną odznakę z napisem "Szef i kilka śpiących snem wiecznym gołębi. Frito odgadł, że nieznajomy musi być przywódcą tych ludzi. - Jesteście otoczeni; nie macie żadnych szans; wychodźcie z podniesionymi rękami - powiedział stanowczo przybysz. Frito pokłonił się nisko. - Chodźcie tu i weźcie mnie - podał prawidłowy odzew. - Jestem Farahslax z Zielonych Peruczek - oznajmił tamten. - Ja jestem Frito, z niczego szczególnego - odparł drżącym głosem chochlik. - Mogę ich trochę zabić? - pisnął niski, gruby mężczyzna z czarną przepaską na nosie, podbiegając z garotą do Farahslaxa. - Nie, Magnavoksie - powiedział Farahslax. - Kim jesteście? - spytał, zwracając się do Frita. - I jakie są wasze niegodziwe zamiary? - Moi towarzysze i ja zmierzamy do Fordoru, aby wrzucić Wielki Pierścień do Otchłani Zazu - odrzekł Frito. Słysząc to, Farahslax sposępniał i spojrzawszy najpierw na Goddama i Spama, a potem znów na Frita, z krzywym uśmieszkiem wyszedł na palcach z gaju, po czym zniknął ze swymi ludźmi w pobliskim lesie, śpiewając wesoło: Jesteśmy sprytne Zielone Peruczki, Krążymy nocą, znamy różne sztuczki, Gniew i nienawiść, oto nasza scheda i wszyscy mamy gdzieś Sorlieda. Otworzyć ogień, Uderzyć z flanki, Cisnąć ich w płomień w górę szklanki! Wiemy wszystko o podłych podstępach, Stosujemy je w leśnych ostępach. Niepotrzebny nam prawny kruczek, Gdy możemy użyć brudnych sztuczek. Raz, dwa, trzy, Podejdź wroga. Niechaj drży! Cha - cha - cha. Zanim zieloni wreszcie odeszli, niewiele godzin pozostało do zmroku, więc po obfitym posiłku złożonym z głąbów kapuścianych oraz buraków, Frito, Spam i Goddam wrócili na drogę, która szybko wyprowadziła ich z lasu na rozległą asfaltową przestrzeń rozpościerającą się pod wschodnim zboczem Fordoru. Do wieczora dotarli w cień czarnych kominów Chikken Noodul, straszliwego przemysłowego miasteczka wzniesionego na Minas Troney. Z głębi ziemi dobiegało złowrogie łup - łup ciężkich maszyn produkujących kalosze i papier toaletowy na potrzeby machiny wojennej Sorheda. Goddam poprowadził Frita i Spama przez gęsty mrok, drogą biegnącą z wywalonym językiem w górę, ku ogromnym zerwom Soi Hurok, wielkich urwisk Fordoru. Wspinali się chyba z godzinę. Po godzinie dotarli na górę, wyczerpani i zasapani, po czym wyciągnęli się na wąskiej półce u wylotu wielkiej jaskini górującej nad mroczną doliną. Nad nimi kołowały liczne stada czarnych pelikanów, a wszędzie wokół migotały błyskawice i ziały czernią grobowce, dysząc w ciężkim powietrzu. - Czarno to widzę - rzekł Spam. Z jaskini dolatywał kwaśny odór zjełczałego sera oraz zepsutych korniszonów, a z jakiejś skrytej głęboko pod powierzchnią ziemi komory dobiegał złowieszczy szczęk drutów do robienia swetrów. Frito i Spam ostrożnie weszli do jaskini, a Goddam powlókł się za nimi, krzywiąc usta w rzadkim u niego uśmiechu. Przed wiekami, gdy świat był młody, a serce Sorheda jeszcze nie stwardniało jak stary sernik, wziął sobie za żonę młodą trollkę. Miała na imię Mazola, elfy zaś zwały ją Blanche, i poślubiła przystojnego młodego czarodzieja wbrew sprzeciwom swoich rodziców, którzy tłumaczyli, że Sorhed "po prostu nie przypomina trolla" i nigdy nie zdoła zaspokoić jej potrzeb. Jednak oni oboje byli młodzi i zapatrzeni w siebie. Przez pierwsze sto tysięcy lat małżeństwa żyli szczęśliwie; zamieszkali w odremontowanym trzypokojowym lochu z pięknym widokiem, a gdy ambitny żon - koś studiował demonologię i zarządzanie na studiach wieczorowych, Mazola obdarzyła go dziewięcioma krzepkimi sobowtórami. Potem nadszedł dzień, gdy Sorhed dowiedział się o istnieniu Wielkiego Pierścienia oraz możliwościach, jakie zapewniłby mu podczas wspinaczki na szczyt. Zapominając o wszystkim, mimo gwałtownych sprzeciwów małżonki, zabrał synów z akademii medycznej i nazwał ich Niezgułami. Jednak pierwsza wojna o Pierścień została przegrana. Sorhed i jego słudzy ledwie uszli z życiem. Od tej pory jego małżeństwo psuło się coraz bardziej. Sorhed cały czas spędzał w swojej czarnoksięskiej pracowni, a Mazola siedziała w domu, rzucając złe czary i oglądając tasiemcowe seriale w mallomarze. Zaczęła tyć. Aż pewnego dnia Sorhed zastał Mazolę w kompromitującej sytuacji z fachowcem naprawiającym mallomary, po czym natychmiast wypełnił pozew o rozwód, w wyniku którego otrzymał opiekę nad dziewięcioma Niezgułami. Mazola, skazana teraz na samotność w ponurym wnętrzu Soi Hurok, hołubiła i podsycała swoją nienawiść. Stupora - tak ją teraz nazywano - całe eony pielęgnowała swoją urazę, żywiąc się cukierkami, magazynami filmowymi i przypadkowymi grotołazami. Z początku Sorhed posłusznie posyłał jej miesięczne alimenty w postaci tuzina lub więcej norek, lecz te dary prędko się urwały, gdy zaczęto szeptać o tym, co naprawdę oznacza zaproszenie na obiad z byłą lubą Sorheda. Trawiąca ją wściekłość czyniła jej towarzystwo zupełnie niestrawnym. Z morderczym błyskiem w oku miotała się po swoim legowisku, nieustannie przeklinając swojego męża i jego złośliwe dowcipy o trolejbusach. Przesiadując przez długie wieki w swej mrocznej, ponurej komyszy, myślała wyłącznie o zemście. Odcięcie światła było ostatnią kroplą dopełniającą jej puchar goryczy. Frito i Spam schodzili coraz niżej w trzewia Soi Hurok, a Goddam szedł tuż za nimi. A przynajmniej tak zakładali. Wciąż głębiej i głębiej zapuszczali się w ciemne, gęste opary podziemnych korytarzy, nieustannie potykając się o stosy czaszek i butwiejące skrzynie ze skarbami. Nie widzącymi oczami wpatrywali się w ciemność. - Myślę, że tu jest naprawdę ciemno - szepnął Spam. - Błyskotliwa uwaga - odparł cicho Frito. - Jesteś pewny, że dobrze idziemy, Goddam? Nie było odpowiedzi. - Pewnie poszedł dalej - rzekł z nadzieją w głosie Frito. Przez długi czas wymacywali sobie drogę przez mroczne tunele. Frito mocno ściskał Pierścień. Gdzieś w głębi korytarza usłyszał cichy, mlaszczący dźwięk. Frito stanął jak wryty, a ponieważ Spam trzymał go za ogon, runęli z łoskotem, który odbił się głośnym echem w podziemiach. Mlaskanie ucichło, lecz zaraz rozległo się jeszcze głośniej. I bliżej. - Z powrotem - wychrypiał Frito. - I to szybko! Chochliki umykały przed złowrogim mlaskaniem, pokonując liczne zakręty i odnogi, lecz ono wciąż zmniejszało dystans i w powietrzu rozszedł się mdlący smród zleżałych cukierków. Wędrowcy biegli przed siebie na oślep, aż zatrzymali się, widząc jakieś wielkie poruszenie. - Spójrz - szepnął Frito. - To patrol norek. Spam szybko przekonał się, że to prawda, gdyż trudno było nie poznać ich po odrażającej mowie i szczęku zbroi. Jak zawsze, idąc, dyskutowały i opowiadały nieprzyzwoite kawały. Frito i Spam przywarli do ściany, mając nadzieję, że pozostaną nie zauważeni. - Wy szczurki - syknął głos w ciemności - w tym miejscu zawsze przechodzą mnie ciarki! Ty świrku - zgromił go inny - zwiadowcy mówią, że ten chochlik z Pierścieniem jest tutaj. - Tak - przytaknął inny. - I jeśli go nie dostaniemy, Sorhed zrobi z nas senne koszmary. - Trzeciej klasy - potwierdził inny. Norki zbliżały się i chochliki wstrzymały oddech. W chwili gdy Frito pomyślał, że już przeszły, zimna, śliska łapa dotknęła jego piersi. - Hej, chłopcy! - wykrzyknęła norka. - Mam ich, mam ich! Zanim ktoś zdążyłby policzyć do trzech, cała banda skoczyła na wędrowców, wymachując pałkami i kajdankami. - Sorhed z przyjemnością was zobaczy! - zachichotał jeden z napastników, przyciskając się (i dysząc) do Frita. Nagle w ciemnym tunelu rozległ się głuchy, przeciągły jęk i norki cofnęły się z przerażeniem. - O rany! - wrzasnął któryś. - To ta maszkara! - Stupora! Stupora! - skowyczał inny, niewidoczny w mroku. Frito wyrwał z pochwy Tweezer, lecz nie widział niczego, co mógłby przeciąć. Wtem przypomniał sobie o śnieżnej kuli otrzymanej od Lavalier. Trzymając szklany amulet w wyciągniętej ręce, nacisnął mały przycisk na spodzie. Natychmiast oślepiający jasny łuk elektryczny oświetlił wilgotne otoczenie, ukazując komnatę z kafelkami na ścianach i tandetną armaturę. A tuż przed nimi stała okropna Stupora. Spam wrzasnął przeraźliwie, widząc coś tak odrażającego. Stupora była ogromną, bezkształtną masą drgającego cielska. Jej nabiegłe krwią ślepia gorzały, gdy ruszyła ku norkom, ciągnąc po posadzce strzępy perkalowej koszuli nocnej. Runęła całym ciężarem ciała na sparaliżowane strachem ofiary i rozszarpała je na strzępy szponiastymi łapami oraz ostrymi kłami, ociekającymi żółtymi kroplami domowego rosołu. - Macie nierówno po sufitem! - wrzasnęła, podrzucając kolejną norkę pod sklepienie, odrywając jej kończyny i zdzierając z niej zbroję jak papierek z cukierka. - Nigdzie się stąd nie ruszę! - pieniła się, wpychając drgający tors do paszczęki. - Oddałam ci najlepsze lata życia! - szalała, wyciągając do chochlików pomalowane czerwonym lakierem szpony. Frito cofnął się pod ścianę i ciął w straszliwe pazury, ale zdołał tylko zarysować emalię. Stupora pisnęła, rozwścieczona jeszcze bardziej. Straszliwy stwór runął naprzód i ostatnim obrazem, jaki ujrzał Frito, był widok Spama, gorączkowo szprycującego rozdziawioną gardziel Stupory repelentem na owady. IX ZUPA MINAS TRONEY Wieczorne słońce zachodziło - jak powinno - na zachodzie, gdy Goodgulf, Moxie i Pepsi zatrzymali wyczerpane merynosy u bram Minas Troney. Chochliki z podziwem spoglądały na legendarną stolicę Twodoru, Twierdzę Zachodu i największego w Śródziemiu Dolnym producenta ropy naftowej, zabawek jo - jo oraz szmergla. Miejskie grunty otaczały Równiny Pellegranoru, a była to ziemia obfitująca w suszarnie i spichlerze, nie mówiąc o szopach, stodołach, oborach, ruchomych chodnikach i pływających dokach. Przez tę krainę płynęła nieobliczalna Effluvium, rok po roku zapewniając stałym mieszkańcom potężne dostawy salamander i komarów widliszków. Nic dziwnego, że do miasta ściągały nieprzebrane rzesze jajogłowych westmanów, gruboustych eastmanów oraz tumanów. Tylko tutaj mogli uzyskać paszport umożliwiający opuszczenie Twodoru. Samo miasto pamiętało Dawne Dni, kiedy Beltelephon Zdziadziały wydał dość nieoczekiwany dekret, aby wybudować na tej równinie królewski ośrodek narciarski niezrównanej piękności. Niestety, stary król kopnął w kalendarz, zanim zakończono roboty i ziemne, a jego skretyniały synalek, Nabisco Niekompetentny, w typowy dla siebie sposób źle odczytał gryzmoły starego pierdoły, w wyniku czego zużyto więcej zbrojonego betonu, niż zakładał pierwotny projekt. Rezultatem było Minas Troney, inaczej zwane "Głupotą Nabisco". Bez konkretnego powodu miasto tworzyło siedem koncentrycznych kręgów otaczających pomnik Beltelephona i jego ulubionej konkubiny, imieniem Nephritis Otyła albo Phyllis. W każdym razie efekt finalny przypominał włoski tort weselny. Każdy pierścień był wyższy od następnego, tak samo jak czynsz. W najgorszym, siódmym kręgu zamieszkiwali dzielni drobni mieszczanie. Często można było zobaczyć, jak rozmieniali drobne z przeznaczeniem na takie czy inne wydatki. W szóstym kręgu mieszkali kupcy, w piątym wojownicy i tak dalej, aż do pierwszego i najwyższego kręgu, zasiedlonego wyłącznie przez Stewardów i dentystów. Na każdy poziom wjeżdżało się windami nieustannie wymagającymi remontu, tak że w owych czasach człowiek wspinający się po drabinie społecznej musiał to robić dosłownie. Każdy krąg był dumny ze swojej historii i okazywał pogardę niżej stojącym przez codzienne wylewanie nieczystości oraz takie wyrażenia jak "Siedem sobie" czy "Kochanie, nie poniżaj się". Każdy poziom był dobrze strzeżony przez przewieszone blanki, opatrzone w najdziwniejszych miejscach wtrętami i ozdóbkami - jak wersy wiersza. Każdy taki wtręt łączył się z sąsiednimi ciągami, tak więc łatwo zgadnąć, iż mieszkańcy zawsze spóźniali się na spotkania albo ginęli bez śladu. Gdy trzej wędrowcy powoli zmierzali do pałacu Beneluksa Stewarda, obywatele Twodoru gapili się na nich przez chwilę, po czym natychmiast udawali się do swoich okulistów. Chochliki odpowiadały równie zdumionymi spojrzeniami mieszkańcom: ludziom, elfom, krasnoludom, upiorom i licznym republikanom. - Na każdym konwencie spotyka się taką zbieraninę - wyjaśnił Goodgulf. Powoli pokonali ostatni rząd ruchomych schodów i stanęli na pierwszym poziomie. Pepsi przetarł oczy na widok ogromnej budowli. Budynek był zaprojektowany z rozmachem, z rozległymi trawnikami i przepysznymi ogrodami. Ścieżka pod stopami wędrowców była wyłożona alabastrem, a liczne fontanny szemrały jak banknoty. Przy drzwiach zostali dość nieuprzejmie poinformowani, że dentysty nie ma w domu i muszą - przyjść - jeszcze - raz - kiedy - stary - wróci. Ujrzeli tam zrujnowany pałac z najtwardszego masonitu, o ścianach błyszczących od warstw sreberka po czekoladzie i starych lamp rowerowych. Nad drzwiami z okutej żelazem sklejki widniał napis STEWARD WYSZEDŁ. Poniżej następny oznajmiał WYSZEDŁ NA OBIAD, a jeszcze niżej kolejny informował, że POSZEDŁ NA RYBY. - Jeśli dobrze czytam te znaki, Beneluksa nie ma w domu - rzekł Moxie. - Sądzę, że to blef - powiedział Goodgulf, uparcie naciskając przycisk dzwonka - gdyż Stewardzi z Minas Troney zawsze cenili sobie prywatność. Beneluks Cymbał, syn Elektroluksa Kutwy, pochodzi z długiej linii Stewardów liczącej wiele stetryczałych pokoleń, Z dawien dawna władają Twodorem. Pierwszy Wielki Steward, Parafin Wślizek, był zatrudniony w kuchni króla Chloroplasta jako młodszy podkuchenny, kiedy władca zginął śmiercią tragiczną. Najwidoczniej upadł, wbijając sobie w plecy tuzin widelców. Jednocześnie prawowity dziedzic, jego syn Karoten, w tajemniczy sposób opuścił miasto, napomykając coś o spisku oraz stosie listów z pogróżkami pozostawianych na jego tacy ze śniadaniem. Wobec niejasnych okoliczności śmierci jego ojca wyglądało to dziwnie, więc Karotena podejrzewano o intryganctwo. Potem jego krewni zaczęli jeden po drugim umierać w zagadkowy sposób. Kilku znaleziono uduszonych ścierkami do naczyń, a paru umarło wskutek zatrucia pokarmowego. Jeszcze kilku znaleziono utopionych w wazach z zupą, a jeden został napadnięty przez nieznanych sprawców i zatłuczony brytfanką. Co najmniej trzech nabiło się plecami na widelce, zapewne w przypływie żalu za przedwcześnie zmarłym królem. W końcu w Minas Troney nie został nikt, kto miałby prawo lub ochotę nosić przeklętą koronę i tron Twodoru czekał na chętnego. Kuchcik Parafin dzielnie przyjął ten zaszczyt; do czasu aż spadkobierca Karotena powróci, aby zażądać swego dziedzictwa, pokonać nieprzyjaciół Twodoru i zreorganizować usługi pocztowe. W tym momencie w drzwiach pojawił się otwór, a w nim świdrujące oko. - Cz - czego chcecie? - spytał głos. - Jesteśmy wędrowcami przybywającymi dopomóc szczęściu Minas Troney. Jam jest Goodgulf Szarozęby. Czarodziej wyjął z portfela pognieciony świstek papieru i wsunął go w otwór. - C - coto? - Moja wizytówka - odparł Goodgulf. Natychmiast wróciła do niego w tuzinie kawałków. - Stewarda nie ma. Na wakacjach. Żadnych ak - akwizyto - rów! Otwór zamknięto z trzaskiem. Jednak Goodgulfa niełatwo było wystrychnąć na dudka i chochliki widziały, że rozzłościła go taka bezczelność. Jego oczy powoli zaczęły wychodzić z orbit, przybierając wygląd dwóch mandarynek. Zadzwonił ponownie, długo i głośno. Oko znów zamrugało przez otwór napłynęła woń czosnku. - T - to znowu ty? Mówiłem, b - bierze prysznic. I dziurkę znów zamknięto. Goodgulf nic nie powiedział. Sięgnął za pazuchę swojej marynarki w stylu Mao i wyjął czarną kulę, którą Pepsi w pierwszej chwili wziął za mallomar ze sznurowadłem. Czarodziej podpalił cygarem koniec sznurówki i wrzucił kulę do otworu na listy. Potem uciekł za róg, a chochliki rzuciły się w jego ślady. Rozległo się donośne bum! i kiedy chochliki wyjrzały zza muru, drzwi znikły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wszyscy trzej dumnie przemaszerowali przez dymiący portal. Zaraz napotkali niechlujnego, starego gwardzistę, który ocierał sadzę z załzawionych oczu. - Możesz powiedzieć, że Goodgulf Czarodziej oczekuje na audiencję. Trzęsący się ze starości wojownik skłonił się z szacunkiem i poprowadził ich przez duszne korytarze. - S - Stewardowi to się n - nie spodoba - wychrypiał strażnik.- już od lat n - nie wychodził z pałacu. - Czy lud się nie burzy? - spytał Pepsi. - Cz - czasami - zapluł się stary. Poprowadził ich przez salę herbową, której kartonowe arkady i łuki gipsowych sklepień wznosiły się dobrą stopę nad ich głowami. Szczodrze powielane arrasy opisywały legendarne czyny króla. Pepsi szczególnie spodobał się ten z dawno zmarłym królem i kozicą, czego nie omieszkał powiedzieć. Goodgulf dał mu klapsa. Ściany lśniły od wmurowanych butelek po piwie i sztucznych kamieni, a zbroje z polerowanego aluminium rzucały jasne błyski na ręcznie kładzione linoleum pod nogami idących. W końcu dotarli do sali tronowej ze słynnymi mozaikami z pluskiewek. Sądząc po jej wyglądzie, Królewska Sala Tronowa służyła jednocześnie jako Królewski Natrysk. Gwardzista zniknął i zastąpił go równie stary paź w brudnooliwkowej liberii. Uderzył w mosiężny gong i wychrypiał: - Pokłońcie się i dygnijcie przed Beneluksem, Wielkim Stewardem Twodoru, prawdziwym regentem Zaginionego Króla, który pewnego dnia powróci - a przynajmniej tak powiadają. Siwowłosy paź umknął za kotarę i jedna z zasłon załopotała. Wytoczył się zza niej wychudły starzec na rozklekotanym wózku ciągniętym przez zaprzęg ciężko dyszących szopów. Beneluks nosił frakowe spodnie, krótki czerwony kubraczek oraz muszkę na gumce. Na łysiejącej głowie miał szoferską czapkę z herbem Stewardów, dość ostentacyjną ozdobą wyobrażającą skrzydlatego jednorożca niosącego tacę śniadaniową. Moxie wyczuł wyraźny zapach czosnku. Goodgulf głośno odchrząknął, bo Steward najwyraźniej był pogrążony we śnie. - Najlepsze życzenia i przyjemnych wakacji - zaczął. - Jestem Goodgulf, Nadworny Czarodziej Koronowanych Głów Śródziemia Dolnego, Cudotwórca i Dyplomowany Chiromanta. Stary Steward otworzył jedno ślepawe oko i z obrzydzeniem spojrzał na chochliki. - C - co to za jedni? Na drzwiach jest napisane "żadnych zwierząt". - To chochliki, mój panie, twoi mali, lecz godni zaufania sprzymierzeńcy z północy. - K - każę straży rozłożyć kilka gazet - mruknął Steward i pomarszczona głowa ciężko opadła mu na piersi. Goodgulf ehmknął i mówił dalej. - Obawiam się, że przynoszę smutne i ponure wieści. Niegodziwe norki Sorheda zabiły twego ukochanego syna Bromosela, a teraz Pan Ciemności z jakichś, sobie tylko znanych powodów, chce odebrać ci życie i królestwo. - Bromosel? - powtórzył Steward, podnosząc się na jednym łokciu. - Twój ukochany syn - zachęcał go Goodgulf. W zmęczonych starych oczach pojawił się błysk zrozumienia. - Ach, on. Pisze tylko wtedy, kiedy potrzebuje p - pieniędzy. T - tak samo jak ten drugi. T - to s - smutne. - Tak więc przybyliśmy wraz z armią jadącą kilka dni drogi za nami, aby zemścić się na Fordorze - wyjaśnił Goodgulf. Steward ze złością machnął drżącą ręką. - Fordor? N - nigdy o nim nie słyszałem. Ani o - o tym cz - cza - rodzieju. Audiencja skończona - rzekł Steward. - Nie obrażaj Białego Czarodzieja - ostrzegł Goodgulf, wyciągając coś z kieszeni. - Albowiem wielka jest moja moc. Masz, wybierz jedną kartę. Jakąkolwiek. Beneluks wyciągnął jedną z pięćdziesięciu dwóch siódemek kier i podarł ją na konfetti. - : Audiencja skończona - powtórzył stanowczo. - Głupi stary piernik - warknął Goodgulf nieco później, w ich pokoju w gospodzie. Już od godziny miotał się i złorzeczył. - Co możemy zrobić, jeśli nam nie pomoże? - spytał Moxie. - Ten gość jest stuknięty jak łepek gwoździa. Goodgulf pstryknął palcami, wpadając na chytry pomysł. - Otóż to! - zachichotał. - Wszyscy wiedzą, że stary ma hysia. - Tak samo jak jego kumple - trafnie zauważył Pepsi. - Jest psychiczny - głośno rozmyślał Czarodziej. - Założę się, że ma manię samobójczą. Psychoza maniakalno - depresyjna. Kliniczny przypadek. - Manię samobójczą? - powtórzył ze zdziwieniem Pepsi. - Skąd wiesz? - Mam takie przeczucie - odparł w zadumie Goodgulf. - Po prostu przeczucie. Wieczorem w mieście rozeszła się wieść o samobójstwie starego Stewarda. Tablice świetlne ukazywały ogromną fotografię płonącego stosu, w który rzucił się, uprzednio starannie związawszy sobie ręce i nogi, a także napisawszy pożegnalny list do swych poddanych. Tego dnia nagłówki gazet głosiły wielkimi literami: STUKNIĘTY BENELUKS PŁONIE, a późniejsze wydania donosiły, że CZARODZIEJ OSTATNI WIDZIAŁ STEWARDA: PODAJE SORHEDA JAKO SPRAWCĘ NIESZCZĘŚCIA B. Ponieważ cały personel pałacu tajemniczo zniknął, Goodgulf uprzejmie podjął się zorganizować pogrzeb państwowy i ogłosił lunch godziną żałoby narodowej po zmarłym władcy. Przez kilka następnych dni, pełnych zamieszania i politycznego wrzenia, zręczny Czarodziej zwołał liczne konferencje prasowe. Całymi godzinami debatował z wysokimi urzędnikami, przekonując ich, że zgodnie z ostatnią wolą zmarłego przyjaciela, on, Goodgulf, ma dzierżyć władzę w państwie do czasu powrotu jedynego żywego potomka, Farahslaxa. W wolnych chwilach można go było znaleźć w pałacowej łazience, z której próbował usunąć słaby zapach czosnku i ropy naftowej. W imponująco krótkim czasie Goodgulf zmobilizował senną stolicę i zorganizował sprawnie działającą milicję. Zarządzając zasobami Minas Troney, Czarodziej osobiście sporządzał wykazy zaopatrzenia, plany fortyfikacji oraz lukratywne umowy na dostawy, które własnoręcznie podpisywał. Z początku protestowano przeciw takim nadzwyczajnym uprawnieniom. Jednak nad miastem zbierały się czarne chmury. Ten fakt, oraz kilka nie wyjaśnionych eksplozji w redakcjach opozycyjnych gazet uciszyły "tych przeklętych izolacjonistów", jak określił ich Goodgulf w szeroko rozpowszechnianym wywiadzie. Wkrótce potem uciekinierzy ze wschodnich prowincji przynieśli wieść o hordach norek atakujących i zalewających graniczną warownię Twodoru - Oranyalekanau. Mieszkańcy Twodoru wiedzieli, iż niebawem psy Sorheda zaczną obwąchiwać ich nogawki. Moxie i Pepsi kręcili się niespokojnie w pałacowej poczekalni przed gabinetem Goodgulfa. Nogi zwisały im dobrą stopę nad pluszowym dywanem. Chociaż dumne ze swoich nowych mundurów (Goodgulf awansował obu do stopnia podpułkownika), chochliki rzadko widywały Czarodzieja, a pogłoski o nadciągających norkach budziły w nich niepokój. - Czy możemy się z nim już zobaczyć? - skamlał Pepsi. - Czekamy już kilka godzin! - dodał Moxie. Kształtna elfka - recepcjonistka obojętnie poprawiła naszyjnik na opiętej bluzeczce. - Przykro mi - powiedziała ósmy raz tego ranka - ale czarodziej jest nadal na naradzie. Zadzwonił dzwonek na biurku i zanim zdążyła zakryć rurę głosową, chochliki usłyszały głos Goodgulfa. - Poszli już? Elfka poczerwieniała, gdy chochliki śminęły obok niej i wpadły do gabinetu Goodgulfa. Tam zastały Czarodzieja z grubym cygarem w zębach i parą tlenionych sylfid siedzących na jego kościstych kolanach. Z rozdrażnieniem spojrzał na Pepsi i Moxie. - Nie widzicie, że jestem zajęty? - warknął. - Mam posiedzenie. Bardzo ważne. Spróbował wrócić do meritum sprawy. - Nie tak szybko - rzekł Pepsi. - Tak, właśnie - podkreślił Moxie, częstując się czarnym kawiorem z talerzyka na biurku Goodgulfa. Czarodziej westchnął ze znużeniem i odprawił gestem obie sylfidy. - No więc - westchnął z wymuszonym uśmiechem - co mogę dla was zrobić? - Nie tyle, ile najwidoczniej zrobiłeś dla siebie - odparł kpiąco Moxie. - Nie narzekam - odpowiedział Goodgulf. - Szczęście uśmiechnęło się do mnie. Poczęstujcie się moim obiadem. Moxie już go skończył i właśnie przetrząsał szuflady biurka, szukając zapasów. - Zaczynamy się niepokoić - rzekł Pepsi, opadając na kosztowny fotel obity skórą trolla. - W mieście krążą plotki o norkach i innych paskudnych bestiach nadciągających ze wschodu. Nad naszymi głowami zawisła czarna chmura, a ogłoszono dwudziesty czwarty stopień zasilania. Goodgulf wydmuchnął grube kółko dymu. - To nie są sprawy dla maluczkich - rzekł. - Ponadto podkradacie mi teksty. - A ta czarna chmura? - spytał Pepsi. - To tylko kilka świec dymnych, które umieściłem w Stukaczym Lesie. To zachęca obywateli do współpracy. - A pogłoski o najeźdźcach? - nalegał Moxie. - To proste - rzekł Goodgulf. - Sorhed na razie nie zaatakuje Minas Troney, a do tego czasu nasi towarzysze ściągną tu posiłki. - A więc na razie nie ma niebezpieczeństwa? - odetchnął Pepsi. - Wierzcie mi - powiedział Goodgulf, wypychając ich za drzwi. - Czarodzieje wiedzą o wielu sprawach. Niespodziewany atak o świcie następnego dnia zaskoczył wszystkich w Minas Troney. Żadne z planowanych fortyfikacji nie zostały jeszcze ukończone, a większości robotników i materiałów zamówionych i opłaconych za pośrednictwem biura Goodgulfa nikt nigdy nie ujrzał na oczy. W nocy ogromna horda całkowicie otoczyła miasto, a jej czarne namioty pokryły zieloną murawę niczym stary strup. Wszędzie wokół miasta łopotały czarne flagi z Czerwonym Nosem Sorheda. Potem, gdy pierwsze promienie słońca dotknęły ziemi, czarna armia runęła na mury. Setki norek, podnieconych ogromną ilością wypitych jaboli, rzuciło się do bram. Za nimi maszerowały kompanie trolli - renegatów i górskich pand, pieniąc się z nienawiści. Całe brygady psychotycznych upiorów i goblinów zawodziły przeraźliwie odrażający okrzyk wojenny. Za nimi maszerowały kijki golfowe z płaskimi i okrągłymi główkami, mogące za jednym morderczym zamachem wybić zastęp dzielnych Twodoriańczyków. Zza wzgórza wyłonił się krwiożerczy tłum maszynistek oraz cały zespół taneczny June Taylor. Widok zbyt okropny, aby go opisać. Goodgulf, Moxie i Pepsi obserwowali to z murów. Chochliki były bardzo wystraszone. - Jest ich tak wielu, a nas tak mało! - zawołał Pepsi, bardzo przestraszony. - Dzielne serce starczy za dziesięciu - rzekł Goodgulf. - Jest nas tak mało, a ich tak wielu! - krzyknął Moxie, przestraszony bardzo. - Pilnowane mleko nigdy nie kipi; trzymajcie fason - zauważył Goodgulf. - Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Uspokojone chochliki założyły hełmy, napierśniki, nagolenniki, naramienniki i ożłopały się neospasminy. Oba były uzbrojone w obosieczne noże do szatkownicy, o prostych i mocnych ostrzach. Goodgulf założył stary strój płetwonurka z najgrubszego lateksu. W małym, owalnym wizjerze jego hełmu było widać tylko jego równo przystrzyżoną brodę. W ręku dzierżył starożytną i niezawodną broń, zwaną przez elfy półautomatycznym Browningiem. Pepsi dostrzegł jakiś cień nad głową i wrzasnął. Rozległo się głośne fffssss! i wszyscy trzej ledwie zdążyli się pochylić. Złośliwie uśmiechnięty Niezguł wyprowadził swego czarnego pelikana z lotu nurkowego. Nagle na niebie zaroiło się od czarnych ptaków pilotowanych przez Czarnych Jeźdźców w goglach. Skrzydlaci napastnicy śmigali z łopotem tu i tam, robiąc zdjęcia lotnicze, zrzucając na szpitale, sierocińce i kościoły swoje ładunki guana. Krążąc nad oblężonym miastem, pelikany otwierały zębate dzioby, wypluwając propagandowe ulotki na niepiśmiennych mieszkańców. Jednak Twodorian nękano nie tylko z powietrza. Oddziały lądowe już szturmowały główną bramę i strącały z murów obrońców płonącymi kulami macy oraz dziełami zebranymi Le Nina. W powietrzu zrobiło się gęsto od świszczących zatrutych bumerango w i starych jaj. Kilka tych ostatnich trafiło w hełm Goodgulfa, powodując ciężką migrenę. W pewnej chwili pierwsze szeregi nacierających rozstąpiły się i chochliki wydały okrzyk zdumienia. Do bramy przygalopowało monstrualne pekari. Jechał na nim Pan Niezguli. Był cały odziany na czarno; skórzaną kurtkę miał obwieszoną ciężkimi łańcuchami' do opon. Ogromna postać zsiadła z wierzchowca, mocno wbijając obcasy oficerek w twardą ziemię. Moxie dostrzegł groteskową, pryszczatą twarz; krzywe zębiska i tłuste bokobrody zabłysły, matowo w pełnym słońcu. Wódz szyderczo wykrzywił się do obrońców na murach, a potem wepchnął w nozdrze czarny, tandetny gwizdek i dmuchnął, wydając przeciągłe, rozdzierające uszy blaa! Natychmiast oddział gremlinów, na pół oszalałych od syropu przeciwkaszlowego, podtoczyło ogromną smoczycę na czarnych łyżworolkach. Jeździec poklepał ją po rogatym pysku i wspiął się na jej łuskowaty grzbiet, kierując uwagę jednookiej bestii na drewniane wrota. Ogromny gad kiwnął łbem i potoczył się ku drewnianej bramie. Twodorianie ze zgrozą zobaczyli, jak Niezguł włącza miotacz płomieni; uderzył ostrogami boki potwora, który szeroko otworzył paszczę i czknął donośnie strumieniem płonącego metanu. Wrota stanęły w ogniu i rozsypały się w popiół. Norki natychmiast przeskoczyły dogasające płomienie i wpadły do miasta. - Wszystko skończone! - zaszlochał Moxie. Szykował się do skoku przez mur. - Nie rozpaczaj - rozkazał Goodgulf przez owalne okienko. - Przynieś mi moją białą szatę, i to szybko! - Ach! - krzyknął Pepsi. - Biała szata do białej magii! - Nie - rzekł Goodgulf, przywiązując tunikę do kija bilardowego. - Biała szata na białą flagę. Gdy czarodziej zaczął rozpaczliwie wymachiwać zaimprowizowaną chorągwią, z zachodu nadleciał odgłos setek rogów, któremu odpowiedziało równie wiele na wschodzie. Silny podmuch uderzył w czarną chmurę i rozgonił ją, a rozchodzący się opar ukazał wielką tarczę z widocznymi na niej słowami: UWAGA! PALENIE TYTONIU MOŻE BYĆ PRZYCZYNĄ WIELU GROŹNYCH CHORÓB; skały rozstąpiły się, a niebo, choć bezchmurne, zadudniło, jakby tysiąc akustyków waliło w tysiąc metalowych blach. Ktoś wypuścił gołębie. Uradowani Twodorianie ujrzeli wielkie armie nadciągające ze wszystkich stron świata, z orkiestrami dętymi, sztucznymi ogniami oraz falami rozwianych proporców. Na północy Gimlet wiódł bandę tysiąca krasnoludów; na południu znajoma, przysadzista postać Eorache jechała na czele trzech tysięcy berserkerów na merynosach; ze wschodu ciągnęły dwie wielkie armie, jedna zahartowanych w bojach Zielonych Peruczek Farahslaxa, a druga Legolama, złożona z czterech tysięcy bojowo nastawionych dekoratorek wnętrz. I wreszcie, z zachodu, nadjeżdżał odziany na szaro Arrowroot, wiodąc swoich czterech weteranów i drużynę cherlawych skautów. Zanim ktoś zdążyłby zliczyć do trzech, armie runęły na oblężone miasto i przerażonych wrogów. Rozgorzała zacięta bitwa; wrogów sieczono mieczami i tłuczono pałkami. Przerażone trolle umknęły spod kopyt rumaków Roi - Tannerów tylko po to, aby paść pokotem pod ciosami krasnoludzich kilofów i szpadli. Trupy norek i upiorów gęsto zasłały ziemię, Pan Niezguli zaś został otoczony przez rozzłoszczone elfy, które wydrapały mu oczy i tarmosiły za włosy, aż z rozpaczy rzucił się na własny miecz. Czarne pelikany i ich niezgulich pilotów strącono za pomocą przeciwlotniczych rakiet do tenisa, a smoczyca została przyparta do muru przez skautów, którzy zasypali ją strzałami z gumowymi przyssawkami, aż całkiem załamała się nerwowo i z głośnym łomotem padła na ziemię. Tymczasem rozochoceni Twodorianie zbiegli z murów i uderzyli na bestie, które wtargnęły do miasta. Moxie i Pepsi sięgnęli po swoje ostrza do szatkownicy i zaczęli wymachiwać nimi z niezwykłą wprawą. Niebawem żaden poległy nieprzyjaciel nie miał swojego nosa. Goodgulf zajął się podstępnym duszeniem norek za pomocą gumowego węża powietrznego, a Arrowroot zapewn robił coś niezwykle odważnego. Jednak kiedy później wypytywano go o bitwę, dawał dość niejasne odpowiedzi. W końcu zabito ostatnich nieprzyjaciół, a nieliczni, którzy zdołali wyrwać się ze śmiercionośnego okrążenia, zostali szybko dogonieni przez Roi - Tannerów i zatłuczeni zmiotkami do kurzu. Trupy norek ułożono w wielkie stosy. Goodgulf z satysfakcją kazał je zapakować i odesłać do Fordoru. Za zaliczeniem pocztowym. Twodorianie zaczęli zmywać wodą z węży brudne blanki, a jeszcze ciepłe cielsko smoka odwieziono do królewskich kuchni na wieczorną ucztę zwycięzców. Jednak nie wszystko potoczyło się tak dobrze. Poległo wielu dobrych i dzielnych mężów: bracia Beton i Baton, oraz wuj Eorache, szacowny Eordrum. Krasnoludy i elfy również poniosły straty, tak więc smutne żałobne pienia mieszały się z okrzykami radości. Chociaż przywódcy z przyjemnością zebrali się po bitwie, i oni nie uniknęli dotkliwych strat. Farahslax, syn Beneluksa i brat Bromosela, utracił cztery palce i miał skaleczony brzuch. Piękna Eorache miała pocięte potężne bicepsy i brutalnie rozbito jej obydwa monokle. Moxie i Pepsi stracili w utarczce po kawałku prawego ucha, a Legolam zwichnął sobie lewą nogę. Jajowata czaszka Gimleta została lekko spłaszczona zamaszystym ciosem, lecz zdarta z przeciwnika skóra, którą teraz nosił w charakterze prochowca, dobitnie świadczyła o wyniku potyczki. Ostatni kuśtykał Goodgulf, podtrzymywany przez Strażnika, który jakimś cudownym zrządzeniem losu nie odniósł żadnych obrażeń. Biała tunika starego czarodzieja była mocno postrzępiona, kurtka w stylu Nehru bardzo poplamiona na przedzie, a wysokie buty beznadziejnie zniszczone. Prawą rękę trzymał na temblaku dopasowanym kolorem do reszty stroju, lecz gdy później zaczął zakładać nań drugą rękę, jego ranę potraktowano mniej poważnie. Przy powitaniu popłynęły rzęsiste łzy. Nawet Gimlet i Legolam zdołali powściągnąć wrogie uczucia, ograniczając się do jednego czy dwóch obscenicznych gestów. Było wiele śmiechu i uścisków, szczególnie między Arrowrootem a Eorache. Jednak Arrowroot nie był ślepy i zauważył ukradkowe spojrzenia, jakie wymieniła piękna owczarka z przedstawianym jej Farahslaxem. - A ten bohater - rzekł w końcu Goodgulf do Arrowroota - to dzielny Farahslax, prawy dziedzic tronu Twodoru. - Czarujący, naprawdę - odparł lodowato Arrowroot, jednocześnie potrząsając ręką wojownika i nadeptując mu na zranioną nogę. - Ja jestem Arrowroot z Arrowshirtów, prawy syn Araplane i prawdziwy król całego Twodoru. Poznałeś już piękną Eorache, moją narzeczoną i królową! Nacisk, z jakim Strażnik wygłosił to formalne powitanie, nie pozostał nie zauważony. - Witam i pozdrawiam - odparł Zielona Peruczka. - Niechaj twe panowanie i małżeństwo będzie równie długie jak twe życie. Uścisnął rękę Arrowroota, miażdżąc mu palce. Obaj spojrzeli na siebie z nie skrywaną nienawiścią. - Chodźmy do lecznicy - rzekł w końcu Arrowroot, oglądając zgniecione palce - gdyż wiele jest ran, które muszę opatrzyć. Zanim doszli do pałacu, wiele sobie powiedzieli. Goodgulfowi gorąco pogratulowano, że swoją flagą dał sygnał do ataku. Wielu podziwiało jego mądrość, dzięki której przewidział, iż pomoc nadchodzi, lecz w tej kwestii Czarodziej zachowywał dziwno milczenie. Wszystkich zasmuciło to, że Birdseye nie może dzielić z nimi radości zwycięstwa, gdyż zielony olbrzym i jego wierne Vee - Ates w drodze powrotnej z Isinglassu wpadły w zasadzkę zastawioną przez hordę straszliwych królików - wampirów Sorheda. Z ich potężnej armii nie pozostała nawet łodyżka. Moxie i Pepsi szczerze opłakali utratę ponętnych marchewek i z rozpaczy wycięli kilka hołubców. - A teraz - rzekł Arrowroot, zapędzając rannych wojowników do betonowego bunkra - odpocznijmy w... ehm... w lecznicy, gdzie uwolnimy się od wszelkich zmartwień. Spojrzał znacząco na Farahslaxa. - Lecznicza - szmocznicza, nicz nam nie jeszt - spierała się Eorache, patrząc na Farahslaxa jak pies na soczysty kawał pieczeni. - Róbcie, co mówię - rozkazał Arrowroot, tupiąc nogą. Towarzysze protestowali, ale usłuchali, żeby nie ranić jego uczuć. W środku Arrowroot założył biały fartuch i plastykowy stetoskop, po czym zaczął biegać tu i tam, zajmując się pacjentami. Farahslaxa umieścił w osobnym pokoju, daleko od innych. - Steward Twodoru zasługuje na wszystko, co najlepsze - wyjaśnił. Wkrótce wszyscy zostali opatrzeni, oprócz nowego Stewarda. Arrowroot stwierdził, iż Farahslaxowi się pogorszyło i konieczna jest natychmiastowa operacja. Spotkają się później na uczcie zwycięzców. Biesiada w głównym bufecie pałacu Beneluksa była niezwykłym wydarzeniem. Goodgulf odkrył ogromne zapasy smakołyków; przypadkiem uprzednio wszystkie były z rozkazu Czarodzieja racjonowane. Całe jardy serpentyn z bibułki oraz tandetnych lampionów budziły podziw gości. Goodgulf wynajął orkiestrę trolli, którzy przygrywali gościom z niskiego podium zbudowanego ze starych skrzynek po pomarańczach i wszyscy pili do woli sztuczne miody. Potem wszyscy - rozgrzane elfy, pijane krasnoludy, zataczający się ludzie i tłum nie proszonych gości - potoczyli się ze swymi wyładowanymi tacami do długiego stołu bankietowego i zaczęli się opychać, jakby to była ich ostatnia wieczerza. - Nie są tacy głupi, jak wyglądają - wymamrotał Goodgulf do siedzącego po jego lewej ręce Legolama. Czarodziej, pięknie przystrojony w czyste szaty, rozsiadł się na honorowych składanych krzesełkach u szczytu stołu wraz z chochlikami. Tylko nieobecność Farahslaxa i Arrowroota mąciła uroczysty nastrój. - Tak myślisz... gdzie się podziali? - zapytał w końcu Moxic, przekrzykując szczęk tac i plastykowych sztućców. Otrzymał odpowiedź, przynajmniej połowiczną, gdy wahadłowe drzwi sali bankietowej otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich krwawa, okropna postać. - Stomper! - zawołał Pepsi. Setki gości przestały się obżerać. Przed nimi stał Arrowroot, nadal w swoim fartuchu, zakrwawionym od stóp do głów. Miał jedną rękę owiniętą bandażem i paskudny siniak pod okiem. - Was ist? - spytała Eorache. - Gdże der pszystojny Farahslaxer? - Biada - westchnął Strażnik. - Nie masz już Farahslaxa. Ze wszystkich sił próbowałem go wyleczyć, ale na próżno. Jego rany były liczne i głębokie. - Czo szę s nim ształo? - zaszlochała Roi - Tannerka. - Był sztruf, gdy my odchodzycz. - Śmiertelne otarcia i kontuzje - odparł Arrowroot, ponownie wzdychając. - Z komplikacjami. Miał kompletnie poprzecinany naskórek, biedaczek. Nie miał żadnych szans. - Przysiągłbym, że nie miał żadnych innych obrażeń oprócz guza na głowie - mruknął Legolam, zasłaniając usta rękawem. - Tak - rzekł Arrowroot, obrzucając elfa miażdżącym spojrzeniem - tak mogło się wydawać komuś nie obeznanemu ze sztuką medyczną. Jednak ten guz, fatalny guz, był powodem jego śmierci. Miał wodogłowie. W dziewięćdziesięciu procentach śmiertelne. Musiałem amputować. To smutne, bardzo smutne. Arrowroot ze smutną miną podszedł do swojego składanego krzesełka. Jakby na umówiony sygnał kilka podejrzanie wyglądających skrzatów zerwało się na równe nogi i zawołało: - Nie ma już ostatniego Stewarda! Niech żyje Arrowroot z Arrowshirt, król Twodoru! Niech żyje! Stomper dotknął palcami ronda swego kapelusza, skromnie uznając nowego władcę Twodoru, a Eorache, wyczuwając, skąd wieje wiatr, z przekonującym piskiem radości zarzuciła ramiona na szyję nowego króla. Pozostali goście, zbyt zmieszani lub pijani, powtórzyli ten okrzyk tysiąckrotnym echem. Jednak nagle, gdzieś w głębi komnaty, ozwał się jakiś piskliwy głos. - Nie! Nie! - zapiszczał. Arrowroot uważnie spojrzał po gościach i pijacki gwar ucichł. Na samym końcu stołu siedziała przysadzista postać z czarną opaską na nosie, cała odziana w zieleń. To był Magnavoks, przyjaciel nieodżałowanego Farahslaxa. - Mów - rozkazał Arrowroot, mając nadzieję, że tamten nie usłucha. - Gdybyś był prawdziwym królem Twodoru - wybełkotał Magnavoks - wypełniłbyś przepowiednię i zniszczyłbyś naszych wrogów. Musisz - sz to zrobić, zanim będziesz - sz królem. MIMSZ - SZ tego dokonać. Chciałbym to widzieć - zachichotał Gimlet. Arrowroot zamrugał niespokojnie. - Wrogów? Przecież wszyscy jesteśmy przyjaciółmi... - Ciii! - upomniał go Goodgulf. - A Sorhed? Fordor? Niezgule? A dobrze - wiesz - co? Stomper nerwowo przygryzł wargę i zamyślił się. - No cóż, chyba musimy pomaszerować na Sorheda i rzucić mu wyzwanie. Goodgulfowi opadła szczęka ze zdumienia, jednak zanim zdążył udusić Stompera, Eorache wskoczyła na stół. - Tak jeszt! My ruszycz na Szorheda i sałatfycz go gut! Wrzaski Goodgulfa utonęły w ryku aprobaty wzniesionym przez pijany tłum. Następnego ranka armie Twodoru pomaszerowały na wschód, słaniając się pod brzemieniem długich lanc, ostrych mieczów i potwornego kaca. Tysiące wojowników wiódł Arrowroot, który chwiał się w siodle, tuląc do piersi bukłak z kefirem. Goodgulf, Gimlet i pozostali jechali obok niego, modląc się, aby śmierć przyszła szybko, bezboleśnie, a najlepiej po kogoś innego. Przez wiele godzin armie toczyły się naprzód, wojenne rumaki pobekiwały pod ciężarem jeźdźców, a żołnierze pod ciężarem okładów z lodu. W miarę jak zbliżali się do Czarnych Wrót Fordoru, wszędzie było widać zniszczenia wojenne: powywracane wozy, splądrowane i spalone wsie oraz miasta, ślicznotki na tablicach reklamowych ozdobione domalowanymi wąsami. Arrowroot, marszcząc brwi, spoglądał na ruiny tego, co niegdyś było cudownym zakątkiem. - Spójrzcie na ruiny tego, co niedawno było kwitnącą krainą - zawołał, o mało nie spadając ze swego rumaka. - Po powrocie będziemy mieli co sprzątać. - Jeśli w ogóle wrócimy - rzekł Gimlet - osobiście wyczyszczę to wszystko szczoteczką do zębów. Król przybrał mniej więcej siedzącą pozycję. - Nie lękajcie się, silna bowiem i odważna jest nasza armia. - Miejmy nadzieję, że nie otrzeźwieje, zanim tam dotrzemy - mruknął Gimlet. Gimlet miał niewątpliwie rację, gdyż armia zwolniła tempo marszu, a oddział Roi - Tanerów, których Stomper wysłał po maruderów, nie wracał już od kilku godzin. W końcu Arrowroot postanowił położyć kres biadoleniom, zawstydzając swych tchórzliwych wojowników. Nakazawszy heroldowi zadąć w róg, rzekł: - Ludu Zachodu! Bitwa pod Czarnymi Wrotami Sorheda będzie walką nielicznych przeciw wielu; jednak ci nieliczni mają czyste serca, a tych wielu to śmiecie. Mimo to, jeśli któryś z was chce zawrócić i uniknąć walki, może to zrobić, przyspieszając w ten sposób nasz pochód. Ci, którzy pozostaną z królem Twodoru, żyć będą wiecznie w pieśniach i legendach! Pozostali mogą odejść. Powiadają, iż chmura kurzu nie opadała przez kilka dni. - Naprawdę, niewiele brakowało - powiedział Spam, nadal drżąc na wspomnienie niedawnej ucieczki z paszczy Stupory. Frito lekko skinął głową, ale nadal nie miał pojęcia, co właściwie zaszło. Przed nimi wielkie, słone połacie Fordoru rozpościerały się aż do podnóża wielkiego kreciego kopca, na którym wznosił się Bardakh, wysokogórska główna kwatera Sorheda. Cała równina była usiana koszarami, placami defilad i parkingami. Tysiące norek uwijało się gorączkowo, kopiąc rowy i znów je zakopując, oraz skrobiąc ziemię ogromnymi żyletkami. W oddali Otchłanie Zazu, Czarna Dziura, wysyłała w powietrze nad Fordorem spopielałe resztki setek roczników "National Geographic". Tuż przed nimi, u stóp urwiska, czarny staw gęstej smoły bulgotał hałaśliwie, od czasu do czasu wydając donośne czknięcie. Frito stał tam przez długi czas, zerkając przez palce na odległy, dymiący wulkan. - Daleka jest droga do Czarnej Dziury - rzekł, dotykając Pierścienia. - Ty mieć racja, bwana - powiedział Spam. - Ten smolny staw trochę przypomina Czarną Dziurę - stwierdził Frito. - Okrągły - przyznał Spam. - Otwarty. Głęboki. - Ciemny - dodał Frito. - Czarny - stwierdził Spam. Frito zdjął z szyi łańcuch z Pierścieniem i w zadumie zakręcił nim nad głową. - Ostrożnie, panie Frito - ostrzegł Spam, daremnie usiłując złapać go za rękę. - Jasne - odparł Frito, podrzucając Pierścień w powietrze i zręcznie łapiąc go za plecami. - To bardzo ryzykowne - orzekł Spam, po czym podniósł spory kamień i rzucił go na środek stawu, gdzie głaz zatonął z wilgotnym plaśnięciem. - Szkoda, że nie mamy kotwicy, żeby przytwierdzić go bezpiecznie do dna - rzekł Frito, nadal wywijając łańcuchem. - Wypadki chodzą po ludziach. - Jednak na wszelki wypadek... - mamrotał Spam, daremnie szukając w kieszeniach jakiegoś ciężkiego przedmiotu. - Przydałoby się coś ciężkiego - mruczał. - Cześć - odezwał się szary kształt za ich plecami. - Kopę lat! - Goddam, ty stary trepie - warknął Spam, upuszczając monetę pod nogi Goddama. - Świat jest mały - rzekł Frito, chowając w dłoni Pierścień i poklepując zaskoczonego stwora po grzbiecie. - Patrz! - zawołał, wskazując na puste niebo. - Skrzydła Zwycięstwa pod Samotraką. Gdy Goddam popatrzył w górę, Frito pospiesznie założył mu łańcuch na szyję. - Hej! - zawołał Spam. - Miedziak z 1927 roku, z głową Indianina! Po czym opadł na czworaki przed Goddamem. - Oopla! - powiedział Frito. - Aaaaa! - dodał Goddam. - Plusk! - odparł smolny staw. Frito głęboko odetchnął i oba chochliki pożegnały się z Pierścieniem oraz jego balastem. Kiedy umykały, ile sił w nogach, z czarnej toni dobył się głośny bulgot i ziemia zadrżała. Skały pękły i ziemia rozwarła się tuż pod ich nogami, ku ogromnemu strapieniu chochlików. Czarne wieże w oddali zaczęły się chwiać i Frito ujrzał, jak biura Sorheda w Bardakhu rozsypały się z łoskotem, tworząc stertę betonu i stali. - Teraz już nie buduje się tak jak kiedyś - zauważył Spam, uskakując przed spadającą chłodziarką. Wokół chochlików pojawiły się ogromne szczeliny, odcinając im drogę ucieczki. Cała kraina zdawała się wić i jęczeć z głębi trzewi, które w końcu ożyły po eonach bezruchu. Ziemia przechyliła się pod dziwnym kątem i chochliki zaczęły się zsuwać w przepaść pełną starych żyletek i potłuczonych butelek po winie. - Ciao! - pomachał Spam Fritowi. - W takiej chwili? - szlochał Frito. Nagle tuż nad głowami ujrzeli jakiś błysk. Na niebie pojawił się ogromny orzeł, gęsto upierzony i ufarbowany na różowo. Na jego boku złote litery tworzyły napis: DEUS EX MACHINA AIRLINES. Frito krzyknął z radości, gdy wielki ptak opadł niżej i porwał ich obu z objęć pewnej śmierci w objęcia szponiastych łap. - Jestem Gwahno - rzekł orzeł, gdy wzlatywali wysoko nad rozpadającą się ziemię. - Usiądźcie gdzieś. - W jaki...? - zaczął Frito. - Nie teraz, stary - warknął ptak. - Muszę ułożyć plan lotu z tego szamba. Potężne skrzydła uniosły ich na zapierającą dech w piersi wysokość i Frito patrzył z podziwem na wstrząsaną konwulsjami ziemię w dole. Czarne rzeki Fordoru wiły się jak dżdżownice, ogromne kontury lodowców ślizgały się na pustych równinach, a góry grały w kucanego berka. Na moment przed tym, zanim Gwahno zaczął skręcać, Fritowi zdawało się, że dostrzega jakiś wielki, ciemny kształt o barwie i kształcie puddingu, umykający za góry z saganem skarpetek do prania. Wspaniała armia, która ostatecznie stanęła u Czarnych Wrót, była nieco mniej liczna niż na początku. Ściśle mówiąc, liczyła siedem osób i byłaby jeszcze mniejsza, gdyby siedem merynosów nie wyrwało się swoim jeźdźcom. Arrowroot ostrożnie spojrzał na Czarne Wrota Fordoru. Były kilkakroć wyższe od człowieka i pomalowane na jaskrawoczerwono. Na obu połówkach widniał napis WYJŚCIE. - Wyłonią się stamtąd - wyjaśnił Arrowroot. - Rozwińmy nasz sztandar. Goodgulf posłusznie wykonał polecenie, przywiązując białą szatę do kija. - Przecież to nie jest nasza chorągiew - zdumiał się Arrowroot. - Chcesz się założyć? - spytał Gimlet. - Lepszy już Sorhed niż rozbity łeb - stwierdził Goodgulf, przemieniając swój miecz w lemiesz. Nagle Arrowroot wytrzeszczył oczy. - Patrzcie! - zawołał. Na czarnych wieżach załopotały czarne flagi, a wrota otwarły się jak okropna paszcza, wypluwając swój ładunek zła. Wytoczyła się z niej armia, jakiej nie widział świat. Zza bramy wypadło sto tysięcy oszalałych norek wymachujących łańcuchami rowerowymi i łyżkami do opon, za nimi zaślinione dywizje wyłupiastookich maszkar, zidiociałych zombi i cierpiących na nosaciznę wilkołaków. U ich boku maszerowało osiem tuzinów ciężkozbrojnych gryfów, trzy tysiące idących gęsiego mumii i kolumna zmotoryzowanych bałwanów na bobslejach; a ponadto sześć kompanii morderczych dżinów, osiemdziesięciu oszalałych z pragnienia wampirów w białych krawatach i Upiór z Opery. Nad nimi niebo pociemniało od czarnych sylwetek straszliwych pelikanów, much wielkości ciężarówki oraz Rodana - Ptaka Śmierci. Z portali wylewały się kolejne zastępy nieprzyjaciół w różnych postaciach i rozmiarach, włącznie z sześcionogim diplodokiem, Potworem z Loch Ness, King Kongiem, Godzillą, Potworem z Czarnej Laguny, Bestią o Tysiącu Oczach, Mózgiem z Planety Arous, trzema podgromadami ogromnych owadów, Rzeczą, Tym, Ona, Nimi oraz Plazmą. Tupot ich nóg mógłby obudzić zmarłego, gdyby ci nie zamykali pochodu. - Baczcie - ostrzegł Stomper. - Nieprzyjaciel nadciąga. Goodgulf żelazną dłonią chwycił go za rękaw, a pozostali przycisnęli się do nich w ostatnim, drżącym pożegnaniu przed nadchodzącą rzezią. - No, my mófycz pa - pa - powiedziała Eorache, miażdżąc Arrowroota w ostatnim, czułym uścisku. - Żegnajcie - wyrzęził Arrowroot. - Umrzemy jak bohaterowie. - Może - zaszlochał Moxie - spotkamy się w jakimś lepszym miejscu. - To nie będzie trudne - przytaknął Pepsi, spisując ostatnią wolę. - Na razie, pokurczu - rzekł Legolam do Gimleta. - Do widzenia, świrze - odparł krasnolud. - Baczcie! - wykrzyknął Arrowroot, podnosząc się z klęczek. - Jeżeli powie to jeszcze raz - mruknął Gimlet - sam go wypatroszę. Jednak oczy wszystkich skierowały się tam, gdzie wskazywał drżący paluch króla - Strażnika. Niebo zasnuło się jasnym, purpurowobrązowym smogiem, a nagły podmuch wichru przyniósł dziwne pobekiwanie, wydawane przez niektóre Pierścienie, kiedy oddaj ą ducha. Czarne szeregi zwolniły marsz, przystanęły i zaczęły się cofać. Nagle w górze podniósł się rozpaczliwy krzyk i czarne pelikany zaczęły spadać z nieba, a ich Czarni Jeźdźcy rozpaczliwie targali wodze. Hordy norek wrzasnęły, rzuciły łyżki do opon i co sił w nogach pomknęły w kierunku otwartej bramy. Kiedy jednak norki oraz ich pokryci łuskami sprzymierzeńcy wrócili za mury, nagle - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - zmienili się w kupki czosnku. Straszliwa armia zniknęła i pozostało po niej tylko kilka białych myszek oraz rozmiękła dynia. - Nie masz już armii Sorheda! - zawołał Arrowroot, w lot pojmując sytuację. Nagle czarny cień przeleciał nad równiną. Podniósłszy głowy, ujrzeli, jak wielki różowy orzeł kołuje nad polem bitwy, podchodzi do lądowania i wykonuje prawidłowe trzypunktowe przyziemienie, przynosząc dwóch obdartych, lecz znajomych pasażerów. - Frito! Spam! - zawołała cała siódemka. - Goodgulf! Arrowroot! Moxie! Pepsi! Legolam! Gimlet! Eorache! - zakrzyknęły chochliki. - Skończcie z tym - warknął Gwahno Pan Wichrów. - Już mam opóźnienie. Reszta kompanii wraz z Eorache z ulgą wdrapała się na szeroki grzbiet orła, nie mogąc się doczekać, kiedy zobaczą Minas Troney. Wielki ptak śmignął po równinie i otrząsnąwszy trochę lodu z piór ogona, niezgrabnie wzbił się w powietrze. - Zapiąć pasy - ostrzegł Gwahno, oglądając się przez skrzydło na Arrowroota - i korzystać z papierowych torebek. Po to one są, koleś. Wędrowcy, znów razem, poszybowali wysoko w niebo i chwycili sprzyjający zachodni wiatr, który w kilku krótkich powiewach zaniósł ich nad piękne miasto Minas Troney. - Mamy dziś miły wiatr w ogon - mruknął Gwahno. Przeciążony orzeł złożył skrzydła i wylądował awaryjnie przed samą bramą siedmiopierściennego miasta. Znużeni, lecz zadowoleni wędrowcy zeszli z ptasiego grzbietu i przyjęli radosne owacje zebranych tłumów, które ze łzami w oczach obsypywały ich opakowaniami po papierosach i chrupkach. Jednak Arrowroot nie zwracał uwagi na te wiwaty; nadal korzystał ze swojej torebki. Pomimo to grupka przystojnych elfek dopadła cierpiącego Strażnika i nałożyła mu pyszną koronę z czystego aluminium wysadzanego lśniącymi szkiełkami. - To korona! - zawołał Frito. - Korona Lafressera! Wtedy elfowe ślicznotki wepchnęły Stomperowi w dłoń obtłuczone berło i zarzuciły mu na ramiona wyszywaną błyskotkami królewską szatę. Arrowroot otworzył usta, lecz korona zsunęła mu się z czoła, kneblując usta i uniemożliwiając wygłoszenie powitalnej przemowy. Rozradowane tłumy uznały to za dobry omen i rozeszły się do domów. Arrowroot obrócił się do Frita i rozpromienił. Frito skłonił się nisko na to nieme podziękowanie, lecz wciąż marszczył brwi, myśląc o czymś innym. - Zniszczyłeś Wielki Pierścień, zaskarbiając sobie wdzięczność całego Śródziemia Dolnego - rzekł Goodgulf, poklepując wesoło sakiewkę Frita. - Za twój heroizm spełnię jedno twoje życzenie. Proś, o co chcesz. Frito stanął na palcach i szepnął coś do ucha dobrego starego czarodzieja. - Kawałek dalej, po lewej - wskazał mu Goodgulf. - Na pewno trafisz. I tak Wielki Pierścień został zniszczony, a moc Sorheda złamana na zawsze. Arrowroot z Arrowshirt i Eorache wkrótce wzięli ślub, a stary Czarodziej przepowiedział, że niebawem ośmiu potomków w monoklach i hełmach zacznie łamać pałacowe meble. Zadowolony z wróżby król uczynił Goodgulfa Czarodziejem bez Teki w nowo podbitych ziemiach Fordoru i wyznaczył mu spory fundusz reprezentacyjny, o ile stary oszust nie zechce wrócić do Twodoru. Krasnoludowi Gimletowi Arrowroot sprzedał po cenie złomu nadwyżki machin wojennych Sorheda; Legolamowi dał prawo przemianować Chikken Noodul na "Ringland" oraz koncesję na handel pamiątkami w Otchłaniach Zazu. I wreszcie, cztery chochliki obdzielił Królewskim Uściskiem Dłoni oraz biletami na przelot w jedną stronę na grzbiecie Gwahno do Bagna. O Sorhedzie zaginął wszelki słuch, a gdyby wrócił, Arrowroot obiecał go ułaskawić i dać kierownicze stanowisko w wojskowych laboratoriach badawczych Twodoru. O Ballhogu i Stuporze również niewiele słychać, chociaż miejscowi plotkarze twierdzą, iż za kilka stuleci odbędzie się ich ślub. STRASZLIWE ZAKOŃCZENIE Niedługo po koronacji Stompera Frito, jeszcze odziany w wystrzępiony płaszcz elfów, ze znużeniem truchtał znajomą krowią ścieżką do Bug Endu. Lot był krótki i oprócz kilku obszarów podwyższonej turbulencji oraz zderzeń ze stadami migrujących flamingów, przebiegł zupełnie spokojnie. W Chochlikowie panował straszny bałagan. Sterty nie wywiezionych śmieci zalegały błotniste ulice, a niesforna chochlikowa dzieciarnia zdołała zapaskudzić wszystko dookoła; nikt nie pofatygował się posprzątać po przyjęciu Dilda. Frito z dziwną przyjemnością stwierdził, że tak mało się zmieniło podczas jego nieobecności. - Wyjeżdżałeś? - zachrypiał znajomy głos. - Tak - odparł Frito, opluwając starego Wargacza w tradycyjnym chochlikowym powitaniu. - Wracam do domu z Wielkiej Wojny. Zniszczyłem Wielki Pierścień i pokonałem Sorheda, niegodziwego władcę dalekiego Fordoru. - Akurat - prychnął Wargacz, starannie szukając czegoś w nosie, - Zastanawiam się, skąd ci się biorą te poronione pomysły. Frito wszedł do swojej nory, brnąc do drzwi przez sterty korespondencji i butelek z mlekiem. Znalazłszy się wewnątrz, bezskutecznie przeszukał lodówkę i poszedł do swojej jaskini, aby rozpalić ogień. Potem cisnął w kąt płaszcz elfów i z westchnieniem ulgi opadł w miękki fotel. Wiele widział, a teraz był w domu. W tym momencie usłyszał ciche pukanie do drzwi. - Do licha - mruknął, wyrwany z zadumy. - Kto tam? Nie było odpowiedzi; tylko kolejne, bardziej natarczywe pukanie. - Dobra, dobra, już idę! Frito podszedł do drzwi i otworzył je. Na progu ujrzał dwadzieścia trzy grające na lirach nimfy w przezroczystych spodniumach, skulone w złotym kanoe unoszącym się na chłodnej mgle ze stu gaśnic przeciwpożarowych, z załogą złożoną z tuzina podchmielonych koboldów w błyszczących koszulach i obszywanych frędzlami spodniach. Przed Fritem stała dwunastostopowa zjawa w czerwonej satynie, wyszywanych klejnotami butach do konnej jazdy, dosiadająca opasłego, blado - niebieskiego jednorożca. Wokół trzepotały skrzydlate żaby, miniaturowe walkirie oraz latający kaduceusz. Wysoka postać wyciągnęła do Frita sześciopalczastą dłoń, w której trzymała bransoletę identyfikacyjną z dziwnymi znakami, wyraźnie emanującą złowrogą siłę. - O ile wiem - rzekł poważnie przybysz - podejmujesz misje. Frito zatrzasnął drzwi przed nosem zdziwionego widma, zaryglował je, zabarykadował i zamknął, na wszelki wypadek połykając klucz. Potem wrócił do kominka i zapadł w miękki fotel. Zaczął rozmyślać o czekających go latach cudownej nudy. Może ajmie się układankami.